0
Susan Peterson
Lekcja tańca
1
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Quinby Parker była przekonana, że zrobienie dobrej pizzy ma w sobie
coś z seksu. Trzeba ją odpowiednio przyprawić i wstawić do nagrzanego
pieca, a efekt będzie murowany: delikatna gładkość sosu pomidorowego,
aromat przypraw i miękko stopiony ser w środku, a chrupiące ciasto na
brzegach.
Niestety, Quinby nie miała ostatnio szczęścia w miłości i nawet już
zaczęła wierzyć, że w tej dziedzinie nigdy więcej nic jej się nie przytrafi i że
dobra pizza na zawsze pozostanie największym osiągnięciem w jej życiu.
Odkąd ukończyła akademię policyjną, smutna prawda objawiła jej się z
pełną ostrością: młodzi ludzie niechętnie umawiali się na randki z
policjantką. Zwłaszcza jeśli była ona - tak jak Quinby - mało kobieca.
Rzuciła okiem na zegar ścienny i zrezygnowana wróciła do przerwanej
pracy. Nałożyła na płat ciasta kolejną łyżkę sosu pomidorowego,
przyrządzonego według sekretnego przepisu Mamy Chen. Czas wlókł się
niemiłosiernie. Iris, córka Mamy Chen, miała ją zmienić dopiero za godzinę.
Nie tak planowała spędzenie jedynego wolnego dnia, jaki jej pozostał.
Nazajutrz rozpoczynała ostatnie dwa tygodnie stażu zawodowego w terenie.
Zastępstwo w restauracji Mamy Chen nieoczekiwanie pokrzyżowało jej
plany, a zważywszy na to, że z dwóch poprzednich części stażu uzyskała
marne oceny, nie wróżyło to nic dobrego. Jeśli tym razem nie zdarzy się
jakiś cud i nie pójdzie jej lepiej, Quinby będzie się musiała pożegnać z
myślą o pracy w Komendzie Głównej Policji w Brackett City w stanie Nowy
York.
Westchnęła i wcisnęła pokrywkę na plastikowy pojemnik z sosem.
Jednym pchnięciem biodra otworzyła wielką przemysłową lodówkę i
RS
2
odstawiła pojemnik na środkową półkę. Następnie przełożyła kłódkę przez
lśniącą metalową klamkę lodówki. Kłódka zamknęła się z cichym
kliknięciem.
Może i słusznie wszyscy wokoło pukali się w głowę, uważając, że
trzymanie sosu pomidorowego pod kluczem to co najmniej dziwaczny
pomysł. Mama Chen była święcie przekonana, że wszystkie pizzerie w
mieście usiłują wykraść jej recepturę własnego pomysłu. Quinby miała co
do tego pewne wątpliwości. Jakoś nie mogła sobie wyobrazić hordy
konkurentów czyhających za rogiem, by dobrać się do sławetnego sosu. Ale
Quinby prędko się nauczyła, że z Mamą Chen nie ma dyskusji. Nawet jeśli
każe ci zamykać sos pomidorowy na cztery spusty.
Quinby uśmiechnęła się kwaśno. Kto wie, może gdyby natarła się za
uszami tym cudem sztuki kulinarnej zamiast perfum, zalotnicy zlecieliby się
jak pszczoły do miodu? Posypała przygotowaną pizzę startym serem.
Niestety, nic z tego, jej najlepsza przyjaciółka Paige nigdy by na to nie
pozwoliła. Paige, w przeciwieństwie do Quinby, miała zasadę, że nie wolno
spuszczać z tonu. Trzymanie klasy to zasada numer jeden każdej
nowoczesnej dziewczyny, według Paige. Zapach pizzy na pewno nie
przypadłby jej do gustu.
Quinby wsunęła drewnianą łopatę pod pizzę. Otworzyła drzwiczki
pieca. W twarz buchnął jej żar paleniska. Wsunęła surową pizzę na
wymiecione z żaru i popiołu cegły, a potem wyjęła inną, już upieczoną, i
położyła ją na desce do krojenia.
- To zamówienie na miejscu czy na wynos? - usłyszała za sobą.
Mama Chen stała w przejściu prowadzącym z kuchni do sali
restauracyjnej. Drobne dłonie oparła na wahadłowych skrzydłach
drewnianych drzwiczek, które przypominały raczej scenografię z filmu o
RS
3
kowbojach niż o mafii sycylijskiej. Quinby była zawsze pełną podziwu dla
tej kobiety. Mama Chen miała osiemdziesiątkę na karku, ale figurę
czterdziestolatki, a wdzięk i energię młodej dziewczyny. Przy niej Quinby
nieodmiennie czuła się jak dwu-stuprocentowy słoń w składzie porcelany.
- Na wynos. Dla Vita Belliniego z Eight Street. Kto ją zawiezie?
Teddy jeszcze nie wrócił, a Mac - Quinby ponownie spojrzała na zegar -
będzie dopiero o piątej.
Mama Chen potrząsnęła głową.
- Nic z tego, Mac właśnie dzwonił, że jest chory. No dobrze, ja zajmę
się kuchnią, a ty dostarczysz pizzę.
Quinby odłożyła energicznie nóż na blat.
- To już trzeci raz w tym tygodniu!
- To już ostatni raz. Mac może sobie poszukać innego zajęcia. Ale
zanim znajdę nowego kierowcę, ty pojedziesz do miasta.
Quinby jęknęła. Mama Chen miała liczną rodzinę, ale synowie
wyprowadzili się z miasta, córki zajęte były dziećmi, a żadne z tuzina
małoletnich wnuków nie miało prawa jazdy.
No tak, tylko tego jej brakowało do szczęścia.
Lubiła prowadzić samochód. Dawało jej to poczucie swobody, nie
mówiąc o frajdzie ścigania się z czasem i z innymi kierowcami. Ale odkąd
drogówka się na nią u-wzięła i za byle wykroczenie wlepiała jej mandat,
komendant zapowiedział wyraźnie: jeszcze jedno upomnienie i mogła
spokojnie pakować manatki.
- Naprawdę nie mógłby tego zrobić kto inny? To przecież mała
rundka... - zaczęła niepewnie, ale wyraz twarzy Mamy Chen kazał jej
zamilknąć w pół słowa.
RS
4
- Tylko nie zapomnij włożyć kurtki, Quinby - powiedziała
zdecydowanym tonem Mama Chen.
Mrucząc pod nosem, Quinby zdjęła z wieszaka zniszczoną zamszową
kurtkę i równie wysłużoną czapkę baseballówkę. Wychodząc, słyszała
jeszcze gderliwy głos Mamy Chen:
- No i pamiętaj, żadnych mandatów!
Quinby skręciła w Macon Avenue tak ostro, że tylne koła zabuksowały
na zmrożonej nawierzchni. Ścisnęła mocno kierownicę, aż jej kostki
pobielały, i dużym łukiem wyszła z poślizgu. Trochę toporny manewr, ale
ostatnio straciła wprawę. Kiedyś brała ten zakręt na czystym lodzie, nie
schodząc poniżej osiemdziesiątki.
Musiała zwolnić, gdyż na ulicach panował spory ruch. Auta wlokły się
jak karawana na pustyni. W sklepach i na chodnikach widać było tłum ludzi.
Jak zwykle po Bożym Narodzeniu, wymieniali albo zwracali nietrafione
prezenty gwiazdkowe.
Przed wejściem do „Purpurowego Banana", jednego z
podrzędniejszych klubów w tej dzielnicy, zauważyła grupę rozbawionych
mężczyzn. Wyraźnie sobie z kogoś żartowali. Po chwili oczom Quinby
ukazał się obiekt ich złośliwych docinków: rudowłosa piękność potężnej
budowy, w obcisłej i mocno przykusej zielonej sukience. Na nogach miała
czarne kabaretki i wysokie szpilki. Kto dziś chodzi w takich pończochach? -
pomyślała ze zdumieniem Quinby. A na dodatek kobieta była bez płaszcza.
W taką pogodę! Kobieta podeszła do krawężnika i zaczęła energicznie
machać na przejeżdżającą taksówkę.
Rzeczywiście, niezła z niej dziwaczka, zaśmiała się Quinby. Nachyliła
się nad kierownicą, żeby lepiej przyjrzeć się dziwnej postaci, i w tej samej
chwili z całej siły wbiła obcas w hamulec. O mały włos, a wjechałaby w
RS
5
taksówkę, która przed nią zatrzymała się na czerwonych światłach. Oczyma
wyobraźni ujrzała twarz komendanta wykrzywioną w grymasie
niezadowolenia.
- No, Parker, która to już kolizja w tym miesiącu?
Quinby aż stęknęła na samą myśl. Kobieta w zielem już miała
otworzyć drzwi taksówki, ale w tej samej chwili taksówkarz ruszył, dając jej
do zrozumienia, że jego auto nie dla takich jak ona.
Quinby wzdrygnęła się z zimna. Co za ziąb. Okno od strony kierowcy
nie domykało się i w samochodzie było niewiele cieplej niż na zewnątrz.
Quinby spojrzała w lusterko wsteczne. Szkoda, że nie może podłożyć sobie
ciepłej pizzy pod siedzenie.
Właśnie schyliła się, żeby sprawdzić, czy nie dałoby się wycisnąć
więcej z ogrzewania, kiedy nagłe poczuła mocne szarpnięcie. Drzwi po
przeciwnej stronie otworzyły się gwałtownie i na siedzeniu obok pojawiła
się para muskularnych nóg w czarnej siatce kabaretek, a sprężyny fotela
jęknęły pod ciężarem ich właścicielki.
- Hej, zaraz, chwila, co tu się... - bąknęła zaskoczona Quinby. Rany,
swoją drogą ta kobitka mogłaby konkurować z drużyną hokejową o
muskuły. Co za okaz. Ruda peruka, przyprószona płatkami śniegu, w
zamieszaniu przekrzywiła jej się i zsunęła na mocno zarysowaną brew.
Przydałoby się ją czasem wyskubać. A do tego ta szczęka! Zarost prawie jak
u mężczyzny. Stanowczo za dużo testosteronu we krwi. Ta jej - jego? -
twarz mogłaby śmiało posłużyć jako reklama zachęcająca do elektrolizy.
Niepewny protest Quinby nie sprawił większego wrażenia na
pasażerce. Zatrzasnęła drzwi i obejrzała się za siebie na chodnik.
- Nie jestem w nastroju do dyskusji, jasne? Więc nie gadamy, tylko
zjeżdżamy stąd, i to już - powiedziała dźwięcznym barytonem, który
RS
6
jednoznacznie potwierdził podejrzenia Quinby co do muskułów, zarostu i
krzaczastych brwi. Po prostu facet, który rano zaspał do pracy i nie zdążył
się ogolić. Teraz też mu się śpieszyło. Nie czekając, wyciągnął nogę i z całej
siły nadepnął ostrym obcasem szpilki stopę Quinby.
- Jedziemy! - zabrzmiało to jak rozkaz, a nie prośba.
- Au! - wrzasnęła z bólu Quinby, a potem zawołała oburzona, próbując
wydostać stopę spod obcasa: - No coś pan, to nie taksówka!
- Tym gorzej dla ciebie. Bo mnie się śpieszy, a nie zamierzam tracić
ani minuty dłużej na przekonywanie kolejnego głupiego taksiarza.
Punktualnie o piątej muszę się znaleźć na Beekman Street - mówiąc to,
nieznajomy sięgnął do wielgachnej damskiej torby, skąd wyciągnął pięć-
dziesięciodolarowy banknot. - Jest twój, ale dowieź mnie tam na czas!
Quinby przełknęła nerwowo. To było więcej niż napiwek za dostawę
pizzy. A ona miała jeszcze ostatni zaległy mandat do zapłacenia. Spojrzała
na twarz swego pasażera. W życiu nie widziała takich błękitnych oczu.
Gdyby zmyć te kilogramy tuszu z rzęs, byłby całkiem do rzeczy. Nie
namyślała się dłużej.
- Przydałaby ci się wizyta u kosmetyczki. No, ale zgoda, skoro ty
płacisz, to ja jadę. - Wyciągnęła rękę po banknot, ale facet był szybszy.
Jednym ruchem wsunął pieniądze za dekolt sukni.
- Nie tak prędko.
- Bez obaw, do tej skarbonki nie mam najmniejszej ochoty zaglądać.
- Nie gadaj, tylko pilnuj drogi - warknął pasażer. Docisnęła pedał gazu
i ruszyła. Kątem oka zobaczyła,że znów otworzył torbę i zaczął w niej
czegoś szukać. Wyciągnął stare dżinsy i koszulę flanelową, a po chwili
również parę znoszonych butów.
- Mamy dziś drobny kryzys osobowości? - spytała Quinby słodko.
RS
7
Rzucił jej lodowate spojrzenie i bez słowa zaczął się przebierać.
Jednym gestem ściągnął perukę, spod której ukazała się czupryna czarnych
włosów.
- Zawsze jesteś taka dowcipna?
- Uhm, zawsze. - Quinby skręciła na drogę szybkiego ruchu i ruszyła w
stronę przedmieścia, gdzie znajdowała się Beekman Street. - Czy jest jakiś
szczególny powód, dla którego postanowiliśmy pobić dziś rekord prędkości?
A może po prostu lubisz korzystać z aut nieznajomych, które traktujesz jak
prywatną przebieralnię?
Zignorował to pytanie. Podciągnął suknię do góry, usiłując zdjąć ją
przez głowę. Quinby ledwie pohamowała nerwowy chichot na widok majtek
wypchanych poduszką dla podkreślenia okrągłości bioder. Wyżej królował
gigantyczny biustonosz z równie sztuczną i równie obfitą zawartością.
Tajemniczy pasażer zsunął ramiączka, odsłaniając muskularny i
owłosiony męski tors. Najwyraźniej zimno mu nie przeszkadzało, nawet nie
zadrżał, nie był też zażenowany co najmniej dziwaczną sytuacją. Quinby
zrobiło się gorąco. Z wrażenia.
Nagle wóz zabuksował na poboczu drogi, sypiąc snopem żwiru. Nie
tracąc zimnej krwi, pasażer złapał kierownicę jedną ręką i pewnym ruchem
sprowadził samochód z powrotem na asfalt jezdni. Drugą ręką nie
przestawał manipulować przy swoim stroju.
- Mówiłem, żebyś uważała na drogę.
- Łatwo powiedzieć! - zaprotestowała energicznie Quinby. - Może
powinniśmy się sobie przedstawić. Wystarczy po imieniu.
Próbowała skupić uwagę na drodze, ale bez powodzenia. Wzrok wciąż
jej uciekał na prawą stronę. Facet był naprawdę przystojny. Kawał chłopa.
RS
8
Właśnie zapinał flanelową koszulę na torsie, który wzbudziłby westchnienie
zazdrości niejednego młodzika z siłowni.
- Nazywam się Reed. Sierżant Josh Reed. A ty?
Rany, nie mogła trafić gorzej! Josh Reed był najbardziej zasłużonym
oficerem policji w całym wydziale. Człowiek legenda. Bohater. Kultowa
postać. Gdyby mu powiedziała, jak się nazywa, pewnie od razu by skojarzył
ją z tą ofermą, która lada dzień miała na zawsze zniknąć z szeregów no-
wojorskiej policji. Co do tego Quinby nie miała, niestety, żadnych złudzeń.
Słyszała, co ludzie w pracy gadają na jej temat. Sierżant Reed musiałby
chyba mieszkać na pustyni, żeby tego również nie usłyszeć.
Wiedziała, że jest przedmiotem plotek. Najbardziej obawiała się, by
ktoś nie wy wąchał, że jest nieślubną córką komisarza Tennisona. Dopiero
by sobie żartowali. Córeczka szefa wylana ze służby za ślamazarność.
Lepiej trzymać gębę na kłódkę. Im mniej o niej wiedzieli, tym lepiej.
Odstawi pasażera pod wskazany adres, zgarnie pięćdziesiątaka i do
widzenia. Prowadziła samochód w milczeniu. Reed tymczasem uniósł
biodra, wciągając spodnie.
- Rany boskie, nie możemy poczekać z tym striptizem? Facet w
samochodzie obok stracił panowanie nad kierownicą, a babka za nami chyba
wzywa policję!
- Spokojnie, patrz, dokąd jedziesz. - Położył rękę na kierownicy.
Dotyk jego smukłych palców przyprawił Quinby o elektryzujący dreszcz.
Chwyciła mocniej kierownicę i jednym skrętem wróciła na środek pasa.
Samochód na sąsiednim pasie zatrąbił ze złością i mocno przyśpieszył. W tej
samej chwili w lusterku wstecznym zobaczyła pulsujące czerwone i
niebieskie światło.
RS
9
- No, pięknie - jęknęła z rozpaczą. Patrol drogówki z Brackett City.
Ruchem ręki policjant nakazywał jej zjechać na pobocze.
- Zatrzymaj się. Pozwól, że ja się tym zajmę - rozkazał spokojnie
Reed.
Quinby wrzuciła kierunkowskaz i zjechała na pobocze. Samochód
policyjny zatrzymał się tuż za nią. Widziała, jak funkcjonariusz pochyla się,
żeby spisać jej numery rejestracyjne, następnie sięga po czapkę i wysiada.
Zbliżył się do okna kierowcy, ale zatrzymał się nieco z tyłu, poza
polem jej widzenia. Odwróciła lekko głowę i odetchnęła z ulgą. Nikt
znajomy. To by dopiero było. Już słyszała te uwagi. „Hej, Quinby, jak tam,
zapomniałaś, że randki rozbierane robi się na tylnym, a nie na przednim
siedzeniu? A pizza? Pewnie całkiem wystygła"!
- Prawo jazdy i dokumenty wozu, proszę.
Quinby wyszarpnęła portfel z bocznej kieszeni kurtki.
- Proszę. - Podała mu prawo jazdy.
- Quinby Parker. - Wydało jej się, że specjalnie powtórzył jej nazwisko
tak wolno, jakby chciał sobie coś przypomnieć.
Odwróciła się w prawo i powiedziała głośno:
- Zechce pan sięgnąć do schowka po dowód rejestracyjny, sierżancie
Reed.
- Sierżant Reed? - Policjant nachylił się, a jego cyniczny uśmiech znikł
równie szybko, jak się pojawił. - Co, u diaska, robi pan w tym wozie,
sierżancie?
- A czy to ważne, jakim samochodem jeżdżę, Higgins? - spytał ostro,
wręczając mu dokumenty wozu.
- Naturalnie, że nie, panie sierżancie. - Higgins zsunął nerwowym
gestem czapkę z czoła, rzucił pobieżne spojrzenie na trzymane w ręku
RS
10
dokumenty i natychmiast oddał je z powrotem. - Przepraszam, że państwa
zatrzymałem. Ale wydawało mi się, że kierowca nie może się zdecydować,
którym pasem jechać. Że nie wspomnę o prędkości...
Quinby spojrzała na zegarek. Za dziesięć piąta. A oni jeszcze nie
dotarli nawet do mostu Plantation.
Reed zauważył jej gest.
- To na moje żądanie była ta prędkość.
Higgins nie dawał za wygraną.
- Ale przyzna pan, że jechała co najmniej dziwnie, by nie powiedzieć
dziwacznie...
- Moja wina, zahaczyłem o kierownicę - powiedział groźnie Reed. -
Musiałem przebrać się po tajnej misji. - Teraz on także spojrzał wymownie
na zegarek. - Śpieszymy się. Jest prawie piąta, a my musimy przebić się
przez miasto.
Higgins nareszcie zrozumiał. Podskoczył żywo i zawołał:
- Trzeba było od razu tak mówić, sierżancie! Proszę mi wybaczyć. W
ogóle nie było tego spotkania.
Quinby przymknęła oczy, mamrocząc modlitwę dziękczynną. Tym
razem obyło się bez mandatu. Może to początek dobrej passy? Chwyciła
dokumenty i prędko podkręciła okno do góry, nie czekając, aż policjant
zmieni zdanie.
- Dzięki - powiedziała, ruszając z miejsca. - Nie mogę sobie pozwolić
na kolejny mandat.
- Mówiłem, żebyś uważała na drogę - syknął Reed.
- No dobrze, teraz - wskazał jej kawałek wolnej przestrzeni, gdzie
mogła się włączyć do ruchu.
Quinby wyczuła napięcie w jego głosie.
RS
11
- Wiem, że się powtarzam, ale czy mamy jakiś szczególny powód, by
tak szaleńczo pędzić na Beekman Street?
- Mój syn jest tam w przedszkolu. Muszę go odebrać do piątej.
- W porządku. Zrobimy, co w naszej mocy, sir. - Zasalutowała, ale w
następnej sekundzie złapała mocno kierownicę obiema rękami, by wykonać
gwałtowny manewr skrętu w ulicę po lewej, prowadzącą do mostu.
Milczała, próbując ukryć rozczarowanie. Oto nagle w jej samochodzie
- w jej życiu? - ląduje jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
najprzystojniejszy facet, jakiego kiedykolwiek widziała. I co mówi? Że
jedzie po syna! Więc pewnie jest i żona. Ale czemu tu się dziwić? Powinna
się już dawno przyzwyczaić, że taki jej los.
Reed pierwszy przerwał milczenie.
- Co robisz? Studiujesz? - Spojrzała na niego zaskoczona. - Proste
rozumowanie - wyjaśnił i wskazał na tylne siedzenie. - Większość
studentów w ten sposób zarabia na życie. I przeważnie im się śpieszy, bo
pizza stygnie. Stąd bogata kolekcja mandatów - dodał ze śmiechem.
- Niestety, tak się składa, że mandaty kasuję, nie tylko dowożąc pizzę.
Po prostu mam za ciężką stopę, to wszystko - powiedziała kwaśno i w tej
samej sekundzie dała dowód swej prawdomówności: wywołała popłoch na
jezdni i koncert na kilka klaksonów, ale do bramki wiodącej na most
podjechała na czele kolumny.
Parę sekund później byli już po drugiej stronie. Quinby spojrzała na
Reeda z triumfem.
- Ta-da! Czasem opłaca się jeździć po wariacku, co?
- Jasne, to motto wszystkich młodych samobójców... Skręć w następną
w lewo. Trzeci dom po prawej. Jesteśmy na miejscu.
RS
12
Wykonując kolejne manewry, Quinby rzuciła ukradkowe spojrzenie na
swego towarzysza. Szczęki i pięści zaciśnięte, wyraźne oznaki
zdenerwowania. Czy powinna mu powiedzieć, że wciąż ma szminkę na
wargach, a tusz do rzęs trochę się rozmazał?
- Może powinieneś... - zaczęła, z trudem kryjąc uśmiech.
- Tutaj. Wciśnij się za tym vanem - przerwał jej.
- Robi się! - Zaparkowała posłusznie i spojrzała na zegarek. - Dziesięć
minut po czasie. Przykro mi. - Znów rzuciła na niego okiem. - Może jednak
zdążyłbyś...
- Nie mam czasu na pogawędki, muszę pędzić. Dzięki, mała! -
Trzasnął drzwiami, nie czekając na odpowiedź.
- Tato, prędzej! Spóźniłeś się - usłyszała chłopięcy głosik.
Reed wbiegł wielkimi susami na ganek, gdzie jasnowłosy chłopiec w
błękitnym kombinezonie narciarskim niecierpliwie podskakiwał, machając
rękami. Stojąca obok niego kobieta patrzyła z wyraźną dezaprobatą. Reed
nie zwracał na nią uwagi. Porwał małego w ramiona i zaczął szeptać mu coś
do ucha.
Przez chwilę Quinby przyglądała się tej scenie w zamyśleniu. Potem
przekręciła kluczyk w stacyjce, wycofała się na jezdnię i wolno ruszyła
przed siebie.
Najwyższy czas, by dostarczyć pizzę.
RS
13
ROZDZIAŁ DRUGI
Josh pchnął drzwi wejściowe do Komendy Głównej Policji Brackett
City. Przez całą noc padał deszcz ze śniegiem i na ulicach zalegała szara
zmrożona papka. Grudki soli, rozsypanej przez dozorcę na chodniku,
przylepiły mu się do butów i teraz zaskrzypiały na wypolerowanych kaflach
posadzki. Przystanął na moment, usiłując wytrzeć dokładnie podeszwy o
wycieraczkę, ale bez większych rezultatów. Podszedł z powrotem do drzwi i
chwyciwszy za klamkę, zaczął stukać obcasami o metalową framugę.
- Uparte jak pijawki - usłyszał głos tuż obok.
Josh obejrzał się. Do środka próbowała wejść wysoka dziewczyna.
Przyglądała mu się z rozbawieniem w oczach koloru cynamonu. Ubrana
była w wytartą zamszową kurtkę, spod której wystawał brzeg koszuli, i
wypłowiałe dżinsy.
Poruszyła się niespokojnie, speszona jego spojrzeniem, a wtedy w
wystrzępionych pęknięciach na kolanach ukazały się całkiem kształtne
fragmenty zgrabnych kolan. Wydała mu się znajoma. Dziewczyna była
zdecydowanie ładna i równie zdecydowanie warta drugiego spojrzenia.
Wyprostował się, cofnął o krok i otworzył szerzej drzwi, żeby ją przepuścić.
- Uparte i złośliwe - przytaknął.
Dziewczyna uśmiechnęła się i pokiwała głową ze zrozumieniem.
Przechodząc obok niego, delikatnie otarła się rękawem o jego ramię. Poczuł
w nozdrzach lekki zapach mydła. I czegoś jeszcze. Czysty, miły zapach.
Stanęła obok niego i otrzepała swoje adidasy.
- Mam nadzieję, że tych parę minut spóźnienia nie spowodowało
wczoraj katastrofy?
RS
14
Josh puścił klamkę i drzwi zamknęły się z trzaskiem. No, jasne!
Dziewczyna od pizzy. Ależ człowiek potrafi być roztargniony. Bez tej
czapki baseballowej na głowie zupełnie jej nie poznał. Była ładniejsza, niż
ją zapamiętał. Co za uśmiech.
Otworzył drzwi prowadzące do korytarza.
- Trochę mi się dostało od wychowawczyni, ale wszystko dobrze się
skończyło. Zack był szczęśliwy, że mieliśmy wieczór dla siebie.
- Mogę zadać jedno pytanie? Josh uśmiechnął się.
- Chodzi pewnie o mój dziwaczny strój, co?
Kiwnęła głową tak energicznie, że aż włosy opadły jej na policzki.
- No, sam przyznasz, że można się było zdziwić.
- Od kilku tygodni miałem na oku jednego gagatka. Ale zaszył się w
tym piekielnym „Purpurowym Bananie". Musiałem coś zrobić, żeby tam się
dostać.
- I co? Dopadłeś go w tym klubie?
- Tak, po kwadransie już go miałem - uśmiechnął się szerzej w
odpowiedzi na jej fantastyczny uśmiech.
Miała coś w sobie, nie dało się ukryć.
Quinby wsunęła dwa palce do kieszeni spodni i wyciągnęła stamtąd
złożony banknot.
- Miałam nadzieję, że cię dziś spotkam. Nie zarobiłam na to,
spóźniliśmy się. - Wcisnęła mu pieniądze do ręki. Przypadkowy dotyk jej
palców sprawił, że Josh poczuł falę ciepła aż do łokcia.
- Naprawdę się starałaś. Ten z drogówki zatrzymał cię nie tylko z
twojej winy. Miałem w tym swój udział. Naturalnie, gdybyś się tak na mnie
nie gapiła, kiedy się przebierałem... - roześmiał się. - Widok był
interesujący?
RS
15
- Aha, zwłaszcza ten stanik. Może powiesz, gdzie go kupiłeś? Od
dawna takiego szukam.
Znowu się roześmiał, usiłując wcisnąć jej banknot do ręki, ale ona
uniosła obie dłonie.
- Nie, nie mogę tego przyjąć. Ale i tak dziękuję.
- Przyszłaś tu tylko po to, żeby mi je oddać? - spytał. Potrząsnęła
głową.
- Ja też tu pracuję. - Na dowód uniosła torbę, na której widniał napis:
Komenda Główna Policji w Brackett City. - Powinnam się pośpieszyć. Za
moment zaczynam służbę, a muszę się przebrać. Jeszcze raz przepraszam za
nasze spóźnienie, sierżancie Reed. - Odwróciła się, żeby odejść, ale chwycił
ją za ramię.
- Zdaje się, że ten Higgins powiedział twoje nazwisko. Parker, dobrze
pamiętam? A jak masz na imię?
Uśmiech zamarł na jej wargach.
- Quinby... Quinby Parker. - Delikatnie uwolniła się z uchwytu.
Josh nie mógł nie zauważyć lekkiego napięcia, z jakim to powiedziała.
Wyraźnie się zdenerwowała, tak jakby obawiała się, że brzmienie jej
nazwiska wywoła niepożądany efekt. Rzeczywiście, obiło mu się o uszy, ale
zupełnie nie pamiętał, w jakim kontekście je słyszał.
- Dość niecodzienne imię - zauważył.
- Moja matka była fanką rocka, uwielbiała taką piosenkę „Mighty
Quinn". Słyszałeś ją może?
Pokręcił głową.
- Nie, nie wydaje mi się. Wolę folk i muzykę country. Podobały mu się
również jej włosy. Kasztanowe, ze złotym połyskiem. Nic dziwnego, że
nosiła baseballówkę - pewnie trudno było jej zapanować nad tą burzą
RS
16
niesfornie skręconych loków. Ciekawiło go, jak wyglądała w służbowej
czapce.
- Byłem ostatnio dość zajęty, dlatego nie mieliśmy okazji się spotkać.
Od dawna tu jesteś?
- Prawie trzy miesiące.
- To znaczy, że ciągle masz praktykę w terenie.
- Tak, zostały mi ostatnie dwa tygodnie - znowu się uśmiechnęła i
założyła niesforny kosmyk za ucho. -A moje nazwisko obiło ci się o uszy
dlatego, że instruktorzy mają o mnie już wyrobioną opinię. - Zmarszczyła
nos, lekko się krzywiąc. - Krótko mówiąc, nikt specjalnie nie pali się do
tego, żeby ze mną pracować.
Nim jednak zdążył zapytać dlaczego, spojrzała na zegarek.
- Oj, muszę pędzić, bo inaczej się spóźnię - zawahała się. - Może
jeszcze kiedyś się spotkamy... - i machnąwszy mu ręką na pożegnanie,
odwróciła się i popędziła korytarzem w stronę szatni.
Josh odprowadził ją wzrokiem, dzięki czemu mógł zobaczyć dalszy
ciąg wypadków, i to w dosłownym znaczeniu tego słowa: trafiwszy na
szczególnie śliski odcinek linoleum, nogi Quinby rozjechały się. Na moment
zawisła w powietrzu, wymachując rękami, ale ostatecznie straciła
równowagę i wylądowała na podłodze.
Josh z trudem zapanował nad rozbawieniem i pobiegł, żeby pomóc jej
wstać. Ale ona już sama się pozbierała, a kiedy znalazł się przy niej, ze
zdumieniem stwierdził, że bynajmniej nie była zawstydzona. Wybuchła
wesołym śmiechem, masując sobie obolałe pośladki.
Schylił się, żeby podnieść jej torbę.
Quinby podziękowała i przerzuciwszy sobie torbę przez ramię,
pokuśtykała do damskiej szatni. Drzwi zatrzasnęły się za nią.
RS
17
Josh został sam, wciąż się uśmiechając. Spodobała mu się. Zamiast
popadać w dziewczyńską rozpacz, potrafiła zachować dystans do samej
siebie. Po prostu wstała, otrzepała spodnie i poszła do swoich zajęć, no, no.
- Będziecie tak tu stać pod damską szatnią przez cały dzień, sierżancie,
czy znajdziecie minutkę, żeby stawić się u szefa? - wyrwał go z zamyślenia
czyjś głos.
Odwrócił się. Daley, oficer dyżurny, wychylał się zza kontuaru,
przyglądając mu się z uniesioną brwią.
- Szef chce mnie widzieć?
- Kazał mi was przysłać do gabinetu natychmiast. -Resztę Daley
dopowiedział, wskazując kciukiem w stronę, gdzie mieściły się biura
administracji. - Dobre pół godziny temu.
Josh westchnął. To wezwanie miało zapewne związek z wczorajszym
aresztowaniem. Znając szefa, mógł się domyślić, że nie był zachwycony, iż
starszy oficer opuścił stanowisko pracy z wybiciem czwartej trzydzieści i
uciekł jak jakiś Kopciuszek z balu, zamiast zająć się pisaniem raportu. Tyle
że komisarz Tennison nie musiał się liczyć z humorami byłej żony, która
zamierzała wyjść powtórnie za mąż i wywieźć syna na drugi koniec
kontynentu.
