background image

EMMA DARCY 

Rozbitkowie 

Harleąuin® 

Toronto • Nowy Jork • Londyn 

Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg 

Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia • Sydney 

Sztokholm • Tokio • Warszawa 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Zbliżała się północ, kiedy wreszcie opłynęli przylą­

dek. Stary kuter rybacki Garreta wziął kurs na basen 

jachtowy w Leisure Island. 

W samą porę, pomyślała Tiffany, uspokajając 

rozdygotane nerwy. Na widok jachtów przycumowa­

nych do mola eleganckiego kurortu straciła nagle 

zimną krew. Zabawki milionerów potrafią robić 

wrażenie. 

Sama wybrała godzinę. Było wystarczająco późno, 

żeby uniknąć tłoku, w którym rybacki statek rzucałby 

się w oczy, a na tyle wcześnie, by Tiffany mogła 

pojawić się na przyjęciu. W każdym razie na takim 

przyjęciu, jakie Joel Faber zwykł wydawać dla swojego 

wytwornego towarzystwa. 

Bez trudu wypatrzyła ten ósmy cud świata. Foto­

grafie superluksusowego jachtu, zbudowanego na 

zamówienie australijskiego biznesmena, ozdabiały 

w swoim czasie okładki wielu magazynów. 

- Tam! - wykrzyknęła triumfalnie. 

- To tak wygląda „Liberty"! - W głosie Garreta 

brzmiała nie ukrywana pogarda. - Piękna nazwa, 

szkoda, że na tej łajbie nie czują nawet zapachu wody. 

Stary szyper pracował na morzu przez całe życie. 

I nie miał odrobiny zrozumienia dla tych, którzy 

opuszczali ląd jedynie z nudów, dla zabawy. Płynął 

jednak dalej w kierunku „Liberty". Chciał obejrzeć ją 

z bliska, a potem do dzieła: pomóc Tiffany w bardzo 

dyskretnej przesiadce. 

Z pokładu dobiegały dźwięki muzyki. Zabawa o tej 

background image

ROZBITKOWIE 

porze nabierała tempa, tak jak przewidywała Tiffany. 

Zgoda, zamiar wślizgnięcia się na jacht graniczył 

z szaleństwem, ale gdyby tylko dostała się do Joela 

Fabera, musiałby jej przynajmniej wysłuchać, a to 

byłaby połowa wygranej bitwy! Święcie w to wie­

rzyła. 

Po miesiącach daremnych wysiłków zaczęła myśleć 

o podstępie. Tiffany nigdy się nie poddawała. Jak na 

swoje dwadzieścia osiem lat miała wystarczające 

doświadczenie w odnoszeniu sukcesów, by uwierzyć, 

że została do tego stworzona... Użyła więc całego 

swojego talentu i umiejętności towarzyskich, żeby 

w sposób naturalny doprowadzić do spotkania z Fa­

berem. Tym razem na próżno. Kompletna blokada 

wobec każdego jej ruchu. Ale nie pogodziła się ani na 

moment z porażką, z myślą, że mogłaby zawieść 

ludzi, którzy tyle dla niej znaczą. 

- Cholera, goryle - warknął Garret. Wypatrzył na 

molo dwóch mężczyzn pilnujących wejścia na jacht. 

- Nie przykleili się do tego pomostu, żeby wdychać 

morskie powietrze. To na nic. Zwrot przez rufę 

i możemy spokojnie wracać do domu. 

- Nie! - Tiffany krzyknęła odruchowo, mimo że 

sama zdrętwiała, słysząc o kolejnej nieprzewidzianej 

trudności. 

- Dziewczyno, nie przejdziesz przez tę bramkę. 

Joel Faber znowu cię ograł. 

- Jeszcze nie - wycedziła przez zęby - najpierw 

spróbuję. 

Przysięgała sobie w duchu, że nawet gdyby miała 

nie dożyć jutra, dzisiejszej nocy pozna „Liberty" od 

środka. 

Przemknie się jak myszka albo odegra jakąś 

idiotyczną scenę, ale dostanie się na to przyjęcie. Nie 

ma wyjścia. Faber jest ich jedyną szansą, a ona stanie 

na głowie, żeby jej nie stracić. 

background image

ROZBITKOWIE 

- Nic z tego nie będzie - mruknął posępnie stary 

Garret. 

- Dlaczego tak mówisz? - Tiffany spiorunowała 

go przenikliwym spojrzeniem. 

Garret spochmurniał jeszcze bardziej i zamilkł. 

Wszyscy pamiętający dawne czasy mieszkańcy Haven 

Bay reagowali podobnie na dźwięk imienia Joela 

Fabera. Był sławny i pochodził z ich starej rybackiej 

mieściny, a tu nikt nie chciał o nim rozmawiać. Nikt 

też nie wierzył, że Tiffany uda się cokolwiek załatwić. 

Podejrzewała, że zazdrościli mu sukcesu albo nie 

mogli darować, że opuścił Haven Bay i urządził się 

nieźle gdzie indziej. A może traktowali go jak dezertera, 

który uciekł po sztormie. 

Ów sztorm sprzed dwudziestu lat tkwił jak zadra 

w zbiorowej pamięci. Zginęło mnóstwo ludzi, dziadek 

Joela także. Tiffany wydawało się całkiem naturalne, 

że po takiej tragedii, utracie jedynego opiekuna, 

szesnastoletni chłopak wyjechał odmienić swój los. 

Żaden rozsądny człowiek nie mógł mieć o to pretensji. 

Od czasu do czasu ogarniał ją jednak dziwny 

niepokój. Czuła, że poszło o coś więcej, o czym się nie 

mówiło. Natychmiast odrzucała takie myśli, oskarżając 

się o wybujałą wyobraźnię. Garret McKeogh był 

najważniejszą postacią w Haven Bay i on pierwszy 

poparł wydaną przez Tiffany batalię o ratowanie 

miasteczka. On też zgodził się, że Joel Faber najlepiej 

zrozumiałby ich prośbę o pomoc. Aż do tej nocy nie 

zmieniał zdania, wziął nawet udział w dzisiejszej 

zwariowanej wyprawie. 

Dlaczego więc teraz zabiera jej nadzieję na powo­

dzenie? Ton, jakim mówił, ten zgrzyt żelaza w głosie... 

zupełnie jakby nienawidził Joela. Tiffany zaczęła się 

zastanawiać, czy nie została w jakiś sposób oszukana. 

Milczenie Garreta wyprowadzało ją z równowagi. 

- O czym ty mi, Garret, nie powiedziałeś? Dlaczego 

background image

ROZBITKOWIE 

nic z tego nie będzie? - spytała szorstko, nie ukrywając 

zniecierpliwienia. 

Jego ogorzała twarz ani drgnęła. Ze swoją bujną 

brodą przypominał proroków Starego Testamentu: 

władczych i statecznych. Spojrzenie stalowoszarych 

oczu utkwił nieruchomo gdzieś w oddali, ale spękane 

ręce gładziły koło steru bardzo niepewnie. 

- Nie przewidziałem tych goryli. Myślałem, że jeśli 

wpłyniemy tutaj od strony morza, znajdziemy się 

wewnątrz pierścienia jego zakichanej ochrony. Teraz 

wszystko na nic. Nie chcę, żeby cię aresztowali. 

Trzeba trochę ochłonąć. 

Nawet gdyby wszystko poszło źle, nie zamkną 

mnie za taki drobiazg, przekonywała samą siebie 

Tiffany. Za naruszenie porządku grozi najwyżej 

upomnienie. 

- A jednak warto spróbować - nalegała - nic 

strasznego się nie stanie. 

Garret zaciskał nerwowo palce wpatrując się 

w Tiffany, właściwie prześwietlał ją wzrokiem, jak 

gdyby za jej plecami odgrywało się coś ważnego. 

- Masz dobre serce, Tiffany James. Jak wszyscy 

Jamesowie. Dlatego nie chcę, żebyś cierpiała. Z żad­

nego powodu. 

- Nie jestem dzieckiem, Garret, i potrafię na siebie 

uważać. A jeśli chodzi o moją rodzinę, wiesz dobrze, 

jak zawiedzeni będą Carol i Alan, kiedy wrócę 

z pustymi rękami. Choćby ze względu na nich nie 

zmarnuję tej szansy! 

Wiedziała, że Garret uwielbia Alana. Całe Haven 

Bay interesowało się jej siostrzeńcem. Podziwiali, jak 

się rozwijał, na przekór wszelkim przeciwnościom losu. 

Alan zasłużył na przyszłość, o jakiej marzy, więc 

Tiffany zapragnęła mieć moc dobrej wróżki, żeby 

wnieść do domu Carol trochę radości i życia. Z oczu 

jej siostry nie znikał wyraz smutku i wyczerpania. 

background image

ROZBITKOWIE 

Poświęciła dla syna wszystko, a teraz najwyższa pora, 

żeby i do niej uśmiechnął się los. 

Przybrani rodzice uczyli ich jak katechizmu, że 

„rodzina ma sobie pomagać, dzielić znoje i wspólnymi 

siłami nie poddawać się". Wszyscy Jamesowie byli 

wierni temu przykazaniu, ale Tiffany powodziło się 

teraz najlepiej i od niej mogła zależeć przyszłość 

Carol i Alana. Gdyby tylko Joel Faber poparł jej 

projekt. 

- Ze mną wygrałaś - odezwał się w końcu Garret 

- mam nadzieję, że uda ci się i z nim. 

Tiffany odetchnęła z ulgą. Staruszek po prostu 

martwił się o nią. To wszystko. Żadnych tajemniczych 

zaszłości. Chodziło o facetów z ochrony. 

- Dziękuję, Garret - uśmiechnęła się promiennie. 

Nie odwzajemnił się dobrym słowem. 

- Możesz tego żałować. 

- Zostaw to mnie - ucięła krótko i odwróciła się 

w stronę przystani. - Do dzieła. Płyń tam, do samego 

końca, i wyrzuć mnie. 

Garret bez słowa zajął się sterem. 

Tiffany zaczęła w myślach próbować rolę, której 

nie mogła zagrać inaczej niż doskonale. Grunt to 

pewność siebie, powtarzała. Sukni, którą wybrała na 

tę okazję, nie powstydziłaby się królowa balu. Do 

tego fryzura z najnowszego magazynu mody. Nie 

będzie się różnić od reszty. Modliła się tylko o łut 

szczęścia. Do tej pory wychodziła cało z każdej 

opresji, bo potrafiła jednocześnie myśleć i działać. 

Nie ma powodów do zdenerwowania. 

Spokojnie. 

Wszystko będzie dobrze. 

Tak czy inaczej dostanie się przed oblicze pana 

Fabera i każe mu słuchać. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Joel Faber stał na pokładzie rufowym jachtu, 

odwrócony plecami do gości. Zabawianie ich błys­

kotliwą rozmową było męczącym zajęciem. Musiał 

odetchnąć od zgiełku i tej napuszonej atmosfery 

wielkiej gali. Wszystkich ogarnęło jakieś nerwowe, 

szalone podniecenie. Zachowywali się jak w gorączce, 

jak gdyby po raz ostatni używali radosnego, beztros­

kiego życia. 

Joel mógłby tej nocy upajać się kolejnym sukcesem: 

jego projekt przeistoczył się w bajeczną rzeczywistość. 

Leisure Island - najnowszy i najbardziej ekskluzywny 

kurort wypoczynkowy w Australii - witał gości z wielką 

pompą. Faber wygrał z niedowiarkami, którzy ostrze­

gali go, że za wiele ryzykuje, przecenia rynek, naraża 

się na bankructwo. Powinien być w siódmym niebie, 

tymczasem przeciwnicy zasługiwali jedynie na lekką 

wzgardę, a sukces okazał się zbyt łatwy i nie miał 

smaku wielkiego zwycięstwa. 

Naprawdę czuł tylko pustkę, która towarzyszyła 

mu wiernie od początku kariery. Teraz, kiedy cał­

kowicie zaspokoił swoje ambicje, czuł tę pustkę jeszcze 

dotkliwiej. Wszystko już zrobił, nie miał żadnych 

planów. 

Poświęcił temu przedsięwzięciu dwa lata życia, ale 

efekt był czarodziejski. Na starych mokradłach wyrosła 

oaza dla bogaczy: piękne pole golfowe, basen jachtowy, 

domy nad samym morzem z prywatnymi przystaniami, 

pięciogwiazdkowe hotele, luksusowe sklepy, droga na 

nasypie łącząca wyspę z lądem. Gold Coast było 

background image

ROZBITKOWIE 

11 

prawdziwą kopalnią złota. Pieniądze szukały tutaj 

ludzi i same wpadały do kieszeni, stwierdził kiedyś 

cynicznie Joel. Nie czuł się jednak wybrańcem losu, 

lecz jego igraszką. 

Coraz bardziej znudzony i ospały, tęsknił chyba za 

prawdziwym ryzykiem. Wydawało mu się, że od 

pewnego czasu nie potrafi nawet popełniać błędów 

i skazany jest na dobrą passę w interesach. 

Potrzebował gwałtownych zmian w swoim życiu, 

prawdziwego sztormu, który zmiótłby wszystko i zmu­

sił do podjęcia nowych działań. Jeszcze dzisiaj, po 

tylu latach, rozpętane żywioły przyrody wzbudzały 

w nim strach, uporczywy, dręczący niepokój. Nigdy 

tego nie zapomniał, w każdym razie nie zapomniała 

jego podświadomość. Trzeźwy umysł Joela musiał 

puścić wszystko w niepamięć, żeby ratować własną 

wolę życia. Nie mógł zawrócić, nie potrafił odmienić 

przeszłości. Gdyby wtedy miał prawo wyboru, wolałby 

zginąć. Ale nie miał. Jedynym wyjściem było więc iść 

do przodu nie oglądając się za siebie i... starać się 

zapomnieć. 

Mógł przecież się zająć czymś nowym. Nawet jeśli 

tym razem splajtuje, warto spróbować z czystej 

ciekawości. Kupił lokalną stację telewizyjną, ale czy 

topienie pieniędzy w niepewnej branży było dobrym 

pomysłem? Lepiej chyba wycofać się i zainwestować 

w coś korzystniejszego... coś wdzięczniejszego. 

Zły na siebie, że znowu myśli o interesach, odwrócił 

się w stronę rozbawionych gości. Po wspaniałym 

koncercie gwiazd, który uświetniał otwarcie nowego 

hotelu, wszyscy przyszli na jego jacht. Przyglądał się 

tym eleganckim Isogatym ludziom, zdając sobie sprawę, 

że ich obecność na „Liberty" jest miarą jego sukcesu. 

Ale i to przestało wzbudzać w Joelu dreszczyk emocji. 

Bywał w królewskich salonach, cieszył się wszędzie 

uznaniem, z możnymi tego świata rozmawiał jak 

background image

12 

ROZBITKOWIE 

równy z równym. I kiedyś to naprawdę miało 

znaczenie. Potem spowszedniało i stało się tylko 

miłym przyzwyczajeniem. 

Dzisiejszej nocy był nieobecny myślami, w nastroju 

nie pasującym do okazji. Nagle się zbuntował: czy nie 

potrafi się już zabawić na własnym przyjęciu? Po­

stanowił się odprężyć i korzystać jak inni z uroków 

życia. 

Brakowało mu po prostu kobiety. Przyjemności 

bycia z wesołą, miłą dziewczyną. Nanette wyjechała 

do Europy, a on był pochłonięty swoimi sprawami. 

Ale w taką noc... Dlaczego nie? 

Zauważył grzywę kasztanowych włosów Germaine 

- jej znak jakości w świecie modelek. Zwichrzyła je 

wyszukanym gestem i spojrzała prowokacyjnie na 

Joela. Odwzajemnił się porozumiewawczym uśmie­

chem, ale odwrócił wzrok z nonszalancją. Bal dopiero 

się rozkręcał... Z cynicznym rozbawieniem pomyślał, 

że przecież mógłby mieć każdą z nich. Łącznie 

z mężatkami, gdyby czuł potrzebę wikłania się 

w specjalne kłopoty. Kiedyś powodzenie u kobiet 

sprawiało mu niekłamaną radość, podniecało. Było 

miernikiem wartości w towarzystwie. Chłopcu znikąd, 

traktowanemu - bywało - jak zero, najdrobniejszy 

wyraz uznania poprawiał samopoczucie. 

Dzisiaj miał do wszystkiego większy dystans, ale 

skłamałby mówiąc, że nie obchodzą go kobiety. 

Powodzenie, prestiż, władza... one wyczuwały to na 

odległość. Im lepiej mu szło, tym bardziej o niego 

zabiegały. Ale nie miał zamiaru być wykorzystywany. 

Pożądanie to jedna sprawa, a stały związek zupełnie 

inna. Przyzwyczaił się do samotności i widział w mał­

żeństwie jedynie ograniczenie swobody. Miał teraz 

wolność, o jakiej marzył w dzieciństwie. Zapracował 

na nią. Nikomu nie był niczego winien. I nie chciał 

tej sytuacji zmieniać. 

background image

ROZBITKOWIE 13 

Nie miał jednak zadatków na mnicha i nie widział 

niczego zdrożnego w swobodnych związkach. Swobod­

nych i bardzo łatwych, bo to kobiety wykazywały 

więcej inicjatywy i były zawsze chętne. Czasami 

podejrzewał, że gdyby stał się brzydki jak noc i miał 

siedemdziesiąt lat, notowania u pań byłyby identyczne. 

Bogactwo działało jak silny afrodyzjak. 

Odkrywał w sobie coraz głębszy cynizm, który 

zabijał młodzieńcze ideały, ale nie umiał z nim walczyć. 

Widział przecież, że większość ludzi z jego kręgu była 

kompletnie samolubna, zajęta tylko sobą i własną 

karierą - zapatrzona w siebie. Odwieczny problem 

ludzkości. 

Wiele razy miał nadzieję, że to się zmieni - kiedy 

wchodził w dorosłe życie, kiedy się stawał bogaty, 

kiedy odnosił sukcesy. Ale im bardziej wszystko się 

zmieniało, tym bardziej to jedno było niezmienne. 

Mnóstwo ludzi przybiegało dzisiaj na każde jego 

skinienie. Ale ilu z nich by zostało, gdyby jutro 

zbankrutował? Żeby przeżyć, trzeba być samowystar­

czalnym. 

- Utoniesz albo będziesz płynął - powiedział mu 

dawno temu dziadek. I nikt nie pomógłby mu dzisiaj 

skuteczniej niż wtedy stary Reuben. 

Pogrążony w ponurych myślach, Joel patrzył na 

morze i nagle dojrzał zbliżającą się łódź. Była zupełnie 

nie oświetlona, ale dzięki pełni księżyca z łatwością 

rozpoznał kuter rybacki. Czego on szukał wśród 

jachtów? 

Z wyłączonym silnikiem spokojnie podpływał do 

pomostu. W odległości około stu metrów od „Liberty" 

dobił burtą do falochronu, prawie w tej samej chwili 

zagrał silnik, łódź zawróciła dziobem ku morzu, 

wymknęła się zwinnie z zatoki i zginęła w ciemnościach. 

Joel śledził do końca znikającą sylwetkę kutra. 

Całe zdarzenie nie wydało mu się groźne, ale ogromnie 

background image

14 

ROZBITKOWIE 

był ciekaw dalszego ciągu. Nie spuszczał wzroku 

z molo i po chwili zobaczył ją: kobietę w białej sukni, 

która na pewno zeszła z kutra. Wyłoniła się z mroku 

i cicho jak kotka mijała zacumowane przy nabrzeżu 

jachty. 

Jedno było pewne - tajemnicza dama uniknęła 

kontroli ochrony, która pilnowała Leisure Island od 

strony lądu. Dbałość o bezpieczeństwo była słabostką 

bogaczy. Dzisiejszego wieczoru byli wyjątkowo ost­

rożni. Wjazd na wyspę tylko dla posiadaczy biletów 

na koncert, gości hotelowych, stałych mieszkańców 

i zaproszonych gości. Poczucie wyjątkowości było ich 

drugą słabostką. 

Joel próbował zgadywać, co sprowadzało tę kobietę. 

Odrzucił wersję o włamywaczce; jakoś nie mógł jej 

sobie wyobrazić na Leisure Island. W każdym razie, 

kiedy kroczyła po molo, patrzył na nią nie bez 

przyjemności. Gdyby nagle zmieniła kierunek i gdzieś 

przepadła, zawiadomiłby własną ochronę. Musiał 

zaspokoić ciekawość. 

Kiedy zatrzymała się przy „Liberty", czuł się 

naprawdę podekscytowany. Nie było w tej kobiecie 

nic szczególnego, ale na pewno miała styl. Promienio­

wała z niej śmiałość i upór. I niewątpliwa uroda. 

Bardzo długie nogi, smukłe biodra i cienka talia 

wyglądały niemal dziewczęco, lecz pełne piersi zdra­

dzały dojrzałą kobietę. Jedną ręką trzymała przewie­

szony swobodnie przez ramię żakiet, w drugiej niosła 

błyszczącą wieczorową torebkę. 

Joelowi, który jeszcze kilka minut temu walczył 

z własną apatią, wszystko się w niej podobało: długie 

włosy w kolorze jasnego miodu, wielkie oczy pod 

osłoną ciemnych brwi i rzęs, prosty nos, wydajtne 

wargi, arogancka broda nad dumnie wyprostowaną, 

łabędzią szyją. Poza koralową pomadką do ust na jej 

twarzy nie było śladu makijażu. 

background image

ROZBITKOWIE 

15 

Joel widział ją po raz pierwszy w życiu. I żadnych 

obcych ludzi nie zapraszał na to przyjęcie. Patrzył 

więc zdumiony na dziewczynę, która zbliżała się do 

ochroniarzy z nonszalancką pewnością siebie. Nie 

miał pojęcia, jak sobie poradzi. 

Tiffany umierała ze strachu. Nie wiedziała, czy 

ludzie Fabera mają listę z nazwiskami gości, czy też 

sprawdzają zaproszenia. Od tej pory zdana była na 

własną intuicję i talent aktorski. 

Zwrócili się do niej spokojnie, bez nuty podejrzenia 

w głosie. 

- Uprzejmie witamy. Pani zaproszenie? 

- Niesamowity wieczór, prawda? - Grała na zwłokę, 

patrząc anielskim wzrokiem na pełny księżyc. Miała 

kilka sekund na wymyślenie czegoś. Skąd, do licha, 

weźmie zaproszenie, którego nie ma? Czy uwierzą, że 

je zgubiła? Zbyt ryzykowne. Mogliby sprawdzić 

nazwisko. Musi im wmówić... 

Uśmiechnęła się pewnie i czarująco, otworzyła 

torebkę, włożyła do niej rękę i odegrała mistrzowsko 

następną scenę pierwszego aktu. 

- No tak! Zostawiłam to zaproszenie w bentleyu. 

Miałam je włożyć do torebki, ale nalewałam sobie 

drinka i zapomniałam... Na pewno leży na siedzeniu. 

Jedyny kłopot, że kazałam już Paytonowi odjechać 

do garażu. - Zrobiła rozbrajającą minę i przybrała 

stosowny do niej ton głosu, a raczej głosiku. - Ale to 

chyba mało istotne, prawda? Musiałabym wrócić do 

hotelu, odszukać Paytona, auto... 

- Bardzo mi przykro, proszę pani, ale nie mogę 

pani... 

- Już wiem! - przerwała, wcielając się niespodzie­

wanie w rozpieszczoną bogatą panienkę, która wymyś­

liła nowego psikusa. - Przecież pan mógłby być tak 

łaskaw i pofatygować się zamiast mnie po to za-

background image

16 ROZBITKOWIE 

proszenie. Bardzo proszę! Trzeba tylko wyłuskać 

Paytona z baru, gdzie z pewnością przebywa o tej 

porze, i kazać mu odnaleźć niezbędny panom bilecik. 

- Droga pani, my jesteśmy na służbie. 

- To jakiś nonsens! Nie sądzicie chyba, że przyszłam 

zgwałcić waszego szefa? - Poczynała sobie dość 

obcesowo, ale najwyraźniej wprawiła dwóch twardych 

chłopców w lepszy humor. - Odwagi, panowie! Jest 

was dwóch. Dezercja będzie niepełna, jeśli tylko jeden 

z was zrobi mi grzeczność. 

Nagle, jakby doznała olśnienia, z gracją tancerki 

podniosła lewą rękę, pokazując palec ozdobiony 

pierścionkiem z perłowym oczkiem. Bardzo gustowny 

prezent od Armanda. 

- Pan Faber dał mi też inne, specjalne zaproszenie. 

Jestem trochę spóźniona. Gdyby były jeszcze jakieś 

kłopoty, znajdziecie mnie z nim na jachcie. 

Tiffany zdecydowała: teraz albo nigdy. Minęła ich 

dając do zrozumienia, że pogawędka dobiegła końca. 

Oczywiście spodziewała się, że może poczuć ciężką 

rękę na swoim ramieniu, gotowa była jednak rozegrać 

tę bitwę do końca. 

Joel przyglądał się ochroniarzom, którzy spojrzeli 

na siebie niepewnie, ale nie odważyli się zatrzymać 

dziewczyny. Ograła ich w pierwszorzędnym stylu. 

Przedstawienie warte było kilku zaproszeń i szczerze 

go rozbawiło. Zaczął wolno klaskać. Spojrzała na 

niego i na moment straciła głowę. Uśmiechnął się 

z wyższością, ale w głębi duszy nie mógł doczekać się 

chwili, kiedy znajdą się sam na sam. 

- Czekałem na ciebie - powiedział, wcale nie 

kłamiąc. Było w niej coś nieobliczalnego, niepokoją­

cego. Podobała mu się, nawet jeśli przyszła tu 

z zamiarem uszczuplenia kieszeni jakiemuś milionerowi. 

Z przyjemnością upomni się o nagrodę za staranne 

ułożenie listy gości. A w interesie zaproszonych 

background image

ROZBITKOWIE 

17 

przyjaciół będzie musiał skupić całą jej uwagę na 

sobie. 

Kiedy wreszcie dotarło do Tiffany, że Joel Faber 

został jej świadomym wspólnikiem, poczuła się 

zażenowana, ale natychmiast odzyskała tupet. Złapał 

ją na gorącym uczynku, lecz ani myślał wydawać 

w ręce sprawiedliwości. Coś w tym musi być, próbo­

wała w myślach zakpić z sytuacji. 

- Przepraszam za spóźnienie - szarżowała dalej, 

nie zdradzając się z krótkiej chwili słabości. - Stój 

tam. Już idę. 

- Byłbym niepocieszony, gdybyś kazała mi czekać 

jeszcze dłużej - wycedził ni to kpiąc, ni to grożąc. 

Roześmiała się głośno, tym razem zupełnie spon­

tanicznie, z ulgą, może nawet z radością. Joel 

zapomniał o swojej pustce i po raz pierwszy od 

dawna zachciało mu się fantazjować. 

Marzył, żeby ta znajomość go nie rozczarowała. 

Rozbierał Tiffany oczami i sam się z tego śmiał. 

Mogło go spotkać kilka niespodzianek naraz albo 

żadna. Ale jedno było pewne: spotkanie z tak 

utalentowaną osobą nie może być nudne. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Tiffany nie dowierzała własnemu szczęściu. Joel 

musiał oglądać tę szopkę od początku i zamiast 

przeszkodzić jej, włączył się do gry. Czy rozbawiła go 

bezczelnością, czy też nie chciał odmawiać sobie 

przyjemności dania jej nauczki osobiście? Wszystko 

jedno. Nareszcie miała swoją szansę. 

Z pokładu jachtu odwróciła się jeszcze za siebie, ale 

na szczęście żaden z ochroniarzy nie poszedł do 

hotelu. Sprawa zaproszenia wyglądała na zamkniętą. 

Zaczęła gorączkowo myśleć o tym, co ją czekało. 

O Joelu Faberze wiedziała niewiele ponad to, że jest 

piekielnie bogaty, ustosunkowany i, co dziwne w tym 

towarzystwie, nie miał jeszcze ani jednej żony. Jeżeli 

będzie próbował wykorzystać gorliwie rolę, którą 

mimowolnie sama przed nim zagrała, gwałtownie 

pana Fabera ostudzi. Potem wyzna całą prawdę 

i dalej spotkanie potoczy się według planu. Jej planu. 

Pochłonięta układaniem pierwszych kwestii, ledwie 

zwróciła uwagę na śledzący ją spojrzeniami tłum 

gości. Nie robili na niej żadnego wrażenia - bywanie 

na podobnych przyjęciach zaliczyła już w szkole życia 

na piątkę z plusem. Tej nocy chciała rozmawiać tylko 

z jednym jedynym człowiekiem. 

Joel Faber sięgnął po dwa kieliszki szampana i czekał 

na swoją przygodę, oparty nieruchomo o tylną burtę 

jachtu. Nie zmienił pozycji, odkąd wypatrzył na 

horyzoncie kuter rybacki. Tiffany, mierząc w napięciu 

dzielące ich kroki, doznała jakiegoś bolesnego olśnienia, 

że oto ten człowiek czekał na nią od dawna, że coś 

background image

ROZBITKOWIE 

19 

ich wiąże, a teraz był tutaj, na wyciągnięcie ręki, 

i wszystko się wyjaśni. 

Może była na dobrej drodze do obłędu przez to 

długotrwałe, obsesyjne szukanie sposobu dotarcia do 

Fabera. Przez całe miesiące myślała tylko o nim, stąd 

chyba taka histeryczna, nie kontrolowana reakcja 

przed pierwszym spotkaniem. Z drugiej strony... mimo 

że tysiąc razy oglądała jego zdjęcia, zupełnie nie 

umiała się oprzeć piorunującemu wrażeniu, jakie musiał 

robić na wszystkich chyba kobietach. 

Nie spodziewała się, że jest aż tak wysoki i barczysty. 

Za to przesadnie ostre rysy twarzy i zapadnięte 

policzki pasowałyby raczej do chudego nastolatka, 

który bez przerwy je i zawsze jest głodny. Czarne 

bujne włosy były niesforne mimo starannej fryzury. 

Ale i on sam nie wyglądał na potulnego członka 

społeczeństwa. Większość znanych fotografii przed­

stawiała subtelnego myśliciela. Tiffany zajrzała tylko 

raz w jego czarne, jakby bezdenne oczy i zobaczyła 

nieposkromioną dzikość. Bogactwo, powodzenie, łatwe 

życie nie złagodziły ani rysów, ani charakteru. Ten 

facet był twardy jak rozbitek, który dał radę żywiołom, 

ale wyszedł z walki odmieniony. Dawną radość 

zastąpiła uparta, cierpliwa czujność. 

- Proszę się nie bać, nie będę gryzł... na razie. 

- Uśmiechnął się zachęcająco, podnosząc rękę z kielisz­

kiem szampana. Kpił z jej wahania, ale Tiffany sama 

nie rozumiała, dlaczego nagle straciła pewność siebie, 

dlaczego za wszelką cenę chciała zachować dystans. 

Nie spodziewała się, że zrobi na niej takie wrażenie. 

Czuła mimowolne, narastające podniecenie, irytujące, 

bo zupełnie nie na miejscu w tej sytuacji. Tak było 

kiedyś z Armandem... to się po prostu zdarza. Nie 

bała się seksu, ale była wystarczająco dorosła, żeby 

panować nad sytuacją i własnymi instynktami. 

Zastanawiała się, co ją tak bardzo niepokoi w twarzy 

background image

20 

ROZBITKOWIE 

Joela. I sposób mówienia, i wklęsłe policzki, i głęboko 

osadzone ciemne oczy kojarzyły jej się z głodem: 

wielkim, nienasyconym i bez szansy na zaspokojenie 

kiedykolwiek. Miała ponure przeczucie, że ten zmys­

łowy głodomór przeznaczył ją na następne danie. 

- Ostrzegam, że jeśli mnie pan ugryzie, odgryzę się 

z nawiązką. - Zabrzmiało to naprawdę wojowniczo, 

jakby zapomniała, kto w tej grze trzyma karty, a kto 

powinien mieć więcej pokory. Przyszła jako petentka 

do znanego milionera, a spotkała mężczyznę, przed 

którym za nic w świecie nie padłaby na kolana. Dla 

żadnej sprawy. Tiffany - rasowa hazardzistka - po­

stanowiła udowodnić, że jest poza zasięgiem jego 

czaru i władzy. 

Joel roześmiał się dobrodusznie, a ona z udawaną 

obojętnością, ale z uczuciem, że wykonuje krok nad 

przepaścią, podeszła wystarczająco blisko, żeby wyciąg­

nąć rękę po kieliszek. 

- Dziękuję - usłyszała swój przeraźliwie zdławiony 

głos i z ulgą zaczęła sączyć zimnego szampana. 

- Szafir, prawdziwy szafir... - Zawiesił głos, jakby 

szukał w pamięci starego zaklęcia. - Takie niesamowite 

oczy widziałem ostatnio wiele lat temu. 

- Nie odpowiadam za ich kolor - odparła zimno 

Tiffany, odparowując tani -jak sądziła - komplement. 

- Pewnie je po kimś odziedziczyłam. Czysty przypadek. 

- A więc dar natury? Zgodzi się pani ze mną? 

- Jeżeli panu tak się podoba, bardzo proszę. 

- Na pewno podoba się pani - zadrwił. - Ilu 

mężczyzn uwiodła pani tymi oczami? 

- Żadnego - niech pan sobie wyobrazi. - Nie czuła 

się stworzona do uwodzenia kogokolwiek ani do 

ulegania nałogowym uwodzicielom. Joel Faber chętnie 

pobawiłby się nią jak nową zabawką, dlatego z przy­

jemnością go ostudzi: - Proszę uwierzyć mi na słowo, 

że nie mam też zamiaru uwodzić pana. 

background image

ROZBITKOWIE 

21 

- Byłbym zaszczycony, gdyby pani spróbowała. 

- Znowu ten perlisty śmiech i bezwstydnie zmysłowy, 

kpiący wyraz twarzy. - Pojawiła się pani jak piękna 

nocna zjawa... Trudno wyobrazić sobie coś bardziej 

prowokującego. 

Tiffany z trudnością udawała spokój. Była wściekła 

na siebie za to, że nie panuje nad biciem serca. Niech 

sobie będzie przystojny i ciekawy, i pociągający pod 

każdym względem, ale ona nie przyszła tutaj dla 

zabawy. 

- To dlatego łaskawie wpuścił mnie pan na jacht? 

Tylko to panu przyszło do głowy? Świeża pokusa, 

trochę przyjemności... 

- Być może. Chciała pani być ze mną - no 

i jest. A ja czekam z zapartym tchem na następny 

ruch. 

Joel niepewny, z zapartym tchem czekający speł­

nienia ślepego losu! Bardzo zabawne: wyobraziła 

sobie natychmiast taką tragikomiczną scenę z niemego 

filmu. O nie! Prawdziwy Joel brał życie w swoje ręce, 

niczemu się nie dziwił, wszystko na zimno rozważał 

i sam decydował. 

- Przykro mi, że się pan zawiódł - miała ochotę 

wybuchnąć głośnym śmiechem - ale nie planowałam 

zamachu na pańskie ciało. 

- Szkoda! Chce pani powiedzieć, że będę musiał 

pozabiegać o zmianę tak bezlitosnej decyzji? 

- Zdarza się to panu? Zabiegać o dziewczyny? 

- Niezbyt często, szczerze mówiąc, ale gotowy 

jestem zrobić wyjątek. 

- Stopień tej gotowości jest miarą pańskiej nudy. 

Dobrze się składa, to młyn na moją wodę. Jeżeli pan 

tak się nudzi, mam szansę zająć pana nowym projek­

tem. Po to tu przyszłam. 

- Ach tak! - Cyniczny grymas wyrażał wszystko. 

- Brawo! Bez owijania w bawełnę, prosto do celu! 

background image

22 

ROZBITKOWIE 

Przynajmniej nie stracimy czasu na udawanie. Cho­

ciaż... z panią... poudawałbym przez chwilę z roz­

koszą. 

Czuła na sobie wyzywający łakomy wzrok i pąso­

wiała ze złości. 

- Usługi seksualne nie są moją specjalnością, panie 

Faber. Nasza rozmowa przybiera niepotrzebnie od­

rażający ton. Miałam zamiar prosić pana o pomoc. 

Zawrzeć czysty, jasny układ. 

- Superponętna forma przedstawiania oferty. Użyła 

pani swoich wdzięków z klasą. Bardzo przekonywa­

jąco. - Drażnił ją z pełną premedytacją. 

- Dobrze pan wie, że nie dostałabym się przed 

pańskie oblicze, gdybym nie zagrała przekonywająco. 

Stał się pan bardzo niedostępną osobistością. Zabie­

gałam o tę audiencję od miesięcy. Nic do tej pory nie 

sprawiło mi większych kłopotów niż wejście na 

„Liberty". Potrafi pan to zrozumieć? 

- Pani i tysiące pani podobnych mają w nosie 

mnie i cały świat, ale przejdą po trupach, żeby dostać 

to, czego chcą. Liczy się tylko wynik. Cel uświęca 

środki. Prawda? - Zrobił dłuższą pauzę, jakby przed 

zadaniem ostatecznego ciosu. - Więc ile mam dać 

pieniędzy? 

Może sprawiła to nuta szyderstwa w głosie, może 

poczuła się upokorzona jego tonem wyższości, wyro­

kiem, który wydał na nią bez sądu. W każdym razie 

nie chciałaby teraz spojrzeć w lustro. Wzbierał w niej 

ślepy gniew. Kto mu dał prawo traktować tak ludzi? 

Dlaczego nie raczył jej nawet wysłuchać? 

- Nie wyciągam ręki po jałmużnę - wycedziła 

z dziką pasją - mam coś do zaproponowania. 

- Bardzo jestem ciekaw pani propozycji. - Radosny 

cynizm był jego ulubionym orężem. - Cóż pani może 

mi zaoferować? 

- Poczucie sensu, poczucie przynależności. 

background image

ROZBITKOWIE 

23 

A więc stara, wysłużona śpiewka. Odezwał się 

zmęczonym głosem: 

- Proszę, niech pani przestanie. Przejdźmy do rzeczy. 

Poznałem wielu nawiedzonych, którzy używali mnie 

do różnych słusznych celów, darujmy więc sobie 

kazanie. Odkąd pani zarzekła się płomiennie, że nic 

z tych rzeczy, że „co pan sobie wyobraża" i tak dalej, 

bez wahania przypisałem panią do kasty dobroczyń­

ców... I na tym kropka. Żadnego gadania o dobrych 

uczynkach. Co za dużo, to niezdrowo. Dzisiaj szcze­

gólnie nie mam do tego nastroju. A skoro każdy 

wynik mierzy się gotówką, niech pani powie po 

prostu, ile pani trzeba, a ja się zastanowię. 

Gniew Tiffany zamieniał się w upokorzenie i wstyd. 

Czuła, że krew odpływa jej z twarzy. To prawda, że 

przyszła wyciągnąć po coś rękę. Była samolubna 

i ślepa. Do głowy jej nie przyszło, że taki milioner ma 

normalne ludzkie potrzeby. Joel skrywa je pod 

twardym, cynicznym pancerzem, ale za jaką cenę? 

Nie powie, że niczego od niego nie chce, bo to 

nieprawda. Nie może się też wycofać. Nadzieje Carol 

i Alana na lepszą przyszłość zależą od tego spotkania. 

Albo od innego spotkania, z kimś innym, jeżeli Joel 

Faber powie: nie. 

