Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
Jerzy Stefan Stawiński
Pułkownik Kwiatkowski
albo dziura w suficie
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
– Szkoda, że Afryka zbliża się do Europy tylko kilka milimetrów rocznie – powiedział mój
kolega Zdzisio.
– Dlaczego szkoda?
– Bo to byłby dla nas ratunek. Kiedy Afryka uderzy w Europę, to ją zgniecie jak ciężarów-
ka małego fiata. Pożegnamy się z piękną Grecją, uroczą Hiszpanią i czarującymi Włochami.
– I to ma nas uratować?
– Tak, bo Polska, teraz lekko wybrzuszona na południu, spiętrzy się i zamieni w potężny
łańcuch górski, może wyższy od Himalajów, ponieważ Himalaje powstały przez uderzenie
Indii, a gdzie Indiom do Afryki! A dokoła Polski powstanie morze i zapanuje spokój.
– Z obu stron – uzupełniłem. – A wszyscy Polacy zostaną góralami. Obawiam się, że pa-
dasz ofiarą polonocentryzmu. To właśnie Polska może ulec zatopieniu, tworząc dla Rosjan i
Niemców coś w rodzaju
mare nostrum.
– Nic podobnego! – oburzył się Zdzisio. – Obliczyłem to dokładnie! Wybrzuszenie nastąpi
właśnie w Polsce, pośrodku Europy.
– Długo przyjdzie na to czekać – westchnąłem. – A ludzi namnoży się tyle, że nie będzie
gdzie usiąść. Pamiętasz, jak po powstaniu warszawskim Niemcy wieźli nas do obozu w by-
dlęcym wagonie?
– Takich podróży się nie zapomina. Kiedy ty siadałeś, ja musiałem wstać i odwrotnie.
– Taki właśnie zapanuje komfort na naszym globie – odparłem. – Tylko nikt nie poda tym
ludziom suszonych śledzi, jak Niemcy nam wtedy. Poduszą się albo pozjadają.
– A najsilniejsi przeżyją! – ucieszył się Zdzisio. – Utuczeni mięsem tych słabszych, utwo-
rzą nową, zdrową społeczność.
– Silne osobniki mają zwykle słabe mózgi – westchnąłem. – Ten twój nowy okres cywili-
zacji nie zapowiada się obiecująco.
Rozmawialiśmy, siedząc na ławce emerytów pośrodku osiedlowego skwerku. Otaczały nas
dziesięciopiętrowe wieżowce z epoki wczesnego Gierka. W moim dokonywano właśnie wy-
miany rur. W Warszawie każdy mieszkaniec bloku zna dobrze tę plagę i prędzej czy później
nikt jej nie uniknie. Popruto mi ściany zarówno w kuchni, w łazience, jak i w pokoju, bo tam
też przebiegała jakaś rura, zupełnie nie wiadomo po co. Głębokie rany w ścianach raziły moje
poczucie estetyki i zapowiadały bolesną konieczność remontu całego mieszkania. Niestety, o
ile ekipa wykuła owe dziury w tempie dość szybkim i już po tygodniu wpuściła w nie nowe
rury, o tyle chłopców do zacementowania czy też zagipsowania dziur nie mogłem się docze-
kać. Nie stać mnie było na przekupienie fachowców, postanowiłem więc żyć z tą dewastacją i
nawet ją polubić. Okazało się, że niesolidność ekipy przysporzyła mi niebagatelnych dyle-
matów moralnych.
Jako wdowiec i człowiek samotny, bardzo sobie cenię ciszę. Na szczęście mój wieżowiec
stoi w dużej odległości od zatłoczonej samochodami arterii przelotowej, a okno i balkonik
mego mieszkanka wychodzą na osiedlowy skwerek, gdzie czasami wrzeszczą dzieci, ale jest
to dopust sezonowy i kończy się o zmroku. Piętą Achillesa pozostaje mój sufit: jest tak zbu-
dowany, że słyszę każdy krok nad głową. Przez kilka lat mieszkała tam przygłucha staruszka i
zawsze wiedziałem, co ogląda i czego słucha; żeby ją zagłuszyć, wynajdywałem często ten
sam hałas i wraz z nią oglądałem te same seriale. Staruszka umarła po sto dziewięćdziesiątym
pierwszym odcinku
Dynastii i pewno następne odcinki zobaczy w niebie, jeśli takowe istnie-
je, bo cóż to dla niej za raj bez telewizora?
W mieszkaniu nade mną zapanowała błoga cisza. Do czasu. Wścibska sąsiadka z naprze-
ciwka wiedziała wszystko o wszystkich. Potomkowie staruszki postanowili puścić odziedzi-
5
czone mieszkanie w najem. Przychodziło wielu reflektantów, stąd czasami słyszałem liczne
kroki, aż wreszcie wybrano na lokatorów młodą parę bez dzieci. Oboje byli przystojni, twier-
dziła sąsiadka, wyrażali się elegancko i powinniśmy się cieszyć, że nie są to żadne chamy,
jakich teraz w Warszawie większość, ani oszuści, ani Arabowie czy mafiosi z byłego ZSRR,
ale ludzie inteligentni, po wyższych studiach, może jacyś artyści, bo nie zrywają się do pracy
o świcie, tylko śpią do dziesiątej.
Przez parę dni słyszałem muzykę do późnej nocy, szuranie w tańcu i głośne wybuchy
śmiechu gości, co nie pozwalało mi zasnąć. Wkrótce zobaczyłem swoich nowych sąsiadów z
góry: zjeżdżaliśmy razem windą. Na oko ona dotarła do połowy swych lat dwudziestych, on
wydawał się o parę lat starszy. Była to dorodna para. Wyczuwało się między nimi napięcie.
Stali obok siebie wyraźnie zagniewani i patrzyli w ścianę gdzieś nad moją głową. Wykrój ust
dziewczyny kazał marzyć o raju. Każda taka młoda para uprawia zawzięte zapasy: albo się
dopasują ogromnym wysiłkiem, albo się rozejdą w przeciwnych kierunkach. Oboje byli za
ładni, żeby żyć w spokoju. Uroda pomaga w życiu, ale i demoralizuje, pozwala na powierz-
chowne triumfy, ale i przeszkadza w osiągnięciu prawdziwego sukcesu.
A więc niewiele o nich wiedziałem do chwili, gdy ekipa wybiła dziurę w suficie, tuż przy
ścianie, aby włożyć tam rurę. Od tej pory zacząłem słyszeć wszystko, co mówiono na górze.
Przez rurę, a może obok niej, dochodziła też do mnie muzyka: hałas rockowy albo dzieła kla-
syków. Gdy w mieszkaniu przebywała ona sama, nastawiała taśmę z hałasem, on zaś, korzy-
stając z samotności, włączał Mozarta, Haydna lub Vivaldiego.
Podsłuchiwanie cudzych rozmów i włażenie uchem w cudze życie godne jest potępienia,
choćby przyczyniła się do tego korozja podłych, realsocjalistycznych rur. Oczywiście mo-
głem zatkać uszy watą albo zagłuszać płynące z góry słowa hałasem z radia czy telewizora.
Niestety, natura ludzka jest z reguły ułomna. Podsłuchany przypadkiem fragment rozmowy
wzbudził moje zainteresowanie.
Zaczęło się od wrzasków zespołu „Fucking Boys”, a po chwili usłyszałem trzask drzwi
windy, kroki i muzyka nagle się urwała.
ONA
Nie myślałam, że tak wcześnie wrócisz.
ON
Przyjemnie wiedzieć, że ktoś na ciebie czeka w domu.
ONA
No i co?
ON
Nic.
ONA
Zupełnie nic?
ON
Ucieszyli się, że znam angielski, i proponowali mi objazd Polski z klejem „Unity”. Ile
sprzedam, tyle zarobię. Wiesz, są pewne granice...
ONA
Wiedziałam, że nie zniżysz się do kleju.
ON
Gdyby mi proponowali sprzedaż brylantów, też bym odmówił. Żałuję...
ONA
Wiem, czego żałujesz, Olgierd. Na historię sztuki powinni iść synkowie bogatych, że-
by móc się w spokoju oddawać wzniosłym przeżyciom.
ON
Wśród moich kolegów nie było dzieci bogaczy. Kiedy zaczynałem studia, w ogóle nie
było bogaczy.
ONA
Byli wnukowie wydziedziczonych bogaczy.
ON
Mój dziadek był jeszcze zamożny, ale mój ojciec chodził już w przetartych spodniach.
ONA
Ale z sygnetem na palcu.
ON
Ten sygnet pomagał mu żyć.
ONA
Arystokraci ducha, kurwa mać!
ON
Pomyśleć, że się zakochałem w osobie używającej wulgarnych słów.
ONA
Przejdzie ci, przejdzie.
ON
Chyba nieprędko.
Teraz usłyszałem kroki, szurgot, ciszę, jęk sprężyn. Alina okazała się namiętną kobietą, bo
wkrótce doszło mnie jej dyszenie, a później głośne „Aaa!” Trwało to ze dwie minuty.
6
ONA
My się chyba nigdy nie zrozumiemy. To tkwi w naszych genach.
ON
Znowu zaczynasz?!
ONA
Kończysz trzydzieści lat i co, do cholery?!
ON
Nie zrobiłabyś kawy?
ONA
Nie ma już kawy. Jeżeli skądś wyciągnę pieniądze, to kupię.
ON
Ja przyniosę.
ONA
Od cioci?
ON
Dzisiaj napijemy się kawy i koniaku u tych prostaczków.
ONA
Ja też jestem prostaczką. Trzeba kupić benzynę.
ON
A czym się różnią twoje geny od moich?
ONA
Twoje pchają cię w dół, a mnie moje – w górę. Mój dziadzio, bogacz wiejski, czyli
kułak, i mój tata, partyjny aktywista, całe życie twardo parli do przodu. Dziadzio dokupywał
morgi, póki go nie zamknęli za niechęć do kołchozów, a tatuś piął się uparcie po partyjnej
drabinie: od chłopaka z łopatą do sekretarza komitetu wojewódzkiego.
ON
A twój stryjek ksiądz? Też ma takie geny?
ONA
Zobaczysz, zostanie biskupem.
ON
Twój dziadzio był bardzo przezorny. Jednego syna wysłał do partii, a drugiego do Ko-
ścioła. Któremuś musiało się udać.
ONA
Dokładnie tak. Stryjek by ci załatwił robotę w katolickim radiu, ale nie mogę mu się
pokazać na oczy, dopóki żyję z tobą w grzechu.
ON
Musielibyśmy wziąć ślub.
ONA
Czy warto brać ślub dla posady w radiu? Zresztą ty wcale nie chcesz się ze mną żenić.
ON
Z nikim nie było mi tak dobrze jak z tobą. Widzisz...
ONA
Daj spokój, przecież rozmawiamy.
ON
Może jesteś zbyt niecierpliwa, Alinko. Nawinął mi się w restauracji pewien prostak z
pieniędzmi...
ONA
W jakiej restauracji?
ON
W chińskiej.
ONA
Ty, Olgierd, jeżeli mi przywleczesz AIDS...
ON
Zakochanych AIDS się nie ima. Ten człowiek chce kupić parę obrazów. Zgodziłem się
mu pomóc.
ONA
Za forsę?
ON
Pięć procent od obrazu. Chce mieć nazwiska.
ONA
Wypadałoby gwizdnąć twojej cioci no tego, jak mu tam...
ON
Makowskiego.
ONA
Wtedy zarobilibyśmy sto procent.
ON
Chyba żartujesz. Ciocia obiecała, że mi ten obraz zapisze w spadku.
ONA
Nie bój się, nie namawiam cię, żebyś zaciukał ciocię.
ON
Chciałbym coś zjeść.
ONA
Może coś się jeszcze ostało w lodówce?
Teraz słyszę kroki. Oboje przenoszą się do kuchenki. W kuchence też mam odpowiednią
rurę. Słychać otwieranie drzwi lodówki.
ONA
Olgierd, daj spokój. Ledwo się pochylę, a ty znowu...
ON
Sam nie wiem, co się ze mną dzieje!
Trzaski, stuki, piski, dyszenie i wreszcie długie „Aaa!” Aliny.
ONA
Wychodzę. Pomyśl o swojej przyszłości.
ON
Ale mnie bardzo kochasz, prawda?
ONA
Jeżeli to wszystko znoszę...
Po chwili Alina wychodzi, a Olgierd nastawia czwarty
Koncert brandenburski Bacha.
7
*
Moja córka od dwudziestu lat mieszka w Stanach Zjednoczonych, gdzie jej mąż, zdolny fi-
zyk, zaczepił się na jednym z drugorzędnych uniwersytetów. Nie dorobili się pieniędzy i
choćby dlatego nigdy ich nie odwiedziłem, mimo licznych zaproszeń. Córki też nie stać na
częste podróże do Polski; przyjeżdża raz na parę lat, przeważnie z synkiem urodzonym już w
Ameryce. Obdarowuje mnie jak należy, padamy sobie w ramiona, bo kiedyś łączyło nas wie-
le, ale czas robi swoje i coraz mniej mamy sobie do powiedzenia. Wnuczka widziałem ostat-
nio przed pięciu laty, u schyłku PRL-u. Podówczas trzynastolatek, wydawał mi się dzieckiem
inteligentnym i ciekawym świata. Mówił dobrze po polsku, co było zasługą córki. Chciałem
stać się dla niego przeciwwagą amerykańskiej mentalności i zastanawiałem się, w jakiej for-
mie przekazać mu bagaż mych życiowych doświadczeń, by go nie zniechęcić i nie znudzić.
Dlatego prowadziłem z nim czasami wyimaginowane rozmowy, by się przygotować do jego
zapowiedzianej na lipiec wizyty.
– Czy możesz sobie wyobrazić, że ja pamiętam zamach majowy? – pytam wnuczka.
– Jaki zamach majowy? Kiedy to było?
– W tysiąc dziewięćset dwudziestym szóstym roku. Marszałek Józef Piłsudski sięgnął
zbrojnie po władzę.
– Gdzieś słyszałem to nazwisko: Piłsudski.
– To był wielki człowiek, a to pierwsza bitwa, jaką pamiętam. Siedzieliśmy wtedy w mali-
nach, w ogrodzie sąsiada.
– Ile miałeś wtedy lat, dziadku?
– Pięć. A moja sąsiadka, Lorka, też miała pięć.
– Co to za dziwne imię, Lorka. Ono jest polskie? – zapytał z amerykańskim akcentem
wnuczek.
– To zdrobnienie od Eleonory. Gdyby się nazywała Marysia albo Zosia, nie pamiętałbym
jej tak dobrze.
– A więc jadłeś maliny. I co dalej?
– Wcale nie jadłem. Siedziałem w nich z Lorką.
– I co robiliście?
– Bawiliśmy się w doktora. Badałem ją dokładnie.
– Wszędzie?
– Wszędzie.
– Byłeś bardzo dociekliwy jak na swój wiek – skonstatował wnuczek. – Ja do takiego ba-
dania przystąpiłem dopiero przed dwoma laty. A mam już osiemnaście.
– Widocznie nie czytałeś Freuda o instynktach płciowych dzieci – odparłem. – No i pew-
nie nie było w ogródku malin.
– Kiedy miałem pięć lat, w ogóle nie było mowy o ogródku. Dom z ogródkiem rodzice ku-
pili dopiero przed trzema laty. A sąsiadki też nie miałem, tylko dwóch chłopaków, ale z nimi
nie pozwalano mi się bawić, bo dopadali dziewczynki w kątach, ściągali im majtki i pokazy-
wali penisy. Ale miałeś przecież mówić o jakimś zamachu.
– No właśnie. Kiedy tak siedzieliśmy w malinach, usłyszałem warkot samolotu, a samolot
należał wtedy do rzadkości, i tatuś Lorki wybiegł do ogródka, żeby mu się przyjrzeć. Samolot
zatoczył koło, zniknął z horyzontu i nagle wyłonił się zza dachu domku. Leciał tak nisko, że
tatuś Lorki, przerażony, wskoczył w maliny prosto na nas.
– To był tchórz?
– Skąd! Tatuś Lorki był pułkownikiem, z bródką jak za cara Mikołaja, zaciągał z rosyjska i
chyba przypuszczał, że samolot chce go zbombardować.
– Cha, cha, cha!
8
– Nie śmiej się. Samolot latał po stronie marszałka Piłsudskiego, a pułkownik przyszedł do
polskiego wojska z armii cara Rosji i choćby z tego powodu był przeciwnikiem Legionów i
Komendanta, wroga z czasów pierwszej wojny, bo strzelali do siebie nawzajem. Piłsudski
opierał się teraz na swoich oficerach z Pierwszej Brygady, którzy pochodzili z zaboru au-
striackiego.
– Dziadziu, tego nie można zrozumieć! Powiedz, co z tym zamachem?!
– No więc pułkownik wpadł w maliny i zobaczył Lorkę, jak wciągała majtki. Ja błyskawicz-
nie przelazłem przez dziurę w płocie, przebiegłem swój ogródek i schowałem się w domu. Jesz-
cze dzisiaj słyszę ten straszny wrzask pułkownika. Pobiegł zaraz do mojego ojca, a że ojciec był
wtedy majorem i to z Legionów, a więc człowiekiem Piłsudskiego, doszło do głośnych krzy-
ków. Podsłuchiwałem pod drzwiami. „Piat’ let!” – ryczał pułkownik. „Pana synek deprawator!
Piat’ let! A co oni będą dziełać, kiedy będą mieli dziesiat’? Kto jego tego nauczył, aa?!” Nikt
mnie tego nie uczył, wystarczyła ciekawość świata. Pułkownik sugerował między wierszami, że
po ludziach z kręgu Piłsudskiego żadnej moralności nie należy się spodziewać.
– I ojciec cię sprał? – zapytał wnuczek.
– Nie. Od tego czasu Lorkę wyprowadzała do ogródka mama, a dziurę w płocie pan puł-
kownik osobiście załatał telefonicznym kablem z cytadeli. Mnie i tak przez tydzień nie po-
zwalano wychodzić z domu, bo gdzieś tam strzelali, ale Piłsudski szybko zdobył władzę i
wszystko ucichło.
– To mi dziadzio opowiedział o zamachu! – parsknął wnuczek. – A gdzie strzelanina, wy-
buchy i trupy?
– Trupy były, ale ich nie widziałem.
– A co się stało z tą Lorką?
– Już nigdy nie wchodziliśmy w maliny, niestety. Po zamachu majowym pułkownik od-
szedł na zasłużoną emeryturę, sprzedał domek i straciłem Lorkę z oczu. Wiem, że w powsta-
niu zranił ją na Filtrowej odłamek pocisku.
– W jakim znowu powstaniu?
– Warszawskim, w sierpniu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Nie wiesz?
– Skąd mogę wiedzieć? Mojego tatusia jeszcze wtedy nie było na świecie!
– Lorkę najpierw zranił pocisk, a później rozerwał granat, wrzucony do piwnicy przez
Ukraińców z SS.
– Jakich znowu Ukraińców?! Skąd oni się wzięli w Warszawie?
– Ukraińcy za głównych wrogów swej ojczyzny uważali Polaków i Rosjan i wielu z nich
sprzymierzyło się z Niemcami, wrogami ich wrogów, przywdziało mundury SS i zastępowało
Niemców w brudnej robocie.
– Wrzucali granaty do piwnicy? To zupełnie jak w tym serialu o wojnie na Filipinach!
– Oni nie znali tego serialu. Na taki pomysł wpada się często w chwili, gdy trzeba szybko
wymordować ludzi.
– Ty też walczyłeś w tym powstaniu?
– Tak.
– No to dobrze, że i ciebie nie rozerwało. Chodzisz na grób tej Lorki?
– Jej grobu w ogóle nie ma.
*
Mój szkolny kolega i sąsiad z nieodległego wieżowca, Zdzisio, czekał już na mnie, czyta-
jąc gazetę. Usiadłem na ławeczce. Był wyjątkowo ciepły maj. Właśnie z drzwi mego wieżow-
ca wychodzili Alina i Olgierd.
– To bardzo zmysłowa para – powiedziałem ostrożnie.
– Skąd wiesz? – zainteresował się Zdzisio.
9
– Dzięki dziurze w suficie. Wymieniają rury.
– U mnie wymienili w zeszłym roku – stwierdził Zdzisio. – Ty jesteś podsłuchiwacz?
– Brzydzę się tym, ale co mam robić? Nie mogę przez cały dzień zatykać uszu!
– Mnie podsłuchiwanie nie zadowala. Zapraszam cię na kasetę porno. Podwędziłem wnu-
kowi. Zauważyłeś, że ostatnio rehabilituje się onanizm? To najlepszy środek na AIDS!
– Co za dekadencja, że głośno poruszamy takie tematy na ławce emerytów – westchnąłem.
– Ile twój wnuczek ma lat?
– Siedemnaście.
– Pamiętasz, jacy byliśmy w jego wieku niewinni? Nikt nie słyszał o porno.
– O, tak! – rozmarzył się Zdzisio. – Wystarczyła mi kolorowa fotografia aktorki Lilian
Harvey w kostiumie kąpielowym. Widok jej pięknych nóg zupełnie mnie zadowolił i osią-
gnąłem taki wynik, jak mój wnuczek przy kasecie porno.
– Kiedy skończyłem trzynaście lat, śniłem o filmie
X-27 z Marleną Dietrich, niedozwolo-
nym dla młodzieży. – Teraz i ja się rozmarzyłem. – To był owoc zakazany. I ubłagałem bab-
cię, żeby mnie zabrała do kina. Babcia zawsze była mi gotowa przychylić nieba. Schowany za
nią, przemknąłem niezauważony obok bileterki; usiedliśmy w krzesłach i dopiero wtedy za-
częła się awantura. Bileterka stanęła nade mną, wskazując palcem drzwi, babcia mnie broniła,
że jestem nad wiek rozwinięty, ale baba była nieugięta. Żadna łapówka by jej nie rozmięk-
czyła, różnych kombinacji wtedy nie uprawiano. Zaparłem się w krześle, seans się opóźniał i
dopiero oburzona publiczność wysyczała mnie z sali. To było straszne upokorzenie.
– Pomyśleć, że teraz majtki i nogi Marleny Dietrich straszą dzieci w starym kinie – zaśmiał
się Zdzisio. – Ale za Stalina panował ład moralny. Nawet alegoryczne postaci kobiece rzeź-
biono tylko w majtkach i biustonoszu. A kiedy w filmie Aleksandra Forda pod tytułem
Mło-
dość Chopina aktorka Skarżanka, czyli Wolność wiodąca lud na barykady, odsłoniła prawą
pierś, choć na płótnie Delacroix Wolność ukazuje obie, chłopcy biegali na ten film po parę
razy i doczekawszy piersi, wychodzili z sali.
– To były czasy – westchnąłem. – Podejrzewam, że wrócą.
– Za sprawą czarnej międzynarodówki? – zapytał Zdzisio, wojujący antyklerykał.
– To jest cykliczność obyczajowa. Prawo wahadła. Może naszych prawnuków będzie pod-
niecać odsłonięta łydka?
Wrodzona skłonność mojego kolegi Zdzisia do oglądania damskich nóg wpędziła mnie
kiedyś, dawno temu, w dwuznaczną sytuację. Przypomnienie tego wydarzenia mogłoby roz-
bawić mego wnuczka. Przywołałem go więc w myślach na rozmowę.
– Zaraz po przegranej przez nas kampanii wrześniowej tysiąc dziewięćset trzydziestego
dziewiątego roku Niemcy uruchomili w Warszawie Teatr Polski, który nazwali Theater der
Stadt Warschau.
– No to co? – parsknął wnuczek.
– Polaków do tego teatru nie wpuszczano. Zresztą wcale się tam nie pchali. Żałoba po klę-
sce i wstręt do niemieckich rozrywek.
– To tak jak kiedyś w Stanach. Były lokale tylko dla białych.
– My nie byliśmy czarni. Ponieważ na pierwszy rzut oka trudno odróżnić Polaka od Niem-
ca, poszedłem do tego teatru na operetkę
Wesoła wdówka.
– Operetka? To taka mała opera?
– Niby śmieszna, zawsze sentymentalna, wszystko dobrze się kończy i dużo gadają między
śpiewami. Prekursor musicalu.
– A dlaczego poszedłeś między wrogów?
– Bo mój kolega szkolny, Zdzisio, chciał koniecznie zobaczyć nogi baletnic.
– Przecież mogli was złapać!
– I skatować. Ale to był początek czterdziestego roku i nie doświadczyliśmy jeszcze hitle-
rowskiego bestialstwa na większą skalę.
10
– Nie czułeś się zdrajcą?
– Czułem się bardzo źle. Mój kolega, dowcipniś, wcale się nie przejmował. Usiadłem obok
młodego oberlejtnanta lotnictwa, który przywitał mnie uprzejmym uśmieszkiem. Bardzo
możliwe, że przed paroma miesiącami zrzucał na mnie bomby, kiedy broniłem Warszawy.
– I oglądałeś te fikające dziewczyny?
– Akcja operetki rozgrywa się na początku dwudziestego wieku w monarchii austro-
węgierskiej. Cały ten śmieszny świat wiedeńskiej arystokracji, te wytworne baronowe i wspa-
niali oficerowie, ogniste czardasze i galopki, a wszystko to odgrywane w półzrujnowanej
Warszawie dla rozrywki rasy panów, doprowadził mnie do wysokiej gorączki, choć zdrowie
mi dopisywało.
– Trzeba było uciec!
– Chwileczkę. Oblewany zimnym i gorącym potem, dotrwałem do przerwy i rozdygota-
nymi rękami, żeby się czymś zająć, sięgnąłem do kieszeni po papierosy...
– Zacząłeś palić?!
– Z głupoty, dla dodania sobie powagi. Otaczające mnie siusiumajtki podziwiały wdzięk, z
jakim trzymam papierosa. To wystarczyło, żeby wpaść w głupi nałóg na resztę życia.
– Pewno, że głupi. Nawet ojciec rzucił palenie, bo się boi zawału.
– Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że papieros skraca życie. Niemcy dokoła palili swoje
reemstmy i cygara, postanowiłem więc pokazać, że czuję się tu znakomicie, tak jak mój kole-
ga, wielbiciel podkasanego baletu, zachwycony naszą przygodą. Niestety, nie wziąłem ze
sobą zapałek, a proszenie o ogień któregoś z Niemców uznałem za zbyt ryzykowne. Mógłby
się zorientować, że jestem Polakiem. Nagle pojawiła się w palarni dziewczyna z tacą pełną
papierosów i zapałek. Przywołałem z pamięci niemieckie słowa.
–
Zündhölzer, bitte – odezwałem się półgłosem do dziewczęcia.
Była blada i niedożywiona. Spojrzała na mnie tępo, nie rozumiejąc. Stojący obok oficer
wermachtu odwrócił się uprzejmie.
–
In polnisch dass heisst zapalki – powiedział z uśmiechem.
– Zapałki – powtórzyłem.
Dziewczyna podała mi je.
–
Danke, Herr Hauptmann – dodałem i zapaliłem papierosa.
Ręka drżała mi ze wstydu. Dłużej nie mogłem tego wytrzymać.
– Toaleta – szepnąłem do Zdzisia i wybiegłem z teatru, by wrócić tam po siedmiu latach.
– Przyzwoity człowiek nie pcha się między katów jego ojczyzny – zakończył rozmowę
wnuczek.
Tego brzydkiego epizodu z mego życia nie zdradzę więc wnuczkowi, gdy przyjedzie w
lipcu do Polski. Gdybym miał wyobraźnię pułkownika Kwiatkowskiego! O jego wyczynach
opowiedział mi kolega szkolny, Wojtek, skazany na śmierć za próbę obalenia siłą ustroju Pol-
ski Ludowej. Siedział z pułkownikiem Kwiatkowskim w jednej celi i słuchał jego wynurzeń
niczym bajki. Bardzo mu to pomogło w przetrwaniu. Może opiszę tutaj wspaniałą przygodę
pułkownika, bo choć Wojtek zdał mi relację w roku 1957, po ułaskawieniu, cenzura PRL-u
uniemożliwiała jakiekolwiek wzmianki o tym wyjątkowym człowieku. Teraz już można.
– Wstydzisz się tej wizyty w teatrze? – zaśmiał się Zdzisio. – Ja lubię takie sytuacje. Ry-
zykowne i paradoksalne.
– Trzeba było wstąpić do wywiadu – odparłem z irytacją. – Mógłbyś paradoksalnie i ryzy-
kownie paradować po ulicy w mundurze esesmana.
– Niestety, nie nadawałem się do wywiadu przez te moje skłonności do kobiet – westchnął
Zdzisio. – Na widok ładnej dziewczyny mógłbym zapomnieć o interesie ojczyzny. Życie
dziwkarza nie było łatwe, kolego. Dobrze, że mam to z głowy. Teraz mogę tylko oglądać ka-
sety.
11
*
Włączyłem radio, żeby nie słyszeć głosów z góry, ale i tak dobiegały do mnie pojedyncze
słowa, wypowiadane głośniej. Co tu ukrywać? Dla samotnego emeryta taki powiew życia to
prawdziwa gratka. Przyciszyłem więc radio.
– Czasem mi się zdaje, że w ogóle nie pasuję do życia. – Usłyszałem głos Olgierda. –
Chyba dlatego, że wszystko dokoła jest nieestetyczne...
– Nieestetyczne? – zdziwił się nieznany mi głos męski.
– Przecież wiesz, o co chodzi. Ludzie są nieestetyczni, sytuacje są nieestetyczne, pieniądze
są nieestetyczne... Nieestetyczne prostaki zamiast złotych monet skupują dzieła sztuki...
– Olgierd, zawsze tak było!
– Nie wiem, może stałem się ostatnio nadwrażliwy. Wszystko odbieram aż do bólu.
– Przecież się zakochałeś!
– Nie rozumiem, co się ze mną dzieje! Kiedy ją widzę, mąci mi się umysł, mózg się wyłą-
cza i rzucam się na nią jak dziki zwierz. Czasami myślę, że zadała mi jakiś urok, bo przecież
zdradzam samego siebie! No dobrze... Zakochałem się w estetycznej formie, zawierającej
nieestetyczne treści. Powinienem uciec od niej jak najdalej, ale brakuje mi siły woli. Kiedy ta
furia minie, obudzę się cały w ranach. Ta walka między fizyczną fascynacją a wstrętem do
wulgarności strasznie mnie wyczerpuje. I ten nieustanny napór materii, ta konieczność działa-
nia, stawiania czoła codzienności...
– No to wracaj do muzeum, żeby się przechadzać w ciszy wśród dzieł sztuki... Na suchą
bułkę zarobisz.
– Pamiętasz
Madonnę z harpiami Andrei del Sarto? Ona jest do tej Madonny podobna! A
żebyś ją widział nagą!
– Zadzwoń, kiedy będziesz chciał mi ją pokazać – odparł głos z ironią. – Poeci zawsze
ubolewali nad sprzecznością między wzlotami ducha a zwierzęcymi potrzebami ciała. Wiktor
Hugo, który nie przepuścił żadnej służącej, pisał o tym dramatyczne wiersze. Mam pacjen-
tów, którzy od tego dostali nerwicy. Nalej jeszcze wódki. Dlaczego ty nie pijesz?
– Alina wyczuje nawet jeden kieliszek – powiedział ze smutkiem Olgierd. – Uważa, że al-
kohol przytępia siły życiowe.
– Wpadłeś w uzależnienie, drogi Olgierdzie. Twoje zdrowie! Idę. Nie mogę ci przepisać
żadnych środków. Musisz to przecierpieć.
Przyjaciel odszedł, Olgierd nastawił Bacha, a ja poszedłem na zebranie kombatantów, by
omówić sprawę przyszłego pomnika ku czci naszych powstańczych wyczynów. Pomniki takie
mnożyły się w Warszawie staraniem poszczególnych środowisk powstańczych i można się
było spodziewać, że żadna dzielnica nie uniknie tej akcji. Wraz z wybuchem niepodległości
rozszalało się to pomnikowanie dla zadośćuczynienia krzywdom wyrządzonym ruchowi nie-
podległościowemu przez komunistyczne rządy. Wydawało się, że ci, co dożyli, gorączkowo
starają się uwiecznić w kamieniu swoje patriotyczne czyny. Zaraz potem odbyłem na ten te-
mat rozmowę ze Zdzisiem.
– Wszelkie powstańcze działania Polaków w ciągu ostatnich dwustu lat nie miały naj-
mniejszego sensu – stwierdził. – Zaborcy połknęli nas pod koniec osiemnastego wieku i do-
piero gdy zaczęli się wzajemnie zagryzać w czasie pierwszej wojny światowej, powstała nie-
podległa Polska, zresztą zupełnie niezależnie od poczynań Polaków.
– Zwariowałeś! – oburzyłem się. – A Legiony Piłsudskiego? A jego zwycięstwo nad bol-
szewikami w dwudziestym roku?!
– Jeden wyjątek na dwieście lat potwierdza regułę.
– Ale zapewnił Polsce dwadzieścia lat niepodległości!
– Przyjemny interwał.
– Gdyby nie ten interwał, bolszewicy zamordowaliby naszych rodziców i ci nie zdążyliby
nas począć!
12
– Zgoda – przyznał Zdzisio. – Bolszewia była jeszcze wtedy bardzo słaba. Za to po drugiej
wojnie połknęli Polskę bez trudu, a rozpadli się zgodnie z prawami ekonomii i techniki, a nie
z powodu polskich strajków. Czy sytuacja Czechów i wschodnich Niemców wydaje ci się
teraz gorsza od naszej? Chyba nie. A oni siedzieli cicho. Tyle tylko, że mają mniej pomników
do stawiania i mniej kombatantów do uroczystych obchodów.
– Chodzę na zebrania, bo to mój obowiązek wobec poległych – odparłem. – Oni nie kal-
kulowali, czy ich śmierć ma jakiś sens.
– A ilu było takich? – zaśmiał się Zdzisio. – Jaki procent narodu? Najwyżej jeden! Teraz
każdy, kto skończył siedemdziesiąt lat, może zostać kombatantem. Staruszkowie korzystają
skwapliwie z narodowej mitologii, co im zapewnia niemałe zniżki w opłatach za telefon,
światło i gaz.
– Wygląda na to, że ktoś kiedyś pominął cię w awansie albo nie dał orderu. W narodowej
mitologii, jak ją nazywasz, nie liczy się skuteczność, ale ofiara złożona na ołtarzu ojczyzny.
– No właśnie, wypadało koniecznie złożyć ofiarę! – stwierdził sarkastycznie Zdzisio. – A co
do orderów, to się mylisz. Spadł na mnie cały ich deszcz. Pewno dlatego, że mi nie zależało.
– Komuniści przez cały czas nas przekonywali, że polski opór był bezsensowny, bo sprze-
ciwiał się biegowi historii. Przejąłeś ich argumenty!
– Nie myślę przejmować ich argumentów, chociaż, prawdę mówiąc, z ręką na sercu i w
głębokiej tajemnicy mogę ci się przyznać, że po powstaniu, jeszcze w latach czterdziestych,
zgadzałem się z ich argumentacją, więcej, byłem nawet przekonany, że historia jest z zasady
okrutna i bolszewizm zapanuje na świecie po wsze czasy.
– I skończy się wraz ze śmiercią ludzkości, kiedy Słońce się wyżarzy i Ziemia ostygnie –
zaśmiałem się ironicznie.
– Byłem głupim gówniarzem – przyznał Zdzisio. – Na szczęście pomogły mi dziwki. Odda-
łem się cynicznej rozpuście, tracąc przy tym wszelkie ideologiczne zapędy. Kiedy z tego wy-
szedłem, zdążyli mnie ze wszystkiego wyrzucić, a później sami chylili się już ku upadkowi. A o
sensie polskich zrywów zacząłem myśleć dopiero teraz, po odzyskaniu niepodległości.
– Negujesz więc piękne porywy młodości, przekreślasz dojrzałość za czasów realsocjali-
zmu, a do tego nie wierzysz w życie pozagrobowe. To co ci zostaje? Diabelski chichot?
– Zdrowy sceptycyzm i pogoda ducha.
– Zaparłeś się samego siebie! – zawołałem z przekonaniem. – Nie śnią ci się w nocy
koszmary?!
– Przeciwnie – odparł Zdzisio. – Chętnie się kładę do łóżka i śnią mi się przyjemne sny. To
tak, jakbym się pozbył stukilowego ciężaru. Pomyśl tylko... Dlaczego mam świętować udział w
nieudanych i skazanych na niepowodzenie przedsięwzięciach? Czymś takim rozsądny człowiek
nie powinien się chwalić. Chodzi zarówno o młodzieżowe czyny niepodległościowe, jak i o
mimowolny udział w budowie obrzydliwego ustroju. Lepiej o tym wszystkim zapomnieć.
– Potwór! – oburzyłem się. – Istota bez tożsamości! Tak opluwać własne życie!
– Biegnij na to swoje zebranie i przygotuj piękne obchody kolejnej rocznicy – odparł Zdzi-
sio z uśmiechem. – Przyjdę popatrzeć, jak z dumą dźwigasz odpowiedni sztandar.
*
Gdy po zebraniu kombatantów wróciłem do domu, na górze panowała cisza, ale już po kil-
ku minutach usłyszałem pisk telefonu.
– Słucham – odezwała się Alina. – A, cześć Krzysiu! Nie, nie wróci wcześnie, bo wysła-
łam go na kolację do Brzuszkowej... Tak, niech zawrze korzystne znajomości. Dobra, przy-
jeżdżaj.
Czekałem ze zniecierpliwieniem na pojawienie się Krzysia. Alina przygotowywała się sta-
rannie: dochodził do mnie szum prysznica, potem stukanie słoiczków w łazience, pryskanie
13
aerozolu, otwieranie szafy w pokoju, a na końcu – zapalanie gazu w kuchence i brzęk szkła.
W dziesięć minut była gotowa. Wkrótce usłyszałem dzwonek do drzwi i wesoły głos Krzysia:
„Ale ty pięknie wyglądasz, Alinko!” To był ten sam głos, który słyszałem wcześniej w roz-
mowie z Olgierdem. Krzysio okazał się przyjacielem obojga.
– Kawy czy herbaty? A może kieliszeczek?
– Tylko go później dobrze umyj – poradził Krzysio. – Olgierd jest bardzo zazdrosny.
– Ale i roztargniony. – Alina nalała czegoś tam do kieliszków. – Zastanawiam się, czy
przypadek nie jest beznadziejny.
– Ogromne napięcie psychiczne. To ty go podtrzymujesz na duchu. Twoje zdrowie!
– Albo zwalczę w nim ten bezwład, albo go rzucę, albo...
– Co?
– Albo zabiję.
– Ładna perspektywa – zaśmiał się Krzysio. – Boję się, że zanim go zabijesz, rozpęknie się
na dwoje.
– Mówisz to jako psychiatra?
– Uważaj, żebyś nie przeholowała. Każda akcja wywołuje reakcję. Nikt nie lubi być mo-
delowany na cudzy obraz. Olgierd będzie bronił zawzięcie swojej osobowości.
– A na czym polega ta osobowość? – żachnęła się Alina. – Na bezruchu? Na marzeniach o
jakimś utraconym raju, choć go w ogóle nie ma? Nie chcę mieć mięczaka, faceta niezdolnego
do życia!
– Czy ty kochasz jego, czy wyobrażenie o nim?
– Powiedzmy, że wzbudza moje współczucie. Lubię go przytulić i pogłaskać po głowie.
No i udaje mu się doprowadzić mnie do orgazmu. To, niestety, idzie u mnie w parze z uczu-
ciem.
– I postanowiłaś go wyrzeźbić według własnego pomysłu?
– Czy ty się nie za długo przyglądasz moim nogom?
– Przecież wiesz, że zawsze mam na ciebie ochotę.
– To już dawno minęło, Krzysiu.
– Nie dałem się wyrzeźbić?
– Składasz się z jakiejś dziwnej masy. Ustępuje pod naciskiem, a później wraca na swoje
miejsce.
– To szkoła życia, Alinko.
– Na szczęście Olgierd nie jest taki. Nie ma w nim cynizmu.
– Chce żyć w świecie, który nie istnieje i nigdy istnieć nie będzie – wyjaśnił Krzysio. –
Uważaj, Alinko, bo to się może skończyć chorobą.
– Wtedy cię wezwę – odparła Alina.
– Muszę już iść do pacjentów – powiedział Krzysio. – Szkoda...
– Twoje dziewczyny cię nie zadowalają?
– Z tobą było trochę inaczej. A to trochę już dużo jak na te czasy.
– Czasy ci się nie podobają?
– Dlaczego? Nie opierałem się o mur i kiedy runął, nie rozbiłem sobie pyska. Od czasu gdy
otworzyłem prywatny gabinet, mam mnóstwo roboty.
– I gotówki – dodała Alina.
– Wiem, że jesteś nieprzekupna. Dobranoc.
Ze wstydem muszę przyznać, że już nie myślałem o włączeniu radia, by zagłuszyć rozmo-
wę na górze. Losy Aliny i Olgierda zaczęły mnie ciekawić. Tak to zwykle bywa, gdy brakuje
własnych przeżyć.
14
*
Około dziesiątej rano, gdy piłem poranną kawę, usłyszałem szepty, jęki materaca i końco-
we „Aaa!” Aliny. Olgierd chyba pogrążył się w smutku
post coitus, bo odezwał się po chwili:
– Dlaczego człowiek musi robić to, czego nie chce?
– Robiąc to, czego nie chce, może doczekać czasów, kiedy będzie mógł robić to, co chce.
– A kiedy przyjdzie ten czas, Alinko?
– To długa droga, Olgierdzie. Ciężka i mozolna. A ty nie jesteś przecież geniuszem.
– To prawda – westchnął Olgierd. – Chciałem zostać artystą, ale nic z tego nie wyszło.
Dlatego stałem się zawistnym wielbicielem sztuki.
– No to wyznacz sobie cel: pozycję konesera i mecenasa sztuki.
– Myślisz, że droga do tego celu wiedzie przez Brzuszkową?
– Znajdź sobie jakiegoś Brzuszka. To byłaby droga na skróty.
– Chyba mnie nie posądzasz...
– Nie.
– Dlaczego tak ci zależy na mojej przyszłości?
– Mam taką zachciankę. To szlachetny cel: wykierować bliźniego na ludzi.
Usłyszałem stukot kroczków Aliny w drodze do łazienki. Teraz dialog toczył się w bez-
piecznej dla niej odległości.
– Jeżeli jej się spodobasz, wprowadzi cię w całą tę mafię bogaczy. Masz szansę, przystojny
jesteś na pewno.
– Źle się czuję w roli żigolaka!
– Co za staroświeckie słowo!
– Pewno! Lepiej powiedzieć: „męska kurwa”!
– Aleś ty rozgoryczony! Brzuszkowa to przystojna kobieta po czterdziestce. Chodzi o zu-
pełnie platoniczną sympatię. Wystarczy uśmiech, atencja, trochę ciepła... Możesz owinąć ją
dokoła palca.
– A jeżeli zechce mnie wciągnąć do łóżka?
– Bądź niedościgły jak marzenie. Niech o tobie śni.
– Ona na pewno śni o gotówce!
– Tym lepiej. Zresztą, jeśli cię znam, nic z tego nie wyjdzie.
– Pewno, że nie wyjdzie. Brrr...
*
Powędrowałem na skwerek. Zdzisio gawędził z jakimś emerytem. Gdy podszedłem bliżej,
emerytem okazał się Jasio B., nasz wspólny kolega szkolny. Przyjechał niespodziewanie z
Wrocławia, gdzie osiadł w roku 1957 po repatriacji z Syberii. Raz go już spotkałem przed laty
i przy wódce opowiedział mi o swoich łagrach i zesłaniach. Z naszej klasy on jeden dał się
złapać enkawudzistom w roku 1945, i to na Wołyniu, dokąd wysłano go rozkazem akowskim.
Zapowiadało się na szkolne wspominki. Wszyscyśmy zrobili maturę w roku 1938 i dziarsko
w mundurach podchorążych wyruszyliśmy na wojnę. Jasio przyniósł ze sobą fotografię naszej
klasy z roku 1937. Szybko stwierdziliśmy, że połowa tych roześmianych szczeniaków poległa
lub zginęła w latach 1939-1953. Nasz Sybirak chciał wydać album pamiątkowy, w którym
znalazłyby się zdjęcia i życiorysy nie tylko zmarłych, ale i żyjących kolegów. Tutaj wynikła
zaraz różnica zdań.
– Ten Władek K. bez przerwy podlizywał się komunistom – obwieścił Jasio Sybirak. –
Kiedy po powrocie stamtąd spotkałem go na ulicy, wiecie, co mi powiedział? Że to, co się
dzieje w Polsce, ogromnie mu się podoba, że właśnie wrócił z Moskwy i że towarzysze ra-
dzieccy są mądrzy, a Polacy głupi.
15
– Może było w tym trochę racji? – wtrącił Zdzisio. – Towarzysze radzieccy nie byli tacy
głupi, jeżeli takie coś trwało ponad siedemdziesiąt lat, i gdyby nie Ameryka i jej gwiezdne
wojny, mogłoby przetrwać jeszcze szmat czasu.
– No, wiesz, Zdzisiu! – oburzył się Jasio. – Kolega szkolny, któremu zawsze pozwalałem
ściągać matematykę, daje mi do zrozumienia, że jestem śmieć, bo zdychałem w łagrze, pod-
czas gdy on w pocie czoła budował socjalizm i jeździł wołgą! I ty chciałbyś umieścić w na-
szej księdze jego życiorys i jego medale?! Protestuję!
– On teraz ciągle biega do kościoła – wtrąciłem.
