0742 Peterson Susan Miłość i Uśmiech Lekcja tańca

background image

0

Susan Peterson

Lekcja tańca

background image

1

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Quinby Parker była przekonana, że zrobienie dobrej pizzy ma w sobie

coś z seksu. Trzeba ją odpowiednio przyprawić i wstawić do nagrzanego

pieca, a efekt będzie murowany: delikatna gładkość sosu pomidorowego,

aromat przypraw i miękko stopiony ser w środku, a chrupiące ciasto na

brzegach.

Niestety, Quinby nie miała ostatnio szczęścia w miłości i nawet już

zaczęła wierzyć, że w tej dziedzinie nigdy więcej nic jej się nie przytrafi i że

dobra pizza na zawsze pozostanie największym osiągnięciem w jej życiu.

Odkąd ukończyła akademię policyjną, smutna prawda objawiła jej się z

pełną ostrością: młodzi ludzie niechętnie umawiali się na randki z

policjantką. Zwłaszcza jeśli była ona - tak jak Quinby - mało kobieca.

Rzuciła okiem na zegar ścienny i zrezygnowana wróciła do przerwanej

pracy. Nałożyła na płat ciasta kolejną łyżkę sosu pomidorowego,

przyrządzonego według sekretnego przepisu Mamy Chen. Czas wlókł się

niemiłosiernie. Iris, córka Mamy Chen, miała ją zmienić dopiero za godzinę.

Nie tak planowała spędzenie jedynego wolnego dnia, jaki jej pozostał.

Nazajutrz rozpoczynała ostatnie dwa tygodnie stażu zawodowego w terenie.

Zastępstwo w restauracji Mamy Chen nieoczekiwanie pokrzyżowało jej

plany, a zważywszy na to, że z dwóch poprzednich części stażu uzyskała

marne oceny, nie wróżyło to nic dobrego. Jeśli tym razem nie zdarzy się

jakiś cud i nie pójdzie jej lepiej, Quinby będzie się musiała pożegnać z

myślą o pracy w Komendzie Głównej Policji w Brackett City w stanie Nowy

York.

Westchnęła i wcisnęła pokrywkę na plastikowy pojemnik z sosem.

Jednym pchnięciem biodra otworzyła wielką przemysłową lodówkę i

RS

background image

2

odstawiła pojemnik na środkową półkę. Następnie przełożyła kłódkę przez

lśniącą metalową klamkę lodówki. Kłódka zamknęła się z cichym

kliknięciem.

Może i słusznie wszyscy wokoło pukali się w głowę, uważając, że

trzymanie sosu pomidorowego pod kluczem to co najmniej dziwaczny

pomysł. Mama Chen była święcie przekonana, że wszystkie pizzerie w

mieście usiłują wykraść jej recepturę własnego pomysłu. Quinby miała co

do tego pewne wątpliwości. Jakoś nie mogła sobie wyobrazić hordy

konkurentów czyhających za rogiem, by dobrać się do sławetnego sosu. Ale

Quinby prędko się nauczyła, że z Mamą Chen nie ma dyskusji. Nawet jeśli

każe ci zamykać sos pomidorowy na cztery spusty.

Quinby uśmiechnęła się kwaśno. Kto wie, może gdyby natarła się za

uszami tym cudem sztuki kulinarnej zamiast perfum, zalotnicy zlecieliby się

jak pszczoły do miodu? Posypała przygotowaną pizzę startym serem.

Niestety, nic z tego, jej najlepsza przyjaciółka Paige nigdy by na to nie

pozwoliła. Paige, w przeciwieństwie do Quinby, miała zasadę, że nie wolno

spuszczać z tonu. Trzymanie klasy to zasada numer jeden każdej

nowoczesnej dziewczyny, według Paige. Zapach pizzy na pewno nie

przypadłby jej do gustu.

Quinby wsunęła drewnianą łopatę pod pizzę. Otworzyła drzwiczki

pieca. W twarz buchnął jej żar paleniska. Wsunęła surową pizzę na

wymiecione z żaru i popiołu cegły, a potem wyjęła inną, już upieczoną, i

położyła ją na desce do krojenia.

- To zamówienie na miejscu czy na wynos? - usłyszała za sobą.

Mama Chen stała w przejściu prowadzącym z kuchni do sali

restauracyjnej. Drobne dłonie oparła na wahadłowych skrzydłach

drewnianych drzwiczek, które przypominały raczej scenografię z filmu o

RS

background image

3

kowbojach niż o mafii sycylijskiej. Quinby była zawsze pełną podziwu dla

tej kobiety. Mama Chen miała osiemdziesiątkę na karku, ale figurę

czterdziestolatki, a wdzięk i energię młodej dziewczyny. Przy niej Quinby

nieodmiennie czuła się jak dwu-stuprocentowy słoń w składzie porcelany.

- Na wynos. Dla Vita Belliniego z Eight Street. Kto ją zawiezie?

Teddy jeszcze nie wrócił, a Mac - Quinby ponownie spojrzała na zegar -

będzie dopiero o piątej.

Mama Chen potrząsnęła głową.

- Nic z tego, Mac właśnie dzwonił, że jest chory. No dobrze, ja zajmę

się kuchnią, a ty dostarczysz pizzę.

Quinby odłożyła energicznie nóż na blat.

- To już trzeci raz w tym tygodniu!

- To już ostatni raz. Mac może sobie poszukać innego zajęcia. Ale

zanim znajdę nowego kierowcę, ty pojedziesz do miasta.

Quinby jęknęła. Mama Chen miała liczną rodzinę, ale synowie

wyprowadzili się z miasta, córki zajęte były dziećmi, a żadne z tuzina

małoletnich wnuków nie miało prawa jazdy.

No tak, tylko tego jej brakowało do szczęścia.

Lubiła prowadzić samochód. Dawało jej to poczucie swobody, nie

mówiąc o frajdzie ścigania się z czasem i z innymi kierowcami. Ale odkąd

drogówka się na nią u-wzięła i za byle wykroczenie wlepiała jej mandat,

komendant zapowiedział wyraźnie: jeszcze jedno upomnienie i mogła

spokojnie pakować manatki.

- Naprawdę nie mógłby tego zrobić kto inny? To przecież mała

rundka... - zaczęła niepewnie, ale wyraz twarzy Mamy Chen kazał jej

zamilknąć w pół słowa.

RS

background image

4

- Tylko nie zapomnij włożyć kurtki, Quinby - powiedziała

zdecydowanym tonem Mama Chen.

Mrucząc pod nosem, Quinby zdjęła z wieszaka zniszczoną zamszową

kurtkę i równie wysłużoną czapkę baseballówkę. Wychodząc, słyszała

jeszcze gderliwy głos Mamy Chen:

- No i pamiętaj, żadnych mandatów!

Quinby skręciła w Macon Avenue tak ostro, że tylne koła zabuksowały

na zmrożonej nawierzchni. Ścisnęła mocno kierownicę, aż jej kostki

pobielały, i dużym łukiem wyszła z poślizgu. Trochę toporny manewr, ale

ostatnio straciła wprawę. Kiedyś brała ten zakręt na czystym lodzie, nie

schodząc poniżej osiemdziesiątki.

Musiała zwolnić, gdyż na ulicach panował spory ruch. Auta wlokły się

jak karawana na pustyni. W sklepach i na chodnikach widać było tłum ludzi.

Jak zwykle po Bożym Narodzeniu, wymieniali albo zwracali nietrafione

prezenty gwiazdkowe.

Przed wejściem do „Purpurowego Banana", jednego z

podrzędniejszych klubów w tej dzielnicy, zauważyła grupę rozbawionych

mężczyzn. Wyraźnie sobie z kogoś żartowali. Po chwili oczom Quinby

ukazał się obiekt ich złośliwych docinków: rudowłosa piękność potężnej

budowy, w obcisłej i mocno przykusej zielonej sukience. Na nogach miała

czarne kabaretki i wysokie szpilki. Kto dziś chodzi w takich pończochach? -

pomyślała ze zdumieniem Quinby. A na dodatek kobieta była bez płaszcza.

W taką pogodę! Kobieta podeszła do krawężnika i zaczęła energicznie

machać na przejeżdżającą taksówkę.

Rzeczywiście, niezła z niej dziwaczka, zaśmiała się Quinby. Nachyliła

się nad kierownicą, żeby lepiej przyjrzeć się dziwnej postaci, i w tej samej

chwili z całej siły wbiła obcas w hamulec. O mały włos, a wjechałaby w

RS

background image

5

taksówkę, która przed nią zatrzymała się na czerwonych światłach. Oczyma

wyobraźni ujrzała twarz komendanta wykrzywioną w grymasie

niezadowolenia.

- No, Parker, która to już kolizja w tym miesiącu?

Quinby aż stęknęła na samą myśl. Kobieta w zielem już miała

otworzyć drzwi taksówki, ale w tej samej chwili taksówkarz ruszył, dając jej

do zrozumienia, że jego auto nie dla takich jak ona.

Quinby wzdrygnęła się z zimna. Co za ziąb. Okno od strony kierowcy

nie domykało się i w samochodzie było niewiele cieplej niż na zewnątrz.

Quinby spojrzała w lusterko wsteczne. Szkoda, że nie może podłożyć sobie

ciepłej pizzy pod siedzenie.

Właśnie schyliła się, żeby sprawdzić, czy nie dałoby się wycisnąć

więcej z ogrzewania, kiedy nagłe poczuła mocne szarpnięcie. Drzwi po

przeciwnej stronie otworzyły się gwałtownie i na siedzeniu obok pojawiła

się para muskularnych nóg w czarnej siatce kabaretek, a sprężyny fotela

jęknęły pod ciężarem ich właścicielki.

- Hej, zaraz, chwila, co tu się... - bąknęła zaskoczona Quinby. Rany,

swoją drogą ta kobitka mogłaby konkurować z drużyną hokejową o

muskuły. Co za okaz. Ruda peruka, przyprószona płatkami śniegu, w

zamieszaniu przekrzywiła jej się i zsunęła na mocno zarysowaną brew.

Przydałoby się ją czasem wyskubać. A do tego ta szczęka! Zarost prawie jak

u mężczyzny. Stanowczo za dużo testosteronu we krwi. Ta jej - jego? -

twarz mogłaby śmiało posłużyć jako reklama zachęcająca do elektrolizy.

Niepewny protest Quinby nie sprawił większego wrażenia na

pasażerce. Zatrzasnęła drzwi i obejrzała się za siebie na chodnik.

- Nie jestem w nastroju do dyskusji, jasne? Więc nie gadamy, tylko

zjeżdżamy stąd, i to już - powiedziała dźwięcznym barytonem, który

RS

background image

6

jednoznacznie potwierdził podejrzenia Quinby co do muskułów, zarostu i

krzaczastych brwi. Po prostu facet, który rano zaspał do pracy i nie zdążył

się ogolić. Teraz też mu się śpieszyło. Nie czekając, wyciągnął nogę i z całej

siły nadepnął ostrym obcasem szpilki stopę Quinby.

- Jedziemy! - zabrzmiało to jak rozkaz, a nie prośba.

- Au! - wrzasnęła z bólu Quinby, a potem zawołała oburzona, próbując

wydostać stopę spod obcasa: - No coś pan, to nie taksówka!

- Tym gorzej dla ciebie. Bo mnie się śpieszy, a nie zamierzam tracić

ani minuty dłużej na przekonywanie kolejnego głupiego taksiarza.

Punktualnie o piątej muszę się znaleźć na Beekman Street - mówiąc to,

nieznajomy sięgnął do wielgachnej damskiej torby, skąd wyciągnął pięć-

dziesięciodolarowy banknot. - Jest twój, ale dowieź mnie tam na czas!

Quinby przełknęła nerwowo. To było więcej niż napiwek za dostawę

pizzy. A ona miała jeszcze ostatni zaległy mandat do zapłacenia. Spojrzała

na twarz swego pasażera. W życiu nie widziała takich błękitnych oczu.

Gdyby zmyć te kilogramy tuszu z rzęs, byłby całkiem do rzeczy. Nie

namyślała się dłużej.

- Przydałaby ci się wizyta u kosmetyczki. No, ale zgoda, skoro ty

płacisz, to ja jadę. - Wyciągnęła rękę po banknot, ale facet był szybszy.

Jednym ruchem wsunął pieniądze za dekolt sukni.

- Nie tak prędko.

- Bez obaw, do tej skarbonki nie mam najmniejszej ochoty zaglądać.

- Nie gadaj, tylko pilnuj drogi - warknął pasażer. Docisnęła pedał gazu

i ruszyła. Kątem oka zobaczyła,że znów otworzył torbę i zaczął w niej

czegoś szukać. Wyciągnął stare dżinsy i koszulę flanelową, a po chwili

również parę znoszonych butów.

- Mamy dziś drobny kryzys osobowości? - spytała Quinby słodko.

RS

background image

7

Rzucił jej lodowate spojrzenie i bez słowa zaczął się przebierać.

Jednym gestem ściągnął perukę, spod której ukazała się czupryna czarnych

włosów.

- Zawsze jesteś taka dowcipna?

- Uhm, zawsze. - Quinby skręciła na drogę szybkiego ruchu i ruszyła w

stronę przedmieścia, gdzie znajdowała się Beekman Street. - Czy jest jakiś

szczególny powód, dla którego postanowiliśmy pobić dziś rekord prędkości?

A może po prostu lubisz korzystać z aut nieznajomych, które traktujesz jak

prywatną przebieralnię?

Zignorował to pytanie. Podciągnął suknię do góry, usiłując zdjąć ją

przez głowę. Quinby ledwie pohamowała nerwowy chichot na widok majtek

wypchanych poduszką dla podkreślenia okrągłości bioder. Wyżej królował

gigantyczny biustonosz z równie sztuczną i równie obfitą zawartością.

Tajemniczy pasażer zsunął ramiączka, odsłaniając muskularny i

owłosiony męski tors. Najwyraźniej zimno mu nie przeszkadzało, nawet nie

zadrżał, nie był też zażenowany co najmniej dziwaczną sytuacją. Quinby

zrobiło się gorąco. Z wrażenia.

Nagle wóz zabuksował na poboczu drogi, sypiąc snopem żwiru. Nie

tracąc zimnej krwi, pasażer złapał kierownicę jedną ręką i pewnym ruchem

sprowadził samochód z powrotem na asfalt jezdni. Drugą ręką nie

przestawał manipulować przy swoim stroju.

- Mówiłem, żebyś uważała na drogę.

- Łatwo powiedzieć! - zaprotestowała energicznie Quinby. - Może

powinniśmy się sobie przedstawić. Wystarczy po imieniu.

Próbowała skupić uwagę na drodze, ale bez powodzenia. Wzrok wciąż

jej uciekał na prawą stronę. Facet był naprawdę przystojny. Kawał chłopa.

RS

background image

8

Właśnie zapinał flanelową koszulę na torsie, który wzbudziłby westchnienie

zazdrości niejednego młodzika z siłowni.

- Nazywam się Reed. Sierżant Josh Reed. A ty?

Rany, nie mogła trafić gorzej! Josh Reed był najbardziej zasłużonym

oficerem policji w całym wydziale. Człowiek legenda. Bohater. Kultowa

postać. Gdyby mu powiedziała, jak się nazywa, pewnie od razu by skojarzył

ją z tą ofermą, która lada dzień miała na zawsze zniknąć z szeregów no-

wojorskiej policji. Co do tego Quinby nie miała, niestety, żadnych złudzeń.

Słyszała, co ludzie w pracy gadają na jej temat. Sierżant Reed musiałby

chyba mieszkać na pustyni, żeby tego również nie usłyszeć.

Wiedziała, że jest przedmiotem plotek. Najbardziej obawiała się, by

ktoś nie wy wąchał, że jest nieślubną córką komisarza Tennisona. Dopiero

by sobie żartowali. Córeczka szefa wylana ze służby za ślamazarność.

Lepiej trzymać gębę na kłódkę. Im mniej o niej wiedzieli, tym lepiej.

Odstawi pasażera pod wskazany adres, zgarnie pięćdziesiątaka i do

widzenia. Prowadziła samochód w milczeniu. Reed tymczasem uniósł

biodra, wciągając spodnie.

- Rany boskie, nie możemy poczekać z tym striptizem? Facet w

samochodzie obok stracił panowanie nad kierownicą, a babka za nami chyba

wzywa policję!

- Spokojnie, patrz, dokąd jedziesz. - Położył rękę na kierownicy.

Dotyk jego smukłych palców przyprawił Quinby o elektryzujący dreszcz.

Chwyciła mocniej kierownicę i jednym skrętem wróciła na środek pasa.

Samochód na sąsiednim pasie zatrąbił ze złością i mocno przyśpieszył. W tej

samej chwili w lusterku wstecznym zobaczyła pulsujące czerwone i

niebieskie światło.

RS

background image

9

- No, pięknie - jęknęła z rozpaczą. Patrol drogówki z Brackett City.

Ruchem ręki policjant nakazywał jej zjechać na pobocze.

- Zatrzymaj się. Pozwól, że ja się tym zajmę - rozkazał spokojnie

Reed.

Quinby wrzuciła kierunkowskaz i zjechała na pobocze. Samochód

policyjny zatrzymał się tuż za nią. Widziała, jak funkcjonariusz pochyla się,

żeby spisać jej numery rejestracyjne, następnie sięga po czapkę i wysiada.

Zbliżył się do okna kierowcy, ale zatrzymał się nieco z tyłu, poza

polem jej widzenia. Odwróciła lekko głowę i odetchnęła z ulgą. Nikt

znajomy. To by dopiero było. Już słyszała te uwagi. „Hej, Quinby, jak tam,

zapomniałaś, że randki rozbierane robi się na tylnym, a nie na przednim

siedzeniu? A pizza? Pewnie całkiem wystygła"!

- Prawo jazdy i dokumenty wozu, proszę.

Quinby wyszarpnęła portfel z bocznej kieszeni kurtki.

- Proszę. - Podała mu prawo jazdy.

- Quinby Parker. - Wydało jej się, że specjalnie powtórzył jej nazwisko

tak wolno, jakby chciał sobie coś przypomnieć.

Odwróciła się w prawo i powiedziała głośno:

- Zechce pan sięgnąć do schowka po dowód rejestracyjny, sierżancie

Reed.

- Sierżant Reed? - Policjant nachylił się, a jego cyniczny uśmiech znikł

równie szybko, jak się pojawił. - Co, u diaska, robi pan w tym wozie,

sierżancie?

- A czy to ważne, jakim samochodem jeżdżę, Higgins? - spytał ostro,

wręczając mu dokumenty wozu.

- Naturalnie, że nie, panie sierżancie. - Higgins zsunął nerwowym

gestem czapkę z czoła, rzucił pobieżne spojrzenie na trzymane w ręku

RS

background image

10

dokumenty i natychmiast oddał je z powrotem. - Przepraszam, że państwa

zatrzymałem. Ale wydawało mi się, że kierowca nie może się zdecydować,

którym pasem jechać. Że nie wspomnę o prędkości...

Quinby spojrzała na zegarek. Za dziesięć piąta. A oni jeszcze nie

dotarli nawet do mostu Plantation.

Reed zauważył jej gest.

- To na moje żądanie była ta prędkość.

Higgins nie dawał za wygraną.

- Ale przyzna pan, że jechała co najmniej dziwnie, by nie powiedzieć

dziwacznie...

- Moja wina, zahaczyłem o kierownicę - powiedział groźnie Reed. -

Musiałem przebrać się po tajnej misji. - Teraz on także spojrzał wymownie

na zegarek. - Śpieszymy się. Jest prawie piąta, a my musimy przebić się

przez miasto.

Higgins nareszcie zrozumiał. Podskoczył żywo i zawołał:

- Trzeba było od razu tak mówić, sierżancie! Proszę mi wybaczyć. W

ogóle nie było tego spotkania.

Quinby przymknęła oczy, mamrocząc modlitwę dziękczynną. Tym

razem obyło się bez mandatu. Może to początek dobrej passy? Chwyciła

dokumenty i prędko podkręciła okno do góry, nie czekając, aż policjant

zmieni zdanie.

- Dzięki - powiedziała, ruszając z miejsca. - Nie mogę sobie pozwolić

na kolejny mandat.

- Mówiłem, żebyś uważała na drogę - syknął Reed.

- No dobrze, teraz - wskazał jej kawałek wolnej przestrzeni, gdzie

mogła się włączyć do ruchu.

Quinby wyczuła napięcie w jego głosie.

RS

background image

11

- Wiem, że się powtarzam, ale czy mamy jakiś szczególny powód, by

tak szaleńczo pędzić na Beekman Street?

- Mój syn jest tam w przedszkolu. Muszę go odebrać do piątej.

- W porządku. Zrobimy, co w naszej mocy, sir. - Zasalutowała, ale w

następnej sekundzie złapała mocno kierownicę obiema rękami, by wykonać

gwałtowny manewr skrętu w ulicę po lewej, prowadzącą do mostu.

Milczała, próbując ukryć rozczarowanie. Oto nagle w jej samochodzie

- w jej życiu? - ląduje jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki

najprzystojniejszy facet, jakiego kiedykolwiek widziała. I co mówi? Że

jedzie po syna! Więc pewnie jest i żona. Ale czemu tu się dziwić? Powinna

się już dawno przyzwyczaić, że taki jej los.

Reed pierwszy przerwał milczenie.

- Co robisz? Studiujesz? - Spojrzała na niego zaskoczona. - Proste

rozumowanie - wyjaśnił i wskazał na tylne siedzenie. - Większość

studentów w ten sposób zarabia na życie. I przeważnie im się śpieszy, bo

pizza stygnie. Stąd bogata kolekcja mandatów - dodał ze śmiechem.

- Niestety, tak się składa, że mandaty kasuję, nie tylko dowożąc pizzę.

Po prostu mam za ciężką stopę, to wszystko - powiedziała kwaśno i w tej

samej sekundzie dała dowód swej prawdomówności: wywołała popłoch na

jezdni i koncert na kilka klaksonów, ale do bramki wiodącej na most

podjechała na czele kolumny.

Parę sekund później byli już po drugiej stronie. Quinby spojrzała na

Reeda z triumfem.

- Ta-da! Czasem opłaca się jeździć po wariacku, co?

- Jasne, to motto wszystkich młodych samobójców... Skręć w następną

w lewo. Trzeci dom po prawej. Jesteśmy na miejscu.

RS

background image

12

Wykonując kolejne manewry, Quinby rzuciła ukradkowe spojrzenie na

swego towarzysza. Szczęki i pięści zaciśnięte, wyraźne oznaki

zdenerwowania. Czy powinna mu powiedzieć, że wciąż ma szminkę na

wargach, a tusz do rzęs trochę się rozmazał?

- Może powinieneś... - zaczęła, z trudem kryjąc uśmiech.

- Tutaj. Wciśnij się za tym vanem - przerwał jej.

- Robi się! - Zaparkowała posłusznie i spojrzała na zegarek. - Dziesięć

minut po czasie. Przykro mi. - Znów rzuciła na niego okiem. - Może jednak

zdążyłbyś...

- Nie mam czasu na pogawędki, muszę pędzić. Dzięki, mała! -

Trzasnął drzwiami, nie czekając na odpowiedź.

- Tato, prędzej! Spóźniłeś się - usłyszała chłopięcy głosik.

Reed wbiegł wielkimi susami na ganek, gdzie jasnowłosy chłopiec w

błękitnym kombinezonie narciarskim niecierpliwie podskakiwał, machając

rękami. Stojąca obok niego kobieta patrzyła z wyraźną dezaprobatą. Reed

nie zwracał na nią uwagi. Porwał małego w ramiona i zaczął szeptać mu coś

do ucha.

Przez chwilę Quinby przyglądała się tej scenie w zamyśleniu. Potem

przekręciła kluczyk w stacyjce, wycofała się na jezdnię i wolno ruszyła

przed siebie.

Najwyższy czas, by dostarczyć pizzę.

RS

background image

13

ROZDZIAŁ DRUGI

Josh pchnął drzwi wejściowe do Komendy Głównej Policji Brackett

City. Przez całą noc padał deszcz ze śniegiem i na ulicach zalegała szara

zmrożona papka. Grudki soli, rozsypanej przez dozorcę na chodniku,

przylepiły mu się do butów i teraz zaskrzypiały na wypolerowanych kaflach

posadzki. Przystanął na moment, usiłując wytrzeć dokładnie podeszwy o

wycieraczkę, ale bez większych rezultatów. Podszedł z powrotem do drzwi i

chwyciwszy za klamkę, zaczął stukać obcasami o metalową framugę.

- Uparte jak pijawki - usłyszał głos tuż obok.

Josh obejrzał się. Do środka próbowała wejść wysoka dziewczyna.

Przyglądała mu się z rozbawieniem w oczach koloru cynamonu. Ubrana

była w wytartą zamszową kurtkę, spod której wystawał brzeg koszuli, i

wypłowiałe dżinsy.

Poruszyła się niespokojnie, speszona jego spojrzeniem, a wtedy w

wystrzępionych pęknięciach na kolanach ukazały się całkiem kształtne

fragmenty zgrabnych kolan. Wydała mu się znajoma. Dziewczyna była

zdecydowanie ładna i równie zdecydowanie warta drugiego spojrzenia.

Wyprostował się, cofnął o krok i otworzył szerzej drzwi, żeby ją przepuścić.

- Uparte i złośliwe - przytaknął.

Dziewczyna uśmiechnęła się i pokiwała głową ze zrozumieniem.

Przechodząc obok niego, delikatnie otarła się rękawem o jego ramię. Poczuł

w nozdrzach lekki zapach mydła. I czegoś jeszcze. Czysty, miły zapach.

Stanęła obok niego i otrzepała swoje adidasy.

- Mam nadzieję, że tych parę minut spóźnienia nie spowodowało

wczoraj katastrofy?

RS

background image

14

Josh puścił klamkę i drzwi zamknęły się z trzaskiem. No, jasne!

Dziewczyna od pizzy. Ależ człowiek potrafi być roztargniony. Bez tej

czapki baseballowej na głowie zupełnie jej nie poznał. Była ładniejsza, niż

ją zapamiętał. Co za uśmiech.

Otworzył drzwi prowadzące do korytarza.

- Trochę mi się dostało od wychowawczyni, ale wszystko dobrze się

skończyło. Zack był szczęśliwy, że mieliśmy wieczór dla siebie.

- Mogę zadać jedno pytanie? Josh uśmiechnął się.

- Chodzi pewnie o mój dziwaczny strój, co?

Kiwnęła głową tak energicznie, że aż włosy opadły jej na policzki.

- No, sam przyznasz, że można się było zdziwić.

- Od kilku tygodni miałem na oku jednego gagatka. Ale zaszył się w

tym piekielnym „Purpurowym Bananie". Musiałem coś zrobić, żeby tam się

dostać.

- I co? Dopadłeś go w tym klubie?

- Tak, po kwadransie już go miałem - uśmiechnął się szerzej w

odpowiedzi na jej fantastyczny uśmiech.

Miała coś w sobie, nie dało się ukryć.

Quinby wsunęła dwa palce do kieszeni spodni i wyciągnęła stamtąd

złożony banknot.

- Miałam nadzieję, że cię dziś spotkam. Nie zarobiłam na to,

spóźniliśmy się. - Wcisnęła mu pieniądze do ręki. Przypadkowy dotyk jej

palców sprawił, że Josh poczuł falę ciepła aż do łokcia.

- Naprawdę się starałaś. Ten z drogówki zatrzymał cię nie tylko z

twojej winy. Miałem w tym swój udział. Naturalnie, gdybyś się tak na mnie

nie gapiła, kiedy się przebierałem... - roześmiał się. - Widok był

interesujący?

RS

background image

15

- Aha, zwłaszcza ten stanik. Może powiesz, gdzie go kupiłeś? Od

dawna takiego szukam.

Znowu się roześmiał, usiłując wcisnąć jej banknot do ręki, ale ona

uniosła obie dłonie.

- Nie, nie mogę tego przyjąć. Ale i tak dziękuję.

- Przyszłaś tu tylko po to, żeby mi je oddać? - spytał. Potrząsnęła

głową.

- Ja też tu pracuję. - Na dowód uniosła torbę, na której widniał napis:

Komenda Główna Policji w Brackett City. - Powinnam się pośpieszyć. Za

moment zaczynam służbę, a muszę się przebrać. Jeszcze raz przepraszam za

nasze spóźnienie, sierżancie Reed. - Odwróciła się, żeby odejść, ale chwycił

ją za ramię.

- Zdaje się, że ten Higgins powiedział twoje nazwisko. Parker, dobrze

pamiętam? A jak masz na imię?

Uśmiech zamarł na jej wargach.

- Quinby... Quinby Parker. - Delikatnie uwolniła się z uchwytu.

Josh nie mógł nie zauważyć lekkiego napięcia, z jakim to powiedziała.

Wyraźnie się zdenerwowała, tak jakby obawiała się, że brzmienie jej

nazwiska wywoła niepożądany efekt. Rzeczywiście, obiło mu się o uszy, ale

zupełnie nie pamiętał, w jakim kontekście je słyszał.

- Dość niecodzienne imię - zauważył.

- Moja matka była fanką rocka, uwielbiała taką piosenkę „Mighty

Quinn". Słyszałeś ją może?

Pokręcił głową.

- Nie, nie wydaje mi się. Wolę folk i muzykę country. Podobały mu się

również jej włosy. Kasztanowe, ze złotym połyskiem. Nic dziwnego, że

nosiła baseballówkę - pewnie trudno było jej zapanować nad tą burzą

RS

background image

16

niesfornie skręconych loków. Ciekawiło go, jak wyglądała w służbowej

czapce.

- Byłem ostatnio dość zajęty, dlatego nie mieliśmy okazji się spotkać.

Od dawna tu jesteś?

- Prawie trzy miesiące.

- To znaczy, że ciągle masz praktykę w terenie.

- Tak, zostały mi ostatnie dwa tygodnie - znowu się uśmiechnęła i

założyła niesforny kosmyk za ucho. -A moje nazwisko obiło ci się o uszy

dlatego, że instruktorzy mają o mnie już wyrobioną opinię. - Zmarszczyła

nos, lekko się krzywiąc. - Krótko mówiąc, nikt specjalnie nie pali się do

tego, żeby ze mną pracować.

Nim jednak zdążył zapytać dlaczego, spojrzała na zegarek.

- Oj, muszę pędzić, bo inaczej się spóźnię - zawahała się. - Może

jeszcze kiedyś się spotkamy... - i machnąwszy mu ręką na pożegnanie,

odwróciła się i popędziła korytarzem w stronę szatni.

Josh odprowadził ją wzrokiem, dzięki czemu mógł zobaczyć dalszy

ciąg wypadków, i to w dosłownym znaczeniu tego słowa: trafiwszy na

szczególnie śliski odcinek linoleum, nogi Quinby rozjechały się. Na moment

zawisła w powietrzu, wymachując rękami, ale ostatecznie straciła

równowagę i wylądowała na podłodze.

Josh z trudem zapanował nad rozbawieniem i pobiegł, żeby pomóc jej

wstać. Ale ona już sama się pozbierała, a kiedy znalazł się przy niej, ze

zdumieniem stwierdził, że bynajmniej nie była zawstydzona. Wybuchła

wesołym śmiechem, masując sobie obolałe pośladki.

Schylił się, żeby podnieść jej torbę.

Quinby podziękowała i przerzuciwszy sobie torbę przez ramię,

pokuśtykała do damskiej szatni. Drzwi zatrzasnęły się za nią.

RS

background image

17

Josh został sam, wciąż się uśmiechając. Spodobała mu się. Zamiast

popadać w dziewczyńską rozpacz, potrafiła zachować dystans do samej

siebie. Po prostu wstała, otrzepała spodnie i poszła do swoich zajęć, no, no.

- Będziecie tak tu stać pod damską szatnią przez cały dzień, sierżancie,

czy znajdziecie minutkę, żeby stawić się u szefa? - wyrwał go z zamyślenia

czyjś głos.

Odwrócił się. Daley, oficer dyżurny, wychylał się zza kontuaru,

przyglądając mu się z uniesioną brwią.

- Szef chce mnie widzieć?

- Kazał mi was przysłać do gabinetu natychmiast. -Resztę Daley

dopowiedział, wskazując kciukiem w stronę, gdzie mieściły się biura

administracji. - Dobre pół godziny temu.

Josh westchnął. To wezwanie miało zapewne związek z wczorajszym

aresztowaniem. Znając szefa, mógł się domyślić, że nie był zachwycony, iż

starszy oficer opuścił stanowisko pracy z wybiciem czwartej trzydzieści i

uciekł jak jakiś Kopciuszek z balu, zamiast zająć się pisaniem raportu. Tyle

że komisarz Tennison nie musiał się liczyć z humorami byłej żony, która

zamierzała wyjść powtórnie za mąż i wywieźć syna na drugi koniec

kontynentu.

