Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym
DRZWI
ZAMKNIĘTE
Tadeusz Rittner
I. DRZWI ZAMKNIĘTE
Czekaliśmy. Ja, mój brat Lolo i Nina, mała
sierota. Bardzo było przyjemnie czekać tak w
ciemnym pokoju. Tylko okno było białe od śniegu.
A wuj Teodor czekał z nami.
Ze wszystkich dorosłych tylko wuj siedział
przy nas. Całkiem dobrowolnie. Przecież wolno mu
już było robić wszystko, co tylko chciał. Nieraz
otwierał zakazane drzwi i wchodził na pewien czas
do pokoju tajemnic. Ale w chwilę potem wracał
znowu do nas.
Trudno było powiedzieć, gdzie należał właś-
ciwie wuj Teodor. Wśród dorosłych wyglądał z
pewnością tak jak oni i zachowywał się poważnie,
ale nie wiadomo, jak go tam traktowano; może
go czasem zbesztali, jeżeli coś zbroił. Na pewno
nie był im bardzo potrzebny przy naradach z
Jezuskiem, ale kto wie, czy nie używali go do lże-
jszej roboty i do różnych małych sprawunków, na
które sami nie mieli czasu. Może pozwalali mu
niekiedy wbić gwoździk do ściany albo wejść na
drabinę, żeby zdjąć coś ciężkiego z góry, albo po-
biec na rynek, żeby kupić nici lub papieru u Mosz-
ka Zukerstangla.
Odgadywał doskonale wszystkie nasze ży-
czenia, ale wiedział też dobrze, czego baliśmy się
najwięcej.
Rozumiał,
że
czekamy
strasznie
niespokojnie i niecierpliwie, i cieszył się z tego.
Myślę, że głównie dlatego wchodził tak często do
zamkniętego pokoju, abyśmy mu zazdrościli i
jeszcze bardziej byli ciekawi. Ile razy stamtąd wró-
cił, patrzył się na nas surowo i marszczył czoło. Py-
tał: — O czym myśleliście w tej chwili?
A my odpowiadaliśmy prawdę. Nie baliśmy się
go nigdy. Bo chociaż prowadził z dziadkiem, z bab-
cią i ciocią Kasią albo z hrabianką Malwiną roz-
mowy, które dla nas były za trudne, to przecież
nie musieliśmy całować go w rękę, tak jak innych
starych ludzi. A zdarzało się nawet, że kradł cukier
z kredensu albo wskakiwał, tak jak Lolo, przez
okno do pokoju.
4/206
Dopóki był w dobrym humorze i nie myślał o
czym innym, mówił z nami całkiem serio o roz-
maitych podarunkach, istniejących na świecie.
Mogliśmy dostać wszystko, ale też nikt nie wiedzi-
ał na pewno, czy w ogóle coś dostaniemy.
Istniały zabawki, o których mówił z wielkim za-
pałem, ale były i inne, których wprost nie cierpi-
ał. Co do tych rzeczy musieliśmy zdać się całkiem
na jego zdanie, bo to i owo było nam wprawdzie
znane z opowiadania, ale nie wszystko mogliśmy
sobie wyobrazić.
Lolo oświadczył:
— Mam przeczucie i podejrzenie, że bardzo
zajmujący jest pajac. Ale nie wiem, czy pajac jest
duży, czy mały, i jakie sztuki umie właściwie robić.
Na to wuj Teodor zaczął opowiadać o pajacu.
Dowiedzieliśmy się, że jest wprawdzie maleńki,
ale ma twarz dorosłego człowieka, a więc wąsy,
brodę i wszystko inne. Co do wybornego zachowa-
nia się pajaca, o, to mógł pod tym względem
służyć nam i wszelkim innym dzikim bębnom za
przykład, co się zaś tyczy sztuk, o... Wuj Teodor
aż podskoczył z zachwytu i zaczął wyliczać całą
masą olśniewających cudów, które pajac czynił
z łatwością, pomimo że był z drzewa. Posiadał
między innymi pistolecik, z którego strzelał ba-
5/206
jecznie, i małe skrzypce, na których wygrywał cu-
downe melodie, a nawet konika, na którym jeździł
galopem po stole.
Wobec tego życzyliśmy sobie wszyscy troje
pajaca, koniecznie i jedynie pajaca. Ale wtedy wuj
stracił naraz cały swój gorący zapał.
— Nie radzę — powiedział. — Namyślcie się
jeszcze. Co się ma z pajaca? Umie trochę skakać,
to wszystko. Właściwie jest nudny i okropnie tr-
wały. Zepsują się najładniejsze wasze zabawki,
a on będzie zawsze zdrów i cały. Sprzykrzy się.
Możecie życzyć sobie pajaca, jeśli koniecznie
chcecie — mnie jest on niesympatyczny.
I natychmiast także nam stał się pajac
niesympatyczny.
A potem opowiadał wuj o grubych szarych
książkach, właściwie brzydkich, zwłaszcza dla
ludzi nie umiejących czytać, w których było jed-
nak mnóstwo obrazków, cały świat niejako, wszys-
tkie narody, miasta i zwierzęta. Potem przypom-
niały mu się obrazki, które można było wycinać i
nalepiać — rzecz ogromnie dogodna i przyjemna,
bo miało się naraz wielką ilość domów, ludzi,
drzew i okrętów, które stały prosto i ruszały się jak
żywe... Także skały i chmury.
6/206
— A z chmur — przerwałem wujowi — zacznie
padać śnieg albo wystrzelą pioruny... a przed jed-
ną skałą stanie naraz Ali Baba i zawoła: Sezamie,
otwórz się!
Tu jednak wuj stracił znów zapał i mruknął:
— Tak, tak... ale wy nie dostaniecie obrazków
do wycinania.
Na to zauważył Lolo:
— Wiem, że są takie czerwone, białe i
niebieskie klocki... i że tym można budować...
— Hm, hm... — mruczał wuj i marszczył czoło.
— Tak... i ja wiem — powiedziałem. — Takie
klocki mają Staś i Jadzia, ale że są głupi, więc nie
umieją się z nimi obchodzić... Szczęśliwi, jak im
się uda domek nie większy od pudełka zapałek.
Gdyby ich klocki były moje i gdybym miał tych
klocków dużo tysiąców tysięcy, to zbudowałbym
dużą prawdziwą kamienicę.
— Po co? — spytał wuj i jeszcze bardziej
zmarszczył czoło.
Zacząłem się śmiać z jego surowej twarzy.
— Jak to po co?... Przecież wiesz sam... żeby
tam siedzieć...
Lolo powiedział to samo.
7/206
Nina nie umiała jeszcze dobrze mówić, ale
siadła sobie na podłodze pod krzesłem, jak w bud-
ce, zamknęła oczy i śmiała się, żeby pokazać, jak
jej będzie dobrze.
Jednak wuj Teodor dalej był strasznie zdu-
miony, zły i oburzony.
— Co? — pytał — więc tego chcecie? Rzeczy-
wiście? Czy mam natychmiast udać się do
zamkniętego pokoju i tam zaraportować wszys-
tko?
Wstaliśmy wszyscy ze strachu.
— Nie, nie — prosiłem — może jeszcze trochę
poczekaj.
Wuj kręcił głową i wzdychał, jakby jeszcze nie
mógł ochłonąć z wielkiego zdumienia. Mruczał:
—Siedzieć
chcecie!?...
Naprawdę?
Cicho
siedzieć?... O, jakie to straszne — pomyślcie sa-
mi!... Za godzinę dostalibyście jakiejś okropnej
choroby z niecierpliwości!... A wam się zdaje, że
wytrzymacie to przez całe życie?... Tego nikt nie
zniesie, chyba tylko pajac, który jest z drzewa!
Łatwo wam siedzieć cierpliwie dzisiaj, w tej chwili,
bo wiecie, że później otworzą się drzwi do pokoju
tajemnic. Ale co byście powiedzieli, gdybyście
musieli siedzieć tu i czekać daremnie przez wiele
lat dniem i nocą!?...
8/206
— To niemożliwe — szepnął Lolo i zaśmiał się,
myśląc, że i wuj Teodor się roześmieje.
Ale wuj rzekł dziwnym głosem:
— Kto wie?... Kto wie?... Kto wie?... Spo-
jrzeliśmy po sobie i chcieliśmy się śmiać, ale
było nam jakoś trudno i zdaje mi się, że przez
chwilę mieliśmy wtedy jedno i to samo straszne
uczucie: jakby z dziwnego jakiegoś zagadkowego
powodu drzwi naprawdę nie miały się otworzyć —
ani dziś, ani jutro, ani w ogóle nigdy w tym życiu.
I ucieszyliśmy się bardzo, kiedy wuj Teodor za-
czął znowu mówić.
Opisywał nam cierpienia zbrodniarzy, którzy
za ciężkie swoje winy ciągle musieli siedzieć i
siedzieć... O tym, jak przeklinali miejsce swojej
niewoli i nienawidzili go z całej duszy; jak marzyli
o tym, żeby wyjść raz na ulicę albo poczuć choćby
przez sekundę zapach kwiatów.
— Dlaczego — zapytałem wuja — nie wolno im
wąchać kwiatów?
Wuj odpowiedział dopiero po chwili:
— Gdyby mieli cały ogród, tak piękny i wielki
jak park pana hrabiego, to ani nie widzieliby go,
ani nie czuli jego woni — bo żadne miejsce na
9/206
świecie nie sprawia ludziom radości, jeśli otoc-
zone jest dookoła grubym, wysokim murem.
Po czym wuj wpadł w wielki zapał i mówił o
ciężkich robotach przymusowych i o innych okrop-
nych karach, jakie musieli znosić biedni zbrod-
niarze.
Podczas tego weszła do naszego pokoju ciocia
Kasia, żeby poszukać czegoś w komodzie, i rzekła
do wuja:
— O karach dzisiaj się nie mówi.
Lecz nam podobały się właśnie najwięcej te
straszne rzeczy, a Lolo zapytał wuja Teodora:
— Jak długo muszą zbrodniarze ciężko pra-
cować? Kilka miesięcy? A może cały rok?
Na to wuj nachmurzył się bardzo i odrzekł
grubym głosem:
— Tysiąc lat.
Ciotka rozgniewała się na wuja:
— Cóż to za sens zawracać dzieciom głowy! W
taki dzień!...
Wtedy wuj roześmiał się głośno i zaczął
opowiadać o karach, które były niegdyś, w bardzo
dawnych czasach, a które nazywały się „tortury".
Tylko na to, żeby złościć ciotkę.
10/206
Ale kiedy ciotka wyszła i byliśmy sami, wuj
znowu się zmienił. Przypominam sobie, że tego
wieczoru zmieniał się ustawicznie.
Patrzał na nas z roztargnieniem, wstał i chodz-
ił po pokoju.
— Nieznośne to głupie czekanie — powtarzał
kilka razy. Otwierał wszystkie szuflady biurka,
szperał tam, buszował, wyciągał to i owo. Potem
spojrzał na zegarek i usiadł przy oknie, ale na
nas wcale nie zważał, tylko myślał, myślał i ciężko
wzdychał. W końcu zaczął wbijać małe ćwieczki do
deszczułki przy oknie.
— Czy tobie wolno to robić? — spytał się go
Lolo.
— Cicho bądź, ośle — odrzekł wuj i bił dalej
młotkiem.
Gwoździki wbite tworzyły coś w rodzaju dese-
nia czy figury. Spytałem:
— Co to jest?
Wuj odpowiedział po namyśle:
— Płatek śniegu...
Zrazu nie chcieliśmy mu wierzyć, ale potem
porównaliśmy gwiazdę z ćwieczków z gwiazdami,
które tańczyły za oknem w powietrzu, i uznaliśmy,
że naprawdę było duże podobieństwo:
11/206
A wuj zaczął nagle rozmawiać swobodnie o
płatkach śniegu, jakby nie był wcale wzdychał
przed chwilą.
— To zaklęci ludzie — tłumaczył nam — a
jeżeli przypatrzycie się bliżej tym człowieczkom,
zobaczycie, że się świecą.
— Tak, tak — zauważyliśmy natychmiast.
— Latają tu i tam w różne strony, a mają tyle
sprawunków, jak mrówki, pszczoły albo... babcia i
ciocia. Ach, nie, właściwie to są szpiegi. Tak, pa-
trzcie, jak chytrze zbliżają się ciągle do okna, bo
chciałyby zbadać, co wy robicie. A wszystko, co
zobaczą, opowiedzą Jezuskowi.
Nagle jednak sprzykrzyły się wujowi płatki
śniegu, wskazał na figurę na półce okna i oświad-
czył:
— To nie jest gwiazda, tylko litera...
Spuścił potem głowę, skrył twarz w dłoniach.
Tak siedział bardzo długo, milczący, nieruchomy.
Zachowanie jego wydawało nam się dziwne. Spo-
jrzeliśmy na siebie i zaśmialiśmy się głośno,
myśląc, że wuj „tylko udaje" i że naraz podskoczy
i głośno krzyknie, żeby nas przestraszyć.
— Wuju! — zawołałem — wstań prędko, bo już
zadzwonili. To naprawdę! Wstań, bo już drzwi ot-
warte.
12/206
Ale kłamstwo na nic się nie przydało.
Wuj siedział dalej ciągle tak samo. Posmut-
nieliśmy. Może dlatego, że wuj się tak za-
chowywał, jakby był sam w pokoju, i nie robił żad-
nych głupstw i żartów. Bez twarzy wyglądał bard-
zo poważnie. Plecy jego były szerokie, twarde i
surowe.
— Teraz mówi hrabianka Malwina — powiedzi-
ałem cichutko do Lola.
Wuj naraz wstał. Przetarł sobie oczy, jakby
właśnie zbudził się ze snu, spojrzał na mnie — i
spytał:
— Gdzie mówi hrabianka?
— W pokoju tajemnic.
Wuj nie odrzekł ani słowa, ale naraz jął biegać
po
pokoju,
a
potem
poszedł
do
kuchni.
Słyszeliśmy, jak mówił z Hanią. Coś jej nakazywał
czy też o coś pytał, całkiem cicho, jakby chodziło
o sekret.
Hania zaś odpowiedziała głośno:
— Przecież Franek pojechał bryczką na kolej
— żeby odebrać te paki, co panicz wie. Przecież
panicz nie może teraz i tak przed Wilią — jakże!...
dokąd panicz chce?...
— Nie krzycz tak, nie krzycz — upominał wuj.
13/206
I znowu coś do niej szeptał, coś jej przedstaw-
iał czy o coś się gniewał. Potem nagle wrócił do
nas — jakby nic. Zaczął bardzo wesoło:
— Ach tak, arka Noego to śliczna rzecz. Czy
nie mówiliśmy o niej przed chwilą?
— Nie — odezwałem się — co to jest?
— To jest taki okręt — mówił — okręt z czer-
wonym dachem. Da się otworzyć, jak pudełko. A w
środku są ludzie, sarny, konie, lwy, świnie, papu-
gi...
Wuj zaczął opowiadać o potopie. O wielkim
domu, który wybudował sobie Noe, bo mu Pan
Bóg pozwolił, żeby nie utonął wraz z swoją familią
i ze swoimi zwierzętami. Jak musieli w tej arce
siedzieć przez wiele miesięcy. (A na świecie
deszcz padał.) I że nie była to żadna dla nich
kara i wcale się nie nudzili. Bo dom poruszał się i
kołysał na falach. Taki to był dom. Nie na to, żeby
w nim mieszkać, tylko żeby czekać; tak jak i my
teraz siedzimy i czekamy. Bo Noe i krewni jego, i
zwierzęta — wszyscy dobrze wiedzieli, że kiedyś
wypogodzi się na świecie i drzwi arki się otworzą.
— A co się stało potem? — pytaliśmy wuja —
co było, jak otworzyły się drzwi arki?
— Teraz nie mam czasu —rzekł wuj niecierpli-
wie. Podszedł do biurka, zapaliłtam świecę (choć
14/206
światło w pokoju było zakazane) i powiedział, że
musi list pisać.
To pisanie trwało strasznie długo.
— Co się stało potem? — pytaliśmy. Ale wuj
nam nie odpowiadał.
Skończył list dopiero wtedy, jak Nina, biedna
sierota, zaczęła beczeć, i żeby ją uspokoić, począł
mówić o przeróżnych cudownie jasnych sukniach
hrabianki Malwiny.
— Mówię ci, Nino, że hrabianka ma sukienki
takie, jak mają lalki. A jeżeli będziesz bardzo
grzeczna, dostaniesz takie same dla swoich
córeczek.
Potem pobiegł znowu do kuchni.
— Haniu, czemu nie słuchasz? Zlituj że się,
dziewczyno.
Co dalej mówili, nie słyszałem.
Po chwili wuj wrócił, włożył list napisany do
koperty i zgasił świecę. Teraz było już całkiem
ciemno, a Nina rozpłakała się na nowo.
Wuj mówił:
— Cudowną zabawką jest także kolej żelazna.
Ale głos jego był strasznie smutny.
15/206
— Nie płacz — powiedział do biednej sieroty i
pocałował ją w głowę. Dziwniejsze było, że potem
pocałował także mnie i Lola.
— Co? Włożyłeś płaszcz? Dokąd idziesz? — py-
tał Lolo wuja.
— Przecież zaraz zadzwonią — przypomni-
ałem wujowi — nie możesz teraz wyjść z domu.
— Muszę — odpowiedział wuj — mam bardzo
ważny interes. Niedługo wrócę... Z pewnością...
Ale nie mówcie nic dziadkowi i babci... słyszycie?
Nikomu — pod żadnym warunkiem.
Obiecaliśmy, że nie powiemy... ale już wszys-
tko było zepsute, całe czekanie. Byłem bardzo zły
na wuja.
— A co będzie, jak otworzą drzwi do pokoju
tajemnic, a ciebie nie będzie?
Także i Lolo był zły.
Przez chwilę wuj nic nie mówił i myśleliśmy
już, że się opamiętał i sam przyszedł do przekona-
nia, że nie wypada w tak ważny wieczór wychodz-
ić na spacer.
Ale nie opamiętał się wcale.
Tylko powiedział cichutko:
— Z wszystkiego najładniejsze jest jednak
drzewko. Nie zapomnijcie o nim, jak będziecie się
16/206
bawić zabawkami, które dostaniecie. Bo drzewko
najważniejsze. A co do gwiazdy, która wisi na
wierzchołku, stanie się może cud — przy końcu.
Wtedy pomyślcie o mnie. A ty, Nino, nie becz.
Potem odszedł.
Kiedy go już nie było, zauważył Lolo, całkiem
tak samo jak ciocia Kasia, kiedy skarży się na wu-
ja:
— Naturalnie, o liście zapomniał. Strasznie
roztrzepany. Przecież mógł go wziąć ze sobą i
zanieść na pocztę.
Rzeczywiście, list leżał na stole.
Siedzieliśmy sami przy oknie, patrzyliśmy na
płatki śniegu i zdawało nam się, że widzimy, jak
jest coraz później i później.
— Z wujem jest zawsze tak — mówiłem — kto
wie, kiedy wróci?...
W tej chwili zadzwoniono. Bardzo, bardzo
głośno i radośnie. Drzwi zamknięte raptem się ot-
warły.
17/206
II. DRZEWO PŁONĄCE
Rzuciliśmy się w światło — a równocześnie
czułem, że zaraz ktoś nas będzie upominał:
„Powoli, powoli".
I zaraz potem zaczęła ciocia wołać:
— Powoli, dzieci, słyszycie?... Powoli!
A ja ujrzałem najpierw ognisty odblask w szy-
bach okien.
Dopiero potem zobaczyłem hrabiankę Mal-
winę, która stała w samym środku jasnego koła,
piękna i wystrojona, jak obca pani, która przyszła
na wizytę. Złocone orzechy i łańcuchy z pa-
pierowych kwiatów bardzo jej były do twarzy.
Lecz najbardziej zajmujące były różne białe
pakieciki na stole, dopóki nikt ich nie rozwinął i
nie wiedziało się, co w nich jest. Zdaje mi się, że
większa część tych pakietów jakoś wkrótce znikła,
tak jak we śnie gubią się różne przedmioty kosz-
towne. Na niektórych było moje imię, ale właści-
wie nigdy dobrze nie wiedziałem, co dostałem wt-
edy od Jezuska.
Kiedy nakręcaliśmy kolej żelazną, którą
Jezusek przeznaczył dla mnie i dla Lola razem,
przypomniałem sobie nagle wuja Teodora i w tej
samej chwili zaczęli wszyscy głośno o nim mówić.
— Nigdzie go nie ma.
— Dzieci, czy wuj Teodor był przy was?
— Zawsze ta sama historia.
Kolej żelazna gdzieś utknęła i ani rusz — a
wrzeszczała przy tym, jakby ją ktoś z całej siły
dusił. Lolo zauważył:
— Bo jest za dużo mebli w pokoju. Gdyby nie
to, mogłaby jechać aż do ściany.
— A gdyby nie było ścian — powiedziałem —
nie przestałaby nigdy w życiu pędzić.
Ciocia Kasia rzekła:
— Pewnie ojciec posłał go po coś.
Hania, która zjawiła się nagle w pokoju Jezus-
ka, opowiadała:
— Najpierw pytał o konie... Powiedziałam, że
Franek pojechał na kolej po paczki... A on na to:
„niech Hania pobiegnie do Żyda..." Powiedziałam:
„czy to ma sens, proszę panicza, żeby przed samą
Wilią..."
Szepnąłem do Lola:
19/206
— Myślę, że teraz musimy im koniecznie
pokazać ten płatek śniegu z gwoździków przy
oknie.
Lolo zapomniał jednak o wszystkim, co się dzi-
ało w drugim pokoju. Kopnął nogą kolej żelazną i
westchnął:
— Teraz znowu ścierwo stoi.
Obejrzałem się. Hrabianka Malwina była ślicz-
na i nie ruszała się, jak kobieta z gipsu, co stała
na piecu. I jak ta kobieta miała twarz białą i oczy
zamknięte. Także jej suknia była biała.
— Chodź ze mną — powiedziałem do niej —
ale tak, żeby nikt nie widział. Pokażę ci, co zrobił
wuj Teodor. Ale chodź sama, tylko my dwoje.
Schyliła się nade mną — uczułem, że pachni-
ała cudownie.
— Chcesz mi coś pokazać?
— Tak.
Zaprowadziłem ją do pokoju czekania.
Tymczasem ten pokój bardzo się zmienił.
Przedtem był ciemny i pełen ciekawości. Teraz
był uspokojony zupełnie, a nad stołem jadalnym
świeciła się wisząca lampa.
Ale deseń na deszczułce przy oknie jeszcze
był.
20/206
— Widzisz, to zrobił wuj Teodor. To jest płatek
śniegu. A właściwie litera.
Hrabianka Malwina popatrzyła. Doyłć długo.
Westchnęła.
— Tak — rzekła potem — to jest litera M.
Wyprostowała się, znowu westchnęła, pogłaskała
mię.
— ...To M.
Weszli także inni dorośli do pokoju i wszyscy
usiedli przy stole. Tego wieczoru było strasznie
dużo do jedzenia. Lolo wiedział zawsze z góry,
jaką potrawę podadzą, i pytał za każdym razem
Malwinę:
— Czy cieszysz się już z tego?
Ale ona nie uważała, lecz patrzała prosto
przed siebie, rzeczywiście jak lalka; a naraz
powiedziała:
— Teraz muszę już iść do domu.
Potem uśmiechnęła się, choć oczy jej były cią-
gle jakby przerażone.
— Prawda — przypomniała sobie babcia — w
pałacu czekają z pewnością na panią. Szkoda, że
nie ma Teodora, aby panią odprowadził.
— Pokazałem jej ćwieczki przy oknie — szep-
nąłem cicho do Lola.
21/206
Dziadzio, który był zawsze bardzo grzeczny,
rzekł z uśmiechem do Malwiny:
— Może ja mógłbym Teodora zastąpić? Ale
Malwina odpowiedziała:
— Przecież nie jestem już dzieckiem, panie
doktorze, a tych kilka kroków do domu mogą
doskonale przejść sama.
— Kiedy wypaplałeś o ćwieczkach — szeptał
do mnie Lolo — to za to ja pokażę im list, którego
wuj zapomniał na stole.
Chciałem i ja mówić o liście, lecz Lolo zatkał
mi usta serwetą, za co musiałem go zbić ze złości.
Ciocia i babcia zaczęły się na mnie gniewać,
a dziadek spytał grzecznie, ale z wielkim zdumie-
niem:
— Co widzę? Bijecie się?
Bądź co bądź Lolo ubiegł mnie i nagle zjawił
się z listem. Była to właściwie mała nędzna
karteczka i już myślałem, że Lolo się zblamował.
Zaledwie jednak ciotka zaczęła czytać kartkę,
krzyknęła tak, jakby ją coś sparzyło w rękę, a
potem zaczęli także inni pytać się i krzyczeć, a ja
nie wiedziałem, o co chodzi. Babcia upadła nagle
z krzesła i już zdawało mi się, że umarła, lecz dzi-
adek dał jej wody i natychmiast znowu odżyła.
22/206
Słyszałem, jak ciotka wołała niemiłym głosem
i z płaczem:
— Hrabianko, proszę — wszak to list do pani.
A dziadek zauważył cicho i uprzejmie:
— Adasiu i Lolu, byłoby najlepiej, gdybyście
się teraz poszli bawić.
Lolo pobiegł nie wiem po co do kuchni, a mnie
przyszło na myśl, że w tej chwili musi być najład-
niej w jasnym pokoju Jezuska, bo nie ma w nim
nikogo.
Ale zastałem tam Hanię, naszą służącą, i Ninę,
sierotkę. Siedziały razem na podłodze i spoglądały
do góry, na gwiazdę, która iskrzyła się na wierz-
chołku drzewka.
Oznajmiłem im:
— Z tą gwiazdą stanie się potem cud,
zobaczycie. Hania odezwała się:
— Drzewko jest z parku hrabiego.
Ot, głupia, nieoświecona. Ale ja nie złajałem
jej za to, tylko powiedziałem:
— Skąd się wzięło płonące drzewko, tego nikt
nie wie i wiedzieć nie może.
Wskazałem ręką na szyby okien, w których był
blask ognisty. Tłumaczyłem jej:
23/206
— To światło czerwone idzie głęboko — w noc.
Teraz nie ma tam już naszego ogrodu, tylko coś in-
nego — jakiś dziwny czerwony świat; kiedyś, jak
wyrosnę, pójdę tam w ten świat...
Hania odrzekła głosem markotnym:
— Dobrze. Tak jak wuj.
— Gdzie jest wuj Teodor? — spytałem. Ale ona
nie wiedziała.
Pokazała mi podarunki Niny; dwa drewniane
pudełka — to wszystko. Otworzyła je i ujrzałem
z
daleka
całą
masę
jakichś
drobniutkich
różnokolorowych rzeczy. Być może, że były
między nimi bardzo interesujące przedmioty — z
pewnością.
Rzekła:
— To szklane perełki i muszle morskie.
Ach, morskie, pomyślałem zaciekawiony. Mi-
ałem ochotę zbadać dokładnie wszystko, ale
wstrzymałem się. Nie wypadało interesować się
zanadto, bo to dostała sierotka, która nawet nie
umiała mówić.
Nadeszli Staś i Jadzia z matką, chudą aptekar-
zową, która powiedziała zaraz przy wejściu jakimś
śmiesznym głosikiem, specjalnym dla dzieci:
24/206
— Aj, aj, patrzcie, co za prześliczne drzewko.
Zjawiła się na przywitanie ciotka. Miała z płaczu
szkaradną twarz i oczy jak królik, ale że przyszli
goście, więc uśmiechała się wesoło; w race trzy-
mała nożyczki; pewnie chciała potraktować gości
czymś, co wisiało na drzewku. Powiedziałem do
niej cicho:
— Wszystko wolno, tylko nie dotykaj się
gwiazdy, bo z nią stanie się cud przy końcu.
Jadzia dostała książkę z obrazkami, które
można wycinać. Więc wziąłem ciotce nożyczki z
ręki i powiedziałem do Jadzi:
— Zaraz ci pokażę, jak to się robi.
Ale aptekarzowa zaczerwieniła się z irytacji,
wyrwała mi książkę z ręki i krzyknęła swym
zwykłym głosem:
— Zwariowałeś czy co!?
Antypatyczna osoba. Opamiętała się po chwili
i widać było, że się wstydzi swej złości. Zaczęła mi
się pochlebiać, pytać się, czy przypominam sobie
moje rodzinne miasto.
Nie wdawałem się z nią w długą rozmowę.
Wskazałem tylko na czerwony blask w oknach i
rzekłem:
— Tam wyglądało tak.
25/206
— Co? Gdzie? — pytała zdziwiona.
Jakby była całkiem ślepa. Musiałem jej długo
tłumaczyć i pokazywać — aż w końcu zobaczyła
czerwony świat w szybach. Nie rozumiała jednak,
co w tym było podobnego do miasta.
Wypytywała się:
— Myślisz zapewne o ulicach oświetlonych w
wieczór latarniami? Co?
Miała znowu głosik dla dzieci.
— Albo może o jakichś ogniach sztucznych,
które widziałeś w mieście? Bo chyba nie o wid-
owiskach w teatrze?
Tknęły mnie „widowiska". Zaintrygowały mię,
kiwnąłem naraz głową.
— Tak, właśnie — o teatrze.
Ale nie uwierzyła mi. Była zdania, że dzieci w
moim wieku nie wiedzą jeszcze, co to teatr.
Mnie się jednak zdawało, że wiem. Byłem tak
pewny swego, że o mało nie przysiągłem. A w
każdym razie byłem bardzo zły na aptekarzową.
W tej chwili kazała mi ciotka pójść do kuchni i
zawołać Lola.
Franciszek wrócił już z kolei: siedział w kuchni i
huśtał na kolanach Ninę, sierotkę. Hania dolewała
mu wódki. A Lolo był przy nich.
26/206
— Opowiadaj dalej — prosił Lolo Franciszka.
Dowiadywałem się:
— Co on wam opowiada?
— Idź sobie — napadł mię Lolo — idź do dzieci
z apteki.
Na to przypomniałem sobie, po co mię posłali
do kuchni.
— Lolu, masz zaraz pójść do pokoju Jezuska.
Ciotka kazała.
Lolo nie miał ochoty, więc powiedział prędko:
— Franciszek opowiada o czarownicach.
Zostanę tylko minutę, aż on skończy. Tobie także
wolno posłuchać.
— O jakich czarownicach? — zapytałem i
siadłem także na ławce.
Lolo tłumaczył prędko.
— Są rozmaite. Są stare i młode. Franciszek
sam widział. Są takie, które umieją jeździć na mio-
tle jak na koniu.
Hania przerwała:
— Idźcie obaj do pokoju, kiedy ciotka kazała.
Powiedziałem:
27/206
— Mnie męczyła już nieraz w nocy stara
czarownica. Patrzyła na mnie i łaskotała mię — z
daleka. Ale to mi się tylko śniło.
Wszyscy śmieli się, a Lolo zauważył:
— To głupie. To nie ma sensu.
Nie zważałem na niego. Mówiłem spokojnie,
jak o najzwyklejszych rzeczach:
— Znam tylko tę starą. Młodych jeszcze nigdy
dotąd nie spotkałem.
— Spotkasz je później — zapewniał Franciszek
— dadzą ci się kiedyś we znaki, jak wyrośniesz.
