background image

Książka pobrana ze strony 

http://www.ksiazki4u.prv.pl

 

 

 

 

K

OREL 

M

AKUSZYŃSKI

 

 

 

 

R

OMATYCZE I DZIWE 

OPOWIEŚCI

 

 

 

 

 

background image

Spis treści 

Dwie przygody najmilszego ze złodziei ......................................................................... 3 

Przykre położenie ......................................................................................................... 26 

Dwaj samobójcy ........................................................................................................... 41 

Muzyk ........................................................................................................................... 54 

Biedny człowiek ........................................................................................................... 71 

Strach oczu ................................................................................................................... 87 

Zawsze człowiek ........................................................................................................ 103 

Bezczelna figura ......................................................................................................... 125 

background image

D

WIE PRZYGODY AJMILSZEGO ZE ZŁODZIEI 

 

Rzecz jest godna zastanowienia, że pan Józef Karczoch został wreszcie złodziejem: a 

dlatego “wreszcie”, albowiem miłe to z wielu względów indywiduum starało się przez wiele lat 

przystosować do jakiegoś zawodu, a ściślej mówiąc, starało się zawód przystosować do siebie; 

jednak każdy zawód przynosił mu niewiele, bo tylko - zawód. Pan Karczoch miał tedy wiele 

powodów  do  melancholii;  nic  mu  się  nie  wiodło.  W  młodych  swoich  leciech  ukradł  po  raz 

pierwszy kilka książek szkolnych kolegom, a ponieważ Ellen Key była niemowlęciem dopiero, 

nie  mogła  go  przeto  uchronić  przed  wpojeniem,  cokolwiek  gwałtownym,  kilku  grubszych 

zasad katechizmowych. 

-  I  za  co  -  za  zwyczajną  kradzież  literacką  -  mówił  pan  Józef  Karczoch  -  ukradłem 

bowiem cudzą książkę tylko… 

Zrażony do życia, które na niego patrzyło dość niechętnie, mniej więcej jak policyjny 

komisarz na przyniesionego do biura podrzutka, pan Karczoch stał się zasadniczo smutny. I to 

była  jego  jedyna  zasada,  chociaż  i  ją  później  utracił,  co  się  objawiło  dosadnie  wesołym 

pojęciem za małżonkę byłej panny, z jednego zawodu praczki, z drugiego zaś kobiety w całym 

tego słowa znaczeniu - wolnej. Ponieważ jednak Józef Karczoch wszedł wreszcie w siebie (w 

braku  gorszej  spelunki  wchodził  w  siebie)  i  ujrzał,  że  mu  po  prometejsku  zmniejsza  się 

wątroba, wyjadana mu przez żonę, zbuntował się i zerwał pęta. Okradł tedy małżonkę swoją, a 

pozostawiwszy  jej  cześć  i  dobre  imię,  zabrał  jej  wszystko  poza  tym,  oskarżył  ją  -  w 

komisariacie  o  kradzież,  co  miało  być  znakomitym  wybiegiem  w  stylu  Conan  Doyla,  i 

wyjechał. 

Józef Karczoch bywał w Paryżu (J. d’Artichaut, bez bliższego adresu), był w Ameryce, 

był w Australii. Przez czas jakiś był matadorem w Sewilli, sprzedawał szkaplerze w Lourdes, 

szukał  złota  w  St.  Francisco,  był  “jeźdźcom  wyższej  szkoły”  w  cyrku  w  Chicago,  był 

braciszkiem w gminie “ludzi natury”. Ach! był jeszcze wędrownym kaznodzieją, chociaż ‘nie 

miód  mu  z  ust  spływał,  lecz  wódka,  i  grał  któregoś  z  apostołów  na  scenie  w  Oberamergau. 

Wtedy to ukradł chlamidę swojemu koledze apostołowi Szymonowi Judzie. 

A  potem  tragedię  historyczną  napisał  Józef  Karczoch,  w  wielu  aktach  i  w  wielu 

obrazach, pominąwszy to, że pisał wiersze. Pisał wiersze smętne, bardzo nastrojowe, bardzo 

czułe. O miłości pisał. Józef Karczoch miał serce miękkie, miał sentyment duży i bardzo był 

nieszczęśliwy. Miał zresztą to wszystko, o czym się pisze w krytyce o nowym zbiorze poezji, 

background image

“który  w  powodzi  tomików  tym  się  odznacza,  że  itd…  i  na  półkach  księgarskich  wybitne 

zajmuje miejsce”… 

Od takiego wolnego zawodu, jak literatura, jeden krok do drugiego wolnego zawodu. 

Józef Karczoch sądził tak przynajmniej, tłumacząc się wymownie przed taką łajdacką figurą, 

jak  sumienie,  kiedy  wyłamał  pierwszy  w  życiu  zamek.  Karczoch  tłumaczył  to  sobie 

nieposkromioną  żądzą  przygód;  zauważyć  jednak  należy,  że  mimo  tego  rycerskiego  patosu 

Józef Karczoch wcale przygód nie szukał i starał się stąpać jak najciszej. Jednak poezja w nim 

była.  Kiedy,  włamawszy  się  do  mahoniowego  biurka,  znalazł  paczkę  listów  związanych 

różową wstążeczką, zabrał je wraz z dwoma srebrnymi lichtarzami i całą noc, do białego rana, 

czytał listy i - płakał. 

Józef Karczoch płakał… Kiedy czytał ustęp: …bo nie zostanie mi wtedy tylko trucizna i 

ona mi da rozkosz śmierci, która łaskawsza będzie, niźli Ty byłaś dla mnie…, Karczoch otarł łzę 

rękawem i szeptał: - straszne! straszne!… 

A kiedy przeczytał: dziś przespałem noc na rewolwerze, czy ty rozumiesz, okrutna, na 

re-wol-we-rze!… Karczoch jęknął: - Ten człowiek cierpiał prawdziwie! - Cały dzień potem był 

smutny i oba przepił lichtarze. 

Czyż nie godzien sympatii człowiek ten? Głowę miał bardzo dumną, zawsze poważną, 

twarz  nieco  dramatycznie  ponurą;  bujne  włosy  rozmierzwione,  jak  przystało  na  poetę;  oczy 

trochę nerwowo niespokojne, jak przystało na złodzieja; na palcu ukradziony gdzieś sygnet, jak 

przystało  na  człowieka  nie  byle  jakiego  pochodzenia.  Zawsze  chodził  w  tużurku,  którego 

kołnierz podnosił, albowiem, jako były człowiek natury,  nie używał kołnierzyków, i zawsze 

miał lakierowane kamasze, chociażby doprowadzone do tego stanu błyszczącej świetności z 

żółtych  butów,  polakierowanych  czymś  świecącym,  byle  czarnym.  Używał  też  cylindra 

sposobem ludzi poważnych: szewców, poetów i profesorów uniwersytetu, radców miejskich i 

przedsiębiorców pogrzebowych. 

A oto ujrzymy Karczocha w dziele jego. Wieczór już jest bowiem i pachną bzy, gąszcz 

bzów kryjących ustronną, samotną willę, w której jedno okno tylko oświecone patrzy z głupia 

w zmrok wieczorny. Karczoch krąży dokoła jak zadumany, samotny włóczęga, który przyszedł 

słuchać słowików. 

Rozanielił  go  cichy  wieczór  wiosenny.  Karczoch  zdjął  swój  cylinder,  przystanął  i 

dyszał; zdaje się, że nie obchodziło go nic na świecie, prócz bzów i chrabąszczów. Bodaj, czy w 

tej chwili nie szukał rymów, bo zamyślił się bardzo, zupełnie machinalnie splunął na cylinder i 

machinalnie począł  go  gładzić rękawem; w ten sposób przybywało mu blasku, co  Karczoch 

cenił nadzwyczajnie. 

background image

Cicho było i coraz ciszej; Karczoch powlókł się ostrożnie w cień, obejrzał się i czekał. 

Coraz ciszej; wille w oddali zaczęły do siebie gadać rozświetlonymi oknami jak oczyma. Potem 

im oczy ślepły, ciemność była dokoła, tylko w samotnej willi okno mdlało światłem. Karczoch 

ostrożnie posunął się ku ogrodzeniu i pilnie patrzył; sylwetka kobieca mignęła ‘kilka razy na 

szybie. 

- Samotne biedactwo! - pomyślał Karczoch - mąż bałwan gdzieś pije… 

Karczoch był z gruntu poczciwy. 

Obejrzał się jeszcze kilka razy, bardzo poza tym spokojnie, i zaczął mozolnie przełazić 

sztachety. 

- Jak Napoleon przez Alpy - szepnął, wydostawszy się na terytorium, hipotecznie nie na 

niego zapisane. 

Przystanął i nasłuchiwał. 

Nic…  Cisza…  Karczoch  zrobił  gębę  groźną,  jak  wypadało  z  chwili,  i  zaczął  się 

ostrożnie posuwać ku domowi. Omijał kwiaty, aby ich nie deptać. Bardzo miły złodziej… 

Wszedł na schody. 

Cicho… 

Drzwi otwarte. 

Karczoch  wytarł  nogi  o  rogóżkę  i  wsunął  się  przez  drzwi  tym  piruetem  wężowym, 

jakim wchodzi złodziej do cudzego mieszkania, Żydowin z wekslem, poeta początkujący do 

gabinetu literackiego referenta, petent do ministra, aktor do dyrektora, mąż wracający późną 

nocą. 

W przedpokoju - jako żywo! - Karczoch zdjął z głowy cylinder. 

- Kobieta jest w tym lokalu - pomyślał - trzeba być z uszanowaniem. 

W tej chwili trącił nogą jakoweś wieszadło i pot mu wyszedł na czoło. 

-  Kataklizm!  -  pomyślał.  -  Apokalipsa!  -  albowiem  Karczoch  nawet  w  chwilach 

niebezpiecznych używał wyrażeń tragicznych, z domieszką patosu. Ukrył się za czymś tam i 

czekał. W przyległym pokoju ktoś się ruszył i biegł ku drzwiom. Niewiasta piękna wyjrzała 

przez  drzwi  i  zaszczebiotała:  -  “Toś  ty?”  -  Nic.  Cisza.  Karczochowi  serce  poderwało  się  w 

piersi; niewiasta zamknęła drzwi i poszła. 

- Ucisz się serce! - szepnął Karczoch - to była rusałka. 

Potem stąpał dalej. 

Otworzył  jakieś  drzwi,  potem  drugie.  Padła  nań  blada  struga  światła  z  oddalonego 

pokoju, w którym się świeciło. Karczoch zmrużył oczy, potem patrzył. Niewiasta czytała, czy 

background image

coś takiego. (Co może robić niewiasta?) Bardzo była niespokojna i ciągle spoglądała w stronę 

drzwi, wiodących do przedpokoju. Karczoch spojrzał na nią z zadowoleniem. 

- Nie do twarzy jej tylko w białym - pomyślał - zresztą owszem, owszem… 

Rozpatrywał teren działania; był w salonie czy czymś takim; podszedł do kominka, na 

którym stały dwa biusty niewieście. Z lekka stuknął palcem w jeden. 

-  Brąz!  -  szepnął  -  bardzo  słusznie.  Coraz  mniej  na  świecie  brązów.  Dywany  także 

niezgorsze… 

Rozejrzał się po pokoju z miną znawcy, jakby galerię oglądał. Zauważył, że okno do 

ogrodu otwarte, co go napełniło zadowoleniem. Zdjął tedy po cichutku oba biusty z kominka i 

złożył je w pobliżu okna. Potem drobiazgi wybierał ze znajomością rzeczy; zachowywał się, 

jednym słowem, jak dyrektor muzeum. 

- A to co? - szepnął nagle. 

Skrzypnęły w oddali drzwi, ktoś przyszedł. 

Karczoch spojrzał ostrożnie; niewiasta zerwała się z krzesła i zawisła komuś na szyi. 

(Cóż może innego robić niewiasta?) Karczoch stał niezdecydowany; dość niebezpiecznie było 

czekać.  Ukryć  się?  Nie  ma  gdzie…  Więc  patrzył.  Niewiasta  okrywała  młodego  jakowegoś 

gentelmana pocałunkami. 

- To nie mąż… - rzekł sobie bardzo słusznie głęboki znawca życia, Józef Karczoch. 

I nie wiadomo dlaczego, uradował się. Kombinował bardzo rozumnie: 

- To nie mąż, z całą pewnością, a jeżeli nie mąż, w takim razie on się więcej boi ode 

mnie, chociaż ja się właściwie nie boję. Bo mnie tylko zamkną, a jego nabiją… 

Lecz  stała  się  rzecz  przykra,  albowiem  piękna  pani  i  piękny  pan  zdradzili  wyraźną 

ochotę przejścia w miejsce operacji Karczocha. 

-  Moi  chlebodawcy  tu  idą…  Do  diabła!  To  może  być  moje  Waterloo!  -  jęknął  Józef 

Karczoch i dał susa drogą kochanków, księżyca i złodziei przez okno. 

- Ha!… - Jęknął w tejże chwili głęboko… 

Przewrócił kogoś i został ujęty za nogę. 

Ten ktoś porwał się z ziemi i zdradzał ochotę, zgoła barbarzyńską, zaduszenia ozdoby 

złodziei,  wykwintnego  poety  w  wolnych  chwilach,  Józefa  Karczocha,  autora  historycznej 

tragedii. 

-  Kto  to?  -  ryczał  (cicho  wprawdzie  bardzo,  lecz  ryczał)  człowiek  niewykwintny,  do 

którego  Karczoch  już  od  pierwszej  chwili  poznania  czuł  gwałtowną  i  wcale  nie  ukrywaną 

niechęć. 

Karczoch podniósł się z trudem i rzekł z niesmakiem: 

background image

- Złodziej, do usług… 

Zaznaczyć jednak należy, że wcale nie pochylił głowy. 

- Łajdaku! 

Karczoch spojrzał poważnie, można nawet rzec, tragicznie: 

- Nie mam przyjemności znać pana… 

Była  w  tym  duma  człowieka,  nad  którym  ciąży  wprawdzie  przemoc,  ale  człowieka, 

który ma maniery. 

Jegomość,  który  zawładnął  wybitną  indywidualnością  Józefa  Karczocha,  spojrzał  na 

niego z wściekłością. 

- Czegoś tu chciał, łotrze? 

Józef  Karczoch  obejrzał  go  powoli,  z  pewnego  rodzaju  politowaniem;  wydął  wargi, 

uśmiechnął  się  bardzo,  ale  to  bardzo  ironicznie  i  rzekł  szeptem,  wybijając  wyrazy,  bardzo 

znacząco: 

- Szanowny pan pozwoli… Szanownemu panu idzie zapewne o to, aby teraz, mówię 

wyraźnie:  teraz  nie  podnosić  głosu…  Więc  się  dziwię,  że  szanowny  pan  tak  krzyczy, 

powtarzam, krzyczy. Daruje pan, ale innego wyrażenia użyć na to nie mogę. Tu się Karczoch 

uśmiechnął zjadliwie i dokończył: 

- A tam - wskazał ręką okno - mogą usłyszeć… 

Spojrzał na jegomościa z niesmakiem i z pewną wyższością. 

W tej chwili jegomość chwycił go kurczowo za rękę i wpił się w nią palcami. 

- Cicho, łotrze! - szepnął. 

- Jak pan uważa - odrzekł, nie spiesząc się, Karczoch. 

Jegomość  nasłuchiwał;  twarz  mu  się  mieniła  i  miała  wyraz  mocno  apoplektyczny. 

Karczoch spojrzał na niego niedbale, z miną znudzoną, bardzo bowiem lubił wszelkie pozy w 

chwilach nastrojowych. Rzekł jednak po chwili sentencjonalnie, z pewnym obniżeniem głosu: 

- Obaj jesteśmy biedni… 

Jegomość, mimo wszystko, spojrzał na niego jak na wariata. 

- Coś powiedział? 

- Powiedziałem, że obaj jesteśmy biedni. Tak, panie, każdy człowiek jest biedny już w 

łonie matki swojej… 

Karczoch myślał przez chwilę, tragicznie zamyślony. Potem, wskazując rzutem głowy 

nieszczęsną willę, rzekł znacząco: 

- Pan jest… tego… że tak powiem, mąż?… 

Jegomość spojrzał na niego jak wilk. 

background image

- Milcz! 

- Więc mąż… - zakonkludował Karczoch. - Ha! życie jest przykre, drogi panie, sądzę, 

że nawet, panie hrabio, zważywszy, że głowę masz pan bardzo zdegenerowaną… 

Potem  się  smętnie  zamyślił.  A  kiedy  wytrzymał  w  tej  pozie  chwilę  wrażenia  swoich 

słów,  zwrócił  się  do  jegomościa  z  żądaniem,  przez  pół,  i  to  bardzo  tylko  idealnie, 

uzasadnionym: 

- Sądzę, że już mogę odejść? 

Spojrzał na jegomościa trochę z obawą, trochę z nadzieją, trochę kpiąco. 

- Ani mi się rusz - syknął mąż - złodziej jesteś. Na sucho ci to nie ujdzie. 

Józef Karczoch zachował się z godnością. Przekrzywił drwiąco usta i mówił: 

- Słusznie, słusznie… Ale sądziłem, że kiedy pan ma nieszczęście w familii… 

Nie dokończył, gdyż srogi mąż ścisnął mu rękę, tę spracowaną, biedną rękę tak silnie, 

że  wrodzonej  bohaterskości  Karczocha  zawdzięczać  należy  jego  pogardliwe  w  tej  chwili 

milczenie. 

- Rozumiem - rzekł - rany bolą. Wiem o tym. 

Stali  tak  długą  chwilę:  mąż  nasłuchując,  Karczoch  posągowo  piękny,  zimny, 

nieporuszony, tylko trochę poirytowany. 

Po chwili jednak począł uciemiężony dramaturg tonem perswazji: 

- Pan źle robi… Przepraszam, że mówię, ale mówię cicho. Otóż pan źle robi, ośmielam 

się nawet powiedzieć, że dość głupio… Niech mnie pan tak nie ciśnie, bo sądzę, że nagły krzyk 

nie będzie panu miły… A dlatego głupio, bo jeszcze żaden Kaligula nie wygrał dwóch bitew, 

na  dwa  fronty.  I  nikt,  uważa  pan,  dwóch  srok  od  razu  za  ogon  nie  złapał.  To  jest  prawda 

odwieczna,  można  powiedzieć  nawet,  prawda  narodów…  Tak,  teraz  dobrze…  Wcale  nie 

ucieknę, niech mnie pan nawet zupełnie nie trzyma. 

- Zaimponowałem mu Kaligulą - pomyślał Karczoch - idiota! 

- Pst!… - syknął mąż. 

Karczoch przyczaił się. 

Mąż nachylił się ku Karczochowi: 

- Byłeś tam? 

- Obym był tego uniknął! 

- Widziałeś ich? 

- Owszem, owszem… Nie mogę powiedzieć, żebym nie widział… 

- Panią i pana? 

- Można się i tak wyrazić, lepiej jednak nie tak konwencjonalnie. 

background image

- Milcz, głupcze! Co widziałeś jeszcze? 

Karczoch przymrużył filuternie jedno oko. 

- Dwa prawdziwe brązy, na kominku w salonie… 

Mąż uderzył go ręką w bok. 

- Łajdaku! bez złodziejskich figlów… Co widziałeś? 

Karczoch westchnął boleśnie. 

- Gdybym, łaskawy panie, miał ochotę, poszedłbym sobie z tego niewdzięcznego domu, 

nie powiedziawszy panu nawet: - dobranoc, co najwyżej: - do widzenia, ale tkwię tu koło pana, 

bo mnie ta cała sprawa interesuje ze strony romantycznej. A pan się awanturuje. Niechże pan 

nie będzie tak cholerycznie impertynencki, bo narobię krzyku, potem mnie pan będzie szukał. 

Zresztą wygląda pan inteligentnie; może się mylę, ale pan tak wygląda, więc niechże się pan u 

stu diabłów uspokoi… 

Mąż spojrzał na niego ze wściekłością, ale mu przyznał rację we wzburzonej duszy. 

Karczoch dorzucił wreszcie: 

- Zresztą jestem człowiekiem wykształconym… 

I umilkł. 

Mąż myślał, długo myślał bezradnie. 

Romantyczny rzezimieszek stał spokojnie; ani mu przez myśl nie przeszło, aby uciekać. 

Wesołym swym spostrzeżeniem podzielił się natychmiast z nieszczęśliwym mężem: 

- Wcale nie ucieknę. Owszem, pomogę panu. O co tylko panu idzie? 

Karczoch uśmiechnął się w tej chwili jadowicie. 

- Pan prawdopodobnie jest w tej chwili w klubie? 

- Jak to w klubie? 

Mąż,  zdenerwowany,  nie  rozumiał  czasu  teraźniejszego  w  inscenizacji  genialnego 

autora historycznej tragedii. 

- To znaczy - mówił szeptem Karczoch - że poszedł pan do klubu, miał pan wrócić rano, 

a teraz jest dopiero północ. Racja czy nie racja?… 

- Owszem, racja. 

Mąż  spojrzał  na  rzezimieszka  z  pewnego  rodzaju  uzasadnionym  podziwem,  a  ten 

dorzucił niedbale i lekceważąco: 

- Jak w starej sztuce… Wszystko na świecie się powtarza… 

Mąż chwycił go nagle za ramię: 

- Słyszysz? Śmieje się! 

Aż syknął z wściekłości nieszczęśliwy mąż. 

background image

Karczoch rzekł łagodnie: 

- Śmiech ten jest srebrzysty, ale niech się pan uspokoi. Winni poniosą karę. 

Wyrzekł  te  słowa  z  namaszczeniem,  a  równocześnie  złowieszczo,  groźnie,  po 

apostolsku. Mężowi aż błysnęły oczy. 

Konfidencja już była zupełna. Nieszczęśliwy mąż odrzucił wszelkie skrupuły; nie ma 

broni, której by zdradzony mąż nie ostrzył na żonę. A któż miał o tym lepiej wiedzieć, jak nie 

głęboki psycholog, Józef Karczoch, złodziej me byle jaki? 

Stali teraz bezradni, jakby dotknięci jednym nieszczęściem; niewiele brakowało fantazji 

poetyckiej  rzezimieszka,  aby  sobie  zaczął  wyobrażać,  że  to  go  własna  żona  zdradza,  była 

panna, zasadniczo praczka. 

Zimno było. 

Mąż  widocznie  postanowił  czekać  wyjścia  swego  “wice”,  swego  zastępcy  bez 

prawnego po temu pozwolenia. Wreszcie natchniony zwrócił się do Karczocha: 

- Silny jesteś? 

- Dwadzieścia sześć byków legło na arenie w Sewilli… 

Mąż  skombinował  z  tego,  nie  wiadomo  jakim  sposobem,  że  rzezimieszek  jest 

widocznie silny. 

- Utrzymasz mnie na ramionach? 

- Dźwigałem życie - odrzekł Karczoch. 

- Unieś mnie w górę, muszę zobaczyć, co się tam dzieje… 

Karczoch pomyślał chwilę. 

- Właściwie nic się tam dziać nie może, czego by z góry nie można przewidzieć, a po 

drugie słyszałem, że pan ma skłonność do apopleksji? Czy tak? 

Nikt  tego  Karczochowi  nie  opowiadał,  lecz  nieszczęsny  mąż  potwierdził  skinieniem 

głowy. Karczoch zrobił tedy słuszną uwagę: 

- Więc po co ma pan zaglądać w mroki tajemnicy i narażać się na apoplektyczny atak? 

Zapewniam pana, że tam nic złego dziać się nie może; widziałem szanowną małżonkę pańską i 

jestem pewien, że kobieta, tak anielskiej piękności, hańby panu nie przyniesie, ale, uważa pan, 

licho nie śpi… o!… nawet się śmieje! 

Karczoch  powiedział  to  z  wyrafinowanym  jadem,  bo  się  nikt  w  tej  chwili  w  cichym 

domu nie śmiał. 

Mimo  to  nieszczęsny  mąż  najwyraźniej  słyszał  śmiech.  Józef  Karczoch  spojrzał  na 

niego zwycięsko. 

Potem rzekł: 

background image

- Więc lepiej ja będę patrzył, a pan mnie podniesie. Sądzę, że plan mój jest doskonale 

obmyślony i poparty rzeczowymi dowodami. Stań pan tu… o!… tu… 

Mąż robił wszystko posłusznie, bezwolny we wściekłości. 

- Tu bliżej… bardziej w cieniu. Nogi pan rozkracz! Hop! 

Karczoch umocował na głowie cylinder i wdrapał się na plecy nieszczęsnego męża. 

Ten jęknął. 

- Co widzisz? Gadaj! Prędko gadaj! - szeptał. 

-  Przede  wszystkim  nic  nie  widzę,  bo  już  ciemno  -  mówił  cichutko  z  wysokości 

rzezimieszek  -  a  po  drugie  pan  dygoce  i  wszelka  obserwacja  na  większą  skalę  jest 

niemożliwa… 

Męża porwała wściekłość. 

- Gadaj! musisz widzieć! 

- Nie skłamałem w moim życiu - szepnął Karczoch z godnością, a w szepcie tym znać 

było obrażoną miłość własną, o ile rzezimieszek tego rodzaju może mieć co własnego, czego by 

nie ukradł. 

- Boże! Boże! - rzęził mąż w rozpaczy. 

- Cicho! - zakomenderował nagle Karczoch. 

Mąż przyczaił się i nasłuchiwał. 

- Ktoś szedł drogą… - dokończył rzezimieszek spokojnie, a wtedy mąż uszczypnął go w 

nogę. 

- Łotrze! Złaź! 

- A właśnie teraz widzę… 

- Gdzie są? 

- Dobrze nie wiem - szeptał Karczoch - ale niech pan przejdzie w stronę oświetlonego 

okna… Zdaje się, że tam przeszli… 

Rzezimieszek mówił serio, z przejęciem, ale przecież drwiąco. Najwyraźniej kpił. 

Mąż  tymczasem  dźwigał  swój  słodki  ciężar  w  stronę  oświetlonego  okna.  Karczoch 

kierował nim z pomocą nóg. 

- Powoli, panie! Gałęzie mokrego bzu zniszczą mi cylinder, który bym pragnął zabrać 

do grobu… Widzę! 

-  Co  widzisz?  Mów!  zapłacę…  Zapłacę,  tylko  mów.  Karczoch  mówił  powoli,  jak 

obserwujący  pozycję  nieprzyjacielską  żołnierz  mówi  do  dowódcy,  zdając  mu  sprawę  ze 

spostrzeżeń. 

- Są tam… 

background image

- Wiem, że są…Co on robi? 

- Siedzi przy niej, to znaczy, przepraszam, przy 

szanownej pani… 

- Przy niej? 

Nieszczęsny  mąż  pytał  łakomie,  zachłannie;  można  było  myśleć,  że  zgodzi  się  na 

najgorsze, byle tylko w tej chwili mógł się o tym dowiedzieć. 

- Tak, przy szanownej małżonce… 

- A ona? Co ona? 

- Kto? Szanowna małżonka? 

- Ona! Mów, co ona robi? 

- Siedzi przy nim - szepnął złodziej z bardzo sympatyczną flegmą. 

Nieszczęsnym mężem wstrząsnął dreszcz. 

- Łeb cji rozpłatam, jeśli tak będziesz odpowiadał. 

- Przecież mówię logicznie - rzekł Karczoch. - Aha! Jest! 

- Co, co jest? 

- Nie wiem, czy mogę… 

- Mów! Nie bój się, mów! 

- Powiem, bo rzecz mnie osobiście nie dotyczy, całują się… 

Biedny mąż ryknął, zatrząsł się i zadygotał, jak w febrze. 

- Pan płacze? - odezwał się głos z góry - to źle… Po corn ja to powiedział?… 

Mąż uspokoił się w tej chwili. 

- Dureń jesteś! - rzekł wściekle z dołu ku górze - co robią? 

- Nie są wcale zajmujący, wciąż się całują - odrzekł genialny dramaturg. 

- Ona jego czy on ją? - pytał strasznym szeptem mąż. 

Karczoch starał się odpowiedzieć wymijająco: 

- To jest dla pana szczegół małej wagi, ale właściwie robią to równocześnie. Wprawa, 

panie, wprawa… 

- Łotrze! Łajdaku! W łeb ci strzelę! 

Karczoch nie wzruszył się; za chwilę jednak zaniepokoił się wyraźnie: 

- Oho! Trąba powietrzna! 

- Co się stało? 

- Idą!… 

- Dokąd? - krzyczał już mąż. 

background image

- Mów pan trochę piano… Tu idą!… Ona, to jest szanowna pani, wzięła na siebie szal. 

Idą  do  ogrodu  wedle  moich  strategicznych  obliczeń…  Już  wychodzą…  Oho!  stanęli  we 

drzwiach. 

- Co robią? co robią? 

- Co mają robić?! Całują się. 

Karczoch  zeskoczył  na  ziemię;  mąż  miał  twarz  straszną;  oczy  na  wierzchu;  stał  bez 

ruchu, zaniemówił, zdaje się, że już nawet nie myślał. Karczoch, mąż we wszelkich sytuacjach 

bez wyjścia, tak zwanych dla skrócenia “kryminalnych” - spokojny, ujął go za rękę. 

- Ukryj się pan; tu idą, więc jeśli pan chce już tak koniecznie wiedzieć wszystko, to się 

pan ukryj. Ma mu pan rozpłatać łeb, to trzeba przynajmniej mieć za co… Nieprawda? 

- Słusznie… słusznie… Ty nie uciekniesz? 

Karczoch uśmiechnął się drwiąco. 

-  Nigdy  się  nie  wychodzi  z  opery  przed  ostatnim  aktem  -  rzekł  swobodnie,  potem 

wciągnął męża w gąszcz bzów. 

-  Cicho  pan  siedź!  -  mówił  głosem  już  dowódcy  -  bądź  pan  jeszcze  przez  chwilę 

cierpliwy. 

Czekali  w  milczeniu;  zimno  było  i  wiatr  ich  zwęszył  nawet  w  gąszczu.  Wreszcie 

Karczoch rzekł w antrakcie: 

- Pan Bóg mnie panu zesłał. Pan Bóg wie, co robi… 

Mąż spojrzał na niego z bezsilną nienawiścią. 

- Naturalnie! - mówił nieubłagany rzezimieszek. - Beze mnie byłby pan wpadł do domu, 

rozbił dwie głowy, zastrzelił z pięć, sześć osób (Karczoch uniósł się i przeliczył w uniesieniu) - 

no  i  byłby  pan  miał  wyrzuty  sumienia  i  sprawę  skandaliczną  w  sądzie,  co  człowiekowi  z 

pozycją… Idą!… 

Piękna para szła w ich stronę, swobodna, bardzo wesoła i bardzo miła. Karczoch musiał 

zrobić uwagę. 

- Dobrze wyglądają razem - szepnął. 

Nieszczęsny mąż spojrzał mu w oczy i wzrokiem zagroził śmiercią. Ale rzezimieszek 

szeptał dalej: 

- Ale co prawda, to pan ma bardzo lekkomyślną żonę… 

Mąż jęknął w duszy. 

-  …bo,  żeby  późną  nocą  wychodzić  do  ogrodu  i  zostawiać  otwarte  drzwi,  to  jest 

przecież lekkomyślność! Niechby tak złodziej w pobliżu… 

- Łotrze! 

background image

- Cicho pan siedź! - rzekł bezczelnie Karczoch. 

Para  podeszła  blisko,  zupełnie  blisko.  Rzezimieszek  zarżał  w  duszy,  jak  uradowany 

nadzwyczajnym widokiem koń, zresztą był poetyckiej natury, a sytuacja była romantyczna. 

- Jak bzy pachną! - rzekła cicho ona. 

- W istocie, nawet za bardzo - szepnął rzezimieszek na ucho mężowi. 

- Bardzo pachną - rzekł młody gentelman. 

- Łajdak! Złodziej! - zasyczał mąż. 

Bardzo,  jednym  słowem,  ciekawy  dialog  we  dwie  pary.  W  gąszczu  była  cisza; 

rzezimieszek chichotał, ale niewidocznie. Młody pan ujął za rękę czcigodną żonę ukrytego w 

bzach męża. Ten się wściekł. 

- Wziął ją za rękę! - uważasz - za rękę! - szeptał. 

- Weź pan mnie, można zrobić figurę lanciera… No! Nie szczyp pan, bo krzyknę! Do 

diabła!… 

- Cicho! mówią… 

Mówił młody pan: 

- Zaziębisz się, dzieciaku… okryj się… 

- Kiedy mi tak gorąco… 

- Gorąco jej! - jakby z przerażeniem szepnął mąż. 

- Panu chyba również - odszepnął liryczny poeta i zawodowy złodziej, Józef Karczoch. 

Młody pan otulił niewiastę szalem, co niewiasta przyjęła z widoczną nawet wśród nocy 

rozkoszą; lecz nagle, jakby się jej coś niemiłego przypomniało, więc rzekła: 

- On niedługo wróci… 

Mąż  trącił  rzezimieszka  i  szepnął  prawie  że  z  radością,  z  niezrozumiałą  na  pozór,  a 

jednak z bardzo zrozumiałą radością; tonął i chwycił za ostrze brzytwy. 

- O mnie mówi - powtórzył cichym szeptem. 

- Mała pociecha, zresztą mnie nie zna… - rzecze drwiąco rzezimieszek. 

- Już jest po pierwszej - rzekł młody pan - ale nie wróci tak prędko. Był w klubie, siadał 

do kart, kiedy wychodziłem. 

- Szuler! - syknęła pani. 

Rzezimieszek trącił z lekka nieszczęsnego męża. 

- O panu mówi - szepnął. 

Mąż stał wśród bzów jak kamienny, nieruchomy słup. Nie słuchał niczego i już niczego 

nie widział. Oni poszli; ona roześmiana, on szczęśliwy. 

Rzezimieszek rozejrzał się w sytuacji. 

background image

- Można wyjść - powiedział. 

Wyszli z kryjówki zziębnięci i przemokli od rosy. Józef Karczoch wyglądał jak duch, 

któryś z czarnych duchów, chadzających w cylindrze. Mąż był złamany. 

- Gdzie oni są? - zapytał. 

- W oświetlonym pokoju. 

Rzezimieszek spojrzał prawie że niespokojnie. 

- Będzie pan strzelał? 

Mąż wydobył z kieszeni rewolwer i bardzo pilnie go opatrywał. Z oczu zamigotała mu 

wściekłość; nagle spojrzał na rzezimieszka i rzekł, jak się mówi do przyjaciela: 

- Słyszałeś? Powiedziała: szuler! Tak czy nie? 

Powiedziała: szuler?! 

Karczoch machnął ręką. 

- Mój złoty, po co to brać do serca? Grasz w karty - i zaraz szuler! Plunąć i koniec. Ja 

także gram w karty… 

- No, widzisz… Ale powiedziała: szuler? 

-  Może  nawet  i  powiedziała,  ale  to  jeszcze  niczego  nie  dowodzi…  Pan  mnie  w 

początkach  naszej  znajomości  nazwał  złodziejem,  a  ja  się  nie  obraziłem,  a  co  “złodziej” 

lepszego od “szulera”? No, czy nie mam racji? Gdyby tak zaraz wszystko to brać na serio, co 

kobieta mówi, należałoby  się powiesić w zaraniu żywota, czego ja nie zrobiłem ani pan nie 

zrobił.  A  dlaczego?  Bo  jesteśmy  ludzie  inteligentni  i  znamy  metodę  walki.  Kobieta  mówi 

“szuler”, a serce jej krwawi i krew czerwona się w nim przelewa, bo pana kocha. Słowo panu 

daję! Ja sam miałem raz żonę, która, kiedy  rzucała we mnie przedmiotem tak nadnaturalnie 

ciężkim jak żelazko do prasowania, uważała pilnie, aby uderzyć wszędzie, byle nie w głowę. I 

w tym jest miłość dramatyczna, miłość, powiem nawet, tragiczna, ale zawsze miłość. A pańska 

szanowna małżonka właśnie tak wygląda, bardzo, bardzo… Pan zaś zaraz po rewolwer! Albo 

to sztuka kogo zastrzelić? To wcale nie sztuka. Tak samo mógłbym ja zastrzelić pana, a nie 

robię tego, bo po pierwsze nie mam rewolweru, a po drugie, jesteśmy, zdaje się, w przyjaźni. Po 

co strzelać? Zresztą to już nawet nie w modzie, a pan, który ma takie modne ubranie, nie będzie 

chyba niemodny w postępowaniu z szanowną małżonką, dla której żywię sympatię, mimo że 

potępiam zasadniczo jej sposób traktowania przysięgi najwyższej przed ołtarzem boskim… 

Józef Karczoch, jeden z najmilszych złodziei, mówił bardzo przekonywująco; lecz mąż, 

tak ohydnie spotwarzony, nie zwracał na to uwagi. Chwyciła go pasja; był gotów do mordu. 

Rzezimieszek  tedy  się  zaniepokoił.  Myślał  chwilkę.  Potem  mu  się  twarz  rozjaśniła  i  bardzo 

przebiegle się uśmiechnął. Stanął przed mężem, spojrzał mu dostojnie w oczy i rzekł chytrze: 

background image

- Widzi pan, drogi panie, że mam dla pana współczucie. Siedzę tu z panem trzy godziny, 

czego by inny na moim miejscu nie zrobił, bo ja pana bardzo polubiłem, owszem, owszem. 

Mąż spojrzał na niego z uwagą. 

- No i to panu powiem, jeśli pan chce już tak koniecznie mordować, że żaden cesarz nie 

wygrał jeszcze bitew bez planu. To się nazywa strategia, proszę pana. W szachach także jest 

strategia, w warcabach także jest. Tu dama i tam dama. Czyż nie prawda? Pan chce zabić damę. 

Dobrze! Ale król ucieknie. Pan wejdzie z rewolwerem, a on ucieknie przez to samo okno, przez 

które ja uciekłem, tylko że pana już - pod nim nie będzie. Zrozumiano? 

- Gadaj… gadaj… 

- Otóż Napoleon zrobiłby tak: mnie by posłał, aby ich wypłoszyć, a sam czekałby pod 

oknem. Otóż ja wejdę do domu i narobię krzyku; ona, to jest szanowna małżonka, zemdleje, a 

on  zrobi  to,  co  ja:  wyskoczy  przez  to  otwarte  okno.  I  tu  będzie  jego  Waterloo:  strzelać  mu 

wtedy w łeb albo tylko zranić. To jest chyba plan naprawdę strategiczny. 

Mąż myślał. Bardzo długo myślał. To się tylko tak opowiada, że każdy zdradzony mąż 

zaraz strzela. Nigdy. Każdy zdradzony mąż myśli najpierw, czy będzie z tego skandal, czy go 

nie będzie, potem dopiero strzela. Ale zawsze przed tym myśli. 

- Dobrze! - wyjęknął - idź! 

Józef Karczoch uśmiechnął się szatańsko. 

-  Niech  mnie  pan  na  śmierć  pobłogosławi;  on  może  myśleć,  że  to  pan,  i  strzeli.  A 

wiadomo, że chłop strzela, a Pan Bóg na to nie zwraca uwagi. Ale ja dla przyjaciół wszystko… 

Mąż wyjął nagłym ruchem portfel. 

- Masz! bierz i idź! 

Józef Karczoch, jeden z najmilszych złodziei, spojrzał na niego z powagą, potem rzekł: 

- Sądzę, że mnie pan przez to nie chce obrazić!… 

Wziął, schował, zdjął z galanterią cylinder, ukłonił się nisko i poszedł. 

- Czekać pod oknem! cierpliwie! Muszę ich spłoszyć ostrożnie, aby nie za wczesnie - 

rzekł na odchodnym. 

Mąż zgiął się we dwoje, jak do skoku, wpatrzył się w ciemną plamę okna i czekał. 

Nic… cisza… 

Szmer jakiś… 

Mąż podniósł dłoń i wymierzył. 

Cisza. Nikt nie nadszedł. Mąż czekał, bardzo długo czekał. Nikt oknem nie wyskoczył. 

Więc  się  zaniepokoił.  Bacząc  ciągle  na  okno,  poczołgał  się  jak  Indianin  w  stronę  drzwi. 

background image

Wpełznął  na  schody…  Wszedł  w  sień  i  otworzył  cichutko  drzwi.  Potem,  przebiegłszy  cały 

dom, a nie znalazłszy nikogo, ryknął: 

- Zdrada! Zdrada! 

I począł strzelać do szaf i luster. 

Bowiem Józef Karczoch, najmilszy ze złodziei, poeta liryczny i dramaturg, człowiek o 

sercu gołębim, nie mógł wydać kochanków na pastwę tygrysa. 

background image

II 

Sądziłem, że Karczoch zakończy tym żywot swój, pełen awantur srogich, których by się 

powstydził nawet człowiek uczciwy, cóż dopiero - złodziej. 

Józef  Karczoch  jest  to  jednak  figura  lekkomyślna;  nie  wystarczyło  mu  to,  że  kradł  - 

Karczoch  chciał  kraść  pięknie,  jakby  na  złość  wiekowi  zmechanizowania  wszechrzeczy  i 

wiekowi akcyjnych towarzystw. Karczoch szukał przygód, jak polski malarz mecenasa; autor 

historycznej tragedii, w wolnych chwilach poeta, z zawodu złodziej, nie mógł pędzić żywota 

bezmyślnie, jak byle minister. Błąkał się tedy po świecie z klasycznym swoim cylindrem na 

łbie, który był nieco mniej klasyczny ze względu na zbytnią filuterność złodziejską, biegającą 

po gębie Karczocha - błąkał się i szukał przygody. Pragnął przygód smętnych, poetycznych, a 

czasem  układał  sobie  we  łbie  sytuacje,  na  których  widok  zadrżałby  nawet  Arsen  Łupin,  nie 

mówiąc  o  reporterach,  z  których  każdy  za  sensację  podobną  dałby  sobie  wybić  siedem 

przednich zębów. Przypominał przygody wesołe i uśmiechnął się rozkosznie. 

Poza tym tęsknił. 

Józef Karczoch lubował się w melancholii przyzwoicie subtelnej i w pozach pełnych 

smutnego  wdzięku.  I  krążył  po  świecie,  szukając,  co  by  ukradł;  byłby  smutny,  gdyby  tylko 

ukradł. To nie było nigdy w charakterze Karczocha; poczciwy ten złodziej pragnął efektu za 

wszelką  cenę,  przygody  jakiejś  wspaniałej,  z  której  byłby  słynny  po  wszystkie  złodziejskie 

pokolenia. Martwiła go nuda i niepomysłowość świata, który się wlecze dokoła słońca tylko 

dlatego, że musi, bo gdyby nie musiał, tedy chyba z rozpaczy znudzonej palnąłby sobie w łeb 

pierwszym  lepszym  ognistym  meteorem.  Tak  przynajmniej  Karczoch  wyobrażał  to  sobie 

efektownie. 

Wlókł za sobą ciężko i ospale nogi, wyszedłszy pod wieczór dumać o nocy. I oto, mimo 

że  miał  oczy  pełne  roztęsknionej  mgły,  dojrzał  samotny  pałacyk,  bielejący  w  cieniu  nocy  i 

mrugający oświetlonymi oknami. 

Karczoch przystanął. 

Nikt nigdy nie będzie wiedział, co ważył w myśli mąż ten w tej chwili. Patrzył długo, 

bardzo  długo.  Rozejrzał  się  dookoła  raz  i  drugi;  potem  jakby  westchnienie  dobyło  mu  się  z 

piersi. 

Skłonił nieco głowę i szepnął: - Ciche ustronie - witam cię!… - jak Faust swego czasu, 

chociaż nie było księżyca i kulis bezczelnie udających drzewa. Śnieg pomalował dekoracje na 

biało i obłożył gałęzie drzew watą. 

Karczoch patrzył. 

background image

Dookoła  cicho  i  smętnie;  nastrój  przyzwoicie  ponury  i  interesujący.  Tylko  jakaś 

histerycznie  podniecona  kawka  darła  się  na  gałęzi  wniebogłosy.  Karczochem  dreszcz 

wstrząsnął;  trochę  mu  było  zimno,  a  zresztą  febra  nim  jakaś  zatrzęsła  jak  aktorem,  który  za 

chwilę ma z wielkim wyciem wybiec na scenę. Ulepił nerwowo pocisk ze śniegu i cisnął nim w 

stronę kawki, która poderwała się z obelżywym narzekaniem. Potem powoli, nie śpiesząc się, 

podszedł  bliżej,  patrząc  jakby  obojętnie,  i  stanął  pod  drzewem,  płaszczem  malowniczym 

szczelniej się owinął i czekał. Wcześnie było, zaś Karczoch, członek wolnego zawodu, miał 

czas. Zaczął dumać. 

Zdaje  się,  że  przemyśliwał  nad  wnętrzem  samotnego  domu,  gdyż  czoło  zmarszczył 

bardzo  nawet  interesująco.  Dom  mrugał  bezmyślnie  kilku  oświeconymi  oknami  i  nudził  się 

wśród nocnej ciszy. 

Karczoch dumał. 

- …Może jest tam kto chory… Kto wie!… A może kto potrzebuje pociechy, gryząc się 

w samotności?… 

Na  duszę  szlachetnego  złodzieja,  autora  historycznej  tragedii,  w  której  cnota 

zwyciężyła już w trzecim akcie, przyszło rozczulenie. Dreszcz po nim przeszedł, kiedy sobie 

zaczął  wyobrażać  straszliwą  mękę  samotności;  a  któż  znał  ją  lepiej  niźli  Józef  Karczoch, 

znający  skutki  prawnych  pomyłek  i  dziwacznego  sposobu  patrzenia  na  świat  indywiduów, 

powołanych do sądzenia wolnych czynów ludzkich? W tej chwili kroki zaskrzypiały na śniegu. 

Karczoch, zwinny jak małpa, przylgnął do pnia  drzewa i spłaszczył się jak “człowiek-wąż”. 

Począł  wypatrywać  bystro.  Figura  jakowaś,  srodze  zmarznięta,  dreptała  szybko  ulicą, 

chuchając w ręce. Karczoch uspokoił się. 

- …Biedaczysko! - pomyślał. 

I znów patrzył. 

Kiedy  zaś  już  się  rozmówił  ze  złodziejską  swoją  duszą,  wielce  przemyślną,  chociaż 

dostojną,  i  przekonał  się,  że  pora  jest  już  dość  późna,  więc  sprzyjająca  czynom  śmiałym, 

jednakże nie wymagającym koniecznie szerokiego rozgłosu, posunął się ostrożnie ku białemu 

domowi. W jednym tylko oknie widać było jeszcze światło. Karczoch szedł spokojnie, tylko 

swój nieśmiertelny cylinder przytrzymując od czasu do czasu. 

Za  chwilę  był  przy  drzwiach  domu;  przyjrzał  się  im  ciekawie  i  z  dość  wyraźnym 

lekceważeniem.  Rzecz  prosta,  że  człowiek,  który  tragedie  pisząc  dusze  ludzkie  na  oścież 

otwierał, z tym większą łatwością otworzył drzwi zamknięte. Wszedł w jakąś pustą, ciemną 

sień,  drzwi  zatrzasnął  ostrożnie  i  począł  nasłuchiwać.  Bezdenna  cisza,  tylko  wiatr,  drugi 

złodziej, starając się wejść za Karczochem dobijał się do drzwi, trzepocąc się bezmyślnie. 

background image

Karczoch, dech zaparłszy, począł się posuwać wolno wzdłuż jakiejś ściany, szedł tak 

dość długo, aż łbem o inną uderzył. 

- Zapory! - pomyślał - biednemu zawsze wiatr w oczy… 

Zmienił tedy kierunek najmilszy ze złodziei i dotarł do jakichś drzwi. W tej chwili dusza 

skurczyła się w nim gwałtownie, Karczoch począł nasłuchiwać. 

- Ten dom czuwa!… - szepnął. - O! 

Ktoś w oddali mówił do kogoś głosem cudnie miękkim i niskim. 

Karczoch rozdął nozdrza; gębę oblała mu jakaś złodziejska błogość. 

- Coś będzie! - pomyślał. 

I słuchał. 

- To anioł mówi… - rzekł sobie i słuchał dalej z przeraźliwą lubością. 

Mówiono w oddaleniu, przeto Karczoch, dziwnie spokojny, poczekawszy na silniejszy 

łomot wiatru, pchnął drzwi i otworzył je z tym wrodzonym wdziękiem, z jakim je otwiera lokaj 

lub złodziej. 

Ciemno… 

Karczoch  otworzył  szeroko  oczy  i  począł  badać  sytuacyjny  plan  sceny;  w  głębi 

majaczyło  okno  brudną  plamą.  Przy  bladym  zmroku  dojrzał  ciemniejącą  czeluść;  była  to 

alkowa, do której wstępu broniły portiery. Jakiś głęboki fotel dumał głęboko w kącie, jakiś stół 

rozparł się na środku jak znarowiony koń, co rozparłszy się, z miejsca ruszyć nie chce. 

-  To  jest  małżeńska  świątynia  -  szepnął  Karczoch  z  szacunkiem  i  stąpał  cicho,  jak 

najciszej, zręczny jak tygrys, nieuchwytny jak duch, taki z duchów kryminalnych. 

Podszedł do drzwi i nasłuchiwał. 

- Hi! hi! hi! - zarechotał Karczoch w bardzo subtelnej tonacji. 

Ktoś mówił. 

-  …tak,  bez  wątpienia…  to  jest  straszna  krzywda…  zabił  we  mnie  wszystko… 

wszystko…  wszystko…  nie  rozumiał  tego,  co  powinien  był  rozumieć…  Niech  cierpi… 

wszystko mi jedno. 

-  Niech  cierpi!…  -  odrzekł  ktoś  z  przekonaniem.  -  a…  a  ja  tak  bardzo  chciałabym 

umrzeć… Umrzeć za wszelką cenę… 

- To można urządzić taniej!… - szepnął Karczoch. 

- Umrzeć? - pytał z patosem głos męski - niech on umrze, jeśli ciebie nie zrozumiał. 

Zbrodniarz. 

-  Hi!  hi!  hi!  -  zachłysnął  się  Karczoch.  A  w  tejże  chwili  wyszedł  mu  pot  na  czoło. 

Schwycił  uchem  jakiś  szelest  czy  skrzyp.  Ależ  tak!…  ktoś  stąpał  ostrożnie,  przygotowując 

background image

każdy  krok.  Rzecz  dziwna!  Karczoch  się  nie  przeraził,  raczej  oburzenie  targnęło  nim 

gwałtownie. 

- Do stu diabłów! - zaklął na samym dnie przepaścistej duszy - a jeśli to jeszcze jeden 

złodziej?… 

Nie, to byłaby nieuczciwość… Świństwo nie konkurencja… 

Niewidzialna  figura  stąpała  jednakże  w  innym  kierunku  i  pewniej,  widocznie  znając 

lepiej pole bitwy. Ten ktoś stąpał dość nieostrożnie, jakby się spiesząc gorączkowo, i widocznie 

potrącił w ciemności rzecz jakąś, która upadła z hałasem. 

- Fuszer! - syknął Karczoch - jeśli to złodziej, w takim razie wart stryczka. 

…Och! 

Jednym  susem  znalazł  się  Karczoch  za  kotarą  szerokiego,  tęskniącego  małżeńskiego 

łoża. Żaden polityk nie skoczył jeszcze tak zgrabnie, jak to uczynił szanowny nasz złodziej i 

autor historycznej tragedii z epilogiem. Uczynił to bez rozważań, gdyż nie miał na nie czasu. W 

tej  chwili  bowiem,  kiedy  ów  niewidzialny  idiota  strącił  coś  w  przedpokoju,  hałas  czyniąc 

wbrew  przepisom  porządnej  inscenizacji,  w  pokoju  przyległym  odbyły  się  błyskawicznie 

dziwne rzeczy. W jednej chwili wszystko tam zamarło i zapanowała śmiertelna cisza, która w 

przerażeniu zdmuchnęła światło. Potem się zerwały niespokojne szepty, krótkie i urywane. A 

za chwilę rozwarły się gwałtownie drzwi do komnaty, w której rezydował już Karczoch. Ktoś, 

cały w bieli, …anioł biały, pchnął gwałtownie w plecy anioła, najwidoczniej czarnego. 

Przerażony, zachłyśnięty, umierający szept trzepotał się straszliwie: 

- Prędzej!… na miłość boską, prędzej… tam!… tam!… za kotarę!… 

W Karczochu zamarło szlachetne serce, potem jęło podrygiwać nierytmicznie i zgoła 

wesoło. 

-  To  anioł  mówi…  -  pomyślał  Karczoch.  Potem  przezornie  przylgnął  do  ściany  i 

wytężył wzrok, chcąc jak najprędzej dojrzeć, kogo mu los, najgłupszy z dramaturgów, dał za 

towarzysza. 

Patrzył  zdumiony;  chwycił  ręką  fałd  pluszowej  kotary  i  nie  śmiał  odetchnąć.  W 

oddaleniu dwóch kroków słaniał się na trzęsących nogach jakowyś młodzieniec. Zaleciała od 

niego  woń  perfum  i  szat  kobiecych.  Na  głowie  miał  założony  niezręcznie  w  pośpiechu 

kapelusz,  spod  którego  cieniutkimi  strugami  spływał  pot.  W  rękach  dzierżył  ten  gentelman 

futro bogate. Gość był zasadniczo elegancki, w ciemności zaś można była poznać, że trwoga 

śmiertelna trzęsie nim tak, jak łobuz trzęsie jabłonią albo jak się trzęsie topielca, aby z niego 

wytrząść wodę. Sądząc zaś po metalicznym odgłosie uderzających o siebie zębów, młodzieniec 

musiał je mieć piękne i zdrowe. 

background image

Karczoch  obejrzał  go  wysiłkiem  wzroku  z  pewnym  zadowoleniem,  chociaż 

równocześnie dość pogardliwe przejęło go względem gościa uczucie. 

- Arcyksiążę!! - pomyślał jednakże z uznaniem. 

Młodzieniec nie widział ozdoby złodziei, gdyż przede wszystkim nie potrafiłby widzieć 

w tej chwili, a poza tym zmienił się cały w słuch. Karczoch, oddech tamując, słuchał również 

jak czujny marynarz, który nasłuchuje pierwszego dalekiego grzmotu przed burzą, włóczącą się 

jeszcze gdzieś na widnokręgu. 

W  tejże  chwili  drgnęły  oba  tygrysy  w  pułapce;  jeden  i  drugi  wyciągnął  przed  siebie 

głowę. Och! 

Po  chwili  straszliwej  ciszy  grzmot  zahuczał  gdzieś  daleko,  w  komnacie  jakiejś 

oddalonej.  Potem  szedł  coraz  bliżej  i  bliżej,  aż  zawył  w  pokoju  sąsiednim  basem  wcale 

pięknym. 

- On tu jest!… 

Odpowiedział mu jakiś przeraźliwy spazm płaczu. 

- Hi! hi! hi! - zarżał Karczoch w duszy końską modą. - Awantura! 

Stojący  obok  młodzieniec  dostał  w  tej  chwili  straszliwego  ataku  febry.  Patrzył  przez 

szparę obłąkanym wzrokiem i dyszał szybko. 

- On tu jest!… - krzyczał w dalszym ciągu czarny charakter - drzwi były otwarte… On 

tu jest… Ale żywy nie wyjdzie… 

- Jak w podłej sztuce - pomyślał Karczoch - wszystko się powtarza. 

Nie  dokończył  jednakże  głębokiej  refleksji  na  płytki  temat,  gdyż  drzwi  rozwarły  się 

nagle z głuchym, nic dobrego nie wróżącym trzaskiem. Smuga światła, jak sfora psów biegnąca 

przed  myśliwym,  wpadła  do  komnaty  w  tej  chwili,  jakby  węsząc,  gdzie  się  skryła  ścigana 

zwierzyna.  A  oni,  za  kotarą,  cofnęli  się  instynktownie  na  widok  światła.  Karczoch, 

bezpośrednio  nieinteresowany,  spojrzał  przez  szparę  kotary  i  ujrzał  ciekawe  widowisko. 

Niewiasta nieprzyzwoicie piękna, w stroju wielce niedbałym i wcale wygodnym, chwyciła się 

kurczowo rękoma drzwi i stojąc wśród nich, broniła wstępu jakiemuś tygrysowi, co prawda z 

gębą małpy. 

- Nie wejdziesz!… - łkała spazmem. 

- Puść! - krzyczał mąż (bo któż to mógł być inny?). Krzyczał i wymachiwał trzymaną w 

ręku świecą, która wpadła również w furię i sypała skrami naokół. 

- Nie wejdziesz! - krzyknęła łzami niewiasta. 

Karczoch spojrzał z pogardą na cień młodzieńca Polepionego do ściany, schowanego za 

kotarą. 

background image

Mąż dyszał ciężko… Chwytał z trudnością powierzę, chciał mówić i nie mógł. Jakimś 

zwariowanym  gestem,  nie  mogąc  dobyć  z  krtani  dźwięku,  usiłował  przekonać  drgającą  we 

drzwiach lwicę. Potem wykrztusił z trudem: 

- Nie zmuszaj mnie, abym użył siły… Znam łotra… Nie rozdrażniaj mnie, bo go utłukę 

na miejscu. 

-  Aaaa!…  -  jęknął  w  tej  chwili  młodzieniec  za  kotarą  i  rzucił  się  w  tył  jak  opętany. 

Postawił oczy w słup, jakby nagle zwariował, otworzył szeroko usta i stężał jak trup. Uczuł 

bowiem na ramieniu jakąś ciężką rękę. Karczoch przybliżył twarz do jego twarzy, spojrzał mu z 

pogardą w oszalałe oczy, dając równocześnie niecierpliwie znak, aby milczał. 

Młodzieniec począł rzęzić ze strachu. 

Karczoch uderzył go pięścią w bok. 

-  Cicho  bądź,  do  stu  diabłów…  Za  chwilę  będzie  pan  trupem…  To  trudno, 

młodzieńcze… Bóg karze wszelką winę… Cicho, mówię!… 

- Puść mnie! - ostatkiem powietrza dyszał mąż na progu… 

- …za chwilę będziesz trupem, młodzieńcze… Pacierz odmów… Ja go znam, on nie 

daruje… Znam go z klubu… Albo się ratuj… 

- Nie! na miłość boską, nie! - jęczała szlochem niewiasta. 

- …ratuj się!… - szeptał Karczoch. 

Młodzieniec wpił palce w ramię Karczocha i rzęził: 

- Ja–ak? - wykrztusił. 

- Ratuj się… - mełł szeptem Karczoch - szybko! Tchórz pan jest, drogi panie… Bóg 

mnie tu przysłał… Moje imię jest Józef, błogosław to imię, bo nazwiska nigdy się nie dowiesz. 

Ha! Dawaj pan futro! 

Wziął mu futro bez ceremonii i szybko je wdział. 

- Portfel, prędko!… On już strzela… 

Młodzieniec śmiertelnym jakimś ruchem wydobył nortfel. Karczoch, nie śpiesząc się, 

ukrył go bez zdziwienia w kieszeni. 

-  Siedź  pan  tu  cicho…  Dalej,  pod  łóżko!…  Prędzej,  głupcze…  Ja  idę  za  ciebie  na 

śmierć! 

Wepchnął młodzieńca pod łóżko jak stary materac, potem poprawił na głowie cylinder, 

odchrząknął i przeżegnał się. 

- Puść mnie!… - prosił śmiertelną groźbą mąż. 

- Niee! Tam nikogo nie ma… 

background image

Wtedy  mąż  chwycił  ją  za  włosy,  szarpnął  silnie  i  odtrącił  tak,  że  padła  bez  sił  na 

podłogę. Przeszedł prawie że po niej i rzucił się  jak ryś ku kotarze,  gdzie dojrzał jakiś ruch 

podejrzany. Nagle się zatoczył… 

Spotkał się oko w oko - z nim. 

Niewiasta uniosła się nieco i patrzyła przerażona na to, co się stanie, otworzywszy usta 

jak człowiek nerwowy, który czeka na strzał. 

- Jezus! Maria! - krzyknęła nagle niewiasta. 

Zza  kotary  wyszedł  Józef  Karczoch  we  wspaniałym  futrze;  twarz  miał  dziwnie 

poważną; był nieco blady, lecz dziwnie dostojny i tragiczny. Spojrzał jakby lekko zdziwiony 

tym, co się tutaj dzieje, potem jakby w lot wszystko zrozumiał, zmierzył męża od stóp do głowy 

z dziwną, beznadziejną niemal pogardą, potem nie śpiesząc się, ruchem człowieka, który na 

swojej drodze pogrzeb spotkał, zdjął z głowy cylinder. Stanął jak marmurowy posąg i czekał. 

Mąż,  chwiejąc  się,  podszedł  ku  niemu  i  przybliżył  świecę  do  wspaniale  tragicznej, 

pogardą uszminkowanej twarzy Karczocha. Ujrzał z bliska tę gębę, sympatyczną wprawdzie, 

lecz wybitnie złodziejską, i - myśli mu się pomieszały w głowie. 

Znalazł w gardle jakiś wyraz, napoił go śliną i zaskrzeczał: 

- Łotrze! 

Karczoch drgnął, lecz widocznie zapanował nad sobą z trudem. Widać było wyraźnie, 

że rasa przemogła namiętność. Z duszonym wzburzeniem, głosem lodowatym wycedził: 

- Pan się raczy uspokoić… 

Potem skłonił się chłodno wprawdzie, lecz z jakim takim uśmiechem sympatii biednej 

niewieście. 

- Przepraszam panią za jej męża… - rzekł ze straszliwą, tragiczną ironią. 

- Łotrze! - ryczał mąż - zabiję jak psa! 

I szedł ku niemu. 

Karczoch nie cofnął się, tylko twarz nachmurzył i rzekł z niesłychaną wzgardą: 

- Na to będzie czas… Na razie niech mi pan nie pali świecą twarzy i niech pan oszczędzi 

tej  pani  brutalnych  wzruszeń…  Jedno  panu  tylko  powiem:  żona  pańska  jest  niewinna…  Tu 

zaszła pomyłka… Straszna pomyłka… 

Niewiasta patrzyła na Karczocha wzrokiem, jakim jeszcze żaden wariat nie patrzył na 

drugiego wariata. Przecierała oczy i trzęsła się jak w żółtej febrze. 

- Ma pan do czynienia z człowiekiem nieszczęśliwym - mówił wzruszony już Karczoch. 

- Ale ja poniosę konsekwencje… Jutro przyniosą panu mój adres… Szpady albo kula… To mi 

wszystko jedno… 

background image

I uśmiechnął się z lekceważeniem. 

- …Teraz żegnam! To była pomyłka… Pani! 

Powoli,  dostojnie,  jak  aktor  wspaniały,  skierował  się  ku  drzwiom.  Mąż,  świecę 

podniósłszy  ku  górze,  patrzył  za  nim,  otworzywszy  szeroko  usta.  Potem,  jakby  miał  paść 

trupem, postąpił za nim dwa kroki. 

- Niech się pan nie fatyguje - rzekł Karczoch dumnie - sam pójdę. I na śmierć mogę 

także pójść sam… Na śmierć, rozumiesz pan? Paani!… 

background image

P

RZYKRE POŁOŻEIE

 

Są rzeczy na ziemi i niebie, o których się nie śniło - “Przeglądowi Filozoficznemu”. 

Są na ziemi rzeczy przykrzejsze niż małżeństwo nawet - są rzeczy bardziej smutne niż 

rocznik polskiego pisma humorystycznego. 

Są  rzeczy,  które  zostawiają  po  sobie  wspomnienie  trwalsze  niż  proszony  obiad,  są 

rzeczy głupsze niż mowy jubileuszowe. 

