background image

MARK TWAIN 

Tomek Sawyer za granicą 

Tomek Sawyer detektywem 

PRZEŁOŻYLI 

Andrzej Nowak 

Barbara Sławomirska 

POSŁOWIEM OPATRZYŁ 

Andrzej Nowak 

Tytuł oryginału Tom Sawyer Abroad. Tom Sawyer Detective 

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Śląsk" Katowice 1988 

SPIS TREŚCI 

TOMEK SAWYER ZA GRANICĄ ........................................................................................................................ 3 

ROZDZIAŁ l ....................................................................................................................................................... 4 

Tomek szuka nowych przygód ....................................................................................................................... 4 

ROZDZIAŁ II ..................................................................................................................................................... 1 

Balon idzie w górę .......................................................................................................................................... 1 

ROZDZIAŁ III .................................................................................................................................................... 5 

Tomek wyjaśnia.............................................................................................................................................. 5 

ROZDZIAŁ IV .................................................................................................................................................. 10 

Burza ............................................................................................................................................................ 10 

ROZDZIAŁ V ................................................................................................................................................... 13 

Ląd ................................................................................................................................................................ 13 

ROZDZIAŁ VI .................................................................................................................................................. 18 

To karawana! ................................................................................................................................................ 18 

ROZDZIAŁ VII ................................................................................................................................................ 22 

Tomek docenia pchłę .................................................................................................................................... 22 

ROZDZIAŁ VIII ............................................................................................................................................... 27 

background image

Znikające jezioro .......................................................................................................................................... 27 

ROZDZIAŁ IX .................................................................................................................................................. 33 

Tomek rozprawia o pustyni .......................................................................................................................... 33 

ROZDZIAŁ X ................................................................................................................................................... 37 

Wzgórze skarbów ......................................................................................................................................... 37 

ROZDZIAŁ Xl .................................................................................................................................................. 41 

Burza piaskowa ............................................................................................................................................ 41 

ROZDZIAŁ XII ................................................................................................................................................ 47 

Jim odpiera oblężenie ................................................................................................................................... 47 

ROZDZIAŁ XIII ............................................................................................................................................... 53 

Po fajkę Tomka............................................................................................................................................. 53 

TOMEK SAWYER DETEKTYWEM................................................................................................................... 58 

ROZDZIAŁ I .................................................................................................................................................... 60 

Otrzymujemy zaproszenie ............................................................................................................................ 60 

ROZDZIAŁ fr ................................................................................................................................................... 64 

Jake Dunlap .................................................................................................................................................. 64 

ROZDZIAŁ III .................................................................................................................................................. 68 

Zrabowane diamenty .................................................................................................................................... 68 

ROZDZIAŁ IV .................................................................................................................................................. 72 

Trzech śpiących ............................................................................................................................................ 72 

ROZDZIAŁ V ................................................................................................................................................... 75 

Tragedia w lesie ............................................................................................................................................ 75 

ROZDZIAŁ VI .................................................................................................................................................. 78 

Jak zabezpieczyć brylanty ............................................................................................................................ 78 

ROZDZIAŁ VII ................................................................................................................................................ 82 

  Nocne czuwanie .......................................................................................................................................... 82 

ROZDZIAŁ VIII ............................................................................................................................................... 85 

Rozmowa z duchem ..................................................................................................................................... 85 

ROZDZIAŁ. IX ................................................................................................................................................. 89 

Odnalezienie Jubitera Dunlapa ..................................................................................................................... 89 

ROZDZIAŁ X ................................................................................................................................................... 93 

Aresztowanie wuja Silasa ............................................................................................................................. 93 

ROZDZIAŁ Xl .................................................................................................................................................. 95 

Tomek wykrywa morderców ........................................................................................................................ 95 

 

 

background image

Tomek Sawyer za granicą 

background image

ROZDZIAŁ l 

Tomek szuka nowych przygód 

Czy  sądzicie,  że  Tomek,  po  tych  tam  wszystkich  przygodach

1

,  uspokoił  się  wreszcie? 

Myślę o tych, które przeżywaliśmy na rzece, i o tych, które nas spotkały, gdyśmy uwalniali 
czarnego Jima, a Tomka postrzelono w nogę. Ale gdzie tam! Co rusz brała go chętka, by mieć 
ich jeszcze więcej.  I to  był cały skutek. No. bo widzicie, kiedy już wróciliśmy do siebie, w 
górę rzeki, sławni jak nie wiem co, z tej naszej, że tak powiem, bardzo długiej podróży, a całe 
miasto wyległo nas powitać niosąc pochodnie i wygłaszając mowy, gdy wszyscy wiwatowali 
i  krzyczeli „Hurra!", zrobiono z nas  wielkich bohaterów, a przecież Tomasz Sawyer zawsze 
głównie to miał na uwadze. 

Przez jakiś czas, i owszem, był zadowolony. Wszyscy koło niego skakali, a on zadzierał 

nosa i łaził po całym mieście, jakby wszystko tu wokół do niego należało. Ten i ów nazywał 
go  Tomkiem  Sawyerem  Wielkim  Podróżnikiem,  więc  kiedy  tego  słuchał,  nadymał  się  tak 
bardzo,  że  o  mało  nie  pękł.  Sami  chyba  widzicie,  że  miał  nade  mną  i  Jimem  nielichą 
przewagę,  bo  przecież  my  spłynęliśmy  w  dół  rzeki  na  tratwie,  a  tylko  w  górę  wracaliśmy 
parowcem,  podczas  gdy  Tomek  podróżował  statkiem  w  obie  strony.  Owszem,  chłopaki 
zazdrościli Jimowi i mnie ile wlezie, ale przed T o m k i e m — tam do kata! —— płaszczyli 
się aż wstyd. 

No cóż, może by jakoś w końcu nawet się tym zadowolił, gdyby nie stary Nat Parsons, 

poczmistrz; był to chłopina diabelnie długi i chudy, z racji wieku całkiem już wyłysiały, ni to 
poczciwy,  ni  to  cokolwiek  przygłupi,  a  w  dodatku  największy  gaduła,  jakiego  w  życiu 
widziałem. Przez całe trzydzieści lat on jeden w miasteczku cieszył się sławą — rzecz jasna, 
sławą podróżnika — i oczywiście był z tego straszliwie dumny, a przy tym wyliczono, że w 
ciągu tych właśnie ostatnich trzydziestu lat zdążył już opowiedzieć o swojej wędrówce ponad 
milion razy, przy czym  za każdym  razem  sprawiało  mu  to  przyjemność. Aż tu  ci  nagle ni  z 
tego,  ni  z  owego  pojawia  się  jakiś  chłopak,  lat  niespełna  piętnaście,  i  sprawia,  że  wszyscy 
wytrzeszczają  ślepia  i  zaczynają  podziwiać  te  jego  podróże,  więc  biednego  staruszka  mało 
szlag nie trafiał. Toteż aż zieleniał na twarzy słuchając Tomka i słysząc, jak ludzie mówią „O, 
do diaska!", „Naprawdę?!", „A niech to licho weźmie!" i takie tam różne rzeczy, ale jakoś za 
nic nie mógł się od tego oderwać, zupełnie tak samo jak mucha, co tylnymi łapkami wpadła 
do  melasy.  Ale  jak  tylko  Tomek  choć  na  chwilę  przerwał,  żeby  trochę  odsapnąć,  biedny 
staruszek  od  razu  pakował  się  ze  swoimi  starymi  podróżami,  no  i  bajdurzył  o  nich,  ile  się 
tylko dało. Tyle że jego podróże zdążyły się już osłuchać i niewiele na nie zważano, więc aż 
żal brał na niego patrzeć. No więc Tomek czym prędzej znów przejmował pałeczkę, a potem 
znowuż  ten  stary  —  i  tak  dalej,  i  dalej,  przez  dobrą  godzinę  czy  więcej  jeden  próbował 
przegadać drugiego. 

Bo widzicie, z tymi podróżami Parsonsa to było tak: Kiedy został poczmistrzem i nie miał 

jeszcze pojęcia o całym interesie, przyszedł list adresowany do kogoś, kogo on wcale nie znał, 
bo nikogo takiego w miasteczku w ogóle nie było. Cóż, nie wiedział, c o   p o c z ą ć  ani jak 
się  zachować,  a  list  leżał  i  leżał  całymi  tygodniami,  a  on  już  na  sam  jego  widok  dostawał 
białej gorączki.  List nie miał znaczka, więc o to musiał się martwić jeszcze dodatkowo. Bo 
nie  było  sposobu,  ażeby  jakoś  pobrać  należne  dziesięć  centów,  dlatego  też  uważał,  że  rząd 

                                                 

1

  Mowa o przygodach opisanych w powieściach Przygody Tomka Sawyera Przygody Hucka. 

background image

pociągnie  go  za  to  do  odpowiedzialności,  a  może  jeszcze  przy  tym  wszystkim  wyleją  go  z 
roboty, kiedy się przekonają, że nie wziął opłaty. I w końcu nie mógł już tego wszystkiego 
wytrzymać.  Nie  spał  po  nocach,  nie  jadł,  schudł  tak,  że  wyglądał  jak  cień,  a  jednak  nie 
poprosił  nikogo  o  radę,  bo  ta  sama  osoba,  którą  by  poprosił,  mogłaby  się  przecież  jeszcze 
zwrócić przeciwko niemu i  donieść  rządowi o tej  historii z listem. Wziął i  zakopał  list  pod 
podłogą,  ale  i  tak  na  nic  się  to  zdało;  kiedy  tylko  się  spostrzegł,  że  ktoś,  zupełnie 
przypadkowo,  stanął  właśnie  w  tym  miejscu,  zaraz  przenikał  go  dreszcz  i  opadały  różne 
podejrzenia, toteż, czuwał tak długo, dopóki całe miasto nie opustoszało i nie pogasły w nim 
światła, a potem zakradał się tam, wydostawał list i zakopywał go w zupełnie innym miejscu. 
Rzecz prosta, ludzie zaczęli go unikać, kręcili tylko głowami, szeptali coś do siebie, bo sądząc 
po  tym,  jak  się  zachowywał  i  jak  wyglądał,  można  by  dojść  do  wniosku,  że  musiał  kogoś 
zabić albo uczynić jakąś inną straszną rzecz, tyle że nikt nie wiedział co. I gdyby był tu obcy, 
pewnie by go zlinczowali. 

No więc, jak mówiłem, skończyło się na tym, że dłużej nie mógł tego wytrzymać; dlatego 

postanowił udać się do Waszyngtonu i pójść najzwyczajniej do Prezydenta Stanów, wyznać 
mu wszystko szczerze nie zatajając niczego, o, ani na tyle, a później wyjąć list, położyć go 
przed całym rządem i powiedzieć: „No, trudno, oto on; możecie ze mną zrobić, co wam się 
tylko  spodoba, ale Niebiosa i  tak mnie osądzą, bo ja jestem  bez winy i  wcale nie zasługuję, 
ażeby  mnie  dosięgło  karzące  ramię  prawa,  a  przy  tym  zostawiam  rodzinę,  która  gotowa 
jeszcze umrzeć z głodu, choć z całą sprawą nie miała nic wspólnego, i mogę przysiąc, że to 
cała prawda." Tak też i zrobił. Przejechał się kawałek parostatkiem, ciupinę dyliżansem, ale 
całą resztę drogi odbył w siodle i ta droga do Waszyngtonu zabrała mu aż trzy tygodnie. Po 
drodze obejrzał sobie szmat kraju, całe mnóstwo wsi i ze cztery miasta. Nie było go prawie 
osiem  tygodni,  a  potem,  kiedy  już  wrócił,  w  całym  miasteczku  nie  znalazłbyś  większego 
zarozumialca. Te podróże zrobiły z niego największą znakomitość w całej okolicy, bo o. nim 
najwięcej mówiono, a ludzie ściągali do nas z miejscowości odległych aż o trzydzieści mil i z 
różnych zapadłych dziur w stanie Ilinois, a wszystko tylko po to, by na niego popatrzeć  — 
stali i wytrzeszczali gały, a on trajkotał swoje. Chybaście jeszcze niczego takiego nie oglądali. 

I  nie  było  sposobu,  żeby  jakoś  ustalić,  który  z  nich  jest  większym  podróżnikiem;  jedni 

mówili, że Nat, inni znowuż — że Tomek. Wszyscy przyznawali, że Nat widział więcej, gdy 
idzie o długość  geograficzną, ale musieli się też zgodzić, że wszystko,  co Tomek stracił na 
długości,  to  odbił  sobie  jakoś  na  szerokości  oraz  na  klimacie.  To  był  mniej  więcej  punkt 
wyjścia; obaj więc musieli wykrzykiwać historie swoich mrożących krew w żyłach przygód, 
ażeby w ten sposób jakoś wysforować się naprzód. Tamta blizna po kuli w Tomkowej nodze 
była nie lada przeszkodą dla Nata Parsonsa, ale Nat wprost wyłaził ze skóry, choć był w dość 
kiepskiej sytuacji, bo kiedy opisywał tę swoją przygodę, którą to o n przeżył w Waszyngtonie, 
Tomek  wcale  nie  siedział  spokojnie,  tak  jak  powinien  robić,  żeby  wszystko  wypadło  po 
sprawiedliwości,  ponieważ  co  rusz  wstawał  i  spacerował  sobie  powoli  tuż  obok,  ciągle 
kuśtykając. A tego utykania Tomek nie pozbył się nigdy, bo kiedy noga już mu się zagoiła, 
ćwiczył je w domu nocami, toteż zawsze kuśtykał zupełnie na świeżo. 

A z tą przygodą Nata to było tak, choć nie wiem, na ile jest ona prawdziwa; być może 

wyczytał ją w  gazecie albo jeszcze  gdzieś indziej, chociaż trzeba mu  przyznać, że umiał  ją 
opowiadać. Sprawiał,  że każdemu  ciarki  przechodziły po plecach, że każdy, słuchając tego, 
bladł i wstrzymywał oddech, a zdarzało się czasem, że kobiety i dziewczyny to aż mdlały z 
wrażenia. No więc, jeżeli dobrze pamiętam, to było właśnie tak: 

Wpadł  pełnym  galopem  do  Waszyngtonu,  odstawił  konia  do  stajni  i  dawaj  ze  swoim 

listem do domu Prezydenta, ale tam powiedzieli mu, że Prezydent jest akurat na Kapitolu

2

  i 

właśnie szykuje się w drogę do Filadelfii, więc jeśli Nat chce go jeszcze dołapać, to nie ma 

                                                 

2

  Kapitol — siedziba Kongresu Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie. 

background image

ani minuty do stracenia. Nat o mało trupem nie padł, tak go to rąbnęło. No bo konia miał w 
stajni  i  nie  wiedział,  co  począć.  Ale  właśnie  jak  raz  przejeżdżał  obok  rozklekotaną  dryndą 
jakiś  czarnuch  i  wtedy  Nat  pomyślał,  że  to  może  być  szansa.  No  więc  podbiega  i  krzyczy: 
„Pół dolara, jeśli podrzucisz mnie na Kapitol w pół godziny i jeszcze dwadzieścia pięć centów 
ekstra, jeśli uwiniesz się w dwadzieścia minut!" 

— Zrobione! — powiada czarnuch. 
Nat  wskoczył,  zatrzasnął  drzwiczki  i  popędzili  przed  siebie,  gnając  na  łeb,  na  szyję  po 

najbardziej wyboistej drodze, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć, a hurkot i łomot był 
przy  tym  jak  nie  wiem  co.  Nat  wsunął  ręce  w  takie  tam  uchwyty  i  trzymał  się  ile  siły,  ale 
zaraz potem drynda wyrżnęła o kamień i podskoczyła w górę, tak że wyleciało z niej calutkie 
dno, a kiedy znowu opadła na koła, stopy Nata grzmotnęły o ziemię, i wtedy się połapał, co 
mu grozi, jeżeli nie da rady dotrzymać kroku dryndzie. Był ledwie żywy ze strachu, ale starał 
się, jak mógł, uczepił się tych uchwytów, a jego nogi to tylko migały w powietrzu. Wołał na 
woźnicę, wrzeszczał ile siły; wołały też tłumy ludzi zebrane na ulicy, no bo wszyscy widzieli, 
jak  przebierał  nogami  pod  wozem  i  jak  jego  ręce  i  głowa  podskakiwały  tam,  w  środku, 
widzieli  przez  okna,  w  jak  wielkim  jest  niebezpieczeństwie,  ale  im  więcej  krzyczeli,  tym 
głośniej wydzierał się Murzyn, który okładał swoje konie batem i uspokajał Nata: „ Nie ma 
strachu, szefie, podrzucę pana na czas, podrzucę, a jakże!" Bo on, widzicie, myślał, że tamci 
jeszcze  go  -popędzają,  a  rzecz  jasna  niczego  nie  mógł  słyszeć,  taki  był  straszny  har-mider. 
Tak więc pędzili przed siebie, a ludzie aż kamienieli ze zgrozy na sam ich widok. I kiedy w 
końcu wpadli na Kapitol, wszyscy zapewniali, że była to najszybsza jazda, jaką ktokolwiek tu 
odbył. Konie padły bez sił,, Nat wyskoczył ze środka, też ledwie żywy, cały pokryty kurzem, 
bosy i w łachmanach, ale dotarł na czas, i to w ostatniej chwili. Dopadł Prezydenta, wcisnął 
mu  list,  a  Prezydent  zaraz  od  ręki  go  ułaskawił  i  wtedy  Nat  dał  Murzynowi  aż  dwie 
ćwierćdolarówki ekstra, zamiast jednej, bo wiedział, że gdyby nie ta drynda, to nie zdążyłby 
w porę, żeby nie wiem co. 

Tak, to  b y ł a   diabelnie morowa przygoda i  Tomek Sawyer,  chcąc zakasować tamtego, 

musiał obnosić swoją bliznę po kuli aż do siódmych potów. 

Ale cóż, z czasem sława Tomka zaczęła powolutku blednąc, a to z powodu przeróżnych 

innych rzeczy, które się wydarzyły i przysporzyły tematu do rozmów. Najsam-przód wyścigi 
konne,  a  na  dobitkę  jeszcze  pożar  domu,  potem  cyrk,  wreszcie  zaćmienie  słońca,  i  tak 
stopniowo  zaczął  się  powrót  do  normalnego  życia,  ot,  jak  to  zwykle  bywa.  Wtedy  nikt  już 
wcale nie mówił o Tomku, a ja, że tak powiem, nigdy jeszcze nie widziałem nikogo bardziej 
przygnębionego i zmarkotniałego. 

Wkrótce też zaczął się trapić; zamartwiał się całymi dniami, a kiedy go zapytałem, czemu 

się tak gryzie, odpowiedział, że omal serce mu nie pęknie, kiedy sobie pomyśli, że czas nie 
stoi w miejscu, że on sam wciąż się starzeje, a tu nie wybuchają żadne krwawe wojny, więc 
nie  widzi  sposobu  okrycia  się  sławą.  Cóż,  chłopcy  zawsze  rozumują  podobnie,  ale  on  był 
pierwszym, jakiego widziałem, co wyjawił to zupełnie otwarcie. 

Dlatego też przystąpił do pracy nad planem, który mógłby uczynić go sławnym; szybko 

to sobie wymyślił, a także zaproponował Jimowi i mnie, że i nas tam włączy. Taki już był ten 
Tomek, wspaniałomyślny i szczodry. Tak, sporo jest chłopaków, którzy są dla ciebie od razu 
diabelnie dobrzy i przyjacielscy, gdy ty masz akurat jakąś niekiepską rzecz w garści; ale jak 
tylko i m się coś morowego przytrafi, to cześć i mają cię w nosie. Nie da się ukryć: Tomek 
Sawyer  nigdy  tak  nie  postępował.  Całe  mnóstwo  chłopaków  będzie  się  zaraz  łasić  i 
podlizywać,  jeśli  zobaczą,  że  zajadasz  jabłko  i  będą  mieli  ochotę  wyłudzić  spory  ogryzek, 
lecz kiedy akurat oni mają jabłko, a ty poprosisz, żeby ci dali ugryźć, i przypominasz, że ty 
kiedyś przecież im dałeś, to mówią: piękne dzięki, ale nici z tego. Tylko że spostrzegłem, że 
oni i tak w końcu przychodzą na twoje podwórko, byle cierpliwie poczekać. 

background image

No więc poszliśmy do lasu na wzgórzu i Tomek powiedział nam, w czym rzecz. To miała 

być krucjata. 

— A  co to  takiego ta krucjata?  — zapytałem.  Spojrzał  na mnie z pogardą, jak zawsze, 

kiedy było mu za kogoś wstyd, i powiedział: 

— Huckelberry Finnie, czy chcesz przez to powiedzieć, że nie wiesz, co to jest krucjata? 
— A tak — odrzekłem. — Nie wiem. I wcale o to nie dbam. Żyłem do' tej pory, jakoś się 

bez  tego  obchodziłem  i  jestem  zdrów.  Ale  jak  mi  powiesz,  to  wtedy  będę  wiedział  i  to  mi 
wystarczy.  Nie  widzę  żadnego  sensu  w  wynajdywaniu  jakichś  tam  różnych  rzeczy  i 
napychaniu sobie nimi głowy, skoro nawet nie wiem, czy będzie kiedyś okazja, żeby z nich 
skorzystać. Był kiedyś taki jeden, zwał się Lance Williams, który nauczył się mówić w języku 
Indian Czoktawów. No i co? Zjawił się ktoś inny i zafundował mu miejsce na cmentarzu. No, 
ale  dobra,  więc  co  to  jest  ta  krucjata?  Tyle  że  zanim  zaczniesz,  powiem  ci  jeszcze  jedno: 
jeżeli  ta  sprawa  została  już  opatentowana,  to  żadnej  forsy  z  tego  nie  wy-ciśniesz.  Bill 
Thompson... 

—  Opatentowana!  —  wykrzyknął  w  odpowiedzi.  —  Jak  żyję,  nie  widziałem  takiego 

idioty! Krucjata to taki rodzaj wojny. 

Pomyślałem, że chyba z nim coś niedobrze. Ale gdzie tam, mówił całkiem serio i teraz 

ciągnął swoje, zupełnie już uspokojony. 

— Krucjata to taka wojna, w której idzie o to, żeby wyzwolić Ziemię Świętą. 
— J a k ą  znów Ziemię Świętą? 
— Do licha! Jest tylko jedna. 
— Ale co n a m  do tego? 
— Co? To nie rozumiesz? Jest teraz w rękach niewiernych i naszym obowiązkiem będzie 

ją im wydrzeć. 

— A w jaki to niby sposób pozwoliliśmy ją im zagarnąć? 
— Wcale nie pozwoliliśmy. Oni zawsze ją mieli. 
— Do licha, Tomku, no to przecież i teraz musi do nich należeć, nieprawda? 
—  Cóż,  oczywiście,  należy.  Kto  powiedział,  że  nie?  Myślałem  długo,  ale  jakoś  nie 

mogłem się w tym wszystkim połapać. Więc mówię mu: 

— Jak dla mnie, to już trochę za wiele, Tomaszu Sawyerze. Gdybym, powiedzmy, miał 

farmę i ona byłaby moja, a ktoś tam chciałby mi ją odebrać, to czy miałby rację, gdyby... 

— Ech, do diaska! Za mało wiesz, żeby to zrozumieć, Hucku Finnie! Toż to przecież nie 

farma, ale coś zupełnie innego. Bo widzisz, to jest tak. Oni mają tam ziemię, po prostu .sarną 
ziemię,  i  to  już  w  ogóle  w s z y s t k o ,  co  mogą  posiadać;  ale  to  nasi  żydzi  i  nasi 
chrześcijanie uczynili tę ziemię świętą, dlatego tamci nie mają żadnego interesu, żeby na niej 
siedzieć  i  wciąż  ją  plugawić.  To  hańba  i  ani  przez  jedną  chwilę  nie  powinniśmy  do  tego 
dopuszczać. Winniśmy na nich wyruszyć i odebrać ją. 

—  No,  dobra,  ale  to  wszystko  wydaje  mi  się  najbardziej  pokiełbaszoną rzeczą,  o  jakiej 

tylko słyszałem. Bo gdybym miał farmę, a ktoś tam... 

— Czy nie mówiłem ci już, że to nie ma nic wspólnego z żadną farmą? Farma to tylko 

interes,  zwykły  przyziemny  interes  i  cześć,  i  to  w  ogóle  wszystko,  co  możesz  o  tym 
powiedzieć; a tu, to coś wyższego, to sprawa religijna, no i zupełnie inna. 

— I to ma być religijne, jechać gdzieś i zabierać ziemię ludziom, którzy ją uprawiają? 
— Jasne, zawsze tak uważano. 
A Jim pokręcił tylko głową i powiedział: 

background image

— Paniczu Tomku, tutaj z całą pewnością musi być coś nie tak, tutaj  z całą pewnością 

jest  coś  nie  w  porządku.  Bo  ja  też  jestem  religijny;  do  tego  znam  całe  mnóstwo  bardzo 
religijnych osób, ale jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo, co by tak postępował. 

To rozwścieczyło Tomka, więc oświadczył: 
—  Do  kata,  to  już  może  przyprawić  człowieka  o  mdłości,  takie  zakute,  takie  ośle  łby! 

Gdyby  tak  któryś  z  was  przeczytał  kiedyś  cokolwiek  o  historii,  to  by  wiedział,  że  sam 
Ryszard  Rwie  Serce,  sam  papież  i  Godfrey  Bulion  czy  jak  mu  tam  było,  i  całe  mnóstwo 
innych  ludzi  na  świecie,  tak  samo  szalenie  szlachetnych  i  pobożnych,  ciachało  i  tłukło 
niewiernych przez ponad dwieście lat, próbując im odebrać tę całą ich ziemię, przy tym przez 
cały czas pławili się aż po uszy we krwi. A tutaj ni stąd, ni zowąd wyskakuje dwóch zakutych 
tępaków z ostępów nad Missouri i w dodatku twierdzą, że wiedzą, co jest złe, a co dobre, i to 
lepiej niż tamci! To już zbytnia bezczelność! 

No  cóż,  to  oczywiście  ukazało  nam  sprawę  z  trochę  innej  strony,  toteż  i  Jim,  i  ja 

poczuliśmy się nagle nieukami, z r o b i ł o  nam się wstyd, a ja pożałowałem, żeśmy się tak 
zbłaźnili.  Zapomniałem  języka  w  gębie  i  Jim  też  na  jakiś  czas  go  zapomniał,  ale  niedługo 
potem odezwał się znowu: 

—  No  to  chyba  wszystko  w  porządku.  Bo  jeżeli  oni  nic  o  tym  nie  wiedzieli,  to  tym 

bardziej my, biedni ciemni ludzie, ■nie musieliśmy wiedzieć, a teraz, kiedy już wiemy, że to 
nasz  obowiązek,  musimy  tam  pojechać  i  uporać  się  z  tą  robotą  najlepiej,  jak  umiemy.  A 
jednak,  tak  czy  owak,  żal  mi  tych  niewiernych,  tak  samo  jak  i  pewnikiem  paniczowi 
Tomkowi. Najtrudniej to chyba przyjdzie nam zabijać ludzi, których wcześniej nawet nie było 
kiedy poznać i którzy nie zrobili nam nijakiej krzywdy. No bo to tak, sami chyba widzicie. 
Gdybyśmy tylko wg trzech poszli do nich i powiedzieli, że jesteśmy głodni i poprosili, żeby 
dali nam coś przekąsić, to może oni by się okazali tacy sami jak wszyscy ludzie. Nie wydaje 
się wam? Bo jakże tak, pewnie by nam dali, wiem że tak by było, no a wtedy? 

— Co wtedy? 
—  No  bo,  paniczu  Tomku,  idzie  mi  właśnie  o  to,  że  pewnie  nie  da  rady,  że  n i e  

p o t r a f i m y  zabijać tych biedaków, co to nie zrobili nam przecież żadnej krzywdy, chyba 
żebyśmy złapali dryg do tej roboty. I wiem o tym na pewno, o, tak, paniczu Tomku, wiem o 
tym bardzo dobrze. Ale gdybyśmy tak wzięli siekierę albo nawet dwie, tylko ty, ja i Huck, i 
gdybyśmy przepłynęli rzekę podczas nowiu i zatłukli całą tę przeklętą rodzinę, co mieszka na 
brzegu Sny, a potem jeszcze spalili im chałupę i... 

—  Mocny  Boże,  ale  z  was  nudziarze!  —  odrzekł  na  to  Tomek.  —  Dosyć  mam  już 

gadania z takimi jak wy, jak ty i Huck Finn, co to nic, tylko próbujecie obracać kota ogonem i 
zamiast  okazać  choć  trochę  zdrowego  rozsądku,  wciąż  tylko  wywlekacie  same  jakieś 
przeróżne teologie i inne tam majestaty w świetle porządku prawa! 

Ale tu Tomek Sawyer nie był zupełnie w porządku. Jim nie chciał przecież nic złego, a ja 

także nie. I dobrze wiedzieliśmy, że to właśnie on ma rację, a nie my, ale przecież my tylko 
chcieliśmy  się  dowiedzieć,  jak  się  do  tego  zabrać,  i  to  wszystko;  a  jedynym  powodem,  dla 
którego nie chciał nam sprawy wyjaśnić tak, byśmy zrozumieli, było wyłącznie to, że my obaj 
byliśmy nieukami, a do tego tacy ciemni, czemu nie zaprzeczę, tyle że  — tam do licha! — 
myślę, że to jeszcze nie żadna zbrodnia. 

Ale Tomek nie chciał już więcej nawet o tym słuchać, powiedział tylko, że gdybyśmy tak 

zabrali  się  do  rzeczy  z  należytym  animuszem,  on  zebrałby  wówczas  parę  tysięcy  rycerzy, 
zakuł  ich  od  stóp  do  głów  w  stalowe  zbroje,  mnie  by  zrobił  porucznikiem,  a  Jima 
markietantem, sam zaś by objął dowództwo i zmiótł tę całą pogańską hałastrę do morza jak 
muchy  i  wracałby  później  do  domu  przez  cały  świat  promieniejący  chwałą  niczym  zachód 
słońca. I powiedział jeszcze, że nie potrafiliśmy wyczuć naszej szansy, gdyśmy ją mieli pod 

background image

nosem,  dlatego  on  już  nie  zaofiaruje  nam  jej  po  raz  drugi.  A  kiedy  już  się  uparł,  nie  było 
żadnej siły, żeby zmienił zdanie. 

Tyle  że  aż  tak  bardzo  mi  na  tym  nie  zależało.  Jestem  z  natury  spokojny  i  nie  lubię 

żadnych awantur z ludźmi, którzy i ze mną nie szukają zwady. I jeżeli niewierny będzie miał 
się dobrze, to i ja będę z tego zadowolony, i niech już tak zostanie. 

Ten  cały  pomysł  Tomek  wziął  z  książki  Waltera  Scotta,  którą  stale  czytał.  A  był  to 

pomysł zupełnie szalony, bo moim zdaniem nikt nigdy by nie potrafił zwołać tylu chłopa, a 
nawet  gdyby  ich zwołał, to  i  tak pewnie  by  jak  nic  oberwał  w  skórę.  Wziąłem  tę  książkę i 
wszystko  to  sobie  przeczytałem,  ale  jak  na  mój  rozum,  większość  tych  jegomościów,  co 
porzucili farmy, żeby iść na krucjatę, nieźle się tam musiała namordować.

background image

ROZDZIAŁ II 

Balon idzie w górę 

Tomek  wyskakiwał  co  rusz  to  z  innym  pomysłem,  ale  każdy  z  nich  miał  gdzieś  jakiś 

feler, toteż musiał je po kolei odrzucać. Tak że na koniec niewiele brakowało, a wpadłby w 
prawdziwą rozpacz. I właśnie wtedy gazety z St. Louis zaczęły się rozpisywać o balonie, co 
miał lecieć aż do Europy, i Tomek umyślił sobie, że musi tam pojechać i zobaczyć, jak ten 
balon wygląda, tylko jakoś nie mógł się zdecydować. Ale gazety trąbiły wciąż swoje, więc w 
końcu  doszedł  do  wniosku,  że  jeśli  się  nie  wybierze,  to  straci  jedyną  taką  okazję;  potem 
wywiedział się jeszcze, że Nat Parsons sposobi się do drogi, żeby obejrzeć ten balon, i to go, 
rzecz jasna, ruszyło.  Nie mógł  pozwolić na to, żeby Nat  Parsons wrócił i  chełpił  się wobec 
wszystkich, że widział, co trzeba, i żeby on musiał tego słuchać i siedzieć jak trusia. Chciał 
jednak, abyśmy Jim i ja również tam pojechali, no więc pojechaliśmy. 

Ten balon był całkiem nielichy i miał do tego takie skrzydła i wachlarze i inne przeróżne 

rzeczy,  i  wcale  nie  był  podobny  do  balonów,  jakie  widuje  się  na  obrazkach.  Stał  sobie  na 
skraju  miasta,  dość  daleko,  pośrodku  pustej  parceli  na  rogu  Dwunastej  Ulicy.  A  dookoła 
kłębił się tłum i naśmiewał się ile wlezie, z niego i z tego jegomościa, co to miał nim lecieć 
—  bladego  chudeusza,  w  którego  oczach  widać  było,  wiecie,  coś  jakby  delikatny  odblask 
promieni  księżyca.  Wszyscy  mu  w  kółko  powtarzali,  że  nigdzie  nie  poleci.  Jego  to 
rozwścieczało;  odwracał  się  do  ludzi,  wygrażał  im  pięścią  i  mówił,  że  są  ślepym 
zbydlęciałym motłochem, ale pewnego dnia przekonają się jeszcze, że oto mieli możność stać 
twarzą  w  twarz  z  jednym  z  tych,  co  dźwigają  narody  i  tworzą  cywilizację,  tyle  że  byli  za 
głupi,  aby  o  tym  wiedzieć,  i  że  kiedyś  tutaj,  dokładnie  w  tym  samym  miejscu,  ich  własne 
dzieci  i  wnuki  wystawią  mu  pomnik,  który  przetrwa  tysiąclecia,  podczas  gdy  jego  imię 
przetrwa nawet pomnik. A wtedy tłum wybuchał śmiechem i wykrzykiwał pod jego adresem; 
ludzie  dopytywali,  jak  się  nazywał,  zanim  wyszedł  za  mąż,  i  radzili,  co  trzeba  zażyć,  żeby 
tego  nie  robić,  i  jak  miała  na  imię  babka  kota  jego  siostry,  i  takie  tam  inne  rzeczy,  jak  to 
zwykle  tłum,  kiedy  dorwie  gościa  i  natrząsa  się  z  niego.  No  cóż,  niektóre  te  historie  były 
n a p r a w d ę  śmieszne i diablo zmyślne, tego nie da się ukryć — ale tak czy inaczej to nie 
było w porządku ani za bardzo po męsku, że taka kupa luda czepiała się jednego, a do tego aż 
tyłu  wygadanych  spryciarzy,  podczas  gdy  tamten  widać  nie  miał  daru-mowy,  ażeby  im 
wygarnąć  i  odgryźć  się  jak  trzeba.  Ale,  na  Boga,  właściwie  po  kiego  licha  miałby  się  im 
odgryzać?  Nic  by  mu  to  nie  dało,  bo  dla  nich  był  przecież  po  prostu  półgłówkiem.  Cóż, 
najzwyczajniej  sam  się  nadstawiał  na  cięgi.  Ale  taki  już  b y ł .  I  myślę,  że  choćby  nawet 
chciał, nic by temu  wszystkiemu  nie potrafił zaradzić, bo właściwie taką, jak sądzę, musiał 
już mieć naturę. Jako jegomość dosyć przyzwoity, nie chciał nikomu robić żadnej krzywdy; 
był po prostu geniuszem, jak to mówią w gazetach, a to przecież nie z jego winy. Widać nie 
każdy może być normalny: musimy być ot, tacy, jak nas Pan Bóg stworzył. O ile wiem, tacy 
geniusze to myślą, że zjedli wszystkie rozumy, dlatego nie chcą słuchać żadnych cudzych rad 
i zawsze tylko idą swoją drogą, dlatego ludzie się od nich odsuwają i pogardzają nimi, i tak 
już być musi. Ale gdyby tak byli trochę pokorniejsi, słuchali czasami innych i próbowali się 
czegoś nauczyć, wyszłoby im to na zdrowie. 

Ta część balonu, gdzie siedział profesor, duża i przestronna, całkiem przypominała łódź, 

a po wewnętrznej stronie miała wodoszczelne schowki, na których można było sobie usiąść 

background image

czy  nawet  się  przespać.  Weszliśmy  na  pokład,  gdzie  kręciło  się  już  chyba  ze  dwudziestu 
chłopa — wszędzie węszyli i wszystko obmacywali — a pośród nich był tam również stary 
Nat  Parsons.  Profesor  zwijał  się  jak  w  ukropie,  przygotowywał  wszystko  do  odlotu,  toteż 
ludzie powoli zaczęli się stamtąd zabierać wychodząc kolejno z łodzi, a stary Nat na końcu. 
Rzecz jasna, nie mogliśmy pozwolić, aby wyszedł p o   n a s . Nie mogliśmy się nawet ruszyć 
z miejsca, dopóki nie zlazł na dół, tak żebyśmy to właśnie my byli tymi ostatnimi. 

Ale  Nat  już  poszedł  i  była  najwyższa  pora,  byśmy  się  i  my  stąd  zabierali.  Nagle 

usłyszałem jakiś straszny krzyk i odwróciłem się: całe miasto lotem błyskawicy zapadało się 
pod  nami  gdzieś  w  dół!  Żołądek  podskoczył  mi  aż  do  gardła,  tak  się  przestraszyłem.  Jim 
poszarzał na twarzy i nie mógł wydusić z siebie ani słowa. A Tomek w ogóle nic nie mówił, 
lecz wyglądał na bardzo podnieconego. Miasto dalej spadało  gdzieś w dół i w dół, i w dół, 
choć mogło  się wydawać, że my, jakby nigdy nic, wisimy sobie w powietrzu, i  to zupełnie 
nieruchomo.  Domy  robiły  się  coraz  mniejsze,  miasto  jakoś  dziwnie  kurczyło  się  w  sobie, 
wciąż bardziej i bardziej; wszystkie wozy i ludzie wyglądali teraz jak mrówki i żuki uwijające 
się  dokoła,  ulice  —  jak  nitki  albo  drobne  szparki;  a  potem  wszystko  tak  jakoś  zlało  się  do 
kupy i wtedy nie było już żadnego miasta, tylko jakby spora blizna na powierzchni ziemi, i 
wydawało się, że możesz sięgnąć okiem na jakie tysiąc mil w dół i w górę rzeki, choć — ma 
się chyba rozumieć — aż tak daleko to na pewno nie. Pomału ziemia stała się kulą, zwyczajną 
kulą mętnego koloru, i cała była pocięta błyszczącymi wstążeczkami, które wiły się po niej 
tam i sam; były to rzeki. Wdowa Douglas zawsze mi kładła do głowy, że ziemia jest jak kula, 
tyle że ja tam nigdy nie brałem poważnie tych różnych jej przesądów i oczywiście mało mnie 
to  obchodziło,  bo  przecież  sam  widziałem,  że  świat  jest  płaski  jak  talerz.  Wychodziłem  na 
wzgórze,  rozglądałem  się  wkoło  i  wtedy  widziałem,  jak  jest.  Bo  uważam,  że  najlepszy 
sposób, aby się upewnić co do jakiejś sprawy, to pójść i sprawdzić samemu, a nie wierzyć w 
coś  tylko  dlatego,  że  ktoś  inny  tak  akurat  mówi.  Ale  teraz  musiałem  przyznać,  że  wdowa 
miała rację. To znaczy miała rację co do reszty świata, ale nie do tej jego części, gdzie leży 
nasze miasteczko, bo ono leży płasko, zupełnie jak na talerzu, i niech mnie dunder świśnie, 
jeśli kłamię! 

Profesor przez cały ten czas siedział zupełnie cicho, tak jakby drzemał, lecz teraz nagle 

wybuchnął i aż bluzgał jadem. A gadał mniej więcej tak: 

— Głupcy! Mówili, że nie poleci i chcieli go sprawdzać, chcieli szpiegować i wydrzeć mi 

mój sekret. Ale ja ich przechytrzyłem! Nikt nie zna tej tajemnicy, tylko ja jeden! Nikt nie wie, 
jaka siła porusza ten statek, nikt poza mną! A jest to nowa siła, nowa siła tysiąckroć silniejsza 
niż wszystkie inne na ziemi! Para to przy niej błahostka! Mówili, że nie zdołam polecieć do 
Europy. Do Europy! Do kata! Energii na pokładzie wystarczy na pięć lat. a zapasów żywności 
na jakie trzy miesiące. Ale durnie! Cóż oni mogą o tym wiedzieć? No tak, a mówili, że mój 
statek  to  zwyczajny  szmelc.  Tam  do  licha,  wytrzyma  i  pięćdziesiąt  lat!  I  jeśli  zechcę,  mogę 
sobie  żeglować  po  przestworzach  całe  życie,  lecieć,  dokąd  tylko  zapragnę,  choć  tamci  się 
naśmiewali i mówili, że nic z tego nie będzie. Że nie mogę sterować! Ano, zobaczymy. Pójdź 
no tu, chłopcze. Przyciskaj te guziki tak, jak ci powiem. 

Kazał  Tomkowi  sterować  całym  statkiem,  tam  i  sam,  w  tę  i  z  powrotem,  i  w  bardzo 

krótkim czasie wyuczył go tej sztuki, a Tomek później mówił, że to dziecinnie proste. Kazał 
mu zniżyć lot prawie do ziemi i prowadzić statek tuż nad preriami stanu Illinois, tak że można 
było sobie pogadać z farmerami, słyszeć całkiem wyraźnie, co oni wywrzaskują, a tymczasem 
profesor zrzucał im ulotki, na których była mowa o balonie i o tym, że właśnie leci nim do 
Europy.  Tomek  tak  się  w  tym  wszystkim  wyćwiczył,  że  mógł  teraz  poprowadzić  statek 
wprost na pierwsze lepsze drzewo, o mało się z nim nie zderzyć i później, w ostatniej chwili, 
skierować go do góry i przelecieć tuż nad jego wierzchołkiem. Tak, i jeszcze profesor pokazał 
Tomkowi, jak się ląduje, a Tomek zrobił to pierwsza klasa, a jakże, i usadowił aparat na prerii 
niczym  na  puchowej  pierzynie.  Ale  kiedy  chcieliśmy  wyleźć,  profesor  się  temu  sprzeciwił: 

background image

„O, nie, co to, to nie!" — i balon wystrzelił znów w górę. To było straszne. Więc zacząłem go 
błagać, a Jim też, ale jego tylko to rozsierdziło; miotał się i miał jakiś taki dziki wyraz oczu, 
że mnie przestraszył. 

A  potem  znów  się  zajął  swoimi  kłopotami,  biadolił  i  narzekał,  jak  to  niegodziwie  go 

potraktowano,  i  w  żaden  sposób  nie  mógł  tego  wszystkiego  przeboleć,  a  już  szczególnie 
gadania, że jego statek to szmelc. Ale on ma to w nosie, chociażby nie wiem ile gardłowali, 
że balon jest zbyt skomplikowany i że bez przerwy będzie się psuć. Psuć! Też coś! Równie 
dobrze mogłoby się zepsuć słońce i ustać w swoim biegu! 

Było z nim coraz gorzej; nigdy jeszcze nie widziałem kogoś, kto by aż tak się ciskał. Aż 

mi  ciarki  chodziły  po  grzbiecie,  kiedy  na  niego  patrzyłem,  i  Jimowi  też.  W  końcu  zaczął 
warczeć i wrzeszczeć, a potem zaklinać się na wszystko, że teraz świat,  skoro tak podle go 
potraktował,  nigdy  nie  pozna  jego  sekretu.  Powiedział,  że  obleci  swym  balonem  całą  kulę 
ziemską, a zrobi to tylko po to, żeby pokazać, na co w ogóle go stać, ale potem zatopi go w 
morzu, a nas razem z nim. Do diaska, wpakowaliśmy się w niezgorszą kabałę, a tu jeszcze do 
tego zapadła noc. 

Dał  nam  coś  do  zjedzenia,  kazał  przejść  na  drugi  koniec  łodzi,  a  sam  ułożył  się  na 

pokrywie schowka,  skąd mógł  doglądać wszystkich urządzeń;  wsunął  pod głowę jakąś starą 
bębenkową  pukawkę  i  powiedział,  że  jeżeli  ktoś  z  nas  będzie  się  wygłupiał  i  spróbuje 
lądować,  to  go  zastrzeli  jak  psa.  Siedzieliśmy  zbici  w  gromadkę  i  coś  tam  nawet 
próbowaliśmy  wymyślić, tyle że mówiliśmy niewiele, ledwie od czasu  do czasu ktoś  rzucił 
jakieś słowo, kiedy już było  trzeba, bo jakby  człowiek w ogóle nic nie  mówił, to  by chyba 
pękł. Tacy byliśmy zmartwieni i wystraszeni. Noc upływała powoli i niewesoło. Lecieliśmy 
dość nisko, a światło księżyca sprawiało, że wszystko było jakieś takie miłe i łagodne; mijane 
farmy  wyglądały  bardzo  przytulnie  i  po  domowemu;  słyszeliśmy  przeróżne  odgłosy  z 
gospodarstw  i  bardzośmy  chcieli  tam  się  wtedy  znaleźć,  lecz  —  do  licha!  —tylko 
przemykaliśmy ponad nimi jak duchy, nie zostawiając nawet najmniejszego śladu. 

Już w nocy, kiedy to  każdy dźwięk wydaje się niestosowny, a w powietrzu czuć późną 

porę,  gdyż  późna  pora  także  ma  swój  zapach  —  mogło  być  wtedy  coś  około  drugiej  — 
Tomek  powiedział,  że  tym  razem  profesor  uciszył  się  już  na  dobre,  więc  pewnie  śpi,  i  że 
byłoby lepiej... 

— Co lepiej?  — spytałem  szeptem i zaczęło  mnie aż mdlić, bo wiedziałem,  co takiego 

chodzi Tomkowi po głowie. 

— Lepiej podkraść się tam, związać go i wylądować. A ja mu na to; 
— O, nie, co to, to nie. I ani mi się waż, Tomaszu Sawyerze. 
A Jim? Cóż, Jim z trudem łapał powietrze, taki był zalękniony. Lecz w końcu powiedział: 
—  Och,  nie,  paniczu  Tomku,  nawet  nie  próbuj!  Ledwie  go  tylko  tkniesz,  zrobi  z  nami 

koniec! Tak zrobi, z całą pewnością! Za żadne skarby świata do niego nie podejdę. Paniczu 
Tomku, to zupełny wariat. 

Tomek wyszeptał: 
— Właśnie d l a t e g o  musimy coś zrobić. Gdyby nie był wariatem, to za nic w świecie 

bym się stąd nie ruszył; nie namówilibyście mnie, żebym wysiadł, tym bardziej teraz, kiedy 
się już przyzwyczaiłem do balonu i do tego, że wiszę sobie nad ziemią. No ale tylko wtedy, 
gdyby ten tutaj był zdrowy na umyśle. Bo to żaden interes latać z takim, co ma nie po kolei w 
głowie  i  na  dodatek  gada,  że  obleci  cały  świat  dokoła,  a  później  nas  wszystkich  potopi. 
Dlatego  mówię  wam,  musimy  coś  z  tym  zrobić,  i  to  już,  zanim  się  obudzi,  bo  potem  taka 
okazja może się więcej nie trafić. No, dalej! 

Lecz  na  samą  myśl  o  tym  aż  mróz  przeszedł  nam  po  kościach  i  chłodny  dreszcz  po 

plecach, toteż powiedzieliśmy, że nie ruszymy  się z miejsca. Więc Tomek postanowił  pójść 

background image

sam i sprawdzić, czy nie da rady się dobrać do urządzeń sterowniczych i posadzić balon na 
ziemi. Prosiliśmy go, zaklinali na wszystko, tyle że na nic się to nie zdało; opadł na podłogę i 
cal po calu popełznął przed siebie, a my przyglądaliśmy się temu wstrzymując oddech. Gdy 
dotarł na środek łodzi, zaczął się czołgać o wiele wolniej, a mnie się wydawało, że trwa to już 
całe lata. Ale  w końcu zobaczyliśmy, że dotarł do głowy profesora, uniósł  się odrobinę, po 
czym przez dobrą chwilę wpatrywał mu się w twarz i nadsłuchiwał. A później znów ruszył 
powoli  w  kierunku  jego  stóp,  ponieważ  tam  właśnie  były  te  wszystkie  przyciski.  No  i  cóż, 
dobrnął bezpiecznie i akurat sięgał pewną ręką w kierunku guzika, ale potrącił coś, zrzucił i 
narobił hałasu, więc zaraz padł plackiem na podłogę, i ani mru-mru. Profesor poruszył się i 
zapytał: „Co tam?" — ale że siedzieliśmy jak myszy pod miotłą, zaczął tylko mamrotać coś i 
szeptać, a przy tym kokosić się jak ktoś, kto budzi się ze snu. Zdawało mi się, że zaraz trupem 
padnę, tak się tym martwiłem i takiego miałem pietra. 

Ale wtedy nagle chmura przesłoniła księżyc i niewiele brakowało, żebym się rozbeczał z 

radości. Bo księżyc brnął w tę chmurę coraz głębiej i zrobiło się tak ciemno, że wcale już nie 
widzieliśmy  Tomka.  A  później  zaczęło  kropić  i  słyszeliśmy,  jak  profesor  uwija  się  przy 
swoich linach i tych tam innych rzeczach, i psioczy na pogodę. I cały czas baliśmy się tylko, 
że  zaraz  wpadnie  na  Tomka,  a  wtedy  będzie  po  nas,  jak  amen  w  pacierzu.  Tyle  że  Tomek 
akurat  do  nas  wracał  i  kiedy  nagle  poczułem  jego  ręce  na  kolanach,  to  aż  mnie  do  reszty 
zatkało, a serce skoczyło mi do gardła, bo po ciemku nic nie było widać i równie dobrze mógł 
to być profesor. Ja myślałem że to właśnie on. 

Do licha! Tak bardzo się ucieszyłem, że Tomek jest już przy nas i byłem tak szczęśliwy, 

jak  tylko  może  być  szczęśliwy  ktoś,  komu  przyszło  żeglować  w  powietrzu  z  wariatem.  Po 
ciemku nie dałoby się w żaden sposób lądować, toteż miałem nadzieję, że deszcz nie ustanie, 
bo bardzo się bałem, że Tomek z powrotem pójdzie majstrować tam, przy  sterach, a wtedy 
my  znów  będziemy  się  czuli  okropnie  nijako.  No  i  stało  się  tak,  jak  chciałem.  Przez  całą 
resztę nocy siąpiło i siąpiło — choć nie aż tak długo, jak by się mogło wydawać — za to o 
świcie przetarło  się trochę i  cały świat  wyglądał tak jakoś szaro, spokojnie i  miło; w ogóle 
dobrze  było  znów  zobaczyć  pola,  lasy,  konie  i  bydło,  które  stało  sobie  i  nad  czymś  tam 
rozmyślało.  A  później  wzeszło  słońce,  takie  gorące,  wspaniałe  i  wesołe,  tyle  że  my,  na 
odwrót, czuliśmy się jacyś pogięci i zardzewiali, i nawet się nie obejrzeliśmy, jak zmorzył nas 
sen. 

background image

ROZDZIAŁ III 

Tomek wyjaśnia 

Zasnęliśmy  gdzieś  koło  czwartej,  a  zbudziliśmy  się  przed  ósmą.  Profesor  siedział  w 

swoim kącie i wyglądał ponuro. Przyniósł nam jakieś śniadanie, ale powiedział, że nie wolno 
nam się zbliżać do kompasu na śródokręciu. Bo kompas był tak mniej więcej pośrodku łodzi. 
No  cóż,  kiedy  jesteś  głodny  niczym  wilk,  a  w  końcu  sobie  podjesz,  wszystko  zaczyna 
wyglądać  całkiem  inaczej  niż  przedtem.  Człowiek  czuje  się  wtedy  nie  najpodlej,  choćby 
nawet leciał w jednym balonie z geniuszem. Więc zaczęliśmy rozmawiać. 

Jedna rzecz nie dawała mi spokoju i w końcu zapytałem: 
— Tomku, czy my aby przypadkiem nie lecimy na wschód? 
— Tak. 
— Jak szybko lecieliśmy? 
—  Hm,  sam  przecież  słyszałeś,  co  wygadywał  profesor,  kiedy  wpadł  w  ten  swój  szał. 

Mówił, że czasem robimy pięćdziesiąt mil na godzinę, czasami dziewięćdziesiąt albo i sto; że 
przy  dość  silnym  wietrze  wyciągnie  bez  trudu  nawet  trzysta,  a  oprócz  tego,  że  jeśli  tylko 
trzeba mu wiatru, takiego, co by jeszcze wiał w odpowiednią stronę, to wystarczy opuścić się 
niżej albo wzbić w górę i zawsze go jakoś znajdzie. 

— Tak, tak właśnie myślałem. Profesor łgał jak z nut. 
— A to niby dlaczego? 
— Bo gdybyśmy lecieli tak szybko, powinniśmy już minąć Illinois. 
— Z pewnością. 
— To czemu jeszcze go nie minęliśmy? 
— A dlaczegóż to nie? 
—  Bo  widzę  to  po  kolorze.  Lecimy  akuratnie  nad  samym  Illinois.  Sam  możesz  się 

przekonać, że Indiany pod nami jeszcze ani widu. 

— Sam nie wiem, co się z tobą dzieje, Huck. Poznajesz to po k o l o r z e ? 
— Tak, jasne, że poznaję. 
— A cóż ma do tego kolor? 
— Bardzo wiele. Stan Illinois jest zielony, za to Indiana różowa. A pokaż mi tam, w dole, 

choć odrobinę koloru różowego. Co to, to nie, mój drogi, tam jest sama zieleń. 

— Indiana ma być r ó ż o w a ? Tam do diaska, a cóż to za nowa bzdura? 
— Żadna bzdura. Sam widziałem na mapie, jest właśnie różowiuteńka. 
Nigdy  chyba  nie  widzieliście  osoby  w  równym  stopniu  zgorszonej  i  oburzonej  jak 

Tomek. Powiedział tylko: 

— No właśnie, gdybym był takim tępym i zakutym łbem, jak ty, Hucku Finnie, to pewnie 

bym nawet nie czekał i zaraz skoczył tam, w dół. On widział to na mapie! Ech, Huckelberry 
Finnie, czyżby ci przyszło do głowy, że stany, tak naprawdę, są tego samego koloru, jakim je 
znaczą na mapie? 

—  Tomaszu  Sawyerze!  Więc  po  co  jest  mapa?  Czy  przypadkiem  nie  po  to,  ażebyś  się 

nauczył, co jest, a czego nie ma? 

background image

— To chyba oczywiste! 
— Więc niby jak byś miał się nauczyć, jeśli mapa kłamie? Może mi to wytłumaczysz? 
— Do kroćset, ty prostaku! Ona wcale nie kłamie! 
— A więc nie kłamie, czyż tak? 
— Nie, nie kłamie. 
—  Więc  dobra;  jeżeli  nie  kłamie,  to  przecież  nie  ma  dwóch  stanów,  które  by  były 

jednakowego koloru. I co ty na to, Tomku Sawyerze? 

Widział, że mam go w garści i Jim też to widział.  I mówię wam, od razu poczułem się 

wspaniale, bo Tomka niełatwo było zapędzić w kozi róg. Toteż Jim klepnął się dłonią w udo i 
powiada: 

—  Tam  do  licha!  To  zmyślne,  to  dostatecznie  zmyślne!  Nie  da  rady,  paniczu  Tomku, 

t y m   r a z e m  to cię dopadł, a niech mnie! — Znowu wyrżnął się w udo i dalej ciągnął 

swo

j

e:

 

-_ Do licha, ale to sobie zmyślnie wykoncypował! 

Nigdy  jeszcze  w  życiu  nie  czułem  się  tak  cudownie,  a  jednak  sam  nie  wiedziałem,  że 

mówię coś aż tak ogromnie ważnego, dopóki mu tego do końca nie wyłuszczyłem. Człowiek 
żył  sobie  ot,  tak,  jakby  nigdy  nic,  i  nawet  się  nie  spodziewał,  że  coś  takiego  się  stanie,  bo 
wcale  o  tym  nie  myślał,  a  tutaj  nagle  samo  jakoś  wyszło.  No,  tak,  to  było  równie  wielką 
niespodzianką  dla  mnie,  jak  i  dla  tamtych  dwóch.  Bo  to  zupełnie  tak  samo,  jak  gdybyś 
pogryzał  sobie  pajdę  kukurydzianego  chleba  jakby  nigdy  nic  i  nagle  trach,  wyłamał  ząb  o 
brylant. Z początku byś pomyślał, że to jakiś kamyk, dopóki byś go nie wyjął i nie otrzepał z 
piasku,  z  okruszyn  i  w  ogóle.  A  kiedy  już  byś  się  przyjrzał,  byłbyś  wtedy  zdziwiony  i 
zadowolony, o tak, nawet dumny. Ale gdyby tak spojrzeć prawdzie prosto w oczy, to jednak 
wówczas  człowiek  nie  miałby  prawa  aż  do  takiej  dumy,  jak  wtedy,  gdyby  s p e c j a l n i e  
poszukiwał  diamentów.  Przemyślcie  to,  a  sami  łatwo  zauważycie  różnicę.  Bo  widzicie, 
przypadek, to niezupełnie to samo, co ta sama rzecz, ale zrobiona świadomie. Bo właściwie 
każdy mógłby nadgryźć  ten diament  w chlebie, tyle że jednak musi to  być  ktoś,  kto  akurat 
natrafił na o d p o w i e d n i ą  pajdę. W tym będzie jego zasługa, no a w moim wypadku to ja 
się tak właśnie zasłużyłem; do tego, jak sądzę mam prawo. I wcale mi nawet przez myśl nie 
przeszło, że mógłbym się na coś takiego porwać i nie zastanawiałem się nad tym więcej niż 
choćby wy w tej chwili. Nie, byłem po prostu  tak spokojny, że trudno o większy spokój, a 
jednak;  całkiem  niespodziewanie,  samo  mi  jakoś  wyszło.  Często  sobie  rozmyślam  o  tym 
całym zajściu, a tak wszyściutko pamiętam, jakby to było najwyżej tydzień temu. I mam to 
wszystko  przed oczami:  falujący krajobraz  —  lasy, pola, jeziora  — ciągnący się przez całe 
setki mil dokoła, miasta i wsie rozsiane gdzieś pod nami, to tu, to tam i  w ogóle wszędzie; 
profesor zamyślony nad mapą leżącą na małym stoliczku i czapka Tomka łopocząca w linach 
takielunku, gdzie powiesiliśmy ją, żeby sobie przeschła. I jeszcze jedna rzecz: równo z nami 
leciał  ptak,  oddalony  najwyżej  o  dziesięć  stóp,  i  próbował  nadążyć,  tyle  że  cały  czas 
pozostawał w tyle, i pociąg, tam, w dole, który też się jakby z nami ścigał, przemykał wśród 
drzew i farm, przy czym wypuszczał długą, czarną smugę dymu, a od czasu do czasu mały 
obłok bieli, i kiedy ten obłok zniknął, tak że nawet zdążyłeś już o nim zapomnieć, dobiegał ci 
jeszcze  do  uszu  słabiutki  gwizd  parowozu.  Zostawiliśmy  w  tyle  i  ptaka,  i  pociąg,  o,  tak, 
d a l e k o  w tyle, choć przyszło nam to bez wielkiej mitręgi. 

Ale Tomek był wściekły; powiedział, że Jim i ja jesteśmy tylko parą głupich krzykaczy, a 

później jeszcze dodał: 

—  Wyobraźcie  sobie,  że  jest  brązowe  cielę  i  duży  brązowy  pies,  a  jakiś  malarz  chce 

zrobić obrazek. I jaka wtedy będzie n a j w a ż n i e j s z a   r z e c z , którą ten malarz będzie 
musiał zrobić? Musi je namalować tak, żeby na pierwszy rzut oka można było odróżnić jedno 
od  drugiego,  nie?  To  chyba  jasne.  Więc  jak,  chcielibyście,  żeby  obydwa  zamalował  na 
brązowo?  Oczywiście,  że  nie.  Jedno  z  nich  machnie  na  niebiesko  i  wtedy  już  można  się 

background image

będzie połapać. Tak samo jest z mapami. Dlatego każdy stan robią w innym kolorze; nie po 
to, żeby cię nabrać, lecz właśnie po to, żebyś się sam nie naciął. 

Ale  to  jeszcze  nie  był  żaden  dowód  i  Jim  też  tak  uważał.  Dlatego  pokręcił  głową  i 

powiedział: 

— No, niby tak, paniczu Tomku, ale gdybyś wiedział, jakie to wierutne cymbały z tych 

całych  malarzy,  to  byś  chyba  nigdy  nie  stawiał  ich  za  przykład.  Powiem  ci,  to  wtedy  sam 
zobaczysz.  Kiedyś  tam  widziałem  jednego,  jak  paćkał  sobie  na  podwórku  starego  Hanka 
Wilsona, a malował akurat tę starą dropiatą krowę, co to nie ma jednego rogu, wiesz, o którą 
mi chodzi. No to go pytam, czemu ją niby maluje, a on, że jak już zmaluje, co trzeba, to ten 
obrazek  wart  będzie  sto  dolarów.  Paniczu,  przecie  on  mógłby  dostać  żywą  krowę  za 
piętnaście,  więc  p o w i e d z i a ł e m   mu  to.  No  i  co,  proszę  was,  czy  mi  uwierzycie? 
Pokręcił tylko głową i dalej paćkał swoje. Na Boga, paniczu Tomku, o n i przecież nie mają 
zielonego pojęcia. 

Tomek rozsierdził się na dobre. Zauważyłem już, że ludzie prawie zawsze się wściekają, 

jeżeli dobrze im przysolić w jakiejś  dyspucie. Powiedział nam,  żebyśmy przestali  gadać, to 
może  lepiej  zrobi  nam  to  na  umysł.  Potem  gdzieś,  hen,  tam  w  dole,  dojrzał  miejski  zegar, 
więc wziął lunetę, przyjrzał mu się dobrze, a później zerknął na swoją kieszonkową cebulę, 
potem znowu na zegar i znów na cebulę, i orzekł: 

— Bardzo dziwne! Tamten zegar spieszy prawie o godzinę. 
Trzymał więc swój zegarek w pogotowiu. Zobaczył jeszcze jakiś inny zegar, ale ten także 

spieszył o godzinę. To go zastanowiło. 

— Diabelnie dziwna sprawa! — powiada. — Nic a nic z tego nie rozumiem. 
Wtedy znów wziął lunetę i zaczął wypatrywać jeszcze innego zegara, ale ten, oczywiście, 

też  spieszył  tak  samo.  Wówczas  oczy  o  mało  nie  wyszły  mu  na  wierzch,  zaczął  tak  jakby 
trochę posapywać i w końcu powiedział: 

— Do krrroćset! To przecież sprawka d ł u g o ś c i ! A wtedy ja, trochę już wystraszony: 
— Ale właściwie co takiego się stało? 
—  A  to,  że  ten  stary  strzęp  dmuchanego  pęcherza  przemknął  jak  strzała  nad  całym 

Illinois, Indianą i Ohio, a teraz mija wschodni kraniec Pensylwanii albo Nowego Jorku, albo 
sam już nie wiem. 