- Przykro, że tak to pan odbiera. Żałuję, że 

musiałam się u pana zjawić w takich okolicznościach. 

Chodzenie po prośbie, obojętne w jakiej sprawie, 

nie jest zabawne. Ale wiem, że od pana mogłaby 

zależeć wielka rzecz. Chodzi nie tyle o pieniądze, 

co o pańskie poparcie i radę. A cały wysiłek zwróciłby 

się z nawiązką. 

- W jaki sposób? - Joel nie widział powodu, żeby 

zmieniać zdanie na temat opłacalności aktów dob­

roczynnych. 

- Czy prawdziwa satysfakcja w ogóle pana in­

teresuje? - zapytała Tiffany bardzo powoli, świadoma, 

background image

24 

ROZBITKOWIE 

że zysk finansowy jest raczej ostatnią pozycją na 

liście jego nie spełnionych potrzeb. Właściciel tego 

jachtu mógł mieć jedynie kłopot z wydawaniem 

pieniędzy. 

W zmęczonych oczach Joela pojawił się pierwszy 

błysk zainteresowania. 

- Proszę kontynuować. Chciałbym natychmiast 

usłyszeć, co według pani sprawia mi satysfakcję. 

- Uszczęśliwił pan całe Leisure Island. Był pan 

głównym motorem i sprawcą tego cudu. Musiało to 

panu dać odrobinę satysfakcji. 

- Odrobinę. 

- Czy nie cieszyłoby pana jeszcze bardziej, gdyby... 

coś podobnego stało się z miasteczkiem, które znaczy 

dla pana więcej niż ten przypadkowy kawałek ziemi... 

Przymknął oczy i zacisnął wargi w nagłym odruchu 

buntu. 

- Żaden kawałek ziemi nie znaczy dla mnie ani 

więcej, ani mniej - mówił lodowatym, spokojnym 

tonem. - Sprzedaję, kupuję. Nie przywiązuję się do 

nikogo ani niczego. Nie należę do żadnego miejsca 

i myślę, że to wystarczy. Czy ma pani w zanadrzu coś 

ekstra? Kolej na pani ruch. 

Tiffany taki bezmiar samotności wydał się niewyob­

rażalny. Nie mieć nikogo, nie wracać do domu... Czy 

człowiek może żyć w próżni? Ona miała zawsze dużą 

rodzinę, grono przyjaciół i uważała, że to naturalne. 

Czy Joel Faber wybierając sukces i bogactwo musiał 

oddać duszę diabłu? 

- Minęło dwadzieścia lat, ale Haven Bay zapewne 

coś dla pana znaczy? - Modliła się, żeby nie zaprzeczył. 

Przecież musiał przeżyć kilka szczęśliwych lat w dzieciń­

stwie, które zachował w pamięci. 

Utkwił w oczach Tiffany przeraźliwie skupione, 

zacięte spojrzenie, które ją raniło, mroziło krew 

w żyłach, dusiło... Wywołała nieświadomie jakieś 

background image

ROZBITKOWIE 

25 

upiory przeszłości i musiała podzielić z Joelem grozę 

tamtego przeżycia. 

- Tamte oczy... - wyszeptał nieswoim głosem, jakby 

z zaświatów albo koszmarnego snu. I nagle zapytał 

szorstko: - Czyja to sprawka? Kto panią przysłał? 

- Nikt. To był mój pomysł. 

- Kim są pani rodzice, krewni? 

Tiffany była kompletnie oszołomiona. Z tego, co 

wiedziała, nie miała prawdziwych krewnych, była 

dzieckiem adoptowanym, odpowiedziała więc bez 

zastanowienia: 

- Nie mam żadnych prawdziwych krewnych. Z dru­

giej jednak strony, pochodzę z olbrzymiej rodziny, 

najlepszej na świecie... - Gadulstwem próbowała 

rozładować sytuację. 

- Jak ma pani na imię? - burknął. 

- Tiffany James. 

- James... - powtórzył jak echo, uciekając myślami 

w przeszłość, którą - zdawało mu się - pogrzebał raz 

na zawsze. 

Tiffany pomyślała nagle z żalem, że Garret powinien 

jej powiedzieć, ostrzec, sama nie wiedziała przed 

czym, ale stary rybak musiał ukrywać jakąś tajemnicę. 

Joel niespodziewanie odwrócił się w stronę burty 

i wylał resztę szampana ze swojego kieliszka do 

morza. Zrozumiała, że dla nich przyjęcie się skończyło. 

Twarz, którą teraz pokazał, miała wyraz beznamiętny 

i nieprzenikniony. Uleciał gdzieś cały męski czar. 

Surowy wzrok wymuszał dystans, którego nie wolno 

było jej łamać. 

- Proponuję, żebyśmy przeprowadzili tę rozmowę 

w mojej kabinie. - Zdanie zabrzmiało jak rozkaz. 

- I zachowajmy ją dla siebie. Może pani mówić bez 

obaw, co pani tylko przyjdzie do głowy: obiecuję, że 

nie będę przerywał. Ale wiedz jedno, panno Tiffany 

James, dojdę do źródła tego spisku. I zedrę z pani 

background image

26 

ROZBITKOWIE 

wszystkie maski. Będzie pani naga. Zrozumie pani, że 

igra z ogniem. Jeżeli się pani nieostrożnie poparzy 

i będzie bolało, proszę mieć pretensję wyłącznie do 

siebie. 

Powinna być zadowolona, bo takie postawienie 

sprawy nie odbierało jej nadziei. Ale czuła się okropnie, 

przerażające słowa Joela wywoływały w niej mdłości. 

Zapomniała, że kilka minut temu drżała jak przed 

filmowym amantem. Teraz drżała ze strachu na myśl, 

że zostanie z nim sam na sam. 

Ani myślał czekać na odpowiedź. Oddał kieliszki 

kelnerowi i zaczął torować jej drogę przez gęsty tłum 

gości, lekceważąc komentarze, odpierając wszelkie 

próby zatrzymania ich. 

Tiffany szła za Joelem posłusznie, powtarzając 

sobie w duchu, że wcale się nie boi. Nie należała do 

żadnego spisku, nie miała nic do ukrycia... Ale dlaczego 

on myślał, że jest inaczej? Co chciał z niej wydobyć? 

Co w istocie znaczyło dla niego Haven Bay? 

Z jednego zdawała sobie sprawę: było mnóstwo 

tajemnic, a Garret McKeogh zachował się wobec niej 

nielojalnie, jeżeli coś wiedział. Mógł też uważać, że 

wywoływanie duchów z przeszłości zaszkodzi ich 

spotkaniu. Ale co miał do tego kolor jej oczu? I co 

w takim człowieku jak Joel mogło mieć moc nisz­

czącego ognia? 

Tajemniczy milioner rodem z Haven Bay zrobił na 

niej ogromne wrażenie. Postanowiła jednak znaleźć 

dość rozsądku, żeby wybić sobie z głowy głupie 

myśli. Nic dobrego by z tego nie wyszło... Przyszła tu 

w jednej sprawie, bardzo ważnej, i mają potraktować 

jak życiową misję! 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Joel Faber otworzył drzwi kabiny i wciągnął Tiffany 

do środka. Nerwowo rozglądał się dookoła, jak po 

zupełnie obcym apartamencie. Wnętrze było im­

ponujące, godne tego jachtu: stylowe meble, obrazy 

na drewnianych ścianach, puszysty dywan, wielkie 

królewskie łoże... 

Cicho trzasnęły drzwi i dopiero wtedy serce pod­

skoczyło jej do gardła. Cofnęła się odruchowo, lecz 

Joel, oparty o drzwi, zagradzał jedyną drogę odwrotu. 

Ani przez moment nie miała zamiaru uciekać, ale 

intymność tego pokoju sprawiała, że nieokreślony 

lęk, który czuła na pokładzie, zmienił się w dotkliwy 

fizyczny strach. Drwiąca mina i ponury wzrok Joela 

nie zapowiadały zawieszenia broni. 

- Czyżby traciła pani odwagę, panno James? 

- Proszę się uspokoić, panie Faber. Zostało mi jej 

tyle, ile trzeba. Ja nie mam nic do ukrycia. 

- Chciała pani powiedzieć, że ja mam? 

- A ma pan? 

Roześmiał się niespodziewanie łagodnie, a Tiffany 

dreszcz przebiegł po plecach... już nie ze strachu. 

- Droga panno James, moje sekrety są moją słodką 

tajemnicą. I pozwoli pani, że tak już zostanie. 

Joel podszedł do nocnej szafki, wyjął ze stojącego 

tam pudełka jedno cygaro, przyciął je z miną gangstera 

i zapalił. Zaciągnął się dymem z odchyloną do tyłu 

głową, skupiony, jakby odprawiał magiczny rytuał. 

Potem jeszcze bardziej hardym wzrokiem spojrzał na 

Tiffany. 

background image

28 

ROZBITKOWIE 

- Nie przeszkadza pani dym? 

Najwyraźniej marzył o tym, żeby przeszkadzał jej 

dym albo cokolwiek innego, żeby pod obojętnym 

pretekstem mógł się na nią rzucić i znokautować bez 

walki. 

- Nie. - Odmówiła Joelowi zbyt łatwej satysfakcji, 

ale rola kozła ofiarnego przyprawiała ją o katusze. 

Gdyby przynajmniej wiedziała, za co... 

- Proszę usiąść w fotelu i opowiedzieć mi o sobie. 

Mam nadzieję, że wszystko ułoży się w fascynujący 

zbieg okoliczności, który przywiódł panią do mnie... 

Kilka gładkich, nieszczerych słów, nie zachęcających 

w żadnym razie do opowiadania życiorysu. Z drugiej 

strony, myślała Tiffany, kontrolowana arogancja 

kryjąca prawdziwe uczucia. Wolałaby sama narzucić 

styl tej rozmowie, ale skierowanie jej na osobiste tory 

mogło zaprzepaścić szansę powodzenia głównej misji. 

Przypomniała sobie, po raz kolejny, że nie przyszła 

na spotkanie z Joelem z Haven Bay, tylko z bardzo 

poważnym biznesmenem Joelem Faberem. 

Zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku foteli. 

Na jednym położyła żakiet i torebkę, na drugim 

usiadła, czując się jak w teatrze jednego widza. Im 

bardziej paliło ją to natrętne spojrzenie spod przy­

mkniętych powiek, tym zimniej musiała grać. Twarz 

Fabera, poza twardym nieprzeniknionym wzrokiem, 

była zupełnie bez wyrazu. Jak maska z otworami na 

oczy. 

- Do Haven Bay powróciły wieloryby. - Po­

stanowiła zacząć od sedna sprawy, żeby wymusić na 

nim pierwszą żywą reakcję. Udało się. Dostrzegła 

błysk zdziwienia w pozornie nieruchomych oczach. 

- Musi je pan pamiętać. Starsi ludzie mówią, że kiedy 

był pan chłopcem, zawsze tam przypływały. Aż tu 

nagle okazało się, że powymierały. Zostało ostatnie 

kilkaset sztuk, potem coraz mniej i mniej... 

background image

ROZBITKOWIE 29 

Zmarszczył brwi z niechęcią, ale milczał. 

- Kilka lat temu znów się pojawiły i stado naj­

wyraźniej rośnie. Może dlatego, że zatoka jest osłonięta 

od zimnych południowych wiatrów, nie wiem, nikt 

tego nie wie, ale najważniejsze, że przypływają. 

W zeszłym roku Alan doliczył się tysiąca sztuk. 

Ludzie mówią, że mają swoje wieloryby i są z nich 

dumni. 

Zrobiła odpoczynek na krótki oddech. 

- Wieloryby mogłyby przyciągnąć mnóstwo turys­

tów do naszej dziury i zamienić ją w tętniący życiem 

kurort. To tylko sprawa fachowego podejścia... 

i reklamy. 

- Nie wiesz, o czym mówisz - przerwał jej brutalnie 

w pół zdania, nieoczekiwanie przechodząc na ty. 

- Nie masz bladego pojęcia, ile trzeba... 

- Przeciwnie. Znam doskonale upodobania turys­

tów! 

- I masz zapewne olbrzymie doświadczenie w tym 

biznesie - zadrwił marszcząc z niedowierzaniem brwi. 

- Od ponad trzech lat sprzedaję swoje doświadczenie 

w Klubie Śródziemnomorskim w Nowej Kaledonii. 

Przedtem organizowałam wycieczki po Nowej Zelandii 

i reklamę dla Fidżi. Prywatnie zaliczyłam wyprawę 

w Himalaje i do Tybetu, w Chinach przemierzyłam 

Jedwabny Szlak. Wątpię, czy wzbogaciłbyś moją wiedzę 

o turystyce. 

- Proszę, jaki bogaty życiorys. Więc co zaliczasz 

teraz? - W jego głosie nie usłyszała ani nuty życzliwości. 

Zaciągnął się głęboko cygarem. - Do czego ci jestem 

potrzebny? 

Tiffany przełknęła gorzką pigułkę z miną pokerzysty. 

Wiedziała, że musi przejść do rzeczy. Najpierw strzela 

się z procy, a potem z armaty - logicznym myśleniem 

dodawała sobie odwagi. Starała się mówić lekko 

i konkretnie. 

background image

30 

ROZBITKOWIE 

- Po pierwsze, chciałabym, żebyś pomógł w produk­

cji dokumentu telewizyjnego o wielorybach z Haven 

Bay. 

- Nic z tego! Mówisz o inwestycji za setki tysięcy 

dolarów. 

- Można to zrobić taniej. Z twoją pomocą! Wiem, 

jak obniżyć koszty niemal do zera! 

- Co za bzdury! 

- Wykorzystam swoją rodzinę. 

- Lepiej opowiedz o swojej rodzince. - Zmrużył 

oczy jak kot. 

- To wielka rodzina. Jest nas czternaścioro. Mamy 

wspólnych przybranych rodziców i wszyscy sobie 

naprawdę pomagamy. Zrobiłam już kilka telewizyjnych 

reklam turystycznych. Pracowałam kiedyś w telewizji, 

a jeden z moich braci jest tam dyrektorem w dziale 

reklamy. Moglibyśmy wziąć kamerzystów i zrobić 

film za cenę kosztów produkcji. Ty go pokażesz 

pierwszy w swojej stacji, a potem sprzedasz innym 

i zarobisz pieniądze. Oczywiście, jeśli zechcesz. 

Skrzywił się z niechęcią albo niedowierzaniem. 

- Co ty byś z tego miała? 

Skończyły się żarty i musiała wyłożyć wszystkie 

karty na stół. Nie chodziło przecież o film. Jej 

brat najspokojniej w świecie mógł go zrobić bez 

pomocy Joela Fabera. Ale na budowaniu ośrodków 

turystycznych, tworzeniu od podstaw takich cudów 

jak Leisure Island, nikt na świecie nie znał się 

lepiej od niego. Tiffany wzięła głęboki oddech i brnę­

ła dalej. 

- Haven Bay dogorywa. Jak wiele innych miejs­

cowości rybackich, staje się przeżytkiem. A ja chcę je 

uratować. Dochody z połowów nie wystarczają na 

utrzymanie miasteczka. Młodzi ludzie szukają pracy. 

Przyszłość jawi się beznadziejnie... chyba że we­

pchniemy je siłą w dwudziesty pierwszy wiek. Ale 

background image

ROZBITKOWIE 

31 

tylko turystyka może zadziałać jak eliksir młodości. 

Jestem tego pewna. Dlatego potrzebujemy pomocy. 

- Co znaczy my? - Wycedził te słowa, jakby 

wzbudziły w nim trudną do opanowania niestrawność. 

- Po prostu wszyscy mieszkańcy. W Haven Bay 

był kiedyś i twój dom, pomyśleliśmy więc, że... że... 

- Nie potrafiła skończyć, widząc w jego oczach 

pioruny gniewu. - To był mój pomysł, naprawdę. 

Wiem, że to wielka szansa. Potrzebuje tylko dobrej 

promocji i poparcia... 

- Beze mnie - uciął wściekle. - Nie poruszę nawet 

palcem, żeby ratować Haven Bay. Nienawidzę tego 

cholernego miejsca! Za to, co zrobiło ze mną i z wielo­

ma innymi. Jeśli było w nim coś dobrego, to dwadzieś­

cia lat temu. Dla mnie ta dziura nie istnieje. I nie 

mam zamiaru jej wskrzeszać! 

Ostatnie słowa spadły na Tiffany jak wściekłe, 

raniące, rzucane na oślep ciosy. Patrzyła na Joela 

oniemiała, nie wierząc własnym uszom. Tkwił w miej­

scu niczym stary patriarcha, niezachwiany w swoich 

sądach, z pobladłymi ustami i potępieńczym wzrokiem. 

Miała wrażenie, że wcale jej nie widzi, ale po chwili 

odezwał się ledwie dosłyszalnym, złowieszczym szep­

tem. 

- Chciałbym, żeby Haven Bay zniknęło z powierz­

chni ziemi i znalazło wreszcie swój piekielny kres. 

- Odwrócił się do popielniczki i miażdżył w niej 

cygaro z taką pasją, jakby ścierał na proch całą 

ludzkość. 

Stary Garret wiedział, pomyślała Tiffany. Przewi­

dywał, jak zareaguje Joel, a mimo to nie zniechęcał 

jej. Dopiero w ostatniej chwili zadrżały mu ręce. 

Dlaczego? Czy ci dwaj mężczyźni byli związani jakąś 

koszmarną przeszłością, która może zatruć im resztę 

życia? 

- Czy pamiętasz Garreta McKeogha? - Z ust 

background image

32 ROZBITKOWIE 

Tiffany wyrwało się długo powstrzymywane pytanie. 

- Czy on dla ciebie coś znaczy? 

Joel zdrętwiał. Powoli, jak na zwolnionym filmie, 

podnosił twarz. Zobaczyła bladą kamienną maskę 

i dwie błyskawice zamiast oczu. 

- To on stoi za tym wszystkim? 

- Nie, mówiłam ci, że to mój pomysł. On mnie 

przed tobą ostrzegał. 

- Zaoszczędziłabyś wiele cennego czasu i wysiłku, 

gdybyś go posłuchała. 

- Ale wytłumacz mi, dlaczego! Minęło dwadzieścia 

lat! Nawet jeżeli nie byłeś tam szczęśliwy, a twój 

dziadek zginął podczas sztormu, jak możesz żywić 

zapiekłą nienawiść do zwykłego miejsca na mapie? 

- To nie twoja sprawa, panienko. Nikomu nie 

pozwolę wścibiać nosa w moje życie. Gorąco odradzam 

takie hobby. 

Spąsowiała ze wstydu. 

- Nie wścibiam w nic nosa. Powiedziałam tylko, że 

cokolwiek zdarzyło się w Haven Bay, od tamtego 

czasu dorosło już nowe pokolenie. Ci młodzi ludzie 

w niczym ci nie zawinili. Naprawdę nie możesz im 

pomóc? - Milczenie Joela dodało jej żaru i odwagi. 

- Nie powinni odpowiadać za grzechy ojców, jakiekol­

wiek by one były! To niesprawiedliwe! 

- Sprawiedliwe! - parsknął z pogardą. - Jeśli szukasz 

na tym świecie sprawiedliwości, to raczej daremny trud. 

Straciła nadzieję. Czuła po prostu, że rzuca grochem 

o ścianę. Gdyby rozumiała powód tej zaciekłości... 

Ale nie rozumiała i była bezradna. Zerwała się z fotela. 

- Czy jest coś, jakieś magiczne słowo, które mogłoby 

zmienić twoje zdanie? 

- Nie ma! - Koniec rozmowy zbliżał się nieu­

chronnie. 

Tiffany bezwiednie podeszła do Joela. Czuła się 

winna za sprawienie mu bólu, za obudzenie upiorów 

background image

ROZBITKOWIE 

33 

sprzed dwudziestu lat, za bezlitosne jątrzenie ran. 

Chciała go jakoś przeprosić i załagodzić sytuację. 

Zmartwiała twarz Joela nie zachęcała do pojednania. 

Stał wyprężony, z rękami przyciśniętymi do bioder, 

gotowy do odparcia kolejnego ataku. W oczach miał 

chorobliwe skupienie, poczucie wyimaginowanego 

zagrożenia. Uratowany rozbitek, pomyślała, ale za 

jaką cenę? 

Wyciągnęła ku niemu rękę i delikatnie pogłaskała 

po policzku, jakby koiła zranione zwierzę. 

- Dlaczego? - Jednym prostym pytaniem upominała 

się o tajemnicę czyjejś duszy. - Przez kogo jesteś taki... 

Wyglądał jak porażony piorunem. Miotały nim 

siły dziksze od zapamiętanego sztormu. Chwycił ją za 

przeguby i pchnął do tyłu tak, żeby nie spróbowała 

go więcej dotykać. 

- Kim ty, do licha, jesteś? Karzącą ręką sprawied­

liwości? Boginią rozdzielającą szczęście? Co ty sobie 

wyobrażasz? 

- Jesteś samotny. Myślałam, że zechciałbyś coś 

zrobić... - W tych słowach brzmiało współczucie, bez 

woli dalszej walki. 

Krew odpłynęła mu z twarzy. 

- Przeklęte oczy! Czy masz pojęcie, co ze mną 

robisz? 

Nie zdążyła nawet zrozumieć pytania. Przyciągnął 

ją mocno do siebie, ręką zaczął przeczesywać włosy, 

wplątując palce w długie jedwabne pasemka. Musiała 

przechylić głowę do tyłu, wtedy on wargami opadł na 

jej usta, całował gwałtownie, zachłannie, wypełniając 

językiem, nie dając Tiffany czasu na wahanie. Nie 

pomyślała, że otwierając się na ten pierwszy pocałunek, 

wypuszcza na wolność nieokiełznane żywioły. Tam, 

na pokładzie, ledwie się ich domyślała, nazywając 

instynktownie wielkim głodem. 

Nie broniła się przed Joelem, bo pożądanie łączyło 

background image

34 

ROZBITKOWIE 

ich jak mocny węzeł. Przylgnęła do niego bezwiednie, 

niezdolna opanować własne podniecenie i wyrwać się 

póki czas. Czuła, że wypija z niej wszystkie soki i jest 

coraz bardziej głodny. Po raz pierwszy w życiu miała 

wrażenie, że jest bezsilna w ramionach mężczyzny, 

zupełnie zniewolona... i drżąca z rozkoszy. Ona, silna 

i opanowana, wolna jak ptak, czuła się teraz naga 

i niemal przestała myśleć. Joel całował jej powieki, 

skronie, odgarniał ustami pojedyncze włosy, ogrzewał 

szyję przyspieszonym gorącym oddechem. 

- Muszę mieć ciebie całą - szeptał, delikatnie błądząc 

opuszkami palców po odkrytym dekolcie. 

- Nie. - Tiffany nie poznała własnego zachryp­

niętego głosu. 

- Przecież pragniesz mnie - mruczał, ustami piesz­

cząc jej ucho. - Będzie nam dobrze. 

- Nie. - Odetchnęła głęboko i spróbowała odsunąć 

się od Joela, żeby odzyskać głos. - Ty... ty chcesz 

tylko brać, nie dając nic w zamian. 

- Dam ci wszystkie rozkosze, o jakich zdążysz 

pomyśleć i jeszcze więcej. 

To na pewno, pomyślała. Byłby hojnym kochan­

kiem, a ona jeszcze jednym dowodem jego męskich 

talentów. Nie, nie miała ochoty na pospolitą przygodę. 

Nie z nim. Z nikim. Chciała czegoś więcej. 

Joel Faber żył w innym świecie. Pierścionek od 

Armanda miał być wieczną przestrogą przed bogatymi 

mężczyznami, którzy chętnie miewają kochanki spoza 

sfery, ale nigdy się z nimi nie żenią. Nie spojrzałaby 

w lustro, gdyby popełniła ten błąd jeszcze raz. Z Joelem 

Faberem spotkała się po raz pierwszy i ostatni. I nie 

będzie żadnych komplikacji. 

Ujęła w dłonie jego twarz i spojrzała w czarne 

przepastne oczy. Z rozkoszą zapomniałaby się z właś­

cicielem takich oczu, ale co potem? 

- Nikt nie ma dostępu do tej czarnej skrzynki, 

background image

ROZBITKOWIE 

35 

prawda? Szukasz tylko zapomnienia. Do tego bym ci 

się przydała, tylko że mnie nie najlepiej wychodzi 

rozstanie... chwilę później. 

- Może ja nie chciałbym, żebyśmy się rozstawali? 

Zostań ze mną. Spróbuj. 

- Joel, ja już przeszłam tę drogę. Wiedzie przez 

najgorszy rodzaj samotności, a na jej końcu jest tylko 

ból. La petite mort, jak ją nazywają, mała śmierć. Jest 

jeszcze gorzej, jeśli nie ma prawdziwej miłości. Zgodzisz 

się ze mną? 

Wspomnienie niedawnej udręki odmalowało się na 

jego twarzy. 

- Po co mi to wszystko opowiadasz? 

- Z nikim tak nie rozmawiałeś? Nigdy? 

- Przestań! Za późno już! 

- Nie, Joel. Nigdy nie jest za późno, żeby zrozumieć, 

na czym polega miłość. 

Ironiczny grymas wykrzywił mu usta. 

- A więc kółko się zamknęło - wracamy do twojego 

projektu, prawda? 

- Przykro mi, że tak myślisz - powiedziała niemal 

płaczliwym głosem, czując, że go straciła na zawsze. 

Nie było sposobu na tę twardą, cyniczną skorupę, 

choćby nie wiadomo jakie kryła skarby. - Czas na 

mnie. 

Nie próbował jej zatrzymywać, kiedy wymykała się 

z objęć ani kiedy kroczyła przez cały pokój w kierunku 

drzwi, modląc się, żeby zawołał. Podniosła torebkę 

i żakiet, pomyślała o poczuciu godności i odwróciła 

się jeszcze raz do Joela. Patrzył za nią chmurnym, 

nieruchomym wzrokiem. Z trudem zdobyła się na 

uprzejmy uśmiech. 

- Dziękuję, że znalazłeś dla mnie czas. Mam 

nadzieję, że nie zepsułam ci do końca przyjęcia. 

- Z Haven Bay podobnie jak z uczuciem pomiędzy 

nami - nic z tego nie będzie, Tiffany! 

background image

36 

ROZBrTKOWIE 

- Ale dlaczego? Proszę, wytłumacz mi. - Znowu 

była tamtą silną i odważną Tiffany. 

- Znam to miejsce w najdrobniejszych szczegółach. 

Jest niekorzystnie położone, źle rozplanowane, pod 

każdym względem mało atrakcyjne. Nawet z wielo­

rybami, wierz mi na słowo, miasteczko będzie miało 

tylko przypadkowych turystów, wycieczki, a to nie są 

klienci, dzięki którym odżyje. 

Tiffany najwyraźniej wracał humor i upór. 

- Inne miejsca mają gorsze warunki. Weź taką 

Noosę. Nie ma nawet porządnej plaży ani przystani... 

- A pomyślałaś o tym, że wieloryby to nic pewnego 

- raz są, raz ich nie ma? - Naturalną bronią Joela 

była zgryźliwość. 

- Noosa nie ma wielorybów i świetnie prosperuje. 

- Zbudowano ją wiele lat temu. 

- A ja ci mówię, że niedługo ludzie usłyszą o Haven 

Bay. - Ogarnęła ją złość, jak na początku rozmowy, 

bo argumenty w tej wojnie niewiele znaczyły. - Im 

głośniej będzie wokół całego przedsięwzięcia, im więcej 

pieniędzy w nie włożymy, tym szybciej wszystko się 

zwróci. Ze specjalnych trawlerów turyści będą mogli 

oglądać z bliska wieloryby, trzeba zbudować bary, 

pensjonaty... Najważniejsza w tej chwili jest reklama, 

a do tego służy telewizja. 

- Prosiłaś mnie o radę. - W jego głosie usłyszała 

już tylko zniecierpliwienie. - Radzę ci, żebyś zapo­

mniała o swoim projekcie. Nie macie szansy. 

- Czy to twoje osobiste uprzedzenia wpłynęły na 

wynik ekspertyzy? Gdyby tobie na tym zależało... 

- Żaden wielki inwestor nie wysłucha twoich 

pobożnych życzeń. Chyba że mu wskażesz palcem tę 

żyłę złota. 

- W takim razie wskażę dwie żyły złota. A ty 

przegrasz, Joelu, bo Haven Bay przyciągnie jak magnes 

wielki biznes. 

background image

ROZBITKOWIE 

37 

Odetchnął ciężko, ale z życzliwym błyskiem 

w oczach. 

- Na początku wszystko wydaje się proste, Tiffany. 

Tylko schylać się po pieniądze ! Kiedy jednak zaczynasz 

wcielać swoje plany w życie, okazuje się, że coś nie 

gra. Mówiłaś o mojej stacji telewizyjnej. Kupienie jej 

wydawało mi się doskonałym pomysłem. Bez pudła! 

Dostałem ją z całym dobrodziejstwem inwentarza, 

czyli trzema dyrektorami, z których żaden nie był 

w stanie zwiększyć popularności programów - wskaź­

niki ani drgnęły. A to przecież zasadnicza sprawa. 

- Bardzo łatwa. - Tiffany wtrąciła to takim tonem, 

jakby wszelkie arkana rzemiosła telewizyjnego miała 

w małym palcu. 

- Słucham? 

- To łatwe. Każdy śmiertelnik oglądający programy 

jakiejś stacji wie, co w nich jest niedobrego. 

- Szkoda, że ludzie z branży pozbawieni są tej 

świadomości. 

- Zapadłabym się pod ziemię, gdybym miała takie 

osiągnięcia w pracy. 

- Niestety, moi dyrektorzy nie okazali się aż tak 

domyślni i sam ich musiałem wyrzucić. Wszystkich 

trzech. 

Tiffany nie mogła oderwać wzroku od uśmiechniętej 

twarzy Joela. Czyżby pękały lody? Może więc nie 

wszystko stracone? 

- Gdybym podpowiedziała ci kilka genialnych 

sposobów na zwiększenie oglądalności twojej stacji, 

pozwoliłbyś mi zrobić dla niej film dokumentalny 

o Haven Bay? I dał mu najlepszy czas antenowy? 

Przysięgam, że miałby powodzenie. 

To na początek, myślała Tiffany. Powoli oswajałby 

się z całym projektem. 

Joel wydawał się wahać, w każdym razie milczał 

długo, zanim pokręcił przecząco głową. Tiffany, która 

background image

38 

ROZBITKOWIE 

z zapartym tchem czekała na tę odpowiedź, wbrew 

rozsądkowi zachowała resztkę nadziei, za nic nie 

chciała się poddać. Zaklinała go w myśli, żeby zmienił 

zdanie, nie tylko dla Haven Bay, lecz dla niej...

Mieliby pretekst do spotkań.

- Udałoby mi się - błagała - poprawić tę oglądal­

ność. Mój brat dokonał prawdziwego cudu dla jednej 

ze stacji w Sydney. Na pewno o nim słyszałeś - Zachary 

Lee James. 

- I zdobyłabyś go dla mnie? 

- Nie. On się osiedlił w Sydney, ale udzieliłby mi 

dobrych rad. Wszyscy sobie pomagamy. 

- To już słyszałem.

Ruszył w jej stronę, bardzo powoli, a Tiffany serce

podskoczyło do gardła. Bała się jego bliskości i prag-

nęła jak niczego na świecie.

- Zapomnij o Haven Bay, Tiffany. Jeśli interesuje 

cię rozwijanie turystyki, pracuj ze mną. Chętnie 

wykorzystam twój talent. 

A więc pragnął ją zatrzymać! Gdyby nie sprawy jej 

rodziny, przyjęłaby tę propozycję z wdzięcznością, 

bez względu na to, jak potoczyłoby się ich życie 

prywatne. Gdyby! 

- Chciałabym, żeby wszystko było inaczej. Ale 

muszę coś zrobić z Haven Bay. Dla mojej siostry i jej

syna. Od tego zależy ich los. Nie mogę ich tak zostawić. 

Widząc w oczach Joela popłoch i niechęć, Tiffany 

poczuła, że ma tego dość, że dłużej nie wytrzyma. 

Ledwie hamowała łzy, a przecież nie płakała od 

czasów Armanda. Nie mogła sobie na to pozwolić 

- płacze się w domu i tylko przed lustrem. 

- Dziękuję za tę propozycję, Joel. Może... kiedyś. 

Pójdę już. - Rzuciła się niemal do drzwi, nie czekając 

na odpowiedź. 

- Odprowadzę cię. 

Słowa uwięzły jej w gardle. Przedłużające się chwile 

background image

ROZBITKOWIE 

39 

rozstania sprawiały fizyczny ból. Musieli przejść przez 

wielki salon, gdzie większość gości bawiła się w naj­

lepsze. Joel przytrzymał drzwi, a ona uśmiechnęła się 

wymuszenie. 

Skupiona bez reszty na swoich przeżyciach, nie 

spodziewała się już żadnych kłopotów przy schodzeniu 

z „Liberty". Tymczasem kiedy przekroczyli próg sali 

balowej, usłyszeli dziki harmider i oślepił ich blask 

fleszów. Tiffany mimowolnie zasłoniła twarz rękami 

i oparła się o Joela, który ogarnął ją mocno ramieniem. 

- A więc, Joelu, nareszcie cię mamy - wycedziła 

jakaś kobieta matowym głosem. - Poddaj się z wdzię­

kiem i podziel z nami radosną sensacją. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

W normalnej sytuacji Tiffany nie przeraziłby żaden 

tłum. Przemawiała do ludzi w czasie wycieczek, na 

hotelowych przyjęciach, nie bała się kamer. Nie znała 

uczucia towarzyskiej tremy. Ale ta noc ją wykończyła. 

Była u kresu wytrzymałości psychicznej i ledwie się 

trzymała na nogach. Z ulgą i przyjemnością odebrała 

silny gest Joela. 

- Bez względu na to, co ci chodzi po głowie, 

Nerido... - zaczął ostro, po czym wrzasnął na

fotoreporterów, których automatyczne migawki za-

gluszały każde słowo. - Albo schowacie te zabawki

natychmiast, albo nie będziecie mieli czasu ich 

pozbierać. 

- A więc, Joelu, znalazło się wyjaśnienie twojego 

nietowarzyskiego zachowania przez ostatnie trzy 

miesiące. Skoro udało ci się zachować tajemnicę tak 

długo, musiała być bardzo słodka i bardzo ważna. 

No, ale wyszło szydło z worka, zdjęcia z narzeczoną 

ozdobią pierwsze strony gazet, a ja jestem pierwsza 

w kolejce do informacji z pierwszej ręki. - Spojrzała 

niedwuznacznie na Tiffany. - Zacznijmy od imienia 

wybranki serca. 

Narzeczona! Słowo to zadźwięczało w jej uszach 

jak sygnał alarmowy, ale dopiero po chwili wyrwała 

się z odrętwienia i zrozumiała, że mowa o niej i że 

musi zaprotestować. 

- Nie łączy nas żaden uczuciowy związek - wybuch-

nęła - i nigdy nie będzie! - Zdawała sobie sprawę, że 

Joel nie wymknie się teraz spod obstrzału plotek z jej 

background image

ROZBITKOWIE 

41 

powodu. Nie czuła się winna, ale po tylu przykrościach, 

które sprawiła mu tej nocy, nie zasłużył na kolejne 

tortury. 

Kobieta napadająca ich w imieniu jakiejś gazety 

była niewiarygodnie pewna siebie. Czterdziestka 

ze sporym okładem, oceniła ze znawstwem Tiffany, 

ale przebiegła, elokwentna, przystojna i bezdennie 

cyniczna. Uśmiechnęła się protekcjonalnie do „na­

rzeczonej". 

- Podejrzewam, że zabawę w „jesteśmy tylko 

przyjaciółmi" mają państwo już dawno za sobą. 

- Zabawa - jak ją pani nazwała - jest wspólnym 

interesem, a wmawianie nam czegoś więcej świadczy 

o błąkaniu się pani intuicji po manowcach. 

- Sprawiasz mi zawód, Nerido. - Joel błyskawicznie 

podchwycił tonację. - Do tej pory węch miałaś 

bezbłędny. Co się z tobą dzieje? To przez te trzy 

miesiące mojego zaniedbywania się w obowiązkach 

towarzyskich zgubiłaś trop? 

Roześmiała się głośno, nie tracąc ani na chwilę 

dobrego samopoczucia. 

- Zwykła strata czasu, Joelu, nie dostaniesz roz­

grzeszenia przed spowiedzią - napierała z wdziękiem 

piranii, która już złapała ofiarę i delektuje się 

pierwszym krwawym kęsem. - Byłeś równie nieobecny 

przez trzy miesiące, jak na dzisiejszym przyjęciu, 

zanim pojawiła się... powiedzmy wspólniczka. Jej 

pogaduszki z ochroniarzami, twoje przywitanie, 

pośpiech i samolubność, z jaką porwałeś panią na 

intymne tete-a-tete... Nie dziwisz się chyba, że umie­

ramy z ciekawości, kim jest dama nosząca szczególnie 

piękny pierścionek na środkowym palcu lewej ręki. 

Tiffany omal nie zemdlała na wspomnienie wszyst­

kich głupich nieostrożności, które popełniła, chcąc 

dostać się za wszelką cenę na jacht. Ekscentryczka 

obnosząca się z pierścionkiem od Armanda, który nie 

background image

42 ROZBITKOWIE 

był, niestety, zaręczynowy! Nosiła go z masochistycznej 

potrzeby przypominania sobie, ku własnej przestrodze, 

finału tamtej znajomości. 

- Kompletna bzdura! Z nikim się nie zaręczałam, 

a to jest zwyczajny pierścionek. - Podniosła odruchowo 

rękę, pokazując „zwyczajną" perłę w wianuszku 

diamentów. Sala odpowiedziała stłumionym chichotem. 

Spojrzała błagalnie na Joela. 

- Nie wiem, jak mam cię przepraszać... niechcący

stałam się powodem przykrego nieporozumienia.

Ścisnął jeszcze mocniej jej talię. Spojrzała mu w oczy

i dostrzegła w nich zimną przebiegłość, którą musiał 

odeprzeć dziennikarską sforę. 

- Ty nigdy nie pasujesz, Nerido, prawda? Nie 

mam na co liczyć? 

- Zgadza się, Joelu. Miesiąc wcześniej, miesiąc 

później, to bez znaczenia. W końcu i tak cię dostanę. 

- W takim razie nie mam innego wyjścia, jak 

wyłożyć karty na stół, chociaż uważam to za przed­

wczesne. Zaoszczędzę ci przynajmniej trudu dalszego 

rycia w złym kierunku. A więc, będzie oświadczenie 

dla prasy. 

Tłum ogarnęło nerwowe podniecenie. Oczy repor­

terów błyszczały jak w gorączce. Bez względu na to, 

co powie Joel, żeby zmylić trop Neridzie, Tiffany 

postanowiła, że potwierdzi każde jego słowo, nie 

drgnie jej nawet powieka. 

- Tej nocy uwaga prasy miała być skupiona na 

Leisure Island - zaczął pewnie, jakby czytał z kartki 

gotowe przemówienie. - Skoro jednak byli państwo 

uprzejmi zainteresować się moim spotkaniem z panną 

James, o charakterze skądinąd całkowicie prywatnym, 

z zadowoleniem mogę oświadczyć, iż zawarliśmy pewne 

porozumienie. Przedmiotem naszej rozmowy była 

niezadowalająca popularność mojej stacji telewizyjnej. 