Josh minął dyżurkę i skręcił w korytarz prowadzący do gabinetu szefa.

Sandy, wieloletnia sekretarka komisarza Tennisona, spojrzała na niego i

wzniosła oczy do nieba. Josh znał to spojrzenie. Znaczyło, że Brad Tennison

był w kiepskim humorze.

- Wejdź, a ja zaraz podam kawę i ciastka. Może to go trochę ułagodzi.

- Uśmiechnęła się, wstając od biurka.

Josh wzruszył ramionami. Raz kozie śmierć. Zapukał i na krótkie:

„wejść" - otworzył drzwi,

RS

background image

18

Quinby otworzyła drzwiczki od swojej szafki i w tej samej chwili

odskoczyła gwałtownie. Z szafki wypadł biały przedmiot, odbił się od jej

ramienia i upadł na podłogę. Damski biustonosz. Gigantycznych rozmiarów.

Gdzie też chłopcom udało się zdobyć coś podobnego? Pewnie czyjaś

mamusia rozpacza teraz po tak cennej zgubie. Quinby uchyliła drzwiczki

szerzej i ostrożnie zajrzała do środka. Intuicja jej nie myliła. Na

wewnętrznej ściance wisiała kartka papieru z tekstem wypisanym

drukowanymi literami:

Następnym razem, jak zdecydujecie się z sierżantem Reedem na

randkę, zróbcie to w parku nad stawem. Niebezpiecznie jest dokazywać

podczas jazdy.

Quinby przewiesiła stanik przez drzwiczki i usiadła na ławce, żeby

rozwiązać sznurowadła. Oficer Higgins nie tracił czasu. Zdążył podzielić się

z kumplami łakomym kąskiem. Quinby wiedziała doskonale, że nieraz

dostarczała im niezłej zabawy.

- Nie mówiłaś mi, że zmierzasz powiększyć sobie biust - wyrwał ją z

zamyślenia głos najlepszej przyjaciółki. Quinby uniosła głowę. Paige stała

na środku szatni, z uznaniem przyglądając się dowodowi rzeczowemu.

- Tak, postanowiłam się tym zająć, jak tylko mnie stąd wykopią. Może

wtedy będę miała większe szanse jako tancerka go-go? - Uśmiech zamarł jej

na wargach. - Och, Paige, tak się martwię. Co ja zrobię, jak znowu obleję?

- Przestań się zamartwiać. Uda ci się, zobaczysz.

Quinby pokiwała głową z powątpiewaniem.

- Staram się, ale wiesz, jak jest. A co tam słychać w mieście? Jak ci

poszło na nocnej służbie?

Teraz z kolei Paige westchnęła i ciężko opadła na ławkę obok niej.

RS

background image

19

- Jestem skonana. Jazda po mieście w towarzystwie Bulla Michaelsa

nie jest tym, o czym marzyłam, planując karierę w policji. - Odpięła górny

guzik munduru. - Dowiedziałam się tylko, gdzie są najlepsze zapiekanki. To

cała jego wiedza. - Potarła kark dłonią.

Quinby wstała i rozpięła spodnie, pozwalając, by swobodnie opadły na

ziemię, potem ściągnęła koszulę przez głowę.

Paige dopiero teraz spostrzegła kartkę w szafce przyjaciółki.

Otworzyła oczy ze zdumienia.

- Ty i Człowiek z Lodu? Kochaliście się w... ? I ja nic o tym nie

wiem?! Gdzie ja wtedy byłam? Mów, co to wszystko znaczy?

- Nie ma tu nic do opowiadania. - Quinby schyliła się i podniosła

dżinsy z podłogi. - Zabawiałam się w usłużną samarytankę, i tyle. Facet

musiał odebrać dzieciaka z przedszkola. To wszystko. - Zerwała kartkę,

zmięła i wsunęła do torby. - Skąd mogłam wiedzieć, że on zechce się

przebierać na przednim siedzeniu? A zważywszy na fakt, że od dość

dawna... nie widziałam nagiego mężczyzny, aż dziw, że okazałam takie

opanowanie - opowiadała, wciągając spodnie od munduru.

Paige roześmiała się.

- I co? No, mów! Czy jest równie przystojny bez ubrania, jak w

pełnym szyku?

Quinby wpychała koszulę do spodni, udając, że nie słyszała pytania.

Paige pchnęła ją lekko palcem pod żebro.

- Czekam...

- Na co?

- Na szczegółowy raport o wdziękach Człowieka z Lodu.

- Czy ty nie potrafisz myśleć o niczym innym? To naprawdę żałosne.

- A ty niby potrafisz, co?

RS

background image

20

Quinby westchnęła i znowu opadła na ławkę. Zwiesiła ramiona z

rezygnacją.

- Jest zbudowany jak młody bóg. Jak Adonis. Mało mi oczy nie

wyskoczyły z orbit. Zachowałam się jak ostatnia idiotka, mówię ci, rozpacz

w kratkę.

- Parker! - rozległ się ostry głos w drugim końcu szatni. - Oficer

Parker, do mnie!

Quinby zerwała się na równe nogi i potknąwszy się o buty Paige,

pobiegła w stronę, skąd dochodził głos.

- Jestem! - Wypadła zza rzędu szafek i stanęła na baczność przed

przełożoną jej zmiany, Justine Cage.

Jej włosy o miedzianym połysku były gładko zaczesane do tyłu, para

drogich okularów była zaczepiona jednym uszkiem za kieszonkę na

piersiach - kieszonkę o idealnie zaprasowanej plisce. Quinby jeszcze

musiała nauczyć się tej sztuki. Jej pliska była zawsze trochę na bakier z

pionem.

- Nie musicie się śpieszyć z zameldowaniem na służbie, Parker. Szef

wyznaczył was do misji specjalnej.

- Szef? - Quinby zerknęła do tyłu, gdzie Paige wyglądała ciekawie zza

szafki. Niepewna, co ma odpowiedzieć, odwróciła się z powrotem do

przełożonej. - Mogę spytać, o jakie zadanie chodzi?

Cage zmarszczyła brwi.

- O tym mnie nie poinformowano, Parker. Macie się stawić na dole w

garażu. Wasz nowy partner, sierżant Reed, powie wam resztę.

- Ależ...

RS

background image

21

- Nie mam czasu, Parker. Proszę się ubrać i zejść na dół. I postarajcie

się na piątkę. Sierżant Reed nie znosi niekompetencji. - Justine Cage

wykonała zwrot na obcasie i wyszła.

Josh natychmiast zauważył, że jego szefowi z trudem przechodzi przez

gardło to, co ma do powiedzenia. Sandy podała kawę i ciastka i przez

następny kwadrans Brad Tennison zabawiał swego podwładnego rozmową o

pogodzie, dopytywał się o ostatnie interwencje w terenie, niezbyt zresztą

ciekawy odpowiedzi. W końcu przysunął się do biurka i odchrząknął.

- Caroline nadal nie chce porozumienia?

Josh przytaknął z goryczą. Szef wiedział, że Caroline, była żona Josha,

zamierza ponownie wyjść za mąż i przeprowadzić się do innego stanu. Josh

robił wszystko, co w jego mocy, żeby do tego nie dopuścić, bo to oznacza-

łoby, że będzie mógł widywać syna jedynie podczas świąt i wakacji.

- Niestety, nie. Twierdzi, że David otrzymał świetną posadę w

Kalifornii i że będzie to z pożytkiem dla dziecka.

- Dobrą pracę trudno dostać - zauważył Brad pojednawczo.

Josh skinął głową.

- Zdaję sobie z tego sprawę. Ale Zack dużo dla mnie znaczy. Stracę

wpływ na jego wychowanie. Nie mogę się na to zgodzić. - Nachmurzył się.

Jak wytłumaczyć przyjacielowi, a zarazem szefowi, że czuje się tak, jakby

Caroline wyrywała mu serce. Poruszył się niespokojnie na krześle. - Za

kilka dni mamy sprawę w sądzie rodzinnym o ponowne ustalenie warunków

opieki.

- Jej ojciec nadal się wtrąca?

- Mało, że się wtrąca, to poza tym wywiera nacisk wszelkimi

dostępnymi kanałami. Dziwię się, że jeszcze nie był u ciebie, żebyś mnie

przycisnął.

RS

background image

22

Brad uśmiechnął się.

- Nigdy nie twierdziłem, że nie próbował. Tyle że ja wiem, co w trawie

piszczy, dlatego nic nie wskórał.

Słowa Brada dopełniły czary goryczy w sercu Josha. A więc były teść

próbował korzystać z wpływów, jakie dawało mu stanowisko mera, żeby

pomóc swojej rozpieszczonej córeczce.

- Przykro mi, że i tobą próbuje manipulować.

- Nieważne. Głowa do góry, poradzę sobie z merem.

- Dzięki. Ale, ale... Można wiedzieć, w jakiej sprawie chciałeś mnie

widzieć?

Brad Tennison upił łyk kawy i odstawił kubek.

- Hm, chciałbym, żebyś wziął nowego partnera. Mam tu żółtodzioba,

któremu przydałaby się twoja mocna i doświadczona ręka.

Josh pokręcił głową.

- Oj, szefie, już to przerabialiśmy. Dość się dotąd napracowałem nad

rekrutami. Na tym etapie kariery nie interesuje mnie już posada

przedszkolanki.

- Ale tym razem chciałbym, żebyś zrobił mi przysługę po starej

znajomości.

- Czyżbym miał jakieś zobowiązania, o których nie wiem?

- A nie idziemy ci na rękę, gdy chcesz się zająć synem? - Josh zacisnął

szczęki, ale nim coś powiedział, Brad uniósł ręce w pokojowym geście. -

Słuchaj, tym razem potrzebuję twojej pomocy. Jeśli czegoś nie wymyślę, to

obawiam się, że Parker będzie miała kłopot z zaliczeniem praktyki. Po

prostu wyleci. A ty jesteś właściwą osobą, która może temu zaradzić.

Josh oparł się o poręcz. Interesujące. Dziewczyna od pizzy. Szeroki

uśmiech i niesforne kędziory. Rekrutka. Co, u licha, robi w policji?

RS

background image

23

- A dlaczego zależy ci, żeby nie wyleciała? Brad westchnął teatralnie.

- Bo to moja córka.

Josh wyprostował się na krześle, nie ukrywając zdumienia. O ile

wiedział, Brad i jego żona, Peggy, nie mieli dzieci. Peggy zmarła dwa lata

temu na raka, a Brad nie ożenił się powtórnie. A tu - córka?

Brad wstał i podszedł do okna. Odwrócony do Josha plecami, zaczął

opowiadać:

- Nikt o tym nie wie. Ani o tym, że w połowie lat siedemdziesiątych

miałem romans. Przechodziliśmy wtedy z Peggy trudny okres.

Josh poruszył się niepewnie. Brad był dla niego jak ojciec. Josh brał z

niego przykład. Jemu zwierzał się ze swych marzeń i aspiracji, traktował go

jako swego mentora. Ale nigdy nie rozmawiali o sprawach tak intymnych

jak związki pozamałżeńskie. Sądził, że w tych kwestiach Brad był opoką.

Przypomniało mu się, ile go kosztowało przyznanie się, że jego małżeństwo

z Caroline nie wypaliło. A teraz nagle ten człowiek opowiada mu o

nieślubnej córce!

- Posłuchaj, Brad. To nie moja sprawa. Nie musisz mi się z niczego

tłumaczyć. - Wstał. - Jeśli chcesz, bym wziął Quinby pod swoje skrzydła,

nie ma sprawy.

Ale Brad nie uważał sprawy za załatwioną.

- Siadaj - rzekł. - Jeszcze nie skończyłem. Josh opadł z powrotem na

krzesło.

- Doceniam twoją lojalność. Ale musisz wiedzieć trochę więcej o całej

sytuacji. Quinby próbowała już tuzina zawodów na dwóch tuzinach posad.

Pracowała w pizzerii, wprowadzała dane do komputera, tresowała psy,

pracowała jako ekspedientka u jubilera, jako hydraulik i sanitariuszka -

cokolwiek wymyślisz, ona to robiła.

RS

background image

24

- Wygląda na trochę zagubioną. Nie wie, kim chce być, czy ma dwie

lewe ręce? - zapytał cierpko Josh.

- Nie, to nie to. - Brad starał się zachować swoją słynną równowagę

ducha. - Próbowałem jej pomóc w wyborze drogi, wskazać kierunek. To ja

chciałem, żeby spróbowała naszego fachu. - Na zdziwione spojrzenie Josha

dodał prędko: - Bo przecież sam przyznasz, że bycie gliną ma swoje dobre

strony. I daje pewne zabezpieczenie, pakiet ubezpieczeń zdrowotnych, dobrą

emeryturę. Mogła wylądować znacznie gorzej.

- Może zrobiła to tylko ze względu na ciebie?

Brad rozłożył ręce.

- Nie zmuszałem jej do niczego. Od razu postawiłem sprawę jasno, że

to musi być jej własny wybór. To ona przyszła do mnie i powiedziała, że

chce zdawać do akademii policyjnej. I nigdy nie pozwalała sobie na żadne

taryfy ulgowe.

Josh potarł policzek, usiłując nie okazać rozterki.

- Nie bardzo rozumiem. Z jednej strony nie chce ulg, a z drugiej

przychodzi prosić cię o pomoc?

- Nie, Quinby nic nie wie o naszej rozmowie. To by się jej nie

spodobało. Jest uparta i dumna. - Przejechał dłonią po siwej czuprynie. - Ale

ja czuję, że tym razem nie mogę pozwolić, żeby przegrała.

- A może ta przegrana oznacza, że to nie miejsce dla niej? Sam mi

mówiłeś milion razy, że to robota nie dla każdego. - Niepewność malująca

się na twarzy Brada kazała Joshowi przycisnąć go jeszcze trochę. - Jesteś

pewien, że nie robisz tego tylko dlatego, że ona jest twoją córką? Że masz

poczucie winy za to, że ją przez lata zaniedbywałeś?

Ledwie wypowiedział te słowa, już ich pożałował. Brad usiadł z

powrotem za biurkiem.

RS

background image

25

- Nie rozumiesz, Josh. Ta dziewczyna ma energię, jest bystra i

inteligentna. W akademii szło jej świetnie. Tylko teraz ma gorszy okres. A

ja chciałbym, żeby jej się znowu ułożyło.

- Co takiego zrobiła, że wylądowała na liście do skreślenia?

Brad otworzył teczkę leżącą na jego biurku i przerzucił kilka arkuszy

papieru.

- Lepiej byś zapytał, czego nie robi. Zapomina o procedurach

obowiązujących podczas wezwania. Jest rozkojarzona, niesubordynowana, a

na dodatek nieobliczalna. Ostatnie ćwiczenia w strzelaniu zaliczyła ledwie,

ledwie, ale musi poprawić ocenę, jeśli chce dostać robotę u nas. Och, i

kasuje mandaty za szybką jazdę z regularnością i zapałem godnym lepszej

sprawy.

Josh z trudem ukrył uśmiech. Przypomniał sobie ich szaleńczą jazdę

przez miasto. Rzucił okiem na zegar i wstał.

- Muszę lecieć, Brad. W porządku, wezmę ją, jak tylko zamknę sprawę

Zandera. Tymczasem potrzymaj ją w dyżurce za biurkiem. To powinno

oszczędzić jej nowych kłopotów.

Brad zamknął teczkę córki i odchrząknął.

- Wybacz, Josh, ale nie mogę czekać tak długo. Dlatego pozwoliłem

sobie przekazać twoje sprawy Craigowi Bransonowi, a tobie przydzielić tę

jedną: sprawę Quinby Parker.

- Co takiego? - Josh zagotował się ze złości. - Zdajesz sobie sprawę,

jak ciężko się naharowałem nad Zanderem? Uważam, że przekazywanie

moich spraw innym jest niedopuszczalne! Nie zasłużyłem sobie na to!

Brad wzruszył ramionami, najwyraźniej niezrażony tym wybuchem

gniewu. Odchylił się na krześle i założył dłonie na karku. Spojrzał ze

spokojem na swego ulubieńca.

RS

background image

26

- Branson doskonale poradzi sobie z twoimi sprawami, nie wyłączając

Zandera. Bardziej mnie martwi Quin-by. A tylko tobie mogę w tej kwestii

zaufać.

- Jestem zaszczycony - odparł sucho Josh.

Brad ze stosu teczek na biurku wyciągnął tę zieloną.

- Przydzielam was do ochrony świadka. Podobno Oscar Pepper

wymyka się pielęgniarkom i prokurator okręgowy obawia się, że nie uda się

go doprowadzić na zeznania w sprawie Stanleya.

- Oscar Pepper był świadkiem rutynowego napadu na sklep, który to

napad sam w sobie zakrawał raczej na farsę niż na poważne przestępstwo.

Złodziej dosłownie sam wpadł w ręce naszych ludzi. Dlaczego więc nagle

Pepper potrzebuje ochrony?

Tennison wzruszył ramionami.

- Sam wiesz, jak to jest z takimi sprawami.

- Nie, spodziewam się, że ty mi to wytłumaczysz.

- No dobra, w porządku. Obaj wiemy, że to bułka z masłem. Ale pan

mer chce, żeby ktoś przypilnował, aby jego tatko nie zniknął nie wiadomo

gdzie, nim jego córka stanie na ślubnym kobiercu. A my postąpimy zgodnie

z jego życzeniem.

Josh nie ukrywał niesmaku.

- Ciekawe, dlaczego mnie to nie dziwi.

- Słuchaj, proszę cię jedynie o to, żebyś przypilnował Oscara. Nie

musisz trzymać go za rączkę przez okrągłą dobę. Zaglądaj do niego co

pewien czas, w razie czego dopilnuj, żeby nie powędrował za daleko. Tylko

proszę, trzymaj Quinby z dala od kłopotów.

Josh zacisnął pięści, z trudem panując nad sobą.

RS

background image

27

- A więc podsumujmy: prosisz mnie, bym został opiekunem

policjantki w pieluchach i zdziecinniałego dziadka mojej byłej żony, czy

tak?

Brad poczerwieniał.

- O nic cię nie proszę. To jest rozkaz. - Wstał, dając znak, że to koniec

wszelkiej dyskusji.

- Ale ja...

- Dość! Jeden warunek. Nie pozwól Quinby prowadzić.

RS

background image

28

ROZDZIAŁ TRZECI

Quinby przecisnęła się przez wąski przesmyk między dwoma

samochodami. Grube kauczukowe podeszwy jej butów, uderzając w

cementową podłogę podziemnego garażu komendy, wydawały rytmiczny

głuchy dźwięk. Mijając swój wóz, złapała antenę, przytrzymała przez sekun-

dę, a potem puściła. Pręt wygiął się w łuk, a po sekundzie zakołysał

gwałtownie.

- Patrzcie, państwo - mruczała pod nosem - jeszcze nigdy żaden z

moich beznadziejnie głupich pomysłów tak się -nie skończył. Tylko jeśli oni

myślą... - Dotarła na drugi koniec garażu, gdzie omal nie nadziała się na

ścianę urzędowego granatu. Spojrzała w górę. Stała twarzą w twarz z osła-

wionym Człowiekiem z Lodu. Wyglądał inaczej w mundurze. Biła z niego

solidność. Niezłomność charakteru. I niewzruszona, onieśmielająca pewność

siebie.

- To twoje normalne zachowanie? Gadać do siebie i wpadać na ludzi? -

rzekł cicho, ale w jego głosie wyczuła chłód, jakiego nie było rano. Wtedy

rozmawiał z nią wesoło, a nawet brzmiało to lekko uwodzicielsko. No tak,

już mu ktoś powiedział, ile jest warta. I nietrudno zgadnąć kto - kochany

tatuś. Postanowił zachować się jak kapitan tonącego okrętu. Bardzo

chwalebne z jego strony.

Quinby przełknęła nerwowo ślinę i spojrzała Joshowi prosto w oczy.

Dwa kawałki błękitnego lodu.

- Nie, to nic takiego. Kiedy jestem zdenerwowana, muszę odreagować.

Josh wyciągnął kluczyki z kieszeni i ominąwszy ją, podszedł do

samochodu. Otworzył drzwi i wskazał dłonią drugą stronę.

- Wskakuj!

RS

background image

29

Quinby potrząsnęła głową.

- Lubię prowadzić.

Odwrócił się do niej powoli.

- Od dziś siedzisz obok kierowcy, a ja prowadzę, nigdy na odwrót.

Najpierw spłacisz zaległe mandaty. A wtedy będziesz jeszcze musiała

udowodnić, że potrafisz jeździć. Rozumiemy się?

- No, proszę, tatuś się znalazł.

Josh zaśmiał się. Krótkim, urywanym śmiechem, bez cienia wesołości.

- Na moje szczęście nie. Ale obiecałem szefowi, że dopilnuję, by

Parker znów nie napytała sobie kłopotów.

Serce jej zamarło. Już nieraz podejrzewała, że ojciec nie dochował

sekretu. Teraz nabrała pewności.

- Powiedział ci, prawda?

- Tak. A teraz wsiadaj - uciął krótko Josh, a potem usiadł za

kierownicą.

Quinby odwróciła się na pięcie i bez słowa wsiadła z drugiej strony.

Ledwie zdążyła zapiąć pas, kiedy wóz ruszył gwałtownie na wstecznym i z

wizgiem opon wyjechał z garażu.

Quinby odczekała chwilę, a potem zapytała:

- Domyślam się, że będziemy pracować nad twoimi sprawami.

- Błąd - warknął, nawet na nią nie spojrzawszy.

Czekała, że dowie się czegoś więcej, ale on milczał.

- No więc, może zechcesz mnie oświecić, do jakiej sprawy nas

przydzielono?

- Przydzielono? Raczej zabrano mi wszystkie sprawy. A za to

dostaliśmy sprawę wagi państwowej.

- Zadanie specjalne? Jakaś tajna operacja, czy tak?

RS

background image

30

Potrząsnął głową. Wyjechali poza teren komendy. Josh włączył się

bezkolizyjnie do ruchu ulicznego.

- Nic równie emocjonującego.

Znowu milczenie. Quinby czekała cierpliwie do następnych świateł.

- Powiesz czy mam zgadywać?

- Mówiłem: dostaliśmy zadanie wagi państwowej. Jako pielęgniarki

tatusia pana mera. Oscar Pepper jest świadkiem w sprawie o rabunek. A my

będziemy jego cieniem.

- Musiał być spory ten rabunek? Z bronią?

- Hm, o ile tak można nazwać plastikowego gnata z wypożyczalni

zabawek „Gwiezdne Wojny". Bo takiego sprzętu użył chłoptaś, napadając

na miejscowy lombard.

- Nie mówisz poważnie?

- Mówię.

Potrząsnęła głową z niedowierzaniem.

- Nie zrozum mnie źle, Reed. Ale nie myślałam, że ci przydzielają

takie sprawy. Nie wiem, czy o tym wiesz, ale na komendzie jesteś naszym

bohaterem. Wzorem do naśladowania. Idolem. Przyznam, że jestem nieco

zawiedziona. A nawet bardzo.

- Moje serce krwawi ze współczucia, Parker. - Josh zacisnął palce na

kierownicy. - Oto pomysł pana mera, jak naciągnąć miasto na drogą

przyjemność - wysoko kwalifikowana opieka pielęgniarska dla

zdziecinniałego staruszka, który ma talent do znikania nie wiadomo gdzie.

Odczekawszy, aż zmienią się światła, przycisnął pedał gazu i

przemknął przez skrzyżowanie. Quinby wbiła stopy w podłogę i złapała się

za uchwyt nad głową. Rzuciła ukradkowe spojrzenie na Josha. Mocno

RS

background image

31

zaciśnięte szczęki drżały z gniewu. Widać on też rozładowywał złość, jeż-

dżąc z nadmierną prędkością.

Chociaż... Musiała sama przed sobą przyznać, że nie wini go za to.

Quinby nie była głupia. Domyśliła się przyczyny. Tatuś! To jej ojciec

przesunął go do tego głupiego zadania. A dlaczego? Żeby córeczka nie

zawaliła praktyki. I żeby nie wpakowała się w tarapaty. Dlatego zadanie

było nie tylko głupie, ale dziecinnie proste. Dla jej bezpieczeństwa!

Sam pomysł był może nawet całkiem sprytny. Mer i komisarz - dwóch

odwiecznych wrogów - a każdy miał sprawę do załatwienia. Czyż można

było sobie wyobrazić lepszy układ?

- Dokąd teraz jedziemy? - spytała, zdecydowana nie dać się zapędzić

w kozi róg.

- Spotkać się z merem - to mówiąc, Josh dojechał do skrzyżowania i

skręcił za róg. - Czeka na nas w domu starców „Pod Szumiącymi Sosnami",

gdzie mieszka jego tatko. I skąd nie powinien zniknąć przynajmniej przez

najbliższy tydzień.

- Dla dobra śledztwa?

- Dla dobra ślubu stulecia, jaki ma się odbyć w przyszłą sobotę. -

Słowo „ślub" z trudem wydostało się zza zaciśniętych zębów.

Quinby przymknęła powieki. Coś jej mówiło, że nie chodziło tu tylko

o pomysłowość mera w kwestii zaoszczędzenia sobie wydatków.

- Czy mogę spytać, kto się żeni?

- Córka mera wychodzi za mąż. Moja była żona.

Quinby otworzyła usta i natychmiast zamknęła je z powrotem.

Josh zwolnił i zaparkował wóz przed bramą domu starców. Strażnik w

zielonym mundurze wyszedł ze swojej budki i podszedł do kierowcy. Josh

opuścił szybę.

RS

background image

32

- Dzień dobry. Wy jesteście z policji? Mer już czeka. - Schylił się, by

zajrzeć do samochodu. Zerknął na okazaną mu legitymację. - Trzeba skręcić

w prawo i dalej prosto. Trzeci pawilon po prawej. - Odnotował godzinę w

swoim dzienniku.

- Teren nieźle zabezpieczony. Nie wygląda, by groziła nam tu fala

zbrodni - zauważył Josh kwaśno. Rzucił okiem na swoją partnerkę. Siedziała

wpatrzona przed siebie. Lekko kwadratowa broda wysunięta do przodu, jak

u studentki przed egzaminem. Nie odezwała się ani nie spojrzała na niego.

Właściwie nie odezwała się od momentu, kiedy wspomniał o ślubie

Caroline. Czyżby nie należała do plotkarek, co to wtykały nos w nie swoje

sprawy? Rzadki przypadek. Jej milczenie sprawiło mu ulgę, tym bardziej że

natychmiast pożałował wzmianki o Caroline. Nie tak zamierzał ustawić

układ zawodowy z nową partnerką, na pewno nie od omawiania swego życia

prywatnego.

Zatrzymał samochód. W milczeniu przyglądali się równemu rzędowi

schludnych pawilonów. Wszystkie wyglądały identycznie. Nieskazitelna

biel ścian, zielone framugi okien, garaż na jeden samochód i trawnik

wielkości znaczka pocztowego od frontu.

Domek Oscara wyglądał wyjątkowo oryginalnie. Na ośnieżonym

trawniku stał rząd krasnali, w dość śmiałych pozach sugerujących

dwuznaczne sytuacje. Ciekawe, co na to zarząd, pomyślał Josh, z trudem

tłumiąc śmiech.

- No, dość tego, wchodzimy - powiedział, chwytając za klamkę.

Wysiedli z samochodu. Quinby szła przed nim po posypanej solą ścieżce.

Josh nie omieszkał zauważyć, jak dobrze leżały na niej spodnie od munduru.

RS

background image

33

Tok jego myśli został przerwany przez pojawienie się na ganku mera.

Na jego pulchnej twarzy malowało się zniecierpliwienie. Nawet nie spojrzał

na Quinby, tylko zwrócił się do Josha.

- Spóźniliście się! Zrobiliście sobie przerwę na kawę i pączki, czy jak?

Josha ogarnęło znajome uczucie irytacji. Ten facet nie przepuścił

żadnej okazji. Josh odsunął delikatnie Quinby na bok i sam wszedł na

ścieżkę prowadzącą do domu. Stanął na ganku i spojrzał na eksteścia z

wysokości swojego wzrostu koszykarza.

- A jakże, parę pączków jeszcze zostało, przydadzą się jako żelazna

porcja podczas trudnej i niebezpiecznej misji, jaką nam przydzielono. Gdzie

Oscar?

- Nie ma. Zniknął! - Odwrócił się na pięcie i energicznym krokiem

wszedł do maleńkiego saloniku tuż za równie małym korytarzem.

Josh ruchem głowy nakazał Quinby, by weszła pierwsza. A gdy mer w

końcu spojrzał na nią, powiedział:

- To moja partnerka, Quinby Parker. Quinby, przedstawiam ci mera

Sterlinga Peppera. A więc co z Oscarem?

Mer zignorował pytanie i zbliżył się do Quinby jak rekin polujący na

ofiarę. Ujął jej rękę w swoje dłonie i zajrzał jej głęboko w oczy.

- To wielka przyjemność spotkać panią. Trzeba przyznać, że

prezentuje się pani znacznie piękniej niż inni. - Wymownym gestem

wskazał na Josha. - Prawdziwa ozdoba naszej policji.

- Dziękuję panu - odparła Quinby grzecznie, ale dość chłodno.

Ramiona jej lekko zesztywniały. Wysunęła dłoń z jego uścisku.

Mer powstrzymał się od okazania irytacji. Rozsiadł się na kanapie i

gestem zaprosił ich, by usiedli, wskazując Quinby miejsce obok siebie. Ona

RS

background image

34

jednak, ku skrytej satysfakcji Josha, wybrała krzesło przy drzwiach. Josh

usiadł na fotelu pomiędzy nimi.

- Od kiedy nie ma Oscara?

- Nie było go już, gdy rano zjawiłem się na śniadanie.

- Mer zdjął niewidzialny pyłek z szarych spodni. - Wiedział, że mam

przyjechać. Robi to specjalnie, żeby mnie rozdrażnić.

- Czy jest jakiś powód, dla którego to zrobił, proszę pana? - zapytała

Quinby urzędowym tonem. Wyciągnęła notes i oparła go na kolanie.

- Jest w dobrym stanie? - Josh próbował ściągnąć na siebie wrogość

mera, wywołaną poprzednim pytaniem.

Quinby nie zareagowała. Siedziała wyprostowana na brzegu krzesła,

bacznie obserwując rozmówcę. Josh pomyślał, że to postawa przykładnego

gliny. Aż trudno mu było uwierzyć, że Parker mogła mieć jakieś kłopoty z

oceną - zachowywała się wzorowo.

- Josh zapewne potwierdzi, że mój ojciec jest człowiekiem nieco

ekscentrycznym. Wielokrotnie uprzedzałem personel, żeby mieli na niego

oko. Ale jak zwykle, tak i tym razem zawalili sprawę.

- Wymknął się, gdy brałam prysznic - odezwał się oburzony głos z

korytarza.

Josh podniósł głowę. W progu stała kobieta w średnim wieku, ubrana

na biało. Była to pielęgniarka z nocnego dyżuru. Skrzyżowała muskularne

ramiona na obfitym biuście, grube rysy ściągnęły się w wyrazie głębokiego

oburzenia. Nie wyglądała na osobę, która mogłaby poklepać staruszka po

policzku na dobranoc. A gdyby nawet, Oscar miałby pewnie dość zdrowego

rozsądku, by się cofnąć! Ta kobieta budziła grozę.

- To Bea Crandall - przedstawił ją Sterling Pepper.

RS

background image

35

- Opiekuje się ojcem. Od niej wiemy, że musiał zniknąć w nocy albo

wcześnie rano.

- Będziemy potrzebowali listy znajomych starszego pana, do których

mógł się udać po opuszczeniu domu - powiedziała Quinby.

Bea parsknęła niecierpliwie.

- To mogła być każda kobieta - orzekła z nieukrywanym niesmakiem. -

Napotkana na ulicy, poderwana w salonie kosmetycznym lub w parku.

Prawdę mówiąc, on zachowuje się jak kocur w marcu.

- Nie musi mi pani tego powtarzać - wtrącił mer. - Ten człowiek to

prawdziwa zakała rodziny. Mogę tylko Bogu dziękować, że moja matka

tego nie dożyła.

Josha zmęczyły te wywody. Wstał.

- W porządku. Sprawdzimy parę miejsc i damy znać. Jeśli Oscar sam

się tu zjawi, proszę zatelefonować na posterunek. Oni przekażą nam

informację przez radio. -Skinął na Quinby. - Jedziemy.

Zatrzasnęła notatnik, wstała i bez słowa opuściła pokój. Odczekała, aż

znaleźli się na ścieżce, i dopiero wtedy spytała:

- Gdzie zaczniemy?

- Jeszcze się zastanowię, na razie miałem dość czczej gadki. Staruszek

ma kilka ulubionych miejsc. W południe zajrzymy do baru „Wrigley". - Josh

obszedł samochód dookoła i otworzył drzwi. Spojrzał na nią ponad dachem.

- Zawsze zamawia tam stek w cebuli z musztardą.

Quinby bez słowa wsunęła się na swoje miejsce. Josh zachmurzył się,

zaintrygowany jej milczeniem. W końcu to nie jego wina, że otrzymali tak

nudne zadanie. Opuścił głowę i wsiadł do samochodu.

- No więc, czy mogę się dowiedzieć, ile będzie ci winien mój ojciec za

tę opiekę nad nieznośnym dzieckiem? - spytała z kamienną twarzą Quinby.

RS

background image

36

- Masz na myśli siebie czy Oscara?

Quinby oparła łokieć o okno i zapatrzyła się w dal.

- Siebie, naturalnie. Oscar ma osiemdziesiątkę na karku. W tym wieku

człowiek może sobie pozwolić na publiczne ośmieszenie, kuratelę

pielęgniarek i te sprawy...

- Nawet w kiepski dzień Oscar nie potrzebuje opieki - odezwał się

Josh. - Takiego rdza się nie ima, jest odporny jak hartowana stal.

- Aha, rozumiem. To oznacza, że cała intryga została ukartowana ze

względu na mnie. Mam sama dojść do wniosku, że zawód gliny jest nie dla

mnie, tak?

Spojrzał na nią krytycznym wzrokiem. W istocie tak krytycznym, że

aż zabrakło jej tchu w płucach.

- Na to wygląda.

- Mógłbyś mieć przynajmniej tyle przyzwoitości, żeby skłamać.

- A chciałabyś tego?

Przez chwilę milczała, zastanawiając się nad odpowiedzią.

- Nie... - Rzeczywiście, wolała poznać prawdę. -W porządku, ale

dlaczego się na to zgodziłeś? Przecież nie ze strachu, że mój ojciec złamie ci

karierę? To do was obu niepodobne. I również nie z dobroci serca.

Spojrzał na nią uważnie. W kąciku warg zadrgał mu drwiący

uśmieszek.

- Doprawdy zraniłaś mnie, Parker. Skąd pewność, że nie wzruszają

mnie niezdarne rekrutki i biedni staruszkowie?

- Bo nie jest pan, panie Mądralski, typem o wrażliwym sercu. Musiał

być jakiś inny powód.

RS

background image

37

- Jesteś bardzo pewna swego, co? Twój ojciec nigdy mnie nie zawiódł.

- Josh zjechał ze środkowego pasa i wrzucił kierunkowskaz. - Robię to dla

niego.

- Dokąd jedziemy? - Quinby zmieniła temat.

- Na Reilly Avenue, do „Słodkiego Salonu Piękności".

- Staruszek w salonie piękności?

- Gdzie kobiety, tam Oscar. Ciągnie do nich jak niedźwiedź do miodu.

- Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

- Co masz na myśli? Quinby wzruszyła ramionami.

- Nietrudno było zauważyć, że z pana mera też niezły pies na kobiety.

Gdy to mówiła, Josh niespodziewanie wyciągnął rękę i poprawił jej

daszek czapki, tak by poranne słońce nie raziło jej w oczy. Już chciała mu

podziękować, ale zorientowała się, że zrobił to machinalnie, zbyt zajęty

jednoczesnym prowadzeniem samochodu i rozmową. Może mimo wszystko

nie był Człowiekiem z Lodu, za jakiego uchodził?

RS

background image

38

ROZDZIAŁ CZWARTY

Jechali w stronę śródmieścia, gdy nagle Josh jednym ostrym

szarpnięciem kierownicy wykonał skręt i znalazł się na pasie prowadzącym

w przeciwnym kierunku. Kątem oka zauważył, jak Quinby chwyta się

kurczowo za brzeg tablicy rozdzielczej. Spojrzała na niego zirytowana.

Najwyraźniej nie lubiła, by ją zaskakiwano.

Powstrzymał się od uśmiechu. Podobał mu się ten błysk emocji w jej

orzechowych oczach. Cynamonowych, poprawił się w myślach.

Parę minut później Josh znalazł miejsce do parkowania na wprost

wejścia do salonu piękności. Nim wysiedli, Josh sięgnął na tylne siedzenie

po płócienną torbę. Uśmiechnął się. Był ciekaw, jak Quinby zareaguje na

właściciela salonu i jego słodkiego partnera.

Pchnął drzwi i odsunął się, by ją przepuścić. Quinby zrobiła krok i

stanęła jak wryta.

Słodki stał jak zwykle przy pierwszym fotelu z brzegu. Było to, można

powiedzieć, miejsce strategiczne, doskonale widoczne, dające też możliwość

kontaktu z każdą wchodzącą klientką. Na widok Josha rzucił lokówkę na

blat przed lustrem i klasnął w pulchne, upierścienione dłonie. Purpurowa

suknia opięta na masywnym ciele i bujne rude loki dopełniały obrazu.

- Och, kochanie, jak miło cię widzieć.

- Hej, jak tam interesy?

- Lepiej niż doskonale. Wiesz, że otwieramy elegancki salon? W Lake

Placid!

- Nie może być! - Josh spojrzał ukradkiem na Quinby, ale ona nie

wydawała się poruszona tą sceną, raczej tylko ciekawa. Napotkawszy jego

wzrok, syknęła:

RS

background image

39

- Mógłbyś się tu poduczyć szyku i elegancji, nim następnym razem

zechcesz być kobietą.

- Wypraszam sobie. Byłem wystrojony jak na bal maturalny.

- Aha, gdyby nie te pończochy!

Nie zważając na ten dialog na strome, Słodki tokował na cały zakład,

rozprawiając o swoich sukcesach zawodowych. Zdawało się, że wypełnia

sobą całą przestrzeń.

- I jak, przydały ci się moje fatałaszki? Peruka i suknia i te cudowne...

- ... i inne rzeczy - dokończył prędko Josh, wręczając mu przyniesioną

torbę. - Tak, dziękuję. Poszło jak z płatka. - Z torby wyłoniły się rude loki,

w których Quinby miała przyjemność poznać Reeda, wraz z całą resztą.

- Teraz będę ze szczególną dumą nosić te loki! - Słodki poklepał Josha

po policzku. - Nasza dzielna policja! Ale słyszałem, że musisz jeszcze

poćwiczyć chodzenie na wysokich obcasach. Jak chcesz, możemy się tym

zająć. - Po tych słowach nastąpiła nad podziw udana demonstracja

kobiecego chodu. - Ale w sumie zrobiłeś furorę. Było nawet parę

telefonów...

U boku Josha rozległo się parsknięcie. Zmroził Quinby

najzimniejszym ze swych spojrzeń, ale niewiele to pomogło.

Nie tracąc czasu na pogawędki, Josh przystąpił do rzeczy:

- Pogadamy innym razem, teraz chcielibyśmy wiedzieć, czy

przypadkiem nie było tu dziś Oscara?

Słodki zasznurował usta, lekko urażony.

- Nie widziałem go, ale możemy jeszcze sprawdzić. Hej, Jed! -

krzyknął na zaplecze. - Widziałeś Oscara?

Quinby przysunęła się do Josha.

RS

background image

40

- Marnujesz się jako glina - szepnęła. - W nocnym klubie więcej

zarobisz.

- Na pewno więcej niż na napiwkach za dowożenie pizzy.

- Gdybyś musiał się tak nabiegać za każdym groszem jak ja od

wczesnych lat, nie narzekałbyś na żadną pracę - mówiąc to, nieznacznie

zmarszczyła brwi. - Chociaż... - przechyliła głowę i uśmiechnęła się

filuternie - tańca egzotycznego jeszcze nie próbowałam.

Mimo że panowała nad sobą, jej chwilowe zdenerwowanie nie uszło

uwagi Josha.

- Wybacz mi - rzekł poważnie. - Nie wiedziałem, że sprawy się miały

aż tak źle.

- Tak to bywa z pomnikami, które stawiamy naszym bohaterom. życie

weryfikuje nasze poglądy - to mówiąc, odeszła, by zadać parę pytań

klientkom, czekającym na swoją kolej. Może one widziały starszego pana

nazwiskiem Oscar Pepper?

Mimo że mówiła cicho, po jej zachowaniu mógł się domyślić, że jest

całkowicie opanowana. Wzbudziło to jego mimowolny podziw. A

jednocześnie przypomniały mu się słowa Brada: Podczas wezwania

zapomina o procedurach jak nieopierzony rekrut... Co, u licha, miał na

myśli?

- Ładna sztuka - usłyszał za sobą cmoknięcie Słodkiego. Josh był tak

zajęty przyglądaniem się Quinby, że nie zauważył jego powrotu.

- To moja stażystka.

- Nie wiedziałem, że tak to się teraz nazywa! - zachichotał

dwuznacznie Słodki. - Jed też nie widział Oscara. Jest teraz zajęty masażem

pewnego...

Ale Josh nie słuchał dalej.

RS

background image

41

- Dzięki. Wobec tego zajrzymy do „Wrigleya". Hej, Quinby, jedziemy!

- zawołał głośniej.

Południowe słońce nagrzało maski samochodów, odbijając oślepiające

błyski od lakierowanych powierzchni. Pomimo słońca powietrze było dość

mroźne. Josh sięgnął do kieszeni po okulary przeciwsłoneczne, a potem

podciągnął zamek błyskawiczny kurtki. Spojrzał na Quinby. Wdychała

głęboko świeże powietrze.

- Szkoda, że tak szybko uciekłaś, Parker. Słodki chciał zapisać cię na

farbowanie.

- Oszalałeś? Nigdy w życiu - żachnęła się. - Jemu nie powierzyłabym

włosów nawet najgorszego wroga.

- Od kiedy to jesteś ekspertem w dziedzinie fryzjerstwa? Ach, byłbym

zapomniał! To przecież jeden z twoich trzydziestu zawodów!

- Pracowałam w zakładzie fryzjerskim, kiedy miałam dziewiętnaście

lat. I tylko miesiąc - prychnęła urażona.

- Wytrwałości, Parker. Uporu i wytrwałości, oto czego ci potrzeba,

żeby się utrzymać w naszym fachu. Wskakuj do wozu, pojedziemy na lunch,

a przy okazji może nam się poszczęści i trafimy na naszego ptaszka.

Do baru „Wrigley" nie mieli daleko. Dawniej skrzyżowanie ulic

Belmont Avenue i Main Street uważane było za eleganckie centrum miasta.

Ale czasy się zmieniły, miasto się rozbudowało i dziś było to miejsce po

„niewłaściwej" stronie głównego szlaku. Josh pamiętał ten bar z

dzieciństwa. Jako siedmio- czy ośmiolatek, co sobotę przychodził tu z ojcem

na śniadanie. To była najmilsza chwila z całego tygodnia. Śniadanie z

ojcem. Nie żeby ojcu zależało na przyjaźni z synem. Raczej przychodził tam

dla kumpli. Derek Reed chwytał chłopca wielkimi łapskami pod pachy i

sadzał na wysokim stołku przy barze. Kelnerka o tlenionych loczkach

RS

background image

42

ujętych w siateczkę ochronną szczypała Josha w policzek i stawiała przed

nim talerz z jajkami sadzonymi na boczku i grzanką. Ojciec stał obok,

śmiejąc się i żartując, podczas gdy Josh pałaszował śniadanie, wymachując

nogami. I czekał. Czekał, aż zjawi się wysoki, postawny policjant w

granatowym mundurze. Przychodził zawsze punktualnie o tej samej porze,

siadał na sąsiednim stołku, zdejmował czapkę i zamiast odłożyć ją na bok,

wkładał ją chłopcu na głowę. I zawsze zamawiał to samo: czarną kawę bez

cukru i pączka. Mówił głębokim, tubalnym głosem, który sprawiał, że Josh

czuł się dziwnie bezpiecznie.

Szukając miejsca do parkowania, Josh zerknął na Quin-by. Ona nie

miała pojęcia, że Brad Tennison należał do ulubionych postaci jego

dzieciństwa. Był jednym z niewielu ludzi, który zauważał samotnego

chłopca.

W barze, jak zawsze, panował nieopisany ruch i gwar.

W powietrzu unosił się zapach frytek, świeżo parzonej kawy i

smażonej cebuli.

- Dobrze pachnie. - Quinby wciągnęła zapachy w nozdrza. Poczuła

głód.

- Tylko nie zamawiaj gulaszu z papryką - ostrzegł Josh, siadając na

jednym z dwóch wolnych stołków przy barze.

Jeden rzut oka mu wystarczył, by stwierdzić, że tu także nie było

Oscara.

- Hej, Josh! - zawołała jedna z kelnerek. - Nie zaglądałeś do nas

ostatnio.

- Cześć, Lizzy! - odkrzyknął jej wesoło. - Byłem na diecie. Muszę

dbać o linię.

Kelnerka zaśmiała się wesoło.

RS

background image

43

- Mężczyźni! Narzekają na frytki ze skrzydełkami i piwo. A co ja mam

mówić? Wystarczy, że spojrzę na coś słodkiego, a już nie mogę dopiąć

spódnicy.

- Skrzydełka? To twoje ulubione danie? - zapytała Quinby.

- Aha, zwykle je tu zamawiam - mruknął lakonicznie.

- No, to musisz zajrzeć kiedyś w niedzielę do knajpki Mamy Chen, jak

będzie mecz w telewizji. Zawsze szykujemy kopiastą michę skrzydełek. -

Sięgnęła po kartę dań opartą o butelkę keczupu.

Zajęli się wybieraniem potraw, a Josh myślał o tym, co przed chwilą

powiedziała. Takie niezobowiązujące wypady na piwo do baru były

normalną rzeczą między partnerami w policji. Ale w jakiś sposób

zaproszenie Quinby i wizja leniwej niedzieli wspólnie spędzonej przy piwie

wydały mu się czymś innym.

W przeszłości już nieraz pracował z kobietami. Do licha, nawet jedna

czy dwie zawróciły mu w głowie. Ale na służbie zawsze udawało mu się

trzymać uczucia na wodzy. A tu proszę, pierwszy dzień pracy z Quinby

Parker, a on nie myślał o niczym innym, tylko o każdym słowie, jakie do

niego wypowiedziała. Niewątpliwy dowód na przyciąganie.

Bea, kelnerka obsługująca za kontuarem, energicznym ruchem

postawiła przed nimi dwa kubki kawy i z notesikiem w ręku czekała na

zamówienie.

- Jak tam, zdecydowaliście się już na coś?

- Dla mnie grzanka z serem i bekonem - zaczął Josh. - Tylko powiedz

kucharzowi, że bekon ma być chudy, a nie takie tłuste kawałki jak ostatnio.

Nie było tu czasem Oscara?

- Oscar? Nie, dziś jeszcze nie zaglądał. Chyba już ze trzy dni, jak go

nie było. Pewnie się obraził. Tak narzekał na grudki w owsiance, że w końcu

RS

background image

44

Charlie wystawił go za drzwi. Ale jak go znam, to wróci - mówiąc to,

zanotowała zamówienie, a potem znów spojrzała na Josha. -życie do tego

zupa pomidorowa, jak zawsze?

- Zgadza się, nawet nie musisz pytać - uśmiechnął się Josh.

Odpowiedziała mu uśmiechem i zwróciła się do Quinby:

- Mogłabym lać zupę pomidorową w tego chłopca trzy razy dziennie, a

i tak nie miałby dość. - Sięgnęła za siebie po dzbanek, by dolać im kawy. -

A co dla ciebie, rybko?

- Poproszę gulasz z papryką - powiedziała, odkładając menu na

miejsce.

Rozmowy przy kontuarze ucichły jak ucięte nożem.

Wszystkie oczy zwróciły się na Quinby. Josh uśmiechnął się do siebie

i sięgnął po kubek. Dokładnie tak, jak się spodziewał. Na odwrót, niż jej

radzono. Niesubordynowana? Mało powiedziane. Uparta jak osioł!

Bea zerknęła przez ramię w stronę kuchni, a potem szepnęła

konspiracyjnie:

- Nie do mnie należy radzić klientom, co mają zamawiać. Ale jesteś

pewna, rybko, że chcesz gulasz?

- Bea! - ryknął głos z kuchni. - Nie słyszałaś? Klientka zamówiła mój

słynny gulasz! Nie próbuj jej wciskać czegoś innego!

W okienku oddzielającym bar od kuchni ukazał się Charlie Wrigley

we własnej osobie. Postawił na blacie białą porcelanową miskę z niebieskim

brzeżkiem tak gwałtownie, że omal nie wylał zawartości, i powiódł groźnym

wzrokiem po zebranych. Josh nie mógł się opędzić od wizji gulaszu,

przeżerającego ścianki naczynia.

RS

background image

45

Nie patrząc na szefa, Bea odebrała parującą miskę. Po drodze sięgnęła

pod kontuar, skąd wyjęła cztery paczki krakersów. Wszystko razem

wylądowało przed Quinby.

- No, do roboty, rybko. Może krakersy pomogą ci strawić ten ogień.

Odwróciła się, żeby przygotować zamówienie Josha.

Josh sięgnął do stojaka przy kasie, skąd zdjął opakowanie tabletek do

ssania na zgagę. - Przydadzą się na później. - Położył przed Quinby ze

znaczącym uśmiechem. - Sama rozumiesz, że w naszym planie nie ma

miejsca na nieprzewidziane przystanki.

- Szkodzą ci ostre potrawy?

- Och, spokojna głowa, ja nie obawiam się o piekło w moim żołądku.

Natomiast jeśli chodzi o ciebie... - nie dokończył i pochylił się nad zupą

pomidorową. Zerknął ukradkiem, chcąc się przekonać, jakie wrażenie zrobi

na niej pierwszy kęs słynnego gulaszu Charliego.

Nabrała pełną łyżkę i wsunęła do ust. Nie przejmując się pełną

nieskrywanej satysfakcji miną Josha, zaczęła wolno przeżuwać. Była

przyjemnie zdziwiona. Ostre, ale dobre. Sporo papryki, rzeczywiście, ale

nieźle przyprawione. Ależ ten facet jest pewny siebie. Kto mu dał prawo,

żeby dyktować innym, co mają jeść?

Paprykarz był ostry. Ale do zniesienia. Prawdę mówiąc, był bardzo

dobry, chociaż palił jak diabli. Spojrzała z uśmiechem na Josha i nabrała

kolejną łyżkę. Pycha!

Połknąwszy trzy następne łyżki, sięgnęła do góry, żeby rozpiąć

kołnierzyk. Uf, gorąco tu. Nic dziwnego, taki tłum w małym pomieszczeniu.

Otarła wierzchem dłoni pot z czoła. Dobrze by było, żeby ktoś otworzył

okno.

RS

background image

46

I wtedy stało się. Z podniebienia przez przełyk wprost do żołądka

Quinby przepłynęła fala palącego wrzątku. Zupełnie jakby zjadła garść

papryczek chili, zagryzła zieloną papryczką jalapeno i popiła butelką sosu

tabasco. Do oczu napłynęły jej łzy. Obiema rękami złapała się za brzeg

kontuaru.

W jednej chwili zjawiła się przy niej Bea - przynajmniej tak się

Quinby wydawało, gdyż obraz zamazywały łzy. Co się z nią dzieje?

- No, już, już, rybko. Masz - powiedziała współczująco, podając jej

dzbanek. - Mniejsza o szklankę. Pij!

Nie zwracając uwagi na rozbrzmiewające wokół śmiechy, Quinby

chwyciła oburącz podany jej dzbanek i wypiła duszkiem do dna. Zimna

woda ugasiła nieco ten ogień. Odstawiła puste naczynie i otarła oczy

rękawem. Zerknęła niepewnie na Josha.

Żuł swoją grzankę jak gdyby nigdy nic i przyglądał się Quinby z

rozbawieniem.

- W porządku, Parker? Bo ten rumieniec...

- Ha-ha-ha, bardzo zabawne. Boki zrywać - zdołała wykrztusić, nim

znowu chwyciła dzbanek, który podsunęła jej Bea. Ogień może zmalał, ale

pożaru nie ugasiła. - Specjalnie mnie podpuściłeś, nie zaprzeczysz!

Josh wzruszył ramionami.

- To nie była trudna sztuka.

- Ale dlaczego to zrobiłeś?

- To jedna z rzeczy, jakich się nauczyłem. Że rekruci, którzy są

odporni na dobre rady swoich przełożonych, nie dojeżdżają do końca tej

podróży. A ty, Parker, pasujesz jak ulał do tego modelu. Po prostu chciałem

sprawdzić słuszność mojej teorii.

RS

background image

47

Dwoma palcami Quinby wyłowiła kostkę lodu z dzbanka i wsunęła ją

do ust. Miły chłód łagodził objawy oparzeń trzeciego stopnia. Teraz

przeżuwała już tylko słowa, które właśnie usłyszała.

Bez wątpienia świadomość, że przełożony, u którego odbywało się

praktykę, sam nie bardzo wierzył w możliwość pozytywnego ukończenia

szkolenia, nie należała do przyjemnych. Z drugiej strony, co ją to obchodzi?

Nie był to pierwszy przypadek, powinna się już była przyzwyczaić do

podobnego traktowania. Jeden więcej, jeden mniej, co za różnica.

Odsunąwszy łokciem miskę ze swoim wrogiem numer jeden, pochyliła

się nad kontuarem i syknęła do wroga numer dwa:

- Posłuchaj, Reed, mnie naprawdę na tym zależy. Pomożesz mi czy już

spisałeś mnie na straty?

Josh odwrócił się na stołku przodem do niej i spojrzał tak, że Quinby

przeszedł dreszcz. Pomyślała z niepokojem, że swoim pytaniem

przekroczyła dopuszczalny stopień poufałości.

- Nigdy nie nastawiam się, żeby kogoś oblać czy skreślić - rzekł

zimno. - Gdy praktykant odpada, robi to na własne życzenie. Jeżeli

naprawdę chcesz przebrnąć przez te dwa tygodnie, dam ci dwie rady:

schowaj swoje „ja" do kieszeni. I słuchaj uważnie, co się do ciebie mówi.

Quinby słuchała w milczeniu, z całych sił starając się zapanować nad

nerwami i pożarem w żołądku.

- Przepraszam, nie próbowałam sugerować, że chciałbyś umyślnie

wyrzucić mnie z policji.

- Och, nie zrozum mnie źle, Parker. Zrobię wszystko, żeby cię

wykopać. Ale nie przez stronniczość czy męski szowinizm, tylko dlatego, że

jesteś niesubordynowana. Nie słuchasz nikogo poza sobą, a to naraża na

niebezpieczeństwo nie tylko ciebie, ale i innych. Jasno się wyraziłem?

RS

background image

48

Quinby kiwnęła głową. Była na tyle mądra, by wiedzieć, kiedy należy

milczeć.

- Proszę nie skreślać mnie zbyt pochopnie, sierżancie. Jeszcze mogę

sprawić niespodziankę - powiedziała spokojnie po chwili.

- Miło mi to słyszeć - odrzekł z ustami pełnymi sera i bekonu. - Nie

mogę się doczekać dowodu, że się pomyliłem.

Quinby wycisnęła z opakowania dwie tabletki na zgagę. Żując je,

poprzysięgła sobie, że nigdy więcej nie da się przyłapać Joshowi na

niekompetencji. Westchnęła. Łatwo mówić, znacznie trudniej wykonać.

Zwłaszcza jeśli człowiek się taki urodził - w gorącej wodzie kąpany.

RS

background image

49

ROZDZIAŁ PIĄTY

Quinby zatrzasnęła drzwiczki od swojej szafki. Byle prędzej wydostać

się z tego miejsca. Spojrzała na zegar wiszący nad wejściem do łazienki. Nie

ma co, rekordowe tempo - niecałe dziesięć minut.

Zdawała sobie sprawę, że powinna Josha jakoś przeprosić. Ale jak? Po

takiej klęsce! Co więcej, powinna być mu wdzięczna. W końcu mógł się nią

wcale nie przejąć, tylko wstać i wyjść. A on zadał sobie trud, żeby jej coś

wytłumaczyć. Może odgadł, że mimo pozorów coś się w niej otworzyło,

żeby tę wiedzę od niego przyjąć. Bo tak było. Poczuła się tak, jakby

zmoczył ją świeży wiosenny deszcz, a ona chłonęła go wszystkimi porami.

Brakowało jej powietrza. Otworzyła gwałtownie drzwi od szatni i wypadła

na korytarz. Potknęła się o próg, oparła się o ścianę, żeby nie upaść.

Sprawdziła oba końce korytarza. Nikogo. Ani przy dyżurce, ani pod szatnią

mężczyzn.

Pewnie Josh przebrał się już i wyszedł. Ogarnęło ją uczucie zawodu,

nawet nie próbowała go ukryć. Przybrała obojętny wyraz twarzy i

statecznym krokiem ruszyła do wyjścia. Oficer dyżurny siedział przy

komputerze, ze słuchawką telefonu przyciśniętą ramieniem do lewego ucha.

Skinął na Quinby, ale nie przerwał rozmowy. Przez moment

zastanawiała się, czy nie zapytać go o Reeda, ale zrezygnowała.

Sama przed sobą musiała przyznać, że dlatego tak błyskawicznie się

przebrała. Przez niego. Bo chciała raz jeszcze spotkać się z nim przed

końcem służby - niby przypadkiem natknąć się na niego w drzwiach.

Quinby wyprostowała się. Czy to jakaś zbrodnia, że ona lubiła z nim

rozmawiać? Już samo przebywanie w jego obecności było takie pouczające.

W końcu był doświadczonym policjantem i mądrym człowiekiem.

RS

background image

50

Potrząsnęła głową zniecierpliwiona. Dość tego. Zobaczy go jutro.

Zapięła zamek od kurtki i postawiła kołnierz. Otworzyła frontowe drzwi i

wyszła z budynku komendy.

Była już w pół drogi do swojego vana, gdy na końcu parkingu

zauważyła gromadkę ludzi stojącą przy samochodzie marki Camaro. Stali,

rozmawiając wesoło, raz po raz wybuchając gromkim śmiechem. Typowa

scenka -sympatyczne koleżeńskie pożegnanie po dniu spędzonym wspólnie

na służbie.

Quinby zwolniła kroku, zastanawiając się, czy ma do nich podejść. Ale

spostrzegła wśród nich Cala Trippa i paru jego kumpli, i od razu jej się

odechciało. Była ich ulubionym obiektem docinków i żartów.

Poprawiła kołnierz kurtki i nie patrząc na nich, podeszła do

samochodu. Włożyła klucz do zanika; odskoczył z cichym kliknięciem. Już

miała wsiąść, gdy usłyszała za sobą wołanie:

- Hej, Quin!

Zamarła w bezruchu. Był to głos Trippa.

Zaczerpnęła powietrza, zmuszając się do swobodnego uśmiechu.

Odwróciła się.

- O, Tripp! - odkrzyknęła, tak jakby dopiero ich spostrzegła. - Cześć,

co słychać?

- Właśnie podziwialiśmy samochód Roselli. Uwierzysz? Wszystkie

naprawy zrobiła sama.

Karen Roselli była partnerką Trippa. Razem byli na jednym roku w

akademii, należeli do jednej grupy. Wysportowana i inteligentna, Karen nie

miała najmniejszych kłopotów ze studiami, ze stażem, z pracą. W

przeciwieństwie do Quinby, czego nie omieszkała podkreślać przy każdej

nadarzającej się okazji.

RS

background image

51

- Tak, już rano go zauważyłam. Jestem pełna podziwu, Roselli.

Tamci zaczęli się zbliżać do Quinby.

- A ty, Parker, masz dwie lewe ręce do mechaniki, co? - uśmiechnął się

złośliwie Tripp. Już byli przy niej, już otoczyli ją kręgiem. Quinby

potrząsnęła głową, ściskając kluczyki w dłoni. Tylko spokojnie, nie pozwoli

się sprowokować. Chcą się trochę zabawić jej kosztem, nie takie rzeczy jej

się zdarzały, a potrafiła sobie z nimi poradzić.

- Szkoda - ciągnął Tripp. - Bo tak sobie pomyślałem, że może tam

znalazłabyś robotę, jak już skończysz z tą zabawą w policjantkę.

- Dzięki za troskę, Tripp - rzekła spokojnie. - Niezły pomysł, na pewno

wezmę go pod uwagę. A swoją drogą, ty też się tu marnujesz. Jesteś świetny

jako konsultant przy wyborze zawodu.

Rozległ się śmiech. Twarz Trippa stężała. Wyraźnie nie lubił, jak w

odpowiedzi na swoją uwagę słyszał ciętą ripostę. Quinby zdawała sobie

sprawę, że lepiej by zrobiła, gdyby trzymała język za zębami.

Tripp oparł się biodrem o bok jej auta. Uśmiechnął się, ale Quinby nie

dała się zwieść. Ten uśmiech nie wróżył nic dobrego. Niepewna rodzaju

amunicji, jakiej użyje przeciwnik, czekała w napięciu.

- Miałem ostatnio ciekawą rozmowę na twój temat, Parker. Ludziska

pamiętają, jak to zamiast chodzić grzecznie do szkoły, uganiałaś się po

mieście z podejrzanymi punkami. Na co nam przyszło? Żeby do policji

przyjmowano ludzi o takiej przeszłości. Doprawdy, świat schodzi na psy.

Quinby odetchnęła z ulgą. Tym razem tylko tyle?

- No cóż, Tripp, nie każdy ma szczęście urodzić się z takimi

mięśniami, a za to bez mózgu. Ale mówiąc poważnie, kartotekę mam czystą,

policja nie musi więc się za mnie wstydzić.

RS

background image

52

Tripp klepnął ją w ramię otwartą dłonią. Niby taki pseudokumpelski

gest, ale jakże prowokacyjny.

- Nie ma się co dziwić, że nic wielkiego z ciebie nie wyrosło, Parker.

Ponoć z mamusi było niezłe ziółko. Ona dopiero miała kartotekę! Nic

dziwnego, że nasza Quin nawet nie zna swego tatki.

Quinby zaczęła się śmiać. Nie mogła się powstrzymać. To także był

efekt nerwów. I równie niekontrolowany jak słowotok. Jakby tego było

mało, zwykle kończył się czkawką.

- Och, Tripp. To nie tak. Nie wiesz? Moja matka była alkoholiczką. I

co z tego? Nikomu nie wadziła. Ojciec też nikomu nie wchodził w drogę.

Nie mógł, skoro zniknął, no nie? Wielka mi sprawa - wzruszyła ramionami.

- A ty?

Nie wracasz dziś do domu? Czyżby nikt na ciebie nie czekał? Żeby

taki facet tracił czas na zaczepianie praktykantek, no, no... - mówiła na

jednym oddechu, byłe tylko powstrzymać napad czkawki.

Oczy Trippa zwęziły się niebezpiecznie, zagęszczając siateczkę

zmarszczek. Nie było w nich uznania dla jej dowcipu. Zaśmiał się krótko.

Jego śmiech był równie wymuszony, jak szczera była jego antypatia do niej.

Nie zamierzał tego tak zostawić. Znowu uderzył ją w ramię. Tym razem tak

mocno, że aż cofnęła się o krok.

- Zostaw ją, Tripp - odezwał się cichy głos za ich plecami. Tripp

obejrzał się i w jednej chwili opuścił rękę. Quinby nie musiała odwracać

głowy. Rozpoznała głos Reeda. - Wybierasz się na małą wojnę, czy raczej

próbujesz swojego wdzięku na rekrutce?

- Nic się nie stało, Reed. My tylko ucięliśmy sobie pogawędkę z twoją

nową partnerką.

RS

background image

53

Quinby zerknęła za siebie. Reed stał kilka kroków od niej. Jedną nogę

wysunął lekko do przodu, ramiona skrzyżował na piersiach. Wiatr

rozwiewał mu ciemne włosy, twarz nie zdradzała żadnych emocji.

Absolutny spokój i opanowanie. Rysy jak wycięte z lodu. W pełni zasłużył

na swój przydomek.

Ktoś inny na jej miejscu odczułby pewnie ulgę, że pomoc zjawiła się w

samą porę. Ale nie Quinby. Nie w jej sytuacji.

No tak, teraz wszyscy dojdą do wniosku, że bez niego by sobie nie

poradziła. Innymi słowy wyjdzie na to, że nie radzi sobie z trudnymi

sytuacjami.

Niczego nieświadomy Reed zbliżył się do nich i stanął obok Quinby.

- Nie jestem ślepy, Tripp, widziałem, co tu się dzieje. Ale dość tego.

Zjeżdżaj.

- Sam zjeżdżaj, Reed - syknęła ledwie dosłyszalnie Quinby.