— Tomaszu Sawyerze, nie mówisz chyba poważnie! 
—  Tak,  zupełnie  poważnie,  i  w  dodatku  to  wszystko  jest  pewne  na  mur.  Odkąd 

opuściliśmy  St.  Louis  wczoraj  po  południu,  zdążyliśmy  przelecieć  jakieś  piętnaście  stopni 
długości  geograficznej  i  wszystkie  tamte  zegary  są  w  jak  największym  p o r z ą d k u . 
Przelecieliśmy blisko osiemset mil. 

Nie bardzo mu wierzyłem, ale mimo to zimne strużki potu zaczęły mi ciec po plecach. Z 

własnego doświadczenia wiedziałem, że tratwą, w dół Missisipi, zabrałoby nam to blisko dwa 
tygodnie. 

Jim rozważał to wszystko w milczeniu. Lecz później powiedział: 
— Paniczu Tomku, czy nie mówiłeś nam, że te tam wszystkie zegary są jak najbardziej w 

porządku? 

— Tak, są w porządku. 
— No, a czy twój zegarek też jest całkiem w porządku? 
— W porządku, gdy szło o St. Louis, ale tutaj jest o godzinę do tyłu. 
— Paniczu, więc chcesz powiedzieć, że czas nie bywa wszędzie t a k i   s a m ? 
—  Nie,  taki  sam  wszędzie  nie  jest,  i  to  wcale  a  wcale.  Jim  wyglądał  na  bardzo 

zgnębionego. I powiada: 

background image

— Bardzo mi przykro, kiedy słyszę, że to mówisz, paniczu Tomku. Do tego mi bardzo 

wstyd, bo przecież wiem, jak byłeś wychowany. Tak, tak, mój drogi, twojej ciotce Polly serce 
by pękło z żalu, gdyby słyszała, co tu wygadujesz. 

Tomek  był  zaskoczony.  Zmierzył  Jima  wzrokiem  od  góry  do  dołu,  nad  czymś 

pomedytował, lecz nic mu nie powiedział, a Jim ciągnął swoje: 

— Paniczu Tomku, a kto sprowadził ludzi hen, aż do St. Louis? Sam Pan Nasz to uczynił. 

No,  a  kto  ich  osiedlił  tu,  gdzie  teraz  jesteśmy?  Także  Pan.  Czy  nie  są  zatem  wszyscy  Jego 
dziećmi? Pewnie, że są. Więc jak? Czy wobec tego mógłby ich s k r y m i n o w a ć ? 

—  Skryminować!  Jak  żyję,  nie  słyszałem  takiej  głupoty.  Ależ  skąd,  nie  ma  w  tym  ani 

krzty  dyskryminacji.  A  jeśli  stworzył  ciebie  i  jeszcze  paru  innych  jako  czarnych,  nas  zaś 
uczynił białymi, to jak byś to chciał nazwać? 

Jim  pojął,  w  czym  rzecz.  I  aż  go  zatkało.  Nie  wiedział,  co  odpowiedzieć.  A  Tomek 

ciągnął dalej: 

— Widzisz. On, jeśli zechce, może dyskryminować do woli, tyle że w tym wypadku to 

nie On, tylko ludzie. Bóg stworzył dzień i noc, ale nie stwarzał godzin i nie rozkładał ich w 
żaden sposób ^po świecie. To zrobił dopiero człowiek. 

— Więc jakże to tak, paniczu? To zrobił człowiek? 
— Z całą pewnością. 
— A kto mu powiedział, że można? 
— Nikt. Nigdy o to nie pytał. 
Jim dumał przez dłuższą chwilę i wreszcie powiedział: 
—  Do  licha.  Nic  z  tego  nie  łapię.  Ja  bym  się  tam  na  to  nie  porwał.  Ale  są  różni  tacy, 

którzy  przed  niczym  żadnego  respektu  nie  czują.  Pchają  się,  byle  naprzód,  i  wcale  się  nie 
trapią o to, co będzie później. A więc, paniczu Tomku, ta godzina do tyłu to tak wszędzie i 
zawsze? 

—  Godzina?  Ale  skąd!  Cztery  minuty  różnicy  na  każdy  stopień  długości,  to  pewne. 

Piętnaście stopni — to godzina, trzydzieści — dwie i tak dalej. Kiedy we wtorek w Anglii jest 
pierwsza w nocy, to w Nowym Jorku jest ósma wieczorem, i to poprzedniego dnia. 

Jim  odsunął  się  trochę  wzdłuż  pokrywy  schowka  i  widać  było,  że  jest  urażony.  Kręcił 

głową  i  coś  tam  mamrotał;  pod-pełzłem  więc  w  jego  stronę  i  klepnąłem  go  parę  razy  po 
kolanie, żeby się udobruchał. A kiedy najgorsze już mu przeszło, powiedział: 

— I że to akurat panicz Tomek wygaduje takie rzeczy! Wtorek tu, a poniedziałek gdzie 

indziej,  zamiast  jednego  i  tego  samego  dnia!  Huck,  tu,  gdzie  jesteśmy,  w  górze,  nie  ma 
miejsca na żarty. Dwa dni w jednym, do kupy! Jakim to niby cudem pomieścisz dwa dni w 
jednym? Przecież nie można zmieścić dwóch godzin w jednej, no nie? Ani upchać aż dwóch 
czarnuchów  w  jedną  czarną  skórę.  Ani  wlać  dwóch  galonów  whisky  w  jednogalonowy 
dzbanek.  Dobrze  mówię,  prawda?  Nie,  bracie,  bo  ten  dzbanek  rozleciałby  się  w  drzazgi.  I 
nawet  nie  ma  o  czym  gadać,  nie  wierzę.  No  bo  sam  popatrz,  Huck,  przypuśćmy,  że  w  ten 
wtorek to  akurat  był  Nowy Rok.  I co wtedy? Chyba mi nie powiesz, że w jednym  miejscu 
może  być  akurat  ten  rok,  jaki  jest,  a  w  innym  jeszcze  zeszły,  zamiast  żeby  wszyściutko 
zgadzało się co do minuty? Toć to zwyczajne bzdury! A ja tego nie zniosę; nie zniosę, żeby 
mi ktoś mełł o tym ozorem. 

Zaczął drżeć i aż zszarzał na twarzy, a Tomek powiedział: 
— Co się z n ó w  z wami dzieje? O co wam chodzi? 
Jim ledwie był w stanie mówić, ale wyjąkał: 
— Paniczu Tomku, a więc ty nie żartujesz i t a k jest naprawdę? 
— Nie, to nie żarty i tak jest naprawdę. Jim znowu zadygotał i powiada: 

background image

—  Wobec  tego  ten  właśnie  poniedziałek  mógłby  być  akurat  dniem  ostatnim  i  wtedy  w 

Anglii nie byłoby Sądnego Dnia i zmarli by nie powstali z grobów. O, nie, paniczu Tomku, 
nie możemy tam jechać. Błagam, każ mu zawrócić, chcę być tam, gdzie... 

I wtedy nagle coś zobaczyliśmy, coś, co aż kazało nam podskoczyć w górę i zapomnieć o 

wszystkim. Zaczęliśmy się przyglądać. A Tomek powiedział: 

— Czy to aby przypadkiem nie... — wstrzymał na chwilę oddech i później dokończył. — 

Tak, to jasne jak słońce! To przecież o c e a n ! 

Wtedy nam  z Jimem również zaparło dech w piersi. Staliśmy jak skamieniali, ale za to 

szczęśliwi, bo żaden z nas nigdy przedtem nie widział oceanu, ba, nawet się nie spodziewał, 
że go kiedyś zobaczy. Tomek cały czas szeptał: 

— Ocean Atlantycki... Atlantyk. Tam do kata, czyż to nie brzmi wspaniale? To właśnie 

on  we  własnej  osobie...  a   m y   go  oglądamy!  Do  licha,  to  zbyt  wspaniałe,  żeby  w  to 
uwierzyć! 

I  wtedy  ujrzeliśmy  chmurę  czarnego  dymu,  a  kiedy  nadlecieliśmy  bliżej,  wówczas  się 

okazało, że to miasto, ogromne, prawdziwy kolos, z gęstą obwódką statków u jednego skraju. 
Zaczęliśmy  się  wtedy  zastanawiać,  czy  to  aby  przypadkiem  nie  Nowy  Jork,  kłócić  się  i 
wydzierać,  i  nim  się  połapaliśmy,  to  miasto  przepłynęło  gdzieś  tam  w  dole  pod  nami  i 
pozostało w tyle, a my lecieliśmy teraz nad samym oceanem, gnaliśmy niczym cyklon. No i 
wtedy dopiero jakoś ocknęliśmy się do reszty. Słowo wam daję! 

Popędziliśmy na rufę i uderzyliśmy w wielki lament; zaczęliśmy błagać profesora, żeby 

zawrócił  i  żeby  nas  wysadził,  ale  on  porwał  tylko  swój  wielki  pistolet  i  kazał  wracać  na 
miejsce. Toteż wróciliśmy, ale żaden z nas nigdy jeszcze nie czuł się tak podle. 

Już prawie wcale nie było  widać lądu, tylko  małe pasemko,  cieniuchne jak wąż, gdzieś 

tam,  na  skraju  wody,  a  za  to  w  dole  rozpościerał  się  tylko  ocean;  ocean,  tak,  ocean,  całe 
miliony  mil,  dyszący,  rozhukany,  rozhuśtany  sam  w  sobie;  na  grzbietach  jego  fal 
rozpryskiwała  się  piana,  a  pośród  niej  pływało  ledwie  parę  statków,  kołyszących  się, 
pokładających  to  na  jeden,  to  znów  na  drugi  bok,  zanurzających  w  toni  wpierw  dziób,  a 
później  rufę.  Lecz  potem  nie  było  już  nawet  tych  statków  i  mieliśmy  dla  siebie  calutkie 
ogromne niebo i cały ocean. I było to najprzestronniejsze miejsce, jakie w życiu widziałem, a 
przy tym najbardziej opuszczone. 

background image

ROZDZIAŁ IV 

Burza 

Ale  stawało  się  jeszcze  bardziej  samotne  i  opuszczone.  Tam,  w  górze,  widzieliśmy 

jedynie wielkie niebo, puste i strasznie głębokie, a w dole, na oceanie, nic tylko fale i fale. 
Dookoła  nas  był  tylko  przeogromny  krąg,  ta  linia,  gdzie  niebo  styka  się  z  wodą,  krąg 
niesamowicie wprost wielki, a my — w samym jego środku, dokładnie, jakby kto odmierzył. 
Pędziliśmy przed siebie niby wiatr po prerii, choć to i tak nie miało znaczenia, bo wydawało 
się ciągle, że w żaden sposób nie uda nam się wyrwać z tego środka. Jakoś nie zauważyłem, 
żebyśmy choć o cal zbliżyli się do krawędzi koła. Człowieka aż dreszcz przechodził, takie to 
wszystko było niezwykłe i niepojęte. 

No, ale w sumie było tak upiornie spokojnie, że w końcu zaczęliśmy rozmawiać ze sobą 

szeptem, bo czuliśmy się coraz bardziej niepewni i samotni. W końcu jednak i tego nam się / 
odechciało,  rozmowa  całkiem  przygasła  i  tylko  każdy  z  nas  siedział  i  „maglował  sobie 
mózgownicę", jak powiada Jim, przez dłuższy czas nie odzywając się słowem. 

Profesor  nie  poruszył  się  ani  razu,  dopóki  słońce  nie  stanęło  wprost  nad  naszymi 

głowami,  a  wtedy  wstał  i  przyłożył  sobie  do  oka  jakiś  trójkąt.  Tomek  powiedział,  że  to 
sekstans i że profesor namierza właśnie słońce, żeby się dowiedzieć, w którym miejscu jest 
teraz  balon.  A  później  coś  tam  liczył,  coś  posprawdzał  w  książce,  no  i  znów  go  poniosło. 
Wygadywał przeróżne zwariowane rzeczy, jak na przykład to, że ąż do jutra, do wczesnego 
popołudnia, zdoła utrzymać ten stumilowy krok i wtedy wyląduje dokładnie w Londynie. 

Powiedzieliśmy mu, że bardzo mu będziemy za to wdzięczni. 
Właśnie odwrócił się od nas, lecz — ledwie to usłyszał — znowu zmierzył nas długim, 

straszliwie ponurym  spojrzeniem, jednym  z najbardziej złośliwych i  podejrzanych spojrzeń, 
jakie w życiu zdarzyło mi się napotkać. I powiedział: 

— Chcecie mnie zostawić. Nawet nie próbujcie zaprzeczać. 
Nie wiedzieliśmy, co mu odpowiedzieć, toteż nie puściliśmy już więcej pary z gęby. 
Odszedł na rufę i usiadł, ale wydaje mi się, że to podejrzenie jakoś nie chciało wywietrzeć 

mu  z  głowy.  Co  chwila  przygadywał  coś  na  tęn  temat  i  czekał,  co  odpowiemy,  ale  my  ani 
mru,  mru.  Robiło  się  coraz  to  bardziej  samotnie  i  myślałem,  że  już  chyba  tego  nie 
wytrzymam.  A  zrobiło  się  jeszcze  gorzej,  kiedy  zaczęło  się  ściemniać.  Tomek  uszczypnął 
mnie nagle i wyszeptał: 

— Popatrz no tylko! 
Rzuciłem okiem na rufę i spostrzegłem, że profesor pociąga sobie z butelki. Nie powiem, 

żeby mi się to spodobało. Po chwili golnął znowu, a za jakiś czas zaczął podśpiewywać. Było 
już  teraz  całkiem  ciemno  i  pochmurno,  zbierało  się  na  burzę.  On  śpiewał  przez  cały  czas, 
coraz to bardziej po wariacku, a tu tymczasem rozległy się pierwsze grzmoty, do tego wiatr 
zaczął gwizdać i pojękiwać wśród lin. Dość powiedzieć, że było przeokropnie. Nastały takie 
ciemności, że straciliśmy z oczu profesora i bardzo żałowaliśmy, że na dobitkę wcale go nie 
słyszymy, ale cóż było począć. Bo dziwnie jakoś ucichł i nie minęło nawet dziesięć minut, a 
już zaczęliśmy go podejrzewać o to i owo; zapragnęliśmy nagle, żeby znów zaczął hałasować 
jak  przedtem,  żebyśmy  mogli  wiedzieć,  gdzie  akurat  jest.  Niebawem  przecięła  niebo 

background image

błyskawica i wtedy zobaczyliśmy, że profesor dźwiga się na nogi; ale nie dał rady, zatoczył 
się i upadł. Usłyszeliśmy, jak się wydziera w ciemności: 

— Nie chcą jechać do Anglii? W porząsiu, zmienię kurs. Chcą mnie opuścić? A wiem, że 

chcą. Świetnie, niech mnie opuszczą, byle j u ż !  

Mało nie padłem trupem, kiedy to powiedział. Zaraz potem znowu się uspokoił i siedział 

całkiem cicho, i to tak długo, że już nie mogłem tego znieść; myślałem, że chyba nigdy nie 
doczekam się na nową błyskawicę. Ale w końcu oświetlił nas ten błogosławiony blask i oto 
zobaczyłem profesora: pełzł na czworakach i był od nas nie dalej niż o jakie cztery stopy. O 
Boże, ależ on miał ślepia! Rzucił się nagle na Tomka i wrzasnął: „HOP za burtę". I zaraz na 
nowo zupełnie pociemniało i nie dojrzałem, czy go dopadł, czy nie, bo Tomek siedział cicho i 
nawet nie pisnął. 

Potem  znów  było  to  straszne  i  długie  czekanie,  a  później  nowy  błysk  i  wtedy 

spostrzegłem, że głowa Tomka kryje się gdzieś za burtą i znika. Stał na sznurowej drabince, 
która  dyndała  na  wietrze  zwisając  z  okrężnicy.  Profesor  wrzasnął  i  skoczył  ku  niemu,  ale 
dokładnie w tej samej chwili znów się zrobiło ciemno. Jim jęknął: — Biedny panicz Tomek! 
Już po nim! — i rzucił się na profesora, tyle że profesora tam nie było. 

Później  rozległo  się  kilka  potwornych  wrzasków,  po  nich  jeszcze  jeden,  już  nie  taki 

głośny, a potem jeszcze, gdzieś tam daleko w dole, już zupełnie słaby, i zaraz też usłyszałem, 
jak Jim powtórzył głośno: — Biedny panicz Tomek! 

I wtedy zapadła taka przeokropna cisza i myślę, że zdążyłbym chyba policzyć do czterech 

tysięcy, nim się znowu błysnęło. A kiedy się już błysnęło, zobaczyłem Jima; dłonie wsparł na 
pokrywie  schowka,  ukrył  w  nich  twarz  i  płakał.  Zanim  zdołałem  wychylić  się  przez  burtę, 
znów się zrobiło ciemno i nawet się z tego ucieszyłem, bo nie chciałem nic widzieć. Ale gdy 
następna  błyskawica  oświetliła  wszystko,  spojrzałem  w  dół  i  zobaczyłem,  że  ktoś  huśta  się 
tam na wietrze uczepiony drabinki. I to był Tomek! 

— Właź! — krzyknąłem. — Właź tu, Tomku! Jego głos był taki słaby, a wiatr wył tak 

straszliwie, że 

nie mogłem zrozumieć, co mówi, a wydawało mi się, że pyta, czy profesor jest tam, na 

górze. Zawołałem: 

— Nie, jest tam na dole, w oceanie! Właź! Czy trzeba ci w czymś pomóc? 
Rzecz jasna, wszystko to działo się w ciemnościach. 
— Huck, do kogo się tak wydzierasz? 
— Wołam do Tomka. 
—  Och,  Huck,  to  bardzo  miło  z  twojej  strony,  ale  przecież  wiesz,  że  biedny  panicz 

Tomek... 

I nagle Jim wydał mrożący krew w żyłach okrzyk, odrzucił w tył głowę i ręce, i wrzasnął 

jeszcze raz, bo w tejże chwili rozbłysło jaskrawe światło, a on podniósł głowę w sam raz, by 
ujrzeć  twarz  Tomka,  bladą  niczym  papier,  która  pojawiła  się  nad  okrężnicą  i  spojrzała  mu 
prościuteńko w oczy. Bo widzicie, pomyślał, że to pewnie duch Tomka. 

Tomek wspiął się na pokład, a kiedy Jim się przekonał, że to tylko o n we własnej osobie, 

a nie jego duch, ściskał go ile siły, nazywał wszystkimi czułymi słowami  i zachowywał się 
tak, jakby do reszty zbzikował. Tak bardzo się ucieszył. Więc ja powiadam: 

— Na co czekałeś, Tomku? Czemu od razu nie wlazłeś? 
—  Nie  śmiałem,  Huck.  Wiedziałem,  że  ktoś  wypadł,  leciał  tuż  koło  mnie,  ale  w 

ciemności nie dojrzałem kto. To mogłeś być przecież ty, to mógł być Jim. 

Taki już był ten Tomek. Zawsze roztropny. Nie wszedł na górę, póki się nie dowiedział, 

gdzie też podziewa się profesor. 

Burza szalała wtedy z całą mocą i aż strach było słuchać tego huku piorunów, patrzeć, jak 

background image

błyskawice  przeszywają  powietrze  i  jarzą  się  blaskiem,  czuć,  że  wiatr  wyje  i  jęczy  w 
takielunku, a deszcz ciurkiem leje się z nieba. W jednej chwili nie mogłeś dojrzeć w mroku 
własnej  ręki,  ale  już  w  następnej  —  dało  się  policzyć  wszystkie  nitki  w  rękawie  i  objąć 
wzrokiem  pustynię  fal  rwących  się  wzwyż  i  spadających  w  dół,  dojrzeć  ją  jakby  poprzez 
welon  deszczu.  Taka  burza  to  coś  najśliczniejszego,  co  tylko  może  być,  ale  nie  jest  zbyt 
morowo  żeglować  wtedy  po  niebie,  czuć  się  tak  zagubionym,  przemokłym  i  samotnym  i 
wiedzieć, że przed chwilą umarł ktoś znajomy. 

Siedzieliśmy skuleni na dziobie i rozprawialiśmy cicho o biednym profesorze; wszystkim 

nam  było  go  żal  i  współczuliśmy  mu,  że  cały  świat  tylko  się  z  niego  natrząsał  i  tak  go  źle 
traktował,  podczas  gdy  on  robił,  co  mógł,  najlepiej,  jak  potrafił,  a  nie  miał  przyjaciela  czy 
innej  duszy,  co  by  doń  jakoś  przemówiła,  powstrzymała  od  zaprzątania  sobie  głowy 
bredniami,  od  których  w  końcu  wziął  i  zwariował.  Po  drugiej  stronie  łodzi  było  mnóstwo 
odzieży, koców i innych rzeczy, ale my woleliśmy już raczej znosić taki deszcz, niż w tym 
wszystkim się grzebać. 

background image

ROZDZIAŁ V 

Ląd 

Próbowaliśmy ułożyć jakiś plan, ale też żadną miarą nie mogliśmy dojść do zgody. Jim i 

ja  byliśmy  za  tym,  że  trzeba  zawrócić  i  lecieć  do  domu,  lecz  Tomek  uważał,  że  nim  się 
rozwidni na tyle, żebyśmy mogli obserwować drogę, zbliżymy się już tak bardzo do Anglii, 
że  poręczniej  nam  będzie  dolecieć  tam  na  dobre,  a  potem  wrócić  statkiem  i  móc  się 
pochwalić, czegośmy to dokonali. 

Koło północy burza ucichła; wyjrzał księżyc i oświetlił fale oceanu, a my poczuliśmy się 

jakoś błogo i sennie, toteż wyciągnęliśmy się na pokrywach schowków i usnęliśmy, budząc 
się dopiero o wschodzie słońca. Morze migotało jak przygarść diamentów, zrobiła się piękna 
pogoda, toteż nasze ubrania wkrótce znów były suche. 

Poszliśmy na rufę, żeby poszukać czegoś na śniadanie, i pierwsza rzecz, jak rzuciła nam 

się  w  oczy,  to  takie  blade  światełko  palące  się  w  kompasie  pod  daszkiem.  Wtedy  Tomek 
zaczął się niepokoić. I powiedział: 

— Czy wiecie, co to znaczy? To całkiem proste. To znaczy, że ktoś z nas musi stanąć na 

wachcie i sterować całym interesem, zupełnie tak samo, jakby sterował statkiem. Bo inaczej 
będziemy się błąkać tam i sam i zalecimy, gdzie nas poniesie wiatr. 

— No dobra — powiadam — to co w ogóle robił balon od chwili tego... jak mu tam... 

wypadku? 

—  A  błąkał  się  samopas  —  odpowiedział  mi  Tomek,  jakby  cokolwiek  zmartwiony.  — 

Błąkał się, to pewne. Leci teraz z wiatrem na wschód lub zachód. A my nawet nie wiemy, jak 
długo to już trwa. 

Tak  więc  wziął  i  nakierował  balon  na  wschód  i  powiedział,  że  będziemy  lecieć  w  tym 

właśnie  kierunku,  dopóki  nie  wtrząchniemy  śniadania.  Profesor  zgromadził  tu  wszystko,  o 
czym tylko można było zamarzyć, lepiej już chyba nie mógł. Nie było wprawdzie mleka do 
kawy, ale za to była woda i wszystko inne, co tylko kto zechciał, i piecyk na węgiel drzewny 
wraz  ze  wszystkimi  potrzebnymi  przyborami,  a  oprócz  tego  fajki,  cygara,  zapałki,  wino  i 
jeszcze  jakieś  inne  przeróżne  trunki  —  tyle  że  to  nas  specjalnie  nie  interesowało;  były  też 
książki, mapy, wykresy i akordeon, futra i koce i cała masa takich tam rupieci, jak mosiężne 
paciorki i inne świecidełka, o których Tomek powiedział, że wskazują niechybnie, iż profesor 
zamierzał także odwiedzić dzikusów. Były również pieniądze. O, tak, profesor zaopatrzył się 
całkiem nielicho. 

Po  śniadaniu  Tomek  pokazał  Jimowi i  mnie, jak  się  kieruje  balonem,  i  przydzielił  nam 

wszystkim czterogodzinne wachty; podzielił czas na spanie i  czuwanie, toteż kiedy już sam 
odsłużył swoje, musiałem go zluzować, podczas gdy on wyjął papiery i pióro profesora, żeby 
napisać list do domu, do swojej ciotki Polly, gdzie opisał jej wszystko, co nam się przytrafiło, 
a  u  góry,  przy  dacie,  dodał  jeszcze:  Nieboskłon.  W  drodze  do  Anglii.  Złożył  arkusz  we 
czworo, solidnie opieczętował go czerwonym lakiem, zaadresował jak trzeba, a nad adresem 
dopisał wielkimi literami: Od Tomasza Sawyera, Aronałty. I jeszcze powiedział, że stary Nat 
Parsons,  poczmistrz,  to  dopiero  będzie  rwał  włosy  z  głowy,  kiedy  ten  cały  pasztet  tam  do 
niego dotrze. Więc ja mu na to: 

— Tomaszu Sawyerze, to przecież nie żaden nieboskłon, a zwyczajny balon. 

background image

— Dobra, ale kto mówi, że to nieboskłon, mądralo? 
— Tak w każdym razie napisałeś w tym liście. 
— No i co? To przecież jeszcze nie znaczy, że balon jest nieboskłonem. 
— Ech, bo ja myślałem, że to właśnie to. No, dobra, a więc co to takiego ten nieboskłon? 
Widziałem,  że  na  dobrą  chwilę  go  zatkało.  Łamał  sobie  głowę  coś  tam  rozważał,  ale 

niczego jakoś nie wymyślił. Musiał więc się przyznać: 

— Nie wiem i nikt tego nie wie. To tylko takie słowo i to całkiem nieliche. Niewiele jest 

chyba słów lepszych od tego. A prawdę mówiąc nie sądzę, czy znajdzie się choć jedno. 

— Tam do licha! — powiadam. — Ale co o n o znaczy? — Bo o to mi przede wszystkim 

szło. 

— Przecież ci mówię, że nie wiem. To słowo, którego się używa do... no, cóż, tylko tak, 

dla ozdoby. Nie przyszywa  się chyba żabotu do koszuli, żeby w niej było cieplej. Co, może 
nie mam racji? 

— Jasne, że tak. 
— Ale się go przyszywa, nie? 
— No, owszem. 
—  Więc  wszystko  gra;  ten  list,  który  napisałem,  to  jakby,  coś  w  rodzaju  koszuli,  a 

nieboskłon jest w nim czymś na kształt żabotu. 

Byłem pewny, że to poruszy Jima i tak też się stało. 
— Ale, paniczu Tomku, to wszystko nie ma sensu, a co więcej, takie gadanie to grzech. 

Wiesz chyba, że list to przecież nie koszula i nie ma przy nim żadnych tych tam żabo- 

tów. Bo i jak znaleźć sposób, żeby je tam przyszyć? Choćbyś to nawet zrobił, to i tak by 

odpadły. 

—  Ech,  przymknij  się  już  lepiej  i  poczekaj  trochę,  aż  będzie  mowa  o  czymś,  o  czym 

miałbyś choć blade pojęcie. 

—  Ależ,  paniczu  Tomku,  nie  chcesz  powiedzieć,  że  ja  nie  mam  bladego  pojęcia  o 

koszulach,  bo  przecież,  Bóg  mi  świadkiem,  robiłem  zawsze  w  domu  całe  pranie,  odkąd 
tylko... 

—  Przecież  ci  mówię,  że  to  wszystko  nie  ma  nic  wspólnego  z  żadnymi  koszulami. 

Chodziło mi tylko o to... 

— Ale, paniczu Tomku, sam mówiłeś, że ten cały list... 
— Ja przy tobie zwariuję! Użyłem tego tylko jako metafory. 
To nowe słowo na chwilę nas zamurowało. A potem Jim — dość nieśmiało, bo widział, 

że Tomek jest już mocno rozeźlony — odważył się zapytać: 

— Paniczu Tomku, a co to znów takiego, ta metafora? 
— Metafora to...  hm,  jak by tu...  Metafora to  jakby taka ilustracja.  —  Zobaczył,  że nic 

nam to nie mówi, toteż próbował dalej. — Kiedy na przykład mówię, że ptak się kwapi do 
ptaka, gdy pierza maść jednaka, to chcę przez to metaforycznie powiedzieć... 

— Ale, paniczu Tomku, one przecież nijak do siebie nie ciągną. O, rety, pewnie, że nie! 

Nie  ma  piór  bardziej  podobnych  niż  u  kosa  i  kruka,  ale  choćbyś  nie  wiem  jak  próbował  je 
przyłapać razem, to... 

—  A  dajże  mi  wreszcie  spokój!  Nawet  najprostsza  rzecz  nie  dotrze  do  twojej  zakutej 

pały! Przestańże mnie już męczyć! 

Jimowi to wystarczyło i całkiem przestał się odzywać. Był z siebie okropnie dumny, że w 

końcu  udało  mu  się  przyskrzynić  na  czymś  Tomka.  Bo  ledwie  tylko  Tomek  zaczął  o  tych 
ptakach, to już wiedziałem, że przepadł, ponieważ Jim więcej wiedział na ten temat niż my 
dwaj razem wzięci. Bo widzicie, utłukł ich całe setki, a to też jakiś sposób, żeby się o nich 

background image

czegoś  tam  dowiedzieć.  Tak  właśnie  robią  wszyscy  ci,  co  piszą  całe  książki  o  ptakach;  tak 
bardzo  je  kochają,  że  nie  dojedzą,  nie  dośpią,  nie  cofną  się  przed  żadnym  kłopotem,  byle 
tylko wyszukać jakiegoś nowego ptaka i ukatrupić go. Tacy ludzie nazywają się ornitologiści 
i  ja  sam  mógłbym  chyba  zostać  takim  ornitologistą,  bo  zawsze  kochałem  ptaki  i  przeróżne 
inne stworzenia. Chciałem się nawet na coś takiego wykierować i zacząłem się uczyć, aż raz 
zobaczyłem jak jakiś taki ptaszek przysiadł sobie na gałęzi wysokiego drzewa, odchylił łebek 
do  tyłu,  rozwarł  dziobek  i  zaczął  wyśpiewywać,  tyle  że  zanim  zdążyłem  się  dobrze 
zastanowić, a już sam palec pociągnął mi za spust i ptaszek przestał śpiewać, spadł prosto na 
dół, bezwładny jak gałganek. A kiedy podbiegłem i podniosłem go, już nie żył, choć czułem, 
że  ciałko  miał  jeszcze  ciepłe,  i  główka  majtała  mu  w  tę  i  we  w  tę,  zupełnie  jakby  miał 
skręcony  kark;  oczka  zasnuła  mu  już  cieniuchna  biała  błonka,  a  z  boku  wypłynęła  mała 
kropelka krwi... I wtedy — tam do licha! — niczego więcej ponad to nie widziałem, bo oczy 
miałem  pełne  łez,  i  już  od  tamtej  pory  nigdy  więcej  nie  zamordowałem  żadnego  żywego 
stworzenia, które mi przecież w niczym nie zawadza, i więcej nie zamorduję. 

Tylko że byłem trochę przygnębiony tym całym nieboskłonem. Bo przecież chciałem się 

czegoś dowiedzieć. Toteż znowu zacząłem gadać coś na ten temat, a wtedy Tomek wyjaśnił 
nam całą rzecz najlepiej, jak potrafił. Powiedział, że jeśli na ten przykład ktoś wygłosi wielką 
mowę,  w  gazetach  później  pisze,  że  rozgłośne  wiwaty  wstrząsnęły  wprost  nieboskłonem. 
Powiedział  jeszcze,  że  gazety  zawsze  w  ten  sposób  piszą,  tyle  że  żadna  z  nich  jeszcze  nie 
wytłumaczyła, co to takiego jest, więc on sam tak sobie wykoncypował, że to po prostu musi 
być coś w górze i pod gołym niebem. No cóż, to zabrzmiało dosyć rozsądnie, a więc uznałem, 
że  to  mi  wystarczy  i  powiedziałem  mu  o  tym.  Tomek  bardzo  się  ucieszył,  znowu  odzyskał 
dobry humor i oświadczył: 

— No dobra, wszystko w porządku. Co było, to było. Ja sam za bardzo nie wiem, jak to 

jest  z  tym  nieboskłonem,  lecz  nie  zapominajcie,  że  jak  tylko  wylądujemy  w  Londynie,  to 
rozgłośne wiwaty tak czy siak wprost nim wstrząsną. 

Powiedział,  że  aronałta  to  ktoś,  kto  żegluje  w  balonie  i  że  bez  porównania  lepiej  być 

Tomkiem Sawyerem Aronałta niż Tomkiem Sawyerem Podróżnikiem i że jeśli nam wszystko 
dobrze  pójdzie,  to  będzie  o  nas  głośno  na  całym  świecie,  toteż  ani  mu  teraz  w  głowie  być 
zwykłym podróżnikiem. 

Pod wieczór przygotowaliśmy wszystko do lądowania i humory nam się poprawiły, a do 

tego byliśmy z siebie dumni jak nie wiem co i przez cały czas patrzyliśmy tylko przez lunetę, 
co  najmniej  jak  jaki  Kolumb  odkrywający  właśnie  Amerykę.  Ale  nie  widzieliśmy  nic  poza 
oceanem.  Minęło  popołudnie,  słońce  zaszło,  a  tu  nie  widać  żadnego  lądu.  Zastanawialiśmy 
się,  co  też  mogło  się  stać,  ale  mieliśmy  nadzieję,  że  wszystko  się  dobrze  ułoży  i  nadal 
żeglowaliśmy na wschód, tyle że podnieśliśmy się trochę wyżej, żeby po ciemku nie zahaczyć 
o jaką wieżę albo górę. 

Moja wachta przypadła przed północą, po mnie miał czuwać Jim, ale Tomek wcale nie 

poszedł spać, bo powiedział, że tak właśnie robią kapitanowie statków, kiedy zbliżają się do 
lądu, choć zwykła wachta akurat ich nie dotyczy. 

Nastał  świt  i  wtedy  Jim  nagle  coś  głośno  wrzasnął.  Zerwaliśmy  się  na  równe  nogi, 

popatrzyliśmy w dół, a tam pod nami, a jakże, był już ląd, wszędzie, jak tylko okiem sięgnąć, 
do tego całkiem płaski i jakiś taki żółty. I nie wiedzieliśmy, od jak dawna nad nim już lecimy. 
Nie było tam żadnych drzew ani wzgórz, ani też skał czy miast, dlatego Jim i Tomek myśleli 
wpierw, że to morze. Myśleli, że to morze w czasie martwej ciszy, bo przecież byliśmy tak 
wysoko  w  górze,  że  gdyby  nawet  pod  nami  naprawdę  było  morze,  do  tego  jeszcze  silnie 
wzburzone, to my i tak byśmy je uznali za całkiem spokojne. W każdym razie podczas nocy. 

Byliśmy  teraz  okropnie  podnieceni  i  co  rusz  chwytaliśmy  za  lunetę,  żeby  poszukać 

Londynu, tyle że o Londynie ani widu, ani słychu; nie mogliśmy też dojrzeć żadnego innego 

background image

miasta ani jeziora czy rzeki. Tomek był teraz kompletnie zdruzgotany. Powiedział, że całkiem 
inaczej  wyobrażał  sobie tę Anglię;  sądził, że Anglia jest  podobna do Ameryki  i  zawsze tak 
uważał.  Powiedział  też,  że  najlepiej  będzie,  jeśli  zjemy  sobie  teraz  śniadanie,  a  później 
opuścimy  się  niżej  i  zapytamy  kogoś  o  najkrótszą  drogę  do  Londynu.  Śniadanie  zjedliśmy 
trochę na łapu-capu, tak bardzo było nam już spieszno. Kiedy opadaliśmy lekkim ukosem w, 
dół, powietrze jakby się ociepliło i już niebawem musieliśmy zrzucić futra. I ciągle robiło się 
coraz cieplej, a po jakimś czasie to już chyba nawet zanadto ciepło. Byliśmy tuż nad ziemią i 
skwar po prostu aż parzył! 

Zawiśliśmy o jakie trzydzieści stóp nad ziemią, jeśli w ogóle można nazwać ziemią kupy 

szczerego piachu, bo poza piaskiem niczego tam nie było. Tomek i ja zeszliśmy po drabinie i 
przebiegliśmy  się  trochę,  ażeby  rozprostować  nogi,  i  było  to  cudowne,  to  znaczy  taka 
możność  rozprostowania  nóg,  tyle  że  piasek  przypiekał  nam  stopy  jak  rozżarzone  węgle. 
Wtedy zobaczyliśmy, że ktoś zbliża się w naszą stronę i ruszyliśmy mu na spotkanie, ale też 
usłyszeliśmy  okropny  krzyk  Jima;  spojrzeliśmy  więc  w  górę,  a  on  wyprawiał  tam  jakieś 
dzikie tańce, dawał nam znaki i wrzeszczał. Ńie sposób się było połapać, co tam wykrzykuje, 
lecz tak czy owak spietraliśmy się trochę i zawróciliśmy do balonu. A kiedy byliśmy już dość 
blisko, na tyle, żeby można było zrozumieć jego słowa, poczułem nagle, że robi mi się słabo. 

— Szybko! Biegiem, ale to już! Toć to lew! Widzę go przez lunetę! Biegiem, chłopaki! 

Zaklinam  was  na  wszystko,  najszybciej  jak  tylko  możecie!  Pewnikiem  urwał  się  z  jakiej 
menażerii i nie ma go kto zatrzymać! 

Wszystko  to  razem  sprawiło,  że  Tomek  niemal  pofrunął  ku  drabince,  za  to  mnie  nogi 

zdrętwiały  na  nowo.  Zupełnie  jakby  wrosły  mi  w  ziemię,  więc  stałem  tylko  w  miejscu  i 
dyszałem z bezsilnego strachu, tak jak to bywa we śnie, kiedy nam się przyśni, że ściga nas 
duch. 

Tomek  dopadł  drabinki,  wdrapał  się  kawałek,  odczekał,  aż  i  ja  stanę  na  szczeblach,  i 

wtedy przykazał Jimowi, żeby wzbił się w górę. Ale Jim do reszty stracił głowę i powiedział, 
że zapomniał, jak się to robi. Wobec tego Tomek wspiął się wyżej i kazał mi iść za sobą, lecz 
lew był coraz bliżej i z każdym nowym susem wydawał potworny, przerażający ryk, więc tak 
mi  drżały  nogi,  że  nie  ośmieliłbym  się  za  nic  w  świecie  oderwać  którejś  od  szczebla  ze 
strachu, że ta druga ugnie się pode mną. 

Ale Tomek był już wtenczas na pokładzie; poderwał balon cokolwiek w górę i znowu go 

zatrzymał,  gdy  tylko  koniec  drabinki  znalazł  się  o  jakieś  dziesięć  albo  dwanaście  stóp  nad 
ziemią.  A  tam,  wądole,  był  lew,  miotał  się  gdzieś  pode  mną,  ryczał,  skakał  do  drabinki,  i 
wydawało mi się, że najwyżej ćwierć cala i dosięgnie jej. To było nawet niezłe, znaleźć się z 
dala  od  jego  pazurów,  o,  tak,  wcale  niekiepskie,  więc  —  z  jednej  strony  rzecz  biorąc  — 
czułem się całkiem, całkiem i dziękowałem losowi. Tyle że — z drugiej strony — wisiałem 
tam jak kłoda, nie mogąc wspiąć się w górę, zupełnie bezradny, a to wszystko sprawiało, że 
czułem  się  znów  raczej  podle.  To  bardzo  dziwna  sprawa,  kiedy  w  kimś  pokiełbasi  się 
wszystko naraz i dlatego nikomu bym tego nie życzył. 

Tomek  zapytał  mnie,  co  chcę,  żeby  teraz  zrobił,  ale  ja  nie  wiedziałem.  Wobec  tego 

zapytał, czy zdołam się utrzymać, aż on odleci w jakieś inne, bezpieczne miejsce i pozostawi 
lwa  daleko  w  tyle.  Powiedziałem,  że  tak,  jeśli  nie  wzbije  się  wyżej,  niż  jest  teraz,  bo  jak 
wzniesie się w górę, to ja z całą pewnością stracę głowę i spadnę. Więc on mi na to krzyknął: 
„Trzymaj się mocno!" i ruszył. 

— Tylko nie tak szybko! — wołałem do niego. — W głowie mi się kręci! 
Ale  on  ruszył  jak  najszybszy  ekspres.  Potem  zaraz  zwolnił  i  przelatywaliśmy  sobie 

spokojnie  nad  piaskami,  tyle  że  dalej  mnie  od  tego  mdliło.  Bo  to  nic  przyjemnego,  kiedy 
widzisz, że wszystko  tam  w dole .umyka i  wyślizguje ci  się spod nóg, a przy tym  zupełnie 
cicho, bez żadnego odgłosu. 

background image

Ale  już  niebawem  tych  odgłosów  było  aż  za  wiele,  ponieważ  lew  zaczął  nas  doganiać. 

Jego ryki ściągnęły ku nam jeszcze inne bestie. Widać je było teraz, jak sadziły susami, każdy 
z innej strony, i anim się obejrzał, jak miałem ich pod sobą ładnych parę tuzinów; skakały do 
drabinki, warczały głucho i kłapały na siebie kłami. W dalszym ciągu przemykaliśmy tuż nad 
samym piaskiem, a te bydlęta w dole aż wyłaziły ze skóry, byśmy na długo popamiętali naszą 
przygodę. A potem pozłaziły się jeszcze inne bestie, choć nikt ich nie zapraszał, i zaraz też 
pod nami wybuchła prawdziwa rebelia. 

Połapaliśmy się wtedy, że pomysł był raczej kiepski. Lecąc w takim tempie nie dałoby się 

w żaden sposób uciec, a przecież ja nie mogłem tak dyndać bez końca. Więc Tomek podumał 
chwilę i raz, dwa wymyślił coś zupełnie innego. Rzecz polegała na tym, by ukatrupić jednego 
lwa z wielkiego bębenkowca, a później zaraz zwiać, kiedy te inne zaczną się bić o padlinę. 
Zatrzymaliśmy balon w miejscu, zrobiliśmy co trzeba, a kiedy wybuchło spore zamieszanie, 
ruszyliśmy przed siebie, by wylądować o ćwierć mili dalej, gdzie Tomek i Jim pomogli mi 
wejść na pokład. Tyle tylko że ledwie zdążyliśmy się obejrzeć, a już tamta zgraja znów była 
w pobliżu. I gdy lwy zobaczyły, że tym razem uciekliśmy na dobre i że już nas nie dopadną, 
poprzysiadały na zadach i tylko gapiły się w górę, takie jakby trochę zawiedzione, jak gdyby 
nie do końca przekonane, że nasze jest jednak na wierzchu. 

background image

ROZDZIAŁ VI 

To karawana! 

Byłem  tak  bardzo  zmęczony,  że  jedyne,  co  miałem  w  głowie,  to  się  położyć,  toteż 

poszedłem  na  moje  posłanie  i  wyciągnąłem  się  tam  jak  długi.  Ale  nie  było  mowy,  żeby 
człowiek  mógł  odzyskać  siły  w  takiej  okropnej  spiekocie,  więc  Tomek  wydał  rozkaz,  aby 
sterować ku górze, co też Jim natychmiast wykonał. 

Przyszło  nam  wzlecieć  o  jaką  milę,  zanim  natrafiliśmy  na  chłodniejsze  powietrze;  było 

tam całkiem morowo, dokładnie tak jak trzeba, dmuchał chłodniutki wiaterek i bardzo szybko 
przyszedłem  do  siebie.  Tomek  siedział  spokojnie,  nad  czymś  tam  medytował,  lecz  nagle 
zerwał się na równe nogi i powiada: 

—  Postawię  tysiąc  przeciwko  jednemu,  że  wie  m,  gdzieśmy  zalecieli.  Jesteśmy  teraz 

pośrodku Sahary, i to na mur! 

Był tym tak podniecony, że nie mógł usiedzieć na miejscu. Mnie ta jego gorączka jakoś 

się nie udzieliła, więc zapytałem spokojnie: 

— No, dobra, ale gdzie jest ta cała Sahara? W Anglii czy w Szkocji? 
— Ani tu, ani tam; jest po prostu w Afryce. 
Jim  wybałuszył  oczy  i  zaczął  się  wpatrywać  gdzieś  w  dół  z  najwyższym 

zainteresowaniem,  bo  przecież  właśnie  stąd  podobno  pochodzili  jego  przodkowie.  A  ja  nie 
mogłem  w  to  wszystko  uwierzyć.  Jakoś  nie  mogłem  tego  pojąć,  bo  wydawało  mi  się  po 
prostu niemożliwe, żebyśmy mogli dolecieć tak okropnie daleko. 

Ale Tomka aż roznosiła myśl o wielkim odkryciu, bo tak to nazywał, i powiedział, że te 

lwy i piaski mogą tylko oznaczać Wielką Pustynię, to chyba oczywiste. Mówił też, że wpadł 
już na to, zanim jeszcze zobaczyliśmy ląd, i wiedział, że znajdujemy się teraz nad ziemią, i że 
też  byśmy  na  to  wpadli,  gdybyśmy  pomyśleli  o  takiej  jednej  rzeczy.  Kiedy  zapytaliśmy,  o 
czym mieliśmy pomyśleć, odrzekł: 

— O tych tu  zegarach.  To chronometry.  Zawsze się o nich czyta w różnych podróżach 

morskich. A tu jeden z nich idzie według czasu Green Beach

3

, natomiast drugi według czasu 

z St. Louis, tak samo jak mój zegarek. Kiedy odlecieliśmy z St. Louis, na moim zegarku była 
czwarta  po  południu,  i  na  tym  zegarze  też,  a  na  tym  drugim  —  dziesiąta  wieczór  według 
zegarków  z  Green  Beach.  Bo  o  tej  porze  roku  słońce  zachodzi  około  siódmej  wieczór. 
Wczoraj wieczór, podczas zachodu słońca, także zerknąłem na godzinę, i na zegarze z Green 
Beach  było  wpół  do  szóstej,  a  na  moim  i  na  tamtym  drugim  —  wpół  do  dwunastej  przed 
południem. Widzicie, słońce wstało i zaszło według mojego zegarka z St. Louis, a zegar idący 
według  Green  Beach  wyprzedzał  nasz  czas  o  sześć  godzin;  lecz zalecieliśmy  tak  daleko  na 
wschód, że czas zachodu słońca różni  się od czasu według zegara z Green Beach o niecałe 
dwa kwadranse.  Za to  na moim zegarku  — o ponad cztery i  pół  godziny. No cóż, to mogło 
tylko znaczyć, że byliśmy gdzieś na wysokości Irlandii i w,krótce pewnie byśmy tam dotarli, 
gdybyśmy utrzymali należyty kierunek, ale tak się nie stało. Nie, moi drodzy, zboczyliśmy z 
kursu,  i  to  na  południowy  wschód,  i  według  mojego  mniemania  jesteśmy  teraz  w  Afryce. 
Widzicie,  jak  to  wybrzuszenie  Afryki  wciska  się  na  zachód?  Pomyślcie  tylko,  jak  szybko 
lecieliśmy!  Gdybyśmy  tak  wędrowali  prościuteńko  na  wschód,  to  do  tej  pory  już  dawno 
                                                 

3

 

Tomek miał zapewne na myśli Geenwich (przyp. tłum.).

 

background image

minęlibyśmy  Anglię.  Musimy  poczekać  do  południa,  wtedy  wszyscy  staniemy  sobie 
prościutko, a kiedy już żaden z nas nie będzie rzucał cienia, wówczas okaże się, że zegar z 
Green  Beach  wskazuje  mniej  więcej  dwunastą.  Tak,  moi  drodzy,  uważam,  że  jesteśmy  w 
Afryce! Powiedzcie, czy to nie wspaniałe?! 

Jim patrzył w dół przez lunetę. Potrząsnął teraz głową i stwierdził: 
—  Paniczu  Tomku,  na  mój  rozum  to  coś  tu  musi  być  nie  tak.  Bo  ani  rusz  nie  mogę 

wypatrzeć choćby jednego czarnucha. 

— To nic; oni nie mogą przecież mieszkać na pustyni. A co to takiego? Tam, daleko... 

Podaj no mi lunetę. 

Przyglądał  się  przez  chwilę  i  powiedział,  że  tamto  coś  przypomina  jak  gdyby  czarny 

sznurek rozciągnięty na piasku, ale za nic nie mógł dojść, co to takiego. 

— Coś mi się wydaje — powiedziałem mu na to — że teraz masz okazję się przekonać, 

gdzie naprawdę jesteśmy. Bo to ani chybi jedna z tych czarnych linii zaznaczonych na mapie, 
o których ty powiadasz, że to południki. Nic, tylko opuścić się w dół, sprawdzić jego numer, 
no i... 

— Do diabła, Hucku Finnie, nigdy jeszcze nie widziałem takiego kapuścianego łba jak ty! 

Czyżbyś sądził, że południki są zaznaczone na ziemi? 

— Tomaszu Sawyerze, one są przecież zaznaczone na mapie, i to całkiem wyraźnie. O, 

proszę, sam się możesz przekonać, jeśli tylko zechcesz. 

— Na mapie są, to jasne, ale to przecież nie znaczy, że muszą być na ziemi. 
— Tomku, czy jesteś tego pewien? 
— Jasne, że tak. 
—  A  więc  ta  mapa  znowu  łże  jak  z  nut.  Nigdym  jeszcze  nie  widział  równie  załganej 

rzeczy, jak ta twoja mapa. 

Słysząc to Tomek rozsierdził się nie na żarty, tyle że ja już byłem na to przygotowany, a 

na dodatek Jim również bardzo ochoczo wtrącał swoje zdanie, toteż za chwilę z pewnością by 
wybuchła następna kłótnia, gdyby Tomek nie wypuścił nagle z rąk lunety, nie zaczął klaskać 
w dłonie niczym wariat, a przy tym wyśpiewywać: 

— Wielbłądy! Wielbłądy! 
Złapałem  więc  lunetę,  Jim  także,  spojrzałem  przed  siebie,  ale  skrzywiłem  się  tylko  i 

powiadam: 

— Wielbłądy! Wmawiaj to swojej babci! To są zwyczajne pająki. 
— Pająki na pustyni, tumanie? I to jeszcze zasuwające całą procesją? Ty, Huck, nigdy nie 

raczysz  choć  trochę  ruszyć  głową  i  tak  naprawdę  chyba  nie  miałbyś  nawet  czym  ruszyć. 
Czyżby nie przyszło ci na myśl, że jesteśmy teraz o milę nad ziemią, a tamten sznur pełzaczy 
jest  od  nas  oddalony  o  jakie  dwie  lub  trzy  mile?  Pająki!  Wielki  Boże!  Pająki!  I  do  tego 
wielkie niczym krowy? A może byś tak zechciał zejść na dół i wydoić jedną z nich? Ale tak 
czy owak, są to po prostu wielbłądy. Cała ich karawana, ot co, a do tego długa na milę. 

— No, dobra, więc zjedźmy odrobinę w dół i przypatrzmy się jej. Nie uwierzę, żeby tam 

nie wiem co, dopóki nie zobaczę. Takie jest moje zdanie. 

— W porządku — odrzekł Tomek i zaraz wydał rozkaz: — Zniżyć lot! 
Kiedy  opadaliśmy  ukośnie  w  sam  środek  spiekoty,  mogliśmy  się  przekonać,  że  to 

naprawdę  wielbłądy,  wielbłądy,  a  jakże;  człapały  wprost  przed  siebie  nie  kończącym  się 
sznurem,  dźwigając  na  grzbietach  jakieś  przypięte  bele.  Wraz  z  nimi  było  chyba  kilkuset 
mężczyzn w długich białych sukniach, z głowami omotanymi czymś w rodzaju szali pełnych 
wisiorków i frędzli. Niektórzy z tych jegomościów taszczyli długie strzelby^ a inni byli bez 
broni;  część  z  nich  jechała  wierzchem,  za  to  inni  szli  pieszo.  A  upał...  Hm,  prażyło  jak  na 

background image

jakiej  patelni.  I  oni  tak  wolniutko  posuwali  się  naprzód!  Runęliśmy  teraz  w  dół,  zupełnie 
znienacka, i zatrzymaliśmy się gdzieś o sto jardów nad ich głowami. 

Wszyscy mężczyźni wydali głośny ryk; część padła plackiem na piasek, część zaczęła do 

nas  grzać  z  tych  swoich  strzelb,  a  reszta  dała  dęba  i  rozbiegła  się  we  wszystkie  strony, 
podobnie zresztą jak ich wielbłądy. 

Zrozumieliśmy  wtedy,  że  tylko  robimy  niepotrzebny  bałagan  i  znowu  polecieliśmy  w 

górę, gdzieś tak o milę wyżej,  gdzie było trochę chłodniej, i stamtąd przyglądaliśmy się im 
nadal. Nim zdążyli się jakoś pozbierać i na powrót ustawić w tę swoją procesję, zeszła chyba 
godzina, ale mogliśmy dostrzec przez lunety, że na nic nie zwracali uwagi, bo gapili się na 
nas. A my pruliśmy naprzód, spoglądając jeszcze w dół, w ich kierunku, aż po pewnym czasie 
zobaczyliśmy coś jakby wielką stertę piachu, a za nią ukrytych ludzi. Na samym szczycie ktoś 
leżał,  chyba  jakiś  jegomość;  co  pewien  czas  unosił  głowę  do  góry,  jak  gdyby  komuś  się 
bacznie  przypatrywał,  lecz  nie  wiedzieliśmy,  czy  nam,  czy  karawanie.  Kiedy  już  karawana 
podjechała  bliżej,  jegomość  ukradkiem  ześliznął  się  na  drugą  stronę  i  popędził  do  reszty 
mężczyzn  i  koni  —  gdyż  byli  to  właśnie  konni  —  i  zobaczyliśmy,  jak  tamci  czym  prędzej 
wskakują w siodła, a w chwilę później ruszają przed siebie; jedni byli uzbrojeni w dzidy, inni 
w długie strzelby, za to wszyscy wrzeszczeli ile tylko sił w płucach. 

Ni  stąd,  ni  zowąd  spadli  na  karawanę  i  już  niebawem  obie  strony  starły  się  ze  sobą; 

wszystko się przemieszało i tylko słychać było straszliwą strzelaninę, jakiej na pewno jeszcze 
nigdy nie słyszeliście, a powietrze wypełniły wielkie chmury dymu, tak że tylko od czasu do 
czasu można było podglądać, jak się ze sobą tłuką. W tej bitwie musiało brać udział chyba z 
sześciuset  ludzi  i  aż  strach  było  na  to  wszystko  patrzeć.  Później  rozdzielili  się  na  mniejsze 
grupy, walczyli ze sobą zażarcie, galopowali to tu, to tam, starając się sobie za wszelką cenę 
dołożyć,  i  kiedy  tylko  dym  rozwiewał  się  trochę,  widać  było  zabitych  i  rannych,  a  także 
wielbłądy, rozproszone szeroko jak tylko okiem sięgnąć i gnające we wszystkich kierunkach. 

W  końcu  rabusie  połapali  się  chyba,  że  nie  dadzą  rady,  bo  ich  herszt  dał  im  znak,  a 

wówczas  wszyscy  ci,  co  pozostali  przy  życiu,  rzucili  się  do  ucieczki  i  pogalopowali  przez 
równinę. Ostatni z nich  porwał  jedno dziecko i  unosił  przed sobą na koniu,  a jakaś kobieta 
pobiegła  za  nim  błagając  i  wrzeszcząc  wniebogłosy,  i  goniła  tak  przez  kawał  pustyni,  aż 
oddaliła  się  bardzo  od  swoich.  Ale  i  tak  na  nic  się  to  nie  zdało;  musiała  dać  za  wygraną  i 
widzieliśmy,  jak  upadła  na  piasek  i  przysłoniła  sobie  twarz  rękami.  Wtedy  Tomek  dopadł 
sterów  i  ruszył  w  stronę  tamtego  dzikusa;  polecieliśmy  w  dół,  aż  w  uszach  świszczało,  i 
zwaliliśmy go z konia razem z dzieckiem. Nieźle przy tym oberwał,  ale dziecku nic się nie 
stało; leżało jednak na ziemi, majtając w powietrzu rączkami i nóżkami, jak chrabąszcz, co 
upadł na grzbiet i nie potrafi się sam obrócić. Tamten facet pobiegł przed siebie, ażeby złapać 
swojego  wierzchowca,  a  zataczał  się  przy  tym  nielicho;  nie  wiedział  nawet,  kto  mu  tak 
dołożył, bo wtedy byliśmy już trzysta, a może nawet czterysta jardów nad nim. 

Sądziliśmy,  że  kobieta  się  zbliży  i  że  zabierze  dziecko,  lecz  jakoś  tego  nie  zrobiła. 

Widzieliśmy  ją  przez  lunetę;  siedziała  tam,  gdzie  przedtem,  z  głową  spuszczoną  na  kolana. 
Rzecz jasna, nie widziała naszego wyczynu i z pewnością była przekonana, że dziecko już na 
dobre odjechało z tamtym. Była teraz prawie o pół mili, od swoich, toteż pomyśleliśmy, że 
można by zejść po dziecko i podrzucić je matce, nim ludzie z karawany zdołają nas dopaść i 
wyrządzić  coś  złego.  Poza  tym  uznaliśmy,  że  jak  ha  razie  dość  mieli  swoich  własnych 
kłopotów, choćby tylko z samymi rannymi. Przyszło więc nam do głowy, żeby zaryzykować; 
i tak też zrobiliśmy. Opadliśmy w dół zatrzymując się w miejscu, a Jim zsunął się po drabince 
i przyniósł dziecko na górę; był to całkiem miły i tłuściutki bobas, do tego w nie najgorszym 
humorze,  jeśli  wziąć  pod  uwagę,  że  przecież  przebywał  w  samym  środku  bitwy  i  jeszcze 
zleciał z konia. A potem ruszyliśmy w stronę matki i Jim znowu zlazł na dół, podszedł do niej 
cichutko i kiedy był już blisko, tuż, tuż za jej plecami, dziecko zagaworzyło coś nagle, tak jak 
to  robią  dzieci,  a  ona  usłyszała,  odwróciła  się,  aż  krzyknęła,  z  radości,  porwała  dziecko  na 

background image

ręce,  przytuliła  je,  położyła  na  ziemi  i  uściskała  Jima.  A  potem  jeszcze  zdjęła  taki  złoty 
łańcuszek i zawiesiła go Jimowi na szyi, i znów go uściskała, i znów złapała dziecko, przez 
cały czas szlochając z wielkiej radości. Wobec tego Jim pomaszerował do drabinki, wdrapał 
się  na  górę  i  za  minutę  byliśmy  już  z  powrotem  wysoko  na  niebie.  Tamta  kobieta 
przypatrywała  się  nam  z  głową  odchyloną  do  tyłu,  niemal  na  same  plecy,  a  dziecko 
obejmowało ją rączkami za szyję. I stała w ten sposób tak długo, jak długo było nas jeszcze 
widać odpływających w dal. 

background image

ROZDZIAŁ VII 

Tomek docenia pchłę 

—  Południe!  —  wrzasnął  Tomek,  i  tak  rzeczywiście  było.  Jego  cień  był  w  tej  chwili 

ledwie  małą  plamką  dookoła  stóp.  Spojrzeliśmy  na  zegar  z  Green  Beach  i  jego  wskazówki 
sięgały tak blisko dwunastej, że właściwie nie sposób było mówić o jakiejś różnicy. Wobec 
czego Tomek powiedział, że Londyn znajduje się teraz dokładnie na północ albo na południe 
od  nas,  w  tę  albo.  we  w  tę,  a  sądząc  po  tym  upale,  wielbłądach  i  ciasku,  to  chyba  jednak 
raczej leży na północy. Uznał też, że dzieli nas od niegb tyle samo drogi, co z Nowego Jorku 
do Miasta Meksyk. 

Jim  stwierdził,  że  balon  jest  ani  chybi  najszybszą  rzeczą  na  świecie,  może  tylko  z 

wyjątkiem niektórych ptaków, na przykład dzikiego gołębia, a może i kolei żelaznej. 

Lecz  Tomek  odrzekł  na  to,  że  gdzieś  tam  wyczytał,  że  koleje  angielskie  robią  teraz  na 

krótkich odcinkach prawie po sto mil na godzinę i nigdy nie było jeszcze na świecie takiego 
ptaka,  który  zdołałby  się  porwać  na  to  samo.  No,  może  z  wyjątkiem  jednego,  mianowicie 
pchły. 

—  Pchły?  Ale,  paniczu  Tomku,  po  pierwsze  to  nie  ptak,  a  po  drugie,  jak  się  tak  lepiej 

przypatrzeć... 

— Nie ptak? No, dobra, więc czym ona wobec tego jest? , — Tak na pewno, paniczu, to 

ja tam nie wiem, ale wydaje mi się, że pchła to już prędzej zwierzę. Choć nie, chyba to też nie 
to, bo jak na zwierzę nie jest dosyć duża. Pchła pewnie jest robakiem. Otóż to, i jesteśmy w 
domu, to ani chybi robak. 

— Założę się, że nie, ale niech ci będzie. A co po drugie? 
— No więc, po drugie,  ptaki to  takie stworzenia, które umieją latać okropnie daleko,  a 

przecież pchła tego nie potrafi. 

— Nie potrafi? Powiedz mi wobec tego, co to znaczy, to twoje okropnie daleko, jeśli w 

ogóle potrafisz. 

— No, cóż, długie mile, całe mnóstwo mil... wszyscy to przecież wiedzą. 
— A czy człowiek potrafi przejść te wiele mil? 
— Jasne, że tak. Potrafi. 
— Tak wiele jak kolej? 
— Pewnie, o ile tylko dać mu pod dostatkiem czasu. 
— A pchła nie potrafi? 
— Hm... Myślę, że chyba tak... Ale na to trzeba by jej całe mnóstwo czasu. 
—  A  więc  zaczynasz  coś  chwytać,  prawda?  Wcale  nie  można  oceniać  rzeczy  według 

odległości,  liczy  się  przede  wszystkiem  czas,  w  jakim  się  tę  odległość  przebędzie.  Czy  nie 
tak? 

—  No,  cóż,  na  to  chyba  wygląda,  ale  nigdy  wcześniej,  paniczu  Tomku,  bym  w  to  nie 

uwierzył. 

— Bo to sprawa proporcji, w tym cała rzecz. A jeśli zaczniesz mierzyć szybkość jakiejś 

rzeczy podług jej rozmiaru, to gdzie się wtedy podzieje twój ptak, twój człowiek i twoja kolej 
żelazna  w  porównaniu  z  pchłą?  Nawet  najszybszy  człowiek  przebiegnie  w  ciągu  godziny 

background image

raptem  jakie  dziesięć  mil  —  niewiele  więcej  niż  dziesięć  tysięcy  długości  swego  własnego 
ciała. A za to wszystkie książki ci powiedzą, że każda byle pchła, ot, taka najzwyklejsza pod 
słońcem, przeskoczy sto pięćdziesiąt razy własną długość; do tego potrafi zrobić pięć takich 
skoków  na  sekundę.  Siedemset  pięćdziesiąt  długości  własnego  ciała  w  czasie  jednej 
króciutkiej sekundy! Bo nie marnotrawi w głupi sposób czasu, na to, by się zatrzymać, i na to, 
by  znów  ruszyć.  Robi  to  równocześnie.  Sami  się  przekonacie,  gdybyście  tylko  spróbowali 
przycisnąć ją palcem. Tak to jest właśnie w przypadku najzwyklejszej, pospolitej pchły, a co 
dopiero mówić o pewnej pchle włoskiej, która była ulubienicą jednego z wielmożów i przez 
całe swe życie nie zaznała głodu, chłodu ani choroby; ta potrafiła przeskoczyć swoją własną 
długość  więcej  niż  trzystakrotnie,  a  do  tego  skakała  tak  przez  cały  dzień,  pięć  takich 
przeogromnych skoków na sekundę, co daje jej długość ciała pomnożoną półtora tysiąca razy. 
Bo  przypuśćmy,  że  człowiek  byłby  w  stanie  przebiec  w  ciągu  sekundy,  półtora  tysiąca 
długości swego ciała,  czyli  jakieś półtorej  mili. To by dawało  dziewięćset  mil  na minutę, a 
więc o wiele więcej niż pięć tysięcy mil w ciągu godziny. No i co na to twój człowiek? Tak 
samo zresztą jak i twój ptak, twoja kolej żelazna i balon? Do diaska, niedorastają nawet pchle 
do pięt! Bo pchła to po prostu kometa ukryta w maluchnym ciele! 