Panna James zgodziła się opracować scenariusz nowego 

background image

ROZBITKOWIE 

43 

widowiska. Jeżeli podbije nim widzów, tak jak się 

tego spodziewa, dam jej wolną rękę w kierowaniu 

programem stacji. To wszystko, co mogę w tej chwili 

powiedzieć. 

Nieprawdopodobne! Tiffany z trudnością panowała 

nad wyrazem twarzy. Niemożliwe, żeby zmienił zdanie! 

Wymyślił to dla reporterów, których niełatwo zbyć 

byle czym. Tak czy inaczej pomoże mu wyrwać się ze 

szponów kobiety-wampira. A kiedy wszystko ucichnie, 

zniknie bez śladu i nigdy więcej się nie zobaczą. 

Coraz boleśniej wpijał palce w jej ramię. Uśmiechał 

się ciepło, ale oczy wyrażały niemy rozkaz posłuszeń­

stwa. Odpowiedziała niezauważalnym skinieniem 

głowy. 

- Panna James przekonała mnie, że zna się dosko­

nale na gustach publiczności. Gotowa jest zaryzykować 

życiem, byle tego dowieść. Życzę jej powodzenia 

z całego serca, jeśli jednak zmuszona zostanie popełnić 

samobójstwo na oczach telewidzów... nasza popular­

ność i tak wzrośnie. 

Tu i ówdzie ktoś się roześmiał, a Tiffany czuła, że 

wszystkie spojrzenia przeniosły się na nią. Joel musiał 

rozładować napięcie. Złośliwym tonem zwrócił się do 

dziennikarki. 

- Sama więc widzisz, Nerido, że i tobie zdarzają 

się wpadki. Nie ma romansu. Nie ma sensacji. Trzeba 

było uwierzyć pannie James. 

Goście zdawali się coraz bardziej rozbawieni. Nerida 

była wściekła, ale niepokonana. 

- A ja wiem swoje, Joelu. Nie wierzę w tę bajeczkę. 

Znam cię wystarczająco dobrze, żeby w mgnieniu oka 

ocenić, że panna James - z całym szacunkiem 

- kwalifikuje się na bohaterkę eleganckiego romansu. 

Jeśli chcesz być wiarygodny, opowiedz nam o jej 

wybitnych kwalifikacjach zawodowych. 

- Pomysłowość, przedsiębiorczość, odwaga. Panna 

background image

44 ROZBITKOWIE 

James pracowała ostatnio na wyspach, w branży 

turystycznej, i wydaje się mieć świetną intuicję w ocenie 

upodobań publiczności telewizyjnej. Jest odważna 

jak jej brat - o sukcesach Zacharego Lee Jamesa 

większość państwa zapewne słyszała. 

Kobieta-wampir zmrużyła oczy. Szczerze nienawi­

dziła się mylić. Zwłaszcza przy świadkach. 

- Nie masz zwyczaju zatrudniać kobiet na kierow­

niczych stanowiskach, Joelu. Nigdy dotąd tego nie 

robiłeś. To porozumienie służy do wykorzystania 

bardziej banalnych talentów pani James niż intuicja 

socjologiczna. 

- Moja stacja potrzebuje świeżej krwi i przyjmę 

każdego, kto jest dobry. A ty próbujesz przypinać mi 

jakąś antyfeministyczną łatę. Wybaczą państwo,

e . 

chciałbym przedstawić teraz panią James kilku osobom. 

Nie zdejmując dłoni z jej talii, drugą ręką zaczął 

torować drogę. Tiffany miała odtąd grać rolę, którą 

malowniczo naszkicował Joel, albo natychmiast 

uciekać. Nie wiedziała nawet, czy to ma być rola jej 

życia, czy wygłup dla dziennikarzy. Wolała wierzyć

w to pierwsze.

Szczegółowe przesłuchania przeszła błyskotliwie. 

Na pytania o doświadczenie zawodowe uśmiechała 

się zagadkowo, przekonując, że ma na swoim koncie

nieprzerwane pasmo sukcesów w „osiąganiu zamie-

rzonych celów". Wolałaby jednak pozwolić przyszłym

faktom mówić za siebie, a wiwaty pozostawić bliźnim.

Nie chciała zdradzić szczegółów na temat nowego

programu telewizyjnego, zasłaniając się tajemnicą 

zawodową. W rzeczywistości zdawała sobie sprawę, 

że Joel nie zniósłby wzmianki o Haven Bay. Wolała 

nie dopuścić do skojarzenia nazwiska Fabera ze 

znienawidzonym przez niego miasteczkiem. 

Jako wspólnicy wypadli doskonale. Tiffany błysz­

czała elokwencją, Joel sprowadzał rozmowy na 

background image

ROZBITKOWIE 

45 

bezpieczne tory, podpowiadał jej towarzyskie szczegóły, 

bronił przed zbyt natarczywymi pytaniami. Mimo że 

wszystko toczyło się na niby, gra we wzajemną 

życzliwość i poczucie lojalności sprawiała obojgu 

wyraźną przyjemność. Tiffany nie oparła się marzeniu, 

że są tutaj naprawdę razem i należą do siebie bez 

reszty. Zbliżała się jednak pora, kiedy wszystkie 

nieprawdziwe księżniczki muszą uciekać z balu. 

Lada chwila miał po nią przypłynąć Garret. 

Dotknęła ramienia Joela i odpowiedziała ze smutkiem 

na nieme zdziwienie w jego oczach. 

- Wybacz, ale na mnie już pora. 

- Oczywiście, oczywiście. Poświęciłaś mi dzisiaj aż 

nazbyt wiele czasu. Pozwolisz, że odprowadzę cię do 

samochodu. 

Uśmiechnęła się tajemniczo po raz ostatni, ale 

czuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Ogromną 

nie spełnioną nadzieję zostawiała na tym jachcie. 

Kiedy znaleźli się na pomoście łączącym pokład 

z molem, Joel syknął do ochroniarzy: 

- Nikt do mojego powrotu nie opuści tego jachtu! 

Nikt pod żadnym pozorem, rozumiecie? 

Tiffany rozumiała, że to dla jej wygody i bez­

pieczeństwa, ale musiała zaprotestować. Za nic 

w świecie nie przyzna się, że Garret McKeogh jest 

z nią w zmowie i przypłynął tutaj kutrem rybackim! 

Zwolniła kroku, dając Joelowi do zrozumienia, że 

dojdzie do hotelu sama. Za około pół godziny rybak 

miał dobić do przystani. 

- Wiem, że narobiłam strasznego zamieszania, że 

musiałeś się strasznie nagłowić, żeby z tego wybrnąć... 

ale spróbuj o wszystkim zapomnieć. Niczego sobie 

nie wyobrażam. Doskonale rozumiem, że trzeba to 

było jakoś rozegrać. 

Spojrzał na nią zaskakująco chłodnym, nieprzenik­

nionym wzrokiem. 

background image

46 

ROZBITKOWIE 

- Naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, że musimy 

grać dalej? Że trzeba wypić nawarzone piwo? 

Zatrzymała się gwałtownie, ale Joel pociągnął ją 

delikatnie za sobą. 

- Śledzą każdy nasz ruch. 

Tiffany wpadła w popłoch. Potrzebowała pomocy 

Joela Fabera jak niczego na świecie, ale on uległ 

szantażowi Neridy, a nie jej argumentom. Sama zresztą 

ponosiła winę za tę awanturę. 

- Przepraszam - wyszeptała. - Nie mógłbyś im 

powiedzieć, że zmieniłeś zdanie? Albo... 

- Czy dojrzałaś do porzucenia myśli o Haven Bay? 

- Nie! Nigdy! 

- W takim razie nie masz innego wyjścia, jak 

zrobić swoją bajkę o wielorybach dla mojej stacji. 

Jeśli pójdziesz z tym gdzie indziej, Nerida Bellamy 

przypnie się do ciebie jak pijawka, będzie węszyc 

wokół Haven Bay dopóty, dopóki nie znajdzie czegoś 

wystarczająco krwistego. Jej metod pracy nie sposób 

przecenić... Sama widziałaś. Niech więc ten szakal 

pojedzie do Haven Bay, ale skoncentruje się na 

przyszłości, nie chcę, żeby grzebała w moich osobistych 

sprawach. 

Tiffany potrząsnęła głową prawdziwie zrozpaczona. 

To ona była szakalem. Nieświadomie poruszyła lawinę 

zła i winna jest cierpienia Joela. 

- Nie chciałam ci tego zrobić, uwierz mi, Joelu! 

Wiem, że nie... 

- Co się stało, to się nie odstanie. Nie traćmy 

czasu na biadolenie. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś 

potrafiła mieć lżejszą rękę w przyszłości. 

- Oczywiście - przytaknęła żarliwie. - Nikt nie 

skojarzy twojego nazwiska z Haven Bay, jeśli o to 

chodzi. 

- Po prostu pilnuj własnego interesu. 

- Powiedz, jak mam to wszystko rozgrywać; nie 

background image

ROZBITKOWIE 

47 

/robię niczego bez twojej zgody. - Czuła się jak 

skazaniec, któremu pozostał jedyny promyk nadziei: 

że obudzi się za chwilę z koszmarnego snu i okaże się 

że, Joel Faber, „Liberty" i Nerida nigdy nie istnieli. 

Pytanie zawisło w powietrzu. Joel milczał posępny, 

idąc spacerowym krokiem w kierunku hotelu. Tiffany 

nie wiedziała, co robić. Jeżeli nie uwolni się od niego 

natychmiast, kłamstwo z samochodem wyjdzie na 

jaw i zostanie posądzona o spiskowanie z Garretem. 

- Mogę ci dać telefon mojej siostry, jeżeli chcesz 

jeszcze wszystko przemyśleć. 

- Nie, nie będziemy się więcej kontaktowali, Tiffany. 

W żaden sposób - uciął zdecydowanie. - Ustalę twoje 

spotkania z obecnymi szefami stacji. W połowie to 

już zrobione, ale oficjalnie zajmę się sprawą w ponie­

działek. I możesz zaczynać. Wszystkie środki są do 

twojej dyspozycji. Zrobisz swój program, wybierzesz 

dla niego najlepszy czas antenowy i na tym koniec. 

Film będzie twój, sprzedasz go, komu ci się żywnie 

podoba, a ja od tej pory nie mam z nim nic wspólnego. 

I nie chcę mieć nic wspólnego z tobą ani z Haven 

Bay. Czy wyrażam się jasno? 

- O, tak. Dziękuję. - Wyraził się nazbyt jasno 

i bardzo brutalnie, ale zrozumiała w końcu, że nazwa 

ich rodzinnego miasteczka ma dla Joela siłę klątwy, 

a ona z przeklętymi oczami, które mu o czymś 

przypominają, musi zniknąć na zawsze z jego życia. 

Trudno sobie wyobrazić okropniejsze rozstanie, 

myślała, ale czas był nieubłagany. Zatrzymała się 

zdecydowanie. 

- Nie musisz mnie dalej odprowadzać, Joelu. 

Powiedzieliśmy sobie już wszystko, prawda? 

Nie nalegał. Zniknęli z pola widzenia jachtu i nikt 

ich nie śledził. W świetle słabych latarni, oświetlających 

drogę do hotelu, widzieli tylko cienie na swoich 

twarzach. Joel odezwał się matowym, zbolałym głosem: 

background image

48 

ROZBITKOWIE 

- Tak. Za późno, żeby cokolwiek zmienić. Garret 

cię tu przywiózł, prawda? Widziałem rybacki kuter, 

z którego wysiadłaś. 

Tiffany zbladła. Nawet jeżeli blefował, musiała ' 

powiedzieć prawdę. Miał prawo jej żądać. 

- Tak. Przywiózł mnie. Ale nie wierzył, że się do 

ciebie dostanę. 

Roześmiał się sztucznie, kręcąc przecząco głową. 

- Ty się dostałaś, stary wygrał. Oczywiście za­

planował wszystko wcześniej od ciebie. 

- Dlaczego tak mówisz? Co chcesz przez to powie­

dzieć? 

- To nie ma nic wspólnego z tobą. Naprawdę nie 

warto się w tym grzebać. Zajmij się swoją pracą, 

swoją siostrą, jej synem, a przede wszystkim sobą! 

I idź już! 

- Nie zobaczę cię nigdy więcej, prawda? 

- Nie! Nigdy! 

Utopiła w nim nieruchome spojrzenie, niezdolna 

wykonać kroku. Nie myślała już ani o tym, która jest 

godzina, ani o Garrecie. W głębi duszy czuła, że 

dzieje się coś absurdalnego, że wyrządzają sobie 

krzywdę w imię... nie wiedzieć czego. W każdym razie 

nie wiedziała tego Tiffany. 

- Sądzisz, że to w porządku? - spytała niemal 

bezgłośnie, jakby nie spodziewając się odpowiedzi. 

- Tak! - rzucił bez wahania, ale po chwili stał 

przed nią Joel odmieniony, z naturalną, delikatnie 

drwiącą miną. 

- Wątpię, żeby następne spotkanie mogło wyjść 

nam obojgu na dobre. I... może to do mnie niepodobne, 

ale nie chcę, żebyś przeze mnie cierpiała. - Pogładził 

ją po policzku jak dziecko. - Żegnaj, Tiffany. 

Odwrócił się szybko i odszedł w kierunku jachtu, 

do swojego samotnego, skąpanego w sztucznym blasku 

świata. I do tępej rozpaczy, skrywanej pod maską 

background image

ROZBITKOWIE 

49 

cynizmu. Tak myślała szlochająca Tiffany, gotowa 

zedrzeć z niego maskę i zaspokoić wilczy głód uczucia. 

Była pewna, że potrafiłaby tego cudu dokonać, ale 

nie mogła i nie rozumiała dlaczego. 

Ocierając łzy grzbietem dłoni, przypomniała sobie 

o pierścionku Armanda. Noszenie tej niechlubnej 

pamiątki straciło sens. Od dzisiaj nie jest zawiedzioną 

kochanką, nie powie nigdy, że „wszyscy mężczyźni są 

jednakowi". Zostawi w pamięci szczęśliwe chwile 

spędzone z Armandem i zajmie się tylko przyszłością. 

Święcie wierzyła, że spotka jeszcze kiedyś Joela Fabera, 

oby jak najdalej od Haven Bay... Z ulgą przełożyła 

pierścionek na palec drugiej ręki. 

Zdała sobie nagle sprawę, że Joel podjął za nią 

dwie decyzje. Program o miasteczku Haven Bay 

- jeżeli okaże się sukcesem - może przyciągnąć innego 

finansistę, który rzuciłby okiem na jej projekt. 

W każdym razie Carol i Alan nie stracą nadziei. 

Garret zaś będzie miał szansę rozmyślać w nie­

skończoność o hojności Joela Fabera, ponieważ nie 

dowie się niczego więcej o ich spotkaniu na „Liberty". 

Jeżeli to prawda, że stary rybak postanowił użyć jej 

do własnych nikczemnych celów, nie doczeka się 

najmniejszej satysfakcji. 

Stała na przystani wypatrując kutra i myślała 

o pracy. Najchętniej zaczęłaby w tej chwili. Było tyle 

do zrobienia, zanim kamery pojawią się w Haven 

Bay: trzeba postawić na baczność całe miasteczko, 

przygotować plakaty, pamiątki, urządzić parkingi, 

zaplanować trasy morskich wycieczek. 

Miała zupełnie wolną rękę, środki, o jakich nigdy 

nie śniła. A jeśli zrobi superprogram, po którym 

widzowie będą domagali się serii następnych? Co 

powie na to Joel Faber? Może ustąpi ze swojego 

„nigdy"? Tiffany była tyleż uparta, co marzycielska. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Przewrotność natury ludzkiej bywa zaskakująca: 

Tiffany doszła do takiego właśnie, banalnego skądinąd 

wniosku po powrocie do Haven Bay i rozmowach 

z jego mieszkańcami. Na wiadomość, że Joel Faber 

sfinansuje olbrzymie przedsięwzięcie reklamowe na 

rzecz miasteczka, reagowano rozmaicie. 

- Żadna łaska - mruczał posępnie Garret. - Naj­

wyższa pora, żeby spłacił część długu. 

Kiedy Tiffany pytała, co ma na myśli, kręcił 

przecząco głową i chował się przestraszony jak żółw 

do skorupy. 

Byli tacy, którzy nie wierzyli, że Joel Faber przejął 

się ich kłopotami. Słysząc o „przywiązaniu do rodzinnej 

ziemi", machali ręką z zakłopotaniem. Reuben, 

powiadali, wychowywał go w taki sposób, że biedny 

chłopak nie miał żadnych powodów lubić Haven 

Bay. A potem nieszczęsny sztorm... Nagle urywały się 

wspomnienia, jak gdyby sztorm był jakimś zbiorowym 

wstydliwym piętnem. Jedyne wytłumaczenie, które 

im przychodziło do głowy, to zmysł praktyczny Joela. 

Turystyka musiała być świetnym interesem, a dla 

pieniędzy ludzie jego pokroju zrobią wszystko - co 

do tego panowała zgoda. 

Bardzo dobrze, myślała Tiffany, bo najzagorzalsi 

pesymiści, przeciwnicy pomysłu, powoli zaczynali 

wierzyć w jego sens i trochę pomagać. W końcu, 

szeptali, taki rekin jak Joel Faber nie brałby się za 

byle co. 

Tiffany nie miała zamiaru wyprowadzać ich z błędu. 

background image

ROZBITKOWIE 

51 

Wiara czyni cuda, a ona potrzebowała poparcia 

całego miasteczka. Gdyby wiedzieli, co sądzi o wszys­

tkim Joel, jej własna wiara na nic by się nie zdała. 

Ni stąd, ni zowąd poprawiły się miny miejscowym 

biznesmenom. Przestali mówić o ryzyku i zaczęli 

obliczać przyszłe zyski. Ożywili się sklepikarze, drobni 

ciułacze, wszyscy w coś inwestowali. Powstało pole 

kempingowe, zbrojono tereny budowlane. 

Z największym entuzjazmem podchodziła do tego 

młodzież. Prześcigali się w pomysłach i garnęli do 

każdej pracy. To oni nie mieli nic do stracenia, 

a wiele do wygrania. Przede wszystkim jednak 

potraktowali tę „gorączkę wielorybów" jak nad­

zwyczajną przygodę. Trawlery rybackie, odnowione 

i pomalowane, błyszczały w słońcu. Pojawiły się 

nowe szyldy, kolorowe dekoracje rozweselały ulice. 

Haven Bay zmieniło się nie do poznania. 

Alan miał zawiadywać ruchem turystycznym: pro­

wadzić rezerwację, przyjmować wycieczki, panować 

nad wszystkim. Początkowo, aż do skończenia szko­

ły, ciotka Tiff gotowa była mu pomagać, później 

prowadziłby sam całą agencję, przy pomocy swojej 

matki jako sekretarki i skarbnika. Tiffany wynajęła 

na biuro mały sklep w środku miasta. Porzucony 

od lat, wymagał remontu i przeróbek. Zajęli się 

tym koledzy Alana, a ostatniego dnia studenci 

szkoły plastycznej wymalowali na ścianach piękne 

wieloryby. 

Niepokój o przyszłość Alana przybrał zupełnie 

nowe wymiary. Carol była w siódmym niebie. Jako 

Wietnamka przeżyła w tym miasteczku czasy pode­

jrzliwości i niedowierzania. Jej naturalna serdeczność 

oraz upór, z jakim matka i syn pokonywali własne 

ograniczenia, musiały jednak, wcześniej czy później, 

wzbudzić w sercach rybaków szacunek. Jeżeli kiedykol­

wiek pokazywano ich palcami, to z podziwem, aby 

background image

52 

ROZBITKOWIE 

udowodnić, że nawet najtrudniejsze życie warto 

przeżyć. 

Od kilku lat Carol pracowała w szkole jako pomoc 

nauczyciela. Teraz całe grono pedagogiczne uległo jej 

namowom, żeby zorganizować praktyczne zajęcia 

z wychowania obywatelskiego. W dzień wolny od 

nauki dzieci podzieliły się na drużyny i ruszyły do 

malowania płotów, sprzątania śmieci, koszenia trawy... 

Prawdziwy cud! Apatyczne do niedawna miasteczko 

przypominało rój pracowitych pszczół. 

Odtąd wszystko zależało od Tiffany, a raczej od 

powodzenia jej filmu. Początkowo myślała o pół­

godzinnym dokumencie, potem opracowała scenariusz 

na całogodzinny program, który miał być nadany po 

głównych wiadomościach, przed popularnym kome­

diowym widowiskiem. Planowała półminutowe zwias­

tuny i wiele innych kosztownych przedsięwzięć re­

klamowych, ale miała wrażenie, że dobiła już do 

granic tolerancji Joela Fabera. Umawiał się z nią 

przecież, że sfinansuje wyłącznie film, a dotrzymywała 

tej umowy tylko do pewnego stopnia... 

Pisanie scenariusza zajęło o wiele więcej czasu, niż 

się spodziewała. Kiedy nadszedł nieubłaganie moment 

podjęcia decyzji i zadzwoniła do Zacharego, trzęsła 

nią trema jak przed wejściem na scenę. Każdy 

normalny człowiek denerwowałby się na jej miejscu, 

ale Tiffany wątpiła, czy w ogóle była przy zdrowych 

zmysłach, podejmując się tak karkołomnego wyczynu. 

Zachary Lee był na każde wezwanie i zawsze służył 

dobrą radą. Najpierw miał przysłać kamerzystów,

potem postanowił, że sam ich przywiezie. Trudno

o lepszą okazję na rodzinny spęd! Jej wielki brat był 

aniołem stróżem całego przedsięwzięcia, oboje zaś 

uważali, że Alan zasłużył na najlepsze ujęcie w tym 

filmie. 

Zachary był wspaniały pod każdym względem. To 

background image

ROZBITKOWIE 

53 

on przemycił Carol i Alana z Wietnamu, nie czekając 

na oficjalne pozwolenie. Jako korespondent wojenny 

obejrzał wszystkie możliwe okropności tamtej wojny, 

a mimo to nie oszalał ani nie stracił normalnej 

ludzkiej wrażliwości. 

Pierwsze zdjęcia zaplanowali na środę. Miało być 

dość spokojnie, Tiffany modliła się o piękną słoneczną 

pogodę. 

Los z niej zadrwił. W nocy barometry poszły 

w górę. Prognozy zapowiadały zimny front z Antar­

ktydy, który przyniesie umiarkowane lub silne wiatry 

oraz ulewne deszcze. To była ostatnia rzecz, jaką 

sobie wyobrażała. Zadzwoniła do Zacharego, żeby 

odwołać zdjęcia. 

Zaśmiał się lekko w słuchawkę. 

- Nie, siostrzyczko. Tym razem nie masz racji. 

Dramat. Tego nam brakowało. To właśnie podoba 

się ludziom przed telewizorami. Zrobimy świetne 

zdjęcia. Tu jest natura! Najprawdziwsza, dzika, 

nieokiełznana natura. Swoją drogą, Haven Bay jak 

na wybrzeże jest dosyć zaciszne. Pokażmy więc 

rozmaitość krajobrazów. Jeżeli turyści naprawdę tu 

przyjadą, nie codziennie będą mieli raj i słońce. Niech 

zobaczą prawdę! 

Tiffany westchnęła i odrzuciła w kąt scenopis. To 

jakby zaczynać wszystko od początku. Zadzwoniła 

do Garreta oświadczając, że choćby się waliło i paliło, 

jutro zaczynają kręcić pełną parą. Tak postanowił 

Zachary Lee James. 

Kiedy następnego ranka zjechała ekipa z Sydney, 

Haven Bay wyglądało jak w dzień państwowego 

święta. Wszyscy ruszyli do portu zająć najwygodniejsze 

pozycje i nikogo nie odstraszył rzęsisty deszcz. 

Sztormowa pogoda ściągnęła do przytulnej zatoki 

jeszcze więcej wielorybów niż zwykle. Entuzjazm 

publiczności sięgnął zenitu, kiedy operatorzy załadowali 

background image

54 

ROZBITKOWIE 

swój sprzęt na kuter Garreta „The Southern Cross". 

Z helikoptera, który przywiózł filmowców, już kręcono 

zdjęcia z lotu ptaka. Miały służyć za tło do wstępu. 

Alan, rzecz jasna, płynął na kutrze. Ciotka reżyser 

miała przeprowadzić jeden wywiad z nim, drugi 

z Garretem, ale prawdziwymi gwiazdorami były 

wieloryby. Złapali scenę igraszek wielkiego samca 

z panią wielorybicą, wyskakujących ponad spiętrzone 

fale zaledwie kilka metrów od łodzi. Tiffany udało się 

nagrać niespodziewany monolog jednego z kamerzys­

tów, który miał oczy jak talerze i zdawał się wychodzić 

z siebie. 

- Fantastyczne! Nieprawdopodobne! Robiłem filmy 

na całym świecie. Byłem w Katmandu i Timbuktu. 

Pakowałem się w wojny, awantury, dziury zapomniane 

od Boga i ludzi. I myślałem, że widziałem wszystko, 

co warto było widzieć. Ale czegoś podobnego się nie 

spodziewałem. Być o krok od takiego wytworu 

natury... Człowiek się czuje taki... taki upokorzony 

i... trudno to wyrazić słowami... wniebowzięty. Każdy 

powinien to przeżyć. Każdy! 

Po pierwszych zdjęciach wszyscy byli radośni jak 

dzieci. Oglądanie z bliska prawdziwych Goliatów 

oceanu, baraszkujących na fali, za nic mających 

„żywioły natury", podniosło nastrój do granic ekstazy. 

Tiffany wierzyła Zacharemu, że jego magicy utrwalą 

tę dziką aurę na taśmie. Kiedy dopłynęli do brzegu, 

okazało się, że mimo sztormiaków cała ekipa zmokła 

do suchej nitki, trzęsie się z zimna i umiera z głodu. 

Niezawodna Carol czekała z gorącą kawą, herbatą 

i dymiącym kotłem baraniego gulaszu. Wszystkie bez 

wyjątku twarze rozpłynęły się w błogim zadowoleniu. 

Tiffany poczuła przedsmak zwycięstwa, ale była 

kompletnie wyczerpana. W jaki sposób Zachary Lee 

zdołał skłonić swoich ludzi, żeby filmowali tu za 

darmo? Do tej pory nikt z nią nie rozmawiał 

background image

ROZBITKOWIE 

55 

o kosztach. Nawet za helikopter. I umówili się na 

następny tydzień. Nieprawdopodobne. Trzeba było 

zejść z obłoków na ziemię. Czekało ich mnóstwo 

pracy. Końcowa rozmowa z Alanem i Carol, kierująca 

puentę na ludzkie losy. Potem w czasie montażu 

muszą wyczarować całość, dzięki której uroki turys­

tyczne Haven Bay będą się sprzedawały jak ciepłe 

bułeczki. 

Drobna postać Carol prawie zginęła w pożegnalnym 

uścisku Zacharego Lee. Trudno byłoby sobie wyobrazić 

mniej podobne rodzeństwo, śmiała się w duchu Tiffany. 

Alan ze ślepym uwielbieniem wpatrywał się w swojego 

wujka, olbrzyma o jasnokasztanowych włosach i orze­

chowych oczach. Dla niego Zachary na zawsze 

pozostanie bohaterem. 

Tiffany poleciała z bratem do Sydney omówić losy 

gotowego filmu. Ponieważ Joel Faber zrzekł się 

wszelkich praw do rozpowszechniania tytułu, Zachary 

Lee zaplanował wyświetlenie go w swojej stacji 

telewizyjnej w tydzień po premierze w stacji Fabera, 

po czym miał pertraktować z innymi kanałami 

w Australii, Stanach i Japonii. Tiffany zajęła się 

promocją Haven Bay w wielkich agencjach turystycz­

nych. Zależało im zarówno na gościach australijskich, 

jak i zagranicznych. 

Zastanawiała się, czy czegoś nie przeoczyła. Na 

własnej skórze doświadczała wielokrotnie, iż diabeł 

siedzi w szczegółach. Istotna była reklama samego 

filmu, ale tutaj najbardziej pomocne okazało się 

kierownictwo stacji Fabera, rozpowiadające, że nowy 

program Tiffany James posłuży za test na oglądalność 

kanału. We własnym interesie nie wyprowadzała 

nikogo z błędu. 

Przez cały tydzień poprzedzający premierę pojawiały 

się na ekranie półminutowe zwiastuny. Gazety i ma­

gazyny nie szczędziły miejsca na reklamy, ale Tiffany 

background image

56 

ROZBITKOWIE 

jakoś nie przychodziło do głowy dowiadywać się 

szczegółowo, kto i jak za to płaci. 

Nadeszła niedziela, godzina próby. W całym Haven 

Bay panowało takie podniecenie, że Tiffany nerwy 

zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Co będzie, to będzie, 

pocieszała się w duchu - w każdym razie wypraliśmy 

z siebie żyły i nic więcej nie dałoby się zrobić. 

Nastrój w studio był pełen wyczekiwania - nie 

wiedziała tylko, czy na sukces, czy raczej porażkę. 

Przyszła w końcu „z ulicy" i nie mogła wymagać od 

ludzi, którzy pracowali tam od lat, żeby stawiali na 

nią. Nawet gdyby się okazało, że strzeliła w dziesiątkę, 

miał to być strzał pierwszy i ostatni, ale o tym, ze 

względu na Joela, musiała milczeć. 

Rozpoczął się program i nagle opuściły ją wszelkie 

nerwy. Była przekonana, że to więcej niż dobre! 

Akcja trzymała w napięciu. Każdy, kto zaczął ją 

śledzić, wytrzyma do końca. Zastanawiała się, czy 

Joel siedzi przed telewizorem. Chciała, żeby tak było. 

Może przemógłby się i potrafił oddzielić przeszłość 

od przyszłości, może spojrzałby na wszystko inaczej. 

A gdyby położył na szali swoją pozycję i doświadczenie, 

Haven Bay rozkwitłoby bez żadnego cudu. 

Na reakcje telewidzów nie czekała długo. Po ostatniej 

scenie rozdzwoniły się telefony i plansza z numerem 

rezerwacji turystycznej w Haven Bay pojawiała się do 

końca wieczornego programu. Nie miała wątpliwości. 

Jej „Wieloryby" były przebojem, jaki obiecała Joelowi! 

Kiedy ktoś z nabożeństwem podał jej słuchawkę, 

zadrżała z nadzieją, że to właśnie on. Niestety, dzwonił 

Zachary Lee z gratulacjami. 

- Byłaś cudowna, siostrzyczko! Wierz mi, chociaż 

sobie też tak mówię. 

- Ty jesteś stronniczy, nieobiektywny i wszystko 

to twoja zasługa - śmiała się głośno. 

- Tiff, to był twój pomysł. A pomysły w tej robocie 

background image

ROZBITKOWIE 

57 

są niczym czerwone krwinki. Roznoszą tlen, bez 

którego nie ma życia. 

- W każdym razie nie pozostaje nam nic innego 

jak czekać, co z tego wyniknie. 

- Tak jest, siostro. Czekać i patrzeć - odpowiedział 

miękko, w charakterystyczny niedźwiedzi sposób. 

Zawsze ją zadziwiało tyle łagodności i spokoju 

w olbrzymiej męskiej postaci. 

- Dzięki, że się odezwałeś, braciszku. 

- Pamiętaj, że możesz na mnie liczyć, Tiff. Daj 

znać, jeśli będziesz jeszcze czegoś potrzebowała. 

Najcudowniejsze było to, że Zachary mówił poważ­

nie. Zawsze sobie z radością pomagali, nigdy nie 

wymieniali zdawkowych uprzejmości. Dlatego tak 

głęboko współczuła ludziom, którzy nie mieli rodziny. 

Jak Joel Faber albo stary Garret. To z tęsknoty za 

bliskimi zamykali się w skorupie samotności i egoizmu. 

Gdyby sukces filmu można było mierzyć liczbą 

zgłoszeń w biurze Alana, Tiffany już następnego dnia 

powinna kazać nosić się na rękach. Haven Bay groził 

potop turystów. Telefony się urywały. Miejsca na 

kempingu zarezerwowane były na kilka weekendów, 

a pensjonatów i hoteli brakowało. Okazało się, że 

zaplanowano śmiesznie mało wycieczek po zatoce. 

Haven Bay ogarnęła prawdziwa gorączka turystyczna. 

Pobożne życzenia kilku zapaleńców stawały się 

nieuchronną rzeczywistością. 

W pierwszą sobotę po programie miasteczko 

wyglądało jak nowo otwarte zoo. Tłumy ludzi wlewały 

się i wylewały. Najbardziej zawiedzeni byli jednodniowi 

wycieczkowicze, którzy nie zarezerwowali miejsca na 

statku. Niepocieszeni wędrowali na urwiste wybrzeże 

i oglądali wieloryby z daleka. Jak spod ziemi wyrastały 

kramiki z napojami, kanapkami i hot-dogami. 

Przyjechała ekipa z dziennika stacji Fabera i wie­

czorem ukazały się migawki z oblężonej zatoki wraz 

background image

58 ROZBITKOWIE 

z powtórzonymi fragmentami filmu. W niedzielę tłok

 f 

był jeszcze większy. Wśród gości nie mogło zabraknąć 

znakomitej reporterki rubryki towarzyskiej, Neridy 

Bellamy. Upolowała Tiffany w biurze rezerwacji 

i przypierała do ściany w stylu identycznym jak na 

jachcie. 

- Co jest pani specjalnością, panno James, telewizja 

czy turystyka? 

Tiffany postarała się o najbardziej rozbrajający ze 

swoich uśmiechów. 

- Obie dziedziny, droga pani. 

Odwzajemniona mina przypominała raczej grymas 

tygrysa przed skokiem na ofiarę. 

- Co czyni panią nadzwyczaj atrakcyjną... nazwijmy 

to po imieniu... partią dla Joela Fabera. Rozumiem, 

że czyści mu pani przedpole, zanim sam rzuci się 

w nową przygodę turystyczną i wyczaruje z niej żyłę 

złota. Bardzo przebiegła podwójna gra, przyznaję. 

- Nie nazywałabym tego grą. Jeżeli o mnie chodzi, 

traktuję pracę poważnie. A o zamiary pana Fabera 

proszę zapytać jego samego. 

- Od ostatniego przyjęcia na jachcie jest nieu-

chwytny, więc wie pani równie dobrze jak ja, że nie 

mogę go o nic zapytać. Ale nie spędzi chyba w tej 

fortecy na Leisure Island reszty życia, jak pani myśli? 

Mnie trudno wyprowadzić w pole. Wcześniej czy 

później będę was miała razem, jak parę gołąbków. 

- Tylko po co? - Tiffany naprawdę chciała wiedzieć,

co skłania tę kobietę do tropienia ludzi.

- Po to, droga panno James - jadowite spojrzenie 

mówiło za siebie - żeby udowodnić wam kłamstwo.

Lubię mieć rację. 

Oto i cała tajemnica, zrozumiała nagle Tiffany. 

Nerida reagowała alergicznie na sytuację, w której 

ktoś śmie udowadniać jej publicznie, że nie ma racji. 

Czuje się wtedy jak spoliczkowana i nigdy nie wybacza. 

background image

ROZBITKOWIE 

59 

Ciekawe, ile razy zakpił ze swojego prasowego „anioła 

stróża" Joel Faber. Zapał, z jakim ostrzyła na niego 

zęby, kazał się domyślać długoletniej znajomości 

i dozgonnej nieprzyjaźni. 

W każdym razie ani ten, ani inny szpieg nie dostanie 

go w Haven Bay, myślała posępnie. Modliła się, żeby 

zmienił zdanie na temat szans rozwoju turystycznego 

miasteczka i na jej temat, ale nie będzie nalegała. 

Żadnych spotkań. Nie mogła tylko zapomnieć tego 

odcienia żalu w głosie, kiedy postanowił być twardy 

na przekór samemu sobie. Nikt przecież nie pragnie 

być naprawdę samotny. 

Forteca... Tak powiedziała. Ale dlaczego odciął się 

od świata? Pytanie to długo nie dawało jej spokoju, 

aż w końcu uzgodniła z własnym sumieniem, że Joel 

powróci do ludzi i do normalnego życia, czy chce 

tego, czy też nie. Najwyżej nawymyśla jej jeszcze raz 

od pożal się Boże dobroczyńców albo sióstr miłosier­

dzia. Trudno. 

Dwa tygodnie później Tiffany znalazła się w sytuacji 

bez wyjścia. Haven Bay nie wytrzymywało naporu 

turystów. Patrole straży przybrzeżnej zaczęły strzec 

wielorybów przed nie obytymi z morzem i jego 

mieszkańcami pasażerami statków wycieczkowych. 

Zagonieni rybacy i wszyscy mieszkańcy sennego jeszcze 

wczoraj miasteczka wydawali się być równie radośni, 

co wyczerpani. Dyrektor banku nosił przyklejony do 

twarzy błogi uśmiech, o jaki nikt by go przedtem nie 

podejrzewał. Nikt też nie przypuszczał, że to tylko 

rozgrzewka przed prawdziwym najazdem. 

Pewne biuro podróży zadzwoniło z pytaniem, czy 

linie Qantas mogą przysłać z Tokio boeinga pełnego 

japońskich amatorów wyprawy na wieloryby... Tiffany 

na moment straciła oddech. Teraz była już pewna: 

udało się! 

background image

60 

ROZBITKOWIE 

- Nie przyjmiemy tylu ludzi! - Na twarzy Alana 

malowało się przerażenie. Zrobił chwiejny krok do 

przodu i opadł ciężko na krzesło, jakby zapomniał 

o protezach i stracił nad nimi panowanie. 

- Zanotuj rezerwację! 

- Nie ma więcej łodzi. Podobno z pustego i Salo­

mon... 

- Potwierdź rezerwację! 

- Nie możemy tego zrobić! Ludzie, od których 

przyjmiemy zamówienie, wsiądą do samolotu i poko­

nają tysiące kolometrów, żeby... 

- Rób, co mówię! 

Pokręcił głową, kuląc bezradnie ramiona. 

- Nie mówisz tego poważnie, ciociu. 

- Najpoważniej. 

- Co zrobisz? - Dostrzegł w końcu nieprzejednany 

upór w jej twarzy i zrezygnował z własnego. 

- Znajdę jakieś wyjście. 

Nie wierzył w żadne rozwiązanie, ale zabrał się do 

wpisywania rezerwacji, święcie przekonany, że Tiffany 

popełnia piramidalne głupstwo. Ona nazywała to 

w myśli ryzykiem. 

Następne dni potwierdziły wszelkie obawy. Dla 

pięciuset turystów z Japonii nie dało się wybłagać, 

pożyczyć, kupić ani ukraść odpowiedniej ilości kutrów. 

Pozostawała jedyna szansa. Tiffany wzdrygała się 

na myśl o własnej zuchwałości, ale nie było innego 

wyjścia. Poza tym, rozgrzeszyła się błyskawicznie, bo 

czas naglił jak nigdy dotąd, jeżeli rzeczywiście zamknął 

się w domu na Leisure Island, nie używa „Liberty". 

Zacumowana przy przystani, pewnie usycha z bez­

czynności, nie mówiąc o jej załodze. Joelowi Faberowi 

niczego by nie ubyło, gdyby pożyczył im jacht na 

jeden weekend. Tylko ten jeden, jedyny raz. 