To są sensacje życia, które jest z natury swojej indywiduum mocno głupawym i rzadko 

do  sensacji  zdolnym…  A  nic  bardziej  nie  wytrąca  z  równowagi,  jak  taki  nagły  odskok  od 

utartego jak szosa szablonu, kiedy życie wierzgnie jak muł, zrodzony z konia, osła i przypadku 

- i wywróci dyliżans, zdążający truchcikiem ku stacji niebieskiej, w rów przydrożny. Po co? Na 

co? Czemu się nie dzieje wszystko tak, jak się dziać powinno, to znaczy - tak, jak napisali w 

“Tygodniku  Mód  i  Powieści”  albo  w  romansie  znanej  zaszczytnie  autorki,  która  wydała  na 

świat  czterdzieści  dziewięć  tomów  i  tylko  troje  dzieci,  albo  jak  napisał  poeta  bardzo 

szanowany,  który  zwykle  śpiewa  przez  łzy  jakąś  “mękę  serdeczną”  i  jakąś  melancholię  z 

czarnych najzacniejszą, a którego życie poi zawsze tylko trucizną. Nieraz się dzieje inaczej, i to 

jest sensacja… A to Jest źle. Na ludzi nie przygotowanych do ciosu działa to jak uderzenie w 

głowę kołem  albo tomem poezji; znam znakomitego krytyka literackiego, który odchorował 

ciężko ustęp z mojej noweli, który on osądził jako sensację. Przeczytał, zemdlał i trzy dni leżał 

nieprzytomny. Potem przyszedł do autora. 

- Panie - rzekł - to się nie godzi!… 

Spojrzał na niego autor, jak na wariata, albo zgoła jak na człowieka, który założył w 

Polsce pismo literackie. 

- Co się nie godzi, mistrzu? 

- Pan tego nie powinien był zrobić… 

- Jezus, Maria! Co ja mogłem takiego zrobić… Zabiłem kogo? 

- Gorzej!… - jęknął krytyk. - Niech pan sobie przypomni, co pan napisał w ostatniej 

swojej noweli. 

- No? 

- Proszę pana! Bohater pański, człowiek młody i uczuciowy, wraca do domu na wieś, na 

wieś,  powtarzam,  o  zachodzie  słońca…  Wraca  do  rodziców,  których  nie  widział  pięć 

miesięcy… 

- W istocie, bo potrzebował pieniędzy. 

- Proszę pana! Bohater pański siedzi w powozie przed nim naturalnie woźnica… 

background image

- Zrozumiałe! 

- Woźnica, syn ziemi. Nieprawdaż? Zbliżają się do wsi rodzinnej; w tym miejscu, jak 

świat  światem  obrócić  się  powinien  woźnica  w  stronę  gościa  i  wskazując  biczem  oddaloną 

wieś, powinien powiedzieć: - “Paniczu! Ot i Katlewo” - albo “ot i Burbiszki!”, stosownie do 

geograficznego położenia… Proszę pana! W tym miejscu, jak świat światem, powinny konie, 

czując dom, pomknąć szybciej, a młody człowiek powinien unieść się z siedzenia, wpatrzyć się 

przez łzy w dal, wzbudzić w sobie wizję dziecinnych dni, a potem zapytać: - “A zdrowi tam 

wszyscy w Czerwonym Dworze?” albo coś równie serdecznego powinien powiedzieć. A pan 

co? U pana bohater śpi, a woźnica się upił… 

- Obaj łajdaki! - odrzekł autor ze zgorszeniem. 

- Słusznie, drogi panie  - rzekł mu krytyk - ale tak nie można. W stu powieściach,  w 

trzech  tysiącach  nowel  woźnica  się  odwracał  i  wskazywał  wieś  batem,  a  pan  go  spija  jak 

zwierzę. To źle, drogi panie!… Tak daleko nie zajedzie, są bowiem rzeczy uświęcone… 

Ten krytyk miał słuszność. 

Są rzeczy uświęcone, a grzech przeciwko nim mści się ciężko. 

Oto był pisarz jeden, który napisał powieść, a w powieści tej rzeźbiarz był bohaterem 

(rzeźbiarz tylko w ten sposób może być bohaterem). Rzeźbiarz ten zrobił naturalnie posąg swej 

kochanki,  która  go  naturalnie  zdradziła,  tylko  głupio,  bo  dopiero  w  ostatnim  rozdziale.  Co 

powinien teraz zrobić rzeźbiarz? Powinien, jak świat światem, zaciąć usta i młotem roztrzaskać 

posąg.  Tak  było  zawsze;  tymczasem  ten  rzeźbiarz  podarował  posąg  na  imieniny.  Autor  tej 

powieści zwariował po roku, już więc widocznie w chwili tworzenia nie był przy zdrowych 

zmysłach. 

Był  kronikarz  jeden,  który,  opisując  rozpaczliwy  stan  bruków  w  swym  mieście,  nie 

położył na końcu notatki złowróżbnych, a wiele mówiących dwóch słów: »Bez komentarzy”. 

Rozpił się i umarł w zakładzie. 

Był  malarz,  który  nie  namalował  w  życiu  ani  jednego  stawu  i  nawet  sześciu  dzikich 

kaczek,  ani  jednej  “Jutrzenki”,  ani  jednego  psa  z  kotem,  z  wdzięcznym  Podpisem 

“Przyjaciele”. Powiesił się i pochowano go bez księdza. 

Była powieściopisarka, która nie napisała ani jedne j powieści “w formie pamiętnika” z 

przedmową, która oznajmia, że “osoby interesowano już dawno pomarły,więc im nie zaszkodzi 

ogłoszenie tych kart pożółkłych”. Ta zginęła w staropanieństwie. 

Był poeta, który nie położył przy końcu książki dopisku, co się biografowi jego przyda: 

“Pisałem w maju i czerwcu u stóp Gaurisankaru”, albo “Warszawa - Capri, luty  - listopad”. 

background image

Człowiek  ten  szalony,  który  ponadto  nad  żadnym  z  wierszy  nie  dał  motta,  chociażby  z 

Schopenhauera - ożenił się… 

To są rzeczy straszne. Tego się nie powinno mówić. Bo po co mówić o wyrzutkach, 

którzy się wynoszą ponad inne, miary nie znając; toteż wylatują w kierunku stycznej poza krąg 

tego koła, co się obraca dokoła dobrze nasmarowanej osi, równo i składnia. To są doprawdy 

indywidua, niezdolne napisać nawet porządnego aforyzmu w odpowiedzi na ankietę w sprawie 

kobiet upadłych. 

Dawno  już  powiedział  ktoś,  zapewne  mądry,  że  życie  jest  -  jak  powieść.  Bardzo 

słusznie  powiedział  i  tak  też  być  powinno,  tylko  rzecz  wiadoma,  że  życie  cierpi  na  uwiąd 

starczy wskutek przeżycia. Toteż się nieraz nie dzieje tak, jak się dziać powinno, jak się działo 

zawsze i jak się dobrze działo; te sensacje życia należy notować, jak się notuje stan gorączki u 

chorego człowieka. 

Przecież  od  wieków  było  tak,  że  kiedy  podejrzliwy  mąż  wyjeżdżał,  zawsze  wracał 

niespodzianie, zawsze zastawał żonę w objęciach jakiegoś łotra, który (o, łajdak!) udawał jego 

przyjaciela; mąż był blady i błyskał lufą rewolweru, ona padała na kolano, a kochanek padał 

solidniej z przewierconą czaszką. Tak było zawsze i było dobrze, bo nie było powodu do zmian. 

Sytuacja  się  przyjęła  we  wszystkich  sferach  z  małymi  zmianami,  polegającymi  na  tym,  że 

często i nieszczęśliwy mąż się strzelał, ale to już wtedy, kiedy powieść pisała kobieta, która 

chciała  sprawę  zakończyć  więcej  po  chrześcijańsku.  Co  więc  należy  powiedzieć  o  ludziach, 

którzy  urządzili  sobie  scenę  zupełnie  inaczej,  zgoła  podlej?  Należy  chyba  pomyśleć,  że 

społeczeństwo ma wypłowiałe sumienie i zgniły sposób reakcji, skoro w najtragiczniejszych 

chwilach życia należące doń jednostki inscenizują scenę swoją na sposób głupkowaty - sceny 

zreformowanej? 

Z  całym  oburzeniem  wewnętrznym  należy  powtórzyć  tu  historię,  która  właśnie  tego 

dowodzi. 

Działo się to, diabli wiedzą kiedy, zresztą, mniejsza o to. Była noc, rzecz naturalna, bo 

żadna romantyczna historia nie udaje się przy banalnym oświetleniu dziennym. Bohater miał 

nazwisko  czterozgłoskowe.  Powinno  się  wyjaśnić,  dlaczego  miał  nazwisko  tak  długie,  “z 

perspektywą”,  jak  Mark  Twain  powiada.  Oto  dlatego,  że  w  literaturze  rodzimej  nazwiska 

rozciągają  się  z  czasem,  jak  gęba  w  uśmiechu,  jak  wierszowana  epopeja,  która  miała  być 

rapsodem na wierszy czterysta, jak znoszone ubranie, albo zgoła jak długi honorowe. 

Dawno  już  temu  bohater  miał  zawsze  nazwisko  krótkie,  jak  szczęk  miecza,  jeśli 

chodziło o sfery szlacheckie, albo jak kłapnięcie zębami z zimna i naturalnie z buntowniczej 

wściekłości, jeśli mowa była o maluczkich. Więc np. Gryf, Kos, Wirch, Róg; potem rozmiękły 

background image

nieco  twarde  te,  a  mocne  nazwania  i  bohater  wszelki  zwał  się  nieco  dłużej,  dostojniej,  ze 

spółgłoską  często  na  końcu,  co  też  miało  swoje  znaczenie  subtelne;  więc  był:  Czertwan, 

Krzemień,  Topór,  Łowicz,  a  jeśli  bohater  był  artystą,  zwał  się  Drewicz,  Orwicz,  Wyrwicz, 

Rawicz, albo też wedle typów: Rzecki lub Płoński, co znów uległo z czasem zmianie na lepsze, 

bo  każdy  prawie  artysta  (zaś  artysta  w  powieści  nieszczęśliwy  -  zawsze),  zwał  się  wedle 

odmiany  na  wzór:  “Kurzawa”  -  więc  Warzecha,  Doliwa,  Szreniawa,  Zawisza.  Mimo  takich 

herbowych zawołań, każda tak nazwana dusza, pomazana szczodrze przez Stwórcę, jedynego 

możliwego kuratora artystycznego cechu, miała w sobie zawsze obok pierwiastków genialnie 

twórczych  przymieszkę  brutalności  twardej  i  chłopskiej.  Samym  dźwiękiem  imienia  groził 

autor,  że  jego  bohater  twardy  jest  i  w  chwili  stosownej  kości  połomić  potrafi  każdemu 

czarnemu charakterowi, którym wedle schematu był zawsze hrabia. 

Dzieci  onych  mają  już  nazwiska  czterozgłoskowe;  nie  powinno  się  już  dziś  używać, 

nazywając  imieniem  bohatera  powieści,  nazwisk  dwu  lub  trzy  zgłoskowych;  robią  to  tylko 

“klasycy” z konsekwencji, a młodzi dla powagi a dostojeństwa. Prawdziwy bohater nosić dziś 

powinien nazwisko długie, trudne do zapamiętania. Tak też i jest. Nie jest to regułą, ale kto z 

prądem idzie, ten niech czyni, jak należy. 

Bohater  tej  skandalicznej  opowieści  nazywał  się,  nie  wiadomo  dość  ściśle  dlaczego, 

Tomasz Robokszycki. Bardzo był miły człowiek, silny bardzo i rozrosły, z twarzą uśmiechniętą 

słodko, jakby najmniej ze dwie cukrownie posiadał albo cukrową chorobę, i zawsze wesoły, 

mimo że miał żonę, długi i chroniczny katar kiszek. Żonę miał cichą, łagodną, spokojną. Kiedy 

ją  bolały  zęby,  mówiła  nowennę,  kiedy  ją  kto  obraził,  dawała  żebrakowi  kopiejkę,  aby 

odkrzyczał  pacierz  za  jej  wroga.  Takie  pacierze,  takie  tanie  pacierze  nigdy,  jak  wiadomo, 

wrogowi  na  zdrowie  nie  wychodzą,  ale  ona  czyniła  to  z  czystości  serca.  Kobieta  to  była 

prawdziwa.  I  za  co  ją  zamęczył  dnia  jednego  mąż  jej,  kat,  jednym  słowem,  albo  nakładca, 

właściciel księgarni?… 

Mąż wyjechał. 

Mówił, że wyjechał; tak się zawsze mówi i zawsze się temu wierzy; a on tymczasem 

stanął  w  ukryciu  po  drugiej  stronie  ulicy,  w  głębokim  cieniu.  Stał  nie  sam:  była  z  nim 

wściekłość. Sądzę, że zwrot ten, przyzwoicie groźny, maluje sytuację dokładnie. 

Był wieczór już późny, coś około dwunastej; śnieg się skrzył na ulicy przytłumionym 

blaskiem, mróz się tulił do kamienicznych bram, jak nocny włóczęga, czekając, aż wyjdzie ktoś 

ze skarbem ciepła, komu by je można wydrzeć, chociażby je na piersiach nawet ukrył. 

Robokszycki stał jak posąg, tylko od czasu do czasu, kiedy kto przebiegał szybko ulicą, 

ruszał  się z  miejsca,  stąpał  kilka  kroków  i  udawał,  że  zapala  papierosa.  Zawsze  się  bowiem 

background image

zdaje,  że  każdy  obcy  coś  niecoś  wie  o  tym,  czego  nikt  wiedzieć  nie  powinien.  Potem  znów 

stawał pod jakąś bramą i patrzył w okna swego mieszkania. 

Nagle spojrzał pilniej, robiąc równocześnie krok w tył, jakby się jeszcze bardziej chciał 

ukryć. 

- Jest, łajdak! - syknął. 

Zaczął myśleć gorączkowo, patrząc uporczywie w okna. 

- Pójść na górę - myślał - obić go jak psa i zrzucić ze schodów… Ją do stu diabłów… W 

nią  rzucić  tą  wazą,  stojącą  na  kominku…  Jeśliby  bronił,  ogłuszyć  uderzeniem  krzesła. 

Najlepsze będzie to ze złamaną jedną nogą, bo mu się już wielkiej krzywdy nie zrobi… 

Robokszycki  robił  w  tej  chwili  plan  jak  marszałek  polny.  Zimną  krew  jednak  w 

rozpatrywaniu szczegółów należało przypisać zimnu ulicy. 

-  …Gdyby  chciał  uciec  przez  sypialnię  -  kombinował  dalej  -  wywróci  się  na  fotelu, 

który postawiłem przy wyjściu. Złapię go, o to nie ma obawy… Tylko w sypialni musiałbym 

bić w ciemności, czego nie chcę, bo nuż bydlę rzuci jakim krzesłem i roztrzaska lustro… 

Robokszycki mocno się nachmurzył; bardzo długo myślał. 

-  Podniosą  wrzask  -  myślał  zaniepokojony  -  a  to  będzie  zupełnie  niepotrzebne. 

Skandal!… Do diabła… 

Wyglądał coraz pochmurniejszy, aż w jednej chwili mrugnął oczyma, prawie że wesoło. 

Spojrzał na zegarek; było wpół do pierwszej. 

-  …Strzelać?  -  mówił  sobie  -  to  przecież  nie  teatr,  a  krzesła  na  taką  małpę  także 

szkoda… 

Podszedł ku bramie i zadzwonił; - nieznacznie pocisnął guzik dzwonka, jakby się bał, że 

go usłyszą; czekał niecierpliwie. Zadzwonił powtórnie… Brama skrzypnęła jękliwie, zupełnie 

jakby się trumna otwierała na Sądzie Ostatecznym. Stróż spojrzał na Robokszyckiego i aż się 

cofnął; potem się chytrze uśmiechnął i podrapał się w głowę, co znów nie było gestem bardzo 

zbytecznym. 

Robokszycki  szedł  cicho  i  ostrożnie  po  schodach;  w  tej  chwili  nie  myślał  o  niczym, 

szedł  z  gotowym  planem;  nie  filozofuje  strzelec,  kiedy  idzie  wprost  na  zwierza.  Lecz  kiedy 

stanął przed drzwiami, zrobiło mu się nieswojo. Zatrzymał się chwilę… Przemknęło mu przez 

myśl, że nie odrobi tego, co się stało - więc może lepiej, dla uniknięcia skandalu, wynieść się 

stąd tak samo cicho, wrócić jutro i porobić obrachunki, najpierw z nią, potem z nim, aby tylko 

nie łączyć tego w jedno. Może lepiej załatwić się po cichu, ale jutro… 

background image

Równocześnie  wkładał  klucz  we  drzwi.  Cichutko,  jak  kot,  przemknął  się  przez  nie  i 

zamknął na klucz z powrotem. Potem bardzo spokojnie zdjął futro i kalosze; wyjął chustkę i 

wytarł nos, poprawił krawat i jak najspokojniej otworzył drzwi, wiodące do okropnego pokoju. 

Stary efekt; wszystko tedy odbyło się wedle zwyczajnego scenariusza. Młody jegomość 

odskoczył nagle i zaczął nerwowo osadzać binokle na nosie; ona coś, zdaje się, wyjękła, ale 

cichutko  i  odruchowo  poczęła  porządkować  włosy.  Jedno  tylko  w  tym  wszystkim  było 

nadzwyczajne: Robokszycki nawet okiem nie mrugnął, błysk mu tylko lekki ześliznął się po 

szkle źrenic i zamarł w nich. Uśmiechnął się nad wyraz uprzejmie, jakby z wizytą przyszedł; 

zrobił kilka kroków; nie można z nich było poznać, czy to krwawy tygrys gotuje się do skoku, 

czy wykwintny pan podchodzi, aby się przywitać… 

Młodzieniec,  który  w  tej  chwili  nie  czuł  w  sobie  duszy  ani  żadnego  takiego 

bohaterskiego  sprzętu,  struchlał,  ale  stać  go  jeszcze  było  na  to,  żeby  udać,  że  robi  krok… 

Podniósł nagle głowę i jak przystało w takich wypadkach, rzekł przez pół bohatersko, przez pół 

z jękiem dorzynanego koguta: 

- Panie!… 

Bo właściwie młody ten człowiek przeraził się tylko w pierwszej chwili tak bardzo, że 

aż mu dech zaparło; później ochłonął jednakże, bo ostatecznie przewidywał, ze kiedyś dojść 

musi do katastrofy; czekał więc tylko jej rozwikłania wedle wszelkich reguł przyzwoitości i 

wedle praw obyczajowych, przygotowany był przeto na jeden, dwa, ostatecznie trzy policzki. 

Więc już hardo nawet, z odcieniem pytania powtórzył: 

- Panie?!… 

Robokszycki jakby go dopiero spostrzegł… 

-  Ach!  Kochany  pan!  Przepraszani  najmocniej…  Bardzo  mi  miło…  Swoją  drogą  nie 

spodziewałem się pana spotkać u nas… 

-  Przecież  miałeś  wyjechać  -  wtrąciła  gorączkowo,  tonem  szczerego  wyrzutu  i  jakby 

usprawiedliwienia, pani Robokszycka. 

-  Ja  wyjechać?  Może  być,  ale  nie  wyjechałem…  I  dobrze  się  stało,  bo  byłaby  mnie 

ominęła sposobność pogadania z kochanym panem… 

Popatrzył na tego kochanego pana tak szczerze i jasno, że się temu zrobiło trochę słabo. 

Poza tym zgłupiał w tej chwili doszczętnie. 

- Zwariował czy co? - myślał. 

Zachowanie się Robokszyckiego było dla niego czymś niesłychanym; to była sensacja 

zgoła nieoczekiwana. Jak świat światem kochanek na jego miejscu badał w takiej chwili, czy 

wszystkie żebra ma na swoim miejscu. Wiedziałby zresztą, jak się zachować w takiej sytuacji, 

background image

w  tej  zaś,  którą  zainscenizował  ten  stary  bałwan,  nie  umiał  się  połapać.  Stał  tylko  groźnie 

wyprostowany i patrzył na niego jak na żbika. Robokszycki zupełnie tego nie widział; usiadł w 

fotelu i podał młodzieńcowi cygaro, zwracając się równocześnie z niebiańskim uśmiechem do 

żony: 

- Pozwolisz, złoto, że zapalimy? 

Żona  otwarła  szeroko  niebieskie  oczy,  mocno  przerażone,  i  nic  nie  odrzekła. 

Młodzieniec zaś przywołał na pomoc całą przytomność umysłu. Nie wiedział, co robić. Przyjąć 

cygaro,  usiąść  i  wdać  się  w  pogawędkę?  Do  stu  tysięcy  diabłów?…  Przecież  ten  nosorożec 

wszystko widział, wchodząc do pokoju… I zamiast, żeby on strzelił, jemu coś strzeliło do łba… 

Zrobić awanturę? Powiedzieć: - “Podły!”, jak należy, i pójść sobie precz?… 

To  mu  kości  połamie.  Ale  dlaczego  robi  głupstwa,  czemu  go  od  razu  nie  zrzuci  ze 

schodów?  Więc  albo  nic  nie  widział,  albo  jest  dureń,  albo  chce  wszystko  pokryć  tym 

postępowaniem  i  nie  robić  skandalu.  W  takim  razie  ośmieszy  go  tylko  przed  swoją  żoną! 

Zasiąść  z  nim  do  przyjacielskiej  pogawędki,  znaczy  stchórzyć,  a  wiadomo,  że  niewiasta  nie 

znosi indywiduów mało bohaterskich i stąd ma taką predylekcję do oficerów. Należałoby więc 

powiedzieć głucho: 

- Udław się pan swoim cygarem, ja kocham pańską żonę, a pan jest człowiek podły… 

I  w  tej  chwili  sympatyczny  młodzieniec,  unikając  wzroku  pani  Robokszyckiej, 

uśmiechnął się jak glista do słońca, skłonił się lekko, a ciężko usiadł. Wstrzymał w sobie rwący 

poryw bohaterstwa, bo diabli wiedzą, co by z tego mogło wyniknąć… 

Robokszycki  uśmiechnął  się  niewidocznie.  Nastała  długa  chwila  milczenia.  Sprytny 

młodzieniec zapalał cygaro bardzo długo w ten sposób, że zręcznie gasił dmuchnięciem przez 

nos każdą zapałkę, przez co zyskał tyle czasu, że mógł przyjść do siebie, co zresztą często do 

miłych wizyt nie należy. 

- Ty nie usiądziesz? - zwrócił się Robokszycki do żony. 

- Kto, ja? 

- Proszę cię, usiądź… 

Usiadła  na  brzeżku  fotela  i  patrzyła  pod  stół,  bawiąc  się  nerwowo  łańcuszkiem  od 

zegarka. Robokszycki patrzył na oboje z miną nawet wesołą. 

- A, taaak! - powiedział po chwili. 

Zacny  młodzieniec  i  pani  Robokszycka  spojrzeli  na  niego  z  przestrachem.  To  ,,a, 

taaak!” - powiedziane tak dziwnie, mogło znaczyć wszystko; diabli go wiedzą, co chciał przez 

to powiedzieć. 

background image

Znowu  milczeli  bardzo  długo.  Żona  podniosła  powoli  powiekę  tylko  lewego  oka  i 

spojrzała  na  męża;  nic…  puszczał  na  pokój  obłoki  dymu  i  miał  minę  głupkowato 

zadowoloną… 

Młodzieniec  zaś  walczył  z  sobą;  chciał  coś  powiedzieć  i  rozpędzał  się  jak  koń  na 

wyścigach. Nagle poczerwieniał, potem nagle zbladł i rzekł niesłychanie bezczelnie: 

- Już po pierwszej! 

Robokszycki spojrzał na niego łagodnie. 

- Po pierwszej? Ha! trudno… Czas nie czeka, coraz bliżej jesteśmy śmierci… 

- Jezus! Maria! - pomyślała żona. 

-  Oszalał!  -  jęknął  w  duszy  z  trwogą  mimowolną  człowiek  młody,  choć  niewiele 

obiecujący. 

Robokszycki się nachmurzył, przymknął lekko oczy i mówił jakby sam do siebie: 

- Iluż to ludzi kona w tej chwili… Śmierć to jest straszna rzecz… 

Włosy  młodego  człowieka,  porozumiawszy  się  między  sobą,  podniosły  się  jak  jeden 

mąż; po krzyżu przebiegł mu dreszcz, taki z gorszych… Dusza, jak ptak w klatce, do której ktoś 

nagle wsunie rękę, zaczęła się tłuc po piersiach i przywarła gdzieś w okolicach płuc. 

Pani  Robokszycka  spojrzała  na  męża  przerażona.  Dałaby  pół  życia  za  to,  aby  tego 

młodego  idioty  w  tej  chwili  tu  nie  było;  jego  przymusowa  obecność  targała  jej  nerwy,  jak 

śpieszący  się  człowiek  targa  zbyt  mocno  skręcone  wiązadła  butów,  które  chce  zdjąć. 

Porównanie to jest z gruntu szewskie, ale i jej pasja w tej chwili była tego samego pochodzenia. 

A pan Tomasz Robokszycki siedział tak długo, bardzo długo i milczał. Potem, w istocie 

jak wariat, zerwał się na równe nogi (bo czyż można zerwać się inaczej?) i zaczął chodzić po 

pokoju,  zgoła  jak  człowiek,  który  czeka  na  pieniężną  przesyłkę,  albo  jak  podły  aktor,  kiedy 

Borkmana udaje. 

Oni oboje spojrzeli na niego z przeraźliwym jakimś, zalęknionym podziwem. 

Robokszycki nagle przystanął. 

- Nie zważajcie na mnie, moi drodzy… 

Potem usiadł… 

- Pan jest bardzo miły człowiek - rzekł ni z tego, ni z owego. 

Młodzieniec uśmiechnął się niesłychanie przyjemnie: tylko przy ataku porażenia twarz 

składa się w takim uśmiechu. 

- Ach, cóż pan znowu!… - bąknął. 

- Owszem, panie, owszem. Pan jest bardzo miły człowiek… 

background image

To było wszystko; młodzieniec patrzył, coraz niespokojniej. Po dłuższej chwili odważył 

się napomknąć, wstając: 

- Wpół do drugiej… Państwo pozwolą, że ich pożegnam… 

I spojrzał niespokojnie. 

Robokszycki podszedł ku niemu, wziął za rękę i posadził mocno na fotelu. Młodzieniec 

mignął buntowniczo oczyma, ale wnet się uśmiechnął słodko. Pani Robokszycka patrzyła na to 

przerażona i poderwała się natychmiast, kiedy mąż do niej nagle zagadał: 

- Moja kochana, podaj herbatę. 

Spojrzała na niego z rozpaczą i ośmieliła się na uwagę: 

- Służba śpi… Jest wpół do drugiej… 

- Pan będzie tak łaskaw, że ci pomoże. Niech pan pomoże żonie zrobić herbatę, kochany 

panie.  Młodzieńcowi  krew  uderzyła  do  głowy;  zacisnął  pięście  i  był  gotów  roztrzaskać  mu 

głowę. Kiedy się jednak spotkał z jego jasnym wzrokiem, uśmiechnął się, jakby wszystko to 

brał za żart. 

- Ależ z przyjemnością… - rzekł. 

Przyjemność  ta  stawała  mu  kością  w  gardle.  Zupełnie  banalna  rozpacz  zaczęła  mu 

zapierać  piersi,  a  głowę  rozsadzało  mu  równocześnie  poczucie  niemocy  rozpatrzenia  się  w 

sytuacji.  Co  właściwie  zrobić?  Jakie  zająć  stanowisko  wobec  tego  starego  łotra.  Nie  znał 

wyjścia z tej sytuacji, nie miał wzoru na rozwiązanie tego powikłania, nigdy ani sam nie był w 

takim położeniu, ani nikt mu o podobnym nie mówił. 

-  Wścieknę  się!  -  pomyślał  i  czekał,  co  zrobi  zacna-  małżonka.  Od  niej  czekał 

zbawienia,  a  ona  od  niego.  Robokszycki  zaś  patrzył  na  nich  niefrasobliwie,  wciąż 

uśmiechnięty, łagodnym, poczciwym wzrokiem. 

Pani Robokszycka wyszła jednak sama tylko; pozostali oni. Młodzieniec uśmiechnął się 

wcale głupkowato i poprawiał binokle. Robokszycki milczał. 

- Już jest bardzo późno… - rzekł młodzieniec. 

Robokszycki milczał. 

- I zimno dzisiaj bardzo… Nic. Cisza… 

- Pan, zdaje się, bardzo zmęczony… - szepnął w pocie czoła młodzieniec. 

- Bynajmniej - rzekł wreszcie Robokszycki - mnie nie tak łatwo zmęczyć. 

- Czy w istocie? - pytał młodzieniec z niespokojną ciekawością. 

- W istocie, panie. Odżywiam się dobrze, siły mam. Niczego się nie obawiam. Raz mnie 

drab jakiś napadł w ciemnej ulicy, tom mu głowę na nic roztłukł… 

- Pięścią? 

background image

Młodzieniec wstrzymał oddech. 

- Nie, kolbą rewolweru. O, tego rewolweru. 

Dobył powoli z kieszeni okropną, błyszczącą maszynę i podał młodzieńcowi, któremu 

w tej chwili oczy zaszły mgłą i zaczęły drgać rytmicznie kolana. 

- Aha! - szepnął - tym rewolwerem. 

Oglądnął się niespokojnie na drzwi, ale Robokszycki już ukrył rewolwer w kieszeni, od 

której biedny młody człowiek nie mógł oderwać oczu. 

- Tym rewolwerem… - powtarzał z jakąś straszliwą rozpaczą młodzieniec - ha! ha! ha! 

to ciekawe, słowo daję, że to ciekawe. 

- Pan nie wierzy? 

Młodzieniec aż zbladł na myśl, że go można o to posądzić. 

- Nie! nie! nie to!… Tylko skąd pan, że tak powiem, tyle zimnej krwi… 

Robokszycki smutno sposępniał. 

-  To  u  mnie  chorobliwe,  drogi  panie;  kiedy  byłem  młody,  wtedy  namiętnością  moją 

było skręcanie głów ptakom albo rozpruwanie brzuchów psom i kotom… 

- …psom i kotom… - powtarzał bezdźwięcznie biedny młodzieniec. 

- Tak; raz znów chciałem udusić przyjaciela, który mi zabrał scyzoryk. 

- Za scyzoryk? 

-  …gdyby  mi  był  zabrał  rzecz  cenniejszą,  byłbym  go  zabił.  A  tak  mnie  zaledwie  od 

niego oderwali… 

Młodzieńca krew zalała; pot mu wyszedł na czoło, potem badawczo począł chyłkiem 

oglądać potężne pazury Robokszyckiego; czuł je już najwyraźniej na swoim gardle. 

Znowu  milczeli.  Młodzieniec  szukał  gwałtownie  ratunku,  raz  nawet  spojrzał  na 

Robokszyckiego błagalnie. Potem zdecydował się na coś okropnego, bo nagle powstał i zaczął 

mocno: 

- Ja, panie, sądzę, że… 

- Siadaj pan! - rzekł słodko Robokszycki. 

Więc  usiadł.  Zimny  pot  spływał  mu  po  czole;  w  żołądku  uczuł  jakieś  niewyraźne 

ciążenie, ręce mu się trzęsły. 

Robokszycki szepnął troskliwie: 

- Pan musi być bardzo nerwowy. 

- O, bynajmniej! 

- Powiedziałem panu, że pan musi być nerwowy! 

- Ależ nigdy w życiu! 

background image

- Bardzo nerwowy! 

- Do stu tysięcy diabłów!… - wrzasnął nagle młodzieniec. 

- A widzi pan, że pan jesteś nerwowy - rzekł spokojnie Robokszycki. 

Młodzieniec osłabnął i jakby się załamał. Spojrzał na niego z rozpaczą i zaczął cichym 

głosem: 

- Niech mi pan pozwoli odejść… 

Robokszycki aż się zdumiał. 

- Ależ, panie! Nigdy bym nie śmiał pana zatrzymać, ale żona przygotowuje herbatę, a 

pan ni z tego, ni z owego chce odejść. Niech Bóg broni, żebym miał na to pozwolić. 

Biedny człowiek spojrzał na niego tak jak na psa. 

Zaciął zęby, potem się… uśmiechnął. 

- W istocie - rzekł. I zamilkł. 

Robokszycki  wprawił  nogę  w  ruch  i  zaczął  pogwizdywać;  potem,  jakby  coś  nagle 

zauważył, zawołał: 

- Pan się w moim towarzystwie nudzi, nie dziwi 

mnie to zresztą, bo jestem niedźwiedź. 

- Druga! - jęknął młodzieniec, nasłuchując bijącego w drugim pokoju zegara. 

- Już? - zdziwił się Robokszycki - jak diablo ten czas leci… Zosiu! Zosiu! 

Żona weszła zmieszana, ze śladami łez w cichych oczach. 

- Zosiu - rzekł - pan się tu ze mną nudzi, a ty siedzisz w kuchni. 

Pani Robokszycka spojrzała na niego z taką pogardą, z jaką nie patrzy nawet poeta na 

drugiego poetę. 

- Zaraz podam herbatę - jęknęła zrezygnowana. 

- Nie masz nic do herbaty? 

- Nic… 

- O, szkoda! 

Podała  herbatę  najpierw  Robokszyckiemu,  potem  sobie,  wreszcie  biednemu 

młodzieńcowi. 

Usiadła przy stoliku i wpatrzyła się w którąś z jego nóg. Robokszycki gadał głośno i 

najuprzejmiejszym ruchem podawał im cukier. 

- Bo to, uważacie - mówił - głupio jest na tym świecie. Ja osobiście nie narzekam, bo co 

mi tam… Ale są biedacy, którzy nawet tego nie mają, co ja. Czy nieprawda, drogi panie? Nie 

wiem, jak tam z panem, ale coś mi się zdaje, że panu nie jest na świecie aż za wesoło; w oczach 

background image

ma pan przygnębienie, można powiedzieć, że nawet smutek, śmiertelny smutek. Niech mi pan 

wybaczy, że o tym mówię, ale okropnie mi mimowiednie pana żal… 

Młodzieniec aż kłapnął zębami z wściekłości. 

- Bynajmniej! - syknął. 

- A to w takim razie coś pana gryzie. Jeszcze raz proszę pana o przebaczenie, że o tym 

mówię. Ale ja tak przecież pana lubię… 

Uśmiechnął się tak po przyjacielsku, że młodzieńca aż podniosło. 

- Lubię pana - mówił Robokszycki - za ten smutek właśnie pana lubię. Czy nieprawda, 

Zosiu? Patrz, jakie pan ma oczy… prawie że załzawione. 

Wściekłość  targnęła  młodzieńcem,  jak  pies  żydowskim  chałatem;  szukał  jakiegoś 

widelca, jakiego noża, jakiego ciężkiego sprzętu. 

- Wszystko gryzie człowieka, drogi panie - mówił Robokszycki z jakimś smętkiem w 

głosie - a zdawać by się mogło, że najbardziej dokucza nam to, co jest, teraźniejszość. A to 

nieprawda… Najbardziej gryzie wspomnienie tego, co było, i najbardziej gryzie obawa przed 

tym, co będzie… Przed tym, co będzie… - powtórzył jakimś suchym, śmiertelnym głosem. 

Żona i młodzieniec patrzyli na niego niespokojnie. 

- Dlaczego pan to wszystko mówi? - zapytał młody człowiek. 

Robokszycki się zdumiał. 

-  Diabli  wiedzą…  tak  sobie,  aby  się  nam  czas  nie  dłużył.  Zresztą  i  tak  mówię  bez 

sensu… 

To  już  było  prowokujące.  Anioł  zakląłby  w  tym  miejscu  i  trzasnąłby  drzwiami,  ale 

młodzieniec przygryzł wargi i rzekł tylko z cieniem, ale tylko z cieniem złośliwości: 

- Już trzecia dochodzi… 

- Trzecia! - nie wiadomo dlaczego głucho szepnął Robokszycki. 

Żona była bliska omdlenia. 

Biedny młodzieniec był wyczerpany, trawiła go złość, rozpacz, strach i wściekłość. Nie 

mógł patrzeć w tej chwili na tę kobietę; ona jeśli na niego spojrzała, to jak na płaza. Ale cóż 

miał robić? Wstać i teraz plunąć mu w pysk? To byłaby niekonsekwencja… Trzeba to było 

zrobić  przed  dwiema  godzinami.  Postawić  jasno  sprawę  i  prosić  o  chwilę  rozmowy  na 

osobności?  W  takim  razie  Robokszycki  trzaśnie  go  w  pysk  śmiechem  i  zapyta  zupełnie 

słusznie, dlaczego sobie to teraz właśnie przypomniał… 

- Kto jest większy łajdak? - pytał sam siebie biedny młodzieniec - ja czy on? Właściwie 

on,  bo  mnie  powinien  był  wyrzucić  przez  okno…  albo  właściwie  ja,  bo  powinienem  był 

background image

wyjść…  a  jeśliby  bronił,  wydrzeć  mu  ze  łba  wszystkie  włosy.  Tylko  że  mnie,  łotr  jeden, 

otumanił swoim postępowaniem… Co to za moda diabelska, co za niesłychane małpiarstwo! 

- O czym się pan tak zadumał? - zapytał nagle Robokszycki. 

- Ależ wcale, i owszem, słuchałem z uwagą tego, co pan mówił… 

I… zawstydził się. 

Robokszycki wstał tymczasem i usiadł przy pianinie. Niby grał i niby nie grał; siedział 

bokiem do pianina i wodził po klawiszach jedną ręką, mówiąc w trakcie tego. 

- Pan - mówił - jest młody, a każda młodość drapuje na sobie smutek jak płaszcz… Ale 

pan ma w głębi duszy bujną wesołość… 

- Bogdajbyś się udławił!… - myślał nieszczęśliwy człowiek. 

- …bujną wesołość i radość z życia. A ja cóż? Życie mnie już odbiega, więc ja się do 

niego  garnę  i  do  ludzi  się  garnę;  lubię  ludzi,  lubię  rozmowę,  lubię  taką  jasność  pogodną 

właśnie, jaka jest w tej chwili między nami… 

- Jezus! Maria! - jęknęło w duszy nieszczęsnej niewieście. 

- …i dlatego tak mi jest z wami dobrze… - kończył smętnie. 

W tej chwili żona, nie mogąc zdławić tego w głębi Piersi, buchnęła łkaniem. 

- Czy cię muzyka drażni? - zapytał obojętnie. 

Młody  człowiek  miał  dość  tego  wszystkiego.  Powstał  z  fotelu,  oczy  mu  błysnęły 

złowrogo  i  zdawało  się,  że  roztrzaska  łeb  Robokszyckiemu,  który  ani  drgnął,  tylko  dziwnie 

popatrzył  na  młodzieńca.  Ten  spojrzał  prawie  że  błędnie  i  spokojnie  powrócił  na  dawne 

miejsce. 

- Pani płacze… - rzekł tonem najlżejszego wyrzutu. 

Robokszycki przestał grać i zbliżył się do nich. 

-  Co  ci  jest,  Zosieńko?…  Cicho,  uspokój  się,  pan  gotów  pomyśleć,  że  jest  tu 

niepotrzebny… 

- Właśnie tak myślałem… 

-  O,  widzisz!  Właśnie  tak  myśli.  Niech  pan  siada,  drogi  panie.  Bardzo  pana  proszę. 

Moja żona z nerwami trochę źle, ale się uspokoi. Ot i już… 

Pani Robokszycka postawiła oczy w słup i ani odetchnęła głębiej. 

- Państwo pozwolą, że odejdę… 

- Ależ co znowu! Jest dopiero wpół do czwartej! Wie pan co? Pan podobno świetnie 

czyta; zrobi mi pan przyjemność, a żona się uspokoi… Nic lepszego dla popsutych nerwów. 

Młodzieniec  pochylił  głowę  na  piersi;  nie  rzekł  ani  słowa.  Robokszycki  podszedł  do 

jakiegoś stolika, wybrał książkę ze stosu, wyszukał jakieś miejsce i podał mu. 

background image

Młodzieniec  spojrzał  błędnie  najpierw  na  niego,  potem  na  nią,  potem  spojrzał  w 

książkę. 

- Apokalipsa?! 

-  A  dłaczegóż  by  nie?  Za  mało  czytamy  takich  rzeczy,  panie,  stanowczo  za  mało,  a 

Apokalipsa to jest genialna rzecz. 

Młody człowiek nie miał już siły. Machinalnie ujął 

książkę i zaczął głosem rozpaczliwym, podobnym trochę do śmiertelnego rzężenia: 

-  Co  widzisz,  napisz  w  księgi  i  poślij  siedmi  kościołom,  które  są  w  Azji;  Efezowi  i 

Smyrnie, i Pergamowi, i Tyatyrze, i Sardowi, i Philadelphia, i Laodycei… 

Odetchnął i spojrzał wściekły. Robokszycki słuchał uważnie, rzec by można, nabożnie. 

Ona leżała w fotelu prawie omdlała. Więc biedny człowiek rozdął nozdrza, spojrzał w książkę z 

zajadłością i rzucił się na nią oczyma, jak zgłodniały szakal na zdechłego wielbłąda. I zaczął 

czytać szybko, okropnie szybko, zdławionym głosem; nie przestawał ani na chwilę, tylko jęczał 

tym  okropnym  głosem,  suchym  jak  głos,  kiedy  piłą  trą  drzewo…  Gonił  wszelkie  anioły  i 

potwory, rwał, huczał, szalał. 

Robokszycki słuchał z powagą, z zajęciem i z zaciekawieniem. 

-  Pan  doskonale  czyta…  -  przerwał  mu  w  jednym  miejscu.  Ten  spojrzał  na  niego 

nieprzytomnie i czytał… czytał… 

Szyby zasnute mrozem zaczęły błękitnieć; lampa paliła się jakoś tajemniczo. W pokoju 

było zimno, przeraźliwie jakoś i ciężko. A on czytał… 

Skończył wreszcie, opuścił książkę na posadzkę i jakby zdrętwiał. 

- Przepiękna rzecz… - rzekł półgłosem Robokszycki. - Bardzo panu dziękuję. 

Młody  człowiek  wyszczerzył  ku  niemu  zęby,  jakby  mu  nimi  chciał  wygryźć  kawał 

twarzy.  Pani  Robokszycka  nie  mówiła  nic  -  była  zgnieciona.  Przesiedzieli  tak  chwilę  w 

milczeniu, po czym Robokszycki spojrzał na zegarek. 

- Już po szóstej - rzekł obojętnie - myślałem, że to później… 

On wstał i nieszczęsny młodzieniec wstał zupełnie machinalnie. 

- Pan już odchodzi? - zapytał serdecznie Robokszycki. - To szkoda… Dokąd panu tak 

spieszno? Zosiu! pan odchodzi… 

Pani Robokszycka spojrzała na nich obu nienawistnie, potem skinęła głową. 

- Powiedzże panu: dobranoc! 

- Dobranoc!… 

background image

Młody człowiek skłonił się machinalnie i zwrócił się ku drzwiom. Nie trafił do nich, bo 

wpierw wyrżnął głową o obramienie drzwi; z trudem nacisnął klamkę. Był chory, nie wiedział, 

co się z nim dzieje; szedł ostatkiem sił. 

Robokszycki podał mu  uprzejmie futro, podprowadził do drzwi, otworzył je również 

uprzejmie,  potem  ujął  biednego  człowieka  za  ramiona,  kopnął  go  brutalnie  i  zrzucił  ze 

schodów. 

background image

D

WAJ SAMOBÓJCY

 

Przyjaciel mój, malarz, wpadł w taką wściekłość, jakby się wody napił, a wiadomo, że 

każdy malarz strzeże się wody  - jak ognia.  Biegał po “pokoju”  (nazwanym tak przeze mnie 

złośliwie i bez najmniejszej podstawy) jak tygrys, ale taki z najstraszliwszych, co by nic nie 

robił,  a  tylko  jadł  mięso.  Z  tego  względu  każdy  zresztą  malarz  jest  uderzająco  podobny  do 

tygrysa. 

Malarz zaś, o którym mowa, był w tej chwili naprawdę jak tygrys krwiożerczy, a zwał 

się - Boże mu przebacz! - Szymon Byk. Mocna była bestia wskutek tak rzeźnickiego .nazwania, 

w barkach rosły jak rzeźnik albo Herkules i krępy jak tragarz kolejowy. Brodę miał wspaniałą, 

zgoła jak misjonarz, chociaż z przekonań był raczej ludożercą niż apostołem. Targał ci w tej 

chwili brodę jak huragan, ale nie taki nasz suchotniczy, ale jak amerykański huragan. Był w tej 

chwili  tak  wściekły,  że  można  się  było  po  nim  spodziewać  wszystkiego,  nawet  zapłacenia 

komornego. Zdaje mi się jednakże, że przesadzam. Prawdziwy malarz nie zrobi tego nawet po 

trzeźwemu. 

Biegał tedy Szymon z kąta w kąt, zupełnie nie zajmująco, od czasu do czasu tylko dla 

pewnej rozmaitości kopnął po drodze krzesło albo stół, który przerażony, zaparł się mocno i 

dygotał. 

- Aaa!… Aaa!… - krakał (!) Byk. 

I  w  przystępie  nagłej  furii  przerzucać  począł  ze  dwadzieścia  płócien,  wybrał  szkic  - 

najgorszy  (sprytny  szelma!)  i  drzeć  go  począł  z  pasją,  jaką  można  rzadko  ujrzeć  nawet  na 

scenach  stołecznych,  kiedy  grają  tragedię,  albo  nawet  w  gronie  poetów  znamienitych. 

Wydawał przy tym głosy jakieś straszliwe i rzężenia jak zepsuty gramofon albo primadonna; - 

taki malarz to z pewnością potrafi. 

Wreszcie, jak by pozycja na dwóch nogach niewygodna była do tego rodzaju operacji, 

rzucił się na ziemię, na grzbiet, chwycił się obu rękoma za głowę i wyjąc, bił mocnymi nogami 

o podłogę. Odbrzmiały mu w tejże chwili z trwożliwym jękiem szyby i zadzwoniły w wysokiej 

tonacji dwie flaszeczki i jedna szklanka samotna, którą rozpacz gryzła, bowiem szczerby miała 

po brzegach niesamowite. 

Na  niższym  piętrze  pies  zawył  przerażony,  a  wrony  na  dachu  siedzące  zerwały  się  z 

wrzaskiem. 

A malarz tłukł nogami o podłogę, co zresztą musiały zanotować wszystkie sejsmografy 

we  wszystkich  obserwatoriach.  W  tejże  chwili  drzwi  skrzypnęły  przeraźliwie,  jak  dusza  na 

mękach. 

background image

Malarz,  czując,  że  ktoś  wchodzi,  wpadł  w  szał  ostateczny,  nie  patrząc  zresztą,  kogo 

wywołał rykiem. Trwało to przez czas dłuższy, bowiem gość się nie zbliżał. Aż się znudziła 

rozpacz malarzowi, więc przerwał na chwilę trzęsienie kamienicą, podniósł głowę i spojrzał, 

kto  taki  przyszedł.  Ujrzawszy  zaś  znajomą  figurę,  najspokojniej  w  świecie  rozpoczął  ciąg 

dalszy. 

- Tak musiał wyglądać św. Wit!… - rzecze gość. 

Szymon  Byk  podniósł  najpierw  głowę,  potem  wstał  i  zaczął  otrzepywać  ubranie. 

Spojrzał na gościa; gość przyszedł bez kapelusza, gdyż mieszkał o piętro niżej. 

Była to osobistość straszliwie długa i nadmiernie wychudła; gębę miał gość szanowny 

spokojną i miłą, patrzył zaś niebieskimi oczyma bez ciekawości, albowiem nigdy się nie dziwił. 

Był to również malarz, a malował tylko sprośne akty. Rozejrzał się po pokoju, starł połą 

surduta śmiecie z krzesła i usiadł spokojnie. Spojrzał blado na wściekłego Byka i rzecze: 

- Ząb cię boli? 

- Głupiś!… 

- To szkoda, że nie ząb, bo mam świeżą terpentynę, a to by ci pomogło… Aleś mi psa 

przestraszył… 

Byk się zirytował. 

- Czegoś tu przylazł? 

- Bo myślałem, że pukasz na mnie, abym przyszedł… Aleś mi psa przestraszył… 

- Powiedz swojemu psu, że jest bydlę. 

- Dobrze, powiem… A tyś się czemu wściekł? 

Szymon stał się w jednej chwili straszliwie smutny, gębę miał zbiedzoną i zrozpaczoną. 

- Bo proszę ja ciebie - mówił - znałeś mego stryja? 

- Znam różną hołotę… 

- To ten, co tu był przed tygodniem, taki z nalaną fizjognomią, z grubym karkiem… 

- Obserwowałem… Owszem, owszem, kryminalny typ! 

- Kamienicę miał! 

- Ha! Niech mu Bóg przebaczy! 

- I obraz ode mnie wycyganił, najlepszy obraz, jaki miałem… 

- To wariat! 

- Bałwan jesteś… I uważasz, ta kanalia, mój stryj… 

-  Wystarczy  powiedzieć:  kanalia,  a  wiadomo  będzie,  że  rzecz  się  w  twojej  familii 

rozgrywa. 

- Słuchaj no, jeszczem nikogo z taką siłą nie wyrzucał, z jaką ciebie wyrzucę. 

background image

- Uspokój się, znowu mi psa przelękniesz… No i cóż ten stryj? 

- Umarł! 

- Niemożliwe! No, no, no! 

- Czemu wyjesz? 

- Bo byłem przekonany, że skończy na szubienicy… Kamienicę przecież miał. 

- Masz rację. A wiesz, co mnie zostawił? 

- Dziedziczne rozmiękczenie mózgu? 

Malarz,  nie  zważając  na  nic,  podszedł  do  pieca  i  w  jego  okolicy,  spośród  krawatów, 

kołnierzyków, tutek i śmieci, wydobył straszliwie zmięty papier listowy. 

- Masz! - krzyczał - czytaj! 

Przyjaciel spojrzał na list podejrzliwie. 

- Słuchaj no - rzekł - a może ten twój stryj umarł na suchoty, w takim razie ty sam czytaj, 

nie chcę tego brać do rąk. 

Byk spojrzał na niego z pasją, potem, siląc się na straszliwy spokój, czytał: 

…Na łożu boleści będąc i bliski śmierci, którą Pan Bóg na mnie ześle może za dzień, 

może  za  godzinę,  a  może  nawet  za  kwadrans,  piszę  do  ciebie  po  raz  ostatni  w  tym  życiu 

doczesnym, które jest czyśćcem i niedola, w nadziei, że usłuchasz głosu zza grobu, który woła, 

abyś  się  opamiętał  i  zerwał  ze  swoim  życiem.  Przede  wszystkim  rzuć  do  stu  diabłów  tego 

łajdaka, co mieszka pod tobą, tego solitera, co tylko nagie kobiety maluje, a ciebie na złe drogi 

prowadzi… 

- To ja! - przerwał z tryumfem przyjaciel. 

- …potem ci radzę, abyś pracował i nie zawracał 

sobie głowy ta aktorka, co cię najmniej z dziesięć rubli miesięcznie kosztuje, bo cię na 

to nie stać, a ja nie dam, bo takim jak ty nicponiom i lampartom się nie daje, aby po gabinetach 

tracili i trzy razy na dzień jedli obiad albo i więcej. Dlatego też wszystko, co mam, zapisałem na 

kościół i poleciłem, aby się za ciebie modlili, choć to i tak nic nie pomoże, bo z takiego podłego 

nasienia nic dobrego być nie może, chyba malarz… Aaa! 

Chudy przyjaciel mrugał wesoło oczyma i aż się zachłysnął, gdyż go nagła czkawka z 

radości napadła. 

- To była bardzo ładna kamienica! - rzekł wreszcie. 

- Żebyś skonał! - odpowiedział mu złamany i zgnębiony Szymon. 

- A tyś myślał, że ją dostaniesz? 

- Nie myślałem, pewny byłem… Zrujnowany jestem, mam długi… 

- Mnie jesteś winien dziesięć kopiejek za tytoń, pamiętaj… 

background image

- Jestem zrujnowany i tylko na jego śmierć liczyłem… 

- Możesz teraz liczyć na moją… Weźmiesz psa! 

- Głupiś!… I co ja teraz zrobię? Stąd mnie wyrzucą jutro lub pojutrze; jeść nie mam co, 

na modele nie mam… 

- O! wymaluj stryjaszka w trumnie, to możesz darmo. 

Malarz nagle wpadł w szał; znów zaczął biegać po pokoju i rwać włosy. 

- Zastrzelę się! - krzyknął - zastrzelę się. 

- Aha! - wtrącił chudy przyjaciel - a jak spotkasz po śmierci tego ananasa, to się tyłem 

do niego odwróć! 

- Kości mu połamię, aby nie miał z czym wstać na Sąd Ostateczny. 

Nagle stanął przed przyjacielem i rękę mu położył na ramieniu. 

- Słuchaj - mówił - jak Boga kocham, ja nie żartuję, ja naprawdę jestem bez wyjścia. 

Przecież  ja  Felce  obiecałem  krawcową  zapłacić,  stróżowi  dałem  słowo  honoru,  że  mu  dwa 

ruble oddam… 

- O, to źle! 

- Co źle? 

- Lekkomyślnie dajesz słowo honoru! 

- Musiałem, słowo honoru, że musiałem… 

- Tak, ale psujesz barbarzyńcę… O, to niedobrze! 

- No i co teraz? W łeb sobie strzelę i koniec… 

A cóż ja, do diabła, będę sobie głowę suszył!… 

- Naturalnie! - rzekł przyjaciel - z tą obfitością wody, jaką ty masz, to ciężka robota… 

Malarz był smutny. Pochylił głowę na piersi i bardzo z tym mizernie wyglądał. Potem 

podszedł  karawaniarskim  krokiem  do  stołu,  wyjął  z  szuflady  jakiś  straszliwy  rewolwer  i 

smętnie począł mu się przypatrywać. 

Przyjaciel zapytał obojętnie: 

- Naoliwiony? 

Byk milczał. 

- A gdzie chcesz strzelać: w serce czy w głowę? 

- I w serce, i w głowę! Co to ciebie obchodzi? 

- Bo jeżeli w głowę, to będziesz jej długo szukał, więc dlatego radzę, aby w serce. 

- Bałwan! 

Ale przyjaciel był bardzo poczciwy, chociaż chudy. 

background image

-  Szkoda  mi  ciebie,  Szymonie,  uważasz;  będzie  mi  bez  ciebie  dość  smutno,  zawsze 

bowiem  weselej  jest  człowiekowi,  kiedy  chociaż  ma  znajomego  psa,  cóż  dopiero,  kiedy  ma 

przyjaciela. A gdzież ty to będziesz urządzał? Chyba nie tu, bo się zaraz hołota zleci. 

- Pewnie, że nie tu. 

-  Zresztą  znowu  byś  mi  psa  przestraszył,  a  ten  kundel  jest  bardzo  nerwowy.  A  z 

rzeczami co zrobić? 

- Możesz wszystko zabrać, udław, się. 

- Widzisz, Szymciu, ja bym poszedł z tobą, na przypadek, gdybyś się długo męczył, ale 

jak cię kocham, tak nie mogę… Czasu nie mam… 

- Obejdzie się… 

- Naturalnie… Ale na pogrzebie będę, z całą pewnością będę. Tedy się już więcej nie 

zobaczymy!  Ha,  trudno!  Nie  będę  płakał,  bo  co  mi  tam…  Kiedy  sięchcesz  strzelać,  to  się 

strzelaj, tego ci nikt zabronić nie może… No, daj ci Boże szczęście, kochany! i śmierć lekką. 

Potrząsnął mocno ręką zacnego Szymona, obejrzał się z boleścią po pokoju, pokiwał 

bardzo smutno głową i poszedł. 

Zza drzwi tylko krzyknął: 

- Hej, Byk! 

- Czego jeszcze? 

- A jakbyś bardzo późno dziś w nocy wrócił, to się nie tłucz bardzo głośno, bo spać nie 

mogę. 

- Skręć kark!… 

*

 

*

 

Malarz  wystroił  się  w  coś  takiego,  co  może  nawet  przypominać  narzutkę,  straszliwy 

rewolwer schował w kieszeń, zapalił papierosa i poszedł. Zdawało mu się, że wszyscy mu się 

na ulicy przypatrują z miną tajemniczą i że mu z szacunkiem ustępują z drogi. Wiatr wył w 

jakiejś  bardzo  wysokiej  tonacji  albo  się  nagle  roześmiał  głupkowato,  kiedy  mu  się  udało 

zagasić latarnię. Drobny deszczyk padał jak by  przez sen, bezsilnie, powoli, nudnie. Malarz 

brnął po największym błocie, wykombinowawszy bardzo sprytnie, że człowiek, co na śmierć 

idzie,  nie  ma  potrzeby  uważania  na  kamasze.  Szedł  w  stronę  samotnego  parku,  gdzie 

postanowił zakończyć żywot pełen boleści, kolców, farb, pędzli, terpentyny i łez. Tak jest! na 

tej samej ławce się zastrzeli, na której przysiągł rudej Felce z chóru miłość, kolację i pilnik do 

paznokci na imieniny. Niech myśli, małpa jedna, że to przez nią. Dobrze jest pozostawić na 

ziemi choć jedno serce wdzięczne. 

background image

- Bo stróż łajdak będzie mnie klął! - myślał. 

Wiatr nad nim zaskrzeczał, kiedy wchodził do parku i plunął mu w twarz deszczem z 

najbliższej brzozy. Malarz spochmurniał, rewolwer ścisnął w garści i szedł. Nieprzyjemnie go 

nastroiła wisielcza dekoracja parku; było mu dość nieswojo. Ale szedł. Nie ma indywiduum 

bardziej upartego nad malarza. 

Kiedy był bliski ławki, tej uświęconej ławki, na której wiele było wyrytych serc, wiele 

znaków miłosnych - ujrzał, że ktoś na niej siedzi. W pierwszej chwili się zdumiał, potem go aż 

poderwało z irytacji. 

-  Ki  diabeł  -  myślał  -  o  tej  porze  wysiaduje  w  parku?  Deszcz  chlapie,  a  ten  idiota 

siedzi… 

Przeszedł  obok  i  spojrzał  arogancko  na  jegomościa,  który  skulony,  cichy,  bardzo 

skromnie przysiadł na brzeżku ławki. Bardzo elegancki był jegomość i widocznie nieśmiały. 

Malarz zawadiacko i prowokacyjnie chrząknął, przechodząc. Jegomość nic. Tylko jakoś bardzo 

błagalnie spojrzał na malarza. Malarz go minął raz jeszcze, wreszcie, nie patrząc na siedzącego 

pana, usiadł ciężko, aż się ławka ugięła. Obcy pan patrzył na niego już z rozpaczą. Byk dyszał 

ciężko, zapewne z irytacji. 

Dusza  się  w  nim  wzdęła  złością,  jak  żagiel  wiatrem;  od  czasu  do  czasu  tedy  rzucał 

straszliwe spojrzenie, od którego powinien zostać przynajmniej siniec na bladej twarzy cichego 

jegomościa, takie to były spojrzenia. Wreszcie się sytuacja sprzykrzyła malarzowi. Zwrócił się 

do siedzącego pana i dość bezczelnie zapytał: 

- Szanownemu panu nie zimno? 

Blada twarz przeraziła się najwidoczniej i nic nie odrzekła. 

- Bo jeżeli panu zimno, to najlepiej pójść do domu. 

- Wcale mi nie zimno - rzekł wreszcie cichy pan - a przecież ja nie przeszkadzam? 

Malarz się zdumiał. 

- A właśnie, że mi pan przeszkadza! 

- O! o! o! 

- Naturalnie… 

- Przepraszam najmocniej - mówiła figura - ale ja tu przecież byłem pierwszy. 

- To cóż z tego? 

-  Więc  raczej  pan  dobrodziej  mnie  przeszkadza.  Malarza  zdumiała  szczerze  ta 

bezczelność. I ni stąd, ni zowąd rzekł jakimś strasznym głosem: 

- A czy pan wie, mój panie, że ma pan do czynienia z człowiekiem, któremu o życie 

bynajmniej nie idzie?! 

background image

Blady pan uśmiechnął się smutnie. 

- Może być - rzekł - ale co mnie to obchodzi? 

- Jestem Byk! - rzekł gromko malarz. 

- Co, co pan jest? Byk? 

Postać stała się mocno niespokojną. 

- Nazywam się Byk! 

- A, pan się tak nazywa! To w istocie bardzo ciekawe. 

Uchylił lekko kapelusza i dodał: 

- A ja, niestety, zupełnie się nie nazywam… 

- Wariat - pomyślał  malarz niespokojnie. 

A głośno: 

- Nie nazywa się pan? 

- Nie nazywam się… 

- Ale się pan jakoś nazywał? 

- Może być… może być… 

Postać mówiła bardzo, bardzo smutno. Malarzowi zrobiło się nieco mdło, do dobrego 

serca  napłynęła  mu  litość.  Spojrzał  pilnie  na  sąsiada  i  zobaczył  bladą,  dobrą  twarz,  bardzo 

zmęczoną, i zgasłe oczy. 

- Panu musi być coś niedobrze na duszy? - zapytał. 

- Tak sobie, trochę!… 

-  Przepraszam,  że  o  tym  mówię,  ale  widzi  pan,  ja  jestem  dobry  chłop,  tylko  trochę 

narwany i do tego jeszcze mam ciężkie zmartwienie. Jedno z drugim to niby nic, ale człowiek 

wtedy jest jak szkapa… 

- Pan jest poeta? 

- Niech mnie Bóg broni, malarz. 

- Bardzo panu jestem wdzięczny… Nic nie szkodzi, bynajmniej… 

- Co ma szkodzić? Widzę, że pana jakaś cholera gryzie, więc mi pana żal. Ja mam także 

zmartwienie, drogi panie. Stryj mój umarł i na kościół wszystko zapisał, no, ale już się tam Pan 

Bóg z nim za to porachuje… No, powiedz pan sam, czy człowieka nie ma chwycić szewska 

pasja? 

- O, jeszcze jak! I pan dlatego jest smutny? 

Malarz się zaperzył. 

- Smutny? Panie, ja bym całemu światu dzisiaj kości połamał! No, pan się nie ma czego 

bać… 

background image

- Ja się też nie boję; pan musi być dobry człowiek. 

Malarza chwyciło za serce. 

- Dobry to ja tam nie jestem, ale znowu i taki bardzo zły nie jestem. I pana, na przykład, 

bardzo mi żal… Nie rób pan głupich grymasów, bo naprawdę mi pana żal. Co pana ukąsiło? 

- Życie… 

- To bydlę? I gdzie? - w serce? 

- Trochę w serce, trochę w mózg, drogi panie. Ale nie ma o czym gadać. 

-  O!  właśnie,  że  jest  o  czym,  o  takiej  kanalii,  proszę  pana,  jak  życie,  zawsze  można 

mówić. Słowo daję! Tylko że wesoło mówić nie można… 

Blady pan uśmiechnął się z lekka. 

- Oskar Wilde powiada, że życie jest rzeczą zbyt poważną, aby o nim mówić poważnie. 

- Kto powiada? A co mnie to obchodzi, co tam jakiś Żydowin o tym sądzi. To mnie nie 

interesuje, ja wiem to, że ja się muszę wyzłościć… 

- Toś pan szczęśliwy człowiek. 

- Ja?!! 

- Naturalnie, bo się pan nairytuje, gdyby pan mógł, toby pan komu połamał przygodnie 

kości, a potem wszystko dobrze. Ale tak nie wszyscy mogą… 

- Naturalnie, jeśli kto jest bałwan, to się strzela… 

Blady pan ściągnął nagle twarz. 

- Coś pan powiedział? 

- Ze jeśli kto bałwan, a ma zatarg z życiem, to się strzela. Odmrozi sobie uszy na złość 

mamie… Aha! 

W tym miejscu zaczerwienił się z lekka miły malarz, Szymon, więc dodał łagodnie: 

- Chyba, że kto ma naprawdę ciężkie zmartwienie. 

Blady pan spojrzał z ufnością na malarza i zapytał, powoli cedząc: 

-  A  gdyby  pana  żona  zdradziła,  panie  drogi?  Co  byś  pan  wtedy  zrobił?  Czy  to  jest 

zmartwienie, czy nie jest? 