Jim był niewąsko tym wszystkim zaskoczony, ale i mnie to także zadziwiło. Wobec czego 

zapytał: 

—  Paniczu  Tomku,  czy  te  wszystkie  figle  z  rachowaniem  to  najprawdziwsza  prawda? 

Czy to przypadkiem nie żart? 

— Tak, to najszczersza prawda. 
— W takim razie, mój kochany, wychodzi na to,' że człowiek powinien szanować pchłę. 

Ja  tam  dotąd  specjalnie  ich  nie  szanowałem,  ale  nie  ma  co,  zasługują  sobie  na  duże 
poważanie, to pewne. 

— A jakże. Pewnie, że tak. W stosunku do swych rozmiarów pchły mają o wiele więcej 

rozsądku,  rozumu  i  inteligencji  niż  jakiekolwiek  inne  stworzenie  na  świecie.  I  można  je 
nauczyć prawie wszystkiego, a uczą się szybciej niż wszystko, co tylko żyje. Potrafią chodzić 
w  uprzęży  i  ciągnąć  maleńkie  powozy,  a  wtedy  jeżdżą  tam,  sam  i  owam,  tak  jak  im  się 
przykaże: tak, można je też musztrować, zupełnie jak żołnierzy, a wtedy maszerują posłusznie 
na każdy rozkaz. Umieją też robić wiele innych poważnych i bardzo trudnych rzeczy. No, ale 
przypuśćmy  teraz,  że  dałoby  się  wyhodować  pchłę  wielkości  człowieka  i  sprawić,  by  jej 
wrodzona mądrość stale się rozrastała i była coraz to większa i coraz to bardziej przenikliwa, 
proporcjonalnie do reszty ciała... Jak sądzicie, gdzie by się wtedy podziali przy niej ludzie? 
Przecież  taka  pchła  zostałaby  ani  chybi  Prezydentem  Stanów  Zjednoczonych  i  nikt  by  jej 
przed tym nie powstrzymał, tak jak nikt nie powstrzyma uderzenia pioruna. 

—  O  rany,  paniczu  Tomku,  ani  bym  się  spodziewał,  że  byle  robactwo  jest  aż  tak 

prześcipne! No nie, nawet by mi to w głowie nie postało, nie ma co. 

—  Tak,  pchła  jest  o  wiele  bardziej,  daleko  bardziej  zmyślna  niż  jakiekolwiek  inne 

stworzenie,  człowiek  albo  zwierzę,  oczywiście  proporcjonalnie  do  swoich  rozmiarów.  To 
przecież najbardziej interesujący stwór, jaki tylko być może. Ludzie tyle gadają na temat siły 
mrówki,  słonia  czy  lokomotywy...  Tam  do  kata!  A  przecież  wszystko  to  razem  ani  się  nie 
umywa do pchły. Ona potrafi dźwignąć ciężar dwieście albo i trzysta razy większy od własnej 
wagi. Słoń, mrówka czy lokomotywa nie pokuszą się nawet o jakąś część tego. I co więcej: 
pchła  ma  swoje  własne  poglądy,  jest  we  wszystkim  bardzo  skrupulatna  i  nie  sposób  jej 
nabrać; jej instynkt albo rozum, albo to coś innego, co ona posiada, jest tak sprawny i zdrowy, 
że  nigdy  nie  popełnia  błędów.  Uważa  się  zazwyczaj,  że  wszyscy  ludzie  są  dla  pcheł 
jednakowi. A to bujda. Bo są tacy ludzie, do których pchła nigdy nawet się nie zbliży, choćby 
nie  wiem  jak  była  wygłodniała,  i  właśnie  ja  do  takich  należę.  Przez  całe  życie  nie  miałem 
jeszcze na sobie ani jednej pchły. 

background image

— Paniczu Tomku! 
— Tak jest, nie żartuję! 
— Hm, jak żyję, o czymś takim nie słyszałem. 
Jim  nie  mógł  w  to  uwierzyć,  a  ja  również  nie.  Musieliśmy  więc  opuścić  się  w  dół  na 

piasek, nałapać trochę pcheł i przekonać się na własne oczy. Tomek miał rację. Mnie i Jima 
oblazły całymi setkami, ale na Tomku żadna nawet nie przysiadła. Nie dało się tego w żaden 
sposób wytłumaczyć, ale tak było, to fakt. Tomek powiedział, że z nim to tak od zawsze i że 
równie dobrze mógłby przebywać w miejscu, gdzie jest cały milion pcheł; nawet by go nie 
tknęły i nie pokąsały. 

Unieśliśmy się w górę, gdzie było zimno, żeby je dla odmiany wymrozić; pozostaliśmy 

tam  przez  dobry  moment,  aby  później  powrócić  w  cieplejsze  powietrze  i  dalej  sobie 
leniuchować  przy  szybkości  dwudziestu  albo  dwudziestu  pięciu  mil  na  godzinę,  tak  jak  to 
robiliśmy przed całą tą rozmową. Cała rzecz w tym, że im dłużej żeglowaliśmy nad tą surową 
i spokojną pustynią, tym bardziej wszelki pośpiech i zdenerwowanie gdzieś z nas ulatywały; 
czuliśmy  się  coraz  szczęśliwsi,  coraz  to  spokojniejsi  i  bardziej  kontenci  z  życia,  i  z  każdą 
chwilą  bardziej  zaczynaliśmy  lubić,  a  nawet  kochać  te  połacie  piachu.  Dlatego  też 
zwolniliśmy  i,  jak  już  powiedziałem,  spędzaliśmy  cudowne  chwile  błogo  leniuchując; 
czasami  spoglądaliśmy  w  dół  przez  lunety,  czasem  znów  czytaliśmy  coś  wyciągnięci  na 
pokrywach schowków, a kiedy indziej po prostu ucinali drzemkę. 

Mogłoby  się  wydawać,  że  byliśmy  już  teraz  kimś  zupełnie  innym,  nie  tamtą  trójką  co 

wcześniej, która tak bardzo pragnęła odnaleźć jakiś ląd i znów stanąć na ziemi. Tyle że, tak 
czy owak, to nadal byliśmy my, we własnych osobach. 

Ale tamto pragnienie jakoś nam minęło, i to zupełnie bez śladu. Przywykliśmy już teraz 

do  balonu,  niczego  się  nie  baliśmy  i  nie  przyszłoby  nam  nawet  do  głowy,  żeby  być  gdzieś 
indziej. Cóż, teraz był on dla nas jak gdyby domem; zdawało mi się prawie, jakbym się w nim 
urodził  i  wychował,  a  Jim  i  Tomek  twierdzili  to  samo.  Przedtem  dokoła  mnie  zawsze  było 
pełno okropnych ludzi, którzy nic tylko gderali, dokuczali mi, ganiali i zawsze coś im się nie 
podobało,  toteż  o  byle  co  podnosili  wrzask,  czepiali  się  mnie  bez  przerwy,  dokuczali  i 
prześladowali;  ciągle  kazali  robić  to,  tamto  czy  siamto,  a  do  tego  jeszcze  zawsze  wybierali 
rzeczy, do których nie miałem chęci. A jak nie, to spuszczali mi lanie, bo też wykręcałem się, 
jak mogłem, albo robiłem zupełnie co innego; po prostu nic, tylko najchętniej wydusiliby z 
człowieka  duszę.  Za  to  tutaj,  w  górze,  pod  samym  niebem,  było  tak  cudownie,  spokojnie  i 
słonecznie; mieliśmy kupę jedzenia i mnóstwo czasu do spania, poza tym mogliśmy sobie z 
góry oglądać przeróżne rzeczy. I nie było żadnego tam zrzędzenia czy poganiania do pracy, 
żadnych dobrych i życzliwych ludzi, po prostu jedno wielkie święto. O, nie, jak rany, wcale 
nie byłoby mi spieszno znaleźć się znowu w tej całej cywilizacji. Bo najgorszą rzeczą, jeśli 
już  o  nią  chodzi,  jest  to,  że  każdy,  kto  tylko  dostanie  list,  w  którym  ktoś  inny  pisze  mu  o 
jakichś  tam  kłopotach,  zaraz  zwala  ci  się  na  kark,  wywnętrza  ze  wszystkiego  i  psuje  cały 
humor;  do  tego  jeszcze  gazety  roznoszą  przeróżne  zmartwienia  po  calutkim  świecie  i 
powodują, że prawie przez cały czas czujesz się przygnębiony i bez chęci do życia. A to już 
zbyt wielki ciężar jak na jedną osobę. Nienawidzę tych gazet i nie cierpię listów. I gdyby to 
tylko ode mnie zależało, nie pozwoliłbym nikomu zwalać swoich kłopotów na innych Bogu 
ducha  winnych  ludzi,  których  się  nawet  nie  zna.  Przerzucać  zmartwień  z  jednej  na  drugą 
stronę świata, ot, co. Ale cóż, gdy się leci balonem, nic z tych rzeczy w ogóle do ciebie nie 
dociera i jest to najukochańsze miejsce, jakie tylko można sobie wyobrazić. 

Zjedliśmy kolację, a noc, która później nastała, była jedną z najpiękniejszych nocy, jakie 

w  życiu  widziałem.  Wzeszedł  księżyc  i  zrobił  z  niej  prawie  dzień,  tyle  że  łagodniejszy  od 
zwykłego  dnia.  Raz  nawet  dojrzeliśmy  lwa;  stał  sobie  całkiem  sam,  zupełnie  sam,  jak  ten 

background image

palec,  a  jego  cień  rozlewał  się  na  piasku  niczym  wielka  kałuża  atramentu.  Takie  właśnie 
powinno być światło księżyca. 

Przeważnie  leżeliśmy  sobie  na  wznak  i  gadaliśmy  do  syta;  sen  wcale  nas  nie  morzył. 

Tomek  powiedział,  że  jesteśmy  teraz  dokładnie  w  samym  środku  Tysiąca  i  Jednej  Nocy. 
Mówił, że właśnie tutaj działy się jedne z najwspanialszych historii z tej książki, toteż my — 
kiedy nam tak opowiadał — patrzyliśmy w dół, bo nie ma ciekawszych rzeczy do oglądania 
niż  miejsca,  o  których  mowa  w  książkach.  Była  to  taka  historia  o  jednym  poganiaczu 
wielbłądów,  co  akurat  stracił  swojego  wielbłąda,  a  kiedy  tak  wędrował  przez  pustynię, 
spotkał jakiegoś człowieka i zapytał go: 

— Czy nie spotkałeś aby dzisiaj zabłąkanego wielbłąda? A tamten na to: 
— Czy nie był przypadkiem ślepy na lewe oko? 
— Tak. 
— Czy miał wybity jeden przedni górny ząb? 
— Tak. 
— Czy może kulał, na lewą tylną nogę? 
— Tak. 
— Czy z jednej strony dźwigał ładunek prosa, a z drugiej miodu? 
— Zgadza się, ale nie musisz mi już podawać więcej szczegółów... To właśnie ten, a ja 

się bardzo spieszę. Gdzieś go widział? 

— Wcale go nie widziałem — powiada mu na to tamten. 
— Wcale go nie widziałeś? To niby jakim cudem potrafisz go tak dokładnie opisać? 
—  Bo  kiedy  człowiek  wie,  jak  należy  robić  użytek  z  oczu,  wtedy  wszystko  nabiera 

znaczenia.  Tyle  że  większości  ludzi  oczy  do  niczego  nie  służą.  Wiedziałem,  że  musiał 
przechodzić tędy wielbłąd, bo przecież widziałem jego ślady. Wiedziałem, że jest kulawy na 
tylną lewą nogę, bo bardzo na nią uważał i stawiał ją ostrożnie; to właśnie jego ślad mi o tym 
powiedział.  Wiedziałem,  że  musi  być  ślepy  na  lewe  oko,  bo  skubał  trawę  tylko  z  prawej 
strony  ścieżki.  Wiedziałem,  że  musiał  stracić  górny  ząb,  ponieważ  dowiódł  mi  tego  odcisk 
jego zębów w darni. O tym, że z jednej strony sypało się proso — powiedziały mi mrówki, a 
o  tym,  że  z  drugiej  strony  kapały  krople  miodu  —  doniosły  mi  muchy.  Wiem  wszystko  o 
twoim wielbłądzie, choć go nie widziałem. 

Jim  wykrzyknął:  '  —  Opowiadaj  nam  dalej,  paniczu  Tomku,  to  diablo  dobra  historia  i 

strasznie ciekawa!, 

— To już wszystko — odrzekł Tomek. 
— Wszystko? — zapytał Jim, bardzo tym zdziwiony. — A co się stało z wielbłądem? 
— Nie wiem. 
— Paniczu Tomku, a ta historia nic o tym nie mówi? 
— Nie. 
Jim głowił się przez chwilę, a później powiedział: 
—  Do  Ucha!  To  najbezecniejsza  historia,  jaką  w  życiu  słyszałem!  Ciągnie  się  do  tego 

miejsca, kiedy człowieka aż roznosi z ciekawości, i cześć! No, cóż, paniczu Tomku, historia, 
która potrafi zachować się w ten sposób, n i e może przecież mieć żadnego sensu. A czy p r z 
y n a jmniej wiesz, czy tamten facet znalazł w końcu swojego wielbłąda? 

— Nie, tego nie wiem. 
Sam się połapałem, że w takiej opowieści nie może być sensu, no bo tak wziąć i ciachnąć 

wszystko  ni  przypiął,  ni  wypiął,  kiedy  się  jeszcze  dobrze  nie  rozkręciło...  Ale  nie  miałem 
ochoty nic na ten temat mówić, bo wiedziałem, jaką by zaraz Tomek zrobił skwaszoną minę, 
gdyby  się  przekonał,  że  ta  jego  historia  zrobiła  straszną  klapę.  Co  do  Jima,  to  ten  zaraz  na 

background image

niego naskoczył i dał mu łupnia w najsłabsze miejsce, ale ja tam uważam, że byłoby zupełnie 
nie w porządku rzucać się, i to we dwóch, na kogoś, kto i tak już leży na obu łopatkach. Lecz 
Tomek odwrócił się w moją stronę i zapytał: 

— No, a t y co sądzisz o tej opowieści? 
Wtedy  to  już  musiałem  jakoś  wyjść  z  tego  na  swoje,  wygarnąć  mu,  co  mnie  dźgnęło  i 

powiedzieć,  że  tak,  że  myślę  tak  samo  jak  Jim,  bo  kiedy  jakaś  historia  przystaje  naraz  w 
samym  środku  i  do  niczego  w  końcu  nie  prowadzi,  to  raczej  nie  ma  sensu  w  ogóle  jej 
opowiadać. 

Tomkowi mina się wydłużyła, ale zamiast się wściekać — bo przypuszczałem, że tak się 

pewnie zachowa słysząc, w jaki sposób traktuję jego opowieść — jakby tylko posmutniał, a 
później powiedział: 

—  Niektórzy  ludzie  widzą,  inni  nie  potrafią.  Dokładnie  tak,  jak  to  powiedział  tamten 

człowiek. Ech, co tam wielbłąd; nawet gdyby cyklon przeszedł koło was, to wy, skończone 
durnie, nie bylibyście w stanie dostrzec jego śladów! 

Nie wiem,  co akurat  chciał przez to  powiedzieć, bo nam  nie wytłumaczył. To była, tak 

przypuszczam,  jedna  z  tych  jego  degresji,  które  aż  go  roznosiły  od  środka,  ile  razy  ktoś 
przyparł go do muru, a on nie widział żadnego lepszego wyjścia: No, ale nie miałem mu tego 
za złe. Tak czy owak połapaliśmy się od razu, gdzie w swojej historyjce zszył coś zbyt grubą 
nicią, temu nie mógł zaprzeczyć. Zabiło mu to ćwieka, jak sądzę całkiem nielichego, chociaż 
robił co mógł, żeby nie dać tego po sobie poznać. 

background image

ROZDZIAŁ VIII 

Znikające jezioro 

Wcześnie  rano  zjedliśmy  śniadanie,  a  potem  przysiedliśmy  sobie,  by  patrzeć  w  dół,  na 

pustynię,  a  było  nie  za  gorąco  i  bardzo  pogodnie,  chociaż  nie  lecieliśmy  zbyt  wysoko.  Na 
pustyni  po  zachodzie  słońca  trzeba  opuszczać  się  jak  najniżej,  tak  szybko  się  tu  ochładza, 
więc — zanim nadejdzie świt — żegluje się tuż nad samym piaskiem. 

Gapiliśmy  się  na  cień  balonu  prześlizgujący  się  po  ziemi,  a  od  czasu  do  czasu 

rozglądaliśmy się także po pustyni, by zobaczyć, czy coś się przypadkiem na niej nie porusza, 
a  później  znowuż  patrzyliśmy  na  cień,  gdy  wtem,  całkiem  niespodziewanie,  zobaczyliśmy 
mnóstwo ludzi i wielbłądów, nieruchomych i leżących bezwładnie na piasku, zupełnie jakby 
spali. 

Powstrzymaliśmy balon w biegu, cofnęliśmy się trochę, przystanęliśmy nad nimi i wtedy 

stało się jasne, że oni wszyscy nie żyją. Przebiegł nas zimny dreszcz. Wpierw zamilkliśmy, a 
potem  mówiliśmy  już  bardzo  cicho,  jak  na  pogrzebie.  Powolutku  opuściliśmy  się  w  dół.  i 
przystanęliśmy, a Tomek i ja zeszliśmy na pustynię, ażeby sprawdzić rzecz na miejscu. Byli 
to  mężczyźni,  kobiety  i  dzieci.  Wszyscy  wysuszeni  przez  słońce,  tacy  jacyś  ciemni, 
pomarszczeni i stwardniali niczym skóra, zupełnie jak te mumie z obrazków, które ogląda się 
w  książkach.  A  mimo  to  wyglądali  jak  zwyczajni  ludzie;  nie  uwierzycie,  ale  można  by 
pomyśleć, że po prostu śpią. 

Niektóre trupy ludzi i zwierząt były częściowo przysypane piaskiem, ale większość z nich 

nie,  powłoka  piasku  była  bowiem  tutaj  dość  cienka,  natomiast  grunt  pod  nią  żwirowaty  i 
twardy.  Spora  część  odzieży  zdążyła  już  zbutwieć,  toteż  ilekroć  złapałeś  za  jakiś  łachman, 
rozpadał ci się w ręku niczym pajęczyna. Tomek był zdania, że leżą tu od lat. 

Kilku  mężczyzn  miało  przy  sobie  zardzewiałe  strzelby,  a  inni  szable  lub  długie, 

wykładane  srebrem  pistolety,  zatknięte  za  szale,  którymi  byli  przepasani.  Wszystkie 
wielbłądy były objuczone, tyle że juki zdążyły już popękać albo się rozeschnąć, toteż ładunek 
wysypał się na ziemię. Uznaliśmy, że nieboszczykom szable na nic się już teraz nie zdadzą, 
więc wzięliśmy sobie po jednej,  a oprócz tego kilka pistoletów. Zabraliśmy też jakieś małe 
pudełeczko, bo było  takie zgrabne i  tak pięknie  czymś  wysadzane, a później próbowaliśmy 
pogrzebać  tych  ludzi,  lecz  ani  rusz  nie  przychodziło  nam  do  głowy,  w  jaki  sposób 
moglibyśmy to zrobić. Bo gdyby przysypać ich piaskiem, wtedy wiatr, rzecz oczywista, zaraz 
by ich odsłonił. 

Potem  wzbiliśmy  się  wysoko  w  górę  i  wkrótce  tamta  ciemna  plama  pośród  piasków 

zniknęła  nam  z  oczu  i  pewnie  już  nigdy  więcej  nie  zobaczymy  tych  nieszczęśników, 
przynajmniej na tym świecie. Długo zachodziliśmy w głowę próbując odgadnąć, skąd oni się 
tam  właściwie  wzięli  i  w  jaki  sposób  to  wszystko  się  stało,  ale  jakoś  nic  nie  mogliśmy 
wymyślić. Z początku sądziliśmy, że pewnie zgubili drogę i błąkali się to tu, to tam, dopóki 
nie  zabrakło  im  żywności  i  wody  i  nie  zagłodzili  się  na  śmierć,  ale  Tomek  powiedział,  że 
przecież  nie  dobrały  się  do  nich  sępy  ani  żadne  inne  dzikie  bestie,  toteż  odrzuciliśmy  ten 
pomysł.  W  końcu  daliśmy  spokój  i  postanowiliśmy  sobie,  że  w  ogóle  przestaniemy  o  tym 
myśleć, bo to nas przygnębiało. 

Później  otworzyliśmy  to  pudełko,  a  w  środku  były  klejnoty  i  drogie  kamienie,  całkiem 

niezły  stosik,  i  jeszcze  parę  takich  jakby  małych  welonów,  jakie  miały  na  sobie  te  zmarłe 

background image

kobiety, do tego obwieszonych wisiorkami z dziwnych złotych monet, których nie znaliśmy. 
Zastanawialiśmy się więc, czy aby nie zawrócić, nie odszukać ich znowu, żeby oddać ten cały 
kram, ale Tomek przemyślał wszystko i powiedział, że nie, ponieważ jesteśmy w kraju, gdzie 
pełno  przeróżnych  rabusiów;  tacy  to  przyjdą  i  zagarną  klejnoty  dla  siebie,  a  wtedy  na  nas 
spadnie grzech, że wystawiliśmy ich na pokusę. Polecieliśmy więc dalej, choć ja żałowałem, 
że nie zabraliśmy wszystkiego, co tam akurat mieli, tak żeby nie było już nawet cienia żadnej 
pokusy. 

Spędziliśmy  w  tej  strasznej  spiekocie  na  dole  całe  dwie  godziny,  więc  kiedy  już 

wróciliśmy  na  pokład,  okropnie  chciało  nam  się  pić.  Rzuciliśmy  się  na  wodę,  ale  była  już 
stęchła i gorzka, a oprócz tego tak bardzo nagrzana, że wydawało nam się, że aż parzy w usta. 
Nie dało się jej pić. To była woda jeszcze z rzeki Missisipi, najlepsza jaka tylko może być na 
świecie, toteż zamieszaliśmy w niej muł, żeby zobaczyć, czy to coś pomoże. Ale gdzie tam, 
woda z mułem nie okazała się wcale lepsza od samej wody. 

Tak, kiedy byliśmy zajęci tymi tam ludźmi w dole, nie odczuwaliśmy aż tak strasznego 

pragnienia, a teraz, gdyśmy się przekonali, że nie sposób się napić, poczuliśmy się o jakieś 
trzydzieści pięć razy bardziej spragnieni niż ćwierć minuty temu. Do licha, jeszcze trochę, a 
wywiesilibyśmy języki i ziajali jak psy. 

Tomek powiedział, że trzeba się uważnie rozglądać dokoła bo przecież musimy znaleźć 

jakąś oazę, gdyż w przeciwnym razie nie wiadomo, jaki los nas czeka. Więc zabraliśmy się do 
roboty.  Przez  cały  czas  nic  tylko  przesuwaliśmy  po  pustyni  lunetami  w  tę  i  we  w  tę,  aż  w 
końcu ścierpły nam ręce i dłużej nie mogliśmy utrzymać ich przy oczach. Gapiliśmy się tak 
przez dwie, a może trzy godziny, a tu tylko piach, piach, szczery piach i co najwyżej drgające 
od spiekoty powietrze pod nami. Ech, mój Boże, człowiek w ogóle nie wie, co to prawdziwa 
bieda, dopóki nie jest spragniony, wysuszony na wiór i póki się nie przekona, że chyba już 
nigdy  więcej  nie  natknie  się  na  wodę.  W  końcu  nie  mogłem  dłużej  znieść  tego  całego 
rozglądania  się  po  rozgrzanych  jak  piec  równinach,  toteż  wyciągnąłem  się  jak  długi  na 
pokrywie schowka i poddałem się zupełnie. 

Ale po małej  chwili Tomek wrzasnął „Hurra!" i to było  właśnie to, o co nam chodziło. 

Jezioro!  Szerokie  i  migotliwe,  z  pochylonymi  nad  nim  sennymi  palmami,  a  ich  cienie  na 
wodzie  były  tak  miękkie  i  tak  delikatne,  że  podobnych  chyba  nigdy  nie  zdarzyło  wam  się 
oglądać. Ja też nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego. Jezioro leżało dość daleko, tyle 
że dla nas był to zupełny drobiazg; włączyliśmy po prostu stumilowy krok i obliczyliśmy, że 
dolecimy tam za jakieś siedem minut. Ale oaza wcale się do nas nie przybliżała i wydało nam 
się, że stoimy w miejscu. Tak, tak, moi drodzy, jezioro wciąż było dalekie i migotliwe jak sen 
i  za  nic  nie  pozwalało  się  do  siebie  zbliżyć,  aż  w  końcu  raptem  po  prostu  rozwiało  się  i 
znikło! 

Tomek rozwarł szeroko oczy i powiada: 
— Chłopaki! To była patamorgana! 
I  powiedział  to  takim  tonem,  jakby  się  ucieszył.  Lecz  ja  tam  nie  widziałem  w  tym  nic 

specjalnie wesołego, więc mówię: 

— Możliwe. Ale mnie nie obchodzi, jak się ten cały interes nazywa, chciałbym już raczej 

wiedzieć, co się stało z jeziorem. 

Jim  drżał  na  całym  ciele;  był  tak  przerażony,  że  nie  mógł  teraz  wydusić  z  siebie  ani 

słowa, lecz gdyby tylko mógł, z całą pewnością spytałby o to samo. A Tomek powiedział: 

— C o się stało? Sami widzicie, że po prostu zniknęło. 
— No dobra, ale gdzie zniknęło? 
Zmierzył mnie tylko wzrokiem od góry do dołu i powiedział: 
—  Tak,  Hucku  Finnie,  a  gdzie  niby  miałoby  zniknąć?  Czyżbyś  nigdy  nie  słyszał  o 

background image

patamorganie? 

— Nie, nigdy nie słyszałem. A co to takiego? 
— To nic innego jak tylko czysta wyobraźnia. Bo tak naprawdę, to nic w tym nie ma. 
To, co powiedział, trochę mnie zeźliło. Więc mówię mu: 
— I po co tu te bzdury, Tomaszu Sawyerze? Chyba sam dobrze widziałem to jezioro? 
— No, tak, myślisz, że je widziałeś. 
— Ja nic o tym nie myślę, ja je po prostu widziałem. 
— A ja ci mówię, że wcale nie widziałeś, bo tam nie było niczego do widzenia. 
Jim, słysząc to gadanie, bardzo się zafrasował, więc włączył się do sporu. I powiedział co 

swoje, trochę jak gdyby czymś zakłopotany, a trochę jakby o coś prosił: 

—  Paniczu  Tomku,  ja  proszę,  żeby  nie  wygadywać  takich  strasznych  bluźnierstw  i  do 

tego w takiej strasznej chwili. Bo w ten sposób narażasz nie tylko samego siebie, ale i nas tu 
wszystkich, zupełnie jak tamta Anna Niasz, czy Hall 0'Ferness, o których mowa w Biblii. Bo 
to jezioro tam było... Widziałem je dokładnie, tak samo jak w tej sekundzie widzę i ciebie, i 
Hucka. 

A ja na to: 
— Przecież on też je widział! I do tego pierwszy je wypatrzył! No więc jak to jest? 
—  Tak,  tak,  paniczu  Tomku,  dokładnie  tak  było...  Nie  powiesz  chyba,  że  nie. 

Wszyscyśmy je widzieli, a to przecież dowodzi, że pewnikiem tam było. 

— Dowodzi! Jakim to niby cudem? 
— Zupełnie tak samo jak w sądzie czy w jakim  urzędzie, paniczu Tomku. Jedna osoba 

może być zalana, może akurat drzemać albo coś tam innego i może się mylić; dwie osoby też 
mogą.  Ale  powiadam  ci,  paniczu  Tomku,  skoro  już  trzy  osoby  naraz  widzą  jakąś  rzecz,  to 
obojętne,  zalane  czy  trzeźwe,  to  musi  to  być  prawda.  Nie  można  tego  w  żaden  sposób 
odkręcić, a ty, paniczu Tomku, dobrze o tym wiesz. 

— O niczym takim nie wiem. Było przecież kiedyś ze czterdzieści milionów ludzi, którzy 

widzieli  na  własne  oczy,  że  słońce  każdego  dnia  przesuwa  się  z  jednego  krańca  nieba  na 
drugi. Czy był to jakiś dowód, że słońce się poruszało? 

—  No  pewnie.  A  poza  tym  nie  było  chyba  żadnej  potrzeby,  żeby  to  udowadniać. 

Człowiek,  który  ma  chociaż  krzynę  oleju  w  głowie,  od  razu  to  zrozumie.  Aha,  to  słońce... 
Wędruje sobie po niebie i zawsze tak robiło. 

Tomek odwrócił się wtedy do mnie i pyta: 
— A co ty na to wszystko? Czy słońce się porusza? 
—  Tomaszu  Sawyerze,  i  po  co  zadawać  takie  kretyńskie  pytania?  Każdy,  kto  nie  jest 

ślepy, widzi, że słońce wędruje po niebie. 

—  Oto  przyszło  mi  błąkać  się  po  przestworzach  —  powiada  on  na  to  —  zdanemu  na 

towarzystwo  dwóch  złośliwych  prostaków,  którzy  nawet  nie  wiedzą,  czego  trzysta  albo 
czterysta lat temu dokonał szef pewnego uniwersytetu... 

To już nie było w porządku, więc czym prędzej dałem mu to do zrozumienia: 
— Tomaszu Sawyerze! Obrzucanie błotem to nie żadna dysputa... 
— O Boże! Wielkie Nieba! Znowuż to jezioro! — przerwał mi nagle wrzask Jima. — I c 

o, paniczu Tomku? Co nam teraz powiesz? 

Tak,  moi  drodzy,  to  było  znów  to  jezioro;  hen,  tam,  na  pustyni,,  zupełnie  wyraźne.  I  te 

palmy, i wszystko, zupełnie tak samo jak przedtem. 

— No, Tomku, myślę, że teraz ci chyba wystarczy. 
— Wystarczy, żeby wiedzieć, że tam nie ma żadnego jeziora. 

background image

A Jim wtrącił się znowu: 
—  Oj,  nie  mów  tak  paniczu...  Aż  zgroza  bierze  słuchać.  Taka  spiekota,  a  ty,  paniczu 

Tomku, jesteś tak spragniony, że jak nic pomieszało ci się wszystko w głowie. No bo czy ono 
nie  wygląda  cudownie?  Sam  już  nie  wiem,  czy  potrafię  wytrzymać  aż  tam  dolecimy,  tak 
bardzo chce mi się pić! 

—  Tak,  będziesz  musiał  wytrzymać,  tyle  że  nic  a  nic  ci  z  tego  nie  przyjdzie,  bo  tam 

najzwyczajniej nie ma żadnego jeziora. Mówię ci to przecież. 

A wtedy powiedziałem: 
— Jim, nie spuszczajmy tego z oka ani na chwilę... 
—  O,  nie,  już  ja  będę  uważał,  niech  cię  Bóg  ma  w  swojej  opiece,  mój  skarbie,  nawet 

gdybym sam nie chciał, to i tak będę na nie patrzył. 

Pruliśmy  teraz  naprzód  w  kierunku  jeziora,  pożerając  jedną  milę  za  drugą,  tyle  że  tak 

naprawdę nie zbliżaliśmy się do niego nawet o jeden cal... I ni stąd, ni zowąd jezioro znowu 
zniknęło! Jim zachwiał się na nogach i o mało nie runął jak długi. Kiedy przyszedł do siebie, 
powiedział, łapiąc przy tym powietrze jak wyjęta z wody ryba: 

— Paniczu Tomku, toć to nic innego jak duch, i tylko w Bogu nadzieja, że go już nigdy 

więcej nie zobaczę na oczy. Tam pewnie było kiedyś jezioro, tyle że coś się stało i to jezioro 
umarło,  a  my  widzieliśmy  teraz  jego  ducha,  i  do  tego  pokazał  nam  się  aż  dwa  razy,  więc 
sprawa  jest  zupełnie  pewna.  Ojej,  paniczu  Tomku,  lećmy  stąd  jak  najdalej,  wolałbym  już 
raczej  umrzeć,  niż  doczekać  w  tym  miejscu  nocy,  bo  wtedy  te  wszystkie  duchy  i  to  całe 
jezioro pewnikiem by tu przyszły i nic tylko lamentowałyby dookoła nas, a my byśmy pewnie 
wtedy spali i ani by nam w głowie nie postało, w jak strasznym jesteśmy niebezpieczeństwie. 

— Jaki znów duch, ty głupcze! To przecież tylko powietrze, ten upał i pragnienie; do tego 

jeszcze wszystko sklejone razem do kupy przez naszą wyobraźnię. Gdybym tak ja... Dawaj no 
lunetę! 

Pochwycił ją i zaczął obserwować coś po prawej stronie. 
—  To  stado  ptaków  —  powiedział.  —  Słońce  już  zachodzi,  więc  lecą  gdzieś  całym 

kluczem  i  przecinają  naszą  trasę.  One  tam  mają  jakiś  swój  cel...  Może  lecą  po  pożywienie 
albo do wodopoju, albo i jedno, i drugie. Ster na prawo! Dodaj więcej helu! Bardziej w dół! 
Tak... Teraz cokolwiek wyżej... powoli... O, tak, tak trzymać. 

Zmniejszyliśmy trochę szybkość i ruszyliśmy w ślad za stadem. Lecieliśmy w ten sposób 

dobre ćwierć mili, lecz potem, gdy upłynęło z półtorej godziny i byliśmy tym wszystkim już 
trochę znudzeni, a ja to myślałem, że padnę z pragnienia, Tomek naraz powiedział: 

— Weźcie no który lunetę i zobaczcie, co to takiego, tam, jeszcze przed ptakami. 
Jim  spojrzał  pierwszy,  cały  pozieleniał  i  przysiadł  bezwładnie  na  schowku.  Niemal 

płacząc oświadczył: 

— To znowuż się pokazało! Paniczu Tomku, ono znowuż tam jest, i teraz już wiem, że 

umrę,  bo  kiedy  człowiek  widzi  jakiegoś  ducha  po  raz  trzeci  w  życiu,  to  znaczy,  że  jego 
godziny są policzone. Żałuję, że w ogóle leciałem tym balonem, oj jak bardzo żałuję. 

Nie chciał już więcej patrzeć, a to, co powiedział, przeraziło i mnie, bo wiedziałem, że to 

szczera  prawda;  z  duchami  zawsze  tak  jest,  toteż  i  ja  przestałem  spoglądać  w  dół.  Obaj 
błagaliśmy  Tomka,  żeby  zawrócił  i  poleciał  gdzie  indziej,  ale  on  nie  chciał  i  nazwał  nas 
przesądnymi,  głupimi  pyskaczami.  No  tak,  powiedziałem  po  cichu  sam  do  siebie,  jeżeli 
będzie dalej w ten sposób traktował duchy, to jeszcze któregoś dnia doigra się aż miło. One 
czekają  cierpliwie,  ale  wszystko  ma  swoje  granice  i  każdy,  kto  choć  trochę  zna  się  na 
duchach, wie, jak łatwo potrafią się obrazić i jak bardzo są mściwe. 

background image

Dlatego też siedzieliśmy teraz jak myszy pod miotłą; Jim i ja trzęśliśmy się ze strachu, a 

Tomek  był  zajęty  swoimi  sprawami.  Po  chwili  jednak  zatrzymał  balon  w  miejscu  i 
powiedział: 

— A teraz, durnie, wstańcie i popatrzcie tam. 
Wstaliśmy,  a  tuż  pod  nami  była  najprawdziwsza  w  świecie  woda!  Czyściutka, 

niebieściutka,  chłodna  i  głęboka,  do  tego  pofalowana  trochę  przez  lekki  wietrzyk. 
Najpiękniejszy  widok  pod  słońcem!  A  wszędzie  dokoła  rozpościerały  się  trawiaste  brzegi, 
rosły kwiaty i pełne cienia gaje drzew oplecionych winnymi pnączami, a wszystko to razem 
wyglądało tak spokojnie i tak przyjemnie, że... że nic tylko się popłakać z tej wielkiej radości. 

Jim to nawet popłakał się naprawdę; zerwał się na równe nogi, zaczął tańczyć i skakać, 

taki był wdzięczny losowi, że aż szalał z radości. To była akurat moja wachta, musiałem więc 
zostać i czuwać przy urządzeniach, ale Tomek i Jim zeszli na dół i każdy z nich wypił chyba 
całą  beczkę.  Przynieśli  też  całe  mnóstwo  wody  dla  mnie,  a  chociaż  wielu  dobrych  rzeczy 
próbowałem w życiu, to jednak nic się nie mogło równać ze smakiem tej wody. 

Później Tomek wszedł na górę i zluzował mnie, toteż mogliśmy sobie z Jimem popływać 

do  woli,  a  potem  znowu  Jim  zluzował  Tomka,  więc  ścigaliśmy  się  z  nim  w  wodzie, 
boksowaliśmy  się  trochę,  i  nie  pamiętam,  żebym  kiedyś  lepiej  się  ubawił.  Nie  było  zbyt 
gorąco, bo zbliżał się wieczór, ale tak czy owak pozrzucaliśmy z siebie całe ubranie. Ubranie 
to dobra rzecz w szkole, w mieście czy na balu, ale nie widzę najmniejszego sensu, by nosić 
je na sobie, kiedy jest się daleko od tej tam cywilizacji i innych nudziarstw i marudzeń. 

— Lwy! Lwy tu lezą! Nuże, paniczu Tomku! Skacz co żywo, Huck! 
Ech, skoczyliśmy, i to jeszcze jak! Aniśmy się nawet nie obejrzeli za ubraniem, tylko od 

razu  daliśmy  dęba  po  drabince.  Jim  najzwyczajniej  stracił  głowę,  bo  zawsze  mu  się  to 
przytrafiało,  gdy  tylko  był  czymś  zdenerwowany  albo  przerażony.  Tak  samo  i  tym  razem; 
zamiast podciągnąć drabinkę choć trochę do góry, żeby te bestie nie mogły jej dopaść, dodał 
tylko  gazu  i  powlókł  nas  ze  świstem  w  górę,  gdzie  przyszło  nam  huśtać  się  pod  niebem, 
zanim  on  wziął  się  w  garść  i  zmiarkował,  co  za  bęcwalstwa  wyczynia.  Później  zatrzymał 
balon,  ale znowu zapomniał,  co ma robić dalej.  Dlatego wisieliśmy w  górze tak wysoko,  że 
lwy wydawały się małe jak szczeniaki, i tylko dryfowaliśmy sobie powolutku z wiatrem. 

W  końcu  Tomek  wdrapał  się  na  górę,  podszedł  do  urządzeń  i  zaczął  opuszczać  balon 

skosem  w  dół,  znów  w  kierunku  jeziora,  gdzie  już  tamte  bydlęta  zebrały  się  niczym  na 
pikniku  szkółki  niedzielnej;  wtedy  przyszło  mi  do  głowy,  że  jemu  też  się  chyba  wszystko 
pokiełbasiło, bo przecież dobrze wiedział, jak bardzo się boję gramolić tak wysoko. Czyżby 
zamierzał mnie zrzucić pomiędzy te jakieś tam kocury i inną gadzinę? 

Ale nie; myślał całkiem trzeźwo i wiedział, o co mu idzie. Opuścił się wolniutko na jakie 

trzydzieści, czterdzieści stóp nad powierzchnię jeziora, stanął na samym środku i wrzasnął: 

— A teraz puść się i skacz! 
Zrobiłem to i poleciałem jak kula armatnia, stopami w dół, i wydawało mi się, że zanim 

sięgnąłem  dna,  musiałem  lecieć  chyba  dobrą  milę.  A  kiedy  już  wypłynąłem,  Tomek 
powiedział: 

—  Teraz  leż  sobie  spokojnie  na  plecach,  dopóki  nie  odpoczniesz  i  nie  odzyskasz  sił, 

wtedy spuszczę drabinkę do wody i będziesz mógł wejść na pokład. 

Zrobiłem, jak kazał. To było bardzo zmyślne z jego strony, bo gdyby leciał dalej i chciał 

mnie  zrzucić  gdzieś  na  piasek,  od  razu  by  się  zbiegła  tamta  menażeria.  A  gdybyśmy  tak 
później cały czas latali, żeby wyszukać jakieś bezpieczniejsze miejsce, bydlęta pewnie by za 
nami goniły, no a ja bym tak długo nie wytrzymał i spadł. 

Przez  cały  ten  czas  lwy  i  inne  bestie  grzebały  w  naszych  ubraniach  i  chyba  próbowały 

podzielić je między siebie, tak aby każdy dostał choć odrobinę, ale musiało wyniknąć jakieś 

background image

nieporozumienie, bo kilka z nich chciało postąpić po świńsku i zagarnąć dla siebie więcej, niż 
wynosiła ich dola, więc podniósł się taki raban, jakiego jeszcze nie było na świecie. Musiało 
tego  być  z  pięćdziesiąt  sztuk,  wszystko  przemieszane  ze  sobą;  ryczały,  warczały,  kłapały 
zębami, gryząc się przy tym i szarpiąc; ogony i łapy majtały w powietrzu, toteż nie można się 
było  zorientować,  co  jest  właściwie  co,  a  piasek  i  sierść  tylko  fruwały  dokoła.  Kiedy  już 
miały  dosyć,  okazało  się  wówczas,  że  jedne  padły  martwe,  inne  kuśtykały  solidnie 
pokaleczone,  cała  reszta  zaś  rozsiadła  się  na  pobojowisku  liżąc  sobie  obolałe  miejsca  łub 
gapiąc  się  na  nas  w  górę.  I  wyglądało  to,  jakby  nas  zapraszały,  żebyśmy  do  nich  zeszli  i 
wzięli udział w zabawie, tyle że nam ani się to śniło. 

Gdy idzie o ubrania, to już ich wcale nie było. Nawet najmniejsze ich strzępki znajdowały 

się  teraz  gdzieś  w  brzuchach  zwierząt  i,  jak  sądzę,  chyba  nie  najlepiej  im  posłużyły,  bo  na 
naszych ciuchach mieliśmy sporo mosiężnych guzików, natomiast w kieszeniach noże, tytoń, 
gwoździe, kredę i kulki do gry, i haczyki do łowienia ryb, i jeszcze inne takie tam różności. 
Ale o to specjalnie nie dbałem. Martwiło mnie jedynie, że pozostały nam teraz tylko ubrania 
profesora,  i  to  nawet  dość  sporo,  tyle  że  nie  sposób  byłoby  pokazać  się  w  nich  w  żadnym 
towarzystwie, gdybyśmy gdzieś takie spotkali, ponieważ nogawki spodni były długie niczym 
tunele,  a  marynarki  też  odpowiednich  rozmiarów.  Jednak  mieliśmy  wszystko,  czego  trzeba 
krawcowi, Jim zaś był po trosze domorosłym krawcem, toteż obiecał, że nawet dosyć szybko 
potrafi nam przykroić jeden czy dwa garnitury, które jako tako będą pasowały. 

background image

ROZDZIAŁ IX 

Tomek rozprawia o pustyni 

A jednak przyszło nam do głowy, że powinniśmy na chwilę opuścić się na ziemię, choć 

za  innym  sprawunkiem.  Większość  żywności  z  zapasów  profesora  znajdowała  się  w 
puszkach, a do tego została zapuszkowana w jakiś zupełnie nowy sposób, który ktoś dopiero 
co wynalazł. Natomiast cała reszta była zabrana po prostu ot, tak sobie, luzem. A kiedy wiezie 
się befsztyk prosto z Missouri na Wielką Saharę, trzeba uważać jak nie wiem co i trzymać się 
raczej  chłodnego  powietrza.  Pomyśleliśmy  więc,  że  zajrzymy  jeszcze  na  tamto  lwie 
targowisko i zobaczymy, czy nie uda się tam czego zwojować. 

Opuściliśmy  drabinkę  i  zeszliśmy  po  niej  w  dół,  tak  że  byliśmy  cokolwiek  ponad 

zwierzętami, a potem zrzuciliśmy linę z pętlą i wciągnęliśmy na górę padłego lwa, małego i 
delikatnego,  a  po  nim  jeszcze  jakiegoś  nakrapianego  kocura.  Całą  resztę  towarzystwa 
musieliśmy trzymać na odległość za pomocą rewolweru, gdyż inaczej bestie byłyby gotowe 
przyjść nam z pomocą i wziąć udział w naszych zabiegach. 

Z  obu  zwierząt  wycięliśmy  sporo  mięsiwa  na  zapas  i  ściągnęliśmy  skórę,  a  całą  resztę 

wyrzuciliśmy  za  burtę.  Później  kawałki  świeżego  mięsa  nabiliśmy  na  haczyki  u  wędek 
profesora  i  łowiliśmy  ryby.  Przystanęliśmy  sobie  nad  jeziorem  tuż  nad  wodą  i  złapaliśmy 
mnóstwo bardzo dziwnych ryb, takich, że chyba nigdy podobnych nie oglądaliście. Zjedliśmy 
więc nad podziw dobrą kolację: stek z lwa, stek z tamtego drugiego bydlęcia, smażone ryby i 
gorące placki kukurydziane. Jeżeli idzie o mnie, to już nic lepszego nie było mi trzeba. 

Na  koniec  zjedliśmy  jeszcze  trochę  owoców.  Zerwaliśmy  je  z  samego  wierzchołka 

potwornie  wysokiego  drzewa.  To  było  takie  bardzo  strzeliste  drzewo  i  od  stóp  aż  po  sam 
czubek nie miało  ani  jednej  gałęzi,  a dopiero na  samej górze rozcapierzało  się zupełnie jak 
miotełka do odkurzania. I była to, rzecz jasna, palma; każdy, kto tylko kiedyś widział palmę 
na obrazku, zaraz by się połapał. Szukaliśmy więc na niej orzechów kokosowych, ale jakoś 
żadnych nie było. Były tylko takie spore wiązki jakichś lepkich owoców. Wyglądały trochę 
jak  przerośnięte  winogrona  i  Tomek  doszedł  do  wniosku,  że  to  pewnie  daktyle,  bo  —  jak 
mówił — w sam raz wyglądały jak te, o których piszą w Baśniach z Tysiąca i Jednej Nocy i w 
różnych innych książkach. Oczywiście mogły być zdatne do jedzenia, ale mogły też okazać 
się  trujące.  Musieliśmy  więc  chwilę  poczekać  i  zobaczyć,  czy  dziobią  je  ptaki.  Ptaki  jadły, 
więc my także wzięliśmy się do jedzenia, a owoce były niesłychanie pyszne. 

Wcześniej  już  zaczęły  się  zlatywać  strasznie  wielkie  ptaszyska  i  przysiadać  na  padłych 

drapieżnikach. Były to bardzo zuchwałe stworzenia; dobierały się do martwego lwa, którego z 
drugiej strony obgryzał już inny, żywy lew. A jeśli nawet lew odpędził takiego ptaka, to i tak 
na nic się to nie zdało, bo ptak powracał, gdy lew znów był zajęty jedzeniem. 

Te ogromne ptaszyska zlatywały się ze wszystkich stron — można je było dostrzec przez 

lunetę, gdy były jeszcze tak straszliwie daleko, że nie dałoby się ich zauważyć gołym okiem. 
Tomek  powiedział,  że  one  nie  odnajdują  mięsa  węchem,  a  więc  musiały  je  wypatrzyć  z  tak 
wielkiej  odległości.  No,  no,  to  mi  dopiero  wzrok  co  się  zowie!  Tomek  mówił  też,  że  z 
odległości jakichś pięciu mil ta sterta lwiego padła nie może się przecież wydawać większa 
od  ludzkiego  paznokcia  i  nie  był  sobie  w  stanie  wyobrazić,  jakim  cudem  te  ptaki  mogły  ją 
zauważyć. 

To  było  bardzo  dziwne  i  jakieś  takie  nie  za  bardzo  w  porządku,  że  jeden  lew  wtrajał 

background image

drugiego lwa, toteż przyszło  nam  do głowy, że te lwy widocznie nie były ze sobą w żaden 
sposób  spokrewnione.  Ale  Jim  nam  powiedział,  że  to  nie  robi  różnicy.  Mówił,  że  przecież 
maciora potrafi pożerać własne dzieci, a pająk tak samo, więc może i u lwów rzecz wygląda 
podobnie,  chociaż  nie  całkiem.  Twierdził,  że  lew  chyba  raczej  nie  zjadłby  własnego  ojca, 
gdyby akurat wiedział, który to jest, ale przypuszczał, że będąc strasznie wygłodzony, pewnie 
by  zakąsił  własnym  szwagrem,  a  już  teściową  —  to  kiedy  bądź.  Tyle  że  samo  takie 
przypuszczanie niczego jeszcze nie załatwia. Nie liczy się przecież krów, nim się nie znajdą 
w oborze, i w rezultacie niczego mądrego nie wydumaliśmy. Toteż daliśmy sobie spokój i w 
ogóle przestaliśmy o tym myśleć. 

Na  ogół  noce  na  pustyni  były  bardzo  spokojne,  ale  tym  razem  mieliśmy  całą  kocią 

muzykę. Na kolację zlazło się całe mnóstwo innych zwierząt; zbiegły się jakieś przyczajone 
szczekacze,  o  których  Tomek  sądził,  że  są  szakalami,  i  jeszcze  inne  bydlęta,  o  grzbietach 
wypiętych  jak  żagiel,  które  nazywał  hienami,  a  wszystko  to  razem  sprawiało,  że  cały  czas 
panował  straszny  rwetes.  Widoki  w  świetle  księżyca  były  całkiem  inne  niż  to,  co 
kiedykolwiek dotąd widziałem. Zrzuciliśmy linę i przywiązaliśmy się mocno do wierzchołka 
palmy, dlatego nie musieliśmy trzymać kolejnych wacht i wszyscy położyliśmy się spać. Ale 
ja  wstawałem  dwa  albo  i  trzy  razy,  żeby  popatrzeć  na  te  zwierzęta  w  dole  i  posłuchać  ich 
harmideru. To było zupełnie tak, jak gdybym miał miejsce w pierwszym rzędzie w menażerii, 
a  że  taka  gratka  nigdy  jeszcze  dotąd  mi  się  nie  przytrafiła,  więc  głupio  byłoby  spać  i  nie 
korzystać z okazji. Bo może nigdy więcej nic się takiego nie zdarzy. 

Wczesnym rankiem znów łowiliśmy ryby, a potem cały dzień leniuchowaliśmy sobie w 

chłodnym cieniu na wysepce, czuwając tylko na zmianę, czy aby nie skrada się do nas jakieś 
zwierzę, chcąc sobie zafundować na obiad któregoś z aronałtów. Musieliśmy ruszyć w drogę 
następnego dnia, tyle że żaden z nas nie miał na to specjalnej ochoty, tak było tutaj ślicznie. 

Na  drugi  dzień,  gdy  wznieśliśmy  się  w  górę  odpływając  na  wschód,  długo  jeszcze 

spoglądaliśmy  za  siebie  wpatrując  się  w  to  miejsce,  aż  stało  się  ledwie  małą  plamką  na 
pustyni  i,  daję  wam  słowo,  było  to  jak  gdyby  żegnanie  się  z  przyjacielem,  którego  nigdy 
więcej się pewnie nie zobaczy. 

Jim nad czymś tam sobie rozmyślał i w końcu powiedział: 
—  Paniczu  Tomku,  coś  mi  się  widzi,  że  jesteśmy  już  prawie  na  samiutkim  brzeżku 

pustyni. 

— A to dlaczego? 
— Hm, to całkiem proste. Sam przecie widzisz, jak długo nad nią już lecimy. Chyba ten 

piasek powinien się wreszcie skończyć. I tak dziw bierze, że starczyło go aż na tak długo. 

— Do licha! Tutaj jest całe mnóstwo piasku i nie musisz się akurat o to kłopotać. 
—  Och,  nie,  paniczu  Tomku,  ja  się  tam  wcale  o  to  nie  kłopoczę,  tylko  strasznie  się 

dziwię. Ani przez chwilę nie wątpię, że Pan Bóg ma całe fury piasku, ale tak czy owak nie 
powinien go chyba marnować na byle co, dlatego też myślę sobie, że ta pustynia jest już i tak 
dostatecznie wielka i chyba jej nie trzeba rozciągać jeszcze bardziej, marnując tyle piachu... 

— Ech, dałbyś spokój! Myśmy dopiero zaczęli ją przemierzać. No bo weźmy na przykład 

takie Stany Zjednoczone, to całkiem duży kraj, no nie? No nie, Huck? 

— Tak — mówię mu na to. — I o ile wiem, to większego nie ma. 
—  No  właśnie  —  stwierdził  Tomek  —  otóż  ta  pustynia  jest  mniej  więcej  w  kształcie 

Stanów  Zjednoczonych  i  gdybyś  ją  tak  ułożył  na  naszym  wolnym  kraju,  to  zupełnie  by  go 
zakryła, jak nie przymierzając koc. Wystawałyby tylko jakieś malutkie skraweczki; w górze 
kawałek Maine i coś tam jeszcze na północnym zachodzie, jeszcze Floryda sterczałaby sobie 
z dołu, tak jak ogon żółwia, i to by już było wszystko. Dwa albo trzy lata temu zabraliśmy 
Meksykanom Kalifornię, a więc ta część wybrzeża Pacyfiku jest teraz nasza, no, ale gdybyś 

background image

wziął i ułożył Saharę w ten sposób, żeby jej skraj przylegał do brzegu Pacyfiku, to zakryłaby 
całe  Stany  Zjednoczone  i  jeszcze  wybiegałaby  o  sześćset  mil  poza  Nowy  Jork,  w  Ocean 
Atlantycki. 

Więc ja na to: 
— Wielkie nieba! Czy aby masz na to jakieś dowody, Tomku Sawyerze? 
— Tak, mam je tutaj, i właśnie je studiowałem. Sami tylko popatrzcie. Z Nowego Jorku 

nad Pacyfik jest  dwa tysiące sześćset  mil.  Z jednego końca Sahary  na drugi  aż trzy tysiące 
dwieście.  Stany  Zjednoczone  liczą  sobie  trzy  miliony  sześćset  tysięcy  mil  kwadratowych 
powierzchni, a pustynia cztery miliony sto sześćdziesiąt dwa tysiące. Toteż Saharą mógłbyś 
przykryć całe Stany, a jeszcze dałoby się pod nią wsunąć Anglię, Szkocję, Irlandię, Francję, 
Danię  i  calutkie  Niemcy.  Tak,  tak,  mój  drogi,  mógłbyś  schować  to  wszystko  pod  Wielką 
Saharę, a i tak jeszcze miałbyś w zapasie dwa tysiące mil kwadratowych piachu. 

— Tak — powiedziałem — to już w ogóle nie mieści mi się w głowie. Bo to przecież, 

Tomku, świadczyłoby o tym, że Bóg zadał sobie tyle mitręgi robiąc tę pustynię, co stwarzając 
Stany Zjednoczone i wszystkie te inne kraje. 

A Jim dodał: 
— Nie, Huck, to chyba nie ma sensu. Ja tam sobie myślę, że ta pustynia chyba wcale nie 

została zrobiona. No bo sam popatrz... Spójrz tylko na nią i powiedz, czy nie mam racji. Do 
czego może się przydać pustynia? Nie, ona się do niczego nie nadaje. Taki interes w ogóle się 
nie opłaca. Nie jest tak, Huck? 

— Tak, tak mi się wydaje., 
— No i, paniczu Tomku, czy nie mam tutaj racji? 
— Myślę, że masz. Mów dalej. 
— A jeżeli jakaś tam rzecz do niczego się nie nadaje, to została zrobiona niepotrzebnie. 

Czy nie tak? 

— Owszem. 
— A widzicie! Tylko  czy  Pan  Bóg robi cokolwiek niepotrzebnie? Odpowiedzcie mi na 

to! 

— No, cóż... nie robi. 
— Więc niby jakim cudem miałby zrobić tę tu pustynię? 
— Hm, mów dalej. Więc skąd się ona wzięła? 
— Paniczu Tomku, ja tam wierzę, że to było tak, jak wtedy, kiedy stawia się dom; zawsze 

zostają różne resztki i śmiecie. I co się z tym wszystkim robi? Czy nie ładuje się tego na wóz i 
nie zrzuca na jakimś starym, niepotrzebnym placu? Jakżeby inaczej! No więc, na mój rozum 
tak to musiało wyglądać, że cała ta Sahara wcale nie była zrobiona, ona po prostu się sta ł a. 

Powiedziałem, że to naprawdę dobre rozumowanie, bo rzeczywiście byłem zdania, iż to 

najlepszy  pomysł;  na  jaki  kiedykolwiek  zdarzyło  się  wpaść  Jimowi.  Tomek  stwierdził  to 
samo,  ale  dodał  jeszcze,  że  to  jednak  zaledwie  t  e-o  r  i  a,  a  teorie  niczego  nie  dowodzą, 
stwarzają tylko miejsce, gdzie można sobie przez moment odsapnąć, kiedy już człowiek jest 
strasznie  skonany  od  tego  ciągłego  walenia  głową  w  mur,  bo  wciąż  próbuje  odkryć  jakąś 
rzecz, której w żaden sposób odkryć się przecież nie da. I powiedział: 

—  Z  tymi  teoriami  jest  jeszcze  jeden  kłopot:  jeżeli  im  się  tak  dokładniej  przyjrzeć,  to 

zawsze w każdej znajdzie się jakąś dziurę. I tak też jest z tą teorią Jimową. Popatrzcie, ile jest 
tych gwiazd. Całe miliony, miliardy... Więc jak się to stało, że na wszystkie gwiazdy poszło 
akurat tyle budulca, ile było trzeba, i nie zostały po tym żadne resztki? Jak to się stało, że nie 
ma tam żadnego wysypiska piachu? 

Ale Jim dybał już na niego i zaraz wykrzyknął: 

background image

— A czym jest Droga Mleczna? Bo to bym chciał wiedzieć... No, powiedz. 
Moim  zdaniem  był  to  rozstrzygający  argument.  Może  to  tylko  po  prostu  moje  zdanie  i 

wszyscy  inni  mogą  sobie  myśleć,  co  chcą,  lecz  wtedy  powiedziałem,  że  takie  jest  moje 
zdanie, a i jeszcze teraz też przy nim obstaję: ten cios był decydujący. A co więcej, powalił on 
samego  Tomka  Sawyera.  Nie  mógł  już  potem  wydusić  z  siebie  ani  słowa.  Miał  tak 
zaskoczoną  minę,  jak  ktoś^  kto  oberwał  nagle  w  plecy  całą  garść  siekańców.  Powiedział 
tylko, że wolałby już, zamiast gadać z takimi dwoma jak Jim i ja, prowadzić uczoną dysputę z 
pierwszym  lepszym  dorszem.  Ale  każdy  może  tak  sobie  gadać...  I  nawet  zauważyłem,  że 
każdy tak mówi, kiedy tylko ktoś go na czymś przyłapie. A Tomka Sawyera cały ten temat po 
prostu w końcu znudził. 

Zaczęliśmy więc znów rozprawiać o wielkości pustyni, a im bardziej porównywaliśmy ją 

z  tym,  z  tamtym  czy  owym,  tym  większa,  wspanialsza  i  dostojniejsza  zaczęła  nam  się 
wydawać. I tak grzebiąc się wśród liczb, Tomek wyszukał niebawem, że jest ona akuratnie tej 
samej wielkości co Cesarstwo Chińskie. A później pokazał nam obszar, jaki ono zajmuje na 
mapie, i porównał go z powierzchnią ziemi. Tak, nieźle było o tym trochę porozmyślać, więc 
powiedziałem: 

— Hm, mnóstwo razy słyszałem o Saharze, choć anim się spodziewał, że ona jest aż taka 

ważna. 

A wtedy Tomek wypalił: 
— Ważna! Sahara i ważna! Tak to już jest z niektórymi. Jeśli coś tam jest duże, to zaraz 

musi  być  ważne.  I  tylko  tyle  potrafią  zrozumieć.  Jedyna  rzecz,  jaką  widzą,  to  wielkość.  A 
spójrz  no  na  taką  Anglię.  To  najważniejszy  kraj  na  świecie,  a  jednak  mógłbyś  ją  wsadzić 
Chinom  do  kieszonki  u  kamizelki!  I  to  jeszcze  nic;  musiałbyś  stracić  diablo  wiele  czasu, 
gdybyś  ją  potem  zechciał  tam  odnaleźć.  Albo  spójrz  na  Rosję.  Rozciąga  się  tam  i  sam,  i 
jeszcze na odwrót, a jednak nie jest ważniejsza niż taki stan Rhode Island, i nawet nie ma o 
czym gadać. 

W oddali ujrzeliśmy teraz małe wzgórze, rysujące się na tle nieba. Tomek przerwał swoją 

mowę i bardzo podniecony sięgnął po lunetę. Zerknął tam i powiedział: 

— To... Tak, tego właśnie szukałem, to jasne. Jeżeli się nie mylę, jest to właśnie ta górka, 

na którą derwisz zabrał tamtego jegomościa, żeby ukazać mu wszystkie skarby, jakie tylko są. 

Więc również zaczęliśmy się gapić w tamtą stronę, a on rozpoczął opowieść o wzgórzu z 

Tysiąca i Jednej Nocy. 

background image

ROZDZIAŁ X 

Wzgórze skarbów 

Tomek mówił, że było to tak: 
Pewnego  skwarnego  dnia  jeden  derwisz  wlókł  się  pieszo  przez  pustynię;  przeszedł  już 

tysiąc  mil  i  był  bardzo  znękany,  głodny  i  wycieńczony,  ale  przy  tym  wszystkim  był  też 
bardzo uparty. I mniej więcej w tym miejscu, gdzie teraz jesteśmy, napotkał poganiacza z całą 
setką wielbłądów i poprosił go o jałmużnę. Lecz tamten rzekł, ażeby mu wybaczył, ale żadnej 
jałmużny dać mu nie może. Derwisz zapytał: 

— Czyż te wielbłądy nie należą do ciebie? 
— Tak, są moje. 
— A czy masz jakieś długi? 
— Kto, ja? Nie, nie mam żadnych. 
— No cóż, człowiek, który posiada całą setkę wielbłądów, a do tego nie tonie w długach, 

jest bogaty... Mało tego, jest bardzo bogaty. Czyż nie tak? 

Poganiacz wielbłądów przyznał, że tak jest w istocie. A wówczas derwisz powiada: 
— Bóg raczył uczynić cię bogaczem, za to mnie biedakiem. On ma swoje powody, i to 

bardzo słuszne, niech zatem błogosławione będzie imię Jego. Lecz pragnął również, aby Jego 
bogacze  wspierali  Jego  biedaków,  natomiast  ty  odwróciłeś  się  ode  mnie,  twego  brata,  w 
potrzebie. On ci to zapamięta i wiele na tym stracisz. 

To sprawiło,  że poganiacz wielbłądów omal nie zemdlał  z wrażenia, lecz tak czy owak 

już od dziecka był bardzo chciwy na pieniądze i nie lubił pozbywać się ani centa, zaczął więc 
pojękiwać i wykręcać się, jak tylko mógł; twierdził, że czasy są ciężkie i chociaż zawiózł cały 
ładunek  wełny  do  Balsory  i  zarobił  na  tym  grubą  mamonę,  to  nie  udało  mu  się  zdobyć 
żadnych towarów na drogę powrotną, więc ta cała wyprawa to dla niego nie taki znów dobry 
interes. A derwisz od nowa zaczął swoje: 

—  W  porządku,  to  twoje  ryzyko.  Ale  wydaje  mi  się,  że  tym  razem  popełniłeś  błąd  i 

straciłeś okazję. 

Rzecz  jasna,  poganiacz  wielbłądów  chciał  się  dowiedzieć,  jaką  to  szansę  przegapił,  bo 

być może chodziło tu o jakieś pieniądze, więc pognał za derwiszem i tak bardzo, tak usilnie 
go błagał, że w końcu tamten się nad nim zlitował i powiedział: 

—  Widzisz  tam,  hen,  to  wzgórze?  W  tym  pagórku  kryją  się  wielkie  skarby  ziemi,  a  ja 

właśnie  rozglądałem  się  za  jakimś  człowiekiem  o  szczególnie  dobrym  i  tkliwym  sercu,  za 
kimś  szlachetnym  i  szczodrym,  i  gdybym  takiego  znalazł,  to  mam  tutaj  balsam,  który  — 
skoro bym mu tylko posmarował nim oczy — ukazałby mu te skarby i pozwolił je wydobyć. 

Wtedy poganiacz wielbłądów aż się spocił z wrażenia; błagał, płakał, rwał sobie włosy z 

głowy; padł na kolana i twierdził, że to właśnie on jest takim człowiekiem i że mógłby zaraz 
sprowadzić choćby z tysiąc ludzi, którzy by zaświadczyli, że nikt tak jak on nie odpowiada 
stawianym warunkom. 

— A więc wszystko w porządku — powiada derwisz. — Jeżeli obładujemy skarbami sto 

wielbłądów, czy będę mógł wówczas dostać połowę z nich? 

Poganiacz był tak bardzo zadowolony, że nie mógł się już powstrzymać i odrzekł: 

background image

— Teraz mówisz do rzeczy. 
Więc zaraz podali sobie ręce i dobili targu, a później derwisz wyjął swoje pudełko i natarł 

balsamem prawe oko poganiacza. I wtedy wzgórze się rozwarło, poganiacz wszedł do środka, 
a  tam,  a  jakże,  leżały  całe  stosy  złota  i  drogich  kamieni,  i  migotało  to  tak,  jak  gdyby 
wszystkie gwiazdy z nieba opadły nagle w dół. 

Toteż  poganiacz  z  derwiszem  mieli  używanie;  władowaii  na  każdego  wielbłąda  ile  się 

tylko  dało,  a  później  się  pożegnali  i  każdy  z  nich  ruszył  w  swoją  stronę  prowadząc 
pięćdziesiąt bydląt. Ale już wkrótce poganiacz dogonił derwisza i powiada: 

— Nie obracasz się pewnie w żadnym towarzystwie i tak na dobrą sprawę nie trzeba ci aż 

tak  dużo,  jak  dostałeś.  Czy  nie  byłbyś  tak  dobry  i  nie  dał  mi  jeszcze  z  dziesięciu  twoich 
wielbłądów? 

—  Hmm  —  powiedział  derwisz'—  sam  nie  wiem,  ale  twoje  słowa  wydają  mi  się  dość 

rozsądne. 

Uczynił więc to, o co go tamten prosił, rozstali się raz jeszcze i derwisz ruszył w drogę 

prowadząc swoich czterdzieści wielbłądów. Ale oto poganiacz dogonił go znowu, wrzeszczał, 
płakał i skomlał, i żebrał o jeszcze jedną dziesiątkę jucznych zwierząt, tłumacząc przy tym, że 
przecież  trzydzieści  wielbłądów  obładowanych  skarbami  to  dla  derwisza  aż  nadto,  żeby 
przeżyć, bo w końcu wszyscy derwisze żyją bardzo skromnie, w ogóle nie prowadzą domów i 
jedzą tam, gdzie popadnie, płacąc za to ledwie grosze. 

Ale  na  tym  nie  koniec.  Bo  jeszcze  i  potem  naprzykrzał  się  jak  kundel,  przyłaził  i 

przyłaził,  i  wreszcie  wyżebrał  z  powrotem  wszystkie  swoje  wielbłądy.  Dopiero  wtedy  był 
zadowolony i mówił, jaki jest wdzięczny, że póki żyje, nie zapomni derwisza i że nikt dotąd 
nie okazał się dla niego aż tak dobry i szczodry. Więc  jeszcze po raz któryś z rzędu podali 
sobie ręce i każdy ruszył w drogę. 

Tyle  że,  rozumiecie,  nie  upłynęło  nawet  dziesięć  minut,  a  poganiacz  wielbłądów  —  to 

musiał  być  już  chyba  wyjątkowy  gad,  że  choćbyś  nawet  obszedł  dobre  siedem  hrabstw, 
gorszego  byś  nie  uświadczył!  —  na  powrót  był  przy  nim.  Tym  razem  chciał,  żeby  derwisz 
wtarł mu trochę balsamu również w drugie oko. 

— A to dlaczego? — zapytał derwisz. 
— Och, no wiesz... — tłumaczył mu poganiacz. 
— Wiem? A co? 
—  No,  nie  nabierzesz  mnie  —  powiada  tamten.  —  Ty  najwyraźniej  chcesz  coś  przede 

mną  ukryć.  Na  pewno  wiesz,  że  gdybym  miał  ten  balsam  i  na  drugim  oku,  widziałbym  o 
wiele więcej przeróżnych drogocennych rzeczy... No, proszę. .. posmaruj mi także drugie oko. 

A derwisz odpowiedział: 
—  Niczego  przed  tobą  nie  ukrywałem.  Chętnie  ci  powiem,  co  by  się  stało,  gdybym  ci 

posmarował  i  drugie  oko.  Nigdy  już  więcej  byś  nic  nie  zobaczył.  Przez  resztę  twoich  dni 
byłbyś zupełnie ślepy. 

Ale  wiecie,  ten  cymbał  i  tak  mu  nie  uwierzył.  Gdzie  tam,  błagał  i  błagał,  jęczał  i 

lamentował,  aż  w  końcu  derwisz  otworzył  pudełko  i  powiedział—  mu,  by  nabrał  sobie 
balsamu,  ile  tylko  zechce.  A  tamten  zrobił  to  czym  prędzej  i,  rzecz  oczywista,  już  w  ciągu 
minuty był ślepy jak nietoperz. 

A wówczas derwisz wyśmiewał go, przedrzeźniał i naigrawał się z niego. I powiedział: 
— No to do widzenia! Komuś, kto jest zupełnie ślepy, niepotrzebne żadne klejnoty. 
I zmył się razem z całą setką wielbłądów i zostawił go, aby pętał się po pustyni, biedny i 

nieszczęśliwy, pozbawiony przyjaciół aż do końca swych dni. 

Jim powiedział, że idzie o zakład, że dla tamtego było to dobrą nauczką. 

background image

—  Jasne  —  stwierdził  Tomek.  —  I  to  taką,  jak  większość  nauczek,  które  człowiek 

dostaje.  One  wszystkie  nie  mają  najmniejszego  sensu,  bo  nic  nie  zdarza  się  po  raz  drugi 
dokładnie  w  ten  sam  sposób.  Po  prostu  nie  może  i  już.  Kiedy  Hen  Soovil  zleciał  na  łeb  z 
dzwonnicy i uszkodził sobie kręgosłup do końca życia, wszyscy też powiadali, że będzie miał 
nauczkę. Jaką tam znów nauczkę? W jaki to niby sposób miał ją wykorzystać? Nie mógł już 
przecież więcej włazić na dzwonnicę i nie miał żadnych innych kręgosłupów do łamania. 

—  Cokolwiek  by  tu  mówić,  paniczu  Tomku,  jest  przecież  coś  takiego,  jak  nauka  na 

własnych doświadczeniach. Dobra Księga powiada, że dziecko, które raz się sparzyło, boi się 
później ognia. 

— Hm, nie przeczę, że coś może być nauczką, jeżeli tylko wydarzy się dwa razy w taki 

sam sposób. Takich rzeczy jest całe mnóstwo i właśnie dzięki n i m człowiek może się czegoś 
nauczyć.  Tak  zawsze  mówił  wuj  Abner.  Tyle  że  jest  jeszcze  cała  fura  rzeczy,  czterdzieści 
milionów  fur  innych  rzeczy,  które  dwa  razy  w  ten  sam  sposób  się  nie  powtórzą...  I  te  są 
właśnie  w  ogóle  bezużyteczne  i  nie  mogą  być  bardziej  pouczające  niż  ospa.  Jak  już  ją 
złapiesz, to na nic ci się nie przyda, że się dowiesz, że powinieneś się był zaszczepić, a potem 
to już żadne szczepienie ci nie będzie potrzebne, bo ospę łapie się tylko raz w życiu. Ale gdy 
spojrzeć z drugiej strony, wuj Abner zawsze powiadał, że ktoś, kto raz złapał byka za ogon, 
nauczył się w ten sposób sześćdziesiąt albo i siedemdziesiąt razy więcej niż ten, co nigdy tego 
nie zrobił, i mówił też, że kto choć raz próbował taszczyć kota do domu za ogon, też zyskał 
sobie  wiedzę,  która  nigdy  nie  zblaknie,  ani  woda  czy  ogień  nigdy  mu  jej  nie  zabiorą.  Ale 
mogę  ci  też  powiedzieć,  Jim,  że  wuj  Abner  zawsze  psioczył  na  takich,  którzy  nic,  tylko 
próbują wygrzebać jakąś nauczkę ze wszystkiego, co się tylko dzieje, nieważne czy... 

Ale Jim już spał. Tomek wyglądał na trochę stropionego, no bo sami wiecie, że człowiek 

zawsze poczuje się głupio,  kiedy mówi  o  czymś tak niezwykle pięknie i myśli, że ta druga 
osoba  go  podziwia,  a  tu  akurat  ten  ktoś  chrapie  sobie  w  najlepsze.  Rzecz  jasna,  Jim  nie 
powinien był zasnąć, bo to niegodziwe, ale im piękniej ktoś do ciebie gada, tym pewniejsze 
się staje, że zaraz cię uśpi, i gdyby tak temu lepiej się przyjrzeć, to raczej nie była to niczyja 
wina, chyba że obu naraz. 

Jim  zaczął  pochrapywać  —  wpierw  brzmiało  to  cicho  i  bulgotliwie,  potem  rozległ  się 

jakiś  długi  zgrzyt,  potem  drugi,  jeszcze  głośniejszy,  i  wreszcie  z  pół  tuzina  głośnych 
chrapnięć, jak gdyby wanna wsysała w otwór resztkę wody, później jeszcze to samo, tyle że z 
większą mocą, i parę silnych kaszlnięć i rzężeń, jakie wydaje krowa, gdy się dusi na śmierć. 
Kiedy człowiek dochodzi do tego momentu, do samego szczytu, to wtedy już jak nic może 
obudzić kogoś, kto śpi o ulicę dalej po połknięciu całej warząchwi laudanum, ale za to jakoś 
nigdy nie przebudzi samego siebie, choć te okropne ryki wydobywają się ledwie o trzy cale 
od  jego  własnych  uszu.  I  jest  to  chyba  najnormalniejsza  rzecz  na  świecie,  tak  mi  się  w 
każdym razie wydaje. Lecz jeśli tylko potrzesz zapałkę, żeby zapalić świecę, to ten cichutki 
szmer od razu poderwie śpiącego na nogi. Chciałbym się kiedyś dowiedzieć, dlaczego tak się 
dzieje,  lecz  chyba  nie  ma  sposobu,  żeby  to  jakoś  wybadać.  I  oto  teraz  Jim  alarmował  całą 
pustynię, przyciągając zwierzęta na wiele mil dokoła, bo i zbiegały się ze wszystkich stron, 
ażeby zobaczyć, co takiego, u licha się dzieje tam w górze, i przecież nikt ani nic nie mogło 
być  bliżej  tego  hałasu  niż  o  n,  a  jednak  właśnie  on  był  jedynym  stworzeniem,  któremu 
zupełnie w niczym to nie przeszkadzało. Wrzeszczeliśmy, darliśmy się na niego, ale to na nic 
się nie zdało, lecz kiedy tylko rozległ się pierwszy lekki szmer, który nie pochodził z gardła 
żadnego z nas, zbudził się od razu. Nie, moi złoci, myślałem już nad tym wszystkim, i Tomek 
również,  ale  nie  ma  sposobu,  żeby  się  dowiedzieć,  dlaczego  chrapiący  nie  słyszy  własnego 
chrapania. 

Jim powiedział, że wcale nie spał. Przymknął tylko oczy, żeby mu się lepiej słuchało. 
A Tomek odrzekł na to, że nikt przecież o nic nie ma do niego pretensji. 

background image

To sprawiło, że Jim miał minę, jakby żałował, że w ogóle cokolwiek powiedział. I tak mi 

się  wydaje,  że  chciał  czym  prędzej  zmienić  temat,  bo  nagle  zaczął  pomstować  na  tamtego 
poganiacza wielbłądów, zupełnie jak ktoś, kogo ni stąd, ni zowąd na czymś przyłapano, a on 
próbuje zamydlić wszystkim oczy. Ale Tomek powiedział: 

—  Nie  byłbym  tego  taki  pewny.  Nazywacie  tego  derwisza  okropnie  dobrym,  hojnym  i 

bezinteresownym,  ale  ja  widzę  to  odrobinę  inaczej.  Bo  przecież  nie  trafił  na  jakiegoś  tam 
innego biednego derwisza, nie? To chyba jasne. A skoro był aż tak bardzo bezinteresowny, to 
czemu nie poszedł tam sam, nie napchał sobie różnych klejnotów do kieszeni i cześć? O, nie, 
moi  drodzy,  on  upolował  sobie  gościa  z  całą  setką  wielbłądów.  Chciał  odejść  sam  z  całym 
skarbem, jaki tylko potrafił zagarnąć. 

— Ależ, paniczu Tomku, chciał się przecież podzielić, sprawiedliwie i po równo; on się 

przecież targował tylko o pięćdziesiąt wielbłądów. 

— Bo wiedział, że w swoim czasie i tak wszystkie zagarnie. 
—  Paniczu  Tomku,  przecież  on  powiedział  tamtemu  gościowi,  że  to  całe  mazidło  na 

pewno go oślepi. 

— No, tak, ponieważ znał jego charakter. To był właśnie typ człowieka, na jaki polował; 

taki, co to nigdy nie wierzy w słowo kogoś innego ani w jego honor, bo przecież sam ich nie 
ma. Wydaje mi się, że takich jegomościów jak nasz derwisz jest jednak całe mnóstwo. Robią 
przeróżne szwindle na prawo i lewo, ale zawsze w taki sposób, że tej innej osobie może się 
wydawać, że to właśnie ona dopuszcza się jakiegoś kantu. Przy tym przez cały czas trzymają 
się litery prawa i  nie ma żadnego sposobu,  żeby  ich na czymś  nakryć. Oni  sami nie pakują 
komuś na oczy balsamu, o, nie, to byłby grzech, ale wiedzą dobrze, jak cię wystrychnąć na 
dudka, żebyś sam sobie go rozsmarował i sam się oślepił. Mnie się tam wydaje, że derwisz i 
poganiacz byli po prostu dobraną parą: chytry i przebiegły drań i tępy, ciemny głuptak. Tyle 
że obaj byli łotrami jak się patrzy. 

— Paniczu Tomku, czy myślisz, że jeszcze do tej pory może być gdzieś taki balsam na 

świecie? 

—  Tak,  wuj  Abner  powiada,  że  tak.  Mówi,  że  mają  go  w  Nowym  Jorku,  smarują  nim 

oczy wieśniakom i pokazują im wszystkie koleje żelazne na świecie; dają im je niby, a potem, 
gdy  natrą  sobie  jeszcze  drugie  oko,  jakiś  facet  mówi  im  cześć  i  odchodzi  razem  z  ich 
kolejami. Lecz oto i wzgórze skarbów. Zniżcie trochę lot! 

Wylądowaliśmy, ale to wszystko nie było aż tak ciekawe, jak mi się wpierw wydawało, 

bo nie mogliśmy jakoś znaleźć tego miejsca, gdzie tamci weszli po skarby. A jednak było to 
nawet dość interesujące, widzieć to samo wzgórze, gdzie cała rzecz się stała. Jim powiedział, 
że nie zrzekłby się takiej okazji nawet za trzy dolary, i ja również byłem tego zdania. 

Dla  mnie  i  dla  Jima  równie  cudowną  rzeczą  było  to,  że  Tomek  potrafił  przebyć  taki 

wielki  i  obcy  kraj,  polecieć  prosto  jak  strzelił,  od  razu  odszukać  taką  niewielką  górkę  i  w 
ciągu  jednej  chwili  odróżnić  ją  od  miliona  przeróżnych  innych  pagórków,  które  wyglądały 
prawie  tak  samo,  a  miał  przy  tym  do  pomocy  jedynie  swoją  wiedzę  i  wrodzony  spryt. 
Rozmawialiśmy o tym bez końca, ale ani rusz nie mogliśmy odgadnąć, jak on to zrobił. Po 
prostu  miał  na  karku  najlepszą  głowę,  jaką  zdarzyło  mi  się  widzieć,  i  brak  mu  było  tylko 
należytego wieku, by mógł się stać równie sławny jak Jerzy Waszyngton albo Kapitan Kidd. 
Ale  idę  o  zakład,  że  odszukanie  tego  właśnie  wzgórza  zabiłoby  im  obu  nielichego  ćwieka, 
choć  tacy  przecież  byli  utalentowani.  Dla  Tomka  Sawyera  była  to  pestka;  przeleciał  nad 
Saharą i wskazał górkę palcem równie łatwo, jak wam przyszłoby wskazać czarnucha wśród 
gromady aniołów. 

W pobliżu góry znaleźliśmy sadzawkę ze słoną wodą, zdrapaliśmy co nieco soli zaschłej 

na  brzegach  i  natarliśmy  nią  skórę  lwa  i  tę  drugą,  żeby  się  nie  popsuły  i  żeby  Jim  mógł  je 
potem wyprawić. 

background image

ROZDZIAŁ Xl 

Burza piaskowa 

Wałęsaliśmy się jeszcze przez dzień albo dwa, a potem, dokładnie wtedy, gdy księżyc w 

pełni  sięgał  skraju  ziemi  po  drugiej  stronie  pustyni,  spostrzegliśmy  nagle  sznur  małych 
czarnych figurek przecinających jego dużą, srebrzystą twarz. Widać je było tak wyraźnie, jak 
gdyby  ktoś  namalował  je  na  księżycu  atramentem.  Była  to  jeszcze  jedna  karawana. 
Zmniejszyliśmy szybkość i sunęliśmy za nią jak cień, zwyczajnie, tak dla towarzystwa, choć 
wcale nie jechała w tę samą stronę co my. Ta karawana była bardzo fajna i ciekawie ją było 
oglądać, zwłaszcza rano, kiedy słońce akurat wzeszło, zalało pustynię strumieniami światła i 
rzuciło na piasek długie cienie nóg maszerujących gęsiego wielbłądów. Tak długie, jak dzień 
bez jedzenia. Nie zbliżaliśmy się do nich za bardzo, bo teraz byliśmy już na tyle mądrzy, że 
nie chcieliśmy bez potrzeby płoszyć ludziom wierzchowców i  rozpędzać karawan. Wszyscy 
tam bardzo pięknie wyglądali z powodu bogatych strojów i dostojnych manier; Niektórzy z 
przywódców  jechali  na  wierzchowych  dromaderach,  pierwszych,  jakie  do  tej  pory 
widzieliśmy, takich bardzo wysokich; szły niczym na szczudłach, wyciągając szyje do przodu 
i mocno kołysząc dźwiganym na grzbiecie jeźdźcem, któremu  — mógłbym się o to założyć 
— zjedzony obiad skakał aż do gardła, ale za to były bardzo szybkie i zwykły wielbłąd nie 
mógłby się z nimi równać. 

Koło  dwunastej  karawana  zatrzymała  się  na  odpoczynek  i  wyruszyła  znów  w  drogę 

dopiero późnym popołudniem. Niedługo potem słońce zaczęło się robić jakieś takie dziwne. Z 
początku  jakby  zamieniło  się  w  mosiądz,  później  w  miedź,  jeszcze  później  wyglądało  jak 
krwiście  czerwona  kula,  a  powietrze  stało  się  duszne  i  gorące  i  wkrótce  całe  niebo  na 
zachodzie  pociemniało,  zrobiło  się  gęste  i  zamglone,  ale  zarazem  ogniste  i  straszne  —  no, 
było  mniej  więcej  takie,  jak  gdyby  się  na  nie  patrzyło  przez  kawałek  czerwonego  szkiełka. 
Spojrzeliśmy w dół i zobaczyliśmy, że w karawanie zapanowało wielkie poruszenie; wszyscy 
rozbiegli  się  w  różnych  kierunkach,  jakby  czymś  przestraszeni,  a  później  padli  płasko 
twarzami na piach i leżeli w ten sposób zupełnie nieruchomo. 

Zaraz też ujrzeliśmy, że nadciąga coś bardzo wysokiego, coś, co wyglądało jak niezwykle 

potężny mur, podnosiło  się z pustyni  i  sięgało  aż do nieba, przysłaniało  słońce, a przy tym 
gnało przed siebie z diabelną szybkością. Wpierw powiał słaby, łagodny wietrzyk, lecz zaraz 
potem  zerwał  się  silniejszy  i  ziarenka  piasku  poczęły  siec  nam  twarze  piekąc  przy  tym  jak 
ogień. Tomek wykrzyknął: 

— To burza piaskowa! Odwróćcie się do niej plecami! 
Zrobiliśmy, jak kazał; w następnej chwili rozszalał się huragan, ciskając w nas całe łopaty 

piachu, a powietrze stało się tak gęste, że już nie sposób było czegokolwiek widzieć. W ciągu 
pięciu  minut  łódź  wypełniła  się  po  brzegi,  więc  siedzieliśmy  na  schowkach  po  szyje 
zagrzebani w piasku, tak że jedynie głowy sterczały nam na wierzchu, i z trudem łapaliśmy 
oddech. 

Potem  burza  zelżała  i  zobaczyliśmy,  że  ten  koszmarny  mur  odpływa  gdzieś  dalej  w 

pustynię.  Mówię  wam,  aż  strach  było  na  to  wszystko  patrzeć.  Wygrzebaliśmy  się  jakoś  i 
spojrzeliśmy w dół, a tam, gdzie przedtem znajdowała się karawana, nie było teraz nic, tylko 
ocean piachu, cichy i nieruchomy. Wszyscy ci ludzie razem z wielbłądami zostali uduszeni; 
zginęli  pogrzebani  przez  dziesięciostopową  warstwę  piasku,  bo  przynajmniej  na  tyle  ją 

background image

obliczaliśmy,,  a  Tomek  przypuszczał,  że  mogą  teraz  upłynąć  całe  lata,  zanim  wiatr  ich 
odsłoni. A do tego czasu ich bliscy i przyjaciele nie będą nawet wiedzieć, co się właściwie 
stało z karawaną. Tomek powiedział: 

—  Teraz  to  już  wiemy,  jak  było  z  tamtymi  ludźmi,  od  których  wzięliśmy  szable  i 

pistolety. 

Bo  to  było  właśnie  tak,  moi  kochani.  I  teraz  stało  się  to  jasne  niczym  słońce.  Zostali 

pogrzebani przez burzę piaskową i dzikie zwierzęta nie mogły do nich dotrzeć, wiatr ich nie 
odsłonił, aż wyschli na wiór i już nie nadawali się na żer dla pustynnych bestii. Zdawało mi 
się  wtedy,  że  bardzo  nam  żal  tamtych  biednych  ludzi  i  że  żałowaliśmy  ich  tak,  jak  tylko 
człowiek może kogoś drugiego żałować, i tacy byliśmy smutni. Lecz myliliśmy się, ponieważ 
zagłada  tej  ostatniej  karawany  dotknęła  nas  jeszcze  bardziej,  o,  tak,  o  wiele  bardziej. 
Widzicie,  tamci  byli  dla  nas  zupełnie  obcy  i  nigdy  nie  poczuliśmy  się  z  nimi  choć  trochę 
zaznajomieni, no, może mieliśmy trochę sympatii dla tego mężczyzny, który jakby patrzył na 
jedną dziewczynę. Za to z tą drugą karawaną było zupełnie inaczej. Krążyliśmy nad nimi całą 
noc  i  prawie  cały  dzień,  i  zdążyliśmy  się  jakby  trochę  poznać  i  zaprzyjaźnić.  Sam  się 
przekonałem, że jeśli chce się sprawdzić, czy jakichś ludzi się lubi, czy też nienawidzi, to nie 
ma lepszego sposobu, jak udać się z nimi w podróż. A z tymi właśnie tak było. Polubiliśmy 
się tak jakoś od samego początku, a wspólna podróż jeszcze nas do nich zbliżyła. Im dłużej 
lecieliśmy  w  tym  samym  kierunku,  tym  bardziej  przywykaliśmy  do  ich  zwyczajów,  tym 
bardziej ich lubiliśmy i  cieszyliśmy się z naszego spotkania. Doszło nawet do tego, że parę 
osób wśród nich rozpoznawaliśmy tak dobrze, iż. w rozmowach nazywaliśmy je po imieniu, 
aż  wreszcie  stały  się  dla  nas  kimś  bliskim,  że  już  nie  mówiliśmy  nawet  pan  i  pani. 
Używaliśmy  po  prostu  imion  bez  żadnych  tam  tytułów  i  nie  wydawało  nam  się  to  wcale 
czymś niegrzecznym, ale rzeczą zupełnie na miejscu. Oczywiście, nie były to ich prawdziwe 
imiona,  lecz  te,  jakie  myśmy  im  nadali.  Był  tam  pan  Alexander  Robinson  z  panną  Adeline 
Robinson,  był  pułkownik  Jacob  McDougal  i  panna  Harriet  McDougal,  a  także  sędzia 
Jeremiah Butler z młodym Bushro-dem Butlerem. Przeważnie byli to ich główni przywódcy, 
noszący  wspaniałe  turbany  i  szale  i  ubierający  się  jak  sam  Wielki  Mogoł,  a  ich  rodziny 
również. Ale gdy poznaliśmy ich bliżej i polubiliśmy, nie byli to już dla nas pan ani sędzia, 
nic z tych rzeczy, a tylko Ellech, Addy, Jake oraz Hattie, Jerry, Buck i tak dalej. 

No  i  wiecie,  im  bardziej  zżyjecie  się  z  ludźmi,  wczujecie  się  w  radości  i  smutki,  tym 

bliżsi i drożsi wam się potem stają. Toteż my nie byliśmy tacy znów chłodni czy obojętni jak 
większość  podróżnych;  traktowaliśmy  ich  bardzo  przyjaźnie  i  życzliwie,  starając  się  brać 
udział we wszystkim, co tylko u nich się działo, a karawana mogła na nas polegać, że zawsze 
będziemy pod ręką, obojętnie, co by się stało. 

Kiedy się rozkładali obozem, my też obozowaliśmy, i to dokładnie nad nimi, jakieś tysiąc 

czy tysiąc dwieście stóp wyżej. A kiedy coś jedli, jedliśmy i my, i w ich towarzystwie było 
tak jakoś bardziej po domowemu. Tego wieczoru, gdy wyprawiali wesele, bo Buck żenił się z 
Addy, wbiliśmy się na to przyjęcie w najsztywniej krochmalone koszule profesora,  a kiedy 
oni tańczyli, my u siebie na górze też żeśmy sobie trochę pohasali. 

Lecz  nic  nie  zbliża  bardziej  niż  smutek  i  zmartwienie,  a  jeśli  o  nas  idzie,  tym 

zmartwieniem był pogrzeb. Odbył się następnego ranka po weselu, zaraz wczesnym świtem. 
Nie znaliśmy zmarłego i nie należał do tamtej naszej paczki, ale tak czy owak był przecież 
członkiem karawany, a to już wystarczyło, i nikt chyba nie wylewał jeszcze tak szczerych łez 
jak te, które kapały na niego od nas z góry, z wysokości tysiąca stu stóp. 

Tak, rozstanie z tą właśnie karawaną okazało się o wiele bardziej gorzkie niż z innymi, 

które właściwie były nam  całkiem  obce,  a w każdym razie  aż tak się z  nami nie zżyły.  Bo 
tych tutaj poznaliśmy jeszcze za życia, polubiliśmy ich, a teraz nie mogliśmy w żaden sposób 
zaradzić, żeby śmierć nie sprzątnęła nam ich sprzed nosa, osamotniając nas do reszty, do tego 

background image

w samym środku ogromnej pustyni. I był to tak wielki ból, że wolelibyśmy nie zaprzyjaźniać 
się już z nikim więcej w czasie tej podróży, bo a nużby nam przyszło potem go utracić. 

Jakoś ani rusz nie mogliśmy przestać o nich mówić, bo nieboszczycy bez przerwy tkwili 

nam  w  pamięci  i  wyglądali  dokładnie  tak,  jak  za  życia,  gdy  jeszcze  byli  cali  i  szczęśliwi. 
Widzieliśmy  ich,  jak  maszerują  gęsiego,  a  groty  włóczni  połyskują  w  słońcu;  widzieliśmy 
także,  jak  dromadery  ciężko  kroczą  przed  siebie,  mieliśmy  przed  oczyma  tamten  ślub  i 
pogrzeb,  ale  najczęściej  wspominaliśmy  ich  modlitwy,  albowiem  modląc  się  nie  pozwalali, 
żeby  im  cokolwiek  w  tym  przeszkadzało.  Ilekroć  tylko  słyszeli  wezwanie  do  modłów  —  a 
działo się to parę razy dziennie — natychmiast przystawali, zwracali się twarzami na wschód, 
odchylali głowy do tyłu, rozkładali ręce, a potem cztery  albo  i  pięć razy  padali na kolana..' 
Później kłaniali się nisko, bijąc czołem o ziemię. 

Ale  to  nie  było  zbyt  dobre,  tak  stale  ich  wspominać,  choćby  nie  wiem  jak  drodzy  byli 

nam  za  życia  i  kochani  po  śmierci,  bo  to  i  tak  na  nic  by  się  W  końcu  nie  zdało,  a  tylko 
wpędzało nas w niepotrzebny smutek. Jim postanowił sobie, że będzie teraz prowadził bardzo 
przykładne  życie,  aby  móc  się  zobaczyć  z  nimi  w  lepszym  świecie,  a  Tomek  siedział  jak 
trusia i nie powiedział mu nawet, że przecież tamci byli mahometanami. Nie było sensu go 
rozczarowywać, bo i bez tego czuł się dosyć podle. 

Następnego ranka byliśmy już trochę weselsi, bo wyspaliśmy się jak nie wiem co. Piasek 

jest chyba najwygodniejszym łóżkiem na świecie i nie rozumiem właściwie, dlaczego każdy 
nie  miałby  sobie  takiego  zafundować.  A  poza  tym  jest  świetnym  balastem;  nigdy  jeszcze 
przedtem balon nie żeglował tak spokojnie i pewnie w powietrzu. 

Tomek przypuszczał, że tego piachu mamy chyba ze dwadzieścia ton i zastanawiał się, co 

by z nim można zrobić. Był to pierwszorzędny piasek i wyrzucanie go nie miałoby sensu. I 
wtedy Jim zapytał: 

— Paniczu Tomku, a czy nie można by go zabrać do domu i opylić? Ile czasu by nam 

zabrał powrót? 

— To zależy, jaką drogą byśmy polecieli. 
— No bo, paniczu, tam, w domu, to on będzie wart po ćwierć dolara za furę, a tutaj mamy 

chyba ze dwadzieścia fur, nie? Ile to będzie razem? 

— Pięć dolarów. 
—  Dalibóg,  paniczu  Tomku,  no  to  suńmy  czym  prędzej  do  domu.  To  przecież  chyba 

więcej niż po półtora dolara na głowę, czy nie tak? 

— I owszem. 
—  Hm,  jeśli  to  nie  jest  najtańszy  w  świecie  sposób  robienia  pieniędzy,  to  niech  mnie 

licho  porwie!  One  zwyczajnie  spadły  nam  wprost  z  nieba  i  nic  nas  nie  kosztowały,  ani 
odrobiny pracy. No to, paniczu Tomku, jedźmy jak najszybciej. 

Ale  Tomek  nad  czymś  rozmyślał;  był  tak  podniecony  i  zajęty  obliczaniem  czegoś,  że 

wcale go nie słuchał. Lecz zaraz potem zawołał: 

— Pięć dolarów! No jasne! Widzicie, ten piasek jest wart... wart... ciężkie pieniądze. 
— Jakże to, paniczu Tomku? No, powiedz, powiedzże wreszcie, złociutki! 
— Hm, gdy tylko ludzie się zwiedzą, że jest najprawdziwszy piasek z prawdziwej Sahary, 

to  każdy  zaraz  zapragnie  mieć  go  choć  trochę  dla  siebie  i  trzymać  go  we  flakoniku  na 
etażerce, z nalepką, że to taka próbka na pokaz. A my musimy go tylko poprzesypywać do 
tych flakoników i później zasuwać po całych Stanach, żeby upłynniać to po dziesięć centów 
za sztukę. Mamy tu, w tej gondoli, piasek wartości dziesięciu tysięcy dolarów. 

Jim  i  ja  z  tej  wielkiej  radości  od  razu  potraciliśmy  głowy  i  zaczęliśmy  wrzeszczeć: 

Juhuhu! i Hurra! a Tomek mówił dalej: 

—  I  możemy  stale  tutaj  wracać,  ładować  piach  i  tak  parę  razy  pod  rząd,  dopóki  nie 

background image

przewieziemy całej tej pustyni i nie przehandlujemy jej kawałek po kawałku, a przy tym nie 
będziemy mieli żadnej konkurencji, bo cały ten interes opatentujemy. 

— Mój Boże — powiedziałem — będziemy tak bogaci, jak ten tam król Kreozot. No nie, 

Tomku? 

—  Tak,  ale  chodzi  ci  zapewne  o  Krezusa.  Ha,  tamten  derwisz  poszukiwał  skarbów  w 

jakiejś  niedużej  górce,  a  nie  wiedział,  że  przeszedł  całe  dziesięć  mil  depcząc  przy  tym  po 
innych  najprawdziwszych  skarbach.  Był  bardziej  ślepy  niż  tamten  poganiacz,  kiedy  się 
rozstawali. 

— Paniczu Tomku, a ile tak to wszystko do kupy może być warte? 
—  Tego  jeszcze  nie  wiem.  Trzeba  by  wszystko  dobrze  wykalkulować,  a  to  nie  takie 

proste,  bo  to  ponad  cztery  miliony  mil  kwadratowych  piachu,  licząc  po  dziesięć  centów  za 
flakonik. 

Jim  strasznie  się  już  zapalił,  ale  to  go  trochę  przygasiło,  toteż  pokręcił  głową  i 

powiedział: 

—  Paniczu  Tomku,  nie  możemy  sobie  przecież  pozwolić  na  tyle  tych  flakoników... 

Nawet sam król by się na coś takiego nie porwał. Lepiej nie zabierajmy aż całej pustyni, bo 
takie flakoniki nas zrujnują, to pewne. 

Podniecenie Tomka także przygasło i myślałem, że też chodzi mu o te flakoniki, ale gdzie 

tam.  Siedział,  rozmyślał  nad  czymś  i  coraz  bardziej  zwieszał  nos  na  kwintę,  aż  w  końcu 
powiedział: 

— Chłopcy, ten numer nam nie przejdzie, dajmy sobie z tym spokój. 
— A to niby dlaczego, Tomku? 
— Bo trzeba by płacić cło. 
Nie mogliśmy się w tym z Jimem ani rusz połapać. Toteż zapytałem: 
— No i co z tym cłem, Tomku? Bo jeżeli nie da się od tego wymigać, to niby czemu nie 

mielibyśmy zapłacić i już? Chyba da się to zrobić? 

Lecz on na to powiada: 
—  Och,  to  nie  takie  proste.  To  poważny  podatek.  Ilekroć  tylko  przekraczacie  granicę 

państwową  —  no  wiecie,  jakby  sam  skraj  państwa  —  trzeba  przejść  przez  urząd  celny; 
przychodzą  różni  urzędnicy  państwowi,  grzebią  w  waszych  rzeczach  i  nakładają  duży 
podatek, który oni nazywają obowiązkiem celnym, że to niby ich obowiązek zrujnować was 
do cna, a jeżeli byście tego nie zapłacili, wtedy położą łapę na waszym piasku. Powiadają, że 
jest to konfiskata, ale nikomu nie zamydlą oczu, bo przecież chodzi o to, żeby po prostu coś 
świsnąć,  i  to  chyba  wszystko,  co  by  się  dało  na  ten  temat  powiedzieć.  Gdybyśmy  tak 
spróbowali wieźć piasek tą drogą, którą teraz lecimy, musielibyśmy aż do znudzenia przełazić 
przez różne płoty... Po prostu granica za granicą... Egipt, Arabia, Indie i tak dalej, i wszędzie 
tam przygrzmociliby nam cło, a więc sami widzicie, że nie będziemy mogli lecieć dalej tym 
kursem. 

— To nic, Tomku — powiadam. — Możemy przecież po prostu przelecieć nad tymi ich 

zakichanymi granicami i co nam wtedy zrobią? 

Spojrzał na mnie ze smutkiem i rzekł bardzo poważnie: 
— Hucku Finnie, czy sądzisz, że to byłoby uczciwe? Nienawidzę tego rodzaju gadania. 

Nie odezwałem się 

więc ani słowem, a on ciągnął swoje: 
— Ale tę drugą drogę też mamy zamkniętą. Gdybyśmy zawrócili, jest jeszcze urząd celny 

w  Nowym  Jorku,  i  to  gorszy  niż  tamte  razem  wzięte.  A  biorąc  pod  uwagę  ładunek,  który 
wieziemy... 

background image

— To co? 
— Hm, przecież nikt nie potrafi wyhodować saharyjskiego piasku w środku Ameryki, to 

chyba jasne. A skoro go tam nie ma, to oclą go na jakie sto czterdzieści tysięcy procent, bo 
przecież wieziesz piach z kraju, gdzie jest go dużo. 

— Tomaszu Sawyerze, w tym nie ma ani krzty sensu. 
—  A  kto  mówi,  że  jest?  To  do  mnie  o  to  masz  pretensje,  Hucku  Finnie?  Poczekaj,  aż 

najpierw  powiem,  że  w  czymś  jest  cała  fura  sensu,  zanim  oskarżysz  mnie,  że  właśnie  tak 
powiedziałem. 

— W porząsiu. Wiedz, że bardzo nad tym boleję i przepraszam. Mów dalej. 
A Jim zapytał: 
— Paniczu Tomku, a czy oni ładują to cło na wszystko, czego akurat nie ma w Ameryce, 

i nawet nie zwracają uwagi, o jaką rzecz idzie? 

— Tak, tak właśnie robią. 
—  Paniczu  Tomku,  a  czy  błogosławieństwo  boskie  nie  jest  najcenniejszą  rzeczą,  jaka 

może być na świecie? 

— Jest. 
— Czy kaznodzieja nie staje na ambonie i nie udziela go ludziom? 
— Owszem. 
— A skąd ono pochodzi? 
— No, z nieba. 
'—  O,  to,  tę!  To  święta  prawda,  masz  całkowitą  rację,  mój  kochany!  Ono  bierze  się  z 

nieba, a to jest przecież bardzo zagraniczny kraj! A więc powiedz mi teraz, czy oni nakładają 
jakiś tam podatek na to błogosławieństwo? 

— Nie, nie nakładają. 
— Oczywiście, że nie, i teraz chyba jasne, że się mylisz.  Bo oni  przecież nie. mogliby 

nałożyć  żadnego  podatku  na  taki  towar  jak  piasek,  którego  w  końcu  nie  każdy  potrzebuje, 
jeżeli nie każą go nawet płacić za coś, co jest najlepszą rzeczą na świecie, bez której nikt nie 
mógłby się obejść. 

Zapędził  Tomka  Sawyera  w  kozi  róg,  a  Tomek  również  pojął,  że  Jim  przygwoździł  go 

tak,  że  teraz  ani  ręką,  ani  nogą.  Próbował  się  jakoś  wykręcać,  mówił,  że  o  tym  podatku 
pewnie  zapomnieli,  ale  jak  nic  przypomną  sobie  o  nim  w  czasie  najbliższego  posiedzenia 
Kongresu i wtedy go nałożą, tyle że było to jednak bardzo kiepskie wyjście i on doskonale 
zdawał sobie z tego sprawę. Powiedział, że nie ma żadnej zagranicznej rzeczy, która by nie 
była w ten sposób opodatkowana, a jak wszystko, to wszystko, więc na-to też nałożą, bo taka 
już jest główna zasada polityków. Toteż obstawał przy swoim, że przegapili td nienaumyślnie 
i że na pewno zrobią, co w ich mocy i wszystko uregulują, zanim ich ktoś na tym przyłapie i 
wyśmieje. 

Ale ja już przestałem się tym interesować, bo skoro się okazało, że nie będziemy mogli 

przywieźć naszego piasku, bardzo nas to obydwu z Jimem przygnębiło. Tomek próbował nas 
jakoś rozweselić, powiadał, że wymyśli jakiś inny szwindel, który będzie tak samo dobry jak 
ten, a może nawet i lepszy, ale to wszystko na nic się nie zdało, bo nie mogliśmy uwierzyć, że 
ktoś mógłby wymyślić lepszy interes jak tamten z piaskiem. I bardzo trudno było się z tym 
pogodzić; jeszcze do niedawna byliśmy tacy bogaci, mogliśmy nawet kupić sobie jakiś kraj, 
założyć  w  nim  królestwo,  a  wtedy  żylibyśmy  tam  bardzo  szczęśliwi  i  wszyscy  by  nas 
ogromnie szanowali, a teraz byliśmy znowu biedni i żałośni, z tym całym ładunkiem piasku, z 
którym właściwie nie wiedzieliśmy, co począć. Bo ten piasek wyglądał przedtem tak ślicznie, 
zupełnie  jak  szczere  złoto  i  prawdziwe  diamenty,  był  taki  mięciuteńki,  jedwabisty, 
przyjemny,  tyle  że  teraz  nie  mogłem  już  na  niego  patrzeć,  bo  aż  mnie  od  tego  mdliło  i 

background image

wiedziałem, że nigdy więcej nie zaznam spokoju, dopóki się go nie pozbędziemy i nie zniknie 
stąd najmniejszy choćby ślad tego, co mogłoby nam jeszcze przypominać, jak wiele mieliśmy 
i jak nisko przyszło nam później upaść. A tamci dwaj czuli dokładnie Jo samo co ja. Mogłem 
być tego pewien, bo się rozchmurzyli, gdy w końcu powiedziałem: 

— Wywalmy to śmiecie za burtę. 
Mieliśmy przed sobą ładny kawał roboty, roboty co się zowie. Więc Tomek rozdzielił ją 

po sprawiedliwości, zależnie od tego, ile kto z nas miał siły. Powiedział, że on i ja wywalimy 
po  jednej  piątej  tego  piachu,  za  to  Jim  aż  trzy  piąte.  Ten  podział  nie  za  bardzo  przypadł 
Jimowi do gustu. Powiedział: 

— No pewnie, jestem tu najsilniejszy i chętnie zrobię tak, jak tam wyrachowaliście, ale, 

paniczu Tomku, tak sobie miarkuję, że, dalibóg, chyba za wiele zwalasz na starego Jima. No 
bo jakże to? 

— Wcale nie o to  mi chodziło, Jim, ale spróbuj może sam  to  jakoś rozdzielić, a wtedy 

zobaczymy. 

I Jim wymyślił, że będzie najsprawiedliwiej, jeżeli ja i Tomek odwalimy każdy po jednej 

dziesiątej  roboty.  Wtedy  Tomek  odwrócił  się  do  nas  plecami,  żeby  go  nikt  nie  widział,  i 
zaczął się aż trząść ze śmiechu, który — mogłoby się wydawać — potoczył się przez Saharę 
ku samiuteńkim brzegom Atlantyku, skąd przylecieliśmy. Później odwrócił się znów w naszą 
stronę i powiedział, że to całkiem dobry układ, toteż jeżeli Jim jest z niego zadowolony, to i 
my zgadzamy się na wszystko. A Jim powiedział, że jest. 

Więc  Tomek  odmierzył  nasze  dwie  dziesiąte  części,  a  całą  resztę  zostawił Jimowi. Jim 

zaś,  kiedy  zobaczył,  jaka  to.  różnica  i  jak  straszliwa  ilość  piachu  przypadła  mu  w  udziale, 
zdziwił się bardzo i stwierdził, że owszem, niezwykle jest z tego kontent, że wybronił się w 
porę  i  kazał  zmienić  tamten  pierwszy  układ,  choć  nawet  jeszcze  i  teraz,  jak  na  jednego,  to 
dostał cokolwiek za dużo. Tak mu się przynajmniej wydaje. 

I wtedy wzięliśmy się do dzieła. Bardzo ciężko nam było pracować w tej spiekocie; tak 

ciężko, że musieliśmy się wzbić nieco wyżej, gdzie było chłodniejsze powietrze, bo inaczej to 
chyba  byśmy  nie  wytrzymali  tego  żaru.  Ja  i  Tomek  pracowaliśmy  na  zmianę  i  kiedy  jeden 
machał  łopatą,  to  drugi  odpoczywał.  Ale  nie  było  komu  zluzować  starego  biednego  Jima, 
toteż harował tak ostro, że chyba cała ta część Afryki zupełnie zwilgotniała, tak się pocił. Nie 
mogliśmy nawet przyłożyć się jak trzeba do roboty, bo pękaliśmy ze śmiechu, za to Jim przez 
cały  czas  się  złościł  i  chciał  koniecznie  wiedzieć,  co  nas  tak  bardzo  śmieszy,  dlatego  też 
musieliśmy wymyślać przeróżne historie na wytłumaczenie, co wychodziło nam jednak dość 
nędznie,  ale  jakoś  tani  wystarczało  i  Jim  się  nie  połapał.  W  końcu,  kiedy  już  było  po 
wszystkim,  zdawało  nam  się,  że  lada  moment  padniemy,  i  to  nie  od  mozołu,  a  od  tego 
śmiechu.  Jim  także  coraz  gorzej  trzymał  się  na  nogach,  choć  to  było  z  wysiłku,  i  wtedy 
zaczęliśmy go kolejno zmieniać. A on był nam za to wdzięczny jak nie wiem co; przysiadał 
na  okrężnicy,  wycierał  pot,  dyszał,  sapał  i  mówił,  jacy  to  niby  my  jesteśmy  dobrzy  dla 
biednego  starego  czarnucha  i  że  dopóki  żyje,  nie  zapomni  nam  tego.  Bo  on  zawsze  był 
najwdzięczniejszym  czarnuchem  na  świecie,  gotowym  się  odwdzięczać  za  najdrobniejszą 
nawet  rzecz,  jaką  dla  niego  ktoś  zrobił.  I  był  czarnuchem  tylko  tak,  z  wierzchu,  bo  co  się 
tyczy tego, co tam w środku, był równie biały jak my. 

background image

ROZDZIAŁ XII 

Jim odpiera oblężenie 

Parę następnych posiłków mieliśmy cokolwiek piaszczystych, tyle że to nie robi żadnej 

różnicy, gdy człowiek jest naprawdę głodny. No a kiedy nie jest, to wtedy i tak właściwie nie 
ma  żadnej  przyjemności  z  jedzenia,  więc  trochę  tam  piasku  w  mięsie  nie  jest  żadnym 
kłopotem, przynajmniej ja tak to widzę. 

Później, żeglując kursem na północny wschód, dostaliśmy się wreszcie na wschodni skraj 

pustyni. W dole, tuż na granicy piachów, w łagodnym różowym świetle zobaczyliśmy nagle 
trzy małe strome dachy, coś jak gdyby namioty, i wtedy Tomek powiedział: 

— To piramidy egipskie. 
Jego słowa sprawiły, że serce załomotało mi mocniej. Bo rozumiecie, widziałem,, je na 

całej  furze  obrazków,  słyszałem  chyba  ze  sto  razy,  jak  o  nich  mówiono,  a  jednak  tak 
podjechać do nich ni z tego, ni z owego i móc się jeszcze przekonać, że to te prawdziwe, a nie 
na obrazkach, to w końcu aż zapiera człowiekowi dech w piersi. I, dziwna sprawa, im więcej 
słyszysz o jakiejś wielkiej, sławnej i wspaniałej rzeczy lub osobie, tym bardziej upodabnia ci 
się ona w końcu, że się tak wyrażę, do snu; jest czymś w rodzaju ogromnego, niewyraźnego i 
falującego kształtu, nakreślonego jakby tylko przez księżycową mgiełkę. Bo też wydaje się, 
że nie ma w niej nic konkretnego. Tak właśnie jest na przykład z Jerzym Waszyngtonem albo 
z piramidami. 

A  poza  tym  to,  co  o  takich  rzeczach  ludzie  mówili,  zawsze  zdawało  mi  się  trochę 

naciągane. Jednego razu przyszedł do szkółki niedzielnej pewien jegomość, pokazał zdjęcia 
piramid,  wygłosił  całą  mowę  i  powiedział,  że  największa  piramida  zajmuje  aż  trzynaście 
akrów ziemi  i  ma prawie pięćset  stóp  wysokości;  ot,  taka stroma  góra, cała wybudowana z 
olbrzymieli kamieni, wielkich niczym komoda i ułożonych w tak równiutkich warstwach, jak 
stopnie schodów. Trzynaście akrów, prawie cała farma, i to tylko pod jedną chałupę! Gdybym 
tego nie słyszał akurat  w szkółce niedzielnej, uznałbym, że to bujda.  I kiedy wyszedłem na 
zewnątrz, byłem już tego pewien. A tamten mówił jeszcze, że w piramidzie jest dziura; można 
tam  wejść  ze  świeczką  i  takim  bardzo  długim,  spadzistym  tunelem  przedostać  się  aż  do 
wielkiego  pokoju  w  samym  brzuchu  tej  kamiennej  góry,  i  znaleźć  kamienną  skrzynię  z 
ukrytym królem w środku, który liczy już sobie cztery tysiące lat. A ja powiedziałem sobie 
wtedy,  że  to  już  jawne  łgarstwo,  bo  nawet  sam  Matuzalem  nie  był  taki  stary,  więc  jeśli 
zechcą, niech mi przyniosą tego króla tutaj, a jeśli to prawda, to gotów jestem go zjeść. 

Kiedy  przybliżyliśmy  się  trochę,  spostrzegliśmy  wówczas,  że  żółte  piaski  kończą  się 

nagle  długą,  prostą  krawędzią,  co  najmniej  jak  koc,  do  którego  —  tak  skraj  -do  skraja  — 
przyczepiono  by  szerokie,  jaskrawozielone  pola  przecięte  jakąś  krętą,  wężowatą  wstążką. 
Tomek powiedział, że to właśnie Nil. To spowodowało, że serce znów zabiło mi mocniej w 
piersi,  ponieważ  Nil  był  następną  rzeczą,  co  do  której  nie  bardzo  byłem  przekonany,  że 
istnieje naprawdę. Lecz za to mogę wam powiedzieć coś zupełnie innego, co teraz stało się 
dla  mnie  całkiem  pewne,  i  to  na  mur:  jeżeli  powałęsacie  się  przeszło  trzy  tysiące  mil  po 
żółtych  piachach  migoczących  w  upale,  tak  że  aż  oczy  łzawią  od  samego  patrzenia,  i 
spędzicie w ten sposób większą część tygodnia, to kiedy wreszcie ujrzycie pierwszy zielony 
spłacheć  ziemi,  który  ni  stąd,  ni  zowąd  przypomni  wam  o  domu,  wtedy  oczy  znów  zaczną 
wam łzawić, tym razem ze wzruszenia. 

background image

Tak właśnie było ze mną i z Jimem. 
A kiedy byliśmy tuż, tuż, Jim jakoś nie mógł uwierzyć, że oto patrzy na ziemię egipską; 

nie  chciał  się  znaleźć  nad  nią  stojąc  wyprostowany,  lecz  upadł  na  kolana,  zdjął  kapelusz  i 
mówił, że nie wypada byle biednemu czarnuchowi przybywać w żaden inny sposób w takie 
miejsca, gdzie żyli Mojżesz, Józef, Faraon i inni prorocy. Był prezbiterianinem i najbardziej 
szanował  Mojżesza,  który  —  jak  mówił  —  także  był  prezbiterianinem.  Bardzo  się  tym 
wszystkim wzruszył i wygadywał: 

—r  Oto  ziemia  egipska,  prawdziwa  egipska  ziemia,  i  oto  jest  mi  ją  dane  oglądać  na 

własne oczy! A oto rzeka, co przemieniła się w rzekę krwi! Patrzę na tę samą ziemię, na którą 
spadły  plagi,  wszy,  żaby,  grad  i  inna  szarańczą,  gdzie  pomazano  drzwi,  a  Anioł  Pański 
przybył śród mroków nocy i wyrżnął pierworodnych synów całego Egiptu. O, nie, stary Jim 
niczym sobie nie zasłużył, by dożyć takiej chwili! 

I wówczas zwyczajnie się wzruszył i płakał rzewnymi łzami, tak bardzo był wdzięczny. 

Obaj z Tomkiem nie mogli się nagadać; Jim aż płonął ę, gorączki, gdyż cała ta ziemia pełna 
była przeróżnych śladów wielkiej historii, bo to i Józef z braćmi, Mojżesz ukryty w trzcinach, 
i Jakub przybywający do Egiptu, aby zakupić ziarno, i srebrny kubek w worku czy wszystkie 
te  inne  bardzo  ciekawe  sprawy.  Tomek  też  był  niezmiernie  podniecony,  ponieważ  właśnie 
tutaj  rozgrywały  się  te  historie,  które  z  kolei  jego  bardzo  ciekawiły;  te  o  Nuredinie  i 
Bedredinie  i  jakichś  tam  koszmarnych  olbrzymach,  sprawiające,  że  wełnista  czupryna  Jima 
wprost stawała dęba, a ja i tak co najmniej połowie tych jegomościów z Tysiąca i Jednej Nocy 
—  co  chwalili  się  dokonaniem  różnych  niesamowitych  wyczynów  —  najzwyczajniej  nie 
wierzę. 

A  później  spotkało  nas  rozczarowanie,  gdyż  uniosły  się  poranne  mgły  i  nie  byłoby 

najmniejszego sensu tak nad nimi żeglować, bo wtedy z całą pewnością minęlibyśmy Egipt, 
toteż  doszliśmy  do  wniosku,  iż  najlepiej  będzie  skierować  balon  według  strzałki  kompasu 
dokładnie  w  to  miejsce,  gdzie  przed  naszymi  oczami  to  pojawiały  się,  to  znowuż  znikały 
piramidy,  a  potem  zjechać  jak  najniżej  i  lecieć  tuż  przy  ziemi,  mając  przez  cały  czas  oczy 
szeroko otwarte. Tomek przykręcił zawór helu, ja stałem obok, gotów rzucić kotwicę, a Jim 
siedział  okrakiem  na  dziobie  i  gmerał  wzrokiem  we  mgle,  ażeby  w  porę  dostrzec 
niebezpieczeństwo.  Lecieliśmy  dość  żwawo,  chociaż  nie  za  szybko,  a  mgła  coraz  bardziej 
gęstniała i w końcu zsiadła się tak, że Jim wydawał się teraz dziwnie niewyraźny, strzępiasty i 
przydymiony. Było bardzo spokojnie, więc rozmawialiśmy po cichu, trochę podenerwowani. 
Co jakiś czas Jim wykrzykiwał: 

— Troszeczkę wyżej, paniczu Tomku, ociupinkę go w górę! — I podskakiwaliśmy stopę 

czy dwie do góry, a wtedy balon  prześlizgiwał  się tuż nad płaskim dachem  glinianej  chaty, 
gdzie ludzie, co tam właśnie spali, zaczynali się dopiero kokosić w legowiskach, przeciągać i 
ziewać.  A  raz  to  jakiś  poczciwiec  wstał  nawet  na  nogi,  by  móc  się  lepiej  przeciągnąć  i 
wyziewać  do  woli,  więc  szturchnęliśmy  go  w  plecy,  aż  się  rozłożył  na  dachu  jak  długi. 
Wreszcie,  gdzieś  po  godzinie,  gdy  w  dalszym  ciągu  trwała  jeszcze  martwa  cisza,  a  my 
wstrzymując  oddech  nadstawialiśmy  ucha  czujni  na  każdy  dźwięk,  mgła  —  jakoś  tak 
znienacka — znacznie się przerzedziła, Jim zaś wykrzyknął nagle, straszliwie przerażony: 

— Ojej, na litość Boską, cofnijcie ten balon, bo lezie prosto na nas największy olbrzym z 

tej tam Jednej Nocy! — i zwalił się na dno łodzi. 

Tomek  dał  całą  wstecz,  a  gdyśmy  zwolnili  biegu  i  wreszcie  przystanęli,  nad  okrężnicą 

zajrzała do środka ni stąd, ni zowąd jakaś ludzka twarz, wielka jak nasz dom w miasteczku, a 
w dodatku wyglądało to tak, jak gdyby dom wybałuszył na nas swoje okna. Grzmotnąłem na 
dno  łodzi  i  chyba  umarłem.  I  musiałem  tak  leżeć,  martwy  i  nieprzytomny,  chyba  z  jaką 
minutę  albo  nawet  więcej,  a  gdy  przyszedłem  do  siebie,  ujrzałem;  że  Tomek  wczepił  hak 

background image

naszej  kotwicy  w  dolną  wargę  olbrzyma  i,  zatrzymawszy  balon  nieruchomo  w  miejscu, 
odchylił głowę do tyłu i uważnie wpatrywał się w tę straszliwą twarz. 

Jim ukląkł, złożył ręce, spoglądał błagalnym wzrokiem na tamtą okrutną bestię i poruszał 

wargami,  jakkolwiek  nie  był  w  stanie  wydusić  z  siebie  najcichszego  dźwięku.  Spojrzałem 
tylko raz, tak ukradkiem, i znów gotów byłem zemdleć, ale Tomek powiedział: 

— On nie jest żywy, wy głupcy! To zwyczajny sfinks! 
Nigdy się jeszcze nie zdarzyło, żeby Tomek wydawał nam się jakiś taki mały, zupełnie 

jak mucha. Ale to wszystko dlatego, że ta głowa olbrzyma była wielka i okropna. Okropna, 
tyle że już nie taka znów przerażająca, bo teraz widać było, że ma szlachetną, trochę smutną 
twarz,  i  zupełnie  jakby  nie  zwracała  na  nas  najmniejszej  uwagi,  lecz  rozmyślała  o  innych, 
dużo ważniejszych sprawach. Była cała z kamienia, z czerwonawego kamienia, a nos i uszy 
miała  obtłuczone,  dlatego  wyglądała  cokolwiek  żałośnie  i  nawet  zrobiło  mi  się  jej  jeszcze 
bardziej żal. 

Cofnęliśmy się kawałek, opłynęliśmy tę całą postać dookoła, przelecieliśmy także ponad 

nią i teraz wydała nam się po prostu wspaniała. Była to głowa mężczyzny — a może kobiety 
—  połączona  z  lwim  ciałem,  długim  na  dwadzieścia  pięć  stóp,  które  przednimi  łapami 
osłaniało śliczną małą świątynkę. Wszystko, z wyjątkiem tej głowy, przez całe setki, a może 
tysiące  lat  ukryte  było  pod  piaskiem  i  dopiero  ostatnio  przekopali  ten  piach  i  znaleźli 
świątynkę. Żeby zagrzebać taką wielką bestię, trzeba było całej fury piachu, wydaje mi się, że 
chyba prawie tyle, ile by wystarczyło na przysypanie całego parostatku. 

Wysadziliśmy Jima na samym czubku głowy, daliśmy mu do obrony flagę amerykańską 

— bo przecież znajdował się teraz na obcym terytorium — a później lataliśmy wkoło, w tę i 
we w tę,  aby uzyskać to, co Tomek nazywał  proporcją, perspektywą i  specjalnym  efektem. 
Jim  starał  się,  jak  umiał,  przybierał  najróżniejsze  pozy,  jakie  tylko  potrafił  wymyślić,  ale 
najlepsza  była  z  pewnością  ta,  kiedy  stanął  na  głowie  i  fikał  nogami  jak  żaba.  Im  dalej 
odlatywaliśmy, tym bardziej malał Jim, a ogromniał sfinks, aż w końcu Jim stał się tylko, że 
tak  powiem,  małą  szpileczką  wpiętą  w  pękatą  poduchę.  Tomek  powiedział,  że  taka 
perspektywa  ujawnia  właściwe  proporcje,  i  mówił  też,  że  różne  tam  czarnuchy  Juliusza 
Cezara w«aden sposób nie mogły docenić, jaki on był wielki, bo przebywali za blisko niego. 

A  później  odlecieliśmy  tak  daleko,  że  już  w  ogóle  nie  było  widać  Jima,  za  to  wielka 

figura  wyglądała  jeszcze  wspanialej;  spoglądała  gdzieś  w  dal,  ponad  doliną  Nilu,  taka 
spokojna, poważna i samotna. Wszystkie te nędzne małe chatki i opłotki w pobliżu zupełnie 
poznikały i dookoła była już tylko miękka, szeroka przestrzeń żółtego aksamitu. 

Było  to  odpowiednie  miejsce,  żeby  się  zatrzymać.  Siedzieliśmy  tam  rozmyślając  przez 

dobre pół godziny i żaden z nas w ogóle się nie odzywał; byliśmy dziwnie uspokojeni i jacyś 
poważni, gdyż pamiętaliśmy, że sfinks patrzy na tę dolinę  — i to w ten sam sposób  — już 
parę tysięcy lat i przez cały czas rozmyśla o tych samych, pewnie okropnych sprawach, tyle 
że nikt aż do dziś nie zdołał wyjaśnić, o jakich. 

W końcu wziąłem lunetę i dojrzałem jakieś małe czarne kropki brykające w najlepsze po 

tym  aksamitnym  dywanie  i  jeszcze  inne,  wspinające  się  na  grzbiet  bestii,  a  potem  jeszcze 
spostrzegłem dwa  albo  trzy obłoczki  białego dymu,  więc powiedziałem  Tomkowi, żeby też 
popatrzył. Zrobił to i powiedział: 

— To jakieś żuki. Choć nie... Chwileczkę... O, tam do kata, wydaje mi się, że to ludzie. 

No tak, to ludzie... ludzie i konie. Wciągają na grzbiet sfinksa jakąś długą drabinę... Ej, czy to 
nie  dziwne?  A  teraz  próbują  ją  oprzeć...  O!  Znowu  parę  obłoczków  dymu...  To  strzelby! 
Huck, im chodzi o Jima! 

Całą  mocą  statku  ruszyliśmy  jak  burza  w  ich  stronę.  Byliśmy  tam  w  jednej  chwili  i 

spadliśmy  na  nich  ze  świstem,  a  oni  poderwali  się  i  rozpierzchli  we  wszystkie  możliwe 
strony,  natomiast  paru,  co  wspinali  się  po  drabinie  do  Jima,  puściło  szczeble  i  spadło. 

background image

Unieśliśmy się w górę i znaleźliśmy Jima leżącego plackiem na czubku głowy sfinksa; dyszał 
i był ledwie żywy, częściowo od wrzasków o pomoc, a częściowo ze strachu. Przez dłuższy 
czas odpierał oblężenie — przez caluteńki tydzień, jak sam opowiadał, choć tak mu się tylko 
zdawało  wskutek tych ataków. Strzelali  i  zasypali  go  gradem  kul,  ale nie oberwał.  A kiedy 
wreszcie stwierdzili, że skoro będzie leżał i nawet nie wychyli nosa, to kule go nie dosięgną, 
pobiegli  po  drabinę  i  wtedy  już  zrozumiał,  że  szybko  będzie  po  nim,  jeżeli  nie  wrócimy. 
Tomek  czuł  się  dotknięty  do  żywego  i  pytał  go,  czemu  im  nie  pokazał  flagi  i  nie  rozkazał 
zaprzestać w imieniu Stanów Zjednoczonych. Jim powiedział, że tak właśnie zrobił, lecz oni 
nie zwracali na to najmniejszej uwagi. A wtedy Tomek oświadczył, iż doprowadzi do tego, że 
całą sprawą zajmie się  Waszyngton,  a tamci  będą musieli przepraszać za obrazę flagi,  a na 
dodatek  płacić  kompensatę,  jeśli  w  ogóle  zdołają  wykręcić  się  tak  tanim  kosztem.  Jim 
zapytał: 

— Paniczu Tomku, a cóż to takiego, ta kompensata? 
— Forsa, ot co. 
— No a kto ją, paniczu Tomku, w końcu dostanie? 
— Cóż, my ją dostaniemy. 
— A kogo niby będą musieli przepraszać? 
— Stany Zjednoczone. Albo możemy to zrobić inaczej. To my, jeśli zechcemy, możemy 

przyjąć przeprosiny, a rząd zabierze forsę. 

— A dużo będzie tej forsy, paniczu Tomku? 
— Hm, w tak poważnym przypadku jak ten będzie to chyba co najmniej po trzy dolary na 

głowę, choć, czy ja wiem, może nawet więcej. 

—  No  to  już  może  raczej  weźmiemy  pieniądze  i  niech  nie  przepraszają.  Czy  nie  o  coś 

takiego chodziło ci z początku? Albo i tobie, Huck? 

Radziliśmy nad tym przez chwilę i doszliśmy do wniosku, że jest to wyjście równie dobre 

jak każde inne, wobec czego zgodziliśmy się wziąć pieniądze. To było dla mnie zupełnie coś 
nowego,  więc  zapytałem  Tomka,  czy  różne  kraje  zawsze  się  przepraszają,  gdy  wyjdzie  coś 
nie tak, a on mi odpowiedział: 

— Tak, małe kraje zawsze. 
Żeglowaliśmy  dokoła  przyglądając  się  piramidom,  to  chyba  zrozumiałe,  ale  teraz  już 

wzbiliśmy  się  w  górę  i  przy-siedliśmy  sobie  na  wierzchołku  największej.  I  wtedy  też 
mogliśmy  się  przekonać,  że  było  dokładnie  tak,  jak  mówił  tamten  jegomość  ze  szkółki 
niedzielnej. Piramida była jakby z dwóch par schodów, które u dołu zaczynały się szeroko, a 
potem  zwężały  się  coraz  bardziej  i  schodziły  u  samej  góry,  tylko  że  po  tych  stopniach  nie 
dałoby się wchodzić tak jak po zwyczajnych, bo każdy z nich sięgał ci aż po brodę i trzeba by 
było kogoś, kto by cię z tyłu podsadzał. Tamte dwie inne piramidy nie były zbyt daleko, za to 
ludzie  chodzący  pod  nimi  po  piasku  wyglądali  zupełnie  jak  pełznące  żuki.  Bośmy  się  tak 
wysoko tu wdrapali. 

Tomka  aż  rozpierała  i  radość,  i  podziw,  że  oto  znalazł  się  w  tak  słynnym  miejscu,  i 

mogłoby  się  zdawać,  że  aż  po  uszy  pławi  się  w  historii.  Mówił,  że  bardzo  trudno  mu 
uwierzyć,  iż  stoi  teraz  dokładnie  w  tym  samym  miejscu,  z  którego  odleciał  książę  na 
Spiżowym  Koniu.  To  było  w  czasach  Tysiąca  i  Jednej  Nocy,  tak  nam  tłumaczył.  Ktoś 
podarował  księciu  spiżowego  rumaka  z  takim  jakby  kołkiem  nad  łopatką  i  książę  mógł  go 
dosiadać, latać w powietrzu jak ptak i podróżować po calutkim świecie. A kiedy chciał nim 
kierować, podkręcał tylko ten kołek i wtedy latał wysoko lub nisko albo lądował, gdzie tylko 
zapragnął. 

Gdy  Tomek  skończył  już  swoją  opowieść,  nastała  jedna  z  tych  przykrych  chwil 

milczenia,  jakie  zdarzają  się  wówczas,  gdy  ktoś  wystrzeli  nagle  z  jakimś  bezczelnym 

background image

łgarstwem,  a  tobie  jest  go  najzwyczajniej  żal  i  medytujesz,  jakby  go  potraktować  możliwie 
łagodnie  i  zmienić  temat  rozmowy.  Ale  utknąłeś  w  miejscu,  nie  widzisz  żadnego  wyjścia  i 
zanim jeszcze zdążysz zebrać myśli, i w ogóle coś zrobić, następuje ta cisza, która właściwie 
załatwia  rzecz  za  ciebie  szczędząc  ci  mitręgi.  Jim  też  był  zakłopotany  i  żaden  z  nas  nie 
potrafił  wydusić  z  siebie  ani  słowa.  Ale  Tomek  przyjrzał  mi  się  spode  łba  i  wreszcie 
powiedział: 

— No, dobra, wyduś to wreszcie z siebie. Co o tym wszystkim sądzisz? 
Powiedziałem: 
— Tomaszu Sawyerze, ty przecież sam w to nie wierzysz. 
— A to niby dlaczego? Cóż mi w tym przeszkodzi? 
— Taka jedna drobnostka: ta historia po prostu nie mogła się wydarzyć, ot co. 
— Az jakiego powodu nie mogła się wydarzyć? 
— Podaj mi raczej powód, dla którego mogła. 
— Sądzę, że już choćby ten oto  balon  dowodzi  niezbicie, że tamta sprawa jest w pełni 

prawdziwa. 

— A to czemu? 
—  A  to  czemu!  Jak  żyję,  nie  widziałem  większego  durnia.  A  czy  ten  balon  i  tamten. 

spiżowy koń nie są przypadkiem jedną i tą samą rzeczą, tyle że opatrzoną różnymi nazwami? 

— Nie, pewnie, że nie. Balon to balon, a koń to po prostu koń. To coś zupełnie innego. 

Może mi jeszcze powiesz, że dom i krowa to dokładnie to samo... 

— Jak pragnę zdrowia, Huck, znowuś mu przysolił! Teraz już ci się nie wywinie! 
— Zamknij dziób, Jim, sam nie wiesz, o czym gadasz. I Huck też dobrze nie wie. Popatrz 

no, Huck, zaraz ci to wyjaśnię, tak w sam raz na twój rozum. Bo widzisz, to nie sam kształt 
decyduje o tym, że jedna rzecz będzie podobna do drugiej; tu chodzi o zasadę, a zasada w obu 
tych przypadkach jest dokładnie ta sama. Podumałem przez chwilę i mówię: 

— Tomku, to przecież bez sensu. Zasady to bardzo dobra rzecz, ale przecież jest chyba 

jasne jak słońce, że to, do czego zdolny jest balon, nie dowodzi jeszcze, że na coś podobnego 
mogłaby się zdobyć i szkapa. 

—  Do  diaska,  Huck,  teraz  to  już  w  ogóle  nic  nie  chwytasz.  Zastanów  się  choć  przez 

chwilę, to przecież zupełnie proste. Czy nie lecimy w powietrzu? 

— I owszem. 
— Doskonale. Czyż nie możemy latać wysoko albo nisko, tak jak nam się spodoba? 
— No, zgoda. 
— A czy nie kierujemy się tam, dokąd chcemy polecieć? 
— To też. 
— I czy nie lądujemy wtedy, gdy mamy ochotę, i w takim miejscu, które wybierzemy? 
— Też prawda. 
— A w jaki sposób uruchamiamy balon i kierujemy nim? 
— Przyciskamy guziki. 
—  No,  teraz  sądzę,  że  to  wszystko  dla  ciebie  stało  się  w  końcu  jasne.  W  tamtym 

przypadku latanie i sterowanie odbywało się dzięki przekręcaniu kołka. My naciskamy guzik, 
książę przekręcał kołek. A więc, jak widzisz, nie ma tu ani krzty różnicy. Wiedziałem, że uda 
mi się w końcu dotrzeć do twojej mózgownicy, jeżeli tylko będę dobijał się tam dość długo. 

Był  tak  uszczęśliwiony,  że  zaczął  pogwizdywać.  Lecz  my  wciąż  milczeliśmy,  toteż 

przerwał zdziwiony i zapytał: 

— Spójrz no mi w oczy, Hucku Finnie! Czyżbyś ty tego jeszcze nie zrozumiał? 

background image

Powiedziałem: 
— Tomaszu Sawyerze, chciałbym ci zadać parę drobnych pytań. 
— No to śmiało! — odrzekł, a ja zauważyłem, jak Jim ożywił się nagle i nadstawił ucha. 
—  Z  tego  co  mówisz,  cała  rzecz  sprowadza  się  do  guzików  i  kołka...  reszta  nie  ma 

znaczenia. Guzik ma taki kształt, kołek jeszcze inny, ale to nie gra w ogóle żadnej roli... 

— Nie, nie gra żadnej roli, tak długo, jak oba mają w sobie taką samą moc. 
— No to w porząsiu. A jaka jest wspólna siła w świeczce i w zapałce? 
— Ogień. 
— Taka sama w obydwu? 
— Tak, taka sama. 
— Dobra. Przypuśćmy teraz, że podłożę ogień pod jakąś stolarnię i użyję zapałki. Co się 

stanie z tą stolarnią? 

— Sfajczy się, to jasne. 
— A przypuśćmy, że zechcę jeszcze podpalić tę piramidę i użyję świeczki. Czy ona też 

się spali? 

— No pewnie, że nie. 
— Doskonale. Ogień w obu wypadkach będzie taki sam. Więc dlaczego stolarnia się f aj 

czy, a piramida nie? 

— Ponieważ piramida nie może się spalić. 
— Ahaaa! A koń nie może fruwać! 
— Ehe! Niech mnie tak coś na miejscu, jeżeli Huck  go znowu nie przyskrzynił! Huck, 

teraz  to  on  już  leży  na  obu  łopatkach,  mówię  ci!  To  najzmyślniejsza  pułapka,  w  jaką  ktoś 
kiedykolwiek wdepnął i jeśli ja... 

Teraz już Jim aż dusił się ze śmiechu i nie mógł nic więcej wybełkotać, a Tomek o mało 

nie  pękł  z  wściekłości,  kiedy  zobaczył,  że  zniszczyłem  go  tak  bezlitośnie  i  obróciłem 
przeciwko  niemu  jego  własne  racje,  że  załatwiłem  go  na  cacy,  przerobiłem  w  drobny  mak, 
natomiast on sam mi jeszcze w tym dopomagał. I zdołał tylko powiedzieć, że ledwie usłyszy, 
jak ja i  Jim  coś tam główkujemy, to  ogarnia  go  wstyd za cały rodzaj  ludzki.  Ale ja już nic 
więcej  nie  miałem  do  dodania;  to  mi  wystarczało.  Bo  kiedy  w  podobny  sposób  zyskam 
przewagę nad jakąś osobą, to nie wiszę jej potem nad głową i nie kraczę bez przerwy, tak jak 
to często robią niektórzy inni ludzie, bo uważam, że jeśli ja znajdowałbym się na jej miejscu, 
nie  byłoby  mi  miło.  Lepiej  już  wtedy  być  wspaniałomyślnym,  tak  mi  się  przynajmniej 
wydaje. 

background image

ROZDZIAŁ XIII 

Po fajkę Tomka 

Po pewnym  czasie zostawiliśmy Jima samego, żeby sobie polatał  koło  piramid, a my z 

Tomkiem  zleźliśmy  w  dół,  do  otworu,  którym  można  się  było  dostać  w  głąb  tunelu; 
wzięliśmy  ze  sobą  parę  świeczek  i  kilku  Arabów,  i  hen,  w  samym  środku  piramidy 
znaleźliśmy spore pomieszczenie, a w nim dużą kamienną skrzynię, gdzie zazwyczaj trzymali 
tego  króla,  dokładnie  tak,  jak  powiedział  jegomość  ze  szkółki  niedzielnej.  Ale  teraz  już  go 
tam nie było; ktoś go podwędził. Tyle że mnie to miejsce zbytnio nie ciekawiło, bo przecież 
mogłyby  tam  być  jeszcze  jakieś  duchy;  rzecz  jasna,  nie  takie  już  może  świeże,  ale  ja  za 
żadnymi jakoś nie przepadam. 

Potem wyszliśmy i wynajęliśmy parę małych osiołków, żeby się cokolwiek przejechać, 

później  znów  płynęliśmy  kawałeczek  łódką  i  znowu  na  tych  osiołkach,  aż  wreszcie 
dotarliśmy  jakoś  do  Kairu,  a  cała  droga  była  tak  gładka  i  piękna,  że  trudno  sobie  lepszą 
wyobrazić.  Po  obu  stronach  rosły  wysokie  palmy  daktylowe,  wszędzie  kręciły  się  nagie 
dzieci,  a  ludzie  byli  tu  czerwoni  jak  miedź  i  tacy  smukli,  silni  i  przystojni.  Miasto  dosyć 
ciekawe. Takie wąskie uliczki... Do licha, to były raczej zaułki niż ulice! Zupełnie zatłoczone 
mężczyznami w turbanach i kobietami w zasłonach na twarzy, a wszyscy byli poubierani w 
straszliwie  jaskrawe  ubrania  we  wszelkich  kolorach.  I  nic,  tylko  się  zastanawiałeś,  jakim  to 
niby cudem te wielbłądy i ludzie potrafią się wymijać w takich wąskich szczelinach, ale jakoś 
tam przecież w końcu się wymijali... Powiadam wam, jeden wielki bałagan i potworny jazgot. 
W  sklepach  brakowało  miejsca,  żeby  się  odwrócić,  zresztą  wcale  nie  trzeba  było  tam 
wchodzić;  sprzedawca  siedział  sobie  po  turecku  na  ladzie,  palił  długą,  wężowatą  fajkę  i 
wszystko,  co  na  sprzedaż,  miał  w  zasięgu  ręki;  czuł  się  prawie  tak  samo  jak  na  ulicy,  bo 
wielbłądy przechodząc poszturchiwały go swoimi tobołami. 

Od  czasu  do  czasu  jakaś  ważna  osobistość  przejeżdżała  obok  w  powozie,  a  cudacznie 

ubrani mężczyźni biegli przodem, wrzeszczeli i tłukli długimi kijami każdego, kto się w porę 
nie usunął z drogi. Później zjawił się sam Sułtan jadący konno na czele orszaku, a wtedy to 
już do reszty zaparło mi dech w piersi, w tak wspaniałe szaty był odziany. Wszyscy upadli na 
twarz i leżeli plackiem, kiedy on przejeżdżał. Ja o tym zapomniałem, ale pewien drab pomógł 
mi sobie przypomnieć. Ten, który miał najdłuższy kij i biegł na samym przedzie. 

Były też jakieś kościoły, tylko że Arabowie są zanadto ciemni, by święcić niedzielę, toteż 

święcą piątek i  łamią przy tym  szabat. Jeśli się chce tam wejść, trzeba zdejmować buty. W 
jednym  takim  kościele  był  cały  tłum  mężczyzn  i  chłopaków;  siedzieli  sobie  grupkami  na 
kamiennej  podłodze  i  podnosili  nieustanny  rwetes.  Tomek  powiedział,  że  uczą  się,  i  to  z 
Koranu, uważają, że to Biblia, tyle że ludzie, którzy wiedzą lepiej, wiedzą na tyle dużo, żeby 
im o tym nie mówić. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem takiego wielkiego kościoła, a przy 
tym był tak wysoki, że gdy spojrzałeś w górę, to aż się w głowie kręciło. Nasz kościółek w 
miasteczku  ani  się  do  niego  nie  umywał  i  gdyby  go  tak  wsadzić  tu,  do  środka,  ludzie  by 
pewnie myśleli, że to tylko pudełko z przyborami do szycia. 

Ja  przede  wszystkim  chciałem  zobaczyć  derwisza,  bo  ciekawili  mnie  bardzo  z  powodu 

tamtego gościa, co to tak okpił poganiacza wielbłądów. W tym niby kościele było ich dość 
sporo;  nazywali  sami  siebie  Wirującymi  Derwiszami  i  wirowali  naprawdę,  i  to  jeszcze  jak. 
Czegoś  podobnego  na  oczy  nie  widziałem.  Mieli  na  głowach  wysokie  kapelusze,  takie  jak 

background image

głowy  cukru,  a  na  sobie  tylko  lniane  kiecki,  i  kręcili  się  w  kółko,  w  kółko  i  w  kółko,  bez 
przerwy, jak te bąki, a wtedy kiecki wznosiły im się sztywno w klosz i była to najpiękniejsza 
scena, jaką mi się w życiu zdarzyło oglądać. Czułem się prawie jak pijany patrząc na to całe 
widowisko. Tomek powiedział, że oni wszyscy są muzułmanami, a kiedy spytałem go, kto to 
jest muzułmanin, odpowiedział, że to taka osoba, która nie jest prezbiterianinem. A więc w 
Missouri jest ich całe mnóstwo, choć ja nic o tym wcześniej nie wiedziałem. 

Nie  zobaczyliśmy  nawet  połowy  tego,  co  było  do  zobaczenia  w  Kairze,  bo  Tomek  aż 

wyłaził  ze  skóry,  żeby  dopaść  jakiegoś  osławionego  w  historii  miejsca.  Strasznie  się 
umordowaliśmy  szukając  spichlerza,  w  którym  Józef  zgromadził  zboże  na  czas  głodu,  a 
gdyśmy  go już znaleźli, to  właściwie nie było  nawet  na co patrzeć, taka to była zmurszała, 
waląca się rudera. Ale Tomek był zadowolony i więcej robił wokół tego zamieszania, niż ja 
bym  narobił,  nawet  gdybym  wlazł  stopą  na  sterczący  gwóźdź..  A  jak  w  ogóle  wyszukał  to 
miejsce, to już nie na moją głowę. Zanim tameśmy dotarli, minęliśmy chyba ze czterdzieści 
takich samych ruder i dla mnie każda byłaby akurat w sam raz, ale on musiał trafić dokładnie 
na tę właściwą. Nigdy nie widziałem nikogo tak skrupulatnego jak Tomek Sawyer. A gdy już 
napotkał  odpowiedni  spichlerz,  rozpoznał  go  tak  łatwo,  jak  ja  bym  pewnie  rozpoznał  moją 
drugą  koszulę,  gdybym  ją  miał.  Tyle  że  nie  potrafił  mi  nawet  powiedzieć,  jak  się  w  tym 
połapał, bo byłoby to dla niego równie trudne, jak nauczyć się fruwać. Sam to tak określił. 

Potem  zmitrężyliśmy  sporo  czasu  szukając  domu,  gdzie  mieszkał  chłopiec,  który 

podpowiedział  kadiemu,  jak  porównać  naczynie  pełne  starych  i  świeżych  oliwek.  Tomek 
mówił, że to też z Tysiąca i Jednej Nocy i że opowie o tym Jimowi i mnie, gdy tylko trafi się 
sposobność. No, cóż, szukaliśmy  go  i  szukaliśmy, aż w końcu zdawało mi się, że padnę ze 
zmęczenia,  i  chciałem,  żeby  Tomek  dał  już  sobie  spokój,  przyjechał  następnego  dnia,  najął 
kogoś,  kto  dobrze  zna  miasto  i  umie  mówić  po  missouryjsku,  i  poszedł  prosto  do  tamtego 
miejsca, ale nie, on sam je chciał odnaleźć i nic innego mu nie odpowiadało. Więc brnęliśmy 
tak  dalej.  Aż  wreszcie  przytrafiła  nam  się  najniezwyklejsza  rzecz,  z  jaką  tylko  miałem  w 
życiu do czynienia. Bo okazało się, że ten dom się rozleciał... rozleciał się już całe setki lat 
temu... i to zupełnie... Została po nim tylko jedna gliniana cegła. Hm, nikt by nie uwierzył, że 
chłopak z dzikiej głuszy nad Missouri, który nigdy przedtem nie był jeszcze w tym mieście, 
przyjdzie,  odszuka  odpowiednie  miejsce  i  znajdzie  tę  cegłę,  lecz  Tomek  Sawyer  tego 
wszystkiego dokonał. Wiem,' bo cały czas byłem przy nim i widziałem. Nie opuszczałem go 
ani  na  krok  i  zobaczyłem,  jak  spostrzegł  tamtą  cegłę  i  jak  ją  rozpoznał.  Do  licha,  mówię 
sobie, jak on na to wpadł? Czy jest aż taki mądry, czy też po prostu ma nosa? 

Ale cóż, oto fakty, dokładnie tak, jak się to wszystko stało. Niech każdy tłumaczy to sobie 

na  swój  własny  sposób.  Ja  tam  już  sporo  nad  tym  rozmyślałem  i  moim  zdaniem  to  tylko 
częściowo  sprawa  wiedzy,  lecz  w  znacznie  większej  części  zasługa  jego  nosa.  A  mówię  to 
dlatego, że Tomek wpakował tę cegłę do kieszeni, by — kiedy wróci do domu — oddać ją do 
muzeum wraz ze swoim nazwiskiem i opisem. Tyle że, ja wyciągnąłem mu ją i wsunąłem tam 
inną,  dość  nawet  podobną,  a  on  się  nie  połapał,  choć  trochę  się  różniła.  I  to  już  chyba 
rozwiązuje sprawę, że chodzi tu nie tyle o wiedzę, co o i n s t y k. To i n s t y k powiedział 
mu,  gdzie  się  dokładnie  znajduje  to  miejsce,  w  którym  była  cegła,  toteż  rozpoznał  ją  tylko 
dzięki  miejscu,  a  nie  po  wyglądzie.  Bo  gdyby  tu  chodziło  o  wiedzę,  a  nie  o  i  n  s  t  y  k, 
połapałby się przecież oglądając tę cegłę po raz drugi, a on nic. Wygląda więc na to, że mimo 
tych wszystkich bajdurzeń, ile to niby korzyści płynie z wiedzy, i n s t y k jest od niej wart 
czterdzieści razy więcej, bo nigdy się nie myli. Jim też jest tego zdania. 

Kiedy wróciliśmy, Jim opuścił się niżej i zabrał nas na pokład, a tam był już jakiś młody 

mężczyzna w czerwonej mycce z frędzelkiem,  w pięknym jedwabnym kaftanie i bufiastych 
spodniach, a do tego obwiązany w pasie szalem, za który miał zatknięte dwa pistolety. Mówił 
po  angielsku  i  chciał  się  wynająć  jako  przewodnik,  ażeby  nas  poprowadzić  do  Mekki  i 
Medyny,  do  Afryki  Środkowej  lub  gdzie  tylko  zechcemy,  w  zamian  za  utrzymanie  i  pół 

background image

dolara dziennie. Więc zabraliśmy go i ruszyliśmy przed siebie włączając urządzenie. I zanim 
jeszcze  wstaliśmy  od  obiadu,  byliśmy  już  nad  tym  miejscem,  gdzie  Izraelici  przeszli  przez 
Morze Czerwone i gdzie fale zalały ścigające ich wojska Faraona. Zatrzymaliśmy się wtedy, 
ażeby  wszystko  to  sobie  dokładnie  obejrzeć  i  Jim  od  razu  nabrał  lepszego  humoru. 
Powiedział,  że  teraz  już  wszystko  to  widzi  jak  na  dłoni;  widzi  Izraelitów  idących  między 
dwiema ścianami wody, a także Egipcjan, którzy spieszą za nimi co tchu i wskakują do morza 
dokładnie w tej chwili, kiedy Izraelici zdążyli już wyjść na brzeg. A także to, jak wody znów 
łączą  się  i  zatapiają  Egipcjan  co  do  jednego.  A  potem  znów  dodaliśmy  gazu  i  zawiśliśmy 
sobie  w  powietrzu  nad  górą  Synaj.  Obejrzeliśmy  miejsce,  gdzie  Mojżesz  rozbił  kamienne 
tablice,  podczas  gdy  lud  Izraela  koczował  na  pustyni  i  czcił  złotego  cielca,  i  wszystko  to 
razem było okropnie ciekawe. A nasz przewodnik znał te miejsca tak dobrze, jak ja własną 
kieszeń. 

Tyle  że  zdarzył  nam  się  jeden  niemiły  wypadek  i  pokrzyżował  wszystkie  nasze  plany. 

Poszło  o  tę  uprzykrzoną  starą  fajkę  Tomka,  fajkę  zrobioną  z  kaczana  kukurydzy,  która 
zdążyła już tak bardzo spękać, rozeschnąć się i pokrzywić, że w ogóle nie trzymała się kupy, 
mimo że Tomek powiązał ją sznurkami, i rozleciała się na dobre. I Tomek najzwyczajniej nie 
wiedział, co począć. Bo fajka profesora mu nie odpowiadała, jako że była zrobiona z morskiej 
pianki, a ktoś kto przywykł do kukurydzianej, nie zamieni jej nigdy na wszystkie fajki świata, 
toteż żadnym sposobem nie da się namówić, żeby palił inną. I tak też właśnie było. 

Tomek  przemyślał  sprawę  i  oświadczył,  że"  musimy  się  teraz  rozejrzeć  tu  i  tam, 

zobaczyć, czy nie uda nam się przypadkiem znaleźć godziwej fajki w Egipcie czy w Arabii 
albo też w którymś z tych sąsiednich krajów, lecz przewodnik powiedział, że to nie ma sensu, 
bo tu takich nie mają. Więc Tomek przez dłuższą chwilę siedział bardzo markotny, ale potem 
rozchmurzył się i powiedział, że ma pewien pomysł i wie, co trzeba zrobić. Oznajmił nam to 
zaraz: 

— Mam jeszcze jedną fajkę kukurydzianą, prawie nową i bardzo dobrą. Leży w domu na 

krokwi,  dokładnie  nad  piecem  kuchennym.  Słuchaj  no,  Jim,  podskoczycie  tam  z 
przewodnikiem i zabierzecie ją, a ja i Huck będziemy obozować tu, na górze Synaj, dopóki 
nie wrócicie. 

— Ale, paniczu Tomku, nie będziemy umieli trafić do miasteczka! Mogę odszukać fajkę, 

bo przecież znam tę kuchnię, ale przecież, na Boga, m y sami nigdy nie odszukamy St. Louis 
ani miasteczka, ani żadnego z tych tam innych miejsc! Paniczu Tomku, my nie znamy drogi. 

Była to szczera prawda, toteż zabił na moment Tomkowi solidnego ćwieka. Ale Tomek 

zaraz powiedział: 

— Spójrzcie no tutaj, wszystko da się zrobić. Jestem tego pewien, tylko wam powiem jak. 

Nastawicie  kompas  i  polecicie  na  zachód,  prościutko  jak  strzelił,  aż  natraficie  na  Stany 
Zjednoczone.  To  żaden  kłopot,  gdyż  będzie  to  pierwszy  ląd,  na  jaki  się  natkniecie  za 
Atlantykiem.  Jeśli  dotrzecie  tam  za  dnia,  polecicie  w  prawo,  prosto  na  zachód,  tak  mniej 
więcej  od  górnej  części  wybrzeża  Florydy,  a  za  godzinę  i  trzy  kwadranse  dotrzecie  już  do 
ujścia Missisipi; rzecz jasna, przy tej szybkości, z jaką was stąd wyślę. Będziecie lecieć tak 
wysoko  w  powietrzu,  że  ziemia  wyda  wam  się  cokolwiek  wypukła,  mniej  więcej  jak 
odwrócona  miednica,  i  zobaczycie  wtedy  całą  masę  rzek  płynących  w  różnych  kierunkach. 
Missisipi na pewno odnajdziecie bez trudu. Później musicie lecieć wzdłuż tej rzeki, tak trochę 
na północ, też około godziny i trzech kwadransów, aż zobaczycie, że wpada do niej Ohio, i 
wtedy  przyjdzie  wam  się  dobrze  mieć  na  baczności,  bo  to  już  niedaleko.  A  hen,  po  lewej 
stronie, zobaczycie jeszcze jeden dopływ — i będzie to Missouri, a cokolwiek powyżej leży 
właśnie  St.  Louis.  I  wówczas  już  zupełnie  obniżycie  lot,  tak  abyście  się  mogli  dobrze 
przyglądać  miasteczkom,  które  będziecie  mijali  po  drodze.  Następny  kwadrans  —  i 
przelecicie około dwudziestu pięciu mil i wtedy rozpoznacie to nasze, jeśli je tylko dojrzycie, 

background image

a jeżeli nie, możecie krzyknąć do kogoś w dół i zapytać. 

— Jeśli to takie proste, paniczu Tomku, to pewnie jakoś się z tym uwiniemy; no, tak, to 

przecież chyba da się jakoś zrobić. 

Przewodnik  również  był  o  tym  przekonany  i  uważał,  że  bardzo  prędko  nauczy  się 

trzymać wachty. 

— Jim nauczy cię tego w pół godziny — powiedział Tomek. — Tym balonem steruje się 

tak łatwo, jak byle indiańskim czółnem. 

A potem wydobył mapę, zaznaczył kurs, odmierzył trasę i stwierdził: 
—  Wrócicie  od  zachodu,  bo  to  najkrótsza  droga,  sami  przecież  widzicie.  To  tylko  coś 

około  siedmiu  tysięcy  mil;  Bo  gdyby  przyszło  wam  lecieć  na  wschód,  tak  dookoła, 
wypadłoby  wam  ponad  dwa  razy  tyle.  —  I  jeszcze  zwrócił  się  do  przewodnika:  —  Chcę, 
abyście obaj podczas wacht mieli na oku ten przyrząd kontrolny i jeśli nie będzie wskazywał 
trzystu mil na godzinę, musicie wzbić się w górę lub opuścić się niżej, aż napotkacie w końcu 
dobry prąd sztormowy wiejący w waszym kierunku. Ten stary poczciwy grat rozwija i tak sto 
mil  bez  pomocy  żadnego  wiatru.  Trzeba  tylko  znajdować  takie  wietrzyki,  które  dmą  z 
szybkością dwustu mil na godzinę, ale za każdym razem przyjdzie wam ich szukać. 

— Zrobi się, proszę pana. 
— A więc uważajcie, żeby tak właśnie było. Czasami będziecie musieli wzbić się o parę 

mil  w  górę,  gdzie  będzie  diabelnie  zimno,  ale  na  ogół  uda  wam  się  napotkać  dobry  wiatr 
znacznie niżej. Gdybyście jeszcze zdołali natrafić na cyklon... Byłaby to duża szansa! Z tych 
książek profesora łatwo się dowiecie, że pod tą szerokością wieją one na zachód i raczej dość 
nisko. 

Później podliczył czas i powiedział: 
— Siedem tysięcy mil przez trzysta mil na godzinę... Możecie odbyć tę podróż w< ciągu 

jednej  doby.  Dziś  mamy  czwartek,  będziecie  więc  z  powrotem  w  sobotę  po  południu.  No, 
dobra, teraz zrzućcie tylko parę koców, jedzenie, książki i jeszcze inne rzeczy dla mnie i dla 
Hucka  i  już  możecie  ruszać  w  drogę.  Tu  nie  ma  co  mitrężyć  czasu,  bo  bardzo  chce  mi  się 
palić, więc im szybciej przytaszczycie mi tę fajkę, tym lepiej. 

Wszyscy  żwawo  zabrali  się  do  roboty  i  w  ciągu  ośmiu  minut  nasze  rzeczy  były  już  na 

dole,  a  balon  —  gotów  do  lotu  do  Ameryki.  Więc  podaliśmy  sobie  ręce'  na  pożegnanie  i 
Tomek wydał jeszcze ostatnie rozkazy: 

— Jest teraz za dziesięć druga czasu góry Synaj. Za dwadzieścia cztery godziny będziecie 

w  domu  i  będzie  wtedy  szósta  jutro  rano,  czasu  naszego  miasta.  Kiedy  już  tam  dotrzecie, 
wylądujecie trochę na uboczu, w lasach za wzgórzem, poza zasięgiem wzroku. A wtenczas ty, 
Jim, kopnij się w dół i wrzuć te listy na poczcie, a jeżeli zobaczysz, że ktoś się na ciebie gapi, 
nasuń kapelusz głęboko na oczy, żeby cię nikt nie rozpoznał. Później prześliźnij się tylnym 
wejściem do kuchni, zabierz fajkę i połóż tę kartkę na stole kuchennym; najlepiej ją czymś 
przyciśnij,  żeby  nie  sfrunęła,  a  potem  wymknij  się  jakoś,  żeby  cię  ciotka  Polly  nie 
przyuważyła ani nikt inny. Później gnaj do balonu i pruj na górę Synaj trzysta mil na godzinę. 
Jakaś godzina powinna ci na to wystarczyć. Wystartujesz o siódmej albo o ósmej rano czasu 
naszego  miasta  i  będziesz  tu  z  powrotem  w  dwadzieścia  cztery  godziny,  o  drugiej  lub  o 
trzeciej po południu czasu góry Synaj. 

Tomek odczytał nam świstek papieru. Pisało na nim: 
Czwartek po południu. Tomek Sawyer, Aronałta, przesyła ciotce Polly najserdeczniejsze 

pozdrowienia z Góry Synaj, z miejsca, gdzie zatrzymała się Arka

4

, a Huck Finn również się jej 

kłania. Otrzyma ona te pozdrowienia jutro rano o pół do siódmej. 

                                                 

4

  To błędne umiejscowienie Arki wynika prawdopodobnie z pomyłki Hucka, a nie Tomka (M. T.) 

background image

Tomek Sawyer, aronałta 

—  No,  to  na  pewno  ciotka  wybałuszy  oczy  i  jeszcze  się  rozpłacze  —  powiedział.  A 

później wydał rozkaz: 

— Odsunąć się! Raz, dwa, trzy — start! Wystartowali, i to jeszcze jak! Do licha, zdawało 

mi  się,  że  tylko  zagwizdało  i  w  ciągu  sekundy  zniknęli  mi  z  oczu.  Później  wyszukaliśmy 
sobie bardzo wygodną pieczarę, z której  był  widok na całą rozległą równinę, i  właśnie tam 
rozłożyliśmy się obozem, żeby czekać na fajkę. 

Balon wrócił o czasie, fajkę też przywieźli, tyle że ciotka Polly nakryła Jima, gdy zakradł 

się do kuchni, i nietrudno odgadnąć, co się później stało: wysłała go po Tomka. Dlatego też 
Jim oświadczył: 

—  Paniczu  Tomku,  ona  stoi  na  ganku,  nic,  tylko  gapi  się  w  niebo  i  czeka  na  ciebie.  I 

mówi, że nie ruszy się stamtąd, póki się nie zjawisz. Ale będziemy mieli za swoje, paniczu, 
oj, będziemy. 

Wobec  tego  czym  prędzej  ruszyliśmy  do  domu  i  jakoś  wcale  a  wcale  nie  było  nam 

wesoło. 

KONIEC PRZYGÓD TOMKA ZA GRANICĄ 

background image

Tomek Sawyer detektywem 

background image

Choć  opisane  tutaj  wydarzenia  mogą  się  wydać  z  pozoru  bardzo  dziwne,  nie  są  one 

jednakże  zwykłym  tworem  fantazji,  lecz  prawdziwymi  faktami  —  łącznie  z  publicznym 
przyznaniem  się  oskarżonego  do  winy.  Zaczerpnąłem  je  z  pewnego  procesu  kryminalnego, 
który  odbył  się  niegdyś  w  Szwecji,  zmieniając  tylko  postacie  bohaterów  i  przenosząc  całą 
akcję do Ameryki. Dodałem także kilka szczegółów, lecz tylko dwa spośród nich mają istotne 
znaczenie. 

Mark Twain 

background image

ROZDZIAŁ I 

Otrzymujemy zaproszenie 

No więc to było następnej wiosny po tym, jak Tomek Sawyer i ja uwolniliśmy naszego 

starego Murzyna Jima, który wtenczas, jako zbiegły niewolnik, siedział skuty łańcuchami u 
Tomkowego  wuja  Silasa  na  farmie  w  Arkansas

5

. Ziemia powoli  tajała, powietrze też robiło 

się coraz cieplejsze i z każdym dniem zbliżała się pora chodzenia na bosaka; po niej, rzecz 
jasna, musiała nadejść pora  gry  w kulki, później jeszcze pora, kiedy się  gra w pikuty, pora 
puszczania  bączków  i  kółek,  pora  na  latawce,  a  zaraz  potem  już  lato  i  pływanie.  Każdemu 
chłopakowi,  który  tylko  wyczekuje,  aż  to  wszystko  nadejdzie,  robi  się  jakoś  smutno,  bo 
widzi, ile to jeszcze czasu będzie musiało upłynąć, zanim nastanie lato. Zaczyna wzdychać, 
snuje  się  smętnie  po  kątach  i  coś  mu  jakby  dolega,  choć  on  sam  nie  wie  co.  Ale  tak  czy 
inaczej wychodzi w końcu z domu, pałęta się to tu, to tam, jakiś taki osowiały, i nic, tylko nad 
czymś rozmyśla. I przeważnie szuka sobie jakiegoś odludnego miejsca, wysoko na wzgórzu, 
na samym skraju lasów, siada tam i spogląda w dół na wielką Missisipi, sięgając wzrokiem na 
wiele mil, do miejsc, gdzie lasy tak odległe i spokojne zdają się jakby przydymione i mgliste, 
a wszystko 

dookoła  jest  tak  dziwnie  spokojne  i  poważne,  że  masz  wówczas  wrażenie,  jak  gdyby 

wszyscy, których kochałeś, umarli i odeszli sobie gdzieś daleko, jak gdybyś sam żałował, że 
również nie umarłeś, nie odszedłeś wraz z nimi i nie skończyłeś z tym wszystkim. 

Nie wiecie co to takiego? To gorączka wiosenna. Tak się to właśnie nazywa. A gdy cię 

już  dosięgnie,  chciałbyś  wtedy...  Ach,  nie,  sam  nie  wiesz,  czego  byś  chciał  naprawdę,  ale 
wydaje ci się, że wkrótce serce ci pęknie, tak bardzo tego chcesz! Wydaje ci się, że przede 
wszystkim chciałbyś stąd odejść; odejść od wciąż tych samych starych, nudnych rzeczy, do 
których  już  tak  bardzo  zdążyłeś  się  przyzwyczaić,  a  które  tak  bardzo  cię  nużą,  i  zobaczyć 
wreszcie  coś  nowego.  To  jest  myśl!  Chcesz  odejść  i  zostać  włóczęgą;  chcesz  zawędrować 
daleko, gdzieś do obcych krajów, gdzie wszystko jest tajemnicze, cudowne i romantyczne. A 
jeśli  w  żaden  sposób  nie  możesz  tego  zrobić,  to  wówczas  zadowolisz  się  czymś  znacznie 
mniejszym, pójdziesz sobie gdziekolwiek, tam, dokąd możesz iść, jedynie po to, aby się stąd 
wyrwać, będziesz wdzięczny losowi nawet i za tę okazję. 

Cóż, mnie i  Tomka  Sawyera dopadła właśnie gorączka wiosenna, do tego bardzo silna. 

Ale nie było nawet co marzyć, by Tomek mógł się urwać z domu, bo  — jak sam mówił — 
ciotka Polly nie pozwoliłaby mu rzucić szkoły i gdzieś tam się wałęsać, tracąc czas. Dlatego 
obaj byliśmy strasznie smutni. Pewnego dnia, pod wieczór, przysiedliśmy więc na schodkach 
od frontu domu, gwarząc sobie mniej więcej w ten sposób, gdy oto wyszła z listem w ręku 
sama ciotka Polly i powiedziała: 

— Tomku, wydaje mi się, że będziesz się musiał spakować i jechać do Arkansas... Ciotka 

Sally bardzo cię potrzebuje. 

Z uciechy o mało co nie wyskoczyłem ze skóry. Myślałem też, że Tomek zaraz rzuci się 

ciotce na szyję i urwie jej głowę z radości, ale czy uwierzycie, on siedział tak, jak siedział, 
nieruchomy jak skała, i nie przemówił nawet słowa. O mało się nie rozpłakałem widząc, jak 
głupio się zachowuje, i to teraz, gdy pojawiła się przed nim taka wspaniała szansa. Tam do 

                                                 

5

  'Mowa o wydarzeniach opisanych w Przygodach Hucka. 

background image

diaska,  przecież  gotowa  by  nam  przelecieć  koło  nosa,  gdyby  się  nie  odezwał  i  nie  dał  do 
zrozumienia, jak bardzo jest za to wdzięczny i zobowiązany. Ale on -siedział i nad czymś tam 
medytował, aż wreszcie ogarnęła mnie taka straszna rozpacz, że już sam nie wiedziałem, co 
począć.  A  wtedy  Tomek  przemówił,  i  to  z  takim  spokojem,  że  gotów  byłbym  go  za  to 
zastrzelić: 

— No, cóż — powiedział — jest mi niezmiernie przykro, ale wydaje mi się, że chyba nie 

będę w stanie... A przynajmniej na razie... 

Ciotka Polly zupełnie osłupiała i była tak na niego wściekła, na to jego zimne draństwo, 

że co najmniej przez pół minuty nie mogła wydusić z siebie ani słowa. Więc skorzystałem z 
okazji, szturchnąłem Tomka i mówię mu na ucho: 

— Czyś ty do reszta zwariował? Trafia się taka okazja, a ty co? 
Ale on w ogóle się tym nie przejął. Wymamrotał tylko: 
— Hucku Finnie, czy chcesz, żebym pozwolił jej z o-baczyć na własne oczy, jak bardzo 

chcę  tam  jechać?  Hm,  od  razu  zaczęłaby  mieć  przeróżne  wątpliwości,  wyobraziłaby  sobie 
mnóstwo  niebezpieczeństw,  chorób  i  innych  tam  przeszkód,  i  zanim  byś  się  zdążył 
zorientować,  wnet  by  się  wycofała.  Pozwól,  że  sam  to  załatwię;  sądzę,  że  wiem,  jak  z  nią 
postępować. 

Tak,  nigdy  bym  o  tym  nie  pomyślał.  Ale  on  miał  rację.  Tomek  Sawyer  zawsze  miał 

rację...  To  najbardziej  zrównoważona  głowa,  jaką  kiedykolwiek  widziałem;  zawsze  taki 
spokojny  i  przygotowany  na  każdą  niespodziankę.  Ale  wówczas  już  ciotka  Polly  zdążyła 
przyjść do siebie i wybuchnąć. I jak nie wrzaśnie: 

—  Nie  będziesz  w  stanie!  Ty  nie  będziesz  w  stanie!  Podobnej  bzdury  w  życiu  nie 

słyszałam!  Dobre  sobie,  zwracać  się  do  mnie  w  ten  sposób!  Pakuj  manatki  i  to  już,  a  jeśli 
usłyszę choćby jedno słowo, że czegoś tam nie będziesz w stanie zrobić, a co innego znów 
tak, to już ja ci będę w stanie... wyłoić skórę kijem! 

Kiedy przemykaliśmy obok niej, stuknęła go w głowę naparstkiem, a on, już na schodach, 

udawał, że coś tam skamle. Na górze, w swoim pokoju, aż mnie uściskał z radości, tak bardzo 
go rozpierało, że wyrusza w podróż, i powiedział: 

— Nawet jeszcze się stąd nie ruszymy, a już pożałuje, że kazała mi jechać, ale teraz się w 

żaden sposób nie wykręci. Po tym, co powiedziała, duma nie pozwoli się jej wycofać. 

W  dziesięć  minut  zdążył  się  spakować;  wziął  wszystko  z  wyjątkiem  tego,  co  ciotka  i 

Mary  miały  mu  jeszcze  dołożyć;  później  zmitrężyliśmy  następne  dziesięć  minut,  by  ciotka 
mogła ochłonąć i znowu stać się czuła i łagodna, gdyż Tomek powiedział, że tyle czasu jej 
właśnie trzeba, gdy się nastroszy tylko do połowy, a gdy się nastroszy cała — a tak się stało 
właśnie w tym wypadku — trzeba odczekać aż dwadzieścia minut. Potem zeszliśmy na dół, 
aż spoceni z ciekawości, co było w tym liście. 

Ciotka  siedziała  w  brązowym  gabineciku  z  listem  na  kolanach.  My  też  usiedliśmy,  a 

wtedy powiedziała: 

— Mają tam jakiś dość poważny kłopot i sądzę, że ty i Huck będziecie dla nich czymś w 

rodzaju rozrywki — piszą tutaj „pociechy". Akurat, z ciebie i z Hucka Finną! Mają tam 

i też sąsiada, Brace'a Durilapa, który od trzech miesięcy starał się o rękę ich Benny, a oni 

w końcu powiedzieli mu ostatecznie, że nie i nie ma o czym gadać. Toteż teraz patrzy na nich 
spode łba,-a oni się tym martwią. Więc myślę, że to ktoś, komu woleliby się nie narażać, bo 
próbowali  mu  się  już  przypodobać,  najmując  jego  brata-ladaco  do  pomocy  na  farmie,  choć 
ledwie  było  ich  na  to  stać  i  tak  czy  owak  nie  chcieli  go  przecież  mieć  pod  bokiem.  Kto  to 
właściwie jest, ci Dunlapowie? 

— Mieszkają około mili od wujaszka Silasa, ciociu Polly... W tamtych stronach wszyscy 

farmerzy mieszkają mniej więcej o milę od siebie... A Brace Dunlap jest o wiele bogatszy od 

background image

reszty i ma w dodatku całą masę Murzynów. Jest wdowcem, ma trzydzieści sześć lat, nie ma 
dzieci i przy tym jest taki dumny i ważny z powodu swoich pieniędzy, że wszyscy trochę się 
go  boją.  Wydaje  mi  się,  że  był  przeko-jiany,  że  może  mieć  każdą  dziewczynę,  której  tylko 
zapragnie, jeżeli tylko poprosi o jej rękę. I całkiem nieźle musiało mu dopiec, skoro się nagle 
przekonał, że nie dostanie Benny. Do licha, jest od niej ze dwa razy starszy, a przy tym Benny 
jest  taka  słodka,  taka  śliczna  jak...  No,  cóż,  sama  ją  przecież  widziałaś.  Biedny,  stary  wuj 
Silas! No, nie, to już żałosna historia, jeżeli on w ten sposób zabiega o względy... W takich 
ciężkich warunkach i przy takiej biedzie, a tu jeszcze próbuje wynająć tego nicponia, Jubitera 
Dunlapa, byle się tylko jakoś przypodobać jego uprzykrzonemu bratu. 

— Cóż to za imię? Jubiter! Skąd coś takiego się wzięło? 
— To tylko takie przezwisko. Myślę, że wszyscy już dawno zdążyli zapomnieć, jak mu 

naprawdę na imię. Teraz ma już dwadzieścia siedem lat, a to przezwisko zdobył, gdy po raz 
pierwszy  w  życiu  wybrał  się  kąpać  w  rzece.  Bo  nauczyciel  zauważył  wtedy,  że  on  ma  na 
lewej nodze nad kolanem takie brązowe znamię wielkości dziesięciocentówki, a wokół niego 
cztery malutkie znamionka, i powiedział, że przypomina mu to planetę, Jubitera, wraz z jego 
księżycami.  I  dzieci  pomyślały,  że  to  całkiem  śmieszne,  nazwały  go  Jubiterem  i  tak  już 
pozostało.  Jest  wysoki,  leniwy  i  przebiegły,  do  tego  jeszcze  podstępny  i  raczej  podszyty 
tchórzem. Tyle że na swój sposób jest także dobroduszny, ma długie kasztanowate włosy, a 
za to nie ma zarostu na brodzie i ani centa przy duszy. Brace przez cały czas utrzymuje go 
darmo, pozwala mu donaszać swoje stare ubrania i strasznie nim pomiata. Jubiter jest jednym 
z bliźniaków. 

— No, a jaki jest ten drugi bliźniak? 
— Mówią, że dokładnie taki sam... Przynajmniej był taki sam, bo nie widziano gó już od 

siedmiu  lat.  Kiedy  miał  dziewiętnaście  czy  tam  dwadzieścia  lat,  zaczął  obrabiać  banki  i 
wsadzili go do więzienia, tyle że nawiał stamtąd i uciekł gdzieś na północ. Od czasu do czasu 
słyszano, że znowu dokonuje włamań lub napadów, ale to było całe lata temu. A teraz już nie 
żyje. Przynajmniej tak mówią. Bo już nie ma o nim żadnych wiadomości. 

— A jak on miał na imię? 
— Jake. 
Przez dłuższą chwilę nie padło żadne słowo; starsza pani zastanawiała się nad czymś. W 

końcu powiedziała: 

— Sprawa, która najbardziej martwi twoją ciotkę Sally, to gniew, w jaki wpędza wuja ten 

cały Jubiter. 

Tomek był zaskoczony, a ja również. I Tomek powiedział: 
— W gniew? Wujka Silasa? Na Boga, ty chyba żartujesz, ciociu. Nie wiedziałem, że on 

w ogóle potrafi się gniewać. 

—  Ciotka  Sally  pisze,  że  doprowadza  go  do  prawdziwej  wściekłości;  powiada  też,  że 

czasami zachowuje się tak, jak gdyby chciał naprawdę tamtego uderzyć. 

— Ciociu Polly, to już przechodzi wszystko, co słyszałem. Do kaduka, przecież on jest 

łagodny jak baranek. 

—  Hm,  w  każdym  razie  ciotka  się  bardzo  martwi.  Pisze,  że  wuj  Silas  z  powodu  tych 

kłótni  stał  się  zupełnie  innym  człowiekiem.  Sąsiedzi  też  o  tym  mówią  i  naturalnie  zrzucają 
całą  winę  na  twojego  wuja,  ponieważ  jest  kaznodzieją  i  w  ogóle  nie  powinien  się  z  nikim 
kłócić. Ciotka Sally powiada, że on już nawet nie wie, jak stanąć na ambonie, tak bardzo mu 
wstyd, w dodatku  ludzie wobec niego jakoś ochłodli i  nie jest tak powszechnie lubiany jak 
dotąd. 

background image

—  Hm,  czy  to  nie  dziwne?  Do  licha,  ciociu  Polly,  on  zawsze  taki  dobry,  łagodny  i 

bujający w obłokach, taki roztargniony, wiecznie zamyślony i kochany! Nie, to był po prostu 
anioł! Więc c o mu się mogło stać, jak sądzisz? 

background image

ROZDZIAŁ fr 

Jake Dunlap 

Mieliśmy diabelne szczęście, ponieważ udało nam się złapać parowiec z dalekiej północy, 

który zmierzał do jednego z rozlewisk, czyli tych zabagnionych rzeczek już blisko Lui-.zjany, 
tak więc mogliśmy przebyć za jednym zamachem całą drogę przez górną, a później jeszcze 
przez  dolną  Missisipi  na  tę  farmę  w  Arkansas,  nie  musząc  się  .przesiadać  na  jakiś  inny 
parostatek w St. Louis; w sumie niewiele mniej niż tysiąc mil. 

Nie  było  tu  specjalnego  tłoku;  zaledwie  paru  pasażerów,  i  to  przeważnie  sami  starsi 

ludzie,  którzy  poprzysiadali  sobie  spokój  niutko  z  daleka  od  siebie  i  ucinali  drzemkę. 
Wydostanie się z „górnej rzeki" zabrało nam cztery dni, tak ostro weszliśmy na mieliznę. Ale 
nie  było  tu  nudno  —  nie  mogło  być,  rzecz  jasna,  nudno  dla  chłopaków  jadących  w  taką 
podróż. 

Od samego początku uznaliśmy z Tomkiem, że w kabinie pierwszej klasy — sąsiadującej 

z naszą — podróżuje pewnie ktoś ciężko chory, gdyż posiłki znosili tam zawsze kelnerzy. Po 
jakimś czasie zapytaliśmy nawet o to — a raczej Tomek — i kelner powiedział nam, że jedzie 
tam mężczyzna, tyle że na chorego to chyba nie wygląda. 

— Ale czy nie jest chory? 
— Bo ja wiem? Może i jest, ale ja tam myślę, że on po prostu udaje. 
— A dlaczego tak myślisz? 
—  Bo  gdyby  był  chory,  to  by  przynajmniej  czasami  ściągał  z  siebie  ubranie.  Nie 

uważasz? A ten zawsze ubrany. W każdym razie nigdy nie zdejmuje butów. 

— Tam do licha, nie zdejmuje ich? Nawet kiedy się kładzie? 
— Nawet wtedy. 
To już zabiło Tomkowi nielichego ćwieka — a więc była w tym jednak jakaś tajemnica. 

Bo  gdyby  tak  położyć  przed  Tomkiem  na  stole  jakąś  tajemnicę  i  ciastko,  nie  trzeba  by  mu 
mówić:  wybieraj!  Taka  rzecz  rozumiałaby  się  sama  przez  się.  Ja  tam  mam  taką  naturę,  że 
zawsze najpierw dobrałbym się do placka, a za to on wpierw musiałby się uporać z zagadką. 
No,  cóż,  nie  wszyscy  są  przecież  jednacy.  I  chyba  tak  jest  dobrze.  Więc  Tomek  zaczął 
wypytywać kelnera: 

— Jak się ten facet nazywa? 
— Phillips. 
— Od kiedy jest na statku? 
— Wydaje mi się, że wsiadł w Alexandrii, bardziej w górę rzeki, przy trasie z Iowy. 
— Jak myślisz, co on zamierza? 
— Nie mam pojęcia... Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. 
A ja powiedziałem sobie: aha, jeszcze jeden, który najsamprzód dorwałby się do placka. 
— Czy jest w nim coś szczególnego? Może jakoś specjalnie się zachowuje albo mówi? 
—  Nie,  nic  z  tych  rzeczy,  może  tylko  z  wyjątkiem  tego,  że  wydaje  się  jakiś  taki 

strachliwy  i  tak  w  dzień,  jak  i  w  nocy  trzyma  drzwi  zamknięte,  a  kiedy  tam  zapukasz,  nie 
wpuści cię do środka, póki wpierw nie uchyli odrobinę drzwi i nie zobaczy kto to. 

background image

— Do diaska, a to ciekawe! Chciałbym się mu przypatrzeć! A może następnym razem, 

kiedy będziesz tam wchodził... Jak sądzisz, czy nie mógłbyś otworzyć drzwi na oścież i... 

— Gdzie tam! On zawsze stoi tuż za drzwiami. Ten numer by nie przeszedł. 
Tomek przemyślał to wszystko, a później powiedział: 
—  Chodź  no  tutaj.  Pożyczysz  mi  swój  fartuch  i  pozwolisz  rano  zanieść  mu  śniadanie. 

Dostaniesz za to ćwierć dolara. 

Chłopak był nawet dość chętny, jeżeli tylko główny steward nie będzie miał nic przeciw 

temu. Ale Tomek powiedział, że wszystko załatwione, bo chyba uda mu się to obga-dać, i tak 
też się stało. Tak to wszystko ułożył, że obaj mogliśmy tam wejść, ubrani w białe fartuchy i 
niosąc wiktuały. 

Tomek prawie nie spał, tak bardzo się gorączkował, byle tylko dostać się tam do środka i 

wyświetlić tajemnicę Phillipsa; przez całą noc snuł całą kupę domysłów, co było psu na buty, 
bo jeśli chcesz się dogrzebać specjalnych danych o jakiejś tam rzeczy, to co za sens bawić się 
w zgadywanie i tylko niepotrzebnie marnować amunicję? Ale ja nie straciłem ani chwili snu. 
Guzik mnie to obchodzi, czy dowiem się w końcu czegoś o tym całym Phillipsie, czy też nie. 
Tak sobie powiedziałem. 

Rano  założyliśmy  więc  fartuchy,  wzięliśmy  dwie  tace  z  jedzeniem,  a  potem  Tomek 

zapukał  do  drzwi.  Tamten  uchylił  drzwi,  wpuścił  nas  do  środka,  a  potem  czym  prędzej  je 
zamknął. Do kroćset, kiedyśmy go ujrzeli, o mało co nie upuściliśmy tac! A Tomek zapytał: 

— Tam do diaska, Jubiterze Dunlap, a skąd t y się tu wziąłeś? 
No cóż, tamten, rzecz jasna, był bardzo zaskoczony i z początku wyglądał, jak gdyby nie 

wiedział, czy bać się, czy też cieszyć, czy może zdecydować się na jedno i drugie, 

zresztą  licho  go  wie,  lecz  w  końcu  postanowił  się  chyba  ucieszyć,  bo  twarz  mu 

pokraśniała,  choć  najpierw  to  zbladł  niczym  ściana.  Kiedy  więc  jadł  śniadanie,  zaczęliśmy 
rozmawiać. I on powiedział: 

—  Ależ  ja  wcale  nie  jestem  Jubiterem  Dunlap.  Powiedziałbym  wam  zaraz,  kim  jestem 

naprawdę,  ale  musicie  mi  przysiąc,  że  nie  puścicie  pary  z  ust.  Bo  tak  po  prawdzie  nie 
nazywam się też wcale Phillips. 

A Tomek na to: 
— Jeżeli idzie o nas, to ani mru, mru, ale skoro nie jesteś wcale Jubiterem Dunlap, to i tak 

już nie trzeba, żebyś się nam przedstawiał. 

— A to czemu? 
— Bo skoro nie jesteś nim, możesz być tylko tym drugim bliźniakiem, Jakem. Wyglądasz 

kubek w kubek tak samo jak Jubiter. 

—  Do  diabła,  jestem  Jakem.  Ale  powiedzcie  mi,  skąd  wy  właściwie  znacie  nas, 

Dunlapów? . 

I Tomek opowiedział mu wszystkie przygody, jakie mieliśmy zeszłego lata u wuja Silasa, 

a  kiedy  tamten  zrozumiał,  że  nie  ma  właściwie  niczego,  czego  byśmy  nie  wiedzieli  o  jego 
rodzinie  —  lub  o  nim,  jeśli  już  o  to  chodzi  —  rozgadał  się  na  dobre  i  mówił  z  nami 
najzupełniej  otwarcie.  Gdy  idzie  o  swoje  sprawy,  to  nie  bawił  się  w  żadne  ceregiele; 
powiedział, że był całkiem niezłym ziółkiem, jest nim nadal i jeszcze ma nadzieję, że tak już 
b ę d z i e do samego końca. Mówił, rzecz oczywista, że jego życie nie należy do szczególnie 
bezpiecznych i że... 

Zrobił coś jakby głębszy wdech i pochylił głowę, jak ktoś, kto czujnie nadsłuchuje. My 

siedzieliśmy  niczym  myszy  pod  miotłą,  toteż  przez  sekundę,  a  może  i  dwie  było  zupełnie 
cicho i nie dało się słyszeć żadnych innych dźwięków oprócz tego sap, sap maszynerii na dole 
i skrzypienia pokładu. 

background image

A  potem  znowu  go  uspokoiliśmy,  opowiadając  mu  o  jego  bliskich  i  o  tym,  że  żona 

Brace'a nie żyje od trzech lat. A także o tym, że Brace chciał się żenić z Benny, ale dała mu 
kosza, i że Jubiter pracuje u wuja Silasa, choć obaj przez cały czas drą ze sobą koty. Dopiero 
wtedy roześmiał się i odprężył. 

—  O,  rany!  —  powiedział.  —  Gdy  słucham  tych  wszystkich  plotek,  od  razu 

przypominają mi się stare, dobre czasy i jakoś lepiej się czuję. Bo to już będzie siedem albo i 
więcej lat, odkąd nic z tych rzeczy w ogóle nie słyszałem. No, a jak oni teraz o mnie mówią? 

— Kto? 
— No, oni farmerzy... i rodzina. 
— Cóż, nic nie mówią... najwyżej cię wspominają raz na jakiś czas. 
— Tam do kata! — zawołał zdziwiony. — A to niby dlaczego? 
— Bo myślą, że już pewnie od dawna nie żyjesz. 
—  No  nie!  Mówisz  poważnie?  Jak  pragnę  zdrowia!  —  zerwał  się  z  miejsca,  wyraźnie 

podniecony. 

— Słowo. Nie ma nikogo, kto by myślał, że jeszcze żyjesz. 
—  Więc  jestem  ocalony,  jestem  ocalony,  to  pewne!  Jadę  do  domu!  Ukryją  mnie  tam  i 

ocalą mi życie. Ale wy nie możecie puścić pary z ust... Przysięgnijcie, że nigdy, nigdy nic o 
mnie nie chlapniecie. Och chłopcy, miejcie litość dla biednego łotra, którego wciąż ścigają, za 
dnia i po nocy, i który nawet nie śmie wyściubić stąd nosa! Wam przecież nigdy nic złego nie 
zrobiłem  i  nigdy  wam  nie  zrobię,  jak  mi  Bóg  miły,  lecz  przysięgnijcie,  że  się  ulitujecie  i 
pomożecie mi ratować skórę. 

Przysięglibyśmy  mu  to,  gdyby  nawet  był  psem.  To  już  mu,  biedakowi,  zupełnie 

wystarczyło, by nas zaraz pokochać i darzyć wdzięcznością. Nie mógł się też powstrzymać, 
aby nas nie uściskać. 

Gadaliśmy  tak  dalej,  a  wreszcie  on  wyjął  małą  podręczną  torbę,  otworzył  ją  i  kazał, 

żebyśmy się odwrócili plecami. Uczyniliśmy to, a gdy powiedział, że znów możemy patrzeć, 
przekonaliśmy się, że wygląda zupełnie inaczej niż przedtem. Założył  teraz duże niebieskie 
okulary  i  miał  oprócz  tego  długie  kasztanowate  bokobrody  —  wyglądały  zupełnie  jak 
prawdziwe  —  a  oprócz  tego  wąsy,  tak  jak  i  wcześniej.  Rodzona  matka  by  go  nie  poznała. 
Zapytał nas, czy teraz też wygląda jak jego brat Jubiter. 

—  Nie  —  odrzekł  Tomek  —  nie  masz  już  teraz  nic,  co  mogłoby  go  przypominać,  z 

wyjątkiem długich włosów. 

—  W  porządku,  zanim  tam  pojadę,  przystrzygę  je  sobie  krótko,  aż  do  skóry,  a  potem 

Jubiter  i  Brace  zachowają  wszystko  w  tajemnicy;  będę  tam  z  nimi  mieszkał  jako  zupełnie 
obcy, a sąsiedzi nigdy nie odgadną, kim naprawdę jestem. Co wy o tym myślicie? 

