BOLES£AW PRUS
NOWELE
3
KATARYNKA
Na ulicy Miodowej co dzieñ oko³o po³udnia mo¿na by³o spotkaæ jegomoœcia w pewnym wie-
ku, który chodzi³ z placu Krasiñskich ku ulicy Senatorskiej. Latem nosi³ on wykwintne, ciem-
nogranatowe palto, popielate spodnie od pierwszorzêdnego krawca, buty po³yskuj¹ce jak
zwierciad³a - i - nieco wyszarzany cylinder.
Jegomoœæ mia³ twarz rumian¹, szpakowate faworyty i siwe, ³agodne oczy. Chodzi³ pochylo-
ny, trzymaj¹c rêce w kieszeniach W dzieñ pogodny nosi³ pod pach¹ laskê, w pochmurny -
dŸwiga³ jedwabny parasol angielski.
By³ zawsze g³êboko zamyœlony i posuwa³ siê z wolna Oko³o Kapucynów dotyka³ pobo¿nie
rêk¹ kapelusza i przechodzi³ na drug¹ stronê ulicy, a¿eby zobaczyæ u Pika jak stoi barometr
i termometr, potem znowu zawraca³ na prawy chodnik, zatrzymywa³ siê przed wystaw¹
Mieczkowskiego, ogl¹da³ fotografie Modrzejewskiej - i szed³ dalej.
W drodze ustêpowa³ ka¿demu, a potr¹cony uœmiecha³ siê ¿yczliwie.
Je¿eli kiedy spostrzega³ ³adn¹ kobietê, zak³ada³ binokle, aby przypatrzeæ siê jej. Ale ¿e robi³
to flegmatycznie, wiêc zwykle spotyka³ go zawód.
Ten jegomoœæ by³ to - pan Tomasz.
Pan Tomasz trzydzieœci lat chodzi³ ulic¹ Miodow¹ i nieraz myœla³, ¿e siê na niej wiele rzeczy
zmieni³o. To¿ samo ulica Miodowa pomyœleæ by mog³a o nim.
Gdy by³ leszcze obroñc¹, biega³ tak prêdko, ¿e nie uciek³aby przed nim ¿adna szwaczka
wracaj¹ca z magazynu do domu By³ weso³y, rozmowny, trzyma³ siê prosto, mia³ czuprynê
i nosi³ w¹sy zakrêcone ostro do góry Ju¿ wówczas sztuki piêkne robi³y na nim wra¿enie,
ale czasu im nie poœwiêca³, bo szala³ - za kobietami. Co prawda, mia³ do nich szczêœcie
i nieustannie by³ swatany. Ale có¿ z tego, kiedy pan Tomasz nie móg³ nigdy znaleŸæ ani
jednej chwili na oœwiadczyny bêd¹c zajêty je¿eli nie praktyk¹, to - schadzkami. Od Frani
szed³ do s¹du, z s¹du bieg³ do Zosi, któr¹ nad wieczorem opuszcza³, a¿eby z Józi¹ i Filk¹
zjeœæ kolacj¹.
Gdy zosta³ mecenasem, czo³o, skutkiem natê¿onej pracy umys³owej, uros³o mu a¿ do cie-
mienia, a na w¹sach pokaza³o siê kilka srebrnych w³osów. Pan Tomasz pozby³ siê ju¿ wów-
czas m³odzieñczej gor¹czki, mia³ maj¹tek i ustalon¹ opini¹ znawcy sztuk piêknych. A ¿e
kobiety wci¹¿ kocha³, wiêc pocz¹³ myœleæ o ma³¿eñstwie. Naj¹³ nawet mieszkanie z sze-
œciu pokojów z³o¿one, urz¹dzi³ w nim na w³asny koszt posadzki, sprawi³ obicia, piêkne
meble - i szuka³ ¿ony.
Ale cz³owiekowi dojrza³emu trudno zrobiæ wybór. Ta by³a za m³oda, a tamt¹ uwielbia³ ju¿
zbyt d³ugo. Trzecia mia³a wdziêki i wiek w³aœciwy, ale nieodpowiedni temperament, a czwar-
ta posiada³a wdziêki, wiek i temperament nale¿yty, ale nie czekaj¹c na oœwiadczyny mecena-
sa wysz³a za doktora.
4
Pan Tomasz jednak nie martwi³ siê, poniewa¿ panien me brak³o. Ekwipowa³ siê powoli, co-
raz usilniej dbaj¹c o to, a¿eby ka¿dy szczegó³ jego mieszkania posiada³ wartoœæ artystyczn¹.
Zmienia³ meble, przestawia³ zwierciad³a, kupowa³ obrazy.
Nareszcie porz¹dki jego sta³y siê s³awne. Sam me wiedz¹c kiedy, stworzy³ u siebie galeri¹
sztuk piêknych, któr¹ coraz liczniej odwiedzali ciekawi. ¯e zaœ by³ goœcinny, przyjêcia robi³
œwietne i utrzymywa³ stosunki z muzykami, wiêc nieznacznie zorganizowa³y siê u mego wie-
czory koncertowe, które nawet damy zaszczyca³y swoj¹ obecnoœci¹.
Pan Tomasz by³ wszystkim rad, a widz¹c w zwierciad³ach, ¿e czo³o przeros³o mu ju¿ ciemiê,
i siêga w ty³ do bia³ego jak œnieg ko³nierzyka, coraz czêœciej przypomina³ sobie, ¿e b¹dŸ co
b¹dŸ trzeba siê o¿eniæ. Tym bardziej, ¿e dla kobiet wci¹¿ czu³ ¿yczliwoœæ.
Raz, kiedy przyjmowa³ liczniejsze ni¿ zwykle towarzystwo, jedna z m³odych pan rozejrzaw-
szv siê po salonach zawo³a³a:
- Co za obrazy! A jakie g³adkie posadzki! ¯ona pana mecenasa bêdzie bardzo szczêœliwa.
- Je¿eli do szczêœcia wystarcz¹ jej g³adkie posadzki - odezwa³ siê na to pó³g³osem serdeczny
przyjaciel mecenasa. W salonie zrobi³o siê bardzo weso³o. Pan Tomasz tak¿e uœmiechn¹³ siê,
ale od tej pory, gdy mu kto wspomnia³ o ma³¿eñstwie, macha³ niedbale rêk¹, mówi¹c:
- Iii!...
W tych czasach ogoli³ w¹sy i zapuœci³ faworyty. O kobietach wyra¿a³ siê zawsze z szacun-
kiem, a dla ich wad okazywa³ du¿¹ wyrozumia³oœæ.
Nie spodziewaj¹c siê niczego od œwiata, bo ju¿ i praktykê porzuci³, mecenas ca³e spokojne uczu-
cie swoje skierowa³ do sztuki. Piêkny obraz, dobry koncert, nowe przedstawienie teatralne by³y
jakby wiorstowymi s³upami na drodze jego ¿ycia. Nie zapala³ siê on, nie unosi³, ale - smakowa³.
Na koncertach wybiera³ miejsca odleg³e od estrady, a¿eby s³uchaæ muzyki me s³ysz¹c ha³a-
sów i nie widz¹c artystów. Gdy szed³ do teatru, obeznawa³ siê wprzódy z utworem drama-
tycznym, a¿eby bez gor¹czkowej ciekawoœci œledziæ grê aktorów. Obrazy ogl¹da³ wówczas,
gdy by³o najmniej widzów, i spêdza³ w galerii ca³e godziny.
Je¿eli podoba³o mu siê coœ, mówi³:
- Wiecie, pañstwo, ¿e to jest wcale ³adne. Nale¿a³ do tych niewielu, którzy najpierwej po-
znaj¹ siê na talencie. Ale utworów miernych nigdy nie potêpia³.
- Czekajcie, mo¿e siê jeszcze wyrobi! - mówi³, gdy inni ganili artystê.
I tak zawsze by³ pob³a¿liwy dla niedoskona³oœci ludzkiej, a o wystêpkach nie rozmawia³.
Na nieszczêœcie, ¿aden œmiertelnik nie jest wolny od jakiegoœ dziwactwa, a pan Tomasz mia³
tak¿e swoje. Oto - nienawidzi³ kataryniarzy i katarynek.
Gdy mecenas us³ysza³ na ulicy katarynkê, przyœpiesza³ kroku i na parê godzin traci³ humor.
On, cz³owiek spokojny - zapala³ siê, jak by³ cichy - krzycza³, a jak by³ ³agodny - wpada³
w gniew na pierwszy odg³os katarynkowych dŸwiêków.
Z tej swojej s³aboœci nie robi³ przed nikim tajemnicy, nawet t³omaczy³ siê.
- Muzyka - mówi³ wzburzony - stanowi najsubtelniejsze cia³o ducha, w katarynce zaœ duch ten
przeradza siê w funkcj¹ machiny i narzêdzie rozboju. Bo kataryniarze s¹ po prostu rabusie!
Zreszt¹ - dodawa³ - katarynka rozdra¿nia mnie, a ja mam tylko jedno ¿ycie, którego mi nie
wypada trwoniæ na s³uchanie obrzydliwej muzyki.
Ktoœ z³oœliwy, wiedz¹c o wstrêcie mecenasa do graj¹cych machin, wymyœli³ niesmaczny zañ
- i... wys³a³ mu pod okna dwu kataryniarzy. Pan Tomasz zachorowa³ z gniewu, a nastêpnie
odkrywszy sprawcê wyzwa³ go na pojedynek.
5
A¿ s¹d honorowy trzeba by³o zwo³ywaæ dla zapobie¿enia rozlewowi krwi o rzecz tak ma³¹
na pozór.
Dom, w którym mecenas mieszka³, przechodzi³ kilka razy z r¹k do r¹k. Rozumie siê, ¿e ka¿-
dy nowy w³aœciciel uwa¿a³ za obowi¹zek podwy¿szaæ wszystkim komorne, a najpierwej panu
Tomaszowi. Mecenas z rezygnacj¹ p³aci³ podwy¿kê, ale pod tym warunkiem wyraŸnie zapi-
sanym w umowie, ¿e katarynki grywaæ w domu nie bêd¹.
Niezale¿nie od kontraktowych zastrze¿eñ pan Tomasz wzywa³ do siebie ka¿dego nowego
stró¿a i przeprowadza³ z nim tak¹ mniej wiêcej rozmowê:
- S³uchaj no, kochanku... A jak ci na imiê?...
- Kazimierz, proszê pana.
- S³uchaj¿e, Kazimierzu! Ile razy wrócê do domu póŸno, a ty otworzysz mi bramê, dostaniesz
dwadzieœcia groszy. Rozumiesz?...
- Rozumiem, wielmo¿ny panie.
- A oprócz tego bêdziesz bra³ ode mnie dziesiêæ z³otych na miesi¹c, ale wiesz za co?...
- Nie mogê wiedzieæ, jaœnie panie - odpowiedzia³ wzruszony stró¿.
- Za to, a¿ebyœ na podwórze nigdy nie wpuszcza³ katarynek. Rozumiesz?...
- Rozumiem, jaœnie wielmo¿ny panie.
Lokal mecenasa sk³ada³ siê z dwu czêœci. Cztery wiêksze pokoje mia³y okna od ulicy, dwa
mniejsze - od podwórza. Paradna po³owa mieszkania przeznaczona by³a dla goœci. W niej
odbywa³y siê rauty, przyjmowani byli interesanci i stawali krewni albo znajomi mecenasa ze
wsi. Sam pan Tomasz ukazywa³ siê tu rzadko i tylko dla sprawdzenia, czy wywoskowano
posadzki, czy starto kurz i nie uszkodzono mebli.
Ca³e zaœ dnie, o ile nie przepêdza³ ich za domem, przesiadywa³ w gabinecie od podwórza.
Tam czytywa³ ksi¹¿ki, pisywa³ listy albo przegl¹da³ dokumenta znajomych, którzy prosili go
o radê. A gdy nie chcia³ forsowaæ wzroku, siada³ na fotelu naprzeciw okna i zapaliwszy cy-
garo zatapia³ siê w rozmyœlaniach. Wiedzia³ on, ¿e myœlenie jest wa¿n¹ funkcj¹ ¿yciow¹, któ-
rej nie powinien lekcewa¿yæ cz³owiek dbaj¹cy o zdrowie.
Z drugiej strony podwórza, wprost okien pana Tomasza, znajdowa³ siê lokal, wynajmowany
osobom mniej zamo¿nym. D³ugi czas mieszka³ tu stary urzêdnik s¹dowy, który spad³szy z eta-
tu przeniós³ siê na Pragê. Po nim naj¹³ pokoiki krawiec; lecz ¿e ten lubi³ niekiedy upijaæ siê
i ha³asowaæ, wiêc wymówiono mu mieszkanie. PóŸniej sprowadzi³a siê tu jakaœ emerytka,
wiecznie k³óc¹ca siê ze swoj¹ s³ug¹.
Ale od œw. Jana staruszkê, ju¿ bardzo zgrzybia³¹ i wcale zasobn¹, pomimo jej k³ótliwego
usposobienia wziêli na wieœ krewni, a do lokalu sprowadzi³y siê dwie panie z ma³¹, mo¿e
oœmioletni¹ dziewczynk¹.
Kobiety utrzymywa³y siê z pracy. Jedna szy³a, druga wyrabia³a poñczochy i kaftaniki na maszy-
nie. M³odsz¹ z nich i przystojniejsz¹ dziewczynka nazywa³a mam¹, a starszej mówi³a: pani.
I u mecenasa, i u nowych lokatorów okna przez ca³y dzieñ by³y otwarte. Kiedy wiêc pan To-
masz usiad³ na swoim fotelu, doskonale móg³ widzieæ, co siê dzieje u jego s¹siadek.
By³y tam sprzêty ubogie. Na sto³kach i krzes³ach, na kanapie i na komodzie le¿a³y tkaniny
przeznaczone do szycia i k³êbki bawe³ny na poñczochy.
Z rana kobiety same zamiata³y mieszkanie, a oko³o po³udnia najemnica przynosi³a im
niezbyt obfity obiad. Zreszt¹ ka¿da z nich prawie nie odstêpowa³a od swojej turkocz¹-
cej maszyny.
6
Dziewczynka zwykle siedzia³a przy oknie. By³o to dziecko z ciemnymi w³osami i ³adn¹ twa-
rzyczk¹, ale blade i jakieœ nieruchawe. Czasami dziewczynka za pomoc¹ dwu drutów wi¹za-
³a pasek z bawe³nianych nici. Niekiedy bawi³a siê lalk¹, któr¹ ubiera³a i rozbiera³a powoli,
jakby z trudnoœci¹. Czasami nie robi³a nic, tylko siedz¹c w oknie przys³uchiwa³a siê czemuœ.
Pan Tomasz nie widzia³ nigdy, a¿eby dzieciê to œpiewa³o lub biega³o po pokoju, nie widzia³
nawet uœmiechu na bledziutkich ustach i nieruchomej twarzy.
„Dziwne dziecko!” - mówi³ do siebie mecenas i pocz¹³ przypatrywaæ siê jej uwa¿niej.
Spostrzeg³ raz (by³o to w niedzielê), ¿e matka dala jej ma³y bukiecik. Dziewczynka o¿ywi³a
siê nieco. Rozk³ada³a i uk³ada³a kwiaty, ca³owa³a je. W koñcu zwi¹za³a na powrót w bukie-
cik, w³o¿y³a go w szklankê wody i usiad³szy w swoim oknie rzek³a:
- Prawda, mamo, ¿e tu jest smutno...
Mecenas zgorszy³ siê. Jak mog³o byæ smutno w domu, w którym on od tylu lat mia³ dobry
humor!
Jednego dnia mecenas znalaz³ siê w swoim gabinecie oko³o czwartej. W tej godzinie s³oñce
sta³o naprzeciw mieszkania jego s¹siadek, a œwieci³o i dogrzewa³o bardzo mocno. Pan To-
masz spojrza³ na drug¹ stronê podwórza i widaæ zobaczy³ coœ niezwyk³ego, gdy¿ z poœpie-
chem za³o¿y³ na nos binokle.
Oto, co spostrzeg³:
Mizerna dziewczynka opar³szy g³owê na rêku po³o¿y³a siê prawie na wznak w swoim oknie -
i - szeroko otwartymi oczyma patrzy³a prosto w s³oñce. Na jej twarzyczce, zwykle tak nieru-
chomej, gra³y teraz jakieœ uczucia: niby radoœæ, a niby ¿al...
- Ona nie widzi! - szepn¹³ mecenas opuszczaj¹c binokle. W tej chwili doœwiadczy³ k³ucia
w oczach na sam¹ myœl, ¿e ktoœ mo¿e wpatrywaæ siê w s³oñce, które zia³o ¿ywym ogniem.
Istotnie, dziewczynka by³a niewidom¹ od dwu lat. W szóstym roku ¿ycia zachorowa³a na
jak¹œ gor¹czkê; przez kilka tygodni by³a nieprzytomna, a nastêpnie tak opad³a z sil, ¿e le¿a³a
jak martwa, nie poruszaj¹c siê i nic nie mówi¹c.
Pojono j¹ winem i bulionami, wiêc stopniowo przychodzi³a do siebie. Ale pierwszego dnia,
kiedy j¹ posadzono na poduszce, zapyta³a matki:
- Mamo, czy to jest noc?...
- Nie, moje dziecko... A dlaczego ty tak mówisz? Ale dziewczynka nie odpowiedzia³a: spaæ
siê jej chcia³o. Tylko nazajutrz, gdy w po³udnie przyszed³ lekarz, spyta³a znowu:
- Czy to jeszcze jest noc?...
Wtedy zrozumiano, ¿e dziewczynka nie widzi. Lekarz zbada³ jej oczy i zaopiniowa³, ¿e trze-
ba czekaæ.
Ale chora im bardziej odzyskiwa³a si³y, tym mocniej niepokoi³a siê swoim kalectwem...
- Mamo, dlaczego ja mamy nie widzê?...
- Bo tobie oczki zas³oni³o. Ale to przejdzie.
- Kiedy przejdzie?...
- Nied³ugo. . - Mo¿e jutro, proszê mamy?
- Za kilka dni, moja dziecino.
- A jak przejdzie, to niech mi mama zaraz powie. Bo mi jest bardzo smutno!...
Mija³y dnie i tygodnie w ci¹g³ym oczekiwaniu. Dziewczynka poczê³a ju¿ wstawaæ z ³ó¿ecz-
ka. Nauczy³a siê chodziæ po pokoju omackiem; sama ubiera³a siê i rozbiera³a powoli i ostro¿-
nie. « Ale wzrok nie wraca³.
7
Jednego razu. mówi³a:
- Prawda, mamo, ¿e ja mam niebiesk¹ sukienkê?...
- Nie, dziecko, masz popielat¹.
- Mama j¹ widzi?
- Widzê, moje kochanie.
- Tak jak i w dzieñ?
- Tak.
- Ja tak¿e bêdê widzia³a wszystko za kilka dni?... Nie, mo¿e za miesi¹c...
Ale poniewa¿ matka nie odpowiedzia³a jej nic, wiêc mówi³a dalej:
- Prawda, mamo, ¿e na dworze ci¹gle jest dzieñ?... A w ogrodzie s¹ drzewa, tak jak daw-
niej?... Czy do nas przychodzi ten bia³y kotek z czarnymi ³apami?... Prawda, mamo, ¿e ja
widzia³am siebie w lustrze?... Nie ma tu lustra?...
Matka podaje jej lusterko.
- Trzeba patrzeæ tutaj, o tu, gdzie jest g³adkie - mówi³a dziewczynka przyk³adaj¹c lustro do
twarzy. - Nic nie widzê! -rzek³a. - Czy i mama nie widzi mnie w lusterku?
- Widzê ciê, moja ptaszyno.
- Jakim sposobem?... - zawo³a³a dziewczynka ¿a³oœnie. -Przecie je¿eli ja nie widzê siebie, to
ju¿ w lustrze nie powinno byæ nic...
A tamta, co jest w lustrze, czy ona mnie widzi, czy nie widzi?...
Ale matka rozp³aka³a siê i wybieg³a z pokoju.
Najmilszym zajêciem kaleki by³o dotykaæ rêkoma drobnych przedmiotów i poznawaæ je.
Jednego dnia przynios³a jej matka lalkê porcelanow¹, ³adnie ubran¹, za rubla. Dziewczynka
nie wypuszcza³a jej z r¹k, dotyka³a jej noska, ust, oczu, pieœci³a siê ni¹.
Posz³a spaæ bardzo póŸno wci¹¿ myœl¹c o swej lalce, któr¹ u³o¿y³a w pude³ku wys³anym wat¹.
W nocy zbudzi³ matkê szmer i szept. Zerwa³a siê z poœcieli, zapali³a œwiecê i zobaczy³a w k¹-
ciku swoj¹ córkê ju¿ ubran¹ i bawi¹c¹ siê lalk¹.
- Co ty robisz, dziecino? - zawo³a³a. - Dlaczego nie œpisz?
- Bo ju¿ przecie jest dzieñ, proszê mamy - odpar³a kaleka.
Dla niej dzieñ i noc zla³y siê w jedno i trwa³y zawsze...
Stopniowo pamiêæ wzrokowych wra¿eñ poczê³a zacieraæ siê w dziewczynce. Czerwona wi-
œnia sta³a siê dla niej wiœni¹ g³adk¹, okr¹g³¹ i miêkk¹, b³yszcz¹cy pieni¹dz by³ twardym
i dŸwiêcznym kr¹¿kiem, na którym znajdowa³y siê jakieœ znaki w p³askorzeŸbie. Wiedzia³a,
¿e pokój jest wiêkszy od niej, dom wiêkszy od pokoju, ulica od domu. Ale wszystko to jakoœ
- skróci³o siê w jej wyobraŸni.
Uwaga jej skierowa³a siê na zmys³ dotyku, powonienia i s³uchu. Jej twarz i rêce nabra³y ta-
kiej wra¿liwoœci, ¿e zbli¿ywszy siê do œciany czu³a o kilka cali lekki ch³ód. Zjawiska odleg³e
oddzia³ywa³y na ni¹ tylko przez s³uch. Przys³uchiwa³a siê wiêc po ca³ych dniach.
Poznawa³a posuwisty chód stró¿a, który mówi³ piskliwym g³osem i zamiata³ podwórko. Wie-
dzia³a, kiedy jedzie z drzewem ch³opski wózek drabiniasty, kiedy - doro¿ka, a kiedy - kary
wywo¿¹ce œmiecie.
Najmniejszy szelest, zapach, oziêbienie siê albo rozgrzanie powietrza nie usz³o jej uwagi.
Z niepojêt¹ bystroœci¹ pochwytywa³a drobne te zjawiska i wysnuwa³a z nich wnioski.
Raz matka zawo³a³a s³u¿¹cej.
- Nie ma Janowej - rzek³a kaleka siedz¹c jak zwykle w k¹ciku. - Posz³a po wodê.
8
- A sk¹d wiesz o tym? - zapyta³a zdziwiona matka.
- Sk¹d?... Przecie¿ wiem, ¿e bra³a konewkê z kuchni, potem posz³a na drugie podwórze i na-
pompowa³a wody. A teraz rozmawia ze stró¿em.
Istotnie zza parkanu dolatywa³ szmer rozmowy dwu osób, ale tak niewyraŸny, ¿e tylko z wy-
si³kiem mo¿na go by³o us³yszeæ.
Lecz nawet rozszerzona sfera zmys³ów ni¿szych nie mog³a kalece zast¹piæ wzroku. Dziew-
czynka uczu³a brak wra¿eñ i zaczê³a têskniæ.
Pozwolono jej chodziæ po ca³ym domu i to j¹ nieco uspakaja³o.
Wydepta³a ka¿dy kamieñ na podwórzu, dotknê³a ka¿dej rynny i beczki. Ale najwiêksz¹ przy-
jemnoœæ robi³y jej - podró¿e do dwu ca³kiem odmiennych œwiatów: do piwnicy i na strych.
W piwnicy powietrze by³o ch³odne, œciany wilgotne.
Przyg³uszony turkot uliczny dolatywa³ z góry; inne odg³osy niknê³y. To by³a noc dla ociemnia³ej.
Na strychu zaœ, szczególniej w okienku, dzia³o siê ca³kiem inaczej. Tam ha³asu by³o wiêcej
ni¿ w pokoju. Kaleka s³ysza³a turkot wozów z kilku ulic; tu skupia³y siê krzyki z ca³ego
domu. Twarz jej owiewa³ ciep³y wiatr. S³ysza³a œwiergot ptaków, szczekanie psów i szelest
drzew w s¹siednim ogrodzie. Tu by³ dla niej dzieñ...
Nie doœæ na tym. Na strychu czêœciej ni¿ w pokoju œwieci³o s³oñce, a gdy dziewczynka skie-
rowa³a na nie przygas³e oczy, zdawa³o jej siê, ¿e coœ widzi. W wyobraŸni budzi³y siê cienie
kszta³tów i barw, ale takie niewyraŸne i pierzchliwe, ¿e nic przypomnieæ sobie nie mog³a...
W tej w³aœnie epoce matka po³¹czy³a siê ze swoj¹ przyjació³k¹ ³ przenios³a siê do domu,
w którym mieszka³ pan Tomasz. Obie kobiety cieszy³y siê z nowego lokalu, ale dla niewido-
mej zmiana miejsca by³a prawdziwym nieszczêœciem. Dziewczynka musia³a siedzieæ w po-
koju. Na strych i do piwnicy nie wolno by³o chodziæ. Nie s³ysza³a ptaków ani drzew, a na
podwórzu panowa³a straszna cisza. Nigdy tu nie wstêpowali handlarze starzyzny ani drucia-
rze, ani œmieciarki. Nie puszczano bab œpiewaj¹cych pieœni pobo¿ne ani dziada, który gra³ na
klarnecie, ani kataryniarzy.
Jedyn¹ jej przyjemnoœci¹ by³o wpatrywanie siê w s³oñce, które przecie nie zawsze jednako-
wo œwieci³o i bardzo prêdko kry³o siê za domami.
Dziewczynka znowu poczê³a têskniæ. Zmizernia³a w ci¹gu kilku dni, a na jej twarzy ukaza³
siê wyraz zniechêcenia i martwoœci, który tak dziwi³ pana Tomasza.
Nie mog¹c widzieæ, kaleka chcia³a przynajmniej s³uchaæ wci¹¿ najrozmaitszych odg³osów.
A w domu by³o cicho...
- Biedne dziecko! - szepta³ nieraz pan Tomasz przypatruj¹c siê smutnemu maleñstwu.
„Gdybym móg³ dla niej co zrobiæ?” - myœla³ widz¹c, ¿e dziecko jest coraz mizerniejsze i co
dzieñ niknie.
Zdarzy³o siê w tych czasach, ¿e jeden z przyjació³ mecenasa mia³ proces i jak zwykle odda³
mu do przejrzenia papiery z proœb¹ o radê. Wprawdzie pan Tomasz nie stawa³ ju¿ w s¹dach,
ale jako doœwiadczony praktyk umia³ wskazaæ najw³aœciwszy kierunek akcji i wybranemu
przez siebie adwokatowi udziela³ po¿ytecznych objaœnieñ.
Sprawa obecna by³a zawik³ana. Pan Tomasz im wiêcej wczytywa³ siê w papiery, tym bardziej
zapala³ siê. W emerycie ockn¹³ siê adwokat. Nie wychodzi³ ju¿ z mieszkania, nie sprawdza³,
czy starto kurz w salonach, tylko zamkniêty w swoim gabinecie, czyta³ dokumenta i notowa³.
Wieczorem stary lokaj mecenasa przyszed³ z codziennym raportem. Doniós³, ¿e pani dokto-
rowa wyjecha³a z dzieæmi na letnie mieszkanie, ¿e zepsu³ siê wodoci¹g, ¿e odŸwierny, Kazi-
9
mierz, zrobi³ awanturê ze stójkowym i poszed³ na tydzieñ - do kozy. Zapyta³ w koñcu: czy
pan mecenas nie zechce widzieæ siê z nowo przyjêtym stró¿em?...
Ale mecenas, pochylony nad papierami, pali³ cygaro, puszcza³ kó³ka dymu, a na wiernego
s³ugê nawet nie spojrza³.
Na drugi dzieñ pan Tomasz jeszcze siedzia³ nad aktami; oko³o drugiej zjad³ obiad i znowu
siedzia³. Jego rumiana twarz i szpakowate faworyty na szafirowym tle pokojowego obicia
przypomina³y „studia z natury”. Matka ociemnia³ej dziewczynki i jej wspólniczka robi¹ca
poñczochy na maszynie podziwia³y mecenasa i mówi³y, ¿e wygl¹da na czerstwego wdowca,
który ma zwyczaj od rana do wieczora drzemaæ nad biurkiem.
Tymczasem -mecenas, choæ przymyka³ oczy, nie drzema³ wcale, tylko rozmyœla³ nad spraw¹.
Obywatel X w roku 1872 zapisa³ swemu siostrzeñcowi folwark, a w roku 1875 - synowcowi
kamienicê. Synowiec twierdzi³, ¿e obywatel X by³ wariatem w roku 1872, a siostrzeniec dowo-
dzi³, ¿e X oszala³ dopiero w roku 1875. Zaœ m¹¿ rodzonej siostry nieboszczyka sk³ada³ nie ule-
gaj¹ce w¹tpliwoœci œwiadectwa, ¿e X i w roku 1872, i w 1875 dzia³a³ jak ob³¹kany, a ca³y swój
maj¹tek jeszcze w roku 1869, czyli w epoce zupe³nej œwiadomoœci, zapisa³ siostrze.
Pana Tomasza proszono o zbadanie, kiedy naprawdê X by³ wariatem, a nastêpnie o pogodze-
nie trzech powaœnionych stron, z których ¿adna nie chcia³a s³uchaæ o ustêpstwach.
Gdy tak mecenas nurza³ siê w powik³anych kombinacjach, zdarzy³ siê dziwny, trudny do po-
jêcia wypadek.
Na podwórzu, pod samym oknem pana Tomasza odezwa³a siê -katarynka!...
Gdyby zmar³y X wsta³ z grobu, odzyska³ przytomnoœæ i wszed³ do gabinetu, aby pomóc me-
cenasowi w rozwi¹zywaniu trudnych zagadnieñ, z pewnoœci¹ pan Tomasz nie dozna³by takie-
go uczucia jak teraz, gdy us³ysza³ katarynkê!...
I ¿eby to przynajmniej by³a katarynka w³oska, z przyjemnymi tonami fletowymi, dobrze zbu-
dowana, graj¹ca ³adne kawa³ki! Gdzie tam! jakby na wiêksz¹ szykanê katarynka by³a popsu-
ta, gra³a fa³szywie ordynaryjne walce i polki, a tak g³oœno, ¿e szyby dr¿a³y. Na domiar z³ego,
tr¹ba, od czasu do czasu odzywaj¹ca siê w niej, rycza³a jak wœciek³e zwierzê.
Wra¿enie by³o potê¿ne. Mecenas os³upia³. Nie wiedzia³, co myœleæ i co pocz¹æ. Chwilami
gotów by³ przypuœciæ, ¿e przy odczytywaniu poœmiertnych rozporz¹dzeñ chorego na umyœle
obywatela X jemu samemu pomiesza³o siê w g³owie i ¿e uleg³ halucynacjom.
Ale nie, to nie by³y halucynacje. To by³a rzeczywista katarynka, z popsutymi piszcza³kami
i bardzo g³oœn¹ tr¹b¹!
W sercu mecenasa, tego wyrozumia³ego, tego ³agodnego cz³owieka, zbudzi³y siê dzikie in-
stynkta. Uczu³ ¿al do natury, ¿e go nie stworzy³a królem dahomejskim, który ma prawo za-
bijaæ swoich poddanych, i pomyœla³, z jak¹ rozkosz¹ po³o¿y³by w tej chwili kataryniarza
trupem!
A poniewa¿ u ludzi tego temperamentu, co pan Tomasz, bardzo ³atwo w gniewnym uniesie-
niu przechodzi siê od zuchwa³ych projektów do najstraszniejszych czynów, wiêc mecenas
skoczy³ jak tygrys do okna i postanowi³ - zwymyœlaæ kataryniarza najgorszymi wyrazami.
Ju¿ wychyli³ siê i otworzy³ usta, aby krzykn¹æ: „Ty... pró¿niaku jakiœ!...” - gdy wtem us³ysza³
dzieciêcy g³os.
Spojrza³ naprzeciwko.
Ma³a niewidoma dziewczynka tañczy³a po pokoju klaszcz¹c w rêce. Blada jej twarz zarumie-
ni³a siê, usta œmia³y siê, a pomimo to z zastyg³ych oczu p³ynê³y ³zy jak grad.
10
Ona, biedactwo, w tym domu spokojnym dawno ju¿ nie doœwiadczy³a tylu wra¿eñ! Jak piêk-
nym zjawiskiem wydawa³y siê jej fa³szywe tony katarynki! Jak wspania³ym by³ ryk tr¹by,
która mecenasa ma³o nie przyprawi³a o apopleksj¹.
Na dobitkê, kataryniarz widz¹c uciechê dziecka zacz¹³ przytupywaæ wielkim obcasem w bruk
i od czasu do czasu pogwizdywaæ niby lokomotywa przed spotkaniem siê poci¹gów.
Bo¿e! jak on œlicznie gwizda³...
Do gabinetu mecenasa wpad³ wierny lokaj ci¹gn¹c za sob¹ stró¿a i wo³aj¹c:
- Ja mówi³em temu ga³ganowi, jaœnie panie, ¿eby natychmiast wygna³ kataryniarza! Mówi-
³em, ¿e od jaœnie pana dostanie pensj¹, ¿e my mamy kontrakt... Ale ten cham! Tydzieñ temu
przyjecha³ ze wsi i nie zna naszych obyczajów. No, teraz pos³uchaj - krzycza³ lokaj targaj¹c
za ramiê oszo³omionego stró¿a - pos³uchaj, co ci sam jaœnie pan mecenas powie!
Kataryniarz gra³ ju¿ trzeci¹ sztuczkê tak fa³szywie i wrzaskliwie jak dwie pierwsze.
Niewidoma dziewczynka by³a upojona.
Mecenas odwróci³ siê do stró¿a i rzek³ ze zwyk³¹ sobie flegm¹, choæ by³ trochê blady:
- S³uchaj no, kochanku... A jak ci na imiê?...
- Pawe³, jaœnie panie.
- Otó¿, mój Pawle, bêdê ci p³aci³ dziesiêæ z³otych na miesi¹c, ale wiesz za co?...
- Za to, a¿ebyœ na podwórze nigdy nie puszcza³ katarynek! -wtr¹ci³ spiesznie lokaj.
- Nie - rzek³ pan Tomasz. - Za to, a¿ebyœ przez jakiœ czas co dzieñ puszcza³ katarynki. Rozu-
miesz?
- Co pan mówi?... - zawo³a³ s³u¿¹cy, którego nagle rozzuchwali³ ten niepojêty rozkaz.
- A¿eby, dopóki siê z nim nie rozmówiê, puszcza³ co dzieñ katarynki na podwórze - powtó-
rzy³ mecenas wsadzaj¹c rêce w kieszenie.
- Nie rozumiem pana!... - odezwa³ siê s³u¿¹cy z oznakami obra¿aj¹cego zdziwienia.
- G³upiœ, mój kochany! - rzek³ mu dobrotliwie pan Tomasz.
No, idŸcie do roboty - doda³.
Lokaj i stró¿ wyszli, a mecenas spostrzeg³, ¿e jego wierny s³uga coœ towarzyszowi swemu
szepcze do ucha i pokazuje palcem na czo³o...
Pan Tomasz uœmiechn¹³ siê i jakby dla stwierdzenia ponurych domys³ów famulusa wyrzuci³
katarynce dziesi¹tkê.
Nastêpnie wzi¹³ kalendarz, wyszuka³ w nim listê lekarzy i zapisa³ na kartce adresy kilku oku-
listów. A ¿e kataryniarz odwróci³ siê teraz do jego okna i za jego dziesi¹tkê pocz¹³ przytupy-
waæ i wygwizdywaæ jeszcze g³oœniej, co ju¿ okrutnie dra¿ni³o mecenasa, wiêc zabrawszy
kartkê z adresami doktorów wyszed³ mrucz¹c:
- Biedne dziecko!... Powinienem by³ zaj¹æ siê nim od dawna...
11
KAMIZELKA
Niektórzy ludzie maj¹ poci¹g do zbierania osobliwoœci kosztowniejszych lub mniej kosztow-
nych, na jakie kogo staæ. Ja tak¿e posiadam zbiorek, lecz skromny, jak zwykle w pocz¹tkach.
Jest tam mój dramat, który pisa³em jeszcze w gimnazjum na lekcjach jêzyka ³aciñskiego...
Jest kilka zasuszonych kwiatów, które trzeba bêdzie zast¹piæ nowymi, jest...
Zdaje siê, ¿e nie ma nic wiêcej oprócz pewnej bardzo starej i zniszczonej kamizelki.
Oto ona. Przód sp³owia³y, a ty³ przetarty. Du¿o plam, brak guzików, na brzegu dziurka, wy-
palona zapewne papierosem. Ale najciekawsze w niej s¹ œci¹gacze. Ten, na którym znajduje
siê sprz¹czka, jest skrócony i przyszyty do kamizelki wcale nie po krawiecku, a ten drugi,
prawie na ca³ej d³ugoœci, jest pok³uty zêbami sprz¹czki.
Patrz¹c na to od razu domyœlasz siê, ¿e w³aœciciel odzienia j zapewne co dzieñ chudn¹³
i wreszcie dosiêgn¹!, tego stopnia, na którym kamizelka przestaje byæ niezbêdn¹, ale nato-
miast okazuje siê bardzo potrzebnym zapiêty pod szyjê frak z magazynu pogrzebowego.
Wyznajê, ¿e dziœ chêtnie odst¹pi³bym komu ten szmat sukna, który mi robi trochê k³opotu.
Szaf na zbiory jeszcze nie mam, a nie chcia³bym znowu trzymaæ chorej kamizelczyny miê-
dzy w³asnymi rzeczami. By³ jednak czas, ¿em j¹ kupi³ za cenê znakomicie wy¿sz¹ od warto-
œci, a da³bym nawet i dro¿ej, gdyby umiano siê targowaæ. Cz³owiek miewa w ¿yciu takie
chwile, ¿e lubi otaczaæ siê przedmiotami, które przypominaj¹ smutek.
Smutek ten nie gnieŸdzi³ siê mnie, ale w mieszkaniu bliskich s¹siadów. Z okna mog³em co
dzieñ spogl¹daæ do wnêtrza ich pokoiku.
Jeszcze w kwietniu by³o ich troje: pan, pani i ma³a s³u¿¹ca, która sypia³a, o ile wiem, na ku-
ferku za szaf¹. Szafa by³a ciemnowiœniowa. W lipcu, je¿eli mnie pamiêæ nie zwodzi, zosta³o
ich tylko dwoje: pani i pan, bo s³u¿¹ca przenios³a siê do takich pañstwa, którzy p³acili jej trzy
ruble na rok i co dzieñ gotowali obiady.
W paŸdzierniku zosta³a ju¿ tylko - pani, sama jedna. To jest niezupe³nie sama, poniewa¿
w pokoju znajdowa³o siê jeszcze du¿o sprzêtów: dwa ³ó¿ka, stó³, szafa... Ale na pocz¹tku li-
stopada sprzedano z licytacji niepotrzebne rzeczy, a przy pani ze wszystkich pami¹tek po
mê¿u zosta³a tylko kamizelka, któr¹ obecnie posiadam.
Lecz w koñcu listopada pewnego dnia pani zawo³a³a do pustego mieszkania handlarza sta-
rzyzny i sprzeda³a mu swój parasol za dwa z³ote i kamizelkê po mê¿u za czterdzieœci groszy.
Potem zamknê³a mieszkanie na klucz, powoli przesz³a na dziedziniec, w bramie odda³a klucz
stró¿owi, chwilê popatrzy³a w swoje niegdyœ okno, na które pada³y drobne p³atki œniegu, i -
znik³a za bram¹.
Na dziedziñcu zosta³ handlarz starzyzny. Podniós³ do góry wielki ko³nierz kapoty, pod pa-
chê wetkn¹³ dopiero co kupiony parasol i owin¹wszy w kamizelkê rêce czerwone z zimna,
mrucza³:
12
- Handel, panowie... handel!... Zawo³a³em go.
- Pan dobrodziej ma co do sprzedania? - zapyta³ wchodz¹c.
- Nie, chcê od ciebie coœ kupiæ.
- Pewnie wielmo¿ny pan chce parasol?... - odpar³ ¯ydek. Rzuci³ na ziemiê kamizelkê,
otrz¹sn¹³ œnieg z ko³nierza i z wielk¹ usilnoœci¹ pocz¹³ otwieraæ parasol.
- A fajn mebel!... - mówi³. - Na taki œnieg to tylko taki parasol... Ja wiem, ¿e wielmo¿ny pan
mo¿e mieæ ca³kiem jedwabny parasol, nawet ze dwa. Ale to dobre tylko na lato!...
- Co chcesz za kamizelkê? - spyta³em.
- Jake kamyzelkie?... - odpar³ zdziwiony, myœl¹c zapewne o swojej w³asnej.
Ale wnet opamiêta³ siê i szybko podniós³ le¿¹c¹ na ziemi.
- Za te kamyzelkie?... Pan dobrodziej pyta siê o te kamyzelkie?...
A potem, jakby zbudzi³o siê w nim podejrzenie, spyta³:
- Co wielmo¿nego pana po take kamyzelkie?!...
- Ile chcesz za ni¹?
¯ydowi b³ysnê³y ¿ó³te bia³ka, a koniec wyci¹gniêtego nosa poczerwienia³ jeszcze bardziej.
- Da wielmo¿ny pan... rubelka! - odpar³ roztaczaj¹c mi przed oczyma towar w taki sposób,
a¿eby okazaæ wszystkie jego zalety.
- Dam ci pó³ rubla.
- Pó³ rubla?... taky ubjór?... To nie mo¿e byæ! - mówi³ handlarz.
- Ani grosza wiêcej.
- Niech wielmo¿ny pan ¿artuje zdrów!... - rzek³ klepi¹c mnie po ramieniu. - Pan sam wi, co
taka rzecz jest warta. To przecie nie jest ubjór na ma³e dziecko, to jest na doros³e osoby...
- No, je¿eli nie mo¿esz oddaæ za pó³ rubla, to ju¿ idŸ. Ja wiêcej nie dam.
- Ino niech siê pan nie gniewa! - przerwa³ miêkn¹c. - Na moje sumienie, za pó³ rubelka nie
mogê, ale - ja zdajê siê na pañski rozum... Niech pan sam powie: co to jest wart, a ja siê zgo-
dzê!... «Ja wolê do³o¿yæ, byle to siê sta³o, co pan chce.
- Kamizelka jest warta piêædziesi¹t groszy, a ja d dajê pól rubla.
- Pó³ rubla?... Niech bêdzie ju¿ pó³ rubla!... - westchn¹³ wpychaj¹c mi kamizelkê w rêce. -
Niech bêdzie moja strata, byle ja z gêby nie robi³... ten wjatr!...
I wskaza³ rêk¹ na okno, za którym k³êbi³ siê tuman œniegu. Gdym siêgn¹³ po pieniêdze, han-
dlarz, widocznie coœ przypomniawszy sobie, wyrwa³ mi jeszcze raz kamizelkê i pocz¹³ szyb-
ko rewidowaæ jej kieszonki.
- Czegó¿ ty tam szukasz?
- Mo¿em co zostawi³ w kieszeni, nie pamiêtam! - odpar³ najnaturalniejszym tonem, a zwra-
caj¹c mi nabytek doda³:
- Niech jaœnie pan do³o¿y choæ dziesi¹tkê!...
- No, bywaj zdrów! - rzek³em otwieraj¹c drzwi.
- Upadam do nóg!... Mam jeszcze w domu bardzo porz¹dne futro...
I jeszcze zza progu, wytkn¹wszy g³owê, zapyta³:
- A mo¿e wielmo¿ny pan ka¿e przynieœæ serki owczych?...
«W parê minut znowu wo³a³ na podwórzu: „Handel! handel!...” - a gdym stan¹³ w oknie, uk³o-
ni³ mi siê z przyjacielskim uœmiechem.
Œnieg zacz¹³ tak mocno padaæ, ¿e prawie zmierzch³o siê. Po³o¿y³em kamizelkê na stole i po-
cz¹³em marzyæ to o pani, która wysz³a za bramê nie wiadomo dok¹d, to o mieszkaniu, stoj¹-
13
cym pustk¹ obok mego, to znowu o w³aœcicielu kamizelki, nad którym coraz gêstsza warstwa
œniegu narasta...
Jeszcze trzy miesi¹ce temu s³ysza³em, jak w pogodny dzieñ wrzeœniowy rozmawiali ze sob¹.
W maju pani raz nawet - nuci³a jak¹œ piosenkê, on œmia³ siê czytaj¹c „Kuriera Œwi¹teczne-
go”. A dziœ...
Do naszej kamienicy sprowadzili siê na pocz¹tku kwietnia. Wstawali doœæ rano, pili herbatê
z blaszanego samowaru i razem wychodzili do miasta. Ona na lekcje, on do biura.
By³ to drobny urzêdniczek, który na naczelników wydzia³owych patrzy³ z takim podziwem
jak podró¿nik na Tatry. Za to musia³ du¿o pracowaæ, po ca³ych dniach. Widywa³em nawet go
i o pó³nocy, przy lampie, zgiêtego nad stolikiem.
¯ona zwykle siedzia³a przy nim i szy³a. Niekiedy spojrzawszy na niego przerywa³a swoj¹
robotê i mówi³a tonem upominaj¹cym:
- No, ju¿ doœæ bêdzie, po³ó¿ siê spaæ.
- A ty kiedy pójdziesz spaæ?...
- Ja... jeszcze tylko dokoñczê parê œciegów...
- No... to i ja napiszê parê wierszy... Znowu oboje pochylali g³owy i robili swoje. I znowu po
niejakim czasie pani mówi³a:
- K³adŸ siê!... k³adŸ siê!...
Niekiedy na jej s³owa odpowiada³ mój zegar wybijaj¹c pierwsz¹.
Byli to ludzie m³odzi, ani ³adni, ani brzydcy, w ogóle spokojni. O ile pamiêtam, pani by³a
znacznie szczuplejsza od mê¿a, który mia³ budowê wcale têg¹. Powiedzia³bym, ¿e nawet za
têg¹ na tak ma³ego urzêdnika.
Co niedzielê, oko³o po³udnia, wychodzili na spacer trzymaj¹c siê pod rêce i wracali do domu
póŸno wieczór. Obiad zapewne jedli w mieœcie. Raz spotka³em ich przy bramie oddzielaj¹cej
Ogród Botaniczny od £azienek. Kupili sobie dwa kufle doskona³ej wody i dwa du¿e pierniki,
maj¹c przy tym spokojne fizjognomiê mieszczan, którzy zwykli jadaæ przy herbacie gor¹c¹
szynkê z chrzanem.
W ogóle biednym ludziom niewiele potrzeba do utrzymania duchowej równowagi. Trochê
¿ywnoœci, du¿o roboty i du¿o zdrowia. Reszta sama siê jakoœ znajduje.
Moim s¹siadom, o ile siê zdaje, nie brak³o ¿ywnoœci, a przynajmniej roboty. Ale zdrowie nie
zawsze dopisywa³o.
Jakoœ w lipcu pan zaziêbi³ siê, zreszt¹ nie bardzo. Dziwnym jednak zbiegiem okolicznoœci
dosta³ jednoczeœnie tak silnego krwotoku, ¿e a¿ straci³ przytomnoœæ.
By³o to ju¿ w nocy. ¯ona, utuliwszy go na ³ó¿ku, sprowadzi³a do pokoju stró¿owê, a sama
pobieg³a po doktora. Dowiadywa³a siê o piêciu, ale znalaz³a ledwie jednego, i to wypadkiem,
na ulicy.
Doktor, spojrzawszy na ni¹ przy blasku migotliwej latami, uzna³ za stosowne j¹ przede
wszystkim uspokoiæ. A poniewa¿ chwilami zatacza³a siê, zapewne ze zmêczenia, a doro¿ki
na ulicy nie by³o, wiêc poda³ jej rêkê i id¹c t³omaczy³, ¿e krwotok jeszcze niczego nie dowo-
dzi.
- Krwotok mo¿e byæ z krtani, z ¿o³¹dka, z nosa, z p³uc rzadko kiedy. Zreszt¹, je¿eli cz³owiek
zawsze by³ zdrów, nigdy nie kaszla³...
- O, tylko czasami! - szepnê³a pani zatrzymuj¹c siê dla nabrania tchu.
- Czasami? to jeszcze nic. Mo¿e mieæ lekki katar oskrzeli.
14
- Tak... to katar! - powtórzy³a pani ju¿ g³oœno.
- Zapalenia p³uc nie mia³ nigdy?...
- Owszem!... - odpar³a pani, znowu staj¹c. Trochê siê nogi pod ni¹ chwia³y.
- Tak, ale zapewne ju¿ dawno?... - pochwyci³ lekarz.
- O, bardzo... bardzo dawno!... - potwierdzi³a z poœpiechem. - Jeszcze tamtej zimy.
- Pó³tora roku temu.
- Nie... Ale jeszcze przed Nowym Rokiem... O, ju¿ dawno!
- A!... Jaka to ciemna ulica, a w dodatku niebo trochê zas³oniête... - mówi³ lekarz.
Weszli do domu. Pani z trwog¹ zapyta³a stró¿a: co s³ychaæ? -i dowiedzia³a siê, ¿e nic.
W mieszkaniu stró¿owa tak¿e powiedzia³a jej, ¿e nic nie s³ychaæ, a chory drzema³.
Lekarz ostro¿nie obudzi³ go, wybada³ i tak¿e powiedzia³, ¿e to nic.
- Ja zaraz mówi³em, ¿e to nic! - odezwa³ siê chory.
- O, nic!... - powtórzy³a pani œciskaj¹c jego spotnia³e rêce. -Wiem przecie, ¿e krwotok mo¿e
byæ z ¿o³¹dka albo z nosa. U ciebie pewnie z nosa... Tyœ taki têgi, potrzebujesz ruchu, a ci¹-
gle siedzisz... Prawda, panie doktorze, ¿e on potrzebuje ruchu?...
- Tak! tak!... Ruch jest w ogóle potrzebny, ale ma³¿onek pani musi parê dni pole¿yæ. Czy
mo¿e wyjechaæ na wieœ?
- Nie mo¿e... - szepnê³a pani ze smutkiem.
- No - to nic! Wiêc zostanie w Warszawie. Ja bêdê go odwiedza³, a tymczasem - niech sobie
pole¿y i odpocznie. Gdyby siê zaœ krwotok powtórzy³... - doda³ lekarz.
- To co, panie? - spyta³a ¿ona bledn¹c jak wosk.
- No, to nic. M¹¿ pani wypocznie, tam siê zasklepi...
- Tam... w nosie? - mówi³a pani sk³adaj¹c przed doktorem rêce.
- Tak... w nosie! Rozumie siê. Niech pani uspokoi siê, a resztê zdaæ na Boga. Dobranoc.
S³owa doktora tak uspokoi³y pani¹, ¿e po trwodze, jak¹ przechodzi³a od kilku godzin, zrobi-
³o siê jej prawie weso³o.
- No, i có¿ to tak wielkiego! - rzek³a, trochê œmiej¹c siê, a trochê pop³akuj¹c.
Uklêk³a przy ³ó¿ku chorego i zaczê³a ca³owaæ go po rêkach.
- Có¿ tak wielkiego! - powtórzy³ pan cicho i uœmiechn¹³ siê. -Ile to krwi na wojnie z cz³o-
wieka up³ywa, a jednak jest potem zdrów!...
- Ju¿ tylko nic nie mów - prosi³a go pani.
Na dworze zaczê³o œwitaæ. W lecie, jak wiadomo, noce s¹ bardzo krótkie.
Choroba przeci¹gnê³a siê znacznie d³u¿ej, ni¿ myœlano. M¹¿ nie chodzi³ ju¿ do biura, co mu
tym mniej robi³o k³opotu, ¿e jako urzêdnik najemny, nie potrzebowa³ braæ urlopu, a móg³
wróciæ, kiedy by mu siê podoba³o i - o ile znalaz³by miejsce. Poniewa¿ gdy siedzia³ w miesz-
kaniu, by³ zdrowszy, wiêc pani wystara³a siê jeszcze o kilka lekcy j na tydzieñ i za ich po-
moc¹ opêdza³a domowe potrzeby.
Wychodzi³a zwykle do miasta o ósmej rano. Oko³o pierwszej wraca³a na parê godzin do
domu, a¿eby ugotowaæ mê¿owi obiad na maszynce, a potem znowu wybiega³a na jakiœ czas.
Za to ju¿ wieczory spêdzali razem. Pani zaœ, aby nie pró¿nowaæ, bra³a trochê wiêcej do szycia.
Jakoœ w koñcu sierpnia spotka³a siê pani z doktorem na ulicy. D³ugo chodzili razem. W koñ-
cu pani schwyci³a doktora za rêkê i rzek³a b³agalnym tonem:
- Ale swoj¹ drog¹ niech pan do nas przychodzi. Mo¿e te¿ Bóg da!... On tak siê uspakaja po
ka¿dej pañskiej wizycie...
15
Doktor obieca³, a pani wróci³a do domu jakby sp³akana. Pan te¿, skutkiem przymusowego
siedzenia, zrobi³ siê jakiœ dra¿liwy i zw¹tpia³y. Zacz¹³ wymawiaæ ¿onie, ¿e jest zanadto o nie-
go troskliwa, ¿e on mimo to umrze, a w koñcu zapyta³:
- Czy nie powiedzia³ ci doktor, ¿e ja nie prze¿yjê kilku miesiêcy?
Pani zdrêtwia³a.
- Co ty mówisz? - rzek³a. - Sk¹d ci takie myœli?... Chory wpad³ w gniew.
- Oo, chodŸ¿e tu do mnie, o tu!... - mówi³ gwa³townie, chwytaj¹c j¹ za rêce. - Patrz mi prosto
w oczy i odpowiadaj: nie mówi³ ci doktor?
I utopi³ w niej rozgor¹czkowane spojrzenie. Zdawa³o siê, ¿e pod tym wzrokiem mur wyszep-
ta³by tajemnicê, gdyby j¹ posiada³.
Na twarzy kobiety ukaza³ siê dziwny spokój. Uœmiecha³a siê ³agodnie, wytrzymuj¹c to dzikie
spojrzenie. Tylko jej oczy jakby szk³em zasz³y.
- Doktor mówi³ - odparta - ¿e to nic, tylko ¿e musisz trochê wypocz¹æ...
M¹¿ nagle puœci³ j¹, zacz¹³ dr¿eæ i œmiaæ siê, a potem machaj¹c rêk¹ rzek³:
- No widzisz, jakim j a nerwowy!... Koniecznie ubrda³o mi siê, ¿e doktor zw¹tpi³ o mnie...
Ale... przekona³aœ mnie... Ju¿ jestem spokojny!...
I coraz weselej œmia³ siê ze swoich przywidzeñ.
Zreszt¹ taki atak podejrzliwoœci nigdy siê ju¿ nie powtórzy³. £agodny spokój ¿ony by³ prze-
cie najlepsz¹ dla chorego wskazówk¹, ¿e stan jego nie jest z³ym.
Bo i z jakiej racji mia³ byæ z³y?
By³ wprawdzie kaszel, ale - to z kataru oskrzeli. Czasami, skutkiem d³ugiego siedzenia, po-
kazywa³a siê krew - z nosa. No, miewa³ te¿ jakby gor¹czkê, ale w³aœciwie nie by³a to gor¹cz-
ka, tylko - taki stan nerwowy.
W ogóle czu³ siê coraz zdrowszym. Mia³ nieprzepart¹ chêæ do jakichœ dalekich wycieczek,
lecz - trochê si³ mu brak³o. Przyszed³ nawet czas, ¿e w dzieñ nie chcia³ le¿yæ w ³ó¿ku, tylko
siedzia³ na krzeœle ubrany, gotowy do wyjœcia, byle go opuœci³o to chwilowe os³abienie.
Niepokoi³ go tylko jeden szczegó³.
Pewnego dnia k³ad¹c kamizelkê uczu³, ¿e jest jakoœ bardzo luŸna.
- Czybym a¿ tak schud³?... - szepn¹³.
- No, naturalnie, ¿e musia³eœ trochê zmizernieæ - odpar³a ¿ona. - Ale przecie¿ nie mo¿na prze-
sadzaæ...
M¹¿ bacznie spojrza³ na ni¹. Nie oderwa³a nawet oczu od roboty. Nie, ten spokój nie móg³
byæ udany!... ¯ona wie od doktora, ¿e on nie jest tak znowu bardzo chory, wiêc nie ma po-
wodu martwiæ siê.
W pocz¹tkach wrzeœnia nerwowe stany, podobne do gor¹czki, wystêpowa³y coraz silniej, pra-
wie po ca³ych dniach.
- To g³upstwo! - mówi³ chory. - Na przejœciu od lata do jesieni najzdrowszemu cz³owiekowi
trafia siê jakieœ rozdra¿nienie, ka¿dy jest nieswój... To mnie tylko dziwi: dlaczego moja ka-
mizelka le¿y na mnie coraz luŸniej?... Strasznie musia³em schudn¹æ, i naturalnie dopóty nie
mogê byæ zdrowym, dopóki mi cia³a nie przybêdzie, to darmo!...
¯ona bacznie przys³uchiwa³a siê temu i musia³a przyznaæ, ¿e m¹¿ ma s³usznoœæ.
Chory co dzieñ wstawa³ z ³ó¿ka i ubiera³ siê, pomimo ¿e bez pomocy ¿ony nie móg³ wci¹-
gn¹æ na siebie ¿adnej sztuki ubrania. Tyle przynajmniej wymog³a na nim, ¿e na wierzch nie
k³ad³ surduta, tylko paltot.
16
- Dziwiæ siê tu - mówi³ nieraz, patrz¹c w lustro - dziwiæ siê tu, ¿e ja nie mam sil. Ale¿ jak
wygl¹dam!...
- No, twarz zawsze ³atwo siê zmienia - wtr¹ci³a ¿ona.
- Prawda, tylko ¿e ja i w sobie chudnê...
- Czy ci siê nie zdaje? - spyta³a pani z akcentem wielkiej w¹tpliwoœci. Zamyœli³ siê.
- Ha! mo¿e i masz racj¹... Bo nawet... od kilku dni uwa¿am, ¿e... coœ... moja kamizelka...
- Daj¿e pokój! - przerwa³a pani - przecie¿ nie uty³eœ...
- Kto wie? Bo, o ile uwa¿am po kamizelce, to...
- W takim razie powinny by ci wracaæ si³y.
- Oho! chcia³abyœ tak zaraz... Pierwej muszê przecie¿ choæ cokolwiek nabraæ cia³a. Nawet
powiem ci, ¿e choæ i odzyskam cia³o, to i wtedy jeszcze nie zaraz nabiorê si³...
A co ty tam robisz za szaf¹?... - spyta³ nagle.
- Nic. Szukam w kufrze rêcznika, a nie wiem... czy jest czysty. •’
- Nie wysilaj¿e siê tak, bo a¿ ci siê g³os zmienia... To przecie¿ ciê¿ki kufer...
Istotnie, kufer musia³ byæ ciê¿ki, bo pani a¿ porobi³y siê wypieki na twarzy. Ale by³a
spokojna.
Odt¹d chory coraz pilniejsz¹ zwraca³ uwagê na swoj¹ kamizelkê. Co parê zaœ dni wo³a³ do
siebie ¿onê i mówi³:
- No... patrzaj¿e. Sama siê przekonaj: wczoraj mog³em tu jeszcze w³o¿yæ palec, o - tu... A dziœ
ju¿ nie mogê. Ja istotnie zaczynam nabieraæ cia³a!...
Ale pewnego dnia radoœæ chorego nie mia³a granic. Kiedy ¿ona wróci³a z lekcy j, powita³ j¹
z b³yszcz¹cymi oczyma i rzek³ bardzo wzruszony:
- Pos³uchaj mnie, powiem ci jeden sekret... Ja z t¹ kamizelk¹, widzisz, trochê szachrowa³em.
A¿eby ciebie uspokoiæ, co dzieñ sam œci¹ga³em pasek, i dlatego - kamizelka by³a ciasna...
tym sposobem doci¹gn¹³em wczoraj pasek do koñca. Ju¿ martwi³em siê myœl¹c, ¿e siê wyda
sekret, gdy wtem dziœ... Wiesz, co d powiem?... Ja dziœ, dajê ci najœwiêtsze s³owo, zamiast
œci¹gaæ pasek, musia³em go trochê rozluŸniæ!... By³o mi formalnie ciasno, choæ jeszcze wczo-
raj by³o cokolwiek luŸniej...
No, teraz i ja wierzê, ¿e bêdê zdrów... Ja sam!... Niech doktor myœli, co chce...
D³uga mowa tak go wysili³a, ¿e musia³ przejœæ na ³ó¿ko. Tam jednak, jako cz³owiek, który
bez œci¹gania pasków zaczyna nabieraæ cia³a, nie po³o¿y³ siê, ale jak w fotelu opar³ siê w ob-
jêciach ¿ony.
- No, no!... - szepta³ - kto by siê spodziewa³?... Przez dwa tygodnie oszukiwa³em moj¹ ¿onê,
¿e kamizelka jest ciasna, a ona dziœ naprawdê sama ciasna!...
- No... no!...
I przesiedzieli tul¹c siê jedno do drugiego ca³y wieczór.
Chory by³ wzruszony jak nigdy.