- O, wtedy bym się zastrzelił, ale z zupełnie innego powodu, nie dlatego, że ona mnie 

zdradziła, ale dlatego, żem się w ogóle żenił. 

- A, tak? 

- Naturalnie, że tak! 

W tym miejscu spojrzał spod oka na cichego towarzysza i zapytał łagodnie: 

- Żona pana zdradziła? 

- Tak!… - jęknął tamten. 

background image

- O, psiakrew! - zakonkludował malarz. 

Deszcz  jesienny  mżył  haniebnie;  trzeszczały  konary  drzew,  którymi  trząsł  w 

histerycznym ataku zimny wiatr; naokoło ani żywego, ani umarłego ducha. 

Blady pan przysunął się blisko do malarza, któremu serce stopniało jak wosk; patrzył na 

biednego samobójcę poczciwie i serdecznie. 

Byk  siedział,  ręce  ukrywszy  w  kieszeniach  paltota;  w  prawej  miał  straszliwy  swój 

rewolwer - któremu, jako żywo, nudziło się w mocno nieużytecznym i nieczynnym żywocie. 

Milczeli obaj samobójcy długi czas; biedny, blady, zdradzony mąż chlipał przez nos, 

trochę z zimna, trochę zaś dlatego, że łzy mu zamigotały w oczach, co zaczynało rozstrajać 

gwałtownie  malarza,  indywiduum  czułe  na  łzy  ludzkie  i  niedolę.  Wzruszenie  swoje  począł 

objawiać przez jakieś niesamowite parskanie, jak czyni hipopotam, kiedy się z rzeki wynurzy, a 

wreszcie głosem, który udawał, że jest niesłychanie obojętny na sprawy tego i tamtego świata, 

zapytał: 

- Pan się zastrzeli nieodwołalnie? 

- Nieodwołalnie. 

- Koniecznie na tej ławce? 

- Już tu jestem, więc tutaj… Nie mam siły, aby się przenieść gdzie indziej. 

- To może ja panu przeszkadzam? W takim razie pójdę sobie. 

Blady pan spojrzał na malarza błagalnie i z przestrachem. 

- Nie! niech pan siedzi… 

- Boi się! - pomyślał malarz, a głośno dodał: 

-  Pan  jest  bardzo  zdenerwowany…  To  bardzo  niedobrze.  Człowiek,  kiedy  się  chce 

strzelać, powinien być spokojny… 

- Ja trzy noce nie spałem! 

Malarz się oburzył. 

- Jak to? przez trzy noce pan się męczył i dopiero dziś pan chce się zastrzelić? Pan jest 

niedołęga,  kochany  panie!  I  to  przez  kogo,  przez  kobietę!  Nie  mówię,  żeby  pan  miał  jaką 

prawdziwą przykrość, żeby pan rękę złamał, żeby pana ząb bolał albo coś takiego… 

Pan miał ładną żonę? 

- Owszem, ładną… 

- Choćby i ładną, no to cóż? Zdradziła pana, to zdradziła. Pal ją licho! A to, żeś się pan o 

tym dowiedział, to jest pański czysty zysk, bo inaczej zdradzałaby pana, a pan byś jej wierzył. 

Czego pan jeszcze chce? Zresztą może to i dobrze, że żona pana zdradziła? 

- Co takiego? 

background image

- Prosta rzecz! bo pan wygląda bardzo zacnie, pana, że tak powiem, szkoda jest na męża. 

Samobójca uśmiechnął się przez łzy. 

- Co pan opowiada! 

- Prawdziwe rzeczy. Na co porządnemu człowiekowi żona? Widział pan kiedy malarza 

z żoną? Prawda, że nie. A jeżeli się taki nawet przez pomyłkę ożenił, to za tydzień już idzie na 

pocztę czy do sądu, czy gdzie się to tam chodzi, i bierze rozwód. To tak zawsze… A pan się 

chce  strzelać  przez  żonę,  a  wie  pan,  że  to  irytujące.  Jak  to?  Ona  pana  zdradza,  ma  z  tego 

pociechę,  pan  ma  zgryzotę,  a  pan  jej  jeszcze  z  drogi  ustępuje?  Wyrzucić  babę  na  łeb  i 

skończona ceremonia!… 

- Tak nie można, drogi panie. 

- Dlaczego nie można? 

- Kościół także coś znaczy. 

- Kościół? Niech mi pan tego lokalu nie wspomina, bo mnie krew zaleje, przecież mój 

stryj wszystko na kościół zapisał. 

- A skandal? 

-  Skandal  nic  nie  znaczy.  Większy  będzie  skandal,  kiedy  pana  tu  jutro  jaki  pies 

wywęszy. Zresztą, jaki skandal? Czy pan jest arcyksiążę, czy co, że pana skandal obchodzi? Pal 

diabli  skandal!  Mnie,  panie,  raz  na  głównej  ulicy  aresztował  policjant,  bo  mnie  wziął  przez 

pomyłkę  za  włamywacza,  i  nic  sobie  z  tego  nie  robię.  Całe  życie,  drogi  panie,  to  jest  jeden 

skandal, i to wielki skandal… 

Blady pan skinął smutnie głową, milczeniem przyznając malarzowi słuszność. Przeto 

ten, zachęcony, mówić zaczął, jak kaznodzieja złotousty. 

- Przysięgam panu, że jeśliby pan sobie w łeb dzisiaj palnął, to bym panu nigdy ręki nie 

podał. (Malarz się zagalopował). Bo mnie to odrazą napełnia, jeśli kto dla tak błahego powodu, 

jak  zdrada  małżeńska,  w  łeb  sobie  strzela.  Co  pan  myślisz,  że  pańska  żona,  jeśli  pana  już 

zdradziła,  bardzo  się  tym  zmartwi?  Jeśli  pan  tak  myśli,  toś  pan  w  nieporządku  z  rozumem. 

Sprawi sobie czarne obleczenie i będzie sobie malowała twarz, aby była blada. Słowo daję! Ho! 

ho! panie, już kto, jak kto, ale ja znam kobiety. 

“Blada twarz” uśmiechnęła się niewidocznie; potem z wahaniem rzecze: 

- Tak, panie kochany. Może pan ma nawet rację, ale widzi pan, ja ze wszystkim mogę 

być w porządku, ale jeśli nie zejdę z tego świata… 

- Który oby diabli wzięli! 

- Dobrze, niech go wezmą; otóż jeśli ja z niego się nie usunę, to będę w nieporządku z 

jednym: z honorem. 

background image

Malarz spojrzał na niego jak na wariata. 

- Z czym, z czym takim? 

- Z honorem! 

Malarz  przysunął  się  jeszcze  bliżej  i  zaczął  tłumaczyć  samobójcy,  jak  niecierpliwy 

nauczyciel  tępemu  żakowi.  Machał  przy  tym  rękoma,  jak  obłąkany  wiatrak,  krzyczał  jak  na 

partyjnym zgromadzeniu i dyszał jak lokomotywa. 

- Pan jest głupi! Niech mi pan nie przerywa, bo pan jest głupi… Pan będzie z honorem w 

nieporządku? A czy pan co ukradł? Czyś pan kogo zabił? Do licha ciężkiego! Coś pan w tym 

zawinił, że pana żona zdradza? Co? Jaki pan kodeks wyznaje? Niech się ona powiesi, bo podle 

z panem postąpiła, albo niech się ten dureń struje, który pana okradł… Tak ją pan kocha, że pan 

Jej hańby przeżyć nie może? A kiedy to nieprawda, bo Jeśliby pan ją tak kochał, tobyś najpierw 

ją zabił, a potem dopiero siebie. Nie bądź pan w takim razie taki wspaniałomyślny, bo się na 

tym nikt nie pozna. Ot i jest romantyk, znalazł się wariat! 

- Ależ, panie! 

-  Proszę  pana!  -  krzyczał  malarz  -  niech  mi  Pan  nie  przerywa,  bo  panu  takich 

impertynencji nagadam, jakich pan jeszcze w życiu swoim nie usłyszał! Blady gość skurczył 

się  pod  ciężarem  tych  wymyślań  i  patrzył  z  trwogą  na  straszliwego  malarza;  szepnął  tylko 

nieśmiało: 

- Pan się zbyt obrazowo wyraża. 

- Bo od tego jestem malarz, a nie żaden taki, co się żony boi. Pan jest tchórz, uważa pan. 

-  Boże!  -  westchnął  samobójca  -  żebym  ja  miał  część  chociażby  pańskiej  energii  i 

ochoty do życia. 

- I ochoty do życia?? 

- Tak, panie! W panu życie aż kipi, aż wre, aż krzyczy, zacny panie. O, pan się nigdy nie 

zastrzeli! 

Malarzowi bardzo trafiły te słowa do serca. 

- Tak pan powiada? - zapytał prawie że nieśmiało. 

- Naturalnie, panie najmilszy. 

Malarz rzekł tedy z dumą: 

- Więc niech pan weźmie przykład ze mnie! Plunąć życiu w fizjognomię i drwić sobie 

ze wszystkiego. Idź pan do żony i powiedz jej, że może sobie robić, co się jej podoba, bo z niej 

i tak już nic nie będzie. Kobiety więzić nie można, bo tak czy tak ucieknie. Toteż niech ucieka. 

Po co pan będzie męczył ją i siebie? Hę? A pan wtedy odżyje i ona odżyje. Jesteście pewnie jak 

dwie nie dopasowane deski, z których nie zrobi się nawet trumny. 

background image

Samobójca  słuchał  tych  słów  z  jakąś  radosną  ciekawością;  nie  przerywał  malarzowi, 

czekał  niemal  na  każde  słowo,  jak  ktoś,  kto  słucha  cudzego  kłamstwa  aby  nim  utwierdzić 

własne.  Coraz  częściej  się  uśmiechał  i  coraz  ciekawiej  patrzył,  aż  się  uradowała  dusza  w 

malarzu, który widział, że nie nadaremno krzyczał. 

- Może pan i ma słuszność, może pan i ma słuszność - dodał. 

- Zawsze miałem, a teraz tym bardziej, bo o kobiety chodzi. Zawsze się ma słuszność 

mówiąc  o  kobiecie.  Stara  prawda!  A  panu  się  nie  dam  zastrzelić,  żebym  tu  do  rana  miał 

siedzieć. Samobójstwo to jest ordynarne głupstwo. Przede wszystkim musi mi pan przyrzec, że 

pan tę babę wyprawi od siebie. 

- Ja do niej nie pójdę! 

- No, to ja pójdę i skończona rzecz. 

- Ależ, panie!… 

- Może pan myśli, że się ulęknę? Oho! Powiem jej takie kazanie, że jej w pięty pójdzie. 

- Nie śmiałbym pana trudzić, niech Bóg broni. 

Ale pan jest niesłychanie zacny człowiek. 

- Naprawdę? 

- Przysięgam! 

- Jeśli tak, to oddaj pan rewolwer! 

Samobójca odsunął się szybko i ścisnął rewolwer w garści. 

- Odda pan rewolwer? 

- Nie! tego nie zrobię! 

-  Eee!  -  rzecze  tonem  lekceważącym  malarz;  chwycił  go  za  obie  ręce  i  odebrał  mu 

rewolwer jak dziecku. Zanadto zaś był podniecony, żeby zauważyć, że smutny samobójca nie 

tak  bardzo  się  znowu  bronił.  Malarz  zadowolony  ukrył  odebrany  rewolwer  w  niezgłębionej 

swojej kieszeni. 

- Teraz to się pan może strzelać! - rzekł z tryumfem. 

Samobójca zdawał się być obrażony. 

- Pan mi krzywdę robi! 

- Gadanie! 

- Pan mnie nawet ciężko krzywdzi, bo ja żyć nie mogę. 

- Tak się panu tylko zdaje. Może dlatego, że tu bardzo zimno. Toteż niech się pan otuli 

płaszczem i chodźmy z tego lokalu. 

- Iść? Dokąd? 

- Dokąd pan chce. Pan już po kolacji? 

background image

- Nie myślałem dziś o kolacji - rzekł ten ponuro. 

- W takim razie pójdziemy na kolację. Ja pana proszę! Tylko, czy pan ma przy sobie 

pieniądze? 

- Mam. 

- To pan jest oryginalny samobójca. Ma pieniądze i idzie się strzelać. 

I w napadzie dobrego humoru uderzył malarz pięścią w brzuch miłego samobójcę. 

Ten  miał  minę  nieco  pochmurną,  ale  znów  nie  tak  bardzo,  aby  to  groziło  śmiercią. 

Wzięli się pod ręce i szli po błocie w stronę miasta. 

- Pan mnie sterroryzował, drogi panie… 

-  Nic  nie  szkodzi!  Za  to  zapłaci  pan  kolację,  ale!…  ale!…  Ja,  uważa  pan,  mam 

przyjaciela. Także malarz, ale bardzo chudy i wielki żarłok, niechże i on skorzysta przy tym 

święcie, bo dziś z pewnością nic nie jadł. 

- Ależ z największą chęcią! 

- Uprzedzam pana jednakże, że on zabierze ze sobą także swego psa, bardzo miłe bydlę, 

chociaż trochę parszywe. To także żarłok. 

Blady pan już się śmiał wesoło. 

- Weźmiemy i psa! 

-  No  to  już  wszystko  dobrze!  No  i  niech  pan  sam  powie,  czy  to  nie  lepiej,  niż  sobie 

dziurawić łeb? 

- Może i lepiej. Diabli wiedzą! Ale, słuchaj no, panie malarzu, powiedz pan, jacy diabli 

pana przynieśli do parku o tej porze? Coś pan tam robił? A, słowo daję, że to ciekawe! 

Szymon  nastroił  gębę  dość  ponuro,  spojrzał  na  towarzysza  straszliwym  jakimś 

wzrokiem,  wydobył  powoli  z  kieszeni  okropną,  zardzewiałą  maszynę  i  pokazując  ją 

zdumionemu człowiekowi, rzecze: 

- Po com przyszedł do parku? Bo się chciałem zastrzelić, mój panie! 

Towarzyszowi malarza zdawało się w pierwsze chwili, że zwariował. 

- Aaa! - ryknął. 

-  Tylko  mi  pan  przeszkodził  -  mówił  dobitni;  i  z  mocą  Szymon  -  i  tego  panu  nie 

przebaczę do śmierci… Chodź pan na kolację, do stu diabłów!… 

background image

M

UZYK

 

Można było przypuszczać wszystko, lecz że znajdzie się ktoś, kto zabije Mokowskiego, 

tego nikt przypuścić nie mógł. Człowiek ten nie miał wroga, co więcej, nie było nikogo, co by 

niechęć  czuł  do  niego.  Świat  nie  interesował  się  nim,  a  on  światem,  poza  muzyką  było  mu 

wszystko obojętne; człowiek ten dziwaczny niczego nie wiedział - on tylko słyszał. Prawie że 

mówić nie umiał, bo myśli swoje wygrywał. Gdy go kto zagadnął, Mokowski patrzył najpierw 

zdumiony, czego ktokolwiek może chcieć od niego, potem słuchał cierpliwie, nie odpowiadał 

zazwyczaj, lecz obracał się leniwo na pięcie i zamyślony, odchodził najspokojniej w świecie. 

Zachowywał się jak idiota. Czasem potrafił stanąć na gościńcu i przytknąwszy ucho do 

telegraficznego  słupa,  stał  tak  pod  nim  i  słuchał.  Spotkałem  go  raz  na  szerokim  placu 

naprzeciwko  ciężkich  drzwi  paryskiej  Notre  Dame,  jak  zamieniony  w  słup  soli  sterczał  na 

środku  placu,  w  górę  zadarł  głowę  i  z  niebiańskim  uśmiechem  na  twarzy  słuchał  bicia 

dzwonów, w takt się kołysząc. 

- Z drogi! - ryczał siny i nabrzękły dorożkarz - z drogi, do stu diabłów!… 

A on stał i nie obchodziło go w tej chwili nic na świecie. 

Był to człowiek nieszkodliwy i niepożyteczny. Nikomu z tego nic nie przyszło, że się 

Mokowski  włóczył  przez  dzień  cały,  słuchając  albo  dzwonów  z  wież  kościelnych,  albo  też 

niesamowitego hurkotu wodnego młyna. Łaził blady i wynędzniały, zawsze, zdaje się, głodny, 

a zawsze pogodny, skromny i biedny; nikt go chyba nie słyszał mówiącego, czasem tylko nucił 

z cicha. Czasem zaś, idąc, kroku przyśpieszył i obiema rękoma chwycił się za głowę, jakby mu 

czaszka pęknąć miała; wtedy rozpoczynał gonitwę bez uwagi na nic, co stało na drodze. Biegł 

jak oszalały wprost pod automobile i ciężarowe wozy; nieraz ktoś go za poły surduta chwytał i 

gwałtem go wyciągał już spod kół niemal. Mokowski wtedy spoglądał tylko przerażony i biegł 

dalej. Czasem znów nachodziła go melancholia; wtedy siadywał w opustoszałym publicznym 

ogrodzie, leżał na zimnej kamiennej ławce i przysłuchiwał się łomotowi bezlistnych gałęzi, na 

które  staczała  się  z  nagła  lawina  wichru,  tocząca  się  z  dachów  ogromnych  kamienic.  Drżał, 

czując niespokojny podmuch wśród gałązek przerażonych tym, co się stanie za chwilę; wichr 

leciał z daleka i już, już uderzy z przeraźliwym świstem w drzewa. Mokowski oddech wtedy 

zapierał i kurczył się; czekał tej muzyki wichrowej ze wzruszeniem. Wieczorem późnym do 

domu się wlókł i pisał przy świetle obłąkanej świecy, która, uczyniona z łoju, świeciła, jak jej 

się podobało, kopcąc i gasnąc. 

Żal się nam zrobiło tego biedaka; nikt nie wiedział, z czego ten człowiek żyje, on, zdaje 

się, najmniej o tym wiedział, nie miał nikogo z bliskich, nikt się nim nie opiekował, a było to 

background image

przecież wielkie dziecko. Nigdy nikogo o nic nie prosił i nikogo nie nachodził. Z oczu wyraźnie 

skowyczał  mu  głód,  sam  za  siebie  prosząc,  jak  by  wiedział,  że  ten,  co  go  ma  nakarmić,  nie 

myśli  o  nim.  Wreszcie  raz  zemdlał  na  ulicy;  chorował  całe  tygodnie,  lecz  się  cokolwiek 

odżywił w szpitalu. Wypuszczono go na koniec; zachwiał się i potoczył pod najbliższy mur. I 

znowu rozpoczął swoją wędrówkę bez celu i planu. Trzeba się było nim zająć wreszcie; litość 

kazała to uczynić. 

- Co pan umie? - pytaliśmy Mokowskiego. 

- Nic… - odrzekł. 

- Ale przecież może coś… 

- Stanowczo nic - odrzekł pogodnie. 

- Więc cóż pan, do pioruna, robił całe życie? 

- Nic nie robiłem. 

Nagła złość chwyciła męża litościwego, który z nim wiódł rozmowę, lecz ułagodził się 

natychmiast, spojrzawszy w jasne oczy Mokowskiego; rzekł tedy bardzo serdecznie: 

- Coś trzeba robić, drogi panie. Pan jest podobno muzyk? 

Mokowski bardzo się zdziwił. 

- Muzyk? Nie. 

- Ale pan gra na czym? 

Biedny człowiek ożywił się. 

- Ach, tak! Gram, naturalnie, że gram… Na fortepianie… Kiedyś nawet dobrze… Dziś 

palce  z  wprawy…  Tak…  Pan  rozumie…  Ćwiczenia…  Bardzo  dawno…  Bo  gdzież 

fortepian?… Pan rozumie… 

Tyle od razu w życiu swoim chyba nie powiedział. 

- I pisze pan?… Kompozycje…? 

Mokowski nagle poczerwieniał. 

-  Kto  to  powiedział?…  Wszystko  możliwe…  Pan  rozumie…  Mało  umiem…  Rzecz 

bardzo trudna… Może kiedyś… Symfonia… 

Jąkał się biedaczysko, bladł i czerwieniał na przemian. 

Przeto  mu  zaczęli  długo  i  obszernie  przedkładać,  że  w  nędzy  tej  ostatecznej  żyć 

niepodobna,  że  musi  się  czego  chwycić,  coś  zapracować,  aby  mu  przynajmniej  na  mleko 

starczyło i bułkę. Wytłumaczono mu, że w bardzo cichej knajpce może grać na fortepianie do 

drugiej godziny po północy; płacą dobrze, dają obiad; grać może wszystko, co mu się podoba. 

- Wszystko? 

background image

- Wszystko… Będzie pan sobie grał spokojnie, jakby u siebie w domu, byle pan grał… 

Gospodarz żąda tylko, żeby… żeby głośno… Ale to tylko od czasu do czasu. 

Zgodził  się.  Zawiedliśmy  go  do  ciasnego  lokalu  i  posadzili  przy  fortepianie.  Zawsze 

dwóch  nas  tam  siedziało  na  straży,  żeby  nie  uciekł;  ale  przywykł  z  czasem  i  grał.  I  tam  go 

zabito. 

Za co? Bóg jeden wie. To była okropna sprawa. Sądy były w kłopocie, nie wiedząc, co 

uczynić z mordercą, który sam się oddał w ręce władz. Przyznał się. Twierdził, że Mokowski 

zasłużył na śmierć, a on mu ją musiał zadać. 

- Ja zginę także - szeptał - ale on musiał zginąć również. I płakał. 

Morderca był to człowiek młody, dziwnie sympatycznego wyglądu. Oczy miał bardzo 

zapadnięte i rozgorzałe, kredowo bladą twarz i prześliczne usta, rozchylone wiecznie, jakby im 

wciąż mało było powietrza… Zabił Mokowskiego nożem, godząc go z tyłu, w okolicę lewej 

łopatki;  Mokowski  siedział  właśnie  przy  -  fortepianie,  tak  że  się  zwalił  na  ziemię,  nie 

dokończywszy akordu; krew zalała klawiaturę, struny strasznie jęknęły jak by przerażone. 

- Zbrodnia! - krzyknął cały lokal, zatłoczony tłumem. Rzucono się na mordercę, który 

się nie bronił’ zdawało się, że zemdleje, tak śmiertelnie pobladł. 

Mokowski skonał za chwilę. 

Zbrodniarz, przytrzymany przez tłum, jak by tylko czekał na to, wyszeptał: 

- Zaprowadźcie mnie do sędziego… 

Tłum  się  rozstąpił.  Innego  byliby  na  miejscu  ubili,  przed  tym  bladym  mordercą 

rozstępowano  się  z  dziwnym  lękiem.  Nie  był  groźny  ani  straszny,  lecz  straszliwie  zbolały. 

Załamał się w jednej chwili. Wleczono go, pod ręce ująwszy, gdyż iść nie mógł. Oczy miał 

mętne i nieprzytomne; zaciął usta i szedł. 

Wyprowadzono  go  wśród  śmiertelnej  ciszy,  która  zapanowała  nagle,  rozkazująco 

tłumiąc hałas i zgiełk wywołany straszliwym czynem. 

Mokowski padł twarzą na klawiaturę, potem dopiero osunął się na podłogę.  Leżał  w 

strudze  krwi,  a  twarz  miał  wykrzywioną  przerażeniem,  po  śmiertelnie  bladym  czole  ociekał 

jeszcze wielkimi kroplami pot. 

Tłum otoczył trupa i począł szeptać. 

- Okropne! - rzekł ktoś. 

- Za co? za co? - mówili. 

Lubiono Mokowskiego bardzo; grał prześlicznie, często zmuszał swoją grą pijany lokal 

do  śmiertelnej  ciszy  i  tłum  dyszał  tylko,  słuchając.  Nora  zmieniła  się  w  koncertową  salę, 

garsoni chodzili na palcach, zanim Mokowski, niemal już omdlały, nie skończył. Wtedy któraś 

background image

z wyszminkowanych dziewic ulicznych rzucała w Jego stronę bukiecik fiołków; raz go któraś 

objęła  ramionami  z  tyłu  i  ucałowała  w  usta.  Mokowski  jak  by  nie  wiedział  o  tym,  biegał 

palcami po klawiszach, myślą zaś daleko, daleko… 

Któż tedy był mordercą i za co go zabił? 

Sprawa była dziwaczna. Morderca, postawiony przed sędzią, nie chciał wyrzec słowa. 

Słaniał się na nogach, więc się ręką mocno chwycił rogu stołu i milczał. 

Patrzyli na niego bez odrazy i bez złości. Od pierwszego wejrzenia wzbudzał litość. 

- Za co go pan zabił? - zapytał sędzia po raz dziesiąty. Cisza śmiertelna zaległa pokój. 

Wszystkich  oczy  zawisły  na  bladych,  drgających  ustach  mordercy.  Walczył  z  sobą  długo, 

wreszcie wy jąknął jedno słowo: 

- Musiałem… 

Niczego dojść nie było można. 

- Czeka pana śmierć! - powiedziano mu. 

- Wiem o tym… - szepnął - niech będzie śmierć. 

Starano się poruszyć go na wszelkie sposoby; sędzia począł mówić z nim dobrotliwie, z 

odcieniem litości… 

- Niech się pan broni… Przecież coś pan musi mieć na swoją obronę… 

- Nie mam - szepnął morderca - jestem winny. Sądźcie! 

-  Tak  sądzić  nie  można,  pan  przecież  coś  powie…  Czy  mówił  pan  kiedy  z  tym 

człowiekiem? 

- Nigdy… 

- Znał go pan? Wiedział pan, kto to jest? 

- Nie - rzekł morderca - nie znam jego nazwiska. 

- Uczynił panu co złego? 

Morderca myślał długo, potem jęknął: 

- Nie wiem… 

- To niemożliwe, aby pan nie wiedział; więc za co go pan pchnął nożem? 

- Musiałem… 

Sędzia  rozłożył  bezradnie  ręce.  Patrzył  na  mordercę  równie  bezradnie,  nie  umiał 

znaleźć wejścia do tej dziwnej duszy. 

Morderca stał bez ruchu, wszystko było mu oboiętne. Patrzył w jeden punkt i zapewne 

nie widział niczego; może widział swoją zbrodnię. Odprowadzono go, aby przyprowadzić za 

chwilę z powrotem; był tylko bledszy i oczy mu zapadały coraz głębiej w czaszkę. Strasznie 

było spojrzeć na tę twarz trupią, oświeconą dwoma ogniami oczu. 

background image

Na wszystko mówił: “nie wiem”, “musiałem”. 

- Czy jest pan chory? 

- Nie - odrzekł. 

- Pan, zdaje się, bardzo cierpi? 

Morderca pochylił głowę z rezygnacją. 

Sytuacja była rozpaczliwa; człowiek ten musiał zostać skazany, winy nie potrzeba było 

udowadniać, musiał śmiercią zapłacić za śmierć. Bronić się nie chciał. I tak trwało to tygodnie. 

Nadszedł wreszcie dzień rozprawy sądowej. W dusznej sali wiało śmiercią. Chwila była 

okropna;  mimo  woli  przymykaliśmy  oczy.  Publiczność  była  wyjątkowo  spokojna  i 

usposobiona jednakowo, litościwie. 

Zaległa  cisza  śmiertelna,  kiedy  wprowadzono  mordercę.  Był  to  szkielet  wychudły  i 

straszny, tylko te oczy rozżarzone jak węgle… Słaniał się jak człowiek bardzo chory… Raz 

jeden tylko uczynił żywszy ruch ręką, kiedy wszedł w smugę złotego słonecznego pasma, które 

wpadło przez okno. Szybko zasłonił oczy ręką, Jak ktoś, co długo patrzył w ciemność i wyszedł 

na światło. Ręce mu drżały jak w gorączce. 

Powiedział szeptem nazwisko. 

- Czym się pan zajmuje? - pytał sędzia. 

- Nazywano mnie poetą… - rzekł bardzo cicho. 

- Więc poeta? 

- Nie wiem, czy jestem, nazywano mnie… 

Po tłumie poszedł cichutki szmer; zaczęto mu się przypatrywać uważniej, próbowano 

oczyma dawać znaki sympatii. Tłum wiedział, że to morderca, a jednak sympatią, wyrosłą na 

jego widok, starał się go osłonić. 

- Co pan ma na swoją obronę? 

- Nic! 

Straszna cisza jeszcze przygłuchła; w piersi zaparły się wszystkie oddechy. 

Sędzia patrzył mu długo w oczy, potem rzekł głosem niespokojnym: 

- Niech pan mówi… Niech pan koniecznie coś powie. To jest stawka o życie… Pan jest 

młody… Ratować się panu wolno i ratować się pan musi… Niech pan mówi!… 

Morderca spojrzał na niego dobrym wzrokiem i szepnął: 

- Po co? 

- Może się pan ocalić… Niech pan tylko wszystko powie… 

- Ja się nie chcę ocalić - rzekł morderca. 

W sali podniósł się przerażony szept. 

background image

- …Boże! …Boże! - westchnął ktoś. 

Sytuacja  była  przerażająca  i  niezwykła…  Namawiano  mordercę,  aby  się  ratował. 

Wszystkie  oczy,  zwrócone  ku  niemu,  wygrażały  mu  i  prosiły  równocześnie.  Wszyscy  byli 

przekonani,  że  jest  to  morderca  niezwykły,  że  zamordował  człowieka  z  pobudek  jakichś 

strasznych, lecz nie złych. 

Sprawa się przeciągała, już czekać nie było można. Nikt już nic nie mówił, wszyscy 

patrzyli  w  mordercę,  na  usta  mu  spoglądając.  Sędziowie  odwlekali  chwilę  ostateczna. 

Mordercy  drżały  niespokojnie  usta  i  ręce.  Cisza…  Jakiś  cichy  błysk  oświetlił  mu  oczy  na 

moment… Pochwycono ten błysk i patrzono mu w oczy. Morderca dyszał ciężko i chrapliwie. 

Męczył się najwidoczniej, bo pot mu kroplisty ukazał się na czole. 

Pobladł jeszcze więcej. 

- …Powiem… - szepnął wreszcie. 

W sali stało się duszno. Patrzono płonącymi oczyma, nie śmiano oddychać; czekanie to 

było  torturą.  Poprawiono  się  w  krzesłach,  wszyscy  głowy  naprzód  wysunęli;  odetchnęli 

sędziowie. 

On oparł się o drewniane balaski, palcami kurczowo je oplótł i dyszał. 

- Powiem - mówił znękanym szeptem.  -  Bogiem  się świadczę, że powiem prawdę… 

Uwierzcie…  Zresztą  proszę  o  śmierć…  Proszę,  jak  o  łaskę…  Powiem  prawdę…  Zmęczyła 

mnie  tajemnica  i  przemogła…  Bogiem  się  świadczę…  Tylko  uwierzcie,  bo  rzecz  jest 

nieprawdopodobna… Ale może być… Ja wiem, że może… 

Podano mu szklankę wody; pił chciwie, potem rozpoczął: 

- Ja chciałem zabić Mokowskiego. Nosiłem tę myśl w sobie bardzo długo, ale mi brakło 

odwagi…  Nie  sypiałem  po  nocach,  męczyłem  się  bardzo…  Ja  z  tym  człowiekiem  nie 

zamieniłem w życiu jednego słowa,  a on mnie  wycieńczył… Darł ze mnie powoli pasmami 

ciało… Mózg mi wysuszył… Ja go musiałem zabić… 

- Ale za co? za co? 

- Wszystko powiem… Historia jest długa… Pozwólcie mi mówić… 

- Niech pan mówi. 

Morderca zbierał myśli, coś sobie z wysiłkiem przypominał. I mówił: 

- Powiem od początku, nie zataję ani jednego słowa… Tylko uwierzcie… Oto ja byłem 

człowiekiem  szczęśliwym;  rozpierała  mnie  młodość,  choć  żyłem  w  nędzy,  bo  zarabiałem 

pisaniem. Od młodości najwcześniejszej byłem sam. Nikt się nigdy o mnie nie upomniał ani 

nikt mnie nie wspomógł. Mniejsza jednak o to. Skończyłem uniwersytet i rzuciłem się wpław w 

wielkie wody życia… Brak mi było wszystkiego i miałem wszystko. Zaczęto o mnie mówić 

background image

głośniej,  ktoś  tu  i  tam  wspomniał  o  mnie  życzliwie.  Wydałem  pierwszą  książkę  i  byłem 

szczęśliwy…  Och,  jak  bardzo  byłem  szczęśliwy…  Zarabiałem,  jak  mogłem,  najczęściej 

wynajmowałem  się  jako  statysta  do  teatru  albo  przepisywałem  znanym  pisarzom  niemądre 

romanse. Robiłem wszystko, aby żyć i pisać; toteż mogłem żyć i pisać. Nie miałem wrogów, 

zadowolony byłem z życia. W marzeniach widziałem przyszłość inną, śniły mi się laury. Mój 

Boże! Kto to wie?… Mówiono mi, że mam talent… Byłbym ludziom całował ręce z radości… 

Widziałem szczęście w pobliżu, zdawało mi się, że wiosna mego życia wyda owoce… Mogło 

mi się tak zdawać, przecież to nic złego… Każdy człowiek marzy… Aż spotkałem kobietę… 

Dreszcz po nim przebiegł jak w febrze. Audytorium, słysząc o zjawieniu się kobiety na 

tragicznej scenie, wstrząsnęło się również. 

A on mówił otarłszy pot z czoła: 

- …Spotkałem kobietę… 

- Kto ona? - spytał cicho sędzia. 

Morderca spojrzał przerażony. 

- Ona? Nie wiem… nie pamiętam… Zginęła mi z oczu, zresztą zapewne umarła… Czy 

ja wiem? To było dawno… Co komu po tym, kto ona? Kobieta - wystarczy… 

- Niech pan mówi dalej… - zachęcano go, jakby obawie, że to nagłe przerażenie głos 

mu uwięzi w gardle. 

- …Tak, zapewne umarła… Nie wiem o niej od roku… Nikt nie wie… Zresztą snów się 

nie powinno pamiętać, to mąci życie… Za wiele jest na jednego człowieka rzeczywistości, po 

co jeszcze sny… Tak… To była kobieta piękna… 

I  zadumał  się  na  krótką  chwilę,  jak  człowiek,  stojący  przed  zatartym,  sczerniałym 

obrazem. 

Sędzia przerwał zadumę łagodnym pytaniem: 

- Pan kochał tę kobietę? 

Morderca ważył długo słowo, które miał wyrzec. 

- Kochałem! - rzekł - kochałem do szaleństwa… 

Przecież byłem młody i  marzyłem o sławie.  I dla niej poświęciłem wszystko… Była 

piękna i młoda. Doprowadziła mnie do obłędu… Mogła ze mną uczynić wszystko… I czyniła. 

Mieszkaliśmy razem przez dwa lata… Z początku byliśmy szczęśliwi… Szał nas opętał, oboje 

byliśmy młodzi, nie dbający o nic… Zarabiałem wtedy wiele, życie było dla nas podstępnie 

łaskawe. To tak zawsze… to . tak zawsze… Przynosiłem do domu chleb i kwiaty… Dni nasze 

były wtedy cudne, szaleństwa nasze były piękne. Nie chciałem już od życia niczego więcej, 

tylko by mi ją zostawiło na zawsze; modliłem się o to niespokojny; odchodziłem od zmysłów 

background image

na myśl, że się rzeczy takie kończyć zwykły znanym trybem, że szaleństwa kończą się szybko, 

bo  jednego  dnia  życie  musi  zapukać  do  drzwi  i  zażądać  krwawej  zapłaty  za  chwilę 

szczęśliwego obłędu. Pot zimny występował mi na czoło, kiedym patrząc na nią, szczęśliwą - 

myślał o tym wszystkim… Zamierało we mnie serce w śmiertelnym przerażeniu, kiedym ujrzał 

w jej oczach smutek… Dlatego jej nie pokazywałem świata… Kiedyśmy szli ulicą, starałem się 

za  wszelką  cenę  odwrócić  jej  uwagę  w  chwili,  gdy  przechodziła  obok  nas  strojna  kobieta. 

Widziałem  w  oczach  mojej  kochanki  ten  straszny  błysk,  który  wszystko  mówi…  Przecież 

kobieta  mówi  prawdę  tylko  oczyma,  jeśli  jeszcze  nie  jest  najgorsza  i  oczyma  także  nie 

kłamie… Unikałem tłumu, ciągnąłem ją przemocą sprzed wystaw sklepowych. Bałem się, by 

nie została sama z tymi myślami. A wtedy - dziwna rzecz! - czułem, że gdzieś, daleko może 

jeszcze,  majaczy  koniec  szczęścia,  a  wtedy  kochałem  ją  jeszcze  bardziej,  jeszcze  szaleniej. 

Stałem się niespokojny, wszystkie nerwy we mnie grały… A cierpiałem niepokój człowieka, 

nad którym ma się zawalić powała… Och! to było ciężkie, to było ciężkie… 

Pamiętam noce, po których obłęd zaczął mi zaglądać w oczy. Udawaliśmy oboje, że 

śpimy,  a  wtedy  właśnie  odbywały  się  rzeczy  ohydne.  Ona,  zamknąwszy  oczy,  myślała,  a  ja 

szpiegowałem jej myśli. Widziałem, że się w niej czaiły, ukrywając się przede mną. Widziałem 

każdą  jej  myśl,  jak  by  to  była  moja  własna;  czułem,  że  się  ta  kobieta  męczy,  i  czułem 

wszystkimi nerwami, jak mnie strasznie zaczyna nienawidzieć. Podsłuchiwałem, jak uderza jej 

serce: biło niespokojnie… Nie śmiałem odetchnąć, aby nie spłoszyć jej myśli… Bałem się, że 

spostrzeże,  jak  ją  szpieguję,  jak  widzę,  mając  oczy  zamknięte…  Nie  chciałem,  aby  to 

.spostrzegła;  czułam  jakąś  rozkosz  w  tej  męce  strasznej  nocy;  przecież  to  rozkosz  widzieć 

czyjąś duszę, jak by zamkniętą w szklanym słoju… A ja widziałem każde jej poruszenie… 

Nazajutrz zataczałem się na ulicy; musiałem odpoczywać pod murami, aby nie upaść… 

Szedłem z celem. Wiedziałem, że znikąd nie wydostanę pieniędzy, wyczerpawszy wszystkie 

źródła. Od całych tygodni nie brałem pióra w rękę. Nie miałem czasu: męczyłem się obawą. W 

takim stanie pisać nie można, kłamią ci, którzy mówią, że cierpienie tworzy najwspanialej. To 

nieprawda… Najwspanialej tworzy spokój, a zresztą to wszystko jedno… Mózg miałem zajęty 

czym  innym…  Szedłem  tedy  z  celem…  Pożyczyć  nikt  mi  już  nie  chciał…  Kredytu  nie 

miałem… Ale szedłem z celem. Nie wiem, skąd  wzięła się we mnie jakaś straszna odwaga. 

Byłem śmiertelnie spokojny.  Znacie ten wielki jubilerski magazyn na rogu bulwarów… Nie 

namyślając  się  ani  na  chwilę,  wszedłem  do  środka;  byłem  śmiertelnie  spokojny,  potrafiłem 

nawet  wywołać  na  usta  uśmiech,  z  pańska  pobłażliwy.  Kazałem  sobie  pokazać  brylanty… 

Przesypywałem je przez palce, oglądałem pod światło, chwaliłem ognie. Patrzono na mnie z 

ufnością,  bo  zdaje  się,  twarz  miałem  jeszcze  uczciwą.  Rzecz  nie  do  uwierzenia,  a  jednak… 

background image

Powiedziałem, że nie kupię, że przyjdę innym razem… I wyszedłem ze świetnym brylantem w 

ręku.  Jak  go  ukradłem,  nie  wiem,  ale,  zdaje  się,  że  najsprytniejszy  złodziej  mógłby  się 

pochwalić tą kradzieżą. Tajemnica była w tym, że kradłem spokojnie; wiedziałem, że muszę 

ukraść, więc ukradłem. Ani razu twarz mi nie zadrgała, ani razu nie zadrżała mi ręka; byłem 

dziwnie pewny, że mnie nie pochwycą na kradzieży, choć wytłumaczyć sobie tego nie umiem. 

I wyszedłem z brylantem… Skłoniłem się uprzejmie i wyszedłem z magazynu najspokojniej w 

świecie… Ach! co więcej… Powróciłem za chwilę, gdyż zapomniałem laskę… Oddano mi z 

ukłonem.  Nie  śpieszyłem  się…  Szedłem  powoli,  przystając  często  przed  wystawami, 

uśmiechałem  się  uprzejmie  do  znajomych…  Z  jakąś  straszliwą  rozkoszą  podszedłem  do 

sierżanta policji i skłoniwszy się, zapytałem o drogę, którą świetnie znałem; rozmawiałem z 

nim przez dłuższą chwilę swobodnie, obracając palcami w kieszeni duży brylant… Szedłem 

dalej…  Kiedy  wchodziłem  na  schody  domu,  w  którym  mieszkałem,  poczułem,  że  słabnę; 

ścisnąłem  brylant  kurczowo  i  dowlokłem  się  do  drzwi  mieszkania.  Wtedy  straciłem 

przytomność.  Upadek  mój  wywołał  ją  przed  drzwi…  Cuciła  mnie  długą  chwilę;  kiedy 

przyszedłem  do  przytomności,  ujrzałem  jej  twarz  nad  swoją.  Płakała…  Tak!  Kobieta  zna  tę 

sztukę najlepiej ze wszystkich… Całowałem ją po rękach, upadłem jej do nóg i całowałem jej 

nogi. Potem ofiarowałem jej brylant… 

Była  zdumiona.  Patrzyłem  na  jej  twarz  w  chwili,  kiedy  oglądać  poczęła  pyszny 

kamień… To nie była jej twarz… Oczy błyszczały jej więcej jeszcze niż brylant, usta miała 

dziwnie rozchylone, na twarzy jakąś straszną, niemiłą radość… 

- Skąd go wziąłeś? - spytała szeptem. 

Wahałem się długą chwilę. 

- Znalazłem… - rzekłem niespokojnie. 

Spojrzała na mnie drwiąco; spojrzała potem w stronę drzwi i szepnęła cicho: 

- Ukradłeś! Powiedz, gdzie? 

-  W  magazynie  na  rogu  bulwaru…  -  odpowiedziałem  bezwolnie  -  dla  ciebie,  to  dla 

ciebie… 

W  oczach  jej  zaigrał  uśmiech  zwierzęcego  zadowolenia.  I  wtedy  stało  się  coś 

strasznego. Patrzyła na mnie długo… chciałem ją ująć za rękę - odtrąciła mnie z siłą. 

- Złodziej! - krzyknęła. 

Zemdlałem po raz drugi..: przecież byłem wyczerpany… 

A  przecież  nie  umarłem.  Obudziłem  się  z  tego  omdlenia  po  długiej  chwili.  Jej  nie 

było… W pokoju było ciemno… Chciałem się podnieść i nie mogłem. Potem sześć tygodni… 

Tak… Tej samej nocy począłem gorączkować… Zapalenie mózgu… Ktoś litościwy się zajął i 

background image

nie pozwalał mi umrzeć… Ludzka litość często jest nierozsądna… A jej nie było, odeszła na 

zawsze… W gorączce mówiłem o brylancie i o niej… Odeszła, zabrawszy brylant - sam go jej 

przecież oddałem, dla niej był… 

Audytorium westchnęło jednym, ciężkim westchnieniem; tłum się głęboko zamyślił i 

tak trwał w zadumie, unikając nawet szeptu. Tu i ówdzie migotały łzy w oczach ludzkich. 

Morderca zwilżył usta wodą i nie pytany, mówił dalej. 

- …Nie wiedziałem, co się z nią stało; kiedym się podniósł z łóżka, podobny do trupa, 

oddali mi list. Płakałem, kiedym go otwierał; radość pozbawiła mnie przytomności; w jednej 

chwili przebaczyłem jej wszystko - to był list od niej… Mój Boże! Mój Boże!… Oglądałem ten 

list, jak wiązankę kwiatów, pieścić się nim chciałem jak najdłużej, zanim go otworzę.  Złem 

uczynił, bo powinienem się był zabić przed otwarciem listu i umrzeć w przekonaniu, że list jest 

dobry i pełen miłości. Po co człowiek jest ciekawy? Lepiej przecież umierać ze złudzeniem; 

tylu ludzi umarło dla swego złudzenia i mieli potem uśmiech na umarłej twarzy!… 

Ja otworzyłem ten list… Tak… pod listem był jej podpis… Pisała mi, że ze złodziejem 

żyć nie może, że mi powinna była w twarz plunąć przed odejściem, a jeśli tego nie uczyniła, to 

tylko z litości… Pisała mi, ze brylant oddaje okradzionemu jubilerowi, a mnie Prosi, abym jej 

nie szukał… W razie, gdybym to czynił, zagroziła mi policją… ‘Zresztą w tych stosunkach, w 

których  teraz  żyje,  byłoby  dla  niej  czymś  okropnym,  gdyby  się  okazało,  że  ma  znajomości 

wśród  indywiduów  kradnących  brylanty.  Pisała,  że  zapewne  czuję  dla  niej  choćby 

wdzięczność, więc z tytułu tej wdzięczności nie powinienem narażać jej na przykrości… Tak… 

Miała  zapewne  słuszność…  Dostałem  po  tym  liście  ataku  szału…  Gryzłem  pałce…  To 

przecież było jasne… Mój straszny postępek z kradzieżą brylantu był jej na rękę… Przecież 

ona  podczas  tych  bezsennych  nocy,  kiedy  podsłuchiwałem  szeptu  jej  myśli,  szukała 

rozpaczliwie powodu, aby mnie rzucić… Ja jej sam powód ten znalazłem… Ja sam… 

Po tym liście zacząłem jej szukać… Nikt nie wiedział, co się z nią stało; ktoś mówił, że 

umarła, ktoś twierdził, że ją widział w Nizzy. Chodziłem w łachmanach dnie całe po ulicach, 

czekając szczęśliwego przypadku; wieczorami stawałem przy wejściu do teatru, przyglądając 

się każdej twarzy. Godzinami wystawałem na dworcach kolejowych; późną nocą zaglądałem 

przez szpary wśród nieszczelnie zesuniętych firanek w oknach wszelakich lokalów… Nigdzie 

jej  nie  było…  Wtoczyłem  się  na  pół  omdlały  z  głodu,  unikając  w  tłumie  zdumionych  oczu 

znajomych; każdy je szybko odwracał… Pracowałem nocami na wszelkie sposoby, aby rano, 

ledwie żyjąc, zacząć poszukiwania na nowo… Aż wreszcie Pan Bóg litościwy nagrodził mnie 

za cierpliwość…  Kiedy  się wlokłem przez bulwar, dostałem nagle zawrotu głowy; z uliczki 

bocznej potoczył się powóz… Musiał zwolnić biegu na skręcie i wtedy ją ujrzałem… Siedziała 

background image

w powozie jeszcze piękniejsza, niż była, cudnie strojna… Mówiła o czymś żywo staruszkowi 

siedzącemu  obok…  W  tym  samym  momencie  odzyskałem  przytomność…  Roztrącając 

gwałtownie  przechodniów,  rzuciłem  się  z  furią  ku  ‘powozowi…  Ujrzała  mnie  i  zbladła  jak 

trup; chwyciła się kurczowo ramienia żółtego starca. 

- Wariat! - krzyknęła przeraźliwie - ratunku! 

A  ja,  wpatrzony  w  nią,  jak  śmiertelne  widmo,  skoczyłem  na  stopień  powozu  i 

wyciągnąłem  do  niej  rękę.  Nie  pojmuję  tego,  lecz  wiem,  żem  się  starał  pamiętać  jakimś 

okruchem  błyskawicznej  myśli,  żeby  w  tej  chwili  mieć  twarz  łagodną…  Wtedy  poczułem 

straszny piekący ból… To woźnica, przerażony, ciął mnie batem przez twarz… Krew mi zalała 

oczy,  przestałem  widzieć,  więc  tylko  obłąkanym  ruchem  chwyciłem  kurczowo  za  skrzydło 

powozu, który rozpędzony wlókł mnie za sobą… Straszliwy ból zmógł mnie, upadłem, wijąc 

się w ślepocie… Otoczył mnie tłum ludzi… Opatrzono mnie i kazano odejść precz… 

Wtedy widziałem ją po raz ostatni… 

Nie widziałem jej już nigdy więcej w życiu… 

Nigdy… Zapadłem w siebie jak w przepaść. Zamknąłem moje życie… Umarłem… Kto 

mi śmiał przypominać? Uczyłem się zapominać, zapijałem się na śmierć. Pisałem wszystko, co 

mi  kazano,  aby  tylko  wydostać  pieniądze;  pisałem  zeszytowe  romanse  kryminalne,  pisałem 

listy  służącym  i  lokajom;  żyłem  i  zapominałem.  Stanąłem  na  bagnie  i  wykonywałem 

gwałtowne ruchy, aby zapaść jeszcze głębiej w trzęsawisko. Zapominałem… 

Wydzierałem  z  siebie  włókno  po  włóknie,  ściskałem  serce  w  dłoni,  aby  się  stało 

mniejsze, aby w nim zabrakło miejsca na wspomnienia. Powinienem był sobie wydrzeć jeszcze 

oczy, aby nie widzieć twarzy ludzkiej, która mogłaby być podobna… Tylko że człowiek ślepy, 

nie mogąc patrzeć przed siebie, patrzy w siebie i widzi straszniej… Życie ustawia na ludzkiej 

drodze  dekoracje,  w  człowieku  się  one  nie  zmieszczą…  Więc  zapominałem…  Już  nawet 

zacząłem  się  uczyć  uśmiechu…  Stawałem  .przed  lustrem  i  próbowałem  się  śmiać.  Och!  to 

męcząca  nauka…  Chciałem  tak  wyssać  krew  z  własnego  serca,  aby  nawet  wtedy,  kiedy  by 

niespodzianie stanęła przede mną, zabrakło mu krwi na uderzenie; sączyłem z własnego mózgu 

wszystko  niepotrzebne…  Zapominałem…  I  odniosłem  zwycięstwo,  najwspanialsze  ze 

zwycięstw;  jednej  nocy,  wpatrzony  w  ciemność,  starałem  sobie  umyślnie  przypomnieć… 

Patrzyłem  z  wysiłkiem  w  zmrok  i  widziałem  jakieś  widma,  rozeznawałem  kontury,  lecz  nie 

dojrzałem ciała… Och! To było zwycięstwo!… Miałem mózg znieczulony i wyschnięte serce; 

gdyby mumiom zostawiano serca w piersi, byłyby takie, jak moje tej nocy. 

Odpocząłem…  Odetchnąłem  głęboko  i  zaśmiałem  się…  to  był  śmiech,  który  mnie 

samego  przeraził,  lecz  to  był  śmiech…  Skończyła  się  moja  męka,  a  przecież  ja  cierpiałem 

background image

nieludzko;  rana,  która  mnie  przyprawiała  o  utratę  zmysłów,  poczęła  się  zabliźniać.  Jak 

człowiek,  który  się  przygląda  zgliszczom  wspaniałego  swego  domu,  tak  ja  zacząłem  się 

przyglądać własnej duszy: była straszna, wyglądała jak drzewo stoczone przez robaki, jak ciało 

okryte trądem… Przerażenie miałem w oczach… Tę duszę trzeba uleczyć! - rzekłem sobie - 

trzeba usunąć z pobojowiska ścierwo, którego kruki nie dojadły, aby nie szerzyło zarazy. 

Wtedy  poszedłem  między  ludzi…  Nie  chciałem  zostać  sam  ze  sobą…  Bałem  się 

samotności… Samotność zdradza człowieka przed nim samym. Poszedłem między ludzi, aby 

przypomnieć  sobie  to,  co  we  mnie  pokrył  muł  razem  z  tamtym…  I  tam  spotkałem 

Mokowskiego… 

Na  dźwięk  tego  nazwiska  dreszcz  wstrząsnął  tłumem;  morderca,  usłyszawszy  to 

straszne  słowo  z  własnych  ust,  przeląkł  się  śmiertelnie;  zdawało  się,  że  z  przerażeniem 

nasłuchuje jego echa. Przetarł ręką czoło, potem oczy, jak człowiek zbudzony ze snu. To, o 

czym dotąd mówił, mówił głosem jak by sennym, jak by mówił ktoś z .oddali. Morderca był 

daleko  poza  opowieścią  swoją;  teraz  się  zbudził…  Nazwisko  zamordowanego  człowieka 

uderzyło go w skroń i wyrwało ze snu wspomnień. 

Choć to było niemożliwe, a jednak zdawało się, że pobladł jeszcze więcej. Zachwiał się 

nagle  i  byłby  upadł;  podsunęli  mu  krzesło,  na  które  opadł  ciężko.  Patrzono  na  niego  z 

niepokojem, zdawało się bowiem, że skona chyba za chwilę. 

- Czy pan może mówić? - spytał sędzia. 

Morderca  spojrzał  na  niego  nieprzytomnie,  potem  jak  by  zrozumiawszy,  gdzie  się 

znajduje, obejrzał się po sali. 

Zaczął urywanym głosem: 

- To już niewiele… powiem do końca… Powiedziałem, że spotkałem Makowskiego?… 

- Tak! Czy go pan widział kiedykolwiek przedtem? 

- Nigdy… Ujrzałem go po raz pierwszy w tym lokalu, gdzie go zabito… gdzie ja go 

zabiłem.  Opowiem…  wszystko  opowiem…  Ujrzałem  go  po  raz  pierwszy  przed  miesiącem 

może, a może i wcześniej nieco, zanim zginął. Siedział przy fortepianie i grał. Usiadłem opodal 

i słuchałem jak inni. Grał dziwnie pięknie… Po chwili podszedłem bliżej i usiadłem przy stole 

tuż  obok.  Słuchałem  jego  muzyki  z  rozkoszą…  byłem  może  niecą  podniecony  winem… 

Patrzyłem  w  niego  uporczywie,  z  zachwytem…  W  jednej  chwili  on  odwrócił  głowę  i 

spotkaliśmy się oczyma… Musiał zobaczyć coś w mojej twarzy, bo nie spuszczał ze mnie oczu, 

grając  równocześnie…  Chciałem  odwrócić  głowę  i  nie  mogłem…  Nie  do  wiary,  lecz  to 

prawda… On miał straszny wzrok; zdawało się, że się oczy nasze połączyły i czytają z siebie… 

Przebiegł po mnie dreszcz niepokoju… Przecież ja tyle czasu unikałem ludzkich oczu, więc 

background image

czemuż on mnie torturował?… Nie do wiary… Stało się potem coś, o czym nikt nie wiedział, 

tylko  ja…  i  chyba  on  drugi,  Mokowski…  Przestał  patrzeć  we  mnie  i  pochylił  się  nad 

fortepianem, ja tymczasem jak by z ulgą wielką przymknąłem oczy, aby mogły odpocząć po 

tym  strasznym,  dziwnym  patrzeniu.  Słuchałem  z  zamkniętymi  oczyma…  Rzecz  straszna… 

Słuchałem i zaczęło się ze mną dziać coś niepojętego… Chciałem się zerwać i nie mogłem; 

chciałem  krzyknąć  i  nie  mogłem,  byłem  bez  woli  i  bez  siły,  ten  człowiek  przykuł  mnie 

łańcuchem i trzymał. Poczułem nagle w piersi piekielny ból, o jakim nie może mieć pojęcia 

człowiek, który go nie wycierpiał; zdawało mi się, że ktoś mi pali serce rozpalonym żelazem. 

W głowie mi zaszumiało, zacząłem drżeć na całym ciele… A on grał; nie słyszałem nic, tylko 

tę muzykę piekielną i złą. On grał to, co we mnie podpatrzył! On grał rzeczy okropne! Grał to, 

o czym nikt nie wiedział, tylko ja jeden, i nawet ja jeden już tego nie wiedziałem, bom o tym 

zapomniał… 

Morderca  podniósł  w  tej  chwili  głos  do  jakiegoś  chorobliwego  krzyku;  płakał  tym 

głosem i łkał mówiąc: 

- …Słuchałem… Musiałem słuchać… Wiłem się z bólu… Ten człowiek szukał mego 

serca po omacku rękoma, znalazł je, wziął w ręce i ścisnął. Byłem szalony z bólu… Patrzył w 

moje serce i grał… Wszystko powiedział, wszystko!… Darł mi duszę i rzucał ją kawałami… A 

stu ludzi patrzyło na to, stu ludzi słuchało tego, co było moją tajemnicą. Wszystko powiedział: 

o tym, jak kochałem, i o tym, co potem przeszedłem… Nie mogłem się bronić… Płakałem z 

bólu… Kto on jest? Za co mi to uczynił? Bóg jeden wie… Ja tyle razy cierpiałem, wyjąc jak 

zwierz, aby znaleźć chwilę spokoju, ja z siebie wszystką krew wylałem podczas tych męczarni, 

aby zapomnieć, a on mi lał roztopiony ogień na rany… 

Z oczu popłynęły mu łzy… Wszyscy patrzyli na mordercę ze wzruszeniem. Cierpiał… 

Twarz mu ryła w tej chwili jakaś wielka, straszna boleść. 

- To nie koniec - mówił ciężko morderca - to nie koniec… On się nade mną pastwił… 

Dawał mi chwilę spokoju, aby zaraz potem tym straszniej duszę mi rozerwać na oścież… Aż 

dotarł do ostatniej skrytki, zawahał się, potem strunami niespokojnie brzęknąwszy - uderzył. 

Och! co to był za ból!!!… Myślałem, że oszaleję albo że skonam natychmiast… Ta skrytka była 

w  mózgu,  w  najciemniejszym  kącie  i  on  do  niej  dotarł…  Czułem  jego  palce,  rwące  mi 

wszystkie w mózgu nerwy… Czułem, że w tej chwili, kiedym ja omdlał z bólu, on uderzył w 

klawisze  z  tryumfem…  Słyszałem,  jak  tłum  ludzi  krzyknął:  -  brawo!  -  Wtedy  mogłem 

otworzyć oczy… Musiałem wyglądać strasznie, bo się ktoś z obok siedzących przeląkł mego 

wzroku. Spojrzałem na niego… Siedział zmęczony i dyszał ciężko… Szybko i nagle popatrzył 

background image

w  moje  oczy,  lecz  je  w  tejże  chwili  odwrócił;  uczynił  to  jak  kat,  który  się  sam  przeraził 

męczarni, które zadał… 

Od  tego  wieczora  zaczęła  się  moja  najcięższa  męka…  Cierpiałem  wtedy,  kiedym  to 

wszystko  przeżywał,  lecz  tamto  można  było  znieść,  tego  nie  byłem  w  stanie.  Wtedy  nie 

wiedziałem, co będzie i co nadejdzie, kiedy zaś on mnie katował, wiedziałem w chwili męki, że 

ta, która za chwilę przyjdzie, będzie większa Jeszcze. A nie wiedziałem, za co to wszystko… 

Całą  noc  włosy  darłem,  łkając.  Nie  rozumiałem,  czego  ode  mnie  chciał  ten  człowiek…  Nie 

mogłem pojąć, jak mógł ^ę dowiedzieć wszystkiego… Nie mogłem pojąć, sby człowiek mógł 

być jak szyba… W oczach wyczytał - myślałem. Spojrzałem w lustro i ujrzałem oczy własne 

przerażone, lecz nieme. Przecież strawiłem na to całą duszę, aby zapomnieć i ukryć. Skąd on 

wie? 

…Zaczęła  się  moja  straszliwa  męka…  Sto  razy  tej  nocy  przypomniałem  sobie 

wszystko… Ujrzałem nagle ją, stojącą przy mnie. Krzyknąłem jak szalony… Głowa mi pękała, 

byłem szalony naprawdę… Przed oczyma przebiegało mi tysiące obrazów… Ujrzałem twarz 

własną  zalaną  krwią,  z  pręgą  na  czole…  I  w  tejże  chwili  poczułem  naprawdę  wściekły  ból; 

rzuciłem głowę w poduszki, jęcząc. 

…Chciałem  się  zabić,  a  jednak  nie  zabiłem.  Nazajutrz  powlokłem  się  tam,  gdzie  on 

grał.  Niepojęte!  Krążyłem  całą  godzinę  koło  drzwi  lokalu;  coś  mnie  pchnęło…  Wszedłem. 

Szedłem prosto w jego stronę… Usiadłem i czekałem, aż mnie ujrzy… Ujrzał… Uśmiechnął 

się dziwnie i - powtórzył torturę. Zacisnąłem zęby i rzęziłem… Coś się we mnie jednak stało 

strasznego… Powiedziałem mu to oczyma, a on, zdaje się, mnie zrozumiał. I kiedy zjawiłem 

się  następnego  wieczora,  on  już  czekał;  uderzył  we  mnie  od  razu  akordem  piekielnym; 

chciałem wyć, ale milczałem. Postanowił mnie ugiąć… a ja wiedziałem dlaczego: - przeraził 

się. Zrozumiał, że mnie musi zabić swoją muzyką albo przywieść do obłędu; więc mnie męczył 

jeszcze okropniej; kiedy opowiadał na strunach moje wszystkie cierpienia, powtarzał niektóre 

jego najstraszniejsze ustępy po kilka razy. Aż dopuścił się wreszcie zbrodni… Kiedy odczuł 

(bo  nie  patrzył  na  mnie),  że  mnie  doprowadza  do  obłędu,  do  ostatniego  końca  bólu,  uciszył 

struny na jedno mgnienie oka, a potem wprowadził je w okropny spazm śmiechu; pastwił się 

nade mną tym śmiechem, bił i chłostał… To był jego strach. 

Zrozumiałem go… Tak!… Wygrał mi z oczu wszystko, co w nich było, i w duszy, i w 

sercu… A po tem się sam tego przeraził… Może nie chciał, może to uczynił, sam nie wiedząc, 

co czyni… Ale potem czynił to samo z przerażenia… Oto ja mu oczyma zagroziłem śmiercią!!! 

Tak jest! On to wiedział… I mnie chciał zabić przedtem… 

background image

…A ja go nie zabiłem podstępnie… Ja mu powiedziałem, że go zabiję. Powiedziałem 

mu oczyma, a on zbyt dobrze czytał w oczach najstraszniejsze tajemnice, aby nie zrozumiał 

rzeczy tak prostej, jak groźba śmierci… 

…Toteż  zaczęła  się  między  nami  najstraszniejsza  walka…  Nikt  o  niej  nie  wiedział, 

tylko my dwaj, a Bóg może trzeci… Ja wyłem z bólu, ale kiedy byłem przy nim, zaciskałem 

usta, do krwi je gryząc… dopiero potem, w domu, u siebie, było ze mną okropnie… Ale teraz to 

on się męczył… Teraz on wył z rozpaczy i strachu; ja mu to czytałem z oczu i ja to słyszałem w 

jego  muzyce.  Ach!  Dzień  jeden  przed  śmiercią  on  mnie  prosił!  Tak,  on  mnie  prosił…  Nie 

słowami, bośmy w życiu nie zamienili ani słowa… On prosił za pośrednictwem swoich strun. 

Ja rozumiałem każde słowo; nikt ich nie słyszał, tylko ja… 

…Odejdź! - błagał - odejdź na miłość boską… Przebacz mi krzywdę… Ja nie chciałem, 

Bogiem się klnę, że nie chciałem. Ja muszę wygrać to, co słyszę i widzę… To sztuka moja i 

moja chwała… Cóż, żeś cierpiał? Odejdź i zapomnij raz jeszcze!… 

-  A  ja  mu  w  tejże  chwili,  oczyma  tylko  mówiąc,  odpowiedziałem  tym  samym 

śmiechem, którym on mnie chłostał niedawno. Musiał to być śmiech straszny, bo Mokowski 

nie skończył wtedy akordu… Ręce mu zaczęły drzeć z przestrachu. Och! jak strasznie ja się 

wtedy śmiałem, jak strasznie. 