Przy tym spojrzał spode łba na Hanię. A Hania
dała mu szturchańca. I znowu się śmieli.
— Dosyć tego — rzekła Hania i otarła sobie
oczy fartuszkiem — teraz marsz do pokoju, do
ciotki.
— Naturalnie — mówił Lolo, wściekły na mnie
— tyś wszystkiemu winien. Dlaczego nie zostałeś
przy dzieciach z apteki?
— Idźcie, idźcie — dogadywał nam Franciszek.
I śpiewał dla Niny:
Jedzie, jedzie pan, pan, Na koniku sam, sam.
— A gdzież jest to, coś mi obiecał? — upomi-
nał się Lolo — miała być niespodzianka. Nie pójdę
28/206
do pokoju tak długo, aż Franciszek pokaże to, co
przyrzekł.
— Później — odpowiadał Franciszek. I śpiewał:
A za panem hop, hop Jedzie chłop.
— Dlaczego później? — pytał Lolo — czy nie
może być zaraz?
— Nie — odrzekł Franciszek — bo jeszcze nie
gotowe. Jezusek nie ukończył jeszcze mojej
niespodzianki. Jak skończy, to was zawołam.
Lolo pokazał dzieciom z apteki kolej żelazną,
która właściwie nie była ani jego, ani moją, tylko
naszą wspólną, a kiedy ją nakręcił, pobiegła
znowu prędko i gładko aż do kanapy i tam już
tylko warczała, bo dalej jechać nie mogła. Pokazał
im także małą czarodziejską figurkę, którą dostał
tylko dla siebie, a której zrazu wcale nie lubił,
bo myślał, że to pajac. Ale to był człowiek, który
sam wstaje, jak się go zwali na ziemię. Nigdy
nie był słaby, smutny albo zmęczony. Nazywał się
„Comizrobisz".
Ale ciotka zaczęła gasić świeczki na drzewku.
Prosiłem, żeby tego nie robiła.
— Przecież to jeszcze nie koniec — perswad-
owałem jej — przecież nie stał się cud z gwiazdą,
co jest na samej górze...
29/206
— Jaki cud? — spytała ciotka i spojrzała swymi
spłakanymi oczami na dziadka.
— Nie wiem, o co chodzi — oświadczył dzi-
adek spokojnie i grzecznie.
— Ale wuj Teodor wie — zawołałem — wie z
pewnością. Przepowiadał nam.
Ciotka i dziadek naradzali się chwilę po fran-
cusku. Było mi bardzo nieprzyjemnie, że nic nie
rozumiałem. Strasznie mię to wszystko żenowało.
W
dodatku
aptekarzowa
zauważyła
swoim
przykrym głosem:
— Bez kochanego wujaszka nie stanie się
pewnie żaden z tych cudów, których oczekują
biedne drogie dziatki.
— Nie wiem rzeczywiście — powtórzył dzi-
adek. Chrząknął i dodał z uprzejmym uśmiechem:
— Bardzo mi żal, ale... mnie Teodor nic nie
mówił.
Po pewnym czasie znikły blaski czerwone w
oknach, a w pokoju Jezuska nie świeciło się, już
nic, tylko — zwykła lampa. Wyglądała bardzo
nędznie i śmierdziała naftą.
Kolej żelazna biegała mimo wszystko tu i tam,
zwariowana i zirytowana, a Lolo i dzieci aptekar-
30/206
zowej dzwonili, gwizdali i krzyczeli: „Proszą wsi-
adać".
„Nie będzie z tej kolei dużo pociechy —
myślałem rozczarowany. — Jutro będzie tak samo
biegała jak dzisiaj, no i cóż dalej?... Czy warto
jeszcze ją nakręcać?... Właściwie po co?"
— Kiedy Adaś jest między innymi dziećmi —
mówiła aptekarzowa do ciotki — stoi zawsze za-
myślony i patrzy w sufit.
Lolo krzyknął do mnie:
— Weźże tę chorągiewkę do ręki i machaj nią
tak! Przecież jesteś budnik.
Ale nie mogłem. Bo teraz musiałem już stać
zamyślony i patrzyć w sufit.
Wzięła mię pasja. Tak że o mało się nie
rozbeczałem. Przyszło mi na myśl:
„Aptekarzowa jest naftowa lampa. A hrabian-
ka Malwina to... drzewo płonące".
I uczułem jakiś dziwny dreszcz w całym ciele i
powiedziałem sobie z dumą:
— Oto ja, Adaś, stoję z daleka od innych i
myślę tęsknie o hrabiance Malwinie. Tak, stoję tu
jak mężczyzna i tęsknię.
Potem poszedłem cichaczem do pokoju czeka-
nia, ale i tam nie znalazłem hrabianki Malwiny.
31/206
Było tam tylko trochę jej zapachu. Albo zapachu
jej sukni, podobnej do sukni lalki.
Weszła Hania. Spytała:
— Co ty tu robisz?
Chciałem odpowiedzieć, że tęsknię. Ale zami-
ast tego powiedziałem:
— Czekam na niespodziankę, którą nam
obiecał Franciszek. Kiedyż to będzie?
— Przecież już jest — rzekła Hania. Otworzyła
okno i wskazała ręką na jakąś białą postać.
— Tam. Widzisz? Ale już jest za późno. Jutro ra-
no będziecie go mogli oglądać.
— Kogo!? — spytałem z nagłym lękiem. —
Kto tam stoi przed gankiem? Co to za duży, stary
człowiek?
Roześmiała się i zamknęła okno.
— Oj, głupi, głupi!... Czy nie widziałeś dotąd
nigdy bałwana ze śniegu?
— Nie — odrzekłem cicho.
I zacząłem się namyślać nad tym, co to mogą
być za osobliwe stworzenia.
— Zobaczysz go jutro — uspokajała mię Hania
— nie ucieknie w nocy. — Zaczęła składać obrus,
który był na stole, chować srebro do kredensu.
32/206
Mówiła:
— Wszyscy mają prezenty, tylko biedny wuj
nic nie dostał.
— Dlaczego mówisz, że wuj biedny?
— No tak. Hrabianka dała mu kosza.
— Kosza? — zdziwiłem się — a co w nim było?
— Co było w koszu? Zaśmiała się.
— Nic.
— Ach tak. Dlatego.
Odeszła śmiejąc się. Słyszałem, jak w sypialni
płakała babka. A tu, gdzie czekaliśmy z wujem
wiele godzin, było teraz strasznie smutno. Może
dlatego, że drzwi prowadzące do zakazanego
pokoju otwarte były na oścież i nie miało się już
nic, na co trzeba czekać.
Tylko na dworze wszystko było jasne, a płatki
śniegu, małe szpiegi, leciały jak przedtem w górę,
na dół i w różne strony, jakby musiały dalej robić
różne sprawunki, pędzić na zwiady i meldować.
Chociaż płonące drzewo dawno już zgasło, a
każdy dostał to, co miał dostać.
33/206
III. KOLEJ ŻELAZNA
Świeczki na drzewku zostały, ale później nie
było już nigdy takiej jasności jak pierwszego wiec-
zoru. Ale i później drzewko dość było zajmujące.
Jak długo żyło, w całym domu pachniało prezen-
tami. My i Hassan, nasz pies, myśleliśmy o nim
co dzień raniutko i zaraz biegliśmy do niego. I
mieliśmy je przez dużo dni. Kiedy wybieraliśmy się
z ciotką w naszą długą podróż, drzewko na pewno
jeszcze żyło i pachniało.
A pojechaliśmy w podróż naszą własną koleją.
Tą samą, którą dostaliśmy na gwiazdkę. Trud-
no w to uwierzyć, bo z początku kolej nasza była
taka mała jak żmija. Ale przypominam sobie
doskonale, jak wsiadaliśmy do wagonu, i wiem, że
to ta, a nie inna kolej. Mógłbym ją i dzisiaj dokład-
nie opisać.
Na Boże Narodzenie wszyscy byli smutni,
tylko my nie. Babka i ciocia Kasia płakały przez
cały czas, bo nadeszła wiadomość z jakiegoś mi-
asta, że wuj zabił się tam przypadkiem. A
pewnego dnia ciotka zasłabła tak, że nie mogła
już dalej płakać.
Leżała cichutko w łóżku i nie mówiła do nikogo
słowa. Dopiero później, jak zrobiło się jej lepiej, za-
częła kłócić się z babką. Bo wszyscy chcieli, żeby
wyjechała za granicą i ratowała swoje zdrowie, a
ona nie miała na to żadnej ochoty.
Babka namawiała ją długo, ale daremnie.
W końcu przyszło dziadkowi coś dobrego na
myśl. Zdaje mi się przynajmniej, że to dziadek mi-
ał ten mądry pomysł. Wyjątkowo tym razem mu
się udało. Był wprawdzie lekarzem, ale jak za-
chorował ktoś w domu, wołało się zawsze innego
doktora. A choć i poza tym nikt w domu nie prosił
go o radę, to może jednak czasem działo się tak,
jak on zadecydował. Niejako z braku kogoś mę-
drszego. Tak jak się w ostatecznym razie pyta kart
albo ciągnie węzełki.
I zdaje się, że dziadek zaproponował:
— Jeżeli Kasi za smutno jechać samej, to niech
weźmie ze sobą Adasia i Lola.
Potem wszyscy na kilka godzin zamilkli, tak
jakby dziadek nic nie był powiedział. Ale zaczęto
namyślać się nad jego radą, ciotka leżąc i kaszląc,
babka szyjąc; dziadek chodził tam i sam paląc fa-
jkę. Aż naraz rzecz była postanowiona.
35/206
Zdaje się, że ta tak było. Ale może było i in-
aczej. Bo wielu bardzo ważnych zdarzeń z owych
czasów zupełnie zapomniałem.
Wiem tylko tyle, że raz (zdaje mi się wiec-
zorem) ktoś nam powiedział:
— Pojedziecie z ciocią Kasią do ciepłych kra-
jów.
Tak, słowa „do ciepłych krajów" przypominam
sobie dokładnie. Zrozumieliśmy je natychmiast i
używaliśmy ich potem sami, zawsze, nawet w
myślach, albo kiedy zapowiedziana podróż śniła
się nam w nocy.
Używała ich także Hania, która z pewnością
okropnie nam zazdrościła.
— Jesteście jeszcze zanadto mali i głupi —
mawiała Hania — żebyście mogli korzystać z
ciepłych krajów tak jak się należy.
Ale naszym zdaniem byliśmy właśnie w wieku
najodpowiedniejszym do tego rodzaju krajów.
Aptekarz, który podróżował już był po Afryce i
widział kilka wulkanów, miał teraz dosyć do gada-
nia, kiedy przyszedł do nas w niedzielę ze swoją
żoną. Obecnie nie mówił już o niczym innym, jak
tylko o palmach kokosowych i o dzikich zwierzę-
tach.
36/206
Aptekarzowa zauważyła:
— Ale panna Kasia jedzie tylko do San Remo.
Przy tym uśmiechnęła się pogardliwie, żeby nam
zepsuć całą przyjemność. Nie miała wyobrażenia
o ciepłych krajach. Naturalnie, lampa naftowa. I
znowu bardzo tęskniłem do hrabianki Malwiny.
Byłbym
jej
doskonale
wytłumaczył,
na
co
czekamy. Ale Malwina od dawna już do nas nie
przychodziła.
Tak, czekaliśmy znowu, jak wtedy, na Wilię.
Aptekarz wskazał raz na palmę, która rosła w
dużym wazonie przy oknie, i powiedział:
— W ciepłych krajach zobaczycie to na ulicy i
w ogrodach.
Dowiadywaliśmy się:
— Co jeszcze pochodzi stamtąd?
A on wziął pomarańczę z koszyka, który stał
na stole.
— To.
I począł chodzić po wszystkich pokojach,
wskazywać na różne przedmioty:
— To... to.
Dostały się w jego ręce także dwa pudełka
drewniane, które Nina dostała od Jezuska. Ot-
worzył je... wyjął całą garść różnokolorowych pereł
37/206
szklanych i muszli morskich i sypał je z góry, co
wyglądało jak wodospad z świecących się drogich
kamieni, i mówił:
— To.
W końcu zbił lichtarz w pokoju Jezuska, tak
że ciotka trochę się złościła. Ale ja począłem
wyobrażać sobie ciepłe kraje coraz to lepiej i lep-
iej. We śnie nigdy nie widziałem ciepłych krajów,
ale i śpiąc czułem bezustannie, że mam tam po-
jechać, i mówiłem do starej czarownicy bez oczu,
nosa i włosów, która goniła za mną prawie co nocy
przez ciemne wąziutkie ulice:
— Proszę cię, jeżeli chcesz załaskotać mnie na
śmierć, to owszem — ale nie teraz. Kiedyś, tylko
nie przed podróżą. Jak wrócę do tego domu, to
możesz mnie pożreć, ale dopiero wtedy.
Była w tym wielka chytrość z mojej strony.
Bo wiedziałem bardzo dobrze, że z ciepłych kra-
jów nie wrócę już do dziadka i babki, ale dadzą
mię potem do zakładu, w którym będę musiał
się uczyć. I myślałem sobie, że nim będę kiedyś
znowu w Kuszynie, minie strasznie dużo czasu.
Ale Hassan miał już jakieś przeczucie, że
jedziemy w podróż. Wiedział przyszłość. Nie
troszczył się już ani o dziadka, ani o babkę, bo
mieli zostać w domu. Za to bezustannie śledził i
38/206
pilnował mnie, Lola i ciotki. Patrzał na nas pode-
jrzliwie i ciągle chodził za nami. I nieraz
wyobrażałem sobie wtedy, że jak nadejdzie chwila
pożegnania, to Hassan zemdleje, jak człowiek.
O ile sobie przypominam, Hassan przy
naszym odjeździe szczekał. Ilekroć myślę teraz o
tej chwili, widzę wszystko jak zamglone. Bardzo
to zrozumiałe, bo kolej żelazna odjechała z pokoju
Jezuska, w którym znajdowała się przedtem, a
para lokomotywy była z pewnością tak gęsta, że
zaledwie można było rozróżnić żółte fotele, wielkie
zwierciadło i obraz „Rendez-vous", który wisiał na
ścianie.
Dziadek, który siedział przy piecu trzymając
fajką w ręku, wołał:
— Tragarz! tragarz!
A tragarz biegł obładowany pakunkami, po
grubym ciemnopąsowym dywanie. Przez ciężkie
gałązki drzewka, poobwieszane piernikami, widzi-
ało się czerwoną chorągiewkę, którą ruszał
człowiek podobny do Franciszka.
— Jazda! — krzyczał Franciszek.
Hassan, który wyskoczył na mały stolik maho-
niowy pod lustrem, szczekał wściekle i żałośnie.
Przy tym słychać było świst przeraźliwy.
39/206
Poruszaliśmy się w kierunku wielkich okien,
wychodzących na ogród (tych samych, w których
na Wilię były czerwone blaski).
— Hassan, bądź cicho! — krzyczała Hania
płaczliwie i powiewała chusteczką.
A w chwilę potem ujrzałem już Ninę sierotkę i
Hassana, i dziadka, i babkę, i cały pokój daleko za
nami.
Jechaliśmy. Widzieliśmy księżyc, gwiazdy i
śnieg. Widzieliśmy po prawej stronie Kuszyn, mi-
asteczko maleńkie jak wieś (jak mówił wuj
Teodor), a po lewej biały pałac, otoczony ciemnym
parkiem, gdzie mieszkała hrabianka Malwina,
która miała takie śliczne suknie jak lalka. I oglą-
daliśmy się poza siebie, a gdzieś w tyle, bardzo
nisko, świecił się jeszcze bardzo słabo i smutnie
pokój Jezuska i bieliły się jeszcze i ruszały drobni-
utkie chusteczki babki, Hani i innych, którzy po-
zostali w domu.
Mam dziś takie uczucie, jakby nasza kolej
stała się dopiero podczas jazdy tak wielką jak inne
koleje.
W każdym
razie
przekonaliśmy
się
niebawem, że siedzimy w wagonie dla dorosłych
ludzi, a ciotka czytała gazetę, leżąc wygodnie,
jak w domu. I naliczyliśmy cztery okna, niewiele
mniejsze od tych, które były w pokoju czekania
40/206
w Kuszynie, ale jedno z nich wydawało nam się
szczególnie interesujące i każdy chciał je mieć
wyłącznie dla siebie. Powstała nawet walka
między mną a Lolem, choć biliśmy się cicho, żeby
nie przeszkadzać ciotce.
— Przecież masz dość innych okien — przed-
kładałem Lolowi.
— Tak, ale wiesz sam, że to okno jest najład-
niejsze — odpowiedział Lolo.
Rzeczywiście,
wiedzieliśmy
to
obaj.
Ale
dlaczego było najładniejsze, dziś już nie wiem. Bo
właściwie wszędzie była noc i po każdej stronie
ciemno. Nie widziało się już dawno żadnej okolicy.
Zauważyła to i ciotka.
Ale Lolo odrzekł:
— Co mi tam okolica! My nie dlatego.
Nie, kłóciliśmy się w ogóle — o kolej żelazną.
Bo obaj byliśmy zakochani w niej po uszy, choć
znaliśmy ją dopiero od niedawna tak dużą, im-
ponującą, jak była teraz. I obydwaj byliśmy o nią
strasznie zazdrośni.
— Ona tak pachnie — zauważyłem, kiedy
przestaliśmy się bić.
— Właśnie — zgodził się Lolo. I dodał:
— Pachnie fiołkami.
41/206
— A słyszysz, jak przy tym gra?
— Tak, coś gra... Ale nie wiadomo co. Po chwili
powiedziałem:
— Pamiętasz, jak raz pękł czerwony balonik
gazowy, który dostaliśmy od aptekarza? Miał taką
cieniutką skórkę. Zupełnie tak samo pachnie kolej
żelazna.
— Nie — odparł Lolo — ona pachnie tak, jak
czarna sofa ceratowa, która stoi u dziadzia, w
pokoju przyjęć.
Usiłowaliśmy naśladować muzykę kolei że-
laznej, ale każdy z nas śpiewał coś innego, a po
chwili zaczęliśmy się z tego powodu znowu trochę
kłócić. Kolej zaczęła jechać ostrożniej, prawie
powoli i przy tym coraz dobitniej wygrywała każdy
ton swojej muzyki, tak jak dzieci uczą się czytać. I
naraz ujrzeliśmy przecież jakąś okolicę przez okno
— mimo czarną noc. Okolicę pełną cudownych
błyszczących barw. Ogarnął mię wielki zachwyt,
bo to było prawie to samo, co wtedy w pokoju
Jezuska, kiedy widziałem czerwoną jasność w ok-
nach.
— To miasto! — krzyknąłem do ciotki — to z
pewnością miasto!
Podniosła się powoli, spojrzała przez okno i
rzekła spokojnie:
42/206
— To jakaś mniejsza stacja.
Ale to była okolica czarodziejska. Ruszały się
w niej ciągle tłumy jakichś wężów. Rozmaite koleje
żelazne, całe albo tylko ich głowy, albo ogony —
pędziły tu i tam, szumiąc, sycząc i gwiżdżąc. A
w górze unosiły się kolorowe światła; w powietrzu
było dużo tajemniczych znaków. A wszystko to
szło daleko w głąb czarnej nocy, jak wówczas w
Wilię, w oknach pokoju Jezuska.
Kolej coraz wyraźniej i wolniej grała swoją dzi-
wną muzykę, a niekiedy zdawało się, że
przeskakuje przez jakieś rowy albo pagórki i wtedy
zgrzytała gniewnie zębami — ciągle przy tym gra-
jąc swoją długą melodię.
Ale ostatnie tony śpiewała głosem cichym i
strasznie zmęczonym, jakby miała już zamilknąć
na zawsze.
— Tak jest — zakończyła. I pociąg stanął.
Ale potem jechaliśmy przecież dalej, wiele,
wiele godzin; nie wiem jak długo. Raz rano
musieliśmy wysiąść, choć nie były to jeszcze
ciepłe kraje. Na dworcu oczekiwał nas jakiś pan,
któremu było na imię Adam (tak jak mnie), i
kazano nam nazywać go wujciem, pomimo że nie
był podobny do żadnego wujcia, nie żartował z
nami i miał brodę. Do ciotki mówił ciągle „droga
43/206
Katarzyno", z czego strasznie śmieliśmy się z
Lolem.
Zawiózł nas dorożką do innej kolei, którą
mieliśmy już pojechać prosto do ciepłych krajów.
— Z tobą — rzekł wuj Adam — zobaczymy się
i tak niezadługo. Bo za dwa miesiące przyjedziesz
znowu, żeby wstąpić do zakładu.
Mówił do mnie.
Lecz pomyślałem sobie, że dwa miesiące to
dużo czasu. Rzekłem do Lola:
— Zobaczysz, że już na następnej stacji
będzie znacznie cieplej, a potem ciepło będzie
większe i większe.
44/206
IV. PAPIEROWE KWIATY
Io voglio avere piena liberta.
Mówiąc to nie zwracała się do nikogo. Siedzi-
ała wyprostowana w powozie i patrzyła na dwa
cylindry lokajów, siedzących na koźle. Była na-
jpiękniejszą kobietą na świecie. Wszyscy o tym
wiedzieli. W każdym razie miała niezmiernie
długie rękawiczki na czternaście guzików i twarz
bardzo gładką jak z różowego wosku. Zamiast pal-
ców miała świecące pierścionki, które całował je-
den z panów stojących koło powozu.
Nie, nie mówiła do nikogo, tylko tak przed
siebie:
— Io voglio avere piena liberta.
Dzieci w parku patrzyły na najpiękniejszą ko-
bietę i powtarzały:
— Ella vuol'avere...
Dzieci były brudne. Nie wdawaliśmy się z ni-
mi, bo ciotka zakazała. Było nas trzech. Ja, mój
brat Lolo i jeszcze jeden chłopiec, któremu nie
wolno było biegać, bo był słaby. Ten obcy chłopiec
był już w Paryżu i na wyspie Wight, i w Biarritz, i w
Egipcie.
— Co to znaczy liberta? — spytałem go, kiedy
powóz odjechał.
Był bardzo głupi.
Ale naraz zrozumiałem, co powiedziała na-
jpiękniejsza kobieta. Chciała siedzieć sama w
swoim powozie i jechać, dokąd miała ochotę. In-
nym wolno było co najwyżej pocałować ją w
świecące pierścionki. Nie byłaby jednak dla żad-
nego z czterech zmieniła swoich tajemniczych
planów albo broń Boże wysiadła z powozu. Ją
kochali wszyscy, ale ona nikogo. Była całkiem
podobną do panny w powieści Czarodziejka, którą
właśnie czytałem.
Postanowiłem kochać ją więcej niż inni i przez
całe życie pozostać jej wiernym. Na razie zapro-
ponowałem jednak memu bratu i temu obcemu
chłopcu, żeby bawić się w bataille des fleurs. Krzy-
czeliśmy głośno, biegaliśmy po całym parku i
obrzucaliśmy ludzi wszystkim, co było pod ręką.
Ten obcy słaby chłopiec tak się zmęczył, że
poszedł płakać do swoich rodziców.
Bardzo nas to ucieszyło. Przyłączyła się do nas
biało ubrana dziewczynka, która nie umiała in-
46/206
aczej jak po włosku i tylko dobrze biegała. Nazy-
wała się Ludovica.
Biegaliśmy dalej po ogrodzie, nad morzem,
i ciskaliśmy ludziom w twarz kwiaty, które
znaleźliśmy na ziemi. Przystąpił do nas jakiś wyso-
ki pan w pomarańczowym szalu i gniewał się, że
robimy kurz. Lolo wytłumaczył mu, że robimy
bataille des fleurs. Na to wysoki pan poszedł
„skarżyć do mamy". Śmieliśmy się bardzo, bo
przecież nasza mama nie żyła.
Tego samego dnia miałem jeszcze jedno
spotkanie z tym panem. Po table d'hóte wszyscy
poszli na górę spać, a ja wziąłem sobie książkę
Czarodziejka i poszedłem nad morze czytać. Tam
gdzie nie wolno chodzić samemu, bo można
wpaść do wody. Ale to nie była taka czarodziejka,
jak w bajce o trzech życzeniach, tylko córka urzęd-
nika magistratu, w której się wszyscy kochali.
Naraz nadszedł pan w szalu, spojrzał na moją
książkę i spytał, kto mi to pozwolił czytać.
Powiedziałem, że ciocia.
Było mi potem bardzo nieprzyjemnie, bo ten
pan nie odszedł, tylko usiadł na ławce i ciągle na
mnie patrzał.
Za
chwilę
nadszedł
drugi
Polak,
który
mieszkał, tak jak my, w pensjonacie w San Remo,
47/206
i przywitał się z panem w szalu. Mówili coś po ci-
chu z sobą, a ja dalej czytałem.
Z czarodziejką zapoznał się właśnie syn fab-
rykanta w Reims. Był bardzo bogaty. Miał tyle
pieniędzy, że mógłby kupić czarodziejce powóz
z lokajami w liberii. Taki sam, jaki miała na-
jpiękniejsza kobieta.
— Hej, mały, co ty czytasz? — spytał się pan z
naszego pensjonatu.
— Otóż właśnie — wmieszał się pan w szalu —
nikt by nie uwierzył, co ten młodzieniec czyta.
Udawałem, że nie słyszę, i czerwieniłem się
coraz bardziej.
— Ile masz lat?
— Osiem.
Mówili znowu po cichu. Ale słyszałem, jak Po-
lak z naszego pensjonatu opowiadał, że jestem
sierotą. Rozgniewałem się, że wygaduje na mnie
takie głupstwa. Przecież to Nina, a nie ja.
— Czym był twój ojciec? — spytał pan w szalu.
Namyślałem
się
przez
chwilę,
a
potem
odpowiedziałem,
że
fabrykantem
w
Reims.
Ucieszyłem się bardzo, że mi to wpadło do głowy.
Dodałem nawet, że jestem ogromnie bogaty. Ale
zaraz potem wstałem i oddaliłem się szybko.
48/206
Wieczór była iluminacja w mieście, chociaż
karnawał już właściwie się skończył. Ciotka chciała
pójść po kolacji na Promenade des Anglais, ale Lo-
lo i ja zaczęliśmy płakać i ciotka poszła z nami
do miasta. Chodziło się po ulicy jak po pokoju. Bo
nad ulicą wisiały długie łańcuchy z papierowych
kwiatów — i myślałem o drzewie płonącym, bo
w kwiatach były światła, a wszędzie pachniało
czymś słodkim. Paliły się nad nami czerwone tuli-
pany i róże, i dzwonki, gdzieś może padał deszcz,
ale tu było sucho, ciepło i jasno, jak na krytej
ulicy w Mediolanie, którą widzieliśmy w drodze do
ciepłych krajów, i nie jechały wozy, tylko ludzie
spacerowali, a środkiem ulicy — szła na-
jpiękniejsza kobieta.
— Widzisz, to ona — rzekłem do Lola.
Muzykanci przebrani w jakieś dziwne stroje, żółte
i niebieskie, grali na podwyższeniu, a dotąd
nie zapomniałem tej melodii, tak była osobliwa i
tak wszystko wtedy było dziwne i słodkie.
W oknach wszędzie było jasno. Najpiękniejsza
kobieta miała strasznie duży kapelusz z piórami
i nawet muzykanci się jej kłaniali, a Włoszki w
czarnych szalach, których było wiele na ulicy,
oglądały się za nią.
Westchnąłem i bolało mnie serce.
49/206
— Kocham ją — wyznałem Lolowi. Popa-
trzyłem, czy się nie śmieje. Ale on tylko się zdziwił
i nic nie mówił.
— Najwyższy czas, żebyście zaczęli się uczyć
— powiedziała naraz ciotka markotnym głosem.
Tak nagle ni stąd, ni zowąd.
— Żyjecie tutaj jak panowie i nic nie robicie —
powtórzyła głośniej.
Była coraz smutniejsza. Wiedziałem, że już nic
nie pomoże. Jak ciotka zacznie, mówi bez końca
same nieprzyjemne rzeczy. Nie Zważała ani na
świecące kwiaty, ani na ludzi, ani na muzykę.
Tylko kaszlała i była smutna. Poszliśmy do cukierni
na lody, ale nawet i to już mnie nie cieszyło. Bo
ciotka mówiła ciągle, że używamy jak panowie i że
trzeba nareszcie wyjechać z San Remo.
Muzyka grała Vorrei morire i wszyscy słuchali,
tylko ciotka nie. Bardzo to było żenujące.
Ale Lolo nic sobie nie robił z narzekania ciotki,
patrzył na ulicę i jadł. Lolo jest bardzo roz-
targniony człowiek. Nie zauważył nawet, że kawał-
ki poziomkowych lodów spadały na jego białe
spodnie.
Ciotka szarpnęła go za rękaw, tak że się
przestraszył. Była bardzo rozdrażniona, bo muzy-
ka przeszkadzała jej w kaszlu.
50/206
— Słuchajcie — krzyknęła — jak do was
mówię. Może niedługo będziecie sami na świecie i
nikt nie będzie się o was troszczył. Warn się zdaje,
że dziadek i babka będą wiecznie żyli. A nie widzi-
cie wcale, że ja... ja...
Nagle popatrzyła takim wzrokiem, jakby ujrza-
ła coś strasznego na ulicy, więc spytałem ją:
— Dlaczego ciocia się boi? Na to odpowiedzi-
ała ciszej:
— Boję się o was. Bo cóż z was kiedyś będzie?
Po co przywiozłam dla was książki do nauki i kaje-
ty? Adaś czyta powieści, zamiast przygotowywać
się do zakładu, a ty, Lolu...
Teraz
dopiero
spostrzegła,
że
Lolo
ma
poplamione spodnie. Umaczała serwetę w wodzie
i wzięła się z taką pasją do wycierania plam, że Lo-
lo o mało nie zaczął beczeć.
Ale kiedy skończyła tę robotę, zrobiło jej się
widocznie lepiej i zapytała naraz głosem spoko-
jniejszym, prawie łagodnym:
— Czy namyśliliście się już, czym kiedyś
będziecie?
— Ja — marynarzem — odrzekł Lolo prędko,
żeby ciocię uspokoić.
51/206
— Marynarzem... naturalnie. Bo myślisz, że na
to nie trzeba się uczyć. A ty, Adasiu?
— Astronomem — odpowiedziałem natychmi-
ast. Nie wiem, skąd mi to przyszło na myśl. Lolo
włożył palec do ust i spojrzał na mnie z sza-
cunkiem.
— Smarkacze — mruknęła ciotka i znowu za-
częła kaszleć. A ja przypomniałem sobie, że
ziemia kręci się naokoło słońca, i Kopernika, o
którym słyszałem już wiele pochlebnych rzeczy.
Ciotka wstała i westchnęła, jak po płaczu.
Na ulicy spotkaliśmy doktora cioci. Ucieszył
się bardzo, bo właśnie nas szukał, żeby nas za-
prosić do siebie.
— U mojej żony jest teraz cała Polonia —
mówił prędko i dał mnie i Lolowi szczutka w nos
— bardzo panią proszę. Na placu będą ognie sz-
tuczne, a z naszych okien zobaczymy wszystko.
Przyszła pani senatorowa z pannami, jest pan
Łodowski.
Ciotka uśmiechnęła się tak, jakby ją bolały zę-
by. Ale powiedziała, że owszem.
— Jakże humorek? — spytał doktor.
Lolo uszczypnął mnie i zaczęliśmy się śmiać.