- Mój Bo¿e! - szepta³ ca³uj¹c ¿onê po rêkach - a ja myœla³em, ¿e ju¿ tak bêdê chudn¹³ do...
koñca. Od dwu miesiêcy dziœ dopiero, pierwszy raz, uwierzy³em w to, ¿e mogê byæ zdrów.
Bo to przy chorym wszyscy k³ami¹, a ¿ona najwiêcej. Ale kamizelka - ta ju¿ nie sk³amie!...
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Dziœ patrz¹c na star¹ kamizelkê widzê, ¿e nad jej œci¹gaczami pracowa³y dwie osoby. Pan -
co dzieñ posuwa³ sprz¹czkê, a¿eby uspokoiæ ¿onê, a pani co dzieñ - skraca³a pasek, aby mê-
¿owi dodaæ otuchy.
17
„Czy znowu zejd¹ siê kiedy oboje, a¿eby powiedzieæ sobie ca³y sekret o kamizelce?...” -
myœla³em patrz¹c na niebo.
Nieba prawie ju¿ nie by³o nad ziemi¹. Pada³ tylko œnieg taki gêsty i zimny, ¿e nawet w gro-
bach marz³y ludzkie popio³y.
Któ¿ jednak powie, ¿e za tymi chmurami nie ma s³oñca?...
Potem œmiech zamieni³ siê w weso³¹ rozmowê, potem wielokrotnie powtórzono stówko: „do-
branoc!” - i nareszcie wszystko umilk³o. Zbudzony ptak mocniej obj¹³ palcami ga³¹zkê i zno-
wu zasn¹³. I œni³o mu siê w g³ówce schowanej pod skrzyd³o, ¿e jest, jak niegdyœ, ma³ym
ptaszkiem i ¿e œpi w gnieŸdzie, otulony gor¹c¹ piersi¹ matki.
18
GRZECHY DZIECIÑSTWA
Urodzi³em siê w epoce, kiedy ka¿dy cz³owiek musia³ mieæ przydomek, choæby niekoniecznie
s³uszny.
Z tego powodu nasz¹ dziedziczkê nazywali hrabin¹, mego ojca jej plenipotentem, a mnie
bardzo rzadko Kaziem albo Leœniewskim, ale doœæ czêsto urwisem, dopóki by³em w domu,
albo os³em, kiedym ju¿ poszed³ do szkó³.
Poniewa¿ na pró¿no szuka³by kto nazwiska naszej dziedziczki w s³owniku rodzin arystokra-
tycznych, zdaje mi siê wiêc, ¿e blask jej hrabiowskiej korony nie siêga³ dalej ni¿ plenipoten-
cja mego œp. ojca. Przypominam sobie nawet, ¿e tytu³ hrabiny by³ rodzajem pomnika, którym
œp. mój ojciec uczci³ radosny wypadek podwy¿szenia mu pensji rocznie o sto z³otych. Nasza
pani w milczeniu przyjê³a ofiarowan¹ jej godnoœæ, a w kilka dni póŸniej ojciec mój awanso-
wa³ z rz¹dcy na plenipotenta i otrzyma³ zamiast dyplomu nies³ychanej wielkoœci wieprzka,
po sprzedaniu którego kupiono mi pierwsze buty.
Ojciec, ja i moja siostra Zosia (bom ju¿ nie mia³ matki) mieszkaliœmy w murowanej oficynie,
o kilkadziesi¹t kroków od pa³acu. Pa³ac zaœ zajmowa³a pani hrabina z córeczk¹ Loni¹, moj¹
rówieœnic¹, z jej guwernantk¹, ze star¹ gospodyni¹ Salusi¹ tudzie¿ z wielk¹ liczb¹ gardero-
bianych i panien s³u¿¹cych. Dziewczêta te po ca³ych dniach szy³y, z czego wyprowadzi³em
wniosek, ¿e wielkie panie s¹ od tego, a¿eby dar³y odzie¿, a dziewczêta -a¿eby j¹ naprawia³y.
O innych przeznaczeniach wielkich dam i ubogich dziewcz¹t nie mia³em pojêcia, co w oczach
ojca stanowi³o jedyn¹ moj¹ zaletê.
Pani hrabina by³a m³od¹ wdow¹, któr¹ m¹¿ doœæ wczeœnie pogr¹¿y³ w nieutulonym smutku.
O ile mi wiadomo z tradycji, nieboszczyka nikt nie tytu³owa³ hrabi¹ ani on nikogo plenipo-
tentem. Natomiast s¹siedzi z dziwn¹ w naszym kraju jednomyœlnoœci¹ nazywali go pó³g³ów-
kiem. W ka¿dym razie by³ to cz³owiek niepospolity. Zaje¿d¿a³ wierzchowe konie, tratowa³
na polowaniach ch³opskie zasiewy, a z s¹siadami pojedynkowa³ siê o psy i zaj¹ce. W domu
mêczy³ ¿onê zazdroœci¹, a s³u¿bie zatruwa³ ¿ycie d³ugim pieprzowym cybuchem. Po œmierci
orygina³a jego wierzchowce posz³y do wo¿enia gnoju, a psy rozdarowano. Œwiat zaœ otrzy-
ma³ po nim w spadku ma³¹ córeczkê i m³od¹ wdowê. Ach! przepraszam, bo zosta³ jeszcze
olejny portret nieboszczyka z herbowym sygnetem na palcu i - ów pieprzowy wybuch, który
skutkiem niew³aœciwego u¿ycia wygi¹³ siê jak turecka szabla.
Pa³acu prawie nie zna³em. Raz dlatego, ¿em wola³ biegaæ po polach ni¿ wywracaæ siê na œli-
skiej posadzce, a po wtóre, ¿e mnie tam nie wpuszcza³a s³u¿ba, bo przy pierwszych odwie-
dzinach mia³em nieszczêœcie st³uc du¿y wazon saski.
Z hrabiank¹, przed moim wejœciem do szkó³, bawiliœmy siê tylko jeden raz, maj¹c oboje nie-
spe³na po dziesiêæ lat. Przy sposobnoœci chcia³em j¹ nauczyæ sztuki ³a¿enia po drzewach i usa-
dowi³em j¹ na ¿erdziowym p³ocie w taki sposób, ¿e dziewczynka poczê³a wniebog³osy krzy-
19
czeæ, za co jej guwernantka wybi³a mnie niebieskim parasolem mówi¹c, ¿e mog³em Loni zro-
biæ na ca³e ¿ycie nieszczêœliw¹.
Od tej pory zbudzi³ siê we mnie wstrêt do ma³ych dziewcz¹t, z których ¿adna nie by³a w sta-
nie ani ³aziæ po drzewach, ani k¹paæ siê ze mn¹ w stawie, ani jeŸdziæ konno, ani strzelaæ z ³u-
ku albo rzucaæ kamieni z procy. W razie zaœ bitwy, bez której - có¿ znaczy zabawa! prawie
ka¿da zaczyna³a mazaæ siê i bieg³a do kogoœ na skargê.
Poniewa¿ z folwarcznymi ch³opcami ojciec znowu nie pozwala³ mi siê wdawaæ, a siostra pra-
wie ca³e dnie przepêdza³a w pa³acu, wiêc ros³em i hodowa³em siê sam jak drapie¿ne pisklê,
które porzucili rodzice. K¹pa³em siê pode m³ynem albo w dziurawym czó³nie p³ywa³em po
stawie. W parku, ze zwinnoœci¹ kota, goni³em po ga³êziach wiewiórki. Raz wywróci³o mi siê
czó³no i pó³ dnia przesiedzia³em na p³ywaj¹cej kêpie, nie wiêkszej od balii. Raz przez dym-
nik wdrapa³em siê na dach pa³acu tak nieszczêœliwie, ¿e musiano zwi¹zaæ dwie drabiny dla
sprowadzenia mnie stamt¹d. Innego dnia ca³¹ dobê b³¹ka³em siê po lesie, a jeszcze innego
stary wierzchowiec nieboszczyka dziedzica, przypomniawszy sobie lepsze czasy, z godzinê
ponosi³ mnie przez pola i w koñcu - zapewne niechc¹cy - przyprawi³ o z³amanie nogi, która
zreszt¹ zros³a mi siê doœæ prêdko.
Nie maj¹c z kim ¿yæ, ¿y³em z natur¹. Zna³em w parku ka¿de mrowisko, w polu ka¿d¹ jamê
chomików, w ogrodzie ka¿d¹ œcie¿kê kretów. Wiedzia³em o ptasich gniazdach i o dziuplach,
gdzie hodowa³y siê m³ode wiewiórki. Odró¿nia³em szmer ka¿dej lipy oko³o domu i umia³em
wyœpiewaæ to, co wiatr wygrywa na drzewach. Nieraz s³ysza³em jakieœ wiekuiste chodzenie
po lesie, choæ nie wiedzia³em, czyje ono. Wpatrywa³em siê w migotanie f gwiazd, rozmawia-
³em z nocn¹ cisz¹, a nie maj¹c kogo ca³owaæ, ca³owa³em psy podwórzowe. Matka moja daw-
no odpoczywa³a w ziemi. Ju¿ nawet pod przyciskaj¹cym j¹ kamieniem zrobi³ siê otwór siê-
gaj¹cy pewnie a¿ do wnêtrza grobu. Raz, kiedy mnie za coœ obito, poszed³em tam, wzywa-
³em jej, nadstawia³em ucha, czy nie odpowie... Ale nie odpowiedzia³a nic. Widaæ naprawdê -
umar³a.
W owym czasie tworzy³em sobie pierwsze pojêcia o ludziach i o ich stosunkach. W mojej na
przyk³ad wyobraŸni plenipotent musia³ koniecznie byæ trochê oty³y, mieæ rumian¹ twarz, w¹s
zwieszony, du¿e brwi nad siwymi oczami, basowy g³os i przynajmniej tak¹ zdolnoœæ do krzy-
czenia - jak mój ojciec. Osoby zwanej hrabin¹ nie mog³em wyobraziæ sobie inaczej, tylko
jako wysok¹ damê, z piêkn¹ twarz¹ i smutnymi oczyma, chodz¹c¹ w milczeniu po parku
w bia³ej pow³óczystej sukni.
Za to o cz³owieku nosz¹cym tytu³ hrabiego nie mia³em pojêcia. Podobny cz³owiek, gdyby
nawet istnia³, wydawa³ mi siê rzecz¹ mniej znacz¹c¹ od hrabiny, a nawet ca³kiem nieu¿y-
teczn¹ i nieprzyzwoit¹. Wed³ug moich pogl¹dów tylko w obszernej sukni z drugim ogonem
móg³ przemieszkiwaæ majestat jaœnie wielmo¿noœci; wszelkie zaœ odzienia krótkie, obcis³e,
a tym bardziej z³o¿one z dwu czêœci mog³y s³u¿yæ tylko pisarzom prowentowym, gorzelni-
kom, a w najlepszym razie plenipotentom.
Takim by³ mój legitymizm oparty na przykazaniach ojca, który nieustannie zaleca³ mi - ko-
chaæ i czciæ pani¹ hrabinê. Zreszt¹ gdybym kiedy zapomnia³ o tych przepisach, doœæ mi by³o
spojrzeæ na czerwon¹ szafê w kancelarii ojca, gdzie obok kwitów i notatek wisia³a na gwoŸ-
dziu piêciopalczasta dyscyplina, wcielenie zasad i spo³ecznego porz¹dku. Stanowi³a ona dla
mnie pewien rodzaj encyklopedii, na któr¹ patrz¹c przypomina³em sobie, ¿e nie nale¿y drzeæ
butów, ci¹gn¹æ Ÿrebi¹t za ogony, ¿e wszelka w³adza pochodzi od Boga itd.
20
Ojciec mój by³ cz³owiek niezmêczony w pracy, nieskazitelnie uczciwy, a nawet bardzo ³agod-
ny. Z ch³opów i s³u¿by nikogo nie tkn¹³ palcem, tylko strasznie krzycza³. Je¿eli zaœ by³ nieco
surowy dla mnie, to zapewne nie bez s³usznych powodów. Nasz organista, któremu raz wsy-
pa³em do tabaki odrobinê ciemiê¿ycy, skutkiem czego przez ca³¹ mszê œwiêt¹ kicha³ zamiast
œpiewaæ i wci¹¿ myli³ siê w graniu, czêsto mawia³, ¿e gdyby mia³ takiego jak ja syna, to by
mu strzeli³ w ³eb.
Dobrze pamiêtam to zdanie.
Pani¹ hrabinê nazywa³ ojciec anio³em dobroci. Istotnie, w jej wsi nie by³o ludzi ani g³odnych,
ani obdartych, ani krzywdzonych. Komu zrobiono Ÿle, szed³ do niej na skargê; kto by³ chory,
bra³ ze dworu lekarstwo; komu urodzi³o siê dziecko, prosi³ dziedziczkê w kumy. Moja sio-
stra uczy³a siê razem z hrabiank¹, a ja sam, choæ unika³em arystokratycznych stosunków,
mia³em jednak sposobnoœæ przekonania siê o nadzwyczajnej ³agodnoœci hrabiny.
Ojciec mój posiada³ kilka sztuk broni, z której ka¿da by³a przeznaczona do innego celu.
Ogromna dubeltówka mia³a s³u¿yæ do zabijania wilków, które dusi³y cielêta naszej dziedzicz-
ki; ska³kowy pistolet mia³ byæ u¿yty na obronê wszelkiej innej w³asnoœci hrabiny, a wojsko-
wy pa³asz na obronê jej honoru. Swojej w³asnoœci i honoru ojciec broni³by zapewne cywil-
nym kijem, bo ca³y ów bojowy rynsztunek, co kilka miesiêcy pomazany t³ustoœci¹, le¿a³
gdzieœ w takim k¹cie na strychu, ¿e nawet ja nie mog³em go znaleŸæ.
Swoj¹ drog¹ wiedzia³em o tej broni i bardzom do niej têskni³. Nieraz marzy³o mi siê, ¿e spe³-
niê taki szlachetny czyn, za który ojciec pozwoli mi strzeliæ z ogromnego pistoletu, a tym-
czasem wymyka³em siê do gajowych i uczy³em siê „wygarniaæ” z ich d³ugich pojedynek, któ-
re posiada³y tê w³asnoœæ, ¿e przy wystrzale wyrz¹dza³y bezpoœredni¹ szkodê tylko moim
szczêkom nie tykaj¹c ¿adnego stworzenia.
Pewnego dnia, podczas naoliwiania dubeltówki przeznaczonej na wilki, pistoletu na obronê
w³asnoœci i pa³asza na obronê honoru hrabiny, uda³o mi siê ukraœæ ojcu garœæ prochu, który
o ile wiem, nie mia³ jeszcze specjalnego przeznaczenia. Gdy ojciec wyjecha³ w pole, schwy-
ci³em olbrzymi klucz od spichrza, który posiada³ otwór podobny do lufy tudzie¿ dziurkê z bo-
ku, i poszed³em na polowanie.
Wielki klucz do po³owy nabi³em prochem, wsypa³em szczyptê po³amanych guzików od nie
daj¹cej siê wymieniæ czêœci ubrania, przybi³em jak nale¿y paku³ami, a na wywo³anie eksplo-
zji wzi¹³em pud³o hubczanych zapa³ek.
Ledwiem wyszed³ za dom, ujrza³em kilka wron poluj¹cych na dworskie kaczêta. Prawie
w moich oczach jedna ze szkodnic porwa³a kaczê, a nie mog¹c go doœæ ³atwo unieœæ przysia-
d³a na obórce.
Na ten widok zagra³a we mnie krew przodków spod Wiednia. Podkrad³em siê pod obórkê,
zatli³em hubkê, wymierzy³em klucz w lewe oko wrony, dmuchn¹³em, podpali³em... Huknê³o
- jakby piorun uderzy³. Ze szczytu obórki stoczy³o siê ju¿ zaduszone kacz¹tko na ziemiê,
wrona dotkniêta œmierteln¹ obaw¹ uciek³a na najwy¿sz¹ lipê, ja zaœ ze zdumieniem przeko-
na³em siê, ¿e w moich rêkach z wielkiego klucza zosta³o tylko ucho, ale za to ze s³omianego
dachu obory zaczyna wydobywaæ siê niewielki k³êbik dymu, jakby kto pali³ fajkê.
W kilka minut póŸniej obórka, wartuj¹ca oko³o piêædziesiêciu z³otych, stanê³a w ogniu.
Zbiegli siê ludzie, przygalopowa³ na koniu mój ojciec, po czym w asystencji tych wszystkich
dzielnych i uczciwych osób, nieruchomoœæ „wypali³a siê - do œrodka ziemi” - jak powiedzia³
pan gorzelany.
21
Przez ten czas ze mn¹ dzia³y siê nieopisane rzeczy. Naprzód pobieg³em do mieszkania i po-
wiesi³em na w³aœciwym miejscu ucho od rozerwanego klucza. Potem uciek³em do parku z za-
miarem utopienia siê w sadzawce. W sekundê póŸniej zasadniczo zmieni³em projekt, posta-
nowi³em k³amaæ jak prowentowy pisarz i wyprzeæ siê klucza, strzelania i obórki. Gdy mnie
zaœ schwytano - od razu przyzna³em siê do wszystkiego.
Zaprowadzono mnie do pa³acu. Na tarasie zobaczy³em mego ojca, pani¹ hrabinê w pow³ó-
czystej sukni, hrabiankê ubran¹ doœæ kuso i moj¹ siostrê, obie p³acz¹ce; potem - klucznicê
Salusiê, kamerdynera, lokaja, ch³opca z kredensu, kucharza, kuchcika i ca³y rój pokojówek,
garderobianych i dziewcz¹t. Gdym odwróci³ oczy w przeciwn¹ stronê, ujrza³em za budynka-
mi - zielone wierzcho³ki lip, a nieco dalej ¿ó³tawobrunatny s³up dymu, który, jakby umyœlnie,
unosi³ siê nad pogorzeliskiem.
W tej chwili przypomnia³em sobie s³owa organisty, który mówi³ o koniecznoœci strzelenia
mi w ³eb, i wywnioskowa³em, ¿e je¿eli kiedy, to chyba dzisiaj spotka mnie œmieræ gwa³-
towna. Spali³em oborê, zepsu³em klucz od spichrza; siostra p³acze, ca³a s³u¿ba stoi w kom-
plecie przed pa³acem, có¿ to wiêc znaczy?... Patrzy³em tylko, czy kucharz ma swoj¹ fuzj¹ -
do jego bowiem obowi¹zków nale¿a³o strzelanie zajêcy tudzie¿ œmiertelnie chorych zwie-
rz¹t domowych.
Przyprowadzono mnie do samej pani hrabiny. Ona spojrza³a na mnie smutnymi oczyma, a ja,
za³o¿ywszy rêce w ty³ (jak to zwyk³em by³ machinalnie czyniæ w obecnoœci ojca), zadar³em
g³owê do góry, bo pani by³a wysoka.
W taki sposób przez kilka chwil przygl¹daliœmy siê sobie. S³u¿ba milcza³a, a w powietrzu
czuæ by³o spaleniznê.
- Zdaje mi siê, panie Leœniewski, ¿e ten ch³opczyk jest bardzo ¿ywego usposobienia? - rzek³a
melodyjnym g³osem pani hrabina do mego ojca.
- £ajdak!... podpalacz!... zepsu³ mi klucz od spichrza! -odpar³ ojciec, a potem prêdko doda³:
- Upadnij do nóg pani hrabinie, ty ³otrze!... I lekko popchn¹³ mnie naprzód.
- Macie mnie zabiæ, to zabijcie, ale ja tam nikomu nie bêdê pada³ do nóg! - odpowiedzia³em
nie spuszczaj¹c oka z pani, która zrobi³a na mnie dziwne wra¿enie.
- Chy!... Jezu... - jêknê³a zgorszona Salusia sk³adaj¹c rêce.
- Uspokój siê, mój ch³opczyku, bo tu nikt nie zrobi ci krzywdy - rzek³a pani.
- Aha! nikt... Niby ja nie wiem, ¿e mi strzelicie w ³eb... Przecie mi to obieca³ organista! -
odpar³em.
- Chy!... Jezu... - zawo³a³a po raz drugi klucznica.
- Hañbi moj¹ staroœæ! - odezwa³ siê ojciec. - Trzy skóry bym z tego ga³gana zdar³ i posoli³,
¿eby go pod swoj¹ obronê nie wziê³a pani hrabina.
W rogu tarasu stoj¹cy kucharz zas³oni³ usta rêk¹ i œmia³ siê, a¿ zsinia³. Nie mog³em wytrzy-
maæ i - pokaza³em mu jêzyk.
S³u¿ba zaszemra³a ze zdziwienia, a ojciec, chwytaj¹c mnie za ramiê, krzykn¹³:
- A ty znowu co?... Wobec pani hrabiny pokazujesz jêzyk?...
- Ja pokaza³em jêzyk kucharzowi, bo on myœla³, ze mnie tak zastrzeli jak starego bu³anka ...
Pani hrabina zrobi³a siê leszcze smutniejsza. Odgarnê³a mi w³osy z czo³a, spojrza³a g³êboko
w oczy i rzek³a do ojca:
- Kto wie, panie Leœniewski, co jeszcze bêdzie z tego dziecka?...
- Szubienicznik! - krótko odpowiedzia³ stroskany ojciec.
22
- Nie wiadomo - odpar³a pani g³adz¹c mi naje¿one w³osy. -Trzeba by go do szkó³ oddaæ, bo
tu zdziczeje.
A potem, odchodz¹c do salonu, rzek³a pó³g³osem:
- Jest materia³ na cz³owieka, panie Leœniewski. Trzeba go tylko uczyæ.
- Stanie siê wed³ug woli pani hrabiny! - odpowiedzia³ ojciec daj¹c mi piêœci¹ w kark.
Z tarasu odeszli wszyscy, ale ja zosta³em, nieruchomy jak kamieñ, zapatrzony we drzwi,
w których znik³a nasza dziedziczka Teraz dopiero pomyœla³em z ¿alem dlaczegom nie upad³
jej do nóg? - i uczu³em jakieœ d³awienie w piersiach. Gdyby kaza³a, chêtnie po³o¿y³bym siê
na zgliszczach obórki i tak da³bym siê powoli upiec na niej. Nie za to, ¿e mnie nie kaza³a
zastrzeliæ kucharzowi ani zbiæ, ale za to, ze mia³a taki s³odki glos i takie smutne spojrzenie.
Od tego dnia by³em ju¿ mniej swobodny. Pani hrabina nie ¿yczy³a sobie traciæ w ogniu reszty
zabudowañ, ojcu by³o przykro, ¿e nie móg³ uregulowaæ ze mn¹ rachunku za spalon¹ oborê,
a ja sam musia³em przygotowywaæ siê do szkó³. Uczyli mnie organista i gorzelany na prze-
mian. Mówiono nawet, ¿e jakichœ przedmiotów bêdzie mi wyk³ada³a guwernantka z pa³acu.
Ale gdy dama ta, przy zapoznaniu siê ze mn¹, zobaczy³a, ¿e mam pe³ne kieszenie no¿ów,
kamieni, œrutu i kapiszonów, zlêk³a siê tak, ¿e ju¿ nie chcia³a widzieæ mnie po raz drugi.
- Ja takim bandytom nie dajê lekcyj - powiedzia³a do mojej siostry.
Ja jednak w tych czasach ju¿ bardzo spowa¿nia³em. Tylko raz chcia³em siê, na próbê, powie-
siæ. Ale póŸniej wypad³o mi jakieœ inne zajêcie, wiêc nie zrobi³em sobie mc z³ego.
Nareszcie w pocz¹tkach sierpnia odwieziono mnie do szkó³.
Egzamin zda³em wcale dobrze dziêki polecaj¹cym listom pani hrabiny, po czym ojciec umie-
œci³ mnie na stancji z korepetycj¹, rodzicielsk¹ opiek¹ i wszelkimi wygodami za dwieœcie z³o-
tych i piêæ korcy ordynarii na rok i - sprawi³ mi szkolny uniform.
Nowy strój tak mnie zaj¹³, ¿e nie mog¹c nacieszyæ siê nim w ci¹gu dnia, wsta³em cichutko
w nocy, ubra³em siê po ciemku w surdut z czerwonym ko³nierzem, w³o¿y³em na g³owê czap-
kê z czerwonym lampasem i mia³em zamiar posiedzieæ tak kilka minut. Poniewa¿ jednak noc
by³a d¿d¿ysta, ode drzwi trochê ci¹gnê³o, a ja poza obrêbem munduru i czapki by³em w ne-
gli¿u, wiêc trochê zdrzemn¹³em siê i przespa³em w uniformie do rana.
Taki sposób nocowania bardzo rozweseli³ moich kolegów, ale w gospodarzu naszej stancji
obudzi³ podejrzenie, ze ma w domu nadzwyczajnego urwisa. Pobieg³ czym prêdzej do zajaz-
du, gdzie sta³ mój ojciec, i powiedzia³ mu, i¿ za ¿adne w œwiecie skarby nie chce mnie trzy-
maæ na stancji, chyba - ¿e mu ojciec do³o¿y jeszcze piêæ korcy kartofli na rok. Po d³ugich
targach stanê³o na trzech korcach, ale swoj¹ drog¹ ojciec po¿egna³ siê ze mn¹ w tak demon-
stracyjny sposób, ¿e ani ¿a³owa³em go, kiedy wyje¿d¿a³, ani têskni³em za domem, gdzie czê-
œciej mog³y mnie spotykaæ podobne owacje.
Przebieg mojej edukacji w klasie pierwszej nie przedstawia ¿adnych wybitniejszych momentów
Dziœ patrz¹c na owe czasy z historycznej odleg³oœci, koniecznej, jak wiadomo, dla sformowania
obiektywnego s¹du, wyznajê, ze w ogólnych zarysach ¿ycie moje zmieni³o siê niewiele W szkole
trochê d³u¿ej przesiadywa³em w zamkniêtej sali, w domu - trochê wiêcej biega³em po otwartej
przestrzeni Zmieni³em suknie cywilne na mundur, a osoby, pracuj¹ce nad harmonijnym rozwiniê-
ciem moich fizycznych i duchowych uzdolnieñ, zamiast dyscypliny - u¿ywa³y rózgi.
I oto wszystko.
Szko³a, jak wiadomo, dziêki swemu zbiorowemu charakterowi przygotowuje ch³opców do
¿ycia w, spo³eczeñstwie i daje im takie umiejêtnoœci, jakich by nie nabyli chowaj¹c siê poje-
23
dynczo. O tej prawdzie przekona³em siê w tydzieñ po przybyciu do szko³y, gdzie nauczy³em
siê sztuki dawania serów, która wymaga wspó³udzia³u najmniej trzech osób, a wiêc nie mo¿e
istnieæ poza obrêbem spo³eczeñstwa
Teraz dopiero odkry³em w sobie ten rzeczywisty talent, którego natura chroni³a mnie od teo-
retycznych zaciekañ, a popycha³a w kierunku dzia³alnoœci zbiorowej Nale¿a³em do pierwszo-
rzêdnych graczy w palanta, bywa³em matk¹ w bitwach, organizowa³em pozaklasowe wyciecz-
ki, zwane wagusami, dyrygowa³em w klasie ogólnym tupaniem lub beczeniem, coœmy sobie
dla wytchnienia urz¹dzali niekiedy, w szeœædziesiêciu. Natomiast znalaz³szy siê samotnym
wobec gramatycznych prawide³, wyj¹tków, deklinacyj i koniugacyj, tworz¹cych, jak wiado-
mo, podstawê filozoficznego myœlenia, wnet uczuwa³em w duszy jak¹œ pustkê, z której g³êbi
wynurza³a siê - sennoœæ.
Je¿eli przy takim talencie do nieuczenia siê wypowiada³em lekcje stosunkowo doœæ p³ynnie,
to tylko dziêki silnemu wzrokowi, który pozwala³ mi czytaæ z ksi¹¿ki odleg³ej o dwie lub trzy
³awki. Zdarza³o siê niekiedy, ¿em wydawa³ zupe³nie co innego, ni¿ by³o zadane, lecz wów-
czas ucieka³em siê do modelowego w takich wypadkach usprawiedliwienia. Mówi³em mia-
nowicie, ¿em nie dos³ysza³ pytania albo ¿e „siê zal¹k³em”.
W ogóle by³em uczniem - przysz³oœci, nie tylko dlatego, ¿em budzi³ niezadowolenie w sta-
rych rutynistach, a posiada³em sympati¹ m³odych, ale i dlatego, ¿e dobre stopnie z ró¿nych
przedmiotów, a wraz z nimi nadziejê promocji widzia³em tylko w marzeniach, wybiegaj¹cych
daleko poza teraŸniejszoœæ.
Moje stosunki z nauczycielami by³y rozmaite.
Profesor ³aciny pisa³ mi nie najgorsze stopnie za to, ¿e pilnie uczy³em siê gimnastyki, któr¹
tak¿e on wyk³ada³. Ksi¹dz prefekt wcale mi nie dawa³ stopni, poniewa¿ zasypywa³em go k³o-
potliwymi pytaniami, na które jedyn¹ odpowiedzi¹ z jego strony by³o:
„Leœniewski, idŸ klêczeæ!” Nauczyciel rysunków i kaligrafii protegowa³ mnie jako rysownik,
ale potêpia³ jako kaligraf; lecz poniewa¿ w jego umyœle sztuka pisania by³a najwa¿niejszym
szkolnym przedmiotem, wiêc przy g³osowaniu z sob¹ samym przewa¿a³ na stronê kaligrafii
i dawa³ mi jednostki, niekiedy dwójki.
Arytmetykê rozumia³em wcale dobrze, ten bowiem wyk³ad oparty by³ na metodzie pogl¹do-
wej, to jest „na biciu ³ap” za nieuwagê. Nauczyciel jêzyka polskiego wró¿y³ mi œwietn¹ ka-
rierê, poniewa¿ raz uda³o mi siê napisaæ mu na imieniny wiersz obejmuj¹cy pochwalê jego
surowoœci. Nareszcie, stopnie z innych przedmiotów zale¿a³y od tego, czy moi s¹siedzi do-
brze mi podpowiadali albo czy le¿¹ca na poprzedniej ³awce ksi¹¿ka by³a otwarta we w³aœci-
wym miejscu.
Najpoufalsze jednak stosunki ³¹czy³y mnie z inspektorem. Cz³owiek ten tak przyzwyczai³ siê
do wypukiwania mnie z klasy w czasie lekcyj i do widywania siê ze mn¹ po lekcjach, ¿e by³
szczerze zaniepokojony, gdy w którym tygodniu nie przypomnia³em siê jego pamiêci.
- Leœniewski! - zawo³a³ pewnego dnia spostrzeg³szy, ¿e ju¿ idê z klasy do domu. - Leœniew-
ski!... a dlaczego ty nie zostajesz?...
- Przeciem nic nie zrobi³ - odpowiadam mu.
- Jak to, wiêc nie jesteœ zapisany do dziennika?
- Jak ojca kocham, tak nie!
- I umia³eœ lekcje?...
- Kiedy mnie dziœ wcale nie wyrywali!... Inspektor zamyœli³ siê.
24
- Coœ w tym jest! - szepn¹³. - Wiesz, Leœniewski, zostañ ty tu na chwilkê.
- Mój z³ocisty panie inspektorze, przeciem ja nic nie winien!... jak ojca kocham!... jak Boziê
kocham!...
- Aha... przysiêgasz siê, oœle?... ChodŸ¿e mi tu zaraz!... A je¿eliœ naprawdê nic nie zmalowa³,
to - policzy ci siê na drugi raz!...
W ogóle mia³em u pana inspektora kredyt otwarty, co mi w szkole zrobi³o pewn¹ popular-
noœæ, tym istotniejsz¹, ¿e nikogo nie pobudza³a do konkurencji.
Miêdzy kilkudziesiêcioma pierwszoklasistami, z których jeden goli³ ju¿ w¹sy prawdziw¹
brzytw¹, trzej po ca³ych dniach grali w karty pod ³awk¹, a inni byli zdrowi jak kantoniœci,
znajdowa³ siê kaleka - Józio. By³ to ch³opczyk garbaty, karze³ na swój wiek, mizerny, z ma-
³ym noskiem sinym, bladymi oczyma i g³adkimi w³osami. By³ tak w¹t³y, ¿e musia³ odpoczy-
waæ id¹c z domu do szko³y, a taki bojaŸliwy, ¿e gdy go wyrwano do lekcji, traci³ mowê ze
strachu. Nigdy nie bi³ siê z nikim, tylko prosi³ innych, a¿eby jego nie bili. Gdy mu raz „dano
szczupaka” po suchej jak patyk rêczynie - zemdla³, ale otrzeŸwiony - nie poskar¿y³ siê.
Mia³ on oboje rodziców, ale ojciec wygna³ matkê z domu, a Józia zatrzyma³ przy sobie pra-
gn¹c sam kierowaæ jego edukacj¹. Sam chcia³ odprowadzaæ syna do szko³y, chodziæ z nim na
spacer, dawaæ mu korepetycje, ale nie robi³ tego z powodu braku czasu, który mu dziwnie
prêdko gin¹³ w handlu trunków i owsianego piwa u Moszka Lipy.
Tym sposobem Józio nie mia³ ¿adnej, opieki, a mnie siê niekiedy wydawa³o, ¿e na takiego
malca nawet Bóg niechêtnie patrzy z nieba.
Swoj¹ drog¹ Józio miewa³ pieni¹dze, po szeœæ i po dziesiêæ groszy na dzieñ. Za to mia³ sobie
kupowaæ w czasie pauzy po dwie bu³ki i po serdelku. Ale ¿e go wszyscy przeœladowali, wiêc
on, chc¹c siê choæ jako tako zabezpieczyæ, kupowa³ po piêæ bu³ek rozdawa³ je najsilniejszym
kolegom, a¿eby mieli dla niego ³askawe serca.
Podatek ten nie na wiele mu siê przyda³, bo poza piêcioma zjednanymi sta³o trzy razy tylu
nieprzejednanych. Dokuczali mu bez ustanku. Ten go uszczypn¹³, tamten poci¹gn¹³ za w³osy,
inny uk³u³, czwarty da³ byka w ucho, a najmniej odwa¿ny nazywa³ go przynajmniej - garbu-
sem.
Józio tylko uœmiecha³ siê na te kole¿eñskie ¿arty, czasami prosi³: „Dajcie ju¿ spokój!...”-
a czasami i nic nie mówi³, tylko opiera³ siê na chudych rêkach i szlocha³.
Koledzy wo³ali wtedy: „Patrzcie! jak mu siê garb trzêsie!...”- i dokuczali mu jeszcze zawziêciej.
Ja z pocz¹tku ma³o zwraca³em uwagi na garbuska, który wyda³ mi siê niemrawym. Ale raz
ten du¿y kolega, który goli³ w¹sy brzytw¹, usiad³ za Józiem i pocz¹³ mu paliæ byki w oba
uszy. Garbus zanosi³ siê od p³aczu, a klasa trzês³a siê od œmiechu. Wtedy coœ mnie uk³u³o
w serce. Schwyci³em otworzony scyzoryk i dr¹gala, który dawa³ garbusowi byki, pchn¹³em
w rêkê do koœci wo³aj¹c, ¿e tak zrobiê ka¿demu, kto Józia dotknie palcem!...
Dr¹galowi trysnê³a krew, zblad³ jak œciana i zdawa³o siê, ¿e zemdleje. Ca³a klasa nagle prze-
sta³a siê œmiaæ, a potem zaczê³a krzyczeæ: „Dobrze mu tak, niech nie dokucza kalece!...”
W tej chwili wszed³ profesor, a dowiedziawszy siê, ¿em zrani³ no¿em kolegê, chcia³ sprowa-
dziæ inspektora zdiadkiem i¿ rózg¹. Ale wszyscy zaczêli za mn¹ prosiæ, nawet sam raniony
dr¹gal; wiêc poca³owaliœmy siê naprzód ja z dr¹galem, potem on z Józiem, potem Józio ze
mn¹ - i tak mi siê upiek³o.
Uwa¿a³em, ¿e przez ca³¹ lekcj¹ garbusek odwraca³ g³owê w moj¹ stronê i uœmiecha³ siê
zapewne dlatego, ¿e przez ten czas nie dosta³ ani jednego byka. Na pauzie tak¿e mu nikt
25
nie dokucza³, a kilku oœwiadczy³o, ¿e bêd¹ go bronili. On dziêkowa³ im, ale - przybieg³
do mnie i chcia³ mi daæ bu³kê z mas³em. Nie wzi¹³em, wiêc trochê zawstydzi³ siê, a po-
tem rzek³ cicho:
- Wiesz co, Leœniewski, powiem ci sekret.
- Gadaj! - odpar³em - ale prêdko... Garbusek stropi³ siê, a potem zapyta³:
- Czy ty ju¿ masz przyjaciela?...
- A mnie co po tym?...
- Bo widzisz, gdybyœ chcia³, to ja móg³bym byæ twoim przyjacielem.
Spojrza³em na niego z góry. On zmiesza³ siê jeszcze bardziej i znowu zapyta³ cienkim i st³u-
mionym g³osikiem:
- Dlaczegó¿ ty nie chcesz, ¿ebym by³ twoim przyjacielem?
- Bo ja nie wdajê siê z takimi trutniami jak ty!... - odpowiedzia³em.
Garbuskowi bardziej ni¿ zwykle poœmia³ nosek. Ju¿ chcia³ odejœæ, ale zwróci³ siê jeszcze raz
do mnie mówi¹c:
- To mo¿e chcesz, ¿ebym przy tobie siedzia³?... Widzisz, ja uwa¿am, co belfry zadaj¹, robi³-
bym za ciebie przyk³ady... Umiem dobrze podpowiadaæ...
Ta argumentacja wyda³a mi siê powa¿n¹. Po namyœle przyj¹³em garbuska do ³awki, a mój
s¹siad zgodzi³ siê, za piêæ bu³ek, odst¹piæ mu swego miejsca.
Ju¿ po po³udniu Józio przeniós³ siê do mnie. By³ to mój najszczerszy pomocnik, powiernik
i chwalca. On wybiera³ s³ówka i robi³ wszelkie t³omaczenia, on notowa³ zadawane przyk³ady,
nosi³ ka³amarz, pióra i o³ówki dla nas obu. A jak podpowiada³!... Przez czas pobytu w szko-
³ach wielu mi podpowiada³o, niektórzy nawet klêczeli za to, ale ¿aden w tej sztuce ani siê
umywa³ do Józia. W podpowiadaniu garbusek by³ mistrzem, bo umia³ mówiæ z zaciœniêtymi
zêbami i robi³ przy tym tak niewinn¹ minê, ¿e ¿aden z profesorów nawet nie podejrzewa³...
Ile razy osadzono mnie w kozie, garbusek przynosi³ ukradkiem chleb i miêso ze swego obia-
du. A gdy mnie spotka³a jaka wiêksza nieprzyjemnoœæ, ze ³zami w oczach zapewnia³ kole-
gów, ¿e ja nie dam sobie zrobiæ krzywdy.
- Ho! ho! - mówi³ - Kazio jest mocny. On jak z³apie diadkê za ramiona, to nim ciœnie o zie-
miê jak piórkiem. Nie bójcie siê!...
Istotnie koledzy moi nie bali siê, tylko on, biedak, ba³ siê za nas obu.
Je¿eli garbusek nie potrzebowa³ na jakiej lekcji uwa¿aæ, wówczas prawi³ mi komplimenta:
- Mój Bo¿e!... ¿ebym ja by³ taki jak ty mocny!.-.Mój Bo¿e!... ¿ebym ja by³ taki zdolny...
Wiesz, ¿e gdybyœ chcia³, to za miesi¹c zosta³byœ prymusem...
Pewnego dnia, ca³kiem niespodzianie, nauczyciel jêzyka niemieckiego wyrwa³ mnie na œro-
dek. Przera¿ony Józio ledwie mia³ czas podpowiedzieæ mi, ¿e do czwartej deklinacji nale¿¹
wszystkie rzeczowniki rodzaju ¿eñskiego, na przyk³ad die Frau - pani.
Ostro wyszed³em i z wielk¹ pewnoœci¹ zawiadomi³em nauczyciela, ¿e do czwartej deklinacji
nale¿¹ wszystkie rzeczowniki rodza³u ¿eñskiego, na przyk³ad die Frau - pani. Ale na tym
skoñczy³a siê moja wiedza.
Profesor spojrza³ mi w oczy, pokiwa³ g³ow¹ i kaza³ t³omaczyæ. Przeczyta³em po niemiecku
p³ynnie i g³oœno raz, potem leszcze p³ynniej - drugi raz, ale gdy zacz¹³em czytaæ trzeci raz
ten sam ustêp, nauczyciel kaza³ mi pójœæ na miejsce.
Wracaj¹c do ³awki spostrzeg³em, ¿e Józio bardzo pilnie przypatruje siê o³ówkowi profesora
i ¿e ma bardzo zafrasowan¹ minê.
26
Machinalnie zapyta³em garbuska:
- Nie wiesz, jaki mi da³ stopieñ?
- Czy ja wiem - westchn¹³ Józio.
- Ale jak ci siê zdaje?
- Ja - rzek³ garbusek - da³bym ci pi¹tkê, no - zreszt¹ czwórkê, ale on...
- A on ile mi da³? - pyta³em.
- Zda³e mi siê, ¿e - pa³kê. Ale to osio³, co on tam wie...- odpowiedzia³ Józio tonem g³êbokie-
go przekonania.
Pomimo w¹t³oœci ch³opczyna ten by³ pracowity i bystry. Ja zwykle czyta³em w klasie roman-
se, a on s³ucha³ wyk³adu i póŸniej mi go powtarza³.
Raz zapyta³em go o czym mówi³ nasz nauczyciel zoologii?
- Widzisz, o tym - odpar³ garbusek z tajemnicz¹ min¹ - ¿e roœliny s¹ podobne do zwierz¹t.
- G³upi on jest - odpowiedzia³em.
- Ale - mówi³ garbusek - on ma racj¹. Ja ju¿ go trochê rozumiem.
Zacz¹³em siê œmiaæ i rzek³em:
- No, kiedyœ taki m¹dry, to mi powiedz z czego jest podobna wierzba do krowy?
Ch³opiec zamyœli³ siê i powoli zacz¹³:
- Widzisz krowa roœnie, a wierzba tak¿e roœnie
- A co dalej?
- Widzisz krowa siê karmi i wierzba siê karmi sokami z ziemi.
- A co dalej?
- Krowa jest rodzaju ¿eñskiego, no - i wierzba jest rodza³u ¿eñskiego - objaœnia³ Józio.
- Ale krowa macha ogonem - rzek³em mu.
- A wierzba macha ga³êŸmi - odpar³.
Taka suma argumentów nadwerê¿y³a moj¹ wiarê w istnienie ró¿nicy miêdzy zwierzêtami i ro-
œlinami. Sam pogl¹d podoba³ mi siê, i od tej pory obudzi³o siê we mnie zami³owanie do zoo-
logii streszczonej w ksi¹¿ce Pisulewskiego. Dziêki wywodom garbuska zacz¹³em z tego
przedmiotu miewaæ pi¹tki.
Pewnego dnia Józio nie przyszed³ do szko³y, a nazajutrz przed po³udniem powiedziano, ¿e
ktoœ mnie wypukuje. Wybieg³em na korytarz trochê niespokojny, jak zwykle w podobnych
razach, lecz zamiast inspektora zobaczy³em têgiego mêzczyznê, z p¹sow¹ twarz¹, fioletowym
nosem i czerwonymi oczyma.
Nieznajomy odezwa³ siê g³osem nieco chrapliwym:
- To ty ch³opcze jesteœ Leœniewski?
-Ja.
Przest¹pi³ z nogi na nogê, jakhy chwiej¹c siê, i doda³:
- ZajdŸ tam do mego syna Jozia, do tego garbatego, wiesz? On jest chory, bo onegdaj trochê
go przejechali.
Znowu zachwia³ siê, spojrza³ na mnie b³êdnym wzrokiem i odszed³, g³oœno tupi¹c o pod³ogê.
Mnie jakby kto obla³ gor¹c¹ wod¹. Zdawa³o mi siê, ¿e to ja raczej powinienem byæ przeje-
chany, nie zaœ biedny garbusek, on - taki dobry i w¹t³y...
Po po³udniu wypad³a rekreacja. Nie poszed³em ju¿ do domu na obiad, tylkom pobieg³ do Józia
Obaj z ojcem mieszkali na koñcu miasta w dwu pokoikach parterowego domu Gdym wszed³,
zasta³em garbuska le¿¹cego w krótkim ³ó¿eczku. By³ zupe³nie sam, sam jeden. Ciê¿ko oddy-
27
cha³ i dr¿a³ z zimna, bo w piecu nie napalono. •renice jego rozszerzy³y siê tak, ¿e mia³ pra-
wie czarne oczy. W izdebce czuæ by³o wilgoæ, a z dachu pada³y krople topniej¹cego œniegu.
Pochyli³em siê nad ³ó¿kiem i spyta³em:
- Co tobie, Józiu?
On o¿ywi³ siê, otworzy³ usta jakby do uœmiechu, ale - tylko jêkn¹³. Wzi¹³ mnie za rêkê wy-
sch³ymi r¹czêtami i zacz¹³ mówiæ:
- Ja pewnie umrê... Ale bojê siê... tak sam... wiêc prosi³em, ¿ebyœ przyszed³ To... widzisz nie-
d³ugo... a mnie bêdzie trochê weselej...
Jeszcze nigdy Józio nie wyda³ mi siê takim jak dziœ. Zdawa³o mi siê, ¿e z kaleki wyrasta ol-
brzym.
Zacz¹³ g³ucho jêczeæ i kaszlaæ, a¿ na usta wyst¹pi³a mu ró¿owa piana. Potem zamkn¹³ oczy
i ciê¿ko oddycha³, a czasami wcale nie oddycha³. Gdybym nie czu³ uœcisku jego rozpalonych
r¹cz¹t, myœla³bym, ¿e umar³.
Tak siedzieliœmy godzinê, dwie, trzy - milcz¹c. Ja prawie straci³em w³adzê myœlenia. Józio
odzywa³ siê rzadko i z wielkim wysi³kiem. Powiedzia³ mi. Tego¿ tym najecha³ jakiœ wóz, ¿e
go strasznie zabola³ krzy¿, ale ju¿ go nie boli, ¿e ojciec wczoraj wypêdzi³ s³ugê, a dziœ po-
szed³ szukaæ innej...
Potem, nie uwalniaj¹c mi rêki, prosi³, a¿ebym zmówi³ ca³y pacierz. Zmówi³em, a gdym
zacz¹³: „Kiedy ranne wstaj¹ zorze”, przerwa³ mi:
- Mów jeszcze - rzek³ - „Wszystkie nasze dzienne sprawy...” Ja ju¿ siê jutro pewnie nie obu-
dzê...
S³oñce zasz³o, nadci¹gnê³a jakaœ szara noc, bo poza chmurami œwieci³ ksiê¿yc. W domu nie
by³o œwiecy, zreszt¹ - nie myœla³em nawet zapalaæ jej. Józio by³ coraz niespokojniejszy, bre-
dzi³ i tylko chwilami odzyskiwa³ przytomnoœæ.
Ju¿ by³o póŸno, kiedy od ulicy ko³atnê³a furtka z wielkim ha³asem. Przez podwórze przeszed³
ktoœ i gwi¿d¿¹c otworzy³ drzwi naszej izby.
- To tatko? - jêkn¹³ garbusek.
- Ja, mój synu! - odpar³ przybysz ochrypniêtym g³osem. -Jak¿e ci tam? Pewnie lepiej!... Tak
byæ powinno!... Zawsze uszy do góry, mój synu...
- Tatku... nie ma œwiat³a... - mówi³ Józio.
- G³upstwo œwiat³o!... A to kto?... - zawo³a³ potykaj¹c siê o mnie.
- To ja... - odpar³em.
- Aha! £ukaszowa? dobrze!... Przeœpij siê dziœ, a jutro - sprawiê ci wnyki... Ja gubernator!...
Rum-jamajka!...
- Dobranoc, tatku!... dobranoc!... - szepta³ Józio.
- Dobranoc, dobranoc, moje dziecko!... - odpar³ przybysz i schyliwszy siê nad ³ó¿kiem - mnie
poca³owa³ w g³owê. Uczu³em, ¿e pod pach¹ mia³ butelkê.
- Wyœpij siê - doda³ - a jutro marsz do szko³y!... Krokiem maarrsz!... Rum-jamajka!... -
wrzasn¹³ i poszed³ do drugiego pokoiku.
Tam ciê¿ko usiad³, widocznie na kufrze, uderzy³ g³ow¹ o œcianê, a po chwili - rozleg³o siê
miarowe bulgotanie, jakby ktoœ pi³.
- Kaziu!, ..-szepn¹³ garbusek-jak ju¿ bêdê... tam.. .przyjdŸ do mnie czasem. Powiesz mi, co
zadano na lekcje... W drugim pokoju wrzasn¹³ przybysz:
- Zdrowia ¿yczymy panu gubernatorowi!... Wiwat!... Ja gubernator!... Rum-jamajka!...
28
Józio pocz¹³ siê trz¹œæ i mówiæ coraz niespokojniej:
- Tak mnie ³amie!... Czyœ ty na mnie usiad³, Kaziu? Kaziu!... O, nie bijcie mnie ju¿!...
- Rum!... Rum-jamajka - wo³ano w drugim pokoju. Znowu coœ zabulgota³o, a potem - butel-
ka z przeraŸliwym brzêkiem uderzy³a o pod³ogê.
Józio przyci¹gn¹³ moj¹ rêkê do ust, schwyci³ zêbami za palce i - nagle puœci³. Ju¿ nie
oddycha³.
- Panie! - zawo³a³em. - Panie! Józio umar³!...
- Co tam pleciesz? - mrukn¹³ g³os z drugiego pokoju. Zerwa³em siê z ³ó¿ka i stan¹³em we
drzwiach patrz¹c w ciemnoœæ.
- Józio umar³!... - powtórzy³em ca³y dr¿¹cy. Cz³owiek rzuci³ siê na kufrze i wykrzykn¹³:
- Wynoœ mi siê st¹d, b³aŸnie!... Ja, jego ojciec, lepiej wiem, czy on umar³!... Wiwat pan gu-
bernator!... Rum-jamajka!...
Uczu³em trwogê i uciek³em.
Przez ca³¹ noc nie mog³em spaæ, mia³em dreszcze, mêczy³y mnie jakieœ straszne marzenia.
Z rana obejrza³ mnie gospodarz naszej stancji, powiedzia³, ¿e mam gor¹czkê, ¿e pewnie za-
razi³em siê od przejechanego Józia, i - kaza³ mi postawiæ na krzy¿u dwanaœcie baniek ciê-
tych. Po tym lekarstwie nast¹pi³o, jak mówi³ gospodarz, takie przesilenie, ¿em tydzieñ le¿a³
w ³ó¿ku.
Nie by³em na pogrzebie Józia, którego odprowadzi³a ca³a nasza klasa z nauczycielami i ksiê-
dzem prefektem. Mówiono mi, ¿e mia³ czarn¹ trumnê aksamitn¹, tak ma³¹ jak pude³ko od
skrzypców.
Ojciec jego strasznie p³aka³, a na cmentarzu z³apa³ trumnê i chcia³ z ni¹ uciekaæ. Ale pomi-
mo to Józia pochowali, a jego ojca komisarz z policjantem wyprowadzili z cmentarza.
Gdy pierwszy raz poszed³em do szko³y, powiedziano mi, ¿e ktoœ co dzieñ wypytuje siê
o mnie. Jako¿ o jedenastej wypukano mnie.
Wyszed³em - za drzwiami sta³ ojciec zmar³ego Józia. Mia³
twarz barwy bladofioletowej, a nos popielaty. Byt zupe³nie trzeŸwy, tylko trzês³a mu siê g³o-
wa i rêce.
Cz³owiek ten wzi¹³ mnie pod brodê i d³ugo wpatrywa³ mi siê w oczy, a potem nagle rzek³:
- Ty obroni³eœ Józia, kiedy mu w klasie dokuczali?... „Czy zwariowa³ ten stary?” - pomyœla-
³em, alem mu nic nie odpowiedzia³.
On obj¹³ mnie rêkoma za szyjê i poca³owa³ kilka razy w g³owê szepcz¹c:
- Niech ciê Bóg b³ogos³awi... Niech ciê b³ogos³awi!... Puœci³ mi g³owê i znowu spyta³:
- By³eœ przy jego œmierci?... Powiedz mi prawdê, bardzo on siê mêczy³?...
Wtem cofn¹³ siê i rzek³ prêdko:
- Albo nie... nic mi ju¿ nie mów!... O, nikt nie wie, jakim ja nieszczêœliwy!...
Z oczu poczê³y mu p³yn¹æ ³zy. Schwyci³ siê obur¹cz za g³owê, odwróci³ siê ode mnie i po-
bieg³ ku schodom krzycz¹c:
- Biedny ja!... biedny... biedny...
Wo³a³ tak g³oœno, ¿e na korytarz powychodzili profesorowie. Patrzyli za nim, pokiwali g³o-
wami i kazali mi wróciæ do klasy.
Nad wieczorem jakiœ faktor przyniós³ na stancj¹ spory kufer dla mnie i kartkê z tym tylko
napisem:
„Od biednego Józia - pami¹tka.”
29
W kufrze by³o mnóstwo piêknych ksi¹¿ek po nieboszczyku Józiu, a miêdzy nimi: Ksiêga
œwiata, Historia Cezara Cantu, Don Quichot, Galeria Drezdeñska i wiele innych. Ksi¹¿ki te
obudzi³y we mnie namiêtn¹ chêæ do powa¿niejszego czytania.
Dobrze ju¿ na wiosnê wybra³em siê pierwszy raz na grób Józia. By³ taki ma³y i zgarbiony,
jak on sam. Spostrzeg³em, ¿e ktoœ obsadzi³ go zielonymi ga³¹zkami. O parê kroków dalej,
miêdzy traw¹, znalaz³em kilka butelek z napisem: Rum-Jamaica. Siedzia³em z godzinê, alem
nie powiedzia³ Józiowi, co zadali na lekcje, bo i sam nie wiedzia³em, i on siê nie spyta³.
W tydzieñ znowu przyszed³em na cmentarz. Znowu zobaczy³em ga³¹zki œwie¿o zatkniête
w grób Józia, a miêdzy traw¹ - znowu znalaz³em kilka ca³ych i nadt³uczonych butelek.
W pocz¹tkach maja rozesz³a siê po mieœcie szczególna wiadomoœæ. Oto z rana, przy grobie
Józia, znaleziono martwe zw³oki jego ojca. Obok nich le¿a³a wypró¿niona do po³owy butel-
ka z napisem: Rum-Jamaica.
Mówili doktorzy, ¿e cz³owiek ten umar³ na anewryzm.
Wypadki te oddzia³a³y na mnie w szczególny sposób. Od tej pory ciê¿y³o mi towarzystwo
kolegów i nudzi³y ich krzykliwe zabawy. Wówczas zatapia³em siê w czytaniu ksi¹¿ek, które
mi zostawi³ Józio, albo wymyka³em siê za miasto, w jary zaros³e krzakami, i w³ócz¹c siê tam
rozmyœla³em - Bóg wie o czym. Nieraz zapytywa³em siê, dlaczego tak nêdznie zgin¹³ Józio
i dlaczego ojciec by³ tak samotny, ¿e a¿ musia³ tuliæ siê do grobu syna. Czu³em, ¿e najwiêk-
szym nieszczêœciem jest opuszczenie, i zrozumia³em, dlaczego biedny garbusek szuka³ przy-
jaciela.
Mnie tak¿e potrzebny by³ teraz przyjaciel. Ale miêdzy kolegami jakoœ ¿aden nie przypada³
mi do smaku. Przypomnia³em sobie siostrê. Nie!... siostra nie zast¹pi przyjaciela.
30
[GRZECHY DZIECIÑSTWA - CIAG DALSZY]
Koledzy mówili o mnie, ¿em zdzicza³, a gospodarz naszej stancji nie mia³ ju¿ ¿adnej w¹tpli-
woœci, ¿e zostanê wielkim zbrodniarzem.
Nadszed³ akt uroczysty, na którym inspektor doniós³ ca³emu œwiatu, ¿em otrzyma³ promocj¹
do klasy drugiej. Wypadek ten nape³ni³ mnie radosnym zdziwieniem. Nagle poczê³o mi siê
zdawaæ, ¿e jakkolwiek szko³a posiada wy¿sze klasy, ¿adna przecie¿ nie jest tak doskona³a
jak - druga. Zapewnia³em kolegów, ¿e uczniowie pozosta³ych klas, od trzeciej do siódmej
w³¹cznie, powtarzaj¹ tylko to, czego nauczyli siê w drugiej, w duszy zaœ lêka³em siê, a¿eby
profesorowie nie spostrzegli siê po wakacjach, ¿em dosta³ promocj¹ tylko przez omy³kê, i nie
cofnêli mnie do pierwszej klasy.
Nastêpnego przecie dnia oswoi³em siê poniek¹d ze swoim szczêœciem, a kiedym jecha³ do
domu na wakacje, to przez ca³¹ drogê t³omaczy³em furmanowi, ¿e ja jeden w klasie dosta³em
zas³u¿on¹ promocj¹ i ¿e moja promocja by³a najlepsza. Przytacza³em mu tak niezbite argu-
menta, ¿e a¿ zacz¹³ ziewaæ. Gdym jednak umilk³, przekona³em siê ze strachem, ¿e sam je-
stem pe³en w¹tpliwoœci.
Drugiego dnia, doje¿d¿aj¹c do domu, spotka³em w drodze siostrê Zosiê, która wybieg³a na-
przeciw mnie. Zaraz donios³em jej, ¿e ju¿ jestem w drugiej klasie i ¿e mój przyjaciel Józio
umar³, bo go przejechali. Ona zaœ powiedzia³a, ¿e têskni³a za mn¹, ¿e jej kura ma dziesiêæ
kurcz¹t, ¿e do pani hrabiny po dwa razy na tydzieñ przyje¿d¿a z wizyt¹ jakiœ pan, ze maj¹
guwernantkê, która ^ kocha pisarza, i ¿e nieboszczyk Józio nic j¹ - niby Zosiê - nie obchodzi,
poniewa¿ by³ garbaty. Ale swoj¹ drog¹ ¿a³uje go.
Mówi¹c to udawa³a du¿¹ pannê.
Ojca zobaczy³em w po³udnie. Przywita³ siê ze mn¹ bardzo serdecznie i powiedzia³, ¿e na
wakacje da mi konia i pozwoli strzelaæ z wielkiego pistoletu. A potem doda³:
- PójdŸ¿e zaraz do pa³acu i przywitaj siê z pani¹ hrabin¹, chocia¿...
W tym miejscu machn¹³ rêk¹.
- Có¿ siê sta³o, proszê ojca?... - spyta³em jak doros³y cz³owiek i a¿em siê zl¹k³ swojej
odwagi.
Nadspodziewanie ojciec odpowiedzia³ bez gniewu, z odcieniem goryczy:
- Ona ju¿ teraz nie potrzebuje starego plenipotenta. Nied³ugo bêdzie tu nowy pan, a ten i sam
potrafi...
Przerwa³ i odwróciwszy siê mrukn¹³ przez zêby:
- Przegraæ w karty maj¹tek...
Zacz¹³em domyœlaæ siê, ¿e przez czas mojej nieobecnoœci zasz³y tu wielkie zmiany. Swoj¹
drog¹ poszed³em na przywitanie do dziedziczki. Przyjê³a mnie ³askawie, a ja dostrzeg³em, ¿e
jej smutne oczy maj¹ dziœ ca³kiem inny wyraz.
31
Wracaj¹c spotka³em na dziedziñcu ojca i powiedzia³em, ¿e pani hrabina jest taka weso³a jak
nigdy. Krêci siê, klaszcze w rêce, zupe³nie jak jej pokojówki.
- Bah! ka¿da baba przed weselem ma dobry humor... - odpar³ ojciec jakby sam do siebie.
W tej chwili przed pa³ac zajecha³ lekki powozik, a z niego wyskoczy³ wysoki mê¿czyzna
z czarn¹ brod¹ i oczyma jak p³omienie. Zdaje siê, ¿e pani hrabina wybieg³a na ganek, bom
zobaczy³, jak przez drzwi wyci¹gnê³a do niego obie rêce.
Ojciec szed³ przede mn¹, œmia³ siê cicho i mrucza³:
- Ha! ha!... Wszystkie baby powariowa³y!... Pani wzdycha za elegantem, a guwernantka za
pisarzem... Dla Salusi zosta³em ja albo proboszcz... Ha! ha!...
Mia³em dwunasty rok i ju¿em wiele s³ysza³ o mi³oœci. Ten kolega, który goli³ w¹sy i siedzia³
trzy lata w pierwszej klasie, nieraz mówi³ nam o swoich uczuciach dla pewnej panienki, któr¹
po parê razy na dzieñ widywa³ na ulicy albo w lufciku. Zreszt¹ sam czyta³em kilka bardzo
piêknych romansów i dobrze pamiêtam, ile umartwienia kosztowali mnie ich bohaterowie.
Z tego powodu pó³s³ówka ojca wywar³y na mnie przykre wra¿enie. Uczu³em sympati¹ dla na-
szej dziedziczki, a nawet dla guwernantki, obok niechêci do brodatego pana i do pisarza. Nigdy
bym tego g³oœno nie powiedzia³ (nie œmia³bym nawet wyraŸnie pomyœleæ³, lecz zdawa³o mi siê,
¿e i nasza pani, i guwernantka zrobi³yby daleko stosowniej, gdyby wzdycha³y za mn¹.