Josh minął dyżurkę i skręcił w korytarz prowadzący do gabinetu szefa.
Sandy, wieloletnia sekretarka komisarza Tennisona, spojrzała na niego i
wzniosła oczy do nieba. Josh znał to spojrzenie. Znaczyło, że Brad Tennison
był w kiepskim humorze.
- Wejdź, a ja zaraz podam kawę i ciastka. Może to go trochę ułagodzi.
- Uśmiechnęła się, wstając od biurka.
Josh wzruszył ramionami. Raz kozie śmierć. Zapukał i na krótkie:
„wejść" - otworzył drzwi,
RS
18
Quinby otworzyła drzwiczki od swojej szafki i w tej samej chwili
odskoczyła gwałtownie. Z szafki wypadł biały przedmiot, odbił się od jej
ramienia i upadł na podłogę. Damski biustonosz. Gigantycznych rozmiarów.
Gdzie też chłopcom udało się zdobyć coś podobnego? Pewnie czyjaś
mamusia rozpacza teraz po tak cennej zgubie. Quinby uchyliła drzwiczki
szerzej i ostrożnie zajrzała do środka. Intuicja jej nie myliła. Na
wewnętrznej ściance wisiała kartka papieru z tekstem wypisanym
drukowanymi literami:
Następnym razem, jak zdecydujecie się z sierżantem Reedem na
randkę, zróbcie to w parku nad stawem. Niebezpiecznie jest dokazywać
podczas jazdy.
Quinby przewiesiła stanik przez drzwiczki i usiadła na ławce, żeby
rozwiązać sznurowadła. Oficer Higgins nie tracił czasu. Zdążył podzielić się
z kumplami łakomym kąskiem. Quinby wiedziała doskonale, że nieraz
dostarczała im niezłej zabawy.
- Nie mówiłaś mi, że zmierzasz powiększyć sobie biust - wyrwał ją z
zamyślenia głos najlepszej przyjaciółki. Quinby uniosła głowę. Paige stała
na środku szatni, z uznaniem przyglądając się dowodowi rzeczowemu.
- Tak, postanowiłam się tym zająć, jak tylko mnie stąd wykopią. Może
wtedy będę miała większe szanse jako tancerka go-go? - Uśmiech zamarł jej
na wargach. - Och, Paige, tak się martwię. Co ja zrobię, jak znowu obleję?
- Przestań się zamartwiać. Uda ci się, zobaczysz.
Quinby pokiwała głową z powątpiewaniem.
- Staram się, ale wiesz, jak jest. A co tam słychać w mieście? Jak ci
poszło na nocnej służbie?
Teraz z kolei Paige westchnęła i ciężko opadła na ławkę obok niej.
RS
19
- Jestem skonana. Jazda po mieście w towarzystwie Bulla Michaelsa
nie jest tym, o czym marzyłam, planując karierę w policji. - Odpięła górny
guzik munduru. - Dowiedziałam się tylko, gdzie są najlepsze zapiekanki. To
cała jego wiedza. - Potarła kark dłonią.
Quinby wstała i rozpięła spodnie, pozwalając, by swobodnie opadły na
ziemię, potem ściągnęła koszulę przez głowę.
Paige dopiero teraz spostrzegła kartkę w szafce przyjaciółki.
Otworzyła oczy ze zdumienia.
- Ty i Człowiek z Lodu? Kochaliście się w... ? I ja nic o tym nie
wiem?! Gdzie ja wtedy byłam? Mów, co to wszystko znaczy?
- Nie ma tu nic do opowiadania. - Quinby schyliła się i podniosła
dżinsy z podłogi. - Zabawiałam się w usłużną samarytankę, i tyle. Facet
musiał odebrać dzieciaka z przedszkola. To wszystko. - Zerwała kartkę,
zmięła i wsunęła do torby. - Skąd mogłam wiedzieć, że on zechce się
przebierać na przednim siedzeniu? A zważywszy na fakt, że od dość
dawna... nie widziałam nagiego mężczyzny, aż dziw, że okazałam takie
opanowanie - opowiadała, wciągając spodnie od munduru.
Paige roześmiała się.
- I co? No, mów! Czy jest równie przystojny bez ubrania, jak w
pełnym szyku?
Quinby wpychała koszulę do spodni, udając, że nie słyszała pytania.
Paige pchnęła ją lekko palcem pod żebro.
- Czekam...
- Na co?
- Na szczegółowy raport o wdziękach Człowieka z Lodu.
- Czy ty nie potrafisz myśleć o niczym innym? To naprawdę żałosne.
- A ty niby potrafisz, co?
RS
20
Quinby westchnęła i znowu opadła na ławkę. Zwiesiła ramiona z
rezygnacją.
- Jest zbudowany jak młody bóg. Jak Adonis. Mało mi oczy nie
wyskoczyły z orbit. Zachowałam się jak ostatnia idiotka, mówię ci, rozpacz
w kratkę.
- Parker! - rozległ się ostry głos w drugim końcu szatni. - Oficer
Parker, do mnie!
Quinby zerwała się na równe nogi i potknąwszy się o buty Paige,
pobiegła w stronę, skąd dochodził głos.
- Jestem! - Wypadła zza rzędu szafek i stanęła na baczność przed
przełożoną jej zmiany, Justine Cage.
Jej włosy o miedzianym połysku były gładko zaczesane do tyłu, para
drogich okularów była zaczepiona jednym uszkiem za kieszonkę na
piersiach - kieszonkę o idealnie zaprasowanej plisce. Quinby jeszcze
musiała nauczyć się tej sztuki. Jej pliska była zawsze trochę na bakier z
pionem.
- Nie musicie się śpieszyć z zameldowaniem na służbie, Parker. Szef
wyznaczył was do misji specjalnej.
- Szef? - Quinby zerknęła do tyłu, gdzie Paige wyglądała ciekawie zza
szafki. Niepewna, co ma odpowiedzieć, odwróciła się z powrotem do
przełożonej. - Mogę spytać, o jakie zadanie chodzi?
Cage zmarszczyła brwi.
- O tym mnie nie poinformowano, Parker. Macie się stawić na dole w
garażu. Wasz nowy partner, sierżant Reed, powie wam resztę.
- Ależ...
RS
21
- Nie mam czasu, Parker. Proszę się ubrać i zejść na dół. I postarajcie
się na piątkę. Sierżant Reed nie znosi niekompetencji. - Justine Cage
wykonała zwrot na obcasie i wyszła.
Josh natychmiast zauważył, że jego szefowi z trudem przechodzi przez
gardło to, co ma do powiedzenia. Sandy podała kawę i ciastka i przez
następny kwadrans Brad Tennison zabawiał swego podwładnego rozmową o
pogodzie, dopytywał się o ostatnie interwencje w terenie, niezbyt zresztą
ciekawy odpowiedzi. W końcu przysunął się do biurka i odchrząknął.
- Caroline nadal nie chce porozumienia?
Josh przytaknął z goryczą. Szef wiedział, że Caroline, była żona Josha,
zamierza ponownie wyjść za mąż i przeprowadzić się do innego stanu. Josh
robił wszystko, co w jego mocy, żeby do tego nie dopuścić, bo to oznacza-
łoby, że będzie mógł widywać syna jedynie podczas świąt i wakacji.
- Niestety, nie. Twierdzi, że David otrzymał świetną posadę w
Kalifornii i że będzie to z pożytkiem dla dziecka.
- Dobrą pracę trudno dostać - zauważył Brad pojednawczo.
Josh skinął głową.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Ale Zack dużo dla mnie znaczy. Stracę
wpływ na jego wychowanie. Nie mogę się na to zgodzić. - Nachmurzył się.
Jak wytłumaczyć przyjacielowi, a zarazem szefowi, że czuje się tak, jakby
Caroline wyrywała mu serce. Poruszył się niespokojnie na krześle. - Za
kilka dni mamy sprawę w sądzie rodzinnym o ponowne ustalenie warunków
opieki.
- Jej ojciec nadal się wtrąca?
- Mało, że się wtrąca, to poza tym wywiera nacisk wszelkimi
dostępnymi kanałami. Dziwię się, że jeszcze nie był u ciebie, żebyś mnie
przycisnął.
RS
22
Brad uśmiechnął się.
- Nigdy nie twierdziłem, że nie próbował. Tyle że ja wiem, co w trawie
piszczy, dlatego nic nie wskórał.
Słowa Brada dopełniły czary goryczy w sercu Josha. A więc były teść
próbował korzystać z wpływów, jakie dawało mu stanowisko mera, żeby
pomóc swojej rozpieszczonej córeczce.
- Przykro mi, że i tobą próbuje manipulować.
- Nieważne. Głowa do góry, poradzę sobie z merem.
- Dzięki. Ale, ale... Można wiedzieć, w jakiej sprawie chciałeś mnie
widzieć?
Brad Tennison upił łyk kawy i odstawił kubek.
- Hm, chciałbym, żebyś wziął nowego partnera. Mam tu żółtodzioba,
któremu przydałaby się twoja mocna i doświadczona ręka.
Josh pokręcił głową.
- Oj, szefie, już to przerabialiśmy. Dość się dotąd napracowałem nad
rekrutami. Na tym etapie kariery nie interesuje mnie już posada
przedszkolanki.
- Ale tym razem chciałbym, żebyś zrobił mi przysługę po starej
znajomości.
- Czyżbym miał jakieś zobowiązania, o których nie wiem?
- A nie idziemy ci na rękę, gdy chcesz się zająć synem? - Josh zacisnął
szczęki, ale nim coś powiedział, Brad uniósł ręce w pokojowym geście. -
Słuchaj, tym razem potrzebuję twojej pomocy. Jeśli czegoś nie wymyślę, to
obawiam się, że Parker będzie miała kłopot z zaliczeniem praktyki. Po
prostu wyleci. A ty jesteś właściwą osobą, która może temu zaradzić.
Josh oparł się o poręcz. Interesujące. Dziewczyna od pizzy. Szeroki
uśmiech i niesforne kędziory. Rekrutka. Co, u licha, robi w policji?
RS
23
- A dlaczego zależy ci, żeby nie wyleciała? Brad westchnął teatralnie.
- Bo to moja córka.
Josh wyprostował się na krześle, nie ukrywając zdumienia. O ile
wiedział, Brad i jego żona, Peggy, nie mieli dzieci. Peggy zmarła dwa lata
temu na raka, a Brad nie ożenił się powtórnie. A tu - córka?
Brad wstał i podszedł do okna. Odwrócony do Josha plecami, zaczął
opowiadać:
- Nikt o tym nie wie. Ani o tym, że w połowie lat siedemdziesiątych
miałem romans. Przechodziliśmy wtedy z Peggy trudny okres.
Josh poruszył się niepewnie. Brad był dla niego jak ojciec. Josh brał z
niego przykład. Jemu zwierzał się ze swych marzeń i aspiracji, traktował go
jako swego mentora. Ale nigdy nie rozmawiali o sprawach tak intymnych
jak związki pozamałżeńskie. Sądził, że w tych kwestiach Brad był opoką.
Przypomniało mu się, ile go kosztowało przyznanie się, że jego małżeństwo
z Caroline nie wypaliło. A teraz nagle ten człowiek opowiada mu o
nieślubnej córce!
- Posłuchaj, Brad. To nie moja sprawa. Nie musisz mi się z niczego
tłumaczyć. - Wstał. - Jeśli chcesz, bym wziął Quinby pod swoje skrzydła,
nie ma sprawy.
Ale Brad nie uważał sprawy za załatwioną.
- Siadaj - rzekł. - Jeszcze nie skończyłem. Josh opadł z powrotem na
krzesło.
- Doceniam twoją lojalność. Ale musisz wiedzieć trochę więcej o całej
sytuacji. Quinby próbowała już tuzina zawodów na dwóch tuzinach posad.
Pracowała w pizzerii, wprowadzała dane do komputera, tresowała psy,
pracowała jako ekspedientka u jubilera, jako hydraulik i sanitariuszka -
cokolwiek wymyślisz, ona to robiła.
RS
24
- Wygląda na trochę zagubioną. Nie wie, kim chce być, czy ma dwie
lewe ręce? - zapytał cierpko Josh.
- Nie, to nie to. - Brad starał się zachować swoją słynną równowagę
ducha. - Próbowałem jej pomóc w wyborze drogi, wskazać kierunek. To ja
chciałem, żeby spróbowała naszego fachu. - Na zdziwione spojrzenie Josha
dodał prędko: - Bo przecież sam przyznasz, że bycie gliną ma swoje dobre
strony. I daje pewne zabezpieczenie, pakiet ubezpieczeń zdrowotnych, dobrą
emeryturę. Mogła wylądować znacznie gorzej.
- Może zrobiła to tylko ze względu na ciebie?
Brad rozłożył ręce.
- Nie zmuszałem jej do niczego. Od razu postawiłem sprawę jasno, że
to musi być jej własny wybór. To ona przyszła do mnie i powiedziała, że
chce zdawać do akademii policyjnej. I nigdy nie pozwalała sobie na żadne
taryfy ulgowe.
Josh potarł policzek, usiłując nie okazać rozterki.
- Nie bardzo rozumiem. Z jednej strony nie chce ulg, a z drugiej
przychodzi prosić cię o pomoc?
- Nie, Quinby nic nie wie o naszej rozmowie. To by się jej nie
spodobało. Jest uparta i dumna. - Przejechał dłonią po siwej czuprynie. - Ale
ja czuję, że tym razem nie mogę pozwolić, żeby przegrała.
- A może ta przegrana oznacza, że to nie miejsce dla niej? Sam mi
mówiłeś milion razy, że to robota nie dla każdego. - Niepewność malująca
się na twarzy Brada kazała Joshowi przycisnąć go jeszcze trochę. - Jesteś
pewien, że nie robisz tego tylko dlatego, że ona jest twoją córką? Że masz
poczucie winy za to, że ją przez lata zaniedbywałeś?
Ledwie wypowiedział te słowa, już ich pożałował. Brad usiadł z
powrotem za biurkiem.
RS
25
- Nie rozumiesz, Josh. Ta dziewczyna ma energię, jest bystra i
inteligentna. W akademii szło jej świetnie. Tylko teraz ma gorszy okres. A
ja chciałbym, żeby jej się znowu ułożyło.
- Co takiego zrobiła, że wylądowała na liście do skreślenia?
Brad otworzył teczkę leżącą na jego biurku i przerzucił kilka arkuszy
papieru.
- Lepiej byś zapytał, czego nie robi. Zapomina o procedurach
obowiązujących podczas wezwania. Jest rozkojarzona, niesubordynowana, a
na dodatek nieobliczalna. Ostatnie ćwiczenia w strzelaniu zaliczyła ledwie,
ledwie, ale musi poprawić ocenę, jeśli chce dostać robotę u nas. Och, i
kasuje mandaty za szybką jazdę z regularnością i zapałem godnym lepszej
sprawy.
Josh z trudem ukrył uśmiech. Przypomniał sobie ich szaleńczą jazdę
przez miasto. Rzucił okiem na zegar i wstał.
- Muszę lecieć, Brad. W porządku, wezmę ją, jak tylko zamknę sprawę
Zandera. Tymczasem potrzymaj ją w dyżurce za biurkiem. To powinno
oszczędzić jej nowych kłopotów.
Brad zamknął teczkę córki i odchrząknął.
- Wybacz, Josh, ale nie mogę czekać tak długo. Dlatego pozwoliłem
sobie przekazać twoje sprawy Craigowi Bransonowi, a tobie przydzielić tę
jedną: sprawę Quinby Parker.
- Co takiego? - Josh zagotował się ze złości. - Zdajesz sobie sprawę,
jak ciężko się naharowałem nad Zanderem? Uważam, że przekazywanie
moich spraw innym jest niedopuszczalne! Nie zasłużyłem sobie na to!
Brad wzruszył ramionami, najwyraźniej niezrażony tym wybuchem
gniewu. Odchylił się na krześle i założył dłonie na karku. Spojrzał ze
spokojem na swego ulubieńca.
RS
26
- Branson doskonale poradzi sobie z twoimi sprawami, nie wyłączając
Zandera. Bardziej mnie martwi Quin-by. A tylko tobie mogę w tej kwestii
zaufać.
- Jestem zaszczycony - odparł sucho Josh.
Brad ze stosu teczek na biurku wyciągnął tę zieloną.
- Przydzielam was do ochrony świadka. Podobno Oscar Pepper
wymyka się pielęgniarkom i prokurator okręgowy obawia się, że nie uda się
go doprowadzić na zeznania w sprawie Stanleya.
- Oscar Pepper był świadkiem rutynowego napadu na sklep, który to
napad sam w sobie zakrawał raczej na farsę niż na poważne przestępstwo.
Złodziej dosłownie sam wpadł w ręce naszych ludzi. Dlaczego więc nagle
Pepper potrzebuje ochrony?
Tennison wzruszył ramionami.
- Sam wiesz, jak to jest z takimi sprawami.
- Nie, spodziewam się, że ty mi to wytłumaczysz.
- No dobra, w porządku. Obaj wiemy, że to bułka z masłem. Ale pan
mer chce, żeby ktoś przypilnował, aby jego tatko nie zniknął nie wiadomo
gdzie, nim jego córka stanie na ślubnym kobiercu. A my postąpimy zgodnie
z jego życzeniem.
Josh nie ukrywał niesmaku.
- Ciekawe, dlaczego mnie to nie dziwi.
- Słuchaj, proszę cię jedynie o to, żebyś przypilnował Oscara. Nie
musisz trzymać go za rączkę przez okrągłą dobę. Zaglądaj do niego co
pewien czas, w razie czego dopilnuj, żeby nie powędrował za daleko. Tylko
proszę, trzymaj Quinby z dala od kłopotów.
Josh zacisnął pięści, z trudem panując nad sobą.
RS
27
- A więc podsumujmy: prosisz mnie, bym został opiekunem
policjantki w pieluchach i zdziecinniałego dziadka mojej byłej żony, czy
tak?
Brad poczerwieniał.
- O nic cię nie proszę. To jest rozkaz. - Wstał, dając znak, że to koniec
wszelkiej dyskusji.
- Ale ja...
- Dość! Jeden warunek. Nie pozwól Quinby prowadzić.
RS
28
ROZDZIAŁ TRZECI
Quinby przecisnęła się przez wąski przesmyk między dwoma
samochodami. Grube kauczukowe podeszwy jej butów, uderzając w
cementową podłogę podziemnego garażu komendy, wydawały rytmiczny
głuchy dźwięk. Mijając swój wóz, złapała antenę, przytrzymała przez sekun-
dę, a potem puściła. Pręt wygiął się w łuk, a po sekundzie zakołysał
gwałtownie.
- Patrzcie, państwo - mruczała pod nosem - jeszcze nigdy żaden z
moich beznadziejnie głupich pomysłów tak się -nie skończył. Tylko jeśli oni
myślą... - Dotarła na drugi koniec garażu, gdzie omal nie nadziała się na
ścianę urzędowego granatu. Spojrzała w górę. Stała twarzą w twarz z osła-
wionym Człowiekiem z Lodu. Wyglądał inaczej w mundurze. Biła z niego
solidność. Niezłomność charakteru. I niewzruszona, onieśmielająca pewność
siebie.
- To twoje normalne zachowanie? Gadać do siebie i wpadać na ludzi? -
rzekł cicho, ale w jego głosie wyczuła chłód, jakiego nie było rano. Wtedy
rozmawiał z nią wesoło, a nawet brzmiało to lekko uwodzicielsko. No tak,
już mu ktoś powiedział, ile jest warta. I nietrudno zgadnąć kto - kochany
tatuś. Postanowił zachować się jak kapitan tonącego okrętu. Bardzo
chwalebne z jego strony.
Quinby przełknęła nerwowo ślinę i spojrzała Joshowi prosto w oczy.
Dwa kawałki błękitnego lodu.
- Nie, to nic takiego. Kiedy jestem zdenerwowana, muszę odreagować.
Josh wyciągnął kluczyki z kieszeni i ominąwszy ją, podszedł do
samochodu. Otworzył drzwi i wskazał dłonią drugą stronę.
- Wskakuj!
RS
29
Quinby potrząsnęła głową.
- Lubię prowadzić.
Odwrócił się do niej powoli.
- Od dziś siedzisz obok kierowcy, a ja prowadzę, nigdy na odwrót.
Najpierw spłacisz zaległe mandaty. A wtedy będziesz jeszcze musiała
udowodnić, że potrafisz jeździć. Rozumiemy się?
- No, proszę, tatuś się znalazł.
Josh zaśmiał się. Krótkim, urywanym śmiechem, bez cienia wesołości.
- Na moje szczęście nie. Ale obiecałem szefowi, że dopilnuję, by
Parker znów nie napytała sobie kłopotów.
Serce jej zamarło. Już nieraz podejrzewała, że ojciec nie dochował
sekretu. Teraz nabrała pewności.
- Powiedział ci, prawda?
- Tak. A teraz wsiadaj - uciął krótko Josh, a potem usiadł za
kierownicą.
Quinby odwróciła się na pięcie i bez słowa wsiadła z drugiej strony.
Ledwie zdążyła zapiąć pas, kiedy wóz ruszył gwałtownie na wstecznym i z
wizgiem opon wyjechał z garażu.
Quinby odczekała chwilę, a potem zapytała:
- Domyślam się, że będziemy pracować nad twoimi sprawami.
- Błąd - warknął, nawet na nią nie spojrzawszy.
Czekała, że dowie się czegoś więcej, ale on milczał.
- No więc, może zechcesz mnie oświecić, do jakiej sprawy nas
przydzielono?
- Przydzielono? Raczej zabrano mi wszystkie sprawy. A za to
dostaliśmy sprawę wagi państwowej.
- Zadanie specjalne? Jakaś tajna operacja, czy tak?
RS
30
Potrząsnął głową. Wyjechali poza teren komendy. Josh włączył się
bezkolizyjnie do ruchu ulicznego.
- Nic równie emocjonującego.
Znowu milczenie. Quinby czekała cierpliwie do następnych świateł.
- Powiesz czy mam zgadywać?
- Mówiłem: dostaliśmy zadanie wagi państwowej. Jako pielęgniarki
tatusia pana mera. Oscar Pepper jest świadkiem w sprawie o rabunek. A my
będziemy jego cieniem.
- Musiał być spory ten rabunek? Z bronią?
- Hm, o ile tak można nazwać plastikowego gnata z wypożyczalni
zabawek „Gwiezdne Wojny". Bo takiego sprzętu użył chłoptaś, napadając
na miejscowy lombard.
- Nie mówisz poważnie?
- Mówię.
Potrząsnęła głową z niedowierzaniem.
- Nie zrozum mnie źle, Reed. Ale nie myślałam, że ci przydzielają
takie sprawy. Nie wiem, czy o tym wiesz, ale na komendzie jesteś naszym
bohaterem. Wzorem do naśladowania. Idolem. Przyznam, że jestem nieco
zawiedziona. A nawet bardzo.
- Moje serce krwawi ze współczucia, Parker. - Josh zacisnął palce na
kierownicy. - Oto pomysł pana mera, jak naciągnąć miasto na drogą
przyjemność - wysoko kwalifikowana opieka pielęgniarska dla
zdziecinniałego staruszka, który ma talent do znikania nie wiadomo gdzie.
Odczekawszy, aż zmienią się światła, przycisnął pedał gazu i
przemknął przez skrzyżowanie. Quinby wbiła stopy w podłogę i złapała się
za uchwyt nad głową. Rzuciła ukradkowe spojrzenie na Josha. Mocno
RS
31
zaciśnięte szczęki drżały z gniewu. Widać on też rozładowywał złość, jeż-
dżąc z nadmierną prędkością.
Chociaż... Musiała sama przed sobą przyznać, że nie wini go za to.
Quinby nie była głupia. Domyśliła się przyczyny. Tatuś! To jej ojciec
przesunął go do tego głupiego zadania. A dlaczego? Żeby córeczka nie
zawaliła praktyki. I żeby nie wpakowała się w tarapaty. Dlatego zadanie
było nie tylko głupie, ale dziecinnie proste. Dla jej bezpieczeństwa!
Sam pomysł był może nawet całkiem sprytny. Mer i komisarz - dwóch
odwiecznych wrogów - a każdy miał sprawę do załatwienia. Czyż można
było sobie wyobrazić lepszy układ?
- Dokąd teraz jedziemy? - spytała, zdecydowana nie dać się zapędzić
w kozi róg.
- Spotkać się z merem - to mówiąc, Josh dojechał do skrzyżowania i
skręcił za róg. - Czeka na nas w domu starców „Pod Szumiącymi Sosnami",
gdzie mieszka jego tatko. I skąd nie powinien zniknąć przynajmniej przez
najbliższy tydzień.
- Dla dobra śledztwa?
- Dla dobra ślubu stulecia, jaki ma się odbyć w przyszłą sobotę. -
Słowo „ślub" z trudem wydostało się zza zaciśniętych zębów.
Quinby przymknęła powieki. Coś jej mówiło, że nie chodziło tu tylko
o pomysłowość mera w kwestii zaoszczędzenia sobie wydatków.
- Czy mogę spytać, kto się żeni?
- Córka mera wychodzi za mąż. Moja była żona.
Quinby otworzyła usta i natychmiast zamknęła je z powrotem.
Josh zwolnił i zaparkował wóz przed bramą domu starców. Strażnik w
zielonym mundurze wyszedł ze swojej budki i podszedł do kierowcy. Josh
opuścił szybę.
RS
32
- Dzień dobry. Wy jesteście z policji? Mer już czeka. - Schylił się, by
zajrzeć do samochodu. Zerknął na okazaną mu legitymację. - Trzeba skręcić
w prawo i dalej prosto. Trzeci pawilon po prawej. - Odnotował godzinę w
swoim dzienniku.
- Teren nieźle zabezpieczony. Nie wygląda, by groziła nam tu fala
zbrodni - zauważył Josh kwaśno. Rzucił okiem na swoją partnerkę. Siedziała
wpatrzona przed siebie. Lekko kwadratowa broda wysunięta do przodu, jak
u studentki przed egzaminem. Nie odezwała się ani nie spojrzała na niego.
Właściwie nie odezwała się od momentu, kiedy wspomniał o ślubie
Caroline. Czyżby nie należała do plotkarek, co to wtykały nos w nie swoje
sprawy? Rzadki przypadek. Jej milczenie sprawiło mu ulgę, tym bardziej że
natychmiast pożałował wzmianki o Caroline. Nie tak zamierzał ustawić
układ zawodowy z nową partnerką, na pewno nie od omawiania swego życia
prywatnego.
Zatrzymał samochód. W milczeniu przyglądali się równemu rzędowi
schludnych pawilonów. Wszystkie wyglądały identycznie. Nieskazitelna
biel ścian, zielone framugi okien, garaż na jeden samochód i trawnik
wielkości znaczka pocztowego od frontu.
Domek Oscara wyglądał wyjątkowo oryginalnie. Na ośnieżonym
trawniku stał rząd krasnali, w dość śmiałych pozach sugerujących
dwuznaczne sytuacje. Ciekawe, co na to zarząd, pomyślał Josh, z trudem
tłumiąc śmiech.
- No, dość tego, wchodzimy - powiedział, chwytając za klamkę.
Wysiedli z samochodu. Quinby szła przed nim po posypanej solą ścieżce.
Josh nie omieszkał zauważyć, jak dobrze leżały na niej spodnie od munduru.
RS
33
Tok jego myśli został przerwany przez pojawienie się na ganku mera.
Na jego pulchnej twarzy malowało się zniecierpliwienie. Nawet nie spojrzał
na Quinby, tylko zwrócił się do Josha.
- Spóźniliście się! Zrobiliście sobie przerwę na kawę i pączki, czy jak?
Josha ogarnęło znajome uczucie irytacji. Ten facet nie przepuścił
żadnej okazji. Josh odsunął delikatnie Quinby na bok i sam wszedł na
ścieżkę prowadzącą do domu. Stanął na ganku i spojrzał na eksteścia z
wysokości swojego wzrostu koszykarza.
- A jakże, parę pączków jeszcze zostało, przydadzą się jako żelazna
porcja podczas trudnej i niebezpiecznej misji, jaką nam przydzielono. Gdzie
Oscar?
- Nie ma. Zniknął! - Odwrócił się na pięcie i energicznym krokiem
wszedł do maleńkiego saloniku tuż za równie małym korytarzem.
Josh ruchem głowy nakazał Quinby, by weszła pierwsza. A gdy mer w
końcu spojrzał na nią, powiedział:
- To moja partnerka, Quinby Parker. Quinby, przedstawiam ci mera
Sterlinga Peppera. A więc co z Oscarem?
Mer zignorował pytanie i zbliżył się do Quinby jak rekin polujący na
ofiarę. Ujął jej rękę w swoje dłonie i zajrzał jej głęboko w oczy.
- To wielka przyjemność spotkać panią. Trzeba przyznać, że
prezentuje się pani znacznie piękniej niż inni. - Wymownym gestem
wskazał na Josha. - Prawdziwa ozdoba naszej policji.
- Dziękuję panu - odparła Quinby grzecznie, ale dość chłodno.
Ramiona jej lekko zesztywniały. Wysunęła dłoń z jego uścisku.
Mer powstrzymał się od okazania irytacji. Rozsiadł się na kanapie i
gestem zaprosił ich, by usiedli, wskazując Quinby miejsce obok siebie. Ona
RS
34
jednak, ku skrytej satysfakcji Josha, wybrała krzesło przy drzwiach. Josh
usiadł na fotelu pomiędzy nimi.
- Od kiedy nie ma Oscara?
- Nie było go już, gdy rano zjawiłem się na śniadanie.
- Mer zdjął niewidzialny pyłek z szarych spodni. - Wiedział, że mam
przyjechać. Robi to specjalnie, żeby mnie rozdrażnić.
- Czy jest jakiś powód, dla którego to zrobił, proszę pana? - zapytała
Quinby urzędowym tonem. Wyciągnęła notes i oparła go na kolanie.
- Jest w dobrym stanie? - Josh próbował ściągnąć na siebie wrogość
mera, wywołaną poprzednim pytaniem.
Quinby nie zareagowała. Siedziała wyprostowana na brzegu krzesła,
bacznie obserwując rozmówcę. Josh pomyślał, że to postawa przykładnego
gliny. Aż trudno mu było uwierzyć, że Parker mogła mieć jakieś kłopoty z
oceną - zachowywała się wzorowo.
- Josh zapewne potwierdzi, że mój ojciec jest człowiekiem nieco
ekscentrycznym. Wielokrotnie uprzedzałem personel, żeby mieli na niego
oko. Ale jak zwykle, tak i tym razem zawalili sprawę.
- Wymknął się, gdy brałam prysznic - odezwał się oburzony głos z
korytarza.
Josh podniósł głowę. W progu stała kobieta w średnim wieku, ubrana
na biało. Była to pielęgniarka z nocnego dyżuru. Skrzyżowała muskularne
ramiona na obfitym biuście, grube rysy ściągnęły się w wyrazie głębokiego
oburzenia. Nie wyglądała na osobę, która mogłaby poklepać staruszka po
policzku na dobranoc. A gdyby nawet, Oscar miałby pewnie dość zdrowego
rozsądku, by się cofnąć! Ta kobieta budziła grozę.
- To Bea Crandall - przedstawił ją Sterling Pepper.
RS
35
- Opiekuje się ojcem. Od niej wiemy, że musiał zniknąć w nocy albo
wcześnie rano.
- Będziemy potrzebowali listy znajomych starszego pana, do których
mógł się udać po opuszczeniu domu - powiedziała Quinby.
Bea parsknęła niecierpliwie.
- To mogła być każda kobieta - orzekła z nieukrywanym niesmakiem. -
Napotkana na ulicy, poderwana w salonie kosmetycznym lub w parku.
Prawdę mówiąc, on zachowuje się jak kocur w marcu.
- Nie musi mi pani tego powtarzać - wtrącił mer. - Ten człowiek to
prawdziwa zakała rodziny. Mogę tylko Bogu dziękować, że moja matka
tego nie dożyła.
Josha zmęczyły te wywody. Wstał.
- W porządku. Sprawdzimy parę miejsc i damy znać. Jeśli Oscar sam
się tu zjawi, proszę zatelefonować na posterunek. Oni przekażą nam
informację przez radio. -Skinął na Quinby. - Jedziemy.