Spojrzał na nią, zaskoczony i... rozbawiony. Najwyraźniej nie

spodziewał się takiego powitania.

Quinby odepchnęła go lekko ramieniem i wysunęła się przed niego.

- Poradzę sobie. Panuję nad sytuacją. Josh potrząsnął głową, ale nie

drgnął.

- Nigdzie się stąd nie ruszę, Quin. Jesteśmy partnerami. A partnerzy

trzymają się razem.

Teraz on użył łokcia, tak jakby chciał ją przesunąć za siebie.

Zirytowana Quinby odpowiedziała mu łokciem. Co on sobie myśli, że niby

kim ona jest? Że wymaga specjalnej ochrony? Przez moment łokcie przejęły

całą konwersację, prowadząc śmieszną walkę o dominację.

Tripp obserwował to w najwyższym zdumieniu, po czym parsknął

śmiechem.

RS

background image

54

- No, no, partnerzy. Powalczcie sobie do woli, a jak dojdziecie do

porozumienia, kto u was rządzi, dajcie mi znać. My tymczasem skoczymy z

kumplami na piwo. No, idziemy!

I poszli. Quinby spojrzała ponuro na Josha, a potem bez słowa

odwróciła się. Była wściekła. A więc taką miał opinię o niej i jej

możliwościach. Że jest do niczego! Ze nie potrafi rozwiązać nawet prostego

konfliktu z kolegami z pracy? Myślał tak, jak cała reszta. Och, biedna

Quinby! Taka duża, a taka głupiutka i nieporadna... Aż głośno stęknęła ze

złości.

- Dokąd jedziesz? - Jego głos był chłodny i rzeczowy.

- Do domu.

- Nie skończyliśmy jeszcze z tą sprawą.

- Może ty nie. To zostań tutaj i przedyskutuj ją sam ze sobą. Ja mam

dość. Jadę do domu.

Jego oczy zwęziły się z gniewu. Quinby już miała wskoczyć do

samochodu, ale Josh był szybszy. Jednym susem znalazł się przy niej i

zatrzasnął drzwi, blokując drogę odwrotu.

- Powiedziałem: jeszcze nie skończyliśmy. Musimy porozmawiać.

- Jutro będzie dość czasu na kolejny wykład.

Próbowała zignorować dziwny ucisk w żołądku. Czyżby ciągle ten

piekielny gulasz? Josh stał tak blisko, że niemal mogła go... Zacisnęła pięści.

- Ja jestem zmęczoną, a ty zdenerwowany. Proszę, skończmy na

dzisiaj.

Josh pochylił się jeszcze bliżej. Jedną ręką opierał się o dach

samochodu, blokując jej drogę z prawej strony. Quinby odwróciła się, żeby

go ominąć, a wtedy on położył drugą rękę na dachu, zamykając ją wewnątrz

RS

background image

55

jak w pułapce. Skuteczny atak zakończony skutecznym oblężeniem

przeciwnika.

Zapadał zmrok. Słabe światło latarni ulicznych oświetlało jedną stronę

jego twarzy. Był tak niesamowicie męski, ze zachciało jej się płakać.

- Ja... muszę... do domu - wyjąkała niepewnie. Zagryzła wargę, z całej

siły próbując zapanować nad sobą, żeby nie zobaczył, co się z nią dzieje.

On chyba jednak nie widział, co się z nią dzieje, bo wyraźnie nie

zamierzał jej puścić ani samemu odejść. W półmroku błękit jego oczu

wydawał się niemal białawy. Quinby zadrżała, wiedząc doskonale, że to

drżenie nie ma nic wspólnego z wieczornym chłodem.

- Powiedziałem - powtórzył cicho, ale bardzo wyraźnie - że jeszcze nie

skończyliśmy.

- Słuchaj, doceniam, że chciałeś mi pomóc, naprawdę. Ale jest za

zimno, żeby tak tu stać i dyskutować, więc...

- Ty w ogóle nie rozumiesz, na czym polega prawdziwe partnerstwo,

co?

Musiała odchylić głowę do tyłu, żeby na niego spojrzeć.

- O czym ty mówisz, Josh? Naszym zadaniem jest pokręcić się po

mieście, żeby znaleźć jednego nieszkodliwego staruszka.

- Na tym według ciebie polega praca policjanta? Bo jeżeli tak, to

szkoda twego czasu, Parker. Nic z ciebie nie będzie.

To naprawdę zabolało. Zauważył jej reakcję, więc dodał łagodniej:

- Od razu widać, że nie potrafisz pracować zespołowo. A to podstawa

dobrej współpracy, inaczej nic z tego. Nie sprawdzimy się w chwili

zagrożenia.

- Na litość boską, Josh, nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. Paru

osiłków próbowało zabawić się moim kosztem, i tyle.

RS

background image

56

- Ja na to patrzę inaczej. Był to doskonały przykład kłopotów, z jakimi

borykasz się jako policjantka. Prawdziwa solistka z bożej łaski. A to nie

teatr i nie miejsce na indywidualne popisy.

- No dobra, Josh, dalej, powiedz, co o mnie myślisz.

Nie krępuj się. - Jego słowa zabolały jak cios w splot słoneczny, ale

pokryła to wymuszonym uśmiechem.

- Wiesz, że zasady postępowania są inne. Zasada numer jeden:

absolutny spokój. Zasada numer dwa: ścisła współpraca z partnerem. Ale ty

jesteś na to za przekorna, co?

- Nie zrobiłam nic złego. Nie dałam się sprowokować. A ty niby jesteś

lepszy? Przyznaj, po prostu chciałeś, żebym schowała się za twoimi plecami

jak zalękniony żółtodziób.

Oparła dłonie na jego klatce piersiowej, żeby go odsunąć, ale on nie

drgnął. Chciała opuścić ręce, lecz wtedy znaleźliby się jeszcze bliżej siebie.

Pochylił się ku niej jeszcze mocniej, jakby chciał sprawdzić, czy będzie

miała dość charakteru, by stawić opór temu naciskowi.

- I tak właśnie powinnaś była zrobić. Usunąć się i pozwolić mi działać.

- Teraz ty nie kapujesz, Reed. Byłam po służbie. A oni zaczęli mi

dokuczać. Miałam stać bezczynnie?

- Bycie gliną to kwestia opanowania i wychodzenia zwycięsko z

trudnej sytuacji nie poprzez walkę, tylko przez rozładowanie napięcia. A

nawet najbardziej cięte i ironiczne odzywki tego nie załatwią. Wiesz

dlaczego? Bo dolewasz oliwy do ognia. Nie mogłaś zostawić Trippa bez

odpowiedzi, bo jesteś na to zbyt zapalczywa. Może nie mam racji?

- Tak się składa, że nie masz. Wcale nie jestem zapalczywa, wręcz

przeciwnie, jestem przykładem opanowania i rozsądku.

RS

background image

57

Spojrzała na niego zaczepnie, ale chociaż bardzo się starała, nie mogła

nad sobą zapanować. W gardle zagulgotał jej nerwowy chichot. Kogo ona tu

nabiera? Wargi jej zadrżały. W końcu dała za wygraną i zaczęła się śmiać.

Schyliła głowę, żeby Josh tego nie zauważył, ale było za późno.

- Nawet nie próbujesz tego ukryć, hę? - Teraz on się uśmiechnął,

najpierw nieznacznie, a potem już otwarcie i wesoło.

Opuściła ręce i bezradnie założyła je za siebie. On wyciągnął dłoń i

ujął ją pod brodę. Delikatnie odwrócił jej twarz w swoją stronę. Serce jej

zamarło. Sekundę wcześniej śmiali się razem, a w następnej stali bez słowa,

patrząc sobie prosto w oczy. Widziała jego twarz z bliska. Zmierzwione

kosmyki na czole, błysk w jasnych oczach, nawet obłoczki pary gorącego

oddechu.

- Nie lubisz nikogo słuchać, co? - rzekł miękko.

- Nieprawda, lubię.

Nagle zapragnęła wyciągnąć rękę i dotknąć tego szorstkiego policzka,

przeczesać ciemne włosy palcami. Poczuć ciepło jego karku w mroźnym

powietrzu. Ale zamiast tego przycisnęła mocniej niespokojne dłonie do

samochodu. W twarzy Josha również wyczytała zmieszanie.

Schylił głowę. Lód w jego oczach stopniał. Poczuła ciepły oddech na

swoich zimnych policzkach. Wiedziała, co zamierzał zrobić, zanim to

uczynił. Ale i tak drgnęła z zaskoczenia, kiedy jego usta dotknęły jej warg, z

początku delikatnie i ostrożnie, jakby je smakował, a potem mocno i

namiętnie. Gwałtownie.

Oblała ją fala gorąca. Poddała się pocałunkowi, nagle gotowa skoczyć

na oślep w ten rozżarzony ogień. Ale on nagle cofnął się. Stała oszołomiona,

niezdolna wymówić słowa. Spojrzała na niego w milczeniu.

Wyprostował się. Opuścił ręce.

RS

background image

58

- Więc to nazywasz ścisłą współpracą - zażartowała, ale w tej samej

sekundzie pożałowała swoich słów.

Josh potrząsnął głową i przejechał ręką po włosach. Odetchnął głęboko

i spojrzał w niebo.

- Nie... To nie miało absolutnie nic wspólnego z tym, co mówiłem. To

był błąd. Mój błąd. Przepraszam.

Odwrócił się na pięcie, gotów odejść, ale zrobiwszy krok, zatrzymał

się. Przez długą chwilę stał tyłem do niej, jakby niepewny własnych reakcji.

Potem odwrócił się.

- Przepraszam - powtórzył. - To się nie powinno było zdarzyć. Jeśli

zechcesz napisać raport w sprawie napastowania przez współpracownika,

masz do tego pełne prawo. Niczemu nie zaprzeczę.

Odwrócił się na pięcie i odszedł do swego samochodu.

Quinby stała, patrząc na jego oddalającą się smukłą sylwetkę. Do

licha! O czym ten facet mówił? Czy naprawdę nie czuł, że wystarczyłoby

jedno jego słowo, a bez wahania pojechałaby z nim na koniec świata?

Otworzył drzwi samochodu, wsiadł, ale nie zapalił silnika. Siedział

tam, wpatrzony w ciemność. Quinby stała nieruchomo, jakby czekała, co

jeszcze ją spotka na tym opustoszałym parkingu. W końcu wsiadła do

samochodu. Dopiero kiedy kluczyki dwukrotnie upadły na podłogę, zamiast

trafić w otwór stacyjki, zauważyła, jak bardzo drżą jej ręce. W końcu auto

zadygotało, jakby niezadowolone z niskich temperatur, w jakich przyszło

mu pracować. Silnik zawył z satysfakcją. Po chwili Quinby zniknęła za

zakrętem parkingu.

Josh siedział w zimnej kabinie swego wozu. Kluczyki tkwiły w

stacyjce. Odprowadził wzrokiem samochód Quinby.

RS

background image

59

Uderzył w kierownicę zaciśniętą pięścią i zaklął cicho. Co go napadło,

żeby całować praktykantkę. I to praktykantkę, którą miał się zaopiekować.

Nie ma co, zachował się jak prawdziwy zawodowiec.

Wyciągnął rękę i przekręcił kluczyk. Nie potrafił kłamać sam przed

sobą. Podobała mu się. Cholernie mu się podobała Od pierwszego spotkania

między nimi iskrzyło. Łatwo dawać rady innym. Znacznie trudniej...

Zamknął oczy znużony. Nie chciał pamiętać o przepisach, zasadach,

regulaminie. Poczuł tak gwałtowną tęsknotę, że musiał uchwycić mocniej

kierownicę, żeby nie skulić się z bólu. Dawno już nie czuł czegoś

podobnego. Nieudane małżeństwo, separacja, rozwód. A do tego walka o

Zacka. Wszystko złożyło się na to, że zapomniał o cieple i serdeczności,

jakie niesie intymny związek z kochającą kobietą.

Niestety, tak się składało, że Quinby Parker była jego partnerką. Do

jego zadań należało zajęcie się jej szkoleniem, a nie uwodzenie po

godzinach.

Josh zmienił biegi i nacisnął pedał gazu. Szorstki chrobot opon na

zmrożonym śniegu przyniósł mu niemal młodzieńczą satysfakcję. Wóz

podskoczył gwałtownie jak źrebak i popędził ku mrocznemu miastu.

RS

background image

60

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Następnego dnia wcześnie rano, kiedy Quinby przyszła do pracy, Josh

czekał już na nią w służbowym wozie. Na kolanie trzymał notatnik. Sądząc

po zaciśniętej szczęce i chmurnym spojrzeniu, nietrudno było zgadnąć, że

jego również wytrąciło z równowagi to, co się między nimi wydarzyło.

Otworzyła drzwi i wsunęła się na siedzenie obok. Spojrzał na nią bez

uśmiechu, bez słowa powitania. Wręczył jej notatnik, a sam włączył silnik.

- Oscar nie wrócił na noc do domu. - To powiedziawszy, ruszył,

prowadząc wóz po spirali wielopiętrowego podziemnego parkingu.

- Czy myślisz, że naprawdę coś mu się stało? - spytała Quinby,

zapinając pas.

- Nie przypuszczam. Po prostu się gdzieś przyczaił, bo wie, że to

irytuje jego synalka. Kiedyś wróci.

Zapadło milczenie. Quinby poruszyła się na swoim fotelu i nerwowo

zwilżyła wargi. Może Josh potrafił przejść nad wczorajszym wieczorem do

porządku dziennego, ale ona na pewno nie.

- Wciąż jesteś na mnie zły za wczoraj? Pokręcił głową,

skoncentrowany na drodze.

- Nie, wcale nie.

Kłamał jak z nut. A Quinby przez całą noc nie zmrużyła oka.

- Posłuchaj, wiem, że to był błąd. Przepraszam za mój wyskok z

Trippem. I za zachowanie wobec ciebie. To wszystko moja wina. - Była

ciekawa, jak Josh zareaguje.

Nie odpowiedział. Bo przecież nie można było wziąć za odpowiedź

pomruku, jaki wydobył się z jego gardła.

RS

background image

61

- To wszystko dlatego, że ojciec niepotrzebnie zwalił ci na głowę moje

sprawy. Doceniam, że się za to nie odgrywałeś na mnie, choć miałeś do tego

pełne prawo. Co do Trippa... To nie był pierwszy raz, już się zahartowałam,

potrafię odparować jego ciosy, jeśli trzeba.

Nic, cisza.

Nachyliła się w jego stronę i pomachała ręką.

- Hej!

Nareszcie na nią spojrzał. Zimno, lodowato.

- Nie ma powodu, żebyś przepraszała, Parker. - Serce w niej zamarło.

A więc z powrotem „Parker". - To była moja wina. Błąd, który się więcej

nie powtórzy.

Już otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, gdy Josh pochylił się nad

kierownicą, spoglądając na chodnik. Natychmiast włączył migające światło

„koguta", a potem gwałtownie skręcił i zahamował przy krawężniku.

- Jest! Mamy go!

Quinby wpatrzyła się w tłum na chodniku. Po chwili go zobaczyła. Był

drobny, szczupły, niewielkiego wzrostu, ubrany w elegancką grafitową

jesionkę. Wyraźnie utykał na prawą nogę. Zieloną czapkę pilotkę wcisnął

głęboko na oczy, podszyte misiem nauszniki powiewały na wietrze przy

każdym kroku. W jednej ręce trzymał solidną laskę.

Opierał się na niej ciężko, stając na ułomnej nodze. Gdy tylko jakiś

przechodzień przez nieuwagę wszedł mu w drogę, Oscar odsuwał go

końcem laski, nie zważając na protesty i gniewne spojrzenia.

- Opuść szybę! - rozkazał krótko Josh.

Oscar spostrzegł ich, kiedy się z nim zrównali. Na pomarszczonej

twarzy odmalował się wyraz zniecierpliwienia. Przyśpieszył kroku, próbując

wmieszać się w tłum, ale bez powodzenia.

RS

background image

62

- Zwolnij, Oscar! - zawołał Josh. - I tak nas nie prześcigniesz!

Dogonimy cię!

Oscar przystanął gwałtownie, Josh niemal jednocześnie zahamował.

- Zmykaj, Josh. Nie zamierzam słuchać tego, co masz mi do

powiedzenia. - Oscar zamachnął się i uderzył laską w auto, omal nie tracąc

równowagi. Zachwiał się niepewnie, ale nie upadł. Wyprostował się i

rozejrzał po tłumie.

- Widzieliście, ludzie?! - zaczął wykrzykiwać. - Od kiedy to policja

taranuje bezbronnych starców! W biały dzień, na środku ulicy! Podam ich

do sądu! Potrzebuję świadka!

Nikt nie zareagował. Ludzie mijali go obojętnie. Josh zatrzymał wóz.

- Otwórz mu tylne drzwi - rzekł cicho do Quinby, a do Oscara zawołał

głośniej: - Wskakuj, Oscar! Nie jestem w nastroju do żartów.

Widać Oscar poznał to po tonie Josha, bo już bez dalszych sprzeciwów

wykonał polecenie.

- Gdzie się podziewałeś? - przywitał go Josh, jednocześnie

manewrując wozem, by włączyć się z powrotem do ruchu. - Trochę się

ciebie naszukaliśmy.

- Tu i tam - mruknął niechętnie Oscar.

- To znaczy? - nie dawał za wygraną Josh. Oscar zaśmiał się krótko.

- Aha, chciałbyś wiedzieć, co? Nie jestem taki stary i głupi, na jakiego

wyglądam. Po co mam zdradzać jakiemuś durnemu gliniarzowi dobrą

kryjówkę? Jeszcze może się przydać.

Quinby aż podskoczyła na fotelu z wrażenia. No, no, ależ staruszek ma

odzywki. Josh nawet nie drgnął.

- W porządku - rzekł spokojnie. - To wobec tego zapytam inaczej.

Dokąd się wybierałeś?

RS

background image

63

Oscar pochylił się do przodu i wsunął wykrzywiony artretyzmem palec

w oczko siatki oddzielającej fotele policjantów od „pasażerów".

- W bardzo smutne miejsce. Pożegnać starą wierną przyjaciółkę! -

krzyknął teatralnie. - Sadie Dunn umarła, kto by pomyślał... - wymruczał do

siebie.

Quinby odwróciła się lekko, by móc obserwować obu mężczyzn

jednocześnie. Josh spojrzał w lusterko wsteczne.

- To znaczy, do domu pogrzebowego?

- Tak - przytaknął Oscar. - Podrzucisz mnie tam? Josh westchnął z

rezygnacją.

- W porządku. Dokąd?

- Do Boomer Rachette. Rozumiesz, to była kobieta pierwsza klasa.

Powinienem jeszcze powiedzieć, że w ostatnią drogę też jedzie pierwszą

klasą.

Po kilku minutach dotarli we wskazane miejsce. Oscar otworzył drzwi,

nie czekając, aż wóz stanie. Wysiadł i podszedł do bocznego lusterka od

strony Quinby, żeby poprawić krawat. Quinby opuściła szybę. Uśmiechnął

się do niej łobuzersko. Odpowiedziała mu niepewnym uśmiechem. Oscar

wyprostował się, obciągnął płaszcz i nauszniki i rzekł dziarskim głosem:

- No, dzieciaki, poczekajcie tu na mnie, popsulibyście mój szyk -

zachichotał. - Spotkamy się za godzinkę - to mówiąc, ukłonił się i

odmaszerował z godnością, niemal nie kulejąc.

- Coś podobnego! Niby czym zepsulibyśmy jego szyk? Naszymi

mundurami? Chyba że obawiał się, iż moglibyśmy mu pokrzyżować szyki -

żachnęła się Quin-by, urażona do żywego. - Myślisz, że będzie próbował się

wymknąć?

Josh kiwnął głową.

RS

background image

64

- Mamy to jak w banku. Wejdź za nim, ale tak, żeby cię nie widział.

Nie spuszczaj go z oka. Ja zostanę tutaj i będę krążył między głównym

wejściem a tylnymi drzwiami.

- Co będzie, jak mnie zauważy?

- Nie przejmuj się. On dobrze wie, że tak łatwo się nas nie pozbędzie..

Niech robi, co chce. Inaczej wpadnie w złość. A nie chcemy szalejącego

Oscara w samochodzie. Ani jego rozbrykanej laski na masce. Jeszcze by

zarysował lakier.

Quinby sięgnęła na tylne siedzenie po czapkę i wysiadła z wozu.

Dom pogrzebowy nie różnił się od innych miejsc tego typu. ale

właściciel nie miał najlepszego gustu. Trochę tu za dużo aksamitnych kotar i

palm w donicach, a wyściełane kanapy i mosiężne spluwaczki kojarzyły się

raczej z hotelikiem. Przed drzwiami do sali numer jeden stała gromadka

żałobników. Wszyscy w starszym wieku, o twarzach pokrytych siateczką

zmarszczek. Spojrzeli ze zdziwieniem na młodą osobę w policyjnym

mundurze. Nie spodziewali się, że ktoś taki przyjdzie pożegnać ich starą

przyjaciółkę. Quinby uśmiechnęła się i uniosła rękę w uspokajającym

geście.

- Proszę bez paniki. Przyszłam tu po przyjaciela.

Zbliżyła się jeszcze parę kroków, a wtedy grupka rozstąpiła się, żeby

ją przepuścić. Jej oczom ukazała się niecodzienna scena. Na środku sali stał

katafalk ozdobiony białymi kwiatami. W otwartej do połowy trumnie,

spowita w błękitną mgiełkę szyfonu, leżała Sadie Dunn. Staranny makijaż

życie nieomal balowa suknia sprawiały, że wyglądała jak uśpiona

przed wiekami królewna, czekająca na swego królewicza Przed nią stał

Oscar. Ale nie opłakiwał jej w milczeniu ani nie modlił się. Oscar Pepper

krzyczał. Tupał. Wymachiwał laską, obrzucając niewybrednymi

RS

background image

65

wyzwiskami jakiegoś jegomościa o wydatnym brzuchu, na którym ledwie

dopinała się czarna marynarka żałobnego garnituru.

- Ty stary capie! Ty... ty kogucie bez grzebienia! Ty głupi łajdaku! Do

lamusa z tobą! Nie zasługujesz na nią! Nigdy nie byłeś jej godzien.

Biedny jegomość słuchał tego bezradnie, czerwony ze wstydu, jedną

ręką ocierając pot z czoła, drugą wykonując bezradne gesty, jakby chciał

ułagodzić rozwścieczonego Oscara. W końcu gdy Oscar zamilkł dla

zaczerpnięcia tchu, wykrzyczał prędko:

- Sadie wcale cię nie lubiła! Wodziła cię za nos, ale to ze mną miała

jechać do Vegas! O!

Ktoś trącił Quinby w łokieć.

- To Buzz Bradley, kolejny adorator naszej Sadie. Quinby spojrzała w

dół. Stojąca obok niej kobieta była tak malutka, że ledwie sięgała jej do

pasa. Drobnymi paluszkami nerwowo ściskała Quinby, speszona awanturą

jak reszta towarzystwa.

- A pani jest... ?

- Jestem żoną Buzza, mam na imię Grace.

Kiedy Quinby zamrugała ze zdziwienia, Grace poklepała ją po dłoni i

dodała spokojnie:

- To żadna tajemnica. Wszyscy mężczyźni z okolicy biegali za Sadie

jak kocury w marcu. - Pokiwała głową z uznaniem, aż zadrżały jej białe

loczki na skroniach. -Ach, mężczyźni. Tak, tak, musimy ich kochać takimi,

jacy są. Nie potrafią rozumować logicznie, kiedy na horyzoncie pojawi się

spódniczka...

- Nie musi mi pani mówić, Grace, jak to jest. Sama wiem - ucięła

krótko Quinby. Jakoś dziwnie jej się rozmawiało na temat kobiety, która

RS

background image

66

wyglądała jak miniaturowa babcia z bajki o Czerwonym Kapturku. I to

jeszcze w domu pogrzebowym.

- Ho, ho, dziecinko, widzę, że rozmawianie o seksie sprawia ci kłopot,

co? Wy, młode, potrzebujecie trochę treningu, żeby się tego nauczyć. -

Pokręciła głową i znów wyjrzała zza łokcia Quinby, żeby ocenić sytuację na

ringu. - Buzzowi może i sporo brakuje do roli filmowego kochanka, ale w

walce wręcz jest pierwsza klasa. Mógłby rozłożyć Oscara na łopatki.

Postawiłabym na jednego z nich, gdyby ktoś zechciał przyjmować zakłady.

- Och... - przestraszyła się Quinby - mam nadzieję, że do żadnej bójki

nie dojdzie.

Tego tylko brakowało. Już widziała swój dziennik praktyk. „Parker

dopuściła do bójki dwóch staruszków i znokautowania jednego z nich w sali

czuwania w domu pogrzebowym w... ".

Sięgnęła ręką za pasek i włączyła radio. Odwróciła głowę i

powiedziała półgłosem do mikrofonu:

- Mamy tu mały problem, Reed. Przygotuj się, bo może będzie

potrzebne wsparcie.

W odpowiedzi usłyszała krótkie potwierdzenie Josha. Był w

gotowości.

Oscar natychmiast zorientował się, że jego chwila chwały może się

przedwcześnie skończyć. W jednej chwili opuścił laskę i ustawił się przy

wezgłowiu trumny. Oparł dłonie na jej krawędzi i pochylił głowę, zatopiony

w pozie zadumy i żalu. Jednakże Buzz nie dawał za wygraną. Ochota do

bitki walczyła w nim o lepsze z zazdrością o miejsce u wezgłowia. Jemu nie

pozostawało nic innego, jak stanąć w nogach, a na to nie mógł się zgodzić,

- Zabieraj stąd łapy! - wrzasnął. - Nie waż się jej tykać. To moja Sadie.

Patrzcie, Romeo się znalazł.

RS

background image

67

Quinby zdawała sobie sprawę, że musi natychmiast coś wymyślić,

żeby rozładować sytuację. Sprawy wymykały się spod kontroli w

zastraszającym tempie.

- Hola, panowie, dość tego! - Uniosła obie dłonie do góry, wkraczając

do akcji. - Jak wam nie wstyd! Dorośli ludzie, a zachowujecie się jak

małolaty.

Obaj mężczyźni znieruchomieli.

- Proszę, panowie, byście obaj odstąpili od trumny i usiedli. Tak się nie

postępuje z kimś, kogo się kochało.

- A wszyscy wiemy, jak Sadie była kochana - pisnęła Grace cienkim

głosikiem.

Quinby spojrzała na nią groźnie, nie chcąc dopuścić do kolejnego

wybuchu awantury. Grace cofnęła się i dodała uspokajająco:

- No, nikt przecież nie zaprzeczy, że Sadie była nad podziw pracowitą

osobą, jeśli o to chodzi... - Rozejrzała się wokół siebie, szukając poparcia u

przyjaciół.

Quinby wzniosła, oczy do sufitu. Nim jednak zdążyła coś powiedzieć,

Oscar pochylił się i jednym szarpnięciem zdarł taśmę zdobiącą boki trumny.

Następnie nogą zwolnił hamulec blokujący koła i zaczął pchać katafalk w

stronę bocznych drzwi. Rozwścieczony Buzz odskoczył na bok, a potem

dopadł do Oscara i chwycił go za rękaw. Zwarli się w uścisku niczym dwaj

zapaśnicy. Tłum żałobników rósł z minuty na minutę, pozostawiając

zmarłych spoczywających w sąsiednich salach w kontemplacyjnej ciszy.

Krzycząc na siebie, rywale walczyli zaciekle. Nagle obaj stracili

równowagę. Nim zwalili się jak kłody na podłogę, oparli się o wezgłowie

trumny. Pchnęli ją przy tym z taką siłą, że trumna przechyliła się i zaczęła

zjeżdżać nogami do przodu jak po równi pochyłej. Nie spadła jednak na

RS

background image

68

podłogę, tylko przechylona, z wezgłowiem uniesionym do góry, zawisła w

powietrzu. Wszyscy zamarli z przerażenia na widok Sadie, która jak w

zwolnionym tempie uniosła głowę z poduszki i... usiadła.

Zapadła kompletna cisza. Nikt nie śmiał się odezwać ani odetchnąć.

Sadie siedziała w swej błękitnej szyfonowej sukni, dostojnie opierając się o

dolną połowę wieka trumny.

- Boże Święty! Sadie ożyła! - pisnęła cienkim głosikiem Grace.

Jej słowa wywołały popłoch. Tłum zawył i zawirował. W jednej chwili

wszyscy rzucili się do drzwi w głębi sali. Quinby ze zdumieniem patrzyła,

jak blisko sześćdziesiąt osób usiłuje wydostać się jednocześnie przez drzwi,

mogące przepuścić nie więcej niż dwoje ludzi naraz.

Joshowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Jak tylko usłyszał przez

radio komunikat Quinby, zostawił wóz przed tylnymi drzwiami, a sam

niepostrzeżenie wszedł do budynku. Zrozpaczony właściciel stał pośrodku

holu, usiłując zapanować nad zamieszaniem. Nikt go jednak nie słuchał.

Ludzie biegali w podnieceniu, opowiadając sobie przebieg sensacyjnych

wydarzeń i przekazując najnowsze wieści z placu boju. W drzwiach do sali

czuwania numer jeden zgromadził się już spory tłum gapiów.

- Gdzie Oscar? - spytał Josh bez wstępów.

- Aresztujcie starego awanturnika! - krzyknął oskarżycielskim tonem

właściciel domu pogrzebowego, wskazując salę, zamienioną tymczasowo w

ring bokserski. -On mnie zrujnuje!

Josh zaczaj przeciskać się przez rozwrzeszczany tłum. Ale kiedy

wreszcie przedarł się do sali, prawie nikogo już tam nie zastał. Spoceni i

rozczochrani, chudy Oscar i gruby Buzz siedzieli na wyściełanej kanapie

pod palmą, skuci razem kajdankami. Drobna staruszka o siwych loczkach na

skroniach stała nad nimi z uniesioną groźnie laską.

RS

background image

69

- Chodź, pomożesz mi ustawić trumnę z powrotem na katafalku -

usłyszał za sobą głos Quinby. Odwrócił się.

Stała w drzwiach do sali, z rękami na biodrach. Niesforne kosmyki

wymknęły się z końskiego ogona i opadły jej na zarumienioną twarz.

Dyszała z wysiłku.

- Coś ty tu narobiła, Parker? - spytał, nie kryjąc rozbawienia.

- Szkoda słów. I tak byś mi nie uwierzył. Mam propozycję - dodała,

otrzepując ręce, kiedy skończyli ustawiać katafalk na miejscu. - Bierzmy

Oscara i zmywajmy się stąd. Jestem pewna, że Sadie zrozumie.

Późnym popołudniem Quinby wsiadła do auta. Była zmęczona. Gaźnik

zakrztusił się, ale nie zaskoczył. Prawda była taka, że takiemu rzęchowi nikt

nie mógł już pomóc. To były ostatnie podrygi konającej ostrygi.

Uśmiechnęła się. To porównanie pasowało do jej samopoczucia.

No tak, potrzebowała nowego samochodu. Odchyliła się na oparcie

fotela. Było za zimno, by iść na piechotę do domu. Paige ma randkę, nawet

nie było po co dzwonić, i tak by nie przyjechała. Mamy Chen nie sposób

narażać na to, by porzucała restaurację i biegła Quinby na pomoc.

Pozostawała taksówka.

Pukanie przerwało jej rozmyślania. Po drugiej stronie zamarzniętej

szyby stał Josh Reed.

- Nie chce zapalić?

- To pewnie znowu akumulator. Już dawno powinnam się tym zająć.

Nie przejmuj się, znajdę kogoś, kto mi pomoże. Może ruszy na pych?

Zajrzał przez uchyloną szybę do środka.

- Spróbuj jeszcze raz - rozkazał.

Poczuła jego ciepły oddech na policzku. Starając się zapanować nad

dziwnym drżeniem w żołądku, a może w sercu, pochyliła się do stacyjki, by

RS

background image

70

wykonać polecenie. Nic. Ostryga była nie tyle konająca, co martwa. Josh

wyprostował się i otworzył drzwi.

- Zostaw go. Chodź, podrzucę cię do domu. Quinby potrząsnęła głową.

- Dzięki, ale naprawdę nie musisz. Zadzwonię po taksówkę. -

Wysiadła i zatrzasnęła drzwi z taką siłą, aż cały samochód się zakołysał. -

Ty pewnie jeszcze musisz pojechać po Zacka.

Josh spojrzał na zegarek.

- Tak, ale to nie znaczy, że nie mogę po drodze gdzieś cię wysadzić.