Bo doktor mówił zawsze „jakże humorek".
52/206
— Nieszczególny — westchnęła ciocia.
— Kaszel?
— Dzisiaj więcej.
— Przejdzie, jak minie sirocco.
Już nieraz rozmawialiśmy z Lolem o tym, co
może być sirocco. Przyszliśmy do przekonania, że
jest to długi czarny mężczyzna, podobny do pana
Łodowskiego. W karnawale jechał na czele
pochodu
na
białym
koniu.
Widziałem
go
doskonale. Mieszkał w piwnicy w naszym hotelu.
Czasem, gdy było gorąco, chodził w nocy po ko-
rytarzach. Otwierał drzwi i zamykał, i otwierał.
Cameriera mówiła, że nie może spać. Wszystkim
paniom rozwijał włosy i chodziły wtedy nie za-
czesane. Skradał się na palcach do jadalni i lizał
migdałowe ciastka; były potem słone i miękkie.
Czasem zapominał się i gwizdał głośno, choć była
noc. Wtedy można go było złapać, ale jakoś nikt
go nie złapał. A czasem pływał po morzu w białej
łódce z żółtymi żaglami. I całe morze zaczynało
się burzyć. Z jednej fali na drugą skakały białe
kotki i okręty się kołysały. Nieraz był oprócz tego
deszcz i ciotka dostawała krwotoku.
Balkon u doktora oświetlony był czerwonymi
lampionami. Na balkonie siedziały panie, z który-
mi miałem się przywitać, ale nie chciałem. Jedna
53/206
pani była młoda i ładna, a druga była pewnie jej
matką, bo miała czarną suknię. Opowiadał im coś
pan Łodowski, ten, co wyglądał jak sirocco.
Inni byli w salonie. Stary pan i dwie dziew-
czynki, i jakaś pani czerwono ubrana, i ciotka.
— Co opowiada sirocco? — spytałem się Lola.
Ale Lolo znowu był roztargniony, bo chciał
dostać mandarynek, które leżały na stole.
Poszliśmy do okna. Czasem przychodził dok-
tor, żeby zobaczyć, czy nie spadliśmy na ulicę.
Muzyka grała Donna i mobile. Domy były na dole
czerwone z lamp, ale na górze białe. Myślałem
nawet, że na dachach jest śnieg, ale to był
księżyc.
Na placu czekali ludzie na ognie sztuczne.
Włoszki mówiły i śmiały się tak głośno, jakby były
z nami w pokoju. Chodziły parami, trzymając się
pod rękę, a wszystkie miały dużo włosów na
głowie i kwiaty we włosach.
Wszedł ktoś do salonu, ale nie wiem kto.
— Nie oglądaj się — szepnąłem do Lola — bo
będzie się trzeba przywitać.
Wychyliłem się przez okno, żeby usłyszeć, co
opowiada Łodowski paniom na balkonie. Sirocco
mówił:
54/206
— Całe życie sam, proszę łaskawej pani —
sam i na obczyźnie. Całe życie w hotelu. Zapom-
niałem już, że kiedyś miałem dom, rodzinę.
Wszędzie marznę. Zimno mi, zimno.
— Dlaczego siedzi na balkonie? — zdziwił się
Lolo. Potem mówiła coś pani w czarnej sukni, a
potem ta młoda, ale nie rozumiałem ani słowa.
— Głośniej! — irytowałem się, bo byłem za-
wsze strasznie ciekaw tego, co ludzie mówią ze
sobą.
Ale naraz w salonie zaczęli się śmiać. A kiedy
się odwróciłem, ujrzałem za sobą tego pana, który
był rano w pomarańczowym szalu i siedział ze
mną na ławce nad morzem.
— Jak się masz, Adasiu?
Więc wiedział już, że nazywam się Adaś. Śmiał
się. Czułem, że czeka mnie znowu coś nieprzyjem-
nego.
Wziął mię za rękę i zaprowadził do dużego
stołu, przy którym wszyscy siedzieli.
— Chodź no tu, kochanku. Powiedz nam, gdzie
był twój ojciec fabrykantem? W Reims? Czym był
twój ojciec?
— Co za koncept!'— odezwał się ktoś na
kanapie.
55/206
Wstydziłem się strasznie. Odwróciłem głowę.
A ciotka zauważyła:
— Nie wiedziałam, że jesteś taki głupi.
Śmieli się ze mnie. Tylko czerwono ubrana
pani wzięła mnie i przytuliła do swych piersi, które
pachniały mandarynkami. Trochę za silnie mię
ściskała.
Wszystko pachniało wtedy mandarynkami.
Nie patrząc na nikogo, wróciłem do okna.
— Zblamowałeś się — rzekł Lolo.
— Czy już były fajerwerki? — spytałem go ci-
cho.
— Nie, jeszcze ich nie było. Czerwona pani
przyniosła nam ciasta z kremem, winogrona i con-
fetti. A doktor dał nam wina.
— Tylko się nie upijcie — upominała ciotka. Ale
myśmy się upili.
Byłem w tak dobrym humorze, że nie bałem
się już nikogo. Kiedy przyszedł do mnie ten pan,
którego nie lubiłem, i spytał, czym był mój ojciec,
już się nie wstydziłem, tylko odpowiedziałem:
— Uczonym.
— A widzisz. Jakim uczonym?
— Pisał książki.
56/206
— O czym?
— O roślinach.
— Widzisz. A czytałeś już książki twego ojca?
— Nie.
— Ale Czarodziejką czytałeś!
Kiedy się odwrócił, pokazałem mu język. W
ogóle robiłem przez cały wieczór różne doskonałe
dowcipy. Wszyscy się okropnie śmieli.
Na dole paliły się sztuczne ognie. Nawet do
gwiazd strzelali. Widziałem wyraźnie, jak ktoś
strzelił do góry i trafił ogromną gwiazdę, która
była wzdęta jak balon. Gwiazda pękła z wielkim
hukiem i wyleciało z niej dużo mniejszych
gwiazdeczek różnokolorowych. Z tego zaczęło
kręcić mi się w głowie. Doktor trzymał mię za
nogę. A Lolo pokazywał na mnie i krzyczał: —
Adaś się upił!
57/206
V. MUR
Pamiętam ten jeden dzień i wieczór. Ale
memu przyjacielowi Rudemu opowiadałem w
ogóle o Riwierze. Nawet o tym, czego nie pamię-
tałem. O gajach oliwnych, o jazdach w czółnie, o
grze w Monte Carlo, o tir aux pigeons. To, co się
zwykle opowiada.
I było mi jasno przed oczami podczas
opowiadania. Widziałem niebieskie morze, czułem
zapach mandarynek. Potem wszystko zgasło.
Pomyślałem:
„Teraz
jestem
w
Wiedniu,
którego wcale nie widzę. I będę wiele, wiele lat w
tym mieście, którego nie będę widział".
Ale Rudy myślał jeszcze o San Remo.
— Kiedy tam byłeś? — spytał i westchnął, nie
wiedzieć dlaczego.
— Przed dwoma... nie, przed trzema laty.
— Bądź cicho! Wielbłąd patrzy. Uważaj, do stu
diabłów, bo dostaniesz silentium tak jak ja.
Kto miał silentium, musiał stać pod drzewem,
kiedy byliśmy w ogrodzie, i nie wolno mu było z
nikim mówić ani bawić się, ani biegać. Rudy stał
zawsze pod drzewem. Mówił sam, że to przez-
naczenie jego. Byłmoim najlepszym przyjacielem.
Strasznie duży i silny człowiek. Z gimnastyki miał
„celująco", a z wszystkich innych przedmiotów
„ledwie dostatecznie". Wielbłąd bardzo go nie lu-
bił. Wielbłąd był najgorszym prefektem w za-
kładzie. Nigdy w życiu nie widziałem tak złego
człowieka.
W ogrodzie było pełno kasztanów. Najmniejsi
chłopcy robili z nich długie łańcuchy. Tylko jeden
całkiem mały siedział na ławce i płakał, bo mu
było tęskno do rodziców.
Rudy rozgniewał się:
— Dajże temu małemu po nosie, żeby nie
beczał — mruknął do mnie — widzisz przecież, że
ja nie mogę, bo muszę stać pod drzewem.
Ale mnie się jakoś nie chciało.
— Wszystko trzeba samemu robić — skarżył
się Rudy i jeszcze bardziej posmutniał.
Po chwili zaczął mię znowu pytać o San Remo.
— Z kim tam byłeś?
— Z ciotką i z bratem.
— Czy ciotka jest żoną tego wuja, co przy-
chodzi do ciebie co niedziela?
59/206
— Nie. Jej wcale nie ma tutaj. Mieszka w
małym miasteczku, prawie tak małym jak wieś.
W Kuszynie — to daleko stąd, dwadzieścia cztery
godziny koleją.
Nadszedł Wielbłąd i dał mi także silentium za
to, że mówiłem z Rudym.
Kazał mi stanąć na końcu ogrodu pod murem.
Tam nie mogłem już z nikim mówić, bo było za
daleko. Za murem była ulica. Słyszało się wozy na
bruku — ale z tego nie było dużo pociechy. Myślało
się o tym, jak raz jeden chłopiec przeskoczył przez
mur i już nigdy nie wrócił.
I przypomniało mi się to, co raz, przed wielo-
ma laty, w wilię Bożego Narodzenia mówił nam
wuj Teodor: że gdyby uwięzieni zbrodniarze mieli
ogród, nie uczuliby wcale, że ładny albo że pach-
nie, bo mur dokoła psułby im przyjemność. Patrza-
łem ze złością na kasztany. Pod murem nie widzi-
ało się nic prócz kasztanów, tak jakby nie było
innych rzeczy na świecie. Stały jak żołnierze, w
długich, równych rzędach, i nie ruszały liśćmi, nie
szumiały, jakby miały wszystkie silentium.
Wuj Adam mawiał, że to najpiękniejszy ogród
w Wiedniu i że powinienem Panu Bogu dziękować,
bo mam dobre powietrze. Co mi zależy na dobrym
powietrzu? Chciałbym pochodzić trochę tam za
60/206
murem, po ulicy. Ale najlepiej byłoby mi u babki i
dziadka w Kuszynie!
Wielbłąd stanął przede mną:
— Trzeba ci to było? Nie wolałbyś biegać?
Wzruszyłem ramionami na znak, że mi nie
trzeba było i że wolałbym biegać.
— Masz dwudziestu kolegów...
— Dziewiętnastu — poprawiłem go cicho.
— Teraz ja mówię. Masz dwudziestu kolegów
i wszyscy uczą się lepiej od Rudego, a ty wdajesz
się najwięcej z Rudym, dlaczego?
Nie wiedziałem dlaczego. Ale na szczęście za-
częli dzwonić. Wielbłąd klasnął w ręce. I słychać
było z daleka, jak klaskali inni prefekci. Na
trawnikach jeszcze chłopcy biegali i krzyczeli.
Jeszcze ktoś odrzucił piłkę czy też jacyś Indianie
kończyli mordować białego jeńca. Lecz grube
głosy wołały: „Dosyć". I naraz wszystko ucichło.
Naszych dwudziestu stało już parami za Wiel-
błądem. Zrobiła się z nas długa gąsienica, która
zaczęła powoli pełznąć ku czarnej bramie zakładu.
A z dalszych i bliższych trawników zaczęły się
ruszać inne gąsienice w tym samym kierunku.
61/206
Ogród opróżnił się. I teraz dopiero jęły się
ruszać olbrzymie kasztany, trząść głowami i szep-
tać.
Szliśmy przez długie, zimne korytarze. Nie
widziało się nic po słońcu w ogrodzie.
— Co mamy dzisiaj? — zapytał mnie Rudy.
— Matematykę. Zirytował się.
— Wiecznie matematyka...
Stukaliśmy nogami po kamiennej podłodze,
jak stado koni.
Czuło się świeżo pobielone ściany, potem gaz,
potem kuchnię. Zapach apteczny w okolicy in-
firmerii
przypomniał
mi
pokój
dziadka.
Niebieskawe płomyki oświetlały tu i ówdzie
kawałek korytarza.
— Ja nic nie umiem — rzekł Rudy z dumą. Nad-
szedł otwarty dziedziniec, surowy, szary, kwadra-
towy.
— I ja nic nie umiem — odrzekłem smutno.
Ogromna sala, w której odbywały się uroczystości,
z historycznym obrazem, przedstawiającym jakieś
zwycięstwo austriackie. Potem znowu korytarz,
ciemny, lecz pełen muzyki — tony skrzypcowe bu-
jały w ciemnościach jak świętojańskie robaczki.
Cienki głosik śpiewał gdzieś „a!... a!... a!...", po
62/206
czym fortepian poprawiał go niecierpliwie i głosik
znowu darł się: „a...". Potem jedna wiolonczela i
widziałem w duszy długą suknię i ciemne włosy
kobiece...
I naraz muzyka się urwała, a za ścianą słychać
było chłopca stajennego, który klął, że aż miło.
Przechodziliśmy koło ujeżdżalni i czuć było ciepły,
dobrotliwy odór koński.
— Czy masz dwie rączki do piór? — spytał się
Rudy. Ach, ten Rudy i szkoła, i rączki! Czy zapach
stajni przed chwilą nie przypomniał mi był Fran-
ciszka i jego opowiadania w kuchni? Przez kilka
sekund widziałem czarownice na miotłach.
A teraz znowu byłem w zakładzie. W naj-
jaśniejszym, ostatnim korytarzu, który prowadził
do klas.
W szkole siedział koło mnie kolega, który nie
sypiał w tej samej sali, co ja. Widywałem go
wprawdzie codziennie w klasie, lecz nie znałem go
tak dobrze jak uczniów należących do mego odd-
ziału. W klasie wiedziałem, że nazywa się Szulc,
ale jeżeli spotkałem go w ogrodzie albo gdzie in-
dziej, to nieraz zapominałem jego nazwiska. Był
uprzejmy jak obcy, jak dorosły pan. Strasznie był
przytomny i zawsze wszystko wiedział. Znał nawet
mego wuja Adama, doprawdy nie wiem skąd.
63/206
Wszedł profesor Kotek i roześmiałem się mimo
woli, bo Rudy, który siedział daleko za mną, jak
zwykle nie spostrzegł się i dalej głośno krzyczał.
Wreszcie zrobiło się cicho. Byłem ciekaw, czy
Kotek będzie pytał, ale wkrótce przestałem się
tego obawiać; bo zaczął, jakby dla własnej przy-
jemności, pisać coś na tablicy. Więc rozsiadłem się
wygodnie w ławce.
Kotek był to dziwny człowiek. Czasem żył tylko
dla siebie, tak jakby nas, uczniów, wcale nie było.
Nieraz przypatrywałem mu się długo i zastanaw-
iałem się nad jego duszą. Z początku pisał skrzęt-
nie i nie widziało się z niego nic prócz długiego
surduta i długich włosów. Lecz naraz odwrócił się
i patrzył zamyślony na klasę. Przez chwilę stał
milcząc, a oczy jego ruszały się żywo, i naraz
uśmiechnął się.
Potem wzięła go znowu ochota pisać cyfry
na tablicy, a kreda aż kwiczała z pracowitości i
wielkiej inteligencji.
— Dlaczego śmiał się właściwie przed chwilą?
— zapytałem mego sąsiada. Na co tenże
odpowiedział
tonem
spokojnym
dojrzałego
mężczyzny:
— Każdy człowiek ma swoje przyzwyczajenia.
Wreszcie Kotek otworzył usta, ale mówił tylko o
64/206
pewnym zadaniu arytmetycznym. Nie wytłu-
maczył nam wcale, dlaczego przedtem uśmiechał
się i mrugał oczami. Być może, pomyślałem, że
kiedyś, w najwyższych klasach, opowie nam swoje
najtajniejsze myśli; tak, nie jest niemożliwe, że
później, niedługo przed egzaminem dojrzałości,
wszyscy będziemy tak zagadkowi i chytrze
uśmiechnięci jak on i tylko oczami będziemy
prowadzili najmądrzejsze rozmowy.
Kotek pisał, patrzał na nas z uśmiechem i
pisał. Sypały mu się z ręki cyfry i oblazły tablicę,
jak miliony białych owadów, i nie było tam dla nich
miejsca, i zdawało się, że zaraz spadną masami
na ziemię, rozlezą się po całej podłodze, zaleją
ławki, pokryją ściany, zasypią mnie i nas wszyst-
kich.
Przy tym miałem dziwne uczucie, jakby właś-
ciwie cyfry nie odgrywały tu głównej roli, i dlatego
nie potrzeba było uważać tak bacznie na wszys-
tkie szczegóły rachunku.
Uśmiech i wyraz twarzy profesora Kotka
mówiły:
„Nie bierzcie dosłownie tego matematy-
cznego zadania. To jest tylko rodzaj ceremonii,
której znaczenie ukryte zrozumiecie kiedyś sami
65/206
w dojrzalszym wieku. Teraz możecie myśleć
spokojnie o niebieskich migdałach..."
I zaraz go usłuchałem.
Za chwilę nie siedziałem już w klasie, lecz
nad morzem, w południe. Na zwierciedle wody
tańczyły szpilki słoneczne, iskrzące się, drżące. U
nóg moich bawiło się morze, jak dziecko. Widzi-
ałem, jak rodziła się fala, jak żywiła się wodą słoną
i rosła — tak długo, aż z nadmiernej tuszy spadła
jej głowa z karku i biała krew wylała się obficie, a
fala leżała jak kartka papieru na brzegu. I znowu
zbliżał się język morskiej śliny i rósł, i rósł...
— Kotek patrzy na ciebie — zauważył mój
sąsiad. Tak, Kotek patrzył, ale inaczej jak
przedtem.
Twarz jego wyglądała tak, jakby czegoś od
nas oczekiwała, jakby się pytała. Rozglądnąłem
się niespokojnie po klasie; wszyscy byli czymś
gorliwie zajęci. Także mój sąsiad pisał szybko czy
rachował.
— Co robisz? — zapytałem go.
— To, co wszyscy.
Żeby tylko wiedziało się zawsze, co wszyscy
robią! Mój sąsiad był co do tego dobrze poinfor-
mowany i miał ustawicznie czyste sumienie.
66/206
Nagle spytał się mnie Kotek:
— No cóż, skończyłeś?
Potrząsnąłem głową i zaczerwieniłem się
bardzo.
— Więc śpiesz się! — zawołał niecierpliwie.
Ton jego uderzył mnie niemile. Czy nie dał
przed chwilą do zrozumienia, że cyfry na tablicy
mają tylko podrzędne znaczenie? A teraz nagle
napadł mnie, żądał ode mnie surowo, żebym się z
czymś pośpieszył. Wziąłem ze strachu ołówek do
ręki i zacząłem kreślić jakieś liczby na łacińskim
zeszycie.
Kotek przeszywał mnie ostrym wzrokiem.
— Do tablicy! — rozkazał nagle.
W tej chwili, Bogu dzięki, zaczęli dzwonić.
Ucieszony tym niesłychanie, z nadmiaru szczęścia
począłem grać komedię. Porwałem mokrą gąbkę
i rzuciłem się namiętnie na zapisaną tablicę, tak
jakbym wcale nie był usłyszał dzwonka albo jak-
bym chciał w szale ambicji pokazać mimo dzwon-
ka wszystko, co umiem.
— Kiedy indziej — oświadczył Kotek.
Głos jego był tak dziwny, że mimo woli pod-
niosłem oczy, i rzeczywiście: śmiał się... ze mnie.
67/206
Strasznie zawstydzony pobiegłem do ławki po
książki i myślałem:
„Przejrzał mnie. Wie doskonale, że byłem
przed chwilą nad brzegiem morza i że nie byłbym
teraz napisał ani jednej liczby".
— Winszują — rzekł do mnie sąsiad.
Bez śladu kpin jakichś — raczej z szacunkiem
i admiracją.
68/206
VI. WĘDROWNY TEATR
Ciotka się zmieniła. Zrobiła się całkiem podob-
na do babki. I mówiła teraz do nas o wiele
grzeczniej niż dawniej, zwłaszcza w pierwszym ty-
godniu wakacyj. Za to dostawała nieraz sama
burę od babki, bo była przecież jej jedyną córką.
Lolo wiele przeszedł w tym roku. Był już w
dwóch szkołach, więc znał różne stosunki. Teraz
nosił mundur, jako uczeń szkoły wojskowej. Ale w
tak małej miejscowości jak Kuszyn niewiele miał z
tego munduru, chyba to, że wolno mu było salu-
tować, jak spotkał gdzie wachmistrza żandarmerii.
Lecz biedna Hania nie była zadowolona ze
swojego losu.
— Franciszek ma mnie na sumieniu — mówiła
do ciotki.
— Wielki to grzech — odpowiadała ciotka — że
dotąd nie ożenił się z tobą.
Nie rozumiałem, dlaczego to grzech, jak się
ktoś nie żeni z Hanią. Mnie także nie wydawała
się ładną i byłbym to otwarcie powiedział Fran-
ciszkowi, ale on nie służył już u nas. Nasz furman
nazywał się obecnie Jędruś. A że nie miał dużo
do roboty, więc kazałem mu kopać w ogrodzie, aż
pokaże się woda. I kopał w kilku miejscach. Pow-
stało przez to dużo gór i przepaści, ale wody jakoś
jeszcze nie było.
— Musi się pokazać — rzekłem do Jędrusia —
uczyliśmy się o tym w zakładzie.
A jednak woda nie chciała.
Ale pan aptekarz zwichnął sobie nogę, kiedy
był u nas na kolacji, a potem szedł w nocy przez
ogród. Odtąd strasznie był zły na mnie i na Lola i
ciągle na nas skarżył o byle głupstwo, a wszyscy
mu wierzyli. Wreszcie nawet ciocia powiedziała:
— Wielki czas, żeby się skończyły te wakacje.
Ale to był dopiero koniec lipca.
Nikt nie ma pojęcia, jak straszny był czasem
gniew pana aptekarza. Bała się go jego własna
żona, choć była znacznie większa od niego. „To
męczennica", mówiła o niej ciotka, pomimo że
cały dzień jadła miętowe cukierki.
Co do mnie, to jednak wolałem aptekarza od
jego żony, bo czasem opowiadał dużo o podróżach
i obcych krajach. Był u dzikich ludzi i o mało go nie
oskalpowali. Widział ryby latające i królową ang-
ielską. A raz (w Brazylii) o mało nie umarł na żółtą
febrę. Musiał być straszny, gdy miał żółtą twarz,
70/206
bo w dodatku był rudy. Ręce jego były sinoblade,
jak kwaśne mleko, a na najdłuższym palcu nosił
pierścień z brylantem. Podczas opowiadania
ruszał rękami, a brylant się świecił.
— Jechaliśmy właśnie przez kanał La Manche
— mówił — kiedy nagle zaskoczyła nas burza.
Pokazywał rękami, jak kołysał się okręt, i
trąbił, naśladując huk bałwanów i grzmoty, a że
ciągle iskrzył się jego pierścionek, więc widać było
także przepyszne błyskawice.
— Nikt by nie uwierzył! — zawołała babka.
A raz odezwała się nawet aptekarzowa:
— Nikt by nie uwierzył!
Lecz aptekarz rzucił się na nią wściekły:
— Jak to? Czy sama nie byłaś przy tym? A ter-
az się dziwisz?
I aptekarzowa przestała się dziwić natychmi-
ast, a nawet zaczerwieniła się mocno ze strachu.
Tylko ciotka nie lubiła aptekarza i utrzymy-
wała, że kłamie. A my z Lolem przestaliśmy go
także lubić, odkąd zwichnął sobie przez nas nogę
w ogrodzie.
Aptekarzowie przychodzili wieczorem. Ale po
południu przychodziła męczennica sama i płakała.
Nam nie wolno było przypatrywać się, jak płacze.
71/206
Tylko ciotka siadywała wtedy przy niej i coś
haftowała, żeby nie tracić czasu.
Babka była po stronie aptekarza. Mówiła, że
kobiety płaczące są krzyżem dla mężów.
Dziadek nie był po niczyjej stronie. Miał osob-
ne życie i dwa pokoje własne dla siebie i swoich
pacjentów.
Mieszkanie jego było na froncie, na prawo od
wejścia i ganku; po przeciwnej stronie niż pokój
Jezuska i pokój czekania. W tym dziadka mieszka-
niu było tak cicho i czysto, jakby nie spał, nie jadł
i nie palił w nim żaden żywy człowiek. Kiedy dzi-
adek jeździł na wizyty do chorych, siedzieliśmy z
Lolem często w jego pokojach, oglądaliśmy obraz-
ki, książki i cybuchy albo szukaliśmy instrumen-
tów, którymi krajał ludzi.
W jednym pokoju pachniał tytoń, w drugim
karbol. W pierwszym pokoju była czarna, cera-
towa sofa, ogromnie chłodna, schludna i miła w
dotknięciu. Kiedy siadło się na niej po długim uga-
nianiu na dworze, działała jak kąpiel i zapominało
się o słońcu i kurzu.
A nad sofą wisiały dwa portrety w ciemnych
ramach. Czasem spoglądaliśmy na nie i któryś z
nas mówił:
— To ojciec, a to matka.
72/206
— Przecież wiem — odpowiadał tamten.
Ale tu nie chodziło o to, czy tamten wie, tylko
czuło się potrzebą powiedzenia tego głośno. Dzi-
wni byli ci ludzie w ramach, którzy patrzyli na nas
takim wzrokiem, jakby chcieli nam coś ważnego
oznajmić.
Mimo najlepszych chęci nie mogliśmy przy-
pomnieć sobie tych ciemnych czasów, kiedy
ludzie ci rzeczywiście do nas mówili.
Niekiedy odwiedzaliśmy dziadka po kolacji.
Przyjmował nas tak grzecznie jak prawdziwych
gości.
Sadzał nas na kanapie, traktował tym i owym
— pytał mnie:
— Ilu was jest w zakładzie? Raz zapytał Lola:
— Czy masz jeszcze zamiar wstąpić po
ukończeniu szkół do kawalerii?
A Lolo odpowiedział poważnie:
— Tak, mam ten zamiar.
Zaczerwienił się z dumy, że brano go tak se-
rio, i wyciągnął w ambarasie chusteczkę do nosa,
a figurka „Comizrobisz", którą dostał był kiedyś
na gwiazdkę i teraz zawsze nosił przy sobie,
wyskoczyła mu nagle z kieszeni i upadła na
73/206
podłogę, gdzie natychmiast sama podniosła się i
stanęła prosto na nogach.
Więc obaj wybuchnęliśmy śmiechem, a i dzi-
adek uśmiechnął się przyjaźnie i grzecznie.
Ile razy dziadek mówił o Wiedniu, miał jakiś
głos niby drwiący:
— Cóż tam... w rezydencji?... Jakże... stolica
monarchii?
Czasem
przychodził
ktoś
na
karty.
I
musieliśmy stawać z Lolem plecami do siebie, że-
by się widziało, który z nas wyższy.
— Starszy jest sensat — mówił dziadek — ale
ten młodszy, Lolo, jak żywe srebro.
Kazali nam mówić po niemiecku i śmiali się,
że już tyle nauczyliśmy się u szwabów. Gdy
mówiliśmy coraz prędzej i coraz trudniejsze
wyrazy, dziadek nagle spluwał i mruczał:
— Niech was diabli...
Ale zresztą był ogromnie grzeczny.
— Żyj sto lat — mówił ksiądz proboszcz —
a nie nauczysz się nigdy wszystkich figlów tego
trudnego języka... W jakiś czas po powstaniu
wnoszę podanie o pozwolenie powrotu do domu...
Nadchodzi reskrypt. Cóż tam?... Zaczyna się tak,
jakby nie tylko się zgadzali, ale jeszcze pięknie
74/206
prosili: owszem, wracaj, bardzo nam będzie przy-
jemnie... Więc już się cieszę, skaczę z radości —
aż tu na samym końcu, jak byk, słowo „nicht".
Uważacie? Na samym końcu — masz babo redutę!
Nicht gestattet, panie tego, nicht gestattet.
Zaczynał się wist.
Nie rozumiałem gry (i nie nauczyłem się jej
nigdy później), ale i nie nudziłem się wcale, bo
panowie robili przy tym różne dziwne rzeczy:
uśmiechali się do kart i wykrzywiali się strasznie;
jeden mruczał: „zobaczymy, zobaczymy" i patrzył
tak groźnie na księdza, jakby chciał go zabić, dru-
gi bił się ręką po łysinie, marszczył czoło i mówił
przy tym: „ta — ta — ta", trzeci powtarzał jakimś
katarynkowym głosem: „terefere kuku, strzela ba-
ba z łuku". Mogłem przypatrywać im się bez koń-
ca, oczekując ciągle, że ten czy ów zrobi nagle coś
takiego, czego nie było dotąd na świecie.
Niekiedy ktoś głośno rachował, niby dodawał
czy mnożył, a ja nie wiedziałem, o co chodzi, ale
miałem uczucie, że i tutaj nie chodziło właściwie o
cyfry, lecz że cała ta rzecz miała jakiś cel głębszy,
ukryty. Kiedy raz pochyliłem się nad stołem, żeby
niejako odkryć tajemnicę, trąciłem popielniczkę,
tak że przewróciła się i wszystko, co w niej było,
wysypało się na karty i na zielone sukno.
75/206
— Ładna historia — rzekł dziadek.
Gniewa się, pomyślałem, i odszedłem prędko,
niby się śmiejąc, żeby nie płakać. Bo dziadek był
zresztą tak ogromnie uprzejmy. Ze wstydu nie
mogłem potem długo zasnąć tego wieczoru.
Ale na drugi dzień wziął nas dziadek z sobą
na spacer, tak jakby między mną a nim nigdy nic
przykrego nie zaszło. A był tylko jeden spacer —
do apteki, gdzie się wszyscy schodzili na wino al-
bo na wodę sodową.
Musieliśmy zgodzić się i na towarzystwo Has-
sana, naszego psa, który spał wprawdzie na
ganku w cieniu winnych liści, ale, jak zwykle,
wiedział, co się dzieje, i natychmiast przyłączył się
do nas. Skakał z zachwytu, szczekał i puścił się
naprzód w radosnym galopie po czarnym błocie.
A my szliśmy po deskach (zwanych trotu-
arem) przez rynek wzdłuż parku hrabiego, koło
oberży.
Przed oberżą był ruch. Z jednej i z drugiej
strony bramy duże czerwone afisze. Jakiś wóz
ogromny, konie, ludzie...
— Sługa pana konsyliarza — wołał do dziadka
komornik, który stał w bramie z Żydem.
Coś się działo.
76/206
Na ławce przed domem siedział jakiś obcy pan
w żółtym ubraniu, bez wąsów, dyndał nogami i
głośno gwizdał, tak jakby był sam na świecie. Na
parkanie wisiały kolorowe suknie, spodnie i dy-
wany.
— Teatr! — krzyknął ktoś.
Tak jakby nagle coś zabłysło w powietrzu. Nie
słowo, ale ptak, który wyleciał z czarnych ust
oberży i zawisł nad naszymi głowami, zaszumiał i
znowu wrócił do bramy.
Oberża zmieniła w tej chwili fizjonomię,
wyrosła. Zrobił się z niej teatr. Hassan mimo
wszystko pobiegł naprzód i dziko, bezczelnie
wpadł prosto w bramę, jakby nic.
— Teatr — powtórzył komornik.
— Co grają? — spytał dziadek.
— Piękną Heleną.