– Na pewno chodzi mu o ulgową kwaterę na cmentarzu – dodał Zdzisio. – Przecież nikt go
już tu nie pochowa z wojskową pompą i partyjnymi sztandarami. I żaden sekretarz nie wygło-
si uroczystej mowy.
– To cynizm! – bronił się Jasio.
– Ja też, drogi Jasiu, zrezygnuję chętnie z miejsca w tej księdze – odparł Zdzisio. – Pewno
nie jestem jej godzien. Uważam jednak, że powinni się w niej znaleźć wszyscy, i ci dobrzy, i
ci źli. Czy nie uważasz, że same śmierci na polu chwały albo okrutne męki w obozach to zbyt
jednostronny obraz naszej klasowej społeczności? A na przykład kolega Skowronek?
– Co, kolega Skowronek?
– Przepraszam. Zapomniałem, że nie było cię w Warszawie w czasie okupacji. Kolega
Skowronek zaczął się nazywać Skowroneck, zapisał się na folksdojcza i wstąpił do Kripo,
czyli do niemieckiej policji krymimalnej. Kiedy go spotkałem, chwalił się jak dziecko pisto-
letem Walther PPK. Zaprosił mnie do kasyna na Szucha. Pieniądze z łapówek nie mieściły
mu się w kieszeniach.
– Taki cichy chłopak! – zawołał Jasio ze zgrozą. – Nie wadził nikomu!
– I dlatego, gdy przyszła odpowiednia chwila, zachciało mu się wadzić. Nie wiem, co się z
nim stało po wojnie. Uważam, że trzeba go umieścić w naszej księdze choćby dla folkloru.
– Ładny mi folklor! Hańba!
– A Konrad? – zapytał Zdzisio, wskazując na zdjęciu sympatyczną, okrągłą buźkę. – Prze-
cież wiadomo, że w latach pięćdziesiątych pisał donosy na kolegów z biura.
– Mam w jego życiorysie napisać, że był agentem UB?! – rozzłościł się Jasio.
– Statystyka nie jest taka straszna – wyjaśnił Zdzisio. – Na czterdziestu sześciu uczniów
najwyżej pięciu okazało się zdecydowanymi łobuzami. To wynik znacznie lepszy od średniej
krajowej. Do naszej klasy uczęszczali chłopcy z przyzwoitych, inteligenckich rodzin.
– W księdze nie będzie świń! – krzyknął Jasio. Inaczej rezygnuję!
– A kto da na to pieniądze? – zainteresowałem się. Nasi koledzy szczególnie się nie doro-
bili.
– A jednak znalazł się jeden bogaty! – oświadczył Jasio. – Janek Banicki z Chicago, wła-
ściciel dwóch wędliniarni. Przyśle dolary na druk pięciuset egzemplarzy. Jego nazwisko wy-
drukujemy złotymi literami.
– Janek Banicki... – rozczulił się Zdzisio. – Jego tatuś też miał wędliniarnię przy Puław-
skiej.
– Boże, co to były za salcesony! – rozmarzył się Jasio Sybirak.
– Wiem, że obżerałeś się nimi za darmo – uśmiechnął się Zdzisio.
– Nie miałem bogatych rodziców, jak ty! – oburzył się Jasio. – A Janek Banicki wiedząc,
że przynoszę do szkoły suchą bułkę, zapraszał mnie na żarcie. To był kolega! Proszę panów o
życiorysy i fotografie. Wiem, Zdzisiu, że załatwiłeś sobie Virtuti Militari.
– Wcale nie załatwiłem – odparł Zdzisio. – I dotąd nie rozumiem, dlaczego mi go nadano.
– Twój dowódca musiał cię lubić – stwierdziłem.
– Możliwe, bo wyczołgałem się z ruin z nim na plecach i kogoś tam ustrzeliłem ze strachu,
że on mnie ustrzeli. Nie moja wina.
16
– Ty zawsze musisz być przekorny – parsknął Jasio i zwrócił się do mnie: – A ty, Włodek,
nie dostałeś Virtuti?
– Nie dostałem. Chyba nie zasługuję...
– Nie wygłupiaj się! Masz inne odznaczenia!
– Przecież te, nadane za komunistów, chyba się nie liczą?
– Nie musisz pisać, kiedy ci je przyznano – wyjaśnił Jasio. – Wystarczy, że jesteś kawale-
rem Krzyża Oficerskiego.
– Nadanego w trzydziestolecie Polski Ludowej – dodałem ze smutkiem. – Za osiągnięcia
w dziedzinie leksykografii.
– Leksykografia nie jest wiedzą komunistyczną – powiedział Zdzisio.
– Za czasów Stalina była – zaprotestowałem. – Zacząłem karierę wydawniczą od studio-
wania jego pracy o językoznawstwie.
– Daj spokój, Włodziu! – rozgniewał się Jasio. – Niepotrzebnie wszystko komplikujesz.
– Czy nie należałoby umieścić pod życiorysami fotokopii matur? – zastanawiał się Zdzisio.
– To ważny dokument, wieńczący nasze uczniowskie zmagania. A może warto by zaznaczyć,
który z kolegów repetował klasę?
– Oszalałeś?! – zawołał Jasio. – Nasz sławny kolega, Romek Kosiorz, wybitny malarz, ce-
niony w Nowym Jorku, siedział kilka razy w tej samej klasie, a przez maturę ledwo przełazi!
A Andrzej Stawikowski, bohater najśmielszych akcji dywersyjnych, miał na maturze same
tróje i tylko jedną czwórkę z religii!
– Nie daj się sprowokować Zdzisiowi – poradziłem.
– Róbcie sobie, jak chcecie – powiedział Zdzisio.
– Tak zrobimy. – Jasio Sybirak wstał. – Proszę o życiorysy i fotografie na przyszły piątek.
Zebranie w lokalu szkoły o szesnastej.
– Nie przyjdę – odparł Zdzisio. – Takie zebrania przypominają mi czasy, kiedy to chodzi-
łem w stadzie. Jestem indywidualistą.
– Ja przyniosę jego życiorys i fotografię – powiedziałem, próbując załagodzić sytuację.
Jasio odszedł, lekko urażony.
– Czy ty aby nie wywierasz złego wpływu na wnuka? – zapytałem Zdzisia.
– Syn mu wytłumaczył, że na starość odnowił mi się uraz głowy z wojny i to w części mó-
zgu odpowiadającej za odróżnianie dobra od zła. Przestały działać hamulce moralne i plotę
byle co bez cienia wstydu. Wnuczek uważa, że to bardzo zabawne.
Zdzisio poszedł już sobie, a ja wróciłem do dziury w suficie.
Długo panowała zupełna cisza, dopiero około północy obudziły mnie z drzemki podniesio-
ne głosy.
– Ledwo się trzymasz na nogach! – krzyczała Alina.
– Ty wiesz, jakie ona serwowała tt...runki? Musiałem się napić!
– Nie napiłeś się, tylko upiłeś! Dzwoniłam do niej! Wyprowadziła cię jakaś Monika ze trzy
godziny temu! Coś ty robił z tą Moniką przez trzy godziny?
Usłyszałem łomot. Albo Olgierd zwalił się na podłogę, albo zrzucił jakiś ciężki przedmiot.
– Zaraz ci wszystko wytłumaczę, ko...chanie. Ta Monika odwoziła mnie swoim BMW, ale
coś się zepsuło w silniku...
– Przestań mi tu pieprzyć bajeczki! Idziesz do Brzuszkowej na ważną rozmowę, zalewasz
się, podrywasz jakąś Monikę, pieprzysz się z nią w samochodzie!
– Ależ nie, Alinko! To wielkie nie...porozumienie! Zanim znaleźliśmy telefon, zanim
przyjechała pomoc drogowa, zanim naprawili... To był grat z Belgii! Miał dziesięć lat! A ja
chcę tylko z tobą...
Znowu jakiś hałas i stukot.
– Nie dotykaj mnie! Wynoś się do tej Moniki! U Brzuszkowej jesteś skreślony! Nie ist-
niejesz!
17
– Dlaczego? Bardzo miło nam się rozmawiało.
– O czym?
– Od razu zachowałem się jak trzeba. Powiedziałem jej, że mi bardzo przypomina piękną
Olimpię z obrazu Maneta i obiecałem, że jej ofiaruję reprodukcję. Ty wiesz, że ona słyszała o
Manecie?
– Pokazywałeś mi te reprodukcje. O ile pamiętam, Olimpia była naga. Brzuszkową też wi-
działeś nagą?
– Bałbym się, Alinko. Ona nosi gorset. Mogłaby się z niego wylać.
– Wymacałeś jej gorset?
– W tańcu. Pancerz. A może to kamizelka kuloodporna? Przecież jest bogata! Nieważne.
Rozmawialiśmy o metampsychozie.
– Jesteś zalany!
– Ona w to wierzy. Twierdzi, że była już kiedyś niewolnicą, później kurtyzaną i biedną
chłopką, a teraz jest przedsiębiorcą. Ma nadzieję, że w następnym wcieleniu będzie jakimś
Rockefellerem albo Guggenheimem i osiągnie światową sławę. A po tym najwyższym wcie-
leniu zjednoczy się z Absolutem.
– Dobrze w coś takiego wierzyć.
– Próbowała nawet czytać
Mahabharatę, ale jej się nie udało, skorzystała więc z bryku.
Wiesz, Kriszna wyszedł cało z rzezi niewiniątek, zupełnie jak Chrystus,..
– Przestań mi tu pleść w środku nocy!
– Kochanie, to bardzo ciekawe! Jako bóg, Kriszna bardzo jej odpowiada, bo w młodości
odznaczał się ogromną potencją płciową. Zadowalał z tuzin dójek naraz!
– Ładny mi bóg!
– Przecież to wymagało nadludzkiej siły! A później nauczał i czynił cuda. Oni nie cierpią
na płciowy kompleks jak religie śródziemnomorskie.
– I tak zeszliście na seks.
– No właśnie. Rozmowa z Brzuszkową stała się niebezpieczna, więc udałem bardziej pija-
nego, niż byłem. Bałem się, że Brzuszkowa mnie zatrzyma i zgwałci, chwyciłem się więc tej
Moniki jak brzytwy!
– Brzytwa! Młoda i ładna dziewczyna!
– Jest bardzo nieszczęśliwa. Kiedy naprawiali samochód, opowiedziała mi historię swego
życia.
– Idiotka! Zwierzać się pijakowi!
– Może dlatego mi się zwierzyła, że byłem podchmielony.
– A co ona robi, ta Monika?
– Pracuje u Brzuszkowej jako osobista sekretarka. Parzy kawę, podaje drinki i oprowadza
zagranicznych gości po Warszawie. Wszystko ci powie o zamku, Łazienkach i Wilanowie.
– A dlaczego ta pinda jest nieszczęśliwa?
– Dlaczego dziewczyna jest nieszczęśliwa? Bo nie może znaleźć prawdziwej miłości. Na
próżno szuka opiekuna i przyjaciela.
– A co to za głupi banał?!
– Mężczyźni strasznie ją krzywdzili. A ten najukochańszy zwiał za granicę, zostawiając ją
w ciąży.
– Pewno oplotła się wokół niego jak liana – orzekła Alina. – Żaden inteligentny człowiek
tego długo nie zniesie.
– Dlaczego? Opiekunowie słabych kobietek bardzo to lubią.
– Dosyć! Dzisiaj prześpisz się na dywaniku. Nie chcę, żebyś mi zionął w nos wódą!
– Jaką wódą, Alinko? Whisky, dżinem i koniakiem Remy Martin! Kawiorem, łososiem i
chateaubriandem! Olimpia to prawdziwa parweniuszka! Żebyś widziała to umeblowanie! Sa-
me podrabiane antyki!
18
– Bierz poduszkę i kładź się na dywaniku!
– Dlaczego mnie karzesz, Alinko? – jęknął Olgierd. – Jestem niewinny!
Szelesty, stukoty, szurania. Próbowałem zasnąć.
– A skąd ona wie, ta Brzuszkowa, że w którymś tam wcieleniu była kurwą? – zapytała
jeszcze Alina.
– Bo jej się to kilka razy śniło.
– Mnie się coś takiego na pewno nie przyśni. Dobranoc. Jutro poważnie pogadamy o two-
jej przyszłości.
Wszystko ucichło i nareszcie mogłem zasnąć.
*
Następnego dnia rano pojechałem do Pałacu Kultury, gdzie sprzedawano tanie książki,
wygrzebane z jakichś tam magazynów czy piwnic. Mogłem kupić za grosze kilka dzieł filozo-
ficznych; na pewno staną się ozdobą mej biblioteki, nawet gdybym ich nie przeczytał. Po po-
łudniu na górze panowała cisza, mogłem więc powrócić do swoich autobiograficznych miga-
wek. W tym celu znowu przywołałem wnuczka.
– Mówisz, że Niemcy wieźli was do niewoli pociągiem towarowym – powiedział wnu-
czek. – Nie mogłeś wyskoczyć po drodze? Ile takich udanych ucieczek widziałem na filmach!
– Nie chciałem uciekać. Zabrakło mi chęci.
– Jeńcowi nigdy nie może zabraknąć chęci! We wszystkich filmach o jeńcach pokazują
ucieczki.
– My byliśmy zadowoleni, że po tym piekle wiozą nas na Zachód. Warszawa zburzona,
mnóstwo przyjaciół poległo, Armia Czerwona nad Wisłą, słowem: straszna klęska, świat mi
się zawalił... Dokąd miałem uciekać?
– Wolałeś sobie jechać wygodnie pociągiem.
– W takim wagonie można było przewozić osiem koni albo czterdziestu ludzi.
– I było was czterdziestu?
– A jakże. Tylko tych czterdziestu musiało się zmieścić w jednej trzeciej wagonu.
– A kto jechał w dwóch trzecich? Konie?
– Pięciu niemieckich wartowników.
– Trzeba było zepchnąć tych pięciu w kąt i zająć cały wagon. Czterdziestu na pięciu!
– Niestety, dzielił nas od nich drut kolczasty. A oni mieli pistolety maszynowe i zaczęliby
do nas strzelać.
– Szkoda, że nie było wśród was jakiegoś Ramba. On by ich załatwił i uwolnił cały pociąg.
– Mówię ci, że nam nie zależało.
– Co z was za jeńcy! – zezłościł się wnuczek. – Chętnie jadą do niewoli! Długo tak was
wieźli?
– Tydzień.
– Ale wychodziliście rozprostować nogi na stacjach?
– Tylko raz, w Dreźnie. Ale szybko nas zapędzili do wagonów i pociąg uciekł ze stacji, bo
właśnie zbliżały się amerykańskie latające fortece. Dopiero siódmego dnia, w obozie, dorwa-
liśmy się do latryny.
– Co to jest „latryna”?
– Prymitywny klozet. Rów, a nad nim rusztowanie i – dwie deski. Niestety, skończyło się
to nie najlepiej.
Strażnicy wykopali nas z wagonów i kazali długo maszerować polami. Brudni, zaropiali, z
zaschniętymi gardłami, wypatrywaliśmy obozu jak zbawienia. Napijemy się wody, dorwiemy
się do ubikacji, umyjemy się i wyciągniemy na pryczach. Z daleka zobaczyliśmy druty i bara-
ki. To nam dodało sił, przyspieszyliśmy kroku... i cóż za rozczarowanie! Wprowadzili nas za
19
druty, ale nie do baraków, tylko na pole, gdzie wznosiła się jedyna budowla, zbita z desek
latryna. Rzuciliśmy się do niej na wyścigi, żeby zdobyć miejsce na desce. To była stumetrów-
ka! Dobiegłem chyba trzeci, a było nas z pięciuset chłopa. Zmieściło się około trzydziestu,
inni ustawili się w kolejce. No i deska nie wytrzymała. Nagle rozległ się głośny trzask i trzy-
dziestu powstańców wpadło plecami w gówno.
– Mdli mnie, dziadziu! Ja mam wyobraźnię! Jak wyście się z tego wydostali?
– Przynieśli nam deskę i dopiero wtedy zaczęło się nieszczęście. Skąd wziąć wody?!
Niemcy dali nam w pociągu solone śledzie i każdy zdychał z pragnienia, a zwłaszcza my,
unurzani w gównie, śmierdzący niemożliwie. Zebraliśmy się tuż pod drutami, niczym trędo-
waci. Tarzałem się po zadeptanej trawie jak pies, ale to niewiele pomagało. Gdzieś w maleń-
kim zagłębieniu dojrzałem resztkę jakiejś cieczy. Była tego może szklanka. Wychłeptałem
łapczywie. Wolałem się nie domyślać, co to za ciecz.
– Pewno czyjeś siki – domyślił się wnuczek. – Już lepiej było wypić własne.
– Po południu, po pracy, zjawili się lokatorzy baraków: francuscy jeńcy z czterdziestego
roku. Bardzo nam współczuli, że tak śmierdzimy, że tacy z nas bohaterowie i tacy głupcy, że
przez dwa miesiące daliśmy się mordować i do tego spaliliśmy stolicę, nic nie zwojowawszy,
podczas gdy w Paryżu ich bojownicy podziemia postrzelali sobie z pistoletów ku przerażeniu
garstki Niemców i zaraz nadjechała dywizja pancerna generała Leclerca, a za nią Ameryka-
nie. Niemcy się ochoczo poddali i w dwa dni było po krzyku. Bohaterowie wypięli pierś do
orderów.
– Ty się naśmiewasz z tych rozsądnych Francuzów?
– Skąd, wnuczku! To zazdrość, może nawet zawiść. Porównanie tych dwóch powstań,
warszawskiego i paryskiego, wypadało na naszą niekorzyść i może by doszło do wyzwisk i
zerwania wszelkich stosunków, gdyby ktoś nie zaproponował barteru.
– Jakiego barteru? Co to znaczy?
– Wymiana towaru za towar. Z braku pieniędzy. Od Francuzów dostałem bochenek jeniec-
kiego chleba za omegę.
– Chleb za szwajcarski zegarek?! Oszalałeś!
– Teoria krańcowej użyteczności, dziecko.
– Co to znaczy?
– Że czasem kawałek chleba więcej jest wart niż brylant czystej wody.
– Świnie, ci Francuzi!
– Nie świnie, a handlowcy, obeznani z prawem podaży i popytu. Jako premię, przydźwi-
gali mi wiadro wody i mogłem spłukać z siebie nieco gówna.
– Ale ty mi bajeczki opowiadasz! Mój dziadzio unurzany w gównie! Powinieneś za to do-
stać od Niemców duże odszkodowanie! Przecież to była ich ubikacja! Zaskarżyłeś ich po
wojnie do sądu?
– Niestety – westchnąłem. – Po wojnie sam o mało nie trafiłem do więzienia.
– No, jeżeli puszczasz płazem taki horrendalny zamach na swoje dobra osobiste, to się nie
dziwię, że do niczego w życiu nie doszedłeś. Co było dalej?
– Na drugi dzień przenieśli nas do baraków zwolnionych przez czerwonoarmistów. Całe
duże miasto pustych baraków, śmierdzących lizolem.
– Bolszewicy wyjechali?
– Na tamten świat, wnuczku. Stalin nie podpisał we właściwym czasie konwencji genew-
skiej o traktowaniu jeńców wojennych i jego poddani nie mieli prawa do paczek Czerwonego
Krzyża, które utrzymywały nas przy życiu. Wyżywienie niemieckie zapewniało im powolną
śmierć. W tym obozie pozostała tylko rosyjska obsługa kuchni, bo ta mogła się nażreć kartofli
do woli.
– Kosztem innych!
20
– Cieszy mnie twoje oburzenie, chłopcze, ale w tym obozie umarły z głodu dziesiątki ty-
sięcy ludzi, ocalało kilkuset. Ilość kartofli pożartych przez tę grupkę nie mogła uchylić wyro-
ku śmierci na resztę. Oczywiście, problem moralny, jak słusznie zauważyłeś, pozostaje. Czy
ty byłeś kiedyś głodny?
– Raz mamie zepsuł się samochód i musiałem czekać na obiad do wieczora.
– No to nie masz nic do gadania w tej sprawie.
*
Nie wiem, czy tego rodzaju opowieściami wywołam u wnuczka zainteresowanie najnow-
szą historią Polski. Może mam mu mówić wprost o martyrologii i bohaterstwie? Bzdura! Jego
Rambo i Superman sprawiają się znacznie lepiej i do tego nie giną, a martyrologii naogląda
się codziennie w telewizji. Z braku upustu krwi w wojnie powszechnej małe grupy tu i tam
wyrzynają się nawzajem i żadną rzezią Polaków sprzed pięćdziesięciu lat wnuczkowi zaim-
ponować nie zdołam. Wszędzie trup ściele się gęsto i nie robi już szczególnego wrażenia. Tę
latrynę wyjąłem z głębokiej skrytki zapomnienia tylko na użytek chłopaka, bo instynkt samo-
zachowawczy starał się ją wyrzucić z pamięci.
– Każdy, gdy tylko pogrzebie w życiorysie, przypomni sobie coś obrzydliwego – powie-
dział Zdzisio. – Jest to zajęcie jałowe i niestosowne.
– Ty w ogóle odrzucasz przeszłość! Dobrą i złą!
– Odrzucam ją jako niewygodny gorset. Z uczuciem ulgi.
– Gorset czerwony?
– Gorset jako taki. Kochałeś szkołę, prawda?
– To była szkoła, o jakiej współcześni uczniowie nie mogą nawet marzyć.
– Pewno! Wobec tego, co nas później czekało, szkoła okazała się wyspą szczęśliwości. Ale
mnie męczyła. Odczuwałem ją jako gwałt na osobowości. A wojna? Zupełnie nie nadawałem
się na żołnierza, a tym bardziej na konspiratora.
– Mogłeś postąpić tak jak nasz kolega Andrzej. Oświadczył, że w żadnej konspiracji się
nie widzi, i prosi, żeby mu dać święty spokój.
– I wszyscy uważaliście go za obrzydliwego tchórza. Za duży był napór psychiczny, że-
bym mógł się wymigać.
– Mimo to przeżyłeś, nawet odznaczono cię orderem Virtuti Militari, a kolegę Andrzeja
wygarnęli żandarmi z knajpy i rozstrzelali w egzekucji ulicznej, bo właśnie w pobliżu doko-
nano zamachu na jakiegoś gestapowca.
– Często zdarzały się takie głupie psikusy losu.
– Za często. Pamiętasz naszego kolegę ze starszej klasy, Huberta? Całą wojnę grał w bry-
dża i w pokera, co mu przynosiło niezły dochód, bo ogrywał bogatych spekulantów. Docze-
kałby wkroczenia zwycięskiej Armii Czerwonej bez przerywania gry, gdyby nie zaszedł na
pokera do pewnej willi na Saskiej Kępie. W nocy wpadli tam Niemcy, wykryli pod stosem
koksu w piwnicy magazyn broni i wywlekli przerażonych i nieco pijanych pokerzystów. Oka-
zało się, że broń gromadził synek spekulanta, oczywiście bez wiedzy bezideowego tatusia.
Synek się uratował, bo balował gdzieś na prywatce, a tatusia i naszego Huberta Niemcy roz-
walili w ruinach getta. Może jest w tym jakaś logika.
– Tylko mi nie mów, że Pan Bóg nagrodził bohatera i ukarał tchórza, a do tego dał się
tchórzowi znieczulić napitkiem i zanim tchórz spostrzegł, co się dzieje, już było po wszyst-
kim.
– Głupia rozmowa – stwierdziłem. – Uważam, że każdy musi nosić jakiś gorset. Jest czas
wspólnoty i czas indywidualistów.
– Niestety, czas indywidualistów przyszedł dla mnie trochę za późno – odparł Zdzisio.
– Nie powiesz mi, że przez czterdzieści lat komunizmu bez przerwy dusiłeś się w gorsecie!
21
– Skończyłem architekturę, bo umiałem rysować i podobał mi się Gaudi. W biurach pro-
jektowych szybko oduczono mnie tych ciągot. A biura zmieniałem jak rękawiczki.
– Kiedy cię z rzadka widywałem, zawsze narzekałeś na nawał roboty.
– Indywidualista nie musi być leniem, ale szybko się przekonałem, że ta moja pracowitość
na niewiele się zda. Po pewnym czasie zaczynało mnie drażnić każde biuro projektów i biu-
rowe romanse, nieeleganckie i nudne, więc zaraz odchodziłem, żeby w następnym biurze
projektować takie same pudełka jak poprzednio.
– No, teraz dla architektów otwierają się duże możliwości. Możesz projektować wspaniałe
hotele i luksusowe wille dla bogaczy.
– Na to rzucają się młodsi, drogi kolego – westchnął Zdzisio. – Ja wypadłem z gry. Kto
przyjdzie do starego, realsocjalistycznego architekta? Razem zakończyliśmy karierę, ja i im-
perium Stalina.
*
Pożyczyłem od sąsiadki drabinę i usiłowałem szmatami zatkać dziury przy rurach. Nieste-
ty, skończyło się to niewesoło: drabina, wytwór socjalistycznej spółdzielni, zgięła się we
dwoje i spadłem. Dzięki Bogu, nic sobie nie złamałem, co uważam za szczęście w nieszczę-
ściu. Bardzo obolały, położyłem się na tapczanie i z konieczności wysłuchałem rozmowy nad
moją głową.
Zgrzytnął klucz w zamku i do mieszkania weszły dwie osoby.
– Siadaj, jeżeli już tu jesteś – powiedziała Alina. – Nie spieszysz się do żony?
– Myślałaś, że nie znajdę twojej kryjówki? – zapytał nieznany mi głos.
– Długo czekałeś pod drzwiami?
– Godzinę. Czekałbym do rana. Jak ci się żyje z tym... Olgierdem?
– On zaraz przyjdzie. Jest bardzo zazdrosny. Może cię obić.
– Alina, po co ta komedia? Przecież wiesz, jakie będzie zakończenie.
– Ja wiem, ale ty nie wiesz.
– Daję ci dwa tygodnie, góra miesiąc. We wrześniu będę mógł się wyrwać na dwa tygo-
dnie... powiedzmy, na Hawaje.
– Na Hawaje? A może na Bermudy?
– Niech będą Bermudy.
– Nie, lepiej Londyn. Jest tam gdzie pochodzić.
– Niech będzie Londyn.
– Nie. Nigdzie z tobą nie pojadę. Nie rozumiesz, że już nie jestem małą, głupią Alinką?
Pluję na ten twój cały szmal.
– Kocha się pierwszego mężczyznę.
– Wcale nie. To wina ojca! On cię sprowadził do domu. Byłam idiotką. A teraz ty jesteś
też kimś innym. Nie oczarujesz mnie swoim blichtrem!
– Blichtrem?! – zaśmiał się głos. – Jak to się ona wyraża! Tatuś udziela ci znowu antyka-
pitalistycznych lekcji?
– Bezczelność i hucpę zawdzięczam tobie. Tatuś nie ma dla mnie czasu. Chce wysadzić w
powietrze nasz Biały Dom, dawną siedzibę KC PZPR, zhańbioną przez giełdę i banki. Spo-
rządził plan akcji i zamówił u rosyjskiej mafii tonę dynamitu. Wybuch ma nastąpić siódmego
listopada, w rocznicę Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej.
– Wszystko ci opowiada?
– Zawsze byłam jego ukochanym dzieckiem.
– Dajmy spokój bzdetom! Ten twój chłopak sam do niczego nie dojdzie. Nie zarobi nawet
na wynajem tego mieszkania.
– Skąd wiesz?
22
– Mam swój wywiad.
– Przyjaźnisz się z Brzuszkową?
– Kazałem mu poszukać kilku dobrych obrazów. Może coś przy tym zarobi.
– To ty jesteś ten nadziany chamuś?
– Wiesz, że jestem.
– Skąd znasz Olgierda?
– Mój człowiek zaprosił go do chińskiej restauracji. A dzisiaj wysłałem go po obraz do
Krakowa.
– Jak zdrowie małżonki?
– Nie wtrącam się do jej spraw osobistych.
– Przyszedłeś po zapłatę?
– Przyszedłem cię zawiadomić, że niedługo sama wpadniesz mi w ramiona.
– Co ty mi proponujesz? Posadę kochanki na pokaz? Willa, samochód, żona, dzieci i
dziwka dla ozdoby?
– Nie mogę porzucić tej schorowanej kobiety i nie mogę rozbić domu ze względu na dzie-
ci. Wiesz, że od dawna z nią nie żyję. Potrzebuję właśnie ciebie.
– Żeby ci zazdrościła konkurencja?
– Dla mojej osobistej pasji.
– Jestem za droga nawet dla ciebie.
– Wymień cenę.
– A ile jesteś gotów zapłacić?
– Za co?
– No... za dzisiejszą noc na przykład.
– W dolarach?
– Oczywiście.
– Pięćset.
– Wydzwoń sobie agencję towarzyską z gazety. Dobranoc.
– Żartowałem. Tysiąc.
– Powiedziałam „dobranoc”.
– Dwa tysiące.
– Wyłazi z ciebie drobny handlarz.
– Jestem hurtownikiem. Pięć tysięcy.
– Za pięć tysięcy możesz mieć cały harem.
– Mnie nie bawi cały harem. Chcę tylko ciebie.
– Myślisz, że każdy ma swoją cenę w dolarach?
– Nie ja ten świat zbudowałem. Siódemka to szczęśliwa liczba.
– Ciekawe, jak daleko zajdziesz? Chwila milczenia. Napięcie rośnie.
– Mówię „dziesięć” i to już wszystko, co mam do powiedzenia.
– Masz przy sobie tyle gotówki?
– Mam w domu.
– No to pojedziemy do ciebie. Nie bój się, poczekam w samochodzie.
Szuranie, kroki. Nagła cisza.
– Żartowałam. Nie chcę twoich dolarów. Dziesięć tysięcy za noc... Dziękuję ci, Romciu.
Poczułam swoją wartość. A tych obrazów będzie dużo?
– Kupię kilkanaście, może więcej, a i kumpli namówię. Teraz jest dobry czas, bo ceny
spadły. Założę sobie kolekcję.
– Pamiętaj, mogę zażądać czegoś więcej niż tych głupich procentów od zakupu. Daj spo-
kój! Nie chcę tutaj! Zawieź mnie do hotelu!
23
Nazajutrz Alina wróciła o ósmej rano i chyba się położyła, bo nie usłyszałem muzyki. Od
upadku z drabiny zsiniał mi cały bok i ledwo się zwlokłem, by zjeść jajecznicę. Olgierd wró-
cił z Krakowa o północy.
– Alinko! Zwycięstwo! Popatrz! Dziesięć milionów!
– Za co?
– Przywiozłem prostakowi obraz Witkacego! Wypłacił mi prowizję!
– Jak to, przywiozłeś? Za co go kupiłeś?
– Dał mi czek
in blanco.
– Nie wierzę! Nie daje się byle komu czeków in blanco!
– Ale mnie dał! Powiedział, że mi dobrze z oczu patrzy!
– A to prostak!
– Sam się zdziwiłem! Skąd u niego taki gest zaufania?
– Może nie jest takim chamusiem, na jakiego wygląda?
– To dziwne... Wydawało mi się, że mnie nie lubi. Bardzo się ucieszył z Witkacego i kazał
szukać dalej. Chce założyć kolekcję. Niech żyją dorobkiewicze! Pieprzę Brzuszkową!
– Jak ty się wyrażasz, Olgierdzie?!
– Przepraszam, tak mi się wymknęło. Nie cieszysz się?
– Pewno, że się cieszę! To twój pierwszy zarobek. Powinniśmy to uczcić.
– Już wiem, jak!
Ja też wiedziałem,jak i wepchnąłem watę do uszu. Mimo bólu wkrótce zasnąłem.
*
Rano przywołałem wnuczka. Gdybym mógł mu opowiedzieć historię pułkownika Kwiat-
kowskiego! Nawet w myślach brakowało mi do tego odwagi. Gdybym się podszył pod puł-
kownika, wnuczek na pewno by mi nie uwierzył. Postanowiłem pozostać sobą.
– Dziadziu, ilu zabiłeś ludzi? – zapytał.
– Zwariowałeś?!
– Przecież walczyłeś przez całą wojnę. Musiałeś zabijać wrogów!
– Rozczaruję cię, wnuczku. Chyba nie zabiłem żadnego.
– Co to znaczy, chyba?
– Kiedyś leżeliśmy cały dzień w kartoflisku i strzelaliśmy do wrogów, którzy siedzieli w
lesie. Ale żadnego nie widziałem. Dobrze się pochowali.
– Może ich tam wcale nie było?
– Byli, byli. Bardzo celnie do nas mierzyli. Nas było widać, a ich nie. Wystrzelałem w ten
las całą amunicję. Licho wie, czy któregoś z nich trafiłem. Chyba nie.
– A kiedy wystrzelałeś całą amunicję, to co zrobiłeś? Poddałeś się czy uciekłeś?
– Wykopałem saperką dołek i czytałem książkę.
– Miałeś książkę?
– Wypożyczyłem w miasteczku. Niestety, już jej nie oddałem, bo następnego dnia wypo-
życzalnia spłonęła wraz z całą ulicą.
– A co to była za książka?
– Powieść kryminalna Wallace’a.
– Nie znam takiego autora. Długo czytałeś tę książkę?
– Aż do zmroku. Za dnia nie mogłem wyleźć z dołka, bo wróg z lasu by mnie trafił. Wy-
czołgałem się dopiero po ciemku. Inni też.
– I za to dostałeś ten medal za odwagę, który mi pokazywałeś?
– To był dopiero początek wojny. Pozostało mi jeszcze pięć lat.
– I co?
– Kiedy doszło do strzelaniny w powstaniu, pełniłem służbę przy zrzutach i w sztabie obwodu.
24
– No tak, bohaterem nie byłeś, ale uratowałeś skórę.
Nie mogłem pozwolić, by wnuczek mną gardził. Spodziewał się, że opowiem mu o swych
wyczynach, godnych jego wyobrażeń rodem z filmów o mocnych ludziach. Ale jakie miałem
szanse przy Rambie czy Supermanie?
– Nie byłem supermanem, ale zdobyłem czołg.
– Opowiedz!
– Wyszedłem w nocy na patrol rozpoznawczy z paroma ludźmi. Podwórkami i piwnicami,
a później kanałami przedostaliśmy się za linie wroga, aż w pobliże czołgów. Czołgi były trzy
i pilnowało ich dwóch wartowników. Miały o świcie uderzyć na nasze pozycje. Podpełzliśmy
do wartowników, ja chwyciłem za gardło jednego, koledzy dopadli drugiego...
– Widziałem to nieraz na filmie. Udusiliście ich?
– Raczej przydusiliśmy. Nie lubiłem zabijać bez potrzeby. Skrępowaliśmy tych przydu-
szonych wartowników i wskoczyliśmy do pierwszego czołgu...
– Kto prowadził?
– Ja! Potrafię prowadzić każdy pojazd mechaniczny. Czołgi już przygotowano do porannej
akcji. Wystarczyło nacisnąć starter i ruszyliśmy przed siebie, miażdżąc wszystko po drodze...
– Wiem, jak to wygląda! – ucieszył się wnuczek. – Rzeczywiście zasłużyłeś na ten medal,
dziadziu!
Chyba zwariowałem! Wyobrażam sobie rozmowę z wnuczkiem, bo chcę z kimś rozma-
wiać o przeszłości, i nagle zaczynam łgać o zdobytym czołgu! Cóż za nędzny banał! Gdybym
miał tyle fantazji, co pułkownik Kwiatkowski, dopiero bym chłopakowi zaimponował nieby-
wałym wyczynem! Niestety, nie jestem pułkownikiem Kwiatkowskim i kłamię według mojej
własnej miary. Wstyd!
*
Na górze Alina wyłączyła rockowy hałas, bo ktoś zadzwonił do drzwi.
– Witaj, staruszku! Że też chciało ci się mnie zobaczyć!
– Nie przyszła góra do Mahometa... – usłyszałem nieco ochrypły głos.
– Musiało się zdarzyć coś strasznego, że się tu pofatygowałeś. Ale dobrze trafiłeś. Olgierd
zarobił trochę forsy i mogę cię poczęstować kawą, a nawet winem.
– Piję tylko wódkę – oświadczył głos. – Ty długo masz zamiar żyć z tym... Olgierdem na
kocią łapę?
– Tatuś moralista? Zostaw to stryjkowi księdzu.
– Księdzu kanonikowi – poprawił tatuś. – Na ten temat mamy podobne zdanie. Wolałbym,
żeby moja córka żyła chlujnie.
– Po co przyszedłeś?
– Wyjeżdżam na wieś.
– Coś podobnego! Powrót do korzeni? Mama się zgadza?
– Mama zostaje w mieście.
– Rozwodzisz się? Ile ty masz lat?!
– Za wcześnie na emeryturę. Teraz przyszedł mój czas. Jedź ze mną.
– Do chałupy? Oszalałeś!
– Do domu z pięknym ogrodem po dyrektorze PGR-u. Czekają tam towarzysze z minio-
nych czasów.
– Może by mnie który zechciał na żonę?
– Nie drwij, córeczko. Jest tam praca dla mnie i dla ciebie. Będę kierować dużym przed-
siębiorstwem.
– A mnie świeże powietrze dobrze zrobi.
25
– Przestaniesz się naśmiewać, kiedy za parę lat przyjadę do ciebie mercedesem i zapropo-
nuję ci wycieczkę dookoła świata.
– Masz zamiar budować kapitalizm na wsi?
– Nie chcesz mi pomóc?
– Co za przypływ uczuć do córki! Nie weźmiesz mnie na sentyment, staruszku. Mama nie
chce opuścić swojej parafii?
– Wiesz, że jej się w głowie przewróciło. Mówi, że żyła we władaniu szatana.
– A ty byłeś jego kapłanem?
– Bardzo się cieszy, że zejdę jej z oczu. Może wstąpi do klasztoru, może się przechrzci na
Świadka Jehowy. Powinnaś ją odwiedzić. Mimo wszystko to twoja matka.
– Nic z tego nie wyjdzie. Mnie też skreśliła.
– Wstydzisz się rodziców, prawda? Nie pokazałabyś temu... Olgierdowi byłego aparatczy-
ka?
– Tatusiu, co ja mam z wami wspólnego?
– Krew!
– Im lud mniej cywilizowany, tym bardziej się liczą więzy krwi.
– Do diabła z taką cywilizacją! Zakochałaś się w tym... Olgierdzie? Co ty w nim widzisz?
– Widzę to, czego nam brak. Może nawet za niego wyjdę.
– I urodzisz dzieci?
– Jeżeli urodzę dzieci, to cię z nimi odwiedzę w twojej gminie. Jeszcze wódki?
– Nie. Idę.
– Powodzenia, staruszku. Wiem, że palisz się do roboty. Gdy ojciec wyszedł, Alina włą-
czyła hałas. Późnym wieczorem pojawił się Olgierd.
– Kupiliśmy na aukcji szkic Matejki. Prostak był bardzo zadowolony. Matejko i jemu coś
mówi. Wysyła mnie do Wrocławia. Pojutrze.
– Wysyła cię? Na czym on się dorobił takiej forsy?
– Nie zadaję mu niedyskretnych pytań. Może mi się uda znaleźć i dla ciebie jakąś dobrą
posadę.
– Co ty powiesz? A jaką posadę?
– Choćby asystentki do różnych spraw. Dzięki ładnej buzi i ostremu charakterowi zała-
twisz wszystko. Spytam go przy okazji.
– Nie, kochanie. Nie wiem, czy to są czyste interesy. Może dorobił się na szmuglu? A mo-
że skorumpował urzędników bankowych?
– Doceniam twoją wrażliwość, Alinko, ale człowiek chce przeznaczyć dużą sumę na ko-
lekcję wartościowego malarstwa i to go w moich oczach uszlachetnia. Odpuszczam mu jego
domniemane grzechy.
– A ja nie – odparła Alina. – Zawsze dążyłam do czystości. Wiem, że mi jeszcze daleko...
Może żyję z tobą dlatego, że liczę na twoją pomoc?
– Jeżeli stanę się cenionym w sferach kapitału ekspertem dzieł sztuki, będziemy żyć
uczciwie, długo i szczęśliwie. Muszę się trochę postarać, żeby patrzono na mnie z większym
zaufaniem. Może zapuścić wąsy?
– Jeszcze czego! Podrażnisz moją brzoskwiniową cerę!
Wkrótce nastąpił finał rozmowy, „Aaaa!” Aliny. Zasnąłem.
Następnego dnia, około dziesiątej rano Olgierd wyszedł i niedługo usłyszałem głos Aliny.
– Roman? Jak często masz zamiar wysyłać Olgierda z Warszawy? Za często! Raz na mie-
siąc! Nie! Ostatnie słowo: co trzy tygodnie. Nie co dwa, tylko co trzy! Dobrze. Mówiłam ci,
weź ładną dziwkę i wyobrażaj sobie, że to ja. Stary chwyt. Do widzenia. Co? Dostałeś takiej
manii, że chcesz tylko ode mnie? Dziwny przypadek. Weź zimny prysznic. Cześć!
26
*
Gdy wróciłem ze schroniska dla psów, Zdzisio rozmawiał na naszej ławce z jakimś przy-
garbionym staruszkiem. Po chwili rozpoznałem w gościu kolegę ze szkoły, Wojtka. Jak już
wspominałem, to Wojtek opowiedział mi o pułkowniku Kwiatkowskim, z którym siedział w
jednej celi. Spotkaliśmy się w roku 1957. Wojtek wyszedł po dziesięciu latach z więzienia,
skazany na śmierć za antyreżimową konspirację w WiN-ie i za udział w odbiciu kilkudziesię-
ciu akowców, przeznaczonych do wywózki na Wschód. Wojna z Hitlerem i Stalinem zabrała
mu osiemnaście najlepszych lat życia: od września 1939 roku do wyjścia z więzienia w roku
1957. Mimo to nie stracił poczucia humoru i ukazywał w uśmiechu garnitur białych, sztucz-
nych zębów, bo prawdziwe wybito mu w pierwszym śledztwie. Uścisnęliśmy się serdecznie.
Lubiłem go już w szkole za pogodę ducha i koleżeńskość. Niestety, po dziesięcioletnim wię-
zieniu nigdy nie odzyskał zdrowia, a teraz ledwo chodził, wspierając się na lasce. Przypo-
mniałem mu jego opowieść o pułkowniku Kwiatkowskim. Jej wspomnienie wprawiało nas
zawsze z żoną w dobry humor, i to w najcięższych chwilach życia. Teraz, na ławeczce, Woj-
tek podchwycił z radością ten temat. Okazało się, że największym przeżyciem więziennym
nie były dla niego nocne śledztwa, karcery i tortury, gdyż to wszystko należało do banalnych
realiów lat czterdziestych, ale właśnie przyjaźń z pułkownikiem Kwiatkowskim, jaśniejącym
jak gwiazda w ciemnościach bierutowskiego więzienia.
A więc przyszedł najwyższy czas, żebym włączył do tych notatek skleconą przez mnie
opowieść o pułkowniku Kwiatkowskim. Naszkicowałem ją według własnych możliwości,
porządkując nieco fakty, a nawet coś tam dodając od siebie. Zrezygnowałem ze wszystkich
literackich ozdóbek. Zapis jest suchy i skromny, silny tylko mocą faktów. Czytający te słowa,
zaciekawiony dalszymi losami mych sąsiadów z góry, Aliny i Olgierda, może pominąć wtrą-
coną tu jak obce ciało przygodę pułkownika Kwiatkowskiego; radziłbym mu jednak powścią-
gnąć zniecierpliwienie i poświęcić parę minut na lekturę, bo wyczyn naszego bohatera, zano-
towany skrzętnie w tajnych archiwach Ministerstwa Bezpieczeństwa, zasługuje na jak naj-
szersze rozsławienie.
Pułkownik Kwiatkowski
(na podstawie relacji współtowarzysza z celi,
mego kolegi szkolnego, Wojtka)
W salce operacyjnej wojskowego szpitala kapitan lekarz Andrzej Kwiatkowski zszywał
policzek mężczyzny o lekko pomarszczonej, kanciastej twarzy. Rękę i nogę pacjenta oblepio-
no gipsem. Operacji przypatrywał się major doktor Rozen. Robota była iście zegarmistrzow-
ska i Kwiatkowskiemu nie drgnął ani palec: potrafił oddzielić pewność ręki od wewnętrznego
niepokoju i złości.
– Koniec – powiedział, odkładając igłę. – Kto go tak urządził, doktorze?
Przeszli do pokoju lekarzy. Dopiero wtedy doktor Rozen odpowiedział na pytanie:
– Jego gazik wpadł na minę parę kilometrów stąd. To Kizior, ubecki pułkownik z Warsza-
wy. Gdybyśmy coś przy nim sknocili, dopiero by nam dali!
– My nigdy nie knocimy, doktorze – odparł Kwiatkowski i dodał ciszej: – Gdybym wie-
dział, przyszyłbym mu wargę do nosa.
– Ciiicho... – przeraził się Rozen i głośno oznajmił: – Idę. Zobaczymy się na komisji,
Kwiatkowski.
– Pamięta pan, że na komisji staje sierżant Dudek?
– Nie pozwoliliście mi o tym zapomnieć – odparł Rozen.
Kwiatkowski zdjął fartuch, włożył czapkę i wyszedł na dwór. Koniec września był wyjąt-
kowo ciepły. W poniemieckich koszarach stacjonowały oddziały Wojska Polskiego. Od za-
kończenia wojny minęło już prawie pięć miesięcy, a Kwiatkowski wciąż siedział w wojsku.
27
Za rogiem budynku szpitalnego stał sierżant Dudek. Był to krępy mężczyzna o bystrym spoj-
rzeniu. Na widok Kwiatkowskiego zasalutował sprężyście.