- A on, kat mój, począł wtedy płakać… Tak, płakać począł… Każda struna płakała z 

osobna; miałem wrażenie, że jego muzyka przypadła do moich kolan i całowała mi nogi. Bałem 

się,  że  osłabnę  i  spojrzę  mu  w  oczy  litościwie,  a  ja  tego  uczynić  nie  mogłem;  zbyt  byłem 

nieszczęśliwy, aby się nie zemścić. Zemsta jest obowiązkiem, jeśli człowiek człowiekowi zadał 

cierpienie, bo lepiej jest raczej zabić człowieka, niż mu pozwolić cierpieć… Jedna łza ludzka 

więcej jest warta niż cały strumień krwi… Tak sądziłem i zdaje mi się, że sądziłem dobrze… 

Wstałem przeto czym prędzej, uczyniwszy ruch, jak bym odtrącił kopnięciem liżące mi nogi 

psy… 

Tak było dzień jeden przed jego śmiercią. Dnia tego wiedziałem, że go zabiję… Nie 

wiedziałem  dokładnie  kiedy;  byłem  tak  spokojny,  jak  gdybym  miał  spełnić  czynność 

najzwyczajniejszą… Nie to jednakże jest dziwne, gdyż z najbardziej szaloną myślą oswoić się 

można - a mój zamiar bynajmniej szalonym nie był - dziwne jest to, że i on doskonale wiedział 

o moim planie śmiertelnym i nie uciekł, nie zginął mi z oczu, nie przepadł, aby siebie ocalić 

przynajmniej, bo mnie już nic ocalić nie mogło; ja byłem skazany na strącenie w przepaść, a on 

mnie przywiódł nad jej krawędź i ukazywał dla większej męki jej czeluść… 

I nie uciekł… Przecież mógł to uczynić… Byłbym może sobie głowę o mur roztrzaskał 

z rozpaczy, gdybym go był już nie ujrzał nazajutrz, ale przecież on mógł mi ujść… 

background image

Odszedłem przedostatniej nocy prawie spokojny; czułem, jak mnie gryzł w sercu jego 

ręką zadany piekielny ból, ale byłem spokojny… Tak jest… Starałem się uchronić mózg od 

męczarni, bo przecież musiałem myśleć… 

Przyszedłem do domu późno w noc… Była już czwarta rano… Ale mózg mój widział i 

myślał; wtedy to postanowiłem wykonać śmiertelną próbę. Ściągnąłem ze siebie ubranie, gdyż 

nie miałem innego, i wypchałem je, czym mogłem; w ten sposób uczyniłem manekina… Tak… 

wtedy już świtało… Posadziłem go na krześle przy stole w tej samej pozycji, w jakiej siadywał 

przy fortepianie on, muzyk… 

Obserwowałem manekina długą chwilę, potem, upatrzywszy miejsce po lewej stronie 

pleców - uderzyłem ostrym nożem… Zwalił się na ziemię… Ot tu jest ślad na moim ubraniu, tu 

godziłem… Cios był dobry… Powtórzyłem go bardzo wiele razy - trafiłem zawsze… Zdawało 

mi się, że się on męczy i że kona bardzo, bardzo wiele razy… To mnie wyczerpało, musiałem, 

zdaje się, zemdleć i stracić przytomność, bo po dłuższej chwili zbudziłem się, leżąc na ziemi; 

leżałem obok manekina i ręką ściskałem go w okolicy gardła… 

Szumiało mi nieznośnie w głowie, byłem bez siły… 

To  on  mnie  tak  wyniszczył…  Strach  mnie  przejął,  bo  mi  się  zdawało,  że  wstać  nie 

potrafię…  Dźwignęła  mnie  z  ziemi  czarna  rozpacz  i  ten  lęk  okropny…  Ubrałem  się  i 

wyszedłem z nożem ukrytym w kieszeni. Musiałem być bardzo blady, bo mi się przypatrywano 

na ulicach, ale szedłem prosto… Było jeszcze wcześnie, a on przychodził zwykle po dziewiątej 

wieczorem. Krążyłem więc w okolicy, czytając afisze przy latarniach… Była jedenasta, kiedy 

wszedłem… Słyszałem już pod drzwiami, że gra… Byłem tak spokojny, jak jeszcze nigdy w 

życiu, choć czułem, że pracuje we mnie ostateczny wysiłek… 

Widziałem przez szybę w drzwiach, że ile razy ktokolwiek wchodzi, on się odwraca na 

jeden moment, co mi nie było na rękę. Wiedziałem, że go zabiję, nie chciałem jednak, aby w 

ostatniej chwili próbował ucieczki albo walki - sił mi mogło nie starczyć, cios mógł zawieść 

podczas  walki…  Czekałem  więc  długo  pod  drzwiami,  aż  ktoś  będzie  wchodził,  a  ja 

postanowiłem przemknąć się niepostrzeżenie za tym wchodzącym… Wreszcie mi się udało - 

nie dojrzał mnie… 

Okrążyłem go dookoła i stanąłem wreszcie tuż za nim, o krok jeden… Grał tak pięknie, 

jakby chciał z siebie wygrać wszystko… Nagle drgnął: nie dostrzegł mnie, ale wyczuł; poznał, 

że stoję za nim, bo drgnąwszy, pochylił się tylko, jakby w śmiertelnej trwodze… Och! W tej 

chwili  wiedzieć  musiał,  że  przyszła  jego  ostatnia  godzina,  i  czekał  ciosu.  Ja  jednak  nie 

uderzałem - ja  chciałem  mieć chwilę szczęścia, bo oto nie słyszałem w tym momencie jego 

muzyki, która pewnie musiała być straszna, bo wszyscy zdumieni spojrzeli w stronę fortepianu 

background image

-  a  widziałem  tylko  tego  człowieka,  skurczonego  jak  robaka,  który  nawet  oddech  zdusił  w 

sobie…  Nie  mógł  się  podnieść!  Nie  mógł  krzyknąć  nawet,  tylko  się  bał…  Jakby  oszalał  z 

przerażenia, siedział, wcisnąwszy głowę w barki - i grał. 

Chciałem mu spojrzeć w oczy; nie mógł zauważyć mego ruchu, a jednak w tej samej 

chwili głowę jeszcze bardziej zniżył… 

Nagle jęknął… Ja tylko ten jęk słyszałem, nikt więcej. 

On tym jękiem prosił o śmierć… 

Za wiele już było męki, choć moja była straszniejsza… i ulitowałem się… 

…Pchnąłem go nożem… 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

Morderca  dyszał  ciężko,  ostatkiem  sił.  W  sali  było  cicho,  jak  w  grobie;  a  on  dodał 

szeptem: 

- To był muzyk genialny… …ten Polak… Zabiłem go, więc każcie zabić i mnie, ale ja 

go zabić musiałem… On cierpiał krócej… 

I rozejrzał się błędnym wzrokiem po sali. Patrzyło na niego sto par oczu, rozszerzonych 

nadmiernie  przerażeniem.  Aż  po  długiej  chwili  okropnego  milczenia,  ktoś  wybuchnął 

spazmatycznym płaczem. 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

Rozsądź tę sprawę, Sędzio sprawiedliwy!… 

background image

B

IEDY CZŁOWIEK

 

Potworne  miasto  dyszało  ostatkiem  sił;  spalone  i  zwiędłe  modliło  się  konającym 

zgiełkiem  o  przyjście  nocy.  Targnęła  nim  w  przedwieczornej  godzinie  jakaś  nagła, 

rozwydrzona rozpacz człowieka, który się zapracował na śmierć i wyciem woła o spoczynek. 

Powietrze napełnił złotawy płyn; rzeka spłynęła krwią stu tysięcy świateł, zlewających 

się na dno z arkad mostów. Miasto zaczęło omdlewać, jak codziennie wieczorem, i uspokajać 

się, ciężko dysząc, jak człowiek, któremu tchu zabrakło. Coraz ciszej i ciszej. Gdzieś z głębi 

potwora dochodzi przytłumiony pomruk, nienawistny i zły, pełen strasznej groźby. 

Orłowski usiadł przy kwadratowym, mansardowym okienku i patrzy. 

Wąska,  złota  smuga  rozciągnęła  się  aad  morzem  dachów;  setki  tysięcy  kominów 

zbiegło się w jedną gromadę, poskręcanych dziwacznie i niepomiernie wysokich. Gdy się oczy 

przymknie, wyglądają jak rzadkie, smukłe pnie na skraju lasu. Dalej, dalej dwie pyszne wieże z 

granitowych złomów zaczepiły o złotą smugę. Chmura złocistego pyłu pada na miasto powoli i 

drży w rozpalonym, spragnionym powietrzu. Orłowski myśli: 

- …Niech ci Bóg przebaczy, miasto złe i potworne… 

Niech  cię  nie  zniszczy  pożar…  Choć  serce  twoje  jest  złe…  Niech  ci  Bóg  przebaczy 

wszystko, co ci przebaczyć można, boś jest piękne. 

Gryziesz  i  łamiesz,  wysysasz  ostatnią  kroplę  krwi;  depcesz  i  gnieciesz;  nie  dbasz  o 

człowieka, jak nie dbasz o psa, co się nocą po zaułku włóczy. Ale słońce ponad tobą zachodzi 

tak, jak nad żadnym miastem na świecie… Nawet nędza jest piękna w twoich zaułkach i śmierć 

piękna  w  twoim  bagnie…  O,  miasto,  z  potwornych  najpotworniejsze…  Złote  miasto  i 

kamienne, opite krwią i potem, wściekłe i łaskawe, królewskie i żebracze… 

…Zostałem  w  tobie  sam…  Wzięłoś  mi  wszystko…  wszystko…  Nie  mam  nic  do 

oddania… 

Orłowski patrzył z zachwytem, jak dachy na niezmierzonym obszarze stanęły w jednej 

chwili  w  pożarze  słońca,  które  rozkrwawiło  sobie  piersi  na  jakiejś  wieży  i  ociekając  krwią, 

zapadało w siny mrok widnokręgu. 

Głąb miasta zawył, jęknął głęboko i zadzwonił tysiącem łańcuchów. Potwór, jak by się 

bał ciemności, zapalił w jednej  chwili tysiące tysięcy  świateł i odetchnął z ulgą. Uciszał się 

powoli, powoli… Jakiś zabłąkany, świeży powiew wtargnął przez którąś z podmiejskich bram i 

węszył w rozpalonych zaułkach… 

Orłowski westchnął smutno; zapalił lampę i usiadł przy stole. Chciał czytać i po chwili 

odsunął książkę… Chciał pisać i nie mógł znaleźć pierwszego słowa… Chodził po malutkim 

background image

pokoiku niespokojny i zbiedzony, jak by z wysiłkiem. Czasem przystanął na środku pokoju, jak 

by się z własną nieoczekiwaną myślą spotkał i jak by się jej przyglądał z dziecinną ciekawością. 

- A, tak!… - szepnął za chwilę z cicha i chodził w dalszym ciągu. 

potem się lekko uśmiechnął tym uśmiechem, któremu się - śmiać nie chce; uśmiech taki 

przebiega  bezmyślnie  po  wyżłobionej  kolei  głębokich  zmarszczek  na  twarzy,  jak  by  tylko  z 

niemądrego przyzwyczajenia. 

Orłowski,  jak  by  to  czynił  machinalnie,  wydobył  szachy  i  zaczął  ustawiać  figury. 

Wstrząsnął od czasu do czasu nerwowo głową, jak by chciał spędzić natarczywe wspomnienie 

czy myśl niedobrą, potem z niesłychaną powagą pochylił się nad szachami. 

I  jak  by  samotność  chciał  oszukać,  udawał  niesłychane  zajęcie  się  grą.  Grał  z  - 

Orłowskim. Myślał długo nad każdym posunięciem, potem uczyniwszy je, z tą samą powagą 

przechodził  na  drugą  stronę  stołu,  niosąc  ze  sobą  jedyne  krzesło  jedynego  gracza.  Z  tego 

stanowiska nieprzyjacielskiego osądzał najpierw posunięcie przeciwnika z tamtej strony stołu, 

uśmiechnął  się,  zazwyczaj  ironicznie,  albo  machnął  lekceważąco  ręką,  potem  znów  myślał 

długo  ze  skupieniem  i  po  czasie  poruszał  szachową  figurę.  Przeniósłszy  się  na  poprzednie 

stanowisko,  spojrzał  z  pogardą  na  szachownicę,  przyszedł  bowiem  do  przekonania,  że 

pociągnięcie było co najmniej bez sensu. 

Ktoś w tej chwili szarpnął dzwonkiem. 

Orłowski  przeraził  się,  zupełnie  dosłownie.  Podnosił  się  z  wolna  z  krzesła  i  bał  się 

odwrócić. W jego ślicznych bladych oczach zabłysło niesłychane zdumienie. 

- Do mnie?… - zapytał sam siebie. 

Dzwonek  chwiał  się  jeszcze  w  przedpokoju,  potem  raz  jeszcze  głośno  się 

rozwrzeszczał. 

Orłowski skradać się począł na palcach ku drzwiom; wszedł do przedpokoju i zaczął 

podsłuchiwać  pod  drugimi  drzwiami.  Potem  ostrożnie  uchylił  drzwi  i  spojrzał  przez  szparę. 

Rozjaśnił w tej chwili twarz i drzwi szeroko otworzył. 

- Ależ proszę! - zawołał - nie myślałem, że to pan! 

Gentelman, który się zjawił we drzwiach, zdumiał się w pierwszej chwili, że go witają 

w tym przybytku tak serdecznie. Potem gębę okrasił niebiańskim uśmiechem i rzecze: 

-  Czemu  pan  nie  każe  otwierać  lokajowi?  Jak  się  pan  miewa?  Pozwoli  pan,  że  nie 

zdejmę w przedpokoju paltota, bo go zastawiłem trzy lata temu. He! he! he! Prawda, że dowcip 

jeszcze mam? 

- Ależ zawsze go pan miał. Proszę do środka. Szanowny gość wchodził uroczyście i z 

niesłychaną gracją; miał wprawdzie nogi wygięte w kabłąk, ale to w specjalnych warunkach 

background image

może być stylowe. Na fizjognomii miał inteligencję i szczecinowate włosy, bo się widocznie 

golił tylko na święta narodowe. Wisiał na nim jakiś frak, od którego odcięto poły. W ogóle był 

ubrany niesłychanie pomysłowo, jeśli dla kompletu weźmie się pod uwagę cudny krawat, który 

w kolorze swoim objawiał stanowczo pomieszanie zmysłów. 

Gość  rzucił  kapelusz  w  kąt  pokoju  i  z  rozkoszą  usiadł.  Rozejrzał  się  po  pokoju  z 

niesłychanym lekceważeniem, cmoknął językiem i rzecze: 

- Co kosztuje ten apartament z kosztami sądowymi? 

- Dwieście franków rocznie bez kosztów sądowych. 

- Tak drogo może płacić tylko polski szlachcic. 

Orłowski  uśmiechnął  się  z  widoczną  chęcią  zatrzymania  uśmiechu  na  twarzy  jak 

najdłużej. Zbliżył się do gościa, rękę mu położył na ramieniu i przemawiał serdecznie: 

- Co się z panem robi, panie Leonie, gdzie się pan podziewa, jak pan żyje? 

Pan Leon pokiwał smętnie głową i gębę wykrzywił pociesznie. 

- Na razie zmieniam wyznanie, bo mi się dotychczasowe sprzykrzyło, poza tym mój 

patron,  od  którego  mam  te  eleganckie  spodnie,  prosił  mnie  o  to  natarczywie.  A  pan  wie,  że 

serce  mam  dobre.  Co  robię  poza  tym?  Nic  nie  robię…  Wczoraj  chodziłem  cały  dzień  po 

magazynach  i  wybierałem  gorsety  dla  rodaczki,  która  sprzedaje  w  ojczyźnie  ten 

nieartykułowany  artykuł.  Dostałem  za  to  trzy  franki,  proszę  pana,  dlatego,  jak  pan  uważa, 

jestem  w  humorze  doskonałym  i  skończę  jutro  serię  dwudziestu  pięciu  fejletonów  o 

impresjonistach. 

- Któż to panu wydrukuje? 

- Wydrukuje? Nikt nie wydrukuje… Po pierwsze, że to, co napiszę, już z pewnością 

było  gdzieś  kiedyś  wydrukowane,  a  po  drugie  dlatego,  że  zupełnie  niczego  nie  napiszę.  A 

gadam o tym tylko z przyzwyczajenia. Ale! ale! Może panu czego potrzeba? Jest do nabycia 

fałszywy Monticelli i zepsuty aparat fotograficzny u mojego przyjaciela. Idiota ma szczęście, 

bo to wszystko dostał od swojej kochanki… 

- Dziękuję, serdecznie dziękuję… 

- No to może pan kupi egzemplarz Verlaine’a z jego własnoręcznym podpisem. Nie? 

Nie,  to  nie!  Właściwie  to  ja  panu  po  przyjacielsku  powiem,  że  autograf  jest  podrobiony. 

Sprzedam komu innemu. Nie przyjechał kto nowy? Orłowski wzruszył ramionami. 

- Przez dwa miesiące nie byłem nigdzie i wychodziłem tylko wieczorami. Skąd ja to 

mogę wiedzieć? 

- Tak! tak! - skarżył się pan Leon - czasy są coraz cięższe. Albo nikt nie przyjeżdża, albo 

jeżeli już przyjedzie, to bez pieniędzy, co się powinno policyjnie zabronić. Po co taki jeden z 

background image

drugim przyjeżdża? Czego tu chce? Konkurencję robić i psuć kredyt; słowo daję, że się kiedy 

zirytuję i wrócę do Polski. 

- A może pan już tęskni? Jak pan długo tu siedzi? 

-  Czternaście  lat;  przyjechałem  wprawdzie  na  rok,  ale  nie  miałem  za  co  wyjechać  i 

siedzę już rok czternasty. Czemu nie? 

Orłowski  się  zdumiał.  Spojrzał  z  podziwem  na  swojego  gościa  i  zaczął  mu  się 

przypatrywać ciekawie. 

- Przez czternaście lat w nędzy? 

- W jakiej nędzy? To jest bardzo romantyczna pozycja, a nie nędza. Skąd zaraz nędza! 

Jadł pan kiedy u Leona? Nie! Widzi pan! A ja jadłem… Samego by mnie tam wprawdzie nie 

wpuścili, ale byłem w solidnym towarzystwie. Miałem przyjaciela, który jest dzisiaj ministrem, 

miałem na spółkę z jednym Arabem kochankę, która dzisiaj ma automobil. Hę! miał pan kiedy 

kochankę w takim stylu? 

- No, a teraz pan powiedz, ileś razy pan nie jadł? 

Pan Leon wykrzywił pociesznie fizjognomię i figlarnie zmrużył oczy. 

- Tyfus głodowy to jest bardzo zajmująca rozrywka; człowiek ma za darmo widzenia, 

jak by w kinematografie siedział. Bardzo zajmujące… Knut Hamsun by się uradował… Nie ma 

o czym gadać. Całe szczęście, że jestem dobrze ubrany i że ludzie mnie nie cierpią… 

- Co panu z tego szczęścia? 

-  Bo  każdy  łatwiej  i  chętniej  pożyczy,  dlatego  właśnie,  że  mnie  nie  znosi,  gdyż  jest 

przekonany, że go potem będę unikał. Ale ja jestem towarzyskie bydlę i bardzo lgnę do ludzi, 

nawet  do  tych,  którym  jestem  winien  cokolwiek.  Dlatego  też  mam  sto  tysięcy  przyjaciół  i 

nadzieję, że każdego z nich przecież kiedyś jakieś nieszczęście spotka. 

- Czyżby pan ich aż tak nienawidził? 

- Nienawidzieć? Nie! Tego nie umiem. Tyle razy mnie w życiu wyrzucono za drzwi, 

tyle  razy  potraktowano  mnie  gorzej  psa,  zresztą  bardzo  słusznie,  że  się  wyzbyłem  tak 

luksusowego  uczucia,  jakim  jest  nienawiść.  Co  mi  z  tego  przyjdzie?  Kto  sobie  będzie 

cokolwiek robił z mojej nienawiści? Wszystkiego się już wyzbyłem w tym mieście, gardzę tym 

miastem i w nim umrę, bo gdzie indziej już nawet umrzeć bym nie potrafił. Niech zresztą diabli 

porwą to całe miasto ze mną razem… To jest cały mój sentyment. Zresztą nie dbam o nic… Da 

się pan oszukać, to pana oszukam, da się inny, oszukam innego. Nie na wiele, na całego franka, 

bo większych sposobności już nie ma teraz. I czy pan myśli, że ja to robię dlatego, że jestem 

indywiduum bez czci i wiary? Nie! Słowo panu daję, że nie - robię to najpierw z potrzeby, a 

wreszcie z przyzwyczajenia. Gdybym miał jutro milion, to przecież i tak przyszedłbym do pana 

background image

pożyczyć kilka sous na absynt. O, jej! A głupie małpy psują mi renomę i robią ze mnie kanalię. 

Za co? Dlaczego? Dlatego chyba, że nie pożyczam więcej nad jednego franka, to znaczy, że się 

nie szanuję i nie mam ambicji, aby się odważyć prosić o dziesięć, których by mi nota bene i tak 

nikt nie dał… Uprzedzenia! Małpie uprzedzenia, a ja jestem człowiek zachodni. Słowo panu 

daję, że zachodni… 

- Ależ naturalnie!… 

Pan Leon się poirytował. 

- A przecież, proszę pana, ja mam żonę i dziecko. Ożeniłem się… Po com się ożenił? 

Albo  ja  wiem!  Ale  człowiekowi  zawsze  się  zdaje,  że  jak  będzie  miał  żonę,  to  mu  wszystko 

taniej wypadnie. 

- Gdzież jest pańska żona? 

- Moja żona? 

- Właśnie o nią pytam… 

-  Moja  żona?  A  diabli  ją  wiedzą.  Gdzieś  żyje  z  tym  dzieckiem,  które  podobno  jest 

bardzo  ładne;  widziałem  ją  trzy  lata  temu  i  wziąłem  od  niej  dwa  franki.  Od  tego  czasu  nie 

widziałem jej na oczy. Jak umrze, to mi dadzą znać z komisariatu. 

Orłowski  słuchał  z  niedowierzaniem;  patrzył  na  gościa  z  mimowolnym  podziwem. 

Wreszcie zapytał: 

- Przepraszam bardzo, że o tym mówię - ale w istocie, po cóż się pan żenił? 

- Po co ja się żeniłem? A kto to panu powiedział, że ja się chciałem żenić? Nie miałem 

gdzie  mieszkać,  a  zima  była,  ona  zaś  miała  mieszkanie.  Każdy  by  się  ożenił  w  takich 

warunkach… 

- Nie do uwierzenia! 

-  Owszem,  rzecz  jest  z  prawdziwego  zdarzenia.  Sumienie?  Co  za  sumienie? 

Sentymentalny nałóg może, ale nie sumienie… Zresztą w takim ogromnym mieście na takie 

rzeczy nie zwraca uwagi człowiek cywilizowany. Wielkie miasto nie ma sumienia. Słowo panu 

daję! A ja znam dobrze to zbiegowisko kamiennych domów; ja byłem na samym spodzie tego 

bagna,  dlatego  może  mam  takie  złodziejskie  oczy.  Czy  pan  nie  zauważył,  że  ja  mam  oczy 

rzezimieszka? 

Orłowski smutno się uśmiechnął, bo nie wypadało nie przyznać gościowi słuszności. 

- Tak jest! Rzezimieszkiem nie jestem, ale mam złodziejskie maniery, w czym zresztą 

jest styl. Ja bardzo cenię styl; ja, o czym pan zapewne wie, niczego nie robię trywialnie, chociaż 

się to nie opłaca. Zresztą nieraz znajdzie się kabotyn, co potrafi zrzucić człowieka ze schodów 

bez uwagi na jego stylowość. Jak pan sądzi, ile razy zamknięto mi drzwi przed nosem? Może 

background image

sto, może dwieście. Ja się w takich wypadkach mszczę, ja się strasznie mszczę. Człowiekowi, 

który się ten sposób ze mną obszedł, nie podałem już w życiu ręki. He! he! he! 

I  Orłowski  zaczął  się  śmiać  nieszczerze  razem  ze  swoim  wytwornym  gościem.  Obaj 

jednakże przestali śmiać się nagle i prawie równocześnie, gdyż się spotkały ich oczy: jasne, 

niezmącone  oczy  Orłowskiego  i  z  głupia  chytre,  biegające  na  wszystkie  strony,  jak  by  za 

żerem,  oczy  pana  Leona.  Orłowskiemu  przebiegło  przez  myśl  zapytanie,  co  sprowadziło  do 

niego tego niesamowitego gościa. Gdyby szło o franka albo o stary kapelusz, nie trwałaby ta 

wizyta tak długo. Zresztą pan Leon zwyczajnie opowiadał raczej z lubością o innych, o których 

wszystko wiedział, nigdy zaś o sobie, o którym zresztą wszyscy i tak wiedzieli wszystko. Przy 

tym  gość  widocznie  udawał  tylko  arogancką  pewność  siebie;  coś  mu  ciążyło,  do  czego  nie 

mógł przystąpić bez wahania. 

Milczeli  obaj  długo,  jeden  i  drugi  niespokojny,  jak  by  się  nawzajem  zaczęli  strzec. 

Orłowskiemu, który nie znosił sytuacji niewyraźnych, zaczęła ciążyć atmosfera, zbyt zaś był 

delikatny,  aby  spytać  gościa  wprost  o  ceł  wizyty.  Każdy  inny  na  jego  miejscu  rzekłby  pan 

Leonowi:  -  “panie  Leonie,  może  pan  z  łaski  swojej  pójdzie  już,  aby  się  trochę  przejść!” 

Orłowski  nie  miał  odwagi.  Zresztą,  jak  by  na  przekór  wszystkim,  czuł  litość  dla  tej 

smutno-wesołej kreatury, która się karała ochłapami życia, radowała nędzą i tyła głodem, dla 

tego  znawcy  sztuki,  wytwornego,  choć  na  kabłąkowatych  nogach.  Czuł,  że  mu  gość 

przygotowuje  jakąś  historię,  do  której  sam  nawet  nie  mógł  śmiało  przyłożyć  ręki,  chociaż 

załatwiał w życiu swoim rzeczy, których. się życie samo wstydziło. 

Pan Leon wydobył z niezgłębionej kieszeni starą kopertę listową i wytrząsnął z niej na 

dłoń szczyptę tytoniu; potem z niesłychaną uwagą począł skręcać papierosa. W trakcie tego 

mówił: 

- A cóż pan, panie Orłowski? Pisze pan? 

- Owszem, cokolwiek… 

-  To  dobrze,  to  bardzo  dobrze…  Jeśli  pan  zechce,  to  ja  panu  książkę  przetłumaczę. 

Bardzo to tanio zrobię, po przyjacielsku. I pan tak zawsze, tak w czterech ścianach, zawsze tak 

sam? 

-  Bardzo  rzadko  mnie  kto  odwiedzi.  Od  sześciu  miesięcy  pan  pierwszy  był  tak 

łaskawy… 

-  Daj  pan  spokój,  nie  mów  pan  do  mnie  tak  pięknie,  bo  się  rozpłaczę…  “Był  pan 

łaskawy”… Bardzo słusznie! He! he! 

- W istocie, że to łaska z pańskiej strony; nikt mnie nigdy nie odwiedza… 

Pan Leon zrobił “smutną twarz”. 

background image

- I panu nie jest przykro? 

-  Bynajmniej!  Nauczyłem  się  samotności,  a  to  przecież  wielka  sztuka.  Niczego  tak 

człowiek nie pragnie, jak samotności, chociaż niczego się tak nie obawia, jak jej właśnie. A ja 

niezmiernie lubię moją samotność… Zdaje mi się, żem dokonał wielkiego dzieła, potrafiwszy 

stać  się  samotnym  w  tym  mieście,  najpotworniejszym  z  potwornych;  zdaje  mi  się,  żem 

wywiódł w pole to złe miasto i wyhodowałem sobie w jego piekielnym zgiełku ciszę, choćby 

anemiczną i odżywianą sztucznie. Jestem sam i przysięgam, że chcę być sam. Nie wyjdę już z 

tego miasta, bo może wyjść z niego już nie potrafię, ale żyć w nim będę sam, tylko sam! 

Ostatnie słowa mówił Orłowski z nieugiętym, mocnym przekonaniem, jak by się bał, że 

mu  kto  zechce  narzucić  zamiar  odmienny.  A  pan  Leon  słuchał  tej  mowy  z  nie  ukrywanym 

roztargnieniem. Rzecze potem: 

- Ślubów niech pan nie składa, bo może przyjść chwila, że pan zechce wyjść z klasztoru. 

Trzeba  być  ostrożnym!  Po  co  ma  się  człowiek  później  wstydzić  własnego  wiarołomstwa. 

Cisza! Samotność! O, jej! sto tysięcy tak mówiło i sto tysięcy poszło wreszcie do baru z damską 

kapelą. Kto z nas nie chciał być samotnym? Nawet ja, chociaż byłbym wtedy w zasadniczym 

kłopocie,  bo  przecież  sam  od  siebie  nie  mógłbym  niczego  pożyczyć,  jestem  tego  absolutnie 

pewny… He! he! he! Czemu się pan nie śmieje? To jest przecież dobry dowcip, że ja chciałem 

być  raz  samotny…  Ja  w  ogóle  robię  tylko  dobre  dowcipy!…  Tak  jest!  Niech  pan  słucha 

doświadczonego człowieka: nie należy nigdy zamykać za sobą furtki tak mocno, żeby jej potem 

nie można było otworzyć. Zostaw pan zawsze drabinę, po którejś pan wlazł na dach, abyś mógł 

zleźć z dachu, kiedy ci tam będzie niewygodnie. Niech pan słucha, bo gadam jak mądry rabin… 

Po co więc przysięga na samotność? Był pan często samotny w życiu? 

- Nie… 

-  Więc  pan  nie  ma  wprawy  w  tym  kunszcie,  a  do  tego  trzeba  wprawy  niesłychanej. 

Teraz to już pan wie, co to znaczy zostać sam na sam z sobą? Ja tego nie znam, ja to tylko sobie 

wyobrażam… To musi być ciężko, to musi być nawet bardzo ciężko. 

Orłowski  skłonił  głowę  i  jak  by  wpadł  w  zadumę.  Myślał.  Pan  Leon  zorientował  się 

szybko w sytuacji, powstał z krzesła, zbliżył się do Orłowskiego, ujął za guzik jego surduta i 

targając  nim,  zaczął  mówić,  z  początku  głosem  jak  by  przytłumionym,  potem  coraz 

natarczywszym: 

-  Pan  samotności  nie  wytrzyma,  bo  samotność  pana  zgryzie  i  melancholika  z  pana 

uczyni.  Silniejsi  od  Pana  strzelali  sobie  w  łeb  ze  strachu,  a  pan  chce  urządzać  zapasy  z 

najmocniejszym  indywiduum.  Już  stracił  kredyt  oklepany  aforyzm  o  człowieku,  który 

najsilniejszym  jest  wtedy,  kiedy  jest  sam.  Wybili  człowiekowi  temu  szyby  i  wyrzucili  z 

background image

intratnej posady. Dobrze mu tak, po co gadał frazesy… Otóż to! Ja jestem człowiek zachodni, 

proszę  pana,  a  człowiek  zachodni  żyje  gromadą  i  jest  silny,  w  każdym  razie  silniejszy  od 

melancholików z błękitnymi oczyma. Pan wie o tym, że ja jestem człowiek zachodni? 

- Ależ wiem, wiem… 

- A człowiek zachodni jest to mądry człowiek… Może być i kanalią, owszem, owszem, 

ale  mądrą  kanalią,  która  się  sentymentów  nie  wyzbyła,  lecz  zaczęła  notować  na  giełdzie. 

Wszystko się powinno notować na giełdzie. Gdyby wszystko na giełdzie miało swój kurs, nie 

byłoby  pomyłek  i  nikt  by  nie  cenił  niczego,  nie  podnosił  sztucznie  ceny  i  nikt  by  nie 

bankrutował.  Pan  albo  inny  taki  oszacuje  pewnego  dnia  swój  sentyment  ponad  wartość,  a 

ponieważ  nikt  panu  za  to  nie  da  ceny  żądanej  i  zaśmieje  się  panu  w  oczy  -  wtedy  pan 

zbankrutuje  i  szuka  samotności.  Człowiek  zachodni  tego  nie  zrobi.  Naturalnie,  że  i  tu  się 

znajdzie wyrzutek, który popularnym hasłom robi na złość; zwykle jest to pijak albo poeta, albo 

jedno i drugie razem. Ale tu już nawet poezję notuje się na giełdzie i nie ma pod tym względem 

pomyłek. 

- Bredzi pan jak fałszywy bankier. 

Pan Leon się uśmiechnął. 

- Pan to dobrze powiedział: ja bankier! Voila! Cały świat to jest jeden wielki bank, a tu, 

w tym mieście, jest jego główna kasa. Ale my odbiegamy od przedmiotu, jak to zresztą każdy 

Polak zawsze robi od początku świata. Ja panu chciałem powiedzieć, że panu. samotność nie do 

twarzy,  “samotny  człowiek”  -  to    jest  jeden  z  najgłupszych  paradoksów.  Są  okoliczności 

łagodzące,  przypuśćmy…  Ja  wiem,  co  pana  spotkało…  Pan  się  zaciął,  sobie  samemu  na 

złość… Po polsku… O, jej!… Słowo daję, że sobie samemu na złość. 

Orłowskiemu  przemknął  po  twarzy  cień  niechętnego  niezadowolenia;  z  półsłówek 

poznał, że gość jego chce mówić o czymś, o czym on mówić nie chce; wyrazem twarzy chciał 

mu  dać  tedy  do  poznania,  że  nie  życzy  sobie  rozmowy  na  ten  temat.  Pan  Leon  jednakże, 

człowiek  zachodni,  którego  wschodnim  obyczajem  zrzucano  ze  schodów,  nie  zwykł  się 

przerażać zaledwie grymasem niezadowolenia. Mówił tedy: 

- Ja wiem, co z panem było, wszyscy wiedzą, co z panem było. Nic strasznego… Żona 

od pana odeszła… Orłowski się wstrząsnął nerwowo. 

- Może damy temu pokój… 

- Niech mi pan powie dlaczego? Samotność nauczyła pana drażliwości, wypielęgnował 

pan chore miejsce i nie można tam pana dotknąć. To bardzo źle, panie Orłowski, to bardzo źle. 

Trzeba  się  leczyć,  a  ja  pana  chcę  uleczyć  właśnie.  Bezinteresownie,  z  czystej  przyjaźni… 

Słowo panu daję! Pana nie można zostawić dłużej w takim stanie, bo jeszcze miesiąc może pan 

background image

wytrzyma, a potem zrobi pan głupstwo. Melancholia to jest kiepski patron, niczego nie da na 

kredyt, a za fałszywy spokój każe sobie zapłacić - czy ja wiem czym? - może śmiercią, a może 

szpitalem wariatów. O, jej! Po co panu tego? 

Orłowski męczył się. Nie mógł pojąć, w jakim celu to indywiduum bredzi od godziny i 

krętymi drogami chce wpełznąć w jego myśli. Kto mu tak kazał? Dla kogo to robi? Za jaką 

nagrodę, bo przecież nie traci tu czasu bezinteresownie? 

-  Panie  Leonie  -  rzekł  wreszcie  -  czemu  wciąż  mówimy  tylko  o  mnie?  Są  przecież 

tematy bardziej zajmujące. 

- Przeciwnie! nie ma tematu bardziej zajmującego nad pana. Czemu nie mamy mówić o 

panu,  tym  bardziej  że  potrzeba  mówić.  Słowo  daję,  że  potrzeba…  Niech  pan  pozwoli… 

Mówmy o panu i o pańskiej żonie… 

Orłowski miał w oczach wyraz dotkliwego bólu. 

Zaczął szeptać: 

- Nie mam żony… niech mi pan da wreszcie spokój… nie mam żony… zapomniałem i 

nie chcę przypominać. 

Pan Leon podszedł bliżej i szepnął tonem porozumiewawczym: 

- Ale ona pamięta! 

Orłowski spojrzał na niego jak ogłuszony. Patrzył długo, bardzo długo; miał w oczach 

nagłe przerażenie. 

- Pan od niej przychodzi? - zapytał cicho z jakimś niezmiernym rozpłakanym żalem w 

głosie. - Czemu pan mnie oszukuje i czemu pan mi tego nie powiedział przed godziną? 

Pan  Leon  udał,  że  się  wstydzi.  W  głosie  Orłowskiego  był  szczery,  dotkliwy  wyrzut; 

Orłowski zresztą nie umiał mówić nieszczerze. 

- Myślałem - rzekł gość - że panu będzie zbyt przykro, jeśli powiem od razu, z czym 

przyszedłem.  Pan  jest  czuły  człowiek,  zupełnie  nie  zachodni,  pan  jeszcze  lubi  tragedie. 

Myślałem więc, że dobrze będzie przygotować pana. Zresztą to jest delikatna sprawa… Bardzo 

nawet delikatna. Pan mnie mógł wyrzucić za drzwi… O, jej, czemu nie! Więc dlatego chciałem 

pana przekonać, że pan źle robi, żyjąc tak, jak pan żyje… 

- Pan mnie nie przekona, więc niech pan już niczego nie mówi. Jeśli pan zechce gadać, 

niech pan gada, bo ja i tak słuchać nie będę. Panie kochany! com ja panu złego zrobił? Czego 

pan chce ode mnie? 

Orłowski dyszał niespokojnie; przeszedł kilka razy przez pokój, wreszcie zwalił się na 

łóżko. Siedział oparty o ścianę i patrzył przed siebie szklanym, nieruchomym wzrokiem. 

background image

Pan  Leon milczał również i zdaje się, układał w myśli plan postępowania. Trwało to 

nadmiernie długo. Patrzył spod oka na Orłowskiego, któremu pot wystąpił na czoło; siedział na 

łóżku nieruchomy i widocznie się dręczył, bo po szkliwie jego oczu zaczął się rozlewać mglisty 

ból,  który  mu  spływać  począł  w  serce,  bo  się  w  jednej  chwili  wstrząsnął  jak  by  w  nagłym 

febrycznym ataku. 

Pan Leon spojrzał na niego niespokojnie. 

- Co panu jest? - zapytał troskliwie. 

Orłowski  nie  odpowiadał,  tylko  szybko  zakrył  powiekami  oczy,  aby  temu  lichemu 

indywiduum nie pokazać łez, które zjawiły się nagle w kątkach oczu, czujne, ciche, pomieszane 

z krwią. 

Pan Leon poczuł w tejże chwili, że jest panem położenia; sam zwyciężył się człowiek, 

który  łzy,  choćby  najcichsze,  przyzwał  sobie  na  pomoc.  Pan  Leon,  wpatrzony  bystro  w 

Orłowskiego,  zaczął  mówić,  gotów  przerwać  potok  słów  każdej  chwili,  kiedy  by  Orłowski 

tylko podniósł powieki. Pan Leon mówił cicho, jak by dla nadania wagi swoim słowom i jak by 

się  trwożył,  że  głośniejsze  słowo  gotowe  obudzić  Orłowskiego,  uśpionego  w  bolesnej, 

męczącej, strasznej zadumie. Przysunął cichutko krzesło w pobliże Orłowskiego, usiadł na jego 

brzeżku i z miną kuszącego Mefistofelesa, takiego z głupszych - mówił: 

- Pan się strasznie męczy, panie Orłowski… Niech mi pan nie mówi, że nie, bo ja pański 

ból  czuję  w  powietrzu…  Ból  można  wyczuć  nozdrzami,  a  ja  jestem  człowiek  na  ból  czuły. 

Mnie  samemu  boleść  zalewa    serce,  przysięgam,  że  ja  cierpię  razem  z  panem,  bo  któż  by  z 

panem nie cierpiał? No, niech pan powie, czy jest człowiek, którego by pańskie nieszczęścia 

nie wzruszyły? Nie ma! A dlaczego nie ma? Bo pan ma miłość u ludzi, pana wszyscy kochają, 

pan nikomu nie wyrządził krzywdy, pan się dzielił ostatnim kawałkiem chleba, pan ma talent i 

pan ma wielkie serce. 

W  tym  miejscu  musiał  pan  Leon  zaczerpnąć  powietrza,  a  chwyciwszy  go,  biegł  na 

złamanie karku, pędząc przed sobą swoje słowa. Zaczął mówić z wprawą bulwarowego rajfura. 

- Ja wiem, że pan kochał swoją żonę tak, jak tylko szlachetny człowiek potrafi… Pan w 

podziw wszystkich wprawiał, pan wszystkich zmuszał do szacunku swoją małżeńską miłością. 

Zna pan tę chudą Marrinettę od “Pascala”? Powiedziała, że dla pana popełniłaby morderstwo, 

tak  jej  pan  tym  zaimponował;  widzi  pan,  że  uznanie  było  ogólne.  Trochę  niezupełnie,  bo 

właśnie ta, którą pan tak kochał, zepsuła harmonię i nie uznała pańskiej pięknej duszy… Czego 

pan  chce?  Kobieta!  Już  wszystko  jest  powiedziane…  A  do  tego  prześliczna  kobieta… 

Prześliczna, to jest może nawet mało powiedziane; takich złotych włosów, jakie ona ma, świat 

jeszcze nie widział. Czyż nieprawda? Panie Orłowski, czyż nieprawda? 

background image

Spojrzał  w  tej  chwili  na  Orłowskiego,  który  siedział  jak zastygły  i  zdaje  się,  szczęki 

zwarł przemocą. Znad oczu nie podnosił powiek i słuchał z bólem głuchym w duszy. Na czole 

miał kropelki potu, ręce mu leciuchno drżały. Nie odpowiadał… 

Pan Leon tedy mówił dalej: 

-  Uciekła  od  pana…  No,  trudno,  tego  ukryć  nie  można,  o  tym  wszyscy  wiedzą…  A 

uciekła dlatego, że pan ją do tego zmusił. 

Orłowski wstrząsnął się gwałtownie i nagle oczy szeroko otworzył. 

- Tak jest, nikt inny, tylko pan… Pan odprawiał przed nią nabożeństwo, pan ją całował 

po nogach, pan by dla niej kraść poszedł, pan by się był dla niej powiesił. I jak pan myśli? Dużej 

na to trzeba było filozofii, żeby obliczyć, kiedy od pana ucieknie? Wcale nie dużej. Skąd pan 

wziął swoją żonę? Z kawiarni… I zamiast jej dać to, czego ona mogła zapragnąć, pan jej dał na 

imieniny swoją duszę. He! he! Doskonały kawał! Trzeba z nią jeszcze było pogadać w wolnych 

chwilach  o  św.  Franciszku  z  Asyżu…  Czemu  nie?  No i  z tym  wszystkim  był  pan  tragiczny 

komik, a ona wolała takiego, który się w aktorskim żargonie nazywa ,,płaski komik”. Ale ja się, 

co prawda, niepotrzebnie w to mieszam, a robię to tylko dla naszkicowania tła, jak taki, co pisze 

nowelę albo robi węglem szkic do obrazu. To bowiem nikogo nie obchodzi, to obchodzi pana i 

ją, panią dobrodziejkę. Voila! Dobrze powiedziane… Więc uciekła… Jeszcze to nie jest nic 

strasznego wobec tego, że ona nie była ani pierwsza, ani ostatnia… Tym właśnie ja bym się 

pocieszył, gdyby ode mnie żona uciekła, ale to wszystko jest na razie bezprzedmiotowe, wobec 

tego, że ja uciekłem od żony… Czy pan uważa, jaką ja mam grecką pogodę w duszy? Co? A 

pan jest niepotrzebnie smutny… Pan jest niepotrzebnie bardzo, bardzo biedny… Gdyby pan 

siebie  samego  zobaczył  w  tej  chwili,  zapłakałby  pan  nad  samym  sobą…  No,  niechże  pan 

przemów! słowo, jedno słowo, bo przysięgam, że nie wytrzymam i że się rozpłaczę… 

Orłowski  jak  by  wracał  powoli  do  życia.  Oczy  przynajmniej  czyniły  takie  wrażenie, 

zamigotawszy żywym blaskiem. Udawał spokój… Po chwili jąkając się, jak by słów szukał w 

pamięci, zapytał cicho, patrząc gdzieś w bok: 

- Co… co… ona… teraz robi? 

Pan Leon aż krzyknął z radości… 

- No tak! Niechże pan pyta, ja panu na wszystko odpowiem… Ja tu po to przyszedłem, 

słowo daję, że w żadnym innym celu… 

- Cóż ona robi? 

- Co robi? Cierpi! - rzekł pan  Leon  głosem straszliwie głuchym. - Strasznie cierpi… 

Ona może nawet tego długo nie wytrzyma. Ona cierpi całą duszą i całym skołatanym sercem. Ja 

background image

się  do  wszystkiego  przyznam,  ja  panu  wszystko  powiem,  jednego  słowa  nie  przemilczę. 

Pozwoli mi pan wszystko powiedzieć? 

Orłowski milczał chwilę. 

- Niech pan mówi!… - rzekł z wysiłkiem. 

Pan Leon nastroił twarz tragicznie, jak prowincjonalny aktor. Starał się słowom swoim 

nadać kolor przeraźliwie czarny, kiedy mówił: 

-  Panie  Orłowski!  Pan  wie,  w  jakim  stanie  żona  pańska  od  pana  odeszła  -  w  jednej 

koszuli.  Cóż  robić?  -  zaślepienie,  głupie  bezmyślne  zaślepienie…  Ten  pan,  pan  Kazimierz, 

wytłumaczył  jej,  że  miłość  powinna  być  ślepa…  To  jest  niesympatyczna  figura,  ten  pański 

dawny przyjaciel. Opowiadał o sobie, że jest malarzem, może być… Każdy może opowiadać, 

że jest malarzem. Taki on tam malarz! Kanalia nie artysta… Udawał pańskiego przyjaciela i 

zabrał panu żonę. A pan nawet nie zaklął, pan się poszedł wypłakać… Mniejsza o to! I jak pan 

myśli, co miał ten pański przyjaciel? Pan myśli, że on miał talent? Nieprawda, on miał tylko 

suchoty i dlatego mu oczy tak błyszczały, a pan wie, jak to. łatwo z suchotami i ze świecącymi 

oczyma  udawać  apostoła…  Gdybym  ja  miał  suchoty,  to  bym  z  tego  doskonale  żył,  bobym 

wtedy uwodził kobiety. 

Pan  Leon  chciał  się  widocznie  w  tej  chwili  zaśmiać  ze  swojego  dowcipu,  ale  w 

stosownej porze spostrzegł, że się w sytuacji tak wybitnie tragicznej śmiać nie wypada. Więc 

tylko gębę wykrzywił, aby uśmiech, który już wypełznął mu na usta, wdusic w nie z powrotem. 

- Tak jest! - mówił - dla tego suchotnika żona pańska uciekła stąd w jednej koszuli, a 

drugiej on jej z pewnością nie kupił, bo nie miał za co… Wie pan, jak oni żyli i żyją? Gorzej ode 

mnie… Wyrzucili ich z jednego hotelu, szli do drugiego, aby po nocy szukać znów jakiej nory. 

Czasem im tam ktoś coś pożyczył ze względu na pana, a czasem odmówił, i to także ze względu 

na pana… Więc żebrali… U wszystkich żebrali, i to nie on, tylko ona, bo on był za dumny i ją 

tylko wysyłał… Tam franka, a tam pół… A on blagował. Co miał robić na własną pociechę? 

Gadał  o  jakimś  wielkim  obrazie;  rysował  szkice  na  kawiarnianych  stolikach  i  pluł  krwią  w 

międzyczasie. A ona prześlicznie patrzyła w niego jak w tęczę. Słowo daję, jak w tęczę albo w 

święty obraz… Ja z takim zachwytem nie patrzę na wystawowe okno bankowe, z jakim ona 

patrzyła w tego człowieka. A to jest nieszkodliwy maniak… Nic więcej, tylko maniak… Na 

nim się pan nie będzie mścił, bo to chore indywiduum i gada w gorączce. Co panu z zemsty? 

Nic, chyba niesmak… 

Panie Orłowski, ale ona cierpiała i cierpi… Ja nie chcę pana wzruszać, ale to jedno panu 

powiem, że raz zemdlała na ulicy z głodu i wyczerpania. Ból w duszy jest gorszy niż głód… 

Podobno  to  jest  prawda…  Ona  strasznie  odpokutowała…  Unikali  jej,  patrzyli  na  nią  z 

background image

dwuznacznym uśmiechem, oglądali z fałszywym politowaniem jej kamasze, przez które widać 

było bose nogi… Czego pan jeszcze chce?… Zbladła, wychudła jak szkielet, oczy ma otoczone 

sińcami… To jest bardzo biedna kobieta… Mnie jej bardzo żal, chociaż równocześnie żal mi 

was oboje; pana nieraz nawet więcej niż jej, bo pan cierpi niezasłużenie… Ona sama pracowała 

na swój los… Gdybyś pan ją teraz zobaczył na wpół żywą, serce by w panu jękło… 

Orłowski, słuchając tego, starał się ukryć łzy, które mu niespostrzeżenie zamigotały na 

szkle oczu… Osłabł, osunął się, siedział bez najmniejszego ruchu, strasznie biedny i strasznie 

cierpliwy. Wyobrażał sobie, jak by w gorączce, żonę swoją, wynędzniałą i głodną, śpiącą na 

ławce na przedmiejskim bulwarze; nie chciał myśleć o niej i myślał; odganiał wspomnienia i 

całym wysiłkiem więził je oczyma, ile razy zamajaczyły mu przed źrenicami. Łzy mu zalały 

oczy, płakał nad jej i nad swoją nędzą. Nie czuł żadnego żalu, nie odczuwał w duszy złości… 

Oddał się w opiekę rozpłakanemu cichemu dziecięcemu cierpieniu. Było mu wszystko jedno… 

Wolę jego podmyły łzy, które płynęły gdzieś z serca i ubezwładniały w nim duszę. 

Patrzył na swego gadającego gościa, jak dziecko patrzy… Zdawał sobie sprawę z tego, 

że jest ogromnie nieszczęśliwy, tłumaczył sobie bezmyślnym szeptem myśli, że on niczemu nie 

winien, temu chyba, że ją zanadto kochał, niczemu więcej… Kochał ją tak, jak ją kocha w tej 

chwili…  Gdzieś  tam  na  samym  dnie  duszy,  krzyczało  w  nim  coś,  że  czyni  jak  żak  albo 

niedołęga, że postępuje jak idiotyczny bohater idiotycznej powieści, w której miłość zwycięża 

na ostatniej kartce. Więc, by tego nie słyszeć, słuchał, co mu jego gość mówił w dalszym ciągu. 

Słuch wytężył i oczyma już rzucał się na słowa, zanim się urodziły w ustach mówiącego. 

A gość mówił: 

- Obiecałem panu, że panu wszystko powiem i dotrzymam słowa; po oczach pańskich 

poznaję, że pan by przebaczył mordercy… Pan jest ciekawy człowiek, jakiegom jeszcze nie 

spotkał  w  życiu.  Lal  la!  Pan  jest  biedny  człowiek  i  niesłychanie  dobry…  Ja  panu  wszystko 

powiem… Niech się pan nie przeraża… 

Orłowski  zbladł  jeszcze  bardziej  i  powoli  powstał,  zbliżył  się  do  pana  Leona  i 

wstrzymał oddech w piersi. Wpatrywał się w swego gościa niesłychanie pilnie. 

- Powiem… powiem… po co mam ukrywać? - Pańska żona jest chora… 

Spojrzał na Orłowskiego. 

- …jest bardzo chora! - dodał szybko. 

Orłowski  uczynił  jeden  krok  naprzód,  pan  Leon  zaś  równocześnie  dwa  kroki  w  tył. 

Orłowski dyszał ciężko. 

- Z głodu? - zapytał niespokojnie. 

- Nie! 

background image

- Z nędzy? 

- Nie! 

- Co jej jest? - krzyczał już Orłowski. 

- Pańska żona jest w ciąży… - rzekł szybko pan Leon i cofnął się nagle, zbyt dobrym 

bowiem był literatem, aby nie wiedzieć, że po tym wesołym oświadczeniu musi nastąpić efekt 

tragiczny. 

W istocie, Orłowski chwilę stał, jak piorunem rażony, potem się rzucił nagle w stronę 

gościa,  a  nie  znalazłszy  go  pod  ręką,  zatoczył  się  aż  do  kominka;  oparł  się  na  nim  ciężko  i 

zawył.  Targał  nim  jakiś  straszny  szloch;  Orłowski  się  trząsł  jak  w  ataku,  chwytał  głośno 

powietrze  i  płakał;  przeraźliwie,  okropnie,  nieznośnie;  od  czasu  do  czasu  jęknął  nagle  i 

przejmująco, jak by sobie przypomniał ciężkie słowo pana Leona. 

Ten  przyjrzał  się  bacznie  Orłowskiemu  i  mrugnął  znacząco  oczyma,  usiadł 

najspokojniej na krześle i czekał. Czekał bardzo długo. Szloch Orłowskiego ustawał jak burza, 

która zerwała się zbyt nagle, aby trwać długo. Czasem nim dreszcz jeszcze wstrząsnął, czasem 

widocznie Orłowski zupełnie opadał ze sił. Aż po długiej chwili się odwrócił, jak by zupełnie 

zmieniony.  Pan  Leon  w  tymże  samym  momencie  zerwał  się  szybko  z  krzesła.  Podbiegł  ku 

Orłowskiemu, ujął go pod rękę i odprowadził do krzesła, na którym sam siedział przed chwilą. 

Orłowski dał ze sobą czynić wszystko, jak dziecko. Usiadł, ręce zwiesił i patrzył bezmyślnie w 

ziemię… 

Nastała przykra cisza. 

Po  długiej  dopiero  chwili  podniósł  Orłowski  swe  jasne  oczy;  patrzył  długo  w  oczy 

swego gościa, potem zapytał cicho, głosem bardzo zmęczonym i jak by nieswoim… 

- Gdzie ona jest? 

Pan Leon odpowiadał szybko. 

- Czeka na mnie na schodach; uprosiłem dozorcę, by jej tam siedzieć pozwolił. 

Orłowski znów się wstrząsnął; nie przypuszczał, że żona jego jest blisko. 

- Grozi jej co? 

-  Zapewne,  wyczerpana  jest  do  ostatnich  granic,  ona  musi  spocząć,  bo  zginie…  Nie 

będzie  miała  zapewne  tyle  siły,  aby  dojść  tu,  do  pana,  na  piąte  piętro,  bo  przecież…  tu… 

przyjdzie… Panie Orłowski, pan jest wielki człowiek, pan ma anielskie serce… Przecież ona tu 

przyjdzie… Panie Orłowski!… 

Orłowski spojrzał na niego wzrokiem cudownie jasnym i wyszeptał dziwnie smutno: 

- Tak… ona tu przyjdzie… 

background image

-  Aaaaa!  -  odetchnął  pan  Leon,  jak  człowiek,  który  zrzucił  wreszcie  ciężki  kamień, 

niesiony na barkach. 

- Niech pan pójdzie po nią… Niech przyjdzie, a ja sobie pójdę… Niech pan będzie tak 

dobry i pójdzie po nią… 

Pan Leon się nagle zaniepokoił. 

- Dobrze - rzekł - naturalnie, że pójdę, prosta rzecz. Tak! Tylko ja miałem panu jeszcze 

powiedzieć niedużo, dwa, trzy słowa, a potem koniec, stanowczo już koniec. 

- Niech pan mówi… 

Pan Leon nie mógł znaleźć słów. 

-  Widzi  pan  -  cedził  powoli  -  ja  bym  tego,  co  mam  powiedzieć,  nie  powiedział,  ale 

ujrzałem coś, czego nie widziałem dotąd jeszcze w życiu! Widziałem na własne oczy ludzką 

dobroć. Od tej chwili jestem lepszy człowiek… Przysięgam panu, jestem lepszy… Kiedy się 

wpatruję  w  oczy  pańskie,  dochodzę  do  przekonania,  że  wszystko  jest  możliwe  na  świecie, 

nawet cudowne bohaterstwa. I dlatego tylko odważę się panu powiedzieć… Panie Orłowski… 

Rzecz skomplikowana!… 

Orłowski spojrzał na niego wzrokiem pytającym. Czego jeszcze chciano od niego? 

- Panie Orłowski, rzecz jest strasznie skomplikowana. Rzecz jest nieprawdopodobnie 

skomplikowana… Pańska żona przyszła do pana po litość… siedzi tam na schodach… ale nie 

przyszła sama… On jest tam także, ten maniak… jakżeż tam, do diabła… ten pan Kazimierz… 

Nie  mów  pan  nic,  na  miłość  boską  nic  pan  nie  mów,  my  to  zaraz  załatwimy.  To  jest 

nieprawdopodobne, temu by nikt nie uwierzył, ale tak jest… Ona musi szukać u pana ratunku, 

bo jest w rozpaczy, ale jego nie opuściła… On jest bardziej chory od niej… 

Suchotnik… Kanalia… Może pożyje tydzień, może dwa… Niech pan na mnie tak nie 

patrzy, bo cóż ja jestem winien… Przywlekli się oboje i wyją tam jak głodne psy. Miej pan 

litość, panie Orłowski…. Miej pan litość nie nad ich nędzą, ale nad tym, że oni musieli przyjść 

do pana; niech pan wierzy, że pańska żona wolałaby śmierć, ale ona to dla niego robi! Co ja 

temu jestem winien? 

Pan Leon mówił to wszystko z jakąś rozpaczą i ze łzami w głosie. Wyszedł wreszcie, 

zdaje się, z równowagi; patrzył na Orłowskiego prawie błędnie. A Orłowski zbladł śmiertelnie; 

oczy jego rozpaliły się niesamowicie; tarł ręką czoło, jakby nie mogąc zrozumieć dobrze, co się 

dzieje naokoło niego. Miał w twarzy wyraz człowieka, który się śmiertelnie przeląkł. 

Patrzył na swego gościa obłąkanym wzrokiem - jak na obłąkanego. 

Ważył przez chwilę słowa na ustach, jak by się nie mógł pozbyć ich ciężaru, potem jak 

by zacharczał: 

background image

- Ona jest z nim? 

- Z nim! - odparł gość z rozpaczą. 

Orłowski chwycił się rękoma za głowę. 

- Boże! Boże! Boże! 

- Wszystko jest możliwe na tym świecie - dodał tonem usprawiedliwienia pan Leon. - 

Ona jest z nim… Ta kobieta nie wie, co czyni, ale w jej rozumieniu czyni pięknie. Przeciw temu 

ani pan nie poradzi, ani ja. Odtrąci ich pan ode drzwi, wtedy stanie się jakaś rzecz straszna; nie 

odtrąci  ich  pan,  będzie  to  dla  pana  rzecz  straszna…  Ja  to  wiem,  ja  to  doskonale  rozumiem. 

Czemu  pan  znowu  płacze?  We  łzach  pan  tego  nie  utopi…  A  oni  tam  czekają  z  zapartym 

oddechem…  On  czyni  podle,  ale  jest  bez  woli,  on  robi  to,  co  mu  rozpacz  każe…  To  jest 

tragedia z “Grand Guignolu”… Nie płacz pan, do stu diabłów… Panie Orłowski! 

Orłowski płakał, ale teraz już bardzo cicho i bezgłośnie; łzy toczyły mu się po twarzy 

jedna  za  drugą.  Przeżywał  w  tej  chwili  mękę  piekielną;  rozumiał  to  jedno,  że  nie  powinien 

rozumieć tego, co ma uczynić, bo jeśli rozważać to zacznie - oszaleje albo się rzuci przez okno 

z piątego piętra na bruk. 

- Niech się stanie… - szepnął Orłowski sam do siebie, jak człowiek konający. 

Pan Leon wpił się oczyma w jego pobielałe wargi. 

- Co ma się stać? 

- Idź pan do nich… Niech tu przyjdą… ja się usunę… idź pan zaraz do nich. Mnie już 

nic… Dzisiejszą noc ja tu w przedpokoju na podłodze… może trzeba będzie lekarza… idźże 

pan po nich… A!… Tu dla pana dziesięć franków za trud… Nie mów pan nic, żem płakał… 

Przynieś mi pan co do zjedzenia albo nie, ja sam pójdę… 

Pana Leona już nie było. 

A Orłowski jak by zagasił tlejące mocno, prześliczne swoje blade oczy, potem stanął 

pod ścianą, znieruchomiał jak słup i czekał śmiertelnie blady. Martwiało w nim serce… 

Nie widział przed sobą nic, chociaż patrzył… Kolana pod nim drgać zaczęły, w ustach 

czuł jak by posmak skrzepłej krwi. 

Zacisnął zęby i czekał… 

background image

S

TRACH OCZU

 

Spotkaliśmy tę kobietę w jakiejś podłej salce koncertowej na bulwarze; oczy, lustrujące 

zbieraninę ludzką, musiały się zatrzymać na jej twarzy i musiały do niej wracać z niepokojem. 

Wszyscy patrzyli na tę twarz tak białą, jak najbielszy płatek papieru, i na te oczy, które nie 

znały innego wyrazu, jak przerażenie. Była to twarz anielskiej piękności. Kobieta nie była zbyt 

młoda, można było dostrzec wśród jej włosów smugi srebrne, jak nagłe  słoneczne błyski na 

złocie.  Kto  ją  ujrzał,  wodził  w  tejże  chwili  niespokojnie  oczyma  naokół,  badając,  co  mogło 

przerazić tę przecudną kobietę, i spotykał wzrok obecnych, równie zdziwiony jak jego. To był 

straszny  koncert  tego  wieczora.  Ta  kobieta  zaraziła  wszystkich  swoim  nieludzkim 

przerażeniem  oczu;  widzieli  ją  wszyscy  i  wszyscy  patrzyli  ustawicznie  na  nią,  jak  by 

zamagnetyzowała całą salę. Nikt nie słuchał muzyki, nikt nie mógł słuchać. Czuliśmy to sami 

po sobie. Ile razy ktokolwiek z nas spojrzał na estradę, musiał w tej chwili się obejrzeć, aby 

widzieć te oczy przerażone. 

Kobieta  siedziała  nieruchoma  i  cicha  i  słuchała  muzyki  chciwie,  łaknąco;  czasem  jej 

twarz prześliczna drgnęła, a wtedy cudna kobieta przymykała powoli i jak by sennie powieki, 

bardzo znużone, ciężkie, jak by obciążone przepychem rzęs wspaniałych. 

Patrzyliśmy w nią jak w zjawisko nieziemskie, ona nie spojrzała na nikogo; zdawało się, 

że  nie  widzi  nikogo  i  że  te  dziwne  oczy  wszystką  swoją  władzę  oddały  na  pastwę  temu 

przerażonemu  wyrazowi.  Te  oczy  musiały  być  zawsze  takie,  gdyż  ani  na  chwilę  nie  umiały 

spojrzeć inaczej. 

Siedzący  obok  mnie  przyjaciel  mój,  malarz,  patrzył  w  nie  od  godziny,  niespokojny  i 

sam, zdaje się, przerażony; szeptem rozprawiał o czymś, sam ze sobą; wreszcie pochylił się ku 

mnie i zapytał: 

- Co widzisz w tych oczach? 

Nie odpowiadałem mu; chciałem spojrzeć w nie raz jeszcze; spojrzałem tedy tajemnie i 

patrzyłem długo, bardzo długo. 

- Obłąkany strach… - rzekłem cichutko. 

- Ja widzę śmierć… - odpowiedział mi zalęknionym szeptem - ta kobieta nie żyje… 

Zwróciłem  się  ku  niemu  niespokojnie;  był  w  najwyższym  stopniu  zdenerwowany, 

prawie  że  drżał  całym  ciałem;  zaczął  szeptać,  czyniąc  dłuższe,  niespokojnym  oddechem 

wypełnione pauzy, ile razy muzyka wzniosła się szumiącą głośnie falą. 

- …Ona nie żyje, w tych oczach zamarło wszelakie życie… Umarła w chwili jakiegoś 

śmiertelnego zalęku… Kto ona jest? Kto ona jest?… Blada jest śmiertelnie… Patrz, z jakim ona 

background image

wysiłkiem  słucha…  Mój  Boże!  Mój  Boże!…  Co  ta  kobieta  przeszła,  bo  przecież  z  takimi 

oczyma człowiek się nie rodzi - z takimi umiera… Nie! takich przerażonych oczu nie ma nawet 

człowiek konający… Spójrz na nią! 