Wskakuj. Pojedziemy najpierw po Zacka Dzięki temu wilk nie złoży na

mnie skargi u adwokata, a owca nie zamarznie na parkingu - zaśmiał się z

własnego dowcipu. Ruszył pierwszy w stronę swojego auta, a zobaczywszy,

że Quinby wciąż się waha, zawołał przez ramię: - No, chodź, nie mamy

całego wieczoru na zastanawianie się!

- Ale ty naprawdę nie musisz...

- Pewnie, że nie muszę, nikt mi nie kazał. No, chodź, bo przez ciebie

się spóźnię.

Quinby westchnęła i posłusznie poszła za nim.

- Dokąd cię podrzucić? - spytał, kiedy ruszyli.

- Pizzeria Chen.

- Pracujesz wieczorem?

- Nie, mieszkam nad pizzerią.

- Czy przypadkiem cały ten dom nie należy do rodziny Chen?

- Tak.

- To jak ci się udało znaleźć tam kąt dla siebie?

- Ja należę do rodziny. Josh odchrząknął, zdziwiony.

- No, no, Parker, zadziwiasz mnie. Pozwól, że zauważę, iż nawet w

połowie nie wyglądasz na Chinkę.

RS

background image

71

- Bo nią nie jestem - odparła spokojnie. - Chenowie to moi przybrani

rodzice. Adoptowali mnie jako dziecko. Jakoś nie mogłam się od nich

wyprowadzić, nawet gdy dorosłam. A oni to cierpliwie znoszą.

- Wybacz - rzekł miękko. - Nie wiedziałem... Nie miałem pojęcia, że

wychowałaś się w rodzinie zastępczej.

Quinby wzruszyła ramionami.

- Nic się nie stało. Mieszkam z nimi od piętnastego roku życia. Mama

była poważnie chora i kiedy weszłam w drobną kolizję z prawem, tak zwane

czynniki wyższe uznały, że tak będzie dla mnie najlepiej. Wychowawczo.

No i nie pomylili się.

Widać było, że ta informacja zaskoczyła go. Ale Quin-by była dziwnie

spokojna, że nie użyje tej wiedzy przeciwko niej.

Po chwili byli już na miejscu. W oknach przedszkola paliły się światła.

Josh sięgnął do tyłu, skąd wyciągnął fotelik dla dziecka. Wysiadając,

poprosił:

- Czy byłabyś tak dobra i zamocowała fotelik? Ja tymczasem

wyskoczę po małego.

- Nie ma sprawy - odarła Quinby.

Pochyliła się, by przeciągnąć pas bezpieczeństwa przez uchwyty

fotelika. Sprawdziła umocowanie i wyprostowała się na swoim fotelu

dokładnie w tej samej chwili, kiedy w drzwiach ukazał się Josh z synem w

ramionach.

RS

background image

72

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Josh posadził synka na siedzeniu dla kierowcy.

- No, wskakuj, bracie, na swój fotelik.

- Nie-e. - Mały wygiął buzię w podkówkę i złapał się kierownicy,

uniemożliwiając ojcu przesunięcie go dalej.

Quinby uśmiechnęła się zachęcająco, ale w odpowiedzi zobaczyła

nieufne spojrzenie.

- Może jednak? - zachęciła go.

- Nie będę siadał w krzesełku dla dzieci. To dobre dla maluchów, a ja

jestem w starszakach.

Quinby powstrzymała się od uśmiechu. Był podobny do ojca. Ta sama

wydatna dolna warga, ten sam błękit oczu. Miniaturowa wersja Josha.

- Słuchaj, Zack, nie utrudniaj. Nie jestem dzisiaj w nastroju. Wsiądź i

zapnij pasy. Zmarzłem, jestem zmęczony i nie mam ochoty na kłótnie,

jasne?

Zack skrzyżował ręce.

- Nie! - Gdyby miał możliwość, na pewno tupnąłby nogą.

Josh zacisnął szczęki, próbując zapanować nad nerwami.

- No dalej, chłopie. Jesteś już duży. W twoim wieku chłopaki już się

nie boczą na swoich ojców za takie głupstwo.

Mały pokręcił głową tak energicznie, że aż kolorowy pompon

zakołysał mu się na czapce.

Quinby uniosła rękę.

- Zaczekajcie. Mam pomysł. Ja siądę tutaj. Co o tym myślisz, Zack? -

Bez powodzenia usiłowała wcisnąć się w fotelik. Zack otworzył szeroko

oczy. - Oooo, no jak, może być?

RS

background image

73

Mały uśmiechnął się niepewnie i obejrzał na tatę. Zakrył buzię ręką w

wełnianej rękawiczce. A Quinby otworzyła jedno oko i, mrugnąwszy

łobuzersko, stęknęła teatralnie:

- Uch, ciasno, ale jestem gotowa do jazdy. A panowie?

Teraz już Zack chichotał całkiem otwarcie. Widok był naprawdę

śmieszny.

- Jesteś za duża! - zawołał. - Nie dasz rady. - Pochylił się w jej stronę i

zaczął ją wypychać z fotelika. - Uważaj, bo jak się wciśniesz za mocno, to

cię nie wyjmiemy. Nawet z pomocą taty.

Quinby oparła się obiema rękami o poręcze fotelika, jakby chciała

wstać.

- Oj, chyba masz rację. Ratunku! Utknęłam!

- Uwaga! - Zack wsunął małe rączki pod jej łopatki i zaczął pomagać. -

Raaaz-dwaaa!

Quinby pozwoliła się wypchnąć.

- Uff, dzięki, kolego. Już myślałam, że będę zmuszona zostać w

waszym samochodzie na zawsze. - Wróciła na swój fotel i uśmiechnęła się

do Zacka. - Przynosiłbyś mi kanapki?

- No! - zawołał wesoło. - A jak ci na imię?

- Quinby Parker. Pracuję z twoim tatą. - Zerknęła na Josha, żeby

sprawdzić jego reakcję na swoje błazeństwa. Ale on uśmiechnął się tylko i

bez słowa siadł za kierownicą.

Zack spojrzał na niego pytającym wzrokiem.

- Tato, to prawda?

- Aha.

Quinby bez słowa zapięła pas i usiadła wygodnie. Niespodziewanie dla

samej siebie, słysząc twierdzące mruknięcie Josha, poczuła zadowolenie.

RS

background image

74

- Mieszkasz w pizzerii? Ale super! To nie musisz jeść nic innego, nie?

- Zack wyraźnie jej zazdrościł.

Quinby uśmiechnęła się.

- Po pierwsze, nie w pizzerii, a raczej nad nią. A po drugie, znam

takich, co pewnie zamawialiby tylko pizzę - dała Zackowi lekkiego

kuksańca - ale ze mną różnie bywa. Czasem wolę hamburgera.

Wszystko jakoś samo się potoczyło. No, może nie całkiem samo, tylko

dzięki Zackowi, który uparł się, że tym razem nie będzie jadł nic innego. Ma

być pizza, i koniec. Josh wprawdzie wahał się chwilę. Czuł, że lepiej by

zrobił, jadąc do domu, ale perspektywa spędzenia czasu w towarzystwie

Quinby okazała się równie nęcąca, jak pizza dla Zacka.

W pizzerii panował gwar. Pomimo że właściciele byli Chińczykami z

pochodzenia, w tajemniczy sposób potrafili uzyskać miłą atmosferę

prawdziwej włoskiej ristorante: stoły nakryte obrusami w biało-czerwoną

kratkę, mniejsze wzdłuż ścian, kilka większych, „rodzinnych", pośrodku.

Drobna kobieta o azjatyckiej urodzie wyszła zza kontuaru, żeby ich powitać.

- Quinby! Nareszcie wróciłaś do domu. Obiad czeka. Miło, że

przyprowadziłaś gości.

- Witaj, Mamo Chen.

- A kto to?

Zręcznym ruchem Quinby posadziła sobie Zacka na biodrze. Objął ją

kolanami w pasie i spojrzał z zaciekawieniem na Mamę Chen.

- To jest mój nowy partner, sierżant Reed - wskazała wolną ręką na

Josha. - A to jego syn. Podrzucili mnie do domu, bo mój staruszek odmówił

jazdy na mrozie. Zaprosiłam ich na pizzę.

Zack nachylił się do ucha Quinby.

RS

background image

75

- Tylko proszę bez pabryki, Quinby - powiedział teatralnym szeptem,

ale tak, żeby wszyscy słyszeli. - Okropnie nie lubię pabryki. Bo od tego boli

buzia.

Quinby zdjęła mu czapkę.

- Załatwione. Tylko bez papryki.

- A więc to pan jest tym nowym partnerem, o którym Quinby nie

przestaje mówić - zwróciła się do Josha pani Chen, podając mu rękę.

Quinby uniosła niespokojnie brew i lekko szturchnęła Mamę Chen.

- Wcale nie mówię o nim bez przerwy.

- Aha, już ja wiem swoje...

- Tak, pracujemy razem. Z Quinby będzie doskonały oficer - wtrącił

Josh.

- Aha, no proszę, teraz on z kolei opowiada bajki.

- Quinby wzniosła oczy do nieba.

- No, no... - Poklepała ją po policzku Mama Chen.

- Nie jest tak źle. Jedno jest pewne, Quinby robi najlepszą pizzę ze

wszystkich moich dzieci.

Josh spojrzał z nieukrywaną przyjemnością na Quinby. Z rumieńcem

wstydu było jej do twarzy. W ogóle lubił na nią patrzeć. Była taka śliczna.

Ile by dał, by móc dotknąć tego zarumienionego policzka, zanurzyć dłonie w

rozwichrzonych lokach. Gdyby tylko...

- Chodźcie ze mną do kuchni. Zaraz się zajmę waszą pizzą. - Quinby

wskazała im drogę, a Mama Chen wróciła na swoje miejsce za kontuarem,

by powitać nowych gości.

Weszli do jasno oświetlonej kuchni, wypełnionej aromatem ziół i

zapachem czosnku. Wśród połyskliwych rondli i patelni kręciło się kilku

kucharzy w białych strojach. Pozdrowili Quinby, nie przerywając pracy.

RS

background image

76

W mgnieniu oka Josh i Zack zostali odziani w białe fartuchy i

postawieni przy masywnym drewnianym blacie pośrodku kuchni, każdy

przed kulą ciasta na pizzę. Dla Zacka znalazł się wysoki stołek.

Chłopiec wbił palec w środek swojej kuli i zachichotał.

- Quinby, co z tego zrobimy? Przecież pizza jest płaska jak naleśnik!

- Przekonamy się? - mrugnęła do niego porozumiewawczo,

przepasując się zręcznie fartuchem.

Stanęła między nimi i pochyliła się nad Zackiem, pokazując mu

sztuczkę z przerabianiem kuli ciasta na płaską pizzę. Szybkimi ruchami

zaczęła rozpłaszczać i rozciągać ciasto, jednocześnie obracając dookoła

powstający placek.

Joshowi przypomniał się dotyk jej rąk, ciepłe wargi. Owładnęło nim

nieodparte pragnienie, by ją przytulić, przygarnąć do siebie, wciągnąć w

nozdrza delikatny zapach wanilii i mydła lawendowego. Musiał wsunąć rękę

do kieszeni, żeby mimowolnie nie dotknąć jej pleców.

Quinby wyprostowała się.

- Dobrze - powiedziała i podniosła płat ciasta na zaciśniętych w pięści

dłoniach. - Teraz najlepsza część zabawy. Patrz! - Zaczęła obracać ciasto w

powietrzu, naciągając je na zewnątrz i raz po raz wyrzucając do góry.

Podrzucane wyżej i wyżej, ciasto wirowało i kręciło się jak coraz większy i

coraz cieńszy latający talerz.

Zack patrzył jak zahipnotyzowany. Otwarta szeroko buzia tworzyła

regularne kółeczko.

- Ojej! - westchnął z przejęciem, kiedy gotowy płat pizzy wylądował

na natłuszczonej blasze. - Czy ja też będę mógł tak zrobić?

- Jasne, do roboty, Zack. Możesz zrobić swoją własną pizzę, z czym

tylko masz ochotę.

RS

background image

77

Poprowadziła małe rączki, pokazując, jak obracać, rozciągać,

podrzucać. Sprawienie, by ciasto zechciało samo fruwać, okazało się

trudniejszą sztuką, ale Zack się nie zrażał, tym bardziej że pozwolono mu

położyć na wierzchu wszystkie pyszności, które najbardziej lubił, z dużą

ilością sosu pomidorowego, szynki, kukurydzy i sera, a za to bez kawałka

nielubianej papryki. Usadowiony wygodnie na rękach taty obserwował, jak

gotowe pizze wjeżdżają na drewnianej łopacie do wielkiego pieca.

Czekając na posiłek, poszli z Quinby umyć ręce. Mydłem

lawendowym, w wodzie z dodatkiem... olejku waniliowego. Śmiała się z ich

zdziwionej miny.

- Inaczej pachnielibyśmy sosem pomidorowym i tymiankiem.

Siedzieli przy stoliku nakrytym obrusem w biało-czerwoną kratkę,

najedzeni jak bąki. Koszula i buzia Zacka nosiły ślady sosu pomidorowego.

Jego zadowolona mina była jeszcze jednym dowodem, że najlepiej smakuje

to, co się samemu przygotowało.

Quinby nalewała właśnie kawę, gdy zjawiła się Mama Chen. Patrząc

na nią, nietrudno było zgadnąć, że kochała dzieci, a jej z kolei bez trudu

udało się oczarować malca. Teraz chodził za nią po sali, prosząc, by wzięła

go na górę i pokazała papugę, która mówi ludzkim głosem.

- Mama jest cudowna - powiedziała Quinby, odprowadzając ich

wzrokiem, gdy wychodzili na zaplecze.

- Widać, że jest do ciebie bardzo przywiązana - zauważył Josh.

- Nigdzie nie czuję się bezpieczniej niż tutaj. - Wyczuła, że Josh ma

ochotę zadać jej parę osobistych pytań. I nie myliła się.

- Od kiedy... ?

- Oho, nie tak szybko, pozwól, że teraz ja troszkę cię popytam.

RS

background image

78

Zaśmiał się, ale nie zaprotestował. Pochylił się i oparł łokcie na stole w

wyczekującej pozie.

- Jak to się stało, że wasze małżeństwo nie przetrwało?

- Zacznijmy od tego, że nie powinienem się żenić. Byłem za młody.

Reszta jest konsekwencją tego pierwszego błędu.

- A twoja żona?

- Samolubna, niedojrzała uczuciowo, uparta. Do wyboru, do koloru.

- Ale przecież coś cię w niej pociągało?

- Gdybyśmy okazali odrobinę więcej cierpliwości, sami

zrozumielibyśmy, że nie pasujemy do siebie. Byliśmy jak ogień i woda.

- Ale nie masz jedynie złych wspomnień?

- Nie, jest Zack, najlepsze, co mi się w życiu przytrafiło. Niestety -

uśmiechnął się gorzko - Caroline...

Quinby słuchała, nie przerywając. Patrzyła na jego twarz, kiedy mówił.

Nigdy nie przypuszczała, że jakiś mężczyzna będzie tak na nią działał.

Ogarnęła ją fala nieznanej tęsknoty. Pochyliła nisko głowę, jakby się bała,

że mógłby odczytać jej myśli. Przez dłuższą chwilę milczeli, w końcu

Quinby spytała:

- A czy ona wie, że to dla ciebie takie ważne?

- Nawet jeśli wie, to i tak się tym nie przejęła. Wychodzi za mąż i z

nowym mężem przenoszą się do Kalifornii, gdzie on dostał dobrą posadę.

Naturalnie Caroline twierdzi, że to „dla dobra dziecka". Będzie miało

„nowego" ojca.

Ból w jego oczach sprawił, że pożałowała swojej ciekawości. Położyła

mu dłoń na ramieniu.

- Przepraszam. Niepotrzebnie pytałam.

RS

background image

79

- No, dość o moich sprawach. Teraz twoja kolej. Jak to się stało, że

wylądowałaś w rodzinie zastępczej?

- Oho, widzę, że czas na rozmowę kwalifikacyjną. Mam nadzieję, że

zdam ten egzamin - zaśmiała się Quin-by i zdjęła kawałek wosku z oplatanej

butelki po chianti, która służyła jako świecznik. - Mama nie była w stanie

się mną zająć. To znaczy... - poprawiła się z obawy, że Josh mógł to

zinterpretować w niewłaściwy sposób -mam na myśli, że była bardzo dobrą i

opiekuńczą kobietą, tylko nie bardzo potrafiła być matką. Miała zbyt wiele

kłopotów ze sobą, by móc się zajmować kimś jeszcze. - Sięgnęła po

następny sopelek wosku. - No więc, gdy miałam dwanaście lat, poznałam

dziką bandę...

- Dziką? To znaczy?

Quinby przerwała na moment. Lubiła Josha, ale czy miała mu

opowiedzieć o swojej przeszłości ze wszystkimi szczegółami? Może lepiej,

żeby nie wiedział? Odrzuciła jednak tę myśl równie szybko. Josh był jej

partnerem. Jeśli w ogóle ktokolwiek, to właśnie on powinien wiedzieć o niej

wszystko. Ta praca polegała na zaufaniu, a więc także na pełnej wiedzy o

najbliższym współpracowniku.

- Nim skończyłam trzynaście lat, poznałam sąd dla nieletnich. Nie były

to poważne sprawy. Wiesz, rozróby małolatów... Mama już wtedy była

poważnie chora. Miała raka i codziennie przychodziły do niej pielęgniarki z

hospicjum. Ale mną nie miał się kto zająć. W końcu mój kurator wpadł na

pomysł, żeby mnie umieścić w rodzinie zastępczej.

- A ojciec? Odwiedzał mamę, ciebie? Quinby potrząsnęła głową. A on

zapytał znowu:

- Czy ojciec wiedział, co się u was dzieje? Quinby wysączyła ostatnią

kropelkę kawy i, zgodnie

RS

background image

80

z włoskim zwyczajem, popiła wodą ze szklanki stojącej obok filiżanki.

- Nie wiem. Nie pamiętam, żeby mama opowiadała o przeszłości, o

tym, co się między nimi wydarzyło. Mówiła o moim życiu. I o tym, co

będzie ze mną, jak jej zabraknie. - Wzruszyła ramionami. - Przypuszczam,

że kurator z nim rozmawiał. Pewnie miał obowiązek sprawdzić, czy rodzony

ojciec może się zająć swoim dzieckiem. Ale jak widać nic z tego nie wyszło.

Pewnie miał własne problemy.

- Dlaczego go tłumaczysz? Brad Tennison nigdy nawet palcem nie

kiwnął, żeby udowodnić, że cię zaakceptował...

Quinby poruszyła się niespokojnie.

- Zabawne. Myślałam, że ty i ojciec przyjaźnicie się. Że ty jesteś po...

- Bo to prawda, przyjaźnimy się. Ale to nie zmienia mojej opinii o jego

postępku. A znając twojego ojca tak dobrze jak ja, nietrudno zobaczyć, że

jego obecnymi decyzjami kieruje poczucie winy.

- Ale w pewien sposób to ja go zawiodłam.

- Ty... zawiodłaś... jego? - Josh aż podskoczył na krześle. - To on nie

stanął przy tobie, kiedy go najbardziej potrzebowałaś.

- Ale teraz zawodzę go jako nic niewarta policjantka - westchnęła

Quinby. - A to dla niego kwestia dumy i honoru, chyba przyznasz, prawda?

Kiedy mówi o tym, aż mu się oczy błyszczą. Jakby to było jakieś wyjątkowe

wyróżnienie.

- Czy nie rozumiesz - żachnął się Josh - że bycie dobrym policjantem

zaczyna się od uwierzenia w siebie? Od poczucia własnej wartości? Tutaj

ojciec, dobry czy zły, nie ma nic do gadania. Musisz to znaleźć w sobie.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. W milczeniu obierała wosk z butelki.

Josh wyciągnął rękę. Nakrył jej dłoń, by uspokoić ten mimowolny

wewnętrzny niepokój. Uniosła głowę i napotkała jego wzrok dokładnie w tej

RS

background image

81

samej chwili, gdy Frank Sinatra śpiewał: „A gdy już miłość cię znajdzie... ".

Josh uśmiechnął się, pragnąc dodać jej otuchy.

Wieczór był uroczy. Niepotrzebnie zagłębiali się w bolesne sekrety z

prywatnego życia. Poczuł, że musi coś zrobić, by sprawy wróciły na dawny

tor, sprzed kilku minut, kiedy jeszcze oboje bezpiecznie tkwili za wytyczo-

nymi przez siebie granicami.

Skinął głową w stronę szafy grającej.

- To jedna z moich ulubionych piosenek. Czy mogę cię zaprosić do

tańca?

Na twarzy Ouinby odmalował się wyraz niezdecydowania, ale zaraz

ustąpił miejsca szerokiemu uśmiechowi. Poddała się propozycji tej szybkiej

zmiany nastroju, bez wahania odrzucając ponure myśli. Lepiej zawirować

przez chwilę w tańcu, zamówić jeszcze jedną kawę, a potem zakończyć miły

wieczór i pozwolić, by Josh pojechał z synkiem do domu.

Wstali i poszli razem w stronę niewielkiego parkietu w drugim końcu

sali.

Quinby odwróciła się w jego stronę, zrobiła jeden krok i - znalazła się

w zamkniętym kręgu jego ramion. Zadrżała ledwie zauważalnie, ale nie na

tyle, by on tego nie spostrzegł. Wyciągnęła ręce do góry i objęła go za szyję.

Jej kciuk dotknął karku Josha tuż nad kołnierzykiem. Teraz z kolei jego

przeszył dreszcz.

Przez mroczną salę popłynęły ku nim takty piosenki. On poruszył się

pierwszy, ona spóźniła się o parę sekund i niechcący nadepnęła mu na

czubek buta.

- Przepraszam - wymamrotała zmieszana, nie podnosząc głowy.

Josh delikatnie przycisnął dłoń do jej pleców między łopatkami.

RS

background image

82

- Drobne zmniejszenie dystansu między nami mogłoby się okazać

pomocne, Parker. Tylko parę centymetrów, nie musi być więcej - szepnął. -

Nie bój się, to taniec, nie musztra.

Wyczuł, że jest zdenerwowana liczeniem muzycznego metrum,

skupiona na swoich niezdarnych stopach, które poruszały się sztywno i bez

płynności. Tańczyli przez kilka chwil, niemal już w rytmie, kiedy ona

znowu się potknęła. Zaklęła cicho i z jękiem oparła czoło o jego ramię.

Zacisnęła mocniej palce. Jej kroki stały się jeszcze bardziej sztywne.

Josh z rozbawieniem obserwował tę walkę z absolutnie obcym jej

żywiołem. Przystanął i odsunął się od niej o krok.

- Wszystko w porządku? Tańczysz pierwszy raz w życiu, co?

Jej twarz oblała się rumieńcem, wyraźnie widocznym nawet w

półmroku panującym na sali. Chyba zdawała sobie sprawę, że jego to bawi.

Zacisnęła usta, w oczach pojawił się błysk determinacji.

- Słucham? - spytała zaczepnie.

- Nic, nic, tylko rozluźnij się. Jesteś tak spięta, że o mało nie pękniesz

na pół.

- Łatwo ci mó... - zaczęła, ale on uciszył ją, przyłożywszy dłoń do jej

ust. Potem przyciągnął ją delikatnie do siebie i zanurzył dłoń w jej gęstych

lokach.

- Zamknij oczy, Quin - mruknął cicho. - Poddaj się muzyce. Nie myśl.

Nie ruszaj się, dopóki ja cię nie poruszę. Pozwól mi działać za nas oboje.

I popłynęli, delikatnie kołysząc się w takt, rytmicznie przenosząc

ciężar z nogi na nogę. Quinby nie mogła złapać tchu z wrażenia, a co

dopiero mówić. Ogarnęła ją dziwnie słodka ociężałość. Z trudem unosiła

stopy, powieki same jej opadały. Ale jej serce tańczyło lekko i radośnie.

Odurzał ją zapach jego ciała, delikatne ruchy mięśni wyczuwalne pod

RS

background image

83

palcami. Było to tak, jakby odbiła się od skalistego klifu i uniosła w

powietrze, nagle w pełni świadoma, że potrafi latać.

- Co robicie? - usłyszeli nagle chłopięcy głosik.

W jednej chwili oboje jednocześnie powrócili na ziemię. Z głową

zadartą do góry, Zack przyglądał im się ciekawie.

Quinby momentalnie zesztywniała. Chciała się odsunąć, ale Josh

przytrzymał ją mocniej.

- Spokojnie, nie denerwuj się - szepnął.

Nie przerywając tańca, pochylił się i jedną ręką uniósł Zacka do góry.

Potem złapał Quinby za ramię, tak że chłopiec znalazł się między nimi.

- Tańczymy, synku - powiedział.

Muzyka płynęła dalej, układając łagodne frazy w meandry melodii, a

oni tańczyli we troje, obracając się powoli, jak w transie. Quinby

przymknęła powieki. Każdym nerwem czuła tę dziwną, podwójną obecność

tuż przy sobie: mocnego ciała mężczyzny i delikatnego, kruchego dziecka.

Zack oparł głowę o pierś ojca i wsunął kciuk do buzi. Odwróciwszy się

w stronę Quinby, przyglądał się jej szeroko otwartymi oczyma z wyrazem

dziecięcej powagi.

- Tato? - spytał.

- Co, synku? - Josh pochylił się i oparł policzek na czubku głowy

Quinby.

- Prawda, że Quinby jest piękną panią?

Wstrzymała oddech.

- Tak, synku. Parker jest bardzo piękną panią - mówiąc to, uniósł

głowę i spojrzał jej prosto w oczy.

RS

background image

84

Quinby odetchnęła głęboko. Służbowy zwrot, jakiego użył, nagle

przywrócił dawne granice. Dał jej jasno do zrozumienia, że nawet jeśli

między nimi mogłoby być coś więcej, to Josh sobie na to nie pozwoli.

RS

background image

85

ROZDZIAŁ ÓSMY

Następnego ranka temperatura nieoczekiwanie skoczyła kilka stopni

powyżej zera, rzecz niezwykła jak na początek stycznia w regionie North

Country, przyzwyczajonym do silnych mrozów.

Josh zjawił się w komendzie parę minut wcześniej niż zwykle.

Obiecał, że tego dnia spotka się z szefem, żeby złożyć raport w sprawie jego

córki. Wjechał na parking i zaparkował na miejscu sąsiadującym z

unieruchomionym wrakiem Quinby. Miał jej pomóc odholować go wie-

czorem do warsztatu na sąsiedniej ulicy, żeby wymienili akumulator.

Wysiadł i zatrzasnął drzwi. Przystanął na chwilę przy samochodzie

Quinby. Przesunął ręką po oszronionej masce. Ostatni wieczór był pomyłką.

Wielką pomyłką. Nie pamięta, jak się pożegnali, co powiedział na dobranoc.

Pewnie coś głupiego, parę banalnych słów podziękowania zauroczy wieczór.

Bogu dzięki, Zack zasnął mu na rękach. Doskonały pretekst, by ukryć

zmieszanie, inaczej nie wiedziałby, co zrobić. Przez moment odniósł

wrażenie, że ona waha się, czy ich nie odprowadzić do samochodu. Ale nie,

została przy drzwiach. Patrzyła z oddali, nikłe światło z wnętrza restauracji

spowijało srebrzystą poświatą jej kształtne, jędrne ciało, długie, falujące

włosy, smukłe nogi. Pomachała mu na pożegnanie. Josh również uniósł rękę

w geście pożegnania.

Otrząsnął się z sentymentalnych rozmyślań i energicznym krokiem

wszedł do budynku komendy. Po drodze do gabinetu Brada Tennisona

zatrzymał się w kuchence i nalał dwa kubki kawy. Czarnej, bez cukru. Gdy

wszedł do gabinetu, Brad siedział zgarbiony nad jakimś grubym wydrukiem

komputerowym. Josh domyślił się, że było to sprawozdanie za ostatni

RS

background image

86

miesiąc. Na widok Josha Brad wyprostował się, zdjął okulary do czytania i

przetarł oczy.

- Punktualny jak zawsze - rzekł na powitanie.

Josh skinął głową i postawił jeden z kubków na książce aresztowań

leżącej na biurku szefa.

- Nie mamy dużo czasu. Za dwadzieścia minut zaczynam służbę.

Wolałbym, żeby Quinby nie zobaczyła mnie tutaj. Nieufność jest jej

głównym problemem. - Usiadł na krześle po przeciwnej stronie biurka.

- Czy mam rozumieć, że zmieniłeś zdanie co do zasadności mojej

decyzji o umieszczeniu jej w tym wydziale? - zdziwił się Brad.

Josh wypił łyk gorącej kawy.

- Uważam, że ona ma wystarczające umiejętności, by zostać doskonałą

policjantką. Naturalnie, jeśli to jest to, czego naprawdę pragnie.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

Josh postawił kubek na brzegu biurka i lekko wzruszył ramionami.

- Nie mam pewności, ile w tym jest jej własnego marzenia o przyszłym

zawodzie, a ile chęci zadowolenia ciebie. Myślę, że w głębi duszy uważa, iż

w ten sposób zyska twoją aprobatę.

Brad zmarszczył czoło.

- Czy sama ci o tym wspominała?

- Quinby nie przyznałaby się do tego, nawet gdyby ktoś ją poddał

chińskim torturom. Jest przekonana, że to jej absolutnie własny, autorski

pomysł na życie.

- A ty jej nie wierzysz? Naprawdę myślisz, że ona to robi wyłącznie

dla mnie?

- Tego nie powiedziałem. - Josh wstał i podszedł do okna, z którego

rozciągał się widok na parking. - Obawiam się po prostu, że jest bierna i

RS

background image

87

dlatego działa raczej intuicyjnie niż ze świadomego wyboru. Zależy jej na

twojej opinii, bo nie ma nikogo poza tobą. A gdzieś w głębi duszy jest

przekonana, że tylko w ten sposób zdobędzie twój szacunek i - tu odwrócił

się twarzą do Tennisona -i zmusi cię, byś ją w końcu zaakceptował.

Brad spojrzał na niego gniewnie.

- To śmieszne. Szanuję Quinby. I akceptuję. A w ogóle co to za głupie

gadki o jakiejś tam akceptacji? - naburmuszył się jeszcze bardziej.

Josh poczuł, że wkroczyli na niebezpieczny grunt, ale nie potrafił się

już powstrzymać.

- Naprawdę? Akceptujesz ją? Jako córkę?

Brad Tennison zbladł. Zaczerpnął głęboko powietrza. Nie patrząc na

Josha, skupił się na czyszczeniu szkieł okularów.

- Naturalnie, że tak. Czy w przeciwnym razie przydzieliłbym ją do

najlepszego oficera, jakiego mam w wydziale? Sam powiedz...

Josh pokręcił głową i oparł się o framugę okna.

- Ty chyba nie bardzo rozumiesz albo nie chcesz zrozumieć... Tu nie

chodzi o to, żeby Quinby pomyślnie ukończyła praktykę. Tu chodzi o

stosunek ojca do córki.

W pokoju zapadła cisza. Na twarzy Brada odmalowała się cała gama

uczuć, ale nie mogły znaleźć ujścia w słowach. Odłożył okulary i spojrzał w

górę na Josha.

- A ty nigdy nie przebierałeś w słowach, co?

- Nie, zwłaszcza kiedy widzę, że robisz coś, czego normalnie nigdy

nikomu byś nie zrobił.

- Chcesz powiedzieć, że ją zawiodłem?

Josh westchnął. Nie miał zamiaru wtrącać się w prywatne sprawy

swego szefa, w bardzo prywatne sprawy, jeśli chodzi o ścisłość.

RS

background image

88

Przejechał ręką po włosach i wyjrzał ponownie przez okno. Na

parkingu zatrzymała się taksówka, z której wysiadła Quinby. Szukała w

portmonetce drobnych, śmiejąc się z czegoś, co powiedział taksówkarz.

Schyliła się, by podać mu pieniądze za kurs. Pomachała ręką na pożegnanie

i szybkim krokiem poszła w stronę głównego wejścia. Rozpuszczone włosy

powiewały za nią kasztanową falą jak welon. Josh odprowadzał ją

wzrokiem, chłonąc obraz smukłej sylwetki, dopóki nie zniknęła za progiem.

- Chcesz powiedzieć, że ją zawiodłem? - powiedział po chwili Brad. -

Że ją odrzuciłem? Nie uznałem za swoją córkę?

- Sam sobie odpowiedz na to pytanie.

- Oboje jesteśmy dorośli. I zapracowani. Nie mamy zbyt dużo wolnego

czasu, ale zdarza się, że chodzimy razem do restauracji.

- A kiedy spotykają was twoi znajomi, jak ją przedstawiasz? Oto moja

córka?

Brad odwrócił wzrok.

- Jakoś nie było okazji... - mruknął niewyraźnie.

- Bzdura, i dobrze o tym wiesz. Byłem z tobą w knajpie tysiąc razy. Po

pracy. Mieliśmy czas i niejedną okazję, ale jakoś nie zauważyłem, żebyś

komukolwiek wspomniał o Quinby.

Brad uniósł rękę w pojednawczym geście.

- W porządku, masz rację. Migałem się jako ojciec. Ale teraz zależy

mi, żeby zdobyła dobry zawód, znalazła pracę, zrobiła karierę. Żeby jakoś

ułożyła sobie to życie.

- Jeśli wierzysz we własne słowa, Brad, to jesteś większym głupcem,

niż myślałem.

Brad Tennison poruszył się na swoim krześle, aż sprężyny

zaskrzypiały.

RS

background image

89

- Niby dlaczego?

- Daj spokój. Naprawdę nigdy nie przyszło ci do głowy, że ukrywanie

tego faktu może ją boleć?

- Wiedziałem o tym. Chociaż ona sama starała się niczego po sobie nie

pokazywać. Jest skryta, niewiele mówi, nigdy się nie skarży. Ale byłem zbyt

wielkim tchórzem, by coś w tej sprawie zrobić. By powiedzieć głośno, że

Quinby Parker jest moją córką.

- Wydaje mi się, że mój komentarz jest zbędny. - Josh spojrzał na

zegarek i wstał. - Muszę lecieć.

Ruszył do drzwi, ale po drodze zatrzymał się na moment i spojrzał za

siebie. Brad siedział zamyślony, z rękami założonymi przed sobą, zgarbiony

pod ciężarem świadomości, z jaką przyszło mu się zmierzyć. Podniósł

wzrok i uśmiechnął się do Josha.

- Dzięki za wszystko. Postaram się to jakoś załatwić - powiedział i

opuścił wzrok.

Quinby podpisała listę obecności, przebrała się w mundur i poszła do

pokoju odpraw, gdzie miała spotkać się z Joshem. Ucieszyła się na widok

Paige i jej partnera, którzy siedzieli przy jednym ze stołów, naradzając się

przed ekranem komputera nad końcowymi sformułowaniami sprawozdania

ze służby. Podeszła bliżej.

Na jej widok Paige uśmiechnęła się radośnie.

- Och, Quinby, jak się masz? A gdzie Człowiek z Lodu? - Szturchnęła

swojego partnera w bok. - Bull właśnie mi opowiadał rozmaite historyjki o

naszym bohaterskim sierżancie. A ja mu na to, że gdyby tylko udało mi się

ciebie przekupić, zamieniłabym się na partnerów od najbliższego

poniedziałku.

RS

background image

90

Quinby zerknęła na Bulla Michaelsa. Uśmiechnęła się na myśl, jak

bardzo musiał się biedaczek zdenerwować propozycją Paige, nawet jeśli to

były tylko żarty.

Ale on wydawał się całkiem spokojny. Wystukał jednym palcem

kolejną linijkę na klawiaturze, nim odwrócił

SIĘ

do nich z poczciwym

uśmiechem.

- Już mówiłem, Paige. Przyjąłbym z radością partnera, hm partnerkę

Reeda. Masz nad nią tę przewagę, że na pewno doskonale sobie radzisz z

papierkową robotą i taki raport jak ten to dla ciebie pestka.

Paige roześmiała się i znowu szturchnęła go w bok, tym razem trochę

mocniej.

- Ja ci pokażę! Już trzy razy napisałeś „rzeczony sprawca" z dwoma

błędami. Powinieneś dziękować bogom raportów policyjnych, że zesłał ci

Paige Mason, która z ortografii zawsze miała piątki.

Postukała paznokciem w ekran, wskazując trzy błędy.

- Siadaj, porozmawiaj ze mną minutkę - powiedziała do Quinby. - Już

prawie wcale cię nie widuję. I co, dasz radę ze stażem w dwa tygodnie?

Będziesz gotowa? - w jej głosie brzmiał wyraźny niepokój, między

perfekcyjnie wyskubanymi brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka.

Quinby przysunęła sobie krzesło.

- Jasne, że tak. Ja zawsze jestem gotowa na czas - odparła znużona.

- Potrzebujesz więcej praktyki. Nie możesz pójść na egzamin zielona.

To tylko pogorszy sytuację - ostrzegała ją Paige.

Quinby skinęła głową. Bóg jeden raczy wiedzieć, ile praktyki było jej

trzeba, ale sprawy strasznie się pokomplikowały. Oprócz kiepskich

wyników z dwóch poprzednich egzaminów i kilku mandatów, przydzielono

ją do Reeda...

RS

background image

91

W akademii szło jej całkiem dobrze. Była jedną z najlepszych

studentek, miała doskonałe wyniki w strzelaniu. Ale ostatnie kłopoty tak

nadszarpnęły jej poczucie własnej wartości, że i to szło jej teraz kiepsko.

- Musisz jeszcze zaliczyć strzelanie. Ćwiczyłaś ostatnio?

- Nie. Oj, nie martw się, poradzę sobie. Mam jeszcze cały tydzień.

- Cały tydzień na co? - usłyszała za sobą. Zerwała się na równe nogi.

Stanęła twarzą w twarz z Joshem. Jak on tu wszedł tak po cichu? Patrzył na

nią z góry, spokojnie i chłodno. Wystarczył jeden rzut oka, by wyczuć, że

jest dzisiaj w jednym ze swoich „lodowatych" nastrojów. W jednej chwili,

pośród śmiechów i żartów, zmienił się nastrój. - Cały tydzień na co? -

powtórzył, a jego zimny wzrok podziałał na nią jak kąpiel w przerębli.

- Nic ważnego - odpowiedziała, posyłając ostrzegawcze spojrzenie

przyjaciółce.

Ale Paige, jak zwykle, zignorowała ostrzeżenie.

- Quinby martwi się, że nie poradzi sobie na zaliczeniu ze strzelania.

Czy mógłbyś pomóc jej się przygotować?

Josh spojrzał ostro na Quinby.

- Dlaczego nic mi o tym nie powiedziałaś?

- Nie wiedziałam, że mam obowiązek zdawania przełożonemu raportu

ze wszystkich aspektów mego życia - prywatnego i zawodowego. Więc

dobrze, na wtorek mam zamówioną wizytę u dentysty na czyszczenie szkli-

wa - odpaliła szybciej, niż pomyślała.

Jej sarkazm przyniósł pewne ukojenie dla nerwów. Do licha z nim, to

on pierwszy nadepnął jej na odcisk. Nim Josh zdążył coś odpowiedzieć,

zadzwonił telefon. Jeden z oficerów znajdujących się najbliżej podniósł

słuchawkę.

- Josh, sędzia Banner do ciebie! - zawołał.

RS

background image

92

Spojrzenie Josha, kiedy bez słowa się oddalał, powiedziało Quinby

wyraźnie, że jeszcze z nią nie skończył. Wziął słuchawkę z rąk kolegi.

Rozmawiał krótko, kiwając co jakiś czas głową i notując coś na kartce

papieru.

Quinby zacisnęła pięści, wbijając sobie paznokcie w dłonie. Jak on to

robił? Żadnego śladu zdenerwowania. Spokój i opanowanie. Oczy zaszły jej

łzami, gorący rumieniec oblał policzki. Była zła na siebie, że nie mogła

przestać o nim myśleć, o jego dłoniach, ramionach, oczach, namiętnych

ustach, kiedy szukały jej warg. Odwróciła głowę, żeby nikt nie zauważył jej

zmieszania.

- Musimy się zbierać - usłyszała jego głos. - Po drodze zatrzymamy się

w biurze sędziego Bannera, a stamtąd pojedziemy prosto do Oscara.

Quinby nie trzeba było dalszych wyjaśnień. Bez słowa skinęła głową.

- Przebierz się w cywilne ubranie. Za kwadrans przy moim wozie. -

Odwrócił się i odszedł.

- Au - syknęła Paige, jakby ją komar ukąsił. - To się nazywa zwięzłość

poleceń. Czy ten facet czasem się uśmiecha?

- Rzadko - odparła Quinby markotnie. Nie miała siły ani ochoty

niczego wyjaśniać. Dość tego. Potrząsnęła energicznie głową, aż zakołysał

się jej koński ogon. Coś musiało się stać, to oczywiste. Wprawdzie nie

pracowała z Reedem długo, ale jeśli chodziło o odczytywanie jego

nastrojów, była już ekspertem.

Josh wbiegł do biura sędziego Bannera, skąd zaraz wrócił, po drodze

wsuwając urzędowy nakaz do wewnętrznej kieszeni na piersiach. Szef może

i myślał, że odebrał mu sprawę Zandera, ale prawdę mówiąc, Josh jak dotąd

nikomu nie przekazał akt. Za długo i za ciężko pracował, żeby się na to

zgodzić.

RS

background image

93

Podciągnął zamek błyskawiczny i usiadł za kierownicą. Z sądu

pojechali prosto do domu starców. Widok pielęgniarki Oscara stojącej na

ulicy powiedział im, że tym razem sprawy wymknęły się spod kontroli. Josh

zatrzymał wóz przy krawężniku, a Quinby opuściła szybę.

Bea Crandall nachyliła się ku niej.

- Znowu uciekł. Nie mam pojęcia, jak to zrobił - mówiła, sapiąc ze

złości.

- Ma pani jakiś pomysł, dokąd uciekł tym razem? -spytała Quinby.

- Może na pchli targ? Wciąż marudził, że musi sobie sprawić coś

specjalnego na ślub w najbliższą sobotę. Upierał się, że sierżant Reed

obiecał dziś go tam zawieźć.

- Ciekawe miejsce na zakup odświętnego stroju -zdziwiła się Quinby. -

Nawet ja wiem, że nie jest to najlepszy adres.

Pielęgniarka odęła wąskie usta z wyraźnym niesmakiem.

- Oscar nigdy nic nie robi jak normalny człowiek. Ale tym razem

przebrała się miarka. Mam dość. Możecie państwo powiadomić mera, że

odchodzę. - Bez pożegnania odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę

garażu.

- Oscar będzie niepocieszony z powodu jej odejścia - mruknął Josh.

Parę minut później zajechali przed bazar „Bonanza". Potężna hala

bardziej przypominała stadion sportowy niż sklep. Josh znał to miejsce, jako

że urzędował tu kwiat miejscowych dziwaków. Jednak na pierwszy rzut oka

największą grupę sprzedających stanowiły młode kobiety, które zajmowały

frontowe stoiska. Sprzedawały ciuszki dziecięce, zabawki i artykuły

gospodarstwa domowego -wszystko, czego same już nie potrzebowały, a

jeszcze mogły odsprzedać z drobnym zyskiem. Ceny nie były wysokie, cała

sprawa polegała raczej na handlu wymiennym i zabawie.

RS

background image

94

W środkowym rzędzie rozsiedli się domorośli antykwariusze. Josh

najlepiej znal tych, którzy sprzedawali w głębi targu. Ci interesowali policję

najbardziej; każdy w taki czy inny sposób naruszył prawo, parając się

paserstwem.

Josh znalazł wolne miejsce do parkowania. Wyłączył silnik i spojrzał

na Quinby.

- Jaki mamy plan? - spytała.

- Znaleźć Oscara.

- A ten nakaz w twojej kieszeni? Josh spojrzał na nią uważniej.

- Nic nie ujdzie twojej uwagi, co? - zaśmiał się. Wzruszyła ramionami.

- Robię, co mogę.

Odczekała chwilę, a kiedy się nie odezwał, powtórzyła pytanie:

- No więc, co z tym nakazem?

Josh potarł ręką kierownicę. Przez chwilę zastanawiał się, jak

przedstawić całą sprawę, by nie wzbudzić niepokoju Quinby, a przeciwnie:

wciągnąć ją do współpracy.

- Jestem niemal stuprocentowo pewny, że facet, który nagrał rabunek u

Zandera, to tutejszy drobny złodziej nazwiskiem Kenny Drake. Jego

dziewczyna ma stoisko na bazarze. Ale ona mnie zna, nie mogę więc

podejść tam, nie wzbudzając podejrzeń. Natychmiast wszystkiego się

domyśli.

- Jak się nazywa? - spytała Quinby.

- Cindy Robinson. Sprzedaje starą biżuterię. Większość z tego to tanie

świecidełka. Ale dziewczyna zna się na rzeczy i co pewien czas zdarza jej

się trafić na naprawdę cenną sztukę, na której nieźle może zarobić. Jesteśmy

niemal pewni, że większość pochodzi z kradzieży.

- Myślisz, że ma również towar od Zandera?

RS

background image

95

- Nie mogę tego sprawdzić. - Josh nie ukrywał frustracji. - Nigdy jej z

niczym nie przyłapałem. A możesz mi wierzyć, że bardzo się starałem. -

Obrócił się twarzą w stronę Quinby. - Wszystko wskazuje na to, że powinna

mieć trefny towar. Ale jest sprytna i ostrożna.

- I chciałbyś, żebym poszła tam jak gdyby nigdy nic, rozejrzała się i

tak nakręciła dziewczynę, żeby zechciała mi pokazać swoją „kolekcję

specjalną".

Josh dotknął jej ramienia z wdzięcznością.

- Myślisz teraz jak prawdziwy glina.

- Możesz podać mi jakieś wskazówki, czego właściwie mam szukać?

Josh sięgnął do kieszeni.

- To są kopie zdjęć. - Podał jej plik odbitek. - Kolekcja Zandera.

Przeglądając je, Quinby gwizdnęła cicho.

- O rany, ależ piękne kamienie! - Przerzuciła kartki ponownie, starając

się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. W końcu podniosła wzrok. - No

tak, ale Drake i dziewczyna mieli dość czasu, by rozłożyć te cacka na części

i złoto przetopić. Dlaczego sądzisz, że jeszcze coś znajdziemy?

- Kenny Drake to miernota, a to był skok jego życia. Dzięki niemu

znalazł się w pierwszej lidze. Na pewno zostawił sobie coś z łupu.

- Rozumiem. No to idę się rozejrzeć.

- Zostanę w wozie, a potem wejdę do hali przez zaplecze. Jeśli

spotkasz Oscara, zostaw go mnie.

Quinby oddała mu zdjęcia.

- Umawiamy się na jakiś sygnał? Co mam zrobić, jak na coś

rzeczywiście natrafię?

Josh wyciągnął rękę i dotknął daszka jej baseballówki.

RS

background image

96

- Zdejmij czapkę i uderz się nią po nodze. Będę wiedział, co robić. Nie

możemy dać Cindy zbyt dużo czasu na działanie.

- Skąd nagle ten duch współpracy i partnerstwa? -spytała. - Dotąd nie

miałeś najlepszego zdania o moich umiejętnościach.

- Och, wierzę, że ewentualne braki nadrobisz doświadczeniem

wyniesionym z pracy u jubilera - zażartował.

Quinby nachmurzyła się.

- Wciąż nie możesz przejść nad tym do porządku dziennego, co?

- Hej, to miał być komplement! - Powstrzymał się od pociągnięcia jej

za koński ogon.

- No dobra, bierzemy się do roboty - usłyszał głos Quinby i trzaśniecie

drzwiami. - Do zobaczenia!

Na dworze siąpił zimny kapuśniaczek, spłukując resztki śniegu.

Quinby wsunęła dłonie do kieszeni kurtki i zgarbiła plecy, chroniąc się

przed smagnięciami wiatru. Z miną pełną determinacji weszła do budynku.

Otworzyła ciężkie szklane drzwi. Przekroczywszy próg, znalazła się w

środku gigantycznej hurtowni. Stoiska - sklecone z paru desek budki,

przedzielone drewnianymi przepierzeniami - ciągnęły się w długich

szeregach. Niektórzy sklepikarze udekorowali kramy swoimi towarami:

dywanami, girlandami sztucznych kwiatów, haftowanymi obrusami.

Wyglądało to jak miniaturowe miasteczko handlowe.

Na prawo, wzdłuż ściany, usadowiły się bary szybkiej obsługi. Było to

prawdziwe królestwo smażonej cebuli i szaszłyków, popcornu i frytek,

spowite w błękitne opary tłuszczu.

Quinby potrzebowała dobrej minuty, żeby się zorientować w tym

galimatiasie. Natomiast Oscara namierzyła bez najmniejszego trudu. Stał

pośrodku przejścia w drugim rzędzie stoisk. Był bez butów i... spodni,

RS

background image

97

jedynie w podciągniętych do pół łydki czarnych skarpetach i bokserkach w

czerwoną kratkę. Od góry ubrany był kompletnie, w kurtkę, szalik, nie

wyłączając czapki z dyndającymi nausznikami.

Quinby potrząsnęła głową z niedowierzaniem. Co zrobi następnym

razem? Wskoczy do miejskiej fontanny w stroju Adama?

Zauważył ją niemal w tej samej chwili, w której ona go znalazła.

Zaczął machać do niej, przywołując gestami do siebie. Josh wprawdzie

zapowiedział, by się nim nie zajmowała, ale Quinby uznała, że lepiej będzie,

jak sprawdzi, czego staruszek chce. W przeciwnym razie mógłby podnieść

alarm i zwrócić na nią powszechną uwagę. A to nie byłoby dobrze.

Podeszła bliżej i pogroziła mu palcem.

- Znowu byłeś niegrzeczny, Oscarze.

- Tylko po to żyję, moja droga. A gdzie Josh? Znowu wysłał

zastępczynię, a sam się obija?

- Nic z tych rzeczy. Pracujemy razem, więc i ja jestem za ciebie

odpowiedzialna.

Oscar porwał ze stosu ubrań rozłożonych na ladzie parę paskudnych

trykotowych spodni dzwonów w kolorze młodego groszku. Żwawo jak

młodzieniaszek włożył je na siebie, zapiął guzik, podparł się pod boki i

okręcił wokół własnej osi.

- I co? Jak ci się podobam? Prawda, że są w dechę?! - wykrzyknął

triumfalnie, podciągając je niemal pod pachy, spodnie bowiem były sporo za

długie. - Teraz jeszcze muszę dobrać jakiś żakiet. Błękitny, hę? Jak myślisz?

Widzisz, chciałbym oddać klimat... wiosny.

Quinby przełknęła nerwowo, niepewna, co powinna powiedzieć.

Właścicielka stoiska, duża kobieta w kwiecistej sukni, pochyliła się

nad stosem i wyciągnęła jedną sztukę.

RS

background image

98

- O, tu masz, kwiatuszku, w tym stroju zakasujesz wszystkie ptaszki w

dzielnicy.

Oscar nastroszył się jak ptak w okresie godowym i mrugnął do

sprzedawczyni uwodzicielsko. Uszczęśliwiona, zachichotała jak nastolatka,

pomimo widocznej pięćdziesiątki i równie widocznej siwizny pod rudą

farbą. Oscar zdjął czapkę i aktorskim gestem zaczesał resztki siwych

kosmyków na łysej jak kolano głowie.

- Ile za to wszystko, słodziutka? - spytał.

- Dwa pięćdziesiąt, jak dla ciebie, kotku. Jak ci na imię?

Quinby nie słuchała dalej. Wzniosła oczy do nieba z ciężkim

westchnieniem.

- Słuchajcie, moi drodzy, poćwierkajcie tu sobie jeszcze chwilkę, a ja

tymczasem się rozejrzę, zgoda?

W sumie nieźle się złożyło, że Oscar przygruchał sobie nową znajomą.

Dzięki temu była szansa, że przynajmniej przez najbliższy kwadrans nie

ucieknie zbyt daleko. A Quinby miała sprawę do załatwienia i jego

kompania była jej zupełnie nie na rękę. I rzeczywiście, Oscar nawet na nią

nie spojrzał, tak był zajęty tokowaniem.

Quinby ruszyła w stronę stoisk z antykami. Dla niepoznaki robiła to

bardzo wolno, przechadzając się między stoiskami, przystając to tu, to tam,

oglądając różne rzeczy, zagadując o wymiary, pytając o ceny. Przez cały

czas nie traciła z oczu celu tej wędrówki, którym był sklepik jubilerski.

Tyły „Bonanzy" wychodziły na rozległy teren podmokły, porośnięty

kępami bagiennych traw. Przy rampach zaplecza, skąd do hali prowadziły

liczne drzwi, stało zaparkowanych kilka ciężarówek i dużych samochodów

dostawczych.

RS

background image

99

Josh po chwili znalazł się na zapleczu. Było zawalone po sufit stosami

kartonów i skrzynek i odgrodzone od hali ze stoiskami za pomocą rozpiętej

tkaniny. Na zapleczu nie było nikogo. Josh bez przeszkód trafił do miejsca

dokładnie za sklepem jubilerskim Cindy Robinson. Stanął za stosem

skrzynek, na wypadek gdyby ktoś tamtędy przechodził. Wyjął z kieszeni

dżinsów scyzoryk i zrobił dziurkę w ciężkiej kurtynie. Przytknął oko i

rozejrzał się po sali, by wypatrzyć Quinby w tłumie.

Szła spokojnie w stronę sklepiku Cindy. Przechodziła od stoiska do

stoiska, doskonale grając rolę znudzonej klientki. Uśmiechnął się na widok

jej obojętnej, zrelaksowanej miny. Wychodziło jej to tak naturalnie, jakby

po całych dniach nie robiła nic innego.

Oparł się wygodnie o skrzynkę, żeby mieć dogodniejszą pozycję do

obserwacji, gotów w każdej chwili ruszyć Quinby na pomoc. Czekał.

Sklepik jubilerski znajdował się w lewym rogu, dzięki czemu miał

dostęp do osobnego wyjścia na zaplecze. Jego wystrój był nieco bogatszy

niż gdzie indziej - ze szklanymi gablotami wyściełanymi ciemnym

aksamitem sprawiał wrażenie solidnej i eleganckiej, choć niewielkiej firmy.

Młoda dziewczyna o krótko obciętych włosach i wesołych dołkach w

policzkach siedziała na wysokim stołku za szklaną gablotą, stanowiącą ladę.

Dziewczyna miała nie więcej niż szesnaście lat. Zdecydowanie nie mogła to

być Cindy Robinson, chyba że Kenny miał córkę.

- Czym mogę służyć? - uśmiechnęła się na widok Quinby, prezentując

urocze dołeczki w całej okazałości.

- Chcę się tylko rozejrzeć - odpowiedziała Quinby swobodnie,

pochylając się nad gablotką. - Jeszcze nie wiem, na co się zdecydować, ale

może coś mi wpadnie w oko.

RS

background image

100

Biżuteria nie była cenna. Głównie tania, masowa produkcja. Zaledwie

parę sztuk wyglądało na bardziej wartościowe. Quinby znała doskonale tę

sztuczkę, która miała na celu odsiew ignorantów. Jeśli klient od razu

wskazał cenną sztukę, wówczas ekspedient wiedział, z kim ma do czynienia.

Quinby uśmiechnęła się sama do siebie. Mimo wszystko jej częste zmiany

pracy nie poszły na marne.

Wskazała na niewielką kameę.

- Mogę ją obejrzeć?

- Naturalnie. Piękna, prawda? Jedna z moich ulubionych tutaj. -

Dziewczyna wsunęła kluczyk do zamka i otworzyła gablotę, wyjęła

aksamitną tackę z broszką.

- Proszę.

Quinby obejrzała broszkę bardzo uważnie, a następnie oddała

ekspedientce.

- Piękna, ale ja szukam czegoś innego.

- A co pani ma na myśli? Na jakąś okazję? Dla kogoś specjalnego?

- Hm... Moja przyjaciółka wychodzi za mąż, więc można powiedzieć,

że okazja jest rzeczywiście specjalna. - Kątem oka spostrzegła na zapleczu

za kotarą młodą kobietę o długich gładkich blond włosach, która wstała od

komputera i skinieniem głowy nakazała dziewczynie usunąć się na bok.

Sama zajęła jej miejsce. Quinby udała, że nie dostrzegła tej zamiany. No,

no, Cindy Robinson we własnej osobie, pomyślała.

- O, jest dokładnie to, czego szukałam - wskazała złoty pierścionek z

rubinami o ładnym szlifie, leżący na tacce pośród srebrnych pierścionków o

wyraźnie mniejszej wartości. - Piękny!

- Istotnie, piękny - przytaknęła blondynka.

RS

background image

101

Udając zaskoczenie, Quinby wyprostowała się i rozejrzała za

ekspedientką. Cindy uśmiechnęła się uprzejmie i podała jej pierścionek.

- Jestem Cindy Robinson, właścicielka. Usłyszałam przypadkiem, jak

pani rozmawia z Katie, i pomyślałam, że mogłabym służyć radą.

- Misterna robota. - Quinby uniosła pierścionek, by spojrzeć na rubiny

pod światło, a jednocześnie rzucić okiem dokoła i sprawdzić, czy Josh stoi

gdzieś w pobliżu.

Odwróciła się z powrotem do Cindy.

- Tak, jest naprawdę wyjątkowy. Ale nie bardzo pasuje na prezent

ślubny. Panna młoda powinna dostać pierścionek od oblubieńca, a nie od

najlepszej przyjaciółki, prawda? - zaśmiała się wesoło. - A może ma pani

coś jeszcze, co mogłabym ofiarować jako prezent ślubny?

- Mogę spytać o granice cenowe? Quinby przestąpiła z nogi na nogę.

- Mniejsza o cenę, naprawdę. To musi być jakiś piękny drobiazg. Pani

rozumie, równie piękny jak okazja... -Opowiadając te bajeczki, Quinby

modliła się w duchu, żeby rozmówczyni jej uwierzyła.

- Hm, mam kilka specjalnych sztuk, których nie wykładam w

gablotach, ze względu na ich wartość. Jest pani zainteresowana ich

obejrzeniem?

- Tak.

Przez ułamek sekundy Cindy przyglądała się jej uważnie. I właśnie to

było znaczące: mówiło wyraźnie, że Cindy Robinson próbuje przejrzeć

Quinby na wylot, chcąc wyczytać z jej twarzy, czy nie jest to zgrabnie

zastawiona zasadzka. Quinby z niewinną miną wytrzymała taksujący wzrok.

Cindy skinęła głową i weszła za kotarę. Na moment zniknęła z pola

widzenia. Quinby skorzystała z okazji, by ponownie się rozejrzeć. Ani śladu

Josha. Poczuła skurcz niepokoju. Gdzie on się podziewa?

RS

background image

102

- Jak idą sprawy? - nagle usłyszała za sobą znajomy głos.

- Oscar! - Nie ma co, jak tak dalej pójdzie, skończy z wrzodami

żołądka. - Znikaj stąd, ale już! - syknęła groźnie.

Oscar nadąsał się.

- Hej, myślałem, że miałaś mnie pilnować! Czy Josh wie, że się

obijasz, zamiast pracować?

Spojrzała na niego z rozpaczą, modląc się, by jakiś cud uwolnił ją od

towarzystwa ekscentrycznego staruszka, nim wróci Cindy.

Oscar uśmiechnął się szeroko.

- Potrzebuję piątaka. Muszę zapłacić Mimi za portki. Quinby

wyciągnęła z kieszeni zwitek banknotów

i prędko wręczyła mu żądaną sumę.

- Daj mi dwudziestkę dla równego rachunku, a obiecuję, że zniknę na

dłużej niż pięć minut - mrugnął porozumiewawczo.

- Masz tu dwadzieścia pięć dolarów. A teraz zmiataj! Zdążyli

dosłownie w ostatniej chwili. Uszczęśliwiony

Oscar popędził żwawym truchtem do nowej przyjaciółki. Cindy

wyniosła z zaplecza metalową kasetkę. Położyła ją na ladzie i przekręciła

numerki szyfru w zamku.

- Naprawdę cenne rzeczy trzymam pod kluczem, pani rozumie -

mówiąc to, wyjęła jedną tackę, a kasetkę odstawiła na podłogę. Oczom

Quinby ukazała się cenna kolekcja pierścionków, broszek i naszyjników.

- Może coś zwróci pani uwagę - rzekła skromnie Cindy, pewna

wartości prezentowanych klejnotów.

Quinby wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, że to nie kolekcja

Zandera, ale nie ulegało wątpliwości, że ma przed sobą robotę jubilerską

najwyższej klasy, która nie pasowała do tego sklepiku na pchlim targu. Czy

RS

background image

103

to możliwe, że Kenny, ośmielony udanym skokiem na Zandera, „odwiedził"

kogoś jeszcze?

- Przepiękne. - Quinby przymierzyła dwie bransoletki. Odkładając je z

powrotem na wyściółkę z eleganckiego czarnego welwetu, westchnęła

zrezygnowana.

- Ale to ciągle nie to. Widzi pani, moja przyjaciółka jest zakochana w

Europie. To powinno być coś... - zawiesiła głos, jakby szukała

odpowiednich słów.

Wyraz zniecierpliwienia przemknął po twarzy Cindy, ale prędko się

opanowała, pokrywając go uprzejmym chłodem.

Quinby czuła rosnące napięcie. Nie miała wiele czasu na fanaberie.

Postanowiła zarzucić haczyk.

- ... więc jak mówiłam, to powinno mieć w sobie europejski sznyt. Na

przykład... jakaś brosza z malowaną miniaturą, otoczona filigranem albo

wysadzana kamieniami - opisała niemal dokładnie jedną z fotografii z

kolekcji Zandera. - Sama nie wiem...

Właścicielka przygryzła wargę.

- Niestety, bardzo mi przykro. To wszystko, co mogę w tej chwili

zaoferować. Ale proszę zostawić swoje namiary. Zatelefonuję do pani, jeśli

coś takiego mi się trafi.

Quinby spojrzała na nią, wyraźnie zawiedziona. Haczyk nie został

połknięty. Szkoda, wielka szkoda, że się nie udało, myślała z rezygnacją,

obserwując, jak Cindy Robinson schyla się, by podnieść z podłogi kasetkę.

Nagle między dwoma górnymi guzikami swetra Cindy zauważyła jakiś

złoto-rubinowy błysk. Tygrysie Oko! Przepiękny rubin, jeden z

najcenniejszych w kolekcji Zandera, tyle tylko że wyjęty z oryginalnej złotej

oprawy i przerobiony na naszyjnik.

RS

background image

104

A więc Josh się nie mylił. Musieli zachować coś dla siebie. Kenny - z

zawodowej dumy, Cindy - z miłości do pięknych klejnotów. Nadeszła

chwila, by wezwać Josha.

Josh obserwował przez dziurkę w kotarze, jak Quinby rozpracowuje

Cindy Robinson. Uśmiechał się z zadowoleniem. Zachowywała się

absolutnie naturalnie. Nawet jeśli była zdenerwowana, nie okazywała tego

najmniejszym gestem. Samorodny talent, idealna do takiej roboty. Cindy

Robinson była dobra w swoim fachu, a mimo to dała się nabrać.

Nagle coś się zmieniło. Twarz Quinby stężała, wzrok znieruchomiał.

Ręka w jednej chwili powędrowała do czapki. O co chodzi? Przecież Cindy

schowała już prezentowane klejnoty do kasetki.

- Och, jaki piękny naszyjnik! - usłyszał radosny okrzyk Quinby. -

Przepiękny! Mogę go zobaczyć? - Zerwała czapkę, jakby jej się zrobiło

gorąco z wrażenia, i potrząsnęła bujnymi lokami.

- Naszyjnik? - Cindy zatrzasnęła klamerki kasetki i sprawnie nastawiła

szyfr w zamku. - Ach, to. Nic specjalnego, zręczna podróbka. Niezła, trzeba

przyznać.

Quinby uderzała czapką o udo, a gdzieś z boku jak spod ziemi wyrósł

postawny mężczyzna. Josh zacisnął palce na dzielącej ich kurtynie.

Nieoczekiwanym przybyszem był Kenny Drake we własnej osobie.

- Co słychać, Cin? Wszystko w porządku? - przywitał się z

przyjaciółką. W jego głosie wyraźnie dało się wyczuć podejrzliwość.

Po raz pierwszy, od chwili gdy rozpoczęli tę grę, Josha ogarnął

niepokój. Próba zastawienia pułapki na Cindy Robinson to było jedno, ale

zabawa w kotka i myszkę z Kennym Drakiem - to zupełnie inna sprawa. I

wcale niezabawna.

RS

background image

105

- Kenny! Nie spodziewałam się ciebie o tej porze. Miałeś przyjść

później. Właśnie pokazywałam klientce parę naszych nowości.

- Wiesz dobrze, że nie powinnaś pokazywać nic z naszej prywatnej

kolekcji bez uprzedniego uzgodnienia tego ze mną - powiedział karcąco,

ściskając ją mocno za ramię.

- Nic się nie stało, Kenny. Klientka jest w porządku - broniła się

Cindy.

- Już skończyłam - wtrąciła Quinby uspokajająco. -Niestety, nic nie

znalazłam, dlatego miałyśmy się umówić co do ewentualnego kontaktu. Ma

pan może coś do pisania? Bo zapomniałam wizytówek...

Josh odczytał sygnał. Quinby grała na zwłokę, żeby dać mu czas na

wkroczenie do akcji.

Pomacał ręką kieszeń. Odznaka była na miejscu. Biegnąc do wejścia,

odpiął klapę kabury i sprawdził pistolet. Parę sekund później już był przy

końcu kotary. Drake natychmiast go zauważył i ruszył w stronę bocznych

drzwi, ale Josh wyciągnął pistolet.

- Na twoim miejscu nie robiłbym tego, Drake.

Drake zatrzymał się w pół kroku. Po jego mysiej twarzy przemknął

ponury cień.

- Nic na mnie nie masz, Reed! To nie moja buda. A ty nie masz prawa

tak po prostu nas nachodzić.

- Zmartwię cię, Drake! - Wyciągnął nakaz i wcisnął go Drake'owi do

garści. - Czytaj i płacz! Mogę ci pożyczyć chusteczkę.

Quinby jednym susem przeskoczyła ladę i odebrała kasetkę z rąk

Cindy. Ruchem głowy nakazała Cindy usiąść.

Drake zmiął nakaz w kulę i rzucił na podłogę. Był wściekły.

- Polowania ci się zachciało, co, Reed?

RS

background image

106

Josh rzucił Quinby kajdanki.

- Skuj naszego przyjaciela! - zawołał.

Drake zesztywniał.

- A to dlaczego?

Josh wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Jeszcze chwila, a będzie za utrudnianie pracy policji. To powinno

wystarczyć. A potem się zobaczy, co z tą skradzioną przez ciebie

własnością. Co ty na to?

Quinby skuła Drake'owi ręce na plecach i poprowadziła go do krzesła

obok Cindy. Wtedy Josh spytał:

- W porządku, Quin, pokaż, co znalazłaś?

Quinby skinęła głową i bez słowa wyciągnęła rękę w stronę dekoltu

Cindy. Delikatnym ruchem wyciągnęła spod swetra wisiorek, kołyszący się

na złotym łańcuszku. Fasetowanie kamienia zamigotało krwawym blaskiem.

- Sierżancie, oto Tygrysie Oko z kolekcji Zandera - powiedziała

poważnie.

Josh gwizdnął cicho.

- Znakomita robota, Parker. Obiecuję, że już nigdy nie wspomnę o

waszym szerokim doświadczeniu zawodowym inaczej, jak tylko z

najwyższym podziwem.

W oczach Quinby zamigotała iskierka dumy. Po raz pierwszy Josh

powiedział jej komplement.

Wokół nich gromadził się tłum ciekawskich. Zjawiły się też wezwane

na pomoc patrole i po chwili oboje bez reszty pochłonęła procedura

aresztowania Drake'a i Cindy.

RS

background image

107

Było za dziesięć piąta, kiedy Quinby wyszła z szatni. Nie miała dużo

czasu, bo warsztat samochodowy działał tylko do piątej. Musiała się

pośpieszyć, jeśli nie chciała zostać bez samochodu na kolejny dzień.

We krwi wciąż jeszcze miała sporą dawkę adrenaliny po porannym

aresztowaniu. A co się działo potem na komendzie! Gratulacjom nie było

końca. Parker zachowała się jak wytrawny policjant, jak stary wyga, i tak

dalej. Ale najważniejsze było milczące uznanie Josha. Najważniejsze i

najmilsze. Na samą myśl o tym robiło jej się ciepło na sercu. Nie powiedział

już nic więcej, ale jego spojrzenie mówiło wszystko.

Quinby w biegu skinęła na pożegnanie oficerowi dyżurnemu i ruszyła

do wyjścia. Chociaż holowanie z pomocą Josha byłoby znacznie łatwiejsze,

nie chciała o to prosić. Ten dzień i tak zaliczała do udanych.

- Trzeba cię podrzucić do warsztatu, Quin? - usłyszała głos Josha za

plecami.

Zatrzymała się z ręką na klamce. Przez sekundę stała nieporuszona,

nim zebrała siły, by odwrócić się i podziękować mu za propozycję.

- Dzięki, Josh - wykrztusiła w końcu. - Nie trzeba. Przejdę się do

warsztatu. To niedaleko. Spacer dobrze mi zrobi.

No, jakoś poszło. Nawet tak bardzo nie bolało. Czyżby? Josh podszedł

do oficera dyżurnego i położył plik raportów na kontuarze.

- Jesteś pewna? I tak jadę w tym kierunku. Dziś nie mam Zacka, więc

nie musisz się niczym krępować.

Już, już otwierała usta, żeby mu grzecznie, ale zdecydowanie

podziękować i pokazać, że jest samodzielną kobietą, gdy nagle do rozmowy

dołączył trzeci głos:

- Quinby, dobrze, że cię jeszcze złapałem! Spojrzała zdziwiona.

Ojciec?

RS

background image

108

Brad Tennison szedł ku niej, machając ręką. Na widok Josha

przystanął, jakby czekał, że dokończą rozmowę i pożegnają się, a wtedy on

będzie mógł zamienić z nią parę słów. Ku zaskoczeniu ich obojga, Josh ani

myślał odchodzić.

- Witam, szefie - powiedzieli oboje, niemal jednocześnie.

- Przeszkadzam? - Brad przeniósł niepewny wzrok z jednego na

drugie.

- Nie, Josh właśnie proponował mi, że podrzuci mnie do warsztatu.

Mój grat znowu się rozkraczył - wyjaśniła.

- Doskonale... - Brad zatarł ręce z zadowolenia. -A co powiesz na

wspólną kolację?

Quinby rozejrzała się nerwowo. Parę osób stało w pobliżu. Co mu się

nagle stało? Zawsze był taki ostrożny, nigdy nie rozmawiał z nią w pracy.

Porozumiewali się telefonicznie. Spotykali się w kawiarniach i

restauracjach.

- Ja... - zająknęła się speszona. - Zamierzałam dziś pomóc Mamie

Chen.

- Daj spokój, możesz czasem mieć wolny wieczór. Ja zapraszam. Poza

tym mamy parę spraw do omówienia.

Spojrzała podejrzliwie na Josha. Co jest grane? Ale on odpowiedział

jej spokojnym, otwartym spojrzeniem. Leciutki uśmiech igrał mu na

wargach. Quinby nachmurzyła się, podejrzenie zaczęło z wolna przeradzać

się w pewność. Oczywiście, Josh zdał mu już relację na jej temat. I cóż, że

dzisiaj odniosła sukces, i tak nie była dobrym materiałem na policjantkę.

Wzruszyła ramionami.

- Naturalnie, to miła perspektywa. A będziesz mógł mnie podrzucić do

warsztatu, żebym po drodze odebrała samochód?

RS

background image

109

- Jasne. Pójdę tylko po płaszcz. - Poklepał po ramieniu najpierw ją,

potem Josha. - Możesz do nas dołączyć, jeśli masz ochotę, Josh. Pojedziemy

do „Wrigleya".

- Nie, dzięki. Nie mogę, mam parę spraw do zrobienia. Ale wy bawcie

się dobrze. - Rzucił okiem na Quinby. - Może warto, żebyś spróbowała

gulaszu z papryką. To gwóźdź programu starego Wrigleya.

Quinby wzniosła oczy do nieba, ale nie dała się wciągnąć w wymianę

złośliwości. Przez chwilę patrzyła w ślad za oddalającym się ojcem, nim

zwróciła się do Josha:

- Myślałam, że masz raczej pozytywną opinię o mojej pracy?

- I tak jest.

- To dlaczego mój ojciec zaprasza mnie na kolację?

- Niech zgadnę. Bo jest głodny i nie chce jeść sam?

- Bardzo śmieszne. Wiesz równie dobrze jak ja, że nigdy się tak nie

zachowywał. Dlaczego teraz nagle chce mnie zabrać w miejsce, gdzie

zawsze spotyka się pełno kolegów z komendy?

Oczy Josha zwęziły się w uśmiechu.

- Może oglądał ostatnio film „Rok niebezpiecznego życia"? Wiesz, z

Melem Gibsonem... Ale poważnie, nie przesadzasz przypadkiem?

- Nie, po prostu myślę, że nie chce mi dać pracy u siebie i nie wie, jak

to załatwić.

Josh złapał ją za klapę kurtki i przyciągnął lekko.

- Uspokój się. Idzie ci doskonale. Prawdę mówiąc,pomyślałem sobie,

że dziś wieczorem się spotkamy i poćwiczymy trochę strzelanie przed

twoim egzaminem. Wiesz, żeby już nikt nie miał żadnych wątpliwości, że

idzie ci świetnie.

RS

background image

110

Quinby omal nie przytuliła policzka do jego ręki. Z trudem się

powstrzymała. Błękitne spojrzenie poszukało jej cynamonowych oczu.

Ostatkiem woli wyjąkała:

- Nie musisz, naprawdę nie musisz tego robić. Nie martw się o mnie.

- Ja się nie martwię - uciął krótko. - Ja tylko chcę być pewien, że moja

partnerka dobrze strzela, na wypadek gdybym potrzebował jej pomocy. Kto

wie, może pewnego dnia od ciebie będzie zależało moje życie?

Na moment dech jej zaparło. Ale nie, nie zdawało jej się. On naprawdę

tak powiedział: „moja partnerka".

- Jesteś pewien?

- Będę u ciebie dziś wieczorem. Punkt dziewiąta. Czyli: jedz szybko,

bo masz mało czasu. Tylko się nie udław papryką!

RS

background image

111

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Cztery godziny. Do dziewiątej wieczorem musiały minąć cztery

godziny. Po drodze był jeszcze warsztat samochodowy, kolacja w

restauracji, gdzie nikt zdawał się nie pamiętać o jej nieszczęsnym gulaszu,

rozmowa z ojcem, który niespodziewanie zachował się jak... ojciec, przed-

stawiając swoją dzielną i zdolną córkę każdemu napotkanemu znajomemu.

Odbierała wszystko jak przez mgłę. Czas dłużył się niemiłosiernie.

Zegar na wieży kościoła wybił dziewięć uderzeń. Quin-by wyjrzała

przez okno akurat w chwili, gdy Josh zajechał pod dom Mamy Chen.

Zauważył ją w oknie za firanką, zamigał światłami. Chwyciła kurtkę i

plecak, zgasiła lampę. Zbiegła na dół po dwa stopnie naraz.

Otworzyła drzwi i wsiadła do samochodu.

- Cześć, jesteś punktualny.

- Cześć, jak tam kolacja?

- Nad podziw udana.

- Wydajesz się zaskoczona. Dlaczego?

- Bo było inaczej niż zawsze - uśmiechnęła się na to wspomnienie. - W

pewnej chwili do baru wszedł Tripp z kumplami. Kiedy nas zobaczył,

zatrzymał się przy naszym stoliku z tym swoim śliskim uśmieszkiem, od

którego zawsze mi ciarki chodzą po plecach. Zażartował z ojca, że na

starość bierze się za podryw... Ojciec uśmiechnął się chłodno, jak to on

potrafi, a potem wskazał na mnie i powiedział: Pozwólcie, że wam

przedstawię. To moja córka. Rozumiesz coś z tego? Bo ja kompletnie nic.

Powinieneś zobaczyć minę Trippa - roześmiała się na to wspomnienie. -

Rozdziawił gębę ze zdziwienia, ale prawdę mówiąc, ja byłam nie mniej

zdziwiona.

RS

background image

112

- Dlaczego? Zrobił to pierwszy raz? - Josh miał nadzieję, że

zabrzmiało to niewinnie.

- Tak, zawsze przedstawiał mnie z imienia i nazwiska, jako Quinby

Parker.

- No więc, jak się poczułaś?

- W porządku - odrzekła Quinby.

Ale nie powiedziała prawdy. Poczuła się cudownie. Na samą myśl o

tym westchnęła ze szczęścia.

- W porządku? Tylko tyle?

- Nie, było wspaniale. Nigdy nie myślałam, że to takie przyjemne

uczucie, kiedy ojciec mówi z dumą: To moja córka.

Jechali dłuższy czas w milczeniu. Quinby przyglądała się mrocznej

drodze, rozświetlanej światłami ulicznych latarni i mijających ich

samochodów.

- Dokąd jedziemy?

- Do mnie.

- Do ciebie?

- Tam nikt nie będzie nam przeszkadzał. Może wtedy uwierzysz w

swoje możliwości.

- Myślisz, że tego mi brak? Pewności siebie?

- Tak.

Ale tak naprawdę nie myślała o sobie, tylko o jego domu. A więc

zobaczy, jak Josh mieszka. Gdzie rano się budzi, bierze prysznic, goli się,

pije poranną kawę, czyta gazetę. I dokąd wraca wieczorem, zmęczony po

pracy, z Zackiem. Albo sam.

Skręcili na autostradę. Po pewnym czasie wyjechali poza miasto, na

północ. Dwadzieścia minut później zjechali na drogę wiodącą do Enders

RS

background image

113

Landing, niewielkiej miejscowości na peryferiach Brackett City. Tutaj nie

czuło się już wielkomiejskiej gorączki. Przeciwnie, miejsce sprawiało

sielskie wrażenie, zwłaszcza że graniczyło z lasami Adirondack Park.

Josh mieszkał u wylotu ślepej uliczki, gdzie kończyła się wszelka

zabudowa. Dojechali do leśnej drogi. Na zakręcie stała zabawna skrzynka

pocztowa w kształcie drewnianej chatki. Zatrzymali się tam na chwilę i Josh

opuścił szybę, by wyjąć pocztę. Quinby rozglądała się ciekawie, ale nie

widziała nic poza wysokimi sosnami i drogą o gładkiej nawierzchni,

prowadzącą w głąb lasu.

Starała się nie okazywać podniecenia, ale nieświadomie wstrzymywała

oddech w oczekiwaniu na to, co zobaczy. Minęli las i wjechali na niewielką

zaśnieżoną polanę. Nagle bezwiedny okrzyk zachwytu wyrwał się Quinby z

gardła. Przed nimi stał parterowy, drewniany dom, zbudowany z grubych

bali. Trzy schodki prowadziły na obszerny ganek, gdzie po jednej stronie

stał bujany fotel, po drugiej kołysała się na wietrze huśtawka.

Josh nie podjechał pod wejście, tylko zatrzymał się parę metrów

wcześniej i teraz siedział oparty o kierownicę, przyglądając się twarzy

Quinpy. Czekał na jej reakcję.

- Jak tu pięknie! - powiedziała z zachwytem. Pochyliła się do przodu,

by lepiej ogarnąć cały widok. - Marzenie, nie dom.

Uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony.

- Cieszę się, że ci się podoba. Sam go budowałem. No... może raczej

pomagałem. - Podjechał pod ganek i wyłączył silnik. - Chodź, pokażę ci, jak

jest w środku.

Zza drzwi dobiegało radosne ujadanie.

- To Merkury. Siedzi biedaczysko całymi dniami sam i nudzi się jak

mops. Albo raczej jak labrador - mówiąc to, Josh wsunął klucz do zamka.

RS

background image

114

Ledwie nacisnął klamkę, drzwi odskoczyły pod naporem i na ganek

wyskoczył potężny brunatny labrador. Wbił nos w spodnie Josha, a potem

podbiegł do Quinby. Poczuła ciepły wilgotny pysk w swojej dłoni. Kucnęła,

by potarmosić psa za aksamitnymi uszami. Przyjął pieszczotę z taką

wdzięcznością, że po chwili wylądowała na podłodze, z Merkurym w

ramionach.

- No, już dość, Merk! - Josh jedną ręką odciągnął psa za obrożę, drugą

ujął Quinby za ramię, by pomóc jej wstać. Zachwiała się, musiała lekko

oprzeć się o jego pierś.

- W porządku? - Zajrzał jej w twarz, a niespotykany błysk ciepła

rozjaśnił błękit jego oczu. Tak jakby chciał coś powiedzieć...

Quinby odwróciła wzrok.

- Tak, dziękuję. - Otrzepała się i obciągnęła kurtkę. Josh otworzył

drzwi i wsunął rękę do środka, żeby zapalić światło. Potem cofnął się i

zrobił zapraszający gest.

- Wejdź, proszę.

Otwarta przestrzeń salonu, połączonego z jadalnią i obszerną kuchnią.

Jedna ściana złożona z samych okien, od sufitu do podłogi. Bielone ściany,

surowa cegła. A do tego drewniane podłogi z szerokich ciemnych desek,

proste, masywne meble, kilka kolorowych plam tureckich dywanów.

Potężny kominek z polnego kamienia. Czysto i schludnie, choć nie

pedantycznie. Ciepło i przytulnie. Uśmiechnęła się, pełna podziwu.

- Pięknie tu. - Wiedziała, że się powtarza, ale nie mogła znaleźć

lepszego słowa.

Szedł za nią, zapalając po drodze światła.

- Chcesz się czegoś napić? Może kawy?

- Nie, dziękuję.

RS

background image

115

Podeszła do okna i przysunęła nos do szyby. Na tarasie na zewnątrz

rozbłysło światło i Quinby znowu krzyknęła z zachwytu.

- Och, tu jest staw! Jaki uroczy zakątek.

- Aha, ulubione miejsce Zacka. Spędza nad wodą niemal cały czas,

kiedy tu jest. Zbudowaliśmy razem chatkę, gdzie w zimie można się ogrzać,

a latem przebrać do kąpieli. Hej, może chcesz pojeździć kiedyś z nami na ły-

żwach? Chcesz?

- Z radością.

Josh podszedł do kominka, odsunął siatkę ochronną i potarł długą

zapałkę o chropawy kamień. Przytknął płomyk do kawałka papieru, który

podłożył pod przygotowany stos bierwion. Po chwili ogień zajaśniał pośród

suchych trzasków. Josh ustawił siatkę ochronną z powrotem na miejscu i

wstał.

- Chodź, pójdziemy poćwiczyć, a ogień tymczasem się rozpali i

nagrzeje dom.

- I uratuje nas od pewnej śmieci przez zamarznięcie - zaśmiała się. -

Ciekawe, jak na tym mrozie pójdzie mi celowanie i naciskanie cyngla

zgrabiałymi rękami.

- Zimno dobrze wpływa na koncentrację - zaśmiał się Josh, otwierając

drzwi na taras. - Zobaczysz, zostaniesz mistrzynią strzelania.

- No tak, moje dwie pięty Achillesa, czyli koncentracja i celność.

Josh nieoczekiwanie spoważniał.

- Nie, Quin. To wszystko kwestia wiary. Wiary we własne siły. A

każde takie słowo podkopuje tę wiarę lepiej niż buldożer na budowie.

Rozumiesz?

Quinby zacisnęła powieki i nim otworzyła je ponownie, wciągnęła w

nozdrza mroźne powietrze. Poważny ton tych słów wprawił ją w

RS

background image

116

zakłopotanie, znacznie bardziej niż żartobliwe docinki. Schyliła głowę. Ale

Josh nie dawał za wygraną i oczekiwał odpowiedzi.

- Rozumiesz? - powtórzył.

Skinęła głową, ale nie podniosła wzroku. Tak jakby nie mogła, a może

nie chciała spojrzeć mu w oczy.

- Rozumiem - mruknęła. - Spróbuję tego twojego „pozytywnego

myślenia", obiecuję. Ale nie obiecuję, że ta tępa głowa... - Uniosła rękę, by

postukać się w czoło, ale nagle on chwycił ją za nadgarstek i przytrzymał jej

rękę. - No tak, miało być pozytywnie - jęknęła. - Jak zawsze, masz rację.

Poprowadził ją między sosnami nad staw. Śnieg skrzypiał pod

podeszwami, mroźny wiaterek od pól szczypał w policzki. Josh zatrzymał

się przy drewnianej chatce i zapalił zewnętrzną lampę. Staw roziskrzył się

milionem białych i błękitnych błysków. Po stosunkowo ciepłym dniu

lód przy brzegu stopniał, odsłaniając czarny jedwab połyskliwej tafli wody.

Na prawo znajdowała się strzelnica. W pewnej odległości od siebie

stały trzy snopki słomy z umocowanymi doń ludzkimi postaciami. Josh

nigdy nie strzelał, kiedy Zack był w domu. Ale czasem, w samotne dni i

wieczory, przychodził tutaj, żeby poćwiczyć. Żeby zapomnieć o pustce.

Czubkiem buta odgarnął trochę śniegu i wskazał to miejsce Quinby.

- Stań tutaj - rzekł. - To mniej więcej taka odległość jak na naszej

policyjnej strzelnicy.

Quinby rzuciła plecak na ziemię. Schyliła się, otworzyła klapę i

zaczęła szperać w środku. Wyjęła służbowy rewolwer. Ściągnęła rękawice,

sięgnęła do kieszeni kurtki po magazynek, naładowała broń. Wszystkie

czynności wykonywała szybko i sprawnie.

- W porządku. A teraz ustaw się i spójrz na cel - powiedział. - Nie

strzelaj, dopóki nie powiem.

RS

background image

117

Quinby bez słowa wykonywała komendy. Stanęła. Ujęła rewolwer

klasycznym chwytem, obiema rękami. Uniosła wyprostowane ramiona do

poziomu oczu. Nie patrzyła na boki, była spokojna i skoncentrowana.

Josh zdjął rękawice i rzucił je na jej plecak. Położył dłoń na jej

złożonych do strzału dłoniach.

- Niezły chwyt, tak jest dobrze. Jeszcze tylko troszkę szerszy rozkrok,

Quin. O, tak.

Skinęła głową, lekko ściągnąwszy ciemne brwi. Rozsunęła odrobinę

stopy na śniegu i spojrzała przed siebie. Przygryzła dolną wargę ze

skupienia. Josh schylił się i dotknął niespodziewanie wgięcia z tyłu pod jej

kolanami.

Chciał sprawdzić stabilność jej pozycji, rozluźnić nadmierne napięcie,

ale zamiast tego rozproszył ją. Speszona, zesztywniała jeszcze bardziej i

przeniosła ciężar z nogi na nogę.

- Rozluźnij się. Im bardziej będziesz spięta, tym trudniej będzie ci

trafić w cokolwiek.

Wyprostował się i przesunął dłonią po jej łopatkach, żeby ustawić je

pod kątem prostym do celu. Tym razem się nie poruszyła, ale kiedy na nią

spojrzał, zauważył, że ma zamknięte oczy. Kiedy je otworzyła, powiedziała,

ledwie wstrzymując się od śmiechu:

- Przestań mnie dotykać, bo to mnie rozprasza. Roześmiał się.

- O to właśnie chodzi. Musisz się nauczyć nie zwracać na to uwagi.

Kiedy strzelasz, nic nie może cię rozproszyć. Nic i nikt... - Josh stanął za nią

i pochylił się lekko w jej stronę. Czuła jego oddech na karku. - A to cię

rozprasza?

Poruszyła ramieniem, jakby odganiała komara.

RS

background image

118

Pochylił się jeszcze bardziej, wdychając zapach lawendy i wanilii.

Świeży, wiosenny zapach. Wstrzymała oddech. Dotknął wargami jej karku.

Poczuła lekkie muśnięcie. Jedno, drugie. Wypuściła powietrze przez

zaciśnięte zęby.

- Strzelaj! - usłyszała jego szept tuż przy uchu. Ugięła nieznacznie

kolana. Pociągnęła za cyngiel. Nastąpiły trzy strzały, w niewielkim odstępie

jeden po drugim. Głośne. Mocne. Każdemu towarzyszył głuchy odgłos i

niemal jednoczesne pojawienie się czarnej plamki na celu. Wszystkie trzy

otworki znajdowały się mniej więcej w tym samym miejscu - w lewym

górnym rogu sylwetki. Quinby wyprostowała kolana i opuściła ramiona.

Wyjęła pusty magazynek i rzuciła go na plecak, zabezpieczyła broń.

Dopiero wtedy odwróciła się do Josha.

- I jak? Byłam wystarczająco skoncentrowana?

- Nadzwyczajnie - odparł, nie kryjąc podziwu. - Jesteś pewna, że to

twoje nazwisko widniało na liście oblanych ze strzelania?

- Uhm, niestety tak. Ale - uśmiechnęła się szeroko - to pewnie dlatego,

że potrzebuję do tego sprzyjających warunków. Myślisz, że komisja

pozwoliłaby ci stanąć koło mnie na strzelnicy?

Josh odchrząknął. No tak, pobiła go jego własną bronią. A na dodatek

stała tak blisko, tak blisko...

- Nie ma obawy, poradzisz sobie doskonale beze mnie.

Nie spuszczając wzroku z jego twarzy, Quinby wyjęła z kieszeni

nowy magazynek, załadowała i podała mu broń.

- Twoja kolej - rzekła.

Wziął rewolwer z jej ręki i stanął na pozycji.

RS

background image

119

Quinby cofnęła się o krok za niego. Nie mógł jej zobaczyć. Poczuł

mrowienie na karku. Uśmiechnął się lekko. Cokolwiek ona zrobi, jemu na

pewno sprawi to ogromną przyjemność.

Położyła mu obie dłonie płasko na plecach. Drgnął, lekko prostując się

pod tym dotykiem.

- W porządku, Josh, stań w pozycji i skoncentruj się na celu -

rozkazała cicho, jednocześnie przesuwając dłonie powoli, bardzo powoli,

wzdłuż łopatek w dół.

Zrobił, jak kazała.

- Rozluźnij się, spokojnie - uprzedziła nieznaczny ruch jego ramion. -

Im bardziej będziesz spięty, tym trudniej będzie ci trafić w cokolwiek.

Stanęła na palcach i przycisnęła dłonie mocniej do jego pleców, tak

jakby chciała go unieruchomić. Wyczuwalne napięcie jego mięśni sprawiało

jej przyjemność i dziwną satysfakcję, jakie daje poczucie władzy nad kimś.

Zastygł z ramionami ustawionymi pod kątem prostym do celu. Zsunęła

ręce na jego biodra i znieruchomiała. Tym razem się nie poruszył.

- Przestań, bo mnie rozpraszasz - jęknął.

Roześmiała się.

- O to właśnie chodzi. Musisz się nauczyć nie zwracać na nic uwagi.

Nie pamiętasz? Gdy strzelasz, nic nie może cię rozproszyć. Nic i nikt. Jak

tam? Skoncentrowany?

- Robię, co mogę-jego głos przeszedł niemal w szept z napięcia. -

Mogę już strzelać?

- Jeszcze chwilka - powiedziała Quinby, przesuwając dłonie w przód i

splatając mu je na pasku. - Jeszcze...

- Już, do jasnej... - mruknął i bez zastanowienia wpakował cały

magazynek w cel.

RS

background image

120

Teraz wszystko potoczyło się błyskawicznie. Strzelił, zabezpieczył

broń, rzucił ją na plecak leżący na ziemi, odwrócił się gwałtownie w stronę

Quinby i chwycił ją za nadgarstki w tej samej sekundzie, kiedy zrobiła krok

w tył, by odsunąć się od niego.

- Nie tak prędko - syknął przez zęby i poczuła jego usta na swoich

wargach.

Uniosła lekko głowę i przyjęła pocałunek z ulgą, tak jak wita się

deszcz po długotrwałej suszy. Utonęła w muskularnych ramionach.

Nareszcie. Poczuła, jak jego dłonie wsuwają się pod kurtkę i niecierpliwie

wyciągają koszulę ze spodni. Zimny wiatr dotknął nagiego ciała Quinby

niemal jednocześnie z palcami Josha. Nie, jego palce były szybsze, już

zsuwały ramiączka stanika, już dotykały jej piersi. Zadrżała z zimna i

rozkoszy. Na moment stracili równowagę, zachwiali się i wylądowali na

ścianie domku.

Quinby na moment odwróciła głowę, by zaczerpnąć powietrza. Oparła

policzek na jego piersiach, próbując go i powstrzymać. Próbując

powstrzymać ich oboje. j

- Zaczekaj, Josh - szepnęła. - Musimy się zastanowić, czy naprawdę

tego chcemy. Inaczej jutro rano będziemy tego oboje gorzko żałować.

Znalazł ustami koniuszek jej ucha. Leciutko szarpnął zębami za płatek

i wyszeptał:

- Nie zamierzam niczego żałować. Absolutnie niczego - i nim zdążyła

zaprotestować, wyjął ręce spod jej kurtki, schylił się, podniósł ją do góry i

jednym ruchem zręcznie zarzucił sobie na ramię.

- Co to ma znaczyć? - zaprotestowała. - Nie jestem workiem kartofli. -

Każą sylabę akcentowała gwałtownym wymachem nóg.

RS

background image

121

Udawał, że nie słyszy. Poprawił ją sobie na ramieniu, schylił się, by

drugą ręką zabrać plecak, po czym skierował się w stronę domu.

- Zimno tu - mruknął. - W domu w kominku już pewnie ładnie buzuje.

- Puść mnie natychmiast! - rozkazała Quinby, jednak niezbyt

zdecydowanie. - Puść mnie, bo oboje wylądujemy w śniegu!

- Mowy nie ma! Jeszcze byś się rozmyśliła!

- Mowy nie ma! - powtórzyła jak echo, śmiejąc się.

- Nawet gdybyś chciał się mnie pozbyć siłą. Nawet gdybyś poszczuł

mnie psem - śmiała się już tak serdecznie, że chwyciła ją czkawka. -

Uważaj, bo dostaniesz przepukliny.

- Dostałbym niechybnie, gdybyś sobie teraz poszła i zostawiła mnie w

tym stanie - wyskandował, akcentując kolejne stopnie schodków,

prowadzących na ganek. Osłabiona mocowaniem się i śmiechem, Quinby

zwisała bezwładnie z jego ramienia. Otworzył drzwi, wszedł do środka i

ostrożnie ją postawił. Zrobiła krok w stronę kanapy, ale ją powstrzymał.

- Nie tak szybko. Pójdziemy tam razem - i nim zdążyła zareagować,

objął ją ciasno ramionami i ruszył w stronę kanapy, popychając ją lekko

przed sobą.

Poczuła poduchy pod kolanami i osunęła się na plecy pod jego

ciężarem. Objęła go mocniej za szyję.

- Jesteś pewien, że to jest to, czego pragniesz?

- Żartujesz? - odpowiedział pytaniem, zaaferowany ściąganiem kurtki,

co szło mu dość opornie, gdyż robił to jakoś dziwnie okrężną drogą,

wykręcając kolejno raz jedną, raz drugą ręką do tyłu, starając się przy tym

ani na moment nie wypuścić Quinby z objęć. W końcu pozbył się opornej

materii, omal nie zsunąwszy się przy tym na ziemię. - Nie ma takiej siły,

która by mnie powstrzymała od dokończenia tego, co zaczęliśmy.

RS

background image

122

- Miałam nadzieję, że to właśnie powiesz. - Spróbowała wydostać się

spod niego, ale jego palce były szybsze, już zajęły się jej kurtką. Po chwili

kurtka wylądowała na ziemi, a w ślad za nią powędrowała na stos koszula i

spodnie.

- Może byłoby nam łatwiej, gdybyśmy na chwilę się rozstali i po

prostu zdjęli niepotrzebny balast, co? - spytała rozsądnie.

- Może i tak byłoby łatwiej, ale o ileż mniej zabawnie - mruknął zajęty

walką z nogawkami jej dżinsów, które nie chciały przejść przez buty. -

Zaraz... Poczekaj... Trzeba to zrobić po kolei. - I dwa buty kolejno dołączyły

do rzeczy na podłodze.

Nieoczekiwanie oni również wylądowali na podłodze. Rozległo się

głuche uderzenie o deski.

- Au, twardo - stęknęła Quinby.

- Czekaj... - szepnął. - Chwyć mnie mocniej za szyję.

- Uniósł głowę, zlokalizował to, czego szukał, i nie wypuszczając jej,

przesunął się na turecki dywan w nasyconych czerwieniach, leżący przed

kominkiem. Poczuła miękką wełnę pod nagimi plecami. Ciepło ognia

płonącego na kominku ogrzewało jej nagie biodra i piersi, ciało Quinby

zaczynało płonąć.

Przestała mówić, przestała myśleć, zbyt zajęta odbieraniem emocji

wszystkimi zmysłami. Niecierpliwość ustąpiła nagle miejsca powolnemu

smakowaniu. Dotyk jego dłoni na brzuchu, na udach.... Ciepło jego skóry,

mocnych ramion i nóg...

Przewrócił się na plecy, pociągając ją za sobą. Uniosła głowę i

spojrzała na niego z góry, odgarniając splątane włosy. Długie rzęsy osłaniały

jego na wpół przymknięte oczy, wyrazista szczęka rysowała się mocnym

obrysem w czerwonawym świetle płomieni. Przesunęła dłonią po ciemnych

RS

background image

123

włosach, które tak lubiła, po wklęsłych policzkach i rozchylonych wargach,

które tak bardzo chciała całować, wzdłuż ramion, w dół po kręgach żeber i

splocie słonecznym, by znieruchomieć na chwilę na płaskim brzuchu.