W końcu wygrała zakład. Powinien odwołać wszys­

tko, co powiedział o Haven Bay. Film okazał się 

background image

ROZBITKOWIE 

61 

sukcesem jego stacji, a ich zapadła dziura nad zatoką 

nie tylko nie dogorywa, ale potrzebuje pomocy 

w zmierzeniu się ze swoją popularnością. 

Tym razem jednak, zanim ośmieli się włamać do 

„fortecy", wydusi z Garreta kilka tajemnic. Musi się 

dowiedzieć, co łączy i co poróżniło starego rybaka 

z szesnastoletnim Joelem dwadzieścia lat temu. Nie 

może do niego pójść, póki nie zrozumie znaczenia 

owego przeklętego sztormu. Za dużo zostało powie­

dziane, żeby tak po prostu zapomnieć. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

- Muszę poprosić Joela Fabera o pożyczenie jachtu 

- zaczęła Tiffany bez wstępu. 

- Chcesz, żebym cię tam zawiózł? - spytał po 

chwili ciężkiego milczenia. Patrzył na nią wzrokiem 

pozbawionym wyrazu i ani myślał sprzeciwiać się 

czemukolwiek. Był to w końcu wspólny problem 

wszystkich mieszkańców Haven Bay. 

- Nie, ty masz swoje wycieczki, poradzę sobie 

sama. - Nie miała zamiaru powtarzać błędu. Czuła 

przez skórę, że to udział Garreta w pierwszej wyprawie 

najbardziej rozzłościł Joela. - Powiedz mi lepiej, co 

się zdarzyło w czasie tamtego sztormu. - Zaczęła 

wpatrywać się w niego uporczywie, gotowa czekać 

dotąd, aż się odezwie. 

- Było, minęło - odburknął cicho. 

- Przecież pamiętasz! - krzyczała. - Inni też 

pamiętają, tylko nie chcą o tym mówić. Muszę wiedzieć 

dlaczego! Dla dobra nas wszystkich, Garret. Od 

spotkania z Joelem czuję, że coś jest nie tak... a ty 

wiesz dużo więcej. 

Cień wahania przemknął po zmęczonej twarzy. 

Garret starał się nie patrzeć Tiffany w prosto w oczy, 

wybąkując pokrętną odpowiedź. 

- Nikt nie chce się grzebać w koszmarnych wspo­

mnieniach. Zbyt wielu ludzi zginęło tamtej nocy. 

Niepotrzebnie. Bezsensownie. Mówiłem im, co się 

stanie. I stało się. 

- Ale co się naprawdę wydarzyło? Słyszałam 

o jakiejś akcji ratunkowej. 

background image

ROZBITKOWIE 

63 

- Zgadza się. Tylko że sam diabeł by się wtedy nie 

uratował. W taki sztorm nie wypływa się w morze. 

Radio ostrzegało bez przerwy. Dowiedzieliśmy się już 

po wszystkim, że załoga jachtu, który wzywał pomocy, 

zlekceważyła komunikaty. Banda głupich szczeniaków! 

Niegodnych ocalenia i ryzykowania życia innych ludzi. 

- Utonęli? 

- Tak. Zasłużyli na to. Jacht poszedł na dno, 

zanim dotarł do niego pierwszy kuter. Też przykryły 

go fale, i wtedy Reuben Faber ruszył mu na pomoc. 

Zwariował. Wszyscy powariowali. I wszyscy zginęli. 

- Wykrzywił usta w bolesny grymas. Twarz miał 

rozpaloną jak w gorączce. - Wszyscy oprócz niego. 

- Joela? - Wsłuchiwała się w bicie własnego serca, 

drżąc przed usłyszeniem odpowiedzi. 

- Właśnie. Ten był w zmowie z Lucyferem. Jedyny 

rozbitek. 

- I za to go nienawidzisz, Garret? - spytała miękko. 

Cisnął Tiffany zjadliwe spojrzenie bazyliszka. 

- Za wiele wody upłynęło, żeby kogokolwiek 

nienawidzić. 

Skończył rozmowę. Naleganie nie miało żadnego 

sensu. Garret zamknął się w sobie, a Tiffany wiedziała 

odrobinę więcej niż przed godziną. I musiała na tym 

poprzestać. Przypomniała sobie pierwsze wrażenie, 

jakie zrobił na niej Joel Faber, rozbitek, który za 

cudowne ocalenie oddał radość życia. 

Próbowała sobie wyobrazić, co czuje człowiek, 

który uratował się jako jedyny spośród wielu znajo­

mych i bliskich. Czy pali go spojrzenie ich rodzin, 

rozżalonych i zbuntowanych, że właśnie on, a nie 

tamci? Czy to przypadek, że nie utonął jak reszta? 

A może był najsilniejszy, najwytrwalszy, może walczył 

dłużej niż inni? Czy wszyscy, tak jak Garret, mieli do 

niego pretensję, że nie umarł? Czy dlatego wreszcie 

Joel życzył całemu Haven Bay losu Sodomy i Gomory? 

background image

64 

ROZBITKOWIE 

Ale to wszystko zdarzyło się przecież dwadzieścia lat 

temu. Zdrowy rozsądek musi bronić się przed tłumacze­

niem teraźniejszości grą instynktownych uprzedzeń, 

zadawnionych ran. Sam Garret przyznał, że za późno 

na nienawiść, ale mógł coś ukrywać. Tak czy inaczej, 

była mu wdzięczna choćby i za okruchy prawdy. 

Mimo że nadal mało rozumiała, postanowiła znaleźć 

Joela. Nie chciał jej widzieć, na pewno nie odbierał 

telefonów, dlatego zakradnie się do niego jak poprze­

dnio, nie zapowiadana i nie proszona. 

Pożyczyła od Garreta małą łódź motorową i rankiem 

następnego dnia wzięła kurs na Leisure Island. 

Posiadłość właściciela „Liberty", schowana za wysokim 

ogrodzeniem, leżała nad przytulną zatoczką na północy 

wyspy. Jedynie molo, przyklejone do prywatnej plaży, 

łączyło ją z resztą świata. 

Minęła kilka statków zakotwiczonych w basenie 

portowym,, z wyłączonym silnikiem podpłynęła do 

wolnego miejsca przy falochronie i zacumowała łódź. 

Nikt jej nie zaczepiał ani nie zatrzymywał. Wyskoczyła 

lekko na pomost i idąc w kierunku brzegu, za­

stanawiała się nad kolejnym ruchem. Dostrzegła cienką 

ścieżkę wiodącą z plaży do domu i niemal w tej samej 

chwili sylwetkę nagiego, leżącego na piasku mężczyzny. 

Na szczęście spał, bo nawet jeśli nie był ochroniarzem 

nudystą, sytuacja zapowiadała się krępująco dla 

obojga. 

Tiffany szła na palcach, żeby go ominąć po cichu, 

gdy nagle przemknęła jej błyskawiczna myśl jak 

dzwonek alarmowy: to nie ochroniarz, tylko Joel 

Faber. Poznała go po czarnych włosach i posturze. 

Wchodzenie na górę byłoby stratą czasu. Wstrzymała 

oddech i schyliła się ku odwróconej bokiem, śpiącej 

twarzy. 

Ani cienia wątpliwości, tych rysów nie zapomniałaby 

do końca życia. Stała jak wryta, głowiąc się, jak 

background image

ROZBITKOWIE 

65 

wybrnąć z groteskowego położenia. Dopiero teraz 

nagość męskiego ciała zrobiła na niej wrażenie. To 

była jego nagość i czuła się okropnie głupio. Takiego 

wariantu spotkania nie mogła przewidzieć! 

Nawet śpiący drapieżnik wydaje się bezbronny. 

Patrzyła na Joela innymi oczami. Z poczuciem 

winy, bo on za nic nie dałby się tak podpatrywać. 

Nie mogła jednak po prostu odejść. Tiffany James 

pomyślała praktycznie, że musi obrócić sytuację 

na swoją korzyść, i zrobić to z mistrzowską de­

likatnością. 

Porzucona para szortów leżała koło stóp Joela. 

Tiffany podniosła je bezszelestnie i usiadła dwa metry 

dalej, na wprost jego twarzy. „Fant" schowała za 

plecami. Opanowała nieco tremę i maleńkimi kamy­

kami zaczęła rzucać do celu. Dopiero po trzecim 

trafieniu cel zmarszczył czoło, a po czwartym otworzył 

jedno oko. 

- Witaj na pokładzie - powiedziała jak najłagodniej, 

bojąc się, że wykona zbyt gwałtowny, nie przemyślany 

ruch. 

Ani drgnął. Patrzył w osłupieniu, jakby nie odróżniał 

jawy od snu. Potem nieznacznie zmarszczył brwi na 

jedno mgnienie oka i przywitał ją dobrze znanym 

ironicznym uśmiechem. 

- Uwielbiasz robić niespodzianki, Tiffany. 

W skroniach jej huczało, przyciskała do kolan 

drżące ręce, ale odetchnęła z ulgą. Spodziewała się 

czegoś gorszego. 

- Przepraszam za brutalną pobudkę, ale muszę 

z tobą porozmawiać. 

- Popatrz, popatrz, wymarzona pora i miejsce na 

niekonwencjonalne spotkanie. Widzę, że wpadasz 

w nałóg. - Wsparł się na łokciach i oczami wędrował 

po jej smukłym ciele - dokładnie, z łakomym uśmie­

chem, żeby poczuła się trochę mniej ubrana. 

background image

66 

ROZBITKOWIE 

Tiffany z trudem oderwała wzrok od jego napiętych, 

grających pod lśniącą skórą mięśni. 

- Przydałby ci się ręcznik. Albo jakaś garderoba. 

Nie ma sprawy... jeśli będziesz miły. 

Odpowiedział szerokim, na wpół złośliwym, na 

wpół rozbawionym grymasem. 

Tiffany miała rozpalone policzki, chociaż to nie 

upał doskwierał najmocniej. Zupełnie inaczej za­

planowała początek rozmowy, a teraz czuła, że sama 

sprowokowała jej zejście na manowce. Tak bardzo się 

bała, że Joel będzie wściekły i nie zechce zawiesić 

„wyroku". 

Uśmiechnęła się pogodnie na dowód, że ani myśli 

tracić spokoju. 

- Przypłynęłam sama. Zacumowałam łódź przy 

twojej przystani. A od dwóch minut próbuję cię 

ratować przed ciężkim oparzeniem. Nie wiesz, że 

spanie na plaży jest niebezpieczne? 

- Coś mi się zdaje, że sam lubię być niebezpieczny. 

- W oczach miał nienasycone pożądanie, które wiązało 

ich od pierwszego wejrzenia i wszystko jeszcze bardziej 

komplikowało. - Tyle bezsennych nocy - szepnął 

miękko - a teraz jesteś tutaj. 

Podniósł się nagle wyżej i jedną ręką spróbował 

chwycić Tiffany za przegub. Straciła równowagę 

i upadła na plecy. Zanim zdążyła pomyśleć, poczuła 

jego twarz nad sobą, gorący oddech przy policzku, 

i nie potrafiła zaczerpnąć powietrza. Nagim torsem 

muskał najdelikatniej jej piersi, mrucząc z zachwytu. 

- To było nie fair! 

- Powiadasz? Wydawało mi się, że to ty chciałaś 

wykorzystać bezbronnego. W każdym razie uznałaś, 

że masz przewagę. Ja tylko odwróciłem role. Kto wie, 

dokąd zabrniemy? Nie sądzisz, że fair będzie dopiero 

wtedy, kiedy oboje narazimy biedne nagie ciała na 

poparzenie? 

background image

ROZBITKOWIE 

67 

Serce zaczęło jej bić jak opętane, słowa uwięzły 

w gardle i z trudem wyskandowała „żal za grzechy". 

W głowie miała kompletny chaos. 

- Nie, Joel, to nie tak. Nie chciałam się z tobą 

targować. Nie chciałam ci zrobić przykrości. Ale 

niełatwo tu się dostać. Nie spodziewałam się... Nie 

wiedziałam, co robić. 

Schylił jeszcze niżej głowę, szukając wargami jej ust. 

- Dlaczego miałbym cię nie pocałować, jeśli tego 

pragnę? - W głosie Joela brzmiało więcej udręki niż 

kpiny. - Ty nachodzisz mnie, jak chcesz i kiedy 

chcesz, Tiffany. Zakłócasz moją prywatność, moje sny. 

Sny? Czyżby myśleli o sobie równie intensywnie? 

Jakie sny? Dobre czy złe? Koszmary ze sztormu 

w Haven Bay? Może rzeczywiście nie powinna go 

dręczyć. Pod żadnym pretekstem! 

Całe to myślenie trwało ułamki sekundy, bo kiedy 

Joel dotknął jej zachłannymi wargami, czuła tylko 

podniecenie i strach. Błądził językiem po suchych 

ustach, oddając im swoją wilgoć, zapraszając do 

zabawy, potem całował gwałtownie, za gwałtownie, 

jakby nie mógł już czekać na odpowiedź. 

- Przestań! - Zaczerpnęła powietrza i odwróciła 

głowę. - Proszę cię, Joel... nie! Przyszłam cię o coś 

prosić i to nie może być tak - mówiła stłumionym, 

bezsilnym głosem. 

- Więc i ty zrób mi uprzejmość. 

Nie chciała wierzyć własnym uszom. 

- Nie mówisz poważnie, Joel. 

- Chyba nie. - Nuta gorzkiego cynizmu ustępowała 

zwykłemu znużeniu. To uczucie opuszczało go coraz 

rzadziej. Zamknął oczy i pokręcił przecząco głową. 

- Miałaś nie wracać, Tiffany. Wzbudzasz we mnie 

pragnienie, z którym radzę nie igrać. Odejdź, póki nie 

będzie za późno. 

Wypuścił ją z objęć i cofnął łokcie. Tiffany natych-

background image

68 ROZBITKOWIE 

miast usiadła i ścisnęła rękami skronie. Słowa Joela 

pulsowały w jej głowie jak zabłąkany wyrzut sumienia. 

Czuła się podle, wiedziała, że nie powinna była przy­

chodzić, ale nie potrafiła po prostu wstać i uciec. 

Musiała opanować drżenie kolan i własną dziką, 

beznadziejną tęsknotę... 

Opuściła głowę i cisnęła w Joela szortami. 

- Chcę z tobą porozmawiać. - Gotowa była błagać, 

żeby tylko rozstali się bez złości. - Czy nie możesz ze 

mną pogadać jak człowiek? 

Zmroził ją wzrokiem, ale tylko na chwilę. Ulubioną 

bronią Joela Fabera była drwina. Wstał powoli, 

demonstrując bez zażenowania swoją nagość, kpiąc 

z zabawy w fanty i wprawiając w prawdziwe za­

kłopotanie Tiffany, która nie potrafiła się oprzeć 

porównaniu jego posągowej urody z chłopięcym ciałem 

Armanda. Potem odwrócił się i spokojnie naciągnął 

szorty. 

Przez kilka sekund napiętej ciszy tkwił nieruchomo 

w miejscu, wpatrując się w mały statek na horyzoncie. 

Możliwe, że nie widział żadnego statku ani horyzontu, 

tylko wahał się, czy zostać z nią, czy odejść bez 

słowa. Tiffany ani myślała o dalszym naleganiu czy 

następnych dziecięcych sztuczkach. Joel był bardzo 

uparty i bardzo poważny, a jeżeli mu czegoś brako­

wało, to właśnie odrobiny dziecięcej naiwności. 

W końcu usiadł. Z odwróconą twarzą i podkulonymi 

nogami patrzył w morze i milczał. Jakaś dobra aura 

sprawiała, że zamknięci w tej doskonałej, intymnej 

ciszy, nie dotykając się nawet wzrokiem, po raz 

pierwszy poczuli przyjazną bliskość. Pełne zawieszenie 

broni. 

- Dlaczego nie opowiedziałaś mi całej historii 

o Carol i Alanie? 

A więc oglądał! Tiffany zabiło mocniej serce. 

- Nie dałeś mi szansy, Joel - powiedziała nad 

background image

ROZBITKOWIE 

69 

wyraz łagodnie, bojąc się zerwać tę cienką jak 

pajęczyna nić sympatii. 

Schylił jeszcze niżej głowę, nabrał garść piasku i do 

końca rozmowy przesypywał przez palce jasne ziaren­

ka. TifTany zastanawiała się, czy rzeczywiście interesuje 

go życie Carol i jej kalekiego syna. Oni też byli 

rozbitkami, tyle że przeszli takie piekło na ziemi, 

o jakim Joel Faber mimo wszystko nie miał pojęcia. 

- Co się stało z nogami Alana? - zadał beznamiętne 

pytanie, nie zdradzające prawdziwych uczuć ani myśli, 

ale już bez cienia cynizmu w głosie. 

- Mina w Wietnamie. Miał wtedy dwa latka. 

Tam, w Azji, nazywają takich jak on ludzi bez 

nóg krabami. Carol przyniosła go do szpitala po­

lowego, w którym stacjonował mój brat. Ojciec 

Alana był australijskim żołnierzem, ale nikt ich 

nie chciał, ani Australijczycy, ani Wietnamczycy. 

Na domiar nieszczęścia cała rodzina Carol zginęła 

w czasie bombardowania wioski. Koszmar za ko­

szmarem. To były ludzkie strzępy, dopóki nie zajął 

się nimi Zachary, a potem mama z tatą. Koniec 

opowieści. Zmienili imiona na angielskie. Carol 

mówi, że pod wpływem wojny stała się inną kobietą. 

Joel pokiwał głową i sięgnął po następną garść 

piasku. 

- W jaki sposób zostaliście jedną rodziną? 

- Kiedy Alan wydobrzał na tyle, żeby znieść podróż, 

Zachary za olbrzymią łapówkę załatwił dla nich miejsce 

na łodzi. W Darwin nasi rodzice wystąpili o adopcję. 

Włożyli wiele trudu i serca... Alan dostał protezy, 

które oczywiście trzeba było często wymieniać, bo 

z nich wyrastał. Carol marzyła o zamieszkaniu w wiosce 

rybackiej, najbardziej podobnej do miejsca, gdzie się 

urodziła i wychowała przed wojną. Przede wszystkim 

jednak chciała normalnego życia dla Alana, bez 

żadnych ulg ani dyskryminacji. Łatwiej było o to 

background image

70 

ROZBITKOWIE 

walczyć w małym miasteczku niż w wielkim molochu. 

Na początku. Potem pojawił się zasadniczy problem. 

Jaka przyszłość czeka Alana w Haven Bay? 

Przerwała nagle, bojąc się zagalopować w kierunku 

zakazanego tematu. Chwila martwej ciszy wydawała 

się ciągnąć w nieskończoność. Joel milczał, ale 

wyprostował w końcu nogi i ułożył się na boku, 

twarzą w jej stronę. 

Uparcie unikała jego wzroku. Błądziła oczami po 

muskularnym torsie, gęstwinie czarnych kręconych 

włosów, zmierzwionych na piersi, niżej coraz delikat­

niejszych, niknących za paskiem szortów. Czekała, aż 

odezwie się pierwszy. 

Wyciągnął rękę i musnął palcem prawą dłoń Tiffany. 

- Przełożyłaś pierścionek. 

- Już dawno temu powinnam to zrobić. Prze­

praszam, że sprawił ci tyle przykrości. - Poczuła 

nagle, że nie wolno jej pozwalać sobie nawet na tę 

odrobinę intymności. Jeden dotyk, lekki jak powiew 

wiatru, burzył jej spokój i mącił myśli nie mniej niż 

gorący pocałunek. 

- Byliście zaręczeni? 

- Nie. Nosiłam go na lewym palcu jako pamiątkę 

niefortunnej znajomości, własnego błędu. Kiedy go 

dostałam, traktowałam wszystko poważniej, niż było 

warto. Banalna historia. 

- Droga donikąd. Tak to nazwałaś? 

- Powiedzmy. 

Kiedy cofał dłoń, delikatnie, w zwolnionym tempie, 

Tiffany zamarła... i oczywiście żałowała, że nie może 

jej zatrzymać. 

- A więc, w czym mogę ci pomóc? - zapytał 

z kamienną twarzą, wybierając z piasku najmniejsze 

muszelki. 

- Po pierwsze musisz uwierzyć, że nie chcę ci 

zrobić żadnej przykrości ani drążyć sprawy Haven 

background image

ROZBITKOWIE 

71 

Bay. Błagam cię tylko o pożyczenie na jeden dzień 

„Liberty". To wszystko. 

Joel wydawał się szczerze rozbawiony. 

- To wszystko, powiadasz? Ależ w jeden dzień nie 

dopłyniesz do Nowej Kaledonii, żeby wrócić na starą 

posadę... w Klubie Śródziemnomorskim, dobrze 

pamiętam? 

Nie odcięła się ani słowem, opowiedziała o pięciuset 

Japończykach, którzy szykują zorganizowany desant 

na wieloryby w Haven Bay. 

- Próbowałam wszystkich sposobów, Joel. Nieprzy-

jęcie ich byłoby dla nas klęską, a gdyby się udało... 

lepiej nie zapeszać. Jesteś naszą... 

- ...ostatnią szansą. To rozumiem od początku. 

- Nie da się ukryć. Pomyślałam, że jeżeli nie 

używasz jachtu, mógłbyś go nam wynająć, na ustalo­

nych przez siebie warunkach. 

- Dziękuję. Nie chcę niczego od Haven Bay. A już 

najmniej ich pieniędzy. Powiedz po prostu, na kiedy 

go potrzebujesz i skończmy z tym. 

- Chodzi o najbliższą niedzielę. Autokary przyjeż­

dżają o dziesiątej rano. 

- „Liberty" będzie więc przed dziesiątą. - Uśmiech­

nął się drwiąco, widząc, jak coraz bardziej rozdygotana, 

odetchnęła teraz z ulgą. 

- Tiffany, naprawdę nie możesz oprzeć biznesu 

turystycznego na dobrych chęciach i nadziei. Musisz 

mieć środki i musisz być przygotowana na każdą 

niespodziankę. Reklama to nie wszystko, wierz mi. 

- Wiem, ale dopiero się rozkręcamy i nie przewi­

dzieliśmy takiego tempa, to znaczy skuteczności 

reklamy. Jestem ci ogromnie wdzięczna, Joel. Gdybym 

mogła coś dla ciebie zrobić... 

Omal nie wybuchnął śmiechem, a Tiffany spąsowiały 

nawet uszy. 

- Wiem, że nie to miałaś na myśli, nie przejmuj się. 

background image

72 ROZBITKOWIE 

- Miałam. Ale nie... - zaplątała się beznadziejnie. 

- W porządku. Zmieńmy temat - uciął ostro, 

jakby znudzony tonem tej rozmowy. 

Odwrócił od niej oczy i zaczął malować na piasku 

esy-floresy. 

- Nie doceniałem cię. Ten film był strzałem w dzie­

siątkę. 

Nie wiedziała, z czego bardziej się cieszyć: zmiany 

tematu czy komplementu, na który czekała od 

dawna. 

- To Zachary Lee był duszą wszystkiego, jemu 

należą się laury. Gdyby nie on, nigdy bym się nie 

zdecydowała na zdjęcia w sztormową pogodę. 

- I to nie ty robiłaś wywiady? 

- Miałam szczęście. Udało mi się być we właściwym 

czasie na właściwym miejscu. 

- Jasne. Rozjaśniłaś mi w głowie. Udało ci się też, 

wyłącznie dzięki ślepemu szczęściu, postawić cały 

interes na głowie, czyli zaczynać od dachu. A rozumne 

działanie? Uchowaj Boże! 

- Ciepło, ciepło! Czujesz bluesa! - Nie była do­

tknięta kpiną Joela i promieniała z radości. 

- Kiedy Zachary Lee został twoim bratem? 

- Wiele lat temu mama z tatą mieszkali w Nowym 

Orleanie, w Stanach. Zachary był geniuszem szacho­

wym. Jacyś dranie zatrudnili go w szulerni. Miał 

siedem lat! Jeśli coś mu nie wyszło, znęcali się i... 

- Tiffany speszyła się, bo o tym nigdy nie mówili 

poza rodziną. Rzuciła Joelowi błagalne spojrzenie. 

- Nie powinnam ci o tym opowiadać. To prywatny 

bagaż mojego brata. 

Odpowiedział wymuszonym, smutnym uśmiechem. 

- Tiffany, wiem bardzo dobrze, że są rzeczy, 

którymi mężczyzna się nie chwali. Bez względu 

na to, ile ma lat. 

Niestety, i ona o tym wiedziała. O tym, że Joel nie 

background image

ROZBITKOWIE 

73 

ma zamiaru odsłonić przed nią swoich nie zabliź­

nionych ran. 

Uznał temat za zakończony i z pogodnym uśmie­

chem zadał następne pytanie. 

- A skąd ty się wzięłaś w „rodzinie"? 

- Z koszyczka znalezionego na Fiji. Porzucone 

niemowlę. 

- Nie męczy cię to? 

- Dlaczego? Należę do największej rodziny na 

świecie. 

- Nie zastanawiasz się, kim byli twoi prawdziwi 

rodzice? 

- Tak, oczywiście, ale to nie ma większego znacze­

nia. Gdyby pomyśleć o tym inaczej, to wszyscy 

w końcu jesteśmy jedną wielką rodziną. 

- Beze mnie, proszę, wolę już być sierotką. Powiedz 

lepiej, ile rodzeństwa liczy twoja mniejsza rodzina. 

- Tylko jedenaścioro. Różnych ras i narodowości. 

- Twoi rodzice musieli być bardzo zajęci. 

- Wychowali nas tak, że opiekowaliśmy się sobą 

nawzajem, mieliśmy dużo obowiązków. Mama z tatą 

ciągnęli za głowę każdego z osobna, żeby miał własne 

ambicje, ale przede wszystkim uczyli, że trzymając się 

razem możemy osiągnąć wszystko, a samotnie wszystko 

stracić. Powtarzali także, że pracowite życie nie jest 

takie złe... 

- Rzeczywiście. Mieli rację. Rodzina z takimi 

zasadami wydaje się nie najgorsza. - Tiffany zauważyła, 

ile urody dodaje mu zwykły uśmiech... i ten bez­

nadziejny głód w oczach, który znów się pojawił. 

- Najlepsza. 1 mógłbyś do niej należeć, Joel, gdybyś 

tylko zechciał - powiedziała poważnie, nazbyt żarliwie, 

prowokując nowy cyniczny grymas. 

- Może kilka świetlnych lat temu. - Zaśmiał się 

chrapliwie. - Teraz jest o wiele za późno. Poza tym 

szykują się nowe kłopoty. 

background image

74 ROZBITKOWIE

- Nowe?

Machnął ręką w kierunku morza. 

- Jeden z ludzi Neridy Bellamy sterczy w jakiejś 

łodzi z wycelowanym w nas teleobiektywem. Jutro 

twoje zdjęcie powinno ukazać się na okładce popołud-

niówki z podpisem w stylu: „Miłosna schadzka 

w prywatnym raju milionera". 

- O, nie! - Tiffany struchlała ze zgrozy i złości na 

swoją nieostrożność. 

- O, tak! - Wykrzywił z niesmakiem usta. 

- Boże, znowu narozrabiałam. Joel, przysięgam, 

że gdybym wiedziała... 

- Uspokój się. Gdybym ja wiedział, że przyjdziesz, 

nie opalałbym się nago. Gołymi pośladkami wyrażałem 

głęboki szacunek dla pani reporterki i jej szpiegów. 

Kiedy się obudziłem i siedziałaś obok... chyba 

zapomniałem o tym gówniarzu z kamerą. Dopiero na 

stojąco zauważyłem łódź. 

Zdała sobie sprawę, że w czasie całej rozmowy czuł 

się obserwowany. Czy w ogóle jej słuchał, kiedy 

opowiadała o Carol i Alanie? Nie podejrzewała Joela 

o genialną podzielność uwagi. Jeszcze jedno upokorzenie! 

Ale... pożyczył jacht! Ciekawe, czy z wrodzonej 

hojności, czy też pasował mu ten gest do jakiejś 

własnej gry? Nagle jakby otrzeźwiała. Zmieszana

i zawstydzona, pomyślała, że zaraziła się cynizmem

Joela, że mimo woli przesiąka jego stylem myślenia 

jak gąbka. Ulega mu, pozornie stawiając opór. 

Przydałaby się szklanka lodowatej wody. 

- Czy musisz przejmować się wszystkimi łgarstwami, 

które powypisują? 

- Niespecjalnie; plułbym na to, gdyby nie mój 

kompleks tropionego zwierza. - Zmierzył ją bacznym 

spojrzeniem egzaminatora. - Ciekaw jestem, jak byś 

się czuła, gdyby cię sfotografowali u boku Alana, dla 

porównania... 

background image

ROZBITKOWIE 

75 

Wstrząsnęła się z odrazą na samą myśl. 

- Nie ośmieliliby się. 

- Wszystko na sprzedaż. 

- Ale to obrzydliwe! 

- Bardzo. 

- Co teraz zrobisz? - Była niemal pewna, że znalazł 

jakieś wyjście, bo zachowywał się podejrzanie obojętnie. 

- Wpadło mi do głowy kilka pomysłów, kiedy 

mówiłaś. 

- Na przykład? 

Nie odpowiedział od razu. Tiffany rozumiała 

wymowę tego ciężkiego, napiętego milczenia. Widziała 

dzikie, skupione oczy, wypatrujące prześladowcy, 

oceniające szansę przeżycia, szukające najlepszej 

kryjówki na zaczajenie się. 

- Na przykład nasze małżeństwo odebrałoby spra­

wie całą pikanterię. Moglibyśmy się pobrać. 

Czuła się jak porażona piorunem i gorzko świadoma 

zastawionej na nią, zamiast na Neridę, pułapki. 

- Bądź poważny - odburknęła ze złością, naprawdę 

załamana, że próbuje z nią tak tanich sztuczek. 

- Większość znanych mi pań skakałaby z radości 

na tę propozycję, widząc w niej „życiową szansę". 

- Nie wierzę ci. Większość kobiet, znanych ci i nie 

znanych, chce być zwyczajnie kochana. A ty gardziłbyś 

mną głęboko, gdybym złapała tę „szansę". 

- Ale pomyśl o korzyściach. 

- Przestań Joel, nie przeciągaj struny! 

Odetchnął, zanim zmienił temat, a po chwili zaczął 

bardziej rzeczowo, tonem nie znoszącym sprzeciwu, 

ale już bez cienia drwiny w głosie. 

- Skoro nie zachwyciła cię perspektywa zostania 

moją żoną, od jutra jesteś nominalnym dyrektorem 

mojej stacji telewizyjnej. Po miesiącu, jeśli oglądalność 

nie pójdzie ostro w górę, wyrzucam cię, sprzedaję 

stację, i tyle. Koniec eksperymentu. Oboje możemy 

background image

76 ROZBITKOWIE 

zaczynać od początku. Przysługa za przysługę, Tiffany. 

Ty masz jacht. Ja pokrzyżuję plany Neridzie. 

Tiffany czuła się zbita z tropu i wcale nie uradowana,

Co innego znosić wrogie spojrzenia przez jeden wieczór,

a co innego być szefem przez cały miesiąc. Joel 

naprawdę postanowił przegonić ją ze swojego życia.

Bardzo wyrafinowanymi metodami. Intuicja jej pod-

powiadała, że przegrała z kretesem. Nie tak miało się

wszystko zakończyć. Walczyła o niego ślepo, mimo

że małżeństwo nigdy nie byłoby możliwe. Nie miała

złudzeń, ale dopiero ta cyniczna propozycja wy­

prowadziła ją z równowagi. 

Musiała myśleć o jachcie. Po to tu przyszła. Poza 

tym, jeżeli nie zgodzi się na plan Joela, Nerida 

urządzi im piekło na ziemi. Los stacji też nie był bez 

znaczenia, ale jeżeli on i tak postanowił ją sprzedać, 

jej wysiłki przez miesiąc niczego nie zmienią. Została 

postawiona pod ścianą i miała przed sobą trzydzieści 

koszmarnych dni. 

- W porządku. Umowa stoi. 

Spojrzał na nią dziwnie, jakby nie rozumiał, o czym 

mówi albo zastanawiał się, czy sam nie popełnia błędu. 

- Masz rację. Niezbyt udany byłby ze mnie mąż. 

Wstał i podał Tiffany rękę. 

- Zadzwonię do telewizji i ogłoszę swoją decyzję. 

Potem złapię Neridę i pomogę jej zinterpretować 

dzisiejsze zdjęcia. W poniedziałek przyślę po ciebie 

samochód. Wejdziesz do studia jako nowy szef, gdzie 

przyjmą cię z wszystkimi możliwymi szykanami. Mam 

nadzieję, że i ty zagrasz swoją rolę nie gorzej niż 

przede mną. 

- To znaczy jak? - Udała, że nie zauważa ciepłego 

uścisku jego dłoni. 

- Śmiało i w dobrym stylu. Swoją drogą - uśmiech­

nął się na wpół kpiąco, na wpół życzliwie - ciekaw 

jestem, co byś zrobiła, gdybym odmówił ci tego jachtu. 

background image

ROZBITKOWIE 77 

- W odwodzie miałam jeszcze marynarkę wojenną. 

- Słucham? - Wyglądał, jakby się po raz pierwszy 

od dawna szczerze zdziwił. 

- Pomagali nam już, kiedy trzeba było wesprzeć 

straż przybrzeżną. Turyści bywają, niestety, zagroże­

niem dla wielorybów. Poza tym pomyśl: pięciuset 

zawiedzionych Japończyków to antyreklama całej 

australijskiej turystyki. Przekonałabym admirała, że 

zagrożony jest honor ojczyzny. Wątpię, żeby mi 

z miejsca przysłał lotniskowiec, ale jakąś marną fregatę 

bym wytargowała. No, w najgorszym wypadku 

niszczyciela. A cóż lepszego ma do roboty marynarka 

w tych spokojnych czasach, niż służenie krajowi 

pomocą, kiedy jego obywatele są w potrzebie? 

Pokręcił z niedowierzaniem głową. 

- Obawiam się całkiem poważnie, że dałby ci i dwie 

fregaty. Masz cholerny tupet, Tiffany. 

- Wolę nazywać to przedsiębiorczością. 

- Cholerny tupet, powiedziałem. I ślepy optymizm. 

Igrasz z niebezpieczeństwem, jakby ci nigdy nie zajrzało 

w oczy. A ono czyha na każdym kroku, Tiffany. 

- Nacisnął palcem pierścionek z perłą, nie wypuszczając 

z rąk jej dłoni. - Nie powinnaś być taka ufna, nie 

jesteś już dzieckiem. - Zamilkł na dłużej, potem 

podniósł w górę ramiona na znak, że lekcja skończona. 

- Odprowadzę cię do przystani. 

Ruszył tak szybko, że Tiffany ledwie za nim 

nadążała. Pytał o szczegóły dotyczące najbliższej 

niedzieli: plan wycieczek, miejsca noclegowe, moż­

liwości nakarmienia kilku setek Japończyków i tak 

dalej, bardzo konkretnie. Mówiąc coraz szybciej, jak 

katarynka, odwiązał linę cumowniczą i wrzucił ją do 

motorówki. Chcąc nie chcąc, musiała uruchomić silnik. 

- Czy zobaczymy się wkrótce, Joel? 

- Nie... jeżeli mogę mieć coś do powiedzenia. Ale 

trzymam za ciebie kciuki. Nie dawaj się, Tiffany! 

background image

78 

ROZBITKOWIE 

Uwierzyła tym razem, że wbrew wszystkiemu, co 

dotąd powiedział, naprawdę dobrze jej życzy. Poma­

chała ręką na pożegnanie i odpłynęła, śledzona do 

końca okiem kamery. 

Po powrocie do Haven Bay przeżywała od nowa, 

minutę po minucie, całe spotkanie. Ich ciała lgnęły do 

siebie jak dwie połówki magnesu. Nie próbowali 

nawet tego ukryć, ale Tiffany wywoływała z pamięci 

Joela jakieś koszmary, które chciał pogrzebać, przez 

które nie mógł normalnie spać. Przestała wierzyć, że 

chodziło o sam sztorm albo Haven Bay. Może raczej 

o wspomnienie człowieka, którym był kiedyś. Może 

stąd owo „za późno", że utracił własną tożsamość. 

Dawne przeżycia mogły zmienić go tak bardzo, że 

nienawidzi myśli o ciągłości swojego życia. Im dłużej 

o nim myślała, tym większą czuła pustkę z powodu 

jego nieobecności. I już wiedziała, że jeszcze choć raz 

będzie nieposłuszna. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

W niedzielny poranek, punktualnie o dziewiątej, 

zza najbliższego cypla wyłonił się olbrzymi, piękny 

jacht Joela Fabera. Zarówno turyści, jak i mie­

szkańcy Haven Bay od dobrej godziny tłoczyli 

się wzdłuż wybrzeża, żeby nie przegapić jego wejścia 

do portu. 

Wiadomość, że Faber na prośbę Tiffany uratuje 

sytuację, całe miasteczko przyjęło z ulgą. Natychmiast 

też zaczęto plotkować. Większość nie miała wątp­

liwości, że milioner, doświadczony w branży, wyczuł 

hossę i postanowił zainwestować w turystykę w Haven 

Bay. Czy z innych powodów przejąłby się jakimiś 

Japończykami i brał na siebie cudze kłopoty? 

Liczenie na dalszą pomoc Joela mogło się okazać 

fatalne w skutkach. Tiffany zdawała sobie z tego 

sprawę, ale cokolwiek by powiedziała, ludzie wiedzieli 

lepiej. Plotka zaczęła żyć własnym życiem, a gorliwe 

odkłamywanie jej pogorszyłoby tylko sytuację. Wia­

domość o mianowaniu pani James szefem stacji 

telewizyjnej podgrzała jeszcze nastroje. Turystyka 

i telewizja - James i Faber: genialna spółka! 

Prasa dorzuciła swoje trzy grosze. Joel powstrzymał 

Neridę od wywołania taniego skandalu, ale nie zamknął 

jej ust. Pisano o filmie jako wspólnym przedsięwzięciu 

nowego właściciela stacji i niejakiej Tiffany James, 

o jego możliwym wpływie na przyszłość turystyczną 

Haven Bay. Obyło się jednak bez opowieści o „miłos­

nych schadzkach w prywatnym raju", a jedyna 

opublikowana fotografia pochodziła z przyjęcia na 

background image

80 ROZBITKOWIE 

jachcie. Negatywy ze spotkania na plaży albo zostały

odkupione, albo czekały na lepszą okazję.

- Ale superłajba! - zawołał z podziwem Alan wpat-

rzony w „Liberty", który dobił właśnie do przystani.

- Czy nie byłoby wspaniale mieć taką na zawsze?

- Alan, zrobiliśmy to z konieczności i wybij sobie

z głowy powtórkę. Od następnego tygodnia pracujemy 

na własny rachunek. 

Weszli na pokład, żeby przywitać załogę i wręczyć 

kapitanowi mapę z trasą wycieczki. Ostatnią osobą, 

którą Tiffany spodziewałaby się spotkać na mostku, 

był kapitan... Joel Faber. A jednak. Odprawił swoich 

ludzi i z rozbawieniem w oczach schylił głowę przed 

komitetem powitalnym. 

- Znowu przypadkowe spotkanie, Tiffany. To chyba 

jakieś fatum! 

Ubrany w biały mundur kapitański, nie podejrzewał 

chyba, że osłupiała z wrażenia, zmieszana Tiffany nie 

daje rady okiełznać swojej wyobraźni. Przywołuje 

teraz z pamięci jego nagie ciało, zuchwałą męskość, 

czuje tamten gwałtowny pocałunek na plaży, i znowu, 

w przebłysku świadomości, próbuje zdławić pod­

niecenie i zapanować nad własnym głosem. 