W ci¹gu kilku nastêpnych dni obieg³em wieœ, park, stajnie, jeŸdzi³em konno, p³ywa³em czó³-
nem, lecz- wnet spostrzeg³em, ¿e mi zaczyna byæ nudno. Wprawdzie ojciec coraz czêœciej
rozmawia³ ze mn¹ jak z doros³ym cz³owiekiem, pan gorzelany zaprasza³ mnie na starkê, a pi-
sarz prowentowy narzuca³ mi siê z przyjaŸni¹ i nawet obiecywa³ opowiedzieæ cierpienia, ja-
kich doœwiadcza z powodu guwernantki, ale - mnie to nie bawi³o. I starkê pana gorzelanego,
i zwierzenia pisarza odda³bym za jednego dobrego kolegê. Lecz gdym w myœli wybiera³ miê-
dzy tymi, którzy razem ze mn¹ ukoñczyli pierwsz¹ klasê, przekonywa³em siê, ¿e ¿aden nie
przysta³by do moich dzisiejszych usposobieñ.
Niekiedy z g³êbi mojej duszy wynurza³ siê smutny cieñ zmar³ego Józia i opowiada³ mi rze-
czy nieznane, g³osem cichszym ani¿eli powiew letniego wiatru. Wtedy ogarnia³a mnie jakaœ
rzewnoœæ i têskni³em, ale sam nie wiem do czego... Gdy raz, pod wp³ywem takich przywi-
dzeñ, wa³êsa³em siê po zarastaj¹cych traw¹ œcie¿kach parku, zabieg³a mi niespodzianie drogê
siostra Zosia i zapyta³a:
- Dlaczego ty siê z nami nie bawisz? Zrobi³o mi siê gor¹co.
- Z kim?...
- A ze mn¹ i z Loni¹.
Pozostanie wieczn¹ zagadk¹, dlaczego w tej chwili imiê Loni pomiesza³o mi siê z widziad³em
Józia i dlaczegom siê zaczerwieni³ tak, ¿e mnie twarz piek³a i pot wyst¹pi³ na czo³o.
- Có¿ to?... nie chcesz siê z nami bawiæ? - pyta³a zdziwiona siostra. - Na Wielkanoc by³ tu je-
den uczeñ z trzeciej klasy i wcale siê tak nie pyszni³ jak ty. Po ca³ych dniach chodzi³ z nami.
I znowu bez powodu uczu³em nienawiœæ do owego trzecioklasisty, któregom nigdy nie wi-
dzia³. Wreszcie odpowiedzia³em Zosi tonem opryskliwym, choæ w sercu nie mia³em do niej
urazy:
- Ja nie znam tej Loni.
- Jak¿e nie znasz? Czy nie pamiêtasz, jak za ni¹ wybi³a ciê tamta guwernantka? A czyœ zapo-
mnia³, jak Lonia p³aka³a za tob¹ i prosi³a, ¿eby ci nic z³ego nie robili, kiedy spali³a siê ta...
obórka?...
32
Naturalnie, ¿em wszystko pamiêta³, a najlepiej sam¹ Loniê; muszê jednak wyznaæ, ¿e mne-
moniczne zdolnoœci siostry rozgniewa³y mnie. Wyda³o mi siê rzecz¹ nieodpowiedni¹ godno-
œci mego munduru, ¿e ludzie na wsi, a osobliwie podrastaj¹ce dziewczynki, maj¹ tak dobr¹
pamiêæ.
Pod wp³ywem tych uczuæ odpar³em jak brutal:
- Eh, daj mi spokój... i z sob¹, i z twoj¹ Loni¹... I poszed³em w g³¹b parku, zarówno niekon-
tent z niewczesnych wspomnieñ siostry, jak i z tego, ¿e nie bawiê siê z dziewczynkami. Sam
zreszt¹ nie wiem, czegom chcia³, ale by³em taki z³y, ¿e kiedyœmy siê zeszli z Zosi¹ w domu,
nie chcia³em z ni¹ rozmawiaæ.
Zasmucona siostra stara³a siê schodziæ mi z oczu, ale wtedy ja jej szuka³em czuj¹c, ¿e mi
czegoœ brak, ¿e kwesti¹ wspólnej zabawy postawi³em zupe³nie fa³szywie. Wiêc dla popra-
wienia sytuacji, gdy strapiona Zosia wziê³a siê do cerowania, ja schwyci³em pierwsz¹ z brze-
gu ksi¹¿kê i po kilkuminutowym przewracaniu kartek rzuci³em j¹ na stó³ mówi¹c niby sam
do siebie:
- Wszystkie dziewczêta s¹ g³upie!...
Zdawa³o mi siê, ¿e aforyzm ten bêdzie bardzo m¹dry. Ledwiem go jednak skoñczy³, uczu-
³em, ¿e jest w nim coœ niesmacznego. Zrobi³o mi siê ¿al siostry, wstyd... Nie mówi¹c ju¿ nic,
poca³owa³em Zosiê w oba policzki i poszed³em do lasu.
Bo¿e! jakim by³ tego dnia nieszczêœliwy... By³ to przecie dopiero pocz¹tek moich cierpieñ.
Nie chcê nic ukrywaæ. Przez ca³¹ noc œni³a mi siê Lonia, i odt¹d zamiast biednego garbuska
jej cieñ widywa³em w przywidzeniach. Zdawa³o mi siê, ¿e ona jedna mog³aby byæ tym przy-
jacielem, którego mi od tak dawna potrzeba. W marzeniach przemawia³em do niej tak d³ugo
i tak piêknie, jak pisz¹ w romansach, a by³em taki grzeczny jak pewien margrabia. W rzeczy-
wistoœci zaœ nie umia³em zdobyæ siê nawet na to, a¿eby pójœæ do parku, gdy w nim bawi³y siê
dziewczynki, których weso³ym œmiechom przeplatanym upomnieniami guwernantki przys³u-
chiwa³em siê zza parkanu.
Dobrze pamiêtam to miejsce, gdzie wyrzucano œmiecie z pa³acu, a ros³y wysokie pokrzywy
i ³opian. Wystawa³em tam ca³e kwadranse po to, ¿eby uchwyciæ kilka niewyraŸnych fraze-
sów, ³oskot bucików na œcie¿ce i zobaczyæ migaj¹c¹ sukienkê Loni, gdy skaka³a przez sznur.
Za chwilê wszystko milk³o w parku i wtedym czu³ piek¹cy ¿ar s³oñca, i s³ysza³em nieskoñ-
czony brzêk much unosz¹cych siê nad œmietniskiem. Potem znowu dolatywa³y mnie odg³osy
œmiechów i gonitwy, przed szczelin¹ w parkanie miga³y sukienki, a potem znowu górowa³
szmer drzew, œwiergot ptaków, gor¹co, i natrêtne muchy w³azi³y mi prawie w usta.
Nagle rozleg³ siê g³os od pa³acu:
- Lonia!... Zosia!... proszê do pokoju...
To guwernantka. Znienawidzi³bym j¹, gdyby mi nie by³o wiadomo, ¿e jej tak¿e smutno.
Podczas jednej z wycieczek pod parkan przekona³em siê, ¿e nie jestem sam. Z pagórka zoba-
czy³em miêdzy zielonym g¹szczem ³opianu szary ze staroœci kapelusz s³omiany, przez
wierzch którego widaæ by³o jasnop³ow¹ czuprynê, bo kapelusz nie mia³ dna.
Gdym post¹pi³ kilka kroków w tamt¹ stronê, czupryna i kapelusz podnios³y siê nad ³opian
i ukaza³ siê siedmio- a mo¿e oœmioletni ch³opiec w d³ugiej, ale brudnej koszuli, zaœciêgniêtej
pod szyjê na sznurek. Przemówi³em do niego, ale ch³opiec zerwa³ siê i uciek³, szybko jak
zaj¹c, w stronê pola. Czerwony ko³nierz mego munduru i posrebrzane guziki robi³y w ogóle
silne wra¿enie na wiejskich dzieciach.
33
Z wolna odszed³em w stronê folwarku, a w miarê tego ch³opiec zbli¿a³ siê do parkanu. Gdym
siê ukry³ za budynkiem, on wlaz³ na œmietnik i przy³o¿y³ oko do tej samej szczeliny, przez
któr¹ ja zagl¹da³em w ogród. W¹tpiê bardzo, a¿eby co widzia³, ale wci¹¿ patrzy³.
Gdy na drugi dzieñ przyszed³em na stanowisko, a¿eby œledziæ zabawê panienek, znowum
spostrzeg³ miêdzy ³opianem szary kapelusz, nad nim jasnop³ow¹ czuprynê, a pod oberwanym
skrzyd³em parê wlepionych we mnie oczu. S³oñce bardzo piek³o, wiêc ch³opak po cichu urwa³
du¿y liœæ i zas³oni³ siê nim jak parasolk¹. Wtedym ju¿ nie widzia³ ani jego kapelusza, ani
czupryny, tylko szar¹ koszulê nieco rozchylon¹ na piersiach.
Gdym odszed³, ch³opiec znowu wbieg³ na œmietnik i znowu, jak wczoraj, przy³o¿y³ oko do
szczeliny myœl¹c zapewne, ¿e choæ tym razem nie wypatrzy³em z parku wszystkich ciekawo-
œci, jakie tam by³y.
W tej chwili zrozumia³em œmiesznoœæ swoich postêpków. Dopiero¿ bym mia³, gdyby tak oj-
ciec albo pan gorzelany, albo nawet - sama Lonia zobaczy³a, ¿e ja, uczeñ drugiej klasy,
w mundurze, wystajê pod parkanem na œmieciach luzuj¹c siê z jakimœ kandydatem na pastu-
cha, który nie wiem, czy nosi³ kiedy wypran¹ koszulê.
Wstyd mnie ogarn¹³. Albo¿ ja nie mam prawa wchodziæ jawnie do ogrodu, nie fryj¹c siê po
k¹tach jak ten w oberwanym kapeluszu?...
Œmietnik i szczelina w parkanie obmierz³y mi, ale zarazem obudzi³a siê ciekawoœæ: co za je-
den jest ten ch³opiec? Dzieci w jego wieku ju¿ pas¹ gêsi, a on najpiêkniejsz¹ m³odoœæ mar-
nuje wa³êsaj¹c siê za folwarkiem, podgl¹da cudze interesa, a spytany, zamiast przyzwoicie
odpowiadaæ, ucieka jak królik przed obcym.
„Czekaj - pomyœla³em - ju¿ mnie tu nie zobaczysz, ale za to ja wyœledzê, coœ ty za jeden!”
Pamiêta³em, ¿e w romansach, obok bohaterów i bohaterek, bywaj¹ tacy zagadkowi nieznajo-
mi, przed którymi trzeba siê mieæ na bacznoœci i w porê ubezw³adniaæ ich intrygi.
W parê dni, nie zapytuj¹c nikogo, dowiedzia³em siê wszystkiego o tajemniczym nieznajo-
mym. To nie by³ intrygant. To by³ Walek, syn dworskiej pomywaczki, którego wszyscy znali,
lecz nikt siê nim nie zajmowa³. Dlatego ch³opiec mia³ du¿o swobodnego czasu i jakem sam
doœwiadczy³, u¿ywa³ go w sposób niekoniecznie przyjemny dla innych.
Walek nigdy nie mia³ ojca, za co wszyscy dokuczali jego matce, kobiecie nieco popêdliwej.
Na przycinki s³u¿by pomywaczka odpowiada³a krzykiem i wymys³ami, a ¿e jej to widaæ nie
wystarcza³o, wiêc resztê - odbija³a na Walku.
Jeszcze ch³opiec pe³za³ na czworakach i mia³ koszulê zebran¹ w wêze³ na karku (co robi³o
taki efekt, jakby jej wcale nie posiada³³, a jaz nazywano go znajd¹.
- Tyœ go znalaz³?... - zapytywa³a wtedy matka i krzycza³a dalej:
- A¿eby was Bóg skaral za moj¹ krzywdê!... A¿eby wam rêce i nogi!... A¿ebyœ ty sczez³,
psiawiaro!...
Ostatnie ¿yczenie odnosi³o siê do Walka, który bezpoœrednio potem otrzymywa³ kopniêcie
nog¹ poni¿ej owego wêz³a z koszuli. Dzieciak, dopóki by³ g³upi, odpowiada³ na taki poczê-
stunek rzewnym p³aczem. Ale gdy nabra³ rozumu, co nast¹pi³o doœæ prêdko, wówczas mil-
cza³ jak trusia i w³azi³ pod tapczan, za wielki szaflik, w którym œwiniom jeœæ dawano. Wi-
docznie nie chcia³ byæ oblany ukropem, jak mu siê to raz zdarzy³o.
Bywa³o i tak, ¿e Walek przesiadywa³ pod tapczanem ca³e godziny, dopóki nie zeszli siê ludzie
na obiad albo na wieczerzê. Czasem, widz¹c g³owê dziecka wytkniêt¹ spod tapczanu i jego oczy,
w których b³yszcza³y ³zy niedawnego bólu i - ciekawoœæ do klusków, pytali parobcy matki:
34
- A temu nie dacie, coœcie go zdybati w kartoflach?
- Bodaj on z tob¹ gryz³ ziemiê - odpowiada³a rozdra¿niona kobieta i choæ poprzednio mia³a
zamiar nakarmiæ Walka, teraz nie da³a mu jeœæ.
- Przecie¿ tak nie mo¿na, ¿eby ch³opak, choæ znajda, zdycha³ z g³odu - reflektowa³y j¹ inne
baby.
- W³aœnie, ¿e zdechnie na przekór wam, kiedy tak wydziwiacie!...
A poniewa¿ siedzia³a trochê ty³em do tapczanu, na konewce, wiêc Walek dosta³ piêt¹ w zêby.
Wtedy parobcy na z³oœæ matce wydobywali go z ukrycia i karmili.
- No, Walek - mówi³ jeden - poca³uj Burka w ogon, to dostaniesz klusków.
Ch³opiec punktualnie spe³nia³ rozkaz, a za to ³yka³ wielkie kluski nawet ich nie gryz¹c.
- No, a teraz daj matce w ³eb, to dostaniesz mleka...
- O, bodaj¿e wam rêce pokrzywi³o! - wo³a³a pomywaczka, a ch³opiec - umyka³ za swój
szaflik.
Czasem zziajany, strwo¿ony, bieg³ pêdem na dziedziniec i kry³ siê w gêstych krzakach naprze-
ciw pa³acu. A gdy mu ³zy obesch³y, widzia³ na ganku piêkny stoliczek, przy nim dwa krzese³-
ka, a na nich Loniê i moj¹ siostrê, którym pokojówka wi¹za³a serwetki pod brod¹, Salusia
nalewa³a zupê, a pani hrabina mówi³a:
- Dmuchajcie, dzieci, nie poparzcie siê, nie powalaj¹c... A mo¿e nies³odkie?...
Skoro parobcy odeszli do roboty i w kuchni nie by³o nikogo, pomywaczka wychodzi³a na
podwórze i wo³a³a:
- Walek!... Walek... ChodŸ ino tu...
Ze sposobu wo³ania ch³opiec poznawa³, ¿e mo¿e wyjœæ, i bieg³ w stronê kuchni. Tam dosta-
wa³ od matki kawa³ chleba, drewnian¹ ³y¿kê i trochê barszczu w ogromnej donicy, z której
jad³o szeœæ osób. Siada³ na ziemi, matka stawia³a mu donicê miêdzy nogi i poprawiwszy ko-
szulê na plecach, rzek³a:
- A jak kiedy poca³ujesz psa w ogon, to ci wszystkie gnaty porachujê. Pamiêtaj se!
Potem odchodzi³a zmywaæ statki.
Wnet jak spod ziemi wy³azi³ sk¹dsiœ pies podwórzowy i siada³ naprzeciw ch³opca. Z pocz¹t-
ku k³apa³ zêbami na muchy, ziewa³, oblizywa³ siê. Potem pow¹cha³ barszczu raz i drugi i -
ostro¿nie zanurzy³ w nim jêzyk. Walek go pêc! ³y¿ka w ³eb. Pies cofn¹³ siê, znowu ziewn¹³
i - znowu chlapn¹³ parê ³yków trochê œmielej. Potem ju¿ móg³ go ch³opiec opukiwaæ po ³bie
³y¿k¹, jak chcia³, bo pies nabrawszy apetytu za ¿adne skarby nie wyj¹³by pyska z donicy. Lecz
i Walek zmiarkowa³, ¿e ten bêdzie lepszy, kto pierwej zje, i jad³, a¿ siê zadysza³, z jednego
brzegu, a pies chlapa³ sobie z drugiego.
Je¿eli matka mia³a dobry humor, a Walek by³ pod rêk¹, wówczas dostawa³y mu siê przysma-
ki z dworskiego sto³u.
- Naœci, pobaw siê - mówi³a pomywaczka daj¹c mu okruchy ciastek, talerz powalany sosem,
rybi ³eb, nie ogryzione skrzyde³ko albo szklankê, na dnie której znajdowa³a siê odrobina kawy
i reszta nie rozpuszczonego cukru. Gdy wszystko wyssa³ ze szklanki albo do czysta wyliza³
talerz, zapytywa³a go matka:
- A co - dobre?...
Walek bra³ siê pod boki, jak to robili parobcy po obiedzie, g³êboko oddycha³ i przesun¹wszy
na bakier swój stary kapelusz odpowiada³:
- Podjad³ se cz³owiek. Bogu dziêkowaæ!... Trza iœæ do roboty...
35
Opuszcza³ kuchni¹ i szed³ gdzieœ na ca³e pó³ dnia. Swoje zabawy stosowa³ do tego, co robili
starsi. W czasie orki wydobywa³ zza koryta bato¿ek, ujmowa³ w rêkê pierwszy lepszy kolek
w p³ocie albo korzeñ wywróconego drzewa i - ora³ ca³ymi godzinami, naturalnie kiwaj¹c siê
w miejscu i wo³aj¹c:
- Byœ,ksy!ksy!...
Jeœli ³apano ryby, wyszukiwa³ miêdzy œmieciami dziurawego sitka i z niezmordowan¹ cierpliwoœci¹
zanurza³ je w wodê. To znów siada³ na kiju i jecha³ poiæ konie do studni. Raz znalaz³szy ko³o owczar-
ni stare ³apcie z lipowego ³yka, rzuca³ je na, wodê i niby to p³ywa³ czó³nem - naturalnie w myœli.
S³owem - bawi³ siê doskonale, tylko nigdy siê nie œmia³. Do jego dziecinnej twarzy przypi³
siê wyraz niewzruszonej powagi, któr¹ czasami tylko strach luzowa³. W du¿ych oczach sie-
dzia³o wieczne zdumienie jak u ludzi, którzy przez d³ugie lata patrzyli na nies³ychane rzeczy.
Walek umia³ zrêcznie wymykaæ siê z domu na ca³e dnie. I nie dziwi³o to parobków, je¿eli
jakiego ranka znajdowali go w stogu albo w lesie pod drzewem. Umia³ te¿ na œrodku pola
wystawaæ d³ugie chwile bez ruchu jak szary s³upek i z otwartymi ustami patrzeæ nie wiado-
mo na co. Wyœledzi³em go raz w takiej pozycji, a bêd¹c doœæ blisko s³ysza³em, jak westchn¹³.
Nie wiem dlaczego, westchnienie tak ma³ej figurki przerazi³o mnie. Uczu³em jakiœ ¿al, nie
wiadomo do kogo, i w tej chwili polubi³em Walka. Ale gdym post¹pi³ ku niemu parê kroków
nieco œmielej, ch³opiec ockn¹³ siê i uciek³ w krzaki z niepojêt¹ zwinnoœci¹.
Wtedy zrodzi³a mi siê w g³owie myœl szczególna, ¿e Bóg, który wci¹¿ patrzy na takie dziec-
ko, musi mieæ duszê smutn¹. Zrozumia³em te¿, dlaczego na œwiêtych obrazach jest zawsze
powa¿ny i dlaczego w koœciele trzeba cicho rozmawiaæ i chodziæ na palcach.
Taki to niepozorny cz³owieczek sprawi³, ¿e zamiast kryæ siê za parkanami postanowi³em
wybraæ siê do parku oœwiadczywszy pierwej Zosi, ¿e odt¹d bêdê siê bawi³ - z ni¹ i z Loni¹.
Naturalnie siostrê zachwyci³ ten projekt.
- B¹dŸ¿e w parku wtedy - mówi³a - kiedy obie wyjdziemy na spacer. Przywitaj siê tak¿e z gu-
wernantk¹, która zawsze czyta ksi¹¿ki w altanie; ale nie rozmawiaj z ni¹ d³ugo, bo ona nie
lubi, a¿eby jej przeszkadzaæ. A potem zobaczysz, jak nam bêdzie weso³o!
Tego samego dnia, przy obiedzie, rzek³a do mnie z mm¹ tajemnicz¹:
- PrzyjdŸ o trzeciej; powiedzia³am ju¿ Loni, ¿e bêdziesz. Jak wyjdziemy z pa³acu, zakaszlê...
Siostra wziê³a siê do jakiejœ roboty, a ja, naturalnie, wyszed³em, bo co prawda, nigdym nie
lubi³ zabieraæ miejsca w pokoju. Ju¿ by³em na dziedziñcu, kiedy wybieg³a za mn¹ Zosia.
- Kaziu! Kaziu!...
- Có¿ tam?...
- Kiedy zakaszlê, bêdziesz wiedzia³, co to znaczy?... - rzek³a uroczyœcie.
- Rozumie siê.
Wróci³a do pokoju, lecz jeszcze zawo³a³a do mnie przez okno:
- Ja zakaszlê... Pamiêtaj!
I gdzie¿em mia³ pójœæ, je¿eli nie do parku, choæ do umówionej chwili brakowa³o têgie pó³to-
rej godziny? By³em tak zamyœlony, ¿e nie wiem, czy tego dnia œpiewa³ jaki ptak w ogrodzie,
zazwyczaj bardzo o¿ywionym. Obieg³em go parê razy wko³o, a nastêpnie siad³em w czó³no,
przywi¹zane do brzegu, i nie mog¹c p³ywaæ, przynajmniej ko³ysa³em siê w nim z nudów.
Uk³ada³em sobie plan odœwie¿enia znajomoœci z Loni¹. Mia³o siê to odbyæ w nastêpuj¹cy
sposób. Gdy Zosia zakaszle, ja z bocznej œcie¿ki wyjdê ze spuszczon¹ g³ow¹ w g³ówn¹ alej¹.
Wtedy Zosia powie:
36
„Patrz, Loniu, to mój brat, pan Kazimierz Leœniewski, uczeñ klasy drugiej, przyjaciel tego
nieszczêœliwego Józia, o którym ci tyle mówi³am.”
Lonia wtedy zrobi dyg, a ja, zdj¹wszy czapkê, powiem:
,,Dawno ju¿ mia³em zamiar...” Nie, tak Ÿle!... „Dawno ju¿ pragn¹³em odnowiæ z pani¹...” O,
nie!... Lepiej bêdzie tak:
„Dawno ju¿ pragn¹³em z³o¿yæ pani moje uszanowanie.”
Wtedy Lonia spyta siê:
„Pan dawno bawi w naszych stronach?...” Nie, ona nie powie tak, ale tak: „Przyjemnie mi
poznaæ pana, o którym tyle s³ysza³am od Zosi.” A potem co?... Potem - to: „Czy nie przykrzy
siê panu w naszej okolicy?... pan przywyk³ do wielkiego miasta.” A ja odpowiem: „Przykrzy-
lo mi siê, dopókim nie mia³ towarzystwa pani...”
W tej chwili pod powierzchni¹ wody mign¹³ szczupak maj¹cy z pó³ ³okcia... Wobec po-
dobnej rzeczywistoœci pierzchnê³y marzenia. Tu, w sadzawce, s¹ takie ryby, a ja - nie
mam wêdki!...
Zerwa³em siê z czó³na chc¹c zobaczyæ, czy w domu s¹ haczyki, i - o ma³y w³os - nie potr¹ci-
³em Loni, która w³aœnie zabiera³a siê do skakania przez czerwony sznurek.
Ryby, haczyki, plan zawarcia uroczystej znajomoœci - wszystko od razu pomiesza³o mi siê
w g³owie. Oto - szczupak!... Nawet zapomnia³em uk³oniæ siê Loni, gorzej jeszcze - bom za-
pomnia³ mówiæ. Ale co za szczupak!...
Lonia, œliczna szatyneczka, z wyraŸnie zarysowanymi ustami, które co chwilê uk³ada³y siê
w inny sposób, spojrza³a na mnie z góry i odrzuciwszy w ty³ bujne loki zapyta³a bez wstêpu:
- Czy to prawda, ¿e kawaler przedziurawi³ nam czó³no?
- Ja?...
- Tak mi powiedzia³ ogrodnik, a teraz mama nie pozwala nam p³ywaæ i kaza³a czó³no przy-
wi¹zaæ do brzegu, a wios³a pochowaæ.
- Ale¿ jak ojca kocham, tak nie przedziurawi³em czó³na! -domaczy³em siê jak przed inspek-
torem.
- Czy tylko z pewnoœci¹? - pyta³a Lonia, bystro patrz¹c mi. w oczy. - Bo to do kawalera bar-
dzo podobne...
Ton panienki nie podoba³ mi siê. Do licha! najmocniejszy kolega nie przemówi³by do mnie
w taki sposób.
- Kiedy ja mówiê, ¿e nie, to ju¿ jest z pewnoœci¹!... - odpowiedzia³em, silnie akcentuj¹c od-
powiednie wyrazy.
- W takim razie ogrodnik powiedzia³ nieprawdê - rzek³a Lonia marszcz¹c brwi.
- Dobrze zrobi³ - odpar³em - bo m³ode panny flie umiej¹ p³ywaæ czó³nem.
- A kawaler umie p³ywaæ?
- Ja umiem i czó³nem, i rêkami, a tak¿e na wznak i stoj¹cy.
- A kawaler bêdzie nas wozi³?
- Je¿eli mama pani pozwoli, to bêdê.
- Wiêc niech kawaler zobaczy, czy czó³no nie jest dziurawe.
- Nie jest.
- A sk¹d¿e siê tam wziê³a woda?
- Z deszczu.
- Z deszczu?
37
Rozmowa urwa³a siê. Ty³em jednak zyska³, ¿em œmia³o patrzy³ na £onie, a ona, o ile dziœ mi
siê ta rzecz przedstawia, nic sobie ze mnie nie robi³a. Owszem, nie ruszaj¹c siê z miejsca,
zaczê³a podskakiwaæ przez sznur, w odstêpach rozmawiaj¹c ze mn¹.
- Dlaczego kawaler nie bawi³ siê z nami?
- Bom by³ zajêty.
- Có¿ kawaler robi?
- Uczê siê.
- Przecie¿ na wakacjach nikt siê nie uczy.
- W naszej klasie trzeba siê uczyæ nawet przez wakacje. Lonia przeskoczy³a sznur dwa razy
i rzek³a:
- Adaœ jest w czwartej klasie, a jednak przez œwiêta nie uczy³ siê. Ach, prawda!... kawaler nie
zna Adasia.
- Któ¿ to pani powiedzia³, ¿e nie znam? - zapyta³em z dum¹.
- Bo kawaler by³ w pierwszej klasie, a on w trzeciej... Znowu dwa skoki przez sznur... My-
œla³em, ¿e mi siê stanie coœ dziwnego.
- Ze mn¹ wdawa³a siê nawet czwarta klasa - odpar³em podra¿niony.
- Wszystko jedno, bo Adaœ chodzi do szkó³ w Warszawie, a kawaler... Gdzie to kawaler cho-
dzi do szkó³?... Gdzie?...
- W Siedlcach - ledwiem odrzek³ zd³awionym g³osem.
- A ja pojadê tak¿e do Warszawy - objaœni³a Lonia i doda³a:
- Mo¿e kawaler powie Zosi, ¿e ju¿ tu jestem...
I nie czekaj¹c na moj¹ zgodê lub odmowê, pobieg³a ku altance wci¹¿ skacz¹c.
By³em odurzony; nie mog³o mi siê w g³owie pomieœciæ, jak mnie ta dziewczyna traktuje.
„A dajcie mi spokój z wasz¹ zabaw¹ - pomyœla³em naprawdê rozgniewany. - Lonia to nie-
grzeczna, niedelikatna, to - smarkacz!...”
Powy¿sze jednak uwagi nie przeszkodzi³y mi spe³niæ natychmiast jej rozkazu. Poszed³em do
domu bardzo prêdko, mo¿e nawet za prêdko, zapewne skutkiem wewnêtrznego wzburzenia.
Zosia bra³a ju¿ parasolkê, aby iœæ do ogrodu.
- No, wiesz - rzek³em rzucaj¹c czapkê w k¹t - pozna³em siê z Lonia.
- I có¿?... - spyta³a siostra ciekawie.
- Nic... tak sobie!... - odpar³em nie patrz¹c jej w oczy.
- Prawda, jaka ona dobra, jaka ³adna?. -.
- Ach, nic mnie to nie obchodzi. W³aœnie prosi ciê, ¿ebyœ tam przysz³a.
- A ty nie pójdziesz?
- Nie.
- Dlaczego? - spyta³a Zosia zagl¹daj¹c mi w oczy.
- Daj¿e mi spokój!... - odburkn¹³em. - Nie pójdê, bo mi siê nie podoba...
Musia³o byæ coœ bardzo stanowczego w moim g³osie, skoro siostra, ju¿ nie zadaj¹c mi dal-
szych pytañ, wysz³a. Widz¹c, ¿e prawie biegnie, zawo³a³em j¹ przez okno:
- Zosiu, tylko proszê ciê, nic tam nie mów... Powiedz, ¿em... ¿e trochê boli mnie g³owa.
- No, no, nie bój siê. Ja ci nie zaszkodzê.
- Pamiêtaj, Zosiu, je¿eli mnie choæ trochê kochasz. Naturalnie, ¿eœmy siê bardzo serdecznie
uca³owali. Trudno dziœ odgrzebaæ w pamiêci uczucia, jakie mnie szarpa³y po odejœciu Zosi.
Jak ta Lonia œmia³a rozmawiaæ ze mn¹ w podobny sposób?... Wprawdzie nauczyciele,
38
a szczególniej inspektor, traktowali mnie doœæ familiarnie, no - ale to starzy ludzie. Lecz miê-
dzy kolegami w pierwszej (obecnie ju¿ w drugiej klasie) cieszy³em siê powa¿aniem. A tu na
wsi - proszê pos³uchaæ, jak rozmawia³ ze mn¹ ojciec, jak mi siê k³aniali parobcy, ile razy
mówi³ pisarz: „Panie Kazimierzu, mo¿e pozwoli pan do mnie na fajeczkê?” Ja mu na to:
„Dziêkujê panu, nie chcê siê przyzwyczajaæ.” A on: „Jaki pan szczêœliwy, ¿e pan ma tak¹ moc
nad sob¹... Pan nie da³by siê i guwernantce...”
Odpowiednio do postêpowania starszych, ja tak¿e by³em powa¿ny. Przecie sam ksi¹dz pro-
boszcz mówi³ do ojca: „Patrzaj, moœci dobrodzieju, panie Leœniewski, co to szko³a robi
z ch³opaka. Ten Kazio rok temu by³ wisus i pêdziwiatr, a dziœ, moœci dobrodzieju, to statysta,
to Metternich...”
Tak mnie s¹dzili ludzie... I trzeba wypadku, ¿eby jakaœ koza, która ani jednej klasy nie wi-
dzia³a, a¿eby ona œmia³a mi powiedzieæ, ¿e - „to do kawalera bardzo podobne!...” Kawaler?...
co mi za doros³a panna! Ze zna jakiegoœ Adasia, to ju¿ zadziera g³owê. Có¿ ten Adaœ? Skoñ-
czy³ trzeci¹ klasê, a ja idê do drugiej. Wielka ró¿nica! Jak bêdzie osio³, to go dogoniê, a na-
wet przegoniê. Jeszcze, w dodatku do wszystkiego, ka¿e mi iœæ po Zosiê, jakbym ja by³ jej
lokajczukiem. Zobaczymy, czy ciê drugi raz us³ucham!... S³owo dajê, ¿e je¿eli kiedy odezwie
siê z czymœ podobnym, to po prostu - w³o¿ê rêce w kieszenie i odpowiem:
„Tylko proszê sobie tak nie pozwalaæ!” A nawet lepiej: „Moja Loniu, widzê, ¿e nie nauczy³aœ
siê grzecznoœci...” Albo nawet tak: „Moja Loniu, je¿eli chcesz, a¿ebym siê z tob¹ wdawa³...”
Czu³em, ¿e mi nie przychodzi dobra odpowiedŸ, i to mnie coraz wiêcej dra¿ni³o. Musia³em
siê nawet zmieniæ na twarzy, bo nasza gospodyni, stara Wojciechowa, dwa razy wchodzi³a do
pokoju patrz¹c na mnie spod oka, a¿ nareszcie odezwa³a siê:
- O, dlaboga, a czego to Kazio taki markotny?... Czy co Kazio zwojowa³, czy mo¿e z panem co?...
- Nic mi nie jest.
- Ju¿ ja widzê, ¿e nie, nic przede mn¹ siê nie zatai. Jakeœ co zmalowa³, to od razu idŸ do ojca
i przyznaj siê.
- Ale nic nie zrobi³em. Trochem siê zmêczy³, i tyle.
- Jakeœ siê zmêczy³, to se odpocznij i podjedz. Zaraz dam ci chleba z miodem.
Wysz³a i za chwilê powróci³a z ogromnym kawa³em chleba, z którego miód a¿ kapa³.
- Ale ja nie bêdê jad³, dajcie mi spokój!...
- Co nie masz jeœæ? Bierz, ino prêdko, bo mi miód po palcach ucieka. Podjesz se, to siê zaraz
rozweselisz. Cz³owieka zawsze trapi, kiedy g³odny, ale jak se podje, zaraz mu siê w g³owie
przetrze... No, ino weŸ do garœci!
Musia³em wzi¹æ boj¹c siê, a¿eby mi nie okapa³a miodem w³osów albo munduru. Machinal-
nie zjad³em, i naprawdê zrobi³o mi siê trochê l¿ej w sercu. Pomyœla³em, ¿e jakoœ dam sobie
radê z Loni¹ i ¿e warto by tak¿e biednego Walka poczêstowaæ, bo on pewnie miód rzadko
jada³, a zreszt¹ - ju¿ go lubi³em.
Na moje ¿¹danie Wojciechowa, widz¹c tak b³ogi skutek lekarstwa, ukroi³a mi jeszcze wiêk-
szy kawa³ek chleba, nie ¿a³uj¹c miodu. Ostro¿nie zabra³em prowiant i wyszed³em szukaæ
ch³opca.
Znalaz³em go nie opodal od kuchni. Rozmawiali z nim œmiej¹c siê dwaj parobcy, którzy przy-
wieŸli drzewo z lasu.
- Jak ciê jeszcze raz matka zbije - mówi³ jeden - to zabierz siê i idŸ w œwiat. Co, pójdziesz?...
- Kiej nie wiem jak - odpar³ Walek.
39
- WeŸ buty na kij i aby za las. Tam œwiatu dosyæ.
- Kiej butów nie mam.
- To weŸ sam kij. Z kijem i bez butów zajdziesz... Zobaczywszy mnie ch³opiec uciek³ w stro-
nê ³opianu.
- Co wy mu tak mówicie? - zapyta³em parobków.
- Nic, kpinkujemy se z niego. Zwyczajnie jak z g³upiego. Czuj¹c, ¿e miód zaczyna mi walaæ
palce, nie wdawa³em siê z nimi w dalsz¹ rozmowê, lecz poszed³em za Wa³kiem. Sta³ miêdzy
zielskiem i patrzy³ na mnie.
- Walku! - zawo³a³em - masz tu chleb z miodem. Nie ruszy³ siê.
- No, chodŸ¿e... - i post¹pi³em parê kroków. Ch³opiec zacz¹³ uciekaæ.
- Och! jakiœ ty g³upi... No, masz chleb, k³adê ci go ot tu... Po³o¿y³em na kamieniu i odsze-
d³em. Ale dopiero gdym siê skry³ za wêg³em kuchni, ch³opiec zbli¿y³ siê do kamienia, pocz¹³
ostro¿nie chleb ogl¹daæ i nareszcie - zjad³ go, o ile mi siê zdaje, z apetytem. W godzinê póŸ-
niej id¹c w stronê lasu spostrzeg³em, ¿e ch³opiec drepcze za mn¹ w pewnej odleg³oœci. Za-
trzyma³em siê i on stan¹³. Gdym zawróci³ do domu, odskoczy³ na bok i skry³ siê w krzakach.
Ale po malej chwili znowu bieg³ za mn¹.
Tego dnia da³em mu drugi raz chleba. Wzi¹³ go z rêki, lecz jeszcze z obaw¹, i zaraz uciek³.
Wszelako od tej pory pocz¹³ chodziæ za mn¹, zawsze w pewnej odleg³oœci.
Od rana kr¹¿y³ pod naszymi oknami jak ptak, któremu przyjacielska rêka sypie ziarno. Wie-
czorem siada³ pod kuchni¹ i patrzy³ na nasz¹ oficynê. Dopiero gdy œwiat³o zgas³o, szed³ spaæ
na p³achtê za piec, gdzie mu œwierka³y nad g³ow¹ œwierszcze.
W kilka dni po pierwszym spotkaniu z Loni¹, ulegaj¹c namowom Zosi, poszed³em z ni¹ do
parku.
- Wiesz - zapewnia³a mnie siostra - ¿e Loni¹ bardzo tob¹ zajêta. Ci¹gle mówi o tobie, gniewa
siê, ¿eœ wtedy nie wróci³, i wypytuje, kiedy przyjdziesz.
Có¿ dziwnego, ¿em uleg³, tym bardziej ¿e mnie samego coœ ci¹gnê³o do Loni. Zdawa³o mi
siê, i¿ wtedy dopiero skoñcz¹ siê moje têsknoty wywo³ane œmierci¹ Józia, gdy zacznê cho-
dziæ z Loni¹ pod rêkê i prowadziæ z ni¹ powa¿ne rozmowy. O czym mianowicie? - nie wiem
do dziœ dnia. Czu³em tylko, ¿e chcê piêknie mówiæ, du¿o mówiæ i - mieæ jedynego s³uchacza
w Loni.
Na myœl o przechadzkach we dwoje coœ gra³o mi w piersiach jak arfy, migota³o jak s³oñce
w kroplach rosy. Ale rzeczywistoœæ nie zawsze odpowiada marzeniom. Tote¿ gdy prowadzo-
ny przez siostrê, spotka³em znowu £onie, odezwa³em siê do niej z zamiarem rozpoczêcia
owych idealnych rozmów:
- Czy pani lubi ³apaæ ryby?
W tej chwili dziewczêta wziê³y siê pod rêce, zaczê³y szeptaæ, biegaæ po alei i œmiaæ siê jak
szalone. Os³upia³em obracaj¹c w palcach wêdkê, dla zrobienia której malom nie dosta³ kopy-
tem od siwego konia za to, ¿em mu wyrywa³ z ogona w³osieñ.
Ju¿ zabiera³em siê do odejœcia obra¿ony, gdy wróci³y dziewczêta, a Zosia rzek³a:
- Lonia prosi ciê, ¿ebyœcie mówili sobie po imieniu. Uk³oni³em siê milcz¹c z zak³opotania,
a one znowu w œmiech i pobieg³y w stronê sadzawki.
- Wie kawaler... - zaczê³a Lonia, lecz wnet poprawi³a siê:
- Wiesz, Zosiu, ¿e mama stanowczo nie pozwala nam p³ywaæ czó³nem. Powiedzia³am, ¿e nas
bêdzie wozi³ twój brat, ale mama...
40
Wyszepta³a Zosi jakiœ d³ugi frazes do ucha; ja jednak od razu zgad³em, o co chodzi. Pewnie
mama boi siê, a¿ebym nie potopi³ dziewcz¹t, ja, taki p³ywak i uczeñ drugiej klasy!...
By³em zawstydzony. Spostrzeg³a to Lorda i nagle rzek³a:
- Niech kawaler... Znowu poprawi³a siê:
- Poproœ, Zosiu, brata, a¿eby nam urwa³ lilii wodnych. One takie ³adne, a ja ich nigdy nie
mia³am w rêku.
Duch we mnie wst¹pi³. Przynajmniej teraz poka¿ê, co umiem.
Du¿o lilii ros³o na sadzawce, ale nie przy brzegu, tylko trochê dalej. U³ama³em prêt i wsze-
d³em na huœtaj¹ce siê czó³no.
Lilie maj¹ jakby sprê¿yste ³odygi. Zaczepione prêtem zbli¿a³y siê, lecz wnet odp³ywa³y. U³a-
ma³em kij d³u¿szy, zakoñczony rodzajem haczyka. Tym razem uda³o mi siê lepiej. Mocno
pochwycona lilia przyp³ynê³a tu¿, tu¿... Wyci¹gam lew¹ rêkê, jeszcze za daleko. Klêkam na
dziobie ³ódki, wychylam siê i ju¿ mam zerwaæ kwiat, gdy nagle - padam na wodê jak d³ugi,
prêt wymyka mi siê z rêki, a lilia nowu odp³ywa.
Panny w krzyk... Ja wo³am: „To nic! to nic! tu p³ytko!...” Wylewam wodê z czapki, k³adê j¹
na g³owê i brodz¹c po pas w sadzawce, a po kolana w b³ocie, zrywam jedn¹ lili¹, drug¹, trze-
ci¹, czwart¹...
- Kaziu! na mi³oœæ bosk¹, wracaj!... - wo³a z p³aczem siostra.
- Dosyæ, ju¿ dosyæ!... - wtóruje jej Lonia.
Ja nie s³ucham. Rwê pi¹t¹, szóst¹ i dziesi¹t¹ lili¹, a potem liœcie.
Wyszed³em z sadzawki zmoczony od stóp do g³ów, zab³ocony powy¿ej kolan i na rêkawach.
Na brzegu Zosia p³acze, Lonia nie chce braæ kwiatów, a za nimi kryje siê ¿ó³ty ze strachu -
Walek...
Widzê, ¿e Lonia ma tak¿e ³zy w oczach, lecz nagle zaczyna siê œmiaæ:
- Patrz, Zosiu, jak on wygl¹da!...
- Bo¿e! co powie tatko?... - wo³a Zosia. - Mój Kaziu, umyj¿e sobie przynajmniej twarz, boœ
ca³y zamazany.
Machinalnie dotykam nosa zab³ocon¹ rêk¹. Lonia ze œmiechu a¿ siada na murawie. Zosia tak-
¿e œmieje siê ocieraj¹c oczy, a nawet Walek otwiera usta i wydaje g³os podobny do beczenia.
Teraz jego spostrzegaj¹ dziewczynki.
- Co to jest? - pyta Zosia - sk¹d on siê tu wzi¹³?
- On tu przyszed³ za twoim bratem - odpowiada Lonia. -Widzia³am go, jak siê skrada³ miê-
dzy krzakami.
- Bo¿e! jaki on ma kapelusz!... Czego on chce od ciebie, Kaziu?... - mówi siostra.
- Chodzi za mn¹ od kilku dni.
- Aha! to pewnie Kazio z nim siê bawi³, kiedy od nas ucieka³... - odzywa siê ironicznie Lo-
nia. - Patrz, Zosiu, jak oni obaj wygl¹daj¹ - jeden zalany wod¹, a drugi nie umyty...Oj, za-
œmiejê siê!...
To zestawienie z Wa³kiem wcale mi siê nie podoba³o.
- No, mój Kaziu, umyj¿e siê i idŸ do domu przebraæ siê, a my pójdziemy tymczasem do al-
tanki - rzek³a Zosia podnosz¹c £onie, która z nadmiaru uciechy by³a blisk¹ spazmów.
Odesz³y. Zosta³em ja, Walek i - pêk lilii na trawie, których nikt nie podniós³.
„Taka¿ to nagroda za moje poœwiêcenie?” - pomyœla³em z gorycz¹, czuj¹c b³oto w ustach.
Zdj¹³em czapkê. Strach, co siê z niej zrobi³o!... Podobna do œcierki, a daszek w jednym miej-
41
scu od³azi. Z munduru, z kamizelki, z koszuli strugami p³ynie woda. Pe³no jej w butach, a¿
skwierczy, gdy siê ruszê. Czujê, ¿e z p³ótna robi siê na mnie sukno, z sukna skóra, a ze skóry
drewno. A tam, w stronie altanki, s³yszê leszcze œmiech Loni, która moj¹ przygodê opowiada
guwernantce.
Za chwilê przyjd¹ tu. Chcê siê umyæ, lecz, nie dokoñczywszy, uciekam, bo ju¿ id¹!... Ju¿
w alei widzê ich suknie, s³yszê wydziwiania guwernantki. Przeciê³y mi drogê do domu, za-
wracam w inn¹ stronê ku p³otowi.
- Gdzie¿ on jest? - zapytuje krzykliwie guwernantka.
- O tam, tam!... uciekaj¹ obaj - odpowiada Lonia. Teraz widzê, ¿e Walek krok w krok biegnie za
mn¹. Dopadam p³otu, on za mn¹. W³a¿ê na ¿erdzie, on tak¿e. I kiedy obaj, zwróceni twarzami do
siebie, siedzimy na p³ocie jak na koniu, w krzakach ukazuje siê Lonia, Zosia i guwernantka.
- Ach! i ten przyjaciel!... - krzyczy Lonia ze œmiechem. Zeskoczy³em z p³otu i pêdzê przez
pole w stronê naszej oficyny, a Walek wci¹¿ dotrzymuje mi towarzystwa. Widocznie bawi go
ta ob³awa, bo otwiera usta i wydaje g³os becz¹cy, który ma oznaczaæ zadowolenie.
Stan¹³em - wœciek³y z gniewu.
- Mój kochany, czego ty chcesz ode mnie?... Czego siê za mn¹ w³óczysz?... - rzek³em do
ch³opca. Walek zdumia³ siê.
- IdŸ sobie ode mnie, idŸ sobie precz!... - mówi³em zaciskaj¹c piêœci. - Narobi³eœ mi wstydu,
wszyscy œmiej¹ siê ze mnie... Je¿eli mi jeszcze kiedy wleziesz w drogê, zbijê ciê...
Powiedziawszy to odszed³em, a ch³opiec zosta³. Gdym oddali³ siê o kilkanaœcie kroków i od-
wróci³em g³owê, zobaczy³em go w tym samym miejscu. Patrzy³ na mnie i g³oœno p³aka³.
Wpad³em do naszej kuchni jak upiór, a gdziekolwiek st¹pi³em, zostawa³a struga wody. Na
mój widok sp³oszone kury z gdakaniem i rozpuszczonymi skrzyd³ami rzuci³y siê do okien,
dziewuchy zaczê³y siê œmiaæ, a Wojciechowa uderzy³a w rêce.
- S³owo sta³o siê cia³em!... A tobie co?... - krzyknê³a babina.
- Nie widzicie?... Wpad³em w sadzawkê, i basta!... Niech mi Wojciechowa da p³ócienne ubra-
nie, buty, koszulê... Tylko prêdzej.
- Zgryzota moja z tym Kaziem! - odpowiedzia³a Wejciecho-wa. - Do kitla pewno guziki nie
przyszyte... Kaœka, rusz ino siê, poszukaj butów!
Zaczê³a mi rozpinaæ i zdejmowaæ mundur przy pomocy drugiej dziewuchy. Posz³o jako tako,
ale z butami by³ ambaras. Ani w prawo, ani w lewo. Wreszcie zawo³a³y do pomocy fornala.
Musia³em po³o¿yæ siê na tapczanie, Wojciechowa z dziewuchami trzyma³y mnie pod ramio-
na, a fornal œci¹ga³ buty. Myœla³em, ¿e mi nogi powykrêca. Za to w pó³ godziny by³em ju¿
jak lalka -wytarty, przebrany i uczesany. Nadbieg³a Zosia i przyszy³a mi guziki do p³ócienne-
go uniformu. Wojciechowa zmoczon¹ odzie¿ wykrêci³a, wynios³a na strych, i - cicho.
Ojciec jednak, wróciwszy do domu, wiedzia³ ju¿ o wszystkim. Popatrzy³ na mnie drwi¹co,
pokiwa³ g³ow¹ i rzek³:
- Oj, ty oœle, oœle!... PójdŸ teraz do Loni, ¿eby ci sprawi³a nowe majtki.
Wnet ukaza³ siê pan gorzelany. I ten mnie obejrza³, naœmia³ siê, ale pods³ucha³em, jak mówi³
do ojca w kancelarii:
- ¯wawy ch³opak! za dziewuchami wlezie w ogieñ... Tak jak my za m³odych lat, panie Le-
œniewski.
Domyœla³em siê, ¿e ca³y folwark wiedzia³ o mojej uprzejmoœci dla Loni, i by³em bardzo za-
wstydzony.
42
Nad wieczorem przysz³a dziedziczka, Lonia i guwernantka, a ka¿da z nich, o dziwo! mia³a
przy sukni - lili¹ wodn¹... Chcia³em schowaæ siê pod ziemiê, uciec, ale - zawo³ano mnie i sta-
n¹³em przed obliczem pañ.
Uwa¿a³em, ¿e guwernantka przypatruje mi siê bardzo ¿yczliwie. Zaœ pani hrabina pog³aska³a
mnie po czerwonej twarzy i da³a mi kilka cukierków.
- Mój ch³opczyku - rzek³a - bardzo piêknie, ¿eœ taki grzeczny, ale proszê ciê - nie woŸ nigdy
panienek czó³nem. Dobrze?... Poca³owa³em j¹ w rêkê i coœ mrukn¹³em.
- Ale i sam tak¿e nie p³ywaj. Przyrzekasz-mi?
- Nie bêdê p³ywa³.
Potem zwróci³a siê do guwernantki i coœ pogada³a po francusku. Us³ysza³em kilka razy po-
wtórzony wyraz: hero. Na nieszczêœcie, us³ysza³ go i ojciec i odezwa³ siê:
- Oj, ma pani hrabina racj¹. Herod, prawdziwy Herod!... Panie uœmiechnê³y siê, a po ich odej-
œciu Zosia usi³owa³a wyt³omaczyæ ojcu, ¿e hero pisze siê héros, a po francusku nie znaczy
Heroda, tylko bohatera.
- Bohater? - powtórzy³ ojciec. - On taki bohater, ¿e zamoczy³ mundur i podar³ majtki, a ja
beknê Szulimowi ze dwadzieœcia z³otych. Niech diabli wezm¹ bohaterstwo, za które inni
musz¹ p³aciæ!
Prozaiczne pogl¹dy ojca du¿o mi sprawi³y przykroœci. Dziêkowa³em jednak Bogu, ¿e siê tyl-
ko na nich skoñczy³o.
Odt¹d widywa³em siê z Loni¹ nie tylko w parku, ale i w pa³acu. Jad³em tam parê razy obiad,
co napêdzi³o mi du¿o k³opotu, i prawie co dzieñ podwieczorek, na który dawano kawê albo
poziomki, albo maliny z cukrem i ze œmietank¹.
Czêsto rozmawia³em ze starszymi paniami. Hrabina dziwi³a siê memu oczytaniu, które za-
wdziêcza³em bibliotece garbuska, a guwernantka, panna Klementyna, po prostu zachwyca³a
siê mn¹. Tê ostatni¹ sympati¹ zawdziêcza³em nie tyle mojej erudycji, ile rozmowom o pisa-
rzu, o którym wiedzia³em, gdzie pilnuje roboty i co myœli o pannie Klementynie. W koñcu
œwiat³a ta osoba zwierzy³a mi siê, i¿ wcale nie myœli wyjœæ za m¹¿ za pisarza, lecz pragnê³a-
by tylko podnieœæ go - moralnie. Oœwiadczy³a mi, ¿e wed³ug jej pojêæ rola kobiet w œwiecie
polega na podnoszeniu mê¿czyzn i ¿e ja sam, gdy urosnê, muszê spotkaæ w ¿yciu tak¹ kobie-
tê, która mnie podniesie.
Wyk³ady te bardzo mi siê podoba³y. Coraz te¿ gorliwiej znosi³em pannie Klementynie wia-
domoœci o pisarzu, a jemu o pannie Klementynie, za co pozyska³em ¿yczliwoœæ obojga.
O ile dziœ sobie przypominam, w pa³acu ¿ycie by³o osobliwe.
Do hrabiny co kilka dni przyje¿d¿a³ jej narzeczony, a panna Klementyna po parê razy na dzieñ
odwiedza³a te zak¹tki parku, z których mog³a zobaczyæ pisarza, a przynajmniej - jak mówi³a
-us³yszeæ dŸwiêk jego g³osu, zapewne wówczas, kiedy wymyœla³ parobkom. Ze swej strony
panna s³u¿¹ca p³akiwa³a kolejno w rozmaitych oknach za tym¿e pisarzem, a reszta fraucyme-
ru, naœladuj¹c zwierzchnoœæ, dzieli³a swe uczucia miêdzy lokaja, ch³opca kredensowego, ku-
charza, kuchcika i stangreta. Nawet serce starej Salusi nie by³o wolne. Panowa³y w nim indy-
ki, g¹siory, kaczory, koguty i kap³ony tudzie¿ ich ró¿nopióre i ró¿no-kszta³tne towarzyszki,
w gronie których gospodyni ca³e dnie przepêdza³a.
Rzecz prosta, ¿e w tak zajêtym otoczeniu nam, dzieciom, schodzi³ czas swobodnie. Bawili-
œmy siê od rana do wieczora i tylko wówczas widywaliœmy osoby starsze, gdy wo³ano nas na
obiad, na podwieczorek albo na spoczynek.
43
Dziêki tej wolnoœci moje stosunki z Lont¹ u³o¿y³y siê w sposób doœæ oryginalny. Ona mi
mówi³a przez parê dni „Kaziu”, póŸniej „ty”, pos³ugiwa³a siê mn¹, nawet krzycza³a na mnie,
a ja - wci¹¿ nazywa³em j¹ „pani¹”, coraz rzadziej mówi³em, ale coraz czêœciej s³ucha³em.
Niekiedy budzi³a siê we mnie duma cz³owieka, który za rok mo¿e pójœæ do trzeciej klasy.
Wtedy przeklina³em ow¹ chwilê, kiedym to Loniê po raz pierwszy us³ucha³ id¹c na jej roz-
kaz po siostrê. Mówi³em sobie:
„Có¿ to ona myœli, ¿e ja u niej jestem w s³u¿bie, jak mój ojciec u jej matki?...”
Tym sposobem buntowa³em samego siebie, postanawia³em, ¿e siê to musi zmieniæ. Lecz na
widok Loni ca³kiem opuszcza³a mnie odwaga, a je¿elim nawet i zdo³a³ zatrzymaæ jak¹œ reszt-
kê, 10 znowu Lonia wypowiada³a swoje rozkazy z tak¹ niecierpliw¹ proœb¹, tak tupa³a nó¿k¹,
¿em musia³ wszystko zrobiæ. A kiedy raz, z³apawszy wróbla, nie odda³em jej go natychmiast,
zawo³a³a:
- Nie chcesz, to nie!... Obejdê siê bez twego wróbla... By³a tak obra¿ona i taka ciekawa, ¿em
³¹ pocz¹³ zaklinaæ, a¿eby wziê³a wróbla. Ona nie i nie!... Ledwiem j¹ przeb³aga³, naturalnie
przy pomocy Zosi, i jeszcze mimo to przez kilka dni musia³em s³uchaæ ¿alów:
- Ja bym ci takiej przykroœci nigdy w ¿yciu nie zrobi³a. Wiem teraz, jakiœ ty sta³y! Pierwsze-
go dnia skoczy³eœ w wodê, a¿eby mi lilii narwaæ, a ju¿ wczoraj nie chcia³eœ mi nawet pozwo-
liæ, ¿ebym trochê pobawi³a siê z ptaszkiem. Wiem ju¿ wszystko... O! ¿aden inny ch³opiec nie
post¹pi³by ze mn¹ w taki sposób.
A kiedy po wszelkich mo¿liwych wyjaœnieniach prosi³em j¹ w koñcu, a¿eby siê choæ nie gnie-
wa³a, odpar³a:
- Czy ja siê gniewam?... Ty najlepiej wiesz, ¿e siê na dêbie nie gniewam. Mnie tylko by³o
przykro. Ale jak mi by³o przykro, tego sobie nikt nie wyobrazi... Niech ci powie Zosia, jak
mi by³o przykro.
Wtedy Zosia, z uroczyst¹ min¹, wytlomaczy³a mi, ¿e Loni by³o bardzo, ale to bardzo przykro.
- Zreszt¹ niech ci powie sama Lonia, jak jej by³o przykro -zakoñczy³a moja kochana sio-
strzyczka.
Odsy³any od Annasza do Kaifasza po bli¿sze okreœlenie stopnia owej przykroœci, zupe³nie
straci³em g³owê.
Sta³em siê maszyn¹, z któr¹ panienki robi³y, co im siê tylko podoba³o, bo lada cieñ samo-
dzielnoœci z mojej strony wyrz¹dza³ przykroœæ albo Loni, albo Zosi, któr¹ obie te panie od-
czuwa³y do spó³ki.
Gdyby biedny Józio wsta³ z grobu, nie pozna³by mnie w tym cichym, pos³usznym, zahu-
kanym kawalerze, który wiecznie po coœ chodzi³, coœ nosi³, czegoœ szuka³, o czymœ nie
wiedzia³, na czymœ nie zna³ siê i co kilka minut by³ strofowany. A gdyby to widzieli moi
koledzy!...
44
[GRZECHY DZIECIÑSTWA - DOKOÑCZENIE]
Pewnego dnia panna Klementyna by³a bardziej zajêta ni¿ zwykle. Pisarz bowiem mia³ jakiœ
dozór przy stajniach, o kilkanaœcie kroków od jej ulubionej altanki. Korzystaj¹c z tego wy-
mknêliœmy siê we troje za park, do tych krzaków, gdzie ros³y je¿yny.
Strach, ile ich tam by³o! Co krok kêpa, a na ka¿dej g¹szcz je¿yn czarnych i wielkich jak œliw-
ki. Z pocz¹tku zbieraliœmy je razem, zamieniaj¹c miêdzy sob¹ wykrzykniki podziwu i zado-
wolenia. Wkrótce jednak zamilkliœmy i rozeszliœmy siê ka¿de w swoj¹ stronê. Nie wiem, jak
tam dziewczêta, ale ja, uton¹wszy wœród najgêstszych kêp, zapomnia³em o œwiecie. Co to
by³y za je¿yny!... Dziœ nie ma nawet takich ananasów.
Zmêczony staniem - usiad³em, zmêczony siedzeniem - po³o¿y³em siê na krzakach jak na sprê-
¿ynowym fotelu. By³o tu tak ciep³o, tak miêkko i obficie, ¿e nie wiem, sk¹d pomyœla³em, i¿
w³aœnie tak musia³o byæ Adamowi w raju. Bo¿e! Bo¿e! dlaczego ja nie by³em Adamem? Do
dziœ dnia na przeklêtym drzewie ros³yby jab³ka, bo dla zerwania ich nie chcia³oby mi siê na-
wet rêki podnieœæ nad g³owê...
Rozci¹gaj¹c siê jak w¹¿ pod ciep³ym s³oñcem na giêtkich krzakach, czu³em nieopisane szczê-
œcie g³ównie z tego powodu, ¿em móg³ zupe³nie nie myœleæ. Czasem przewraca³em siê na
wznak, g³ow¹ ni¿ej ni¿ reszta cia³a. Poruszane wiatrem liœcie g³aska³y mnie po twarzy, a ja
patrzy³em w ogromne niebo i z niezg³êbionym zadowoleniem wyobra¿a³em sobie, ¿e mnie -
wcale nie ma. Lonia, Zosia, park, obiad, wreszcie szko³a i pan inspektor wydawa³y mi siê
snem, który niegdyœ byt, ale ju¿ przeszed³, mo¿e sto lat temu, a mo¿e i tysi¹c. Biedny Józio
w niebie wci¹¿ zapewne doœwiadcza tych uczuæ. Jaki on szczêœliwy!...
W koñcu ju¿ mi siê i je¿yn odechcia³o. Czu³em, jak ³agodnie unosz¹ mnie krzaki, widzia³em ka¿d¹
chmurkê, z wolna sun¹c¹ siê po b³êkicie, s³ysza³em szelest ka¿dego liœcia, alem sam nic nie myœla³.
Nagle coœ szarpnê³o mnie. Zerwa³em siê na równe nogi nie pojmuj¹c, co siê dzieje. Przez
mgnienie by³o cicho jak i pierwej, lecz w tej¿e chwili us³ysza³em pl¹cz i krzyk Loni:
- Zosiu!... Panno Klementyno!... na pomoc!...
Jest coœ strasznego w krzyku dziecka: „Na pomoc!...” Przemknê³y mi przez g³owê wyrazy:
¿mija! Tarnina chwyta³a mnie za odzie¿, opl¹tywa³a nogi, szarpa³a, odpycha³a, nie!... ona
mocowa³a siê ze mn¹, bi³a siê ze mn¹ jak ¿ywy potwór, a tymczasem Lonia wo³a³a: „Na po-
moc!... Bo¿e, mój Bo¿e!...” - a ja rozumia³em tylko jedn¹ rzecz, jasn¹ jak s³oñce, ¿e tu mu-
szê daæ pomoc albo sam zgin¹æ.
Zmêczony, podrapany, a najbardziej - przera¿ony, przedar³em siê w koñcu do tego miejsca,
gdziem s³ysza³ p³acz Loni.
Siedzia³a na krzaku dr¿¹c i za³amuj¹c rêce.
- Loniu!... co tobie?... - zawo³a³em do niej pierwszy raz po imieniu.
- Osa!... osa!...
45
- Osa?... - powtórzy³em rzucaj¹c siê ku niej. - Uk¹si³a ciê?...
- Jeszcze nie, ale...
- Wiêc có¿...
- Chodzi po mnie...
- Gdzie?...
