JERZY EDIGEY
NA OSTRZU BRZYTWY
Dziwnie się układają nieraz losy człowieka. Iluż to ludzi, dając
przykłady nieustraszonego męstwa, wychodziło obronną ręką z
sytuacji, w której według wszelkich reguł powinni byli zginąć. A
jednak los ich ocalił, by w innej okoliczności po prostu zadrwić
sobie z nich. Mam przyjaciela, a właściwie miałem przyjaciela,
który podczas powstania warszawskiego znalazł się aż
trzykrotnie w budynkach trafionych bombami. Wtedy prawie
nikt nie wyszedł stamtąd żywy. Memu druhowi nie spadł włos z
głowy, a w niecały rok później „na prostej drodze” w Łodzi na
ulicy Piotrkowskiej, pośliznął się, upadł uderzając głową o płytę
chodnika i już się nie podniósł.
Ja również przeżyłem bez najmniejszego szwanku wszystkie
okropności trzydziestego dziewiątego roku, długie lata okupacji
i całe piekło powstania warszawskiego. Jeżeli nawet znalazłem
się kiedyś w prawdziwym niebezpieczeństwie, to ani wówczas,
ani dziś nie zdaję sobie z tego sprawy. Dopiero po wojnie, w
małym, cichym miasteczku dolnośląskim dane mi było zajrzeć
śmierci prosto w twarz. Wtedy to moje życie dosłownie zawisło
na ostrzu brzytwy.
A było to tak.
Maj tamtego roku był piękny i radosny. Pracowałem w
jednym z ministerstw - prawie wszystkie mieściły się w
Warszawie, przy ulicy Wileńskiej, w gmachu dyrekcji
kolejowej. Pewnego dnia dostałem polecenie udania się do
nieznanego mi zupełnie miasteczka na Dolnym Śląsku -
Bolesławca (Niemcy nazywali je: Bunzlau). Najpierw
sprawdziłem, gdzie „to” jest na starej poniemieckiej mapie.
Okazało się, że daleko za Wrocławiem. O pociągach wiadomo
było tylko tyle, że chodzą do Koluszek. Optymiści twierdzili, że
można dojechać nawet do Częstochowy.
Ale o tym, jak się dalej jedzie do Wrocławia, kursowały już
tylko legendy. Za Wrocławiem rozciągał się „dziki zachód”. W
Warszawie jedynie nieliczni szabrownicy znali tamte strony.
Tak więc pod koniec maja pomaszerowałem pewnego
słonecznego poranka „spacerkiem” z Pragi na Dworzec Za-
chodni, stamtąd bowiem miał rzekomo codziennie odchodzić
pociąg do Koluszek. O takich drobiazgach jak bilety nie było
wówczas nawet mowy, a cóż dopiero o jakimkolwiek rozkładzie
jazdy.
Po trzech godzinkach przechadzki dotarłem w okolice
Dworca Zachodniego. Wśród morza gruzów, zerwanych szyn i
porozbijanych wagonów stał ocalały biały mur. Tuż obok niego
biegła jedna zdatna do użytku nitka torów. Pod parkanem stał
tysięczny tłum. Wszystkie głowy zwrócone były na zachód.
Dyskutowano zawzięcie, czy pociąg do Koluszek przybędzie
tego dnia. czy nie.
W pewnej chwili tłum drgnął. Rozległy się okrzyki:
- Idzie! Idzie!
I rzeczywiście od strony Włoch toczył się powolutku pociąg.
Ku memu wielkiemu zdziwieniu i przerażeniu zauważyłem, że
był już tak pełny, iż nawet na dachach nie było skrawka wolnego
miejsca.
Rozpoczął się szturm. Ci z wewnątrz bronili się odpychając
głowy i nogi. i wyrzucając toboły podstępnie pakowane przez
okna. Wrzaski i przekleństwa słychać było chyba w promieniu
paru kilometrów. Przyłączyłem się do grupy forsującej jakiś
brek i drogę na dach. W końcu udało mi się postawić stopę na
żelaznej drabince. Jedną ręką obejmowałem nogę jakiegoś
jegomościa przede mną, druga rozpaczliwie szukała oparcia raz
po raz spoczywając na wielkim słomkowym kapeluszu paniusi
za mną.
Pociąg postał „małe pół godzinki” i ruszył. Była bodaj
dziewiąta rano. Już pod wieczór dojechaliśmy do Koluszek.
Wszyscy byli zachwyceni, że tak prędko. Noc w zatłoczonej
poczekalni nie należała do najprzyjemniejszych, ale inny nocleg
był niemożliwy. W każdej chwili mógł przyjść pociąg do
Częstochowy.