- Myślałam... powiedziałeś... dawałeś do zrozu­

mienia, że nigdy tu nie powrócisz. 

- Jestem. A to nie znaczy, że wróciłem. - Patrzył 

na nią wytrenowanym przez lata obronnym spo­

jrzeniem, zupełnie pozbawionym wyrazu. 

- Więc dlaczego przypłynąłeś? - Pragnęła oczywiście 

usłyszeć, że musiał wrócić. Do niej, a nie do Haven Bay. 

- Mógłbym się na coś przydać. Niewielu twoich 

przyjaciół zna lepiej ode mnie zwyczaje wielorybów i tę 

zatokę. Jeśli pozwolisz, z przyjemnością zabawię się 

w prawdziwego kapitana i luksusowo obsłużę waszych 

Japończyków. Jak wiesz, dotrzymuję obietnicy. 

Wyjaśnienie, niestety, zabrzmiało całkiem przeko-

background image

ROZBITKOWIE 

81 

nywająco. Zanim Tiffany zdążyła przełknąć roz­

czarowanie i ochłonąć, Joel zwrócił się do Alana 

z przyjaznym, przepraszającym uśmiechem. 

- Twoja ciotka, Alanie, zapomniała nas sobie 

przedstawić. Joel Faber, dzisiaj kapitan „Liberty". 

Witaj na pokładzie. 

- Alan Tay James. - Z płomiennym spojrzeniem 

i wniebowziętą twarzą zrobił krok do przodu, żeby 

uścisnąć dłoń Joela. - Dziękuję, że jednak pan się 

zjawił. Muszę przyznać, że do ostatniej chwili myślałem 

sobie w duchu, że ciocia Tiff popełnia szalony błąd 

albo nawet obłędne szaleństwo. 

- Między nami mówiąc, Alanie, popełniła je. Kiedy 

następnym razem odbierzesz taki telefon, powiedz, że 

potwierdzisz rezerwację telefonicznie, za kilka godzin 

lub następnego dnia. I sprawdź, czy na pewno możesz 

to zrobić. Ustal listę przewoźników, których mógłbyś 

wynająć. 

- Jest gotowa, panie Faber. Dzisiaj nie straciłbym 

już tak szybko głowy. 

- W porządku. Obaj dobrze wiemy, że twoja ciotka 

jest bardzo przedsiębiorczą damą. Podziwiam jej tupet, 

ale, między nami mężczyznami, nie zawsze może być 

pod ręką. Swoją drogą, jeżeli o kimś chciałoby się 

powiedzieć, że stanął samodzielnie na własnych nogach, 

to właśnie o tobie. 

Alan roześmiał się uszczęśliwiony i dumny z powodu 

komplementu. 

- Dziękuję, panie Faber. Naszkicowałem tutaj naszą 

trasę, może się panu przyda. 

Joel zerknął na kartkę. 

- Myślę, że będziemy się jej trzymać. O nic się nie 

martw. Wprowadź pasażerów na pokład, sprzedaj im 

bilety, a resztę zostaw mnie. 

- Tak jest! Dziękuję raz jeszcze. Miło było pana 

poznać. A jacht wygląda fantastycznie! 

background image

82 

ROZBITKOWIE 

- Dziękuję, Alanie. 

Uścisnęli sobie serdecznie ręce. Tiffany wyczytała 

z rozmodlonej twarzy siostrzeńca, że oto znalazł 

następnego - po Zacharym - męskiego bohatera. Joel 

był naturalny i spontaniczny, w tym co mówił, nie 

zabrzmiała ani jedna fałszywa nutka. Tak potrafił 

rozmawiać z chłopcem właśnie Zachary, którego Alan 

czcił bałwochwalczo. - Idziemy, ciociu Tiff? 

- Za chwilę, Alan. Idź sam, zamienię kilka słów 

z panem Faberem. 

Joel uniósł w zdziwieniu brwi, zmrużył kpiąco 

oczy, co miało ją przekonać, że odegrał świetne 

przedstawienie. Tiffany poczuła raptem, że nie boi się 

już jego drwiny i nie wierzy udawanemu cynizmowi. 

Bez względu na to, co się działo przez ostatnie 

dwadzieścia lat, w gruncie rzeczy był wrażliwym 

człowiekiem. I pociągało ją w nim wszystko, zarówno 

ta wrażliwość, jak i maska skrywająca cierpienie, 

głód uczucia oraz widmo przeszłości. 

- Ciągle mówisz, że jest za późno. A przecież nie jest. 

- Pamiętam, kiedy miałem piętnaście lat. To było 

dawno, Tiffany. Kilka wcieleń temu dałbym się 

zaadoptować dobrej rodzinie. 

Pokręciła głową nie wierząc ani słowu. Prawdziwy 

Joel Faber rozmawiał przed chwilą z Alanem. Była 

tego pewna. 

- Nie przypłynąłeś tutaj dla interesu. - Patrzyła 

mu w oczy wolno cedząc słowa. - Nasz sternik 

mógłby pomagać twojemu kapitanowi. Obyłoby się 

bez ciebie. - Uśmiechnęła się promiennie i powiedziała 

coś śmiesznego, coś, co musiał słyszeć choć raz w życiu, 

z ust matki albo babci: - Spójrz mi w oczy, przeżegnaj 

się i powiedz prawdę. 

Przez kilka sekund nie odrywał od niej wzroku 

i hipnotyzował tym swoim wilczym głodem. Pulsujące 

milczenie wydawało się przeciągać w nieskończoność, 

background image

ROZBITKOWIE 83 

kiedy stali jak skamieniali, witając nową falę dręczącego 

ich podniecenia. Tiffany miała wrażenie, że wąskie, 

dopasowane dżinsy zrobiły się nagle za ciasne i parzą 

jej skórę. Delikatny bawełniany podkoszulek ocierał 

teraz boleśnie napięte, stwardniałe sutki. Nie wiedziała, 

czy słyszy bicie własnego serca, czy serca Joela, który 

dla rozładowania napięcia odwrócił od niej głowę 

w stronę zatoki. 

- Może zatęskniłem za widokiem wielorybów. 

Zabolała ją ta „prawda" i westchnęła z roz­

czarowaniem. 

- W porządku. Życzę ci w takim razie przyjemnego 

dnia. Najbardziej przerażała mnie myśl, że nienawidzisz 

tu wszystkiego. I znalazłeś się w Haven Bay z niewia­

domych powodów, wbrew sobie. 

Wydawał się taki nieobecny, taki od niej daleki, że 

nie mogła tego dłużej znieść. Podeszła bliżej, położyła 

dłonie na jego usztywnionych ramionach i pocałowała 

lekko w policzek. 

- Dziękuję, Joel. Dzięki tobie Alan ma swój wielki 

dzień - powiedziała matowym głosem. 

- A my? Kiedy będzie nasz wielki dzień? - Przygar­

nął ją do siebie gwałtownie, nie czekając na odpowiedź, 

nie patrząc jej nawet w oczy. Całowali się nieporadnie 

i ślepo. Usta Joela parzyły, wymuszały wzajemność, 

błagały. Kiedy wypełniał ją językiem, całą drżącą, 

niezdolną do buntu, Tiffany nie próbowała już uciekać. 

Oboje zanurzyli się w pożądaniu, od jakiego nie ma 

odwrotu. To ona napierała teraz rozpaczliwie, pędziła 

na oślep, jak gdyby jeden szalony pocałunek, niczym 

czarodziejskie zaklęcie, mógł odsłonić najskrytsze 

zakamarki duszy Joela. Pragnęła jego ciała, ale i jego 

całego. Od pierwszego wejrzenia wiedziała, że będzie 

zaborcza i nie podda się w tej wojnie zbyt łatwo. 

Joel wpił się w nią dłońmi. Palce błądziły po 

wypukłościach bioder, ramion, paciorkach kręgosłupa. 

background image

84 ROZBITKOWIE

• ' • 

Przyciskał ją do siebie, jakby chcąc odbić wymarzone

kształty na własnej skórze. Tiffany czuła, że wie o nim

wszystko, zna na pamięć każdy muskuł, siłę ramion, 

ciepło oddechu, zapach i smak... ale nie wiedziała 

niczego. Pewny był tylko ten nienasycony głód, wyrzeź­

biony na twarzy, żądający od niej pełnego oddania. 

Uległa, bo bardzo tego chciała. Sama błagałaby 

teraz Joela, żeby ją kochał, gdyby miejsce było bardziej 

intymne. Dygotała cała rozpalona, wyobrażając sobie, 

że stopili się w jedno ciało. Nie umiała stłumić 

cichutkiego skowytu, kiedy zachłannymi palcami 

zagarnął jej pośladki i poruszając biodrami drażnił 

arogancką męskością. W tym samym rytmie koniuszki 

piersi zderzały się delikatnie z torsem Joela. Ich usta 

rozłączyły się, a potem wolno całował oczy, policzki, 

szyję. Głos, który z siebie wydobył, był niski i zdła­

wiony. 

- Chcesz mnie tak samo, jak ja ciebie. Przysięgam, 

Tiffany, zapomniałem, że można tak kogoś pragnąć. 

Oboje wywiązaliśmy się z obowiązków. Teraz jesteśmy

sami. Tylko ja i ty. Żadnych uprzejmości. Po prostu 

chcemy tego oboje, jak niczego na świecie. Nie broń

się przede mną, proszę. 

Odważyła się spojrzeć mu oczy. Te dwa żarłoczne 

ognie zdolne były spalić ją całą na popiół. A co by 

zostało z garstki popiołu? Czy znowu pustka, z której 

nikt nie wykrzesałby już życia? Nie wiedziała. Nie 

znalazłaby teraz odpowiedzi na żadne rozsądne pytanie. 

Nie potrafiła myśleć, kiedy oplatał rękami jej szyję, 

wtulał się w nią tak doskonale, iż nie wiedziała, gdzie

się kończy jej własne ciało, a zaczyna jego. Nigdy 

z nikim nie było jej tak dobrze. A jednak miała 

ochotę płakać. 

- Nie odpychaj mnie! - krzyczał prawie, zniecierp­

liwiony uporczywym milczeniem. - Nie możesz być 

tak niemądra! 

background image

ROZBITKOWIE 85 

- Nie odpycham cię, Joel. 

- Teraz, prawda? Zejdziemy do mojej kabiny. 

Czy tylko tego od niej chciał? Już natychmiast? 

- Nie! - Mimowolnie zmieniła ton głosu. 

- Tiffany... 

- Nie teraz! - krzyczała, broniąc się bardziej przed 

samą sobą niż propozycją Joela. 

Podniesione głosy dobiegające z lądu wdarły się 

bez pardonu w intymność tej chwili i przerwały 

pojedynek. 

- Masz rację. - Joel nabrał powietrza. - Nie trzeba 

się z tym spieszyć. - Zatopił w oczach Tiffany napięte 

spojrzenie, jak gdyby chciał ją przykuć do jednego 

miejsca i zatrzymać czas. 

- Zostań ze mną na jachcie. 

- Dobrze. - Uchwyciła się rozpaczliwej nadziei, że 

przez kilka wspólnie spędzonych godzin dozna olśnie­

nia i wszystko stanie się prostsze. 

- Teraz mogę się nawet przeżegnać i powiedzieć 

całą prawdę: przypłynąłem tu po ciebie. Reszta 

się nie liczy. Tylko czy musiałaś szukać w pamięci 

dziecinnych zaklęć, żeby to usłyszeć? Przyznaj się, 

Tiffany. 

Wypuścił ją z objęć i pogłaskał opuszkami palców 

po policzku. Nigdy dotąd nie słyszała tak czułego 

męskiego głosu. 

- Żadne wytarte zaklęcia, Tiff. Tylko ty możesz 

mieć moc czarodziejską. Jeżeli zechcesz jej użyć. 

Trudno we mnie uwierzyć, ale jeżeli nie ty, to już nic 

i nikt inny. 

Nie chciała odchodzić w takiej chwili. Czuła wielkie 

niespełnienie i trudne do ukrycia zażenowanie... Każde 

spojrzenie Joela budziło w niej chorobliwe podniecenie 

i tym bardziej przypominało, że jest taki daleki 

i tajemniczy. 

Nie sprawił jej przyjemności ten dzień na jachcie. 

background image

86 

ROZBITKOWIE 

Luksusy, usłużność kelnerów, najwystawniejsze dania, 

rozmowy z japońskimi biznesmenami... wszystko 

drażniło i nie pasowało do nastroju. Za to wieloryby 

z Haven Bay spisały się na piątkę. Amatorskie kamery

pożerały kilometry taśmy filmowej. Goście byli 

zachwyceni. Nie mogli spodziewać się atrakcyjniejszych

widoków i lepszej obsługi.

Joel i Tiffany przedzierali się przez upływające

minuty i godziny, z przyklejonymi do twarzy oficjał-

nymi uśmiechami, jak przez gęstą mgłę. Czuli tylko

siebie, swój głód, kuszącą i dręczącą niepewność. 

Strach przed nadejściem wieczoru nie dawał wy­

tchnienia, przyprawiał o gorączkę. 

Tiffany mówiła sobie, że byłoby szaleństwem, 

niewybaczalną głupotą uciec przed tym, co ofiarował 

jej Joel, choć bardzo się tego bała. Nie mogła zresztą 

oszukać samej siebie. Żaden mężczyzna nie działał na 

nią nigdy tak obłędnie, więc prawdziwe namiętności 

zdarzają się chyba rzadko. Chwilami się rozmarzała:

może wszystko wyszłoby na dobre, gdyby przestała 

być podejrzliwa i poddała się instynktowi. Może i on

wyszedłby z tej obronnej skorupy, porzucił masochis­

tyczne jarzmo wspomnień i wybrał taką przyszłość, 

w której znalazłoby się miejsce dla niej i ich wspólnego 

szczęścia. 

Cały ten dzień był obłąkaną huśtawką nastrojów. 

Od rojeń o „wspólnym szczęściu" gładko przechodziła 

do pewności, że nic dla niego nie znaczy, że Joel 

zwykł przywoływać kobiety jednym skinieniem palca, 

a teraz tym bardziej się podniecał, im dłużej mu 

odmawiała. Gdy tylko nasyci swój kapryśny apetyt 

- co może trochę potrwać - zmieni obiekt zaintereso­

wania. Chwilę później znowu wierzyła, że ich losy 

skrzyżowały się na szczęście, że jakaś wyższa opatrz­

ność nie pozwoli im się zagubić. Nie mogło chodzić 

wyłącznie o seks, ale jeśli nie zostanie z nim tej nocy, 

background image

ROZBITKOWIE 

87 

czy Joel odejdzie na zawsze? Wielu mężczyzn tak by 

właśnie zrobiło. Jej „wiedza" o mężczyznach naj­

wyraźniej dopasowywała się do nastroju chwili. 

Kiedy ostatni pasażerowie schodzili z jachtu, 

słońce kryło się za horyzontem, a Tiffany nie podjęła 

żadnej decyzji. Powędrowała na tylny pokład, oparła 

się o burtę dokładnie w tym samym miejscu, w któ­

rym ujrzała po raz pierwszy Joela. Dopiero teraz 

zaświtało jej w głowie, że tamtej nocy widział 

podpływający kuter, wyglądał jej, śledził wynurzającą 

się z ciemności... Czy to był czysty przypadek, 

czy zrządzenie losu? 

Usłyszała jego kroki, ale nie odwróciła się. Stanął 

tuż obok, tyłem do miejsca na lądzie, którego 

nienawidził. Poczuła na sobie nieprzytomny wzrok, 

błądzący po jej profilu, jakby z zarysów twarzy chciał 

wyczytać przyszłość. 

- Ta noc... niech będzie nasza, Tiffany. Wróć ze 

mną do Leisure Island. Zostań ze mną. 

Serce skoczyło jej do gardła i wyszeptała nieswoim 

głosem kilka słów, które najbardziej raniły ją samą. 

- Nie tej nocy, Joel. 

- Czy nie tego właśnie pragniesz? 

- Być może. Nie tylko ty jesteś nieszczęśliwcem, 

który musi jeszcze szukać odpowiedzi. 

Nie próbował nawet rozwikłać zagmatwanej treści 

tej odmowy. Miotały nim sprzeczne uczucia i pożą­

danie, które stawało się fizyczną męką, bez nadziei na 

spełnienie. 

- Nie wiem, jakie sobie zadajesz pytania. Ani 

jakich odpowiedzi oczekujesz. Jeżeli jednak jest 

coś, bez czego nie możesz żyć, dam ci to, Tiffany! 

Jeśli potrafię, jeżeli... to coś jest w zasięgu moich 

możliwości. 

Czy miłość była „w zasięgu jego możliwości"? 

A czy ona z kolei potrafiłaby tak kochać, żeby z jej 

background image

88 

ROZBITKOWIE 

wymagań i jego chorobliwego głodu uczucia, skrywa­

nego pod maską cynizmu, wykrzesać wspólne szczęście? 

Aksamitny szept, którym kusił ją jeszcze i błagał,

działał jak najbardziej wyrafinowana pieszczota.

- Zmusiłaś, Tiffany, do pokory takiego twardziela 

jak ja. To prawda, że nigdy nie doznałem tego, co jest 

nie do kupienia. I że bardzo chciałbym... tylko z tobą. 

Nie powiem ci, dokąd wiedzie ta droga. Nie mogę 

kłamać. Po prostu nie wiem. Ale jeśli odejdziesz, do 

końca zakichanego życia będę się zastanawiać, co 

straciłem. 

- Wiem, Joel. Ja też nie będę kłamać. Przecież 

sama ci wpadam w ramiona. Czuję coś niesamowitego, 

ale tak się boję, że to pryśnie jak bańka mydlana, 

jeżeli popełnię błąd. 

- Jaki błąd?! Tiffany, nigdy dotąd nie miałem tak 

czystego sumienia. Jeśli to, co zaczyna się między 

nami, nie jest w porządku, to co jest? Byłaś ze mną 

rano. Chciałaś mnie, tak jak i teraz. My już jesteśmy 

kochankami. Czy możesz powiedzieć, że czujesz to 

inaczej? 

- To nie takie proste, Joel. - Mimo drżenia, 

wahania, strachu, na dnie jej głosu brzmiał upór. 

- Czuję tak samo, i czuję też, że za nic nie wpuścisz 

mnie do swojego życia. Zbudowałeś mur, którego 

nikt nie skruszy. Nie chcę kochać się z tobą, a potem 

płakać w samotności. Przepraszam, nie mogę sobie 

tego zrobić. 

- A gdyby było inaczej? To moja jedyna szansa, 

Tiffany. Może i nasza wspólna szansa. Nie przekreślaj 

jej z góry! 

Jego słowa były stłumionym krzykiem rozpaczy 

i godziły prosto w serce. I bez tych słów miała ochotę 

rzucić się Joelowi w ramiona i z ulgą powiedzieć 

„tak". Rozsądek wołał tymczasem „uwaga, ślepa 

uliczka!" Nie była gotowa, nie potrafiła uwolnić się 

background image

ROZBITKOWIE 

H9 

od podejrzeń, że dla niego to jeszcze jeden podniecający 

eksperyment, bez związku z nią i ich przyszłością. 

Przepraszająco pokręciła głową, na jej twarzy 

malował się smutek. 

- Nie, Joel. Nic by nam z tego nie wyszło. 

Oczy mu się roziskrzyły z gniewu. 

- Z większą łaskawością przyjęłabyś pewnie kilka 

gładkich kłamstw. 

- Nie masz powodu wątpić w moją inteligencję, 

nie rozmawiajmy tym tonem. 

Zmierzył się z nią wzrokiem jak przed ostatnim 

pojedynkiem, potem z na wpół kpiącą, na wpół 

bolesną miną rozłożył bezradnie ręce. 

- I co dalej? Nie śpię po nocach jak jakiś obłąkaniec, 

wyobrażając sobie, jak by to było. Nie mam zamiaru 

wracać donikąd ani wpaść w prawdziwy obłęd. 

Wkrótce i tak będziemy razem. Na nic się nie zda 

twój przemądrzały system obrony. I guzik mnie 

obchodzi, „dbkąd to wiedzie". Wybierzemy się we 

wspólną podróż, Tiffany. I będzie bosko jak w niebie. 

Przysięgam ci. 

Nie próbowała ukryć radości i ulgi. To nie byl 

koniec! 

- W takim razie spotkamy się pewnie jutro w studiu. 

Jeżeli zechcesz przyjść. 

- Zaoszczędziłbym na niewysyłaniu po ciebie samo­

chodu, gdybyś spędziła noc u mnie. I służyłbym za 

prywatną eskortę. 

- Trafię sama. 

- Trudno. Przyślę służbowe auto. 

- Nie musisz. 

- Właśnie że muszę. Mam fioła na punkcie szcze­

gółów. Uwielbiam przedstawienia zapięte na ostatni 

guzik. Kierowca będzie punktualnie o ósmej rano. Ja 

cię tylko przedstawię i zniknę. Jedyne, co opanowałem 

w szkole życia do perfekcji, to cierpliwość. Wcześniej 

background image

90 ROZBITKOWIE 

czy później będziemy do siebie należeć, panno Tiffany 

James. A wtedy nie chcę słyszeć o Haven Bay, Neridzie 

Bellamy ani telewizji. Tylko ty i ja. 

- To zaczyna brzmieć rozsądnie. Dobre towarzystwo 

we właściwym czasie. 

Zaśmiał się ironicznie. 

- Najmniej w tych sprawach liczy się rozsądek. 

Przekonałem się o tym dawno temu. Ale powalcz 

sobie. Ogłaszam zawieszenie broni i czekam na twój 

ruch. Cokolwiek zrobisz, i tak wygram. 

- I wyjdzie ci to na dobre, mam nadzieję. Na 

wszelki wypadek zapytaj jednak siebie, co chcesz 

wygrać. - Uścisnęła mu krótko rękę i nie czekając na 

odpowiedź odwróciła się na pięcie i odeszła. 

Obejrzała się za siebie dopiero za kamiennym murem 

okalającym port, pewna, że Joel nie może jej widzieć. 

Uciekała do bezpiecznego Haven Bay, którego on 

nienawidził. Jacht odpływał. Rozstanie bolało do­

tkliwiej niż poprzednie, ale nie miała uczucia pustki. 

Tym razem zostawili sobie jakąś furtkę i obyło się bez 

„nigdy więcej". 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Zgodnie z umową, w poniedziałek, punktualnie 

o ósmej, przyjechał po Tiffany samochód z kierowcą. 

Czegoś podobnego miasteczko Haven Bay, mimo 

przelewających się przez nie ostatnio hord turystów, 

nie widziało. Wielki, błyszczący, jasnoczerwony bentley! 

Takie limuzyny, świadczące o bajecznym bogactwie, 

robiły wrażenie na ulicach każdego miasta. 

Wyglądał dość groteskowo na tle skromnego 

parterowego domku Carol, nie wyróżniającego się 

niczym szczególnym spośród rzędu domów ustawio­

nych ciasno wzdłuż wąskiej uliczki. Zasłony w oknach 

unosiły się i opadały jak na komendę. Dzieci z sąsiedz­

twa zwołały się w minutę, żeby obejrzeć filmowe cudo 

z bliska. Alan, choć już niby dorosły, był pierwszy 

w kolejce i wcale się tego nie wstydził. 

Szofer w nienagannym uniformie odpowiadał 

z uśmiechem na pytania chłopaków. 

Carol odprowadzała Tiffany na werandę i kiedy 

wyjrzały przez okno, stanęły jak wryte, zadając sobie 

wspólne pytanie. Czy wszyscy dyrektorzy stacji 

korzystają z podobnie ekstrawaganckich środków 

lokomocji? 

Carol pozwoliła sobie na odruchową szczerość, 

patrząc siostrze prosto w oczy. 

- Myślę, że nie o wszystkim mi opowiedziałaś. Joel 

Faber musi się tobą bardzo interesować. 

- Idę, Carol, nie chcę się spóźnić do nowej pracy 

- powiedziała nienaturalnie głośno, pogrążona we 

własnych domysłach na temat intencji Joela. Dlaczego 

background image

92 ROZBITKOWIE 

akurat bentley? Czy to możliwe, że pamięta jej wygłupy 

z „bentleyem, w którym - ach! - zostawiła zaproszenie, 

i Paytonem, który odjechał do garażu"? Z drugiej 

strony, jeśli daje jej niezbyt subtelnie do zrozumienia, 

ile traci nie ulegając mu, to jest to przekupstwo na 

wielką skalę! 

Tiffany wyprostowała ramiona. Nic z tego! Przekona 

się boleśnie, że nie wszystko można kupić. Armand 

też tak próbował, i rozczarował się! Nagle pomyślała 

chłodno, że jeżeli powinna sobie sprawić jakiś luksus, 

to elegantsze kostiumy pasujące do nowej roli i samo­

chodu. Joel przecież przywiązywał wielką wagę do 

szczegółów. A fotoreporterzy Neridy rejestrowali je 

z obowiązku! 

Pocałowała Carol na pożegnanie i śmiało ruszyła 

do przodu. „Śmiało" i „w dobrym stylu" - uśmiechnęła 

się do siebie na wspomnienie tych rad. „Bardzo 

przedsiębiorcza dama". Owa dama może najpierw 

zrobić dobrą robotę w studiu, a potem zagrać Joelowi 

na nosie. Nawet dwa bentleye nie zawrócą jej w głowie 

ani nie zbiją z tropu. Gdyby się raptem okazało, że 

ma prawo używać odrzutowca, będzie to robić równie 

naturalnie! 

- Dzień dobry, panno James - powiedział usłużnie 

szofer otwierając drzwi samochodu. 

Tiffany obdarowała go promiennym uśmiechem. 

- Dzień dobry panu. Czy mogłabym poznać pańskie 

nazwisko? 

- Payton, proszę pani - odpowiedział bez zmrużenia 

powiek. 

Roześmiała się głośno. A więc jednak! Genialna 

pamięć do szczegółów. 

- To oczywiście nie jest prawdziwe nazwisko? 

- Nie, proszę pani. - Uśmiechnął się z zawodową 

powściągliwością, ale przyjaźnie. - Tak się nazywam 

w tej pracy. Na życzenie pana Fabera. Jeśli ktoś 

background image

ROZBITKOWIE 

*M 

zapyta, jestem Payton. Pan Faber powiedział, że pniu 

to zrozumie. 

- Oczywiście. Dziękuję, Payton. 

Joel rzeczywiście lubił przedstawienia „zapięte na 

ostatni guzik". Świetnie go rozumiała! Wsiadła cło 

środka i omal nie zagwizdała z wrażenia. Musiała 

przyznać w duchu, że ten „rekwizyt teatralny" był 

w najlepszym gatunku - podobnego luksusu po­

dróżowania doświadczała po raz pierwszy. Pomachała 

Alanowi, który wyglądał na oszołomionego i od­

powiedział zamaszystym, egzaltowanym gestem. No­

towania Joela Fabera na jego liście idoli najwyraźniej 

skoczyły w górę. 

Kiedy zarysy Haven Bay majaczyły już tylko 

w oddali, Tiffany miała uczucie, jakby odjeżdżała na 

dłużej, po całkiem nową przygodę. Zostawiała turys­

tykę oraz wieloryby pod okiem rodziny i z duszą na 

ramieniu gotowała się do pojedynku z Joelem i całą 

telewizją. Była w swoim żywiole. 

Zatrzymali się przed wejściem do administracyjnego 

skrzydła gmachu. 

- Jeżeli będzie pani potrzebny samochód, proszę 

tylko zadzwonić do recepcji i wydać dyspozycje. 

- Szofer skłonił się uprzejmie, przytrzymując otwarte 

drzwi. 

- Dziękuję, Payton. Życzę panu równie udanego 

dnia jak sobie. 

Z olbrzymią tremą, starając się za wszelką cenę 

utrzymać powagę i swobodną pozę, wkroczyła do 

głównego holu. Jakiś mężczyzna stanął na baczność, 

przywitał ją i zaprowadził do sali konferencyjnej. 

Dyrektorzy, szefowie działów oraz sam Joel Faber 

usadowieni za stołem czekali tylko na nią. 

Tiffany miała wrażenie, że sala jest wypełniona 

samymi mężczyznami, ale starała się nie spojrzeć 

nikomu w oczy. Wszyscy naraz poderwali się z krzeseł, 

background image

94 ROZBITKOWIE 

Joel zaś powoli, z naturalną miną, podszedł i uścisnął

jej dłoń. Było w nim coś takiego, że nawet bez

prezydialnego fotela i szokująco wytwornego ga­

rnituru nikt nie mógł mieć wątpliwości, kto tu 

jest przywódcą stada. Samotny wilk, pomyślała,

którego każdy obchodzi na palcach, ostrożnie i z da­

leka. 

- Panno James... - Jego uścisk był ciepły, mocny, 

dodający otuchy, ale wyraz oczu jakby z zupełnie 

innej sceny: chłodny, nieprzenikniony, nie zdradzający 

żadnych uczuć. - Wierzę, że podróż miała pani 

wygodną... 

- O tak! Payton, jak pan wie, jest niezawodny. 

- Obawiam się, że to zanikająca cecha - od­

powiedzialność, przywiązanie do obowiązków... Nie­

modne wartości, które bardzo sobie cenię. 

- Oby nie przywiązanie do błędów. Niska popular­

ność pańskich programów wynika raczej z niena­

dążania za zmiennymi gustami publiczności. 

- Zapewne, przejdźmy więc prosto do interesów. 

Joel spoważniał i wskazał Tiffany miejsce po swojej 

prawej stronie. Nie wypadało mu nic innego, jak 

zacząć bez wstępów, bardzo konkretnie. 

- Panna James, jak państwo wiedzą, obejmie 

stanowisko dyrektora stacji. Oczekuję od was, w swoim 

i jej imieniu, pełnej współpracy, to znaczy dzielenia 

się z nią wszelkimi fachowymi informacjami oraz 

wypełniania każdego polecenia. Wskaźniki oglądal­

ności, wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę, pozo­

stawiają wiele do życzenia. Nie traćmy więc czasu. Ci 

z państwa, którzy nie mieli do tej pory przyjemności 

poznać panny James, będą mogli przedstawić się jej 

po spotkaniu. Mam nadzieję, że jako zgrany zespół 

zdobędziemy się na specjalny wysiłek. Leży to w na­

szym własnym interesie. 

Uśmiechnął się zachęcająco do Tiffany. 

background image

ROZBITKOWIE 

95 

- Zapewne panna James sama chciałaby państwu 

coś powiedzieć. 

- Dziękuję, panie Faber. 

Wstała, po raz pierwszy rozejrzała się po zebranych 

na sali i z ulgą wypatrzyła dwie siedzące obok siebie 

kobiety. Intuicyjnie szukała jakiegokolwiek wsparcia, 

domyślając się, że Joelowi zrzednie mina, kiedy ona 

przejdzie do rzeczy. 

W skupionych na niej oczach czytała rezerwę 

i ostrożność. Wiedziała z doświadczenia, że większość 

ludzi nie lubi zmian. Boi się utraty poczucia bez­

pieczeństwa, niewygody. W zamian za chwilową 

- co najmniej - niepewność trzeba im zaszczepić 

nadzieję na lepszą, dużo lepszą, przyszłość. Namówić 

do podjęcia ryzyka. Sama często sobie powtarzała, 

że kto nie ryzykuje, ten nie ma, ale tutaj, bez 

współpracy i lojalności zespołu, byłyby to puste 

słowa. 

Uśmiechała się odważnie do wszystkich po kolei, 

zbierając błyskawicznie myśli. 

- Zwierzę się państwu, że moim prawdziwym hobby 

jest historia i że mam niezwykłą pamięć do dat. Otóż 

skojarzyłam sobie dzisiaj rano, zaglądając do kalen­

darza, że niemal sześćset lat temu, właśnie w dzień 

świętego Kryspina, odbyła się przełomowa dla wojny 

stuletniej bitwa pod Azincourt... - Zawiesiła głos, 

jakby sama gotowała się do decydującego natarcia. 

Wlepione w Tiffany oczy całej sali wyrażały nieopisane 

zdziwienie. 

- Nie będzie, niestety, żadną przesadą porównanie 

sytuacji naszej stacji do oblężenia Anglików przez 

wojska francuskie na polach Azincourt. Szanse na 

wyjście z opresji były znikome, w każdym razie walka 

z mocniejszym wrogiem wymagała odwagi, siły i, 

przede wszystkim, przekonania, że nie istnieje inne 

honorowe wyjście. 

background image

96 

ROZBITKOWIE 

Na kilku twarzach pojawił się wreszcie błysk 

zainteresowania. 

- Zaproponuję państwu to samo, co król Henryk V 

swoim żołnierzom. Jeśli kogoś łatwo zawodzą nerwy 

i wolałby się wycofać, może zrobić to teraz. Decyzja 

o pozostaniu musi być podjęta z pełną świadomością 

tego, co nas czeka. Obiecuję jedynie ogrom pracy 

w pocie czoła. Będę do państwa dyspozycji przez 

dwadzieścia cztery godziny na dobę, dopóki popular­

ność programów nie osiągnie zadowalającego poziomu, 

ale podobnego wysiłku oczekuję od wszystkich. 

Odejście w tej chwili, wobec mało zachęcających 

perspektyw na najbliższą przyszłość, nie byłoby żadnym 

dyshonorem. 

Nikt nie drgnął, nie mrugnął powieką. Ani nie 

odważył się spojrzeć na Fabera. Gdyby wiedzieli, jak 

bardzo Tiffany boi się jego wzroku! Przeczekała 

moment napięcia, starając się opanować oszalak bicie 

serca. Nikt nie wstał. 

- Nie będzie łatwo również dlatego, że w sytuacji, 

w jakiej znalazła się stacja, nie da się niczego zmienić 

metodą drobnych kroczków. Tego już próbowano. 

Wiele razy i zawsze bezskutecznie. Mój pomysł na 

sukces to frontalny atak - rewolucyjne zmiany 

w programie. Chciałabym państwu od razu przedstawić 

zarys projektu... 

- Czy zechce pani na chwilę przerwać, panno 

James? - Stalowy głos nie wróżył niczego dobrego. 

A więc krach; nie miała wątpliwości, ale jakimś 

cudem potrafiła jeszcze zachować zimną krew. Joel 

miał wściekłość w oczach i groził jej tym spojrzeniem 

nie na żarty. 

- Czy chciałby pan coś dodać lub pomóc mi? 

- Mimo kamiennych twarzy i pozornego opanowania, 

oboje czuli, że nerwy mają napięte do ostateczności. 

- Zarys projektu... Państwo i pani wybaczą, ale 

background image

ROZBITKOWIE 

97 

odbędziemy jeszcze krótką rozmowę na osobności. 

Bardzo proszę, panno James. 

Wiedziała, że za drzwiami tej sali Joel spróbuje 

rozerwać ją na kawałki za samowolę i przekroczenie 

warunków umowy. To była właśnie pierwsza bitwa 

do wygrania. Prawdziwa: o być albo nie być w stacji. 

- Państwo wybaczą, za chwilę skończę zdanie. 

- Obdarowała wszystkich promiennym uśmiechem. 

- Pan Faber ma słuszność. - Pomyślała, że jedyne, 

czego nie może stracić w tej chwili, to zalążka 

aytorytetu. - Krótka przerwa pozwoli wam na 

spokojne pozbieranie myśli i porozmawianie we 

własnym gronie. 

Może i nie skończysz, przemawiała do siebie 

bezgłośnie na korytarzu, ale wychodzimy z pod­

niesionym czołem. Joel wczepił się palcami w jej 

ramię i niemal popchnął w stronę gabinetu, który 

okazał się pusty i sprawiał równie „godne" wrażenie 

jak bentley z szoferem. 

- Czy to moje biuro? - Tiffany zapomniała o drżą­

cych kolanach i postarała się o pogodną minę. 

- Miało być twoje. - Schwycił ją teraz jeszcze 

mocniej i zamiast maski ujrzała czystą furię. - W co 

ty, do diabła, grasz, Tiffany?! Czy wiesz, co znaczy 

nominalny dyrektor? To taki, który robi dobre 

wrażenie, a nie rewolucje! I na to się zgodziłaś! 

- Tak, ale zmieniłam zdanie. Po prostu... 

- Czy tak traktujesz wszystkie swoje zobowiązania 

- „po prostu"? 

- Zawsze się z nich wywiązuję. Przekonasz się, jeśli 

pozwolisz... 

- Czy już wczoraj w to grałaś? 

- Nie grywam w nic z ludźmi ani ludźmi, nie masz 

powodu tak do mnie mówić! 

- Ależ przepraszam! Ty tylko zawiązałaś mi ręce 

i odeszłaś. A teraz znów kręcisz i gmatwasz sprawy. 

background image

98 

ROZBITKOWIE 

- To bardzo proste. 

- Z tobą nic nie jest proste! - Gwałtownym 

zdesperowanym gestem jego ręce przecięły powietrze. 

Szykowała się prawdziwa burza. 

Tiffany dygotała ze strachu przed wybuchem 

nagromadzonej złości, w głębi duszy zadowolona 

jednak, że Joel dał się w końcu wyprowadzić z rów­

nowagi. Wszystko było lepsze od tej cynicznej maski. 

Z piorunującym spojrzeniem sięgnął po główny 

argument. 

- Zgodziłaś się na tytularną funkcję, Tiffany. Więc 

co ty, do licha, wyprawiasz? 

- Postanowiłeś mnie wylać „planowo". Z góry 

założyłeś porażkę. A ja nie chcę przegrać bez walki. 

Normalnym uczciwym wyjściem byłoby spróbować. 

A twój cyniczny zamysł zniszczy nas oboje. Zniszczy 

moją wiarę w siebie. Dziękuję. Nie umiałabym żyć 

według twoich zasad. 

- A ja według twoich. Złamałaś umowę... 

- Zmusiłeś mnie do niej. 

- Nie było lepszego wyjścia. 

- Nieprawda! Joel, zrozum, mam tu tkwić przez 

miesiąc, a ty i tak sprzedajesz stację. Mogłabym 

chociaż... 

- Nie! Nie, nie i jeszcze raz nie! Wrócimy do umowy. 

- Ale dlaczego? Nie oczekujesz chyba ode mnie, że 

będę przez cały miesiąc wgapiać się we własne palce, 

grać durnia i przyglądać się spokojnie prawdziwej 

głupocie, przez którą ta firma wygląda, jak wygląda. 

Czyste wariactwo! I oboje wychodzimy na półin­

teligentów: ja za wyjątkową skuteczność, ty za 

wynajęcie takiego talentu. 

- Jakoś to zniosę. 

- A ja nie mam zamiaru! 

- Nie jestem skłonny zmieniać decyzji, Tiffany. 

- Więc wyrzuć mnie natychmiast! Możesz ogłosić, 

background image

ROZBITKOWIE 

99 

że dzieli nas różnica stanowisk nie do pogodzenia. 

Będzie to znacznie tańsze wyjście. 

- I znowu mi odfruniesz. - Lekka ironia w głosie 

mówiła, że Joel doszedł do siebie. 

- To nie zależy tylko ode mnie. Do zgody trzeba 

dwojga, prawda? 

Ściągnął nerwowo usta, odwrócił się bez słowa 

i podszedł do najbliższego okna. Tkwił tak, wpatrzony 

w jakąś dal, dosyć długo, jakby zapomniał o jej 

istnieniu. Tiffany miała okropne przeczucie, że tym 

razem naprawdę go straci. Cisza stawała się nieznośna, 

przerwało ją odległe bicie kościelnych dzwonów 

i ostrożne pytanie Joela, które właściwie nie było 

pytaniem. 