Nadszedł dyrektor szkoły i oświadczył:
— Teatr ze Lwowa. Z orkiestrą. Spytałem:
— Czy pójdziemy?
Ale dyrektor odpowiedział:
— To nie dla dzieci.
77/206
Uśmiechnął się i zacierał ręce. W butonierce
miał goździk czerwony i pachniał. Ciotka mówiła,
że farbuje sobie brodę. Mówił:
— Same operetki. Jutro Nietoperz, w sobotę
Dzwony z Corneville...
Potem jakiś piękny głos zadźwięczał w głębi
domu jak harfa. Nigdy w życiu nie słyszałem tak
pięknego głosu.
Wyleciało z bramy kilku małych Żydków.
„Wynoście się, psiekrwie jakieś — śpiewała
harfa — bo obetnę wam pejsy!..." I śpiew harfy
popłynął daleko.
W bramie ukazał się wysoki pan w słomianym
kapeluszu. Był także bez wąsów, ale okazalszy niż
tamten żółty, który dyndał nogami.
Spojrzał uważnie na dziadka, na komornika
i na dyrektora szkoły, którzy czytali półgłosem
afisz. Po chwili zdjął od niechcenia kapelusz. Tak
jakby pomyślał: „Niech tam!" Ale zaraz potem
odwrócił głowę w inną stronę.
Z
oberży
wyszła
pani
w
czerwonym
kapeluszu.
— Fiu, fiu, patrzcie — szepnął komornik i trącił
łokciem dziadka.
78/206
— To pewno „Piękna Helena" — zauważył
dyrektor.
„Ach, ta, co nie dla dzieci" — pomyślałem.
Pani przeszła blisko nas. Coś słodkiego
dotknęło mnie i otuliło moje ciało jak pachnąca
chustka. I przypomniało mi się w jednej sekundzie
coś strasznie dawnego i znajomego. Ale nie
wiedziałem co.
A ona nagle stanęła, odwróciła się i coś
krzyknęła do harfy w słomianym kapeluszu.
Czy widziałem już kiedy twarz tak białą i
różową? Stanęła przede mną najpiękniejsza kobi-
eta z San Remo. Ale oczy „Pięknej Heleny" były
jeszcze ładniejsze. Aż bolało, takie były czarne i
błyszczące.
A jeszcze więcej bolało, kiedy potem poszła
razem z harfą, i oboje głośno się śmiali, a jej
nogi stąpały tak jakoś delikatnie, ostrożnie i pog-
ardliwie po czarnym błocie Kuszyna... i suknię mi-
ała tak wysoko podniesioną, że widziało się pońc-
zochy. Dwóch chłopców stało przed parkanem z
głowami odkrytymi; usta mieli otwarte i patrzyli.
Zrobiło się na świecie tak cicho jak w nocy i
strasznie gorąco.
Krzyknąłem:
79/206
— Lolu!
Bo on pobiegł za nimi, żeby się im lepiej przy-
patrzyć.
— Ten młodszy jest jak żywe srebro — mruczał
dziadek.
Dyrektor gładził swoją farbowaną brodę.
Mówił:
— Ta artystka ma niewysłowiony urok. Lolo
wracał niechętnie.
— Czego? — spytał mnie.
Ale ja sam już nie wiedziałem, czego od niego
chciałem. A zaraz potem zaczęliśmy — właściwie
bez powodu — bić się z sobą okropnie. Leżeliśmy
obaj na mokrej ziemi, okładaliśmy się pięściami i
ciągnęliśmy się za włosy. Może żaden z nas nie
wiedział dlaczego.
— Ależ zastanówcie się... - upominał nas dzi-
adek.
— Jak uliczniki — stwierdził dyrektor.
Za chwilę jednak siedzieliśmy spokojnie w
ogrodzie apteki przy stole i rozmawialiśmy
grzecznie z Jadzią i Stasiem.
Staś opowiadał:
— Kiedy was tu nie było w Kuszynie, coś się
zdarzyło. Mamy o jedno dziecko więcej. Jeszcze
80/206
jest całkiem małe, a mama daje mu mleko z
swoich własnych piersi.
Piliśmy wodę sodową i dowiedzieliśmy się
przy tym, że wszystkie teatry na świecie razem
wziąwszy są niczym wobec tego, który aptekarz
widział w Val-paraiso.
Blada pani aptekarzowa słuchała, otwierając
szeroko oczy. Pachniała swoim najmłodszym
dzieckiem. Panowie pili jakieś osobliwe wino,
które kosztowało bardzo dużo, bo aptekarz przy-
wiózł je sam z południowej Hiszpanii.
— Z Piękną Heleną — mówi dyrektor szkoły
— połączone są dla mnie wspomnienia bolesne, a
jednak rozkoszne...
I śpiewał swym grubym głosem:
— Jedź do Krety, jedź do Krety...
Lecz podczas jego śpiewu Lolo raptem pod-
skoczył, jakby oszalał, i salutował, czerwony jak
burak, poważnie, gwałtownie.
Gdzieś bardzo daleko przeszedł wachmistrz
żandarmerii.
Uśmiechnęli się wszyscy życzliwie, a dziadek
opowiadał, jak to Lolo marzył o kawalerii.
— Ale ten starszy to sensat — dokończył dzi-
adek. W ogrodzie pachniał jaśmin, a zapach ten
81/206
dziwnie bolał mnie w sercu. I myślałem: „nie chcę
być
żadnym
sensatem!
Chcę,
jak
harfa,
spacerować i śmiać się z «Piękną Heleną!»"
Potem powiedziałem do Lola:
— Zobaczysz, że ani dziadek, ani ciotka nie
wezmą nas do teatru.
82/206
VII.
STARA
CZAROWNICA
I do teatru nie poszliśmy rzeczywiście.
Może to był rodzaj kary, ale za grzechy,
których mieliśmy się dopuścić dopiero później.
Dorośli wiedzą zawsze naprzód wszystkie nasze
przewinienia.
I
naprawdę
sprawowaliśmy
się
wtedy
nieprzyzwoicie. Prawie co dzień ja albo Lolo broil-
iśmy coś takiego, że babcia i ciotka strasznie się
na nas gniewały.
Mówiły, że mamy złe skłonności.
— Więcej narobią szkody niż najszkodliwsze
zwierzęta — mówiła ciotka do dyrektora szkoły,
którego to przecież nic nie obchodziło. — A prócz
tego kłamią, co usta otworzą.
Ja najczęściej tylko kłamałem, a Lolo robił na-
jrozmaitsze szkody. Lolo zbił okno w oranżerii w
parku hrabiego i Lolo także zastrzelił gęś na pod-
wórzu podczas polowania na słonie. Ale zawsze
się tak wydawało, jakbyśmy zrobili to obydwaj.
„Oni" — nazywało się zawsze.
Lolo mówił:
— Nas uważają zawsze za plurale tantum —
chociaż jako uczeń szkoły wojskowej nic nie miał
do czynienia z łaciną.
Ja jednak miałem podejrzenie, że temu wszys-
tkiemu winne było jedno okropne stworzenie, w
dzień niewidoczne, o którym nie śniło mi się już
nawet od czasu naszej wielkiej podróży.
Ta stara, bezzębna baba bez oczu, nosa i
włosów pokazała mi się znowu pierwszej nocy po
przyjeździe teatru.
Tym razem spotkałem ją na wąskich, nieprzy-
jemnie ciemnych schodach, na których nie byłem
jeszcze w żadnym śnie dotychczas.
„Ach, jesteś znowu — cieszyła się — jak to
pięknie, jak to pięknie".
Robiła się strasznie gruba i szeroka i za-
gradzała mi całkiem drogę.
„Czy
już
dawno
wróciłeś
z
podróży?
Umówiliśmy się przecież, że teraz cię już mogę
pożreć".
„Ale teraz jestem na wakacjach". Zacząłem
przy tym poruszać małym palcem u lewej nogi.
Pogroziła mi:
„Mnie się zdaje, że ty próbujesz się zbudzić?"
84/206
Przyznałem się otwarcie, że chciałem się
zbudzić, i robiłem dalsze próby z małym palcem.
Zdawało mi się nawet, że już pomału się budzę.
Mogłem już rozpoznać nasz dom z daleka i
myślałem: „skoro już będę w środku, to zbudzę się
zupełnie i dostanę kawę do łóżka".
Stara czarownica odwróciła się i oddalała się
z wolna. Ale nawet z tyłu wyglądała obrzydliwie:
całkiem jak żółty chrząszcz, stojący na tylnych no-
gach.
A ja tymczasem już stałem przed bramą
naszego parkanu w ogrodzie. Ktoś mi otworzył,
ale nie wiedziałem kto. W sieni nie mogłem iść
dalej i wtedy zrozumiałem, że jeszcze ciągle mi się
śni.
Oczy miałem jakby zupełnie zalepione. Kiedy
mi się udało z wolna je otworzyć, poznałem Ninę
sierotkę.
Naraz byłem w pokoju, w którym spałem pod-
czas wakacji. „Chwała Bogu" — pomyślałem i
położyłem się prędko do łóżka, żeby nareszcie
zbudzić się z przykrego snu.
Ale pod kołdrą było dziwnie ciepło i miękko.
— Kto tu jest? — spytałem, bo dotknąłem się
jakiegoś obcego ciała. Nikt mi nie odpowiadał.
Serce przestało mi bić ze wzruszenia, w gardle
85/206
mię ściskało, uczułem dziwny gorący dreszcz i tak
mi było, jakby całe moje ciało płakało.
— Czemu tak wrzeszczycie? — usłyszałem na-
gle. Nareszcie się zbudziłem, a koło mego łóżka
stała Hania z kawą.
— To nie ja — bronił się Lolo, który leżał na
kanapie — to Adam krzyczał.
Ale Hania irytowała się dalej.
— Czy ty, czy Adam, to wszystko jedno. Czy
nie wiecie, że wasz biedny dziadek jest umierają-
cy?
Nic nie wiedzieliśmy. Kiedy już byliśmy ubrani,
przyszła ciotka — znowu zapłakana — i powiedzi-
ała:
— Idźcie zaraz do pałacowego ogrodu i nie
wracajcie przed obiadem; w domu musi być
spokój.
— Hura! Będzie wesoły dzień! — zawołał Lolo.
Ale ja nie mogłem z początku się cieszyć, bo
byłem
strasznie zły na Ninę za to, że mi się śniła.
— Dlaczego leziesz tak, jakbyś spał? — pytał
Lolo.
Dopiero później w ogrodzie było mi znowu do-
brze.
86/206
Już od lat nie widziałem hrabiowskiego parku
i naraz zapachniało tak jak dawniej i przypomni-
ałem sobie, jak to było.
Ten park był krajem osobnym. Miał rozległe łą-
ki, ciemne lasy i nawet własną rzekę, ponad którą
był przerzucony most.
Nam wolno było wszędzie biegać, a na wszys-
tkich drogach było pusto.
Żółte, wilgotne liście leżały jeszcze od
zeszłego roku na świeżej zielonej trawie i zapach
szedł od nich taki jak z książki, z której nam wuj
Teodor odczytywał bajki, kiedy byliśmy mali.
Stary hrabia nie mógł się nigdzie nagle
pokazać, bo był sparaliżowany i musiał stale
siedzieć w pałacu.
Byłem krótki czas sam, bo Lolo miał się
schować w lesie, a ja go miałem szukać dopiero za
jakąś chwilę i złapać na lasso.
Czekałem więc pod starym, grubym drzewem,
rozszarpanym kiedyś przez piorun, a że mi się
czas dłużył, położyłem się na ziemi, żeby nasłuchi-
wać, jak Indianin „Czerwona ręka".
Naraz przyszli ludzie i zaczęli się śmiać; zer-
wałem się.
Był to Lolo i hrabianka Malwina.
87/206
Kiedy się mnie spytała, co słychać nowego,
zacząłem jej opowiadać coś o teatrze w oberży.
— Ty byłeś w teatrze? — zapytała i spojrzała
na mnie podejrzliwie spod oka.
Wtedy popełniłem znowu grzech i skłamałem:
— Chodzimy tam co wieczora.
Lolo mnie szczypał strasznie, ale znosiłem to
spokojnie i nie odwołałem nic, bo już było za
późno.
— Z kim? — pytała dalej.
— Z dziadziem.
— Dziadek przecież chory.
— Tylko troszkę. Do teatru może chodzić.
— A...?
Pomyślała chwilę, a potem spytała znowu:
— A jakie sztuki widzieliście dotychczas?
Chrząknąłem, a Lolo uszczypnął mię jeszcze
silniej, ale potem odpowiedziałem:
— Najpierw Heleną, potem Dzwony, a potem
taką sztukę o nietoperzu... Ale skąd to drzewo
takie poszarpane?
Uśmiechnęła się:
— Od pioruna — jak sam wiesz... ale bądź tak
dobry i opowiedz mi tę sztukę o nietoperzu...
88/206
Chrząknąłem znowu i zacząłem:
— Ten nietoperz to była naturalnie zaklęta
królewna, miała przedtem swój dwór i takie ładne
suknie jak ty, ale była bardzo występna, więc jed-
na stara czarownica, która wyglądała z tyłu jak
żółty chrząszcz, zamieniła ją dlatego w nietop-
erza... Później poznała jednego bohatera, którego
król wtrącił do więzienia. Było mu bardzo smutno
samemu. Miał tylko jedno małe okienko i to była
jego cała pociecha, bo przez to okienko wlatywał
co wieczora nietoperz, a bohater przyjmował go
zawsze bardzo gościnnie.
Teraz wiedziałem dalszy ciąg sztuki aż do koń-
ca i zupełnie nie byłem już zmieszany.
„Wszyscy ludzie brzydzą się mnie — mówił ni-
etoperz do bohatera — i wypędzają albo zabijają
mnie. Dlaczego ty jesteś zupełnie inny? Czy nie
jestem taki wstrętny?"
„Nie" — odpowiedział bohater. Ale nietoperz
był wstrętny i bohater miał tylko litość nad nim.
„Byłoby szlachetnie, gdybym go pocałował w
usta — mówił do siebie — ale nie mogę się
przemóc, Bóg widzi zresztą, że on śmierdzi".
Ale przyzwyczaił się już do jego głosu i do
szelestu jego skrzydeł. Były one jak z papieru, z
którego się wyrabia torebki na cukierki.
89/206
Kiedy już byłem tak daleko w moim opowiada-
niu, przyszła pokojowa z pałacu i powiedziała:
— Pan hrabia prosi.
Ale Malwina nie odeszła natychmiast, tylko za-
pytała jeszcze:
— Czy przezwyciężył się w końcu? Widziałem,
że była strasznie ciekawa, i milczałem
dlatego dłuższy czas z prawdziwą satysfakcją.
Marszczyłem tylko czoło i milczałem.
— Idź do teatru — powiedziałem w końcu — a
sama zobaczysz i usłyszysz.
— Nie wyobrażam sobie — odpowiedziała —
żebym zobaczyła tam twoją sztukę.
Potem odeszła.
— Czekaj — rzekł Lolo — jeszcze dzisiaj wyda
się, że znowu kłamałeś. Dziadzio chodzi do
teatru? Jak ty to mogłeś powiedzieć! Jeżeli dzisiaj
umrze, to się znowu zblamowałeś.
Patrzył na mnie złośliwie i dodał:
— Teraz ci żal?
Ale ja odpowiedziałem:
— Wcale nie — mam tylko taki przesyt z
opowiadania.
Po chwili zapytał Lolo:
90/206
— Czy pocałował w końcu nietoperza?
Pomyślałem chwilę i oświadczyłem:
— Tak, pocałował go. Usta jego były jak suche
liście. Ale po pocałunku zamienił się w tej chwili w
cudną królewnę. I to było nagrodą dla bohatera.
Wszystko brzydkie z niej opadło. Jej biała postać
ukazała się jak migdał obrany z łupki. I uściskali
się. Potem królewna powiedziała jakieś czaro-
dziejskie zaklęcie i mury więzienia się zawaliły. Bo-
hater był wolny. I zaraz uciekł...
— Razem z nią?
— Tak — odpowiedziałem całkiem krótko.
Ale teraz bolały mię jeszcze więcej skronie i
nawet kąciki ust od ciągłego kłamania.
Szliśmy do domu. Przed szkołą stał drugi dok-
tor, po którego się zawsze posyłało, gdy ciotka
leżała w łóżku albo któryś z nas był chory.
Doktor szeptał coś do ucha jakiejś pani, która
miała niebieską suknię i była „Piękną Heleną".
Lolo pobiegł do niego zaraz i zapytał:
— Która godzina?
— Kwadrans na pierwszą — mruknął doktor ze
złością, a potem mówił do „Heleny":
— Wszystkie dzieci zawsze się pytają, która
godzina.
91/206
— Jezus! — zawołał Lolo przerażony — kwad-
rans na pierwszą! Słyszysz?
I zaczął pędzić jak oszalały, bo obiad był za-
wsze punktualnie o dwunastej.
Ale nawet nie było jeszcze nakryte.
Babcia, ciotka i Hania stały w pokoju czekania
i nie jadły, tak jakby naprawdę czekały.
Ciocia powiedziała do nas obydwóch:
— Idźcie trochę do dziadzia.
Popatrzyliśmy
na
nią
trwożliwie
—
ja
pomyślałem: „może innym razem..." Ale ciotka
odgadła nasze myśli.
— Kto wie, może jutro już go nie będzie... Ter-
az wydawało mi się jeszcze trudniej tam iść.
Zdawało mi się, że na pewno będzie z nami
rozmawiał o swojej jutrzejszej śmierci. Ale
musieliśmy iść.
— Jak się macie? — zapytał dziadek uprze-
jmie. Lolo odpowiedział:
— Dziękuję, dobrze — i popatrzał na mnie, a
ja odpowiedziałem to samo i zaczerwieniliśmy się
obydwaj. Z początku bałem się popatrzeć na dzi-
adka, ale w pokoju było jak codziennie posprzą-
tane, wszystko porządnie i czysto.
Dziadek powiedział:
92/206
— Mówcie głośno, tak jak zawsze.
Wtedy spoglądnąłem na niego i ucieszyłem
się, bo był ogolony i uczesany jak zwykle. „Wcale
nie wygląda jakby umierał" — pomyślałem.
— Uczcie się pilnie — zaczął cicho.
— Teraz są wakacje — zauważył Lolo. Dziadek
uśmiechnął się.
—
Naturalnie,
naturalnie
—
powiedział,
uśmiechając się grzecznie — ja też myślę po
wakacjach i dlatego to powiedziałem, bo może się
zdarzyć, że potem... hm... nie będę w możności...
I urwał.
Czekaliśmy jeszcze, ale nie powiedział już nic
więcej. W końcu pogłaskał nas, ciągle uśmiecha-
jąc się, jak na pożegnanie, i wyszliśmy.
W pokoju czekania był ktoś z wizytą.
— Jakiż był dziadek? — spytała Hania.
— Zachowywał się bez zarzutu — powiedzi-
ałem i uczułem wielką wdzięczność dla dziadka,
że nas nie przestraszył.
— Te dzieci! — zauważył ten pan, który był z
wizytą, tak jakby się chciał śmiać.
Wtedy go poznałem. Był to ten drugi doktor. I
zawołałem ucieszony:
93/206
— Widzieliśmy pana przed chwilą z „Piękną
Heleną".
Doktor
zrobił
bardzo
zdziwioną
minę
i
powiedział do babci, że nie rozumie ani słowa.
— Oni kłamią, co usta otworzą — rzekła bab-
ka.
— Daję słowo honoru! — zawołałem oburzony.
— Ja także daję słowo honoru! — krzyknął Lo-
lo.
Wtedy ciotka wzięła mnie i Lola za kołnierz i
wyprowadziła z pokoju. Tym razem nie wolno nam
było jeść z dorosłymi przy stole. Obiad dostaliśmy
w kuchni.
I od tego czasu z dnia na dzień robiłem się
coraz gorszy; byłem już zupełnie zatwardziały.
Nina sierotka patrzyła zawsze za nami, kiedy
szliśmy do ogrodu pałacowego. Wiedziałem, że
miała ochotę iść z nami, ale udawałem, że jej nie
widzę.
Bo byłem wściekły na nią, odkąd mi się śniła.
Lolo powiedział:
— Mnie się zdaje, że ona się znowu ciągnie za
nami.
To mnie oburzyło do żywego.
94/206
— Pójdziesz w tej chwili do domu! —
krzyknąłem na nią.
Ale nie chciała mnie usłuchać zaraz, ze wsty-
du.
— Nie — powiedziała cicho i śmiała się.
Udawała, że to tylko żart. Kiedy stanęliśmy —
to zatrzymała się także, a przy tym trzęsła się
ze strachu przede mną. Jej strach drażnił mnie
jeszcze więcej.
— Czekaj no, czekaj — groziłem jej.
Naraz uczepiła się mnie, tak bezczelna była z
zakłopotania.
— Daj spokój temu biednemu dziecku —
usłyszeliśmy wołanie Hani, która się naraz
znalazła nie wiadomo skąd.
Dopiero wtedy Nina przestała się śmiać.
Wytrzeszczyła na nas oczy, jakby sobie coś przy-
pomniała, i zaczęła naraz płakać.
— Ja jej wcale nie biłem — wołał Lolo.
— Ja jej także nie biłem — wołałem. Ale Hania
nawet nie słuchała, tylko zaczęła sama gorzko
płakać i szydzić z nas.
— Naturalnie! Wy jesteście zawsze niewinni!
Patrzcie, co za świętoszki, białe baranki! Chodź,
moje biedactwo, chodź...
95/206
I zabrała Ninę, która szlochała teraz co wlazło,
głośno, otwarcie i śmiało.
Coraz więcej grzechów miałem na sumieniu.
Dla sierotki byłem teraz naprawdę jak diabeł. Ch-
ciała zawsze, tak jak dawniej, bawić się z nami al-
bo chodzić do hrabiowskiego parku. Ale nie tylko
krzyczałem na nią, żeby ją odpędzić, ale i waliłem
bez miłosierdzia tak długo, aż wyła z bólu. Byłem
jak opętany. Nawet nie zdawałem sobie sprawy,
jaki byłem podły wtedy.
Może to nawet nie trwało tak długo, jak mi się
to później wydawało. Bo zaczęło się mniej więcej
przed
chorobą
dziadka,
która
się
prędko
skończyła, a potem byłem znowu spokojny i
grzeczny. Przypominam sobie tylko, że było wtedy
bardzo gorąco, a w nocy miewałem zawsze sny o
czarownicach.
Kiedy raz wróciliśmy z parku, Nina stała na
podwórzu przed domem. Dziwiłem się, że widziała
nas i nie uciekała przed nami jak zwykle, tylko
stała spokojnie i wyczekująco, jakby się już nie
bała bicia.
Powiedziała:
— Dziadek umarł.
W tej samej chwili z bramy domu wyszła stara
kobieta w żółtej chusteczce na głowie. Kiedy
96/206
minęła nas, przeszedł mnie zimny dreszcz. Z tyłu
wyglądała jak wielki, żółty chrząszcz, stojący na
tylnych nogach.
97/206
VIII . CZARNA ZASŁONA
Dzień bladł za kratami okien, ale w sali był
już wieczór. Żółte strugi światła ciągnęły się jak
łańcuch od biurka do biurka. A na środku sali było
ciemno. Siedziało nas dwudziestu, a nie słychać
było ani jednego głosu. Po wszystkim pełzała
wieczorna senność. Uczono się cicho, jakby
wieczór zatykał usta.
Rudy trzymał książkę przed sobą, ale wpatry-
wał się ciągle w tę samą stronę. Nie natężając się,
siedział sobie spokojnie jak w fotelu. Nieprzyjem-
nie było patrzeć na jego bijące w oczy lenistwo.
Niekiedy mówił coś do mnie — ale kiedy mu
odpowiadałem, pytał:
— Co? co?
Tak źle słyszał, że nie lubiłem siedzieć koło
niego podczas nauki, bo Wielbłąd zaraz zauważał,
że się mówiło.
O siódmej miały się rozpocząć wigilie w naszej
kaplicy. Rudy chciał się dowiedzieć, za jakiego ce-
sarza czy księcia mieliśmy się modlić, i mówiłem
mu już trzy razy:
— Za Karola Szóstego.
Ale on mimo to pytał dalej, a że Wielbłąd pa-
trzył, więc udawałem, że nie słyszę.
Spojrzałem na zegarek. Za kwadrans głos
elektrycznego dzwonka przeszyje ciszę jak szpil-
ka, wieczór zadrga, prefekt klaśnie w ręce, zrobi
się ruch i hałas.
...A jutro niedziela.
— Jutro niedziela — mruczał Rudy — ale ja nie
wychodzę, bo dałem kiedyś w pysk, przypadkiem,
małemu Mopsowi.
Znałem już tę historię i nie słuchałem dalej,
ale w tej chwili zaczął mówić Cukierek, słodkim
głosem, jak panienka:
— Jutro niedziela, zobaczymy świat. Tęsknię
już do świata. Przyjedzie mój kuzyn aż z Paryża
i będziemy jedli obiad u Sachera, a potem
pójdziemy może do opery.
— Córka mego wuja Adama, Wanda, ma już
szesnaście lat — wtrąciłem. Ale właściwie Wanda
miała dopiero jedenaście.
A Cukierek mówił dalej:
— Mój kuzyn ma bardzo piękną, młodą żonę,
z którą był w poślubnej podróży. Jest biała, ma bi-
ałą woalkę i czarne oczy i jest całkiem cieniutka w
pasie... I pachnie fiołkami.
99/206
— Cado, cadere, cecidi...
— Cicho! — złościł się Rudy. Wielbłąd klasnął
w dłonie. Za nami siedział Mops, mały gruby Ru-
mun, i kuł namiętnie. Oczki miał zmrużone, głowę
podpartą na łokciach i mruczał raz głośniej, raz
ciszej. Wyglądał tak, jakby się uczył nie o szóstej
wieczór, ale o drugiej w nocy i walczył rozpaczli-
wie z sennością. Był silny i jak róża rozkwitły, ale
łacina siedziała mu na karku, dusiła go i gniotła.
Niekiedy się poddawał i spuszczał głowę, a lekcję
szeptał cicho i boleśnie, jak umierający ostatnią
modlitwę. Ale za chwilę brał się znowu srodze do
walki i marszcząc czoło, butnie się prostował i
mówił głośno, wściekle, wyraźnie:
— Cado, cadere...
I wtedy zarażał tą wściekłością dalszych i
bliższych sąsiadów. Co chwilę podnosił się jakiś
wicher mruku, tak jak morze niekiedy się budzi i
naraz gniewnie zaszumi.
Rudy przedrzeźniał:
— Cado, cadere, cecidi... Na co mi to wszys-
tko, będę oficerem w pierwszym pułku ułanów...
— Nie rozmawiać — mruknął z roztargnieniem
prefekt, czytający przy małym stoliku romans
francuski.
Czepiały się mnie rozmaite myśli.
100/206
— Na co my się wszyscy uczymy tego
samego? — rzekłem cicho do Rudego — przecież
każdy z nas jest inny... Pomyśl tylko — my Polacy,
a każdy z nas inny... a tu znowu Niemcy... a za na-
mi ten gruby pastuch rumuński... A tam Węgrzy
— a pod zegarem Ali-Bej, książę egipski... każdy
z nas z innych stron i ma inną duszę. A siedzimy
razem w tej sali i uczymy się wszyscy tej samej
trzeciej koniugacji... i za chwilę pójdziemy
wszyscy na wigilię za Karola Szóstego...
Rudy palnął ręką w stół:
— Dasz ty pokój swoim wiecznym głupstwom!
Aż w głowie się kręci.
Ale ja obejrzałem się naokoło i zobaczyłem
naraz wszystko jakby po raz pierwszy. I pytałem
się: „Co ja tu robię? Kto jest ten Rudy? Kto są
tamci? Co ja mam z nimi wspólnego?" Tak jakbym
naraz zbudził się w nocy i starał sobie wytłu-
maczyć, w jakiej pozycji leżę.
I zrobiła się naraz cisza. Nawet gruby Rumun
kuć przestał, tak jakby wszyscy zdziwili się, że ja
się dziwię.
Wtedy przeszył ciszę głos dzwonka. Drrrr... dz-
wonił bez końca.
101/206
— Do stu diabłów! — krzyknął płaczliwie ze
złością wątły i blady Alzatczyk, zwany „Bo-
cianem", i cisnął kałamarzem o ziemię.
Prefekt odłożył francuski romans:
— Kościół — powiedział. — Wigilie za duszę
jego cesarskiej i królewskiej Mości Karola VI.
Wszyscy rzucili się z hałasem do płaszczów i
czapek. Alzatczyk jeszcze tańczył z wściekłości i
targał się za włosy.
— Po co te dzwonienia przeklęte! Nie będę
słuchał przez pięć lat co godzinę dzwonków i
klaskania...
Wielbłąd krzyknął na niego i wszyscy się
roześmiali. Ja go doskonale rozumiałem, ale śmi-
ałem się razem z innymi.
Kaplica była duża, jak prawdziwy kościół, a
jednak była tylko maleńką cząstką zakładu. Drzwi,
prowadzące do chóru, były na pierwszym piętrze,
a wejście dla nas, uczniów, znajdowało się pod
ziemią. Ale gdzie była sama kaplica, nie umiałem
tego nigdy powiedzieć, nawet w przybliżeniu,
jeżeli patrzyłem na olbrzymie zabudowanie z pod-
wórza albo z ogrodu.
Zdawało mi się nieraz, jakby kaplica nie istni-
ała zawsze, tylko wtedy, kiedy się w niej odbywały
nabożeństwa.
102/206
Szliśmy parami przez jasne korytarze.
Alzatczyk
wyglądał
naprawdę
w
swoim
krótkim płaszczu jak smutny bocian. Wlókł się
pochylony i patrzył na ziemię.
— W tym pałacu mieszkała kiedyś cesarzowa
— westchnął jakby do siebie. Miał dwa ogromne
guzy na wypukłym czole. Byłem przekonany, że w
tych guzach siedziały myśli, które go bolały. Pa-
trzył na ziemię i mruczał:
— Po tej kamiennej posadzce chodziły damy
dworskie w jedwabnych i koronkowych sukniach,
a teraz świństwo! Gazem śmierdzi. Stukają butami
ordynarnymi tacy ludzie jak prefekt albo ten twój
Rudy.
Nienawidził Rudego z powodu jego krzykliwoś-
ci, czerwonych rąk i siły fizycznej.
Schodziliśmy po schodach, na których wiec-
zorem nie wolno było mówić, choć nikt nie wiedzi-
ał dlaczego. Takie schody jak wszystkie inne i tylko
zasłane suknem czerwonym. A na suficie były
różowe amorki, podające sobie wawrzynowe
wieńce.
Szło się w milczeniu. Z kaplicy słychać było
urywane jęki organów.
Ale nagle uderzył Rudy w kark Mopsa.
103/206
Prefekt klaskał bez końca w ręce — i dał obyd-
wom silentium. W ogóle zrobił się wesoły ruch po
sztucznej, niezdrowej ciszy.
— Poskarż się twojej ciotce, królowej — kpiono
z Mopsa.
Był rzeczywiście krewnym jakiejś królowej i to
wydawało mi się jak bajka, bo zresztą wyglądał jak
pastuch. W myślach włożyłem mu na głowę ko-
ronę ze złotego papieru — i oglądałem się potem
kilka razy, żeby zobaczyć, jak mu w niej do twarzy.