– Załatwione, Dudek – powiedział Kwiatkowski. – Zazdroszczę ci.
– Ty też powinieneś wiać do cywila, dopóki się do ciebie nie dobrali – odparł Dudek, nadal
w pełnej poszanowania postawie zasadniczej. – Wczoraj z mojego batalionu zwinęli porucz-
nika, bo się zalał i wygadał kapusiowi, że był w AK.
– Ja się nie zalewam, Dudek. Ale długo tu nie pociągnę.
– W razie czego zawsze mnie znajdziesz na Pradze – powiedział Dudek, zasalutował i od-
szedł.
Naprzeciw szedł pułkownik o surowym spojrzeniu. Kwiatkowski oddał mu honory. Puł-
kownik odsalutował, przykładając do polówki całą dłoń.
– Pop cholerny – szepnął Kwiatkowski.
Wszedł do koszarowego budynku. W izbie służącej mu za mieszkanie stały dwa żelazne
łóżka. Na jednym z nich spał jego współlokator, porucznik lekarz Janusz Łogowski.
– Zabierajsia z wieszczami! – wrzasnął Kwiatkowski. – Ty polski pan i pajdziosz w Sybir!
Łogowski aż podskoczył.
– A niech cię cholera! Rzeczywiście pomyślałem... Że też ci się ciągle chce... Jako gesta-
powiec, byłeś lepszy. O mało nie wyskoczyłem wtedy przez okno. No dobrze. Niewyspany
jestem. Na dyżurze nie dawał mi spokoju ten ubek, coś go złożył do kupy. Cały czas się wier-
cił i wzywał ciebie.
– Pułkownik Kizior.
– Ważny. Przyciągnęli mu do łóżka telefon i bez przerwy gadał z naczalstwem.
– O czym?
– Nie było słychać. Zabierają go jutro do Warszawy. Nie mają do nas zaufania.
– My też nie mamy do nich zaufania – powiedział Kwiatkowski. – Ta służba miała jakiś
sens, kiedy trwała wojna. Ktoś musiał opatrywać rany. Ale teraz? Nie czas stąd wiać, Janusz?
– A kto zostanie, jak zwieją wszyscy porządni ludzie? Może da się utrzymać jakąś tam
niezależność?
– Niezależny to ja będę w cywilu! – Kwiatkowski zerwał się z krzesła. – Po tej cholernej
wojnie nie zabraknie mi roboty!
Łogowski podrapał się w plecy i zlazł z łóżka.
– Nie dasz człowiekowi odespać – jęknął. – Ciągle cię gdzieś nosi. Wiej, jeżeli ci się uda.
– A ty?
– Nie mam dokąd wracać. A po tym wszystkim nie mam też ani chęci, ani siły... Jako le-
karz, nie muszę się przecież wdawać w politykę!
– No to śpij dalej! – warknął Kwiatkowski. – Obudzisz się już jako czerwony zupak!
Chwycił czapkę i wybiegł z pokoju. Chwilę później siedział przed biurkiem oficera poli-
tycznego. Major przerzucał jakieś papiery, żeby dodać sobie ważności.
– Nie wiecie, że nie zwalniamy z wojska lekarzy? – burknął. – Nawet niech wam się nie
śni powrót do cywila.
– Ale ja się tu marnuję! Moją specjalnością jest ginekologia! A co ja tu robię? Pełnię obo-
wiązki chirurga, a że coraz mniej jest kończyn do obcinania, to leczę i trypra! A tam kobiety
mnie potrzebują!
– To wy pewno potrzebujecie kobiet, Kwiatkowski. Koniecznie musicie im tam zaglądać?
– Tu nie miejsce na żarty, majorze! – uniósł się Kwiatkowski. – Zgwałcono setki kobiet!
Nawet staruszki nie uszły cało!
– Milczeć, Kwiatkowski! Armia Czerwona nie gwałci! Zwolni się was wtedy, kiedy sami
wykształcimy wojskowych lekarzy!
– Za pięć lat?
– Może i za dziesięć.
28
– Ładny wyrok. Wobec tego proszę o urlop okolicznościowy do Warszawy.
– A co to za okoliczność?
– Odnalazłem narzeczoną! Myślałem, że nie żyje. Muszę ją zobaczyć! Chcę się żenić.
– Od razu żenić? Dobrze, jedźcie sobie na ksiuty do tych gruzów. Siedem dni. Tylko mi
wracajcie na czas!
– Czyja wyglądam na dezertera, panie majorze?
– Obywatelu majorze, Kwiatkowski! Z panami skończyliśmy w wojsku raz na zawsze. Je-
żeli zdezerterujecie, rozstrzela się was bez litości.
– Do miłego zobaczenia, panie majorze.
– Jakiego tam, kurwa, miłego! – żachnął się major.
Mocno poirytowany Kwiatkowski zjadł obiad w kantynie i wrócił do szpitala. Pod
drzwiami separatki stał podoficer z pepeszą. Na widok lekarza odsunął się na bok. Kwiatkow-
ski wszedł do środka. W łóżku leżał pułkownik Kizior z obandażowaną twarzą aż po oczy. Na
stoliku przy łóżku stał polowy aparat telefoniczny.
– No, nareszcie was widzę!
– Witam pana pułkownika. Jakie samopoczucie?
– Chujowe, mój Kwiatkosiu. Podobno nieźle zszyliście mi gębę. Wszyscy tu patrzą na
mnie jak na smoka. Wam się też pewno nie podoba bezpieczeństwo?
Kwiatkowski ujął rękę Kiziora, by zbadać puls.
– Każdy chciałby żyć bezpiecznie. I jeździć bezpiecznie, żeby nie trafić do szpitala.
– Jeździć to my będziemy bezpiecznie, kiedy się wytępi wrogów i rozbroi miny. Dajcie mi
coś od bólu.
Kwiatkowski wyjął pigułkę z kieszeni fartucha i nalał wody z karafki. Kizior przyjrzał się
pigułce podejrzliwie.
– Cybalgina, pułkowniku. Nie truje. Pan pewno pełni jakąś ważną funkcję. Dla byle kogo
nie ciągną telefonu.
– Nie powiem wam, Kwiatku. Ściśle tajne.
– Pan to ma ciekawą służbę. Cały czas w napięciu i w ruchu.
Kizior połknął pigułkę i popił wodą. Przyjrzał się Kwiatkowskiemu.
– A co, chcielibyście zmienić przydział? Czemu nie? Podobacie mi się. Dobrych lekarzy
do zszywania zawsze nam potrzeba.
– Nie, ja tylko tak... Ale lubię przygodę.
– To trudna przygoda, Kwiatkosiu. Ciężka służba oczyszczania. Trzeba tępić, rozgniatać i
utrupiać. A wszystko po cichu, bez hałasu. I myślicie, że ktoś powie dobre słowo? Boją się
ciebie, nienawidzą, gotowi zawsze wsadzić nóż w plecy. To służba dla straceńców, gotowych
oddać dla sprawy zdrowie, życie i dobre imię. A pochowają cię pod płotem.
– To bardzo romantyczne, pułkowniku.
– Romantyczne dla takich inteligencików jak ty, Kwiatuszku. Dla takich prostaków jak ja
to ciężka robota. Ktoś musi wywozić śmieci, no nie?
– Same śmieci?
– Każdy burżuazyjny reakcjonista to śmieć. Wy, Kwiatku, nie czytaliście tego, co trzeba.
Na pewno wychowała was burżuazyjna propaganda. Dlatego powtarzacie wrogie plotki.
– Już panu doniesiono?
– Dokształcajcie się politycznie, Kwiatek.
– Nasze rozmowy bardzo rozjaśniają mi umysł, pułkowniku.
– No, no, nie lubię lizusów. – Kizior uśmiechnął się pobłażliwie. – Może będą z was lu-
dzie. Jak wam się znudzi w wojsku, telefonujcie do mnie, do Warszawy. Sprawdzimy życio-
rys, pomyślimy...
Do separatki wszedł podoficer z pepeszą.
– Szef Urzędu do was, towarzyszu pułkowniku.
29
– Niech zaczeka, muszę jeszcze zadzwonić do centrali. Wynoście się łaskawie, Kwiateczku.
Kizior podniósł słuchawkę i zakręcił korbką.
– Z towarzyszem Radkiewiczem! Kwiatkowski zamknął drzwi i uśmiechnął się do chude-
go kapitana, oczekującego na audiencję.
– Zaraz pułkownik was przyjmie – powiedział. – Mam nadzieję, że u was wszystko w po-
rządku.
– Gówno w porządku – wyrwało się ubekowi, ale natychmiast mina mu zrzedła. – A wam
co do tego?
– Dlaczego wy tacy niechętni ludziom? – zapytał Kwiatkowski i ruszył korytarzem.
Zaczynał się kolejny, nudny dyżur.
Następnego dnia odbyła się komisja lekarska. Pyszna inscenizacja. Za stołem zasiadł major
doktor Rozen jako przewodniczący, a obok niego Kwiatkowski i Łogowski. Z boku siedział
porucznik Broniś, młodzieniec blady i przesadnie poważny. Jako syn ludu i wierny członek
PPR-u, czuwał nad politycznym aspektem zwolnień z wojska. Przed komisją stanął sierżant
Dudek.
– Kapitan Kwiatkowski, proszę! – powiedział Rozen.
Kwiatkowski podszedł do Dudka i spojrzał mu głęboko w oczy.
– Mamy tu do czynienia z ostrą
incredibile dictum – zaczął.
–
In crudo? – zapytał Łogowski.
–
In statu quo ante – odparł Kwiatkowski. – Opuśćcie spodnie!
Dudek opuścił spodnie.
– Obywatel major zechce spojrzeć.
Membrum virile putridum.
Rozen wstał i ze wstrętem dotknął członka sierżanta Dudka.
– Rzeczywiście,
vacuum membrum crepitat – stwierdził. – Niezdolny do służby wojsko-
wej.
– Na co on choruje, towarzyszu majorze? – zapytał czujny porucznik Broniś.
– Degeneracja nasieniowodu.
– A czym to grozi?
– Kastracją – wyjaśnił Kwiatkowski. – Wycięciem jaj. Chyba nie chcemy trzymać w woj-
sku eunuchów?
Tego wieczoru Kwiatkowski spotkał się z sierżantem Dudkiem w ciemnościach koszaro-
wej uliczki.
– Obraziłeś moją męskość – powiedział Dudek. – Zaraz pobiegłem do jednej takiej Niemki
i szkoda, że nie mogłeś tego widzieć.
– Dla mnie już jesteś cywilem – odparł Kwiatkowski. – Bardzo ci zazdroszczę. Ja wydusi-
łem tylko siedem dni urlopu do Warszawy. Wyjeżdżam jutro.
Dudek aż podskoczył z radości. Oczka mu rozbłysły.
– Główka pracuje! Składam ci korzystną propozycję. Wybieram się do Warszawy ponie-
miecką ciężarówką, wyładowaną mebelkami i innym sprzętem, bardzo poszukiwanym w
zrujnowanej stolicy. Czy gotów jesteś zasiąść koło mnie w szoferce jako kapitan odrodzonego
Wojska Polskiego?
– Mam chronić twój szaber przed Sowietami?
– Wiem, że potrafisz się odpowiednio zachować. Dojedziemy do Warszawy jak po maśle,
a ty znajdziesz w kieszeni parę groszy na zabawę w stolicy.
– Po co ty się zwalniasz z wojska. Dudek? Przecież tu mnóstwo towaru.
– Forsy mam już dosyć. Wracam na Pragę. Tam jest życie.
– Możesz mi zorganizować cywilny garnitur?
– Jedno- czy dwurzędówkę?
– Obojętne. Byle tylko pasował.
– Możesz być spokojny.
30
O świcie Dudek przyniósł Kwiatkowskiemu prawie nowy szary garnitur i okazało się, że
leży doskonale. Rubaszny głos Dudka obudził Łogowskiego. Zaspany, patrzył, jak Kwiat-
kowski pakuje walizkę.
– Czy myśmy nie za bardzo scynicznieli, Andrzej? – spytał sennie.
– Czasy są cyniczne, Janusz – odparł filozoficznie Kwiatkowski. – Nie było cię w War-
szawie i nie widziałeś, jak do szpitalnej piwnicy wrzucają przez okienko granaty. Moja cnota
leży tam pod gruzami. Nie widzę powodu, żeby się zachowywać inaczej.
– Ale czy to nam nie za łatwo przychodzi?
– Kiedy zdejmiemy mundur i wrócimy do zawodu, wszystko zbliży się do normalności.
Czy Stalin żyje, czy zdechł, ludzi trzeba leczyć. Cześć!
Wyjechali z garnizonu ciężarówką Dudka, udającą pojazd wojskowy. Po drodze Dudek dostał
od czerwonoarmistów za butelkę wódki cały bak benzyny. Gdzieś dalej zatrzymał ich patrol.
– Jest pozwolenie na przewóz? – zapytał oficer w polskim mundurze.
– Mam w dupie pozwolenie – odparł Kwiatkowski. – Jestem lekarzem i wiozę cudem zdo-
byte umeblowanie dla kliniki Ministerstwa Bezpieczeństwa w Warszawie. Nie mają tam
gdzie tyłka złożyć, rozumiecie, kolego?
Kolega zrozumiał i kazał odsunąć zasieki. Było już ciemno, gdy po moście pontonowym
dotarli na Pragę. Dudek wjechał w bramę odrapanej czynszówki na Ząbkowskiej. Wysiedli.
– Dziękuję, Andrzej – powiedział Dudek, wsuwając do kieszeni Kwiatkowskiego zwitek
banknotów. – Jeżeli będziesz czegoś potrzebował, zawsze mnie tu znajdziesz. Drugie drzwi
na prawo, pierwsze piętro. Na drzwiach stoi: „Genowefa Smyk”.
Uściskali się. Kwiatkowski wziął walizkę i ruszył w ciemność. Koszary były niedaleko, na
ulicy 11 Listopada. Tam urządzono dla urlopowiczów noclegownię. Gdy wszedł do pokoju,
jego współlokator klęczał przed łóżkiem, zatopiony w modlitwie. Był to młody mężczyzna o
jasnych włosach i czystym spojrzeniu. Zaraz przeżegnał się i wstał.
– Porucznik Siodłowski – przedstawił się. – Ja spod Lidy.
– Zamek Gedymina! – ucieszył się Kwiatkowski.
– Już go nie zobaczę – zaciągnął śpiewnie Siodłowski. – Uczyłem tam rysunków.
– Zdobywał pan Berlin?
– Dobili my antychrysta w jego norze.
– A czy w Lidzie nie zjawił się nowy antychryst?
Siodłowski spojrzał nań speszony.
– Niech się pan nie boi – powiedział Kwiatkowski. – Ja nie czerwony. Zwykły Polak.
– Co będzie, to będzie – westchnął Siodłowski. W Kazachstanie jadłem łajno. Zdrowie nie
dopisuje. Mają mnie zwolnić z wojska.
– I będzie pan uczyć rysunków?
– Pójdę do klasztoru. Przeczekam antychrystów.
– To będzie bardzo długie czekanie.
Kwiatkowski posłał sobie polowe łóżko.
Rano włożył garnitur Dudka i wyruszył do miasta. Szedł pontonowym mostem i patrzył na
wielką panoramę kikutów i gruzów. Po tych gruzach chodził ostatniej nocy przed wyjściem z
Warszawy. Gdzieniegdzie jeszcze się paliło, dusił swąd spalenizny i wydawało się, że miasto
nigdy się nie odrodzi. Teraz, gdy wspinał się po pagórkach ścian zburzonych domów, do-
strzegał na każdym kroku znaki budzącego się życia. Tłumy ludzi wędrowały przez te nie-
równe przestrzenie, niegdyś ulice, niczym mrówki przerażone zagładą mrowiska. Przeskaku-
jąc z jednej kupy gruzów na drugą, Kwiatkowski dotarł do domu przy Hożej. Grupa niemiec-
kich jeńców odkopywała jezdnię. Na murze wypalonego domu wisiały kartki, pisane przez
tych, co przeżyli. Kwiatkowski wszedł do bramy, a raczej do otworu, który kiedyś był bramą.
Gruz chrzęścił pod stopami. Z pustki, pozostałej po klatce schodowej, dobiegał głos.
– Może mi kto pomóc?
31
Głos był kobiecy. Kwiatkowski wszedł ostrożnie po stopniach. W miejscu podestu czer-
niała dziura. W głębi poruszała się ręka.
– Co pani tam robi?
– Cieszę się życiem. Może mnie pan stąd wyciągnąć?
Kwiatkowski wyjął z kieszeni gazetę, położył się na niej i wyciągnął ręce. Dziewczyna
uchwyciła je. Za drugim razem udało się jej uczepić resztek stropu. Kwiatkowski złapał ją za
ramiona i wyciągnął.
– Dziękuję uprzejmie. – Otrzepywała sukienkę, szarą i złachaną. – Szukałam śladów po
naszym mieszkaniu i wpadłam tu jak głupia.
Teraz dopiero spojrzała na niego. Oboje wybuchnęli śmiechem.
– Doktor Kwiatkowski!
– Krysia z naprzeciwka! Cieszę się, że żyjesz!
– Właśnie wróciłam z Niemiec. Mama już nigdy nie wróci.
– Nie żyje?
– Kiedy Niemcy ogłosili listę katyńską, wiedziałam, że długo nie pociągnie. Nie chciała
przeżyć ojca. Zgasła cicho w obozie. A twoi rodzice żyją?
– Objawili się ostatnio w Łodzi. – Kwiatkowski patrzył na dziewczynę, zaskoczony. – Nic
cię nie boli?
– Zawsze spadam na cztery łapy.
Wyszli z bramy i zatrzymali się na chodniku. Żadne nie chciało się żegnać.
– Aleś ty wyładniała, Krysiu! – powiedział z przekonaniem Kwiatkowski.
– Dawniej ledwo mnie zauważałeś. Ważny pan doktor! Kwiatkowski patrzył na nią z po-
dziwem. Uśmiechnęła się przekornie.
– Bo uganiałem się za byle jakimi panienkami, zamiast zauważyć skarb pod nosem! A ja-
kie by to były wygodne zaloty! Drzwi w drzwi!
– Trzecie piętro od frontu.
– No, może wtedy brakowało ci tych dwóch lat do rozkwitu. Krysiu, żyjemy! Musimy to
uczcić. Chodźmy się pobawić!
– Bawić?! Na gruzach?!
– Mimo gruzów! Przeciw gruzom! Zapraszam cię na dancing!
– Dancing? Zwariowałeś! A gdzie tu jest dancing? W mordowni na Targowej?
– W hotelu „Polonia”! Ocalał! Luksus jak przed wojną!
Krysia przyjrzała mu się podejrzliwie. Dziwna wydała jej się ta euforia Kwiatkowskiego.
– Andrzej, czym ty się zajmujesz? Szabrem? A może handlujesz dolarami?
– Jestem wybitnym lekarzem wojskowym na urlopie! – Kwiatkowski chwycił ją za ramię.
– I przyjechałem do Warszawy tylko po to, żeby spotkać ciebie! To było moje przeznaczenie.
– Nie mów tylko, że proroczo śniłam ci się co noc. Co to wojsko robi z człowieka! Wpa-
dacie w zachwyt na widok pierwszej dziewczyny, spotkanej na ulicy! Czekaj no... Dlaczego
ty jeszcze siedzisz w wojsku? Może ich pokochałeś?
– Nie lubię ich, Krysiu. Muszę poznać jakiegoś ważnego generała, żeby mnie stamtąd wy-
dostał.
Patrzył na nią, jak pies na kiełbasę. Dziewczyna była rzeczywiście śliczna i zgrabna. Na-
wet wytarta sukienka i żołnierskie buty nie mogły jej zeszpecić.
– Kupimy ci nowe buty na bazarze – zdecydował.
– W prezencie przyjmuję tylko czekoladki i kwiaty. A buty pożyczę od koleżanki. Sukien-
kę też. Wepchnęłam się do niej na Pragę.
W przypływie entuzjazmu Kwiatkowski chwycił Krysię w ramiona i ucałował w oba po-
liczki.
– A więc o szóstej przed „Polonią”! – zawołał. – Łatwo tam trafić.
– Też pomysł! Dancing na ruinach! Nie za mocno tam śmierdzi spalenizną?
32
Odcinek Alei Jerozolimskich przed hotelem „Polonia” imitował prawdziwe miasto – świa-
tła, ruch na jezdni, tłum na chodniku. Ale zarówno wygląd ludzi, jak i samochodów nie po-
zwalał zapomnieć o smutnej rzeczywistości: zrujnowane miasto, zajęte przez Armię Czerwo-
ną. Sześciopiętrowy budynek hotelu, pomnik secesji, z wnętrzami w stylu Ludwika XVI,
ocalał tylko dlatego, że do końca powstania zajmowali go Niemcy, a później zabrakło albo
rozkazu, albo czasu, by go wysadzić w powietrze. Teraz kłębił się w jego salonach wielo-
barwny tłum, funkcjonariusze nowej władzy, zagraniczni dyplomaci, wyżsi oficerowie Armii
Czerwonej, ludzie interesu, aferzyści i złodzieje, agenci różnych maści oraz panienki do noc-
nej obsługi gości.
Krysia przyszła na spotkanie punktualnie. Pantofle na wysokich obcasach i czarna, skrom-
na, ale obcisła sukienka podkreślały jej zgrabną figurę.
– Cud zjawisko! – zawołał Kwiatkowski.
– Dokąd mnie prowadzisz, Andrzej? – zapytała Krysia, rozglądając się dokoła.
– Do salonu nowej wschodniej demokracji. Poznasz wspaniały świat naszej przyszłości.
Wziął ją pod rękę władczym gestem i poprowadził do drzwi. Wejścia strzegł barczysty
portier. Kwiatkowski sięgnął do kieszeni, wyjął zwitek banknotów i wsunął portierowi w ła-
pę. Portier otworzył drzwi z uśmiechem i zaraz je zamknął przed nosem innych amatorów
zabawy. Weszli do holu i Kwiatkowski znowu wyjął pieniądze.
– Stolik na dwie osoby – szepnął szatniarzowi.
– Wszystko zapchane jak w tramwaju – jęknął szatniarz.
Kwiatkowski dołożył jeszcze parę banknotów.
– Patrz, tu jest telefon! – zachwyciła się Krysia. – Że też człowiek nie ma dokąd zadzwo-
nić!
– Paczkę amerykanów! – rozkazał Kwiatkowski.
Po chwili, prowadzeni przez kelnera, przepychali się przez „ludwikowską” salę restauracji,
zatłoczoną do niemożliwości. W kącie znalazł się mały stoliczek. Obok biesiadowało liczne
grono wyższych oficerów Armii Czerwonej i Wojska Polskiego.
– Przyjemne towarzystwo – powiedziała cicho Krysia.
– Kiedy patrzę w twoje oczy, zapominam o całym świecie – szepnął ogniście Kwiatkow-
ski.
– To są komplementy dla byle jakich panienek – odparła Krysia z ironią. – Z przedwojen-
nych szlagierów.
– Dobrze, przeczytam ci prawdziwą poezję. – Kwiatkowski wziął z rąk kelnera spis po-
traw. – Kotlet schabowy z kapustą. Befsztyk z cebulką. Zraz wołowy z kaszą. W wojsku dają
tylko kaszę!
Wkrótce stolik zapełnił się jadłem. Stanęła też butelka wiśniówki.
– Chcesz mnie upić? – zapytała Krysia.
– A ile ty masz lat?
– Niedługo skończę dwadzieścia.
– To dobrze. Zawsze używam wiśniówki do uwodzenia młodych panienek i przeważnie
osiągam swój cel. No, jest pewien procent, który od tego choruje. Dziś szczególnie zależy mi
na sukcesie.
– Czy ty nie stałeś się zbyt wulgarny?
Kwiatkowski chwycił rękę Krysi i ucałował.
– Przepraszam za ten cynizm. Będę cię adorował z całym szacunkiem.
– Co za dziwny świat – szepnęła Krysia. – Nierzeczywisty. Może znowu obudzę się w ba-
raku?
– Ja jestem rzeczywisty – powiedział Kwiatkowski, patrząc jej głęboko w oczy. – I chcę z
tobą pięknie spędzić ten wieczór.
33
Krysia uśmiechnęła się ni to czule, ni to drwiąco. Oficerowie przy sąsiednim stoliku gło-
śno opijali przyjaźń sowiecko-polską. Ci w polskich mundurach ryczeli po rosyjsku bez naj-
mniejszego akcentu. Pili ze szklaneczek i co rusz zabierali się do całowania.
– Tutaj rzeczywiście trudno o taki nastrój, o jaki nam chodzi – żachnął się Kwiatkowski. –
Pozwolisz, że wyjdę na chwilkę?
Przecisnął się między stolikami i dotarł do recepcji.
– Dwuosobowy pokój na jedną noc – szepnął recepcjoniście.
Ten parsknął cichym śmieszkiem.
– Pan przedwojenny? Tu nawet szczur zdechnie w tłoku!
– Jestem powojenny – odparł sucho Kwiatkowski. – Zaraz się wylegitymuję.
Wyciągnął plik banknotów. Recepcjonista odsunął jego rękę z pogardą. Kwiatkowski po-
grzebał w kieszonce od zegarka i wyjął banknot dziesięciodolarowy. Wzrok recepcjonisty
złagodniał.
– Na jedną noc?
– Dzisiaj na jedną noc.
– Jest apartamencik zarezerwowany dla ambasadora Meksyku. Ma przyjechać pojutrze.
– Uwielbiam kokosy – powiedział Kwiatkowski i wziął klucz do apartamenciku.
Gdy wrócił do sali restauracyjnej, dostrzegł coś, co kazało mu przyspieszyć kroku. Prze-
mykając w pośpiechu między stolikami, potrącał ludzi, zrzucił nawet butelkę z wódką. Nad
Krysią stał pułkownik Armii Czerwonej z sąsiedniego stolika i ciągnął ją za rękę. Dziewczyna
opierała się z całych sił. W żyłach Kwiatkowskiego zawrzała rycerska krew.
– Ostaw jejo! – ryknął.
Rosjanin spojrzał na niego jak na pluskwę.
– Małczy, durak! – wrzasnął, lekko się zachwiał i nadal ciągnął Krysię. – Idi, priekrasnaja!
Paszli tancewat’!
Tego już Kwiatkowskiemu było za dużo. Podbiegł do pułkownika i z całej siły strzelił go
w pysk. Oficer puścił Krysię i zwalił się na stolik, przewracając butelki. Wódka rozlała się
szeroką strugą. Dwaj oficerowie odrodzonego Wojska Polskiego, przerażeni niebywałym zu-
chwalstwem, rzucili się na Kwiatkowskiego i chwycili go za ręce. Na sali zaległa pełna na-
pięcia cisza.
– Coś ty zrobił?! – zawołała Krysia. – Wywiozą cię albo zastrzelą!
– Wy wiecie, co to NKWD? – szepnął Kwiatkowski do ucha oficera, który wykręcał mu
rękę. – Bezpieczeństwo! Idziemy do telefonu!
Obu oficerom opadły ręce. Spoliczkowany pułkownik zdjął dłoń z kabury pistoletu.
– Idziemy! – zgodzili się tamci.
Cały orszak ruszył do szatni. Pobiegła za nimi przerażona Krysia. W szatni kręciło się
wiele osób. W kącie, na ławeczce, siedziała starsza kobieta o podpuchniętych oczach. Kwiat-
kowski podniósł słuchawkę ściennego aparatu.
– Dawajcie rządówkę! – rozkazał. – Z Ministerstwem Bezpieczeństwa, pilne! Bezpieczeń-
stwo? Tu pułkownik Kwiatkowski. Połączcie z towarzyszem Radkiewiczem! Co? Nie, nie
budźcie go. Sprawa tego niewarta. Dajcie mi któregoś wiceministra...
Wszyscy w szatni zamarli. Wyglądało to jak żywy obraz. Pierwszy nie wytrzymał jeden z
polskich oficerów.
– Towarzyszu, dajcie spokój... Ot, głupota... Pałkownik nieskolko wypił...
Kwiatkowski spojrzał na nich surowo. Chwiali się żałośnie na niepewnych nogach.
– Mietek? Tu był incydent, ale już wsio w porządku. Przepraszam, zobaczymy się jutro.
Cześć. I gestem łaskawcy odłożył słuchawkę.
– Wypijemy na zgodę? – zaproponował nieśmiało drugi oficer w polskim mundurze, też
pułkownik.
Ten mówił dobrze po polsku, bez akcentu. Był to wysoki mężczyzna o jasnoniebieskich oczach.
34
– Jestem pułkownik Kawałek.
– Miło mi – odparł z ironią Kwiatkowski. – Dzisiaj jestem zajęty z tą oto panią. – Wskazał
głową Krysię. – Przyjdźcie tu jutro o tej porze.
Podszedł do Krysi, zupełnie oszołomionej biegiem wydarzeń, wziął ją pod rękę, skinął
głową oficerom i wrócił do restauracji. Oficerowie zaraz zmyli się z hotelu. Cała sala patrzyła
ze zdumieniem na człowieka, który publicznie spoliczkował pułkownika Armii Czerwonej i
spokojnie wraca do przerwanej kolacji.
Usiedli przy stoliku i Kwiatkowski nalał wiśniówki. Krysia patrzyła nań ze zgrozą.
– Jesteś ubekiem? – szepnęła.
– Nie. Wyjaśnię ci to później.
– Nie mogę ucztować w towarzystwie pułkownika bezpieczeństwa! – żachnęła się Krysia.
– Przecież mnie tu zapamiętają!
– Wypijemy ten kieliszek i wychodzimy – zdecydował Kwiatkowski.
Krysia zawahała się, ale zaraz połknęła wiśniówkę. Wstali. Kwiatkowski rzucił kelnerowi
pieniądze. Zamiast do szatni, pociągnął Krysię do holu.
– Dokąd mnie prowadzisz?!
– Do pokoju.
– To znaczy, że jesteś ubekiem! Inaczej wiałbyś stąd póki czas!
– Nic podobnego. Chodź. Zaraz będziesz się z tego śmiała.
I wepchnął ją do windy. Na korytarzu zatrzymał się przed drzwiami pokoju.
– Wiesz, że jestem lekarzem – powiedział z powagą. – Nigdy nie będę pułkownikiem ani
tym bardziej ubekiem.
Otworzył drzwi i weszli do środka. Był to rzeczywiście mały apartamencik: sypialnia i po-
koik.
– Boże, tu jest łazienka! W ogóle jeszcze istnieje coś takiego?! – zawołała Krysia.
– Wiedziałem, że tym cię zdobędę. Proszę, idź pierwsza.
– Jest w tobie coś z taniego dziwkarza... – zaczęła Krysia, ale położył jej rękę na ustach.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Krysia zniknęła w łazience. Pukanie powtórzyło się.
Kwiatkowski otworzył. W progu stała kobieta o podpuchniętych oczach. Poprzednio siedziała
na ławeczce w szatni i była świadkiem telefonicznego występu Kwiatkowskiego.
– Bardzo przepraszam... ja bardzo przepraszam... Gdyby pan pułkownik zechciał mi po-
święcić dwie minuty...
– Skąd pani wie, że jestem pułkownikiem?!
– Słyszałam, jak pan telefonował... Ja tu przychodzę co dzień. Siedzę w szatni... tu tyle
ważnych osób... ale nikt nie chce mnie wysłuchać.
– Niech pani wejdzie.
Kwiatkowski otworzył szeroko drzwi. Kobieta weszła nieśmiało.
– O co pani chodzi? – zapytał surowo.
– Bo to jakaś pomyłka... Aresztowali mojego syna. On w ogóle w niczym nie brał udzia-
łu... To dobry chłopak, prawy i bardzo zdolny... Błagam, niech pan to przeczyta...
I wyjęła z torebki papier.
– A dlaczego pani z tym do mnie? Niech to pani złoży w urzędzie.
– Równie dobrze mogłabym to wyrzucić do śmieci! Podchodzę tu w hotelu do różnych
ministrów, ale oni nawet nie spojrzą. „Aresztowany? To nie moja sprawa!” I uciekają jak dia-
beł przed święconą wodą. Mój Boże... Uchowałam go przez całą wojnę. Niemcom uciekł z
budy i z powstania wyszedł cało, choć walczył na Dworcu Głównym, a tam było piekło, i
teraz mi go odbieracie? Za co, panie pułkowniku, za co?!
– Gdzie on siedzi? – zapytał Kwiatkowski, wyraźnie poruszony słowami kobiety.
35
– Mówią, że w UB, na Cyryla i Metodego... Sankowski Romek. On ma dopiero siedemna-
ście lat! Jak takie dziecko może zagrażać demokracji? Za co ma cierpieć? Za to, że odwiedził
swojego dowódcę z powstania?
Wyciągnęła chustkę i otarła oczy. Odwieczny widok matki opłakującej uwięzionego syna.
Kwiatkowski starał się ukryć współczucie.
– Niech pani siada – powiedział, wziął podanie, rzucił na nie okiem i schował do kieszeni.
– Dowiem się. Ale niczego nie obiecuję.
– Dziękuję panu pułkownikowi, dziękuję... To może ja przyjdę za dwa dni...
– Mnie tu już nie będzie. Niech pani czeka w domu na wiadomość. A teraz przepraszam.
Jestem zajęty.
Kobieta wstała.
– Czy ja mogłam przypuszczać, że kiedy przyjdzie wyzwolenie, mój syn znajdzie się w
więzieniu?
Otworzyła cicho drzwi i wyszła. Kwiatkowski usiadł ciężko w fotelu. Z łazienki wyjrzała
Krysia. Kwiatkowski położył palec na ustach, wepchnął ją z powrotem i odkręcił wodę. Siedli
na brzegu wanny.
– Wszystko słyszałam – szepnęła mu do ucha. – I co teraz, bohaterze?
– Jak to, co? Nic.
– Nic?! To dlaczego dałeś tej kobiecie nadzieję?!
– A co miałem robić? Przyznać się, że udawałem ubeka?
Patrzyli sobie w oczy. We wzroku Krysi wyczuł potępienie i wrogość. Nagle wybuchnął
śmiechem.
– Wiem, o czym myślisz!
– Myślę o tej biednej matce.
– Ale to chyba niemożliwe, Krysiu. Są tylko dwa wyjścia: albo napaść na Stołeczny Urząd
Bezpieczeństwa i zbrojnie odbić chłopaka, na co się nie piszę, albo...
– No, dokończ. Lubię, jak wyobraźnia pracuje.
– Albo dalej grać rolę pułkownika Kwiatkowskiego i kazać tym draniom wypuścić chłopa-
ka.
– Przez telefon? Tacy głupi to oni nie są.
Kwiatkowski przez chwilę milczał. Widać było, że intensywnie myśli.
– Masz rację – powiedział wreszcie. – Trzeba spróbować. Może mógłbym zostać wicemi-
nistrem bezpieczeństwa?
Krysia wybuchnęła śmiechem.
– Dlaczego nie ministrem?
– Bo każdy wie, że ministrem jest niejaki Radkiewicz. A wszystkich wiceministrów nikt
nie zna, na pewno i sami ubecy. Cholera wie, ilu ich tu nasłała Moskwa. Mogli mnie miano-
wać dzisiaj. Tam wszystko jest tajne.
– Pomysł jest genialny, Andrzej, ale cię nieco przerasta. Co innego paru pijanych Sowie-
tów w knajpie, a co innego sfora ubeków w ich twierdzy. Tobie się pewno przypomniał film
Dziesięciu z Pawiaka?
– Oglądałem go ze trzy razy.
– Od czasów carskich dużo się zmieniło, Andrzejku. I telefony mają lepsze. Ja lubię mito-
manów, ale uważaj, zamkną cię kiedyś w domu wariatów.
Kwiatkowski otoczył ramieniem jej talię i próbował przyciągnąć do siebie. Opierała się.
– Ty mnie mało znasz, Krysiu. Już mi się rysuje plan działania. Od razu życie nabrało sen-
su. Nie wierzysz, że mógłbym uwolnić tego chłopaka?
– Nie wierzę.
– A może się założymy?
– O co? Ja nic nie mam.
36
– Jeżeli przegram, odejdę w niesławie, ale jeżeli wygram, to mnie pokochasz.
Ironiczny uśmiech na twarzy Krysi zniknął. Milczała chwilę.
– Obawiam się, że ani nie odejdziesz, ani nie uratujesz chłopaka, tylko zgnijesz w ich lo-
chach. A tego bym nie chciała.
– Krysiu, daj mi szansę!
– No dobrze. Jeżeli wyciągniesz chłopaka z ich łap, to cię pokocham.
Rano Kwiatkowski obudził się na kozetce w pokoiku. Zajrzał do sypialni. Krystyna leżała
w poprzek dużego podwójnego łoża. Uśmiechnęła się do niego.
– Ale mi się spało! – zawołała. – Aż dziw, że nikt nam w nocy nie przeszkodził.
– Kto by śmiał! Wstawaj, dziewczyno. Czas nagli.
*
Na tym przerywam opowieść o pułkowniku Kwiatkowskim. by na czas pewien powrócić
do rzeczywistości. Nie mogłem stale chodzić z watą w uszach, więc chwilami dobiegały mnie
głosy z mieszkania na górze. O dziewiątej rano rozległ się dzwonek telefonu.
– Proszę – zachrypiał zaspany Olgierd. – Co?! Zaraz tam będę!
– Co się stało?! – zawołała Alina.
– Sąsiadka znalazła nieprzytomną ciocię na podłodze! Muszę lecieć!
– Czekaj! Idę z tobą!
W parę minut wybiegli. Usłyszałem ich dopiero po północy.
– Ten wylew jest chyba nieodwracalny. Paraliż już nie ustąpi.
– Czy ciotka nie zostawiła przypadkiem kluczy do mieszkania tej sąsiadce? – zapytała Ali-
na.
– To straszne! Pęka mała żyłka i człowiek zamienia się w masę bez czucia.
– A nie boisz się, że ona może coś wynieść?
– Przez pierwsze dwadzieścia lat ciotce sprzyjało szczęście, ale przez ostatnie pięćdziesiąt
żyła przeszłością. Pozostała jej tylko fotografia ukochanego. Czy można dochować komuś
wierności przez pięćdziesiąt lat?
– A jeżeli sąsiadka wyniesie w nocy tego... Makowskiego?!
– Bardzo żałowała, że się urodziła w przyzwoitej rodzinie. „O ile jest łatwiej żyć dziejom
prostaków!” – wzdychała.
– Olgierd, ty nie słyszysz, co do ciebie mówię?! – krzyknęła Alina. – W pięć minut można
z mieszkania cioci wynieść rzeczy warte tysiące dolarów!
– Czy nie jesteś zbyt podejrzliwa, Alinko? Dlaczego sąsiadka ma być złodziejką?
– Bo jest okazja.
– To wystarczy?
– Jedziesz do mieszkania ciotki czyja mam jechać?
– Już jadę, Alinko.
– A jutro rano trzeba tam zmienić zamki.
Myślałem, że po wyjściu Olgierda zapanuje cisza, ale zaraz Alina zabrała się do telefono-
wania. Dziwne, że dzwoniła do kogoś o pierwszej w nocy.
– Chciałabym otworzyć galerię sztuki. Za duże ryzyko? My nie zbankrutujemy. Z wiedzą
Olgierda i moją energią galeria rozkwitnie jak kaktus. Parę dobrych obrazów, trochę sreber
rodzinnych, porcelana z osiemnastego wieku... Będziemy sprzedawać wszystko, byle było
artystyczne. Poszukasz nam lokalu i dasz forsę na otwarcie. Jeżeli dobrze pójdzie, to ci zwró-
cę. Prześpij to, dobranoc.
Mogłem zasnąć i ja, zgorszony postępkami Aliny. Muszę tu jednak przyznać, że powoli
wciągało mnie to obyczajowe słuchowisko, nadawane przez rurę. Czytającego te słowa nie
mam powodu oszukiwać: mogłem przecież sprowadzić murarzy, by załatali dziury, mogłem
poprosić dozorcę, żeby je prowizorycznie uszczelnił szmatami, mogłem wreszcie napchać do
uszu waty i oddać się lekturze, a nie podsłuchiwaniu cudzych rozmów. Nie zrobiłem tego.
37
Stary emeryt bez własnego życia z lubością gmera w życiu innych, młodych ludzi. Obrzydli-
stwo. A jednak, gardząc sobą, coraz pilniej nastawiałem ucha. Kto bez grzechu...
*
Przez cały następny dzień w mieszkaniu na górze panowała cisza i mogłem znowu przy-
wołać wnuczka. Obiecałem sobie, że tym razem łgarstwo nie wchodzi w rachubę.
– Dlaczego, dziadziu, nie siedziałeś za Stalina w więzieniu? Czytałem ostatnio, że oni za-
mykali wszystkich przyzwoitych ludzi.
– Wróciłem do Polski dwa lata po zakończeniu wojny i to mnie uratowało od więzienia.
Nie zdążyłem się przyłączyć do antysowieckiego podziemia.
– A chciałeś się przyłączyć?
– Zobowiązywała mnie do tego przysięga. Kazała walczyć o niepodległość Polski.
– A ta przysięga powinna była chyba obowiązywać przez czterdzieści lat komunizmu?
– No, w pewnej mierze...
– Nie walczy się w pewnej mierze – skarcił mnie wnuczek. – Kiedy ją złamałeś?
– Nie pamiętam.
– To znaczy, że nie tylko ją złamałeś, ale o niej z latami zapomniałeś.
– A czy przez czterdzieści lat można nieustannie walczyć?! – oburzyłem się. – Dawno bym
zginął! Ty nic nie rozumiesz!
– Czego nie rozumiem?
– Kiedy po stalinowskim terrorze, w pięćdziesiątym szóstym, przyszła odwilż, wszyscy
odetchnęliśmy z ulgą i przez chwilę ustrój zaczął nam się nawet podobać.
– Ojciec opowiadał mi często stary dowcip o Żydzie, kozie i rabinie – odparł wnuczek z
wyższością. – Wpakowali cię do podłej, wilgotnej komórki, gdzie nie sposób żyć z braku
świeżego powietrza i ciasnoty, a później wepchnęli ci tam kozę, która na dokładkę wszystko
zasmrodziła i zapaskudziła. Kiedy zabrali ci tę stalinowską kozę, poczułeś się w swojej ko-
mórce jak w raju. I wtedy złamałeś przysięgę.
– Jesteś arogantem, jak wszyscy w twoim wieku!
– Każdy, komu mówi się nieprzyjemną prawdę w oczy, wpada we wściekłość.
– Czerpiesz wiedzę o ludziach z głupich filmów! Prawda jest bardziej skomplikowana niż
twoje czarno-białe spojrzenie na świat!
– A ty jaki jesteś? Szary?
– Tak, jestem szary! Szlachetny i podły, odważny i bojaźliwy...
– Piękny i brzydki – dokończył wnuczek. – Mój tatuś też jest szary i chciałbym podziwiać
chociaż dziadzia.
– Jak śmiesz pogardzać ojcem?! – zawołałem, zadowolony, że zszedł ze mnie. – Jest zdol-
nym naukowcem i w pocie czoła zarabia na twoje utrzymanie!
– Eee tam! – parsknął wnuczek. – Cały czas chce coś wynaleźć i nie może, aż mu spodnie
pękają w szwach od tego napięcia.
– I ty tam gardzisz ciężką pracą?! – oburzyłem się. – Widocznie odezwało się w tobie coś
wschodnioeuropejskiego. Bardzo mi się nie podoba taka kontestacja! Jesteś obrzydliwym
produktem pożałowania godnej epoki! – zawołałem i oddaliłem wnuczka.
*
Przez cały dzień i następną noc nikt się nie pojawił w mieszkaniu na górze. Ciesząc się ci-
szą, oddałem się lekturze. Niestety, po południu usłyszałem Alinę i jej muzykę. Wkrótce ktoś
zadzwonił do drzwi, muzyka ucichła i odezwał się kobiecy głos.
– Cześć, Alina! Sama jesteś? Wpadłam, bo załatwiałam sprawy obok...
– Pewno chcesz do ubikacji?
38
– Mogę się napić kawy? Gdzie twój chłopczyk?
– Wyjechał służbowo.
– Zabrał się do pracy? Coś podobnego... Gdzie go wsadziłaś?
– Sam się wsadził. Jest ekspertem dzieł sztuki.
– Dzieł sztuki... To pięknie brzmi. A jest z tego jakaś gotówka?
– Jest i będzie. Chcemy założyć galerię.
– Wy chcecie? Ty masz pojęcie o sztuce?
– Coraz większe.
– No tak... oglądasz albumy. Niech ci tam. To wszystko marność. Daj kawałek papieru.
Można na tym narysować? Ooo... Wiesz, co to jest?
– Swastyka wpisana w sześcioramienną gwiazdę. Przystąpiłaś do neofaszystów?
– Widzę, że cię jeszcze nikt nie wtajemniczył. To jest symbol nieskończoności. Ludzkość
wkroczyła w epokę Apokalipsy, czyli Objawienia.
– A co to znowu za bełkot?
– Dopiero teraz można wszystko zrozumieć. Szykujemy się do odlotu.
– Zaczęłaś zażywać narkotyki?
– Przylecą nasi stwórcy i zabiorą nas na swoją planetę.
– Kaśka, ja nie mam czasu na głupoty! Idź z tym do przedszkola!
– Każdy prostak wyśmiewa się z tego, czego nie jest w stanie pojąć swym kurzym mó-
zgiem. Nie chcesz wiedzieć, kto nas stworzył?
– Mówią o tym w każdym kościele.