- Nie dasz sobie niczego wybić z głowy? 

Najchętniej zgodziłaby się na cokolwiek, byle tylko 

nie groził jej, że „nigdy więcej". Bała się panicznie, 

ale druga Tiffany - odważniejsza i zasadnicza - stawiała 

wszystko na jedną kartę. 

- Nie nadaję się, Joel, do roli pionka w cudzej 

grze. Mogłabym przegrać w walce i ponieść konsek­

wencje porażki, ale firmować błędy innych, być kozłem 

ofiarnym? Nigdy! 

Kiwał z rezygnacją głową wracając do niej powoli, 

atakując lodowatym, badawczym wzrokiem. 

- Czy te ambicje są aż tak ważne, że dasz się 

poćwiartować dla niepewnego sukcesu... 

- Przestań! Ty udajesz czy naprawdę nie rozumiesz, 

że chcę coś zrobić dla ciebie? 

- Dla mnie? - powtórzył, jakby szukał w pamięci 

znaczenia obcego słowa. - Wiesz bardzo dobrze, 

czego ja chcę od ciebie, Tiffany, a to jeszcze jedna 

z twoich tanich, świętoszkowatych sztuczek! 

- Nie! Dzięki tobie zrobiłam udaną promocję I lavni 

Bay, uratowałeś nas wczoraj przed kompromitacja, 

powstrzymałeś tę wampirzycę Neridę. A teraz... bcnllry 

background image

100 

ROZBITKOWIE 

i cały ten teatr. Nie mogę zrobić tego, o co prosisz, 

Joel. Ale gdybyś mi pozwolił spróbować, stanęłabym 

na głowie, żeby nam się udało. Przysięgam! 

- Grasz o cholernie wysoką stawkę, Tiffany - po­

wiedział po długiej chwili ciężkiego milczenia. - I wcią­

gasz w swój hazard mnóstwo ludzi. To nie jest tylko 

sprawa pomiędzy mną a tobą. 

- Ale gra jest warta świeczki. - Przełknęła ślinę, 

czując, że traci głos i siły. 

- Każda gra z tobą jest warta świeczki. - Uśmiech­

nął się już normalnie, czyli ironicznie. - Tylko dlaczego 

ja w nich wychodzę zawsze na szaro? A koszty rosną 

i rosną... Mniejsza o to. Współpraca z tak ambitną, 

pewną siebie damą ma swoją cenę i wiąże się z dużym 

ryzykiem. - Mówił coraz spokojniej i chłodniej. - Mam 

nadzieję, żę potrafisz ocenić stratę reputacji firmy, 

jeżeli wskaźniki oglądalności zaczną spadać na łeb na

szyję. 

Przygnębiona Tiffany zdała sobie nagle sprawę, że 

lody puściły, i gdyby nie jego ponura mina, rzuciłaby

się Joelowi na szyję. 

- Jestem pewna, że można je poprawić, Joel, 

a gdybym miała kłopoty, poproszę o pomoc... 

- ...Zacharego Lee. Grunt to rodzinka! - Roześmiał 

się tak ciepło, że poczuła na plecach miły dreszcz. 

Kiedy zaczął odchodzić w kierunku drzwi, krzyknęła 

bezwiednie, stłumionym głosem. 

- Joel! 

Zostawiał ją, o nic tym razem nie prosząc! 

- Położyłem ci na biurku miesięczne wynagrodzenie. 

Masz zupełnie wolną rękę. Nie będę się w nic mieszał. 

- Odwrócił się jeszcze w stronę pokoju. - Poczekaj 

pięć minut. Wracam do sali wygłosić płomienne 

kazanie. Dowiedzą się, kto tu od jutra rządzi i albo 

ci pomogą, albo mogą się wynosić. Dalej radź sobie 

sama. 

background image

ROZBITKOWIE 

101 

- Nie będzie cię ze mną przez ten miesiąc? - Na 

myśl o kolejnym rozstaniu wpadła w panikę. 

- Lepiej, żebym się usunął na bok. Ludzie mówiliby, 

że stoję za twoimi plecami. Poza tym mam inne 

zajęcia, Tiffany. Chcesz coś dla mnie zrobić? W po­

rządku. Oddaję ci tę harówkę w prezencie. Bez żadnych 

zobowiązań. Jeśli czujesz się na siłach, stawaj na 

głowie. I oby ci się powiodło... czego i sobie życzę. 

- Ale... - złożyła ręce w bezradnym geście -jak cię 

znajdę, kiedy będę musiała... 

- To miłe, że chcesz mnie na koniec rozbawić. 

- Uśmiechnął się całkiem życzliwie, najwyraźniej już 

rozbawiony. - Od początku naszej znajomości znaj­

dujesz mnie bez pudła, z wielkim wdziękiem. Tym 

razem ja znajdę ciebie, Tiffany, kiedy nadejdzie 

odpowiednia pora. Miej się na baczności. 

I odszedł. Zamiast skakać z radości, Tiffany 

wpatrywała się w zamknięte drzwi. Wygrała bitwę, 

miała wolną rękę, lecz jakoś nie czuła się wolna. 

Wcale nie chciała być wolna! Pragnęła, żeby Joel ją 

kochał i nie zostawiał samej z wolnością. Zapadła się 

jak w narkozie, wyobrażając sobie, że on jest obok 

i za chwilę ją pocałuje. 

Nagle się ocknęła. Pięć minut minęło. Rozejrzała 

się po przestronnym gabinecie, zwracając uwagę na 

piękne rośliny, ożywiające stonowany koloryt ścian 

i mebli, oraz zaskakująco ekspresyjne obrazy. Za 

następnymi drzwiami odkryła przytulną sypialnię 

z przylegającą do niej łazienką. 

Przypomniała sobie o kopercie z miesięcznym 

wynagrodzeniem. Suma wypisana na czeku wydawała 

się mało prawdopodobna i wzburzyła ją na nowo. 

Wątpiła, czy tylu pieniędzy zażądałby wysoko noto­

wany menedżer z długoletnim doświadczeniem, nie 

mówiąc o figurancie. Nie. Bentley, pieniądze, cały ten 

blichtr były zwykłym przekupstwem. 

background image

102 ROZBITKOWIE 

Zrezygnowała w duchu z wszelkich skrupułów. 

Miała rację krzyżując mu lisie plany, choć nie wiedziała, 

dokąd ta przepychanka ich zaprowadzi. 

Kiedy weszła do sali posiedzeń, Joela już nie było. 

Wróci do mnie, pomyślała, albo znajdę go jeszcze 

raz. To wszystko nie miałoby sensu, gdyby on 

naprawdę odszedł. 

Przy stole nie brakowało nikogo poza prezesem. 

Kiedy uśmiechnęła się do zebranych, po raz pierwszy 

odpowiedzieli jej uśmiechem. Tiffany nie bez pod­

niecenia zajęła fotel Joela. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

Po poniedziałkowym wrzeniu nadszedł nieuchronnie 

pracowity wtorek i Tiffany musiała wystawić swoją 

odporność psychiczną na wielką próbę. Sytuacja była 

poważniejsza, niż się spodziewała. Joel ani trochę nie 

przesadzał. Kładli na szali nie tylko własny sukces, 

ale kariery zawodowe wielu ludzi i olbrzymie sumy 

zainwestowanego kapitału. Trzeba było pozyskać 

nowych sponsorów, ze starymi uzgadniać zmiany 

w programie, wywiązywać się z kontraktów. Tiffany 

nie opuszczało dławiące uczucie, że porwała się 

z motyką na słońce. 

Największą zgryzotę stanowił ten niedorzeczny -jak 

wkrótce osądziła - jednomiesięczny termin umowy. 

Nie miała czasu na przyzwoitą kampanię reklamową, 

na własne próby i błędy. W każdej chwili podejmowała 

ryzykowne i, niestety, trudne do odwołania decyzje. 

Ze zmęczenia i pośpiechu przestała nawet myśleć 

o Joelu. 

Pierwszy tydzień okazał się morderczy. Nie korzys­

tała nawet z bentleya, gdyż noc zastawała ją w biurze 

przy pracy. Carol i Alan zawiadamiali codziennie 

sekretarkę, że w Haven Bay wszystko w porządku. 

W czasie opracowywania nowej ramówki pozwalała 

sobie na długie telefoniczne rozmowy z Zacharym, 

radziła się w sprawie różnych szczegółów, pytała 

0 jego doświadczenia. Głównie jednak opierała się na 

opinii szefów poszczególnych działów i dochodziła 

z nimi do porozumienia. 

Zwolnieni z poprzedniej dyscypliny i bardziej 

background image

104 

ROZBITKOWIE 

ortodoksyjnej szkoły myślenia o telewizji, chętnie 

pozwalali sobie teraz na własną krytykę i ciekawe 

pomysły, skrzętnie dotąd skrywane dla świętego 

spokoju. W połączeniu z najlepszymi koncepcjami 

Tiffany, po długich rozmowach i teoretycznych 

przymiarkach, powstawała oryginalna hybryda, którą 

w normalnych warunkach wprowadzano by na wizję 

stopniowo i ostrożnie. Tiffany nie miała czasu. Musiała 

decydować i mieć pewne wyniki za miesiąc. Wszystko 

to razem zakrawało na szaleństwo. 

W następnym tygodniu puszczono promocje nowo­

ści, oczywiście w reklamowym opakowaniu. Popular­

ność wzrosła, zapanował ostrożny optymizm, co w ża­

den jednak sposób nie przesądzało sprawy. Miarodajne 

mogły być dopiero wyniki z dwóch następnych tygodni. 

Odbył się wielki generalny remont. Niektóre pozycje 

nadawały się do gruntownej przeróbki, inne po prostu 

zdjęto. W audycjach dziecięcych za dużo było pusto­

słowia, a za mało humoru. Wiadomościom brakowało 

depesz ze świata... i tak dalej. 

Niezmienną sympatią cieszył się tylko jeden program: 

„Goście Samanthy Redman", nadawany codziennie 

po głównym dzienniku. Rasowa gwiazda telewizyjna, 

ulubienica publiczności, przeprowadzała w nim błys­

kotliwe wywiady z osobistościami życia publicznego. 

W trzecim tygodniu eksperymentu wydarzyło się 

nieszczęście. Samantha w drodze do pracy, na wieczor­

ne nagranie, została ciężko ranna w wypadku samo­

chodowym. Kiedy fatalna wiadomość dotarła do 

studia, było o wiele za późno na szukanie zastępstwa. 

Gordon West, realizator audycji, wyrywał sobie 

dosłownie włosy z głowy. 

- Do licha! Wypuścić taką rybę! Ganialiśmy za 

panem Pattersonem od tygodni. Samantha chciała 

dać mu prawdziwy wycisk. Nie zostałaby po tym 

„świętym Franciszku" mokra plama! 

background image

ROZBITKOWIE 105 

Tiffany podzielała jego frustrację. Wywiad z Neilem 

Pattersonem miał być prawdziwą bombą. Podejrzany 

od dawna o sprzeniewierzenie milionów dolarów 

z publicznych funduszy charytatywnych, wydawał się 

nieuchwytny. Kokietował publiczność swoją troską 

o biednych i pokrzywdzonych, oskarżał prasę o znie­

sławienie i pokazywał czyste ręce. Samantha Redman 

gotowa była na oczach telewidzów zburzyć wizerunek 

dobroczyńcy ludzkości i udowodnić mu oszustwo. 

- Zapowiadaliśmy ten wywiad we wszystkich ga­

zetach. Ludzie czekają przyklejeni do telewizorów 

- jęczał Gordon. - Nie dostaniemy tego skurczybyka 

po raz drugi! Przeleciał nam koło nosa. 

- Ja to zrobię - powiedziała Tiffany bez za­

stanowienia, odruchowo, jakby nie było innego wyjścia, 

niż usiąść za sterem opuszczonego okrętu. Robiła 

wywiady, ale nie tej klasy, nie tak trudne. Słowo się 

rzekło... 

Gordon przełknął jej decyzję bez słowa. Wydawał 

się teraz podwójnie przerażony. Pozbierał się jednak 

natychmiast i udzielił Tiffany wszelkich fachowych 

wskazówek. 

O wpół do siódmej zasiadła z Neilem Pattersonem 

przed kamerami. Był szczupłym, szpakowatym panem 

po pięćdziesiątce, pewnym siebie i swojego uroku. 

Tiffany wyliczyła z podziwem w głosie wszystkie 

fundacje dobroczynne firmowane jego nazwiskiem. 

Dawała mu fory, widząc rosnące zadowolenie na jego 

twarzy. Patterson był kutym na cztery nogi politykiem, 

żyjącym z umiejętności przekonywania ludzi do 

najróżniejszych rzeczy. Tiffany - nieznaną przypad­

kową dziennikarką. Zapowiadała się walka słonia 

z mrówką. 

Mówił gładko i potoczyście. Na każde pytanie miał 

gotową odpowiedź. Nieprawda, że brakuje milionów 

dolarów z funduszu, którym zarządzał. Dokumenty 

background image

106 ROZBITKOWIE 

zginęły w pożarze. Nie z jego winy. Finansowe 

rozrachunki były tak skomplikowane, że nikt nie 

odtworzy ich z pamięci. 

Rozmowa wiodła donikąd. TifTany zaczęła niemal 

podziwiać Neila Pattersona, przemawiającego jak 

gorliwy członek komitetu parafialnego, za jego 

niezwykłe umiejętności. Jeżeli ten człowiek rzeczywiście 

popełnił ciężką defraudację, ona tego nie udowodni. 

Może Samantha miała w zanadrzu jakiś haczyk? 

W każdym razie telewidzowie spodziewali się krwawego 

starcia dwóch lwów, a nie mdłej pogawędki. Poczucie 

klęski tak ją przygnębiało, iż ledwie się mogła skupić 

na układaniu kolejnych nudnych pytań. 

Wobec zbyt łatwego zwycięstwa Neil Patterson nie 

ukrywał pogardy dla przeciwnika. Zbaczał z tematu, 

zaczął reklamować loterię dobroczynną, cytując 

z pamięci wszystkie dane i rewelacyjne zyski. 

- Nadzwyczajne... - mruczała Tiffany, zmuszając 

się do złośliwego uśmiechu. - Nie spotkałam jeszcze 

człowieka z taką pamięcią do liczb i szczegółów. 

Moje gratulacje, panie Patterson! 

- Pani mi pochlebia, panno James - roześmiał się 

skromnie. 

- Ani trochę. Zapewne chowa pan w pamięci 

równie skrupulatne rozliczenie tej stosunkowo drobnej 

operacji finansowej sprzed roku. To hańba, żeby 

w praworządnym kraju zniknęły miliony ze społecznego 

funduszu, a pan popadał w amnezję, kiedy trzeba coś 

wyjaśnić. 

Zaskoczony najwyżej przez ułamek sekundy, zaczął 

brylować z jeszcze większą swobodą, sypiąc jak 

z rękawa anegdotami o „wybiórczej" pamięci. Tiffany, 

poruszona do głębi eksplozją inteligencji i bezczelności, 

nie zdołała odebrać mu głosu. Czas się skończył, 

puenta należała do Pattersona. 

Kompletna klapa. Spojrzała zrozpaczona i upoko-

background image

ROZBITKOWIE 

107 

rzona na Gordona Westa, który uśmiechał się współ­

czująco. Z oczami wbitymi w podłogę, jak postrzelone 

zwierzę, powędrowała do pustego gabinetu lizać rany. 

Popchnęła drzwi i... zamarła. Przy oknie, tyłem do 

niej, stał Joel. Nie musiała zapalać światła, żeby 

wymówić właściwe imię. Tę sylwetkę rozpoznałaby 

na końcu świata. Nie zastanawiała się, dlaczego zjawił 

się przed upływem miesiąca. Łaknęła jego obecności 

jak tlenu, więc przyszedł - na ratunek. Zamknęła 

drzwi i nie spiesząc się już nigdzie, wdychała bezpieczną 

ciszę. 

Kiedy zapaliła wreszcie światło, Joel odwrócił się 

od okna. W jego czarnych oczach zobaczyła tysiące 

pytań i pulsujące napięcie. Musiał wiedzieć, co czuła. 

I nagle - w miejsce ulgi pojawiła się jeszcze głębsza 

rozpacz. Nie pragnął jej, tylko widoku tej klęski! 

- Słyszałeś o wypadku Samanthy? 

- Tak. Drobne obrażenia, na szczęście. Ale nie 

będzie jej przynajmniej przez tydzień. - Subtelnie 

dawał do zrozumienia, że jakieś zastępstwo będzie 

konieczne. 

- Cieszę się, że nie jest ciężko ranna. Oglądałeś to? 

- wskazała palcem pusty ekran telewizora. 

- Nie do końca. 

- I co? - Sama nie wiedziała, po co męczy siebie 

i jego, skoro pierwsza odpowiedź była szczera. Nie 

wytrzymał do końca. 

- Z tego, co słyszałem, niezbyt go przycisnęłaś. 

Odetchnęła ciężko. Taka jest prawda. Nie znajdzie 

u nikogo pocieszenia, bo sfuszerowała i koniec. 

Mierzyła siły na zamiary i przeliczyła się. 

- Nie powinnam się na to porywać. 

- Dałem ci wolną rękę, Tiffany. 

- Nie było nikogo na jej miejsce. Ale wiem, że 

powinnam wymyślić coś innego. Gdybyś wtedy był... 

- Kazałbym ci zastąpić Samanthę. 

background image

108 

ROZBITKOWIE 

- Żeby ośmieszyć pozycję, którą sam mnie uszczęś­

liwiłeś? 

- Raczej z powodu obsesji, którą mam na twoim 

punkcie. 

- Obsesji? 

- Z braku lepszego słowa - kpił z niej czule - trzeba 

to nazwać obsesją. - Pragnę cię, Tiffany. Od pierwszej 

chwili. I nie dbam już o koszty naszego szaleństwa. 

Nawet studio może iść pod młotek. Nic mnie to nie 

obchodzi. 

Zrobiło się jakoś cieplej, ale Tiffany czuła przez 

skórę, że słowa Joela były nie tylko deklaracją uczuć. 

Wiedział lepiej od niej, co się działo ze studiem, 

i przynosił niedobre wieści. Kolejna fala desperacji. 

Czarna otchłań bez wyjścia! Straciła wiarygodność, 

zawiodła ludzi, którzy uwierzyli, że oprócz tupetu ma 

trochę talentu. Łzy złości i rozpaczy napłynęły jej do 

oczu. 

- Nie sprawdzam się, Joel. Przeceniłam swoje siły. 

- Rozłożyła ręce w bezbronnym geście. - Więc 

dlaczego, do cholery, jeszcze teraz wydaje mi się, że 

wiem, co trzeba zrobić! 

- Nie płacz! To nie jest tego warte - powiedział 

z wahaniem w głosie. - Chciałem, żeby się udało, 

Tiffany. Wszyscy tutaj ci tego życzyli. 

- Ale się nie udało. 

Przyciągnął ją do siebie i objął. Dopiero wtedy, 

wtulona w gniazdo ciepłych, mocnych ramion rozkleiła 

się na dobre. Joel muskał policzkiem jej włosy, 

poszturchiwał delikatnie brodą. Słowa, które z siebie 

wykrztusił, paliły szczerością. 

- Wiem coś o pechu. Kiedy szlachetne intencje, 

dobra wola obracają się przeciw tobie i zamieniają 

w wyrzut sumienia. Twoja wpadka to drobiazg, 

Tiffany. Mnie obwiniali o śmierć innych ludzi. Tego 

nawet czas nie zatrze. Pewnie, że chciałabyś cofnąć 

background image

ROZBITKOWIE 

109 

zegar, zrobić wszystko inaczej. Ale co się stało, to się 

nie odstanie. Pomyśl więc sobie, że to tylko przed­

stawienie! Jesteśmy cali i zdrowi! 

Czy ona śniła? Joel nie przyszedł jej krytykować 

ani wyrzucać. Zjawił się, kiedy potrzebowała pocie­

szenia. Kiedy tęskniła do jego ciała, zapachu, smaku 

pocałunku. 

- Joel... 

- Cicho, cicho - zamruczał, przyciskając ją do 

piersi jak wystraszone dziecko. - Chcę cię tylko 

przytulić. 

Nieprawda. Czuła, jak jej pożąda, jak drżą jego 

mięśnie napięte do granic wytrzymałości. Trzymał 

w ramionach kobietę, a nie dziecko. Był czuły, ale 

pragnął jej całej, tak jak ona jego. TifTany poddała się 

bezwarunkowo, nie było pomiędzy nimi żadnej gry, 

strach okazał się niczym wobec pożądania. 

- Joel, chcę się z tobą kochać. Teraz. Nie odmawiaj 

mi, Joel. 

Wstrzymał oddech. Ujął w ręce jej głowę, potem 

wsunął palce w jedwabiste włosy, pociągnął lekko do 

tyłu, zmuszając, żeby spojrzała mu w oczy. 

- Jesteś tego pewna? 

- Pocałuj mnie - szepnęła. Nie chciała więcej słów, 

wątpliwości. Nareszcie przestała myśleć i błagała go 

o to samo. 

Nie pytał już więcej. Całował ją gwałtownie, jakby 

po raz pierwszy i ostatni. TifTany zatracała się 

w cudownej świadomości, że tej lawiny nic nie 

powstrzyma. Była bezsilna wobec jego rosnącej siły 

i podniecona własną uległością. Wypijał z niej wszystkie 

soki, żądając coraz więcej. I nie było rzeczy, której by 

mu odmówiła. 

Gdyby musiała przejść do sypialni, nogi odmówiłyby 

jej posłuszeństwa. Nie prosił o to. Wziął ją na ręce 

i zaniósł do łóżka, nie przestając całować. Może bał 

background image

110 

ROZBITKOWIE 

się słów, ale słowa im nie groziły, należały do innego 

wymiaru rzeczywistości. 

Joel rozbierał ją powoli i ostrożnie, chcąc roz­

koszować się tą chwilą jak najdłużej. Gładził delikatnie, 

pieścił ustami, coraz czulej, mniej zachłannie. Dziki 

głód przerodził się w najsubtelniejszy apetyt, dzięki 

któremu odkrywał z bałwochwalczym uwielbieniem 

każdy milimetr jej nagości. 

Sprawił, że po raz pierwszy w życiu była zafas­

cynowana własnym ciałem. Wyobraziła sobie, jak ją 

widzi Joel i poczuła się piękna! Lubiła swoje włosy, 

szyję, ramiona, linię talii i bioder, po której jego palce 

błądziły z namaszczeniem. Miała piersi stworzone dla 

jego dłoni, z koniuszkami proszącymi o jego usta. 

Joel był nią tak całkowicie pochłonięty, że Tiffany 

nie próbowała się odwzajemniać. Drżała pod jego 

palcami, doskonale bierna, niezdolna zresztą do 

żadnego skoordynowanego gestu. 

Krótkie nawet oddalenie, kiedy zrzucał ubranie, 

wydawało się nieznośne. Westchnęła z ulgą, tonąc na 

powrót w jego ramionach, zagarnięta nagimi, gorącymi 

udami, zaatakowana agresywną męskością. Czuła, że 

ten żar przenika ją do szpiku kości. Nowy pocałunek 

był prowokujący, kuszący niczym taniec wojenny do 

miłosnego pojedynku. Jego język wypełnił ją, najpierw 

łagodnie, jakby czekając na odpowiedź. Trzęsła się 

cała, nie mogąc tego opanować, wilgotna i oczekująca, 

błądząc palcami nieprzytomnie po jego plecach, 

poruszając się pod nim prosząco, aż poczuł, że 

przekracza próg własnego pożądania, że Tiffany 

doprowadza go do szaleństwa. 

Wbił się w nią jednym silnym pchnięciem w akom­

paniamencie jęku. Udami oplotła jego biodra, z nie 

tłumionym westchnieniem ulgi, z uczuciem doskonałej 

pełni. Poruszał się wolno, rozmyślnie, jakby roz­

koszując się pierwszym nasyceniem. Tiffany, zadowo-

background image

ROZBITKOWIE 

111 

lona z tego rytmu, odpowiadała mu nieznacznymi 

ruchami bioder, witając kolejne fale przypływu 

i przedsmak euforii. 

Nagle, w sposób dotąd nie znany, zaczęła czuć 

wszystko dotkliwiej i wyraźniej: odurzający aromat 

ich ciał, rzeźbę każdego muskułu, kropelki potu na 

owłosionym torsie. Niepewnie uniosła ręce. Palce 

uczyły się ciepła jego skóry, odkrywały bicie serca, 

grę mięśni. 

Z ust Joela wydarł się na wpół dziki skowyt. Zaczął 

pędzić na oślep, porywając ją ze sobą. Przez ich ciała 

przebiegł nagły prąd i wspólnie dobili do brzegu. 

Opadł na nią bez tchu, w wyciągnięte ramiona, 

bezbronny i uspokojony. To, na co czekali, nadeszło. 

Tiffany błagała los w uniesieniu, żeby trwało bez końca. 

Drżał pod jej kruchymi palcami, które odzyskały 

śmiałość - gładziły biodra i pośladki, błądziły po 

kręgosłupie i udach, niecierpliwie, jakby nadrabiając 

stracony czas. Wargi wspinały się po szyi, dziwiły 

słonej skórze. 

Joel wsparł się na łokciach, objął dłońmi jej twarz 

i wolno, z nabożeństwem, całował oczy, brwi, policzki, 

kąciki ust. Potem ułożył ją całą w kołysce swoich 

ramion i opadł na bok. Tuląc jak dziecko, przebiegał 

opuszkami palców po plecach. 

W błogim zadowoleniu Tiffany przyznawała się 

w duszy, że spodziewała się po jego temperamencie 

gwałtownej namiętności, niepohamowania, raczej 

krótkiej wiosennej burzy niż takiej czułości. 

Joel był najcudowniejszym kochankiem. Przeczu­

wała, że są dla siebie stworzeni już pierwszej nocy, 

kiedy się poznali, ale na myśl o tych wszystkich 

kobietach, z którymi być może tak samo... Drgnęła 

jak po niemiłym przebudzeniu. 

- Zimno ci? - zamruczał cicho, łaskocząc sobie 

wargi jej włosami, ogrzewając ciepłym oddechem szyję. 

background image

112 

ROZBITKOWIE 

- Nie - odpowiedziała gorliwie, odganiając w panice 

wszystkie złe myśli. Tym razem musiało być inaczej. 

Joelowi zależało na niej. Nie miała powodu nie 

wierzyć własnej intuicji. 

- Przecież wiesz, że nie pozwolę ci teraz odejść, 

Tiffany - powiedział z satysfakcją w głosie. Zaśmiał 

się triumfująco i przewrócił ją na plecy. Miał szczęśliwe, 

łagodne oczy. Iskrzyły się radosnym pożądaniem, 

które nie przypominało już tamtego dzikiego głodu. 

- Pragnę cię jeszcze bardziej... 

Niski głos Joela działał jak wyrafinowana pieszczota. 

Tyle nie spełnionych pragnień kryli przed sobą. Wiele 

od siebie żądali i wiele mieli do ofiarowania. Instynkt 

nie mylił jej! Czyż nie czekała od lat na tego właśnie 

mężczyznę? Może przed nimi trudna droga, mnóstwo 

rzeczy powinna zrozumieć, ale teraz nie chciała myśleć. 

Wszystko w niej jakby budziło się do życia. 

- Jesteś piękna... piękna wszędzie - szeptał, a jego 

ciało kusiło na nowo, wymagało, błagało o wzajem­

ność. Spojrzała mu w twarz i wygięła plecy tak, że 

koniuszki piersi dotknęły ust Joela. Mruczała z zado­

wolenia, kiedy ssał najpierw jeden sutek, potem drugi, 

w końcu zaczęła drżeć oszołomiona. 

Chwilę wcześniej, kiedy leżeli spokojnie, miała z nim 

porozmawiać o tylu rzeczach. Teraz poddała się, 

o wszystkim zapomniała, była rozpaczliwie wdzięczna 

za to, co czuła, i chciała, żeby dogonił ją w tej 

gorączce. Zapomniała o bierności i lękach. Należała 

do niego w taki sposób, o jakim dotąd mogła tylko 

marzyć. Potrafiła być odważna i niepohamowana. 

Prosiła go całą sobą, żeby nigdy nie pozwolił jej odejść. 

Tym razem pochyliła się nad Joelem i kompletnie 

zatraciła w namiętnej pieszczocie. Całowała każdy 

milimetr jego ciała, czując, jak pulsuje z rozkoszy, 

widząc, jak maluje się na jego twarzy uczucie błogości. 

Kiedy nie mógł dalej czekać, objęła nogami jego 

background image

ROZBITKOWIE 

113 

biodra i zaczęła poruszać się delikatnie, kojąco, jakby 

chciała przeciągnąć tę chwilę w nieskończoność. Joel 

mokry od potu unosił się prosząco. Wreszcie opadł 

na plecy z jękiem, pociągnął ją na siebie z całej siły 

i zanurzył się w niej do końca. 

Pędzili w szalonym tempie, w błogim zespoleniu, 

zostawiając za sobą to wszystko, co nie było ich 

jednym rozpalonym ciałem. Naraz zwolnili, przylgnęli 

do siebie mocniej, w zachwycie nad czymś, co gęstniało 

z minuty na minutę i miało się dopełnić. 

Nie pozwól mi odejść - bezgłośnie krzyczała Tiffany. 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

Błogostan, w który zapadli, nie mógł trwać wiecznie. 

Tiffany, chcąc nie chcąc, musiała pomyśleć o następ­

nym dniu, o tym, co ma zrobić ze sobą i nieszczęsnym 

programem Samanthy. 

Joel nie był skory do powagi ani nie łaknął powrotu 

do telewizyjnej rzeczywistości. 

- Mów do mnie jeszcze, Tiffany... właśnie tak... 

kiedy tylko zechcesz i jak najczęściej - roześmiał się 

beztrosko, rozluźniony i wesoły. Musnął wargami jej 

usta. - Jak mogę ci pomóc? Zrobię wszystko, co 

będzie w mojej mocy. 

- Niczego nie chcę, Joel. - Ukojona ciepłem jego 

głosu wyciągnęła rękę i pogładziła lekko szorstki 

policzek. - Nie chcę, żebyś musiał coś dla mnie robić. 

Bo ty też jesteś piękny, wiesz? 

Pocałował wnętrze jej dłoni i zaczął lekko gryźć 

palec po palcu. Tiffany krew napłynęła do twarzy. 

- Nie pomagasz mi się skupić, Joel. A musimy 

podjąć jakieś decyzje. Na przykład, jak mam rozwiązać 

ten pasztet z wywiadami Samanthy. 

- To nie problem. - Miał minę, jakby rzecz nie 

warta była roztrząsania. - Znajdź kogoś dobrego na 

czas jej nieobecności. Za odpowiednio wysoką cenę 

kupisz jutro, kogo zechcesz. 

Znajoma cyniczna nuta, której tak nie lubiła! 

Z drugiej strony, to wszystko nie było takie proste. 

Pamiętała, że Joel wspominał mimochodem o sprze­

daży stacji. Niby dlaczego miałby płacić coraz wyższą 

background image

ROZBITKOWIE 

115 

cenę za jej upór i błędy? Nie mówiąc o tym, że 

wciągała w zwykły hazard pracujących tu ludzi. 

- Nie jestem już żadnym dyrektorem - powiedziała 

zdecydowanie. - Poddaję się i winna jestem przeprosiny 

całemu zespołowi. 

- To niekonieczne, Tiffany. - Podniósł głowę, 

słysząc, że nie żartuje. Ściągnął poważnie brwi. 

- Oglądałem wstępne wyniki z tego tygodnia. Niektóre 

są wspaniałe! Z kilkoma pomysłami trafiłaś w sedno, 

inne nie chwyciły. Średnia oglądalność poszła w górę. 

- Na ile? Powiedz konkretnie. 

- Trochę. 

- To znaczy, że kilka programów pali całą resztę. 

Jak ten mój dzisiejszy. 

- Mniej więcej. Trzeba je zdjąć albo zmienić. Ale 

większość nieźle się trzyma. 

- Przegrałam na całego. Zawiodłam wszystkich. 

Ciebie. Sponsorów. Siebie samą. Zespół. Stację... 

Joel robił dobrą minę, żeby ją pocieszyć, ale nie 

chciał chować głowy w piasek ani zamydlać oczu 

Tiffany. 

- To nie tak - zaczął przekonywająco, kładąc jej 

na ustach wskazujący palec. Jesteś rozżalona, ale 

spróbujmy spojrzeć obiektywnie na to, co zrobiłaś. 

Masz niezwykłego nosa. Udało ci się przerwać zaklęty 

krąg menedżerskiej miernoty, która wykańczała stację. 

Przecierasz drogę w dobrym kierunku. Teraz powinnaś 

skoncentrować się nad tym, co już wyszło i spokojnie 

pomyśleć o reszcie. 

Tiffany chłonęła każde słowo z tej popisowej mowy 

obrończej. Joel postanowił użyć wszelkich argumentów 

i całego swojego wdzięku, żeby w końcu przestali 

rozmawiać o porażce. 

- Tiffany, to, co osiągnęłaś, liczy się o wiele bardziej 

niż suche dane. Obrałaś dobry kurs. Udowodniłaś, że 

niektóre programy są do niczego, całkiem nie z tej 

background image

116 

ROZBITKOWIE 

epoki. Pomogłaś wielu zasiedziałym „starym wyjada­

czom" zdjąć klapki z oczu. Trochę na początku 

postraszyłaś i proszę: nie wiem, czy zdążyli się tak 

napocić, jak obiecywałaś, ale nie ma śladu po tej 

cholernej apatii. Zabrakło ci tylko czasu. Porażki 

trzeba nazwać błędami i zwyczajnie je naprawić. 

Stare knoty zastąpić czymś świeższym. A ty właśnie 

czujesz bluesa. Od takiego rachunku sumienia mog­

łabyś jutro zacząć. Nie wynika z niego żadna porażka. 

To już jest sukces, Tiffany! 

Patrząc z takiej perspektywy, ryzyko, które podjęła, 

wydawało się całkiem usprawiedliwione, a porażki 

trochę przyblakły. Joel w każdym razie nie czuł się 

zawiedziony. 

- Czy chcesz, żebym to ciągnęła? - spytała bardziej 

z ciekawości niż chęci usłyszenia twierdzącej od­

powiedzi. Naprawdę nie była pewna, czego się po niej 

spodziewa. 

- Jeżeli lubisz tę robotę, Tiffany, myślę, że uda mi 

się jakoś trzymać od ciebie z daleka... przez cały 

dzień. Jeżeli noce będziesz dzielić ze mną. 

Pomysł nie wydał się najgorszy. Z oczu Joela 

promieniował taki żar i nienasycenie, iż zastanawiała się 

tylko, czy kiedykolwiek spełni choć część jego pragnień. 

Chciałaby móc powiedzieć, że lgną do siebie duszą 

i ciałem. O jego duszy wiedziała jednak niewiele, 

a tak naprawdę lgnęły do siebie ich ciała - z nieznośnej, 

nieposkromionej żądzy. Wystarczyłoby jej na długo, 

być może na lata wzajemnej fascynacji, może jedno 

bez drugiego nie potrafiłoby żyć, ale Tiffany pragnęła 

więcej. Joel był jak samotny myśliwy, samowystar­

czalny, daleki, niedostępny. Ona tego nie rozumiała 

i wierzyła, że znajdzie się jakaś furtka. Należała do 

ludzi, którzy wszystko muszą wiedzieć i rozumieć, 

nawet uczucia rozbierają na czynniki pierwsze. Czczą 

porządek i konsekwencję. 

background image

ROZBITKOWIE 

117 

- Naprawdę mnie pocieszyłeś, Joel, jestem ci za to 

ogromnie wdzięczna, ale sama wiem, że nie mogę 

zostać. 

- Z powodu dzisiejszego występu? To tylko jeden 

błąd, uparciuchu. 

- O jeden za dużo. Nie umiałabym od tych ludzi 

niczego wymagać. Patrzeć im spokojnie w oczy. Musisz 

znaleźć kogoś naprawdę dobrego, Joel. Kogoś, kto 

pociągnie ten wózek do przodu, w tym samym 

kierunku, ale skuteczniej, pewniejszą ręką. 

- Będę się upierał przy tobie, Tiffany. 

- Nie. Tu potrzeba zawodowca, energicznego, sto 

razy odważniejszego ode mnie. Takiego, który nie 

będzie się bał własnych błędów i z każdego potrafi 

wybrnąć, zamiast płakać szefowi w rękaw. Pewnie, że 

miałam jakieś atuty, mnóstwo pomysłów i dobrych 

chęci, ale to nie zmienia faktu, że jestem zwyczajną 

amatorką o słabych nerwach. 

- Nie przesadzaj. 

- Jestem zdecydowana. 

- Za nic nie zmienisz zdania? - Wypatrywał w jej 

oczach cienia wątpliwości. 

- Nie. 

- No i bardzo dobrze. - Opadł na plecy od­

prężony, z błogim wyrazem twarzy. - To znaczy, 

że wcale ci na tym nie zależy. I nie będziemy 

się musieli ukrywać. Zamieszkaj ze mną w Leisure 

Island, Tiffany. 

Na końcu języka miała ochocze „tak", bo niczego 

bardziej nie pragnęła, niż być z Joelem. Wtem 

jakiś nagły impuls odebrał jej głos. Dziesiątki pytań 

zaczęły bombardować i tak już zagmatwane myśli, 

ale na to jedno jedyne musiał wreszcie odpowiedzieć. 

Tajemnica sprzed dwudziestu lat zadręczyłaby ich 

wcześniej czy później, przez samo to, że była ta­

jemnicą. 

background image

118 

ROZBITKOWIE 

- Powiedz mi... - błagała i wzrokiem, i pieszrzotą, 

po której Joel spodziewał się wszystkiego, tylko nie 

rozdrapywania starych ran. 

- Śmiało, co tylko zechcesz - zachęcał rozbrajającym 

uśmiechem. 

- Powiedz mi... - zmieniła głos - kto wtedy zginął? 

Za czyją śmierć ktoś cię obwinia? 

Uśmiech Joela zamienił się w kamienny grymas, 

straszny i nieprzenikniony. Nie próbował umykać 

wzrokiem, ale te oczy nie miały żadnego wyrazu, była 

w nich tylko ciemność i przepaść. 

Tiffany przeszył dreszcz strachu. Wstrzymała od­

dech, nie wiedząc, co się dalej stanie. Popełniała 

niewątpliwy gwałt na jego duszy, skoro on nie miał 

ochoty się otwierać, ale jeśli tak będzie zawsze... 

- Czy to się teraz liczy? - spytał beznamiętnym 

głosem, jakby pod wpływem szoku opuściły go wszelkie 

namiętności. 

- Nie znam odpowiedzi. To ty musisz mi wszystko 

wytłumaczyć. 

Czuła jego niechęć, domyślała się pojedynku, jaki 

toczył sam z sobą, a kiedy się w końcu odezwał, 

w każdym słowie słychać było dotkliwy ból. 

- Nazywała się Mary-Beth Macauley. 

Tiffany rozpaczliwie zapragnęła dzielić z nim ten 

ból i natychmiast pożałowała swej ciekawości. Ale 

słów się nie cofa. Odpowiedź, której się przestraszyła, 

nie mogła zawisnąć w powietrzu. 