Przed wejściem do kaplicy zaczęli się wszyscy
cisnąć, bo kilka oddziałów zeszło się na raz, i
oprócz Wielbłąda wołali i klaskali inni prefekci.
Musieliśmy czekać, aż wejdą do kaplicy starsi i
przyjdzie kolej na nas. Właśnie szli „wielcy" z ós-
mej klasy i patrzyliśmy na nich z ciekawością.
To było wcale zabawne, bo między tymi „wielki-
mi", którzy już mieli szerokie plecy i wyrobione
muskuły, byli tacy, którym zazdroszczono i
których się przynajmniej raz z bliska chciało
widzieć.
Jeden z nich podał Rudemu rękę, co na nas
wszystkich zrobiło wielkie wrażenie, a potem roz-
mawiali ze sobą i „wielki" pokazywał Rudemu na-
jważniejszych ze swoich kolegów. Przy tym słysza-
104/206
ło się nazwiska, które każdy w instytucie znał,
nawet najgłupszy.
— To jest Zilgitz...
I wszyscy pytali: „Który? który?", bo Zilgitz na-
jlepiej skakał w całym zakładzie.
Był tak znakomitym skoczkiem, szczególnie
w skakaniu z trampoliny, że nazywaliśmy jego
nazwiskiem małe czarne piłki i jeżeli kto z nas
powiedział
„Zilgitz",
nie
wyobrażał
sobie
człowieka, tylko siłę elementarną.
— To jest ten krótko ostrzyżony, ten z orlim
nosem, który się teraz śmieje — powiedział inny
uczeń z ósmej klasy do nas wszystkich.
A myśmy milczeli i wpatrywaliśmy się w
sławnego człowieka z podziwem, że się tak śmiał
jak każdy inny i że nie robił ciągle miny, która by
jedynie pasowała do jego zasług.
„Taki mały i młody — myślałem ze zdumie-
niem — a już ma takie imię jak Franklin. Jak głośna
będzie jego sława, kiedy się wydostanie z za-
kładu!"
— A ten długi, blady, który teraz zajada tort
orzechowy, patrzcie, to Chiotti.
105/206
I ostatnie pary zaczęły się cisnąć, żeby
zobaczyć tego Włocha, który przed laty dał w
twarz Wielbłądowi.
— Nie, naprawdę? — pytano z uznaniem.
A ja myślałem podczas tego o Helenie, jak
pokazywała królowi Priamowi pierwszych bo-
haterów Achajów.
I nagle zabłysło czerwone światełko w mojej
duszy, tak czarodziejsko tajemnicze jak niegdyś w
pokoju Jezuska.
Uczułem wielką radość, jakby mnie pozdraw-
iało przez chwilę moje przyszłe życie.
Teraz przyszła kolej na nas i weszliśmy do
chłodnej kaplicy.
— My razem — szepnął do mnie Rudy.
Ołtarze były zakryte czarnym suknem z biały-
mi krzyżami. Rudawe płomyki gazu między ławka-
mi i świece na ołtarzach mrugały słabo, jakby nie
mogły przedrzeć się przez ciemność.
Z chóru kapały już cząsteczki ludzkich instru-
mentowych głosów, tak jakby tam na górze
wszystko było już przepełnione muzyką.
A potem zaczął się bardzo cichy śpiew.
— Jak smutno — westchnął za mną Cukierek.
Siadłem koło Rudego w przedostatniej ławce.
106/206
W powietrzu była zimna woń, która mnie
głaskała po czole i po sercu. I naraz miałem uczu-
cie jakiegoś nieznanego smutku — obejmowało
mnie pieszczotliwie i mocno.
W oświetleniu wieczornym kaplicy czarna za-
słona z białymi krzyżami wyglądała jakoś mniej
żałobnie i było to dla mnie niejako dowodem, że w
grobie nie jest zupełnie ciemno.
Wyobrażałem sobie zmarłego dziadka — nie
leżał ze złożonymi rękami, tylko siedział w jasno
oświetlonym pokoju i palił fajkę.
Więc i tam był wieczór. I tam pod ziemią była
duża wisząca lampa nad stołem.
Wyobrażam sobie nagle, jak się otwiera
czarna ściana między ołtarzem Matki Boskiej a
kropielnicą. Otwiera się na oścież olbrzymia bra-
ma — a za bramą jest dzień. Widać jasne drogi,
prowadzące przez miasta i wsie, przez góry i
równiny... Bierze mnie gorące pragnienie wolnoś-
ci... Mówię Rudemu, co myślałem przed chwilą.
— Cicho! — odpowiada mi ze złością.
A ja patrzę z zaufaniem na spokojnie płonące
świece i widzę mieszkanie dziadka i innych
umarłych. Myślę o tym, jak tam sobie siedzieli,
rozmawiali, a potem spać poszli...
Nagle stanął przede mną Wielbłąd i syknął:
107/206
— Gdzie się patrzysz? Dlaczego masz taką
wesołą minę? To jest żałobne nabożeństwo. O
czym myślisz? Myśl o śmierci!
„Nie boję się ciebie — myślałem sobie — i tak
wszyscy kiedyś pomrzemy. I całe wychowanie na
nic, bo życia właściwie nie ma i jest tylko czekanie
na życie!"
Ale w tej chwili zgasło światło w mieszkaniu
umarłych, a dziadek leżał pod ziemią sam, zimny,
w głębokiej ciemności...
A przy ołtarzu śpiewają spokojnie:
— Requiescat in pace! — jakby nie było bramy
otwartej między ołtarzem Matki Boskiej i kropiel-
nicą.
— Amen — odpowiadają na chórze dziwnie
niskim, smutnym głosem.
— Pięć lat mamy jeszcze przed sobą — wzdy-
cha Cukierek za mną.
Moje pragnienie staje się niespokojne jak
ptak. Czy minie tych pięć lat naprawdę? Może
nie doczekam, umrę... A może słońce i świat są
tylko złudzeniem... a prawdą jest to, co widzę w
tej chwili: ta czerń martwa, ta cisza i ten spokój
chłodny... Dlatego przy ołtarzu śpiewają tak
spokojnie o wiecznym odpoczywaniu, bo wiedzą,
108/206
że nie ma bramy otwartej i nie ma żadnych dróg
poza tą ciszą. Tylko to jest, co widzę w tej chwili...
Czerwienię się z gorączki. Patrzę naokoło
siebie. Wszyscy siedzą nieruchomo, jakby nie byli
dziećmi, ale figurami kamiennymi albo trupami...
Patrzę na czarną zasłonę z białymi krzyżami i
modlę się:
— Otwórz się, jak drzwi do pokoju Jezuska, że-
bym zobaczył słońce i moje przyszłe życie.
Ale zasłona nie ruszała się. I pomyślałem:
„Może tylko tu świeci światło, a naokoło jest ciem-
na noc?" Aż Rudy całkiem głośno oświadczył:
— Trzy kwadranse na siódmą. Zaraz się
skończy. I rzeczywiście nabożeństwo było skońc-
zone. Kiedy pierwsze pary już wyszły, widziałem,
jak
kościelny, idąc od ławki do ławki, gasił jedną
lampę za drugą w na pół pustej kaplicy. Wielbłąd
powiedział do Cukierka:
— Cały czas rozmawiałeś! Dwa dni silentium.
109/206
IX
.
KSIĄŻKI
Z
OBRAZKAMI
Szpitalik zakładowy istniał tylko wtedy, kiedy
się było chorym. Zresztą nie można go było sobie
wyobrazić. Zdawało się wtedy, że się nie jest w za-
kładzie, tylko gdzieś na końcu świata.
Dużo ścian i korytarzy dzieliło go od szkoły,
hałasów i uczniów, od kar i przepisów.
Pewnego dnia — było się naraz chorym i nie
wierzyło się własnemu szczęściu.
— Żeby się tylko nie omylili i żeby mnie stąd
nie wyrzucili z powrotem, jeżeli za mało jestem
chory — obawiano się z początku.
Sale były ciche, ale od góry do dołu za-
pełnione tym wszystkim, co sobie każdy myślał,
kiedy tam leżał w łóżku. Miało się tam zawsze
dosyć czasu do myślenia. Wolno także było czy-
tać, jeżeli się nie miało gorączki.
Gorączka psuła mi tym razem chorobę. Przy-
najmniej pierwszego dnia, kiedy byłem jeszcze
całkiem głupi i obojętny i nie umiałem użyć tego,
że mogłem tu leżeć i nic nie robić. Wiedziałem
wprawdzie, że moje położenie było zazdrości
godne, ale ciągle się czymś złościłem.
Narzekałem:
— Tu wszystko czuć złym rosołem. Skarżyłem
się służącemu:
— Ściany są za białe, oślepnę z tego...
Były to całkiem drobne utrapienia, całkiem
lekkie, nic nie znaczące przykrości, ale na
przykład poduszka stawała się coraz mniejsza —
czy to było tak, jak być powinno?
— To jest piłka, nie poduszka, i robi mi dziurę
w głowie.
Potem dostałem wprawdzie zimny okład, ale
zamiast lepszej poduszki dali mi scyzoryk. A mimo
to ciągle uprzytomniałem sobie, jak pomyślne i
szczęśliwe było moje położenie. Tylko w pokoju
było trochę za jasno, więc naciągnąłem na głowę
koc, który mi znowu poranił twarz swymi ostrymi
włosami.
Po upływie dłuższego czasu służący wlazł
wreszcie na krzesło i zasłonił zielonym papierem
lampę, wiszącą u sufitu.
— Tak, teraz jest noc — oświadczył.
Siadł sobie w wygodnym fotelu i zamknął
oczy, po to żeby wszyscy zaraz zasnęli.
111/206
Ale ja zacząłem właśnie rozmyślać o tych
czterech łóżkach, które stały w naszej sali. Czy
były puste, czy nie? Usiadłem na łóżku i pa-
trzyłem. We dnie jakoś nie widziałem ich, a teraz
było ciemno. Kaszlałem od czasu do czasu, a
zresztą było cicho.
— Boże — westchnąłem, jak mogłem na-
jgłośniej.
Służący wstał, przyszedł do mnie i zapytał, czy
chcę wody.
— Tak — powiedziałem — wody.
Kiwnął głową. Wyszedł z sali. Byłem kontent,
nie czułem się senny. Jakaś dekoltowana dama ze
ściany patrzyła na mnie. Był to ciemny obraz, ale
piersi i ramiona lśniły białawo. „Właściwie jest ład-
na" — myślałem sobie.
„Widzisz, leżę tu ciężko chory i kłuje mnie w
piersiach".
„Byłaby wielka szkoda, gdybyś umarł" —
utrzymywała dama.
Wrócił służący z wodą.
— Całą szklankę? To za dużo — westchnąłem.
Zaledwie zamaczałem usta, zrobiło mi się niedo-
brze.
112/206
— Masz pragnienie czy nie? — zapytał służący.
Nie, właściwie nie miałem pragnienia.
Służący zaklął z lekka. Potem zrobiła się
znowu zielona noc w pokoju, a służący siedział w
fotelu.
„Kłuje cię w piersiach?" — zaczęła znowu
dekoltowana dama.
„Tak — odpowiedziałem — i może dostanę za-
palenia płuc".
Na to umarł przed dwoma laty jeden chłopiec
z klasy wstępnej. Dopóki żył, nikt go nie znał, bo
należał do małych. Ale przez to, że umarł i przez
trzy dni leżał w trumnie w wielkiej sali, stał się
sławny we wszystkich oddziałach. Teraz dopiero
wszyscy wiedzieli, że nazywał się Zapałek. Przez
trzy dni trzeba było o nim ciągle myśleć. Od niego
to szedł ów silny zapach karbolu, który się
wszędzie czuło.
Zapałek był uosobieniem śmierci w naszym
zakładzie. Od dwóch lat nikt inny nie umarł.
„A teraz ja mam umrzeć" — myślałem z
dumą.
„Żal mi cię" — mówiły oczy damy ze ściany.
Wszyscy defilowali przed moim katafalkiem w
wielkiej sali. Także profesorowie i prefekci. Nawet
113/206
Wielbłąd. Dałem mu się pośliznąć na gładko
woskowanej posadzce i aż się zaczerwienił ze złoś-
ci.
Musiał klęknąć przede mną i przeżegnać się.
Wszędzie mówiono tylko o mnie.
„Czy to nie był ten z czwartej klasy? Ten? Na
miłość boską! Kto by się był spodziewał!"
Szeptałem cicho to i owo o sobie samym, tak
jakbym był tymi, co po mnie pozostaną.
A to białe, co lśniło ze ściany, podeszło naraz
do mnie blisko, całkiem blisko.
Dopiero teraz zobaczyłem, jaka była piękna
ta, co mnie już przedtem z daleka kochała.
Wszyscy uczniowie i prefekci umilkli przejęci
boleścią dekoltowanej damy przy mojej trumnie.
„Zegnaj na wieki, najdroższy!" — szeptała.
Rzuciła się na mnie i całowała mnie łkając, a jej
usta i łzy coraz były gorętsze.
Otworzyłem oczy i już było jasno. Ale obraz na
ścianie przedstawiał starą kobietę z białymi włosa-
mi.
Księżniczka z przeszłego stulecia. „Wspani-
ałomyślna fundatorka", jak nazywano ją zawsze
we wszystkich mowach, wygłaszanych przy końcu
roku.
114/206
Naraz zapytał ktoś z któregoś z czterech obok
stojących łóżek:
— Dobrze spałeś?
Usiadłem. A, więc jeszcze jedno łóżko było za-
jęte w pokoju. A ucznia, który mi zadał to pytanie,
znałem naturalnie dobrze, bo był swojego czasu
moim sąsiadem w ławce.
Ale nie mogłem sobie przypomnieć w tej
chwili, jak się nazywa.
Wiedziałem, że nazwisko jego jest zupełnie
zwykłe, ale tylko w klasie je pamiętałem.
Z tego powodu byłem trochę zażenowany i za-
pomniałem odpowiedzieć na pytanie — ale mój
kolega był taki grzeczny, że mówił mimo to dalej.
— Chwała Bogu, nie masz już podwyższonej
temperatury — ale wczoraj naprawdę obawiałem
się o ciebie. Nawet mnie nie spostrzegłeś, kiedy
się kładłeś do łóżka. A w nocy wzdychałeś, jęcza-
łeś, mówiłeś od rzeczy. Ale teraz czujesz się lepiej?
Prawda?
— Tak — odpowiedziałem krótko.
Wydawał mi się strasznie dobrze wychowany.
Jeszcze z żadnym chłopcem nie mówiłem, który
by się o mnie „obawiał".
115/206
— Prymariusz skonstatował u ciebie wczoraj
katar oskrzeli — powiedział jeszcze.
Miał szkła na nosie! Myślałem o tym, co by
Rudy powiedział o takim człowieku. Czy miałby
odwagę dać mu szturchańca?
Naraz wszedł wuj Adam z Wandą, swoją
córeczką, a mój kolega powiedział:
— Sługa uniżony pana radcy!
Wanda rzuciła mi zaraz jakąś paczkę na łóżko,
a wuj Adam zapytał mego kolegi:
— Ach, i ty tu jesteś?
A zatem go znał. Później podszedł nawet do
niego i rozmawiał z nim jak z dorosłym
człowiekiem.
Wanda
patrzyła
na
paczkę,
którą
mi
przyniosła, tak jakby się paliła z ciekawości, żeby
zobaczyć, co jest w środku.
— Nie otworzysz jej? Czy nie chciałbyś się
dowiedzieć, co w niej jest?
Mój Boże, w paczce były książki z wieloma
obrazkami! Właśnie to, czego się najbardziej
potrzebowało w szpitalu.
— Pewnie to będzie interesować pana radcę —
mówił mój kolega do wuja — że nasz zakład posi-
ada rozległe dobra. Wiem to pozytywnie. Majątek,
116/206
ufundowany przez księżniczkę, jest ulokowany w
ziemi na bardzo dobrych warunkach...
— Jaki on śmieszny — szeptała Wanda — jak
on to powiedział?
— Pozytywnie — powtórzyłem z zazdrością.
— On nie jest taki jak ty i inni chłopcy — szep-
tała Wanda — on jest jak jakiś pan: całkiem mały
pan.
— Jak pajac — wpadło mi do głowy. I roześmi-
aliśmy się oboje.
— O co chodzi? — zapytał wuj. I pajac także
się popatrzył.
— A, a, a — zrobił wuj tak, jak gdyby ziewał.
Wstał i podszedł znowu trochę do mnie.
Zrobiło się naraz strasznie nudno — bo wuj
myślał z wytężeniem nad tym, o czym by mógł ze
mną mówić, i nic mu nie przychodziło do głowy.
Byłbym sam zaczął rozmowę, ale to nie był
wuj Teodor, z którym się tak łatwo rozmawiało.
A przy tym miał długą brodę, nadającą mu taką
jakąś surową minę.
— Broda wujciowi posiwiała — powiedziałem
w końcu i myślałem, że z tego by się mogła
wywiązać zupełnie możliwa rozmowa.
117/206
Ale wuj Adam nic na to nie odpowiedział, a
Wanda nie miała odwagi być taką wesołą jak
przedtem.
„Żebym już raz mógł zacząć czytać moje
książki" — myślałem Sobie.
Wuj wstał.
— No, bądź zdrów, mój kochany, i uważaj, że-
byś prędko wyzdrowiał.
— Chcesz prędko wyzdrowieć? — spytała
Wanda całkiem cichutko.
Odpowiedziałem tak samo cicho:
— Nie.
I roześmialiśmy się oboje na pożegnanie.
Potem się zaraz rzuciłem na książki.
Ale czy książka była ładną, czy brzydka,
wiedziałem, zanim ją jeszcze czytać zacząłem.
Książka pachniała po prostu tak, jak jakaś okolica
przyjemna albo wstrętna.
Oglądałem,
czy
miała
czarne,
gęsto
zadrukowane strony, czy jasne, przerywane wielo-
ma rozmowami.
I otworzyłem jedną książkę na los szczęścia,
mniej więcej w środku.
I czytałem;
118/206
„Czy to ty, czy twój duch, mój kochany Bo-
bie?"
„Tak, to ja, dobry kapitanie".
„Jak ty wyglądasz? Co się z tobą dzieje od cza-
su, jak straciłem cię z oczu na ulicach Singapore?"
I poznałem zaraz obydwóch. Zdawało mi się,
że właśnie z tymi dwoma przeżyłem już dużo w in-
nych książkach z innymi obrazkami, gdzie się in-
aczej nazywali. Tak, z tym kapitanem, który posi-
adał wszystkie cnoty i wszystkie wiadomości na
świecie, można się było na wszystko odważyć.
Można było znaleźć się z nim w najniebez-
pieczniejszych sytuacjach, a nigdy o niczym nie
mówił, że to głupie albo niezdrowe, tak jak inni
dorośli. Zgadzał się na każdy wniosek i nagradzał
każdy najdrobniejszy czyn bohaterski. Ale co był-
by począł bez Boba?
„Zaraz, mój kapitanie, natychmiast dowiesz
się o wszystkim, ale najpierw daj mi coś do
jedzenia".
„To ty, biedaku, głód cierpiałeś? Czego ty już
dla mnie nie zniosłeś, dla mnie i dla mojego zuch-
wałego przedsięwzięcia! Czy chcesz mi jeszcze
dalej towarzyszyć?"
„Z panem, panie kapitanie, aż na koniec świa-
ta!"
119/206
Taki wierny był Bob. A przy tym wesoły. Czy ta
wierna wesołość Boba nie była dla kapitana rodza-
jem pociechy, tak jak światło w nocy?
Z pewnością, bywał kapitan czasem smutny
mimo swych cnót i swego bohaterstwa — kiedy
siedział wieczorem przed swym namiotem i
myślał: „Mój Boże, włosy moje posiwiały na skro-
niach..."
Ale Bob był najlepszym przykładem, że mu się
nic stać nie mogło. Jeżeli się gdzieś zgubił, to kap-
itan znalazł go z pewnością dziesięć stron później,
jeszcze wierniejszym i weselszym niż przedtem. A
na pewno był aż do końca książki wesoły i ruchli-
wy jak żywe srebro.
A teraz czekało mnie to zuchwałe przedsięwz-
ięcie z nimi obydwoma. Odczuwałem rodzaj
rozkoszy, jakbym miał nazajutrz wstać wcześnie
rano, żeby się nie spóźnić na pociąg.
Tymczasem przyszedł prefekt szpitalika. Był
taki jak sam szpitalik, daleki od wszystkich kar i
klaskania w ręce.
Miał sympatyczną łysinę.
A o jego nosie mówiono, że jest sztucznie zro-
biony z końskiego mięsa. Małych pacjentów
ciągnął zazwyczaj za ucho i mówił:
— Jak się masz, Holofernes?
120/206
Ale przywitawszy się ze mną w ten sposób,
spostrzegł książki i zrobił przerażoną minę:
— To jest wzbronione, kiedy się ma gorączkę.
W końcu mi ich nie zabrał, ale musiałem mu
przysiąc, że będę tylko oglądał obrazki.
— Inaczej wrócisz zaraz do klasy — groził mi.
Potem poszedł do drugiego łóżka i zdaje mi się,
że chciał pajaca także pociągnąć za ucho, ale ten
przebiegły człowiek uśmiechnął się tak, jakby
wcale nie miał ucha — i powiedział w dodatku:
— Sługa uniżony.
I do niczego nie przyszło.
Służący usiadł w fotelu, żeby uważać, czy
naprawdę tylko oglądam obrazki. Pod jednym było
napisane:
„Nędzniku! — zawołał kapitan i wyrwał za-
maskowanemu człowiekowi broń z ręki".
Na obrazku zamaskowany człowiek był prawie
niewidoczny. Stał gdzieś w głębi, a na przodzie
kapitan rozmawiał z jakąś panną. Nie widać było
żadnej bijatyki.
Musiałem bardzo się namyślać, żeby sobie
wszystko wytłumaczyć. To mnie więcej rozdrażni-
ało, niż gdybym był czytał naprawdę. I przypad-
kowo przypomniałem sobie inne historie, a było
121/206
ich tak wiele, jak ludzi w dużym mieście, i przy
tym nie odrywałem oczu od tego jednego obrazka.
Służący zauważył:
— Mnie się zdaje, że ty jednak czytasz?
— Przecież przysiągłem! — odpowiedziałem
oburzony.
I musiałem dalej przewracać kartki. Pod jed-
nym obrazkiem było:
„Popatrzyła na kapitana ze łzami w oczach i
wyszeptała: — Składam mój los w pańskie ręce".
„To znowu zupełnie co innego — pomyślałem
— jest tak jak w tych romansach, gdzie ani się
nie strzela, ani się nie ma sposobności dostania
do niewoli. To także bardzo ładne. Jak w romansie
Czarodziejka, który czytałem jako dziecko".
Uczułem ogromną tęsknotę za Czarodziejką i
naraz zapachniały mi kwiaty z parku w San Remo
i morze. A książka ta wydała mi się tak dziwnie
słodka i zarazem smutna we wspomnieniach, że
zacząłem nucić jakąś melodię dziwną i piękną
zarazem.
Ale ponieważ ciągle tylko tę jedną stronę mi-
ałem przed sobą z ową szeptającą panienką,
służący myślał, że czytam, i powiedział:
122/206
— Ja ci zaraz sprzątnę te książki. A ja
odpowiedziałem:
— Dobrze, i tak już ich nie potrzebuję.
Nie potrzebowałem ich, bo czytałem już tylko
z własnej głowy. Miałem w sobie dużo historii i
obrazów rozmaitych i w tej chwili nie chciałem
nawet innych.
Służący wstał i poszedł, bo leżałem z zamknię-
tymi oczami, tak jakbym spał.
A jednak widziałem wszystko.
Myślałem: „żebym tylko mógł tu długo leżeć,
przyszłoby mi mnóstwo rzeczy do głowy. I za-
pisałbym wszystkie niebieskie zeszyty, które teraz
leżą schowane w moim biurku".
Pajac zapytał naraz:
— Spisz? Odpowiedziałem:
— Nie, czytam tylko w myślach książki z
obrazkami.
Pajac się zaniepokoił.
— Obawiam się — rzekł — że masz znowu
podwyższoną temperaturę. Miejmy nadzieję, że
nie opuścisz zbyt dużo lekcji.
123/206
X. CIEMNY POKÓJ
Nina, sierotka, umarła.
— Nina, którą ty biłeś — powiedziała Hania,
służąca babki.
Biłem ją, to prawda. Bóg wie dlaczego. Nie
była nigdy zuchwała ani mnie nie przezywała, i ani
razu sama mnie nie uderzyła. Ale śniła mi się — to
była jej cała wina.
Hania nie powiedziała mi tego z wyrzutem,
tylko prawie śmiejąco, tak jak się komuś przypom-
ina jakiś drobny szczegół z jego dawnych lat. Ale
na pewno nie można było nic wyczytać z twarzy
Hani, pooranej przez rozmaite nieszczęścia. Prze-
cież to była jej sierotka. A Franek, który zniknął
swego czasu, dotąd się z nią nie ożenił.
Odnalazłem zaraz mały ogródek poza domem,
gdzie kwitły astry, bratki, balsaminy i rezeda.
W pokojach dziadka pachniało tak samo fajka-
mi jak dawniej, choć jego już nie było. Poznałem
pokój Jezuska i pokój czekania. A Lolo przyjechał
także na wakacje. Ale wyrzuty sumienia z powodu
Niny ciężyły mi kamieniem.
Odszukiwałem
wszędzie
dawne
ulubione
miejsca, aby mnie trochę pocieszyły. Spoglądały
na mnie uprzejmie, ale jakby ze łzami w oczach.
Najsmutniej mi było w parku hrabiowskim,
który był taki zarośnięty i ponury, że nie mogłem
sobie wyobrazić, aby tam kiedy mogło być wesoło.
Poszliśmy także z Lolem do apteki, ale tam nie
było już teraz ani kobiety, ani dzieci, a za ladą stał
obcy człowiek, który miał czarne włosy i pewnie
nigdy w życiu nie widział ryb latających.
Lolo i ja nie wdawaliśmy się z nim w rozmowę,
tylko zażądaliśmy krótko słodkiego drzewka i mię-
towych cukierków.
Nazajutrz pod wieczór siedziałem z ciotką na
werandzie. Ciocia haftowała, żeby czasu nie
tracić. Po chwili milczenia — powiedziałem naraz,
bo kamień w sercu nie dawał mi żyć:
— Nie mogłem wiedzieć, że ona tak prędko
umrze. Ciotka popatrzyła na mnie, nie przerywa-
jąc roboty.
— Kto? Ach, tak, Nina. Mój Boże, to naturalne
— tyfus — skądże mogłeś przeczuć?
Miałem nadzieję, że będzie do mnie więcej
o tym mówić, że powie coś, co mi serce uczyni
lekkim i wesołym.
125/206
Ale zadzwoniono na Anioł Pański — i ciotka nie
powiedziała już ani słowa.
Zobaczyliśmy
przechodzącego
dyrektora
szkoły z czerwonym kwiatem w butonierce.
Zatrzymał się przed werandą i opowiadał
ciotce to i owo.
— Zwiedzam teraz nasze miasteczko z jedną
panią, która tu przyjechała. Bardzo utalentowana
pianistka, kształciła się u pierwszych wirtuozów
europejskich. Ma zamiar dawać tu lekcje gry na
fortepianie. Śliczna kobieta, swoją drogą. Przypad-
kiem zaczęliśmy rozmawiać o latach i ona
powiedziała, patrząc na mnie, ale to dosłownie:
„Pan przecież nie ma więcej niż trzydzieści pięć
lat?"
Naraz spostrzegł mnie i zawołał:
— Na Boga! Czy to może który z pani
siostrzeńców?
— Ach tak, to Adam, prawda, jak wyrósł?
— Bardzo wyrósł, strasznie wyrósł — mruczał
dyrektor jakby obrażony.
Popatrzył się na mnie spod oka, pogłaskał
brodę i już nic nie powiedział, tak jakbym mu był
zepsuł i ten ładny wieczór, i tę piękną panią, co
przyjechała, i w ogóle całą ochotę do życia.
126/206
Kiedy zostaliśmy znowu sami, ciotka zaczęła:
— Nie znalazłam jeszcze tej metryki, której
potrzebujesz dla instytutu. Musisz sobie odpis wz-
iąć od proboszcza.
Nie lubiłem, kiedy wspominano przy mnie o
instytucie, i zauważyłem niechętnie:
—« Mam jeszcze przed sobą dwa miesiące
wakacji.
— Jeśli tego zaraz nie zrobisz, zapomnimy
później.
— Dobrze, dobrze — powiedziałem prędko,
żeby raz z tą rzeczą skończyć — muszę i tak
odwiedzić proboszcza.
Popatrzyła na mnie zdziwiona.
— Jakiego proboszcza? Przecież ty się nie tu
urodziłeś.
— Prawda — roześmiałem się, jakbym sam nie
rozumiał, jak mogłem przez roztargnienie zapom-
nieć o moim rodzinnym mieście.
— Kiedy mam tam pojechać?
— Potrzebuję jeszcze różnych rzeczy z miasta
i chciałabym, żebyś... — Przerwała i zaczęła kiwać
ręką i wołać:
— Hrabianko Malwino, proszę, niech pani
przyjdzie bliżej.
127/206
Zobaczyłem na drodze niską, trochę otyłą ko-
bietę i zacząłem ciotkę szarpać za rękaw:
— To nie ona! Malwina przecież nie jest taka
gruba!
Tymczasem zawołana zbliżyła się i wtedy poz-
nałem ją zaraz, bo miała twarz tak białą jak figura
z gipsu na piecu w pokoju Jezuska.
— Adaś — powiedziała od razu.
Zmierzyła mnie od stóp do głów oczami i
powiedziała tak jak przedtem dyrektor szkoły:
— Taki duży, już taki duży!
Ale jej głos nie był obrażony, tylko smutny, tak
jak zapach w jej ogrodzie.
I miałem uczucie, że przez to, że tak
wyrosłem, na nic nie zważając, zrobiłem jakąś
wielką krzywdę hrabiance Malwinie. I nie tylko Jej,
ale także i ciotce, i dyrektorowi szkoły, Hani i całe-
mu miasteczku, które było jak wieś.
Tylko dla babci byliśmy zawsze dosyć mali,
Lolo i ja. Może miała zanadto złe oczy, żeby
zobaczyć różnicę.
Czasem mówiła do mnie: Lolu, a do Lola: Ada-
siu, ale właściwie nie potrzebowała wcale nas tak
dokładnie rozróżniać; opowiadała i tak tylko histo-
rie ze swoich dawnych lat.
128/206
Jednego ranka, kiedy opisywała nam właśnie
swoje wesele, weszła ciotka, słuchała chwilę i była
strasznie oburzona.
— Co mama mówi? — spytała nieprzyjemnym
głosem — jak można tak od samego rana wspom-
nienia odgrzebywać? O takich rzeczach mówi się
tylko wieczorem.
Babcia umilkła na chwilę, ale kiedy ciotka
wyszła, uśmiechnęła się chytrze i powiedziała ci-
cho:
— Ona się irytuje, że ja mam taką dobrą
pamięć. Ja pamiętam dłużej niż siedemdziesiąt lat
wstecz.
— Ja tylko dziesięć, a najwyżej dwanaście —
przyznałem się i spytałem zaraz: — Czy to mało?
— To nie jest nic — oświadczyła babka poga-
rdliwie.