Z oczu jej p³ynê³y ³zy. By³a bardzo zawstydzona, ale strach przemóg³.
- Wlaz³a mi w poñczoszkê... O, Bo¿e... Bo¿e, Zosiu!... Ukl¹k³em przed ni¹, alem jeszcze nie
œmia³ szukaæ osy.
- Wiêc wyjmij j¹ - rzek³em.
- Kiedy siê bojê. O, Bo¿e!...
Dr¿a³a jak w febrze. Zdoby³em siê na szczyt odwagi.
- Gdzie ona jest?
- Teraz chodzi mi po kolanie...
- Nie ma jej ani tu, ani tu.
- Ju¿ jest wy¿ej... Ach! Zosiu, Zosiu!...
- Ale¿ i tu jej nie ma... Lonia zas³oni³a twarz rêkoma.
- Musia³a schowaæ siê w sukienkê... - rzek³a p³acz¹c jeszcze rzewniej.
- Jest!... - zawo³a³em. -To mucha...
- Gdzie?... Mucha?... - spyta³a Lonia. - Prawda, ¿e mucha! Ach, jaka du¿a... By³am pewna,
¿e to osa. Myœla³am, ¿e umrê... Bo¿e! jaka ja g³upia.
Obtar³a oczy i od razu zaczê³a siê œmiaæ.
- Zabiæ j¹ czy puœciæ? - spyta³em Loni pokazuj¹c jej nieszczêsnego owada.
- Jak ci siê podoba - odpowiedzia³a ju¿ zupe³nie spokojnie. Chcia³em muchê zabiæ, ale - nie
mia³em serca. A poniewa¿ i skrzyd³a, i ona sama by³a bardzo zmiêta, wiêc - ostro¿nie po³o-
¿y³em j¹ na liœciu.
Tymczasem Lonia przypatrywa³a mi siê nader pilnie.
- Co tobie?... - nagle spyta³a.
- Nic - odpowiedzia³em usi³uj¹c siê rozeœmiaæ. Uczu³em, ¿e si³y gwa³townie mnie opadaj¹.
Serce uderza³o mi jak dzwon, zaczê³o mi siê æmiæ w oczach, zimny pot wyst¹pi³ na ca³e cia³o
i klêcz¹c - zachwia³em siê.
- Co tobie, Kaziu?...
- Nic... tylko myœla³em, ¿e ci siê trafi³o jakie nieszczêœcie... Gdyby mnie Lonia nie pochwy-
ci³a i nie opar³a mi g³owy na swych kolanach, by³bym rozbi³ nos o ziemiê.
Jakaœ ciep³a fala uderzy³a mi do g³owy, us³ysza³em szum w uszach i znowu g³os Loni:
- Kaziu!... kochany Kaziu... co tobie?... Zosiu!... o Bo¿e, on zemdla³... Có¿ ja tu pocznê, nie-
szczêœliwa?...
Objê³a mnie rêkoma za g³owê i zaczê³a ca³owaæ. Na ca³ej twarzy czu³em jej ³zy. By³o mi jej
tak ¿al, ¿em zebra³ resztê si³ i z trudem dŸwign¹³em siê.
- Nic mi nie jest!... nie bój siê!... - zawo³a³em z g³êbi piersi.
Istotnie chwilowe os³abienie minê³o tak prêdko, jak przysz³o. W uszach przesta³o szumieæ,
wzrok mi siê wyjaœni³, podnios³em g³owê z kolan Loni i patrz¹c jej w oczy œmia³em siê.
Teraz i ona zaczê³a siê œmiaæ.
- Ach, ty niepoczciwy, ach , ty niedobry!... - mówi³a - ¿eby mi narobiæ takiego strachu. Jak¿e
ty mog³eœ zemdleæ przez takie g³upstwo?... Gdyby to nawet by³a osa, to by mnie przecie¿ nie
46
zjad³a... I co ja bym robi³a tu z tob¹?... Ani wody, ani ludzi, Zosia gdzieœ posz³a, a ja sama
musia³abym ratowaæ takiego du¿ego ch³opca. WstydŸ siê!
Naturalnie, ¿em siê wstydzi³. Czy mo¿na j¹ by³o tak przestraszaæ?
- Có¿, jak¿e ci jest? - pyta³a Lonia. - Eh! ju¿ pewnie dobrze, boœ nie taki blady. Pierwej by³eœ
blady jak p³ótno.
No - doda³a po chwili - bêdê ja siê mieæ z pyszna, jak siê mama o tym dowie!... Ach, Bo¿e!
bojê siê nawet wracaæ do domu...
- O czym mama siê dowie? - spyta³em.
- O wszystkim, a najgorzej o tej osie...
- Wiêc nie mów nikomu.
- Có¿ z tego, ¿e ja nie powiem... - rzek³a odwracaj¹c g³owê.
- Mo¿e myœlisz, ¿e ja powiem?... - odpar³em. - Jak ojca kocham, tak nikomu ani s³ówka.
- A Zosi?... Ona jest dobra do sekretu.
- Ani Zosi. Nikomu.
- Choæ i bez tego wszyscy siê dowiedz¹. Ty jesteœ taki podrapany, potargany... Ale, czekaj
no!... - doda³a po chwili i obtar³a mi twarz chustk¹. - Bo¿e! czy ty wiesz, ¿e ja ciebie nawet
poca³owa³am ze strachu, bom ju¿ nie wiedzia³a, co robiæ. ¯eby siê kto o tym dowiedzia³, spa-
li³abym siê ze wstydu, choæ naprawdê -z os¹ by³by tak¿e k³opot. Ach! co ja mam zmartwie-
nia przez ciebie...
- Ale nie masz siê czego obawiaæ - pociesza³em j¹.
- Tak, nie mam! Wszystko siê wyda, bo masz pe³no liœci w g³owie. Zreszt¹ zaczekaj, ja ciê ucze-
szê. Byle tylko z jakiego krzaka nie podgl¹da³a nas Zosia. Ona jest dobra do sekretu, ale zawsze...
Lonia wziê³a ze swych w³osów pó³kolisty grzebieñ i zaczê³a mnie czesaæ.
- Ty zawsze jesteœ potargany - mówi³a. - Powinieneœ czesaæ siê tak jak wszyscy panowie.
O tak!... Mieæ przedzia³ z prawego boku, nie z lewego. Gdybyœ mia³ w³osy czarne, by³byœ taki
piêkny jak narzeczony mojej mamy. Ale ¿eœ blondyn, wiêc uczeszê ciê inaczej. Bêdziesz te-
raz wygl¹da³ jak anio³ek, co jest pod Madonn¹. Wiesz, który... Szkoda, ¿e nie mam lusterka.
- Kaziu! Loniu!... - zawo³a³a w tej chwili Zosia, gdzieœ od strony parku.
Zerwaliœmy siê oboje, a Lonia by³a naprawdê przelêkniona.
- Wszystko siê wyda! - rzek³a.-Och! ta osa!...A najgorsze to, ¿eœ zemdla³...
- Nic siê nie wyda! - odpar³em energicznie. - Ja przede nic nie powiem.
- Ani ja. Nie powiesz nawet, ¿eœ zemdla³?...
- Naturalnie.
- No, no!... - dziwi³a siê Lonia. - Bo ja, ¿ebym zemdla³a, to bym nie mog³a wytrzymaæ...
- Kaziu! Loniu!... - wo³a³a moja siostra ju¿ o kilkanaœcie kroków od nas.
- Kaziu! - szepnê³a Lonia k³ad¹c palec na ustach.
- Ju¿ nie bój siê!
Zaszeleœci³y krzaki i ukaza³a siê Zosia ubrana w fartuszek.
- Gdzieœ ty by³a, Zosiu? - zapytaliœmy j¹ oboje.
- Chodzi³am po fartuszek dla siebie i dla ciebie, Loniu. Masz oto, bo je¿yny walaj¹.
- Czy zaraz wracamy do domu?
- Nie ma po co - odpar³a Zosia. - U mamy jest ten pan, a panna Klementyna ani myœli wyjœæ
z altanki. Mo¿emy tu siedzieæ choæby do wieczora. Ale ju¿ zaczynam rwaæ je¿yny, boœcie wy
wiêcej zjedli ich ni¿ ja.
47
Zaczê³y rwaæ obie, a ja tak¿e jakoœ nabra³em na nowo ochoty do jedzenia.
Widz¹c, ¿e oddalam siê, Lonia zawo³a³a za mn¹:
- Kaziu, wiesz , o czym myœlê!...
I pogrozi³a mi palcem.
W tej chwili po raz nie wiem który przysi¹g³em sobie, ¿e nikomu nie wspomnê ani o moim
zemdleniu, ani o tej musze. Ledwiem jednak odszed³ kilka kroków, us³ysza³em g³os Loni:
- ¯ebyœ ty wiedzia³a, Zosiu, co siê tu dzia³o!... Ale nie mogê ci powiedzieæ ani s³ówka. Cho-
cia¿ gdybyœ mi przyrzek³a, ¿e dotrzymasz sekretu...
Uciek³em jak najdalej w g¹szcz czuj¹c, ¿e siê wstydzê. No, chocia¿ Zosia...
Na owych nieszczêsnych je¿ynach byliœmy jeszcze z godzinê. Gdyœmy stamt¹d wracali do
domu, dostrzeg³em wielk¹ zmianê sytuacji. Zosia patrzy³a na mnie ze Zgroz¹ i ciekawoœci¹,
Lonia wcale nie patrzy³a, a ja by³em tak zmieszany, jakbym pope³ni³ morderstwo.
¯egnaj¹c siê z nami Lonia serdecznie uca³owa³a Zosiê, a mnie-kiwnê³a g³ow¹. Zdj¹³em przed
ni¹ czapkê myœl¹c, ¿e jestem wielki ga³gan.
Po odejœciu Loni Zosia wziê³a mnie w obroty.
- Dowiedzia³am siê piêknych rzeczy! - rzek³a z powag¹.
- Có¿em ja zrobi³? - zapyta³em na dobre przestraszony. . - Jak to co? Naprzód - zemdla³eœ
(ach! Bo¿e, i mnie przy tym nie by³o...), no - a potem ta osa czy mucha... Okropnoœæ... Bied-
na Lonia! Ja umar³abym ze wstydu.
- Ale có¿em ja temu winien? - oœmieli³em siê spytaæ.
- Mój Kaziu - odpar³a - przede mn¹ nie potrzebujesz siê t³omaczyæ, bo przecie¿ ja ci nic nie
zarzucam. Ale zawsze...
„Ale zawsze...” - to mi odpowiedŸ!... Z tego „ale zawsze” wypada³o, ¿e w ca³ej sprawie ja
jeden jestem winien. Mucha nic, Lonia, która wniebog³osy krzycza³a, tak¿e nic, tylko ja za
to, ¿em bieg³ na ratunek.
Prawda, ale po co zemdla³em?...
By³em niepocieszony. Na drugi dzieñ wcale nie poszed³em do parku, byle tylko nie pokazy-
waæ siê Loni, a na trzeci - ona kaza³a mi przyjœæ. Gdym przyszed³, kiwnê³a mi g³ow¹ z dale-
ka i rozmawia³a tylko z Zosi¹, rzucaj¹c na mnie od czasu do czasu spojrzenia dumne i smut-
ne jak na zbrodniarza.
Chwilami myœla³em, ¿e jednak dzieje mi siê tu jakaœ niesprawiedliwoœæ. Wnet przecie t³umi-
³em podobne podejrzenia mówi¹c sobie, ¿em naprawdê zrobi³ coœ strasznego. Nie wiedzia-
³em jeszcze wówczas, ¿e taka metoda stanowi charakterystyczn¹ cechê kobiecej logiki.
Tymczasem dziewczynki chodzi³y po ogrodzie powa¿nym krokiem ani myœl¹c o skakaniu
przez sznur, tylko szepcz¹c coœ miêdzy sob¹. Nagle Lonia zatrzyma³a siê i rzek³a g³osem
bolej¹cym:
- Wiesz, Zosiu, taki mam apetyt na czarne jagody... A¿ mi pachn¹...
- To ja zaraz przyniosê - odezwa³em siê z poœpiechem. - Znam w lesie jedno miejsce, gdzie
jest ich bardzo du¿o.
- Bêdziesz siê fatygowa³?... - odpowiedzia³a Lonia obrzucaj¹c mnie melancholijnym wejrzeniem.
- Có¿ to szkodzi? Niech idzie, kiedy chce - wtr¹ci³a Zosia. Poszed³em tym spieszniej, ¿e mi
ju¿ w ogrodzie zaczyna³o byæ duszno wobec tylu grymasów. Mijaj¹c kuchni¹ us³ysza³em, ¿e
panienki œmiej¹ siê, a gdym od niechcenia zajrza³ przez parkan, spostrzeg³em, ¿e w najlepsze
skacz¹ przez sznur. Widaæ, ¿e tylko wobec mnie zachowywa³y tak uroczyste miny.
48
W kuchni by³ piekielny ha³as. Matka Walka p³aka³a i klê³a, a stara Salusia wymyœla³a jej za
to, ¿e Walek st³uk³ talerz.
- Da³am mu - jêcza³a pomywaczka - temu hyclowi, talerz, ¿eby se wyliza³, a on, podlec,
buch! go na ziemiê i jeszcze uciek³. Oj, je¿eli ja ciê dziœ nie zabijê, to mi chyba rêce i nogi
odejmie...
A potem wo³a³a:
- Walek!... ChodŸ mi tu zaraz, psiawiaro, bo z ciebie bêdê pasy dar³a, jak wnet nie przyjdziesz.
Zrobi³o mi siê ¿al ch³opca i chcia³em za³agodziæ sprawê. Pomyœla³em jednak, ¿e mogê zrobiæ
to samo wróciwszy z lasu, bo Walek chyba dopiero w nocy poka¿e siê w kuchni, i - posze-
d³em w swoj¹ stronê.
Las by³ odleg³y od folwarku na jakie pól godziny drogi, mo¿e i dalej. Ros³y w nim dêby,
sosny, leszczyna, a poziomek i czarnych jagód by³o tyle, ile kto móg³ zebraæ. Z brzegu tro-
chê pastusi przerzedzili jagody, g³êbiej by³o ich wiêcej, zajmowa³y takie p³aty ziemi jak
dziedziniec.
Dostawszy siê w te okolice narwa³em jagód ca³¹ czapkê i ca³¹ chustkê sam ma³o jedz¹c, bom
siê œpieszy³. Pomimo to up³ynê³a godzina albo i d³u¿ej, nim ob³adowany zdobycz¹ zabra³em
siê do powrotu. Nie szed³em prosto, alem trochê nak³ada³ drogi, gdy¿ w ogóle poci¹ga³a mnie
przechadzka po lesie.
Gdy idziesz ku g¹szczowi, drzewa wyraŸnie ustêpuj¹ ci, niby robi¹ miejsce. Ale spróbuj,
posuwaj¹c siê naprzód, odwracaæ g³owê. Podaj¹ sobie ga³êzie jakby rêce, pieñ zbli¿a siê do
pnia, potem nawet zaczynaj¹ siê stykaæ i ani siê spostrze¿esz, kiedy wyroœnie za tob¹ pstra
œciana, g³êboka, nieprzebyta...
Nic ³atwiejszego jak wtedy zb³¹dziæ. Gdziekolwiek ruszysz siê, wszêdzie jest jednakowo,
wszêdzie drzewa rozsuwaj¹ siê przed tob¹, a zbiegaj¹ za tob¹. Zaczynasz pêdziæ, one tak¿e
pêdz¹ wci¹¿ za ciebie, byle ci odci¹æ odwrót. Stajesz - one staj¹ i zmêczone ch³odz¹ siê ga-
³êŸmi jak wachlarzami. Poruszasz g³ow¹ na prawo i na lewo, szukaj¹c drogi, i widzisz, ¿e
niektóre z drzew kryj¹ siê za innymi, jakby chc¹c ciê przekonaæ, ¿e jest ich mniej, ni¿ s¹-
dzisz.
O! las to rzecz niebezpieczna. Tam ka¿dy ptak szpieguje, gdzie idziesz, ka¿de zió³ko chce ci
oplataæ nogi, a nie mog¹c, przynajmniej szelestem donosi o tobie innym. Tak on widaæ têskni
za ludzk¹ twarz¹, ¿e raz j¹ zobaczywszy u¿ywa wszelkich podstêpów, by j¹ zatrzymaæ na
zawsze.
Ju¿ s³oñce mia³o siê ku zachodowi, kiedym wyszed³ na pole. O parêset kroków spotka³em
Walka. Szed³ prêdko w stronê lasu podpieraj¹c siê wysokim kijem.
- Gdzie ty idziesz? - zapyta³em go. Nie ucieka³ przede mn¹. Stan¹³ i wskazuj¹c ¿ó³t¹ r¹czyn¹
na las odpar³ cicho:
- Het! het!...
- Nied³ugo bêdzie noc, wracaj do domu.
- Kiej mnie matula strasznie chc¹ zbiæ...
- ChodŸ ze mn¹, to ciê nie zbije.
- O, zbije!...
- No, chodŸ, zobaczysz, ¿e d nic nie zrobi - rzek³em zbli¿aj¹c siê do niego.
Ch³opak cofn¹³ siê, ale nie ucieka³; zdawa³o mi siê, ¿e siê waha.
- No, chodŸ¿e...
49
- Kiedy bojê siê...
Znowum siê zbli¿y³, a on znowu siê cofn¹³. To wahanie siê i cofanie obdartego ch³opca zniecierpli-
wi³o mnie. Tam Lorda czeka na jagody, a on targuje siê ze mn¹ o powrót?... Nie mam na to czasu.
Prêdko poszed³em ku folwarkowi. By³em chyba w po³owie drogi do domu, gdym odwróci³
g³owê i zobaczy³em Walka na wzgórku pod lasem. Sta³ ze swym kijem w rêku i patrzy³ na-
mnie. Wiatr powiewa³ szar¹ koszulin¹, a podarty kapelusz w promieniach zachodz¹cego s³oñ-
ca b³yszcza³ mu na g³owie jak ognisty wieniec.
Coœ mnie tknê³o. Przypomnia³em sobie, jak go namawiali parobcy, a¿eby wzi¹³ kij i poszed³
w œwiat. Czy¿by?... Nie, on przecie taki g³upi nie jest. Zreszt¹ nie mam czasu wracaæ do nie-
go, bo pogniot¹ mi siê jagody, a tam Lonia czeka...
Pêdem przybieg³em do domu chc¹c przesypaæ jagody do koszyka. Na progu Zosia powita³a
mnie - rzewnym p³aczem...
- Co to jest?...
- Nieszczêœcie - szepnê³a siostra. - Wszystko siê wyda³o... Tatko straci³ miejsce u pani...
Jagody wysypa³y mi siê z czapki i z chustki. Schwyci³em siostrê za rêkê.
- Zosiu, co ty mówisz?... co siê tobie dzieje?...
- Tak jest. Tatko ju¿ nie ma miejsca. Lonia po sekretem powiedzia³a guwernantce o tej osie,
a guwernantka pani... Kiedy tatko przyszed³ do pa³acu, pani kaza³a, ¿eby ciebie natychmiast
wywióz³ do Siedlec. Ale tatko odpowiedzia³, ¿e - wszyscy wyjedziemy razem...
Zaczê³a strasznie p³akaæ.
W tej chwili zobaczy³em ojca na dziedziñcu. Pobieg³em naprzeciw i bez tchu upad³em mu
do nóg.
- Mój serdeczny tatku, com ja narobi³!... - szepta³em obejmuj¹c go za kolana.
Ojciec podniós³ mnie, pokiwa³ g³ow¹ i odpar³ krótko:
- G³upiœ, idŸ do domu.
A potem rzek³ jakby do siebie:
- Jest tu inny majster, który nas st¹d wypêdza, bo myœli, ¿e stary plenipotent nie pozwoli³by
mu przegraæ maj¹tku sieroty. I ma racj¹!
Odgad³em, ¿e mówi o narzeczonym naszej pani. Zrobi³o mi siê l¿ej na sercu. Poca³owa³em
szorstk¹ rêkê ojca i odezwa³em siê trochê œmielej:
- Bo, widzi tatko, byliœmy na je¿ynach... Loniê ugryz³a osa...
- G³upiœ jak osa. Nie brataj siê z paniêtami, to nie bêdziesz polowa³ na osy i nie zniszczysz
majtek w sadzawce. IdŸ do domu i nie wy³aŸ mi za próg, dopóki st¹d wszyscy nie wyjad¹.
- Oni jad¹?... - ledwiem wyszepta³.
- Jad¹ do Warszawy za kilka dni, a wróc¹, kiedy nas ju¿ tu nie bêdzie.
Smutno zeszed³ wieczór. Na kolacj¹ by³y doskona³e kluseczki z mlekiem, ale ¿adne z nas nie
jad³o. Zosia obciera³a czerwone oczy, a ja uk³ada³em desperackie projekta.
Przed po³o¿eniem siê spaæ cicho wszed³em do pokoiku siostry.
- Zosiu - rzek³em do niej stanowczo - ja... muszê siê o¿eniæ z Lorda!... Spojrza³a na mnie
przestraszona.
- Kiedy?...-spyta³a.
- Wszystko jedno.
- Ale¿ teraz ksi¹dz proboszcz nie da wam œlubu, a póŸniej ona bêdzie w Warszawie, a ty
w Siedlcach... Zreszt¹, co by powiedzia³ tatko, pani?...
50
- Widzê, ¿e nie chcesz mi pomóc - odpowiedzia³em siostrze i nie poca³owawszy jej na dobra-
noc wyszed³em.
Od tej chwili nie pamiêtam ju¿ nic. Mija³y dnie i noce, a ja wci¹¿ le¿a³em w ³ó¿ku, przy któ-
rym siedzia³a albo moja siostra, albo Wojciechowa, a czasami felczer. Nie wiem, czy mówio-
no przy mnie, czy mi siê tylko marzy³o, ¿e Lonia ju¿ wyjecha³a i ¿e Walek gdzieœ przepad³.
Raz nawet zdawa³o mi siê, ¿e widzê nad sob¹ zap³akan¹ twarz pomywaczki, która ³kaj¹c
pyta³a:
- Paniczu, gdzieœcie widzieli Walka?...
Ja?... Walka?... Nic nie rozumia³em. Ale póŸniej przysz³o mi do g³owy, ¿e zbieram jagody
w lesie i ¿e zza ka¿dego drzewa patrzy na mnie Walek. Wo³am go, on ucieka - goniê za nim,
lecz nie mogê dopêdziæ. Tarnina chwyta mnie i odpycha, je¿yny opl¹tuj¹ nogi, drzewa tañcz¹,
miêdzy pniami poros³ymi mchem miga szara koszulina ch³opca.
Niekiedy marzy³em, ¿e ja sam jestem Walek, to znowu, ¿e Walek, Lonia i ja jesteœmy jedn¹
osob¹. Przy tym zawsze widywa³em las albo gêste krzaki, zawsze ktoœ wo³a³ mnie na pomoc,
a ja - nie mog³em ruszyæ siê z miejsca.
Strach, com wycierpia³.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Gdym podniós³ siê z ³ó¿ka, by³ ju¿ koniec wakacji i nale¿a³o jechaæ do szkó³. Parê dni jesz-
cze przesiedzia³em w mieszkaniu i dopiero w wigili¹ wyjazdu, przed wieczorem, wywlok³em
siê na dziedziniec.
W pa³acu okna by³y zas³oniête roletami. Wiêc oni naprawdê wyjechali?... Zaszed³em pod
kuchni¹ upatruj¹c Walka. Walka nie by³o. Spyta³em o niego jakiejœ dziewuchy.
- Oho! paniczu - odpar³a - nie ma ju¿ Walka... Ba³em siê pytaæ o wiêcej. Poszed³em do par-
ku. Bo¿e, jak tu smutno... Bez myœli w³óczy³em siê po wilgotnych œcie¿kach, bo niedawno
deszcz pada³. Trawa po¿ó³k³a, sadzawka jeszcze bardziej zaros³a, w czó³nie pe³no wody.
W alei g³ównej sta³y wielkie ka³u¿e, w których przegl¹da³ siê mrok. Ziemia czarna, pnie czar-
ne, ga³êzie obwis³y, liœcie wiêdn¹. Smutek szarpa³ mi duszê i z g³êbi raz po raz wydobywa³
jakiœ cieñ. To Józia, to Loni, to Walka...
Wtem wion¹³ wiatr, zaszumia³y wierzcho³ki drzew i z chwiej¹cych siê ga³êzi zaczê³y padaæ
du¿e krople jak ³zy. Bóg widzi, ¿e p³aka³y drzewa. Nie wiem, czy nade mn¹, czy za moimi
przyjació³mi, ale to pewna, ¿e - razem ze mn¹...
Ciemno by³o, kiedym wyszed³ z parku. W kuchni parobcy jedli wieczerzê. Za kuchni¹ w po-
lu zobaczy³em figurê kobiec¹. Przy niepewnym œwietle, które sp³ywa³o na ziemiê z jasnego
paska ob³oków, pozna³em pomywaczkê. Patrzy³a na las i mrucza³a:
- Walek... Walek!... a wracaj¿e do dom... O, coœ ty mi zgryzoty narobi³, ty niecnoto, niecnoto...
Uciek³em pêdem do domu, bom myœla³, ¿e mi serce pêknie.
51
MILKN¥CE G£OSY
Wróciwszy ca³o z pi¹tej kampanii w ¿yciu, pu³kownik w koñcu roku 1871 wzi¹³ dymisj¹
i osiad³ w Lyonie. Liczy³ sobie dopiero szeœædziesi¹t piêæ lat i wygl¹da³ tak czerstwo, ¿e przy-
jaciele namawiali go, aby siê o¿eni³. Ale pu³kownik nie chcia³ siê ¿eniæ. Mówi³, ¿e wpraw-
dzie ma jeszcze mocne nogi, lecz ¿e go ju¿ znudzi³a adwokacka Francja, wiêc myœli wróciæ
do swoich. Z bab¹ zaœ mia³by w drodze du¿o k³opotu.
Chcia³ jechaæ natychmiast; zacz¹³ nawet szukaæ kupca na swój domek z ogródkiem. Tymcza-
sem przyby³o do Lyonu trzech rodaków i kolegów pu³kownika z najpierwszej kampanii. Sta-
rzy odnaleŸli siê ³atwo, jeszcze ³atwiej odnowili znajomoœæ i odt¹d chodzili sobie we czte-
rech. Chc¹c pijaæ razem czarn¹ kawê w polskiej kawiarence, musieli razem jadaæ obiad w jed-
nej restauracji. Potem ka¿dy móg³ iœæ, gdzie go oczy ponios¹, byle wieczorem stan¹³ na czas
do wista. Poniewa¿ jednak trafia³y siê spóŸnienia, wiêc dla porz¹dku pilnowali siê wzajem-
nie i - ca³y dzieñ chodzili razem, czasami po dwóch, czasem gêsiego, a zwykle rzêdem.
G³ównym zajêciem ich by³a rozmowa o dawnych kampaniach i o polityce bie¿¹cej. W ci¹gu
roku starzy odkryli wszystkie b³êdy Kossutha, Mac-Mahona, Bazaine’a i dawniejszych wo-
dzów. W roku zaœ nastêpnym pouk³adali tak szczêœliwie plany wojen, ¿e gdyby je wykonano,
œwiat wygl¹da³by ca³kiem inaczej ni¿ obecnie.
W trzecim roku jeden z nich umar³. Op³akali go jak brata, lecz w miesi¹c po pogrzebie zade-
cydowali, ¿e w polityce nieboszczyka
tkwi³ wielki b³¹d: bo Bismarck, choæ Niemiec, jest jednak genialnym cz³owiekiem, i nie wia-
domo, na co siê jeszcze mo¿e przydaæ.
W czwartym roku umar³ im drugi kamrat ca³kiem niespodzianie. Pu³kownik a¿ po³o¿y³ siê
do ³ó¿ka ze zmartwienia i od tej pory z pozosta³ym koleg¹ nie grywa³ w wista, tylko w ma-
riasza. Starzy mniej teraz rozmawiali ze sob¹, ale za to czytywali wiêcej gazet. Rozejrzawszy
siê zaœ i skombinowawszy to, co pisa³y dzienniki angielskie, z tym, co niekiedy bywa³o w nie-
mieckich, doszli do wniosku, ¿e Bismarck wcale nie jest taki z³y, jak siê wydaje, lecz musi
byæ ostro¿ny...
- W polityce, kochany kapitanie - mówi³ pu³kownik - najpierwsz¹ cnot¹ jest ostro¿noœæ. To
rzecz daremna!...
- Zawsze by³em tego zdania, kochany pu³kowniku - odpar³ kapitan. - I nawet, je¿eli sobie
przypominasz, czêsto broni³em Bismarcka...
- No, czêœciej mówi³eœ, ¿e to ga³gan.
- Ja, pu³kowniku?... To nieboszczyk Kudelski, a g³ównie Domejko, Panie, œwieæ ich duszy...
Potem doda³:
- Prawda, ¿e dobrzy z nich oficerowie, ale - do polityki ¿aden nie mia³ g³owy... choæ obaj s¹
ju¿ na boskim s¹dzie.
52
Nareszcie - pewnej zimy umar³ i kapitan.
Pu³kownik na razie nie okaza³ ¿alu; zaj¹³ siê pogrzebem i sprawi³ taki, jaki nale¿a³ siê ofice-
rowi dwóch armij. Nie uroni³ ani jednej ³zy, ale gdy nad grobem rozleg³y siê salwy piechoty
¿egnaj¹cej kolegê, starzec nagle zachwia³ siê i pad³, jak gdyby wszystkie strza³y skierowano
w jego piersi.
Ledwie go otrzeŸwili. Przez kilka minut odpoczywa³, potem bez niczyjej pomocy wsiad³ do
fiakra i kaza³ siê odwieŸæ do domu.
Na drugi dzieñ w miejscowych dziennikach ukaza³o siê og³oszenie o sprzeda¿y domu pu³kow-
nika. Kupiec znalaz³ siê prêdko, a w tydzieñ póŸniej starzec gotowa³ siê do po¿egnania go-
œcinnej Francji na zawsze.
- Nie ¿al ci te¿, pu³kowniku, opuszczaæ nas? - spyta³ go rejent, u którego robiono akt sprze-
da¿y.
- ¯al i nie ¿al - odpar³ starzec. - ¯al, boœcie szlachetny naród i warto za was krew przelewaæ.
A nie ¿al - bo siê u was du¿o zmieni³o... Gadacie tylko o handlu, pieni¹dzach, kuchni, zaba-
wach... Wrócê ja lepiej do moich œniegów... Tam s¹ inni ludzie, moi ludzie. Oni zrozumiej¹
mnie, ja ich. A tu, u was, jest mi ju¿ strasznie pusto...
Rejent pokiwa³ g³ow¹, ale widz¹c gor¹czkê starca nie wdawa³ siê w perswazje. Zrozumia³ on,
¿e cz³owieka czasami porywa burza têsknoty i niesie go jak liœæ, który gdyby umia³ myœleæ,
mo¿e by i myœla³, ¿e wraca na swoje dawne drzewo i ¿e znowu do niego przy roœnie.
Pu³kownik uda³ siê do Pary¿a, u³o¿y³ siê o wyp³acanie mu emerytury, przedstawi³ w ambasa-
dzie swoje dokumenta i uzyska³ paszport. Spotka³ wielu przyjació³, którzy namawiali go, a¿e-
by odpocz¹³ choæ do lata. Ale na pró¿no. Starca, od chwili gdy powiedzia³ sobie, i¿ wraca do
kraju, ogarn¹³ taki niepokój, ¿e po prostu - nie móg³ sobie znaleŸæ miejsca.
W rozmowie by³ nieuwa¿ny, w towarzystwie cierpki. Gdy dla rozerwania siê wzi¹³ jaki dzien-
nik, zdawa³o mu siê, ¿e jest drukowany po polsku. Wszêdzie na coœ czeka³, jakby lada chwi-
lê mia³ ukazaæ siê ktoœ jeszcze nie znany, ale - od dawna wygl¹dany. Na bulwarach, ponad
tysi¹cem œwiate³ i gwarnym mrowiskiem ludzi, widywa³ ciche równiny œniegiem pokryte, na
horyzoncie czarne lasy, gdzieniegdzie ma³e domy ze s³omianymi dachami albo stare krzy¿e
przy drogach.
Mia³ jakby dwie dusze. Jedn¹ wywióz³ z kraju, druga wyros³a w nim na obczyŸnie i samo-
w³adnie rz¹dzi³a przez lat czterdzieœci kilka. Lecz nagle obudzi³ siê ów m³ody duch z ca³ym
zasobem wspomnieñ i pragnieñ. By³o mu Ÿle w Lyonie, Ÿle w Pary¿u, Ÿle w teatrze, Ÿle w po-
ci¹gu. W dzieñ przeszkadza³ myœleæ, a w nocy zdawa³o siê pu³kownikowi, ¿e ktoœ rzuca nim
po ³ó¿ku, wygania go z pokoju, ¿e w nim szlocha i krzyczy rozdzieraj¹cym g³osem:
- OdwieŸ mnie tam, do moich!...
Starzec opuœci³ Pary¿, z wieloma osobami nie po¿egnawszy siê nawet, i dniem i noc¹ jecha³
do kraju. Wyprostowana figura i charakterystyczne ruchy zwróci³y uwagê Niemców, którzy
przypatruj¹c siê œniadej, suchej twarzy, jego podciêtym bia³ym w¹som i bia³ej muszce na bro-
dzie odgadywali, ¿e to musi byæ jakiœ jenera³, a bodaj czy nie marsza³ek francuski.
- Pewnie jedzie z misj¹ do Petersburga!... - szeptali Niemcy. A ¿e starzec wci¹¿ wygl¹da³
oknem, domyœlali siê, ¿e bada niemieckie koleje, i - wró¿yli wojnê na obu frontach.
Do granicy poci¹g przyjecha³ nad ranem. Formalnoœci paszportowe zabra³y kilka godzin cza-
su. Jedni pasa¿erowie jedli, inni drzemali. Pu³kownik nie móg³ ani jeœæ, ani spaæ; wyszed³ na
spacer za stacj¹.
53
Szed³ wzd³u¿ toru drogi ¿elaznej, mo¿e wiorstê, a mo¿e i dalej. Zaczê³o œwitaæ. Na wscho-
dzie ukaza³ siê jasny pasek, który stopniowo wzrasta³, a¿ ca³e niebo przybra³o barwê zielone-
go szk³a, poplamionego szarymi, bia³ymi i bladoró¿owymi ob³okami.
Po dusznej atmosferze bufetu ch³odny wiatr orzeŸwi³ starca, ale - nie uspokoi³ go. Pu³kowni-
kowi zdawa³o siê, ¿e gdy raz stanie na otwartym polu, na swoim polu, w jego piersi nie wy-
trzyma têsknota, wyrwie siê i gdzieœ odleci, jak go³¹b wypuszczony z klatki. Lecz sta³o siê
inaczej: zamiast ukojenia uczu³ zdziwienie. Horyzont, niegdyœ taki szeroki, wyda³ mu siê cia-
snym. Lasów nie widaæ, tylko tu i owdzie stercz¹ dymi¹ce kominy fabryk. Nie widaæ ani chat,
ani ogrodów przy nich, tylko posêpne, ceglane domy na œnie¿nych wydmach. Nawet wiatr,
zamiast szumieæ miêdzy ga³¹zkami wierzbiny, t³uk³ siê o nieskoñczenie d³ugi szereg s³upów
albo w telegraficznych dzwonkach p³aka³ jak zab³¹kana sierota.
To ju¿ nie ta ziemia, któr¹ przed pó³ wiekiem opuœci³!...
Na dworcu zadzwoniono. Pu³kownik ledwie zd¹¿y³ zaj¹æ miejsce w wagonie - i poci¹g ruszy³.
Przez ca³¹ drogê starzec rozgl¹da³ siê chc¹c choæ nie jak¹œ nitkê nawi¹zaæ miêdzy rzeczywi-
stoœci¹ i wspomnieniami. Daremna praca! Inny kraj le¿y na dnie duszy, inny przed oczyma.
Ch³opi bez sukman. ¯ydzi bez lisich czapek, domy bez drzew, ziemia bez lasów. Nie by³ na-
wet pewny, czy ptaki nie straci³y g³osu.
Do Warszawy przyjecha³ ju¿ póŸno wieczór i umieœci³ siê w drugorzêdnym hotelu, który z po-
zoru przypomina³ dawne „zajazdy”. Lecz i tu spotka³o go rozczarowanie. Zamiast prostych
sprzêtów, obitych w³osieniem albo skór¹, jakie bywa³y za jego czasów, zasta³ modne meble,
obrazy kobiet z pó³œwiatka, popsute elektryczne dzwonki i s³u¿bê w poplamionych frakach.
Nie by³ to ju¿ stary „zajazd”, ale zagraniczny hotelik w z³ym gatunku.
Przespawszy noc jako tako, pu³kownik od rana wyszed³ na miasto. Wzi¹³ doro¿kê i kaza³
obwoziæ siê po wszystkich znanych niegdyœ ulicach. Niepojête zmiany... Znik³y wysokie,
w bia³e i czerwone pasy malowane s³upy latarniowe, znik³y dworki i rozleg³e ogrody, a miej-
sce ich zajê³y szeregi ogromnych kamienic, zbudowanych po wiêkszej czêœci bez l¹du i sma-
ku. Nawet tam, gdzie za jego czasów polowano na dzikie kaczki, sta³o dziœ miasto du¿e, ru-
chliwe, ale - jakieœ inne...
Ludzi zupe³nie nie poznawa³, ani z ubiorów, ani z fizjognomij. Co dziwniejsza, chwilami ra-
zi³o go to, ¿e nie s³yszy gwaru francuskich rozmów, do których przez pó³ wieku nawyk³o
ucho!
Po tej przeja¿d¿ce uczu³ pustkê jeszcze wiêksz¹ ni¿ we Francji i postanowi³ wejœæ w towa-
rzystwo ludzi.
Mia³ tu znajomych miêdzy ró¿nymi osobami, które spotyka³ w Pary¿u albo u wód.
Zanotowa³ kilka nazwisk i poprosi³ hotelowego szwajcara o wyszukanie adresów. Na drugi
dzieñ przyniesiono mu tylko jeden adres cz³owieka doœæ majêtnego, z którym przed dziesiê-
cioma laty pozna³ siê w Vichy.
Pu³kownik natychmiast uda³ siê do niego i szczêœciem zasta³ w domu.
Gospodarz na razie nie pozna³ go, a poznawszy zmiesza³ siê. Gor¹czkowo œciskaj¹c goœcia,
troskliwie pocz¹³ go wypytywaæ, czy nie mia³ k³opotów z paszportem? - a gdy uspokoi³ siê
co do tej kwestii, zapyta³, jak te¿ d³ugo myœli bawiæ w Warszawie?
- Chcia³bym tu osiedliæ siê, o ile, naturalnie, uda mi siê zawi¹zaæ stosunki - odpar³ pu³kownik.
- O!... stosunki u nas zawi¹zuj¹ siê ³atwo. Znajdzie tu pan mo¿e nawet i swego kolegê...
- Któ¿ to?... - przerwa³ mu prêdko starzec.
54
- Jest to tak¿e by³y oficer francuski. Biedaczysko!... przyjecha³ bez grosza i ledwo znalaz³
jak¹œ lich¹ posadê... Dziœ nie mo¿e od¿a³owaæ, ¿e opuœci³ Francj¹. Och!... u nas bardzo trud-
no o zajêcie... tysi¹ce m³odzie¿y szuka go na pró¿no...
- No, ja tego nie potrzebujê - odpar³ goœæ œmiej¹c siê pierwszy raz od paru miesiêcy. - Mam
trochê gotówki i emeryturê pu³kownika.
Uœmiech tak widaæ ozdobi³ marsowat¹ twarz starca, ¿e gospodarz, poprzednio doœæ ch³odny,
nagle wpad³ w entuzjazm. Porwa³ goœcia w objêcia, kilkanaœcie razy nazwa³ go pu³kowni-
kiem, przypomnia³ mu mnóstwo przyjemnych chwil spêdzonych razem w Vichy, przedstawi³
mu ca³¹ swoj¹ rodzinê i zaklina³ na wszystkie œwiêtoœci, a¿eby raczy³ uwa¿aæ ten dom jak
w³asny i a¿eby jutro wieczorem zaszczyci³ go swoj¹ wizyt¹.
- Bêdzie u nas parê osób - mówi³ zachwycony gospodarz - które z przyjemnoœci¹ z³o¿¹ ho³d
bohaterowi...
- Emerytowi!... - poprawi³ go pu³kownik.
Pomimo tak szczególnego przyjêcia pu³kownik przyszed³ na wieczór. W przedpokoju przyj¹³
go sam gospodarz, ledwie nie zdj¹³ mu kaloszy i z wielkim szumem wprowadzi³ do salonu.
By³ to wieczór tañcuj¹cy, wiêc starzec znalaz³ od razu kilkadziesi¹t osób. Porobi³ prêdko zna-
jomoœci z damami, z których jedna zapewnia³a go, ¿e pamiêta kampani¹ w³osk¹, choæ mog³a
znaæ na palcach wêgiersk¹ - druga dziwi³a siê, ¿e opuœci³ „ten piêkny Pary¿”, a najm³odsza
zapyta³a nieœmia³o: czy pan pu³kownik nie tañczy ju¿ nawet kadryla?...
Poniewa¿ przesz³o siedemdziesiêcioletni weteran ju¿ nie tañczy³, wiêc gdy odezwa³a siê
muzyka, pomimo ca³ego szacunku -zapomnia³a o nim. ¯o³nierz spod Solferino i Gravelotte
musia³ ust¹piæ bohaterom walca i kontredansa, tak samo jak we Francji.
Wyszed³ do dalszych salonów; tam grano w karty. Goœcinny gospodarz ofiarowa³ siê w tej
chwili zebraæ mu towarzystwo do wista z dwu radców i jednego prezesa; ale starzec podziê-
kowa³, mo¿e przez pamiêæ dla swoich ostatnich kolegów od wista.
Wiêc i tu przestano siê nim zajmowaæ, z czego pu³kownik by³ kontem mog¹c przypatrzeæ siê
ludziom.
Przys³uchiwa³ siê rozmowom. W jednym k¹cie mówiono o karnawale, w drugim o gie³do-
wych kursach, w trzecim o p³ci piêknej, w czwartym o polityce, a mianowicie o tym, ¿e nas
Niemcy nieodwo³alnie zjedz¹.
Do tej grupy przy³¹czy³ siê pu³kownik, ale rozmawia³ nied³ugo. Przechodz¹c od kwestii do
kwestii, us³ysza³ w koñcu, ¿e realna polityka powinna traktowaæ wojnê jak interes przemy-
s³owy i ¿e tylko taki szarlatan jak Napoleon III móg³ wojowaæ za cudze sprawy, dla idei.
To¿ samo niejednokrotnie s³ysza³ we Francji - po có¿ wiêc j¹ opuœci³?...
Starzec cichaczem wymkn¹³ siê z balu i wróci³ do swego zajazdu. Po³o¿ywszy siê do ³ó¿ka
pocz¹³ marzyæ, trochê we œnie, trochê na jawie. Gdy znu¿ony traci³ chwilami œwiadomoœæ,
zdawa³o mu siê, ¿e przesta³ byæ cz³owiekiem, lecz ¿e jest krzy¿em na zapadaj¹cym siê gro-
bie, w którym spoczêli jego dawni kamraci. Gdy zaœ ockn¹³ siê, szepta³:
- Po com ja tu wróci³?...
I uczu³ têsknotê za Francj¹.
Na drugi dzieñ przypada³a niedziela. Starzec wsta³ póŸno i ubiera³ siê powoli, namyœlaj¹c siê, kie-
dy wracaæ do Francji: dziœ czy jutro?... Tu by³ ju¿ obcym dla wszystkich i wszyscy dla niego.
Mia³ numer na dole. Gdy oko³o dziesi¹tej podniós³ roletê, spostrzeg³, ¿e przed jego oknem
chodzi tam i na powrót jakiœ ubogo odziany cz³owiek z ma³ym ch³opcem.
55
By³ silny mróz, wiêc ubogi cz³owiek dla rozgrzania siê tupa³ nogami w chodnik, uderza³ siê
w ramiona albo rozciera³ zsinia³e z zimna rêce dziecka, które mia³o nieco przyd³ugi surdut,
s³omiany kapelusz, nie obtarty nos i uszy podwi¹zane brudn¹ chustk¹.
Poniewa¿ chodz¹cy po podwórzu czêsto spogl¹da³ w okno pu³kownika, starzec zwróci³ na
niego uwagê i spyta³ kelnera: co za jeden jest ten cz³owiek?
Kelner uœmiechn¹³ siê i odpar³:
- To szewc!... Mieszka tu u nas pod strychem i chce swojemu ch³opcu pokazaæ pana pu³kow-
nika...
- Mnie pokazaæ?... A sk¹d¿e on wie, kto ja jestem?...
- Dowiedzia³ siê od s³u¿by...
Starzec zamyœli³ siê, a tymczasem ubogi cz³owiek wci¹¿ drepta³ za jego oknem albo rozcie-
ra³ zmarzniête r¹czyny dziecku.
Pu³kownik mia³ iœæ na œniadanie do miasta. Ubra³ siê wiêc spieszniej i zaciekawiony wyszed³
na podwórze.
Na jego widok cz³owiek z dzieckiem stan¹³ jak wryty. Wykrêci³ czapkê na bakier, zmarszczy³
brwi, wyprê¿y³ siê i zacisn¹³ piêœci, co wygl¹da³o tak, jak gdyby chcia³ rzuciæ siê na pu³kow-
nika, ale wed³ug jego pojêæ znaczy³o oddanie honorów.
Poniewa¿ jego syn chucha³ sobie przez ten czas w rêce, wiêc dla rozbudzenia uwagi uderzy³
ch³opca piêœci¹ w kark, a sam wci¹¿ patrzy³ na starca jak na wilka, myœl¹c, ¿e postêpuje we-
d³ug najœciœlejszych regu³ wojskowej etykiety.
Starzec - zatrzyma³ siê. Chcia³ coœ przemówiæ do ubogo ubranego cz³owieka, ale brak³o mu
wyrazów, a przy tym - by³o na podwórzu trochê ludzi. Wiêc tylko spojrzeli sobie w oczy i pu³-
kownik z wolna poszed³ w stronê ulicy.
Wtedy szewc odezwa³ siê do dziecka:
- Wojtuœ!...
- Abo co?
- Bêdziesz, hyclu, taki?...
- Co nie mam byæ, oj! jej!... - odpar³o dziecko z zawalanym nosem.
- Pamiêtaj, ¿ebyœ by³, bobym ci zêby powybija³, choæ uroœniesz!...
Tymczasem pu³kownik poszed³ na œniadanie, ale jad³ niewiele, bo œpieszy³ siê. Potem wy-
bieg³ do miasta i wkrótce - wynaj¹³ sobie prywatne mieszkanie.
Brzydkie kamienice i nowi ludzie ju¿ go -nie razili. A gdy wypadkiem mija³ ulicê Karow¹ i z
niej spojrza³ na Wis³ê, zobaczy³ znowu taki rozleg³y horyzont jak niegdyœ, takie same lasy
i uczu³ ten orzeŸwiaj¹cy powiew, którego mu brakowa³o przez pó³ wieku.
„Zostanê tu!” - pomyœla³.
56
NA WAKACJACH
Wieczorem, jak zwykle, przyszed³ do mnie mój szkolny kolega. Mieszkaliœmy obaj na wsi
o kilka wiorst od siebie i widywaliœmy siê prawie co dzieñ. By³ to przystojny blondyn, które-
go ³agodne. oczy mog³y rozmarzyæ niejedn¹ kobietê. Mnie poci¹ga³ jego niewzruszony spo-
kój i trzeŸwoœæ umys³u.
Tego dnia spostrzeg³em, ¿e mu coœ dolega; patrzy³ w ziemiê i gor¹czkowo uderza³ siê po
nogach szpicrut¹. Nie uwa¿a³em za stosowne pytaæ go o powód widocznego zak³opotania,
ale on sam zacz¹³.
- Wiesz - odezwa³ siê - mia³em dziœ g³upi wypadek. Zdziwi³em siê; by³o rzecz¹ prawie nie-
podobn¹, a¿eby, „g³upi wypadek” móg³ siê zdarzyæ tak panuj¹cemu nad sob¹ cz³owiekowi.
- Mieliœmy - mówi dalej - z rana we wsi po¿ar. Spali³a siê cha³upa...
- A tyœ mo¿e skoczy³ w ogieñ?... - przerwa³em mu trochê drwi¹cym tonem.
Wzruszy³ ramionami i zdawa³o mi siê, ¿e siê lekko zarumieni³; zreszt¹ mo¿e mu pad³ na
twarz blask zachodz¹cego s³oñca.
- Zapali³y siê - ci¹gn¹³ po przerwie - konopie na strychu u ch³opa, a w kilka minut póŸniej
strzecha. Czyta³em w tej chwili jakiœ zajmuj¹cy rozdzia³ Saya, ale na widok k³êbów czarnego
dymu i p³omyków wydobywaj¹cych siê ze szczelin przy kominie, opanowa³a mnie filisterska
ciekawoœæ i powlok³em siê na miejsce. Ludzie byli przy robocie, wiêc zasta³em zaledwie kil-
ka osób: dwie baby lamentuj¹ce nad nieszczêœciem, organiœcinê, która obrazem œw. Floriana
za¿egnywa³a po¿ar, i ch³opa, który medytowa³ trzymaj¹c w obu rêkach pust¹ konewkê. Od
nich us³ysza³em, ¿e cha³upa zamkniêta, bo gospodarz z kobieta wyszli w pole.
„Oto nasz system budowania!... - pomyœla³em. - Dom p³onie, jakby go prochem nabito...”
Istotnie, w ci¹gu paru minut ca³y dach stal w p³omieniu: dym gryz³ w oczy, a ogieñ tak moc-
no przypieka³, ¿e z obawy o ¿akietê musia³em cofn¹æ siê o parê kroków.
Tymczasem nadbieg³o wiêcej ludzi z osêkami, siekierami i wod¹: jedni poczêli wywracaæ
p³ot, któremu nic nie grozi³o, inni leli wodê z konewek w taki sposób, ¿e nie tkn¹wszy ognia,
przemoczyli do nitki zgromadzonych, a jedn¹ babê wywrócili na ziemiê. Nie robi³em im ¿ad-
nych uwag wiedz¹c, ¿e nic nie grozi dalszym budynkom; chata zaœ by³a nie do uratowania.
Nagle ktoœ krzykn¹³: „Tam jest dziecko, ten ma³y Stasiek!...”
- „Gdzie?...” - spytano. - „W cha³upie, œpi w nieckach pod oknem... Ino który wybij szybê,
a jeszcze wyci¹gniesz ¿ywego...”
Nikt siê jednak nie ruszy³. S³oma na dachu ju¿ sp³onêh, a krokwie ¿arzy³y siê jak rozpalone
druty.
Wyznajê, ¿e gdym to us³ysza³, serce drgnê³o mi w niezwyk³y sposób.
„Je¿eli nikt nie idzie - pomyœla³em - wiêc ja pójdê... Na uratowanie ch³opca wystarczy pó³
minuty. Czasu a¿ nadto, ale -jakie¿ piekielne gor¹co!...”
57
„No, rusz¿e siê który! - wo³a³y baby. - O wy, psie dusze, nie warciœta nazywaæ siê ch³opa-
mi!...” - „To leŸ sama w ogieñ, kiedyœ taka m¹dra! - ofukn¹³ ktoœ z t³umu. - Tam pewna
œmieræ, a dziecko, s³abe jak kurczê, i tak ju¿ nie ¿yje...”
„£adnie! - pomyœla³em - nikt nie idzie, a ja jeszcze siê waham! Chocia¿ - szepnê³a mi rozwa-
ga - jakie licho ci¹gnie mnie do bezcelowej awantury?... Czy ja wiem, gdzie le¿y dzieciak?...
Mo¿e wypad³ z niecek?...”
Belki ju¿ by³y zwêglone i z g³uchym trzaskiem zaczê³y siê wyginaæ.
„Ale trzeba w koñcu wedrzeæ siê tam - myœla³em - ka¿da sekunda jest droga. Dzieciak prze-
cie nie mo¿e spaliæ siê jak robak.
- Lecz je¿eli ju¿ nie ¿yje?... - odpowiedzia³o zastanowienie -w takim razie szkoda nawet sur-
duta...”
Z daleka odezwa³ siê straszny krzyk kobiecy: „Ratujcie dziecko!...” - „Trzymajcie j¹!... - za-
wo³ano w odpowiedzi. - Skoczy w ogieñ i zginie...”
Us³ysza³em za sob¹ jakieœ szamotanie i ten sam krzyk: „Puszczajcie !... to moje dziecko!...”-
, ,Ci¹gnij j¹ wpó³!...”- odpowie-dziano.
Nie mog³em wytrzymaæ i rzuci³em siê naprzód. Owion¹³ mnie ¿ar, dym, dach zatrzeszcza³,
jakby go rozdarto, z komina posypa³y siê ceg³y. Poczu³em, ¿e mi siê tl¹ w³osy, i - cofn¹³em
siê rozgniewany. „Co za g³upi sentymentalizm - pomyœla³em - dla garstki ludzkich popio³ów
robiæ z siebie straszyd³o?... Jeszcze powiedz¹, ¿e tanim kosztem chcia³em zostaæ bohate-
rem!...”
Wtem potr¹ci³a mnie jakaœ m³oda dziewczyna biegn¹ca do chaty. Us³ysza³em brzêk wybitych
szyb, a gdy nag³y wiatr odgarn¹³ tuman dymu, zobaczy³em j¹ w oknie tak silnie pochylon¹
do wnêtrza izby, ¿e widaæ by³o jej nie umyte nogi.
„Co ty robisz, wariatko?! - krzykn¹³em - tam ju¿ jest trup, nie «» dziecko...” - , Jagna!
chodzi tu!...” - zawo³ano z t³umu.
Pu³ap zapad³ siê, a¿ iskry sypnê³y do nieba. Dziewczyna znik³a w dymie, a mnie pociemnia³o
w oczach.
„Ja-gna!...” - powtórzy³ lamentuj¹cy g³os.
„Zara!... zara!...” - odpowiedzia³a dziewczyna przebiegaj¹c ko³o mnie z powrotem.
Z wysi³kiem dŸwiga³a w rêkach ch³opca, który obudziwszy siê wrzeszcza³ wniebog³osy.
- Wiêc dziecko ¿yje? - spyta³em.
- Jak najzdrowsze.
- A dziewczyna... czy to jego siostra?
- Gdzie¿ tam! - odpar³ - zupe³nie obca; nawet s³u¿y u innego gospodarza i ma najwy¿ej piêt-
naœcie lat.
- I nic siê jej nie sta³o?
- Opali³a sobie chustkê i trochê w³osów. Id¹c tu widzia³em j¹;
skroba³a przed sieni¹ kartofle i coœ sobie nuci³a fa³szywym g³osem. Chcia³em jej wyraziæ
moje uznanie, nagle jednak przysz³y mi na myœl: jej dziki zapa³ i mój rozs¹dny takt wobec
cudzego nieszczêœcia, i... taki mnie wstyd ogarn¹³, ¿e nie œmia³em do niej przemówiæ ani
wyrazu.
My ju¿ tacy!... - doda³ i pocz¹³ szpicrózg¹ œcinaæ rosn¹ce przy drodze badyle.
Na niebie zaczê³y siê pokazywaæ gwiazdy i ch³odny wiatr przyniós³ od stawu rechotanie ¿ab
i kwilenie zabieraj¹cych siê do snu ptaków wodnych. Zwykle o tej porze obaj uk³adaliœmy
58
projekta na przysz³oœæ, lecz dziœ ¿aden ust nie otworzy³. Za to zdawa³o mi siê, ¿e doko³a nas
szepcz¹ krzaki:
- Wy ju¿ tacy!...
59
¯YWY TELEGRAF
Pani hrabina podczas wizyty w zak³adzie sierot spostrzeg³a na korytarzu niezwyk³¹ scenê:
czterech ch³opców wydziera³o sobie podart¹ ksi¹¿kê, doœæ ¿wawo ok³adaj¹c siê ku³akami.
- Zdaje mi siê, dzieci, ¿e siê bijecie?... - zawo³a³a przestraszona dama. - Za to ¿aden nie do-
stanie pierniczka i jeszcze pójdzie klêczyæ.
- Bo, proszê pani, on mi zabra³ Robinsona! - tlomaczy³ siê jeden ch³opiec.
- Nieprawda, bo to on!... - zaprzeczy³ drugi.
- Widzisz, jak k³amiesz! - zawo³a³ trzeci. - To ty odebra³eœ mi Robinsona.
Zakonnica objaœni³a damê, ¿e mimo pilnego dozoru podobne wypadki trafiaj¹ siê dosyæ czê-
sto, dzieci bowiem ³akn¹ czytania, a ksi¹¿ek zak³ad nie posiada.
W sercu pani hrabiny zatli³a siê jakaœ iskra. Poniewa¿ jednak nu¿y³o j¹ myœlenie, wiêc stara-
³a siê zapomnieæ o tym. Dopiero w salonie radcy, gdzie wypad³o mówiæ o rzeczach pobo¿-
nych i dobroczynnych, opisa³a wypadek w zak³adzie wraz z objaœnieniem zakonnicy.
Radca s³uchaj¹c dozna³ te¿ niezwyk³ego uczucia i jako bieglej-szy w sztuce myœlenia, za-
wnioskowa³, ¿e nale¿a³oby wys³aæ ksi¹¿ki dla sierot. Przypomnia³ sobie nawet, ¿e w szafie
czy w kufrze posiada ca³y stos butwiej¹cych druków, które niegdyœ kupowa³ dla swych dzie-
ci; lecz... za ciê¿ki ju¿ by³ do grzebania w rupieciach.
Wieczorem radca znalaz³ siê u pana Z., któremu ca³e ¿yde up³ywa³o na oddawaniu drobnych
us³ug ludzkoœci, zawartej miêdzy siódm¹ a trzeci¹ klas¹ urzêdowej hierarchii. Chc¹c mu zro-
biæ przyjemnoœæ radca opowiedzia³ panu Z. to, co hrabina widzia³a w zak³adzie i s³ysza³a od
zakonnicy, dodaj¹c ze swej strony, ¿e - wypada postaraæ siê o ksi¹¿ki dla sierot.
- Nic prostszego! - wykrzykn¹³ pan Z. - Wst¹piê jutro do redakcji” Kuriera” i wp³ynê na nich,
a¿eby zrobili og³oszenie.
Na drugi dzieñ pan Z. wbieg³ zadyszany do „Kuriera”, na wszystkie œwiêtoœci b³agaj¹c re-
dakcjê, a¿eby wezwa³a ogó³ do sk³adania ksi¹¿ek dla sierot.
Trafi³ szczêœliwie, poniewa¿ brakowa³o do numeru kilkuwier-szowej wiadomoœci sensacyj-
nej. Jako¿ referent wydzia³u uczuciowego siad³ i napisa³:
„Gromadka dzieci, zostaj¹cych pod opiek¹ publiczn¹, cierpi na brak ksi¹¿ek.
Maleñstwo têskni.
Pamiêtajcie o duszach g³odnych!”
Potem gwi¿d¿¹c wyszed³ na obiad.
W parê dni póŸniej, w niedzielê, przed zamkniêtymi drzwiami redakcji spotka³em ubogo
odzianego cz³owieka z rêkoma czarnymi jak u kominiarza, a wraz z nim szczup³¹ dziewczyn-
kê nios¹c¹ pakê starych ksi¹¿ek.
- Czego pan sobie ¿yczy?
Ufarbowany cz³owiek uchyli³ czapki i odpar³ nieœmia³o:
60
- Przynieœliœmy, proszê pana, kilka ksi¹¿ek dla tych „g³odnych”, co panowie pisali...
A szczup³a dziewczynka dygnê³a rumieni¹c siê, o ile jej na to pozwala³y pocz¹tki blednicy.
Wzi¹³em od niej ksi¹¿ki i odda³em redakcyjnemu ch³opcu.
- Jak¿e siê pan nazywa? - spyta³em.
- Proszê pana, a na co to? - odpar³ zmieszany.
- Musimy przecie¿ wydrukowaæ, kto dal ksi¹¿ki.
- O! to nie potrzeba, proszê pana; ja przede jestem ubogi cz³owiek z fabryki kapeluszy... To
nie potrzeba...
I odszed³ wraz z mizern¹ córeczk¹.
Obok mnie sta³ uczony profesor fizyki i zapewne skutkiem tego przyszed³ mi na myœl - tele-
graf nowej konstrukcji.
G³ówn¹ stacj¹ by³ zak³ad sierot, boczn¹ - robotnik z fabryki kapeluszy; gdy jeden zasygnali-
zowa³ „bacznoœæ”, drugi natychmiast odpowiedzia³. Gdy jeden za¿¹da³, drugi przyniós³.
My inni spe³niliœmy funkcj¹ s³upów telegraficznych.
61
CIENIE
Kiedy na niebie dogasaj¹ blaski s³oñca, z ziemi wynurza siê zmierzch. Zmierzch - wielka ar-
mia nocy o tysi¹cach niewidzialnych kolumn i miliardach ¿o³nierzy. Potê¿na armia, która od
niepamiêtnych czasów pasuje siê ze œwiat³em, pierzcha ka¿dego poranku, zwyciê¿a ka¿dego
wieczora, panuje od zachodu do wschodu s³oñca, a w dzieñ, rozbita, chowa siê po kryjów-
kach i czeka.