Wstrzymał oddech.

- Uważaj, żebyśmy nie wylądowali w kominku -uśmiechnęła się.

- Nie ma obawy.

Jego wargi nie przerywały wędrówki po zakolach piersi, rytmiczne

ruchy wprawiały całe jej ciało w drżenie ekstazy. Quinby jęknęła z

rozkoszy. Opadła z powrotem na dywan. Oplotła biodra Josha smukłymi

łydkami i poprowadziła go ku sobie. Wtulił twarz w gęstwinę jej włosów,

zapach lawendy i wanilii uderzył mu do głowy jak mocne wino. Splótłszy

palce z jej dłońmi, powoli, ostrożnie zanurzył się w jej ciało, głęboko,

głębiej, najpierw powoli, jakby badał nieznany ląd, a potem coraz prędzej i

prędzej, aż zespoleni w jedno zapomnieli o rozsądku, o całym świecie.

- Quin... - wyszeptał jej do ucha.

- Tak?

- Tak! Tak jest dobrze.

RS

background image

124

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Drobne kulki zlodowaciałego śniegu stukały w maskę i dach

samochodu. Najwyraźniej ciepły front zmuszony był ustąpić kolejnej fali

mrozu. Nad miastem zawisła ciężka pierzyna mlecznych chmur. Zapowiedź

śnieżycy.

Quinby trzymała kierownicę, uśmiechając się bezwiednie do siebie.

Była tak rozmarzona, że żadna zamieć ani nawet groźny huragan nie byłyby

w stanie popsuć jej nastroju.

Kiedy rano obudziła się u boku Josha, doznała uczucia tak błogiego

szczęścia, że aż mrowie przeszło jej od czubka głowy po koniuszki palców u

nóg., Błogość" - to słowo najlepiej oddawało uczucie dziwnej radości i unie-

sienia. Otworzyła oczy pod dotykiem jego dłoni, które głaskały delikatnie jej

policzki i odgarniały włosy z czoła. Uśmiechnęła się na to wspomnienie.

Warto było czekać tyle czasu, warto było znosić długą samotność, by móc

posmakować takiej błogości.

Na śniadanie były płatki kukurydziane, ulubiony przysmak Zacka,

których zapasy zajmowały całą półkę w kuchennej szafce. Dobrze, że Zack

nie widział, w jaki sposób je jedli - celując sobie nawzajem w szeroko

otwarte usta. Smakowite krążki nie zawsze trafiały do celu, w większości

lądowały nie tam, gdzie trzeba. W krótkim czasie kapa, którą w nocy okrył

ich Josh, a także dywan i podłoga zasłane były kukurydziano-miodowo-

orzechowym przysmakiem, wprawiając ich w niepohamowany śmiech. Był

to śmiech ludzi szczęśliwych, którzy spędzili upojną noc. Śmiech

oznaczający radość życia.

RS

background image

125

Potem Josh odwiózł ją do domu. Mama Chen nawet słowem nie

wspomniała o nocnej nieobecności Quinby, ale wieczorem na pewno

czekało ją drobne śledztwo.

Quinby pochyliła się, by włączyć ogrzewanie w samochodzie.

Spojrzała na niebo zaciągnięte jednolitą szarością. Nie ma co, kiepski dzień

na ślub. Caroline i jej tatko może potrafili załatwić wszystko, ale nie umieli

powstrzymać śnieżycy. Brrr, zimno. Quinby owinęła się ciaśniej połami

płaszcza z cienkiej wełny. Nie była przyzwyczajona do wytwornych

strojów. Miała na sobie jedyną wizytową sukienkę, jaką znalazła w swojej

garderobie. Prostą, krótką, w kolorze złotawej miedzi. To Josh kazał jej się

tak ubrać, twierdząc, że pokazywanie się w służbowych mundurach na

przyjęciu weselnym nie zrobiłoby dobrego wrażenia. I bez tego Caroline

była nerwowa.

Dziesięć minut później Quinby wkroczyła do holu komendy w

Brackett City. Na widok długich nóg w eleganckich pantofelkach na

wysokim obcasie oficer dyżurny gwizdnął z wrażenia.

- Co to, sygnał mgłowy ci się włączył? - warknęła Quinby, po czym

skręciła w korytarz prowadzący do gabinetu ojca.

- Twój ojciec jest teraz zajęty! - krzyknął za nią Daley.

Aha, Tripp i jego kumple nie tracili czasu. Teraz już wszyscy

wiedzieli.

- Nie szkodzi, zaczekam - odkrzyknęła swobodnie,nie odwracając

głowy. Nie musiał wiedzieć, że było jej to na rękę. Potrzebowała tych paru

minut, żeby się uspokoić.

W sekretariacie nie było nikogo. Komputer i klawiaturę przykrywały

plastikowe pokrowce. Jak widać, Evelyn czasem udawało się wywalczyć

wolną sobotę, pomimo głębokiego przekonania Brada, że policja winna

RS

background image

126

roztaczać czujną opiekę nad miastem dwadzieścia pięć godzin na dobę,

przez osiem dni w tygodniu.

Quinby przysiadła na brzeżku krzesła, gotowa zaczekać, aż wyjdzie

poprzedni interesant. Obciągnęła krótką sukienkę i przymknęła oczy. Tak,

powie ojcu, że miał rację, że powinna spiąć się, zebrać w sobie i

doprowadzić praktykę do końca w dobrym stylu. I jeszcze powie mu, że

podjęła decyzję: chce zostać policjantką.

Drzwi do gabinetu ojca były lekko uchylone. Najpierw usłyszała jego

głos. Brad Tennison mówił:

- Dobra robota, stary. Nie wiedziałem, że jesteś tak bliski zamknięcia

sprawy Zandera. Prokurator twierdzi, że z naszyjnikiem i dziewczyną

gangstera, która chce zeznawać, Drake ma wyrok w kieszeni.

- To Quinby wypatrzyła ten naszyjnik. Ma oko jak doświadczony

glina. I stalowe nerwy. Jest do tego stworzona.

Quinby wyprostowała się na krześle. To był głos Josha. Poczuła skurcz

w żołądku na wspomnienie ostatniej nocy. Wystarczyło brzmienie jego

głosu, by oblała ją fala ciepła.

- Jaka to pilna sprawa cię tu przygnała w sobotę? -spytał ojciec.

- Umówiłem się tu z Quinby za kwadrans, ale wcześniej chciałem z

tobą pogadać sam na sam, nim ona się zjawi.

Quinby zesztywniała, nie zamierzała podsłuchiwać. Ale nie mogła

teraz tak po prostu wstać i wyjść.

- Co się stało? Nie masz chyba zamiaru mi powiedzieć, że mimo

wszystko nic z niej nie będzie?

- Nie, nie, wręcz przeciwnie, uważam, że... - jego głos to cichł, to

znów brzmiał głośniej, najwyraźniej Josh krążył po pokoju -... radzi sobie

RS

background image

127

świetnie - zabrzmiało tuż przy drzwiach. - Możesz być spokojny, że

przejdzie egzaminy bez kłopotu.

- Tylko że... ?

- Tylko że... - Josh zawahał się. - Chciałbym cię prosić, byś zwolnił

mnie z funkcji jej oficera szkoleniowego. Od jutra, jeśli można.

Skurcz żołądka, jaki teraz odczuła Quinby, nie miał nic wspólnego z

romantycznym zakochaniem. A więc to tak! Chce się jej pozbyć. Czyżby

uznał, że ulegając jego zalotom, dopuściła się karygodnego wykroczenia?

To niemożliwe. Przecież...

- Skąd ta nagła zmiana decyzji? W końcu zgodziłeś się na te dwa

tygodnie szkolenia. - Brad też nic nie rozumiał. - I to teraz, kiedy tak dobrze

wam poszło?

- Posłuchaj, Brad. Wiesz, że od początku nie byłem zachwycony tym

pomysłem. Zgodziłem się ze względu na ciebie. A ponieważ idzie jej

doskonale, mogę stwierdzić, że poradzi sobie z egzaminami bez mojej

pomocy. Nie jestem już potrzebny, dlatego proszę cię o zwolnienie z tego

obowiązku.

- Dalej nie rozumiem, przecież to tylko tydzień... Nie wytrzymasz?

- Nie, to nie to. Chciałbym wrócić do starego układu.

Znasz mnie, nie znoszę z nikim pracować. Ja muszę działać w

pojedynkę. Sam, bez żadnych partnerów.

Quinby przełknęła z trudem. Chciałbym wrócić do starego układu...

Znasz mnie, nie znoszę z nikim pracować... Słowa cięły jak ostry skalpel.

Trafiały prosto w serce.

Nie chciał jej. Nie chciał, by była jego partnerem.

Zabrakło jej powietrza. Mój Boże, a ona myślała, że ją polubił, a może

nawet... pokochał? Co za naiwność. Zupełnie jakby była ckliwą,

RS

background image

128

sentymentalną małolatą. Teraz wszystko stało się jasne. Była ciężarem,

balastem, niepotrzebnym obciążeniem dla tego wilka samotnika o chłodnym

spojrzeniu i sercu zimnym jak lód. I proszę, skorzystał z pierwszej okazji, by

się jej pozbyć! Nie do wiary. Nie myślała, że ją to aż tak zaboli.

Miała dosyć. Wyniknęła się na korytarz i oparła o chłodną ścianę. A

może dobrze się stało? Może lepiej, że tak szybko? Ale mimo wszystko...

Chcąc zyskać na czasie, ruszyła szybkim krokiem do holu. Lepiej,

żeby spotkali się na neutralnym gruncie. Musi się pozbierać, ochłonąć. Nie

pokaże po sobie, jak mocno ją zranił, nie da mu tej satysfakcji. Wydawało

się, że minęło stulecie, odkąd parę minut temu weszła tutaj radosna i

promieniejąca szczęściem.

Wyszedłszy z gabinetu Brada, Josh przystanął na chwilę w

sekretariacie, zamyślony. Machinalnie sięgnął do słoja stojącego na biurku i

wyjął stamtąd miętowego cukierka. Podrzucił go lekko do góry i złapał w

usta.

Ależ to był miły poranek. Zimowe światło rozświetliło rudawe

promyki w jej splątanych włosach, jakby wciąż tlił się w nich płomień

kominka i ich namiętności. A potem to śmieszne „fruwające" śniadanie.

Może i nie najedli się do syta, ale byli syci siebie.

Zatęsknił do niej, zapragnął wciągnąć w nozdrza zapach lawendy

zmieszany z wanilią. Nie, cierpliwości, muszą poczekać, aż Quinby skończy

praktykę i zda egzaminy. Tydzień szybko minie. Teraz jeszcze musi jej

tylko wytłumaczyć, dlaczego zmiana oficera szkoleniowego jest nie tylko

wskazana, ale wręcz konieczna.

On był o tym przekonany. Quinby musi dokonać tego sama, bez

niczyjej pomocy, bez uciekania się do protekcji. Musi tylko zaufać sobie.

Teraz, kiedy między nimi nawiązała się taka intymna nić, było to tym

RS

background image

129

ważniejsze. Musi to zrobić samodzielnie. Inaczej nigdy nie uwierzy, że ją na

to stać. Że jest dobrą policjantką, niezależnie od wszystkiego.

Poprawił krawat i poszedł w stronę holu, po drodze układając sobie to,

co jej powie. Zastał ją przy dyżurce. Stała, oparta o kontuar i rozmawiała z

Daleyem. Włosy przewiązała luźno złotą tasiemką. Złotawe błyski połyski-

wały na lśniących lokach.

Nie zauważyła go, zajęta rozmową. Widać Daley powiedział coś

zabawnego, bo wybuchnęła śmiechem. Kolczyki w uszach zakołysały się.

Niespodziewanie dla samego siebie Josh poczuł ukłucie zazdrości. Co mu

się stało? Odkąd to Quinby nie może sobie żartować z innymi

mężczyznami?

Nagle go spostrzegła. Zastygła w pół ruchu, w połowie

wypowiadanego słowa. Dziwne. Jakby zesztywniała, uśmiech zniknął z jej

twarzy, a na to miejsce pojawił się wyraz - niechęci? Złości?

Rozczarowania? Jakby wokół niej nagle wyrosła ściana, za którą nie miał

wstępu.

Nim zdążył się odezwać, odwróciła głowę z powrotem do Daleya i

podjęła przerwaną rozmowę. Zaskoczony Josh zapytał:

- Jesteś gotowa?

- Ja tak. A ty? -życie nie czekając na odpowiedź, spojrzała znów na

oficera dyżurnego: - No to cześć, Pete, musimy pędzić - powiedziała z

czarującym uśmiechem, po czym odwróciła się na pięcie i, nie patrząc na

Josha, pomaszerowała do wyjścia.

Szła tak szybko, że nie mógł jej dogonić. Kiedy w końcu dotarł do

służbowego wozu, ona siedziała już za kierownicą ze wzrokiem utkwionym

przed siebie i miną, która nie pozwalała mu w najmniejszym stopniu wątpić,

RS

background image

130

kto tym razem będzie prowadził. Ledwie zatrzasnął drzwi, ruszyła z piskiem

opon, aż się zatoczył, nie zdążywszy zapiąć pasa.

Przejechali parę kilometrów, a ona wciąż milczała jak zaklęta. W

końcu nie wytrzymał;

- Powiesz mi wreszcie, o co chodzi, Quin, czy mam zgadywać?

Zacisnęła palce na kierownicy tak mocno, że aż pobielały jej kostki,

ale kiedy się wreszcie odezwała, zabrzmiało to całkiem łagodnie.

- Nic się nie stało, Josh. Wszystko jest w absolutnym porządku.

Nie, jednak zabrzmiało to podejrzanie łagodnie. Nim zdążył

zastanowić się nad następnym pytaniem, Quinby zahamowała ostro przed

bramą do domu starców. Wartownik poznał ich i pozwolił wyjechać bez

sprawdzania przepustek. Samochód wtoczył się - nieco spokojniej - w alejkę

obsadzoną szpalerem cyprysów. Quinby odezwała się znowu:

- A raczej już niedługo wszystko powróci do dawnego porządku,

prawda? Ja sobie pójdę kończyć staż u kogoś innego, a ty nareszcie będziesz

mógł się zająć swoimi sprawami. Po staremu. Jak dawniej. Sam.

- Więc dlaczego mam wrażenie, że w powietrzu wisi siekiera, która

lada chwila spadnie mi na głowę?

- Nie mam pojęcia, Josh. Może to poczucie winy?

Zahamowała przed domem Oscara tak gwałtownie, że Josh musiał się

przytrzymać uchwytu.

- Niby dlaczego... - zaczął, ale nie dokończył, gdyż to, co ujrzał,

przeszło jego najśmielsze oczekiwania.

Na ganku pojawił się Oscar w zielonych jak szczypiorek spodniach i

chabrowej marynarce. Czapka pilotka i płomienny krawat w białe grochy

dopełniały tego dość ekstrawaganckiego stroju weselnego. Nie był to koniec

niespodzianek. Oscar odwrócił się w stronę drzwi i szarmanckim gestem

RS

background image

131

podał ramię... znajomej z bazaru. Była to Mimi we własnej osobie. W

hawajskiej sukni o śmiałym kwiatowym deseniu i futrze ze sztucznego

lamparta nie odbiegała stylem i śmiałością od stroju staruszka.

Quinby gwizdnęła z podziwu, a Josh zaklął pod nosem, nie kryjąc

niepokoju.

- I co teraz? Caroline padnie trupem, jak zobaczy dziadka w tym stroju

- jęknął. - I w tym towarzystwie - dodał, wyskakując z wozu i otwierając

tylne drzwi. -Co to, Oscarze, nie wystąpisz w smokingu przysłanym ci przez

rodzonego syna?

- Poczciwiec, pamiętał o starym, schorowanym ojcu. Ale on nie ma

gustu. Mimi dobrała mi znacznie lepszy strój, nie sądzisz? A skoro o tym

mowa - wskazał na uśmiechniętą Mimi, wspartą na jego ramieniu -

przedstawiam państwu moją narzeczoną!

Sześć męczących godzin później Quinby oparła się o ścianę w recepcji

hotelu, usiłując dyskretnie pomasować zesztywniały mięsień łydki.

Chodzenie na wysokich obcasach nie należało do jej największych

przyjemności. Nie przyniosło też oczekiwanych rezultatów. Josh ledwie na

nią spojrzał. Kiedy dotarli na miejsce, polecił, by się rozdzielili, żeby mieć

większe pole obserwacji - i tyle go widziała.

Na szczęście tym razem Oscar wcale nie zamierzał salwować się

ucieczką. Doskonale się bawił, szalejąc na parkiecie ze swoją wybranką

serca. Właśnie odstawiali fantastycznie ognistą rumbę, wzbudzając

powszechny zachwyt rozochoconych gości weselnych. Tak więc dla Quinby

było jasne, że to nie z powodu Oscara spędziła sześć godzin, samotnie

podpierając ścianę w kącie między recepcją a toaletą, na dodatek w

dokuczliwym przeciągu. To ona, Quinby, była powodem tej decyzji. Po

RS

background image

132

prostu Josh uznał, że upojna noc minęła jak sen i czas wracać do

rzeczywistości - dystans, regulamin, obowiązki...

Quinby westchnęła i ruszyła do baru. Wprawdzie wypiła już tyle

toniku i soku, że mogłaby śmiało postawić żagle i wypłynąć na pełne morze,

ale głupio jej było tak stać z pustymi rękami.

Oparła się łokciem o gładką powierzchnię kontuaru i rozejrzała po sali.

Same pary. Przytulone, zapatrzone w siebie, zakochane... Quinby

nachmurzyła się. Stanął jej przed oczyma tamten wieczór w pizzerii, kiedy

tańczyła razem z Joshem i Zackiem. Zwyczajnie się pomyliła, to przecież

dla niej nic nowego. Nie pierwszy raz błędnie odczytała znaki. Josh nie był

nią zainteresowany, a wczorajsza noc była zwykłą pomyłką. Nie, nie

zwykłą. Była wielką, kardynalną, piramidalną pomyłką. No, ale między

Bogiem a prawdą, mógł jej to powiedzieć prosto w oczy, a nie tak jakoś...

czmychnąć.

Rozejrzała się po sali. Oscara wszędzie było pełno, ale Josh gdzieś

zniknął. Gdzie on się podziewa? W tym momencie poczuła na sobie wzrok

mężczyzny stojącego dokładnie po przeciwnej stronie sali, pod ścianą. Jego

twarz skrywała się w cieniu, ale Quinby nie miała wątpliwości. To był on.

Serce zabiło jej gwałtownie. Ciekawe, jak długo tam stał? I jak długo tak na

nią patrzył?

Dziwne, ale na widok Josha ogarnął ją spokój. I radość. Poruszyła się

niespokojnie. Co się z nią dzieje? Chyba musiała postradać zmysły. A

przynajmniej pamięć.

Ale nie, to było coś innego. Ona go potrzebowała. Pal licho szaleństwa

miłości, trudno, serce nie sługa. Ale w pracy czuła się pewniej i

bezpieczniej, kiedy był w pobliżu. Może go przeprosić? Tak, powie mu, że

ta noc była pomyłką i najlepiej zrobią, jeśli o niej zapomną. Byle tylko

RS

background image

133

pomógł jej w tym ostatnim tygodniu stażu. Byle tylko był z nią podczas

egzaminów.

Już miała wstać, żeby pójść i mu to wszystko wytłumaczyć, kiedy

spostrzegła, że do Josha podeszła panna młoda. To znaczy Caroline. Jego

była żona. Wyglądała prześlicznie w jedwabnej, ręcznie haftowanej sukni i

z perłami wplecionymi w jasne włosy. Odrzuciła głowę i zaśmiała się z

wdziękiem z czegoś, co powiedział Josh. Nie wyglądali na rozwiedzionych

małżonków, raczej na parę starych przyjaciół. Quinby dużo by dała, by móc

zamienić się w maleńką muszkę i przysiąść na ścianie nad nimi, żeby

usłyszeć, o czym rozmawiają. Żeby nauczyć się, jak powinna z nim

rozmawiać!

- Czy mogę pani coś podać? - usłyszała za sobą głos barmana.

Odwróciła się plecami do tego tłumu szczęśliwych ludzi i spojrzała

zamyślona.

- Nie, to jest tak, proszę szklankę wody sodowej.

Spojrzała ponownie na salę i zamarła - Caroline wirowała w objęciach

Josha w takt walca, długi tren płynął za nią jak strumień bitej śmietany.

Wyglądali tak pięknie, że goście weselni rozstąpili się, by ich podziwiać.

Quinby nie spodziewała się... nie, nie tego, że zatańczą, w końcu to

normalne, no, prawie normalne w dzisiejszym świecie. Ale nie przewidziała,

że ją to aż tak zaboli. Tego było dla niej za wiele. Spojrzała na zegarek.

Koniec służby, czas do domu.

Wstała i nie rozglądając się na boki, zaczęła torować sobie drogę do

szatni. Weźmie płaszcz, wezwie taksówkę, a po powrocie do domu zrobi

sobie gorącą kąpiel. Napije się gorącej mięty i łyknie dwie tabletki aspiryny.

Głowa jej pękała, pewnie od tych piekielnych szpilek, w których musiała

RS

background image

134

paradować przez tyle godzin. Kto wymyślił taką torturę dla kobiet? Na

pewno jakiś mężczyzna!

Wśliznęła się do szatni i zaczęła przegarniać stosy zimowych okryć

wszelkiego autoramentu.

- Już wychodzisz?

Nie odwróciła się, poznała go po głosie.

- Przyjęcie dobiega końca, a ja mam dość jak na jeden dzień -

powiedziała, nie przerywając poszukiwań; ze zdenerwowania niemal

zapomniała, jak wygląda jej własny płaszcz. - Jestem pewna, że pan mer nie

będzie miał nic przeciwko temu, że wymknę się pięć minut wcześniej.

- Udane przyjęcie, prawda? - Zbliżył się do niej, poczuła jego ciało

blisko, tuż za sobą. Owiał ją zapach wody po goleniu. Zacisnęła zęby.

- Wszystko w porządku? - Nachylił się, żeby zajrzeć jej w oczy.

- Tak - skłamała, nie przerywając beznadziejnych poszukiwań. - Tylko

nie mogę znaleźć...

- A mnie się wydawało, że przez cały dzień byłaś jakaś dziwna. Czy

obraziłem cię w jakiś sposób? - Otoczył ją ramieniem i obrócił przodem do

światła. Przodem do siebie. - Żałujesz ostatniej nocy? - zapytał miękko. Ze-

sztywniała pod jego dotykiem. Spróbowała odsunąć się, ale on przytrzymał

ją, zacisnąwszy mocniej palce na ramionach. - O co chodzi? - powtórzył.

Potrząsnęła głową, usiłując zignorować ciepły ton jego głosu.

- Naprawdę wszystko w porządku, jestem tylko potwornie zmęczona...

- Proszę cię, Quin, choć raz w życiu nie uciekaj. Powiedz otwarcie, o

co chodzi.

Choć raz w życiu nie uciekaj... Nagle ogarnęła ją złość. Gwałtownie

odepchnęła jego dłoń. Spojrzała mu prosto w oczy.

RS

background image

135

- Ja uciekam? A może to ty, co? To nie ja pozbyłam się partnera jak

niepotrzebnego śmiecia. Nie ja negocjowałam z szefem za plecami, zamiast

powiedzieć prosto w oczy, że nawet jeśli ze mnie coś będzie, to i tak nikt nie

zechce ze mną pracować.

Odwróciła się i zaczęła energicznie przetrząsać płaszcze na wieszaku.

Jeszcze chwila, a pojedzie do domu tak, jak stoi, w tej cienkiej sukience na

ramiączkach. Co tam, i tak jest jej gorąco, o mało nie wybuchnie. A do tego

te głupie łzy. Że też nigdy nie potrafi zapanować nad sobą. Otarła policzki

wierzchem dłoni. Nie ma co, pięknie będzie wyglądać z rozmazanym

tuszem do rzęs, jak prążkowany szop pracz.

- Quin... - Wyciągnął rękę w jej stronę, ale otrząsnęła się, jakby chciała

odgonić natręta.

- Aha, i jeszcze jedno. Nie kłam, że potrafisz pracować tylko solo. Ty

się po prostu przestraszyłeś, ot co. Bliskości i ciepła. Serdeczności.

Przywiązania. Aż ci skóra ścierpła ze strachu, że mógłbyś... Że

moglibyśmy.... Może nie mam racji? I kto tu mówi o uciekaniu! To nie ja

mam serce z lodu!

Josh bez słowa przyciągnął ją do siebie i mocno objął ramionami.

- Ciiicho, Quin, nie powinnaś podsłuchiwać pod drzwiami. To

nieładnie.

Oburzenie i szloch dławiący w gardle odjęły jej mowę. Josh nawet nie

próbował zaprzeczyć. Coś podobnego! Chciała się wywinąć z jego ramion,

ale trzymał ją mocno. Przysunął wargi do jej ucha.

- Naprawdę myślisz, że to z powodu wczorajszej nocy? Że

zamierzałem się ciebie pozbyć? Że to, co się stało, nic dla mnie nie znaczy?

Wciąż nic nie rozumiesz. Nie chciałem się ciebie pozbyć.

- Co?

RS

background image

136

- Po prostu nie zrozumiałaś moich intencji. To nie o mnie mi chodziło,

tylko o ciebie. - Odsunął ją, by spojrzeć jej w oczy, ale nie wypuścił z

ramion. - Źle się stało, że słyszałaś tę rozmowę. Chciałem ci to sam

wytłumaczyć.

- Nie musisz. Lubisz pracować w pojedynkę, nie ma o co się spierać.

Jedni lubią bliskość, inni się jej boją. Ty widać należysz do tej drugiej

kategorii.

Nie odpowiedział, tylko uniósł ją lekko do góry, oparł o płaszcze na

wieszaku i nim zdążyła coś powiedzieć -pocałował.

Nie broniła się. Z początku zaskoczona, po chwili dała się porwać

temu pocałunkowi, delikatnemu, namiętnemu.

- Nadal nie rozumiesz? - Odgarnął jej kosmyk z czoła życie jednym

palcem ujął pod brodę, zmuszając, by na niego spojrzała. - Nie boję się

bliskości. Pragnę cię.

- To dlaczego mnie odpychasz? - wyszeptała bezradnie jak dziecko.

- Właśnie dlatego. Nie możemy być partnerami w pracy. To brak

profesjonalizmu. A poza tym... ty już mnie nie potrzebujesz, Quin.

Zadrżała.

- Nie, Josh, mylisz się, bez ciebie sobie nie poradzę. To wszystko moja

wina, ty zawsze zachowujesz się jak prawdziwy profesjonalista. Obiecuję,

że będę trzymać się na dystans, tylko proszę, nie zostawiaj mnie samej, bez

ciebie nie dam sobie rady.

Josh potrząsnął głową, aż gęste włosy opadły mu na czoło. Odgarnął je

niecierpliwie do tyłu.

- Poradzisz sobie. Na pewno.

Tylko tyle. A potem odwrócił się i odszedł.

RS

background image

137

Dwa tygodnie później Quinby wpadła do komendy jak bomba.

Wbiegła na pierwsze piętro po dwa stopnie naraz i pchnęła energicznie

drzwi. Korytarz był pusty. Zaklęła cicho pod nosem. Nikogo, z kim mogłaby

się podzielić swoją radością. Paige była pewnie na patrolu, ojciec na

naradzie w merostwie, a jej nowy partner pojechał już do domu. No trudno...

Quinby wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. Co tam, nieważne. To

zwycięstwo dotyczy wyłącznie jej samej, nikogo więcej. Nie musi mieć

towarzystwa, żeby poczuć wielką radość z tego powodu. Dokonała czegoś

samodzielnie, więc i świętować może sama.

Wyjrzała przez okno. Parking był prawie pusty, zaledwie parę

samochodów, w tym jej zielony gruchot. Skinęła głową oficerowi

dyżurnemu i wolnym krokiem wyszła na dwór. Słońce już zachodziło. Nie

było mrozu, ale wiał przenikliwy wiatr. Zapięła kurtkę i owinęła szyję

szalikiem.

Spojrzała w granatowe niebo, a potem nagle jednym susem

wyskoczyła wysoko w powietrze, wydając przy tym dziki okrzyk radości.

- Rozumiem, że ten okrzyk wojenny oznacza zwycięstwo. A więc

zdałaś egzamin?

Zaskoczona i zawstydzona, Quinby obejrzała się gwałtownie. Josh z

rękami założonymi na piersiach stał oparty o swój samochód. Uśmiechał się.

Wiatr rozwiewał mu włosy, a promienie zachodzącego słońca podkreślały

błękit jego oczu.

Quinby przeszył dreszcz. Josh zaskoczył ją. Po przyjęciu weselnym

zniknął z horyzontu. Następnego dnia zaczęła służbę z innym oficerem.

Zajęta pracą, stażem, egzaminami niemal zapomniała o jego istnieniu i o

tamtej nocy. A teraz tak nieoczekiwanie się pojawił... Trochę zbyt nagłe.

Jeszcze nie zdążyła się otrząsnąć po przejściach całego dnia. Poza tym...

RS

background image

138

stała się nowym człowiekiem. Zawodową policjantką i... samodzielną

kobietą, w czym - nie zamierzała niczego przed sobą ukrywać -pomógł jej

nie kto inny, a właśnie Josh Reed.

- Słyszałem, że dobrze ci poszło. - Ruszył w jej stronę. - Gratuluję.

Wierzyłem w ciebie.

- Dzięki. Dzięki za wszystko.

Ona również się roześmiała. Szczerze, swobodnie.

Josh już był blisko, stanął przed nią. Poczuła świeży zapach jego wody

po goleniu. Odgarnął niesforne kosmyki z jej czoła.

- Już się na mnie nie gniewasz? Musiałaś zrobić to sama, żeby

uwierzyć w siebie, wiesz o tym, prawda?

- Tak. Chociaż nadal myślę, że to ty chciałeś uwolnić się ode mnie.

Bo... - zawahała się, ale poczuła, że nauczyła się jeszcze czegoś: mówić to,

co myśli. - Bo to ty bałeś się mojej bliskości. Bo nie chciałeś mnie...

Nie dokończyła. Josh przyciągnął ją, objął ramieniem i przyłożył jej

palec do warg.

- Ciiicho, nic nie wiesz. Wcale się nie bałem, że zanadto się

zbliżyliśmy. Wręcz przeciwnie. Bardzo mi to odpowiada. Może nawet za

bardzo. Tylko chwila nie była odpowiednia. Teraz to co innego.

- Coś podobnego... Przecież minął tylko tydzień?

- Nie jakiś tydzień, tylko siedem dni bardzo ważnych dla ciebie, twojej

pracy zawodowej i dla naszej wspólnej przyszłości. - Schylił głowę i

pocałował ją. - A na dowód mam dla ciebie propozycję... partnerze.

- Coś ty powiedział? Partnerze?

- Tak jest, Parker. Zaczynamy służbę w poniedziałek o ósmej rano. I

proszę się nie spóźnić - nie mógł powstrzymać się od śmiechu na widok jej

RS

background image

139

miny. - Teraz jednak proponuję coś innego... - nie dokończył, zaczął ją

całować.

- Jestem tego samego zdania, Reed - szepnęła uszczęśliwiona.

- I jeszcze coś - szepnął.

- Co znowu? - Quinby zesztywniała, zaniepokojona.

- Nie bój się, to nic strasznego... Chciałem tylko powiedzieć, że cię

kocham.

- Ja też cię kocham, partnerze.

RS


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
16 Linz Cathie Milosc i usmiech 16 Zbyt seksowny na meza
Thompson Vicki Lewis Miłość i Uśmiech 05 Co dwie mamuśki to nie jedna
MIŁOŚĆ I UŚMIECH 2
20 Linz Cathie Miłość i Uśmiech Zbyt samodzielna na zone
747 Drew Jennifer Podróż za jeden pocałunek Miłość i Uśmiech3
03 White Tiffany Miłość i Uśmiech Prezent jak sie patrzy
Bond Stephanie Miłość i uśmiech 27 Nic gorszego się nie zdarzy
Kyle Susan Miłość warta miliony
17 Bond Stephanie Miłość i Uśmiech Żona ,Nie ma takiego słowa!
JOLKA LEKCJA MIŁOŚCI
Lekcja miłości - Maxel, Teksty piosenek
humor na lekcjach karechezy, Religia - z uśmiechem, humor, teksty
LEKCJA MIŁOŚCI
LEKCJA MIŁOŚCI
LEKCJA MIŁOŚCI Maxel
20 - LEKCJA MIŁOŚCI, Teksty piosenek

więcej podobnych podstron