Kobieta przechyliła w tył głowę i zdawało się, że 

to  naprawdę  jest  człowiek  umarły;  jak  człowiek  znużony  oparłszy  się,  poddaje  się 

orzeźwiającemu  wiatrowi,  tak  ona,  jak  by  zmęczona  śmiertelnie,  czekała  lecącej  z  estrady 

burzy dźwięków, chłonąc je całym swoim nieruchomym ciałem. 

Przygięta cudnie, trwała w tej zastygłej marmurowej pozie; ktoś obok niej siedzący, jak 

by  olśniony  jej  pięknością,  usunął  się  nieco,  jak  by  nie  śmiał  siedzieć  zbyt  blisko  tego 

królewskiego piękna - patrzył tylko z nieśmiałym zachwytem. 

Skończono koncert; kobieta podniosła się z krzesła i patrząc tymi dziwnie przerażonymi 

oczyma,  szukała  wyjścia.  Nagle  z  tłumu  wysunął  się  człowiek,  któregośmy  nie  zauważyli, 

podszedł ku niej z ukłonem i podał jej rękę. Nawet nie spojrzała na niego. 

Przyjaciel mój, malarz, przystanął zdumiony. 

- Znam go! - szepnął mi cicho - to lekarz… 

A  więc  kobieta  była  chora…  Tak,  przez  te  straszne  oczy  przeglądała  choroba,  bo 

przecież zdrowie się nie trwoży; musiała to być jednakże choroba dziwna. 

Kobieta szła powoli, przed siebie tylko patrząc, wiedziona pod rękę przez lekarza; wiódł 

ją ostrożnie, podtrzymując na każdym stopniu schodów. Tłum rozstępował się szybko, jak by z 

szacunkiem i jak by litośnie, zdumiony równocześnie tą pięknością posągową i widokiem tej 

anielskiej twarzy, w którą ktoś Wprawił przez straszną pomyłkę oczy obłąkanego człowieka. 

Szliśmy za nią; po co i dlaczego, nikt z nas nie Wiedział; wiodła nas jakaś podniecona 

ciekawość, zresztą nie można się było łatwo oderwać od tego widoku; miałem wrażenie, że 

człowiek uciekający przed niebezpieczeństwem zatrzymałby się na jej widok, gdyby mu nagle 

stanęła przed jego oczyma. 

Wyszli na bulwar; u bramy koncertowej sali czekał lokaj z okryciem, na bulwarze stał 

automobil. Lekarz szepnął coś szybko lokajowi, który się skłonił nisko; kobieta nie zwracała na 

to najmniejszej uwagi. Po chwili lokaj odjechał w automobilu, ona zaś, zawsze z lekarzem pod 

rękę, skierowała się w jedną z ulic bocznych. Była godzina dość późna, ulice paryskie dość 

puste. Stąpaliśmy za nimi w pewnej odległości, milcząc, gdyż każdy jeszcze widział te oczy 

zalęknione i szukał w myślach ich tajemnicy. 

Oni szli również bez słowa, ona bezwolnie, nie patrząc na nic, przed siebie jedynie. Szli 

najwidoczniej w stronę montmartrowskiego wzgórza, mrugającego nad zalanym nocą bagnem 

Paryża wesoło ślepiami czerwonych latarń, wywieszonych nad drzwiami dziesiątków nigdy nie 

background image

śpiących lokalów. Wiosna rozparła się na tym bulwarze szumnym i głośnym, radując się. W 

cieniu każdego drzewa całowały się pary, nie wiedząc o niczym; czasem spoza nagle otwartych 

drzwi  wspaniałej  szynkowni  zdołało  się  wymknąć  kilka  dźwięków  orkiestry  i  wpadłszy  na 

bulwar, szalało przez chwilę. 

Oni szli powoli pod górę, nie wypowiedziawszy dotąd ani słowa - my za nimi, wstydząc 

się szpiegującej ciekawości własnej. Lecz te oczy, te oczy… Zdawało mi się, że tej nocy usnąć 

bym nie potrafił… 

Z każdą chwilą byliśmy coraz więcej zdumieni; nie wiedzieliśmy, kim jest ta kobieta - 

pewnie  nieszczęśliwa  chora,  lecz  po  cóż  w  takim  razie  idą  tutaj,  na  to  wzgórze,  które  jest 

cmentarzem wprawdzie, ale tylko dla zdrowych trupów? Dokąd idą i po co? Zdumienie nasze 

było  jeszcze  większe,  kiedyśmy  spostrzegli,  że  ta  dziwna  para  zmierza  do  jednego  z 

najhałaśłiwszych  z  montmartrowskich  przybytków;  u  drzwi  stał  już  widziany  przez  nas 

niedawno automobil i lokaj zgięty w ukłonie. 

Tutaj? 

Weszliśmy  za  nimi  po  chwili.  Blada  kobieta  siedziała  przy  stoliku  i  patrzyła  na 

rozigraną salę swymi przerażonymi oczyma; przy niej siedział jej towarzysz. 

Światła zdawały się przygasać, tak obłąkanie wył wytworny tłum w tej sali od czasu do 

czasu,  chcąc  okazać  swoją  radość;  na  środku  tańczyły,  przeraźliwe  wykonując  ruchy,  dwa 

zdyszane dziewczątka, ledwo rozkwitłe; orkiestra w haniebnie czerwonych frakach odchodziła 

od przytomności, zalewając się potopem swojej muzyki; pijacki wrzask rósł z każdą chwilą, 

coraz bardziej podniecony sam sobą. 

Ona  siedziała  obojętna  na  wszystko,  wiecznie  blada  i  tak  samo  dziwnie  patrząca; 

postawiono przed nimi butelkę szampańskiego wina, którego żadne z nich nie tknęło. 

Nikt tu na nich nie zwracał uwagi; czasem tylko człowiek jakiś podniecony, starający 

się z trudem przedostać z jednego rogu sali w drugi, głośniej ryczący - przechodząc obok nich, 

przystawał na chwilę, zdumiony; potem, jak by czarne widmo ujrzał, otrząsał się i szedł dalej; 

czasem  kokota,  benzyną  zalatująca,  przyjrzała  się  ciekawie  i  szepnęła  coś  złośliwie  do 

zasypiającego indywiduum, które resztką świadomości czuwało nad portfelem. 

Patrzyliśmy na tę bladą kobietę już nie z litością, ale i rozczuleniem; widziałem jak po 

towarzyszu  moim  od  czasu  do  czasu  przebiegł  dreszcz.  Nie  odrywał  od  niej  wzroku.  Rzekł 

wreszcie: 

- Pijmy! 

Piliśmy chciwie, jak by nas trawiła gorączka; żaden z nas nie widział nic, tylko ją jedną, 

to pyszne, śmiertelne widmo, zastygłe w nieludzkim przerażeniu. 

background image

- Ja wiem, po co ona tu przychodzi - szepnął mi malarz - ja wiem… Ona się boi nocy i 

siebie. 

- Nocy i siebie? 

- Tak… W jej oczach jest wieczysty strach, więc musi widzieć zawsze światło, aby się z 

mroku nie wyprzędło to, co ją trwoży… Musi widzieć ludzi i światło… Ta kobieta widziała 

śmierć i czuła na twarzy jej oddech… Albo jeszcze coś okropniejszego… 

- Co jest okropniejsze nad śmierć? - spytałem cicho. 

- Nad śmierć? - Wszystko! Ona się chyba śmierci nie boi; człowiek, który by się bał 

śmierci, a w oczach miał to przerażenie, które ona ma, zabiłby się dawno… Nie zniósłby tego 

lęku,  mając  furtkę  otwartą…  A  ona  się  nie  zabije,  bo  zdaje  się,  że  już  nie  ma  w  sobie  nic 

żywego. 

W tej chwili miałem wrażenie, żeśmy stanęli nad trupem i mówimy o śmierci. 

- Och! - wstrząsnął się malarz. 

Piliśmy  coraz  więcej,  nie  wiem,  z  żalu  nad  tą  bladą,  cudną  kobietą,  czy  też  jakiś 

nieokreślony niepokój suszył nam wargi. Wrzawa oszołomiła nas do reszty; nie wiedział z nas 

żaden,  co  się  dzieje  poza  ścianami;  tam  pewnie  świt  złoty  spływał  ze  wzgórz  lesistych  ku 

Sekwanie i mącił jej żółte wody, płynące ku morzu i nadaremnie zwalniające biegu w obrębie 

straszliwego miasta, jak by jak najdłużej płynąć przez nie chciały; pewnie już usnęło święte 

wzgórze, zmęczone rozkoszą wiosenną, znużone piosenką i marzeniem, albo już zbudziwszy 

się z krótkiego snu, śpiewa najmilsza montmartrowska czereda, chór obłoconego złotem swym 

Paryża. 

Oddech zaparłem w piersi… 

Spotkałem jej dziwne oczy… 

Po raz pierwszy obejrzała się po sali, zatrzymując się wzrokiem tu i ówdzie. 

Spotkała oczy nasze i drgnęła tak samo, jak my. A myśmy, widząc wreszcie na wprost 

siebie te źrenice tajemne, wpiliśmy się w nie obłąkanym pragnieniem dobycia z nich tego, co w 

nich było. Uczułem zawrót głowy… Teraz dojrzę… Patrzy w moje oczy bez drgnienia… 

Na  Boga!  Nie  widzę  jej  ani  jej  twarzy  śmiertelnie  bladej:  widzę  tylko  ogromne, 

przeogromne oczy, rozgorzałe strachem, zalęknione, jak by zmartwiałe w przerażeniu; zdaje mi 

się przez chwilę, że nie ma nic naokół, że jest ciemno i strasznie, a wszystką przestrzeń przede 

mną wypełniły te oczy… te oczy… 

Wpiłem  palce  w  ramię  siedzącego  przy  mnie  malarza  i  ściskałem  je  kurczowo… 

Czułem, że on drży na całym ciele… Ja się bałem… 

- Te oczy… Te straszne oczy… 

background image

Zdawało mi się, że za ich szkliwem, które darłem wzrokiem ostrym jak nóż, mieszka 

strach… Jeśli zerwę tę powłokę szklistą, stanie się coś strasznego; ujrzę tajemnicę człowieka, 

który ją ukrył na samym dnie serca i łękiem się zdradza. 

Czułem, że  jeśli z tym  samym  strasznym  wysiłkiem  będę  patrzył  dłużej  -  omdleję… 

Patrzę  jednak  i  mam  wrażenie,  że  mi  powieki  mdleją,  a  oczy  krew  zalewa.  Jeszcze  chwilę, 

jeszcze chwilę!… 

Boże żywy! 

Błysnął purpurowy strumień krwi… Widmo… I strach… Śmiertelny strach… 

Powieki  z  długimi  rzęsami  zapadły  w  tej  chwili  na  jej  przerażone  oczy,  jak  zasłona, 

która scenę śmiertelną zakryła. 

Po com ja patrzył w te oczy… po co?! 

Może to był opar z wina, który się przed mymi uniósł oczyma - nie wiem; lecz to, co się 

z niego wyprzędło, było straszne i niepojęte. Może to była opowieść wygrana przez szum krwi 

w głowie rozgorączkowanej - nie wiem. Ja przysiąc mogę, żem to widział w jej oczach, których 

obym nie ujrzał po raz drugi w życiu… Te oczy były obłąkane… A oto jest ich opowieść: 

Miała  lat  dwadzieścia  i  najpiękniejsze  oczy  w  całym  Paryżu;  czytywała  romanse  i 

wiersze, poza tym kochała się w poecie. Był to człowiek młody i znał życie tylko z tej strony, z 

której świeci na nie słońce. Poeta całował jej przedziwne oczy długo, aż jednego dnia rzekł jej 

ojciec: 

-  Powiedz  temu  panu,  że  jeszcze  przez  dwa  dni  może  oczekiwać  ciebie  na  ulicy  za 

węgłem domu. Jeśli go spotkam na trzeci dzień, obiję go jak psa. 

Ojciec  jej  miał  minę  dyplomaty  i  wyszarzany  tużurek,  na  którego  klapie  widniała 

zatłuszczona  wstążeczka  orderu.  Zdaje  się,  że  sprowadzał  młodym  bogatym  ludziom 

dziewczęta i grywał oszukańczo w karty. 

Kiedy jej to powiedział, wpadła w rozpacz; do oczu nabiegły jej łzy; oblewając nimi 

każde słowo, mówiła: 

- Czy ojciec wie o nim? 

Ojciec z miną dyplomaty zaśmiał się chytrze. 

- Wiem, żeś była z ‘nim przedwczoraj, i wiem, że on tu był wczoraj. Wiem także, że go 

już więcej nie ujrzę, tak samo, jak i ty… 

- Czemu? 

- Bo mnie się to nie podoba. Czy wystarczy? 

background image

A jeśli nie wystarczy, przywiążę do łóżka jak dzikie zwierzę… Tego zaś chłystka ze 

schodów zrzucę. Dość… Jeśli mi zaczniesz mówić o tym, jak bardzo ty jego kochasz, a jak 

bardzo on ciebie, wtedy za siebie nie ręczę… Za dwa dni pójdziesz za mąż… 

- Jezus, Maria! 

Stary łotr nie wzruszył się bynajmniej. 

- Za dwa dni przyjdzie tu młody człowiek, który cię kocha… Ręczę słowem uczciwości, 

że  na  śmierć  jest  w  tobie  zakochany,  gdybym  bowiem  nie  był  przekonany  o  tym,  nie 

oddawałbym mu dziecka. 

I zaśmiał się. 

Słuchała  zalękniona  nie  śmiejąc  odetchnąć.  Krew  jej  szumiała  w  głowie,  jak  po 

uderzeniu. Uczyniła ruch jakiś rozpaczliwy. 

- Dość! - krzyknął. - Jest bogaty i kocha cię. Rzecz jest załatwiona i umówiona… A jeśli 

masz  do  tego  pana  zza  węgła  domu  jakie  ostatnie  zlecenia,  mnie  je  powierz…  Ja  mu 

wytłumaczę,  he!  he!  Zdaje  się,  że  to  dobry  chłopak  i  rzecz  zrozumie.  Pewnie  chce  twojego 

szczęścia,  więc  sam  cię  będzie  namawiał…  Szczęście  właśnie  idzie  do  ciebie…  Ja  ci  je 

wynalazłem… Za dwa dni pójdziesz za mąż… On cię widział i rozkochał się na śmierć… O 

czymś lepszym marzyć nie mogłem… Dość! Oknem nie wyskoczysz, ani się nie strujesz, to 

głupie… On ma zamek i ogromne dochody… 

I  oto  niewiasta  z  przecudnymi  oczyma  wyszła  za  mąż.  Nie  widziała  nic  przez  łzy; 

dojrzała tylko, że mąż Jej ma twarz jastrzębią i drapieżną. Oczy jego były wieczyście zalane 

krwią; były to ślepia gnuśnego zwierza, który z trudem podnosi ciężkie powieki. Ten człowiek 

pił nadmiernie. Wlókł się powoli z łbem wtulonym w barki. Dotknął jej ogromnymi rękoma, 

zawieszając jakąś cenną kolię na jej białej szyi. Drgnęła, przerażona śmiertelnie. Mąż spojrzał 

na nią zdumiony, potem gwałtownie szarpnął kolię… Kamienie rozsypały się po podłodze. 

- Oswoisz się! - rzekł i odszedł. 

Płakała cicho całymi nocami, nie odważając się płakać głośno; bała się tego człowieka i 

leniwego  spojrzenia  jego  załzawionych  krwią  oczu.  Wpadała  w  omdlenie,  kiedy  ją  pieścił, 

półpijany. Darł na niej suknie, szukając lubieżnie ciała. Padała mu wtedy w ramiona nieżywa; 

czuła na ciele dotknięcie jego strasznych, wilgotnych, zaślinionych warg i łkała tym cichym, 

ukrytym gdzieś wewnątrz łkaniem człowieka płaczącego przez sen. 

Jednego  dnia,  kiedy  się  przywlókł  i  zaczął  szukać  jej  ust,  krzyknęła  przeraźliwie  i 

chciała  uciec;  wtedy  on,  zatoczywszy  się,  chwycił  ją  za  włosy,  targnął  i  siłą  przyciągnął  ku 

sobie, omdlałą. 

- Zbyt drogo cię zapłaciłem - rzekł - nie uciekniesz! 

background image

Pilnowano jej ze wszystkich stron i czuwano nad każdym jej ruchem; nigdy nie była 

sama.  Bała  się  własnych  łez  i  własnych  snów.  I  zaczęła  konać  powoli…  Raz  kiedy  leżała 

bezsilna, usłyszała piosenkę pod oknami… Rzuciła się ku oknu jak oszalała, szybko zaczęła 

zdejmować  pierścionki  z  palców  i  rzucać  je  grajkowi,  który  w  okna  jej  patrzył.  Za  chwilę 

piosenka urwała się nagle. Ktoś obił grajka i odegnał. Potem ją wywieziono… 

Powóz dudniąc wjechał pod sklepienie murowanej bramy. Z mroku wieczora wylazły 

kontury starego zamku, ciche i surowe. Miała wrażenie, że ją “skazaną” uwożą do więzienia. 

On był przy niej, dziwnie rozmowny. Patrzył na nią ze straszliwą jakąś czułością, jak by 

zdumiony i uradowany jej pięknością. Śledził jej oczy, czekając, jakie wrażenie wywrze na niej 

nowa siedziba. 

- Ten zamek jest twój!… - rzekł. 

A ona czym prędzej przymknęła oczy. 

Cisza, mieszkająca w wysokich sklepionych pokojach, podniosła się niechętnie ze snu, 

który jej zmącono, i poczołgała się w zakątki. 

Kobieta z cudnymi oczyma patrzyła obojętnie na bogactwo komnat usłanych miękko i 

bogato. Nagle przebiegł po niej dreszcz radości. Olbrzymi, biały chart, śpiący na poduszkach, 

podniósł się ociężale, podszedł ku niej i łasić się począł, patrząc jej w oczy. Ujęła w drobne 

dłonie wysmukły psi łeb i przytuliła doń śliczną swą twarz. W tejże samej chwili on wszedł do 

pokoju, patrzył przez chwilę, a potem nagle przystąpił i z całej siły kopnął psa. Bolesny skowyt 

pobiegł echem przez pokoje. 

- Czy ten pies milszy ode mnie? - rzekł. 

Chciała mu w twarz plunąć i nie mogła; dreszcz nią tylko wstrząsnął. Spojrzała na tego 

człowieka z taką straszliwą pogardą, że się odwrócił powoli i ze złością. 

Nie miała siły na nienawiść, zresztą ten człowiek nie był wart nienawiści. 

Wytężyła wszystkie siły, aby żyć, nie żyjąc, nie widzieć niczego i niczego nie słyszeć. 

- Kiedyś skonać muszę… - myślała. 

Myślała gorączkowo o wszystkim, aby nie myśleć tylko o nim i o ojcu. Patrzyła w jego 

twarz i nie widziała jej, jak by jej oczy, wiecznie łzami zasnute, patrzyły przez opar i mgłę. 

Kiedy z daleka usłyszała jego podniesiony głos, bladła w jednej chwili i tuliła się do 

byle  czego,  jak  przerażone  dziecko.  W  głowie  czuła  zamęt,  na  ustach  spiekę.  Ogarniała  ją 

choroba lęku; chodziła jak by w wieczystej gorączce, snując się jak cudowna mara, jak jakiś 

duch królewny zaklętej, pokutującej w starym zamku. 

Nie  pragnęła  niczego;  zapomniała  własnych  pragnień  i  własnych  tęsknot.  Godziny 

mijały,  a  ona,  siedząc  w  starym,  rzeźbionym  fotelu,  wodziła  oczyma  za  złotą  smugą 

background image

słonecznego  błysku,  który  kaskadą  złocistą  wpadł  przez  romańskie  okno  i  wędrował  po 

ścianach, polerując stare, zardzewiałe tarcze i ostrząc groty włóczni rozwieszonych na murze. 

Oddychała  ciężko,  jak  by  zmęczona  tą  powolną  wędrówką  za  słonecznym  błyskiem. 

Kiedy złocista żmija słoneczna poczynała barwie się krwią na znak odejścia w chwili zachodu, 

lęk ją przejmował. Bała się nocy jak śmierci. Pod wieczór zjawiał się - on. Wracał z lasu czy z 

pola, zły i milczący. Potem pił, Czasem chwytał go obłęd i wtedy w śmiertelnym przerażeniu 

czekała tej chwili, kiedy ją sobie przypomni i oślizgłymi rękoma pocznie szukać jej piersi… 

Wszystka  krew  uciekła  jej  z  twarzy  w  oczekiwaniu  na  tę  chwilę  śmiertelnej  męki. 

Zaciskała zęby i odchodziła od zmysłów… A potem się modliła - o śmierć swoją albo jego. 

Tępy  ból  szukał  co  dnia  najczulszego  miejsca  w  jej  duszy,  potem  wpijał  się  w  nie 

zadzierżystym ostrzem i szarpał powoli, długo, nieskończenie. Wypaliło się w niej wszystko 

jak  w  ognisku,  które  dogasa  niesycone.  Oto  trup  z  cudną  twarzą,  kląć  nawet  nie  umiejąc, 

bezsilny i bezwolny nie czekał już na nic, albowiem nic już przyjść nie mogło… 

Jednego dnia on wyjechał; patrzył na nią długo i nieufnie, mrucząc coś sam do siebie; 

pożegnał ją opryskliwie i odjechał. 

Było jej to obojętne, było jej wszystko jedno, a jednak poczuła ulgę nie w sercu, lecz - w 

powietrzu;  zdawało  się  jej,  że  zamek  cały,  jak  by  skulony  dotąd  i  przerażony,  odetchnął 

głęboko i wolno. Po raz pierwszy podeszła do ogromnego okna i otworzyła je na oścież. Była 

już  noc  i  księżyc,  miejsce  sobie  czyniąc  gwałtownie  wśród  chmur  jak  ktoś  dostojny,  co 

niecierpliwie przez tłum się przedziera, biegł szybko ku górze, jak by się bał opóźnić, wiedząc, 

że w czasie oznaczonym ma stanąć ponad wierzchami starych buków, co rosły gromadą pod 

murami zamku. 

Patrzyła jak na dziwo na tę rzeszę wyniosłych drzew. 

Szemrały leniwo i bez troski; nagle powiew jakiś wpadł między gałęzie, jak ktoś, kto 

straszną  nowinę  przynosi;  uciszyły  się  stare  drzewa,  jak  tłum  nasłuchujący  wieści.  Powiew 

trzepotał się wśród liści, biegał niespokojnie w tę i ową stronę, jak by ostrzegał i groził, i płakał 

lękliwie, to znów jak by prosił gromadę olbrzymów, która potężne garby pni zaparła w ziemię, 

a konarami się splotła. 

Zaszemrało w tejże chwili potężne morze gałęzi i zaszumiało nagle, krótko i donośnie. 

- Wichr idzie! - świsnęły ostrym szmerem karły drzewne, przytulone do stalowych pni 

buków, i podały ostrzeżenie dalej, i dalej, tuląc się do siebie z lękiem. 

A buki potężne zwarły się, zaiste, silniej i splotły się mocniej koronami, jak by czekając. 

Gdzieś z daleka szedł wichr, dudniąc jak tabun nieokiełznany, rwący z kopyta. Rozpędził się 

gdzieś na górskim stoku i biegł, wróg śmiertelny, na zagładę omszałych olbrzymów. Odbił się 

background image

tumanem od ziemi, łapy przed siebie wyciągnął i walił, dyszący, zły i wściekły. A kiedy był już 

blisko,  świsnął  przeraźliwie,  zahuczał  diabelskim  śmiechem  i  runął.  Wsparły  się  drzewa  i 

ugięły z bólem korony. A wichr tysiącem łap kosmatych za konary je chwycił i mocować się 

począł,  chcąc  pnie  ruszyć  z  ziemi;  połamał  tysiące  gałązek,  strzepnął  rozwścieklony  tysiące 

liści i drgał złością, chcąc skręcić potężne ramię  konaru. Wtem huk ogromny  wstrząsnął się 

strasznie, zaszumiał i zaśpiewał grzmotem; przeraził się wichr i odpadł, jak zwierz marny, co 

się  na  lwa  porwał.  Jak  pies  skomlący,  co  ogon  pod  siebie  schowawszy  ucieka,  tak  wichr 

pohańbiony i bezsilny uciekał w pole, rwąc chwasty w bezsilnej wściekłości. Ryknęły za nim 

śmiechem buki olbrzymie i dysząc, i szemrząc radośnie, opowiadać sobie poczęły o bitwie, jak 

żołnierze zwycięscy, co obronili zamek. 

W  zamku  była  śmiertelna  cisza.  Czasem  tylko  gałąź  pobliskiego  drzewa  uderzyła 

niespokojnie o szybę, czasem szmer jakiś się ozwał. 

W tejże chwili niewiasta z cudnymi oczyma drgnęła i poczęła nasłuchiwać. Zdawało się 

jej,  że  mimo  szumu  wichru,  hulającego  w  konarach  drzew,  słyszy  nad  sobą  jakieś  kroki. 

Wstrzymała oddech w piersi… Tak… Słyszy… Słyszy najwyraźniej, jak ktoś stąpa miarowo, 

ciężko i głucho. 

Serce  w  niej  zamarło.  Wiedziała,  że  na  górze  jest  jeszcze  komnata,  będąca  częścią 

wieży zamkowej, lecz nie była tam nigdy. 

Kroki słychać jak by w oddali, jednakże słychać wyraźnie. Ktoś stąpa bardzo powoli, 

jak  by  przemierzał  komnatę  wszerz  i  wzdłuż,  nie  śpiesząc  się;  odgłos  raz  się  przybliża,  raz 

oddala.  Komnata  musi  być  obszerna,  bo  ten  ktoś,  tak  beznadziejnie  chodzący,  od  czasu  do 

czasu  jest  daleko  od  niej  albo  przystanął  w  wędrówce.  Nie…  Nie  przystanął,  tylko  wraca  z 

odległego kąta. 

Pot jej wyszedł na czoło. Zaczęła myśleć bezładnie i szybko; służby tam nie ma, gdyż 

cała  służba  już  śni  w  oddalonych  pokojach.  Nie  jest  to  złodziej,  rzecz  prosta,  bo  ani  się  nie 

spieszy, ani się nie ukrywa. 

Serce  w  niej  nagle  bić  zaczęło…  W  jednej  chwili  odszedł  ją  wszelki  strach;  nie 

wiedziała  dlaczego,  lecz  czuła  że  się  zupełnie  nie  obawia.  Była  śmiertelnie  blada,  lecz 

spokojna… Powoli, nie spiesząc się, zapaliła świece i szeptem przywołała charta. Wiedziała, że 

z  korytarza  obok  wiodą  na  górę  schody;  szła  ku  nim,  wiodąc  charta  na  obroży.  Mrok  się 

poderwał z kamiennych schodów i biegł coraz wyżej: niewiasta stąpała po nich. Nie czuła nic, 

tylko jakąś okropną, straszną ciekawość ujrzenia człowieka. Rozchyliła usta i patrzyła przed 

siebie  z  wysiłkiem.  Chart,  przed  nią  biegnący,  zatrzymał  się  u  szczytu  schodów;  kiedy  tam 

background image

doszła, napotkała drzwi, ciężkie, dębowe, rzeźbami zdobione drzwi. Przyłożyła ucho do drzwi 

nasłuchując… 

Kroki umilkły… 

Straszna  cisza  dzwoniła  naokół  przeciągłym,  smętnym,  cichym,  nieskończonym 

jękiem. Chart węszył niespokojnie i drżał całym ciałem. 

Ją nagle dreszcz przeszedł… Zebrała wszystkie siły i pchnęła drzwi… 

Zamknięte… Klucz był w zamku, więc z trudem przekręciła klucz; podniosła wysoko 

kandelabr, oczy szeroko otwarła i weszła. 

- Jezu! - krzyknęła cicho… 

Naprzeciwko niej, w oddali stał człowiek. 

Oparła się bezsilnie o odrzwia, na pół omdlała, i patrzyła przerażonym wzrokiem. 

W tej komnacie nie było nikogo żywego, a jednak ktoś na nią patrzył… 

W tej komnacie nie było żywego człowieka, a jednak słyszała kroki… 

Chart się przytulił do jej nóg i skomlał przerażony. 

Przecież tam stał człowiek!… 

Czuła na sobie jakiś wzrok i nie mogła po raz drugi podnieść oczu. Dyszała ciężko i 

słyszała łomot swego przerażonego serca. 

Nagle, jak by ktoś drugi w niej był i jak by ten ktoś za nią mówił, rzekła głośno: 

- Kto tu!?! 

Nikt nie odpowiedział. 

Była jak w obłędzie; więc z obłędną odwagą podniosła wreszcie oczy i spotkała oczy - 

jego. Ktoś patrzył w nią natarczywie. Nie widziała nic, tylko oczy, patrzące jak by z bolesnym 

wysiłkiem. 

- Kto… Kto tu?? 

Nikt nie odpowiedział. 

Czuła, że  ma  mgłę  na  oczach,  więc  ją  zaczęła  przedzierać  źrenicami,  jak  szponem; i 

kiedy  spojrzała  po  raz  trzeci,  zrozumiała,  że  patrzy  na  nią  -  obraz.  Przetarła  oczy  ręką  i 

przybliżyła światło. 

Tak, to był obraz. 

W tejże chwili jednakże ogarnęło ją przerażenie. Jeśli to był obraz, w takim razie musi 

tu być gdzieś ukryty ten, który ją tu zwabił odgłosem swoich głuchych kroków. Rozejrzała się 

powoli. Nie ma nikogo. Z komnaty tej nie było innego wyjścia, prócz tych drzwi, którymi ona 

weszła, a te były zamknięte od zewnątrz. Okna były szczelnie zamknięte i widocznie dawno nie 

background image

otwierane; ukryć się tu nie mógł nikt, gdyż nie było żadnego zagłębienia i żadnego wielkiego 

sprzętu. Nagie ściany świeciły pustką. 

A jednak chart skomlił wciąż niespokojnie i węszył, jej zaś nie opuszczało przerażenie. 

Zapaliła  świece  stojące  na  marmurowym  stole,  potem  zaczęła  przeszukiwać  wszystkie  kąty. 

Chart biegał za nią wciąż niespokojny. 

Było cicho i pusto. 

- To było przywidzenie… - pomyślała i podniosła świece, aby ujrzeć obraz. Cofnęła się, 

blada jak trup… Te oczy… te oczy… Był to obraz olbrzymi, sięgaiacy od podłogi niemal do 

sufitu,  w  stare,  pożółkłe  oprawiony  ramy.  Na  obrazie  był  człowiek,  który  w  nią  patrzył 

uporczywie…  Tak,  to  on  patrzył…  Oparty  o  marmurową  kolumnę,  młody,  przedziwnej 

piękności człowiek, stał w pozie niedbałej; jedną ręką trzymał na smyczy prześlicznego białego 

charta, a drugą oparł na sadzonej rubinami głowni sztyletu, upiętego u pasa. Twarz miał bladą i 

rozchylone usta; rozgorzałe oczy, czarne jak karbunkuły, patrzyły z obrazu. Zaklęty w pozie tej 

przez  mistrzowskiego  malarza,  stał  cudny  młodzieniec  tak,  jak  by  dopiero  przed  chwilą, 

zmęczony przytrzymywaniem wyrywającego się charta, przystanął pod marmurową kolumną. 

Stał i patrzył. 

Niewiasta z cudnymi oczyma znieruchomiała na widok tego przedziwnego obrazu. 

Zapomniała o wszystkim, patrząc na tę twarz bladą i rozumną, na usta zacięte dumnie. 

Usta  jej  poczęły  się  rozchylać  w  zachwyceniu;  zdawało  się  jej,  że  ten  malowany  książę 

przechylił  głowę,  jak  by  łaskawie,  jak  by  chciał  dać  znak  niemy,  że  i  on  patrzy  na  nią  z 

zachwytem. 

Przysunęła stary, wypłowiały fotel naprzeciwko obrazu i zapadłszy weń, patrzyła; oczy 

jego,  jak  węgiel  czarne  i  jak  by  żywe,  trzymały,  ją  na  uwięzi.  A  kiedy  przymknęła  oczy, 

zdawało  się  jej,  że  się  on  nad  nią  pochylił,  opuściwszy  stare  płótno;  podniecona,  miała 

wrażenie, że jej włosy muska oddech gorący i przyśpieszony; więc w upojeniu, głowę w tył 

pochyliwszy, na twardą poręcz fotela, dysząca z pragnienia, podawała mu usta, aby ich dotknął. 

Rozkosz nieludzka spłynęła w jej krew. 

Westchnęła głęboko i szeptem cichutkim wzywała go: 

- Książę!… mój książę!… 

Chart jej warknął w tej chwili, skomląc żałośnie, tulił się do jej kolan. 

Zbudzona  z  dziwnego  snu,  otwarła  oczy  i  spojrzała  na  obraz;  okrzyk  zdumionego 

przestrachu, nieludzki okrzyk szczęśliwego zdumienia, urwany w połowie, pobiegł echem po 

zamczysku.  Oczy  przetarła  rękoma.  Oto  zdawało  się  jej,  nie!  tonie  było  przywidzenie!  - 

widziała  najwyraźniej,  jak  cudny  młodzieniec,  chwyciwszy  się  jedną  ręką  złoconej  ramy 

background image

obrazu, jak ktoś, kto się za okno wychyla, wychylił się tułowiem z płótna ku niej i patrzył na 

nią, jak kochanek patrzący z miłością na kochankę śpiącą i dech wstrzymuje w trwodze, aby jej 

nie zbudził oddechem. 

Krzyknęła  i  zjawisko  znikło.  Młodzieniec  stał  na  obrazie  z  ręką  opartą  na  głowni 

sztyletu sadzonej rubinami. 

Świt począł malować sinym kolorem sadzone w ołowiu szyby, aby się w nich za chwilę 

mogło  przeglądnąć  słońce;  dopalały  się  świece,  trzepocąc  się  niespokojnie  płomykami, 

przerażone wstawaniem dnia; dotkliwy chłód poranka przyłożył odmrożone swoje ręce na jej 

skroniach  rozpalonych  i  gorejących.  Podniosła  się  z  trudem  z  fotelu,  drżąc  z  zimna, 

nieprzytomna prawie. Słaniając się, podeszła do portretu i nie wiedząc sama, co czyni, wzniosła 

się  na  palcach  i  dotknęła  ustami  jego  ust.  W  tej  chwili  myśl  jej  zmąciło  szaleństwo:  ten 

człowiek miał gorące usta. Obłąkane, szczęśliwe przerażenie padło na jej duszę, jak mglisty 

opar.  Wpiła  palce  w  pukle  swoich  włosów  i  rwała  je,  jak  człowiek  obłąkany;  wpatrzona  w 

straszliwy  obraz,  słaniając  się  i  zataczając,  ostatnim  wysiłkiem  uciekała  z  tej  zaczarowanej 

komnaty;  ani  na  chwilę  nie  mogła  oderwać  wzroku  od  jego  oczu,  które  chyba  siny  świt 

malujący wszystko niewyraźnym konturem zabarwił śmiertelnym smutkiem, gdyż w tej chwili 

patrzył na nią oczyma, pełnymi tęsknoty i żalu, jak by pełnymi łez. 

Przerażenie ujęło ją pod ręce i zawiodło w dolne pokoje. Upadła na łóżko wyczerpana, 

nieprzytomna i w gorączce. Zdawało się jej, że on stoi przy niej i dłonią zimną czoło jej gładzi 

i  włosy  znad  czoła  odgarnia;  dreszcz  nią  wstrząsnął,  z  piersi  wyrywał  się  cichy  jęk  bardzo 

chorego człowieka. 

- Książę! - szeptała przez sen - mój książę! 

Przez sen słyszała ponad głową kroki miarowe i głuche. Kiedy się obudziła, czuła, że 

oczy jej w głąb zapadły i że w nich wije się ból jak czerw. Ręce jej drżały niepokojem, w mózgu 

czuła zamęt, jak by ją po ciężkiej chorobie uśpiło powietrze. 

Mąż wrócił po południu; oto po raz pierwszy czekała na niego niecierpliwie. Przyjechał 

zły i milczący; kiedy jednak ujrzał, że szuka jego wzroku, zaniepokoił się. Nie czyniła tego 

nigdy; rozmawiając z nim, błądziła wzrokiem mimo jego głowy, dziś zaś patrzyła mu w oczy 

natarczywie. 

- Czego chcesz? - spytał wreszcie. 

Rzekła cicho: 

- Chciałam cię spytać… 

- O co? Gdzie byłem? Czy mam kochankę? 

Po twarzy jej przebiegł dreszcz; zacięła usta i zamilkła. 

background image

- Więc o co ci idzie? 

- O nic… o nic… 

Spojrzał na nią obelżywie i skinął znacząco ręką, lecz patrzył, co uczyni. Ona odeszła 

powoli, zamyślona. Usłyszał po chwili, jak cicho i ostrożnie skrada się po schodach do górnej 

komnaty,  więc  zaciekawiony  poszedł  za  nią.  Widział,  jak  stanęła  przed  drzwiami,  ciężko 

dysząc,  jak  potem,  oczy  przymknąwszy,  weszła.  Jednym  skokiem  był  pod  drzwiami,  gdzie 

nagle przystanął, usłyszawszy lekki okrzyk żony. Kopnął drzwi i wszedł. Ona stała oparta o 

stół, wpatrzona z nierozumną radością w portret. 

- Czego tu chcesz? - krzyknął. 

Wstrząsnęła się gwałtownie i nie spojrzała na niego. 

- Czego tu chcesz? - powtórzył. 

Patrzył zdumiony w jej rozradowane oczy, pojąć nie mogąc, co te łzawe, zgaszone oczy 

mogło ustroić radością. Przyjrzał się jej z uwagą, patrzył bardzo długo, potem, uśmiechnąwszy 

się chytrze, rzekł: 

- Piękny, co? 

A ona, jak by odpowiadała echu, jak by mówiła z kimś dobrym, któremu się zwierza, 

wyszeptała: 

- Piękny, och, jak bardzo piękny… 

W tej chwili on ukrył swój uśmiech chytry i wywołał na twarz uśmiech zły. 

- Piękniejszy ode mnie w każdym razie… Ale to też i nie mój przodek, bo go kupiłem 

razem  z  murami…  Piękny…  Tak…  Chłystek  ze  sztyletem,  ha!  ha!  ha!  Podoba  ci  się?  Ale 

ponieważ to nie mój antenat, więc go mogę obrazić… 

Twarz  złożył  do  obleśnego  uśmiechu,  zarechotał  nieprzyjemnym  śmiechem  i  nie 

zważając na jej przerażenie, stanął przed obrazem, nogi szeroko rozkraczył i plunął w cudnie 

bladą, królewsko piękną twarz młodzieńca. 

Chciała krzyknąć i głos jej zamarł na ustach; a mąż jej zbladł w tejże chwili okropnie i 

odskoczył, przerażony. Oboje ujrzeli to samo: cudny młodzieniec na portrecie pobladł jeszcze 

bardziej i nagle oczy czarne zapaliły mu się płomieniem; obraz wyraźnie drgnął na ścianie i 

przez długą jeszcze chwilę widać było, że ręka namalowanego młodzieńca, oparta na głowni 

sztyletu, drżała okropnym jakimś drżeniem. 

Cisza jęknęła w tym momencie urwanym, nagłym jękiem. Nie śmieli odetchnąć. Mąż 

nie mógł poruszyć się z miejsca; wreszcie po długiej chwili usłyszała jego rzężenie: 

- Co… co to było? 

background image

Potoczył  wkoło  zakrwawionymi  oczyma  i  ujrzał  ją,  podobną  do  posągu,  białą  jak 

płótno, zastygłą w lęku. 

Wtedy wrzasnął przeraźliwie: 

- Chodź stąd! Natychmiast! 

Chwycił ją za rękę i powlókł. 

Lęk padł na niego. Po chwili siedział już na koniu i gnał po zoranym polu; nie wiedział, 

dokąd  pędzi  ani  po  co;  uciekał  od  tego  wzroku,  który  widział  dzisiaj.  Wrócił  blady,  z 

rozszerzonymi oczyma. Od progu już wołał służbę. 

- Portret spalić! - krzyczał. 

- Jaki portret? 

- Ten tam na górze… Żywy!… 

Służba spojrzała na niego ze zdumieniem. 

- Spalić wszystko… Płótno i ramy, aby nie zostało śladu. 

Zaczęto mu przedkładać, że jest późno, że nie można wzniecać ognia, że spalą obraz z 

brzaskiem dnia. 

- Dobrze, dobrze - jąkał - byle spalić, byle spalić… 

Szedł  senny  i  znużony,  lęk  zabrał  mu  wszystkie  siły.  Wszedł  do  sypialni  i  stanął 

zdumiony. 

- Gdzie jest pani? - spytał służby. 

- Pani jest, zdaje się, na górze - odpowiedziano mu - w górnych oknach widać światło. 

Musiał się oprzeć, aby nie upaść; silił się na spokój przed służbą. 

- Czy dawno tam poszła? 

- Przed godziną. 

- Przed godziną… - powtarzał sennie - przed godziną… 

- Czy pójść poprosić panią? - spytał służący. 

- Odejdź! - krzyknął - ani się waż! 

Pozostał sam, oparty o ścianę, i dyszał; chwiejnym krokiem podszedł ku oknu i pchnął 

je.  Serce  w  nim  tłukło  się  niespokojnie,  coraz  mocniej.  Drżał  na  całym  ciele,  a  twarz  jego 

przybierała  powoli  wyraz  zwierzęcego  pyska;  na  czoło  wystąpił  mu  kroplisty  pot,  w  piersi 

świszczał oddech. Zaczął się posuwać powoli wzdłuż ściany, ściskając w ręku szpicrutę, z którą 

się jeszcze nie rozstał. 

Szedł czujnie jak zwierz i bezgłośnie. 

Zanim uczynił krok, próbował, czy posadzka nie skrzypnie. Krew mu zalewała oczy, 

więc ręką ściany dotykał, idąc. Wstąpił na kamienne schody i nie szedł po nich, lecz pełzał, 

background image

czyniąc wrażenie hieny, skradającej się do ludzkiego legowiska; przystawał od czasu do czasu, 

nasłuchując. Wtedy oczy rozszerzał i rozchylał usta. I znów się czołgał jak wąż obleśny. Dotarł 

w ten sposób do drzwi i - drgnął. Usłyszał coś jak cichy jęk. Wstrząsnął się. To był jęk dziwny. 

To było westchnienie jakiejś nieziemskiej rozkoszy… Stał tak przez długą chwilę, półżywy, nie 

mogąc zrozumieć, co się odbywa. Wreszcie się odważył. 

Czujnie i ostrożnie nacisnął drzwi; otworzył je bez szelestu, spojrzał i zamarł. Oparł się 

o ścianę i znieruchomiał na widok tego, co ujrzał. 

Kilka bladych świec oświecało ogromną komnatę, lak by stały  na straży tego, co się 

odbywało  w  mroku,  który  ją  zaległ;  działa  się  rzecz  jakaś  straszna.  Oto  na  dywanie,  u  stóp 

obrazu  leżała  ona,  na  pół  naga,  cudnie  piękna.  Rozprzestrzeniła  ramiona,  przechyliła  w  tył 

głowę. Miała przymknięte oczy i rozchylone usta, spalone od żądzy; palce wpiła kurczowo w 

dywan,  a  całe  jej  ciało  prężyło  się  straszliwym  skurczem  miłosnym,  drżało  w  miłosnym 

obłędzie,  oszalałe  od  rozkoszy,  która  je  objęła  płomieniem  i  paliła  to  ciało  białe,  jak  płatek 

białej róży. Zdawało się, że każdy jej włos drga uniesieniem, że płonie pożądaniem radosnym. 

Z  ust  rozchylonych  wydostawał  się  od  chwili  do  chwili  głęboki,  cudny  jęk  rozkoszy, 

rozszalałej,  pysznej  i  niepojętej.  Objął  ją  pożar.  Nie  widziała  i  nie  słyszała  niczego,  słysząc 

tylko radosny, huczny szum krwi, przelewającej się w niej strumieniem, i łomot serca. 

To było jakieś wspaniałe szaleństwo, jakaś niepojęta orgia krwi, jakiś sabbat miłosny, 

cudny  i  straszny,  oddanie  się  zupełne  wśród  męczącej  rozkoszy,  śpiewającej  szumem  krwi. 

Zdawało  się,  że  nad  jej  pysznym  ciałem  uniósł  się  przedziwny  opar  rozkoszy,  ognisty  żar, 

śmiertelna mgła miłości. 

To było misterium miłości na jego cześć - bladego księcia. 

Niepojęte… Niepojęte… 

On  się  wychylił  z  obrazu  i  palił  ją  oczyma  i  oczyma  ją  posiadał,  oszalałą  w  dzikiej 

swojej,  straszliwej  rozkoszy.  Rozchylił  usta  i  żarł  ją  oczyma,  rwał,  zdało  się,  na  poły 

płomieniem objęte ciało. 

Chwila była okropna. 

Mąż stał jak trup stężały, oparty o ścianę. Nagle, kiedy się z jej piersi dobył już nie jęk, 

lecz krzyk, rzucił się jednym skokiem ku niej i rzężąc, uderzył z całej siły szpicrutą w jej nagie, 

pyszne  ciało.  Krew  trysnęła  z  czerwonej  pręgi;  zbudziła  się  z  nieludzkim  jękiem  ze  swego 

obłąkanego snu, aby ujrzeć przerażonymi oczyma scenę, na której widok mogą zbieleć włosy. 

W tej chwili stała się rzecz, na której wspomnienie rozum się miesza. 

Oto  młodzieniec  na  portrecie  błyskawicznym  ruchem  sięgnął  po  sztylet  i  z  niepojętą 

szybkością utopił go w sercu tego człowieka. Stało się to tak szybko, jak szybko myśl biegnie 

background image

przerażona.. Mąż rozłożył ręce, jęknął głucho i zwalił się siny na podłogę, aby już nie powstać. 

Z przebitego serca nie wypłynęła ani jedna kropelka krwi, na piersi nie znaleziono żadnej rany. 

A jednak ten człowiek skonał pod uderzeniem sztyletu!! 

Niepojęte… Niepojęte… 

Jej przerażenie zmąciło mózg; przerażenie zamarło w jej oczach i pozostało na zawsze. 

Najstraszliwszy lęk, o jakim tylko pomyśleć można. Ona widziała okropne morderstwo… To 

jest jej tajemnica w oczach ukryta… 

Spojrzała na portret obłąkanym wzrokiem. Blady młodzieniec stał oparty o marmurową 

kolumnę;  jedną  ręką  przytrzymywał  pięknego  charta,  a  drugą  oparł  na  sadzonej  rubinami 

głowni sztyletu… 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

 

Przyjacielu!  nie  oszalałem…  To  nie  wino!  Klnę  się,  że  to  wszystko  widziałem  w  jej 

przerażonych oczach - w szynkowni na Montmartrze… Przecież ona nigdy już nie uśnie… Boi 

się nocy i siebie… Nie daj mi, Boże, spotkać te oczy po raz drugi… Widziałem od początku do 

końca   Wszystko… Wszystko…  I krwawą pręgę, i jego oczy czarne w  jej oczy patrzące… 

Wyjdźmy! Na miłość boską, wyjdźmy! 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

-

 

 

Słońca! Słońca! 

background image

Z

AWSZE CZŁOWIEK

 

Pani Zofia biegła szybko po schodach, blada jak trup, potykając się; wbiegła na drugie 

piętro i oparła się o ścianę, dysząc gwałtownie i nie mogąc schwytać powietrza rozchylonymi 

ustami; drżąc, zaczęła szukać w torebce klucza. Trwało to długą chwilę, zanim trzęsącymi się 

rękoma zdołała otworzyć drzwi do mieszkania. Nie zamknąwszy ich z powrotem, zdarła niemal 

kapelusz z głowy, targając zdzierała z rąk rękawiczki; rzuciła to wszystko na podłogę i wpadła 

do ciemnego pokoju. Za chwilę zgrzytnął klucz w zamku. Zaległa cisza na jeden moment, bo 

wnet ozwał się głuchy tupot na schodach; ktoś  biegł przeskakując po kilka na raz schodów; 

młody człowiek pchnął nie domknięte drzwi i Wpadł z hałasem do przedpokoju. Nogą nastąpił 

w ciemności na jakiś uginający się przedmiot i podniósł go, rozpaliwszy światła elektryczne. 

Trzymał  w  rękach  kapelusz  swojej  żony.  Odrzucił  go  precz,  zamknął  drzwi  i  widocznie  się 

opanowując,  począł  nasłuchiwać.  Nie  usłyszał  ani  szmeru.  Podszedł  do  lustra,  przejrzał  się, 

krawat poprawił, zmarszczył czoło, strojąc minę przyzwoicie groźną, chwilę w niej wytrwał, 

potem pewnie, Jak człowiek doskonale ze wszystkim obznajomiony, ujął za klamkę tych drzwi, 

które przed chwilą zamknęła na klucz pani Zofia. 

Szarpnął silniej i słuchał. 

Wyczekał chwilę, potem głosem uroczystym i mocnym rzekł: 

- Natychmiast proszę wyjść!… 

I słuchał. 

Doleciał go tylko szmer niewyraźny. 

- Natychmiast proszę wyjść! - powtórzył. 

Z  ręką  opartą  na  klamce  zmienił  się  w  wyczekujący  słup  soli,  a  kiedy  mu  nie 

odpowiadano, kopnął z całej siły drzwi. 

- Jeśli natychmiast nie otworzysz, wyłamię zamek… Proszę otworzyć! 

Rozpoznał czułym uchem, że podeszła na palcach do drzwi i stanęła tuż obok nich, jak 

by sobą chciała je zasłonić. Wtedy wytężył wszystkie siły, zaparł się i pchnął. Drzwi poczęły 

trzeszczeć, wreszcie gwałtownie puściły. 

- Och! - krzyknęła przerażona pani Zofia, odskoczywszy. 

On wszedł do pokoju, dysząc ciężko z wysiłku, lecz bardzo uroczysty, prawie groźny. 

Ruchem dostojnym zapalił światło i spojrzał na nią. Wepchnięta w kąt przytuliła się do ściany i 

blada, przerażona patrzyła na niego oczyma pełnymi łez. 

Podniósł nad jej głową zaciśnięte pięści ruchem, swoją drogą, haniebnie teatralnym i 

dysząc ciężko, wykrztusił jedno słowo: 

background image

- Ladacznico! 

-  Och!  -  jęknęła  pani  Zofia  ciężkim,  nagłym,  śmiertelnie  zdumionym,  okropnie 

przerażonym westchnieniem i zasłoniła ramieniem twarz. 

On ją uchwycił za to ramię, szarpnął silnie i ciągnął ją na poły bezwładną na środek 

pokoju; tam ją cisnął tak, że padła w jakiś fotel już łkająca. Stanął nad nią, ręce skrzyżował na 

piersi i gębę ustroił w ten tragiczny uśmiech podławego aktora, ten, który się składa z rozpaczy, 

politowania,  gniewu,  pogardy,  przebaczenia,  wściekłości  i  ze  wszystkiego  tego,  czym  się 

przygnieść ma niewiastę. 

Nie śmiała na niego spojrzeć, czuła go tylko nad sobą. Myślała, że ją za chwilę zabije. 

A  on,  cisnąwszy  w  nią  ciężkim,  strasznym  słowem,  uśmiechem  tym  składanym 

pokrywał i własny niepokój; właściwie bowiem furia jego była furią na kredyt. Oto niedawno 

przed tym, co się tu stało, ujrzał żonę swoją wychodzącą z niepokojem z jakiejś kamienicznej 

bramy. Spotkał się z nią oko w oko zupełnie niespodzianie, o nic nie podejrzewając; chciał ją 

zagadnąć właśnie, od kogo ze znajomych powraca w tej chwili, kiedy nagle ona, jak by przed 

sobą  ujrzała  upiora,  krzyknęła  przeraźliwie  i  poczęła  uciekać  w  stronę  domu.  Osłupiał  w 

pierwszej  chwili,  potem  zrozumiał.  Zbladł  i  poszedł  za  nią,  lecz  powoli,  zupełnie  się  nie 

śpiesząc, wytwornie spokojny, nie chcąc, aby ktoś, kto go może spotkać, nie pomyślał czego 

złego  o  tym  niepokoju.  Dopiero  kiedy  się  znalazł  w  bramie  domu,  zaklął  szpetnie  i  zaczął 

przesadzać schody po cztery od razu. 

Teraz stał nad nią jak sędzia, zdany na łaskę i niełaskę… oskarżonego, stał oburzony i 

wściekły, nie wiedząc jednakże jasno, o co idzie, przeczuwając tylko; stał groźny i patetycznie 

spokojny, wiedząc dobrze, że musi ją przerazić, aby się mógł dowiedzieć. Gdzieś głęboko w 

duszy śmiał się złośliwie z niewieściej nieopatrzności, która tak łatwo, bez jego najmniejszej 

pod  tym  względem  zasługi,  oddawała  mu  się  w  ręce.  Trząsł  głową  z  bolesnym,  głuchym 

politowaniem  jak  chytry  inkwizytor,  który  chce  tym  przekonać  winowajcę,  że  wie  o 

wszystkim, niestety… 

Pani  Zofia  nie  widziała  ani  jego  twarzy  straszliwie  groźnej,  ani  nie  słyszała  tego 

złośliwego śmiechu, który się w nim przyczaił. Serce się w niej tłukło przerażone; ogarnął ją 

lęk  na  myśl  o  tym,  co  on  z  nią  uczyni  teraz,  kiedy  wie  wszystko.  Była  przekonana,  że  wie 

doskonale o każdej drobnostce; spotkała go pod domem, gdzie ją zapewne śledził, dokąd za nią 

poszedł, pod którym na nią czekał, aby na nią spojrzeć tak, jak spojrzał. Na samą myśl o tym 

ogarnęło ją takie przerażenie, że na chwilę przytomność ją odeszła i jak spoza zasłony usłyszała 

nagle słowa: 

- Byłaś u kochanka? 

background image

Mówił dobitnie, głośno, nielitościwie głośno. Ton tego głosu dowodził, że człowiek ten 

wie o wszystkim, co zresztą było oczywiste. 

Nie odpowiadała. Po co? 

Więc się nad nią pochylił i warczał głosem zduszonym: 

- Byłaś u kochanka? 

Ona zakryła twarz i wtuliła się w fotel. 

Scena  była  banalnie  tragiczna,  jak  zresztą  każda  taka  scena  od  początku  świata; 

tragiczne sceny zazdrości są bardziej nudne niż miłość nawet, poza tym ludzie po małpiemu 

naśladują się wzajemnie. A nieraz szczęśliwy mąż marzy jak o rozrywce o takiej scenie, idzie 

przed  lustro  i  przegląda  się,  chcąc  się  dowiedzieć,  jak  by  wyglądał  w  takiej  roli.  Ludzie 

naprawdę  biedni  milczą,  nieszczęście  nie  znosi  słów;  ludzie  nieszczęśliwi  gadają  tylko  w 

teatrze i w noweli, tak samo jak wszelki gadający, upajający ,się namaszczeniem słów idiota. 

Życie jest takie nudne, że rad jest człowiek, jeśli przynajmniej w takiej scenie użyje sobie i 

czasem nawet poruszy nerwy. 

Kiedy młody człowiek przez czas dłuższy nie otrzymywał odpowiedzi, podniósł nagle 

w górę zaciśniętą pieść i już, już miał uderzyć. Wtedy ona, jak by dotknięta nagle rozpalonym 

żelazem, zerwała się z fotelu, chwyciła obiema rękoma bohaterskie jego ramię i poczęła wołać 

szybko z jakąś rozpaczliwą pasją: 

- Tak! tak! tak!… byłam!… byłam!… 

I jakby osłabła nagle, osunęła się na podłogę; złożyła głowę na fotelu, objęła ją rękoma 

i poczęła łkać. 

On  stał  nad  nią  nieporuszony;  przypuszczał,  że  nie  była  na  rekolekcjach,  czekał  tej 

odpowiedzi  albo  też  zaprzeczenia,  które  by  jeszcze  szczerszym  było  dowodem,  a  jednak 

drgnął. Pobladł jeszcze bardziej i uczuł zawrót głowy. Zawyło w nim to, co przede wszystkim 

“wyje” w zdradzonym mężu: złośliwa rozpacz okradzionego, który rwie sobie włosy z głowy, 

że  źle  drzwi  opatrzył.  “Mnie”  potrafiono  okraść!  “Mnie”,  który  z  taką  niesłychaną  wprawą 

okradałem innych! “Mnie”, który znam wszystkie tajemnice małżeńskich włamań. Krew mu 

bluznęła w oczy w potwornym napadzie złości. Na nią, leżącą mu u nóg, nie zważał, bo w tej 

chwili nie o nią mu szło. Kobieta i koniec… Ale jemu, temu głupcowi, który śmiał… Jemu by 

w tej chwili roztłukł czaszkę jak czerep, aby pokazać, że “on” się okradać nie pozwoli. Szalała 

w nim w tej chwili wściekła “ambicja” straszliwego pogromcy, którego haniebnie pogromiono. 

Och!  Zacisnął  ręce  i  aż  zadrżał…  Starał  się  błyskawicznie  odtworzyć  sobie  jego  bezczelną, 

wstrętną, parszywą twarz; malował sobie w oczach jakieś nieznane fizjognomie, aż nagle ujrzał 

jedną, do żadnej ze znanych niepodobną, zlepioną z rozmaitych widzianych kiedyś twarzy, tak 

background image

haniebnie  roześmianą,  naznaczoną  jak  trądem  tak  złośliwym  uśmiechem,  że  aż  oczy 

przymknął. 

- Łotrze! - krzyknął tak głośno, że aż ona, u stóp jego łkająca, nagłym, przerażonym 

ruchem wtuliła głowę w ramiona i zamilkła, tłumiąc łkanie, nie śmiejąc nawet odetchnąć. 

W jednej chwili zapanował nad sobą, głową wstrząsnął jak ktoś, kto chce strząsnąć z 

mózgu dokuczliwą marę, potem pochylił się nad żoną. Mówił głosem zduszonym, udającym 

spokój, głosem, który grozi, na wypadek, jeśliby się stało inaczej, niźli on rozkaże. 

- Kto… on… jest? 

Żona jeszcze bardziej przytuliła twarz do fotelu. 

- Proszę cię, powiedz… kto on jest?… 

Cisza. 

- …Kto on jest?! - krzyknął nagle wściekle, rękoma ujął jej głowę i tak wykręcił, aby 

mógł spojrzeć w jej twarz. Ujrzał zaciśnięte wargi, twarz mokrą od łez i oczy zupełnie łzami 

zasnute. W tej chwili przeraził się, że jeśli w te zapłakane oczy będzie patrzył dłużej, poczuje - 

żal i zmięknie, więc czym prędzej twarz haniebnie ustroił w grymas śmiertelnej pogardy, odjął 

ręce od jej głowy, jak od czegoś wstrętnie śliskiego, i teatralnie tragicznym sykiem uderzył ją w 

zalęknioną twarz jednym słowem: 

- Dziewka! 

W tej chwili stało się coś, czego się najmniej spodziewał; jej bladą, łzami oblaną twarz 

pokrył rumieniec wstydu, a oczy zaświeciły jak u wilka; podniosła się nagłym ruchem, jak by 

podrzucona  siłą  obelgi,  stanęła  przed  nim  wyprostowana.  Dyszała  ciężko;  widać  było,  że 

przygotowywała się do dłuższej przemowy, a nie mogła jeszcze schwycić oddechu. On spojrzał 

na nią zdumiony - o! - i czekał niespokojny. Właściwie nie mógł pojąć, jak ona w ogóle śmie w 

ten sposób na niego patrzeć? Co u licha? Był tak wspaniale i tragicznie groźny… Złamał ją i 

powalił do nóg samym pytaniem o kochanka, przeraził ją tonem głosu; nazwał ją dziewką - to i 

cóż? Prawo zwycięzcy i oszukanego… A ona… 

A ona mówi: 

-  Postępujesz  podle…  Strasznie  podle…  Tak  jest!  mam  kochanka,  słyszysz?  mam 

kochanka… Byłam u niego… Przysięgam, że po raz pierwszy… Byłabym ci powiedziała, gdyż 

nie  chciałam  ukrywać…  Wyśledziłeś  mnie,  dobrze!…  Byłabym  ci  powiedziała  sama…  Ale 

mnie przeraziłeś, nie wiedziałam, co robię… 

Kiedy  to  mówiła,  jego  twarz  towarzyszyła  zmianą  wyrazów  każdemu  jej  słowu; 

zdumienie  i  niepokój  spłynęły  z  niej  powoli  jak  woda,  a  na  ich  miejsce  wypłynął  z  oczu 

cynicznie zuchwały uśmiech i twarz całą okrasił. Przerwał jej z urągliwą uprzejmością: 

background image

- Może usiądziesz, mowa będzie długa… 

Nie zwróciła na jego słowa uwagi. 

- Mam kochanka i nie zapieram się tego… Musiałam pójść do kogoś od c i e b i e … Co 

mi dałeś? Zresztą mam sumienie spokojne, bo mnie upoważniłeś do czynienia wedle woli… 

Między nami była umowa dość jasna, abym i ja potrafiła zrozumieć. Miało być tak, że jeśli się 

jedno  znudzi  drugiemu  -  każde  może  pójść  w  swoją  stronę,  postawiwszy  kwestię  jasno  i 

szczerze… Tak było czy inaczej? Powiedz! 

Teraz  on  nie  odpowiedział  ani  słowa,  tylko  urągliwy  uśmiech  zniknął  nagle  z  jego 

twarzy, jak by spłoszony jej spokojnym wzrokiem. Czuł, że czekała odpowiedzi, więc szeptem 

przez pół, lecz dość nieśmiało drwiącym, rzekł: 

- No i cóż z tego? 

- Jak to, cóż z tego? Ja chciałam postawić kwestię jasno i szczerze, tylko nie dałeś mi na 

to czasu. 

- Kłamstwo! 

- Wcale nie kłamstwo… 

-  Mogłaś  i  powinna  byłaś,  jeśli  tę  “umowę”  wzięłaś  na  serio,  powiedzieć  mi  o 

wszystkim przedtem, nie potem!… 

Ona, jakby właśnie czekała na te słowa, aż rozjaśniła twarz uśmiechem omal że smutno 

tryumfującym. I powoli, jakby badając wrażenie każdego wyrazu, cedziła: 

- A ty - czy mi powiedziałeś przedtem? Wzdrygnął się jak złodziej, którego odkryto, 

lecz tonem zdziwionego oburzenia zdołał jeszcze krzyknąć: 

- Ja??! 

- Tak, ty! - Czy zaprzeczysz, że od pół roku masz kochankę? 

Grom  w  niego  uderzył;  rzucił  się  jednym  skokiem  ku  niej,  lecz  się  powstrzymał; 

rękoma wyprawiał tylko jakieś ruchy niesamowite. 

- Kto ci o tym powiedział? 

- Niech ci to wystarczy, że wiem… A więc prawda… Więc ja czekałam dłużej… Nie 

zapytałam  cię,  kim  jest  ona,  bo  mnie  to  nie  obchodziło,  sam  mi  przecież  o  tym  miałeś 

powiedzieć. Teraz rachunki się wyrównały, możemy mówić spokojnie. Czy powiesz mi, kto 

jest ta kobieta? 