Czeka w górskich przepaœciach i miejskich piwnicach, w g¹szczu lasu i w g³êbi ciemnych
jezior. Czeka kryj¹c siê w przedwiecznych jaskiniach ziemi, w kopalniach, po rowach, w k¹-
tach domów, w za³amkach murów. Rozproszona i na pozór nieobecna wype³nia jednak
wszystkie skrytki. Jest w ka¿dej szczelinie kory drzew, w fa³dach ludzkiego odzienia, le¿y pod
najmniejszym ziarnem piasku, czepia siê najcieñszej nici pajêczej i czeka. Wyp³oszona z jed-
nego miejsca, w okamgnieniu przenosi siê na inne, korzystaj¹c z lada sposobnoœci, aby po-
wróciæ tam, sk¹d j¹ wygnano, wedrzeæ siê na nie zajête stanowiska i zalaæ ziemiê.
Kiedy gaœnie s³oñce, armia zmroków gêstymi szeregami wysuwa siê ze swych ucieczek, ci-
cha i ostro¿na. Zape³nia korytarze domów, sienie i Ÿle oœwiecone schody; spod szaf i sto³ów
wype³zuje na œrodek pokoju i obsiada firanki; przez lufty piwnic i szyby okien wysuwa siê na
ulice, w g³uchym milczeniu szturmuje œciany i dachy i zaczajona na szczytach, cierpliwie cze-
ka, a¿ na zachodzie zbledn¹ ró¿owe ob³oki.
Jeszcze chwilka i nagle zerwie siê olbrzymi wybuch ciemnoœci siêgaj¹cej od ziemi do nieba.
Zwierzêta skryj¹ siê po legowiskach, cz³owiek ucieknie do domu; ¿ycie, jak roœlina bez wody,
skurczy siê i pocznie usychaæ. Barwy i kszta³ty rozp³yn¹ siê w nicestwie; trwoga, b³¹d i wy-
stêpek obejm¹ panowanie nad œwiatem.
W takiej chwili na pustoszej¹cych ulicach Warszawy ukazuje siê dziwna postaæ ludzka,
z drobnym p³omykiem nad g³ow¹. Szybko biegnie przez chodnik, jakby j¹ œciga³y ciemnoœci,
przy ka¿dej latarni zatrzymuje siê na mgnienie i roznieciwszy weso³e œwiat³o, znika jak cieñ.
I tak ka¿dego dnia w roku. Czy na polach wiosna dyszy zapachem kwiatów, czy sro¿y siê
lipcowa burza, czy rozhukane na ulicach jesienne wichry miotaj¹ tumanami kurzu, czy w po-
wietrzu k³êbi¹ siê zimowe œniegi - on zawsze, skoro tylko nadejdzie wieczór, ze swym p³o-
mykiem przebiega miejskie chodniki, roznieca œwiat³o, a potem znika jak cieñ.
Sk¹d siê ty bierzesz, cz³owieku, i gdzie kryjesz siê, ¿e nie znamy twoich rysów, ani s³yszymy
g³osu? Czy masz ty ¿onê albo matkê, która czeka twego powrotu? Albo dzieci, które, pozo-
stawiwszy w k¹cie twoj¹ latarkê, wdzieraj¹ ci siê na kolana i obejmuj¹ ciê za szyjê? Czy ty
masz przyjació³, którym opowiadasz swoje pociechy i zgryzoty, albo choæ znajomych, z któ-
rymi móg³byœ porozmawiaæ bodaj o codziennych zdarzeniach?
Czy ty w ogóle posiadasz jaki dom, w którym by ciê znaleŸæ mo¿na? imiê, którym mo¿na by
ciebie zawo³aæ? potrzeby i uczucia, które by ciê robi³y takim jak my cz³owiekiem? Czyli te¿
62
jesteœ naprawdê istot¹ bezkszta³tn¹, milcz¹c¹ i nieujêt¹, co ukazuje siê tylko o zmroku, roz-
nieca œwiat³o, a potem znika jak cieñ?
Odpowiedziano mi, ¿e jest to naprawdê cz³owiek, a nawet dano jego adres. Poszed³em do
wskazanego domu i zapyta³em stró¿a:
- Czy u was mieszka ten, co zapala latarnie po ulicach?
- U nas.
- A gdzie?
- W tamtej komórce.
Komórka by³a zamkniêta. Spojrza³em przez okno, alem tylko zobaczy³ tapczan przy œcianie,
a obok niego na wysokim kiju latarkê. Latarnika nie by³o
- Powiedz mi przynajmniej, jak on wygl¹da?
- Kto go tam wie - odpar³ stró¿ wzruszaj¹c ramionami. - Sam go nawet dobrze nie znam -
doda³ - bo po dniu nigdy w izbie nie siedzi.
W. pó³ roku przyszed³em drugi raz.
- A dziœ nie ma w domu latarnika?
- Oho! - rzek³ stró¿ - nie ma i nie bêdzie. Wczoraj go pochowali. Umar³. Stró¿ zamyœli³ siê.
Zapytawszy o kilka szczegó³ów pojecha³em na cmentarz.
- Poka¿cie mi, grabarzu, gdzie tu wczoraj pochowano latarnika?
- Latarnika?... - powtórzy³. - Kto go tam wie! Trzydziestu pasa¿erów by³o wczoraj.
- Ale¿ on pochowany w oddziale najubo¿szych.
- Takich zwali³o siê dwudziestu piêciu.
- Ale on le¿a³ w niemalowanej trumnie.
- Takich zwieŸli szesnaœcie.
Tym sposobem nie pozna³em ani twarzy, ani nazwiska, ani nawet nie widzia³em jego grobu.
I zosta³ tym po œmierci, czym by³ za ¿ycia: istot¹ widzialn¹ tylko o zmroku, niem¹ i niepo-
chwytn¹ jak cieñ.
W pomroce ¿ycia, gdzie po omacku b³¹dzi nieszczêsny rodzaj ludzki, gdzie jedni rozbijaj¹
siê o zawady, inni spadaj¹ w otch³añ, a pewnej drogi nikt nie zna, gdzie na skrêpowanego
przes¹dami cz³owieka poluje z³y przypadek, nêdza i nienawiœæ - po ciemnych manowcach
¿ycia równie¿ uwijaj¹ siê latarnicy. Ka¿dy niesie drobny p³omyk nad g³ow¹, ka¿dy na swojej
œcie¿ce roznieca œwiat³o, ¿yje niepoznany, trudzi siê nieoceniony, a potem znika jak cieñ...
63
OMY£KA
Dom mojej matki sta³ na brzegu miasteczka, przy ulicy obwodowej , wzd³u¿ której mieœci³y
siê budynki gospodarskie, sad i ogród warzywny. Za domem ci¹gnê³y siê nasze grunta, za-
warte miêdzy drog¹ boczn¹ i pocztowym goœciñcem. Ze strychu, gdzie znajdowa³ siê pokoik
brata, w zwyk³ym czasie nape³niony rupieciami, mo¿na by³o widzieæ z jednej strony koœció³,
rynek, ¿ydowskie sklepiki i star¹ kapliczkê Œw. Jana, z drugiej - nasze pola, potem olszynê,
dalej g³êbokie w¹wozy zaroœniête krzakami, wreszcie - samotn¹ chatê, o której ludzie wspo-
minali z niechêci¹, a niekiedy z przekleñstwem.
Mia³em wówczas lat siedem i chowa³em siê przy matce. By³a to kobieta wysoka i silna. Pa-
miêtam jej twarz rumian¹ i energiczn¹, kaftan podpasany rzemieniem i pukaj¹ce buty. Mó-
wi³a g³oœno i stanowczo, a pracowa³a od rana do nocy. O œwicie by³a ju¿ na dziedziñcu
i ogl¹da³a krowy, konie, kury - czy nie dzieje siê im jaka krzywda i czy dosta³y jeœæ. Po
œniadaniu sz³a w pole zbaczaj¹c do chorych, których w miasteczku nigdy nie brak³o. Gdy
wraca³a do domu, czekali na ni¹ ró¿ni interesanci: jeden chcia³ kupiæ bydl¹tko, drugi po¿y-
czyæ zbo¿a lub pieniêdzy; ta radzi³a siê o kaszl¹ce dziecko, a tamta przynios³a na sprzeda¿
garstkê lnu. Prawie nie mogê wyobraziæ sobie matki samotnej; zawsze krêcili siê przy niej
ludzie jak go³êbie przy go³êbniku, prosz¹c o coœ lub za coœ dziêkuj¹c. Ona w ca³ej okolicy
wszystkich zna³a, wszystkim pomaga³a i radzi³a. Rzecz, zdaje siê, niegodna wiary, a prze-
cie tak by³o, ¿e nawet ksi¹dz proboszcz i pan burmistrz przychodzili zasiêgaæ jej zdania.
Ona rozmawia³a z nimi robi¹c poñczochê, a nastêpnie, jak gdyby nic, bieg³a doiæ krowy.
Umia³a te¿ w razie potrzeby zaprz¹c konie do wozu i wyjechaæ po snopy, a nawet drzewa
nar¹baæ. Wieczorami szy³a bieliznê albo ³ata³a moje odzienie, w nocy, gdy psy mocniej uja-
da³y, zrywa³a siê z ³ó¿ka i ledwie odziana w gruby szlafrok obchodzi³a budynki. Raz wy-
straszy³a z³odzieja.
Ch³opi, panowie, dzieci, chorzy, zwierzêta, drzewa, nawet kamieñ przy wrotach - wszystko
j¹ obchodzi³o. Tylko o chacie stoj¹cej za naszymi po³ami nie wspomina³a nigdy. Jej miesz-
kañcy musieli byæ bardzo zdrowi i szczêœliwi, gdy¿ mama wcale nie zagl¹da³a do nich.
Ojciec mój od kilku lat nie ¿y³; pamiêtam go o tyle, ¿em co dzieñ ofiarowa³ Bogu pacierz za
jego duszê. Raz, kiedym by³ bardzo senny i poszed³em spaæ bez pacierza, pokaza³a mi siê
w nocy dusza ojca na œcianie. By³a jasnobia³a, niewielka, z formy podobna do duszy w ¿elaz-
ku. Zl¹k³em siê nadzwyczajnie i do rana przele¿a³em z g³ow¹ schowan¹ pod ko³drê. Naza-
jutrz powiedzieli mi, ¿e to blask ksiê¿yca pada³ na œcianê przez serce wyciête w okiennicy.
Od tej jednak¿e pory nigdy nie zapomnia³em modliæ siê za Ojca.
Mia³em tez brata o kilkanaœcie lat starszego ode mnie Przypominam go sobie jak przez mg³ê,
poniewa¿ widzia³em go zaledwie parê razy w ¿yciu. Wiem, ¿e nosi³ czarny mundur ze z³oty-
mi guzikami i szafirowym ko³nierzem i ¿e sposobi³ siê na doktora.
64
Nieraz, zdjêty ciekawoœci¹, wychodzi³em na strych, a¿eby przez najwy¿szy dymnik zobaczyæ
stolicê, gdzie uczy³ siê brat, a przynajmniej miasto, gdzie mama jeŸdzi³a po kilka razy na rok.
Nieraz œledzi³em pocztow¹ bryczkê szybko jad¹c¹ w tamt¹ stronê. Bryczka i wisz¹cy nad m¹
ob³ok kurzu ginê³y w lesie, który wype³nia³ szczelinê miêdzy niebem i ziemi¹, a przede mn¹
w dali sta³a tylko chata samotników, skulona i czaj¹ca siê. Niekiedy s³oneczne œwiat³o pada³o
w jej okienka, wówczas nie mog³em oprzeæ siê z³udzeniu, ¿e widzê g³owê du¿ego kota, któ-
ry patrzy na mnie, jakby chc¹c siê rzucie. Ogarnia³ mnie strach i kry³em siê za ramê dymnika
ciesz¹c siê, ¿e teraz nie zobaczy mnie potwór. Wnet jednak ciekawoœæ przemaga³a obawê,
znowu wygl¹da³em i zapytywa³em siê w duchu - kto w chacie mieszka?... Czy to nie jest cha-
³upka na kurzej nó¿ce, o której tyle s³ysza³em od prz¹dek, i czy w mej nie siedzi czarownica
zamieniaj¹ca ludzi w zwierzêta?...
Dzieñ za dniem up³ywa³ bardzo szybko. Ledwiem wsta³, ju¿ trzeba siê by³o k³aœæ, ledwiem
siê po³o¿y³, ju¿ trzeba wstawaæ. Ka¿dego prawie dnia chcia³em coœ zrobiæ, a gdy nadszed³
wieczór, przypomina³em sobie, ¿em nic nie zrobi³. Czas ucieka³ jak podró¿ni, na których nie-
kiedy patrzy³em przez okno mignê³y komê, furman i nim pozna³em, kto jedzie, ju¿ by³o wi-
daæ ty³ bryczki. Mogê powiedzieæ, ¿e ca³e dzieciñstwo sp³ynê³o mi w jeden dzieñ.
By³o jeszcze ciemno w pokoju, kiedy stara moja mamka wesz³a z brzemieniem drew i cicho
po³o¿ywszy je na pod³odze, zaczê³a uk³adaæ polana w kominku. Matka siedzia³a ju¿ na ³ó¿ku
szepcz¹c pacierz:
- „Zdrowaœ, Panno Mario, ³aski pe³na „ A jak tam na dworze, £ukaszowa
?
- Niczego - odpowiedzia³a mamka.
- „Pan z Tob¹, b³ogos³awionaœ Ty.. „ A Walek ju¿ wyjecha³?
- Ju¿ musi jest za wrotami.
W okamgnieniu matka by³a ubran¹ i zdj¹wszy ze œciany pêk kluczów z jelenim ro¿kiem,
wysz³a z alkierza. Z komina pad³y na pokój czerwone blaski, drzewo zatrzeszcza³o, ode drzwi
poci¹ga³ rzeŸwy ch³ód, a za oknami œwiergota³y roje ptaków. Spocz¹³em na klêcz¹c¹ przed
kominem £ukaszow¹. Stara kobieta, w czepku z falbanami, podobn¹ by³a do sowy, zwróci³a
ku mnie twarz koloru drzewa i okr¹g³e oczy i œmiej¹c siê rzek³a:
- Ju¿ ci siê chce zbytków!...
Udawa³em, ¿e œpiê, lecz nagle ogarnê³a mnie taka radoœæ, nie wiem nawet z jakiego powodu,
¿em zerwa³ siê z ³ó¿ka i jednym skokiem usiad³em na karku niañce. - A có¿ to za zgryzota
z tym ch³opczyskiem - irytowa³a siê baba spychaj¹c mnie na pod³ogê. - IdŸ zaraz do ³ó¿ka, ty
sowizdrzale, bo siê zaziêbisz... Antoœ mówiê ci, idŸ, pókim dobra, bo pani zawo³am.
By³em znowu w ³ó¿ku. Wtedy mamka wziê³a przed komin moj¹ koszulê dzienn¹, aby j¹ wy-
grzaæ, a ja tymczasem zdj¹³em nocn¹.
- Uuu!... ty bezwstydniku paskudny - gniewa³a siê - ¿eby te¿ taki du¿y ch³opiec go³o cho-
dzi³... Nie ma to w oczach ambicji za grosz... No - czegó¿ siê znowu ubierasz w nocn¹ ko-
szulê, kiej ci chcê w³o¿yæ dzienn¹? Antoœ, ustatkuj ty siê!...
Potem bra³a moje majtki, by³y one zeszyte razem z kaftanikiem. A¿eby ubraæ siê w nie, nale-
¿a³o przez tylne wejœcie w³o¿yæ jedn¹ nogê, potem drug¹, a nastêpnie wsuwaæ rêce w ciasne
rêkawy...
- Antoœ! stój¿e spokojnie... - upomina³a mamka zapinaj¹c mi na plecach cztery guziki. - Teraz
se siedŸ, trza ciê obuæ. Antoœ! trzymaj nogê prosto, bo ci poñczochy nie w³o¿ê... O, widzisz,
znowu pêkniêty trzewik i zerwany sznurek. Moje nieszczêœcie z tym ch³opczyskiem. Antoœ! nie
65
krêæ siê, bo pani zawo³am. Stój¿e, wiozê ci sukienkê A gdzie pasik? Patrzajcie go, pasik w ³ó¿-
ku... Jak bêdziesz taki dokucznik, to ciê z³apiê kiedy i zaniosê do starego za olszynê. On ci da!...
- Oj! oj! a co on mi zrobi? - odpowiedzia³em zuchwale.
- Nie bój siê, nie takim on robi³, co ich pogubi³ do œmierci Niech Bóg broni ka¿dego grzesz-
nego.
- Ten stary?
- Ju¿ci, on.
- Ten, co mieszka w cha³upce?
?
- Ju¿ci, tak.
- Za naszymi polami?
- A ino.
- On sam mieszka? - pyta³em zaciekawiony.
- Któ¿ by z mm mieszka³? Od takiego to i z³odziei ucieka.
- Có¿ on za jeden?
- A licho go wie, chorobê! Zdrajca, i tyle. Tfu! w imiê Ojca i Syna - mrucza³a baba spluwa-
j¹c. - Ma kogo spotkaæ nieszczêœcie, lepiej niech jego spotka. Mów pacierz, dziecko, ju¿ œnia-
danie gotowe.
Ukl¹k³em i mówi¹c pacierz spluwa³em za siebie jak £ukaszowa, bo mi wci¹¿ na myœl przy-
chodzi³ niedobry cz³owiek, z którym nawet z³odzieje nie chc¹ mieszkaæ.
Poszed³em do spi¿arni uca³owaæ rêce matki, a tymczasem £ukaszowa zanios³a mi do jadal-
nego pokoju sitny chleb i talerz ¿urku zatartego czosnkiem i zasypanego kasz¹ hreczan¹. Zja-
d³em go z poœpiechem i zaraz wybieg³em na dziedziniec wystrugaæ pa³asz z gonta. Nimem
wyszuka³ deseczkê, rumem wyostrzy³ nó¿ i zatamowa³ krew ze skaleczonego palca, patrzê -
a tu wlecze siê pan Dobrzañski.
„To nieprawda, a¿eby ju¿ by³a jedynasta” - pomyœla³em rozgniewany i uciek³em schowaæ siê
za stajni¹. Lecz nim och³on¹³em z prêdkiego biegu, ju¿ s³yszê niañkê, jak wo³a wniebog³osy:
- Antoœ! Antoœ! pan nauczyciel przyszed³.
- Nie pójdê! - krzykn¹³em pokazuj¹c w tamtym kierunku jêzyk.
Wtem odezwa³a siê mama:
- Antoœ! do nauki..
Bo¿e, jaki by³em z³y w tej chwili. No, ale co robiæ? Wyszed³em spoza stajni i wlok³em siê do
domu pragn¹c, a¿eby mi siê droga wyci¹gnê³a, jak st¹d do stolicy. I dziwna rzecz, droga istot-
nie trochê siê wyd³u¿y³a.
Zacz¹³em przez okno do pokoju jadalnego myœl¹c, i¿ mo¿e sta³o siê coœ takiego, ¿e pan Do-
brzañski znikn¹³. Gdzie tam. Siedzi przy stole jak straszyd³o, w swoim surducie, z wysok¹ czu-
pryn¹, z ko³nierzykami do skroni, z szyj¹ d³ug¹ jak biczysko okrêcone w czarn¹ chustkê. Ju¿
wydobywa mosiê¿ne okulary i zaciska je na nosie Z prawej strony na stole czerwona chustka,
z lewej - brzozowa tabakierka z rzemykiem... Bo¿e, ¿e te¿ nie ma sposobu na takiego cz³owie-
ka!... Przychodzi rano i po po³udniu jak zmora, a ja nic zrobiæ nie mogê przez niego.
Wszed³em do pokoju i niedbale poca³owawszy w rêkê pana Dobrzañskiego, zacz¹³em wyci¹-
gaæ z szuflady ksi¹¿ki i kajety. Sz³o to bardzo powoli, lecz nareszcie - skoñczy³o siê. Usia-
d³em do lekcji.
Dziœ ju¿ nie wyobra¿am sobie, jakim sposobem wytrzymywa³em dwie godziny strasznej mêki
nazywaj¹cej siê lekcj¹. By³em jak ptak przywi¹zany nitk¹ za nogê. Ilem ja razy chcia³ zerwaæ
66
siê, wyskoczyæ za okno i uciekaæ, gdzie oczy ponios¹. Krêci³em siê, jakbym siedzia³ na
szczotce do czesania lnu, a niekiedy z rozpaczy tak macha³em nogami, ¿em uderza³ w dno
sto³u. Wtedy siwy surdut pana Dobrzañskiego, a póŸniej jego g³owa, osadzona na wysokiej
szyi, zwraca³y siê w moj¹ stronê. Czerwieni³em siê i cich³em czuj¹c nad sob¹ okr¹g³e okula-
ry i niebieskie oczy patrz¹ce przez wierzch szkie³ - i ju¿ by³em od œwiêtej pamiêci spokojny,
kiedy pan Dobrzañski zaczyna³:
- A to co za ha³asy? Nie wiesz, ¿e jesteœ na lekcji i powinieneœ zachowywaæ siê jak w koœcie-
le? Mówi³em ci to ju¿ nieraz...
Potem bra³ tabakierkê z brzozowej kory, strzela³ w m¹ palcami, ci¹gn¹³ za rzemyk, zdejmo-
wa³ wieko, za¿ywa³ tabakê i znowu strzeliwszy z palców koñczy³:
- Oœle jakiœ!...
Zdaje mi siê, ¿e najwiêksz¹ dla mnie mêkê stanowi³y d³ugie przerwy w upomnieniach pana
Dobrzañskiego. Z góry wiedzia³em, co powie, dziesiêæ razy powtórzy³em sobie to samo
w myœli, a on - dopiero zaczyna³, przerywa³ i znowu mówi³ dalej. Ci¹gnê³o siê to be¿ koñca.
Nareszcie pan Dobrzañski bra³ d³ugi kajet, liniowa³ go kantówk¹ i w pierwszym wierszu z gó-
ry wypisywa³ mi jako wzór do kaligrafii:
„Ojczyzno moja, ty jesteœ jak zdrowie...”
Temperowa³ pióro, uk³ada³ mi rêce i kajet na stole i przysuwa³ ka³amarz.
Po czym obowi¹zany by³em ten sam wiersz przepisaæ szeœæ razy, g³oœno go powtarzaj¹c. Pan
Dobrzañski drzema³ sobie teraz w fotelu, a ja œpiewaj¹cym g³osem mówi³em:
„... Ojczyzno moja, ty jesteœ...”
- „Jak zdrowie!” - wrzasn¹³em g³oœno. Pan Dobrzañski ockn¹³ siê.
- Dziêkujê! - odpar³ powa¿nie. Zdawa³o mu siê, ¿e kichn¹³, wiêc utar³ nos w czerwon¹ chust-
kê i znowu za¿y³ tabaki.
Powtarza³o siê to prawie co dzieñ i stanowi³o dla mnie jedyn¹ rozrywkê przy lekcjach, tym
bardziej i¿ kaligrafia wypada³a zawsze na koñcu.
Zaraz po nauce jedliœmy razem obiad. Niekiedy gospodyni spóŸnia³a siê, wiêc po kaligrafii
nastêpowa³o jeszcze powtarzanie na wyrywki.
- Kto ciê stworzy³? - pyta³ pan Dobrzañski.
- Bóg Ojciec.
- Do...brze. A ile jest czêœci œwiata?
- Siedem: poniedzia³ek, wtorek...
- •le, oœle!... Pytam o czêœci œwiata.
- Piêæ! piêæ! Europa, Azja, Afryka, Ameryka, Oceania...
- Do...brze. A szeœæ razy dziewiêæ?
- Szeœæ razy siedem... szeœæ razy osiem, szeœæ razy dziewiêæ - piêædziesi¹t cztery.
- Do...brze. A kogo najbardziej powinieneœ kochaæ na tym œwiecie?
- Boga, ojczyznê, mamê i brata, pana nauczyciela, a potem wszystkich ludzi.
- Do...brze - odpar³ pan Dobrzañski. Chc¹c uwolniæ siê od dalszych badañ na wyrywki, raz
zapyta³em go:
- A £ukaszowê trzeba kochaæ?
- Mo...¿na - odpar³ pan Dobrzañski po namyœle.
- A Walka? ,
Nauczyciel spojrza³ przez wierzch okularów.
67
- Sam przecie mówi³eœ, oœle jakiœ, ¿e - trzeba kochaæ wszystkich ludzi... Wszystkich.
Zwiesi³ g³owê na piersi i po chwili rzek³ g³ucho:
- Wszystkich - wyj¹wszy tych, co nas zdradzili.
- A kto nas zdradzi³?
Pan Dobrzañski jakby zaczerwieni³ siê, wzi¹³ do rêki tabakierkê, lecz nagle postawi³ j¹ i od-
par³:
- Poznasz ich, gdy podroœniesz.
Z piersi jego wymknê³o siê westchnienie.
Musia³a to byæ rzecz straszna, której mi nie wyjaœni³; zreszt¹, choæ nic nie wiedzia³em, czu-
³em g³êboki smutek na sam¹ myœl o cz³owieku, którego nikt nie powinien kochaæ. Biedak ten
mieszka³ niedaleko nas, jego domek widywa³em co dzieñ, lecz mimo to, gdybym go kiedy
spotka³ na drodze, nie móg³bym zdj¹æ przed nim czapki i powiedzieæ: „Dzieñ dobry panu,
a dlaczego pan tak dawno nie by³ u nas?...”
Jego u nas nikt nie wygl¹da³.
Gdy zegar wykuka³ pierwsz¹, wchodzi³a niañka do naszego pokoju ze stosem talerzy. Ksi¹¿-
ki i kajety w okamgnieniu znika³y ze sto³u, a ich miejsce zajmowa³ czerwony obrus w bia³e
kwiaty i trzy nakrycia. Po chwili ukaza³a siê mama, a za ni¹ waza barszczu z uszkami i sala-
terka grochu.
Pan Dobrzañski przywita³ siê z matk¹, a gdy zupa ju¿ by³a rozlan¹, powsta³ i odmówi³ mo-
dlitwê: „Pob³ogos³aw, Bo¿e, nas i te dary, które z Twojej œwiêtej szczodrobliwoœci po¿ywaæ
mamy. Amen.”
Potem siadaliœmy i jedli milcz¹c. Nim wnieœli drug¹ potrawê, mama zapyta³a:
- Có¿, panie Dobrzañski, jak siê dziœ Antoœ sprawowa³? Nauczyciel pokiwa³ g³ow¹, popa-
trzy³ na mnie apatycznym wzrokiem i odpar³:
- Tak - jak to on.
- A co s³ychaæ na œwiecie?
Pan Dobrzañski poprawi³ stoj¹cego czuba w³osów i rzek³ nieco o¿ywiony:
- Mówi¹ na poczcie, ¿e Francuz zaczyna siê ruszaæ.
- Czegó¿ on chce?
- Jak to czego, moœcia dobrodziejko?!... - zawo³a³ stary g³osem pe³nym energii. - Có¿ to, pani
nie wie? Wojny chce...
- A nam co z tego?
Pan Dobrzañski rzuci³ siê na fotelu.
- Och, nie gada³abyœ pani takich rzeczy przy dziecku! Co nam z tego? Nam wszystko z tego,
i basta...
- Zobaczymy, zobaczymy - odpowiedzia³a mama.
- Rozumie siê, zobaczymy!...- powtórzy³ stary z uniesieniem. - Tu nied³ugo ludzie przestan¹
w Boga wierzyæ! - doda³.
Oczy mu b³yszcza³y, a na zwiêd³¹ twarz wyst¹pi³ silny rumieniec. Wzi¹³ w rêkê nó¿ i pocz¹³
dzwoniæ w talerz.
- Da³by Bóg - rzek³a znowu matka - ¿eby siê wróci³y dobre czasy.
- Niech no by nie da³! - mrukn¹³ starzec zaciskaj¹c nó¿ w piêœci.
Matka spojrza³a mu ostro w oczy.
- Co pan mówi, panie Dobrzañski?... Nauczyciel z gniewem uj¹³ siê rêk¹ pod boki.
68
- A pani co mówi?...
Mo¿e byliby siê pok³ócili. Szczêœciem niañka wnios³a du¿y pó³misek pachn¹cej kie³basy z so-
sem i drugi - tartych kartofli ze s³onin¹.
Nasta³a cisza i przetrwa³a do koñca obiadu, na zaokr¹glenie którego mama i pan Dobrzañski
wypili po szklance piwa.
Niañka sprz¹tnê³a pó³miski. Powstaliœmy z krzese³, a nauczyciel mówi³:
„Dziêkujemy Ci, Bo¿e, za posi³ek nam udzielony; b¹dŸ b³ogos³awion w darach i we wszyst-
kich dzie³ach Twoich. Amen!”
Szybko poca³owa³em w rêkê mamê i pana Dobrzañskiego i wybieg³em na podwórko. W chwi-
lê potem, ukryty za p³otem, widzia³em, jak nauczyciel w wysokiej rogatej czapce drepta³ ku
swemu domowi opieraj¹c siê na zakrzywionym kiju.
W dnie œwi¹teczne, osobliwie podczas d³ugich wieczorów, by³o u nas bardzo weso³o. Przy-
chodzi³ ksi¹dz proboszcz z siostr¹, niziutki i okr¹g³y pan burmistrz z ¿on¹ i trzema córka-
mi, staruszka pani majorowa z dwoma wnuczkami, pan pocztmajster, kasjer, sekretarz ma-
gistratu i sekretarz z poczty. Starsi siadali do kart, m³odzi grali w loteryjkê, w cenzurowa-
nego, w œlep¹ babkê, a wszystko z ogromnym krzykiem. Znudzili siê tym jednak bardzo
prêdko, wiêc naj³adniejsza panna burmistrzówna poprosi³a pana kasjera, a¿eby im zagra³
do tañca.
- Dajcie¿ mi, pañstwo, spokój - broni³ siê kasjer-nie wzi¹³em nawet gitary z domu.
- To poszlemy po ni¹! - wo³a³y panny.
- Gitara jest ju¿ w kuchni! - odezwa³em siê nieproszony. Wszyscy w œmiech, pan kasjer chcia³
mnie poci¹gn¹æ za ucho, ale dwie panny schwyci³y go za rêce, a tymczasem pan sekretarz
wybieg³ z pokoju i za chwilê przyniós³ gitarê - w zielonej koszulce. Kasjer wci¹¿ siê broni³.
- Moi pañstwo - mówi³ - na gitarze nie gra siê do tañca, to za powa¿ny instrument...
Ale swoj¹ drog¹ ju¿ próbowa³ dŸwiêku strun i krêci³ ko³eczki. By³o piêæ panien, a nas, kawa-
lerów, tylko trzech; wiêc choæ sprowadziliœmy do pomocy jeszcze pana pocztmajstra, niema-
³o ka¿dy mia³ roboty. Czasem moja matka znalaz³szy chwilê woln¹ od zajêcia przy kolacji
wyrêcza³a pana kasjera w graniu, a on tañczy³. Trwa³o to jednak nied³ugo, poniewa¿ panny
mówi³y, ¿e mama grywa same stare polki i walce.
Na kolacj¹ podawano herbatê, zrazy z kasz¹, czasami gêœ pieczon¹. Ogólne jednak zadowo-
lenie dosiêga³o szczytu wówczas, gdy wnieœli krupnik. By³a to gor¹ca wódka z miodem, za-
prawiona goŸdzikami i cynamonem. Dostawa³em i ja tego specja³u pó³ kieliszka, a gdym
wypi³, robi³ siê ze mnie inny cz³owiek. Raz zdawa³o mi siê, ¿e ju¿ jestem zupe³nie doros³y.
Zacz¹³em mówiæ ty panu sekretarzowi magistratu, póŸniej oœwiadczy³em siê po cichu star-
szej wnuczce pani majorowej, a nareszcie - zacz¹³em chodziæ na rêkach tak ³adnie, ¿e zaru-
mieniony pan burmistrz powiedzia³, i¿ jestem ch³opiec nadzwyczajnych zdolnoœci.
- To bêdzie wielki cz³owiek!... - wo³a³ uderzaj¹c rêk¹ w stó³. Alem reszty ju¿ nie dos³ysza³,
bo mama w tej chwili kaza³a mi iœæ spaæ.
By³a to dla mnie wielka zgryzota, gdy¿ po kolacji, na zakoñczenie wieczoru, pan kasjer œpie-
wa³ przy gitarze.
Pamiêtam go jak dziœ. By³ to cz³owiek doœæ m³ody. Mia³ trochê ni¿sze ko³nierzyki ani¿eli
pan Dobrzañski, ale za to wy¿sz¹ czuprynê. Chodzi³ w ciemnozielonym surducie z krótkim
stanem, w niebieskich spodniach ze strzemi¹czkami i z fartuszkiem i w aksamitnej kamizel-
ce w p¹sowe kwiaty. Na szyi nie nosi³ chustki, tylko halsztuch.
69
Stawiano mu krzes³o na œrodku pokoju. Siad³szy na nim zak³ada³ nogê na nogê, dostraja³ gi-
tarê, odchrz¹kn¹³ i zaczyna³:
Idê na szczyty Kaukazu,
Tak wyrok boski za¿¹da³;
Mo¿e tam zginê od razu,
Ju¿ ciê nie bêdê ogl¹da³.
- Za pozwoleniem! - przerwa³ pan burmistrz. - Wyjrzyj no, panie sekretarzu, czy kto nie pod-
s³uchuje pod oknem.
Pan sekretarz zapewni³, ¿e nikt nie pods³uchuje, a pan kasjer po przegrywce œpiewa³ dalej:
Mo¿e pójdê do niewoli,
Miêdzy dzikie ludo¿ercê -
Któ¿ mnie pocieszy w niedoli,
Jeœli nie ty, lube serce?...
W tej chwili œrednia panna burmistrzówna tr¹ci³a starsz¹.
- To do ciebie, Jadziu - szepnê³a.
- Moja Meciu! - zgromi³a j¹ siostra rumieni¹c siê. Gdy pan kasjer skoñczy³ jedn¹ pieœñ - pro-
szono go o drug¹. Nastêpowa³a ca³kiem nowa przygrywka i wiersz:
Wiatrem i œniegiem pêdzony,
Gdzie lecisz, ptaszyno ma³y?
Mo¿e zab³¹dzisz w te strony,
Które mnie dzieciêciem zna³y?
Ach, powiedz mojej rodzinie,
Czy ich to nieszczêœcie smuci?
Uwa¿aj, czy ³za pop³ynie,
Gdy szepniesz - syn ju¿ nie wróci!...
- „Gdy szepniesz - syn ju¿ nie wróci...” - powtórzy³a pani majorowa dr¿¹cym g³osem. - Œlicz-
nie! œlicznie! - wo³a³a staruszka.
Po tej pieœni panny zgie³kliwie domaga³y siê, a¿eby œpiewa³:
Lec¹ liœcie z drzewa...
Pan kasjer uderzy³ kilka nowych tonów na gitarze, znowu odchrz¹kn¹³ i œpiewa³ nieco zni¿o-
nym g³osem:
Lec¹ liœcie z drzewa (ciszej), co tam ros³y wolne.
Na mogile œpiewa jakieœ ptaszê polne:
Nie by³o, nie by³o (ciszej), Matko, szczêœcia w tobie,
Wszystko siê zmieni³o, a twe dzieci w grobie.
W pokoju by³o cicho jak w koœciele, tylko pani majorowa szlocha³a. Nagle pan burmistrz
schwyci³ siê za g³owê.
- Za pozwoleniem! wyjrzyj no, panie sekretarzu, na dziedziniec, czy czasem ten... nie pod-
s³uchuje pod oknem...
Sekretarz wybieg³, a obecni coœ szeptali miêdzy sob¹. Na dziedziñcu nie by³o nikogo.
- No - rzek³ skoñczywszy pan kasjer - teraz zaœpiewam pañstwu coœ bardzo zakazanego.
- Bój siê Boga, cz³owieku - przerwa³ mu pan burmistrz - nie gub zacnej kobiety, która nas tak
goœcinnie przyjmuje... -I wskaza³ na moj¹ matkê.
Matka niedbale skinê³a rêk¹.
70
- Ach! - odpar³a - niech robi¹, co chc¹. Tyle naszego, ¿e czasem piosenki wys³uchamy.
- Dobrze, ¿e pani nic nie zrobi¹ - mówi³ burmistrz - ale tu jest ksi¹dz proboszcz, urzêdnik
stanu cywilnego...
- Ja siê tylko Boga bojê - mrukn¹³ ksi¹dz.
- No, wiêc - ja jestem burmistrz... a je¿eli mi siê stanie co z³ego, kto bêdzie opiekowaæ siê
moimi dzieæmi?
- Nie ma strachu - rzek³ proboszcz. - Nigdy zreszt¹ nie widzia³em, a¿eby ten tam... pods³u-
chiwa³ pod oknami.
- Nie potrzebuje chodziæ pod oknami, bo jego dom st¹d o trzy kroki - upiera³ siê zmartwiony
burmistrz.
- O wiorstê i dwieœcie s¹¿ni od poczty - wtr¹ci³ pocztmajster.
- Wiêc przynajmniej - nie drzyj siê pan, œpiewaj cicho -zwróci³ siê burmistrz do kasjera.
- Có¿ znowu tatko mówi! - oburzy³a siê najstarsza córka. - Jak mo¿na taki piêkny œpiew na-
zywaæ darciem siê?...
- Ju¿ to pan prezydent kroi na naczelnika powiatu - wtr¹ci³ ironicznie pan kasjer. - Nie ma
strachu, nie ma! Je¿eli kto, to ja powinien bym na j pierwej paœæ ofiar¹...
- I padniesz, padniesz!... - odpar³ burmistrz. - To najwiêkszy w mieœcie rewolucjonista -
szepn¹³ do ksiêdza.
Pan kasjer zadowolony publicznym uznaniem jego rewolucyjnoœci wyprê¿y³ nogi tak, ¿e
wydawa³y siê jeszcze cieñsze ni¿ zwykle. Utopi³ wzrok w starszej pannie burmistrzównie
i œpiewa³ pó³g³osem:
Ju¿ w gruzach le¿¹ Maurów posady,
Naród ich dŸwiga ¿elaza;
Broni¹ siê jeszcze twierdze Grenady,
Ale w Grenadzie zaraza.
Broni siê jeszcze z wie¿ Alpuhary
Almanzor z garstk¹ rycerzy...
- Przeœliczne! - zawo³a³y panny chórem, patrz¹c na wywrócone oczy pana kasjera.
- Co to jest? - spyta³ niespokojnie pan burmistrz.
- Mickiewicz! - odpowiedzia³ pan kasjer.
- Mic-kie-wicz?... Przepraszam pañstwa, ale - wychodzê! Ja -mówi³ pan burmistrz bij¹c siê
w piersi - ja zbyt wiele chcê zrobiæ dla kraju, a¿ebym mia³ gin¹æ za wiersze.
- Có¿ pan widzisz z³ego w tej piosence? - zapyta³ niecierpliwie proboszcz.
- Co?... jegomoœæ tak dobrze wie o tym jak ja! - odpar³ pan burmistrz. - A nuta?... Nuta,
panie, jest taka, ¿e gdyby mi j¹ zagra³a kiedy kapela wojskowa, pierwszy, panie, wyszed³-
bym na rynek w czerwonej konfederatce. Tak! Niechby mnie zastrzelili, por¹bali, roztra-
towali...
- Czyœ zwariowa³, Franiu! - krzyknê³a pani burmistrzowa.
- Taki jestem! - wo³a³ zaperzony prezydent. - W razie, czego Bo¿e nie dopuœæ, wojny wszyst-
kie tutejsze zuchy wlez¹ w k¹t, ale ja poka¿ê, co umiem.
- Franiu! tobie siê w g³owie przewraca - mitygowa³a go ¿ona.
- Jestem zupe³nie przytomny - rzuca³ siê pan burmistrz - ale chcê, ¿eby tu wszyscy wiedzieli,
do czego dojdzie, je¿eli mnie podra¿nicie! Jestem jak bomba, co dopóki le¿y spokojnie, mo¿-
na j¹ nog¹ kopaæ, ale rzuæ iskrê... Chryste, ratuj!...
71
Mówi¹c tak podniesionym g³osem, pan burmistrz krêci³ siê jak b¹k miêdzy krzes³ami. O ile
sobie jednak przypominam, jego niebezpieczne mêstwo nie robi³o wra¿enia. Ksi¹dz pro-
boszcz macha³ ko³o ucha rêk¹, a pan kasjer niedbale brz¹ka³ na gitarze w takt wykrzykników
pana burmistrza. Tylko moja matka ¿yczliwie kiwa³a g³ow¹, a sp³akana pani majorowa wœród
powodzi jego s³ów zdawa³a siê zasypiaæ.
- No, moi pañstwo - odezwa³ siê pan pocztmajster - czas do domu. Ju¿ dziesi¹ta.
- Czy byæ mo¿e? - zdziwi³ siê pan kasjer, któremu, ile razy œpiewa³, czas wydawa³ siê za krótki.
Jakby w odpowiedzi, zegar wykuka³ dziesi¹t¹. Panie by³y przestraszone tak póŸn¹ godzin¹
i wszyscy zabrali siê do wyjœcia.
Gdy niañka w³o¿ywszy mnie do ³ó¿ka zagasi³a œwiecê, zobaczy³em po raz drugi, jakby na
jawie, ca³e wieczorne zebranie: ruchliw¹ figurkê pana burmistrza i ¿ó³te wst¹¿ki u czepka
pani majorowej, i pana pocztmajstra, i pana sekretarza, i wszystkie panny. Goœcie krêcili siê
gor¹czkowo, rozprawiali, œpiewali, pan burmistrz straszy³ ich swoj¹ odwag¹, pan kasjer gra³
na gitarze, zupe³nie jak w rzeczywistoœci. Ta tylko by³a ró¿nica, i¿ miêdzy .zgromadzonymi
widzia³em jakiœ cieñ, niby owego cz³owieka, którego na pró¿no pan sekretarz szuka³ za
oknem. Chcia³em go wskazaæ matce, ale nie mog³em podnieœæ rêki. Cieñ tymczasem snu³ siê
po pokoju, cichy, nieujêty i dla nikogo oprócz mnie niewidzialny.
Potem wszystko znik³o, a gdym otworzy³ oczy, zobaczy³em przed kominem £ukaszowê, któ-
ra œmiej¹c siê do mnie bezzêbnymi ustami, mówi³a: .
- Oho! ju¿ ci siê chce zbytków...
To by³ ranek. Anim siê spostrzeg³, ¿em ju¿ przespa³ noc po zabawie.
* * *
W po³owie marca przypada³y moje urodziny, od których zacz¹³em ósmy rok. Na kilka dni
przedtem pan Stachurski, szewc, bra³ mi miarê na pierwsze buty. I w³aœnie kiedym zdj¹³ trze-
wik dla poddania siê tej operacji, zajecha³a przed nasz dom pocztowa bryczka i wysiad³ z niej
jakiœ m³ody cz³owiek z listem do mamy od brata.
Nazwiska jego nie wiem do dziœ dnia, ale na imiê mu by³o Leon. By³ to ch³opiec mo¿e dwu-
dziestoletni, œliczny jak obraz, weso³y i nadzwyczaj lgn¹cy do ludzi. Mamê od razu poca³o-
wa³ w obie rêce i tyle nagada³ jej wiadomoœci o bracie, ¿e go prosi³a, a¿eby u nas zamieszka³
na kilka dni. Jednoczeœnie, nim pan Stachurski zd¹¿y³ mi wzi¹æ miarê na buty, m³ody cz³o-
wiek zaprzyjaŸni³ siê z nim tak serdecznie, ¿e nawet obieca³ go odwiedziæ w warsztacie. Po-
tem sprowadzi³ siê do pokoiku na górê i w ci¹gu kilku minut chyba oczarowa³ £ukaszowê,
która za nim wnios³a walizkê, bo niañka ca³e popo³udnie mówi³a tylko o nim. Panu Dobrzañ-
skiemu, który przyszed³ na lekcj¹, da³ jakieœ nies³ychane cygaro, mnie na poczekaniu wystru-
ga³ wiatrak, a mamie powiedzia³ sekret gotowania w domu piwa.
Po obiedzie wyszed³ na miasteczko i wróci³ póŸno wieczór. To¿ samo robi³ przez ca³y czas
swego pobytu. Widywaliœmy go rzadko i krótko, lecz mimo to tyle wszystkim robi³ us³ug,
¿eœmy przepadali za nim. Tylko mama mia³a mu trochê za z³e, ¿e wdaje siê za pan-brat z pa-
nem Stachurskim, szewcem, panem Grochowskim, stolarzem, i panem W³adziñskim, wêdli-
niarzem. Ale pan Dobrzañski wyt³omaczy³ jej, ¿e je¿eli ów m³ody cz³owiek przyjecha³ tu na
zwiady - czy nie da siê za³o¿yæ w mieœcie sklep z korzeniami?... - to musi sobie skarbiæ przy-
jaŸñ nawet ludzi prostych.
72
Zdziwienie mamy jednak bardziej wzros³o, gdy zeszli siê do nas na wieczór goœcie w dzieñ
moich urodzin; okaza³o siê bowiem, ¿e pan Leon zna wszystkich. Ju¿ pan burmistrz obieca³
go protegowaæ, gdyby sklep za³o¿y³, a pan pocztmajster mia³ mu nawet wynaj¹æ parê poko-
ików w swoim domu. Z sekretarzem magistratu i sekretarzem poczty pan Leon tyka³ siê, obie
wnuczki pani majorowej rumieni³y siê, gdy do nich mówi³, a tylko z panem kasjerem jakoœ
krzywo patrzyli na siebie.
Tañców u nas tego dnia nie by³o, ale pan kasjer mia³ gitarê i jak zwykle œpiewa³ przy niej.
Któraœ z panien zapyta³a pana Leona, czy on œpiewaæ umie. Grzeczny m³ody cz³owiek na-
tychmiast wzi¹³ do r¹k instrument, ale zaœpiewa³ na tak smutn¹ nutê, ¿e pan burmistrz uciek³
przy pierwszych s³owach i ju¿ siê nie pokaza³, wszystkie panie pop³aka³y siê, a pan kasjer
poblad³ ze z³oœci.
Na drugi dzieñ rano pan Leon wyjecha³ mówi¹c mamie, ¿e musi byæ jeszcze w innych mia-
steczkach w celu wyszukania najlepszego punktu na swój sklep.
W koñcu kwietnia, jakoœ w sobotê, zajecha³ do nas pan Leon po raz drugi. Mamie przywióz³
list od brata i ksi¹¿kê kucharsk¹, panu Dobrzañskiemu paczkê tabaki, a mnie - œliczny pa³asz
blaszany. Opowiada³, ¿e pewno w tych czasach skoñczy interes ze sklepem, lecz ¿e musi do-
k³adniej rozejrzeæ siê w miejscowoœci. Potem wybieg³ na miasto przywitaæ siê ze znajomymi
i wróci³ do domu w nocy.
Nazajutrz, w niedzielê, poszliœmy na sumê. Siedzia³em z matk¹ przed wielkim o³tarzem, obok
pañstwa burmistrzów i pani majorowej , a o kilka kroków od nas sta³ kasjer modl¹c siê
z ksi¹¿ki.
Nabo¿eñstwo ju¿ siê skoñczy³o i mieliœmy wychodziæ, gdy nagle ze œrodka koœcio³a wysunê-
li siê na przód zebranego ludu pan Stachurski, szewc, pan Grochowski, stolarz, i pan W³a-
dziñski, wêdliniarz, a wraz z nimi ich czeladzie i ch³opcy tudzie¿ sekretarz z poczty i sekre-
tarz magistratu. Gdy zaœ ksi¹dz proboszcz udzieli³ b³ogos³awieñstwa, pan Stachurski da³ or-
ganiœcie jakiœ znak. Zrobi³o siê cicho i...
...Nie pamiêtam, co siê sta³o dalej, poniewa¿ skutkiem doku i gor¹ca tak os³ab³em, ¿e mama
wynios³a mnie z koœcio³a do mieszkania ksiêdza proboszcza. Zastaliœmy tam pana kasjera,
który biega³ po pokojach targaj¹c sobie w³osy i przysiêgaj¹c, ¿e on temu nie winien. Prosi³
te¿ mamê, a¿eby w razie czego œwiadczy³a, jako on pierwszy wybieg³ z koœcio³a.
W domu czeka³ na nas pan Leon. Gdy mu mama opowiedzia³a o tym, co zasz³o w koœciele,
by³ bardzo zdziwiony. Odpar³ jednak, ¿e podobne wypadki trafiaj¹ siê wszêdzie, same z sie-
bie, a potem doda³, ¿e zaraz po obiedzie musi jechaæ. Pragn¹³ bowiem wst¹piæ do kilku in-
nych miasteczek celem dok³adniejszego zbadania, w którym z nich jego sklep mo¿e mieæ
najwiêcej widoków.
Niezwyk³e zachowanie siê pana kasjera na plebani na jakiœ czas zachwia³o jego reputacj¹,
tym bardziej ¿e niepospolity ten cz³owiek od owego dnia zarzuci³ swoj¹ amarantow¹ czapkê
i wróci³ do urzêdowego fraka z ¿ony mi guzikami. Szczêœciem trwa³o to nied³ugo. Pan bur-
mistrz bowiem, skombinowawszy w umyœle wiele szczegó³ów, zawnioskowa³, ¿e wypadek
w koœciele by³ -dzie³em kasjera, który jest tym niebezpieczniejszy dla ogólnego spokoju, ¿e
wybornie udaje niewini¹tko. S¹d ten znalaz³ wiarê w miasteczku, gdy¿ pan kasjer zacz¹³ zno-
wu robiæ powa¿ne miny, a panowie Stachurski, Grochowski i W³adziñski odzywali siê o nim
lekcewa¿¹co w miejscach publicznych. By³o widoczne, ¿e agitator ten, chc¹c zabezpieczyæ
siê od podejrzeñ, wydal podw³adnym swoim stosown¹ instrukcjê.
73
Zreszt¹ fakt, na który sam patrzy³em, œwietnie usprawiedliwi³ opini¹ ogó³u.
Pewnego dnia prosi³a mama pana Dobrzañskiego, a¿eby poszed³ ze mn¹ do miasteczka i ku-
pi³ papieru, paczkê piór i o³ówek. Id¹c tam zauwa¿yliœmy na rynku t³um terminatorów, ¯yd-
ków i starszych mieszczan, ¿ywo rozprawiaj¹cych. Nie opodal od nich, tuz przy magistracie,
stal pan kasjer.
Za³atwiwszy sprawunek mieliœmy ju¿ wracaæ do domu, gdy nagle rozleg³a siê wrzawa na ryn-
ku. Wybieg³em przed sklep i zobaczy³em starego, wysokiego cz³owieka, który wychodzi³
z piekarni z chlebem pod pach¹. T³um wyrostków zabieg³ mu drogê i krzycz¹c pocz¹³ rzucaæ
bry³ami. Przez chwilê napadniêty sta³ bez ruchu; gdy go jednak uderzy³o parê kamieni i spa-
dla mu czapka, upuœci³ chleb na ziemiê i pocz¹³ uciekaæ. Widok jego bia³ej jak mleko g³owy
i sztywnych ruchów bolesne zrobi³ na mnie wra¿enie. Przysz³y mi na myœl owe mêcz¹ce sny,
w których wyobra¿a³em sobie, ¿e mnie tak¿e ktoœ goni i ¿e nie mogê uciekaæ.
W tej chwili us³ysza³em za sob¹ g³uchy okrzyk. To pan Dobrzañski wyszed³ ze sklepu i ¿ó³ty,
z szeroko otwartymi oczyma, patrzy³ w stronê œciganego.
Krzyk ucichn¹³, zdyszany t³um wróci³ na rynek, a pan Dobrzañski jeszcze sta³ patrz¹c przed
siebie martwymi oczyma. Teraz spostrzeg³ go pan kasjer i pocz¹³ iœæ ku nam. Z jego twarzy
bi³o takie zadowolenie, ¿e na ten widok zapomnia³em o skrzywdzonym cz³owieku.
- Dzieñ dobry, panie Dobrzañski!... Uda³o nam siê, nieprawda
?
- rzek³ cicho pan kasjer. Na-
uczyciel milcza³.
- To ja zrobi³em - szepta³ kasjer stukaj¹c siê palcem w wykrochmalon¹ koszulê - ja!... Tak
nale¿y karaæ zdrajców.
- To pan zrobi³eœ?... - odezwa³ siê g³ucho mój nauczyciel.
- Ja!... Bêd¹ teraz wiedzieli - doda³ - kto tu znaczy... Stary podniós³ z ziemi papier i laskê
i zabieraj¹c siê do powrotu rzek³ szczególnym tonem:
- O, toœ pan du¿o zwojowa³!... A potem szepn¹³ do siebie:
- Nie mo¿e byæ inaczej.
Odprowadziwszy mnie przed nasz dom pan Dobrzañski odda³ mi papier i wróci³ do siebie.
Gdym opowiedzia³ matce, co siê sta³o, pokiwa³a smutnie g³ow¹ i rzek³a:
- Straszne to nieszczêœcie; niech Bóg wszystkich od niego zachowa!...
Dopiero £ukaszowa objaœni³a mnie, ¿e to tak wyszczuto z³ego cz³owieka, który mieszka
w chacie za naszymi polami.
Zauwa¿y³em, ¿e od tej pory mój nauczyciel zrobi³ siê posêpniejszy i bardziej roztargniony
przy lekcjach i ¿e czêsto z gorycz¹ odzywa³ siê do matki o panu kasjerze. Raz nawet, gdy
wobec pana Dobrzañskiego pan burmistrz wychwala³ kasjera nazywaj¹c go polityczn¹ g³ow¹
i «niebezpiecznym agitatorem, stary nauczyciel uderzywszy piêœci¹ w stó³ krzykn¹³ z gnie-
wem:
- A ja panu mówiê, ¿e to g³upiec!...
- Kto? - zapyta³ zdumiony pan burmistrz.
- Ten pañski kasjer.
- Ten wielki patriota?
- Wielki cymba³!
- Poruszy³ ca³e miasto!... - mówi³ zaperzony pan burmistrz.
- Dyrektor kocich muzyk - odpar³ pan Dobrzañski.
- On nam wszystkim mo¿e narobiæ nieszczêœcia - ci¹gn¹³ pan burmistrz.
74
- Powiedz mu, pan prezydent, niech nie robi, bo inaczej kijem go wygrzmocê, ja, stary! - rzek³
trzês¹c siê z gniewu nauczyciel.
Pan burmistrz oniemia³ i pilnie patrzy³ na moj¹ matkê, czy ona nie zechce uj¹æ siê za kasje-
rem. Ale matka kiwa³a g³ow¹, zapewne z ¿alu nad zaœlepieniem nauczyciela, który nie umia³
oceniæ nadzwyczajnego patrioty.
Anim spostrzeg³, jak w duszy zarysowa³ mi siê niejasny obraz cz³owieka z chaty za polami.
Niechêtne wzmianki £ukaszowej, obawy pana burmistrza, czy kto nie pods³uchuje pod oknem,
gonitwa na rynku, a nade wszystko dziwne zachowanie siê pana Dobrzañskiego i milczenie
mojej matki, wszystko to nasuwa³o mi tysi¹ce pytañ. Kim jest i co robi ten cz³owiek, z którym
postêpuj¹ jak z niebezpiecznym zwierzêciem? Je¿eli wolno ch³opcom rzucaæ za nim kamienia-
mi, wiêc musi to byæ z³y cz³owiek, a wiêc dlaczego starsi nie oddali go do wiêzienia?
Im czêœciej myœla³em o nim, tym silniej wa¿y³y siê we mnie dwa uczucia - strachu i cieka-
woœci, sprawiaj¹c mi wielk¹ mêkê. Tote¿ ile razy mia³em trochê wolnego czasu, przypasaw-
szy swój pa³asz wykrada³em siê w kierunku odludnej chaty. Co prawda, z pocz¹tku nawet nie
marzy³em, aby dojœæ do niej zbyt blisko; niemniej coœ mnie ci¹gnê³o w tamt¹ stronê. Prze³a-
zi³em p³oty naszego ogrodu, dociera³em do olszyny, póŸniej przechodzi³em bagno, wreszcie
b³¹dzi³em ju¿ po krzakach przylegaj¹cych do chaty. Niekiedy spostrzeg³szy, jak blisko jestem
z³ego cz³owieka, a jak daleko od domu, drêtwia³em z przera¿enia - i ucieka³em w stronê mia-
steczka, do ludzi. Stopniowo jednak oswoi³em siê z now¹ miejscowoœci¹ i czu³em coraz
wiêksz¹ ciekawoœæ obejrzenia chaty.
Z ka¿dym dniem poznawa³em j¹ lepiej. Sta³a ona w dzikiej okolicy, o parêset kroków od
bocznej drogi kreto biegn¹cej przez pola. Otacza³y j¹ krzaki gêste i wysokie, pe³ne ptaków
i gniazd, tudzie¿ g³êbokie i zaroœniête w¹wozy o œcianach stromych i poszarpanych. Czêsto-
kroæ nad g³ow¹ zaszumia³o mi stado kuropatw albo spod nóg wyrywa³ siê zaj¹c. W wilgot-
nych zaklês³oœciach spotyka³em wê¿e, a w œcianach w¹wozów ciemne otwory jam lisich.
Kr¹¿¹c w pewnej odleg³oœci od chaty obszed³em j¹ naoko³o. W jednym miejscu uderzy³ mnie
cichy, lecz ci¹g³y szelest; z bij¹cym sercem podkrad³em siê bli¿ej i ujrza³em strumieñ wody
prêdko biegn¹cy po ³o¿ysku z wapiennych kamyków.
Ba³em siê, alem post¹pi³ jeszcze kilkadziesi¹t kroków. Œciany w¹wozu zni¿a³y siê w tym
miejscu, wreszcie znik³y. Dotar³em do ma³ego zag³êbienia, sk¹d wyp³ywa³ strumieñ kipi¹cy
jak woda w garnku. Ros³a tu dziewanna wy¿sza ode mnie. Œcisn¹³em pa³asz mocno, postano-
wiwszy uciekaæ za najmniejszym szmerem - i zanurzy³em siê miêdzy badyle. Po ma³ej chwil-
ce dziewanna zmala³a; podnios³em g³owê i zobaczy³em chatê. Sta³a na opoczystym wzgórku
oblana ciep³ymi potokami s³oñca; przed ni¹ le¿a³o mnóstwo zaczêtych i dokoñczonych ko-
szów, miêdzy którymi przechadza³ siê kulawy bocian. Ze œcian od dawna opad³o wapno,
szczeliny miêdzy deskami by³y zamazane krusz¹c¹ siê glin¹, okienka w niektórych miejscach
zamiast szyb zas³oniête by³y pêcherzem.
Na sczernia³ych ze staroœci drzwiach bieli³ siê jakiœ wyraz napisany du¿ymi literami i nieco
zalany. Wpatrzy³em siê uwa¿niej i przeczyta³em:
SZPIEG
W tej chwili bocian spostrzeg³szy mnie opuœci³ ku ziemi skrzyd³a i gniewnie zasycza³. Rzu-
ci³em siê bez pamiêci w ty³ i po kilkominutowym biegu znalaz³em siê wœród dobrze znanych
krzaków. Niebawem wróci³em do domu nie chwal¹c siê przed nikim, gdziem by³ i com wi-
dzia³. Zaprzesta³em nawet chodziæ w tamt¹ stronê.
75
Up³ynê³o pó³tora roku i nadesz³a zima, krótsza ni¿ zwykle, lecz ciê¿ka. W listopadzie chwy-
ci³y têgie mrozy, a w grudniu spad³y tak du¿e œniegi, ¿e doko³a naszego domu utworzy³ siê
bia³y wa³. Wa³ek niekiedy do po³udnia pracowa³ nad rozkopywaniem drogi.
Pewnego dnia zerwa³a siê straszna zawiejka. Pan Dobrzañski ani z rana, ani po po³udniu nie
by³ na lekcji i od nas nikt nie chodzi³ do miasteczka. Wicher jêcza³ we wszystkich k¹tach
domu, mia³ki œnieg zasypywa³ ogieñ w kuchni, powietrze by³o pe³ne bia³ych tumanów. Oko-
³o czwartej spad³a na ziemiê ciemnoœæ, wy³o jeszcze ¿a³oœniej, œnieg bi³ w okna jeszcze gwa³-
towniej. Czasami wszystko milk³o, ginê³y tumany w powietrzu, rozsuwa³y siê ob³oki na nie-
bie, a wtedy mo¿na by³o widzieæ, ¿e œnieg zasypa³ ju¿ p³oty.
W jednej z takich chwil wygl¹da³em przez okna wychodz¹ce na ulicê i nagle - zobaczy³em
za szyb¹ jakiœ przedmiot. Wytê¿y³em wzrok. Na ³awce, tu¿ pod oknem, siedzia³ cz³owiek ze
zwieszon¹ g³ow¹. By³ ubielony œniegiem, który na wierzchu czapki i na ramionach skupi³ siê
w ma³e sto¿ki.
Serce œcisnê³o mi siê na ten widok. Pobieg³em do kuchni i da³em znaæ mamie, ¿e pod nasz¹
œcian¹ œnieg zasypuje podró¿nego. Matka z pocz¹tku nie wierzy³a mi, lecz wyjrzawszy oknem
wys³a³a czym prêdzej Walka, a¿eby sprowadzi³ biedaka do kuchni.
- Mo¿e on ju¿ zmarz³?... - pyta³em niespokojnie, trzymaj¹c siê fa³dów matczynej sukni.
Po kilku minutach w sieni rozleg³y siê st¹pania, szelest, jakby siê kto otrzepywa³. Do kuchni
wszed³ Walek z podró¿nym.