Nazajutrz pojechałem dalej. Muszę bezstronnie przyznać, że
jazda była prawie komfortowa: jechałem na dachu dużego
towarowego wagonu. Wprawdzie piękna dotychczas pogoda
zepsuła się i padał deszcz, ale i tak ci ze stopni i ci z buforów
spoglądali na nas z niekłamaną zazdrością.
Za dwa dni byłem już we Wrocławiu. Przez ten czas umyłem
się tylko jeden raz, o goleniu naturalnie nie było nawet mowy.
We Wrocławiu wszyscy gdzieś się spieszyli. Chcieli gdzieś
jechać albo właśnie skądś przyjechali. Udało mi się złapać
samochód ciężarowy, aby „na łebka” dojechać do Legnicy. Tu
utkwiłem na prawie cały dzień. Po prostu stałem na rogatce i
bezskutecznie usiłowałem złapać wóz w moim kierunku.
Ponieważ wszystko ma swój koniec, więc i ja - po
ośmiodniowej podróży - rozbity, brudny i zamęczony prawie na
śmierć, wylądowałem na rynku w Bolesławcu.
Pierwsza rzecz - coś zjeść i spać, spać, spać. Miasteczko, choć
zniszczone, budziło się już do nowego życia. Tuż przy rynku był
nawet hotel. Jak wszystkie wówczas w tamtych stronach,
nazywał się oczywiście „Piast”.
Nazajutrz obudziłem się wspaniale wypoczęty i pełny sił. Ale
gdy spojrzałem w szczątek potłuczonego lustra na ścianie, aż
się przeraziłem. Ujrzałem osobnika, który niewątpliwie zbiegł z
więzienia. Rzadki rudy zarost rósł kępkami na mojej brodzie.
Włosy również domagały się nożyc fryzjera.
Umyłem się, zszedłem na dół. Z aprowizacją w mieście było
nie najgorzej i właścicielka hotelu potraktowała mnie
śniadaniem, którego nie powstydziłaby się żadna z uważanych
wówczas za najelegantsze knajp przy ulicy Targowej. Nawet
„Paloma”.
Gdy sobie dobrze podjadłem, humor mi się poprawił. Żeby
tylko nie ta broda. Co za pech, że zapomniałem żyletki!
- Czy tu jest w miasteczku fryzjer? - zapytałem. Właścicielka
hotelu spojrzała na mnie jakoś dziwnie i zamieniła parę nic nie
znaczących słów ze swoim mężem.
- Gdzie tu jest fryzjer? - zapytałem jej męża.
- Co proszę?
- Czy macie fryzjera?
- Fryzjer? No, tam jest - tu nieokreślonym ruchem pokazał w
stronę drzwi wyjściowych na ulicę.
Widząc, że się nie dogadam, wyszedłem z hotelu. Ostatecznie
Bolesławiec nie jest jakimś wielkim miastem. Nie zabłądzę w
nim i znajdę mistrza brzytwy bez cudzej pomocy.
Przede mną rozciągał się duży plac brukowany kostką
granitową. Na środku placu wznosił się okazały ratusz w stylu
renesansu. Przypominał nieco ratusz w Poznaniu. Piastowski
orzeł na szczycie wieży przetrwał szczęśliwie i hitlerowców, i
wojenną zawieruchę. Pod ratuszem gromadka dzieci grała w
kukso. Jakaś może dwunastoletnia dziewczynka szła przez
rynek, niosąc dzbanek mleka.
- Panieneczko, gdzie tu jest fryzjer? - zapytałem.
Zdawało mi się, że w oczach dziewczynki mignął przelotny
strach. Popatrzyła na mnie nic nie mówiąc, wreszcie wyjąkała:
- O tam, z tamtej strony ratusza.
Zadowolony obszedłem budynek i rzeczywiście od razu
zobaczyłem duży szyld fryzjera.
Z tej strony rynku rosły wielkie lipy, pod którymi urządzono
coś w rodzaju targu. Ot, po prostu miejscowi Niemcy
handlowali z miejscowymi i przyjezdnymi Polakami.
Gdy stanąłem na małym ganeczku i już miałem ująć za
klamkę, zadziwiła mnie nagła cisza. Wrzaski targowiska
umilkły. Cały tłum wpatrywał się we mnie.
„Straszę ludzi moją brodą” - pomyślałem i nacisnąłem
klamkę.
Zakład fryzjerski urządzony był z ujmującą czystością. Lustra
i niklowe aparaty aż lśniły. Na stoliczku stały świeże kwiaty. Aż
dziw, że taki miły, taki elegancki fryzjer znalazł się w takiej
dziurze, jaką wówczas był, nikogo nie obrażając, Bolesławiec.
Na krześle pod oknem siedziała przyjemnie wyglądająca i
dość przystojna blondynka. Coś robiła na drutach. Spojrzała na
mnie z niesłychanym zdziwieniem, chociaż widok nieogolonego
i nieostrzyżonego człowieka w zakładzie fryzjerskim nie jest
przecież niczym nadzwyczajnym. A jednak w spojrzeniu tej
kobiety widziało się wyrzut, że znowu jakiś natręt przychodzi
zakłócić jej spokój.