- Była wtedy z tobą na łodzi? 

- Tak. 

- Z twoim dziadkiem. 

- Tak. 

- Kochałeś ją, Joel? 

- Tak. 

Żadnych dwuznaczności, wahania w głosie. Żadnego 

tłumaczenia, że był wtedy za młody na miłość. Suche 

background image

ROZBITKOWIE 

119 

fakty. On i Mary-Beth wspólnie ryzykowali życiem. 

On wrócił sam i tego mu nie wybaczyli. 

Nie chciała zadać następnego pytania, ale pomyślała 

zrozpaczona, że nie rozwieje inaczej straszliwego 

podejrzenia... 

- Czy Mary-Beth miała szafirowe oczy? 

- Skąd wiesz? - Wzdrygnął się, najwyraźniej 

zaskoczony. - Stary Garret o wszystkim ci opo­

wiedział? 

- Niezupełnie. Nigdy nie mówił o żadnej dziew­

czynie. 

A więc zapomniał, co sam powiedział na „Liberty" 

w ich pierwszy wieczór: „Przeklęte oczy... czy masz 

pojęcie, co ze mną robisz?" Ale ona nie zapomniała. 

Kiedy całował ją wtedy nieprzytomnie, zatracił się we 

wspomnieniach o tamtych oczach i tamtej dziewczynie, 

którą kochał i stracił. 

Joel starał się nad sobą panować. Chował gorzki 

grymas ust i złe błyski w oczach. 

- Czy te szczegóły mają dla ciebie jakieś znaczenie? 

- spytał głosem wypranym z wszelkich emocji. 

Mary-Beth nie żyła. Od dwudziestu lat, krzyczała 

bezgłośnie Tiffany, powstrzymując łzy. Mary-Beth 

była duchem, a ona kobietą z krwi i kości, którą 

przed chwilą trzymał w ramionach, z którą pragnął 

dzielić życie. 

Jak długo? Nie wiedziała. Joel nie obiecywał stałości. 

Może powinna na nią liczyć, a może zawiedzie się 

i tym razem. Przysięgała sobie co prawda, że już 

nigdy więcej „luźnych" związków, w których jedna 

strona cierpi, a druga istotnie jest „luźna". Z drugiej 

strony nie wierzyła, że duch Mary-Beth opuści ich 

kiedykolwiek. 

- Tiffany? - Obolały głos Joela wyrwał ją z zamyś­

lenia. Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą osowiałą 

twarz. 

background image

120 

ROZBITKOWIE 

- Mieszkanie razem nie byłoby chyba dobrym 

pomysłem. Jeszcze nie w tej chwili. 

Zmarszczył brwi, jakby szukał odpowiednich słów. 

- Chciałbym o ciebie dbać. Spełniłbym każde twoje 

życzenie, każdą zachciankę, moglibyśmy jeździć po 

świecie... 

- Przestań, Joel, wiesz, że nie o to chodzi. Domyś­

lam się, że stać cię na utrzymanie nas dwojga „na 

przyzwoitym poziomie". - Uśmiechnęła się. - Musisz 

mi dać trochę czasu na pomyślenie. Może zresztą 

oboje potrzebujemy więcej czasu. Już widzę, jak ten 

babsztyl, Nerida Bellamy, rozszarpuje nas na strzępy, 

gdyby... się nie udało. Zrozum, nie stać mnie na 

miłosny zawód. Jestem nieodporna. 

- Czasu - powtórzył słowo ironicznym tonem. 

- Ile czasu? 

- Przykro mi, Joel, ale nie wiem. Na pewno nie 

pojadę do ciebie dzisiaj. Za dużo się wydarzyło. 

Muszę się oswoić z tym wszystkim. 

Tak bardzo chciała z nim zostać, ale jak pogodzić 

nowe życie z Mary-Beth, Mary-Beth, której ukradła 

szafirowe oczy? 

- Mnie też jest przykro. Znowu będę musiał czekać. 

- Zaczął całować ją gwałtownie, pieścić rękami, jakby 

przypominając, na co będą musieli czekać oboje. 

- Zmień zdanie - szeptał kusząco, z niekłamaną 

ekstazą. - Wystaw mnie na próbę, dyktuj jakie chcesz 

warunki... 

- Nie... proszę -jęczała Tiffany, zastanawiając się, 

czy przypadkiem nie postradała zmysłów, czy rozumie 

samą siebie. - Nie dzisiaj, nie tej nocy, Joel. 

Nie mogła go dalej dręczyć pytaniami o Mary-Beth, 

ale zaprzedałaby duszę diabłu, żeby poznać całą 

prawdę. Garret, pomyślała, jutro mi powie! Joel 

zdradził się, że stary rybak wie o wszystkim. Musiał 

wiedzieć. I inni starzy mieszkańcy Haven Bay. 

background image

ROZBITKOWIE 

121 

Obwiniali go o śmierć dziewczyny i dlatego Joel 

nienawidził tego miejsca. 

Dla Garreta również przeszłość nie umarła! „Za 

wiele wody upłynęło, żeby nienawidzić". Kłamał! 

Wpychał ją Joelowi w ręce z powodu szafirowych 

oczu, użył jako przynęty, narzędzia zemsty, żeby 

złapać go we własne zdradzieckie sieci. 

A Joel miał na jej punkcie obsesję. 

Nie miłość. 

Obsesja! 

Pomimo tych dręczących myśli pokusa zapomnienia 

i spędzenia szalonej nocy w Leisure Island była tak 

silna, iż Tiffany z trudnością wstała z łóżka. Wydawało 

jej się, że Joel widzi jej niezdecydowanie, słabość i że 

nią gardzi. Zebrała pospiesznie ubranie i odwracając 

od niego wzrok, uciekła do łazienki. Miała wszystkiego 

dosyć. Jutro, westchnęła do lustra. Jutro się pozbiera, 

przyciśnie Garreta i zacznie normalnie myśleć. 

Kiedy wyszła, Joel był już ubrany. Siedział skulony 

w nogach łóżka, z pochyloną głową. Nagle wstał, 

wyprostował się, i wrażenie samotności zniknęło. 

Oczom Tiffany objawił się Joel z fotografii prasowych: 

wysoki, dumny, pewny siebie, godny zaufania. Prze­

mówiła czule, jakby nie dostrzegła metamorfozy. 

- Joel... czyja też mogłabym coś dla ciebie zrobić? 

- Tak. Myślę, że znalazłaby się jakaś pożyteczna 

misja. - Uśmiechnął się pogodnie. 

- Poza uszczęśliwieniem swoją osobą Leisure Is­

land... 

- Poza tym mogłabyś mnie uszczęśliwić złowieniem 

Zacharego Lee. 

Zatrzymała się w niemym osłupieniu. 

- Potrzebuję wielkiego menedżera. Szefa stacji. 

Próbowałem go już kiedyś namówić. Nie był zainte­

resowany. Ale gdybyś ty przedstawiła mu dokładną 

ofertę, wysłuchałby spokojniej. Powiedz, że może 

background image

122 ROZBITKOWIE 

przyjść ze swoim projektem umowy, własnymi warun­

kami. Idę niemal na wszystko. A jeżeli da tutaj 

prawdziwego czadu, jeśli będzie wystarczająco wielki, 

możemy się połakomić na rozbudowanie stacji w sieć 

telewizyjną! Będzie szefem tego wszystkiego, prawdziwą 

gwiazdą, jeśli nie zawiedzie go nos. Decyzja należy do 

niego, ale proponuję mu grę o najwyższą stawkę, 

wejście na szczyt, jeśli wierzy w swój talent. 

Oferta brzmiała nieprawdopodobnie, ale Tiffany 

wiedziała, że Joel nie żartuje. Jednym genialnym 

pociągnięciem postanowił rozwiązać wszystkie telewi­

zyjne kłopoty. Gdyby udało się ściągnąć do stacji 

Zacharego, bardzo cenionego w branży fachowca, 

postać lubianą i popularną, pies z kulawą nogą nie 

pamiętałby o Tiffany ani jej porażkach. I o to właśnie 

chodziło. Z drugiej strony, Zachary zmierzyłby się ze 

swoją wielką życiową szansą - bo za uczciwość intencji 

Joela gotowa była odpowiadać głową. 

Ten dzień był za długi. Wzruszona Tiffany czuła, 

że nie panuje już nad emocjami, za chwilę zacznie 

płakać i będzie się tego wstydzić. Na sztywnych 

nogach podeszła do Joela i pocałowała go z wdzięcz­

nością, prowokując mimowolnie do nowej miłosnej 

„utarczki". 

- Dziękuję ci, Joel. - Wysunęła się delikatnie z jego 

ramion. 

- Nie ma za co - burknął rozdrażniony. - To ja 

zabiegam o Zacharego. 

- Jestem pewna, że się ucieszy. Zadzwonię do 

niego jeszcze dzisiaj. 

- Będę ci zobowiązany - powiedział zimno, zde­

jmując z ramion jej ręce, gestem manekina. Potem 

sięgnął do kieszeni po wizytówkę. - Złapie mnie 

zawsze pod tym numerem telefonu. Ty też, Tiffany. 

O każdej porze. 

Kiwnęła głową, odwracając oczy. Gdyby zaczął 

background image

ROZBITKOWIE 

123 

nalegać raz jeszcze... Ale milczał. A zdrowy rozsądek 

kazał trzymać się wytyczonej drogi, choćby była 

ciernista. 

- Zadzwonię do ciebie na pewno, Joel. Dobranoc. 

Na pewno. Nie mogli od siebie uciec ani zapomnieć. 

Ten wieczór związał ich ze sobą mocnym węzłem, ale 

przyszłość była wielką niewiadomą, uwięzioną w prze­

szłości. 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

Tiffany opadła zmęczona na siedzenie bentleya 

i natychmiast wykręciła numer Zacharego. Nie mogła 

doczekać się tej rozmowy. Im wcześniej się zgodzi, 

a co do tego nie miała wątpliwości, tym lepiej dla 

stacji. Na szczęście złapała go w domu i od razu 

zasypała gradem, a raczej żarem, słów. Zachary jak 

to Zachary, wysłuchał wszystkiego cierpliwie i długo 

ważył w myślach odpowiedź. 

- Tiff, ja nie chcę, żebyś rezygnowała. Telewizja to 

twoja wielka zawodowa szansa. Odejście teraz byłoby 

złożeniem broni, poddaniem się - przekonywał mięk­

kim melodyjnym głosem hipnotyzera. - Gra jest 

twoja i nadal się toczy. Ten wieczorny wywiad to 

pestka, siostrzyczko. Jeden punkt do tyłu, a ty robisz 

z tego Bóg wie co. Otwiera się przed tobą prawdziwa 

kariera i nie możesz zmarnować okazji. 

Cały Zachary, pomyślała, śmiejąc się w duszy, 

rozluźniona i jeszcze pewniejsza swoich racji. Martwił 

się o jej przyszłość, a nie o własną. I nie wziąłby za 

nic tej posady, gdyby istniał choć cień podejrzenia, że 

„siostrzyczka" będzie za nią tęsknić. 

- Tylko że ja jej wcale nie chcę, tej telewizyjnej 

kariery. Naprawdę nie chcę, Zachary. Przeżyłam 

wspaniałą przygodę, ale to nie jest pasja mego życia. 

Proszę, zadzwoń do Joela, porozmawiaj z nim. On 

daje bajeczną propozycję, wolną rękę, ale liczy na 

ciebie, nie na mnie, i wie, co robi! Ten facet zawsze 

wie, co robi... Los stacji jest teraz w twoich rękach. 

Posłuchaj, Zachary, jeżeli zmarnujesz tę okazję 

background image

ROZBITKOWIE 

125 

wyłącznie z powodu tak zwanego poczucia lojalności 

wobec mnie - będę wściekła! I nie odezwę się do 

ciebie ani słowem do końca życia. 

Zaśmiał się serdecznie, takim charakterystycznym 

głębokim chichotem, od którego robiło się ciepło na 

duszy. 

- Widzę, że nie mam wyjścia, bo moja siostra i tak 

już zdecydowała za wszystkich. Zadzwonię do Fabera, 

ale Tiff... - zawiesił głos i zaczął śmiertelnie poważnie. 

- Jesteś bardzo tajemnicza, zdajesz sobie jednak 

sprawę, że ta propozycja brzmi - delikatnie mówiąc 

- dziwnie. Poznałem Joela Fabera i to do niego 

niepodobne... on zawsze zmierza prosto do celu. Nie 

jestem dostatecznie próżny, Tiffany, by uwierzyć, że 

złowienie Zacharego Lee Jamesa stało się głównym 

celem pana Fabera! Powinnaś mi raczej wytłumaczyć, 

co łączy was oboje. 

Niełatwo było wytłumaczyć, Tiffany szukała wła­

ściwych słów, ale brat nie miał zamiaru cofnąć 

pytania. 

- Wiem, że to nie moja sprawa, ale jeśli mi nie 

powiesz, spytam jego. I zezłoszczę się, jeżeli będzie 

kręcił. Zresztą i tak go zapytam, ale wolę zacząć od 

ciebie. 

Ten protekcyjny ton w każdym słowie! Odetchnęła 

z ulgą. Była dorosłą dziewczyną i potrafiła o siebie 

zadbać, a myśl o rozzłoszczonym Zacharym szczerze 

ją rozbawiła. Z drugiej strony, wystarczająco dobrze 

znała swojego łagodnego brata, żeby wyobrazić sobie, 

co zrobi z ofertą Joela i z nim samym po dojściu do 

wniosku, że cyniczny milioner próbuje kupić jego 

siostrę. Wolałaby tej sceny nie oglądać - Joel nie 

miałby żadnych szans. 

Nagle przypomniała sobie jego radę: „Za odpowied­

nio wysoką cenę kupisz jutro, kogo zechcesz". Może 

naprawdę tak myślał, ale ona nie czuła się kupiona. 

background image

126 

ROZBITKOWIE 

- Zachary, czy zastanawiałeś się kiedyś, jak to się 

stało, że mama z tatą wybrali się właśnie do Nowego 

Orleanu, właśnie w tym czasie... i dzięki „zbiegowi 

okoliczności" mogliście się spotkać... i twoje życie 

odmieniło się w jednej chwili? - spytała miękko, 

zduszonym głosem. 

- Co ty mi chcesz powiedzieć, Tiff? 

- Chyba to, że pewnych rzeczy nie da się wyjaśnić. 

Na dobre czy na złe, one się dzieją. W moim życiu 

stało się coś ważnego i ani ty, ani twoje złoszczenie 

się, Zachary, niczego nie przekreśli. Chcę, żebyś 

skorzystał z oferty Joela. Nie ma w niej żadnej 

zasadzki. Nic nam z jego strony nie grozi. W gruncie 

rzeczy, zawsze wiem, co jest dla mnie dobre, i spadam 

na cztery łapy. 

- Tiffany... nie wiem, co powiedzieć. W porządku, 

pogadam z nim. Ale jeśli ten facet chce dożyć starości, 

poradzę mu, żeby pilnował cię jak oka w głowie i był 

dla mojej siostry niezwykle dobry. 

- Jesteś kochany, Zachary, ale rozluźnij się i policz, 

ile mam lat. Zapisz numer jego telefonu. Za jedno 

mogę ręczyć: Joel nie rzuca słów na wiatr i jeśli coś 

obiecuje, spełnia wszystko co do joty. O nic się nie 

martw, braciszku - powiedziała drewnianym głosem 

i odłożyła słuchawkę. 

Tiffany martwiła się bardzo, ale rozmowa z Za-

charym zmusiła ją do zebrania myśli, odzyskania 

wiary we własny rozsądek. Nie pozwoli, żeby jakieś 

niejasne lęki, podsycane przez zmory przeszłości 

i troskę rodziny, gromadziły się jak chmury nad jej 

miłością. Z Joelem przeżyła niezapomniane chwile, 

może najlepsze w swoim życiu, i nie da sobie tego 

zabrać. Jutro przyciśnie Garreta. Dowie się całej 

prawdy o sztormie i Mary-Beth Macauley. Przestanie 

bać się duchów i oczu Joela. 

- Proszę mi wybaczyć, panno James - Payton 

background image

ROZBITKOWIE 

127 

wyrwał ją z zamyślenia. Spojrzała we wsteczne lusterko, 

zderzając się z jego zmartwionym wzrokiem. 

- Przepraszam, Payton - odezwała się naprawdę 

skruszona - byłam zajęta tym wszystkim, ale... słyszał 

pan, że odchodzę ze stacji. Nie żałuję, ale to oznacza, 

że odwozi mnie pan po raz ostatni. Bardzo dziękuję 

za miłe podróże i za cierpliwość. 

- Praca z panią była prawdziwą przyjemnością, 

panno James - wycedził smętnie. - Chciałem powie­

dzieć, jeśli wybaczy mi pani śmiałość, że słyszałem, co 

pani mówiła przez telefon o dzisiejszym wywiadzie. 

Każdy może mieć swoje zdanie, ale ja to widzę 

zupełnie inaczej. Zapędziła pani Pattersona w kozi 

róg, pozwalając mu się wygadać. Sam się złapał 

w pułapkę tej bezczelnej paplaniny. Zrozumiałem to 

po dobrej chwili, ale kiedy jeszcze porozmawiałem 

z żoną... Moja żona uważa, że to najsprytniejsza 

rozmowa, jaką słyszała w telewizji. A już ona się na 

tym zna. Ogląda tego mnóstwo. 

- To miłe z jej strony. Proszę podziękować żonie 

z całego serca. Gdyby kilka milionów telewidzów, 

pomyślała gorzko, oceniło ją tak jak pani Payton... 

- Założę się - ciągnął z satysfakcją kierowca - że 

Patterson wolałby się udławić swoimi dobroczynnymi 

cegiełkami, zanim zaczął sypać z pamięci te wszystkie 

dane, on, facet z amnezją... Wtedy go pani załatwiła, 

panno James. Na amen. Biedaczek, który zapomniał 

o milionowych transakcjach, zasuwa jak komputer 

przy tych cegiełkach! Jest skończony, panno James. 

Nikt mu więcej nie uwierzy. 

- Dziękuję, Payton - spojrzała w lusterko z wymu­

szonym uśmiechem - ale niewielu telewidzów, poza 

panem i pana żoną, dotrwało do tego momentu. To 

nie był zabawny wywiad. 

- No, wygadany to on jest, ten Patterson. Cwaniak 

zalazł pani za skórę, nie można powiedzieć, ale dlatego 

background image

128 

ROZBITKOWIE 

właśnie miło było popatrzeć, jak sam się podkłada. 

Powiem pani, że wtedy to już spojrzałem na panią 

z szacunkiem. Inna rzecz, że nie od razu się połapałem, 

żona też nie, ale koniec końców to mu pani dołożyła! 

Ciekawe, pomyślała, ile osób mogło się pochwalić 

taką domyślnością jak Paytonowie. Ona sama zorien­

towała się, o co chodzi, kiedy już było za późno. 

- Ale im dłużej o tym myślę - Payton wydawał się 

niezmordowany - tym bardziej chciałbym obejrzeć 

cały program jeszcze raz. Wiedząc, jak się skończy, 

wszystkie te głupstwa z pierwszej części wypadłyby... 

- szukał ze zmarszczonym czołem właściwego słowa. 

- ...wyraźniej? - podpowiedziała ochoczo. 

- Właśnie, panno James. O to mi chodziło - zakoń­

czył z błogą satysfakcją. 

„Wszystkie te głupstwa" - dobry tytuł dla takiej 

dziennikarskiej „perełki". Payton z poczucia lojalności 

robił, co mógł, żeby poprawić jej nastrój. Uśmiechnęła 

się do niego promiennie. 

- Szkoda tylko, że nie umiałam odświeżyć Patter-

sonowi pamięci, ale cieszę się, że pan obejrzał to do 

końca. 

- Proszę teraz odpocząć, panno James, dowiozę 

panią do domu zdrową i całą. 

- Dziękuję, Payton. I proszę podziękować żonie. 

Okazało się, że co najmniej cztery osoby wytrzymały 

przed telewizorami do końca programu. Carol i Alan 

czekali na nią w oknie i zgodnym chórem oświadczyli, 

że Patterson powinien się zapaść pod ziemię - tak mu 

dała popalić! 

Nie ma to jak rodzinne ciepełko i własna poduszka, 

myślała pogodzona z losem. 

Szczęście, niestety, nie trwało długo. O szóstej rano 

Carol wyrwała ją z najgłębszego snu, wręczając 

słuchawkę telefonu. Zachary Lee przysięgał, że sprawa 

jest warta takiej tortury. Zerwała się na równe nogi, 

background image

ROZBITKOWIE 

129 

oczami wyobraźni widząc pojedynek kochanka z bra­

tem. 

- Co się stało? - Nie traciła nawet czasu na 

„słucham". 

- Jak się czuje autorka porannej sensacji numer 

jeden? 

- O czym ty, do licha, mówisz? 

- Policja aresztowała Pattersona. Postawiono mu 

formalny zarzut o ciężkie malwersacje! A ty robisz 

dzisiaj za gwiazdę skutecznego dziennikarstwa! 

- Nie! 

- Tak! Ten wywiad był ostatnim gwoździem do 

jego trumny, Tiffany. Numer na pierwsze strony gazet. 

Oniemiała. Czuła się jak skazaniec, któremu zawie­

szono wyrok w drodze na szubienicę. 

- Dzwonię więc o tej niechrześcijańskiej porze, 

żeby ci powiedzieć, że nie skontaktuję się z Joelem 

Faberem... - Zawiesił znacząco głos. 

- To niczego nie zmienia! - zaprotestowała krzycząc 

w słuchawkę. 

- To wszystko zmienia, Tiff! Złapałaś wiatr w żagle 

i nie możesz go zmarnować. 

- Mogę. Nie moje żagle i nie moje regaty. To 

czysty przypadek, dzięki któremu odejdę ze stacji 

z podniesioną głową. Serdeczne dzięki losowi, przy­

znaję, że mi ulżyło, ale decyzję podjęłam wczoraj! 

A ty obiecałeś zadzwonić do Joela. 

- Nie kłóć się, Tiff. To jest właśnie źle pojęta 

lojalność. Wczorajsza umowa się nie liczy, wiesz 

o tym równie dobrze jak ja! 

- Zachary, nie interesuje mnie ta praca ani robienie 

kariery. Umowa stoi. 

- A co cię ostatnio interesuje, jeśli można wiedzieć? 

- Normalne życie! Miłość! 

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - odezwał się 

pokornie po dłuższej chwili milczenia. 

background image

130 ROZBITKOWIE 

- Jeżeli ty nie weźmiesz tej roboty, zdmuchnie ci ją 

sprzed nosa ktokolwiek albo pójdzie na licytację 

razem ze stacją! 

- Uspokój się - westchnął ciężko - zgadzam się 

pod jednym warunkiem. 

- Jakim? 

- Jeśli będę potrzebował rady, nigdy mi nie od­

mówisz. 

- Jasne, głuptasie! - Roześmiała się z prawdziwą 

ulgą. 

- W takim razie dzwonię do pana Fabera. 

- Dobra pora! 

- Jak wiesz, w biznesie czas to pieniądz. A tobie 

radzę się dzisiaj nie pokazywać. Każdy łowca sensacji 

w tym kraju, na czele z Neridą Bellamy, ma chrapkę 

na ciebie i za chwilę ruszy na polowanie. Daj mi czas 

na podziałanie. Gdybym nie potrafił zbić kapitału na 

własnej siostrze, nie nadawałbym się do telewizji. 

Zniknij na cały dzień. Potem udzielisz pysznego 

wywiadu, który puścimy po wiadomościach - jeśli się 

zgodzisz. 

- Oczywiście. I tak miałam zamiar dzisiaj wypłynąć 

z Garretem w morze. Zostaw wiadomość Alanowi, 

a on nas złapie przez radio. 

- Fajnie! No to do roboty, siostrzyczko! 

Połączenie zostało przerwane. Tiffany odłożyła 

słuchawkę, zastanawiając się, czy nie popełniła fa­

talnego błędu mówiąc o wyprawie z Garretem. 

Jeśli Zachary zdradzi się z tym niechcący przed 

Joelem... Trudno. Musi poznać całą prawdę. Ci 

dwaj za sobą nie przepadali, ale stary Garret winien 

jest jej odpowiedź na wiele pytań i nie będzie 

się dzisiaj opierał! 

Kiedy uprzedziła Alana o swoich planach, chłopak 

zmarszczył czoło i zaprotestował. 

- Wypływać dzisiaj w morze? To niezbyt dobry 

background image

ROZBITKOWIE 

131 

pomysł, ciociu Tiff. Barometry spadają, słyszałem 

w radiu ostrzeżenia sztormowe. 

- Jestem pewna, że Garret zawróci, kiedy trzeba. 

Nie denerwuj się, Alanie. 

- Denerwuję się, ciociu. Bądźmy przynajmniej 

w kontakcie radiowym. 

Garret, niestety, miał już własne plany na cały 

dzień. Turyści nie dopisali, obiecał więc dwóm 

chłopcom z Haven Bay wyprawę na prawdziwy połów. 

Zaprosił oczywiście i Tiffany, ale ostrzegł, że morze 

będzie niespokojne i wrócą nie później niż wczesnym 

popołudniem. 

Najmniej przejmowała się pogodą. Za to obecność 

dwóch rozgadanych nastolatków zupełnie uniemoż­

liwiała prywatną rozmowę. Garret snuł jakieś rybackie 

opowieści, uczył ich niezmordowanie, jak się naprawia, 

ciągnie i klaruje sieci. Ani przez moment nie byli 

sami. W końcu Tiffany straciła nadzieję i postanowiła, 

że porozmawiają na lądzie. W porze lunchu zadzwonił 

Alan, bardzo niespokojny. Barometry dalej spadały, 

wiatr szalał, a woda była tak wzburzona, że zapusz­

czanie sieci wydawało się bezsensowne. Chłopcy jednak 

piszczeli z radości i dopiero kiedy metrowe fale 

zaczęły bić w burtę jedna za drugą, Garret ogłosił 

koniec zabawy. Gonił ich szkwał, ale kuter pruł 

prosto do brzegu. Na horyzoncie majaczyło Haven 

Bay i nikt nie miał poczucia zagrożenia. 

Nagle zatrzeszczało radio. Alan z trudnością 

przebijał się przez zakłócenia, pytając Garreta o po­

łożenie. Potem wykrzyczał przerażony, że jakiś samotny 

żeglarz z Nowej Zelandii wzywa pomocy. Dryfuje 

bezradnie ze złamanym masztem, zalewany falami. 

Łódź nabiera wody w takim tempie, że nie ma 

najmniejszej szansy... 

Wszyscy byli w sterówce i zrozumieli wyraźnie 

komunikat. Wpatrywali się zszokowani w Garreta, 

background image

132 

ROZBITKOWIE 

który odpowiedział spokojnie Alanowi, że „The 

Southern Cross" nie zawróci i nie podejmie akcji 

ratowniczej. 

- Dlaczego, panie McKeogh? - Jeden z chłopców 

nie wytrzymał i zadał to pytanie. 

- Przecież tam jest człowiek. - Drugi był blady 

i zdawał się nie wierzyć własnym uszom. 

Stary rybak odwrócił od radia szarą twarz i cisnął 

im piorunujące spojrzenie. 

- Nie mam zamiaru ryzykować życia trzech osób 

dla ratowania jednej. Facet, który żegluje samotnie 

przez Morze Tasmańskie, wie, co robi, i odpowiada 

za swój los. Ja zabrałem was na łowisko i odstawię 

bezpiecznie do domu. To jest moja odpowiedzialność! 

Na resztę nie mam wpływu. 

- Ale... jego łódź tonie! 

- Przecież są jakieś zasady... 

- Nie widzisz, że mamy kobietę na pokładzie? 

A mówisz o zasadach. Wracamy do domu. 

Chłopcy zamilkli, patrząc błagalnie na Tiffany, 

lekceważąc najwyraźniej „dżentelmeńskie przesądy", 

które każą chronić kobietę za wszelką cenę. Ona, 

niestety, znała prawdziwe przyczyny uporu starego 

człowieka. Dwadzieścia lat temu też nie chciał płynąć 

na pomoc i wydarzyła się tragedia. 

- Garret, musimy spróbować. 

- Nie ma mowy! 

- Nie chcę mieć na sumieniu śmierci człowieka. 

Czy mógłbyś z tym żyć? 

- Przynajmniej ty będziesz żyła! - krzyczał na nią 

bez opamiętania. - Wracać teraz to szaleństwo! Zobacz, 

jakie są fale, a podniosą się jeszcze bardziej! Nie ostanie 

się tu żadne żywe stworzenie, a co dopiero taka 

kruszyna jak ty! Dlaczego mielibyście poświęcać swoje 

życie, ty i ci dwaj, dla jakiegoś wariata, który naraża się 

dla hazardu? Nie przyłożę ręki do tej głupoty! 

background image

ROZBITKOWIE 

133 

Tylko Tiffany zauważyła przebłysk nieludzkiego 

cierpienia w jego oczach. Chłopcy milczeli rozpaczliwie, 

nie pogodzeni z wyrokiem na samotnego żeglarza. 

Zawahała się przez moment - ze względu na nich 

- ale nic nie tłumaczyło na morzu zlekceważenia 

sygnału SOS. 

- Garret, nie masz prawa podejmować decyzji za 

nas - powiedziała spokojnie. - Jeżeli drżysz o własne 

życie... 

- Moje życie nic dla mnie nie znaczy! - Obrzucił ją 

lodowatym, pogardliwym spojrzeniem. 

- Więc nie używaj mojego jako usprawiedliwienia 

dla siebie. Nie zgadzam się na to, Garret. Ani chłopcy. 

Nie można pozwolić komuś zginąć, jeżeli jest szansa 

na ocalenie! 

Wydawało się, że stracił mowę. Odwrócił się twarzą 

do dziobu, wyprostował zmęczone plecy i zacisnął 

palce na kole sterowym z taką siłą, jakby je kruszył. 

Łódź pruła fale w nie zmienionym kierunku. Chłopcy 

gestykulowali nerwowo, ale Tiffany pokręciła przecząco 

głową. Nie mogła Garreta do niczego zmusić. Decyzja 

należała do rybaka i jego sumienia. 

Niespodziewanie kuter zwolnił i obrócił się o sto 

osiemdziesiąt stopni, dziobem do wiatru. Wszyscy 

troje odetchnęli z ulgą. Tiffany odwzajemniła chłopcom 

uśmiech, modląc się w duchu, żeby wyszli z tego cało. 

Rzuciła się do radia. 

- Alanie! Płyniemy do rozbitka. Do miejsca ostat­

niego sygnału. Będziemy go szukać, jak długo się da. 

Trzymaj kciuki! 

Garret nie reagował. Ze szklanym, nieruchomym 

wzrokiem rzucał komendy, które oni wypełniali 

gorliwie, w milczącym skupieniu. 

Trzy następne godziny mieli zapamiętać do końca 

swoich dni. Gejzery wody wybuchały jakby z dna 

oceanu, wzbijały się w powietrze na wysokość góry 

background image

134 

ROZBITKOWIE 

i opadały z trzaskiem, igrając z łodzią jak skorupką 

orzecha. Widoczność była żadna, pokład trzeszczał 

pod naporem kolejnych nawałnic. Wiedzieli już, 

że Garret nie przesadzał, że walczą z żywiołem 

na śmierć i życie, ale nikt nie krzyknął, żeby poddać 

się i zawrócić. 

Znalezienie rozbitka w podobnym piekle graniczyło 

z cudem. I stał się cud. Jeden z chłopców wypatrzył 

orlim wzrokiem zarysy czegoś, co przypominało kadłub 

żaglówki. 

Nie lada sztuką było podpłynięcie do niego na taką 

odległość, żeby akcja ratownicza miała jakiekolwiek 

szanse powodzenia. Kiedy zbliżyli się nawietrzną na 

kilkaset metrów od sponiewieranej łodzi, Garret zapalił 

reflektory i rzucił dryfkotwę. 

- Nie możemy podejść bliżej? - zapytał jeden 

z chłopców. 

- Żeby go stuknąć?! Mam nadzieję, że on wie, co 

robić - burknął Garret, ale po chwili sapał z ulgą, 

widząc, jak żeglarz ciska w morze jakieś beczki. 

- Olej napędowy - uprzedził pytanie załogi. - Wy­

płynie na wierzch z otwartych beczek i zleje się 

w cienki kożuch, który uspokoi fale. Nie wiecie, co to 

„lać oliwę na wzburzone fale"? Potem ten facet 

wyrzuci koło ratunkowe na linie, do której sam 

będzie przywiązany. Waszym zadaniem - spojrzał na 

chłopców niemal groźnie - będzie złowić koło i wciąg­

nąć linę z facetem. To najtrudniejsze. Trzeba będzie 

cyrkowych sztuczek, żeby nie roztrzaskał się na śmierć 

o burtę. 

Wszystko było najtrudniejsze. Tylko dzięki linom 

asekuracyjnym młodzi, morderczo zmęczeni ratownicy 

nie wypadli z pokładu. Tyle razy próbowali złapać 

koło, że kiedy w końcu się udało, nie wykrzesali 

z siebie jednego uśmiechu. Po następnej rundzie 

śmiertelnego pojedynku wciągnęli do środka żeglarza 

background image

ROZBITKOWIE 

135 

i wszyscy trzej, równie przemoczeni, padli na deski 

pod pokładem, trzęsąc się z wyczerpania jak w febrze. 

Bez jednego słowa, bez śladu zadowolenia w oczach, 

z kamienną maską na twarzy, Garret zawrócił „The 

Southern Cross" w kierunku domu. Tiffany zro­

zumiała, że do końca walki jest równie daleko jak do 

brzegu i darowała sobie pytania. 

Na nic się zdało całe doświadczenie i intuicja 

najlepszego szypra w Haven Bay, kiedy uniosła ich 

zdradliwa fala. Łódź wykonała taneczny piruet, 

wszystko wokół zawirowało i rozstąpiła się otchłań. 

Usłyszeli przeraźliwy świst śruby napędowej, która 

znalazła się ponad wodą i młóciła na pusto powietrze. 

Przenikliwy jęk wiatru rozsadzał czaszki. Kuter 

wydawał się rozpadać w drzazgi. Garret zaklął 

przeraźliwie, wyłączając silnik. Potem łódź położyła 

się na burtę i ześliznęła po grzbiecie spienionej góry 

w przepaść. 

Siła uderzenia była jak przy upadku z trzeciego 

piętra na ziemię... ale niebo mieli dalej nad sobą. 

Tiffany i Garret usłyszeli trzask własnych kości, 

zdziwieni, że dalej żyją. Żaden normalny mały statek 

nie wytrzymałby tego. Ale „The Southern Cross", 

budowany na specjalne zamówienie, znosił kiedyś 

sztormy arktyczne. 

Pójdziemy wszyscy na dno, myślała Tiffany, nie 

mogąc złapać normalnego oddechu. 

Wtem powoli, majestatycznie, skrzypiąc i jęcząc, 

statek wyprostował się, ponad fontanną wody trys­

kającą z luków odpływowych wyłoniła się sterówka. 

Tiffany wstała odruchowo na równe nogi i przez 

dobrą chwilę błądziła wokoło nieprzytomnym wzro­

kiem, zdumiona, jak wiele ocalało. Tylko trochę 

zbitego szkła i złamany maszt radiowy. Garret, 

przeraźliwie blady, z rozciętym policzkiem, słaniał się 

z wyczerpania. Spod pokrywy luku wychylił głowę 

background image

136 

ROZBITKOWIE 

jeden z chłopców i na ich widok z westchnieniem ulgi 

schował się z powrotem. Tiffany, bez czucia w palcach, 

ledwie zdołała utrzymać linę, by zrobić kilka kroków 

do przodu. 

- Nic ci nie jest? - krzyknął rybak. 

- Wszystko w porządku. Znajdę coś na twoją ranę. 

- Są pilniejsze rzeczy niż moje rany! 

- To co mam robić? 

- Urwało nam skrzydło śruby. 

- Czym to grozi? 

- Jeżeli włączymy silnik, będzie z nas miazga. 

- A jak nie włączymy? 

- Fale rozbiją nas na miazgę. 

- Jeśli nie opatrzę ci tej rany, wykrwawisz się na 

śmierć jeszcze wcześniej. 

O ponurej przepowiedni Garreta nie chciała nawet 

myśleć. Nie będę robić dwóch rzeczy naraz, po­

stanowiła, wczołgując się pod pokład w poszukiwaniu 

apteczki. Uratowany żeglarz i chłopcy byli obici 

i posiniaczeni, ale kości mieli całe. 

Musiała użyć całego swojego talentu aktorskiego, 

żeby ich uspokoić i przekonać, że Garret panuje nad 

kutrem. Wróciła na górę z opatrunkami. 

- Strata czasu - burknął, ale pozwolił zatamować 

sobie krew. Patrzył jej potem długo w oczy, a ona 

uparcie nie odwracała wzroku, mając bolesne uczucie, 

że ten stary człowiek - tak jak Joel - widzi w nich 

tylko kolor, „prawdziwy szafir" jakichś innych oczu. 

- Czy radio jeszcze działa? - spytała przygnębiona. 

- Niestety. Antenę diabli wzięli. 

Opadła drżąca na ławkę, z poczuciem spełnionego 

obowiązku. Teraz mogła się bać. Garret wczepiony 

w koło sterowe lawirował pomiędzy rozhukanymi 

falami. Jesteśmy skazani na śmierć, myślała. Jednak 

ta nieuchronność, mimo że zdawała sobie sprawę 

z rozpaczliwej sytuacji, nie wydawała się dostatecznie 

background image

ROZBITKOWIE 

137 

realna. Być może Joel i Mary-Beth również nie wierzyli, 

że to się zdarzy naprawdę... Ku własnemu zdumieniu, 

Tiffany nie czuła przejmującego, fizycznego strachu. 

Wszystko było trochę odległe, abstrakcyjne, jak 

przeżycia w kinie. 

- Gdyby nie uszkodzone radio, wzywałbyś teraz 

pomocy, Garret? 

Nie spojrzał na nią. Bardzo wolno pokręcił głową. 

- Nie wiem. I raczej się nie dowiem. Mierzi mnie 

myśl, że miałbym narażać czyjeś życie. Dla ratowania 

swojego, nigdy. Ale teraz... nie wiem. 

Tiffany nie przestała o tym myśleć. Na pewno 

wolałby umrzeć, niż zachować się jak tamci „głupcy", 

dwadzieścia lat temu. Wtedy też radził wszystkim nie 

wypływać. Ale dzisiaj zawrócił, wbrew własnemu 

poczuciu odpowiedzialności. 

- Jest jeszcze cień szansy, że znajdzie nas straż 

przybrzeżna. Możesz się o to modlić, jeśli chcesz. Ale 

w takich warunkach radary są ślepe. 

Dawał jej odrobinę nadziei, jak jałmużnę, chociaż 

sam zwątpił zupełnie. Będzie trzymał ster do upadłego 

- stary człowiek przeciwko morzu, które było całym 

jego życiem... a stanie się grobem. Może nawet życzył 

sobie takiej śmierci. Czy myślał teraz o tamtym 

sztormie? 

- Żałuję, że cię nie posłuchałam. Ze względu na 

chłopców... To przeze mnie się zgodziłeś! Ale nie 

mogłam, Garret. 

