background image

 

 

background image

Paweł Kornew

Czarne sny. Część 1 

  tłumaczył 

  Rafał Dębski 

 

 

fabryka słów

 

Lublin 2012

background image

PAWEŁ KORNEW

 

Urodził się w Czelabińsku w 1978 roku. W 2000 roku ukończył studia na 

wydziale ekonomicznym Czelabińskiego Uniwersytetu Narodowego, obecnie pracuje 

w swojej specjalizacji.

 

Od 2003 roku usiłował znaleźć swoje miejsce w literaturze rosyjskiej. Pisał i 

zgłaszał   opowiadania   do   licznych   konkursów   internetowych,   jednak   bez 

szczególnych   rezultatów.   Niezrażony   niepowodzeniami   kontynuował   prace   nad 

kolejnymi rozdziałami pierwszej w karierze powieści „Lód" (polski tytuł  „Sopel”). 

Trzy   lata   później   książka   wylądowała   na   półkach   księgarń.   I   to   był   strzał   w 

dziesiątkę. Dziewięć miesięcy później „Lód” został wyróżniony prestiżową nagrodą 

rosyjskiego fandomu Miecz bez imienia.

 

Dzisiaj seria o Przygraniczu ma już w rosyjskiej fantastyce status kultowej, jej 

polska   edycja   również   odniosła   spektakularny   sukces.   Tymczasem   autor   z   pasją 

tworząc kolejne tomy (w 2012 roku na rynku rosyjskim pojawił się szósty) z każdą 

kolejną premierą potwierdza swoją doskonałą literacką formę.

 

background image

 

 

 

Sopel znowu ma kłopoty. Garbatego dopiero grób wyprostuje.

 

Jedyna droga ucieczki wiedzie tam, skąd wszyscy chcieliby uciec. Wprost w 

paszczę Przygranicza, gdzie miłosierdzie zdechło pod śniegiem, a przyjaźń mierzy 

się wielkością długu do spłacenia.

 

Tam gdzie groza i mróz ścinają krew na wyścigi.

 

Przygranicze. Skuty lodem, oderwany skrawek naszego świata. Ziemia jeszcze 

niczyja i przyczółek walki o losy ludzkości. Ale w Przygraniczu nikt nie myśli o 

przyszłości innej niż swoja. Liczy się tylko to, jak bardzo chcesz żyć. Czy obronisz 

się przed furią rozszalałych bestii? Czy aktywujesz amulet zanim trafi cię bojowy 

czar? Czy okażesz się silniejszy niż śmiertelny, arktyczny mróz.

 

Co ma być, to będzie! Przeznaczenie to dziwka - nie oczekuj, że się w tobie 

zakocha...

 

background image

 

Spis cyklu:

 

1. Sopel cz. 1

 

2. Sopel cz. 2

 

3. Śliski cz. 1

 

4. Śliski cz. 2

 

5. Czarne sny cz. 1

 

6. Czarne sny cz. 2

 

background image

 

 

Świeżą krew dostała zima,

 

I ciebie też dostanie,

 

I ciebie też dostanie.

 

zespół Agata Kristi

 

background image

 

 

 Prolog

 

Jesień umierała.

 

A może inaczej — jesień przygotowywała się, aby wydać ostatnie tchnienie.

 

I   choć   dobiegał   końca   dopiero   drugi   tydzień   listopada,   nie   mogło   być 

wątpliwości,   że   jeśli   nie  dziś,   to   jutro   owo  przedśmiertne   dyszenie   zakończy   się 

porannym śniegiem.  Śniegiem,  który — ogrzany promieniami  wyglądającego  zza 

chmur słońca — nie zamieni się już w brudne błoto. Śniegiem, który zalegać będzie 

aż do dalekiej wiosny.

 

Wieczór   też   zapadał   wcześnie,   zupełnie   jak   zimowy   —   nie   było   jeszcze 

siódmej, a ciemności panujących na ulicach nie mogły rozgonić ani stojące za oknem 

latarnie, ani jasne witryny drogich sklepów. Wiatr targał drzewa, szarpiąc pozostałe 

na   gałęziach   burożółte   liście,   których   cienie   mrocznymi   plamami   latały   po 

wyłożonym różnokolorowymi płytkami chodniku.

 

Ciemno, zimno, obrzydliwie. I straszna nuda...

 

Ale kiedy spadnie śnieg, wszystko się zmieni. Miasto poweseleje, znów stanie 

się wieczorami jasne i szykowne. Ludzie przestaną wykorzystywać każdą okazję, 

żeby jak najszybciej wracać do przyjemnych mieszkań z ciemnych ulic i podwórek. 

Na głównym placu rozpoczną budowanie lodowego miasteczka, przywiozą choinę i 

zacznie się gorączkowa przednoworoczna krzątanina.

 

Tak, wszystko się zmieni. Dla wszystkich. Tylko nie dla mnie.

 

Jutro spadnie śnieg, wrócimy do domu,

 

Szary szron okryje zama-a-arznięte dusze,

 

Jutro spadnie śnieg, ale co mi z tego —

 

Skoro krew jest zimna, jeśli krew jest zimna,

background image

 

A nuda serce rżnie...

 

Wstrząsnąłem się, odstawiłem kufel z piwem na stolik i odwróciłem się od 

okna,   którego   dolną   część   wypełniała   żółto-zielona   mozaika.

 

Nie-na-wi-dzę!

 

Nienawidzę   zimna,   śniegu,   lodu   i   ciemnych   zimowych   wieczorów. 

Nienawidzę   parzącego   wręcz,   przenikliwego   wiatru,   gołoledzi   i   nisko   wiszących 

ołowianych chmur. I nawet szronu iskrzącego się srebrem o poranku nienawidzę tak 

samo.

 

Upiłem   łyk   ciemnego,   goryczkowego   piwa,   po   raz   kolejny   próbując   się 

uspokoić. Czemu się tak rozhisteryzowalem? Śnieg pada każdej zimy. To normalne, 

nieuniknione i należałoby się w końcu z tym pogodzić. Przynajmniej do czasu, aż 

będą pieniądze na coroczny urlop w ciepłych krajach, trwający przynajmniej sześć 

miesięcy. A na to się nie zanosiło w przewidywalnej przyszłości.

 

Dopiłem   piwo,   zawołałem   kelnerkę   i   poprosiłem   o   drugą   kolejkę   — 

jakkolwiek   bym   kombinował,   powinienem   się   teraz   odprężyć.   Posmak   goryczki 

przyjemnie   szczypał   w   język   i   z   każdym   łyczkiem   nagromadzone   w   ciągu 

pracowitego dnia rozdrażnienie powoli odpuszczało. Tylko że problem nie do końca 

leżał   w   pracy   —   dziś   w   nocy   znów   miałem   ten,   zdawałoby   się,   na   zawsze 

zapomniany sen, więc od rana byłem w paskudnym nastroju.

 

Jak   to   mówią?   Wieszczy   sen?   A   na   plaster   mi   takie   sny!   Po   nic   właśnie 

wspomnienia   o   zaśnieżonym   polu   czy   oślepiających   światłach   reflektorów.   Ale 

pozostałego   po   nocnym   koszmarze   obrzydliwego   posmaku   własnej   bezsiły   nie 

potrafiło spłukać nawet doskonałe piwo.

 

Tak, w ostatnim czasie zaczęły mi puszczać nerwy. A co będzie, kiedy spadnie 

śnieg? Całkiem mi odbije?

 

I bez tego cały czas miałem wrażenie, jakby w ciemnościach ktoś gapił się na 

moje plecy. I to gapił bardzo nieżyczliwie, paskudnym wzrokiem. Doszło do tego, że 

idę sobie ulicą i zastanawiam się, kto z przechodniów może się okazać lodowym 

piechurem.   A   wszyscy   zdają   się   tacy   szarzy,   niepozorni.   Można   powiedzieć   — 

background image

nijacy. Człowiek odwróci się i już nie pamięta twarzy, aż na końcu języka pojawia 

się słowo — diabelstwo. Tylko patrzeć, a sprzykrzy im się udawać, cała ta szarość 

zlezie z nich niczym wężowa skóra, a pod nią...

 

„W głowie szeleści cicho nadchodzące nieśpiesznie szaleństwo”...

 

Nie, trzeba załatwić sobie w firmie tydzień lub dwa urlopu i jechać nad jakieś 

ciepłe morze. Na więcej nie starczy mi finansów nadwerężonych kupnem mieszkania 

i dwoma miesiącami odwyku w Soczi. A i z wolnym można pokombinować, jeśli 

tylko wymyślę jakiś pretekst do wyjazdu w delegację właśnie na południe...

 

Przymknąłem  oczy,  oparłem się  wygodniej  i zaśmiałem  cichutko.  I cóż  ze 

mnie za człowiek? Wiecznie ze wszystkiego niezadowolony. Wydawać by się mogło, 

że skoro zdołałem się wreszcie wyrwać do normalnego świata, powinienem cieszyć 

się i korzystać z życia. Napawać się radością egzystencji. Ale nie, zawsze muszę 

znaleźć łyżkę dziegciu w beczce z miodem.

 

Ale też życie w normalnym świecie nie okazało się takie słodkie. Przyniesione 

pieniądze   przepłynęły   przez   palce,   musiałem   zaraz   zacząć   szukać   pracy,   starzy 

przyjaciele gdzieś się zapodziali, a teraz jeszcze śnieg...

 

Chociaż   nie,   zapodziali   to   złe   słowo.   Ze   starej   kompanii   znalazłem   tylko 

jednego, a i z tym spotkaliśmy się ledwie parę razy, bo albo on miał swoje sprawy do 

załatwienia,   albo   ja   byłem   zajęty.   Z   pozostałymi   jeszcze   gorzej   —   dwóch   na 

cmentarzu, trzeci dostał piętnaście lat odsiadki właśnie w tym roku. Takie buty.

 

A tutaj jeszcze stare lęki postanowiły wracać w snach. To Opiekun, żeby go 

pokręciło, przyśni się, to martwy Kris z nożem. Dobrze jeszcze, że sam mieszkam, 

więc nikt się nie przestraszy krzyków.

 

Już,   wystarczy   nabijania   sobie   głowy   bzdurami!   Co   było,   to   było.   A   jeśli 

dobrze się zastanowić, okaże się, że nie było niczego.

 

Niczego. Nigdy. Nie było.

 

Kropka.

 

Tylko czemu na duszy tak paskudnie?

 

background image

 

— Dzień dobry, Aleksandrze Siergiejewiczu! Jakież bogi cię tu sprowadziły? 

— W zamyśleniu nie zauważyłem, kiedy przy stoliku zatrzymał się zastępca, a przy 

tym   syn   generalnego   dyrektora   firmy,   w   której   od   kilku   miesięcy   przyszło   mi 

zarabiać na chleb. — Nie masz dzisiaj według harmonogramu sali gimnastycznej?

 

—  A   ty   się   ponoć   wybierałeś  do   teatru   —  mruknąłem   i   dopiłem  piwo.   Z 

Artiomem   Morozowem   spotykaliśmy   się   głównie   na   gruncie   alkoholowym   oraz 

podczas pewnych przedsięwzięć natury zdrowotnej, dlatego obchodziliśmy się bez 

form oficjalnych. Tym bardziej że i różnica wieku do tego skłaniała — syn dyrektora 

był ode mnie młodszy ledwie o rok.

 

—   Bo   i   byłem   w   teatrze   —   oświadczył   z   dumą   Morozow.   —   A   potem 

przyszedłem tutaj. Chodźmy, stolik już zamówiłem, a samochód odprowadziłem na 

postój.

 

—   Z   kim   jesteś?   —   Wstałem,   wsunąłem   sto   rubli   do   przyniesionej   przez 

kelnerkę książeczki i położyłem ją na skraju blatu.

 

— Jest Marinka z Anką i Andriej Sim. Widziałeś go już, zachodził parę razy 

do siłowni.

 

—   Gruby,   tak?   —   Imiona   dziewcząt   nic   mi   nie   mówiły,   a   i   Andrieja 

zapamiętałem   tylko   jako   człowieka   —   delikatnie   rzecz   ujmując   —   puszystej 

powierzchowności.

 

— Tak, ten — uśmiechnął się Morozow, który też do najszczuplejszych nie 

należał, ale dzięki regularnym treningom utrzymywał się w przyzwoitej formie.

 

— Nie będę przeszkadzał? — spytałem. Stanowili dwie pary, a ja nigdy nie 

lubiłem czuć się zbędny w towarzystwie.

 

— Nie gadaj tyle, tylko chodź! — Artiom machnął ręką. — Co się krygujesz?

 

—   Jak   mamy   iść,   to   chodźmy.   —   Zdjąłem   marynarkę   z   oparcia   krzesła, 

narzuciłem ją na ramię i nieco niepewnym krokiem podążyłem za Morozowem. Ech, 

ledwie trzy kufle piwa, a w głowie szum.

 

Cholera, kurtkę bym zostawił!

 

Wróciłem   do   stojącego   w   kącie   wieszaka,   chwyciłem   czarną   skórę   i 

podszedłem do czekającego przy długim barze Artioma.

background image

 

— Jedziemy jutro na strzelnicę?

 

— A właśnie! — Morozow ożywił się. — Rano nigdzie się nie pętaj, zajadę po 

ciebie. Postrzelamy do rzutków. Łaźnię już zamówiliśmy.

 

— Dużo się nas wybiera? — Sobotnie wyjazdy na poligon w ostatnim czasie 

stały się wśród znajomych Artioma bardzo popularne, chociaż większość udawała się 

tam głównie ze względu na łaźnię i możliwość odprężenia w dobrym towarzystwie.

 

— Jak zwykle. — Morozow zatrzymał się i skierował mnie do stolika w rogu. 

— Poznajcie się. To Aleksander, nasz najlepszy zaopatrzeniowiec. Daje się lubić. 

Marina, Ania, a z Andriejem już się znacie.

 

— Witam.  — Skinąłem głową dwóm ładnym dziewczynom,  podałem rękę 

Andriejowi, o którym trudno powiedzieć, żeby ucieszył się na mój widok. Zresztą 

raczej mało mnie to obchodziło. A tak naprawdę wcale.

 

—   Witaj,   witaj   —   uśmiechnęła   się   Marina,   niewysoka   brunetka   w   długiej 

sznurowanej sukience, i obejrzawszy mnie sobie od stóp do głów, mruknęła: — Goci 

forever?

 

— Można i tak powiedzieć. — Nie od razu zrozumiałem, co ma na myśli. A 

rzecz w moim ubraniu — czarna koszulka, dżinsy, kurtka, szalik, półbuty i wystające 

z kieszeni skórzane rękawiczki bez trudu mogły wprowadzić w błąd kogoś, kto mnie 

nie znał.

 

— „Jutro to świetny dzień, aby zdechnąć” — przeczytała zrobiony na wzór 

gazetowych nagłówków napis na mojej koszulce druga dziewczyna. W odróżnieniu 

od przyjaciółki ubrana była w coś, co niezupełnie nadawało się do sali teatralnej: 

między obcisłą bluzeczką na ramiączkach a zdobionym strasami pasem podartych 

dżinsów   pozostawał   przyzwoity   luz.   Ania   była   wysoką   farbowaną   blondynką   o 

robiącej   wrażenie   figurze.   Walkiria,   ot   co.   Nawet   rysy   twarzy   miała 

północnoeuropejskie. Chociaż antropolog ze mnie żaden...

 

Nie odpowiedziałem, rzuciłem marynarkę na oparcie krzesła i odwróciłem się 

do wieszaka, aby odwiesić kurtkę.

 

— „Jutro nie nadejdzie nigdy” — teraz Ania odczytała hasło na plecach. — To 

jakaś poza życiowa?

background image

 

— Dewiza — burknąłem, siadając przy stoliku.

 

 

— Wie pan, Aleksandrze — zamruczała nieoczekiwanie czarnowłosa Marina 

— z długimi włosami wyglądałby pan bardziej... stylowo.

 

„Co   ty   nie   powiesz”   —   prawie   mi   się   wyrwało,   ale   powstrzymałem   się, 

przesunąłem dłonią po łysinie.

 

— Aleś powiedziała, Marinka! — roześmiała się Ania. — Jakby tak woskiem 

pokryć i wypolerować...

 

— Gdzie robiłeś sobie tatuaż? — Sim, skubiący mankiety dżinsowej koszuli, 

postanowił nie odstawać od dziewcząt.

 

—  Na  Północy   —  odparłem  zgodnie  z  prawdą  i  popatrzyłem  znacząco   na 

powstrzymującego uśmiech Morozowa. Wzruszył ramionami i zawołał przechodzącą 

obok kelnerkę.

 

— A to wszystko coś znaczy? — Andriej uważnie przyglądał się mojemu 

prawemu przedramieniu pokrytemu czarnymi wzorami, w które wplecione zostały 

dziwne symbole i niezrozumiałe znaki.

 

—   Nie   mam   pojęcia   —   mruknąłem   i   odwróciłem   się   do   okna.   Na   moje 

nieszczęście wychodziło na podwórze, więc ciemny tuman listopadowego wieczora 

zupełnie zepsuł mi nastrój.

 

—   Dziewczynom   margaritę,   a   my   z   Andriuszą   jak   zwykle   chlapniemy   po 

łyskaczu. — Artiom zamilkł i spojrzał na mnie oczekująco. — Ty, Sańka, co?

 

— Piwo. I wystarczy. Już coś przekąsiłem.

 

— Jasne. — Morozow kiwnął głową i zaczął dyktować kelnerce zamówienie.

 

—   A   ja   tak   sobie   pomyślałam,   Aleksandrze   —   Marina   strzeliła   w   moim 

kierunku oczkami — że jeśli ma pan coś przeciw długim włosom, można by chociaż 

napis zmienić na bardziej pasujący.

 

— Na przykład? — spytałem, wietrząc podstęp.

 

— Chociażby tak: z przodu „Chcesz zdechnąć, spytaj mnie jak!”, a z tyłu 

„Chcesz żyć, zabij w sobie ciekawość!”.

 

Ania parsknęła śmiechem,  Andriej prychnął i tylko Morozow, który zdążył 

background image

mnie już trochę poznać, postukał dłonią w blat.

 

— Wystarczy już. Czego się czepiacie człowieka?

 

— Kiedy my tylko tak profesjonalnie, to nic osobistego. — Anna wyjęła z 

paczki długiego papierosa, szczęknęła zapalniczką.

 

— O? A jakąż to macie specjalność? — Skorzystałem z okazji, aby zmienić 

temat rozmowy.

 

— Psychologia. — Dziewczyna wypuściła strumień dymu.

 

— Studiujemy — poprawiła ją Marina i nakręciła na palec złoty łańcuszek z 

ozdobionym zielonymi kamieniami wisiorkiem.

 

Tylko   chrząknąłem,   ale   nie   zdążyłem   wyskoczyć   z   żadną   złośliwością,   bo 

kelnerka właśnie przyniosła zamówienie. A dalej już poszło lepiej. Przy alkoholu w 

ogóle   łatwiej   podtrzymywać   rozmowę.   Siedzisz   sobie,   popijając   piwko,   masz 

życzenie, to bajki opowiadasz, nie masz, wstawiasz do pogaduszek repliki. A w ogóle 

możesz tylko to swoje piwo sączyć.

 

Najpierw   omówiliśmy   nowości   kinowe,   potem   posłuchaliśmy   sporu 

politycznego Artioma i Andrieja, a zarazem poznaliśmy kilka chodzących między 

studentami anegdot.   Tak   więc   do   chwili,   gdy   przyniesiono   zamówioną   przez 

Morozowa kolację, z pomocą litra piwa uspokoiłem prawie całkiem skołatane nerwy. 

Ale właśnie — tylko prawie...

 

 

Kiedy wyszliśmy z lokalu tuż przed zamknięciem, byliśmy pod dobrą datą.

 

Na dworze zrobiło się zimno, ale nawet nie podnosiłem kołnierza. Pięć piw 

zrobiło swoje.

 

—   Dokąd   teraz?   —   spytałem   Morozowa,   który   zatrzymał   się   zaraz   za 

drzwiami.

 

— Odprowadzimy  dziewczyny tutaj niedaleko i do swoich nor. — Artiom 

zasunął zamek owej kurtki i wypuścił z ust kłąb pary.

 

— Może do nas zajdziecie? — zaproponowała Ania, biorąc go pod rękę.

 

— Nie, mamy  jutro tradycyjny wyjazd na strzelnicę — odparł po namyśle 

background image

Morozow i ruszył w stronę centrum.

 

— A jakie macie plany na niedzielę?

 

—   Pojutrze   nie   mniej   tradycyjnie   będziemy   chorować   z   przepicia   — 

uśmiechnął się Artiom i zwrócił do mnie: — Słuchaj, Sańka, może w poniedziałek 

skoczymy na całą noc potańczyć?

 

— A idź mi — fuknąłem. — Masz ty zdrowie jak koń, a ja idę od rana do 

roboty. I na trening wieczorem. Potem wybiorę się na basen.

 

— Jakiś ty regularny, aż bierze obrzydzenie. — Morozow skrzywił się. — 

Spójrzcie tylko na niego: w poniedziałek, środę i piątek hala sportowa i basen, a we 

wtorek i czwartek treningi i sauna.

 

— Sport to zdrowie? — zachichotała Ania.

 

— Kto nie pije i nie pali, umrze zdrowszy — nie mógł sobie darować Andriej, 

wyjmując papierosa.

 

— A co to za treningi? — zainteresowała się okutana w króciutką szubkę 

Marina.

 

—   Walka   wręcz   —   odparłem   i   potknąłem   się,   następując   na   rozwiązane 

sznurowadło. — Ożeż ty!

 

—   Chodźcie   szybciej!   Zimno   jak   w   psiarni.   —   Artiom,   obejmujący 

przyjaciółkę, zszedł z chodnika.

 

Nie   czekając,   aż   zawiążę   sznurówkę,   moi   towarzysze   skręcili   w   ciemny 

zaułek. To mi odpowiadało, dzięki temu mogłem uniknąć kolejnych idiotycznych 

pytań. Szkoda, że posłuchałem Morozowa, trzeba było darować sobie piwo i iść do 

domu. No i dobrze, nie ma co teraz wyrzekać. Posiedzieliśmy faktycznie do późna.

 

Zawiązałem   but,   nie   śpiesząc   się   zbytnio,   niech   tam   sobie   gruchają. 

Wyprostowałem się, postałem trochę, czekając, aż przestanie się kołować w głowie, i 

dopiero   wtedy   poszedłem   za   pozostałymi.   A   kiedy   skręciłem   za   róg,   na   chwilę 

znieruchomiałem.   To,   co   zobaczyłem,   przywodziło   na   myśl   jedno   z 

najpaskudniejszych zdarzeń, od jakich roiło się w mojej przeszłości.

 

Stojąc   pod   ścianą   czteropiętrowca,   Morozow   próbował   oganiać   się   przed 

dwoma   gośćmi   z   nożami,   jego   przyjaciółka   leżała   na   chodniku,   a   zwiniętego 

background image

Andrieja trzech zbirów oprawiało kawałkami rur. Dopiero teraz Marina z piskiem 

rzuciła się do ucieczki, ale — co oczywiste — nikt nie zwracał na nią uwagi.

 

Pięciu. Wszyscy w skórzanych kurtkach i kominiarkach.  Dresiarze?  Raczej 

nie, zwykła żulerka tak łatwo nie puszcza w ruch noży. I nie atakuje minutę drogi od 

samego centrum miasta, gdzie glin jest jak psów. To nie odległe dzielnice, które z 

rzadka nawiedzają patrole OMON-u i wytrzeźwiałki.

 

Przytłumioną   alkoholem   świadomość   zalała   fala   adrenaliny.   Bez   namysłu 

runąłem do przodu. Bo niby nad czym się tu namyślać?

 

Zanim   napastnicy,   którzy   zadali   już   Morozowowi   kilka   głębokich   cięć, 

odwrócili   się   na   odgłos   moich   kroków,   przeskoczyłem   niewysokie   ogrodzenie 

klombu i z całej siły wbiłem podeszwę buta w bok osiłka trzymającego nóż w lewej 

ręce. Ten tylko zasyczał i odleciał na ścianę. Jego kompan błysnął majchrem, ale 

udało mi się przechwycić jego nadgarstek. Pociągnięcie, dźwignia i gość runął na 

ziemię, a nóż znalazł się w mojej dłoni.

 

Z boku mignął rozmazany cień, przysiadłem, przepuszczając nad głową rurkę, 

i zanim zdążyłem się zorientować, co robię, wsadziłem wąskie ostrze między żebra 

napastnika. Porządnie wsadziłem, wiedziony starymi nawykami. Bez poprawki.

 

Ale inni nie dali mi czasu na żal z tego powodu. W plecy uderzyło mnie coś 

zimnego i padłem bez przytomności na pożółkłą trawę klombu.

 

 

— Co z nim?

 

— Rana od noża, ale nic poważnego się nie stało.

 

— Kiedy przyjdzie do siebie?

 

— Już dawno powinien.

 

Otworzyłem   oczy   i   zobaczyłem   biały,   pokryty   licznymi   pęknięciami   sufit. 

Uch, ale się podle czułem. Nic poważnego, mówicie, się nie stało?  Toż to jakaś 

bzdura. A może zdążyli mnie jeszcze skopać? Dziwne, że w ogóle nie zabili.

 

— Cześć, Sańka — powiedział jeden z mężczyzn znajdujących się w szpitalnej 

sali, widząc, że otworzyłem oczy. Szpitalnej aby? A odkąd to w szpitalu wstawia się 

background image

kraty w okna? Jak to szło u Wysockiego? „W turmie jest i lazaret”. — Zostawicie nas 

na chwilę?

 

— Oczywiście. — Nieznajomy mi zupełnie facet w zapiętym białym płaszczu 

skinął głową i starannie zamknął za sobą drzwi.

 

— Witam, Stiepanie Kuźmiczu — wychrypiałem i spróbowałem podnieść się 

na łokciach. Plecy natychmiast przeszył ostry ból i musiałem opaść na poduszki. 

Zdążyłem   tylko   zauważyć,   że   pozostałe   łóżka   w   pomieszczeniu   były   puste. 

Dlaczego?

 

— Leż, leż — poklepał mnie po ramieniu naczelnik ochrony naszej firmy, 

Stiepan Kuźmicz Proriechow.

 

— Leżę już. — Nie zamierzałem się spierać. — Co z Morozowem?

 

—   A   co   ma   być?   Założyli   mu   parę   szwów   i   puścili   do   domu.   Ale   jego 

przyjaciółka   leży   na   OlOM-ie,   a   z   Simem   jest   jeszcze   gorzej,   już   wylądował   w 

kostnicy.

 

Tylko westchnąłem.

 

— W pełni się z tobą zgadzam. — Ochroniarz wziął jedno ze stojących pod 

ścianą  krzeseł,  przystawił je  do łóżka,  usiadł i popatrzył mi  w oczy. — A teraz 

opowiadaj, co się tam stało.

 

Nie widziałem powodów, żeby się czegokolwiek wypierać albo koloryzować. 

Proriechow wysłuchał opowieści w milczeniu, zamyślił się na długo, wstał i kilka 

razy przemierzył pomieszczenie.

 

— Zajmujące — mruknął wreszcie pod nosem. — A tamci glinom zeznali coś 

wręcz przeciwnego. Ze to wyście ich zaczęli obrażać i rzucili się z pięściami.

 

— A kto ich będzie słuchał?

 

— Już ty się nie bój, kto trzeba wysłucha — wylał na mnie kubeł zimnej wody 

Proriechow. — Jeden z nich też jest w kostnicy. Bardzo fachowo go załatwiłeś.

 

— To była samoobrona. — Chwyciłem się tej jednej niteczki. — Artiom i 

dziewczyny mogą to potwierdzić.

 

—   Artiom   tak.   Ale   na   dziewuchy   za   bardzo   nie   licz.   Jak   im   pogrozić 

paluszkiem, zaraz głos stracą. A i ty w areszcie śledczym nie dożyjesz sądu.

background image

 

— Jak to? — przeraziłem się nie na żarty.

 

— Jeśli zadrzesz z poważnymi ludźmi, gotowi są wysłać poważne siły do akcji 

zastraszania. A to, żeś wyprawił na tamten świat jednego z nich, nie może pozostać 

bez odpłaty. Bo straciliby szacunek.

 

— Nieźle. — Przymknąłem oczy i postarałem się skupić. — Nie dacie rady 

mnie ochronić?

 

— Na wolności bez trudu, ale stąd odstawią cię od razu do śledczego.

 

— A gdzie w ogóle jestem?

 

— W areszcie obwodowym.

 

Ale wtopiłem! A dopiero co życie zaczęło się układać. Co teraz? Zbiec? A 

dalej? Całe życie kryć się przed glinami? A czy w ogóle udałoby się stąd uciec? Nie 

wiadomo, czy w ogóle stanę na nogach. Jest, oczywiście, jedno wyjście...

 

Nie   wiem,   skąd   brała   się   pewność,   że   wystarczy   zadzwonić,   a   kompani 

dziwnego   kaznodziei   Dominika   rozwiążą   wszelkie   problemy,   ale   pewność   ta 

wywoływała zimne dreszcze. Po prostu zadzwonić i można pomachać na pożegnanie 

i glinom, i kryminalistom. Tylko że w tym życiu za wszystko trzeba płacić. I nie 

musiałem nawet zgadywać, jakiej ceny zażądaliby wybawcy — byłem dla nich cenny 

tylko z jednego powodu...

 

Nie! Nie chcę tam wracać! Tylko nie to!

 

Ale   okropna   myśl   tłukła   się   w   głowie   i   nie   zamierzała   odejść:   „Dzwoń! 

Dzwoń! Dzwoń!”.

 

Muszę. Przecież nie mam wyboru. Przecież tu nie zdechnę. Nie zdechnę...

 

Spróbowałem wydobyć z pamięci zapisany na pudełku zapałek numer i nagle 

zrozumiałem, że nie potrafię odtworzyć ani jednej cyfry. Ile to już czasu minęło! 

Dawno zapomniałem. Nawet rysunku na etykiecie nie zapamiętałem, a co dopiero 

numeru!

 

Ulżyło mi nawet. To nic, da Bóg, sam sobie poradzę. Nie pierwszy raz. Trzeba 

tylko Proriechowa rozkręcić na pełne obroty...

 

„Przeczytaj...”  — lodowa  igła ukłuła  mnie  w  podstawę  czaszki   spokojnym 

głosem Dominika.

background image

 

Palce znów poczuły szorstkość etykiety, z przerażeniem stwierdziłem, że w 

mojej   pamięci   otwierają   się   jakieś   niewidzialne   drzwi,   wypowiedziałem   na   głos 

dziesięć cyfr. Trzy — kierunkowy miasta i siedem — właściwy numer.

 

 

Ze szpitala zabrali mnie równo po czterech i pół godzinie.

 

 

background image

 Część pierwsza

 Zimą

 

 

Czy to jest śmiech,

 

Czy to jest krach,

 

Czy to strach wraca w pustkę.

 

Coś się stało, jak nie trzeba,

 

Znów konduktor zamknął drzwi.

 

A o szyby puka wiatr.

 

 

Wiatr chłodem skuje serca. Rosa wyje oczy solą.

 

I nie wolno krzyczeć ani milczeć —

 

Można z rozerwanych ust pluć krwią.

 

zespół Agata Krisu 

background image

 

background image

 Rozdział 1

 

Roztopiony   plastik   nieprzyjemnie   ukłuł   w   palce,   a   zapieczony   przez 

małoletnich   wandali   guzik   wezwania   za   nic   nie   chciał   dać   się   przycisnąć.   Zły 

rąbnąłem   dłonią   w   metalowy   panel,   przywarłem   ramieniem   do   porysowanej 

szablonami i ogłoszeniami ściany i zakląłem cicho. 

 

Diabli!

 

Dlaczego wszystko zawodzi właśnie wtedy, gdy jest najbardziej potrzebne?

 

Trzeba będzie iść piechotą. Wysoko, ale innego wyjścia nie ma.

 

Znów uderzyłem w przycisk i gdzieś na górze zawarczał motor windy. Ale 

moja   radość   trwała   krotko,   bo   prawie   natychmiast   trzasnęły   drzwi   wejściowe. 

Zaniepokojony zacząłem się przysłuchiwać i wyłowiłem niespieszne kroki idącego 

schodami człowieka.

 

Wybiły na mnie siódme poty — przecież tutaj nie powinno nikogo być! Na 

pewno nie powinno: A to znaczy, że po moją duszę...

 

Sycząc przez zęby przekleństwo, zacząłem gorączkowo szukać po kieszeniach 

i uspokoiłem się nieco dopiero, kiedy palce namacały rękojeść nagana. No, jeszcze 

powalczymy!

 

Tylko czy jest naładowany? Pokręciłem bębenkiem i zakląłem ze złości. Pusto!

 

Znów uderzył na mnie zimny pot, zacząłem gorączkowo obmacywać ubranie. 

Gdzie naboje? Pamiętam doskonale, powinny być w wewnętrznej kieszeni. A tutaj 

tylko śmieci, klucze, jakieś karteczki...

 

A, jest coś!

 

Z napięciem wpatrując się w ciemność wejścia, w którym jak na złość nie 

paliła się ani jedna żarówka, zacząłem ładować rewolwer. Lecz albo za bardzo drżały 

mi ręce, albo miałem za mało doświadczenia, bo nie szło mi zupełnie.

 

Co jest?! Co się dzieje?!

 

Spojrzałem w dół i nie mogłem uwierzyć własnym oczom — ściskałem w 

palcach plastikowy cylinder naboju myśliwskiego kaliber dwanaście.

background image

 

Co to za diabelstwo?!!!

 

 

Głowa   opadła.   Wzdrygnąłem   się   i   rozejrzałem   po   poczekalni,   w   której 

zapadłem   w   drzemkę.   Przez   czas,   kiedy   przysnąłem,   nic   się   nie   zmieniło,   może 

jedynie zajęty pilną pracą tęgi sekretarz-referent z pewnym zdziwieniem popatrywał 

w moją stronę. Nie przywykł, żeby interesanci zachowywali się w podobny sposób? 

Zapewne.

 

To   trzeba   było   nie   zamawiać   takich   wygodnych   foteli.   Chociaż   akurat   ja 

mógłbym spać nawet na taborecie.

 

Przez   trzy   tygodnie   nie   dali   normalnie   odpocząć.   Tyle   w   ostatnim   czasie 

zwiedziłem   tych   gabinetów...   Dopiekli   mi   ich   gospodarze   do   żywego.   I   te 

niekończące  się  przesłuchania.   Dobrze,  że  chociaż  analizami   męczyli  tylko  przez 

pierwszy tydzień.

 

Co   ciekawe   —   nigdzie   nie   widziałem   tabliczek   z   nazwiskami   i   tytułami. 

Wychodzi,   że   tyle   czasu   się   tu   ćmiątam,   a   nie   mam   w   ogóle   pojęcia,   gdzie   się 

naprawdę znalazłem. Gdyby mnie powiadomiono o rangach i posadach rozmówców, 

zapewne nie rozwalałbym się w fotelu, ale skromniutko w kąciku stanął. Zdaje się, że 

sekretarz spodziewał się właśnie czegoś podobnego.

 

A gówno! Niedoczekanie wasze. Na razie jestem wam bardziej potrzebny niż 

wy mnie. Prawdę mówiąc, potrzebni mi jesteście jak psu piąta noga. Wyciągnęliście 

mnie ze szpitala, i dobrze. Tylko coś czuję, że zwyczajnym podziękowaniem się nie 

wykręcę.   Zanadto   ci   ludzie   się   mną   zainteresowali.   Rozmowy   niby   tylko 

prowadzimy, a już ze mnie wszystkie flaki wywlekli. A co będzie dalej?

 

Przed   sekretarzem   pisnął   interkom.   Nie   podnosząc   słuchawki,   podszedł   do 

mnie i położył na niziutki szklany stolik dwie cieniutkie książeczki, czystą kartkę i 

ołówek.

 

—   A   to   co   znowu?   —   Pstryknięciem   wysłałem   ołówek   na   przeciwległy 

kraniec blatu.

 

— Testy. — Sekretarz spojrzał na mnie krzywo, poprawił węzeł jaskrawego 

background image

krawata   i   wskazał   broszurę   z   szarą   okładką.   —   Jeżeli   odpowie   pan   na   pytanie 

twierdząco,   proszę   przepisać   jego   numer   na   kartkę.   Do   drugiej   części   testu   jest 

dołączona tabela, którą trzeba wypełnić. Wszystko jasne?

 

— Ehe — mruknąłem i otworzyłem książeczkę na ostatniej stronie. Niech to 

chudy byk popieści! Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć pytań! Można oszaleć. A 

w drugiej części też tyle! Może posłać ich do diabła? Nie, nie ma co się znowu 

narażać na nieprzyjemności. Żeby to później bokiem nie wyszło.

 

Westchnąłem i zacząłem odpowiadać na pytania pierwszego testu, ale już przy 

dziesiątym   punkcie   w   zadumie   podrapałem   się   w   nos   końcówką   ołówka   i 

popatrzyłem na sekretarza. Ten jakby nigdy nic rozmawiał przez telefon i nie zwracał 

na mnie najmniejszej uwagi.

 

„Nigdy   nie   zaspokajałem   potrzeb   seksualnych   w   niezwyczajny,   dziwny 

sposób”.

 

Zabawne. A jakież to sposoby wedle twórcy testu miałyby być niezwyczajne?

 

Odłożyłem ołówek i zacząłem szybko przeglądać pytania, coraz to chrząkając 

pod nosem.

 

„Chodzę do toalety nie częściej niż inni”.

 

„Mój kał nigdy nie bywa czarnego koloru”.

 

„Nigdy nie miałem konfliktów z prawem”.

 

„Jeżeli mężczyzna zostaje sam na sam z kobietą, jego myśli dotyczą jej płci”.

 

„Często odczuwam potrzebę uderzenia kogoś”.

 

„W młodości zajmowałem się drobnymi kradzieżami .

 

„Często mnie mdli”.

 

Nie,   oczywiście,   zwyczajnych   pytań   było   więcej,   ale   ton   całości   nadawały 

właśnie te niezgrabne kwestie.

 

I   czego   miałyby   dowodzić?   Sprawdzały   stan   psychiki   i   umiejętność 

kontrolowania emocji? Miały wytropić kota w głowie? I bez testów powinno być 

jasne,   że  pragnienie   dawania  komuś   po  mordzie  prześladuje  mnie  stale.   A  może 

przed oczekującą mnie rozmową powinienem wyjść z siebie? Cóż, zobaczymy.

 

Praca nad tymi bardziej i mniej durnowatymi pytaniami zajęła mi jakieś dwie 

background image

godziny.   A   kiedy   tylko   z   westchnieniem   ulgi   odchyliłem   się   na   oparcie   fotela, 

sekretarz ocknął się i wskazał obite czarną skórą drzwi.

 

— Zapraszam.

 

—   Dawno   już   pora   —   burknąłem   cicho,   wstałem,   obciągnąłem   jasnoszare 

portki i tej samej barwy koszulę wypuszczoną  na wierzch. Na tle oficjalnego do 

imentu umeblowania wyglądałem, trzeba powiedzieć, jak wesz na kołnierzu. Jeszcze 

te półbuty na miękkiej podeszwie. Jak jakiś hippis normalnie.

 

Za   drzwiami   znajdował   się   przestronny   gabinet,   którego   jedyne   okno 

zasłaniały żaluzje. Pod sufitem wisiał prosty żyrandol, na podłodze leżała wykładzina 

dywanowa. Naprzeciw  wejścia  ustawiono w literę T dwa  masywne stoły, innego 

umeblowania  nie było. Nawet nieodłącznych w takich miejscach  szaf z równymi 

rzędami grubych teczek.

 

Na jednej ścianie portret przywódcy wybranego przez cały naród i przez cały 

ten naród uwielbianego, na przeciwległej złoty dwugłowy orzeł. Ale czy mogłem na 

tej podstawie wyciągnąć wniosek, że znajduję się w rządowym gmachu? W żadnym 

wypadku! Portrety obecnego prezydenta wieszają wszędzie.

 

O   niczym   także   nie   świadczyły   ubrania   obecnych   w   gabinecie   osób, 

przeglądających   w   skupieniu   zebrane   w   skoroszytach   kartki.   W   rzeczy   samej   — 

szare i ciemnozielone garnitury, koszule w spokojnych tonacjach i dobrane krawaty 

mogły   równie   dobrze   należeć   do   bankierów,   urzędników,   nie   mówiąc   już   o 

zebranych   na   roboczym   spotkaniu   przedsiębiorcach.   Tylko   że   niektórym   drogie 

garnitury pasowały jak krowie siodło i ten fakt skłaniał do przemyśleń.

 

— Siadajcie. — Gospodarz gabinetu, zajmujący centralne miejsce, wskazał mi 

wolne krzesło i znów zaczął przeglądać dokumenty.

 

W   milczeniu   przeszedłem   po   sprężynującej   pod   stopami   wykładzinie, 

wysunąłem krzesło, usiadłem i przyjrzałem się obecnym. Sześciu, sami mężczyźni. 

Wszyscy, poza jednym, dobrze po czterdziestce. Nic więcej nie potrafiłem na razie 

powiedzieć   o   tych   ludziach,   którzy   popatrywali   na   mnie   bez   większego 

zainteresowania.

 

Trzech   w   okularach,   pozostali   bez.   Gospodarz   i   jedyny   facet   poniżej 

background image

czterdziestego   roku   życia,   lat   mniej   nawet   niż   trzydziestu   pięciu,   byli   dobrze 

zbudowani, pozostali też niewyglądający na chuchraków, ot i wszystko. Popielniczki 

stały przed trzema, dwóch wolało herbatę niż mineralną.

 

—   Aleksander   Siergiejewicz   Ledniew?   —   nie   wiadomo   po   co   uściślił 

gospodarz, odkładając czarną teczkę i chowając okulary do skórzanego futerału.

 

— Tak — odparłem i zamilkłem w oczekiwaniu na ciąg dalszy.

 

— Urodzony w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym?

 

— Tak.

 

— Do roku dwutysięcznego zamieszkały w Jamgorodzie?

 

Kiwnąłem tylko głową.

 

—   Potwierdzacie,   że   trzy   lata   spędziliście   w   pewnym   miejscu   zwanym 

Pograniczem?

 

—  Przygraniczem  —   poprawiłem  go.   —  Tak,  mam   w  każdym  razie   takie 

wrażenie.

 

—   Wrażenie?   —   spytał   uszczypliwie   siedzący   na   lewo   ode   mnie   łysawy 

facecik około pięćdziesiątki, nalewając sobie wody do szklanki, a potem potrząsnął 

protokołami   przesłuchań.   —   Czyli   to   wszystko   może   się   okazać   pańskim 

majaczeniem?

 

— Oczywiście — potwierdziłem.

 

—   To   z   jakiej   racji   mielibyśmy   ci   wtedy   pomagać?   —   nachmurzył   się 

zajmujący   miejsce   po   prawicy   gospodarza   młodziak   i   wlepił   we   mnie 

wodnistobłękitne oczy. Nie pasował do pozostałych. Zbyt młody, zbyt wyrywny. A i 

krótki   jeżyk   jasnych   włosów   i   zbite   kostki   palców   nie   współgrały   z   porządnym 

garniturem.

 

—   Z   dobroci   serca.   —   Nie   pozostawało   mi   nic   innego,   jak   znienacka 

uśmiechnąć się w odpowiedzi.

 

—   Władimirze   Nikołajewiczu,   nieco   odbiegliśmy   od   tematu   rozmowy   — 

powstrzymał otwierającego już usta chłopaka gospodarz gabinetu. — Jak wynika z 

pańskich   opowieści,   większą   część   z   tych   trzech   lat   spędził   pan   w   rejonie 

zasiedlonym, zwanym Fortem?

background image

 

— Zgadza się — odpowiedziałem poważnie, nie siląc się już na dowcipy.

 

— A skąd się tam wzięło całe miasto?

 

—   Jak   powiadają,   przewaliło   się   z   naszego   świata.   Jak   się   zapewne 

domyślacie, mnie tam wtedy nie było.

 

— Calutkie miasto? I nikt tego tutaj nie zauważył? Jak to możliwe? — znów 

się wtrącił łysy.

 

— A to już sami lepiej powinniście wiedzieć — prychnąłem.

 

— I kto też rządzi w tym Forcie? — Siedzący u szczytu stołu mężczyzna nie 

zwrócił uwagi na moją złośliwość.

 

—   Rada   Miasta.   —   Spojrzawszy   na   patrzących   na   mnie   z   mieszaniną 

ostrożności i nieufności ludzi, ciągnąłem dalej: — W jej skład wchodzą Drużyna, 

Gimnazjon, Bractwo, Związek Handlowy i Siostry Chłodu.

 

— Drużyna to oddziały samoobrony?

 

— Od tego się zaczęło — westchnąłem. — Teraz to coś pośredniego między 

armią a glinami. Siły porządkowe, można powiedzieć.

 

— Kto nimi dowodzi?

 

— Wojewoda. Powiadają, że w poprzednim życiu był kimś ważnym w milicji.

 

— Związek Handlowy to zjednoczenie handlowców?

 

— Tak. Kręcą całymi finansami.

 

— A u nich kto jest najważniejszy?

 

— Kiedyś rządziła tam wewnętrzna rada, ale teraz niejaki Giorgadze położył 

na wszystkim łapę.

 

—   Siostry   Chłodu   czy   jak   jeszcze   je   nazywają   —   Liga   —   to   radykalnie 

nastawiona organizacja feministyczna?

 

— Coś w tym rodzaju. — Po krótkim namyśle uznałem, że to określenie nie 

jest   gorsze   od   innych.   Wszystko   jedno,   bo   i   tak   nikt   nie   wie,   czym   Liga   jest 

naprawdę. I z jakiego źródła czerpie moc. — Kto tam rządzi, nie wiadomo.

 

— Bractwo?

 

—   Stowarzyszenie   zmilitaryzowane,   którego   głównym   założeniem   jest 

nieużywanie   broni   palnej   —   wyrecytowałem   z   pamięci   treść   wiszącego   w   sali 

background image

Zakonu plakatu. — Oficjalnym wodzem jest Wielki Mistrz. Nazwiska dokładnie nie 

pamiętam, chyba Skworcow.

 

— W co są uzbrojeni? W łuki i miecze? — uśmiechnął się jeden z mężczyzn.

 

— W to także. Poza tym pracują dla nich czarodzieje.

 

— Czarodzieje? — Ktoś nie zdołał powstrzymać się od śmiechu.

 

— A Gimnazjon to czarownicy? — spytał młody, przeglądając zapiski. — A 

dowodzi były dyrektor Miejskiego Gimnazjum numer jeden Herman Bergman?

 

— Tak.

 

— Naprawdę utrzymujecie, że w Przygraniczu działa magia? — spytał łysy.

 

— Tak.

 

— Wielu jest uzdolnionych w tej materii?

 

— Nie bardzo. Chociaż czarowników przybywało w ostatnim czasie.

 

— A pan?

 

— Ja nie — prawie nie zełgałem.

 

— To bardzo ciekawe. — Gospodarz zmarszczył brwi. — Mamy wrażenie, że 

tak zwany Gimnazjon bardzo daleko zaszedł na drodze werbunku i ekspresowego 

przyuczania ludzi z zaczątkami zdolności paranormalnych.

 

— Zapewne ma pan rację... — Po raz pierwszy spojrzałem na sprawę z tego 

punktu widzenia. Przecież Jean, nieboszczyk, też o czymś podobnym mówił.

 

—   Wychodzi   na   to,   że   powinni   mieć   opracowaną   metodykę   przesiewu   i 

kompleksowej nauki osobników posiadających pierwotnie bardzo różne talenty.

 

— Wychodzi na to, że tak jest... — znów potwierdziłem, próbując odgadnąć, 

na jaką myśl chcą mnie tutaj naprowadzić.

 

— A skąd mogli się wziąć ci metodycy? Przebicie się do innego świata było 

spontaniczne. — Gospodarz znów założył okulary i przyjrzał mi się uważnie. — A 

już po kilku latach nagle pojawiają się działające schematy uczenia czarów i nawet 

całe zbiory zaklęć.

 

— Powiadają, że Bergman zajmował się także okultyzmem, a i czasu minęło 

niemało, na pewno ponad piętnaście lat.

 

—   To   żadne   wytłumaczenie.   —   Łysy   pokręcił   głową   i   zanotował   coś   na 

background image

leżącej   przed   nim   kartce.   —   Twierdzi   pan,   że   nie   włada   nijakimi   zdolnościami 

paranormalnymi, w takim razie jak udało się panu powrócić? Przecież uważa się to 

za niemożliwe.

 

— Pomógł mi znany wam Dominik, dał mi instrukcje swojego konduktora. — 

Poczułem   się   pewniej,   odpowiadając   na   pytanie,   którego   spodziewałem   się   od 

samego   początku.   —   A   do   tego   akurat,   jak   się   okazało,   posiadałem   wrodzone 

uzdolnienia.

 

— Konduktor to ktoś, kto może przechodzić przez Granicę w obie strony? — 

uściślił łysy.

 

— Tak.

 

—   Czy   w   Przygraniczu   znajdują   się   inne   umocnione   punkty?   —   szybko 

zmienił temat gość nazywany Władimirem Nikołajewiczem.

 

— Siewieroreczeńsk i Miasto — odparłem i zauważyłem na twarzy łysego 

grymas   niezadowolenia.   —   Siewieroreczeńsk   to   niewielkie   miasteczko   wielkości 

Fortu, a Miasto to dawna baza wojenna gdzieś z Dalekiego Wschodu. Jest jeszcze 

Mgliste, ale mówią, że tam wszyscy wymarzli już pierwszej zimy.

 

—   Dlaczego   do   tej   pory   nie   stworzono   jednego   państwa?   —   Łysy   zaczął 

odczytywać swoje pytania.

 

— A komu to potrzebne? Przecież nawet między obwodami pozostały granice, 

coś  w   rodzaju   styku   między   różnymi   częściami   przestrzeni,   a   przez   nie   ani   fale 

radiowe nie przenikają, ani magia. Trudno jest nawet przejść.

 

— Jasne. — Zadający to pytanie mężczyzna znalazł odpowiednie miejsce w 

notatkach i podniósł na mnie spojrzenie. — Czy są w Forcie jakieś inne zbrojne 

ugrupowania, niewchodzące w skład Rady Miejskiej?

 

—   No,   nie   to   żeby   zbrojne.   —   Zawahałem   się.   —Jest   sporo   bandytów. 

Największa grupa kryminalistów to Siódema. Ale ci już mają status półlegalny. Jest 

jeszcze Cech. Wszyscy starają się dostać do Rady.

 

— Cech?

 

— Aha. Kim są, bez pół litra nie odgadniesz. Ale w dwóch słowach, wszyscy 

członkowie tego ugrupowania stale oddają część swoich sil witalnych do czegoś, co 

background image

nazywają „wspólniakiem”. Są tam mentalne więzi i w razie potrzeby cechowi mogą 

w każdej chwili zaczerpnąć sił ze wspólnego kotła. Oczywiste chyba, że im wyższa 

ranga, tym mniej się oddaje, a więcej dostaje. Cech zajmuje się głównie interesami, 

ale ma też oddziały bojowe, brygady. O dowództwie nic sensownego nie wiadomo. 

Chodzą słuchy o jakimś Dyrektoriacie, ale kto wchodzi w jego skład, nikt nie wie.

 

— To wszystko?

 

— Na południu Fortu założono jeszcze Komunę. Ale ci są zamknięci zupełnie. 

Bazują na ideologii marksistowskiej, ale przyjmują tylko tych, którzy urodzili się w 

Przygraniczu.

 

— Ktoś jeszcze?

 

—   Nie,   to   wszyscy...   A,   zaraz!   W   Forcie   tego   lata   pojawiła   Triada.   — 

Zauważywszy niedowierzające spojrzenia zebranych, pośpieszyłem z wyjaśnieniami: 

—   Do   Miasta   ciągle   trafiają   Chińczycy,   więc   założyli   organizację,   a   teraz   po 

cichutku zaczynają przenikać do Fortu.

 

— Miejscowi ich tolerują?

 

— Miejscowi siebie nawzajem też nie bardzo cierpią. — Uśmiechnąłem się. — 

Siostry Chłodu z Bractwem i Gimnazjonem zawsze szły na noże. A Cech z Siódemą. 

Chińczyków nikt nie chce, tym bardziej że stosunki Fortu z Miastem są, delikatnie 

rzecz ujmując, dość napięte.

 

— Bardzo ciekawe. — Łysy, oglądając się na gospodarza gabinetu, dopisał coś 

do notatek. — A są niezależne osiedla?

 

—   Siewieroreczeńsk   i   Miasto   już   dawno   podporządkowały   sobie   okolicę, 

wokół Fortu pełno jest wolnych chutorów, ale to tylko do czasu.

 

— Dlaczego?

 

— Bo nie da się przeżyć w pojedynkę. Słyszeliście o magicznych polach i 

promieniowaniu? Żeby podtrzymywać normalną ochronę, można by zbankrutować 

na same zbiorniki Iwanowa.

 

— To naprawdę takie poważne? — zaniepokoił się Władimir. — Mówię o 

promieniowaniu. Przecież pójdziemy bez osłony.

 

— Nie, dla nowicjuszy to niestraszne. Ich organizmy na początku wykazują 

background image

pewną odporność. Do Fortu na pewno zdążymy dojść. Ale jeśli ktoś znajduje się 

długo w Przygraniczu, wtedy bez ochrony się nie obejdzie. W Forcie mury miejskie 

ekranują promieniowanie, a ci, co bez przerwy wychodzą na zewnątrz, stale zażywają 

ekomag,   takie   tabletki   oczyszczające   organizm.   A   mimo   to   Getto   jest   pełne 

odmieńców.

 

— Kogo?

 

—   Jeśli   ktoś   otrzyma   zbyt   wielką   dawkę   promieniowania   albo   ma   niską 

odporność, mogą się zacząć mutacje. Takich nieszczęśników spędzili do Getta, do 

Czarnego Kwadratu. I odmieńcom łatwiej tam przeżyć, i jest nad nimi jakakolwiek 

kontrola. Niektóre mutacje są zaraźliwe. I trudno ich tam dopaść.

 

— A co, były próby?

 

— Bez ustanku. Dla bandytów są niczym kość w gardle. I o ile Krzyżowcy 

chcą ich tylko wyrzucić poza miejskie mury, to Czyści wszystkich by najchętniej 

wzięli pod nóż, bo chcą utrzymać czystość ludzkiej krwi i takie tam.

 

— No cóż, myślę, że wyjaśniliśmy wszystko, co trzeba. — Gospodarz spojrzał 

na siedzących i powstrzymał najmłodszego, który już wstawał. — A pan, Władimirze 

Nikołajewiczu,   niech   zostanie,   musimy   jeszcze   omówić   pewne   kwestie   planu 

organizacyjnego.

 

—   Dobrze,   Jakowie   Iljiczu.   —   Chłopak   opadł   z   powrotem   na   krzesło.   — 

Tylko że zaopatrzeniowcy czekają na mnie od dwóch godzin.

 

—   To   nic,   poczekają.   —   Jakow   Iljicz   odczekał,   aż   pozostali   znikną   za 

drzwiami, rozluźnił krawat, oparł się wygodnie. — Masz blade pojęcie, Wołodia, w 

jakich warunkach przyjdzie pracować?

 

— Mniej więcej. — Zapytany wzruszył ramionami. — Co tam, pierwszy raz 

czy jak? Zobaczymy na miejscu. Najważniejsze to się tam dostać.

 

— Z tym nie powinno być problemów.

 

— Jedną chwileczkę! — Zaniepokoiłem się nie na żarty. — Jeżeli liczycie na 

mnie,   możecie   zapomnieć!   Umawiałem   się   z   Dominikiem   tylko   na   przekazanie 

informacji.

 

— Przy całym moim szacunku dla Dominika, wątpię, aby mógł przewidzieć, 

background image

że będziemy musieli wyciągać cię zza krat. — Jakow Iljicz skrzywił się.

 

— On akurat mógł — mruknąłem pod nosem.

 

— Sam rozumiesz, że na taką okoliczność nie było umowy. A jeśli uważasz, że 

można twoją zbrodnię tak łatwo ukryć, damy radę jeszcze wszystko odkręcić i sam 

sobie radź.

 

— A najlepiej od razu cię zastrzelimy, żebyś się nie męczył — zażartował 

ponuro Władimir. Chociaż w rzeczy samej wcale nie wiem, czy to był żart.

 

— Czego ode mnie chcecie? — zapytałem, doskonale wiedząc, co usłyszę.

 

— Przeprawisz grupę na tamtą stronę, doprowadzisz do Fortu i przekażesz 

Dominikowi.

 

— A potem?

 

—   Będziesz   wolny.   Wrócisz   z   poświadczeniem   od   Dominika,   wtedy 

ostatecznie zakończymy twoją sprawę — obiecał gospodarz. — A jeśli zechcesz, 

przedłużymy   współpracę.   Jestem   pewien,   że   będziesz   zadowolony   z   naszych 

warunków.

 

Kiwnąłem   tylko   głową.   Z   jakiegoś   powodu   nie   miałem   najmniejszych 

wątpliwości, że ich warunki rzeczywiście mnie zadowolą. Z pewnością do głowy mi 

nawet nie przyjdzie spróbować odmówić. Ścierwa...

 

— Więc jak? — spytał Wołodia pro forma.

 

—   Wszystko   oczywiście   wygląda   dobrze.   —   Uśmiechnąłem   się   złośliwie, 

czując już przedsmak  ich reakcji. — Tylko że  żaden ze  mnie  konduktor, a tutaj 

zdołałem wyrwać się przypadkiem. A już tam... Nie mam pojęcia, jak to się robi. 

Dominik też mówił, że zwykli ludzie nie przeżywają przejścia.

 

—   Tak,   ale   gwałtownego.   A   wy   przejdziecie   przez   okno,   a   dokładniej 

szczelinę...

 

— Okno? Nie wiem, jak się je odszukuje.

 

— To nie twoja rzecz. Aktywny punkt przejścia już jest zlokalizowany, jeszcze 

dzisiaj tam polecicie.

 

— Nie tak szybko. — Nachmurzyłem się, czując, że robią ze mnie durnia. — 

A co się stało z waszym konduktorem? Tym, który nie wrócił z tej strony?

background image

 

—  Sam  rozumiesz,  praca  jest   nerwowa,   ciągłe  obciążenia.   —  Jakow   Iljicz 

wyszczerzył zęby  w wilczym uśmiechu.  — Postanowił zakończyć kontrakt przed 

terminem.

 

— Jak rozumiem, nie udało mu się?

 

— Przeciwnie, do dzisiaj nie możemy go znaleźć.

 

— Rozumiem. — W zamyśleniu potarłem płatek ucha. — A wy tak w ogóle 

kim jesteście?

 

— W jakim sensie? Ja jestem Jakow Iljicz, a ten młody człowiek to Władimir 

Nikołajewicz.

 

— A jakiż to urząd reprezentujecie?

 

— Nie przypuszczam, żeby to miało znaczenie — odparł gospodarz. — To dla 

ciebie najzupełniej zbędna informacja. Jakieś jeszcze pytania?

 

— Ilu ludzi idzie? — Postanowiłem więcej nie naciskać. Zresztą co to dla mnie 

za różnica? Nawet gdyby skłamali, w żaden sposób tego nie sprawdzę.

 

— Razem z tobą jedenastu, ja dowodzę. — Wołodia położył przed sobą czystą 

kartkę. — W związku z tym mam pytanie: na co zwracać uwagę przede wszystkim?

 

— Tam jest zimno.

 

— Wiemy.

 

— Bardzo zimno. — Pokręciłem głową, mając wątpliwości, czy moi tak zwani 

pracodawcy posiadają pełny obraz.

 

—  Uwzględniliśmy   to   —  próbował   mnie   uspokoić   Jakow   Iljicz.   —  Nasza 

grupa ma doświadczenie w pracy zimą.

 

— To znakomicie. — Zamyśliłem się. — A co z bronią?

 

—   To   na   tyle   niezbędne,   że   stoi   na   drugim  miejscu?   —   spytał   Władimir, 

podnosząc wzrok znad kartki.

 

— Tego się nie da przecenić. Bez broni nie ma tam czego szukać. Ja w każdym 

razie z gołymi rękami nie pójdę.

 

— Mieliśmy na myśli coś innego. — Gospodarz zabębnił palcami po blacie. — 

Wyposażenie, broń, medykamenty już są przygotowane. Czy jest coś specyficznego, 

o czym powinniśmy wiedzieć?

background image

 

—   Specyficznego?   A   jaka   może   być   specyfika?   Zimno.   I   śnieg.   Trzeba 

zamówić   płaszcze   maskujące,   narty,   śpiwory,   namioty.   Gazowa   albo   benzynowa 

maszynka też by się przydała. Ubrania z minimum syntetyków. Dla mnie weźcie 

kufajkę,   watowane   spodnie   i   walonki.   Uszankę.   Jeszcze   buty   futrzane   na   zapas. 

Srebrne kule i święconą wodę obowiązkowo.

 

— Ze srebrem się nie uda. Dotychczasowe próby nie skończyły się dobrze. 

Jeden raz okno całkiem się zamknęło. — Jakow Iljicz zamknął zmęczone oczy i 

potarł powieki palcami.

 

— No proszę. — Chrząknąłem. — Ciekawe...

 

—   Nie   zapomnij   zostawić   tutaj   swojego   srebrnego   łańcuszka   —   upomniał 

mnie Wołodia.

 

— Na pewno nie. — Uśmiechnąłem się zjadliwie. — Własny  ładunek nie 

przeszkadza. Dwa razy przechodziłem Granicę z krzyżykiem na szyi i trzeci raz też z 

nim pójdę.

 

— Skoro chcesz... Coś jeszcze?

 

—   Masa   szczęścia.   —   Nie   można   powiedzieć,   żebym   żartował   w   tym 

momencie. —Jeżeli jest taka możliwość, zdobądźcie granaty zapalające albo coś w 

tym rodzaju. I śrutówka chociaż jedna na grupę powinna być. Topory albo chociaż 

łopatki saperskie też wziąć nie od rzeczy.

 

— Weźmiemy.

 

— Teraz coś specjalnie dla mnie. Trochę noży — para do rzucania, tasak i 

uniwersalny, może być finka. Niezbyt masywna siekierka i strzelba myśliwska. A 

najlepiej kombinowana wertykalna dwururka. Kniejówka. Kilka paczek loftek, kilka 

z kulami. I jeszcze z pół setki do nacięcia.

 

— Nawet o tym nie myśl. Jesteś przewodnikiem, broń ci niepotrzebna.

 

— To dla mnie  najważniejsze.  — Pokręciłem zdecydowanie głową. — Po 

tamtej stronie nie będzie czasu objaśniać, kiedy strzelać i do kogo.

 

— Pójdą doświadczeni ludzie...

 

—   Doświadczenie   tam   i   doświadczenie   tutaj   to   trochę   co   innego.   Może 

niewiele, ale ta różnica wystarczy, żeby jakiś śniegul rozerwał mnie na pół. Nie mam 

background image

na to ochoty. — Zamilkłem i obrzuciłem wzrokiem rozmówców.  — I czego się 

boicie?   Nie   załatwię   sam   całego   oddziału!   Sami   mówiliście,   że   to   ludzie   z 

doświadczeniem.

 

—   Zastanowimy   się   nad   tym,   chociaż   nie   możemy   niczego   obiecać.   — 

Gospodarz dał do zrozumienia, że kontynuowanie tego tematu jest bezproduktywne. 

— Myślcie dalej. — Ton Jakowa Iljicza bardzo mi się nie spodobał, ale naciskać na 

niego było teraz bez sensu.

 

—   Co   jeszcze?   Zapalniczka   albo   zapałki,   litr   medycznego   spirytusu,   pięć 

tabliczek czekolady z całymi orzechami laskowymi, półlitrowa butelka koniaku.

 

— Jakiego koniaku?

 

— Dobrego. Jeszcze ze sto sztuk deltatermu.

 

— A to co takiego? — Władimir oderwał wzrok od kartki, na której robił 

notatki.

 

— Solna grzałka, spytajcie w aptece, powinni wiedzieć. I trzydzieści sztuk 

okularów przeciwsłonecznych. Tylko z filtrami UV.

 

— A po co aż tyle? — spytał zdumiony Wołodia.

 

— Bo chcę jak ten koczkodan cały się tym obwiesić. Potrzebne i już. Lepiej mi 

powiedzcie, który dzisiaj jest.

 

— Pierwszy grudnia. — Jakow Iljicz spojrzał na mnie ponuro, obracając w 

dłoniach okulary.

 

— Witajcie serdecznie zimą. — Uśmiechnąłem się, ale moi  rozmówcy  nie 

mogli docenić żartu. To nic, szybko zrozumieją. Oczywiście ci, którzy pozostaną 

przy życiu.

 

 

„Witaj, dupa, Nowy Roku!” Ta właśnie myśl przebiegła mi przez głowę, kiedy 

stareńki kryty ural w barwach wojskowych zaburczał silnikiem i przedzierając się 

przez wysokie zaspy, skrył za gęstą ścianą sosen.

 

Nabrałem w płuca mroźnego powietrza, zakaszlałem — odzwyczaiłem się od 

takiego zimna — i ze smutkiem spojrzałem na zalegające na gałęziach czapki śniegu, 

background image

których część osypała się dzięki staraniom harcujących po drzewach wiewiórek. Przy 

czym teraz owych szarych spryciarzy widać nie było, a o ich wizytach świadczyły 

tylko ślady na śniegu i porozrzucane szyszki. Odprowadziłem wzrokiem odfruwającą 

sikoreczkę,   westchnąłem,   poprawiłem   czapkę   uszankę   i   odwróciłem   się   ku 

rozstawionym na niewielkiej łysinie namiotom, których jasna tkanina w półmroku 

lasu zlewała się z bielą śniegu. Stojący pod jedną z sosen wartownik odrzucił kaptur 

płaszcza maskującego, poprawił rzemień zwisającego z ramienia automatu — a nie 

był to kałasznikow! — i zaniepokojony wlepił we mnie wzrok.

 

A może  i  nie  we  mnie.  Obok  wyrzuconych  z urala  worków  kręcił  się  już 

wydający rozkazy Władimir Nikołajewicz, którego nazwisko brzmiało ni mniej, ni 

więcej, tylko bardzo adekwatnie — Generałow. Jego podwładni, wszyscy jak jeden 

mąż tęgie chłopy, sprawnie przenosili ładunek. Bez pracy było tylko dwoje — ubrany 

w   ciemnogranatową   puchową   kurtkę   niewysoki   facet,   poprawiający   co   rusz 

zjeżdżające   mu   na   koniec   nosa   okulary,   i   dziewczyna,   pochylona   pod   ciężarem 

mocno napakowanej torby podróżnej.

 

Ciekawe,   co  też  postanowiła   ze  sobą   zabrać?  No,  no.  Żeby   tylko  ktoś nie 

musiał nieść jej samej.

 

Gdzieś niedaleko zastukał dzięcioł, korony drzew zakołysały się przy nagłym 

porywie   coraz   silniejszego   wiatru,   na   dół   posypała   się   śnieżna   kasza.   Promienie 

wyglądającego   z   przerw   w   ciemnych   chmurach   słońca   rozsrebrzyły   padający   na 

kosmate łapy świerków i sosen śnieg. Jednym słowem — samo piękno. Nie życie, ale 

bajka. W tym sensie, że jak w bajkach — im dalej, tym straszniej...

 

Mrużąc   porażone   oślepiającym  blaskiem   oczy,   znów   ciężko   westchnąłem   i 

wierzchnią stroną futrzanej rękawicy potarłem koniec nosa. Skończyło się swobodne 

życie. Nie odpocząłem nawet pół roku i znów wpakowałem się w kabałę. To nic, i 

tym razem na pewno się wykręcę. Czy to dla mnie pierwszyzna? Najważniejsze, żeby 

Generałow   nie   zapomniał   przywieźć   wszystkiego,   co   zamówiłem.   Inaczej   będzie 

krucho.

 

Wczoraj, cholera, wydali tylko ciepłą odzież. A potem leć, ptaszku, leć. A lot 

AN-24 zajął tyle czasu,  że nie mogłem  nawet w przybliżeniu powiedzieć,  gdzie, 

background image

wedle moich mocodawców, w niedalekiej przyszłości miało się otworzyć okno do 

Przygranicza. Tylko jedno wiedziałem z całą pewnością — nie znajdowaliśmy się na 

południu.   Było   zapewne   jakieś   minus   dwadzieścia   pięć   stopni,   bo   mróz   ostro 

szczypał koniuszek nosa. Nocą mało nie wykitowałem, tak było zimno w namiocie. 

A przecież wszystko się dopiero zaczynało! A tak naprawdę zacznie się po przejściu. 

Jeżeli w ogóle do niego dożyjemy...

 

—  Ledniew!  —  zawołał   Wołodia,  odsuwając   płachtę  swojego   namiotu.   — 

Chodź tutaj!

 

—   Idę.   —   Przepuściłem   przodem   chuchraka   w   puchowej   kurtce.   Pomagał 

dziewczynie   zataszczyć   do   środka   ciężką   torbę.   Otrzepałem   rękawicami   śnieg   z 

walonek, wszedłem za nimi.

 

— Poznajcie się. To nasz przewodnik, pan Ledniew. — Wygodnie usadowiony 

na jednym z tobołów Generałow wskazał na mnie. — Proszę go, że tak powiem, 

lubić i szanować.

 

— Bardzo mi miło. Alina — przedstawiła się dziewczyna, w której rysach po 

bliższym   przyjrzeniu   można   było   znaleźć   coś   wschodniego.   Wysokie   kości 

policzkowe? Wykrój oczu?

 

— A gdzie Stas Kreczet? — Facecik oderwał się od rozbebeszonego worka i 

wytarł rękawem kroplę z czubka nosa. — Zawsze z nami pracował.

 

— Nie mógł — odparł Generałow, starannie ukrywając rozdrażnienie. — Co 

tobie, Wołkow, właściwie za różnica?

 

— Żadna. — Chuchrak wzruszył ramionami i szybko podał mi rękę. — Piotr 

Wołkow.

 

Uścisnąłem jego dłoń machinalnie, myśląc o zupełnie czymś innym. Nazwisko 

Kreczet   wydawało   mi   się   skądś   znajome.   U   Jana   Karłowicza   kręcił   się   kiedyś 

człowiek, na którego tak wołali. A może to czysty przypadek?

 

Władimir Nikołajewicz obrzucił nas uważnym spojrzeniem.

 

— Skoro żadna różnica, myślę, że nikomu nie trzeba wyjaśniać, po co się tutaj 

zebraliśmy.   I   co   może   wyniknąć,   jeśli   nie   będziemy   współpracować.   A   zatem 

zapamiętajcie  sobie, że moje  rozkazy należy wypełniać co do joty, szybko i bez 

background image

dyskusji. Jasne?

 

Tylko chrząknąłem.

 

— Masz coś do powiedzenia w tej kwestii, Ledniew? — zjeżył się natychmiast 

Wołodia.

 

— Ależ nie, wszystko w porządku. — Uśmiechnąłem się. — Tylko będzie 

lepiej, jeśli po tamtej stronie co do joty będą wypełniane moje polecenia, szybko i 

bez dyskusji.

 

— Dlaczego lepiej?

 

— Bo to sprawi, że wzrosną nasze szanse dotarcia do Fortu.

 

— Grupą dowodzę ja. Jeśli zajdą takie okoliczności, nie milcz, ale żebyś nie 

działał wbrew mnie. Zrozumiałeś?

 

—   Niech   będzie.   —   Musiałem   się   zgodzić.   No   nic,   zobaczymy,   jak 

zaśpiewasz, kiedy się tam znajdziesz.

 

—   Znakomicie.   —   Generałow   uspokojony   uśmiechnął   się   i   powiedział   do 

Wołkowa: — Co nam powie nauka? Kiedy będzie najlepsza pora do przejścia?

 

—   Najlepsza   pora   jest   właśnie   teraz.   —   Piotr   przetarł   okulary   kawałkiem 

zamszu   i   spojrzał   na   wyjęte   z   torby   urządzenie   z   mnóstwem   podświetlonych   na 

zielono   okienek.   —   Zgodnie   z   prognozą   jutro,   pojutrze   intensywność 

promieniowania spadnie. Nie ma co czekać, bo anomalia nawet teraz nie wygląda na 

normalne   okno,   potem   szanse   na   udane   przejście   będą   maleć   w   postępie 

geometrycznym.

 

— A co pani powie, Alino? — zapytał Władimir po chwili namysłu.

 

— Wyczuwam jakąś obecność. Obcą. — Rozsunęła zamek kurtki, przymknęła 

oczy. — To dziwne miejsce, jeszcze w podobnym nie byłam.

 

— Ciekawe — mruknął Generałow i spojrzał na mnie sceptycznie. — A ty, 

Ledniew, odczuwasz coś podobnego?

 

—   Uczciwie   mówiąc,   za   diabła   nic   nie   czuję   —   odparłem,   ukradkiem 

spoglądając   na   lekko   kiwającą   się   dziewczynę.   Miała   wciąż   zamknięte   oczy. 

Ekstrasensa nam tylko w oddziale brakowało. Oni wszyscy są chorzy na umyśle, 

nawet bez szmergla, którego można dostać w Przygraniczu.

background image

 

— Można? — Jeden z ludzi Generałowa odsunął płachtę i wsadził głowę do 

środka. — Nasze rzeczy są tutaj...

 

—   Poczekaj.   —   Wołodia   machnął   na   niego   ręką,   ale   przyjrzawszy   się 

posiniałym na mrozie policzkom podwładnego, zmienił zdanie. — Dobrze, Brylski, 

właź, już kończymy. A więc tak: wychodzimy dzisiaj w okolicach ósmej. Wołkow, 

wskażesz   najbardziej   optymalne   miejsce   przejścia.   I   streszczaj   się   z   pomiarami. 

Lepiej zdobyć mniej informacji, niż trafić nie wiadomo gdzie.

 

— Wszystko będzie dobrze. — Piotr uśmiechnął się. — Tym razem idę z 

wami, główny blok zabierzemy ze sobą. Tutaj rozstawimy minimum aparatury.

 

—   Idź   i   pracuj   —   rzucił   Generałow.   —   Pani,   Alino,   także   jest   wolna.   A 

najlepiej   niech   pani   idzie   z   Wołkowem   obejrzeć   miejsce.   Może   mu   coś   pani 

podpowie.

 

— Też z nimi pójdę. — Wstałem.

 

—   Obejdą   się   bez   ciebie   —   zatrzymał   mnie   Wołodia.   —   Przyjmij 

zapotrzebowanie.

 

— Jakie zapotrzebowanie? — Z początku nie zrozumiałem, o czym mówi, ale 

kiedy   Brylski   podał   mi   futerał   ze   strzelbą   myśliwską,   dotarło   do   mnie.   —   A 

pozostałe?

 

— Masz tutaj i pozostałe — skrzywił się podwładny Generałowa i wtaszczył 

za szelki całkiem spory plecak w barwach ochronnych.

 

— A to co za zwierzę? — Otworzyłem futerał i wyjąłem kniejówkę, której lufy 

zostały nie zlutowane, ale połączone solidnymi klamrami. Wyważona była nieźle, 

choć nieco przyciężka. I przydałby się sprzęt optyczny. Ale to można później dodać, 

miejsca do montowania są.

 

—   IŻ   dziewięćdziesiąt   cztery   Tajga   —   oświecił   mnie   Brylski,   rozcierając 

zaczynające   różowieć   policzki.   —   Górna   lufa   kaliber   dwanaście,   nawiercenie 

„paradoks”,   zasobnik   na   siedemdziesiąt   sześć.   Dolna   lufa   kaliber   siedem 

sześćdziesiąt dwa, automatyczny zamek.

 

— Nieźle. — Kiwnąłem głową. Łuski karabinowe z kryzą bez wyrzutnika w 

broni to istna męka. Zwłaszcza jeśli się strzela w rękawicy z jednym palcem. — 

background image

Naboje są?

 

— Wszystko w plecaku. — Brylski odsunął płachtę i spojrzał na Generałowa. 

— Wszystko?

 

— Zaczekaj — poprosiłem, wyjmując pudełko z myśliwskimi nabojami, na 

którego etykiecie widniał napis „magnum”. — A kule jakie?

 

— Poliewa sześć.

 

—   Świetnie.   —   Schowałem   z   powrotem   naboje   myśliwskie   i   wyjąłem 

karabinowe. Co tutaj mamy? Lapua dwanaście g Mega. Brzmi dobrze, mam nadzieję, 

że tak samo działa. — Co z nożami?

 

—   Idź   już,   Brylski.   —   Generałow   zwolnił   podwładnego   i   pokazał   palcem 

plecak. — Przecież powiedział, że wszystko tu jest.

 

Sprawdziłem. Rzeczywiście — było. Tasak, wprawdzie jakiś dziwny, bardziej 

podobny do kukri, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.

 

—   To   nie   kukri,   to   nóż   ekspedycyjny.   —   Władimir   dosłyszał   moje 

mamrotanie.

 

—   Aha.   Wcisnęli   mi,   co   wpadło   pod   rękę   —   skonstatowałem,   wieszając 

pochwę z finką na pasie ściągającym kufajkę. Trzeba by jeszcze doszyć pętle na noże 

do rzucania.

 

Generałow nie odpowiedział, wyszedł z namiotu. Uśmiechnąłem się do jego 

pleców i zacząłem sprawdzać swój majątek, ale wtedy przylazł jeden z wartowników 

i kazał mi się zabierać. A miałem nadzieję przejrzeć zawartość innych tobołków. Nie 

mogłem zrozumieć, po co przywlekli tutaj taką masę barachła.

 

Zaniosłem   plecak   do   swojego   namiotu,   ale   nie   siedziałem   w   nim. 

Naładowałem nabojów do kieszeni i poszedłem przestrzelać broń. Szef ochrony nie 

miał czasu się mną zajmować — dziesięciu ludzi rozładowywało przywiezioną przez 

jeszcze   jednego   urala   aparaturę   i   ciągnęło   dokądś   przewody.   Spokojnie   mogłem 

rozłożyć się w niedalekiej przesiece, wybrałem sobie jako tarczę sterczący ze śniegu 

pień i zacząłem strzelać. Widziałem w pobliżu wartowników, ale nie przeszkadzali, 

obchodziło ich tylko, abym nie próbował prysnąć.

 

Przestrzeliwszy   ze   dwadzieścia   pocisków,   doszedłem   do   mało   radosnego 

background image

wniosku,   że   kule   z   gwintowanej   lufy   biją   nieco   w   lewo   i   niżej   niż   pociski   z 

dwunastki. Może niezbyt znacząco, ale nie było to dobre. To nic, z czasem trzeba 

będzie wyregulować spinające lufy obejmy. Ale ogólnie broń okazała się niczego 

sobie. Wprawdzie bez kufajki odrzuty dałyby się mocno odczuwać, ale to kwestia 

przyzwyczajenia.

 

 

—   Pora   już   —   wezwał   mnie   wartownik,   kiedy   naprędce   oczyściłem 

niechromowaną   gwintowaną   lufę   i   schowałem   strzelbę   do   pokrowca.   Dziwne, 

Generałow mówił coś o godzinie ósmej.

 

— Jak pora, to pora. — Nałożyłem na cienkie skórzane rękawiczki futrzane, 

zarzuciłem   plecak,   przewiesiłem   przez   ramię   futerał   ze   strzelbą   i   wyszedłem   z 

namiotu. Słońce zdążyło się już zniżyć nad horyzont i tylko wierzchołki sosen były 

podświetlone   słabymi   różowawymi   promieniami.   Jeszcze   trochę   i   ściemni   się 

zupełnie. A my mamy się wyprawić na noc? Nie lepiej poczekać do rana?

 

Ależ mróz! Aż dech zapiera. A co będzie dalej?

 

Co... Co niby ma być?... Nic dobrego.

 

— Hej, Piotrze! — zawołałem mówiącego coś do dyktafonu Wołkowa, który 

kierował się między świerki za ciągnącymi się od urala grubymi kablami.

 

— Tak? — Zatrzymał się i czekał na mnie.

 

— Teraz idziemy?

 

— A na co czekać? Okno nie zrobi się stabilniejsze.

 

—   Jasne.   —   Przyjrzałem   się   wiszącemu   przy   jego   pasie   przyrządowi,   na 

którego ekranie zmieniały się zielone cyferki. — Słuchaj, Kreczet był rudy? I miał 

bliznę nad nasadą nosa?

 

— Aha. A co, znajomy?

 

—   Zdarzyło   się   spotkać.   —   Zamyśliłem   się   i   poprawiłem   pas   futerału   z 

dwururką.

 

— Chodźmy szybciej, bo Generałow znów będzie się wydzierał. — Wołkow 

pociągnął   mnie   za   sobą,   zanim   zastanowiłem   się,   czy   ma   sens   interesować   się 

background image

cechami osobowości naszych pracodawców. Jeszcze się zdąży.

 

A   Generałow   w   rzeczy   samej   był   na   niezłych   obrotach.   Nakrzyczał   na 

techników,   którzy   według   niego   zbyt   wolno   rozstawiali   aparaturę.   Z   trudem 

powstrzymał się, aby nie skląć Aliny, która poprosiła o trochę czasu, żeby mogła 

przywyknąć do energetyki panującej w parowie. Powstrzymać się — powstrzymał, 

zgodził się nawet zaczekać, ale tonem głosu jasno dał do zrozumienia, co o niej 

myśli.

 

Nie   powinien   tak   z   nią   postępować.   Może   Alina   to   nie   szarlatanka,   a 

przywykać tu rzeczywiście było do czego. Gdy tylko zszedłem ze zbocza, zamarłem 

w miejscu: przemarznięte powietrze sparzyło nos i płuca, ale nie o to chodziło — po 

prostu   po   raz   pierwszy   od   powrotu   z   Przygranicza   dotarł   do   mnie   słaby   pogłos 

rozlanej w przestrzeni magicznej energii. A nawet nie pogłos, ale rozmyty ślad, jakby 

gdzieś   niedaleko   od   niedawna   otworzyła   się   szczelina   prowadząca   do   drugiego 

świata i ciągnęło stamtąd zimnem, od którego zaczynało wykręcać stawy i łamać 

żebra.

 

Mróz też panował tutaj o wiele silniejszy niż na górze. Stary znajomy palił 

policzki, gryzł w koniuszek nosa i usiłował wpełznąć w rękawice, żeby całkowicie 

oziębić   zmarznięte   palce.   Nie   wiadomo   skąd   ciągnący,   leciutki,   ale   doskonale 

wyczuwany przelatywał po nogach, próbując wygonić spod ubrania tak potrzebne 

teraz   ciepło.   Jeszcze   bym   zrozumiał,   gdybym   ubrał   się   zbyt   lekko   albo   trząsł   z 

nerwów. Nie, trzeba się ogarnąć jak najszybciej. Nie wolno poddawać się mrozowi, 

w żaden sposób nie wolno.

 

Mróz,   on   chce   tylko   jednego   —   zamrozić,   unieruchomić,   po   kropelce,   po 

kawałeczku wyciągnąć siły życiowe i zostawić na śniegu oblodzone ciało. Mróz to 

wróg,   wróg   bardziej   bezlitosny   niż   wilkołaki   błotne,   śniegule   i   wszyscy   lodowi 

piechurzy razem wzięci. Nie straszne mu srebrne kule czy zaczarowane ostrza, Mróz 

jest nieśmiertelny i prędzej czy później wszystkich otuli swoim nieprzeniknionym, 

zimnym prześcieradłem i pociągnie za sobą na samo dno lodowego piekła. I nie może 

być wątpliwości, że każdy poczuje na karku jego mrożący oddech.

 

Podskoczyłem   w   miejscu,   próbując   zagrzać   się   i   wyrzucić   z   głowy   nie 

background image

wiadomo skąd przychodzące nieprzyjemne myśli. Chociaż co znaczy nie wiadomo 

skąd? Można pomyśleć, że to nie ja w najbliższym czasie mam odwiedzić królestwo 

tegoż   Mrozu.   I   coś   czuję,   że   przebrzydła   bestia   będzie   całkiem   rada   z   mojego 

powrotu... Całkiem rada...

 

Ożeż twoja mać!

 

Wściekli   technicy,   szybko   wetknąwszy   w   śnieg   trójnogi   z   przyrządami   i 

otoczywszy je niezliczonymi kręgami przewodów, czym prędzej opuszczali parów, a 

nieco   spokojniejszy   Władimir   zaczął   o   coś   wypytywać   przytupującego   z   zimna 

Wołkowa.

 

Dlaczego tak się lekko ubrał, że mu teraz mróz dokucza? Nie wiedział, dokąd 

idziemy? A może z natury jest zmarźlakiem? Jeśli tak, to nie zazdroszczę. Oj, wcale 

nie zazdroszczę. Nie będzie mu słodko. Nam wszystkim zresztą też...

 

Próbując   odzyskać   spokój,   parę   razy   podrzuciłem   i   złapałem   siekierkę, 

wsunąłem ją za pas i uważnie obejrzałem pozostających w parowie ludzi. Mam z 

nimi łazić po Przygraniczu niejeden dzień, trzeba by wiedzieć wcześniej, co nasza 

kompania sobą reprezentuje.

 

Jak było już omówione,  miałem przeprowadzić dziesięć osób: Generałowa, 

Wołkowa,   Alinę   i   siedmiu   chłopaków,   z   których   miałem   okazję   poznać   tylko 

Brylskiego. W rzeczy samej — nie tak ich wielu. Tylko jakoś się obrazek nie chciał 

ułożyć. Jedno było od razu jasne — Piotr i Alina byli w tej grupie obcy, niepasujący. 

I nawet nie chodziło o ich ubiór czy ekwipunek. Nie — problem leżał w ludziach 

właśnie. Pozostali, włącznie z Generałowem,  wyróżniali się jakimś wewnętrznym 

zdecydowaniem i dyscypliną. Zdarzało mi się widzieć ludzi z takim nastawieniem i 

zawsze byli to profesjonaliści. Nie trzeba daleko szukać — i patrolowcy z kompanii 

dalekiego zwiadu, i bojownicy Bractwa też powodowali, że ciarki chodziły mi po 

plecach.

 

No   i   wyposażeni   byli   ci   goście   odpowiednio:   dwóch   miało   eksportowe, 

samopowtarzalne, gładkolufowe karabiny Sajga 12K, czterech automaty nieznanej mi 

konstrukcji.   Niewysoki   facet   o   szerokich   ramionach   niańczył   ręczny   karabin 

maszynowy Pieczenieg, a jaką spluwę miał snajper, nawet nie usiłowałem zgadywać.

background image

 

Ominąłem   szerokim   łukiem   Alinę,   która   trwała   z   rozłożonymi   rękami   i 

przymkniętymi  oczami,  podszedłem do palącego  papierosa  Brylskiego i spytałem 

cicho:

 

— Słuchaj, nie powiesz, co to za maszyna u waszego snajpera? Na pewno nie 

dragunow.

 

Brylski zmierzył mnie nieprzychylnym spojrzeniem, rzucił peta na zaspę, nie 

mówiąc słowa, odszedł na bok.

 

Co za swołocz! Dobrze, cholera z tobą, złota rybko.

 

— Wydech — ni z tego, ni z owego powiedział niewysoki, zadartonosy gość, 

poprawiający zaplątaną w płaszcz maskujący pochwę wiszącego na pasie długiego 

tasaka. Spod poły wyjrzała na chwilę wiązka granatów.

 

— Co?!

 

— Wydech, mówię. — Facet poradził sobie z pochwą i potarł dłonią zarośnięte 

piegowate policzki. — Specjalny wielkokalibrowy karabin snajperski dwanaście i 

siedem milimetra. Do tego bezgłośny.

 

— Aha. A jakie macie automaty?

 

— AEK dziewięćset siedemdziesiąt trzy. — Podwładny Generałowa spojrzał 

na mnie z zainteresowaniem. — Podobno masz być naszym przewodnikiem?

 

—   Na   to   wychodzi.   —   Zauważyłem,   że   Władimir   zakończył   rozmowę   z 

Wołkowem, założyłem przydzielony mi płaszcz maskujący. No, to zaraz wszystko 

się zacznie...

 

— Wiktor — przedstawił się mój rozmówca i naciągnął na twarz kominiarkę z 

otworami na oczy i usta.

 

— Sopel. — Podskoczyłem w miejscu, żeby manele w plecaku ułożyły się 

trochę, poprawiłem uprząż. Stop! Co ja robię? Przecież tam są rzeczy konieczne do 

przejścia! Trzeba będzie znowu wszystko wyrzucać na śnieg.

 

— Jak tam jest?

 

— Zimno.

 

— Nie w tym sensie. Postrzelamy? — Wiktor przyglądał się, jak zaczynam 

gorączkowo ryć w plecaku.

background image

 

—   Inaczej   się   tam   nie   da.   —   Namacałem   schowaną   na   samym   dnie,   pod 

zapasową bielizną, butelkę, uśmiechnąłem się do rozmówcy, który zarzucił sobie na 

ramiona pokaźny tobół. — Chce pan z tym przejść przez Granicę?

 

— A co mam robić? — Spróbował wzruszyć ramionami, ale tylko się skrzywił 

pod ciężarem bagażu. — Naczalstwo wie lepiej.

 

— Dom wariatów — mruknąłem, oglądając się na Generałowa wypytującego 

o coś Alinę. — Sami by poszli.

 

—   Ledniew!   —   Władimir   zostawił   zarumienioną   od   mrozu   dziewczynę   i 

machnął na mnie. — Chodź no tutaj.

 

— Czego? — Podszedłem do nich niespiesznie i spojrzałem na kombinującego 

coś przy notebooku Wołkowa.

 

— Gdzie jest najlepsze miejsce do przejścia według ciebie?

 

— A co powie nauka? — Podążyłem za wzrokiem Aliny i w duchu kiwnąłem 

głową. Orientujesz się, dziewczyno: Mrozem ciągnie od świerków. Ale coś mi się nie 

wydaje, żeby to było takie proste.

 

— Między tamtymi dwiema  sosnami  przechodzi pasmo natężenia. — Piotr 

oderwał wzrok od ekranu, poprawił spadające  okulary, roztarł zmarznięte  palce i 

zaczął stukać w klawiaturę.

 

— I co? — Uczone terminy nic mi nie mówiły, ale tych natężeń miałem okazję 

doświadczyć na własnej skórze.

 

—   Trójwymiarowe   skanowanie...   —   Wołkowa   na   tyle   zdumiało   moje 

niedowierzanie, że przestał się wpatrywać w zmieniające się na ekranie faliste linie.

 

Nie   odpowiedziałem,   rzuciłem   plecak   w   śnieg   i   poszedłem   w   miejsce,   w 

którym   niedawno   dreptała   Alina.   W   rzeczy   samej   dobry   punkt,   dostępny   dla 

wszystkich   strumieni   energetycznych.   W   tym   świecie   czysto   teoretycznie, 

oczywiście.

 

Zsunąłem   na   czoło   kominiarkę,   zamknąłem   oczy   i   spróbowałem   uchwycić 

tętno rwącej  się z  zewnątrz energii. Doświadczyć kołysania  szarej macki  Mrozu. 

Poczuć na własnej skórze palące ukłucia wyciekającej z innego świata mocy. Mocy, 

która równie dobrze może przemrozić na wylot, jak i zmusić krew, by wybuchła 

background image

niegasnącym płomieniem.

 

Z początku nic się nie działo i nawet mogło się wydawać, że wyczuwalne zaraz 

po wejściu w parów dyszenie Mrozu było zwyczajnym zimnem, próbującym dostać 

się pod ubranie. Tyle tylko, że prawe przedramię zaczął łamać ból. Pieczenie pełzło 

powoli w górę po ręce, a gdy dotarło do łokcia, weszło ognistym ostrzem w staw. 

Chwila nieznośnego napięcia i oto już darcie wróciło do nadgarstka i zmusiło dłoń do 

zaciśnięcia się w pięść. Ach...

 

Z   zaciętymi   zębami   zwróciłem   się   twarzą   do   wskazanych   przez   Wołkowa 

sosen   i   zacząłem   rozcierać   palący   ogniem   nadgarstek.   Niczego   nie   rozumiałem. 

Ledwie tylko złowiłem ślad energii, więc dlaczego ręka tak zabolała? Jakbym ją 

wsunął w magiczny strumień mocy Hadesa.

 

— I co? — spytał Generałow, widząc moją wykrzywioną twarz. — Idziemy 

między drzewa?

 

Cały   czas   milcząc,   popatrzyłem   na   skręcone   pnie   sosen,   spojrzałem   na 

Wołkowa, przeniosłem wzrok na Alinę. Czyli wszyscy wierzą, że okno jest tam? Bo 

to prawda, właśnie stamtąd energia magiczna sika z wielką siłą. Ale wedle wszelkich 

znaków na niebie i ziemi to tylko odbicie.

 

— Ma ktoś drobniaki? — Odzyskałem wreszcie czucie w palcach prawej dłoni 

i po przeszukaniu kieszeni bez zdziwienia stwierdziłem, że są puste.

 

— Po co ci? — nie zrozumiał Władimir.

 

—   Brakuje   mi   na   autobus   do   Przygranicza   —   puściłem   kiepski   żart   i 

rozejrzałem się po zakładających plecaki ludziach. — Niech ktoś coś wygrzebie.

 

Zebrało się z pół garści monet. Głównie rubli, pięciorublówek było o wiele 

mniej, ktoś poświęcił bimetaliczną dziesiątkę z profilem Gagarina na rewersie.

 

Zsypałem   zdobycz   do   kieszeni,   na   oślep   wyciągnąłem   dwurublówkę, 

odwróciłem   się   tyłem   do   sosen,   pstryknięciem   posłałem   pieniądz   w   powietrze. 

Obracający   się   dysk   mignął   srebrzyście   w   promieniach   ustawionego   na   zboczu 

reflektora i zniknął w śniegu. To nic, miałem tego dobra dość.

 

— Co chcesz tym udowodnić? — spytała z rozdrażnieniem nic niepojmująca 

Alina po piątym albo szóstym rzucie.

background image

 

— Nic, bawię się po prostu. — Zdawało mi się, że ostatni rubel już w locie 

zawirował   nieco   szybciej   i   w   tę   samą   stronę   posłałem   dziesiątkę.   Moneta   nie 

doleciała do rosnących na zboczu drzew, ostro poszła w dół i przebiła szreń śniegu. 

To znaczy, że tutaj powinien się znajdować węzeł.

 

— A można coś bliżej? — zażądał Władimir zimno i spojrzał na podwładnych, 

niezadowolonych z przedłużającej się bezczynności. Dopiekło im mrożenie tyłków w 

tym parowie.

 

— Tutaj na samym dole płynie strumyk — powiedziałem do Wołkowa. — 

Kiedy robiliście kalkulacje, wzięliście to pod uwagę?

 

— Co z tego?

 

— A to, że gdzie jest woda, tam się zaczynają energetyczne wywijasy. Tak czy 

nie? To jak, braliście to pod uwagę?

 

— Nie — przyznał Piotr.

 

— To źle. — Podszedłem do pozostawionego w śniegu plecaka i wyjąłem 

butelkę   koniaku.   Proszę,   proszę,   francuski,   jaka   szczodrość.   —   Zarządźcie, 

Władimirze Nikołajewiczu, stan gotowości na poziomie jeden. Zaraz pójdziemy.

 

— A to ci po co? — oburzył się, kiedy zerwałem folię, otworzyłem butelkę, a 

korek wyrzuciłem.

 

— A czy ktoś myślał, że w taką dupę ciemną trzeźwy polezę? — Odpiłem 

prosto z butelki i z uznaniem pokręciłem głową. Nieźle, bardzo nawet nieźle. Takim 

koniakiem tylko Jan Karłowicz mnie gościł, a i to tylko raz. — Nie ma głupich.

 

— Co robisz? — zasyczał Generałow po drugim łyku. — Dawaj to!

 

— O co chodzi? — Odsunąłem jego rękę i spojrzałem na zawartość butelki 

pod światło. Jednej trzeciej nawet nie wypiłem, czego się tak złościć? Jeszcze parę 

razy się przyłożę, nadejdzie czas na niepokój. — Wszystko po kolei, dowódco. Ja bez 

paliwa nie dam teraz rady, w połowie drogi odpadnę. Lepiej sprawdź swoich ludzi, 

nie wiadomo, kto zostanie w tyle.

 

— Cholerny alkoholik — zaklął Generałow, ale skorzystał z mojej  rady. I 

bardzo dobrze. Każdy chciał tutaj dowodzić.

 

Po   kolejnym   łyku   poczułem,   jak   po   żyłach   rozchodzi   się   miękkie   ciepło 

background image

błogosławionego   napitku.   I   pomimo   grudniowego   zimna   życie   nie   było   już   tak 

ponure  jak  pięć minut   temu.  I tocząca  mnie   w  ostatnim czasie   bezradność  zaraz 

gdzieś przepadła, zabierając sobie do pary dławiącą serce beznadzieję.

 

Wszystko po kolei! Zagonił mnie los z powrotem do Przygranicza, i co? Kto 

mi przeszkodzi przy pierwszej okazji prysnąć stąd? A jeśli przyjdzie się nawet tam 

zatrzymać, czy to tragedia? Przecież nie prowadzą mnie na rzeź! A z pieniędzmi czy 

tutaj, czy tam — jeden pies. Jeszcze powalczymy...

 

Ej, mrozie, ty mrozie, nie uczyń mi zła,

 

Nie zamroź ty mnie ni mego konia... 

1

 

Wsadziłem w śnieg opróżnioną do połowy butelkę, otworzyłem czekoladę i 

odłamując po kawałeczku, zacząłem starannie gryźć orzechy laskowe. Tak, ciepło mi 

teraz, ciepło, ale przy pustym żołądku wóda szybko bije w mózg. Żebym tylko przed 

przejściem   się   nie   wykopyrtnął.   Nic   to,   przebijemy   się.

 

—   No   co,   orły,   gotowi?   Witamy   serdecznie   w   zimie!   —   Chwiejąc   się, 

zarzuciłem plecak, chwyciłem spięte paskami narty i kijki, po czym ruszyłem w górę 

zbocza. — Za mną marsz! Raz, dwa!

 

Ale żadnego „raz, dwa” nie było. Już przy drugim kroku zamarłem i do bólu w 

oczach zacząłem się wpatrywać w naniesione wiatrem fale śniegu, wybierając, gdzie 

postawić nogę. Po koniaku kręciło mi się w głowie, zatoczyłem się nagle, ale właśnie 

w tej chwili napięta zasłona ścisnęła skronie, a przed oczami błysnęły szmaragdowe 

iskierki gwiazd. Zryw do przodu i zaraz od stóp do głowy zmroziła mnie lodowata 

fala.   Zupełnie   jakbym   skoczył   z   łaźni   wprost   do   przerębli.   Gdybym   nie   wypił 

koniaku, pewnie bym dał dęba. Albo zamarł z szoku i stracił czas. Ale wypiłem, nie 

wiem już sam, czy na szczęście, czy na nieszczęście, nie zatrzymałem się więc, tylko 

kontynuowałem ruch do przodu.

 

Czułem, jakby w splot słoneczny wbijała mi się lodowa igła, przemogłem to 

uczucie, udawało mi się mechanicznie przestawiać nogi i iść właśnie tam, gdzie nie 

chciała puścić kurcząca się, sprężysta przestrzeń. Przychodziło iść już nie do góry po 

zboczu, ale w nieco innym kierunku. Przypadkowym. Szczeliną między światami. 

background image

Wbrew sączącej się z Przygranicza magicznej energii. Wbrew wszystkiemu.

 

Mróz   błyskawicznie   wypił   całe   ciepło   z   mojego   ciała   i   jedynie   siłą   woli 

podążałem przed siebie. Siłą woli i krążącym wraz z krwią koniakiem. I marzeniami 

o cieple. Niewiele mi trzeba — ciepłe morze, gorący piach, w ostateczności szklankę 

grzańca. Albo chociaż wódki. Nie potrzebuję wiele, nie...

 

Mróz wił się wokół, chciał, bym się zatrzymał, przestał oddychać, zbił się z 

tropu i skręcił z najtrudniejszej drogi. Czarne bezdenne niebo beznamiętnie śledziło 

niezliczonymi ognikami gwiazd moją szamotaninę. Wiszący na srebrnym łańcuszku 

krzyżyk palił pierś, ale teraz ten ból nic a nic nie przeszkadzał, dodawał wręcz sił i 

pchał do przodu. I z całej mocy starałem się nie zboczyć z drogi.

 

Krok, drugi, idziemy po Afryce,

 

Krok, drugi, wciąż po tej Afryce...

 

Co   za   bzdura?   Od   kiedy   to   piach   afrykański   ma   biały   kolor?

 

Parząco zimny piasek, w który zaryłem twarzą, okazał się śniegiem. I zanim 

straciłem   przytomność,   udało   mi   się   unieść   wypełnioną   ołowiem   głowę   i   w 

gęstniejącym mroku dostrzec zarysy na wpół rozwalonego parterowego budynku.

 

No i wróciłem...

 

Kto by pomyślał...

 

Co za draństwo...

 

1

 

Fragment rosyjskiej pieśni ludowej (przyp. tłum.).

 

background image

 Rozdział 2

 

Na początku było słowo.

 

Czy światło?

 

Nie, jednak słowo — ktoś monotonnie na jednej nucie nudził prosto w ucho:

 

— Ocknij się, ocknij się, ocknij się...

 

A potem jakiś idiota postanowił odchylić mi powiekę i zaświecić prosto w oko.

 

Diabli!

 

Rzuciłem   się,   wyswobodziłem   głowę   z   chwytu,   znów   zamknąłem   oczy   i 

spróbowałem ukryć się w zaspie.

 

Nie dali. Wytaszczyli, rozwarli zęby, wlali do ust jakiś wstrętny płyn.

 

Bestie!

 

Zachrypiałem,   ścisnąłem   pulsujące   bólem   skronie   i   zacząłem   się   turlać   po 

śniegu ubitym byle jak nogami moich prześladowców. Całe ciało płonęło ogniem, 

stawy rozbijały na drobne części katowskie młoty, a w żyłach zamiast krwi płynął 

czysty kwas. Serce ledwie sobie radziło z potwornym obciążeniem i z moich ust 

dobył się nie jęk nawet, ale jakieś niewiarygodne syczenie.

 

— Ale się skuł — dotarł do mnie  potępiający głos gdzieś z bliska. — W 

drobną kaszę.

 

—   Nie   jestem   pewien,   może   zrobić   mu   zastrzyk   przeciwbólowy?   — 

Generałow   przykucnął   i   zaklął,   odsuwając   gwałtownie   rękę,   kiedy   między   nami 

przeskoczyła błękitna iskra ładunku magii. — Wołkow! Co to ma być?!

 

— Nie wiem, przyrządy się spaliły — odparł naukowiec ze zmieszaniem.

 

— To duchy. On jest w ich mocy — oświeciła dowódcę Alina. — Wiem, co 

robić...

 

Wie. Tak, uczona wielce. Jakie, do cholery, duchy?!!! Czy nie jest jasne, że 

trzepie mną przez nadmiar promieniowania magicznego?!

 

W moje udręczone ciało wbijały się bez przerwy tysiące lodowatych igieł, a od 

promieniowania   wywracało   mnie   na   nice.   Zaraz   po   trawiącym   organizm   ogniu 

background image

nadeszło zimno, zamrażające palce rąk i nóg. Szlag, jeszcze trochę, a diabli mnie 

porwą. Trzeba coś zrobić, i to szybko.

 

Napierająca z zewnątrz magia rwała mnie na kawałki i burzyła krew, ale nic na 

to nie mogłem poradzić, zbyt wielki był gradient napięć podczas przejścia. Dominik 

uprzedzał mnie, że może tak się zdarzyć. Lepiej by mi powiedział, co wtedy robić.

 

Skowycząc   przez   zaciśnięte   zęby   z   nieznośnego   bólu,   spróbowałem   się 

skoncentrować i przepuścić wlewającą się energię przez odwykłe od takich obciążeń 

ciało.   Najważniejsze   to   chociaż   na   chwilę   stać   się   jedną   całością   z   iskrzącą   się 

magicznym promieniowaniem przestrzenią Przygranicza, a potem będzie łatwiej.

 

Otwarłszy się maksymalnie na strumienie mocy, przestałem wyć, a zacząłem 

mamrotać mantrę zdejmującą ból. Na chwilę targane skurczami ciało rozluźniło się i 

skręcająca   je   energia   podążyła   wzdłuż   nastrojonych   jeszcze   podczas   szkolenia   w 

Gimnazjonie   mentalnych   kanałów.   Tylko   że   pomogło   to   na   niezbyt   długo   — 

zdolność kierowania wewnętrzną siłą utracona podczas nieobecności w Przygraniczu 

nie powróciła, a napływająca w niekontrolowany sposób moc groziła, że w krótkim 

czasie zamienię się w żywą pochodnię.

 

Przygryzłem   kołnierz   kufajki,   odetchnąłem   głęboko   i   spróbowałem   odciąć 

wszystkie wsysające się we mnie strumienie energii. Spróbowałem rozpaczliwie, ale 

pierwsze rezultaty pojawiły się nieoczekiwanie szybko — tak jak do niemożliwości 

trudno było poradzić sobie z wewnętrzną mocą, tak łatwo okazało się pracować z 

energią zewnętrzną.

 

Raz — i palące magiczne pole owija mnie i tylko lekko, leciutko kłuje skórę 

wyładowaniami.

 

Dwa — i ból ustępuje.

 

Trzy — i zimny wiatr pali twarz.

 

Odczekawszy chwilę, otworzyłem oczy i nie zwracając uwagi na ciągnący od 

ziemi chłód, wpatrzyłem się w ciemniejące wieczorne niebo. Niebo prawie szare, z 

plamami   ołowianych   śnieżnych   obłoków.   Zamarli   wokół   z   bronią   w   ręku   ludzie 

czujnie   rozglądali   się   na   boki   i   tylko   grzebiąca   w   torbie   Alina   głośno   jęknęła, 

napotkawszy moje spojrzenie.

background image

 

— Opętany...

 

— Niedoczekanie — burknąłem, przewróciłem się na bok i ostrożnie usiadłem 

na śniegu. Ból w głowie jeszcze nie ucichł i od niezręcznego ruchu znów załupało w 

skroniach.

 

— Ocknąłeś się? — spytał Generałow, kucając obok mnie ze strzykawką w 

dłoni. — Dasz radę iść czy dorzucić ci witaminek?

 

— Dam radę — odpowiedziałem bez zastanowienia i w tej chwili dotarło do 

mnie, że tak jest naprawdę. Z głowy wywietrzały opary alkoholu, krępujące ruchy 

zmęczenie zniknęło bez śladu, a resztki przepływającej przez ciało energii Północy 

wróciły mi nieco zapomnianej już wiary we własne siły. I nie tylko wiary. — Nie 

trzeba mnie kłuć, sam sobie poradzę.

 

Czułem się tylko trochę dziwnie. Z jednej strony, pole magiczne dotykało mnie 

lekko, ale z drugiej, miałem takie wrażenie, jakby strumienie energii nie szły prosto, 

ale omijały mnie ze wszystkich stron. Ciekawe, czy można tak samo oszukać bojowe 

zaklęcia? Pytanie, jak to się mówi, mocno nie w porę.

 

— Chodźmy więc, zaraz zrobi się ciemno — popędził mnie Generałow.

 

— Poczekaj. — Wstałem, rozejrzałem się. — Wiesz, kto się cieszy, kiedy się 

człowiek śpieszy?

 

Wpadliśmy   do   Przygranicza   niedaleko   zasypanych   śniegiem   ruin 

zbudowanego z żelazobetonowych płyt hangaru. Dach zawalił się już dawno, a i 

mury nie budziły zaufania, nie było więc najmniejszego sensu zostawać tutaj na noc. 

Tym bardziej że istniała alternatywa, gdyż na tle ciemniejącego nieba o dwa, może 

trzy kilometry majaczyły zarysy jakichś budowli.

 

Popatrzyłem   w   stronę   słońca   prawie   całkiem   już   schowanego   za 

widnokręgiem,   jego   promienie   czerwonymi   strzałami   przebijały   rwaną   pokrywę 

chmur i rozjaśniały szarość nieba różowymi i purpurowymi kolorami. Z pewnością 

chmury zewrą niebawem szeregi, ale jeśli się pośpieszymy, do ruin dotrzemy przed 

zapadnięciem ciemności. Tylko że śpieszyć się też trzeba rozsądnie.

 

Wiatr sypnął w twarz garścią śnieżnych płatków i od razu zrobiło się jakoś 

nieprzyjemnie. Jakby panujący w Przygraniczu Mróz specjalnie przypominał, kto tu 

background image

rządzi. I chociaż ubrałem się najcieplej jak mogłem, porywy lodowatego wiatru i tak 

przenikały mnie na wskroś. Nie czułem nawet palców u nóg. Nie, najwyższa pora się 

zbierać.

 

Szybko   obrzuciłem   wzrokiem   ludzi   wokół,   skonstatowałem,   że   zdążyli   już 

pochować gdzieś najcięższe wory, wyjąłem z futerału tajgę.

 

—   Ledniew!   Długo   będziesz   się   grzebał?!   —   ryknął   Władimir,   kończąc 

obserwować przez lornetkę interesujące mnie budowle. — Nie ciągnij gumy.

 

— Sopel — poprawiłem go, zdjąłem prawą futrzaną rękawicę, załadowałem 

broń. Osłonięte przed chłodem tylko skórzaną rękawiczką palce od razu skostniały, 

ale na to nic nie mogłem poradzić, trzeba przecierpieć.

 

— Jaki sopel? — nie zrozumiał dowódca.

 

— Nazywają mnie Sopel — wyjaśniłem i namacałem w kieszeni zapalniczkę.

 

—   Nie   dziwacz   —   rozeźlił   się   Generałow,   zabezpieczył   okulary   lornetki 

osłoną.

 

—  Tylko  mówię.   —  Zdjąłem  drugą   rękawicę,   podszedłem   do  próbującego 

ożywić laptop Wołkowa i chwyciłem go za ucho.

 

— A ty czego?! — wrzasnął Piotr.

 

— Ledniew! — To już Generałow. — Całkiem ocipiałeś?

 

— Sopel — przypomniałem mu, uniosłem do światła prawą rękę. W mocno 

zaciśniętych palcach wił się prawie niewidoczny cień. Szczęknęło kółko zapalniczki, 

ogień liznął kurczący się opar i nagle między palcami zapłonął i zgasł momentalnie 

zielony płomień.

 

—   Co   to   było?   —   spytał   Władimir,   łowiąc   nozdrzami   dym   niosący   swąd 

palonych włosów.

 

— Kleszcz dymny.

 

— Pozostałych też sprawdzisz?

 

— Obowiązkowo. — Zamknąłem oczy i spróbowałem wywołać wewnętrzne 

widzenie. Czerń pod powiekami zmieniała się w szarość, a na jej tle pojawiło się 

dziesięć bladych plam otaczających mnie ludzi. Aury większości świeciły żółtymi 

tonami upstrzonymi czarnymi i ciemnogranatowymi nićmi. Wyjątki były dwa: Alina 

background image

lśniła bursztynowo, a jeden z żołnierzy Generałowa — Wiktor — powoli wypełniał 

się ledwie zauważalnie falującą czernią. A więc to tak, bardzo niedobrze.

 

Obiegłem   wewnętrznym   spojrzeniem   pozornie   bezkresną   szarą   pustać 

zaśnieżonego pola, nie znalazłem nic ciekawego, otworzyłem oczy i odchrząknąłem.

 

— Z pozostałymi wszystko w porządku.

 

— Na pewno? — Władimir zmarszczył brwi.

 

— Na pewno. — Przykucnąłem obok leżących na śniegu nart, odpiąłem paski 

mocujące do nich kijki. — Pójdziecie bez obciążenia?

 

— W jakim sensie?

 

— Pytam, czy zostawicie tutaj bagaż.

 

— Nie twoja sprawa.

 

— Będzie łatwiej. — Wsunąłem walonki w wiązania, wciągnąłem w nozdrza 

wiatr, który zmienił kierunek. Pachniał Północą. — Idziemy tędy. Sprawdzimy tamte 

domy, tam też zanocujemy.

 

— Na ile to bezpieczne? — spytał Generałow.

 

— Bezpieczniej, niż zostawać na noc na otwartej przestrzeni. — Wzruszyłem 

ramionami.

 

— A wiesz w ogóle, gdzie się znajdujemy?

 

— Najprawdopodobniej na południe od Fortu, chociaż mogę się mylić. Tak 

wygląda, jakby to był Siewieroreczeńsk.

 

— Daleko mamy?

 

— Za tydzień pewnie dotrzemy. A jeśli trafimy na ludzi, to i prędzej.

 

—   Jegorow   i   Fiodorow   naprzód,   Brylski   i   Jakubow   do   tylnej   straży.   — 

Władimir spojrzał powątpiewająco na Alinę i Piotra. — Wy macie się mnie trzymać, 

jasne?

 

— Tak jest! — odparł Wołkow, pakując martwy laptop do pokrowca. Alina 

ograniczyła się do kiwnięcia głową.

 

— Moment.  — Nachyliłem się do poprawiającego rękawiczki Władimira  i 

szepnąłem mu prosto w ucho: — Nie dałbyś kogo innego niż Jakubowa na tyły?

 

— A co? — Dowódca ze zdziwieniem obejrzał się na partnera Brylskiego.

background image

 

—   Widzę   u   niego   przebicie   energii.   Mała   odporność   na   promieniowanie 

magiczne. W każdej chwili może go otumanić. Lepiej go poobserwować.

 

— Tak mówisz? — Generałow zamyślił się. Wyrobił już sobie zdanie na mój 

temat, ale rozsądek nie pozwalał mu zignorować rady. — Jakubow, ty będziesz miał 

baczenie na naszego przewodnika. Do Brylskiego dołączy Smirnow. Ruszamy.

 

Mrugnąłem do niczego niepojmującego Wiktora, odepchnąłem się kijkami i 

ruszyłem   za   tymi,   którzy   wyznaczali   trasę.   Przy   czym   wyznaczali   to   określenie 

mocno   na   wyrost.   Wyrzuciło   nas   w   Przygranicze   pośrodku   pustego   pola,   więc 

teoretycznie można było iść w najzupełniej dowolną stronę. Tylko że w tej chwili nie 

mogliśmy   sobie   pozwolić   na   taki   luksus,   podążaliśmy   ku   ruinom,   przełamując 

chrupiącą szreń myśliwskimi nartami.

 

Gdyby istniał jakiś wybór, z pewnością gdzieś bym skręcił. A tak trzeba było 

maszerować pod wiatr, który oprócz tego, że wciskał się pod ubranie, wywiewając 

resztki ciepła, to jeszcze kłuł prosto w twarz igiełkami zmarzniętych śnieżyn. Gdyby 

nie kominiarki i gogle, z pewnością policzki całkowicie by nam zamarzły.

 

Przedzieranie się przez głęboki śnieg było trudne, od razu zaczęło mi brakować 

tchu i odezwały się połamane niegdyś żebra. I nie miałem możliwości zapomnieć o 

wszystkim i tylko przestawiać ciężkie jak z ołowiu nogi. A do tego wszystkiego 

musiałem w miarę moich osłabionych możliwości lustrować wewnętrznym wzrokiem 

okolicę. I osłaniać się od próbujących zalać mnie wraz z głową fal magicznej energii. 

Po czterdziestu minutach takich zmagań czułem się, jakbym rozładował w pojedynkę 

cały wagon z węglem. Ale przynajmniej dałem radę ślizgać się wzdłuż strumieni 

mocy. A mimo to, pewnie z braku wprawy, zbyt późno zobaczyłem niebezpieczne 

miejsce.   Chociaż...   co   to   znaczy   zbyt   późno?   Najważniejsze,   że   w   ogóle   je 

dostrzegłem. I zdążyłem uprzedzić innych.

 

— Stać! — wrzasnąłem, kiedy podmuch wiatru przyniósł nienaturalny chłód, 

w   nozdrza   wdarła   się   woń   dawno   porzuconego   domu,   a   czarodziejskie   widzenie 

zabarwiło przecinający drogę jar bladopurpurowym odcieniem. — Do tyłu!

 

— Co znowu? — spytał Fiodorow, odwracając się. Zatrzymał się na samej 

krawędzi zbocza.

background image

 

—   To   złe   miejsce,   trzeba   je   obejść.   —   Nie   zwracając   uwagi   na   jego 

niezadowolenie,   ze   strachem   popatrzyłem   na   spluwającego   w   śnieg   długim 

strumieniem śliny Wiktora. Żeby się tylko nie wykończył. Kiepski czas przyszedł na 

niego.

 

— Jar jest długi, stracimy z pół godziny — zauważył Generałow. — Dlaczego 

nie można iść prosto?

 

—   Nie   wolno.   —   Alina   nieoczekiwanie   chwyciła   go   za   rękę.   Dziewczyna 

trzęsła się jak w febrze. — Czuję, że przed nami jest coś niedobrego. Trzeba stąd 

uciekać jak najprędzej, zanim to nas zauważy.

 

— Skoro tak — dowódca popatrywał to na mnie, to na nią — niech będzie...

 

— Zaraz sprawdzę! — Fiodorow zdjął z ramienia karabin i zbiegł po zboczu.

 

Zdążyłem tylko zakląć, a on już się oddalił o dobre trzydzieści metrów.

 

— Wszystko tutaj jak należy! Schodźcie! — Machnął na nas ręką, uśmiechnął 

się   szeroko,   a   potem   przytknął   lufę   sajgi   do   podbródka.   Wystrzał   zabrzmiał 

nieoczekiwanie głucho, ciało prawie pozbawione głowy stało jeszcze przez chwilę, a 

potem jak podcięte kosą runęło na zabryzgany krwią śnieg.

 

— Brylski, w tył! — krzyknął Generałow, chwycił mnie za kufajkę, wzdrygnął 

się lekko. — Co to było?

 

— Jar duchów. — Z trudem przełknąłem gęstą ślinę, wytężając czarodziejskie 

spojrzenie aż do zawrotu głowy i wpatrując się w napełniający się czernią jar. Na 

szczęście liżące strome zbocza macki ciemności na razie nie mogły się wydostać na 

górę. A raczej nie chciały. — Trzeba odejść, mogą próbować i nas wciągnąć.

 

— Idź do Brylskiego, obchodzimy prawą stroną — rozkazał Generałow. — I 

niech mi ktoś jeszcze spróbuje wykazywać się inicjatywą...

 

Obejście jaru zajęło dwadzieścia minut, potem mniej więcej drugie tyle trzeba 

było wlec się przez zaśnieżone pole, na którym z zasp sterczały ostre gałęzie burzanu. 

Kiedy   z   Brylskim   wreszcie   dotarliśmy   do   znajdującego   się   pośrodku   pola 

porzuconego osiedla i ukryliśmy się przed rozhulaną zawieją za ceglanym blokiem 

dawnej kotłowni, o mało nie padłem na twarz ze zmęczenia.

 

— Teraz dokąd? — Brylski wyjrzał zza węgła, żeby obejrzeć sąsiednie ruiny.

background image

 

— Znajdziemy miejsce, w którym wiatr tak nie duje, i tam zanocujemy. — O 

ile udało  mi  się  zobaczyć  przez  bijący  prosto  w  oczy   śnieg,  dwa  czteropiętrowe 

budynki   z   czasów   Breżniewa   stały   pośrodku,   otoczone   kilkoma   trzypiętrówkami. 

Odwróciłem się ku rozstawionemu w szereg oddziałowi i westchnąłem. Nie podobało 

mi się tutaj, ale cóż robić, skoro wszyscy tacy zmordowani... Piotr i Alina ledwie 

powłóczyli nogami. A i mnie odpoczynek by nie zaszkodził. Chociaż pospać pewnie 

nie dam rady: i na wartowników nie ma co liczyć, i samego mnie pokręciło okrutnie. 

Jeszcze bym we śnie wyciągnął kopyta.

 

—   Gdzie   się   zatrzymamy?   —   westchnął   ciężko   Generałow   i   wbił   kijki   w 

śnieg.

 

—   Czuję   obecność   ciemnej   mocy!   —   pociągnęła   go   za   rękaw   Alina,   nie 

dopuszczając mnie do słowa. — Trzeba stąd uciekać.

 

— A ty co powiesz? — Dowódca spojrzał na mnie.

 

— Że tutaj oprócz ciemnej żadnej innej mocy nie ma. — Uśmiechnąłem się, 

wzruszając ramionami,  i popatrzyłem na przyciśniętego do ściany Wiktora, który 

najwyraźniej ostatkiem sił  trzymał  się  na nogach. — Ale  na otwartej  przestrzeni 

zamarzniemy przy tym wietrze. I niebezpiecznie.

 

—   Smirnow,   Jegorow,   sprawdźcie   tamtą   chałupę.   —   Generał   wskazał 

najbliższą   czteropiętrówkę   i   popchnął   mnie   w   ślad   za   podwładnymi.   —   Też   się 

rozejrzyj.

 

A na co tam niby patrzeć? I tak wiem, że nikogo nie ma — kiedy oddział 

czekał na decyzję, zlustrowałem czarodziejskim okiem wszystkie domy. Chociaż... 

Lepiej wszystko dokładnie sprawdzić. Mogłem przecież kogoś przeoczyć, jeśli nie 

jest całkiem człowiekiem... Albo wcale nim nie jest. Wszystko może się zdarzyć, 

bywały już precedensy...

 

Żołnierze zatrzymali się przy pierwszym wejściu i czekali na mnie, czujnie się 

rozglądając. Wyjąłem prawą rękę z futrzanej rękawicy, pewniej chwyciłem strzelbę.

 

— Czego stoicie? Na kogoś czekacie?

 

— Nie czujesz tego? — zawołał Jegorow, przekrzykując wycie wiatru. — Nie 

mam pojęcia, co to za woń!

background image

 

Odciągnąłem   od   twarzy   kominiarkę,   pociągnąłem   nosem   i   rzeczywiście 

złowiłem   jakiś   znajomy   zapach.   Nie   mogę   powiedzieć,   że   bardzo   wstrętny,   ale 

delektować się nim byłoby raczej trudno. Lepiej by było zanocować gdzie indziej, ale 

nie wolno zostawiać za plecami takiej zagadki.

 

— Nic nie słyszycie? — Wydawało mi się, że przez monotonny szum wiatru 

doleciało lekkie skrzypienie.

 

— To wiatr — powiedział zdecydowanie Smirnow. — Mów lepiej o zapachu.

 

Zapach, skrzypienie... Ktoś mi o tym na pewno opowiadał! Żeby jeszcze sobie 

przypomnieć,   o   co   chodziło.   Woń   niewątpliwie   znajoma,   skrzypnięcie   słyszalne 

nawet przez zawieję...

 

Szarki!

 

—   Nie   ruszajcie   się.   Ani   mi   pisnąć...   —   wysyczałem   do   zdziwionych 

towarzyszy. Nie dyskutowali i nie dopytywali się o nic.

 

Starając   się   nawet   nie   przestępować   z   nogi   na   nogę,   pokręciłem   głową, 

uważnie obserwując wysokie zaspy.

 

Szarki to takie sprytne stworzenia, które kopią pułapki pod śniegiem. Zagapisz 

się i chrust! — noga po kolano wpadnie, a bestie ją odgryzą. Jak mogłem od razu nie 

poznać tego zapachu?

 

Nieprzyjemne skrzypienie, które wywoływało dreszcze na plecach, stało się 

nieco głośniejsze. Uniosłem strzelbę i wsadziłem ładunek w śnieg między nami i 

ścianą domu.

 

I oczywiście chybiłem. Zaraz potem szary cień wyskoczył w górę wprost ze 

schodów   wejściowych.   Nie   zdążyłem   oddać   drugiego   strzału,   bo   serie   z   dwóch 

automatów zabrzmiały jak jedna i zastrzelony drapieżnik zwalił się na śnieg.

 

— Koniec. — Przeładowałem strzelbę i machnąłem ręką na rozglądających się 

gorączkowo chłopaków. — To szark. A skoro skóra srebrzysta, znaczy — samiec.

 

— No i? —Jegorow czubkiem buta trącił martwe zwierzę w głowę, obejrzał 

sterczące z pyska długie na palec kły i odwrócił się do Smirnowa.

 

Ten   jednak   miał   gdzieś   kły.   Przytrzymując   karabin   jedną   ręką,   coś   już 

mamrotał do radia. Pewnie zdawał sprawę dowódcy.

background image

 

— Samce zimą nikogo nie wpuszczają na swoje terytorium, dopiero bliżej lata 

odchodzą do samic. — Wszedłem na schody i ostrożnie zajrzałem w drzwi. — Ma 

ktoś latarkę? No to idźcie przodem, będę osłaniał.

 

Tak jak przypuszczałem, w środku nikogo nie było. Trupów na szczęście też. 

A i szarkami nie woniało w sieni — bo to i przeciągi, i nory tych stworów znajdują 

się raczej pod ziemią i mogą sięgać dziesięć metrów w głąb. Nie trzeba było więc 

szukać innego miejsca. Po sprawdzeniu korytarza weszliśmy do jednego z mieszkań 

na trzecim piętrze, wyrzuciliśmy szybko śnieg na klatkę schodową i zasłoniliśmy na 

moją   prośbę   okna   brezentem.   Nie   można   powiedzieć,   żeby   trafiły   się   nam 

pięciogwiazdkowe apartamenty, ale w porównaniu z noclegiem na dworze można to 

było uznać za kurort.

 

—   Po   co   to?   —   Smirnow   spojrzał   na   brezent   z   dezaprobatą,   zatrzaskując 

karabińczyk   na   zaworze   kaloryfera   i   rzucając   kawał   długiej   liny   pod   okno.   — 

Przenocowalibyśmy w śpiworach.

 

— Materiał jest czarny, w ciemności za cholerę go nikt nie dojrzy, a po co ma 

ktoś nas namierzyć, jeśli się przypęta nocą na osiedle? — nie zgodziłem się z nim.

 

— Zostawiamy, jak jest — uciął Generałow. — Jegorow, rozmieść alarmy 

między   parterem   i   pierwszym   piętrem   i   między   drugim   a   trzecim.   Smirnow,   ty 

ubezpieczasz.

 

— Dolnego nie maskować? — spytał Jegorow.

 

—   Nie.   I   zamknij   przejście   na   czwarte   piętro.   Czerkiesow,   obejmij   wartę. 

Zmiana co dwie godziny. Jakubow i Brylski do kuchni. Ubezpieczacie posterunek 

przy wejściu. Zmiana co półtorej godziny. Wszystko jasne? Do roboty.

 

Nie   odpoczywając   jeszcze,   uważnie   obejrzałem   pokój.   To   było   zwyczajne 

betonowe   pudełko,   nawet   bez   linoleum.   Nie   znalazłem   nic   podejrzanego, 

przeszedłem więc do kuchni. Tutaj też wszystko w porządku. Wprawdzie pachniało 

cokolwiek szarkami, ale od tego się nie umiera.

 

Wracając,   zajrzałem   jeszcze   do   łazienki   i   ubikacji,   wziąłem   leżący   przy 

wejściu plecak, zarzuciłem na ramię.

 

Cóż, powinienem się gdzieś umościć.

background image

 

Przecisnąłem się obok stojącego w drzwiach wartownika, postanowiłem nie iść 

daleko w głąb pokoju, rozłożyłem karimatę. Tutaj nie powinno tak ciągnąć od okna. 

A i wejście widać lepiej.

 

Rzecz   jasna,   nikt   od   razu   nie   poszedł   spać.   Piotr   żarliwie   reanimował 

ukochany laptop, Alina łaziła po pomieszczeniu i maczając dłoń w słoiku z zieloną 

farbą, malowała po kątach jakieś dziwne symbole. Magii się w tym nie czuło, ale jak 

powiadają:   wprawdzie   nie   pomoże,   ale   i   nie   zaszkodzi.   Niech   rysuje,   ma 

przynajmniej zajęcie.

 

Ludzie Generałowa bez zbytniego pośpiechu rozkładali na podłodze karimaty, 

a dowódca co i rusz zachęcał ich do społecznie użytecznego wysiłku. Kiedy wreszcie 

się upewnił, że wszystkie polecenia zostały wykonane, sprawdził posterunki i kazał 

wyjąć butlę z gazem. To bardzo dobrze, bo nie zaszkodzi trochę się rozgrzać, a i 

gorąca herbata się przyda.

 

— Może byśmy zajęli chociaż dwupokojowe? — zamruczał niezadowolony 

Brylski. — Po co się cisnąć w kawalerce?

 

— Jest dobrze. Ciasno, ale krzywdy nikt nie ma. — Generałow nalał do kubka 

wrzątku, wrzucił kostkę rozpuszczalnego kakao. — Powietrze szybciej się ociepli i w 

ogóle zmień Jakubowa, niech zje kolację.

 

— Tak jest. — Sposępniały Brylski wyniósł swoje rzeczy do kuchni.

 

— Jak samopoczucie? — Generałow przykucnął obok klnącego pod nosem 

Wołkowa.

 

Naukowiec wyjął właśnie akumulator laptopa i oglądał stopione styki.

 

— Zdechł — rzucił ze złością.

 

— Jak twoje samopoczucie? — uściślił Władimir.

 

— Ja nie zdechłem — odparł Piotr, wyjął z teczki narzędzia i drżącymi ze 

zmęczenia rękami zaczął rozkręcać urządzenie. — Jak na razie.

 

— A ty, Alina? — Generałow wstał, upił łyk kakao.

 

— Nie podoba mi się tutaj — odparła. — Mam cały czas wrażenie, że zaraz 

zdarzy się coś strasznego. I zapach... Czuć krew...

 

— Uspokój się, wypij gorącej czekolady. — Władimir ujął Alinę za ramiona, 

background image

posadził ją na karimacie,  włożył jej w dłoń kubek z aromatycznym napojem.  — 

Wszystko będzie dobrze, to po prostu nerwy.

 

Od   zapachu   samopodgrzewających   się   konserw,   które   pootwierali   ludzie 

Generałowa,   pociekła   mi   ślinka.   Szybko   przegryzłem   jakiś   pasztet   z   suchego 

prowiantu, uzupełniłem połową tabliczki czekolady, a wszystko zapiłem kubkiem 

kawy. Uf, dopiero zacząłem się rozgrzewać, ale palców u nóg jeszcze nie czułem.

 

—   Brylski,   ty   dokąd?!   —   wściekł   się   Władimir,   kiedy   tamten   cichutko 

wyśliznął się na korytarz.

 

— Muszę się odlać.

 

— Co za przedszkole — nachmurzył się Generałow. — Smirnow, idź z nim. 

Tylko piętra nie opuszczajcie. I żeby nikt się nie ruszał w pojedynkę!

 

—  A  co  tutaj  się   może   stać?   —  Brylski  wzruszył  ramionami,  ale  rozkazu 

posłuchał. — Wala, szybciej, nie mam pęcherza z gumy, zaraz pęknę.

 

— Twój problem — prychnął Smirnow, wziął karabin i wyszedł na klatkę 

schodową.

 

— Duchy martwych, duchy żywych. — Alina nagle skoczyła na równe nogi, 

upuszczając na podłogę kubek z kakao. — Stój, nie odlatuj! Poczekaj!

 

— Kto?! — Wołkow wzdrygnął się.

 

—   Dusza!   Moja   dusza!   Trzymajcie!   —   Dziewczyna   rzuciła   się   do 

zabezpieczonego   brezentem   okna,   ale   Czerkiesow   stanął   jej   na   drodze,   zwalił 

oszalałą z nóg.

 

— Puśćcie! Puśćcie! — zawyła Alina, próbując walczyć długimi paznokciami.

 

—   Trzymajcie   ją!   Mocniej,   żeby   nie   miotała   głową!   —   Podskoczyłem   ku 

wijącej   się   dziewczynie,   którą   z   trudem   przytrzymywało   trzech   tęgich   facetów. 

Wyjąłem finkę.

 

— Co chcesz zrobić? — krzyknął na mnie Generałow trzymający Alinę za 

głowę.

 

— Porządnie trzymaj! — Zerwałem dziewczynie czapkę, odsunąłem pukiel 

włosów   i   płynnym   ruchem   wyrysowałem   ostrzem   noża   na   skroni   nieszczęsnej 

wymyślny czarodziejski symbol.

background image

 

Natychmiast oklapła i przestała się wyrywać. Jej spojrzenie rozjaśniło się, ze 

zdziwieniem spojrzała na otaczających ją ludzi.

 

— Co się stało? Puśćcie mnie! No, puśćcie wreszcie!

 

— Puścić — poleciłem, chowając finkę do pochwy. — Już można.

 

— Co się ze mną stało? — Dziewczyna ostrożnie dotknęła rozciętej skroni i 

zagryzła z bólu wargi.

 

—   Lekka   obsesja.   —   Wróciłem   na   swoją   karimatę,   podniosłem   kubek,   w 

którym   zostało   jeszcze   parę   łyków   ostygłej   już   kawy.   —   To   z   braku 

przyzwyczajenia.

 

Czerkiesow potarł rozorany paznokciami nadgarstek.

 

— A po co ją ciąłeś?

 

— Nałożyłem czary odrzucające. — Moja odpowiedź zapewne nie była zbyt 

komunikatywna.   —   Alina,   na   jakiś   czas   jesteś   zabezpieczona   przed   mentalnym 

oddziaływaniem.

 

—  A  dokładnie  na  jak  długo?  —  Dziewczyna  rozpięła  kurtkę  narciarską  i 

zaczęła poprawiać ubranie.

 

— Aż rana się zagoi. Nie zapomnij powiedzieć ojcu Dominikowi, że masz 

podwyższoną wrażliwość.

 

— Ojciec Dominik? A kto to? — zdziwiła się.

 

— Generałow na pewno was pozna ze sobą.

 

— A  gdyby  atak  się  powtórzył, wystarczy  znów  zrobić  takie nacięcie?   — 

Dziewczyna wyjęła lusterko i uważnie oglądała skaleczoną skórę. Potem wyjęła z 

kieszeni notes i przerysowała zawijasy.

 

— Najpewniej tak... — Poprawiłem rysunek, przedłużając jeden z ogonków 

runy.   Najpewniej   nie...   Ale   po   co   straszyć   kogoś   na   zapas?   Spróbuję   ją   trochę 

poduczyć, bo gotowa sobie krzywdę zrobić. — Kiedy zaczniesz nacinać, wyobrażaj 

sobie, że  od głowy  do pięt nakrywa cię zasłona,  odgradzając  od świata.  Możesz 

poćwiczyć   najpierw   na   papierze.   Najważniejsze   to   wyczucie   czasu,   żeby   wzór 

wykonywać w jednym tempie i podczas trwania ruchu rozciągnąć tę zasłonę.

 

— Dobrze — skinęła głową dziewczyna.

background image

 

— Wypij. — Generałow wyjął z podręcznej apteczki jakiś środek, wrzucił do 

kubka z wrzątkiem i podał Alinie.

 

— Po co?

 

— Na lepszy sen.

 

Posłusznie przyjęła lekarstwo i wpełzła do śpiwora.

 

— Da sobie radę? — spytał mnie cichym szeptem Władimir.

 

— Jeśli nie, podacie jej coś mocno oszałamiającego i będziecie utrzymywać w 

takim stanie, aż dotrzecie do Dominika.

 

— Co za diabeł?! — nieoczekiwanie zaklął od dawna milczący nad laptopem 

Piotr.

 

— Co jeszcze? — Generałow podskoczył do niego.

 

—   Może   nadajniki   rzeczywiście   zawodzą,   ale   takie   mam   wrażenie,   jakby 

gdzieś obok poszedł w eter skompresowany  pakiet danych. — Wołkow podniósł 

jedno z narzędzi i postukał nim w ścianę. — Nie, na pewno wszystko zawodzi.

 

—   Sopel?   —   Generałow   przypomniał   sobie   moją   prośbę   i  nie   startował   z 

nazwiskiem. — Co o tym myślisz?

 

— Obcych w pobliżu na pewno nie ma — zapewniłem. — Ale na elektronice 

nie należy polegać.

 

— Zatem tak... — nie wiadomo nad czym zamyślił się Generałow, wrócił do 

Wołkowa i szepnął do niego: — Jeśli się powtórzy, od razu daj znać. I lepiej nie przy 

wszystkich, OK?

 

— Jasne.

 

— Wszystko, gaście światło, pora spać. — Władimir klasnął w dłonie i jeden z 

żołnierzy wyłączył skierowaną na ścianę lampę.

 

Spać? Wątpiłem, żeby to był dobry pomysł. A na pewno dla mnie.

 

Czułem   się,   delikatnie   rzecz   ujmując,   nieszczególnie.   A   tak   naprawdę   — 

parszywie,   co   tu   dużo   gadać.   Ból   głowy,   a   przeklęte   żebra   nie   dają   o   sobie 

zapomnieć. I zmęczyłem się jak pies. Zimno tutaj jednakowoż. Od przemrożonego 

betonu ciągnie chłodkiem przesączającym się pod ubranie, a i powietrze jeszcze się 

nie zdążyło nagrzać.

background image

 

A najgorsze ze wszystkiego, że spać mi nie wolno. Zasnę, to przewalę się w 

magiczne pole, a tego bym nie chciał, mam ochotę jeszcze pożyć. Chociaż czy to w 

ogóle jest życie? Jeden koszmar.