Patrzył na nią przez mgłę, nie mogąc zebrać myśli; miał w istocie w tej chwili poczucie 

złodzieja, który się wstydzi nie zbrodni, lecz swojej niezręczności. Chciałby się sam wybić po 

twarzy,  w  oczy  sobie  plunąć.  Bolało  go  i  piekło  to  upokorzenie  w  chwili,  kiedy  miał 

upokorzyć… Mimo to począł szukać w myśli gwałtownie sposobu “honorowego” wybrnięcia z 

background image

głupiej  sytuacji.  Nawet  łajdak  wstydzi  się  kobiety,  co  zapewne  świadczy  o  rycerskim 

pochodzeniu  wszelkich  gentelmanów.  Można  zbyć  taką  sprawę  bolesnymi  kpinami  albo 

zaśmiać  się  tak  “strasznie”  jak  u  Leoncavalla,  aby  to  znaczyło  i  głuchy  ból,  i  obłąkaną 

krwawym śmiechem rozpacz’ albo zaśmiać się cichutko a przejmująco, przy akompaniamencie 

bolesnych ruchów głowy, co też nieraz robi wrażenie; albo wzdrygnąć się, jak na okropnym 

mrozie,  i  spojrzeć  jej  głęboko  w  oczy,  i  powiedzieć  jej  tym  wzrokiem:  “biedna,  omamiona 

kobieto!”;  albo  też  nagle  zmienić  wyraz  twarzy,  namalować  ją  dobrotliwym  pudrem 

współczucia,  ująć  kobietę  za  rękę  i  również  wzrokiem  zapytać,  czy  nie  chora  z  męki  i 

przerażenia;  albo  rozchylić  usta  rybią  modą  i  udawać,  że  nawet  krzyknąć  nie  może  się  z 

oburzenia,  gdyż  obelga  była  zbyt  ciężka;  albo  wytrzymawszy  niemą  ,,pauzę  artystyczną”, 

spojrzeć  na  tę  obłąkaną  wedle  tematu  Słowackiego:  “plunąłem  twemu  sercu  w  usta!”;  albo 

podejść ku niej tak powoli, tygrysim krokiem, aby się przeraziła, i wtedy pełnym już głosem, 

nie oczyma, krzyknąć: “na kolana, nędznico!”; albo spojrzawszy na nią tak dziwnie, dziwnie, 

opaść  omdlewającym  ruchem  na  najbliższe  krzesło,  tragicznie  ciężko  i  zmartwieć;  albo  też 

obłąkanymi oczyma w jej spojrzeć oczy i potem, po dłuższej chwili westchnąć głęboko i nagle 

zapłakać tymi męskimi łzami, które działają okropnie. 

Albowiem tyle albo i jeszcze więcej sposobów przemknęło w tej chwili przez jego myśl 

trzepocącą się niespokojnie. 

Ona  patrzyła  ciekawie,  co  uczyni;  a  on  uczynił  to,  czego  się  nie  spodziewała:  zaciął 

nagle usta, pochylił głowę i wyszedł powoli z pokoju jak pies, który ogon pod siebie podwinął. 

Przymknął drzwi cicho i poszedł. 

Słyszała,  jak  w  ciemności  potyka  się  o  meble,  jak  potem  drzwi  od  mieszkania 

zatrzasnął. Poczęła nasłuchiwać: schodził powoli ze schodów. 

On szedł wściekły; kopnął z irytacji jakiegoś kundla, który mu się zaplątał pod nogi, 

końcem laski walił o bruk, aby się przed samym sobą wydać poirytowanym do ostatnich granic. 

- Och, bydlę! bydlę! - powtarzał uporczywie. 

Nagle zastanowił się nad tym, dokąd idzie, i w tej samej chwili zmienił kierunek drogi; 

wąskimi,  bocznymi  ulicami  podążał  w  stronę  miasta,  gdzie  ją  dziś  spotkał,  wychodzącą  z 

nieznanego domu. Odnalazł go z łatwością i począł go ciekawie oglądać. Dom taki sam jak i 

inne,  bo  właściwie  nie  było  powodu,  aby  ta  fatalna  dla  niego  buda  miała  się  odznaczać 

czymkolwiek. Stanął po przeciwnej stronie ulicy i począł badać uporczywie okna. Które należą 

do tego głupca? Za którymi firankami ukryty czekał na nią skradającą się pod murem? Łotr… 

łotr… Och! Ktoś w tej chwili wychodzi z bramy… Mąż poirytowany przeszedł szybko ulicę i 

zaszedł drogę przechodniowi; spojrzał mu w twarz tak bezczelnie arogancko, że przechodzień 

background image

aż przystanął. Nie! to chyba nie ten - gębę ma obleśnie poczciwą i zalatuje zresztą sklerozą. 

Mąż zmierzył go od stóp do głowy i poszedł dalej, nie zważając na zdumioną minę spokojnego 

obywatela. Wszedł do bramy i rozejrzawszy się badawczo, począł czytać spis mieszkańców; 

syczał przy czytaniu każdego nowego nazwiska. Na którego dźwięk ma splunąć? Najlepiej na 

wszystkie.  Wymordowałby  z  rozkoszą  całą  tę  czarną  listę  oskarżonych,  jak  ten,  który 

mordować  kazał  całe  miasto  w  przekonaniu,  że  Bóg  już  rozezna  sługi  swoje  pomordowane 

niewinnie. 

Rosnąca w nim wściekłość podszeptywała mu najdziksze pomysły: opadł go zamiar, 

aby wejść na  górę, pukać do wszystkich drzwi i pytać każdego: czy to pan jest kochankiem 

mojej żony? W tejże samej chwili jednakże wykombinował straszliwie sprytnie, że ten łotr, ten 

złodziej, ten itd. nie siedzi chyba w domu po rozkosznych popołudniowych godzinach, że się 

kędyś włóczy kanalia albo się szampanem chłodzi, albo podobnym sobie opryszkom opowiada 

półsłówkami o tym, jak on zdołał oszukać człowieka, którego dotąd nikt jeszcze oszukać nie 

zdołał. 

Na  myśl  o  tym  aż  zbladł  ten  człowiek;  wściekłość  w  nim  szalejąca  przybrała  w  tej 

chwili maniery zwierzęce. Jak szalony wybiegł na ulicę z bramy tego przeklętego domu; miał 

ochotę  rozedrzeć  kogoś  na  poły,  rozlewać  krew,  wydzierać  serca,  przypiekać  żelazem. 

Opuściły  go  już  wszystkie  myśli,  pozostała  myśl  o  zemście.  W  mózgu  rozpalonego  łba 

oszukanego  męża  uczyniło  się  jej  nagle  przestronne,  została  przecież  sama  jedna.  Zawyła 

przeraźliwie, jak na trwogę, targnęła tym człowiekiem i uderzyła go jak bicz, pędząc, aby biegł 

na oślep, aby szukał, aby mu oczy wydarł, aby go chwycił rękoma za gardło i dławił bez sądu i 

zastanowienia, bo za ciężką zbrodnię: za podeptanie mężowskich ambicyj, za wywiedzenie w 

pole mężowskiego sprytu. Za nic więcej… Za to, jednym słowem, że łotr ten śmiał przypuścić, 

iż “jego” można oszukać. 

Stało się; oszukać go potrafił, ale zemście jego ujść nie potrafi! Och, nie! na samą myśl 

o tym zaśmiał się straszny mąż mimo bólu. Biegł przed siebie wywijając z pasją kijem. Ulice 

już opustoszały, pora była dość późna, ale myśl o zemście pędziła go wciąż naprzód. Wreszcie 

przystanął, aby się zastanowić. Po co goni w tę stronę? Co tam znajdzie? 

Mściwa myśl przerwała na jedną chwilę swój obrót monotonny dookoła mózgu, jak by 

się  również  pragnęła  zastanowić.  Furia  jej  zmieniać  się  zaczynała  powoli  w  chłodne,  złe, 

jadowite rozważanie. 

Mąż myślał: 

background image

- Co mu uczynię, jeśli go znajdę? Obiję jak psa - to i cóż? Ośmieszę się… A ja bym 

chciał  patrzyć  na  niego  długo,  długo,  tak  aby  konał  ze  strachu,  czując  moje  spojrzenie…  A 

potem za gardło chwycić… 

Minę w tej chwili miał zdradzony mąż potwornie tragiczną. Szedł już powoli, z twarzą 

zamyśloną  niesamowicie.  Zmarszczki  na  czole  wołały  na  przechodniów:  -  Z  drogi!  Ten 

człowiek zamyśla okropność! - Całe szczęście, że noc wymiotła ulicę i psy tylko po niej się 

błąkały. 

Dostojność tragiczną zadumanej twarzy męża psuł niekiedy dreszcz pospolitej złości; 

był  to  pisarski  znak  wściekłej  myśli  o  tym,  skąd  żona  dowiedziała  się  o  jego  kochance? 

Szpiegowała go - to podłość, ale stokroć większą jej podłością było to, że dowiedziawszy się, 

nie  uczyniła  mu  najlżejszego  wyrzutu,  nie  powiedziała  mu  o  tym  ani  słowa.  Och,  to  potrafi 

tylko kobieta… Podłość! podłość! Wszystkiego się po niej spodziewał, tylko nie tego spokoju i 

obojętności. Przypuszczał, że się to kiedyś wykryje, iż on ma kochankę, lecz nie przypuszczał, 

że  to  odkrycie  straszne  nie  będzie  warte  machnięcia  ręki.  Zęby  też  jedna  jej  łza  żalu  czy 

rozczarowania… Czemu nie przyszła do niego i nie powiedziała: masz kochankę, podeptałeś 

moją miłość, koniec z nami! - Każde jej takie słowo powinno być wielką, ciężką, krwawą łzą. 

I wtedy - kto wie? - może byłby się wzruszył, może byłby się zastanowił. Nie wie tego z 

pewnością, lecz przypuszcza, że nie byłby obojętny na łzy i cierpienie; owszem, ma przecież 

miękkie, dobre serce…  I cóż mu urządza ta podła kobieta? Dowiaduje się o wszystkim, nie 

mówi ani słowa, nie przeszkadza mu w niczym. Jest to perfidia, jest to ohyda, jest to zepsucie 

duszy ostateczne. Och, nie takie miał o kobietach wyobrażenie. Taka kobieta, jak ona, nie jest 

warta litości… Tym bardziej że posunęła sprawę do niesłychanej ostateczności: znalazła sobie 

kochanka. 

Krew  zalała  mu  w  tej  chwili  mózg;  pięść  zacisnął  i  pogroził  nią  w  niewiadomym 

kierunku… Znalazła sobie kochanka! A potem się mówi: zdradzona kobieta cierpi, bowiem w 

tej  samej  chwili  kona  po  raz  pierwszy,  bo  raz  drugi  kona  na  śmiertelnym  łożu.  To  są  nasze 

wyobrażenia  o  kobietach.  Głupstwo!  Patrzcie,  jak  cierpi.  W  jakichś  mocnych,  młodych 

ramionach… Bezczelna… Całe szczęście, że mu przypadek odkrył wszystko, w przeciwnym 

razie całowałby co dnia jej rękę na powitanie jak rękę kobiety czystej. 

Nie  to  jednak  jest  najgorszym  w  całej  tej  sprawie;  najokropniejszą  jest  jej  perfidia. 

Kiedyś, dawno już bardzo, powiedziała mu: 

-  Mój  drogi!  Zawrzyjmy  układ.  Ludzie  źle  robią  męcząc  się,  kiedy  już  do  siebie  nie 

należą duszą. Po co kłamać? Dla tragedii? Uczyńmy tak: jeśli się jedno drugiemu znudzi, jeśli 

sobie nawzajem nie wystarczymy - niech każde pójdzie w swoją stronę… Niech Bóg broni, aby 

background image

się  tak  miało  stać,  ale  za  nic  ręczyć  nie  można…  Niechże  wtedy  jedno  drugiemu  powie: 

bądźmy przyjaciółmi, bo miłość nasza wypaliła się jak ogień. Niech jedno wie, co drugie czyni, 

i niech się na to zgodzi z pogodnym przyzwoleniem. Są legendy, które mówią, że byli ludzie 

kochający  się  -  aż  do  śmierci,  i  zdaje  się  dla  tych  szanownych,  legendarnych  Filemonów  i 

Baucyd ustanowił Pan Bóg groźne, nierozwiązalne małżeńskie prawo, ale natura jest kobietą i 

czyni zawsze na przekór wszystkiemu, a ze szczególnym zamiłowaniem czyni na przekór Panu 

Bogu,  jak  pensjonarka  staremu  nauczycielowi  matematyki…  Uczyńmy  tak,  jak  mówię:  nie 

będzie między nami tajemnic. Zechce odejść jedno - niech odejdzie, drugie zaś nie będzie miało 

prawa narzekań i żalów; niech cierpi. Tym cierpieniem, jeśliby obie strony od razu nie znalazły 

wyjścia, zapłaci jedno drugiemu za minione chwile szczęśliwe… Będziemy mówić prawdę i 

tylko prawdę! Przyrzekasz? 

Pamięta,  że  się  wtedy  usiłował  śmiać,  lecz  ta  podła  kobieta  wymusiła  na  nim 

przyrzeczenie  swoją  dostojną  miną.  Potem  go  całowała  po  rękach.  Miał  jej  odmówić  tego 

głupstwa, miał jej robić przykrość, nie godząc się  na dziecinne pomysły? Wiedział już wtedy, 

że  przyrzeczenia  w  razie  czego  nie  dotrzyma,  dlatego  najpierw,  bo  przyrzeczenie  to  było 

śmieszne i naiwne, i dlatego poza tym, że gdyby odszedł od niej do innej kobiety, nie miałby 

litości, aby się przyznać temu biedactwu, patrzącemu na świat dziecinnymi oczyma. 

Myślał  zresztą,  że  to  samo  zrobiłaby  i  ona,  mimo  tysiąca  przyrzeczeń,  a  ponieważ 

przypuszczał, że i ona taka będzie, dlaczegoż on miałby czynić inaczej? Był na koniec tego 

zdania,  że  gdyby  przyszedł  do  niej  pewnego  dnia  i  powiedział:  -  moje  dziecko,  mam  ciebie 

dość,  odchodzę  wedle  naszego  układu  -  strułaby  się  albo  wyskoczyłaby  oknem,  razem  ze 

swoim “pogodnym cierpieniem”. Tak myślał i oto cóż się stało? Ta rafinowana, nędzna kobieta 

mówiła to wszystko szczerze!… Coś takiego spotkał po raz pierwszy w życiu. Zadrwiono sobie 

z niego haniebnie; ta kobieta nie uprzedziła go, że mówi szczerze, a przecież kobieta zawsze 

powinna do słów swych dodawać w nawiasie: “mówię to serio”! gdyż on nie jest obowiązany 

brać dosłownie to, o czym mówi kobieta. Zdradzony mąż był święcie przekonany, że nigdy nie 

było inaczej i nie powinno być inaczej. 

Tym  większa  była  jego  złość,  że  się  zawiódł  na  wszystkich  tradycją  uświęconych, 

niewzruszonych punktach; był tak pewny tego, że się cała ta historia jego życia odbędzie tak, 

jak  się  dotąd  odbywały  wszystkie  tego  rodzaju  historie,  to  znaczy  wedle  teatralnego 

egzemplarza, ocenzurowanego i zatwierdzonego przez władze i opinię, że pojąć nie mógł całej 

złośliwości tej kobiety, która chciała się emancypować za cenę jego spokoju. 

Podłość! Podłość! Podłość! 

I oto do czego go doprowadzono? 

background image

Do  tego,  że  ugania  teraz  nocą  po  ulicach,  że  szuka  sam  nie  wiedząc  czego,  że  go 

ośmieszono, że mu zakłócono dobrze ułożony tryb życia, że go urażono w najczulsze miejsce, 

że zbezczeszczono jego honor mężczyzny wywiedzionego w pole. Za to się zemści nie na niej, 

tylko na nim, a przez to ją zrani straszniej, niżby mógł zranić ją, godząc wprost w jej serce. 

Najgłupszy kabotyn męskiego rodzaju wie o tym dobrze, że nic kobietę tak okropnie nie boli, 

jak boleść czyjaś, kogo ona kocha, więc boleść dziecka lub kochanka. Ją można torturować, 

byle istota jej umiłowana była szczęśliwa za tę choćby cenę. To jest rys kobiecy - przeciwny 

naturze, dziwny nawet u kobiet, rys wyzyskiwany przez mądrych, wielbiony przez mądrych i 

głupich. Jest to cecha kobieca tak wzniosła, że już nie ludzka, lecz raczej zwierzęca, bo tylko 

szlachetne zwierzę zachowało w sobie cnoty dawnych, starych, głupich, pięknych ludzi. 

I mąż zdradzony wiedział o tym, więc czując, że się musi zemścić, postanowił zemścić 

się strasznie, gdyż raczej głupiec mszcząc się wpadnie na wspaniały pomysł zemsty, niż mądry 

król, który każe ścinać głowę od razu. 

Zdradzony mąż myślał. Szedł już zupełnie spokojny zbliżając się do swego domu; kiedy 

był  blisko,  wzbudził  na  chwilę  swoją  czujność,  wykombinowawszy  chytrze,  że  ten,  którego 

szukał,  może  się  właśnie  znajdzie  w  tej  okolicy.  Po  rozkosznych  godzinach  tego  dnia, 

spędzonych z nią po raz pierwszy, jak sama bezwstydnie wyznała, przyszedł może nocą pod jej 

okna  nie  wiedząc  o  niczym,  co  zaszło  w  międzyczasie;  może  tu  gdzie  krąży,  jak  koło 

rykowiska,  łotr  haniebny,  i  zagląda  w  jej  okna;  gnany  rozbudzonym  miłosnym  pragnieniem 

może  tu  przyszedł,  stoi  gdzieś  pod  murem  i  płonie  patrząc  i  widząc  ją  przez  mury,  przez 

oślepłe,  ciemne  okna.  Mąż  przystanął  za  węgłem  domu  i  bacznie  się  rozejrzał;  cicha  noc 

odpoczywała, ległszy na rozpalonym asfalcie ulicy. Naokół nie było żywej duszy; spojrzał w 

okna żony - ciemne… Było już dawno po północy, lecz on wiedział, że żona nie śpi jeszcze, że 

zapadła w jakiś fotel i łka. Kiedy o tym pomyślał, zaciął usta i twarz ustroił w powagę sędziego, 

który musi spełnić swój obowiązek nawet wobec najbliższych. 

Wszedł  do  mieszkania  po  cichutku  i  poszedł  wprost  do  swojego  pokoju.  Nie  zapalał 

światła; czuł najwyraźniej, że obok, w przyległym pokoju, żona jego zatrzymała w tej chwili 

oddech w piersi i szeroko otworzyła przerażone oczy oczekując czegoś, co się ma stać. Aż się 

uśmiechnął… Zwierzę ludzkie lubi, jeśli ktoś dla niego cierpi. 

Już wiedział mniej więcej, co ma uczynić, pragnął jednakże efektownych przygotowań; 

spać  mu  się  nie  chciało,  gdyż  mimo  wszystko  był  podniecony;  rozpoczął  tedy  bardzo 

pomysłową  komedię,  którą  się  po  chwili  nawet  przejął.  Wiedział,  że  ona  tam  słucha;  więc 

zapaliwszy papierosa, podszedł do okna i pchnął je z trzaskiem. Niech wie, że on stoi teraz przy 

otwartym  oknie,  i  cierpi  myślą,  że  się  wpatrzył  w  ciemność  i  w  ułudnym  mroku  nocy, 

background image

malującym wszystko na poczekaniu, widzi bladą przerażoną twarz samobójcy; że rozmawia z 

nocą i pyta jej ciszy o radę, o pomoc, o zbawienie. O! o! o! Ze rozpamiętuje w tej okropnej 

niemej chwili całe życie swoje, że w świetle migającej ulicznej latarni widzi swoje szczęście 

minione, jasne i świetlane. 

Wytrzymał  tę  chwilę  cierpliwie,  paląc  najspokojniej  papierosa.  Potem,  wyrzuciwszy 

niedopałek na ulicę, westchnął głęboko, tak aby go ona mogła usłyszeć, i rozpoczął wędrówkę 

po pokoju. Stąpał ciężko, jak człowiek, co na barkach okropny dźwiga ciężar: trupie cielsko 

swego życia, młyński kamień śmiertelnej troski, albo coś z podobnych artykułów tragicznych. 

Czuło  bydlę,  że  każdy  jego  krok  uderza  ją  jak  cios,  że  przerwy  między  jednym  a  drugim 

stąpnięciem oczekuje ona wszystkimi nerwami nie wiedząc, co będzie, co będzie… Czuło to 

bydlę  potworne,  że  mimo  wszystko,  po  haniebnej  scenie  dzisiejszej,  kobieta  ta  cierpi…  nad 

nim; słyszy, jak on tu chodzi, i wyobraża sobie wszystko i krwawi się myślą, że to przecież ona 

jest  winna  przede  wszystkim,  a  on  po  niej  dopiero.  Kobieta  ma  w  sobie  tę  szczątkową 

pozostałość szlachetnych odruchów, ma w sobie nieuleczalną chorobę poświęcenia. Czuło to 

bydlę chodzące w tej chwili z idiotycznym komedianckim uporem, że się nad nią znęca; czuł to, 

i to mu pomogło do przejęcia się komedią; kiedy przemierzał pokój tam i z powrotem po raz nie 

wiadomo już który, sam tym znudzony - nie mógł już zaprzestać komedii. Chodził “tragicznie”, 

już bez uśmiechu, chodził z ponurym  wyrazem na twarzy, nasłuchując echa swoich kroków 

dudniących  w  nocnej  ciszy;  chodził  wytrwale,  nieznużenie.  I  w  jednej  chwili  pomyślał 

bezczelnie, lecz doprawdy że szczerze: 

- Niech wie, jak ja cierpię… 

Zaczął sobie wyobrażać, co ona tam robi… Płacze? 

Chyba nie - już jej musiało zabraknąć łez, choć ich jest zawsze wiele w źródłach oczu. 

Nie! leży bezsilna, zrezygnowana i słucha. Och! jak strasznie słucha. 

Mózg jej chodzi za nim cieniem; oczy jej patrzą już jak szklane, usta ma rozchylone i 

popękane. Nie szkodzi… nie szkodzi… Po co je rozpalała niedawno pocałunkami?… Ręce jej 

drżą z zimna… Nie szkodzi… nie szkodzi… To za godziny gorących upojeń… 

Zmęczył się, ale chodził wciąż jeszcze, rozmyślając, w jaki efektowny sposób należy 

przerwać tę wędrówkę tragiczną. Świt spływał już z dachów kamienic niebieskimi, chłodnymi 

strugami.  Było  zimno.  Żal  mu  się  nagle  zrobiło  samego  siebie;  roztkliwił  się  nad  swoim 

nieszczęściem. 

Podszedł do okna, szybko zamknął je bez hałasu, przeszedł pokój jeszcze kilka razy, 

potem odsunąwszy z hałasem krzesło - opadł następnie na nie ciężko. 

background image

Po chwili drzemał już, tak czujnie jednak, aby mógł w każdym momencie przybrać pozę 

nieszczęsną. Zbudziło go słońce. Zerwał się z krzesła i natychmiast oprzytomniał. Podszedł do 

lustra i przeglądnął się w nim uważnie; był blady i oczy miał podkrążone. 

Wiedział,  co  ma  teraz  czynić,  obmyślił  wszystko,  szło  mu  teraz  o  to  tylko,  aby  nie 

wypaść  z  roli.  Podszedł  do  drzwi,  wiodących  do  pokoju  żony,  i  zaczął  nasłuchiwać.  Nie 

usłyszał ani szmeru. Nacisnął klamkę i otworzył drzwi. 

Na łóżku, zupełnie ubrana, leżała ona, w niespokojnym pogrążona śnie; zdawało się, że 

przez sen cierpi jeszcze. 

Ostatni wysiłek zamknął jej zmęczone, spłakane oczy. Spała, dysząc ciężko i nierówno. 

On  wszedł  do  pokoju  na  palcach  i  cichutko  usiadł  na  brzegu  łóżka,  wpatrzony  w  jej  twarz. 

Musiała przez sen odczuwać iego obecność, bo nagle porwała się przestraszona, jak człowiek, 

który we śnie ujrzał niebezpieczeństwo. Spojrzała na niego jak na widmo. 

On skłonił głowę. Twarz miał dziwnie smutną i prawie że dobrą. 

- Nie bój się - szepnął - czego się boisz? 

Patrzyła w jego twarz z podejrzliwą uwagą, nie pojmując, co zamyśla. On spuścił oczy. 

- Trzeba się było położyć - rzekł z wyrzutem. 

Jakaś nagła fala rozradowanej dobroci okryła jej twarz. Tak cicho, że ledwie ją usłyszeć 

było można, szepnęła: 

- Tyś się przecież także nie kładł… 

Zrobił minę człowieka schwytanego na dobrym uczynku. 

- Skąd wiesz o tym? Dajmy temu pokój… Może się i nie kładłem. Noc leczy ludzi… 

- Noc leczy ludzi… - powtórzyła jak echo zdumiona, oczekując czegoś radosnego jak 

słońce. 

A  on  głowę  jeszcze  bardziej  na  piersi  skłonił  i  zaczął  mówić  głosem  przesyconym 

łzami, głosem, w którym był ból i głucha, dobra, śmiertelna rezygnacja. Mówił: 

-  Stało  się,  tego  nikt  nie  naprawi,  zresztą  po  co  naprawiać?  Tak  widocznie  być 

powinno… Nikt z nas temu nie winien… Myślałem nad tym noc całą… Głupiec tylko chce 

zdobyć  szczęście  i  głupiec  tylko  usiłuje  walczyć  z  nieszczęściem.  Stało  się  i  już  się  nie 

odstanie, a może to, co się stało, nie jest tak straszne, jak się to nam wydawało w pierwszej 

chwili… Pozwól mi tylko zapytać o coś. 

Milczała oczekując. 

- Nie chcę wiedzieć, kto jest ten człowiek, chciałem wiedzieć jego nazwisko przedtem, 

teraz tego nie pragnę, jest mi obojętne - powiedz mi tylko, czy kochasz tego człowieka? 

background image

Spojrzał  na  nią  nagle  spod  oka  i  ujrzał,  jak  jej  rumieńce  uderzyły  na  twarz.  Pierś  jej 

wzniosła się westchnieniem, oczy zamigotały tak, że wstręt ohydny go przejął: 

- …Bydlę! - pomyślał. 

- Kocham! - odpowiedziała nagle głośno i po prostu. 

Usłyszawszy to słowo, uczynił ruch, jak człowiek, którego znienacka uderzono w pierś. 

- Więc tak… - rzekł, nie wiedząc w pierwszej chwili, co powiedzieć. 

Milczeli  długą  chwilę.  Ona  była  prawie  nieprzytomna,  jego  wytrąciła  z  równowagi 

niezwykłość sytuacji; miał wrażenie, że poza swoimi oczyma sprzedaje samego siebie. 

Ona patrzyła na niego z niepokojem. Począł mówić urywanym głosem, ciężko, jak by 

się dławiąc. 

- Więc tak… - powtórzył - więc rzecz skończona… Tragedie żadne niepotrzebne, gdyż 

tragedie są dla małych ludzi… I słów żadnych nie potrzeba, bo rzecz jest prosta… Jedno od 

drugiego musi odejść… Ty w swoją stronę, ja w swoją… Ty pójdziesz zapewne za nim? 

- Tak. 

- Dobrze, ja zostanę sam. 

- Sam? 

Po raz pierwszy podniósł na nią oczy. 

- Czy mogłoby być inaczej? - zapytał zdziwiony. 

Ona pod naporem jego dotkliwego wzroku opuściła powieki, jak by się wstydząc tego, 

co ma powiedzieć. 

- Myślałam, że sam nie będziesz… Wiem przecież o tym… powiedziałam ci to wczoraj. 

Uśmiech politowania, bolesny i gorzki, zjawił się na jego twarzy. 

- Tak sądzisz? Otóż zostanę sam. Myślisz o tej kobiecie, o której mówiłaś wczoraj? 

- Tak, o niej… 

- Znasz ją? 

- Słyszałam o niej wiele… 

- Więc wiesz o niej cokolwiek choćby i myślisz, że zastąpić ona potrafi… 

Nie  dokończył,  bo  zdaje  się,  nagłe,  łzawe  westchnienie  wpadło  między  słowa,  rzecz 

jednak była wyraźna i wiadomo było, jaki miał być koniec zdania. 

Wnet jednakże zapanował nad sobą, gdyż podniósł się energicznie, uczynił ruch, jak by 

coś z siebie chciał otrząsnąć, wpatrzył się w nią i mówił: 

- Rozejść się musimy, nie ma nad tym dyskusji. Trzeba to jednak uczynić tak, aby nie 

było powodu do skandalu, należy uważać, aby ludzkie sępy nie miały z nas żeru… 

background image

Mąż mówił to wszystko głosem odpowiednim stylowi. Podniecał go jej widok. Twarz 

jej się rozjaśniła, z oczu płynęła serdeczna, wielka wdzięczność, o jakiej mężczyzna pojęcia 

mieć nie może. Są-ci bowiem kobiety, które w chwilach wolnych od zajęcia myślą uporczywie 

nad  tym,  jak  by  się  komuś  za  coś  odwdzięczyć.  Wstrzymała  ją  powaga  sytuacji  przed 

rzuceniem mu się na szyję; pracowała wszystkimi nerwami nad tym, aby utrzymać się w swej 

dziecięcej, naiwnej dostojności w tej chwili, w której się ważyły losy jej życia. Więc tylko usta 

rozchyliła spieczone i czekała każdego jego słowa, oddzwaniając każdemu głośnym, radosnym 

uderzeniem serca. 

- Myślałem o wszystkim - mówił on z lekkim patosem - i zrozumiałem wszystko. Nie 

ma  ludzi  bez  winy,  a  winą  Boga  jest  to,  że  stworzył  człowieka…  Stanie  się,  jak  chciałaś. 

Szanuję wzajemny między nami układ: kto zechce odejść, niech odejdzie nie troszcząc się o 

innych  -  nic  łatwiejszego  być  nie  może.  Nasze  sprawy  są  uporządkowane,  obowiązki  zaś 

mieliśmy tylko względem siebie - możemy się rozejść. 

Ostatnie słowa miały w sobie posmak krwi. Zawahał się po nich jedną chwilę, potem, 

oczy spuściwszy, jak człowiek nieśmiały, wyrzekł: 

- Jedno tylko… Niech Bóg broni, aby się to stało, o czym ci powiem, bowiem życia nikt 

jeszcze sobie nie wyprorokował, ale jeśliby kiedy - powtarzam - nie daj to, Boże! - miało się tak 

stać,  że  zostaniesz  sama,  że  będziesz  opuszczona  i  biedna,  wtedy  mnie  sobie  przypomnij… 

Dobrze tylko patrz, żebyś mnie poznała, bo włosy  mogę mieć siwe…  Będę cię czekał, ty… 

ty… dziecko… 

Ryk nieludzki przerwał mu te słowa. Pani Zosia padła mu do nóg, objęła jego kolana i 

całowała je. Chwyciła potem dłoń jego w obie ręce i całowała ją długo, długo. Uczuł na ręce 

ciepło  łez  i  zadrżał;  ale  to  bydlę  chytre  stało  tak  ponad  nią  tryumfujące  i  uśmiechające  się 

nieznacznie. 

Wtem  uczynił  gest,  jakby  się  zbudził  z  głębokiego  snu,  chwycił  ją  za  ramiona  i 

podniósł. 

-  Nie  płacz…  -  mówił  -  po  co?  Raczej  się  weselmy…  Przecież  to  nie  pogrzeb,  lecz 

święto pojednania dwóch dusz; czemu płaczesz? Niech inni urządzają tragedie i komedianctwa, 

my mamy odwagę prawdy! Ach! Uderzył się ręką w czoło jak człowiek, który sobie nagle coś 

przypomni. Spojrzała na niego przez łzy, oczekując. 

- Wierzysz w to wszystko, co ci powiedziałem? 

- Wierzę! wierzę! 

- I spełnisz ostatnią moją prośbę? Odchodzącym na zawsze niczego się nie odmawia! 

- Spełnię wszystko, wszystko… 

background image

Wtedy on, jak dziecko na myśl o zabawie roześmiane, zaczął mówić szybko z twarzą 

pogodną: 

- Proszę cię o coś takiego, co wygląda dziwnie, lecz cóż może jeszcze dziwić po tym 

najdziwniejszym,  cośmy  przeżyli  w  ostatnich  godzinach?  Niechżeż  sprawa  się  dopełni… 

Wszystko nam wypada uczynić po tym, cośmy czynić zaczęli, wszystko. Jeśli się już wyzwala 

dusze, należy je wyzwolić tak, aby nie zostało ani śladu kajdan, ani śladu ich ucisku na rękach. 

Dobrze, Zosiu?… Otóż chcę cię prosić o coś, co mogłoby wyglądać na teatr i na lekkomyślną 

pozę, a co będzie czymś pięknym, bo czymś niecodziennym, niebywałym, nadzwyczajnym… 

Mogę prosić? 

- Mów… 

- Urządźmy ucztę! Ucztę radosną, na którą przyjdą ci, co od siebie odchodzą, i ci, co do 

siebie przybędą… 

Głos mu się zaczął łamać; znaczyło to, że słowa powyższe wymawia człowiek, który 

odchodzi od zmysłów z nieludzkiego bólu. Ale na twarzy miał jakiś. dziwny, jakby szczęśliwy 

uśmiech, który objaśniał dyskretnie, że nic ten ból, że nic ta męka, jeśli tylko ona, będzie przez 

to szczęśliwa. Ona jednak nie pojęła w pierwszej chwili. 

- Jaką ucztę? - spytała nieśmiało. 

- Urządzimy po prostu: ubierzemy stół kwiatami, aby pokryć nimi to wszystko, co by 

mogło pozostać jeszcze  na dnie dusz, bo przecież jesteśmy ludźmi… A przy stole zasiądzie 

czworo ludzi, którzy się w życiu spotkali, bo zapewne musieli się spotkać, czworo ludzi, którzy 

pogrzebali  przesądy,  tradycje  śmieszne,  przyzwyczajenia,  narzucone  prawa…  Tacy  bowiem 

jesteśmy wszyscy… Wszyscy czworo, nieprawdaż? 

- Czworo? 

Uśmiechnął się szczęśliwie, smutno. 

-  A  tak…  czworo…  Ci,  którzy  się  zejdą  dziś,  aby  święcić  uroczysty,  dzień  dwóch 

pogrzebów i dwóch wesel… Ty i - on, ja i ta… ta kobieta… 

- Jezus! Maria! 

Spojrzał na nią łaskawie, jak by uspokajająco. 

- Czemu się przerażasz? 

- Ja? Nie… Przeciwnie… Tylko to tak nagle… 

-  Bo  nie  mogłoby  być  inaczej…  Zastanowienie  jest  to  zły  doradca,  zdarzają  się  zaś 

chwile, które dlatego są piękne, bo je urodziła lekkomyślność. Zresztą lekkomyślność jest to w 

tym  wypadku  obrona  przed  obłąkaniem,  gdyż  chyba  oszaleć,  gdyby  nie…  Ech!  Dziecinne 

aforyzmy… A idzie o to, aby życiu na przekór uczynić rzecz piękną… 

background image

-  To  wcale  nie  będzie  życiu  na  przekór…  Życiu  przede  wszystkim…  To  będzie  na 

przekór  ludzkiej  złości…  Życie  przecież  jest  mądre  i  życie  kazało  nam  uczynić  to,  cośmy 

uczynili - wyjąkała nieśmiało, dysząc szybko. 

Nagłe ziewnięcie zniecierpliwienia pokrył on w tej chwili obleśnym uśmiechem. 

- Zapewne - rzekł - zapewne… Więc komukolwiek na przekór uczyńmy tak, jak się nie 

zwykło  czynić.  Pogodnie,  cicho,  niewymuszenie,  po  prostu,  jak  rzecz  najzwyczajniejszą… 

Znajdziemy spokój, a tyle go potrzeba i tobie, i mnie… I mnie także… Czy mi wierzysz? 

Znów napłynęły łzy do jej oczu. 

- I niech zapanuje zgoda między nami. Po co będziemy sobie krwawić nawzajem serca? 

Chcę przeto ujrzeć to święto… Niech się dziś odbędzie… Zgodzisz się? 

Odpowiedziała mu cudownym spojrzeniem. 

-  …Niech  się  dziś  odbędzie…  Napisz  do  tego  człowieka,  którego  ja  nie  znam,  aby 

dzisiaj o dziewiątej wieczorem przyszedł do ogrodowej restauracji nad rzeką… Napisz mu, aby 

przyszedł wesoły… A… I napisz mu jeszcze, że chcę ujrzeć jego oczy, aby z nich wyczytać 

zapewnienie twego szczęścia… I że będziemy przyjaciółmi… Ja zaś… 

Nagłe,  rozczulające,  głośne  łkanie  przerwało  jego  przemowę.  Spojrzał  na  nią, 

doprawdy,  że  tkliwie…  Zdawało  się,  że  sam  miał  łzy  w  oczach,  jak  aktor,  który  rolą  się 

przejął… 

- Co ty?… - zapytała w przerwie pomiędzy jednym ciężkim westchnieniem, a drugim. 

-  Ja?  ja  pójdę  -  po  nią…  Taka  była  nasza  ugoda…  Niech  ona  przyjdzie  i  uczy  się 

dziwnej  nauki  o  szczęściu…  Niech  raz  ujrzy  bladość  ludzkich  dusz,  które  sobie  nawzajem 

patrzą w oczy… Niech ujrzy ciebie i niech się stara nauczyć twoich tajemnic, które niewolą 

ludzi… Niech przyjdzie… Kilka godzin spędzimy razem po raz ostatni, potem każde pójdzie w 

swoją stronę, przed siebie patrząc, nie odwracając oczu na to, co minęło… 

Milczeli  oboje  długą  chwilę.  Na  jej  twarzy  znać  było  szczęście,  samo  sobie 

niedowierzające,  jeszcze  podejrzliwe;  oszołomienie,  niezaradność,  niepokój,  a  nad  tym 

wszystkim uśmiech kobiety, która wierzy w miłość i słońce, w cud i szczęście, biednej kobiety, 

biedniejszej  od  dziecka.  Ręce  jej  drżały,  kiedy  usiłowała  otrzeć  sobie  łzy.  W  głowie  czuła 

zawrót,  ledwie  się  utrzymywała  na  nogach.  Poprzez  wir  myśli  widziała  jedno  tylko: 

nieprawdopodobną dobroć swego męża. 

Myślała bezładnie: 

-  Wyrządziłam  mu  krzywdę,  bojąc  się  go…  Wyrządziłam  mu  zniewagę,  nie  wierząc 

mu… Miłość zwycięża. Miłość sprawiła cud… Ludzie nie uwierzą, nikt nie uwierzy, a jednak 

to prawda… Przecierpiałam tę noc strasznie, teraz mi szczęście płaci za ból… Może za mało 

background image

cierpiałam, może zbyt tanio kupiłam szczęście… Chciałabym cierpieć jeszcze, a wtedy może 

będę mego szczęścia bardziej pewna… Spraw to Boże, Boże jedyny… Nie chcę za darmo, nie 

chcę z łaski… Nie jestem dziecko, nad którym trzeba się litować… Dobrze mi jest, och, jak mi 

jest dobrze… 

A on wtórował jej myślom, rozbujanym jak szczęśliwe, wolne ptaki! 

- Weź dzisiaj wieczorem najpiękniejszą suknię, suknię białą… Na stole rozsypane będą 

fiołki… Nie płacz, bo potrzeba, ażebyśmy mieli oczy jasne, niezamącone, bo będziemy musieli 

spojrzeć dziś wprost w słońce. Na łzy będzie czas, tak… naturalnie… na łzy ze szczęścia… 

Obyś nigdy nie płakała inaczej… 

Powiedział to głosem tak dziwnym, że go ona ujęła za rękę, pytając szeptem: 

- Cierpisz? 

- Raduję się - odpowiedział on i twarz odwrócił, nie chcąc zapewne, aby dojrzała dwie 

łzy w jego oczach. 

Po chwili skłonił się przed nią i ucałował z szacunkiem jej rękę. 

- Ja odchodzę - rzekł - poczynić przygotowania, ty uczyń, o co cię prosiłem. 

I wyszedł krokiem wolnym, dostojnym, a jednak jakby przygnębionym. 

Ona stała długo nieporuszona. Ujęła rękoma skronie, chcąc uspokoić uderzenia krwi, 

która  w  nie  biła.  w  pierwszej  chwili  nie  mogła  sobie  z  niczego  zdać  sprawy,  usłyszane 

niedawno  słowa  latały  jej  w  pamięci  jak  rój  niespokojnych  motyli;  poczęła  je  chwytać  i 

przyglądać się im z bliska; składać z nich swój hymn o szczęściu. 

- “Obyś nigdy nie płakała inaczej, jak tylko ze szczęścia”. 

Przypomniała  sobie  te  słowa  i  odkrzyknęła  rozradowanym  głosem:  -  “Niech  ci  Bóg 

zapłaci!” 

- ,,Będziemy   musieli  spojrzeć  dziś   prosto w słońce…” 

I ujrzała je w tej chwili przed oczyma rozszalałe, szczęśliwe, kwiat płomienny, dobro 

siejący, żywiący miłość. 

Podeszła szybko do biurka i pisała jak człowiek rozradowany, który wieść szczęśliwą 

chce zamknąć w jednym słowie: 

…Bóg nam pomaga… Śpiewajmy! Życie jest dobre, ludzie są dobrzy… Przybliż twarz 

swoją  do  mojej,  a  powiem  ci  takie  słowa,  że  każde  z  osobna  do  ust  podniesiesz  i  będziesz 

całował… Bóg nam pomaga… O, ukochany mój, o dobry!… Serce tak głośno we mnie bije, ze 

nie słyszę słów moich, mówionych w tej chwili do ciebie. Słuchaj! słuchaj!… Będę dziś w sukni 

białej, jakbym do ołtarza szła, a na stole rozsypane będą fiołki… Będą ludzie i miłość… Potem 

już będziemy razem zawsze, zawsze, zawsze. Czemu płaczesz?… Ze szczęścia… “Obyśmy nigdy 

background image

nie płakali inaczej!” On tak dziś powiedział i pisze ci, że będzie przyjacielem twoim i chce w 

oczach twoich ujrzeć moje szczęście. Miej dziś sionce w oczach, zaklinam cię, aby ten człowiek 

nie  cierpiał  przeze  mnie.  Widziałam  dziś  w  jego  oczach  łzy  po  raz  pierwszy  w  życiu,  bo 

przedtem nigdy nie Plakat… Osusz te łzy spojrzeniem swoim, kiedy mu dziś spojrzysz w oczy - 

masz przecie spojrzenie palące… I powiedz mu oczyma, jak mnie kochasz… Chcą, aby wiedział 

i był spokojny, gdyż ma duszę przedobrą… Usta moje pragną… 

A potem jak człowiek, który oddech już zdołał chwycić, poczęła mu opisywać każdą 

chwilę przeżytą od wczoraj. Jak umierała powoli i strasznie przez noc całą, jak jej łez zabrakło, 

jak usnęła męczącym snem, z którego on ją zbudził - “człowiek dobry”. 

…Więc  przybądź  wesoły  i  beztroski,  piękny  jak  bóg  i  jak  bóg  zwycięski…  Będziemy 

przesypywali fiołki między palcami i śpiewać będziemy chórem na cześć nowego życia, które 

idzie i które dziś wyjdzie naprzeciwko tych, którzy się odnaleźli w tłumie… Wszyscy będziemy 

piękni, on i my, i ta kobieta, która kocha! Jak dobrze jest patrzeć na miłość! Jak rozkosznie jest 

wdychać  słońce!…  Czemu  wszyscy  ludzie  o  tym  nie  wiedza  i  czemu  się  męczą?  Czemu  nie 

uczynią tak jak my, którzyśmy pojęli, że szczęście mieszka tuż przyj nas, nie za siódma: górą… 

Czemu wszyscy, którym jest źle, nie mają odwagi powiedzenia: pójdźmy w południowe strony 

życia, gdzie słońce świeci?… 

…Przybądź  za  wszelką  cenę,  człowiek  nie  powinien  lękać  się  człowieka.  U  ściśnięcie 

sobie  dłonie,  bo  wszakże  minęły  czasy,  kiedy  dwaj  dzicy  walczyli  maczugami  o  kobietę. 

Człowiek jest już piękny i umie czynić ze siebie ofiarę. On tę ofiarę uczynił i za to całowałam 

dziś  jego  ręce,  najlepszego  przyjaciela…  Pamiętać  mu  to  będę  do  śmierci,  tę  dobroć 

zniewalającą,  ten  braterski  spokój,  z  którym  sobie  serce  rwał  w  kawały.  Biedny,  dobry 

człowiek…  9iech  Bogu  najwyższemu  będą  dzięki,  że  miłość  nasza  jest  jasna  jak  słońce,  bo 

gdyby taką nie była, cień jego męki może by zgasił blask miłości naszej… Będę się za niego 

modliła A ty przybądź z ufnością na święcenie tego dnia najdziwniejszego ze wszystkich… O, 

ukochany!… 

Dzień był “najdziwniejszy ze wszystkich”. 

Nie mogła się uspokoić. Chodziła z kąta w kąt, wybierała suknie, rozpoczynała czytanie 

stu książek, pisała listy, które darła, przerzucała drobiazgi, nie mogąc się doczekać pierwszej 

gwiazdy. Pod wieczór przyniesiono jej odpowiedź, krótką i dobrą: 

…Ufam  mu.  Powiedz  mu,  że  go  pozdrawia  człowiek  szczęśliwy,  który  wszystkim 

szczęścia życzy… Miej siły i odwagę… Przyjdę!… 

- Och, tak! och, tak! - zaświadczyła słowom listu. - Miałam dość siły i dość jej będę 

miała… 

background image

Potem podniosła list do ust i wargi do niego przywarła. W tej chwili wszedł mąż; nie 

miała  czasu  zmienić  cudnego  gestu,  więc  poczerwieniała,  ale  odzyskawszy  spokój  w  jednej 

chwili, podała list mężowi, mówiąc: 

- “Pozdrawia cię człowiek szczęśliwy…” 

A kiedy począł list czytać, dodała: 

- I błogosławi. 

- I ja go błogosławię! - odrzekł zduszonym nieswoim głosem mąż. 

Był dziwnie uroczysty, przybrany we frak. 

- …Więc wszystko już gotowe - rzekł - na dole czeka na ciebie powóz. Pojedziesz sama. 

Każde  niech  przyjdzie  z  osobna.  Cieszy  cię  wieczór  dzisiejszy?  Odpowiedziała  uśmiechem 

szczęścia. 

- Niech ci Bóg zapłaci… 

- Daj pokój, daj pokój… Czynię to, co powinienem uczynić… Ukazaliśmy sobie serca 

na  dłoni  i  dostrzegliśmy,  że  do  siebie  nie  należą  -  cóż  może  być  prostszego?…  Za  co  mi 

dziękujesz?… Tak… odchodzę, abym był pierwszy… Czekam cię… 

Podali sobie ręce i trzymali je w długim, serdecznym, mocnym, szczerym uścisku. 

- Żegnam cię! - rzekł krótko. 

Dwie smutne, lecz jasne łzy pożegnały go, jak by chciały pobiec za nim. Nie było go 

już, a ona stała długo nieruchoma. Westchnęła cicho, mówiąc szeptem, jak do siebie: 

- Jeśli ci uczyniłam krzywdę - przebacz mi… 

Otrząsnęła się nagle jak człowiek, który nieruchomy czekał, aż grób zasypią, potem się 

nagle ocknął, kiedy grudy ziemi przestały dudnić na drewnie trumny. 

Wyschły dwie łzy duże, w kątach oczu się ważące, i promień słoneczny wybiegł z jej 

rozradowanych błyszczących źrenic. Poszła się ubierać w białą, pyszną suknię. Fiołki wpięła 

we włosy. 

Z biciem serca wchodziła do restauracyjnego gabinetu, do którego nie dochodził żaden 

odgłos z ulicy. Stanęła we drzwiach wspaniale oświetlonego, wybitego adamaszkiem pokoju. 

Koło okna stał mąż i patrzył w szyby,  w  głębokim zaś fotelu siedziała kobieta przybrana w 

jaskrawą żółtą suknię. Na widok wchodzącej zerwała się nagle i poczerwieniała jak schwytane 

na złym uczynku dziecko, potem skłoniła się głęboko i niezręcznie. Mąż odwrócił się i skłonił 

się  również  głęboko,  potem  obejrzał  żonę  uważnie.  Zwierzęcy  uśmiech  zadowolenia 

przemknął po jego twarzy… Och, jakże piękna!… 

Pokrył w tejże chwili zmieszanie i przedstawił panie głosem głucho uprzejmym. 

background image

Niewiasta w żółtej sukni poczerwieniała po raz drugi, więc pani Zofia spojrzała na nią 

jak  by  zachęcająco,  z  uśmiechem  pełnym  siostrzanej  dobroci,  oglądając  ją  równocześnie 

ciekawie. Ujrzała kobietę - bez stylu, nic nie mówiącą ani twarzą, ani oczyma, niebrzydką; była 

to taka szara istota, zapewne dobra, a w tej chwili niemal przerażona rolą, którą jej grać kazali; 

widać było, że nogi pod nią drżały. 

Pani  Zofia  usiadła  w  fotelu,  patrząc  gdzieś  przed  siebie.  Teraz  dopiero  uczuła 

zmęczenie.  Nikt  nic  nie  mówił,  wszyscy  czekali  jakby  zdenerwowani,  a  ona  czekała 

najbardziej; chwytała słuchem każdy oddalony szmer. 

- Niech już przyjdzie… - myślała - niech już przyjdzie… 

Każda  chwila  zwiększała  zdenerwowanie;  wszyscy  mieli  uczucie,  że  są  na  jasno 

oświetlonej scenie, na której ma się rozegrać dziwny dramat pod osłoną twarzy roześmianych 

szczęściem. 

Pani  Zofia  zbladła  nagle.  Nie  wiedziała,  co  się  z  nią  dzieje.  Trwało  to  przez  jedno 

mgnienie i w tej krótkiej chwili, jakby lśnienia błyskawicy, uczuła straszny zamęt w głowie, a 

w duszy jakby przerażenie. 

Szybko  spojrzała  na  męża.  Siedział  spokojny,  nasłuchujący;  poczuwszy  jej  wzrok, 

zerwał się, podszedł ku niej pytając: 

- Czy się niecierpliwisz? Jeszcze chwilę, jeszcze chwilę… Och, właśnie nadchodzi… 

Powstali wszyscy. 

Pani Zofia zbladła nagle jak trup. 

Mąż  stanął  naprzeciwko  drzwi  i  zamarł  w  oczekiwaniu;  usta  rozchylił,  wysilił  oczy; 

twarz miał martwą i złą. 

Drzwi  się  otwarły  i  stanął  w  nich  człowiek  młody,  smukły,  z  jasnymi  oczyma. 

Przystanął na chwilę, spojrzał po wszystkich, potem dopiero spotkał się  ze wzrokiem męża. 

Patrzyli sobie w oczy długo; nikt nie śmiał odetchnąć. Wtem młody człowiek poruszył się z 

miejsca i podszedł do męża. Wyciągnął rękę i rzekł spokojnie: 

-  Jestem  tym,  któremu  pan  obiecał  przyjaźń…  Przyszedłem  uścisnąć  pańską  rękę… 

Niech mi ją pan poda… 

Mąż podniósł rękę jak automat. 

Młody  człowiek  potrząsnął  nią  szczerze,  potem  podszedł  ku  pani  Zofii,  skłonił  się  i 

ucałował jej rękę. To samo czynił, podszedłszy do zalęknionej pani w żółtej sukni. Mąż wodził 

za nim oczyma. 

background image

- Panie! - rzekł do niego młody człowiek - przyszedłem tu z twarzą rozradowaną. Panu 

to zawdzięczam. Uczynił pan coś takiego, na co się ludzie dotąd zdobywali w bajkach. Żona 

pańska… 

- Garson idzie!… - przerwał mąż. 

Zamilkli. Przyniesiono jedzenie, którego nikt nie tknął. Atmosfera była dziwna. 

Przyniesiono szampana. 

- Cóż moja żona? - zapytał mąż. 

-  Żona  pańska  -  mówił  dalej  młody  człowiek  -  pisała  mi,  że  pan  chce  z  oczu  moich 

wyczytać, czy ją potrafię uczynić szczęśliwą. Więc niech pan spojrzy w moje oczy… 

- Już je widziałem… 

- I? 

- I ujrzałem to, czego nie widziałem nigdy… Pan jej da szczęście… 

- Boże! krzyknęła zduszonym krzykiem pani Zofia. 

- …Nie wiem, kto pan jest - mówił mąż - i nie pragnę tego wiedzieć. O ludziach mówi 

twarz,  nie  nazwisko…  Chciałem  tylko  ujrzeć  pana…  Chciałem  ujrzeć  człowieka,  któremu 

mam oddać wszystko… Czy pan się nie lękał idąc tutaj? 

- Lękać się?… Ufam ludziom. 

- Ile pan ma lat? 

- Dwadzieścia siedem - odrzekł zdumiony młody człowiek. 

- W takim razie wierzę panu, że się pan nie lękał… Zresztą warto się było poświęcić… 

Niech pan spojrzy na moją żonę… 

Spojrzeli na nią wszyscy; siedziała blada, wzruszona, w tej chwili zakłopotana. 

- Jeszcze nigdy nie widziałem jej tak pięknej… To dla pana… Nigdy nie widziałem jej 

tak pięknej. Miłość czyni ludzi bogami… Och! I pan jest piękny… Ma pan czoło bohatera… 

Zdobył ją pan jak bohater… Pijmy! 

Ujęli wszyscy szklanki w ręce. Mąż wypił jednym haustem i szklankę precz odrzucił. 

Potem zbliżył się do młodego człowieka, za rękę go ujął i podprowadził do żony. 

Chwila była smutna. Żal było patrzeć na tego człowieka, który tak straszną czyni ofiarę; 

wziął  w  ręce  własne  serce  i  ścisnął  je  kurczowo,  gdyż  twarz  wykrzywiła  mu  się  nagle 

nieludzkim cierpieniem. 

-  Muszę  was  pobłogosławić  -  wykrztusił  -  ja  wam  daję  szczęście,  ja  was  też 

pobłogosławię… O!… Pobłogosławię… 

Młody człowiek ujął rękę pani Zosi i powoli, uroczyście do ust ją podniósł. Jej oczy 

zaszły mgłą i ukazały się w nich łzy szczęśliwe. 

background image

A w tejże chwili chwycił mąż ze stołu ciężką butelkę szampańską i uderzył nią w czoło 

młodego człowieka. Krzyk nieludzki wydarł się z piersi obu kobiet. 

Bluznęła krew i trysnęła na białą suknię pani Zosi. Młody człowiek, chwytając rękoma 

powietrze, zwalił się ciężko na podłogę. 

Mąż wyskoczył przez otwarte okno i uciekł. 

background image

B

EZCZELA FIGURA

 

Nad olbrzymim biurkiem pochylił się poeta, jeden ze znakomitszych, znany tłumowi 

pod  nazwiskiem  Tworowskiego.  Jako  żywo  nazwisko  to  nic  nie  mówi,  a  mówić  powinno, 

bowiem o człowieku obciążonym ciężką chorobą talentu zwykły mawiać niewiasty: “on już w 

samym nazwisku ma coś niezwykłego”. Sprawą tą martwił się długo przyjaciel mój, malarz, 

Szymon  Chrząszcz,  przezwany  tak  przez  Boga  z  powodów  bliżej  nie  znanych  -  bo  i  cóż 

niezwykłego jest w Chrząszczu? Toteż człowiek ten do niczego nie doszedł - rzecz prosta. Ale 

Tworowski doszedł. 

Siedzi tedy przy biurku i pisze. 

Może  się  to  wydawać  komu  rzeczą  nieco  przesadzoną  wobec  tego,  że  polski  poeta 

zwykł pisać w kawiarni ze względu na ekonomię światła, opału i przyborów do pisania i z tego 

także, że kawiarnia jest terenem operacyjnym ludzi opasłych, zażywnych i chytrych, zwanych 

pospolicie redaktorami, co w wolnym przekładzie oznacza człowieka, który zawsze potrzebuje 

sonetu i zawsze ma przy sobie tylko pół rubla, nigdy więcej. 

A  Tworowski  siedział  we  własnym  gabinecie  przy  olbrzymim  biurku,  zarzuconym  z 

niesłychanym  artyzmem  książkami  o  najwspanialszych  tytułach  i  dziesiątkiem  drobiazgów. 

Twarz  miał  wielce  zmęczoną,  różową  od  różowego  światła  nakrytych  abażurami  świec. 

Krótkim ruchem poprawiał od czasu do czasu binokle albo gwałtownie zapalał papierosa. Pisał 

coś  z  wysiłkiem,  nieco  poirytowany.  Potem  cisnął  pióro,  oparł  głowę  na  poręczy  fotela  i 

mistrzowsko wił z dymu kółka, radując umęczoną duszę. I znowu pisał i kreślił omal wściekły, 

i znowu ciskał piórem. 

Należy wyjaśnić, że poeta ciska piórem wtedy, kiedy rym wyślizguje mu się z rąk jak 

plugawy  piskorz albo kiedy  spostrzeże, że rzecz  zbyt jasno wyszła w poemacie, tak że byle 

kobieta  od  razu  to  pojmie;  kiedy  zauważy,  że  mimo  woli  powtórzył  to  samo,  co  przed 

tygodniem  napisał  jego  wróg  ciężki  i  serdeczny  przyjaciel  rymem  płaczący;  kiedy,  kończąc 

poemat,  obliczył,  że  jeszcze  sześćdziesięciu  wierszy  brakuje,  aby  było  równo  rubli 

dwadzieścia;  kiedy  sobie  nagle  przypomni,  że  nazajutrz  przypada  termin  płacenia  weksla; 

kiedy mu się w pamięci nagle zarysuje wstrętna gęba tego nędzarza, któremu tak serdecznie 

winszował ostatniej książki. 

Ale  Tworowski  wyjątkowo  pisał  prozą  w  tej  chwili;  kończył  powieść  i  wpadł  w 

rozpacz:  skazał  bohatera  na  śmierć  i  nie  umiał  go  zabić!  Doprawdy.  Taka  rzecz  może 

zirytować. Strzelać go nie chciał, bowiem byle fircyk strzela w łeb bohaterowi, co przestało 

tedy  być  zajmującym.  Wieszanie  nie  należy  do  rzeczy  przyjemnych  i  nie  jest  sposobem 

background image

patentowanym w literaturze z wyjątkiem “nowel ludowych” i takich, w których bohaterem jest 

dzwonnik kościelny. Ten ci bowiem zawsze, po wszystkie czasy będzie się wieszał na sznurze 

u dzwonu, aby jeszcze raz, ostatni, serce dzwonu jęknąć mogło… A bohater Tworowskiego był 

człowiekiem stylowym.  (Było to indywiduum zbankrutowane które sobie samo ziemię spod 

nóg usunęło, dół grobowy kopiąc). 

Więc  szlachetny  twórca  cisnął  piórem.  Potem  myślał  głęboko  i  pilnie,  oglądając 

starannie paznokcie. Przeszedł się po pokoju, na chwilę tylko przystanąwszy przed lustrem. 

- Do diabła! - zaklął i znów usiadł. 

Przeglądnął szybko kilka ostatnich kart manuskryptu, ujął pióro i czekał. A bohater jego 

czekał  ze  swej  strony  na  śmierć,  ile  możności  nagłą  i  niespodziewaną,  i  najwidoczniej  się 

nudził jak francuski arystokrata pod gilotyną. 

- Złota szpilka w tyle głowy? - myślał Tworowski - za sensacyjne! Dobre dla Gaborieau 

i Lecoqua… Zresztą musiałby to zrobić ktoś, a ten idiota jest sam… Na nic… na nic!… 

Spojrzał w tej chwili ze złością na muchę, która wpadła w płomień świecy i poczęła 

skwierczeć, ucieszne ruchy wyprawiając nogami. Okrucieństwo zalało mu duszę jak płomień. 

Najchętniej ująłby teraz swego bohatera za gardło i dusiłby go z satysfakcją. Aż dumny stał się 

z tego nagłego przypływu srogości okropnej i mitygować się począł, nie chcąc się przed sobą 

samym wydać gorszym, niż był w istocie. Ale powstał i już tylko ukradkiem spojrzał w lustro, 

jak  by  sam  tego  nie  chciał  wiedzieć,  że  patrzy.  Miał  tyle  tylko  czasu,  że  patrząc  w  lustro, 

ściągnął  nagłym  ruchem  brwi  ku  sobie  i  oczy  jakoś  dziwnie,  złowrogo  przymrużył.  Potem, 

zadowolony zapewne z efektu, twarz rozjaśnił dobrotliwie, łagodnie się uśmiechnął i stąpał w 

stronę biurka. 

Dzwonek  jęknął  w  przedpokoju  bardzo  cicho,  śmiesznie  nieśmiało.  Potem  drugi  raz 

równie cicho, jak by wiedział, że w tym lokalu głośno dzwonić nie można, bo milczenie tu śpi, 

a kto wie! - śmierć może, czająca się po kątach  i patrząca nienawistnie na poetę, co blady i 

wspaniały nieśmiertelność sobie przędzie. 

- Kogo tu znów diabli niosą? - mruknął poeta. - Janie! 

Indywiduum, srodze chytre na gębie, ukazało się we drzwiach patrząc bystro. 

- Ktoś dzwoni - rzecze Tworowski. - Jeśli to ta pani, która wczoraj była, powiedz, że 

mnie nie ma, a jeśli ta zawsze czarno ubrana, powiedz, że wyjechałem, wpuścić tylko tę, co tak 

głośno krzyczy, kiedy mówi… 

- Słucham! 

- Czekaj, zaraz! Jeżeli to pan Sielski, to powiedz, że wrócę za tydzień… 

- Słucham! 

background image

Dzwonek  zawstydzony  widocznie  swoim  zuchwalstwem  odważył  się  na  bąknięcie 

czegoś pod nosem, ale z pokorą. 

- Aha! - kończył szybko Tworowski - jeśli to pan Szwyc, to nawet nic nie mów, a jeśli to 

pan Strowski, to znów za trzy dni będę. Idź otwierać! 

Tworowski  nasłuchiwał  uważnie  i  niespokojnie.  Jan  otwierał  drzwi  widocznie 

ostrożnie. 

- Pan jest? 

- A jak by był, to co? - pytał Jan dyplomatycznie. 

- Byłoby to nieszczęście dla ciebie, licha imitacjo człowieka - mówił ktoś za drzwiami - 

bowiem nie mógłbyś kraść papierosów. 

- O! o! o! - zdumiał się sługus. 

- Przeto wpuścisz czy nie wpuścisz? 

- Mogę wpuścić albo nie wpuścić! - mówił Jan bez czci gościowi należnej. 

- Bardzo słusznie - wołał mąż za drzwiami - ale widzisz, ja mogłem przyjść albo nie 

przyjść, a przyszedłem. 

- A nogi pan wytrze? 

- Nie mam głupich przyzwyczajeń! - rzecze gość. 

Potem widocznie wszedł przemocą, bo zamieszanie się stało wielkie w przedpokoju i 

ktoś kogoś uderzył w okolicę żołądka, co można rozpoznać po jęku głębokim a nagłym. 

Do pokoju weszła kreatura, którą z konieczności trzeba nazwać człowiekiem, lecz nie 

bez ustępstw na rzecz sumienia. Kreatura dziwnej powierzchowności; zdawać by się mogło, że 

osoba ta, jeśli zechce, tak się potrafi skurczyć, że zostanie z niej kłębek pomiętej skóry, która 

wytrzeszczyła na świat parę wyłupiastych oczu i czemuś niesłychanie się dziwuje. Albo też - 

jeśli  zechce  -  z  małej  wielką  się  uczyni  albo  długą  jak  glista.  Z  prawą  łopatką  podniesioną 

wyżej, z głową dziwnie niekształtną, spłaszczoną po obu stronach, wyglądał człowiek ten jak 

źle  zrobiony  pajac  z  gliny.  Usta  miał  grube,  haniebnie  zmysłowe,  i  wyłupiaste  oczy  mocno 

podkrążone. Zdawało się, że się ciągłe czemuś dziwi, gdyby nie to, że się od czasu do czasu 

uśmiechał tak łajdacko jadowicie, tak niesłychanie bezczelnie, że się mdło robiło patrzącemu 

nań człowiekowi. 

Gość ten był to w zasadzie człowiek skromny, przynajmniej tak wyglądał; zdawało się, 

że  patrzył  na  wszystkich  i  wszystko  z  jakąś  milczącą  miłością,  której  były  pełne  jego  siwe, 

wyłupiaste oczy. A nieraz spojrzał “całym wzrokiem” i w tej chwili jak by nim zatruł. 

W  chwili  kiedy  wszedł  do  pokoju,  spojrzał  na  niego  Tworowski  z  góry,  trochę 

niechętnie,  co  jednakże  w  tej  samej  chwili  nakrył  tym  podłym,  głupkowatym,  mdłym 

background image

uśmiechem,  który  człowiek  ma  zawsze  do  rozporządzenia,  nauczywszy  się  go  od  kobiet, 

zawsze obleśnych. 

- Aaa! To pan!… 

Kreatura łypnęła oczyma w sposób przeraźliwy, jak by to uczynił konający, co białka 

oczu wywraca, aby śmierć odstraszyć. 

- Jam jest! 

Tworowski podał mu dwa palce, których gość dotknął uroczyście, głowę pochyliwszy 

ruchem nagłym i zdaje się, wściekłym. 

Potem,  oglądając  się  za  fotelem,  spojrzał  błyskawicznym  ruchem  w  stronę  biurka, 

przebiegł po nim oczyma i na próżno starał się oczy ukryć pod powieki kiepsko przystosowane 

do nadmiernej ich wypukłości. 

- Pan pozwoli, że usiądę… 

- Ależ proszę! 

- Aha! 

Usiadł na brzegu fotela, z podziwem rozglądając się po pokoju. Potem zaczął ciągnąć 

sobie z ust słowa, które nie mogły w żaden sposób przewalić się przez nabrzmiałe, grube wargi. 

- Dawno u pana nie byłem… 

- A, w istocie… dawno pan nie był. 

- Bardzo tu pięknie u pana. 

- A tak… tak sobie. 

Tworowski zrobił minę na temat: “czego pan chcesz u diabła?” 

A kreatura patrzyła wciąż przed siebie z jednakim cielęcym uporem. Tylko twarz się 

gościowi  przeciągnęła  dziwnie,  jak  by  robił  próbę,  czy  poważnym  być  potrafi.  Potem 

westchnął. 

- U pana - rzekł - powietrze pachnie… Mocno pachnie. W aptece tylko tak pachnie albo 

u  kokoty,  albo  u  d’Annunzia  w  powieści.  Można  dostać  zawrotu  głowy,  wiru  wodnego  w 

głowie, chciałem powiedzieć. Czy pan. tu zioła arabskie pali, czy też rozpyla perfumy? Ale na 

mnie,  uważa  pan,  robi  taki  zapach  przykre  wrażenie,  ciągle  mi  się  u  pana  zdaje,  że  mnie 

kumoszki  okadzają  po  śmierci…  Słowo  daję!  Zresztą  rzecz  upodobania  -  co  kto  lubi… 

Nieprawdaż? 

- Być może… być może… 

-  Pan  to  robi  dla  kobiet?  Słusznie,  bardzo  słusznie.  Kobietę  upaja  wszelki  zapach,  a 

najbardziej zapach pomady na wąsy; nota bene, gdybym ja na przykład wysmarował się od stóp 

do głów, to i tak by to nic nie pomogło. Ale pan, to co innego. Trochę perfum w powietrzu i 

background image

dużo  w  słowach.  Świetnie  pan  przecież  gada,  nadzwyczajnie  pan  gada,  chociaż  nieraz  od 

rzeczy, ale przecież do rzeczy… 

Tworowski  uśmiechnął  się  złym  uśmiechem,  z  lekka  groźnym,  ale  poza  tym 

nieszkodliwym. Spojrzał dość litościwie na swego gościa i rzekł: 

- Pan jest w wyjątkowym humorze, panie… panie… 

Gość się uśmiechnął z politowaniem, z którym się przyjmuje kiepski dowcip. 

- Pan już nie zna mego nazwiska? Niech pan spluwa na temat “doktor filozofii Blum”. 

- A tak! panie Blum, doktorze filozofii… 

- I prawa… 

- Niech będzie i prawa. 

- Ot i wszystko w porządku. Chciałbym tedy powiedzieć, że pan doskonale gada. Dobry 

garson wyciśnie z zeschłej cytryny dużo soku, ale pan potrafi jeszcze więcej. 

- Czyżby? 

- Doprawdy, zresztą pan to doskonale wie sam. To, coś pan ostatnimi czasy napisał, to 

jest  niesłychane,  bezczelne  głupstwo,  łajdackie  głupstwo,  żeby  powiedzieć  jędrnie,  ale 

napisane dobrze, bardzo dobrze. 

Tworowski patrzył z tym rodzajem nienawiści, która uważa, że powinna się szanować, 

nie zadając się z byle kim. 

Nawet  się  nieznacznie  uśmiechał,  niby  z  politowaniem.  Usiadł  naprzeciwko,  zapalił 

papierosa, rozparł się wygodnie i patrzył. 

Potem rzekł powoli: 

- Panie Blum! Powinienem pana wyrzucić za drzwi… 

- Naturalnie! - rzekł Blum z całym przekonaniem. 

- Ale mam do pana słabość i pozwolę panu bredzić. 

- O! - zawołał Blum i skłonił głowę. 

- Więc niech pan gada. Czego pan właściwie żąda? 

Blum się uśmiechnął niesłychanie miło. 

- Przede wszystkim papierosa, niegrzecznie jest bowiem palić samemu wobec gościa. 

- Tak, panie Blum, ale pan jest suchotnik, więc myślałem, że panu nie wolno palić. Pan 

podobno już niedługo pociągnie? 

- W każdym razie nie umrę, zanim pan nie skończy powieści. Jeśli mam skonać, to chcę 

skonać  ze  śmiechu.  To  będzie  jakieś  świństwo  podobno;  dusza  się  pewnie  jakaś  męczy  w 

pańskiej powieści i filozofuje, tylko że pańska filozofia jest dobra do stajni albo do kuchni… A 

teraz niech mi pan da papierosa. 

background image

Tworowski  podał  mu  papierosy  udając,  że  się  bawi.  Blum  zapalał  powoli,  mówiąc 

równocześnie. 

- A tak!… Zawsze to panu mówiłem i dziś to panu mówię: talentu pan nie masz tyle 

nawet,  ile  go  ma  dziewica  zatwardziała  w  panieństwie  i  pisząca  książkę  kucharską.  Tak!… 

Powinien pan pisać w “Tygodniku Mód i Powieści” jako kierownik działu: “Jak się podobać 

kobiecie?”  albo  “Rady  poufne  dla  pań”.  W  literaturze  pan  jest  eunuch,  który  niczego  nie 

spłodzi… 

- Cha! cha! cha! - zaśmiał się ktoś w tej chwili chrapliwie i niesamowicie. 

Blum spojrzał na Tworowskiego, Tworowski na Bluma, obaj mieli miny zdumione. 

- Czego pan się śmieje? - pytał Blum. 

Tworowski spojrzał niespokojny. 

- Wcale się nie śmiałem… 

- Bo i ja także nie. 

- Więc kto się śmiał? 

- Diabli go wiedzą, chociaż to zajmujące. Może pan ma gramofon albo  może psa? Z 

tego, co ja mówię, to się nawet i psy śmieją. Poza tym mniejsza o to… 

Tworowski patrzył wciąż zdumiony. Blum zasię mówił dalej. 

- Serio mówiąc, co pan zrobi beze mnie? 

- Co zrobię? Obejdę się… 

- Naprawdę? 

- Naprawdę. 

Blum patrzył przez chwilę złośliwie, chociaż na próżno starał się zmrużyć wyłupiaste 

oczy, które - oślizgłe - wymykały się ciągle spod powiek. 

- W takim razie jest pan nieprawdopodobnie bezczelny, a ja myślałem, żeś pan tylko 

głupi, za co pana uroczyście przepraszam. 

- Bałwan pan jest, panie Blum. 

- Tak, ale doktor filozofii i prawa. Aha! 

- Kończ pan, do stu diabłów. Po coś się pan tu przywlókł? 

- Jak to, po co? 

- Czego pan ode mnie chce? 

- Ja od pana? “Kto tam odejmie co, ten będzie mądry”… Ja przyszedłem w nadziei, że 

panu czego potrzeba, a pan krzyczy… 

- Wcale nie krzyczę… 

- Bo się pan boi - kończył Blum. 

background image

Tworowski porwał się z fotelu wściekły. 

- Blum - mówił cicho - pozwalam panu mówić wszystko, co się panu podoba, chociaż 

pan jest kanalia niemożliwa, wstrętna kanalia, ale jeszcze raz mi pan powie coś podobnego, a 

chwycę za kołnierz i zrzucę ze schodów tak, że pan nogi połamie. Blum! rozumiesz czy nie 

rozumiesz? 

- Rzecz została wyłożona popularnie - rozumiem - może pan usiąść. 

- Czego chcesz? 

- Aby mi pan nie mówił “ty”. 

- Dobrze! czego pan chcesz? 

- Aby pan mówił nieco ciszej. 

Tworowski zbliżył się do strasznego swego gościa, spojrzał mu z bliska w oczy i patrzył 

długo; zdawało się, że mu roztrzaska nieforemny łeb jednym uderzeniem pięści. Blum patrzył 

również, zadziwiająco spokojny, potem rzekł bardzo przyjaźnie: 

- Pan ma bardzo piękne oczy, panie Tworowski, dopiero teraz zauważyłem. 

W  Tworowskim  załamała  się  wściekłość  i  osłabła.  Spojrzał  spode  łba  i  odszedł  jak 

poskromiony wzrokiem zwierz; patrzył teraz nienawistnie, dziko niemal, czasem tylko mignęła 

mu w oczach rozpacz, jak by mu się oczy na chwilę zalały krwią. 

- Pan jest niesłychany łotr, panie Blum! - szepnął. 

- To dziedziczne. Stary Blum, to jest mój ojciec, handlował żywym towarem. 

- I pan handluje… 

- I ja handluję, czym innym wprawdzie, ale to prawie że to samo. Prawie że to samo, tak 

jest, prawie to samo. 

Zachłysnął się w tym miejscu. 

Potem mówił: 

- Panie Tworowski! mówmy serio… Z panem to wprawdzie trudno, bo pan szlachecki 

temperament ma w rękach, ale mówmy serio. Może ja nagadałem trochę głupstw, ale to już 

wina perfumowanego powietrza u pana; człowiek się tu czuje - jak w lupanarze, więc gada, co 

mu przez usta tylko przejdzie. To pańska wina. 

Tworowski patrzył w Bluma uporczywie, wciąż z nienawiścią. Nie mógł mówić, jąkał 

tylko z wściekłości. 

- Pan przyszedł coś wyżebrać? 

Blum się rozradował. 

- “Jeżeli wiesz, to czemu pytasz?” - rzekł raz Agamemnon do Achillesa. Tylko że nie 

przyszedłem żebrać - nazwijmy to inaczej. 

background image

- Prosić?… 

- Jeszcze inaczej. 

- Wymusić? 

Fi donc! Brzydkie słowo! 

- Więc ukraść? 

- To już lepiej. Pan ma duży zapas określeń. Ale ja mogę także żądać. 

- Ech? 

- Jak pan to rozumie? 

- Mów pan! O co panu idzie? 

- Powoli! Temperament jest rzecz cenna, ale nie w rozmowie między przyjaciółmi… 

Tworowski ważył w ręku jakiś ciężki przedmiot, co Blum obserwował z zajęciem. 

-  Dobrze  mówię:  w  rozmowie  między  przyjaciółmi,  bo  czyż  ja  nie  jestem  pańskim 

przyjacielem? Oddałem panu, panie Tworowski, to, co miałem do oddania najlepszego. 

Blum podniósł w tej chwili głos i krzyczał prawie: 

- Oddałem czy nie oddałem? Połóż pan ten przycisk i powiedz pan z ręką na podłym 

sercu: oddałem czy nie oddałem? 

Tworowski spojrzał niespokojnie. 

- Ciszej! nie wrzeszcz pan! 

- Będę wrzeszczał, bo mi się tak podoba. 

- Blum! 

- Będę wrzeszczał! pan żyje ze mnie po łotrowsku, haniebnie i podle. 

- Blum! Kości ci połamię… Nie krzycz! Proszę cię, Blum! 

- No, widzi pan - rzekł Blum najspokojniej. - Porozumieliśmy się. Ja krzyczałem tak 

tylko na efekt, teraz będę mówił. 

Tworowski ocierał pot z czoła. Blum jeszcze dyszał, potem zacharczał nagle, za piersi 

się chwycił ręką i rzęził tak, że aż posiniał na twarzy. Tworowski spojrzał na niego z jakąś nagłą 

radością i śledził go oczyma, po czym straszliwy gość powstał, rozejrzał się po pokoju, a nie 

znalazłszy bardziej odpowiedniego naczynia, podszedł do ozdobnego wazonu z palmą i splunął 

weń najspokojniej. 

-  Nie,  to  jeszcze  nie  koniec  -  rzekł  Tworowskiemu.  -  Niech  się  pan  nie  cieszy  za 

wcześnie. 

- Konaj pan albo nie, to mi obojętne. 

- Być może… 

- Z pewnością. 

background image

- Otóż nie, panie Tworowski. Pan mi z całego serca życzy śmierci; pragnąłby pan, aby 

mnie na przykład tramwaj rozjechał, ale koniecznie na śmierć, albo żeby mi cegła spadła na 

głowę,  albo  żebym  zażył  przez  pomyłkę  trucizny.  Merci,  za  dobrze  pana  znam,  abym  nie 

wiedział,  czego  mi  pan  życzy.  Poza  tym  chciałby  pan,  abym  przynajmniej  zwariował,  a  nie 

umie się pan zabrać do tego mądrze; wystarczyłoby przecież dać mi do przeczytania, ot, ten 

gruby rękopis leżący na biurku… to dzieło, które pan napisał sam… 

- Cha! cha! cha! - zaśmiał się ktoś niesłychanie dziwnie. 

To  był  skrzek  żabi,  nie  ludzki  śmiech,  aż  Blum  się  wzdrygnął  i  spojrzał  szybko  na 

Tworowskiego. 

- Czyś pan teraz przypadkiem sam nie zwariował? Czego się pan śmiejesz jak ropucha? 

Tworowski był bardzo blady. 

- To nie ja się śmiałem - odrzekł cicho. - To nie ja się śmiałem. Ani mi przez myśl… 

- A któż tak skrzeczy? 

- Myślałem, że pan, panie Blum. A jeśli nie pan, to nie wiem… 

Rozglądnął się z lękiem po pokoju; świece paliły się jasno, mrok spał tylko po kątach. 

Tworowski wziął świecę i podszedł do drzwi sąsiedniego pokoju, wszedł tam ostrożnie i za 

chwilę powrócił. 

- Ani żywej duszy… Służący śpi… Pan głupie żarty stroi, Blum. 

- Żaden żart mi się w życiu nie udał - rzekł Blum - oprócz tego, żem się urodził. Ale nie 

jestem  idiota,  aby  się  śmiać  bez  powodu,  nawet  patrząc  na  pana,  co  już  wesoło  nastraja. 

Brzuchomówcą także nie byłem nigdy, chociaż żołądek mam rozmowny. 

- Więc to nie pan się śmiał? 

- Nie jestem usposobiony, poza tym nie śmieję się tak nieinteligentnie. 

Tworowski się zdenerwował. 

- Mów pan! - rzekł cicho do Bluma. 

- Owszem - szepnął Blum - tylko z tego, co ja o panu mówię, ktoś się widocznie śmieje. 

Wracając tedy do rzeczy, rad bym wiedzieć, co pan pisze? 

- Co to pana obchodzi? 

- Obchodzi tak bardzo, jak bym to ja pisał. Pan rozumie, że jeśli samodzielnym płodem 

pan  się  skompromituje,  to  i  ja  się  skompromituję.  Ojciec  wstydzi  się  za  dziecko,  chociaż 

niesłusznie, ale się wstydzi. 

- Powieść piszę… 

- E!? 

- Piszę powieść! Rozumie pan? 

background image

- O!? 

-  Czego  pan  wyje  na  różne  tony?  Kpię  z  pana  i  pluję  na  to,  co  pan  potrafi,  bo  i  ja 

potrafię. Pisałem ją duszą, sercem, całym sobą pisałem, bo panu przede wszystkim, a potem 

sobie chciałem i chcę udowodnić, że pan jest łotr… 

- Powiedzmy “łotr”… 

- …Ze pan jest łotr i że  sam żyć mogę, i będę, a pana strząsnę z siebie jak plugawy 

owad… 

- Dobrze powiedziane! 

- …I pozbędę się śmiertelnej choroby. Mogę to zrobić i zrobiłem… 

Blum patrzył poważnie, jakimś mętnym wzrokiem, bez nienawiści, spokojnie. Podniósł 

rękę, jak by chciał z niej zrobić tamę potokowi słów Tworowskiego. 

- Tak! tak! - powtarzał. 

Tworowski ucichł, a Blum dopiero po chwili zaczął: 

- Pan powiedział, że jestem łotrem? 

- Powiedziałem. 

- Pan ma słuszność, prosta rzecz… 

- No?’ I co z tego? 

-  Ja  to  zawsze  dobrze  wiedziałem  sam;  za  głupi  pan  jest,  abyś  mi  takie  prawdy 

odkrywał.  Ja  to  wiedziałem  sam…  Sam  wiedziałem!  -  uważa  pan?  -  i  może  dlatego  jestem 

mniejszym łotrem, że umiałem w sobie rozpoznać to szlachetne indywiduum. To jest naiwny 

co prawda sofizmat, ale i to dobre w tym wypadku. Pana Boga można bowiem oszukać tylko 

naiwnymi sofizmatami, bo na sprytnych pozna się każdy rabbi, cóż dopiero taki talmudysta jak 

Pan Bóg; wielkim ludziom zadaje się tylko dziecinne zagadki… 

- Bzdurstwa! 

- I to także wiem. Staram się mówić popularnie, a pan mi robi z tego zarzuty. Pan się 

przyzwyczaił  do  mocnych  perfum  i  do  takich  słów,  które  zielenią  się,  potem  kwitną,  a 

okwitłszy  giną,  nie  pozostawiwszy  owocu.  Gdybym  ja  miał  w  ustach  tysiąc  takich 

różnokolorowych słów pańskich, grających jak organy, płaczących jak dzieci, dzwoniących jak 

japońskie złocone dzwonki, skrzących się jak brylanty, byłbym wielki. Bo te cacka nie byłyby 

u mnie puste, rozumie pan, nie byłyby czcze. Tegom ja nigdy nie umiał, choć miałem coś do 

powiedzenia,  więc  milczałem,  a  pan  się  rozwrzeszczał  na  całą  literaturę,  choć  pan  milczeć 

powinien,  boś  pan  jest  kabotyn.  Nie  miałem  szaty  godowej,  bez  której  nie  puszczają  na  ten 

wielki bal, gdzie niewiasty z obwisłymi wymionami czytają wiersze. Pan ją miał, człowieku 

bez czci, wiary i rozumu… 

background image

Nagła  cisza,  jakby  czekając  ostatnich  słów  Bluma,  jęknęła  krótko  w  dusznym 

powietrzu, potem się ten jęk, coraz cichszy i z wolna konający, rozpłynął w przestrzeni i osiadł. 

Słychać było, jak śnieg lekko muskał szyby okien, łagodny i natychmiast więdnący. 

Blum dyszał ciężko, a nieraz, jak flet pęknięty, zaświstał resztką płuc. Potem się zwrócił 

do Tworowskiego. 

- Ma pan koniak? 

Tworowski przyniósł butelkę i oddał w opiekę Blumowi. Blum był wciąż smutny. 

-  Panie  Tworowski  -  rzekł  -  ze  mną  się  dzieje  teraz  bardzo  zajmująca  historia,  tym 

bardziej zajmująca, że i pana dotyczy. 

-  Nie  wiązałem  swoich  losów  z  pańskimi.  Interes  nie  łączy  ludzi  aż  tak,  aby  jeden 

patrzył z trwogą na drugiego, czy temu się przypadkiem nie spodoba skonać. 

- Nie, panie Tworowski - nasz interes jest wyjątkowy, nasz interes jest szczególnego 

rodzaju. Tego pan nie zaprzeczy… I jeśli ja ogłaszam bankructwo, pan je także musi ogłosić, bo 

pan jest drobny kupiec, chociaż pan ma wspaniałe okno wystawowe, a ja jestem fabrykant na 

wielką skalę, przedsiębiorca. Słuchaj pan, człowieku sławny, o którego siedm miast będzie spór 

wiodło, ale dlatego, żeś pan nie zapłacił podatku… 

Blum się napoił koniakiem, siadł w fotelu wygodnie i zaczął: 

- Powiem panu coś o sobie i wytłumaczę, czemu to mówię. Dobrze? 

- Słucham pana, bardzo lubię operetki. 

Wśród ciszy gabinetu usłyszeli obaj nagły szelest w stronie biurka. 

- Co to takiego? - zapytał znowu zaniepokojony Tworowski. 

- Czy ja wiem? Pański manuskrypt wierci się na biurku. Zostaw pan, u diabła… 

- Słucham pana. 

- Panie Tworowski! Ja jestem Izydor Blum, doktor filozofii i prawa, suchotnik i kanalia. 

Ja  panu  sprzedałem  pomysł,  któryś  pan  tylko  poobwieszał  swoimi  słowami,  jak  by  pan 

marmurową rzeźbę poobwieszał szklanymi paciorkami. Książka m o j a  zrobiła sławnym pana. 

Za tę książkę kupił pan to biurko niesłychane, tę palmę idiotyczną i te dzieła, których pan nigdy 

nie  czytał  i  których  pan  nigdy  czytać  nie  będzie.  Za  tę  książkę  nakupił  pan  perfum,  aby 

zasmrodzić  sobie  mieszkanie.  To  wszystko  ma  pan  z  mojej  łaski.  Ja  nie  umiałem  napisać  - 

umiałem tylko pomyśleć, pan nie umiał myśleć, ale potrafił pan napisać. Gdyby nie ja, wzięliby 

pana diabli; siedziałby pan, przypuśćmy, w magistracie albo postarał się o zastępstwo rowerów 

i maszyn do szycia. Do czego innego nie ma pan talentu. Ja pana uposażyłem… 

background image

- Panie Blum - przerwał Tworowski - ja to wszystko mniej więcej wiem, po cóż pan się 

sili na gadanie? Idzie o butelkę koniaku, weź ją pan i daj mi święty spokój. Trzeba panu butów? 

- dam panu buty. Tylko pan raz skończ, panie Blum. 

Blum się uśmiechnął dziewiczo. 

-  Butów  mi  nie  potrzeba,  a  koniak  wypiję,  zanim  stąd  odejdę.  O  co  innego  idzie;  a 

ponieważ rzecz będzie nieco efektowna i pan  gotów się dziwić moim pomysłom, chcę pana 

uprzedzić wstępem co prawda długim, ale za to nudnym. 

Tworowski  spojrzał  zmęczonym  wzrokiem,  gotów  na  wszystko.  Bał  się  zawsze  tego 

człowieka,  ale  dziś  bał  się  go  więcej  niż  zwykle;  czuł,  że  ma  przed  sobą  jadowitą  żmiję  z 

resztką jadu w strupieszałych zębach. Przeczuwał coś złego. Blum był zdolny do wszystkiego. 

Tymczasem zaś rzęził. 

- Mam do pana prośbę, powiem potem jaką - można to nazwać prośbą, zbyt łagodnie 

bowiem jestem dziś usposobiony, abym robił awantury. Zresztą koniak ma pan dobry, co jest 

dla pana w moich oczach okolicznością łagodzącą. Niech mnie pan tylko uważnie wysłucha… 

Jak  się  tedy  rzekło,  Izydor  Blum  jest  kanalia  i  był  nią  zawsze…  Kiedy  miałem  lat  dziesięć, 

sprzedawałem wszystko, co może być tylko przedmiotem handlu, panie Tworowski; później 

sprzedawałem  filozoficzne  rozprawy,  bo  nie  wiem,  czemu  filozofia  miałaby  być  czymś 

lepszym od starych pantalonów. Ale to było nic. To nie było ze mnie, to było zawsze cudze, 

tylko  sprytnie  przeżute,  to  mnie  nie  bolało.  Aż  stało  się  wreszcie,  że  piękny  Izydor  Blum 

zapragnął napisać dramat, pięć lat temu to było, nie tak dawno, i oto jeden dzień przeżyłem 

wtedy, jeden jedyny dzień, który ze mnie zrobił łotra na wielką skalę, bom poszedł, bom musiał 

pójść sprzedać to, co miałem tylko ja dla siebie samego, mój płód, moje potomstwo, z mojej 

cuchnącej krwi, ale zawsze z krwi: pan zna dramat Sielskiego, ten dramat, który go wielkim 

zrobił? To jest mój dramat, panie Tworowski. 

Blum  się  zająknął  i  zachłysnął.  Bardzo  był  blady  i  pot  ocierał  z  czoła.  Tworowski 

patrzył na niego niespokojnie. Blum mówił dalej: 

- Zacząłem pisać sam. Miałem głowę pełną, nie spałem i nie jadłem, porwałem sobie 

nerwy na nic. No i poród się nie udał. Nie umiałem skleić jednej sceny, nie umiałem rozpocząć 

jednego zdania. Przeżyłem wszystkie męczarnie brzemiennej kobiety, która ma poród ciężki; 

darłem  sobie  włosy  z  głowy;  drapałem  ścianę,  kąsałem  do  krwi  palce.  Nie  umiałem.  Nie 

mogłem. I mnie wtedy, panie Tworowski, diabli wzięli, jak tę właśnie matkę, która umiera w 

porodowych  mękach.  Porównanie  może  się  panu  wyda  nieco  trywialne,  mniejsza  o  to.  No  i 

widzi pan, wtedy poszedłem do Sielskiego. 

Blum napił się koniaku i ciężko odetchnął. 

background image

-  Ale  to  jeszcze  nie  wszystko  -  rzekł.  -  To  początek  tego,  co  przeżyłem,  ciężko 

przeżyłem;  Sielski  kupił  pomysł,  gotowy,  mocny,  wykończony  pomysł  za  rubli  dziesięć, 

spłacanych w ratach tygodniowych po pół rubla. Czyż nie złoty interes? Potem zaczął ubierać 

m o i c h  ludzi wedle swego żurnalu; Sielski jest dobry krawiec, ubrał ich dobrze i powiódł na 

scenę  -  a  ja  byłem  na  premierze.  Siedziałem  w  jakimś  kącie  i  patrzyłem;  kiedy  podnieśli 

kurtynę, dostałem bicia serca. W gardle mnie ścisnęło, wyprężyły się we mnie wszystkie żyły; 

myślałem, że mi głowa pęknie z hukiem, bo mi się w mózgu coś gotowało. Zacisnąłem ręce i 

gryzłem do krwi moje plugawe wargi, i patrzyłem. Sielski to dobrze zrobił, to jest człowiek 

pojętny.  Ale  kiedy  grano  piątą  scenę  pierwszego  aktu,  tę  scenę,  która  wywołała  dziwny, 

niespokojny  szmer  wśród  widzów  -  stałem  się  nieprzytomny.  Przecież  ja  to  wszystko 

wiedziałem,  potrafiłem  jednym  rzutem  myśli  ująć  ją,  tę  scenę,  jak  ręką,  umiałem  z  mózgu 

wywieść  każde  jej  słowo,  umiałem  na  pamięć  to,  co  Sielski  napisał  -  i  ja  tego  napisać  nie 

umiałem. Rozumiałem tę straszną impotencję i równocześnie nie mogłem jej pojąć. Zacząłem 

podobno  płakać,  łkać,  jęczeć…  Ktoś,  obok  siedzący,  patrzył  na  mnie  jak  na  wariata.  Potem 

zaczęli wołać: “Sielski! Sielski!” - jakby teatr zwariował, a mnie zmysły odeszły i zacząłem 

krzyczeć:  “Blum!  Blum!”,  krzyczałem  nawet:  ,,Izydor  Blum!”,  ale  Blum  nie  wyszedł  przed 

rampę. Wrzeszczałem, zacząłem tupać nogami, a potem… 

- A potem?… 

- …potem mnie wyrzucili z teatru - dokończył Blum spokojnie i napił się koniaku. 

- A cóż Sielski? 

-  Sielski?  Sielski  mi  przysłał  drukowany  egzemplarz  sztuki  z  własnym  podpisem. 

Sprzedałem ten cenny egzemplarz za rubla. Taki ci oto był początek mojej kariery twórczej. 

Potem  to  już  mi  było  łatwo  założyć  fabrykę;  wszyscy  o  tym  wiedzieli  i  nikt  nie  wiedział. 

Twórca szlachetny, któremu sprzedałem powieść, nowelę czy poemat, unikał mnie potem jak 

zarazy, aby nikt nie spostrzegł przypadkiem, że ma ze mną jakiekolwiek stosunki, a jeżeli mi 

już trzeba było podać rękę, podawano mi dwa palce. Wie pan, panie Tworowski, dwa palce! - 

dodał Blum uśmiechnięty. - Uważano mnie pospolicie za rzezimieszka, ale przede wszystkim 

ci mnie uważali za takiego, którzy ze mnie żyli i mną żyli; lichwiarz jest złodziejem dla tego 

przede wszystkim, który go z płaczem błaga o pieniądze. Ale to nic. Ja byłem zawsze cierpliwy 

- aż do dziś, ale to już z panem sprawa. 

- Ze mną? 

Tworowski spojrzał na niego ze strachem, który jednak szybko ukrył. 

background image

-  Z  panem,  twórco  tak  wyniosły,  że  gołym  okiem  głowy  u  ciebie  nie  zobaczy.  Z 

panem…  Ale  to  nic  strasznego;  ja  tylko  poproszę  o  coś,  a  pan  będzie  zbyt  sprytny,  aby 

odmówić. 

- A jeżeli odmówię? 

Blum spojrzał na niego przeciągle. 

- Pan nie odmówi, panie drogi. Sielski by odmówił, ale pan nie, bo pan jest zbyt ambitny 

na innym punkcie. 

- Blum! Pan zamyślasz jakąś podłość. Dobrze, ale uprzedzam, że cokolwiek by mnie 

miało spotkać z pańskiej strony, to mnie nie przelęknie. Dawałem, co mogłem… 

- Czy bardzo nachodziłem pana? 

- Być może, że nie. Owszem, nie nachodził pan, więc teraz dam, co mogę, lecz nie dam, 

czego nie mogę. 

- Da pan! 

- Nie dam, Blum… 

- Zobaczymy, lecz radzę zgodę. Jeśli się pan nie zgodzi, ha! wtedy… 

- Cóż wtedy? 

- Ogłoszę jutro, a znajdę takich, którzy ogłoszą to jeszcze chętniej, że Tworowski jest 

większym  łajdakiem  od  Izydora  Bluma,  doktora  obojga  praw  i  filozofii,  że  Tworowski, 

indywiduum pozbawione talentu kupiło od pomienionego Izydora Bluma rzecz pod napisem 

szumnym i wydało to w książce jako rzecz swoją, urodzoną w natchnieniu. Szanowny zaś autor 

samozwańczy za cenę kilkunastu rubli, trzech par butów i dwóch znoszonych ubrań, sławnym 

się uczyniwszy, będzie się mógł powiesić w chwili, kiedy to ogłoszę… 

Tworowski zaśmiał się nieszczerze. 

-  Możesz  pan  ogłaszać,  panie  Blum,  kreaturo  najpodlejsza  z  podłych!  Możesz  pan 

ogłaszać, bo ogłoszeniu Izydora Bluma przyświadczy tylko Izydor Blum i tylko on, on jeden w 

to  uwierzy.  Jestem  spokojny…  Możesz  pan  ogłaszać.  Krzyczał  pan  w  teatrze,  chcąc  zgubić 

Sielskiego, i - wyrzucili pana z teatru. Ot, i tryumf! 

- Ja Sielskiego zgubię teraz… I pana zgubię. 

Blum  mówił  to  spokojnie,  głosem  równym  i  stanowczym,  tak  że  poetą  dreszcz 

wstrząsnął. Podniósł się jednak i krzyknął: 

- Więc idź pan do stu diabłów i ogłaszaj. To mnie już nudzi. 

Blum się nie poruszył; oczy mu się tylko zaświeciły złowrogo, poza tym koniak mu je 

rozpalił. 

- Wie pan, jak ja to zrobiłem, aby mi uwierzyli? 

background image

Tworowski zaparł dech w piersi, ale milczał. 

-  Zrobiłem  to  przewidująco.  Zbyt  dobrze  znałem  Sielskiego  i  pana,  abym  nie  był 

ostrożny,  więc  byłem  ostrożny,  zresztą  ja  jestem  doktor  prawa,  panie  Tworowski.  Kiedy 

miałem  sprzedać  dramat  Sielskiemu,  zrobiłem  jego  szkic  w  dwóch  egzemplarzach,  jeden 

sprzedałem  Sielskiemu,  a  drugi,  opatrzony  wystarczającym  komentarzem,  z  podkreśleniem 

daty szczegółowej, z zacytowaniem szczegółów handlowej transakcji, złożyłem w zamkniętej 

kopercie w zaufanych rękach. To samo, mutatis mutandis, zrobiłem z panem. 

- Łajdak! 

- A widzi pan! Ten komplement dowodzi, żeś pan całą sprawę zrozumiał. 

- Pan to naprawdę zrobił? 

- Naprawdę zrobiłem. Sprawę z panem oddałem do przechowania człowiekowi, który 

wiarę znajdzie, a wybrałem do tej misji apostolskiej jednego z najlepszych pańskich przyjaciół, 

czym dowiodłem perfidii, z której by był dumny Machiavel albo opat Pronio. Kombinowałem 

bowiem tak: oddanie tej sprawy w ręce pańskiemu wrogowi jest rzeczą niebezpieczną, każdy 

bowiem  wróg,  taki  z  głupszych,  sądzi,  że  należy  być  w  tani  sposób  szlachetnym  i  nigdy  by 

przeciw  panu  nie  świadczył,  za  to  pański  przyjaciel,  taki  z  mądrzejszych,  będzie  sądził,  że 

należy  być  również  szlachetnym,  co  się  objawi  najdobitniej  przez  zdemaskowanie  pana  dla 

dobra  literatury  rodzimej.  Szlachetność  rozmaicie  się  objawia,  a  ja  na  tym  właśnie  oparłem 

moje kombinacje. Jutro tedy idę do pana X i powiadam: ,,Kochany panie! otwórz pan kopertę i 

czytaj!”  Pan  X  czyta,  udaje,  że  jest  niesłychanie  oburzony,  że  jest  przybity  itd.,  radując  się 

równocześnie  w  mądrej  duszy.  Potem  westchnie  w  tonacji:  amicus  Plato,  sed  magis  amica 

veritas i zaświadczy, gdzie będzie trzeba i co będzie trzeba, potem będzie niesłychany skandal, 

który mnie bynajmniej nie zaszkodzi, tylko panu, gdyż o tym, że ja jestem kanalia, wiedział 

każdy,  ale  o  panu  tego  jeszcze  głośno  przynajmniej  nikt  nie  powiedział.  Potem  pan  się 

zastrzeli… 

Tworowski był blady jak trup. Ręce mu drżały, kiedy z niesłychaną, straszliwą uwagą 

słuchał  słów  Bluma;  starał  się  nie  stracić  z  tego  ani  sylaby,  a  równocześnie,  jak  by  drugim 

mózgiem, szukał ratunku. Błyskawice przytłumione latały od jednej skroni ku drugiej; w tyle 

głowy uczuł ostry ból. Nogi się pod nim chwiały; namalowany mu przez Bluma miły obraz 

widział  wyraźnie  oczyma.  Aż  oczy  przymknął  nagle,  ujrzawszy  przed  sobą  uśmiechnięte 

boleściwie  i  jaszczurczo  oczy  przyjaciół.  A  to  tylko  Blum  patrzył  nieco  ponuro,  już  po 

pijanemu, uporczywie i bezlitośnie. 

Tworowski się zachwiał nieprzytomnie i nachylił się dziwnie w stronę Bluma. Charczał 

już, nie mówił: 

background image

- Więc czego chcesz… Blum…?… 

Ten  zrobił  ruch  ręką,  jak  by  się  przygotowywał  do  obrony,  potem  stojącą  na  ziemi 

butelkę przestawił w bezpieczniejsze miejsce, skurczył się, jak przyłożona do ciała pijawka, 

aby za chwilę napęcznieć krwią, i patrzył. 

- Czego ja chcę? - rzekł - drobnostki… 

- Mów, Blum! 

-  Niech  pan  usiądzie.  Pan  się  niepotrzebnie  wzrusza;  bierz  pan  przykład  ze  mnie,  ja 

jestem spokojny; ja panu wszystko powiem. 

- Mów, Blum! 

Tworowski  już  prosił  jak  człowiek  torturowany.  Blum  milczał  dłuższą  chwilę, 

spoglądając  w  powałę  bez  podnoszenia  głowy;  trzeba  mu  było  tylko  wywrócić  wypukłe, 

zajęcze  oczy.  Potem  zaczął  mówić  powoli,  rozpalając  się  coraz  bardziej,  aż  doszedł  do 

strasznego, tłumionego krzyku, który napawa lękiem, prosi i grozi, który płacze bez łez, do tego 

zgłuszonego skowytu, kiedy słowa szczekają, jak by z zardzewiałego były żelaza. To oznaczało 

u Bluma uniesienie. 

- Pan jesteś sławny, panie Tworowski, ja panu dałem sławę, ale jej nie chcę - niech się 

pan udławi swoją sławą; kiedyś wyłem po nocach, o sławie marząc. Powtarzam panu: udław się 

pan swoją sławą. Masz pan wspaniałe mieszkanie; powieś się pan na tym szklanym pająku, bo 

i  nie  o  to  mi  idzie;  ja  się  uczyłem  głodu,  tak  samo  jak  filozofii,  a  w  lakierowanych  butach 

chodzić nie umiem. Jeśli się to wszystko panu wyda dziwnym, to nic nie szkodzi… Pan to sobie 

może pojmować albo nie pojmować - kpię z tego. Ale jednego panu nie daruję… 

Cisza nawet ucichła w tym miejscu, nie chcąc przeszkadzać sercu Tworowskiego, które 

przerażone,  oczekując  czegoś  okropnego,  jednym  nagłym  ruchem  przylgnęło  do 

najciemniejszego zakątka piersi, nie śmiejąc odetchnąć krwią, która szumi płynąc. Tworowski 

czekał jak strzału w pojedynku. Usta rozchylił, rozszerzyły mu się oczy. Bał się. 

A Blum mówił dalej, powoli i stanowczo. 

- Jednego panu nie daruję: najpiękniejszego, coś pan moją krwią zdobył - kobiety. Jej 

panu nie daruję. Nie o wszystkich mówię, lecz o jednej… 

- Blum!! 

- O jednej… o Płońskiej… 

- Aaa! - zawył Tworowski. 

-  Jej  jednej,  jej  jednej  panu  nie  daruję,  bo  ja  ją  powinienem  mieć,  nie  ty,  nie  ty!  - 

słyszysz?  -  nie  ty!  Ile  razy  szła  do  pana,  tu,  do  tego  lupanaru  zatłoczonego  bezwstydem 

kokocich  perfum,  do  tej  ohydnej  nory,  wyłożonej  dywanami  -  tyle  razy  szła  do  mnie.  Ja  to 

background image

wiem! Ja wiem dokładnie, czymeś ją pan zdobył - nie ukrywała zachwytu, bo za wspaniała jest 

na to i za czysta. To ja ją panu zdobyłem; ja ją zdobyłem moimi rękoma, nie, moim mózgiem, 

moją krwią, głupcze, moim karlim sercem, które by mogło pomieścić dziesięć serc pańskich, 

gdybyś  pan  miał  dziesięć  serc  nawet.  Do  mnie  powinna  należeć  wedle  wszelkiego  prawa. 

Gdyby nie ta książka przeklęta, mógłbyś pan wyć u nóg tej kobiety, a nie spojrzałaby na pana, 

bo to nie kreatura, to najlepsza z kobiet, jaką widziałem kiedykolwiek. Nie pan ją usidlił, ale 

moja książka, mnie wydarta książka, która jej spaliła mózg, a serce rzuciła ci pod nogi. 

Świece przybladły, cisza nie śmiała podnieść oczu, aby spojrzeć na tych dwóch ludzi, z 

których  jeden,  do  trupa  podobny,  patrzył  prawie  bezmyślnie,  a  drugi  mówił  nienawistnie  i 

strasznie. 

Mówił: 

- …Skowyczało we mnie serce, kiedy mi Sielski na scenie duszę kradł i darł ją w kawały 

męcząc, aby się nasycić. Alem to przecierpiał… Darłem piersi z bólu, kiedy mną pomiatano jak 

psem, kiedy mnie zrzucano ze schodów, kiedy mi podawano dwa palce. Kiedyś mi się pan raz 

nie  odkłonił  na  ulicy,  boś  szedł  z  kimś,  uśmiechnąłem  się  tylko  wiedząc,  żeś  pan  głupiec. 

Wszystko  to  przecierpiałem,  ale  ja  się  męczyłem  gorzej.  Wiedziałem  o  każdej  drobnostce, 

którąś pan zdobył moją książką, więc tym bardziej wiedziałem o Płońskiej… 

Blum odpoczął chwilę, chwycił łyk powietrza jak zdychająca ryba i znowu mówił: 

- I to już był kres wszystkiego. Ile razy szła tu do pana, szedłem za nią; śledziłem ją, jak 

najlepszy szpieg nie śledził, stałem na deszczu i słocie przed jej domem na straży, ukryty za 

jakimś węgłem albo w jakiejś bramie. Gdy szła, szedłem za nią nieprzytomny, obłąkany, bo 

pożądałem jej jednej tylko. Skowyczałem po nocach, gryząc poduszkę: ta kobieta moją bowiem 

była, a pan mi ją zabrał podle, strasznie podle, podstępnie. Ale to nie wszystko… Cierpiałem 

niewypowiedzianie, ale dlatego tylko, że jej mieć nie mogłem; ale kiedy odprowadziłem ją do 

pańskich drzwi, kiedy tu weszła, aby wyjść za kilka godzin - ja stałem, ot, tam! - naprzeciwko, 

wtłoczony  w  mur  kamienicy,  zastygły  jak  trup,  przybity;  łkałem,  szlochałem  wtedy…  O, 

Tworowski! Wtedy cierpiałem dlatego, żeś ją pan miał w tej samej chwili, ją, która do mnie 

należała…  Cierpiałem  jak  zdradzony  mąż…  Patrząc  w  pańskie  okna,  widziałem  wszystko, 

chociaż mi krew zalewała oczy; patrzyłem przez mury, odczuwałem każdą pieszczotę, którą mi 

pan  ukradł.  Słyszałem  pocałunki,  chociaż  mi  w  uszach  szumiało  morze,  morze  wściekłe, 

zakrwawione,  straszne…  Widziałem  ją  nagą,  stojącą  przed  panem,  ją,  którą  kochałem 

niezmiernie,  bo  ta  miłość  płaciła  mi  wszystkie  upokorzenia,  wszystkie  podłości,  wszystkie 

policzki i kopnięcia… 

background image

Blum  płakał.  Łzy  mu  zalały  ogromne,  wyłupiaste  oczy  i  spływały  po  twarzy  żółtej, 

nabrzmiałej, tocząc się aż na murzyńskie, zmysłowe, wstrętne wargi. Uczuł widocznie w ustach 

gorzki posmak łez, bo się zatrząsł nagłe jak w febrze, westchnął jak zwierz, potem się rękoma 

chwycił za włosy i darł je z pasją, obłąkany, straszny. 

- Pan ją miał - krzyczał głuchy krzykiem duszonego człowieka - boś ją mnie ukradł… I 

tego ja ci nie daruję… tego jednego w życiu ci nie daruję!… 

Chlipał  pociągając  nosem,  wił  się  w  szaleńczej  wściekłości,  ohydny,  skurczony  na 

fotelu, patrząc w coś uparcie załzawionymi oczyma… Potem, jak by czytał z tego miejsca, w 

które się wpatrzył z uporem, mówił urywanym głosem, jak by sobie-przypominając: 

- Kiedyś pan raz w kawiarni opowiadał Sielskiemu i innym, i mnie o tym wszystkim, 

kiedyś pan opisywał jej ciało i sposób jej pieszczot, śmiałem się ze wszystkimi, bo tak trzeba w 

zgodnym chórze. Ale, słuchaj pan; zalewała mnie krew, serce mi się tarzało z bólu, buchało 

krwią jak płaczem; czułem bezsilną niemoc żył zlodowaciałych, czułem, że pod czaszką zgniły 

mój  mózg  zastygł  z  ohydy…  Wtedy  chciałem  panu  w  pysk  plunąć  i  kurczowo  ściskałem 

szklankę, aby panu łeb roztłuc na dwoje. Przysięgam, że Gaetano Mammone nie pił w życiu 

swoim francuskiej krwi z taką lubością, z jaką ja bym wtedy pił pańską krew zatrutą i zarażoną. 

Przysięgam… A równocześnie uwielbiłem pana! Panie Tworowski! Wtedy uwielbiłem pana… 

Czułem dla pana nieskończoną wdzięczność widząc, że ja, Izydor Blum, jestem wobec pana 

bóg! że jestem człowiekiem bez skazy wobec pana, opowiadającego o tajemnicy pieszczot pani 

Płońskiej… 

Tworowski był bliski omdlenia; zastygł w bezsile i niemocy. 

- I jeszcze za jedno byłem mu wdzięczny; za to, żeś pan właśnie takim był, jakim się pan 

okazał.  To  było  moje  pierwsze  uczucie  zemsty,  pierwsze  słowo  złej  piosenki,  którą  bym  z 

ekstazą zaśpiewał nad trupem, nad pańskim trupem, rzecz prosta… Pan się okazał człowiekiem 

podłym,  a  ja  się  lękałem  śmiertelnie,  że  pan  mimo  wszystko  jest  inny…  Gdyby  tak  było, 

byłbym stracony, a ponieważ tak nie było, zacząłem mieć nadzieję… Budowałem na pańskiej 

podłości, która miała być nawozem pod moje zasiewy. Prawda, że trywialnie powiedziane? A 

właśnie!…  Tak  trywialnie  powiedziane,  a  pan  tyle  perfum  rozpylił!…  Aha!  I  jeszcze  jedno 

mnie cieszyło, bardzo mnie nawet cieszyło… To, że pan ją znieważył do ostatecznych granic… 

Może  ja  nieporządnie  mówię,  ale  pan  rozumie…  Że  ją  pan  znieważa  najcięższą  zniewagą, 

jakiej  się  można  dopuścić  wobec  kobiety;  gdyby  wiedziała  o  tym,  umarłaby…  cierpiałaby 

nadludzko, tłukłaby o mur głową. To nic, że o tym nie wie, ale gdyby wiedziała, umarłaby… To 

mi wystarcza. To jest kara dla niej, żadna kara w zasadzie, bo ani cierpi, ani umrze, ale to dla 

mnie dość, taka bezbolesna, wyrafinowana zemsta, a nie chciałbym zemsty prawdziwej, bo ją 

background image

kocham, jak jej jeszcze nikt nie kochał i jak jej nikt kochać nie będzie, bo na to nie pozwolę, 

słyszy pan? - ja nie pozwolę! Do mnie należy!… 

Tworowski  patrzył  na  niego  z  przerażeniem,  sparaliżowany  bezsiłą,  niezdolny  do 

niczego. Więc Blum podniósł się z fotela, zatoczył w jedną stronę i podszedł ku niemu; chwiał 

się  na  chudych,  pajęczych  nogach,  gestykulował  rękoma,  które  były  dziwnie  białe,  lecz 

nakrapiane mnóstwem żółtych piegów. Pochylił się nad Tworowskim, któremu twarz w tejże 

chwili wykrzywiła się śmiertelnym wstrętem i usta dziwnie drgać poczęły… Było w tej całej 

postaci  coś  nieludzko  wstrętnego,  coś  z  płaza  i  coś  z  małpy  równocześnie,  coś  potwornie 

brzydkiego,  co  już  nie  tylko  odpycha,  lecz  i  przeraża.  Czerwone  światło  świec  oblało  go 

rumieńcem suchotniczym, który gasł lub zapalał się, ile razy Blum się zwrócił do światła lub od 

niego odwrócił. Nalana twarz jak u alkoholika wyglądała z tym rumieńcem jak by powleczona 

warstwą  lepkiego,  obrzydłego  tłuszczu.  Tworowski,  czując  nad  sobą  oddech  Bluma, 

mieszaninę  cuchnącą  z  zapachu  tytoniu  i  koniaku,  z  powiewu  zgniłego  gorączki  rozpalonej 

płomieniem nagłej, zwierzęcej chuci, wywołanej opowieścią o Płońskiej, 

z ostrej woni lepkiego potu, który twarz Bluma pokrył - i widząc poza wałem sinawych, 

obwisłych warg strupieszałe, czarne zęby, dziąsła różnokolorowe, białe, czerwone i sine - a nad 

tym wszystkim te oczy straszne, wielkie, a teraz jeszcze bardziej powiększone, mokre od łez, 

straszne  tym  okropnym,  mściwym  patrzeniem  bazyliszka;  niskie,  spłaszczone  czoło  jak  u 

zielonego  topielca,  czerwone,  cienkie,  odstające  uszy  -  uczuł  odrazę  taką,  że  go  nagły  ból 

przeszedł  i  dreszcz  nim  wstrząsnął.  Uderzał  rękoma  powietrze  i  gniotąc  słowa  w  gardle, 

krzyczał: 

- Precz! Precz! 

-  Dobrze!  -  zachichotał  Blum  -  panu  nie  jest  widok  mój  miły,  a  przecież  ja  mam 

kapitalną głowę… 

…ja  dwom  ludziom  wtłoczyłem  wieńce  na  kretyńskie  głowy…  Dobrze!  Bardzo 

słusznie…  możemy  mówić  bez  poufałości…  To  nic…  Między  przyjaciółmi  wszystko 

uchodzi… Możemy mówić, możemy mówić nawet o pani Płońskiej, i to będzie najlepsze, bo 

przecież po to tylko przyszedłem. Pan się zgadza? 

Tworowski zastygł w odruchu wstrętu i milczał. 

-  Więc  pan  się  zgadza,  ale  szkoda,  że  pan  nie  bierze  udziału  w  rozmowie  nas  obu 

interesującej. Ale mam nadzieję, że ja pana rozruszam. 

Zrobił pauzę, potem się zaparł mocno na chwiejnych nogach i rzucił: 

- Pan zapewne wie, że ona tu dzisiaj przyjdzie? 

background image

Spojrzał szybko na Tworowskiego, który nieprzytomnie zapytywał go oczyma, jak by 

mówić nie mógł. 

- Ona tu dzisiaj przyjdzie - mówił Blum - ja tu n a  n i ą  czekam. Jest już nieco późno na 

wizytę  niewieścią,  o  ile  niewiasta  została  poślubiona  bliźniemu  swemu,  ale  ona  tu  jeszcze 

dzisiaj przyjdzie. 

Uśmiechnął się tryumfująco. 

- Pan się może słusznie dziwić, skąd ja to wiem. A ja wiem. Jestem doktorem prawa i 

filozofii…  Ona  może  już  niedługo…  za  chwilę…  Bo  to  widzi  pan,  mój  przyjacielu, 

inscenizacja  jest  taka:  jej  mąż  dostał  dzisiaj  list,  naturalnie  anonimowy,  że  pani  Płońska 

zdradza  pana  Płońskiego.  Nie  powiedziano  jednak  z  kim  -  myśmy  ze  sobą  nie  skończyli 

transakcji,  więc  dlatego  nie  powiedziano  z  kim.  -  List  ten  dostał  mniej  więcej  przed  pół 

godziną, bo listy należy posyłać w samą porę. Co dalej? Dalej będzie tak: pan Płoński otrzyma 

list  przy  kolacji;  żona  siedzi  naprzeciwko;  pan  Płoński  otworzy  list  najspokojniej,  nie 

odpowiadając na pytanie żony, od kogo list, bo po pierwsze, nie otwarłszy listu, nie może tego 

wiedzieć,  a  po  drugie,  nie  będzie  tego  wiedział  i  po  otwarciu  listu.  Zacznie  go  czytać  od 

niechcenia, potem nagle zblednie, prawą ręką przetrze czoło, potem oczy, przeczyta list jeszcze 

raz, potem go nagle zemnie, potem schowa do kieszeni. Na pytanie pani Płońskiej, czemu list 

wywarł na nim takie wrażenie, nie odpowie nic, spojrzy na nią dziwnie raz i drugi, wreszcie z 

pasją odsunie krzesło i pójdzie do siebie. Za chwilę, uważa pan - pani Płońska usłyszy, że mąż 

wyszedł; zdumiona krzyknie za nim, on nawet nie spojrzy i pójdzie do diabła… Zaraz! 

Co może być potem? Potem pani Płońska zachwieje się na nogach, wpatrzy się w jeden 

punkt, będzie przez chwilę nasłuchiwać powrotu męża, potem będzie myśleć… długo, bardzo 

długo;  w  końcu  westchnie,  tym  strasznym  westchnieniem  przerażonego  dziecka,  zrozumie 

treść  listu,  chwyci  płaszcz  i  kapelusz  i  uda  się  do  pana,  tutaj…  Na  schodach  kilka  razy 

przystanie trzymając się poręczy, znajdzie pierwszą lepszą dorożkę i nie oglądając się na nic - 

przyjedzie…  tutaj  przy  jedzie…  Każda  inna  kobieta,  nie  Płońska,  poszłaby  do  pokoju  męża 

poszukać,  czy  przypadkiem  listu  nie  zostawił,  przetrząsnęłaby  kosz  na  papiery…  Ale  pani 

Płońska tego nie zrobi… Płońska jest czysta dusza i kocha pana, to jest nie pana, tylko Izydora 

Bluma, który czeka tutaj na nią… 

Odetchnął i spojrzał wesoło na Tworowskiego, który w miarę tego, co słyszał, podnosił 

się z wolna jeszcze bardziej blady. 

-  Przyznać  pan  musi,  że  ja  to  dobrze  obmyśliłem…  I  nie  omylę  się  ani  na  głoskę… 

Gdybyś pan był bystry, tobyś pan powiedział: “Blum, jesteś kiepski reżyser. Płoński zamknie 

się w swoim pokoju, ale nie wyjdzie, a ty, Blum, ty szanowny, drogi Blum, możesz spokojnie 

background image

czekać do jutra…” Ale ja bym na to powiedział: “Płoński już wyszedł, bo Płoński szuka od 

tygodnia sposobności, aby się mógł wykraść wieczorami z domu. Płoński jest dureń i nie wart 

swej  żony,  wobec  czego  poznałem  go  z  bardzo  miłą  niewiastą,  niczego  nie  obiecującą,  bo 

nawet dzieci…”. A na to pan byś powiedział: “Szanowny panie Blum, wierzę, żeś pan napisał 

dramat Sielskiemu i godzien pan jest pani Płońskiej”… 

Słysząc ostatnie słowa Tworowski skoczył do Bluma, chwycił go za pierś lewą ręką, a 

prawą sięgnął ku gardłu; w tej chwili jednakże Blum wydarł mu się z wysiłkiem, odskoczył i 

zaskowyczał: 

- Panie Tworowski! Nie ja się pana boję, tylko pan się mnie boi. Ja mam pana w ręku, ot, 

tu! - (wyciągnął pięść ku niemu) - i ja z panem zrobię, co się mnie podoba. Chyba, że mnie pan 

zabije,  czego  pan  znowu  nie  zrobi,  bo  na  to  pan  jest  zbyt  nerwowy.  Pan  jest  w  ogóle 

neurastenik,  pan  się  powinien  starannie  leczyć,  więc  niech  się  pan  zachowuje  spokojnie  i 

zaprosi  mnie  gościnnie,  abym  usiadł,  bo  jeżeli  ja  stąd  wyjdę,  to  tylko  po  to,  żeby  jutro 

przeczytać, że pan Tworowski, poeta znany i wielce sympatyczny, w łeb sobie strzelił, zapewne 

z  powodu  zawiedzionej  miłości;  wtedy  jednak  ja  sprostuję  fałszywe  wiadomości 

dziennikarskie. Ot, i co! Nawet porządnego pogrzebu nie’ będzie, a i mowy nad trumną także 

nie będzie, chyba że ja ją powiem… Pan rozumie, panie Tworowski? 

- Bydlę! - rzekł Tworowski nieswoim głosem - bydlę! 

- Niech będzie! Pan dotąd był od tego, aby chrzcić słowem to, co ja stworzyłem myślą, 

więc niech i teraz będzie tak samo, dobrze, niech będzie: bydlę! 

Tworowski  oparł  się  o  ścianę  i  dyszał  jak  człowiek  bardzo  zmęczony.  Blum 

niesłychanym gestem wskazał mu fotel. 

- Niech pan usiądzie - rzekł - ja jeszcze nie skończyłem, a muszę się spieszyć, bo ona 

może nadejść, pani Płońska… Bo widzi pan, teraz ja chcę podyktować warunki pokoju między 

nami. Ja teraz zażądam zapłaty za wszystko, kontrybucji wojennej, odszkodowania za mój ból, 

więc  niech  pan  usiądzie,  abyś  pan  miał  siłę  do  przejścia  pod  jarzmem…  Tu  będzie  pański 

wąwóz kaudyński! Sądzę, że się w tej chwili wyrażam nieźle! Wąwóz kaudyński! He! he!… A 

jeśli zwycięzcą jest taki łotr, jak ja, złoty panie, w takim razie mnie samemu żal zwyciężonego. 

Mnie  też  pana  bardzo  żal…  Zacznijmy  tedy,  będę  mówił  krótko  i  ściśle.  Panie  Tworowski! 

Dam panu na piśmie to, czego pan zażąda, czego pan tylko zechce; oświadczę mianowicie pod 

słowem honoru - to tylko taka forma! - że nigdy nic z panem nie miałem wspólnego i gdyby 

ktokolwiek kiedykolwiek twierdził inaczej, nawet w moim imieniu, ten łże jak pies. Następnie, 

a to już będzie wspaniałomyślny dodatek z mojej strony - następnie, jutro o tym czasie żyć nie 

będę. Jak się to panu podoba? Najbardziej parszywy pies, gdyby to usłyszał, zawyłby z radości, 

background image

a pan na to nic… Jutro o tym czasie! Nie będę żył, osiągnąwszy to, co osiągnąć chciałem, a 

czym pan mi zapłaci za wszystko, a za milczenie przede wszystkim. 

- Mów! 

- Przyszedłem do przekonania, że świat nie ma pociechy ze mnie, a tym bardziej ja ze 

świata - świat i Izydor Blum nie mają sobie nic więcej do powiedzenia ponad to, co sobie już 

zdołali  impertynencko  powiedzieć;  zwiększyłem  tylko  ilość  błota  na  świecie,  naplułem  w 

bagno,  aby  wezbrało.  Ociągałem  się  z  likwidacją  interesu  jedynie  ze  względu  na  pana  i  na 

Sielskiego;  Sielskiemu  postanowiłem  zrobić  tylko  przykrą  złośliwość,  niegodną,  co  prawda, 

przyjaciela, ale godną Izydora Bluma, z przesądów chrześcijanina… 

- Prędzej. 

- Przeciwnie: powoli! To jest przecież mój testament, przekazywanie idei w nieskażonej 

postaci, w dziewiczym stanie plugastwa. Otóż ja, Izydor Blum, niezupełnie zdrów na ciele, a 

tym  bardziej  na  umyśle,  oświadczam,  że  postanowiłem  ułatwić  pracę  zwierzątkom  miłym, 

chociaż  nieznanym  mi  z  wyglądu,  jednym  słowem,  lasecznikom  tuberkulicznym, 

zamieszkałym we mnie, i zastrzelić się jutro w pogodzie umysłu, w zgodzie z sumieniem i w 

niezgodzie z kamienicznym stróżem… Czego dotrzymam, tak mi Boże dopomóż, nie do życia, 

ale  do  śmierci  lekkiej  i  rozgłośnej…  Potem  Walhalla  mnie  czeka…  To  wszystko.  Tak 

postanowiłem - ale pod warunkiem, panie Tworowski, pod ostatnim z warunków, abym mógł 

zginąć wśród warunków dobrych, bowiem żyłem wśród psich. Za to, żeś pan mną tył, za to, że 

ja przez pana cierpiałem - i za to, żeś mi ukradł kobietę, która należeć powinna do mnie - za to 

mi pan odda tę kobietę. Odda mi pan ją w sposób wskazany przeze mnie. Ja się już postarałem 

o to, że ona tu będzie, a wedle moich obliczeń będzie tutaj za chwilę. Pan się ma postarać o to, 

aby pani Płońska była moją, bo tu teraz ja na nią-czekam, nie pan, panie Tworowski. Pod tym 

jednym warunkiem nie powiem. nikomu jednego słowa, owszem, przy śmierci, jutro, wspomnę 

pana  bardzo  nawet  uprzejmie.  Ale  Płońska  będzie  należeć  do  mnie  tu  u  pana,  abym  miał 

wrażenie, że tu wszystko jest moje, a poza tym powodem nie wystarczającym i dlatego także, 

abyś chociaż przez chwilę wycierpiał to, co ja tygodniami cierpiałem, ot tam, za tym oknem. 

Tam dzisiaj pan stać będzie i czekać, aż będzie można wejść… 

Tworowski  patrzył  uważnie,  nie  stracił  z  tej  przemowy  ani  słowa,  nie  próbując  już 

nawet myśleć o obronie, zanadto mu bowiem szumiało w głowie. Rzekł tylko: 

- Pan nie jest zbrodniarz, panie Blum, pan jest tylko obłąkany… To, co pan chce zrobić, 

jest zbrodnią pospolitą i nędzną, ale tylko człowiek obłąkany może się na nią ważyć. Pan jest 

chory i dlatego tylko nie strzelę panu w łeb jak psu. Pan tego niewart… Niech pan stąd idzie… 

Niech pan ogłasza, co się panu podoba… Precz, bydlę! 

background image

Blum spojrzał zdumiony. Skurczył się, wyprężył jak do skoku, twarz miał siną, z oczu 

lała mu się wściekłość, zacisnął ręce, warga dolna drżała mu febrycznie, obwisłszy. Tworowski 

czekał chwili, w której Blum rzuci się na niego i zacznie drapać czy kąsać, lecz Blum nagle, 

jakby uchem złowił jakiś szelest, znieruchomiał i czekał. Tworowski pochwycił ten zwierzęcy, 

czujny  ruch  i  zaniepokoił  się;  wtedy  Blum,  jakby  już  pewnie  usłyszał  to,  co  chciał  słyszeć, 

spojrzał na Tworowskiego i szepnął z tryumfem: 

- Idzie! 

Tworowski  nasłuchiwał  dysząc  ciężko;  złowił  szmer  w  stronie  drzwi  przedpokoju… 

Chwiał się, widocznie pracował usilnie myślą, coś ważył… 

W  tej  sekundzie  zadźwięczał  cichutko  elektryczny  dzwonek;  oni  dwaj  spojrzeli  na 

siebie: żaden ani drgnął. Dzwonek znów jęknął, nieco gwałtowniej - oni ani drgnęli, tylko Blum 

wzrokiem  zawisł  na  spokojnych  już,  tylko  źle  błyszczących  oczach  Tworowskiego,  potem 

nagle, ruchem kocim skoczył ku drzwiom. Ręka Tworowskiego chwyciła pustkę, lecz w tejże 

chwili jednym ruchem był przy Blumie i z nagłą siłą chwycił go jedną ręką za gardło, drugą 

zamknął mu usta… Dzwonek jęknął smutno jakby zawiedziony… 

Tworowski zaciskał ręce coraz silniej, coraz silniej. 

Blum  charczał,  rzęził,  potem  się  zwalił  na  ziemię,  jakby  się  złamał  w  połowie, 

pociągając za sobą Tworowskiego. Ten ukląkł… Patrzył strasznym wzrokiem w stronę drzwi, 

nie na Bluma, który usiłował trzepać nogami coraz słabiej. Tworowski słyszał najwyraźniej, 

jak  ktoś  od  drzwi  odszedł,  jeszcze  raz  wrócił,  widocznie  nasłuchując;  potem  zaszeleściły 

suknie, pani Płońska schodziła powoli ze schodów. Zatrzaśnięto z hałasem kamieniczną bramę 

- a on wciąż słuchał. 

Odjechała,  turkot  dorożki  się  oddalił  i  głucha  szybko  na  śniegu.  Tworowski  klęczał 

wciąż, wciąż patrząc na drzwi skamieniały. Aż nagle uczuł jakąś wilgoć na rękach; wstrząsnął 

się z obrzydzeniem i spojrzał: po rękach spływała mu zmieszana z krwią ślina z rozwartych 

szeroko, grubych, sinych, nabrzmiałych ust Izydora Bluma, doktora praw i filozofii… 

Tworowski stał chwilę nieruchomo, prawie nieprzytomny, potem z jakimś śmiertelnym 

spokojem  wyjął  chusteczkę  i  nie  patrząc,  zaczął  obcierač  ręce;  czynił  to  dokładnie, 

systematycznie, starannie, potem chustkę w kąt rzucił, wziął flaszkę z perfumami, wylał je na 

ręce i rozcierał. Twarz miał trupio bladą, oczy zaś jak dwie dopalające się świece gasły raz po 

raz,  dobywały  z  siebie  na  chwilę  jakiegoś  niesamowitego  blasku,  jak  by  wysilone,  potem 

ciemniały,  aby  za  chwilę  znów  rozbłyszczeć  światłem  konającym,  omdlałym  i  bezsilnym. 

Tworowski stał tyłem zwrócony do trupa, lecz nie śmiał spojrzeć poza siebie, czuł, że mu siła 

jakaś skręca głowę zmuszając, aby się obejrzał, jak by go kto rękoma ujął za skronie; czuł to tak 

background image

wyraźnie, że trzymając się jedną ręką biurka, zaparł się równocześnie mocno nogami, wyprężył 

się, głowę pochylił i mocował się tą siłą. Lecz myśląc o tym tylko, aby się nie obejrzeć poza 

siebie, aby nie ujrzeć wykrzywionej strasznie, sinej gęby Bluma - ujrzał ją nagle tuż przed sobą, 

jak by się nad nią właśnie pochylił i jak by się jej przypatrywał z uwagą. Skamieniał; widział 

krótką  figurę  Bluma  leżącą  na  lewym  boku,  wykrzywioną  jak  by  paraliżem,  tak  jednak,  że 

głowa  leżała  prosto,  patrząc  okropnymi  oczyma  w  górę;  w  oczach  Bluma  zamarło 

niewypowiedziane,  beznadziejne  przerażenie,  takie,  które  nie  miało  czasu,  aby  krzyknąć  -  i 

skonało w tych szklanych źrenicach wypukłych, już twardych, tak zalękłych, że zdawało się, iż 

usiłują cofnąć się w tył i w głąb czaszki zapaść, aby nie widzieć śmierci. 

Tworowski  patrzył,  oddech  zaparłszy;  pot  mu  pokrył  czoło;  zachwiał  się  i  aby  nie 

upaść, uczynił krok przed siebie, tak że musiał stanąć na ciele Bluma; zarył nogę w puszysty 

dywan  -  Bluma  nie  było.  Tworowski  odetchnął  z  jękiem  jakimś  cichym,  ptasim,  sennym 

jękiem,  podszedł  zygzakiem  ku  najbliższemu,  głębokiemu  fotelowi  i  zapadł  weń  całym 

ciężarem. 

Blum leżał tam, pod drzwiami, z lewej strony, z głową na jakiejś skórze, nogi dotykały 

drzwi. Tworowski nie patrzył, spoglądał przed siebie głupim wzrokiem, nie myślał o niczym, 

nie mógł myśleć, nie mogąc zapanować nad tym niezmiernym szumem, który mu się w głowie 

przewalał, to opadając, to wznosząc się, a wtedy przechodził w jakąś potworną muzykę, pełną 

szmerów i dzwonień przeciągłych, długich, nie kończących się jęków, które goniąc od prawej 

skroni  ku  lewej,  uderzały  w  nią  z  siłą,  a  nie  znajdując  wyjścia,  tłukły  się  po  czaszce  jak 

przerażone,  krzyczące  ptactwo  i  znów  wracały  ku  czołu,  które,  zdawało  się,  nie  wytrzyma 

parcia… Tworowski podniósł ręce ku skroniom i gniótł je; wtedy doznał wrażenia, że trzyma w 

rękach  cudzą  głowę  z  mózgiem,  chorym  widocznie,  bo  mózg  ten  płonął,  od  czasu  do  czasu 

tylko buchając płomieniem, jak by się nie mógł zapalić od razu; znowu płomień zagasł, potem 

widocznie  bulgotał  długo,  zbierał  siły  do  wybuchu  i  buchnął  coraz  żywszy,  coraz  bardziej 

gorący, coraz więcej żrący. Zimno lodowe rąk objęło rozpaloną głowę obręczą i gdyby nie ona, 

płomień z wewnątrz mógłby ją może rozsadzić albo przepalić. Tworowski trwał tak z rękoma 

na skroniach, nieruchomy, zastygły, bezsilny i bezwolny. 

Świece przybladły, tak że mrok po kątach dotąd leniwie śpiący ruszył się z legowisk i 

czujnie, bacząc na drogę i obchodząc z dala świetliste koło, okrążył je ostrożnie i popełzał w 

stronę Bluma; zaczął się powoli piąć na jego ciało, czujny na każde żywsze odetchnienie świec, 

a  wreszcie,  chwilę  upatrzywszy,  w  której  światło  świec  omdlało  zupełnie,  zbladłszy  od 

wysiłku, mętny mrok położył nagle szeroką swą dłoń na wykrzywionej twarzy Bluma, nakrył ją 

zupełnie i zgasił świecący w jego oczach śmiertelny, bezgłośny strach. 

background image

W tejże chwili ogarnęło Tworowskiego niesłychane osłabienie; nie zważał już na nic, 

nie  odczuwał  o  kilka  kroków  strasznej  obecności  Bluma.  Rozwarł  szeroko  usta  spieczone  i 

bezwładne i oddychał ciężkim powietrzem, dźwigającym ku górze zapachy perfum. 

Jak  by  w  nim  coś  topniało,  jak  by  żyły  zmienione  w  stężałe  sople  lodowe  zaczęły 

topnieć od gorąca mózgu; uczuł pierwszy dreszcz od tej strasznej chwili, w której skamieniał 

zaciskając  ręce  dookoła  chudej  szyi  Bluma;  jakaś  omdlałość  dobra  spłynęła  mu  w  ciało  i 

usypiała łagodnie krew. 

Odjął ręce od skroni - i ręce opadły bezwładnie niezdolne do żadnego żywszego ruchu; 

powieki zaciężyły mu nagle; chciał je unieść z trudem w górę, lecz zamknęły się znowu, oczy 

mu gasły już zupełnie; szum w głowie ustawał, a właściwie oddalał się gdzieś w przestrzeń; 

słyszał  już  teraz  coś  podobnego  do  szumu  oddalonego  morza  albo  do  monotonnego  łkania 

oddalonego miasta, które szybko opuszczał, a im dalej był, tym to łkanie stawało się cichsze, 

raz jeszcze się podniosło jak by naniesione wiatrem i skonało w ciszy. Jakaś czająca się myśl, 

czekająca,  aż  zamęt  w  mózgu  ustanie,  ostrożnie  pełzała  jak  gad,  co  macki  przed  siebie 

wyciągając, posuwa się czujnie; potem spadła na mózg jak ptak drapieżny, a Tworowski uczuł 

dziwny ból. 

Myślał: 

- Zabiłem Bluma… 

Zdziwił  się;  przez  cały  czas  bezwładności  i  stężenia  wszystkich  władz  widział  przed 

sobą lub tam, obok drzwi, wykrzywionego trupa Bluma bardzo wyraźnie, a teraz się zdumiał, 

jak by się dowiedział rzeczy niespodziewanej i nieoczekiwanej. 

- Zabiłem Bluma!…  - powtórzył twardo w myśli, aby się przekonać o jej znaczeniu, 

lecz tym razem zdumienie zaczęło róść, powaliło w nim od razu bezsilną, omdlałą senność i 

rozrastać się poczęło błyskawicznie w lęk, w trwogę, w przestrach niezmierny, w przerażenie, 

w  rozpacz,  która  go  wreszcie  ogarnęła  i  wypełniła,  trzęsąc  zmęczonymi  jego  rękoma, 

otwierając  gwałtem  i  brutalnie  powieki,  tłukąc  w  serce,  gniotąc  gardło.  Potem  go  ta  sama 

przerażona rozpacz, jak by ująwszy pod pachy, podniosła stawiając nagle na nogi. Tworowski 

się zachwiał i kierowany tym bezbrzeżnym lękiem, tym dziwnym lękiem, który się niczego nie 

lęka  i  który  przerażonego  człowieka  gna  nad  brzeg  przepaści  właśnie,  skąd  chciał  uciec 

przerażony,  albo  go  ciągnie  z  wysokości  wieży,  choćby  się  rękoma  chwycił  kurczowo 

kamiennej  balustrady;  albo  go  popycha,  uderzając  w  stos  pacierzowy,  ku  zielonemu  bagnu 

patrzącemu  wężowym,  przyciągającym  okiem.  Śmiertelnie  wylękły,  wziął  świecę  z  biurka, 

zasłonił ją ręką, aby nie zgasła, i wpatrzony nieruchomym wzrokiem w trupa Bluma, szedł ku 

niemu… 

background image

Mrok, przerażony zbliżający się światłem, zerwał się z obrzękłej twarzy Bluma jak rój 

much biesiadujących na padlinie, twarz zabłysła czerwonym refleksem, oczy znów spojrzały 

ohydnym, okropnym wzrokiem. Tworowski stał nad trupem i patrzył. Oświecił twarz Bluma z 

góry  i  wpił  się  w  nią  oczyma,  które  z  nieruchomych  stały  się  nagle  wściekłe  i  zabłysły, 

zapaliwszy się od gorącej fali, która je zalała od mózgu płynąc. Tworowski miał w tej chwili w 

twarzy bydlęcą, bezmyślną wściekłość, ścisnął zęby i patrzył jadowicie z uporem, ze złością 

niemą, okropną; wyglądał jak szakal nad trupem; a ten patrzył w górę zachłyśnięty tą wstrętną, 

różową pianą, ściekającą mu po brodzie, wykrzywiony nawet pociesznie, genialny człowiek, 

Izydor Blum. 

Tworowski stał długą chwilę, potem, zdaje się, krew mu zalała oczy, bo twarz nagle 

skurczył, odstąpił o krok jeden, potem z całym rozmachem kopnął Bluma. A ten, jak człowiek 

głęboko  śpiący,  przewalił  się  ciężko  na  drugą  stronę  i  spał  dalej.  Ale  patrzył  wciąż  w  górę, 

uporczywie, śmiesznie. 

Tworowski  stał  długą  chwilę  jeszcze,  potem  czoło  nagle  zmarszczył,  zaczął 

nasłuchiwać i zaniepokoił się; przypomniał sobie, że o kilka stąd kroków śpi służący; więc na 

palcach, osłaniając wciąż ręką świecę, ostrożnie przeszedł jeden pokój, potem drugi, przystanął 

przy drzwiach wiodących do ostatniego pokoju, zaparł oddech i słuchał. Uspokoił się; famulus 

spał  ciężko;  więc  znów  na  palcach  czujnie  idąc  wrócił  do  pokoju,  w  którym  leżał  Blum, 

postawił na biurku świecę, a sam usiadł przed nim. 

Zmęczył się… 

Zmęczony był nad wyraz, tym śmiertelnym zmęczeniem, które nie umie znaleźć sobie 

rady, aby się napoić siłą, lecz zdolne jest tylko do płaczu; człowiek, którego takie zmęczenie 

ogarnie, resztkę gasnących sił zużywa na to, aby się zmusić do płaczu, do dziecinnego płaczu, 

bo  mu  jest  beznadziejnie  żal  -  samego  siebie;  wtedy  go  jedna  myśl  nurtuje,  głupia  myśl  na 

żałosny temat nieskończonej samotności, beznadziejnego opuszczenia, nie nazwanej krzywdy. 

Naiwna  melancholia  zjawia  się  w  mroku  łagodna  i  dziecięca,  a  człowiek,  tym  dziwnym 

zmęczeniem chory, ręce ku niej wyciąga, zadowolony z tego, że przyszła. I płacze. 

Sam nad sobą płacze płaczem rozpieszczonego dziecka, którego uspokajać wtedy nie 

można, gdyż najcichsze słowa uspokajającej pieszczoty do tym większego płaczu go pobudzą. 

Tworowski  począł  w  ten  sposób  płakać  nad  sobą  bez  łez,  bezgłośnie;  tym  neurastenicznym 

roztkliwieniem  człowieka,  któremu  się  wydało  w  pewnej  chwili,  kiedy  kwiaty  zbyt  szybko 

zwiędły albo kiedy deszcz spadł niespodzianie, że mu się dzieje krzywda, na dowód tego, czym 

się żywiła jego dusza od dni wielu, na dowód mniemania, że go uciska coś bezustannie i pcha w 

przepaść, coś, czego nazwać nie umie, lecz co twarz ma złą i sieje smętek; co się pochyla nad 

background image

jego  łóżkiem  i  szeleści;  co  mu  wróży  śmierć  wszystkimi  strasznymi,  banalnie  groźnymi 

znakami neurastenicznej poezji. 

Żalił  się  tedy  Tworowski  sam  nad  sobą;  żal  ten  rozprzągł  się  w  nim,  zaczął  drgać, 

łaskotać w serce, lekko ściskać gardło i do łez namawiać oczy; Tworowski pragnął rozpłakać 

się zdając sobie z chytrą udaną nieświadomością sprawę z tego, że rozpłakać się powinien, aby 

siebie samego wytłumaczyć przed samym sobą; nie dlatego, żeby się wstydził przed samym 

sobą,  lecz  tylko  dla  zachowania  pozorów  przed  własnymi  oczyma  skombinował  zaledwie 

muśnięciami niewyraźnych myśli mąconych umyślnie, aby się nie rozjaśniły, gdyż musiałyby 

wtedy zaświadczyć niesłychany kabotynizm ich twórcy - że łzy, gdyby trysnęły mu teraz nagle 

z oczu, wybawiłyby go od nieprzyjemnego kłopotu doraźnej analizy obecnego jego stanu, którą 

przeprowadzić właściwie powinien, chociażby jakąś idiotyczną, sofizmatami gadającą metodą, 

znaną  mu  znakomicie,  wypróbowaną  do  mistrzostwa  w  chwilach  nerwowych  podrażnień, 

kabotyńsko-aktorskich  uniesień,  pseudostudiów  nad  sobą,  skłamanych  nastrojów,  z  głupia 

reżyserowanych wizyj, podle skleconych osobistych tragedyj. Lecz nie tych tragedyj, całego 

tego  teatru  z  kulisami  i  cieniami  cieniów,  ale  przede  wszystkim  trzeba  mu  było  zawsze 

niezbędnie  jednego  tylko:  oto  zupełnego  przeświadczenia  o  nieszkodliwości  tego  rodzaju 

efektownych, z pozoru tragicznych, we wnętrzu śmiesznych wiwisekcyj. 

To się ładnie nazywa: wiwisekcja. 

Musiał się czuć zupełnie bezpiecznym, zanim się ważył na próbę, która, bądź co bądź, 

mogła go, mimo chęci nawet wyprowadzić z równowagi, przypuśćmy (co Boże uchowaj!) w 

porze  wieczornego  obiadu.  Wtedy  grał  dobrze,  grał  niesłychanie  jak  aktor,  który  ze 

wstrząsającym gestem przykłada rewolwer do czoła, lecz będąc najzupełniej tego pewnym, że 

jest nienabity; w chwili, kiedy w zapale gry zimną lufą dotknął skroni, może nawet wierzy, że 

mu kula przewierci czaszkę, ale to już obojętne - od tego jest aktorem, a ta chwila marnej wiary 

jest  całą  jego  wielkością.  Potem  wstanie,  ukłoni  się  publiczności  i  pójdzie  na  piwo.  A 

Tworowski wstanie, ukłoni się sobie i napisze sonet. 

Lecz dziś był dzień nadzwyczajny. 

Dziś  Tworowski  po  raz  pierwszy  dotknął  żywej  żmii,  kiedy  dotąd  dotykał  tylko 

wypchanej pakułami; czuł, że dziś, wytrącony okropnym uderzeniem z kolei swojej utartej i 

wytartej, musi rozmówić się z sobą, i zadrżał, znowu jak aktor, który zeszedłszy ze sceny, gdzie 

pierś nastawiał bohatersko godzącemu w nią nożem opryszkowi, spotkał się z opryszkiem na 

ulicy i ujrzał przerażonymi oczyma nóż prawdziwy. 

Uciekłby w tej chwili wspaniały aktor i dla przyzwoitości pozwoliłby sumieniu zrobić 

sobie  jeden  albo  dwa  najwyżej  przyzwoicie  sformułowane  wyrzuty  na  temat  nędznego 

background image

tchórzostwa… A Tworowski też kluczyć począł jak umykający przed psem gończym zając, a 

że  dla  zachowania  bohaterskich  pozorów,  z  tytułu  swego  pełnego  bohaterskiej  godności 

stanowiska,  nie  wypadało  przyznać  się  do  najpodlejszego  z  lęków,  błagał  siebie  o  kilka 

marnych  łez  -  na  początek,  z  czego  przy  odpowiedniej  wprawie  i  wrodzonym  sprycie 

wywiódłby kaskadę, rzekę i morze, co zalałoby wszystko po brzegi… 

Oczy miał suche; nigdy nie czuł tych łzodajnych źródeł tak suchymi jak dzisiaj właśnie, 

kiedy przyszedł na niego dzień klęski, kataklizm, próba najcięższa, jaka tylko być może, bo 

pierwsza.  Bał  się  więc  samosądu  jak  dopełnienia  nieszczęścia,  jak  widoku  trumny  boi  się 

człowiek  bardzo  chory.  I  pragnąłby  odsunąć  od  siebie  ten  kielich  goryczy  śmiertelnej, 

chociażby  na  czas  jakiś,  jeśli  już  inaczej  być  nie  może.  O  to  znów  błagało  rozwydrzone, 

sybarycie  lenistwo  jego  myśli  żyjącej  tylko  na  powierzchni,  wiosłujące,  madrygał  mając  za 

wiosło  albo  perfumowany  aforyzm,  na  ukwieconej  łodzi  słów,  po  płytkiej  topieli,  po 

farbowanej wodzie, zakrytej od wiatru mocnym murem banalności i konwenansu… 

Dreszcz nim wstrząsnął. Poznał, że ten nieruchomy, sponiewierany, śpiący na podłodze 

trup Bluma czuwa złośliwie nad tym, aby on dziś przynajmniej przed sobą nie uciekł; oto się 

ten straszny, podły człowiek położył trupem u drzwi, jakby je sobą chciał zagrodzić, aby tędy 

nie wyszedł nikt, kto ucieczkę zamyślił. Pies!… 

Nagle skupił całą uwagę na Blumie; zupełnie nie próbował myśleć o tym, co zrobi z 

trupem, nie wiadomo czemu, było mu to wszystko jedno, co się z nim stanie; myślenie o tym 

wymagało natężonego wysiłku i zimnego rozpatrzenia, do czego nie był w tej chwili zdolnym, 

a jednak powoli, nie zdając sobie prawie sprawy z tego, kiedy zaczął myśleć o tym, zaczął sobie 

wyobrażać z dziką jakąś, obłąkaną satysfakcją fantastyczny splot dwóch ciał: pani Płońskiej - i 

Izydora Bluma. Gdyby był mógł, zawrzeszczałby w tej chwili śmiechem na całe gardło, lecz 

tylko  twarz  przeraźliwie  wykrzywił,  co  mogło  także  oznaczać,  że  Tworowski  zanosi  się  w 

duszy  ze  śmiechu;  radość  jakaś  mętna  spłynęła  mu  brudem  po  szkliwie  oczu,  jak  by  się 

ucieszył, że znalazł w tym zapienionym, sinym trupie zajęcie dla myśli, którą chciał zawrócić w 

każdą  inną  stronę,  tylko  nie  w  głąb  własną.  Więc  powoli,  z  predylekcją,  umiejętnie,  począł 

malować straszliwy obraz Bluma cisnącego do swej zapadłej, nędznej piersi wysmukłą, gnącą 

się od rozkoszy panią Płońską; widział zalane krwią, aż cuchnące bydlęcą żądzą oczy Bluma, 

rwące jak szponem białe, pyszne piersi Płońskiej, odęte jego wargi, drżące jak w febrze, pijące 

z niej krew, wpite w nią z uporem pijawki… Widział wyraźnie, jak Blum wypuścił z uścisku 

Płońską i nachylił się do jej ucha… 

background image

Tworowski  widział  to  tak  wyraźnie  w  stronie  drzwi,  gdzie  leżał  Blum,  że  się  nieco 

uniósł  w  fotelu  i  wpił  się  słuchem  w  ciszę.  Nieskończona  trwoga,  że  Blum  powie  jej  rzecz 

straszną, zmieniła go w kamień. A Blum pochylony nad jej uchem zasyczał: 

- Oszust!… książkę ja pisałem… Izydor Blum!… - i upadł na fotel jak martwy; dyszał 

ciężko i nieprzytomnie… 

Cisza była, nikt nie mówił, nie było nikogo. Świece się dopalały zmęczone i wybladłe. 

Tworowski uczuł nagle zimno, które nim szarpnęło brutalnie; skulił się, zasunął głębiej w fotel, 

wpatrzył przed siebie błędnie i myślał. 

Myślał ciężko, usilnie, jak by się przedzierał przez niewidzialny, straszliwy gąszcz lian 

i  chwastów:  strasznie  pracował.  Pot  mu  zalewał  czoło  i  zlepiał  włosy,  oczy  migotały  z 

chorobliwym  niepokojem,  jak  by  wypatrywały  drogi,  ręce  drżały  od  nadmiaru  straszliwego 

wzruszenia, jakiego nie zaznał jeszcze nigdy w życiu, ale torował sobie drogę niestrudzenie, z 

szaleńczym  uporem  człowieka,  który  postanowił  przez  zagradzający  mu  drogę  gąszcz 

przedrzeć się za wszelką cenę, choćby za cenę śmierci… 

Gdzie jest? Jakimi drogami wszedł w tę zasadzkę bezdrożną, w której karle, cuchnące 

chwasty czepiają się jego nóg i drą do krwi, w której wybujałe, śliskie ramiona lian chwytają go 

palcami za włosy? 

Jak  nędzny  tchórz,  co  zaniesiony  w  wir  najgorętszej  bitwy  oszaleje  trwogą  i 

straszliwym  męstwem,  bękarcim  męstwem,  bo  urodzonym  z  lęku  i  rozpaczy,  bohaterów 

przewyższy, tak on szalał, tnąc naokół, byle przejść, byle przejść i uczuć dookoła siebie trochę 

wolnego  powietrza,  choćby  tyle  tylko,  żeby  go  starczyło  na  jeden  jedyny  łyk,  a  wtedy  jak 

topielec,  co  powietrza  zaczerpnął,  wróciłby  do  życia  i  spojrzałby  dokoła  siebie;  wie,  co  by 

ujrzał,  wie  tak  dobrze,  że  w  chwili,  kiedy  to  oświeca  teraz  jedną,  krótką,  niezmiernie  bladą 

błyskawicą myśli, gasi ją z przerażeniem, bo mu spazm konwulsyjny zwiera szczęki tak mocno, 

że  zęby  zadzwoniły.  Z  obłąkanym  uporem  wije  się  Tworowski  w  tej  chwili,  rzuca  się  z 

wytężoną bystrością zdumionej własną odwagą, bladej świadomości w gąszcz, co go otoczył, i 

w wir szumiący dokoła. 

Zmęczenie przyszło natychmiast po rozpaczliwym, niesłychanym wysiłku, zmęczenie 

pełne  gorączkowych  wizji,  pogmatwanych,  niezrozumiałych,  zdumiewających  swą 

nielogicznością obrazów - nagłych, niespodziewanych zachceń bez siły i bez wiadomego celu; 

pełne  grających  głosów,  jakichś  smętnych  i  głuchych,  poplątanych  akordów,  szumów, 

szmerów, dzwonień i jęczeń, odurzające zmęczenie, trujące nieznanymi woniami, oplatających 

smugami  wonnych,  cichych,  snujących  się  bez  szelestu  dymów,  pachnących  głęboką  wonią 

kadzidła;  zmęczenie  chwytające  ostatnie  jakieś  słowa,  jak  by  w  nich  szukało  ratunku,  i 

background image

wpatrujące  się  gasnącym  wzrokiem,  dziecinnymi  nieświadomymi  oczyma  w  wizje  twarzy 

przedtem  widzianych.  Toteż  jak  by  żółtą  mgłą  zakryta  zamigotała  Tworowskiemu  przed 

rozwartymi  oczyma  pogodna,  jasna,  przeczysta  twarz  pani  Płońskiej,  potem  zaraz  twarz 

złośliwa Bluma; zarozumiała, ostra, sztywna Sielskiego i wciąż inne i inne… 

Zdawałoby  się,  że  w  chwili  takiego  kataklizmu,  który  musiał  wstrząsnąć  gmachem 

Tworowskiego,  tym  ci  bardziej,  że  ten  gmach,  na  podobieństwo  królewskich  zamków 

scenicznych, zbudowany był z odrapanych płócien pomalowanych na nowo, którymi lada wiatr 

zatarga - Tworowski czuł, iż rozpacz wali się na niego jak załamane sklepienie, że go trwożliwa 

bezradność otacza jak żółta, gliną zabrudzona woda powodzi, że idzie w jego stronę smutna, 

nie śpiesząca się, cicha kara za wszystko. Kara, która przyjść musiała, jak musi noc zapaść po 

dniu. A on mimo ohydnej, śmiertelnej, strwożonej samej sobą trwogi, mimo tego ściskania w 

gardle,  jak  by  stryczek  na  nim  czuł,  i  mimo  zmęczenia,  które  chłeptało  krew  jego  dotąd 

tętniącą,  kropla  po  kropli  -  mimo  to  wszystko  Tworowski  o  jednym  pamiętał:  o  pozie.  Jak 

spadający  w  przepaść  chwyta  się  mózgiem  jednej  uporczywej  myśli,  tak  on  ostatkiem  siły 

wbijał  sobie  w  mózg  pamięć  o  tym,  żeby  zachować  tę  linię  z  głupia  bohaterską,  z  aktorska 

wykwintną,  po  krawiecku  bez  zarzutu.  Oślepła,  zmęczona,  bezwolna  myśl  jego  zachowała 

gest… 

Więc kiedy uczuł, że mu przyjdzie za chwilę nieuchronnie zlecieć łbem na dół, kiedy 

mu zamajaczyła potwornym, przeraźliwym kształtem ciężka godzina myśli nad sobą samym, 

kombinował  szybko  jak  aktor  z  rutyną  gest  odpowiedni;  pamiętał  o  tym,  że  w  twarzy  jego 

powinna w tej chwili zakwitnąć ta wspaniała, bohaterska, a potem tragiczna rezygnacja, kiedy 

zmęczenie swoją obrzydłą śliną zatruło mu krew szlachetną. 

Miał tedy w twarzy epileptyczny grymas prowincjonalnego aktora, który, wniebogłosy 

wyjąc,  Hamleta  udaje;  a  czasem  jak  mgławy,  nędzny  błysk  świecy  zamigotał  mu  w  oczach 

strach przed tym, aby nie wypuścić z rąk tego sznurka, którym sobą poruszał jak pajacem; czuł, 

że jeśli pozwoli owładającemu nim lękowi owładnąć i tą histriońską jego władzą, będzie to jego 

chwila ciężka, straszna chwila samosądu. To nic, że na tym sądzie mógł zagrać rolę tragiczną i 

z błazeńskim gestem oczernionego bohatera plunąć wesoło w twarz trybunałowi - Tworowski 

bał  się  samej  możliwości  odbycia  ohydnego  procesu.  On  jeden  wiedział,  że  oskarżony  jest 

kanalią,  więc  nie  chciał  stanąć  naprzeciwko  swojej  twarzy,  która  samym  kurczem  strachu 

oskarżyłaby go najdowodniej. Ach! I Blum wiedział… 

- Nikt poza tym… 

- Nikt! nikt! nikt!… - tłukł Tworowski słowo to w mózgu z dziką, wrzaskliwą radością. 

I myślał jak przed chwilą, ciężko, okropnie. 

background image

Głowę  przechylił  w  tył,  oczy  przymknął,  zapadł  w  siebie;  zdawało  się,  że  stężał. 

Przedarłszy  się  przez  gąszcz  drących  go  i  kaleczących  myśli,  groźnych  tylko  z  pozoru  i  w 

pierwszej chwili natarcia, ustał na chwilę; był zbyt zmęczony, aby tak wspaniale szaleć dalej, 

więc  w  tej  chwili  upewniał  siebie  tylko,  że  nie  wie  o  tym  nikt,  jako  on,  Tworowski,  poeta 

wyniosły, jest łotrem… 

- Nikt nie wie!… - powtórzył. 

- Ja wiem! 

Tworowski  rzucił  się  w  tył  fotelu,  jak  by  go  wąż  ukąsił…  Spojrzał  przed  siebie  z 

nieprzytomnym przerażeniem, serce w nim ustało również przerażone. Tym głosem, w którym 

nie wiadomo czego jest więcej: strachu czy groźby, starał się krzyknąć: 

- Kto? kto tu jest?!… 

I w tejże chwili skamieniał. 

Naprzeciwko niego, poza biurkiem stał ktoś bardzo wysoki, ktoś z bladą, marmurową 

twarzą,  wykrzywioną  śmiertelnie  złośliwym  uśmiechem.  Postać  cała  jak  by  wychodziła 

dopiero z mgły i jak by nie miała jeszcze wyraźnych konturów, które dopiero czerwone światło 

świec rysowało naprędce. 

Zdaje  się,  że  to  był  człowiek,  lecz  można  było  sądzić,  że  wewnątrz  czarnego, 

niesłychanie wykwintnego tużurka - nie było nic, że tam nie było ciała. Dziwna ta figura, spod 

ziemi  ja’k  by  wyrosła,  zbliżyła  się  powoli  w  stronę  Tworowskiego,  który  ręce  przed  siebie 

wyciągnął  instynktownie  -  broniąc  się  odruchem;  wysoki  pan  stanął  tuż  przed  nim  i 

zmrużywszy arogancko niebieskie, przedziwnej piękności oczy - patrzył. 

Patrzył niezmiernie długo, uporczywie, nieznośnie i bez litości; nieszczęsny poeta uczuł 

ten wzrok w mózgu, wiercący sposobem czerwia, niezmoźony, pracowity wzrok inkwizytora. 

- Ja wiem!… - szepnęła wreszcie figura. 

Tworowski powiódł po tej postaci oczyma niesłychanie zdumionymi, z których opadała 

powoli  mgła  nagłego  przerażenia;  w  jednej  chwili  zaczął  je  mrużyć  szybko  i  otwierać  jak 

człowiek, który wysiłkiem chce wrócić coś swej osłabłej pamięci; patrzył z przeraźliwą uwagą 

na  marmurową,  surową,  wygoloną  twarz  niespodziewanego  gościa;  czasem  ośmielił  się 

spojrzeć mu w oczy, mierzył całą jego postać wykwintną,  giętką, a jednak jak by wewnątrz 

pustą… Potem, jak by go wreszcie poznał, skłonił boleśnie głowę i zapytał cichutko: 

- To pan się śmiał? 

- Ja. 

- Pan szeleścił kartkami? 

- Ja, aż Blum się zdumiał. 

background image

- Tak, aż Blum się zdumiał… - powtórzył Tworowski cicho i jakby boleśnie. 

Patrzył  już  bezmyślnie  na  dziwną  figurę,  która  powoli  z  nonszalancją  wielkopańską 

usiadła w fotelu. 

Tworowski się już nie bał, czuł, że ma gorączkę i że jest jakby zahipnotyzowany; było 

mu wszystko jedno, leniwa, senna rezygnacja była przy nim. 

Dziwnie duszno było w tej chwili w pokoju i sennie; noc chrzęściła za oknem, chodząc 

tam i z powrotem po zamarzłym śniegu; cisza jakby przerażona tym wszystkim, co się tu stało, 

dzwoniła gdzieś w kącie. Oni zaś mówili cicho. 

- Poznałem pana… Przed dwiema godzinami myślałem nad tym, w jaki sposób należy 

pana uśmiercić… 

Figura westchnęła niesamowicie, widocznie kpiąc. 

- Tak, wiem o tym; pan był łaskaw się trudzić… Za to zrobiłem panu niespodziankę; 

rzecz, co prawda, niesłychana,  aby bohater z książki włóczył się po nocy  i niepokoił swego 

szanownego  twórcę,  któremu,  chociaż  jest  ojcem  nieprawym,  winno  się  jaki  taki  szacunek. 

Czyż nieprawda? Ożyłem z pańskiej łaski, bowiem pan mnie spłodził, sądziłem tedy, że jako 

człowiek dobrze wychowany powinienem pana pocieszyć w strapieniu, bądź co bądź ciężkim. 

A tak!… Toteż bardzo pana przepraszam za mój idiotyczny śmiech podczas pańskiej rozmowy 

z tym, co ot tam leży!… Bo z pana nie można się śmiać idiotycznie, z pana trzeba się śmiać 

poważnie… Ale ja się z Bluma śmiałem, bo Blum, poniewierając pańską książką, sponiewierał 

i mną zarówno. To był filozof złośliwy. 

- Złośliwy… - szepnął Tworowski. 

Mówili obaj nie podnosząc głosu, monotonnie, oschłym, bezbarwnym głosem, siedząc 

naprzeciwko siebie nieruchomo. 

- Ale wiele prawdy powiedział panu Izydor Blum. 

- Za to go zabiłem… 

Gość zacharczał czymś takim, co w braku czegoś lepszego może być także uważane za 

śmiech. 

-  Nieprawda,  nie  za  to  go  pan  zabił;  siedząc  w  pańskim  manuskrypcie,  słyszałem 

wszystko doskonale. Pan go nie zabił za to, że wiedział o pańskim - excusez le mot! - łotrostwie. 

Łotrostwo, to jest wyraz ciężki, niech mi go pan wybaczy, jeszcze raz proszę. …Bo to było dla 

pana  nic…  Pan  był  gotów  do  ustępstw  bez  ograniczeń,  aby  ratować  ambicję,  ją  przede 

wszystkim… 

- Dobrze, więc go zabiłem dla czego innego; Blum żądał Płońskiej, więc go zabiłem za 

to żądanie… 

background image

- Kłamiesz! 

- Blum żądał Płońskiej… Przecież Blum żądał… 

- Tak, ale pan byłbyś mu oddał Płońską! 

Tworowski westchnął jak człowiek śmiertelnie raniony; był jak w malignie, nie miał 

siły do obrony; zapytał tylko szeptem: 

- Skąd pan wie, że byłbym mu ją oddał? skąd? 

-  Panie  Tworowski!  Mam  ten  mocno  wątpliwy  zaszczyt  być  bohaterem  pańskiej 

powieści,  więc  czemu  pan  pyta,  skąd  znam  każdą  plugawą  myśl  pańską?  Powiedz  pan  tak 

szczerze, jak byś był w chwili śmierci - albo nie! - w chwili śmierci kłamałbyś pan tak samo jak 

w życiu - powiedz pan tak szczerze, jak by to - jak by to nie pan mówił: oddałbyś pan Blumowi 

Płońską? 

- Taak! - szepnął Tworowski w przerażeniu. 

- Gdyby pan był znalazł tylko sposób transakcji? 

- Taak! 

- Widzi pan! Ale nie było sposobu doprowadzenia do skutku czegoś tak ohydnego, że 

dreszcz bierze… I dlatego pana ogarnęła rozpacz i zalała panu krwią oczy. Pan zabił Bluma z 

podłej,  obłąkanej  rozpaczy,  po  prostu  w  histerycznym  ataku,  kiedy  się  panu  ręce  zaciskały 

same dookoła szyi Bluma… Teraz to już pan może mówić nawet samemu sobie, żeś pan go 

zabił za to, że on panu w duszę plunął strasznym pożądaniem… 

Figura  zmrużyła  figlarnie  niebieskie  oczy,  potem,  zwróciwszy  twarz  w  stronę  trupa, 

zawołał gość niespodziany: 

- He! he! Panie  Blum! Panie  Izydor  Blum! Pan Tworowski chciał panu  dać Płońską, 

tylkoś się pan głupio pośpieszył z żądaniem! Panie Blum!… 

Trup leżał skurczony, patrząc z uporem w tapetę powały. 

Po poecie dreszcz przeszedł, a gość mówił: 

-  Pan  mnie  w  tej  chwili  uważa  za  głupca,  choć  właściwie  jest  mi  pan  niesłychanie 

wdzięczny;  ja  powiedziałem  mianowicie,  żeś  pan  zabił  tego  tam  w  przystępie  nerwowego 

ataku, a pan się tego tłumaczenia chwycił z radością, jeśli pan jeszcze może się czymkolwiek 

uradować; w oczach mignęło panu jakieś światełko i twarz pan przeciągnął, co ma znaczyć, że 

pan  się  uradował,  godząc  się  na  to,  żeś  pan  tego  chudego  filozofa  zadusił  z  rozpaczy. 

Tworowski!  Ja  bynajmniej  taki  głupi  nie  jestem,  chociaż  jako  bohater  pańskiej  książki 

powinienem być kretynem. Otóż nie! Mówiąc to próbowałem, czy się pan na to nie schwyta, a 

pan by się chwycił przecie w tej chwili wszystkiego. Pan zabił Bluma z rozmysłem! Ten pański 

nerwowy atak jest doskonałym tłumaczeniem, ale - dla pana! Pan go sam przed sobą skłamał, 

background image

jak pan umiał skłamać miłość, cześć, rozpacz, płacz i jęki, jak nawet nienawiść pan skłamał; w 

chwili  kiedy  panu  Blum  o  Płońskiej  mówił,  pan  wpadł  w  histeryczną  wściekłość  umyślnie! 

Przysięgam, że umyślnie! Ćwiczył się pan w tej wściekłości w chwili, kiedyście obaj z Blumem 

nasłuchiwali dzwonka, i w tej samej chwili pan obliczał: “zabiję go za Płońską, a jeśli go zabiję 

za  nią,  w  takim  razie  nie  zabijam  go  z  lęku,  żeby  nie  ogłosił  jutro  światu  łajdactwa  z  moją 

twórczością”. Rachunek był robiony z myślą tylko o sobie, pan jest człowiek subtelny i chciał 

pan  być  czystym  przed  sobą,  no  i  omal  że  się  nie  udało:  zabił  pan  Bluma  jak  rycerz,  co  po 

trzykroć szlachetny stanął w obronie kobiety; histeryczny atak był bezpłatnym dodatkiem do 

widowiska. 

Tworowski, zdaje się, jęknął… 

- Co dalej! pan był nie po trzykroć szlachetny, lecz po dziesięćkroć! Pan go zabił wtedy 

dopiero, kiedy jak  glista o kwiecie marzył o pieszczotach Płońskiej, a znosił pan heroicznie 

wszystko  to,  co  panu  mówił  Blum  przedtem  -  o  panu.  O,  twórco  wspaniały,  ukoronowany 

laurem twórco! O, bydlę perfidne i gnuśne, zgniłe w całym swoim wnętrzu, obrzydły płazie, 

subtelny głupcze, kabotynie aktorski! - w pysk ci pluję, w plugawy twój pysk, blady, smętny, 

piękny i podły!… 

Gość, mówiąc to, nie podnosił głosu ani na chwilę, lecz wciąż prawił głosem niskim, 

równym,  dziwnie  niesamowitym,  bez  odcieni,  jak  by  to  mówił  automat;  słowa  dźwięczały 

jednostajnym, nudnym rytmem deszczowych kropel jesiennych, bezustannego deszczu. 

Tym straszniej brzmiała ta okropna litania wyzwisk i doprawdy, w najstraszliwszym, 

krzywiącym się w złym uśmiechu szyderstwie nie było nigdy tyle szyderstwa, ile w tej trupiej 

mowie, która zdawała się słabnąć co chwilę; jak by słowa były bez kropli krwi i mogło z nich 

umrzeć każde, zanim zostało wymówione. A jednak czuć było, że słowa te bezsilne mogą tak 

szemrzeć bez końca, nie tracąc siły w wybuchu i krzyku; ktoś z dala słuchający myśleć mógł, że 

bohater  z  powieści  Tworowskiego  mówi  z  twórcą  swym  o  sprawach  serdecznych  a 

tajemnych… 

Tworowskiemu pociemniały w tej chwili oczy, bladość pokryła mu twarz i czoło; usta 

mu drgały niedostrzegalnie. Wstał, chwiejnym krokiem, słaniając się, powlókł się do jakiejś 

szafki i wydobył pudło; wyjął dwa groźne pistolety i tym samym chwiejnym krokiem podszedł 

do  swego  gościa;  w  każdej  ręce  miał  pistolet,  który  zdumiony  niepomiernie  nagłym 

wezwaniem  go  do  dramatycznej  akcji,  błyskał  przeraźliwie  odbitym  w  lufie  krwawym 

światłem nakrytych abażurami świec. 

Tworowski  wyciągnął  ręce  i  podając  pistolety  swemu  bohaterowi,  zacharczał  na 

podobieństwo słów: 

background image

- Bierz pan!… 

Bohater  patrzył  na  to  wszystko  z  haniebnie  urągliwym  spokojem  i  usta  skrzywił  w 

ledwo widnym uśmiechu. 

- Bierz pan! - mówił na wpół z sykiem Tworowski - jeden jest nabity, a ja nie wiem, 

który… 

- Oba są nie nabite - zaszemrał spokojnie sympatyczny bohater - a pan jest pajac! 

Tworowski stał chwilę znieruchomiały, potem się zachwiał i padł ciężko w głąb fotelu; 

pistolety,  już  zupełnie  niegroźne,  wysunęły  mu  się  z  rąk;  dyszał  z  trudnością  i  wśród 

śmiertelnej  ciszy  było  słychać  tylko  ten  oddech,  pracę  usilną  płuc.  A  bohater,  jak  pierwej 

nieruchomy, mówił dalej, dziwnie smętnie i wciąż w ten sam sposób, denerwujący kamiennym 

spokojem i bezczelną pewnością. 

Mówił: 

- Niech pan zaprzestanie grać najgłupszą z komedyj… Niech pan się nie stara przerazić 

mnie,  człowieka  nie  z  tego  świata…  Wyszedłem  niepostrzeżenie  spomiędzy  kart  pańskiego 

rękopisu  i  tam  wrócę,  lecz  przedtem  chciałem  pomówić  z  panem  pogodnie.  Pan  mnie  zna 

dobrze,  ale  i  ja  pana  znam  również  dokładnie;  przez  ileż  to  nocy  widziałem  ponad  sobą 

pochyloną, zmiętą i bez wyrazu twarz pańską, kiedyś mnie pan stwarzał, eunuchu, z wysiłkiem, 

w męce, w bólu, kiedyś się pan wił, aby mnie przystroić jak w różę w pachnące jakieś słowo, od 

któregom się dusił, kiedyś mnie pan zmuszał do póz kabotyńskich, wykręcając mi ręce i nogi - 

a ja przecież byłem człowiek zdrowy, bo przecież w prostej linii nie od pana pochodzę, lecz od 

innych  większych  od  pana,  od  ludzi  wspaniałych  i  dumnych,  jak  źródło  dumne  być  może, 

stwarzając. Od nich pan wziął cień mego cienia i na modę swoją przerobił, ale kto ma oczy 

żywe i kto się nie da uwieść napuszonemu pańskiemu słowu, ten w figurze bez kręgosłupa, w 

strojnej, bladej, pysznej figurze z pańskiej powieści - we mnie, jednym słowem - dojrzy to, coś 

pan sobą zakrył, a co nie jest z pana, lecz z innych. Pan się nade mną znęcał i dlatego panem 

gardzę. Pan we mnie usiłował zaszczepić swój jad i dlatego  gardzę panem po trzykroć. Pan 

mnie chciał użyć za rajfura ucząc mnie swych słów, abym panu kobiety zdobywał, i dlatego 

panem gardzę po siedemkroć. Ot, co jest! Ja się wstydzę pana… Ile razy weźmie kto do rąk 

książkę pańską, nie kobieta ani głupiec, ale ktoś z pełnią duszy, tyle razy jęknę wśród kart, tyle 

razy się zarumienię i będę smutny… 

Śmiertelna  cisza,  przerażona,  słuchała  z  zapartym  oddechem  szemrzących  w 

jednostajnym  rytmie  słów  tej  bezczelnej,  smętnej  figury.  I  Blum  jak  by  słuchał  z  uwagą,  z 

nadmiernie otwartymi oczyma. 

A bohater, w twarz Tworowskiego uporczywie wpatrzony, klął dalej: 

background image

- Biały paw pan jest, lecz chociaż biały, ale zawsze paw, najgłupszy z ptasiej czeredy. 

Człowiek bez entuzjazmu, indywiduum bez pasji, niepłodny, niezdolny do wybuchu, a tyje pan 

tylko z tego, że naokół pana jest jałowość nierozumna, płytkość i płaskość, która nie rozróżnia 

plewy od ziarna. 

Ale czas pański minie… już mija… 

Zrzucą pana ze schodów, po których pan i panu podobni pięli się na piedestał nie dla 

nich przeznaczony. Prawdy pańskie zostaną sprzedane na publicznym przetargu, ideały pańskie 

powinny  przejść  naturalnym  sposobem  w  ręce  handlarzy  znoszonej  garderoby.  Ekstazy 

pańskie,  rozkrzyczane,  straszliwe  ekstazy  pańskie,  odda  się  psom  na  pożarcie,  bowiem  były 

skłamane, bo pan był reżyser, a nie twórca, komediant, a nie poeta,  głupi, a nie natchniony, 

rozwydrzony,  a  nie  oryginalny.  Pański  smutek,  łkający  smutek,  opity  łzami  niewinnych 

dzieweczek,  jest  bzdurstwem,  jest  ohydnym  naśladowaniem,  jest  histerycznym  atakiem 

podrażnionego przez życie idioty, a pańska melancholia jest sybarycim zmęczeniem po orgii, 

po wysiłku nędznej, płaskiej, banalnej rozpusty. Pański nastrój?! O, twórco! pański nastrój nie 

urodził  się  nigdy  w  duszy,  lecz  zawsze  w  kręgosłupie,  który  resztką  szpiku  drżał  na  widok 

rozrosłych kłębów którejkolwiek kawiarnianej nimfy, co noce bezsenne spędza, tarzając się po 

dziewiczym łożu i kąsając palce, boś pan albo inny taki rozdrażnił ją do szaleństwa uwodzącym 

swoim słowem, jadowitym, złym, pięknym i niechlujnym; boś jej pan krew zmącił trucizną, 

więc  potem  wszystką  krwią  woła  o  to,  co  się  u  pana  nazywa  rozkoszą,  a  co  jest  jej  nędzną 

imitacją, bo rozkosz to jest wspaniała rzecz boska, poemat duszy i hymn szalonej krwi, i tylko 

ludzie zdrowi zdolni są snuć z krwi swej taki poemat i wszystkimi głosami duszy śpiewać taki 

hymn.  Bogowie  tylko  są  zdolni  do  rozkoszy  i  nieskażona.  jadem  ludzie.  Wszystko  inne  to 

kłamstwo niskie, choć wyrafinowane. 

Tworowski słuchał; oczy miał dziko rozwarte i twarz bardzo bladą, rozwartymi ustami 

chwytał słowa swego bohatera, jak by ich pragnął. 

-  …Nie  ma  na  świecie  nic  tak  wstrętnego  jak  uwodzenie  na  zimno,  z  rozmysłem,  z 

premedytacją. A tych wszystkich, których pan uwiódł, uwiódł pan właśnie w ten sposób; pal 

ich wszystkich licho, nie o nich bowiem idzie, nie o  ćmy, lecące do łojówki, ale o pana i o 

takich jak pan, o ludzi niezdolnych do niczego, ani do miłości, ani do nienawiści. Panu się zdaje 

na przykład, że pan mnie nienawidzi, co jest kłamstwem; pan by mnie starł w proch, gdyby pan 

miał potrzebną do tego siłę; najwyżej może mi pan plunąć w twarz, ale to wszystko nie jest 

jeszcze  nienawiścią,  to  jest  obłąkane  ciskanie  się  gada,  którego  ktoś  przycisnął  nogą,  plucie 

przydeptanej ropuchy, no a przecież pan mnie kochać powinien, przecież ja jestem bohaterem 

pańskim, panie Tworowski! 

background image

Panie Tworowski, obudźże się pan i przyznaj! Przyznaj, bezkrwisty płazie, bezzębny 

wężu, mieniący się barwami na skórze. Przyznaj się pan do tego, żeś pan kiedyś może przez 

jakąś krótką chwilę, przez jakieś mgnienie oka leciał wysoko i sponad chmur patrzył na bagno 

ziemi  szeroko  rozlane  i  żeś  pan  raz,  jeden  raz  w  życiu,  pod  szafirem  nieba  lecąc,  ślubował 

swojej duszy wspaniałość i dumę, wielkość i lot zawsze górny. Bo był taki czas, kiedyś pan 

Ikara  udawał,  był…  Kiedyś  pan,  artysto,  w  tej  jednej  chwili  promienie  słoneczne  wiązał  na 

lutnię, aby powiedzieć banalnie, i kiedyś pan ideały przepyszne na chmurach sobie malował; 

kiedyś  pan  ze  łzami  w  oczach  przysięgał  niebu,  że  ziemskie  bagno  pan  osuszy  i  odrodzoną 

ziemię  podaruje  niebu.  Och,  panie  Tworowski,  to  była  -  szczera  poza.  Co  potem?  Potem 

wszystko tak jak zawsze: potem pan wpadł na dół w bagno i nie tylko, żeś się pan zaparł tej 

jednej  chwili  lotu,  jednej  pięknej,  choćby  szczerze  skłamanej  chwili  uniesienia,  lecz 

znienawidził ją pan tak strasznie, jak niedoszły kochanek nienawidzi kobiety, której nie udało 

mu się zdobyć kłamstwem pospolitych przysiąg. A jak człowiek podły czyni, tak pan uczynił: 

począł pan pluć na to, coś pan świętym nazywał, ale czynił to pan w ukryciu lub kpił pan wśród 

swoich tylko, na co dzień chowając tę minę uroczystą i wyniosłą, wyraz boży, w który się pan 

stroił co dnia, wychodząc, jak w cylinder. Tak samo kokota potrafi udawać świętą… A teraz to 

się pan wspomnienia tych chwil boi, nawet wspomnienia się pan boi, ile razy jest pan ze sobą 

sam;  jak  tchórz  ucieka  pan  przed  nim  i  wyje  pan  na  cyniczną  modłę,  aby  zagłuszyć 

przestrach… No, i nudny pan jest, szlachetny twórco! 

I co panu z tego, żeś pan Bluma zadusił? Nic! Wskrześ go pan i zaduś go pan jeszcze 

dziesięć razy, cóż panu z tego, kiedy pan jeszcze przy życiu? Sam byś pan musiał zginąć, aby 

siebie uratować… kopnij pan do stu diabłów te bezzębne pistolety, bo mnie to drażni! Kopnij 

pan!…  Albo  je  pan  nabij  i  strzel  pan  sobie  w  łeb  od  razu  z  obydwóch,  aby  mieć  większą 

pewność,  że  pana  diabli  wezmą,  bo  inaczej  w  pysk  panu  powinien  plunąć  każdy  obok 

przechodzący… 

Tworowski jęknął w tej chwili śmiertelnie głucho; zdaje się nawet, że płakał, czy coś 

takiego,  przynajmniej  minę  miał  taką;  bohater  jego  spojrzał  na  niego,  jakimś  wysilonym 

wzrokiem swoich bezsilnych, niebieskich, jakby wypłowiałych oczu i prawił: 

- Tak czy też inaczej, koniec pański jest bliski, bo nie może być, aby nikt ze zdrowych 

nie spostrzegł choroby i nie skazał pana na zagładę. A zresztą chociażby  i to nie, to się pan 

przeżyje sam i strawi się sam jak świeca, która mdło płonąc pożera sama siebie. Nie ma pan 

zapasów na apostolską drogę i umrze pan z głodu, i uschnie pan z pragnienia… 

…Jest jeden kraj błogosławiony tylko, jedna ziemia obiecana, w której biją z siłą źródła 

i w której drzewa rodzą owoce, tym owocom podobne, którymi Wotan i boska gromada żywiła 

background image

swoją nieśmiertelność, schnąc bez nich. Pan wie tak dobrze, jak i ja, gdzie jest Kanaan. To jest 

życie…  To  wszyscy  wiedzą,  i  to  jest  właśnie  nieszczęście,  że  wszyscy  wiedzą,  bo  prawda 

wszystkim  wiadoma,  choćby  najwspanialsza  była  i  boska,  staje  się  banalną  wiadomością  w 

chwili,  kiedy  nie  ma  miny  nadętej  tajemnicy  egipskich  kapłanów.  Przeciwko  temu  nikt  nie 

poradzi,  bo  takie  jest  przykazanie  ludzi;  i  dlatego  od  tej  prostej  prawdy  odwraca  się  ze 

wzruszeniem  ramion,  bo  jest  zbyt  prosta,  odchodzi  się  z  uśmiechem  politowania  od  tego 

przeczystego  źródła,  bo jest  -  zbyt  czyste  wedle  obłąkanego  zaświadczenia  wymędrkowanej 

tradycji, która nie miała jeszcze czasu obrosnąć mchem, a już umiera… Pan to wie, ja to wiem 

i  wszyscy  to  wiedzą,  ale  nikt  nie  pójdzie  w  tę  stronę  pierwszy!  Chcieliby  może  pójść  w  tę 

słoneczną  stronę  ci  tylko,  co  -  umierają,  tylko  że  już  nie  mają  sił,  reszta  idzie  w  stronę 

przeciwną,  gdzie  kilku  obłąkańców  kilku  głupców,  jeszcze  więcej  histrionów  i  dzieciuchów 

sadzi krzyże zamiast drzew, aby było gdzie wyć na nutę śmiertelnego psalmu, który jednakże 

przy dobrych chęciach i zapasie beztroskiego humoru można śpiewać bez szkody dla treści na 

nutę najweselszej piosenki. O, ludzie smutni! O, błazny tragiczne! O, minstrele w epokowych 

kostiumach! Komiwojażerzy melancholii i handlarze smętków! O, panie Tworowski! Czemu 

minęły  już  te  czasy,  kiedy  można  było  strzelać  do  podłych  aktorów!  Do  tych  nędznych 

komediantów, którym się zdaje, że życie bez nich umrze, bo oni stwarzają życie. 

A życie, na bagno nie patrząc, szumi tak głośno, jak ocean nie szumi, i przelewa się 

wiecznie żywe i wiecznie wspaniałe, boskie, dumne i niczym niezmożone; niezgłębione życie, 

które z fal swoich urodzić może Wenus albo pochować w nich bohatera, jeżeli ziemia za małym 

dla niego grobem się okaże; wspaniałe życie, które ponad króle hojnie płazom perły wyrzuca ze 

swego łona; litościwe, bowiem krwią swoją poi pragnących, a łaknących ciałem swoim karmi 

jak Chrystus albo jak matka najlepsza; wieczyste, bowiem jednym skinieniem ręki strąca czoła 

z kolumn korynckich i jońskich, a oddechem w pył rozniesie piramidy; miłujące, bo żywoty 

rozdziela tam, gdzie była śmierć; i mściwe życie, bo płazy panu podobne przywiedzie do nóg 

swoich  jak  psy  na  postronku  i  w  proch  rzuci,  ugnie  i  rozdepce…  Gdyby  tu  weszło 

niespodzianie, tobyś pan na twarz upadł i wyłby pan z trwogi i ze śmiertelnego lęku, kajałbyś 

się i w piersi bił przysięgając fałszywie, żeś nigdy przeciwko niemu nie bluźnił! A pan bluźnił i 

pluł,  i  błotem  je  obrzucał,  zapomniawszy,  ze  jeśli  istnieje  grzech,  to  istnieje  jeden  tylko: 

przeciwko  duchowi  życia.  Każdy  inny  grzech,  może  nim  jest,  a  może  nim  nie  jest,  jest 

odstępstwem  od  porządku,  o  którym  oznajmienie  wyryto  na  kamiennych  tablicach  albo 

wypisano na murze czy na ogrodowym parkanie, o to mniejsza, ale grzech przeciwko duchowi 

życia jest czymś, co wszystko gwałci na ziemi… I za to życie się mści tak strasznie, jak się nie 

mści żaden Bóg, żadne prawo i przykazanie, jak się piekło nie mści! Więc na kolana upadnij 

background image

pan, na kolanach się czołgaj i całuj plugawymi wargami ziemię, bo może szło tędy i ślad z jego 

obuwia pozostał na ziemi. Weź pan wszystkie swoje księgi, pal pan i przy tym suchotniczym 

płomieniu  śladów  życia  szukaj  i  skowycz  jak  pies  zmiłowania;  może  gdzie  jest  w  pobliżu, 

usłyszy, zmiłuje się i pójdzie spojrzeć na skowyczącego proroka i może ci tę łaskę uczyni, że ci 

w dłoni zgniecie serce i skonasz! Blum już jest szczęśliwy, boś mu własnymi rękami pomógł do 

ucieczki, a Blum uciekał przed życiem. 

Tylko ty!… jeszcze ty!… 

Panie Tworowski! życie się na was wszystkich pomści okropnie. Teraz was dotknęło 

ciężką ślepotą… Jak nocne ptaki nagle w słońcu oślepłe, szuka was cała gromada drogi, której 

z was żaden nie znajdzie, bo wasze wszystkie drogi prowadzą na cmentarz, na którym jednak 

nikt  nie  leży,  na  którym  bielą  się  groby  tylko  symboliczne…  Potem  was  najdzie  ten  strach 

przedśmiertny, który się rodzi na widok piorunowej burzy, i w tym śmiertelnym strachu będzie 

wasz koniec, podły koniec i - spraw to, życie! - jak na j prędszy. Ukorz się pan, płacz pan, panie 

Tworowski,  płacz,  twórco,  któryś  za  dni  swoich  nie  wylał  jednej  łzy  prawdziwej,  wij  się  w 

bólu, człowieku, któryś się ćwiczył w udawaniu bólu i obojętnie patrzył na ból cudzy. Powieś 

na kiju tę płachtę, która miała być twoją zwycięską chorągwią! 

Uczyń z tego wymiętego sztandaru, który miał powiewać nad trupem starego świata - 

straszak  na  wróble,  a  sam  orz  rolę,  potem  ją  własnym  krop  i  i  krwią  ze  skroni,  użyźnij 

wysiłkiem i męką, pręż krzyże, pług drewniany ciągnij po niwie wyschłej od pragnienia dżdżu, 

po tym zaniedbanym ugorze, co się stroił w kosodrzew i osty, a kiedyś dopiero, kiedyś, panie 

Tworowski, kiedy ci się od pracy straszliwej plecy w kabłąk wygną, zapragnij ciszy i modląc 

się szumem krwi - poemat napisz. A będzie to poemat, zrodzony z męki i ciszy błogosławionej, 

co  wszystkich  zachwyci  i  wszystkich  do  stóp  twoich  ugnie,  pokrwawionych,  podartych 

cierniami  stóp…  Przeżywaj  życie  i  w  słońcu  się  kąp,  abyś  wszystkie  brudy  z  siebie  zmył  i 

oddechu  się  nauczył,  bo  oddychać  nie  umiesz;  naucz  się  pan  płakać  nie  rymem,  lecz  łzami, 

śpiewać  nie  słowem,  lecz  krwią,  żyć  się  pan  naucz  nie  głową,  lecz  sercem  i  stwarzać  nie 

nerwami, lecz duszą. Panie Tworowski! 

Tworowski, jak by zupełnie nieprzytomny, nagle zsunął się z fotelu, tak że na prawym 

kolanie  uklęknął,  oczy  zamknął,  a  palcami  darł  sierść  dywanu,  z  głuchą  pasją,  jak  by  z 

rozpaczą;  robił  wrażenie  obłąkanego  przed  atakiem  furii.  I  nie  zauważył,  że  jego  straszny 

bohater  podniósł  się  z  fotela  jak  widmo,  że  twarz  mu  jeszcze  bardziej  blednąc  poczęła 

zacierając rysy i że mrok go wchłaniał w siebie. 

I głosem jak by z grobu szeleścił: 

background image

- Pan to wie i ja to wiem, to są rzeczy odwieczne… A ja je panu powtarzam dlatego 

tylko, abyś pan ujrzał, żeś pan jest tylko nędznik… nędznik… 

A potem pochylił się nad biurkiem i dziwnym, niesłychanym sposobem zginął w stosie 

kart rękopisu powieści Tworowskiego tak nagle, że zaszeleściły tylko niesamowicie. Jeszcze 

tylko echo ostatnich jego słów słychać było wśród śmiertelnej ciszy pokoju, jakiś pogłos daleki, 

nieokreślony szmer czy szum. 

W  tejże  samej  chwili  jedna  ze  świec,  jak  by  westchnąwszy  głęboko,  blaskiem 

zabłysnęła jaśniej, kręgiem ostatnim światła jak okiem gasnącym przy skonaniu ogarnęła pokój 

i  umarła  bezgłośnie;  a  druga,  jak  by  tym  przerażona,  zaczęła  błyskać  niespokojnie,  rzucać 

gwałtownie płomieniem, aż mrok, dojrzawszy jej wysiłek, znienacka szeroką dłonią ją nakrył 

podstępnie, tak że tylko syknęła z bólu i zgasła. 

Siny chorobliwą sinością zmarzłego na śmierć człowieka zimowy świt przeciekał przez 

szyby;  pędził  przed  sobą  dotkliwe  poranne  zimno,  które  dopadłszy  klęczącego  wciąż 

Tworowskiego,  przebiegło  mu  po  krzyżu,  aż  dobiegło  do  serca,  bo  się  nagle  wstrząsnął, 

westchnął dziwnie i - powstał. 

Oczy  miał  straszne,  złe  i  wściekłe;  przez  chwilę  jak  by  się  starał  przyjść  do 

przytomności, stał nieruchomy, potem nagle, wykrzywiwszy twarz potwornie, podszedł szybko 

do biurka, chwycił pióro i zarył je jak szpon w ostatniej kartce swej powieści. 

- Cha! cha! cha! - zaskrzeczał rękopis obrzydliwym, strasznym śmiechem. 

A Tworowski w nieprzytomnej złości pisał szybko, niesłychanie szybko, jak by się bał 

dać choć chwilę wytchnienia swemu bohaterowi, którego w tej chwili męczył.  Zdaje się, że 

skazał  go  na  jakąś  straszną  śmierć,  obdzierał  go  ze  skóry,  czy  coś  takiego,  bo  skrzeczący 

śmiech zmieniał się powoli w jęk, w rzężenie, w krakanie urywane, jak by biedny bohater dusił 

się własną krwią i charczał w ostatnim oddechu. 

Zaś  twórca  szlachetny  powoli  wypogadzał  twarz,  którą  wreszcie  ustroił  oślizgłym, 

strasznym uśmiechem kata, który raduje się męczarnią swej ofiary. 

 

Książka pobrana ze strony 

http://www.ksiazki4u.prv.pl