- Czy mogę się ogolić? Czy jest fryzjer?
Pani jak gdyby nagle zbladła i znowu się zaczerwieniła.
- W tej chwili poproszę męża - powiedziała i znikła w drugim
pokoju.
Usłyszałem jakieś szepty. Kobiecy głos mówił żarliwie:
- Na litość boską, tylko się postaraj. Pamiętaj, że możesz,
pamiętaj, że musisz!
Po chwili wyszedł w niepokalanie białym kitlu sam mistrz.
- Pan chce się ogolić? Proszę bardzo - okrągłym ruchem ręki
wskazał mi jeden z trzech foteli.
Zająłem wskazane miejsce. Szeroki pędzel regularnie
namydlał moje policzki. Pod białą pianą mydła ginęły nie-
szczęsne rude kosmyki mojego zarostu.
Fryzjer krzątał się bezszelestnie, szybko i sprawnie.
Srebrna klinga jego brzytwy wprawnymi ruchami ręki
spadała na skórzany pasek. Po chwili, gdy mistrz uznał ją już za
dostatecznie ostrą, dotknęła mojej szyi.
Czy zauważyliście, że każdy fryzjer inaczej goli? Jedni za-
czynają od lewego baczka, inni natomiast od prawego policzka.
Fryzjer z Bolesławca zaczął zupełnie inaczej. Najpierw dotknął
brzytwą miejsca zwanego „jabłkiem Adama”, chwileczkę
przytrzymał ostrze na mojej grdyce i z uśmiechem rozpoczął
golenie ciągnąc ostrze w górę aż do dolnej wargi.
To był naprawdę mistrz! Człowieka tak znającego swój fach
nie spotkałem nigdy w życiu. Pod jego ręką niemiły w gruncie
rzeczy zabieg golenia stał się prawdziwą przyjemnością. Co za
pewność ręki! Ani jednego zacięcia, ani jednego błędu! Ostrze
brzytwy ślizgało się delikatnym ruchem po mojej twarzy. W
ciągu pięciu minut byłem ogolony. Gdy chciałem płacić, fryzjer
ku wielkiemu mojemu zdziwieniu odmówił przyjęcia pieniędzy.
- Bardzo panu dziękuję. Pan i tak bardzo dużo dla mnie zrobił.
Całe życie będę pańskim dłużnikiem.
Nic nie rozumiejąc spojrzałem na panią z drutami. Siedziała
na swoim dawnym miejscu. W jej twarzy nie było chyba ani
jednej kropli krwi, ale w jej oczach widziałem szczęście. Bez
słowa zerwała się i podbiegając do męża chwyciła go w
ramiona.
Dom wariatów - pomyślałem wychodząc z zakładu.
Oniemiałem ze zdziwienia. Przed gankiem zebrał się spory
tłum - wszyscy, którzy byli na targowisku, kiedy wchodziłem do
zakładu i chyba jeszcze dwa razy tyle mężczyzn i kobiet.
Na mój widok rozległo się głośne ,,Aaa”! Ktoś nawet zaczął
klaskać. Roztrąciłam tłum i wróciłem do hotelu.
- Ach, jak się cieszę! - zawołała bufetowa.
A hotelarz od razu sięgnął do butelki i nalał dwie pełne
angielki.
- Do końca życia nie wybaczyłbym sobie - zapewniał mnie.
Wszyscy obecni w knajpie goście chcieli pić ze mną i
koniecznie chcieli mi fundować. Byłem dla nich bohaterem.
Tylko nie wiedziałem ciągle dlaczego.
Dopiero wieczorem, kiedy już wszyscy mieliśmy dobrze w
czubie, dowiedziałem się prawdy.
Fryzjer, który mnie golił, został w czasie okupacji zaare-
sztowany, był nieludzko torturowany, później przebywał w
pobliskim obozie koncentracyjnym Gross Rosen. Straszne
przeżycia zachwiały jego psychiką. Niedawno dostał przy
goleniu ataku szalu i podciął brzytwą gardło swojemu klientowi.
Lekarze go badali. Był nawet na kuracji. W końcu orzeczono, że
jest zupełnie zdrów i że atak nie powtórzy się, jeżeli bez
wypadku ogoli choć jednego klienta.
I właśnie ja byłem tym ogolonym.
- Widzi pan - tłumaczyli mi później mieszkańcy Bolesławca -
żal nam pana było bardzo, ale cóż, fryzjer jest w miasteczku
koniecznie potrzebny. Pan sam rozumie? A przecież zawsze to
lepiej, jeżeli nieszczęście spotka przyjezdnego.