Zatrzasnęła notatnik, wstała i bez słowa opuściła pokój. Odczekała, aż
znaleźli się na ścieżce, i dopiero wtedy spytała:
- Gdzie zaczniemy?
- Jeszcze się zastanowię, na razie miałem dość czczej gadki. Staruszek
ma kilka ulubionych miejsc. W południe zajrzymy do baru „Wrigley". - Josh
obszedł samochód dookoła i otworzył drzwi. Spojrzał na nią ponad dachem.
- Zawsze zamawia tam stek w cebuli z musztardą.
Quinby bez słowa wsunęła się na swoje miejsce. Josh zachmurzył się,
zaintrygowany jej milczeniem. W końcu to nie jego wina, że otrzymali tak
nudne zadanie. Opuścił głowę i wsiadł do samochodu.
- No więc, czy mogę się dowiedzieć, ile będzie ci winien mój ojciec za
tę opiekę nad nieznośnym dzieckiem? - spytała z kamienną twarzą Quinby.
RS
36
- Masz na myśli siebie czy Oscara?
Quinby oparła łokieć o okno i zapatrzyła się w dal.
- Siebie, naturalnie. Oscar ma osiemdziesiątkę na karku. W tym wieku
człowiek może sobie pozwolić na publiczne ośmieszenie, kuratelę
pielęgniarek i te sprawy...
- Nawet w kiepski dzień Oscar nie potrzebuje opieki - odezwał się
Josh. - Takiego rdza się nie ima, jest odporny jak hartowana stal.
- Aha, rozumiem. To oznacza, że cała intryga została ukartowana ze
względu na mnie. Mam sama dojść do wniosku, że zawód gliny jest nie dla
mnie, tak?
Spojrzał na nią krytycznym wzrokiem. W istocie tak krytycznym, że
aż zabrakło jej tchu w płucach.
- Na to wygląda.
- Mógłbyś mieć przynajmniej tyle przyzwoitości, żeby skłamać.
- A chciałabyś tego?
Przez chwilę milczała, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Nie... - Rzeczywiście, wolała poznać prawdę. -W porządku, ale
dlaczego się na to zgodziłeś? Przecież nie ze strachu, że mój ojciec złamie ci
karierę? To do was obu niepodobne. I również nie z dobroci serca.
Spojrzał na nią uważnie. W kąciku warg zadrgał mu drwiący
uśmieszek.
- Doprawdy zraniłaś mnie, Parker. Skąd pewność, że nie wzruszają
mnie niezdarne rekrutki i biedni staruszkowie?
- Bo nie jest pan, panie Mądralski, typem o wrażliwym sercu. Musiał
być jakiś inny powód.
RS
37
- Jesteś bardzo pewna swego, co? Twój ojciec nigdy mnie nie zawiódł.
- Josh zjechał ze środkowego pasa i wrzucił kierunkowskaz. - Robię to dla
niego.
- Dokąd jedziemy? - Quinby zmieniła temat.
- Na Reilly Avenue, do „Słodkiego Salonu Piękności".
- Staruszek w salonie piękności?
- Gdzie kobiety, tam Oscar. Ciągnie do nich jak niedźwiedź do miodu.
- Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
- Co masz na myśli? Quinby wzruszyła ramionami.
- Nietrudno było zauważyć, że z pana mera też niezły pies na kobiety.
Gdy to mówiła, Josh niespodziewanie wyciągnął rękę i poprawił jej
daszek czapki, tak by poranne słońce nie raziło jej w oczy. Już chciała mu
podziękować, ale zorientowała się, że zrobił to machinalnie, zbyt zajęty
jednoczesnym prowadzeniem samochodu i rozmową. Może mimo wszystko
nie był Człowiekiem z Lodu, za jakiego uchodził?
RS
38
ROZDZIAŁ CZWARTY
Jechali w stronę śródmieścia, gdy nagle Josh jednym ostrym
szarpnięciem kierownicy wykonał skręt i znalazł się na pasie prowadzącym
w przeciwnym kierunku. Kątem oka zauważył, jak Quinby chwyta się
kurczowo za brzeg tablicy rozdzielczej. Spojrzała na niego zirytowana.
Najwyraźniej nie lubiła, by ją zaskakiwano.
Powstrzymał się od uśmiechu. Podobał mu się ten błysk emocji w jej
orzechowych oczach. Cynamonowych, poprawił się w myślach.
Parę minut później Josh znalazł miejsce do parkowania na wprost
wejścia do salonu piękności. Nim wysiedli, Josh sięgnął na tylne siedzenie
po płócienną torbę. Uśmiechnął się. Był ciekaw, jak Quinby zareaguje na
właściciela salonu i jego słodkiego partnera.
Pchnął drzwi i odsunął się, by ją przepuścić. Quinby zrobiła krok i
stanęła jak wryta.
Słodki stał jak zwykle przy pierwszym fotelu z brzegu. Było to, można
powiedzieć, miejsce strategiczne, doskonale widoczne, dające też możliwość
kontaktu z każdą wchodzącą klientką. Na widok Josha rzucił lokówkę na
blat przed lustrem i klasnął w pulchne, upierścienione dłonie. Purpurowa
suknia opięta na masywnym ciele i bujne rude loki dopełniały obrazu.
- Och, kochanie, jak miło cię widzieć.
- Hej, jak tam interesy?
- Lepiej niż doskonale. Wiesz, że otwieramy elegancki salon? W Lake
Placid!
- Nie może być! - Josh spojrzał ukradkiem na Quinby, ale ona nie
wydawała się poruszona tą sceną, raczej tylko ciekawa. Napotkawszy jego
wzrok, syknęła:
RS
39
- Mógłbyś się tu poduczyć szyku i elegancji, nim następnym razem
zechcesz być kobietą.
- Wypraszam sobie. Byłem wystrojony jak na bal maturalny.
- Aha, gdyby nie te pończochy!
Nie zważając na ten dialog na strome, Słodki tokował na cały zakład,
rozprawiając o swoich sukcesach zawodowych. Zdawało się, że wypełnia
sobą całą przestrzeń.
- I jak, przydały ci się moje fatałaszki? Peruka i suknia i te cudowne...
- ... i inne rzeczy - dokończył prędko Josh, wręczając mu przyniesioną
torbę. - Tak, dziękuję. Poszło jak z płatka. - Z torby wyłoniły się rude loki,
w których Quinby miała przyjemność poznać Reeda, wraz z całą resztą.
- Teraz będę ze szczególną dumą nosić te loki! - Słodki poklepał Josha
po policzku. - Nasza dzielna policja! Ale słyszałem, że musisz jeszcze
poćwiczyć chodzenie na wysokich obcasach. Jak chcesz, możemy się tym
zająć. - Po tych słowach nastąpiła nad podziw udana demonstracja
kobiecego chodu. - Ale w sumie zrobiłeś furorę. Było nawet parę
telefonów...
U boku Josha rozległo się parsknięcie. Zmroził Quinby
najzimniejszym ze swych spojrzeń, ale niewiele to pomogło.
Nie tracąc czasu na pogawędki, Josh przystąpił do rzeczy:
- Pogadamy innym razem, teraz chcielibyśmy wiedzieć, czy
przypadkiem nie było tu dziś Oscara?
Słodki zasznurował usta, lekko urażony.
- Nie widziałem go, ale możemy jeszcze sprawdzić. Hej, Jed! -
krzyknął na zaplecze. - Widziałeś Oscara?
Quinby przysunęła się do Josha.
RS
40
- Marnujesz się jako glina - szepnęła. - W nocnym klubie więcej
zarobisz.
- Na pewno więcej niż na napiwkach za dowożenie pizzy.
- Gdybyś musiał się tak nabiegać za każdym groszem jak ja od
wczesnych lat, nie narzekałbyś na żadną pracę - mówiąc to, nieznacznie
zmarszczyła brwi. - Chociaż... - przechyliła głowę i uśmiechnęła się
filuternie - tańca egzotycznego jeszcze nie próbowałam.
Mimo że panowała nad sobą, jej chwilowe zdenerwowanie nie uszło
uwagi Josha.
- Wybacz mi - rzekł poważnie. - Nie wiedziałem, że sprawy się miały
aż tak źle.
- Tak to bywa z pomnikami, które stawiamy naszym bohaterom. życie
weryfikuje nasze poglądy - to mówiąc, odeszła, by zadać parę pytań
klientkom, czekającym na swoją kolej. Może one widziały starszego pana
nazwiskiem Oscar Pepper?
Mimo że mówiła cicho, po jej zachowaniu mógł się domyślić, że jest
całkowicie opanowana. Wzbudziło to jego mimowolny podziw. A
jednocześnie przypomniały mu się słowa Brada: Podczas wezwania
zapomina o procedurach jak nieopierzony rekrut... Co, u licha, miał na
myśli?
- Ładna sztuka - usłyszał za sobą cmoknięcie Słodkiego. Josh był tak
zajęty przyglądaniem się Quinby, że nie zauważył jego powrotu.
- To moja stażystka.
- Nie wiedziałem, że tak to się teraz nazywa! - zachichotał
dwuznacznie Słodki. - Jed też nie widział Oscara. Jest teraz zajęty masażem
pewnego...
Ale Josh nie słuchał dalej.
RS
41
- Dzięki. Wobec tego zajrzymy do „Wrigleya". Hej, Quinby, jedziemy!
- zawołał głośniej.
Południowe słońce nagrzało maski samochodów, odbijając oślepiające
błyski od lakierowanych powierzchni. Pomimo słońca powietrze było dość
mroźne. Josh sięgnął do kieszeni po okulary przeciwsłoneczne, a potem
podciągnął zamek błyskawiczny kurtki. Spojrzał na Quinby. Wdychała
głęboko świeże powietrze.
- Szkoda, że tak szybko uciekłaś, Parker. Słodki chciał zapisać cię na
farbowanie.
- Oszalałeś? Nigdy w życiu - żachnęła się. - Jemu nie powierzyłabym
włosów nawet najgorszego wroga.
- Od kiedy to jesteś ekspertem w dziedzinie fryzjerstwa? Ach, byłbym
zapomniał! To przecież jeden z twoich trzydziestu zawodów!
- Pracowałam w zakładzie fryzjerskim, kiedy miałam dziewiętnaście
lat. I tylko miesiąc - prychnęła urażona.
- Wytrwałości, Parker. Uporu i wytrwałości, oto czego ci potrzeba,
żeby się utrzymać w naszym fachu. Wskakuj do wozu, pojedziemy na lunch,
a przy okazji może nam się poszczęści i trafimy na naszego ptaszka.
Do baru „Wrigley" nie mieli daleko. Dawniej skrzyżowanie ulic
Belmont Avenue i Main Street uważane było za eleganckie centrum miasta.
Ale czasy się zmieniły, miasto się rozbudowało i dziś było to miejsce po
„niewłaściwej" stronie głównego szlaku. Josh pamiętał ten bar z
dzieciństwa. Jako siedmio- czy ośmiolatek, co sobotę przychodził tu z ojcem
na śniadanie. To była najmilsza chwila z całego tygodnia. Śniadanie z
ojcem. Nie żeby ojcu zależało na przyjaźni z synem. Raczej przychodził tam
dla kumpli. Derek Reed chwytał chłopca wielkimi łapskami pod pachy i
sadzał na wysokim stołku przy barze. Kelnerka o tlenionych loczkach
RS
42
ujętych w siateczkę ochronną szczypała Josha w policzek i stawiała przed
nim talerz z jajkami sadzonymi na boczku i grzanką. Ojciec stał obok,
śmiejąc się i żartując, podczas gdy Josh pałaszował śniadanie, wymachując
nogami. I czekał. Czekał, aż zjawi się wysoki, postawny policjant w
granatowym mundurze. Przychodził zawsze punktualnie o tej samej porze,
siadał na sąsiednim stołku, zdejmował czapkę i zamiast odłożyć ją na bok,
wkładał ją chłopcu na głowę. I zawsze zamawiał to samo: czarną kawę bez
cukru i pączka. Mówił głębokim, tubalnym głosem, który sprawiał, że Josh
czuł się dziwnie bezpiecznie.
Szukając miejsca do parkowania, Josh zerknął na Quin-by. Ona nie
miała pojęcia, że Brad Tennison należał do ulubionych postaci jego
dzieciństwa. Był jednym z niewielu ludzi, który zauważał samotnego
chłopca.
W barze, jak zawsze, panował nieopisany ruch i gwar.
W powietrzu unosił się zapach frytek, świeżo parzonej kawy i
smażonej cebuli.
- Dobrze pachnie. - Quinby wciągnęła zapachy w nozdrza. Poczuła
głód.
- Tylko nie zamawiaj gulaszu z papryką - ostrzegł Josh, siadając na
jednym z dwóch wolnych stołków przy barze.
Jeden rzut oka mu wystarczył, by stwierdzić, że tu także nie było
Oscara.
- Hej, Josh! - zawołała jedna z kelnerek. - Nie zaglądałeś do nas
ostatnio.
- Cześć, Lizzy! - odkrzyknął jej wesoło. - Byłem na diecie. Muszę
dbać o linię.
Kelnerka zaśmiała się wesoło.
RS
43
- Mężczyźni! Narzekają na frytki ze skrzydełkami i piwo. A co ja mam
mówić? Wystarczy, że spojrzę na coś słodkiego, a już nie mogę dopiąć
spódnicy.
- Skrzydełka? To twoje ulubione danie? - zapytała Quinby.
- Aha, zwykle je tu zamawiam - mruknął lakonicznie.
- No, to musisz zajrzeć kiedyś w niedzielę do knajpki Mamy Chen, jak
będzie mecz w telewizji. Zawsze szykujemy kopiastą michę skrzydełek. -
Sięgnęła po kartę dań opartą o butelkę keczupu.
Zajęli się wybieraniem potraw, a Josh myślał o tym, co przed chwilą
powiedziała. Takie niezobowiązujące wypady na piwo do baru były
normalną rzeczą między partnerami w policji. Ale w jakiś sposób
zaproszenie Quinby i wizja leniwej niedzieli wspólnie spędzonej przy piwie
wydały mu się czymś innym.
W przeszłości już nieraz pracował z kobietami. Do licha, nawet jedna
czy dwie zawróciły mu w głowie. Ale na służbie zawsze udawało mu się
trzymać uczucia na wodzy. A tu proszę, pierwszy dzień pracy z Quinby
Parker, a on nie myślał o niczym innym, tylko o każdym słowie, jakie do
niego wypowiedziała. Niewątpliwy dowód na przyciąganie.
Bea, kelnerka obsługująca za kontuarem, energicznym ruchem
postawiła przed nimi dwa kubki kawy i z notesikiem w ręku czekała na
zamówienie.
- Jak tam, zdecydowaliście się już na coś?
- Dla mnie grzanka z serem i bekonem - zaczął Josh. - Tylko powiedz
kucharzowi, że bekon ma być chudy, a nie takie tłuste kawałki jak ostatnio.
Nie było tu czasem Oscara?
- Oscar? Nie, dziś jeszcze nie zaglądał. Chyba już ze trzy dni, jak go
nie było. Pewnie się obraził. Tak narzekał na grudki w owsiance, że w końcu
RS
44
Charlie wystawił go za drzwi. Ale jak go znam, to wróci - mówiąc to,
zanotowała zamówienie, a potem znów spojrzała na Josha. -życie do tego
zupa pomidorowa, jak zawsze?
- Zgadza się, nawet nie musisz pytać - uśmiechnął się Josh.
Odpowiedziała mu uśmiechem i zwróciła się do Quinby:
- Mogłabym lać zupę pomidorową w tego chłopca trzy razy dziennie, a
i tak nie miałby dość. - Sięgnęła za siebie po dzbanek, by dolać im kawy. -
A co dla ciebie, rybko?
- Poproszę gulasz z papryką - powiedziała, odkładając menu na
miejsce.
Rozmowy przy kontuarze ucichły jak ucięte nożem.
Wszystkie oczy zwróciły się na Quinby. Josh uśmiechnął się do siebie
i sięgnął po kubek. Dokładnie tak, jak się spodziewał. Na odwrót, niż jej
radzono. Niesubordynowana? Mało powiedziane. Uparta jak osioł!
Bea zerknęła przez ramię w stronę kuchni, a potem szepnęła
konspiracyjnie:
- Nie do mnie należy radzić klientom, co mają zamawiać. Ale jesteś
pewna, rybko, że chcesz gulasz?
- Bea! - ryknął głos z kuchni. - Nie słyszałaś? Klientka zamówiła mój
słynny gulasz! Nie próbuj jej wciskać czegoś innego!
W okienku oddzielającym bar od kuchni ukazał się Charlie Wrigley
we własnej osobie. Postawił na blacie białą porcelanową miskę z niebieskim
brzeżkiem tak gwałtownie, że omal nie wylał zawartości, i powiódł groźnym
wzrokiem po zebranych. Josh nie mógł się opędzić od wizji gulaszu,
przeżerającego ścianki naczynia.
RS
45
Nie patrząc na szefa, Bea odebrała parującą miskę. Po drodze sięgnęła
pod kontuar, skąd wyjęła cztery paczki krakersów. Wszystko razem
wylądowało przed Quinby.
- No, do roboty, rybko. Może krakersy pomogą ci strawić ten ogień.
Odwróciła się, żeby przygotować zamówienie Josha.
Josh sięgnął do stojaka przy kasie, skąd zdjął opakowanie tabletek do
ssania na zgagę. - Przydadzą się na później. - Położył przed Quinby ze
znaczącym uśmiechem. - Sama rozumiesz, że w naszym planie nie ma
miejsca na nieprzewidziane przystanki.
- Szkodzą ci ostre potrawy?
- Och, spokojna głowa, ja nie obawiam się o piekło w moim żołądku.
Natomiast jeśli chodzi o ciebie... - nie dokończył i pochylił się nad zupą
pomidorową. Zerknął ukradkiem, chcąc się przekonać, jakie wrażenie zrobi
na niej pierwszy kęs słynnego gulaszu Charliego.
Nabrała pełną łyżkę i wsunęła do ust. Nie przejmując się pełną
nieskrywanej satysfakcji miną Josha, zaczęła wolno przeżuwać. Była
przyjemnie zdziwiona. Ostre, ale dobre. Sporo papryki, rzeczywiście, ale
nieźle przyprawione. Ależ ten facet jest pewny siebie. Kto mu dał prawo,
żeby dyktować innym, co mają jeść?
Paprykarz był ostry. Ale do zniesienia. Prawdę mówiąc, był bardzo
dobry, chociaż palił jak diabli. Spojrzała z uśmiechem na Josha i nabrała
kolejną łyżkę. Pycha!
Połknąwszy trzy następne łyżki, sięgnęła do góry, żeby rozpiąć
kołnierzyk. Uf, gorąco tu. Nic dziwnego, taki tłum w małym pomieszczeniu.
Otarła wierzchem dłoni pot z czoła. Dobrze by było, żeby ktoś otworzył
okno.
RS
46
I wtedy stało się. Z podniebienia przez przełyk wprost do żołądka
Quinby przepłynęła fala palącego wrzątku. Zupełnie jakby zjadła garść
papryczek chili, zagryzła zieloną papryczką jalapeno i popiła butelką sosu
tabasco. Do oczu napłynęły jej łzy. Obiema rękami złapała się za brzeg
kontuaru.
W jednej chwili zjawiła się przy niej Bea - przynajmniej tak się
Quinby wydawało, gdyż obraz zamazywały łzy. Co się z nią dzieje?
- No, już, już, rybko. Masz - powiedziała współczująco, podając jej
dzbanek. - Mniejsza o szklankę. Pij!
Nie zwracając uwagi na rozbrzmiewające wokół śmiechy, Quinby
chwyciła oburącz podany jej dzbanek i wypiła duszkiem do dna. Zimna
woda ugasiła nieco ten ogień. Odstawiła puste naczynie i otarła oczy
rękawem. Zerknęła niepewnie na Josha.
Żuł swoją grzankę jak gdyby nigdy nic i przyglądał się Quinby z
rozbawieniem.
- W porządku, Parker? Bo ten rumieniec...
- Ha-ha-ha, bardzo zabawne. Boki zrywać - zdołała wykrztusić, nim
znowu chwyciła dzbanek, który podsunęła jej Bea. Ogień może zmalał, ale
pożaru nie ugasiła. - Specjalnie mnie podpuściłeś, nie zaprzeczysz!
Josh wzruszył ramionami.
- To nie była trudna sztuka.
- Ale dlaczego to zrobiłeś?
- To jedna z rzeczy, jakich się nauczyłem. Że rekruci, którzy są
odporni na dobre rady swoich przełożonych, nie dojeżdżają do końca tej
podróży. A ty, Parker, pasujesz jak ulał do tego modelu. Po prostu chciałem
sprawdzić słuszność mojej teorii.
RS
47
Dwoma palcami Quinby wyłowiła kostkę lodu z dzbanka i wsunęła ją
do ust. Miły chłód łagodził objawy oparzeń trzeciego stopnia. Teraz
przeżuwała już tylko słowa, które właśnie usłyszała.
Bez wątpienia świadomość, że przełożony, u którego odbywało się
praktykę, sam nie bardzo wierzył w możliwość pozytywnego ukończenia
szkolenia, nie należała do przyjemnych. Z drugiej strony, co ją to obchodzi?
Nie był to pierwszy przypadek, powinna się już była przyzwyczaić do
podobnego traktowania. Jeden więcej, jeden mniej, co za różnica.
Odsunąwszy łokciem miskę ze swoim wrogiem numer jeden, pochyliła
się nad kontuarem i syknęła do wroga numer dwa:
- Posłuchaj, Reed, mnie naprawdę na tym zależy. Pomożesz mi czy już
spisałeś mnie na straty?
Josh odwrócił się na stołku przodem do niej i spojrzał tak, że Quinby
przeszedł dreszcz. Pomyślała z niepokojem, że swoim pytaniem
przekroczyła dopuszczalny stopień poufałości.
- Nigdy nie nastawiam się, żeby kogoś oblać czy skreślić - rzekł
zimno. - Gdy praktykant odpada, robi to na własne życzenie. Jeżeli
naprawdę chcesz przebrnąć przez te dwa tygodnie, dam ci dwie rady:
schowaj swoje „ja" do kieszeni. I słuchaj uważnie, co się do ciebie mówi.
Quinby słuchała w milczeniu, z całych sił starając się zapanować nad
nerwami i pożarem w żołądku.
- Przepraszam, nie próbowałam sugerować, że chciałbyś umyślnie
wyrzucić mnie z policji.
- Och, nie zrozum mnie źle, Parker. Zrobię wszystko, żeby cię
wykopać. Ale nie przez stronniczość czy męski szowinizm, tylko dlatego, że
jesteś niesubordynowana. Nie słuchasz nikogo poza sobą, a to naraża na
niebezpieczeństwo nie tylko ciebie, ale i innych. Jasno się wyraziłem?
RS
48
Quinby kiwnęła głową. Była na tyle mądra, by wiedzieć, kiedy należy
milczeć.
- Proszę nie skreślać mnie zbyt pochopnie, sierżancie. Jeszcze mogę
sprawić niespodziankę - powiedziała spokojnie po chwili.
- Miło mi to słyszeć - odrzekł z ustami pełnymi sera i bekonu. - Nie
mogę się doczekać dowodu, że się pomyliłem.
Quinby wycisnęła z opakowania dwie tabletki na zgagę. Żując je,
poprzysięgła sobie, że nigdy więcej nie da się przyłapać Joshowi na
niekompetencji. Westchnęła. Łatwo mówić, znacznie trudniej wykonać.
Zwłaszcza jeśli człowiek się taki urodził - w gorącej wodzie kąpany.
RS
49
ROZDZIAŁ PIĄTY
Quinby zatrzasnęła drzwiczki od swojej szafki. Byle prędzej wydostać
się z tego miejsca. Spojrzała na zegar wiszący nad wejściem do łazienki. Nie
ma co, rekordowe tempo - niecałe dziesięć minut.
Zdawała sobie sprawę, że powinna Josha jakoś przeprosić. Ale jak? Po
takiej klęsce! Co więcej, powinna być mu wdzięczna. W końcu mógł się nią
wcale nie przejąć, tylko wstać i wyjść. A on zadał sobie trud, żeby jej coś
wytłumaczyć. Może odgadł, że mimo pozorów coś się w niej otworzyło,
żeby tę wiedzę od niego przyjąć. Bo tak było. Poczuła się tak, jakby
zmoczył ją świeży wiosenny deszcz, a ona chłonęła go wszystkimi porami.
Brakowało jej powietrza. Otworzyła gwałtownie drzwi od szatni i wypadła
na korytarz. Potknęła się o próg, oparła się o ścianę, żeby nie upaść.
Sprawdziła oba końce korytarza. Nikogo. Ani przy dyżurce, ani pod szatnią
mężczyzn.
Pewnie Josh przebrał się już i wyszedł. Ogarnęło ją uczucie zawodu,
nawet nie próbowała go ukryć. Przybrała obojętny wyraz twarzy i
statecznym krokiem ruszyła do wyjścia. Oficer dyżurny siedział przy
komputerze, ze słuchawką telefonu przyciśniętą ramieniem do lewego ucha.
Skinął na Quinby, ale nie przerwał rozmowy. Przez moment
zastanawiała się, czy nie zapytać go o Reeda, ale zrezygnowała.
Sama przed sobą musiała przyznać, że dlatego tak błyskawicznie się
przebrała. Przez niego. Bo chciała raz jeszcze spotkać się z nim przed
końcem służby - niby przypadkiem natknąć się na niego w drzwiach.
Quinby wyprostowała się. Czy to jakaś zbrodnia, że ona lubiła z nim
rozmawiać? Już samo przebywanie w jego obecności było takie pouczające.
W końcu był doświadczonym policjantem i mądrym człowiekiem.
RS
50
Potrząsnęła głową zniecierpliwiona. Dość tego. Zobaczy go jutro.
Zapięła zamek od kurtki i postawiła kołnierz. Otworzyła frontowe drzwi i
wyszła z budynku komendy.
Była już w pół drogi do swojego vana, gdy na końcu parkingu
zauważyła gromadkę ludzi stojącą przy samochodzie marki Camaro. Stali,
rozmawiając wesoło, raz po raz wybuchając gromkim śmiechem. Typowa
scenka -sympatyczne koleżeńskie pożegnanie po dniu spędzonym wspólnie
na służbie.
Quinby zwolniła kroku, zastanawiając się, czy ma do nich podejść. Ale
spostrzegła wśród nich Cala Trippa i paru jego kumpli, i od razu jej się
odechciało. Była ich ulubionym obiektem docinków i żartów.
Poprawiła kołnierz kurtki i nie patrząc na nich, podeszła do
samochodu. Włożyła klucz do zanika; odskoczył z cichym kliknięciem. Już
miała wsiąść, gdy usłyszała za sobą wołanie:
- Hej, Quin!
Zamarła w bezruchu. Był to głos Trippa.
Zaczerpnęła powietrza, zmuszając się do swobodnego uśmiechu.
Odwróciła się.
- O, Tripp! - odkrzyknęła, tak jakby dopiero ich spostrzegła. - Cześć,
co słychać?
- Właśnie podziwialiśmy samochód Roselli. Uwierzysz? Wszystkie
naprawy zrobiła sama.
Karen Roselli była partnerką Trippa. Razem byli na jednym roku w
akademii, należeli do jednej grupy. Wysportowana i inteligentna, Karen nie
miała najmniejszych kłopotów ze studiami, ze stażem, z pracą. W
przeciwieństwie do Quinby, czego nie omieszkała podkreślać przy każdej
nadarzającej się okazji.
RS
51
- Tak, już rano go zauważyłam. Jestem pełna podziwu, Roselli.
Tamci zaczęli się zbliżać do Quinby.
- A ty, Parker, masz dwie lewe ręce do mechaniki, co? - uśmiechnął się
złośliwie Tripp. Już byli przy niej, już otoczyli ją kręgiem. Quinby
potrząsnęła głową, ściskając kluczyki w dłoni. Tylko spokojnie, nie pozwoli
się sprowokować. Chcą się trochę zabawić jej kosztem, nie takie rzeczy jej
się zdarzały, a potrafiła sobie z nimi poradzić.
- Szkoda - ciągnął Tripp. - Bo tak sobie pomyślałem, że może tam
znalazłabyś robotę, jak już skończysz z tą zabawą w policjantkę.
- Dzięki za troskę, Tripp - rzekła spokojnie. - Niezły pomysł, na pewno
wezmę go pod uwagę. A swoją drogą, ty też się tu marnujesz. Jesteś świetny
jako konsultant przy wyborze zawodu.
Rozległ się śmiech. Twarz Trippa stężała. Wyraźnie nie lubił, jak w
odpowiedzi na swoją uwagę słyszał ciętą ripostę. Quinby zdawała sobie
sprawę, że lepiej by zrobiła, gdyby trzymała język za zębami.
Tripp oparł się biodrem o bok jej auta. Uśmiechnął się, ale Quinby nie
dała się zwieść. Ten uśmiech nie wróżył nic dobrego. Niepewna rodzaju
amunicji, jakiej użyje przeciwnik, czekała w napięciu.
- Miałem ostatnio ciekawą rozmowę na twój temat, Parker. Ludziska
pamiętają, jak to zamiast chodzić grzecznie do szkoły, uganiałaś się po
mieście z podejrzanymi punkami. Na co nam przyszło? Żeby do policji
przyjmowano ludzi o takiej przeszłości. Doprawdy, świat schodzi na psy.
Quinby odetchnęła z ulgą. Tym razem tylko tyle?
- No cóż, Tripp, nie każdy ma szczęście urodzić się z takimi
mięśniami, a za to bez mózgu. Ale mówiąc poważnie, kartotekę mam czystą,
policja nie musi więc się za mnie wstydzić.
RS
52
Tripp klepnął ją w ramię otwartą dłonią. Niby taki pseudokumpelski
gest, ale jakże prowokacyjny.
- Nie ma się co dziwić, że nic wielkiego z ciebie nie wyrosło, Parker.
Ponoć z mamusi było niezłe ziółko. Ona dopiero miała kartotekę! Nic
dziwnego, że nasza Quin nawet nie zna swego tatki.
Quinby zaczęła się śmiać. Nie mogła się powstrzymać. To także był
efekt nerwów. I równie niekontrolowany jak słowotok. Jakby tego było
mało, zwykle kończył się czkawką.
- Och, Tripp. To nie tak. Nie wiesz? Moja matka była alkoholiczką. I
co z tego? Nikomu nie wadziła. Ojciec też nikomu nie wchodził w drogę.
Nie mógł, skoro zniknął, no nie? Wielka mi sprawa - wzruszyła ramionami.
- A ty?
Nie wracasz dziś do domu? Czyżby nikt na ciebie nie czekał? Żeby
taki facet tracił czas na zaczepianie praktykantek, no, no... - mówiła na
jednym oddechu, byłe tylko powstrzymać napad czkawki.
Oczy Trippa zwęziły się niebezpiecznie, zagęszczając siateczkę
zmarszczek. Nie było w nich uznania dla jej dowcipu. Zaśmiał się krótko.
Jego śmiech był równie wymuszony, jak szczera była jego antypatia do niej.
Nie zamierzał tego tak zostawić. Znowu uderzył ją w ramię. Tym razem tak
mocno, że aż cofnęła się o krok.
- Zostaw ją, Tripp - odezwał się cichy głos za ich plecami. Tripp
obejrzał się i w jednej chwili opuścił rękę. Quinby nie musiała odwracać
głowy. Rozpoznała głos Reeda. - Wybierasz się na małą wojnę, czy raczej
próbujesz swojego wdzięku na rekrutce?
- Nic się nie stało, Reed. My tylko ucięliśmy sobie pogawędkę z twoją
nową partnerką.
RS
53
Quinby zerknęła za siebie. Reed stał kilka kroków od niej. Jedną nogę
wysunął lekko do przodu, ramiona skrzyżował na piersiach. Wiatr
rozwiewał mu ciemne włosy, twarz nie zdradzała żadnych emocji.
Absolutny spokój i opanowanie. Rysy jak wycięte z lodu. W pełni zasłużył
na swój przydomek.
Ktoś inny na jej miejscu odczułby pewnie ulgę, że pomoc zjawiła się w
samą porę. Ale nie Quinby. Nie w jej sytuacji.
No tak, teraz wszyscy dojdą do wniosku, że bez niego by sobie nie
poradziła. Innymi słowy wyjdzie na to, że nie radzi sobie z trudnymi
sytuacjami.