Siedziałem długo i myślałem, jakbym mógł
doprowadzić do czternastu. Bo właśnie wtedy
skończyłem czternaście lat.
— To wszystko na nic — mówiła babka, jakby
wiedziała, o czym myślę, i uśmiechała się złośliwie
— potem przychodzi gruby mur i już nic nie widać.
— Ale jeżeli się wytęży wszystkie siły?
129/206
— Ależ dziecko — krzyknęła prawie — tam na
początku życia jest całkiem ciemno.
A potem ciszej dodała:
— A końca także nie widzisz — to już tak jest
— całości nie widzisz nigdy.
„Całość" wyobrażałem sobie jako dom z wielo-
ma pokojami. Ale mieszkało się zawsze tylko w
jednym. I tylko ten jeden pokój miał otwarte oki-
ennice. W sąsiednich na prawo i lewo było jeszcze
trochę światła, ale w dalszych już było coraz ciem-
niej. A najdalej była maleńka izdebka, w której się
przyszło na świat. Spała, opuszczona, w najgłęb-
szej ciemności, jak mieszkanie, z którego właści-
ciele wyjechali.
Ale tylko babka miała czas na takie rozmowy.
Wszyscy inni wydawali mi się teraz o wiele więcej
zajęci niż dawniej.
Nawet hrabianka Malwina biegała tak prędko,
jakby miała u siebie w domu strasznie dużo do ro-
boty.
A jeżeli zatrzymała się czasem z nami w parku
jak za dawnych czasów, to spoglądała tak, jakby
chciała zapytać;
„Jak się z wami mówi? Ja już zapomniałam".
Tylko Lido nic sobie nie robił z jej zakłopotania.
130/206
Powiedziała do niego, bo jej nie przychodziło
nic innego na myśl.
— Prawda, że ty dawniej śpiewałeś?
Wtedy Lolo zaczął jakąś głupią piosenkę,
której się nauczył od swoich kolegów, i nawet się
nie wstydził śpiewać na końcu każdej strofki:
„bum-bum" i „trara" tak głośno i wyraźnie, jakby
to były słowa, które mają jakieś znaczenie, i nie
opuścił ani jednej strofki.
Lolo był, jak dawniej, w szkole wojskowej, ale
w innej niż poprzednio. Nigdzie nie pozostawał
dłużej niż rok i dlatego miał coraz więcej doświad-
czenia. Nikt nie był taki pewny siebie w obcowaniu
z ludźmi jak on.
Był z wszystkimi zawsze zupełnie naturalny
bez względu na to, z kim mówił.
Ale mnie się zdarzało nieraz, że mnie czyjaś
twarz wyprowadzała z równowagi. Ktoś się na
mnie popatrzył i już nie mogłem sam siebie
odnaleźć. Zapominałem swego zwykłego głosu i
mówiłem i śmiałem się jak ktoś inny. To było
straszne.
Jeżeli miałem iść do obcych ludzi i nie wiedzi-
ałem wprzód, jak wyglądają, to było jeszcze
straszniejsze. Wtedy się tak bałem jak przed egza-
minem. Dlatego nie bardzo cię cieszyłem na myśl
131/206
o wyjeździe do mego rodzinnego miasta. Bo mi-
ałem tam nocować u jakiejś pani Czelnickiej,
której nigdy w życiu nie widziałem.
Ciotka, mówiąc o niej, nazywała ją zawsze
„Niusię", dlatego wyobrażałem ją sobie małą i z
włosami blond.
Dopiero w pociągu wpadło mi na myśl, że ona
musi mieć takie oczy jak ślepi.
Ciotka dała mi list do niej.
— Nie zgub go! — wołała, gdy pociąg już
ruszył.
Najgorsze było to, że nie wiedziałem właści-
wie nic o Czelnickich. Krewni czy tylko znajomi?
Odkąd pamiętam, zawsze się o nich mówiło.
Nazwisko tak mi znane jak wyraz „stół" albo
„ołówek". Pisało się do nich i odbierało się od nich
listy — ale co to za ludzie?...
Niedługo potem jechałem dorożką przez ulice,
znane mi jak ze snu.
Był we mnie jeszcze rytm kolei, nie mogłem
się zorientować, skąd i dlaczego tu nagle jestem.
Ale nieznacznie zacząłem poznawać niektóre
ulice, cytadelę i św. Jura, nawet błoto na ulicach
i oddechy starych kątów... Choć to wszystko było
jeszcze na pół prawdziwe, jak za mgłą, która miała
się niebawem podnieść niby zasłona w teatrze.
132/206
Aż wjechaliśmy w ulicę, przeplataną dość gęs-
to zielenią, a gdy zobaczyłem z daleka dom dzi-
wnie pomarańczowy, z kwitnącą parą oleandrów
na balkonie, wiedziałem nagle, że przed tym
domem właśnie a nie innym zatrzyma się dorożka.
Mimo to przestraszyłem się trochę, kiedy
stanęliśmy tam naprawdę.
Szedłem po schodach szerokich, pachnących
drzewem i zgrzybiałych wiekiem, czując przy tym
wyraźnie, że i ten zapach jest mi chyba znajomy
od lat niepamiętnych.
Nie szukając długo, wszedłem przez drzwi,
przypadkiem otwarte na pierwszym piętrze.
— Jezus Maria! — szepnęła jakaś kobieta,
ścierająca kurz w przedpokoju.
— Czy państwo w domu? — spytałem
niepewnym głosem.
Wytrzeszczyła oczy i poszła.
Byłem od razu pewny, że jest głucha — ale
mimo to przyprowadziła z pokoju Czelnicką, którą
poznałam w tej chwili po białych oczach. „To jest
«Niusia»" — pomyślałem, a razem z Czelnicką
poznałem nagle przedpokój i wszystko.
133/206
— Adaś! — rzekła Czelnicką od razu i
pocałowała mnie w czoło, ale bez śladu zdziwienia
lub radości.
Weszliśmy do pokoju i siedliśmy na czer-
wonych fotelach, jak na wizycie.
„Tu jest gdzieś pudełko na cygara, które gra,
gdy się je nakręci" — przemknęło mi przez głowę.
— W Wiedniu mają się wszyscy dobrze? Wuj
Adam?
— Dziękuję, dobrze, ale teraz jestem na
wakacjach, a tu jest list od cioci.
— Od Kasi? A jak się ma babcia?
— Dziękuję, dobrze. Przyjechałem tylko dlat-
ego, żeby wydostać odpis swojej metryki z pro-
bostwa.
— Nie potrzebujesz się tłumaczyć — powiedzi-
ała Czelnicką obrażonym tonem — nic ci się nie
stało, że odwiedziłeś starą krewną i ten dom.
„Aha, krewna — zanotowałem sobie — ale
dlaczego «ten dom»?"
— Poczekaj chwileczkę — rzekła Czelnicka —
pójdę tylko do kuchni i zaraz wrócę.
Skorzystałem z tej chwili i znalazłem pudełko
na cygara, ale nie miałem odwagi go nakręcić.
Pomyślałem sobie, że trzeba będzie mówić do niej
134/206
„ciociu", skoro ona mówi mi „ty". W końcu
postanowiłem jakoś się wykręcać.
Czelnicka wróciła, usiadła i westchnęła:
— Mój Boże, tyle lat! Westchnąłem także, a
ona nagle spytała:
— Może chcesz zobaczyć ten pokój? „Jaki
pokój?" — spytałem w duszy. Ale powiedziałem, że
chcę.
Zaczęła szukać czegoś po kieszeniach, wyjęła
pęk kluczy i spytała głośno, czy na górze jest jakiś
„pan Bednarczyk".
Odpowiedziano z przedpokoju, że jest, „szel-
ma", ale że to nic nie szkodzi.
Czelnicka zastanowiła się na chwilę, wreszcie
powiedziała:
— No chodź... Zaciekawiony poszedłem.
Wdrapaliśmy się o dwa piętra wyżej, ale i to
nie był koniec.
— Spójrz, co za widok — rzekła Czelnicka,
sapiąc okropnie.
Czułem, że widok to pretekst i że chciała tylko
trochę odpocząć.
Spojrzałem z roztargnieniem przez okno na
jakieś dachy. W końcu weszliśmy jeszcze wyżej,
może na strych...
135/206
Czelnicka
otworzyła
drzwi
tapetowe,
schowane gdzieś w kącie, i powiedziała:
— Idź naprzód.
Nie było to takie łatwe, bo tam, gdzie
wszedłem, było prawie zupełnie ciemno.
Przy zbitym oknie siedział mężczyzna w
kolorowej koszuli, dziwnie rozczochrany; miał
posępnie zamyślone oczy i drapał się delikatnie
po nosie.
— Fanie Bednarczyk! — zawołała głośno Czel-
nicka.
I w tej chwili mężczyzna w kolorowej koszuli
zerwał się i z bezradnym uśmiechem głęboko się
ukłonił.
— Niech pan wyjdzie na chwilę do sieni.
Nie zdziwił się nawet, lecz kłaniając się
posłusznie wyszedł.
— I tak od pół roku nie płaci czynszu —
powiedziała Czelnicka pogardliwie.
A potem zaczęła mówić tonem przewodnika,
oprowadzającego turystów po starych zamkach:
— Ściany pomalowane tak jak były, tylko tam
w kącie świeżo pobielone. Stołki rozlatywały się
już w kawałki, więc trzeba było wstawić coś in-
nego, bo nikt by nie wynajął pokoju. A z tych
136/206
drzwi zamkniętych tam za szafą wchodziło się do
drugiego pokoju — ot taka dupka — jeszcze
mniejszy od tego, a potem do małej kuchenki.
Teraz nie ma tam nic do widzenia — zastawione
gratami, starymi pakami...
Ja w ogóle nic nie widziałem — ale „Niusia"
stała w sieni w świetle i spostrzegłem znowu jej
białe oczy. „Prawda — pomyślałem — ona zawsze
nic nie widzi".
Czelnicka mówiła dalej:
— Ale szafa została. Małe to wszystko i
nędzne, bo gdzieby im tam starczyło na ludzkie
mieszkanie... za to, które mieli, płacili regularnie,
choć nie było co gryźć. Chodził biedaczysko po
lekcjach...
Sapała ciągle i mówiła z trudnością:
— Patrzysz na mnie, że się tak zmęczyłam.
A on był przecież dużo młodszy... zaledwie
dwadzieścia dziewięć lat miał, gdy umarł... i wlókł
się po tych schodach tak pomalutku jak stary
człowiek, serce bolało patrzeć...
Wskazała ręką na okno:
— A tu przy tym oknie pracował jeszcze po
lekcjach. Nieraz do trzeciej rano świeciła się lam-
pa. Gniewałam się i mówiłam mu, że rozumni
ludzie śpią w nocy. Ale on się tłumaczył, że musi
137/206
koniecznie skończyć tę swoją książkę, bo gdy ją
raz skończy, to wszystko będzie dobrze, zrobią go
profesorem uniwersytetu. I dużo miał z tej sławnej
książki!... Rzeczywiście!
— Kto taki? — spytałem nagle cicho z jakimś
niepojętym strachem.
— No, on... — odrzekła niecierpliwie. I dodała:
— Twój ojciec.
A potem mówiła, nie patrząc na mnie:
— Teraz uczą się z tej jego książki o roślinach
studenci, może już także chorzy na piersi... i tyle
z tego pociechy! Kiedy książka wyszła, pisali po
gazetach, że nie ma takiej drugiej botaniki pol-
skiej... Ale on już tych pochwał nie czytał...
Nagle spojrzała na mnie swymi białymi oczy-
ma.
— No cóż, co tobie? Czy nie wiedziałeś tego,
co ci teraz mówię?
Patrzyła na mnie uważnie.
— Tobie będzie lepiej. Kasia się tobą zajęła,
wychowują cię w pierwszorzędnym zakładzie, jak
księcia... Uczysz się dobrze?
— Z łaciny najgorzej...
138/206
Mogłem tak samo powiedzieć, że z historii na-
jlepiej — więc nie wiem, dlaczego powiedziałem
tak głupio.
— A więc nieszczególnie — mruknęła —
nieszczególnie. Hm... może i lepiej ci będzie na
świecie, że nie masz za dużo rozumu. Tylko nie
żeń się za wcześnie. A jeżeli się ożenisz, to weź
taką, jak była twoja matka. Umarła niedługo po
nim, zaraz po urodzeniu twego brata.
— To Lolo tu się urodził? — spytałem.
— I ty, i Lolo...
Wpatrywałem się z nienasyconym pragnie-
niem w ciemny pokój.
139/206
XI
.
MŁODA
CZAROWNICA
Przedostatnie lato w zakładzie! Miało trwać
już tylko trzy tygodnie, a potem zaczynały się
wakacje. Kosy wyśpiewywały w ogrodzie.
— Teraz mógłbym tu wytrzymać — powiedzi-
ałem do Rudego.
Strasznie lubiłem gorąco.
Mieliśmy dużą pływalnię. Woda pachniała
razem z akacjami w całym ogrodzie, jak pieśń ci-
cha i smutna. Wszystko było jej pełne!
— Ty możesz wytrzymać, bo jesteś szczupły —
odparł Rudy.
Chodziło mi po głowie coś, co chciałem za-
pisać w niebieskich zeszytach. Bajka wodna.
Staw, rzeka i morze...
— Chcę im dać mówić w ich tajemniczym
języku — przyznałem się Rudemu całkiem cicho,
bo mówiłem o tym po raz pierwszy.
Odpowiedział nie bardzo zachwycony:
— Tylko tyle! W jednej bajce, którą kiedyś czy-
tałem, mówił nawet trybuszon.
Splunął.
— Co za głupstwa — dodał. Ale ja to inaczej
rozumiałem.
— Trybuszon — oświadczyłem Rudemu — nie
ma własnej mowy. Ale ja chcę, żeby staw, rzeka
i morze mówiły w swym własnym języku. Chcę
pokazać, jak pachną. Czy nic nie czujesz w tej
chwili? To cicha mowa akacji i wody. A przypom-
inasz sobie, jak staw pachnie? Mętnie ciepło, jak
utopione w nim zielone chwasty. A pomyśl tylko o
wesołym, żywym zapachu rzeki...
— Na to nie mam teraz czasu — mruknął Rudy
— bo ci dwaj hultaje stoją za mną i szepcą.
Ale teraz oznajmiłem mu dopiero rzecz
główną: morze!
— Zapach morza jest jedyny. Pomyśl o mnie,
jak będziesz nad morzem. To jest największa
tajemnica świata. Istnieje jeszcze druga taka woń
wstrząsająca. Czy przypominasz sobie, jak Za-
pałek leżał trzy dni w trumnie w wielkiej sali?
— Nie, nic sobie nie przypominam, bo tych
dwóch za mną doprowadza mnie do wściekłości.
Taki był teraz Rudy, odkąd pokłócił się z całą
klasą.
141/206
Fatalnością jego było, że siła pozwalała mu
mówić każdemu prawdę w oczy. A teraz nienaw-
idzili go wszyscy. Za swoją otwartość musiał teraz
znosić to, że inni mieli tajemnice przed nim.
— Oni cały czas tylko o mnie gadają — jęczał.
Strasznie go to irytowało, że nie wiedział, co ci
wszyscy słabi, którymi się dawniej opiekował,
teraz przeciwko niemu knują. Ci najsłabsi byli naj-
gorsi: ciągle tylko szeptali po kątach.
— Czy ty jesz obiad w instytucie w przyszłą
niedzielę? — mruknął nagle.
— Tak, tak samo jak w zeszłą. Bo wuj
wyjechał. Tylko po południu wyjdę się trochę prze-
jść.
Rudy zaprotestował gwałtownie:
— Jak to? To przecież nie jest dzień wychodni?
W jaki sposób dochodzisz do takich przywilejów?!
Tłumaczyłem mu już po raz nie wiem który:
— Nie rozumiesz? Nie miałem w tym miesiącu
ani jednego pełnego dnia wychodniego, tak jak
inni; dlatego dostałem pozwolenie na te dwa
popołudnia.
— Ależ dobrze, już dobrze — przerwał mi ze
złością.
142/206
A gdy przyszła niedziela, powiedział dużo
spokojniej:
— Jak wyjdziesz po południu, to nie będę miał
nikogo, do kogo bym mógł słowo przemówić.
Walczyłem ze sobą długo, a po obiedzie
powiedziałem do niego nie bardzo głośno:
— Może chcesz, żebym ci coś przyniósł z mi-
asta? Zawołał szyderczo:
— Dziękuję za łaskę! Dobrej zabawy! Nie
potrzebuję nic od ciebie ani od nikogo. Nic a nic.
Potem, kiedy już miałem wychodzić, powiedzi-
ał cicho:
— Tylko kawałeczek tortu orzechowego,
wiesz, w tej małej cukierence na Opernringu...
Było mi go żal. Musiał teraz siedzieć sam
między tymi szepcącymi nieprzyjaciółmi.
A ja chodziłem sam po ulicach.
Sklepy były zamknięte, a domy wyglądały jak
meble w pokrowcach. Całe miasto stało się jakby
bezużyteczne z powodu niedzieli i tkwiło w
futerale.
„Miasto się ukrywa przede mną i nie chce mi
się pokazać — myślałem — choć wie, że mogę je
tylko dziś oglądać".
143/206
Na ulicach było dosyć ludzi, ale tylko takich,
którzy, tak jak ja, mieli dzisiaj wychodnią. Widzi-
ałem służące, które paradowały w najlepszych
sukniach i miały sztuczną żywość papierowych
kwiatów, żołnierzy, którzy dziwnie poważnie i sen-
nie wykonywali swoją przechadzkę, jak trudne
jakieś ćwiczenia wojskowe. Może byli między nimi
i inni ludzie, ale ja widziałem tylko takich, którzy,
jak ja, mieli kilka godzin wolnych na mocy
jakiegoś drukowanego pozwolenia i o pewnej
porze musieli wracać.
I ja miałem, tak jak oni wszyscy, kolorowe
ubranie, i byłem, tak jak żołnierze, w mundurze i
ze szpadą u boku.
Z tą różnicą, że szedłem sam, a nie z innymi
lalkami. Jak generał! Miałem to uczucie, że się ten
i ów za mną ogląda i pyta:
— A to co za jeden?
Dlatego spacerowałem z pewnym przymusem
i prędko.
Patrzyłem ciągle przed siebie i przebiegałem
ulice i place jak ktoś, kto ma jakiś cel przed sobą.
Słońce piekło i mój mundur ciężył mi jak futro.
Na drodze napotkałem naraz przeszkodę,
podobnie jak nasza kolej w pokoju Jezuska: musi-
ałem się zatrzymać i nie mogłem dalej biec. Nie-
144/206
zliczone tłumy ludzi stały na Ringu, tak jakby na
coś czekały.
Dostałem się między nich i mój świat lalek
znikł. Teraz należałem do żyjących ludzi, którzy
ciągle pchali się naprzód i których policjanci odpy-
chali w tył. Nie byłem już generałem. Byłem
tłumem ludu, a dopiero później dowiedziałem się,
na co mieliśmy się patrzyć.
Czekaliśmy na jakąś zagraniczną królową,
która miała przejeżdżać — zapomniałem, jak się
nazywała.
Dwie młode dziewczyny stały przede mną, tak
że nie mogłem o niczym innym myśleć, jak tylko o
tym, że je mam przed sobą.
Nazwały kilkakrotnie kraj, z którego owa
królowa pochodziła, ale wywietrzało mi to z głowy.
Byłem jak w kąpieli ludzkich ciał. Tu i tam
błysnęły czyjeś oczy, otwierały się jak kwiaty czy-
jeś usta. I naraz dziewczęta stanęły na palcach i
wszyscy inni także.
Na sekundę zamilkliśmy zupełnie, a po chwili
zaczęliśmy krzyczeć jak w jakimś paroksyzmie
bólu.
Dopiero później usłyszałem, że królowa już
przejechała. I niedługo potem szedłem znowu
przez miasto. Przypomniał mi się tort orzechowy,
145/206
który miałem przynieść Rudemu. Biła szósta.
Skręciłem w boczną uliczkę.
W wąskiej ulicy było jak w lesie, chłodno i
ciemno. Pachniało mchem. A po obydwóch
stronach stały stare domy, czarne jak z żelaza.
Naraz błysnęło jakby różowe światełko. W jed-
nej bramie stanęła niespodzianie panna w jasnej
sukni. Wyglądała jak malowany kwiat w ciemnych
ramach. Ale poruszała się.
Przeszedłem.
Potem przypomniałem sobie:
„Miała śnieżnobiałą twarz, usta jak krew i
czarne świecące oczy. Czy nie mrugnęła na mnie,
uśmiechając się?"
Zdawało mi się nawet, że coś mówiła.
Ale powiedziałem sobie:
— Muszę iść na Ring po tort dla Rudego.
I w tej samej chwili zawróciłem.
Szedłem z powrotem tą samą drogą. Serce mi
biło. Gdzie to było? Szukałem oczyma. Jedna bra-
ma, druga, trzecia... ale wąska uliczka wyglądała
teraz zupełnie inaczej. Gdzież to mogło być?
Ulica kończyła się właśnie. Wtem zajaśniało
znów różowo. I mimo że właśnie tego szukałem,
byłem wzruszony aż do omdlenia.
146/206
Szeptała i patrzyła na mnie.
Z natężenia, żeby zrozumieć, co mówi,
czułem, że nogi uginają się pode mną. Jej szept
był jak tykanie zegarka.
Ale brakło mi odwagi stanąć i znowu pomału
poszedłem dalej. Wtedy zawołała głośno.
— Proszę? — zapytałem i przystąpiłem do niej.
Gwiazdy tańczyły mi przed oczyma.
— Mały oficerze — powiedziała nieskończenie
słodko i wzięła mię za rękę.
Potem pobiegła w głąb domu, nie oglądając
się, tak była pewna, że idę za nią.
Szliśmy na górę po schodach, które, zdawało
mi się, że już gdzieś widziałem. Gdzie? Nie
mogłem sobie przypomnieć ani miejsca, ani cza-
su, czułem tylko, że schody te należą do rzeczy,
które nic wspólnego nie mają z moim zwykłym ży-
ciem.
— Ślicznie, ślicznie — przyjął mnie jakiś stary,
ale dziwnie znajomy głos. Ale różowa panienka
powiedziała uspokajająco:
— To tylko moja matka.
Otworzyła jakieś drzwi i wciągnęła mnie do
pokoju.
— Teraz jesteśmy sami — powiedziała.
147/206
I w tej samej chwili pokój stał się dziwnie mały
i gorący.
— Nie bój się — rzekła, uśmiechając się pod-
stępnie.
Zaczęła rozpinać różową suknię.
A chociaż już przedtem wiedziałem, że to
nastąpi, odczuwałem jakąś bolesną ciekawość.
Aż obnażona zalśniła bielą przede mną.
Krzyknąłem.
— Udusisz mnie — powiedziała i zaśmiała się
cicho. Zdawało mi się, że lecimy oboje w
przepaść. Przy tym się ciągle cicho śmiała. Jakiś
czas podnosiło nas wyżej i wyżej. Naraz na chwilę
zatrzymaliśmy się i nasze skrzydła drżały. Przes-
tała się śmiać. A potem zaczęliśmy szybko
spadać. Przeszedł mnie gorący dreszcz, tak jakby
całe moje ciało płakało.
Ella zaczęła coś mówić. A ja otworzyłem oczy
i pomyślałem: „znam już to uczucie".
Powiedziałem:
— Twoja suknia pachnie w całym pokoju.
Zapytała wesoło:
— Lubisz piżmo?
Ale to nie było to. Było przy tym jeszcze coś
nieokreślonego, coś, czego nie można było lubić
148/206
albo nie lubić. Tak silne jak zapach morza lub
śmierci. Byłem przerażony przy pożegnaniu.
Na ulicy było jeszcze jasno, a nie wieczór,
jak oczekiwałem. To wydało mi się wprost niebez-
pieczne. Czułem cały czas ten zapach, który mnie
teraz prześladował, i myślałem ze strachem, że
wszyscy, co się do mnie zbliżą, uczują go także.
Biegłem jak mogłem najprędzej.
Naraz zatrzymał mnie pan w czarnych oku-
larach i z czarną brodą:
— Gdzie tak pędzisz? — zapytał surowo.
— Nie wiem — odpowiedziałem, blady i drżą-
cy. Poznałem go: był to naczelny prefekt — a ja mu
się nie ukłoniłem — to wszystko!
— Zamelduj się zaraz w zakładzie u swego
prefekta — rozkazał.
Odetchnąłem: tylko to! Nic nie spostrzegł.
W instytucie był już wieczór. W korytarzach
paliły się gazowe lampy, posadzka kamienna
połyskiwała, ale nie było widać nikogo.
Dlaczego nie słychać znikąd żadnych głosów?
Wszyscy już byli w sali i nie mieli nauki.
Nareszcie otworzyłem drzwi swojej klasy. W
mgnieniu oka zrozumiałem wszystko. Po jednej
stronie sali stał tylko jeden uczeń przy stole —
149/206
Rudy, po drugiej stronie stała razem reszta —
osiemnastu. Milczeli.
Zrozumiałem, że muszę wybierać. Dziewięt-
naście par oczu patrzyło na mnie.
Ale najpierw musiałem pójść do pokoju Wiel-
błąda, zameldować się. Mówił do mnie długo o
jakiejś karze za to, że nie ukłoniłem się temu
prefektowi na ulicy. Nie słyszałem z tego ani
słowa; myślałem tylko o tym, że muszę wybierać.
Potem wyszedłem i zbliżyłem się pomału do
stołu, gdzie stał Rudy.
— Czego chcesz? — zapytał mrukliwie.
— Nie gniewaj się — odpowiedziałem cicho —
zapomniałem o twoim torcie...
Słyszałem wrogi pomruk i stłumiony chichot
po drugiej stronie sali. Rudy mówił:
— Nie potrzebuję twojego tortu. Kiedy się
nareszcie skończy ten dzień przeklęty!?
Jego twarz była całkiem biała. Chciałem mu
powiedzieć, że już jest pół do dziewiątej i że zaraz
będzie czas iść spać — kiedy nagle zjawił się Wiel-
błąd na progu swego pokoju i zawołał go do siebie.
Teraz byłem sam. Pomruk stał się silniejszy.
„Teraz się na mnie rzucą — pomyślałem — bo
Rudy jest u Wielbłąda".
150/206
I tylko ze strachu, tylko dlatego, że już nie
mogłem dłużej czekać, krzyknąłem naraz:
— Tchórze!
Wtedy rzucili się na mnie.
Pół godziny później, w sypialni, przyciskałem
twarz do poduszki, żeby nikt nie słyszał mego
płaczu.
Wielki zegar w podwórzu wybił dziesiątą ład-
nym głębokim dźwiękiem, potem jedenastą i
północ.
A ja płakałem. Nie dlatego, że mnie głowa,
plecy i wszystkie kości bolały, ale ze wstydu, że
mnie koledzy zbili.
Potem zasnąłem, a panienka w różowej sukni
mówiła do mnie cichutko:
— Mały oficerze...
Biegła prędko przede mną; chciałem biec za
nią, ale była zwinna jak mysz i widziałem ją tylko
z daleka, jak mały, różowy punkcik.
Kiedy ją w końcu dopędziłem — nie stała się
większa. Była maleńka jak dziecko i leżała w jasnej
sukience nieżywa w trumnie.
Była to Nina — sierotka.
151/206
XII. PIERWSZY KUR
Byliśmy wszyscy ze sobą w zgodzie, bo
nadeszło ostatnie lato nasze w zakładzie. Kotek
chodził rozpromieniony, bo bzy pachniały.
— W maju pójdziemy patrzyć na gwiazdy —
mówił już w marcu. W zimie żył tylko suchą
matematyką. Żył z nią tak szczęśliwie i pogodnie,
jakby nie było porządniejszego szczęścia.
A na wiosnę wraz z pierwszymi fiołkami za-
częły się w jego matematyce pojawiać gwiazdy. I
od tej pory było tych gwiazd coraz więcej.
Ale to była tylko jego osobista sprawa.
My wszyscy trzęśliśmy się już przed maturą i
nic nas nie obchodziły romanse cyfrowe na tabl-
icy, których bohaterami byli: Saturn, Aldebaran i
Orion.
Pajac umiał już wszystko.
Prędzej mógł się zapaść w ziemię cały zakład,
niżby on mógł paść przy maturze.
Czasem przychodził do naszej klasy i pytał
mnie:
— Czy chcesz, żebym cię przepytał z greki?
Ale ja nie chciałem.
Wiedziałem, że nie potrafię mu odpowiedzieć
na żadne pytanie. Wydawał mi się tak nieubła-
gany, jak żaden z profesorów.
Mówił słodkim głosem:
— Nie bierz tylko tych rzeczy zbyt lekko. Szko-
da by była nieodżałowana, gdybyś rok stracił.
Myślałem sobie:
„Me bj Boże, czyż nie mam dość lat przed
sobą?"
Ale nie miałem odwagi powiedzieć tego Paja-
cowi.
Obawiałem
się,
żeby
mi
przez
jakieś
nieuważne słowo nie popsuł nadziei na tyle wol-
nych, jasnych lat życia, które mnie czekały.
I uczyłem się zawzięcie.
Uczyłem się boleśnie, tak jak niewolnik pracu-
je. Ani jednej chwili nie opuszczała mnie obawa,
że Pajac może mieć rację i że nie można stracić
nic kosztowniejszego nad jeden rok życia.
Moje niebieskie zeszyty zniknęły przed kilko-
ma tygodniami w zagadkowy sposób; martwiłem
się z początku dzień i noc, aż w końcu powiedzi-
ałem sobie:
— Tak jest najlepiej, teraz przeszkadzałyby mi
tylko.
153/206
Mogłem sobie doskonale wyobrazić, co by Pa-
jac powiedział na tę lub inną historię tam
napisaną, wiedziałem, że uważałby te zeszyty za
dziecinne i wprost szkodliwe.
Powtarzałem sobie:
— Tak jest najlepiej, trzeba z tym raz
skończyć. Po maturze zaczyna się praktyczne ży-
cie.
Z początkiem maja pojechaliśmy kilkoma om-
nibusami za miasto do obserwatorium patrzeć na
gwiazdy.
Podczas jazdy rozmawialiśmy z kolegami o
przypuszczalnych tematach przy egzaminach.
Marszczyliśmy czoła, prowadziliśmy rzeczowe
dyskusje, byliśmy poważni i skłopotani, jak
prawdziwi mężczyźni w szczególnie ciężkich cza-
sach.
Ale Kotek jechał jak oblubieniec na wesele.
Siedział na koźle i dokazywał jak mały chło-
piec.
Szczebiotał bezustannie, nikt nie wiedział o
czym. Przerywał nam ciągle najrozmaitszymi
głupimi pytaniami, uwagami i wykrzyknikami.
— Tak, tak — odpowiadaliśmy bezmyślnie i
pobłażliwie.
154/206
Tak jakbyśmy my byli rodzicami, a on naszym
najmłodszym dzieckiem.
A w obserwatorium powiedział Mops, krewny
królowej:
— Chwała Bogu! Kotek ma teraz swego Satur-
na, teraz nam już nie będzie przeszkadzał.
I mówiliśmy dalej o czekającej nas maturze.
Kotek sam jeden patrzył na gwiazdy.