- Przestań, wiem. Przez wszystkie te lata żałowałem, 

że nie wypłynąłem wtedy z nimi... czy zginąłbym, czy 

nie... nie mogłem sobie darować. To nie strach, tylko 

pycha mnie powstrzymywała. A trudno z tym żyć... 

rozpamiętywać... myśleć, co by było, gdyby... 

- Kim była dla ciebie Mary-Beth? Kim ona w ogóle 

była? 

- Moją wnuczką. 

background image

138 

ROZBITKOWIE 

Ledwie dosłyszała wyszeptaną odpowiedź. To jedno 

słowo było żalem, bólem nie ukojonym przez czas 

i miłością. Po chwilowym szoku, wszystko wydało jej 

się zrozumiałe i jeszcze straszniejsze. 

- Dlaczego jej nie zatrzymałeś i pozwoliłeś popłynąć 

z Joelem? Czy on jest winny jej śmierci? 

- Nie mogłem jej zatrzymać... spodziewała się 

dziecka... z nim. 

Tiffany zamarła. Wyglądała jak woskowa figura 

i nie zadałaby już żadnego pytania. Garret ciągnął 

dalej z własnej woli, jakby zdecydował się na solidną 

spowiedź, pierwszą i ostatnią, a ona była tylko 

przypadkową słuchaczką. 

- Dowiedziałem się o tym dopiero tamtego wie­

czoru, kiedy szalał sztorm. Byłem wściekły. Moja 

Mary-Beth, moje dziecko, miało szesnaście lat! Chcia­

łem go zabić. Ufałem mu, a on mnie zawiódł. Niech 

mi Bóg wybaczy... Groziłem jej. Byłem wściekły, bo 

go broniła, nawet nie żałowała tego, co zrobili. Nie 

mieściło mi się to wszystko w głowie. Świat wywrócił 

się do góry nogami. Zamknąłem ją w pokoju. Uciekła 

jakoś, a ja nie wiedziałem, że wyszła, że poszła do 

niego... nie wiedziałem, że jest na tej łodzi, aż było za 

późno. Stali w identycznych sztormiakach, mocno 

objęci. Zdjęła kapelusz i pomachała do mnie... z daleka. 

- Bardzo go kochała - wydusiła z siebie Tiffany, 

czując, że musi coś powiedzieć. 

- Miała szesnaście lat! Wychowywali się razem jak 

brat i siostra... a żyli jak mąż z żoną! 

- Właśnie dlatego byli sobie tacy bliscy - przeko­

nywała miękko. - Tym bardziej cierpiał Joel. Przecież 

nosiła jego dziecko. Nic dziwnego, że stał się taki 

gorzki, taki cyniczny. On do dzisiaj się z tego nie 

wygrzebał. Wiedziałeś o tym? I wątpię, czy kiedykol­

wiek mu się uda. 

Milczała przez chwilę, a potem spokojnie zapytała: 

background image

ROZBITKOWIE 

139 

- Czy nie możesz mu w końcu wybaczyć, Garret? 

Przecież serce musi ci podpowiadać, że Mary-Beth 

popłynęła z nim tamtej nocy, bo naprawdę chciała, 

bo tak wybrała. Ja też wybrałam dzisiaj nierozsądnie. 

Przylgnął do niej szklanym wzrokiem, pogrążony 

we wspomnieniach i starej rozpaczy. Deszcz zacinał 

w okna sterówki, wiatr zawodził jak chór potępieńców, 

ale Garret miał w oczach tamten sztorm i słyszał głos 

Mary-Beth. 

- Nie tylko na niego spadło przekleństwo - odezwał 

się po długiej chwili. - Gdyby mnie nie poniosło, nie 

uciekłaby do Joela. Nie byłoby jej tam, kiedy Reuben 

uparł się, że wyciągnie łódź. Musiałem z tym żyć 

przez wszystkie te lata... Ale Joel Faber dźwiga 

cięższą winę. I zawsze będzie! Nie powinien jej zabierać 

w taką noc. Przecież wiedział o dziecku... I to się 

nazywa miłość? 

- Może właśnie miłość absolutna, która daje z siebie 

wszystko i żąda pełnego oddania. W której liczy się 

tylko bycie razem, dzielenie każdego losu, na dobre 

i na złe! 

Tiffany łkała bezgłośnie na myśl, że ona nigdy nie 

zazna takiej miłości. Czy Joel będzie ją opłakiwał do 

końca życia, jak Mary-Beth? Znali się tak krótko... 

i nie było dziecka. 

- Gdybym była Mary-Beth - powiedziała z czarną 

rozpaczą w głosie - i wiedziała, tak jak ona, że Joel 

może nie wrócić, nic na świecie nie powstrzymałoby 

mnie od pójścia z nim. Nic ani nikt! 

Garret rzucił jej ostre spojrzenie, zobaczył łzy 

w oczach, i zagryzając wargi, odwrócił twarz w inną 

stronę. Próbowała nie myśleć o Joelu. Przywołała 

wszystkie szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa, 

z czasów, kiedy cała rodzina mieszkała razem, kiedy 

było jej tak dobrze. 

Nagle jeden z chłopców wydał dziki okrzyk. 

background image

140 

ROZBITKOWIE 

- Statek! Jakieś dwie mile od nas na północ! 

- Wygląda na straż przybrzeżną? - beznamiętnie 

zapytał Garret. 

- Nie. Jakiś wielki i biały. Jak „Liberty", jacht 

pana Fabera. Możemy puścić racę, panie McKeogh? 

Zerknął kątem oka na Tiffany. Serce biło jej 

nieprzytomnie, myślała tylko o tym, że Joel tam jest 

i wypatruje ich. 

- Wypuścić race! I przynieś wszystkie beczki z ropą. 

Wiesz już, co trzeba robić. Musimy być gotowi. 

Chłopak zniknął bez słowa. 

Garret spojrzał Tiffany prosto w oczy, ze smutkiem 

i odrobiną ironii jednocześnie. 

- A więc koło fortuny zrobiło pełny obrót! Trudno 

w to uwierzyć! Ale to po ciebie płynie pan Faber, 

prawda? 

- Mam nadzieję - wybuchnęła - że po mnie, a nie 

po wspomnienia. I przykro mi, jeżeli te słowa sprawiają 

ci ból. Zresztą nie wiem. Pewnie on sam nie wie. 

- Nieważne. Mary-Beth byłaby podobna do ciebie, 

gdyby żyła. Nie myśl, że to ujma... dla którejkolwiek 

z was. Dobrego serca nie trzeba się wstydzić. Może... 

może nie miałem racji potępiając go tak surowo. 

- Pogódź się z nim, Garret! Jeżeli lubisz mnie choć 

trochę, zrób to, błagam! 

- Jak będzie okazja. Jeśli Bóg da, zobaczymy. 

Dziesięć minut po wystrzeleniu ostatniej racy dojrzeli 

sylwetkę białego jachtu, która rosła w oczach. Nie 

było wątpliwości, że to „Liberty". Tym razem Tiffany 

była całkowicie pewna, że Joel nie miał zamiaru 

wrócić do Leisure Island bez niej. 

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY 

- Podszedł za blisko - warknął Garret. 

Wedle wszelkich zasad sztuki nawigacyjnej, „Liber­

ty" o dobre dwadzieścia metrów przekroczył minimalną 

odległość między statkami w czasie sztormu. 

- Na pewno wie, co robi. - Stanęła w obronie 

Joela, ale mając nawet niewielkie doświadczenie 

żeglarskie, łatwo sobie było wyobrazić, że pierwsza 

potężna fala porwie „The Southern Cross" w kierunku 

jachtu i oba roztrzaskają się na kawałki. 

- Dobrze wie, że zachowuje się jak ostatni głupiec. 

A ja domyślam się, skąd te nerwy. Rozum mu 

odebrało, Tiffany, bo chce cię wyciągnąć z tego 

morza jak najszybciej. 

- Jest nas pięcioro do wyciągnięcia! 

- Joel Faber przypłynął tylko po ciebie, moje 

dziecko. Ma dość powodów, żeby nie życzyć mi 

najlepiej. Ani ratować kogokolwiek z Haven Bay. 

Kiedy zginęła Mary-Beth, całą winę zrzuciliśmy na 

niego. Wszyscy. Nikt z nim nie rozmawiał, nie podał 

ręki, odwracaliśmy się plecami na jego widok. Nic 

dziwnego, że wyjechał. Chyba nigdy nam tego nie 

wybaczy. 

Tiffany nie próbowała zaprzeczać. Wiedziała, że 

Joel nie darował im tamtych dni. Nareszcie zrozumiała 

gwałtowność jego reakcji, kiedy broniła zażarcie całego 

miasteczka... Wstydziła się teraz swojej naiwności. 

- Dziabnijcie siekierą te beczki, w dwóch, trzech 

miejscach każdą, i wrzućcie je do morza - krzyknął 

do chłopców Garret. 

background image

142 

ROZBITKOWIE 

Tiffany została kategorycznie odsunięta od niebez­

piecznych zajęć. W głębi duszy zdawała sobie sprawę, 

że dwaj śmiertelni wrogowie równie gorąco pragną jej 

ocalenia. Zaczęła się zastanawiać, co naprawdę czuł 

Joel, kiedy wyprowadzał jacht na pełny sztorm. Jak 

bardzo mu na niej zależało? Czy przeplatała się 

w jego wyobraźni z Mary-Beth? Bała się, że na to 

dręczące pytanie nigdy nie dostanie odpowiedzi. 

Joel pragnął jej ciała. Nie ukrywał tego i nazywał 

„obsesją". Ale z taką czułością nie zaspokajał tylko 

zwykłego fizycznego pożądania... Może chciał przy­

wołać uczucie, które dawno temu żywił do Mary-Beth? 

Może znalazł w niej medium... klucz do własnego 

serca, uwięzionego w cynicznej skorupie? 

Powiedział, że tylko z nią mogłoby być inaczej. 

Chciała wiedzieć, czy było inaczej. Czy porównywał 

ją do tych wszystkich kobiet, które miał po ucieczce 

z Haven Bay. Czy widział w niej podobieństwo do 

Mary-Beth... i którą z nich wczoraj kochał? 

Potem zwątpiła, czy naprawdę warto to wiedzieć. 

Patrzyła, jak odpływa koło ratunkowe, do którego 

przywiązana była liną i wierzyła, że wszystko pójdzie 

dobrze. Garret dwa razy sprawdził zapięcia kamizelek 

ratunkowych. Nie pozostawało im nic innego, jak 

czekać, aż załoga „Liberty" wyłowi linę. 

- Mają ją, mają! - Jeden z chłopców wiwatował 

szczęśliwy. 

Stary szyper sprawdził wszystkie węzły i wydał 

ostatnią komendę na kutrze. Skoczyli z burty. Tiffany 

poczuła opór liny, zanim dotknęła powierzchni wody. 

Ktokolwiek ją ciągnął, miał siłę tura i nie tracił czasu. 

Mknęła przez oleiste fale, krztusząc się i prychając za 

każdym razem, kiedy wynurzała głowę dla złapania 

oddechu. Z włosami przylepionymi do twarzy nic nie 

widziała i nie próbowała niczego wypatrywać. Zacis­

kała po prostu zęby i ściskała kurczowo linę. Nagle, 

background image

ROZBITKOWIE 

143 

po jednym mocniejszym szarpnięciu, wpadła na 

drugiego człowieka. 

Otworzyła oczy i ujrzała twarz Joela. Bladą, napiętą, 

z rozpalonym wzrokiem. Mówił coś do siebie, ale nie 

usłyszała ani słowa. Chwycił ją pod pachy i uniósł 

nad sobą, używając swojego ciała jako poduszki 

asekuracyjnej - na wypadek zderzenia z burtą. Jakieś 

inne ręce wciągnęły ją na pokład. Zachary Lee! Utonęła 

na moment w jego niedźwiedzim uścisku, a potem 

zaopiekował się nią człowiek, którego nie znała. 

Następny był chłopiec. Kiedy spojrzała na jego 

umorusaną ciemnym olejem twarz, zdała sobie sprawę 

z własnego opłakanego stanu. Zauważyła na pokładzie 

operatora z kamerą, który filmował całą akcję. Dość 

ryzykowne zajęcie, pomyślała, ale ciekawe. Rozluź­

niona i wdzięczna losowi, przypomniała sobie raptem 

o Joelu i ogarnął ją dziki lęk. Nie widziała, żeby miał 

na sobie coś specjalnie chroniącego przed uderzeniami 

o burtę. 

Na pokładzie był już drugi chłopiec i żeglarz - zdrowi 

i cali. Brakowało tylko Garreta i Joela. Człowiek 

przy korbie jakby ustał, ktoś inny pospieszył mu 

z pomocą. Podbiegła do relingu zobaczyć, co się 

dzieje. Obaj byli wciągani jednocześnie. Młodszy 

podtrzymywał starszego i pomagał mu utrzymać 

równowagę. Tiffany myślała nie bez złości, że Garret 

odwoła swoje krzywdzące słowa i przyzna się w końcu 

do błędu. Joel ratował wszystkich, jak dwadzieścia lat 

temu. Nie przypłynął tylko dla niej, chociaż nie 

miałaby mu tego wcale za złe! Narażał się dla nich 

pięciorga, nie robiąc żadnego wyjątku. Pod tą twardą, 

gorzką skorupą kryło się więcej szlachetności, niż 

Garret i całe Haven Bay potrafiło sobie wyobrazić! 

Czuła to od początku, podobnie jak Alan, który 

uwielbiał „pana Fabera" bezgranicznie. 

Zrobiła krok w stronę Joela, który zaplątany w linę 

background image

144 

ROZBITKOWIE 

trzymał się poręczy i głęboko oddychał. Odwrócił się 

instynktownie, przyciągnął ją do siebie i schował całą 

w ramionach. Ściskał tak mocno, nic nie mówiąc, że 

czuła tylko kołysanie i bicie jego serca. 

- Pójdzie na dno! - krzyknął ktoś z załogi. 

Wszyscy patrzyli na „The Southern Cross", przechy­

lający się coraz bardziej na jedną stronę. Olbrzymia fala 

rozbiła się o burtę i obróciła go bokiem do wiatru. 

Chwiał się jeszcze przez chwilę w jakiś niesamowity, 

pijany sposób, a potem nagle morze jakby rozstąpiło się 

i otchłań połknęła statek. Następna fala przykryła 

grobową czeluść. Nie został po niej ślad. 

- Sześćdziesiąt lat mi służył - zachrypiał Garret 

z wysiłkiem, nie odrywając oczu od miejsca, które 

mogło być grobem pięciu osób. 

- Naprawdę przykro mi, Garret. Nie dało się 

uratować twojej łajby. 

- Powinna skończyć swój żywot dwadzieścia lat 

temu. 

W ulewnym deszczu dwaj wrogowie stali naprzeciw 

siebie, sczepieni wzrokiem, nie zważając na sztorm, 

innych ludzi, związani strasznymi wspomnieniami, 

które przeniosły ich w inny wymiar czasu. W oczach 

starego człowieka był bezdenna rozpacz, nie skrywana 

pod żadną maską. 

- Teraz wiem, że uratowałbyś ją, gdyby... Bóg 

pozwolił. 

- Ciągle myślałem... zastanawiałem się... czy nie 

zrobiłem jakiegoś błędu... czy była szansa... 

Garret przerwał mu z pasją. 

- Nie miałem racji przez wszystkie te lata, Joel. 

Gdybyś mógł ocalić Mary-Beth, żyłaby dzisiaj... Wiem 

już na pewno. Ty ją naprawdę kochałeś? 

- Tak. Nikogo więcej. Była dla mnie wszystkim... 

Nie chcieliśmy bez siebie żyć. Więc nie mogłem jej nie 

wziąć tamtej nocy! Była przerażona, strasznie przera-

background image

ROZBITKOWIE 

145 

żona, że zostanie sama. Chciała być ze mną. A ja 

musiałem się zgodzić. 

- To moja wina. - Garret zgarbił się przy tych 

słowach i skurczył jak stuletni starzec. - Wtedy 

nie rozumiałem. Pan Bóg tylko wie, jak mnie to 

dręczy. 

Joel pokręcił głowa. 

- Nie musiałeś przysyłać Tiffany, żeby mi przypo­

mnieć, Garret. Nigdy nie zapomniałem. Kiedy odeszła 

Mary-Beth, reszta umarła razem z nią. Lata prze­

pływały obok mnie, czas przeciekał przez palce i nic 

się naprawdę nie liczyło. 

- Ale teraz się liczy... - Zawiesił głos, zerkając ku 

Tiffany. - To, co się stało tamtej nocy... 

- Może stać się i dzisiaj. Chciałbym, żebyście zeszli 

na dół i odpoczęli od sztormu. A ja spróbuję wziąć 

kurs na Haven Bay. 

Zaprowadził ich do kabin załogi. Dostali po ciepłym 

kocu i filiżance gorącej kawy z naparstkiem brandy. 

Okrył Tiffany po samą szyję, musnął palcami jej usta. 

Ale sztorm nie ustawał. Joel wyszedł na pokład. 

Złorzeczył żywiołowi, ale wierzył święcie, że tym 

razem nie będzie ludzkich ofiar. Miał serce przepełnione 

nadzieją i wolą życia. Nigdy nie czuł się lepiej. 

Zjawił się Zachary. Przysiadł koło niej i objął 

mocno ramionami. Musiał uchwycić się jedną ręką 

krawędzi koi, żeby utrzymać równowagę. 

- Co mogę dla ciebie zrobić? Spełnię każdą za­

chciankę! 

- Poproszę tylko o dobrą szczotkę, szampon i wannę 

z gorącą wodą. Poza uczuciem nieświeżości i kilkoma 

zadrapaniami nic mi nie dolega. 

- A więc pora, żebym się odczepił od twojego 

kochanego. - Usiłował być zabawny, ale nie panował 

nad drżącym głosem. - On jest... - przełknął nerwowo 

ślinę - w porządku. 

background image

146 

ROZBITKOWIE 

TifFany rozumiała, że w ustach jej brata to najwyższa 

pochwała - prywatne pasowanie na człowieka godnego 

zaufania. 

- Też tak myślę. Jak on się dowiedział? 

- Byliśmy razem w studiu, kiedy zadzwonił Alan. 

Wszystko opowiedział: o rozbitku i że prawdopodobnie 

zmusiłaś Garreta do zmiany decyzji. Zbladł jak ściana. 

W jednej sekundzie kazał przygotować jacht i zwołał 

ochotników, po pięciu minutach pędziliśmy na przy­

stań. Nie wiem, skąd on wiedział, że masz kłopoty, 

siostro, ale wyglądał tak... i zachowywał się... czułem 

tylko, że lepiej z nim być. Chyba jakiś szósty zmysł 

mu zagrał. 

Tiffany nie podniosła głowy. 

- Nie. Wiele lat temu dziewczyna, którą kochał, 

zginęła w takim sztormie. 

- To mogłoby wiele tłumaczyć - ścisnął jej rękę 

z niedźwiedzią siłą - ale... powiem ci jedną rzecz, Tiff. 

Joel tym razem był całkiem bezinteresowny. Nie 

spodziewał się żadnych korzyści... tak jak i ja. 

- Nie nabierzesz mnie, draniu. - Mierzyli się 

roześmianym wzrokiem. - Jestem ci winna wywiad 

telewizyjny wart najwyraźniej niewielkiego ryzyka. 

No i ten facet z kamerą, kręcący „mrożącą krew 

w żyłach" akcję ratunkową. O to chodzi, braciszku? 

- No dobrze. Przyłapałaś mnie. Masz przed sobą 

faceta bez skrupułów, hienę telewizyjną, która żadnej 

pracy się nie boi. Bezwstydny, bezlitosny, nieczuły, 

idący po trupach, amen. 

Zachary zachłystywał się własnymi słowami, a Tif­

fany patrzyła na niego z rosnącym uwielbieniem. 

Gdybyż na świecie mogło być więcej takich Zacharych! 

- Hola, braciszku, zapomniałeś dodać jeszcze: 

marny tchórz. 

- Coś w tym rodzaju. - Uśmiechnął się promiennie. 

- Ale wróćmy do wywiadu. Możemy go zrobić teraz. 

background image

ROZBITKOWIE 

147 

W tym kocu, tak jak sobie siedzisz, albo trochę 

inaczej... Nieważne. 

- O nie! Spójrz na mnie tylko! Zwariowałeś? 

- Mnie się podobasz. W sam raz do sensacyjnego 

reportażu. Poza tym, szybciej zleciałby czas. 

Miał rację. Ludzie oderwaliby się od sztormu. 

- Myślę, że trzeba na to pójść. Ty będziesz zadawał 

pytania? 

- Chyba jakoś sobie poradzę. 

Tiffany zastanowiła się. Z jednej strony chciała, 

żeby Zachary miał na wieczór swój premierowy 

„gorący" program. Z drugiej, jeszcze bardziej chciała 

uciec z Joelem. 

- Właściwie to dobry pomysł. Kiedy wylądujemy 

w końcu w Haven Bay, Joel i ja będziemy razem. 

Sami. Bez ludzi i bez telewizji. 

- Tiff, ja tylko żartowałem. - Zmarszczył poważnie 

brwi. - To nie takie znów ważne. Nie wymagam od 

ciebie... 

- Ale możemy go zrobić. Jeśli chcesz mieć wywiad, 

będzie wywiad. 

Spojrzał na nią trochę drwiąco, ale z niekłamanym 

podziwem. 

- Widzę, że już zdecydowałaś, więc nie ma o czym 

mówić. 

Kilka chwil trwały przygotowania. Tiffany poprosiła 

charakteryzatorkę, żeby zmyła jej trochę twarz, ale 

Zachary kategorycznie odmówił. 

- Będziesz mówiła prawdę, tak? Więc to też jest 

jakaś prawda. 

Zachary nie zapomniał, jak się robi reportaże. 

Błyskotliwie przepytał ją o cały sztorm, nie zapomi­

nając o wczorajszej sprawie Pattersona. Tiffany nie 

miała wątpliwości, że tym razem nikt nie wyłączy 

telewizora w środku programu. Pogratulowała mu 

z pełnym zachwytem i odrobiną zazdrości. 

background image

148 

ROZBITKOWIE 

- To jak w szachach, Tiff... - Spochmurniał 

i wzruszył ramionami. - Po prostu figury na planszy, 

którymi trzeba poruszać w taki sposób, żeby osiągnąć 

jak największą korzyść. 

Zachary też żył z garbem przeszłości, pomyślała 

smutno, i nic już tego zmieni. 

A ona? Czy zawsze będzie się kojarzyła Joelowi 

z Mary-Beth? Czy to był jedyny powód jego „obsesji"? 

Pamiętała jednak, że działali na siebie narkotycznie 

od pierwszej chwili. W mroku nocy, na otwartym 

pokładzie, nie widział jeszcze szafirowych oczu. 

Najpierw chciał ją przekupić posadą, byle tylko zerwała 

kontakty z Haven Bay. Potem sam przyjechał po nią 

do znienawidzonego miejsca. Z pewnością była 

ważniejsza od wspomnień. 

Może nigdy nie pokocha jej tak ślepo jak Mary-Beth, 

ale na pewno mieli przed sobą przyszłość. Długie 

wspólne lata, dni i noce, choć kształtu tej przyszłości 

nie mogła odgadnąć. 

Ciągłe opadanie i kołysanie wydawało się nie mieć 

końca. Sztorm nie oszczędził nawet zatoki, ale kiedy 

minęli urwisko przylądka, nastrój pod pokładem stał 

się prawie radosny. Chłopcy, rozgadani i podnieceni, 

nie mogli się doczekać tej pięknej chwili, kiedy przygodę 

swojego życia opowiedzą rodzinie. 

Tiffany wiedziała, co czuje Garret. Podniosła się 

i z trudnością utrzymując równowagę, okutana w koc 

od stóp po szyję, pokuśtykała w jego stronę. Uśmiech­

nął się i zrobił koło siebie miejsce. 

- Prawie w domu, co? 

- Tak. Chciałam ci podziękować. 

- Nie trzeba. 

- Mogłeś nie ustąpić. 

- Tylu rzeczy żałuję, ale jest jedno pocieszenie! 

Mściwość starego głupca obróciła się przeciwko niemu 

i właściwie na dobre innym... Wystawiłem cię na 

background image

ROZBITKOWIE 

149 

przynętę, z nienawiścią w sercu, i do głowy by mi nie 

przyszło, że wypełnisz pustkę w jego życiu. Dziwna 

ironia losu, prawda? 

- Być może. Ludziom przydarza się mnóstwo 

dziwnych rzeczy, o których nawet nie śnili. 

- Trudno sobie na przykład wyobrazić Joela 

w twojej rodzinie. On nie zna tego uczucia. Miał 

tylko starego Reubena, który zachowywał się jak 

dozorca niewolników, a nie dziadek. 

- A jego rodzice... 

- Lepiej nie mówić. Matka była lekko zwariowana 

i niezbyt dobrze się prowadziła. Może na złość swojemu 

ojcu... W każdym razie urodziła Joela będąc panną 

i podrzuciła go Reubenowi. Uciekła z jakimś komi­

wojażerem. Joel był bardzo samotnym chłopakiem, 

nie kochanym przez nikogo... poza Mary-Beth. 

- Opowiedz mi o niej, błagam. 

Na wspomnienie o wnuczce stare, zmęczone oczy 

Garreta odzyskały blask. Nie musiała błagać. Chciał 

o niej mówić. 

- To dziecko było światłem mojego życia. Mieszkała 

z nami od urodzenia. Ciągle się śmiała i tryskała 

radością. Chyba ją trochę rozpieszczałem, ale nigdy 

nie zachowywała się jak rozpieszczona dziewczynka. 

Była dobra i kochana... 

Łzy ścisnęły nu gardło. Tiffany czuła się bezradna 

i nie wiedziała, co powiedzieć. 

- Przepraszam, Garret... 

- Tyle lat... a ona ciągle dla mnie żyje. 

- Dobre wspomnienia są błogosławieństwem życia, 

tak mi się wydaje, Garret. Powinniśmy je chronić za 

wszelką cenę. 

- Chciałbym, żeby Joel dał ci szczęście, na jakie 

zasługujesz... na jakie zasługiwała Mary-Beth. 

Tiffany miała nadzieję, że potrafi dać szczęście Joelowi. 

Po tym, co usłyszała... Wraz z Mary-Beth stracił wszystko. 

background image

150 

ROZBITKOWIE 

Jedyne uczucie, jedyna radość, sens życia - stały się 

wspomnieniem i tęsknotą. Przez długie dwadzieścia lat 

jego istnienie w realnym świecie przypominało błądzenie 

po omacku w ciemnym, pustym pokoju. 

Ucichł warkot silników. Jeden z marynarzy zszedł 

z hałasem pod pokład. 

- Za chwilę cumujemy! Tłum ludzi czeka na nas 

przy brzegu. Jeżeli ktoś chce już wyjść na górę, nie 

ma przeszkód, bardzo proszę - wołał radośnie, a potem 

zwrócił się do Tiffany i Zacharego. - Panno James, 

pan Faber zaprasza panią na pokład. Panie James, 

wóz telewizyjny zabierze pana z ekipą prosto do studia. 

Zachary Lee wniósł siostrę na rękach i zawiniętą 

w koc ofiarował Joelowi. 

- Oddaję do rąk własnych z nadzieją, że zajmiesz 

się tą małą najlepiej, jak potrafisz. 

- Tak jest - wydukał wzruszony. 

Zachary pocałował Tiffany w czoło na pożegnanie. 

- Uważaj na siebie i łap to szczęście. No i bez 

żadnych nowych kłopotów - przynajmniej chwilowo. 

Będę bardzo zajęty w najbliższym czasie. 

- Ja chyba też. Trzymam za ciebie kciuki. Masz 

udowodnić, że jesteś jeszcze lepszy, niż. mówiłam. 

Roześmiał się, tak jak lubiła, i odszedł. 

Na twarzy Tiffany zgasł beztroski uśmiech, kiedy 

spojrzała na Joela. Był trochę mniej ponury, ale 

napięcie całego popołudnia zrobiło swoje. 

- Nie podziękowałam ci jeszcze. 

Uniósł rękę i delikatnie, z namaszczeniem, odgarniał 

z policzka mokre kosmyki jej włosów. 

- Czy pojedziesz ze mną teraz, Tiffany? - Każde 

słowo wypowiedział oddzielnie, zdławionym z pod­

niecenia i strachu głosem. 

- Tak. Zrobię, co tylko zechcesz, Joel - od­

powiedziała nad wyraz spokojnie. - Kocham cię. 

Uwolniła z koca obie ręce, przyciągnęła jego głowę 

background image

ROZBITKOWIE 

151 

do swojej i zaczęła całować namiętnie, po raz pierwszy 

nie bojąc się niczego. Joel wahał się przez ułamek 

sekundy, a potem objął ją mocnymi ramionami 

i zatracili się oboje w szalonym pocałunku, spragnieni 

nieprzytomnie siebie i... lądu. 

Z pomostu rzuconego na molo dotarł przeraźliwie 

znajomy, piskliwy głos, który przywołał ich do 

rzeczywistości. 

- Mam cię nareszcie, Joel! - oświadczyła z triumfem 

Nerida Bellamy, a zgraja fotoreporterów oślepiła go 

fleszami. 

- Nie da się ukryć, masz mnie, kotku. - Joel 

otrząsnął się ze wstrętem, ale nie był ani zdziwiony, 

ani przejęty. 

- Teraz nie zaprzeczysz, że to miłosna historia. 

- Nie tylko nie zaprzeczę, ale zaspokoję twoją 

ciekawość. Mam zamiar poślubić pannę James, jak 

tylko zdołamy zebrać jej rodzinę - trzynaścioro 

rodzeństwa i szanownych rodziców. A teraz, jeśli 

wybaczysz, czeka na nas jedna z sióstr mojej narze­

czonej ze swoim synem. 

- Do tego czasu, jeszcze przed ślubem, opublikuję... 

- Opublikuj, co ci się żywnie podoba i idź do 

diabła. Zgadnij, co mnie to wszystko obchodzi! 

Objął Tiffany i przeciągnął ją sprawnie przez szpaler 

reporterów. Nie czuła wiatru ani deszczu, kiedy biegli 

wzdłuż nabrzeża, i nie widziała tłumu ludzi przy­

klejonych do kamiennego wału. 

Ojcowie uratowanych chłopców chcieli podziękować 

Joelowi. Odpowiadał chłodno, przeżywając prawdziwe 

katusze. Niczego nie pragnął mniej w tamtej chwili, 

niż wdzięczności i uznania od Haven Bay. Uciekł 

najszybciej jak tylko mógł, zasłaniając się mokrą 

i zziębniętą Tiffany. 

Na parkingu czekał na nich Payton, stojący pod 

parasolem obok czerwonego bentleya. 

background image

152 

ROZBITKOWIE 

- Miło jest widzieć panią z powrotem, panno James 

- rozpłynął się w szerokim uśmiechu. 

- Ale my nie możemy wsiąść do niego w tym 

stanie - zaprotestowała. - W środku będzie błoto! 

- Żadne zmartwienie, proszę pani, rozłożyłem na 

siedzeniach jakieś koce. 

- Spójrz lepiej za siebie - Joel zaczął uroczyście 

- na Haven Bay. Chłoń je. Wszystko, co teraz widzisz. 

Stare rybackie miasteczko. Zapisz to w pamięci na 

resztę swojego życia. 

Wiedziała bardzo dobrze, co chciał powiedzieć. 

Nigdy tu nie wrócą. Nawet gdyby zabliźniły się stare 

rany, nie zaznałby odrobiny radości w tym przeklętym 

dla niego miejscu. Przyjechał ją porwać i zatrzeć za 

sobą ślady. 

Ona kochała w Haven Bay każdy kamień, każdą 

uliczkę, zamaszystą linię zatoki, morze, i teraz wdychała 

to powietrze po raz ostatni. 

Nagle, jakby wydarzyło się coś strasznego, ugięła 

kolana i wydała przeraźliwy, nieartykułowany okrzyk 

bólu. 

- Co się stało, Tiffany? 

- Nie ma ich tam! Uciekły! O Boże! - płakała 

głośno, szlochając jak dziecko. - Przepowiedziałeś to. 

- Ale co się stało? 

- Wieloryby! Nasze wieloryby! Sztorm wypłoszył 

je z zatoki! 

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY 

Tak już było dobrze i bezpiecznie - porzucała 

Haven Bay z łezką w oku, ale bez wielkiego żalu... 

i nagle te wieloryby! Zapłakana Tiffany, wciśnięta 

w miękkie siedzenie bentleya, wpadła w popłoch. 

Musiała wyjechać z Joelem, bo od tego zależało ich 

szczęście. Ale co się stanie z miasteczkiem? Przyszłość 

Alana była związana z turystyką, a turyści przyjeżdżali 

tu dla wielorybów. Tylu ludzi namówiła do zainwes­

towania swojego czasu i pieniędzy... Wszystkim groziło 

bankructwo! 

Dlaczego ten sztorm nie poczekał? Za kilka lat, 

gdyby Haven Bay stanęło pewniej na nogi, przeżyłoby 

i stratę wielorybów. Z drugiej strony, to dzięki 

sztormowi ona zaczyna dzisiaj nowe życie... Ironia 

losu? Czy zawsze muszą być zwycięscy i pokonani? 

Szczęśliwcy i pokrzywdzeni? 

- Tiffany. 

Niechętnie odwróciła głowę, unikając jego wzroku. 

Chciała ukryć panikę i nowe rozterki. Kochała Joela 

ponad wszystko i zgodziła się nie oglądać za siebie. 

O Haven Bay nieli więcej nie rozmawiać. Zresztą... 

nie stało się nic, przed czym by jej nie ostrzegał! 

Dlaczego zawsze przeceniała swoje siły? Rozumowała 

jak pozbawiona wyobraźni nadgorliwa uczennica: im 

bardziej się przyłoży do pracy, tym wspanialsze będą 

efekty. Żałosne! 

Joel przyciągnął ją delikatnie do siebie i pogładził 

po policzku. 

- Głowa do góry. Wszystko będzie dobrze. Po-

background image

154 

ROZBITKOWIE 

wziąłem pewne kroki, nie pytając wielorybów o zdanie. 

Ale one wrócą. Za kilka dni, tygodni, może później, 

ale twoje Haven Bay przetrwa. I rozkwitnie. Obiecuję 

ci to. 

- Co masz na myśli, mówiąc o pewnych krokach? 

- W pierwszej chwili naprawdę nie rozumiała, a Joel 

uśmiechał się tak rozbrajająco, jakby czytał w jej 

myślach i jednym ruchem czarodziejskiej różdżki 

potrafił przywołać nieszczęsne wieloryby do zatoki... 

- Kiedy pociłaś się dla mnie w stacji, ustalałem 

kontrakt z radą prowincji na rozbudowę turystyczną 

Haven Bay. Plany są niemal zatwierdzone. Dlatego 

właśnie kazałem ci zapamiętać stary krajobraz. Za 

kilka miesięcy wszystko się tam zmieni nie do poznania. 

- Zrobiłeś to dla mnie? - Była wstrząśnięta i za­

wstydzona. Nie mogła uwierzyć w kolejny cud. 

- Niewielu takich jak ty odmieńców chodzi po 

świecie. Ludzi, którzy robią mnóstwo rzeczy dla 

innych i nie żądają w zamian nagrody ani uznania. 

Pragnę cię mieć na zawsze, Tiffany. Wiedziałem od 

początku, że zrobię wszystko, żeby cię zdobyć. 

Niespecjalnie mnie obchodziło, co będzie z moją 

stacją telewizyjną. Fakt, że chciałaś, żeby nam - nie 

tobie, ale nam - się udało, znaczył więcej niż jakiś 

sukces. Tylko Haven Bay stało pomiędzy nami. Bałem 

się, że jeśli twoje plany spalą na panewce, ono znowu 

obróci się przeciwko mnie, podzieli nas. A ludzie, 

których kochasz, rzeczywiście by ucierpieli. Nie tylko 

Alan czy twoja siostra, ale tyle młodzieży, która 

liczyła tu na jakąś przyszłość. 

- Więc zdecydowałeś się wziąć to na siebie mimo 

wszystko, wbrew własnym poglądom i... uczuciom? 

- Niezupełnie tak. Miałaś rację, że niesłusznie się 

uprzedziłem do zwykłego punktu na mapie... 

- Nie miałam - przerwała mu gorączkowo. - Nie 

miałam pojęcia, co tu się wydarzyło, co oni ci zrobili. 

background image

ROZBITKOWIE 

155 

Dopiero dzisiaj, kiedy myśleliśmy, że nie wrócimy, 

Garret mi wszystko opowiedział. 

W oczach Joela nie było śladu dawnego bólu ani 

zażenowania, tylko ogromne pragnienie i tęsknota do 

przyszłości. Tiffany rzuciła mu się na szyję, po raz 

pierwszy spokojna, bez lęku przed wspomnieniami 

i Mary-Beth. 

- A więc wyjdziesz za mnie? 

- Jeżeli będziesz bardzo nalegał. Zresztą musisz to 

zrobić, bo... Nerida Bellamy opublikuje nasze zdjęcia! 

Wybuchnął gromkim śmiechem. Tiffany zdała sobie 

nagle sprawę, że po raz pierwszy słyszy go śmiejącego 

się głośno i po raz pierwszy widzi niezmąconą radość 

w jego oczach. 

Rozmarzyła się. Chciała mieć wielką rodzinę. Dom 

pełen dzieci i gwaru. Wyrzuci z Leisure Island ochronę, 

zamieni fortecę w tętniącą życiem wyspę szczęścia. 

Spojrzała na Joela, czując na sobie jego wzrok. 

- Wszystko w porządku? 

- Tak, kochany. Nie spuszczasz ze mnie oka i ciągle 

się upewniasz, czy wszystko w porządku. 

- I tak będzie zawsze. Bez ciebie... 

- Ja też, Joel. Wierzysz w przeznaczenie? Od 

pierwszego wejrzenia czuliśmy, że nie ma od tego 

odwrotu. Teraz jestem pewna. Żadna siła nie może 

nas rozdzielić. 

- Tiffany... - Uwolnił wstrzymywany bezwiednie 

oddech. Bał się, że to sen. Nie dowierzał własnemu 

szczęściu, ale czytał tę miłość w jej oczach, głosie, 

w każdym słowie. 

- Pocałuj mnie, Joel - błagała. - Najmocniej jak 

potrafisz. Na szczęście. Żebyśmy tego nigdy nie 

zapomnieli. 

Nie słyszał deszczu zacinającego w szyby, wycia 

wiatru, nie widział, jak Payton poprawia wsteczne 

lusterko. Ona była całym światem. Zamiast sztormu. 

background image

156 

ROZBITKOWIE 

błogi spokój. Całował ją z miłością, której miało im 

nigdy nie zabraknąć. 

Najdłuższą podróż, myślał, zaczyna się od pierw­

szego kroku. A miał już za sobą długą drogę. 

Zrozumiał, jak bardzo się zmienił, ile nauczyła go 

Tiffany. Będzie podążał za nią do końca życia, 

wdzięczny losowi, że chciała z nim zostać. 

Warto było żyć. Wszystko miało sens. Zawsze 

będzie miało sens z Tiffany. 

background image

LOS bywa przewrotny. Spotkanie Tiffany z Joelem 

zostało ukartowane przez starego, pełnego 

nienawiści człowieka, który Chciał zniszczyć 

mężczyznę, będącego, jego zdaniem, winnym 

tragedii sprzed dwudziestu lat. Potęga miłości 

sprawiła, że nawet wrogowie zdołali odegnać upiory 

przeszłości.