Niczego nieświadomy Reed zbliżył się do nich i stanął obok Quinby.
- Nie jestem ślepy, Tripp, widziałem, co tu się dzieje. Ale dość tego.
Zjeżdżaj.
- Sam zjeżdżaj, Reed - syknęła ledwie dosłyszalnie Quinby.
Spojrzał na nią, zaskoczony i... rozbawiony. Najwyraźniej nie
spodziewał się takiego powitania.
Quinby odepchnęła go lekko ramieniem i wysunęła się przed niego.
- Poradzę sobie. Panuję nad sytuacją. Josh potrząsnął głową, ale nie
drgnął.
- Nigdzie się stąd nie ruszę, Quin. Jesteśmy partnerami. A partnerzy
trzymają się razem.
Teraz on użył łokcia, tak jakby chciał ją przesunąć za siebie.
Zirytowana Quinby odpowiedziała mu łokciem. Co on sobie myśli, że niby
kim ona jest? Że wymaga specjalnej ochrony? Przez moment łokcie przejęły
całą konwersację, prowadząc śmieszną walkę o dominację.
Tripp obserwował to w najwyższym zdumieniu, po czym parsknął
śmiechem.
RS
54
- No, no, partnerzy. Powalczcie sobie do woli, a jak dojdziecie do
porozumienia, kto u was rządzi, dajcie mi znać. My tymczasem skoczymy z
kumplami na piwo. No, idziemy!
I poszli. Quinby spojrzała ponuro na Josha, a potem bez słowa
odwróciła się. Była wściekła. A więc taką miał opinię o niej i jej
możliwościach. Że jest do niczego! Ze nie potrafi rozwiązać nawet prostego
konfliktu z kolegami z pracy? Myślał tak, jak cała reszta. Och, biedna
Quinby! Taka duża, a taka głupiutka i nieporadna... Aż głośno stęknęła ze
złości.
- Dokąd jedziesz? - Jego głos był chłodny i rzeczowy.
- Do domu.
- Nie skończyliśmy jeszcze z tą sprawą.
- Może ty nie. To zostań tutaj i przedyskutuj ją sam ze sobą. Ja mam
dość. Jadę do domu.
Jego oczy zwęziły się z gniewu. Quinby już miała wskoczyć do
samochodu, ale Josh był szybszy. Jednym susem znalazł się przy niej i
zatrzasnął drzwi, blokując drogę odwrotu.
- Powiedziałem: jeszcze nie skończyliśmy. Musimy porozmawiać.
- Jutro będzie dość czasu na kolejny wykład.
Próbowała zignorować dziwny ucisk w żołądku. Czyżby ciągle ten
piekielny gulasz? Josh stał tak blisko, że niemal mogła go... Zacisnęła pięści.
- Ja jestem zmęczoną, a ty zdenerwowany. Proszę, skończmy na
dzisiaj.
Josh pochylił się jeszcze bliżej. Jedną ręką opierał się o dach
samochodu, blokując jej drogę z prawej strony. Quinby odwróciła się, żeby
go ominąć, a wtedy on położył drugą rękę na dachu, zamykając ją wewnątrz
RS
55
jak w pułapce. Skuteczny atak zakończony skutecznym oblężeniem
przeciwnika.
Zapadał zmrok. Słabe światło latarni ulicznych oświetlało jedną stronę
jego twarzy. Był tak niesamowicie męski, ze zachciało jej się płakać.
- Ja... muszę... do domu - wyjąkała niepewnie. Zagryzła wargę, z całej
siły próbując zapanować nad sobą, żeby nie zobaczył, co się z nią dzieje.
On chyba jednak nie widział, co się z nią dzieje, bo wyraźnie nie
zamierzał jej puścić ani samemu odejść. W półmroku błękit jego oczu
wydawał się niemal białawy. Quinby zadrżała, wiedząc doskonale, że to
drżenie nie ma nic wspólnego z wieczornym chłodem.
- Powiedziałem - powtórzył cicho, ale bardzo wyraźnie - że jeszcze nie
skończyliśmy.
- Słuchaj, doceniam, że chciałeś mi pomóc, naprawdę. Ale jest za
zimno, żeby tak tu stać i dyskutować, więc...
- Ty w ogóle nie rozumiesz, na czym polega prawdziwe partnerstwo,
co?
Musiała odchylić głowę do tyłu, żeby na niego spojrzeć.
- O czym ty mówisz, Josh? Naszym zadaniem jest pokręcić się po
mieście, żeby znaleźć jednego nieszkodliwego staruszka.
- Na tym według ciebie polega praca policjanta? Bo jeżeli tak, to
szkoda twego czasu, Parker. Nic z ciebie nie będzie.
To naprawdę zabolało. Zauważył jej reakcję, więc dodał łagodniej:
- Od razu widać, że nie potrafisz pracować zespołowo. A to podstawa
dobrej współpracy, inaczej nic z tego. Nie sprawdzimy się w chwili
zagrożenia.
- Na litość boską, Josh, nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. Paru
osiłków próbowało zabawić się moim kosztem, i tyle.
RS
56
- Ja na to patrzę inaczej. Był to doskonały przykład kłopotów, z jakimi
borykasz się jako policjantka. Prawdziwa solistka z bożej łaski. A to nie
teatr i nie miejsce na indywidualne popisy.
- No dobra, Josh, dalej, powiedz, co o mnie myślisz.
Nie krępuj się. - Jego słowa zabolały jak cios w splot słoneczny, ale
pokryła to wymuszonym uśmiechem.
- Wiesz, że zasady postępowania są inne. Zasada numer jeden:
absolutny spokój. Zasada numer dwa: ścisła współpraca z partnerem. Ale ty
jesteś na to za przekorna, co?
- Nie zrobiłam nic złego. Nie dałam się sprowokować. A ty niby jesteś
lepszy? Przyznaj, po prostu chciałeś, żebym schowała się za twoimi plecami
jak zalękniony żółtodziób.
Oparła dłonie na jego klatce piersiowej, żeby go odsunąć, ale on nie
drgnął. Chciała opuścić ręce, lecz wtedy znaleźliby się jeszcze bliżej siebie.
Pochylił się ku niej jeszcze mocniej, jakby chciał sprawdzić, czy będzie
miała dość charakteru, by stawić opór temu naciskowi.
- I tak właśnie powinnaś była zrobić. Usunąć się i pozwolić mi działać.
- Teraz ty nie kapujesz, Reed. Byłam po służbie. A oni zaczęli mi
dokuczać. Miałam stać bezczynnie?
- Bycie gliną to kwestia opanowania i wychodzenia zwycięsko z
trudnej sytuacji nie poprzez walkę, tylko przez rozładowanie napięcia. A
nawet najbardziej cięte i ironiczne odzywki tego nie załatwią. Wiesz
dlaczego? Bo dolewasz oliwy do ognia. Nie mogłaś zostawić Trippa bez
odpowiedzi, bo jesteś na to zbyt zapalczywa. Może nie mam racji?
- Tak się składa, że nie masz. Wcale nie jestem zapalczywa, wręcz
przeciwnie, jestem przykładem opanowania i rozsądku.
RS
57
Spojrzała na niego zaczepnie, ale chociaż bardzo się starała, nie mogła
nad sobą zapanować. W gardle zagulgotał jej nerwowy chichot. Kogo ona tu
nabiera? Wargi jej zadrżały. W końcu dała za wygraną i zaczęła się śmiać.
Schyliła głowę, żeby Josh tego nie zauważył, ale było za późno.
- Nawet nie próbujesz tego ukryć, hę? - Teraz on się uśmiechnął,
najpierw nieznacznie, a potem już otwarcie i wesoło.
Opuściła ręce i bezradnie założyła je za siebie. On wyciągnął dłoń i
ujął ją pod brodę. Delikatnie odwrócił jej twarz w swoją stronę. Serce jej
zamarło. Sekundę wcześniej śmiali się razem, a w następnej stali bez słowa,
patrząc sobie prosto w oczy. Widziała jego twarz z bliska. Zmierzwione
kosmyki na czole, błysk w jasnych oczach, nawet obłoczki pary gorącego
oddechu.
- Nie lubisz nikogo słuchać, co? - rzekł miękko.
- Nieprawda, lubię.
Nagle zapragnęła wyciągnąć rękę i dotknąć tego szorstkiego policzka,
przeczesać ciemne włosy palcami. Poczuć ciepło jego karku w mroźnym
powietrzu. Ale zamiast tego przycisnęła mocniej niespokojne dłonie do
samochodu. W twarzy Josha również wyczytała zmieszanie.
Schylił głowę. Lód w jego oczach stopniał. Poczuła ciepły oddech na
swoich zimnych policzkach. Wiedziała, co zamierzał zrobić, zanim to
uczynił. Ale i tak drgnęła z zaskoczenia, kiedy jego usta dotknęły jej warg, z
początku delikatnie i ostrożnie, jakby je smakował, a potem mocno i
namiętnie. Gwałtownie.
Oblała ją fala gorąca. Poddała się pocałunkowi, nagle gotowa skoczyć
na oślep w ten rozżarzony ogień. Ale on nagle cofnął się. Stała oszołomiona,
niezdolna wymówić słowa. Spojrzała na niego w milczeniu.
Wyprostował się. Opuścił ręce.
RS
58
- Więc to nazywasz ścisłą współpracą - zażartowała, ale w tej samej
sekundzie pożałowała swoich słów.
Josh potrząsnął głową i przejechał ręką po włosach. Odetchnął głęboko
i spojrzał w niebo.
- Nie... To nie miało absolutnie nic wspólnego z tym, co mówiłem. To
był błąd. Mój błąd. Przepraszam.
Odwrócił się na pięcie, gotów odejść, ale zrobiwszy krok, zatrzymał
się. Przez długą chwilę stał tyłem do niej, jakby niepewny własnych reakcji.
Potem odwrócił się.
- Przepraszam - powtórzył. - To się nie powinno było zdarzyć. Jeśli
zechcesz napisać raport w sprawie napastowania przez współpracownika,
masz do tego pełne prawo. Niczemu nie zaprzeczę.
Odwrócił się na pięcie i odszedł do swego samochodu.
Quinby stała, patrząc na jego oddalającą się smukłą sylwetkę. Do
licha! O czym ten facet mówił? Czy naprawdę nie czuł, że wystarczyłoby
jedno jego słowo, a bez wahania pojechałaby z nim na koniec świata?
Otworzył drzwi samochodu, wsiadł, ale nie zapalił silnika. Siedział
tam, wpatrzony w ciemność. Quinby stała nieruchomo, jakby czekała, co
jeszcze ją spotka na tym opustoszałym parkingu. W końcu wsiadła do
samochodu. Dopiero kiedy kluczyki dwukrotnie upadły na podłogę, zamiast
trafić w otwór stacyjki, zauważyła, jak bardzo drżą jej ręce. W końcu auto
zadygotało, jakby niezadowolone z niskich temperatur, w jakich przyszło
mu pracować. Silnik zawył z satysfakcją. Po chwili Quinby zniknęła za
zakrętem parkingu.
Josh siedział w zimnej kabinie swego wozu. Kluczyki tkwiły w
stacyjce. Odprowadził wzrokiem samochód Quinby.
RS
59
Uderzył w kierownicę zaciśniętą pięścią i zaklął cicho. Co go napadło,
żeby całować praktykantkę. I to praktykantkę, którą miał się zaopiekować.
Nie ma co, zachował się jak prawdziwy zawodowiec.
Wyciągnął rękę i przekręcił kluczyk. Nie potrafił kłamać sam przed
sobą. Podobała mu się. Cholernie mu się podobała Od pierwszego spotkania
między nimi iskrzyło. Łatwo dawać rady innym. Znacznie trudniej...
Zamknął oczy znużony. Nie chciał pamiętać o przepisach, zasadach,
regulaminie. Poczuł tak gwałtowną tęsknotę, że musiał uchwycić mocniej
kierownicę, żeby nie skulić się z bólu. Dawno już nie czuł czegoś
podobnego. Nieudane małżeństwo, separacja, rozwód. A do tego walka o
Zacka. Wszystko złożyło się na to, że zapomniał o cieple i serdeczności,
jakie niesie intymny związek z kochającą kobietą.
Niestety, tak się składało, że Quinby Parker była jego partnerką. Do
jego zadań należało zajęcie się jej szkoleniem, a nie uwodzenie po
godzinach.
Josh zmienił biegi i nacisnął pedał gazu. Szorstki chrobot opon na
zmrożonym śniegu przyniósł mu niemal młodzieńczą satysfakcję. Wóz
podskoczył gwałtownie jak źrebak i popędził ku mrocznemu miastu.
RS
60
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Następnego dnia wcześnie rano, kiedy Quinby przyszła do pracy, Josh
czekał już na nią w służbowym wozie. Na kolanie trzymał notatnik. Sądząc
po zaciśniętej szczęce i chmurnym spojrzeniu, nietrudno było zgadnąć, że
jego również wytrąciło z równowagi to, co się między nimi wydarzyło.
Otworzyła drzwi i wsunęła się na siedzenie obok. Spojrzał na nią bez
uśmiechu, bez słowa powitania. Wręczył jej notatnik, a sam włączył silnik.
- Oscar nie wrócił na noc do domu. - To powiedziawszy, ruszył,
prowadząc wóz po spirali wielopiętrowego podziemnego parkingu.
- Czy myślisz, że naprawdę coś mu się stało? - spytała Quinby,
zapinając pas.
- Nie przypuszczam. Po prostu się gdzieś przyczaił, bo wie, że to
irytuje jego synalka. Kiedyś wróci.
Zapadło milczenie. Quinby poruszyła się na swoim fotelu i nerwowo
zwilżyła wargi. Może Josh potrafił przejść nad wczorajszym wieczorem do
porządku dziennego, ale ona na pewno nie.
- Wciąż jesteś na mnie zły za wczoraj? Pokręcił głową,
skoncentrowany na drodze.
- Nie, wcale nie.
Kłamał jak z nut. A Quinby przez całą noc nie zmrużyła oka.
- Posłuchaj, wiem, że to był błąd. Przepraszam za mój wyskok z
Trippem. I za zachowanie wobec ciebie. To wszystko moja wina. - Była
ciekawa, jak Josh zareaguje.
Nie odpowiedział. Bo przecież nie można było wziąć za odpowiedź
pomruku, jaki wydobył się z jego gardła.
RS
61
- To wszystko dlatego, że ojciec niepotrzebnie zwalił ci na głowę moje
sprawy. Doceniam, że się za to nie odgrywałeś na mnie, choć miałeś do tego
pełne prawo. Co do Trippa... To nie był pierwszy raz, już się zahartowałam,
potrafię odparować jego ciosy, jeśli trzeba.
Nic, cisza.
Nachyliła się w jego stronę i pomachała ręką.
- Hej!
Nareszcie na nią spojrzał. Zimno, lodowato.
- Nie ma powodu, żebyś przepraszała, Parker. - Serce w niej zamarło.
A więc z powrotem „Parker". - To była moja wina. Błąd, który się więcej
nie powtórzy.
Już otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, gdy Josh pochylił się nad
kierownicą, spoglądając na chodnik. Natychmiast włączył migające światło
„koguta", a potem gwałtownie skręcił i zahamował przy krawężniku.
- Jest! Mamy go!
Quinby wpatrzyła się w tłum na chodniku. Po chwili go zobaczyła. Był
drobny, szczupły, niewielkiego wzrostu, ubrany w elegancką grafitową
jesionkę. Wyraźnie utykał na prawą nogę. Zieloną czapkę pilotkę wcisnął
głęboko na oczy, podszyte misiem nauszniki powiewały na wietrze przy
każdym kroku. W jednej ręce trzymał solidną laskę.
Opierał się na niej ciężko, stając na ułomnej nodze. Gdy tylko jakiś
przechodzień przez nieuwagę wszedł mu w drogę, Oscar odsuwał go
końcem laski, nie zważając na protesty i gniewne spojrzenia.
- Opuść szybę! - rozkazał krótko Josh.
Oscar spostrzegł ich, kiedy się z nim zrównali. Na pomarszczonej
twarzy odmalował się wyraz zniecierpliwienia. Przyśpieszył kroku, próbując
wmieszać się w tłum, ale bez powodzenia.
RS
62
- Zwolnij, Oscar! - zawołał Josh. - I tak nas nie prześcigniesz!
Dogonimy cię!
Oscar przystanął gwałtownie, Josh niemal jednocześnie zahamował.
- Zmykaj, Josh. Nie zamierzam słuchać tego, co masz mi do
powiedzenia. - Oscar zamachnął się i uderzył laską w auto, omal nie tracąc
równowagi. Zachwiał się niepewnie, ale nie upadł. Wyprostował się i
rozejrzał po tłumie.
- Widzieliście, ludzie?! - zaczął wykrzykiwać. - Od kiedy to policja
taranuje bezbronnych starców! W biały dzień, na środku ulicy! Podam ich
do sądu! Potrzebuję świadka!
Nikt nie zareagował. Ludzie mijali go obojętnie. Josh zatrzymał wóz.
- Otwórz mu tylne drzwi - rzekł cicho do Quinby, a do Oscara zawołał
głośniej: - Wskakuj, Oscar! Nie jestem w nastroju do żartów.
Widać Oscar poznał to po tonie Josha, bo już bez dalszych sprzeciwów
wykonał polecenie.
- Gdzie się podziewałeś? - przywitał go Josh, jednocześnie
manewrując wozem, by włączyć się z powrotem do ruchu. - Trochę się
ciebie naszukaliśmy.
- Tu i tam - mruknął niechętnie Oscar.
- To znaczy? - nie dawał za wygraną Josh. Oscar zaśmiał się krótko.
- Aha, chciałbyś wiedzieć, co? Nie jestem taki stary i głupi, na jakiego
wyglądam. Po co mam zdradzać jakiemuś durnemu gliniarzowi dobrą
kryjówkę? Jeszcze może się przydać.
Quinby aż podskoczyła na fotelu z wrażenia. No, no, ależ staruszek ma
odzywki. Josh nawet nie drgnął.
- W porządku - rzekł spokojnie. - To wobec tego zapytam inaczej.
Dokąd się wybierałeś?
RS
63
Oscar pochylił się do przodu i wsunął wykrzywiony artretyzmem palec
w oczko siatki oddzielającej fotele policjantów od „pasażerów".
- W bardzo smutne miejsce. Pożegnać starą wierną przyjaciółkę! -
krzyknął teatralnie. - Sadie Dunn umarła, kto by pomyślał... - wymruczał do
siebie.
Quinby odwróciła się lekko, by móc obserwować obu mężczyzn
jednocześnie. Josh spojrzał w lusterko wsteczne.
- To znaczy, do domu pogrzebowego?
- Tak - przytaknął Oscar. - Podrzucisz mnie tam? Josh westchnął z
rezygnacją.
- W porządku. Dokąd?
- Do Boomer Rachette. Rozumiesz, to była kobieta pierwsza klasa.
Powinienem jeszcze powiedzieć, że w ostatnią drogę też jedzie pierwszą
klasą.
Po kilku minutach dotarli we wskazane miejsce. Oscar otworzył drzwi,
nie czekając, aż wóz stanie. Wysiadł i podszedł do bocznego lusterka od
strony Quinby, żeby poprawić krawat. Quinby opuściła szybę. Uśmiechnął
się do niej łobuzersko. Odpowiedziała mu niepewnym uśmiechem. Oscar
wyprostował się, obciągnął płaszcz i nauszniki i rzekł dziarskim głosem:
- No, dzieciaki, poczekajcie tu na mnie, popsulibyście mój szyk -
zachichotał. - Spotkamy się za godzinkę - to mówiąc, ukłonił się i
odmaszerował z godnością, niemal nie kulejąc.
- Coś podobnego! Niby czym zepsulibyśmy jego szyk? Naszymi
mundurami? Chyba że obawiał się, iż moglibyśmy mu pokrzyżować szyki -
żachnęła się Quin-by, urażona do żywego. - Myślisz, że będzie próbował się
wymknąć?
Josh kiwnął głową.
RS
64
- Mamy to jak w banku. Wejdź za nim, ale tak, żeby cię nie widział.
Nie spuszczaj go z oka. Ja zostanę tutaj i będę krążył między głównym
wejściem a tylnymi drzwiami.
- Co będzie, jak mnie zauważy?
- Nie przejmuj się. On dobrze wie, że tak łatwo się nas nie pozbędzie..
Niech robi, co chce. Inaczej wpadnie w złość. A nie chcemy szalejącego
Oscara w samochodzie. Ani jego rozbrykanej laski na masce. Jeszcze by
zarysował lakier.
Quinby sięgnęła na tylne siedzenie po czapkę i wysiadła z wozu.
Dom pogrzebowy nie różnił się od innych miejsc tego typu. ale
właściciel nie miał najlepszego gustu. Trochę tu za dużo aksamitnych kotar i
palm w donicach, a wyściełane kanapy i mosiężne spluwaczki kojarzyły się
raczej z hotelikiem. Przed drzwiami do sali numer jeden stała gromadka
żałobników. Wszyscy w starszym wieku, o twarzach pokrytych siateczką
zmarszczek. Spojrzeli ze zdziwieniem na młodą osobę w policyjnym
mundurze. Nie spodziewali się, że ktoś taki przyjdzie pożegnać ich starą
przyjaciółkę. Quinby uśmiechnęła się i uniosła rękę w uspokajającym
geście.
- Proszę bez paniki. Przyszłam tu po przyjaciela.
Zbliżyła się jeszcze parę kroków, a wtedy grupka rozstąpiła się, żeby
ją przepuścić. Jej oczom ukazała się niecodzienna scena. Na środku sali stał
katafalk ozdobiony białymi kwiatami. W otwartej do połowy trumnie,
spowita w błękitną mgiełkę szyfonu, leżała Sadie Dunn. Staranny makijaż
życie nieomal balowa suknia sprawiały, że wyglądała jak uśpiona
przed wiekami królewna, czekająca na swego królewicza Przed nią stał
Oscar. Ale nie opłakiwał jej w milczeniu ani nie modlił się. Oscar Pepper
krzyczał. Tupał. Wymachiwał laską, obrzucając niewybrednymi
RS
65
wyzwiskami jakiegoś jegomościa o wydatnym brzuchu, na którym ledwie
dopinała się czarna marynarka żałobnego garnituru.
- Ty stary capie! Ty... ty kogucie bez grzebienia! Ty głupi łajdaku! Do
lamusa z tobą! Nie zasługujesz na nią! Nigdy nie byłeś jej godzien.
Biedny jegomość słuchał tego bezradnie, czerwony ze wstydu, jedną
ręką ocierając pot z czoła, drugą wykonując bezradne gesty, jakby chciał
ułagodzić rozwścieczonego Oscara. W końcu gdy Oscar zamilkł dla
zaczerpnięcia tchu, wykrzyczał prędko:
- Sadie wcale cię nie lubiła! Wodziła cię za nos, ale to ze mną miała
jechać do Vegas! O!
Ktoś trącił Quinby w łokieć.
- To Buzz Bradley, kolejny adorator naszej Sadie. Quinby spojrzała w
dół. Stojąca obok niej kobieta była tak malutka, że ledwie sięgała jej do
pasa. Drobnymi paluszkami nerwowo ściskała Quinby, speszona awanturą
jak reszta towarzystwa.
- A pani jest... ?
- Jestem żoną Buzza, mam na imię Grace.
Kiedy Quinby zamrugała ze zdziwienia, Grace poklepała ją po dłoni i
dodała spokojnie:
- To żadna tajemnica. Wszyscy mężczyźni z okolicy biegali za Sadie
jak kocury w marcu. - Pokiwała głową z uznaniem, aż zadrżały jej białe
loczki na skroniach. -Ach, mężczyźni. Tak, tak, musimy ich kochać takimi,
jacy są. Nie potrafią rozumować logicznie, kiedy na horyzoncie pojawi się
spódniczka...
- Nie musi mi pani mówić, Grace, jak to jest. Sama wiem - ucięła
krótko Quinby. Jakoś dziwnie jej się rozmawiało na temat kobiety, która
RS
66
wyglądała jak miniaturowa babcia z bajki o Czerwonym Kapturku. I to
jeszcze w domu pogrzebowym.
- Ho, ho, dziecinko, widzę, że rozmawianie o seksie sprawia ci kłopot,
co? Wy, młode, potrzebujecie trochę treningu, żeby się tego nauczyć. -
Pokręciła głową i znów wyjrzała zza łokcia Quinby, żeby ocenić sytuację na
ringu. - Buzzowi może i sporo brakuje do roli filmowego kochanka, ale w
walce wręcz jest pierwsza klasa. Mógłby rozłożyć Oscara na łopatki.
Postawiłabym na jednego z nich, gdyby ktoś zechciał przyjmować zakłady.
- Och... - przestraszyła się Quinby - mam nadzieję, że do żadnej bójki
nie dojdzie.
Tego tylko brakowało. Już widziała swój dziennik praktyk. „Parker
dopuściła do bójki dwóch staruszków i znokautowania jednego z nich w sali
czuwania w domu pogrzebowym w... ".
Sięgnęła ręką za pasek i włączyła radio. Odwróciła głowę i
powiedziała półgłosem do mikrofonu:
- Mamy tu mały problem, Reed. Przygotuj się, bo może będzie
potrzebne wsparcie.
W odpowiedzi usłyszała krótkie potwierdzenie Josha. Był w
gotowości.
Oscar natychmiast zorientował się, że jego chwila chwały może się
przedwcześnie skończyć. W jednej chwili opuścił laskę i ustawił się przy
wezgłowiu trumny. Oparł dłonie na jej krawędzi i pochylił głowę, zatopiony
w pozie zadumy i żalu. Jednakże Buzz nie dawał za wygraną. Ochota do
bitki walczyła w nim o lepsze z zazdrością o miejsce u wezgłowia. Jemu nie
pozostawało nic innego, jak stanąć w nogach, a na to nie mógł się zgodzić,
- Zabieraj stąd łapy! - wrzasnął. - Nie waż się jej tykać. To moja Sadie.
Patrzcie, Romeo się znalazł.
RS
67
Quinby zdawała sobie sprawę, że musi natychmiast coś wymyślić,
żeby rozładować sytuację. Sprawy wymykały się spod kontroli w
zastraszającym tempie.
- Hola, panowie, dość tego! - Uniosła obie dłonie do góry, wkraczając
do akcji. - Jak wam nie wstyd! Dorośli ludzie, a zachowujecie się jak
małolaty.
Obaj mężczyźni znieruchomieli.
- Proszę, panowie, byście obaj odstąpili od trumny i usiedli. Tak się nie
postępuje z kimś, kogo się kochało.
- A wszyscy wiemy, jak Sadie była kochana - pisnęła Grace cienkim
głosikiem.
Quinby spojrzała na nią groźnie, nie chcąc dopuścić do kolejnego
wybuchu awantury. Grace cofnęła się i dodała uspokajająco:
- No, nikt przecież nie zaprzeczy, że Sadie była nad podziw pracowitą
osobą, jeśli o to chodzi... - Rozejrzała się wokół siebie, szukając poparcia u
przyjaciół.
Quinby wzniosła, oczy do sufitu. Nim jednak zdążyła coś powiedzieć,
Oscar pochylił się i jednym szarpnięciem zdarł taśmę zdobiącą boki trumny.
Następnie nogą zwolnił hamulec blokujący koła i zaczął pchać katafalk w
stronę bocznych drzwi. Rozwścieczony Buzz odskoczył na bok, a potem
dopadł do Oscara i chwycił go za rękaw. Zwarli się w uścisku niczym dwaj
zapaśnicy. Tłum żałobników rósł z minuty na minutę, pozostawiając
zmarłych spoczywających w sąsiednich salach w kontemplacyjnej ciszy.
Krzycząc na siebie, rywale walczyli zaciekle. Nagle obaj stracili
równowagę. Nim zwalili się jak kłody na podłogę, oparli się o wezgłowie
trumny. Pchnęli ją przy tym z taką siłą, że trumna przechyliła się i zaczęła
zjeżdżać nogami do przodu jak po równi pochyłej. Nie spadła jednak na
RS
68
podłogę, tylko przechylona, z wezgłowiem uniesionym do góry, zawisła w
powietrzu. Wszyscy zamarli z przerażenia na widok Sadie, która jak w
zwolnionym tempie uniosła głowę z poduszki i... usiadła.
Zapadła kompletna cisza. Nikt nie śmiał się odezwać ani odetchnąć.
Sadie siedziała w swej błękitnej szyfonowej sukni, dostojnie opierając się o
dolną połowę wieka trumny.
- Boże Święty! Sadie ożyła! - pisnęła cienkim głosikiem Grace.
Jej słowa wywołały popłoch. Tłum zawył i zawirował. W jednej chwili
wszyscy rzucili się do drzwi w głębi sali. Quinby ze zdumieniem patrzyła,
jak blisko sześćdziesiąt osób usiłuje wydostać się jednocześnie przez drzwi,
mogące przepuścić nie więcej niż dwoje ludzi naraz.
Joshowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Jak tylko usłyszał przez
radio komunikat Quinby, zostawił wóz przed tylnymi drzwiami, a sam
niepostrzeżenie wszedł do budynku. Zrozpaczony właściciel stał pośrodku
holu, usiłując zapanować nad zamieszaniem. Nikt go jednak nie słuchał.
Ludzie biegali w podnieceniu, opowiadając sobie przebieg sensacyjnych
wydarzeń i przekazując najnowsze wieści z placu boju. W drzwiach do sali
czuwania numer jeden zgromadził się już spory tłum gapiów.
- Gdzie Oscar? - spytał Josh bez wstępów.
- Aresztujcie starego awanturnika! - krzyknął oskarżycielskim tonem
właściciel domu pogrzebowego, wskazując salę, zamienioną tymczasowo w
ring bokserski. -On mnie zrujnuje!
Josh zaczaj przeciskać się przez rozwrzeszczany tłum. Ale kiedy
wreszcie przedarł się do sali, prawie nikogo już tam nie zastał. Spoceni i
rozczochrani, chudy Oscar i gruby Buzz siedzieli na wyściełanej kanapie
pod palmą, skuci razem kajdankami. Drobna staruszka o siwych loczkach na
skroniach stała nad nimi z uniesioną groźnie laską.
RS
69
- Chodź, pomożesz mi ustawić trumnę z powrotem na katafalku -
usłyszał za sobą głos Quinby. Odwrócił się.
Stała w drzwiach do sali, z rękami na biodrach. Niesforne kosmyki
wymknęły się z końskiego ogona i opadły jej na zarumienioną twarz.
Dyszała z wysiłku.
- Coś ty tu narobiła, Parker? - spytał, nie kryjąc rozbawienia.
- Szkoda słów. I tak byś mi nie uwierzył. Mam propozycję - dodała,
otrzepując ręce, kiedy skończyli ustawiać katafalk na miejscu. - Bierzmy
Oscara i zmywajmy się stąd. Jestem pewna, że Sadie zrozumie.
Późnym popołudniem Quinby wsiadła do auta. Była zmęczona. Gaźnik
zakrztusił się, ale nie zaskoczył. Prawda była taka, że takiemu rzęchowi nikt
nie mógł już pomóc. To były ostatnie podrygi konającej ostrygi.
Uśmiechnęła się. To porównanie pasowało do jej samopoczucia.
No tak, potrzebowała nowego samochodu. Odchyliła się na oparcie
fotela. Było za zimno, by iść na piechotę do domu. Paige ma randkę, nawet
nie było po co dzwonić, i tak by nie przyjechała. Mamy Chen nie sposób
narażać na to, by porzucała restaurację i biegła Quinby na pomoc.
Pozostawała taksówka.
Pukanie przerwało jej rozmyślania. Po drugiej stronie zamarzniętej
szyby stał Josh Reed.
- Nie chce zapalić?
- To pewnie znowu akumulator. Już dawno powinnam się tym zająć.
Nie przejmuj się, znajdę kogoś, kto mi pomoże. Może ruszy na pych?
Zajrzał przez uchyloną szybę do środka.
- Spróbuj jeszcze raz - rozkazał.
Poczuła jego ciepły oddech na policzku. Starając się zapanować nad
dziwnym drżeniem w żołądku, a może w sercu, pochyliła się do stacyjki, by
RS
70
wykonać polecenie. Nic. Ostryga była nie tyle konająca, co martwa. Josh
wyprostował się i otworzył drzwi.
- Zostaw go. Chodź, podrzucę cię do domu. Quinby potrząsnęła głową.
- Dzięki, ale naprawdę nie musisz. Zadzwonię po taksówkę. -
Wysiadła i zatrzasnęła drzwi z taką siłą, aż cały samochód się zakołysał. -
Ty pewnie jeszcze musisz pojechać po Zacka.
Josh spojrzał na zegarek.
- Tak, ale to nie znaczy, że nie mogę po drodze gdzieś cię wysadzić.
Wskakuj. Pojedziemy najpierw po Zacka Dzięki temu wilk nie złoży na
mnie skargi u adwokata, a owca nie zamarznie na parkingu - zaśmiał się z
własnego dowcipu. Ruszył pierwszy w stronę swojego auta, a zobaczywszy,
że Quinby wciąż się waha, zawołał przez ramię: - No, chodź, nie mamy
całego wieczoru na zastanawianie się!
- Ale ty naprawdę nie musisz...
- Pewnie, że nie muszę, nikt mi nie kazał. No, chodź, bo przez ciebie
się spóźnię.
Quinby westchnęła i posłusznie poszła za nim.
- Dokąd cię podrzucić? - spytał, kiedy ruszyli.
- Pizzeria Chen.
- Pracujesz wieczorem?
- Nie, mieszkam nad pizzerią.
- Czy przypadkiem cały ten dom nie należy do rodziny Chen?
- Tak.
- To jak ci się udało znaleźć tam kąt dla siebie?
- Ja należę do rodziny. Josh odchrząknął, zdziwiony.
- No, no, Parker, zadziwiasz mnie. Pozwól, że zauważę, iż nawet w
połowie nie wyglądasz na Chinkę.
RS
71
- Bo nią nie jestem - odparła spokojnie. - Chenowie to moi przybrani
rodzice. Adoptowali mnie jako dziecko. Jakoś nie mogłam się od nich
wyprowadzić, nawet gdy dorosłam. A oni to cierpliwie znoszą.
- Wybacz - rzekł miękko. - Nie wiedziałem... Nie miałem pojęcia, że
wychowałaś się w rodzinie zastępczej.
Quinby wzruszyła ramionami.
- Nic się nie stało. Mieszkam z nimi od piętnastego roku życia. Mama
była poważnie chora i kiedy weszłam w drobną kolizję z prawem, tak zwane
czynniki wyższe uznały, że tak będzie dla mnie najlepiej. Wychowawczo.
No i nie pomylili się.
Widać było, że ta informacja zaskoczyła go. Ale Quin-by była dziwnie
spokojna, że nie użyje tej wiedzy przeciwko niej.
Po chwili byli już na miejscu. W oknach przedszkola paliły się światła.
Josh sięgnął do tyłu, skąd wyciągnął fotelik dla dziecka. Wysiadając,
poprosił:
- Czy byłabyś tak dobra i zamocowała fotelik? Ja tymczasem
wyskoczę po małego.
- Nie ma sprawy - odarła Quinby.
Pochyliła się, by przeciągnąć pas bezpieczeństwa przez uchwyty
fotelika. Sprawdziła umocowanie i wyprostowała się na swoim fotelu
dokładnie w tej samej chwili, kiedy w drzwiach ukazał się Josh z synem w
ramionach.
RS
72
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Josh posadził synka na siedzeniu dla kierowcy.
- No, wskakuj, bracie, na swój fotelik.
- Nie-e. - Mały wygiął buzię w podkówkę i złapał się kierownicy,
uniemożliwiając ojcu przesunięcie go dalej.
Quinby uśmiechnęła się zachęcająco, ale w odpowiedzi zobaczyła
nieufne spojrzenie.
- Może jednak? - zachęciła go.
- Nie będę siadał w krzesełku dla dzieci. To dobre dla maluchów, a ja
jestem w starszakach.
Quinby powstrzymała się od uśmiechu. Był podobny do ojca. Ta sama
wydatna dolna warga, ten sam błękit oczu. Miniaturowa wersja Josha.
- Słuchaj, Zack, nie utrudniaj. Nie jestem dzisiaj w nastroju. Wsiądź i
zapnij pasy. Zmarzłem, jestem zmęczony i nie mam ochoty na kłótnie,
jasne?
Zack skrzyżował ręce.
- Nie! - Gdyby miał możliwość, na pewno tupnąłby nogą.
Josh zacisnął szczęki, próbując zapanować nad nerwami.
- No dalej, chłopie. Jesteś już duży. W twoim wieku chłopaki już się
nie boczą na swoich ojców za takie głupstwo.
Mały pokręcił głową tak energicznie, że aż kolorowy pompon
zakołysał mu się na czapce.
Quinby uniosła rękę.
- Zaczekajcie. Mam pomysł. Ja siądę tutaj. Co o tym myślisz, Zack? -
Bez powodzenia usiłowała wcisnąć się w fotelik. Zack otworzył szeroko
oczy. - Oooo, no jak, może być?
RS
73
Mały uśmiechnął się niepewnie i obejrzał na tatę. Zakrył buzię ręką w
wełnianej rękawiczce. A Quinby otworzyła jedno oko i, mrugnąwszy
łobuzersko, stęknęła teatralnie:
- Uch, ciasno, ale jestem gotowa do jazdy. A panowie?
Teraz już Zack chichotał całkiem otwarcie. Widok był naprawdę
śmieszny.
- Jesteś za duża! - zawołał. - Nie dasz rady. - Pochylił się w jej stronę i
zaczął ją wypychać z fotelika. - Uważaj, bo jak się wciśniesz za mocno, to
cię nie wyjmiemy. Nawet z pomocą taty.
Quinby oparła się obiema rękami o poręcze fotelika, jakby chciała
wstać.
- Oj, chyba masz rację. Ratunku! Utknęłam!
- Uwaga! - Zack wsunął małe rączki pod jej łopatki i zaczął pomagać. -
Raaaz-dwaaa!
Quinby pozwoliła się wypchnąć.
- Uff, dzięki, kolego. Już myślałam, że będę zmuszona zostać w
waszym samochodzie na zawsze. - Wróciła na swój fotel i uśmiechnęła się
do Zacka. - Przynosiłbyś mi kanapki?
- No! - zawołał wesoło. - A jak ci na imię?
- Quinby Parker. Pracuję z twoim tatą. - Zerknęła na Josha, żeby
sprawdzić jego reakcję na swoje błazeństwa. Ale on uśmiechnął się tylko i
bez słowa siadł za kierownicą.
Zack spojrzał na niego pytającym wzrokiem.
- Tato, to prawda?
- Aha.
Quinby bez słowa zapięła pas i usiadła wygodnie. Niespodziewanie dla
samej siebie, słysząc twierdzące mruknięcie Josha, poczuła zadowolenie.
RS
74
- Mieszkasz w pizzerii? Ale super! To nie musisz jeść nic innego, nie?
- Zack wyraźnie jej zazdrościł.
Quinby uśmiechnęła się.
- Po pierwsze, nie w pizzerii, a raczej nad nią. A po drugie, znam
takich, co pewnie zamawialiby tylko pizzę - dała Zackowi lekkiego
kuksańca - ale ze mną różnie bywa. Czasem wolę hamburgera.
Wszystko jakoś samo się potoczyło. No, może nie całkiem samo, tylko
dzięki Zackowi, który uparł się, że tym razem nie będzie jadł nic innego. Ma
być pizza, i koniec. Josh wprawdzie wahał się chwilę. Czuł, że lepiej by
zrobił, jadąc do domu, ale perspektywa spędzenia czasu w towarzystwie
Quinby okazała się równie nęcąca, jak pizza dla Zacka.
W pizzerii panował gwar. Pomimo że właściciele byli Chińczykami z
pochodzenia, w tajemniczy sposób potrafili uzyskać miłą atmosferę
prawdziwej włoskiej ristorante: stoły nakryte obrusami w biało-czerwoną
kratkę, mniejsze wzdłuż ścian, kilka większych, „rodzinnych", pośrodku.
Drobna kobieta o azjatyckiej urodzie wyszła zza kontuaru, żeby ich powitać.
- Quinby! Nareszcie wróciłaś do domu. Obiad czeka. Miło, że
przyprowadziłaś gości.
- Witaj, Mamo Chen.
- A kto to?
Zręcznym ruchem Quinby posadziła sobie Zacka na biodrze. Objął ją
kolanami w pasie i spojrzał z zaciekawieniem na Mamę Chen.
- To jest mój nowy partner, sierżant Reed - wskazała wolną ręką na
Josha. - A to jego syn. Podrzucili mnie do domu, bo mój staruszek odmówił
jazdy na mrozie. Zaprosiłam ich na pizzę.
Zack nachylił się do ucha Quinby.
RS
75
- Tylko proszę bez pabryki, Quinby - powiedział teatralnym szeptem,
ale tak, żeby wszyscy słyszeli. - Okropnie nie lubię pabryki. Bo od tego boli
buzia.
Quinby zdjęła mu czapkę.
- Załatwione. Tylko bez papryki.
- A więc to pan jest tym nowym partnerem, o którym Quinby nie
przestaje mówić - zwróciła się do Josha pani Chen, podając mu rękę.
Quinby uniosła niespokojnie brew i lekko szturchnęła Mamę Chen.
- Wcale nie mówię o nim bez przerwy.
- Aha, już ja wiem swoje...
- Tak, pracujemy razem. Z Quinby będzie doskonały oficer - wtrącił
Josh.
- Aha, no proszę, teraz on z kolei opowiada bajki.
- Quinby wzniosła oczy do nieba.
- No, no... - Poklepała ją po policzku Mama Chen.
- Nie jest tak źle. Jedno jest pewne, Quinby robi najlepszą pizzę ze
wszystkich moich dzieci.
Josh spojrzał z nieukrywaną przyjemnością na Quinby. Z rumieńcem
wstydu było jej do twarzy. W ogóle lubił na nią patrzeć. Była taka śliczna.
Ile by dał, by móc dotknąć tego zarumienionego policzka, zanurzyć dłonie w
rozwichrzonych lokach. Gdyby tylko...
- Chodźcie ze mną do kuchni. Zaraz się zajmę waszą pizzą. - Quinby
wskazała im drogę, a Mama Chen wróciła na swoje miejsce za kontuarem,
by powitać nowych gości.
Weszli do jasno oświetlonej kuchni, wypełnionej aromatem ziół i
zapachem czosnku. Wśród połyskliwych rondli i patelni kręciło się kilku
kucharzy w białych strojach. Pozdrowili Quinby, nie przerywając pracy.
RS
76
W mgnieniu oka Josh i Zack zostali odziani w białe fartuchy i
postawieni przy masywnym drewnianym blacie pośrodku kuchni, każdy
przed kulą ciasta na pizzę. Dla Zacka znalazł się wysoki stołek.
Chłopiec wbił palec w środek swojej kuli i zachichotał.
- Quinby, co z tego zrobimy? Przecież pizza jest płaska jak naleśnik!
- Przekonamy się? - mrugnęła do niego porozumiewawczo,
przepasując się zręcznie fartuchem.
Stanęła między nimi i pochyliła się nad Zackiem, pokazując mu
sztuczkę z przerabianiem kuli ciasta na płaską pizzę. Szybkimi ruchami
zaczęła rozpłaszczać i rozciągać ciasto, jednocześnie obracając dookoła
powstający placek.
Joshowi przypomniał się dotyk jej rąk, ciepłe wargi. Owładnęło nim
nieodparte pragnienie, by ją przytulić, przygarnąć do siebie, wciągnąć w
nozdrza delikatny zapach wanilii i mydła lawendowego. Musiał wsunąć rękę
do kieszeni, żeby mimowolnie nie dotknąć jej pleców.
Quinby wyprostowała się.
- Dobrze - powiedziała i podniosła płat ciasta na zaciśniętych w pięści
dłoniach. - Teraz najlepsza część zabawy. Patrz! - Zaczęła obracać ciasto w
powietrzu, naciągając je na zewnątrz i raz po raz wyrzucając do góry.
Podrzucane wyżej i wyżej, ciasto wirowało i kręciło się jak coraz większy i
coraz cieńszy latający talerz.
Zack patrzył jak zahipnotyzowany. Otwarta szeroko buzia tworzyła
regularne kółeczko.
- Ojej! - westchnął z przejęciem, kiedy gotowy płat pizzy wylądował
na natłuszczonej blasze. - Czy ja też będę mógł tak zrobić?
- Jasne, do roboty, Zack. Możesz zrobić swoją własną pizzę, z czym
tylko masz ochotę.
RS
77
Poprowadziła małe rączki, pokazując, jak obracać, rozciągać,
podrzucać. Sprawienie, by ciasto zechciało samo fruwać, okazało się
trudniejszą sztuką, ale Zack się nie zrażał, tym bardziej że pozwolono mu
położyć na wierzchu wszystkie pyszności, które najbardziej lubił, z dużą
ilością sosu pomidorowego, szynki, kukurydzy i sera, a za to bez kawałka
nielubianej papryki. Usadowiony wygodnie na rękach taty obserwował, jak
gotowe pizze wjeżdżają na drewnianej łopacie do wielkiego pieca.
Czekając na posiłek, poszli z Quinby umyć ręce. Mydłem
lawendowym, w wodzie z dodatkiem... olejku waniliowego. Śmiała się z ich
zdziwionej miny.
- Inaczej pachnielibyśmy sosem pomidorowym i tymiankiem.
Siedzieli przy stoliku nakrytym obrusem w biało-czerwoną kratkę,
najedzeni jak bąki. Koszula i buzia Zacka nosiły ślady sosu pomidorowego.
Jego zadowolona mina była jeszcze jednym dowodem, że najlepiej smakuje
to, co się samemu przygotowało.
Quinby nalewała właśnie kawę, gdy zjawiła się Mama Chen. Patrząc
na nią, nietrudno było zgadnąć, że kochała dzieci, a jej z kolei bez trudu
udało się oczarować malca. Teraz chodził za nią po sali, prosząc, by wzięła
go na górę i pokazała papugę, która mówi ludzkim głosem.
- Mama jest cudowna - powiedziała Quinby, odprowadzając ich
wzrokiem, gdy wychodzili na zaplecze.
- Widać, że jest do ciebie bardzo przywiązana - zauważył Josh.
- Nigdzie nie czuję się bezpieczniej niż tutaj. - Wyczuła, że Josh ma
ochotę zadać jej parę osobistych pytań. I nie myliła się.
- Od kiedy... ?
- Oho, nie tak szybko, pozwól, że teraz ja troszkę cię popytam.
RS
78
Zaśmiał się, ale nie zaprotestował. Pochylił się i oparł łokcie na stole w
wyczekującej pozie.
- Jak to się stało, że wasze małżeństwo nie przetrwało?
- Zacznijmy od tego, że nie powinienem się żenić. Byłem za młody.
Reszta jest konsekwencją tego pierwszego błędu.
- A twoja żona?
- Samolubna, niedojrzała uczuciowo, uparta. Do wyboru, do koloru.
- Ale przecież coś cię w niej pociągało?
- Gdybyśmy okazali odrobinę więcej cierpliwości, sami
zrozumielibyśmy, że nie pasujemy do siebie. Byliśmy jak ogień i woda.
- Ale nie masz jedynie złych wspomnień?
- Nie, jest Zack, najlepsze, co mi się w życiu przytrafiło. Niestety -
uśmiechnął się gorzko - Caroline...
Quinby słuchała, nie przerywając. Patrzyła na jego twarz, kiedy mówił.
Nigdy nie przypuszczała, że jakiś mężczyzna będzie tak na nią działał.
Ogarnęła ją fala nieznanej tęsknoty. Pochyliła nisko głowę, jakby się bała,
że mógłby odczytać jej myśli. Przez dłuższą chwilę milczeli, w końcu
Quinby spytała:
- A czy ona wie, że to dla ciebie takie ważne?
- Nawet jeśli wie, to i tak się tym nie przejęła. Wychodzi za mąż i z
nowym mężem przenoszą się do Kalifornii, gdzie on dostał dobrą posadę.
Naturalnie Caroline twierdzi, że to „dla dobra dziecka". Będzie miało
„nowego" ojca.
Ból w jego oczach sprawił, że pożałowała swojej ciekawości. Położyła
mu dłoń na ramieniu.
- Przepraszam. Niepotrzebnie pytałam.
RS
79
- No, dość o moich sprawach. Teraz twoja kolej. Jak to się stało, że
wylądowałaś w rodzinie zastępczej?
- Oho, widzę, że czas na rozmowę kwalifikacyjną. Mam nadzieję, że
zdam ten egzamin - zaśmiała się Quin-by i zdjęła kawałek wosku z oplatanej
butelki po chianti, która służyła jako świecznik. - Mama nie była w stanie
się mną zająć. To znaczy... - poprawiła się z obawy, że Josh mógł to
zinterpretować w niewłaściwy sposób -mam na myśli, że była bardzo dobrą i
opiekuńczą kobietą, tylko nie bardzo potrafiła być matką. Miała zbyt wiele
kłopotów ze sobą, by móc się zajmować kimś jeszcze. - Sięgnęła po
następny sopelek wosku. - No więc, gdy miałam dwanaście lat, poznałam
dziką bandę...
- Dziką? To znaczy?
Quinby przerwała na moment. Lubiła Josha, ale czy miała mu
opowiedzieć o swojej przeszłości ze wszystkimi szczegółami? Może lepiej,
żeby nie wiedział? Odrzuciła jednak tę myśl równie szybko. Josh był jej
partnerem. Jeśli w ogóle ktokolwiek, to właśnie on powinien wiedzieć o niej
wszystko. Ta praca polegała na zaufaniu, a więc także na pełnej wiedzy o
najbliższym współpracowniku.
- Nim skończyłam trzynaście lat, poznałam sąd dla nieletnich. Nie były
to poważne sprawy. Wiesz, rozróby małolatów... Mama już wtedy była
poważnie chora. Miała raka i codziennie przychodziły do niej pielęgniarki z
hospicjum. Ale mną nie miał się kto zająć. W końcu mój kurator wpadł na
pomysł, żeby mnie umieścić w rodzinie zastępczej.
- A ojciec? Odwiedzał mamę, ciebie? Quinby potrząsnęła głową. A on
zapytał znowu:
- Czy ojciec wiedział, co się u was dzieje? Quinby wysączyła ostatnią
kropelkę kawy i, zgodnie
RS
80
z włoskim zwyczajem, popiła wodą ze szklanki stojącej obok filiżanki.
- Nie wiem. Nie pamiętam, żeby mama opowiadała o przeszłości, o
tym, co się między nimi wydarzyło. Mówiła o moim życiu. I o tym, co
będzie ze mną, jak jej zabraknie. - Wzruszyła ramionami. - Przypuszczam,
że kurator z nim rozmawiał. Pewnie miał obowiązek sprawdzić, czy rodzony
ojciec może się zająć swoim dzieckiem. Ale jak widać nic z tego nie wyszło.
Pewnie miał własne problemy.
- Dlaczego go tłumaczysz? Brad Tennison nigdy nawet palcem nie
kiwnął, żeby udowodnić, że cię zaakceptował...
Quinby poruszyła się niespokojnie.
- Zabawne. Myślałam, że ty i ojciec przyjaźnicie się. Że ty jesteś po...
- Bo to prawda, przyjaźnimy się. Ale to nie zmienia mojej opinii o jego
postępku. A znając twojego ojca tak dobrze jak ja, nietrudno zobaczyć, że
jego obecnymi decyzjami kieruje poczucie winy.
- Ale w pewien sposób to ja go zawiodłam.
- Ty... zawiodłaś... jego? - Josh aż podskoczył na krześle. - To on nie
stanął przy tobie, kiedy go najbardziej potrzebowałaś.
- Ale teraz zawodzę go jako nic niewarta policjantka - westchnęła
Quinby. - A to dla niego kwestia dumy i honoru, chyba przyznasz, prawda?
Kiedy mówi o tym, aż mu się oczy błyszczą. Jakby to było jakieś wyjątkowe
wyróżnienie.
- Czy nie rozumiesz - żachnął się Josh - że bycie dobrym policjantem
zaczyna się od uwierzenia w siebie? Od poczucia własnej wartości? Tutaj
ojciec, dobry czy zły, nie ma nic do gadania. Musisz to znaleźć w sobie.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. W milczeniu obierała wosk z butelki.
Josh wyciągnął rękę. Nakrył jej dłoń, by uspokoić ten mimowolny
wewnętrzny niepokój. Uniosła głowę i napotkała jego wzrok dokładnie w tej
RS
81
samej chwili, gdy Frank Sinatra śpiewał: „A gdy już miłość cię znajdzie... ".
Josh uśmiechnął się, pragnąc dodać jej otuchy.
Wieczór był uroczy. Niepotrzebnie zagłębiali się w bolesne sekrety z
prywatnego życia. Poczuł, że musi coś zrobić, by sprawy wróciły na dawny
tor, sprzed kilku minut, kiedy jeszcze oboje bezpiecznie tkwili za wytyczo-
nymi przez siebie granicami.
Skinął głową w stronę szafy grającej.
- To jedna z moich ulubionych piosenek. Czy mogę cię zaprosić do
tańca?
Na twarzy Ouinby odmalował się wyraz niezdecydowania, ale zaraz
ustąpił miejsca szerokiemu uśmiechowi. Poddała się propozycji tej szybkiej
zmiany nastroju, bez wahania odrzucając ponure myśli. Lepiej zawirować
przez chwilę w tańcu, zamówić jeszcze jedną kawę, a potem zakończyć miły
wieczór i pozwolić, by Josh pojechał z synkiem do domu.
Wstali i poszli razem w stronę niewielkiego parkietu w drugim końcu
sali.
Quinby odwróciła się w jego stronę, zrobiła jeden krok i - znalazła się
w zamkniętym kręgu jego ramion. Zadrżała ledwie zauważalnie, ale nie na
tyle, by on tego nie spostrzegł. Wyciągnęła ręce do góry i objęła go za szyję.
Jej kciuk dotknął karku Josha tuż nad kołnierzykiem. Teraz z kolei jego
przeszył dreszcz.
Przez mroczną salę popłynęły ku nim takty piosenki. On poruszył się
pierwszy, ona spóźniła się o parę sekund i niechcący nadepnęła mu na
czubek buta.
- Przepraszam - wymamrotała zmieszana, nie podnosząc głowy.
Josh delikatnie przycisnął dłoń do jej pleców między łopatkami.
RS
82
- Drobne zmniejszenie dystansu między nami mogłoby się okazać
pomocne, Parker. Tylko parę centymetrów, nie musi być więcej - szepnął. -
Nie bój się, to taniec, nie musztra.
Wyczuł, że jest zdenerwowana liczeniem muzycznego metrum,
skupiona na swoich niezdarnych stopach, które poruszały się sztywno i bez
płynności. Tańczyli przez kilka chwil, niemal już w rytmie, kiedy ona
znowu się potknęła. Zaklęła cicho i z jękiem oparła czoło o jego ramię.
Zacisnęła mocniej palce. Jej kroki stały się jeszcze bardziej sztywne.
Josh z rozbawieniem obserwował tę walkę z absolutnie obcym jej
żywiołem. Przystanął i odsunął się od niej o krok.
- Wszystko w porządku? Tańczysz pierwszy raz w życiu, co?
Jej twarz oblała się rumieńcem, wyraźnie widocznym nawet w
półmroku panującym na sali. Chyba zdawała sobie sprawę, że jego to bawi.
Zacisnęła usta, w oczach pojawił się błysk determinacji.
- Słucham? - spytała zaczepnie.
- Nic, nic, tylko rozluźnij się. Jesteś tak spięta, że o mało nie pękniesz
na pół.
- Łatwo ci mó... - zaczęła, ale on uciszył ją, przyłożywszy dłoń do jej
ust. Potem przyciągnął ją delikatnie do siebie i zanurzył dłoń w jej gęstych
lokach.
- Zamknij oczy, Quin - mruknął cicho. - Poddaj się muzyce. Nie myśl.
Nie ruszaj się, dopóki ja cię nie poruszę. Pozwól mi działać za nas oboje.
I popłynęli, delikatnie kołysząc się w takt, rytmicznie przenosząc
ciężar z nogi na nogę. Quinby nie mogła złapać tchu z wrażenia, a co
dopiero mówić. Ogarnęła ją dziwnie słodka ociężałość. Z trudem unosiła
stopy, powieki same jej opadały. Ale jej serce tańczyło lekko i radośnie.
Odurzał ją zapach jego ciała, delikatne ruchy mięśni wyczuwalne pod
RS
83
palcami. Było to tak, jakby odbiła się od skalistego klifu i uniosła w
powietrze, nagle w pełni świadoma, że potrafi latać.
- Co robicie? - usłyszeli nagle chłopięcy głosik.
W jednej chwili oboje jednocześnie powrócili na ziemię. Z głową
zadartą do góry, Zack przyglądał im się ciekawie.
Quinby momentalnie zesztywniała. Chciała się odsunąć, ale Josh
przytrzymał ją mocniej.
- Spokojnie, nie denerwuj się - szepnął.
Nie przerywając tańca, pochylił się i jedną ręką uniósł Zacka do góry.
Potem złapał Quinby za ramię, tak że chłopiec znalazł się między nimi.
- Tańczymy, synku - powiedział.
Muzyka płynęła dalej, układając łagodne frazy w meandry melodii, a
oni tańczyli we troje, obracając się powoli, jak w transie. Quinby
przymknęła powieki. Każdym nerwem czuła tę dziwną, podwójną obecność
tuż przy sobie: mocnego ciała mężczyzny i delikatnego, kruchego dziecka.
Zack oparł głowę o pierś ojca i wsunął kciuk do buzi. Odwróciwszy się
w stronę Quinby, przyglądał się jej szeroko otwartymi oczyma z wyrazem
dziecięcej powagi.
- Tato? - spytał.
- Co, synku? - Josh pochylił się i oparł policzek na czubku głowy
Quinby.
- Prawda, że Quinby jest piękną panią?
Wstrzymała oddech.
- Tak, synku. Parker jest bardzo piękną panią - mówiąc to, uniósł
głowę i spojrzał jej prosto w oczy.
RS
84
Quinby odetchnęła głęboko. Służbowy zwrot, jakiego użył, nagle
przywrócił dawne granice. Dał jej jasno do zrozumienia, że nawet jeśli
między nimi mogłoby być coś więcej, to Josh sobie na to nie pozwoli.
RS
85
ROZDZIAŁ ÓSMY
Następnego ranka temperatura nieoczekiwanie skoczyła kilka stopni
powyżej zera, rzecz niezwykła jak na początek stycznia w regionie North
Country, przyzwyczajonym do silnych mrozów.
Josh zjawił się w komendzie parę minut wcześniej niż zwykle.
Obiecał, że tego dnia spotka się z szefem, żeby złożyć raport w sprawie jego
córki. Wjechał na parking i zaparkował na miejscu sąsiadującym z
unieruchomionym wrakiem Quinby. Miał jej pomóc odholować go wie-
czorem do warsztatu na sąsiedniej ulicy, żeby wymienili akumulator.
Wysiadł i zatrzasnął drzwi. Przystanął na chwilę przy samochodzie
Quinby. Przesunął ręką po oszronionej masce. Ostatni wieczór był pomyłką.
Wielką pomyłką. Nie pamięta, jak się pożegnali, co powiedział na dobranoc.
Pewnie coś głupiego, parę banalnych słów podziękowania zauroczy wieczór.
Bogu dzięki, Zack zasnął mu na rękach. Doskonały pretekst, by ukryć
zmieszanie, inaczej nie wiedziałby, co zrobić. Przez moment odniósł
wrażenie, że ona waha się, czy ich nie odprowadzić do samochodu. Ale nie,
została przy drzwiach. Patrzyła z oddali, nikłe światło z wnętrza restauracji
spowijało srebrzystą poświatą jej kształtne, jędrne ciało, długie, falujące
włosy, smukłe nogi. Pomachała mu na pożegnanie. Josh również uniósł rękę
w geście pożegnania.
Otrząsnął się z sentymentalnych rozmyślań i energicznym krokiem
wszedł do budynku komendy. Po drodze do gabinetu Brada Tennisona
zatrzymał się w kuchence i nalał dwa kubki kawy. Czarnej, bez cukru. Gdy
wszedł do gabinetu, Brad siedział zgarbiony nad jakimś grubym wydrukiem
komputerowym. Josh domyślił się, że było to sprawozdanie za ostatni
RS
86
miesiąc. Na widok Josha Brad wyprostował się, zdjął okulary do czytania i
przetarł oczy.
- Punktualny jak zawsze - rzekł na powitanie.
Josh skinął głową i postawił jeden z kubków na książce aresztowań
leżącej na biurku szefa.
- Nie mamy dużo czasu. Za dwadzieścia minut zaczynam służbę.
Wolałbym, żeby Quinby nie zobaczyła mnie tutaj. Nieufność jest jej
głównym problemem. - Usiadł na krześle po przeciwnej stronie biurka.
- Czy mam rozumieć, że zmieniłeś zdanie co do zasadności mojej
decyzji o umieszczeniu jej w tym wydziale? - zdziwił się Brad.
Josh wypił łyk gorącej kawy.
- Uważam, że ona ma wystarczające umiejętności, by zostać doskonałą
policjantką. Naturalnie, jeśli to jest to, czego naprawdę pragnie.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
Josh postawił kubek na brzegu biurka i lekko wzruszył ramionami.
- Nie mam pewności, ile w tym jest jej własnego marzenia o przyszłym
zawodzie, a ile chęci zadowolenia ciebie. Myślę, że w głębi duszy uważa, iż
w ten sposób zyska twoją aprobatę.
Brad zmarszczył czoło.
- Czy sama ci o tym wspominała?
- Quinby nie przyznałaby się do tego, nawet gdyby ktoś ją poddał
chińskim torturom. Jest przekonana, że to jej absolutnie własny, autorski
pomysł na życie.
- A ty jej nie wierzysz? Naprawdę myślisz, że ona to robi wyłącznie
dla mnie?
- Tego nie powiedziałem. - Josh wstał i podszedł do okna, z którego
rozciągał się widok na parking. - Obawiam się po prostu, że jest bierna i
RS
87
dlatego działa raczej intuicyjnie niż ze świadomego wyboru. Zależy jej na
twojej opinii, bo nie ma nikogo poza tobą. A gdzieś w głębi duszy jest
przekonana, że tylko w ten sposób zdobędzie twój szacunek i - tu odwrócił
się twarzą do Tennisona -i zmusi cię, byś ją w końcu zaakceptował.
Brad spojrzał na niego gniewnie.
- To śmieszne. Szanuję Quinby. I akceptuję. A w ogóle co to za głupie
gadki o jakiejś tam akceptacji? - naburmuszył się jeszcze bardziej.
Josh poczuł, że wkroczyli na niebezpieczny grunt, ale nie potrafił się
już powstrzymać.
- Naprawdę? Akceptujesz ją? Jako córkę?
Brad Tennison zbladł. Zaczerpnął głęboko powietrza. Nie patrząc na
Josha, skupił się na czyszczeniu szkieł okularów.
- Naturalnie, że tak. Czy w przeciwnym razie przydzieliłbym ją do
najlepszego oficera, jakiego mam w wydziale? Sam powiedz...
Josh pokręcił głową i oparł się o framugę okna.
- Ty chyba nie bardzo rozumiesz albo nie chcesz zrozumieć... Tu nie
chodzi o to, żeby Quinby pomyślnie ukończyła praktykę. Tu chodzi o
stosunek ojca do córki.
W pokoju zapadła cisza. Na twarzy Brada odmalowała się cała gama
uczuć, ale nie mogły znaleźć ujścia w słowach. Odłożył okulary i spojrzał w
górę na Josha.
- A ty nigdy nie przebierałeś w słowach, co?
- Nie, zwłaszcza kiedy widzę, że robisz coś, czego normalnie nigdy
nikomu byś nie zrobił.
- Chcesz powiedzieć, że ją zawiodłem?
Josh westchnął. Nie miał zamiaru wtrącać się w prywatne sprawy
swego szefa, w bardzo prywatne sprawy, jeśli chodzi o ścisłość.
RS
88
Przejechał ręką po włosach i wyjrzał ponownie przez okno. Na
parkingu zatrzymała się taksówka, z której wysiadła Quinby. Szukała w
portmonetce drobnych, śmiejąc się z czegoś, co powiedział taksówkarz.
Schyliła się, by podać mu pieniądze za kurs. Pomachała ręką na pożegnanie
i szybkim krokiem poszła w stronę głównego wejścia. Rozpuszczone włosy
powiewały za nią kasztanową falą jak welon. Josh odprowadzał ją
wzrokiem, chłonąc obraz smukłej sylwetki, dopóki nie zniknęła za progiem.
- Chcesz powiedzieć, że ją zawiodłem? - powiedział po chwili Brad. -
Że ją odrzuciłem? Nie uznałem za swoją córkę?
- Sam sobie odpowiedz na to pytanie.
- Oboje jesteśmy dorośli. I zapracowani. Nie mamy zbyt dużo wolnego
czasu, ale zdarza się, że chodzimy razem do restauracji.
- A kiedy spotykają was twoi znajomi, jak ją przedstawiasz? Oto moja
córka?
Brad odwrócił wzrok.
- Jakoś nie było okazji... - mruknął niewyraźnie.
- Bzdura, i dobrze o tym wiesz. Byłem z tobą w knajpie tysiąc razy. Po
pracy. Mieliśmy czas i niejedną okazję, ale jakoś nie zauważyłem, żebyś
komukolwiek wspomniał o Quinby.
Brad uniósł rękę w pojednawczym geście.
- W porządku, masz rację. Migałem się jako ojciec. Ale teraz zależy
mi, żeby zdobyła dobry zawód, znalazła pracę, zrobiła karierę. Żeby jakoś
ułożyła sobie to życie.
- Jeśli wierzysz we własne słowa, Brad, to jesteś większym głupcem,
niż myślałem.
Brad Tennison poruszył się na swoim krześle, aż sprężyny
zaskrzypiały.
RS
89
- Niby dlaczego?
- Daj spokój. Naprawdę nigdy nie przyszło ci do głowy, że ukrywanie
tego faktu może ją boleć?
- Wiedziałem o tym. Chociaż ona sama starała się niczego po sobie nie
pokazywać. Jest skryta, niewiele mówi, nigdy się nie skarży. Ale byłem zbyt
wielkim tchórzem, by coś w tej sprawie zrobić. By powiedzieć głośno, że
Quinby Parker jest moją córką.
- Wydaje mi się, że mój komentarz jest zbędny. - Josh spojrzał na
zegarek i wstał. - Muszę lecieć.
Ruszył do drzwi, ale po drodze zatrzymał się na moment i spojrzał za
siebie. Brad siedział zamyślony, z rękami założonymi przed sobą, zgarbiony
pod ciężarem świadomości, z jaką przyszło mu się zmierzyć. Podniósł
wzrok i uśmiechnął się do Josha.
- Dzięki za wszystko. Postaram się to jakoś załatwić - powiedział i
opuścił wzrok.
Quinby podpisała listę obecności, przebrała się w mundur i poszła do
pokoju odpraw, gdzie miała spotkać się z Joshem. Ucieszyła się na widok
Paige i jej partnera, którzy siedzieli przy jednym ze stołów, naradzając się
przed ekranem komputera nad końcowymi sformułowaniami sprawozdania
ze służby. Podeszła bliżej.
Na jej widok Paige uśmiechnęła się radośnie.
- Och, Quinby, jak się masz? A gdzie Człowiek z Lodu? - Szturchnęła
swojego partnera w bok. - Bull właśnie mi opowiadał rozmaite historyjki o
naszym bohaterskim sierżancie. A ja mu na to, że gdyby tylko udało mi się
ciebie przekupić, zamieniłabym się na partnerów od najbliższego
poniedziałku.
RS
90
Quinby zerknęła na Bulla Michaelsa. Uśmiechnęła się na myśl, jak
bardzo musiał się biedaczek zdenerwować propozycją Paige, nawet jeśli to
były tylko żarty.
Ale on wydawał się całkiem spokojny. Wystukał jednym palcem
kolejną linijkę na klawiaturze, nim odwrócił
SIĘ
do nich z poczciwym
uśmiechem.
- Już mówiłem, Paige. Przyjąłbym z radością partnera, hm partnerkę
Reeda. Masz nad nią tę przewagę, że na pewno doskonale sobie radzisz z
papierkową robotą i taki raport jak ten to dla ciebie pestka.
Paige roześmiała się i znowu szturchnęła go w bok, tym razem trochę
mocniej.
- Ja ci pokażę! Już trzy razy napisałeś „rzeczony sprawca" z dwoma
błędami. Powinieneś dziękować bogom raportów policyjnych, że zesłał ci
Paige Mason, która z ortografii zawsze miała piątki.
Postukała paznokciem w ekran, wskazując trzy błędy.
- Siadaj, porozmawiaj ze mną minutkę - powiedziała do Quinby. - Już
prawie wcale cię nie widuję. I co, dasz radę ze stażem w dwa tygodnie?
Będziesz gotowa? - w jej głosie brzmiał wyraźny niepokój, między
perfekcyjnie wyskubanymi brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka.
Quinby przysunęła sobie krzesło.
- Jasne, że tak. Ja zawsze jestem gotowa na czas - odparła znużona.
- Potrzebujesz więcej praktyki. Nie możesz pójść na egzamin zielona.
To tylko pogorszy sytuację - ostrzegała ją Paige.
Quinby skinęła głową. Bóg jeden raczy wiedzieć, ile praktyki było jej
trzeba, ale sprawy strasznie się pokomplikowały. Oprócz kiepskich
wyników z dwóch poprzednich egzaminów i kilku mandatów, przydzielono
ją do Reeda...
RS
91
W akademii szło jej całkiem dobrze. Była jedną z najlepszych
studentek, miała doskonałe wyniki w strzelaniu. Ale ostatnie kłopoty tak
nadszarpnęły jej poczucie własnej wartości, że i to szło jej teraz kiepsko.
- Musisz jeszcze zaliczyć strzelanie. Ćwiczyłaś ostatnio?
- Nie. Oj, nie martw się, poradzę sobie. Mam jeszcze cały tydzień.
- Cały tydzień na co? - usłyszała za sobą. Zerwała się na równe nogi.
Stanęła twarzą w twarz z Joshem. Jak on tu wszedł tak po cichu? Patrzył na
nią z góry, spokojnie i chłodno. Wystarczył jeden rzut oka, by wyczuć, że
jest dzisiaj w jednym ze swoich „lodowatych" nastrojów. W jednej chwili,
pośród śmiechów i żartów, zmienił się nastrój. - Cały tydzień na co? -
powtórzył, a jego zimny wzrok podziałał na nią jak kąpiel w przerębli.
- Nic ważnego - odpowiedziała, posyłając ostrzegawcze spojrzenie
przyjaciółce.
Ale Paige, jak zwykle, zignorowała ostrzeżenie.
- Quinby martwi się, że nie poradzi sobie na zaliczeniu ze strzelania.
Czy mógłbyś pomóc jej się przygotować?
Josh spojrzał ostro na Quinby.
- Dlaczego nic mi o tym nie powiedziałaś?
- Nie wiedziałam, że mam obowiązek zdawania przełożonemu raportu
ze wszystkich aspektów mego życia - prywatnego i zawodowego. Więc
dobrze, na wtorek mam zamówioną wizytę u dentysty na czyszczenie szkli-
wa - odpaliła szybciej, niż pomyślała.
Jej sarkazm przyniósł pewne ukojenie dla nerwów. Do licha z nim, to
on pierwszy nadepnął jej na odcisk. Nim Josh zdążył coś odpowiedzieć,
zadzwonił telefon. Jeden z oficerów znajdujących się najbliżej podniósł
słuchawkę.
- Josh, sędzia Banner do ciebie! - zawołał.
RS
92
Spojrzenie Josha, kiedy bez słowa się oddalał, powiedziało Quinby
wyraźnie, że jeszcze z nią nie skończył. Wziął słuchawkę z rąk kolegi.
Rozmawiał krótko, kiwając co jakiś czas głową i notując coś na kartce
papieru.
Quinby zacisnęła pięści, wbijając sobie paznokcie w dłonie. Jak on to
robił? Żadnego śladu zdenerwowania. Spokój i opanowanie. Oczy zaszły jej
łzami, gorący rumieniec oblał policzki. Była zła na siebie, że nie mogła
przestać o nim myśleć, o jego dłoniach, ramionach, oczach, namiętnych
ustach, kiedy szukały jej warg. Odwróciła głowę, żeby nikt nie zauważył jej
zmieszania.
- Musimy się zbierać - usłyszała jego głos. - Po drodze zatrzymamy się
w biurze sędziego Bannera, a stamtąd pojedziemy prosto do Oscara.
Quinby nie trzeba było dalszych wyjaśnień. Bez słowa skinęła głową.
- Przebierz się w cywilne ubranie. Za kwadrans przy moim wozie. -
Odwrócił się i odszedł.
- Au - syknęła Paige, jakby ją komar ukąsił. - To się nazywa zwięzłość
poleceń. Czy ten facet czasem się uśmiecha?
- Rzadko - odparła Quinby markotnie. Nie miała siły ani ochoty
niczego wyjaśniać. Dość tego. Potrząsnęła energicznie głową, aż zakołysał
się jej koński ogon. Coś musiało się stać, to oczywiste. Wprawdzie nie
pracowała z Reedem długo, ale jeśli chodziło o odczytywanie jego
nastrojów, była już ekspertem.
Josh wbiegł do biura sędziego Bannera, skąd zaraz wrócił, po drodze
wsuwając urzędowy nakaz do wewnętrznej kieszeni na piersiach. Szef może
i myślał, że odebrał mu sprawę Zandera, ale prawdę mówiąc, Josh jak dotąd
nikomu nie przekazał akt. Za długo i za ciężko pracował, żeby się na to
zgodzić.
RS
93
Podciągnął zamek błyskawiczny i usiadł za kierownicą. Z sądu
pojechali prosto do domu starców. Widok pielęgniarki Oscara stojącej na
ulicy powiedział im, że tym razem sprawy wymknęły się spod kontroli. Josh
zatrzymał wóz przy krawężniku, a Quinby opuściła szybę.
Bea Crandall nachyliła się ku niej.
- Znowu uciekł. Nie mam pojęcia, jak to zrobił - mówiła, sapiąc ze
złości.
- Ma pani jakiś pomysł, dokąd uciekł tym razem? -spytała Quinby.
- Może na pchli targ? Wciąż marudził, że musi sobie sprawić coś
specjalnego na ślub w najbliższą sobotę. Upierał się, że sierżant Reed
obiecał dziś go tam zawieźć.
- Ciekawe miejsce na zakup odświętnego stroju -zdziwiła się Quinby. -
Nawet ja wiem, że nie jest to najlepszy adres.
Pielęgniarka odęła wąskie usta z wyraźnym niesmakiem.
- Oscar nigdy nic nie robi jak normalny człowiek. Ale tym razem
przebrała się miarka. Mam dość. Możecie państwo powiadomić mera, że
odchodzę. - Bez pożegnania odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę
garażu.
- Oscar będzie niepocieszony z powodu jej odejścia - mruknął Josh.
Parę minut później zajechali przed bazar „Bonanza". Potężna hala
bardziej przypominała stadion sportowy niż sklep. Josh znał to miejsce, jako
że urzędował tu kwiat miejscowych dziwaków. Jednak na pierwszy rzut oka
największą grupę sprzedających stanowiły młode kobiety, które zajmowały
frontowe stoiska. Sprzedawały ciuszki dziecięce, zabawki i artykuły
gospodarstwa domowego -wszystko, czego same już nie potrzebowały, a
jeszcze mogły odsprzedać z drobnym zyskiem. Ceny nie były wysokie, cała
sprawa polegała raczej na handlu wymiennym i zabawie.
RS
94
W środkowym rzędzie rozsiedli się domorośli antykwariusze. Josh
najlepiej znal tych, którzy sprzedawali w głębi targu. Ci interesowali policję
najbardziej; każdy w taki czy inny sposób naruszył prawo, parając się
paserstwem.
Josh znalazł wolne miejsce do parkowania. Wyłączył silnik i spojrzał
na Quinby.
- Jaki mamy plan? - spytała.
- Znaleźć Oscara.
- A ten nakaz w twojej kieszeni? Josh spojrzał na nią uważniej.
- Nic nie ujdzie twojej uwagi, co? - zaśmiał się. Wzruszyła ramionami.
- Robię, co mogę.
Odczekała chwilę, a kiedy się nie odezwał, powtórzyła pytanie:
- No więc, co z tym nakazem?
Josh potarł ręką kierownicę. Przez chwilę zastanawiał się, jak
przedstawić całą sprawę, by nie wzbudzić niepokoju Quinby, a przeciwnie:
wciągnąć ją do współpracy.
- Jestem niemal stuprocentowo pewny, że facet, który nagrał rabunek u
Zandera, to tutejszy drobny złodziej nazwiskiem Kenny Drake. Jego
dziewczyna ma stoisko na bazarze. Ale ona mnie zna, nie mogę więc
podejść tam, nie wzbudzając podejrzeń. Natychmiast wszystkiego się
domyśli.
- Jak się nazywa? - spytała Quinby.
- Cindy Robinson. Sprzedaje starą biżuterię. Większość z tego to tanie
świecidełka. Ale dziewczyna zna się na rzeczy i co pewien czas zdarza jej
się trafić na naprawdę cenną sztukę, na której nieźle może zarobić. Jesteśmy
niemal pewni, że większość pochodzi z kradzieży.
- Myślisz, że ma również towar od Zandera?
RS
95
- Nie mogę tego sprawdzić. - Josh nie ukrywał frustracji. - Nigdy jej z
niczym nie przyłapałem. A możesz mi wierzyć, że bardzo się starałem. -
Obrócił się twarzą w stronę Quinby. - Wszystko wskazuje na to, że powinna
mieć trefny towar. Ale jest sprytna i ostrożna.
- I chciałbyś, żebym poszła tam jak gdyby nigdy nic, rozejrzała się i
tak nakręciła dziewczynę, żeby zechciała mi pokazać swoją „kolekcję
specjalną".
Josh dotknął jej ramienia z wdzięcznością.
- Myślisz teraz jak prawdziwy glina.
- Możesz podać mi jakieś wskazówki, czego właściwie mam szukać?
Josh sięgnął do kieszeni.
- To są kopie zdjęć. - Podał jej plik odbitek. - Kolekcja Zandera.
Przeglądając je, Quinby gwizdnęła cicho.
- O rany, ależ piękne kamienie! - Przerzuciła kartki ponownie, starając
się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. W końcu podniosła wzrok. - No
tak, ale Drake i dziewczyna mieli dość czasu, by rozłożyć te cacka na części
i złoto przetopić. Dlaczego sądzisz, że jeszcze coś znajdziemy?
- Kenny Drake to miernota, a to był skok jego życia. Dzięki niemu
znalazł się w pierwszej lidze. Na pewno zostawił sobie coś z łupu.
- Rozumiem. No to idę się rozejrzeć.
- Zostanę w wozie, a potem wejdę do hali przez zaplecze. Jeśli
spotkasz Oscara, zostaw go mnie.
Quinby oddała mu zdjęcia.
- Umawiamy się na jakiś sygnał? Co mam zrobić, jak na coś
rzeczywiście natrafię?
Josh wyciągnął rękę i dotknął daszka jej baseballówki.
RS
96
- Zdejmij czapkę i uderz się nią po nodze. Będę wiedział, co robić. Nie
możemy dać Cindy zbyt dużo czasu na działanie.
- Skąd nagle ten duch współpracy i partnerstwa? -spytała. - Dotąd nie
miałeś najlepszego zdania o moich umiejętnościach.
- Och, wierzę, że ewentualne braki nadrobisz doświadczeniem
wyniesionym z pracy u jubilera - zażartował.
Quinby nachmurzyła się.
- Wciąż nie możesz przejść nad tym do porządku dziennego, co?
- Hej, to miał być komplement! - Powstrzymał się od pociągnięcia jej
za koński ogon.
- No dobra, bierzemy się do roboty - usłyszał głos Quinby i trzaśniecie
drzwiami. - Do zobaczenia!
Na dworze siąpił zimny kapuśniaczek, spłukując resztki śniegu.
Quinby wsunęła dłonie do kieszeni kurtki i zgarbiła plecy, chroniąc się
przed smagnięciami wiatru. Z miną pełną determinacji weszła do budynku.
Otworzyła ciężkie szklane drzwi. Przekroczywszy próg, znalazła się w
środku gigantycznej hurtowni. Stoiska - sklecone z paru desek budki,
przedzielone drewnianymi przepierzeniami - ciągnęły się w długich
szeregach. Niektórzy sklepikarze udekorowali kramy swoimi towarami:
dywanami, girlandami sztucznych kwiatów, haftowanymi obrusami.
Wyglądało to jak miniaturowe miasteczko handlowe.
Na prawo, wzdłuż ściany, usadowiły się bary szybkiej obsługi. Było to
prawdziwe królestwo smażonej cebuli i szaszłyków, popcornu i frytek,
spowite w błękitne opary tłuszczu.
Quinby potrzebowała dobrej minuty, żeby się zorientować w tym
galimatiasie. Natomiast Oscara namierzyła bez najmniejszego trudu. Stał
pośrodku przejścia w drugim rzędzie stoisk. Był bez butów i... spodni,
RS
97
jedynie w podciągniętych do pół łydki czarnych skarpetach i bokserkach w
czerwoną kratkę. Od góry ubrany był kompletnie, w kurtkę, szalik, nie
wyłączając czapki z dyndającymi nausznikami.
Quinby potrząsnęła głową z niedowierzaniem. Co zrobi następnym
razem? Wskoczy do miejskiej fontanny w stroju Adama?
Zauważył ją niemal w tej samej chwili, w której ona go znalazła.
Zaczął machać do niej, przywołując gestami do siebie. Josh wprawdzie
zapowiedział, by się nim nie zajmowała, ale Quinby uznała, że lepiej będzie,
jak sprawdzi, czego staruszek chce. W przeciwnym razie mógłby podnieść
alarm i zwrócić na nią powszechną uwagę. A to nie byłoby dobrze.
Podeszła bliżej i pogroziła mu palcem.
- Znowu byłeś niegrzeczny, Oscarze.
- Tylko po to żyję, moja droga. A gdzie Josh? Znowu wysłał
zastępczynię, a sam się obija?
- Nic z tych rzeczy. Pracujemy razem, więc i ja jestem za ciebie
odpowiedzialna.
Oscar porwał ze stosu ubrań rozłożonych na ladzie parę paskudnych
trykotowych spodni dzwonów w kolorze młodego groszku. Żwawo jak
młodzieniaszek włożył je na siebie, zapiął guzik, podparł się pod boki i
okręcił wokół własnej osi.
- I co? Jak ci się podobam? Prawda, że są w dechę?! - wykrzyknął
triumfalnie, podciągając je niemal pod pachy, spodnie bowiem były sporo za
długie. - Teraz jeszcze muszę dobrać jakiś żakiet. Błękitny, hę? Jak myślisz?
Widzisz, chciałbym oddać klimat... wiosny.
Quinby przełknęła nerwowo, niepewna, co powinna powiedzieć.
Właścicielka stoiska, duża kobieta w kwiecistej sukni, pochyliła się
nad stosem i wyciągnęła jedną sztukę.
RS
98
- O, tu masz, kwiatuszku, w tym stroju zakasujesz wszystkie ptaszki w
dzielnicy.
Oscar nastroszył się jak ptak w okresie godowym i mrugnął do
sprzedawczyni uwodzicielsko. Uszczęśliwiona, zachichotała jak nastolatka,
pomimo widocznej pięćdziesiątki i równie widocznej siwizny pod rudą
farbą. Oscar zdjął czapkę i aktorskim gestem zaczesał resztki siwych
kosmyków na łysej jak kolano głowie.
- Ile za to wszystko, słodziutka? - spytał.
- Dwa pięćdziesiąt, jak dla ciebie, kotku. Jak ci na imię?
Quinby nie słuchała dalej. Wzniosła oczy do nieba z ciężkim
westchnieniem.
- Słuchajcie, moi drodzy, poćwierkajcie tu sobie jeszcze chwilkę, a ja
tymczasem się rozejrzę, zgoda?
W sumie nieźle się złożyło, że Oscar przygruchał sobie nową znajomą.
Dzięki temu była szansa, że przynajmniej przez najbliższy kwadrans nie
ucieknie zbyt daleko. A Quinby miała sprawę do załatwienia i jego
kompania była jej zupełnie nie na rękę. I rzeczywiście, Oscar nawet na nią
nie spojrzał, tak był zajęty tokowaniem.
Quinby ruszyła w stronę stoisk z antykami. Dla niepoznaki robiła to
bardzo wolno, przechadzając się między stoiskami, przystając to tu, to tam,
oglądając różne rzeczy, zagadując o wymiary, pytając o ceny. Przez cały
czas nie traciła z oczu celu tej wędrówki, którym był sklepik jubilerski.
Tyły „Bonanzy" wychodziły na rozległy teren podmokły, porośnięty
kępami bagiennych traw. Przy rampach zaplecza, skąd do hali prowadziły
liczne drzwi, stało zaparkowanych kilka ciężarówek i dużych samochodów
dostawczych.
RS
99
Josh po chwili znalazł się na zapleczu. Było zawalone po sufit stosami
kartonów i skrzynek i odgrodzone od hali ze stoiskami za pomocą rozpiętej
tkaniny. Na zapleczu nie było nikogo. Josh bez przeszkód trafił do miejsca
dokładnie za sklepem jubilerskim Cindy Robinson. Stanął za stosem
skrzynek, na wypadek gdyby ktoś tamtędy przechodził. Wyjął z kieszeni
dżinsów scyzoryk i zrobił dziurkę w ciężkiej kurtynie. Przytknął oko i
rozejrzał się po sali, by wypatrzyć Quinby w tłumie.
Szła spokojnie w stronę sklepiku Cindy. Przechodziła od stoiska do
stoiska, doskonale grając rolę znudzonej klientki. Uśmiechnął się na widok
jej obojętnej, zrelaksowanej miny. Wychodziło jej to tak naturalnie, jakby
po całych dniach nie robiła nic innego.
Oparł się wygodnie o skrzynkę, żeby mieć dogodniejszą pozycję do
obserwacji, gotów w każdej chwili ruszyć Quinby na pomoc. Czekał.
Sklepik jubilerski znajdował się w lewym rogu, dzięki czemu miał
dostęp do osobnego wyjścia na zaplecze. Jego wystrój był nieco bogatszy
niż gdzie indziej - ze szklanymi gablotami wyściełanymi ciemnym
aksamitem sprawiał wrażenie solidnej i eleganckiej, choć niewielkiej firmy.
Młoda dziewczyna o krótko obciętych włosach i wesołych dołkach w
policzkach siedziała na wysokim stołku za szklaną gablotą, stanowiącą ladę.
Dziewczyna miała nie więcej niż szesnaście lat. Zdecydowanie nie mogła to
być Cindy Robinson, chyba że Kenny miał córkę.
- Czym mogę służyć? - uśmiechnęła się na widok Quinby, prezentując
urocze dołeczki w całej okazałości.
- Chcę się tylko rozejrzeć - odpowiedziała Quinby swobodnie,
pochylając się nad gablotką. - Jeszcze nie wiem, na co się zdecydować, ale
może coś mi wpadnie w oko.
RS
100
Biżuteria nie była cenna. Głównie tania, masowa produkcja. Zaledwie
parę sztuk wyglądało na bardziej wartościowe. Quinby znała doskonale tę
sztuczkę, która miała na celu odsiew ignorantów. Jeśli klient od razu
wskazał cenną sztukę, wówczas ekspedient wiedział, z kim ma do czynienia.
Quinby uśmiechnęła się sama do siebie. Mimo wszystko jej częste zmiany
pracy nie poszły na marne.
Wskazała na niewielką kameę.
- Mogę ją obejrzeć?
- Naturalnie. Piękna, prawda? Jedna z moich ulubionych tutaj. -
Dziewczyna wsunęła kluczyk do zamka i otworzyła gablotę, wyjęła
aksamitną tackę z broszką.
- Proszę.
Quinby obejrzała broszkę bardzo uważnie, a następnie oddała
ekspedientce.
- Piękna, ale ja szukam czegoś innego.
- A co pani ma na myśli? Na jakąś okazję? Dla kogoś specjalnego?
- Hm... Moja przyjaciółka wychodzi za mąż, więc można powiedzieć,
że okazja jest rzeczywiście specjalna. - Kątem oka spostrzegła na zapleczu
za kotarą młodą kobietę o długich gładkich blond włosach, która wstała od
komputera i skinieniem głowy nakazała dziewczynie usunąć się na bok.
Sama zajęła jej miejsce. Quinby udała, że nie dostrzegła tej zamiany. No,
no, Cindy Robinson we własnej osobie, pomyślała.
- O, jest dokładnie to, czego szukałam - wskazała złoty pierścionek z
rubinami o ładnym szlifie, leżący na tacce pośród srebrnych pierścionków o
wyraźnie mniejszej wartości. - Piękny!
- Istotnie, piękny - przytaknęła blondynka.
RS
101
Udając zaskoczenie, Quinby wyprostowała się i rozejrzała za
ekspedientką. Cindy uśmiechnęła się uprzejmie i podała jej pierścionek.
- Jestem Cindy Robinson, właścicielka. Usłyszałam przypadkiem, jak
pani rozmawia z Katie, i pomyślałam, że mogłabym służyć radą.
- Misterna robota. - Quinby uniosła pierścionek, by spojrzeć na rubiny
pod światło, a jednocześnie rzucić okiem dokoła i sprawdzić, czy Josh stoi
gdzieś w pobliżu.
Odwróciła się z powrotem do Cindy.
- Tak, jest naprawdę wyjątkowy. Ale nie bardzo pasuje na prezent
ślubny. Panna młoda powinna dostać pierścionek od oblubieńca, a nie od
najlepszej przyjaciółki, prawda? - zaśmiała się wesoło. - A może ma pani
coś jeszcze, co mogłabym ofiarować jako prezent ślubny?
- Mogę spytać o granice cenowe? Quinby przestąpiła z nogi na nogę.
- Mniejsza o cenę, naprawdę. To musi być jakiś piękny drobiazg. Pani
rozumie, równie piękny jak okazja... -Opowiadając te bajeczki, Quinby
modliła się w duchu, żeby rozmówczyni jej uwierzyła.
- Hm, mam kilka specjalnych sztuk, których nie wykładam w
gablotach, ze względu na ich wartość. Jest pani zainteresowana ich
obejrzeniem?
- Tak.
Przez ułamek sekundy Cindy przyglądała się jej uważnie. I właśnie to
było znaczące: mówiło wyraźnie, że Cindy Robinson próbuje przejrzeć
Quinby na wylot, chcąc wyczytać z jej twarzy, czy nie jest to zgrabnie
zastawiona zasadzka. Quinby z niewinną miną wytrzymała taksujący wzrok.
Cindy skinęła głową i weszła za kotarę. Na moment zniknęła z pola
widzenia. Quinby skorzystała z okazji, by ponownie się rozejrzeć. Ani śladu
Josha. Poczuła skurcz niepokoju. Gdzie on się podziewa?
RS
102
- Jak idą sprawy? - nagle usłyszała za sobą znajomy głos.
- Oscar! - Nie ma co, jak tak dalej pójdzie, skończy z wrzodami
żołądka. - Znikaj stąd, ale już! - syknęła groźnie.
Oscar nadąsał się.
- Hej, myślałem, że miałaś mnie pilnować! Czy Josh wie, że się
obijasz, zamiast pracować?
Spojrzała na niego z rozpaczą, modląc się, by jakiś cud uwolnił ją od
towarzystwa ekscentrycznego staruszka, nim wróci Cindy.
Oscar uśmiechnął się szeroko.
- Potrzebuję piątaka. Muszę zapłacić Mimi za portki. Quinby
wyciągnęła z kieszeni zwitek banknotów
i prędko wręczyła mu żądaną sumę.
- Daj mi dwudziestkę dla równego rachunku, a obiecuję, że zniknę na
dłużej niż pięć minut - mrugnął porozumiewawczo.
- Masz tu dwadzieścia pięć dolarów. A teraz zmiataj! Zdążyli
dosłownie w ostatniej chwili. Uszczęśliwiony
Oscar popędził żwawym truchtem do nowej przyjaciółki. Cindy
wyniosła z zaplecza metalową kasetkę. Położyła ją na ladzie i przekręciła
numerki szyfru w zamku.
- Naprawdę cenne rzeczy trzymam pod kluczem, pani rozumie -
mówiąc to, wyjęła jedną tackę, a kasetkę odstawiła na podłogę. Oczom
Quinby ukazała się cenna kolekcja pierścionków, broszek i naszyjników.
- Może coś zwróci pani uwagę - rzekła skromnie Cindy, pewna
wartości prezentowanych klejnotów.
Quinby wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, że to nie kolekcja
Zandera, ale nie ulegało wątpliwości, że ma przed sobą robotę jubilerską
najwyższej klasy, która nie pasowała do tego sklepiku na pchlim targu. Czy
RS
103
to możliwe, że Kenny, ośmielony udanym skokiem na Zandera, „odwiedził"
kogoś jeszcze?
- Przepiękne. - Quinby przymierzyła dwie bransoletki. Odkładając je z
powrotem na wyściółkę z eleganckiego czarnego welwetu, westchnęła
zrezygnowana.
- Ale to ciągle nie to. Widzi pani, moja przyjaciółka jest zakochana w
Europie. To powinno być coś... - zawiesiła głos, jakby szukała
odpowiednich słów.
Wyraz zniecierpliwienia przemknął po twarzy Cindy, ale prędko się
opanowała, pokrywając go uprzejmym chłodem.
Quinby czuła rosnące napięcie. Nie miała wiele czasu na fanaberie.
Postanowiła zarzucić haczyk.
- ... więc jak mówiłam, to powinno mieć w sobie europejski sznyt. Na
przykład... jakaś brosza z malowaną miniaturą, otoczona filigranem albo
wysadzana kamieniami - opisała niemal dokładnie jedną z fotografii z
kolekcji Zandera. - Sama nie wiem...
Właścicielka przygryzła wargę.
- Niestety, bardzo mi przykro. To wszystko, co mogę w tej chwili
zaoferować. Ale proszę zostawić swoje namiary. Zatelefonuję do pani, jeśli
coś takiego mi się trafi.
Quinby spojrzała na nią, wyraźnie zawiedziona. Haczyk nie został
połknięty. Szkoda, wielka szkoda, że się nie udało, myślała z rezygnacją,
obserwując, jak Cindy Robinson schyla się, by podnieść z podłogi kasetkę.
Nagle między dwoma górnymi guzikami swetra Cindy zauważyła jakiś
złoto-rubinowy błysk. Tygrysie Oko! Przepiękny rubin, jeden z
najcenniejszych w kolekcji Zandera, tyle tylko że wyjęty z oryginalnej złotej
oprawy i przerobiony na naszyjnik.
RS
104
A więc Josh się nie mylił. Musieli zachować coś dla siebie. Kenny - z
zawodowej dumy, Cindy - z miłości do pięknych klejnotów. Nadeszła
chwila, by wezwać Josha.
Josh obserwował przez dziurkę w kotarze, jak Quinby rozpracowuje
Cindy Robinson. Uśmiechał się z zadowoleniem. Zachowywała się
absolutnie naturalnie. Nawet jeśli była zdenerwowana, nie okazywała tego
najmniejszym gestem. Samorodny talent, idealna do takiej roboty. Cindy
Robinson była dobra w swoim fachu, a mimo to dała się nabrać.
Nagle coś się zmieniło. Twarz Quinby stężała, wzrok znieruchomiał.
Ręka w jednej chwili powędrowała do czapki. O co chodzi? Przecież Cindy
schowała już prezentowane klejnoty do kasetki.
- Och, jaki piękny naszyjnik! - usłyszał radosny okrzyk Quinby. -
Przepiękny! Mogę go zobaczyć? - Zerwała czapkę, jakby jej się zrobiło
gorąco z wrażenia, i potrząsnęła bujnymi lokami.
- Naszyjnik? - Cindy zatrzasnęła klamerki kasetki i sprawnie nastawiła
szyfr w zamku. - Ach, to. Nic specjalnego, zręczna podróbka. Niezła, trzeba
przyznać.
Quinby uderzała czapką o udo, a gdzieś z boku jak spod ziemi wyrósł
postawny mężczyzna. Josh zacisnął palce na dzielącej ich kurtynie.
Nieoczekiwanym przybyszem był Kenny Drake we własnej osobie.
- Co słychać, Cin? Wszystko w porządku? - przywitał się z
przyjaciółką. W jego głosie wyraźnie dało się wyczuć podejrzliwość.
Po raz pierwszy, od chwili gdy rozpoczęli tę grę, Josha ogarnął
niepokój. Próba zastawienia pułapki na Cindy Robinson to było jedno, ale
zabawa w kotka i myszkę z Kennym Drakiem - to zupełnie inna sprawa. I
wcale niezabawna.