W kilka dni później pokazywał nam znowu
księżyc z najwyższej trampoliny naszej zakład-
owej pływalni. Giętka deska uginała się pod
ciężarem całej ósmej klasy, która tłoczyła się prz-
erażająco, naciskając z tłumionym śmiechem na
Kotka, stojącego na samej krawędzi. Podczas
pięknego wykładu o księżycu panowało prawdzi-
wie dramatyczne napięcie: przez cały czas
wyobrażałem sobie, jak Kotek w swym długim
tużurku leci do wody. Ale on stał niewzruszony, nie
słysząc szeptów ani śmiechów, a księżyc oblewał
światłem mistycznym jego Chrystusową głowę.
Przez chwilę uczułem dziwne wyrzuty sum-
ienia. Jak gdybym pierwszy raz w życiu zapomniał
uczynić coś ważnego. Czyż nie trapiłem się przed
laty myślą, że matematyka oprócz swoich
zewnętrznych formułek, nudnych, ma jakiś cud-
155/206
owny wewnętrzny sens, jakieś ukryte jądro, które
mi się kiedyś objawi?
Może to właśnie było to, co nam Kotek teraz
wykładał na chwiejącej się trampolinie?
Wy-
jaśnienie tajemniczej mowy cyfr?
I robiłem sobie gorzkie wyrzuty, że do wszys-
tkich innych rzeczy ważnych, które przespałem
przez tych osiem lat szkolnych, należała także i
cudowna nauka o gwiazdach.
Może to właśnie było coś umyślnie stwor-
zonego dla mnie, co by mi było otworzyło wszys-
tkie bramy wiedzy, jak klucz czarodziejski?
Przypomniałem sobie, że już jako ośmioletni
chłopiec chciałem być astronomem. Dlaczego
wiedziałem to wtedy, a teraz — podczas tego os-
tatniego lata spędzonego w murach zakładu — nie
wiedziałem nic o moim przyszłym życiu?
Było tak ciepło w tym ostatnim maju naszego
życia w instytucie, że Kotek wpadał na coraz to
dziwniejsze pomysły, między innymi na pomysł,
żeby jego lekcje odbywały się w ogrodzie.
Senny spokój panował na tych lekcjach, sły-
chać było tylko muchy, niekiedy kosy i cichy głos
Kotka... A kiedy lekcja się skończyła, nikomu nie
chciało się wstać.
Wracaliśmy leniwie do klasy.
156/206
p>Wtem nagle Kotek zatrzymał mnie i podał mi
moje niebieskie zeszyty.
Byłem tak wzburzony, że nie mogłem słowa
wymówić.
Ale Kotek powiedział łagodnie:
— Dał mi to jeden z twoich przyjaciół w na-
jlepszym zamiarze. Ale nie o tym chciałem mówić,
tylko o jednym twoim temacie. Starasz się opisać
zapach stawu, rzeki i morza...
—
Ja
wiem...
to
niedorzeczność!...
—
krzyknąłem prawie, wstydząc się strasznie.
— To rzecz szalenie trudna — powiedział zim-
no i rzeczowo — moim zdaniem prawie niewykon-
alna. I przestrzegam cię przed dalszymi próbami
w tym kierunku, żeby zapachy tłumaczyć na
mowę ludzką... To fałszywa droga. To przypomina
znane próby wypowiadania muzyki słowami,
czego zupełną bezowocność wykazali już wielcy
myśliciele...
„Po co to wszystko! — myślałem sobie. —
Czas niebieskich zeszytów i mojej pisaniny już
minął!"
Ale Kotek mówił dalej o tonach i zapachach.
Po kwadransie stwierdził, że już sam czuje to
doskonale, choć jeszcze nie całkiem rozumie.
157/206
I nagle zaczął mówić o św. Franciszku z Asyżu,
po czym wpadł znowu znienacka na jakieś Alde-
barany i naraz zawołał:
— Na miłość boską! Przecież wy macie teraz
łacinę!
— Już i tak jest pół do dwunastej —
odpowiedziałem.
Popatrzył bezradnie na zegarek, potem na
mnie. — No tak... no to przejdź się trochę po
ogrodzie — rozstrzygnął w końcu, jakby to było
najprostsze, i poszedł, mrucząc prawie głośno i
gestykulując rękami.
Byłem po raz pierwszy sam w ogrodzie i
wydawał mi się inny, bo byłem sam.
Cicho i ostrożnie chodziłem po białych
ścieżkach, wsłuchując się w życie, słysząc nawet,
jak daleko z góry padał liść do basenu pływalni.
Z wdzięcznością odczuwałem każdy promień
słońca, oddech każdej drobnej gwiazdeczki bzów
fioletowych i białych. Z wdzięcznością patrzyłem
na ciężkie kasztany, niezgrabne z nadmiaru liści,
prawie potworne w swych przekwitłych kształ-
tach.
A
najsilniej
czułem
urok
samotności.
Pomyślałem, że człowiek może być wszędzie wol-
ny, gdy jest sam.
158/206
Po raz pierwszy pomyślałem, że i w tym
ogrodzie można być wolnym mimo wspomnień
siedmiu lat, przeżytych w niewoli.
„Kto mi zwróci tych siedem lat?" — myślałem
chwilą z nagłą goryczą.
Ale natychmiast pocieszyłem się, że do życia
jest jeszcze tylko pięćdziesiąt osiem dni.
— Do życia jest tyle a tyle dni — mówiliśmy
wszyscy.
I wielu zdawało sobie już nawet jasno sprawę
z swego przyszłego zawodu. Tylko ja nie myślałem
jakoś o zawodzie.
I prawie wszyscy czegoś chcieli — tylko ja
nie...
— A ty czym będziesz? — spytał mię Kotek
na jakieś dwa tygodnie przed maturą piśmienną.
I dodał natychmiast z dziwnie wyczekującym
uśmiechem:
— Pewnie prawnikiem? Odpowiedziałem bez
namysłu:
— Prawnikiem.
Uśmiech jego zniknął; spojrzał na mnie z
niedowierzaniem czy ze smutkiem:
— Dlaczego? Skrzywił się i powtórzył:
— Dlaczego? Czy dlatego, że sam chcesz?
159/206
— Mój wuj sobie życzy, żebym poszedł na pra-
wo.
— Tak, twój wuj. A ty sam, czego ty sam
chcesz? Milczałem.
Zaczerwienił się naraz i zaczął mną trząść
prawie z wściekłością.
— Hej, człowieku! Zbudź się! Już czas ostatni!
Pierwszy kur twego życia zapiał! A ty śpisz? Życie
się zaczyna. A ja ci mówię z doświadczenia: jak
się. życie zacznie, to już niedługo koniec.
Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem. A
on mówił dalej spokojniej:
— Najwyższy czas, żebyś zrozumiał, że ty sam
sobie niczego nie życzysz. Rozumiesz?
— Nie — powiedziałem cicho.
— Niedługo zrozumiesz. Ty należysz do tych,
którzy nie na to żyją, żeby czegoś dopiąć. Dla
ciebie samo życie jest najważniejsze. Nie zdołasz
wyjść nigdy poza zdziwienie nad życiem. Nigdy
nie będziesz miał dnia dzisiejszego, bo jesteś
skazany na to, żeby przeżuwać wczorajszy. Innymi
słowy: twoje powołanie — to są te zeszyty.
Pomyślałem chwilę. Przypadkiem spojrzałem
w górę i zobaczyłem głowę Pajaca w jednym z ok-
ien zakładu.
160/206
I naraz zauważyłem:
— Jeżeli się nie ma majątku, to trzeba się
starać zarobić na życie.
Kotek kiwnął głową jakby bardzo ucieszony i
mruknął:
— Głos z głowy.
— Co to znaczy? — zapytałem niecierpliwie.
Wtedy odpowiedział całkiem poważnie, obojętnie
i sucho:
— To znaczy, że rozsądni ludzie, ci, od których
wiesz, że trzeba sobie zarobić na życie, że ci
ludzie mają bezwarunkowo rację. Dlatego zostań
tym, czym będzie większa część twoich kolegów
— prawnikiem.
— Właśnie to sobie myślałem — odpowiedzi-
ałem z pewną ulgą.
— Tak, to jest najprostsze — rzekł Kotek i
odszedł.
A mnie dźwięczało w uszach: „Człowieku,
zbudź się! Zapiał pierwszy kur twego życia!"
„To ładne — pomyślałem — pierwszy kur ży-
cia".
Ale przy tym myślałem także, że zostanę
prawnikiem i że to najprostsze.
161/206
I tak myślała większa część moich kolegów
prócz dwóch lub trzech wyjątków.
Rudy znajdował, że dla niego najprostszym
by było zostać żołnierzem. Już dawno był nim w
swoich marzeniach. Kiedy raz podczas łaciny za-
czął głośno mlaskać językiem — ja jeden wiedzi-
ałem, że ujeżdża obecnie konie i tylko pozornie
siedzi w ławce szkolnej.
Rudy miał w swoich urojeniach dokładny
rozkład godzin i tylko ja jeden wiedziałem i
mógłbym był wytłumaczyć Cukierkowi, dlaczego
Rudy tak źle go traktuje między czwartą a piątą po
południu. Oznaczało to, że musztruje rekrutów.
Ale Cukierek znosił to wszystko cierpliwie i z
poddaniem a nawet z uprzejmym uśmiechem, bo
w duszy zajmował już swoje przyszłe dyplomaty-
czne stanowisko.
Trzecim wyjątkiem był Bocian. Oświadczył mi,
że po skończeniu nauk będzie siedział pod Stras-
burgiem, gdzie ma kawałek ziemi, i będzie się
starał zapomnieć o latach spędzonych w za-
kładzie.
— I cóż będziesz robił?
— Będę żył i myślał. Tu nie mogłem nigdy
jednej myśli przemyśleć do końca. Przeszkadzały
mi ustawicznie niezliczone dzwonki elektryczne i
162/206
klaskania prefektów. Mogłem kuć albo kłaniać się
prefektom, lub robić gimnastyczne ćwiczenia —
ale mego mózgu używać — nie, na to nie miałem
tu ani czasu, ani spokoju.
Lubiliśmy się za myślenie.
Chociaż jego myślenie było inne niż moje. On
myślał tak spokojnie i rzeczowo, jak mówił. Tak
jak rzeka płynie. Długo, pogodnie, bez pośpiechu.
Nieraz aż drżałem z niecierpliwości, gdy mi
opowiadał wszystko, co myślał, w logicznym
porządku. Zrozumiałem, że potrzebuje na to
całego życia.
Na razie uczyliśmy się jednak wszyscy do tego
samego egzaminu i kazaliśmy się budzić o piątej
rano.
Jak wzruszający był głos kosa, kiedy pierwszy
rankiem zaczynał swoją pieśń tak, jakby jeszcze
mówił przez sen. Okna były otwarte, bez pachniał,
byłem w stanie w takich chwilach zapomnieć zu-
pełnie, co mnie czeka.
Zapominałem nawet i o tym, że się bałem.
Mogłem kilka minut siedzieć i tylko patrzyć, tak
jakbym był jeszcze mały i jakby niebezpieczeńst-
wo egzaminu było jeszcze ode mnie daleko.
Jeśli mi się coś podobnego zdarzyło w dzień,
to Wielbłąd to spostrzegał w tej chwili.
163/206
— Młodzieńcze — krzyczał mi naraz nad
uchem — ty myślisz sobie z pewnością: Jakoś to
będzie!
Budziłem się ze strachem.
— Nie, nie, ja się uczę. I kułem dalej.
Cały ogród pachniał, a mimo to zaczęła się
pisemna matura.
Na zadanie stylowe dali nam temat: „Czy
ojczyzna winna czcić pamięć wielkich mężów?" I
już na sam widok tego frazesu z pytajnikiem zro-
biło mi się niemiło. To jedno wiedziałem, że na py-
tanie odpowiem: „nie" i że tylko w ten sposób da
się coś z tego zrobić.
Naturalnie, że nie. Wielcy mężowie robią tylko
to, co muszą, i kpią sobie z wszelkiego uznania za
życia i po śmierci.
— Ależ tak, tak! — szepnął mi niecierpliwie
profesor języka niemieckiego, przeczytawszy z
daleka kilka ustępów mego zadania.
Zbliżył się do mnie ukradkiem i mówił prędko
i cicho:
— Rozumie się, że na pytanie trzeba
odpowiedzieć ,.tak". Inaczej cała rzecz nie miała-
by sensu. Trzeba opisać mianowicie wszystkie
pomniki wiedeńskie... Rozumiesz! Pomnik cesar-
164/206
zowej Marii Teresy, potem arcyksięcia Karola...
potem ewentualnie Tegethoffa, zresztą możesz
wziąć i Goethego... Na co masz ochotę. Ale
koniecznie pomniki, pomniki!
Potem znowu ukradkiem i spiesznie się oddal-
ił.
Usłyszawszy, że trzeba „opisać pomniki",
straciłem natychmiast wszelką ochotę do życia,
do matury i do wielkich mężów. Ja się przecież na
te pomniki nigdy nie patrzyłem! Co mnie obchodzi
Tegethoff albo Maria Teresa... Moja dusza położyła
się nagle jak leniwy pies na przednie łapy i zaczęła
ziewać... ziewać. A ja zacząłem smarować tak
nieudolnie, z trudem i niechętnie, jakbym nigdy
przedtem pióra nie miał w ręku. Przy tym pole-
wałem kajet gęsto atramentem, darłem papier,
walałem sobie palce...
Skończyłem ostatni i z uczuciem przegranej
bitwy.
To był pierwszy dzień matury. Coś w tydzień
po tym dowiedziałem się od Kotka, że dostałem z
„pomników" klasę „dostatecznie". A więc ani do-
brze, ani źle, ot tak sobie, bez pomnika, jak wielcy
mężowie, ale przelazłem... przelazłem. Jakoś mi
Pan Bóg dopomógł.
165/206
Z początku nie chciałem wierzyć, że ta pisem-
na matura, która stała przede mną ciągle jak
wysoka góra, była nagle poza mną — taka mała
i niewidoczna jak pagórek, o którym nie warto
mówić.
A po ustnej przyznałem się Rudemu, że po-
jadę zupełnie sam do Wenecji. Wuj Adam obiecał
mi podróż po maturze i da mi tyle pieniędzy, ile
będę potrzebował.
Ostatniego dnia siedzieliśmy z Rudym w małej
winiarni i mówiliśmy, jak zwykle, o poważnych
rzeczach. Nawet nam się nie śniło upijać się.
Ale że się potem inaczej skończyło, to była
wina Pajaca.
Przypadkiem znalazł się tam także i przysiadł
się do nas, i powiedział zaraz, jak tylko się na mnie
popatrzył:
— Mnie się zdaje, mój kochany, że ty masz już
dosyć?
I w tej chwili zakręciło mi się w głowie.
Co w tym stanie krzyczałem, dowiedziałem się
dopiero na drugi dzień rano.
Były to słowa, które wypowiedziała raz przed
laty na Riwierze najpiękniejsza kobieta:
— Io voglio avere piena liberta!
166/206
XIII. LALKA
Vv Wenecji, gdzie zapomniałem o czasie i
żyłem jak we śnie, zaczął mi nagle dokuczać brak
pieniędzy.
Tam dopiero pierwszy raz zapoznałem się z
głodem. I właśnie wówczas nie byłem sam, co
jeszcze zwiększało przykrość mego położenia. Jak-
iś pan przyłączył się do mnie, ale zdawał się nie
spostrzegać
moich
trudności
finansowych
i
uważał mnie nawet przez kilka dni za majętnego.
Był to stary już, bardzo sympatyczny kupiec.
Nieraz mówił, że nie ma powodu być wesołym. I
często wzdychał. Opowiadał, że ma chorą rodzinę,
wiele kłopotów i bardzo zawikłane interesy.
Opisywałem mu wszystko, co oglądaliśmy
wspólnie, i znajdował, że moje spostrzeżenia są
słuszne.
Kiedym raz powiedział coś wesołego, śmiał się
długo i od tego czasu spoglądał na mnie często z
oczekiwaniem, tak jakby myślał: może ten młody
człowiek zauważy coś równie dowcipnego.
Nie był wymagający, a ujmował mnie tym, że
potrafił zatrzymywać się i wpatrywać się długo w
jakiś szczegół podrzędny.
Miał zmysł dla drobiazgów, które w Wenecji są
tak wielkie, i rozkoszował się nimi razem ze mną.
Nieraz staliśmy na jakimś bezimiennym moś-
cie i patrzyliśmy długo i uważnie na ciemną wodę,
na niskie okienka, należące do jakiegoś na pół
widocznego prywatnego życia. Na czarną łódź,
mknącą szybko i ginącą na skręcie, na schody,
które całe życie miały mokre stopy.
Czasem rozmawialiśmy z sobą. Przy tym
zadawałem sobie w duszy pytanie, czy ten kupiec
widział, czuł i słyszał to samo, co ja? Czy domyślał
się, że poza tym wszystkim gra rodzaj muzyki? Ale
w końcu wystarczało mi, że tak cierpliwie stał i pa-
trzył.
Czasem robił uwagę:
— Takie duże pomidory widziałem tylko w
NagyKaniszu.
Albo wskazywał na coś i mówił:
— To jest z drzewa palmowego.
Te słowa nie oddawały naturalnie jego na-
jgłębszych wrażeń. Byłby na co innego zwrócił
uwagę, gdyby był przyzwyczajony do zważania
168/206
na swoje wewnętrzne przeżycia i gdyby je umiał
wypowiadać.
Był tylko kupcem i sprzedawał dziecinne
zabawki.
Raz na Piazzecie podszedł do kilku zamoru-
sanych bębnów, podniósł ich małą, brudną piłkę i
rzucił nią z dziesięć razy o ziemię. Gruby i stary,
robił przy tym poważną i zagniewaną minę.
Draby zaczęły wyć z uciechy, a on w tej chwili
zaczął się śmiać bez miary, tak jakby tylko na to
czekał.
Potem zwierzył mi się:
— Musiał pan zauważyć — powiedział — że
to jest dobra piłka i szalenie tania. My takich nie
mamy, niestety.
I opowiedział mi, jakie rodzaje piłek się u nas
wyrabia; nie było tego dużo.
Innym razem w południe oglądaliśmy na Rial-
to przepyszne owoce i ryby. Wszystko kąpało się
w słońcu, a kupiec mówił:
— Mam dużo kłopotu z rodziną. Nie mam
ochoty jeść dziś w domu. Jeżeli pan pozwoli, pójdę
gdzieś razem z panem.
Przed wejściem do trattorii przyszło mi jednak
na myśl zajrzeć do pularesu, ile się tam jeszcze
169/206
znajduje tych przyjemnych średniej wielkości
lirów, które tak chętnie i szybko znikały.
Po czym oświadczyłem rozczarowany:
— To dziwne, ale nie mam dziś apetytu. Ku-
piec obstalował spaghetti i zauważył:
— Może pan jada za dużo fig przed połud-
niem? Bardzo mi się zrobiło smutno, kiedy kelner
przyniósł jego porcję, która wydawała drażniącą
woń.
Ale później dostał jeszcze kurę. Tego mi już
było za dużo. Zapewniałem go ustawicznie, już
prawie bliski płaczu:
—
Bóg
świadkiem,
że
nie
potrafiłbym
przełknąć jednego kawałeczka!
Popatrzył na mnie:
— Gdybym przeczuwał coś podobnego —
powiedział z wyrzutem.
Przy rozstaniu był po prostu nieszczęśliwy, że
nie chciałem jeść z nim razem.
W domu zbadałem jeszcze raz zawartość
mego pularesu i wszystkich kieszeni — byłem
bardzo przybity.
Gdybym
teraz
miał
tyle
pieniędzy,
ile
dostałem przed miesiącem od wuja! Całkiem in-
aczej bym tą kwotą gospodarował. Ale już było za
170/206
późno. Teraz musiałem głodować cicho, jak długo
się da.
Ale trzeciego dnia spotkałem mego kupca na
Mercerii.
Wytrzeszczył na mnie oczy przerażony i wziął
mię pod ramię.
— Dzisiaj już jadłem! — krzyknąłem.
Przy tym słyszałem sam siebie. Głos mój miał
taki dźwięk, jakbym krzyczał we śnie.
Kupiec patrzył na mnie bez przerwy. Potem
powiedział naraz prędko, wzburzony:
— Mam małą córeczkę, potrzebuję dla niej
koniecznie nauczyciela. Koniecznie! Słyszy pan?
Tu są pieniądze za pierwszy miesiąc. Nazywa się
Rikka. Najlepiej niech pan idzie zaraz ze mną. Pan
jest inteligentny, pan skończył gimnazjum...
— Rikka? — pytałem i opierałem się trochę,
jakby mi tylko o imię chodziło.
— Prędko, prędko, una gondola — wołał na
dół do jakiegoś kanału — una gondola, una, una,
subito, prego!...
Był czasem śmiesznie i niepotrzebnie wzbur-
zony. „Jak on gdacze" — myślałem sobie... a mój
żołądek dopominał się natarczywie o jedzenie.
171/206
Płynęliśmy — omiódź kołysała się. Byłem
odurzony myślą o nowych frankach, które
dostałem tak niespodzianie.
Gdy wysiedliśmy na Riva degli Schiavoni,
wskazałem na drugie piętro jednego domu i
powiedziałem:
— Prawda, że pan tu mieszka? Bo pan jest
przecież fabrykantem zabawek — a tam stoi w
oknie...
— Moja córka — dokończył trochę zdziwiony.
To mnie wyprowadziło z równowagi, bo wydawała
mi się jak lalka.
Na schodach przyznał mi się, że ma śliczną
córkę, ale że jej wychowanie było trochę zanied-
bane.
— To jest nasze mieszkanie — stwierdził, gdy
weszliśmy przez kuchnię — są tylko trzy pokoje. —
Obok ktoś kaszlał nieustannie. Drzwi były na wpół
otwarte.
— Tam leży moja żona; życie jej wisi na włosku
— objaśniał mnie tak głośno, jakby chora była
głucha albo już bez zmysłów — tak, na włosku —
powtarzał bezlitośnie. — A te nóżki tu spod firanki,
to Rikka. Wyjdź, dziecko, do nas. Twój nauczyciel
przyszedł, napijemy się razem czekolady! To jest
Rikka.
172/206
Piliśmy razem czekoladę. Wszyscy troje z
nadzwyczajną przyjemnością i nic nie zostawiając
w filiżankach. Dlaczego nie mielibyśmy jeść także
ogromnej ilości ciastek? — myśleliśmy wszyscy
troje. A moje dziwne odurzenie stało się potem
jeszcze silniejsze.
Kiedy chwileczkę odpocząłem i spojrzałem —
przede mną stała długa i cienka, w białej sukience
jak lalka, z włosami jak u lalki i patrzyła mi prosto
w oczy, jakby naprawdę była z wosku — Rikka.
— Musiał pan już zauważyć — mówił ojciec —
jak Rikka zaniedbana jest we wszystkim. Natural-
na rzecz. Włóczyło się to od urodzenia po hotelach
i badach... Żadnego wychowania mimo najlep-
szych naszych chęci. Moja żona, biedaczka... mu-
siał pan już zauważyć... życie jej wisi na włosku.
Rikka patrzyła uważnie na swoje nogi w
czarnych pończoszkach i trzewiczkach, a ojciec
mówił:
— Bo ja naturalnie nie mam czasu. Mam dom
handlowy w Łodzi. Dobrze powiedział Bosio... Jan
Bosser właściwie, także kupiec, ale my go nazy-
wamy „Bosio", dobry chłop... Powiedział, że nie
człowiek
ma
interesy,
tylko
interesy
mają
człowieka. Co? Bóg świadkiem, nie mam czasu...
to do Wenecji, to do Kairu, to do Reichenhallu,
173/206
wszędzie, gdzie kaszlą — bo ona ciągle w ciepłych
krajach. Przyjeżdżam na krótko na kilka tygodni.
Ale to nieszczęście, nieszczęście... Serce się kraje.
Rikka się śmieje i robi zbytki, ale także źle wyglą-
da. Nasz pierwszy, o rok starszy, umarł na wios-
nę... tak.
Westchnął, a raczej coś w nim westchnęło.
Dodał ze smętną brutalnością:
— Także na suchoty, na suchoty. Obok zakas-
zlała żona.
— A co to kosztuje — mówił ojciec — a dok-
torzy, a hotel, a tego... Ja bym tu pół dnia nie
mieszkał, gdybym nie musiał. Bez żadnych zna-
jomych! A miasto smutne, cmentarz nie miasto...
— Pomarańczy — prosiła Rikka.
Ojciec podał jej z westchnieniem pomarańczę.
— Chciałbym wymyślić inne imię dla niej —
trapił się — bo Rikka to nic. Nie podoba mi się. Tak
ją nazwał maitre d'hotel w Bordigherze i od tego
czasu... Ale nie będę przecież nazywał rodzonego
dziecka tak, jak się zachciało jakiemuś kelnerowi...
Rikka rzucała do góry i łapała pomarańczę.
— Niech pan do niej zawsze... tego... po pol-
sku. Z zasady. Przy lekcjach i w ogóle... Jak ona do
pana po włosku, to pan do niej po polsku... Z za-
174/206
sady... inaczej się nie nauczy. Ostro, rozumie pan,
ostro!
Matka kaszlała w drugim pokoju. Rikka upuś-
ciła pomarańczę i w tej chwili ja i ojciec rzuciliśmy
się na ziemię.
— Tam zaleciała, pod szafę — sapał ojciec, cz-
erwony, klęcząc na kamiennej podłodze.
Kiedy
jego
twarz
była
blisko
mojej,
zobaczyłem,
że
ma
oczy
duże
jak
wół,
bladoniebieskie i nieporadne.
— Może pod kanapą — zauważyłem.
Rikka siedziała spokojnie na fotelu, ruszając
nogami, i przypatrywała się nam z rzeczowym za-
jęciem.
— Co Ricce upadło? — dowiadywała się
stroskanym głosem matka z drugiego pokoju.
Ale nikt na to nie zważał.
— Ma czarne oczy i włosy — mówił ojciec
dalej o Ricce, szukając pomarańczy. — Za dwa
lata może wyjść za mąż... co pan myśli? Może się
zdarzyć. Nie wie się skąd i jak. Powiem panu w
tajemnicy, ona mnie kocha więcej niż matkę. Mu-
siał pan zauważyć, co? Ha, ha! Ale niech pan tego
nie mówi. Choć z matką jest ciągle, a ja przy-
jeżdżam do nich tylko na kilka tygodni... Te, psi-
175/206
akrew, interesy... Mam dom handlowy w Łodzi. Nie
ma pomarańczy.
— Jest pomarańcza — szepcę i czerwienię się.
Była pod fotelem, na którym siedziała Rikka. Pod
jej białą sukienką.
— O, grazie tante — mówi Rikka z uśmiechem
uprzejmym i czeka na podjęcie pomarańczy.
Głowa mi się kręci, dotykam się małych nóg...
sukni... Poprawiam:
— Nie grazie, tylko dziękuję.
— Dziękuję — powtarza Rikka.
— Tak, tak — cieszy się ojciec.
Jesteśmy obydwaj dumni, on i ja. Słońce
świeci wprost do pokoju... Rikka patrzy na nas
badawczo. Ojciec podnosi się z trudem.
I naraz... wiem... uczuwam nagły strach, że
jestem na coś skazany z powodu wypitej czeko-
lady. Czekolada stoi przede mną czarna, słodka
i groźna; obiecuje mi rzucić mię w przepaść za
chwilę... słońce ciemnieje... moje ciało robi się
zimne... stary człowiek i biała lalka patrzą na mnie
wielkimi, szklanymi oczyma...
Po kilku wiekach stary człowiek budzi mnie i
mówi:
— Pan zemdlał.
176/206
— Fabrykant zabawek — przypominam sobie.
Poznaję światło słońca z tego samego dnia. Czuję
lekki zapach pomarańczy i odwracam głowę.
Gdzie jest mała dziewczynka?
Zdawało mi się, że kupiec mi coś radził, może
żebym już więcej nie mdlał, ale nie słyszałem
właściwie, co mówił...
„Gdzie jest ta mała?" — myślałem.
Kupiec odpowiedział głośno:
— Rikka poszła po ocet; ale teraz już nie
potrzeba. Ofiarował się, że mnie odprowadzi do
domu.
— Weźmiemy znowu gondolę — zapro-
ponował.
— Ale jutro przyjdę na pewno — oświadczyłem
stanowczo.
— Naturalnie, będzie pan przychodził codzien-
nie, jak umówiliśmy się przedtem.
Zagryzłem wargi. Byłem taki szczęśliwy, że
mogłem tu codziennie przychodzić, że łzy mi się
cisnęły do oczu.
— Musiał pan zauważyć, że pan jest jeszcze
ciągle strasznie wzruszony — powiedział kupiec
już w gondoli.
177/206
Miałem nadzieję, że zobaczymy Rikkę gdzieś
biegnącą, ale nie było jej nigdzie.
W nocy przypominałem sobie:
Kiedy się do niej mówi, schyla zawsze głowę
na bok... śmiesznie zawsze tak robi, jak wróbel.
Można by spróbować kilkanaście razy bardzo szy-
bko do niej zagadać — i pewny jestem, że na-
jpierw by się śmiała długo i głośno z pozorną afek-
tacją, jak małe dzieci, a potem by za każdym
razem schylała głowę na bok.
„Ale właściwie mam ją uczyć — myślałem za-
sypiając — być dla niej bardzo surowym i stanow-
czym. Mam jej po prostu codziennie zadawać dwie
strony z gramatyki Małeckiego".
Nazajutrz zbudziłem się bardzo szczęśliwy.
Słońce już było w pokoju i słyszałem buciczki
wenecjanek, jak stukały po kamieniach.
I przypominałem sobie:
Jej suknia przy dotknięciu jest jak cieniutka
bibułka, ale żywa jak skrzydła motyla, ciepła i
drżąca, i może zostawia nawet łuski po sobie.
Cała moja radość pochodziła stąd, że czułem
się już zupełnie zdrów i że mogłem iść prosto
przez plac św. Marka.
178/206
Przy tym zdawało mi się, że sam plac się
trochę chwieje. Czy nie chodzi się tu jak po szklan-
nych perełkach i po muszlach morskich?
Muszę zwrócić uwagę Rikki na to, jak bruk we-
necki wydaje się twardy i nieruchomy, a po kryjo-
mu faluje jak morze.
A jeżeli się kupiec zapyta, co to jest za przed-
miot, to powiem: geografia. A jak na chwilę
wyjdzie z pokoju, to powiem do Rikki:
„Pozwól mi tylko pocałować cię w rączkę".
Z wszystkich wież kościelnych biła jedenasta.
Spieszyłem się na pierwszą lekcję na Riva degli
Schiavoni i serce mi biło jak młotem, bo przypom-
inałem sobie:
Oczy i spojrzenie ma dorosłej dziewczyny.
Ale gdy się znalazłem w mieszkaniu kupca,
Rikka siedziała w fotelu, ruszała cienkimi nóżkami
w czarnych pończoszkach i — musiałem przyznać:
Rikka była jeszcze dzieckiem.
Kupiec zapytał, jak się czuję i od jakiego
przedmiotu rozpocznę lekcję.
— Dziś jest geografia — oświadczyłem, drżąc
cały. Nie mogłem mówić ze zdenerwowania.
Milcząc wskazałem Ricce książkę; zaczęła czy-
tać ze starej szkolnej geografii:
179/206
— Indus, Ganges i Bramaputra wypływają z
gór Himalaja.