– Zabobon! Ludzkość, nie znając odpowiedzi na to podstawowe pytanie, wymyśliła sobie
Boga, bo bała się kosmosu. Dopiero teraz prawda wychodzi na jaw.
– No to kto nas stworzył?
– Elohim. Istoty pozaziemskie, znacznie mądrzejsze od mieszkańców naszej planety.
Stworzyły nas w laboratorium na swoje podobieństwo, bo same też były kiedyś stworzone na
czyjeś podobieństwo.
– Twierdzisz, że człowiek nie pochodzi od małpy?
– Oni stworzyli całe życie na Ziemi. Od ameby do człowieka. Zamieszkują planetę odległą
od naszej o miliardy lat świetlnych, żyją dziesięć razy dłużej niż my, nawet do tysiąca pięciu-
set lat. Zresztą, co ja ci będę opowiadać! Mogę ci pożyczyć książkę, której autor spotkał te
istoty na alpejskich wyżynach. Wszystko mu wytłumaczyły i odleciały, zapowiadając powrót,
jeżeli tylko ludzie sobie tego zażyczą.
– A ten autor to kto?
– Francuski dziennikarz. Opisał całą rozmowę.
– Mówili po francusku?
– Mogą mówić każdym językiem.
– Cholera, Kaśka, ty zawsze byłaś taka życiowa... Co ci się stało?
– Przeczytaj, a zrozumiesz! Oni są gotowi zabrać ochotników na swoją planetę i nauczyć
ich, jak przedłużyć ród ludzki na Ziemi, bez wojen, bez nędzy, bez płodzenia milionów nie-
potrzebnych dzieci...
– Oo!
– Tak, każda para rodzi u nich dwoje dzieci i liczba ludności się nie zmienia. Powszech-
nemu dobrobytowi nic nie zagraża.
– Oo! A jeżeliby ktoś zechciał urodzić troje dzieci?
– Nikomu to nawet nie przyjdzie do głowy, bo i po co? Harmonia i pełna równowaga.
– Potworne!
– Mądre. Jeżeli zdobędziemy ich wiedzę, oni kiedyś wymrą, bo przecież ich planeta nie
jest wieczna, stworzymy nowych ludzi na nowej planecie i przekażemy im pałeczkę. W ten
sposób ród ludzki nie wygaśnie, kiedy Ziemia nie zechce nas już nosić.
39
– A niech cię cholera! Oni przylecą po ochotników?
– Tak. Szykujemy się do tego. W Alpach powstaje stosowny ośrodek, gdzie będziemy
oczekiwać ich przylotu.
– I pofruniecie na ich planetę, a później wrócicie na Ziemię? Miliardy lat świetlnych? Co
za bzdura! Ta podróż zdjęłaby wam dziesiątki tysięcy lat!
– Im wystarczy parę godzin.
– Jak z Warszawy do Krakowa?
– Przeczytaj książkę, to wszystko zrozumiesz. Inna technika. Zresztą święte pisma wszyst-
kich religii świata zapowiadają ich przybycie. Trzeba tylko umieć czytać. Jeżeli chcesz, zapi-
szę cię do polskiego oddziału.
– A kto tam należy?
– Wszyscy. Gośka, Hanka, Zośka... z mężami oczywiście.
– O kurwa! Zbiorowy szmergiel!
Chwila ciszy.
– A ile trzeba by dopłacić do tego interesu? – zapytała wreszcie Alina.
– Musisz opłacić podróż, pobyt w ośrodku oczekiwania, no i ofiarować jakąś sumę na
koszty jego urządzenia. Ja sprzedaję mieszkanie i samochód. A bo to wiadomo, czy w ogóle
wrócę?
– Poprosisz o azyl?
– Dlaczego nie?
– Kiedy wyjeżdżacie?
– Czekamy na znak. Jesteśmy w stałym kontakcie telefonicznym z kierownictwem w Pa-
ryżu. O cholera... muszę już lecieć! A książkę ci podrzucę. To nasza biblia. Cześć!
*
Rozmowę tę powtórzyłem Zdzisiowi, gdy spotkaliśmy się na ławce.
– A modlić się nie każą do tych przybyszów z innej planety? – zapytał.
– Chyba nie. To jest ściśle naukowy światopogląd.
– Błąd! Ludzie muszą się modlić do kogoś i o coś. Taka jest potrzeba. Obiecanki cacanki,
ale sam pomysł jest nie najgorszy. Zamiast obiecywać raj w niebie, jak to czynią religie, albo
raj na ziemi, jak głosili komuniści, ci każą wierzyć w raj na innej planecie. Jeżeli tam pofru-
niemy na naukę, to po powrocie pokonamy wszelkie plagi, ustaną nacjonalistyczne wojny i u
nas też nastanie raj.
– A jeżeli ochotnicy nie doczekają przylotu pozaziemskich wysłanników?
– No to pobędą na świeżym alpejskim powietrzu, co im podreperuje zdrowie. Wpatrzo-
nych od rana w niebo, ożywiać będzie radosna nadzieja, ta nadzieja osłabnie w miarę upływu
czasu, wreszcie zniknie zupełnie, przestaną patrzeć w niebo i zapanują rozczarowanie i roz-
pacz. Rozpleni się rozpusta i pijaństwo. Tak zawsze kończy się wiara w nadejście idealnego
świata.
– Ludzie zawsze będą marzyć o idealnym świecie!
– Albo o jego końcu. Ileż sekt czeka w tej chwili na koniec świata i na nagrodę z tym koń-
cem związaną?!
– Może jednak przylecą?
– Może i przylecą – odparł Zdzisio.
– Chcesz się tam wybrać?
– A jaki tam jest klimat? Szarość polskiego nieba źle wpływa na moją psychikę.
– Klimat pewno też jest regulowany według życzeń obywateli. Wyższa technika.
40
– Niestety, to wyprawa dla ludzi młodych – powiedział Zdzisio ze smutkiem. – Powinni-
śmy sami wymyślić coś równie idiotycznego i w ten sposób dorobić do emerytury. Załóżmy
wspólnotę wyznawców... ale czego?
– Każda nowa sekta wykorzystuje elementy już istniejących religii. Chyba nie chcesz po-
wrócić do animizmu?
– Skąd! – oburzył się Zdzisio. – Uważam, że duszę mają tylko kobiety. I na tym funda-
mencie zbudowałbym nową wiarę. Wszystkie religie aż do znudzenia są zdominowane przez
mężczyzn. Parę anglikańskich kobiet księży nie załatwia sprawy. Kult kobiety nie tylko jako
dawczyni życia, ale i ośrodka harmonii świata. Oczywiście kapłankami byłyby wyłącznie
kobiety...
– A wyznawczyniom kazałbyś pewno chodzić nago.
– Mógłbym nadać temu głęboki sens – wyjaśnił Zdzisio. – Ze Stworzycielem, a raczej
Stworzycielką, jakakolwiek by ona była, człowiek powinien obcować w stanie takim, w jakim
go stworzono, czyli nago. Byłby to dowód prawdziwej pokory. Przecież przed bóstwem
wszyscy jesteśmy równi, czemu przeczy przyodziewek, bo podkreśla różnice rasy, narodu, a
wreszcie zamożności i pozycji społecznej. W naszej wspólnocie nikt nie będzie się chełpił
bogatym strojem, bo to tylko upokarza biednych i pokrzywdzonych. Wszystko wymaga do-
pracowania.
– Czy taki cynik jak ty może założyć wspólnotę wierzących w cokolwiek?
– Lubię odwracać kota ogonem, mój drogi – zaśmiał się Zdzisio. – Ale czasami zdarzają
mi się i trafne refleksje.
*
Przez następne dni z mieszkania na górze nie dochodził żaden dźwięk. Odczułem ogromną
ulgę, że los położył kres tej dwuznacznej sytuacji. Może ciocia zeszła z tego świata i moi
przyjaciele przenieśli się co żywo do odziedziczonego przez Olgierda mieszkania? Skończy
się kuszenie szatana i odzyskam wewnętrzny spokój. Niestety! Trzeciego dnia wieczorem
zjawili się oboje.
– Trzeba by tu sprzątnąć – zauważył Olgierd. – Wszędzie kurz i brud.
– Tak, trzeba sprzątnąć – zgodziła się Alina. – Może byś zadzwonił do odpowiedniego biura?
– Jutro kupię szczotkę i sami posprzątamy.
– Masz rację. Nie możemy szastać pieniędzmi. Chwila ciszy. Szelest banknotów. Przypo-
minało to efekty słuchowiska radiowego.
– Proszę.
– Dostałeś wypłatę? – ucieszyła się Alina.
– Znalazłem mu obraz niemieckiego pejzażysty Libermanna. Chociaż epigon, tworzy
piękny światłocień. Wisiał u jakichś troglodytów nad komodą i kupiłem go za grosze.
– Ale twojemu prostakowi podałeś wyższą cenę?
– Nie. Ja nie handluję obrazami, Alinko. Jestem ekspertem.
– Mój Boże, co za idiota! Czy ty nie rozumiesz, że dla niego tani obraz w ogóle się nie liczy!
– Mylisz się, dziecko. Prostak wcale się nie okazał takim prostakiem. Docenił moją uczci-
wość i wypłacił mi sowitą prowizję.
– I pewno cię znowu gdzieś wysyła?
– Dopiero za tydzień. Jadę do Poznania. Jeżeli każdy wyjazd przyniesie mi tyle pienię-
dzy...
– Powinniśmy założyć własną galerię. A kiedy odziedziczysz te przedmioty po cioci...
– Daj spokój, Alinko! W tym stanie ciocia może jeszcze żyć dobrych parę lat. Nie życzę jej
śmierci!
– Nie wiem, co dla niej lepsze. Przecież się męczy. Ten paraliż już nie ustąpi.
41
– Opowiadała mi o spotkaniu z ukochanym, zmarłym pięćdziesiąt lat temu. Przyszedł do
niej w nocy i rozmawiali do świtu. Czeka na jego następną wizytę i jest szczęśliwa.
– Ile bierze ta pielęgniarka?
– To pieniądze cioci.
– Oglądałam wczoraj lokal. Chcą go tanio sprzedać.
– Pewno bankrutują.
– Ale my damy sobie radę. Ty masz tylko się znać, żeby nam nie wciskali bubli.
– Dobrze. Niech nam się śni galeria, jeżeli sobie życzysz.
– A tobie jest wszystko jedno?
Skrzypienie tapczana, szelest pościeli. Jakbym ich widział. Ale tym razem Olgierd, nie
wiadomo dlaczego zniechęcony, nie dobiera się do Aliny, by doprowadzić ją do „Aaa!”.
Pewnie patrzy w sufit.
– Co ci jest, Olgierd? Przecież nie masz gorączki?
– Uszło ze mnie powietrze.
– Dlaczego? Co się stało?
– Człowieka może czasami najść zniechęcenie.
– Przecież wszystko ci się udaje! Zarabiasz! Stajesz się cenionym ekspertem!
– Świat mi się nie podoba.
– Czekaj...
Teraz ciche skrzypienie materaca. Trwa to parę minut.
– Cholera! Co się dzieje? Przecież nie mogłam się od ciebie opędzić.
– E, daj spokój, Alinko. Może to kiedyś przejdzie.
– Kiedyś?! Zwariowałeś?! Coś ty wyrabiał w tym Wrocławiu?! Dziwki cię tak wypompo-
wały?!
– Nie bądź wulgarna, Alinko. To sprawa psychiki. Każde zetknięcie z brudami tego świata
wpędza mnie w chorobę.
– Może coś złapałeś? Byle tylko nie AIDS! Idź zaraz do lekarza!
– Tu lekarz nie pomoże.
– Dopadła cię melancholia? Zadzwonię do Krzyśka. To dobry psychiatra.
– Czy to moja wina, że boli mnie podłość?
– Czyja podłość? Ktoś cię skrzywdził?
– Nikt mnie nie skrzywdził. Nie podoba mi się świat.
– Skończyłeś trzydzieści lat i nagle przestał ci się świat podobać? Nie zdążyłeś się napa-
trzyć na ludzkie podłości, choćby w telewizji? Pełno tam morderstw, złodziei i kurew!
– To są bzdury wymyślone przez łajdaków dla pieniędzy! Wiesz, że potrafię na to patrzeć i
nie widzieć.
– Wysłałabym cię na taką planetę, gdzie nie ma łobuzów, chamów, złodziei i oszustów!
– Bo pewno nie ma tam ludzi.
– Są. Przeczytaj sobie
Posłowie od istot pozaziemskich. Lektura w sam raz dla ciebie.
– Nie czytam już bajek dla dzieci. Dobranoc.
Zapanowała gniewna cisza, a ja zasnąłem. Następnego dnia, wracając z poranną gazetą,
spotkałem Olgierda. Wysiadał z windy. Ukłonił mi się ze smutnym półuśmieszkiem. Gdy
wszedłem do mieszkania, Alina właśnie rozmawiała przez telefon.
– Landszaft?! To nie jest żaden landszaft, to obraz niemieckiego impresjonisty... Zapo-
mniałam nazwiska. Co ty się tam znasz! Gdyby ci kazał zapłacić nie milion, a sto milionów,
obraz od razu by ci się spodobał! Czekaj... Co jemu się tam przydarzyło we Wrocławiu? Prze-
stań! Ja mam nosa! Coś ty z nim zrobił?! Co?! Jak się zabawił?! Upiliście go?! Ty, Roman,
nie graj ze mną w durnia! Chcesz mi zeszmacić chłopaka?! A wała! Tyle mnie zobaczysz! Co
za cham!
I rzuciła słuchawkę.
42
*
Wyszli szybko na ulicę. Krystyna rozglądała się dokoła, czy nikt ich nie śledzi.
– Uff! – odetchnęła z ulgą. – Udało się.
Przy furze zaprzężonej w dwa konie, z ułożonymi w poprzek deskami do siedzenia i pra-
wie już pełnej pasażerów, stał właściciel.
– Na Pragie, kto jeszcze na Pragie?! – wołał.
Ruszyli. Kwiatkowski objął Krysię. Siedziała z brzegu i mogłaby wypaść.
– Wiceminister nie podróżuje czymś takim – szepnęła mu do ucha.
– Chcę wiedzieć, jak żyje prosty lud.
Fura zadudniła na moście pontonowym i zagłębiła się w ulice Pragi. Kwiatkowski odpro-
wadził Krysię pod bramę obskurnej kamienicy.
– Czekaj tu na mnie cierpliwie. Nigdzie się nie ruszaj. Przyjdę po ciebie.
– Na pewno? – zapytała z ironią.
– A co ty sobie myślisz?
– Myślę, że wziąłeś dziewczynę na kolację, przygotowałeś łoże, poniosłeś koszty, a że nic
z tego nie wyszło, jesteś wściekły i jeszcze dzisiaj zorganizujesz sobie taką, co się chętnie
zgodzi.
– Rozkazuję ci tu czekać! – wrzasnął Kwiatkowski, odwrócił się i odszedł energicznym
krokiem.
Krysia patrzyła za nim z uśmiechem.
W godzinę później Kwiatkowski siedział przy stole naprzeciwko byłego sierżanta Dudka.
Właśnie kończyli śniadanie. Wysoka blondyna w czarnym szlafroku wniosła herbatę. Na jej
twarzy malowała się gorycz.
– Nie masz czegoś na klina? – zapytała chrapliwym, dramatycznym głosem.
– Później! – warknął Dudek. – Tu rozmawiają mężczyźni. Znikaj!
Blondyna wydęła pogardliwie wargi i z godnością wyszła do kuchni.
– Ciebie mianuję porucznikiem – powiedział Kwiatkowski. – Takim z awansu. Szczera,
polska, robotniczo-chłopska gęba. Urodzony ubek.
– Nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z ciebie oficera! – ucieszył się Dudek. – A niech cię
jasna cholera! Wiedziałem, że cię nosi, ale taki numer! Skok na UB w środku miasta! Kurdy-
stan, nie mogę się śmiać, taki jestem zdumiony!
– Wytniesz sobie gwiazdki z amerykańskiej puszki. A ja do moich trzech dodam dwa paski.
– Rozkaz, panie pułkowniku! Mam dwóch zdolnych chłopaków. Miesiąc temu zdezerte-
rowali z całą kompanią i bujają się po Pradze.
– Ręczysz za nich?
– Całą moją głową. No, trzeba by im coś zapłacić.
– A kto im zapłaci, poruczniku Dudek?
– A jeden taki, co też siedzi na Cyryla i Metodego.
– Za co zapłaci?
– Za wolność. Jeżeliby się przy okazji udało wyciągnąć i jego, obsypałby nas dolarami.
– Dolarami? To jakiś szpieg?
– Złodziej. Na Ziemiach Odzyskanych szabrował, ile mógł, i jest nadziany. Nic by mu się
nie stało, gdyby z pazerności nie obrobił willi przydzielonej jakiemuś ważnemu ubekowi z
Wrocławia, który postawił na nogi wszystkich swoich łapaczy. Uznali to za antydemokra-
tyczny sabotaż. Jego żona sfinansuje całą naszą imprezę, a i coś zostanie na czarną godzinę.
– Umówmy się, Dudek: pieniądze mnie nie obchodzą. Broń?
– Chłopcy przyniosą pepesze, które zabrali z wojska na pamiątkę. Dla nas będą pistolety.
Co jeszcze?
– Bez samochodu ani rusz. Willys albo gazik.
43
– To może chwilę potrwać. Skombinuje się z bazy albo z ulicy. A ubeckie legitymacje?
Mam takiego, co zrobi dyplom króla angielskiego.
– Żadnych fałszywych papierów, Dudek. Kto się odważy legitymować wiceministra bez-
pieczeństwa, otoczonego obstawą z automatami?
– Też prawda. To wszystko?
– I jakaś melina dla mnie. Przecież nie mogę mieszkać w koszarach.
– Cholera, ale mnie suszy! – jęknął Dudek. – Do wieczora, obywatelu pułkowniku!
– Masz do mnie mówić „towarzyszu pułkowniku”. Wszyscy będziemy sobie towarzyszo-
wać. Taka forma obowiązuje w UB.
Zapadała już ciemność, gdy Kwiatkowski, w mundurze pułkownika, wszedł do restauracji
hotelu „Polonia”. Na progu powitał go szerokim uśmiechem kierownik sali.
– Szanowanie panu pułkownikowi. Mam szykować ten sam stoliczek?
– Nie trzeba – odparł Kwiatkowski, rozglądając się po sali, i dodał ściszonym głosem: –
Ilu tu dzisiaj naszych ludzi?
– Siedmiu. Trzech kelnerów i czterech gości. No i parę dziewczyn dorywczo.
– Komu podlegacie na Cyryla?
– Kapitanowi Bąkiewiczowi.
– Ach, temu... Dobra.
I ruszył do stolika, przy którym siedział samotnie pułkownik Kawałek. Kawałek zerwał się
na jego widok.
– Siadajcie, pułkowniku – ucieszył się. – Jeszcze raz przepraszam za ten wczorajszy wy-
padek.
– Wypadek! – parsknął Kwiatkowski. – Zostałem zdekonspirowany! Wszyscy tu wiedzą,
kim jestem! Jakieś baby dopadają mnie w szatni, jęczą i muszę się przemykać bocznym wyj-
ściem! Przez tego, jak mu tam...?
– Karolewa. To swój chłop. Chyba nie chcecie wyciągać konsekwencji? Jeżeli naczalstwo
się dowie, mogą go wysłać daleko na Wschód.
– Diabeł z nim. Cham i już.
– Ale pożyteczny. Dał nam parę studebakerów w prezencie.
– Wy się zajmujecie transportem? – zainteresował się Kwiatkowski.
– Jestem starym kierowcą i mechanikiem – pochwalił się Kawałek. – W Łodzi obrządza-
łem przed wojną autobusy. Robiliśmy strajki, jak się patrzy. A z Karolewem mus wypić. Je-
steśmy od nich zależni w przedmiocie motoryzacji.
– Żeby tylko w tym! – zaśmiał się Kwiatkowski. – U nas, w bezpieczeństwie, bardzo bra-
kuje pojazdów. Czasami diabli biorą, bo nie ma czym jechać. A mój osobisty łazik nadaje się
tylko na złom.
Kawałek nalał do kieliszków i spojrzał Kwiatkowskiemu głęboko w oczy. Widać było, że
gotów mu przychylić nieba.
– No, jeden przyzwoity łazik mógłbym wam wypożyczyć. Oczywiście do zwrotu.
– Pewno, że do zwrotu. Za miesiąc będziemy mieli łazików na pęczki. Dziękuję wam, to-
warzyszu. Jak wam się odwdzięczyć?
Wypili i Kawałek nalał znowu.
– Niech tylko bezpieczeństwo działa sprawnie. Przecież wrogów mamy co niemiara.
– Do końca życia roboty nie zabraknie! Kwiatkowski wypił następny kieliszek. Kelner
przyniósł zakąskę.
– A ja tam wolę kiełbasę od tych bryzoli – stwierdził Kawałek, zagryzając. – A co wy my-
ślicie o Mietku Moczarze?
Kwiatkowski pokrył zmieszanie, połykając spory kęs kotleta.
– Moich myśli nie ujawniam z zasady – powiedział.
44
– Dobrze was rozumiem! – zaśmiał się Kawałek. – Przepraszam, że się mieszam w nie
swoje sprawy, ale będę z wami szczery: nie podoba mi się to, co on wyprawia w Łodzi.
– Wy go dobrze znacie? – zapytał Kwiatkowski surowo.
– Jeszcze sprzed wojny. Razem wykonywało się robotę.
– A co się wam konkretnie nie podoba? Kwiatkowski przymrużył groźnie oczy.
– Moczar tak zapchał więzienia ludźmi, że nie mają czym oddychać. Aresztuje, jak leci.
No i wszystkich swoich osobistych wrogów. Skarżą się towarzysze, że psuje im robotę w
mieście. A przecież miasto było zawsze czerwone.
Kwiatkowski powoli przeżuwał kotlet. Głęboko się zamyślił.
– Tylko wam to mówię – zastrzegł się Kawałek, nalewając następny kieliszek. – Chodzi mi
o dobro naszej partii.
– Dobrze, że jesteście szczerzy. – Kwiatkowski uśmiechnął się. – Moczar... Ciekawe...
– Watażka – dodał Kawałek. – Bawił się w partyzantkę.
– A wy nie?
– Byłem w Związku Sowieckim. A Moczar bawił się w partyzantkę i nie zauważył, że
wojna się skończyła. I co to za pomysł, żeby Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa umieścić w
budynku po gestapo? To przecież sabotaż!
– To nie jego decyzja.
– Ale jako szef, powinien się sprzeciwić!
– Przemyślimy tę sprawę – zakończył Kwiatkowski i sięgnął do kieszeni.
– Nigdy, towarzyszu! – oburzył się Kawałek. – Ja płacę! I jeszcze raz was przepraszam za
tego niedźwiedzia Karolewa. Choć... dziewczyna bardzo ładna... trudno mu się dziwić.
– To tylko sekretarka. Najlepiej udawać zakochaną parę. Teraz jestem tu spalony i więcej
się w „Polonii” nie pokażę.
Kwiatkowski wstał energicznie i uścisnął rękę Kawałka. Ten przytrzymał jego dłoń.
– Gdzie podrzucić łazik?
– Sami odbierzemy.
Kwiatkowski wziął walizkę z koszar i wstąpił po Krysię. Otworzyła drzwi natychmiast,
jakby za nimi czekała.
– Zdumiewasz mnie, doktorze.
– Idziemy z wizytą – powiedział.
Do mieszkania byłego sierżanta Dudka było parę kroków. Oprócz gospodarza w pokoju
siedziało dwóch młodych mężczyzn w polowych mundurach. Na widok Kwiatkowskiego
wstali.
– Przedstawiam wam moją sekretarkę, towarzyszkę Krystynę – powiedział Kwiatkowski. –
Krysiu, to moi ludzie.
– Miło was poznać, towarzyszko. – Dudek ucałował rękę Krysi. – Dobrze móc spojrzeć na
ładną buzię w czasie naszej ciężkiej pracy. A tu, towarzyszu pułkowniku, są nasi ochotnicy.
Kwiatkowski uścisnął ręce chłopców.
– Kapral Krowicki – przedstawił się pierwszy.
– Mianuję was sierżantem! – zdecydował Kwiatkowski.
– Szeregowiec Bidak!
– Mianuję was kapralem. Czy wiecie, o co chodzi?
– Mamy się zabawić w ubeków – ze śmiechem powiedział Krowicki. – Bardzo nam się to
podoba.
– Jesteście moją eskortą – wyjaśnił Kwiatkowski. – Nie wolno wam odpowiadać na żadne
pytania. Zabronił wam tego pułkownik. Pełna tajemnica. Oni to dobrze rozumieją.
Kwiatkowski podszedł do stołu. Leżały tam dwie pepesze.
– Jest broń, bardzo dobrze – powiedział. – Ale nie będzie do niej amunicji.
– Co takiego? – zdumiał się Dudek.
45
– Żadnej strzelaniny. Lipny jest pułkownik Kwiatkowski, lipna będzie broń. Nie działamy
siłą, ale psychologią. Wystarczy, że się nas przestraszą. W razie wsypy podnosicie ręce do
góry. Powiecie, że pułkownik zatrzymał was na ulicy i wziął pod swoje rozkazy.
– Chcemy wykapować willysa, towarzyszu pułkowniku – zameldował Krowicki.
– Idźcie. Od przybytku głowa nie boli.
Obaj chłopcy wzięli pepesze i wyszli.
– Masz dla mnie melinę? – zapytał Kwiatkowski.
– Mieszkanie sąsiada – wyjaśnił Dudek. – Pojechali na szaber. Proszę...
Kwiatkowski zaprosił gestem Krysię, która przysłuchiwała się rozmowie z niemałym
zdziwieniem. Poszli za Dudkiem. Był to pokój z kuchenką, urządzony według praskiego
standardu: brzydkie mebelki na wysoki połysk, landszafty i brudne, popękane ściany. Nad
tapczanem wisiał Chrystus z krwawiącym sercem.
– Tu jest telefon. – Dudek wskazał na aparat. – Cwaniak podłączył się pod jakieś ważne
biuro. Można z niego dzwonić tylko wieczorem albo o świcie. Czy ty masz zamiar po tym
wszystkim wracać do wojska?
– Nie wiem – westchnął Kwiatkowski. – Przydałyby mi się wariackie papiery.
– Udajesz wiceministra bezpieczeństwa, a nie potrafisz zrobić z siebie wariata?
Dudek wyszedł. Kwiatkowski otworzył walizkę i powiesił garnitur w szafie. Krysia usiadła
na tapczanie i przypatrywała mu się uważnie.
– Mój stryjek był aktorem i przed wojną grał czasem w filmach – powiedziała nagle. –
Pamiętam, jak w jakiejś stróżówce przymierzali mundury ułanów, a później koń o mało mnie
nie kopnął. To dobrze, że nie potrzebujecie koni do waszego przedstawienia.
– W porządku, jestem aktorem – przyznał Kwiatkowski. – Ale wiesz, że nie chodzi mi ani
o sławę, ani o pieniądze.
– Mój stryjek ryzykował tylko upadek z konia, a ty możesz wpaść do lochu na długie lata,
może nawet stracić życie. Czy zdajesz sobie sprawę, na co się porywasz?
– Tak nagle strach cię obleciał?
Podszedł do niej i wziął jej głowę w swoje ręce.
– To ja cię sprowokowałam. – Krysia patrzyła mu uważnie w oczy. – Uniosłeś się ambicją,
chciałeś mi zaimponować... To był głupi zakład.
– Dawniej rycerze ginęli w walce z imieniem ukochanej na ustach – powiedział Kwiat-
kowski. – Chcesz się wycofać? Boisz się, że mnie nie pokochasz?
Krysia patrzyła mu w oczy, milcząc, ale po chwili wybuchnęła śmiechem.
– O to się nie boję... Boję się o ciebie.
– Już cię nie obchodzi chłopak katowany w UB?
– Obchodzi mnie, i to bardzo... ale jest ich tylu... Jeżeli nawet wyrwiesz im jednego, to ilu
tam jeszcze zostanie?
Kwiatkowski usiadł i pocałował ją w czoło.
– Zawsze o jednego mniej. Nie mówmy już o tym, Krysiu.
Następnego dnia Kwiatkowski i Dudek, obaj w mundurach, zjawili się w bazie samocho-
dowej. Kwiatkowski wszedł do budynku kwatermistrzostwa.
– Pułkownik Kwiatkowski – przedstawił się sierżantowi. – Pułkownik Kawałek obiecał mi
łazik. Sierżant poderwał się zza biurka.
– Sierżant Tomaszek! Wiem, obywatelu pułkowniku. Zaraz wydamy. Obywatel pułkownik
zechce podpisać.
– Kota w worku?
– Już prezentuję!
Wyszli na podwórze. Sierżant Tomaszek wskazał willysa.
– Sprawdźcie go, Dudecki! – rozkazał Kwiatkowski. Dudek usiadł za kierownicą, urucho-
mił silnik, ruszył do przodu, wrzucił wsteczny bieg.
46
– W porządku, towarzyszu pułkowniku! – zameldował.
Sierżant podsunął Kwiatkowskiemu papier i wskazał miejsce, przy którym napisano na
maszynie: „Płk Andrzej Kwiatkowski, Wiceminister Bezpieczeństwa”. Kwiatkowski podpisał
z rozmachem.
– Zameldujcie pułkownikowi Kawałkowi, że oddam mu ten samochód w jak najlepszym
stanie – powiedział Kwiatkowski i wskoczył zgrabnie do willysa.
Wyjechali na ulicę.
Następnego dnia rano w mieszkaniu zajmowanym przez Kwiatkowskiego spotkali się Kry-
sia, Kwiatkowski i Dudek. Dudek wyciągnął z kieszeni papierek.
– To jest numer centrali na Cyryla i Metodego.
– A w tym biurze na pewno nie ma nikogo? – zaniepokoił się Kwiatkowski. – Nie daj Boże
ktoś podsłucha rozmowę...
– Złażą się dopiero o dziewiątej – wyjaśnił Dudek. – Towarzyszka sekretarka może dzwonić.
– Pamiętasz nazwisko ubeka? – zapytał Kwiatkowski.
– Kapitan Bąkiewicz.
Krysia nakręciła numer. Widać było, że z trudem panuje nad sobą.
– Urząd? – zapytała cichym głosem. – Dzwonię z ministerstwa. Powtórzcie kapitanowi
Bąkiewiczowi, albo kto tam będzie, że szykuje wam się dzisiaj niespodziewana wizyta. Puł-
kownik Kwiatkowski. Nawet nie pytajcie, bo on jest utajniony. Na liście płac jako wicemini-
ster. Szybko wynieście śmiecie. Nie macie mi za co dziękować, robię to dla Bąkiewicza. Tyl-
ko nic mu nie mówcie, że mi się podoba.
Krysia odłożyła słuchawkę i spojrzała pytająco na Kwiatkowskiego.
– Brawo! – powiedział. – Możemy zakładać teatr.
W parę godzin później willys wjeżdżał w uliczkę Cyryla i Metodego. Prowadził porucznik
Dudek, obok rozpierał się niedbale pułkownik Kwiatkowski, a z tyłu, z pepeszami, siedzieli
sierżant Krowicki i kapral Bidak. Zajechali z fantazją przed Urząd. Kwiatkowski i Dudek
wyskoczyli z samochodu, obaj podoficerowie zostali na miejscach. Wartownik przy wejściu
wyprężył się służbiście. Weszli do środka. Na korytarz wybiegł tłusty osobnik w mundurze
majora.
– Towarzyszu pułkowniku, melduje się zastępca szefa Urzędu, major Kowalski.
– No, widzicie, ja jestem Kwiatkowski. Kwiatkowskich i Kowalskich jest jak psów. Nawet
proponowałem towarzyszowi Radkiewiczowi, że zmienię nazwisko, ale nie pozwolił, bo
Kwiatkowski dobrze brzmi propagandowo, że niby najprawdziwszy Polak, he, he, he! Zaraz...
To mój adiutant, porucznik Dudecki, zdolny enkawudzista.
Dudek wyprężył się i ścisnął dłoń majora Kowalskiego. Kwiatkowski rozejrzał się po ko-
rytarzu.
– Ta podłoga powinna błyszczeć, towarzyszu majorze – powiedział surowo. – I przydałoby
się trochę zieleni. Urząd nie powinien przypominać kostnicy.
– Zrobi się, towarzyszu pułkowniku! Proszę do mnie! Weszli do gabinetu szefa. Nad biur-
kiem wisiał portret Feliksa Dzierżyńskiego, a obok – Radkiewicza. Kwiatkowski rozsiadł się
za biurkiem. Dudek położył przed nim tekturową teczkę. Kwiatkowski otworzył ją i zaczął
przerzucać papiery. Były to jakieś formularze podatkowe z makulatury.
– Siadajcie, towarzyszu! – rozkazał. – Z prac Urzędu jesteśmy ogólnie zadowoleni. Ale
dobrze wiemy, że nie panujecie jeszcze nad sytuacją w mieście. Dotarły do nas meldunki, że
na waszym terenie ukrywa się kupa dezerterów z wojska.
– Wyłapiemy ich, towarzyszu, ale na to trzeba czasu. Od końca wojny minęło tylko pięć
miesięcy...
– Pewno za mało macie informatorów. Musimy głęboko spenetrować środowisko reakcyjne.
– Ludność nieuświadomiona politycznie, towarzyszu pułkowniku – poskarżył się major
Kowalski. – Oporna masa.
47
– Ludzi można przekonać, nawet wrogów. Trzeba tylko przebadać ich życiorysy. Zawsze
się znajdzie jakaś pięta, jak u Achillesa.
– Byłem na przeszkoleniu w Moskwie, towarzyszu – odparł z dumą major Kowalski. –
Staramy się oddziaływać psychologicznie, jak towarzysze sowieccy. No, ale czasami psy-
chologia nie pomoże...
– Czasy są rewolucyjne, Kowalski, i nikogo nie będziemy prosić o przebaczenie – powie-
dział surowo Kwiatkowski. – Chodzi o to, żeby uderzać mocno i celnie. I nie robić hałasu.
Przerzucił jeszcze parę kartek.
– Aha! Macie u siebie Sankowskiego Romana, lat siedemnaście?
Major Kowalski zajrzał do kartoteki.
– Aha, jest taki. Gówniarz.
– Co macie przeciw niemu?
Wlazł do kotła, w mieszkaniu Rudka Bogdana, oficera akowskiego podziemia.
– Do czego się przyznał?
– Jeszcze się wyłguje. Potrzymamy, to się przyzna, że należał do akowskiej siatki. Teraz
mówi, że chciał się dowiedzieć o zdrowie tego Rudka, rannego w powstaniu.
– No tak... Niedobrze. Będziemy musieli go wypuścić.
– Jak to, będziemy musieli?
– A no, widzicie, Kowalski, interweniował w jego sprawie jeden bardzo, ale to bardzo za-
służony towarzysz, bo rodzina tego Sankowskiego przechowywała go w czasie okupacji. Za-
wdzięcza im życie. Nie podam wam nazwiska tego towarzysza, bo sprawa jest konfidencjo-
nalna. Postraszcie gówniarza i puśćcie wolno.
– Pewnie, to pionek – przyznał major. – Już dostał od nas po dupie.
– No i dobrze. – Kwiatkowski skinął głową. – I żeby mi nie było śladu tej sprawy w ak-
tach.
Tabula rasa. Niech zaczyna nowe życie. A gdyby coś, to się go zamknie na dobre. W ten
sposób nasz zasłużony towarzysz spłaci dług wdzięczności. Honorowo, co?
– Honorowo, towarzyszu pułkowniku!
– No to chodźmy obejrzeć wasze kazamaty. Kwiatkowski wstał, a Dudek szybko zabrał
teczkę z biurka. Major poprowadził ich korytarzem i schodami do piwnicy. Czekał tam już
młody oficer o szerokich barach.
– Kapitan Bąkiewicz – przedstawił się Kwiatkowskiemu.
Kwiatkowski mocno uścisnął jego rękę, wielką jak łopata.
– To jest areszt podręczny – wyjaśnił Kowalski. – Staramy się ich szybko pozbyć.
Kwiatkowski podniósł klapę wizjera w pierwszych drzwiach. W piwniczce siedziało i le-
żało około dwunastu aresztowanych. Teraz przez wizjer spojrzał major Kowalski.
– Ten w lewym kącie to właśnie Sankowski – powiedział.
Kwiatkowski znowu zerknął przez wizjer. Blady i wychudzony chłopak opierał się o ścia-
nę. Jedna strona jego twarzy wyraźnie opuchła.
– Zobaczcie i wy, Dudecki! – rozkazał Kwiatkowski.
Dudek przyłożył oko do wizjera. Przeszli do drugich drzwi i znów spojrzeli przez wizjer.
Przy trzecich Dudek patrzył i patrzył.
– Jest, towarzyszu pułkowniku! – obwieścił z triumfem. – Ten grubszy blondyn. To wła-
śnie Jabłonka.
– Posiedzi, to schudnie – wtrącił major Kowalski.
– Nic w naturze nie ginie – stwierdził Kwiatkowski.
– Macie, Dudecki, swojego człowieka.
– Przecież to sabotażysta! – oburzył się Bąkiewicz. – Obrabował Urząd Bezpieczeństwa
we Wrocławiu!
48
– Jaki tam sabotażysta! – zaśmiał się Dudek. – To zwykły szabrownik i złodziej, a do tej
willi wlazł przez pomyłkę. Ja go prowadzę i mam wyniki. Sypnął już kilka dróg przerzutu
ludzi przez granicę.
– Znam sprawę – powiedział Kwiatkowski.
– Nic o tym nie wiem! – zawołał Bąkiewicz.
– Bo mu zakazałem pod karą śmierci! – odparł Dudek.
– Ale wiedział, że go wyciągniemy z każdego mamra.
– Wypuśćcie go, Kowalski! – rozkazał Kwiatkowski. – Postraszcie, że zajmie się nim pro-
kuratura, bo dla szabrowników nie może być litości. I w ogóle nie wiecie, że pracuje dla nas!
– Rozkaz, towarzyszu pułkowniku!
Wyszli z Urzędu, odprowadzam przez majora Kowalskiego i kapitana Bąkiewicza. Kro-
wicki i Bidak wyskoczyli z łazika i stanęli na baczność.
– Doniesiono mi o tym incydencie w hotelu „Polonia” – szepnął Bąkiewicz do Kwiatkow-
skiego. – Podziwiam was, towarzyszu pułkowniku.
– Że dałem mu w mordę? – zaśmiał się Kwiatkowski. – Niech nie myślą, że im wszystko
wolno. Wojna się skończyła, Bąkiewicz. Teraz my tu rządzimy.
Skinął im ręką na pożegnanie i wskoczył do łazika. Odjechali.
– Podoba mi się towarzysz pułkownik Kwiatkowski – powiedział Bąkiewicz. – Pistolet.
– Nic wam się nie ma podobać czy nie podobać, Bąkiewicz – zgromił go Kowalski. – Ruki
po szwam i robić swoje.
Tego samego wieczoru Dudek siedział przy stole w swoim mieszkaniu i liczył dolary.
Kwiatkowski chodził po pokoju tam i z powrotem, zamyślony.
– Po opłaceniu chłopców i broni zostało nam trochę do podziału – ucieszył się Dudek.
– Nie wezmę ani dolara! – warknął Kwiatkowski.
– Jak to? Była umowa! Puścili Jabłonkę i żona się wywiązała. Co mam robić z tymi dola-
rami?
Kwiatkowski nie zdążył odpowiedzieć, bo do pokoju weszli Krowicki i Bidak.
– Mamy willysa, towarzyszu pułkowniku. Kurwa wywabiła plutonowego do bramy, a my
hop! – i jesteśmy. Numery jeszcze dzisiaj przemalujemy.
– Musztarda po obiedzie, chłopcy – westchnął Kwiatkowski. – Akcja skończona. Jutro od-
damy wojsku łazik. A wy skończcie z tą przebieranką. I dobrze zamelinujcie pepesze.
– Jak to?! – zawołał Bidak. – Dlaczego?!
– Przecież tak dobrze nam poszło! – dodał Krowicki.
– Moglibyśmy im jeszcze wyrwać paru chłopaków!
Kwiatkowski patrzył na nich z uśmiechem.
– Poszło nawet za dobrze. Chciałoby się, chłopcy, jeszcze pohulać?
– Ku chwale ojczyzny, towarzyszu pułkowniku! – zawołał Bidak. – My z panem wszędzie!
I zupełnie za darmo! Za talerz zupy i kawałek chleba!
– A tego willysa i tak nie oddamy – powiedział Krowicki. – I mamy jeszcze dwóch, co
chcieliby się zaciągnąć do towarzysza pułkownika. W sam raz na dwa łaziki.
Kwiatkowski milczał przez dłuższą chwilę. Chłopcy patrzyli na niego z nadzieją.
– Dzisiaj nic wam nie odpowiem – rzekł wreszcie.
Do pokoju wbiegła zadyszana Krysia.
– Chłopak wrócił przed chwilą do domu! – zawołała. – Matka oszalała z radości. Szkoda,
że cię przy tym nie było. Ucałowałaby ci stopy.
– Wiceminister może okazać łaskę, ale nie może się spoufalać – odparł Kwiatkowski.
– Bardzo się o was bałam – powiedziała Krysia cicho.
– Gdyby pani słyszała, jak nasz pułkownik z nimi gadał, byłaby pani spokojna – stwierdził
Dudek.
49
O dziesiątej wieczorem do mieszkania oddanego w użytkowanie Kwiatkowskiemu zapu-
kała Krysia. Przyniosła wypchaną torbę.
– Zgodnie z umową jestem.
– I co z tego wynika? – zapytał Kwiatkowski.
– Przegrałam zakład i przyniosłam swoje rzeczy
.
Kwiatkowski objął ją i pocałował w usta.
– Może najpierw zrobię kawę? – zapytała nieco zmieszana. – To nasz pożegnalny wieczór.
– Co ty pleciesz?
– Przecież jutro musisz się stawić w tym swoim wojsku.
– Do diabła! Na śmierć zapomniałem! Jutro kończy mi się urlop!
– Ja też chyba gdzieś wyjadę. Odpruć ci te pułkownikowskie belki?
Kwiatkowski trzymał ją mocno w ramionach. Przytuliła się do niego.
– Pokochałaś mnie czy nie? – zapytał.
– Przecież przegrałam zakład.
– No to nie mów o żadnym rozstaniu. Będziemy żyli długo i szczęśliwie.
– Zwariowałeś? Z tobą i w tej sytuacji?
Kwiatkowski odsunął ją na długość ramion. Milczał przez moment.
– Nie wracam do wojska – powiedział. – I nie odpruwaj mi tych belek.
Po chwili leżeli już na tapczanie.
*
W dwa dni później łaziki jechały szosą na Łowicz. W pierwszym, z Dudkiem za kierowni-
cą, siedzieli: pułkownik Kwiatkowski, sierżant Krysia i sierżant Krowicki z pepeszą. Drugim
kierował Bidak, a towarzyszyło mu dwóch nowych „kaprali” z pepeszami. W Ożarowie Du-
dek zwolnił.
– To tu, towarzyszu pułkowniku!
– Nie musisz mnie przez cały czas tak tytułować.
– Muszę, bo jak się przy nich pomylę, to koniec.
Dudek zatrzymał samochód przy płocie, za którym były jakieś baraki albo magazyny, wy-
skoczył i zniknął w bramie.
– Przestałaś się bać, Krysiu? – zapytał Kwiatkowski.
– Bałam się przez całą wojnę, mogę się bać i teraz. Strach stał się moim nieodłącznym to-
warzyszem. Nie warto o tym mówić.
Z bramy wyjechała duża ciężarówka, napędzana gazem drzewnym. Prowadził ją Dudek.
– Jazda! – rozkazał Kwiatkowski.
Łazik poprowadził teraz Krowicki. Powoli ruszyli, za nimi podążyła ciężarówka, a z tyłu
drugi łazik.
Przejechali kilkanaście kilometrów, gdy zastąpił im drogę kilkuosobowy oddział ni to żoł-
nierzy, ni to milicjantów. Na widok kolumny samochodów rozstąpili się, a dowódca zasalu-
tował. Kwiatkowski przyłożył niedbale dwa palce do polówki. Wkrótce dotarli do Głowna.
Przy szosie, w niewielkim budynku, mieścił się posterunek milicji. Kwiatkowski kazał za-
trzymać, wysiadł i podszedł do drzwi. Były zamknięte. Dudek zaczął walić w nie pięścią. Za
okratowanym okienkiem mignęła twarz, a po chwili zgrzytnęła sztaba. Weszli.
– Co to za porządki! – ryknął Kwiatkowski. – Posterunek nieczynny? Obywatelska milicja
barykaduje się ze strachu przed obywatelami?
Dwaj milicjanci w zielonych mundurach, sierżant i kapral, wyprężyli się przed pułkowni-
kiem.
– Wokół miasta krążą bandy, obywatelu pułkowniku – powiedział sierżant.
– Gdzie te bandy?
50
– Niedaleko, w lesie. A najgorzej to w nocy. Nas tu zostało tylko czterech.
– Polegli?
– Czterech uciekło do lasu. Czekamy na posiłki z Łodzi.
– Telefon czynny?
– Właśnie połatali! – ucieszył się sierżant.
– Łączcie z Wojewódzkim Urzędem Bezpieczeństwa! – rozkazał Kwiatkowski.
Sierżant rzucił się do słuchawki. Kwiatkowski obszedł izbę.
– Brudno tu! Aresztantów macie?
– Tylko jednego – wyjaśnił kapral. – Przed wieczorem oddamy go bezpiece.
– A co zrobił?
– Napadł na komitet PPR.
– Sam jeden?
– No nie, ale zwichnął nogę i dał się złapać.
Sierżant oddał słuchawkę Dudkowi.
– Urząd Wojewódzki. Tu porucznik Dudecki z ministerstwa. Jedzie do was pułkownik
Kwiatkowski. Zawiadomcie towarzysza Moczara. Tak, z polecenia towarzysza Radkiewicza.
Co? Dowiecie się, jak przyjedzie.
– Obywatel pułkownik powie tam, w Łodzi, że nam pilnie potrzeba ludzi – jęknął sierżant.
– Dajcie mi tego waszego aresztanta! – rozkazał Kwiatkowski. – Dostaniecie nie tylko lu-
dzi, ale i komendanta, który nie będzie trząść portkami ze strachu.
Kapral przyprowadził aresztowanego, dwudziestolatka w poszarpanym ubraniu i o posi-
niaczonej twarzy. Utykał.
– Zabieram go do Łodzi – zdecydował Kwiatkowski.
– Przynieście jego akta.
– Nie mamy żadnych akt! – zafrasował się sierżant.
– Mieliśmy go odstawić do Urzędu.
– Ale baliście się wyjść na ulicę? – zaśmiał się Kwiatkowski.
Dudek wyprowadził chłopaka, wsadził go do łazika, a sam wrócił do ciężarówki. Ruszyli.
Sierżant zamknął drzwi i założył sztabę.
Przejechali parę kilometrów. Chłopak nie patrzył na nich. Twarz miał ponurą i zaciętą.
Krysia przyglądała mu się ze współczuciem. Gdy wreszcie podniósł oczy, uśmiechnęła się do
niego. Odpowiedział wrogim spojrzeniem. Kwiatkowski kazał zatrzymać pod lasem.
– Wynoś się, gówniarzu! – warknął. – Żebyś mi się już nigdy nie nawinął pod rękę. Chło-
pak ani drgnął.
– Nie ułatwię ci zadania – powiedział. – Strzelajcie od razu!
– Szkoda nam amunicji – parsknął Kwiatkowski. – Wykopcie go, sierżancie.
Krowicki wyskoczył z łazika i wyciągnął chłopaka na szosę. Ten stał nieruchomo przez
chwilę, po czym ruszył powoli, kuśtykając. Wyraźnie czekał na kulę w plecy.
– Jazda! – rozkazał Kwiatkowski.
– A niech cię diabli – szepnęła Krysia.
– Widzisz, co to rozkosz władzy? – zaśmiał się Kwiatkowski. – Jednym skinieniem daro-
wać człowiekowi życie?
Kolumna wjechała między nędzne domy na przedmieściach Łodzi. Na szosie ustawiono
kozły z drutu kolczastego. Żołnierze trzymali pepesze gotowe do strzału. Do Kwiatkowskiego
podszedł dowódca patrolu i zasalutował.
– Obywatel pułkownik dokąd?
– Do miasta, poruczniku.
– A co obywatel pułkownik wiezie?
– Chyba cukier, poruczniku.
– Jak to, chyba? – sprężył się porucznik.
51
Dudek wysiadł z ciężarówki i podszedł do łazika.
– Towarzysz wiceminister nic nie wiezie – powiedział. – Jedzie na inspekcję. To my wy-
korzystaliśmy okazję, żeby zaopatrzyć Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa. Róbcie wolną
drogę!
Porucznik natychmiast sflaczał. Jak każdy, od bezpieki wolał trzymać się z daleka.
– Przepraszam, towarzyszu pułkowniku, ale tu grasują bandy pod różnym przebraniem.
Dał znak i odsunięto kozły. Wjechali w boczną uliczkę. Przed szopą czekał starszy męż-
czyzna. Otworzył bramę i Dudek wprowadził ciężarówkę do środka. Po chwili wrócił do łazi-
ka. Ruszyli.
– No to mamy fundusze na naszą patriotyczną działalność – oświadczył Dudek z zadowo-
leniem.
– Jesteś księgowym i kasjerem naszej firmy – powiedział Kwiatkowski. – Twoim kontrole-
rem będzie własne sumienie.
– Może byś tam nie szedł, Andrzej? – spytała cicho Krysia. – Przecież wystarczy im jeden
telefon do Warszawy...
– Takie ryzyko istnieje zawsze – przyznał Kwiatkowski. – Ale mam ochotę zmierzyć się z
Moczarem. To podobno twardy zawodnik. Chcesz się założyć, że nie zadzwoni do Warsza-
wy?
– Nigdy już nie będę się z tobą zakładać – zirytowała się Krysia.
Podjechali pod główne wejście byłego gmachu gestapo, obecnie Wojewódzkiego Urzędu
Bezpieczeństwa w Łodzi. Kwiatkowski wysiadł z łazika, odsalutował wartownikom i wszedł
z Dudkiem do środka. Krysia żegnała ich wzrokiem pełnym przerażenia.
– Po co się pchać w paszczę wściekłego psa? – powiedziała jakby do siebie.
– Jestem o pana pułkownika spokojny – odparł Krowicki.
Kwiatkowskiego przywitał oficer dyżurny.
– Wiceminister towarzysz Kwiatkowski do towarzysza Moczara – oznajmił Dudek.
– I dajcie jeść mojej obstawie – dodał Kwiatkowski.
– Zaprosimy ich do stołówki – powiedział oficer dyżurny. – Towarzysz pułkownik po-
zwoli.
Zaprowadził ich do gabinetu szefa Urzędu. Dudek został na korytarzu. Moczar wstał od
biurka. Był w dobrze skrojonym garniturze.
– Cześć, towarzyszu Moczar. – Kwiatkowski uścisnął mu energicznie rękę. – Towarzysz
Radkiewicz polecił mi złożyć wam wizytę. Wiem, że Łódzkie jest niełatwym terenem.
– Siadajcie, towarzyszu. – Moczar wskazał mu fotel. – Miasto pełni ciągle funkcję stolicy
Polski i najechało się tu różnego śmiecia z czterech stron świata. Na szczęście mamy silny
aktyw robotniczy. Gorzej jest z terenem. Dużo lasów w województwie.
– I reakcyjnych band.
– Tak. – Moczar przyglądał się Kwiatkowskiemu bardzo uważnie. – Wy chyba od niedaw-
na jesteście w ministerstwie? Nigdy was nie spotkałem na odprawach u towarzysza Radkie-
wicza.
– Bo właśnie wróciłem z Moskwy. – Kwiatkowski uśmiechnął się. – A towarzysz Radkie-
wicz mną się nie chwali. Jestem jego dodatkowym okiem i uchem.
– Bezpieczeństwo w bezpieczeństwie? – domyślił się Moczar.
– Coś w tym rodzaju. Nie bójcie się, towarzyszu Moczar, ja wszystko wiem o waszej bo-
jowej przeszłości.
Patrzył na Moczara jasnym, szczerym spojrzeniem. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
Nagle Moczar odwrócił się, sięgnął do szafki i wyciągnął butelkę winiaku.
– Napijecie się jednego?
52
– Jednego zawsze można – zgodził się Kwiatkowski. – Nie przyjechałem tu, żeby was
kontrolować. Najwyżej pomóc radą. Wiecie, sprawa jest delikatna. Towarzysze się skarżą, że
psujecie im robotę w mieście. Podobno nie macie już gdzie trzymać więźniów?
– A nie mam! – zirytował się Moczar. – I obóz, i więzienie już są pełne wszelkiego pa-
skudztwa: akowców, leśnych, przedwojennych dwójkarzy, reakcjonistów wszelkiej maści...
– I tak dalej... Końca nie widać.
– A tu jeszcze szykują mi się nowi lokatorzy – dodał Moczar. – Trzeba się zająć PSL-em.
Będziemy zamykać, ale gdzie?
– Dodatkowego kryminału wam z kieszeni nie wyjmę. Wiecie, jaka jest sytuacja. Może
bym się przyjrzał temu waszemu zmartwieniu?
Moczar zawiózł go do więzienia i z naczelnikiem rozpoczęli zwiedzanie. W każdej celi
były tłumy. Część więźniów stała, inni siedzieli na pryczach i betonie. Pod ścianami leżeli na
siennikach lub na płaszczach ci, którzy nie mogli już wstać. Przeważali ludzie młodzi, ale byli
też dojrzali: jakiś kolejarz, paru żołnierzy, czasami chłop, mignęła również twarz inteligenta
w okularach i księdza w sutannie – pełny przekrój społeczny. Wszyscy patrzyli w milczeniu
na oficerów.
– Dosyć – powiedział Kwiatkowski. – Pogadajmy, towarzyszu Moczar.
Moczar zaprowadził go do gabinetu naczelnika więzienia.
– Czy mogę wam coś poradzić, tak po przyjacielsku? Sami musicie zdecydować. A w
ogóle moja wizyta u was jest służbowa, ale jakby i niesłużbowa. Umówmy się, że mnie tu nie
było.
– Proszę was o radę, póki jesteście, a tak naprawdę was nie ma – uśmiechnął się półgęb-
kiem Moczar.
– No to ja tak to widzę: reakcja rozpuszcza zarówno w kraju, jak i za granicą wrogie plotki
o sytuacji w naszych więzieniach. O was też tam jest mowa. Niestety, póki co musimy się
jeszcze liczyć z tak zwaną burżuazyjną opinią publiczną. Moim zdaniem, macie dwa wyjścia:
połowę więźniów rozstrzelać albo zwolnić.
– Ależ towarzyszu!
– Chwileczkę. W obecnej sytuacji politycznej takiej ilości rozstrzelać nie możemy. Dopie-
ro by imperialiści podnieśli raban! Pozostają zwolnienia. Nie tylko rozładujemy tłok w wię-
zieniach, co zapewni wam ludzkie warunki pracy, ale również przekażemy na Zachód wia-
domość, że wypuszcza się nawet politycznych wrogów spod znaku Bora-Komorowskiego,
Andersa i Maczka, a więc wszystkie plotki o naszym okrucieństwie są wyssane z brudnego,
reakcyjnego palca.
Moczar przeżuwał przez dłuższą chwilę słowa Kwiatkowskiego.
– Ale kogo zwolnić? Śledztwa dopiero się toczą!
– Na waszym miejscu zastosowałbym metodę proporcjonalną: połowę akowców i gównia-
rzy z lasu, połowę chłopów, którzy im pomagali, połowę działaczy reakcyjnych partii i tak
dalej. Zwolnionym zapowiecie, że złapani na antydemokratycznych spiskach po raz drugi
zostaną powieszeni za jaja. Poniał?
– Poniał, poniał – odparł ze smutkiem Moczar. – Może to jest i wyjście. Swoją drogą wy-
puszczać... głupio.
– Pewno, że głupio. Ale nie martwcie się na zapas. Kiedy się umocnimy, wyłapiemy bandy
po lasach i uszczelnimy granice, praca pójdzie szybciej i łatwiej.
– Może się poradzić tego mojego kacapa, majora Niewzorowa?
– Ja tam bym się jego nie radził. Zatelefonuje do Warszawy, jego szef zadzwoni do Mo-
skwy i będziecie mieli gigantyczną chryję. Oni bardzo nie lubią zwalniać, towarzyszu Mo-
czar. A my musimy podejmować decyzje samodzielnie, prawda?
– Też jestem tego zdania! – zgodził się skwapliwie Moczar.
53
– Spokojnie, po cichu, zaprowadzicie porządek na waszym podwórku. Przyjemnie wam
wyciągać trupy z cel z powodu tłoku? Tyle mojej rady. Ale róbcie, jak chcecie.
Kwiatkowski wstał, Moczar wstał również.
– Proszę was na obiad, towarzyszu Kwiatkowski. Wasi ludzie już się pewno najedli. Ład-
nego sierżanta ze sobą wozicie.
– Bardzo oddana sprawie. – Kwiatkowski uśmiechnął się. – Córka zasłużonego towarzy-
sza, sierota. Niestety, jej ojciec nie wrócił po trzydziestym siódmym z Moskwy.
Popatrzyli sobie w oczy.
– To bardzo przykre sprawy – powiedział Moczar.
– A my wypuszczamy nawet wrogów. To dla nas bardzo korzystne posunięcie.
W dwie godziny później gaziki ruszyły sprzed Urzędu Bezpieczeństwa.
– Wypiłem z Moczarem bruderszaft – pochwalił się Kwiatkowski. – Mówię mu „Mieciu”.
Będzie zwalniał od jutra.
– I nie zadzwonił do Warszawy? – zdziwiła się Krysia.
– Nie zadzwonił – stwierdził Kwiatkowski. – I nie tylko dlatego, że obdarzył mnie pełnym
zaufaniem. On jest partyzantem z PPR-owskiej Armii Ludowej, a ci w Warszawie to agenci
przysłani z Moskwy. Zrozumiałem, że się nie lubią. Spodobała mu się moja myślowa otwar-
tość i lekka niechęć do Sowietów.
– Żebyś się tylko za bardzo nie rozzuchwalił i nie stracił miary.
– Im bardziej jestem bezczelny, tym lepiej mi idzie.
– Niech pani nie zniechęca towarzysza pułkownika – wtrącił się Krowicki. – My za nim w
ogień!
– Żadnego ognia nie będzie – oświadczył Kwiatkowski. – Raczej traficie do lochu. Nie
jedź na Częstochowę, Dudek. Taką trasę podałem Moczarowi.
– Polecimy na Tomaszów! – obwieścił Dudek.
– Tam jest dopiero bezpieka! – zawołał Krowicki.
– Skąd wiesz?
– Mój stryjek zwiał stamtąd do Warszawy. Powybijali mu zęby.
– Nie idź tam, Andrzej – szepnęła Krysia. – To się robi niebezpieczne. Po cośmy leźli do
tej „Polonii”?!
– Żeby się zabawić – odparł Kwiatkowski. – I bawimy się do tej pory. Mówi się, że do
trzech razy sztuka. Obiecuję ci, że to ostatni raz.
Łaziki wjechały do miasteczka i stanęły przed Powiatowym Urzędem Bezpieczeństwa.
Kwiatkowski i Dudek weszli do środka. Dyżurny podoficer poderwał się zza stolika.
– Do szefa Urzędu! – rzucił Dudek.
Ruszyli korytarzem. Skądś dochodziło wycie. Szli za głosem. Na piętrze wycie przybrało
na sile. Dudek otworzył drzwi. Dwóch ludzi w mundurach przerzucało sobie więźnia.
– Co wy mi tu za wycia urządzacie?! To Urząd czy rzeźnia?!
Tamci oniemieli ze zdumienia. Więzień padł bezwładnie na podłogę.
– A obywatelowi pułkownikowi co do tego? – zapytał jeden hardo.
– Obywatel pułkownik jest wiceministrem bezpieczeństwa – powiedział Dudek. – I nie za-
dawać mi tu głupich pytań!
– Gdzie szef?! – ryknął Kwiatkowski.
Zadyszany szef stanął w drzwiach.
– Kapitan Jajec! Nie spodziewałem się...
– Prosiłem towarzysza Moczara, żeby was nie uprzedzał – oświadczył Kwiatkowski. –
Prowadźcie do waszego pokoju.
Ruszyli we trzech korytarzem. Jajec otworzył drzwi gabinetu.
54
– Z tymi waszymi rzeźnikami macie zrobić porządek! – rozkazał Kwiatkowski. – Już się
roznosi po kraju, że tu wybijają zęby i odbijają nerki. Chcecie, żeby was porównywano z ge-
stapo?
– No nie – bąknął Jajec. – Ale...
– Zatłuc człowieka byle cham potrafi, i co z tego? Z nimi trzeba psychologicznie, Jajec.
Jajec patrzył na Kwiatkowskiego z przerażeniem.
– Ja tam się nie bardzo znam na psychologii, towarzyszu pułkowniku – powiedział z ża-
lem. – Ja nieuczony. Mnie partia postawiła prosto ze wsi.
– Wy rolnik?
– Wyzyskiwany. Krowy pasłem u dziedzica. Dlatego na wyzysku to ja się znam. Bo jaką
tam psychologią można z nich wydusić nazwiska i adresy?
– Troską i współczuciem, Jajec, że tak pobłądzili i sprowadzają na kraj nieszczęście, bo ci,
którzy przyszli ze Wschodu, mogą zaprowadzić spokój na własną modłę... spokój cmentarzy.
– Ja mam źle mówić o Związku Sowieckim?!
– W ten sposób znajdziecie klucz do porozumienia z więźniem. Chodzi o to, żeby zapłakał
na waszym ramieniu nad losem biednej ojczyzny.
Zadzwonił telefon, co bardzo ulżyło kapitanowi Jajcowi, bo rozmowa przebiegała dla nie-
go na zbyt wysokim poziomie intelektualnym.
– Jajec, tak. Kto? Ilu ich jest? No to co? Wywożą, to ich sprawa! Niech was to nie obcho-
dzi, zrozumiano?! Nie mam czasu, koniec!
Odłożył słuchawkę i parsknął cichym śmieszkiem.
– Wojnę chciał dureń wydać Armii Czerwonej! Przepraszam, towarzyszu pułkowniku. Czy
mam zarządzić odprawę pracowników?
– A dlaczego ten wasz człowiek chciał walczyć z Armią Czerwoną? – zainteresował się
Kwiatkowski.
– A bo przyjechali do Spały i chcą wywozić meble po tym, no, jak mu tam... przedwojen-
nym faszyście, Mościckim.
– Meble po prezydencie Mościckim?!
– Tak. Dowodzi nimi jakiś major.
– Ile do tej Spały?!
Kwiatkowski zerwał się z krzesła.
– Parę kilometrów.
Po chwili łaziki pędziły już do Spały. Zajechali pod bramę pałacyku. Na dużego studeba-
kera czerwonoarmiści ładowali stylowe meble. Kwiatkowski wyskoczył z samochodu i szyb-
ko podszedł do nadzorującego wywózkę majora.
– A szto wy tu dziełajecie?! – wrzasnął. – Eto polski mebiel! Gosudartswienny!
Rosjanin spojrzał na niego z góry.
– A wam kakoje dieło? Eto dla komandira.
– Dla mienia wasz komandir ot co! – Kwiatkowski pokazał figę. – Sam towariszcz Stalin
dogawariłsia z polskim prawitielstwem i zapretił wam warowat’ w Polsze!
– Ja wor?! – ryknął major.
– Da, wor! Złodziej! Ja tu komandir! I ja wam prislu wasze sowieckoje NKWD, bo wy
protiw prikazu samego towariszcza Stalina! Ujedietie wy daleko, oj, daleko!
Z majora uszło powietrze.
– Ja nie znał... Był prikaz...
– A tiepier znacie! Wsiu mebiel na miesta! Raz-dwa!
Major jeszcze raz spojrzał na Kwiatkowskiego i zrezygnował z dalszej walki. Podszedł do
swoich ludzi, coś im powiedział i rozpoczęło się rozładowywanie i odnoszenie mebli na miej-
sce. Kwiatkowski wrócił do łazika.
Czerwonoarmiści rozładowali ciężarówkę w parę minut. Po chwili już ich nie było.
55
Z bramy wyszedł starszy mężczyzna.
– Ale im pan pułkownik nasobaczył! – ucieszył się. – To ja dzwoniłem na UB, ale nie
chcieli pomóc. Cholernie się boją Ruskich.
– Teraz pomogą – pocieszył go Kwiatkowski. – Gdzie tu jakiś hotel?
– Spała to uzdrowisko. Są pensjonaty. Sowieci się z nich niedawno wynieśli na Zachód.
Może jakiś już czynny.
Łaziki zatrzymały się przed okazałym pensjonatem w stylu uzdrowiskowo-podhalańskim.
Zmierzchało się. Skądś dochodziły dźwięki muzyki tanecznej. Wszyscy weszli do holu.
Przywitała ich starsza, siwa pani. Widząc żołnierzy uzbrojonych w automaty, bardzo się prze-
straszyła.
– Panowie znowu rekwirują? – spytała.
– Chcemy wynająć pokój i płacimy gotówką – odparł Dudek.
Starsza pani przyglądała się im ze zdumieniem.
– Panowie chcą płacić?! Różni tu przychodzili z bronią, ale o płaceniu nigdy mowy nie
było.
– Idzie ku lepszemu, proszę pani – powiedział Dudek.
– Pan porucznik to optymista. – Uśmiechnęła się. – Proszę, wskażę pokoje. Umeblowanie
strasznie prymitywne, bo wojska połamały dużo sprzętu.
– Ma pani trochę gości? – zapytał Kwiatkowski.
– Komu teraz w głowie urlopy, panie pułkowniku? Siedzę tu, bo co mam robić? Pokoje
niestety nieopalane, a w nocy już przymrozki.
– Grzeje nas wewnętrzny ogień, proszę pani.
Starsza pani przyjrzała się im uważnie.
– Przepraszam... panowie z jakiego wojska? Bo tu w okolicy różni chodzą.
– Jak by tu pani powiedzieć...? Z takiego, które może pani przenocować bez obawy.
W godzinę później Kwiatkowski, już w garniturze, i Krysia, w ciemnej sukience, weszli do
restauracji. Orkiestra grała przedwojenne tango, kilka par poruszało się ospale. Siedli przy
stoliku i zamówili, co się dało.
Kwiatkowski rozejrzał się po sali.
– Tam, w kącie, siedzą dwaj ubecy – szepnął. – Przyszli za nami. Kapitan Jajec nie chce,
żeby nam się stało coś złego. Jesteś ze mnie zadowolona, Krysiu?
– Przecież to wszystko za chwilę się skończy – szepnęła Krysia.
Kwiatkowski położył rękę na jej dłoni.
– Traktuj to jak przygodę, o której będziesz opowiadała naszym wnukom.
– A nie dzieciom?
– Może i dzieciom, jeżeli...
Nie dokończył, bo do orkiestry podszedł młody jeszcze mężczyzna. Miał na sobie mary-
narkę, bryczesy i długie buty. Był wyraźnie podpity. Tłumaczył coś skrzypkowi, ten skinął
głową i zagadał do muzyków. Rozległy się uroczyste dźwięki
Czerwonych maków na Monte
Cassino. Pary na parkiecie natychmiast wpadły w patetyczny rytm powolnego marsza.
– Tego się nie tańczy! – krzyknął mężczyzna w bryczesach. – Tego się słucha na stojąco!
Dwie pary zaraz zeszły z parkietu, ale pozostały jeszcze dwie, bardzo już pijane, chyba z
jednego towarzystwa, bo wymieniały między sobą jakieś dowcipy.
– Mówię wam, że tego się nie tańczy! Jazda do stolika, bo jak nie...
– Ja tu zapłaciłem za tańczenie i żaden taki nie będzie mi nic kazał! – zaprotestował bełko-
tliwie jeden z tancerzy, ale puścił partnerkę, która zatoczyła się szeroko.
– Zejdź pan z parkietu! – wybełkotał drugi tancerz. – Jest demokracja czy jej nie ma?!
– A idźżesz stąd, gnido! – zawołał patriota w bryczesach i silnie pchnął drugiego tancerza.
Ten oparł się aż o stolik. Pierwszy tancerz zamierzył się na napastnika, ale cios przeszedł
mimo ucha. Dwaj kompani mężczyzny w bryczesach wstali od stolika. Kwiatkowski spojrzał
56
na ubeków. Jeden z nich szybko się podniósł, podszedł do orkiestry i szepnął coś skrzypkowi.
Orkiestra zamilkła.
– Co jest?! – krzyknął mężczyzna w bryczesach. – Grać dalej!
Ubecy ruszyli do niego. Kwiatkowski wstał i zastąpił im drogę.
– Zostawcie go – szepnął. – Nie będziemy się szamotać z pijakami.
Posłusznie wrócili do stolika.
– Patriotyczne uroczystości organizuje się na trzeźwo – powiedział Kwiatkowski męż-
czyźnie w bryczesach, który stał na środku parkietu, nie wiedząc, co robić. Spojrzał na
Kwiatkowskiego z nienawiścią.
– Nie mieszaj się, gnojku! – syknął. – Też sprzedałeś ojczyznę, co?!
– Za ruble – odparł Kwiatkowski i ruszył do stolika.
Mężczyzna chwycił go za rękę.
– A ja ciebie znam! – zawołał. – Ale skąd?
– Nie piliśmy bruderszaftu – odparł Kwiatkowski i wyrwał mu się.
– W okupację pracowałeś w rzeźni?
– Niestety – westchnął Kwiatkowski, siadając. – Za wysokie progi. Tam wszyscy mieli
mięsa po szyję.
– Chodźmy stąd – szepnęła Krysia. – To nie najlepsze miejsce do zabawy.
Kelner wypisywał rachunek. Mężczyzna w bryczesach chwiał się lekko na nogach, ale nie
odchodził.
– Na pewno cię znam! W białym fartuchu! Już wiem! – ucieszył się. – Krajałeś mi głowę
w szpitalu!
– Każdego pokraję, jak mnie będzie nudził – odparł Kwiatkowski, zapłacił kelnerowi i
pomógł Krysi wstać.
– Doktorku, z tą głową nie najlepiej!
– Widzę, że nie najlepiej. Za dużo wypiliście, kolego.
– Ale kiedy nie piję, to mnie dopiero boli!
– Idźcie do lekarza!
– Przecież ty jesteś lekarzem!
Kwiatkowski pociągnął Krysię. Wyszli w ciemność. Mężczyzna w bryczesach potoczył się
za nimi.
– A może tyś coś spieprzył w mojej głowie?! – zawołał.
Teraz z lokalu wybiegli ubecy, a za nimi dwaj kompani mężczyzny w bryczesach. Przewa-
ga ubeków polegała na tym, że byli uzbrojeni i trzeźwi, a tamci pijani.
– Zmykaj stąd, kolego – powiedział Kwiatkowski do mężczyzny w bryczesach. – W knaj-
pie podpadłeś ubekom, a teraz idą za tobą.
Gdy mężczyzna się odwrócił, ubecy podeszli do niego, coś mu powiedzieli i ruszyli za
Kwiatkowskim i Krysią. Patriota szybko zniknął w ciemnościach. Kwiatkowski skinął ube-
kom ręką w geście podziękowania.
W pokoju, w pensjonacie Krysia zaczęła dygotać z zimna. Natychmiast wślizgnęli się pod
kołdrę.
– Pijak cię rozpoznał. Uśmieję się do rozpuku, kiedy któryś z tych ubeków okaże się
twoim byłym pacjentem. Co mi miałeś do powiedzenia?
– Że cię kocham.
– Nie proszę cię o deklaracje. Chciałabym się dowiedzieć, jak sobie wyobrażasz koniec tej
naszej tragifarsy.
– Właśnie układam plany na przyszłość.
– Prawdopodobne są dwie możliwości: albo nas zastrzelą, albo powieszą.
– Jest też trzecia: wyślą do kopalni gdzieś pod Mogadanem.
– A gdzie to jest?
57
– Nad Morzem Ochockim. Dużo się o tym uzdrowisku nasłuchałem w wojsku od byłych
kuracjuszy. Uratowała ich w czterdziestym pierwszym stalinowska amnestia. Zdycha się tam
głęboko pod ziemią.
– Nie moglibyśmy znaleźć jakiejś drogi odwrotu? Chciałabym pożyć w miarę normalnie.
– To bardzo wysokie wymagania. – Kwiatkowski przytulił ją. – W Londynie mam wujka.
Będziemy kierować się na południe, w stronę granicy czeskiej. Tam przerzut jest jak dotąd
najłatwiejszy. Może się uda.
– Albo nie.
– Ponieważ nasza przyszłość nie rysuje się jasno, sami sobie stworzymy
happy end.
*
Tu znowu przerywam opowieść o pułkowniku Kwiatkowskim i wracam na ławkę emery-
tów. Zdzisio, kiedy się przysłuchiwał mojej rozmowie z Wojtkiem na ten temat, wyraził pe-
wien sceptycyzm co do prawdziwości opisywanych powyżej faktów.
– Moczar powinien był sprawdzić, kim naprawdę jest Kwiatkowski. Nie wierzę, żeby ubek
na tak wysokim stanowisku mógł się dać nabrać jak niewinna dziewica.
– A jednak dał się nabrać – odparł Wojtek. – Moskiewskie kierownictwo ministerstwa nie
miało do Moczara zaufania. Zresztą trzy lata później wykopali go z bezpieczeństwa jako nie-
pewnego krajowego partyzanta, gotowego nastawić ucha nacjonalistycznym hasłom. Pamię-
tajcie, panowie, że był rok czterdziesty piąty i w kraju panował totalny bałagan.
– A co się stało z Kwiatkowskim? Wypuścili go po pięćdziesiątym szóstym?
– Niestety, nie wiem – przyznał Wojtek. – Rozdzielili nas wcześniej. Aparat bał się ośmie-
szenia. Wiedział, że śmiech tłumi strach.
Wojtek wstał, podpierając się laską, i pożegnał nas swoim wesołym uśmiechem.
– Masz tu przykład zmarnowanego życia – powiedział Zdzisio. – A dlaczego? Dlatego że
zgodnie z polskimi mitami Wojtek walczył do końca, choć szanse na zwycięstwo równały się
zeru. Cały ten jego WiN dobrze się przysłużył komunistom. Zagenturowali go i wyłapali
wszystkich.
– Był wierny przysiędze do końca – zaoponowałem. – Nie chciał się z tym pogodzić. Może
miał przystąpić do komunistów?
– Powinien był zastosować bierny opór. Na wolności mógłby po cichu więcej zdziałać niż
w celi, oczekując na śmierć. Ten twój Kwiatkowski przynajmniej się dobrze zabawił. Jego
metoda uwalniania więźniów bezpieki bardziej mi się podoba niż zbrojne natarcia na więzie-
nia, gdzie trup ściele się gęsto. Lubię ludzi z fantazją, mój drogi.
*
Wyszedłem rano na dyżur do schroniska dla psów. Zająłem się tam podkarmianiem i po-
cieszaniem zrozpaczonych pensjonariuszy, stłoczonych w klatkach. Tym razem zabrałem ze
sobą wielorasowego niby-pudla, bardzo towarzyskiego, ale i bardzo smutnego, bo chyba
przeżył szczęśliwe dzieciństwo i nie mógł się pogodzić z upadkiem i nędzą w przytułku.
Znaleziono go pod Warszawą w lipcu, kiedy to bezduszni właściciele porzucają psy w drodze
na urlop.
Z niby-pudlem pojawiłem się przy naszej ławce emerytów. Nadal panowała bezdeszczowa
pogoda. Zdzisio czytał gazetę z najnowszymi wiadomościami z Rosji. Tam zawsze działo się
coś groźnego.
– Przyprowadzam ci pieska, Zdzisiu – powiedziałem. – Jest inteligentny i nie zasłużył na
wegetację w obozie. Nazwałem go Suwak.
58
Suwak przyglądał się nam z nadzieją i merdał ogonkiem. Żeby się wydostać z klatki, go-
tów był zaprzedać duszę każdemu.
– Nie prosiłem cię o psa – odparł zimno Zdzisio. – Dlaczego ty go sobie nie weźmiesz?
– Bo nie minął jeszcze okres żałoby po moim Medalu. Podjąłem zobowiązanie, że w tym
miesiącu rozprowadzę po ludziach co najmniej pięć piesków. Liczę, że u ciebie Suwak znaj-
dzie tak mu potrzebną miłość i opiekę.
– To jest zamach na moją prywatność! – oburzył się Zdzisio. – Podły szantaż! Nie znoszę,
kiedy coś mi się pęta po domu. Mówmy o czymś innym.
Nie zdołaliśmy zmienić tematu, bo do ławki podeszła przystojna młoda kobieta. Na jej wi-
dok Zdzisio wyraźnie się zmieszał.
– Dopadłam cię, wujku! – zawołała z satysfakcją. – Ciocia powiedziała mi, gdzie cię szu-
kać!
Zdzisio wstał i dał się niechętnie pocałować w oba policzki. Wyraźnie nie sprawiało mu to
przyjemności. Nigdy się nie zwierzał ze swych spraw osobistych i starał się sprawiać wraże-
nie, że nikogo bliskiego na tym świecie nie ma. Nawet nie wiedziałem, ile zdążył poślubić
żon i czy z tego wynikły jakieś dzieci.
– A skąd ciocia wie, gdzie mnie szukać? – zapytał surowo.
Siostrzenica usiadła obok niego.
– Ciocia zawsze się interesuje twoim losem, wujku. Nie chce, żeby stało ci się coś złego.
Dlaczego się z nią rozwiodłeś?
– Tak, to wyjątkowa kobieta – przyznał Zdzisio, acz bez przekonania. – Przychodzisz za-
pewne w bardzo ważnej sprawie, Jasiu?
Zastanawiałem się, jak długo Zdzisio będzie ignorował moją obecność. Na pewno chciał-
by, żebym zniknął jak najszybciej. Nie myślałem ułatwiać mu zadania.
– Jaki miły piesek! – Jasia pogłaskała Suwaka. – Skąd go masz?
– Ode mnie – wtrąciłem, bo Zdzisio zwlekał z odpowiedzią.
Teraz musiał mnie przedstawić Jasi. Ucałowałem jej rękę.
– Nazywa się Suwak – dodałem.
– Daruję ci go – powiedział szybko Zdzisio.
Jasia przypatrywała się pieskowi, który starał się wywołać jak najlepsze wrażenie. Położył
łapy na jej kolanach i patrzył głęboko w oczy. Jasia nie mogła się oprzeć jego spojrzeniu.
– Dziękuję, biorę go.
– O co chodzi, Jasiu? – spytał Zdzisio.
– Chciałam cię prosić, żebyś poprawił pewien projekt. Architekt umarł na zawał, a oni
chcą oszczędnościowych zmian. Pomysł jest nieco za gigantyczny, jeszcze z czasów PRL-u,
kiedy dolar w Polsce był wart dziesięć razy tyle co teraz.
– Jacy oni?
– No, parafia.
– To jest projekt kościoła?!
– Tak, z pewnym wysiłkiem podciągnęli mury.
– Znalazła pani właściwego człowieka – wtrąciłem.
Zdzisio spojrzał na mnie ze złością.
– Ani myślę przykładać do tego ręki! Wiesz, jaki jest mój stosunek do wszelkich religii!
– Wiem, wujku. Dlatego właśnie przyszłam do ciebie. Masz okazję pogodzić się z Ko-
ściołem.
– Wcale się z nim nie pokłóciłem! Nie obchodzi mnie i już!
– To dlaczego w twoim głosie wyczuwam gniew? Chcesz, żeby cię pochowano bez księ-
dza?
– Chcę!
59
– Wyrządzisz tym wielką przykrość rodzinie. Czy mamy wszyscy płonąć ze wstydu, za-
miast opłakiwać twój zgon?
– Jeżeli będziecie płonąć ze wstydu, to tylko świadczy o waszej głupocie! – ryknął Zdzisio.
– A poza tym nie interesują mnie szczegóły mojego pogrzebu! Zwalniam was z udziału w tej
ceremonii!
– Widzi pan, jaki wujek zacietrzewiony? – zwróciła się do mnie Jasia. – A ja muszę go
namówić. Kto inny zrobi to dla nas za darmo?
– Co takiego?! – wrzasnął Zdzisio. – Za darmo?!
– Wszyscy pracujemy za darmo. Parafianie są biedni, a kościół trzeba wykończyć, jeżeli
się zaczęło budowę.
– A może dałoby się gdzieś w bocznej nawie wmurować tabliczkę ku czci Zdzisława? –
zapytałem. – Oczywiście, w wypadku gdyby się podjął nadzoru architektonicznego i dokoń-
czył budowy świątyni.
– Wiesz dobrze, drogi kolego, że projektowałem nie takie obiekty, i nigdzie nie wmurowa-
no mojego nazwiska. I nie życzę sobie reklamy w tym miejscu.
– A ja wiem, że przed dwudziestu laty projektowałeś potworne osiedle mieszkaniowe, jak
koszary – powiedziała Jasia. – I całe szczęście, że nie zostawiłeś tam nazwiska, boby cię co
dzień klęli nieszczęśni lokatorzy. Tutaj będą się za ciebie modlić.
– Jesteś bezczelna! – krzyknął Zdzisio, dotknięty do żywego. – Całe piękno moich pro-
jektów wykastrowali biurokraci!
– Przepraszam. – Jasia ucałowała Zdzisia w rękę, której nie zdążył wyrwać. – Jutro o dzie-
siątej przyjedziemy do ciebie z projektami. Przywiozę też kawę i sama ją zaparzę.
– Nie! – ryknął Zdzisio.
Jasia wstała, pocałowała go w czoło i dygnęła przede mną.
– Do jutra, wujku – powiedziała i wzięła ode mnie smycz.
Suwak podążył za nią z ochotą. Wyczuł niezawodnym instynktem, że u tej kobiety znaj-
dzie nie tylko dach nad głową, ale również zrozumienie i czułość. Siedzieliśmy chwilę w mil-
czeniu.
– Projektant nie musi być wierzący – pocieszyłem Zdzisia.
– I pracuje za darmo?! W imię jakiej ideologii?!
– W imię pomocy bliźnim w potrzebie – odparłem. – I dla spokoju ducha pobożnej rodzi-
ny.
– Dewoci! – warknął Zdzisio. – Drobnomieszczanie!
*
Wieczorem Alina wróciła do domu, ale nie włączyła barbarzyńskiego hałasu. Słyszałem jej
nerwowe kroki. Wkrótce zadzwonił telefon.
– Tak, mam interes. Możesz przyjść zaraz?
Krzysio zjawił się po pięciu minutach. Widocznie dzwonił z dołu.
– Nie ma Olgierda?
– Siedzi u wezgłowia cioci – powiedziała Alina z irytacją. – Nie wiem, czy nie wpadnie w
jakąś dewocję.
– Co się stało?
– Nie rozumiem. Chodzi ponury i gardzi światem. Może i sobą, bo go jakieś chamy za-
prowadziły we Wrocławiu na dziwki. Jakby mu ktoś coś wymienił w głowie.
– Nic nie wychodzi z hartowania stali? Surowiec rozłazi się w rękach?
– Przestań mi tu dowcipkować! Chcę, żebyś go zbadał.
– A zgodzi się?
– Przecież go znasz. Wynajdź jakiś pretekst.
60
– Nie boisz się, że będę stronniczy?
– Chyba cię nie stać na nowy romans ze mną?
– Dlaczego nie? Kiedy zastanę go samego?
– Postaram się ściągnąć go tu na noc, a rano wyjdę przed dziewiątą. Dlaczego mi się tak
przyglądasz?
– Patrzę w twoje piękne oczy. Czy ty czegoś nie zażyłaś? Może paliłaś trawkę?
– Wyczytałeś to w moich źrenicach?
– Jesteś nienaturalnie podniecona. Trzęsą ci się ręce.
– Krzysiek, odwal się od moich rąk! Masz się zająć Olgierdem, rozumiesz?! Daj mi coś na
sen.
– Bardzo proszę. Dobranoc, żywe srebro.
Krzysio wyszedł, a Alina dorwała się do telefonu.
– Olgierd? Przychodź na noc! Przecież ciocia zostanie z pielęgniarką! Sprawa jest bardzo
ważna. Czekam!
Nie dowiedziałem się, jak ważna była ta sprawa, bo zasnąłem. Rano Alina chodziła chyba
na palcach, ponieważ ledwo słyszałem skrzypienie podłogi. O dziesiątej zadzwonił do drzwi
Krzysio. Olgierd otworzył po dłuższej chwili.
– Krzysztof? Co się stało? – zapytał.
– Nie przypuszczałem, że jeszcze śpicie. Ponieważ idę do chorego tu niedaleko, a mam
godzinną dziurę, postanowiłem was odwiedzić.
– Alina już wyszła. Chodź, siadaj. Chyba znajdzie się kawa...
– Nie wyglądasz najlepiej – powiedział Krzysio. – Zresztą, ja też nie wyglądam najlepiej.
– Chyba nie masz powodu do narzekań? Psychiatrzy są teraz w cenie.
– Chodzi ci o pieniądze?
– A tobie o co chodzi? – spytał Olgierd.
– O spokój wewnętrzny.
– Potrzebujesz psychiatry?
– Ty też odczuwasz wstręt?
– Wczoraj spędziłem cały dzień na lekturze starych tekstów o sztuce.
– W bibliotece.
– Nie, u chorej cioci. Ocalało jej wiele książek sprzed wojny. Panuje u niej wspaniała ci-
sza.
– Też zaszyłbym się w ciszy – westchnął Krzysio. – Niestety...
– Joanna?
– Niezadowolona i krzyczy na dzieci. Tobie dobrze. Masz Alinę, kochacie się...
– Nie jest mi dobrze.
– Co się stało?
– Chciałbym być kimś innym. W tym wcieleniu siebie nienawidzę.
– Ciekawe, w kogo chciałbyś się wcielić?
– W kogoś, kto nie bacząc na spodlały świat, idzie prosto do celu, roztrącając wszystkich
dokoła.
– Chcesz być brutalnym chamem?
– Zazdroszczę Alinie. Ona w ogóle nie wątpi.
– Mówisz jak zgorzkniały starzec: ten świat jest nie do wytrzymania. Drzewiej inaczej by-
wało.
– Mój dziadek jest tego samego zdania co ja.
– Kochasz dziadka?
– Nawet go czasem próbuję naśladować. Nic z tego nie wychodzi. To był ktoś.
– Był?
– Umarł przed dwoma laty.
61
– Na czym polegała jego wielkość?
– Na tym, że nigdy nie tracił poczucia humoru, nawet jak siedział w koncentraku. Patrzył z
rozbawieniem na ubeków, kiedy go po wojnie wyrzucali z domu. Chodził w wytartym palet-
ku, ale od razu wyczuwało się w nim prawdziwego pana. Ja na jego miejscu sto razy bym się
powiesił.
– Kochał cię?
– Naśmiewał się ze mnie. Czułem, że sprawiam mul zawód. Uważał, że to wina matki, bo
mnie rozpieszczała do niemożliwości. Może dlatego, że zawsze była chora. Dziadek miał
pretensję do ojca, że się źle ożenił.
– A ojca nie podziwiasz?
– Ojciec jest tylko biednym epigonem. To nie jego wina. Ustrój Stalina zepchnął go na po-
bocze. Żal mi go. A siebie nienawidzę.
– Przecież Alina cię kocha!
– Wcale nie jestem tego taki pewien. Jak spotka kogoś lepszego, zaraz mnie zdradzi.
– Po co jej zdrada?
– Nie wiem. To nieistotne. Jestem za słaby. Silni mężczyźni nie boją się zdrady.
– Alina nie zainteresowałaby się silnym mężczyzną. Jesteś jej potrzebny nie mniej niż ona
tobie. Można powiedzieć, że jesteście dla siebie stworzeni.
– Dziwne, że ci zależy na moim związku z Aliną.
– Przecież się z wami przyjaźnię.
– Myślałem, że wolisz Alinę.
– Tylko pod pewnym względem. Słyszałem, że wyszukujesz dla klientów dobre obrazy.
– Dla jednego bogacza. Dobrze mi płaci, ale mną gardzi.
– Dał ci to poznać?
– Skąd! Jest bardzo grzeczny. Czuję jednak, że mnie nienawidzi.
– Dlaczego miałby cię nienawidzić?
– Bo jest grubym bykiem. Ja też nim gardzę i też go nienawidzę. Tylko nic nie mów Ali-
nie. Ona tak się cieszy, kiedy przynoszę do domu pieniądze! Boże, ile mnie to kosztowało!
– Nie zapisałbyś się do jakiegoś klubu sportowego?
– Oszalałeś?
– Ruch dobrze by ci zrobił. Szkoda, że Alina nie zdradziła cię ze mną. Czy nie odnosisz
wrażenia, że ktoś cię śledzi?
– To całkiem możliwe. Będę uważał.
– I telefon może być na podsłuchu.
– Myślisz?
– Ja bym dokładnie sprawdził mieszkanie, czy nie ma gdzieś mikrofonu.
– Krzysiu, nie kpij ze mnie. Jeszcze nie jestem schizofrenikiem.
– Melancholia też jest chorobą. Idę. Ćwicz chociaż po sto przysiadów dziennie. Do widze-
nia.
Gdyby Olgierd przeszukał mieszkanie, trafiłby na pewno na dziury przy rurach i zwario-
wałby do końca.
*
Wyszedłem na spacer. Zdzisio już siedział na ławce.
– Czy ci nie wstyd, że jesteś stary? – zapytał.
– Dlaczego miałbym się wstydzić? Każdego to czeka.
– A ja się wstydzę, jakbym obnosił plamy syfilisa – wyjaśnił Zdzisio. – Ludzie traktują
mnie zupełnie inaczej niż dawniej. Albo odwracają się z niechęcią, albo podkreślają swoje
uszanowanie dla starca. Ty wiesz, że wczoraj jakaś młoda kobieta ustąpiła mi w tramwaju
62
miejsca? A ja, cholera, wpatrywałem się w nią erotycznie! Pomyśl, co za upokorzenie! Z nie-
nawiści do mego stanu wziąłem to kościelne zamówienie.
– A co to ma wspólnego ze starością?
– Od kilku lat nikt mi nie proponował roboty. Skreślono mnie z rejestru żywych. Chcę
udowodnić sobie i innym, że mój mózg jeszcze pracuje. Prawdę mówiąc, przyjąłbym każdą
pracę.
– Nie tłumacz się, Zdzisiu. Pewien jestem, że nie wpadniesz w bigoterię.
Zdzisio spojrzał na mnie uważnie, czy aby z niego nie kpię. Zachowałem poważną minę i
zmieniłem temat. Zajęliśmy się sytuacją Polski. Wyglądało na to, że pod koniec dwudziestego
wieku znowu nie mamy sprzymierzeńców. Ten brak prawdziwych sprzymierzeńców stał się
chroniczną chorobą niepodległej Polski. Opanował nas smutek i nie było o czym mówić. Na
szczęście naszą uwagę przyciągnął okazały samochód BMW. Wjechał na osiedlowy parking
powoli i z dostojeństwem. Wysiadł z niego krępy mężczyzna w średnim wieku, od którego
biło zamożnością. Zdzisio przyglądał mu się z niesmakiem.
– Już z góry go nienawidzę – powiedział. – Uważam go za dorobkiewicza i oszusta. A
przecież powinienem się cieszyć, że oprócz biednych pojawiają się wreszcie bogaci. Zatruły
nas na zawsze komunistyczne hasła.
– Ja też nie darzę go sympatią – pocieszyłem Zdzisia. – Ale to nie wpływ komunistycz-
nych haseł, raczej podłej kondycji emeryta. Nędzna zawiść, kolego. Wolałbym spędzać ostat-
nie lata na Riwierze niż w tym szarym wieżowcu.
– Tak naprawdę to nikogo nie kochamy – odparł Zdzisio. – Jednych nienawidzimy, drugi-
mi gardzimy, trzecich wyśmiewamy...
– Można wyśmiewać życzliwie – wtrąciłem.
– Nie ma we mnie życzliwości. Może dlatego, że zazdroszczę młodszym bardziej normal-
nego niż nasz rozwoju. A może to starość skłania do złości?
– Nieprawda! – zawołałem. – Im człowiek starszy, tym rzadziej ulega namiętnościom i
patrzy na świat spokojniejszym i życzliwszym okiem, bo przecież go wkrótce opuści.
– Ze mną jest odwrotnie. Im dalej, tym bardziej mnie wszyscy złoszczą! Dożywając swo-
ich dni, będę się skręcał z wściekłości!
W drzwiach wieżowca ukazała się nagle Alina. Szła wprost do BMW. Krępy bogacz pod-
szedł do niej z uśmiechem. Wdali się w rozmowę. O ile mogłem dostrzec, Alina dusiła się ze
złości. Nagle wymierzyła właścicielowi BMW policzek i energicznym krokiem wróciła do
wieżowca. Bogacz wsiadł do samochodu i szybko odjechał.
– Dobrze mu tak, aferzyście – ucieszył się Zdzisio. – Chociaż jedna się znalazła, co gardzi
jego bogactwem. Pewnie myślał, że każdą można kupić.
– Podejrzewam, że to sprzeczka niedobranych wspólników – odparłem. – Znam tę dziew-
czynę. Słyszę jej głos przez rurę.
– Opowiadaj! – zaciekawił się Zdzisio.
– Nie mogę, Zdzisiu.
– Podsłuchujesz, a nie dasz posłuchać koledze?
– Nie podsłuchuję. Słyszę. I bardzo tego nie lubię.
– Obłudnik! Na pewno przykładasz ucho do rury, żeby nie uronić ani słowa!
W słowach mojego kolegi było niestety coś z prawdy. Wstałem, bo do naszej ławki zbli-
żała się siostrzenica Zdzisia, pani Jasia. Biegł za nią w podskokach niby-pudel Suwak. Obsiu-
siał nogę ławki, na mnie nie zwrócił najmniejszej uwagi: merdał tylko ogonkiem do swojej
pani.
– Gotowe, wujku?
– Że też nie macie pilniejszych potrzeb! – żachnął się Zdzisio.
– To nasza pilna potrzeba – powiedziała pani Jasia i uśmiechnęła się do mnie.
63
Zdzisio wstał z ociąganiem. Pożegnałem się z nimi i pośpiesznie wróciłem do domu. Mu-
siałem się dowiedzieć, dlaczego Alina spoliczkowała Romana. Właśnie rozmawiała przez
telefon.
– Tak? Nienormalny! Żaden młody człowiek nie zamyka się w mieszkaniu ze sparaliżo-
waną ciotką! Od tego są pielęgniarki! No, przyznaj się, uciekłeś przede mną! A przed kim?
Cierpiętniczy atak melancholii! Nie wierzę! Komu w twoim wieku potrzebna jest samotność?
Pomyleńcom! Dobrze, skreślam cię! Nie wiem, czy urodzę to dziecko... Tak. Nie chciałam ci
mówić, ale jeżeli mamy się już nie zobaczyć, to się trochę pomęcz... moralnie. Cholera z tobą!
Ostatnie słowa wypowiedziała przez łzy. Zrobiło mi się jej żal. Zaraz zadzwonił telefon.
– Tak! Roman, ty jesteś chamem, a nie ja! Tak, zrywam umowę i to bez odszkodowania!
Co takiego? Łżesz! Nie wierzę! Ty nigdy się nie dowiesz, co to znaczy kochać! Stan dla cie-
bie nieosiągalny! Nie dzwoń więcej, cześć!
I rzuciła z trzaskiem słuchawkę.
Nie minęło pół godziny, gdy do mieszkania wpadł Olgierd.
– Jak mogło do tego dojść?! – zawołał. – Przecież uważaliśmy!
– Nic nie jest w stu procentach pewne. Trudno, stało się.
– Nie wierzę!
– To sobie nie wierz. Ja wiem. Byłam u lekarza. A w ogóle, dlaczego tu jesteś?
– Jak to, dlaczego? Jeżeli doszło do czegoś takiego...
– Ładne z ciebie bydlę. „Do czegoś takiego”...
– Przepraszam, Alinko. Sam nie wiem, jak się zachować.
– Może chcesz się ze mną ożenić i założyć rodzinę?
– Ja? Przecież wiesz, że na ojca rodziny się nie nadaję.
– No to się wynoś! Już cię nie ma!
Chwila ciszy. Chyba Olgierd powoli kruszał.
– Nie złość się, Alinko. Stało się. Pewnie za bardzo się śpieszyłem. Przepraszam cię... Czy
jesteś pewna, że to ja?
– A kto? – syknęła Alina.
– No, nie wiem. Może ci się coś zdarzyło...
– Nic mi się nie zdarzyło! Boże, cóż to za świnia!
Tutaj Alinie głos się załamał. Tego nie wytrzymałby mężczyzna o wiele mniej przyzwoity
niż Olgierd.
– Przepraszam cię... Nie wiem, co robić... Zupełnie nie jestem na tę sytuację przygotowa-
ny. Czy ja mogę brać na siebie takie obowiązki?
– Wiem, że nie możesz. Nie myślę ci stawać na drodze.
– Ale ja muszę coś zrobić! Nie chcę być świnią!
– Nie rób. Załatwię to.
– Jak załatwisz?
– A jak się załatwia takie rzeczy?
– A masz pieniądze?
– Pożyczę od Kasi. Ona ma znajomości. Zaprowadzi mnie, gdzie trzeba.
– Do diabła, a ja zerwałem kontakty z moim prostakiem! Mógłbym zarobić!
– Dobrze, że ci to przyszło do głowy.
– Pobiegnę do niego i poproszę o zaliczkę!
– Pewno, najważniejsze pieniądze! Skąd możesz wiedzieć, co dla mnie znaczy taka decy-
zja?!
Cichy szloch Aliny.
– Przecież nie chciałaś mieć dzieci...
– Przestań!
– Nie wiesz, jak mi przykro...
64
– Mam gdzieś, że ci jest przykro! I nie lej mi krokodylowych łez!
Chwila ciszy. Widocznie sytuacja przerasta Olgierda.
– Nie dotykaj mnie! Brzydzę się tobą!
Prawdę mówiąc, miałem tego dosyć. Nie chciałbym być w skórze Olgierda. Wyszedłem na
spacer, co mi dobrze zrobiło. Gdy wróciłem, na górze panowała cisza. Dopiero następnego
dnia zabrzmiał rockowy hałas. Najwyraźniej Alina dochodziła do siebie. Po pewnym czasie
rozległ się dzwonek do drzwi i Alina wyłączyła muzykę.
– Cześć, Alina! – Usłyszałem głos Kasi. – Co masz takiego pilnego?
Cieszę się, że cię jeszcze zastałam na naszej planecie.
– Straciłam wiarę w przybyszy z kosmosu – powiedziała ze smutkiem Kasia. – Kiedy
wreszcie postanowiłam sprzedać mieszkanie, coś mnie tknęło.
– Czy ktoś tam już pojechał?
– Ktoś tam pojechał i napisał, że nasz pośrednik w rozmowach z istotami pozaziemskimi
jest niespełna rozumu...
– Podejrzewam, że ma swój rozum – odparła Alina. – Znalazł niezły sposób wyłudzenia
pieniędzy od głupich.
– Do czego ci jestem potrzebna, Alinko? Olgierd cię rzucił? Chcesz się wypłakać na mojej
piersi?
– Chciałam cię prosić o przysługę. Musisz mnie zaprowadzić do zaufanego ginekologa.
– Zaszłaś w ciążę?
– Czekaj... Zaprowadzisz mnie do zaufanego ginekologa, pożyczysz mi pieniędzy na za-
bieg...
– Nie mam pieniędzy!
– Nie musisz mieć. Po zabiegu położę się do łóżka na trzy dni, a ty, jako najlepsza przyja-
ciółka, będziesz przy mnie czuwać. Z tym, że żadnego zabiegu nie będzie.
– Nie zaszłaś w ciążę?
– Oczywiście, że nie. Zwodzę Olgierda dla jego dobra. Muszę go wyrwać z psychicznej
zapaści. To słaby chłopak, ale na szczęście wyznaje staromodne zasady. Dlatego jest mi po-
trzebny.
*
Następnego dnia wczesnym rankiem wszyscy wyszli z pensjonatu. W ogrodzie, wśród
krzaków, czekał kapitan Jajec.
– No jak, Jajec, zabezpieczyliście te meble? – zapytał Kwiatkowski.
– Tak, towarzyszu pułkowniku. Przekażemy je do Komitetu Powiatowego PPR. Oni nie
mają tam na czym siedzieć.
– A może urządzicie u siebie pokoik przesłuchań w stylu empire? To bardzo niepolitycz-
nie, towarzyszu Jajec, bardzo niepolitycznie! Działacze partii robotniczej mają się rozpierać w
złoconych fotelach?!
– No, rzeczywiście... niepolitycznie – plątał się Jajec. – To co mam robić?
– Dzwońcie do muzeum w Łodzi, żeby ktoś przyjechał po te meble. Jesteście za to odpo-
wiedzialni! Cześć! Zaraz, wróć! Ani pary z gęby o mojej interwencji, bo reakcja natychmiast
to wykorzysta dla oczerniania zwycięskiej Armii Czerwonej, że rabuje, co się tylko da. Mnie
tu w ogóle nie było! Poniał?
– Poniał, towarzyszu pułkowniku! – wyprężył się Jajec.
– I żeby mi więcej nie donosili, że katujecie więźniów! Uczcie się psychologii, Jajec!
Bierzcie przykład z towarzysza Dzierżyńskiego!
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku – zgodził się Jajec ze znacznie mniejszym entuzja-
zmem. – Jeżeli jedziecie na Kielce, to możecie się spotkać ze zbrojnymi bandami.
65
– Jadę na Częstochowę – powiedział Kwiatkowski.
– Cholera, i tam grasują leśni. Właśnie wysyłają na nich batalion KBW.
– Drogo sprzedamy nasze życie – odparł Kwiatkowski i wskoczył do łazika.
Ruszyli.
– Oczywiście jedź na Kielce! – rozkazał Kwiatkowski.
Trzęśli się po wyboistej drodze, rozjeżdżonej do reszty przez czołgi. Na horyzoncie, wśród
lasów, wznosiła się wieża kościoła.
– Pod kościół, Dudek! – polecił Kwiatkowski. Zajechali pod niewielki biały kościółek z
czarnym dachem. Wieś wyglądała jak wymarła.
– Krysia, Dudek i Krowicki pójdą ze mną do księdza. Reszta może się pomodlić. Nigdy
nie zaszkodzi.
Nikt o nic nie pytał, widocznie Kwiatkowski wpadł na jakiś nowy genialny pomysł.
Weszli do kościoła. Modliła się tam spora grupa kobiet.
– A proboszcz gdzie? – zapytał Kwiatkowski pierwszą z brzegu.
– Nie damy naszego proboszcza! – zawołała kobieta.
– Jestem jego przyjacielem – odparł Kwiatkowski. Przeszli obok ołtarza do drzwi zakrystii.
Kościelny pomagał księdzu zdjąć ornat. Znieruchomiał na widok mundurów.
– Chcielibyśmy wziąć ślub, proszę księdza – powiedział Kwiatkowski.
– Co takiego?! – wyrwało się Krysi.
Ksiądz patrzył na nich ze zdumieniem.
– Przecież wy nie należycie do naszej parafii – odezwał się wreszcie.
– Nasza parafia w Warszawie spalona. A ten kościół bardzo nam się podoba.
– Nie wiem, czy to najlepszy
happy end – szepnęła Krysia.
– Bez zapowiedzi nie udzielam ślubów – bronił się ksiądz. – A tym bardziej osobom nie-
znanym i uzbrojonym.
– Broń zostawimy w zakrystii – obiecał Kwiatkowski. – A na zapowiedzi nie mamy czasu.
Chcemy ślub zaraz!
Mierzyli się z księdzem wzrokiem. Krysia przypatrywała się im z ciekawością, jak gdyby
nie o nią tu chodziło.
– A metryki urodzenia macie? – zaatakował ksiądz.
– Księgi też się spaliły, proszę dobrodzieja.
– Mam udzielić ślubu osobom nieznanym, bez zapowiedzi i bez świadectw chrztu? –
Ksiądz wskazał polówkę Kwiatkowskiego. – Pana orzełek zgubił koronę.
– Dobrze, że jeszcze ma pióra i ogon – odparł Kwiatkowski. – Nie wyjdziemy stąd, dopóki
nie dostaniemy ślubu – oświadczył uroczyście.
– Pan mi grozi? – żachnął się ksiądz.
– Nie chcemy żyć w grzechu – wtrąciła się Krysia.
– Nie rozumiem, dlaczego wam tak zależy na ślubie w kościele? Przecież wy gardzicie
wiarą!
– W Polsce tylko ślub kościelny jest ważny – powiedział Kwiatkowski.
– Chcielibyście to pewno zmienić? I wprowadzić śluby cywilne?
– Ależ skąd, proszę księdza! – zawołała Krysia. – Jak ślub, to tylko w kościele!
– I żeby wam zagrały organy? – zapytał ksiądz z uśmiechem.
– Oczywiście! Prawdziwy, uroczysty ślub!
– Co za pech! – zafrasował się ksiądz. – Nic z tego. Trzy dni temu UB aresztowało nasze-
go organistę.
– Za co?
– Jako chrześcijanin, udzielił noclegu paru ludziom.
– Z lasu?
66
– My nie pytamy, skąd przychodzi potrzebujący. Ci chłopcy byli głodni i wyczerpani, a je-
den poważnie ranny.
– A dokąd zabrali organistę?
– Jeżeli jeszcze go nie zastrzelili, to siedzi u nich, w miasteczku. Sześć kilometrów stąd.
– A ślub? – zapytał Kwiatkowski.
– No cóż... Jeżeli organista wam zagra...
– Jedziemy, poruczniku Dudecki – rozkazał Kwiatkowski. – Krysiu, pomódl się przez ten
czas za nasze dusze.
– Muszę was wyspowiadać – przypomniał sobie ksiądz.
– Nikogo w kościele oprócz moich chłopców – zastrzegł się Kwiatkowski. – Ten ślub bę-
dzie naszą wspólną tajemnicą.
Łaziki podjechały pod piętrowy budynek Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa. Z okna
przyjazdowi przyglądali się ubecy. Kwiatkowski wpadł do pokoju szefa, za nim Dudek. Szef,
ponury trzydziestolatek, na wszelki wypadek zerwał się z krzesła i stanął na baczność.
– Co wy mi tu za dywersję szerzycie?! – ryknął na niego Kwiatkowski. – Zamknęliście or-
ganistę?!
– Przechowywał bandytów z lasu.
– A bandytów złapaliście?
– Jednego, rannego. Przyznał się, że nocował u organisty. A obywatelowi pułkownikowi
co do tego?
– Towarzysz pułkownik jest waszym bardzo wysokim przełożonym z Warszawy – powie-
dział Dudek. I odwiedza wojewódzkie urzędy bezpieczeństwa.
– Przepraszam, towarzyszu – mitygował się szef. Nie spodziewałem się...
– Przejeżdżałem przez wieś i zobaczyłem lamentujące baby. Wy pewno nie wiecie, co to
dla nich znaczy kościół bez organisty?! Modlą się i przeklinają bezpieczeństwo. Jest wyraźna
dyrektywa: kościoła nie ruszać! Nie zauważyliście, że sam towarzysz Bierut chodzi w proce-
sji i klęka na mszy?
– Zauważyłem, towarzyszu pułkowniku, ale za przechowywanie bandytów z lasu prawo
przewiduje surowe kary.
– Prawo ma służyć nam, towarzyszu... Jak wam...?
– Kapitan Stefańczuk.
– A więc, Stefańczuk, prawo stosujemy wtedy, kiedy nam pasuje. I dla spokoju społeczne-
go możemy przymknąć czujne oczko, kiedy głupi organista karmi głodnych pętaków, a jed-
nemu opatruje ranę. Oni mają, Stefańczuk, staromodne obyczaje: złaknionego nakarmić, ran-
nego opatrzyć. I póki co, trzeba to tolerować. Chcecie, żeby cała wieś przeszła na stronę reak-
cji?
– Kiedy ta wieś jest po stronie reakcji – tłumaczył się Stefańczuk.
– Tym bardziej naszym obowiązkiem jest przeciągnąć ich na naszą stronę – odparł Kwiat-
kowski. – A przez takie aresztowanie utwierdzacie wieś w przekonaniu, że jesteśmy jej wro-
gami.
– Cały rejon jest niebezpieczny, towarzyszu pułkowniku. Dziwię się, że towarzyszowi
udało się tamtędy przejechać. Banda Wacka siedzi w lasach parę kilometrów stąd. Czekamy
na posiłki z Kielc.
– Pokażcie, gdzie siedzą! – rozkazał Kwiatkowski.
Stefańczuk wyciągnął sztabówkę i wskazał palcem las.
– O tutaj, zaraz przy tej wsi. Jutro o świcie otoczymy ich ze wszystkich stron. Zażądałem
dwóch batalionów KBW. Żeby aresztować tego organistę, pożyczyliśmy od wojska samochód
opancerzony.
– Banda Wacka zniknie, a wieś pozostanie, Stefańczuk. Organistę zaliczylibyście do jakiej
klasy? Wrogiej?
67
– A bo ja wiem? Ni to chłop, ni pan, ni ksiądz. Organista i już.
– Pewno nie kochaliście organisty w waszej wsi?
– Za co miałem go kochać? Nosił się jak wielki pan i zdzierał z ludzi, ile mógł. I tak fał-
szował, aż uszy więdły.
Kwiatkowski chodził tam i z powrotem po pokoju, niby to głęboko zamyślony.
– Szkoda czasu, Stefańczuk – zdecydował nagle. – Dokształcajcie się politycznie. Porucz-
nik Dudecki przejmie od was organistę, zawieziemy go do wsi i oddamy księdzu. Taka będzie
wielkoduszność władzy.
– To niebezpieczne, towarzyszu pułkowniku! Ja bym do tej wsi, póki co, nie jechał.
– Obiecałem tym ludziom, że przywiozę organistę, i słowa dotrzymam. Umówmy się, to-
warzyszu Stefańczuk, że organisty u was w ogóle nie było. Zawsze głupio wsadzać i zaraz
wypuszczać. Aha... zadzwońcie do Wojewódzkiego Urzędu w Kielcach z poufną wiadomo-
ścią, że może ich dopaść inspekcja. Żeby mi jutro wszyscy byli na stanowiskach.
*
W kościele huczały triumfalnie organy. Przy ołtarzu ksiądz łączył stułą ręce Kwiatkow-
skiego i Krysi. On był poważny, ona niby się uśmiechała, ale wargi jej drżały z emocji. Du-
dek i Krowicki, drużbowie, stali blisko ołtarza, dalej – Bidak i jego dwaj koledzy. Po uroczy-
stości wszyscy poszli do zakrystii, gdzie ksiądz wręczył im świadectwa ślubu.
– Gdzie odprawiacie wesele? – zapytał.
– Jesteśmy w drodze – odparł Kwiatkowski.
– To proszę was na skromny poczęstunek.
Już zapadła ciemność, gdy sześciu ludzi w mundurach i panna młoda w czarnej sukience
zasiedli do poczęstunku na plebanii. Przy stole był też organista, człowiek zażywny i dobro-
duszny. Jedli chleb, kiełbasę i jajka, a później gospodyni podała pieczone kurczaki. Ksiądz
parę razy uzupełniał karafkę nalewką. Dudek wzniósł toast na cześć młodej pary.
– Czasy są niełatwe, choć przestały z nieba lecieć bomby – zakończył. – Ale założę się o
sto dolarów przeciw stu złotym, że państwa Kwiatkowskich czeka świetlana przyszłość!
– Piję za ich zdrowie z całego serca, bo mnie wydobyli z lochu! – dodał organista.
– Bóg was pobłogosławi, moje dzieci, pod warunkiem że przestaniecie grzeszyć – powie-
dział ksiądz.
Wszyscy wypili nalewkę. Nagle drzwi się otworzyły z trzaskiem i do izby wtargnęło paru
ludzi w mundurach, z bronią gotową do strzału. Na czele stał młody mężczyzna w mundurze
kapitana. Ludzie Kwiatkowskiego poderwali się zza stołu.
– Podnieście ręce do góry, chłopcy! – rozkazał Kwiatkowski. – Na znak pokoju.
– Kogo tu ksiądz gości? Bolszewików?! – zawołał kapitan.
– Grozisz mi bronią, synku? – zapytał ksiądz, wstając.
– Przecież to pachołki Moskwy!
– O, przepraszam – oburzył się Kwiatkowski. – Nie jestem niczyim pachołkiem!
– I wchodzisz do UB jak do domu?! – ryknął kapitan. – Ty jesteś jakiś ważny ubek z War-
szawy!
– Brawo! – ucieszył się Kwiatkowski. – Widocznie macie w powiatowym UB swojego
człowieka!
– Zaraz przestaniesz się śmiać! Pokaż dokumenty!
– Po co nam dokumenty, Wacek?! Pod płot moskiewskiego gada i już! – wtrącił się mło-
dzieniec w stopniu porucznika.
– Niestety, nie mam żadnych dokumentów – wyznał Kwiatkowski. – Na moim grobie na-
piszcie: „NN”.
68
– Nic nie napiszemy na twoim grobie, bolszewicki morderco! – wrzasnął porucznik. – Wy-
rzucimy cię na śmietnik!
Zza stołu zerwała się Krysia i zasłoniła Kwiatkowskiego.
– Mnie pierwszą zabijcie! – zawołała. – To ja go zaciągnęłam do ołtarza! I razem się spo-
wiadaliśmy z grzechów! Wiem, że on w niczym nie zawinił! Nigdy nie pokochałabym mor-
dercy!
– A to suka! – warknął porucznik z mniejszym nieco przekonaniem.
Widok Krysi zasłaniającej swym ciałem Kwiatkowskiego i jej słowa pełne pasji podziałały
na napastników. Opuścili broń. Ksiądz podszedł do Wacka.
– Nie pozwolę, żeby tym ludziom spadł choć jeden włos z głowy – powiedział. – Odstąp-
cie, panowie, i dajcie im w spokoju dokończyć weselnej wieczerzy.
– Ksiądz broni ubeka?! – oburzył się Wacek. – Mordercę Polaków?!
– Chciałbym, żeby wszyscy ubecy byli tacy jak on – odparł ksiądz. – Możecie mi wierzyć.
Nie wolno wam tknąć tych ludzi.
– Coś ty naopowiadał księdzu? – szepnęła Krysia.
– Powiedziałem mu prawdę. Księdza obowiązuje tajemnica spowiedzi. Nawet zachichotał
w konfesjonale i zadał mi pokutę: parę zdrowasiek. Po co łgać, kiedy nie potrzeba? Wyjdź z
nimi i uprzedź Wacka, że nad ranem pójdzie na nich obława. Niech się zaraz wynoszą z tych
lasów, a najlepiej niech się rozejdą do domów.
*
Następnego ranka w kwatermistrzostwie okręgu wojskowego sierżant Tomaszek zajmował
się inwentaryzacją pojazdów mechanicznych.
– Brakuje mi jednego willysa – powiedział do plutonowego, siedzącego przy sąsiednim
stole.
– Tylko jednego? – zaśmiał się plutonowy. – Jeżeli ludzi nie możemy się doliczyć, to dla-
czego ma się zgadzać stan samochodów?
– Dlatego, że gazik nie zdezerteruje. – Tomaszek przerzucił parę kart. – No tak! Wicemini-
ster Kwiatkowski z Ministerstwa Bezpieczeństwa. Rozkaz wydał pułkownik Kawałek.
Podniósł słuchawkę i pokręcił korbką.
– Z pułkownikiem Kawałkiem... Pan pułkownik? Melduje się sierżant Tomaszek. Mam tu
w karcie zapisane, że jednego willysa pożyczył przed miesiącem pułkownik Kwiatkowski z
Ministerstwa Bezpieczeństwa na rozkaz pana pułkownika. Powinniśmy poprosić o zwrot po-
jazdu. Ja? Ja mam dzwonić do wiceministra? Tak jest. Rozkaz, panie pułkowniku.
Odłożył słuchawkę.
– Powiedział, że to nie jego interes. Głupio mi tam dzwonić.
– Mnie też byłoby głupio – przyznał plutonowy. – A może i straszno.
– Kurrrwa! – zaklął sierżant i znowu pokręcił korbką.
– Dajcie Ministerstwo Bezpieczeństwa... Centrala? Połączcie mnie z wiceministrem
Kwiatkowskim. Co? Niemożliwe! Na pewno jest taki! Mam tu jego podpis: „pułkownik An-
drzej Kwiatkowski, wiceminister bezpieczeństwa”. Co? Łączcie! (chwila ciszy). Tu sierżant
Tomaszek z kwatermistrzostwa okręgu wojskowego. Dzwonię w sprawie łazika, który u nas
wypożyczył wasz wiceminister, pułkownik Kwiatkowski. Co?! Przepraszam, obywatelu puł-
kowniku, ale ja osobiście przekazywałem mu ten samochód na rozkaz pułkownika Kawałka.
Oczywiście, że go widziałem! Tak, wiceminister bezpieczeństwa. Dobrze, obywatelu puł-
kowniku.
Odłożył słuchawkę zgnębiony.
– No i masz. Możesz się w tym połapać, Wiesiu? Mówią, że żadnego wiceministra Kwiat-
kowskiego nie ma i nigdy nie było. I zaraz tu przyjadą nas wypytywać.
69
*
Jeszcze raz przerywam swoją opowieść o pułkowniku Kwiatkowskim. I dla płodozmianu
przywołuję wnuczka.
– Co ty w ogóle umiesz, dziadziu? – zapytał brutalnie.
– Przez ostatnie trzydzieści pięć lat pracowałem przy słownikach. Mrówcza praca.
– Nie nudziło cię to, dziadziu? Przecież potrafiłeś ukraść Niemcom czołg!
– Większość moich rówieśników nie robiła tego, co chciała. Gdy po wojnie musieliśmy
zdecydować o wyborze zawodu, przywieziono z Moskwy nowy wspaniały ustrój, który po-
zamykał przed nami wiele dróg. Moja żona, a twoja babcia, osoba wielce uzdolniona, nie do-
stała się na wymarzone studia z powodu nazwiska i wypisywała papiery w jakimś urzędzie,
gdzie nawet awansowała na naczelnika, ale co z tego? Zgasły w niej wszystkie talenty.
– A twój tatuś nie poszedł do więzienia?
– Mój tatuś zginął w Oświęcimiu. Po niemiecku „Auschwitz”. Mówi ci coś ta nazwa?
– Widziałem na filmie tych ludzi w pasiakach. Czy upodlanie innych jest stałą cechą czło-
wieka?
– Pełno na to najnowszych przykładów. Cieszę się, że zaczynasz coś rozumieć.
– Mój tata w ogóle nie chce o tym mówić. Chce być Amerykaninem i ciągle mi powtarza,
że ani myśli mieć cokolwiek wspólnego z tym całym wschodnioeuropejskim bajzlem.
– Ja nie mógłbym żyć w waszym amerykańskim bajzlu – odparłem.
– Ja też mówię ojcu, że nie żyje w raju.
– Zbuntowałeś się przeciwko niemu? Dlatego interesuje cię kraj pochodzenia?
– Właśnie. Te twoje polskie opowieści są takie śmieszne!
– Nic w tym śmiesznego nie widzę – oburzyłem się. – A ciebie śmieszą te morderstwa i
okrucieństwa, coraz częstsze w twojej Ameryce?
– Wcale nie jestem pewien, czy w przyszłości nie przeniosę się do Europy, może nawet do
Polski.
– Zwariowałeś?! Na złość ojcu?
– Prawdziwi mężczyźni zawsze wyjeżdżali do dzikich krajów i często robili tam kariery –
powiedział wnuczek z przekonaniem.
– Życzę ci wszystkiego najlepszego – odparłem.
*
Następnego dnia Alina wyszła z domu wczesnym rankiem, a w południe zabrzmiały bębny
Beethovena: w mieszkaniu pojawił się Olgierd. Słyszałem jego nerwowe kroki. Ta wrażliwa
dusza musiała głęboko przeżywać dramat Aliny. Dopiero po czwartej weszły dwie panie: Ali-
na i Kasia. Krok Aliny był powolny i chwiejny. Jęknęły sprężyny tapczana.
– Alinko! – zawołał Olgierd. – Wszystko poszło dobrze?
– Po co przyszedłeś? – omdlewającym głosem zapytała Alina. – Czego tu jeszcze szukasz?
– Zbrodniarz zawsze wraca na miejsce zbrodni – wtrąciła Kasia.
– W takiej chwili chcę być przy tobie – zapewnił Olgierd.
– Za późno ci to przyszło do głowy!
– Alina była bardzo dzielna – dodała Kasia.
Usłyszałem szuranie i szelest papieru.
– Co to? – zapytała Alina.
– Makowski.
– Ciocia umarła? – zainteresowała się już normalnym głosem.
– Nie, ale podarowała mi obraz.
70
– Jak mogła ci podarować, skoro nie może mówić?
– Napisała to lewą ręką. Przyniosłem go tobie.
Chwila ciszy.
– Śmieszny obrazek – zauważyła Kasia. – A te dzieci jakieś głupawe.
– Zaraz by ci się wydały mądre, gdybyś wiedziała, ile ten obrazek jest wart – parsknęła
Alina.
– To poetycka metafora, częsta u Makowskiego – wyjaśnił Olgierd. – Tu jest i naiwność
Rousseau, i wpływ sztuki ludowej.
– Nie myśl, Olgierd, że w ten sposób zabliźnisz moją ranę! – powiedziała Alina.
– Alina bardzo głęboko to przeżyła – stwierdziła Kasia.
– Co chcesz, żebym zrobił?! Mam posypać głowę popiołem?
– Wracaj do cioci. Ja tu poleżę pod opieką Kasi.
– Kiedy mogę przyjść?
– Wątpię, czy na pewno chcesz. Jeżeli kieruje tobą poczucie obowiązku, to cię zwalniam
raz na zawsze.
– Ale ja chcę przyjść!
– Zajrzyj pojutrze. Tylko nie dzwoń, będę chorować. Jestem wykończona.
Olgierd wyszedł i Alina wyskoczyła z łóżka.
– Dziękuję ci, Kasiu. Bardzo mi pomogłaś.
– Ruszyło go sumienie – powiedziała Kasia. – Ale należało mu się to. A w ogóle lubię pa-
trzeć, kiedy mężczyzna dostaje w dupę. Że tobie się tak chce...
– Tobie się nie chciało i zostałaś sama.
– To ma i dobre strony. Chłop przychodzi raz na tydzień, obsypuje prezentami, namiętnie
rzuca się na ciało, przeprasza, że marnuje mi życie, i wraca do żony i dziatek. Jemu przyjem-
nie i mnie przyjemnie. Mogę się dokształcać i awansować, a wstaję wtedy, kiedy ja sobie tego
życzę a nie jakiś facet, co chrapie obok.
– Do czasu.
– Wszystko do czasu, Alinko. Nie lubię patrzeć w ciemność.
– Czasami nachodzą mnie złe myśli.
– Złe myśli? Ciebie? To coś nowego!
– Bezczelna mina to maska, kochanie, potrzebna mi do walki. A z tej walki czasami chce
mi się śmiać, czasami płakać.
– Zżera cię ambicja, Alina. Powinnaś się urodzić chłopem. Ja nie żałuję, że jestem kobietą.
Ciesz się, że ta skrobanka poszła ci tak łatwo. Cześć!
Kasia wyszła i na górze zapanowała cisza. Dopiero po godzinie Alina podniosła słuchaw-
kę.
– Roman? Pamiętasz, mówiłam ci o galerii. Sprawa nadal aktualna. Olgierd naprawdę zna
się na sztuce. On ma wrodzone poczucie piękna, o czym ani ty, ani ja nie możemy nawet ma-
rzyć. Mam tu już bardzo cenny obraz Makowskiego. Poetycka metafora. Coś ze sztuki ludo-
wej i z Ruso. Nie z Ruskich, ale z Ruso. A nie, mój kochany! Ja umiem słuchać! I pamiętam!
Czego może nauczyć cham chamkę? Robienia pieniędzy za wszelką cenę i już. Dziękuję, ale
nie skorzystam. Dupę zedrę, a chamką być przestanę! Dobra. Niech będzie. Cześć!
Teraz już mogłem spokojnie wyjść z domu. Na naszej ławeczce, ku mojemu zdumieniu,
obok Zdzisia dostrzegłem kolegę, Władka K., bardzo już postarzałego. To jego oskarżał Janek
Sybirak o komunistyczne zaprzaństwo. Przywitał się ze mną z życzliwym uśmiechem. Uści-
snąłem mu rękę bez entuzjazmu. Nie widzieliśmy się od lat, w szkole nigdy nie byliśmy ze
sobą blisko.
– Władek należał do nomenklatury – wyjaśnił mi Zdzisio. – I mówi, że pozostał przy
swoich poglądach.
71
– W obecnej Polsce jedynie polityka lewicowa ma jakiś sens – powiedział Władek. – Tyl-
ko z tych pozycji można kierować społeczeństwem.
– Manipulować społeczeństwem – poprawił go Zdzisio. – Bez kapitalistycznych pieniędzy
żaden wasz pierwszy sekretarz z pustego by nie nalał.
– Czasy się zmieniły – odparł Władzio. – Na zbożny cel należy polskim kurom zabrać
złote jaja.
– Dopóki nie zdechną. A po was choćby potop!
– Coś ty taki prawicowiec? – zdziwił się Władek.
– Proszę mnie nie obrażać – żachnął się Zdzisio. – Jestem niezależnym obserwatorem.
– Ta dyskusja nie ma sensu – wtrąciłem.
– Młodsi towarzysze Władka doszli do władzy, co go nie tylko utwierdza w poglądach, ale
i oczyszcza jego honor jako członka byłej nomenklatury – stwierdził Zdzisio. – Nauczyliście
ludzi żyć ponad stan.
– Powiedz to biednym emerytom – obruszył się Władzio.
– Jestem biednym emerytem – odparł Zdzisio.
Zamilkliśmy. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego były komunista Władek przyszedł do eme-
rytów, tak ideowo mu obcych.
– A kiedy ty, Władek, poczułeś po raz pierwszy ciągoty do komunizmu? – zapytał nagle
Zdzisio.
– W szkole, Zdzisiu. Chciałem nawet założyć w klasie bolszewicką jaczejkę, ale mi się nie
udało z braku chętnych.
– Coś podobnego! – wyrwało mi się. – A wyglądałeś zupełnie normalnie!
– Z wami nie miałem o czym gadać, paniczyki. Jako konspirator, zawsze udawałem idiotę.
– A w komunistycznej Armii Ludowej dosłużyłeś się stopnia pułkownika? – pytał dalej
Zdzisio. – Pewno cię awansowali co tydzień?
– Byłem podchorążym rezerwy. To w Armii Ludowej wysoki stopień. Podchorążowie za-
zwyczaj wysługiwali się klasom posiadającym i należeli do AK.
– A ty zbuntowałeś się przeciwko swojej klasie?
– Nie miałem się co buntować. Mój dziadek, robotnik u Lilpopa, walczył w tysiąc dzie-
więćset piątym. Dla rewolucji dałbym się posiekać.
– I posiekałeś innych – powiedział Zdzisio.
– Zajmowałem się oświatą.
– Czyli deprawowałeś umysły młodzieży.
– Starałem się jej nadać właściwy kierunek myślenia.
– A niech cię cholera! Te wszystkie łgarstwa nazywasz właściwym kierunkiem myślenia?
– Chcieliśmy wychować nowego człowieka. Nie udało się w pełni. Trudno. Ale warto było
spróbować. Zapewniam cię, Zdzisiu, że ta edukacja zapadła głęboko w społeczną świado-
mość.
– Z tej dziury, coście ją wykopali, trudno się wydobyć na powierzchnię – odparł Zdzisio. –
Zanim odczadzi się tę społeczną świadomość, miną ze dwa pokolenia.
– Zawsze jednak coś zostanie – powiedział Władek. – Żeby nie siedemdziesiąt lat sowiec-
kiego komunizmu, inaczej wyglądałby świat.
– Lepiej! – zawołał Zdzisio.
– Gorzej!
– Pierdol bąka, a bąk brzdąka – zirytował się Zdzisio.
Panowie zamilkli na chwilę.
– Podobno biegasz do kościoła, Władziu – zaatakował Zdzisio.
– Czasami.
– Po śmierci Stalina zabrakło ci jakiegoś boga, prawda?
– Chrystus był komunistą.
72
– Szkoda, że Stalin nie stosował chrystusowych metod.
– Nie nadawał się na męczennika – odparł Władek.
– Komunizm to była piękna idea. A Chrystusa, proroka ubogich, też zdradzili jego aparat-
czycy dla zdobycia władzy.
– Przestań mi porównywać stalinowskie ludobójstwo z kościelną inkwizycją!
– Czy panowie się nie zagalopowali? – zapytałem. – Władzio, który się nawrócił, atakuje
Kościół, a broni go Zdzisio, antyklerykał.
– Kolegę Władka będę atakował, gdzie tylko się da! – zawołał Zdzisio. – To ślepy fideista!
– Przyziemny racjonalista! – rzucił Władek.
Panowie zamilkli, wyczerpani.
– Zadziwiająco ładna pogoda – stwierdziłem. – Ciekawe, czy lato też będzie ciepłe?
Władek wyjął z kieszeni jakieś papiery i podał Zdzisiowi, który je podpisał, nie patrząc.
– Służę drogiemu koledze – powiedział.
– Dziękuję kochanemu koledze.
Władzio schował papiery i uścisnął nam dłonie.
– Cieszę się, że cię widzę w dobrym zdrowiu – zwrócił się do mnie. – A w tamten świat
nadal trudno mi uwierzyć, choć bardzo się staram.
I odszedł.
Milczeliśmy chwilę. Na parking podjechał znany nam samochód BMW. Roman ruszył na
swych krótkich nóżkach do drzwi wieżowca, nacisnął guzik domofonu i wrócił do samocho-
du.
– Znowu przyjechał nas irytować – zauważył Zdzisio. – Ten nasz biedny Władek należał
do starej bierutowsko-gomułkowskiej nomenklatury i nie wolno mu się było nachapać. Ten
tutaj należał chyba do nomenklatury gierkowsko-jaruzelskiej i dlatego jeździ najdroższym
modelem BMW.
– Dlaczego przypuszczasz, że należał do nomenklatury?
– Wystarczy spojrzeć na gębę.
Z wieżowca wyszła Alina i podeszła do samochodu. Roman otworzył jej drzwiczki. Wsia-
dła z miną wyniosłej hrabiny. Samochód cicho odjechał.
– Coś ty podpisał Władkowi? – zapytałem.
– Zaświadczenie, że jako kapral podchorąży wyszedł ze mną na wojnę z koszar w Grodnie.
Bardzo się biedak upokorzył, prosząc mnie o podpis. Niestety, z tego towarzystwa tylko ja
jeszcze żyję.
I tak zakończyło się moje spotkanie z jedynym kolegą szkolnym, członkiem komunistycz-
nej nomenklatury. Ciekawe, ilu moich kolegów doszłoby do wysokich stanowisk, gdyby nie
wojska Stalina?
*
Olgierd wrócił do mieszkania na górze i zapanowała tam twórcza krzątanina.
– Udało mi się zdobyć forsę – oświadczyła Alina. – Urządzimy jako tako galerię.
– A jaka to suma?
– Niech cię o to głowa nie boli. Powiedzmy, że to mój posag. Ty masz się postarać o obra-
zy i inne dzieła sztuki. Oczywiście w komis. Ja zajmę się marketingiem.
– Marketingiem?! – oburzył się Olgierd.
– Żebyś wiedział. Otworzymy galerię z wielkim hukiem. Zaprosimy wszystkich, którzy się
liczą.
– Alinko, kochanie, jeszcze nie mamy lokalu!
Chwila ciszy.
– Daj spokój, Olgierd. Przecież wiesz, że mi nie wolno.
73
– Jak długo?
– Z tydzień, dwa... Bądź cierpliwy.
– Kiedy mi trudno.
– Jest lokal w dobrym punkcie. Na Starym Mieście.
– Pewno bardzo drogi.
– Stosunkowo niedrogi. Ta galeria robi bokami, a gmina chce tam utrzymać handel sztuką.
Odkupimy interes na raty.
– To się może skończyć katastrofą!
– Czyją? Twoją? Wkładasz tam swój majątek?
Chwila milczenia. Olgierd jest zawstydzony.
– Przepraszam... Nie wiem, skąd wzięłaś pieniądze. Może od partyjnego taty, a może od
stryja księdza.
– Może.
– A może od bogatego kochanka?
– Może.
– Że też cię nie mogę tknąć!
– Cierpliwości, Olgierd. Chodź, lepiej zasiądźmy nad tymi albumami. Muszę nareszcie od-
różniać dzieła sztuki od bohomazów.
– Dobrze. Zaczniemy od el Greca.
Nie słuchałem wykładu Olgierda. Wyszedłem na pocztę, żeby zapłacić rachunki. Tego
dnia popsuła się pogoda, padał deszcz i o ławce mowy być nie mogło. Zapukałem więc do
drzwi Zdzisia.
Mieszkał w dwóch pokojach z kuchnią i zaprowadził tam artystyczny bałagan. Na rajzbre-
cie leżał projekt pięknego domku z gankiem i kolumienkami, o proporcjach szlacheckiego
dworku, z dobudowaną wozownią, czyli garażem.
– Machnąłem to w jeden dzień – pochwalił się Zdzisio. – W nagrodę za ten kościół Jasia
naraiła mi nadzianego chama. Zażądał dworku pod miastem. To ostatni krzyk mody. Partero-
wy dworek, ganek i kolumienki, dwa garaże i sauna. Dworek z sauną, widziałeś coś podobne-
go? Jego dziadzio pasał pewno krowy u dziedzica.
– Tłuste zamówienie! – ucieszyłem się. – Powinieneś uwierzyć w opatrzność!
– Ogrzewana podłoga, ale i kominki z marmuru! – złościł się Zdzisio.
– Całkiem bezinteresownie zazdrościsz swojemu klientowi, a przecież nie zamieszkałbyś
w takim domu, nawet gdyby ci go ofiarowano – powiedziałem. – Przywykliśmy do naszych
blokowych klitek i nie potrafilibyśmy już żyć w pięciu czy dziesięciu pokojach, jak to drze-
wiej bywało. Komunistyczny ustrój oduczył nas wymagań. Jesteśmy bardzo skromni i
ogromnie zawistni. Lepiej ci było mieć za klienta realsocjalistyczny reżim?
– Też nim gardziłem – wyjaśnił Zdzisio. – Ale gardziłem i sobą, że paskudzę krajobraz
brzydkimi osiedlami. A mnie się marzyły wspaniałe budowle!
– Jednak w siedemdziesiątym trzecim nie pogardziłeś Nagrodą Państwową z rąk reżimu?
– Pobiegłem po nią z radością! – zawołał Zdzisio. – Uważałem, że należy od nich wycią-
gnąć, co się da. Na tamte czasy była to niezła suma. Kupiłem za nią małego fiata. Niestety,
szybko go rozbiłem, wracając z baru „Jar” w Pyrach z bardzo ładną dziewczyną. Brak mi ta-
lentu do prowadzenia samochodu. Ale niezrealizowane marzenia nadal mnie trapiły.
– Każdemu coś się marzyło – westchnąłem. – A rzeczywistość skrzeczała dokoła.
– Skrzeczy i teraz – odparł Zdzisio. – Kiedy my w Polsce z nienormalności chcemy się
wybić na normalność, cały świat kroczy w przeciwnym kierunku: do nienormalności. Napij-
my się wódki z sokiem pomarańczowym. Niestety, nie trawię już alkoholu powyżej dwudzie-
stu procent.
Nalał wódki i soku do szklaneczek. Chętnie wypiłem tę mieszaninę.
74
– Masz rację, kolego, ta starcza zawiść nie przystoi dżentelmenowi. Na szczęście jestem
już emerytem i nie mogę nikomu zaszkodzić. Za pieniądze tego chama od dworku sprowadzę
sobie z agencji towarzyskiej parę dziwek i urządzę starczą orgietkę.
– A jeżeli cię dopadnie zawał?
– Nie będzie to przykry koniec.
– A co by na to powiedziała pobożna rodzina?
– Że byłem sobie wierny – odparł Zdzisio.
Może Zdzisio wyrażał głośno to, o czym marzy większość jego rówieśników? Gdyby nie
strach przed kompromitacją i obrazą poczucia estetyki, chętnie przyjąłbym do łóżka prze-
piękną Alinę. Przecież wielu bogatych starców otacza się wiankiem młodych dziewcząt.
Przed tą ohydą broniła mnie podła kondycja emeryta.
– Jestem starym świntuchem – podsumował rozmowę Zdzisio. – To też sposób walki ze
śmiercią.
I wypiliśmy drugą szklaneczkę. Wróciłem do domu w dobrym humorze. Na górze pano-
wała cisza. Przez następnych parę dni oboje wychodzili dość wcześnie i wracali bardzo póź-
no. Któregoś razu usłyszałem w południe głos Olgierda i jego przyjaciela, psychiatry Krzysia.
Właśnie weszli do mieszkania. Olgierd zajął się kawą.
– Kawę potrafię zaparzyć – pochwalił się. – Umiem też usmażyć jajecznicę i ugotować pa-
rówki. Na szczęście Alina świetnie gotuje.
– To wszechstronnie utalentowana osoba – powiedział Krzysio.
– Wszystko chwyta w lot! – ucieszył się Olgierd. – Nie ma dla niej rzeczy niemożliwych!
Gdybym miał choć połowę jej energii!
– Ma jej za was dwoje – stwierdził Krzysio. – Cieszę się, że wydobyłeś się z zapaści.
– To dzięki Alinie. Przywróciła mnie do życia.
– Nie razi cię już jej nieestetyczne wnętrze?
– To wnętrze nieustannie się zmienia! Ewoluuje w dobrym kierunku! Niedługo nastąpi
zharmonizowanie jej estetycznej formy z estetyczną treścią.
– Ty ją naprawdę kochasz!
– Pozbyła się nawet swych ostrych ruchów! I ucywilizowała słownictwo!
– Nie musisz być Pigmalionem. Galatea wyrzeźbiła się sama. Chyba z miłości do ciebie.
Chwila ciszy. Odgłosy picia kawy.
– Gdybym był tego pewien! – powiedział Olgierd. – Może to tylko ambicja, chęć domino-
wania?
– W łóżku ty chyba nad nią dominujesz?
– Jeżeli na to pozwoli... Nie skarżę się, Krzysiu. Pewno się z nią ożenię.
– Przy niej nie zginiesz.
– Gdyby mi jeszcze niedawno ktoś powiedział, że dam się zaciągnąć do ołtarza, puknął-
bym się w czoło. A teraz sam tego chcę.
W głosie psychiatry Krzysia nie wyczułem entuzjazmu. Myśl o małżeństwie Aliny pewno
nie była dla niego przyjemna. Widocznie coś miała w sobie ta dziewczyna, że panowie nie
chcieli się od niej definitywnie odczepić. Zapaść Olgierda potrzebowała tylko bodźca, by za-
mienić się w gorące uczucie.
Następnego dnia po południu usłyszałem rockowy hałas Aliny i zaraz zadzwonił telefon.
Alina przyciszyła ryki.
– Gościa? Jakiego gościa? Jakaś głupia niespodzianka? No dobrze, jeżeli ci tak zależy.
Mamy soki, wódkę i wino.
Nie minęło pół godziny, gdy do mieszkania weszli dwaj panowie. Od razu rozpoznałem
głos Romana, właściciela BMW. Zapowiadało się interesujące słuchowisko.
– Alinko, chcę, żebyś poznała mojego najlepszego klienta, pana Romana Opuszkę. To dla
niego kupowałem te wszystkie obrazy.
75
– Dzień dobry panu – powiedziała Alina martwym głosem.
– Cieszę się, że poznaję pana piękną małżonkę – stwierdził Roman z nieco prostacką ga-
lanterią. – Uwiliście tu państwo gniazdko...
– Po pierwsze, nie jestem żoną Olgierda – przerwała mu ostro Alina. – Żyjemy bez ślubu.
Po drugie, to nie żadne gniazdko, a wynajęte, byle jakie i podle urządzone mieszkanie w blo-
ku. Chciałabym się stąd jak najszybciej wyprowadzić, gdyż obraża moje poczucie estetyki.
– Rzeczywiście, wnętrze nie jest za piękne – przyznał Roman. – Ale jesteście państwo
jeszcze młodzi i na pewno czeka was lepsza przyszłość.
– W to nie wątpię – zauważyła sucho Alina. – Otwieramy galerię i liczę na dobry dochód.
– Pani jest optymistką – stwierdził Roman. –
:
Trudno o dochód z galerii.
– Pan mnie nie zna! – W głosie Aliny wyczułem pogardę. – Nasza galeria przyniesie do-
chód, choćbym miała założyć na zapleczu burdel!
– Alinka żartuje – wtrącił szybko Olgierd. – Ona jest zafascynowana sztuką.
– Pewien jestem, że choćby ze względu na urodę właścicielki klientów w waszej galerii nie
zabraknie – powiedział Roman.
Teraz dobiegł mnie bulgocik nalewanych do szklaneczek alkoholi.
– Pan Roman miałby ochotę zobaczyć naszego Makowskiego – wyjaśnił Olgierd.
– Chcesz go sprzedać?! – oburzyła się Alina.
– To byłby mój wkład.
– Ten obraz będzie zdobić galerię podczas otwarcia – zdecydowała Alina. – A później
urządzimy licytację. Jeżeli pan da najwięcej...
– Przekonałem pana Romana, że Makowski będzie ozdobą jego kolekcji.
– Stanę do licytacji, pani Alino – zapewnił Roman.
Był to z pewnością bardzo bogaty człowiek, gotów wydać na Alinę furę pieniędzy.
– Za powodzenie waszej galerii! – powiedział, wznosząc toast.
– Dziękujemy – odparła Alina. – Bardzo nam zależy na zamożnych klientach, takich jak
pan.
– Może pani na mnie liczyć.
Później odbyła się prelekcja Olgierda o twórczości Makowskiego. Panowie pożegnali się
zadowoleni. Wieczorem, gdy Olgierd wyszedł do sparaliżowanej cioci, Alina zadzwoniła do
Romana.
– Czyś ty zwariował?! W jakiej sytuacji mnie stawiasz?! Co to za chamskie kawały?! Co?
Trzeba się było wymówić! Specjalnie przyszedłeś, żeby się nade mną znęcać! Tak, wyobraź
sobie, że mam swoją moralność! Zabraniam ci przekraczać progu tego mieszkania!
*
Nazajutrz wyjrzało słońce, ale ławka była pusta. Pomyślałem, że Zdzisio, opanowany żą-
dzą gotówki, siedzi nad projektem dla bogacza. Gdy jednak nie pojawił się dnia następnego,
poszedłem go odwiedzić. Otworzyła mi starsza pani o sympatycznym wyglądzie. Zdzisio le-
żał w łóżku. Mieszkanie było wysprzątane, papiery i książki starannie poukładane.
– To moja była żona, Zosia – przedstawił nas sobie Zdzisio. – Gdy tylko dowiedziała się
od Jasi, że zachorowałem, postanowiła się mną opiekować.
– A na co ty zachorowałeś, Zdzisiu? – zapytałem.
– Na wszystko, kolego. Zaczynam się sypać.
– Zdzisław histeryzuje – powiedziała pani Zosia. – Osiągnął tylko stan przedzawałowy.
Ale przecież my wszyscy znajdujemy się w stanie przedzawałowym, nieprawdaż?
– Muszę przyznać, że od dawna spodziewam się zawału – potwierdziłem.
– Albo raka – dodał Zdzisio. – Czy możesz, droga Zosiu, przynieść mi coś do picia?
Pani Zosia wyszła do kuchni.
76
– Dopadła mnie – szepnął Zdzisio. – To zawsze była kobieta domowa. Nie pozwalała mi
nigdy wychodzić samemu. Niech ja tylko wstanę z łóżka!
– Wtedy polecisz szaleć na naszą ławeczkę! – zażartowałem.
Pani Zosia wróciła ze szklanką soku pomarańczowego. Zdzisio wypił ją duszkiem.
– Nie dbasz o siebie, Zdzisiu – powiedziała z troską pani Zosia. – Nieregularnie jadasz
byle co, pracujesz nocami, pijesz alkohol...
– Ale nie zażywam narkotyków i nie śpię z kobietami. Umieram z nudów, droga Zosiu.
– Nie wywiera na mnie żadnego wrażenia ta twoja gadanina – oświadczyła pani Zosia. –
Teraz jesteś zdany na moją łaskę i niełaskę. Czy pan wie, że życie z nim było jednym pie-
kłem?
– Nie pozostały ci same miłe wspomnienia? – zaśmiał się Zdzisio.
– Potrafił mi po nocy sprowadzać do domu dziewczyny! – wybuchnęła pani Zosia.
– Ale ty nigdy nie chciałaś robić tego we troje – westchnął Zdzisio. – Szkoda. Byłaś kiedyś
zgrabną kobietą.
– Obrzydliwy erotoman! – zawołała pani Zosia. – Pomyśleć, że kiedyś był zakochanym,
romantycznym chłopcem! Niestety, kiedy przekroczył czterdziestkę, zamienił się w świntu-
cha. A po pięćdziesiątce śmierdział jak skunks.
– Śledziłaś mnie przez całe życie? – zdziwił się Zdzisio. – Przecież rozwiedliśmy się pra-
wie czterdzieści lat temu!
– Ciągle ktoś mi coś o tobie donosił. Kiedyś całą noc płakała na mojej piersi dziewczyna,
którą pozbawiłeś dziewictwa, obiecując jej małżeństwo.
– Łgała jak suka! Chełpiła się! Ale że ty zaprzątałaś sobie tym głowę? Przecież zajmowa-
łaś się uśmiercaniem kolejnych mężów.
– Jak możesz tak mówić! – oburzyła się pani Zosia. – Obaj mnie kochali, a że byli znacz-
nie starsi ode mnie...
– I twierdzisz, że umarli śmiercią naturalną? – ironizował Zdzisio. – Tylko ja jeden ocala-
łem z pogromu! A ich tak pokochałaś, że się udusili! Teraz, wietrząc kolejną ofiarę, przybie-
głaś mnie pochować!
– Zdzisiu, to nie jest dobry dowcip – powiedziałem.
– Niech się pan nie przejmuje – uśmiechnęła się melancholijnie pani Zosia. – On jest za-
chwycony, że czuwa nad nim za darmo troskliwa pielęgniarka. Dobrze wie, że mam do niego
pewien sentyment, a to ze względu na wspomnienia z młodości. Może sobie gadać, co chce.
– Słyszałeś, kolego? – zaśmiał się Zdzisio. – Ona mi wyznaje miłość! Może powinienem
się z tobą ożenić na łożu śmierci?
– Przecież wzięliśmy już ślub, i to kościelny!
– Wtedy innych nie było! – zawołał Zdzisio.
W trakcie tej dyskusji zapomniał chyba o swojej chorobie, bo stawał się coraz bardziej
ożywiony.
– Ślub kościelny jest ważny przez całe życie – wyjaśniła pani Zosia. – W świetle katechi-
zmu mogę się nadal uważać za twoją żonę.
– O rany, co ty wygadujesz! – jęknął Zdzisio. – Czy to znaczy, że z twoimi kolejnymi mę-
żami żyłaś na kocią łapę?
– Tak, żyłam w grzechu.
– I nie jesteś wdową.
– Według Kościoła, nie. Przybiegłam cię pielęgnować, jak na wierną żonę przystało.
– Ja się duszę! – zacharczał Zdzisio i opadł na poduszki.
Pani Zosia zrobiła do mnie oko.
– Wiedziałam, jak go rozwścieczyć. Przestanie mnie dręczyć. Czas na pigułki, drogi mężu.
Wsunęła mu do ust kilka różnokolorowych pigułek i podała wodę do popicia.
Zdzisio spojrzał na mnie błagalnie.
77
– Nie zostawiaj mnie z tą morderczynią! – zawołał, ale ja wstałem i ucałowałem rękę pani
Zosi z przekonaniem, że mój kolega ma dobrą opiekę.
– Do zobaczenia na ławce! – powiedziałem, wychodząc.
Niestety, nie spotkaliśmy się na ławce, bo w dwa dni później Zdzisia dopadł zawał i zna-
lazł się w szpitalu. Odwiedziłem go tam za jakiś czas. Leżał w kącie salki, przy oknie. Nie
przypominał już dowcipnisia z naszej ławki. Wyraźnie uszło z niego powietrze. Na stołeczku
siedziała pani Zosia. Na mój widok Zdzisio uśmiechnął się półgębkiem.
– Chyba będę musiał odłożyć tę orgietkę z dziewczętami. A szkoda, chamuś wypłacił mi
trochę grosza za projekt dworku z sauną.
– No, niech pan powie, co też mu chodzi po głowie – westchnęła pani Zosia. – Orgietki z
dziewczętami! Zrobiłbyś rachunek sumienia, obrzydliwcze!
– Po co mi rachunek sumienia? Przecież z własnej chęci nikogo nie skrzywdziłem.
– Zoologiczny mizogin! Unieszczęśliwiłeś wiele kobiet!
– Mylisz się, droga żono kościelna. Zawsze działałem w obronie koniecznej. Dla ratowania
życia zastrzeliłem kilku Niemców i dla ratowania życia uciekłem od ciebie.
– A cóż to za potworny okaz gatunku ludzkiego – westchnęła pani Zosia.
Mówiliśmy półgłosem, bo obok leżał jakiś bardzo stary człowiek. Zamknął oczy i wyda-
wało się, że nie oddycha. Nie było to najlepsze towarzystwo dla Zdzisia.
Nagle do salki wkroczył Jasio Sybirak. Wyciągnął z teczki ozdobną księgę z pozłacanym
tytułem.
– Przynoszę ci, Zdzisiu, jeden z pierwszych egzemplarzy honorowej księgi naszej klasy –
oznajmił uroczyście i szybko wyszukał odpowiednią stronę.
Obok tekstu widniała fotografia Zdzisia z początku lat siedemdziesiątych, gdy odbierał w
imieniu zespołu Nagrodę Państwową za osiągnięcia architektoniczne.
– Jesteś jednym z najbardziej zasłużonych kolegów – powiedział Jasio.
Zdzisio wziął księgę, włożył okulary i zaczął studiować zapis swych życiowych osiągnięć.
– Coś podobnego! – jęknął. – Co za bezbarwna, banalna i konformistyczna postać! Kocha
swoją szkołę, poświęca życie walce o niepodległość, a później pilnie pracuje dla dobra niesu-
werennego państwa realsocjalizmu, gorliwie mu się podlizując. To nieprawda, Jasiu.
– Prawda, Zdzisiu, prawda – uspokoił go Jasio. – Nie liczą się twoje uczucia, ale twoje
czyny. Są godne pochwały również w dziedzinie budownictwa mieszkaniowego.
– To wszystko nadaje się wyłącznie do mowy pogrzebowej. Czy gotów jesteś przemawiać
nad moim grobem?
– Ze szczerą chęcią – odparł Jasio Sybirak. – Wszystko zależy od tego, kto z nas pierwszy
zejdzie z tego świata.
– Niestety, chyba cię przed sobą nie przepuszczę – stwierdził Zdzisio. – Tak z ręką na ser-
cu, mowę pogrzebową powinna wygłosić obecna tu moja droga eks-żona. Byłaby bliższa
prawdy niż ten rejestr urzędowych odznaczeń.
– Wiesz dobrze, Zdzisiu, że nad grobem albo się wygłasza laurki, albo się milczy – powie-
działa pani Zosia. – Ja będę milczeć.
– Podejrzewam, że się rozbeczysz – zauważył Zdzisio. – Dobrze znam ten damski sadoma-
sochizm: dręczyć innych i siebie.
– Czy moglibyśmy zmienić temat? – wtrąciłem. – Zdzisio wcale nie wybiera się umierać.
– Nie wyobrażacie sobie, jak młodo się czuję – odparł Zdzisio. – Tylko moje serce udaje,
że o tym nie wie.
– Przeproszę panów – powiedziała pani Zosia. – Lekarz kazał mu leżeć w spokoju, a nie
rozprawiać o śmierci.
Wstaliśmy. Zdzisio dał mi znak ręką. Pochyliłem się nad nim.
78
– Jest fatalnie, kolego – szepnął. – Zabronili mi chodzić po schodach, bo to grozi następ-
nym zawałem. Podniecać się też mi nie wolno, nie mówiąc już o alkoholu. Daj Boże, żebym
dotarł do naszej ławki. Zimno mi się robi ze strachu, ale nie mogę spoważnieć. Zdychający błazen!
Wyszliśmy z kolegą Jasiem Sybirakiem, który mimo strasznych przejść w młodości wy-
glądał całkiem dziarsko.
– Miałeś świetny pomysł, przynosząc mu album – powiedziałem. – W nocy, gdy nikogo
przy nim nie będzie, rzuci się na ten miód pochlebstw.
– To nie są żadne pochlebstwa, to są fakty – oburzył się Jasio. – A że Zdzisio chce sam
siebie opluwać, to już jego sprawa. Tobie też przyniosłem egzemplarz naszej księgi. Mam
nadzieję, że cię na nią stać.
Wysupłałem pieniądze i zabrałem księgę do domu. Mój życiorys wypadł mniej efektownie
niż Zdzisia. Człowiek grzebiący całe dojrzałe życie w słownikach nie może się równać z ar-
chitektem, którego dzieła zapaskudziły znaczącą część miasta. Zawodową frustrację Zdzisio
tłumił alkoholem albo erotycznymi przygodami. Teraz, gdy weszliśmy w świat prawie nor-
malny, gdy pojawili się ludzie bogaci i mógł nieco puścić wodze fantazji, serce odmówiło mu
posłuszeństwa. Zdzisio zejdzie z tego świata jako zasłużony emeryt PRL-u i nic więcej.
A ja tę złotą księgę podaruję wnukowi, żeby mógł się pochwalić dziadkiem kombatantem.
Niestety, nie zrobię tego. Rzuciłem księgę w kąt, ledwo zerknąwszy na fotografię z cza-
sów, gdy byłem piękny i młody.
*
Alina i Olgierd zeszli się wieczorem. Dużo było mowy o bliskiej już uroczystości otwarcia
galerii. Wzięli w komis nie tylko kilka dobrych współczesnych obrazów, ale też wiele innych
wyrobów artystycznych. W swym nagle obudzonym entuzjazmie Olgierd gotów był wynieść
z mieszkania cioci przedmiot jej dumy – kolekcję rodzinnych sreber. Jak powiedział Olgierd,
ciotka gotowa była jeść suchy chleb, ale niczego z tej kolekcji nie sprzedałaby za żadne pie-
niądze.
– Wiem, że ciocia oddałaby ci wszystko choćby za tę twoją troskliwość i bezinteresowność
– powiedziała Alina. – Ale nie wypada wynosić tych sreber w trakcie tak ciężkiej choroby.
Daj jej spokojnie dożyć swoich dni.
Jestem pewien, że Olgierda głęboko wzruszyła ta zupełnie świeżej daty, głęboko moralna
postawa Aliny. Usłyszałem szurgoty.
– Jeszcze nie mogę, Olgierd.
– Ale to już drugi tydzień! Nie widzisz, co się ze mną dzieje?!
Alina chyba sprawdzała, co się z nim działo, bo po chwili powiedziała półgębkiem:
– No dobrze, daj.
I usłyszałem subtelny odgłos ssania, a po chwili – krótki jęk Olgierda.
– Alinko, mam pewien pomysł – powiedział później. – Nie wyszłabyś za mnie? Chwila ci-
szy.
– Bardzo tego chcesz?
– Bardzo!
Znowu cisza. Widocznie Alina patrzyła mu głęboko w oczy.
– To duże ryzyko – odezwała się wreszcie. – Należymy do innych światów.
– Stworzymy sobie nowy, wspólny świat! Coraz więcej nas łączy!
– Pomyślę o tym – odparła Alina z powagą. – Nie musimy się spieszyć.
– Ale mnie nie rzucisz?
– Nie rzucę cię, dopóki życie z tobą daje mi więcej korzyści niż strat.
– Alina, jak możesz tak mówić?! Ja cię kocham!
– A co to są te moje korzyści, głupolu?
79
*
Zdzisia już nie zobaczyłem. W szpitalu dopadł go drugi zawał, tym razem śmiertelny. Po-
został mi tylko jego pogrzeb. Ku mojemu zdumieniu uczestniczył w nim ksiądz katolicki.
Na cmentarzu zgromadziło się dość dużo osób, dawnych znajomych z biur projektów,
kombatantów z jego powstańczego oddziału oraz kilku jeszcze żyjących kolegów ze szkoły, z
Jasiem Sybirakiem i Władziem stalinowcem na czele, koegzystujących w milczeniu nad gro-
bem. Centralną postacią była pani Zosia, podtrzymywana przez siostrzenicę Jasię i otoczona
wiankiem bachorów nie znanego mi pochodzenia. Nad grobem, zgodnie z obietnicą, przema-
wiał Jasio Sybirak, wychwalając zasługi zmarłego. Naszkicował godny naśladowania portret
inteligenta tego pokolenia. Chwalebny wizerunek uzupełnił towarzysz broni z powstania, opi-
sując bohaterski czyn zmarłego, godny orderu Virtuti Militari. Gdy ceremonia dobiegła koń-
ca, podszedłem do pani Zosi.
– Poczuł się źle wieczorem – powiedziała. – Ale nie przypuszczałam, że to koniec. Powin-
nam była jednak coś przeczuć, bo nagle chwycił moją rękę i ucałował, a potem długo ją trzy-
mał. Tego nie mogłam się spodziewać. Dlatego wyprawiliśmy mu pogrzeb chrześcijański.
Jeżeli pan chce po nim jakąś pamiątkę, to proszę przyjść jutro do mieszkania. Wybierze pan
to, co się panu spodoba.
Wychodziłem z cmentarza z kolegami ze szkoły. Potakiwałem ich smutnym obliczeniom,
ilu to nas jeszcze pozostało przy życiu.
– Nie rozczulajmy się, panowie – powiedziałem. – Dawno już minęły bohaterskie i ponure
czasy, kiedy ginęli ci nasi piękni i młodzi. Teraz umierają starcy, co jest procesem naturalnym
i nieuniknionym. Do miłego zobaczenia na następnym pogrzebie.
Zdziwiła mnie nieobecność syna Zdzisia, spłodzonego niegdyś z panią Zosią, i wnuczka.
Gdy zjawiłem się nazajutrz w mieszkaniu zmarłego, obaj panowie tam byli. Wiadomość o
śmierci ojca i dziadka zastała ich na wypoczynku w Grecji. Choć utrzymywali ze Zdzisiem
dość luźne związki, skrócili słoneczny pobyt, lecz nie zdążyli na pogrzeb. Syn Zdzisia, męż-
czyzna czterdziestoparoletni, dziennikarz prawicowego tygodnika, przyglądał się z łagodnym
pobłażaniem swemu spadkowi. Trudno byłoby posądzać Zdzisia o ukryte skarby. Oprócz te-
lewizora i magnetowidu jedyną wartość materialną przedstawiały francuskie litografie z po-
czątku XIX wieku. Zaraz pomyślałem o galerii Aliny i Olgierda. Wnuczek gorączkowo prze-
glądał kasety wideo i ze zdziwieniem odkrył swoją własność.
– To dziadzio mi ją podpieprzył! – zawołał.
Chodziło pewno o wspomnianą kiedyś przez Zdzisia kasetę porno.
Pani Zosia usiadła w fotelu Zdzisia i wpatrywała się w ścianę niewidzącym wzrokiem. Pa-
ni Jasi wysypały się z szuflady duże powiększenia kobiet nie zawsze ubranych. Ja natomiast,
odprowadzany czujnym okiem syna, poszedłem grzebać w stosie projektów. Z niemałym
zdumieniem trafiłem na projekt pomnika. Chodziło chyba o wolność. Z morza ruin i płomieni
wyłaniała się uduchowiona postać mężczyzny wznosząca ręce ku górze. Mógł to być zarówno
pomnik warszawskiego powstańca, jak i proletariusza wyzwolonego przez komunizm.
Wszystko zależało od napisu. Ten właśnie projekt wziąłem na pamiątkę. Po pokoju kręcił się
radośnie niby-pudel Suwak, obwąchując starannie wszystkie kąty.
– Ten piesek będzie mi zawsze przypominał wujka – powiedziała pani Jasia. – To był bar-
dzo śmieszny wujek. Będzie mi brakowało jego gorszących i skandalicznych wypowiedzi.
Przez następne dni nasza ławka stała pusta, ale ponieważ przyroda nie toleruje próżni,
wzięły ją w posiadanie kobiety z małymi dziećmi. Ja zszedłem o jeden stopień ku ciemnej
przepaści.
80
*
Łaziki skręciły z szosy w wąską leśną drogę. Głębokie koleiny świadczyły o tym, że prze-
jeżdżały tędy ciężkie samochody. Podjechali kilkaset metrów, dotarli do rozległej polany i
zatrzymali się. Ludzie powyciągali chleb i kiełbasę. Zabrali się do jedzenia.
– Zimno. – Krysia zadrżała i narzuciła koc na mundur. – Niedługo przyjdą mrozy.
– W czeskim Cieszynie przesiądziemy się na pociąg – oznajmił Kwiatkowski. – Żal opusz-
czać ojczyznę. Gdyby nie zima...
– Tutaj chodzimy po linie – powiedziała Krysia. – A jakie miejsce znajdziemy tam?
– Przecież jestem lekarzem!
– Ale ja nie mam zawodu, Andrzej. Nadaję się najwyżej na służącą.
– Moja żona nie będzie służącą! – oburzył się Kwiatkowski.
Dobiegł ich warkot silników. Z lasu wyjechały dwie potężne ciężarówki Armii Czerwonej.
Dudek wybiegł na drogę i gestami wzywał je do zatrzymania. Gdy zahamowały, podbiegł do
szoferki i nawiązał rozmowę z czerwonoarmistami. Jeden z nich wysiadł, podszedł do drugiej
ciężarówki, wlazł z kolegą pod plandekę i zaczął wynosić bańki z benzyną. Dudek wziął z
łazika parę butelek wódki, dał je kierowcy, a potem zajrzał pod plandekę i odbył z czerwono-
armistami przyjacielską pogawędkę.
Widocznie doszli do porozumienia, bo zaczęli podawać chłopcom tekturowe pudła z an-
gielskimi napisami. Dudek wręczył im kolejne butelki wódki. Zwrócili żołnierzom puste bań-
ki i ciężarówki odjechały.
– Melduję, towarzyszu pułkowniku, że nasi sojusznicy chętnie zgodzili się nam pomóc –
powiedział Dudek. – Oprócz benzyny odstąpili nam amerykańskie konserwy mięsne. Ten
towar jest bardzo poszukiwany na wygłodniałym rynku.
– To twój departament, Dudek – odparł Kwiatkowski. – Jedziemy. Musimy znaleźć jakieś
wygodne miejsce na nocleg.
– Nie lepiej jechać prosto do granicy? – wtrąciła się Krysia. – Cały czas się boję, że to
wszystko za łatwo ci idzie.
– No, ostatnia noc w ojczyźnie – zdecydował Kwiatkowski i zawołał: – Uwaga, panowie!
Zbliża się powoli kres naszej wędrówki. Niedługo staniemy nad granicą. Dalszą akcję uwa-
żam za zbyt ryzykowną. Nawet te durnie z UB zorientują się wreszcie, że nie jestem żadnym
wiceministrem. Coś tam udało nam się załatwić dla dobra ojczyzny, a że przy tym trochę było
uciechy, to już czysty zysk. Porucznik Dudecki wypłaci wam odprawę i każdy sam zdecydu-
je, co robić. Albo zrzuci mundur, zakopie broń i wślizgnie się do cywilnego życia, albo...
– Powiesi się na najbliższym drzewie – zażartował Krowicki.
– To też jest wyjście, ale tchórzliwe. Dla poszukiwaczy przygód szykuje się inna możli-
wość: wyrwać się spod władzy ubeków i wyruszyć w szeroki świat, póki granica nie jest
szczelna. Ale, uprzedzam, ta droga nie jest łatwa. Trzeba opuścić ojczyznę bez żadnej nadziei
na powrót w najbliższych latach.
– A dlaczego by nie do lasu? – zastanawiał się Bidak. – Przecież tam pełno naszych. Ma-
my pepesze, amunicję załatwi pułkownik w najbliższym UB... Może się doczekamy...
– Czego, kochani? – zapytał Kwiatkowski.
– No, jak to...? Wojny z Sowietami!
– I generała Andersa na białym koniu? Gdybym miał choć jeden procent nadziei, że ktoś
wypędzi Sowietów, sam bym was zaprowadził do lasu. Cały świat ma dosyć wojny, nami
przestał się już interesować. Żadnej wojny nie będzie. No, jedziemy.
W ponurym nastroju wsiedli do łazików i wyjechali na szosę. Wkrótce zatrzymali się przed
szlabanem kolejowym. Niebawem pojawił się długi pociąg. W uchylonych drzwiach wago-
nów migały sylwetki czerwonoarmistów. Z prawej strony tory rozgałęziały się, tworząc stację
rozrządową. Stało przy niej parę nędznych domków. Na bocznicy czekał pociąg towarowy.
81
Przy zdezelowanym składzie kręcił się tłum oberwańców, dzieci, dorosłych i starców, a z
wagonów dobiegał głośny ryk bydła.
– Co to?! – zawołała Krysia. – Wywożą?
– Przywożą – wyjaśnił Dudek. – Repatrianci zza Buga.
Krysia patrzyła na pociąg z przerażeniem. Rzeczywiście, ten widok ludzkiej niedoli był
wstrząsający.
– Podjedź pod te wagony! – rozkazał Dudkowi Kwiatkowski.
– Andrzej, nie mieszajmy się do tego – powiedziała błagalnie Krysia.
– Pod wagony, poruczniku Dudecki! – powtórzył Kwiatkowski.
Dudek, zrezygnowany, podjechał. W parowozie nie było nikogo. Kwiatkowski wyskoczył
z łazika.
– Skąd wy? – zapytał dziadka w waciaku i łapciach, gotującego wodę w garnuszku na
ognisku z patyków.
– Spod Tarnopola, panie.
– Długo już jedziecie?
– Ze cztery niedziele, panie.
– A długo tu stoicie?
– Bendzie ze trzy doby... Wszystko wyżarte dokoła.
– A wiecie, dokąd was wiozą?
– Na zachód. Ale gdzie ten zachód, to jeden diabeł wie.
Kwiatkowskiego otoczyły kobiety, przeważnie z dziećmi na rękach. Krzyczały jedna przez
drugą.
– Oj, panie oficerze, gadzina nam zdycha, słyszy pan, jak ryczy śmiertelnie, mleka nie da-
je, bo i z czego, a my mamy ziemię gryźć? Tu same biedne ludzie, nic nie mają, wkoło głusza,
odejść od wagonu nie dają, zdechnąć mamy w tym kraju nieznanym? Starzy to już leżą i nig-
dzie nie dojadą, kazali nam się wynosić z ziemi, na głód tu nas przywieźli, co my, panie, win-
ne?! Pan oficer pomoże!
– Komendant transportu! – zawołał Kwiatkowski.
Komendantem okazał się młody mężczyzna o zwichrzonej blond czuprynie. Siedział w
drzwiach wagonu i tęsknie wygrywał na harmonijce.
– Co ja tam mogę, panie pułkowniku? Kazali czekać, to czekamy. Wczoraj przywieźli tro-
chę chleba, a dzisiaj to już nic. Bydła z wagonów wyprowadzać, żeby się popasło, zabronili
surowo.
– I gracie sobie spokojnie na harmonijce?! – krzyknął Kwiatkowski.
– To z głodu. Przywykłem.
– Dudecki, dawajcie no tu te amerykańskie bify! Dudek aż się skulił w łaziku, tak był prze-
rażony.
– Ależ, towarzyszu pułkowniku, na ten prowiant czekają w Urzędzie!
– Macie natychmiast wyładować konserwy! – rozkazał groźnie Kwiatkowski. – A wy, pa-
nie harmonisto, rozdzielcie to sprawiedliwie. Cholera, jak te krowy ryczą!
Dudek musiał ustąpić. Chłopcy wyładowali kartony. Zaraz sformowała się kolejka głodo-
morów. Krysia skinęła Kwiatkowskiemu głową na znak aprobaty. Uśmiechnął się do niej i
ruszył do nastawni. Szybko wbiegł po schodkach. Siedziało tam dwóch nastawniczych i ma-
szynista z pomocnikiem. Grali w karty.
– Co u was za bajzel?! – zawołał. – Dlaczego ten transport koczuje tu trzy doby?!
Kolejarze spojrzeli na niego niechętnie znad kart.
– Linia zajęta, panie pułkowniku – powiedział starszy nastawniczy. – Nie puszczają.
Przez stację przejechał z hukiem pociąg towarowy.
– Widzi pan? Ciągle jadą ruskie transporty i wojsko. Wywożą całe fabryki, no i węgiel, a
wczoraj wieźli ogromne maszyny z Oświęcimia. My tu nic nie możemy.
82
– I nikt tym ludziom nie pomaga? Gmina, powiat?
– Tu wszędzie biedota. Mają im łąkę wyżerać obce krowy? Byli wczoraj z bezpieki, pytali
o nastroje repatriantów, ale jak ich zobaczyli i te ryczące krowy, to się od razu zmyli.
– Łączyć mnie z Powiatowym Urzędem Bezpieczeństwa! – rozkazał Kwiatkowski.
Nastawniczy, przestraszony, rzucił się do telefonu.
– Dawać mi szefa Urzędu! Szef? Tu pułkownik Kwiatkowski z centrali! Bierzcie samo-
chód i zaraz przyjeżdżajcie na stację... Jaka to stacja? – zapytał kolejarzy. – Wodna. To wasz
teren, prawda? No to raz-dwa, czekam!
Rzucił słuchawkę z impetem. Kolejarze patrzyli na niego spode łba.
– To grzech wozić ludzi gorzej niż bydło – odezwał się maszynista.
– Ludzie wytrzymają więcej niż bydło – powiedział Kwiatkowski. – Nie ryczą. No bo wy-
grali tę wojnę, czy nie?
Repatrianci wydzierali sobie ostatnie puszki konserw, gdy podjechał stary mercedes z ube-
kami. Było ich trzech: szef i kierowca w mundurach, a z tyłu – wysoki blondyn po cywilne-
mu. Szef podbiegł do Kwiatkowskiego.
– Kapitan Malec! – zameldował się służbiście. – Towarzysz pułkownik w sprawie tego
transportu?
– A was to nie obchodzi? – natarł na niego Kwiatkowski. – Tych ludzi wyrzucono z do-
mów! Przyjechali do ojczyzny po to, żeby zdechnąć na bocznicy. To sabotaż, towarzyszu
Malec!
– Przecież ja nie mam wpływu na rozkład jazdy pociągów!
– W takiej sytuacji musicie mieć wpływ! Waszą bezczynnością dajecie reakcji świetne ar-
gumenty! „O – powiedzą – tak się ta władza opiekuje repatriantami! Każe im zdychać z gło-
du, pragnienia i zimna w szczerym polu! Taką ojczyznę im urządziła!” I wszystko zwalą jak
zwykle na bezpieczeństwo, że gania za wrogami i torturuje ludzi, lecz palcem nie kiwnie,
żeby pomóc nieszczęśliwym przesiedleńcom.
– Ale jak tu pomóc, towarzyszu pułkowniku? – jęknął Malec, wyraźnie zagubiony i prze-
rażony zarzutami.
– Nie wiecie? To ja wam pokażę! Dudecki, idziemy! Ruszyli we trzech do nastawni. Ko-
lejarze śledzili poczynania Kwiatkowskiego.
– Dokąd ma jechać ten transport? – zapytał.
– Na Katowice i Opole – odparł maszynista.
– No to zablokujecie trasę do Katowic! – zdecydował Kwiatkowski.
– Niby jak? – zaśmiał się nastawniczy.
– A tak! – ryknął Kwiatkowski. – Zażądacie, żeby zatrzymali wszystkie sowieckie trans-
porty, bo wypuszczacie właśnie pociąg specjalny z łatwo psującą się żywnością, który dziś w
nocy musi dojechać do Opola. Sprawa najwyższej wagi państwowej.
– Przecież na węźle rządzą Sowieci! Nasi nie mają nic do gadania! Odpowiedzą, żeby ich
pocałować w żopę!
– Czyżby? – warknął Kwiatkowski i wyciągnął pistolet. – To wy powiecie tym Sowietom,
że do puszczenia tego pociągu zmusił was polski wiceminister bezpieczeństwa. Jeżeli chcą
draki, to będą ją mieli, a później ich rozstrzela NKWD. Jasne?
– Mój Boże! – jęknął nastawniczy, bo Kwiatkowski rzeczywiście wymierzył w niego pi-
stolet.
– No, dzwońcie! A wy, biegiem do parowozu! Palić pod kotłem!
Nastawniczy podniósł słuchawkę i pokręcił korbkę drżącą ręką.
Krowy nadal głośno ryczały. Kwiatkowski przypatrywał się, jak repatrianci ładują się do
wagonów. Obok stał kapitan Malec.
– Tak się to załatwia, Malec. W tym bajzlu tylko stanowczość daje rezultaty.
– Towarzyszowi pułkownikowi łatwo mówić – westchnął kapitan. – Ja jestem na to za mały.
83
– To tyle, co kropla w morzu – stwierdził Kwiatkowski. – Przecież nie mogę być wszędzie.
I żeby mi następne transporty tu nie zimowały.
– Postaram się dopilnować.
– A do Urzędu Wojewódzkiego napiszcie meldunek, że energicznym działaniem nie dali-
ście repatriantom zdechnąć z głodu.
– Przecież to towarzysz pułkownik!
– Mnie tu nie było, Malec. Co powiedzą w Warszawie, kiedy się dowiedzą, że wicemini-
ster kieruje ruchem na waszej zasranej stacyjce?
– Rozumiem, towarzyszu pułkowniku – ucieszył się Malec.
– Macie tu jakiś hotel?
– „Pod Orłem”. Ale luksusu tam nie ma.
– Luksusy były dla wyzyskiwaczy, Malec – odparł ostro Kwiatkowski. – A w partyzantce
leżało się na gołej ziemi. Będziemy spać „Pod Orłem”, ja i moi ludzie.
– To ja pojadę i przyszykuję nocleg! – poderwał się Malec. – Towarzysz pułkownik wpad-
nie pewno do nas?
– A wpadnę, wpadnę!
– Zostawię tu swojego zastępcę, porucznika Brzózkę. Wskaże drogę.
Porucznik Brzózka, milczący dotąd blady dryblas, skinął głową. Malec wsiadł do mercede-
sa i odjechał. Semafor poszedł w górę, parowóz zagwizdał raz i drugi – pociąg powoli ruszył,
odsłaniając leżące za torami dwie zdechłe krowy.
– Towarzysz Dzierżyński się kłania – powiedziała Krysia. – Jesteś właściwym człowie-
kiem na właściwym miejscu.
W pół godziny później podjechali pod Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa. Towarzysz
Brzózka wprowadził Kwiatkowskiego i Dudka do środka. Skądś dochodziły jęki i krzyki.
Weszli do gabinetu kapitana Malca.
– Komfortowo tu u was – powiedział Kwiatkowski. – Leśnych band ani na lekarstwo.
Znowu dobiegły ich przytłumione jęki.
– Tak to na oko wygląda, towarzyszu pułkowniku – westchnął Malec. – Ale wystarczy
przyłożyć ucho do ziemi i od razu usłyszy się wrogie szepty.
– Szepty? – zdziwił się Kwiatkowski. – A kto tak jęczał przed chwilą?
– A, to starosta.
– Co? Aresztowaliście starostę?!
– No, nie naszego. Wyznaczył go reakcyjny rząd londyński. Założył sobie podziemie, na-
wiązał kontakty z PSL-em. Znaleźliśmy u niego raport, gotowy do wysłania za granicę. Opi-
sał w nim szczegółowo, co się u nas w Urzędzie dzieje.
– Napisał prawdę?
– Oszczerstwa!
– Wam nie przeszkadza, Malec, że ludzie tak wyją na cały Urząd?
– Bo nie mamy piwnicy! Cały czas melduję, że potrzebujemy innego lokalu! A dla starosty
nie może być litości! Już ja z niego wyciągnę nazwisko tego skurwysyna, tej reakcyjnej
wtyczki w naszym Urzędzie, który mu dostarczał informacji, choćbym go miał obedrzeć ze
skóry!
Kwiatkowski słuchał chwilę. Od pewnego czasu do pokoju nie dochodziły żadne jęki ani
wycia.
– Nie lubię wycia, Malec – powiedział. – To są prostackie metody. Dawajcie mi tego sta-
rostę. Już ja z nim pogadam.
– Rozkaz! – Malec nacisnął guzik pod blatem stołu i w drzwiach ukazał się Brzózka. –
Przyprowadź starostę.
– Przykra sprawa, szefie – powiedział ze smutkiem Brzózka. – Nastąpiło zejście. Serce.
– Ukatrupiliście go?! – wrzasnął Kwiatkowski.
84
– Kto mógł przypuszczać, że mu serce nie wytrzyma? – pożalił się Brzózka. – Chłopcy
pracowali jak zwykle.
– Wynoście się! – ryknął Kwiatkowski.
Brzózka zniknął.
– Powinienem was natychmiast zdjąć, Malec! Ale dziś tego nie zrobię, bo ten Brzózka to
chyba jeszcze gorszy bandzior niż wy. Zastanawiam się tylko, któremu z was zależało na
śmierci starosty.
– Komu mogło zależeć, towarzyszu pułkowniku?
– Temu, co donosił staroście o waszych zwyczajach. Może wam? Może wy jesteście tą
wtyczką?
– Towarzyszu, jak możecie! Ja przecież jestem wierny syn ludu, ja z bezrolnych chłopów,
ja partyzant, ja bym tych wyzyskiwaczy, krwiopijców, tych gadów rozdeptał, zmiażdżył, po-
topił! Ja... ja...
Tu Malec zakrztusił się z oburzenia.
– No dobra, Malec, wierzę. Gdybym był wyzyskiwaczem, nie chciałbym się znaleźć w wa-
szych rękach. Przyjrzyjcie się dobrze swoim ludziom, nawet waszemu zastępcy. Jakoś tak w
oczy nie patrzy...
Malec spojrzał na Kwiatkowskiego jak wierny pies.
– Brzózka...? Brzózka. Już ja mu się przyjrzę. Hotel czeka na towarzysza pułkownika.
Brzózka wskazywał drogę i w pięć minut łaziki zajechały przed hotel. Zanim weszli do
środka, Kwiatkowski odciągnął Brzózkę na bok.
– Wyglądacie mi na oddanego sprawie, Brzózka. Rozumiem wasz rewolucyjny zapał, ale
koniecznie pohamujcie tych rzeźników, bo znowu będą trupy, a za następnego pójdziecie już
siedzieć.
– To się nie powtórzy, towarzyszu pułkowniku!
– No i rozglądajcie się uważnie – dodał Kwiatkowski. – W waszym Urzędzie czai się obcy
agent. Każdemu trzeba się dobrze przypatrzeć: od szefa do sprzątaczki.
– Malec?
– Nie wyobrażacie sobie, jak agent potrafi się zamaskować. Mówi o tym ciągle towarzysz
Stalin. Bądźcie czujni, Brzózka. Zapamiętam was sobie. Cześć pracy!
Kwiatkowski wszedł do holu. Reszta już tam czekała. Był też właściciel, mężczyzna pięć-
dziesięcioletni, równie biedny jak jego hotel.
– Wszystko gotowe, panie pułkowniku – zameldował. – Kazałem napalić w piecach. Prze-
praszam... może jestem za śmiały... Czy mogę wnieść prośbę?
– Wnoś pan!
– Szef Urzędu Bezpieczeństwa zarekwirował mi na dzisiejszą noc cały hotel do dyspozycji
pana pułkownika. Ja rozumiem, chodzi o bezpieczeństwo... Tu mieszka moja starsza siostra,
wysiedlona z Wołynia. Źle się kobiecina czuje, od dwóch dni leży w łóżku. Musiałbym ją na
rękach przenieść nie wiadomo gdzie...
– Nie przeszkadza nam pana siostra – stwierdził Kwiatkowski.
*
Gdy tylko znaleźli się w pokoju, Kwiatkowski zasiadł przy stoliku, Dudek zabrał się do
otwierania wódki, a Krysia zaczęła kroić konserwę z amerykańskiej puszki.
– Czy musimy płacić za ten hotel? – spytał Dudek.
– Musimy, Dudek – odparł stanowczo Kwiatkowski. – Nie możemy się bawić kosztem
niewinnych ludzi.
– Ale w ten sposób wystawiamy bezpiece za dobrą opinię! – bronił się Dudek. – To jest
czyn antypatriotyczny!
85
– Wyjątek nie stanowi reguły. Powiesz hotelarzowi, że twój pułkownik to oryginał i dziwak.
Kwiatkowski podniósł musztardówkę z wódką.
– Za naszą przyszłość, Dudek! I za twoje zdrowie. Wiele ci z Krysią zawdzięczamy.
– E tam! – parsknął Dudek. – To ja mam fart. Długo by szukać takiego drugiego jak ty.
Stuknęli się musztardówkami i wypili. Krysia ledwie umoczyła usta.
– Coś mnie odrzuca od wódki – powiedziała.
Kwiatkowski przyjrzał się jej uważnie.
– Czyżby...? – zapytał.
– Może.
*
W tym samym czasie Malec siedział za biurkiem w swoim gabinecie. Naprzeciw niego stał
porucznik Brzózka.
– Musieliście, kurna, załatwić go właśnie wtedy, kiedy siedział tu pułkownik Kwiatkow-
ski?! Zacznie w Warszawie rozrabiać!
– Jak mogłem przerwać śledztwo? Przecież przyjechałem razem z pułkownikiem! To ty
powinieneś to zrobić, bo się spodziewałeś wizyty!
– Człowiek się przyzwyczaja do tych wrzasków i już ich nie słyszy! – zirytował się Malec.
– A może naumyślnie nie chciałeś przerwać śledztwa? – zapytał Brzózka.
– Co to znaczy „naumyślnie”?!
– No, może ci zależało, żeby go zatłukli? Mógłby na przykład coś nagadać, co ci by było
nie w smak?!
– O, ty ścierwo! – rozwścieczył się Malec. – Coś śmierdzącego chcesz mi zwalić na gło-
wę?! To ty nadzorujesz ludzi! I ty mogłeś im wydać instrukcję...
Zadzwonił telefon. Malec chwycił słuchawkę.
– Kapitan Malec! Słucham, towarzyszu majorze. Tak, jest u nas wiceminister Kwiatkow-
ski. Od dzisiaj. Nocuje w hotelu „Pod Orłem”. Mam mu coś przekazać? Nie przeszkadzać?
Niech śpi? Ma wyjechać wczesnym rankiem, chyba do Krakowa. Rozkaz! A kiedy będą? Ro-
zumiem. Rozkaz, towarzyszu majorze!
Odłożył słuchawkę i spojrzał na Brzózkę z uśmiechem.
– Przyjadą po Kwiatkowskiego. Coś mi się widzi, że wiceminister za wysoko podskoczył.
Z Ruskimi nie lzia zaczynać. Zatrzymał im transporty. Będzie miał przykrości nasz pułkow-
nik, oj, będzie miał przykrości!
W pokoju hotelowym Kwiatkowski siedział przy stoliku i zapisywał coś w zeszycie. Kry-
sia leżała już w łóżku.
– Co wieczór coś piszesz i piszesz – powiedziała. – Czy ty nie jesteś grafomanem?
– Zapisuję codzienne wydarzenia. Przecież musimy coś zostawić potomności.
Wstał, podszedł do łóżka, podniósł kołdrę i dotknął brzucha Krysi.
– Przecież nic jeszcze nie wyczujesz! To dopiero trzeci tydzień!
Zza ściany dobiegł ich rozpaczliwy jęk, a później stłumiony krzyk bólu.
– No nie! – warknął Kwiatkowski. – W tym hotelu też torturują?!
– To siostra właściciela – domyśliła się Krysia.
Krzyk powtórzył się znowu.
– Coś niedobrego z nią się dzieje!
Wyskoczyła z łóżka i w nocnej koszuli wybiegła na korytarz. Za nią wyszedł Kwiatkowski.
W sąsiednim pokoju starsza już kobieta wiła się z bólu. Stał nad nią bezradnie właściciel
hotelu.
– Strasznie mnie złapało... – wyjęczała chora.
– Andrzej! – zawołała Krysia.
86
Kwiatkowski wbiegł do pokoju.
– Nie wiem, co robić – lamentował właściciel. – Tu nie ma pogotowia!
– Znam się trochę na chorobach – powiedział Kwiatkowski i zabrał się do badania chorej.
– Ropne zapalenie wyrostka – orzekł po chwili. – Trzeba ją natychmiast zawieźć do szpitala.
Jest tu szpital?
– Niby jest... – odparł hotelarz.
Podjechali łazikiem pod szpital powiatowy, zaniedbany, podniszczony przez wojnę budy-
nek. Hotelarz i Dudek wyprowadzili chorą. Kwiatkowski wpadł do pokoju lekarskiego. Le-
karz odskoczył od pielęgniarki. Na stoliku stała butelka wiśniówki.
– Ropne zapalenie wyrostka! – zawołał Kwiatkowski. – Konieczna appendectomia!
– Pan pułkownik jest lekarzem? – zapytał lekarz.
– Pan jest lekarzem! Trzeba ją natychmiast operować!
– Nie jestem chirurgiem. Pełnię tylko dyżur.
– A gdzie chirurg?
– Zniknął. Szuka go UB. Wysyłamy na operacje do Sosnowca.
– A po drodze rozleje jej się ropa! Ma tu kobieta zdechnąć?!
– Co ja mogę poradzić?
Lekarz bezradnie rozłożył ręce. Kwiatkowski wahał się chwilę.
– Kurwa mać! Szykujcie salę i narzędzia! Będziemy ją operować!
– Pan pułkownik chyba żartuje! – żachnął się lekarz. – Pan przecież nie jest chirurgiem!
– A może jestem?
– Mógłbym spojrzeć na pana dyplom albo na jakąś legitymację?
Kwiatkowski wyjął pistolet.
– To jest maj dyplom! I jeżeli będzie się pan ociągał, to najpierw przestrzelę panu jedno
ucho, a później drugie. Bardzo lubię strzelać precyzyjnie. Jazda!
Lekarz, przerażony, wyszedł z gabinetu. Za nim wybiegła pielęgniarka. Z tyłu kroczył
Kwiatkowski z pistoletem w dłoni.
Po operacji Kwiatkowski zdjął biały fartuch i podszedł do umywalki. Lekarz i pielęgniarka
przenieśli chorą na wózek. Urządzenie sali raziło ubóstwem, a nad stołem operacyjnym wi-
siała stuwatowa żarówka.
– Pan pułkownik jest jednak chirurgiem – powiedział lekarz z uznaniem. – Trudno się było
spodziewać...
– To tylko jedna z moich umiejętności – odparł Kwiatkowski. – Jestem człowiekiem rene-
sansu. Mam nadzieję, że opatrunki potrafi pan zmieniać? I usunąć sączek, kiedy przyjdzie
czas?
– Postaram się, panie pułkowniku.
Kwiatkowski wytarł ręce i wyszedł na korytarz.
– Wszystko w porządku – powiedział hotelarzowi. – Za dziesięć dni siostra wróci do do-
mu.
– Nie mogę wyjść ze zdumienia! – zawołał hotelarz. – Mówili, że bezpieka wszystko mo-
że, ale żeby aż tak...
– Niech pan tu zostanie z siostrą na noc, żeby jej co pewien czas zwilżać usta. Poruczniku
Dudecki, jedziemy!
Wsiedli do łazika i ruszyli.
– Ten numer może nas drogo kosztować – powiedział Dudek. – Malec na pewno się do-
wie, żeś operował siostrę hotelarza. Zamiast wyprawiać ludzi na tamten świat, wiceminister
bezpieczeństwa ratuje im życie!
– Wiesz dobrze, że nie miałem innego wyjścia.
– Proponuję wiać stąd zaraz – poradził Dudek.
Zbliżali się do hotelu. Nagle Dudek gwałtownie zahamował i zgasił światła.
87
– Spójrz, doktorze.
Zza drzew, w świetle jedynej latarni, widać było ciężarówkę, a obok niej duży czarny sa-
mochód osobowy.
Hotel otaczali żołnierze z bronią.
– Wiejemy, Andrzej – szepnął Dudek, włączył wsteczny bieg i zakręcił. – Już ten numer z
repatriantami mi się nie podobał. Za bardzo żeś się rozbuchał, panie wiceminister.
Kwiatkowski wyskoczył z łazika.
– Wiej sam, Dudek – powiedział. – Zostawisz łazika w lesie, przebierzesz się i wrócisz
spokojnie do Warszawy.
– A ty?!
– Ja wracam do hotelu.
– Oszalałeś?!
– Tam jest moja żona i nasi ludzie.
– A co ty im pomożesz?! Wezmą cię i rozwalą!
– Jeśli komuś z nas uda się wywinąć, przyjdzie do ciebie na Pragę.
– Krysia?
– Teraz Krysia jest najważniejsza.
– Spokojna głowa, Andrzej... Ale się jeszcze raz zastanów. Przecież to głupi gest! Leźć im
samemu w łapy... Może liczysz na ich honor?
– Cześć, Dudek!
Kwiatkowski ruszył w stronę hotelu. Dudek odczekał, aż wejdzie między żołnierzy, po
czym cicho odjechał, nie zapalając świateł.
Gdy Kwiatkowski dotarł do kordonu żołnierzy KBW, podbiegł do niego kapitan Malec.
– Wszędzie was szukają, towarzyszu pułkowniku! Przyjechała jakaś gruba szycha z War-
szawy – dodał ciszej.
– Z takim dużym orszakiem?
– Boją się grasujących band – wyjaśnił Malec i znowu dodał szeptem: – Z tym Brzózką
coś chyba nie tak. Chciałby zrzucić winę na mnie. To stary chwyt.
– Czujność przede wszystkim, Malec – powiedział Kwiatkowski i wszedł do hotelu.
Stało tam kilku żołnierzy KBW z automatami. Naprzeciw nich siedzieli ludzie Kwiatkow-
skiego.
– Trzymajcie się, chłopcy! – zawołał Kwiatkowski.
– To wy się trzymajcie, towarzyszu pułkowniku – odparł Krowicki.
Na Kwiatkowskiego czekał wysoki kapitan.
– Prosimy, pułkowniku – powiedział głośno i otworzył drzwi do pokoju.
Przy stoliku siedział nad papierami pułkownik Kizior. Przez policzek biegła mu cieniutka
blizna – ślad operacji dokonanej przez Kwiatkowskiego.
– Witaj, Kwiatkosiu. – Kizior wstał z serdecznym uśmiechem. – Cieszę się, że znowu cię
widzę. Ładnie mi się zagoiła gęba, co?
Kwiatkowski usiadł na krześle. Kizior przypatrywał mu się przez chwilę.
– Czytałem właśnie twój pamiętniczek – wskazał palcem na zeszyt. – Znakomita, fascy-
nująca lektura! Aż się prosi o sensacyjny film. Fantazję to ty masz, doktorku. Zezłościłeś nas
trochę, ale ja osobiście cię podziwiam. Kiedy tylko cię rozszyfrowaliśmy, poprosiłem towa-
rzysza Radkiewicza o przydzielenie mi twojej sprawy. Mógłby po ciebie przyjechać jakiś
raptus i zanim ktokolwiek by się zorientował, Kwiatkosio leżałby już w ziemi.
– Rzeczywiście mi się udało.
– A jakie piękne zakończenie zmajstrowałeś z tym transportem repatriantów! – zachwycał
się Kizior. – Ta troska o głodnych ludzi! Skąd u ciebie tyle fantazji? Powinieneś zostać nie
lekarzem, ale aktorem!
– Gdyby nie wojna i nie wasze rządy, nigdy bym nie odkrył w sobie tego talentu.
88
– Mietek Moczar opowiadał mi ze łzą w oku, jak bezbłędnie grałeś swoją rolę. Sam bym
się chyba nabrał. Jak się tobie udało wcielić w naszą bezpieczniacką mentalność?
– Wystarczy pamięć, spostrzegawczość i opowieści ludzi, którzy przeszli przez wasze ręce
albo waszych szefów ze Wschodu. Ale chyba grałem tę rolę nie najlepiej. Pewno Moczar za-
dzwonił do Warszawy...
– Wcale nie, Kwiatkosiu. Mietek uznał cię za specjalnego wysłannika towarzysza Radkie-
wicza i w ogóle o tym nie wspominał w raportach do Warszawy. Zgubił cię głupi przypadek.
Zdemaskował cię jakiś sierżancina z wojska. Gdybyś nie pożyczył od nich willysa, bawiłbyś
się jeszcze przez pewien czas naszym kosztem... – Tu Kizior spoważniał i rzucił na Kwiat-
kowskiego zimne spojrzenie. – A my, panie Kwiatkowski, zupełnie nie mamy poczucia hu-
moru.
– Domyślałem się tego, pułkowniku.
Kizior zamilkł i zaczął przewracać kartki pamiętnika.
– No dobrze. – Na jego usta powrócił uśmiech. – Szkoda, że nie zadzwoniliście wtedy do
mnie. Zostalibyście może nie wiceministrem, ale odpowiedzialnym pracownikiem organów.
A tak... głupia wsypa. Starałem się przekonać towarzyszy, że człowieka o takim talencie
szkoda by było rozstrzelać... A przecież należałaby ci się czapa, prawda?
– Nie sądzę – odparł Kwiatkowski.
– Ale rozumiesz, Kwiatku, że wiceministra Kwiatkowskiego dalej być nie może?
– Pozostaje kapitan lekarz Kwiatkowski, który przedłużył sobie o parę tygodni urlop oko-
licznościowy.
– Niestety, Kwiatkosiu! Po pierwsze, jesteś zwykłym dezertem, poszukiwanym przez żan-
darmerię, a po drugie, nie możemy cię wypuścić w świat. Co więcej, nikt z funkcjonariuszy w
terenie, wyjąwszy Mietka Moczara, nie może się dowiedzieć, że wiceminister Kwiatkowski to
zgrywus i oszust. Był pułkownik Kwiatkowski, nie ma pułkownika Kwiatkowskiego. Został
odwołany, przeniesiony, wysłany na szkolenie do Moskwy...
– Wolałbym nie do Moskwy.
– Domyślam się, Kwiatuszku. Sami się tobą zajmiemy. Nie ma Kwiatkowskiego, ale może
być Kowalski albo Malinowski.
– Chcecie mi zaproponować stanowisko wiceministra pod innym nazwiskiem?
– Nie tracisz humoru, Kwiatkosiu, nawet w tragicznej sytuacji – zauważył Kizior i znowu
jego spojrzenie stało się wrogie. – Wszystko zależy od twojego zachowania.
– Moje zachowanie zależy od waszego zachowania.
– No, no, doktorku! Dosyć tej zgrywy! Nie masz wielkiego wyboru. Wsadzimy cię do lo-
dówki i damy dużo, dużo czasu do namysłu. Sam zdecydujesz: albo kara śmierci, albo za-
szczytna służba w bezpieczeństwie. Potrzebujemy ludzi inteligentnych. Ty wiesz, jakie mamy
kadry. Tępaki albo sadyści. Ciężka służba, niewdzięczna, mówiłem ci o tym w szpitalu, ale
jakże potrzebna naszej ojczyźnie! A cel jaki piękny: szczęście ludu pracującego miast i wsi!
Wyglądało na to, że pułkownik Kizior święcie wierzy w prawdę swoich słów. Kwiatkow-
ski nie odpowiedział od razu.
– A co się stanie z moją żoną?
– Jak to, co? Pójdzie siedzieć na oddział kobiecy.
Przez chwilę patrzyli na siebie. Kizior wyczuł coś we wzroku Kwiatkowskiego.
– O co chodzi? Przecież nie ma małżeńskich cel!
– Ona jest w ciąży. Tylko gestapo zamykało kobiety w ciąży.
– Nie wstyd wam, Kwiatkowski? Jedynie reakcjoniści porównują nas z gestapo. A jakie
były cele gestapo? Nie warto o tym mówić. I nieprawdą jest, że tylko Niemcy zamykali ko-
biety w ciąży. To zwyczaj stosowany w Europie przez całe wieki. Twoja żona urodzi w szpi-
talu więziennym.
– Jeżeli nie wytrząśniecie z niej dziecka.
89
– Humanista! Inteligencik! Burżuazyjny delikatniś! – parsknął gniewnie Kizior i zamilkł
na chwilę. – No dobrze. Mam do ciebie słabość, Kwiatkosiu, za tę moją gębę. Przecież mo-
głeś ją tak zbakierować, że rodzona matka by mnie nie poznała.
– Byłoby to niegodne lekarza.
– Co ty mi tu pieprzysz o godności, kiedy idzie ciężka walka! – ryknął Kizior i znowu się
pohamował. – To jest rewolucja, pięknisiu. Ale okażę ci wielkoduszność. Uroczej pani nie
zamkniemy pod jednym warunkiem: zapomni o wiceministrze i pułkowniku, może sobie ko-
chać doktora Kwiatkowskiego, oskarżonego... no, o co? Wszystko jedno. O dezercję, o sze-
rzenie wrogiej propagandy. Musi wam ktoś przynosić paczki do więzienia, prawda?
– A moi ludzie?
– Pójdą siedzieć za dezercję, dopóki nie zapomną o tej całej hecy. Jeśli któryś pisnąłby
słowo...
– Kto by im tam uwierzył! – uśmiechnął się Kwiatkowski.
– To prawda. Ponieważ ten wasz występ jest nieprawdopodobny, to znaczy, że go w ogóle
nie było. Ale, ale, gdzie twój adiutant, porucznik Dudecki?
– Niestety, zdezerterował. Głęboko się na nim zawiodłem. Bał się, że nas złapiecie.
– W porządku. Kiedy go złapiemy, ukarzemy i za tę dezercję. Czas jechać, Kwiatkosiu.
– Chciałbym się pożegnać z żoną.
– Dobrze. Oddaj mi tylko broń. Kaburę zostawisz sobie dla dekoracji.
Kwiatkowski odpiął kaburę, wyciągnął pistolet i położył na stoliku. Kizior wyjął magazy-
nek. Był pusty. Sprawdził, czy nie ma naboju w lufie.
– A gdzie amunicja?
– Nigdy jej nie było. Jako lekarz, organicznie nie znoszę strzelaniny.
Kizior zaśmiał się głośno.
– Ale z ciebie figlarz, Kwiateczku! Dobrze, idź ucałować małżonkę. Szybko się nie zoba-
czycie.
Wstał, podszedł do drzwi i przepuścił Kwiatkowskiego. W korytarzu stał wysoki kapitan.
– Czekam na ciebie, Kwiatkosiu – powiedział głośno Kizior.
Krysia, już gotowa do drogi, siedziała sztywno na krześle.
– Jesteś!
Rzuciła się do niego i dodała szeptem:
– Dlaczego nie uciekłeś?
– Jadę z nimi, Krysiu. Ty zostajesz
Poszukał w kieszeniach pieniędzy. Wszystko, co wysupłał, wsunął jej za dekolt. Krysia
wydawała się spokojna, ale Kwiatkowski dostrzegł, że jej wargi nieznacznie drżą.
– Dlaczego mnie nie biorą?
– W dowód szczególnej galanterii dla dam. Pułkownik Kizior jest gorszym aktorem niż ja.
Nie wierzę w ani jedno jego słowo. Dlatego musisz wyjść ze mną. I powinnaś zapomnieć o
naszej maskaradzie. Tego karnawału w ogóle nie było.
– Ślubu też nie było?
– Oczywiście, że był. Ożenił się z tobą doktor Kwiatkowski, na przedłużonym urlopie.
Kiedy stąd wyjdziesz, biegnij do szpitala i poproś o pomoc właściciela hotelu. Niech cię zaraz
wyprawi do Warszawy. Na Pradze odszukaj Dudka. On cię urządzi. Czy już jesteś pewna?
– Ciągle mnie mdli.
Pocałowała go. Przytrzymał ją w ramionach.
– Wiedziałam, że nam się nie uda ten wyjazd za granicę – szepnęła. – Ale niczego nie ża-
łuję. Warto było. Czekaj... Nie wyskoczylibyśmy przez okno?
– Otoczyli hotel.
Krysia podeszła do okna. W mroku widać było sylwetki żołnierzy.
– Myślisz, że zamkną cię na długo?
90
– Wątpię, czy mnie wypuszczą.
– Cholera, nie mamy zdjęcia ślubnego!
– W ogóle nie mamy żadnego zdjęcia. Ale zapamiętamy swoje twarze.
Odsunął ją na długość ramion. Patrzyli na siebie w milczeniu.
– Będę cię widział aż do śmierci.
– Przestań z tym patosem! – żachnęła się. – Kiedy cię zobaczę? Wierzę, że się z tego wywiniesz.
– Postaram się.
Kwiatkowski wziął ją pod rękę i wyszli z pokoju.
– Moja żona postanowiła natychmiast opuścić hotel – powiedział Kwiatkowski do Kiziora.
– Chce wyjechać do ciotki na wieś.
– Dobrej drogi pani życzę – odparł Kizior i chwycił Kwiatkowskiego za ramię.
Przed wejściem czekał czarny samochód. Do ciężarówki ładowali się żołnierze. Kwiat-
kowski podniósł rękę na pożegnanie. Krowicki odpowiedział mu ponurym ruchem głowy.
Krysia jeszcze raz pocałowała męża.
– Niech pan pamięta, pułkowniku, że on zrobił dla was kawał dobrej roboty – zwróciła się
do Kiziora.
– Bardzo mu jesteśmy za to wdzięczni, droga pani – odparł Kizior.
Krysia ruszyła w ciemność.
Zeszli po stopniach na podjazd. Kapitan Malec wyprężył się służbiście.
– Cześć, Malec! – powiedział Kwiatkowski. – Czujność przede wszystkim.
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku.
– Cieszę się, że znalazłeś czas na wizytę w tym Urzędzie – rzekł Kizior.
Wysoki kapitan otworzył drzwi samochodu. Wsiedli. Samochód ruszył, za nim ciężarówka
z żołnierzami KBW.
*
I to wszystko o pułkowniku Kwiatkowskim. Straciłem jego ślad, gdy zatrzasnęły się za
nim bramy więzienia, a później rozdzielono go z moim kolegą Wojtkiem. Żeby opisać jego
dalsze losy, musiałbym puścić wodze fantazji, a tyle jej nie mam. Sprawdza się stare już po-
wiedzenie, że rzeczywistość jest o wiele bogatsza od jakiejkolwiek fikcji. Uważam, że na
murach dawnej centrali bezpieki przy ulicy Koszykowej w Warszawie należałoby wmurować
tablicę pamiątkową ku czci tego wyjątkowego człowieka.
Ale wracajmy do rzeczywistości. Zbliżał się dzień otwarcia galerii Aliny i Olgierda. Parę
dni wcześniej zadzwonił na górze telefon. Odebrała go Alina.
– No tak. Należało się tego spodziewać. Może to i lepiej, bo co to było za życie! Wegeta-
cja. Zaraz tam będę.
Zrozumiałem, że umarła ciocia Olgierda. Alina wkrótce wybiegła z domu i przez najbliższe
dni wracała tylko na noc. Jak się dowiedziałem z rozmowy telefonicznej, pogrzeb cioci miał się
odbyć o dziesiątej rano, a tego samego dnia, o szóstej, otwierała swoje podwoje galeria.
Na Stare Miasto poszedłem spacerkiem. Ubrałem się w miarę starannie, w ciemny garnitur
i białą koszulę. Fronton galerii oświetlały dwie lampy halogenowe. W trzech niewielkich sal-
kach tłoczyło się mnóstwo osób. Przy wejściu witali gości Alina i Olgierd. Alina włożyła dłu-
gą czarną suknię z odważnym dekoltem, wchodzącym szerokim klinem między piersi, które
wyglądały zachęcająco. Podszedłem do gospodarzy odważnie, choć przecież nie miałem za-
proszenia.
– My się znamy – powiedział Olgierd.
– Jestem państwa sąsiadem i interesuję się sztuką.
– Bardzo prosimy – rzekła Alina z uśmiechem. – Zależy nam, żeby sztuka wchodziła mię-
dzy bloki.
91
Wsunąłem się w tłumek gości. Dostrzegłem kilka twarzy znanych z telewizji. Wziąłem ze
stołu kieliszek wina i podszedłem do obrazu Makowskiego. Wisiał na honorowym miejscu w
drugiej salce. Pod nim był duży napis: „Sprzedany”. Przypatrywałem się dzieciom, przywo-
łując zasłyszane przez dziurę wyjaśnienia Olgierda. W trzeciej salce dostrzegłem kolekcję
sreber cioci. Były tam inkrustowane cukiernice z początku XX wieku, osiemnastowieczna
zastawa stołowa oraz secesyjna lampa w postaci kobiety z rozwianym włosem, podtrzymują-
cej płomień. Wróciłem do pierwszej salki. Teraz przy Alinie i Olgierdzie pojawił się pan Ro-
man. Rozmawiali z ożywieniem. Ten trójkąt miał wielkie szanse przetrwania. Stanowił fun-
dament poczynań moich sąsiadów z góry, jeżeli tylko Olgierd nie pozna prawdy. A zresztą...
czy chciałby ją poznać? Był przecież szczęśliwy. Przypatrywałem się Alinie. Stała wśród
tłumu jak królowa udzielająca audiencji. Świadoma potęgi swej urody, trzymała z wdziękiem
kieliszek wina i z uśmiechem odpowiadała na pytania coraz to nowych rozmówców, zwabio-
nych bijącym od niej blaskiem. Czasami zwracała się z pytaniem do Olgierda, jak gdyby pod-
kreślając jego autorytet, a ten z zadowoleniem prowadził gości do interesującego ich ekspo-
natu, wyjaśniał jego artystyczną wartość i wracał do Aliny jak wierny doradca władczyni.
Wszystko toczyło się zgodnie z planem i mogłem spokojnie iść do domu. Zasnąłem w ciszy i
spokoju. Moi sąsiedzi z góry świętowali otwarcie galerii do późnej nocy.
Wracając ze schroniska dla psów, spotkałem ich na naszym parkingu. Olgierd wynosił du-
że tekturowe pudło i wraz z Aliną umieszczał je na tylnym siedzeniu samochodziku. Ukłoni-
łem się im z uśmiechem.
– Powoli się przeprowadzamy – wyjaśnił Olgierd. – Odziedziczyliśmy piękne mieszkanie.
– Podobała się panu nasza galeria? – zapytała Alina.
– Jestem zachwycony! Szybko doszli państwo do czegoś tak ważnego!
– Los nam sprzyja – oświadczył Olgierd. – Może dlatego, że się kochamy?
– No i dlatego, że przyszły czasy dla ludzi z fantazją – dodała Alina.
Samochodzik był już pełen gratów. Alina usiadła za kierownicą i włączyła starter. Silnik
długo nie zapalał.
– O kurwa! – wyrwało się Alinie.
– Alinko, kochanie! – zgorszył się Olgierd.
– Przepraszam. Musimy koniecznie zamienić ten szmelc na przyzwoity samochód.
– Jeżeli tego chcesz, to na pewno nam się uda – powiedział Olgierd.
– Do widzenia panu – pożegnała mnie Alina. – Do wieczora, Olgierd.
Samochodzik wreszcie zapalił i Alina odjechała. Olgierd wrócił do wieżowca.
– Alina przeniosła ekipę remontową z galerii do naszego nowego mieszkania – poinfor-
mował mnie, gdy wjeżdżaliśmy windą. – Nie pozwala mi się do niczego wtrącać.
– Nie idzie pan do galerii? – zapytałem.
– Przez dwa dni będzie zamknięta – wyjaśnił. – Dokonują tam drobnych poprawek. Za-
czynamy od poniedziałku.
Dlaczego przytaczam ten nieistotny, zdawałoby się, dialog? Bo zbliżająca się tragedia
miała swe źródło właśnie w tych dwóch dniach bezczynności Olgierda.
Alina wróciła późno i następnego ranka wyszła wcześniej, by dopilnować remontu, a Ol-
gierd zabrał się do telefonowania w różne miejsca, w poszukiwaniu obrazów do galerii. Po
kilku bezskutecznych rozmowach udało mu się znaleźć kolekcjonera, gotowego sprzedać ja-
kiś portret Axentowicza. Olgierd umówił się z nim i już miał wychodzić, gdy rozległ się
dzwonek u drzwi.
– Cześć, Olgierd! – Poznałem głos przyjaciółki, Kasi. – Jest Alina?
– Alina pilnuje remontu w naszym nowym mieszkaniu – wyjaśnił Olgierd.
– Czy mogę chwilę odsapnąć? Strasznie się zlatałam.
– Proszę cię, Kasiu. Ale zaraz wychodzę.
– Dziesięć minut. Koniecznie muszę się zobaczyć z Aliną. Nie mógłbyś do niej zadzwonić?
92
Olgierd nakręcił jakiś numer.
– Może pan zechce poprosić tę panią, która wami dyryguje... A kiedy wyszła? Dziękuję.
Odłożył słuchawkę.
– Wyszła przed godziną – wyjaśnił Kasi. – Pewno coś załatwia w mieście.
– Cholera! A może ty mógłbyś mi pożyczyć trochę forsy?
– Ja nigdy nie noszę forsy, Kasiu. Kasę trzyma Alina.
– Pomyśleć, że wczoraj ją widziałam! Mignęła mi i zaraz znikła.
– Gdzie?
– W „Viktorii”. Widać załatwiała jakiś interes z tym twoim bogaczem, Romanem. Prze-
chodzili przez hol i gdzieś przepadli.
– Rozpłynęli się w powietrzu?
– Przeleciałam wszystkie restauracje i kawiarnie, i nic... – Kasia nagle zamilkła. – Chcia-
łam pożyczyć forsy tylko na kilka dni, dopóki nie sprzedam samochodu.
– Nie mam pieniędzy, Kasiu – powiedział Olgierd zmienionym głosem. – Przepraszam cię,
ale już muszę wyjść.
– A kiedy ona wróci?
– Nie wiem. Bardzo późno.
Wyszli. Nie posądzałem Kasi o złą wolę. Podejrzewałem też, że Alina jakoś się z tego
wywinie. Nie na darmo przecież budowała z mozołem wspólną przyszłość z Olgierdem. Po-
myślałem również o sobie i zrobiło mi się smutno. Widocznie mam zbyt ubogie życie we-
wnętrzne, by móc się przeciwstawić niskiej ciekawości, zaspokajanej nieetycznymi środkami.
Olgierd wrócił po dwóch godzinach. Zatrzasnął z hukiem drzwi i nastawił bardzo głośno
płytę albo taśmę z utworami Jana Sebastiana Bacha. W pół godziny później zabrzmiał dzwo-
nek do drzwi. Chyba nie otwierał, bo dzwonek się powtórzył i dzwonił bez przerwy. Po
chwili usłyszałem głos Aliny:
– Olgierd, dlaczego zamknąłeś się na drugą zasuwę? Otwórz natychmiast!
Alina waliła już w drzwi pięściami.
– Olgierd, wychodź! Musimy zaraz jechać do galerii! Jesteś tam potrzebny! Czekają na
nas!
Fuga Bacha rozsadzała ściany. Nie słyszałem kroków Olgierda.
– Olgierd, co ty tam robisz?! Olgierd, bo każę wyważyć drzwi!
Uderzała w drzwi pięścią i kluczem. Jej głos przybrał tony płaczliwe.
– Olgierd, ja mam go gdzieś! Kocham tylko ciebie! Zrobiłam to dla nas! Przysięgam, wię-
cej się z nim nie zobaczę!
Fuga dobiegała końca i nagle zapanowała cisza.
– Olgierd, kochanie, błagam cię, otwórz! Olgierd, bądź człowiekiem!
Olgierd chyba się nie ruszał, bo nie dochodził do mnie najmniejszy nawet szmer. Usłysza-
łem, jak Alina zjeżdża windą, a po paru minutach wraca z dozorcą, potężnym chłopem, które-
go jedyną życiową ambicją było pół litra co sobota.
– Olgierd, jeżeli natychmiast nie otworzysz, wyważymy drzwi!
Cisza. Teraz Alina przeraziła się naprawdę. Rozległy się tępe uderzenia siekiery. Drzwi w
wieżowcu były ze sklejki i łatwo dawały się porąbać. Wkrótce dobiegł mnie głos naszej
wścibskiej sąsiadki.
– Co wy tu wyprawiacie! To nie pani mieszkanie! Dlaczego pani nie wezwała ślusarza?!
Drzwi ustąpiły i usłyszałam szybkie kroki w mieszkaniu. Potem sekunda ciszy.
– Olgierd! Co ci jest?! Olgierd!
Po chwili odezwała się sąsiadka.
– Już mu nic nie jest. Nie żyje.
Rozległo się wycie Aliny.
93
Przyjechało pogotowie, ale zaraz odjechało, bo najwyraźniej nie miało już nic do roboty.
Wścibską sąsiadkę spotkałem na podeście schodów. Składała lokatorom sprawozdanie z
przebiegu wydarzeń.
– Kto to widział, żeby się mężczyzna truł proszkami jak baba!
– Widocznie był wrażliwy jak baba – wyjaśniła pani sąsiadująca z nimi przez ścianę. –
Może nie nadawał się do dzisiejszego życia? A bo to mało samobójców?
– A ta jego Alina chyba dostała pomieszania zmysłów – dodała wścibska sąsiadka. – W
ogóle nie słyszy, co się do niej mówi, tylko coś tam mruczy pod nosem... Taka ładna była z
nich para! I taka młoda! Co to się wyrabia z ludźmi!
– Lęk egzystencjalny! – rzucił pan z końca korytarza, pracownik naukowy uniwersytetu. –
Cały świat gnije, proszę państwa.
*
Poszedłem na pogrzeb Olgierda. Chowano go na katolickich Powązkach. Grób rodzinny
był jedynym dowodem dawnej świetności rodu. Aliny na pogrzebie nie było. Zniknęła, gdy
tylko przewieziono zwłoki do kostnicy. Olgierda grzebał ojciec, starszy pan po sześćdziesiąt-
ce o szczupłej, pooranej zmarszczkami twarzy. Zauważyłem też przyjaciółkę Kasię i psychia-
trę Krzysia. Choć ich nigdy nie widziałem na oczy, nie miałem cienia wątpliwości, że to wła-
śnie oni stoją pod klonem rozpościerającym swą koronę nad grobem. Stałem z boku, wpół-
ukryty za drzewami; chyba ja jeden z tu obecnych wiedziałem najwięcej o zmarłym. Przy-
padkowo wszedł w moje życie i coś tam traciłem wraz z jego odejściem. Gdy wpuszczono
trumnę do grobu, podszedłem i rzuciłem na nią biały goździk. Bardzo się chyba postarzałem,
bo załzawiły mi się oczy.
W parę dni później do mieszkania na górze wprowadzili się nowi lokatorzy. Okazali się
parą bazarowych handlarzy na dorobku. Słownictwo tych pionierów polskiego kapitalizmu
było tak przerażające, a formułowanie myśli tak prymitywne, że czym prędzej dopadłem w
pakamerze ekipę remontową, wsunąłem w łapę, ile zażądali, i już następnego dnia zamuro-
wali mi dziury w suficie. Odtąd słyszałem kroki, hałasy i szmer rozmów.
*
W kilka tygodni później odwiedził mnie wnuczek ze Stanów. Córka wysłała go czartero-
wym samolotem do Krakowa, na wakacyjny kurs dla młodych Polaków z zagranicy, gdzie
wysłuchał wykładów o historii i kulturze Polski. Po kursie przyjechał do mnie na trochę. Wi-
tałem go jak kogoś mało znanego: pamiętałem trzynastolatka, a pojawił się osiemnastolatek.
Był to jego pierwszy pobyt w niepodległej Polsce. Bardzo się ucieszył z kolorowych prze-
mian na warszawskiej ulicy. We wspomnieniach z lat osiemdziesiątych Warszawa kojarzyła
mu się z na wpółwymarłym miastem z jakiegoś filmu grozy. Na szczęście uniknął narkoty-
ków, do alkoholu również nie tęsknił. Od razu pierwszego wieczora pobiegł na dyskotekę i
wrócił nad ranem, a później zniknął na całą noc. Jak mi wyznał, spodobała mu się pewna
dziewczyna.
– Wielka mi sztuka poderwać dziewczynę na amerykański paszport – ironizowałem. –
Gdybyś był garbaty, też by się znalazła chętna do romansu, bo już możesz się ożenić bez zgo-
dy rodziców i wywieźć taką za ocean.
– Ta dziewczyna wcale nie chce wyjechać za ocean! Podobam się jej i już.
– No to chodzi jej o koleżanki, żeby się wściekły i zazdrościły młodego i pięknego Ame-
rykanina.
– Nie mam pieniędzy na bilet dla niej – pożalił się wnuczek. – Chyba że ty, dziadziu...
– Jestem biednym emerytem.
94
– W razie czego przyślę jej bilet ze Stanów – oświadczył.
Nie wiedziałem, czy żartuje. Któregoś dnia zastał mnie przy pisaniu.
– Co piszesz, dziadziu? Pamiętniki?
Kończyłem właśnie rzecz o pułkowniku Kwiatkowskim, nieco koloryzując opowiadanie
kolegi Wojtka. I nagle przyszła mi myśl o wielkiej mistyfikacji. Postanowiłem zaimponować
wnuczkowi.
– Opisuję największą przygodę mego życia – powiedziałem obojętnym głosem. – Mogę to
zrobić dopiero teraz, po definitywnym upadku komunizmu. Chcesz przeczytać?
– A długie to?
Wnuczek nie okazał entuzjazmu. Zapewne myślał o dyskotece i dziewczynie.
– Nie, to nie ma sensu. Lepiej, żebyś nie czytał.
– Dlaczego?
– Prawie pięćdziesiąt lat utrzymywałem to w tajemnicy. Niech już tak zostanie. Może po
mojej śmierci ktoś natrafi na te papiery...
– Daj, przeczytam – zdecydował wnuczek. Cieszyłem się, że tak poprawnie mówi po pol-
sku. To była zasługa mojej córki. Następnego dnia dałem mu tekst. Przeczytał w półtorej go-
dziny.
– Chyba nie chcesz mi wmówić, że to ty byłeś tym doktorem Kwiatkowskim?
– Może i byłem...
– Przecież to nie są żadne wspomnienia! To raczej scenariusz filmowy! Nie powiesz mi, że
wyciąłeś staruszce ślepą kiszkę?!
– Oczywiście, że nie. Dla niepoznaki zmieniłem bohaterowi zawód i wymyśliłem całe za-
kończenie wraz z operacją. Tak naprawdę udało mi się uciec przed ubekami i nigdy mnie nie
dopadli. Myślałem, że tę tajemnicę zabiorę ze sobą do grobu, a tu nagle ten upadek komuni-
zmu...
Wnuczek przyglądał mi się z niedowierzaniem.
– A Krysia? Co się z nią stało?
– To twoja zmarła babcia.
– Nie wierzę!
– Nie zależy mi, żebyś uwierzył.
– Człowiek z taką fantazją nie ślęczałby przez resztę życia nad słownikami.
– Człowieka cicho grzebiącego w słownikach nikt nie mógł posądzić o taką fantazję – od-
parłem. – Urodziła mi się córka, czyli twoja mama, i postanowiliśmy z babcią zgubić się w
tłumie. Słowniki wydały mi się odpowiednim schronieniem przed władzą ludową.
– Rozumiem, że mogłeś się tam schować na czas stalinizmu. Ale na całe życie?!
– Polubiłem tę robotę. Widać wyczerpał mi się przydział na niecodzienne wyczyny.
Wnuczek patrzył na mnie nadal nieufnym okiem. Nie pasowała mu postać pułkownika
Kwiatkowskiego do nudnego pryka, za jakiego mnie pewnie uważał. Ale do końca nie wie-
dział, czy kłamię, i o to mi chodziło.
– Szkoda, że tu nie występuje Amerykanin – powiedział wreszcie. – Zaraz by zrobili z tego
film.
– Bez Amerykanina nie ma filmu?
– Ta polsko-bolszewicka historia nikogo nie obchodzi. Sowiety należą do przeszłości, a
filmów o KGB nikt już nie chce oglądać. Może gdyby bohaterem był Żyd, który później
uciekł do Stanów, miałbyś jakieś szanse.
– Chcesz żebym pułkownika Kwiatkowskiego przerobił na Żyda?
– Skąd! Przecież nie wyrywałby Polaków ze szponów bezpieki! Dlaczego miałby to robić?
Polacy to antysemici!
– Kto ci to powiedział?
– Amerykańscy Żydzi. Nieraz nam to wypominają, czym doprowadzają ojca do szału.
95
– A przypuśćmy, że tego właśnie Żyda uratowali od komory gazowej Polacy. To normal-
ne, że zechce się im zrewanżować.
– Takiego filmu amerykańscy Żydzi nie sfinansują – odparł z przekonaniem wnuczek. –
Prędzej się zgodzą na Niemca niż na Polaka.
– Skąd ty to wiesz? Jesteś może żydowskim producentem filmowym?
– Takim producentem jest ojciec mojego kolegi ze szkoły. Zagrałem nawet w jego filmie
członka młodzieżowego gangu. Katowaliśmy nocą bezbronnych przechodniów.
– Brawo!
– Może zostanę aktorem filmowym – powiedział wnuczek z powagą. – Podobno moja gę-
ba dobrze się fotografuje i nieźle się ruszam. Dziadziu, przyznaj się: ty łżesz z tym pułkowni-
kiem Kwiatkowskim!
– Gdybyś mnie widział, kiedy byłem młody!
– Co to życie na Wschodzie robi z człowieka! – zatroskał się wnuczek. – Mogę to opowie-
dzieć rodzicom?
– Teraz już możesz.
– I tak nie uwierzą. Mama zawsze uważała cię za poczciwego fajtłapę.
– Skąd mogła wiedzieć, że to dla niej stałem się tym fajtłapą?
W ten sposób zasiałem w duszy wnuczka ziarenko niepewności. Liczyłem na powolny
proces uwiarygodnienia mego łgarstwa. Z czasem wnuczek przejmie chętnie legendę o nie-
zwykłym dziadziu. To jedyny spadek, jaki mogłem chłopakowi pozostawić.
Tuż przed jego wyjazdem wybraliśmy się na Stare Miasto, by mógł je zobaczyć w świetle
dziennym, a nie z perspektywy nocnej dyskoteki. Przechodziliśmy obok galerii Aliny i Ol-
gierda. Była otwarta. Zaciekawiony, pociągnąłem chłopca do środka. Tego się nie spodzie-
wałem! Przy stylowym biureczku, nad papierami, siedziała Alina, chyba jeszcze ładniejsza
niż zazwyczaj. Można to było pewno przypisać starannemu makijażowi. Przystojny młody
człowiek zachwalał zagranicznym turystom obraz o sinych barwach: na ciemnosinym tle ma-
jaczyły jasnosine wychudłe postaci. Rzucało się w oczy uniwersalne przesłanie malowidła.
Od pogrzebu Olgierda minęło parę tygodni, a Alina nie wyglądała na osobę, która z żalu po
zmarłym postanowiła spędzić resztę życia w klasztorze. Trawka, przydeptana butem, podnosi
się i żyje dalej. Ukłoniłem się jej z melancholijnym uśmiechem. Odpowiedziała skinieniem
głowy. Może mój widok wywołał u niej wyraźną niechęć, jak wszystko, co wiązało się z Ol-
gierdem?
Wstała i podeszła do nas.
– Witam panów – powiedziała z lekkim dystansem. – Chcieliby się panowie rozejrzeć?
– Ten chłopak przyjechał ze Stanów – wyjaśniłem. – Chciałbym mu pokazać coś z polskiej
sztuki.
– Pana pewno interesuje malarstwo figuratywne? – zapytała.
– No tak... – wybąkał wnuczek, wpatrzony w nią z cielęcym zachwytem.
Ogłupiła go ta uroda. Podeszliśmy do obrazka Wojciecha Kossaka z serii
Koń i dziewczy-
na, a raczej Głowa konia i głowa dziewczyny. Niestety, mój wnuczek patrzył raczej na głowę
właścicielki galerii.
– Koń i dziewczyna. To dwa obiekty pierwszej potrzeby historycznego Polaka. Powinien
pan to sobie powiesić nad łóżkiem w Stanach.
– Wolałbym pani portret – wyznał wnuczek.
– Mogę go dostarczyć na zamówienie – stwierdziła z powagą Alina. – Termin: dwa tygo-
dnie. Płatne z góry.
– Niestety, jutro wyjeżdżam – westchnął wnuczek. – Gdybym panią zobaczył wcześniej,
przychodziłbym tu codziennie.
– Nie jestem dziełem sztuki na sprzedaż. – Tym razem Alina lekko się uśmiechnęła. – W
Warszawie znajdzie pan wiele ładniejszych dziewcząt i to w pana wieku.
96
Nowemu ekspertowi udało się wmówić zagranicznej parze siny obraz. Alina wróciła do
stolika, by sfinalizować transakcję. Okazało się, że nieźle mówi po angielsku.
– Przynieś mi z samochodu papierosy, Mareczku! – rozkazała.
– Bardzo chętnie, Alinko – odparł Mareczek, czujny na każde jej skinienie.
Patrzyłem na niego, gdy wybiegał ze sklepu. Alina dostrzegła moje spojrzenie.
– Gorszy pieniądz wypiera lepszy – stwierdziła. – Coś we mnie pękło, proszę pana.
I wróciła do rozmowy z cudzoziemcami. Wyszliśmy na ulicę.
– Ale mnie usadziła – powiedział wnuczek. – To bardzo ciekawa babka. I jaka ładna!
– Wiele pań z dobrych domów otwiera teraz galerie – wyjaśniłem. – A pani Alina pocho-
dzi ze starej arystokracji.
– To widać – przyznał wnuczek. – Że też czegoś takiego nie ma w Stanach! Niech żyje Eu-
ropa! Kiedy tu przyjadę jako sławny aktor filmowy, znajdę sobie taką panią Alinę.
Następnego dnia pożegnałem wnuczka i zabrałem się do mrówczej pracy nad słownikiem
synonimów. Zlecono mi tę pracę chyba z litości i w dowód dawnych przyjaźni redakcyjnych.
Niestety, szło mi nie najlepiej. Ciążyła mi samotność i złościła cisza, przerywana z rzadka
tupotem nóg handlarzy z góry.