RS
105
- Kenny! Nie spodziewałam się ciebie o tej porze. Miałeś przyjść
później. Właśnie pokazywałam klientce parę naszych nowości.
- Wiesz dobrze, że nie powinnaś pokazywać nic z naszej prywatnej
kolekcji bez uprzedniego uzgodnienia tego ze mną - powiedział karcąco,
ściskając ją mocno za ramię.
- Nic się nie stało, Kenny. Klientka jest w porządku - broniła się
Cindy.
- Już skończyłam - wtrąciła Quinby uspokajająco. -Niestety, nic nie
znalazłam, dlatego miałyśmy się umówić co do ewentualnego kontaktu. Ma
pan może coś do pisania? Bo zapomniałam wizytówek...
Josh odczytał sygnał. Quinby grała na zwłokę, żeby dać mu czas na
wkroczenie do akcji.
Pomacał ręką kieszeń. Odznaka była na miejscu. Biegnąc do wejścia,
odpiął klapę kabury i sprawdził pistolet. Parę sekund później już był przy
końcu kotary. Drake natychmiast go zauważył i ruszył w stronę bocznych
drzwi, ale Josh wyciągnął pistolet.
- Na twoim miejscu nie robiłbym tego, Drake.
Drake zatrzymał się w pół kroku. Po jego mysiej twarzy przemknął
ponury cień.
- Nic na mnie nie masz, Reed! To nie moja buda. A ty nie masz prawa
tak po prostu nas nachodzić.
- Zmartwię cię, Drake! - Wyciągnął nakaz i wcisnął go Drake'owi do
garści. - Czytaj i płacz! Mogę ci pożyczyć chusteczkę.
Quinby jednym susem przeskoczyła ladę i odebrała kasetkę z rąk
Cindy. Ruchem głowy nakazała Cindy usiąść.
Drake zmiął nakaz w kulę i rzucił na podłogę. Był wściekły.
- Polowania ci się zachciało, co, Reed?
RS
106
Josh rzucił Quinby kajdanki.
- Skuj naszego przyjaciela! - zawołał.
Drake zesztywniał.
- A to dlaczego?
Josh wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Jeszcze chwila, a będzie za utrudnianie pracy policji. To powinno
wystarczyć. A potem się zobaczy, co z tą skradzioną przez ciebie
własnością. Co ty na to?
Quinby skuła Drake'owi ręce na plecach i poprowadziła go do krzesła
obok Cindy. Wtedy Josh spytał:
- W porządku, Quin, pokaż, co znalazłaś?
Quinby skinęła głową i bez słowa wyciągnęła rękę w stronę dekoltu
Cindy. Delikatnym ruchem wyciągnęła spod swetra wisiorek, kołyszący się
na złotym łańcuszku. Fasetowanie kamienia zamigotało krwawym blaskiem.
- Sierżancie, oto Tygrysie Oko z kolekcji Zandera - powiedziała
poważnie.
Josh gwizdnął cicho.
- Znakomita robota, Parker. Obiecuję, że już nigdy nie wspomnę o
waszym szerokim doświadczeniu zawodowym inaczej, jak tylko z
najwyższym podziwem.
W oczach Quinby zamigotała iskierka dumy. Po raz pierwszy Josh
powiedział jej komplement.
Wokół nich gromadził się tłum ciekawskich. Zjawiły się też wezwane
na pomoc patrole i po chwili oboje bez reszty pochłonęła procedura
aresztowania Drake'a i Cindy.
RS
107
Było za dziesięć piąta, kiedy Quinby wyszła z szatni. Nie miała dużo
czasu, bo warsztat samochodowy działał tylko do piątej. Musiała się
pośpieszyć, jeśli nie chciała zostać bez samochodu na kolejny dzień.
We krwi wciąż jeszcze miała sporą dawkę adrenaliny po porannym
aresztowaniu. A co się działo potem na komendzie! Gratulacjom nie było
końca. Parker zachowała się jak wytrawny policjant, jak stary wyga, i tak
dalej. Ale najważniejsze było milczące uznanie Josha. Najważniejsze i
najmilsze. Na samą myśl o tym robiło jej się ciepło na sercu. Nie powiedział
już nic więcej, ale jego spojrzenie mówiło wszystko.
Quinby w biegu skinęła na pożegnanie oficerowi dyżurnemu i ruszyła
do wyjścia. Chociaż holowanie z pomocą Josha byłoby znacznie łatwiejsze,
nie chciała o to prosić. Ten dzień i tak zaliczała do udanych.
- Trzeba cię podrzucić do warsztatu, Quin? - usłyszała głos Josha za
plecami.
Zatrzymała się z ręką na klamce. Przez sekundę stała nieporuszona,
nim zebrała siły, by odwrócić się i podziękować mu za propozycję.
- Dzięki, Josh - wykrztusiła w końcu. - Nie trzeba. Przejdę się do
warsztatu. To niedaleko. Spacer dobrze mi zrobi.
No, jakoś poszło. Nawet tak bardzo nie bolało. Czyżby? Josh podszedł
do oficera dyżurnego i położył plik raportów na kontuarze.
- Jesteś pewna? I tak jadę w tym kierunku. Dziś nie mam Zacka, więc
nie musisz się niczym krępować.
Już, już otwierała usta, żeby mu grzecznie, ale zdecydowanie
podziękować i pokazać, że jest samodzielną kobietą, gdy nagle do rozmowy
dołączył trzeci głos:
- Quinby, dobrze, że cię jeszcze złapałem! Spojrzała zdziwiona.
Ojciec?
RS
108
Brad Tennison szedł ku niej, machając ręką. Na widok Josha
przystanął, jakby czekał, że dokończą rozmowę i pożegnają się, a wtedy on
będzie mógł zamienić z nią parę słów. Ku zaskoczeniu ich obojga, Josh ani
myślał odchodzić.
- Witam, szefie - powiedzieli oboje, niemal jednocześnie.
- Przeszkadzam? - Brad przeniósł niepewny wzrok z jednego na
drugie.
- Nie, Josh właśnie proponował mi, że podrzuci mnie do warsztatu.
Mój grat znowu się rozkraczył - wyjaśniła.
- Doskonale... - Brad zatarł ręce z zadowolenia. -A co powiesz na
wspólną kolację?
Quinby rozejrzała się nerwowo. Parę osób stało w pobliżu. Co mu się
nagle stało? Zawsze był taki ostrożny, nigdy nie rozmawiał z nią w pracy.
Porozumiewali się telefonicznie. Spotykali się w kawiarniach i
restauracjach.
- Ja... - zająknęła się speszona. - Zamierzałam dziś pomóc Mamie
Chen.
- Daj spokój, możesz czasem mieć wolny wieczór. Ja zapraszam. Poza
tym mamy parę spraw do omówienia.
Spojrzała podejrzliwie na Josha. Co jest grane? Ale on odpowiedział
jej spokojnym, otwartym spojrzeniem. Leciutki uśmiech igrał mu na
wargach. Quinby nachmurzyła się, podejrzenie zaczęło z wolna przeradzać
się w pewność. Oczywiście, Josh zdał mu już relację na jej temat. I cóż, że
dzisiaj odniosła sukces, i tak nie była dobrym materiałem na policjantkę.
Wzruszyła ramionami.
- Naturalnie, to miła perspektywa. A będziesz mógł mnie podrzucić do
warsztatu, żebym po drodze odebrała samochód?
RS
109
- Jasne. Pójdę tylko po płaszcz. - Poklepał po ramieniu najpierw ją,
potem Josha. - Możesz do nas dołączyć, jeśli masz ochotę, Josh. Pojedziemy
do „Wrigleya".
- Nie, dzięki. Nie mogę, mam parę spraw do zrobienia. Ale wy bawcie
się dobrze. - Rzucił okiem na Quinby. - Może warto, żebyś spróbowała
gulaszu z papryką. To gwóźdź programu starego Wrigleya.
Quinby wzniosła oczy do nieba, ale nie dała się wciągnąć w wymianę
złośliwości. Przez chwilę patrzyła w ślad za oddalającym się ojcem, nim
zwróciła się do Josha:
- Myślałam, że masz raczej pozytywną opinię o mojej pracy?
- I tak jest.
- To dlaczego mój ojciec zaprasza mnie na kolację?
- Niech zgadnę. Bo jest głodny i nie chce jeść sam?
- Bardzo śmieszne. Wiesz równie dobrze jak ja, że nigdy się tak nie
zachowywał. Dlaczego teraz nagle chce mnie zabrać w miejsce, gdzie
zawsze spotyka się pełno kolegów z komendy?
Oczy Josha zwęziły się w uśmiechu.
- Może oglądał ostatnio film „Rok niebezpiecznego życia"? Wiesz, z
Melem Gibsonem... Ale poważnie, nie przesadzasz przypadkiem?
- Nie, po prostu myślę, że nie chce mi dać pracy u siebie i nie wie, jak
to załatwić.
Josh złapał ją za klapę kurtki i przyciągnął lekko.
- Uspokój się. Idzie ci doskonale. Prawdę mówiąc,pomyślałem sobie,
że dziś wieczorem się spotkamy i poćwiczymy trochę strzelanie przed
twoim egzaminem. Wiesz, żeby już nikt nie miał żadnych wątpliwości, że
idzie ci świetnie.
RS
110
Quinby omal nie przytuliła policzka do jego ręki. Z trudem się
powstrzymała. Błękitne spojrzenie poszukało jej cynamonowych oczu.
Ostatkiem woli wyjąkała:
- Nie musisz, naprawdę nie musisz tego robić. Nie martw się o mnie.
- Ja się nie martwię - uciął krótko. - Ja tylko chcę być pewien, że moja
partnerka dobrze strzela, na wypadek gdybym potrzebował jej pomocy. Kto
wie, może pewnego dnia od ciebie będzie zależało moje życie?
Na moment dech jej zaparło. Ale nie, nie zdawało jej się. On naprawdę
tak powiedział: „moja partnerka".
- Jesteś pewien?
- Będę u ciebie dziś wieczorem. Punkt dziewiąta. Czyli: jedz szybko,
bo masz mało czasu. Tylko się nie udław papryką!
RS
111
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Cztery godziny. Do dziewiątej wieczorem musiały minąć cztery
godziny. Po drodze był jeszcze warsztat samochodowy, kolacja w
restauracji, gdzie nikt zdawał się nie pamiętać o jej nieszczęsnym gulaszu,
rozmowa z ojcem, który niespodziewanie zachował się jak... ojciec, przed-
stawiając swoją dzielną i zdolną córkę każdemu napotkanemu znajomemu.
Odbierała wszystko jak przez mgłę. Czas dłużył się niemiłosiernie.
Zegar na wieży kościoła wybił dziewięć uderzeń. Quin-by wyjrzała
przez okno akurat w chwili, gdy Josh zajechał pod dom Mamy Chen.
Zauważył ją w oknie za firanką, zamigał światłami. Chwyciła kurtkę i
plecak, zgasiła lampę. Zbiegła na dół po dwa stopnie naraz.
Otworzyła drzwi i wsiadła do samochodu.
- Cześć, jesteś punktualny.
- Cześć, jak tam kolacja?
- Nad podziw udana.
- Wydajesz się zaskoczona. Dlaczego?
- Bo było inaczej niż zawsze - uśmiechnęła się na to wspomnienie. - W
pewnej chwili do baru wszedł Tripp z kumplami. Kiedy nas zobaczył,
zatrzymał się przy naszym stoliku z tym swoim śliskim uśmieszkiem, od
którego zawsze mi ciarki chodzą po plecach. Zażartował z ojca, że na
starość bierze się za podryw... Ojciec uśmiechnął się chłodno, jak to on
potrafi, a potem wskazał na mnie i powiedział: Pozwólcie, że wam
przedstawię. To moja córka. Rozumiesz coś z tego? Bo ja kompletnie nic.
Powinieneś zobaczyć minę Trippa - roześmiała się na to wspomnienie. -
Rozdziawił gębę ze zdziwienia, ale prawdę mówiąc, ja byłam nie mniej
zdziwiona.
RS
112
- Dlaczego? Zrobił to pierwszy raz? - Josh miał nadzieję, że
zabrzmiało to niewinnie.
- Tak, zawsze przedstawiał mnie z imienia i nazwiska, jako Quinby
Parker.
- No więc, jak się poczułaś?
- W porządku - odrzekła Quinby.
Ale nie powiedziała prawdy. Poczuła się cudownie. Na samą myśl o
tym westchnęła ze szczęścia.
- W porządku? Tylko tyle?
- Nie, było wspaniale. Nigdy nie myślałam, że to takie przyjemne
uczucie, kiedy ojciec mówi z dumą: To moja córka.
Jechali dłuższy czas w milczeniu. Quinby przyglądała się mrocznej
drodze, rozświetlanej światłami ulicznych latarni i mijających ich
samochodów.
- Dokąd jedziemy?
- Do mnie.
- Do ciebie?
- Tam nikt nie będzie nam przeszkadzał. Może wtedy uwierzysz w
swoje możliwości.
- Myślisz, że tego mi brak? Pewności siebie?
- Tak.
Ale tak naprawdę nie myślała o sobie, tylko o jego domu. A więc
zobaczy, jak Josh mieszka. Gdzie rano się budzi, bierze prysznic, goli się,
pije poranną kawę, czyta gazetę. I dokąd wraca wieczorem, zmęczony po
pracy, z Zackiem. Albo sam.
Skręcili na autostradę. Po pewnym czasie wyjechali poza miasto, na
północ. Dwadzieścia minut później zjechali na drogę wiodącą do Enders
RS
113
Landing, niewielkiej miejscowości na peryferiach Brackett City. Tutaj nie
czuło się już wielkomiejskiej gorączki. Przeciwnie, miejsce sprawiało
sielskie wrażenie, zwłaszcza że graniczyło z lasami Adirondack Park.
Josh mieszkał u wylotu ślepej uliczki, gdzie kończyła się wszelka
zabudowa. Dojechali do leśnej drogi. Na zakręcie stała zabawna skrzynka
pocztowa w kształcie drewnianej chatki. Zatrzymali się tam na chwilę i Josh
opuścił szybę, by wyjąć pocztę. Quinby rozglądała się ciekawie, ale nie
widziała nic poza wysokimi sosnami i drogą o gładkiej nawierzchni,
prowadzącą w głąb lasu.
Starała się nie okazywać podniecenia, ale nieświadomie wstrzymywała
oddech w oczekiwaniu na to, co zobaczy. Minęli las i wjechali na niewielką
zaśnieżoną polanę. Nagle bezwiedny okrzyk zachwytu wyrwał się Quinby z
gardła. Przed nimi stał parterowy, drewniany dom, zbudowany z grubych
bali. Trzy schodki prowadziły na obszerny ganek, gdzie po jednej stronie
stał bujany fotel, po drugiej kołysała się na wietrze huśtawka.
Josh nie podjechał pod wejście, tylko zatrzymał się parę metrów
wcześniej i teraz siedział oparty o kierownicę, przyglądając się twarzy
Quinpy. Czekał na jej reakcję.
- Jak tu pięknie! - powiedziała z zachwytem. Pochyliła się do przodu,
by lepiej ogarnąć cały widok. - Marzenie, nie dom.
Uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony.
- Cieszę się, że ci się podoba. Sam go budowałem. No... może raczej
pomagałem. - Podjechał pod ganek i wyłączył silnik. - Chodź, pokażę ci, jak
jest w środku.
Zza drzwi dobiegało radosne ujadanie.
- To Merkury. Siedzi biedaczysko całymi dniami sam i nudzi się jak
mops. Albo raczej jak labrador - mówiąc to, Josh wsunął klucz do zamka.
RS
114
Ledwie nacisnął klamkę, drzwi odskoczyły pod naporem i na ganek
wyskoczył potężny brunatny labrador. Wbił nos w spodnie Josha, a potem
podbiegł do Quinby. Poczuła ciepły wilgotny pysk w swojej dłoni. Kucnęła,
by potarmosić psa za aksamitnymi uszami. Przyjął pieszczotę z taką
wdzięcznością, że po chwili wylądowała na podłodze, z Merkurym w
ramionach.
- No, już dość, Merk! - Josh jedną ręką odciągnął psa za obrożę, drugą
ujął Quinby za ramię, by pomóc jej wstać. Zachwiała się, musiała lekko
oprzeć się o jego pierś.
- W porządku? - Zajrzał jej w twarz, a niespotykany błysk ciepła
rozjaśnił błękit jego oczu. Tak jakby chciał coś powiedzieć...
Quinby odwróciła wzrok.
- Tak, dziękuję. - Otrzepała się i obciągnęła kurtkę. Josh otworzył
drzwi i wsunął rękę do środka, żeby zapalić światło. Potem cofnął się i
zrobił zapraszający gest.
- Wejdź, proszę.
Otwarta przestrzeń salonu, połączonego z jadalnią i obszerną kuchnią.
Jedna ściana złożona z samych okien, od sufitu do podłogi. Bielone ściany,
surowa cegła. A do tego drewniane podłogi z szerokich ciemnych desek,
proste, masywne meble, kilka kolorowych plam tureckich dywanów.
Potężny kominek z polnego kamienia. Czysto i schludnie, choć nie
pedantycznie. Ciepło i przytulnie. Uśmiechnęła się, pełna podziwu.
- Pięknie tu. - Wiedziała, że się powtarza, ale nie mogła znaleźć
lepszego słowa.
Szedł za nią, zapalając po drodze światła.
- Chcesz się czegoś napić? Może kawy?
- Nie, dziękuję.
RS
115
Podeszła do okna i przysunęła nos do szyby. Na tarasie na zewnątrz
rozbłysło światło i Quinby znowu krzyknęła z zachwytu.
- Och, tu jest staw! Jaki uroczy zakątek.
- Aha, ulubione miejsce Zacka. Spędza nad wodą niemal cały czas,
kiedy tu jest. Zbudowaliśmy razem chatkę, gdzie w zimie można się ogrzać,
a latem przebrać do kąpieli. Hej, może chcesz pojeździć kiedyś z nami na ły-
żwach? Chcesz?
- Z radością.
Josh podszedł do kominka, odsunął siatkę ochronną i potarł długą
zapałkę o chropawy kamień. Przytknął płomyk do kawałka papieru, który
podłożył pod przygotowany stos bierwion. Po chwili ogień zajaśniał pośród
suchych trzasków. Josh ustawił siatkę ochronną z powrotem na miejscu i
wstał.
- Chodź, pójdziemy poćwiczyć, a ogień tymczasem się rozpali i
nagrzeje dom.
- I uratuje nas od pewnej śmieci przez zamarznięcie - zaśmiała się. -
Ciekawe, jak na tym mrozie pójdzie mi celowanie i naciskanie cyngla
zgrabiałymi rękami.
- Zimno dobrze wpływa na koncentrację - zaśmiał się Josh, otwierając
drzwi na taras. - Zobaczysz, zostaniesz mistrzynią strzelania.
- No tak, moje dwie pięty Achillesa, czyli koncentracja i celność.
Josh nieoczekiwanie spoważniał.
- Nie, Quin. To wszystko kwestia wiary. Wiary we własne siły. A
każde takie słowo podkopuje tę wiarę lepiej niż buldożer na budowie.
Rozumiesz?
Quinby zacisnęła powieki i nim otworzyła je ponownie, wciągnęła w
nozdrza mroźne powietrze. Poważny ton tych słów wprawił ją w
RS
116
zakłopotanie, znacznie bardziej niż żartobliwe docinki. Schyliła głowę. Ale
Josh nie dawał za wygraną i oczekiwał odpowiedzi.
- Rozumiesz? - powtórzył.
Skinęła głową, ale nie podniosła wzroku. Tak jakby nie mogła, a może
nie chciała spojrzeć mu w oczy.
- Rozumiem - mruknęła. - Spróbuję tego twojego „pozytywnego
myślenia", obiecuję. Ale nie obiecuję, że ta tępa głowa... - Uniosła rękę, by
postukać się w czoło, ale nagle on chwycił ją za nadgarstek i przytrzymał jej
rękę. - No tak, miało być pozytywnie - jęknęła. - Jak zawsze, masz rację.
Poprowadził ją między sosnami nad staw. Śnieg skrzypiał pod
podeszwami, mroźny wiaterek od pól szczypał w policzki. Josh zatrzymał
się przy drewnianej chatce i zapalił zewnętrzną lampę. Staw roziskrzył się
milionem białych i błękitnych błysków. Po stosunkowo ciepłym dniu
lód przy brzegu stopniał, odsłaniając czarny jedwab połyskliwej tafli wody.
Na prawo znajdowała się strzelnica. W pewnej odległości od siebie
stały trzy snopki słomy z umocowanymi doń ludzkimi postaciami. Josh
nigdy nie strzelał, kiedy Zack był w domu. Ale czasem, w samotne dni i
wieczory, przychodził tutaj, żeby poćwiczyć. Żeby zapomnieć o pustce.
Czubkiem buta odgarnął trochę śniegu i wskazał to miejsce Quinby.
- Stań tutaj - rzekł. - To mniej więcej taka odległość jak na naszej
policyjnej strzelnicy.
Quinby rzuciła plecak na ziemię. Schyliła się, otworzyła klapę i
zaczęła szperać w środku. Wyjęła służbowy rewolwer. Ściągnęła rękawice,
sięgnęła do kieszeni kurtki po magazynek, naładowała broń. Wszystkie
czynności wykonywała szybko i sprawnie.
- W porządku. A teraz ustaw się i spójrz na cel - powiedział. - Nie
strzelaj, dopóki nie powiem.
RS
117
Quinby bez słowa wykonywała komendy. Stanęła. Ujęła rewolwer
klasycznym chwytem, obiema rękami. Uniosła wyprostowane ramiona do
poziomu oczu. Nie patrzyła na boki, była spokojna i skoncentrowana.
Josh zdjął rękawice i rzucił je na jej plecak. Położył dłoń na jej
złożonych do strzału dłoniach.
- Niezły chwyt, tak jest dobrze. Jeszcze tylko troszkę szerszy rozkrok,
Quin. O, tak.
Skinęła głową, lekko ściągnąwszy ciemne brwi. Rozsunęła odrobinę
stopy na śniegu i spojrzała przed siebie. Przygryzła dolną wargę ze
skupienia. Josh schylił się i dotknął niespodziewanie wgięcia z tyłu pod jej
kolanami.
Chciał sprawdzić stabilność jej pozycji, rozluźnić nadmierne napięcie,
ale zamiast tego rozproszył ją. Speszona, zesztywniała jeszcze bardziej i
przeniosła ciężar z nogi na nogę.
- Rozluźnij się. Im bardziej będziesz spięta, tym trudniej będzie ci
trafić w cokolwiek.
Wyprostował się i przesunął dłonią po jej łopatkach, żeby ustawić je
pod kątem prostym do celu. Tym razem się nie poruszyła, ale kiedy na nią
spojrzał, zauważył, że ma zamknięte oczy. Kiedy je otworzyła, powiedziała,
ledwie wstrzymując się od śmiechu:
- Przestań mnie dotykać, bo to mnie rozprasza. Roześmiał się.
- O to właśnie chodzi. Musisz się nauczyć nie zwracać na to uwagi.
Kiedy strzelasz, nic nie może cię rozproszyć. Nic i nikt... - Josh stanął za nią
i pochylił się lekko w jej stronę. Czuła jego oddech na karku. - A to cię
rozprasza?
Poruszyła ramieniem, jakby odganiała komara.
RS
118
Pochylił się jeszcze bardziej, wdychając zapach lawendy i wanilii.
Świeży, wiosenny zapach. Wstrzymała oddech. Dotknął wargami jej karku.
Poczuła lekkie muśnięcie. Jedno, drugie. Wypuściła powietrze przez
zaciśnięte zęby.
- Strzelaj! - usłyszała jego szept tuż przy uchu. Ugięła nieznacznie
kolana. Pociągnęła za cyngiel. Nastąpiły trzy strzały, w niewielkim odstępie
jeden po drugim. Głośne. Mocne. Każdemu towarzyszył głuchy odgłos i
niemal jednoczesne pojawienie się czarnej plamki na celu. Wszystkie trzy
otworki znajdowały się mniej więcej w tym samym miejscu - w lewym
górnym rogu sylwetki. Quinby wyprostowała kolana i opuściła ramiona.
Wyjęła pusty magazynek i rzuciła go na plecak, zabezpieczyła broń.
Dopiero wtedy odwróciła się do Josha.
- I jak? Byłam wystarczająco skoncentrowana?
- Nadzwyczajnie - odparł, nie kryjąc podziwu. - Jesteś pewna, że to
twoje nazwisko widniało na liście oblanych ze strzelania?
- Uhm, niestety tak. Ale - uśmiechnęła się szeroko - to pewnie dlatego,
że potrzebuję do tego sprzyjających warunków. Myślisz, że komisja
pozwoliłaby ci stanąć koło mnie na strzelnicy?
Josh odchrząknął. No tak, pobiła go jego własną bronią. A na dodatek
stała tak blisko, tak blisko...
- Nie ma obawy, poradzisz sobie doskonale beze mnie.
Nie spuszczając wzroku z jego twarzy, Quinby wyjęła z kieszeni
nowy magazynek, załadowała i podała mu broń.
- Twoja kolej - rzekła.
Wziął rewolwer z jej ręki i stanął na pozycji.
RS
119
Quinby cofnęła się o krok za niego. Nie mógł jej zobaczyć. Poczuł
mrowienie na karku. Uśmiechnął się lekko. Cokolwiek ona zrobi, jemu na
pewno sprawi to ogromną przyjemność.
Położyła mu obie dłonie płasko na plecach. Drgnął, lekko prostując się
pod tym dotykiem.
- W porządku, Josh, stań w pozycji i skoncentruj się na celu -
rozkazała cicho, jednocześnie przesuwając dłonie powoli, bardzo powoli,
wzdłuż łopatek w dół.
Zrobił, jak kazała.
- Rozluźnij się, spokojnie - uprzedziła nieznaczny ruch jego ramion. -
Im bardziej będziesz spięty, tym trudniej będzie ci trafić w cokolwiek.
Stanęła na palcach i przycisnęła dłonie mocniej do jego pleców, tak
jakby chciała go unieruchomić. Wyczuwalne napięcie jego mięśni sprawiało
jej przyjemność i dziwną satysfakcję, jakie daje poczucie władzy nad kimś.
Zastygł z ramionami ustawionymi pod kątem prostym do celu. Zsunęła
ręce na jego biodra i znieruchomiała. Tym razem się nie poruszył.
- Przestań, bo mnie rozpraszasz - jęknął.
Roześmiała się.
- O to właśnie chodzi. Musisz się nauczyć nie zwracać na nic uwagi.
Nie pamiętasz? Gdy strzelasz, nic nie może cię rozproszyć. Nic i nikt. Jak
tam? Skoncentrowany?
- Robię, co mogę-jego głos przeszedł niemal w szept z napięcia. -
Mogę już strzelać?
- Jeszcze chwilka - powiedziała Quinby, przesuwając dłonie w przód i
splatając mu je na pasku. - Jeszcze...
- Już, do jasnej... - mruknął i bez zastanowienia wpakował cały
magazynek w cel.
RS
120
Teraz wszystko potoczyło się błyskawicznie. Strzelił, zabezpieczył
broń, rzucił ją na plecak leżący na ziemi, odwrócił się gwałtownie w stronę
Quinby i chwycił ją za nadgarstki w tej samej sekundzie, kiedy zrobiła krok
w tył, by odsunąć się od niego.
- Nie tak prędko - syknął przez zęby i poczuła jego usta na swoich
wargach.
Uniosła lekko głowę i przyjęła pocałunek z ulgą, tak jak wita się
deszcz po długotrwałej suszy. Utonęła w muskularnych ramionach.
Nareszcie. Poczuła, jak jego dłonie wsuwają się pod kurtkę i niecierpliwie
wyciągają koszulę ze spodni. Zimny wiatr dotknął nagiego ciała Quinby
niemal jednocześnie z palcami Josha. Nie, jego palce były szybsze, już
zsuwały ramiączka stanika, już dotykały jej piersi. Zadrżała z zimna i
rozkoszy. Na moment stracili równowagę, zachwiali się i wylądowali na
ścianie domku.
Quinby na moment odwróciła głowę, by zaczerpnąć powietrza. Oparła
policzek na jego piersiach, próbując go i powstrzymać. Próbując
powstrzymać ich oboje. j
- Zaczekaj, Josh - szepnęła. - Musimy się zastanowić, czy naprawdę
tego chcemy. Inaczej jutro rano będziemy tego oboje gorzko żałować.
Znalazł ustami koniuszek jej ucha. Leciutko szarpnął zębami za płatek
i wyszeptał:
- Nie zamierzam niczego żałować. Absolutnie niczego - i nim zdążyła
zaprotestować, wyjął ręce spod jej kurtki, schylił się, podniósł ją do góry i
jednym ruchem zręcznie zarzucił sobie na ramię.
- Co to ma znaczyć? - zaprotestowała. - Nie jestem workiem kartofli. -
Każą sylabę akcentowała gwałtownym wymachem nóg.
RS
121
Udawał, że nie słyszy. Poprawił ją sobie na ramieniu, schylił się, by
drugą ręką zabrać plecak, po czym skierował się w stronę domu.
- Zimno tu - mruknął. - W domu w kominku już pewnie ładnie buzuje.
- Puść mnie natychmiast! - rozkazała Quinby, jednak niezbyt
zdecydowanie. - Puść mnie, bo oboje wylądujemy w śniegu!
- Mowy nie ma! Jeszcze byś się rozmyśliła!
- Mowy nie ma! - powtórzyła jak echo, śmiejąc się.
- Nawet gdybyś chciał się mnie pozbyć siłą. Nawet gdybyś poszczuł
mnie psem - śmiała się już tak serdecznie, że chwyciła ją czkawka. -
Uważaj, bo dostaniesz przepukliny.
- Dostałbym niechybnie, gdybyś sobie teraz poszła i zostawiła mnie w
tym stanie - wyskandował, akcentując kolejne stopnie schodków,
prowadzących na ganek. Osłabiona mocowaniem się i śmiechem, Quinby
zwisała bezwładnie z jego ramienia. Otworzył drzwi, wszedł do środka i
ostrożnie ją postawił. Zrobiła krok w stronę kanapy, ale ją powstrzymał.
- Nie tak szybko. Pójdziemy tam razem - i nim zdążyła zareagować,
objął ją ciasno ramionami i ruszył w stronę kanapy, popychając ją lekko
przed sobą.
Poczuła poduchy pod kolanami i osunęła się na plecy pod jego
ciężarem. Objęła go mocniej za szyję.
- Jesteś pewien, że to jest to, czego pragniesz?
- Żartujesz? - odpowiedział pytaniem, zaaferowany ściąganiem kurtki,
co szło mu dość opornie, gdyż robił to jakoś dziwnie okrężną drogą,
wykręcając kolejno raz jedną, raz drugą ręką do tyłu, starając się przy tym
ani na moment nie wypuścić Quinby z objęć. W końcu pozbył się opornej
materii, omal nie zsunąwszy się przy tym na ziemię. - Nie ma takiej siły,
która by mnie powstrzymała od dokończenia tego, co zaczęliśmy.
RS
122
- Miałam nadzieję, że to właśnie powiesz. - Spróbowała wydostać się
spod niego, ale jego palce były szybsze, już zajęły się jej kurtką. Po chwili
kurtka wylądowała na ziemi, a w ślad za nią powędrowała na stos koszula i
spodnie.
- Może byłoby nam łatwiej, gdybyśmy na chwilę się rozstali i po
prostu zdjęli niepotrzebny balast, co? - spytała rozsądnie.
- Może i tak byłoby łatwiej, ale o ileż mniej zabawnie - mruknął zajęty
walką z nogawkami jej dżinsów, które nie chciały przejść przez buty. -
Zaraz... Poczekaj... Trzeba to zrobić po kolei. - I dwa buty kolejno dołączyły
do rzeczy na podłodze.
Nieoczekiwanie oni również wylądowali na podłodze. Rozległo się
głuche uderzenie o deski.
- Au, twardo - stęknęła Quinby.
- Czekaj... - szepnął. - Chwyć mnie mocniej za szyję.
- Uniósł głowę, zlokalizował to, czego szukał, i nie wypuszczając jej,
przesunął się na turecki dywan w nasyconych czerwieniach, leżący przed
kominkiem. Poczuła miękką wełnę pod nagimi plecami. Ciepło ognia
płonącego na kominku ogrzewało jej nagie biodra i piersi, ciało Quinby
zaczynało płonąć.