Ruszała białymi cienkimi rączkami, a że te
rączki wczoraj bawiły się pomarańczą, pachniała
cała Wenecja, od Giudekki do Fondamenta Nuova,
jak gaj pomarańczowy.
Czytała:
— Ganges jest świętością Hindusów, Himalaje
są najwyższymi...
— Przepraszam — powiedział kupiec — wyjdę
na chwilę.
I poszedł, a ja... zbladłem.
Patrzyłem na maleńkie rączki, ale powiedzi-
ałem tylko:
— Czytaj dalej.
Rikka ruszała wesoło nogami i czytała:
— Himalaje są najwyższymi górami na
świecie. Indus płynie na zachodzie, Bramaputra
na wschodzie, a Ganges w środku...
180/206
XIV. SZKLANNE PEREŁKI
I MUSZLE MORSKIE
Miesiące mijały i kupiec pojechał już dawno do
swoich „psiakrew" interesów, a ja jeszcze ciągle
siedziałem w Wenecji.
Przynajmniej raz na dzień myślałem o tym,
że już dawno powinienem być w innym, o wiele
prawdziwszym i dla mnie stosowniejszym miejscu.
I myślę, że i inni czuli, jak na próżno ze sobą
walczyłem. Było ciągle tak ładnie, że chora matka
Rikki mogła wstawać i siedzieć przy naszych lekc-
jach.
Mówiła wzdychając:
— Stąd nie jest tak łatwo wyjechać. Nie widzi
się drogi, która by stąd gdzieś wiodła. Nie sądzi
pan? To nieprawdopodobne miasto jest jak pod
kloszem szklannym. Zauważyłam to zeszłego
roku, kiedym tak bardzo cierpiała ze strachu przed
śmiercią, i chciałam stąd uciekać. Ileż razy pa-
trzyłam przez te małe okienka na laguny... i
nigdzie nie mogłam odkryć drogi, prowadzącej w
świat. Teraz jest już druga zima, a my ciągle siedz-
imy pod kloszem.
— Czy naprawdę jest znowu zima? — przes-
traszyłem się.
— Czy pan chce odjechać? Ja pana przywiążę
— mówiła Rikka.
— Bądź grzeczna — upominała matka smut-
nym, roztargnionym głosem.
Rikka wskazała na ulicę.
— Beppo już idzie z obiadem z trattorii. Spo-
jrzałem na dół.
— Kto? Ten stary człowiek? — zawołałem zdzi-
wiony. — Ja go znam.
— Naturalnie — rzekła Rikka — on tu przecież
zawsze przychodzi.
— Takich samych jak on jest tysiące innych w
Wenecji — powiedziała matka.
Ale ja nie mogłem wyjść ze zdumienia, bo
Beppo ukłonił mi się wyraźnie, jakby mnie znał tak
samo dobrze jak ja jego.
— On jest wszędzie — powiedziałem — spo-
tykam go codziennie w najrozmaitszych okolicach
miasta. Zjawia się naraz na wszystkich ulicach,
które idą w przeciwnych kierunkach albo kończą
się nad kanałem. Ile razy zabłądzę, staje nagle
przede mną i chce mi wskazać drogę. Przy tym
182/206
tylko mnie zatrzymuje, bo przecież nie może
wiedzieć, czego ja szukam.
— A czego pan szuka? — zapytała Rikka i
schyliła przy tym głowę na bok.
Wstałem, bo uczułem nagle najstraszniejsze
wyrzuty sumienia.
— Najczęściej poczty — odpowiedziałem ci-
cho.
— Na pocztę jest strasznie łatwo trafić —
powiedziały jednocześnie matka i Rikka.
Postanowiłem być szczerym.
— Może jest łatwo — powiedziałem — jeżeli
się nie bać przyjść tam naprawdę. Bo na poczcie
czeka na mnie przynajmniej dwadzieścia listów.
Matka popatrzyła na mnie przerażona:
— Od kogo? — zapytała.
— Od mego wuja i od krewnych. Muszą już
być trochę źli i zaniepokojeni, bo nie wiedzą, że
ja tu siedzę „pod kloszem", i dlatego nie pojmują,
czemu nie wracam.
— Na miłość boską — szepnęła stara kobieta,
trzęsąc głową.
Musiałem
jej
przyobiecać,
że
wszystko
uporządkuję. Ale jak to mam zrobić, nie powiedzi-
183/206
ała mi. Była tak szalenie nieporadna i tak
nieprzyzwyczajona radzić innym.
A Rikka patrzyła zagadkowo i z zadowoleniem,
jakby już była prawdziwą kobietą i wiedziała
doskonale, dlaczego zapomniałem w Wenecji o
czasie i o całym świecie.
Stwierdziła tylko:
— Na pocztę każdy trafi, tylko pan nauczyciel
nie...
— Bądź grzeczna — upomniała ją jeszcze raz
matka.
Musiałem się pożegnać, bo Beppo stał już z
obiadem w pokoju.
W pół godziny później spotkałem go znowu
niedaleko Rivy.
Znajdowałem się w zagmatwanym labiryncie
uliczek w śródmieściu.
Znałem tu wszystko i nic. Nieraz wędrowałem
po tych krecich drogach we śnie i na jawie. Ale
moje doświadczenie wskazywało mi tylko, jak
fałszywy był kierunek, w którym szedłem. Mimo
to, pchany jakąś obcą siłą, posuwałem się
naprzód. Skręciłem w jakąś na metr szeroką
uliczkę tylko dlatego, że mi się podobał jej ce-
184/206
glasty kolor i miałem przy tym prawie pewność, że
idę zupełnie bez sensu i że się zaraz wrócę.
W tej samej chwili wylazł z jakiejś dziury stary
Beppo, uśmiechnął się inteligentnie i poufale
zarazem i zaproponował:
— Pokażę panu drogę.
— Nie — powiedziałem gwałtownie i szedłem
dalej.
Stary człowiek postępował za mną skromnie.
Kiedy naraz stanąłem nad brzegiem kanału i nie
mogłem iść dalej, zbliżył się do mnie grzecznie,
pokazał na brudną wodę i stwierdził uprzejmie:
— Aqua.
— No tak, aqua — powtórzyłem spokojnie, jak-
bym się tam znajdował tylko dlatego, że sam chci-
ałem.
Niedługo potem zrobiło się bardzo ciemno, a
zimne powietrze wzbudzało we mnie uczucie
opuszczenia.
Stary człowiek stał ciągle za mną i czułem, jak
na mnie patrzył z oczekiwaniem.
Zapytał cicho:
— Na pocztę?
Niechcący odwróciłem się i kapitulowałem. Ki-
wnął głową zadowolony i pobiegliśmy całą drogę
185/206
na powrót. Na pocztę było szalenie blisko. Po kilku
minutach zrobiło się jakoś jaśniej i cieplej.
Po drodze było coraz więcej świateł. Czuło się
bliskość jakiegoś centrum.
— Ecco — powiedział naraz Beppo i pożegnal-
iśmy się na zawsze.
Wiedziałem, nie wiem dlaczego, że to było
— na zawsze. Stary człowiek wydał mi się naraz
innym, godniejszym, szlachetniejszym, tak ty-
powym jak pomnik.
Cała okolica wyglądała naraz inaczej, tak że
przeląkłem się i zacząłem przeczuwać, co mnie
czeka.
Wszystko wokoło żegnało mnie.
Na poczcie dostałem jeden list.
— Tylko jeden? — zacząłem trochę niepewnie
i cicho. — Właściwie oczekuję dwudziestu.
Urzędnik potrząsnął głową i bardzo żałował.
Miał tylko ten jeden list dla mnie.
Pismo na kopercie było obce i nieprzyjemne.
Spiczaste, równe, tak wyraźne jak drukowane.
Rzuciłem tylko okiem i przeczytałem gdzieś ku
końcowi słowa:
„...i będziesz gorzko żałował. Nie zdajesz so-
bie sprawy, co to znaczy dla naszej kariery —
186/206
rok stracony. Tym dziwnym zachowaniem się ro-
bisz wiele zmartwienia swoim krewnym na wsi, a
przede wszystkim swemu czcigodnemu wujowi w
Wiedniu, zajmującemu wysokie stanowisko".
Pajac — odgadłem od razu.
I przeczytałem już tylko koniec:
„...Wracaj więc do swoich obowiązków, do
zdrowej, choć twardej rzeczywistości i do Twego
zawsze wiernego przyjaciela i towarzysza lat
szkolnych
Szuka".
— Szulca? — powtórzyłem zdziwiony. Pajac
nazywał się Szulc.
Ten fakt nowy, a w każdym razie przeze mnie
zupełnie zapomniany, zajmował jakiś czas mój
umysł i trochę łagodził mój ból z powodu rozstania
z Rikką i Wenecją.
Kiedy potem rzucałem do kuferka pośpiesznie
i bez ładu wszystko, co miałem w swej izdebce,
która nie była większa od szafy, znalazłem trochę
zapisanych papierów. Właściwie wszystko to już
raz przekreśliłem, wszystko z wyjątkiem tytułu:
„Szklanne perełki i muszle morskie".
Powiedziałem do siebie z goryczą:
187/206
— Nawet to mi się nie udało. Nic nie zostało
z tego wszystkiego, co tu przeżyłem. Po co
przeżyłem to? Ani tego jedynego stworzenia, ani
tego jedynego miasta nie potrafiłem ująć w słowa.
Odjeżdżam i nie zabieram z sobą — nic!
Podarłem mój dzienniczek, pisany w Wenecji, i
pakowałem dalej. Dopiero około północy zgasiłem
lampą.
I położyłem się spać.
Ale za chwilę zbudziła mnie Rikka. Zapukała
— i zobaczyłem jej białą twarz w oknie, pomimo
że mieszkałem tak wysoko, prawie na dachu.
— Rikko, to ty? — szepnąłem radośnie.
— Chciałam cię zabrać na spacer.
— Dobrze — ucieszyłem się.
Za sekundę szliśmy razem przez plac św. Mar-
ka.
— Chciałeś odjechać bez pożegnania —
mówiła z wyrzutem.
Postanowiłem być z nią takim jak zawsze, nie
przyznać się, że ją kocham...
Ale spostrzegłem, że wzrok jej jest inny, dzi-
wnie ciepły, wilgotny i pełen niewysłowionej tkli-
wości.
188/206
Zaczęła się śmiać cicho z mego zdziwienia.
— Patrzę inaczej... co? — spytała z zadowoloną
dumą.
— Tak — odrzekłem nieśmiało — inaczej, jak
kobieta.
— Jak kobieta — powtórzyła triumfująco Rikka.
— To sprawia noc. W nocy otwierają się tajem-
nice i kwitną.
— Uważaj teraz na mnie i na Wenecję —
mówiła Rikka — żebyś sobie nas zapamiętał i
zabrał z sobą. Dotychczas ci się to nie udało, ale
teraz... Czujesz, jak pachnie?
— Co to?
— Wenecja.
W powietrzu pachniała dusza Wenecji. Pachni-
ał dziwnie czysty, jakby przez sny i światło księży-
ca przefiltrowany, oddech królowej morza.
I poszliśmy w kierunku wody.
Raz tylko obejrzałem się, bo barwy katedry
weneckiej przeszły mi ogniem po plecach.
— Boli? — spytała Rikka, śmiejąc się.
I wskazała na Palazzo ducale. Ten olbrzym o
kilkunastu nogach, zanurzony do kolan w kamieni-
cach, rumienił się i płonął jak w gorączce.
189/206
Wzięła mię za rękę. Pierwszy raz uczułem jej
dotknięcie. Przeszło mię ciepło jej ciała z ciepłem
wonnej nocy.
Siedliśmy do czarnej łodzi i popłynęliśmy białą
wodą.
— Nie oglądaj się — mówiła Rikka. Obejrzałem
się natychmiast.
Czerwony olbrzym do kolan zanurzony wycią-
gał powoli jedną z swych nóg kilkunastu. Patrzył
na mnie wieloma ślepymi oczyma, chwiał się i
nieznacznie podnosił.
Krzyknąłem ze strachu.
— A widzisz — zaśmiała się Rikka.
Olbrzym jęczał. Niby echo w podziemiach
więziennych. Ruszał się ciężko. Wyciągał z mo-
zołem jedną nogę po drugiej, a z korzeni jego ciała
marmurowego sączyła się krew.
— Płyńmy prędko — powiedziała Rikka — zan-
im podniesie się całkiem i rzuci się do wody.
Płynęliśmy tak szybko, że pałace na wielkim
kanale migały i mieniły się jak perły kolorowe w
słońcu.
I nagle zrobiło się ciemno.
— Gdzie ty jesteś? — spytałem Rikki.
190/206
Czułem, że nie płynie już po wielkim kanale,
tylko po czarnych i krętych uliczkach wodnych w
śródmieściu.
Naokoło
siebie
słyszałem
tajemnicze
pluskanie, szepty i dziwnie łaskocące, jakby atła-
sowe, śmiechy.
Czułem, że oprócz mnie płynie dużo cichych,
niewidzialnych i — nie wiadomo dlaczego —
wrogich mi istot i że siedzę sam w czółnie, które
porusza się jak strzała.
I w tej chwili mimo ciemności zobaczyłem
Rikkę, biegnącą brzegiem w tym samym kierunku,
w którym płynęła łódka.
Biegła w krótkiej białej sukience z rozpuszc-
zonymi włosami.
Słyszałem szum ptasich skrzydeł i patrzyłem z
nieopisaną tęsknotą na cudne, delikatne, szybkie
nogi dziewczyny.
Chciałem krzyknąć do niej, ale nie mogłem.
Jednocześnie wzmogły się szepty i szmery,
otaczające łódkę. Uczułem zimne, śliskie, jakby
żabie dotknięcie i niepokojące, ostre oddechy na
karku i poza uszami i jakieś niezrozumiałe, jad-
owite słowa, ruszające się jak muszki w mych
uszach.
191/206
— Rikko! — krzyczałem z wytężeniem duszy
całej, ale bez głosu. Kanały zwężały się coraz
bardziej, a mój strach rósł coraz więcej. I nagle ten
strach zamienił się w bajeczną siłę i jednym skok-
iem dostałem się z czółna na ląd. Usłyszałem poza
sobą ciemną chmurę złorzeczeń, pisku i łkających
chichotów.
— Rikko! — krzyczałem bez głosu.
Biegłem po uliczce, wykładanej muszlami.
Czułem wyraźnie, że to są muszle. Cienkie i szk-
liste skorupy.
I mimo szalonego pędu starałem się stawiać
nogi możliwie lekko, żeby nie rozbić lub nie
uszkodzić delikatnego bruku.
Robiło się coraz jaśniej. Cudny jakiś niebieski
ranek zakwitł na filarach, gzymsach i oknach
domów.
Biegłem w powietrzu magicznym, świecącym,
po słabej i kruchej muszlowej masie, iskrzącej się
jak woda, po której tańczy słońce.
Skręcałem raz w prawo, raz w lewo.
Biegłem po mostach zgrabnych i półkolistych
jak ciało kocie w skoku. Po mostkach misternie
wyrzeźbionych z pianki bursztynowej i z różowych
korali. Patrzyły na mnie tajemniczo głębokie
niebieskie, czarne i bursztynowe oczy starych
192/206
domów. Dźwięczały koło mnie cichutko, jak serca
bijące, małe, na wodę spoglądające kościółki.
Przelatywały zwieszone na dachach albo ukryte
w cieniach kamienic ogrody jaskrawe, słodko jak
miłość pachnące.
Biegłem po szklistych skorupach, zapadając
głęboko, pełen strachu, żeby nie przedziurawić
swoim ciężarem ulicy i nie wpaść do morza.
I nagle pomyślałem: „za chwilę muszę
wyjechać, więc trzeba biec jeszcze prędzej".
Świat się przede mną otworzył i wydostałem
się z ciemnego wiru uliczek na jasne miejsce,
gdzie pachniało morze.
Z daleka czerwieniło się Murano.
Leciałem jak wiatr pod domami. I usłyszałem
szelest ptasich skrzydeł: za mną leciała Rikka.
Obejrzałem się, żeby się do niej uśmiechnąć.
Ale ciągle myślałem:
„Za chwilę muszę wyjechać".
Rikka mnie dogoniła. Czułem, jak przywiązała
się włosami do mojej ręki.
I włosy jej wyciągnęły się natychmiast jak
struny. Biegłem.
Rikka upadła. Jej ciało wlekło się jak srebrny
martwy ptak po kamieniach morskich.
193/206
— Prędzej — poganiałem — prędzej. Serce
moje pełne było płaczu.
Ale mówiłem do srebrnego ptaka:
— Muszę się śpieszyć.
Nagle uczułem, że stoję i, nie oglądając się,
jąłem ciągnąć z rozpaczliwą siłą, aż włosy się ur-
wały.
I w tej chwili ciało w krótkiej sukience zsunęło
się do wody, cicho, łagodnie, jak płatek białej róży.
Zapukano silnie do drzwi mego pokoju.
Otworzyłem oczy i westchnąłem głęboko.
Siadłem na łóżku, jeszcze ślepy, jeszcze
boleśnie rozkochany w nocy. Westchnąłem jak po
płaczu.
Szepnąłem kilkakrotnie:
— Rikka...
A potem spojrzałem słońcu w twarz i przy-
pomniałem sobie, że to dzień, w którym
wyjeżdżam z Wenecji.
I naraz stałem się prawie wesoły, w każdym
razie obojętny. Czułem, że jestem w sto razy lep-
szym położeniu niż na przykład wczoraj wieczór.
Cieszyłem się, że dzień jest pogodny.
194/206
Spojrzałem na zegarek i przekonałem się, że
mam jeszcze trzy godziny czasu do odjazdu
pociągu.
„Można by jeszcze raz zobaczyć morze" —
pomyślałem bez sentymentu z czysto zmysłowym
pragnieniem.
A przede wszystkim cieszyłem się myślą o
śniadaniu. Po pierwszym papierosie wsiadłem na
okręt i pojechałem na Lido.
Pomimo wczesnej pory było już gorąco.
Szedłem bez przyjemności przez wyspę. Siedzi-
ałem z godzinę nad morzem, ale patrzyłem na nie
zimno, jak na obcą kobietę, z którą się noc spędz-
iło. Bolały mnie z lekka zęby.
„Przyjechałem tu wyłącznie dlatego — us-
prawiedliwiałem się przed samym sobą — żeby z
powrotem zobaczyć Wenecję w porannym oświ-
etleniu".
I natychmiast wróciłem na okręt.
Stanąłem dla oczekiwanego widoku na przed-
nim pokładzie. Spuściłem jeszcze senną głowę i
oparłem się o poręcz.
Żeby tylko dostać osobne coupe — marzyłem.
Słońce grzało mię w plecy. Jakaś rodzina włoska
rozmawiała za mną półgłosem. Panna w jasnej
195/206
sukni stanęła nagle przy mnie i rzuciła do wody
wielki bukiet, owinięty w czerwony papier.
Bukiet zaczął tańczyć na falach, pochodzą-
cych z ruchu naszego okrętu. Nie przejechaliśmy
go na szczęście. Popłynął ostrożnie bez pośpiechu
na lewo, w kierunku Malamocco.
— Ma dobry kurs — rzekłem do siebie tonem
człowieka znającego się na rzeczy.
Zacząłem go śledzić. Widziałem go przez kilka
minut doskonale na spokojnej wodzie. Ale potem
okręt zwrócił się nieznacznie na prawo i mimo
wykręcania szyi nie mogłem nic widzieć.
— Do stu diabłów — złościłem się.
Musiałem przejść na tylny pokład, gdzie po
kilku próbach znalazłem wcale niezły punkt ob-
serwacyjny. Na tle jasnopopielatym poruszał się
leniwie czerwony przedmiot.
— Hultaj jedzie jak stary wilk morski —
mruczałem z uznaniem.
Stałem i patrzyłem. Później przekonałem się,
że widzą już więcej wyobraźnią niż oczyma.
— Gdyby tak mieć przy sobie teleskop.
Ale nasz okręt stanął i zobaczyłem, że
jesteśmy na Piazzecie...
196/206
Miałem niemiłe uczucie, jakbym o czymś
ważnym zapomniał.
„Aha — przypomniałem sobie — zagapiłem
się i nie widziałem po raz ostatni Wenecji w ran-
nym świetle".
Ziewnąłem.
W
godzinę
później
siedziałem
w
przepełnionym pociągu wiedeńskim, pędzącym
gwałtownie. Pasażerowie cisnęli się do okien, żeby
ujrzeć jeszcze choć kawałeczek laguny. Ale ja
siedziałem spokojnie w kącie i czułem, że niedługo
zasnę.
197/206
XV. „COMIZROBISZ?"
Kiedy oglądałem pokój, który chciałem wyna-
jąć, dama wynajmująca mieszkanie spytała mnie:
— Do której klasy pan chodzi?
Była na pewno ślepa, bo miałem przecież już
duże wąsy. Miałem już nawet przeszłość: rok za
granicą, pełny przygód, które nie znane były
nawet moim najbliższym krewnym.
Nie odpowiedziałem damie wcale na jej
niebaczne pytanie. Oświadczyłem tylko sucho:
— Ten pokój podoba mi się, bo jest blisko uni-
wersytetu. Jestem prawnikiem.
Kiedy przyniesiono mój kuferek i inne drobi-
azgi, mogła się dostatecznie przekonać, o ile w
ogóle miała oczy, że nie kłamałem. Było tam
mnóstwo pism i książek, potrzebnych do studiów
prawniczych, które sobie zawczasu kupiłem.
— Proszę o kartkę meldunkową — zwróciłem
się do gospodyni. — Jako prawnik jestem ogrom-
nie dokładny w tych rzeczach.
Tak, w początkach cieszyłem się, że mam już
obrany zawód. Nawet nieraz, najczęściej po
południu, siedziałem z książką przy otwartym
oknie i miałem wrażenie, że sobie prędko potrafię
przyswoić tę nową wiedzę. Pomijając drobne
szczegóły, których nie trzeba było brać na serio, w
całości było to przecież coś dla mnie.
Lubiłem coraz bardziej swój pokój. Cieszyłem
się zawsze, kiedy wracałem do domu. A jeżeli
byłem za długo poza domem, to tęskniłem po
prostu do swoich czterech ścian.
— Zdaje mi się, że mi prawo odpowiada —
stwierdziłem raz w rozmowie z wujem.
Wydawał się przyjemnie zdziwiony i zapytał,
czy chodzę pilnie na wykłady?
— Codziennie — odpowiedziałem.
I rzeczywiście w początkach bawiło mnie to.
Byli czasem tak ciekawi profesorowie, że ich
słuchałem z prawdziwą przyjemnością. Rozmaw-
iałem potem nieraz z wujem Adamem o tym lub
owym.
Wanda patrzyła na mnie wtedy z wielkim zdzi-
wieniem.
Była przyzwyczajona, że mówiłem najczęściej
tylko o aktorach, których dzień przedtem widzi-
ałem w teatrze.
Rano odprowadzałem ją do atelier, gdzie się
uczyła malować. Nie codziennie, ale kiedy
199/206
niekiedy spotykaliśmy się na placu św. Stefana i
już potem szliśmy razem.
Raz spytała mnie trochę niedowierzająco:
— Dlaczego nie jesteś dziś na wykładach? Od-
powiedziałem zgodnie z prawdą:
— Dziś nie ma nic ciekawego. To znaczy, tych
profesorów, którzy dziś wykładają, słyszałem aż
nadto często.
Popatrzyła na mnie:
— Czy tylko o to chodzi? Potem roześmiała
się:
— Mnie się zdaje, że to jest dla ciebie także
rodzaj teatru.
Zaprzeczyłem
żywo.
Byłem
przecież
prawnikiem. Zajmowałem się rzeczami, o których
dziewczyna nie mogła mieć pojęcia. Zły byłem,
otwarcie mówiąc, bo co sobie Wanda o mnie
myślała? Czyż nie byłem już dostatecznie dorosły,
żeby z prawdziwie męską namiętnością dać się
opanować nauce?
Po co się w ogóle mieszała w nie swoje
rzeczy?
Ale powodem tego, że tak często wtedy
chodziłem do teatru, była jedna sławna włoska
aktorka. Występy jej były dla mnie dlatego tak
200/206
cenne, że przypominała mi melodią swego głosu
niedawno przeżytą bajkę w Wenecji.
Aktorka nie była ładna. Ale cała jej istota mi-
ała w sobie coś cudownie słodkiego, śpiewnego,
jak powietrze lagun, miękkie i senne. Tak że cza-
sem zdawało mi się, że widzę Rikkę na scenie,
i dlatego nieraz po przedstawieniu przez połowę
nocy jęczałem jak nieszczęśliwie zakochani.
Tę połowę nocy spędzałem najczęściej w to-
warzystwie. Zawsze musiałem wpaść, nie wiem
skąd i jak, w najweselsze otoczenie pomimo swoje
wewnętrzne bóle. Nazajutrz dźwięczała mi jeszcze
muzyka w uszach albo prześladował mnie zapach
jakiejś kobiecej perfumy. A mój ukochany pokój
wydawał mi się dziwnie niezamieszkały. Taki był
zaniedbany, jakby podczas mojej nieobecności
ktoś obcy i niesympatyczny tam spał, palił i pił. I
przysięgałem sobie w duszy nie opuszczać go już
nigdy.
— Kiedy masz pierwszy egzamin państwowy?
— zapytał mnie wuj pewnego dnia.
To mnie wyprowadziło z równowagi, bo o
egzaminach dotychczas nie myślałem.
Wuj Adam spostrzegł moje zmieszanie i zadał
mi kilka pytań z rozmaitych materii.
— To są szczegóły — broniłem się.
201/206
Ale wuj utrzymywał, że wszystko składa się ze
szczegółów i że o nic innego pytać mnie nie będą.
Powinien bym się zaraz dowiedzieć o terminach i
cały materiał jeszcze raz przerobić porządnie.
Był bardzo wzburzony i wspominał nawet o
tym jednym roku życia, który straciłem.
Cały świat pociemniał naraz. Wieczorem tego
dnia już nie byłem w teatrze, tylko siedziałem w
swoim pokoju.
Wkrótce zrobiło się u mnie ogromnie miło:
pokój miał wygląd zamieszkały, bo nie opuszcza-
łem go prawie nigdy. Było mi w nim dobrze, ściany
patrzyły na mnie z przywiązaniem, a ja pracow-
ałem bez przerwy i oddawałem się z zapałem
szczegółom.
Wtedy się znowu zaczęło rozjaśniać; z pilności
doznawałem rodzaju rozkoszy.
Myślałem:
„Niedługo wszystko minie, a potem będę
znowu dwa lata czekał, żeby zdać następny egza-
min i jeszcze jeden... A potem już naprawdę
koniec".
Aż drżałem z radości, gdym połykał jeden
rozdzia
I naraz stało się coś nieoczekiwanego.
202/206
Właśnie teraz, kiedy miałem tak mało czasu,
coś mi podszepnęło, że zaraz napiszę bajkę.
Właśnie w tej najbardziej nieodpowiedniej chwili.
Wszystko we mnie grało. Pełen byłem ludzkich
rozmów, obrazów, które jeszcze we mnie spoczy-
wały, złożone jak różnokolorowe wachlarze.
Odłożyłem książkę i uczułem łzy w oczach ze
wzruszenia i wdzięczności.
„Oto nagroda" — pomyślałem.
Przyszła noc, potem ranek, a ja szybowałem w
szczęściu bez chmur. To nie była praca, tylko cz-
erwona, gorąca miłość. Przy tym widziałem te za-
pisane strony, które się wokoło mnie gromadziły,
jak owoce spadłe z drzewa, a mnie się zdawało, że
to sam Bóg trząsł tym drzewem.
Unosiło mnie coraz wyżej i wyżej. Nagle za-
trzymałem się, a moje skrzydła drżały. Cały świat
umilkł na chwilę... a potem zacząłem spadać jak
kamień.
Niedługo potem dama, wynajmująca pokoje,
weszła do mnie i powiedziała zdziwiona:
— O Boże! Pan uczył się przez całą noc?
Potem dodała:
— Jakiś obcy pan chciał się z panem widzieć,
ale ja myślałam, że pan śpi jeszcze.
203/206
I opisywała mi tego pana, który na mnie
czekał obok w kawiarni. Był starszy ode mnie,
nawet żonaty, ale żywy i ładny i miał jasne włosy.
„Kto by to mógł być?" — myślałem zaniepoko-
jony.
Kiedy niedługo potem, wchodziłem do kaw-
iarni, naprzeciw mnie wyszedł... Lolo.
Śmiał się.
— Tego się nie spodziewałeś?
— Czy to ty się o mnie pytałeś?
— Naturalnie! Czy ty zawsze tak długo śpisz?
— Nie, ale... na miłość boską, ty przecież nie
jesteś starszy ode mnie!
— Starszy... nie, ale mądrzejszy...
— I nie jesteś żonaty...
— O, tak.
— Ha, ha — śmiałem się.
— Słowo honoru, przysięgam!
— Ależ Lolu!
— Nie śmiej się tak idiotycznie. Ona tam siedzi
przy trzecim oknie i patrzy na nas.
— Kto?
— Moja żona, naturalnie!
204/206
— Tam? Ta bez kapelusza? To nie może być!
— Ależ uspokój się, tak jest. Nie bądź taki prz-
erażony. Ona i tak utrzymuje, że cała moja rodzina
oczy wytrzeszcza na nią jak na raroga. Ciocia Ka-
sia o mało nie zemdlała. No, a biedna babcia...
— Byłeś tam?
— Naturalnie. Objeżdżamy całą rodzinę. Dziś
się przedstawiamy wujowi Adamowi, radcy, czy
czym on tam jest w istocie. Czy kochasz się w
Wandzie?
— Jeszcze ciągle nie wierzę. Lolo... żonaty! Ty
jesteś przecież o rok młodszy ode mnie!
— To doskonałe! Ty ciągle o tych latach!
— I jesteś po cywilnemu?
— Naturalnie. Jako oficer nie byłbym się mógł
ożenić: ona nie ma pieniędzy.
— I cóż teraz poczniesz? — Jedziemy do
Ameryki!
Nareszcie zaprowadził mnie do stołu, przy
którym siedziało całkiem młode stworzenie.
Smukła, prawie mała, miała jasne włosy, jak on.
— Na imię jej Elżunia.
— A ty jesteś Adam? prawda? — powiedziała
wesoło.
205/206
Byli obydwoje w doskonałych humorach i
wyglądali jak dzieci, które uciekły z domu. Nie, Lo-
lo nie mógł się ożenić z tą małą Elżunią już raz
na zawsze... on, który dotychczas w żadnym za-
kładzie nie mógł dłużej wytrzymać niż rok.
— A więc... do Ameryki? — zapytałem
zmieszany, niepewnym głosem.
Ucieszona kiwnęła głową, a potem zaczęła
mi pokazywać rozmaite bilety jazdy, świadectwa,
kwity, paszporty — papiery, których już samo
posiadanie wydawało mi się rzeczą trudną i
odpowiedzialną, a które oni nosili przy sobie nied-
bale, jak bilety tramwajowe.
— Mam tam już przyrzeczone miejsce. Ale
naturalnie nie będę się wiązał, rozglądnę się zaraz
za czymś innym.
— Może kupimy sobie farmę... — oświadczyła
Elżunia z radosną dumą.
— Albo pojedziemy dalej, może do Kalifornii —
zauważył Lolo.
206/206
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym