Emma Darcy Rozbitkowie

background image

EMMA DARCY

Rozbitkowie

Harleąuin®

Toronto • Nowy Jork • Londyn

Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg

Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia • Sydney

Sztokholm • Tokio • Warszawa

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zbliżała się północ, kiedy wreszcie opłynęli przylą­

dek. Stary kuter rybacki Garreta wziął kurs na basen

jachtowy w Leisure Island.

W samą porę, pomyślała Tiffany, uspokajając

rozdygotane nerwy. Na widok jachtów przycumowa­

nych do mola eleganckiego kurortu straciła nagle

zimną krew. Zabawki milionerów potrafią robić

wrażenie.

Sama wybrała godzinę. Było wystarczająco późno,

żeby uniknąć tłoku, w którym rybacki statek rzucałby

się w oczy, a na tyle wcześnie, by Tiffany mogła

pojawić się na przyjęciu. W każdym razie na takim

przyjęciu, jakie Joel Faber zwykł wydawać dla swojego

wytwornego towarzystwa.

Bez trudu wypatrzyła ten ósmy cud świata. Foto­

grafie superluksusowego jachtu, zbudowanego na

zamówienie australijskiego biznesmena, ozdabiały

w swoim czasie okładki wielu magazynów.

- Tam! - wykrzyknęła triumfalnie.

- To tak wygląda „Liberty"! - W głosie Garreta

brzmiała nie ukrywana pogarda. - Piękna nazwa,

szkoda, że na tej łajbie nie czują nawet zapachu wody.

Stary szyper pracował na morzu przez całe życie.

I nie miał odrobiny zrozumienia dla tych, którzy

opuszczali ląd jedynie z nudów, dla zabawy. Płynął

jednak dalej w kierunku „Liberty". Chciał obejrzeć ją

z bliska, a potem do dzieła: pomóc Tiffany w bardzo

dyskretnej przesiadce.

Z pokładu dobiegały dźwięki muzyki. Zabawa o tej

background image

o

ROZBITKOWIE

porze nabierała tempa, tak jak przewidywała Tiffany.

Zgoda, zamiar wślizgnięcia się na jacht graniczył

z szaleństwem, ale gdyby tylko dostała się do Joela

Fabera, musiałby jej przynajmniej wysłuchać, a to

byłaby połowa wygranej bitwy! Święcie w to wie­

rzyła.

Po miesiącach daremnych wysiłków zaczęła myśleć

o podstępie. Tiffany nigdy się nie poddawała. Jak na

swoje dwadzieścia osiem lat miała wystarczające

doświadczenie w odnoszeniu sukcesów, by uwierzyć,

że została do tego stworzona... Użyła więc całego

swojego talentu i umiejętności towarzyskich, żeby

w sposób naturalny doprowadzić do spotkania z Fa­

berem. Tym razem na próżno. Kompletna blokada

wobec każdego jej ruchu. Ale nie pogodziła się ani na

moment z porażką, z myślą, że mogłaby zawieść

ludzi, którzy tyle dla niej znaczą.

- Cholera, goryle - warknął Garret. Wypatrzył na

molo dwóch mężczyzn pilnujących wejścia na jacht.

- Nie przykleili się do tego pomostu, żeby wdychać

morskie powietrze. To na nic. Zwrot przez rufę

i możemy spokojnie wracać do domu.

- Nie! - Tiffany krzyknęła odruchowo, mimo że

sama zdrętwiała, słysząc o kolejnej nieprzewidzianej

trudności.

- Dziewczyno, nie przejdziesz przez tę bramkę.

Joel Faber znowu cię ograł.

- Jeszcze nie - wycedziła przez zęby - najpierw

spróbuję.

Przysięgała sobie w duchu, że nawet gdyby miała

nie dożyć jutra, dzisiejszej nocy pozna „Liberty" od

środka.

Przemknie się jak myszka albo odegra jakąś

idiotyczną scenę, ale dostanie się na to przyjęcie. Nie

ma wyjścia. Faber jest ich jedyną szansą, a ona stanie

na głowie, żeby jej nie stracić.

background image

ROZBITKOWIE

7

- Nic z tego nie będzie - mruknął posępnie stary

Garret.

- Dlaczego tak mówisz? - Tiffany spiorunowała

go przenikliwym spojrzeniem.

Garret spochmurniał jeszcze bardziej i zamilkł.

Wszyscy pamiętający dawne czasy mieszkańcy Haven

Bay reagowali podobnie na dźwięk imienia Joela

Fabera. Był sławny i pochodził z ich starej rybackiej

mieściny, a tu nikt nie chciał o nim rozmawiać. Nikt

też nie wierzył, że Tiffany uda się cokolwiek załatwić.

Podejrzewała, że zazdrościli mu sukcesu albo nie

mogli darować, że opuścił Haven Bay i urządził się

nieźle gdzie indziej. A może traktowali go jak dezertera,

który uciekł po sztormie.

Ów sztorm sprzed dwudziestu lat tkwił jak zadra

w zbiorowej pamięci. Zginęło mnóstwo ludzi, dziadek

Joela także. Tiffany wydawało się całkiem naturalne,

że po takiej tragedii, utracie jedynego opiekuna,

szesnastoletni chłopak wyjechał odmienić swój los.

Żaden rozsądny człowiek nie mógł mieć o to pretensji.

Od czasu do czasu ogarniał ją jednak dziwny

niepokój. Czuła, że poszło o coś więcej, o czym się nie

mówiło. Natychmiast odrzucała takie myśli, oskarżając

się o wybujałą wyobraźnię. Garret McKeogh był

najważniejszą postacią w Haven Bay i on pierwszy

poparł wydaną przez Tiffany batalię o ratowanie

miasteczka. On też zgodził się, że Joel Faber najlepiej

zrozumiałby ich prośbę o pomoc. Aż do tej nocy nie

zmieniał zdania, wziął nawet udział w dzisiejszej

zwariowanej wyprawie.

Dlaczego więc teraz zabiera jej nadzieję na powo­

dzenie? Ton, jakim mówił, ten zgrzyt żelaza w głosie...

zupełnie jakby nienawidził Joela. Tiffany zaczęła się

zastanawiać, czy nie została w jakiś sposób oszukana.

Milczenie Garreta wyprowadzało ją z równowagi.

- O czym ty mi, Garret, nie powiedziałeś? Dlaczego

background image

8

ROZBITKOWIE

nic z tego nie będzie? - spytała szorstko, nie ukrywając

zniecierpliwienia.

Jego ogorzała twarz ani drgnęła. Ze swoją bujną

brodą przypominał proroków Starego Testamentu:

władczych i statecznych. Spojrzenie stalowoszarych

oczu utkwił nieruchomo gdzieś w oddali, ale spękane

ręce gładziły koło steru bardzo niepewnie.

- Nie przewidziałem tych goryli. Myślałem, że jeśli

wpłyniemy tutaj od strony morza, znajdziemy się

wewnątrz pierścienia jego zakichanej ochrony. Teraz

wszystko na nic. Nie chcę, żeby cię aresztowali.

Trzeba trochę ochłonąć.

Nawet gdyby wszystko poszło źle, nie zamkną

mnie za taki drobiazg, przekonywała samą siebie

Tiffany. Za naruszenie porządku grozi najwyżej

upomnienie.

- A jednak warto spróbować - nalegała - nic

strasznego się nie stanie.

Garret zaciskał nerwowo palce wpatrując się

w Tiffany, właściwie prześwietlał ją wzrokiem, jak

gdyby za jej plecami odgrywało się coś ważnego.

- Masz dobre serce, Tiffany James. Jak wszyscy

Jamesowie. Dlatego nie chcę, żebyś cierpiała. Z żad­

nego powodu.

- Nie jestem dzieckiem, Garret, i potrafię na siebie

uważać. A jeśli chodzi o moją rodzinę, wiesz dobrze,

jak zawiedzeni będą Carol i Alan, kiedy wrócę

z pustymi rękami. Choćby ze względu na nich nie

zmarnuję tej szansy!

Wiedziała, że Garret uwielbia Alana. Całe Haven

Bay interesowało się jej siostrzeńcem. Podziwiali, jak

się rozwijał, na przekór wszelkim przeciwnościom losu.

Alan zasłużył na przyszłość, o jakiej marzy, więc

Tiffany zapragnęła mieć moc dobrej wróżki, żeby

wnieść do domu Carol trochę radości i życia. Z oczu

jej siostry nie znikał wyraz smutku i wyczerpania.

background image

ROZBITKOWIE

9

Poświęciła dla syna wszystko, a teraz najwyższa pora,

żeby i do niej uśmiechnął się los.

Przybrani rodzice uczyli ich jak katechizmu, że

„rodzina ma sobie pomagać, dzielić znoje i wspólnymi

siłami nie poddawać się". Wszyscy Jamesowie byli

wierni temu przykazaniu, ale Tiffany powodziło się

teraz najlepiej i od niej mogła zależeć przyszłość

Carol i Alana. Gdyby tylko Joel Faber poparł jej

projekt.

- Ze mną wygrałaś - odezwał się w końcu Garret

- mam nadzieję, że uda ci się i z nim.

Tiffany odetchnęła z ulgą. Staruszek po prostu

martwił się o nią. To wszystko. Żadnych tajemniczych

zaszłości. Chodziło o facetów z ochrony.

- Dziękuję, Garret - uśmiechnęła się promiennie.

Nie odwzajemnił się dobrym słowem.

- Możesz tego żałować.

- Zostaw to mnie - ucięła krótko i odwróciła się

w stronę przystani. - Do dzieła. Płyń tam, do samego

końca, i wyrzuć mnie.

Garret bez słowa zajął się sterem.

Tiffany zaczęła w myślach próbować rolę, której

nie mogła zagrać inaczej niż doskonale. Grunt to

pewność siebie, powtarzała. Sukni, którą wybrała na

tę okazję, nie powstydziłaby się królowa balu. Do

tego fryzura z najnowszego magazynu mody. Nie

będzie się różnić od reszty. Modliła się tylko o łut

szczęścia. Do tej pory wychodziła cało z każdej

opresji, bo potrafiła jednocześnie myśleć i działać.

Nie ma powodów do zdenerwowania.

Spokojnie.

Wszystko będzie dobrze.

Tak czy inaczej dostanie się przed oblicze pana

Fabera i każe mu słuchać.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Joel Faber stał na pokładzie rufowym jachtu,

odwrócony plecami do gości. Zabawianie ich błys­

kotliwą rozmową było męczącym zajęciem. Musiał

odetchnąć od zgiełku i tej napuszonej atmosfery

wielkiej gali. Wszystkich ogarnęło jakieś nerwowe,

szalone podniecenie. Zachowywali się jak w gorączce,

jak gdyby po raz ostatni używali radosnego, beztros­

kiego życia.

Joel mógłby tej nocy upajać się kolejnym sukcesem:

jego projekt przeistoczył się w bajeczną rzeczywistość.

Leisure Island - najnowszy i najbardziej ekskluzywny

kurort wypoczynkowy w Australii - witał gości z wielką

pompą. Faber wygrał z niedowiarkami, którzy ostrze­

gali go, że za wiele ryzykuje, przecenia rynek, naraża

się na bankructwo. Powinien być w siódmym niebie,

tymczasem przeciwnicy zasługiwali jedynie na lekką

wzgardę, a sukces okazał się zbyt łatwy i nie miał

smaku wielkiego zwycięstwa.

Naprawdę czuł tylko pustkę, która towarzyszyła

mu wiernie od początku kariery. Teraz, kiedy cał­

kowicie zaspokoił swoje ambicje, czuł tę pustkę jeszcze

dotkliwiej. Wszystko już zrobił, nie miał żadnych

planów.

Poświęcił temu przedsięwzięciu dwa lata życia, ale

efekt był czarodziejski. Na starych mokradłach wyrosła

oaza dla bogaczy: piękne pole golfowe, basen jachtowy,

domy nad samym morzem z prywatnymi przystaniami,

pięciogwiazdkowe hotele, luksusowe sklepy, droga na

nasypie łącząca wyspę z lądem. Gold Coast było

background image

ROZBITKOWIE

11

prawdziwą kopalnią złota. Pieniądze szukały tutaj

ludzi i same wpadały do kieszeni, stwierdził kiedyś

cynicznie Joel. Nie czuł się jednak wybrańcem losu,

lecz jego igraszką.

Coraz bardziej znudzony i ospały, tęsknił chyba za

prawdziwym ryzykiem. Wydawało mu się, że od

pewnego czasu nie potrafi nawet popełniać błędów

i skazany jest na dobrą passę w interesach.

Potrzebował gwałtownych zmian w swoim życiu,

prawdziwego sztormu, który zmiótłby wszystko i zmu­

sił do podjęcia nowych działań. Jeszcze dzisiaj, po

tylu latach, rozpętane żywioły przyrody wzbudzały

w nim strach, uporczywy, dręczący niepokój. Nigdy

tego nie zapomniał, w każdym razie nie zapomniała

jego podświadomość. Trzeźwy umysł Joela musiał

puścić wszystko w niepamięć, żeby ratować własną

wolę życia. Nie mógł zawrócić, nie potrafił odmienić

przeszłości. Gdyby wtedy miał prawo wyboru, wolałby

zginąć. Ale nie miał. Jedynym wyjściem było więc iść

do przodu nie oglądając się za siebie i... starać się

zapomnieć.

Mógł przecież się zająć czymś nowym. Nawet jeśli

tym razem splajtuje, warto spróbować z czystej

ciekawości. Kupił lokalną stację telewizyjną, ale czy

topienie pieniędzy w niepewnej branży było dobrym

pomysłem? Lepiej chyba wycofać się i zainwestować

w coś korzystniejszego... coś wdzięczniejszego.

Zły na siebie, że znowu myśli o interesach, odwrócił

się w stronę rozbawionych gości. Po wspaniałym

koncercie gwiazd, który uświetniał otwarcie nowego

hotelu, wszyscy przyszli na jego jacht. Przyglądał się

tym eleganckim Isogatym ludziom, zdając sobie sprawę,

że ich obecność na „Liberty" jest miarą jego sukcesu.

Ale i to przestało wzbudzać w Joelu dreszczyk emocji.

Bywał w królewskich salonach, cieszył się wszędzie

uznaniem, z możnymi tego świata rozmawiał jak

background image

12

ROZBITKOWIE

równy z równym. I kiedyś to naprawdę miało

znaczenie. Potem spowszedniało i stało się tylko

miłym przyzwyczajeniem.

Dzisiejszej nocy był nieobecny myślami, w nastroju

nie pasującym do okazji. Nagle się zbuntował: czy nie

potrafi się już zabawić na własnym przyjęciu? Po­

stanowił się odprężyć i korzystać jak inni z uroków

życia.

Brakowało mu po prostu kobiety. Przyjemności

bycia z wesołą, miłą dziewczyną. Nanette wyjechała

do Europy, a on był pochłonięty swoimi sprawami.

Ale w taką noc... Dlaczego nie?

Zauważył grzywę kasztanowych włosów Germaine

- jej znak jakości w świecie modelek. Zwichrzyła je

wyszukanym gestem i spojrzała prowokacyjnie na

Joela. Odwzajemnił się porozumiewawczym uśmie­

chem, ale odwrócił wzrok z nonszalancją. Bal dopiero

się rozkręcał... Z cynicznym rozbawieniem pomyślał,

że przecież mógłby mieć każdą z nich. Łącznie

z mężatkami, gdyby czuł potrzebę wikłania się

w specjalne kłopoty. Kiedyś powodzenie u kobiet

sprawiało mu niekłamaną radość, podniecało. Było

miernikiem wartości w towarzystwie. Chłopcu znikąd,

traktowanemu - bywało - jak zero, najdrobniejszy

wyraz uznania poprawiał samopoczucie.

Dzisiaj miał do wszystkiego większy dystans, ale

skłamałby mówiąc, że nie obchodzą go kobiety.

Powodzenie, prestiż, władza... one wyczuwały to na

odległość. Im lepiej mu szło, tym bardziej o niego

zabiegały. Ale nie miał zamiaru być wykorzystywany.

Pożądanie to jedna sprawa, a stały związek zupełnie

inna. Przyzwyczaił się do samotności i widział w mał­

żeństwie jedynie ograniczenie swobody. Miał teraz

wolność, o jakiej marzył w dzieciństwie. Zapracował

na nią. Nikomu nie był niczego winien. I nie chciał

tej sytuacji zmieniać.

background image

ROZBITKOWIE 13

Nie miał jednak zadatków na mnicha i nie widział

niczego zdrożnego w swobodnych związkach. Swobod­

nych i bardzo łatwych, bo to kobiety wykazywały

więcej inicjatywy i były zawsze chętne. Czasami

podejrzewał, że gdyby stał się brzydki jak noc i miał

siedemdziesiąt lat, notowania u pań byłyby identyczne.

Bogactwo działało jak silny afrodyzjak.

Odkrywał w sobie coraz głębszy cynizm, który

zabijał młodzieńcze ideały, ale nie umiał z nim walczyć.

Widział przecież, że większość ludzi z jego kręgu była

kompletnie samolubna, zajęta tylko sobą i własną

karierą - zapatrzona w siebie. Odwieczny problem

ludzkości.

Wiele razy miał nadzieję, że to się zmieni - kiedy

wchodził w dorosłe życie, kiedy się stawał bogaty,

kiedy odnosił sukcesy. Ale im bardziej wszystko się

zmieniało, tym bardziej to jedno było niezmienne.

Mnóstwo ludzi przybiegało dzisiaj na każde jego

skinienie. Ale ilu z nich by zostało, gdyby jutro

zbankrutował? Żeby przeżyć, trzeba być samowystar­

czalnym.

- Utoniesz albo będziesz płynął - powiedział mu

dawno temu dziadek. I nikt nie pomógłby mu dzisiaj

skuteczniej niż wtedy stary Reuben.

Pogrążony w ponurych myślach, Joel patrzył na

morze i nagle dojrzał zbliżającą się łódź. Była zupełnie

nie oświetlona, ale dzięki pełni księżyca z łatwością

rozpoznał kuter rybacki. Czego on szukał wśród

jachtów?

Z wyłączonym silnikiem spokojnie podpływał do

pomostu. W odległości około stu metrów od „Liberty"

dobił burtą do falochronu, prawie w tej samej chwili

zagrał silnik, łódź zawróciła dziobem ku morzu,

wymknęła się zwinnie z zatoki i zginęła w ciemnościach.

Joel śledził do końca znikającą sylwetkę kutra.

Całe zdarzenie nie wydało mu się groźne, ale ogromnie

background image

14

ROZBITKOWIE

był ciekaw dalszego ciągu. Nie spuszczał wzroku

z molo i po chwili zobaczył ją: kobietę w białej sukni,

która na pewno zeszła z kutra. Wyłoniła się z mroku

i cicho jak kotka mijała zacumowane przy nabrzeżu

jachty.

Jedno było pewne - tajemnicza dama uniknęła

kontroli ochrony, która pilnowała Leisure Island od

strony lądu. Dbałość o bezpieczeństwo była słabostką

bogaczy. Dzisiejszego wieczoru byli wyjątkowo ost­

rożni. Wjazd na wyspę tylko dla posiadaczy biletów

na koncert, gości hotelowych, stałych mieszkańców

i zaproszonych gości. Poczucie wyjątkowości było ich

drugą słabostką.

Joel próbował zgadywać, co sprowadzało tę kobietę.

Odrzucił wersję o włamywaczce; jakoś nie mógł jej

sobie wyobrazić na Leisure Island. W każdym razie,

kiedy kroczyła po molo, patrzył na nią nie bez

przyjemności. Gdyby nagle zmieniła kierunek i gdzieś

przepadła, zawiadomiłby własną ochronę. Musiał

zaspokoić ciekawość.

Kiedy zatrzymała się przy „Liberty", czuł się

naprawdę podekscytowany. Nie było w tej kobiecie

nic szczególnego, ale na pewno miała styl. Promienio­

wała z niej śmiałość i upór. I niewątpliwa uroda.

Bardzo długie nogi, smukłe biodra i cienka talia

wyglądały niemal dziewczęco, lecz pełne piersi zdra­

dzały dojrzałą kobietę. Jedną ręką trzymała przewie­

szony swobodnie przez ramię żakiet, w drugiej niosła

błyszczącą wieczorową torebkę.

Joelowi, który jeszcze kilka minut temu walczył

z własną apatią, wszystko się w niej podobało: długie

włosy w kolorze jasnego miodu, wielkie oczy pod

osłoną ciemnych brwi i rzęs, prosty nos, wydajtne

wargi, arogancka broda nad dumnie wyprostowaną,

łabędzią szyją. Poza koralową pomadką do ust na jej

twarzy nie było śladu makijażu.

background image

ROZBITKOWIE

15

Joel widział ją po raz pierwszy w życiu. I żadnych

obcych ludzi nie zapraszał na to przyjęcie. Patrzył

więc zdumiony na dziewczynę, która zbliżała się do

ochroniarzy z nonszalancką pewnością siebie. Nie

miał pojęcia, jak sobie poradzi.

Tiffany umierała ze strachu. Nie wiedziała, czy

ludzie Fabera mają listę z nazwiskami gości, czy też

sprawdzają zaproszenia. Od tej pory zdana była na

własną intuicję i talent aktorski.

Zwrócili się do niej spokojnie, bez nuty podejrzenia

w głosie.

- Uprzejmie witamy. Pani zaproszenie?

- Niesamowity wieczór, prawda? - Grała na zwłokę,

patrząc anielskim wzrokiem na pełny księżyc. Miała

kilka sekund na wymyślenie czegoś. Skąd, do licha,

weźmie zaproszenie, którego nie ma? Czy uwierzą, że

je zgubiła? Zbyt ryzykowne. Mogliby sprawdzić

nazwisko. Musi im wmówić...

Uśmiechnęła się pewnie i czarująco, otworzyła

torebkę, włożyła do niej rękę i odegrała mistrzowsko

następną scenę pierwszego aktu.

- No tak! Zostawiłam to zaproszenie w bentleyu.

Miałam je włożyć do torebki, ale nalewałam sobie

drinka i zapomniałam... Na pewno leży na siedzeniu.

Jedyny kłopot, że kazałam już Paytonowi odjechać

do garażu. - Zrobiła rozbrajającą minę i przybrała

stosowny do niej ton głosu, a raczej głosiku. - Ale to

chyba mało istotne, prawda? Musiałabym wrócić do

hotelu, odszukać Paytona, auto...

- Bardzo mi przykro, proszę pani, ale nie mogę

pani...

- Już wiem! - przerwała, wcielając się niespodzie­

wanie w rozpieszczoną bogatą panienkę, która wymyś­

liła nowego psikusa. - Przecież pan mógłby być tak

łaskaw i pofatygować się zamiast mnie po to za-

background image

16 ROZBITKOWIE

proszenie. Bardzo proszę! Trzeba tylko wyłuskać

Paytona z baru, gdzie z pewnością przebywa o tej

porze, i kazać mu odnaleźć niezbędny panom bilecik.

- Droga pani, my jesteśmy na służbie.

- To jakiś nonsens! Nie sądzicie chyba, że przyszłam

zgwałcić waszego szefa? - Poczynała sobie dość

obcesowo, ale najwyraźniej wprawiła dwóch twardych

chłopców w lepszy humor. - Odwagi, panowie! Jest

was dwóch. Dezercja będzie niepełna, jeśli tylko jeden

z was zrobi mi grzeczność.

Nagle, jakby doznała olśnienia, z gracją tancerki

podniosła lewą rękę, pokazując palec ozdobiony

pierścionkiem z perłowym oczkiem. Bardzo gustowny

prezent od Armanda.

- Pan Faber dał mi też inne, specjalne zaproszenie.

Jestem trochę spóźniona. Gdyby były jeszcze jakieś

kłopoty, znajdziecie mnie z nim na jachcie.

Tiffany zdecydowała: teraz albo nigdy. Minęła ich

dając do zrozumienia, że pogawędka dobiegła końca.

Oczywiście spodziewała się, że może poczuć ciężką

rękę na swoim ramieniu, gotowa była jednak rozegrać

tę bitwę do końca.

Joel przyglądał się ochroniarzom, którzy spojrzeli

na siebie niepewnie, ale nie odważyli się zatrzymać

dziewczyny. Ograła ich w pierwszorzędnym stylu.

Przedstawienie warte było kilku zaproszeń i szczerze

go rozbawiło. Zaczął wolno klaskać. Spojrzała na

niego i na moment straciła głowę. Uśmiechnął się

z wyższością, ale w głębi duszy nie mógł doczekać się

chwili, kiedy znajdą się sam na sam.

- Czekałem na ciebie - powiedział, wcale nie

kłamiąc. Było w niej coś nieobliczalnego, niepokoją­

cego. Podobała mu się, nawet jeśli przyszła tu

z zamiarem uszczuplenia kieszeni jakiemuś milionerowi.

Z przyjemnością upomni się o nagrodę za staranne

ułożenie listy gości. A w interesie zaproszonych

background image

ROZBITKOWIE

17

przyjaciół będzie musiał skupić całą jej uwagę na

sobie.

Kiedy wreszcie dotarło do Tiffany, że Joel Faber

został jej świadomym wspólnikiem, poczuła się

zażenowana, ale natychmiast odzyskała tupet. Złapał

ją na gorącym uczynku, lecz ani myślał wydawać

w ręce sprawiedliwości. Coś w tym musi być, próbo­

wała w myślach zakpić z sytuacji.

- Przepraszam za spóźnienie - szarżowała dalej,

nie zdradzając się z krótkiej chwili słabości. - Stój

tam. Już idę.

- Byłbym niepocieszony, gdybyś kazała mi czekać

jeszcze dłużej - wycedził ni to kpiąc, ni to grożąc.

Roześmiała się głośno, tym razem zupełnie spon­

tanicznie, z ulgą, może nawet z radością. Joel

zapomniał o swojej pustce i po raz pierwszy od

dawna zachciało mu się fantazjować.

Marzył, żeby ta znajomość go nie rozczarowała.

Rozbierał Tiffany oczami i sam się z tego śmiał.

Mogło go spotkać kilka niespodzianek naraz albo

żadna. Ale jedno było pewne: spotkanie z tak

utalentowaną osobą nie może być nudne.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Tiffany nie dowierzała własnemu szczęściu. Joel

musiał oglądać tę szopkę od początku i zamiast

przeszkodzić jej, włączył się do gry. Czy rozbawiła go

bezczelnością, czy też nie chciał odmawiać sobie

przyjemności dania jej nauczki osobiście? Wszystko

jedno. Nareszcie miała swoją szansę.

Z pokładu jachtu odwróciła się jeszcze za siebie, ale

na szczęście żaden z ochroniarzy nie poszedł do

hotelu. Sprawa zaproszenia wyglądała na zamkniętą.

Zaczęła gorączkowo myśleć o tym, co ją czekało.

O Joelu Faberze wiedziała niewiele ponad to, że jest

piekielnie bogaty, ustosunkowany i, co dziwne w tym

towarzystwie, nie miał jeszcze ani jednej żony. Jeżeli

będzie próbował wykorzystać gorliwie rolę, którą

mimowolnie sama przed nim zagrała, gwałtownie

pana Fabera ostudzi. Potem wyzna całą prawdę

i dalej spotkanie potoczy się według planu. Jej planu.

Pochłonięta układaniem pierwszych kwestii, ledwie

zwróciła uwagę na śledzący ją spojrzeniami tłum

gości. Nie robili na niej żadnego wrażenia - bywanie

na podobnych przyjęciach zaliczyła już w szkole życia

na piątkę z plusem. Tej nocy chciała rozmawiać tylko

z jednym jedynym człowiekiem.

Joel Faber sięgnął po dwa kieliszki szampana i czekał

na swoją przygodę, oparty nieruchomo o tylną burtę

jachtu. Nie zmienił pozycji, odkąd wypatrzył na

horyzoncie kuter rybacki. Tiffany, mierząc w napięciu

dzielące ich kroki, doznała jakiegoś bolesnego olśnienia,

że oto ten człowiek czekał na nią od dawna, że coś

background image

ROZBITKOWIE

19

ich wiąże, a teraz był tutaj, na wyciągnięcie ręki,

i wszystko się wyjaśni.

Może była na dobrej drodze do obłędu przez to

długotrwałe, obsesyjne szukanie sposobu dotarcia do

Fabera. Przez całe miesiące myślała tylko o nim, stąd

chyba taka histeryczna, nie kontrolowana reakcja

przed pierwszym spotkaniem. Z drugiej strony... mimo

że tysiąc razy oglądała jego zdjęcia, zupełnie nie

umiała się oprzeć piorunującemu wrażeniu, jakie musiał

robić na wszystkich chyba kobietach.

Nie spodziewała się, że jest aż tak wysoki i barczysty.

Za to przesadnie ostre rysy twarzy i zapadnięte

policzki pasowałyby raczej do chudego nastolatka,

który bez przerwy je i zawsze jest głodny. Czarne

bujne włosy były niesforne mimo starannej fryzury.

Ale i on sam nie wyglądał na potulnego członka

społeczeństwa. Większość znanych fotografii przed­

stawiała subtelnego myśliciela. Tiffany zajrzała tylko

raz w jego czarne, jakby bezdenne oczy i zobaczyła

nieposkromioną dzikość. Bogactwo, powodzenie, łatwe

życie nie złagodziły ani rysów, ani charakteru. Ten

facet był twardy jak rozbitek, który dał radę żywiołom,

ale wyszedł z walki odmieniony. Dawną radość

zastąpiła uparta, cierpliwa czujność.

- Proszę się nie bać, nie będę gryzł... na razie.

- Uśmiechnął się zachęcająco, podnosząc rękę z kielisz­

kiem szampana. Kpił z jej wahania, ale Tiffany sama

nie rozumiała, dlaczego nagle straciła pewność siebie,

dlaczego za wszelką cenę chciała zachować dystans.

Nie spodziewała się, że zrobi na niej takie wrażenie.

Czuła mimowolne, narastające podniecenie, irytujące,

bo zupełnie nie na miejscu w tej sytuacji. Tak było

kiedyś z Armandem... to się po prostu zdarza. Nie

bała się seksu, ale była wystarczająco dorosła, żeby

panować nad sytuacją i własnymi instynktami.

Zastanawiała się, co ją tak bardzo niepokoi w twarzy

background image

20

ROZBITKOWIE

Joela. I sposób mówienia, i wklęsłe policzki, i głęboko

osadzone ciemne oczy kojarzyły jej się z głodem:

wielkim, nienasyconym i bez szansy na zaspokojenie

kiedykolwiek. Miała ponure przeczucie, że ten zmys­

łowy głodomór przeznaczył ją na następne danie.

- Ostrzegam, że jeśli mnie pan ugryzie, odgryzę się

z nawiązką. - Zabrzmiało to naprawdę wojowniczo,

jakby zapomniała, kto w tej grze trzyma karty, a kto

powinien mieć więcej pokory. Przyszła jako petentka

do znanego milionera, a spotkała mężczyznę, przed

którym za nic w świecie nie padłaby na kolana. Dla

żadnej sprawy. Tiffany - rasowa hazardzistka - po­

stanowiła udowodnić, że jest poza zasięgiem jego

czaru i władzy.

Joel roześmiał się dobrodusznie, a ona z udawaną

obojętnością, ale z uczuciem, że wykonuje krok nad

przepaścią, podeszła wystarczająco blisko, żeby wyciąg­

nąć rękę po kieliszek.

- Dziękuję - usłyszała swój przeraźliwie zdławiony

głos i z ulgą zaczęła sączyć zimnego szampana.

- Szafir, prawdziwy szafir... - Zawiesił głos, jakby

szukał w pamięci starego zaklęcia. - Takie niesamowite

oczy widziałem ostatnio wiele lat temu.

- Nie odpowiadam za ich kolor - odparła zimno

Tiffany, odparowując tani -jak sądziła - komplement.

- Pewnie je po kimś odziedziczyłam. Czysty przypadek.

- A więc dar natury? Zgodzi się pani ze mną?

- Jeżeli panu tak się podoba, bardzo proszę.

- Na pewno podoba się pani - zadrwił. - Ilu

mężczyzn uwiodła pani tymi oczami?

- Żadnego - niech pan sobie wyobrazi. - Nie czuła

się stworzona do uwodzenia kogokolwiek ani do

ulegania nałogowym uwodzicielom. Joel Faber chętnie

pobawiłby się nią jak nową zabawką, dlatego z przy­

jemnością go ostudzi: - Proszę uwierzyć mi na słowo,

że nie mam też zamiaru uwodzić pana.

background image

ROZBITKOWIE

21

- Byłbym zaszczycony, gdyby pani spróbowała.

- Znowu ten perlisty śmiech i bezwstydnie zmysłowy,

kpiący wyraz twarzy. - Pojawiła się pani jak piękna

nocna zjawa... Trudno wyobrazić sobie coś bardziej

prowokującego.

Tiffany z trudnością udawała spokój. Była wściekła

na siebie za to, że nie panuje nad biciem serca. Niech

sobie będzie przystojny i ciekawy, i pociągający pod

każdym względem, ale ona nie przyszła tutaj dla

zabawy.

- To dlatego łaskawie wpuścił mnie pan na jacht?

Tylko to panu przyszło do głowy? Świeża pokusa,

trochę przyjemności...

- Być może. Chciała pani być ze mną - no

i jest. A ja czekam z zapartym tchem na następny

ruch.

Joel niepewny, z zapartym tchem czekający speł­

nienia ślepego losu! Bardzo zabawne: wyobraziła

sobie natychmiast taką tragikomiczną scenę z niemego

filmu. O nie! Prawdziwy Joel brał życie w swoje ręce,

niczemu się nie dziwił, wszystko na zimno rozważał

i sam decydował.

- Przykro mi, że się pan zawiódł - miała ochotę

wybuchnąć głośnym śmiechem - ale nie planowałam

zamachu na pańskie ciało.

- Szkoda! Chce pani powiedzieć, że będę musiał

pozabiegać o zmianę tak bezlitosnej decyzji?

- Zdarza się to panu? Zabiegać o dziewczyny?

- Niezbyt często, szczerze mówiąc, ale gotowy

jestem zrobić wyjątek.

- Stopień tej gotowości jest miarą pańskiej nudy.

Dobrze się składa, to młyn na moją wodę. Jeżeli pan

tak się nudzi, mam szansę zająć pana nowym projek­

tem. Po to tu przyszłam.

- Ach tak! - Cyniczny grymas wyrażał wszystko.

- Brawo! Bez owijania w bawełnę, prosto do celu!

background image

22

ROZBITKOWIE

Przynajmniej nie stracimy czasu na udawanie. Cho­

ciaż... z panią... poudawałbym przez chwilę z roz­

koszą.

Czuła na sobie wyzywający łakomy wzrok i pąso­

wiała ze złości.

- Usługi seksualne nie są moją specjalnością, panie

Faber. Nasza rozmowa przybiera niepotrzebnie od­

rażający ton. Miałam zamiar prosić pana o pomoc.

Zawrzeć czysty, jasny układ.

- Superponętna forma przedstawiania oferty. Użyła

pani swoich wdzięków z klasą. Bardzo przekonywa­

jąco. - Drażnił ją z pełną premedytacją.

- Dobrze pan wie, że nie dostałabym się przed

pańskie oblicze, gdybym nie zagrała przekonywająco.

Stał się pan bardzo niedostępną osobistością. Zabie­

gałam o tę audiencję od miesięcy. Nic do tej pory nie

sprawiło mi większych kłopotów niż wejście na

„Liberty". Potrafi pan to zrozumieć?

- Pani i tysiące pani podobnych mają w nosie

mnie i cały świat, ale przejdą po trupach, żeby dostać

to, czego chcą. Liczy się tylko wynik. Cel uświęca

środki. Prawda? - Zrobił dłuższą pauzę, jakby przed

zadaniem ostatecznego ciosu. - Więc ile mam dać

pieniędzy?

Może sprawiła to nuta szyderstwa w głosie, może

poczuła się upokorzona jego tonem wyższości, wyro­

kiem, który wydał na nią bez sądu. W każdym razie

nie chciałaby teraz spojrzeć w lustro. Wzbierał w niej

ślepy gniew. Kto mu dał prawo traktować tak ludzi?

Dlaczego nie raczył jej nawet wysłuchać?

- Nie wyciągam ręki po jałmużnę - wycedziła

z dziką pasją - mam coś do zaproponowania.

- Bardzo jestem ciekaw pani propozycji. - Radosny

cynizm był jego ulubionym orężem. - Cóż pani może

mi zaoferować?

- Poczucie sensu, poczucie przynależności.

background image

ROZBITKOWIE

23

A więc stara, wysłużona śpiewka. Odezwał się

zmęczonym głosem:

- Proszę, niech pani przestanie. Przejdźmy do rzeczy.

Poznałem wielu nawiedzonych, którzy używali mnie

do różnych słusznych celów, darujmy więc sobie

kazanie. Odkąd pani zarzekła się płomiennie, że nic

z tych rzeczy, że „co pan sobie wyobraża" i tak dalej,

bez wahania przypisałem panią do kasty dobroczyń­

ców... I na tym kropka. Żadnego gadania o dobrych

uczynkach. Co za dużo, to niezdrowo. Dzisiaj szcze­

gólnie nie mam do tego nastroju. A skoro każdy

wynik mierzy się gotówką, niech pani powie po

prostu, ile pani trzeba, a ja się zastanowię.

Gniew Tiffany zamieniał się w upokorzenie i wstyd.

Czuła, że krew odpływa jej z twarzy. To prawda, że

przyszła wyciągnąć po coś rękę. Była samolubna

i ślepa. Do głowy jej nie przyszło, że taki milioner ma

normalne ludzkie potrzeby. Joel skrywa je pod

twardym, cynicznym pancerzem, ale za jaką cenę?

Nie powie, że niczego od niego nie chce, bo to

nieprawda. Nie może się też wycofać. Nadzieje Carol

i Alana na lepszą przyszłość zależą od tego spotkania.

Albo od innego spotkania, z kimś innym, jeżeli Joel

Faber powie: nie.

- Przykro, że tak to pan odbiera. Żałuję, że

musiałam się u pana zjawić w takich okolicznościach.

Chodzenie po prośbie, obojętne w jakiej sprawie,

nie jest zabawne. Ale wiem, że od pana mogłaby

zależeć wielka rzecz. Chodzi nie tyle o pieniądze,

co o pańskie poparcie i radę. A cały wysiłek zwróciłby

się z nawiązką.

- W jaki sposób? - Joel nie widział powodu, żeby

zmieniać zdanie na temat opłacalności aktów dob­

roczynnych.

- Czy prawdziwa satysfakcja w ogóle pana in­

teresuje? - zapytała Tiffany bardzo powoli, świadoma,

background image

24

ROZBITKOWIE

że zysk finansowy jest raczej ostatnią pozycją na

liście jego nie spełnionych potrzeb. Właściciel tego

jachtu mógł mieć jedynie kłopot z wydawaniem

pieniędzy.

W zmęczonych oczach Joela pojawił się pierwszy

błysk zainteresowania.

- Proszę kontynuować. Chciałbym natychmiast

usłyszeć, co według pani sprawia mi satysfakcję.

- Uszczęśliwił pan całe Leisure Island. Był pan

głównym motorem i sprawcą tego cudu. Musiało to

panu dać odrobinę satysfakcji.

- Odrobinę.

- Czy nie cieszyłoby pana jeszcze bardziej, gdyby...

coś podobnego stało się z miasteczkiem, które znaczy

dla pana więcej niż ten przypadkowy kawałek ziemi...

Przymknął oczy i zacisnął wargi w nagłym odruchu

buntu.

- Żaden kawałek ziemi nie znaczy dla mnie ani

więcej, ani mniej - mówił lodowatym, spokojnym

tonem. - Sprzedaję, kupuję. Nie przywiązuję się do

nikogo ani niczego. Nie należę do żadnego miejsca

i myślę, że to wystarczy. Czy ma pani w zanadrzu coś

ekstra? Kolej na pani ruch.

Tiffany taki bezmiar samotności wydał się niewyob­

rażalny. Nie mieć nikogo, nie wracać do domu... Czy

człowiek może żyć w próżni? Ona miała zawsze dużą

rodzinę, grono przyjaciół i uważała, że to naturalne.

Czy Joel Faber wybierając sukces i bogactwo musiał

oddać duszę diabłu?

- Minęło dwadzieścia lat, ale Haven Bay zapewne

coś dla pana znaczy? - Modliła się, żeby nie zaprzeczył.

Przecież musiał przeżyć kilka szczęśliwych lat w dzieciń­

stwie, które zachował w pamięci.

Utkwił w oczach Tiffany przeraźliwie skupione,

zacięte spojrzenie, które ją raniło, mroziło krew

w żyłach, dusiło... Wywołała nieświadomie jakieś

background image

ROZBITKOWIE

25

upiory przeszłości i musiała podzielić z Joelem grozę

tamtego przeżycia.

- Tamte oczy... - wyszeptał nieswoim głosem, jakby

z zaświatów albo koszmarnego snu. I nagle zapytał

szorstko: - Czyja to sprawka? Kto panią przysłał?

- Nikt. To był mój pomysł.

- Kim są pani rodzice, krewni?

Tiffany była kompletnie oszołomiona. Z tego, co

wiedziała, nie miała prawdziwych krewnych, była

dzieckiem adoptowanym, odpowiedziała więc bez

zastanowienia:

- Nie mam żadnych prawdziwych krewnych. Z dru­

giej jednak strony, pochodzę z olbrzymiej rodziny,

najlepszej na świecie... - Gadulstwem próbowała

rozładować sytuację.

- Jak ma pani na imię? - burknął.

- Tiffany James.

- James... - powtórzył jak echo, uciekając myślami

w przeszłość, którą - zdawało mu się - pogrzebał raz

na zawsze.

Tiffany pomyślała nagle z żalem, że Garret powinien

jej powiedzieć, ostrzec, sama nie wiedziała przed

czym, ale stary rybak musiał ukrywać jakąś tajemnicę.

Joel niespodziewanie odwrócił się w stronę burty

i wylał resztę szampana ze swojego kieliszka do

morza. Zrozumiała, że dla nich przyjęcie się skończyło.

Twarz, którą teraz pokazał, miała wyraz beznamiętny

i nieprzenikniony. Uleciał gdzieś cały męski czar.

Surowy wzrok wymuszał dystans, którego nie wolno

było jej łamać.

- Proponuję, żebyśmy przeprowadzili tę rozmowę

w mojej kabinie. - Zdanie zabrzmiało jak rozkaz.

- I zachowajmy ją dla siebie. Może pani mówić bez

obaw, co pani tylko przyjdzie do głowy: obiecuję, że

nie będę przerywał. Ale wiedz jedno, panno Tiffany

James, dojdę do źródła tego spisku. I zedrę z pani

background image

26

ROZBITKOWIE

wszystkie maski. Będzie pani naga. Zrozumie pani, że

igra z ogniem. Jeżeli się pani nieostrożnie poparzy

i będzie bolało, proszę mieć pretensję wyłącznie do

siebie.

Powinna być zadowolona, bo takie postawienie

sprawy nie odbierało jej nadziei. Ale czuła się okropnie,

przerażające słowa Joela wywoływały w niej mdłości.

Zapomniała, że kilka minut temu drżała jak przed

filmowym amantem. Teraz drżała ze strachu na myśl,

że zostanie z nim sam na sam.

Ani myślał czekać na odpowiedź. Oddał kieliszki

kelnerowi i zaczął torować jej drogę przez gęsty tłum

gości, lekceważąc komentarze, odpierając wszelkie

próby zatrzymania ich.

Tiffany szła za Joelem posłusznie, powtarzając

sobie w duchu, że wcale się nie boi. Nie należała do

żadnego spisku, nie miała nic do ukrycia... Ale dlaczego

on myślał, że jest inaczej? Co chciał z niej wydobyć?

Co w istocie znaczyło dla niego Haven Bay?

Z jednego zdawała sobie sprawę: było mnóstwo

tajemnic, a Garret McKeogh zachował się wobec niej

nielojalnie, jeżeli coś wiedział. Mógł też uważać, że

wywoływanie duchów z przeszłości zaszkodzi ich

spotkaniu. Ale co miał do tego kolor jej oczu? I co

w takim człowieku jak Joel mogło mieć moc nisz­

czącego ognia?

Tajemniczy milioner rodem z Haven Bay zrobił na

niej ogromne wrażenie. Postanowiła jednak znaleźć

dość rozsądku, żeby wybić sobie z głowy głupie

myśli. Nic dobrego by z tego nie wyszło... Przyszła tu

w jednej sprawie, bardzo ważnej, i mają potraktować

jak życiową misję!

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Joel Faber otworzył drzwi kabiny i wciągnął Tiffany

do środka. Nerwowo rozglądał się dookoła, jak po

zupełnie obcym apartamencie. Wnętrze było im­

ponujące, godne tego jachtu: stylowe meble, obrazy

na drewnianych ścianach, puszysty dywan, wielkie

królewskie łoże...

Cicho trzasnęły drzwi i dopiero wtedy serce pod­

skoczyło jej do gardła. Cofnęła się odruchowo, lecz

Joel, oparty o drzwi, zagradzał jedyną drogę odwrotu.

Ani przez moment nie miała zamiaru uciekać, ale

intymność tego pokoju sprawiała, że nieokreślony

lęk, który czuła na pokładzie, zmienił się w dotkliwy

fizyczny strach. Drwiąca mina i ponury wzrok Joela

nie zapowiadały zawieszenia broni.

- Czyżby traciła pani odwagę, panno James?

- Proszę się uspokoić, panie Faber. Zostało mi jej

tyle, ile trzeba. Ja nie mam nic do ukrycia.

- Chciała pani powiedzieć, że ja mam?

- A ma pan?

Roześmiał się niespodziewanie łagodnie, a Tiffany

dreszcz przebiegł po plecach... już nie ze strachu.

- Droga panno James, moje sekrety są moją słodką

tajemnicą. I pozwoli pani, że tak już zostanie.

Joel podszedł do nocnej szafki, wyjął ze stojącego

tam pudełka jedno cygaro, przyciął je z miną gangstera

i zapalił. Zaciągnął się dymem z odchyloną do tyłu

głową, skupiony, jakby odprawiał magiczny rytuał.

Potem jeszcze bardziej hardym wzrokiem spojrzał na

Tiffany.

background image

28

ROZBITKOWIE

- Nie przeszkadza pani dym?

Najwyraźniej marzył o tym, żeby przeszkadzał jej

dym albo cokolwiek innego, żeby pod obojętnym

pretekstem mógł się na nią rzucić i znokautować bez

walki.

- Nie. - Odmówiła Joelowi zbyt łatwej satysfakcji,

ale rola kozła ofiarnego przyprawiała ją o katusze.

Gdyby przynajmniej wiedziała, za co...

- Proszę usiąść w fotelu i opowiedzieć mi o sobie.

Mam nadzieję, że wszystko ułoży się w fascynujący

zbieg okoliczności, który przywiódł panią do mnie...

Kilka gładkich, nieszczerych słów, nie zachęcających

w żadnym razie do opowiadania życiorysu. Z drugiej

strony, myślała Tiffany, kontrolowana arogancja

kryjąca prawdziwe uczucia. Wolałaby sama narzucić

styl tej rozmowie, ale skierowanie jej na osobiste tory

mogło zaprzepaścić szansę powodzenia głównej misji.

Przypomniała sobie, po raz kolejny, że nie przyszła

na spotkanie z Joelem z Haven Bay, tylko z bardzo

poważnym biznesmenem Joelem Faberem.

Zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku foteli.

Na jednym położyła żakiet i torebkę, na drugim

usiadła, czując się jak w teatrze jednego widza. Im

bardziej paliło ją to natrętne spojrzenie spod przy­

mkniętych powiek, tym zimniej musiała grać. Twarz

Fabera, poza twardym nieprzeniknionym wzrokiem,

była zupełnie bez wyrazu. Jak maska z otworami na

oczy.

- Do Haven Bay powróciły wieloryby. - Po­

stanowiła zacząć od sedna sprawy, żeby wymusić na

nim pierwszą żywą reakcję. Udało się. Dostrzegła

błysk zdziwienia w pozornie nieruchomych oczach.

- Musi je pan pamiętać. Starsi ludzie mówią, że kiedy

był pan chłopcem, zawsze tam przypływały. Aż tu

nagle okazało się, że powymierały. Zostało ostatnie

kilkaset sztuk, potem coraz mniej i mniej...

background image

ROZBITKOWIE 29

Zmarszczył brwi z niechęcią, ale milczał.

- Kilka lat temu znów się pojawiły i stado naj­

wyraźniej rośnie. Może dlatego, że zatoka jest osłonięta

od zimnych południowych wiatrów, nie wiem, nikt

tego nie wie, ale najważniejsze, że przypływają.

W zeszłym roku Alan doliczył się tysiąca sztuk.

Ludzie mówią, że mają swoje wieloryby i są z nich

dumni.

Zrobiła odpoczynek na krótki oddech.

- Wieloryby mogłyby przyciągnąć mnóstwo turys­

tów do naszej dziury i zamienić ją w tętniący życiem

kurort. To tylko sprawa fachowego podejścia...

i reklamy.

- Nie wiesz, o czym mówisz - przerwał jej brutalnie

w pół zdania, nieoczekiwanie przechodząc na ty.

- Nie masz bladego pojęcia, ile trzeba...

- Przeciwnie. Znam doskonale upodobania turys­

tów!

- I masz zapewne olbrzymie doświadczenie w tym

biznesie - zadrwił marszcząc z niedowierzaniem brwi.

- Od ponad trzech lat sprzedaję swoje doświadczenie

w Klubie Śródziemnomorskim w Nowej Kaledonii.

Przedtem organizowałam wycieczki po Nowej Zelandii

i reklamę dla Fidżi. Prywatnie zaliczyłam wyprawę

w Himalaje i do Tybetu, w Chinach przemierzyłam

Jedwabny Szlak. Wątpię, czy wzbogaciłbyś moją wiedzę

o turystyce.

- Proszę, jaki bogaty życiorys. Więc co zaliczasz

teraz? - W jego głosie nie usłyszała ani nuty życzliwości.

Zaciągnął się głęboko cygarem. - Do czego ci jestem

potrzebny?

Tiffany przełknęła gorzką pigułkę z miną pokerzysty.

Wiedziała, że musi przejść do rzeczy. Najpierw strzela

się z procy, a potem z armaty - logicznym myśleniem

dodawała sobie odwagi. Starała się mówić lekko

i konkretnie.

background image

30

ROZBITKOWIE

- Po pierwsze, chciałabym, żebyś pomógł w produk­

cji dokumentu telewizyjnego o wielorybach z Haven

Bay.

- Nic z tego! Mówisz o inwestycji za setki tysięcy

dolarów.

- Można to zrobić taniej. Z twoją pomocą! Wiem,

jak obniżyć koszty niemal do zera!

- Co za bzdury!

- Wykorzystam swoją rodzinę.

- Lepiej opowiedz o swojej rodzince. - Zmrużył

oczy jak kot.

- To wielka rodzina. Jest nas czternaścioro. Mamy

wspólnych przybranych rodziców i wszyscy sobie

naprawdę pomagamy. Zrobiłam już kilka telewizyjnych

reklam turystycznych. Pracowałam kiedyś w telewizji,

a jeden z moich braci jest tam dyrektorem w dziale

reklamy. Moglibyśmy wziąć kamerzystów i zrobić

film za cenę kosztów produkcji. Ty go pokażesz

pierwszy w swojej stacji, a potem sprzedasz innym

i zarobisz pieniądze. Oczywiście, jeśli zechcesz.

Skrzywił się z niechęcią albo niedowierzaniem.

- Co ty byś z tego miała?

Skończyły się żarty i musiała wyłożyć wszystkie

karty na stół. Nie chodziło przecież o film. Jej

brat najspokojniej w świecie mógł go zrobić bez

pomocy Joela Fabera. Ale na budowaniu ośrodków

turystycznych, tworzeniu od podstaw takich cudów

jak Leisure Island, nikt na świecie nie znał się

lepiej od niego. Tiffany wzięła głęboki oddech i brnę­

ła dalej.

- Haven Bay dogorywa. Jak wiele innych miejs­

cowości rybackich, staje się przeżytkiem. A ja chcę je

uratować. Dochody z połowów nie wystarczają na

utrzymanie miasteczka. Młodzi ludzie szukają pracy.

Przyszłość jawi się beznadziejnie... chyba że we­

pchniemy je siłą w dwudziesty pierwszy wiek. Ale

background image

ROZBITKOWIE

31

tylko turystyka może zadziałać jak eliksir młodości.

Jestem tego pewna. Dlatego potrzebujemy pomocy.

- Co znaczy my? - Wycedził te słowa, jakby

wzbudziły w nim trudną do opanowania niestrawność.

- Po prostu wszyscy mieszkańcy. W Haven Bay

był kiedyś i twój dom, pomyśleliśmy więc, że... że...

- Nie potrafiła skończyć, widząc w jego oczach

pioruny gniewu. - To był mój pomysł, naprawdę.

Wiem, że to wielka szansa. Potrzebuje tylko dobrej

promocji i poparcia...

- Beze mnie - uciął wściekle. - Nie poruszę nawet

palcem, żeby ratować Haven Bay. Nienawidzę tego

cholernego miejsca! Za to, co zrobiło ze mną i z wielo­

ma innymi. Jeśli było w nim coś dobrego, to dwadzieś­

cia lat temu. Dla mnie ta dziura nie istnieje. I nie

mam zamiaru jej wskrzeszać!

Ostatnie słowa spadły na Tiffany jak wściekłe,

raniące, rzucane na oślep ciosy. Patrzyła na Joela

oniemiała, nie wierząc własnym uszom. Tkwił w miej­

scu niczym stary patriarcha, niezachwiany w swoich

sądach, z pobladłymi ustami i potępieńczym wzrokiem.

Miała wrażenie, że wcale jej nie widzi, ale po chwili

odezwał się ledwie dosłyszalnym, złowieszczym szep­

tem.

- Chciałbym, żeby Haven Bay zniknęło z powierz­

chni ziemi i znalazło wreszcie swój piekielny kres.

- Odwrócił się do popielniczki i miażdżył w niej

cygaro z taką pasją, jakby ścierał na proch całą

ludzkość.

Stary Garret wiedział, pomyślała Tiffany. Przewi­

dywał, jak zareaguje Joel, a mimo to nie zniechęcał

jej. Dopiero w ostatniej chwili zadrżały mu ręce.

Dlaczego? Czy ci dwaj mężczyźni byli związani jakąś

koszmarną przeszłością, która może zatruć im resztę

życia?

- Czy pamiętasz Garreta McKeogha? - Z ust

background image

32 ROZBITKOWIE

Tiffany wyrwało się długo powstrzymywane pytanie.

- Czy on dla ciebie coś znaczy?

Joel zdrętwiał. Powoli, jak na zwolnionym filmie,

podnosił twarz. Zobaczyła bladą kamienną maskę

i dwie błyskawice zamiast oczu.

- To on stoi za tym wszystkim?

- Nie, mówiłam ci, że to mój pomysł. On mnie

przed tobą ostrzegał.

- Zaoszczędziłabyś wiele cennego czasu i wysiłku,

gdybyś go posłuchała.

- Ale wytłumacz mi, dlaczego! Minęło dwadzieścia

lat! Nawet jeżeli nie byłeś tam szczęśliwy, a twój

dziadek zginął podczas sztormu, jak możesz żywić

zapiekłą nienawiść do zwykłego miejsca na mapie?

- To nie twoja sprawa, panienko. Nikomu nie

pozwolę wścibiać nosa w moje życie. Gorąco odradzam

takie hobby.

Spąsowiała ze wstydu.

- Nie wścibiam w nic nosa. Powiedziałam tylko, że

cokolwiek zdarzyło się w Haven Bay, od tamtego

czasu dorosło już nowe pokolenie. Ci młodzi ludzie

w niczym ci nie zawinili. Naprawdę nie możesz im

pomóc? - Milczenie Joela dodało jej żaru i odwagi.

- Nie powinni odpowiadać za grzechy ojców, jakiekol­

wiek by one były! To niesprawiedliwe!

- Sprawiedliwe! - parsknął z pogardą. - Jeśli szukasz

na tym świecie sprawiedliwości, to raczej daremny trud.

Straciła nadzieję. Czuła po prostu, że rzuca grochem

o ścianę. Gdyby rozumiała powód tej zaciekłości...

Ale nie rozumiała i była bezradna. Zerwała się z fotela.

- Czy jest coś, jakieś magiczne słowo, które mogłoby

zmienić twoje zdanie?

- Nie ma! - Koniec rozmowy zbliżał się nieu­

chronnie.

Tiffany bezwiednie podeszła do Joela. Czuła się

winna za sprawienie mu bólu, za obudzenie upiorów

background image

ROZBITKOWIE

33

sprzed dwudziestu lat, za bezlitosne jątrzenie ran.

Chciała go jakoś przeprosić i załagodzić sytuację.

Zmartwiała twarz Joela nie zachęcała do pojednania.

Stał wyprężony, z rękami przyciśniętymi do bioder,

gotowy do odparcia kolejnego ataku. W oczach miał

chorobliwe skupienie, poczucie wyimaginowanego

zagrożenia. Uratowany rozbitek, pomyślała, ale za

jaką cenę?

Wyciągnęła ku niemu rękę i delikatnie pogłaskała

po policzku, jakby koiła zranione zwierzę.

- Dlaczego? - Jednym prostym pytaniem upominała

się o tajemnicę czyjejś duszy. - Przez kogo jesteś taki...

Wyglądał jak porażony piorunem. Miotały nim

siły dziksze od zapamiętanego sztormu. Chwycił ją za

przeguby i pchnął do tyłu tak, żeby nie spróbowała

go więcej dotykać.

- Kim ty, do licha, jesteś? Karzącą ręką sprawied­

liwości? Boginią rozdzielającą szczęście? Co ty sobie

wyobrażasz?

- Jesteś samotny. Myślałam, że zechciałbyś coś

zrobić... - W tych słowach brzmiało współczucie, bez

woli dalszej walki.

Krew odpłynęła mu z twarzy.

- Przeklęte oczy! Czy masz pojęcie, co ze mną

robisz?

Nie zdążyła nawet zrozumieć pytania. Przyciągnął

ją mocno do siebie, ręką zaczął przeczesywać włosy,

wplątując palce w długie jedwabne pasemka. Musiała

przechylić głowę do tyłu, wtedy on wargami opadł na

jej usta, całował gwałtownie, zachłannie, wypełniając

językiem, nie dając Tiffany czasu na wahanie. Nie

pomyślała, że otwierając się na ten pierwszy pocałunek,

wypuszcza na wolność nieokiełznane żywioły. Tam,

na pokładzie, ledwie się ich domyślała, nazywając

instynktownie wielkim głodem.

Nie broniła się przed Joelem, bo pożądanie łączyło

background image

34

ROZBITKOWIE

ich jak mocny węzeł. Przylgnęła do niego bezwiednie,

niezdolna opanować własne podniecenie i wyrwać się

póki czas. Czuła, że wypija z niej wszystkie soki i jest

coraz bardziej głodny. Po raz pierwszy w życiu miała

wrażenie, że jest bezsilna w ramionach mężczyzny,

zupełnie zniewolona... i drżąca z rozkoszy. Ona, silna

i opanowana, wolna jak ptak, czuła się teraz naga

i niemal przestała myśleć. Joel całował jej powieki,

skronie, odgarniał ustami pojedyncze włosy, ogrzewał

szyję przyspieszonym gorącym oddechem.

- Muszę mieć ciebie całą - szeptał, delikatnie błądząc

opuszkami palców po odkrytym dekolcie.

- Nie. - Tiffany nie poznała własnego zachryp­

niętego głosu.

- Przecież pragniesz mnie - mruczał, ustami piesz­

cząc jej ucho. - Będzie nam dobrze.

- Nie. - Odetchnęła głęboko i spróbowała odsunąć

się od Joela, żeby odzyskać głos. - Ty... ty chcesz

tylko brać, nie dając nic w zamian.

- Dam ci wszystkie rozkosze, o jakich zdążysz

pomyśleć i jeszcze więcej.

To na pewno, pomyślała. Byłby hojnym kochan­

kiem, a ona jeszcze jednym dowodem jego męskich

talentów. Nie, nie miała ochoty na pospolitą przygodę.

Nie z nim. Z nikim. Chciała czegoś więcej.

Joel Faber żył w innym świecie. Pierścionek od

Armanda miał być wieczną przestrogą przed bogatymi

mężczyznami, którzy chętnie miewają kochanki spoza

sfery, ale nigdy się z nimi nie żenią. Nie spojrzałaby

w lustro, gdyby popełniła ten błąd jeszcze raz. Z Joelem

Faberem spotkała się po raz pierwszy i ostatni. I nie

będzie żadnych komplikacji.

Ujęła w dłonie jego twarz i spojrzała w czarne

przepastne oczy. Z rozkoszą zapomniałaby się z właś­

cicielem takich oczu, ale co potem?

- Nikt nie ma dostępu do tej czarnej skrzynki,

background image

ROZBITKOWIE

35

prawda? Szukasz tylko zapomnienia. Do tego bym ci

się przydała, tylko że mnie nie najlepiej wychodzi

rozstanie... chwilę później.

- Może ja nie chciałbym, żebyśmy się rozstawali?

Zostań ze mną. Spróbuj.

- Joel, ja już przeszłam tę drogę. Wiedzie przez

najgorszy rodzaj samotności, a na jej końcu jest tylko

ból. La petite mort, jak ją nazywają, mała śmierć. Jest

jeszcze gorzej, jeśli nie ma prawdziwej miłości. Zgodzisz

się ze mną?

Wspomnienie niedawnej udręki odmalowało się na

jego twarzy.

- Po co mi to wszystko opowiadasz?

- Z nikim tak nie rozmawiałeś? Nigdy?

- Przestań! Za późno już!

- Nie, Joel. Nigdy nie jest za późno, żeby zrozumieć,

na czym polega miłość.

Ironiczny grymas wykrzywił mu usta.

- A więc kółko się zamknęło - wracamy do twojego

projektu, prawda?

- Przykro mi, że tak myślisz - powiedziała niemal

płaczliwym głosem, czując, że go straciła na zawsze.

Nie było sposobu na tę twardą, cyniczną skorupę,

choćby nie wiadomo jakie kryła skarby. - Czas na

mnie.

Nie próbował jej zatrzymywać, kiedy wymykała się

z objęć ani kiedy kroczyła przez cały pokój w kierunku

drzwi, modląc się, żeby zawołał. Podniosła torebkę

i żakiet, pomyślała o poczuciu godności i odwróciła

się jeszcze raz do Joela. Patrzył za nią chmurnym,

nieruchomym wzrokiem. Z trudem zdobyła się na

uprzejmy uśmiech.

- Dziękuję, że znalazłeś dla mnie czas. Mam

nadzieję, że nie zepsułam ci do końca przyjęcia.

- Z Haven Bay podobnie jak z uczuciem pomiędzy

nami - nic z tego nie będzie, Tiffany!

background image

36

ROZBrTKOWIE

- Ale dlaczego? Proszę, wytłumacz mi. - Znowu

była tamtą silną i odważną Tiffany.

- Znam to miejsce w najdrobniejszych szczegółach.

Jest niekorzystnie położone, źle rozplanowane, pod

każdym względem mało atrakcyjne. Nawet z wielo­

rybami, wierz mi na słowo, miasteczko będzie miało

tylko przypadkowych turystów, wycieczki, a to nie są

klienci, dzięki którym odżyje.

Tiffany najwyraźniej wracał humor i upór.

- Inne miejsca mają gorsze warunki. Weź taką

Noosę. Nie ma nawet porządnej plaży ani przystani...

- A pomyślałaś o tym, że wieloryby to nic pewnego

- raz są, raz ich nie ma? - Naturalną bronią Joela

była zgryźliwość.

- Noosa nie ma wielorybów i świetnie prosperuje.

- Zbudowano ją wiele lat temu.

- A ja ci mówię, że niedługo ludzie usłyszą o Haven

Bay. - Ogarnęła ją złość, jak na początku rozmowy,

bo argumenty w tej wojnie niewiele znaczyły. - Im

głośniej będzie wokół całego przedsięwzięcia, im więcej

pieniędzy w nie włożymy, tym szybciej wszystko się

zwróci. Ze specjalnych trawlerów turyści będą mogli

oglądać z bliska wieloryby, trzeba zbudować bary,

pensjonaty... Najważniejsza w tej chwili jest reklama,

a do tego służy telewizja.

- Prosiłaś mnie o radę. - W jego głosie usłyszała

już tylko zniecierpliwienie. - Radzę ci, żebyś zapo­

mniała o swoim projekcie. Nie macie szansy.

- Czy to twoje osobiste uprzedzenia wpłynęły na

wynik ekspertyzy? Gdyby tobie na tym zależało...

- Żaden wielki inwestor nie wysłucha twoich

pobożnych życzeń. Chyba że mu wskażesz palcem tę

żyłę złota.

- W takim razie wskażę dwie żyły złota. A ty

przegrasz, Joelu, bo Haven Bay przyciągnie jak magnes

wielki biznes.

background image

ROZBITKOWIE

37

Odetchnął ciężko, ale z życzliwym błyskiem

w oczach.

- Na początku wszystko wydaje się proste, Tiffany.

Tylko schylać się po pieniądze ! Kiedy jednak zaczynasz

wcielać swoje plany w życie, okazuje się, że coś nie

gra. Mówiłaś o mojej stacji telewizyjnej. Kupienie jej

wydawało mi się doskonałym pomysłem. Bez pudła!

Dostałem ją z całym dobrodziejstwem inwentarza,

czyli trzema dyrektorami, z których żaden nie był

w stanie zwiększyć popularności programów - wskaź­

niki ani drgnęły. A to przecież zasadnicza sprawa.

- Bardzo łatwa. - Tiffany wtrąciła to takim tonem,

jakby wszelkie arkana rzemiosła telewizyjnego miała

w małym palcu.

- Słucham?

- To łatwe. Każdy śmiertelnik oglądający programy

jakiejś stacji wie, co w nich jest niedobrego.

- Szkoda, że ludzie z branży pozbawieni są tej

świadomości.

- Zapadłabym się pod ziemię, gdybym miała takie

osiągnięcia w pracy.

- Niestety, moi dyrektorzy nie okazali się aż tak

domyślni i sam ich musiałem wyrzucić. Wszystkich

trzech.

Tiffany nie mogła oderwać wzroku od uśmiechniętej

twarzy Joela. Czyżby pękały lody? Może więc nie

wszystko stracone?

- Gdybym podpowiedziała ci kilka genialnych

sposobów na zwiększenie oglądalności twojej stacji,

pozwoliłbyś mi zrobić dla niej film dokumentalny

o Haven Bay? I dał mu najlepszy czas antenowy?

Przysięgam, że miałby powodzenie.

To na początek, myślała Tiffany. Powoli oswajałby

się z całym projektem.

Joel wydawał się wahać, w każdym razie milczał

długo, zanim pokręcił przecząco głową. Tiffany, która

background image

38

ROZBITKOWIE

z zapartym tchem czekała na tę odpowiedź, wbrew

rozsądkowi zachowała resztkę nadziei, za nic nie

chciała się poddać. Zaklinała go w myśli, żeby zmienił

zdanie, nie tylko dla Haven Bay, lecz dla niej...

Mieliby pretekst do spotkań.

- Udałoby mi się - błagała - poprawić tę oglądal­

ność. Mój brat dokonał prawdziwego cudu dla jednej

ze stacji w Sydney. Na pewno o nim słyszałeś - Zachary

Lee James.

- I zdobyłabyś go dla mnie?

- Nie. On się osiedlił w Sydney, ale udzieliłby mi

dobrych rad. Wszyscy sobie pomagamy.

- To już słyszałem.

Ruszył w jej stronę, bardzo powoli, a Tiffany serce

podskoczyło do gardła. Bała się jego bliskości i prag-

nęła jak niczego na świecie.

- Zapomnij o Haven Bay, Tiffany. Jeśli interesuje

cię rozwijanie turystyki, pracuj ze mną. Chętnie

wykorzystam twój talent.

A więc pragnął ją zatrzymać! Gdyby nie sprawy jej

rodziny, przyjęłaby tę propozycję z wdzięcznością,

bez względu na to, jak potoczyłoby się ich życie

prywatne. Gdyby!

- Chciałabym, żeby wszystko było inaczej. Ale

muszę coś zrobić z Haven Bay. Dla mojej siostry i jej

syna. Od tego zależy ich los. Nie mogę ich tak zostawić.

Widząc w oczach Joela popłoch i niechęć, Tiffany

poczuła, że ma tego dość, że dłużej nie wytrzyma.

Ledwie hamowała łzy, a przecież nie płakała od

czasów Armanda. Nie mogła sobie na to pozwolić

- płacze się w domu i tylko przed lustrem.

- Dziękuję za tę propozycję, Joel. Może... kiedyś.

Pójdę już. - Rzuciła się niemal do drzwi, nie czekając

na odpowiedź.

- Odprowadzę cię.

Słowa uwięzły jej w gardle. Przedłużające się chwile

background image

ROZBITKOWIE

39

rozstania sprawiały fizyczny ból. Musieli przejść przez

wielki salon, gdzie większość gości bawiła się w naj­

lepsze. Joel przytrzymał drzwi, a ona uśmiechnęła się

wymuszenie.

Skupiona bez reszty na swoich przeżyciach, nie

spodziewała się już żadnych kłopotów przy schodzeniu

z „Liberty". Tymczasem kiedy przekroczyli próg sali

balowej, usłyszeli dziki harmider i oślepił ich blask

fleszów. Tiffany mimowolnie zasłoniła twarz rękami

i oparła się o Joela, który ogarnął ją mocno ramieniem.

- A więc, Joelu, nareszcie cię mamy - wycedziła

jakaś kobieta matowym głosem. - Poddaj się z wdzię­

kiem i podziel z nami radosną sensacją.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

W normalnej sytuacji Tiffany nie przeraziłby żaden

tłum. Przemawiała do ludzi w czasie wycieczek, na

hotelowych przyjęciach, nie bała się kamer. Nie znała

uczucia towarzyskiej tremy. Ale ta noc ją wykończyła.

Była u kresu wytrzymałości psychicznej i ledwie się

trzymała na nogach. Z ulgą i przyjemnością odebrała

silny gest Joela.

- Bez względu na to, co ci chodzi po głowie,

Nerido... - zaczął ostro, po czym wrzasnął na

fotoreporterów, których automatyczne migawki za-

gluszały każde słowo. - Albo schowacie te zabawki

natychmiast, albo nie będziecie mieli czasu ich

pozbierać.

- A więc, Joelu, znalazło się wyjaśnienie twojego

nietowarzyskiego zachowania przez ostatnie trzy

miesiące. Skoro udało ci się zachować tajemnicę tak

długo, musiała być bardzo słodka i bardzo ważna.

No, ale wyszło szydło z worka, zdjęcia z narzeczoną

ozdobią pierwsze strony gazet, a ja jestem pierwsza

w kolejce do informacji z pierwszej ręki. - Spojrzała

niedwuznacznie na Tiffany. - Zacznijmy od imienia

wybranki serca.

Narzeczona! Słowo to zadźwięczało w jej uszach

jak sygnał alarmowy, ale dopiero po chwili wyrwała

się z odrętwienia i zrozumiała, że mowa o niej i że

musi zaprotestować.

- Nie łączy nas żaden uczuciowy związek - wybuch-

nęła - i nigdy nie będzie! - Zdawała sobie sprawę, że

Joel nie wymknie się teraz spod obstrzału plotek z jej

background image

ROZBITKOWIE

41

powodu. Nie czuła się winna, ale po tylu przykrościach,

które sprawiła mu tej nocy, nie zasłużył na kolejne

tortury.

Kobieta napadająca ich w imieniu jakiejś gazety

była niewiarygodnie pewna siebie. Czterdziestka

ze sporym okładem, oceniła ze znawstwem Tiffany,

ale przebiegła, elokwentna, przystojna i bezdennie

cyniczna. Uśmiechnęła się protekcjonalnie do „na­

rzeczonej".

- Podejrzewam, że zabawę w „jesteśmy tylko

przyjaciółmi" mają państwo już dawno za sobą.

- Zabawa - jak ją pani nazwała - jest wspólnym

interesem, a wmawianie nam czegoś więcej świadczy

o błąkaniu się pani intuicji po manowcach.

- Sprawiasz mi zawód, Nerido. - Joel błyskawicznie

podchwycił tonację. - Do tej pory węch miałaś

bezbłędny. Co się z tobą dzieje? To przez te trzy

miesiące mojego zaniedbywania się w obowiązkach

towarzyskich zgubiłaś trop?

Roześmiała się głośno, nie tracąc ani na chwilę

dobrego samopoczucia.

- Zwykła strata czasu, Joelu, nie dostaniesz roz­

grzeszenia przed spowiedzią - napierała z wdziękiem

piranii, która już złapała ofiarę i delektuje się

pierwszym krwawym kęsem. - Byłeś równie nieobecny

przez trzy miesiące, jak na dzisiejszym przyjęciu,

zanim pojawiła się... powiedzmy wspólniczka. Jej

pogaduszki z ochroniarzami, twoje przywitanie,

pośpiech i samolubność, z jaką porwałeś panią na

intymne tete-a-tete... Nie dziwisz się chyba, że umie­

ramy z ciekawości, kim jest dama nosząca szczególnie

piękny pierścionek na środkowym palcu lewej ręki.

Tiffany omal nie zemdlała na wspomnienie wszyst­

kich głupich nieostrożności, które popełniła, chcąc

dostać się za wszelką cenę na jacht. Ekscentryczka

obnosząca się z pierścionkiem od Armanda, który nie

background image

42 ROZBITKOWIE

był, niestety, zaręczynowy! Nosiła go z masochistycznej

potrzeby przypominania sobie, ku własnej przestrodze,

finału tamtej znajomości.

- Kompletna bzdura! Z nikim się nie zaręczałam,

a to jest zwyczajny pierścionek. - Podniosła odruchowo

rękę, pokazując „zwyczajną" perłę w wianuszku

diamentów. Sala odpowiedziała stłumionym chichotem.

Spojrzała błagalnie na Joela.

- Nie wiem, jak mam cię przepraszać... niechcący

stałam się powodem przykrego nieporozumienia.

Ścisnął jeszcze mocniej jej talię. Spojrzała mu w oczy

i dostrzegła w nich zimną przebiegłość, którą musiał

odeprzeć dziennikarską sforę.

- Ty nigdy nie pasujesz, Nerido, prawda? Nie

mam na co liczyć?

- Zgadza się, Joelu. Miesiąc wcześniej, miesiąc

później, to bez znaczenia. W końcu i tak cię dostanę.

- W takim razie nie mam innego wyjścia, jak

wyłożyć karty na stół, chociaż uważam to za przed­

wczesne. Zaoszczędzę ci przynajmniej trudu dalszego

rycia w złym kierunku. A więc, będzie oświadczenie

dla prasy.

Tłum ogarnęło nerwowe podniecenie. Oczy repor­

terów błyszczały jak w gorączce. Bez względu na to,

co powie Joel, żeby zmylić trop Neridzie, Tiffany

postanowiła, że potwierdzi każde jego słowo, nie

drgnie jej nawet powieka.

- Tej nocy uwaga prasy miała być skupiona na

Leisure Island - zaczął pewnie, jakby czytał z kartki

gotowe przemówienie. - Skoro jednak byli państwo

uprzejmi zainteresować się moim spotkaniem z panną

James, o charakterze skądinąd całkowicie prywatnym,

z zadowoleniem mogę oświadczyć, iż zawarliśmy pewne

porozumienie. Przedmiotem naszej rozmowy była

niezadowalająca popularność mojej stacji telewizyjnej.

Panna James zgodziła się opracować scenariusz nowego

background image

ROZBITKOWIE

43

widowiska. Jeżeli podbije nim widzów, tak jak się

tego spodziewa, dam jej wolną rękę w kierowaniu

programem stacji. To wszystko, co mogę w tej chwili

powiedzieć.

Nieprawdopodobne! Tiffany z trudnością panowała

nad wyrazem twarzy. Niemożliwe, żeby zmienił zdanie!

Wymyślił to dla reporterów, których niełatwo zbyć

byle czym. Tak czy inaczej pomoże mu wyrwać się ze

szponów kobiety-wampira. A kiedy wszystko ucichnie,

zniknie bez śladu i nigdy więcej się nie zobaczą.

Coraz boleśniej wpijał palce w jej ramię. Uśmiechał

się ciepło, ale oczy wyrażały niemy rozkaz posłuszeń­

stwa. Odpowiedziała niezauważalnym skinieniem

głowy.

- Panna James przekonała mnie, że zna się dosko­

nale na gustach publiczności. Gotowa jest zaryzykować

życiem, byle tego dowieść. Życzę jej powodzenia

z całego serca, jeśli jednak zmuszona zostanie popełnić

samobójstwo na oczach telewidzów... nasza popular­

ność i tak wzrośnie.

Tu i ówdzie ktoś się roześmiał, a Tiffany czuła, że

wszystkie spojrzenia przeniosły się na nią. Joel musiał

rozładować napięcie. Złośliwym tonem zwrócił się do

dziennikarki.

- Sama więc widzisz, Nerido, że i tobie zdarzają

się wpadki. Nie ma romansu. Nie ma sensacji. Trzeba

było uwierzyć pannie James.

Goście zdawali się coraz bardziej rozbawieni. Nerida

była wściekła, ale niepokonana.

- A ja wiem swoje, Joelu. Nie wierzę w tę bajeczkę.

Znam cię wystarczająco dobrze, żeby w mgnieniu oka

ocenić, że panna James - z całym szacunkiem

- kwalifikuje się na bohaterkę eleganckiego romansu.

Jeśli chcesz być wiarygodny, opowiedz nam o jej

wybitnych kwalifikacjach zawodowych.

- Pomysłowość, przedsiębiorczość, odwaga. Panna

background image

44 ROZBITKOWIE

James pracowała ostatnio na wyspach, w branży

turystycznej, i wydaje się mieć świetną intuicję w ocenie

upodobań publiczności telewizyjnej. Jest odważna

jak jej brat - o sukcesach Zacharego Lee Jamesa

większość państwa zapewne słyszała.

Kobieta-wampir zmrużyła oczy. Szczerze nienawi­

dziła się mylić. Zwłaszcza przy świadkach.

- Nie masz zwyczaju zatrudniać kobiet na kierow­

niczych stanowiskach, Joelu. Nigdy dotąd tego nie

robiłeś. To porozumienie służy do wykorzystania

bardziej banalnych talentów pani James niż intuicja

socjologiczna.

- Moja stacja potrzebuje świeżej krwi i przyjmę

każdego, kto jest dobry. A ty próbujesz przypinać mi

jakąś antyfeministyczną łatę. Wybaczą państwo,

e .

chciałbym przedstawić teraz panią James kilku osobom.

Nie zdejmując dłoni z jej talii, drugą ręką zaczął

torować drogę. Tiffany miała odtąd grać rolę, którą

malowniczo naszkicował Joel, albo natychmiast

uciekać. Nie wiedziała nawet, czy to ma być rola jej

życia, czy wygłup dla dziennikarzy. Wolała wierzyć

w to pierwsze.

Szczegółowe przesłuchania przeszła błyskotliwie.

Na pytania o doświadczenie zawodowe uśmiechała

się zagadkowo, przekonując, że ma na swoim koncie

nieprzerwane pasmo sukcesów w „osiąganiu zamie-

rzonych celów". Wolałaby jednak pozwolić przyszłym

faktom mówić za siebie, a wiwaty pozostawić bliźnim.

Nie chciała zdradzić szczegółów na temat nowego

programu telewizyjnego, zasłaniając się tajemnicą

zawodową. W rzeczywistości zdawała sobie sprawę,

że Joel nie zniósłby wzmianki o Haven Bay. Wolała

nie dopuścić do skojarzenia nazwiska Fabera ze

znienawidzonym przez niego miasteczkiem.

Jako wspólnicy wypadli doskonale. Tiffany błysz­

czała elokwencją, Joel sprowadzał rozmowy na

background image

ROZBITKOWIE

45

bezpieczne tory, podpowiadał jej towarzyskie szczegóły,

bronił przed zbyt natarczywymi pytaniami. Mimo że

wszystko toczyło się na niby, gra we wzajemną

życzliwość i poczucie lojalności sprawiała obojgu

wyraźną przyjemność. Tiffany nie oparła się marzeniu,

że są tutaj naprawdę razem i należą do siebie bez

reszty. Zbliżała się jednak pora, kiedy wszystkie

nieprawdziwe księżniczki muszą uciekać z balu.

Lada chwila miał po nią przypłynąć Garret.

Dotknęła ramienia Joela i odpowiedziała ze smutkiem

na nieme zdziwienie w jego oczach.

- Wybacz, ale na mnie już pora.

- Oczywiście, oczywiście. Poświęciłaś mi dzisiaj aż

nazbyt wiele czasu. Pozwolisz, że odprowadzę cię do

samochodu.

Uśmiechnęła się tajemniczo po raz ostatni, ale

czuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Ogromną

nie spełnioną nadzieję zostawiała na tym jachcie.

Kiedy znaleźli się na pomoście łączącym pokład

z molem, Joel syknął do ochroniarzy:

- Nikt do mojego powrotu nie opuści tego jachtu!

Nikt pod żadnym pozorem, rozumiecie?

Tiffany rozumiała, że to dla jej wygody i bez­

pieczeństwa, ale musiała zaprotestować. Za nic

w świecie nie przyzna się, że Garret McKeogh jest

z nią w zmowie i przypłynął tutaj kutrem rybackim!

Zwolniła kroku, dając Joelowi do zrozumienia, że

dojdzie do hotelu sama. Za około pół godziny rybak

miał dobić do przystani.

- Wiem, że narobiłam strasznego zamieszania, że

musiałeś się strasznie nagłowić, żeby z tego wybrnąć...

ale spróbuj o wszystkim zapomnieć. Niczego sobie

nie wyobrażam. Doskonale rozumiem, że trzeba to

było jakoś rozegrać.

Spojrzał na nią zaskakująco chłodnym, nieprzenik­

nionym wzrokiem.

background image

46

ROZBITKOWIE

- Naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, że musimy

grać dalej? Że trzeba wypić nawarzone piwo?

Zatrzymała się gwałtownie, ale Joel pociągnął ją

delikatnie za sobą.

- Śledzą każdy nasz ruch.

Tiffany wpadła w popłoch. Potrzebowała pomocy

Joela Fabera jak niczego na świecie, ale on uległ

szantażowi Neridy, a nie jej argumentom. Sama zresztą

ponosiła winę za tę awanturę.

- Przepraszam - wyszeptała. - Nie mógłbyś im

powiedzieć, że zmieniłeś zdanie? Albo...

- Czy dojrzałaś do porzucenia myśli o Haven Bay?

- Nie! Nigdy!

- W takim razie nie masz innego wyjścia, jak

zrobić swoją bajkę o wielorybach dla mojej stacji.

Jeśli pójdziesz z tym gdzie indziej, Nerida Bellamy

przypnie się do ciebie jak pijawka, będzie węszyc

wokół Haven Bay dopóty, dopóki nie znajdzie czegoś

wystarczająco krwistego. Jej metod pracy nie sposób

przecenić... Sama widziałaś. Niech więc ten szakal

pojedzie do Haven Bay, ale skoncentruje się na

przyszłości, nie chcę, żeby grzebała w moich osobistych

sprawach.

Tiffany potrząsnęła głową prawdziwie zrozpaczona.

To ona była szakalem. Nieświadomie poruszyła lawinę

zła i winna jest cierpienia Joela.

- Nie chciałam ci tego zrobić, uwierz mi, Joelu!

Wiem, że nie...

- Co się stało, to się nie odstanie. Nie traćmy

czasu na biadolenie. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś

potrafiła mieć lżejszą rękę w przyszłości.

- Oczywiście - przytaknęła żarliwie. - Nikt nie

skojarzy twojego nazwiska z Haven Bay, jeśli o to

chodzi.

- Po prostu pilnuj własnego interesu.

- Powiedz, jak mam to wszystko rozgrywać; nie

background image

ROZBITKOWIE

47

/robię niczego bez twojej zgody. - Czuła się jak

skazaniec, któremu pozostał jedyny promyk nadziei:

że obudzi się za chwilę z koszmarnego snu i okaże się

że, Joel Faber, „Liberty" i Nerida nigdy nie istnieli.

Pytanie zawisło w powietrzu. Joel milczał posępny,

idąc spacerowym krokiem w kierunku hotelu. Tiffany

nie wiedziała, co robić. Jeżeli nie uwolni się od niego

natychmiast, kłamstwo z samochodem wyjdzie na

jaw i zostanie posądzona o spiskowanie z Garretem.

- Mogę ci dać telefon mojej siostry, jeżeli chcesz

jeszcze wszystko przemyśleć.

- Nie, nie będziemy się więcej kontaktowali, Tiffany.

W żaden sposób - uciął zdecydowanie. - Ustalę twoje

spotkania z obecnymi szefami stacji. W połowie to

już zrobione, ale oficjalnie zajmę się sprawą w ponie­

działek. I możesz zaczynać. Wszystkie środki są do

twojej dyspozycji. Zrobisz swój program, wybierzesz

dla niego najlepszy czas antenowy i na tym koniec.

Film będzie twój, sprzedasz go, komu ci się żywnie

podoba, a ja od tej pory nie mam z nim nic wspólnego.

I nie chcę mieć nic wspólnego z tobą ani z Haven

Bay. Czy wyrażam się jasno?

- O, tak. Dziękuję. - Wyraził się nazbyt jasno

i bardzo brutalnie, ale zrozumiała w końcu, że nazwa

ich rodzinnego miasteczka ma dla Joela siłę klątwy,

a ona z przeklętymi oczami, które mu o czymś

przypominają, musi zniknąć na zawsze z jego życia.

Trudno sobie wyobrazić okropniejsze rozstanie,

myślała, ale czas był nieubłagany. Zatrzymała się

zdecydowanie.

- Nie musisz mnie dalej odprowadzać, Joelu.

Powiedzieliśmy sobie już wszystko, prawda?

Nie nalegał. Zniknęli z pola widzenia jachtu i nikt

ich nie śledził. W świetle słabych latarni, oświetlających

drogę do hotelu, widzieli tylko cienie na swoich

twarzach. Joel odezwał się matowym, zbolałym głosem:

background image

48

ROZBITKOWIE

- Tak. Za późno, żeby cokolwiek zmienić. Garret

cię tu przywiózł, prawda? Widziałem rybacki kuter,

z którego wysiadłaś.

Tiffany zbladła. Nawet jeżeli blefował, musiała '

powiedzieć prawdę. Miał prawo jej żądać.

- Tak. Przywiózł mnie. Ale nie wierzył, że się do

ciebie dostanę.

Roześmiał się sztucznie, kręcąc przecząco głową.

- Ty się dostałaś, stary wygrał. Oczywiście za­

planował wszystko wcześniej od ciebie.

- Dlaczego tak mówisz? Co chcesz przez to powie­

dzieć?

- To nie ma nic wspólnego z tobą. Naprawdę nie

warto się w tym grzebać. Zajmij się swoją pracą,

swoją siostrą, jej synem, a przede wszystkim sobą!

I idź już!

- Nie zobaczę cię nigdy więcej, prawda?

- Nie! Nigdy!

Utopiła w nim nieruchome spojrzenie, niezdolna

wykonać kroku. Nie myślała już ani o tym, która jest

godzina, ani o Garrecie. W głębi duszy czuła, że

dzieje się coś absurdalnego, że wyrządzają sobie

krzywdę w imię... nie wiedzieć czego. W każdym razie

nie wiedziała tego Tiffany.

- Sądzisz, że to w porządku? - spytała niemal

bezgłośnie, jakby nie spodziewając się odpowiedzi.

- Tak! - rzucił bez wahania, ale po chwili stał

przed nią Joel odmieniony, z naturalną, delikatnie

drwiącą miną.

- Wątpię, żeby następne spotkanie mogło wyjść

nam obojgu na dobre. I... może to do mnie niepodobne,

ale nie chcę, żebyś przeze mnie cierpiała. - Pogładził

ją po policzku jak dziecko. - Żegnaj, Tiffany.

Odwrócił się szybko i odszedł w kierunku jachtu,

do swojego samotnego, skąpanego w sztucznym blasku

świata. I do tępej rozpaczy, skrywanej pod maską

background image

ROZBITKOWIE

49

cynizmu. Tak myślała szlochająca Tiffany, gotowa

zedrzeć z niego maskę i zaspokoić wilczy głód uczucia.

Była pewna, że potrafiłaby tego cudu dokonać, ale

nie mogła i nie rozumiała dlaczego.

Ocierając łzy grzbietem dłoni, przypomniała sobie

o pierścionku Armanda. Noszenie tej niechlubnej

pamiątki straciło sens. Od dzisiaj nie jest zawiedzioną

kochanką, nie powie nigdy, że „wszyscy mężczyźni są

jednakowi". Zostawi w pamięci szczęśliwe chwile

spędzone z Armandem i zajmie się tylko przyszłością.

Święcie wierzyła, że spotka jeszcze kiedyś Joela Fabera,

oby jak najdalej od Haven Bay... Z ulgą przełożyła

pierścionek na palec drugiej ręki.

Zdała sobie nagle sprawę, że Joel podjął za nią

dwie decyzje. Program o miasteczku Haven Bay

- jeżeli okaże się sukcesem - może przyciągnąć innego

finansistę, który rzuciłby okiem na jej projekt.

W każdym razie Carol i Alan nie stracą nadziei.

Garret zaś będzie miał szansę rozmyślać w nie­

skończoność o hojności Joela Fabera, ponieważ nie

dowie się niczego więcej o ich spotkaniu na „Liberty".

Jeżeli to prawda, że stary rybak postanowił użyć jej

do własnych nikczemnych celów, nie doczeka się

najmniejszej satysfakcji.

Stała na przystani wypatrując kutra i myślała

o pracy. Najchętniej zaczęłaby w tej chwili. Było tyle

do zrobienia, zanim kamery pojawią się w Haven

Bay: trzeba postawić na baczność całe miasteczko,

przygotować plakaty, pamiątki, urządzić parkingi,

zaplanować trasy morskich wycieczek.

Miała zupełnie wolną rękę, środki, o jakich nigdy

nie śniła. A jeśli zrobi superprogram, po którym

widzowie będą domagali się serii następnych? Co

powie na to Joel Faber? Może ustąpi ze swojego

„nigdy"? Tiffany była tyleż uparta, co marzycielska.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Przewrotność natury ludzkiej bywa zaskakująca:

Tiffany doszła do takiego właśnie, banalnego skądinąd

wniosku po powrocie do Haven Bay i rozmowach

z jego mieszkańcami. Na wiadomość, że Joel Faber

sfinansuje olbrzymie przedsięwzięcie reklamowe na

rzecz miasteczka, reagowano rozmaicie.

- Żadna łaska - mruczał posępnie Garret. - Naj­

wyższa pora, żeby spłacił część długu.

Kiedy Tiffany pytała, co ma na myśli, kręcił

przecząco głową i chował się przestraszony jak żółw

do skorupy.

Byli tacy, którzy nie wierzyli, że Joel Faber przejął

się ich kłopotami. Słysząc o „przywiązaniu do rodzinnej

ziemi", machali ręką z zakłopotaniem. Reuben,

powiadali, wychowywał go w taki sposób, że biedny

chłopak nie miał żadnych powodów lubić Haven

Bay. A potem nieszczęsny sztorm... Nagle urywały się

wspomnienia, jak gdyby sztorm był jakimś zbiorowym

wstydliwym piętnem. Jedyne wytłumaczenie, które

im przychodziło do głowy, to zmysł praktyczny Joela.

Turystyka musiała być świetnym interesem, a dla

pieniędzy ludzie jego pokroju zrobią wszystko - co

do tego panowała zgoda.

Bardzo dobrze, myślała Tiffany, bo najzagorzalsi

pesymiści, przeciwnicy pomysłu, powoli zaczynali

wierzyć w jego sens i trochę pomagać. W końcu,

szeptali, taki rekin jak Joel Faber nie brałby się za

byle co.

Tiffany nie miała zamiaru wyprowadzać ich z błędu.

background image

ROZBITKOWIE

51

Wiara czyni cuda, a ona potrzebowała poparcia

całego miasteczka. Gdyby wiedzieli, co sądzi o wszys­

tkim Joel, jej własna wiara na nic by się nie zdała.

Ni stąd, ni zowąd poprawiły się miny miejscowym

biznesmenom. Przestali mówić o ryzyku i zaczęli

obliczać przyszłe zyski. Ożywili się sklepikarze, drobni

ciułacze, wszyscy w coś inwestowali. Powstało pole

kempingowe, zbrojono tereny budowlane.

Z największym entuzjazmem podchodziła do tego

młodzież. Prześcigali się w pomysłach i garnęli do

każdej pracy. To oni nie mieli nic do stracenia,

a wiele do wygrania. Przede wszystkim jednak

potraktowali tę „gorączkę wielorybów" jak nad­

zwyczajną przygodę. Trawlery rybackie, odnowione

i pomalowane, błyszczały w słońcu. Pojawiły się

nowe szyldy, kolorowe dekoracje rozweselały ulice.

Haven Bay zmieniło się nie do poznania.

Alan miał zawiadywać ruchem turystycznym: pro­

wadzić rezerwację, przyjmować wycieczki, panować

nad wszystkim. Początkowo, aż do skończenia szko­

ły, ciotka Tiff gotowa była mu pomagać, później

prowadziłby sam całą agencję, przy pomocy swojej

matki jako sekretarki i skarbnika. Tiffany wynajęła

na biuro mały sklep w środku miasta. Porzucony

od lat, wymagał remontu i przeróbek. Zajęli się

tym koledzy Alana, a ostatniego dnia studenci

szkoły plastycznej wymalowali na ścianach piękne

wieloryby.

Niepokój o przyszłość Alana przybrał zupełnie

nowe wymiary. Carol była w siódmym niebie. Jako

Wietnamka przeżyła w tym miasteczku czasy pode­

jrzliwości i niedowierzania. Jej naturalna serdeczność

oraz upór, z jakim matka i syn pokonywali własne

ograniczenia, musiały jednak, wcześniej czy później,

wzbudzić w sercach rybaków szacunek. Jeżeli kiedykol­

wiek pokazywano ich palcami, to z podziwem, aby

background image

52

ROZBITKOWIE

udowodnić, że nawet najtrudniejsze życie warto

przeżyć.

Od kilku lat Carol pracowała w szkole jako pomoc

nauczyciela. Teraz całe grono pedagogiczne uległo jej

namowom, żeby zorganizować praktyczne zajęcia

z wychowania obywatelskiego. W dzień wolny od

nauki dzieci podzieliły się na drużyny i ruszyły do

malowania płotów, sprzątania śmieci, koszenia trawy...

Prawdziwy cud! Apatyczne do niedawna miasteczko

przypominało rój pracowitych pszczół.

Odtąd wszystko zależało od Tiffany, a raczej od

powodzenia jej filmu. Początkowo myślała o pół­

godzinnym dokumencie, potem opracowała scenariusz

na całogodzinny program, który miał być nadany po

głównych wiadomościach, przed popularnym kome­

diowym widowiskiem. Planowała półminutowe zwias­

tuny i wiele innych kosztownych przedsięwzięć re­

klamowych, ale miała wrażenie, że dobiła już do

granic tolerancji Joela Fabera. Umawiał się z nią

przecież, że sfinansuje wyłącznie film, a dotrzymywała

tej umowy tylko do pewnego stopnia...

Pisanie scenariusza zajęło o wiele więcej czasu, niż

się spodziewała. Kiedy nadszedł nieubłaganie moment

podjęcia decyzji i zadzwoniła do Zacharego, trzęsła

nią trema jak przed wejściem na scenę. Każdy

normalny człowiek denerwowałby się na jej miejscu,

ale Tiffany wątpiła, czy w ogóle była przy zdrowych

zmysłach, podejmując się tak karkołomnego wyczynu.

Zachary Lee był na każde wezwanie i zawsze służył

dobrą radą. Najpierw miał przysłać kamerzystów,

potem postanowił, że sam ich przywiezie. Trudno

o lepszą okazję na rodzinny spęd! Jej wielki brat był

aniołem stróżem całego przedsięwzięcia, oboje zaś

uważali, że Alan zasłużył na najlepsze ujęcie w tym

filmie.

Zachary był wspaniały pod każdym względem. To

background image

ROZBITKOWIE

53

on przemycił Carol i Alana z Wietnamu, nie czekając

na oficjalne pozwolenie. Jako korespondent wojenny

obejrzał wszystkie możliwe okropności tamtej wojny,

a mimo to nie oszalał ani nie stracił normalnej

ludzkiej wrażliwości.

Pierwsze zdjęcia zaplanowali na środę. Miało być

dość spokojnie, Tiffany modliła się o piękną słoneczną

pogodę.

Los z niej zadrwił. W nocy barometry poszły

w górę. Prognozy zapowiadały zimny front z Antar­

ktydy, który przyniesie umiarkowane lub silne wiatry

oraz ulewne deszcze. To była ostatnia rzecz, jaką

sobie wyobrażała. Zadzwoniła do Zacharego, żeby

odwołać zdjęcia.

Zaśmiał się lekko w słuchawkę.

- Nie, siostrzyczko. Tym razem nie masz racji.

Dramat. Tego nam brakowało. To właśnie podoba

się ludziom przed telewizorami. Zrobimy świetne

zdjęcia. Tu jest natura! Najprawdziwsza, dzika,

nieokiełznana natura. Swoją drogą, Haven Bay jak

na wybrzeże jest dosyć zaciszne. Pokażmy więc

rozmaitość krajobrazów. Jeżeli turyści naprawdę tu

przyjadą, nie codziennie będą mieli raj i słońce. Niech

zobaczą prawdę!

Tiffany westchnęła i odrzuciła w kąt scenopis. To

jakby zaczynać wszystko od początku. Zadzwoniła

do Garreta oświadczając, że choćby się waliło i paliło,

jutro zaczynają kręcić pełną parą. Tak postanowił

Zachary Lee James.

Kiedy następnego ranka zjechała ekipa z Sydney,

Haven Bay wyglądało jak w dzień państwowego

święta. Wszyscy ruszyli do portu zająć najwygodniejsze

pozycje i nikogo nie odstraszył rzęsisty deszcz.

Sztormowa pogoda ściągnęła do przytulnej zatoki

jeszcze więcej wielorybów niż zwykle. Entuzjazm

publiczności sięgnął zenitu, kiedy operatorzy załadowali

background image

54

ROZBITKOWIE

swój sprzęt na kuter Garreta „The Southern Cross".

Z helikoptera, który przywiózł filmowców, już kręcono

zdjęcia z lotu ptaka. Miały służyć za tło do wstępu.

Alan, rzecz jasna, płynął na kutrze. Ciotka reżyser

miała przeprowadzić jeden wywiad z nim, drugi

z Garretem, ale prawdziwymi gwiazdorami były

wieloryby. Złapali scenę igraszek wielkiego samca

z panią wielorybicą, wyskakujących ponad spiętrzone

fale zaledwie kilka metrów od łodzi. Tiffany udało się

nagrać niespodziewany monolog jednego z kamerzys­

tów, który miał oczy jak talerze i zdawał się wychodzić

z siebie.

- Fantastyczne! Nieprawdopodobne! Robiłem filmy

na całym świecie. Byłem w Katmandu i Timbuktu.

Pakowałem się w wojny, awantury, dziury zapomniane

od Boga i ludzi. I myślałem, że widziałem wszystko,

co warto było widzieć. Ale czegoś podobnego się nie

spodziewałem. Być o krok od takiego wytworu

natury... Człowiek się czuje taki... taki upokorzony

i... trudno to wyrazić słowami... wniebowzięty. Każdy

powinien to przeżyć. Każdy!

Po pierwszych zdjęciach wszyscy byli radośni jak

dzieci. Oglądanie z bliska prawdziwych Goliatów

oceanu, baraszkujących na fali, za nic mających

„żywioły natury", podniosło nastrój do granic ekstazy.

Tiffany wierzyła Zacharemu, że jego magicy utrwalą

tę dziką aurę na taśmie. Kiedy dopłynęli do brzegu,

okazało się, że mimo sztormiaków cała ekipa zmokła

do suchej nitki, trzęsie się z zimna i umiera z głodu.

Niezawodna Carol czekała z gorącą kawą, herbatą

i dymiącym kotłem baraniego gulaszu. Wszystkie bez

wyjątku twarze rozpłynęły się w błogim zadowoleniu.

Tiffany poczuła przedsmak zwycięstwa, ale była

kompletnie wyczerpana. W jaki sposób Zachary Lee

zdołał skłonić swoich ludzi, żeby filmowali tu za

darmo? Do tej pory nikt z nią nie rozmawiał

background image

ROZBITKOWIE

55

o kosztach. Nawet za helikopter. I umówili się na

następny tydzień. Nieprawdopodobne. Trzeba było

zejść z obłoków na ziemię. Czekało ich mnóstwo

pracy. Końcowa rozmowa z Alanem i Carol, kierująca

puentę na ludzkie losy. Potem w czasie montażu

muszą wyczarować całość, dzięki której uroki turys­

tyczne Haven Bay będą się sprzedawały jak ciepłe

bułeczki.

Drobna postać Carol prawie zginęła w pożegnalnym

uścisku Zacharego Lee. Trudno byłoby sobie wyobrazić

mniej podobne rodzeństwo, śmiała się w duchu Tiffany.

Alan ze ślepym uwielbieniem wpatrywał się w swojego

wujka, olbrzyma o jasnokasztanowych włosach i orze­

chowych oczach. Dla niego Zachary na zawsze

pozostanie bohaterem.

Tiffany poleciała z bratem do Sydney omówić losy

gotowego filmu. Ponieważ Joel Faber zrzekł się

wszelkich praw do rozpowszechniania tytułu, Zachary

Lee zaplanował wyświetlenie go w swojej stacji

telewizyjnej w tydzień po premierze w stacji Fabera,

po czym miał pertraktować z innymi kanałami

w Australii, Stanach i Japonii. Tiffany zajęła się

promocją Haven Bay w wielkich agencjach turystycz­

nych. Zależało im zarówno na gościach australijskich,

jak i zagranicznych.

Zastanawiała się, czy czegoś nie przeoczyła. Na

własnej skórze doświadczała wielokrotnie, iż diabeł

siedzi w szczegółach. Istotna była reklama samego

filmu, ale tutaj najbardziej pomocne okazało się

kierownictwo stacji Fabera, rozpowiadające, że nowy

program Tiffany James posłuży za test na oglądalność

kanału. We własnym interesie nie wyprowadzała

nikogo z błędu.

Przez cały tydzień poprzedzający premierę pojawiały

się na ekranie półminutowe zwiastuny. Gazety i ma­

gazyny nie szczędziły miejsca na reklamy, ale Tiffany

background image

56

ROZBITKOWIE

jakoś nie przychodziło do głowy dowiadywać się

szczegółowo, kto i jak za to płaci.

Nadeszła niedziela, godzina próby. W całym Haven

Bay panowało takie podniecenie, że Tiffany nerwy

zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Co będzie, to będzie,

pocieszała się w duchu - w każdym razie wypraliśmy

z siebie żyły i nic więcej nie dałoby się zrobić.

Nastrój w studio był pełen wyczekiwania - nie

wiedziała tylko, czy na sukces, czy raczej porażkę.

Przyszła w końcu „z ulicy" i nie mogła wymagać od

ludzi, którzy pracowali tam od lat, żeby stawiali na

nią. Nawet gdyby się okazało, że strzeliła w dziesiątkę,

miał to być strzał pierwszy i ostatni, ale o tym, ze

względu na Joela, musiała milczeć.

Rozpoczął się program i nagle opuściły ją wszelkie

nerwy. Była przekonana, że to więcej niż dobre!

Akcja trzymała w napięciu. Każdy, kto zaczął ją

śledzić, wytrzyma do końca. Zastanawiała się, czy

Joel siedzi przed telewizorem. Chciała, żeby tak było.

Może przemógłby się i potrafił oddzielić przeszłość

od przyszłości, może spojrzałby na wszystko inaczej.

A gdyby położył na szali swoją pozycję i doświadczenie,

Haven Bay rozkwitłoby bez żadnego cudu.

Na reakcje telewidzów nie czekała długo. Po ostatniej

scenie rozdzwoniły się telefony i plansza z numerem

rezerwacji turystycznej w Haven Bay pojawiała się do

końca wieczornego programu. Nie miała wątpliwości.

Jej „Wieloryby" były przebojem, jaki obiecała Joelowi!

Kiedy ktoś z nabożeństwem podał jej słuchawkę,

zadrżała z nadzieją, że to właśnie on. Niestety, dzwonił

Zachary Lee z gratulacjami.

- Byłaś cudowna, siostrzyczko! Wierz mi, chociaż

sobie też tak mówię.

- Ty jesteś stronniczy, nieobiektywny i wszystko

to twoja zasługa - śmiała się głośno.

- Tiff, to był twój pomysł. A pomysły w tej robocie

background image

ROZBITKOWIE

57

są niczym czerwone krwinki. Roznoszą tlen, bez

którego nie ma życia.

- W każdym razie nie pozostaje nam nic innego

jak czekać, co z tego wyniknie.

- Tak jest, siostro. Czekać i patrzeć - odpowiedział

miękko, w charakterystyczny niedźwiedzi sposób.

Zawsze ją zadziwiało tyle łagodności i spokoju

w olbrzymiej męskiej postaci.

- Dzięki, że się odezwałeś, braciszku.

- Pamiętaj, że możesz na mnie liczyć, Tiff. Daj

znać, jeśli będziesz jeszcze czegoś potrzebowała.

Najcudowniejsze było to, że Zachary mówił poważ­

nie. Zawsze sobie z radością pomagali, nigdy nie

wymieniali zdawkowych uprzejmości. Dlatego tak

głęboko współczuła ludziom, którzy nie mieli rodziny.

Jak Joel Faber albo stary Garret. To z tęsknoty za

bliskimi zamykali się w skorupie samotności i egoizmu.

Gdyby sukces filmu można było mierzyć liczbą

zgłoszeń w biurze Alana, Tiffany już następnego dnia

powinna kazać nosić się na rękach. Haven Bay groził

potop turystów. Telefony się urywały. Miejsca na

kempingu zarezerwowane były na kilka weekendów,

a pensjonatów i hoteli brakowało. Okazało się, że

zaplanowano śmiesznie mało wycieczek po zatoce.

Haven Bay ogarnęła prawdziwa gorączka turystyczna.

Pobożne życzenia kilku zapaleńców stawały się

nieuchronną rzeczywistością.

W pierwszą sobotę po programie miasteczko

wyglądało jak nowo otwarte zoo. Tłumy ludzi wlewały

się i wylewały. Najbardziej zawiedzeni byli jednodniowi

wycieczkowicze, którzy nie zarezerwowali miejsca na

statku. Niepocieszeni wędrowali na urwiste wybrzeże

i oglądali wieloryby z daleka. Jak spod ziemi wyrastały

kramiki z napojami, kanapkami i hot-dogami.

Przyjechała ekipa z dziennika stacji Fabera i wie­

czorem ukazały się migawki z oblężonej zatoki wraz

background image

58 ROZBITKOWIE

z powtórzonymi fragmentami filmu. W niedzielę tłok

f

był jeszcze większy. Wśród gości nie mogło zabraknąć

znakomitej reporterki rubryki towarzyskiej, Neridy

Bellamy. Upolowała Tiffany w biurze rezerwacji

i przypierała do ściany w stylu identycznym jak na

jachcie.

- Co jest pani specjalnością, panno James, telewizja

czy turystyka?

Tiffany postarała się o najbardziej rozbrajający ze

swoich uśmiechów.

- Obie dziedziny, droga pani.

Odwzajemniona mina przypominała raczej grymas

tygrysa przed skokiem na ofiarę.

- Co czyni panią nadzwyczaj atrakcyjną... nazwijmy

to po imieniu... partią dla Joela Fabera. Rozumiem,

że czyści mu pani przedpole, zanim sam rzuci się

w nową przygodę turystyczną i wyczaruje z niej żyłę

złota. Bardzo przebiegła podwójna gra, przyznaję.

- Nie nazywałabym tego grą. Jeżeli o mnie chodzi,

traktuję pracę poważnie. A o zamiary pana Fabera

proszę zapytać jego samego.

- Od ostatniego przyjęcia na jachcie jest nieu-

chwytny, więc wie pani równie dobrze jak ja, że nie

mogę go o nic zapytać. Ale nie spędzi chyba w tej

fortecy na Leisure Island reszty życia, jak pani myśli?

Mnie trudno wyprowadzić w pole. Wcześniej czy

później będę was miała razem, jak parę gołąbków.

- Tylko po co? - Tiffany naprawdę chciała wiedzieć,

co skłania tę kobietę do tropienia ludzi.

- Po to, droga panno James - jadowite spojrzenie

mówiło za siebie - żeby udowodnić wam kłamstwo.

Lubię mieć rację.

Oto i cała tajemnica, zrozumiała nagle Tiffany.

Nerida reagowała alergicznie na sytuację, w której

ktoś śmie udowadniać jej publicznie, że nie ma racji.

Czuje się wtedy jak spoliczkowana i nigdy nie wybacza.

background image

ROZBITKOWIE

59

Ciekawe, ile razy zakpił ze swojego prasowego „anioła

stróża" Joel Faber. Zapał, z jakim ostrzyła na niego

zęby, kazał się domyślać długoletniej znajomości

i dozgonnej nieprzyjaźni.

W każdym razie ani ten, ani inny szpieg nie dostanie

go w Haven Bay, myślała posępnie. Modliła się, żeby

zmienił zdanie na temat szans rozwoju turystycznego

miasteczka i na jej temat, ale nie będzie nalegała.

Żadnych spotkań. Nie mogła tylko zapomnieć tego

odcienia żalu w głosie, kiedy postanowił być twardy

na przekór samemu sobie. Nikt przecież nie pragnie

być naprawdę samotny.

Forteca... Tak powiedziała. Ale dlaczego odciął się

od świata? Pytanie to długo nie dawało jej spokoju,

aż w końcu uzgodniła z własnym sumieniem, że Joel

powróci do ludzi i do normalnego życia, czy chce

tego, czy też nie. Najwyżej nawymyśla jej jeszcze raz

od pożal się Boże dobroczyńców albo sióstr miłosier­

dzia. Trudno.

Dwa tygodnie później Tiffany znalazła się w sytuacji

bez wyjścia. Haven Bay nie wytrzymywało naporu

turystów. Patrole straży przybrzeżnej zaczęły strzec

wielorybów przed nie obytymi z morzem i jego

mieszkańcami pasażerami statków wycieczkowych.

Zagonieni rybacy i wszyscy mieszkańcy sennego jeszcze

wczoraj miasteczka wydawali się być równie radośni,

co wyczerpani. Dyrektor banku nosił przyklejony do

twarzy błogi uśmiech, o jaki nikt by go przedtem nie

podejrzewał. Nikt też nie przypuszczał, że to tylko

rozgrzewka przed prawdziwym najazdem.

Pewne biuro podróży zadzwoniło z pytaniem, czy

linie Qantas mogą przysłać z Tokio boeinga pełnego

japońskich amatorów wyprawy na wieloryby... Tiffany

na moment straciła oddech. Teraz była już pewna:

udało się!

background image

60

ROZBITKOWIE

- Nie przyjmiemy tylu ludzi! - Na twarzy Alana

malowało się przerażenie. Zrobił chwiejny krok do

przodu i opadł ciężko na krzesło, jakby zapomniał

o protezach i stracił nad nimi panowanie.

- Zanotuj rezerwację!

- Nie ma więcej łodzi. Podobno z pustego i Salo­

mon...

- Potwierdź rezerwację!

- Nie możemy tego zrobić! Ludzie, od których

przyjmiemy zamówienie, wsiądą do samolotu i poko­

nają tysiące kolometrów, żeby...

- Rób, co mówię!

Pokręcił głową, kuląc bezradnie ramiona.

- Nie mówisz tego poważnie, ciociu.

- Najpoważniej.

- Co zrobisz? - Dostrzegł w końcu nieprzejednany

upór w jej twarzy i zrezygnował z własnego.

- Znajdę jakieś wyjście.

Nie wierzył w żadne rozwiązanie, ale zabrał się do

wpisywania rezerwacji, święcie przekonany, że Tiffany

popełnia piramidalne głupstwo. Ona nazywała to

w myśli ryzykiem.

Następne dni potwierdziły wszelkie obawy. Dla

pięciuset turystów z Japonii nie dało się wybłagać,

pożyczyć, kupić ani ukraść odpowiedniej ilości kutrów.

Pozostawała jedyna szansa. Tiffany wzdrygała się

na myśl o własnej zuchwałości, ale nie było innego

wyjścia. Poza tym, rozgrzeszyła się błyskawicznie, bo

czas naglił jak nigdy dotąd, jeżeli rzeczywiście zamknął

się w domu na Leisure Island, nie używa „Liberty".

Zacumowana przy przystani, pewnie usycha z bez­

czynności, nie mówiąc o jej załodze. Joelowi Faberowi

niczego by nie ubyło, gdyby pożyczył im jacht na

jeden weekend. Tylko ten jeden, jedyny raz.

W końcu wygrała zakład. Powinien odwołać wszys­

tko, co powiedział o Haven Bay. Film okazał się

background image

ROZBITKOWIE

61

sukcesem jego stacji, a ich zapadła dziura nad zatoką

nie tylko nie dogorywa, ale potrzebuje pomocy

w zmierzeniu się ze swoją popularnością.