Tomek pomedytował przez chwilę i powiedział: 
—  Hm,  rzecz  jasna,  i  Huck,  i  ja  nie  puścimy  pary  z  ust,  tylko  jeżeli  ty  nie  będziesz 

trzymał  gęby  na  kłódkę,  to  może  to  wyglądać  trochę  ryzykownie.  Nie  bardzo,  ale  zawsze. 
Chcę  przez  to  powiedzieć,  że  jeśli  będziesz  gadał,  to  ludzie  przy-uważą,  że  masz  głos 
zupełnie  podobny  do  Jubitera  i  wtedy  mogą  pomyśleć  o  drugim  bracie-bliźniaku,  o  którym 
sądzili,  że  dawno  nie  żyje,  a  który  przecież  przez  cały  ten  czas  mógł  się  ukrywać  pod 
zmienionym nazwiskiem. 

—  O,  rany  —  powiedział  tamten.  —  Aleś  ty  bystry.  Masz  całkowitą  rację.  Kiedy  w 

pobliżu będzie jakiś sąsiad, przyjdzie mi chyba udawać, że jestem głuchoniemy. Bo gdybym 
tak  przyszedł  do  domu,  a  przegapił  ten  właśnie  drobiazg.  ..  Ale  ja,  tak.  czy  owak,  nie 
wybierałem  się  wcześniej  do  domu.  Chciałem  zwiać  w  jakieś  miejsce,  gdzie  mógłbym  się 
wreszcie  urwać  tym  facetom,  którzy  mi  depczą  po  piętach,  a  potem  zmienić  cokolwiek 
wygląd, skombinować jakieś inne łachy i... 

background image

Dopadł nagle drzwi i przyłożył do nich ucho; przez jakiś czas nadsłuchiwał, blady i jakby 

cokolwiek zdyszany. Zaraz potem wyszeptał: 

— To brzmiało zupełnie jak odciąganie kurka! O Boże, co za pieskie życie! 
A później opadł bezsilnie na krzesło, zupełnie jak chory,, i otarł sobie pot z twarzy 

background image

ROZDZIAŁ III 

Zrabowane diamenty 

Od  tamtego  czasu  byliśmy  z  nim  prawie  stale  i  zawsze  jeden  albo  drugi  z  nas sypiał  u 

niego  na  górnej  koi.  Jake  mówił,,  że  był  taki  samotny  i  tak  wielką  pociechą  jest  dla  niego 
teraz  mieć  jakieś  towarzystwo,  kogoś,  do  kogo  może  się  zwrócić  w  swych  kłopotach.  Aż 
roznosiło nas z ciekawości,- ażeby się wywiedzieć o ten jego sekret, ale Tomek powiedział, 
że najlepiej udawać, że wcale się do tego tak bardzo nie palimy, a wtedy on sam się pewnie 
wygada  podczas  którejś  rozmowy.  Bo  jeżeli  zaczniemy  go  o  to  wypytywać,  zrobi  się 
podejrzliwy  i  do  reszty  zamknie  się  w,  swojej  skorupie.  I  stało  się  właśnie  tak,  jak  Tomek 
przewidział. Bez trudu można było zauważyć, że Jake sam chce o tym mówić, lecz zawsze, 
już  na  samym  początku,  powstrzymywał  się  nagle,  jakby  czymś  wystraszony;  ledwie  tylko 
zahaczył  o  tamte  swoje  sprawy,  zaraz  zaczynał  mówić  o  czym  innym.  A  potem  było  tak: 
najpierw  nas  wypytywał,  niby  to  obojętnie,  o  pasażerów  na  dolnym  pokładzie.  Więc 
mówiliśmy mu o nich to i owo. Ale on nie wyglądał na zadowolonego, bo to nie było dosyć 
szczegółowe. Kazał nam ich opisać dokładnie i Tomek to zrobił. W końcu, gdy mówił mu o 
jednym  z  najbardziej  obszarpanych  i  strasznie  gburowatych  pasażerów,  Jake'a  aż  przeszedł 
dreszcz, a potem głęboko odetchnął i powiedział: 

-  Mocny  Boże,  toż  to  jeden  z  nich!  Ani  chybi  są  tu  na  pokładzie,  byłem  tego  pewien. 

Miałem cokolwiek nadziei, że udało mi się jakoś uciec, ale nigdy w to nie wierzyłem. Mów 
dalej. 

I później, gdy Tomek opisywał  jeszcze innego włóczęgę z pokładu, Jake wzdrygnął  się 

znowu, po czym stwierdził: 

—  Tak,  to  on!  To  ten  drugi!  Gdyby  tylko  nastała  ciemna  deszczowa  noc,  mógłbym 

drapnąć na brzeg. Bo widzicie, oni, mnie szpiegują. Wolno im wejść tutaj na górę, zamówić 
sobie kielicha w barze na dziobie i wykorzystają okazję, żeby przekupić kogoś, aby miał na 
mnie oko, bagażowego, pucy-buta czy kogoś tam innego. Gdybym tak wymknął się na brzeg, 
żeby nikt mnie nie widział, wiedzieliby o tym w przeciągu godziny. 

Chodził tam i z powrotem i już po chwili, rzecz jasna, zaczął mówić o sobie! Rozbabrał 

wszystkie swoje sukcesy i upadki, a kiedy doszedł do odpowiedniego miejsca, nic go nie było 
już w stanie zatrzymać. Powiedział: 

—  To  był  z  góry  ukartowany  skok.  Wszystko  wydarzyło  się  w  pewnym  sklepie 

jubilerskim  w  St.  Louis.  Chodziło  nam  właściwie  o  dwa  wspaniałe  brylanty,  oba  wielkości 
orzechów  laskowych,  które  wszyscy  przychodzili  tam  oglądać.  Wyelegantowaliśmy  się  jak 
trzeba i odstawiliśmy robotę w biały dzień. Kazaliśmy przysłać sobie te kamyczki do hotelu, 
żeby  je  obejrzeć  i  zastanowić  się  spokojnie,  czy  kupujemy,  czy  nie.  A  gdyśmy  je  oglądali, 
mieliśmy  już  pod  ręką  wcześniej  przygotowane  lipne  imitacje  i  właśnie  one  wróciły  do 
sklepu, "kiedyśmy powiedzieli, że jak za te dwanaście kawałków, to nie są dość czystej wody. 

— Dwanaście... tysięcy... dolarów! — jęknął Tomek. — Czy sądzisz, że naprawdę warte 

były taką kupę forsy? 

— Co do centa. 
— I wy uciekliście z nimi? 

background image

—  Bez  najmniejszych  kłopotów.  Nie  sądzę,  żeby  faceci  od  tego  jubilera  połapali  się 

wtedy, żeśmy ich obrobili. Ale, rzecz jasna, nie byłoby rozsądnie siedzieć dłużej w St. Louis, 
więc uznaliśmy, że znacznie lepiej będzie, gdy sobie odjedziemy. Ale jeden chciał tam, drugi 
znowuż  tu,  więc  rzuciliśmy  monetę,  orzeł  albo  reszka,  no  i  los  wskazał  górną  Missisipi. 
Owinęliśmy  te  diamenty  w  papier,  wypisaliśmy  na  tym  nasze  nazwiska  i  oddaliśmy  je  na 
przechowanie recepcjoniście z hotelu, polecając mu, żeby nigdy nie oddawał paczuszki tylko 
jednemu  z  nas,  jeżeli  pozostałych  przy  tym  nie  będzie,  aby  mogli  zaświadczyć.  A  później 
poszliśmy do miasta, każdy na własną rękę, bo tak mi się wydaje, że wszystkich nas dręczyła 
wtedy jedna myśl. _Nie jestem tego pewien, ale chyba tak. 

— Jaka znów myśl? — zapytał Tomek. 
— Ażeby obrabować pozostałych wspólników. 
— Co? To znaczy jeden miałby zagarnąć wszystko, choć wszyscy się męczyli, żeby to 

zdobyć? 

— Jasne. 
To  napełniło  Tomka  obrzydzeniem,  więc  powiedział,  że  to  chyba  najpodlejsza  i 

najbezecniejsza  sprawa,  o  jakiej  w  życiu  słyszał.  Lecz  Jake  Dunlap  oświadczył,  że  w  jego 
fachu to zupełnie normalne. Mówił też, że gdy się ktoś wplącze w takie interesy, sam musi 
doglądać swego, bo przecież nikt inny go w tym nie zastąpi. A potem ciągnął dalej: 

— Bo widzicie, cały kłopot w tym, że nie sposób podzielić dwóch diamentów na trzech. 

Gdyby tak były trzy... Ale cóż, to nieważne, aż tylu ich nie mieliśmy. Wałęsałem się trochę 
po  bocznych  ulicach,,  cały  czas  rozmyślając.  I  mówię  sobie:  podwędzę  te  kamuszki  przy 
pierwszej lepszej okazji i skombinuję sobie jakieś inne łachy, a później wymknę się chłopcom 
i kiedy już będę daleko, zmienię zupełnie wygląd, mogą mnie* wtedy szukać. Zdobyłem więc 
sztuczne bokobrody, okulary i ten garnitur wiejskiego eleganta, zapakowałem to wszystko do 
torby,  a  już  w  drodze  powrotnej,  gdym  przechodził  koło  takiego  sklepu,  gdzie  sprzedają 
najprzeróżniejsze rzeczy, ujrzałem przez szybę jednego z moich kamratów. Był to Bud Dixon. 
Bardzo  się  ucieszyłem,  możecie  być  pewni.  Więc  mówię  sobie,  dobra,  zobaczymy,  co  też 
upuje. Przystanąłem w ukryciu i patrzę, co się święci. I jak myślicie co kupił? 

— Bokobrody? — spytałem. 
— Nie. 
— Okulary? 
— Też nie. 
—  Och,  dałbyś  lepiej  spokój,  Huckelberry  Finnie,  ty  ic,  tylko  przeszkadzasz.  A  co  on 

kupił, Jake? 

— Nigdy w życiu byście na to nie wpadli. Kupił po pro-tu śrubokręt... taki bardzo mały. 
—  No,  nie,  jak  pragnę  zdrowia!  I  po  co  mu  to  było?  ■—  Dokładnie  tak  samo  wtedy 

pomyślałem i ja. 

To było bardzo dziwne. Do reszty mnie zatkało. I mówię obie: po co mu śrubokręt? Więc 

kiedy już wychodził, cofałem się, żeby mnie nie przyuważył, a później poszedłem za nim aż 
do sklepu z używanymi ciuchami i zobaczyłem, że kupił sobie czerwoną flanelową koszulę i 
trochę innych tarych obszarpanych łachów — dokładnie te same, które a teraz na sobie, tak 
jak  mi  go  opisałeś.  Później  poszedłem  a  nabrzeże,  ukryłem  swoje  rzeczy  na  pokładzie 
parowca, co miał iść w górę rzeki, bo ten akurat sobie wybraliśmy, i wróciłem do miasta, a 
szczęście  znów  mi  dopisało.  Bo  oto  przyuważyłem  naszego  drugiego  kamrata,  jak  chował 
swój  zapas  starych,  zardzewiałych  rupieci,  kupionych  gdzieś  z  drugiej  ręki.  Odebraliśmy 
diamenty i wsiedliśmy na pokład. Teraz to już byliśmy w sytuacji bez wyjścia, bo nie posób 
było nawet położyć się spać. Musieliśmy tak siedzieć, a każdy patrzył na ręce pozostałym. To 
wielka  szkoda,  że  do  wszystkiego  doszły  jeszcze  te  nerwy,  bo  już  i  tak  od  paru  tygodni 

background image

uzbierało  się  między  nami  zbyt  wiele  złej  krwi,  a  przyjaciółmi  byliśmy  tylko  z  uwagi  na 
wspólne  interesy.  Oj,  niedobrze,  zważywszy,  że  na  trzech  mężczyzn  były  tylko  te  dwa 
brylanty.  Wpierw  zjedliśmy  kolację,  a  później  szwendaliśmy  się  razem  tam  i  sam  po 
pokładzie  prawie  do  samej  północy,  nic  tylko  paląc  cygara.  Wreszcie  usiedliśmy  sobie  w 
mojej  kabinie  i  zamknęliśmy  drzwi,  ażeby  zajrzeć  do  tej  naszej  paczuszki  i  sprawdzić,  czy 
aby  z  diamentami  wszystko  jest  jak  trzeba.  Później  położyliśmy  je  na  dolnej  koi,  tak  na 
widoku, i siedzieliśmy przy nich do zupełnego znudzenia, aż wszystkich zaczął morzyć sen. 
W  końcu  pierwszy  przysnął  Bud  Dixon.  Jak  tylko  zaczął  głośno  i  miarowo  chrapać,  co 
wskazywało, że pokima dłużej, a broda opadła mu aż na pierś i wyglądało na to, iż nic go nie 
zbudzi, Hal Clayton skinął głową w kierunku brylantów, a potem w stronę drzwi, więc zaraz 
się  połapałem,  o  co  mu  szło.  Sięgnąłem  po  paczuszkę,  po  czym  wstaliśmy  i  odczekaliśmy 
chwilę w całkowitej ciszy. Bud ani drgnął; przekręciłem ostrożnie klucz, a później w ten sam 
sposób  nacisnąłem  gałkę  i  na  palcach  wyszliśmy  z  kajuty,  zamykając  za  sobą  powolutku 
drzwi. 

Na  zewnątrz  nikogo  nie  było,  a  statek  sunął  naprzód,  bardzo  szybko  i  pewnie,  prując 

wielkie  lustro  wody  skąpanej  w  mglistym  świetle  księżyca.  Bez  słowa  poszliśmy  prosto  na 
pokład spacerowy i przysiedliśmy pod jakimś bulajem. Obaj wiedzieliśmy, w czym rzecz, nie 
musieliśmy  sobie  niczego  tłumaczyć.  Bud  Dixon  się  obudzi,  zauważy  brak  łupu  i  po-pruje 
wprost do nas, bo to był facet, który nie pękał przed nikim ani przed niczym. A kiedy tylko 
się  zjawi,  to  albo  wypchniemy  go  za  burtę,  albo  on  nas  załatwi.  Dreszcz  przeszedł  mi  po 
grzbiecie,  bo  nie  jestem  aż  taki  chojrak  jak  niektórzy  inni,  no,  ale  gdybym  stchórzył...  Cóż, 
trzeba było spróbować. 

Miałem trochę nadziei, że statek gdzieś przybije, a wtedy my wymkniemy się na brzeg i 

nie będziemy musieli brać na siebie ryzyka całej awantury. Oj, bałem się Buda Dixona, tyle 
że nasza łajba płynęła w górę rzeki i nie było szansy, że gdzieś przycumuje. 

Tak, czas dłużył się nam okropnie, a tamten wcale jakoś nie nadchodził! W końcu zaczęło 

świtać,  a  jego  jak  nie  było,  tak  nie  było.  Do  diabła!  —  mówię  —  co  ty  na  to?  Czy  to  nie 
podejrzane?  O,  rany  —  powiada  Hal  —  czy  nie  wydaje  ci  się,  że  to  właśnie  on  nas 
wykołował? Rozwiń ten papier! Zrobiłem to i, na Boga, tam w środku nic nie było* tylko dwa 
małe  kawałeczki  cukru!  Właśnie  dlatego  mógł  tam  sobie  siedzieć  i  pochrapywać  spokojnie 
przez  calutką  noc.  Że  cwanie?  Pewnie,  że  tak!  Już  wcześniej  przygotował  sobie  ten  drugi 
papierek i podmienił je nam pod samym nosem. 

Czuliśmy  się  bardzo  podle.  Ale  przede  wszystkim  należało  od  razu  ułożyć  jakiś  plan, 

więc myśmy go obmyślili. Zwiniemy ten papierek dokładnie tak, jak był, wśłiźniemy się po 
cichu,  znów  położymy  go  na  koi  i  będziemy  udawać,  że  n  i  e  mamy  pojęcia  o  tym  jego 
szwindlu  ani  że  wcale  się  nie  połapaliśmy,  że  z  tym  chrapaniem  to  on  tylko  udawał,  a  tak 
naprawdę to śmiał się z nas w kułak. A poza tym będziemy go mieć na oku i pierwszej nocy, 
gdy  już  staniemy  na  brzegu,  spijemy  go,  obszukamy,  weźmiemy  te  diamenty,  a  nawet  go 
wykończymy, jeśli tylko nie będzie to zbyt ryzykowne. Gdybyśmy odzyskali łup, to przecież 
musielibyśmy  go  wykończyć,  bo  jak  nie,  to  on  by  nas  ścigał  i  na  pewno  załatwił.  Ale  rak 
naprawdę nie miałem większej nadziei. Wiedziałem, że da się go upić — do tego zawsze był 
skory — tylko co by nam to dało? Moglibyśmy go przecież obszukiwać przez rok i niczego 
nie znaleźć. 

I słuchajcie, dokładnie w tej samej chwili aż mi zaparło dech z wrażenia i stanąłem jak 

wryty. Bo oto w mojej głowie zrodziła się nagle myśl, która nieomal poszarpała mi mózg na 
strzępy.  I,  na  Boga!  poczułem  się  zaraz  lepiej  i  weselej.  Widzicie,  zdjąłem  buty,  żeby  mi' 
stopy  trochę  odpoczęły,  i  właśnie  kiedy  wziąłem  jednego  do  ręki,  ażeby  go  znów  obuć,  i 
zerknąłem przypadkiem na spodnią część obcasa, aż mnie zamurowało. Przypominacie sobie 
ten mały, tajemniczy śrubokręt? 

background image

— Jasne, że tak — odrzekł Tomek, rozpalony niemal do białości. 
—  No  więc,  kiedy  spojrzałem  na  ten  spód  obcasa,  to  nagle  olśniła  mnie  myśl,  że  już 

wiem,  gdzie  tamten  mógł  ukryć  diamenty!  Spójrzcie  no  na  ten  obcas.  Widzicie,  ma  taką 
stalową blaszkę, a blaszka jest przykręcona małymi śrubkami. A przecież tamten nigdzie nie 
mógł  mieć  podobnych  śrubek,  tylko  przy  obcasach  butów,  więc  jeśli  ni  stąd,  ni  zowąd 
potrzebny mu był śrubokręt, to odkryłem, po co, i chyba nie byłem w błędzie. 

— Huck, czy to nie fantastyczne?! — zapytał nagle Tomek. 
—  Ale  włożyłem  buty,  zeszliśmy  na  dół,  weszliśmy  cicho  do  kajuty,  położyliśmy 

papierek  z  tym  cukrem  na  koi  i  przy-siedliśmy  sobie,  niczym  te  dwie  trusie,  ażeby  się 
przysłuchać, jak Bud Dixon chrapie. Hal Clayton wkrótce zasnął, ale ja nie mogłem; nigdy w 
życiu  nie  byłem  taki  rześki.  Rozglądałem  się  ukradkiem  spod  ronda  kapelusza,  czy  aby  na 
podłodze nie ma okrawków skóry. Zabrało mi to sporo czasu i nawet już myślałem, że może 
jednak to nie było tak, lecz koniec końców spostrzegłem, co trzeba. Ten skrawek leżał przy 
samym  przepierzeniu  i  kolorem  nie  różnił  się  prawie  od  dywanu.  Był  to  jak  gdyby  mały, 
okrągły korek, prawie tak gruby, jak koniec twojego małego palca, i powiedziałem sobie: w 
tym gniazdku, z którego pochodzisz, jak nic siedzi teraz diament. A zaraz potem znalazłem 
jeszcze drugi taki okrawek. 

Pomyślcie tylko, jaki ten drań był sprytny i opanowany! Sam nam podsunął ten koncept i 

jeszcze  przewidział,  co  zrobimy,  a  my  daliśmy  się  na  to  złapać  jak  kompletni  idioci.  A  on 
siedział tam sobie, bez pośpiechu odkręcił obie blaszki z obcasów, wyciął dziurki, włożył tam 
diamenty i przykręcił co trzeba z powrotem. Wiedział, że podgrandzimy ten jego lipny łup i 
będziemy czatować przez calutką noc, aż wreszcie przyjdzie i da się utopić. No i, na Boga, 
tak właśnie to wyglądało! Sądzę, że diablo sprytnie to sobie obmyślił. 

— No, ma się chyba rozumieć! — powiedział Tomek, przepełniony podziwem. 

background image

ROZDZIAŁ IV 

Trzech śpiących 

Przez cały dzień urządzaliśmy sobie hece, że to niby przyglądamy się sobie uważnie, tyle 

że,  mówię  wam,  przynajmniej  nas  dwóch  aż  od  tego  mdliło  i  cała  rzecz  kosztowała  nas 
bardzo wiele trudu. Pod wieczór dotarliśmy do jednego z tych małych miasteczek w Missouri, 
już  spory  kawał  w  górnym  biegu  rzeki,  blisko  Iowy;  zjedliśmy  kolację  w  knajpie  i 
wynajęliśmy  sobie  pokój  na  piętrze,  z  wielkim  małżeńskim  łożem  i  małym  dziecinnym 
łóżeczkiem. Ale kiedy już szliśmy tam gęsiego — ja na samym końcu, a gospodarz ze świecą 
łojową  na  przedzie  —  cisnąłem  swoją  torbę  pod  sosnowy  stolik  ustawiony  w  ciemnym 
korytarzu. Wypiliśmy bardzo dużo whisky i graliśmy w pokera, po dziesięć centów runda, a 
kiedy tylko Budowi zaczęło szumieć w głowie, my dwaj zaprzestaliśmy picia, lecz za to jemu 
pozwalaliśmy do woli. Poiliśmy go, dopóki nie zwalił się z krzesła i nie zachrapał na ziemi. 

Teraz  już  wszystko  było  gotowe.  Powiedziałem,  że  lepiej  będzie,  jak  ściągniemy  buty 

Budowi i swoje też zdejmiemy, bo wtedy nie narobi się tyle hałasu i można go będzie wlec, 
obracać  w  tę  i  we  w  tę,  i  obszukać  bez  żadnych  kłopotów.  Tak  też  zrobiliśmy.  Ustawiłem 
swoje  buty  tuż  obok  butów  Buda,  żeby  były  pod  ręką.  A  potem  rozebraliśmy  go  i 
przeszukaliśmy wszystko: wszystkie szwy i kieszenie, skarpetki, wnętrze butów, tobołek. Ale 
żadnych  diamentów  tam  nie  było.  Znaleźliśmy  śrubokręt  i  wtedy  Hal  powiedział:  „Jak 
myślisz,  po  co  mu  to  było?"  Odpowiedziałem,  że  nie  mam  pojęcia,  ale  kiedy  nie  patrzył, 
zwinąłem  go.  W  końcu  Hal  wyglądał  już  na  pokonanego  i  bardzo  zniechęconego  i 
powiedział, że możemy sobie dać spokój. Na,to tylko czekałem. 

I powiadam: 
— Ale w jedno miejsce jeszcze żeśmy nie zajrzeli. 
— Gdzie? — zapytał. 
— Do brzucha. 
— Na Boga, przez myśl mi to nie przeszło! Teraz sprawa będzie zupełnie prosta i pewna 

jak sama śmierć. Ale jak się do tego zabrać? 

—  Całkiem  zwyczajnie  —  mówię  mu  na  to.  —  Zostań  tu  przy  nim  a  za  ten  czas 

poszukam apteki i myślę, że znajdę coś, co spowoduje, że tym naszym kamykom szybko się 
znudzi ich obecny adres. 

Powiedział, że tak będzie najlepiej, i kiedy patrzył mi prosto w oczy, wskoczyłem w buty 

Buda, a on się nie zmiarkował. Były na mnie ciut za duże, ale to znacznie lepiej niż gdyby 
cisnęły.  Idąc  przez  ciemny  korytarz  odnalazłem  torbę  i  po  minucie  wyszedłem  tylnymi 
drzwiami, a później już, sadząc pięciomilowe kroki, ruszyłem drogą wzdłuż rzeki. 

A  tak  w  ogóle,  to  czułem  się  całkiem  niekiepsko.  Widocznie  takie  dreptanie  po 

diamentach wychodzi na zdrowie. Kiedy minęło już piętnaście minut, powiedziałem sobie w 
duchu:  „No,  odwaliłem  chyba  ponad  milę  i  wszystko  jest  jak  trzeba".  Jeszcze  pięć  minut  i 
mówię:  „No,  to  prujemy  przed  siebie,  tyle  że  pewien  facet  zaczyna  się  już  głowić,  o  co 
właściwie  chodzi".  Jeszcze  pięć  i  powiadam,-cały  czas  sam  do  siebie:  „Oj,  teraz  to  już 
naprawdę nerwy go ponoszą, miota się tam i z powrotem po całym pokoju". A po dalszych 
pięciu: „Cóż, machnąłem chyba jakieś dwie i pół mili, a tamten pewnie wyłazi już ze skóry i 
jeśli się nie mylę, to klnie na czym świat stoi". A jeszcze później, gdy upłynęło ze czterdzieści 

background image

minut: „Teraz już wie na pewno, że coś tutaj nie tak!" I potem, po pięćdziesięciu: „Teraz już 
prawda  sama  lezie  mu  w  oczy.  Podejrzewa,  że  kiedyśmy  tak  razem  obszukiwali  Buda, 
dorwałem te diamenty, wsunąłem je do kieszeni,  ale po sobie nic nie dałem poznać. Aha, i 
rusza  w  pościg.  Będzie  na  pewno  szukał  świeżych  śladów,  ale  te  równie  dobrze  mogą  go 
zaprowadzić w dół, jak i w górę rzeki". 

Wtedy  to  zobaczyłem  jakiegoi  mężczyznę,  który  jechał  na  mule,  i  bez  zastanowienia 

dałem nura w krzaki. Bardzo głupio zrobiłem! Bo kiedy się ze mną zrównał, zatrzymał swego 
wierzchowca,  odczekał  chwilę,  aż  wyjdę,  a  potem  ruszył  dalej.  Ale  nie  było  mi  już  tak 
wesoło. I powiedziałem sobie: „Sknociłem robotę, to chyba oczywiste, on przecież może się 
natknąć na Hala Claytona". 

Około trzeciej nad ranem dotarłem do Alexandrii. Tam ujrzałem w przystani właśnie ten 

parostatek  i  bardzo  się  ucieszyłem,  bo  rozumiecie,  poczułem  się  już  bezpieczny.  Właśnie 
zaczęło świtać. Wszedłem na pokład, wynająłem tę oto kabinę, ubrałem się tak, jak mnie teraz 
widzicie,  i  zaszyłem  się  w  budce  pilota.  Aby  móc  wszystko  sprawdzić,  choć  —  jak  mi  się 
zdawało  —  nie  było  to  konieczne.  Siedziałem  tam,  bawiłem  się  diamentami  i  czekałem, 
czekałem,  aż  statek  wreszcie  ruszy,  ale  on  ciągle  tkwił  w  miejscu.  Widzicie,  naprawiali 
właśnie maszyny, tyle że ja się nie od razu połapałem, bo dotąd mało miałem do czynienia z 
parowcami. 

Mówiąc krótko: statek odbił od brzegu dopiero w samo południe, a ja na długo przedtem 

ukryłem  się  w  kabinie,  ponieważ  tuż  przed  śniadaniem  spostrzegłem  jakiegoś  gościa,  który 
szedł  w  naszą  stronę,  i  wydawało  mi  się  z  daleka,  że  idzie  krokiem  podobnym  do  Hala 
Claytona. O mało co nie zemdlałem z wrażenia. I powiedziałem sobie: „Jeżeli przy-uważy, że 
jestem tu, na pokładzie, to będzie mnie wtedy miał niczym szczura w pułapce. Przyjdzie mu 
tylko kazać mnie obserwować i czekać, czekać, aż się wymknę na ląd, święcie przekonany, że 
on  pozostał  za  mną  o  całe  tysiące  mil,  a  wtedy  ruszy  w  moje  ślady,  zapędzi  w  dogodne 
miejsce  i  każe  oddać  diamenty.  A  później...  och,  wiadomo,  co  ze  mnę  zrobi!"  Czyż  to  nie 
koszmar? No, a pomyśleć, że tamten też znajdzie się na pokładzie! Ech, czyż to nie straszny 
pech, chłopcy,  czy nie straszliwy pech? Ale wy  pomożecie mi się jakoś uratować, prawda? 
Och, chłopcy, bądźcie dobrzy dla nieszczęsnego łotra, zaszczutego na śmierć, i dopomóżcie 
mi się ocalić, a będę całował ziemię, po której stąpacie! 

Uspokoiliśmy go mówiąc, że coś tam się wymyśli i jakoś mu się postaramy dopomóc, a 

więc  nie  musi  się  tak  strasznie  trząść.  Wtedy  humor  od  razu  mu  się  poprawił;  odkręcił  te 
swoje blaszki na obcasach, wyjął diamenty, obracał je w palcach w tę i we w tę, podziwiał i 
sycił  się  ich  widokiem,  a  kiedy  tylko  padło  na  nie  światło,  to  wtedy  owszem,  były 
rzeczywiście  piękne,  mogłoby  się  wydawać,  że  wybuchają  i  rozsiewają  ogień.  Ale  tak  czy 
inaczej miałem go za durnia. Na jego miejscu oddałbym te diamenty kompanom i powiedział 
im, żeby pryskali na brzeg i dali mi święty spokój. Lecz on był zupełnie inny. Mówił, że to 
krociowa fortuna i że nie zniósłby nawet podobnej myśli. 

Parowiec dwukrotnie przystawał, żeby naprawić ma szyny, i postój trwał dosyć długo, raz 

nawet  w  nocy,  ale  nie  było  dość  ciemno,  więc  Jake  bał  się  wyskoczyć  na  ląd.  Lecz  już  za 
trzecim  razem,  kiedy  przystanęliśmy,  nadarzyła  się  lepsza  okazja.  Trochę  po  pierwszej  w 
nocy  przybiliśmy  do  brzegu  koło  wiejskiego  składu  drewna,  o  jakieś  czterdzieści  mil  od 
farmy  wuja  Silasa.  Wkrótce  też  zaczęło  się  chmurzyć  i  zbierać  na  burzę.  Toteż  Jake 
skorzystał  z  okazji,  żeby  się  jakoś  wymknąć.  Zaczęto  właśnie  ładować  drewno.  A  zaraz 
potem lunął rzęsisty deszcz i zerwał się wiatr. Rzecz jasna, wszyscy majtkowie narzucali na 
siebie  jutowe  worki  i  nosili  je  niczym  kaptury,  tak  jak  to  robią  zazwyczaj,  kiedy  dźwigają 
ładunek.  My  buchnęliśmy  jeden  dla  Jake'a,  a  on  wziął  swoją  torbę,  prześliznął  się  na  rufę, 
później podreptał na dziób razem z innymi i zszedł z nimi na brzeg, a kiedy spostrzegliśmy, 
że znika z kręgu światła pochodni  i  pochłania go mrok, odetchnęliśmy z ulgą błogosławiąc 
los  i  poczuliśmy  się  naprawdę  wspaniale.  Ale  nie  trwało  to  długo.  Wydaje  mi  się,  że  ktoś 

background image

musiał nas sypnąć, bo ledwie upłynęło osiem czy dziesięć minut, a już tamci dwaj popędzili 
co  tchu  w  piersi  na  dziób,  zeskoczyli  na  brzeg  i  tyleśmy  ich  widzieli.  Czekaliśmy  aż  do 
białego  rana,  czy  przypadkiem  nie  wrócą  i  cały  czas  mieliśmy  nadzieję,  że  tak  się  właśnie 
stanie. Ale nie wrócili. Byliśmy teraz straszliwie przygnębieni i smutni. Liczyliśmy już tylko 
na to, że Jake wyprysnął dostatecznie wcześnie, aby nie mogli trafić na jego ślad, że dotrze do 
swego brata, ukryje się tam jakoś i będzie bezpieczny. 

Planował,  że  powędruje  drogą  wzdłuż  brzegu,  a  nam  polecił  sprawdzić,  czy  Brace  i 

Jubiter  są  w  domu  i  czy  nie  ma  tam  przypadkiem  żadnych  obcych,  a  później,  gdzieś  tak  o 
zachodzie słońca, wymknąć się cichcem do niego i wszystko mu opowiedzieć. Powiedział, że 
będzie na nas czekał przy małej kępie sykomor, tuż za tytoniowym łanem Tomko-wego wuja 
Silasa. A więc niedaleko od drogi biegnącej brzegiem rzeki, w miejscu całkiem ustronnym. 

Siedzieliśmy  długo  rozprawiając  o  tym,  czy  ma  w  ogóle  jakieś  szanse,  i  Tomek 

powiedział, że wszystko będzie dobrze, jeżeli jego kamraci popędzą w górę, a nie w dół rzeki, 
lecz to nie było zbyt prawdopodobne, bo przecież mogli wiedzieć, skąd Jake pochodzi, toteż z 
pewnością pójdą w tym właśnie kierunku, będą go tropić przez cały boży dzień, a on niczego 
nie  będzie  podejrzewał  i  kiedy  tylko  się  ściemni,  wtedy  go  ukatrupią  i  odbiorą  mu  buty. 
Dlatego też zrobiło się nam jeszcze smutniej. 

background image

ROZDZIAŁ V 

Tragedia w lesie 

Naprawy w maszynowni skończono dopiero późnym popołudniem, więc kiedy wreszcie 

dotarliśmy do domu, słońce chyliło się już ku zachodowi, toteż nawet nie przystawaliśmy po 
drodze,  ale  co  tchu  w  piersi  popędziliśmy  do  kępy  sykomor,  żeby  powiedzieć  Jake'owi, 
dlaczegośmy  się  tak  spóźnili  i  żeby  jeszcze  trochę  poczekał,  aż  pójdziemy  do  Brace'ą  i 
zobaczymy, jak tam sprawy stoją. Kiedy spoceni i zdyszani po tak długim biegu wyszliśmy 
wreszcie na skraj lasu, było już szarawo. O jakie trzydzieści jardów przed sobą zobaczyliśmy 
te  właśnie  sykomory,  a  także  —  dokładnie  w  tej  samej  chwili  —  spostrzegliśmy  dwóch 
mężczyzn  biegnących  w  stronę  kępy  i  zaraz  potem  dotarły  do  naszych  uszu  dwa  albo  trzy 
przeraźliwe wołania o pomoc. I pomyśleliśmy: „Ani chybi utłuką nam biednego Jake'a". 

Śmiertelnie przerażeni popędziliśmy na pole tytoniowe i ukryliśmy się tam, dygocąc tak 

straszliwie,  że  aż  dziw,  iż  ubrania  jakoś  się  na  nas  trzymały.  I  właśnie  w  tej  sekundzie, 
kiedyśmy tam wskoczyli, przebiegło obok dwóch mężczyzn co sił w nogach właśnie w stronę 
kępy. A już po chwili wypadło ich stamtąd czterech i pognali przed siebie drogą: po prostu 
jakichś dwóch jeszcze innych goniło tamtych dwóch. 

Padliśmy  na  ziemię  —  zupełnie  osłabli,  niezdolni  do  czegokolwiek  —  i  tylko 

nadstawialiśmy uszu, czy nie dobiegnie nas aby jakiś odgłos walki, ale przez dłuższą chwilę 
słyszeliśmy  jedynie  łomot  własnych  serc.  Rozmyślaliśmy  o  tym,  co  mogło  teraz  leżeć  tam, 
wśród sykomorów, i czuliśmy się tak, jakby nagle w pobliżu znalazła się pokutująca dusza, 
toteż  wstrząsały  mną  zimne  dreszcze.  Wtedy  zza  horyzontu  wyjrzał  pyzaty  księżyc, 
niesamowicie  duży,  okrągły  i  jasny;  przezierał  przez  korony  drzew  niczym  twarz  więźnia 
spoza kraty, a wokół nas zaczęły pełzać mroczne cienie i mleczno-białe smugi jego blasku. I 
zrobiło się zaraz dziwnie cicho i upiornie, powiało takim jakimś strasznym nocnym chłodem, 
jakbyśmy  ni  stąd,  ni  zowąd  znaleźli  się  na  cmentarzu.  A  tu  znienacka  Tomek  szepnął  mi 
wprost do ucha: 

— Patrz! Co to? 
— Nie!!! — ja na to. — Nie strasz mnie w ten sposób! uż i tak prawie konam ze strachu, i 

to bez twojej pomocy. 

— Patrz, mówię ci. Coś tam wychodzi spomiędzy sy-omor. 
— Nie, Tomku! 
— Coś bardzo wysokiego! 
— O Boże, Boże! A niech to... 
— Uspokój się... idzie w naszą stronę. 
Był tak podniecony, że ledwie łapał oddech i tylko z największym trudem mógł szeptać 

mi  na  ucho.  Spojrzałem  w  tamtym  kierunku.  Nie  mogłem  się  jednak  powstrzymać. 
Przyklęknęliśmy  więc  obaj,  wspierając  brody  o  żerdzie  ogrodzenia,  i  patrzyliśmy  przed 
siebie, tak, jednak patrzyliśmy, dławiąc się niemal powietrzem. A tamto coś szło drogą... szło 
w  cieniu  drzew,  zupełnie  zamazane,  dopóki  nie  podeszło  bliżej  nas  i  nie  stanęło  pośrodku 
jasnej plamy księżycowego blasku. A wtedy czym prędzej runęliśmy na ziemię. To był duch! 
Duch Jake'a Dunlapa! Tak przynajmniej zrazuśmy pomyśleli. 

Przez chwilę albo dwie nie śmieliśmy się nawet poruszyć. A zaraz potem wszystko gdzieś 

background image

zniknęło. Mówiliśmy więc o tym przyciszonymi głosami. Tomek powiedział: 

— One bywają zazwyczaj niewyraźne i takie zamazane, jakby były zrobione z mgły. Ale 

ten taki nie był. 

— No nie — odrzekłem mu na to. — Widziałem całkiem dokładnie bokobrody i okulary. 
—  Tak,  i  te^same  wrzeszczące  kolory,  ten  sam  niedzielny  strój  wiejskiego  eleganta... 

Zielono-czarne tweedowe bryczesy... 

— Aksamitna kamizelka, taka wściekle czerwona, do tego w żółtą kratkę... 
— Skórzane paski u dołu nogawek. Jeden z nich zwisał nie zapięty... 
— Aha, i ten kapelusz... 
— Duch w takim kapeluszu?! 
Bo  widzicie,  dopiero  w  tym  sezonie  zaczęły  wchodzić  w  modę  takie  właśnie  cylindry. 

Zupełnie sztywne rondo i czarna rura od pieca; bardzo wysoki, trochę jakby chropowaty i z 
takim małym denkiem. Zupełnie jak głowa cukru. 

— A nie widziałeś przypadkiem, Huck, czy włosy też miał takie same? 
—  Nie...  wpierw  mi  się  wydawało,  że  widziałem  dokładnie,  ale  teraz  znów  myślę,  że 

chyba raczej nie. 

— Ja też myślę, że nie, ale on miał ze sobą tamtą swoją torbę, to wiem na pewno. 
— Ja też ją widziałem. A czy to w ogóle możliwe, żeby duch biegał z torbą, Tomku? 
— No jasne! Na twoim  miejscu nie byłbym  takim  nieukiem,  Hucku Finnie. Cokolwiek 

duch ma ze sobą, to należy do niego. One też przecież muszą mieć jakieś swoje rzeczy, tak 
samo  jąk  wszyscy.  Sam  przecież  widziałeś,  że  tamto  jego  ubranie  zmieniło  się  teraz  w 
duchowe. Co takiego więc stoi na przeszkodzie, żeby i z torbą stało się podobnie? Pewnie, że 
nic. 

To  brzmiało  bardzo  rozsądnie.  A  przynajmniej  ja  nie  mogłem  doszukać  się  w  tym 

żadnego błędu. 

Tymczasem  nadeszli  Bill  Withers  i  jego  brat  Jack.  Po  drodze  gadali  ze  sobą  i  Jack 

właśnie zapytał: 

— Jak myślisz, co on tam takiego mógł targać? 
— Nie wiem, ale to wyglądało mi na coś ciężkiego. 
—  Ledwie  to  wlókł.  Myślę,  że  to  jakiś  czarnuch,  który  podpylił  zboże  temu  staremu 

kaznodziei, Silasowi. 

Obaj  się  roześmiali,  a  później  już  nic  nie  mogliśmy  dosłyszeć,  bo  poszli  dalej. 

Zrozumieliśmy,  iż  poczciwy  wuj  Silas  stał  się  teraz  osobą  niezbyt  tutaj  lubianą.  Bo  inaczej 
tamci by nigdy nie dopuścili, żeby jakiś czarnuch kradł komukolwiek zboże i żeby w dodatku 
uszło mu to na sucho. 

Usłyszeliśmy też jakieś inne głosy, wpierw bełkotliwe, a później w miarę jak się zbliżały, 

coraz to  wyraźniejsze. Czasami było  nawet  słychać czyjś  śmiech.  Byli to  Lem  Beebe i  Jim 
Lane. A Jim Lane powiedział: 

— Więc kto? Jubiter Dunlap? 
— Tak. 
— Och, sam już nie wiem. Ale też mi się wydaje, że to chyba on. Widziałem, jak gdzieś 

godzinę temu, tuż przed zachodem słońca, ryli w ziemi... On i kaznodzieja. Powiedział też, że 
sam chyba dziś nie pójdzie, ale jeżeli chcemy, możemy wziąć jego psa. 

— Wydaje mi się, że chyba musiał się już zanadto zmęczyć. 
— Tak... to ciężka robota! 
— Oho! I to jeszcze jak! 

background image

Zaśmiali się obaj i poszli sobie dalej. Tomek powiedział, że najlepiej byłoby stąd wyjść i 

ruszyć  w  ślad  za  nimi,  gdyż  idą  w  tę  samą  stronę  co  my,  bo  to  żadna  przyjemność  tak 
wędrować  samotnie  i  natknąć  się  na  ducha.  Tak  właśnie  zrobiliśmy  i  już  bez  przeszkód 
dotarliśmy do domu. 

Było to w sobotni wieczór drugiego września. Tego dnia nigdy nie zapomnę. Przekonacie 

się sami dlaczego, i to już niebawem. 

background image

ROZDZIAŁ VI 

Jak zabezpieczyć brylanty 

Wlekliśmy  się  za  Jimem  i  Lemem,  aż  w  końcu  doszliśmy  do  dziury  w  ogrodzeniu  na 

tyłach, tam gdzie stała chatka naszego starego Jima, w której przebywał niegdyś jako więzień, 
a myśmy go uwolnili. I oto nagle zbiegły się wszystkie psy, kłębiąc się wokół nas i witając, w 
domu zapaliły się światła, więc już się nie baliśmy, i właśnie mieliśmy wejść na teren farmy, 
kiedy Tomek powiedział: 

— Czekaj, przysiądźmy no tu na chwilę. Tam do diaska! 
— Co znowu? — zapytałem. 
— Ano, sporo różnych rzeczy! — odrzekł mi na to. — Przewidziałeś chyba, że to właśnie 

my,  jako  pierwsi,  powiadomimy  rodzinę,  kogo  ukatrupiono  tam,  wśród  sykomor  a  także  o 
tych  szubrawcach,  którzy  to  zrobili  i  o  diamentach,  które  zabrali  nieboszczykowi;  że 
odmalujemy  to  wszystko  na  cacy  i  będziemy  się  później  cieszyć  sławą  tych,  co  to  wiedzą 
więcej niż ktokolwiek inny? 

— Cóż, prosta sprawa. Nie byłbyś sobą, Tomku Sawyerze, gdybyś przepuścił taką okazję. 

I  sądzę,  że  nic  nie  zazna  braku  odpowiedniego  malunku,  kiedy  już  zaczniesz  przystrajać 
wszystkie wydarzenia. 

— A co ty na to — oświadczył najzupełniej spokojnie — gdybym ci tak powiedział, że 

nie zamierzam o tym nic nikomu mówić? 

Jego słowa wprawiły mnie w zdumienie. I rzekłem: 
— Powiedziałbym, że to niemożliwe. Nie mówisz chyba poważnie, Tomaszu Sawyerze? 
— Niedługo się przekonasz. Czy ten duch był boso? 
— Nie, nie był. I co z tego? 
— Poczekaj... Zaraz ci wytłumaczę. Czy miał na nogach buty? 
— Tak, widziałem je wyraźnie. 
— Mógłbyś przysiąc? 
— Przysięgam. 
— I ja również. A wiesz, co to znaczy? 
— Nie. A cóż takiego? 
— To znaczy, że ci złodzieje nie dostali brylantów. 
— Do stu piorunów! Dlaczego tak uważasz? 
— Ja tak nie tylko uważam, ja wiem. Bo Czy te okulary, portki, bokobrody i każda inna z 

tych  przeklętych  rzeczy  nie  zmieniły  się  teraz  w  duchowe?  Wszystko,  co  miał  na  sobie, 
musiało się zmienić, nie? A to wskazuje, że skoro jego buty także się zmieniły, bo  przecież 
miał je na nogach, kiedy już zaczął straszyć, to tylko z tej przyczyny, że tamte łotry wcale ich 
nie  zdobyły.  I  jeśli  tego  nie  uznasz  za  dowód,  to  chciałbym  wiedzieć,  co  ty  właściwie 
nazywasz dowodem. 

No  i  sami  popatrzcie.  Nigdym  jeszcze  nie  spotkał  tak  tęgiej  głowy  jak  TomkOwa.  Cóż, 

wprawdzie też miałem oczy i wiele widziałem, ale wszystko, com ujrzał, na niewiele mi się 
jakoś  przydawało.  Lecz  Tomek  Sawyer  był  zupełnie  inny.  Kiedy  już  Tomek  Sawyer 
spostrzegł  jakąś rzecz, to  ona najzwyczajniej  stawała na dwóch łapkach i  przemawia-ł  a do 

background image

niego ludzkim głosem... spowiadała mu się ze wszystkiego, co tylko jej było wiadomo. Tak, 
nigdy nie spotkałem równie tęgiej głowy. 

—  Tomaszu  Sawyerze  —  odrzekłem  mu  na  to  —  powtórzę  ci  jeszcze  raz  to,  co  już 

powiadałem  wiele razy  przedtem. Nie jestem nawet  godzien czyścić twoich butów. Ale tak 
ma już być i na to nie ma rady. Bóg Wszechmogący stworzył wprawdzie nas wszystkich, ale 
jednym dał oczy zupełnie ślepe, natomiast innym takie, co wszystko widzą, i myślę, że nie do 
nas  należy  zastanawiać  się,  dlaczego  tak  zrobił;  musiał  mieć  coś  na  uwadze,  bo  inaczej 
załatwiłby  to  jakoś  inaczej.  Mów  dalej,  teraz  już  widzę  całkiem  wyraźnie,  że  tamtym 
złodziejom nie udało się nawiać z diamentami. Ale jak sądzisz, dlaczego? 

— Ponieważ przepędziło ich tamtych dwóch facetów, zanim udało im się rozzuć trupa. 
— A więc to taka sprawa! No, teraz już rozumiem. Ale powiedz mi, Tomku, czemu to 

niby nie mielibyśmy pójść i opowiedzieć o wszystkim? 

— Tam do licha, Hucku Finnie, czy ty nic nie pojmujesz? No, popatrz. Co będzie dalej? 

Jutro rano zacznie się całe śledztwo. I tamci dwaj wyśpiewają, że usłyszeli krzyki i popędzili 
tam,  ale  zbyt  późno  i  nie  mogli  ocalić  obcego  przybysza.  A  później  przysięgli  będą  gadać, 
gadać, gadać, mleć ozorem bez końca, aż w końcu ogłoszą werdykt, że ten jegomość został 
zastrzelony,  zadźgany  albo  że  rozbito  mu  głowę  czymś  ciężkim,  co  —  wskutek  zrządzenia 
niebios — przyprawiło go o śmierć. A później go pochowają i opchną na licytacji wszystkie 
jego  rzeczy,  żeby  pokryć  wydatki  związane  z  pogrzebem.  I  wtedy  się  pojawi  nasza  wielka 
szansa. 

— Że jak? 
— Będziemy mogli kupić te buty za dwa dolary! Na te słowa to mi niemal zaparło dech w 

piersi. 

— Tam do pioruna! To by znaczyło, że m y dostaniemy te diamenty! 
— A jakże. Któregoś dnia wyznaczą za nie wielką nagrodę... Na pewno z tysiąc dolarów. 

No i ta forsa wpadnie w nasze ręce! A teraz chodźmy przywitać się z rodzinką. I pamiętaj, nic 
nie wiesz o żadnym morderstwie, diamentach czy złodziejach... Zapamiętaj to sobie. 

Pobiadoliłem  trochę  z  powodu  tej  jego  recepty  na  załatwienie  sprawy.  Bo  ja  to  bym 

opchnął kamyki za dwanaście kawałków, tyle że wcale mu się do tego nie przyznałem. Bo i 
tak na nic by się to nie zdało. I zapytałem tylko: 

— No dobra, ale co powiemy ciotce Sally, gdy zapyta, dlaczego aż tak bardzo musieliśmy 

się guzdrać w drodze do miasteczka? 

— Och, zostawiam to tobie. Uważam, że potrafisz jej to jakoś wytłumaczyć. 
Zawsze był właśnie taki: stanowczy i delikatny zarazem. On sam nifdy by nie skłamał. 
Przeszliśmy przez duże podwórko, zauważając po drodze tę, tamtą czy ową z tak dobrze 

nam znanych rzeczy, i bar-dzośmy się cieszyli, że znowu to wszystko widzimy, a dochodząc 
do  dużego  zadaszonego  przejścia  pomiędzy  domem,  zbudowanym  z  grubych  podwójnych 
bali, a letnią kuchnią, mogliśmy się przekonać, że i tu wszystko wisiało sobie na ścianach tak 
jak dawniej, łącznie ze starym spłowiałym chałatem roboczym wuja Silasa, tym z zielonego 
rypsu, z kapturem i postrzępioną białą łatą między łopatkami, która wyglądała, jak gdyby ktoś 
mu  przyłożył  w  plecy  dużą  śniegową  kulą.  Później  odciągnęliśmy  zasuwkę  i  weszliśmy  do 
środka. Ciotka Sally krzątała się właśnie nerwowo, dzieci siedziały stłoczone w jednym kącie, 
a  w  drugim  tkwił  skulony  nasz  staruszek  i  odmawiał  modlitwę  o  pomoc  w  razie  nagłej 
potrzeby. Ciotka rzuciał się ku nam bardzo uradowana i po policzkach zaczęły jej ściekać łzy; 
wytarmosiła nas za uszy, uściskała i ucałowała, potem znów wytargała i mogłoby się zdawać, 
że wciąż jej tego mało, tak bardzo się cieszyła, że nas wreszcie widzi. W końcu powiedziała: 

— A gdzież to  się włóczycie, wy zatracone nicponie! Tak się o was martwiłam,  że nie 

wiedziałam,  co  począć.  Wasze  manatki  są  już  tutaj  od  dawna,  a  ja  chyba  ze  cztery  razy 

background image

odgrzewałam kolację, żeby była gorąca i w ogóle w sam raz, kiedy przyjedziecie, aż w końcu 
do  reszty  straciłam  cierpliwość.  Dlatego  oznajmiam  wam,  że...  że  obedrę  was  żywcem  ze 
skóry! Musicie chyba konać z głodu, moje wy biedactwa. Siadajcie! Wszyscy do stołu! Nie 
traćmy więcej czasu. 

Dobrze  było  znowu  się  tutaj  znaleźć,  siąść  za  stołem  obficie  zastawionym  tymi 

wspaniałościami,  kukurydzianymi  płackami,  kotletami  i  w  ogóle  wszystkim,  czego  tylko 
mógłbyś zapragnąć na tym świecie. Poczciwy wuj Silas znęcał się nad nami międląc jedną z 
tych  swoich  modlitw  o  błogosławieństwo,  mającą  tyleż  warstw  co  cebula,  i  podczas  gdy 
aniołowie  ziewali  w  tym  czasie,  ja  próbowałem  wymyślić  jakiś  godziwy  wykręt,  jeśli  nas 
zapytają,  co  nas  zatrzymało  w  drodze.  Kiedy  już  nasze  talerze  były  pełne  po  brzegi  i 
zabraliśmy  się  wreszcie  do  jedzenia,  ciotka  Sally  zadała  w  końcu  to  pytanie,  a  ja  zacząłem 
wić się niczym węgorz: 

— Hm, rto cóż... Eee, tego... bo widzi pani... 
—  Hucku  Finnie!  A  odkądże  to  jestem  dla  ciebie  panią?  Czy  skąpiłam  ci  kiedy 

szturchańców  i  całusów,  odkąd  tylko  twoja  noga  postała  w  tym  domu,  a  ja  wzięłam  cię 
wpierw  za  Tomka  Sawyera?  Błogosławiłam  Boga,  że  cię  tu  do  mnie  przysłał,  choć 
tymczasem  zdołałeś  mnie  okłamać  chyba  ze  cztery  tysiące  razy,  a  ja  za  każdym  razem 
wierzyłam ci jak głupia. Nazywaj mnie ciotką Sally, tak jak to zawsze robiłeś. 

No więc tak właśnie zrobiłem. I powiedziałem: 
— Cóż, postanowiliśmy z Tomkiem, że przejdziemy się na piechotę i odetchniemy sobie 

cokolwiek  w  lasku,  ale  tam  natknęliśmy  się  na  Lema  Beeba  i  Jima  Lane,  i  oni  prosili  nas, 
żebyśmy się z nimi wybrali dziś wieczór na jeżyny, a potem mówili, że mogliby pożyczyć psa 
od Jubitera Dunlapa, bo im właśnie powiedział... 

— Gdzie oni go widzieli? — spytał znienacka wuj Silas, a kiedy uniosłem wzrok, ażeby 

nań popatrzeć (tak bardzo byłem zdziwiony, że byle głupstwov zdołało go wyrwać z zadumy) 
stwierdziłem, że jego oczy, wpatrzone wprost we mnie, aż płoną z ciekawości. To zdumiało 
mnie już do reszty i trochę jakby zbiło z pantałyku, ale wziąłem się w garść i powiadam: 

—  No,  wtedy,  kiedy  kopał  z  panem  jakąś  ziemię,  tuż  przed  zachodem  słońca  albo  coś 

koło tego. 

Wuj  Silas  odburknął  tylko  „Uhum",  jak  gdyby  trochę  rozczarowany,  i  przestał  się  w 

ogóle interesować tą sprawą. A ja ciągnąłem swoje: 

— Więc... cóż... Jak już powiedziałem... 
— Wystarczy, nie musisz się już plątać. — To była cała ciotka Sally. Przewiercała mnie 

oczyma  na  wskroś,  bardzo  oburzona.  —  Hucku  Finnie,  a  jakim  to  niby  cudem  ludzie,  o 
których tu mówisz, mieliby cię ciągnąć ze sobą we wrześniu na jeżyny? Do tego jeszcze t u t 
a j, w naszych stronach? 

Zrozumiałem, że leżę, i już nie mogłem z siebie wydusić ani słowa. A ona czekała nadal, 

bez przerwy śledząc mnie uważnie, i w końcu zapytała: 

— I skąd im przyszedł do głowy ten idiotyczny pomysł, żeby się wybierać na jeżyny po 

nocy? 

— No, jakby tu... eee... powiedzieli nam, że mają latarnię i że... 
— Och! Lepiej byś już milczał! Widzicie go, a po cóż mieli brać psa? Chcieli polować na 

te jeżyny czy jak? 

— Wydaje mi się... eee... że oni... 
— A ty, Tomku Sawyerze, powiedz, jakie to kłamstwo obracasz właśnie w ustach, ażeby 

je dorzucić do tego steku bzdur? Mów, ale ostrzegam  cię, nim zaczniesz, że już z góry nie 
wierzę w ani jedno twoje słowo. Z pewnością ty i Huck zajmowaliście się czymś, w co tak 
czy siak nie powinniście ścibiać nosa. Wiem o tym doskonale, bo znam was obu, ' to nie od 

background image

dziś.  A teraz wytłumacz mi, jak to  było  z tym  psem,  z latarnią, jeżynami i  całą resztą tych 
strasznych  bredni.  I  pamiętaj,  byś  mówiąc  szedł  prosto  jak  po  sznurku.  Słyszysz?  Tomek 
wyglądał na urażonego i odpowiedział jej bardzo wyniośle: 

— Przykro mi, ciociu, że zwracasz się tak do Hucka, i to tylko dlatego, że zdarzyło mu 

się popełnić jeden niewielki błąd, który przecież każdemu mógłby się przytrafić. 

— A jakiż to błąd popełnił? 
— Tylko ten, że powiedział jeżyny, kiedy, rzecz jasna, szło mu o poziomki. 
—  Tomku  Sawyerze,  przysięgam,  że  jeżeli  jeszcze  choć  trochę  mnie  zdenerwujesz,  to 

ja... 

— Ciociu Sally, nawet o tym nie wiedząc, no i, rzecz oczywista, mimo dobrych intencji, 

jesteś  po  prostu  w  błędzie.  Gdybyś  kiedyś  uczyła  się  botaniki,  a  przecież  powinnaś  była, 
wiedziałabyś zapewne, że na całym świecie, tylko z wyjątkiem Arkansas, na poziomki poluje 
się zawsze z psem i z latarnią... 

Lecz wtedy najzwyczajniej runęła na niego niczym górska lawina i przysypała go. Była 

tak rozwścieczona, że nawet nie potrafiła godziwie wymawiać słów i po prostu wylewała je z 
siebie nie kończącym się potokiem. O to właśnie hodziło Tomkowi SawyeiWi. Pozwolił jej 
wyjść z siebie, ozognić się w zajadłości, a później zostawił w spokoju, ażeby jej gniew mógł 
stopniowo  wygasnąć.  Zdenerwowana  do  ostatecznych  granic,  nie  wypowiedziałaby  później 
ani słowa na ten temat ani nie pozwoliła, aby ktokolwiek inny do niego powracał. I stało się 
tak,  jak  przewidział.  Kiedy  się  już  zmęczyła  i  przerwała  na  chwilę,  aby  trochę  odsapnąć, 
powiedział z niezmąconym spokojem: 

— A jednak mimo wszystko, ciociu Sally... 
—  Zamilcz  wreszcie!  —  wykrzyknęła.  —  Nie  chcę  już  słyszeć  od  ciebie  ani  jednego 

słowa. 

Toteż  byliśmy  najzupełniej  bezpieczni  i  nie  mieliśmy  więcej  kłopotów  z  powodu 

spóźnienia. Tomek załatwił to naprawdę elegancko. 

background image

ROZDZIAŁ VII 

  Nocne czuwanie 

Benny była śmiertelnie poważna i jeszcze od czasu do czasu zdarzało się jej wzdychać, 

ale  już  wkrótce  zaczęła  wypytywać  o  Mary,  Sida  i  o  Tomkową  ciotkę  Polly,  a  wówczas 
ciotka  Sally  rozchmurzyła  się,  nabrała  humoru,  również  zaczęła  o  wszystko  wypytywać  i 
znów  stała  się  tą  samą  najlepszą  i  najukochańszą  osobą  co  zawsze,  tak  więc  reszta  kolacji 
upłynęła nam  wesoło  i  przyjemnie. Ale staruszek prawie wcale nie brał  w tym  udziału;  był 
jakiś  taki  niespokojny,  roztargniony  i  bez  przerwy  wzdychał,  toteż  kiedy  widziałem,  jak 
bardzo jest przybity, smutny i skłopotany, czułem się, jakby serce miało mi pęknąć z bólu. 

Po  pewnym  czasie,  w  chwilę  po  kolacji,  przyszedł  jakiś  czarnuch;  zapukał  do  drzwi, 

wsunął tylko głowę, w którą zresztą bez przerwy się drapał, mnąc w drugiej ręce swój stary 
słomkowy  kapelusz,  ukłonił  się  i  powiedział,  że  jego  pan,  pan  Brace,  stoi  przy  furtce  i 
chciałby się zobaczyć z bratem, bo zmęczył się już czekaniem na niego z kolacją, więc może 
tak pan Silas zechciałby mu powiedzieć, gdzie można go teraz znaleźć. Nigdy jeszcze dotąd 
nie zdarzyło mi się słyszeć, żeby wuj Silas odpowiedział komuś równie ostro i zaczepnie. Bo 
krzyknął nagle głośno: 

— A czy j a jestem niańką jego brata?! 
Lecz zaraz potem jak gdyby skurczył się w sobie i mogło się wydawać, iż żałuje, że coś 

takiego powiedział, ponieważ znów przemówił, tym razem bardzo łagodnie: 

— Ale nie mów mu tego w ten sposób, Billy. Wpadłeś tu tak znienacka, że nerwy mnie 

trochę poniosły, a ostatnio nie czuję się zbyt dobrze, toteż nie mogę odpowiadać za wszystko, 
co robię. Powiedz mu, że go tutaj nie ma. 

Kiedy Murzyn już odszedł, wuj Silas wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem mamrocząc 

coś do siebie i przeczesując palcami włosy. Naprawdę, aż litość brała, gdy się na to patrzyło. 
Ciotka  Sally  szepnęła,  żebyśmy  nie  zwracali  na  niego  uwagi,  bo  to  go  tylko  wprawia  w 
zakłopotanie.  Powiedziała  też,  że  on  przez  cały  czas,  odkąd  nastały  te  kłopoty,  nic  tylko 
rozmyśla i rozmyśla, i ona sama sądzi, że wuj, kiedy już go napadnie to całe myślenie, nawet 
w połowie nie wie, o co właściwie mu chodzi. I powiedziała nam jeszcze, że teraz spaceruje 
tak  o  wiele  częściej,  niż  zwykł  to  robić  wcześniej,  bo  czasem  snuje  się  po  całym  domu,  a 
nawet nocą, we śnie, wychodzi gdzieś na zewnątrz, więc gdybyśmy go na czymś takim kiedyś 
przyłapali, to mamy mu nie przeszkadzać i zostawić w spokoju. Mówiła, że — jej zdaniem — 
to  mu  w  niczym  nie  szkodzi,  a  nawet  poprawia  stan  nerwów.  I  że  ostatnio  Benny  jest  tu 
jedyną  osobą,  która  w  jakiś  tam  sposób  potrafi  mu  dopomóc.  Bo  Benny  chyba  wie,  kiedy 
można próbować go uspokoić, a kiedy znów pozostawić samemu sobie. 

Tak więc wuj Silas nadal dreptał w tę i we w tę po izbie, mamrocząc coś do siebie, aż 

wreszcie  zaczął  sprawiać  wrażenie,  jakby  się  już  tym  zmęczył.  Wtedy  Benny  podeszła  do 
niego,  przytuliła  i  objęła  wpół,  kładąc  zarazem  swą  dłoń  na  jego  dłoni.  Wówczas  on  się 
uśmiechnął,  pocałował  ją,  z  jego  twarzy  stopniowo  zniknął  wyraz  przygnębienia  i  wreszcie 
pozwolił jej się odprowadzić do innego pokoju. Zwracali się do siebie tak czule, że aż miło 
było patrzeć. 

Ciotka Sally zajęła się teraz wyprawianiem wszystkich dzieci do łóżek, zrobiło się jakoś 

nudno i nieciekawie, więc obaj z Tomkiem wyszliśmy zaraz na dwór i przy świetle księżyca 
przemknęliśmy  na  zagon  z  melonami,  gdzie  zjedliśmy  jednego  mogąc  sobie  przy  tym 

background image

spokojnie pogadać. Tomek powiedział, że gotów pójść o zakład, iż te kłótnie i spory to wina 
Jubitera, ale już on go sobie dobrze przyuważy i przy najbliższej okazji dokładnie wybada. A 
jeśli rzecz wygląda tak, jak on sądzi, to choćby miał stanąć na głowie, skłoni wuja Silasa, by 
wylał tamtego z roboty. 

Tak  więc  rozmawialiśmy,  ćmiliśmy  sobie  fajki  i  napy-chaliśmy  się  tymi  melonami  co 

najmniej  przez  dwie  godziny,  a  potem  zrobiło  się  już  późno  i  kiedy  wróciliśmy,  cały  dom 
tonął w ciszy i w ciemnościach, bo wszyscy poszli spać. 

Tomek  zawsze  był  bardzo  spostrzegawczy,  więc  teraz  też  zauważył,  że  stary  fartuch 

roboczy z zielonego rypsu gdzieś się nagle zapodział; powiedział również, że widział go tu 
jeszcze,  kiedyśmy  wychodzili,  dlatego  ta  cała  sprawa  bardzo  dziwnie  mu  pachnie.  I  zaraz 
potem poszliśmy spać. 

Słyszeliśmy,  jak  Benny  krząta  się  w  swoim  pokoju,  który  przylegał  do  naszego,  i 

pomyśleliśmy, że pewnie nie może zasnąć, bo tak bardzo się martwi o ojca. Przekonaliśmy 
się  wkrótce,  że  my  też  nie  możemy  spać.  Dlategośmy  siedzieli,  palili  fajki  i  naradzali  się 
szeptem;  byliśmy  dziwnie  przygnębieni,  a  humor  opuścił  nas  do  reszty.  Wałkowaliśmy  bez 
końca sprawę morderstwa i  tamto  spotkanie z duchem,  aż w końcu zimne dreszcze zaczęły 
nam chodzić po grzbiecie i już za żadne skarby nie dało się zasnąć. 

Po jakimś  czasie, kiedy  już była bardzo późna noc i-  wszystkie odgłosy  wokół stały się 

także mroczne i ponure, Tomek szturchnął mnie nagle i szepnął mi na ucho, żebym wyjrzał 
przez okno. Zrobiłem to czym prędzej i zobaczyłem jakiegoś mężczyznę, który w najlepsze 
myszkował po podworku, lecz robił to w taki sposób, jakby sam dobrze nie wiedział, czego 
szuka. Było jednak dość ciemno i nie mogliśmy mu się przypatrzeć jak należy. Potem ruszył 
w kierunku furtki w płocie i gdy wychodził na zewnątrz, księżyc na jakiś czas wychylił się 
spoza chmur. Spostrzegliśmy, że tamten niósł na ramieniu łopatę o długim stylisku; mignęła 
nam też biała łata na starym fartuchu roboczym. I Tomek powiedział: 

— On chodzi tak we śnie. Wielka szkoda, że nie możemy pójść za nim i zobaczyć, dokąd 

idzie. O, teraz skręcił w dół, za polem tytoniowym. A teraz znikł już zupełnie. Biedny, nawet 
w nocy nie zazna wypoczynku. 

Czekaliśmy dość długo, ale on juz nie wrócił, a jeśli nawet wrócił, to pewnie nadszedł z 

drugiej strony domu, natomiast my byliśmy strasznie zmordowani i wkrótce zasnęliśmy, a we 
śnie  trapiły  nas  całe  miliony  przeróżnych  widziadeł.  Lecz.zbudziliśmy  się  jeszcze  przed 
świtem,  bo  rozszalała  się  straszliwa  burza,  grzmoty  i  błyskawice;  wiatr  targał  wszystkimi 
drzewami  dookoła,  deszcz  siekł  niemiłosiernie  i  wszystkie  rowki  przemieniły  się  w  rwące 
rzeki. Tomek powiedział: 

— Widzisz, Huck, powiem ci jedną rzecz, która wydaje mi się niesamowicie dziwna. Aż 

do wczoraj wieczorem, kiedyśmy wyszli sobie na spacer, nikt w całym domu nie słyszał, że 
Jake Dunlap został zamordowany. A przecież ci ludzie, co przepędzali "Hala Claytona i Buda 
Dixona, roztrąbiliby pewnie wszystko w pół godziny i wtedy każdy farmer w okolicy, gdyby 
o  tym  usłyszał,  ganiałby  zaraz  po  wszystkich  sąsiadach,  chcąc  jako  pierwszy  oznajmić  im 
nowinę. Dalibóg, taka gratka trafia się tu nie częściej jak raz na trzydzieści lat! Huck, to musi 
być jakaś bardzo dziwna sprawa, bo ani rusz nie mogę się w tym połapać. 

I bardzo się denerwował; chciał, aby deszcz jak najprędzej ustał, żebyśmy mogli wyjść, 

pobiec do paru domów i zobaczyć, czy nam przypadkiem coś o tym nie powiedzą. I mówił 
jeszcze,  że  jeżeli  coś  powiedzą,  to  musimy  udawać,  że  bardzo  nas  to  wszystko  zdziwiło  i 
zaskoczyło. 

Ledwie tylko deszcz przestał padać, wypadliśmy z domu. Był już wtedy zupełnie jasny 

dzień. Szliśmy drogą, co jakiś czas ktoś się nam napatoczył, a wtedy mówiliśmy dzień dobry, 
przystawaliśmy na moment i dalejże pytlować, kiedyśmy przyjechali, jak się czuła rodzina w 
dzień  naszego  wyjazdu,  jak  długo  chcemy  tu  jeszcze  zabawić  i  takie  tam  różne  rzeczy,  ale 

background image

nikt  z  napotkanych  jakoś  nie  wspomniał  ani  słowem  o  tym,  co  najważniejsze,  i  właśnie  to 
wydało nam się zupełnie niepojęte. Tomek powiedział, iż jest przekonany, że gdybyśmy tak 
teraz  wybrali  się  do  kępy  sykomor,  zastalibyśmy  tam  zwłoki,  samotne  i  opuszczone,  a 
dookoła ani żywej duszy. Powiedział też, że jego zdaniem tamci faceci pogonili złodziei tak 
daleko w las, że w końcu te rzezimieszki wyczuły dobrą okazję, zwróciły się przeciw nim, a 
potem wszyscy nawzajem  się pozabijali i  nie pozostał nikt, kto  by mógł przyjść i  rozgłosić 
wiadomość w okolicy. 

Gwarząc ze sobą w ten  sposób  aniśmy się obejrzeli, gdy stanęliśmy  w cieniu sykomor. 

Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach i już nie chciałem postąpić ani kroku naprzód mimo 
namów  Tomka.  Ale  on  sam  nie  mógł  się  powstrzymać;  musiał  sprawdzić,  czy  aby  stopy 
nieboszczyka tkwią sobie nadal bezpiecznie w tamtych butach. Podczołgał się tam ostrożnie... 
i już w następnej chwili wypadł stamtąd jak strzała, ogromnie podniecony, wybałuszając ze 
zdumienia oczy. I zaraz też powiedział: 

— Huck, on zniknął! 
Mnie także to zadziwiło. Więc spytałem: 
— Tomku, chyba żartujesz? 
—  On  zniknął,  to  rzecz  pewna.  I  nie  zostało  po  nim  ani  śladu.  Ziemia  jest  trochę 

zdeptana,  ale  gdyby  tam  nawet  była  jakaś  krew,  to  przecież  zmyłaby  ją  pewnie  burza,  bo 
dookoła są tylko kałuże i błoto. 

I  w  końcu  ustąpiłem;  poszedłem  zobaczyć  to  na  własne  oczy  i  było  dokładnie  tak,  jak 

mówił Tomek — ani śladu zwłok. 

—  A  niech  to  nagły  piorun!  —  powiadam.  —  Diamenty  przepadły!  Czy  nie  uważasz, 

Tomku, że złodzieje zakradli się tu jeszcze raz i gdzieś go wywlekli? 

— Na to wygląda. Po prostu na to mi wygląda. A jak sądzisz, gdzie go mogli ukryć? 
— Nie wiem — odrzekłem, bardzo zniechęcony.  — A co więcej, wcale o to nie dbam. 

Zabrali buty, a o nie nam przecież chodziło. Więc może sobie leżeć w tym lesie dokąd tylko 
zechce, ja tam nieprędko wezmę się do szukania. 

Tomek  również  przestał  się  interesować  samymi  zwłokami;  chciał  tylko  po  prostu 

wiedzieć, co się z nimi stało. Ale powiedział, że już my tam jakoś się z tym pogodzimy i nie 
puścimy pary z ust, a już pewnie niebawem ktoś go gdzieś odnajdzie albo psy go wygrzebią. 

Więc  wróciliśmy  do  domu  na  śniadanie,  zmartwieni  i  zagniewani,  oszukani  i  pełni 

goryczy. I chyba nigdy jeszcze nie byłem aż tak cięty na czyjeś zwłoki. 

background image

ROZDZIAŁ VIII 

Rozmowa z duchem 

Przy śniadaniu nie było zbyt wesoło. Ciotka Sally wyglądała na dziwnie starą i zmęczoną; 

pozwalała  dzieciom  burczeć  na  siebie  i  wszczynać  awantury,  i  mogło  się  wydawać,  że  nie 
zwraca  na  to  najmniejszej  uwagi,  choć  coś  takiego  wcale  do  niej  nie  było  podobne;  my  z 
Tomkiem siedzieliśmy milcząc, tak wiele rzeczy mieliśmy do przemyślenia, natomiast Benny 
sprawiała wrażenie, jakby tej nocy nie spała zbyt wiele; gdy tylko trochę unosiła głowę, aby 
ukradkiem  zerknąć  w  stronę  ojca,  w  jej  oczach  widać  było  łzy.  Co  się  zaś  tyczy  wuja,  to 
wszystko  stygło  mu  na  talerzu,  a  on  nawet  nie  siedział,  że  tam  cokolwiek  ma;  tak 
przynajmniej uważam, onieważ przez cały czas nic, tylko myślał i myślał i ani razu o nas nie 
przemówi ani też nie tknął najmniejszego kęska. 

Po pewnym czasie, kiedy zrobiło się zupełnie cicho, nów ukazała się w drzwiach głowa 

tamtego Murzyna. Powiedział, że pan Brace zaczyna się okropnie niepokoić o pana Jubitera, 
który jak dotąd jeszcze nie wrócił do domu, i czyby pan Silas nie zechciał, bo... 

Patrzył przy tym na wuja Silasa i przerwał tak nagle, jak gdyby reszta jego słów ni stąd, 

ni  zowąd  zamarzła,  wuj  bowiem  wstał  z  miejsca  bardzo  roztrzęsiony  i,  tracąc  równowagę, 
oparł się o stół; dyszał  ciężko, wlepił wzrok w czarnucha i  łykał  głośno  ślinę, a drugą ręką 
przesunął parę razy po grdyce, aby wreszcie cokolwiek wykrztusić. I powiedział: 

— Czy on...  czy on... myśli... C o on właściwie  sobie wyobraża? Powiedz... powiedz... 

mu... — a potem osunął się na krzesło bez siły i dodał, ale tak, że ledwie go było słychać: — 
Odejdź... odejdź stąd! 

Murzyn  musiał  być  pewnie  bardzo  przerażony,  bo  zniknął  natychmiast,  natomiast  my 

poczuliśmy się tak... no cóż, sam nie wiem, jak to właściwie nazwać, ale tak czy inaczej było 
to okropne. Wuj dyszał ciężko, postawił oczy w słup i mogłoby się wydawać, że umiera. Nikt 
z  nas  nie  śmiał  się  nawet  poruszyć,  jedynie  Benny  podeszła  do  niego  cichutko,  a  po 
policzkach  płynęły  jej  łzy;  przytuliła  jego  biedną  siwą  głowę,  zaczęła  ją  gładzić  i  pieścić  i 
tylko dała nam znak, żebyśmy stamtąd wyszli. Więc zrobiliśmy, jak chciała, wychodząc cicho 
na palcach, tak jakby tam leżał zmarły. 

Poszliśmy z Tomkiem do lasu, obaj bardzo zatroskani, rozprawiając nad tym, jak wiele 

się  tu  zmieniło  od  ubiegłego  lata,  kiedy  wszyscy  żyli  spokojnie  i  szczęśliwie,  i  tak  dobrze 
myśleli  o  wuju  Silasie,  a  i  on  sam  był  taki  wesoły  i  taki  dobroduszny,  łatwowierny  i 
życzliwy...  A  teraz...  spójrzcie  no  tylko  na  niego.  Jeżeli  już  nie  postradał  zmysłów,  to  w 
każdym razie niewiele mu do tego brakuje. Takiego byliśmy zdania. 

Był przepiękny dzień, jasny i słoneczny, a im dalej i dalej wędrowaliśmy przez wzgórza 

ku polanie, tym śliczniejsze stawały się kwiaty i tym dziwniejsze i coraz bardziej niesłuszne 
wydawało  nam  się,  że  na  tak  cudnym  świecie  ktoś  może  w  ogóle  przeżywać  jakieś  tam 
nieszczęścia. I wówczas, całkiem znienacka, zaparło mi dech w piersi, a płuca, wątroba i inne 
podroby skoczyły mi do gardła. Złapałem Tomka za rękę. 

— To on! — powiedziałem. Skoczyliśmy do tyłu za krzak i Tomek przykazał: 
— Cśśś! Tylko bez hałasu! 
O  n  siedział  na  pniaku  na  skraju  polany  i  nad  czymś  rozmyślał.  Próbowałem  namówić 

Tomka,  żebyśmy  zawrócili,  ale  nie  chciał,  natomiast  ja  sam  nie  ośmieliłbym  się  ruszyć  z 

background image

miejsca. Tomek powiedział, że jiiż może nigdy nie trafi się nam okazja, żeby go móc oglądać, 
a więc zamierza napatrzyć się do syta, nawet gdyby później miał od tego umrzeć. Więc i ja 
spojrzałem  w  tamtą  stronę,  choć  aż  cierpła  mi  skóra.  Tomek,  rzecz  jasna,  musiał  coś 
powiedzieć, lecz mówił bardzo cicho. Rzekł: 

—  Biedny  Jake,  ma  na  sobie  wszystkie  swoje  rzeczy,  i  to  co  do  jednej,  tak  jak 

zapowiedział. A teraz widzisz to, czego do końca nie byliśmy pewni... Te jego włosy. Teraz 
już  nie  nosi  długich,  tak  jak  przedtem,  ściął  je  sobie  króciutko,  tuż  przy  samej  skórze,  a 
mówił, że tak zrobi. Huck, nigdy nie widziałem, żeby ktoś wyglądał prawdziwiej i bardziej 
naturalnie niż ta zjawa: 

— Ani ja — powiedziałem. — Rozpoznałbym go zaraz, gdziekolwiek bym go spotkał. 
— I ja też. Wygląda sobie całkiem czerstwo i zdrowo, zupełnie tak, jak przed śmiercią. 
Więc gapiliśmy się dalej. A wkrótce Tomek powiedział: 
— Wiesz, Huck, jeśli idzie o niego, to musi się w tym kryć jakaś niesamowicie dziwna 

sprawa. On przecież nie powinien wałęsać się za dnia. 

— Tak, Tomku... Nigdy jeszcze dotąd nie słyszałem o czymś podobnym. 
—  O,  nie,  mój  drogi,  one  nigdy  nie  wychodzą  w  biały  dzień,  tylko  nocą...  i  to  nie 

wcześniej jak po dwunastej. Coś tu jest z nim nie tak, zważ dobrze, co mówię. Uważam, że 
nie  ma  prawa  kręcić  się  tutaj  za  dnia.  Ale  czy  nie  wygląda  zupełnie  jak  "żywy?  Jake  miał 
zamiar udawać głuchoniemego, żeby sąsiedzi nie mogli poznać go po głosie. Czy myślisz, że 
udawałby w dalszym ciągu, gdybyśmy tak nagle coś do niego wrzasnęli? 

— Na Boga, Tomku, nawet o tym nie mów! Jeślibyś tylko wrzasnął, chybabym skonał na 

miejscu. 

—  Nie  martw  się,  nie  zamierzam  wcale  na  niego  wrzeszczeć.  O,  spójrz,  Huck,  teraz 

drapie się w głowę... Widzisz? 

— No i co z tego? 
— Ha. Jakie to ma znaczenie, że on drapie się w głowę? Przecież nie ma tam nic, co by 

go swędziało, bo jego  głowa składa się teraz z mgły  albo  z czegoś takiego,  co w ogóle nie 
swędzi. Mgła przecież nie może swędzieć, każdy dureń to wie. 

— Hm, więc skoro ona go nie swędzi i nie może zaswędzieć, to po jakiego licha on się 

właściwie drapie? A może to tylko tak, z przyzwyczajenia? Jak sądzisz? 

— Nie, mój drogi, nie sądzę. Sposób, w jaki to robi, diabelnie mi się nie podoba. I diablo 

mi się wydaje, że qn "jest jakiś podrabiany... Tak, to pewne jak to, że tutaj siedzę. Bo jeśli 
on... Ej, Huck! 

— Co tam znowu? 
— Nie widać przez niego krzaków! 
— Do licha, Tomku, rzeczywiście nie widać! On jest w sobie równie mało przejrzysty jak 

krowa! I przyszło mi właśnie do głowy... 

—  Huck,  on  odgryza,,  teraz  prymkę  tytoniu!  Tam  do  kata,  one  przecież  nie  żują!  Nie 

mają czym żuć! Huck! 

— Że co? 
— To nie żaden duch. To Jake Dunlap we własnej osobie! 
— A niech to gęsi „zdepczą! — powiedziałem. 
— Hucku Finnie, czy znaleźliśmy jakieś zwłoki, tam, wśród sykomor? 
— Nie. 
— Albo jakiś ślad po nich? 
— Też nie. 
— A wszystko to z jednej, poważnej przyczyny. Bo tam nigdy nie było żadnych zwłok. 

background image

— Ależ, Tomku, przecież słyszeliśmy... 
— Tak, słyszeliśmy. Jakiś wrzask, a może nawet i dwa. Czy to już oznacza, że ktoś kogoś 

musiał ukatrupić? Oczywiście, że nie. I widzieliśmy jeszcze czterach biegnących mężczyzn, a 
później zjawił się ten tu oto jegomość i myśmy go wzięli za ducha. Lecz on był takim samym 
duchem, jak ty i jak ja. Bo to był Jake Dunlap we własnej osobie, a teraz mamy go tu po raz 
drugi.  Poszedł,  kazał  sobie  obciąć  włosy  i  udaje  obcego,  dokładnie  tak,  jak  zapowiedział. 
Duch? Też coś! Przecież ten facet jest żywy i zdrowy jak ryba! 

Wtedy wszystko pojąłem i przekonałem się, że wcześniej byliśmy zanadto pewni swego. 

Okropnie się ucieszyłem, że nie dał  się im zabić, a Tomek tak samo,  i  zaczęliśmy się czym 
prędzej zastanawiać, co on by teraz wolał: żeby udawać, że go w ogóle nie znamy, czy jak? 
Tomek uważał,  że najlepiej będzie pójść i  zapytać  go wprost.  I ruszył  przed siebie, a  ja — 
kawałeczek za nim, bo bałem się, że tak czy owak Jake może przecież być duchem. A Tomek 
podszedł do niego i powiedział: 

—  Huck  i  ja  bardzo  jesteśmy  radzi,  że  znów  cię  widzimy  i  nie  musisz  się  bać,  że  coś 

komuś chlapniemy. Ale gdybyś tak wolał, to przy innych spotkaniach możemy też udawać, że 
się wcale nie znamy i  wtedy sam  zobaczysz, że można na nas liczyć, że raczej  damy sobie 
uciąć obie ręce, niż wkopać cię w jakieś kłopoty, choćby nawet drobne. 

Wpierw zrobił zdziwioną minę na nasz widok i jakoś wcale nie był zadowolony, lecz w 

miarę  jak  Tomek  dalej  ciągnął  swoje,  rozchmurzył  się  cokolwiek,  a  później  to  nawet  się 
uśmiechnął,  skinął  nam  parę  razy  głową,  zrobił  rękami  parę  dziwacznych  znaków  i 
powiedział: 

— Gu-gu-gu-gu. 
Zupełnie tak, jak mówią głuchoniemi. I właśnie wtedy zauważyliśmy, że nadchodzi paru 

ludzi Steve'a Nichersona, który mieszkał po drugiej stronie polany, więc Tomek powiedział: 

—  Robisz  to  bardzo  elegancko,  nigdy  jeszcze  nie  widziałem,  żeby  ktoś  tak  wspaniale 

udawał. Masz rację, przed nami-też powinieneś udawać, tak samo jak przed innymi, bo dzięki 
temu  nie  będziesz  wychodził  z  wprawy  ani  nie  strzelisz  jakiegoś  byka.  My  możemy  się 
trzymać od ciebie z daleka i udawać, że cię w ogóle nie znamy, ale gdy tylko będziemy mogli 
ci jakoś pomóc, to daj nam znać. 

Potem  przeszliśmy  wolniutko  obok  Nichersonów,  a  ci  rzecz  jasna  zapytali  nas,  czy  ten 

facet  to  jakiś  nowy,  skąd  pochodzi  i  jak  się  nazywa,  jakiego  jest  wyznania,  baptysta  czy 
metodysta, z kim trzyma w polityce, z demokratami czy może z wigami, jak długo tu myśli 
zostać, no i w ogóle zadali wszystkie te pytania, które tak dręczą ludzi, gdy tylko pojawi się 
jakiś  obcy.  Nie  tylko  zresztą  ludzi,  bo  i  zwierzęta  też.  Ale  Tomek  powiedział,  że  to 
głuchoniemy i ani rusz nie może nic zrozumieć z tych jego dziwnych znaków i gulgotania. I 
jeszcze  potem  obserwowaliśmy,  czy  aby  nie  będą  zaczepiali  Jake'a,  bo  bardzo  byliśmy  o 
niego  niespokojni.  Tomek  powiedział,  że  minie  sporo  dni-,  zanim  Jake  się  jakoś  do  tego 
przyzwyczai,  będzie  pamiętał,  że  jest  głochoniemym  i  nie  chlapnie  ni  stąd,  ni  zowąd  byle 
głupstwa bez zastanowienia. Gdy już napatrzyliśmy się do syta i stwierdziliśmy, że Jake radzi 
sobie  zupełnie  niekiepsko  i  całkiem  dobrze  daje  te  swoje  znaki„  ruszyliśmy  przed  siebie, 
ponieważ zamierzaliśmy dojść do szkoły, co oznaczało dla nas trzymilowy marsz, i do tego 
utrafić mniej więcej w środek przerwy. 

Byłem  tak  bardzo  rozczarowany,  że  nie  usłyszałem  opowieści  Jake'a  o  awanturze  pod 

sykomorami i o tym, jak o mały włos go nie ukatrupili, że z trudem mogłem to przeboleć, a 
Tomek  czuł  to  samo,  lecz  powiedział,  że  gdybyśmy  się  znaleźli  w  położeniu  zbiega,  na 
pewno byśmy woleli zachować ostrożność, siedzieć cichutko i nie narażać się bez potrzeby. 

Chłopaki i dziewczęta bardzo się ucieszyli, że znowu nas widzą, i póki  trwała przerwa, 

naprawdę  świetnie  się  z  nimi  bawiliśmy.  Chłopcy  od  Hendersonów,  gdy  szli  do  szkoły, 
również natknęli się na tego dziwacznego przybysza i powiedzieli o nim całej reszcie, więc 

background image

wszystkim  usta  się  wprost  nie  zamykały;  nie  potrafili  mówić  o  niczym  innym  ani  się 
doczekać, kiedy  go  w końcu zobaczą, bo jeszcze nigdy dotąd nie widzieli  głuchoniemego i 
strasznie się tym gorączkowali. 

Tomek powiedział, że teraz jeszcze trudniej przyjdzie nam  trzymać buzię zamkniętą na 

kłódkę,  bo  gdybyśmy  tylko  zechcieli  przemówić  i  wygarnąć  im  wszystko,  co  na  ten  temat 
wiemy,  potraktowaliby  nas  jak  prawdziwych  bohaterów.  Ale  o  wiele  bardziej  bohatersko 
będzie milczeć jak grób i chyba nawet dwóch Chłopaków na milion na coś

1

 takiego by się nie 

zdobyło. A tak właśnie postanowił Tomek i nie wydaje mi się, ażeby ktoś był zdolny lepiej to 
wymyślić. 

background image

ROZDZIAŁ. IX 

Odnalezienie Jubitera Dunlapa 

W  ciągu  -  następnych  dwóch  albo  trzech  dni  Milczek  stał  się  osobą  niezwykle  znaną. 

Chodził,  przebywał  wiele  z  sąsiadami,  a  oni  bardzo  go  sobie  cenili  i  byli  dumni,  że  mają 
pośród  siebie  aż  takie  towarzyskie  dziwo.  Zapraszali  go  na  śniadania,  obiady  i  kolacje, 
faszerowali  przez  cały  czas  plackami  i  wieprzowiną;  przypatrywali  mu  się  bez  przerwy, 
bardzo się dziwowali i  jakoś wcale ich to  nie męczyło,  a co najwyżej  tylko  żałowali, że na 
dobrą  sprawę  niewiele  o  nim.  wiedzą,  bo  taki  był  niezwykły  i  strasznie  romantyczny.  Jego 
gesty i znaki były bezużyteczne, bo ludzie jakoś nic z nich nie mogli wyrozumieć, a i on sam 
chyba  też,  za  to  gulgotał  całkiem  nienajgorzej,  toteż  wszyscy  dokoła  byli  zadowoleni  i 
uwielbiali mu się przysłuchiwać. Nosił ze sobą ułomek tabliczki i rysik; ludzie pisali mu na 
niej pytania, a on im odpowiadał, tyle że nikt nie umiał odczytać jego pisma oprócz Brace'a 
Dunlapa.  Natomiast  Brace  twierdził,  że  jemu  też  nie  idzie  to  najlepiej,  ale  na  ogół  zawsze 
potrafi  się  w  tym  do-grzebać  jakiegoś  zdrowego  sensu.  Mówił,  że  Milczek  dał  mu  do 
zrozumienia, iż pochodzi z bardzo daleka, lecz został kiedyś nabrany przez oszustów, którym, 
niestety, zaufał, i teraz jest bardzo biedny, bez żadnych środków do życia. Wszyscy chwalili 
Brace'a  Dunlapa,  jaki  to  on  jest  dobry  dla  tego  obcego.  Pozwolił  mu  zamieszkać  w  małej 
chatce z belek, tylko jemu samemu, i kazał swym czarnuchom, żeby tam dostarczali wszelkie 
wiktuały, czego tylko zechce. 

Milczek  zaglądał  do  nas  od  czasu  do  czasu,  ponieważ  stary  wuj  Silas  sam  był  w  tych 

dniach  tak  bardzo  dotknięty  chorobą,  że  widok  jakiegoś  innego  nieszczęśnika  przynosił  mu 
pociechę.  My  z  Tomkiem  nie  dawaliśmy  nic  po  sobie  poznać,  że  znamy  się  z  nim  już 
cokolwiek dłużej, a on tak samo przestrzegał umowy. Rodzina mówiła przy nim o wszystkich 
swoich  kłopotach,  zupełnie  tak,  jakby  go  nie  było,  my  zaś  byliśmy  zdania,  że  nic  mu  nie 
zaszkodzi,  gdy  usłyszy,  co  mówią.  Na  ogół  sprawiał  wrażenie,  że  niczego  nie  chwyta,  ale 
czasami chyba bacznie nadstawiał ucha. 

Minęły  jeszcze  dwa,  trzy  dni  i  wszyscy  zaczęli  się  niepokoić  o  Jubitera  Dunlapa.  I 

wszyscy wypytywali się nawzajem, czy przypadkiem nie wiedzą, co się mogło z nim stać. A 
każdy  odpowiadał,  że  nie,  nic  o  tym  nie  wie,  kręcił  głową  i  mówił,  że  cała  sprawa  jakoś 
podejrzanie pachnie. Upłynął jeszcze jeden dzień, a potem następny i oto nagle rozeszła się 
pogłoska, że kto wie, czy Jubiter nie został zamordowany. Możecie sobie wyobrazić, jakie się 
wtenczas zrobiło zamieszanie! O mało wszystkim języki nie odpadły od tego trajko-tania! W 
sobotę  wyruszyły  dwie  albo  trzy  grupki  mężczyzn,  aby  przeszukać  las  i  sprawdzić,  czy  nie 
odnajdą czasem gdzieś jego zwłok. My z Tomkiem pomagaliśmy im i była to bardzo ciekawa 
i przednia zabawa. Tomek tak się tym przejął, że nie mógł jeść ani nie potrafił choćby przez 
chwilę  odpocząć.  Powiedział,  że  gdyby  tak  udało  nam  się  odnaleźć  te  zwłoki,  to  znów 
stalibyśmy  się  sławni  i  znacznie  więcej  by  o  nas  mówiono,  niż  gdybyśmy  się  nawet 
przypadkiem utopili. 

■  A  potem  tamtym  zaraz  się  odechciało  i  zaprzestali  wszelkich  poszukiwań.  Ale  nie 

Tomek  Sawyer  —  to  nie  było  w  jego  stylu.  W  sobotę  w  nocy  wcale  nie  mógł  zasnąć  — 
powiedzmy, prawie nie mógł — ponieważ cały czas głowił się nad jakimś pianem i tuż przed 
samym świtem dopiął wreszcie swego. Wywlókł mnie zaraz z łóżka i, bardzo tym przejęty, 

powiedział: 

background image

— Huck, wskakuj szybko w portki... nareszcie wymyśliłem! Pies gończy, ot co! 
Po dwóch minutach pruliśmy już drogą nad brzegiem rzeki w kierunku miasteczka. I to 

zupełnie po ciemku. Stary Jeff Hooker miał ogara i Tomek zamierzał go od niego pożyczyć. 
Więc powiedziałem mu na to: 

— Tomku, ślad jest już za stary... A poza tym lało, więc chyba sam rozumiesz. 
— To nie ma nic do rzeczy. Jeżeli ciało leży gdzieś w lesie, to pies je musi znaleźć. A 

jeśli go zabili, a potem zakopali, to przecież chyba nie mogli pogrzebać go zbyt głęboko, to 
chyba  oczywiste.  Więc  kiedy  tylko  pies  podejdzie  do  tego  miejsca,  na  pewno  go  wyczuje. 
Huck, okryjemy się ' sławą! To równie pewne jak to, że się urodziłeś! 

On  najzwyczajniej  płonął,  a  ilekroć  choć  trochę  do  czegoś  się  zapalił,  to  zazwyczaj 

można  było  przewidzieć,  że  lada  chwila  wybuchnie  całą  pożogą.  Tak  było  i  tym  razem.  W 
ciągu dwóch minut wszystko rozszyfrował i zamierzał nie tylko znaleźć zwłoki... o, nie, on 
pragnął również wpaść na trop mordercy i ruszyć za nim w pogoń. Gdzie tam! Chciał nawet 
deptać mu po piętach, i to tak długo, aż... 

— No dobra — odrzekłem mu na to. — Najlepiej znajdź wpierw te zwłoki, bo zdaje mi 

się,  że  to  całkiem  sporo,  jak  na  dziś.  A  z  tego,  co  wiemy,  to  może  tam  również  n  i  e  być 
żadnych  zwłok  i  niekoniecznie  ktoś  musiał  zaraz  zostać  ukatrupiony.  Bo  ten  cwaniak  mógł 
sobie zwyczajnie gdzieś poleźć i teraz żyje w najlepsze. 

To przygnębiło go trochę i powiedział: 
—  Hucku  Finnie,  nigdy  jeszcze  nie  napotkałem  kogoś  takiego  jak  ty,  co  to  od  razu  aż 

stajesz  na  głowie,  żeby  wszystko  zepsuć.  Dopóki  ty  sam  się  do  czegoś  nie  przekonasz, 
nikomu innemu nie pozwolisz nic robić. Co ci właściwie da to ciągłe oblewanie trupa zimną 
wodą  i  wygłaszanie  tych  ciągłych  samolubnych  konceptów,  że  tu  nie  było  żadnego 
morderstwa? Nic, kompletnie nic! Nie rozumiem, jak można tak postępować. Wiesz przecież, 
że gdyby tu o ciebie chodziło, ja bym cię w ten sposób nie potraktował. A oto mamy dobrą, 
wspaniałą okazję, by zdobyć sobie jakąś ruputację i... 

— Och, weźmy się w końcu do tej roboty — powiedziałem. — Jest mi okropnie przykro, 

dlatego  odwołuję  wszystko,  co  dotąd  mówiłem.  I  niczego  takiego  nie  miałem  na  myśli. 
Załatwiaj  to  sobie  tak,  jak  tylko  zechcesz.  O  n  dla  mnie  nic  nie znaczy.  Jeśli  został zabity, 
cieszę się z tego tak samo jak ty, a jeśli... 

— Nigdy nie mówiłem, że się z tego cieszę, ja przecież tylko..., 
— W porządku, więc jest mi tak samo przykro, jak i tobie. Wolę, żeby było tak, jak ty 

wolisz. On... 

— Tu nie ma nic do wolenia, Hucku Finnie, nikt nie powiedział, że coś tam woli albo że 

nie woli. A co się tyczy... 

Urwał,  zapomniał,  że  coś  w  ogóle  mówił,  i  szedł  dalej  przed  siebie  rozmyślając.  Znów 

zaczął się rozpalać i już niebawem powiedział: 

—  Huck,  gdybyśmy  tak  znaleźli  to  ciało  po  tym,  jak  wszyscy  przestali  go  już  szukać, 

byłaby  to  przecież  najświetniejsza  rzecz,  jaka  kiedykolwiek  nam  się  przydarzyła.  A  potem 
moglibyśmy ciągnąć to jeszcze dalej i ścigać mordercę. To nie tylko byłby wielki zaszczyt dla 
nas, ale i dla wuja Silasa, że to myśmy czegoś takiego dokonali. To by go znów postawiło na 
nogi, sam byś się przekonał. 

Ale  stary  Jeff  Hooker  ostudził  nasze  zapały,  ledwie  tylko  doszliśmy  do  jego  kuźni  i 

powiedzieliśmy mu, po co tu przychodzimy. 

—  Możecie  wziąć  psa  —  powiedział  —  ale  nie  odnajdziecie  w  ten  sposób  żadnych 

zwłok, bo nic takiego nie ma do odnalezienia. Wszyscy przestali ich już szukać i mieli rację. 
Wystarczy  tylko  pomyśleć  i  już  wiadomo,  że  nie  ma  żadnych  zwłok.  I  powiem  wam 
dlaczego. Po co jeden człowiek zabija drugiego, Tomku Sawyerze? Hę? 

background image

— No, cóż, bo on... eee... tego... 
— Odpowiedz! Nie jesteś przecież głupcem. No, p o c o go zabija? 
— No, czasami to z zemsty, a kiedy indziej... 
— Poczekaj. Nie wszystko na raz. Powiadasz, że z powodu zemsty i masz rację. Ale któż 

mógłby mieć coś przeciwko temu biednemu i nic nie znaczącemu szaraczkowi? Jak sądzisz, 
kto by go chciał wykończyć? Takiego byle królika. 

Tomka zatkało. Sądzę, że wcześniej nawet  mu  przez myśl  nie przeszło,  że jedna osoba 

musi mieć jakiś swój powód, aby zabić drugą, a teraz zobaczył, że raczej nie było to możliwe, 
ażeby ktoś miał jakąś tam urazę do takiego ciołka jak Jubiter Dunlap. A kowal ciągnął dalej: 

—  Widzisz,  ten  pomysł  z  zemstą  jest  do  kitu.  Więc  co  masz  następnego?  Rabunek? 

Dalibóg, to by było to! Tak, tak, mój panie, wydaje mi się, że tym razem trafiliśmy w sedno. 
Jakiemuś jegomościowi spodobały się pewnie jego klamry przy butach, no i... 

Ale to było tak bardzo niepoważne, że wybuchnął śmiechem i śmiał się, śmiał bez końca, 

i  mogło  się  wydawać,  że  lada  chwila  skona  od  tego  śmiechu.  Za  to  Tomek  wyglądał  jak 
skopany pjes: był straszliwie ponury i wiem, jak bardzo żałował, że w ogóle tu przyszedł, i 
pewnie  wolałby  wtedy,  aby  do  tego  wszystkiego  nie  doszło.  A  stary  Hooker  wcale  go  nie 
oszczędzał.  Wygrzebał  wszystkie  powody,  jakie  tylko  ktoś  może  mieć,  zęby  kogoś  zabić: 
mówił,  że  nawet  dureń  się  w  tym  połapie,  iż  do  tego  przypadku  żaden  z  nich  nie  pasuje,  i 
stroił sobie żarty z całej tej historii, a także z ludzi, którzy szukali zwłok. I powiedział: 

—  Gdyby  tamci  mieli  choć  krzynę  rozumu,  wiedzieliby,  że  ten  leniwy  gałgan 

najzwyczajniej dał dęba, bo chciał się wreszcie przewietrzyć po całej tej robocie. Ale za parę 
tygodni wróci, a jak wtedy wy, chłopaki, będziecie się czuli? No, nic, niech was Bóg ma w 
swej opiece, bierzcie psa i ruszajcie szukać jego szczątków. Rób sobie, Tomku, jak chcesz. 

Potem  znowu  wybuchnął  tym  swoim  rechotem,  takim  huczącym  i  długim  na  dobre 

czterdzieści sążni. Teraz już Tomek nie mógł się wycofać, więc tylko rzekł: — W porządku, 
niech go pan spuści z łańcucha — i kowal zaraz to zrobił. A kiedy ruszyliśmy już w stronę 
domu, widzieliśmy, że nadal jeszcze stoi i śmieje się na całe gardło. 

To był przepiękny pies. W ogóle nie ma psa, który miałby milsze usposobienie od ogara, 

a ten w dodatku nas znał i bardzo lubił. Skakał i biegał dookoła, przyjazny i zadowolony, że 
nareszcie jest wolny i też ma jakieś święto, lecz Tomek był tak okropnie struty, że wcale się 
nim teraz nie interesował i dowodził, iż gorzko żałuje, że nie pomyślał przez  chwilę, zanim 
wystrzelił  z  tamtym  idiotycznym  pomysłem.  Powiedział,  że  stary  Jeff  Hooker  rozgada  to 
wszystkim i kpinom nie będzie końca. 

Tak więc wlekliśmy się ospale do domu bocznymi ścieżkami, zupełnie przygnębieni, nie 

odzywając się już do siebie ani słowem. Lecz kiedy mijaliśmy kraniec naszego pola tytoniu, 
pies  nagle  zawył  przeciągle,  a  kiedy  tam  pobiegliśmy,  rył  z  całej  siły  ziemię  i  od  czasu  do 
czasu odwracał głowę w bok, zawodząc jak potępieniec. 

Był  to  podłużny  prostokąt,  mniej  więcej  o  kształcie  grobu,  a  ulewa  sprawiła,  iż  ziemia 

trochę osiadła ujawniając jego kształt. Stanęliśmy jak wryci, sami nie wiedząc, co mówić, i 
tylko  spojrzeliśmy na siebie znacząco. A pies, ledwie się wkopał  na parę cali, złapał  coś w 
zęby  i  zaczął  ciągnąć  do  siebie.  Była  to  ręka  przyodziana  w  rękaw.  Tomek  zrobił  coś,  co 
wyglądało na głęboki wdech, i powiedział: 

— Odejdź, Huck. Znaleźliśmy, co trzeba. 
Czułem się po prostu okropnie. Ruszyliśmy ku drodze i sprowadziliśmy pierwszych ludzi, 

jacy  tylko  się  napatoczyli.  Ktoś  tam  poszedł  do  szopy  po  łopatę,  wykopali  ciało  i  chyba 
jeszczeście nigdy nie widzieli, ażeby coś mogło zrobić tak wielkie wrażenie. Nie sposób było 
rozpoznać twarzy, lecz to i tak było zbędne. Bo wszyscy dokoła mówili: 

— Biedny Jubiter! Toż to jego ubranie, zgadza się co do strzępka! 

background image

Niektórzy  zaraz  pobiegli,  żeby  rozgłosić  nowinę  i  zawiadomić  sędziego  pokoju,  aby 

rozpoczął śledztwo, a ja i Tomek w te pędy ruszyliśmy do domu. Kiedy wreszcie wpadliśmy 
do  pokoju,  gdzie  byli  wuj  Silas,  ciotka  Sally  i  Benny,  Tomek  dosłownie  płonął  i  z  trudem 
łapał oddech. Ale czym prędzej wyśpiewał: 

—  Ja  i  Huck  odnaleźliśmy  zwłoki  Jubitera  Dunlapa,  zupełnie  sami,  mając  tylko  ogara, 

choć wszyscy inni już dawno przestali szukać i dali sobie z tym spokój, i gdyby nie my, to 
chyba  nikt  by  ich  już  nigdy  nie  odnalazł,  bo  on  jednak  został  zamordowany.  Załatwili  go 
pałką  albo  czymś  w  tym  rodzaju,  a  ja  dopiero  teraz  wezmę  się  do  roboty,  ponieważ  chcę 
wykryć mordercę i gotów jestem się założyć, że go w końcu znajdę! 

Ciotka Sally i Benny zerwały się z miejsc, przerażone i blade, wuj Silas zaś stoczył się z 

krzesła wprost na podłogę i wyjęczał: 

— Och, mój Boże, a więc go znaleźliście! I to jeszcze teraz! 

background image

ROZDZIAŁ X 

Aresztowanie wuja Silasa 

Te  okropne  słowa  zmroziły  nas  do  szpiku  kości.  Co  najmniej  przez  pół  minuty  nie 

mogliśmy poruszyć ręką ani nogą. Potem jakbyśmy trochę przyszli do siebie; dźwignęliśmy 
staruszka i  usadowili z powrotem na krześle.  Benny zaczęła  go  głaskać i  całować,  chcąc w 
jakiś  sposób,  pocieszyć,  a  poczciwa  ciotka  Sally  robiła  to  samo.  Ale,  biedaczki,  były  tak 
załamane, przerażoąe i wytrącone z równowagi, że nie wiedziały, co począć. Dla Tomka było 
to  okropne  i  mało  brakowało,  a  kto  wie,  czy  nie  padłby  tknięty  jakimś  paraliżem  na  samą 
tylko  myśl,  że  być  może  wpakował  swego  wuja  w  tysiąckroć  większe  kłopoty  niźli 
dotychczasowe  i  że  na  pewno  nigdy  by  do  tego  nie  doszło,  gdyby  to  właśnie  on  nie  miał 
ambicji, żeby okryć się sławą, i gdyby pozostawił te zwłoki w spokoju, podobnie jak wszyscy 
inni. Ale po pewnym czasie jakby trochę ochłonął i powiedział: 

— Wuju Silasie, nie mów tego więcej. To niebezpieczne, a ponadto nie ma w tym nawet 

cienia prawdy. 

Ciotka  Sally  i.  Benny  były  mu  bardzo  wdzięczne,  ze  wygłosił  takie  właśnie  słowa  i 

powiedziały  to  samo,  lecz  staruszek  kiwał  tylko  głową,  smutno  i  beznadziejnie,  a  łzy  jak 
groch toczyły mu się po policzkach. I w końcu powiedział: 

— Nie... ja to zrobiłem. O, biedny Jubiter... Nikt inny, tylko ja! 
Aż strach było  tego słuchać. Ale on ciągnął  swoje, opowiadał  o wszystkim  i  mówił, że 

wydarzyło  się  to  właśnie  tego  dnia,  kiedy  myśmy  z  Tomkiem  tu  przyjechali...  tuż  przed 
zachodem słońca. Powiedział, że Jubiter bardzo mu dokuczał i nie dawał spokoju, a on tak się 
rozwścieczył,  jakby zupełnie coś  go opętało.  Złapał  kij i  z całej siły uderzył  go w  głowę, i 
Jubiter zwalił się jak długi. A potem bardzo się przeraził, zrobiło mu się przykro; ukląkł więc 
i podźwignął mu głowę, błagał, aby doń przemówił i powiedział, że żyje. I niebawem Jubiter 
przyszedł jakoś tam do siebie, lecz gdy zobaczył, kto podtrzymuje mu głowę, od razu zerwał 
się  jak  oparzony,  przesadził  płot,  pognał  do  lasu  i  zniknął.  Dlatego  wuj  miał  nadzieję,  że 
chyba jednak zanadto go nie uszkodził. 

— Ale, dalibóg — mówił — to tylko śmiertelny strach pomnożył jego siły, bo oczywiście 

potem na pewno zaraz osłabł. Położył się więc w zaroślach, gdzie nie było nikogo, kto by mu 
pomógł, i wkrótce skonał. 

Po czym wuj znowu zapłakał, nachmurzył się bardzo i powiedział, że teraz jest mordercą, 

nosi na sobie piętno Kainowe i okrył hańbą całą swoją rodzinę, ale oto wszystko wyszło na 
jaw i stryczek go nie minie. Lecz Tomek zaprzeczył: 

— Nie, nic nie wyjdzie na jaw. Przecież wuj go n i e zabił. Jedno takie uderzenie by go 

nie zakatrupiło. Musiał to zrobić kto inny. 

— Ależ skąd — powiedział wuj Silas. — Właśnie ja to zrobiłem, nikt inny. No bo któż 

inny mógłby mieć coś przeciwko niemu? 

Popatrzył na nas, jak gdyby z odrobiną nadziei, że któryś z nas poda nazwisko kogoś, kto 

mógłby żywić urazę do tamtego nieszkodliwego szaraczka, ale — rzecz jasna — na nic się to 
nie zdało. Przyłapał nas co się zowie, bo przecież niczego takiego nie mogliśmy powiedzieć. 

Poznał  się  na  tym  od  razu,  bo  znowu  posmutniał  i  chyba  nigdy  jeszcze  nie  widziałem 

równie żałosnej i nieszczęśliwej miny. Lecz Tomek wpadł nagle na pomysł i wykrzyknął: 

background image

— Ależ, chwileczkę! Ktoś go przecież pochował. A więc... 
I nagle umilkł. Wiedziałem dlaczego. Przeszedł mnie zimny dreszcz, gdy usłyszałem, jak 

wypowiadał  te  słowa,  bo  od  razu  przypomniałem  sobie,  że  widzieliśmy  wuja  Silasa 
skradającego  się  tamtej  nocy  z  łopatą.  I  wiedziałem,  że  Benny  również  go  spostrzegła,  bo 
wspominała o tym któregoś dnia. Ale Tomek natychmiast zmienił temat i zaczął błagać wuja 
Silasa, by lepiej siedział cicho, a wszyscy pozostali też, bo inaczej się n i e d a. I powiedział 
jeszcze, że nie miałoby najmniejszego sensu donosić na samego siebie, więc jeśli tylko wuj 
nabierze wody w usta, to nikt o niczym się nie dowie, ale gdyby wszystko wyszło na jaw, a 
jemu stałaby się jakaś krzywda, wtedy całej rodzinie z pewnością serca popękałyby z bólu i 
również  by  nic  dobrego  w  ten  sposób  nie  osiągnął.  I  w  końcu  wuj  Silas  przyrzekł,  że  tak 
właśnie postąpi. Wówczas wszyscy poczuliśmy się trochę spokojniejsi i zaczęliśmy robić, co 
kto  mógł,  żeby  staruszka  cokolwiek  rozweselić.  Powiedzieliśmy  mu,  że  wystarczy,  gdy 
będzie teraz milczał, a cała rzecz niedługo się uciszy i wszyscy o niej zapomną. Była mowa i 
o tym, że przecież nikt się nie odważy go podejrzewać, nawet w najśmielszych domysłach, 
gdyż jest człowiekiem dobrym i łagodnym i taki ma prawy charakter. A Tomek dodał jeszcze, 
serdecznie i szczerze: 

— Przyjrzyjmy się temu i pomyślmy przez chwilę. Oto wuj Silas, przez wszystkie te lata 

pełniący  obowiązki  kaznodziei  —  i  to  na  własny  koszt;  przez  cały  czas  nie  szczędzący 
wysiłków, aby czynić dobro — także na własny koszt i na wszelkie możliwe sposoby; zawsze 
przez wszystkich kochany i szanowany, zawsze taki spokojny i pilnujący wyłącznie własnego 
nosa,  słowem,  ostatni  człowiek  w  całej  okolicy,  który  mógłby  komuś  wyrządzić  jakąś 
krzywdę.  Wszyscy  o  tym  wiedzą.  I  podejrzewać  go  o  coś?  Hm,  bardziej  byłoby  już 
prawdopodobne, że... 

— W imieniu prawa stanu Arkansas aresztuję cię pod zarzutem dokonania zabójstwa na 

osobie Jubitera Dunlapa! — rozległo się nagle od drzwi. Był to tutejszy szeryf. 

Jedna  wielka  okropność!  Ciotka  Sally  i  Benny  rzuciły  się  na  wuja  płacząc  i  zawodząc 

wniebogłosy, tuliły go i obejmowały; ciotka Sally wołała, żeby szeryf stąd poszedł, bo nigdy 
nie odda męża, a więc on go nie dostanie; nawet Murzyni tłoczyli się przy drzwiach i płakali 
żałośnie, i... Hm, to już było ponad moje siły, bałem się, że lada moment serce pęknie mi z 
żalu, więc... po prostu wyszedłem. 

Zabrali go do niewielkiego i dosyć marnego więzienia w miasteczku, a my wyruszyliśmy 

wraz  z  nim,  żeby  się  pożegnać.  Tomek  był  w  pierwszorzędnym  nastroju  i  powiedział  do 
mnie:  „Będziemy  mieć  wspaniałą,  cudowną  zabawę  i  będzie  na  nas  czyhać  mnóstwo 
niebezpieczeństw, a pewnej ciemnej nocy wydostaniemy go stąd, Huck. Podniesie się wtedy 
okropna  wrzawa  i  staniemy  się  sławni."  Lecz  nasz  staruszek  odrzucił  ten  pomysł  już  w  tej 
samej chwili, kiedy mu Tomek wyszeptał go na ucho. Powiedział, że nie, że jest przecież jego 
obowiązkiem znieść, co tylko prawo mu zgotuje, i że wytrwa w więzieniu do końca, choćby 
nawet wszystkie drzwi stały tam otworem. To bardzo rozczarowało Tomka i wprawiło go w 
wielkie zakłopotanie, ale musiał się z tym jakoś pogodzić. 

Tak czy owak czuł się zobowiązany uwolnić wuja Silasa z więzienia; powiedział ciotce 

Sally, że jest to ostatnia rzecz, jaką mogłaby się trapić, gdyż on zrobi co trzeba, nie spocznie 
ani w dzień, ani w nocy, wygra tę partię i dowiedzie niewinności wuja. A ona była dla niego 
bardzo czuła, dziękowała mu i powiedziała, że wie, iż Tomek naprawdę zrobi wszystko, co 
tylko w jego mocy. I powiedziała jeszcze, byśmy pomogli Benny zająć się domem i dziećmi. 
A  później  popłakaliśmy  sobie  na  pożegnanie  —  wszyscy,  ilu  nas  tylko  tam  było  —  i 
wróciliśmy  na  farmę,  zostawiając  ciotkę  w  miasteczku.  Miała  zamieszkać  z  żoną  dozorcy 
więzienia i czekać przez miesiąc na proces, wyznaczony na październik. 

background image

ROZDZIAŁ Xl 

Tomek wykrywa morderców 

Tak,  to  był  dla  nas  wszystkich  bardzo  trudny  miesiąc.  Biedna  Benny,  trzymała  się 

najlepiej jak tylko mogła, a my z Tomkiem staraliśmy się poprawić nastrój w domu, ale  — 
mówiąc szczerze — cała nasza robota właściwie szła na marne. Tak samo było w więzieniu. 
Chodziliśmy tam codziennie, żeby zobaczyć się ze staruszkiem, lecz to było strasznie ponure, 
bo  wuj  niewiele  sypiał,  a  sporo  chodził  we  śnie,  toteż  z  każdym  dniem  wyglądał  na  coraz 
bardziej  skonanego  i  przybitego;  umysł  też  mu  szwankował,  więc  wszyscy  zaczęliśmy  się 
bać,  że  te  kłopoty  w  końcu  załamią  go  i  uśmiercą.  Lecz  kiedy  próbowaliśmy  go  jakoś 
nakłonić, żeby czuł się weselszy, to tylko kręcił głową, a raz nawet powiedział, że gdybyśmy 
się  tak  mogli  przekonać  na  własnej  skórze,  co  to  znaczy  nosić  na  sobie  piętno  mordercy, 
inaczej  byśmy  mówili.  My  z  Tomkiem  powtarzaliśmy  mu  stale,  że  to  przecież  nie  było 
morderstwo, a co najwyżej przypadkowe zabójstwo, lecz hasze słowa w ogóle nie trafiały mu 
do przekonania; upierał się przy morderstwie i na nic innego ani rusz nie chciał się zgodzić. A 
w miarę jak zbliżał się termin rozprawy, to — wyobraźcie sobie — zaczynał całkiem otwarcie 
przyznawać  się  do  winy  i  bajdurzyć,  że  zaplanował  sobie  ukatrupić  człowieka  już  o  wiele 
wcześniej. Do licha, to było okropne, możecie mi wierzyć. Wydawało  nam się w końcu, że 
wszystko  dookoła  jest  o  pięćdziesiąt  razy  straszniejsze,  niż  było  naprawdę,  i  że  dla  ciotki 
Sally oraz Benny  nie ma już żadnej  pociechy.  Lecz za to  wuj nam  przyrzekł,  że jeśli  tylko 
ktoś obcy znajdzie się w pobliżu, nie piśnie ani słowa o tym swoim morderstwie, i bardzo nas 
tym ucieszył. 

Tomek  Sawyer  przez  cały  ten  miesiąc  okropnie  łamał  sobie  głowę,  próbując  obmyślić 

jakieś wyjście dla wuja Silasa, toteż w niejedną noc nie pozwalał mi zasnąć aż do rana, tyle 
mitręgi go to kosztowało, ale w żaden sposób nie mógł trafić na właściwą drogę. Co do mnie, 
to byłem zdania, że właściwie mógłby już sobie dać spokój, bo cała ta historia wyglądała tak 
smutno,  że  czułem  się  kompletnie  załamany.  Ale  on  —  nie.  On  ślęczał  nad  tym  cały  czas, 
wciąż coś planował, obmyślał i łamał sobie głowę. 

Lecz w końcu nadszedł dzień procesu i wszyscy razem stawiliśmy się w sądzie. Sala była, 

rzecz jasna, zapchana aż po brzegi. Biedny wuj Silas! Wyglądał raczej na nieboszczyka niż na 
żywą osobę; był teraz chudy, żałosny, a oczy zapadły mu gdzieś w głąb. Benny siedziała po 
jednej  jego  stronie,  ciotka  Sally  po  drugiej  i,  przeokropnie  zmartwione,  zasłaniały  twarze 
woalkami.  Za  to  Tomek  siadł  sobie  przy  naszym  adwokacie  i  do  wszystkiego,  oczywista, 
musiał wtrącać swoje trzy grosze. Adwokat mu na to pozwolił, a sędzia tak samo. Czasami 
Tomek  wcale  nie  dopuszczał  mecenasa  do  głosu  i  to  nie  było  nawet  takie  złe,  bo  nasz 
adwokat był tylko takim tam sobie błotnym żółwiem z zabitej dechami dziury, a nie jurystą z 
prawdziwego  zdarzenia.  Należał  raczej  do  tych,  co  to  uciekając  przed  deszczem,  wpadliby 
wprost pod rynnę, że się tak wyrażę. 

Zaprzysiężono  przysięgłych,  a  później  wstał...  no,  ten,  proroku...  prokurator  i  zaczął 

gadać jak najęty. Palnął straszliwą mowę przeciwko wujowi, w czasie której nasz staruszek aż 
jęczał  i  postękiwał,  a  Benny  i  ciotka  Sally  rozpłakały  się  na  dobre.  Zupełnie  nas  zatkało, 
gdyśmy  usłyszeli,  jak  o  n  widzi  sprawę  całego  morderstwa,  tak  bardzo  się  to  różniło  od 
opowieści  wuja.  Mówił,  że  zamierza  tutaj  udowodnić,  iż  dwóch  wiarygodnych  świadków 
widziało  na  własne  oczy,  jak  wuj  Silas  zabił  Jubitera  Dunlapa,  że  zrobił  to  umyślnie,  a  w 

background image

chwili, gdy uderzył go pałką, powiedział, że chce go zabić. A później widzieli, jak ukrywał 
Jubitera w krzakach i widzieli także, że Jubiter był martwy jak głaz. Zaciągnął go jeszcze na 
pole tytoniowe, na co jest również świadectwo tamtych dwóch. Mówił, że wuj Silas zjawił się 
tam później, w samym środku nocy, żeby zakopać zwłoki, a pewien człowiek widział, jak on 
to robił. 

No cóż, powiadam sobie, biedny stary wuj Silas pewnie łgał ile wlezie, bo sądził, że nikt 

go  przy  tym  nie  spostrzegł,  a  nie  mógł  przecież  dopuścić,  żeby  ciotce  Sally  i  Benny  serca 
pękły z bólu. No i miał rację.. Co do mnie, to też bym tak nałgał i tak zrobiłby każdy, kto by 
miał choć trochę litości, żeby oszczędzić im nieszczęścia i smutku, za które w żaden sposób 
nie  ponosiły  winy.  Wszystko  to  razem  sprawiło,  że  nasz  adwokat  zupełnie  się  rozkleił,  a 
Tomek na krótką chwilę dał się zbić z pantałyku, tyle że zaraz potem czym prędzej wziął się 
w  garść  i  robił  minę,  jak  gdyby  niczym  się  nie  przejmował-.  Ale  ja  tam  wiem,  że  tak  cźy 
inaczej  martwił  się  jak  diabli.  A  ludzie...  O  mocny  Boże,  zupełnie  jakby  kto  wsunął  kij  w 
mrowisko! 

I  kiedy  tamten  prawnik  powiedział  już  przysięgłym,  co  chce  udowodnić,  usiadł  i  zaraz 

zaczął maglować swoich świadków. 

Wpierw  wezwał  ich  wszystkich,  aby  poświadczyli,  ile  to  złej  krwi  zdążyło  się 

nagromadzić pomiędzy wujem Silasem a zamordowanym; ażeby opowiedzieli o tym, jak wuj 
Silas, raz albo i dwa razy, groził Jubiterowi, i o tym, że ten stan rzeczy ciągle się pogarszał, aż 
w końcu wszyscy zaczęli o tym gadać, a denat to nawet lękał się o swoje życie i mówił dwom 
albo trzem z nich, że nie da głowy za to, czy wuj Silas pewnego pięknego dnia gdzieś go nie 
zaciuka. 

Tomek i nasz adwokat zadali im parę pytań, ale to nic nie dało, bo trzymali się tego, co 

powiedzieli już wcześniej. 

Potem  wezwali  Lema  Beebe,  który  zajął  miejsce  dla  świadków.  Przypomniałem  sobie 

zaraz, jak to Lem z Jimem Lane przechodzili tam właśnie wtedy i rozmawiali o pożyczeniu 
psa  czy  czegoś  innego  od  Jubitera  Dunlapa,  a  potem  tamtą  historię  z  latarnią  i  jeżynami,  i 
jeszcze  później  Billa  i  Jacka  Withersów,  którzy  również  akurat  tamtędy  przemaszerowali, 
gadając  o  Murzynie,  co  ukradł  worek  ziarna  wujowi  Silasowi.  I  wreszcie  pomyślałem  o 
naszym  starym  kompanie, który się napatoczył  mniej  więcej  o tej samej porze i  bardzo nas 
przeraził... Tak, on był teraz tutaj i cackano się z nim jak z jajkiem, bo głuchoniemy i obcy, i 
ustawiono  mu  nawet  krzesło  tuż  przy  barierce,  żeby  mógł  sobie  wygodnie  usiąść  i  założyć 
nogę na nogę, podczas gdy inni stali w takim ścisku, że ledwie mogli oddychać. I wszystko to 
zaraz przyszło mi do głowy, dokładnie tak, jak było wtedy, w nocy, i od razu zrobiło mi się 
smutno, bo pomyślałem  też sobie, jak bardzo do tamtej pory było  przyjemnie i  jak kiepsko 
zrobiło się potem. 

Lem  Beebe,  zaprzysiężony,  powiedział:  —  Tamtego  dnia,  to  znaczy  drugiego  września, 

szedłem  sobie  właśnie  z  Jimem  Lane,  a  było  to  tuż  przed  Zachodem  słońca,  i  nagle 
usłyszeliśmy jakąś głośną rozmowę, tak jakby ktoś się z kimś kłócił. I kiedy podeszliśmy już 
zupełnie blisko, tak że od tamtych dzieliły nas tylko krzaki leszczyny (te wzdłuż ogrodzenia), 
usłyszeliśmy, jak jeden głos powiedział: „Mówiłem ci już nie raz, że w końcu cię zabiję", a 
my  rozpoznaliśmy,  że  to  był  głos  oskarżonego.  I  potem  zobaczyliśmy,  jak  pałka  tylko 
śmignęła nad krzakami i zaraz opadła w dół, gdzie już nie było nic widać, tylko o coś łupnęła, 
a później było  jeszcze słychać dwa  albo  trzy jęki. Podkradliśmy się cicho do miejsca, skąd 
można było coś zobaczyć, a tam leżał Jubiter Dunlap, już zabity, a ten tu oskarżony stał nad 
nim z pałką w garści; no, a później zaciągnął nieboszczyka w krzaki i ukrył go tam. No to my 
pochyliliśmy się nisko, tak żeby nas nie zobaczył, i odeszliśmy. 

Ech,  to  było  okrutne.  Wszystkim,  kiedy  to  usłyszeli,  zupełnie  jakby  krew  zastygła  w 

żyłach,  a  gdy  Lem  mówił, na sali zrobiło się tak cicho, jak  gdyby nie było  w niej w ogóle 

background image

żywej duszy. A kiedy skończył, wszyscy nabrali powietrza w piersi, zaczęli ciężko wzdychać 
i  spoglądali  po  sobie,  jakby  chcieli  powiedzieć:  Czy  to  nie  straszne?  Czyż  to  nie  zupełny 
koszmar? 

Lecz właśnie wtedy wydarzyło się coś, co mnie zadziwiło. Przez cały czas, kiedy pierwsi 

świadkowie mówili o złości, groźbach i tak dalej, Tomek Sawyer był pełen wigoru i czaił się 
do  skoku,  by  potem  ruszyć  na  nich,  zrobić  wszystko,  co  tylko  się  da,  by  złapać  ich  na 
krętactwie i podważyć zeznania. Więc gdy wystąpił Lem i nawet ani słowa nie pisnął o tym, 
że  przecież  rozmawiał z  Jubiterem  i  chciał  od  niego  pożyczyć  psa,  byłem  przekonany,  że  i 
tym razem pochwyci go w krzyżowy ogień pytań, a później on i ja pójdziemy na miejsce dla 
świadków i ujawnimy wszystko, o czym wtedy mówili razem z Jimem Lane. Lecz kiedy mu 
się przyjrzałem już w parę chwil później, przebiegł mnie zimny dreszcz, Tomek pogrążył się 
teraz w głębokiej zadumie, najgłębszej, jaką sobie można wyobrazić, i mogłoby się zdawać, 
że błądzi teraz myślami o całe mile stąd. Nie słyszał ani słowa z tego, co mówił Lem Beebe i 
mimo że tamten już skończył, tkwił w dalszym ciągu po uszy w tym swoim zamyśleniu. Nasz 
adwokat szturchnął go w bok, a wtedy Tomek przyjrzał mu się zaskoczony i powiedział: — 
Niech  pan  przesłucha  świadka,  jeśli  pan  sobie  życzy.  A  teraz  proszę  zostawić  mnie  w 
spokoju, muszę coś sobie przemyśleć. 