Byt to ogromny cz³owiek w krótkim ³atanym ko¿uszku i wysokich butach. Gdy zdj¹³ czapkê,
ukaza³y siê w³osy bia³e jak mleko. Z wolna post¹pi³ na œrodek kuchni i sta³ milcz¹c.
Gospodyni rzuci³a na komin ³uczywo. P³omieñ buchn¹³ silniej i oœwietli³ twarz podró¿nego.
W tej chwili matka moja cofnê³a siê ku drzwiom jadalnego pokoju, a stara Lukaszowa pilniej
przypatrzywszy siê goœciowi mruknê³a z gniewem:
- Brakowa³o go tu... Jeszcze na nas nieszczêœcie sprowadzi - przeklêty!...
Teraz i ja go pozna³em. To by³ on, postrach i przedmiot nienawiœci ca³ego miasteczka, cz³o-
wiek z samotnej chaty.
Przybysz spostrzeg³, co siê ko³o niego dzieje, i odezwa³ siê cichym g³osem do matki:
- Niech siê pani nie gniewa, ¿em usiad³ po domem. Ale burza tak mnie zmêczy³a, ¿em nie
móg³ iœæ dalej. Skostnia³em z zimna...
By³o coœ ¿a³osnego w usprawiedliwianiu siê cz³owieka, ¿e w podobnym czasie usiad³ pod
domem.
Matka patrzy³a jakby rozmyœlaj¹c. Nagle rzek³a do kucharki g³osem dziwnie twardym:
- Niech Katarzyna da panu gor¹cego mleka. Goœæ wci¹¿ sta³ i patrzy³ na matkê niebieskimi,
³agodnymi oczyma.
- Prêdzej! - z gniewem powtórzy³a matka widz¹c, ¿e nie spe³niaj¹ jej rozkazu.
Mleko sta³o ju¿ ugotowane na kominie. Kucharka zdjê³a z pó³ki stary garnczek i z tak¹ nie-
chêci¹ nala³a, ¿e wychlapa³o siê na pod³ogê.
- Podajcie tam, £ukaszowa - rzek³a do niañki.
- Bo ja chcê! - odpar³a niañka. - Niech poda Walek...
- Bo ja g³upi! - mrukn¹³ parobek.
- Podaj, Walek! - odezwa³a siê moja mama.
- Taki to z ciebie i ch³op, co siê boisz - wstydzi³a go niañka. Ch³op powoli wzi¹³ do r¹k garn-
czek i postawiwszy go na ³awce rzek³ do przyby³ego:
76
- Namcie ta...
Potem odszed³ w najdalszy k¹t kuchni i zachmurzony usiad³ na pieñku.
Œnieg wci¹¿ bi³ w okna, a na kominie, pod wp³ywem zawiei, chwilami przygasa³ ogieñ.
Stary cz³owiek zatoczy³ siê ku ³awce i pocz¹³ piæ gor¹ce mleko. Matka ze mn¹ cofnê³a siê do
jadalnego pokoju, a za nami £ukaszowa szepcz¹c:
- Có¿ on tu chce nocowaæ?... Przecie chyba pani nie wypêdzi dla niego nawet psa z budy na
taki czas, a ludzie pod jednym dachem spaæ z nim nie bêd¹.
Taki cz³owiek - doda³a po pauzie niañka - na kogo spojrzy, to mu nieszczêœcie sprowadzi.
Nawet drzewo usycha, kiedy on dotknie go rêk¹. Bóg go przekl¹³, a ludzie rady na to nie
znajd¹ nijakiej...
Matka skrzy¿owawszy rêce chodzi³a po pokoju wzburzona. Z kuchni dolatywa³o trzeszcze-
nie pal¹cego siê drzewa i mlaskanie ust starego cz³owieka, który dmucha³ w garnczek i chci-
wie pi³.
Wtem z ulicy do pokoju wpad³ jakiœ blask i jednoczeœnie us³yszeliœmy g³oœne wo³anie:
- Ho! ho! bywajcie!...
- To mój ch³opiec - odezwa³ siê stary cz³owiek w kuchni. Wa³ek wybieg³ na dziedziniec i po
krótkiej rozmowie sprowadzi³ nowego goœcia. Przybysz trzyma³ w rêku zapalon¹ latarni¹ i od
stóp do g³ów by³ zaœnie¿ony. Gdy siê otrz¹sn¹³ nieludzkim ruchem, spostrzeg³em, ¿e mia³
w³osy podobne do kud³ów, które mu zas³ania³y czo³o i czêœæ twarzy, i ¿e za odzie¿ s³u¿y³y
mu straszne ³achmany. Nigdy nie widzia³em takiego zbioru szmat owi¹zanych powrozami
w pasie i na nogach.
- Gada³em, ¿e was zasypa³o - rzek³ obdarty ch³opiec do starca i zaœmia³ siê grubym g³osem.
- Nie znasz ty go, Walek, co on za jeden?... - szepnê³a kucharka, ze wstrêtem patrz¹c na no-
wego goœcia.
- Co nie mam znaæ? Wszyscy wiedz¹, ¿e ³apa³ psy w mieœcie - odpar³ pó³g³osem nasz
parobek.
Stary cz³owiek pocz¹³ w miejscu dreptaæ nogami, widocznie gotuj¹c siê do odejœcia. Potem
z³o¿ywszy rêce na piersiach schyli³ g³owê i rzek³:
- Pokornie dziêkujê...
Przez chwilê czeka³ na odpowiedŸ, potem drugi raz schyli³ g³owê i doda³ st³umionym
g³osem:
- Niech bêdzie pochwalony Jezus Chrystus...
Nikt nie odpowiedzia³.
Stoj¹c za progiem, jeszcze raz obejrza³ siê i - znikn¹³ w ciemnej sieni, a za nim jego ch³o-
piec.
W kuchni by³o tak cicho, jak gdyby wszyscy wstrzymali oddech, a¿eby odchodz¹cy nie us³y-
sza³ ludzkiego g³osu.
Gdy blask latarni wpad³ przez okno pokoju, matka wesz³a do kuchni i wskazuj¹c na garn-
czek, z którego pi³ stary goœæ, rzek³a do Walka:
- Wyrzuæ to!
Ch³op ostro¿nie wyniós³ garnczek na podwórze i cisn¹³ nim tak, ¿e skorupy zadŸwiêcza³y a¿
pod obor¹.
Na ulicy jeszcze majaczy³o chwiej¹c siê rudawe œwiat³o latarni. Mnie p³acz œciska³ za gard³o,
a wicher na dworze tak jêcza³, tak zawodzi³, tak dobija³ siê do naszych okien, jak gdyby chcia³
77
coœ powiedzieæ, lecz - nie mog¹c - rozlewa³ siê w ¿a³osnym wyciu. „Co siê to dzieje. Bo¿e!...”
- myœla³em nie mog¹c opêdziæ siê przed widmem starca, którego ³agodne oczy patrzy³y na
mnie z wyrzutem. Zdawa³o mi siê, ¿e widzê go, jak wsun¹wszy rêce w rêkawy, przez pole,
na którym znik³a droga, idzie niepewnym krokiem, wygnany na œnie¿ycê. A ten jego towa-
rzysz w ³achmanach!...
W kilka godzin póŸniej, gdym zmówi³ pacierz i „Zdrowaœ Maria” na intencj¹ podró¿nych,
których zaskoczy³a burza, zapyta³em matki:
- Prawda, mamo, ¿e je¿eli podró¿nych spotka zawieja, a oni modl¹ siê, wtedy Bóg zsy³a anio-
³a, który im pokazuje drogê?
- Prawda, moje dziecko.
- Anio³ idzie przed koñmi i one same trafiaj¹ do domu, bez furmana?
- Tak, moje dziecko.
- A gdyby ten stary cz³owiek zgubi³ drogê i modli³ siê, czy jemu Pan Bóg ju¿ nie zes³a³by
anio³a?
- Bóg jest mi³osierny, moje dziecko, i nad najlichszym stworzeniem rozci¹ga swoj¹ opiekê.
Po³o¿y³em siê spokojniejszy i ju¿ bez trwogi przys³uchiwa³em siê zgie³kowi burzy. Zdawa³o
mi siê, ¿e Bóg tej nocy nie œpi, lecz schylony nad zawiejk¹ od czasu do czasu odgarnia k³êby
œnie¿ycy patrz¹c, czy gdzie w polu nie b³¹ka siê podró¿ny, aby mu zes³aæ anio³a. By³em na-
wet pewny, ¿e kiedy niekiedy nad szumem wichru, skrzypieniem drzew i klekotem wstrz¹sa-
nych okiennic s³yszê potê¿ny g³os mówi¹cy:
- Wstawaj, anio³!...
Potem na chwilê robi³a siê cisza.
Nic nie bêdzie staremu cz³owiekowi - rzek³em do siebie i twardo usn¹³em.
* * *
Nowy rok zacz¹³ siê bardzo dobrze. Pan Dobrzañski pierwszy raz da³ mi cenzurê, na piêk-
nym papierze ozdobionym girland¹, gdzie wypisa³ wszystkie stopnie celuj¹ce, sprawowanie
wzorowe i promocj¹ do klasy wstêpnej. Za to mama kaza³a mi zrobiæ sanki.
By³y to malutkie saneczki, ale jak¹¿ wielk¹ mia³em z nich uciechê! Zaraz za budynkami znaj-
dowa³ siê pagórek. Na jego szczycie stawia³em sanki, siada³em na nie i - jazda w dó³... W po-
³owie wzgórza tylko wiatr œwista³ mi ko³o uszu, a potem jecha³em ju¿ tak prêdko, ¿e pêdem
wydostawa³em siê a¿ na otwarte pole. Za pierwszym razem posz³o mi dobrze, za drugim -nie
wiem, co siê sta³o, lecz zacz¹wszy jechaæ na sankach nagle uczu³em, ¿e jadê na g³owie, zno-
wu na sankach, znowu na g³owie, i tak a¿ na dó³, gdzie dopiero puœci³em sanki, które uciek³y
w pole, a ja po pas ugrz¹z³em w œniegu. W ogóle, w pocz¹tkach, sanki równie czêsto jeŸdzi³y
na mnie, jak ja na nich; lecz póŸniej nauczy³em siê nimi tak doskonale kierowaæ, ¿em nieraz
prosi³ mamê, a¿eby ze mn¹ siad³a, to j¹ przewiozê. Ale mama nie mia³a czasu.
Pewnego dnia, gdym siê œlizga³, przysz³a na wzgórze niañka. Schwyciwszy j¹ za kark chcia-
³em gwa³tem babinê wpakowaæ na sanki i zjechaæ na dó³. Ale £ukaszowa odepchnê³a mnie
niecierpliwie i rzek³a:
- O, zawsze d te zbytki w g³owie! Ustatkowa³byœ siê choæ dzisiaj.
- Albo co? - spyta³em zdziwiony jej tonem.
- Dali znaæ, ¿e jest wojna - odpar³a niañka.
78
- Wojna?... - powtórzy³em za ni¹ - wojna?... Zarzuci³em sanki na plecy i poszed³em do domu.
Wyraz
dopiero co us³yszany zawsze oznacza³ dla mnie coœ bardzo
odleg³ego i dawnego. Lecz w tej chwili nabra³ jakiejœ nowej treœci,
której zgo³a nie pojmowa³em. Przechodz¹c oko³o stodo³y zauwa¿y³em, ¿e parobcy nie m³óc¹
¿yta, lecz rozmawiaj¹ o wojnie. Utkwi³o mi nawet w pamiêci
zdanie Walka:
- Komu Pan Jezus mi³osierny naznaczy³ œmieræ, umrze i tak -a komu ¿ycie, temu i wojna nie
da rady.
W kuchni kucharka wzdychaj¹c t³omaczy³a dziewkom, ¿e dla niej wojna nie nowina, bo ju¿
od kilku lat widuje na niebie krwiste s³upy i ogniste rózgi.
- Znam ja siê na tym! - mówi³a gospodyni. - S³u¿y³am za dziewkê u gminnego w miasteczku,
u Macieja, co to w dwunastym roku chodzi³ z Francuzem. Ten ci siê nam naopowiada³, niby
Maciej... Mówiê wam, nieraz sta³o drugiego wojska jak lasu, a przyszed³ Francuz, ino siê
zamajtn¹³ i ju¿ nie ma tamtych. Le¿eli, gada³ Maciej, jak snopy, kiedy siê wóz wywróci.
- Jezu! Jezu! - szepnê³a jedna z dziewcz¹t.
- I ju¿ siê nie podnieœli, kiedy tak le¿eli? - spyta³a £ukaszowa.
- Jak¿e siê mieli podnosiæ, kiedy byli poprzetr¹cani? - odpar³a kucharka.
Niañka westchnê³a.
- Du¿o ludzi zmarnia³o bez te wojny! - rzek³a.
- A tera musi zepsuje siê najwiêcej - zakonkludowa³a kucharka. - Maciej powiada³, ¿e - jak
Francuz idzie sam, to jest ca³a bieda, ale jak idzie z naszymi, to jest dwie biedy.
W saloniku byli goœcie. Przez uchylone drzwi sypialni zobaczy³em pana Dobrzañskiego, pana
burmistrza i ksiêdza proboszcza. Byli zajêci gwa³town¹ rozpraw¹, i w³aœnie zagniewany pan
burmistrz wo³a³:
- G³upstwo jest porywaæ siê z takimi si³ami... Gdybyœmy mieli choæ ze sto tysiêcy wojska,
sam poszed³bym pierwszy... Ale tak...
- No, Francuzi znajd¹ wiêcej - wtr¹ci³ proboszcz.
- Znajd¹ dla siebie, nie dla nas... Pan Dobrzañski œmia³ siê.
- Ja wiedzia³em - rzek³ trzês¹c rêk¹ - ¿e pan prezydent jesteœ czerwony - przy krupniku. Ale
w razie wojny bêdziesz mia³ tylko czerwony ko³nierz...
- Co mi pan tu pleciesz? - wrzasn¹³ prezydent uderzaj¹c w stó³ obu rêkami. - Chyba zwario-
waliby Francuzi, gdyby nam chcieli pomagaæ.
- Pan ju¿eœ zwariowa³... - uœmiechn¹³ siê nauczyciel. Przez chwilê patrzyli na siebie jak dwa
koguty. Burmistrz by³ p¹sowy, nauczyciel z trudnoœci¹ chwyta³ oddech.
- Za pozwoleniem! - wtr¹ci³ proboszcz staj¹c miêdzy nimi. -Panie Dobrzañski - uspokój siê.
Panie prezydencie - a co mówi rok piêædziesi¹ty dziewi¹ty i W³ochy?...
- W³ochy le¿¹ przy Francji - odpar³ burmistrz - znam przecie jeografi¹.
- A my le¿ymy na sercu Francji! - krzykn¹³ nauczyciel.
- A pan przy ¿o³¹dku Francji - mrukn¹³ burmistrz. Nauczyciel rzuci³ siê naprzód.
- Co mi ten... tu... jakiœ... burmistrzyna puszcza finfy pod nos?
- Niech ksi¹dz proboszcz powie temu baka³arzynie... - sapa³ cofaj¹c siê prezydent.
- Jarmarki otrêbywaæ na goœciñcu, a nie gadaæ o polityce!... -wola³ nauczyciel. Prezydent roz-
krzy¿owa³ rêce.
79
- Jak Boga kocham, tak wyzwê abecadlarza na pojedynek! -krzykn¹³.
- Dobrze! - pochwyci³ nauczyciel - przypomnê sobie fechtunek na burmistrzowskiej skórze...
W tej chwili ksi¹dz proboszcz i dotychczas milcz¹ca mama moja pochwycili ich.
- A, panie prezydencie!...
- A, panie Dobrzañski!...
- Zar¹biê!... - rzuca³ siê nauczyciel.
- Zobaczymy!... - grozi³ burmistrz.
- W takiej chwili niezgoda!... panowie!... - b³aga³a ich mama.
- Nie ma zgody z awanturnikami!... - mówi³ burmistrz szukaj¹c czapki.
- Takich wymieciemy najpierwej!... - odpowiedzia³ nauczyciel zabieraj¹c siê do wyjœcia.
- A wy, stare dzieciaki!... - hukn¹³ proboszcz podnosz¹c piêœci. - Warcho³y!... Sejmikowi-
cze!... Je¿eli w ka¿dym domu naszego kraju jest choæby jeden taki jak wy, to was nie tylko
Francuz, ale Pan Bóg nie ocali, bo siê sami pomordujecie.
Przeciwnicy zaczêli spogl¹daæ na siebie bokiem.
- Nie moja wina, ¿e pan Dobrzañski nie panuje nad sob¹ -ofukn¹³ burmistrz.
- Z prezydentem zawsze tak koñcz¹ siê dysputy - odpar³ nauczyciel. - Zamiast ch³odno badaæ
sytuacj¹, unosi siê...
Dla otarcia potu z czo³a wydoby³ kraciast¹ chustkê, a potem machinalnie tabakierkê.
- Ka¿dy pogl¹d ma w sobie coœ prawdy i coœ fa³szu, i dlatego ludzie spieraj¹ siê - mówi³ pro-
boszcz. - Ale nies³ychana rzecz, a¿eby w takich czasach ró¿nica zdañ prowadzi³a do nienawi-
œci i zemsty... .
- Ja mœciwy nie jestem, mnie wszyscy z tego znaj¹ - rzek³ burmistrz.
- A ja w takiej chwili nie chcê niezgody - odpar³ nauczyciel i za¿y³ tabaki.
- No, wiêc podajcie sobie, panowie, rêce i - razem!... Z³e czy dobre - razem!...
- Moi drodzy! - wtr¹ci³a matka, gwa³tem zbli¿aj¹c d³oñ burmistrza do tabakierki nauczyciela.
- Niech i tak bêdzie! - mrukn¹³ nauczyciel i podawszy burmistrzowi jeden palec poczêstowa³
go tabak¹.
- Ka¿dy zostanie przy swoim zdaniu - doda³ burmistrz i dla ceremonii posypa³ sobie tabak¹
górn¹ wargê.
- A Francuzi przyjd¹! - b¹kn¹³ pod nosem nauczyciel.
- Na guwernerów - doda³ burmistrz.
Wychyli³em siê przez drzwi tak, ¿e mama mnie zobaczy³a. Szybko wbieg³a do sypialni i po-
pychaj¹c mnie ku drzwiom szepnê³a:
- Czego tu stoisz?... idŸ mi zaraz na drug¹ stronê.
- Ja pójdê na wojnê! - mrukn¹³em st¹paj¹c wielkimi krokami.
Zapomnia³em ju¿ o sankach i œlizgawce, lecz wydobywszy zza szafy mój pa³asz kaza³em
przynieœæ z kuchni ose³kê i zacz¹³em go ostrzyæ. Opanowa³ mnie tak wojowniczy nastrój, ¿e
gdy £ukaszowa oœmieli³a siê za¿artowaæ z mego uzbrojenia, paln¹³em starowinê ¿elazem po
rêku, a¿ jej wyskoczy³ siniak.
Zrobi³ siê krzyk, wbieg³a mama... W rezultacie musia³em niañkê przeprosiæ i d³ugi czas klê-
czy æ pod piecem.
Przez kilka dni kipia³o w miasteczku. Przyjezdni opowiadali o wojskach, które gdzieœ daleko od nas
chodz¹ po kraju; panie szy³y bieliznê, starsi panowie radzili, a m³odzi znikali. Podzia³ siê gdzieœ se-
kretarz z poczty z dwoma synami pana Stachurskiego, szewca; póŸniej sekretarz magistratu z sio-
80
strzeñcem pana W³adziñskiego, wêdliniarza; nareszcie znik³ sam pan Grochowski, stolarz, ze swo-
im czeladnikiem. Cha³upkê, w której mia³ warsztat, zamknêli s¹siedzi, i sta³a pustk¹ przez parê lat,
a¿ w niej zamieszka³ nowy dziedzic. Pan Grochowski i jego czeladnik ju¿ nie wrócili.
Gdy mama rozmawiaj¹c z panem Dobrzañskim utyskiwa³a, ¿e tyle m³odzie¿y marnuje siê na
zimnie i s³ocie, nauczyciel wzdycha³, ale wnet odpowiada³ z uœmiechem:
- To tylko do wiosny... Na wiosnê Francuz przyjdzie... Byle wytrwaæ!...
I na œciennym kalendarzu rachowa³, ile jeszcze dni do porównania wiosennego, ile do Wiel-
kiej Nocy, a ile do maja.
- W maju sami siê nie poznamy! - mówi³.
Co do mnie, wybiera³em siê za innymi. Wystruga³em sobie ³uk, pukawkê i wyostrzy³em pa-
³asz tak, ¿e wióry kraja³. Mia³em pe³n¹ g³owê wojny i tylko wypadek wstrzyma³ mnie od
opuszczenia domu.
Raz œni³o mi siê, ¿e widzê d³ugie szeregi ¿o³nierzy w niebieskich frakach, bia³ych spodniach
i szkopkach na g³owie. Ka¿dy mia³ w lewej rêce karabin, za plecami pa³asz, ceglaste rumieñ-
ce na twarzy bia³ej jak kreda i szeroko rozwarte oczy. Wszyscy byli osadzeni na deszczu³-
kach spojonych na krzy¿ jak no¿yczki. Ktoœ nieustannie zamyka³ i otwiera³ deszczu³ki, a ¿o³-
nierze szykowali siê w kolumnê albo w szereg, sztywni, nieruchomi na swoich kó³eczkach,
strasznie patrz¹cy przed siebie.
Domyœli³em siê, ¿e bêdzie bitwa. Lecz ¿e oprócz mnie nie by³o nikogo na placu, wiêc schwy-
ci³em swój pa³asz, machn¹³em i ca³e wojsko upad³o na ziemiê obalone. Jeszcze parê razy
z wielk¹ trudnoœci¹ sformowali szereg i kolumnê, potem skrzypi¹ce deszczu³ki przesta³y siê
poruszaæ i - le¿a³ ¿o³nierz obok ¿o³nierza, z wywróconymi oczyma, z w³osami zaczesanymi
na skronie, b³yszcz¹cy farb¹, któr¹ by³ pomalowany.
Wtedy przypomnia³em sobie opowiadanie naszej kucharki, ¿e dotychczas tylko Francuz robi³
podobne spustoszenia, i obudzi³em siê pe³en wielkiej odwagi.
O zwyk³ej porze niañka, napaliwszy w piecu, zaczê³a mnie ubieraæ. Gdy mi wci¹ga³a buty,
rzek³em grubym g³osem:
- Trzeba mi na noc buty wysmarowaæ ³ojem, bo jutro wychodzê.
- Gdzie¿ ty chcesz iœæ?
- Na wojnê.
- Có¿ byœ tam robi³?
- Ju¿ ja bêdê wiedzia³, co robiæ. Baba popatrzy³a mi w oczy.
- W imiê Ojca i Syna!... - zawo³a³a. - Œwiat siê koñczy czy co, ¿e i ten f¹fel gada o wojnie?
Nie powiem, a¿ebym siê rozgniewa³; czu³em jednak, ¿e teraz nie wypada mi byæ ³agodnym.
W³aœnie niañka wzuwa³a mi drugi but, gdy ja wyrwawszy nogê kopn¹³em j¹ w kolano i w nie
doci¹gniêtym bucie wyskoczy³em na œrodek pokoju wo³aj¹c:
- W³aœnie, ¿e pójdê, do stu diab³ów!... A jak mi jeszcze co powiecie, to wam w ³eb strzelê...
Nagle staruszka objê³a miê rêkami i sta³a siê rzecz, której wcale nie przewidywa³em. Nogi
moje znalaz³y siê tak prêdko w górze, ¿e mi but spad³, brzuch i piersi opar³y siê na kolanach
staruszki, a przed oczyma, zamiast drzwi, zobaczy³em pod³ogê. Zarazem uczu³em, ¿e niañka
jedn¹ rêk¹ opasuje mi tu³ów, drug¹ zaczyna odpinaæ guziki barchanowych majtek.
Wi³em siê i rzuca³em, ale na pró¿no. Wówczas zacz¹³em prosiæ.
- No, wojuj¿e, wyrwij siê, kiedyœ taki chwat!... - wo³a³a niañka trzês¹c siê ze zmêczenia. - A ty
rozpustniku, ty wisielcze! ... W domu i tak pe³no zgryzoty, a jeszcze ten nicpoñ odgra¿a siê...
81
Zap³aka³em ze wstydu, a wtedy baba postawi³a mnie aa pod³odze i ocieraj¹c ³zy mówi³a ju¿
³agodniej:
- Oto widzisz, jak by ci by³o na wojnie. Z³apaliby ciê i nimbyœ nog¹ grzebn¹³, dosta³byœ
z piêædziesi¹t nahajów. Ju¿ i ja bym d wtedy nie pomog³a, nawet pani.
Ostatnia uwaga zrobi³a na mnie wra¿enie.
- Có¿ to, na wojnie bij¹ siê nahajkami? - spyta³em zachmurzony.
Dozna³em przykrego zdziwienia, jak gdybym nagle usiad³ w miejscu, z którego usuniêto krze-
s³o. Rzuciæ siê z moim pa³aszem na ca³y szereg wojska potrafi³bym, ale nahajki przera¿a³y
mnie. W g³êbi duszy nie wierzy³em, aby to mog³a byæ prawda;
swoj¹ drog¹, ile razy pomyœla³em o wojnie, przywidywa³o mi siê, i¿ ktoœ chwyta mnie wpó³
i przewraca do góry nogami tak prêdko, ¿e nawet nie mam czasu siêgn¹æ po pa³asz.
Ten osobliwszy pogl¹d na sztukê wojenn¹ och³odzi³ mój heroizm. Nie wyrzek³em siê wojny, ale
postanowi³em iœæ nie prêdzej, a¿ tyle urosnê, ¿e mnie lada kto nie wywróci. Zrobi³em na piecu
kreskê, jak mog³em dosiêgn¹æ rêk¹, i mierzy³em siê po kilka razy dziennie, patrz¹c, czy daleko do
upragnionej wysokoœci?... I dziwna rzecz, kiedym by³ weso³y, tom podrasta³, a gdym by³ smutny,
tom tak mala³, ¿em prawie traci³ nadziejê dosiêgniêcia miary przed przybyciem Francuzów.
„Ha! - myœla³em - to i tak pójdê. Wlezê w œrodek i niech mnie nie daj¹...”
Zajêty takimi planami nie zwa¿a³em na mamê, w której usposobieniu zasz³y pewne zmiany.
Prawie od dnia, kiedy us³ysza³em o wojnie, matka Ÿle sypia³a, poblad³a. Jej energiczny g³os
przycichn¹³, coraz mniej biega³a po domu, a czêœciej siada³a na fotelu, zmêczona, i zaplót³-
szy palce o palce marzy³a o czymœ.
Listy do brata zwykle mama wysy³a³a przez okazj¹; w tych czasach zaczê³a pisywaæ przez
pocztê. Co dzieñ wypytywa³a siê o bryftrygiera, a gdy nie nadchodzi³, wysy³a³a na pocztê
parobka, nakazuj¹c mu, a¿eby dowiedzia³ siê, czy nie ma listu.
Czasem przybywa³ list, ale nie zmniejsza³ niepokoju mamy. Odpowiada³a natychmiast i zno-
wu czeka³a, pyta³a siê o bryftrygiera i wysy³a³a na pocztê.. Zreszt¹ o bracie nie mówi³a nic.
Jakoœ przed Wielkanoc¹ siedzieliœmy raz przy obiedzie: mama, pan Dobrzañski i ja. Pamiê-
tam, ¿e by³ postny dzieñ, bo dali zupê piwn¹. W³aœnie na drug¹ potrawê niañka przynios³a
talerz pierogów z powid³ami, oblanych mas³em i posypanych tart¹ bu³k¹, kiedy ukaza³ siê
pos³aniec z poczty i odda³ mamie list.
Zaczê³a go czytaæ tak d³ugo, i¿ przysz³o mi na myœl, ¿e pierogi na nic wystygn¹. Machinalnie
wzi¹³em do rêki widelec, który upad³ na talerz z takim ha³asem, a¿ mnie przesz³o gor¹co.
Zalêkniony, rzuci³em okiem na pana Dobrzañskiego, ale ten siedzia³ bez ruchu, ze spuszczon¹
g³ow¹. Spojrza³em na mamê i zdziwi³em siê.
Mama by³a strasznie zmieniona. Zdawa³o siê, ¿e w jednej chwili twarz jej przybra³a piaskow¹
barwê, a oczy w g³¹b zapad³y. Opar³a g³owê na jednej rêce, a w drugiej, daleko odsuniêtej,
trzyma³a list. Usta jej by³y zaciœniête i blade.
Siedzieliœmy tak wszyscy troje milcz¹c, a¿ wreszcie na pierogach mas³o zakrzep³o. Nagle
mama rzuci³a list na stó³.
- Pan wie - rzek³a do nauczyciela - ¿e W³adek poszed³? Pan Dobrzañski poprawi³ siê na krze-
œle, spojrza³ na list, ale nie odpowiedzia³.
Matka zaczê³a mówiæ g³osem trochê dr¿¹cym, lecz uœmiechaj¹c siê chwilami:
- No, nie wiedzia³am, ¿e do tego prowadzi rozum uniwersytecki!. .. Wydaliœmy na niego dzie-
siêæ tysiêcy, a ja po œmierci mê¿a pracowa³am jak s³uga, byle tylko jego popchn¹æ wy¿ej. Ju¿
82
nawet nie pamiêtam, jak wygl¹daj¹ ca³e trzewiki, a pomimo to mam d³ugi. Gdybym dziœ
umar³a, m³odszy zosta³by chyba pastuchem.
A on, g³owa domu, tymczasem poszed³ na wojnê.... Nie tylko nie pyta³ siê, ale nawet nie ra-
dzi³ matki. Mo¿e dlatego, ¿e wygl¹da na prost¹ babê!...
Sam zadysponowa³ moimi pieniêdzmi, swoj¹ przysz³oœci¹ i losem tego oto smarkacza, który
jednej klasy nie bêdzie mia³ za co ukoñczyæ... Có¿ pan na to, panie Dobrzañski?
- Nie pierwszy on i nie ostatni - szepn¹³ nauczyciel.
- Dla mnie pierwszy i ostatni... - odpar³a matka podniesionym g³osem. - Komu nó¿ wbijaj¹ w ser-
ce, ten nie pyta, czy innych spotka³o to samo, ale wo³a - ¿e boli!... Co mnie obchodz¹ inni?... Inni
nie wyrastali pod moim okiem, ja nie op³akiwa³am ich, kiedy szli do szkó³, nie myœla³am, ¿e po
ca³ych latach têsknoty zobaczê ich choæ na staroœæ, a¿eby siê ju¿ nie roz³¹czaæ...
Opar³a g³owê na obu rêkach.
- Myœla³am, ¿e wróci i tu osi¹dzie. Chcia³am go o¿eniæ, oddaæ ca³y dom, sama mieszkaæ na
górze. Oni przyjmowaliby goœci, a ja, w moim starym kaftanie, z kluczami, biega³abym za
gospodarstwem. Chcia³am go tylko widywaæ choæ przy obiedzie, je¿eliby nie mia³ goœci, to
wszystko... Czym nawet tego niewarta?... Czym kiedy narzeka³a, ¿e tylko raz na miesi¹c pi-
suje, a po parê lat nie przyje¿d¿a?... A on tak mi zap³aci³!...
Zas³oni³a oczy nie mog¹c powstrzymaæ ³ez.
- On nawet nie wie, com ja przy nim wycierpia³a - mówi³a szlochaj¹c. - Urodzi³ siê na j pierw-
szy, a by³ taki du¿y, ¿em ma³o nie zmar³a... Chorowa³am dwa miesi¹ce... A jak ssa³!... Rany
mi porobi³ na piersiach... Czasem z bólu æmi³o mi siê w oczach, ³zy... p³ynê³y jak groch... Ale
kiedy przysz³a mamka, ¿al mi go by³o jej oddaæ. Ba³am siê, ¿e mo¿e mnie bêdzie mniej ko-
cha³... No - i zgad³am!... Cz³owiek, kiedy wyje¿d¿a z karczmy, gdzie popasa³, to jeszcze rzu-
ci ³askawym okiem na szynkarza i powie mu dobre s³owo... A on wyrzek³ siê matki, jak nic...
I pomyœleæ tu, ¿e go ju¿ mo¿e nie zobaczê...
Stary nauczyciel zwróci³ na matkê szk³em zasz³e oczy.
- Widzi pani - rzek³ - to ju¿ takie czasy... Czasy!... Odetchn¹³ zadyszany i mówi³ dalej:
- Znowu zaczerwieni³a mi siê blizna na piersiach i noga strasznie boli, jak zwykle na wil-
goæ... Dziœ wiêcej ni¿ kiedy nad tym cierpiê... Ale co ja tu bajê. Oto chcia³em powiedzieæ, ¿e
kiedy pani tak desperujesz po W³adku, to sprowadzimy go na powrót.
Matka rzuci³a siê na krzeœle.
- Sk¹d?... A gdzie jest?...
- Poszukamy, znajdziemy.
- Nie zechce wróciæ.
- Wróci. On nie myœla³, ¿e pani tak bêdziesz rozpaczaæ. Matka zamyœli³a siê, a nauczyciel
mówi³:
- Napiszê do znajomych, dowiem siê o jego adres, i - niech najgorsze czasy przesiedzi w domu.
Nauczyciel wsta³ od sto³u ogl¹daj¹c siê za czapk¹. Matka tak¿e podnios³a siê i przelotnie
spojrza³a w okno.
- Gdzie pan idziesz? - spyta³a.
- Napiszê list - odpar³.
W tej chwili, za oknem, poœlizguj¹c siê na œniegu albo grzêzn¹c w b³ocie, z wolna wlók³ siê
stary cz³owiek, którego nazywano zdrajc¹. Pan Dobrzañski nie widzia³ go, ale matka spostrze-
g³a. Drgnê³y jej usta i na twarz wyst¹pi³ rumieniec.
83
- Có¿ to, wahasz siê pani? - spyta³ zdziwiony nauczyciel.
- Nie.
- Zatem - rzek³ - powiem mu tak: matka pod b³ogos³awieñstwem nakazuje ci, a¿ebyœ natych-
miast wróci³.
- Nie.
- Wiêc nie pisaæ?...
- Owszem.
- Wiêc có¿ pisaæ?... - rzuci³ siê nauczyciel.
- Napisz pan - szepnê³a ³kaj¹c - ¿e matka posy³a mu swoje b³ogos³awieñstwo, o którym za-
pomnia³...
I opuœci³a pokój.
Nauczyciel sta³ jak automat, bezmyœlnie patrz¹c na drzwi. A gdy niañka zebra³a talerze, g³o-
œno prze¿egna³ siê i zacz¹³ zwyk³¹ modlitwê poobiedni¹:
„Dziêkujemy Ci, Panie Bo¿e, za Twe dary...”
Nagle przerwa³, machn¹³ rêk¹ i wyszed³. Widaæ nie skoñczy³ modlitwy dlatego, ¿e na obiad
jedliœmy tylko zupê, a pierogi z powid³ami zosta³y.
Tego samego wieczora zebrali siê u nas pañstwo burmistrzowie z córkami i pani majorowa
z wnuczkami, a¿eby mamê rozerwaæ. Panie mia³y miny jak na pogrzebie. Potem przyszed³
pan Dobrzañski, podano herbatê i zaczêto rozmawiaæ. Panny utyskiwa³y, ¿e nied³ugo zabrak-
nie kawalerów, je¿eli wszyscy pójd¹ na wojnê, a pan prezydent rzek³:
- To jeszcze nic, bo tacy, co z wojny wracaj¹, najskorsi s¹ do ma³¿eñstwa. Ale bêdzie gorzej,
jak z po³owa ich wyginie... Co mo¿e zwojowaæ garstka przeciw masie!...
- Przypomnij pan sobie Leonidasa albo Wilhelma Tella -wtr¹ci³ pochmurnie nauczyciel. Bur-
mistrz przymru¿y³ oczy.
- Wilhelm?... Wilhelm?... - powtarza³, na pró¿no usi³uj¹c przypomnieæ sobie dwu wymienio-
nych panów. Pan Dobrzañski wzruszy³ ramionami.
- No - rzek³ - nie mêcz pan sobie pamiêci. A co do tego, ¿e jest ich garstka, nie mo¿e
byæ inaczej, je¿eli wychodz¹ jednostki, a setki siedz¹ w domu. Czy na przyk³ad nie
wstyd, ¿eby taki basa³yk jak wasz kasjer wygrzewa³ siê tu u wszystkich pieców, kiedy
inni gin¹?...
- Ma racj¹ - wtr¹ci³a majorowa. - Mój Bo¿e! taki czerstwy mê¿czyzna...
- Dajcie pokój kasjerowi - odezwa³ siê pan burmistrz. - On pójdzie, on nie wytrzyma, ale jako
cz³owiek punktualny, musi pierwej odrobiæ biurowe zaleg³oœci.
Lecz by³o ju¿ za póŸno, bo panny naradza³y siê w k¹cie i o i³em zmiarkowa³, coœ przeciw
kasjerowi wymyœli³y.
Od tej pory pan kasjer sta³ siê prawdziwym mêczennikiem. Ka¿da panna, któr¹ spotka³, za-
pytywa³a go:
- Pan jeszcze tutaj?
A prócz tego co kilka dni posy³a³y mu zajêcz¹ skórkê albo k¹dziel.
Po ka¿dym takim prezencie pan kasjer przybiega³ do nas, siada³ naprzeciw lustra i poprawia-
j¹c wysoki ko³nierzyk narzeka³ przed mam¹:
- G³upie te panny i fa³szywe - mówi³. - Niby to chc¹, ¿ebym wyszed³, a ka¿da a¿ piszczy,
¿ebym siê z ni¹ o¿eni³... P³acz¹, ¿e brakuje kawalerów, a i tego chc¹ siê pozbyæ, który zosta³.
No, ale im poka¿ê!... - doda³ z westchnieniem. - Ju¿ obstalowa³em d³ugie buty...
84
Istotnie w kilka dni zacz¹³ pan kasjer sk³adaæ wizyty w butach, które siêga³y mu wy¿ej kolan.
Napomyka³ przy tym, ¿e mo¿e wypadnie mu opuœciæ miasto, i prosi³ ka¿d¹ z panien na osob-
noœci, a¿eby czasami pomodli³a siê na jego grobie. Nastêpnie opowiada³ mamie, ¿e ka¿da
mia³a ³zy w oczach, co sparali¿owa³o jego wojownicze zamiary.
Wiêc zosta³. A panny znowu poczê³y dziwiæ siê, ¿e jeszcze jest tutaj, i nadsy³aæ mu k¹dziel
i zajêcze skórki przez rozmaitych pos³añców. Dosz³o do tego, ¿e pan kasjer pobi³ raz ¯ydka,
który mu odnosi³ starannie zawiniêt¹ kamizelkê, myœl¹c, ¿e ¯yd nale¿y do spisku i ¿e mu chce
dorêczyæ jaki kompromituj¹cy upominek. Nareszcie pok³óciwszy siê ze wszystkimi pannami
kasjer sprowadzi³ sobie podró¿n¹ torbê, wzi¹³ urlop na dwadzieœcia osiem dni i - wyjecha³.
W koñcu zaœ tygodnia moja mama, pan burmistrz i pani majorowa odebrali bezimienne listy
donosz¹ce, ¿e zgin¹³ w bitwie. Pan burmistrz przybieg³ do nas mocno zirytowany.
- WyobraŸ sobie pani- zgin¹³!... -mówi³ do mamy- zgin¹³... taki punktualny urzêdnik. Oto s¹
skutki babskich agitacyj! Gnêbi³y go, nêka³y, a¿ poszed³ i w tej chwili dosta³ w ³eb... Trzeba
by mo¿e sprawiæ nabo¿eñstwo ¿a³obne czy kiego diab³a?...
- Nie godzi siê tak mówiæ - zaoponowa³a moja matka. -Bohaterem, co prawda, nie by³ on
nigdy, ale kiedy go ju¿ Bóg powo³a³, trzeba zmówiæ wieczny odpoczynek, a nie sadziæ dia-
b³ami.
Pan burmistrz s³ucha³, ale krzywi³ siê i patrzy³ na list donosz¹cy o œmierci.
- Widzisz, pani dobrodziejko, to prawda. Jest tu napisane, ¿e zgin¹³, ¿e bil siê walecznie, ¿e
nawet ca³y oddzia³ nosi po nim w sercu ¿a³obê, ale... kiedy ten list tak wygl¹da, jakby on go
sam pisa³ zmienionym charakterem... Ha, mo¿emy zreszt¹ odprawiæ nabo¿eñstwo. Nie przy-
da siê jemu, to drugiemu, a zawsze naprawi ch³opcu reputacj¹!...
Ale ksi¹dz proboszcz odczytawszy list radzi³ nie spieszyæ siê z egzekwiami, co mocno obu-
rzy³o panny, z których dziœ ka¿da op³akiwa³a pana kasjera na w³asny rachunek i przed mam¹
nazywa³a go swoim rycerzem. Wszczê³y siê nawet spory o nieboszczyka, których wcale nie
mo¿na by³o rozstrzygn¹æ, poniewa¿ ka¿da z panien mia³a po nim takie same pami¹tki: wier-
sze patriotyczne na welinowym papierze, zesch³e kwiaty i pêczek w³osów.
Tymczasem we trzy tygodnie ukaza³ siê pan kasjer. W pierwszej chwili myœlano, ¿e jest przy-
najmniej ranny; w³ada³ jednak wszystkimi cz³onkami i nawet uty³. Gdy go zaœ spytano, co
znaczy³a wiadomoœæ o jego zgonie, zacz¹³ opisywaæ tak straszne bitwy, w których przyjmo-
wa³ udzia³, ¿e pan burmistrz o ma³o nie uzna³ go za nieboszczyka po raz drugi. Ciê¿kie przej-
œcia nie zostawi³y jednak œladów. Opatrznoœæ czuwaj¹ca nad mê¿nymi strzeg³a nie tylko jego
osoby, ale nawet jego podró¿nej torby, wysokich butów i ca³ej zreszt¹ garderoby, od której
wir politycznych wydarzeñ ledwie zdo³a³ mu oderwaæ kilka guzików. Wiem o tym, bo dla
przyszycia ich po¿ycza³ pan kasjer od mamy ig³y i nici.
Pan Dobrzañski wys³uchawszy opisu wszystkich walk i tego, co pan kasjer dokazywa³ na pra-
wym skrzydle, na lewym skrzydle, jako strzelec i jako kawalerzysta, zakonkludowa³ krótko:
- On tak widzia³ bitwê jak ja Chiny.
Nawet pan burmistrz mia³ niejakie w¹tpliwoœci nie co do mêstwa i czynów kasjera, ale co do
miejsca i czasu. Z jego bowiem opisów wypada³o, ¿e nie jad³ i nie spa³, tylko walczy³, nie-
kiedy od razu w kilku punktach.
Pan kasjer dowiedziawszy siê o tym zaprosi³ do naszego domu ksiêdza proboszcza, pana bur-
mistrza i pana pocztmajstra. Gdy zasiedli w saloniku, a proboszcz pod³o¿y³ sobie rêkê pod
ucho, a¿eby lepiej s³yszeæ, rzek³:
85
- Dosz³o do mojej wiadomoœci, ¿e s¹ ludzie, którzy pow¹tpiewaj¹ o moich zas³ugach...
- Ale¿!... - przerwa³ zarumieniony pan burmistrz krêc¹c siê na fotelu.
- Owszem - pochwyci³ kasjer - pow¹tpiewaj¹, wiem, ¿e pow¹tpiewaj¹... Otó¿ ja chc¹c oczy-
œciæ siê z podobnych zarzutów przedstawiê panom - dowody.
Wydoby³ z kieszeni scyzoryk, otworzy³ go, rozpi¹³ ¿akiet, potem kamizelkê i zacz¹³ dolny jej
brzeg odpruwaæ.
- Aha!... - szepn¹³ do proboszcza pocztmajster - stan s³u¿by...
I podniós³ brwi bardzo wysoko.
- Nie! - dumnie odpowiedzia³ kasjer pruj¹c dalej.
- Pewnie lista bitew, w których siê odznaczy³ - doda³ burmistrz i niespokojnie uderzy³ siê
w udo.
- Wcale nie! - odpar³ ju¿ niecierpliwie pan kasjer i - po³o¿y³ na stole papierek, ma³o co wiêk-
szy od bibu³ki do zwijania papierosów.
Pan burmistrz wsadzi³ okulary i wzi¹wszy dr¿¹ca rêk¹ kartkê przeczyta³ pó³g³osem:
- Aha!... Nominacja na... na pomocnika... na pomocnika naczelnika parafii... A co mówi³em!
- wykrzykn¹³.
- Teraz, panowie, chyba wiecie, kim jestem? - zapyta³ kasjer. Ale poniewa¿ do saloniku w tej
chwili wszed³ pan Dobrzañski, wiêc kasjer spojrzawszy na niego z góry poca³owa³ mamê
w rêkê i wyszed³ do miasta.
- Zawsze twierdzi³em - rzek³ pan burmistrz - ¿e on bêdzie wielkim cz³owiekiem! No, panie
Dobrzañski, zgadnij, czym jest nasz kasjer?...
Nauczyciel opar³ siê na kiju i rzek³, bystro patrz¹c w oczy panu burmistrzowi:
- By³ i jest ch³ystkiem...
Pan burmistrz rzuci³ siê na kanapie.
- Ale w tej chwili czytaliœmy jego nominacj¹... - zawo³a³.
- Na os³a dardanelskiego! - odpar³ gniewnie nauczyciel.
- Móg³byœ siê pan nareszcie do niego przekonaæ... - wtr¹ci³ pocztmajster i machinalnie ude-
rzy³ piêœci¹ w stó³, jakby przybijaj¹c stempel.
- Nie mam przekonania do dyrektorów kocich muzyk!... -krzykn¹³ nauczyciel. - Nie lubiê
b³aznów, a jego szczególniej, choæby mia³ nominacj¹ wypisan¹ na w³asnej skórze.
Od tej pory pan kasjer pokazywa³ swój dokument paniom i pannom, a nawet mnie. Przed
mam¹ skar¿y³ siê na ciê¿ar w³adzy, a do mnie raz powiedzia³:
- Szczêœliwe dziecko, nie znasz, co to jest odpowiedzialnoœæ i troska o wszystkich.
- Wielkich trosk to chyba pan nie ma - zauwa¿y³a mama. - Nic pan nie robi, z nikim siê nie widuje...
Pan kasjer, jak zwykle, usiad³ naprzeciw lustra.
- Bah! - rzek³ z westchnieniem, podgarniaj¹c palcami w³osy. - Co to jest, proszê pani, wci¹¿
myœleæ, ¿e tam s¹ g³odni, tam Ÿle odziani, tam nie uzbrojeni. ¯e tu mog¹ wywieŸæ, tu spaliæ,
tu pozabijaæ!... Baæ siê o wszystko i o wszystkich, s³owo honoru - to nad si³y cz³owieka!...
- Wiêc po có¿ siê pan tak boi? - spyta³a zdziwiona mama.
- Ja siê nie bojê! - skoczy³ pan kasjer na krzeœle - ale troszczyæ siê o innych to mój obowi¹-
zek... Któ¿ mnie zast¹pi?...
Z panem Dobrzañskim wcale nie rozmawiali.
Tymczasem nadesz³a wiosna, a mnie poczê³a ogarniaæ nieokreœlona têsknota i ciekawoœæ. Czy
wstawa³em, czy k³ad³em siê spaæ, zawsze zdawa³o mi siê, ¿e us³yszê, a mo¿e zobaczê coœ
86
niezwyczajnego. Co to mia³o byæ? - nie wiem, lecz jestem pewny, ¿e przeczucia te podsyca³a
we mnie sama natura, jakaœ dziwna w tym roku. Jednego dnia nagle znik³y œniegi i ze wszyst-
kich wzgórz zaczê³y p³yn¹æ potoki wody, jakby ktoœ przed nadchodz¹cymi œwiêtami my³ zie-
miê. Potem zerwa³ siê wiatr i przez kilka dni z najwiêkszym poœpiechem zbiera³ wilgoæ a¿
do sucha. S³oñce wstawa³o coraz wczeœniej chc¹c tak¿e zobaczyæ: co bêdzie? Widzia³em, ¿e
co dzieñ wy¿ej wznosi siê nad ziemiê i ogarnia szerokie widnokrêgi, a ku wieczorowi oci¹ga
siê z zachodem. Raz nawet schowawszy siê za horyzont wychyli³o siê powtórnie, jak zbu-
dzony cz³owiek, który podniós³ g³owê i pyta: a co tam?...
Wnet zazieleni³y siê pola, a z niektórych drzew pierwej ni¿ liœcie wyskoczy³y kwiaty i pa-
trzy³y zdumione szemrz¹c: „Tu coœ mia³o byæ?... czy jeszcze nie by³o?...” Zdawa³o mi siê
niekiedy, ¿e wiatr p³yn¹cy zza lasu coœ im szepcze, a one chwiej¹ ga³êŸmi i ze zdziwienia
szeleszcz¹: „Aj,aj! aj!...”
Nieraz uwa¿a³em, ¿e nauczyciel id¹c do nas na lekcj¹ stawa³ na ulicy i ogl¹da³ siê za siebie. Po
co?... Czasami mama bieg³a do okna i popatrzywszy chwilê wraca³a, jakby j¹ zawód spotka³.
Nawet s³u¿ba folwarczna bez powodu gromadzi³a siê na dziedziñcu i milcz¹c œledzi³a horyzont.
Raz zobaczy³em coœ nowego w pokoju. - Aha!... - krzykn¹³em - jest!... - Lecz by³a to tylko
pierwsza mucha w tym roku, pó³senna i wyg³odzona.
Przylecia³y skowronki i pionowo wzbijaj¹c siê nad polami og³asza³y coœ w swoim zdrobnia-
³ym jêzyku, a potem nagle pada³y na ziemiê jak kamieñ, œwiegocz¹c zalêknione: „Ju¿! ju¿!”
Przylecia³y bociany i zasiad³szy w gnieŸdzie na topoli po ca³ych dniach opowiada³y nies³y-
chane historie, z niedowierzaniem kiwaj¹c g³owami. Przeci¹ga³y ob³oki, czasem pok³êbione
i spiesz¹ce siê gdzieœ, niekiedy poszarpane i jakby uciekaj¹ce.
- Sk¹d one? dok¹d one? o czym rozpowiadaj¹ bociany? czego lêkaj¹ siê skowronki? - pyta-
³em. I pali³a mnie ciekawoœæ ujrzenia nieznanych rzeczy.
Nawet w domu nie mia³em spokojnoœci. Czasem wróbel siada³ na ga³êzi i pilnie przypatry-
wa³ siê salonikowi; to znowu wpada³ wiatr przez okno i z szelestem obiega³ nasze pokoiki;
to znowu s³oñce wysy³a³o na zwiady pêk œwiat³a, który ostro¿nie zagl¹da³ za piec, pod stolik,
za kanapê, i wreszcie - cofa³ siê dr¿¹cy, aby za kilka dni powtórzyæ swoje œledztwo.
- Czego oni chc¹ od nas? czy to u nas ma coœ byæ? - pyta³em zatrwo¿ony. A wtem zegar
stan¹³. Gdy pobieg³em zobaczyæ, co mu jest, spostrzeg³em obok na stoliku ksi¹¿kê do nabo-
¿eñstwa, otwart¹ na s³owach suplikacyj: „Œwiêty Bo¿e, œwiêty mocny, œwiêty a nieœmiertel-
ny, zmi³uj siê nad nami...”
Od tej pory wszystko mnie przera¿a³o. Czeka³em na coœ nieznanego, a gdy raz niañka krzyk-
nê³a g³oœniej:
- Ju¿ idzie!... idzie!...
Zerwa³em siê od lekcji i wpad³em do kuchni pytaj¹c:
- Co idzie?...
- Walek z miasta - odpowiedzia³a. - Ale có¿eœ tak poblad³?...
- Nic, nic...
I wróci³em przekonany, ¿e - ju¿ coœ idzie tutaj, na co wszyscy oczekiwali.
Któregoœ dnia, w pierwszej po³owie maja, zrobi³ siê u nas ruch. Po po³udniu przyszed³ pan
kasjer.
87
- Bojê siê - mówi³ wzruszonym g³osem do mamy - bojê siê, ¿eby u nas nie by³o jakiego g³up-
stwa. Jedni z tej strony, drudzy z tamtej, a my - we œrodku... Mo¿e byæ Ÿle...
I otrz¹sn¹³ siê jak na mrozie.
- Có¿ tam panu? - odpar³a mama. - Pan ju¿ jesteœ oswojony, ale my... A jednak... przyjmiemy
wszystko, co Bóg da.
- Nie myœli pani wyjechaæ? - spyta³ nagle. - Bo ja w razie czego...
- Dok¹d?... Zostaj¹ inni, zostaniemy i my. Co nas ma spotkaæ, niech spotka na miejscu. Nie
wiadomo, czy uciekaj¹c przed imaginacj¹ nie trafilibyœmy na nieszczêœcie.
Pan kasjer poblad³.
- To prawda, to prawda - rzek³. - Ha, wiêc i ja zostanê. Po¿egna³ mamê, lecz wróci³ siê ode
drzwi.
- Jednak¿e dzisiaj mo¿na by jeszcze znaleŸæ woln¹ drogê... Kto wie, czy nie wyjadê...
Nagle - machn¹³ zaciœniêt¹ piêœci¹ i tonem wielkiej energii doda³:
- Zreszt¹ - pal diabli!... Zostanê. Raz kozie œmieræ... Ale na ganku znowu widaæ opuœci³a go
energia i z min¹ bardzo zafrasowan¹ ogl¹da³ siê na wszystkie strony.
Dziwna rzecz, te w¹tpliwoœci kasjera obudzi³y we mnie z³owrogie przeczucia, jak gdyby od
jego pozostania w mieœcie zale¿a³o czyjeœ ¿ycie. By³em tak zmieszany, ¿e pomimo nieœmia-
³oœci zapyta³em matki:
- Moja z³ota mamo - co to bêdzie?... Nadspodziewanie matka, zamiast ofukn¹æ, pog³aska³a
mnie i odpowiedzia³a spokojnie:
- Nic nie bêdzie, moje dziecko, nic. WeŸ siê do ksi¹¿ki i nie rób takich wielkich oczu, bo
bêd¹ œmiaæ siê z ciebie jak z pana kasjera.
S³owa te od razu mnie uspokoi³y. Rozejrza³em siê. W kuchni, jak zwykle, krz¹taj¹ siê ko³o
obiadu, na dziedziñcu ch³opiec r¹bie drzewo, ogród kipi œpiewem ptaków, a z nieba lej¹ siê
potoki wiosennego œwiat³a.
„Co tu nabijaæ sobie g³owê jakimiœ strachami?” - pomyœla³em i zamiast do ksi¹¿ki - wzi¹³em
siê do robienia wózka.
W duszê zaczê³o mi nap³ywaæ majowe ciep³o, szelest drzew, zapach kwiatów... Chwilami
odk³ada³em na bok wózek, a¿eby przypatrzeæ siê mrówce z wolna przechodz¹cej z trawy na
trawê, albo schwyciwszy rêkoma za ga³¹Ÿ huœta³em siê i wywraca³em kozio³ki, œmia³em siê,
sam nie wiem z czego. Czu³em tylko, ¿e jak tym oto ptakom, tak i mnie serce nape³nia ra-
doœæ i ¿e mi jest dobrze na œwiecie. Zdaje mi siê, ¿e by³a to najszczêœliwsza chwila w moim
dzieciñstwie. Spad³a bez powodu, trwa³a krótko i nieznacznie odesz³a.
Dzieñ up³yn¹³ spokojnie. Oko³o dziesi¹tej wieczór, jak zwykle, rozebra³a mnie niañka i -
twardo zasn¹³em. Wkrótce ockn¹³em siê, ale niezupe³nie; poczucie rzeczywistoœci miesza³o
siê z marzeniem. Wiedzia³em, ¿e jest noc i ¿e le¿ê na ³ó¿ku, lecz marzy³em, ¿e w poduszce
jest jakby czworok¹tne okienko, przez które patrzê na inny œwiat. To znowu zdawa³o mi siê,
¿e p³ywam w nieokreœlonej przestrzeni, a jednoczeœnie s³yszê, ¿e ktoœ st¹pa po pokoju. Chcia-
³em otworzyæ oczy, ale zarazem mówi³em sobie: jeszcze chwilkê, otworzê póŸniej... Nagle
zatrz¹s³em siê od stóp do g³ów i usiad³em na ³ó¿ku. Jakiœ g³os cicho, ale wyraŸnie szepta³
prawic nad moim uchem:
- Ju¿ id¹...
- Kto tu jest? - zapyta³em strwo¿ony.
¯adnej odpowiedzi.
88
Zeskoczy³em na pod³ogê i po omacku doszed³em do ³ó¿ka mamy. Ale mamy nie by³o.
Wróci³em na swoj¹ poœciel i owin¹wszy siê ko³dr¹ s³ucha³em. Z ulicy dochodzi³ jakiœ ci¹g³y
szmer, podobny do rzêsistego deszczu. Przetar³em oczy; szmer nie ustal, ale zrobi³ siê po-
dobny do st¹pania wielu ludzi po piasku. Czasami coœ szczêknê³o, czasami koñ parskn¹³, to
znowu coœ ciê¿ko toczy³o siê i na mgnienie oka ustawa³o. Potem rozleg³o siê szarpniêcie i -
znów dychaæ przyt³umione toczenie siê, parskanie, niekiedy szczêk, na tle jednostajnego
szmeru, jakby ludzkich nóg, które sz³y, sz³y i sz³y bez koñca.
Trwa³o to d³u¿ej ni¿ kwadrans, a gdy zegar wykuka³ drug¹ godzinê, szelest os³abn¹³, zag³u-
szony cichym turkotem wozów. Teraz dopiero us³ysza³em na ulicy g³os z ludzkiej piersi; ktoœ
przeci¹gle ziewn¹³: „A... a... a!...”
Potem i turkot przycichn¹³, po raz drugi odezwa³ siê szmer jednostajny i toczenie siê chwila-
mi przerywane - i z wolna wszystko umilk³o. A wtedy zauwa¿y³em, ¿e pod œcian¹ domu na
dziedziñcu ktoœ mówi jêkliwym g³osem: „Œwiêty Bo¿e, œwiêty mocny, œwiêty a nieœmiertel-
ny, zmi³uj siê nad nami...”
Nie mog³em wytrzymaæ. Wsta³em z ³ó¿ka i z wyci¹gniêtymi rêkoma, potykaj¹c siê w ciem-
noœci o sprzêty, wyszed³em z pokoju do sieni mówi¹c przyciszonym g³osem:
- Mamo!... gdzie mama?...
Uderzy³em rêk¹ o drzwi wychodz¹ce na podwórze, ale drzwi by³y zamkniête. Ju¿ chcia³em
wo³aæ, a¿eby kto przyszed³, gdy wtem pad³o na mnie z góry sk¹pe œwiat³o. Przypomnia³em
sobie pokoik na strychu i wdrapa³em siê tam po schodach, które za ka¿dym krokiem ¿a³oœnie
skrzypia³y.
Stan¹³em przy oknie. Owia³ mnie œwie¿y oddech nocy i pierwszy, niepojêty strach zacz¹³ stop-
niowo zmniejszaæ siê przechodz¹c w ciekawoœæ.
„Nic nie ma - mówi³em w duchu. - Zwyczajni jacyœ ludzie id¹ i jad¹...”
I wytê¿y³em wzrok kieruj¹c siê odleg³ym szmerem, który jeszcze dolatywa³ od czasu do cza-
su. Noc nie by³a ciemn¹ ani pochmurn¹; by³ to raczej szary zmrok, nad którym unosi³o siê
czarne niebo, s³abo iskrz¹ce gwiazdy, a nisko, nad horyzontem, pasek ksiê¿yca w ostatniej
kwadrze, w¹ziutki i ponury. Przy tym œwietle zobaczy³em coœ, o czym nie marzy³em nawet
we œnie. Na bocznej drodze, w lewo od naszego domu, sunê³a miêdzy polami olbrzymia
¿mija!... G³ow¹ ju¿ siêga³a samotnej chaty, a ogon jeszcze kry³ siê w olszynie. Wype³nia³a
ca³¹ szerokoœæ drogi czo³gaj¹c siê powoli, w ogromnych skrêtach. Od olszyny zgina³a siê na
prawo, od jaru wielkim ³ukiem zwraca³a siê w lewo, oko³o chaty znowu w prawo. Miejscami
zapada³a w doliny, miejscami pe³za³a po wzgórzach. Blask ksiê¿yca skoœnie padaj¹cy na zie-
miê oœwietla³ to niezmierne cielsko naje¿one iglicami, których koñce migota³y w sposób nad
wszelki wyraz dziwny. Niekiedy zdawa³o siê, ¿e to fale potoku, który niepojêtym zrz¹dze-
niem wspina siê sam na wzgórza, a czasem wygl¹da³o jak iskierki ciemnego ognia, gdyby
ogieñ móg³ byæ ciemnym.
Przypadkiem spojrza³em na goœciniec, który bieg³ na prawo do miasta, i tam, ju¿ niedaleko
lasu, zobaczy³em - takiego samego potwora. Tylko ten zdawa³ siê byæ jeszcze d³u¿szy, jesz-
cze grubszy i lœni³ siê jeszcze posêpniejszym blaskiem.
Na podwórzu rozleg³ siê szelest kroków; pozna³em niañkê.
- Co to jest, £ukaszowo, tam na goœciñcu?
- Wojsko!... - odpar³a chrypliwym szeptem.
- Wojsko?... - powtórzy³em. - Wojsko!... - i zeszed³em na dó³.