Tym razem jednak, zanim ośmieli się włamać do

„fortecy", wydusi z Garreta kilka tajemnic. Musi się

dowiedzieć, co łączy i co poróżniło starego rybaka

z szesnastoletnim Joelem dwadzieścia lat temu. Nie

może do niego pójść, póki nie zrozumie znaczenia

owego przeklętego sztormu. Za dużo zostało powie­

dziane, żeby tak po prostu zapomnieć.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Muszę poprosić Joela Fabera o pożyczenie jachtu

- zaczęła Tiffany bez wstępu.

- Chcesz, żebym cię tam zawiózł? - spytał po

chwili ciężkiego milczenia. Patrzył na nią wzrokiem

pozbawionym wyrazu i ani myślał sprzeciwiać się

czemukolwiek. Był to w końcu wspólny problem

wszystkich mieszkańców Haven Bay.

- Nie, ty masz swoje wycieczki, poradzę sobie

sama. - Nie miała zamiaru powtarzać błędu. Czuła

przez skórę, że to udział Garreta w pierwszej wyprawie

najbardziej rozzłościł Joela. - Powiedz mi lepiej, co

się zdarzyło w czasie tamtego sztormu. - Zaczęła

wpatrywać się w niego uporczywie, gotowa czekać

dotąd, aż się odezwie.

- Było, minęło - odburknął cicho.

- Przecież pamiętasz! - krzyczała. - Inni też

pamiętają, tylko nie chcą o tym mówić. Muszę wiedzieć

dlaczego! Dla dobra nas wszystkich, Garret. Od

spotkania z Joelem czuję, że coś jest nie tak... a ty

wiesz dużo więcej.

Cień wahania przemknął po zmęczonej twarzy.

Garret starał się nie patrzeć Tiffany w prosto w oczy,

wybąkując pokrętną odpowiedź.

- Nikt nie chce się grzebać w koszmarnych wspo­

mnieniach. Zbyt wielu ludzi zginęło tamtej nocy.

Niepotrzebnie. Bezsensownie. Mówiłem im, co się

stanie. I stało się.

- Ale co się naprawdę wydarzyło? Słyszałam

o jakiejś akcji ratunkowej.

background image

ROZBITKOWIE

63

- Zgadza się. Tylko że sam diabeł by się wtedy nie

uratował. W taki sztorm nie wypływa się w morze.

Radio ostrzegało bez przerwy. Dowiedzieliśmy się już

po wszystkim, że załoga jachtu, który wzywał pomocy,

zlekceważyła komunikaty. Banda głupich szczeniaków!

Niegodnych ocalenia i ryzykowania życia innych ludzi.

- Utonęli?

- Tak. Zasłużyli na to. Jacht poszedł na dno,

zanim dotarł do niego pierwszy kuter. Też przykryły

go fale, i wtedy Reuben Faber ruszył mu na pomoc.

Zwariował. Wszyscy powariowali. I wszyscy zginęli.

- Wykrzywił usta w bolesny grymas. Twarz miał

rozpaloną jak w gorączce. - Wszyscy oprócz niego.

- Joela? - Wsłuchiwała się w bicie własnego serca,

drżąc przed usłyszeniem odpowiedzi.

- Właśnie. Ten był w zmowie z Lucyferem. Jedyny

rozbitek.

- I za to go nienawidzisz, Garret? - spytała miękko.

Cisnął Tiffany zjadliwe spojrzenie bazyliszka.

- Za wiele wody upłynęło, żeby kogokolwiek

nienawidzić.

Skończył rozmowę. Naleganie nie miało żadnego

sensu. Garret zamknął się w sobie, a Tiffany wiedziała

odrobinę więcej niż przed godziną. I musiała na tym

poprzestać. Przypomniała sobie pierwsze wrażenie,

jakie zrobił na niej Joel Faber, rozbitek, który za

cudowne ocalenie oddał radość życia.

Próbowała sobie wyobrazić, co czuje człowiek,

który uratował się jako jedyny spośród wielu znajo­

mych i bliskich. Czy pali go spojrzenie ich rodzin,

rozżalonych i zbuntowanych, że właśnie on, a nie

tamci? Czy to przypadek, że nie utonął jak reszta?

A może był najsilniejszy, najwytrwalszy, może walczył

dłużej niż inni? Czy wszyscy, tak jak Garret, mieli do

niego pretensję, że nie umarł? Czy dlatego wreszcie

Joel życzył całemu Haven Bay losu Sodomy i Gomory?

background image

64

ROZBITKOWIE

Ale to wszystko zdarzyło się przecież dwadzieścia lat

temu. Zdrowy rozsądek musi bronić się przed tłumacze­

niem teraźniejszości grą instynktownych uprzedzeń,

zadawnionych ran. Sam Garret przyznał, że za późno

na nienawiść, ale mógł coś ukrywać. Tak czy inaczej,

była mu wdzięczna choćby i za okruchy prawdy.

Mimo że nadal mało rozumiała, postanowiła znaleźć

Joela. Nie chciał jej widzieć, na pewno nie odbierał

telefonów, dlatego zakradnie się do niego jak poprze­

dnio, nie zapowiadana i nie proszona.

Pożyczyła od Garreta małą łódź motorową i rankiem

następnego dnia wzięła kurs na Leisure Island.

Posiadłość właściciela „Liberty", schowana za wysokim

ogrodzeniem, leżała nad przytulną zatoczką na północy

wyspy. Jedynie molo, przyklejone do prywatnej plaży,

łączyło ją z resztą świata.

Minęła kilka statków zakotwiczonych w basenie

portowym,, z wyłączonym silnikiem podpłynęła do

wolnego miejsca przy falochronie i zacumowała łódź.

Nikt jej nie zaczepiał ani nie zatrzymywał. Wyskoczyła

lekko na pomost i idąc w kierunku brzegu, za­

stanawiała się nad kolejnym ruchem. Dostrzegła cienką

ścieżkę wiodącą z plaży do domu i niemal w tej samej

chwili sylwetkę nagiego, leżącego na piasku mężczyzny.

Na szczęście spał, bo nawet jeśli nie był ochroniarzem

nudystą, sytuacja zapowiadała się krępująco dla

obojga.

Tiffany szła na palcach, żeby go ominąć po cichu,

gdy nagle przemknęła jej błyskawiczna myśl jak

dzwonek alarmowy: to nie ochroniarz, tylko Joel

Faber. Poznała go po czarnych włosach i posturze.

Wchodzenie na górę byłoby stratą czasu. Wstrzymała

oddech i schyliła się ku odwróconej bokiem, śpiącej

twarzy.

Ani cienia wątpliwości, tych rysów nie zapomniałaby

do końca życia. Stała jak wryta, głowiąc się, jak

background image

ROZBITKOWIE

65

wybrnąć z groteskowego położenia. Dopiero teraz

nagość męskiego ciała zrobiła na niej wrażenie. To

była jego nagość i czuła się okropnie głupio. Takiego

wariantu spotkania nie mogła przewidzieć!

Nawet śpiący drapieżnik wydaje się bezbronny.

Patrzyła na Joela innymi oczami. Z poczuciem

winy, bo on za nic nie dałby się tak podpatrywać.

Nie mogła jednak po prostu odejść. Tiffany James

pomyślała praktycznie, że musi obrócić sytuację

na swoją korzyść, i zrobić to z mistrzowską de­

likatnością.

Porzucona para szortów leżała koło stóp Joela.

Tiffany podniosła je bezszelestnie i usiadła dwa metry

dalej, na wprost jego twarzy. „Fant" schowała za

plecami. Opanowała nieco tremę i maleńkimi kamy­

kami zaczęła rzucać do celu. Dopiero po trzecim

trafieniu cel zmarszczył czoło, a po czwartym otworzył

jedno oko.

- Witaj na pokładzie - powiedziała jak najłagodniej,

bojąc się, że wykona zbyt gwałtowny, nie przemyślany

ruch.

Ani drgnął. Patrzył w osłupieniu, jakby nie odróżniał

jawy od snu. Potem nieznacznie zmarszczył brwi na

jedno mgnienie oka i przywitał ją dobrze znanym

ironicznym uśmiechem.

- Uwielbiasz robić niespodzianki, Tiffany.

W skroniach jej huczało, przyciskała do kolan

drżące ręce, ale odetchnęła z ulgą. Spodziewała się

czegoś gorszego.

- Przepraszam za brutalną pobudkę, ale muszę

z tobą porozmawiać.

- Popatrz, popatrz, wymarzona pora i miejsce na

niekonwencjonalne spotkanie. Widzę, że wpadasz

w nałóg. - Wsparł się na łokciach i oczami wędrował

po jej smukłym ciele - dokładnie, z łakomym uśmie­

chem, żeby poczuła się trochę mniej ubrana.

background image

66

ROZBITKOWIE

Tiffany z trudem oderwała wzrok od jego napiętych,

grających pod lśniącą skórą mięśni.

- Przydałby ci się ręcznik. Albo jakaś garderoba.

Nie ma sprawy... jeśli będziesz miły.

Odpowiedział szerokim, na wpół złośliwym, na

wpół rozbawionym grymasem.

Tiffany miała rozpalone policzki, chociaż to nie

upał doskwierał najmocniej. Zupełnie inaczej za­

planowała początek rozmowy, a teraz czuła, że sama

sprowokowała jej zejście na manowce. Tak bardzo się

bała, że Joel będzie wściekły i nie zechce zawiesić

„wyroku".

Uśmiechnęła się pogodnie na dowód, że ani myśli

tracić spokoju.

- Przypłynęłam sama. Zacumowałam łódź przy

twojej przystani. A od dwóch minut próbuję cię

ratować przed ciężkim oparzeniem. Nie wiesz, że

spanie na plaży jest niebezpieczne?

- Coś mi się zdaje, że sam lubię być niebezpieczny.

- W oczach miał nienasycone pożądanie, które wiązało

ich od pierwszego wejrzenia i wszystko jeszcze bardziej

komplikowało. - Tyle bezsennych nocy - szepnął

miękko - a teraz jesteś tutaj.

Podniósł się nagle wyżej i jedną ręką spróbował

chwycić Tiffany za przegub. Straciła równowagę

i upadła na plecy. Zanim zdążyła pomyśleć, poczuła

jego twarz nad sobą, gorący oddech przy policzku,

i nie potrafiła zaczerpnąć powietrza. Nagim torsem

muskał najdelikatniej jej piersi, mrucząc z zachwytu.

- To było nie fair!

- Powiadasz? Wydawało mi się, że to ty chciałaś

wykorzystać bezbronnego. W każdym razie uznałaś,

że masz przewagę. Ja tylko odwróciłem role. Kto wie,

dokąd zabrniemy? Nie sądzisz, że fair będzie dopiero

wtedy, kiedy oboje narazimy biedne nagie ciała na

poparzenie?

background image

ROZBITKOWIE

67

Serce zaczęło jej bić jak opętane, słowa uwięzły

w gardle i z trudem wyskandowała „żal za grzechy".

W głowie miała kompletny chaos.

- Nie, Joel, to nie tak. Nie chciałam się z tobą

targować. Nie chciałam ci zrobić przykrości. Ale

niełatwo tu się dostać. Nie spodziewałam się... Nie

wiedziałam, co robić.

Schylił jeszcze niżej głowę, szukając wargami jej ust.

- Dlaczego miałbym cię nie pocałować, jeśli tego

pragnę? - W głosie Joela brzmiało więcej udręki niż

kpiny. - Ty nachodzisz mnie, jak chcesz i kiedy

chcesz, Tiffany. Zakłócasz moją prywatność, moje sny.

Sny? Czyżby myśleli o sobie równie intensywnie?

Jakie sny? Dobre czy złe? Koszmary ze sztormu

w Haven Bay? Może rzeczywiście nie powinna go

dręczyć. Pod żadnym pretekstem!

Całe to myślenie trwało ułamki sekundy, bo kiedy

Joel dotknął jej zachłannymi wargami, czuła tylko

podniecenie i strach. Błądził językiem po suchych

ustach, oddając im swoją wilgoć, zapraszając do

zabawy, potem całował gwałtownie, za gwałtownie,

jakby nie mógł już czekać na odpowiedź.

- Przestań! - Zaczerpnęła powietrza i odwróciła

głowę. - Proszę cię, Joel... nie! Przyszłam cię o coś

prosić i to nie może być tak - mówiła stłumionym,

bezsilnym głosem.

- Więc i ty zrób mi uprzejmość.

Nie chciała wierzyć własnym uszom.

- Nie mówisz poważnie, Joel.

- Chyba nie. - Nuta gorzkiego cynizmu ustępowała

zwykłemu znużeniu. To uczucie opuszczało go coraz

rzadziej. Zamknął oczy i pokręcił przecząco głową.

- Miałaś nie wracać, Tiffany. Wzbudzasz we mnie

pragnienie, z którym radzę nie igrać. Odejdź, póki nie

będzie za późno.

Wypuścił ją z objęć i cofnął łokcie. Tiffany natych-

background image

68 ROZBITKOWIE

miast usiadła i ścisnęła rękami skronie. Słowa Joela

pulsowały w jej głowie jak zabłąkany wyrzut sumienia.

Czuła się podle, wiedziała, że nie powinna była przy­

chodzić, ale nie potrafiła po prostu wstać i uciec.

Musiała opanować drżenie kolan i własną dziką,

beznadziejną tęsknotę...

Opuściła głowę i cisnęła w Joela szortami.

- Chcę z tobą porozmawiać. - Gotowa była błagać,

żeby tylko rozstali się bez złości. - Czy nie możesz ze

mną pogadać jak człowiek?

Zmroził ją wzrokiem, ale tylko na chwilę. Ulubioną

bronią Joela Fabera była drwina. Wstał powoli,

demonstrując bez zażenowania swoją nagość, kpiąc

z zabawy w fanty i wprawiając w prawdziwe za­

kłopotanie Tiffany, która nie potrafiła się oprzeć

porównaniu jego posągowej urody z chłopięcym ciałem

Armanda. Potem odwrócił się i spokojnie naciągnął

szorty.

Przez kilka sekund napiętej ciszy tkwił nieruchomo

w miejscu, wpatrując się w mały statek na horyzoncie.

Możliwe, że nie widział żadnego statku ani horyzontu,

tylko wahał się, czy zostać z nią, czy odejść bez

słowa. Tiffany ani myślała o dalszym naleganiu czy

następnych dziecięcych sztuczkach. Joel był bardzo

uparty i bardzo poważny, a jeżeli mu czegoś brako­

wało, to właśnie odrobiny dziecięcej naiwności.

W końcu usiadł. Z odwróconą twarzą i podkulonymi

nogami patrzył w morze i milczał. Jakaś dobra aura

sprawiała, że zamknięci w tej doskonałej, intymnej

ciszy, nie dotykając się nawet wzrokiem, po raz

pierwszy poczuli przyjazną bliskość. Pełne zawieszenie

broni.

- Dlaczego nie opowiedziałaś mi całej historii

o Carol i Alanie?

A więc oglądał! Tiffany zabiło mocniej serce.

- Nie dałeś mi szansy, Joel - powiedziała nad

background image

ROZBITKOWIE

69

wyraz łagodnie, bojąc się zerwać tę cienką jak

pajęczyna nić sympatii.

Schylił jeszcze niżej głowę, nabrał garść piasku i do

końca rozmowy przesypywał przez palce jasne ziaren­

ka. TifTany zastanawiała się, czy rzeczywiście interesuje

go życie Carol i jej kalekiego syna. Oni też byli

rozbitkami, tyle że przeszli takie piekło na ziemi,

o jakim Joel Faber mimo wszystko nie miał pojęcia.

- Co się stało z nogami Alana? - zadał beznamiętne

pytanie, nie zdradzające prawdziwych uczuć ani myśli,

ale już bez cienia cynizmu w głosie.

- Mina w Wietnamie. Miał wtedy dwa latka.

Tam, w Azji, nazywają takich jak on ludzi bez

nóg krabami. Carol przyniosła go do szpitala po­

lowego, w którym stacjonował mój brat. Ojciec

Alana był australijskim żołnierzem, ale nikt ich

nie chciał, ani Australijczycy, ani Wietnamczycy.

Na domiar nieszczęścia cała rodzina Carol zginęła

w czasie bombardowania wioski. Koszmar za ko­

szmarem. To były ludzkie strzępy, dopóki nie zajął

się nimi Zachary, a potem mama z tatą. Koniec

opowieści. Zmienili imiona na angielskie. Carol

mówi, że pod wpływem wojny stała się inną kobietą.

Joel pokiwał głową i sięgnął po następną garść

piasku.

- W jaki sposób zostaliście jedną rodziną?

- Kiedy Alan wydobrzał na tyle, żeby znieść podróż,

Zachary za olbrzymią łapówkę załatwił dla nich miejsce

na łodzi. W Darwin nasi rodzice wystąpili o adopcję.

Włożyli wiele trudu i serca... Alan dostał protezy,

które oczywiście trzeba było często wymieniać, bo

z nich wyrastał. Carol marzyła o zamieszkaniu w wiosce

rybackiej, najbardziej podobnej do miejsca, gdzie się

urodziła i wychowała przed wojną. Przede wszystkim

jednak chciała normalnego życia dla Alana, bez

żadnych ulg ani dyskryminacji. Łatwiej było o to

background image

70

ROZBITKOWIE

walczyć w małym miasteczku niż w wielkim molochu.

Na początku. Potem pojawił się zasadniczy problem.

Jaka przyszłość czeka Alana w Haven Bay?

Przerwała nagle, bojąc się zagalopować w kierunku

zakazanego tematu. Chwila martwej ciszy wydawała

się ciągnąć w nieskończoność. Joel milczał, ale

wyprostował w końcu nogi i ułożył się na boku,

twarzą w jej stronę.

Uparcie unikała jego wzroku. Błądziła oczami po

muskularnym torsie, gęstwinie czarnych kręconych

włosów, zmierzwionych na piersi, niżej coraz delikat­

niejszych, niknących za paskiem szortów. Czekała, aż

odezwie się pierwszy.

Wyciągnął rękę i musnął palcem prawą dłoń Tiffany.

- Przełożyłaś pierścionek.

- Już dawno temu powinnam to zrobić. Prze­

praszam, że sprawił ci tyle przykrości. - Poczuła

nagle, że nie wolno jej pozwalać sobie nawet na tę

odrobinę intymności. Jeden dotyk, lekki jak powiew

wiatru, burzył jej spokój i mącił myśli nie mniej niż

gorący pocałunek.

- Byliście zaręczeni?

- Nie. Nosiłam go na lewym palcu jako pamiątkę

niefortunnej znajomości, własnego błędu. Kiedy go

dostałam, traktowałam wszystko poważniej, niż było

warto. Banalna historia.

- Droga donikąd. Tak to nazwałaś?

- Powiedzmy.

Kiedy cofał dłoń, delikatnie, w zwolnionym tempie,

Tiffany zamarła... i oczywiście żałowała, że nie może

jej zatrzymać.

- A więc, w czym mogę ci pomóc? - zapytał

z kamienną twarzą, wybierając z piasku najmniejsze

muszelki.

- Po pierwsze musisz uwierzyć, że nie chcę ci

zrobić żadnej przykrości ani drążyć sprawy Haven

background image

ROZBITKOWIE

71

Bay. Błagam cię tylko o pożyczenie na jeden dzień

„Liberty". To wszystko.

Joel wydawał się szczerze rozbawiony.

- To wszystko, powiadasz? Ależ w jeden dzień nie

dopłyniesz do Nowej Kaledonii, żeby wrócić na starą

posadę... w Klubie Śródziemnomorskim, dobrze

pamiętam?

Nie odcięła się ani słowem, opowiedziała o pięciuset

Japończykach, którzy szykują zorganizowany desant

na wieloryby w Haven Bay.

- Próbowałam wszystkich sposobów, Joel. Nieprzy-

jęcie ich byłoby dla nas klęską, a gdyby się udało...

lepiej nie zapeszać. Jesteś naszą...

- ...ostatnią szansą. To rozumiem od początku.

- Nie da się ukryć. Pomyślałam, że jeżeli nie

używasz jachtu, mógłbyś go nam wynająć, na ustalo­

nych przez siebie warunkach.

- Dziękuję. Nie chcę niczego od Haven Bay. A już

najmniej ich pieniędzy. Powiedz po prostu, na kiedy

go potrzebujesz i skończmy z tym.

- Chodzi o najbliższą niedzielę. Autokary przyjeż­

dżają o dziesiątej rano.

- „Liberty" będzie więc przed dziesiątą. - Uśmiech­

nął się drwiąco, widząc, jak coraz bardziej rozdygotana,

odetchnęła teraz z ulgą.

- Tiffany, naprawdę nie możesz oprzeć biznesu

turystycznego na dobrych chęciach i nadziei. Musisz

mieć środki i musisz być przygotowana na każdą

niespodziankę. Reklama to nie wszystko, wierz mi.

- Wiem, ale dopiero się rozkręcamy i nie przewi­

dzieliśmy takiego tempa, to znaczy skuteczności

reklamy. Jestem ci ogromnie wdzięczna, Joel. Gdybym

mogła coś dla ciebie zrobić...

Omal nie wybuchnął śmiechem, a Tiffany spąsowiały

nawet uszy.

- Wiem, że nie to miałaś na myśli, nie przejmuj się.

background image

72 ROZBITKOWIE

- Miałam. Ale nie... - zaplątała się beznadziejnie.

- W porządku. Zmieńmy temat - uciął ostro,

jakby znudzony tonem tej rozmowy.

Odwrócił od niej oczy i zaczął malować na piasku

esy-floresy.

- Nie doceniałem cię. Ten film był strzałem w dzie­

siątkę.

Nie wiedziała, z czego bardziej się cieszyć: zmiany

tematu czy komplementu, na który czekała od

dawna.

- To Zachary Lee był duszą wszystkiego, jemu

należą się laury. Gdyby nie on, nigdy bym się nie

zdecydowała na zdjęcia w sztormową pogodę.

- I to nie ty robiłaś wywiady?

- Miałam szczęście. Udało mi się być we właściwym

czasie na właściwym miejscu.

- Jasne. Rozjaśniłaś mi w głowie. Udało ci się też,

wyłącznie dzięki ślepemu szczęściu, postawić cały

interes na głowie, czyli zaczynać od dachu. A rozumne

działanie? Uchowaj Boże!

- Ciepło, ciepło! Czujesz bluesa! - Nie była do­

tknięta kpiną Joela i promieniała z radości.

- Kiedy Zachary Lee został twoim bratem?

- Wiele lat temu mama z tatą mieszkali w Nowym

Orleanie, w Stanach. Zachary był geniuszem szacho­

wym. Jacyś dranie zatrudnili go w szulerni. Miał

siedem lat! Jeśli coś mu nie wyszło, znęcali się i...

- Tiffany speszyła się, bo o tym nigdy nie mówili

poza rodziną. Rzuciła Joelowi błagalne spojrzenie.

- Nie powinnam ci o tym opowiadać. To prywatny

bagaż mojego brata.

Odpowiedział wymuszonym, smutnym uśmiechem.

- Tiffany, wiem bardzo dobrze, że są rzeczy,

którymi mężczyzna się nie chwali. Bez względu

na to, ile ma lat.

Niestety, i ona o tym wiedziała. O tym, że Joel nie

background image

ROZBITKOWIE

73

ma zamiaru odsłonić przed nią swoich nie zabliź­

nionych ran.

Uznał temat za zakończony i z pogodnym uśmie­

chem zadał następne pytanie.

- A skąd ty się wzięłaś w „rodzinie"?

- Z koszyczka znalezionego na Fiji. Porzucone

niemowlę.

- Nie męczy cię to?

- Dlaczego? Należę do największej rodziny na

świecie.

- Nie zastanawiasz się, kim byli twoi prawdziwi

rodzice?

- Tak, oczywiście, ale to nie ma większego znacze­

nia. Gdyby pomyśleć o tym inaczej, to wszyscy

w końcu jesteśmy jedną wielką rodziną.

- Beze mnie, proszę, wolę już być sierotką. Powiedz

lepiej, ile rodzeństwa liczy twoja mniejsza rodzina.

- Tylko jedenaścioro. Różnych ras i narodowości.

- Twoi rodzice musieli być bardzo zajęci.

- Wychowali nas tak, że opiekowaliśmy się sobą

nawzajem, mieliśmy dużo obowiązków. Mama z tatą

ciągnęli za głowę każdego z osobna, żeby miał własne

ambicje, ale przede wszystkim uczyli, że trzymając się

razem możemy osiągnąć wszystko, a samotnie wszystko

stracić. Powtarzali także, że pracowite życie nie jest

takie złe...

- Rzeczywiście. Mieli rację. Rodzina z takimi

zasadami wydaje się nie najgorsza. - Tiffany zauważyła,

ile urody dodaje mu zwykły uśmiech... i ten bez­

nadziejny głód w oczach, który znów się pojawił.

- Najlepsza. 1 mógłbyś do niej należeć, Joel, gdybyś

tylko zechciał - powiedziała poważnie, nazbyt żarliwie,

prowokując nowy cyniczny grymas.

- Może kilka świetlnych lat temu. - Zaśmiał się

chrapliwie. - Teraz jest o wiele za późno. Poza tym

szykują się nowe kłopoty.

background image

74 ROZBITKOWIE

- Nowe?

Machnął ręką w kierunku morza.

- Jeden z ludzi Neridy Bellamy sterczy w jakiejś

łodzi z wycelowanym w nas teleobiektywem. Jutro

twoje zdjęcie powinno ukazać się na okładce popołud-

niówki z podpisem w stylu: „Miłosna schadzka

w prywatnym raju milionera".

- O, nie! - Tiffany struchlała ze zgrozy i złości na

swoją nieostrożność.

- O, tak! - Wykrzywił z niesmakiem usta.

- Boże, znowu narozrabiałam. Joel, przysięgam,

że gdybym wiedziała...

- Uspokój się. Gdybym ja wiedział, że przyjdziesz,

nie opalałbym się nago. Gołymi pośladkami wyrażałem

głęboki szacunek dla pani reporterki i jej szpiegów.

Kiedy się obudziłem i siedziałaś obok... chyba

zapomniałem o tym gówniarzu z kamerą. Dopiero na

stojąco zauważyłem łódź.

Zdała sobie sprawę, że w czasie całej rozmowy czuł

się obserwowany. Czy w ogóle jej słuchał, kiedy

opowiadała o Carol i Alanie? Nie podejrzewała Joela

o genialną podzielność uwagi. Jeszcze jedno upokorzenie!

Ale... pożyczył jacht! Ciekawe, czy z wrodzonej

hojności, czy też pasował mu ten gest do jakiejś

własnej gry? Nagle jakby otrzeźwiała. Zmieszana

i zawstydzona, pomyślała, że zaraziła się cynizmem

Joela, że mimo woli przesiąka jego stylem myślenia

jak gąbka. Ulega mu, pozornie stawiając opór.

Przydałaby się szklanka lodowatej wody.

- Czy musisz przejmować się wszystkimi łgarstwami,

które powypisują?

- Niespecjalnie; plułbym na to, gdyby nie mój

kompleks tropionego zwierza. - Zmierzył ją bacznym

spojrzeniem egzaminatora. - Ciekaw jestem, jak byś

się czuła, gdyby cię sfotografowali u boku Alana, dla

porównania...

background image

ROZBITKOWIE

75

Wstrząsnęła się z odrazą na samą myśl.

- Nie ośmieliliby się.

- Wszystko na sprzedaż.

- Ale to obrzydliwe!

- Bardzo.

- Co teraz zrobisz? - Była niemal pewna, że znalazł

jakieś wyjście, bo zachowywał się podejrzanie obojętnie.

- Wpadło mi do głowy kilka pomysłów, kiedy

mówiłaś.

- Na przykład?

Nie odpowiedział od razu. Tiffany rozumiała

wymowę tego ciężkiego, napiętego milczenia. Widziała

dzikie, skupione oczy, wypatrujące prześladowcy,

oceniające szansę przeżycia, szukające najlepszej

kryjówki na zaczajenie się.

- Na przykład nasze małżeństwo odebrałoby spra­

wie całą pikanterię. Moglibyśmy się pobrać.

Czuła się jak porażona piorunem i gorzko świadoma

zastawionej na nią, zamiast na Neridę, pułapki.

- Bądź poważny - odburknęła ze złością, naprawdę

załamana, że próbuje z nią tak tanich sztuczek.

- Większość znanych mi pań skakałaby z radości

na tę propozycję, widząc w niej „życiową szansę".

- Nie wierzę ci. Większość kobiet, znanych ci i nie

znanych, chce być zwyczajnie kochana. A ty gardziłbyś

mną głęboko, gdybym złapała tę „szansę".

- Ale pomyśl o korzyściach.

- Przestań Joel, nie przeciągaj struny!

Odetchnął, zanim zmienił temat, a po chwili zaczął

bardziej rzeczowo, tonem nie znoszącym sprzeciwu,

ale już bez cienia drwiny w głosie.

- Skoro nie zachwyciła cię perspektywa zostania

moją żoną, od jutra jesteś nominalnym dyrektorem

mojej stacji telewizyjnej. Po miesiącu, jeśli oglądalność

nie pójdzie ostro w górę, wyrzucam cię, sprzedaję

stację, i tyle. Koniec eksperymentu. Oboje możemy

background image

76 ROZBITKOWIE

zaczynać od początku. Przysługa za przysługę, Tiffany.

Ty masz jacht. Ja pokrzyżuję plany Neridzie.

Tiffany czuła się zbita z tropu i wcale nie uradowana,

Co innego znosić wrogie spojrzenia przez jeden wieczór,

a co innego być szefem przez cały miesiąc. Joel

naprawdę postanowił przegonić ją ze swojego życia.

Bardzo wyrafinowanymi metodami. Intuicja jej pod-

powiadała, że przegrała z kretesem. Nie tak miało się

wszystko zakończyć. Walczyła o niego ślepo, mimo

że małżeństwo nigdy nie byłoby możliwe. Nie miała

złudzeń, ale dopiero ta cyniczna propozycja wy­

prowadziła ją z równowagi.

Musiała myśleć o jachcie. Po to tu przyszła. Poza

tym, jeżeli nie zgodzi się na plan Joela, Nerida

urządzi im piekło na ziemi. Los stacji też nie był bez

znaczenia, ale jeżeli on i tak postanowił ją sprzedać,

jej wysiłki przez miesiąc niczego nie zmienią. Została

postawiona pod ścianą i miała przed sobą trzydzieści

koszmarnych dni.

- W porządku. Umowa stoi.

Spojrzał na nią dziwnie, jakby nie rozumiał, o czym

mówi albo zastanawiał się, czy sam nie popełnia błędu.

- Masz rację. Niezbyt udany byłby ze mnie mąż.

Wstał i podał Tiffany rękę.

- Zadzwonię do telewizji i ogłoszę swoją decyzję.

Potem złapię Neridę i pomogę jej zinterpretować

dzisiejsze zdjęcia. W poniedziałek przyślę po ciebie

samochód. Wejdziesz do studia jako nowy szef, gdzie

przyjmą cię z wszystkimi możliwymi szykanami. Mam

nadzieję, że i ty zagrasz swoją rolę nie gorzej niż

przede mną.

- To znaczy jak? - Udała, że nie zauważa ciepłego

uścisku jego dłoni.

- Śmiało i w dobrym stylu. Swoją drogą - uśmiech­

nął się na wpół kpiąco, na wpół życzliwie - ciekaw

jestem, co byś zrobiła, gdybym odmówił ci tego jachtu.

background image

ROZBITKOWIE 77

- W odwodzie miałam jeszcze marynarkę wojenną.

- Słucham? - Wyglądał, jakby się po raz pierwszy

od dawna szczerze zdziwił.

- Pomagali nam już, kiedy trzeba było wesprzeć

straż przybrzeżną. Turyści bywają, niestety, zagroże­

niem dla wielorybów. Poza tym pomyśl: pięciuset

zawiedzionych Japończyków to antyreklama całej

australijskiej turystyki. Przekonałabym admirała, że

zagrożony jest honor ojczyzny. Wątpię, żeby mi

z miejsca przysłał lotniskowiec, ale jakąś marną fregatę

bym wytargowała. No, w najgorszym wypadku

niszczyciela. A cóż lepszego ma do roboty marynarka

w tych spokojnych czasach, niż służenie krajowi

pomocą, kiedy jego obywatele są w potrzebie?

Pokręcił z niedowierzaniem głową.

- Obawiam się całkiem poważnie, że dałby ci i dwie

fregaty. Masz cholerny tupet, Tiffany.

- Wolę nazywać to przedsiębiorczością.

- Cholerny tupet, powiedziałem. I ślepy optymizm.

Igrasz z niebezpieczeństwem, jakby ci nigdy nie zajrzało

w oczy. A ono czyha na każdym kroku, Tiffany.

- Nacisnął palcem pierścionek z perłą, nie wypuszczając

z rąk jej dłoni. - Nie powinnaś być taka ufna, nie

jesteś już dzieckiem. - Zamilkł na dłużej, potem

podniósł w górę ramiona na znak, że lekcja skończona.

- Odprowadzę cię do przystani.

Ruszył tak szybko, że Tiffany ledwie za nim

nadążała. Pytał o szczegóły dotyczące najbliższej

niedzieli: plan wycieczek, miejsca noclegowe, moż­

liwości nakarmienia kilku setek Japończyków i tak

dalej, bardzo konkretnie. Mówiąc coraz szybciej, jak

katarynka, odwiązał linę cumowniczą i wrzucił ją do

motorówki. Chcąc nie chcąc, musiała uruchomić silnik.

- Czy zobaczymy się wkrótce, Joel?

- Nie... jeżeli mogę mieć coś do powiedzenia. Ale

trzymam za ciebie kciuki. Nie dawaj się, Tiffany!

background image

78

ROZBITKOWIE

Uwierzyła tym razem, że wbrew wszystkiemu, co

dotąd powiedział, naprawdę dobrze jej życzy. Poma­

chała ręką na pożegnanie i odpłynęła, śledzona do

końca okiem kamery.

Po powrocie do Haven Bay przeżywała od nowa,

minutę po minucie, całe spotkanie. Ich ciała lgnęły do

siebie jak dwie połówki magnesu. Nie próbowali

nawet tego ukryć, ale Tiffany wywoływała z pamięci

Joela jakieś koszmary, które chciał pogrzebać, przez

które nie mógł normalnie spać. Przestała wierzyć, że

chodziło o sam sztorm albo Haven Bay. Może raczej

o wspomnienie człowieka, którym był kiedyś. Może

stąd owo „za późno", że utracił własną tożsamość.

Dawne przeżycia mogły zmienić go tak bardzo, że

nienawidzi myśli o ciągłości swojego życia. Im dłużej

o nim myślała, tym większą czuła pustkę z powodu

jego nieobecności. I już wiedziała, że jeszcze choć raz

będzie nieposłuszna.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

W niedzielny poranek, punktualnie o dziewiątej,

zza najbliższego cypla wyłonił się olbrzymi, piękny

jacht Joela Fabera. Zarówno turyści, jak i mie­

szkańcy Haven Bay od dobrej godziny tłoczyli

się wzdłuż wybrzeża, żeby nie przegapić jego wejścia

do portu.

Wiadomość, że Faber na prośbę Tiffany uratuje

sytuację, całe miasteczko przyjęło z ulgą. Natychmiast

też zaczęto plotkować. Większość nie miała wątp­

liwości, że milioner, doświadczony w branży, wyczuł

hossę i postanowił zainwestować w turystykę w Haven

Bay. Czy z innych powodów przejąłby się jakimiś

Japończykami i brał na siebie cudze kłopoty?

Liczenie na dalszą pomoc Joela mogło się okazać

fatalne w skutkach. Tiffany zdawała sobie z tego

sprawę, ale cokolwiek by powiedziała, ludzie wiedzieli

lepiej. Plotka zaczęła żyć własnym życiem, a gorliwe

odkłamywanie jej pogorszyłoby tylko sytuację. Wia­

domość o mianowaniu pani James szefem stacji

telewizyjnej podgrzała jeszcze nastroje. Turystyka

i telewizja - James i Faber: genialna spółka!

Prasa dorzuciła swoje trzy grosze. Joel powstrzymał

Neridę od wywołania taniego skandalu, ale nie zamknął

jej ust. Pisano o filmie jako wspólnym przedsięwzięciu

nowego właściciela stacji i niejakiej Tiffany James,

o jego możliwym wpływie na przyszłość turystyczną

Haven Bay. Obyło się jednak bez opowieści o „miłos­

nych schadzkach w prywatnym raju", a jedyna

opublikowana fotografia pochodziła z przyjęcia na

background image

80 ROZBITKOWIE

jachcie. Negatywy ze spotkania na plaży albo zostały

odkupione, albo czekały na lepszą okazję.

- Ale superłajba! - zawołał z podziwem Alan wpat-

rzony w „Liberty", który dobił właśnie do przystani.

- Czy nie byłoby wspaniale mieć taką na zawsze?

- Alan, zrobiliśmy to z konieczności i wybij sobie

z głowy powtórkę. Od następnego tygodnia pracujemy

na własny rachunek.

Weszli na pokład, żeby przywitać załogę i wręczyć

kapitanowi mapę z trasą wycieczki. Ostatnią osobą,

którą Tiffany spodziewałaby się spotkać na mostku,

był kapitan... Joel Faber. A jednak. Odprawił swoich

ludzi i z rozbawieniem w oczach schylił głowę przed

komitetem powitalnym.

- Znowu przypadkowe spotkanie, Tiffany. To chyba

jakieś fatum!

Ubrany w biały mundur kapitański, nie podejrzewał

chyba, że osłupiała z wrażenia, zmieszana Tiffany nie

daje rady okiełznać swojej wyobraźni. Przywołuje

teraz z pamięci jego nagie ciało, zuchwałą męskość,

czuje tamten gwałtowny pocałunek na plaży, i znowu,

w przebłysku świadomości, próbuje zdławić pod­

niecenie i zapanować nad własnym głosem.

- Myślałam... powiedziałeś... dawałeś do zrozu­

mienia, że nigdy tu nie powrócisz.

- Jestem. A to nie znaczy, że wróciłem. - Patrzył

na nią wytrenowanym przez lata obronnym spo­

jrzeniem, zupełnie pozbawionym wyrazu.

- Więc dlaczego przypłynąłeś? - Pragnęła oczywiście

usłyszeć, że musiał wrócić. Do niej, a nie do Haven Bay.

- Mógłbym się na coś przydać. Niewielu twoich

przyjaciół zna lepiej ode mnie zwyczaje wielorybów i tę

zatokę. Jeśli pozwolisz, z przyjemnością zabawię się

w prawdziwego kapitana i luksusowo obsłużę waszych

Japończyków. Jak wiesz, dotrzymuję obietnicy.

Wyjaśnienie, niestety, zabrzmiało całkiem przeko-

background image

ROZBITKOWIE

81

nywająco. Zanim Tiffany zdążyła przełknąć roz­

czarowanie i ochłonąć, Joel zwrócił się do Alana

z przyjaznym, przepraszającym uśmiechem.

- Twoja ciotka, Alanie, zapomniała nas sobie

przedstawić. Joel Faber, dzisiaj kapitan „Liberty".

Witaj na pokładzie.

- Alan Tay James. - Z płomiennym spojrzeniem

i wniebowziętą twarzą zrobił krok do przodu, żeby

uścisnąć dłoń Joela. - Dziękuję, że jednak pan się

zjawił. Muszę przyznać, że do ostatniej chwili myślałem

sobie w duchu, że ciocia Tiff popełnia szalony błąd

albo nawet obłędne szaleństwo.

- Między nami mówiąc, Alanie, popełniła je. Kiedy

następnym razem odbierzesz taki telefon, powiedz, że

potwierdzisz rezerwację telefonicznie, za kilka godzin

lub następnego dnia. I sprawdź, czy na pewno możesz

to zrobić. Ustal listę przewoźników, których mógłbyś

wynająć.

- Jest gotowa, panie Faber. Dzisiaj nie straciłbym

już tak szybko głowy.

- W porządku. Obaj dobrze wiemy, że twoja ciotka

jest bardzo przedsiębiorczą damą. Podziwiam jej tupet,

ale, między nami mężczyznami, nie zawsze może być

pod ręką. Swoją drogą, jeżeli o kimś chciałoby się

powiedzieć, że stanął samodzielnie na własnych nogach,

to właśnie o tobie.

Alan roześmiał się uszczęśliwiony i dumny z powodu

komplementu.

- Dziękuję, panie Faber. Naszkicowałem tutaj naszą

trasę, może się panu przyda.

Joel zerknął na kartkę.

- Myślę, że będziemy się jej trzymać. O nic się nie

martw. Wprowadź pasażerów na pokład, sprzedaj im

bilety, a resztę zostaw mnie.

- Tak jest! Dziękuję raz jeszcze. Miło było pana

poznać. A jacht wygląda fantastycznie!

background image

82

ROZBITKOWIE

- Dziękuję, Alanie.

Uścisnęli sobie serdecznie ręce. Tiffany wyczytała

z rozmodlonej twarzy siostrzeńca, że oto znalazł

następnego - po Zacharym - męskiego bohatera. Joel

był naturalny i spontaniczny, w tym co mówił, nie

zabrzmiała ani jedna fałszywa nutka. Tak potrafił

rozmawiać z chłopcem właśnie Zachary, którego Alan

czcił bałwochwalczo. - Idziemy, ciociu Tiff?

- Za chwilę, Alan. Idź sam, zamienię kilka słów

z panem Faberem.

Joel uniósł w zdziwieniu brwi, zmrużył kpiąco

oczy, co miało ją przekonać, że odegrał świetne

przedstawienie. Tiffany poczuła raptem, że nie boi się

już jego drwiny i nie wierzy udawanemu cynizmowi.

Bez względu na to, co się działo przez ostatnie

dwadzieścia lat, w gruncie rzeczy był wrażliwym

człowiekiem. I pociągało ją w nim wszystko, zarówno

ta wrażliwość, jak i maska skrywająca cierpienie,

głód uczucia oraz widmo przeszłości.

- Ciągle mówisz, że jest za późno. A przecież nie jest.

- Pamiętam, kiedy miałem piętnaście lat. To było

dawno, Tiffany. Kilka wcieleń temu dałbym się

zaadoptować dobrej rodzinie.

Pokręciła głową nie wierząc ani słowu. Prawdziwy

Joel Faber rozmawiał przed chwilą z Alanem. Była

tego pewna.

- Nie przypłynąłeś tutaj dla interesu. - Patrzyła

mu w oczy wolno cedząc słowa. - Nasz sternik

mógłby pomagać twojemu kapitanowi. Obyłoby się

bez ciebie. - Uśmiechnęła się promiennie i powiedziała

coś śmiesznego, coś, co musiał słyszeć choć raz w życiu,

z ust matki albo babci: - Spójrz mi w oczy, przeżegnaj

się i powiedz prawdę.

Przez kilka sekund nie odrywał od niej wzroku

i hipnotyzował tym swoim wilczym głodem. Pulsujące

milczenie wydawało się przeciągać w nieskończoność,

background image

ROZBITKOWIE 83

kiedy stali jak skamieniali, witając nową falę dręczącego

ich podniecenia. Tiffany miała wrażenie, że wąskie,

dopasowane dżinsy zrobiły się nagle za ciasne i parzą

jej skórę. Delikatny bawełniany podkoszulek ocierał

teraz boleśnie napięte, stwardniałe sutki. Nie wiedziała,

czy słyszy bicie własnego serca, czy serca Joela, który

dla rozładowania napięcia odwrócił od niej głowę

w stronę zatoki.

- Może zatęskniłem za widokiem wielorybów.

Zabolała ją ta „prawda" i westchnęła z roz­

czarowaniem.

- W porządku. Życzę ci w takim razie przyjemnego

dnia. Najbardziej przerażała mnie myśl, że nienawidzisz

tu wszystkiego. I znalazłeś się w Haven Bay z niewia­

domych powodów, wbrew sobie.

Wydawał się taki nieobecny, taki od niej daleki, że

nie mogła tego dłużej znieść. Podeszła bliżej, położyła

dłonie na jego usztywnionych ramionach i pocałowała

lekko w policzek.

- Dziękuję, Joel. Dzięki tobie Alan ma swój wielki

dzień - powiedziała matowym głosem.

- A my? Kiedy będzie nasz wielki dzień? - Przygar­

nął ją do siebie gwałtownie, nie czekając na odpowiedź,

nie patrząc jej nawet w oczy. Całowali się nieporadnie

i ślepo. Usta Joela parzyły, wymuszały wzajemność,

błagały. Kiedy wypełniał ją językiem, całą drżącą,

niezdolną do buntu, Tiffany nie próbowała już uciekać.

Oboje zanurzyli się w pożądaniu, od jakiego nie ma

odwrotu. To ona napierała teraz rozpaczliwie, pędziła

na oślep, jak gdyby jeden szalony pocałunek, niczym

czarodziejskie zaklęcie, mógł odsłonić najskrytsze

zakamarki duszy Joela. Pragnęła jego ciała, ale i jego

całego. Od pierwszego wejrzenia wiedziała, że będzie

zaborcza i nie podda się w tej wojnie zbyt łatwo.

Joel wpił się w nią dłońmi. Palce błądziły po

wypukłościach bioder, ramion, paciorkach kręgosłupa.

background image

84 ROZBITKOWIE

• ' •

Przyciskał ją do siebie, jakby chcąc odbić wymarzone

kształty na własnej skórze. Tiffany czuła, że wie o nim

wszystko, zna na pamięć każdy muskuł, siłę ramion,

ciepło oddechu, zapach i smak... ale nie wiedziała

niczego. Pewny był tylko ten nienasycony głód, wyrzeź­

biony na twarzy, żądający od niej pełnego oddania.

Uległa, bo bardzo tego chciała. Sama błagałaby

teraz Joela, żeby ją kochał, gdyby miejsce było bardziej

intymne. Dygotała cała rozpalona, wyobrażając sobie,

że stopili się w jedno ciało. Nie umiała stłumić

cichutkiego skowytu, kiedy zachłannymi palcami

zagarnął jej pośladki i poruszając biodrami drażnił

arogancką męskością. W tym samym rytmie koniuszki

piersi zderzały się delikatnie z torsem Joela. Ich usta

rozłączyły się, a potem wolno całował oczy, policzki,

szyję. Głos, który z siebie wydobył, był niski i zdła­

wiony.

- Chcesz mnie tak samo, jak ja ciebie. Przysięgam,

Tiffany, zapomniałem, że można tak kogoś pragnąć.

Oboje wywiązaliśmy się z obowiązków. Teraz jesteśmy

sami. Tylko ja i ty. Żadnych uprzejmości. Po prostu

chcemy tego oboje, jak niczego na świecie. Nie broń

się przede mną, proszę.

Odważyła się spojrzeć mu oczy. Te dwa żarłoczne

ognie zdolne były spalić ją całą na popiół. A co by

zostało z garstki popiołu? Czy znowu pustka, z której

nikt nie wykrzesałby już życia? Nie wiedziała. Nie

znalazłaby teraz odpowiedzi na żadne rozsądne pytanie.

Nie potrafiła myśleć, kiedy oplatał rękami jej szyję,

wtulał się w nią tak doskonale, iż nie wiedziała, gdzie

się kończy jej własne ciało, a zaczyna jego. Nigdy

z nikim nie było jej tak dobrze. A jednak miała

ochotę płakać.

- Nie odpychaj mnie! - krzyczał prawie, zniecierp­

liwiony uporczywym milczeniem. - Nie możesz być

tak niemądra!

background image

ROZBITKOWIE 85

- Nie odpycham cię, Joel.

- Teraz, prawda? Zejdziemy do mojej kabiny.

Czy tylko tego od niej chciał? Już natychmiast?

- Nie! - Mimowolnie zmieniła ton głosu.

- Tiffany...

- Nie teraz! - krzyczała, broniąc się bardziej przed

samą sobą niż propozycją Joela.

Podniesione głosy dobiegające z lądu wdarły się

bez pardonu w intymność tej chwili i przerwały

pojedynek.

- Masz rację. - Joel nabrał powietrza. - Nie trzeba

się z tym spieszyć. - Zatopił w oczach Tiffany napięte

spojrzenie, jak gdyby chciał ją przykuć do jednego

miejsca i zatrzymać czas.

- Zostań ze mną na jachcie.

- Dobrze. - Uchwyciła się rozpaczliwej nadziei, że

przez kilka wspólnie spędzonych godzin dozna olśnie­

nia i wszystko stanie się prostsze.

- Teraz mogę się nawet przeżegnać i powiedzieć

całą prawdę: przypłynąłem tu po ciebie. Reszta

się nie liczy. Tylko czy musiałaś szukać w pamięci

dziecinnych zaklęć, żeby to usłyszeć? Przyznaj się,

Tiffany.

Wypuścił ją z objęć i pogłaskał opuszkami palców

po policzku. Nigdy dotąd nie słyszała tak czułego

męskiego głosu.

- Żadne wytarte zaklęcia, Tiff. Tylko ty możesz

mieć moc czarodziejską. Jeżeli zechcesz jej użyć.

Trudno we mnie uwierzyć, ale jeżeli nie ty, to już nic

i nikt inny.

Nie chciała odchodzić w takiej chwili. Czuła wielkie

niespełnienie i trudne do ukrycia zażenowanie... Każde

spojrzenie Joela budziło w niej chorobliwe podniecenie

i tym bardziej przypominało, że jest taki daleki

i tajemniczy.

Nie sprawił jej przyjemności ten dzień na jachcie.

background image

86

ROZBITKOWIE

Luksusy, usłużność kelnerów, najwystawniejsze dania,

rozmowy z japońskimi biznesmenami... wszystko

drażniło i nie pasowało do nastroju. Za to wieloryby

z Haven Bay spisały się na piątkę. Amatorskie kamery

pożerały kilometry taśmy filmowej. Goście byli

zachwyceni. Nie mogli spodziewać się atrakcyjniejszych

widoków i lepszej obsługi.

Joel i Tiffany przedzierali się przez upływające

minuty i godziny, z przyklejonymi do twarzy oficjał-

nymi uśmiechami, jak przez gęstą mgłę. Czuli tylko

siebie, swój głód, kuszącą i dręczącą niepewność.

Strach przed nadejściem wieczoru nie dawał wy­

tchnienia, przyprawiał o gorączkę.

Tiffany mówiła sobie, że byłoby szaleństwem,

niewybaczalną głupotą uciec przed tym, co ofiarował

jej Joel, choć bardzo się tego bała. Nie mogła zresztą

oszukać samej siebie. Żaden mężczyzna nie działał na

nią nigdy tak obłędnie, więc prawdziwe namiętności

zdarzają się chyba rzadko. Chwilami się rozmarzała:

może wszystko wyszłoby na dobre, gdyby przestała

być podejrzliwa i poddała się instynktowi. Może i on

wyszedłby z tej obronnej skorupy, porzucił masochis­

tyczne jarzmo wspomnień i wybrał taką przyszłość,

w której znalazłoby się miejsce dla niej i ich wspólnego

szczęścia.

Cały ten dzień był obłąkaną huśtawką nastrojów.

Od rojeń o „wspólnym szczęściu" gładko przechodziła

do pewności, że nic dla niego nie znaczy, że Joel

zwykł przywoływać kobiety jednym skinieniem palca,

a teraz tym bardziej się podniecał, im dłużej mu

odmawiała. Gdy tylko nasyci swój kapryśny apetyt

- co może trochę potrwać - zmieni obiekt zaintereso­

wania. Chwilę później znowu wierzyła, że ich losy

skrzyżowały się na szczęście, że jakaś wyższa opatrz­

ność nie pozwoli im się zagubić. Nie mogło chodzić

wyłącznie o seks, ale jeśli nie zostanie z nim tej nocy,

background image

ROZBITKOWIE

87

czy Joel odejdzie na zawsze? Wielu mężczyzn tak by

właśnie zrobiło. Jej „wiedza" o mężczyznach naj­

wyraźniej dopasowywała się do nastroju chwili.

Kiedy ostatni pasażerowie schodzili z jachtu,

słońce kryło się za horyzontem, a Tiffany nie podjęła

żadnej decyzji. Powędrowała na tylny pokład, oparła

się o burtę dokładnie w tym samym miejscu, w któ­

rym ujrzała po raz pierwszy Joela. Dopiero teraz

zaświtało jej w głowie, że tamtej nocy widział

podpływający kuter, wyglądał jej, śledził wynurzającą

się z ciemności... Czy to był czysty przypadek,

czy zrządzenie losu?

Usłyszała jego kroki, ale nie odwróciła się. Stanął

tuż obok, tyłem do miejsca na lądzie, którego

nienawidził. Poczuła na sobie nieprzytomny wzrok,

błądzący po jej profilu, jakby z zarysów twarzy chciał

wyczytać przyszłość.

- Ta noc... niech będzie nasza, Tiffany. Wróć ze

mną do Leisure Island. Zostań ze mną.

Serce skoczyło jej do gardła i wyszeptała nieswoim

głosem kilka słów, które najbardziej raniły ją samą.

- Nie tej nocy, Joel.

- Czy nie tego właśnie pragniesz?

- Być może. Nie tylko ty jesteś nieszczęśliwcem,

który musi jeszcze szukać odpowiedzi.

Nie próbował nawet rozwikłać zagmatwanej treści

tej odmowy. Miotały nim sprzeczne uczucia i pożą­

danie, które stawało się fizyczną męką, bez nadziei na

spełnienie.

- Nie wiem, jakie sobie zadajesz pytania. Ani

jakich odpowiedzi oczekujesz. Jeżeli jednak jest

coś, bez czego nie możesz żyć, dam ci to, Tiffany!

Jeśli potrafię, jeżeli... to coś jest w zasięgu moich

możliwości.

Czy miłość była „w zasięgu jego możliwości"?

A czy ona z kolei potrafiłaby tak kochać, żeby z jej

background image

88

ROZBITKOWIE

wymagań i jego chorobliwego głodu uczucia, skrywa­

nego pod maską cynizmu, wykrzesać wspólne szczęście?

Aksamitny szept, którym kusił ją jeszcze i błagał,

działał jak najbardziej wyrafinowana pieszczota.

- Zmusiłaś, Tiffany, do pokory takiego twardziela

jak ja. To prawda, że nigdy nie doznałem tego, co jest

nie do kupienia. I że bardzo chciałbym... tylko z tobą.

Nie powiem ci, dokąd wiedzie ta droga. Nie mogę

kłamać. Po prostu nie wiem. Ale jeśli odejdziesz, do

końca zakichanego życia będę się zastanawiać, co

straciłem.

- Wiem, Joel. Ja też nie będę kłamać. Przecież

sama ci wpadam w ramiona. Czuję coś niesamowitego,

ale tak się boję, że to pryśnie jak bańka mydlana,

jeżeli popełnię błąd.

- Jaki błąd?! Tiffany, nigdy dotąd nie miałem tak

czystego sumienia. Jeśli to, co zaczyna się między

nami, nie jest w porządku, to co jest? Byłaś ze mną

rano. Chciałaś mnie, tak jak i teraz. My już jesteśmy

kochankami. Czy możesz powiedzieć, że czujesz to

inaczej?

- To nie takie proste, Joel. - Mimo drżenia,

wahania, strachu, na dnie jej głosu brzmiał upór.

- Czuję tak samo, i czuję też, że za nic nie wpuścisz

mnie do swojego życia. Zbudowałeś mur, którego

nikt nie skruszy. Nie chcę kochać się z tobą, a potem

płakać w samotności. Przepraszam, nie mogę sobie

tego zrobić.

- A gdyby było inaczej? To moja jedyna szansa,

Tiffany. Może i nasza wspólna szansa. Nie przekreślaj

jej z góry!

Jego słowa były stłumionym krzykiem rozpaczy

i godziły prosto w serce. I bez tych słów miała ochotę

rzucić się Joelowi w ramiona i z ulgą powiedzieć

„tak". Rozsądek wołał tymczasem „uwaga, ślepa

uliczka!" Nie była gotowa, nie potrafiła uwolnić się

background image

ROZBITKOWIE

H9

od podejrzeń, że dla niego to jeszcze jeden podniecający

eksperyment, bez związku z nią i ich przyszłością.

Przepraszająco pokręciła głową, na jej twarzy

malował się smutek.

- Nie, Joel. Nic by nam z tego nie wyszło.

Oczy mu się roziskrzyły z gniewu.

- Z większą łaskawością przyjęłabyś pewnie kilka

gładkich kłamstw.

- Nie masz powodu wątpić w moją inteligencję,

nie rozmawiajmy tym tonem.

Zmierzył się z nią wzrokiem jak przed ostatnim

pojedynkiem, potem z na wpół kpiącą, na wpół

bolesną miną rozłożył bezradnie ręce.

- I co dalej? Nie śpię po nocach jak jakiś obłąkaniec,

wyobrażając sobie, jak by to było. Nie mam zamiaru

wracać donikąd ani wpaść w prawdziwy obłęd.

Wkrótce i tak będziemy razem. Na nic się nie zda

twój przemądrzały system obrony. I guzik mnie

obchodzi, „dbkąd to wiedzie". Wybierzemy się we

wspólną podróż, Tiffany. I będzie bosko jak w niebie.

Przysięgam ci.

Nie próbowała ukryć radości i ulgi. To nie byl

koniec!

- W takim razie spotkamy się pewnie jutro w studiu.

Jeżeli zechcesz przyjść.

- Zaoszczędziłbym na niewysyłaniu po ciebie samo­

chodu, gdybyś spędziła noc u mnie. I służyłbym za

prywatną eskortę.

- Trafię sama.

- Trudno. Przyślę służbowe auto.

- Nie musisz.

- Właśnie że muszę. Mam fioła na punkcie szcze­

gółów. Uwielbiam przedstawienia zapięte na ostatni

guzik. Kierowca będzie punktualnie o ósmej rano. Ja

cię tylko przedstawię i zniknę. Jedyne, co opanowałem

w szkole życia do perfekcji, to cierpliwość. Wcześniej

background image

90 ROZBITKOWIE

czy później będziemy do siebie należeć, panno Tiffany

James. A wtedy nie chcę słyszeć o Haven Bay, Neridzie

Bellamy ani telewizji. Tylko ty i ja.

- To zaczyna brzmieć rozsądnie. Dobre towarzystwo

we właściwym czasie.

Zaśmiał się ironicznie.

- Najmniej w tych sprawach liczy się rozsądek.

Przekonałem się o tym dawno temu. Ale powalcz

sobie. Ogłaszam zawieszenie broni i czekam na twój

ruch. Cokolwiek zrobisz, i tak wygram.

- I wyjdzie ci to na dobre, mam nadzieję. Na

wszelki wypadek zapytaj jednak siebie, co chcesz

wygrać. - Uścisnęła mu krótko rękę i nie czekając na

odpowiedź odwróciła się na pięcie i odeszła.

Obejrzała się za siebie dopiero za kamiennym murem

okalającym port, pewna, że Joel nie może jej widzieć.

Uciekała do bezpiecznego Haven Bay, którego on

nienawidził. Jacht odpływał. Rozstanie bolało do­

tkliwiej niż poprzednie, ale nie miała uczucia pustki.

Tym razem zostawili sobie jakąś furtkę i obyło się bez

„nigdy więcej".

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Zgodnie z umową, w poniedziałek, punktualnie

o ósmej, przyjechał po Tiffany samochód z kierowcą.

Czegoś podobnego miasteczko Haven Bay, mimo

przelewających się przez nie ostatnio hord turystów,

nie widziało. Wielki, błyszczący, jasnoczerwony bentley!

Takie limuzyny, świadczące o bajecznym bogactwie,

robiły wrażenie na ulicach każdego miasta.

Wyglądał dość groteskowo na tle skromnego

parterowego domku Carol, nie wyróżniającego się

niczym szczególnym spośród rzędu domów ustawio­

nych ciasno wzdłuż wąskiej uliczki. Zasłony w oknach

unosiły się i opadały jak na komendę. Dzieci z sąsiedz­

twa zwołały się w minutę, żeby obejrzeć filmowe cudo

z bliska. Alan, choć już niby dorosły, był pierwszy

w kolejce i wcale się tego nie wstydził.

Szofer w nienagannym uniformie odpowiadał

z uśmiechem na pytania chłopaków.

Carol odprowadzała Tiffany na werandę i kiedy

wyjrzały przez okno, stanęły jak wryte, zadając sobie

wspólne pytanie. Czy wszyscy dyrektorzy stacji

korzystają z podobnie ekstrawaganckich środków

lokomocji?

Carol pozwoliła sobie na odruchową szczerość,

patrząc siostrze prosto w oczy.

- Myślę, że nie o wszystkim mi opowiedziałaś. Joel

Faber musi się tobą bardzo interesować.

- Idę, Carol, nie chcę się spóźnić do nowej pracy

- powiedziała nienaturalnie głośno, pogrążona we

własnych domysłach na temat intencji Joela. Dlaczego

background image

92 ROZBITKOWIE

akurat bentley? Czy to możliwe, że pamięta jej wygłupy

z „bentleyem, w którym - ach! - zostawiła zaproszenie,

i Paytonem, który odjechał do garażu"? Z drugiej

strony, jeśli daje jej niezbyt subtelnie do zrozumienia,

ile traci nie ulegając mu, to jest to przekupstwo na

wielką skalę!

Tiffany wyprostowała ramiona. Nic z tego! Przekona

się boleśnie, że nie wszystko można kupić. Armand

też tak próbował, i rozczarował się! Nagle pomyślała

chłodno, że jeżeli powinna sobie sprawić jakiś luksus,

to elegantsze kostiumy pasujące do nowej roli i samo­

chodu. Joel przecież przywiązywał wielką wagę do

szczegółów. A fotoreporterzy Neridy rejestrowali je

z obowiązku!

Pocałowała Carol na pożegnanie i śmiało ruszyła

do przodu. „Śmiało" i „w dobrym stylu" - uśmiechnęła

się do siebie na wspomnienie tych rad. „Bardzo

przedsiębiorcza dama". Owa dama może najpierw

zrobić dobrą robotę w studiu, a potem zagrać Joelowi

na nosie. Nawet dwa bentleye nie zawrócą jej w głowie

ani nie zbiją z tropu. Gdyby się raptem okazało, że

ma prawo używać odrzutowca, będzie to robić równie

naturalnie!

- Dzień dobry, panno James - powiedział usłużnie

szofer otwierając drzwi samochodu.

Tiffany obdarowała go promiennym uśmiechem.

- Dzień dobry panu. Czy mogłabym poznać pańskie

nazwisko?

- Payton, proszę pani - odpowiedział bez zmrużenia

powiek.

Roześmiała się głośno. A więc jednak! Genialna

pamięć do szczegółów.

- To oczywiście nie jest prawdziwe nazwisko?

- Nie, proszę pani. - Uśmiechnął się z zawodową

powściągliwością, ale przyjaźnie. - Tak się nazywam

w tej pracy. Na życzenie pana Fabera. Jeśli ktoś

background image

ROZBITKOWIE

*M

zapyta, jestem Payton. Pan Faber powiedział, że pniu

to zrozumie.

- Oczywiście. Dziękuję, Payton.

Joel rzeczywiście lubił przedstawienia „zapięte na

ostatni guzik". Świetnie go rozumiała! Wsiadła cło

środka i omal nie zagwizdała z wrażenia. Musiała

przyznać w duchu, że ten „rekwizyt teatralny" był

w najlepszym gatunku - podobnego luksusu po­

dróżowania doświadczała po raz pierwszy. Pomachała

Alanowi, który wyglądał na oszołomionego i od­

powiedział zamaszystym, egzaltowanym gestem. No­

towania Joela Fabera na jego liście idoli najwyraźniej

skoczyły w górę.

Kiedy zarysy Haven Bay majaczyły już tylko

w oddali, Tiffany miała uczucie, jakby odjeżdżała na

dłużej, po całkiem nową przygodę. Zostawiała turys­

tykę oraz wieloryby pod okiem rodziny i z duszą na

ramieniu gotowała się do pojedynku z Joelem i całą

telewizją. Była w swoim żywiole.

Zatrzymali się przed wejściem do administracyjnego

skrzydła gmachu.

- Jeżeli będzie pani potrzebny samochód, proszę

tylko zadzwonić do recepcji i wydać dyspozycje.

- Szofer skłonił się uprzejmie, przytrzymując otwarte

drzwi.

- Dziękuję, Payton. Życzę panu równie udanego

dnia jak sobie.

Z olbrzymią tremą, starając się za wszelką cenę

utrzymać powagę i swobodną pozę, wkroczyła do

głównego holu. Jakiś mężczyzna stanął na baczność,

przywitał ją i zaprowadził do sali konferencyjnej.

Dyrektorzy, szefowie działów oraz sam Joel Faber

usadowieni za stołem czekali tylko na nią.

Tiffany miała wrażenie, że sala jest wypełniona

samymi mężczyznami, ale starała się nie spojrzeć

nikomu w oczy. Wszyscy naraz poderwali się z krzeseł,

background image

94 ROZBITKOWIE

Joel zaś powoli, z naturalną miną, podszedł i uścisnął

jej dłoń. Było w nim coś takiego, że nawet bez

prezydialnego fotela i szokująco wytwornego ga­

rnituru nikt nie mógł mieć wątpliwości, kto tu

jest przywódcą stada. Samotny wilk, pomyślała,

którego każdy obchodzi na palcach, ostrożnie i z da­

leka.

- Panno James... - Jego uścisk był ciepły, mocny,

dodający otuchy, ale wyraz oczu jakby z zupełnie

innej sceny: chłodny, nieprzenikniony, nie zdradzający

żadnych uczuć. - Wierzę, że podróż miała pani

wygodną...

- O tak! Payton, jak pan wie, jest niezawodny.

- Obawiam się, że to zanikająca cecha - od­

powiedzialność, przywiązanie do obowiązków... Nie­

modne wartości, które bardzo sobie cenię.

- Oby nie przywiązanie do błędów. Niska popular­

ność pańskich programów wynika raczej z niena­

dążania za zmiennymi gustami publiczności.

- Zapewne, przejdźmy więc prosto do interesów.

Joel spoważniał i wskazał Tiffany miejsce po swojej

prawej stronie. Nie wypadało mu nic innego, jak

zacząć bez wstępów, bardzo konkretnie.

- Panna James, jak państwo wiedzą, obejmie

stanowisko dyrektora stacji. Oczekuję od was, w swoim

i jej imieniu, pełnej współpracy, to znaczy dzielenia

się z nią wszelkimi fachowymi informacjami oraz

wypełniania każdego polecenia. Wskaźniki oglądal­

ności, wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę, pozo­

stawiają wiele do życzenia. Nie traćmy więc czasu. Ci

z państwa, którzy nie mieli do tej pory przyjemności

poznać panny James, będą mogli przedstawić się jej

po spotkaniu. Mam nadzieję, że jako zgrany zespół

zdobędziemy się na specjalny wysiłek. Leży to w na­

szym własnym interesie.

Uśmiechnął się zachęcająco do Tiffany.

background image

ROZBITKOWIE

95

- Zapewne panna James sama chciałaby państwu

coś powiedzieć.

- Dziękuję, panie Faber.

Wstała, po raz pierwszy rozejrzała się po zebranych

na sali i z ulgą wypatrzyła dwie siedzące obok siebie

kobiety. Intuicyjnie szukała jakiegokolwiek wsparcia,

domyślając się, że Joelowi zrzednie mina, kiedy ona

przejdzie do rzeczy.

W skupionych na niej oczach czytała rezerwę

i ostrożność. Wiedziała z doświadczenia, że większość

ludzi nie lubi zmian. Boi się utraty poczucia bez­

pieczeństwa, niewygody. W zamian za chwilową

- co najmniej - niepewność trzeba im zaszczepić

nadzieję na lepszą, dużo lepszą, przyszłość. Namówić

do podjęcia ryzyka. Sama często sobie powtarzała,

że kto nie ryzykuje, ten nie ma, ale tutaj, bez

współpracy i lojalności zespołu, byłyby to puste

słowa.

Uśmiechała się odważnie do wszystkich po kolei,

zbierając błyskawicznie myśli.

- Zwierzę się państwu, że moim prawdziwym hobby

jest historia i że mam niezwykłą pamięć do dat. Otóż

skojarzyłam sobie dzisiaj rano, zaglądając do kalen­

darza, że niemal sześćset lat temu, właśnie w dzień

świętego Kryspina, odbyła się przełomowa dla wojny

stuletniej bitwa pod Azincourt... - Zawiesiła głos,

jakby sama gotowała się do decydującego natarcia.

Wlepione w Tiffany oczy całej sali wyrażały nieopisane

zdziwienie.

- Nie będzie, niestety, żadną przesadą porównanie

sytuacji naszej stacji do oblężenia Anglików przez

wojska francuskie na polach Azincourt. Szanse na

wyjście z opresji były znikome, w każdym razie walka

z mocniejszym wrogiem wymagała odwagi, siły i,

przede wszystkim, przekonania, że nie istnieje inne

honorowe wyjście.

background image

96

ROZBITKOWIE

Na kilku twarzach pojawił się wreszcie błysk

zainteresowania.

- Zaproponuję państwu to samo, co król Henryk V

swoim żołnierzom. Jeśli kogoś łatwo zawodzą nerwy

i wolałby się wycofać, może zrobić to teraz. Decyzja

o pozostaniu musi być podjęta z pełną świadomością

tego, co nas czeka. Obiecuję jedynie ogrom pracy

w pocie czoła. Będę do państwa dyspozycji przez

dwadzieścia cztery godziny na dobę, dopóki popular­

ność programów nie osiągnie zadowalającego poziomu,

ale podobnego wysiłku oczekuję od wszystkich.

Odejście w tej chwili, wobec mało zachęcających

perspektyw na najbliższą przyszłość, nie byłoby żadnym

dyshonorem.

Nikt nie drgnął, nie mrugnął powieką. Ani nie

odważył się spojrzeć na Fabera. Gdyby wiedzieli, jak

bardzo Tiffany boi się jego wzroku! Przeczekała

moment napięcia, starając się opanować oszalak bicie

serca. Nikt nie wstał.

- Nie będzie łatwo również dlatego, że w sytuacji,

w jakiej znalazła się stacja, nie da się niczego zmienić

metodą drobnych kroczków. Tego już próbowano.

Wiele razy i zawsze bezskutecznie. Mój pomysł na

sukces to frontalny atak - rewolucyjne zmiany

w programie. Chciałabym państwu od razu przedstawić

zarys projektu...

- Czy zechce pani na chwilę przerwać, panno

James? - Stalowy głos nie wróżył niczego dobrego.

A więc krach; nie miała wątpliwości, ale jakimś

cudem potrafiła jeszcze zachować zimną krew. Joel

miał wściekłość w oczach i groził jej tym spojrzeniem

nie na żarty.

- Czy chciałby pan coś dodać lub pomóc mi?

- Mimo kamiennych twarzy i pozornego opanowania,

oboje czuli, że nerwy mają napięte do ostateczności.

- Zarys projektu... Państwo i pani wybaczą, ale

background image

ROZBITKOWIE

97

odbędziemy jeszcze krótką rozmowę na osobności.

Bardzo proszę, panno James.

Wiedziała, że za drzwiami tej sali Joel spróbuje

rozerwać ją na kawałki za samowolę i przekroczenie

warunków umowy. To była właśnie pierwsza bitwa

do wygrania. Prawdziwa: o być albo nie być w stacji.

- Państwo wybaczą, za chwilę skończę zdanie.

- Obdarowała wszystkich promiennym uśmiechem.

- Pan Faber ma słuszność. - Pomyślała, że jedyne,

czego nie może stracić w tej chwili, to zalążka

aytorytetu. - Krótka przerwa pozwoli wam na

spokojne pozbieranie myśli i porozmawianie we

własnym gronie.

Może i nie skończysz, przemawiała do siebie

bezgłośnie na korytarzu, ale wychodzimy z pod­

niesionym czołem. Joel wczepił się palcami w jej

ramię i niemal popchnął w stronę gabinetu, który

okazał się pusty i sprawiał równie „godne" wrażenie

jak bentley z szoferem.

- Czy to moje biuro? - Tiffany zapomniała o drżą­

cych kolanach i postarała się o pogodną minę.

- Miało być twoje. - Schwycił ją teraz jeszcze

mocniej i zamiast maski ujrzała czystą furię. - W co

ty, do diabła, grasz, Tiffany?! Czy wiesz, co znaczy

nominalny dyrektor? To taki, który robi dobre

wrażenie, a nie rewolucje! I na to się zgodziłaś!

- Tak, ale zmieniłam zdanie. Po prostu...

- Czy tak traktujesz wszystkie swoje zobowiązania

- „po prostu"?

- Zawsze się z nich wywiązuję. Przekonasz się, jeśli

pozwolisz...

- Czy już wczoraj w to grałaś?

- Nie grywam w nic z ludźmi ani ludźmi, nie masz

powodu tak do mnie mówić!

- Ależ przepraszam! Ty tylko zawiązałaś mi ręce

i odeszłaś. A teraz znów kręcisz i gmatwasz sprawy.

background image

98

ROZBITKOWIE

- To bardzo proste.

- Z tobą nic nie jest proste! - Gwałtownym

zdesperowanym gestem jego ręce przecięły powietrze.

Szykowała się prawdziwa burza.

Tiffany dygotała ze strachu przed wybuchem

nagromadzonej złości, w głębi duszy zadowolona

jednak, że Joel dał się w końcu wyprowadzić z rów­

nowagi. Wszystko było lepsze od tej cynicznej maski.

Z piorunującym spojrzeniem sięgnął po główny

argument.

- Zgodziłaś się na tytularną funkcję, Tiffany. Więc

co ty, do licha, wyprawiasz?

- Postanowiłeś mnie wylać „planowo". Z góry

założyłeś porażkę. A ja nie chcę przegrać bez walki.

Normalnym uczciwym wyjściem byłoby spróbować.

A twój cyniczny zamysł zniszczy nas oboje. Zniszczy

moją wiarę w siebie. Dziękuję. Nie umiałabym żyć

według twoich zasad.

- A ja według twoich. Złamałaś umowę...

- Zmusiłeś mnie do niej.

- Nie było lepszego wyjścia.

- Nieprawda! Joel, zrozum, mam tu tkwić przez

miesiąc, a ty i tak sprzedajesz stację. Mogłabym

chociaż...

- Nie! Nie, nie i jeszcze raz nie! Wrócimy do umowy.

- Ale dlaczego? Nie oczekujesz chyba ode mnie, że

będę przez cały miesiąc wgapiać się we własne palce,

grać durnia i przyglądać się spokojnie prawdziwej

głupocie, przez którą ta firma wygląda, jak wygląda.

Czyste wariactwo! I oboje wychodzimy na półin­

teligentów: ja za wyjątkową skuteczność, ty za

wynajęcie takiego talentu.

- Jakoś to zniosę.

- A ja nie mam zamiaru!

- Nie jestem skłonny zmieniać decyzji, Tiffany.

- Więc wyrzuć mnie natychmiast! Możesz ogłosić,

background image

ROZBITKOWIE

99

że dzieli nas różnica stanowisk nie do pogodzenia.

Będzie to znacznie tańsze wyjście.

- I znowu mi odfruniesz. - Lekka ironia w głosie

mówiła, że Joel doszedł do siebie.

- To nie zależy tylko ode mnie. Do zgody trzeba

dwojga, prawda?

Ściągnął nerwowo usta, odwrócił się bez słowa

i podszedł do najbliższego okna. Tkwił tak, wpatrzony

w jakąś dal, dosyć długo, jakby zapomniał o jej

istnieniu. Tiffany miała okropne przeczucie, że tym

razem naprawdę go straci. Cisza stawała się nieznośna,

przerwało ją odległe bicie kościelnych dzwonów

i ostrożne pytanie Joela, które właściwie nie było

pytaniem.

- Nie dasz sobie niczego wybić z głowy?

Najchętniej zgodziłaby się na cokolwiek, byle tylko

nie groził jej, że „nigdy więcej". Bała się panicznie,

ale druga Tiffany - odważniejsza i zasadnicza - stawiała

wszystko na jedną kartę.

- Nie nadaję się, Joel, do roli pionka w cudzej

grze. Mogłabym przegrać w walce i ponieść konsek­

wencje porażki, ale firmować błędy innych, być kozłem

ofiarnym? Nigdy!

Kiwał z rezygnacją głową wracając do niej powoli,

atakując lodowatym, badawczym wzrokiem.

- Czy te ambicje są aż tak ważne, że dasz się

poćwiartować dla niepewnego sukcesu...

- Przestań! Ty udajesz czy naprawdę nie rozumiesz,

że chcę coś zrobić dla ciebie?

- Dla mnie? - powtórzył, jakby szukał w pamięci

znaczenia obcego słowa. - Wiesz bardzo dobrze,

czego ja chcę od ciebie, Tiffany, a to jeszcze jedna

z twoich tanich, świętoszkowatych sztuczek!

- Nie! Dzięki tobie zrobiłam udaną promocję I lavni

Bay, uratowałeś nas wczoraj przed kompromitacja,

powstrzymałeś tę wampirzycę Neridę. A teraz... bcnllry

background image

100

ROZBITKOWIE

i cały ten teatr. Nie mogę zrobić tego, o co prosisz,

Joel. Ale gdybyś mi pozwolił spróbować, stanęłabym

na głowie, żeby nam się udało. Przysięgam!

- Grasz o cholernie wysoką stawkę, Tiffany - po­

wiedział po długiej chwili ciężkiego milczenia. - I wcią­

gasz w swój hazard mnóstwo ludzi. To nie jest tylko

sprawa pomiędzy mną a tobą.

- Ale gra jest warta świeczki. - Przełknęła ślinę,

czując, że traci głos i siły.

- Każda gra z tobą jest warta świeczki. - Uśmiech­

nął się już normalnie, czyli ironicznie. - Tylko dlaczego

ja w nich wychodzę zawsze na szaro? A koszty rosną

i rosną... Mniejsza o to. Współpraca z tak ambitną,

pewną siebie damą ma swoją cenę i wiąże się z dużym

ryzykiem. - Mówił coraz spokojniej i chłodniej. - Mam

nadzieję, żę potrafisz ocenić stratę reputacji firmy,

jeżeli wskaźniki oglądalności zaczną spadać na łeb na

szyję.

Przygnębiona Tiffany zdała sobie nagle sprawę, że

lody puściły, i gdyby nie jego ponura mina, rzuciłaby

się Joelowi na szyję.

- Jestem pewna, że można je poprawić, Joel,

a gdybym miała kłopoty, poproszę o pomoc...

- ...Zacharego Lee. Grunt to rodzinka! - Roześmiał

się tak ciepło, że poczuła na plecach miły dreszcz.

Kiedy zaczął odchodzić w kierunku drzwi, krzyknęła

bezwiednie, stłumionym głosem.

- Joel!

Zostawiał ją, o nic tym razem nie prosząc!

- Położyłem ci na biurku miesięczne wynagrodzenie.

Masz zupełnie wolną rękę. Nie będę się w nic mieszał.

- Odwrócił się jeszcze w stronę pokoju. - Poczekaj

pięć minut. Wracam do sali wygłosić płomienne

kazanie. Dowiedzą się, kto tu od jutra rządzi i albo

ci pomogą, albo mogą się wynosić. Dalej radź sobie

sama.

background image

ROZBITKOWIE

101

- Nie będzie cię ze mną przez ten miesiąc? - Na

myśl o kolejnym rozstaniu wpadła w panikę.

- Lepiej, żebym się usunął na bok. Ludzie mówiliby,

że stoję za twoimi plecami. Poza tym mam inne

zajęcia, Tiffany. Chcesz coś dla mnie zrobić? W po­

rządku. Oddaję ci tę harówkę w prezencie. Bez żadnych

zobowiązań. Jeśli czujesz się na siłach, stawaj na

głowie. I oby ci się powiodło... czego i sobie życzę.

- Ale... - złożyła ręce w bezradnym geście -jak cię

znajdę, kiedy będę musiała...

- To miłe, że chcesz mnie na koniec rozbawić.

- Uśmiechnął się całkiem życzliwie, najwyraźniej już

rozbawiony. - Od początku naszej znajomości znaj­

dujesz mnie bez pudła, z wielkim wdziękiem. Tym

razem ja znajdę ciebie, Tiffany, kiedy nadejdzie

odpowiednia pora. Miej się na baczności.

I odszedł. Zamiast skakać z radości, Tiffany

wpatrywała się w zamknięte drzwi. Wygrała bitwę,

miała wolną rękę, lecz jakoś nie czuła się wolna.

Wcale nie chciała być wolna! Pragnęła, żeby Joel ją

kochał i nie zostawiał samej z wolnością. Zapadła się

jak w narkozie, wyobrażając sobie, że on jest obok

i za chwilę ją pocałuje.

Nagle się ocknęła. Pięć minut minęło. Rozejrzała

się po przestronnym gabinecie, zwracając uwagę na

piękne rośliny, ożywiające stonowany koloryt ścian

i mebli, oraz zaskakująco ekspresyjne obrazy. Za

następnymi drzwiami odkryła przytulną sypialnię

z przylegającą do niej łazienką.

Przypomniała sobie o kopercie z miesięcznym

wynagrodzeniem. Suma wypisana na czeku wydawała

się mało prawdopodobna i wzburzyła ją na nowo.

Wątpiła, czy tylu pieniędzy zażądałby wysoko noto­

wany menedżer z długoletnim doświadczeniem, nie

mówiąc o figurancie. Nie. Bentley, pieniądze, cały ten

blichtr były zwykłym przekupstwem.

background image

102 ROZBITKOWIE

Zrezygnowała w duchu z wszelkich skrupułów.

Miała rację krzyżując mu lisie plany, choć nie wiedziała,

dokąd ta przepychanka ich zaprowadzi.

Kiedy weszła do sali posiedzeń, Joela już nie było.

Wróci do mnie, pomyślała, albo znajdę go jeszcze

raz. To wszystko nie miałoby sensu, gdyby on

naprawdę odszedł.

Przy stole nie brakowało nikogo poza prezesem.

Kiedy uśmiechnęła się do zebranych, po raz pierwszy

odpowiedzieli jej uśmiechem. Tiffany nie bez pod­

niecenia zajęła fotel Joela.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Po poniedziałkowym wrzeniu nadszedł nieuchronnie

pracowity wtorek i Tiffany musiała wystawić swoją

odporność psychiczną na wielką próbę. Sytuacja była

poważniejsza, niż się spodziewała. Joel ani trochę nie

przesadzał. Kładli na szali nie tylko własny sukces,

ale kariery zawodowe wielu ludzi i olbrzymie sumy

zainwestowanego kapitału. Trzeba było pozyskać

nowych sponsorów, ze starymi uzgadniać zmiany

w programie, wywiązywać się z kontraktów. Tiffany

nie opuszczało dławiące uczucie, że porwała się

z motyką na słońce.

Największą zgryzotę stanowił ten niedorzeczny -jak

wkrótce osądziła - jednomiesięczny termin umowy.

Nie miała czasu na przyzwoitą kampanię reklamową,

na własne próby i błędy. W każdej chwili podejmowała

ryzykowne i, niestety, trudne do odwołania decyzje.

Ze zmęczenia i pośpiechu przestała nawet myśleć

o Joelu.

Pierwszy tydzień okazał się morderczy. Nie korzys­

tała nawet z bentleya, gdyż noc zastawała ją w biurze

przy pracy. Carol i Alan zawiadamiali codziennie

sekretarkę, że w Haven Bay wszystko w porządku.

W czasie opracowywania nowej ramówki pozwalała

sobie na długie telefoniczne rozmowy z Zacharym,

radziła się w sprawie różnych szczegółów, pytała

0 jego doświadczenia. Głównie jednak opierała się na

opinii szefów poszczególnych działów i dochodziła

z nimi do porozumienia.

Zwolnieni z poprzedniej dyscypliny i bardziej

background image

104

ROZBITKOWIE

ortodoksyjnej szkoły myślenia o telewizji, chętnie

pozwalali sobie teraz na własną krytykę i ciekawe

pomysły, skrzętnie dotąd skrywane dla świętego

spokoju. W połączeniu z najlepszymi koncepcjami

Tiffany, po długich rozmowach i teoretycznych

przymiarkach, powstawała oryginalna hybryda, którą

w normalnych warunkach wprowadzano by na wizję

stopniowo i ostrożnie. Tiffany nie miała czasu. Musiała

decydować i mieć pewne wyniki za miesiąc. Wszystko

to razem zakrawało na szaleństwo.

W następnym tygodniu puszczono promocje nowo­

ści, oczywiście w reklamowym opakowaniu. Popular­

ność wzrosła, zapanował ostrożny optymizm, co w ża­

den jednak sposób nie przesądzało sprawy. Miarodajne

mogły być dopiero wyniki z dwóch następnych tygodni.

Odbył się wielki generalny remont. Niektóre pozycje

nadawały się do gruntownej przeróbki, inne po prostu

zdjęto. W audycjach dziecięcych za dużo było pusto­

słowia, a za mało humoru. Wiadomościom brakowało

depesz ze świata... i tak dalej.

Niezmienną sympatią cieszył się tylko jeden program:

„Goście Samanthy Redman", nadawany codziennie

po głównym dzienniku. Rasowa gwiazda telewizyjna,

ulubienica publiczności, przeprowadzała w nim błys­

kotliwe wywiady z osobistościami życia publicznego.

W trzecim tygodniu eksperymentu wydarzyło się

nieszczęście. Samantha w drodze do pracy, na wieczor­

ne nagranie, została ciężko ranna w wypadku samo­

chodowym. Kiedy fatalna wiadomość dotarła do

studia, było o wiele za późno na szukanie zastępstwa.

Gordon West, realizator audycji, wyrywał sobie

dosłownie włosy z głowy.

- Do licha! Wypuścić taką rybę! Ganialiśmy za

panem Pattersonem od tygodni. Samantha chciała

dać mu prawdziwy wycisk. Nie zostałaby po tym

„świętym Franciszku" mokra plama!

background image

ROZBITKOWIE 105

Tiffany podzielała jego frustrację. Wywiad z Neilem

Pattersonem miał być prawdziwą bombą. Podejrzany

od dawna o sprzeniewierzenie milionów dolarów

z publicznych funduszy charytatywnych, wydawał się

nieuchwytny. Kokietował publiczność swoją troską

o biednych i pokrzywdzonych, oskarżał prasę o znie­

sławienie i pokazywał czyste ręce. Samantha Redman

gotowa była na oczach telewidzów zburzyć wizerunek

dobroczyńcy ludzkości i udowodnić mu oszustwo.

- Zapowiadaliśmy ten wywiad we wszystkich ga­

zetach. Ludzie czekają przyklejeni do telewizorów

- jęczał Gordon. - Nie dostaniemy tego skurczybyka

po raz drugi! Przeleciał nam koło nosa.

- Ja to zrobię - powiedziała Tiffany bez za­

stanowienia, odruchowo, jakby nie było innego wyjścia,

niż usiąść za sterem opuszczonego okrętu. Robiła

wywiady, ale nie tej klasy, nie tak trudne. Słowo się

rzekło...

Gordon przełknął jej decyzję bez słowa. Wydawał

się teraz podwójnie przerażony. Pozbierał się jednak

natychmiast i udzielił Tiffany wszelkich fachowych

wskazówek.

O wpół do siódmej zasiadła z Neilem Pattersonem

przed kamerami. Był szczupłym, szpakowatym panem

po pięćdziesiątce, pewnym siebie i swojego uroku.

Tiffany wyliczyła z podziwem w głosie wszystkie

fundacje dobroczynne firmowane jego nazwiskiem.

Dawała mu fory, widząc rosnące zadowolenie na jego

twarzy. Patterson był kutym na cztery nogi politykiem,

żyjącym z umiejętności przekonywania ludzi do

najróżniejszych rzeczy. Tiffany - nieznaną przypad­

kową dziennikarką. Zapowiadała się walka słonia

z mrówką.

Mówił gładko i potoczyście. Na każde pytanie miał

gotową odpowiedź. Nieprawda, że brakuje milionów

dolarów z funduszu, którym zarządzał. Dokumenty

background image

106 ROZBITKOWIE

zginęły w pożarze. Nie z jego winy. Finansowe

rozrachunki były tak skomplikowane, że nikt nie

odtworzy ich z pamięci.

Rozmowa wiodła donikąd. TifTany zaczęła niemal

podziwiać Neila Pattersona, przemawiającego jak

gorliwy członek komitetu parafialnego, za jego

niezwykłe umiejętności. Jeżeli ten człowiek rzeczywiście

popełnił ciężką defraudację, ona tego nie udowodni.

Może Samantha miała w zanadrzu jakiś haczyk?

W każdym razie telewidzowie spodziewali się krwawego

starcia dwóch lwów, a nie mdłej pogawędki. Poczucie

klęski tak ją przygnębiało, iż ledwie się mogła skupić

na układaniu kolejnych nudnych pytań.

Wobec zbyt łatwego zwycięstwa Neil Patterson nie

ukrywał pogardy dla przeciwnika. Zbaczał z tematu,

zaczął reklamować loterię dobroczynną, cytując

z pamięci wszystkie dane i rewelacyjne zyski.

- Nadzwyczajne... - mruczała Tiffany, zmuszając

się do złośliwego uśmiechu. - Nie spotkałam jeszcze

człowieka z taką pamięcią do liczb i szczegółów.

Moje gratulacje, panie Patterson!

- Pani mi pochlebia, panno James - roześmiał się

skromnie.

- Ani trochę. Zapewne chowa pan w pamięci

równie skrupulatne rozliczenie tej stosunkowo drobnej

operacji finansowej sprzed roku. To hańba, żeby

w praworządnym kraju zniknęły miliony ze społecznego

funduszu, a pan popadał w amnezję, kiedy trzeba coś

wyjaśnić.

Zaskoczony najwyżej przez ułamek sekundy, zaczął

brylować z jeszcze większą swobodą, sypiąc jak

z rękawa anegdotami o „wybiórczej" pamięci. Tiffany,

poruszona do głębi eksplozją inteligencji i bezczelności,

nie zdołała odebrać mu głosu. Czas się skończył,

puenta należała do Pattersona.

Kompletna klapa. Spojrzała zrozpaczona i upoko-

background image

ROZBITKOWIE

107

rzona na Gordona Westa, który uśmiechał się współ­

czująco. Z oczami wbitymi w podłogę, jak postrzelone

zwierzę, powędrowała do pustego gabinetu lizać rany.

Popchnęła drzwi i... zamarła. Przy oknie, tyłem do

niej, stał Joel. Nie musiała zapalać światła, żeby

wymówić właściwe imię. Tę sylwetkę rozpoznałaby

na końcu świata. Nie zastanawiała się, dlaczego zjawił

się przed upływem miesiąca. Łaknęła jego obecności

jak tlenu, więc przyszedł - na ratunek. Zamknęła

drzwi i nie spiesząc się już nigdzie, wdychała bezpieczną

ciszę.

Kiedy zapaliła wreszcie światło, Joel odwrócił się

od okna. W jego czarnych oczach zobaczyła tysiące

pytań i pulsujące napięcie. Musiał wiedzieć, co czuła.

I nagle - w miejsce ulgi pojawiła się jeszcze głębsza

rozpacz. Nie pragnął jej, tylko widoku tej klęski!

- Słyszałeś o wypadku Samanthy?

- Tak. Drobne obrażenia, na szczęście. Ale nie

będzie jej przynajmniej przez tydzień. - Subtelnie

dawał do zrozumienia, że jakieś zastępstwo będzie

konieczne.

- Cieszę się, że nie jest ciężko ranna. Oglądałeś to?

- wskazała palcem pusty ekran telewizora.

- Nie do końca.

- I co? - Sama nie wiedziała, po co męczy siebie

i jego, skoro pierwsza odpowiedź była szczera. Nie

wytrzymał do końca.

- Z tego, co słyszałem, niezbyt go przycisnęłaś.

Odetchnęła ciężko. Taka jest prawda. Nie znajdzie

u nikogo pocieszenia, bo sfuszerowała i koniec.

Mierzyła siły na zamiary i przeliczyła się.

- Nie powinnam się na to porywać.

- Dałem ci wolną rękę, Tiffany.

- Nie było nikogo na jej miejsce. Ale wiem, że

powinnam wymyślić coś innego. Gdybyś wtedy był...

- Kazałbym ci zastąpić Samanthę.

background image

108

ROZBITKOWIE

- Żeby ośmieszyć pozycję, którą sam mnie uszczęś­

liwiłeś?

- Raczej z powodu obsesji, którą mam na twoim

punkcie.

- Obsesji?

- Z braku lepszego słowa - kpił z niej czule - trzeba

to nazwać obsesją. - Pragnę cię, Tiffany. Od pierwszej

chwili. I nie dbam już o koszty naszego szaleństwa.

Nawet studio może iść pod młotek. Nic mnie to nie

obchodzi.

Zrobiło się jakoś cieplej, ale Tiffany czuła przez

skórę, że słowa Joela były nie tylko deklaracją uczuć.

Wiedział lepiej od niej, co się działo ze studiem,

i przynosił niedobre wieści. Kolejna fala desperacji.

Czarna otchłań bez wyjścia! Straciła wiarygodność,

zawiodła ludzi, którzy uwierzyli, że oprócz tupetu ma

trochę talentu. Łzy złości i rozpaczy napłynęły jej do

oczu.

- Nie sprawdzam się, Joel. Przeceniłam swoje siły.

- Rozłożyła ręce w bezbronnym geście. - Więc

dlaczego, do cholery, jeszcze teraz wydaje mi się, że

wiem, co trzeba zrobić!

- Nie płacz! To nie jest tego warte - powiedział

z wahaniem w głosie. - Chciałem, żeby się udało,

Tiffany. Wszyscy tutaj ci tego życzyli.

- Ale się nie udało.

Przyciągnął ją do siebie i objął. Dopiero wtedy,

wtulona w gniazdo ciepłych, mocnych ramion rozkleiła

się na dobre. Joel muskał policzkiem jej włosy,

poszturchiwał delikatnie brodą. Słowa, które z siebie

wykrztusił, paliły szczerością.

- Wiem coś o pechu. Kiedy szlachetne intencje,

dobra wola obracają się przeciw tobie i zamieniają

w wyrzut sumienia. Twoja wpadka to drobiazg,

Tiffany. Mnie obwiniali o śmierć innych ludzi. Tego

nawet czas nie zatrze. Pewnie, że chciałabyś cofnąć

background image

ROZBITKOWIE

109

zegar, zrobić wszystko inaczej. Ale co się stało, to się

nie odstanie. Pomyśl więc sobie, że to tylko przed­

stawienie! Jesteśmy cali i zdrowi!

Czy ona śniła? Joel nie przyszedł jej krytykować

ani wyrzucać. Zjawił się, kiedy potrzebowała pocie­

szenia. Kiedy tęskniła do jego ciała, zapachu, smaku

pocałunku.

- Joel...

- Cicho, cicho - zamruczał, przyciskając ją do

piersi jak wystraszone dziecko. - Chcę cię tylko

przytulić.

Nieprawda. Czuła, jak jej pożąda, jak drżą jego

mięśnie napięte do granic wytrzymałości. Trzymał

w ramionach kobietę, a nie dziecko. Był czuły, ale

pragnął jej całej, tak jak ona jego. TifTany poddała się

bezwarunkowo, nie było pomiędzy nimi żadnej gry,

strach okazał się niczym wobec pożądania.

- Joel, chcę się z tobą kochać. Teraz. Nie odmawiaj

mi, Joel.

Wstrzymał oddech. Ujął w ręce jej głowę, potem

wsunął palce w jedwabiste włosy, pociągnął lekko do

tyłu, zmuszając, żeby spojrzała mu w oczy.

- Jesteś tego pewna?

- Pocałuj mnie - szepnęła. Nie chciała więcej słów,

wątpliwości. Nareszcie przestała myśleć i błagała go

o to samo.

Nie pytał już więcej. Całował ją gwałtownie, jakby

po raz pierwszy i ostatni. TifTany zatracała się

w cudownej świadomości, że tej lawiny nic nie

powstrzyma. Była bezsilna wobec jego rosnącej siły

i podniecona własną uległością. Wypijał z niej wszystkie

soki, żądając coraz więcej. I nie było rzeczy, której by

mu odmówiła.

Gdyby musiała przejść do sypialni, nogi odmówiłyby

jej posłuszeństwa. Nie prosił o to. Wziął ją na ręce

i zaniósł do łóżka, nie przestając całować. Może bał

background image

110

ROZBITKOWIE

się słów, ale słowa im nie groziły, należały do innego

wymiaru rzeczywistości.

Joel rozbierał ją powoli i ostrożnie, chcąc roz­

koszować się tą chwilą jak najdłużej. Gładził delikatnie,

pieścił ustami, coraz czulej, mniej zachłannie. Dziki

głód przerodził się w najsubtelniejszy apetyt, dzięki

któremu odkrywał z bałwochwalczym uwielbieniem

każdy milimetr jej nagości.

Sprawił, że po raz pierwszy w życiu była zafas­

cynowana własnym ciałem. Wyobraziła sobie, jak ją

widzi Joel i poczuła się piękna! Lubiła swoje włosy,

szyję, ramiona, linię talii i bioder, po której jego palce

błądziły z namaszczeniem. Miała piersi stworzone dla

jego dłoni, z koniuszkami proszącymi o jego usta.

Joel był nią tak całkowicie pochłonięty, że Tiffany

nie próbowała się odwzajemniać. Drżała pod jego

palcami, doskonale bierna, niezdolna zresztą do

żadnego skoordynowanego gestu.

Krótkie nawet oddalenie, kiedy zrzucał ubranie,

wydawało się nieznośne. Westchnęła z ulgą, tonąc na

powrót w jego ramionach, zagarnięta nagimi, gorącymi

udami, zaatakowana agresywną męskością. Czuła, że

ten żar przenika ją do szpiku kości. Nowy pocałunek

był prowokujący, kuszący niczym taniec wojenny do

miłosnego pojedynku. Jego język wypełnił ją, najpierw

łagodnie, jakby czekając na odpowiedź. Trzęsła się

cała, nie mogąc tego opanować, wilgotna i oczekująca,

błądząc palcami nieprzytomnie po jego plecach,

poruszając się pod nim prosząco, aż poczuł, że

przekracza próg własnego pożądania, że Tiffany

doprowadza go do szaleństwa.

Wbił się w nią jednym silnym pchnięciem w akom­

paniamencie jęku. Udami oplotła jego biodra, z nie

tłumionym westchnieniem ulgi, z uczuciem doskonałej

pełni. Poruszał się wolno, rozmyślnie, jakby roz­

koszując się pierwszym nasyceniem. Tiffany, zadowo-

background image

ROZBITKOWIE

111

lona z tego rytmu, odpowiadała mu nieznacznymi

ruchami bioder, witając kolejne fale przypływu

i przedsmak euforii.

Nagle, w sposób dotąd nie znany, zaczęła czuć

wszystko dotkliwiej i wyraźniej: odurzający aromat

ich ciał, rzeźbę każdego muskułu, kropelki potu na

owłosionym torsie. Niepewnie uniosła ręce. Palce

uczyły się ciepła jego skóry, odkrywały bicie serca,

grę mięśni.

Z ust Joela wydarł się na wpół dziki skowyt. Zaczął

pędzić na oślep, porywając ją ze sobą. Przez ich ciała

przebiegł nagły prąd i wspólnie dobili do brzegu.

Opadł na nią bez tchu, w wyciągnięte ramiona,

bezbronny i uspokojony. To, na co czekali, nadeszło.

Tiffany błagała los w uniesieniu, żeby trwało bez końca.

Drżał pod jej kruchymi palcami, które odzyskały

śmiałość - gładziły biodra i pośladki, błądziły po

kręgosłupie i udach, niecierpliwie, jakby nadrabiając

stracony czas. Wargi wspinały się po szyi, dziwiły

słonej skórze.

Joel wsparł się na łokciach, objął dłońmi jej twarz

i wolno, z nabożeństwem, całował oczy, brwi, policzki,

kąciki ust. Potem ułożył ją całą w kołysce swoich

ramion i opadł na bok. Tuląc jak dziecko, przebiegał

opuszkami palców po plecach.

W błogim zadowoleniu Tiffany przyznawała się

w duszy, że spodziewała się po jego temperamencie

gwałtownej namiętności, niepohamowania, raczej

krótkiej wiosennej burzy niż takiej czułości.

Joel był najcudowniejszym kochankiem. Przeczu­

wała, że są dla siebie stworzeni już pierwszej nocy,

kiedy się poznali, ale na myśl o tych wszystkich

kobietach, z którymi być może tak samo... Drgnęła

jak po niemiłym przebudzeniu.

- Zimno ci? - zamruczał cicho, łaskocząc sobie

wargi jej włosami, ogrzewając ciepłym oddechem szyję.

background image

112

ROZBITKOWIE

- Nie - odpowiedziała gorliwie, odganiając w panice

wszystkie złe myśli. Tym razem musiało być inaczej.

Joelowi zależało na niej. Nie miała powodu nie

wierzyć własnej intuicji.

- Przecież wiesz, że nie pozwolę ci teraz odejść,

Tiffany - powiedział z satysfakcją w głosie. Zaśmiał

się triumfująco i przewrócił ją na plecy. Miał szczęśliwe,

łagodne oczy. Iskrzyły się radosnym pożądaniem,

które nie przypominało już tamtego dzikiego głodu.

- Pragnę cię jeszcze bardziej...

Niski głos Joela działał jak wyrafinowana pieszczota.

Tyle nie spełnionych pragnień kryli przed sobą. Wiele

od siebie żądali i wiele mieli do ofiarowania. Instynkt

nie mylił jej! Czyż nie czekała od lat na tego właśnie

mężczyznę? Może przed nimi trudna droga, mnóstwo

rzeczy powinna zrozumieć, ale teraz nie chciała myśleć.

Wszystko w niej jakby budziło się do życia.

- Jesteś piękna... piękna wszędzie - szeptał, a jego

ciało kusiło na nowo, wymagało, błagało o wzajem­

ność. Spojrzała mu w twarz i wygięła plecy tak, że

koniuszki piersi dotknęły ust Joela. Mruczała z zado­

wolenia, kiedy ssał najpierw jeden sutek, potem drugi,

w końcu zaczęła drżeć oszołomiona.

Chwilę wcześniej, kiedy leżeli spokojnie, miała z nim

porozmawiać o tylu rzeczach. Teraz poddała się,

o wszystkim zapomniała, była rozpaczliwie wdzięczna

za to, co czuła, i chciała, żeby dogonił ją w tej

gorączce. Zapomniała o bierności i lękach. Należała

do niego w taki sposób, o jakim dotąd mogła tylko

marzyć. Potrafiła być odważna i niepohamowana.

Prosiła go całą sobą, żeby nigdy nie pozwolił jej odejść.

Tym razem pochyliła się nad Joelem i kompletnie

zatraciła w namiętnej pieszczocie. Całowała każdy

milimetr jego ciała, czując, jak pulsuje z rozkoszy,

widząc, jak maluje się na jego twarzy uczucie błogości.

Kiedy nie mógł dalej czekać, objęła nogami jego

background image

ROZBITKOWIE

113

biodra i zaczęła poruszać się delikatnie, kojąco, jakby

chciała przeciągnąć tę chwilę w nieskończoność. Joel

mokry od potu unosił się prosząco. Wreszcie opadł

na plecy z jękiem, pociągnął ją na siebie z całej siły

i zanurzył się w niej do końca.

Pędzili w szalonym tempie, w błogim zespoleniu,

zostawiając za sobą to wszystko, co nie było ich

jednym rozpalonym ciałem. Naraz zwolnili, przylgnęli

do siebie mocniej, w zachwycie nad czymś, co gęstniało

z minuty na minutę i miało się dopełnić.

Nie pozwól mi odejść - bezgłośnie krzyczała Tiffany.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Błogostan, w który zapadli, nie mógł trwać wiecznie.

Tiffany, chcąc nie chcąc, musiała pomyśleć o następ­

nym dniu, o tym, co ma zrobić ze sobą i nieszczęsnym

programem Samanthy.

Joel nie był skory do powagi ani nie łaknął powrotu

do telewizyjnej rzeczywistości.

- Mów do mnie jeszcze, Tiffany... właśnie tak...

kiedy tylko zechcesz i jak najczęściej - roześmiał się

beztrosko, rozluźniony i wesoły. Musnął wargami jej

usta. - Jak mogę ci pomóc? Zrobię wszystko, co

będzie w mojej mocy.

- Niczego nie chcę, Joel. - Ukojona ciepłem jego

głosu wyciągnęła rękę i pogładziła lekko szorstki

policzek. - Nie chcę, żebyś musiał coś dla mnie robić.

Bo ty też jesteś piękny, wiesz?

Pocałował wnętrze jej dłoni i zaczął lekko gryźć

palec po palcu. Tiffany krew napłynęła do twarzy.

- Nie pomagasz mi się skupić, Joel. A musimy

podjąć jakieś decyzje. Na przykład, jak mam rozwiązać

ten pasztet z wywiadami Samanthy.

- To nie problem. - Miał minę, jakby rzecz nie

warta była roztrząsania. - Znajdź kogoś dobrego na

czas jej nieobecności. Za odpowiednio wysoką cenę

kupisz jutro, kogo zechcesz.

Znajoma cyniczna nuta, której tak nie lubiła!

Z drugiej strony, to wszystko nie było takie proste.

Pamiętała, że Joel wspominał mimochodem o sprze­

daży stacji. Niby dlaczego miałby płacić coraz wyższą

background image

ROZBITKOWIE

115

cenę za jej upór i błędy? Nie mówiąc o tym, że

wciągała w zwykły hazard pracujących tu ludzi.

- Nie jestem już żadnym dyrektorem - powiedziała

zdecydowanie. - Poddaję się i winna jestem przeprosiny

całemu zespołowi.

- To niekonieczne, Tiffany. - Podniósł głowę,

słysząc, że nie żartuje. Ściągnął poważnie brwi.

- Oglądałem wstępne wyniki z tego tygodnia. Niektóre

są wspaniałe! Z kilkoma pomysłami trafiłaś w sedno,

inne nie chwyciły. Średnia oglądalność poszła w górę.

- Na ile? Powiedz konkretnie.

- Trochę.

- To znaczy, że kilka programów pali całą resztę.

Jak ten mój dzisiejszy.

- Mniej więcej. Trzeba je zdjąć albo zmienić. Ale

większość nieźle się trzyma.

- Przegrałam na całego. Zawiodłam wszystkich.

Ciebie. Sponsorów. Siebie samą. Zespół. Stację...

Joel robił dobrą minę, żeby ją pocieszyć, ale nie

chciał chować głowy w piasek ani zamydlać oczu

Tiffany.

- To nie tak - zaczął przekonywająco, kładąc jej

na ustach wskazujący palec. Jesteś rozżalona, ale

spróbujmy spojrzeć obiektywnie na to, co zrobiłaś.

Masz niezwykłego nosa. Udało ci się przerwać zaklęty

krąg menedżerskiej miernoty, która wykańczała stację.

Przecierasz drogę w dobrym kierunku. Teraz powinnaś

skoncentrować się nad tym, co już wyszło i spokojnie

pomyśleć o reszcie.

Tiffany chłonęła każde słowo z tej popisowej mowy

obrończej. Joel postanowił użyć wszelkich argumentów

i całego swojego wdzięku, żeby w końcu przestali

rozmawiać o porażce.

- Tiffany, to, co osiągnęłaś, liczy się o wiele bardziej

niż suche dane. Obrałaś dobry kurs. Udowodniłaś, że

niektóre programy są do niczego, całkiem nie z tej

background image

116

ROZBITKOWIE

epoki. Pomogłaś wielu zasiedziałym „starym wyjada­

czom" zdjąć klapki z oczu. Trochę na początku

postraszyłaś i proszę: nie wiem, czy zdążyli się tak

napocić, jak obiecywałaś, ale nie ma śladu po tej

cholernej apatii. Zabrakło ci tylko czasu. Porażki

trzeba nazwać błędami i zwyczajnie je naprawić.

Stare knoty zastąpić czymś świeższym. A ty właśnie

czujesz bluesa. Od takiego rachunku sumienia mog­

łabyś jutro zacząć. Nie wynika z niego żadna porażka.

To już jest sukces, Tiffany!

Patrząc z takiej perspektywy, ryzyko, które podjęła,

wydawało się całkiem usprawiedliwione, a porażki

trochę przyblakły. Joel w każdym razie nie czuł się

zawiedziony.

- Czy chcesz, żebym to ciągnęła? - spytała bardziej

z ciekawości niż chęci usłyszenia twierdzącej od­

powiedzi. Naprawdę nie była pewna, czego się po niej

spodziewa.

- Jeżeli lubisz tę robotę, Tiffany, myślę, że uda mi

się jakoś trzymać od ciebie z daleka... przez cały

dzień. Jeżeli noce będziesz dzielić ze mną.

Pomysł nie wydał się najgorszy. Z oczu Joela

promieniował taki żar i nienasycenie, iż zastanawiała się

tylko, czy kiedykolwiek spełni choć część jego pragnień.

Chciałaby móc powiedzieć, że lgną do siebie duszą

i ciałem. O jego duszy wiedziała jednak niewiele,

a tak naprawdę lgnęły do siebie ich ciała - z nieznośnej,

nieposkromionej żądzy. Wystarczyłoby jej na długo,

być może na lata wzajemnej fascynacji, może jedno

bez drugiego nie potrafiłoby żyć, ale Tiffany pragnęła

więcej. Joel był jak samotny myśliwy, samowystar­

czalny, daleki, niedostępny. Ona tego nie rozumiała

i wierzyła, że znajdzie się jakaś furtka. Należała do

ludzi, którzy wszystko muszą wiedzieć i rozumieć,

nawet uczucia rozbierają na czynniki pierwsze. Czczą

porządek i konsekwencję.

background image

ROZBITKOWIE

117

- Naprawdę mnie pocieszyłeś, Joel, jestem ci za to

ogromnie wdzięczna, ale sama wiem, że nie mogę

zostać.

- Z powodu dzisiejszego występu? To tylko jeden

błąd, uparciuchu.

- O jeden za dużo. Nie umiałabym od tych ludzi

niczego wymagać. Patrzeć im spokojnie w oczy. Musisz

znaleźć kogoś naprawdę dobrego, Joel. Kogoś, kto

pociągnie ten wózek do przodu, w tym samym

kierunku, ale skuteczniej, pewniejszą ręką.

- Będę się upierał przy tobie, Tiffany.

- Nie. Tu potrzeba zawodowca, energicznego, sto

razy odważniejszego ode mnie. Takiego, który nie

będzie się bał własnych błędów i z każdego potrafi

wybrnąć, zamiast płakać szefowi w rękaw. Pewnie, że

miałam jakieś atuty, mnóstwo pomysłów i dobrych

chęci, ale to nie zmienia faktu, że jestem zwyczajną

amatorką o słabych nerwach.

- Nie przesadzaj.

- Jestem zdecydowana.

- Za nic nie zmienisz zdania? - Wypatrywał w jej

oczach cienia wątpliwości.

- Nie.

- No i bardzo dobrze. - Opadł na plecy od­

prężony, z błogim wyrazem twarzy. - To znaczy,

że wcale ci na tym nie zależy. I nie będziemy

się musieli ukrywać. Zamieszkaj ze mną w Leisure

Island, Tiffany.

Na końcu języka miała ochocze „tak", bo niczego

bardziej nie pragnęła, niż być z Joelem. Wtem

jakiś nagły impuls odebrał jej głos. Dziesiątki pytań

zaczęły bombardować i tak już zagmatwane myśli,

ale na to jedno jedyne musiał wreszcie odpowiedzieć.

Tajemnica sprzed dwudziestu lat zadręczyłaby ich

wcześniej czy później, przez samo to, że była ta­

jemnicą.

background image

118

ROZBITKOWIE

- Powiedz mi... - błagała i wzrokiem, i pieszrzotą,

po której Joel spodziewał się wszystkiego, tylko nie

rozdrapywania starych ran.

- Śmiało, co tylko zechcesz - zachęcał rozbrajającym

uśmiechem.

- Powiedz mi... - zmieniła głos - kto wtedy zginął?

Za czyją śmierć ktoś cię obwinia?

Uśmiech Joela zamienił się w kamienny grymas,

straszny i nieprzenikniony. Nie próbował umykać

wzrokiem, ale te oczy nie miały żadnego wyrazu, była

w nich tylko ciemność i przepaść.

Tiffany przeszył dreszcz strachu. Wstrzymała od­

dech, nie wiedząc, co się dalej stanie. Popełniała

niewątpliwy gwałt na jego duszy, skoro on nie miał

ochoty się otwierać, ale jeśli tak będzie zawsze...

- Czy to się teraz liczy? - spytał beznamiętnym

głosem, jakby pod wpływem szoku opuściły go wszelkie

namiętności.

- Nie znam odpowiedzi. To ty musisz mi wszystko

wytłumaczyć.

Czuła jego niechęć, domyślała się pojedynku, jaki

toczył sam z sobą, a kiedy się w końcu odezwał,

w każdym słowie słychać było dotkliwy ból.

- Nazywała się Mary-Beth Macauley.

Tiffany rozpaczliwie zapragnęła dzielić z nim ten

ból i natychmiast pożałowała swej ciekawości. Ale

słów się nie cofa. Odpowiedź, której się przestraszyła,

nie mogła zawisnąć w powietrzu.

- Była wtedy z tobą na łodzi?

- Tak.

- Z twoim dziadkiem.

- Tak.

- Kochałeś ją, Joel?

- Tak.

Żadnych dwuznaczności, wahania w głosie. Żadnego

tłumaczenia, że był wtedy za młody na miłość. Suche

background image

ROZBITKOWIE

119

fakty. On i Mary-Beth wspólnie ryzykowali życiem.

On wrócił sam i tego mu nie wybaczyli.

Nie chciała zadać następnego pytania, ale pomyślała

zrozpaczona, że nie rozwieje inaczej straszliwego

podejrzenia...

- Czy Mary-Beth miała szafirowe oczy?

- Skąd wiesz? - Wzdrygnął się, najwyraźniej

zaskoczony. - Stary Garret o wszystkim ci opo­

wiedział?

- Niezupełnie. Nigdy nie mówił o żadnej dziew­

czynie.

A więc zapomniał, co sam powiedział na „Liberty"

w ich pierwszy wieczór: „Przeklęte oczy... czy masz

pojęcie, co ze mną robisz?" Ale ona nie zapomniała.

Kiedy całował ją wtedy nieprzytomnie, zatracił się we

wspomnieniach o tamtych oczach i tamtej dziewczynie,

którą kochał i stracił.

Joel starał się nad sobą panować. Chował gorzki

grymas ust i złe błyski w oczach.

- Czy te szczegóły mają dla ciebie jakieś znaczenie?

- spytał głosem wypranym z wszelkich emocji.

Mary-Beth nie żyła. Od dwudziestu lat, krzyczała

bezgłośnie Tiffany, powstrzymując łzy. Mary-Beth

była duchem, a ona kobietą z krwi i kości, którą

przed chwilą trzymał w ramionach, z którą pragnął

dzielić życie.

Jak długo? Nie wiedziała. Joel nie obiecywał stałości.

Może powinna na nią liczyć, a może zawiedzie się

i tym razem. Przysięgała sobie co prawda, że już

nigdy więcej „luźnych" związków, w których jedna

strona cierpi, a druga istotnie jest „luźna". Z drugiej

strony nie wierzyła, że duch Mary-Beth opuści ich

kiedykolwiek.

- Tiffany? - Obolały głos Joela wyrwał ją z zamyś­

lenia. Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą osowiałą

twarz.

background image

120

ROZBITKOWIE

- Mieszkanie razem nie byłoby chyba dobrym

pomysłem. Jeszcze nie w tej chwili.

Zmarszczył brwi, jakby szukał odpowiednich słów.

- Chciałbym o ciebie dbać. Spełniłbym każde twoje

życzenie, każdą zachciankę, moglibyśmy jeździć po

świecie...

- Przestań, Joel, wiesz, że nie o to chodzi. Domyś­

lam się, że stać cię na utrzymanie nas dwojga „na

przyzwoitym poziomie". - Uśmiechnęła się. - Musisz

mi dać trochę czasu na pomyślenie. Może zresztą

oboje potrzebujemy więcej czasu. Już widzę, jak ten

babsztyl, Nerida Bellamy, rozszarpuje nas na strzępy,

gdyby... się nie udało. Zrozum, nie stać mnie na

miłosny zawód. Jestem nieodporna.

- Czasu - powtórzył słowo ironicznym tonem.

- Ile czasu?

- Przykro mi, Joel, ale nie wiem. Na pewno nie

pojadę do ciebie dzisiaj. Za dużo się wydarzyło.

Muszę się oswoić z tym wszystkim.

Tak bardzo chciała z nim zostać, ale jak pogodzić

nowe życie z Mary-Beth, Mary-Beth, której ukradła

szafirowe oczy?

- Mnie też jest przykro. Znowu będę musiał czekać.

- Zaczął całować ją gwałtownie, pieścić rękami, jakby

przypominając, na co będą musieli czekać oboje.

- Zmień zdanie - szeptał kusząco, z niekłamaną

ekstazą. - Wystaw mnie na próbę, dyktuj jakie chcesz

warunki...

- Nie... proszę -jęczała Tiffany, zastanawiając się,

czy przypadkiem nie postradała zmysłów, czy rozumie

samą siebie. - Nie dzisiaj, nie tej nocy, Joel.

Nie mogła go dalej dręczyć pytaniami o Mary-Beth,

ale zaprzedałaby duszę diabłu, żeby poznać całą

prawdę. Garret, pomyślała, jutro mi powie! Joel

zdradził się, że stary rybak wie o wszystkim. Musiał

wiedzieć. I inni starzy mieszkańcy Haven Bay.

background image

ROZBITKOWIE

121

Obwiniali go o śmierć dziewczyny i dlatego Joel

nienawidził tego miejsca.

Dla Garreta również przeszłość nie umarła! „Za

wiele wody upłynęło, żeby nienawidzić". Kłamał!

Wpychał ją Joelowi w ręce z powodu szafirowych

oczu, użył jako przynęty, narzędzia zemsty, żeby

złapać go we własne zdradzieckie sieci.

A Joel miał na jej punkcie obsesję.

Nie miłość.

Obsesja!

Pomimo tych dręczących myśli pokusa zapomnienia

i spędzenia szalonej nocy w Leisure Island była tak

silna, iż Tiffany z trudnością wstała z łóżka. Wydawało

jej się, że Joel widzi jej niezdecydowanie, słabość i że

nią gardzi. Zebrała pospiesznie ubranie i odwracając

od niego wzrok, uciekła do łazienki. Miała wszystkiego

dosyć. Jutro, westchnęła do lustra. Jutro się pozbiera,

przyciśnie Garreta i zacznie normalnie myśleć.

Kiedy wyszła, Joel był już ubrany. Siedział skulony

w nogach łóżka, z pochyloną głową. Nagle wstał,

wyprostował się, i wrażenie samotności zniknęło.

Oczom Tiffany objawił się Joel z fotografii prasowych:

wysoki, dumny, pewny siebie, godny zaufania. Prze­

mówiła czule, jakby nie dostrzegła metamorfozy.

- Joel... czyja też mogłabym coś dla ciebie zrobić?

- Tak. Myślę, że znalazłaby się jakaś pożyteczna

misja. - Uśmiechnął się pogodnie.

- Poza uszczęśliwieniem swoją osobą Leisure Is­

land...

- Poza tym mogłabyś mnie uszczęśliwić złowieniem

Zacharego Lee.

Zatrzymała się w niemym osłupieniu.

- Potrzebuję wielkiego menedżera. Szefa stacji.

Próbowałem go już kiedyś namówić. Nie był zainte­

resowany. Ale gdybyś ty przedstawiła mu dokładną

ofertę, wysłuchałby spokojniej. Powiedz, że może

background image

122 ROZBITKOWIE

przyjść ze swoim projektem umowy, własnymi warun­

kami. Idę niemal na wszystko. A jeżeli da tutaj

prawdziwego czadu, jeśli będzie wystarczająco wielki,

możemy się połakomić na rozbudowanie stacji w sieć

telewizyjną! Będzie szefem tego wszystkiego, prawdziwą

gwiazdą, jeśli nie zawiedzie go nos. Decyzja należy do

niego, ale proponuję mu grę o najwyższą stawkę,

wejście na szczyt, jeśli wierzy w swój talent.

Oferta brzmiała nieprawdopodobnie, ale Tiffany

wiedziała, że Joel nie żartuje. Jednym genialnym

pociągnięciem postanowił rozwiązać wszystkie telewi­

zyjne kłopoty. Gdyby udało się ściągnąć do stacji

Zacharego, bardzo cenionego w branży fachowca,

postać lubianą i popularną, pies z kulawą nogą nie

pamiętałby o Tiffany ani jej porażkach. I o to właśnie

chodziło. Z drugiej strony, Zachary zmierzyłby się ze

swoją wielką życiową szansą - bo za uczciwość intencji

Joela gotowa była odpowiadać głową.

Ten dzień był za długi. Wzruszona Tiffany czuła,

że nie panuje już nad emocjami, za chwilę zacznie

płakać i będzie się tego wstydzić. Na sztywnych

nogach podeszła do Joela i pocałowała go z wdzięcz­

nością, prowokując mimowolnie do nowej miłosnej

„utarczki".

- Dziękuję ci, Joel. - Wysunęła się delikatnie z jego

ramion.

- Nie ma za co - burknął rozdrażniony. - To ja

zabiegam o Zacharego.

- Jestem pewna, że się ucieszy. Zadzwonię do

niego jeszcze dzisiaj.

- Będę ci zobowiązany - powiedział zimno, zde­

jmując z ramion jej ręce, gestem manekina. Potem

sięgnął do kieszeni po wizytówkę. - Złapie mnie

zawsze pod tym numerem telefonu. Ty też, Tiffany.

O każdej porze.

Kiwnęła głową, odwracając oczy. Gdyby zaczął

background image

ROZBITKOWIE

123

nalegać raz jeszcze... Ale milczał. A zdrowy rozsądek

kazał trzymać się wytyczonej drogi, choćby była

ciernista.

- Zadzwonię do ciebie na pewno, Joel. Dobranoc.

Na pewno. Nie mogli od siebie uciec ani zapomnieć.

Ten wieczór związał ich ze sobą mocnym węzłem, ale

przyszłość była wielką niewiadomą, uwięzioną w prze­

szłości.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Tiffany opadła zmęczona na siedzenie bentleya

i natychmiast wykręciła numer Zacharego. Nie mogła

doczekać się tej rozmowy. Im wcześniej się zgodzi,

a co do tego nie miała wątpliwości, tym lepiej dla

stacji. Na szczęście złapała go w domu i od razu

zasypała gradem, a raczej żarem, słów. Zachary jak

to Zachary, wysłuchał wszystkiego cierpliwie i długo

ważył w myślach odpowiedź.

- Tiff, ja nie chcę, żebyś rezygnowała. Telewizja to

twoja wielka zawodowa szansa. Odejście teraz byłoby

złożeniem broni, poddaniem się - przekonywał mięk­

kim melodyjnym głosem hipnotyzera. - Gra jest

twoja i nadal się toczy. Ten wieczorny wywiad to

pestka, siostrzyczko. Jeden punkt do tyłu, a ty robisz

z tego Bóg wie co. Otwiera się przed tobą prawdziwa

kariera i nie możesz zmarnować okazji.

Cały Zachary, pomyślała, śmiejąc się w duszy,

rozluźniona i jeszcze pewniejsza swoich racji. Martwił

się o jej przyszłość, a nie o własną. I nie wziąłby za

nic tej posady, gdyby istniał choć cień podejrzenia, że

„siostrzyczka" będzie za nią tęsknić.

- Tylko że ja jej wcale nie chcę, tej telewizyjnej

kariery. Naprawdę nie chcę, Zachary. Przeżyłam

wspaniałą przygodę, ale to nie jest pasja mego życia.

Proszę, zadzwoń do Joela, porozmawiaj z nim. On

daje bajeczną propozycję, wolną rękę, ale liczy na

ciebie, nie na mnie, i wie, co robi! Ten facet zawsze

wie, co robi... Los stacji jest teraz w twoich rękach.

Posłuchaj, Zachary, jeżeli zmarnujesz tę okazję

background image

ROZBITKOWIE

125

wyłącznie z powodu tak zwanego poczucia lojalności

wobec mnie - będę wściekła! I nie odezwę się do

ciebie ani słowem do końca życia.

Zaśmiał się serdecznie, takim charakterystycznym

głębokim chichotem, od którego robiło się ciepło na

duszy.

- Widzę, że nie mam wyjścia, bo moja siostra i tak

już zdecydowała za wszystkich. Zadzwonię do Fabera,

ale Tiff... - zawiesił głos i zaczął śmiertelnie poważnie.

- Jesteś bardzo tajemnicza, zdajesz sobie jednak

sprawę, że ta propozycja brzmi - delikatnie mówiąc

- dziwnie. Poznałem Joela Fabera i to do niego

niepodobne... on zawsze zmierza prosto do celu. Nie

jestem dostatecznie próżny, Tiffany, by uwierzyć, że

złowienie Zacharego Lee Jamesa stało się głównym

celem pana Fabera! Powinnaś mi raczej wytłumaczyć,

co łączy was oboje.

Niełatwo było wytłumaczyć, Tiffany szukała wła­

ściwych słów, ale brat nie miał zamiaru cofnąć

pytania.

- Wiem, że to nie moja sprawa, ale jeśli mi nie

powiesz, spytam jego. I zezłoszczę się, jeżeli będzie

kręcił. Zresztą i tak go zapytam, ale wolę zacząć od

ciebie.

Ten protekcyjny ton w każdym słowie! Odetchnęła

z ulgą. Była dorosłą dziewczyną i potrafiła o siebie

zadbać, a myśl o rozzłoszczonym Zacharym szczerze

ją rozbawiła. Z drugiej strony, wystarczająco dobrze

znała swojego łagodnego brata, żeby wyobrazić sobie,

co zrobi z ofertą Joela i z nim samym po dojściu do

wniosku, że cyniczny milioner próbuje kupić jego

siostrę. Wolałaby tej sceny nie oglądać - Joel nie

miałby żadnych szans.

Nagle przypomniała sobie jego radę: „Za odpowied­

nio wysoką cenę kupisz jutro, kogo zechcesz". Może

naprawdę tak myślał, ale ona nie czuła się kupiona.

background image

126

ROZBITKOWIE

- Zachary, czy zastanawiałeś się kiedyś, jak to się

stało, że mama z tatą wybrali się właśnie do Nowego

Orleanu, właśnie w tym czasie... i dzięki „zbiegowi

okoliczności" mogliście się spotkać... i twoje życie

odmieniło się w jednej chwili? - spytała miękko,

zduszonym głosem.

- Co ty mi chcesz powiedzieć, Tiff?

- Chyba to, że pewnych rzeczy nie da się wyjaśnić.

Na dobre czy na złe, one się dzieją. W moim życiu

stało się coś ważnego i ani ty, ani twoje złoszczenie

się, Zachary, niczego nie przekreśli. Chcę, żebyś

skorzystał z oferty Joela. Nie ma w niej żadnej

zasadzki. Nic nam z jego strony nie grozi. W gruncie

rzeczy, zawsze wiem, co jest dla mnie dobre, i spadam

na cztery łapy.

- Tiffany... nie wiem, co powiedzieć. W porządku,

pogadam z nim. Ale jeśli ten facet chce dożyć starości,

poradzę mu, żeby pilnował cię jak oka w głowie i był

dla mojej siostry niezwykle dobry.

- Jesteś kochany, Zachary, ale rozluźnij się i policz,

ile mam lat. Zapisz numer jego telefonu. Za jedno

mogę ręczyć: Joel nie rzuca słów na wiatr i jeśli coś

obiecuje, spełnia wszystko co do joty. O nic się nie

martw, braciszku - powiedziała drewnianym głosem

i odłożyła słuchawkę.

Tiffany martwiła się bardzo, ale rozmowa z Za-

charym zmusiła ją do zebrania myśli, odzyskania

wiary we własny rozsądek. Nie pozwoli, żeby jakieś

niejasne lęki, podsycane przez zmory przeszłości

i troskę rodziny, gromadziły się jak chmury nad jej

miłością. Z Joelem przeżyła niezapomniane chwile,

może najlepsze w swoim życiu, i nie da sobie tego

zabrać. Jutro przyciśnie Garreta. Dowie się całej

prawdy o sztormie i Mary-Beth Macauley. Przestanie

bać się duchów i oczu Joela.

- Proszę mi wybaczyć, panno James - Payton

background image

ROZBITKOWIE

127

wyrwał ją z zamyślenia. Spojrzała we wsteczne lusterko,

zderzając się z jego zmartwionym wzrokiem.

- Przepraszam, Payton - odezwała się naprawdę

skruszona - byłam zajęta tym wszystkim, ale... słyszał

pan, że odchodzę ze stacji. Nie żałuję, ale to oznacza,

że odwozi mnie pan po raz ostatni. Bardzo dziękuję

za miłe podróże i za cierpliwość.

- Praca z panią była prawdziwą przyjemnością,

panno James - wycedził smętnie. - Chciałem powie­

dzieć, jeśli wybaczy mi pani śmiałość, że słyszałem, co

pani mówiła przez telefon o dzisiejszym wywiadzie.

Każdy może mieć swoje zdanie, ale ja to widzę

zupełnie inaczej. Zapędziła pani Pattersona w kozi

róg, pozwalając mu się wygadać. Sam się złapał

w pułapkę tej bezczelnej paplaniny. Zrozumiałem to

po dobrej chwili, ale kiedy jeszcze porozmawiałem

z żoną... Moja żona uważa, że to najsprytniejsza

rozmowa, jaką słyszała w telewizji. A już ona się na

tym zna. Ogląda tego mnóstwo.

- To miłe z jej strony. Proszę podziękować żonie

z całego serca. Gdyby kilka milionów telewidzów,

pomyślała gorzko, oceniło ją tak jak pani Payton...

- Założę się - ciągnął z satysfakcją kierowca - że

Patterson wolałby się udławić swoimi dobroczynnymi

cegiełkami, zanim zaczął sypać z pamięci te wszystkie

dane, on, facet z amnezją... Wtedy go pani załatwiła,

panno James. Na amen. Biedaczek, który zapomniał

o milionowych transakcjach, zasuwa jak komputer

przy tych cegiełkach! Jest skończony, panno James.

Nikt mu więcej nie uwierzy.

- Dziękuję, Payton - spojrzała w lusterko z wymu­

szonym uśmiechem - ale niewielu telewidzów, poza

panem i pana żoną, dotrwało do tego momentu. To

nie był zabawny wywiad.

- No, wygadany to on jest, ten Patterson. Cwaniak

zalazł pani za skórę, nie można powiedzieć, ale dlatego

background image

128

ROZBITKOWIE

właśnie miło było popatrzeć, jak sam się podkłada.

Powiem pani, że wtedy to już spojrzałem na panią

z szacunkiem. Inna rzecz, że nie od razu się połapałem,

żona też nie, ale koniec końców to mu pani dołożyła!

Ciekawe, pomyślała, ile osób mogło się pochwalić

taką domyślnością jak Paytonowie. Ona sama zorien­

towała się, o co chodzi, kiedy już było za późno.

- Ale im dłużej o tym myślę - Payton wydawał się

niezmordowany - tym bardziej chciałbym obejrzeć

cały program jeszcze raz. Wiedząc, jak się skończy,

wszystkie te głupstwa z pierwszej części wypadłyby...

- szukał ze zmarszczonym czołem właściwego słowa.

- ...wyraźniej? - podpowiedziała ochoczo.

- Właśnie, panno James. O to mi chodziło - zakoń­

czył z błogą satysfakcją.

„Wszystkie te głupstwa" - dobry tytuł dla takiej

dziennikarskiej „perełki". Payton z poczucia lojalności

robił, co mógł, żeby poprawić jej nastrój. Uśmiechnęła

się do niego promiennie.

- Szkoda tylko, że nie umiałam odświeżyć Patter-

sonowi pamięci, ale cieszę się, że pan obejrzał to do

końca.

- Proszę teraz odpocząć, panno James, dowiozę

panią do domu zdrową i całą.

- Dziękuję, Payton. I proszę podziękować żonie.

Okazało się, że co najmniej cztery osoby wytrzymały

przed telewizorami do końca programu. Carol i Alan

czekali na nią w oknie i zgodnym chórem oświadczyli,

że Patterson powinien się zapaść pod ziemię - tak mu

dała popalić!

Nie ma to jak rodzinne ciepełko i własna poduszka,

myślała pogodzona z losem.

Szczęście, niestety, nie trwało długo. O szóstej rano

Carol wyrwała ją z najgłębszego snu, wręczając

słuchawkę telefonu. Zachary Lee przysięgał, że sprawa

jest warta takiej tortury. Zerwała się na równe nogi,

background image

ROZBITKOWIE

129

oczami wyobraźni widząc pojedynek kochanka z bra­

tem.

- Co się stało? - Nie traciła nawet czasu na

„słucham".

- Jak się czuje autorka porannej sensacji numer

jeden?

- O czym ty, do licha, mówisz?

- Policja aresztowała Pattersona. Postawiono mu

formalny zarzut o ciężkie malwersacje! A ty robisz

dzisiaj za gwiazdę skutecznego dziennikarstwa!

- Nie!

- Tak! Ten wywiad był ostatnim gwoździem do

jego trumny, Tiffany. Numer na pierwsze strony gazet.

Oniemiała. Czuła się jak skazaniec, któremu zawie­

szono wyrok w drodze na szubienicę.

- Dzwonię więc o tej niechrześcijańskiej porze,

żeby ci powiedzieć, że nie skontaktuję się z Joelem

Faberem... - Zawiesił znacząco głos.

- To niczego nie zmienia! - zaprotestowała krzycząc

w słuchawkę.

- To wszystko zmienia, Tiff! Złapałaś wiatr w żagle

i nie możesz go zmarnować.

- Mogę. Nie moje żagle i nie moje regaty. To

czysty przypadek, dzięki któremu odejdę ze stacji

z podniesioną głową. Serdeczne dzięki losowi, przy­

znaję, że mi ulżyło, ale decyzję podjęłam wczoraj!

A ty obiecałeś zadzwonić do Joela.

- Nie kłóć się, Tiff. To jest właśnie źle pojęta

lojalność. Wczorajsza umowa się nie liczy, wiesz

o tym równie dobrze jak ja!

- Zachary, nie interesuje mnie ta praca ani robienie

kariery. Umowa stoi.

- A co cię ostatnio interesuje, jeśli można wiedzieć?

- Normalne życie! Miłość!

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - odezwał się

pokornie po dłuższej chwili milczenia.

background image

130 ROZBITKOWIE

- Jeżeli ty nie weźmiesz tej roboty, zdmuchnie ci ją

sprzed nosa ktokolwiek albo pójdzie na licytację

razem ze stacją!

- Uspokój się - westchnął ciężko - zgadzam się

pod jednym warunkiem.

- Jakim?

- Jeśli będę potrzebował rady, nigdy mi nie od­

mówisz.

- Jasne, głuptasie! - Roześmiała się z prawdziwą

ulgą.

- W takim razie dzwonię do pana Fabera.

- Dobra pora!

- Jak wiesz, w biznesie czas to pieniądz. A tobie

radzę się dzisiaj nie pokazywać. Każdy łowca sensacji

w tym kraju, na czele z Neridą Bellamy, ma chrapkę

na ciebie i za chwilę ruszy na polowanie. Daj mi czas

na podziałanie. Gdybym nie potrafił zbić kapitału na

własnej siostrze, nie nadawałbym się do telewizji.

Zniknij na cały dzień. Potem udzielisz pysznego

wywiadu, który puścimy po wiadomościach - jeśli się

zgodzisz.

- Oczywiście. I tak miałam zamiar dzisiaj wypłynąć

z Garretem w morze. Zostaw wiadomość Alanowi,

a on nas złapie przez radio.

- Fajnie! No to do roboty, siostrzyczko!

Połączenie zostało przerwane. Tiffany odłożyła

słuchawkę, zastanawiając się, czy nie popełniła fa­

talnego błędu mówiąc o wyprawie z Garretem.

Jeśli Zachary zdradzi się z tym niechcący przed

Joelem... Trudno. Musi poznać całą prawdę. Ci

dwaj za sobą nie przepadali, ale stary Garret winien

jest jej odpowiedź na wiele pytań i nie będzie

się dzisiaj opierał!

Kiedy uprzedziła Alana o swoich planach, chłopak

zmarszczył czoło i zaprotestował.

- Wypływać dzisiaj w morze? To niezbyt dobry

background image

ROZBITKOWIE

131

pomysł, ciociu Tiff. Barometry spadają, słyszałem

w radiu ostrzeżenia sztormowe.

- Jestem pewna, że Garret zawróci, kiedy trzeba.

Nie denerwuj się, Alanie.

- Denerwuję się, ciociu. Bądźmy przynajmniej

w kontakcie radiowym.

Garret, niestety, miał już własne plany na cały

dzień. Turyści nie dopisali, obiecał więc dwóm

chłopcom z Haven Bay wyprawę na prawdziwy połów.

Zaprosił oczywiście i Tiffany, ale ostrzegł, że morze

będzie niespokojne i wrócą nie później niż wczesnym

popołudniem.

Najmniej przejmowała się pogodą. Za to obecność

dwóch rozgadanych nastolatków zupełnie uniemoż­

liwiała prywatną rozmowę. Garret snuł jakieś rybackie

opowieści, uczył ich niezmordowanie, jak się naprawia,

ciągnie i klaruje sieci. Ani przez moment nie byli

sami. W końcu Tiffany straciła nadzieję i postanowiła,

że porozmawiają na lądzie. W porze lunchu zadzwonił

Alan, bardzo niespokojny. Barometry dalej spadały,

wiatr szalał, a woda była tak wzburzona, że zapusz­

czanie sieci wydawało się bezsensowne. Chłopcy jednak

piszczeli z radości i dopiero kiedy metrowe fale

zaczęły bić w burtę jedna za drugą, Garret ogłosił

koniec zabawy. Gonił ich szkwał, ale kuter pruł

prosto do brzegu. Na horyzoncie majaczyło Haven

Bay i nikt nie miał poczucia zagrożenia.

Nagle zatrzeszczało radio. Alan z trudnością

przebijał się przez zakłócenia, pytając Garreta o po­

łożenie. Potem wykrzyczał przerażony, że jakiś samotny

żeglarz z Nowej Zelandii wzywa pomocy. Dryfuje

bezradnie ze złamanym masztem, zalewany falami.

Łódź nabiera wody w takim tempie, że nie ma

najmniejszej szansy...

Wszyscy byli w sterówce i zrozumieli wyraźnie

komunikat. Wpatrywali się zszokowani w Garreta,

background image

132

ROZBITKOWIE

który odpowiedział spokojnie Alanowi, że „The

Southern Cross" nie zawróci i nie podejmie akcji

ratowniczej.

- Dlaczego, panie McKeogh? - Jeden z chłopców

nie wytrzymał i zadał to pytanie.

- Przecież tam jest człowiek. - Drugi był blady

i zdawał się nie wierzyć własnym uszom.

Stary rybak odwrócił od radia szarą twarz i cisnął

im piorunujące spojrzenie.

- Nie mam zamiaru ryzykować życia trzech osób

dla ratowania jednej. Facet, który żegluje samotnie

przez Morze Tasmańskie, wie, co robi, i odpowiada

za swój los. Ja zabrałem was na łowisko i odstawię

bezpiecznie do domu. To jest moja odpowiedzialność!

Na resztę nie mam wpływu.

- Ale... jego łódź tonie!

- Przecież są jakieś zasady...

- Nie widzisz, że mamy kobietę na pokładzie?

A mówisz o zasadach. Wracamy do domu.

Chłopcy zamilkli, patrząc błagalnie na Tiffany,

lekceważąc najwyraźniej „dżentelmeńskie przesądy",

które każą chronić kobietę za wszelką cenę. Ona,

niestety, znała prawdziwe przyczyny uporu starego

człowieka. Dwadzieścia lat temu też nie chciał płynąć

na pomoc i wydarzyła się tragedia.

- Garret, musimy spróbować.

- Nie ma mowy!

- Nie chcę mieć na sumieniu śmierci człowieka.

Czy mógłbyś z tym żyć?

- Przynajmniej ty będziesz żyła! - krzyczał na nią

bez opamiętania. - Wracać teraz to szaleństwo! Zobacz,

jakie są fale, a podniosą się jeszcze bardziej! Nie ostanie

się tu żadne żywe stworzenie, a co dopiero taka

kruszyna jak ty! Dlaczego mielibyście poświęcać swoje

życie, ty i ci dwaj, dla jakiegoś wariata, który naraża się

dla hazardu? Nie przyłożę ręki do tej głupoty!

background image

ROZBITKOWIE

133

Tylko Tiffany zauważyła przebłysk nieludzkiego

cierpienia w jego oczach. Chłopcy milczeli rozpaczliwie,

nie pogodzeni z wyrokiem na samotnego żeglarza.

Zawahała się przez moment - ze względu na nich

- ale nic nie tłumaczyło na morzu zlekceważenia

sygnału SOS.

- Garret, nie masz prawa podejmować decyzji za

nas - powiedziała spokojnie. - Jeżeli drżysz o własne

życie...

- Moje życie nic dla mnie nie znaczy! - Obrzucił ją

lodowatym, pogardliwym spojrzeniem.

- Więc nie używaj mojego jako usprawiedliwienia

dla siebie. Nie zgadzam się na to, Garret. Ani chłopcy.

Nie można pozwolić komuś zginąć, jeżeli jest szansa

na ocalenie!

Wydawało się, że stracił mowę. Odwrócił się twarzą

do dziobu, wyprostował zmęczone plecy i zacisnął

palce na kole sterowym z taką siłą, jakby je kruszył.

Łódź pruła fale w nie zmienionym kierunku. Chłopcy

gestykulowali nerwowo, ale Tiffany pokręciła przecząco

głową. Nie mogła Garreta do niczego zmusić. Decyzja

należała do rybaka i jego sumienia.

Niespodziewanie kuter zwolnił i obrócił się o sto

osiemdziesiąt stopni, dziobem do wiatru. Wszyscy

troje odetchnęli z ulgą. Tiffany odwzajemniła chłopcom

uśmiech, modląc się w duchu, żeby wyszli z tego cało.

Rzuciła się do radia.

- Alanie! Płyniemy do rozbitka. Do miejsca ostat­

niego sygnału. Będziemy go szukać, jak długo się da.

Trzymaj kciuki!

Garret nie reagował. Ze szklanym, nieruchomym

wzrokiem rzucał komendy, które oni wypełniali

gorliwie, w milczącym skupieniu.

Trzy następne godziny mieli zapamiętać do końca

swoich dni. Gejzery wody wybuchały jakby z dna

oceanu, wzbijały się w powietrze na wysokość góry

background image

134

ROZBITKOWIE

i opadały z trzaskiem, igrając z łodzią jak skorupką

orzecha. Widoczność była żadna, pokład trzeszczał

pod naporem kolejnych nawałnic. Wiedzieli już,

że Garret nie przesadzał, że walczą z żywiołem

na śmierć i życie, ale nikt nie krzyknął, żeby poddać

się i zawrócić.

Znalezienie rozbitka w podobnym piekle graniczyło

z cudem. I stał się cud. Jeden z chłopców wypatrzył

orlim wzrokiem zarysy czegoś, co przypominało kadłub

żaglówki.

Nie lada sztuką było podpłynięcie do niego na taką

odległość, żeby akcja ratownicza miała jakiekolwiek

szanse powodzenia. Kiedy zbliżyli się nawietrzną na

kilkaset metrów od sponiewieranej łodzi, Garret zapalił

reflektory i rzucił dryfkotwę.

- Nie możemy podejść bliżej? - zapytał jeden

z chłopców.

- Żeby go stuknąć?! Mam nadzieję, że on wie, co

robić - burknął Garret, ale po chwili sapał z ulgą,

widząc, jak żeglarz ciska w morze jakieś beczki.

- Olej napędowy - uprzedził pytanie załogi. - Wy­

płynie na wierzch z otwartych beczek i zleje się

w cienki kożuch, który uspokoi fale. Nie wiecie, co to

„lać oliwę na wzburzone fale"? Potem ten facet

wyrzuci koło ratunkowe na linie, do której sam

będzie przywiązany. Waszym zadaniem - spojrzał na

chłopców niemal groźnie - będzie złowić koło i wciąg­

nąć linę z facetem. To najtrudniejsze. Trzeba będzie

cyrkowych sztuczek, żeby nie roztrzaskał się na śmierć

o burtę.

Wszystko było najtrudniejsze. Tylko dzięki linom

asekuracyjnym młodzi, morderczo zmęczeni ratownicy

nie wypadli z pokładu. Tyle razy próbowali złapać

koło, że kiedy w końcu się udało, nie wykrzesali

z siebie jednego uśmiechu. Po następnej rundzie

śmiertelnego pojedynku wciągnęli do środka żeglarza

background image

ROZBITKOWIE

135

i wszyscy trzej, równie przemoczeni, padli na deski

pod pokładem, trzęsąc się z wyczerpania jak w febrze.

Bez jednego słowa, bez śladu zadowolenia w oczach,

z kamienną maską na twarzy, Garret zawrócił „The

Southern Cross" w kierunku domu. Tiffany zro­

zumiała, że do końca walki jest równie daleko jak do

brzegu i darowała sobie pytania.

Na nic się zdało całe doświadczenie i intuicja

najlepszego szypra w Haven Bay, kiedy uniosła ich

zdradliwa fala. Łódź wykonała taneczny piruet,

wszystko wokół zawirowało i rozstąpiła się otchłań.

Usłyszeli przeraźliwy świst śruby napędowej, która

znalazła się ponad wodą i młóciła na pusto powietrze.

Przenikliwy jęk wiatru rozsadzał czaszki. Kuter

wydawał się rozpadać w drzazgi. Garret zaklął

przeraźliwie, wyłączając silnik. Potem łódź położyła

się na burtę i ześliznęła po grzbiecie spienionej góry

w przepaść.

Siła uderzenia była jak przy upadku z trzeciego

piętra na ziemię... ale niebo mieli dalej nad sobą.

Tiffany i Garret usłyszeli trzask własnych kości,

zdziwieni, że dalej żyją. Żaden normalny mały statek

nie wytrzymałby tego. Ale „The Southern Cross",

budowany na specjalne zamówienie, znosił kiedyś

sztormy arktyczne.

Pójdziemy wszyscy na dno, myślała Tiffany, nie

mogąc złapać normalnego oddechu.

Wtem powoli, majestatycznie, skrzypiąc i jęcząc,

statek wyprostował się, ponad fontanną wody trys­

kającą z luków odpływowych wyłoniła się sterówka.

Tiffany wstała odruchowo na równe nogi i przez

dobrą chwilę błądziła wokoło nieprzytomnym wzro­

kiem, zdumiona, jak wiele ocalało. Tylko trochę

zbitego szkła i złamany maszt radiowy. Garret,

przeraźliwie blady, z rozciętym policzkiem, słaniał się

z wyczerpania. Spod pokrywy luku wychylił głowę

background image

136

ROZBITKOWIE

jeden z chłopców i na ich widok z westchnieniem ulgi

schował się z powrotem. Tiffany, bez czucia w palcach,

ledwie zdołała utrzymać linę, by zrobić kilka kroków

do przodu.

- Nic ci nie jest? - krzyknął rybak.

- Wszystko w porządku. Znajdę coś na twoją ranę.

- Są pilniejsze rzeczy niż moje rany!

- To co mam robić?

- Urwało nam skrzydło śruby.

- Czym to grozi?

- Jeżeli włączymy silnik, będzie z nas miazga.

- A jak nie włączymy?

- Fale rozbiją nas na miazgę.

- Jeśli nie opatrzę ci tej rany, wykrwawisz się na

śmierć jeszcze wcześniej.

O ponurej przepowiedni Garreta nie chciała nawet

myśleć. Nie będę robić dwóch rzeczy naraz, po­

stanowiła, wczołgując się pod pokład w poszukiwaniu

apteczki. Uratowany żeglarz i chłopcy byli obici

i posiniaczeni, ale kości mieli całe.

Musiała użyć całego swojego talentu aktorskiego,

żeby ich uspokoić i przekonać, że Garret panuje nad

kutrem. Wróciła na górę z opatrunkami.

- Strata czasu - burknął, ale pozwolił zatamować

sobie krew. Patrzył jej potem długo w oczy, a ona

uparcie nie odwracała wzroku, mając bolesne uczucie,

że ten stary człowiek - tak jak Joel - widzi w nich

tylko kolor, „prawdziwy szafir" jakichś innych oczu.

- Czy radio jeszcze działa? - spytała przygnębiona.

- Niestety. Antenę diabli wzięli.

Opadła drżąca na ławkę, z poczuciem spełnionego

obowiązku. Teraz mogła się bać. Garret wczepiony

w koło sterowe lawirował pomiędzy rozhukanymi

falami. Jesteśmy skazani na śmierć, myślała. Jednak

ta nieuchronność, mimo że zdawała sobie sprawę

z rozpaczliwej sytuacji, nie wydawała się dostatecznie

background image

ROZBITKOWIE

137

realna. Być może Joel i Mary-Beth również nie wierzyli,

że to się zdarzy naprawdę... Ku własnemu zdumieniu,

Tiffany nie czuła przejmującego, fizycznego strachu.

Wszystko było trochę odległe, abstrakcyjne, jak

przeżycia w kinie.

- Gdyby nie uszkodzone radio, wzywałbyś teraz

pomocy, Garret?

Nie spojrzał na nią. Bardzo wolno pokręcił głową.

- Nie wiem. I raczej się nie dowiem. Mierzi mnie

myśl, że miałbym narażać czyjeś życie. Dla ratowania

swojego, nigdy. Ale teraz... nie wiem.

Tiffany nie przestała o tym myśleć. Na pewno

wolałby umrzeć, niż zachować się jak tamci „głupcy",

dwadzieścia lat temu. Wtedy też radził wszystkim nie

wypływać. Ale dzisiaj zawrócił, wbrew własnemu

poczuciu odpowiedzialności.

- Jest jeszcze cień szansy, że znajdzie nas straż

przybrzeżna. Możesz się o to modlić, jeśli chcesz. Ale

w takich warunkach radary są ślepe.

Dawał jej odrobinę nadziei, jak jałmużnę, chociaż

sam zwątpił zupełnie. Będzie trzymał ster do upadłego

- stary człowiek przeciwko morzu, które było całym

jego życiem... a stanie się grobem. Może nawet życzył

sobie takiej śmierci. Czy myślał teraz o tamtym

sztormie?

- Żałuję, że cię nie posłuchałam. Ze względu na

chłopców... To przeze mnie się zgodziłeś! Ale nie

mogłam, Garret.

- Przestań, wiem. Przez wszystkie te lata żałowałem,

że nie wypłynąłem wtedy z nimi... czy zginąłbym, czy

nie... nie mogłem sobie darować. To nie strach, tylko

pycha mnie powstrzymywała. A trudno z tym żyć...

rozpamiętywać... myśleć, co by było, gdyby...

- Kim była dla ciebie Mary-Beth? Kim ona w ogóle

była?

- Moją wnuczką.

background image

138

ROZBITKOWIE

Ledwie dosłyszała wyszeptaną odpowiedź. To jedno

słowo było żalem, bólem nie ukojonym przez czas

i miłością. Po chwilowym szoku, wszystko wydało jej

się zrozumiałe i jeszcze straszniejsze.

- Dlaczego jej nie zatrzymałeś i pozwoliłeś popłynąć

z Joelem? Czy on jest winny jej śmierci?

- Nie mogłem jej zatrzymać... spodziewała się

dziecka... z nim.

Tiffany zamarła. Wyglądała jak woskowa figura

i nie zadałaby już żadnego pytania. Garret ciągnął

dalej z własnej woli, jakby zdecydował się na solidną

spowiedź, pierwszą i ostatnią, a ona była tylko

przypadkową słuchaczką.

- Dowiedziałem się o tym dopiero tamtego wie­

czoru, kiedy szalał sztorm. Byłem wściekły. Moja

Mary-Beth, moje dziecko, miało szesnaście lat! Chcia­

łem go zabić. Ufałem mu, a on mnie zawiódł. Niech

mi Bóg wybaczy... Groziłem jej. Byłem wściekły, bo

go broniła, nawet nie żałowała tego, co zrobili. Nie

mieściło mi się to wszystko w głowie. Świat wywrócił

się do góry nogami. Zamknąłem ją w pokoju. Uciekła

jakoś, a ja nie wiedziałem, że wyszła, że poszła do

niego... nie wiedziałem, że jest na tej łodzi, aż było za

późno. Stali w identycznych sztormiakach, mocno

objęci. Zdjęła kapelusz i pomachała do mnie... z daleka.

- Bardzo go kochała - wydusiła z siebie Tiffany,

czując, że musi coś powiedzieć.

- Miała szesnaście lat! Wychowywali się razem jak

brat i siostra... a żyli jak mąż z żoną!

- Właśnie dlatego byli sobie tacy bliscy - przeko­

nywała miękko. - Tym bardziej cierpiał Joel. Przecież

nosiła jego dziecko. Nic dziwnego, że stał się taki

gorzki, taki cyniczny. On do dzisiaj się z tego nie

wygrzebał. Wiedziałeś o tym? I wątpię, czy kiedykol­

wiek mu się uda.

Milczała przez chwilę, a potem spokojnie zapytała:

background image

ROZBITKOWIE

139

- Czy nie możesz mu w końcu wybaczyć, Garret?

Przecież serce musi ci podpowiadać, że Mary-Beth

popłynęła z nim tamtej nocy, bo naprawdę chciała,

bo tak wybrała. Ja też wybrałam dzisiaj nierozsądnie.

Przylgnął do niej szklanym wzrokiem, pogrążony

we wspomnieniach i starej rozpaczy. Deszcz zacinał

w okna sterówki, wiatr zawodził jak chór potępieńców,

ale Garret miał w oczach tamten sztorm i słyszał głos

Mary-Beth.

- Nie tylko na niego spadło przekleństwo - odezwał

się po długiej chwili. - Gdyby mnie nie poniosło, nie

uciekłaby do Joela. Nie byłoby jej tam, kiedy Reuben

uparł się, że wyciągnie łódź. Musiałem z tym żyć

przez wszystkie te lata... Ale Joel Faber dźwiga

cięższą winę. I zawsze będzie! Nie powinien jej zabierać

w taką noc. Przecież wiedział o dziecku... I to się

nazywa miłość?

- Może właśnie miłość absolutna, która daje z siebie

wszystko i żąda pełnego oddania. W której liczy się

tylko bycie razem, dzielenie każdego losu, na dobre

i na złe!

Tiffany łkała bezgłośnie na myśl, że ona nigdy nie

zazna takiej miłości. Czy Joel będzie ją opłakiwał do

końca życia, jak Mary-Beth? Znali się tak krótko...

i nie było dziecka.

- Gdybym była Mary-Beth - powiedziała z czarną

rozpaczą w głosie - i wiedziała, tak jak ona, że Joel

może nie wrócić, nic na świecie nie powstrzymałoby

mnie od pójścia z nim. Nic ani nikt!

Garret rzucił jej ostre spojrzenie, zobaczył łzy

w oczach, i zagryzając wargi, odwrócił twarz w inną

stronę. Próbowała nie myśleć o Joelu. Przywołała

wszystkie szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa,

z czasów, kiedy cała rodzina mieszkała razem, kiedy

było jej tak dobrze.

Nagle jeden z chłopców wydał dziki okrzyk.

background image

140

ROZBITKOWIE

- Statek! Jakieś dwie mile od nas na północ!

- Wygląda na straż przybrzeżną? - beznamiętnie

zapytał Garret.

- Nie. Jakiś wielki i biały. Jak „Liberty", jacht

pana Fabera. Możemy puścić racę, panie McKeogh?

Zerknął kątem oka na Tiffany. Serce biło jej

nieprzytomnie, myślała tylko o tym, że Joel tam jest

i wypatruje ich.

- Wypuścić race! I przynieś wszystkie beczki z ropą.

Wiesz już, co trzeba robić. Musimy być gotowi.

Chłopak zniknął bez słowa.

Garret spojrzał Tiffany prosto w oczy, ze smutkiem

i odrobiną ironii jednocześnie.

- A więc koło fortuny zrobiło pełny obrót! Trudno

w to uwierzyć! Ale to po ciebie płynie pan Faber,

prawda?

- Mam nadzieję - wybuchnęła - że po mnie, a nie

po wspomnienia. I przykro mi, jeżeli te słowa sprawiają

ci ból. Zresztą nie wiem. Pewnie on sam nie wie.

- Nieważne. Mary-Beth byłaby podobna do ciebie,

gdyby żyła. Nie myśl, że to ujma... dla którejkolwiek

z was. Dobrego serca nie trzeba się wstydzić. Może...

może nie miałem racji potępiając go tak surowo.

- Pogódź się z nim, Garret! Jeżeli lubisz mnie choć

trochę, zrób to, błagam!

- Jak będzie okazja. Jeśli Bóg da, zobaczymy.

Dziesięć minut po wystrzeleniu ostatniej racy dojrzeli

sylwetkę białego jachtu, która rosła w oczach. Nie

było wątpliwości, że to „Liberty". Tym razem Tiffany

była całkowicie pewna, że Joel nie miał zamiaru

wrócić do Leisure Island bez niej.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

- Podszedł za blisko - warknął Garret.

Wedle wszelkich zasad sztuki nawigacyjnej, „Liber­

ty" o dobre dwadzieścia metrów przekroczył minimalną

odległość między statkami w czasie sztormu.

- Na pewno wie, co robi. - Stanęła w obronie

Joela, ale mając nawet niewielkie doświadczenie

żeglarskie, łatwo sobie było wyobrazić, że pierwsza

potężna fala porwie „The Southern Cross" w kierunku

jachtu i oba roztrzaskają się na kawałki.

- Dobrze wie, że zachowuje się jak ostatni głupiec.

A ja domyślam się, skąd te nerwy. Rozum mu

odebrało, Tiffany, bo chce cię wyciągnąć z tego

morza jak najszybciej.

- Jest nas pięcioro do wyciągnięcia!

- Joel Faber przypłynął tylko po ciebie, moje

dziecko. Ma dość powodów, żeby nie życzyć mi

najlepiej. Ani ratować kogokolwiek z Haven Bay.

Kiedy zginęła Mary-Beth, całą winę zrzuciliśmy na

niego. Wszyscy. Nikt z nim nie rozmawiał, nie podał

ręki, odwracaliśmy się plecami na jego widok. Nic

dziwnego, że wyjechał. Chyba nigdy nam tego nie

wybaczy.

Tiffany nie próbowała zaprzeczać. Wiedziała, że

Joel nie darował im tamtych dni. Nareszcie zrozumiała

gwałtowność jego reakcji, kiedy broniła zażarcie całego

miasteczka... Wstydziła się teraz swojej naiwności.

- Dziabnijcie siekierą te beczki, w dwóch, trzech

miejscach każdą, i wrzućcie je do morza - krzyknął

do chłopców Garret.

background image

142

ROZBITKOWIE

Tiffany została kategorycznie odsunięta od niebez­

piecznych zajęć. W głębi duszy zdawała sobie sprawę,

że dwaj śmiertelni wrogowie równie gorąco pragną jej

ocalenia. Zaczęła się zastanawiać, co naprawdę czuł

Joel, kiedy wyprowadzał jacht na pełny sztorm. Jak

bardzo mu na niej zależało? Czy przeplatała się

w jego wyobraźni z Mary-Beth? Bała się, że na to

dręczące pytanie nigdy nie dostanie odpowiedzi.

Joel pragnął jej ciała. Nie ukrywał tego i nazywał

„obsesją". Ale z taką czułością nie zaspokajał tylko

zwykłego fizycznego pożądania... Może chciał przy­

wołać uczucie, które dawno temu żywił do Mary-Beth?

Może znalazł w niej medium... klucz do własnego

serca, uwięzionego w cynicznej skorupie?

Powiedział, że tylko z nią mogłoby być inaczej.

Chciała wiedzieć, czy było inaczej. Czy porównywał

ją do tych wszystkich kobiet, które miał po ucieczce

z Haven Bay. Czy widział w niej podobieństwo do

Mary-Beth... i którą z nich wczoraj kochał?

Potem zwątpiła, czy naprawdę warto to wiedzieć.

Patrzyła, jak odpływa koło ratunkowe, do którego

przywiązana była liną i wierzyła, że wszystko pójdzie

dobrze. Garret dwa razy sprawdził zapięcia kamizelek

ratunkowych. Nie pozostawało im nic innego, jak

czekać, aż załoga „Liberty" wyłowi linę.

- Mają ją, mają! - Jeden z chłopców wiwatował

szczęśliwy.

Stary szyper sprawdził wszystkie węzły i wydał

ostatnią komendę na kutrze. Skoczyli z burty. Tiffany

poczuła opór liny, zanim dotknęła powierzchni wody.

Ktokolwiek ją ciągnął, miał siłę tura i nie tracił czasu.

Mknęła przez oleiste fale, krztusząc się i prychając za

każdym razem, kiedy wynurzała głowę dla złapania

oddechu. Z włosami przylepionymi do twarzy nic nie

widziała i nie próbowała niczego wypatrywać. Zacis­

kała po prostu zęby i ściskała kurczowo linę. Nagle,

background image

ROZBITKOWIE

143

po jednym mocniejszym szarpnięciu, wpadła na

drugiego człowieka.

Otworzyła oczy i ujrzała twarz Joela. Bladą, napiętą,

z rozpalonym wzrokiem. Mówił coś do siebie, ale nie

usłyszała ani słowa. Chwycił ją pod pachy i uniósł

nad sobą, używając swojego ciała jako poduszki

asekuracyjnej - na wypadek zderzenia z burtą. Jakieś

inne ręce wciągnęły ją na pokład. Zachary Lee! Utonęła

na moment w jego niedźwiedzim uścisku, a potem

zaopiekował się nią człowiek, którego nie znała.

Następny był chłopiec. Kiedy spojrzała na jego

umorusaną ciemnym olejem twarz, zdała sobie sprawę

z własnego opłakanego stanu. Zauważyła na pokładzie

operatora z kamerą, który filmował całą akcję. Dość

ryzykowne zajęcie, pomyślała, ale ciekawe. Rozluź­

niona i wdzięczna losowi, przypomniała sobie raptem

o Joelu i ogarnął ją dziki lęk. Nie widziała, żeby miał

na sobie coś specjalnie chroniącego przed uderzeniami

o burtę.

Na pokładzie był już drugi chłopiec i żeglarz - zdrowi

i cali. Brakowało tylko Garreta i Joela. Człowiek

przy korbie jakby ustał, ktoś inny pospieszył mu

z pomocą. Podbiegła do relingu zobaczyć, co się

dzieje. Obaj byli wciągani jednocześnie. Młodszy

podtrzymywał starszego i pomagał mu utrzymać

równowagę. Tiffany myślała nie bez złości, że Garret

odwoła swoje krzywdzące słowa i przyzna się w końcu

do błędu. Joel ratował wszystkich, jak dwadzieścia lat

temu. Nie przypłynął tylko dla niej, chociaż nie

miałaby mu tego wcale za złe! Narażał się dla nich

pięciorga, nie robiąc żadnego wyjątku. Pod tą twardą,

gorzką skorupą kryło się więcej szlachetności, niż

Garret i całe Haven Bay potrafiło sobie wyobrazić!

Czuła to od początku, podobnie jak Alan, który

uwielbiał „pana Fabera" bezgranicznie.

Zrobiła krok w stronę Joela, który zaplątany w linę

background image

144

ROZBITKOWIE

trzymał się poręczy i głęboko oddychał. Odwrócił się

instynktownie, przyciągnął ją do siebie i schował całą

w ramionach. Ściskał tak mocno, nic nie mówiąc, że

czuła tylko kołysanie i bicie jego serca.

- Pójdzie na dno! - krzyknął ktoś z załogi.

Wszyscy patrzyli na „The Southern Cross", przechy­

lający się coraz bardziej na jedną stronę. Olbrzymia fala

rozbiła się o burtę i obróciła go bokiem do wiatru.

Chwiał się jeszcze przez chwilę w jakiś niesamowity,

pijany sposób, a potem nagle morze jakby rozstąpiło się

i otchłań połknęła statek. Następna fala przykryła

grobową czeluść. Nie został po niej ślad.

- Sześćdziesiąt lat mi służył - zachrypiał Garret

z wysiłkiem, nie odrywając oczu od miejsca, które

mogło być grobem pięciu osób.

- Naprawdę przykro mi, Garret. Nie dało się

uratować twojej łajby.

- Powinna skończyć swój żywot dwadzieścia lat

temu.

W ulewnym deszczu dwaj wrogowie stali naprzeciw

siebie, sczepieni wzrokiem, nie zważając na sztorm,

innych ludzi, związani strasznymi wspomnieniami,

które przeniosły ich w inny wymiar czasu. W oczach

starego człowieka był bezdenna rozpacz, nie skrywana

pod żadną maską.

- Teraz wiem, że uratowałbyś ją, gdyby... Bóg

pozwolił.

- Ciągle myślałem... zastanawiałem się... czy nie

zrobiłem jakiegoś błędu... czy była szansa...

Garret przerwał mu z pasją.

- Nie miałem racji przez wszystkie te lata, Joel.

Gdybyś mógł ocalić Mary-Beth, żyłaby dzisiaj... Wiem

już na pewno. Ty ją naprawdę kochałeś?

- Tak. Nikogo więcej. Była dla mnie wszystkim...

Nie chcieliśmy bez siebie żyć. Więc nie mogłem jej nie

wziąć tamtej nocy! Była przerażona, strasznie przera-

background image

ROZBITKOWIE

145

żona, że zostanie sama. Chciała być ze mną. A ja

musiałem się zgodzić.

- To moja wina. - Garret zgarbił się przy tych

słowach i skurczył jak stuletni starzec. - Wtedy

nie rozumiałem. Pan Bóg tylko wie, jak mnie to

dręczy.

Joel pokręcił głowa.

- Nie musiałeś przysyłać Tiffany, żeby mi przypo­

mnieć, Garret. Nigdy nie zapomniałem. Kiedy odeszła

Mary-Beth, reszta umarła razem z nią. Lata prze­

pływały obok mnie, czas przeciekał przez palce i nic

się naprawdę nie liczyło.

- Ale teraz się liczy... - Zawiesił głos, zerkając ku

Tiffany. - To, co się stało tamtej nocy...

- Może stać się i dzisiaj. Chciałbym, żebyście zeszli

na dół i odpoczęli od sztormu. A ja spróbuję wziąć

kurs na Haven Bay.

Zaprowadził ich do kabin załogi. Dostali po ciepłym

kocu i filiżance gorącej kawy z naparstkiem brandy.

Okrył Tiffany po samą szyję, musnął palcami jej usta.

Ale sztorm nie ustawał. Joel wyszedł na pokład.

Złorzeczył żywiołowi, ale wierzył święcie, że tym

razem nie będzie ludzkich ofiar. Miał serce przepełnione

nadzieją i wolą życia. Nigdy nie czuł się lepiej.

Zjawił się Zachary. Przysiadł koło niej i objął

mocno ramionami. Musiał uchwycić się jedną ręką

krawędzi koi, żeby utrzymać równowagę.

- Co mogę dla ciebie zrobić? Spełnię każdą za­

chciankę!

- Poproszę tylko o dobrą szczotkę, szampon i wannę

z gorącą wodą. Poza uczuciem nieświeżości i kilkoma

zadrapaniami nic mi nie dolega.

- A więc pora, żebym się odczepił od twojego

kochanego. - Usiłował być zabawny, ale nie panował

nad drżącym głosem. - On jest... - przełknął nerwowo

ślinę - w porządku.

background image

146

ROZBITKOWIE

TifFany rozumiała, że w ustach jej brata to najwyższa

pochwała - prywatne pasowanie na człowieka godnego

zaufania.

- Też tak myślę. Jak on się dowiedział?

- Byliśmy razem w studiu, kiedy zadzwonił Alan.

Wszystko opowiedział: o rozbitku i że prawdopodobnie

zmusiłaś Garreta do zmiany decyzji. Zbladł jak ściana.

W jednej sekundzie kazał przygotować jacht i zwołał

ochotników, po pięciu minutach pędziliśmy na przy­

stań. Nie wiem, skąd on wiedział, że masz kłopoty,

siostro, ale wyglądał tak... i zachowywał się... czułem

tylko, że lepiej z nim być. Chyba jakiś szósty zmysł

mu zagrał.

Tiffany nie podniosła głowy.

- Nie. Wiele lat temu dziewczyna, którą kochał,

zginęła w takim sztormie.

- To mogłoby wiele tłumaczyć - ścisnął jej rękę

z niedźwiedzią siłą - ale... powiem ci jedną rzecz, Tiff.

Joel tym razem był całkiem bezinteresowny. Nie

spodziewał się żadnych korzyści... tak jak i ja.

- Nie nabierzesz mnie, draniu. - Mierzyli się

roześmianym wzrokiem. - Jestem ci winna wywiad

telewizyjny wart najwyraźniej niewielkiego ryzyka.

No i ten facet z kamerą, kręcący „mrożącą krew

w żyłach" akcję ratunkową. O to chodzi, braciszku?

- No dobrze. Przyłapałaś mnie. Masz przed sobą

faceta bez skrupułów, hienę telewizyjną, która żadnej

pracy się nie boi. Bezwstydny, bezlitosny, nieczuły,

idący po trupach, amen.

Zachary zachłystywał się własnymi słowami, a Tif­

fany patrzyła na niego z rosnącym uwielbieniem.

Gdybyż na świecie mogło być więcej takich Zacharych!

- Hola, braciszku, zapomniałeś dodać jeszcze:

marny tchórz.

- Coś w tym rodzaju. - Uśmiechnął się promiennie.

- Ale wróćmy do wywiadu. Możemy go zrobić teraz.

background image

ROZBITKOWIE

147

W tym kocu, tak jak sobie siedzisz, albo trochę

inaczej... Nieważne.

- O nie! Spójrz na mnie tylko! Zwariowałeś?

- Mnie się podobasz. W sam raz do sensacyjnego

reportażu. Poza tym, szybciej zleciałby czas.

Miał rację. Ludzie oderwaliby się od sztormu.

- Myślę, że trzeba na to pójść. Ty będziesz zadawał

pytania?

- Chyba jakoś sobie poradzę.

Tiffany zastanowiła się. Z jednej strony chciała,

żeby Zachary miał na wieczór swój premierowy

„gorący" program. Z drugiej, jeszcze bardziej chciała

uciec z Joelem.

- Właściwie to dobry pomysł. Kiedy wylądujemy

w końcu w Haven Bay, Joel i ja będziemy razem.

Sami. Bez ludzi i bez telewizji.

- Tiff, ja tylko żartowałem. - Zmarszczył poważnie

brwi. - To nie takie znów ważne. Nie wymagam od

ciebie...

- Ale możemy go zrobić. Jeśli chcesz mieć wywiad,

będzie wywiad.

Spojrzał na nią trochę drwiąco, ale z niekłamanym

podziwem.

- Widzę, że już zdecydowałaś, więc nie ma o czym

mówić.

Kilka chwil trwały przygotowania. Tiffany poprosiła

charakteryzatorkę, żeby zmyła jej trochę twarz, ale

Zachary kategorycznie odmówił.

- Będziesz mówiła prawdę, tak? Więc to też jest

jakaś prawda.

Zachary nie zapomniał, jak się robi reportaże.

Błyskotliwie przepytał ją o cały sztorm, nie zapomi­

nając o wczorajszej sprawie Pattersona. Tiffany nie

miała wątpliwości, że tym razem nikt nie wyłączy

telewizora w środku programu. Pogratulowała mu

z pełnym zachwytem i odrobiną zazdrości.

background image

148

ROZBITKOWIE

- To jak w szachach, Tiff... - Spochmurniał

i wzruszył ramionami. - Po prostu figury na planszy,

którymi trzeba poruszać w taki sposób, żeby osiągnąć

jak największą korzyść.

Zachary też żył z garbem przeszłości, pomyślała

smutno, i nic już tego zmieni.

A ona? Czy zawsze będzie się kojarzyła Joelowi

z Mary-Beth? Czy to był jedyny powód jego „obsesji"?

Pamiętała jednak, że działali na siebie narkotycznie

od pierwszej chwili. W mroku nocy, na otwartym

pokładzie, nie widział jeszcze szafirowych oczu.

Najpierw chciał ją przekupić posadą, byle tylko zerwała

kontakty z Haven Bay. Potem sam przyjechał po nią

do znienawidzonego miejsca. Z pewnością była

ważniejsza od wspomnień.

Może nigdy nie pokocha jej tak ślepo jak Mary-Beth,

ale na pewno mieli przed sobą przyszłość. Długie

wspólne lata, dni i noce, choć kształtu tej przyszłości

nie mogła odgadnąć.

Ciągłe opadanie i kołysanie wydawało się nie mieć

końca. Sztorm nie oszczędził nawet zatoki, ale kiedy

minęli urwisko przylądka, nastrój pod pokładem stał

się prawie radosny. Chłopcy, rozgadani i podnieceni,

nie mogli się doczekać tej pięknej chwili, kiedy przygodę

swojego życia opowiedzą rodzinie.

Tiffany wiedziała, co czuje Garret. Podniosła się

i z trudnością utrzymując równowagę, okutana w koc

od stóp po szyję, pokuśtykała w jego stronę. Uśmiech­

nął się i zrobił koło siebie miejsce.

- Prawie w domu, co?

- Tak. Chciałam ci podziękować.

- Nie trzeba.

- Mogłeś nie ustąpić.

- Tylu rzeczy żałuję, ale jest jedno pocieszenie!

Mściwość starego głupca obróciła się przeciwko niemu

i właściwie na dobre innym... Wystawiłem cię na

background image

ROZBITKOWIE

149

przynętę, z nienawiścią w sercu, i do głowy by mi nie

przyszło, że wypełnisz pustkę w jego życiu. Dziwna

ironia losu, prawda?

- Być może. Ludziom przydarza się mnóstwo

dziwnych rzeczy, o których nawet nie śnili.

- Trudno sobie na przykład wyobrazić Joela

w twojej rodzinie. On nie zna tego uczucia. Miał

tylko starego Reubena, który zachowywał się jak

dozorca niewolników, a nie dziadek.

- A jego rodzice...

- Lepiej nie mówić. Matka była lekko zwariowana

i niezbyt dobrze się prowadziła. Może na złość swojemu

ojcu... W każdym razie urodziła Joela będąc panną

i podrzuciła go Reubenowi. Uciekła z jakimś komi­

wojażerem. Joel był bardzo samotnym chłopakiem,

nie kochanym przez nikogo... poza Mary-Beth.

- Opowiedz mi o niej, błagam.

Na wspomnienie o wnuczce stare, zmęczone oczy

Garreta odzyskały blask. Nie musiała błagać. Chciał

o niej mówić.

- To dziecko było światłem mojego życia. Mieszkała

z nami od urodzenia. Ciągle się śmiała i tryskała

radością. Chyba ją trochę rozpieszczałem, ale nigdy

nie zachowywała się jak rozpieszczona dziewczynka.

Była dobra i kochana...

Łzy ścisnęły nu gardło. Tiffany czuła się bezradna

i nie wiedziała, co powiedzieć.

- Przepraszam, Garret...

- Tyle lat... a ona ciągle dla mnie żyje.

- Dobre wspomnienia są błogosławieństwem życia,

tak mi się wydaje, Garret. Powinniśmy je chronić za

wszelką cenę.

- Chciałbym, żeby Joel dał ci szczęście, na jakie

zasługujesz... na jakie zasługiwała Mary-Beth.

Tiffany miała nadzieję, że potrafi dać szczęście Joelowi.

Po tym, co usłyszała... Wraz z Mary-Beth stracił wszystko.

background image

150

ROZBITKOWIE

Jedyne uczucie, jedyna radość, sens życia - stały się

wspomnieniem i tęsknotą. Przez długie dwadzieścia lat

jego istnienie w realnym świecie przypominało błądzenie

po omacku w ciemnym, pustym pokoju.

Ucichł warkot silników. Jeden z marynarzy zszedł

z hałasem pod pokład.

- Za chwilę cumujemy! Tłum ludzi czeka na nas

przy brzegu. Jeżeli ktoś chce już wyjść na górę, nie

ma przeszkód, bardzo proszę - wołał radośnie, a potem

zwrócił się do Tiffany i Zacharego. - Panno James,

pan Faber zaprasza panią na pokład. Panie James,

wóz telewizyjny zabierze pana z ekipą prosto do studia.

Zachary Lee wniósł siostrę na rękach i zawiniętą

w koc ofiarował Joelowi.

- Oddaję do rąk własnych z nadzieją, że zajmiesz

się tą małą najlepiej, jak potrafisz.

- Tak jest - wydukał wzruszony.

Zachary pocałował Tiffany w czoło na pożegnanie.

- Uważaj na siebie i łap to szczęście. No i bez

żadnych nowych kłopotów - przynajmniej chwilowo.

Będę bardzo zajęty w najbliższym czasie.

- Ja chyba też. Trzymam za ciebie kciuki. Masz

udowodnić, że jesteś jeszcze lepszy, niż. mówiłam.

Roześmiał się, tak jak lubiła, i odszedł.

Na twarzy Tiffany zgasł beztroski uśmiech, kiedy

spojrzała na Joela. Był trochę mniej ponury, ale

napięcie całego popołudnia zrobiło swoje.

- Nie podziękowałam ci jeszcze.

Uniósł rękę i delikatnie, z namaszczeniem, odgarniał

z policzka mokre kosmyki jej włosów.

- Czy pojedziesz ze mną teraz, Tiffany? - Każde

słowo wypowiedział oddzielnie, zdławionym z pod­

niecenia i strachu głosem.

- Tak. Zrobię, co tylko zechcesz, Joel - od­

powiedziała nad wyraz spokojnie. - Kocham cię.

Uwolniła z koca obie ręce, przyciągnęła jego głowę

background image

ROZBITKOWIE

151

do swojej i zaczęła całować namiętnie, po raz pierwszy

nie bojąc się niczego. Joel wahał się przez ułamek

sekundy, a potem objął ją mocnymi ramionami

i zatracili się oboje w szalonym pocałunku, spragnieni

nieprzytomnie siebie i... lądu.

Z pomostu rzuconego na molo dotarł przeraźliwie

znajomy, piskliwy głos, który przywołał ich do

rzeczywistości.

- Mam cię nareszcie, Joel! - oświadczyła z triumfem

Nerida Bellamy, a zgraja fotoreporterów oślepiła go

fleszami.

- Nie da się ukryć, masz mnie, kotku. - Joel

otrząsnął się ze wstrętem, ale nie był ani zdziwiony,

ani przejęty.

- Teraz nie zaprzeczysz, że to miłosna historia.

- Nie tylko nie zaprzeczę, ale zaspokoję twoją

ciekawość. Mam zamiar poślubić pannę James, jak

tylko zdołamy zebrać jej rodzinę - trzynaścioro

rodzeństwa i szanownych rodziców. A teraz, jeśli

wybaczysz, czeka na nas jedna z sióstr mojej narze­

czonej ze swoim synem.

- Do tego czasu, jeszcze przed ślubem, opublikuję...

- Opublikuj, co ci się żywnie podoba i idź do

diabła. Zgadnij, co mnie to wszystko obchodzi!

Objął Tiffany i przeciągnął ją sprawnie przez szpaler

reporterów. Nie czuła wiatru ani deszczu, kiedy biegli

wzdłuż nabrzeża, i nie widziała tłumu ludzi przy­

klejonych do kamiennego wału.

Ojcowie uratowanych chłopców chcieli podziękować

Joelowi. Odpowiadał chłodno, przeżywając prawdziwe

katusze. Niczego nie pragnął mniej w tamtej chwili,

niż wdzięczności i uznania od Haven Bay. Uciekł

najszybciej jak tylko mógł, zasłaniając się mokrą

i zziębniętą Tiffany.

Na parkingu czekał na nich Payton, stojący pod

parasolem obok czerwonego bentleya.

background image

152

ROZBITKOWIE

- Miło jest widzieć panią z powrotem, panno James

- rozpłynął się w szerokim uśmiechu.

- Ale my nie możemy wsiąść do niego w tym

stanie - zaprotestowała. - W środku będzie błoto!

- Żadne zmartwienie, proszę pani, rozłożyłem na

siedzeniach jakieś koce.

- Spójrz lepiej za siebie - Joel zaczął uroczyście

- na Haven Bay. Chłoń je. Wszystko, co teraz widzisz.

Stare rybackie miasteczko. Zapisz to w pamięci na

resztę swojego życia.

Wiedziała bardzo dobrze, co chciał powiedzieć.

Nigdy tu nie wrócą. Nawet gdyby zabliźniły się stare

rany, nie zaznałby odrobiny radości w tym przeklętym

dla niego miejscu. Przyjechał ją porwać i zatrzeć za

sobą ślady.

Ona kochała w Haven Bay każdy kamień, każdą

uliczkę, zamaszystą linię zatoki, morze, i teraz wdychała

to powietrze po raz ostatni.

Nagle, jakby wydarzyło się coś strasznego, ugięła

kolana i wydała przeraźliwy, nieartykułowany okrzyk

bólu.

- Co się stało, Tiffany?

- Nie ma ich tam! Uciekły! O Boże! - płakała

głośno, szlochając jak dziecko. - Przepowiedziałeś to.

- Ale co się stało?

- Wieloryby! Nasze wieloryby! Sztorm wypłoszył

je z zatoki!

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Tak już było dobrze i bezpiecznie - porzucała

Haven Bay z łezką w oku, ale bez wielkiego żalu...

i nagle te wieloryby! Zapłakana Tiffany, wciśnięta

w miękkie siedzenie bentleya, wpadła w popłoch.

Musiała wyjechać z Joelem, bo od tego zależało ich

szczęście. Ale co się stanie z miasteczkiem? Przyszłość

Alana była związana z turystyką, a turyści przyjeżdżali

tu dla wielorybów. Tylu ludzi namówiła do zainwes­

towania swojego czasu i pieniędzy... Wszystkim groziło

bankructwo!

Dlaczego ten sztorm nie poczekał? Za kilka lat,

gdyby Haven Bay stanęło pewniej na nogi, przeżyłoby

i stratę wielorybów. Z drugiej strony, to dzięki

sztormowi ona zaczyna dzisiaj nowe życie... Ironia

losu? Czy zawsze muszą być zwycięscy i pokonani?

Szczęśliwcy i pokrzywdzeni?

- Tiffany.

Niechętnie odwróciła głowę, unikając jego wzroku.

Chciała ukryć panikę i nowe rozterki. Kochała Joela

ponad wszystko i zgodziła się nie oglądać za siebie.

O Haven Bay nieli więcej nie rozmawiać. Zresztą...

nie stało się nic, przed czym by jej nie ostrzegał!

Dlaczego zawsze przeceniała swoje siły? Rozumowała

jak pozbawiona wyobraźni nadgorliwa uczennica: im

bardziej się przyłoży do pracy, tym wspanialsze będą

efekty. Żałosne!

Joel przyciągnął ją delikatnie do siebie i pogładził

po policzku.

- Głowa do góry. Wszystko będzie dobrze. Po-

background image

154

ROZBITKOWIE

wziąłem pewne kroki, nie pytając wielorybów o zdanie.

Ale one wrócą. Za kilka dni, tygodni, może później,

ale twoje Haven Bay przetrwa. I rozkwitnie. Obiecuję

ci to.

- Co masz na myśli, mówiąc o pewnych krokach?

- W pierwszej chwili naprawdę nie rozumiała, a Joel

uśmiechał się tak rozbrajająco, jakby czytał w jej

myślach i jednym ruchem czarodziejskiej różdżki

potrafił przywołać nieszczęsne wieloryby do zatoki...

- Kiedy pociłaś się dla mnie w stacji, ustalałem

kontrakt z radą prowincji na rozbudowę turystyczną

Haven Bay. Plany są niemal zatwierdzone. Dlatego

właśnie kazałem ci zapamiętać stary krajobraz. Za

kilka miesięcy wszystko się tam zmieni nie do poznania.

- Zrobiłeś to dla mnie? - Była wstrząśnięta i za­

wstydzona. Nie mogła uwierzyć w kolejny cud.

- Niewielu takich jak ty odmieńców chodzi po

świecie. Ludzi, którzy robią mnóstwo rzeczy dla

innych i nie żądają w zamian nagrody ani uznania.

Pragnę cię mieć na zawsze, Tiffany. Wiedziałem od

początku, że zrobię wszystko, żeby cię zdobyć.

Niespecjalnie mnie obchodziło, co będzie z moją

stacją telewizyjną. Fakt, że chciałaś, żeby nam - nie

tobie, ale nam - się udało, znaczył więcej niż jakiś

sukces. Tylko Haven Bay stało pomiędzy nami. Bałem

się, że jeśli twoje plany spalą na panewce, ono znowu

obróci się przeciwko mnie, podzieli nas. A ludzie,

których kochasz, rzeczywiście by ucierpieli. Nie tylko

Alan czy twoja siostra, ale tyle młodzieży, która

liczyła tu na jakąś przyszłość.

- Więc zdecydowałeś się wziąć to na siebie mimo

wszystko, wbrew własnym poglądom i... uczuciom?

- Niezupełnie tak. Miałaś rację, że niesłusznie się

uprzedziłem do zwykłego punktu na mapie...

- Nie miałam - przerwała mu gorączkowo. - Nie

miałam pojęcia, co tu się wydarzyło, co oni ci zrobili.

background image

ROZBITKOWIE

155

Dopiero dzisiaj, kiedy myśleliśmy, że nie wrócimy,

Garret mi wszystko opowiedział.

W oczach Joela nie było śladu dawnego bólu ani

zażenowania, tylko ogromne pragnienie i tęsknota do

przyszłości. Tiffany rzuciła mu się na szyję, po raz

pierwszy spokojna, bez lęku przed wspomnieniami

i Mary-Beth.

- A więc wyjdziesz za mnie?

- Jeżeli będziesz bardzo nalegał. Zresztą musisz to

zrobić, bo... Nerida Bellamy opublikuje nasze zdjęcia!

Wybuchnął gromkim śmiechem. Tiffany zdała sobie

nagle sprawę, że po raz pierwszy słyszy go śmiejącego

się głośno i po raz pierwszy widzi niezmąconą radość

w jego oczach.

Rozmarzyła się. Chciała mieć wielką rodzinę. Dom

pełen dzieci i gwaru. Wyrzuci z Leisure Island ochronę,

zamieni fortecę w tętniącą życiem wyspę szczęścia.

Spojrzała na Joela, czując na sobie jego wzrok.

- Wszystko w porządku?

- Tak, kochany. Nie spuszczasz ze mnie oka i ciągle

się upewniasz, czy wszystko w porządku.

- I tak będzie zawsze. Bez ciebie...

- Ja też, Joel. Wierzysz w przeznaczenie? Od

pierwszego wejrzenia czuliśmy, że nie ma od tego

odwrotu. Teraz jestem pewna. Żadna siła nie może

nas rozdzielić.

- Tiffany... - Uwolnił wstrzymywany bezwiednie

oddech. Bał się, że to sen. Nie dowierzał własnemu

szczęściu, ale czytał tę miłość w jej oczach, głosie,

w każdym słowie.

- Pocałuj mnie, Joel - błagała. - Najmocniej jak

potrafisz. Na szczęście. Żebyśmy tego nigdy nie

zapomnieli.

Nie słyszał deszczu zacinającego w szyby, wycia

wiatru, nie widział, jak Payton poprawia wsteczne

lusterko. Ona była całym światem. Zamiast sztormu.

background image

156

ROZBITKOWIE

błogi spokój. Całował ją z miłością, której miało im

nigdy nie zabraknąć.

Najdłuższą podróż, myślał, zaczyna się od pierw­

szego kroku. A miał już za sobą długą drogę.

Zrozumiał, jak bardzo się zmienił, ile nauczyła go

Tiffany. Będzie podążał za nią do końca życia,

wdzięczny losowi, że chciała z nim zostać.

Warto było żyć. Wszystko miało sens. Zawsze

będzie miało sens z Tiffany.

background image

LOS bywa przewrotny. Spotkanie Tiffany z Joelem

zostało ukartowane przez starego, pełnego

nienawiści człowieka, który Chciał zniszczyć

mężczyznę, będącego, jego zdaniem, winnym

tragedii sprzed dwudziestu lat. Potęga miłości

sprawiła, że nawet wrogowie zdołali odegnać upiory

przeszłości.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Emma Darcy Ślub po włosku
Emma Darcy Ślub(1)
Emma Darcy Weekend w tropikach
Emma Darcy [James Family 01] Ride the Storm
Emma Darcy Heart of the Outback
Emma Darcy The Falcon s Mistress
Emma Darcy Tangle of Torment (pdf)
Emma Darcy The Unpredictable Man (pdf)
Emma Darcy A Very Stylish Affair
Emma Darcy The Playboy Boss s Chosen Bride
Emma Darcy [James Family 02] Dark Heritage
52 Darcy Emma James Family 1 Rozbitkowie
Darcy Emma Ślub
248 Darcy Emma Nie igraj ze mna
Darcy Emma Tańcząca z demonami
Darcy Emma Ślub(1)
48 Darcy Emma Punkt krytyczny
Darcy Emma Wizyta na Capri(1)

więcej podobnych podstron