Do diaska, to już było ponad moje siły. Nie mogłem w żaden sposób tego zrozumieć. A 

Benny  i  jej  matka...  och,  wyglądały  jak  śmiertelnie  chore,  tak  się  tym  wszystkim  truły. 
Uchyliły nieco woalek i próbowały jakoś pochwycić jego spojrzenie, lecz to i tak na nic się 
nie  zdało,  bo  ja  sam  nie  mogłem  się  z  nim  porozumieć.  A  potem  nasz  wymoczek  zaczął 
maglować świadka, ale niewiele mogło być z tego pociechy, bo spartolił robotę. 

Potem wezwali Jima Lane, a on opowiedział kubek w kubek tę samą historię. Tomek też 

wcale  go  nie  słuchał,  tylko  siedział  i  łamał  sobie  głowę,  znów  oddalony  o  całe  mile  stąd. 
Więc nasz wymoczek raz jeszcze ruszył sam do boju i wyszedł z niego równie przegrany jak 
za poprzednim razem. Prowoku... no, ten, prokurator wyglądał na bardzo zadowolonego, ale 
sędzia zdawał się być oburzony. Bo widzicie, Tomek miał tutaj odwalać taką samą robotę jak 
normalny  prawnik,  no,  powiedzmy,  że  prawie,  bo  zgodnie  z  przepisami  stanu  Arkansas 
oskarżony ma prawo dobrać sobie kogo tylko zechce, żeby pomagał 'adwokatowi w obronie, i 
Tomek wpierw namówił wuja Silasa, aby go jakoś wkręcił do tej sprawy, a teraz po prostu 
wszystko knocił i widać było, że sędziemu wcale się to nie podoba. 

A nasz wymoczek zdobył się tylko na tyle, że zapytał Lema i Jima: 
— Dlaczego nie poszliście i nie zawiadomiliście o tym kogo trzeba? 
. 217 
— Baliśmy się, że jeszcze i nas w to wplączą. A poza tym wybieraliśmy się właśnie w dół 

rzeki na polowanie, i to na cały tydzień. Ale jak tylko wróciliśmy do domu i powiedzieli nam, 
że szukają ciała, opowiedzieliśmy wszystko Brace'owi Dunlapowi. . 

— Kiedy to było? 
— W sobotę wieczorem, dziewiątego września. A wtedy zabrał głos sędzia: 
—  Szeryfie,  proszę  zaaresztować  obu  świadków  jako  podejrzanych  o  współudział  w 

morderstwie. 

Prowokurator,  czy  jak  mu  tam,  zerwał  się  z  miejsca,  bardzo  zdenerwowany,  i 

wykrzyknął: 

— Wysoki Sądzie! Protestuję przeciwko podobnym... 
—  Siadaj  —  powiedział  sędzia,  wyjął  swój  nóż  myśliwski  i  położył  go  przed  sobą  na 

pulpicie. — Więcej szacunku dla Wysokiego Sądu! 

Więc tamten zrobił, jak mu kazano. I wezwał Billa Withersa. 
Bill Withers, zaprzysiężony, zeznał co następuje: — W sobotę, drugiego września, a było 

background image

już  pod  wieczór,  szedłem  sobie  wraz  z  moim  bratem,  Jackiem,  obok  pola  oskarżonego  i 
wtedy zobaczyliśmy jakiegoś człowieka, który coś dźwigał na plecach. Obaj myśleliśmy, że 
to  któryś  z  Murzynów,  co  właśnie  ukradł  zboże,  tyle  że  nie  byliśmy  tego  pewni.  Dopiero 
później  przyszło  nam  do  głowy,  że  przecież  ten  mężczyzna  musiał  taszczyć  drugiego,  a 
temten zwisał mu  z pleców tak jakoś bezwładnie, więc myśleliśmy, że na pewno się spił.  I 
tego,  który  go  niósł,  poznaliśmy  po  chodzie;  był  to  pastor  Silas.  Umyśliliśmy  też  sobie,  że 
pewnie  znalazł  na  drodze  urżniętego  jak  bela  Sama  Coopera,  bo  zawsze  go  próbował 
nawrócić na dobrą drogę, i teraz taszczy go do domu. 

Wszyscy  zadrżeli  ze  zgrozy,  bo  pomyśleli  sobie  o  biednym  wuju  Silasie  dźwigającym 

zamordowanego  na  swoje  pole  tytoniu,  właśnie  w  to  miejsce,  gdzie  później  wygrzebał  go 
pies,  tyle  tylko  że  na  twarzach  nie  było  widać  zbyt  wielkiego  współczucia,  a  nawet 
usłyszałem, jak jakiś drań powiedział: 

— Jeszcze się nigdy z czymś takim nie spotkałem, żeby ktoś miał aż tyle zimnej krwi, no 

bo tak wlec ze sobą trupa, żeby go zakopać, jak jakieś padłe bydlę... A do tego pomyśleć, że 
to kaznodzieja. 

Tomek wciąż tylko myślał nad czymś i myślał, i wcale nie zwracał uwagi na to, co się 

działo,  więc  nasz  adwokat  dobrał  się  zaraz  do  świadka  i  zrobił,  co  tylko  mógł,  choć  mógł 
naprawdę  niewiele.  Później  miejsce  dla  świadków  zajął  jeszcze Jack  Withers  i  opowiedział 
dokładnie to samo, co Bill. 

Za  to  po  nim  przyszedł  Brace  Dunlap;  wyglądał  bardzo  żałośnie,  nieomal  płakał. 

Wszędzie wokół dały się słyszeć szepty i nagłe poruszenie; wszyscy nadstawili ucha, a wiele 
kobiet powtarzało: 

— Ach, biedak, cóż to za nieszczęście — i widać było, że niejedna ociera łzy z oczu. 
ęBrace Dunlap, zaprzysiężony, zeznał co następuje: — Już od dłuższego czasu trapiłem 

się bardzo z powodu mego biednego brata, ale nie .sądziłem, że sprawy stoją aż tak źle, jak on 
to przedstawiał, bo jakoś nie mogłem uwierzyć, że ktoś zdobyłby się na to, żeby ukrzywdzić 
takie  biedne  i  nieszkodliwe  stworzenie  (do  licha,  dałbym  głowę,  że  Tomek  poruszył  się 
nieznacznie, lecz później znów zrobił minę, jakby go coś rozczarowało) i wiecie, nawet nie 
przyszłoby mi na myśl, że zrobi to właśnie kaznodzieja — bo to przecież wydaje się zupełnie 
nieprawdopodobne — więc jakoś nie brałem sobie tego do serca, toteż teraz nigdy, przenigdy 
nie  zaznam  już  spokoju,  bo  gdybym  wtedy  uczynił  inaczej,  mój  biedny  brat  byłby  teraz  ze 
mną, zamiast leżeć tam, w ziemi, okrutnie zamordowany. A przecież on nikomu w życiu nie 
wszedł w drogę... — Tu jakby głos mu się załamał, toteż odchrząknął i odczekał chwilę, póki 
nie  odzyska  mowy.  Ludzie  dookoła  wypowiadali  teraz  same  litościwe  słowa,  a  kobiety 
płakały;  zrobiło  się  bardzo  cicho,  zupełnie  pogrzebowo,  a  wuj  Silas,  biedactwo,  wydał 
głęboki jęk, tak że go wszyscy słyszeli. Natomiast Brace ciągnął dalej: — W sobotę, drugiego 
września,  nie  wrócił  do  domu  na  kolację.  Po  jakimś  czasie  trochę  się  tym  zaniepokoiłem  i 
wysłałem  do  domu  oskarżonego  jednego  z  Murzynów,  ale  wrócił  i  powiedział,  że  Jubitera 
tam nie ma. Więc zdenerwowałem się jeszcze bardziej i nie mogłem znaleźć sobie miejsca. 
Położyłem się do łóżka, ale nie potrafiłem zasnąć; późną nocą wstałem i poszedłem do domu 
kaznodziei i kręciłem się przez jakiś czas w pobliżu, mając nadzieję, że spotkam tam mojego 
biednego brata, choć wcale nie wiedziałem, że on już pozbył się^ wszystkich swych kłopotów 
i  przepłynął  na  tamten,  lepszy  brzeg.  —  Tu  znowu  głos  uwiązł  mu  w  gardle,  a  prawie 
wszystkie kobiety wybuchnęły teraz głośnym szlochem. Zaraz jednak rozpoczął na nowo: — 
Ale  to  wszystko  na  nic  się  nie  zdało,  więc  w  końcu  wróciłem  do  domu  i  próbowałem 
cokolwiek  się  przespać,  choć  mi  się  nie  udało.  Upłynął  dzień  lub  dwa,  wszyscy  bardzo  się 
zaniepokoili, zaczęli mówić o pogróżkach tego tu oskarżonego i jakoś przypadł im do gustu 
pomysł,  którego  ja  nie  mogłem  brać  poważnie:  że  mój  brat  już  nie  żyje.  A  więc  szukali 
wszędzie i próbowali odnaleźć jego ciało, ale ponieważ nic im z tego nie wyszło, dali sobie 

background image

spokój.  Dlatego  też  uwierzyłem,  że  brat  na  pewno  musiał  gdzieś  wyjechać,  bo  chciał  mieć 
trochę swobody, i że wróci, kiedy jego kłopoty same jakoś przybledną. Lecz dziewiątego, w 
sobotę,  już  późnym  wieczorem,  Lem  Beebe  i  Jim  Lane  przyszli  do  mnie  do  domu  i 
powiedzieli  wszystko...  Opowiedzieli  mi  o  tym  całym  straszliwym  morderstwie  i  wtedy  o 
mało serce mi nie pękło. I wtenczas przypomniałem sobie także coś, co do mnie wcześniej w 
ogóle nie dotarło, ponieważ ludzie mówili, że oskarżony chodzi ostatnio we śnie i robi różne 
inne  bezsensowne  rzeczy,  wcale  nie  zdając  sobie  z  tego  sprawy.  I  powiem  wam,  co  mi  się 
wtedy nagle przypomniało. W tamtą straszną sobotę, późną nocą, kiedy to snułem się wokół 
domu Silasa, taki zgnębiony i trapiony zmartwieniem, traf sprawił, że zaszedłem na sam skraj 
pola  tytoniowego  i  wtenczas  usłyszałem  taki  dziwny  dźwięk,  jak  gdyby  ktoś  rył  łopatą  w 
piaszczystym  gruncie.  Toteż  podszedłem  ostrożnie  bliżej,  zerknąłem  przez  pędy  winoro'śli, 
które  zwisały  ze  sztachet  ogrodzenia,  i  zobaczyłem  tam  oskarżonego,  jak  przerzucał  łopatą 
—.taką  na  długim  stylisku  —  ziemię  do  wielkiej  jamy,  wypełnionej  już  prawie  po  brzegi. 
Wprawdzie stał do mnie plecami, ale księżyc świecił na tyle jasno, że rozpoznałem go po tym 
starym fartuchu z zielonego rypsu, z białą łatą pośrodku pleców, co to wyglądał, jakby ktoś 
rzucił w niego śnieżną kulą. Grzebał człowieka, którego zamordował. 

I  Brace  opadł  ciężko  na  krzesło,  łkając  i  zalewając  się  łzami,  a  wszyscy  zebrani  w  sali 

zawtórowali  mu  zawodzeniem  i  płaczem,  powtarzając:  —  Ach,  to  okropne!...  To  straszne! 
Zapanowało takie poruszenie, że człowiek nie słyszał nawet głosu własnych myśli. I nagle, ni 
stąd, ni zowąd, pośród tego wszystkiego rozległ się jeszcze głos wuja Silasa, który  — biały 
jak prześcieradło — wykrzyknął: 

— To prawda! Słowo w słowo! Zabiłem go, i to zupełnie z zimną krwią! 
Mocny Boże, ale ich zamurowało! Wszyscy zerwali się na nogi wściekle wlepiając wzrok 

w wuja Silasa, ażeby go jak najlepiej widzieć; sędzia walił w stół swoim młotkiem, a szeryf 
krzyczał na cały głos: — Spokój! Proszę o spokój... W sądzie należy zachować porządek! 

A nasz staruszek stał tak przez cały czas, zupełnie roztrzęsiony, z płonącymi oczyma; nie 

patrzył nawet na swoją żonę i córkę, które chwytały go za ramiona błagając, aby się uspokoił. 
Odtrącał  je  jak  mógł  i  wołał,  że  nareszcie  oczyści  swą  czarną  duszę  z  grzechu  zbrodni,  że 
zrzuci z siebie ten ciężar, który go przytłacza, bo nie utrzyma go już na swych barkach ani 
godziny  dłużej!  I  zaraz  też  rozpoczął  swoją  straszliwą  opowieść;  mówił  jak  opętany,  a 
wszyscy  wpatrywali  się w  niego  wybałuszając  oczy,  sędzia,  przysięgli,  adwokat  i  kto  tylko 
tam był, wraz z Benny i ciotką Sally, których serca już chyba wykrwawiły się teraz do'reszty. 
A Tomek Sawyer — tam do diaska! — nawet nie raczył spojrzeć w jego stronę. Ani razu... po 
prostu  siedział z oczyma wlepionymi w  coś zupełnie innego, sam  nawet  nie wiem  w co.  A 
nasz staruszek szalał, wyrzucał z siebie słowa niczym strumień ognia: 

— Tak, to ja go zabiłem! To ja ponoszę winę! Lecz nigdy w życiu ani mi nawet w głowie 

nie postało, żeby go zranić albo wyrządzić jakąś inną krzywdę, i to pomimo wszystkich tych 
tutaj łgarstw o moich pogróżkach pod jego adresem. Tak było aż do -chwili, kiedy uniosłem 
pałkę... bo wtedy serce  całkiem  mi zlodowaciało! Wówczas odeszła z niego wszelka litość, 
toteż  zadałem  cios  tak,  aby  go  zabić!  W  jednej,  jedynej  chwili  stanęły  mi  przed  oczyma 
wszystkie moje krzywdy, wszystkie zelżywe słowa, jakimi nieboszczyk wraz ze swym bratem 
łajdakiem  ciągłe  mnie  obrzucali,  a  także  i  to,  że  zmówili  się  obaj,  ażeby  mnie  oczernić, 
zniesławić  przed  innymi  moje  dobre  imię,  a  wreszcie  przywieść  do  jakiegoś  czynu,  który 
mógłby  mnie  zniszczyć  wraz  z  całą  rodziną,  choć  ta  —  klnę  się  na  Boga!  —  nigdy  nie 
wyrządziła  im  najmniejszej  choćby  szkody.  A  wszystko  to  wskutek  niecnej  zemsty.  I  sami 
powiedzcie, za co? Ponieważ to niewinne i czyste dziewczę, moja córka, którą widzicie tu, u 
mego  boku,  nie  chciała  poślubić  bogatego,  bezczelnego  i  nieokrzesanego  tchórza,  Brace'a 
Dunlapa, co to jeszcze przed chwilą lał fałszywe łzy nad losem swego brata, choć naprawdę 
wcale o niego nie dbał (tu zobaczyłem, że Tomek Sawyer aż podskoczył; tym razem ani chybi 
był  zadowolony).  Dlatego  w  owej  chwili,  o  której  wam  mówię,  zapomniałem  o  Bogu, 

background image

rozpamiętując  tylko  gorycz'  mego  serca  i  —  oby  Stwórca  wejrzał  na  moją  skruchę!  — 
zadałem tamtemu cios, pragnąc go uśmiercić. Lecz w tej samej sekundzie przyszło mi gorzko 
żałować swego czynu — ach, jakże straszne jęły mnie trapić wyrzuty! — aliści pomyślałem o 
nieszczęsnej rodzinie, o tym, że m u s z ę zatrzeć ślady przestępstwa, i to ze względu na nią. I 
rzeczywiście ukryłem zwłoki w zaroślach, aby w stosownym czasie zawlec je na pole tytoniu, 
gdzie później, ciemną nocą, zjawiłem się z łopatą i... 

W tejże samej chwili Tomek zerwał się na równe nogi i wykrzyknął: 
— Te r a z już wiem! — i  skinął wujowi dłonią;  ach, nawet  w takiej  chwili dostojny i 

elegancki jak zawsze. I powiedział: 

— Siadaj, wuju! Tak, dokonano morderstwa, lecz ty do niego nie przyłożyłeś ręki! 
Cóż, moi drodzy, teraz dla odmiany można by nawet usłyszeć odgłos rzuconej na podłogę 

szpilki.  I  wuj  Silas  klapnął,  jakby  ogłuszony,  znów  na  swoje  miejsce,  lecz  ciotka  Sally  i 
Benny  nawet  nie  zdały  sobie  z  tego  sprawy,  gdyż  wpatrywały  się  w  Tomka  z  otwartymi 
ustami, nie wiedząc o bożym świecie. I wszyscy zebrani w sali robili to samo. Jak żyję, nie 
widziałem  jeszcze  tylu  ludzi  równie  oszołomionych  i  zbitych  z  tropu  ani  tylu  par  oczu  tak 
bardzo  wybałuszonych,  niezdolnych  nawet  mrugnąć  powieką.  A  wtedy  Tomek  powiedział 
najzupełniej spokojnym tonem: 

— Wysoki sądzie, czy mogę prosić o głos? 
—  Na  Boga,  ależ  tak...  Mów  dalej!  —  powiedział  sędzia,  też  tak  zaskoczony,  że 

właściwie nie wiedział, co począć. 

Wówczas  Tomek  wstał  z  miejsca,  odczekał  sekundę  lub  dwie  —  a  wszystko  po  to,  by 

osiągnąć większy efekt, jak on to nazywa — i wreszcie zaczął swoje, jak zawsze spokojny i 
opanowany: 

—  Od  jakichś  dwóch  tygodni  na  froncie  tego  gmachu  wisi  mały  afisz,  oferujący  dwa 

tysiące dolarów nagrody za dwa wielkie brylanty skradzione w St. Louis. Te brylanty są warte 
dwanaście tysięcy dolarów. Ale na razie niech to nie obciąża zbytnio uwagi państwa, póki do 
tego .nie dojdę. A teraz o samym morderstwie. Powiem wam o nim wszystko, tak jak to się 
stało, powiem, kto jest zabójcą, w ogóle podam także wszystkie niezbędne szczegóły. 

Widać było teraz, jak wszyscy sadowią się wygodnie i nadstawiają uszu. 
— Ten oto człowiek, Brace Dunlap, który wylewał przed chwilą krokodyle łzy po swoim 

zmarłym bracie, choć ten, jak dobrze wam wiadomo, obchodził go tyle co zeszłoroczny śnieg, 
pragnął  poślubić  tę  oto  tutaj  młodą  dziewczynę,  lecz  ona  go  nie  chciała.  Toteż  powiedział 
wujowi Sila-sowi, że jeszcze tego pożałuje. Wuj Silas zdawał sobie sprawę z jego szerokich 
barów, a także-ze swojej nader mizernej postury, dlatego wiedział, jak niewielką ma szansa, 
gdyby przyszło co do czego. Więc bardzo się tym trapił, był ciągle zalękniony i robił, co tylko 
mógł,  aby  tamtego  jakoś  sobie  zjednać  i  udobruchać;  przyjął  nawet  na  farmę  jego 
brata-ladaco, Jubitera, i wypłacał mu dniówki, choć z tego powodu musiał wszystkiego skąpić 
własnej  rodzinie. Jubiter  zaś  dokładał  wszelkich starań,  aby  uknute  przez  Brace'a  plany  nie 
chybiły  celu:  obrażał  wuja  Silasa,,nękał  i  drażnił,  chciał  go  doprowadzić  do  tego,  aby 
wyrządził mu w końcu jakąś krzywdę, zyskując sobie samemu niesławę u ludzi. I tak też się 
stało. Wszyscy zwrócili się przeciw wujowi, rozpowiadając o nim najbezecniejsze rzeczy, a to 
powoli  raniło  mu  serce...  Tak,  bo  truł  się  i  martwił  do  tego  stopnia,  że  często  sprawiał 
wrażenie obłąkanego. 

W  ową  sobotę,  która  przyniosła  nam  tyle  kłopotów,  dwaj  spośród  obecnych  tu  na  sali 

świadków,  Lem  Beebe i Jim  Lane, istotnie przechodzili  obok tego miejsca,  gdzie wuj Silas 
pracował  z  Jubiterem  w  polu.  I  to  tylko  jest  prawdą,  bo  reszta  ich  opowieścf  to  zwyczajne 
kłamstwa. Nie, nie słyszeli, żeby wuj Silas groził Dunlapowi, że go zabije, nie mogli słyszeć 
odgłosu  uderzenia  pałką,  nie  mogli  także  widzieć  żadnych  zwłok  ani  tego,  jak  wuj  Silas 
ukrywał coś w krzakach. Spójrzcie no teraz na nich.,. siedzą tam i żałują swojej usłużności, 

background image

tego,  że  tak  ochoczo  zaprzedali  swe  własne  języki...  A  w,  każdym  razie  z  pewnością  będą 
żałować, zanim jeszcze skończę. 

Tego samego wieczoru, w sobotę, Bill i Jack Witherso-nowie rzeczywiście widzieli, jak 

jakiś człowiek dźwigał gdzieś drugiego. Tyle z ich słów jest prawdą, bo reszta — to łgarstwa. 
Wpierw pomyśleli, że to jakiś Murzyn, który ukradł wujowi worek ziarna... Przyjrzyjcie się, 
jak  głupie  mają  teraz  miny,  gdy  widzą,  że  ktoś  podsłuchał,  o  pzym  wówczas  mówili.  A 
wszystko  to  dlatego,  że  dowiedzieli  się  z  czasem,  kim  był  ten  mężczyzna;  sami  wiedzą 
najlepiej,  dlaczego  zeznawali  tutaj  pod  przysięgą,  że  wzięli  go  wówczas  za  wuja  Silasa  ze 
względu na jego chód, choć to nie było prawdą, a przysięgając wiedzieli już, że skłamią. 

Ów  człowiek,  który  w  słabym  świetle  księżyca  zobaczył,  jak  grzebano  zwłoki  na  polu 

tytoniowym — rzeczywiście to widział. Tyle że tym grabarzem wcale nie był wuj Silas. Bo 
on dokładnie w tym czasie leżał w swoim łóżku. 

Teraz,  nim  przejdę  dalej,  chciałbym  was  jeszcze  zapytać  o  jedną  drobną  rzecz.  Czy  nie 

zauważyliście  przypadkiem,  że  ludzie,  gdy  nad  czymś  usilnie  myślą  lub  gdy  są  skłopotani, 
prawie  zawsze  nie  wiedzą,  co  począć  z  rękami  albo  też  sami  nie  zauważają,  co  robią  ich 
dłonie?  Niektórzy  głaszczą  się  po  brodzie,  inni  drapią  się  po  nosie,  a  jeszcze  inni  w  szyję, 
kręcą dewizką lub szarpią guziki. Zdarzają się i tacy, co wówczas kreślą palcem jakąś figurę 
lub gryzmoł; na policzku, pod brodą i pod wargą. Ja sam tak robię. Gdy się czymś niepokoję, 
martwię lub gdy się nad czymś głęboko zastanawiam, rysuję wówczas palcem duże „V"... i w 
połowie przypadków nawet nie zauważam i nie wiem, że to robię. 

To było wprost nieprawdopodobne. Bo i mnie coś takiego się zdarza, tylko że ja kreślę 

wtedy duże „O". I zobaczyłem, że ludzie kiwają głowami, jak gdyby chcieli powiedzieć: „No, 
tak, w rzeczy samej". 

—  A  więc,  wracam  do  sprawy.  Tego  samego  dnia  —  choć  nie,  to  było  jeszcze 

poprzedniej nocy  —  przy  Nabrzeżu Flaglera, czterdzieści  mil  stąd w górę rzeki,  zacumował 
parowiec.  Była  wtedy  burza  i  padało  jak  nie  wiem  co.  Na  pokładzie  przebywał  pewien 
złodziej  i  miał  przy  sobie  te  dwa  ogromne  brylanty,  o  których  mowa  w  obwieszczeniu 
wiszącym na drzwiach sądu; wymknął się jakoś na brzeg ze swoją podręczną torbą, dał nura 
w  mrok  i  burzę,  ponieważ  liczył,  że  dotrze  cały  i  zdrowy  do  tego  miasteczka.  Ale  miał  na 
statku dwóch kompanów, którzy się tam ukryli, i wiedział, że gdy tylko nadarzy się pierwsza 
okazja, tamci jak hic go zamordują i zabiorą brylanty, gdyż wszyscy trzej maczali palce w ich 
kradzieży, a teraz on sam je porwał i uciekł. 

Nie upłynęło nawet dziesięć minut, gdy jego kamraci zorientowali się, że prysnął, więc 

wyskoczyli  na  brzeg  i  popędzili  za  nim.  Prawdopodobnie  odkryli  jego  ślady  przy  świetle 
zapałek. Tak czy inaczej, tropili go przez całą sobotę, sami trzymając się przy tym na uboczu, 
lecz  przed  zachodem  słońca  tamten  mężczyzna  przyszedł  do  kępy  sykomor,  tej  obok  pola 
wuja Silasa, ażeby wyjąć z torby jakieś przebranie i włożyć je, zanim odważy się pokazać tu, 
w  mieście...  I,  zauważcie,  zrobił  to  ledwie  w  krótką  chwilę  po  tym,  jak  wuj  Silas  uderzył 
pałką w głowę Jubitera Dunlapa... gdyż rzeczywiście go uderzył. 

Lecz  już  po  chwili  tamci  dwaj  złodzieje  spostrzegli,  że  ich  kompan  wślizguje  się 

pomiędzy sykomory, więc wyskoczyli z krzaków i ruszyli w ślad za nim. 

Dopadli go i zatłukli na śmierć. 
Tak,  bo  mimo  iż  wrzeszczał  i  wył  wniebogłosy,  zdołali  go  ukatrupić.  Ale  dwaj  inni 

ludzie,  przechodzący  tą  drogą,  usłyszeli  ów  rwetes  i  pobiegli  ku  kępie  —  dokąd  tak  czy 
inaczej zmierzali — więc na ich widok tamtych dwóch rzezimieszków rzuciło się do ucieczki 
mając ich wciąż na karku, ponieważ obaj przybysze ścigali ich co sił w nogach. Lecz upłynęła 
może minuta lub dwie — i teraz ci dwaj nowi, ścigając złodziei,  wśliznęli się na powrót w 
kępę sykomorów. 

background image

I cóż tam takiego zrobili? Zaraz wam to wyjaśnię. Znaleźli przebranie, które ten złodziej 

wydobył ze swej torby podróżnej, i jeden ż przybyłych mężczyzn przyodział się w nie. 

Tu Tomek przerwał na chwilę, by bardziej wzmocnić efekt, a potem stwierdził, powoli i 

dobitnie: 

— Mężczyzną, który włożył przebranie zabitego, był sam.,. Jubiter Dunlap! 
  O  Boże!  —  jęknęli  wszyscy,  kto  tylko  był  na  sali,  a  wuj  Silas'  z  wrażenia  chyba 

całkiem oniemiał. 

—  Tak,  to  był  Jubiter  Dunlap.  Nie  umarł,  jak  sami  widzicie.  Bo  tamci  dwaj  ściągnęli 

zmarłemu buty, ażeby obuć go w stare i poszarpane buty Jubitera, buty nieboszczyka zaś — 
włożył  Jubiter  Dunlap.  A  później Jubiter  Dunlap  pozostał  tam,  gdzie  był,  natomiast  tamten 
drugi  odciągnął  zwłoki  w  pole.  I  potem,  już  po  północy,  przemknął  się  chyłkiem  do  domu 
wuja  Silasa,  zdjął  z  kołka  jego  stary,  zielony  chałat  —  który  zawsze  tam  wisiał,  pomiędzy 
domem a kuchnią — założył go na siebie, a potem ukradł jeszcze łopatę o długim stylisku i 
poszedł w zagony tytoniu pogrzebać nieboszczyka. Tomek przerwał i stał w milczeniu przez 
dobre pół minuty. Lecz wkrótce podjął na nowo: 

— No, a jak państwo sądzicie? Kim był zamordowany? Był to... sam J a k e Dunlap, ten 

włamywacz, dawno już tu uznany za zaginionego! 

— Na Jowisza! 
— Za to mężczyzną, który go pochował, był B r a c e Dunlap, jego rodzony brat! 
— Wielkie Nieba! 
— A teraz jak uważacie, kim jest ten tutaj oto budzący litość przygłupek, który przez cały 

czas udaje głuchoniemego przybłędę? Toż to J u b i t e r Dunlap! 

O, do kata! Podniosła się taka wrzawa i wszyscy wyli tak głośno, że jak długo żyjecie, nie 

widzieliście chyba jeszcze takiego zamieszania. A Tomek podbiegł teraz do Jubitera, zerwał 
mu okulary i sztuczne bokobrody i teraz nikt nie wątpił, że oto ma przed sobą nieboszczyka 
we własnej osobie. Lecz był on żywy, żywy jak każdy z tutaj zgromadzonych! A ciotka Sally 
i Benny zaczęły zaraz płakać, ściskać, całować i dusić wuja Silasa, i do tego robiły to z takim 
zapałem,  że  w  jego  biednej  głowie  z  pewnością  wszystko  się  teraz  poplątało,  pokopało  i 
pokręciło do reszty, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, a to już trochę za wiele. Lecz cała 
sala poczęła niebawem wołać: 

— Tomasz Sawyer! Tomasz Sawyer!  Zamknijcie się wreszcie wszyscy i pozwólcie mu 

mówić! No, dalej, Tomku Śawyerze! 

To sprawiło, że Tomek Sawyer poczuł się niczym ryba w wodzie, bo przecież zawsze aż 

stawał  na  głowie,  byle  tylko  być  ważną  osobistością  i  bohaterem  w  pełnym  tego  słowa 
znaczeniu, jak on to nazywał. Więc kiedy wszystko się uciszyło, powiedział: 

—  Niewiele  już  tego  zostało,  chyba  jeszcze  tylko  ta  jedna  sprawa.  Kiedy  ten  drugi 

mężczyzna,  Brace  Dunlap,  który  tak  bardzo  zatruł  życie  i  pomieszał  rozsądek  wujowi 
Silasowi, stwierdził, że wuj niemal do reszty postradał już zmysły i uderzył tamtego nicponia, 
jego brata, dostrzegł w tym swoją szansę. Jubiter popędził do lasu, aby się tam ukryć i sądzę, 
że  miał  za  zadanie  wymknąć  się  stamtąd  nocą,  czmychnąć  z  okolicy.  Wówczas  Brace 
sprawiłby, że wszyscy by uwierzyli, iż to właśnie wuj Silas go zabił i ukrył gdzieś jego ciało. 
To  by  wuja  zniszczyło;  musiałby  wynieść,  się  z  tych  stron...  a  może  nawet  sam  by  się 
powiesił, trudno to przewidzieć. Lecz kiedy tam, pośród sykomor, odnaleźli swego zabitego 
brata — nie rozpoznając go zresztą, bo tak był zmasakrowany — stwierdzili, że mogą zrobić 
coś  lepszego:  przebrać  ich  obu,  pogrzebać  Jake'a,  ale  za  jakiś  czas  odkopać  go  znowu,  w 
odzieniu  Jubitera,  a  później  jeszcze  przekupić  Jima  Lane  i  Billa  Withersa  i  jeszcze  paru 
innych,  aby  ,  złożyli  pod  przysięgą  jakieś  kłamliwe,  choć  wygodne  zeznania  —  co  też  się 

background image

zresztą stało. I teraz siedzą tutaj, a powiedziałem im przecie, że będą mieli raczej niewyraźne 
miny, zanim skończę, i takie właśnie mają. 

Hm, a więc ja, wraz z tym tu oto Huckiem Finnem, płynęliśmy tym samym parowcem co 

złodzieje  i  nieboszczyk  "  opowiedział  nam  wszystko  o  diamentach;  powiedział  również,  że 
tamci  dwaj  przy  pierwszej  lepszej  okazji  na  pewno  go  zamordują,  toteż  chcieliśmy  mu 
pomóc, o ile tylko będzie to w naszej mocy. Podążaliśmy właśnie ku kępie sykomor, kiedy 
dobiegły  nas  stamtąd  odgłosy  tego  mordu.  Lecz  wybraliśmy  się  tam  również  wczesnym 
rankiem po burzy, gdyż mimo to mieliśmy nadzieję, że jednak nikt nie został wówczas zabity. 
Ale gdy ujrzeliśmy tego tu Jubitera Dunlapa, jak paradował wszędzie w przebraniu, w którym 
przecież  miał  chodzić  J  a  k  e,  wzięliśmy  go  wpierw  za  Jake'a,  tym  bardziej  że  gulgotał 
zupełnie jak głuchoniemy, co także było zgodne z wcześniejszą umową. 

Ja i Huck wyruszyliśmy na poszukiwanie zwłok, choć wszyscy inni już tego zaniechali, i 

znaleźliśmy  je.  Byliśmy  wówczas  z  tego  bardzo  dumni,  niemniej  wuj  Silas  ogromnie  nas 
zadziwił mówiąc, że to właśnie on uśmiercił tego człowieka. Więc dla odmiany zrobiło nam 
się wtenczas bardzo przykro, że znaleźliśmy to  ciało, i  postanowiliśmy zrobić wszystko,  co 
tylkto w naszej mocy, aby ocalić wuja od stryczka. A była to niezwykle trudna sprawa, gdyż 
wuj za nic nie chciał nam pozwolić wykraść się' z więzienia, tak jak to już raz zrobiliśmy w 
wypadku naszego starego Jima. 

Przez cały miesiąc robiłem, co mogłem, aby wymyślić jakiś sposób na wyratowanie wuja, 

lecz jakoś nić nie chciało mi przyjść do głowy. Toteż kiedy przyszliśmy tu dzisiaj do sądu, 
miałem w głowie kompletną pustkę i nie wierzyłem w istnienie jakiejkolwiek szansy. Ale po 
pewnym  czasie  zobaczyłem  coś,  co  dało  mi  bardzo  wiele  do  myślenia...  Ot,  taki  sobie 
drobiazg, lecz to  coś, samo  przez się, jeszcze nie wystarczało,  by zyskać zupełną pewność, 
gdyż należało rzetelnie uporządkować myśli, a przede wszystkim — bardzo uważnie patrzeć. 
Dlatego,  choć  udawałem  głęboką  zadumę,  musiałem  jednocześnie  bacznie  wszystko 
obserwować. No i po pewnym czasie, jakżeby inaczej, gdy już wuj Silas wyczerpał swój stek 
bredni, jakoby własnoręcznie zabił Jubitera, znów spostrzegłem to coś, a wtedy zerwałem się 
z miejsca i  pomyślałem  sobie, że pora  kończyć sprawę, albowiem Jubiter Dunlap siedzi  tu, 
przede  mną.  Poznałem  go  po  tej  rzeczy,  którą  zwykł  często  robić,  a  którą  ja  dobrze 
zapamiętałem. Zapamiętałem to będąc tu rok temu. 

Znów zrobił przerwę i rozmyślał przez dłuższą chwilę, pewnie szykując nowy efekt .'— 

to było dla mnie jasne. Później odwrócił się, tak jakby zamierzał już zejść z podwyższenia, i 
oświadczył, niby to całkiem spokojnym i obojętnym tonem: 

— No cóż, sądzę, że to już wszystko. 
Do diaska! Chyba jeszcze nigdy nie słyszeliście takiego wycia! A dobiegało ono teraz z 

całej sali. 

— Co on takiego robił? Stój tam, gdzie stoisz, ty mały wcielony czorcie! Cóż to, wydaje 

ci  się, że wolno ci  najpierw doprowadzić człowieka do zupełnej gorączki,  a potem odejść i 
nic? C o on właściwie robił? 

No i sami widzicie, to było właśnie to, ten cały jego efekt! Bo tak naprawdę nie dałby się 

przecież teraz zwlec z podestu nawet parą wołów. 

—  Och,  nic  wielkiego  —  powiedział  w  końcu.  —  Zauważyłem,  że  trochę  się 

podenerwował, kiedy usłyszał, iż wuj Silas sam sobie kładzie stryczek na szyję przyznając się 
do morderstwa, którego przecież nie popełnił. A później już, z minuty na minutę, wpadał w 
coraz  to  większe  nerwy.  Więc  przyglądałem  mu  się  bacznie,  udając  przy  tym,  że  wcale  na 
niego  nie  patrzę...  I  nagle  ni  stąd,  ni  zowąd  palce  jakoś  tak  dziwnie  mu-się  rozbiegały,  a 
później  odruchowo  uniósł  lewą  dłoń  do  policzka  i  pocierał  go  kciukiem,  kreśląc  przy  tym 
znak krzyża. No, a wówczas go miałem! 

background image

Ech,  teraz  cała  sala  zaczęła  krzyczeć,  wrzeszczeć,  tupać  i  eo  sił  klaskać  w  dłonie,  a 

Tomek  Sawyer  był  taki  dumny  i  taki  szczęśliwy,  że  właściwie  nie  wiedział,  co  ze  sobą 
począć. 

A wtedy sędzia spojrzał znad swego pulpitu i zapytał: 
—  Mój  chłopcze,  a  więc  byłeś  świadkiem  wszystkich  opisanych  tu  faktów  tego 

przedziwnego spisku, a następnie tragedii? 

— O, nie, Wysoki Sądzie, niczego nie widziałem. 
—  Nic  z  tego  nie  widziałeś?  Przecież  opowiedziałeś  nam  tutaj  wszystko,  po  kolei,  tak 

jakbyś to oglądał własnymi oczyma. Jak ty to właściwie zrobiłeś? 

A Tomek odrzekł z niewzruszonym spokojem i swobodą: 
— Och, ja, Wysoki Sądzie, po prostu bacznie śledziłem fakty i zeznania, składając to czy 

owo w jedną całość. Ot, zwyczajny kawałek roboty detektywa; każdy by to potrafił. 

—  Też  coś!  Nawet  dwóch  łudzi  na  milion  nie  potrafiłoby  tego  dokonać!  Jesteś  wprost 

wyjątkowym chłopakiem. 

A wówczas sala znów się rozwrzeszczała i urządziła Tomkowi jeszcze jedną owację, on 

zaś — cóż, nie oddałby pewnie tego wszystkiego nawet za całą kopalnię srebra. Potem sędzia 
zapytał: 

—  Ale  czy  jesteś  pewien,  że  przedstawiłeś  nam  tę  jakże  dziwną  historię  w  zupełnej 

zgodzie z prawdą? 

—  Całkowicie,  Wysoki  Sądzie.  Oto  Brace  Dunlap  —  jeżeli  zechce  się  ważyć  na  takie 

ryzyko,  to  niech  zaprzeczy,  powie,  że  nie  brał  w  tym  udziału,  a  przyrzekam,  iż  rychło 
pożałuje,  że  cokolwiek  mówił...  Lecz  cóż,  sami  widzicie,  że  -w  ogóle  się  nie  odzywa. 
Podobnie jego brat oraz tych czterech świadków, którzy nałgali tu ile wlezie i dostali godziwą 
zapłatę — też milczą jak zaklęci. A co się tyczy wuja, to raczej nie" widzę sensu, aby go w to 
mieszać, bo ja bym mu nie wierzył nawet pod przysięgą! 

Tak,  moi  drodzy,  cała  sala  ryknęła  gromkim  śmiechem  i  nawet  sędzia  też  sobie 

pofolgował.  A  Tomek  był  po  prostu  wniebowzięty.  Kiedy  już  wszyscy  ucichli,  spojrzał  na 
sędziego i oświadczył: 

— Wysoki Sądzie, tu na sali jest złodziej. —- Złodziej? 
— Tak jest, Wysoki Sądzie. I ma przy sobie brylanty wartości dwunastu tysięcy dolarów. 
Dalibóg, ale zawrzało! I wszyscy zaczęli krzyczeć: 
— Kto to jest? Który to? Wskaż go zaraz! A sędzia powiedział: 
— Wskaż go, mój chłopcze. Szeryfie, proszę go natychmiast aresztować. Kto to taki? 
I Tomek wskazał: 
— To ten, cudem zmartwychwstały Jubiter Dunlap. I znowu ten sam  grzmiący wybuch 

zdumienia i emocji, 

a  Jubiter,  który  i  tak  już  ledwie  się  trzymał  z  wrażenia,  tym  razem  skamieniał  ze 

szczętem. Po czym nagle przemówił, z trudem tłumiąc płacz: 

— No, nie, to już zwykłe kłamstwo! Wysoki Sądzie, to przecież nie w porządku, ja już 

bez tego jestem  w poważnych tarapatach! Na tamte rzeczy zgoda... to  Brace mnie namówił, 
pouczył, co mam robić i jeszcze obiecał, że któregoś dnia stanę się bogaty. Zrobiłem to, co 
zrobiłem, i teraz mi bardzo przykro i wszystkiego żałuję, ale wcale nie kradłem żadnych tam 
diamentów  i  nie  mam  ich  przy  sobie.  Zęby  mnie  coś  na  miejscu,  jeżeli  tak  nie  jest.  Niech 
mnie szeryf obszuka, a wtedy się okaże. 

A Tomek powiedział: 
— Wysoki Sądzie, może to  jednak nieładnie nazywać  go złodziejem  i  chyba się trochę 

zagalopowałem.  On  rzeczywiście  ukradł  te  brylanty,  choć  tak  naprawdę  wcale  o  tym  nie 

background image

wiedział. Ukradł je swemu bratu, JakeWi, gdy tamten leżał martwy. Bo Jake wcześniej skradł 
je tamtym  dwóm złodziejom, ale Jubiter nie wiedział, co robi, i  obnosił się tu  z nimi  przez 
calutki  miesiąc.  Tak  jest,  Wysoki  Sądzie,  ma  przy  sobie  kamienie  warte  dwanaście  tysięcy 
dolarów... To przecież cała fortuna, podczas gdy on pałęta się co dnia jak ostatni nędzarz. To 
prawda, Wysoki Sądzie, on ma je teraz przy sobie. 

Sędzia rozkazał: 
— Zrewidować go, szeryfie! 
Cóż, moi drodzy, szeryf obszukał go z góry na dół, wszędzie, gdzie się dało. Sprawdził 

kapelusz, skarpetki, szwy odzienia i buty, i w ogóle wszystko — a Tomek tylko stał zupełnie 
spokojnie, czyhając na ten swój jeszcze jeden efekt. Wreszcie szeryf dał za wygraną, wszyscy 
zrobili mocno zawiedzione miny, a Jubiter powiedział: 

— No i co? A nie mówiłem? Wtedy sędzia stwierdził: 
— Coś mi się zdaje, że tym razem, synu, musiałeś się pomylić. 
I wówczas Tomek zrobił taką minę, jak gdyby myślał nad czymś z całej siły, drapiąc się 

przy tym w głowę. Po czym uniósł wzrok i powiedział, na nowo ożywiony: 

—  Ach,  teraz  już  wiem!  Na  śmierć  o  tym  zapomniałem.  Co  oczywiście  było  zwykłym 

kłamstwem. 

I zaraz dodał: 
—  Czy  może  ktoś  z  państwa  byłby  taki  uprzejmy  i  pożyczył  mi  mały,  taki  całkiem 

maleńki  śrubokręcik?  Wiesz,  Jubiterze,  dokładnie  taki  sam,  jaki  był  w  torbie  twego  brata, 
którą zwędziłeś. Ale chyba go tutaj ze sobą nie przyniosłeś? 

— Nie, nie przyniosłem. Nie był mi ' potrzebny do szczęścia i komuś go tam dałem. 
— A to dlatego, że nie wiedziałeś, do czego może służyć. 
Jubiter  zdążył  już  na  powrót  się  obuć,  lecz  kiedy  potrzebne  narzędzie  dotarło  wreszcie 

nad głowami tłumu, Tomek zażądał: 

— Oprzyj stopę tu, na tym krześle. 
Ukląkł i zaczął odkręcać blaszkę od obcasa, a wszyscy zgromadzeni śledzili jego ruchy. I 

gdy wreszcie wydobył  wspaniały diament i uniósł go do góry, a ten zabłysnął, rozjarzył się 
płomieniem i trysnął na wszystkie strony jaskrawym słonecznym światłem, ludziom po prostu 
dech  zaparło  w  piersi.  Jubiter  zaś  wyglądał  tak  jakoś  żałośnie  i  nieszczególnie,  że  pewnie 
niczego podobnego dotąd nie widzieliście. Dalipan! Na pewno myślał teraz o tym, że mógłby 
przecież nawiać, stać się człowiekiem bogatym i całkiem niezależnym, gdzieś bardzo daleko 
stąd, gdyby tak jakimś cudem przyszło mu do głowy, po co właściwie w torbie był ten cały 
śrubokręt. 

O,  tak,  gdyby  zgarnąć  to  wszystko  do  kupy,  była  to  bardzo  emocjonująca  chwila  i  na 

Tomka  runęły  całe  tony  chwały.  Sędzia  zabrał  diamenty,  stanął  za  swoim  stołem, 
odchrząknął, uniósł okulary nad czoło i powiedział: 

—  Zatrzymam  je  na  razie  i  powiadomię  prawowitych  właścicieli,  a  kiedy  już  po  nie 

przyjdą,  będzie  dla  mnie  wówczas  prawdziwym  zaszczytem  wręczyć  ci  owe  dwa  tysiące 
dolarów,  bo  zasłużyłeś  sobie  na  tę  nagrodę...  Tak,  zasłużyłeś  sobie  na  najgorętsze  i 
najszczersze wyrazy podziękowania tej oto społeczności, między innymi i za to, żeś uchronił 
pokrzywdzoną  i  niewinną  rodzinę  przed  ruiną  i  hańbą,  żeś  ocalił  prawego  i  szlachetnego 
człowieka  od  śmierci  godnej  zbrodniarza,  a  ponadto  także  z  tej  przyczyny,  że  ujawniłeś 
nędzne  matactwa  okrutnego  i  plugawego  łajdaka,  gotując  mu  niesławę  i  karę  przewidzianą 
przez prawo! 

Ach, kochani, brakowało tam tylko orkiestry dętej, żeby tak coś nagle zagrała, bo wtedy 

byłby  to  chyba  najuroczystszy  moment,  jaki  ktokolwiek  mógłby  sobie  wymarzyć.  I  Tomek 
Sawyer też był tego zdania. 

background image

Potem  już  tylko  szeryf  zakuł  w  kajdanki  Brace'a  Duri-lapa  i  całą  jego  bandę,  no  i  po 

jakimś  czasie,  następnego  miesiąca,  sędzia  wytoczył  im  proces  i  całe  towarzystwo 
powędrowało  do  pudła.  I  wszyscy  znów  zaczęli  tłumnie  nawiedzać  mały,  stary  kościółek 
wuja Silasa i  tacy byli dlań czuli i  mili dla całej  rodziny, że  wprost  o mało nie wyłazili  ze 
skóry.  Wuj  Silas  znów  zaczął  dla  nich  wygłaszać  te  swoje  straszliwie  nudne,  bełkotliwe  i 
najbardziej pokiełbaszone nauki, jakie tylko świat widział, i tak każdemu potrafił zamieszać 
w  głowie,  że  po  czymś  takim  mało  który  z  wiernych  był  w  stanie  trafić-w  biały  dzień  do 
domu.  Ale  ludzie  udawali,  że  są  to  najbardziej  celne,  najznakomitsze  i  najwspanialsze 
kazania, jakie można sobie wyobrazić, toteż siedzieli tam i ronili łzy wzruszenia, z miłości i z 
litości. Tyle że mnie, dalibóg, przenikały od tego zaraz zimne dreszcze i chwytały drgawki, a 
mózg  kurczył  mi  się  zupełnie  i  twardniał  jak  orzech.  Lecz  właśnie  te  kazania  sprawiły,  że 
staruszkowi  rozum  powrócił  z  wolna  do  czaszki  i  wuj  był  już  potem  równie  zdrowy  na 
umyśle jak dotąd, co — jeśli się nie mylę — nie jest chyba jednak przesadną pochwałą. Tak 
więc cała rodzina żyła sobie szczęśliwie niczym te ptaszki w gniazdku i chyba nikt nie mógł 
być bardziej od nich kochający i wdzięczny, gdy szło o Tomka Sa-wyera. To samo okazywali 
zresztą  i  mnie,  choć  ja  właściwie  niczego  tu  przecież  nie  dokazałem.  A  kiedy  już  wreszcie 
nadeszły  te  dwa  tysiące  dolarów,  Tomek  odpalił  mi  połowę,  o  czym  nikomu  nic  nigdy  nie 
pisnął, co mnie wcale nie dziwi, bo na tyle go znam. 

Posłowie 
I  oto  Czytelnik  —  bądź  to  młody  adresat  tej  książki,  bądź  też  ów  znacznie  starszy, 

sięgający po nią za sprawą miłych wspomnień lektury dzieciństwa, a może nawet własnych, 
ho,  ho!  też  nie  lada  jakich  przygód  w  wieku  iluś  tam  lat  —  dobrnął  do  kresu  ostatniego 
spotkania z bohaterami znanego cyklu powieściowego Marka Twaina, z Tomkiem i Huckiem. 
Cokolwiek dojrzalszymi niż w dwóch wcześniejszych powieściach, lecz nadal dysponującymi 
(w  przypadku  Tomka)  równie  „pokiełbaszoną"  fantazją  i  żądzą  nowych,  jakże  szaleńczych 
przeżyć,  lub  też  -4-  w  wypadku  Hucka  —  pełnych  głębokiego  umiłowania  niczym  nie 
skrępowanej  łotrzykow-skiej  swobody  i  ochoczo  wyrażających  zgodę  na  udział  w 
ucieleśnianiu  wszelkich  łobuzerskich  pomysłów.  Byle  było  ciekawie  i  byle  coś  się  działo... 
Niemniej,  powiadam,  jest  to  spotkanie  ostatnie.  Mark  Twain  bowiem  nic  więcej  już  o  ich 
przygodach nie pisał. A przynajmniej nic więcej nie ukazało się drukiem. 

Z  góry  zakładam,  iż  Czytelnik  zna  przygody  obu  bohaterów  zawarte  w  dwóch 

poprzednich  książkach:  w  Przygodach  Tomka  Sawyera  i  w  Przygodach  Hucka,  gdyż  obie 
miały  u  nas  ogromną  liczbę  wydań,  wchodząc  na'trwałe  do  repertuaru  literatury 
młodzieżowej.  Żywię  także  nadzieję,  że  ich  popularność  nieprędko  przeminie.  Lecz  jeśli 
czytający te słowa ma jeszcze w tej mierze zaległości, gorąco zachęcam do co rychlejszego 
nadrobienia  ich.  A  także  do  lektury  trzeciej  książki,  tematycznie  związanej  z  obiema 
wcześniej już wymienionymi, mianowicie Życia na Missisipi, gdzie można się przekonać, iż 
sporo  przeżyć  i  faktów  zawartych  w  „cyklu  Tomka"  wiąże  się  z  doświadczeniami  i 
przeżyciami  samego  Marka  Twaina;  że  rozliczne  realia  powieściowe  nie  są  li  tyko  fikcją 
literacką.  I  źe  dotyczy  to  zarówno  szeregu  postaci  (ot,  choćby  nawet  starego  pijaczyny, 
Jimmy'ego  Finna,  ojca  Hucka),  jak  i  szeregu  zdarzeń,  na  przykład  wypadków  „porywania" 
wolnych skądinąd Murzynów. 

Mark  Twain  —  poza  wspomnianym  już  autobiograficznym  Życiem  na  Missisipi  — 

doczekał się znacznej liczby monografii i opracowań. Dlatego też nie zamierzam się zbytnio 
rozwodzić na temat sylwetki samego autora. Jednakże, gwoli porządku, nie od rzeczy chyba 
będzie przypomnieć pewne dane z jego życia. 

Mark  Twain  (a  właściwie  Samuel  Langhorne  Clemens,  1835-1910)  urodził  się  w 

miejscowości  Florida  w  stanie  Missouri.  W  wieku  dwunastu  lat,  wskutek  śmierci  ojca, 
zmuszony był przerwać naukę i podjąć pracę zarobkową. Terminował w niewielkiej drukarni 
w miasteczku Hannibal nad Missisipi, gdzie zamieszkał już od roku 1840, dokładnie w tym 

background image

samym,  które  dostarczyło  punktu  wyjścia  dla  przygód  Tomka  i  Hucka.  To  ono  stanowiło 
wspaniały pierwowzór amerykańskiej prowincji, wychodzącej ze swego pionierskiego okresu, 
gdzie życie toczyło się już raczej powolnym nurtem i gdzie przybycie jakiejkolwiek nowej, 
nieznanej  osoby  urastało  do  rangi  sensacji  towarzyskiej.  Później,  w  swych  zarobkowych 
wędrówkach,  dotarł  nawet  do  Nowego  Jorku  i  Filadelfii.  Ale  niebawem  znów  powrócił  do 
Hannibal,  aby  na  kilka  lat  urzeczywistnić  swe  dziecięce  marzenia:  zostać  pilotem  statków 
kursujących  po  Missisipi  —  podówczas  głównej  arterii  komunikacyjnej  Stanów 
Zjednoczonych  —  między  St.  Louis  a  Nowym  Orleanem.  Okres  ten,  jako  już  się  rzekło, 
opisał w książce Życie na Missisipi (Life on the Missi-ssippi) wydanej w roku 1883. Ale na 
tym  nie  koniec:  w  swej  bogatej  karierze  życiowej  był  również  poszukiwaczem  złota  w 
Nevadzie, by wreszcie,, w San Francisco, zająć się dziennikarstwem i literaturą, co niebawem 
przyniosło  mu  znaczny  rozgłos  jako  autorowi  wyjątkowo  ostrych  satyrycznie  nowel  i 
humoresek.  Zresztą  prowadził  bardzo  ruchliwy  żywot;  odwiedził  Europę,  bawił  przez  jakiś 
czas  na  Hawajach.  I  bardzo  wiele  pisał,  w  tym  zresztą  wiele  utworów,  nazwijmy  to, 
„dorosłych". 

Jednakże największą sławę przyniosły mu z czasem powieści przygodowe dla młodzieży. 

Ale  czy  tylko  dla  młodzieży?  Wszak  chyba  nie  bez  racji  spora  część  znawców  przedmiotu 
uważa  Przygody  Hucka  (The  Adventures  oj  Huckelberry  Finn,  1884)  za  niezwykle  ważne 
wydarzenie  w  dziejach  rozwoju  całej  nowoczesnej  literatury  amerykańskiej.  A  skądinąd 
chronologicznie  i  tematycznie  wcześniejsze  Przygody  Tomka  Sawy  era  (The  Adventures  of 
Tom  Sawyer,  
1876)  kryją  w  sobie  tyle  ciętych  i  finezyjnych  aluzji  do  cech  ówczesnej 
prowincjorialnej  społeczności  czy  do  pew-nego  rodzaju  gustów  estetycznych,  że  wywołują 
uśmiech  również  na  twarzy  dorosłych  czytelników.  To  samo  odnosi  się  zresztą  do  dwóch 
innych  znanych  utworów  powieściowych,  tym  razem  o  tematyce  historycznej:  Królewicz  i 
żebrak  (The  Prince  and  the  Pauper,  
1882)  oraz  JanKes  na  dworze  króla  Artura  (A 
Connecticut Yankee in King Arthur's Court, 
1889). 

Dwie zaprezentowane tutaj opowieści: Tomek Sawyer za granicą (Tom Sawyer Abroad) 

Tomek  Sawyer  detektywem  (Tom  Sawyer  Detective),  wydane  zostały  w  ojczyźnie  Autora  w 
latach 1894 i 1896. A zatem ujrzały światło dnia już po  Przygodach Hucka i — wnosząc z 
przedstawionych tam faktów (np. ponowne odwiedziny u wuja Silasa w  Arkansas)  — akcja 
ich rozgrywa się dopiero w jakiś czas po wydarzeniach związanych z uwalnianiem czarnego 
Jima.  Toteż  dość  trudno  byłoby  ustalić  dokładny  wiek  bohaterów  w  jednej  i  drugiej 
opowieści. Nie to jest jednak najistotniejsze. Sądzę bowiem, iż ważniejsza jest sama geneza 
tych utworów, pobudki, .jakie spowodowały ich napisanie. 

W  Życiu  na  Missisipi  Mark  Twain  stwierdza:  „Kiedy  byłem  chłopcem,  moi  koledzy  w 

naszym  małym  osiedlu  Hannibal  w  stanie  Missouri  na  zachodnim  brzegu  Missisipi  mieli 
jedną ambicję: zostać marynarzem na rzecznym parowcu. Mieliśmy jeszcze inne ambicje, ale 
te były tylko przelotne (...) Od czasu do czasu miewaliśmy nadzieję, że jeżeli będziemy żyć i 
będziemy grzeczni, Pan Bóg pozwoli nam zostać piratami. Ambicje te gasły jedna po drugiej, 
ale ambicja zostania marynarzem na rzecznym statku nie opuszczała nas nigdy".

6

 

I  chyba  o  to  po  prostu  chodziło.  Nadbrzeżne  miasteczko  Hannibal  jako  punkt  wyjścia  i 

powrotu dla chłopięcych marzeń! Mark Twain w wieku cokolwiek dojrzalszym zre-' alizował 
część  swych  wcześniejszych  ambicji:  został  pilotem  prowadzącym  rzeczne  parostatki.  Nie 
sposób  było  jednak  cofnąć  się  w  pełni  do  okresu  dzieciństwa.  Toteż  Twain  usiłował  ziścić 
swe  tęsknoty  w  formie  powieściowej,  za  sprawą  literackich  postaci  Tomka  i  Hucka, 
nakazując im żywić te same pragnienia i myśleć takimi samymi kategoriami, jakie były jego 
udziałem o dobre trzydzieści lat wcześniej. 

Tylko  skąd  wziął  pomysł,  aby  nakazać  trójce  przyjaciół  —  Tomkowi,  Huckowi  i 

                                                 

6

 

Przekład Zofii Siwickiej.

 

background image

czarnemu  Jimowi  —  lecieć  przedziwnym  balonem  aż  do  Afryki  i  przeżyć  tam  zupełnie 
nieprawdopodobne  przygody,  które  —  na  tle  tych  następnych,  zupełnie  już  niemal 
realistycznych,  zawartych  w  drugiej  opowieści  —  moglibyśmy  dziś  określić  bardziej 
współczesnym  mianem  science  fiction?  Wydaje  mi  się,  że  Marka  Twaina  nie  interesowała 
raczej zbytnio czysta futurologia i fantastyka. Proszę zważyć, iż nawet nie wgłębia się zbytnio 
w zasady funkcjowania owego nader „futurologicznego" jak na tamte czasy balonu. Podobnie 
jak i nie ignorancja nakazała mu w tak beztroski sposób uprościć kwestię powrotu z Afryki do 
domu,  owej  błyskawicznej  wyprawy  po  fajkę  Tomka.  Być  może  autor,  skądinąd  bezlitosny 
szyderca  i  prześmiewca,  zdolny  wykpiwać  choćby  nawet  wpływ  romansów  historycznych 
Walter  Scotta  na  mentalność  i  gusta  swoich  amerykańskich  współczesnych,  przemycił  tu 
dodatkową  szyderczą  „szpileczkę",  aluzję  do  Juliusza  Verne'a  i  jego  licznych,  choć 

1

 

urokliwych uproszczeń natury geograficzno-technicznej, rozsianych szczodrą ręką od Pięciu 
tygodni w balonie 
po Wokół księżyca. Być może... Lecz najprawdopodobniej po prostu chciał 
na kartach swej opowieści jeszcze raz móc myśleć i odczuwać tak samojak Tomek i Huck, jak 
nastolatek  z  Hannibal  w  stanie  Missouri.  Żywić  te  same  ambicje...  Nie  chodziło  mu  więc 
raczej  o ścisłe realia,  gdyż zastanawiał  się  głównie nad tym,  jak w paru ,określonych, choć 
nieprawdopodobnych  wręcz  sytuacjach  reagowałby  jego  typowy  niegdysiejszy  rówieśnik  z 
amerykańskiej  prowincji.  Taki,  który  śnił  o  zostaniu  marynarzem  na  bocznokołowcu, 
zaludniał  dzięki  swej  wyobraźni  otaczający  go  świat  piratami,  bandytami  i  postaciami  z 
krainy  widm  i  zjaw,  który  wreszcie  był  święcie  przekonany,  iż  zamulona,  błotnista  woda  z 
ojczystej  Missisipi  stanowi  „najlepszy  w  świecie"  napitek,  a  fajka  z  kaczana  — 
najwykwintniejszy przybór do palenia. Cóż... Dla takiego właśnie chłopaka powrót balonem z 
Afryki  do  Hannibal  zdawałby  się  zapewne  sprawą  nader  mało  skomplikowaną.  Ot, 
zwyczajnie, lecieć prosto jak strzelił, dotrzeć do brzegów Ameryki, odnaleźć Wielką Rzekę, 
żeglować parę tysięcy stóp ponad jej nurtem, tu skręcić na wschód, ówdzie na zachód i pilnie 
baczyć, by nie przegapić miasteczka. I tyle. Proste, niczym zjedzenie pajdy kukurydzianego 
placka! 

Natomiast druga opowieść, Tomek Sawyer detektywem, owa — nazwijmy to — bardziej 

realistyczna?  —  ta  zdaje  się  jakby  wychodzić  naprzeciw  pragnieniom  odbiorcy,  który 
zakończył  właśnie  lekturę  Przygód  Hucka,  „uwolnił"  już  wraz  z  naszymi  bohaterami  Jima, 
przeczytał końcowe zdania o dalszych awanturniczych planach Tomka i pyta: A co dalej? 

No cóż, Mark Twain zadbał o ciąg dalszy. Tyle że wraz z tą drugą wizytą w Arkansas i 

rozwikłaniem  tam  detektywistycznej  zagadki  przygody  Tomka  i  Hucka  po  prostu  dobiegły 
kresu.  Choć  niezupełnie,  albowiem  nadal  stanowią  one  swoisty  kanon  literacki,  inspirują 
twórców  mniej  lub  bardziej  udanych  adaptacji  filmowych,  a  nade  wszystko  —  wyobraźnię 
szerokich rzesz czytelników. O ile wiem, chłopcy z Hannibal i okolic po dziś dzień kultywują 
tradycje  obu  bohaterów,  urządzając  doroczne  wyprawy  na  „bezludną  wyspę",  gdzie  — 
odziani w malownicze postrzępione stroje — bawią się w piratów, łowią ryby i przeżywają 
swą  własną  wielką  przygodę.  Choć  sądzę,  że  obecnie,  u  schyłku  wieku  XX,  to  już  chyba 
jednak nie to samo, co niegdyś. 

Na  zakończenie  godziłoby  się  wyjaśnić  jeszcze  jedną  sprawę.  Otóż  Tomek  Sawyer  za 

granicą  ukazuje  się  w  niniejszym  wydaniu  po  raz  pierwszy.  Natomiast  opowieść  druga, 
Tomek  Sawyer  detektywem,  ukazała  się  po  polsku  już  w  roku  1903,  atoli  pod  dość 
staroświecko dziś brzmiącym tytułem Tom Sawyer ajentem śledczym. Zważywszy jednak, że 
z początkiem wieku sztuka translatorska nie zawsze stała na obecnym poziomie i, zwłaszcza 
w dziedzinie powieści przygodowej, częstokroć — miast tłumaczyć — opowiadano po prostu 
utwór „własnymi słowami", zarówno Wydawca jak i tłumacze zdecydowali się na'publikację 
tej części przygód Tomka we współczesnej wersji przekładowej. 

Andrzej Nowak 

 

background image