89
Mama ju¿ wróci³a do pokoju i zapali³a œwiecê. Myœla³em, ¿e miê wykrzyczy za to, ¿em
wyszed³ z ³ó¿ka i w jednej koszuli wlaz³em na strych. Ale nie robi³a mi ¿adnych wy-
mówek.
Sam nie wiedz¹c dlaczego, zacz¹³em siê ubieraæ, a nastêpnie, ju¿ wci¹gn¹wszy but na nogê,
po³o¿y³em siê i zasn¹³em. Musia³em przez sen krzyczeæ, bo mama zbudzi³a mnie, ogl¹da³a
mi usta i dotyka³a g³owy.
Oko³o dziewi¹tej z rana (w³aœnie koñczy³em jeœæ kaszê z mlekiem) przybieg³ do nas pan ka-
sjer. By³ nie uczesany i ju¿ w progu zawo³a³:
- Nie zgadnie pani, co zdarzy³o mi siê dziœ w nocy!... Ma³y figiel i nie zobaczylibyœcie mnie
wiêcej... Ale... Dzieñ dobry pani!... Jestem tak wzruszony, ¿e zapomnia³em przywitaæ siê.
Poca³owa³ mamê w rêkê, mnie pog³aska³ i usiad³ na krzeœle.
- Có¿ siê sta³o? - zapyta³a mama, ze zdziwieniem patrz¹c na niego.
- Nadzwyczajny wypadek, jaki tylko mnie móg³ spotkaæ! - odpar³ kasjer.
I nagle doda³ wysilaj¹c siê na s³odk¹ minê:
- Czy nie dosta³bym u pani szklanki wody?...
- Mo¿e herbaty?... ,
- Z na j wiêksz¹ chêci¹...
- A mo¿e z arakiem?...
- Pani taka ³askawa... Stokrotne dziêki!...
Wnet przyniesiono herbatê, cukier i arak. Pan kasjer upi³ trochê herbaty, dola³ araku, znowu
upi³ i znowu dola³, potem -jeszcze raz dola³ i zacz¹³:
- S³ysza³a pani, ¿e dziœ w nocy przechodzi³o wojsko?...
Mama skinê³a g³ow¹.
- Masa wojska... masa! Piechota, kawaleria... armaty!... -doda³ ciszej. - Armaty tak wielkie,
¿e ledwo konie mog³y uci¹gn¹æ...
W tej chwili przysz³o mi na myœl owo ciê¿kie toczenie siê, które s³ysza³em w nocy.
- Masa wojska i masa armat - mówi³ kasjer popijaj¹c ka¿de zdanie herbat¹.
- Ja - prawi³ - ju¿ spa³em. Œni³a mi siê - wtr¹ci³ niedbale - bitwa, w której odznaczy³em siê
najwiêcej, gdy wtem - budzê siê i s³yszê, ¿e idzie wojsko!...
Zrywam siê, nie tracê przytomnoœci, ale mówiê w duchu: „Ju¿ po mnie.” Wiadomo pani -
doda³ ciszej - jak¹ tu odgrywam rolê, a gdyby mnie schwytano...
Ostatni wyraz wypowiedzia³ bolej¹cym tonem. Odgad³em, ¿e bardzo by siê ¿a³owa³.
- Naturalnie pierwsza rzecz zniszczyæ œlady. Siêgam do portmonetki, gdzie schowa³em moj¹
nominacj¹, po ciemku wyszukujê j¹ i - po³ykam!...
No, teraz, myœlê, niczego mi nie dowiod¹, i spokojnie zasypiam. Uwa¿a pani, zasypiam naj-
spokojniej w œwiecie... Brm!...
Pan kasjer otrz¹sn¹³ siê i znowu dola³ araku.
- Tymczasem - tu zni¿y³ g³os - niech sobie pani wyobrazi, wstajê rano, chcê s³udze daæ pie-
ni¹dze na bu³ki, otwieram portmonetkê i - w pierwszej przegrodzie, wie pani, co znajdujê?...
Moj¹ nominacj¹!... O, tê sam¹!...
Istotnie trzyma³ w rêku niebieski papierek.
- Struchla³em - prawi³ - pot mnie obla³. Bo¿e, gdyby tak w nocy zrobili rewizj¹!... Ale, czy
wie pani, co po³kn¹³em zamiast nieszczêœliwego dokumentu?...
Spogl¹da³ kolejno na mamê i na mnie.
90
- Po³kn¹³em... papierek trzyrublowy!... Po³kn¹³em ostatnie trzy ruble, które mi by³y bardzo
potrzebne, a zostawi³em nominacj¹, która mog³a mnie zgubiæ!...
Trzeba by³o tylko rewizji, nic wiêcej. Niebezpieczeñstwo sta³o za oknem, otar³o siê o mnie...
Przez pó³ godziny by³em nad grobem!...
Myœla³em, ¿e pan kasjer zemdleje z ¿alu nad swoim mo¿liwym nieszczêœciem, i nie wiem
dlaczego, ¿a³owa³em, ¿e nie po³kn¹³ swojej nominacji.
- Tak¿e zdarzenie! - odezwa³a siê mama.
- Wiêc i pani mówi o tym tak spokojnie? - zdziwi³ siê kasjer.
- Nic przecie¿ nie sta³o siê panu.
- Ale mog³o... mog³o siê staæ! - zawo³a³.
Chcia³ jeszcze coœ powiedzieæ, lecz potrz¹sn¹³ g³ow¹. Nastêpnie zaprowadzi³ mamê do pieca
i szepn¹³ kilka wyrazów. Zdaje siê, ¿e mówi³ o po³kniêtych trzech rublach i ¿e nawet w tym
interesie wyszed³ z mam¹ do drugiego pokoju na poufniejsz¹ rozmowê.
W po³udnie ukaza³ siê pan Dobrzañski. Mama wybieg³a do niego.
- S³ysza³ pan... dziœ w nocy?... - zapyta³a.
Kiwn¹³ g³ow¹.
- Du¿o wojska... du¿o!... - mówi³a matka. - Szli z trzech stron...
Nauczyciel uœmiechn¹³ siê.
- Wszystko dobrze!... - odpowiedzia³. Weso³oœæ jego wp³ynê³a na mamê.
- No, Antoœ, a my siadajmy do roboty. Powiedz deklamacj¹. Zacz¹³em:
W noc ksiê¿ycow¹ na cecorskim b³oniu,
Gdzie ¯ó³kiewskiego spotka³ los okrutny,
Jecha³ Sieniawski odwa¿ny i smutny.
Niebieskie oczy serce mu zrani³y
I sw¹ srogoœci¹...
W tej chwili w pokoju drgnê³y szyby.
- „Niebieskie oczy - powtórzy³ nauczyciel - serce mu zrani³y i sw¹ srogoœci¹ spokoju zbawi-
³y.” Czemu nie koñczysz?... Szyby drgnê³y powtórnie.
- „Niebieskie oczy...” Czemu nie koñczysz?... Szyby drgnê³y dwa razy, raz po raz.
- Na co siê gapisz? - spyta³ nauczyciel. Widocznie nic nie zauwa¿y³.
- Ktoœ chodzi po strychu - odpar³em, zmieszany nie pytaniami nauczyciela, ale tym odg³o-
sem, jakiego jeszcze nie s³ysza³em.
- Chodzi po strychu? - powtórzy³ nauczyciel podnosz¹c g³owê.
Szyby znowu zadr¿a³y.
- Nie, to nie na strychu - rzek³em - to coœ zrzucaj¹...
332
- Co? Gdzie?... Tobie siê marzy?...
- Przecie¿ okna dr¿¹...
Nauczyciel zerwa³ siê z krzes³a przera¿ony.
- Co ty mówisz, dziecko? - zawo³a³ chwytaj¹c mnie za rêkê.— Gdzie okna dr¿¹?...
- Dr¿¹, panie...
- Ty k³amiesz...
- Nie, panie - ja s³yszê... Wzi¹³ mnie za drug¹ rêkê.
- Przyznaj siê - mówi³ - nie umiesz deklamacji i straszysz starego nauczyciela... To szkaradnie!
91
Patrzy³em zdumiony myœl¹c, ¿e straci³ rozum. Có¿ tak nadzwyczajnego, ¿e trochê trzês¹ siê
szyby?
W tej chwili wesz³a mama.
- Panie Dobrzañski - rzek³a niespokojnie - jest coœ z³ego... Teraz œciany drgnê³y, a szyby za-
dŸwiêcza³y. Nauczyciel cofn¹³ siê.
- Bitwa - rzek³ g³ucho.
I usiad³ na moim krzeœle opieraj¹c rêce na kolanach. Na podwórzu zrobi³ siê ha³as. Wybiegli-
œmy. Nasz parobek i dziewczyny rozmawiali z jakimœ ¯ydkiem, który jecha³ bied¹ zza mia-
sta. Pokaza³ batem w kierunku samotnej chaty wo³aj¹c: -Tam! tam!...-! znowu popêdzi³ ko-
nia chudego i okrytego pian¹.
- Tam!... tam!... - powtórzy³ parobek pokazuj¹c na las, na krawêdzi horyzontu.
- Jezu!... Jezu!... - lamentowa³a niañka.
Wymkn¹³em siê po schodach na górkê i spojrza³em. Nic nie widaæ. Na skraju nieba kilka bia-
³ych ob³oków, ni¿ej - b³êkitny las - wygon, po którym chodz¹ kasztanowate i czarne krowy -
nad olszyn¹ bocian wracaj¹cy do gniazda i - nic wiêcej. S³oñce œwieci jak zwykle, dzieñ spo-
kojny, czasem powieje ciep³y wiatr od po³udnia, a w powietrzu - cisza. Nawet ptaki nie œwier-
gocz¹...
Œciany znowu drgnê³y. Znowu cisza i znowu kilka drgniêæ. Wyjrza³em w stronê miasteczka.
Z domów powychodzili ludzie i stoj¹c przed sieniami s³uchali.
„Wiêc to jest bitwa? - pomyœla³em. - Phy! i ja bym tak potrafi³.”
Nie schodzi³em jednak licz¹c na to, ¿e mo¿e pan Dobrzañski zapomni o mnie i upiecze mi
siê lekcja. Ale nadspodziewanie nauczyciel zawo³a³ mnie na dó³.
333
- No - rzek³ usi³uj¹c zapanowaæ nad sob¹ - ka¿dy robi, co do niego nale¿y. A my wróæmy do
naszego.
Siad³, kaza³ mi znowu zacz¹æ deklamacj¹, ale zmieni³ zamiar i zacz¹³ liniowaæ kajet. Chcia³
wypisaæ pierwszy wiersz, ale nie móg³ utrzymaæ pióra w rêku, wiêc zada³ mi przepisywanie
z ksi¹¿ki.
Gdym wzi¹³ siê do roboty, on zacz¹³ chodziæ po pokoju. Co chwilê zbli¿a³ siê do okna i s³u-
cha³, a czasami mrucza³:
- To ariergarda... Wymknêli siê... Nawet ju¿ nic nie s³ychaæ...
- Prawda, ¿e nic nie s³ychaæ? - zapyta³ mnie. Pomyœla³em, ¿e nauczyciel jest g³uchy. Nie tyl-
ko bowiem dr¿enia okien powtarza³y siê co chwilê, ale w dodatku towarzyszy³ im jakiœ od-
g³os wyraŸniejszy, jakby gdzieœ bardzo daleko zrzucano belki z wozu.
Nareszcie odg³osy sta³y siê ju¿ tak mocne, ¿e i pan Dobrzañski us³ysza³ je. Wzi¹³ kij i czapkê
i rzek³ do mnie:
- Nie bêdzie lekcji, mo¿esz pochowaæ ksi¹¿ki. Na podwórzu sta³a mama, pan pocztmajster
i kasjer. Pocztmajster trzyma³ w rêku d³ug¹ lunetê, a kasjer zdawa³ siê byæ bardzo
kontem.
- Teraz mog¹ wszyscy przekonaæ siê - mówi³ kasjer, niespokojnie drepcz¹c na miejscu - ¿e
mam diabelnie zimn¹ krew. Nic a nic mnie to nie obchodzi. Ja taki zawsze w niebezpieczeñ-
stwach. ..
- Panu chyba nie grozi ¿adne - odpar³a mama ch³odno.
- Kto wie?... Nam wszystkim mo¿e groziæ... Przy ostatnich wyrazach zakrztusi³ siê i umilk³.
92
- St¹d nic nie widaæ - mówi³ pan pocztmajster przyk³adaj¹c do oka lunetê. - Muszê wejœæ na górkê...
- Ja pana zaprowadzê! - zawo³a³em. • Weszliœmy tam i pan pocztmajster spojrza³ przez lune-
tê. Lecz wnet odj¹³ j¹, wytar³ chustk¹ szk³a z obu stron i znowu patrzy³.
- Widzi pan co? - spyta³em zaciekawiony.
- Widzê... Pszenicê... Las, a za lasem... Nic - i st¹d nic nie widaæ.
- Z dzwonnicy pewnie by pan zobaczy³.
- Masz racj¹, kochanku! - wykrzykn¹³ pan pocztmajster. -Z dzwonnicy - wyborna myœl!...
I zbieg³ ze schodów.
334
Na dole mówi³ kasjer do mamy:
- S³owo pani dajê, mam tak swobodn¹ myœl, ¿e móg³bym tañczyæ. Mnie to nawet zajmuje,
a nawet powiedzia³bym, ¿e trochê bawi. Dziœ dopiero przekona³em siê, ¿e niebezpieczeñstwo
to mój ¿ywio³... Bum!... bum!... có¿ to za muzyka...
W tej chwili wbieg³a na podwórze pani pocztmajstrowa.
- Ach, co za nieszczêœcie! - mówi³a do mamy ca³uj¹c j¹ dwukrotnie. - Straszny dzieñ... Ja
i prezydentowa pakujemy rzeczy, a majorowa kaza³a nakryæ siê poduszkami. S³yszy pani
wystrza³y?... Umar³abym, gdyby do nas wpad³a kula!...
- Ale gdzie mój m¹¿? - spyta³a nagle. - Czy pani da wiarê, ¿e chcia³ tam pojechaæ i przypa-
trywaæ siê?... On nie ma serca... Musia³am a¿ zakl¹æ go na nasze szczêœcie ma³¿eñskie, a na-
wet powiedzia³am, ¿e pojedzie, ale - po moim trupie... Wiêc zosta³, ale có¿ z tego? Wzi¹³
lunetê i patrzy!... Umar³abym, gdybym spojrza³a w lunetê... Co za huk!... S³abo mi siê robi,
kiedy pomyœlê, ¿e w tej chwili gin¹ ludzie... Jakie szczêœcie, ¿e to daleko...
- Gin¹ ludzie?... - powtórzy³em, i mróz mnie przeszed³. Dotychczas nie pomyœla³em nawet,
¿e te st³umione odg³osy mog¹ oznaczaæ œmieræ.
Raz widzia³em utopionego ch³opca. By³ ma³o co wiêkszy ode mnie, a jednak przez kilka dni
obraz jego zas³ania³ mi ca³y œwiat. W tej chwili przypomnia³em go sobie. I zdawa³o mi siê,
¿e widzê dwu, trzech... dziesiêciu... stu takich ch³opców, w rozpiêtych koszulach, w wyp³o-
wia³ych sukmanach, z nabrzmia³ymi twarzami.
Powietrze nape³ni³y nowe odg³osy. Da³ siê s³yszeæ nieustanny szmer, jakby groch sypano na
blachê, i od czasu do czasu rozlega³y siê urywane, gniewne jakby szczekania olbrzymich
psów: hau!... hau!... hau!... Przed oczyma coraz czêœciej przesuwa³y mi siê obrazy martwych
ch³opców. Wiêc ukl¹k³em przy oknie i pe³en smutku zacz¹³em mówiæ pacierz.
Na podwórzu znowu us³ysza³em rozmowê. By³ to pan burmistrz, pan Dobrzañski i mama.
- Fatalny dzieñ! - mówi³ pan burmistrz - ale jakoœ nie upadamy na duchu.
- Wola³abym go nie doczekaæ - odpowiedzia³a mama. -Chodzê jak b³êdna, miejsca sobie zna-
leŸæ nie mogê. Zdaje mi siê, ¿e parê tych godzin to ca³e lata i ¿e nigdy siê nie skoñcz¹...
• 33?
- Tak i mnie - mrukn¹³ nauczyciel. - Zestarza³ siê cz³owiek, kiedy s³ysz¹c armaty trwo¿y siê
jak baba... Tfy!...
- Dziwna rzecz - odezwa³ siê burmistrz nadstawiaj¹c ucha -bitwa zbli¿a siê...
- To Ÿle! - rzek³ nauczyciel. Przybieg³ kasjer wo³aj¹c:
- No, ja, panie prezydencie, wyje¿d¿am z paniami... Tu mo¿e byæ awantura... Pocztmajster
mówi, ¿e zbli¿aj¹ siê...
- To pan jedŸ! - odpar³ gniewnie burmistrz - ja nie ruszê siê z miasta...
93
- Ale¿ pan musi jechaæ z nami... Jedzie pani, panny...
- ¯ona i dzieci zostan¹ ze mn¹. Nie po to jestem burmistrzem, ¿ebym w takiej chwili ucieka³.
- Panie prezydencie...
- Nie zawracaj mi pan g³owy! Panu wolno dbaæ o swoj¹ skórê, boœ wielki cz³owiek, ale ja...
Wyjrza³em. Pan burmistrz by³ czerwony i wywija³ piêœciami, a¿ mu czapka zsunê³a siê na
bakier. Za to pan kasjer by³ bardzo mizerny i zdawa³o mi siê, ¿e ma nogi cieñsze ni¿ zwykle.
Odg³osy wci¹¿ zbli¿a³y siê, ale ju¿ by³em z nimi oswojony. Ogarnê³o mnie uczucie, ¿e trwaj¹
od pocz¹tku œwiata i ¿e tak byæ powinno. Oko³o drugiej uczu³em g³ód; a ¿e dziœ obiadu nie
gotowano, wiêc niañka osoli³a trochê gor¹cej wody, wrzuci³a w ni¹ mas³a i nadrobi³a chleba.
Jedz¹c tak¹ zupê myœla³em, ¿e jest to dzieñ gorszy od Wielkiego Pi¹tku, bo wtedy na obiad
daj¹ choæ grzane piwo i œledzie z kartoflami, nie wodziankê.
Podnosi³em do ust ³y¿kê, kiedy nagle zatrz¹s³ siê dom od huku bez porównania gwa³towniej-
szego ni¿ dotychczas; zdawa³o siê, ¿e wystêpuj¹ jakieœ nowe potêgi. A¿ pochyli³em siê na
stó³, a przera¿ona niañka krzycz¹c zaczê³a biegaæ po pokoju. By³em pewny, ¿e ju¿ za naszym
ogrodem rozlegaj¹ siê te czêste i ogromne wystrza³y.
Niañka zupe³nie straci³a przytomnoœæ. Wydoby³a z komody kilka srebrnych ³y¿ek i zawinê³a
je w fartuch, a potem mnie zaczê³a ci¹gn¹æ za rêkê wo³aj¹c:
- ChodŸ do lochu, bo tu œmieræ!... Zabij¹ ciebie i mnie... zabij¹ wszystkich... s³yszysz!...
Wyrwa³em siê jej, a starowina wybieg³a z pokoju modl¹c siê g³oœno.
£oskot by³ tak straszny, jak gdyby wali³o siê miasto. Gor¹co uderzy³o mi do g³owy, a potem
uczu³em spokój, jakbym skamienia³. Bez obawy spojrza³em w kierunku ³¹k i nie zobaczy³em
nic.
W tej chwili przybieg³a do nas zap³akana pani Stachurska, z krzykiem dopytuj¹c siê o mamê:
- Niech no pani pójdzie na miasto! - wo³a³a. - Wszyscy powariowali... wszyscy przez nich
zginiemy!...
Chcia³em i ja iœæ, ale mama kaza³a mi zostaæ w domu, a sama wysz³a ku rynkowi.
W domu nie by³o nikogo. Parobek z najm³odsz¹ dziewk¹ wleŸli na stodo³ê, aby patrzeæ, a ku-
charka z niañk¹ ukry³y siê w lodowni.
- Bywaj!... Pali siê!... - krzyczano na ulicy.
Nie pamiêtam, jak i kiedy znalaz³em siê znowu na górce. Od strony lasu szerok¹ fal¹ p³ynê³o
ku nam gêste trzaskanie, co chwilê przerywane wielkimi ³oskotami. Zdawa³o siê, ¿e przy
najpogodniejszym dniu bij¹ pioruny. Pad³ jeden, potem dwa, znowu jeden - trzy - pauza -
i znowu dwa...
Spoza lasu wznosi³ siê s³up dymu. Stan¹³ wysoko nad drzewami i pocz¹³ rozci¹gaæ siê na
prawo i na lewo, podobny do grzyba na czarnej nodze, w rudym kapeluszu. Z ugoru pêdem
ucieka³o byd³o; na niektórych podwórzach psy zaczê³y wyæ i szczekaæ. Od koœcio³a rozleg³
siê g³os dzwonu, przyspieszony, urywany, jak na po¿ar, kiedy serce uderza tylko w jedn¹ kra-
wêdŸ. Dzwoni³ kilka chwil bez przerwy, nagle usta³ i jeszcze odezwa³ siê parê razy, jak gdy-
by ktoœ przeszkadza³ dzwonnikowi i gwa³tem odrywa³ go od sznura.
Spojrza³em ku miastu. Na wielu dachach siedzieli ludzie, z domów wynoszono poœciel
i skrzynie. Na rynku ¯ydzi skupili siê oko³o magistratu, garstka kobiet klêcza³a przed figur¹
œwiêtego Jana, a na œrodku widaæ by³o dziwn¹ scenê.
94
T³um mieszczan, miêdzy nimi pan Stachurski, szewc, i pan W³adziñski, wêdliniarz, spierali
siê o coœ z panem burmistrzem, panem Dobrzañskim i moj¹ mam¹. Widocznie chcieli iœæ ku
goœciñcowi, ale tam proboszcz zast¹pi³ im drogê. Kilku siad³o na wóz, który ruszy³; ale pan
Dobrzañski uwiesi³ siê przy lejcach i tak skrêci³ konie, ¿e wóz wywróci³ siê.
Wtedy piesza gromada posunê³a siê naprzód. Gwa³tem odepchnêli proboszcza, obalili burmi-
strza i wo³aj¹c poczêli biec goœciñcem. Ich krzyk miesza³ siê z ³oskotem i trzaskiem od stro-
ny lasu, tworz¹c jedn¹ burzê, od której zaczê³y pêkaæ szyby w oknach.
Nagle przeci¹g³y ³oskot ustal. Po chwili jeszcze kilka razy odezwa³ siê huk bli¿ej i dalej, a po-
tem - cisza, jak gdyby œwiat oniemia³...
Gromada biegn¹cych mieszczan stanê³a przys³uchuj¹c siê. Wtem z jednego dachu ktoœ
krzykn¹³, nie wiem nawet co, i - ca³y dum, przed chwil¹ tak niepohamowany, pocz¹³ teraz
uciekaæ. W kilka minut nie by³o ju¿ nikogo ani w rynku, ani na ulicy, ani na dachach.
Nad wieczorem czêœæ nieba zaci¹gnê³a siê chmurami i spad³ rzêsisty deszcz. Poniewa¿ w kilku
oknach brakowa³o szyb, wiêc mama kaza³a zamkn¹æ okiennice. CzeladŸ zebrawszy siê w kuch-
ni opowiada³a o minionych wypadkach, a my z mam¹ siedzieliœmy na kanapce, w ciemnym
pokoju, do którego przez otwory okiennic wpada³o purpurowe œwiat³o zachodz¹cego s³oñca.
Oboje milczeliœmy. Mama by³a znu¿on¹ i przymkn¹wszy oczy opar³a g³owê na krawêdzi ka-
napy; ja wpad³em w jakieœ odrêtwienie. Przys³uchuj¹c siê obecnej ciszy na pró¿no usi³owa-
³em o¿ywiæ sobie w pamiêci to, com widzia³ i s³ysza³ tak niedawno.
Chwilami myœla³em, ¿e wszystko by³o przywidzeniem. I znowu zdawa³o mi siê, ¿e czerwone
smugi na œcianach to odblask krwi przelanej niedaleko od nas.
Na ulicy rozleg³ siê têtent i szczêk, jakby kilku konnych przylecia³o galopem w stronê mia-
sta. Podnios³em g³owê i... znowu us³ysza³em ten sam co w nocy szelest ludzkich nóg, ciê¿ko
tocz¹ce siê wozy i uderzenia niezliczonych kopyt koñskich. Nad tym wszystkim górowa³
szmer g³osów, jakby rozmawia³y tysi¹ce; czasami zerwa³ siê œmiech albo gniewny okrzyk.
Hucz¹ca fala stopniowo zbli¿a³a siê do miasta. Ju¿ dosiêga op³otków, ju¿ mija stodo³y, ju¿
jest przy naszym domu. Wtem rozleg³ siê donoœny g³os komendy, wielokrotnie powtórzony
przez jakieœ echa, i - szmer ucich³... I oto dom znowu zatrz¹s³ siê od posad do strychu. Za-
gwizda³y piszcza³ki, zawarcza³y bêbny i z tysi¹ca piersi wybuch³a pieœñ. Mo¿na by³o pomy-
œleæ, ¿e nieznane si³y przyrody stargawszy wêdzid³a rw¹ siê i pêdz¹ w szalonych skokach - to
znowu, ¿e biadaj¹ wszystkie jesienne wichry albo ¿e z nieba runê³a na ziemiê burza i toczy
siê zapieniona i potê¿na.
Czasami chór milkn¹³, a wtedy s³ychaæ by³o ostry g³os zawodz¹cy dyszkantem i niecierpliwe
têtnienie bêbna. Wnet zrywa³ siê nowy uragan, wali³ we drzwi i okna domów, natrz¹sa³ siê
z bólów ludzkich, kopa³ ziemiê i rozbija³ o niebo. Zdawa³o mi siê w krwawym zmroku, jaki
nape³nia³ pokój, ¿e zawieszone na œcianach dr¿¹ œwiête obrazy i patrz¹ na mnie zdziwionymi
oczyma.
Nie mog³em wytrzymaæ tych spojrzeñ ani tamtych g³osów. Przypad³em do kolan matki, owi-
n¹³em g³owê jej fartuchem, zatka³em uszy i sam nie wiem dlaczego, zap³aka³em z g³êbi serca
Izami gorzkimi jak pio³un.
PóŸno wieczorem przyszed³ do nas pan Dobrzañski. Wygl¹da³ bardzo Ÿle, mo¿e przy sk¹pym
blasku ³ojowej œwiecy. W ci¹gu kilku godzin schud³a mu twarz, w³osy naje¿y³y siê. Z pocz¹t-
ku milcza³ zwiesiwszy g³owê na piersi; spostrzeg³ jednak, - ¿e mama jest niezwykle smutn¹
i zacz¹³ opowiadaæ nowiny g³osem apatycznym i ochryp³ym.
95
Dowiedzieliœmy siê, ¿e wojsko od godziny wysz³o z miasta, ¿e pani majorowa jest chora,
a pan pocztmajster, który przez swoj¹ lunetê nic nie widzia³ z dzwonnicy, pok³óci³ siê z ¿on¹
o to, ¿e nie pozwoli³a mu wyjechaæ i na miejscu przypatrywaæ siê bitwie.
Osobliwe te¿ by³y dzieje pana kasjera. Pod koniec bitwy straci³ on wszelk¹ przytomnoœæ
i chcia³ przebraæ siê albo za ¯yda, albo za kobietê. Gdy zaœ pan Stachurski z panem W³a-
dziñskim zaczêli dzwoniæ na trwogê, co przerwa³ im ksi¹dz proboszcz z organist¹, pan kasjer
schowa³ siê w magistracie do piwnicy. Dopiero gdy wszystko ucich³o, wyszed³ z ukrycia
twierdz¹c z najlepsz¹ min¹, ¿e on tylko na ¿arty udawa³ przestraszonego.
Lecz i tym razem nied³ugo trwa³ jego dobry humor. Któryœ z mieszczan da³ znaæ, ¿e idzie
wojsko, a pan kasjer tak siê zmiesza³, ¿e uciek³ z miasta i nie ma go do tej pory.
- Gdzie on mo¿e byæ? - spyta³a mama.
- Widzieli go, ¿e bieg³ w tê stronê, za ogród pani. Zapewne siedzi w parowie i przeœpi w nim
ca³¹ noc.
- To chory cz³owiek - rzek³a mama wzruszaj¹c ramionami. Nauczyciel kiwn¹³ rêk¹.
- To jest osio³ i strachop³och, który chce udawaæ bohatera. Z obawy przed jedn¹ stron¹ wy¿e-
bra³ sobie jak¹œ nominacj¹, a ta znowu spaæ mu nie daje. Wyobra¿a sobie, ¿e jest znakomito-
œci¹ i ¿e tylko jego œcigaj¹; wiêc chowa siê po piwnicach i jarach. S³aba g³owa, s³abe serce
i pycha to najniebezpieczniejszy rodzaj ludzi - doda³ nauczyciel, jakby do siebie.
Ostatnie wyrazy uk³u³y mnie. Zdawa³o mi siê, ¿e s³yszê w nich groŸbê nowych nieszczêœæ,
gorszych ani¿eli wszystko, com widzia³ dotychczas.
By³o ju¿ póŸno, i pan Dobrzañski parê razy chcia³ po¿egnaæ siê z nami. Ale mama zatrzymywa³a go.
- Zostañ pan jeszcze chwilê - mówi³a. - W dzieñ ukrzepi³am siê jako tako, ale teraz jestem
tak rozstrojona, ¿e wszystko mnie przera¿a. PosiedŸ pan...
I nauczyciel siedzia³.
Zegar wykuka³ jedynast¹ i œwieca ju¿ siê dopala³a, kiedy us³yszeliœmy na ganku czyjeœ kroki.
- Pewnie kasjer wraca ze spaceru - mrukn¹³ pan Dobrzañski. Otworzy³y siê drzwi i ukaza³ siê
- cz³owiek z pustej chaty.
Kiedy przest¹pi³ próg i podniós³ bia³¹ g³owê, zdawa³o siê, ¿e stoi olbrzym.
- Niech bêdzie pochwalony - rzek³.
Nikt mu nie odpowiedzia³. Jego przyjœcie do nas po takim dniu i o takiej porze by³o czymœ
nadzwyczajnym.
On d³ug¹ chwilê patrzy³ w twarz panu Dobrzañskiemu, który spuœci³ oczy. Nastêpnie zwróci³
siê do mamy:
- Przyprowadzi³em pani goœcia - rzek³ ³agodnym tonem. Myœla³em, ¿e chyba mój ojciec wsta³
z grobu i przyszed³ z tym cz³owiekiem-upiorem. Mama chcia³a coœ odpowiedzieæ, ale tylko
otworzy³a usta i patrzy³a zdumiona. W ciemnej sieni ktoœ sta³.
- Goœæ jest trochê... niezdrów, ale to nic wielkiego - mówi³ siwy cz³owiek. - Jest raniony, ale...
- W³adek!... - krzyknê³a mama, z rozkrzy¿owanymi rêkoma rzucaj¹c siê do sieni.
- Ja, mamo!... - odpowiedzia³ mój brat.
Gdy wszed³ do pokoju, zobaczy³em, ¿e ma g³owê i lew¹ rêkê owiniêt¹ w szmaty.
Mama chcia³a go porwaæ w objêcia, ale nagle pad³a na kolana i objê³a go za nogi.
- Moje dziecko... moja dziecina... - szepta³a. - Ty ¿yjesz?... tyœ ranny... O, com ja tu wycier-
pia³a têskni¹c za tob¹... Ty ¿yjesz?... Teraz ju¿ nie puszczê ciê z domu, niech siê dzieje, co
chce... Nie cierpiê wojny, nienawidzê!... dzisiejszy dzieñ zabra³ mi ca³e ¿ycie.
96
- Co mama robi?... - mówi³ brat, na pró¿no usi³uj¹c jedn¹ rêk¹ podnieœæ j¹ z ziemi.
Siwy cz³owiek dotkn¹³ ramienia mamy.
- Niech mu pani pozwoli odpocz¹æ - rzek³. - On jest zmêczony.
Mama wyprostowa³a siê jak sprê¿yna.
- Prawda, on zmêczony...
Ale znowu pochwyci³a zdrow¹ rêkê brata i zaczê³a j¹ ca³owaæ.
- Mamo!... mamo!... - mówi³ brat cofaj¹c siê. Ale by³o widaæ, ¿e nie ma si³.
Wtedy stary cz³owiek delikatnie odsun¹³ mamê, wzi¹³ brata wpó³ i zaprowadzi³ go na kanapê.
- Niech mu pani da kielich wódki - rzek³ do mamy - bo on tego potrzebuje, a w mojej chacie
nie by³o...
Pan Dobrzañski pobieg³ do szafy, nala³ wódkê i poda³ bratu. W³adek wypi³ duszkiem.
- Ju¿ mi dobrze!... - powiedzia³. - Ju¿ o mnie nie myœlcie... Jestem lekarzem i znam siê na
takich skaleczeniach. Za miesi¹c bêdê zdrów...
- Ale ju¿ nie pójdziesz nigdzie!... - zawo³a³a mama... - Naturalnie - odpar³ ze s³abym uœmie-
chem, spogl¹daj¹c na swoj¹ rêkê.
- Mamo - doda³ po chwili, wskazuj¹c na siwego cz³owieka -podziêkuj mu. Kiedym niedaleko
jarów upad³ œcigany, on mnie podniós³, zaprowadzi³ do swojej chaty i - nie rozumiem nawet
jakim sposobem - ocali³. Nara¿a³ siê na oczywist¹ œmieræ, bo ¿o³nierze stali pode drzwiami
i wo³ali: „On tu musi byæ!” Chyba cud zrobi³, ¿e odeszli...
Wszyscy zwróciliœmy oczy na siwego cz³owieka, a on odpar³:
- Cud nie by³ trudny. Powiedzia³em oficerowi: „Do mnie nikt nie przyjdzie ukryæ siê, bo mnie
nazywaj¹ szpiegiem...” Oficer mrukn¹³: „£ajdak!” - i natychmiast cofn¹³ ¿o³nierzy. Ba³ siê
widaæ, aby który z nich nie dotkn¹³ mego progu...
Taki cud zrobi³em - doda³ potrz¹saj¹c g³ow¹.
- Bóg policzy ci to za dawne winy - g³ucho odezwa³ siê nauczyciel.
Starzec nagle wyprostowa³ siê.
- Winy?... - spyta³, bystro patrz¹c na pana Dobrzañskiego. -Od piêtnastu lat dŸwigam ciê¿ar
jakiejœ winy, ale mo¿e dopiero ty, dawny kamracie, powiesz mi: com ja komu zawini³?
S³u¿yliœmy razem, pamiêtasz? Odznaczyliœmy siê jednakowo... A kiedy wyszliœmy z kraju,
cierpia³em nêdzê gorsz¹ ni¿ dziesiêciu takich jak ty... Powiedz¿e teraz: na jakiej zasadzie - ty
- robisz siê moim spowiednikiem i obiecujesz mi odpuszczenie win?... Jakich?... Nazwij
cz³owieka spomiêdzy ¿ywych czy umar³ych, który by jedna ³zê uroni³ z mego powodu?... Nie
zwa¿aj na tych œwiadków - doda³ wskazuj¹c na matkê i brata. - Owszem, niech dowiedz¹ siê,
co myœleæ o mnie... Nauczyciel wyst¹pi³ krok naprzód.
- Prawda - odpar³ - s³u¿yliœmy razem. By³eœ waleczny i zdolny. Ale na emigracji szatan ciê
opêta³...
- No, i có¿ zrobi³ ze mn¹ ten szatan?
- Sia³eœ niezgodê... os³abia³eœ ducha...
- A tak - westchn¹³ starzec. - Ja os³abia³em, ale za to wy umacnialiœcie go. Zarêczaliœcie, ¿e
pomog¹ Francuzi; ja twierdzi³em, ¿e nie pomog¹. Czy pomogli?... Wierzyliœcie w ruch piêt-
nastu milionów ch³opów, a ja nie wierzy³em. Gdzie dzisiaj s¹ te miliony?... Dowodziliœcie,
¿e rêkami weŸmiecie karabiny, a karabinami armaty, a ja was przekonywa³em, ¿e sto karabi-
nów znaczy wiêcej ani¿eli tysi¹c go³ych r¹k. Zakrzyczeliœcie mnie. A teraz - masz odpo-
wiedŸ!...
97
I wskaza³ krwawe piêtna chustki, któr¹ brat mia³ zwi¹zane czo³o.
Nauczyciel spuœci³ g³owê. Matka przytulona do brata dr¿a³a, a mnie zdawa³o siê, ¿e miêdzy
dwoma starcami odbywa siê jakiœ wielki s¹d.
- I to nazywa siê zdrad¹? - mówi³ goœæ z uniesieniem. -Wypowiadaæ swoje przekonania jest
obowi¹zkiem obywatelskim i dopiero wy zrobiliœcie z tego wystêpek. Powiesz, ¿e niezgadza-
nie siê z wol¹ ogó³u psuje karnoœæ publiczn¹; ale czy to wy byliœcie ogó³em? Byliœcie parti¹
i ja parti¹, a przecie¿ ja was nie nazywa³em zdrajcami.
- Ró¿nica zdañ to bagatela - mrukn¹³ nauczyciel. - Chocia¿ zniechêci³a ona do ciebie ludzkie
serca.
- Bagatela? - powtórzy³ goœæ. - A jednak na tej zasadzie odsunêliœcie siê ode mnie na emigra-
cji, a gdym wróci³ do kraju - nazwaliœcie szpiegiem...
- Nie na tej...
Stary cz³owiek cofn¹³ siê i zaciskaj¹c piêœci wykrzykn¹³:
- Nie na tej? Wiêc na jakiej? Jak ty œmiesz teraz jeszcze kopaæ mnie - nêdzarza, którego ju¿
zabiliœcie moralnie?... Wszak¿e ja ciebie rannego z placu unios³em... W Pary¿u dzieli³em siê
z tob¹ chlebem. I tak mi p³acisz?...
- Prawda - rzek³ nauczyciel - wspiera³eœ nas, nawet hojnie... Ale... sk¹d mia³eœ pieni¹dze?... -
doda³ prawie szeptem.
Goœæ nagle och³on¹³ z uniesienia. Uderzy³ siê w czo³o, jakby coœ przypominaj¹c sobie.
- ¯o³du nie bra³eœ - mówi³ nauczyciel.
- Mieszka³em z daleka od wszystkich i nikogo nie przyjmowa³em. Czy tak?... - pochwyci³
stary cz³owiek z szyderczym uœmiechem.
- Tak, wystrzega³eœ siê nas. Ale pomimo to... wiedziano, ¿e masz parê mieszkañ, ¿e w domu
nie nocujesz, ¿e nawet przebierasz siê za wyrobnika.
Starzec œmia³ siê gorzko.
- Wiêc œledziliœcie mnie?... Nie wiedzia³em!... I ¿aden mnie nie ostrzeg³, ¿aden nie spyta³, co
robiê?... nawet ci, którzy korzystali z podejrzanych pieniêdzy...
- Wiesz, ¿e przestaliœmy z nich korzystaæ.
- Wiem. I zaraz awansowaliœcie mnie na zdrajcê! Zbli¿y³ siê do nauczyciela i poklepa³ go po
ramieniu.
- Ale czy wiesz, sk¹d ja nie bior¹c waszego ¿o³du mia³em jednak pieni¹dze?... Pracowa³em,
panie Dobrzañski, pracowa³em ciê¿ko po nocach... Umiej¹c tylko musztrê, aby nie umrzeæ
z g³odu, zosta³em - ga³ganiarzem.
Nauczyciel patrzy³ na niego z oznakami przera¿enia.
- No, i musia³em kryæ siê przed wami - mówi³ starzec. - Bo có¿ byœcie powiedzieli dowie-
dziawszy siê, ¿e wasz kolega i kapitan nocami przetrz¹sa œmietniki... Nie wierzysz?... Wst¹p
kiedy do mojej cha³upy, to poka¿ê ci pami¹tki z Pary¿a: bilety roczne na prawo zbierania
ga³ganów. Mam nawet dowód, ¿e kiedyœ znalaz³em kolczyk brylantowy, za który dano mi
tysi¹c franków. Mo¿e i teraz powiesz - szydzi³ starzec - ¿em s³usznie nazwany zdrajc¹, bom
poni¿y³ rangê? Naturalnie, podniós³bym j¹ bior¹c ¿o³d i g³osuj¹c z wami razem za wojn¹!...
- Straszna omy³ka! - szepn¹³ mój brat. Nauczyciel by³ bardzo zmieniony...
- Oburza³y mnie twoje zdania - rzek³ - ale... nie ja rozpuszcza³em wieœci o tobie, przysiêgam
na Boga!... - doda³ uderzaj¹c siê w piersi. - Owszem, broni³em ciê wobec innych...
W³adek wyci¹gn¹³ rêkê do starca.
98
- Panie - rzek³ d³awi¹c siê wyrazami - swoj¹ drog¹ zrobiê wszystko, aby ci powetowaæ krzyw-
dê. Ludzie dowiedz¹ siê, ¿e cierpia³eœ nies³usznie.
Stary cz³owiek smutnie pokiwa³ g³ow¹.
- Nie zapomn¹ mi inni, nawet ty sam, ¿e jak mówi Dobrzañski, os³abia³em ducha... Mia³em
czas zastanowiæ siê nad moim po³o¿eniem. Rozs¹dek przepowiadaj¹cy klêskê jest jak pusz-
czyk na cmentarzu, który wo³a: „Nie wstaniesz!...” Taki g³os jest zawsze nienawistny. A im
dok³adniej spe³ni siê przepowiednia, tym wiêksza niechêæ do proroka... Dlatego - doda³ po
chwili - ju¿ nie spodziewam siê ludzkiej ¿yczliwoœci. Przestan¹ mnie nazywaæ zdrajc¹, a za-
czn¹ wo³aæ: „Patrzcie, to ten z³y wieszczek, który widzia³ niebezpieczeñstwo i nie zaradzi³!”
Œwiat nie pyta, coœmy mówili, ale - czyœmy zapobiegli nieszczêœciu? Tego ju¿ nie umia³em
zrobiæ.
Umilk³, a my odetchnêliœmy, bo ka¿de jego s³owo pada³o nam na duszê jak kamieñ.
Nagle pan Dobrzañski zbli¿y³ siê do starego cz³owieka. Obj¹³ go rêkoma za szyjê i ze ³ka-
niem opar³ g³owê na jego piersi. Mama ca³owa³a brata szepcz¹c:, „Moje dziecko!... moje
dziecko!...”, a ja - ju¿ nic wiêcej nie widzia³em, bo oczy zasz³y mi ³zami.
Po chwili odezwa³ siê starzec:
- Czas do domu. B¹dŸcie zdrowi!
- ChodŸ do mnie-prosi³ œciskaj¹c go za rêkê pan Dobrzañski. Starzec uœmiechn¹³ siê.
- Oto zrobi³bym ci przys³ugê!... Jeszcze zaczêliby o tobie mówiæ to samo co o mnie... B¹dŸ-
cie zdrowi - doda³ podaj¹c rêkê bratu.
- Panie - rzek³a mama - panie... niech ciê Bóg b³ogos³awi... Odwiedzaj nas i pamiêtaj, ¿eœ
znalaz³ wiernych przyjació³... Czegokolwiek bêdziesz potrzebowa³, odwo³aj siê do nas... Rano
i w wieczór modliæ siê bêdziemy za ciebie...
Uk³oni³ siê nisko i odpowiedzia³ ode drzwi:
- Je¿eli pozyska³em wasz¹ ³askê, proœcie Boga, a¿eby mi œmieræ zes³a³. Oto, czego ¿¹dam.
I z wolna wyszed³ z pokoju.
Teraz wszyscy zajêli siê W³adkiem. Niañka sprowadzi³a felczera, który opatrzy³ mu rany, a do
saloniku wniesiono ³ó¿ko i kanapê dla nauczyciela. Ten bowiem oœwiadczy³, ¿e bêdzie pilno-
wa³ rannego, dopóki nie odzyska si³.
Noc zesz³a niespokojnie. W³adek niewiele spa³, nauczyciel wcale siê nie rozbiera³, ja mia³em
trochê gor¹czki, a mama po kolei zagl¹da³a to do mnie, to do brata. Dopiero po wschodzie
s³oñca zmorzy³ nas sen tak, ¿e wstaliœmy oko³o dziesi¹tej.
Brat nie mia³ siê Ÿle, ale dokucza³y mu œwie¿e rany, i mówi³, ¿e jest rozbity ze znu¿enia. Istot-
nie, z trudnoœci¹ poprawia³ siê na ³ó¿ku, sykaj¹c niekiedy z bólu.
Mama ukradkiem ociera³a oczy; pomimo to dawno nie by³a tak rzeŸw¹ jak dzisiaj. Wszystko
j¹ interesowa³o, zagl¹da³a do ka¿dego k¹ta, nawet g³os jej odzyska³ si³ê i dŸwiêcznoœæ.
Dzieñ by³ pochmurny i zimny. Na polach rozœciela³a siê mg³a; co godzinê pada³ deszcz, drob-
ny jak rosa; powietrze by³o surowe. Zdawa³o siê, ¿e to nie maj, ale paŸdziernik.
W sieni us³ysza³em wycieranie nóg i g³os pana kasjera. Po chwili wesz³a do saloniku mama.
- Kasjer - szepnê³a do brata - chce ciê przywitaæ. Czy mo¿na?...
- Ale bardzo proszê - odpar³ W³adek. - Nawyk³em do licznego towarzystwa i po prostu bojê
siê tego, ¿e dziœ widzê tylko parê •osób.
- Nie zmêczy ciê?
- Przeciwnie, rozweseli...
99
- Gdy zacznie k³amaæ - mrukn¹³ nauczyciel.
Wszed³ pan kasjer z zadart¹ g³ow¹ i tak¹ min¹ jak gdyby czegoœ wielkiego dokaza³. Zbli¿y³
siê do W³adka i mocno targn¹wszy go za rêkê rzek³ uroczyœcie te wyrazy:
- Czo³em bohaterowi!
Brat mój, który mia³ wstrêt do pozowania, skrzywi³ siê na taki kompliment. Spostrzeg³a to
mama i szybko zwróci³a siê do kasjera z pytaniem:
- Gdzie¿ to pan by³ dziœ w nocy?
- Pamiêtna noc - westchn¹³ kasjer rozwalaj¹c siê w fotelu. -Nie zapomnê jej, choæbym ¿y³
milion lat.
Pan Dobrzañski wyda³ g³os œrodkuj¹cy miêdzy œmiechem i kaszlaniem. Kasjer spojrza³ na
niego spod oka i w znacz¹cy sposób ruszy³ brwiami.
- Có¿ to by³o? - pochwyci³a mama.
- Opowiem pañstwu, bo to, co mi siê trafi³o, wygl¹da na wyj¹tek z historii Rinaldiniego.
Nadzwyczajne wypadki - i tragiczne... Bardzo tragiczne!...
Poprawi³ siê na fotelu, odchrz¹kn¹³ i mówi³:
- Otó¿ przekona³em siê na swoje w³asne oczy, ¿e nasz pustelnik, ten zza olszyny, jest rzeczy-
wistym szpiegiem... I to bardzo niebezpiecznym...
Pan Dobrzañski podniós³ siê z krzes³a, ale W³adek mrugn¹³ na niego.
- Z ukrycia - ci¹gn¹³ kasjer - widzia³em, jak do jego chaty wstêpowa³ oficer z kilkoma ¿o³-
nierzami i d³ugo z nim rozmawia³. Ale to nic. Widzia³em go bowiem drugi raz, jak, dobrze
po pomocy, wraca³ z miasta. By³em pewny, ¿e znowu chodzi³ porozumiewaæ siê z wojskiem...
- Wojska ju¿ nie by³o - wtr¹ci³ gniewnie nauczyciel. Lecz mama spojrza³a, i umilk³.
- Nie jestem obowi¹zany wiedzieæ o tym, czy wojsko by³o lub nie - odpar³ kasjer rozdra¿nio-
nym tonem. - Dla mnie wystarcza, ¿em widzia³ szpiega, który idzie tam, gdzie spodziewa siê
znaleŸæ wojsko.
Brat niespokojnie poprawi³ siê na ³ó¿ku i s³ucha³.
- Com przeby³ w tych jarach przez ca³¹ noc, trudno opisaæ -mówi³ kasjer. - Dosyæ, gdy po-
wiem, ¿e za ka¿dym krzakiem widzia³em co najmniej dwu nieboszczyków...
- To nerwowe - odezwa³ siê brat przygryzaj¹c usta.
- To jeszcze nic. Widma by³y, znik³y, i basta. Ale nad ranem zdarzy³a siê gorsza rzecz: oto-
czy³o mnie kilkunastu zbrojnych...
„Kto panowie jesteœcie?” - pytam.
„My, widzisz, kim jesteœmy - odpowiedzia³ jeden - ale kto ty jesteœ i co tu robisz?...”
Naturalnie powiedzia³em, ze ukrywam siê, i pokaza³em moj¹ nominacj¹... Co za szczêœcie,
¿em jej nie po³kn¹³! - doda³ patrz¹c na mamê.
- Uby³by pomocnik pomocnika naczelnika parafii - mrukn¹³ pan Dobrzañski. Jednoczeœnie
zamkn¹³ oko i skrzywi³ siê w sposób ma³o powa¿ny.
Kasjer odwróci³ siê od niego wraz z fotelem.
- Pokaza³em moj¹ nominacj¹ - powtórzy³ - no i zaczêliœmy gawêdê.
„Przegraliœmy na ³eb i na szyjê!” - mówi³ jeden ze zbrojnych. „ Jak¿e nie mieliœcie przegraæ
- odpowiedzia³em - je¿eli tu pod miastem siedzi szpieg.”
I powtórzy³em wszystko, com widzia³ i s³ysza³. Byli rozwœcieczeni.
Brat z oznakami wzruszenia usiad³ na poœcieli. Pan Dobrzañski wsta³ z krzes³a i s³ucha³ z sze-
roko otwartymi oczyma.
100
- No i có¿?... - spyta³ W³adek.
- Ano i có¿... - rozeœmia³ siê pan kasjer. - Powiesili...
- Co?! - krzykn¹³ nauczyciel.
- Powiesili starego szpiega...
- Jezus! Maria!... - jêknê³a mama i schwyciwszy siê obur¹cz za g³owê wybieg³a z saloniku.
- Cz³owieku - zawo³a³ mój brat - ale¿ ten starzec niewinny!... Kasjer zblad³.
- Mia³¿ebym siê omyliæ?... - szepn¹³ kasjer. - Ale dlaczegó¿ on o tym nie powiedzia³, dlacze-
go nic nie chcia³ mówiæ?... Dlaczego wreszcie pan Dobrzañski, który go podobno zna³, nigdy
go nie broni³?...
Nauczyciel chrz¹kn¹³ jakby pchniêty no¿em, a w oczach b³ysn¹³ mu niedobry p³omieñ. Przy-
skoczy³ do kasjera i podniós³ rêkê chc¹c go uderzyæ, ale zastanowi³ siê i schwyci³ go za ko³-
nierz.
- Pod³y!... - mówi³, strasznie patrz¹c na niego. -Pod³y!... bij siê ze mn¹ albo... nogami ciê
zadepczê!...
- Dobrze! - odpar³ zuchwale kasjer, z wielk¹ sil¹ wydzieraj¹c mu siê z r¹k. - Dobrze!... bêdê
siê z panem bi³ za takie zniewagi...
- Tu... w olszynie bêdziesz siê bil!... - mrucza³ nauczyciel i przypad³ do brata.
- W³adku - zawo³a³ - wstawaj!... Zbierz na kilka minut- si³y i wyjdŸ z nami.
Nagle odwróci³ siê - kasjera nie by³o w pokoju.
- O, nie uciekniesz! - rozeœmia³ siê. Pochwyci³ kij i czapkê i wyszed³ na ulicê tak silnym kro-
kiem, jak gdyby mu ze trzydzieœci lat uby³o.
- Gdzie mama, Antku? - spyta³ brat. - IdŸ za mam¹... IdŸ zaraz!... - doda³ niespokojnie.
Na podwórzu nie by³o mamy, ale powiedziano mi, ¿e posz³a do ogrodu. W ogrodzie tak¿e jej
nie by³o, lecz gdy zbieg³em na dó³, zobaczy³em, ¿e przez ³¹kê idzie w stronê jaru. Dopêdzi-
³em j¹.
- Dobrze, ze tu jesteœ - rzek³a matka dysz¹c ze zmêczenia. Mocno ujê³a mnie za rêkê i tak
szliœmy oboje w kierunku pustej chaty. Deszcz pada³, mg³a zgêstnia³a jeszcze bardziej. Przy
pochmurnym dniu ledwie mog³em rozpoznaæ w¹wozy i krzaki, miêdzy » którymi nie-
gdyœ wymyka³em siê do pustelni nieszczêœliwego starca. Serce œcisnê³o mi siê, kiedym przy-
pomnia³ sobie te s³oneczne dnie, te roje ptaków i siebie samego, jak z rêk¹ na pa³aszu pod-
krada³em siê - o, tu...
Us³yszeliœmy szmer znajomego mi potoku i nagle zatrzymaliœmy siê oboje. Ktoœ prêdko szed³
ku nam. Kamyki stacza³y siê ze wzgórza, a tu¿ za nimi ukaza³ siê ów ch³opiec, który s³u¿y³
u starca i odprowadzi³ go od nas wtedy, w czasie zawiei.
Ch³opak by³ ubrany w po³atan¹ koszulê i podarte majtki. Nie mia³ ani butów, ani czapki. Po-
zna³ nas z daleka i wo³a³:
- To pani idzie?... Pani!...
- Gdzie twój pan? - zapyta³a mama. Ch³opiec pokaza³ rêk¹ na wysychaj¹ce drzewo.
- Oho! - odpar³ zacinaj¹c siê - poszed³ stary... poszed³ na dyndus!...
I obtar³ czerwone oczy wielkimi, brudnymi piêœciami.
- Widzi pani ten stryk?... - doda³ wskazuj¹c na kawa³ek powroza zwieszaj¹cy siê z ga³êzi.
Matka ze zgroz¹ odwróci³a oczy i usiad³a na kamieniu. Odpocz¹wszy d³ug¹ chwilê spyta³a:
- Gdzie¿ jest?...
- Stary? - rzek³ ch³opak. - Stary le¿y w izbie. Zdj¹³em go
³adnie, zanios³em jak siê patrzy...
101
- Dosyæ!... - przerwa³a matka i poczê³a z trudnoœci¹ wstêpowaæ na wzgórze.
Od tej pory, kiedym j¹ z bliska widzia³, chata skurczy³a siê jeszcze bardziej i zapad³a w zie-
miê. S³omiany daszek zgni³, drzwi oberwane trzyma³y siê tylko jednej zawiasy, œciany by³y
pe³ne szpar.
Mama zatrzyma³a siê u progu. Na twarzy jej ukaza³ siê wyraz takiego ¿alu i trwogi, ¿e by³em
pewny, i¿ ucieknie nie zajrzawszy do wnêtrza chaty. Wnet jednak przemog³a siê i weszliœmy.
Na klepisku w sionce po³yskiwa³a ka³u¿a ciemnej wody. Ch³opiec stan¹³ przy drzwiach na
lewo i otworzy³ je z ciê¿kim zgrzytem.
Przy sk¹pym œwietle, które zagl¹da³o tu przez kilka szybek, zobaczy³em nêdzn¹ izdebkê z wa-
l¹cym siê piecem. By³ w niej pieñ, ³awa, stó³ ze zmursza³ych desek i na pozór - nic wiêcej, l
Ch³opak milcz¹c wskaza³ rêk¹ w k¹t, gdzie na ziemi le¿a³ jakiœ d³ugi, szary przedmiot.
Mama uklêk³a i zas³oniwszy oczy zaczê³a szeptaæ pacierz.
Stopniowo mój wzrok oswoi³ siê z brakiem œwiat³a w izbie. Wtedy zobaczy³em, ¿e pod œcian¹
le¿y cz³owiek zakryty czarn¹ p³acht¹. Twarde jej fa³dy u³o¿y³y siê w taki sposób, ¿e mo¿na
by³o poznaæ g³owê mocno zgiêt¹ na piersi i trochê wzniesiony ³okieæ lewej rêki.
Prawa rêka opad³a na ziemiê i spod p³achty wysunê³y siê blade palce z niebieskawymi pa-
znogciami.
„Wieczne odpoczywanie racz mu daæ. Panie...” - szepta³a matka.
„Wieczne odpoczywanie...” - powtórzy³em.
Potem na klêczkach zbli¿y³em siê do zw³ok i pobo¿nie uca³owa³em rêkê, która mi ocali³a
brata.
Dziœ za miastem ju¿ nie ma samotnej chaty. Ale potok szemrze jak dawniej, na wzgórzach
latem pachn¹ wrzosy, a w w¹wozach rozlegaj¹ siê radosne œpiewy ptaków.
Nad Ÿród³em stoi czarny ze staroœci krzy¿, na którym jeszcze mo¿na wyczytaæ: ...œwiat³oœæ
wiekuista... Resztê mchy zatar³y. Gdzieniegdzie widaæ rdzawe, osobliwych form piêtna, jak
gdyby w tym miejscu, przed laty, nawet drzewo krwawymi ³zami p³aka³o.
102
Z LEGEND DAWNEGO EGIPTU
Patrzcie, jak marne s¹ ludzkie nadzieje wobec porz¹dku œwiata; patrzcie, jak marne s¹ wobec
wyroków, które ognistymi znakami wypisa³ na niebie Przedwieczny!...
Stuletni Ramzes, potê¿ny w³adca Egiptu, dogorywa³. Na pierœ mocarza, przed którego g³o-
sem pó³ wieku dr¿a³y miliony, pad³a dusz¹ca zmora i wypija³a mu krew z serca, si³ê z ramie-
nia, a chwilami nawet przytomnoœæ z mózgu. Le¿a³, jak powalony cedr, wielki faraon na skó-
rze indyjskiego tygrysa, okrywszy nogi triumfalnym p³aszczem króla Etiopów. A surowy na-
wet dla siebie, zawo³a³ najmêdrszego lekarza ze œwi¹tyni w Karnaku i rzek³:
- Wiem, ¿e znasz têgie lekarstwa, które albo zabijaj¹, albo od razu lecz¹. Przyrz¹dŸ mi jedno
z nich, w³aœciwe mojej chorobie, i niech mi siê to raz skoñczy... tak albo owak.
Lekarz waha³ siê.
- Pomyœl, Ramzesie - szepn¹³ - ¿e od chwili twego zst¹pienia z wysokich niebios Nil wyle-
wa³ ju¿ sto razy; mogê¿ ci zadaæ lekarstwo, niepewne nawet dla najm³odszego z twoich wo-
jowników?
Ramzes a¿ usiad³ na ³o¿u.
- Muszê byæ bardzo chory - zawo³a³ - kiedy ty, kap³anie, oœmielasz siê dawaæ mi rady! Milcz
i spe³nij, com kaza³. ¯yje przecie¿ trzydziestoletni wnuk mój i nastêpca, Horus. Egipt zaœ nie
mo¿e mieæ w³adcy, który by nie dosiad³ wozu i nie dŸwign¹³ oszczepu.
Gdy kap³an dr¿¹c¹ rêk¹ poda³ mu straszne lekarstwo, Ramzes wypi³ je, jak spragniony pije
kubek wody; potem zawo³a³ do siebie najs³ynniejszego astrologa z Tebów i kaza³ szczerze
opowiedzieæ, co tam pokazuj¹ gwiazdy.
- Saturn po³¹czy³ siê z ksiê¿ycem - odpar³ mêdrzec - co zapowiada œmieræ cz³onka twojej
dynastii, Ramzesie. Z³e zrobi³eœ pij¹c dzisiaj lekarstwo, bo puste s¹ ludzkie plany wobec
wyroków, które na niebie zapisuje Przedwieczny.
- Naturalnie, ¿e gwiazdy zapowiedzia³y moj¹ œmieræ - odpar³ Ramzes. - I kiedy¿ to mo¿e
nast¹piæ? - zwróci³ siê do lekarza.
- Przed wschodem s³oñca, Ramzesie, albo bêdziesz zdrów jak nosoro¿ec, albo twój œwiêty
pierœcieñ znajdzie siê na rêku Horusa.
- ZaprowadŸcie - rzek³ Ramzes cichn¹cym ju¿ g³osem -Horusa do sali faraonów; niech tam
czeka na moje ostatnie s³owa i na pierœcieñ, a¿eby w sprawowaniu w³adzy ani na chwilê nie
by³o przerwy.
Zap³aka³ Horus (mia³ on serce pe³ne litoœci) nad blisk¹ œmierci¹ dziada; ale ¿e w sprawowa-
niu w³adzy nie mog³o byæ przerwy, wiêc poszed³ do sali faraonów, otoczony liczn¹ zgraj¹
s³u¿by.
Usiad³ na ganku, którego marmurowe schody bieg³y w dó³, a¿ do rzeki, i pe³en nieokreœlo-
nych smutków przypatrywa³ siê okolicy.
103
W³aœnie ksiê¿yc, przy którym tli³a siê z³owroga gwiazda Saturn, z³oci³ spi¿owe wody Nilu,
na ³¹kach i ogrodach malowa³ cienie olbrzymich piramid i na kilka mil woko³o oœwietla³ ca³¹
dolinê. Mimo póŸnej nocy w chatach i gmachach p³onê³y lampy, a ludnoœæ pod otwarte niebo
wysz³a z domów. Po Nilu snu³y siê ³ódki, gêsto, jak w dzieñ œwi¹teczny; w palmowych la-
sach, nad brzegami wody, na rynkach, na ulicach i obok pa³acu Ramzesa falowa³ niezliczony
t³um. A mimo to by³a cisza taka, ¿e do Horusa dolatywa³ szmer wodnej trzciny i jêkliwe
wycie szukaj¹cych ¿eru hien.
- Czemu oni tak siê gromadz¹? - spyta³ Horus jednego z dworzan, wskazuj¹c na niezmierzo-
ne ³any g³ów ludzkich.
- Chc¹ w tobie, panie, przywitaæ nowego faraona i z twoich ust us³yszeæ o dobrodziejstwach,
jakie im przeznaczy³eœ.
W tej chwili pierwszy raz o serce ksiêcia uderzy³a duma wielkoœci, jak o stromy brzeg ude-
rza nadbiegaj¹ce morze.
- A tamte œwiat³a co znacz¹? - pyta³ dalej Horus.
- Kap³ani poszli do grobu twej matki, Zefory, a¿eby zw³oki jej przenieœæ do faraoñskich kata-
kumb.
W sercu Horusa na nowo wzbudzi³ siê ¿al po matce, której szcz¹tki - za mi³osierdzie okazy-
wane niewolnikom - srogi Ramzes pogrzeba³ miêdzy niewolnikami.
- S³yszê r¿enie koni - rzek³ Horus nas³uchuj¹c. - Kto wyje¿d¿a o tej godzinie?
- Kanclerz, panie, kaza³ przygotowaæ goñców po twojego nauczyciela, Jetrona.
Horus westchn¹³ na wspomnienie ukochanego przyjaciela, którego Ramzes wygna³ z kraju za
to, ¿e w duszy wnuka i nastêpcy szczepi³ odrazê do wojen, a litoœæ dla uciœnionego ludu.
- A tamto œwiate³ko za Nilem?...
- Tamtym œwiat³em, o Horusie! - odpar³ dworzanin - pozdrawia ciê z klasztornego wiêzienia
wierna Berenika. Ju¿ arcykap³an wys³a³ po ni¹ ³ódŸ faraoñsk¹; a gdy œwiêty pierœcieñ b³yœnie
na twojej rêce, otworz¹ siê ciê¿kie drzwi klasztorne i powróci do ciebie, stêskniona i kocha-
j¹ca.
Us³yszawszy takie s³owa Horus ju¿ o nic nie pyta³; umilk³ i zakry³ oczy rêk¹.
Nagle sykn¹³ z bólu.
- Co ci jest, Horusie?
- Pszczo³a uk¹si³a mnie w nogê - odpar³ poblad³y ksi¹¿ê. Dworzanin przy zielonawym blasku
ksiê¿yca obejrza³ mu nogê.
- Podziêkuj Ozyrysowi - rzek³ - ¿e to nie paj¹k, których jad o tej porze bywa œmiertelny.
O! jak¿e mamê s¹ ludzkie nadzieje wobec niecofnionych wyroków...
W tej chwili wszed³ wódz armii i sk³oniwszy siê Horusowi powiedzia³:
- Wielki Ramzes czuj¹c, ¿e mu ju¿ stygnie cia³o, wys³a³ mnie do ciebie z rozkazem: „IdŸ do
Horusa, bo mnie nied³ugo na œwiecie, i spe³niaj jego wolê, jak moj¹ spe³nia³eœ. Choæby kaza³
ci ust¹piæ górny Egipt Etiopom i zawrzeæ z tymi wrogami braterski sojusz, wykonaj to, gdy
mój pierœcieñ ujrzysz na jego rêce, bo przez usta w³adców mówi nieœmiertelny Ozyrys.”
- Nie oddam Egiptu Etiopom - rzek³ ksi¹¿ê - ale zawrê pokój, bo mi ¿al krwi mego ludu;
napisz zaraz edykt i trzymaj w garœci konnych goñców, aby gdy b³ysn¹ pierwsze ognie na
czeœæ moj¹, polecieli w stronê po³udniowego s³oñca i zanieœli ³askê Etiopom. I napisz jesz-
cze drugi edykt, ¿e od tej godziny a¿ do koñca czasów ¿adnemu jeñcowi nie ma byæ wyrywa-
ny jêzyk z ust jego na polu bitwy. Tak powiedzia³em...
104
Wódz upad³ na twarz, a potem cofn¹³ siê, aby pisaæ rozkazy; ksi¹¿ê zaœ poleci³ dworzanino-
wi znowu obejrzeæ swoj¹ ranê, gdy¿ bardzo go bola³a.
- Trochê spuch³a ci noga, Horusie - rzek³ dworzanin. - Có¿ by siê sta³o, gdyby zamiast psz-
czo³y uk¹si³ ciê paj¹k!...
Teraz wszed³ do sali kanclerz pañstwa i sk³oniwszy siê ksiêciu, mówi³:
- Potê¿ny Ramzes widz¹c, ¿e ju¿ mu siê wzrok zaæmiewa, odes³a³ mnie do ciebie z rozka-
zem:, ,IdŸ do Horusa i œlepo spe³niaj jego wolê. Choæby ci kaza³ spuœciæ z ³añcucha niewol-
ników, a lud obdarowaæ wszystk¹ ziemi¹, uczynisz to, gdy zobaczysz na jego rêce mój œwiê-
ty pierœcieñ, bo przez usta w³adców mówi nieœmiertelny Ozyrys.”
- Tak daleko nie siêga serce moje - rzek³ Horus. - Ale zaraz napisz mi edykt, jako ludowi
zni¿a siê czynsz dzier¿awny i podatki o po³owê, a niewolnicy bêd¹ mieli trzy dni na tydzieñ
wolne od pracy i bez wyroku s¹dowego nie bêd¹ bici kijem po grzbietach. I jeszcze napisz
edykt odwo³uj¹cy z wygnania mego nauczyciela, Jetrona, który jest najmêdrszym i najszla-
chetniejszym z Egipcjan. r Tak powiedzia³em...
Kanclerz upad³ na twarz, lecz nim zd¹¿y³ cofn¹æ siê dla napisania edyktów, wszed³ arcykap³an.
- Horusie - rzek³ - lada chwila wielki Ramzes odejdzie do pañstwa cieniów i serce jego na
nieomylnej szali zwa¿y Ozyrys. Gdy zaœ œwiêty pierœcieñ faraonów b³yœnie na twojej rêce,
rozkazuj, a s³uchaæ ciê bêdê, choæbyœ obaliæ mia³ cudown¹ œwi¹tyniê Amona, bo przez usta
w³adców mówi nieœmiertelny Ozyrys.
- Nie burzyæ - odpar³ Horus - ale wznosiæ bêdê nowe œwi¹tynie i zwiêkszaæ skarbiec kap³añ-
ski. ¯¹dam tylko, abyœ napisa³ edykt o uroczystym przewiezieniu zw³ok matki mojej, Zefory,
do katakumb i drugi edykt... o uwolnieniu ukochanej Bereniki z klasztornego wiêzienia. Tak
powiedzia³em...
- M¹drze poczynasz - odpar³ arcykap³an. - Do spe³nienia tych rozkazów wszystko ju¿ przy-
gotowane, a edykty zaraz napiszê; gdy ich dotkniesz pierœcieniem faraonów, zapalê tê oto
lampê, aby zwiastowa³a ludowi laski, a twojej Berenice wolnoœæ i mi³oœæ.
Wszed³ najmêdrszy lekarz z Karnaku.
- Horusie - rzek³ - nie dziwi mnie twoja bladoœæ, gdy¿ Ramzes, dziad twój, ju¿ kona. Nie
móg³ znieœæ potêgi lekarstwa, którego mu daæ nie chcia³em, ten mocarz nad mocarze. Zosta³
wiêc przy nim tylko zastêpca arcykap³ana, aby gdy umrze, zdj¹æ œwiêty pierœcieñ z jego rêki
i tobie go oddaæ na znak nieograniczonej w³adzy. Ale ty bledniesz coraz mocniej, Horusie?...
- doda³.
- Obejrzyj mi nogê - jêkn¹³ Horus i upad³ na z³ote krzes³o, którego porêcze wyrzeŸbione by³y
w formê g³ów jastrzêbich. Lekarz ukl¹k³, obejrza³ nogê i cofn¹³ siê przera¿ony.
- Horusie - szepn¹³ - ciebie uk¹si³ paj¹k bardzo jadowity.
- Mia³¿ebym umrzeæ?... w takiej chwili?... - spyta³ ledwie dos³yszalnym g³osem Horus. A póŸ-
niej doda³:
- Prêdko¿ to mo¿e siê staæ?... powiedz prawdê...
- Nim ksiê¿yc schowa siê za tê oto palmê...
-.Ach, tak!... A Ramzes d³ugo jeszcze ¿yæ bêdzie?...
- Czy ja wiem?... Mo¿e ju¿ nios¹ ci jego pierœcieñ. W tej chwili weszli ministrowie z goto-
wymi edyktami.
- Kanclerzu! - zawo³a³ Horus chwytaj¹c go za rêkê - czy . gdybym zaraz umar³, spe³nilibyœcie
moje rozkazy?...
105
- Do¿yj, Horusie, wieku twego dziada! - odpar³ kanclerz. -Lecz gdybyœ nawet zaraz po nim
stan¹³ przed s¹dem Ozyrysa, ka¿dy twój edykt bêdzie wykonany, by³eœ go dotkn¹³ œwiêtym
pierœcieniem faraonów.
- Pierœcieniem! - powtórzy³ Horus - ale gdzie on jest?...
- Mówi³ mi jeden z dworzan - szepn¹³ naczelny wódz - ¿e wielki Ramzes ju¿ wydaje ostatnie
tchnienie.
- Pos³a³em do mego zastêpcy - doda³ arcykap³an - aby natychmiast, gdy Ramzesowi serce biæ
przestanie, zdj¹³ pierœcieñ.
- Dziêkujê wam!... - rzek³ Horus. - ¯al mi... ach, jak ¿al... Ale przecie¿ nie wszystek umrê...
Zostan¹ po mnie b³ogos³awieñstwa, spokój, szczêœcie ludu i... moja Berenika odzyska wol-
noœæ... D³ugo jeszcze?... - spyta³ lekarza.
- Œmieræ jest od ciebie na tysi¹c kroków ¿o³nierskiego chodu -odpar³ smutno lekarz.
- Nie s³yszycie¿, nikt stamt¹d nie idzie?... - mówi³ Horus.
Milczenie.
Ksiê¿yc zbli¿a³ siê do palmy i ju¿ dotkn¹³ pierwszych jej liœci; mia³ki piasek cicho szeleœci³
w klepsydrach.
- Daleko?... - szepn¹³ Horus.
- Osiemset kroków - odpar³ lekarz - nie wiem, Horusie, czy zd¹¿ysz dotkn¹æ wszystkich edyk-
tów œwiêtym pierœcieniem, choæby ci go zaraz przynieœli...
- Podajcie mi edykty - rzek³ ksi¹¿ê nas³uchuj¹c, czy nie biegnie kto z pokojów Ramzesa. -
A ty, kap³anie - zwróci³ siê do lekarza - mów, ile mi ¿ycia zostaje, abym móg³ zatwierdziæ
przynajmniej najdro¿sze mi zlecenia.
- Szeœæset kroków - szepn¹³ lekarz. Edykt o zmniejszeniu czynszów ludowi i pracy niewolni-
kom wypad³ z r¹k Horusa na ziemiê.
- Piêæset...
Edykt o pokoju z Etiopami zsun¹³ siê z kolan ksiêcia.
- Nie idzie kto?...
- Czterysta... - odpowiedzia³ lekarz. Horus zamyœli³ siê i... spad³ rozkaz o przeniesieniu zw³ok
Zefory.
- Trzysta...
Ten sam los spotka³ edykt o odwo³aniu Jetrona z wygnania.
- Dwieœcie...
Horusowi zsinia³y usta. Skurczon¹ rêk¹ rzuci³ na ziemiê edykt o niewyrywaniu jêzyków wziê-
tym do niewoli jeñcom, a zostawi³ tylko... rozkaz oswobodzenia Bereniki.
- Sto...
Wœród grobowej ciszy us³yszano stuk sanda³ów. Do sali wbieg³ zastêpca arcykap³ana. Horus
wyci¹gn¹³ rêkê.
- Cud!... - zawo³a³ przyby³y. - Wielki Ramzes odzyska³ zdrowie... Podniós³ siê krzepko z ³o¿a
i o wschodzie s³oñca chce jechaæ na lwy... Ciebie zaœ, Horusie, na znak ³aski, wzywa, abyœ
mu towarzyszy³...
Horus spojrza³ gasn¹cym wzrokiem za Nil, gdzie b³yszcza³o œwiat³o w wiêzieniu Bereniki,
i dwie ³zy, krwawe ³zy, stoczy³y mu siê po twarzy.
- Nie odpowiadasz, Horusie?... -spyta³ zdziwiony pos³aniec Ramzesa.
- Czyli¿ nie widzisz, ¿e umar³?... - szepn¹³ najmêdrszy lekarz z Karnaku.
106
Patrzcie tedy, ¿e marne s¹ ludzkie nadzieje wobec wyroków, które Przedwieczny ognistymi
znakami wypisuje na niebie.
107
OPOWIADANIE LEKARZA
Kilkanaœcie lat tonu garstka „inteligentnych” warszawian zbiera³a siê w pewnej cukierni.
Schodziliœmy siê nad wieczorem, pijaliœmy kawê i herbatê, jadaliœmy ciastka i lody i natural-
nie rozmawialiœmy o wypadkach bie¿¹cych. Zebrania te nazywa³y siê „gie³d¹”, albowiem pra-
wie ka¿dy uczestnik przynosi³ z sob¹ nowiny i sprzedawa³ je towarzyszom - za inne nowiny,
takiej samej wartoœci.
- S³yszeliœcie, ¿e A. przegra³ w karty trzy tysi¹ce rubli i nie zap³aci³?
- A czy wiecie, ¿e B. zeszed³ pana C. na bardzo czulej rozmowie ze swoj¹ ¿on¹?...
- Stare dzieje!... Ciekawe jest to, ¿e pana E. przydybano na kasowych nadu¿yciach i bêdzie
proces...
Nowin tych miêdzy innymi s³ucha³ zazwyczaj milcz¹cy lekarz, nazwijmy go - Steckim. Spo-
kojnie ogl¹da³ ilustracje i nagle wybuchn¹³ krótkim œmiechem.
„Gie³dziarze” umilkli, a jeden z. nich, mo¿e dotkniêty œmiechem, zapyta³:
- Có¿ siê to sta³o doktorowi?...
- Przypomnia³em sobie pewne zdarzenie - odpar³ Stocki i w dalszym ci¹gu ogl¹da³ drzeworyty.
Œmiech jego zmrozi³ towarzystwo. Przestano opowiadaæ sobie „wiadomoœci gie³dowe”, a poczêto
rozmawiaæ o pogodzie. Wreszcie ten i ów podniós³ siê z krzes³a, a po up³ywie kilku minut
Zostaliœmy tylko we dwu: Stecki i ja.
- PrzejdŸmy siê po ogrodzie - rzek³ lekarz.
A gdy znaleŸliœmy siê w alei, doda³:
- My tu jednak nieŸle oporz¹dzamy bliŸnich!... Gdyby opinie mia³y moc urzeczywistniania
siê, jedna po³owa naszych znajomych musia³aby iœæ do krymina³u, druga do grobu.
- Chyba zanadto pesymistycznie s¹dzisz pan nasze... zami³owanie nowin. Prawda, ¿e niekie-
dy powtarzamy niemo¿liwe i nawet ohydne pog³oski, ale robimy to w sposób tak oglêdny, tak
nieledwie serdeczny, ¿e chyba nikomu nie wyrz¹dzamy krzywdy. Przypomnij pan sobie choæ-
by dzisiejsze anegdoty. Wprawdzie jeden mówi³, ¿e E. przy³apano na kradzie¿y, ale ktoœ dru-
gi zaraz temu zaprzeczy³, a trzeci wspominaj¹c o romansie pani B. z panem C. nie omieszka³
dodaæ, ¿e wiadomoœæ ta robi wra¿enie plotki.
- A jednak bywaj¹ nieszczêœliwi, których zabija plotka nawet opowiedziana z poprawkami
i zastrze¿eniami - odpar³ zamyœlony lekarz.
- Zna³ pan takiego nieszczêœliwca?... - spyta³em.
- Prawie ¿e zna³em - odpowiedzia³ i po chwili zacz¹³ historiê, któr¹ tu wiernie powtarzam.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Z ma³ych przyczyn niekiedy rodz¹ siê du¿e skutki. W marcu 187* roku, jako student pi¹tego
kursu medycyny, bieg³em do szpitala, a¿eby dowiedzieæ siê o rezultacie analizy zrobionej dla
jednego z moich chorych.
108
Powtarzam: bieg³em do szpitala, gdy¿ w³aœnie, podczas mojej wêdrówki, ustêpuj¹ca zima
wysypywa³a resztê œniegu w postaci mokrych p³atów padaj¹cych tak gêsto, ¿e przechodnie
robili siê podobnymi do bia³ych niedŸwiedzi. Gdyby nie ten œnieg, szed³bym znacznie wol-
niej, spóŸni³bym siê o parê minut i nie spotka³bym w szpitalnej sieni rzadko widywanego
kolegi, zwanego Parmezanem, poniewa¿ chwali³ siê raz, ¿e jego dziadek nale¿a³ do farmazo-
nów. Parmezan, przy pomocy szwajcara, oczyszcza³ swój wiotki paltocik ze œniegu wo³aj¹c
melodramatycznym g³osem:
- Milion szkarlatyn i tyfusów!... Nie doœæ, ¿e przemoczy³em nogi, ale jeszcze wpad³a mi za
ko³nierz grudka œniegu. Brrr!...
B³ysn¹³ ¿ó³tawymi oczyma, otrz¹sn¹³ siê i poszliœmy razem na korytarz, w³aœnie w chwili
kiedy po zawiei grudniowej w wysokich oknach szpitala ukaza³o siê s³oñce prawie majowe.
- No spojrzyj, kolega - zawo³a³ Parmezan - czy to podle s³oñce nie mog³o wyst¹piæ przed
dziesiêciu minutami ?...
Znowu otrz¹sn¹³ siê i tak energicznie tupn¹³ w pod³ogê, ¿e w korytarzu odpowiedzia³o
dŸwiêczne echo. Na ten odg³os uchyli³y siê najbli¿sze drzwi i us³yszeliœmy upomnienie:,
- Cicho tam!... w szynku jesteœcie czy w stajni?... Jednoczeœnie ukaza³ siê nasz gromiciel. Byt
to kolega z powodu swojej figury przezwany Basetl¹. Spostrzeg³szy nas zamkn¹³ drzwi i rzek³
prawie szeptem:
- Ach, to wy!... Wielki los wygraliœcie!... Poka¿ê wam tak piêkny okaz suchotnika, ¿e bez
preparowania mo¿na go umieœciæ w gabinecie osteologicznym... Skóra i koœci... Niech pêk-
nê, je¿eli kiedy widzia³em coœ podobnego!...
- Có¿ to za jeden?... - spyta³em zaciekawiony.
- WyobraŸcie sobie, ¿e jest to kolega medyk, z drugiego kursu. Odludek, pesymista, ale co za
wœciek³a energia w tym facecie! Jeszcze tydzieñ temu chodzi³ na w³asnych nogach i udziela³
marnie p³atnych korepetycji. (Winszujê uczniom i ich rodzicom!) A kiedy nareszcie leg³
w bar³ogu, nikomu nie dal znaæ, ¿e jest chory. Dopiero stró¿ka zawiadomi³a rz¹dcê domu,
rz¹dca policjê, policja uniwersytet, no i dostaliœmy go tutaj, w¹tpiê jednak, czy na d³u¿ej ni¿
tydzieñ. Dlatego radzê wam nasyciæ oczy widokiem jego szkieletu, dopóki jest w akcji...
- Jak on siê nazywa?... - zapyta³ skrzywiony Parmezan.
- Szwarckopf... Szwarcman... czy coœ w tym rodzaju. Zreszt¹ nie pamiêtam! - odpar³ Basetl¹.
- Chyba zobaczymy go?... - odezwa³em siê do Parmezana.
- Jak chcesz - odpar³ nie okazuj¹c ciekawoœci. Weszliœmy. Chory nie le¿a³ na ogólnej sali,
lecz w pokoju oddzielnym. Poniewa¿ s³oñce znowu zgas³o i œnieg zacz¹³ padaæ, wiêc nie bez
trudnoœci dojrza³em na ³ó¿ku pacjenta. Wygl¹da³ na cz³owieka dwudziestokilkuletniego, mia³
rude w³osy, rudy zarost i ciemne g³êbokie oczy. Basetl¹ zbli¿y³ siê do niego i zacz¹³ mówiæ:
- Nasz chory kolega wyobra¿a sobie, ¿e ma wadê serca. S³ucha³em go, ale nic nie znalaz³em.
Zbadajcie wy, mo¿e który co odkryje, choæ jestem pewien, ¿e tam nic nie ma. Kolega zdaje
siê byæ trochê zag³odzony i w tym tkwi Ÿród³o choroby; musia³ za czêsto praktykowaæ posty,
choæ jest, Bo¿e odpuœæ, kalwinem.
- Musi tam jednak byæ jakiœ nieporz¹dek w sercu - odezwa³ siê chory st³umionym g³osem. -
Czujê to po pulsie, który jest za prêdki i nieregularny.
„Szczêœliwe z³udzenia!” - pomyœla³em widz¹c, ¿e tego biedaka chyba ju¿ nic nie uratuje.
- A teraz przekonamy siê, co znajd¹ koledzy - rzeki Basetl¹. -Poznajcie¿ siê... kolega
Parmezan...
109
Us³yszawszy nazwisko chory rzuci³ siê w ³ó¿ku i usiad³. Istotnie by³ przera¿aj¹co chudy.
Utkwi³ oczy w Parmezanie i zawo³a³ chrapliwym g³osem:
- Musisz pan byæ kontent, co?... Jesteœ bodaj ¿e na pi¹tym kursie, a ja nie mogê wygrzebaæ
siê na trzeci.
- Ale¿, kolego... ja nic... - szepn¹³ jakby t³omacz¹c siê Parmezan.
- Niech¿e siê to raz skoñczy!... - krzycza³ chory. - S³uchajcie, panowie - zwróci³ siê do nas. -
S³uchajcie... Jak Boga kocham... dajê s³owo honoru, ¿e tamtego jab³ka nie chcia³em scho-
waæ, tylko poprawi³em je na koszyku, a¿eby nie spad³o...
- Ale¿, kolego... nikt o tym nie mówi³... nikt nawet nie myœla³!... - j¹ka³ bardzo zmieszany
Parmezan.
- Przeœladowaliœcie mnie wszyscy... Przez was straci³em dwa lata, przez was musia³em uczyæ
najwiêkszych os³ów i biedaków!... - mrukn¹³ chory i upad³ na poduszkê.
Po chwili zacz¹³ szeptaæ:
- A mimo to skoñczê medycynê, choæbyœcie na ³bach stawali!... Zreszt¹ ju¿ zmieni³ siê mój
los. Ju¿ nie bêdê korepetytorem... Bêdê mieszka³ w szpitalu... bêdê czyta³ kursa...
Nagle ukry³ g³owê pod ko³drê, z czego korzystaj¹c wymknêliœmy siê, naprzód Parmezan, ja
po nim, a za nami Basetl¹.
- Có¿ to znaczy?... Co znowu za jab³ka?... - pyta³ Basetl¹. Ale Parmezan machn¹³ rêk¹ i uciek³
na salê gor¹czkow¹, gdzie mia³ pacjenta. Poszed³em i ja w stronê laboratorium, a Basetl¹ na
po¿egnanie przypomnia³ sobie, ¿e jego chory nie nazywa siê Szwarckopf, lecz Eisenfeder.
W kilka dni dowiedzia³em siê, ¿e Eisenfeder straci³ wzrok, a nastêpnie, ¿e umar³. Przez ten
czas Parmezan nie pokazywa³ siê, ale po pogrzebie zmar³ego zaprosi³ mnie i Basetlê na piwo.
Gdyœmy siê zebrali w piwiarni, w domu Rezlera, Basetl¹ odezwa³ siê:
- Aczkolwiek nie mam ducha proroczego, lecz gotów jestem za³o¿yæ siê, ¿e Parmezan uprzy-
jemni nam wieczór jak¹œ niezwyk³¹ histori¹ o zmar³ym Eisenfederze... Musia³eœ ty, owczy ser-
ku, zmalowaæ têgie œwiñstwo, je¿eli zapraszasz nas na kolacjê, przypuszczam, ¿e za pokutê!
- Niech ciê diabli porw¹, ¿eœ nas zwabi³ do tamtego pokoju i w dodatku zapomnia³eœ nazwi-
ska Eisenfedera!... - wybuchn¹³ Parmezan uderzaj¹c kuflem w stó³. - Twoje gapiostwo zatru-
³o mi ca³y tydzieñ.
- Uwa¿acie, jak siê rozwija ten Twaro¿ek! - odpowiedzia³ Basetla. - Jednym uderzeniem ku-
fla o stó³ za³atwia dwa interesy: wy³adowuje swoj¹ wœciek³oœæ na mnie i daje znaæ kelnerce,
a¿eby przysz³a. No, poniewa¿ us³yszymy jak¹œ bardzo wzruszaj¹c¹ historiê, wiêc pozwolicie,
a¿ebym przede wszystkim coœ zamówi³. Panienko!... proszê pieczeni wo³owej z kapust¹ i kar-
toflami, za dusze zmar³e... A p³aci ten pokutnik... - doda³ wskazuj¹c Parmezana.
- Dla ciebie nie ma nic œwiêtego!... - sykn¹³ Parmezan. - Proszê o schab z kartoflami, bez
kapusty...
Ja zamówi³em tak¿e schab, a kiedy skoñczyliœmy nasz¹ nie-wykwintn¹ ucztê, Parmezan opar³
³okcie na stole, brodê na rêku i westchn¹³:
- Nie ma co mówiæ, udawa³o mi siê z tym nieborakiem Eisenfederem! Ale zacznê od pocz¹tku.
- Byle nie od pocz¹tku œwiata - wtr¹ci³ Basetla wyk³uwaj¹c zêby.
Parmezan b³ysn¹³ w jego stronê ¿ó³tawym okiem i prawi³:
- Jak wiecie, ukoñczy³em gimnazjum w mieœcie X...
- No... no... tylko bez przechwa³ek! - wtr¹ci³ Basetla. Parmezan ze wzgard¹ ruszy³ ramionami
i mówi³ dalej:
110
- W mieœcie X oprócz gimnazjum znajdowa³a siê czteroklasowa szko³a realna, a kiedy ja cho-
dzi³em do pierwszej klasy gimnazjalnej, Eisenfeder uczêszcza³ do pierwszej klasy realnej. By³
on synem rymarza, o czym wiem, gdy¿ jakiœ czas mieszkaliœmy w tym samym domu. Znali-
œmy siê jednak z daleka i nie rozmawialiœmy z sob¹, poniewa¿ gimnazjalistom nie wypada³o
wdawaæ siê z „olejarzami”. Tak nazywaliœmy realistów.
W jesieni roku 186* w mieœcie X urz¹dzono wystawê rolnicz¹ z próbami machin i wyœciga-
mi. Próby i wyœcigi odbywa³y siê, dajmy na to, za rogatk¹ wschodni¹, machiny sta³y przy
rogatce zachodniej, obok koszar, zaœ okazy zbó¿, ogrodowin i owoców pomieszczono w sali
popisowej naszego gimnazjum.
By³ to pocz¹tek roku szkolnego, wiêc mia³em dosyæ czasu i co dzieñ zwiedza³em wszystkie
czêœci wystawy. Przypatrywa³em siê próbom p³ugów, siewników i bron nowego typu za ro-
gatkami wschodnimi; potem bieg³em do koszar, a¿eby po raz dziesi¹ty i piêtnasty ogl¹daæ
m³ynki, sieczkarnie i rozmaite machiny, których znaczenia nawet domyœliæ siê nie mog³em.
Zaœ na ukoronowanie moich agronomicznych uciech ³azi³em do sali gimnazjalnej, a¿eby tam
podziwiaæ olbrzymie buraki, marchew, kalafiory i kapustê.
Nie potrzebujê dodawaæ, ¿e najwiêksz¹ popularnoœci¹ cieszy³y siê okazy istotnie piêknych
owoców, miêdzy którymi wyró¿nia³ siê koszyk jab³ek ciemnoamarantowej barwy. Muszê te¿
nadmieniæ z przykroœci¹, ¿e co dzieñ, pomimo dozoru, gin¹³ jakiœ owoc. Pokazuje siê, ¿e...
- ¯e zakazane owoce smakuj¹ najlepiej - wtr¹ci³ Basetla. - Ju¿ znamy ten g³êboki aforyzm!...
- Radzê ci wynajmowaæ swój jêzyk do prania bielizny zamiast kijanki!... - burkn¹³ Parmezan
i odetchn¹wszy mówi³ dalej:
- Pewnego dnia, kiedy znowu szed³em do gimnazjum, rozumie siê, nie na lekcjê, tylko na
wystawê, zobaczy³em przed szko³¹ zbiegowisko. T³um, ci¹gle rosn¹cy, kot³owa³ siê u drzwi
g³ównych, w których policjant (czarny mundur z czerwonym ko³nierzem, na g³owie pikiel-
hauba, przez ramiê szabla na szerokim pasie) trzyma³ za rêkê jakiegoœ ch³opca w ubraniu
cywilnym.
W pierwszej chwili nie mog³em poznaæ twarzy, ch³opak bowiem zas³ania³ siê drug¹ rêk¹, trzê-
s¹c siê i p³acz¹c tak rzewnie, ¿e ³zy wyp³ywa³y mu spomiêdzy palców. Ale gdy zbli¿y³ siê
jakiœ pan ?. zapytaniem: „Co siê sta³o?...” - policjant oderwa³ ch³opcu rêkê od twarzy, a wów-
czas... pozna³em Eisenfedera!
„Krad³ jab³ka na wystawie, proszê wielmo¿nego pana, wiêc kazali zaprowadziæ go do ratu-
sza” - objaœni³ policjant.
„Jak mamê kocham... jak Boziê kocham... nie bra³em jab³ek!... - krzycza³ ch³opak bij¹c siê
w piersi. - Ja chcia³em tylko poprawiæ jab³ko, ¿eby nie spad³o, a pan Mateusz, woŸny, powie-
dzia³, ¿e krad³em...”
Owym jegomoœcia, który zatrzyma³ policjanta, by³ czcigodny D., nauczyciel matematyki,
a zarazem inspektor szko³y realnej. Rozmówi³ siê z obecnym przy awanturze cz³onkiem za-
rz¹du wystawy i Eisenfedera uwolni³ z r¹k policjanta.
„Mo¿esz iœæ do domu” - rzek³ D.
Ale ch³opak nie ruszy³ siê z miejsca. Opar³ siê o œcianê i zas³oniwszy twarz obu rêkoma, p³a-
ka³, ¿e siê serce kraja³o, i powtarza³:
„Ja nie bra³em... ja tylko chcia³em poprawiæ jab³ko. To pan Mateusz, który k³óci siê z moimi
rodzicami, przez zemstê nazwa³ mnie... O mój Bo¿e...”
Zacny nauczyciel pog³aska³ ch³opca i odprowadziwszy go na bok, rzek³:
111
„Uspokój siê, Eisenfeder, i idŸ do domu... Ja ci wierzê i mam nadziejê, ¿e do jutra wyjaœni
siê nieporozumienie.”
Istotnie sprawa wyjaœni³a siê o tyle, ¿e znaleziono kilka osób, które widzia³y, i¿ Eisenfeder
tylko dotkn¹³ jab³ka le¿¹cego na szczycie grupy, ale bynajmniej nie chowa³ go do kieszeni.
- Dramat zakoñczony sielank¹!... - rzek³ Basetla.
- Zobaczysz, jaka to ³adna sielanka - ci¹gn¹³ Parmezan. -Zapominasz, ¿e na aresztowanie
Eisenfedera patrza³o kilkanaœcie osób i ¿e ch³opak mia³ kolegów, drugoklasistów. Dzieci zaœ,
jak wiadomo, niekiedy odznaczaj¹ siê tygrysimi instynktami...
- I nie dzieci!... - wtr¹ci³ Basetla.
- Eisenfeder by³ usprawiedliwiony wobec w³adzy szkolnej, ale nie zdo³a³ przejednaæ kole-
gów, którzy dla mi³oœci sztuki dokuczania u¿ywali na nim, ile wlaz³o. Z ca³ego szeregu prze-
œladowañ, jakim ulega³, najmniejszymi by³y dwa przezwiska: „wystawca” i „jab³ecznik”...
Niech tylko Eisenfeder nie ust¹pi³ komu z drogi albo nie zrobi³, czego ¿¹dano, wnet „obra¿o-
ny” kolega rzuca³ s³ówko: „wystawca” albo „jab³ecznik”, i - mia³ zupe³n¹ satysfakcjê. Eisen-
feder czerwieni³ siê, cofa³, a niekiedy rzuca³ siê na ³awkê i opar³szy g³owê na rêku, p³aka³...
Tote¿ niewielu „kolegów” odmawia³o sobie uciechy pobudzenia do ³ez Eisenfedera. Nikczem-
noœæ lubi triumfowaæ nad niedol¹.
W rezultacie Eisenfeder musia³ usun¹æ siê ze szko³y i dopiero po up³ywie dwu lat wst¹pi³ do
trzeciej klasy. Ja tymczasem doszed³em do czwartej, pi¹tej. Eisenfeder przeniós³ siê do gim-
nazjum, gdzie niekiedy spotykaliœmy siê na korytarzu. Czy wiedzia³, ¿e by³em œwiadkiem
jego aresztowania?... nie jestem pewien. W ka¿dym razie spotkawszy siê ze mn¹ rumieni³ siê
i spuszcza³ oczy.
Skoñczywszy gimnazjum zapisa³em siê do Szko³y G³ównej, przeszed³em na drugi kurs me-
dycyny i znowu spotka³em Eisenfedera bêd¹cego na pierwszym kursie. W tej epoce naszego
kole¿eñstwa zdarzy³y siê dwa wypadki, o których zawsze myœlê z ¿alem, chocia¿ nic nie by-
³em winien.
Pewnego dnia zetknêliœmy siê w prosektorium; ja, ju¿ nie pamiêtam, z kim, preparowa³em
nogê, a Eisenfeder przy drugim stole obrabia³ g³owê. Wtem, licho wie z jakiej racji, przyszed³
mi koncept zapytaæ mego towarzysza: czy by³ na wystawie sztuk piêknych?... Eisenfeder, któ-
ry widocznie us³ysza³ tylko wyraz: „wystawa”, nagle zaczerwieni³ siê i zwróciwszy siê do
mnie z zakrwawionym skalpelem, zapyta³:
- O jakiej to „wystawie” pan mówi?...
Na moje szczêœcie odpowiedzia³em naturalnym g³osem:
- No, o wystawie Zachêty. Nie s³ysza³eœ pan?.:. Eisenfeder popatrzy³ na mnie ze z³o-
œci¹ i na powrót wzi¹³ siê do roboty. Ja zaœ przypomnia³em sobie jego wystawow¹
awanturê i struchla³em pomyœlawszy, ¿e ten cz³owiek móg³ pos¹dziæ mnie o zamiar
szykanowania go...
Drugi raz zdarzy³o siê gorzej. Spotka³em Eiseniedera na obiedzie, wiecie, u Janowej. Diabli
nadali, ¿e usiad³ przy mnie Je¿ozwierz, który po czarnej kawie wydoby³ z kieszeni kilka ja-
b³ek amarantowego koloni i zacz¹³ nimi czêstowaæ naprzód mnie, potem Eisenfedera.
- Jedz kolego - mówi³ - to bardzo zdrowe po obiedzie... Co za g³upi koncept i sk¹d mu przy-
szed³ do ³ba! Eisenfeder na widok owocu, który zapewne przypomnia³ mu wystawê rolnicz¹
w X, zerwa³ siê od sto³u, spojrza³ na mnie oczyma pe³nymi ³ez i zap³aciwszy Janowej za
obiad, wyszed³. W kilka zaœ dni dowiedzia³em siê, ¿e wzi¹³ urlop i wyjecha³ na wieœ, na gu-
112
wernerkê. By³o mi wœciekle przykro, poniewa¿ jestem pewny, ¿e pos¹dza³ mnie o opowiada-
nie jego nieszczêœcia na wystawie.
Tu Parmezan umilk³ i napi³ siê piwa. Po chwili zapyta³ go Basetla:
- Wiêc wed³ug twojej hipotezy, Parmezanku, Eisenfeder dlatego wyjecha³ na guwernerkê, ¿e
Je¿ozwierz poczêstowa³ go bardzo czerwonymi jab³kami?... A czy wypadkiem ty, filantrop,
czy wypadkiem nie opowiedzia³eœ komu jego niemi³ej historii?...
Parmezan zmiesza³ siê...
- Czy ja pamiêtam?... Mo¿e i opowiedzia³em coœ Je¿ozwierzowi, ale... pod najwiêkszym se-
kretem i nigdy w tym sensie, ¿e Eisenfeder krad³ jab³ka, tylko ¿e spotka³o go takie dziwne
zdarzenie.
- Tak... tak!... musia³eœ coœ. Twaro¿ku, chlapn¹æ jêzykiem, naturalnie pod najwiêkszym se-
kretem, o Eisenfederze, a zaraz powiem ci dlaczego. Pamiêtam, w tej chwili przypomnia³em
sobie, ¿e w roku, kiedy Szko³ê G³ówn¹ zamieniono na uniwersytet, rozesz³a siê pod najwiêk-
szym sekretem pog³oska o jakimœ medyku drugokursiœcie, który w gimnazjum krad³ jab³ka,
a póŸniej zegarki. Ludzie nie tylko powtarzali twoje s³owa, ale jeszcze awansowali bursza na
kompletnego z³odzieja!... Tote¿ nie dziwiê siê, ¿e wówczas wyjecha³ na guwernerkê, a póŸ-
niej unika³ kochanych bliŸnich jak psów wœciek³ych... Za twoje zdrowie, Parmezanku!...
Basetla wypi³ kufel piwa, a Parmezan t³omaczy³ siê bardzo strapiony:
- To nie mo¿e byæ!... Ja nic podobnego nie mówi³em o Eisenfederze... Ja go nawet broni³em...
- Tylko ju¿ mnie nigdy nie broñ w ten sposób!... - szydzi³ Basetla.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Stecki przerwa³ opowiadanie, zatrzyma³ siê w alei i po d³u¿szej pauzie doda³:
- Na œwiecie robi siê tak, ¿e jedni powtarzaj¹ plotkê, choæby o niewinnym, inni broni¹ oskar-
¿onego, rozumie siê, specjalnym stylem, wszyscy zaœ razem buduj¹ stos, na którym opala siê
mocniejszy, a ginie s³abszy.
- A jakie zapisa³by pan lekarstwo na tê chorobê?... - spyta³em.
- Przez kilka lat mieszka³em za granic¹ - odpowiedzia³ Stecki - i doszed³em do nastêpuj¹ce-
go wniosku. Inteligentny Niemiec lub Francuz, znalaz³szy siê w towarzystwie równie inteli-
gentnych ludzi, rozmawia o wa¿nych kwestiach: naukowych, religijnych, spo³ecznych,
a choæby i artystycznych. Zaœ my lubimy przede wszystkim zajmowaæ siê osobami i powta-
rzanymi o nich pog³oskami, choæby za grosz nie mia³y prawdy ani sensu. Skutek jest ten, ¿e
Francuz albo Niemiec kszta³ci siê w towarzystwie, a my psujemy siê i krzywdzimy innych,
dziêki czemu ka¿dy z nas ma duszê pe³n¹ uk³uæ, dopóki nie zabliŸni ich pogarda.
113
WIDZIAD£A
Oto jest dok³adna opowieœæ litewskiego szlachcica Wzdychaj³y o dziwnym wypadku, jaki
zdarzy³ mu siê w Warszawie. Opowieœci tej chcia³oby siê nie wierzyæ, gdyby nie zosta³a po-
twierdzona przez dwu œwiadków zas³uguj¹cych na zaufanie.
- Przyjecha³em - mówi Wzdychaj³o - do Warszawy nie tyle z gotowymi pieniêdzmi, ile z przeka-
zami na parê tysiêcy, chc¹c sobie tutaj u was nabyæ chatê niedrog¹, ale dochodow¹, mo¿e za sto
piêædziesi¹t, mo¿e za dwieœcie tysiêcy rubli, gdy¿ na wiêcej mnie nie staæ, biedaka. ¯e zaœ du¿o
s³ysza³em w Wilnie o waszych z³odziejach i okpiszach, wiêc zamiast stan¹æ w ober¿y, odnalaz³em
sobie dawnego kolegê, jeszcze z Syberii, Poniewolskiego, i u niego zamieszka³em na Podwalu.
Ledwiem siê sprowadzi³ i ledwie wyszliœmy z koleg¹ na ulicê, zaraz przypl¹ta³ siê do nas
jakiœ jegomoœæ œrednich lat, z ró¿owym nosem, wygadany, a znajomy mego kolegi, i ten je-
gomoœæ, nazwiskiem Pijankiewicz, z miejsca wybadawszy ode mnie, po co przyjecha³em,
poradzi³ nam, a¿ebyœmy poszli na Stare Miasto.
- Nie dlatego, Bo¿e uchowaj - mówi³ jegomoœæ - ¿e w Rynku siedzi Fukier, ale - mo¿e nasz
kochany Litwinisko w³aœnie tamtêdy upatrzy sobie kamienicê, któr¹ kupiwszy odnowi. Na
chlubê w³asn¹ i po¿ytek ca³ego narodu.
„Ha! - myœlê - je¿eli ca³y naród bez wyj¹tku ma mieæ z tego po¿ytek, to mo¿e i trzeba kupiæ
dom w Rynku...”
Minêliœmy parê uliczek, a¿ Pijankiewicz odzywa siê:
- O, tu siedzi Fukier, ale do niego nie namawiam, bo teraz ciê¿kie czasy... A oto jest Rynek
naszego kochanego Starego Miasta...
Rozejrza³em siê... Có¿, domy jak domy. Jedna rzecz mi siê tylko nie bardzo podoba³a, ¿e plac
zastawiony kramami, ¿e pe³no ¯ydów w onych kramach, na chodnikach i w sieniach i ¿e czuæ
fetor... W takim miejscu nikt porz¹dny nie zechce wynaj¹æ komornego...
Ledwiem to powiedzia³, a¿ Pijankiewicz w krzyk:
- A jak¿e nie ma byæ ¯ydów, kiedy chrzeœcijanie domów nie kupuj¹?... Gdyby ka¿dy bogaty
Litwin kupi³ choæ jedn¹ kamienicê w Rynku i utrzymywa³ j¹ porz¹dnie, to i fetoru nie znala-
z³byœ nawet za pieni¹dze.
Spaliæ Warszawê - krzycza³ dalej - toœcie umieli, ale do pokuty, ale do zadoœæuczynienia za
grzechy to was nie ma!...
- Prze¿egnaj siê, acan - mówiê - któ¿ tam znowu spali³ Warszawê?...
- A Litwini - odpowiada jegomoœæ - w roku 1669... Do œmierci im tego nie zapomnê...
„Rany Chrystusa Pana!...” - myœlê sobie. Ale ¿e w historii nie jestem bieg³y, wiêc zamiast
spieraæ siê, odpowiedzia³em:
- Có¿ to za jeden ten Fukier?... On, zdaje siê, wino sprzedaje, ha?... Mo¿e by do niego wst¹-
piæ na naparsteczek?...
114
- Daj¿e spokój!... - wtr¹ci³ mój kolega z Syberii, u którego zatrzyma³em siê. - Kto teraz wino
pije?... Czasy nie po temu...
Ale jegomoœæ, który przyczepi³ siê do nas na Podwalu, znowu w krzyk:
- Dlaczego nie piæ wina?... A có¿ kupiec zrobi z winem: w rynsztok wyleje?... Kiedy Litwi-
nom podoba³o siê spaliæ Warszawê, to niech teraz gasz¹ - choæby pragnienie potomków nie-
szczêœliwych obywateli, których domy zamieni³y siê w perzynê...
Bo¿e mi³osierny! jak ¿yjê, nie myœla³em, ¿e rodzê siê z podpalaczów!... No, ale je¿eli cz³o-
wiek uwa¿a siê za pokrzywdzonego, to trudno, niech sam wyznaczy pokutê...
Wiêc pomimo oporu mego kolegi Sybiraka weszliœmy do sklepu.
- Przynajmniej - odzywa siê zmartwiony Poniewolski - nie pijcie¿ wina drogiego... Krymskie
tu powinno byæ niez³e... - Krymskie u Fukiera?... - wrzasn¹³ Pijankiewicz. - Pan wiesz, co ja
p³uczê krymskim winem?... z pewnoœci¹, ¿e nie gard³o!...
- Wiêc lekki sotem - szepn¹³ mój kolega Poniewolski, któremu nakazano wystrzegaæ siê trun-
ków z powodu sklerozy.
Ale Pijankiewicz ani s³ucha³. Zbli¿y³ siê do subiekta i zacz¹³ dysponowaæ pó³g³osem:
- Daj no pan buteleczkê tego mojego, którym ja zawsze zaczynam... Potem buteleczkê tego
mojego, co go pijê póŸniej... Potem zobaczymy, a na samym koñcu dasz nam buteleczkê tego,
którym ja zawsze koñczê, je¿eli jestem w towarzystwie dobrych patriotów.
„No - myœlê - Warszawa nieszczêœliwe miasto, ale te¿ w nim ludzie umiej¹ siê pocieszaæ...
Co prawda, to i w Wilnie znalaz³by takich samych; choæ i my te¿ nacierpieliœmy siê, oj!...
nacierpieli...”
Pijankiewicz zaprowadzi³ nas do ciemnego osobnego pokoiku, usadowi³ za sto³em, a gdy
subiekt przyniós³ butelkê, sam zacz¹³ nalewaæ kieliszki.
Powiadam tobie, moje serce, jak skosztowa³em tego wina, które mia³o iœæ na pocz¹tek, to
zrobi³o mi siê b³ogo w ustach; a kiedym wypi³ tego - co sz³o na numer drugi, to zachcia³o mi
siê œpiewaæ. I co powiesz, zaœpiewa³em tak cudnie, tak od duszy, ¿e mi siê ³zy w oczach
zakrêci³y. Wiêc pomyœla³em: „Bo¿e mi³osierny!... trzeba by³o a¿ do Warszawy jechaæ, a¿eby
cz³owiek dowiedzia³ siê, ¿e jest œpiewakiem.”
Spojrzê, a¿ widzê, ¿e nie ja sam p³aka³em. Pijankiewiczowi ³zy jak groch p³ynê³y z oczu,
a mój kolega Sybirak, Poniewolski, opar³ g³owê na rêku i tylko siê trz¹s³.
- Zjedz¹ nas ¯ydy - mówi³ Poniewolski - zjedz¹ jak amen w pacierzu... Zjedz¹, zwymiotuj¹
do Wis³y i pop³yniemy do Gdañska...
- Gwa³ciñski... bracie Polaku, nie mów tak!... - przerwa³ Pijankiewicz.
- Ja przecie nie jestem Gwa³ciñski, tylko Poniewolski...
- Wszystko jedno... nie masz siê co spieraæ o g³upie nazwisko. .. A ¯ydy nie zjedz¹ nas... Jak
ta kêpa na œrodku Wis³y bywa co roku pod wod¹, a potem wydobywa siê na wierzch, tak i na-
sze Stare Miasto nieraz tonê³o w klêskach i zawsze wyp³ywa³o... Tombalski...
- Ja przecie nie jestem Tombalski, tylko Poniewolski...
- Wszystko jedno... Aleœ mój brat... Polak... Wiêc daj pyska, a bestia Litwin niech p³aci, kie-
dy spali³ Warszawê...
W tej chwili dopiero, mówiê ci, serce, przypomnia³em sobie, ¿e poœrodku nas jest jeden Li-
twin. Myœlê sobie: „,Który¿ by to?...” Obejrza³em siê i... spostrzeg³em na ciemnej œcianie izby
jasny kr¹¿ek, który z wolna powiêksza³ siê, a w œrodku jego coœ rusza³o siê jak ró¿nobarwne
robactwo i nawet szemra³o. Wiêc pytam moich towarzyszów, kolegê Sybiraka i Pijankiewi-
115
cza: „Widzicie wy, co siê wyrabia na œcianie?”, a kolega mówi: „Widzimy.” Zaœ Pijankiewicz
doda³:
- To musi byæ kinematograf!... I jak szczêœcia pragnê, tak on nam pokazuje coœ, niby nasze
kochane Stare Miasto... Nawet s³yszê glosy...
- Bo widaæ jest to kinematograf gadaj¹cy... - dorzuci³ Poniewolski.
Czy moi towarzysze jeszcze co mówili, nie wiem, poniewa¿ ca³y zatopi³em siê w tym, com
widzia³ i s³ysza³. A oto jakie by³o nasze nadzwyczajne widzenie:
Lato, œwit. Oczywiœcie Rynek Starego Miasta. Na œrodku placu, nieosobliwie zabrukowane-
go, wznosi siê dziœ nie istniej¹cy ratusz. Doko³a niego widaæ dwa szeregi domów: jedne
tworz¹ czêœæ pó³nocnej, inne czêœæ zachodniej œciany Rynku. Domy o grubych murach, ma-
lowane barwami: czerwon¹, zielon¹, niebiesk¹, i ozdobione wizerunkami œwiêtych, lwów,
gryfów, okrêtów. Niektóre wizerunki i gzemsy s¹ z³ocone; drzwi ¿elazne, okna potê¿nie za-
kratowane.
Z bocznej ulicy wyje¿d¿a kilka fur, wielkich jak chaty, zaprzêgniêtych we cztery i szeœæ koni;
furmani maj¹ przy bokach ciê¿kie szable. Fury staj¹, z bram wybiega s³u¿ba mêska i zdejmu-
je ³adunki. Oto skrzynie aksamitu, sukna, tkanin jedwabnych i lnianych. Oto beczki wina,
wory korzeni z ciep³ych krajów. Oto szk³o, zegary, broñ, sztaby ¿elaza. Wszystkie te towary
i mnóstwo, mnóstwo innych wnosz¹ do sk³adów i piwnic, gdzie s³u¿ba ustawia je, a urzêdni-
cy sklepowi zapisuj¹.
Na dworze robi siê coraz widniej; Rynek znika, a zamiast niego widaæ mieszkanie kupca.
Ogromne szafy i ³ó¿ka z baldachimami, ciê¿kie sto³y i krzes³a rzeŸbione, takie¿ kredensy. Na
stolikach drobiazgi z chiñskiej porcelany i koœci s³oniowej; w kredensie srebrne talerze i z³o-
ciste puchary. Przez pokój przechodzi pani domu; na sukni b³êkitnej jedwabnej ma drug¹
sukniê z du¿ym ogonem, z przodu otwart¹. Na g³owie aksamitny kapturek, haftowany z³o-
tem, w uszach brylanty, na szyi per³y, w rêkach ksi¹¿ka do nabo¿eñstwa spiêta z³otymi klam-
rami. To jest pani kupcowa. Cudnie piêkna idzie do kaplicy na mszê rann¹, w godzinie, kiedy
tam bywa dwór królewski.
A tymczasem kupiec, Gize czy Baryczka, w czarnym aksamitnym kaftanie i obcis³ych
spodniach wydobywa z torby u pasa klucz i otwiera ¿elazne drzwi w œcianie. Tam stoj¹
dwie æwierci srebrnych talarów i trzygarncowe beczu³ki nape³nione z³otem. Wola jednego
ze swych pomocników i sypie mu w fartuch kilka garœci pieniêdzy dla furmanów za przy-
wieziony towar.
Mniej wiêcej to samo powtarza siê we wszystkich domach Rynku. Wszêdzie sprzêty wytwor-
ne, bogate dywany, kobiety strojne w jedwab i drogie kamienie, kupcy dumni, za ¿elaznymi
drzwiami beczu³ki srebra i z³ota. Bogactwo leje siê wrotami i oknami.
Po mszy Rynek zape³nia siê. Szlachta i szlachcianki, przekupnie uliczni, rycerstwo w wyso-
kich butach z dŸwiêcznymi ostrogami, mnichy, ksiê¿a œwieccy, rzemieœlnicy, mieszczanie,
mieszczanki, ¿ebracy, wszystko to d¹¿y do sklepów, jedni za sprawunkami, inni za zarobkiem
lub ja³mu¿n¹.
- Zdaje siê, ¿e to bêdzie pocz¹tek siedemnastego wieku... Piêkna wtedy by³a Warszawa, co?...
- wyszlocha³ Pijankiewicz, jedn¹ rêk¹ ocieraj¹c ³zy, drug¹ podnosz¹c do ust kieliszek.
Obraz gaœnie i po chwili pokazuje siê inny. To samo miasto, ale w Rynku jakiœ niepokój. T³um
biegnie w stronê pó³nocn¹, s³ychaæ pospieszny dŸwiêk dzwonów. Wkrótce nad domami uka-
zuj¹ siê gêste k³êby czarnego dymu i jaskrawe p³omienie, które wype³niaj¹ ca³y widok.
116
- To ten po¿ar, co go Litwini zrobili!... - szepcze Pijankiewicz.
. - O... da³byœ spokój!... - gromi go ro¿ez³oszczonym g³osem Poniewolski.
A ja, serce moje, nic... tylko patrzê... s³ucham i zalewam siê Izami. Ju¿ nie mój cudny œpiew
tak mnie usposabia, ale wspomnienia... Có¿ to by³o?... Gdzie¿ to jest?...
Ciemnokrwawe t³o obrazu poczyna siê wyjaœniaæ. Dym powoli opada, a na miejscu przebo-
gatych domów widaæ okna bez szyb, œciany czarne, stercz¹ce kominy, a w mieszkaniach sto-
sy kamieni i opalonego drzewa.
- Wtedy by³o gorzej w Warszawie ani¿eli dziœ!... - szepn¹³ Pijankiewicz.
- Jak tam komu... - odpowiedzia³ Poniewolski. - Lepiej pod w³asnymi zgliszczami ani¿eli pod
cudzym butem...
„,Œwiête s³owa!...” - chcia³em powiedzieæ. Ale pomyœlawszy, ¿e mo¿e to zabronione, uk¹si-
³em siê w jêzyk.
Nowy obraz. Rynek, lecz w nim ani œladu po¿aru. Domy bia³e, w oknach dywany, kwiaty
i strojne kobiety, na ulicy t³um klêczy z obna¿onymi g³owami. S³ychaæ dŸwiêk dzwonów
i strza³y armatnie, sztandary cechowe ³opoc¹ na wietrze, sk¹dœ dolatuje muzyka i œpiew ko-
œcielny. Ludzi mnóstwo, odzie¿ ich czysta a nawet bogata, twarze pogodne. Odbywa siê uro-
czystoœæ dziêkczynna, mo¿e na intencjê jakiegoœ zwyciêstwa?... W ka¿dym razie ani w bu-
dynkach, ani w fizjognomiach nie ma œladu minionej klêski.
- Widzisz, jak zmartwychwsta³a Warszawa z po¿ogi?... - krzykn¹³ Pijankiewicz.
W naszej izbie znowu robi siê ciemno; obraz znika, a w chwilê póŸniej ukazuje siê coœ zu-
pe³nie innego. Rynek prawie pusty, ¿elazne drzwi domów pozamykane, okna zabite deskami.
Przed ratuszem kilku ¿o³nierzy, którzy nikomu nie pozwalaj¹ siê zbli¿yæ gro¿¹c strzelaniem.
Kilku ludzi czerwono ubranych, z krzy¿ami na piersiach, nios¹ mary nakryte czarnym suk-
nem, na widok czego rzadcy przechodnie klêkaj¹, a potem szybko uciekaj¹.
Na rogu ulicy jakiœ dostatnio ubrany cz³owiek upad³ z krzykiem. Spoza wêg³a wysun¹³ siê ob-
dartus, rozejrza³ siê i upad³emu pocz¹³ rewidowaæ kieszenie. Wtem - nadesz³a warta. Na g³os
rogu przybiegli czerwono odziani ludzie i le¿¹cego zabrali; obdartusa zaœ wartownicy wziêli pod
rêce, podprowadzili do dwu s³upów z³¹czonych u góry belk¹ i na tej belce powiesili.
- Wiem!... wiem!... - zawo³a³ Pijankiewicz - to jest d¿uma w Warszawie.
Na obrazie tymczasem ludzie stopniowo znikli; w Rynku pozosta³o kilka trupów, a nad nimi
modl¹cy siê dominikanin.
- Wiem!... wiem!... -powtarza Pijankiewicz.-Wtedy prawie ca³e miasto wymar³o. Gorzej by³o
ani¿eli dziœ!...
- Nie wiadomo, co gorsze - odmrukn¹³ mój kolega Sybirak - umrzeæ czy zga³ganieæ?...
Tymczasem powoli z ciemnoœci wydoby³ siê nowy obraz. Ten sam Rynek staromiejski, ale
pe³en ludzi, pogody i krzyków radosnych. Domy nowe, ozdobne, w niektórych oknach dywa-
ny i chor¹giewki. W stronê koœcio³a posuwa siê orszak, oczywiœcie weselny: pan m³ody kon-
no w fio³kowym fraku jedwabnym, dru¿bowie w barwnych strojach cudzoziemskich lub kon-
tuszach, bia³o ustrojona panna m³oda i jej dru¿ki w lektykach, za nimi kilka ozdobnych po-
wozów ze starszymi paniami. S³ychaæ strza³y pistoletowe, okrzyki ludu, muzykê... Przed ra-
tuszem piek¹ siê dwa wo³y, nieco dalej - le¿y góra chlebów i stoi kilkanaœcie beczek piwa dla
pospólstwa. Patrz¹c na te domy jasne i ozdobne, na mnóstwo ludzi sytych, œmiej¹cych siê,
œpiewaj¹cych, cz³owiek nie mo¿e przypuœciæ, ¿e widzi to samo miasto, w którym niedawno
panowa³a morowa zaraza!...
117
- A nie mówi³em, psia... koœæ - zawo³a³ Pijankiewicz - ¿e nasza kochana Warszawa i z tego
siê wykaraska?... Jak wyspa na Wiœle: co j¹ zaleje woda, to ona znowu siê wydobywa na
wierzch.
- Dopóki ze szczêtem nie utonie... - wtr¹ci³ Poniewolski.
- Tyœ pijany, B¹...B¹czkiewicz?...
- Nie nazywam siê B¹czkiewicz!... - odpar³ z gniewem mój kolega Sybirak.
Tymczasem przesunê³y siê jeszcze dwa obrazy. Na jednym by³o widaæ dzisiejsze Stare Mia-
sto z jego kramami. ¯ydami, niechlujstwem. Zda³o siê, ¿e na chodnikach nigdy b³oto nie
wysycha i ¿e œciany domów sk³adaj¹ siê nie z cegie³, ale z brudu.
- Oto skutki naszego niedbalstwa!... - wrzeszcza³ Pijankiewicz. - Ga³gany jesteœcie, i basta!...
- Staraj siê mówiæ w liczbie pojedynczej... - upomnia³ go Poniewolski.
Ostatni obraz by³ po prostu cudownym zjawiskiem. To chyba nie Stare Miasto, ale jakiœ gród
fantastyczny! Domy wszelkich mo¿liwych, ale jasnych, delikatnych barw, okryte malowid³a-
mi i p³askorzeŸb¹, niby szkatu³ki bezcenne. Treœci¹ zaœ malowide³: historia ka¿dego domu
i jego w³aœcicieli od kilku wieków!... Rynek, zamiast zwyk³ych kamieni, wy³o¿ony ró¿noko-
lorow¹ mozaik¹; na œrodku œliczny ogródek p³on¹cy ¿ywymi kwiatami. Pe³no dzieci, uczniów,
strojnych kobiet, cudzoziemców, którzy po to tylko przyjechali, a¿eby zwiedziæ nasze dziwo
i z³o¿yæ ho³d jego piêknoœciom i ciekawoœciom. Niektóre bowiem domy Rynku sta³y siê mu-
zeami zbiorów z ca³ego kraju...
- Ot, widzisz, ¿e znowu Warszawa wykaraska³a siê! - rzek³ Pijankiewicz.
Obraz znikn¹³, w naszym pokoiku ukaza³ siê subiekt. Spojrzeliœmy na zegarki - ju¿ póŸno!...
Zap³aci³em rachunek, zreszt¹ niezbyt wielki, jak na takie nadzwyczajnoœci...
- Ale te¿ macie piêkny kinematograf!... - odezwa³ siê Poniewolski.
- Jaki, przepraszam, kinematograf?... - zapyta³ zdziwiony subiekt.
- No, ten, co pokazuje Stare Miasto...
- Przepraszam, ale to chyba nie u nas...
- Co siê masz t³omaczyæ!... - przerwa³ Pijankiewicz, gwa³tem wyprowadza j¹æ mego kolegê
Sybiraka.-Poniewolski nazywa siê.
Gdy znaleŸliœmy siê za progiem, us³ysza³em, ze subiekt mówi do drugiego:
- Rozmaitych pijaków zdarza³o mi siê spotykaæ: takich, co widywali diab³y, wê¿e, robactwo...
Ale takiego, który zobaczy³ kinematograf w pustym pokoju, to jeszcze nie spotka³em...
- To o nas!... - oburzy³ siê Pijankiewicz. Chcia³ wróciæ do sklepu i zrobiæ du¿¹ awanturê, ale
- nie móg³ znaleŸæ klamki, a gdy nareszcie znalaz³a siê, zapomnia³, o co mu chodzi³o.
Wiêc smutni wróciliœmy do domu.