Przestała mówić, przestała myśleć, zbyt zajęta odbieraniem emocji
wszystkimi zmysłami. Niecierpliwość ustąpiła nagle miejsca powolnemu
smakowaniu. Dotyk jego dłoni na brzuchu, na udach.... Ciepło jego skóry,
mocnych ramion i nóg...
Przewrócił się na plecy, pociągając ją za sobą. Uniosła głowę i
spojrzała na niego z góry, odgarniając splątane włosy. Długie rzęsy osłaniały
jego na wpół przymknięte oczy, wyrazista szczęka rysowała się mocnym
obrysem w czerwonawym świetle płomieni. Przesunęła dłonią po ciemnych
RS
123
włosach, które tak lubiła, po wklęsłych policzkach i rozchylonych wargach,
które tak bardzo chciała całować, wzdłuż ramion, w dół po kręgach żeber i
splocie słonecznym, by znieruchomieć na chwilę na płaskim brzuchu.
Wstrzymał oddech.
- Uważaj, żebyśmy nie wylądowali w kominku -uśmiechnęła się.
- Nie ma obawy.
Jego wargi nie przerywały wędrówki po zakolach piersi, rytmiczne
ruchy wprawiały całe jej ciało w drżenie ekstazy. Quinby jęknęła z
rozkoszy. Opadła z powrotem na dywan. Oplotła biodra Josha smukłymi
łydkami i poprowadziła go ku sobie. Wtulił twarz w gęstwinę jej włosów,
zapach lawendy i wanilii uderzył mu do głowy jak mocne wino. Splótłszy
palce z jej dłońmi, powoli, ostrożnie zanurzył się w jej ciało, głęboko,
głębiej, najpierw powoli, jakby badał nieznany ląd, a potem coraz prędzej i
prędzej, aż zespoleni w jedno zapomnieli o rozsądku, o całym świecie.
- Quin... - wyszeptał jej do ucha.
- Tak?
- Tak! Tak jest dobrze.
RS
124
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Drobne kulki zlodowaciałego śniegu stukały w maskę i dach
samochodu. Najwyraźniej ciepły front zmuszony był ustąpić kolejnej fali
mrozu. Nad miastem zawisła ciężka pierzyna mlecznych chmur. Zapowiedź
śnieżycy.
Quinby trzymała kierownicę, uśmiechając się bezwiednie do siebie.
Była tak rozmarzona, że żadna zamieć ani nawet groźny huragan nie byłyby
w stanie popsuć jej nastroju.
Kiedy rano obudziła się u boku Josha, doznała uczucia tak błogiego
szczęścia, że aż mrowie przeszło jej od czubka głowy po koniuszki palców u
nóg., Błogość" - to słowo najlepiej oddawało uczucie dziwnej radości i unie-
sienia. Otworzyła oczy pod dotykiem jego dłoni, które głaskały delikatnie jej
policzki i odgarniały włosy z czoła. Uśmiechnęła się na to wspomnienie.
Warto było czekać tyle czasu, warto było znosić długą samotność, by móc
posmakować takiej błogości.
Na śniadanie były płatki kukurydziane, ulubiony przysmak Zacka,
których zapasy zajmowały całą półkę w kuchennej szafce. Dobrze, że Zack
nie widział, w jaki sposób je jedli - celując sobie nawzajem w szeroko
otwarte usta. Smakowite krążki nie zawsze trafiały do celu, w większości
lądowały nie tam, gdzie trzeba. W krótkim czasie kapa, którą w nocy okrył
ich Josh, a także dywan i podłoga zasłane były kukurydziano-miodowo-
orzechowym przysmakiem, wprawiając ich w niepohamowany śmiech. Był
to śmiech ludzi szczęśliwych, którzy spędzili upojną noc. Śmiech
oznaczający radość życia.
RS
125
Potem Josh odwiózł ją do domu. Mama Chen nawet słowem nie
wspomniała o nocnej nieobecności Quinby, ale wieczorem na pewno
czekało ją drobne śledztwo.
Quinby pochyliła się, by włączyć ogrzewanie w samochodzie.
Spojrzała na niebo zaciągnięte jednolitą szarością. Nie ma co, kiepski dzień
na ślub. Caroline i jej tatko może potrafili załatwić wszystko, ale nie umieli
powstrzymać śnieżycy. Brrr, zimno. Quinby owinęła się ciaśniej połami
płaszcza z cienkiej wełny. Nie była przyzwyczajona do wytwornych
strojów. Miała na sobie jedyną wizytową sukienkę, jaką znalazła w swojej
garderobie. Prostą, krótką, w kolorze złotawej miedzi. To Josh kazał jej się
tak ubrać, twierdząc, że pokazywanie się w służbowych mundurach na
przyjęciu weselnym nie zrobiłoby dobrego wrażenia. I bez tego Caroline
była nerwowa.
Dziesięć minut później Quinby wkroczyła do holu komendy w
Brackett City. Na widok długich nóg w eleganckich pantofelkach na
wysokim obcasie oficer dyżurny gwizdnął z wrażenia.
- Co to, sygnał mgłowy ci się włączył? - warknęła Quinby, po czym
skręciła w korytarz prowadzący do gabinetu ojca.
- Twój ojciec jest teraz zajęty! - krzyknął za nią Daley.
Aha, Tripp i jego kumple nie tracili czasu. Teraz już wszyscy
wiedzieli.
- Nie szkodzi, zaczekam - odkrzyknęła swobodnie,nie odwracając
głowy. Nie musiał wiedzieć, że było jej to na rękę. Potrzebowała tych paru
minut, żeby się uspokoić.
W sekretariacie nie było nikogo. Komputer i klawiaturę przykrywały
plastikowe pokrowce. Jak widać, Evelyn czasem udawało się wywalczyć
wolną sobotę, pomimo głębokiego przekonania Brada, że policja winna
RS
126
roztaczać czujną opiekę nad miastem dwadzieścia pięć godzin na dobę,
przez osiem dni w tygodniu.
Quinby przysiadła na brzeżku krzesła, gotowa zaczekać, aż wyjdzie
poprzedni interesant. Obciągnęła krótką sukienkę i przymknęła oczy. Tak,
powie ojcu, że miał rację, że powinna spiąć się, zebrać w sobie i
doprowadzić praktykę do końca w dobrym stylu. I jeszcze powie mu, że
podjęła decyzję: chce zostać policjantką.
Drzwi do gabinetu ojca były lekko uchylone. Najpierw usłyszała jego
głos. Brad Tennison mówił:
- Dobra robota, stary. Nie wiedziałem, że jesteś tak bliski zamknięcia
sprawy Zandera. Prokurator twierdzi, że z naszyjnikiem i dziewczyną
gangstera, która chce zeznawać, Drake ma wyrok w kieszeni.
- To Quinby wypatrzyła ten naszyjnik. Ma oko jak doświadczony
glina. I stalowe nerwy. Jest do tego stworzona.
Quinby wyprostowała się na krześle. To był głos Josha. Poczuła skurcz
w żołądku na wspomnienie ostatniej nocy. Wystarczyło brzmienie jego
głosu, by oblała ją fala ciepła.
- Jaka to pilna sprawa cię tu przygnała w sobotę? -spytał ojciec.
- Umówiłem się tu z Quinby za kwadrans, ale wcześniej chciałem z
tobą pogadać sam na sam, nim ona się zjawi.
Quinby zesztywniała, nie zamierzała podsłuchiwać. Ale nie mogła
teraz tak po prostu wstać i wyjść.
- Co się stało? Nie masz chyba zamiaru mi powiedzieć, że mimo
wszystko nic z niej nie będzie?
- Nie, nie, wręcz przeciwnie, uważam, że... - jego głos to cichł, to
znów brzmiał głośniej, najwyraźniej Josh krążył po pokoju -... radzi sobie
RS
127
świetnie - zabrzmiało tuż przy drzwiach. - Możesz być spokojny, że
przejdzie egzaminy bez kłopotu.
- Tylko że... ?
- Tylko że... - Josh zawahał się. - Chciałbym cię prosić, byś zwolnił
mnie z funkcji jej oficera szkoleniowego. Od jutra, jeśli można.
Skurcz żołądka, jaki teraz odczuła Quinby, nie miał nic wspólnego z
romantycznym zakochaniem. A więc to tak! Chce się jej pozbyć. Czyżby
uznał, że ulegając jego zalotom, dopuściła się karygodnego wykroczenia?
To niemożliwe. Przecież...
- Skąd ta nagła zmiana decyzji? W końcu zgodziłeś się na te dwa
tygodnie szkolenia. - Brad też nic nie rozumiał. - I to teraz, kiedy tak dobrze
wam poszło?
- Posłuchaj, Brad. Wiesz, że od początku nie byłem zachwycony tym
pomysłem. Zgodziłem się ze względu na ciebie. A ponieważ idzie jej
doskonale, mogę stwierdzić, że poradzi sobie z egzaminami bez mojej
pomocy. Nie jestem już potrzebny, dlatego proszę cię o zwolnienie z tego
obowiązku.
- Dalej nie rozumiem, przecież to tylko tydzień... Nie wytrzymasz?
- Nie, to nie to. Chciałbym wrócić do starego układu.
Znasz mnie, nie znoszę z nikim pracować. Ja muszę działać w
pojedynkę. Sam, bez żadnych partnerów.
Quinby przełknęła z trudem. Chciałbym wrócić do starego układu...
Znasz mnie, nie znoszę z nikim pracować... Słowa cięły jak ostry skalpel.
Trafiały prosto w serce.
Nie chciał jej. Nie chciał, by była jego partnerem.
Zabrakło jej powietrza. Mój Boże, a ona myślała, że ją polubił, a może
nawet... pokochał? Co za naiwność. Zupełnie jakby była ckliwą,
RS
128
sentymentalną małolatą. Teraz wszystko stało się jasne. Była ciężarem,
balastem, niepotrzebnym obciążeniem dla tego wilka samotnika o chłodnym
spojrzeniu i sercu zimnym jak lód. I proszę, skorzystał z pierwszej okazji, by
się jej pozbyć! Nie do wiary. Nie myślała, że ją to aż tak zaboli.
Miała dosyć. Wyniknęła się na korytarz i oparła o chłodną ścianę. A
może dobrze się stało? Może lepiej, że tak szybko? Ale mimo wszystko...
Chcąc zyskać na czasie, ruszyła szybkim krokiem do holu. Lepiej,
żeby spotkali się na neutralnym gruncie. Musi się pozbierać, ochłonąć. Nie
pokaże po sobie, jak mocno ją zranił, nie da mu tej satysfakcji. Wydawało
się, że minęło stulecie, odkąd parę minut temu weszła tutaj radosna i
promieniejąca szczęściem.
Wyszedłszy z gabinetu Brada, Josh przystanął na chwilę w
sekretariacie, zamyślony. Machinalnie sięgnął do słoja stojącego na biurku i
wyjął stamtąd miętowego cukierka. Podrzucił go lekko do góry i złapał w
usta.
Ależ to był miły poranek. Zimowe światło rozświetliło rudawe
promyki w jej splątanych włosach, jakby wciąż tlił się w nich płomień
kominka i ich namiętności. A potem to śmieszne „fruwające" śniadanie.
Może i nie najedli się do syta, ale byli syci siebie.
Zatęsknił do niej, zapragnął wciągnąć w nozdrza zapach lawendy
zmieszany z wanilią. Nie, cierpliwości, muszą poczekać, aż Quinby skończy
praktykę i zda egzaminy. Tydzień szybko minie. Teraz jeszcze musi jej
tylko wytłumaczyć, dlaczego zmiana oficera szkoleniowego jest nie tylko
wskazana, ale wręcz konieczna.
On był o tym przekonany. Quinby musi dokonać tego sama, bez
niczyjej pomocy, bez uciekania się do protekcji. Musi tylko zaufać sobie.
Teraz, kiedy między nimi nawiązała się taka intymna nić, było to tym
RS
129
ważniejsze. Musi to zrobić samodzielnie. Inaczej nigdy nie uwierzy, że ją na
to stać. Że jest dobrą policjantką, niezależnie od wszystkiego.
Poprawił krawat i poszedł w stronę holu, po drodze układając sobie to,
co jej powie. Zastał ją przy dyżurce. Stała, oparta o kontuar i rozmawiała z
Daleyem. Włosy przewiązała luźno złotą tasiemką. Złotawe błyski połyski-
wały na lśniących lokach.
Nie zauważyła go, zajęta rozmową. Widać Daley powiedział coś
zabawnego, bo wybuchnęła śmiechem. Kolczyki w uszach zakołysały się.
Niespodziewanie dla samego siebie Josh poczuł ukłucie zazdrości. Co mu
się stało? Odkąd to Quinby nie może sobie żartować z innymi
mężczyznami?
Nagle go spostrzegła. Zastygła w pół ruchu, w połowie
wypowiadanego słowa. Dziwne. Jakby zesztywniała, uśmiech zniknął z jej
twarzy, a na to miejsce pojawił się wyraz - niechęci? Złości?
Rozczarowania? Jakby wokół niej nagle wyrosła ściana, za którą nie miał
wstępu.
Nim zdążył się odezwać, odwróciła głowę z powrotem do Daleya i
podjęła przerwaną rozmowę. Zaskoczony Josh zapytał:
- Jesteś gotowa?
- Ja tak. A ty? -życie nie czekając na odpowiedź, spojrzała znów na
oficera dyżurnego: - No to cześć, Pete, musimy pędzić - powiedziała z
czarującym uśmiechem, po czym odwróciła się na pięcie i, nie patrząc na
Josha, pomaszerowała do wyjścia.
Szła tak szybko, że nie mógł jej dogonić. Kiedy w końcu dotarł do
służbowego wozu, ona siedziała już za kierownicą ze wzrokiem utkwionym
przed siebie i miną, która nie pozwalała mu w najmniejszym stopniu wątpić,
RS
130
kto tym razem będzie prowadził. Ledwie zatrzasnął drzwi, ruszyła z piskiem
opon, aż się zatoczył, nie zdążywszy zapiąć pasa.
Przejechali parę kilometrów, a ona wciąż milczała jak zaklęta. W
końcu nie wytrzymał;
- Powiesz mi wreszcie, o co chodzi, Quin, czy mam zgadywać?
Zacisnęła palce na kierownicy tak mocno, że aż pobielały jej kostki,
ale kiedy się wreszcie odezwała, zabrzmiało to całkiem łagodnie.
- Nic się nie stało, Josh. Wszystko jest w absolutnym porządku.
Nie, jednak zabrzmiało to podejrzanie łagodnie. Nim zdążył
zastanowić się nad następnym pytaniem, Quinby zahamowała ostro przed
bramą do domu starców. Wartownik poznał ich i pozwolił wyjechać bez
sprawdzania przepustek. Samochód wtoczył się - nieco spokojniej - w alejkę
obsadzoną szpalerem cyprysów. Quinby odezwała się znowu:
- A raczej już niedługo wszystko powróci do dawnego porządku,
prawda? Ja sobie pójdę kończyć staż u kogoś innego, a ty nareszcie będziesz
mógł się zająć swoimi sprawami. Po staremu. Jak dawniej. Sam.
- Więc dlaczego mam wrażenie, że w powietrzu wisi siekiera, która
lada chwila spadnie mi na głowę?
- Nie mam pojęcia, Josh. Może to poczucie winy?
Zahamowała przed domem Oscara tak gwałtownie, że Josh musiał się
przytrzymać uchwytu.
- Niby dlaczego... - zaczął, ale nie dokończył, gdyż to, co ujrzał,
przeszło jego najśmielsze oczekiwania.
Na ganku pojawił się Oscar w zielonych jak szczypiorek spodniach i
chabrowej marynarce. Czapka pilotka i płomienny krawat w białe grochy
dopełniały tego dość ekstrawaganckiego stroju weselnego. Nie był to koniec
niespodzianek. Oscar odwrócił się w stronę drzwi i szarmanckim gestem
RS
131
podał ramię... znajomej z bazaru. Była to Mimi we własnej osobie. W
hawajskiej sukni o śmiałym kwiatowym deseniu i futrze ze sztucznego
lamparta nie odbiegała stylem i śmiałością od stroju staruszka.
Quinby gwizdnęła z podziwu, a Josh zaklął pod nosem, nie kryjąc
niepokoju.
- I co teraz? Caroline padnie trupem, jak zobaczy dziadka w tym stroju
- jęknął. - I w tym towarzystwie - dodał, wyskakując z wozu i otwierając
tylne drzwi. -Co to, Oscarze, nie wystąpisz w smokingu przysłanym ci przez
rodzonego syna?
- Poczciwiec, pamiętał o starym, schorowanym ojcu. Ale on nie ma
gustu. Mimi dobrała mi znacznie lepszy strój, nie sądzisz? A skoro o tym
mowa - wskazał na uśmiechniętą Mimi, wspartą na jego ramieniu -
przedstawiam państwu moją narzeczoną!
Sześć męczących godzin później Quinby oparła się o ścianę w recepcji
hotelu, usiłując dyskretnie pomasować zesztywniały mięsień łydki.
Chodzenie na wysokich obcasach nie należało do jej największych
przyjemności. Nie przyniosło też oczekiwanych rezultatów. Josh ledwie na
nią spojrzał. Kiedy dotarli na miejsce, polecił, by się rozdzielili, żeby mieć
większe pole obserwacji - i tyle go widziała.
Na szczęście tym razem Oscar wcale nie zamierzał salwować się
ucieczką. Doskonale się bawił, szalejąc na parkiecie ze swoją wybranką
serca. Właśnie odstawiali fantastycznie ognistą rumbę, wzbudzając
powszechny zachwyt rozochoconych gości weselnych. Tak więc dla Quinby
było jasne, że to nie z powodu Oscara spędziła sześć godzin, samotnie
podpierając ścianę w kącie między recepcją a toaletą, na dodatek w
dokuczliwym przeciągu. To ona, Quinby, była powodem tej decyzji. Po
RS
132
prostu Josh uznał, że upojna noc minęła jak sen i czas wracać do
rzeczywistości - dystans, regulamin, obowiązki...
Quinby westchnęła i ruszyła do baru. Wprawdzie wypiła już tyle
toniku i soku, że mogłaby śmiało postawić żagle i wypłynąć na pełne morze,
ale głupio jej było tak stać z pustymi rękami.
Oparła się łokciem o gładką powierzchnię kontuaru i rozejrzała po sali.
Same pary. Przytulone, zapatrzone w siebie, zakochane... Quinby
nachmurzyła się. Stanął jej przed oczyma tamten wieczór w pizzerii, kiedy
tańczyła razem z Joshem i Zackiem. Zwyczajnie się pomyliła, to przecież
dla niej nic nowego. Nie pierwszy raz błędnie odczytała znaki. Josh nie był
nią zainteresowany, a wczorajsza noc była zwykłą pomyłką. Nie, nie
zwykłą. Była wielką, kardynalną, piramidalną pomyłką. No, ale między
Bogiem a prawdą, mógł jej to powiedzieć prosto w oczy, a nie tak jakoś...
czmychnąć.
Rozejrzała się po sali. Oscara wszędzie było pełno, ale Josh gdzieś
zniknął. Gdzie on się podziewa? W tym momencie poczuła na sobie wzrok
mężczyzny stojącego dokładnie po przeciwnej stronie sali, pod ścianą. Jego
twarz skrywała się w cieniu, ale Quinby nie miała wątpliwości. To był on.
Serce zabiło jej gwałtownie. Ciekawe, jak długo tam stał? I jak długo tak na
nią patrzył?
Dziwne, ale na widok Josha ogarnął ją spokój. I radość. Poruszyła się
niespokojnie. Co się z nią dzieje? Chyba musiała postradać zmysły. A
przynajmniej pamięć.
Ale nie, to było coś innego. Ona go potrzebowała. Pal licho szaleństwa
miłości, trudno, serce nie sługa. Ale w pracy czuła się pewniej i
bezpieczniej, kiedy był w pobliżu. Może go przeprosić? Tak, powie mu, że
ta noc była pomyłką i najlepiej zrobią, jeśli o niej zapomną. Byle tylko
RS
133
pomógł jej w tym ostatnim tygodniu stażu. Byle tylko był z nią podczas
egzaminów.
Już miała wstać, żeby pójść i mu to wszystko wytłumaczyć, kiedy
spostrzegła, że do Josha podeszła panna młoda. To znaczy Caroline. Jego
była żona. Wyglądała prześlicznie w jedwabnej, ręcznie haftowanej sukni i
z perłami wplecionymi w jasne włosy. Odrzuciła głowę i zaśmiała się z
wdziękiem z czegoś, co powiedział Josh. Nie wyglądali na rozwiedzionych
małżonków, raczej na parę starych przyjaciół. Quinby dużo by dała, by móc
zamienić się w maleńką muszkę i przysiąść na ścianie nad nimi, żeby
usłyszeć, o czym rozmawiają. Żeby nauczyć się, jak powinna z nim
rozmawiać!
- Czy mogę pani coś podać? - usłyszała za sobą głos barmana.
Odwróciła się plecami do tego tłumu szczęśliwych ludzi i spojrzała
zamyślona.
- Nie, to jest tak, proszę szklankę wody sodowej.
Spojrzała ponownie na salę i zamarła - Caroline wirowała w objęciach
Josha w takt walca, długi tren płynął za nią jak strumień bitej śmietany.
Wyglądali tak pięknie, że goście weselni rozstąpili się, by ich podziwiać.
Quinby nie spodziewała się... nie, nie tego, że zatańczą, w końcu to
normalne, no, prawie normalne w dzisiejszym świecie. Ale nie przewidziała,
że ją to aż tak zaboli. Tego było dla niej za wiele. Spojrzała na zegarek.
Koniec służby, czas do domu.
Wstała i nie rozglądając się na boki, zaczęła torować sobie drogę do
szatni. Weźmie płaszcz, wezwie taksówkę, a po powrocie do domu zrobi
sobie gorącą kąpiel. Napije się gorącej mięty i łyknie dwie tabletki aspiryny.
Głowa jej pękała, pewnie od tych piekielnych szpilek, w których musiała
RS
134
paradować przez tyle godzin. Kto wymyślił taką torturę dla kobiet? Na
pewno jakiś mężczyzna!
Wśliznęła się do szatni i zaczęła przegarniać stosy zimowych okryć
wszelkiego autoramentu.
- Już wychodzisz?
Nie odwróciła się, poznała go po głosie.
- Przyjęcie dobiega końca, a ja mam dość jak na jeden dzień -
powiedziała, nie przerywając poszukiwań; ze zdenerwowania niemal
zapomniała, jak wygląda jej własny płaszcz. - Jestem pewna, że pan mer nie
będzie miał nic przeciwko temu, że wymknę się pięć minut wcześniej.
- Udane przyjęcie, prawda? - Zbliżył się do niej, poczuła jego ciało
blisko, tuż za sobą. Owiał ją zapach wody po goleniu. Zacisnęła zęby.
- Wszystko w porządku? - Nachylił się, żeby zajrzeć jej w oczy.
- Tak - skłamała, nie przerywając beznadziejnych poszukiwań. - Tylko
nie mogę znaleźć...
- A mnie się wydawało, że przez cały dzień byłaś jakaś dziwna. Czy
obraziłem cię w jakiś sposób? - Otoczył ją ramieniem i obrócił przodem do
światła. Przodem do siebie. - Żałujesz ostatniej nocy? - zapytał miękko. Ze-
sztywniała pod jego dotykiem. Spróbowała odsunąć się, ale on przytrzymał
ją, zacisnąwszy mocniej palce na ramionach. - O co chodzi? - powtórzył.
Potrząsnęła głową, usiłując zignorować ciepły ton jego głosu.
- Naprawdę wszystko w porządku, jestem tylko potwornie zmęczona...
- Proszę cię, Quin, choć raz w życiu nie uciekaj. Powiedz otwarcie, o
co chodzi.
Choć raz w życiu nie uciekaj... Nagle ogarnęła ją złość. Gwałtownie
odepchnęła jego dłoń. Spojrzała mu prosto w oczy.
RS
135
- Ja uciekam? A może to ty, co? To nie ja pozbyłam się partnera jak
niepotrzebnego śmiecia. Nie ja negocjowałam z szefem za plecami, zamiast
powiedzieć prosto w oczy, że nawet jeśli ze mnie coś będzie, to i tak nikt nie
zechce ze mną pracować.
Odwróciła się i zaczęła energicznie przetrząsać płaszcze na wieszaku.
Jeszcze chwila, a pojedzie do domu tak, jak stoi, w tej cienkiej sukience na
ramiączkach. Co tam, i tak jest jej gorąco, o mało nie wybuchnie. A do tego
te głupie łzy. Że też nigdy nie potrafi zapanować nad sobą. Otarła policzki
wierzchem dłoni. Nie ma co, pięknie będzie wyglądać z rozmazanym
tuszem do rzęs, jak prążkowany szop pracz.
- Quin... - Wyciągnął rękę w jej stronę, ale otrząsnęła się, jakby chciała
odgonić natręta.
- Aha, i jeszcze jedno. Nie kłam, że potrafisz pracować tylko solo. Ty
się po prostu przestraszyłeś, ot co. Bliskości i ciepła. Serdeczności.
Przywiązania. Aż ci skóra ścierpła ze strachu, że mógłbyś... Że
moglibyśmy.... Może nie mam racji? I kto tu mówi o uciekaniu! To nie ja
mam serce z lodu!
Josh bez słowa przyciągnął ją do siebie i mocno objął ramionami.
- Ciiicho, Quin, nie powinnaś podsłuchiwać pod drzwiami. To
nieładnie.
Oburzenie i szloch dławiący w gardle odjęły jej mowę. Josh nawet nie
próbował zaprzeczyć. Coś podobnego! Chciała się wywinąć z jego ramion,
ale trzymał ją mocno. Przysunął wargi do jej ucha.
- Naprawdę myślisz, że to z powodu wczorajszej nocy? Że
zamierzałem się ciebie pozbyć? Że to, co się stało, nic dla mnie nie znaczy?
Wciąż nic nie rozumiesz. Nie chciałem się ciebie pozbyć.
- Co?
RS
136
- Po prostu nie zrozumiałaś moich intencji. To nie o mnie mi chodziło,
tylko o ciebie. - Odsunął ją, by spojrzeć jej w oczy, ale nie wypuścił z
ramion. - Źle się stało, że słyszałaś tę rozmowę. Chciałem ci to sam
wytłumaczyć.
- Nie musisz. Lubisz pracować w pojedynkę, nie ma o co się spierać.
Jedni lubią bliskość, inni się jej boją. Ty widać należysz do tej drugiej
kategorii.
Nie odpowiedział, tylko uniósł ją lekko do góry, oparł o płaszcze na
wieszaku i nim zdążyła coś powiedzieć -pocałował.
Nie broniła się. Z początku zaskoczona, po chwili dała się porwać
temu pocałunkowi, delikatnemu, namiętnemu.
- Nadal nie rozumiesz? - Odgarnął jej kosmyk z czoła życie jednym
palcem ujął pod brodę, zmuszając, by na niego spojrzała. - Nie boję się
bliskości. Pragnę cię.
- To dlaczego mnie odpychasz? - wyszeptała bezradnie jak dziecko.
- Właśnie dlatego. Nie możemy być partnerami w pracy. To brak
profesjonalizmu. A poza tym... ty już mnie nie potrzebujesz, Quin.
Zadrżała.
- Nie, Josh, mylisz się, bez ciebie sobie nie poradzę. To wszystko moja
wina, ty zawsze zachowujesz się jak prawdziwy profesjonalista. Obiecuję,
że będę trzymać się na dystans, tylko proszę, nie zostawiaj mnie samej, bez
ciebie nie dam sobie rady.
Josh potrząsnął głową, aż gęste włosy opadły mu na czoło. Odgarnął je
niecierpliwie do tyłu.
- Poradzisz sobie. Na pewno.
Tylko tyle. A potem odwrócił się i odszedł.
RS
137
Dwa tygodnie później Quinby wpadła do komendy jak bomba.
Wbiegła na pierwsze piętro po dwa stopnie naraz i pchnęła energicznie
drzwi. Korytarz był pusty. Zaklęła cicho pod nosem. Nikogo, z kim mogłaby
się podzielić swoją radością. Paige była pewnie na patrolu, ojciec na
naradzie w merostwie, a jej nowy partner pojechał już do domu. No trudno...
Quinby wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. Co tam, nieważne. To
zwycięstwo dotyczy wyłącznie jej samej, nikogo więcej. Nie musi mieć
towarzystwa, żeby poczuć wielką radość z tego powodu. Dokonała czegoś
samodzielnie, więc i świętować może sama.
Wyjrzała przez okno. Parking był prawie pusty, zaledwie parę
samochodów, w tym jej zielony gruchot. Skinęła głową oficerowi
dyżurnemu i wolnym krokiem wyszła na dwór. Słońce już zachodziło. Nie
było mrozu, ale wiał przenikliwy wiatr. Zapięła kurtkę i owinęła szyję
szalikiem.
Spojrzała w granatowe niebo, a potem nagle jednym susem
wyskoczyła wysoko w powietrze, wydając przy tym dziki okrzyk radości.
- Rozumiem, że ten okrzyk wojenny oznacza zwycięstwo. A więc
zdałaś egzamin?
Zaskoczona i zawstydzona, Quinby obejrzała się gwałtownie. Josh z
rękami założonymi na piersiach stał oparty o swój samochód. Uśmiechał się.
Wiatr rozwiewał mu włosy, a promienie zachodzącego słońca podkreślały
błękit jego oczu.
Quinby przeszył dreszcz. Josh zaskoczył ją. Po przyjęciu weselnym
zniknął z horyzontu. Następnego dnia zaczęła służbę z innym oficerem.
Zajęta pracą, stażem, egzaminami niemal zapomniała o jego istnieniu i o
tamtej nocy. A teraz tak nieoczekiwanie się pojawił... Trochę zbyt nagłe.
Jeszcze nie zdążyła się otrząsnąć po przejściach całego dnia. Poza tym...
RS
138
stała się nowym człowiekiem. Zawodową policjantką i... samodzielną
kobietą, w czym - nie zamierzała niczego przed sobą ukrywać -pomógł jej
nie kto inny, a właśnie Josh Reed.
- Słyszałem, że dobrze ci poszło. - Ruszył w jej stronę. - Gratuluję.
Wierzyłem w ciebie.
- Dzięki. Dzięki za wszystko.
Ona również się roześmiała. Szczerze, swobodnie.
Josh już był blisko, stanął przed nią. Poczuła świeży zapach jego wody
po goleniu. Odgarnął niesforne kosmyki z jej czoła.
- Już się na mnie nie gniewasz? Musiałaś zrobić to sama, żeby
uwierzyć w siebie, wiesz o tym, prawda?
- Tak. Chociaż nadal myślę, że to ty chciałeś uwolnić się ode mnie.
Bo... - zawahała się, ale poczuła, że nauczyła się jeszcze czegoś: mówić to,
co myśli. - Bo to ty bałeś się mojej bliskości. Bo nie chciałeś mnie...
Nie dokończyła. Josh przyciągnął ją, objął ramieniem i przyłożył jej
palec do warg.
- Ciiicho, nic nie wiesz. Wcale się nie bałem, że zanadto się
zbliżyliśmy. Wręcz przeciwnie. Bardzo mi to odpowiada. Może nawet za
bardzo. Tylko chwila nie była odpowiednia. Teraz to co innego.
- Coś podobnego... Przecież minął tylko tydzień?
- Nie jakiś tydzień, tylko siedem dni bardzo ważnych dla ciebie, twojej
pracy zawodowej i dla naszej wspólnej przyszłości. - Schylił głowę i
pocałował ją. - A na dowód mam dla ciebie propozycję... partnerze.
- Coś ty powiedział? Partnerze?
- Tak jest, Parker. Zaczynamy służbę w poniedziałek o ósmej rano. I
proszę się nie spóźnić - nie mógł powstrzymać się od śmiechu na widok jej
RS
139
miny. - Teraz jednak proponuję coś innego... - nie dokończył, zaczął ją
całować.
- Jestem tego samego zdania, Reed - szepnęła uszczęśliwiona.
- I jeszcze coś - szepnął.
- Co znowu? - Quinby zesztywniała, zaniepokojona.
- Nie bój się, to nic strasznego... Chciałem tylko powiedzieć, że cię
kocham.
- Ja też cię kocham, partnerze.
RS