 

Skoncentrowałem   się   na   wewnętrznym  widzeniu,   kolejny   raz   zlustrowałem 

okolicę. Na oko panował spokój. Czemu więc tak podle na duszy? Jakbym z własnej 

woli pchał łeb w pętlę. Alina, histeryczka, jeszcze dolała oliwy do ognia — „stanie 

się coś strasznego, stanie się coś strasznego!”. Kasandra pieprzona. Żebyś wiedziała, 

że tutaj nic innego się nie zdarza.

 

Rozsiana   w   przestrzeni   energia,   jak   zazwyczaj   po   wykorzystaniu 

czarodziejskich   zdolności,   spróbowała   zalać   mnie   i   napełnić   krew   niegasnącym 

ogniem,   ale   tym   razem   jej   nacisk   był   o   wiele   słabszy   niż   po   przejściu.   A   i 

doświadczenie pomagało: niewielki wysiłek woli i w pełni ekranowałem się od pól 

magicznych.

 

Ciekawe, czy teraz można mnie odnaleźć za pomocą czarów.

 

Do gardła znów podszedł kłębek mdłości i musiałem równomiernie oddychać, 

walcząc z tym doznaniem. A cóż takiego się dzieje? Jak nie urok, to sraczka. Długo 

mnie tak będzie mordować?

 

Uspokoiłem się trochę, spróbowałem zdrzemnąć choć na chwilę, ale i z tego 

nic   dobrego   nie   wyszło.   Wystarczyło   zamknąć   oczy,   a   już   nie   wiadomo   skąd 

napływało przeświadczenie, że wśród nocnej zawiei po zaśnieżonym polu pęta się 

ktoś,   wyszukując   nasze   ślady.   Skradająca   się   między   domami   plama   ciemności 

wyglądała   na   tyle   realnie,   że   poczułem   mrówki   przebiegające   po   plecach.   A 

prześladowca z każdą chwilą był bliżej i bliżej...

 

Brednie!   Nie   posiadałem   nigdy   zdolności   jasnowidzenia,   nie   ma   się   czym 

przejmować. Trzeba iść spać, bo to z niewyspania właśnie bzdury przychodzą do 

głowy.

 

Niemniej   na  wszelki   wypadek  postanowiłem  jeszcze  sprawdzić   magicznym 

widzeniem okolicę, ale tylko straciłem siły na próżno, bo ostre porywy nasyconej 

magią   zawiei   zabarwiły   wszystko   mleczną   bielą,   w   której   niczego   nie   dało   się 

dostrzec.   Ale   skąd   w   takim   razie   wzięła   się   pewność,   że   naszymi   zasypanymi 

background image

śniegiem śladami podąża czarny cień?

 

Paranoja? Pewnie tak. Tylko trudno już zliczyć, ile razy ta paranoja uratowała 

mi życie. Może i teraz warto by się przysłuchać wewnętrznemu głosowi?

 

Jeszcze z dziesięć minut przewracałem się z boku na bok, ale nie dałem rady 

zasnąć Przeciwnie — zrobiło mi się jeszcze gorzej. Coraz mocniej opanowywało 

mnie przyprawione zwątpieniem uczucie beznadziejności. Coraz ostrzej odczuwałem 

ukłucia smutku. I nawet ciągnące od podłogi i ścian zimno sprawiało wrażenie, że 

chce przemrozić na wskroś moją duszę.

 

Posłuchałem   spokojnych   oddechów   śpiących   ludzi,   odrzuciłem   okrycie, 

wziąłem strzelbę i wyszedłem na korytarz.

 

— Dokąd? — Pilnujący drzwi Smirnow skierował automat w moją stronę.

 

— Odlać się.

 

— Nie ma pozwolenia.

 

— Idź ty w buraki. — Wyszedłem na podest i zatrzymałem się przy ciemnych 

schodach prowadzących na dół. — Na których stopniach są alarmy? — spytałem 

Jegorowa, który wyszedł na korytarz.

 

— Patrząc z góry: drugi i trzeci, a niżej czwarty i piąty. Daleko się wybierasz?

 

— Rozejrzę się, nie będę wychodził z budynku.

 

Zacząłem schodzić, odliczając stopnie.

 

Strasznie. Kto wie co ukrywa się w ciemnościach?

 

A   jeśli   Mróz   zjawił   się   po   moją   duszę?   I   ciemno   jeszcze   jak   w   dupie   u 

Murzyna. Trzeba było wziąć latarkę. Ale nie, z latarką byłoby jeszcze gorzej, to tak, 

jakby oznajmić „oto ja!”. Poradzę sobie jakoś.

 

Odetchnąłem głęboko, wygodniej ująłem tajgę i zacząłem powoli schodzić. Z 

początku szło nieźle, ale kiedy do parteru pozostało  zaledwie kilka stopni, znów 

ogarnęła mnie fala niewytłumaczalnego przerażenia.

 

Tak jakby przy kolejnym kroku ktoś miał zaatakować z ciemności. A gdybym 

chciał zawrócić, skoczy na plecy. Jeśli będę stal, serce nie wytrzyma.

 

Tkwiłem jak w oblężeniu.

 

Nie   zważając   na   zalewający   oczy   pot,   wytężyłem   do   granic   możliwości 

background image

czarodziejskie widzenie i ostrożnie przestąpiłem dwa stopnie naraz. Nikogo... Ufff...

 

Wstrzymując oddech, odwróciłem się ku drzwiom wejściowym i zamarłem. W 

ciemnościach zakołysało się coś zielonkawego. Wiatr przycichł na chwilę, dlatego 

udało mi się dostrzec zbliżającą się powoli ciemną plamę, która wypełniała się co 

chwila jadowitą zielenią bagiennych ogni.

 

Co za diabelstwo?

 

Przeżegnawszy się, zacząłem powoli się cofać, ale zaraz napotkałem plecami 

ścianę. I tylko świadomość, że nie ma już gdzie uciec, pomogła mi wziąć się w garść. 

No, dawaj, gadzino, chodź tutaj. Już ja cię nakarmię ołowiem. Szkoda tylko, że nie 

mam srebrnych kul...

 

Ciemna plama, nabierając stopniowo ludzkich kształtów, zbliżała się do domu, 

a ja o mały włos już bym nacisnął spust. I nie nacisnąłem, muszę powiedzieć, z dużą 

ulgą.

 

Wszystko jasne: naszym tropem powoli posuwał się lodowy piechur i sądząc 

po   praktycznie   zupełnie   odstrzelonej   głowie   oraz   zachlapanym   krwią   płaszczu 

maskującym, był to nie kto inny jak nieszczęsny Fiodorow.

 

Diabli, dlaczego nie przyszło mi do głowy polać śladów wodą święconą?

 

Odsunąłem się od drzwi, wyjąłem z pochwy ciężki nóż, a strzelbę oparłem o 

ścianę.

 

Czemu nie chciałem strzelać? Odpowiedź jest prosta — po co tracić amunicję 

na nieżywego? Na razie Fiodorow to nie zwyczajny trup, ale lodowy piechur, więc 

nie   zdążył   jeszcze   zamarznąć,   jak   należy.   Miękki   jeszcze.   Parę   uderzeń   w 

odpowiednie miejsce i można go oprawić nawet gołymi rękami.

 

Poza   tym   zaciekawiły   mnie   zielono   świecące   nici,   rozchodzące   się   na 

wszystkie strony ze splotu słonecznego truposza. Nigdy nie słyszałem o czymś takim. 

Teraz dostrzegłem je jakoś czarodziejskim widzeniem — w ciemnościach widoczne 

były bardzo słabo. Cóż, popatrzymy bliżej na to zjawisko.

 

Parę razy machnąłem ręką, próbując przyzwyczaić się do nowej broni, i nagle 

dotarło do mnie, że wdrapujący się z trudem na schody wejściowe nieboszczyk nie 

widzi   mnie   —   kiedy   tylko   wlazł   na   podest   parteru,   z   miejsca   skierował   się   ku 

background image

schodom. No tak — przecież nie miał oczu, a pośmiertnym czuciem nie mógł mnie 

teraz rozpoznać, gdyż ekranowałem się od magicznych pól.

 

Zaszedłem od tyłu lodowego piechura, który dotarł już do połowy schodów, 

zamachnąłem   się   i   nieoczekiwanie   dla   samego   siebie,   zrezygnowałem   z   zadania 

ciosu. Te zielone nici nazbyt przypominały siłowe linie jakiegoś zaklęcia, a to by 

oznaczało...

 

Szybko   przełożyłem   nóż   do   lewej   dłoni,   koniuszkami   palców   chwyciłem 

ciągnącą się wzdłuż kręgosłupa piechura nić i przerzuciłem ją na jego biodro. Palce 

oparzył niesamowity chłód, ręka zdrętwiała prawie po łokieć, ale wystarczyło, aby 

truposz uczynił następny krok, a dwie przemieszczające się w dół i przekręcające 

zielone nici spętały mu nogi. Zwalił się na ziemię, próbował podnieść na czworaki, 

ale z każdym ruchem bardziej zaplątywał się w zamienione przeze mnie w pułapkę 

energetyczne struny.

 

Poczekałem,  aż migotanie  splątanych w węzeł czarodziejskich nici całkiem 

ucichnie, a potem chwyciłem lodowego piechura za nogi i zawlokłem go do jednego 

z mieszkań. Jemu rzeczy już się nie przydadzą, a mnie z całą pewnością. Tyle tylko, 

że idąc za nami, nieboszczyk niestety posiał większą część wyposażenia. Dobrze, że 

mu chociaż pistolet został w kaburze przy pasie.

 

A zatem co my tu mamy? Giurza, tenże Wektor SR-1. Nieźle, całkiem nieźle. 

Obejrzałem pistolet, włożyłem do kieszeni. Taki dodatkowy as w rękawie na pewno 

nie   zaszkodzi.   A   pistolet   świetny   —   wypatrzyłem   taki,   będąc   u   Dominika   —   i 

przebijalność duża, tak jak trzeba w naszych warunkach. Z pewnością łatwo poradzi 

sobie z kolczugami braci.

 

Po   chwili   wahania   postanowiłem   nie   przeszukiwać   nieboszczyka   bardziej 

gruntownie. Nie żebym się brzydził, ale straciłbym na to sporo czasu. I tak już mi 

długo zeszło.

 

Nabojów więcej by się przydało, ale na początek wystarczy tych osiemnaście 

w magazynku.

 

Szybko   zatarłem   ślady   pozostawione   na   zasypanej   naniesionym   śniegiem 

podłodze   i   wbiegłem   na   górę.   Do   mieszkania   podszedłem   wolnym   już   krokiem. 

background image

Smirnow opuścił karabin i spojrzał na ledwie widoczne w ciemnościach wskazówki 

zegarka.

 

— Coś długo...

 

— Ból brzucha mnie chwycił — odparłem i poszedłem do pokoju.

 

Dręczące mnie jeszcze niedawno złe przeczucia minęły bez śladu, humor się 

poprawił na tyle, że kiedy się położyłem, nie zwróciłem uwagi na lekkie pieczenie 

kłujące   palce   prawej   dłoni.   Drobiazg   —   trochę   je   przemroziło,   dlatego   palą. 

Rozetrzeć wystarczy.

 

Tylko że kłucie nie chciało przejść, przeciwnie, igły bólu przesuwały się w 

stronę   łokcia,   a   nadgarstek   nieznośnie   zarwało.   Odbierający   rozum   ogień   płonął 

coraz silniej, a targające prawą rękę konwulsje przypominały następstwa leczenia 

„Smoczym ogniem”.

 

Nie do końca wiedząc, co robię, włożyłem dłoń do kieszeni kufajki i z całych 

sił ścisnąłem znajdującą się w niej resztę bilonu. Tak jak się spodziewałem, trochę 

odpuściło. Chłodny ciężar metalu ostudził palce, zacząłem przesuwać monety jedną 

po drugiej.

 

Dziesięciorublówka. Dwa ruble. Rubel. Rubel. Pięć rubli. Dziesięć kopiejek. 

Dwa ruble. Pięć rubli. Pięćdziesiąt kopiejek. Dziesięć kopiejek. Dwa ruble. Rubel. 

Pięćdziesiąt kopiejek.

 

I jeszcze raz.

 

I jeszcze.

 

I...

 

Niebawem   mogłem   odróżnić   każdą   monetę   na   jeden   dotyk,   ale   nie 

przestawałem   gładzić   opuszkami   nagrzanych   już   pieniędzy,   czując,   jak   słabnie 

palenie i ból.

 

Dziesięciorublówka.   Dwa   ruble.   Podrapany   rubel.   Pięć   rubli   z   głębokim 

nacięciem   na   krawędzi.   Rubel.   Wygięte   dziesięć   kopiejek.   Starta   dwurublówka. 

Nowiutkie   pięć   rubli.   Wytrawiona   kwasem   półrublówka.   Dziesięć   kopiejek.   Dwa 

ruble z wytartą krawędzią. Pięćdziesiąt kopiejek... Zgnieciony odrobinę rubel.

 

Palenie powróciło z nową siłą, ale do tego czasu udało mi się już doprowadzić 

background image

do  ładu   myśli   i  zrozumieć,   że  ból   rodzi   się   w   koniuszkach   palców,   którymi   tak 

bezmyślnie dotknąłem zielonej nici. A skoro tak, co z tym zrobić?

 

Zamknąłem oczy, skoncentrowałem się, czarodziejskim widzeniem zacząłem 

obserwować buzującą we mnie magiczną energię. Na razie jej zawirowania zajęły 

jedynie   prawe   przedramię,   ale   stopniowo   rozchodziły   się   dalej.   I   co   to   za   nowa 

bieda?

 

I nagle mnie oświeciło — przyczyną musiało być moje całkowite odcięcie się 

od   zewnętrznych   pól   magicznych.   Wchłonięta   przy   przejściu   energia   okazała   się 

zbyteczna, ale nie miałem ani umiejętności, ani nawyków, żeby się jej pozbyć. Nic 

dziwnego, że teraz rwała na zewnątrz przez koniuszki palców, które tak nie w porę 

zetknęły   się   z   obrzydliwym   zaklęciem   podtrzymującym   w   lodowym   piechurze 

karykaturalne życie.

 

Co więc robić? Zaprzestać ekranowania się przed rozproszoną w przestrzeni 

mocą? Aha, i dobrze będzie, jeśli różnica potencjałów nie rozerwie mnie na kawałki!

 

Przydałoby mi się jakieś ustrojstwo służące do odrzucania energii, następnie 

należałoby wyrównać potencjały, a potem powolutku zdjąć blokadę. Tyle że teraz nie 

mogłem znaleźć nic pasującego. Jeśli tylko...

 

Z całych sił ścisnąłem w pięści dziesięciorublową monetę i spróbowałem wlać 

w nią choć część spalającej mnie siły. Udało się? Nie byłem pewien, ale raczej tak. 

Jako   druga   poszła   posiekana   pięciorublówka,   potem   zgięte   dziesięć   kopiejek, 

potem...

 

Po   trzech   rundach   z   monetami   postanowiłem   odpocząć,   wytarłem   spoconą 

twarz i nagle dotarło do mnie, że ból i pieczenie prawie minęły. Nie, opuszki jeszcze 

płonęły, a dłoń strasznie łamało, ale łokieć już nie bolał, a i nabrzmiałe stawy prawie 

przestały dokuczać. Wraz z wiarą w siebie przyszedł drugi oddech i z nowymi siłami 

mogłem przebierać trzynaście monet.

 

Dziesięciorublówka z Gagarinem. Rubel z podrapanym awersem. Pięć rubli z 

głębokim nacięciem na brzegu. Zapaćkana czymś lepkim dwurublowa moneta. Rubel 

z   małym   wgłębieniem   w   samym   środku.   Wygięte   dziesięć   kopiejek.   Starta 

dwurublówka.   Nowiutkie   pięć   rubli.   Dziesięć   kopiejek.   Wytrawione   kwasem   pół 

background image

rubla.   Zgnieciony   odrobinę   rubel.   Dwa   ruble   ze   startą   krawędzią.   Pięćdziesiąt 

kopiejek.

 

I znowu. I znowu. I znowu.

 

Otępiające,   monotonne   zajęcie,   które   było   czymś   na   podobieństwo   próby 

osuszenia   wiadrem   bezdennego   jeziora,   zaczęło   przynosić   skutek   dopiero   przed 

świtem.   Całą   noc   nie   zamknąłem   oczu   ku   niedowierzaniu   zmieniających   się   na 

warcie ludzi. Całą noc przekładałem monety  i łapałem się na tym,  że mamroczę 

modlitwy. Całą noc...

 

Tak   w   ogóle   powinienem   jeszcze   pracować   i   pracować,   ale   zdając   sobie 

sprawę, że w każdej chwili mogę stracić przytomność ze zmęczenia, poszedłem va 

banque i na mgnienie oka zdjąłem blokadę. Wisząca w otaczającej mnie przestrzeni 

energia drobnym lodowatym piaskiem napłynęła ze wszystkich stron, przemrażając 

mnie   na   wylot,   ale   właśnie   ta   chwila   wystarczyła,   aby   ugasić   dręczące   mnie   od 

wewnątrz płomienie.

 

Znów   zasłonięty   od   palącego   nieznośnym   mrozem   pola   energetycznego,   z 

trudem odzyskałem oddech, z ulgą wyciągnąłem się na karimacie.

 

Żyję. Żyję. Żyję!

 

O mały włos by mnie szlag trafił, cholera. Znów znalazłem się na krawędzi. To 

nic, teraz będę mądrzejszy. Dlaczego od razu nie zostawiłem jakiejś szczeliny dla 

upływu mocy? Nie — zachciało mi się ukryć całkowicie. I w efekcie dostałem masę 

ostrych doznań. Dzięcioł ze mnie.

 

Za to lodowy piechur mnie nie zauważył. Hm... to też coś.

 

Westchnąłem   głęboko,   rozważnie   osłabiłem   zasłonę   odgradzającą   mnie   od 

magicznych pól tak, żeby pojawiła się w niej niewielka luka, a potem z poczuciem 

dobrze spełnionego obowiązku zamknąłem oczy. Niech mnie teraz czarodziejskim 

spojrzeniem odnajdzie każdy, kto chce, za to mogę się nie obawiać, że od różnicy 

potencjałów zagotuje się we mnie krew albo co gorsza zamarznie. A całkowicie się 

ekranować w razie potrzeby będzie łatwo. Zdążę...

 

Obudziłem się tak samo łatwo, jak zasnąłem. Wynurzyłem się z głębokiego 

snu, jakbym w ogóle się weń nie pogrążył. Czułem się znakomicie. Nic nie bolało, 

background image

nic nie łamało, w głowie jasno. Jakbym był szkłem butelki z wodą. Tylko żyć i 

cieszyć się, ale...

 

Jednego   nie   rozumiałem:   co   było   przyczyną   przebudzenia?   Na   pewno   nie 

chłód,   bo   powietrze   w   pokoju   zdążyło   się   nagrzać   przez   noc.   Zupełnie   jakbym 

usłyszał dziwny szum na ulicy... A może po prostu coś mi się przyśniło?

 

Zauważyłem, że leżący pod przeciwległą ścianą Generałow też się wzdrygnął i 

zaczął wsłuchiwać w oddechy śpiących. Odrzuciłem koc z leżącej przy boku strzelby. 

A zatem nie wydawało mi się. Ale może to nic takiego?

 

Ciche plaśnięcie od drzwi wejściowych i następujący zaraz potem szmer zabiły 

nadzieję. Nie mogę  się nazwać profesjonalistą,  ale bezgłośnego prawie wystrzału 

przez tłumik nie pomylę z niczym.

 

Napotkałem spojrzenie Generałowa i przeczytałem w jego oczach to, o czym 

sam   myślałem:   „Przechlapane.   Mamy   przechlapane.   Mamy   całkowicie 

przechlapane”.

 

I tutaj w pełni ukazała się różnica między nieco otrzaskanym w tym niezbyt 

przyjaznym   świecie   obywatelem   a   prawdziwym   zawodowcem.   Ja   dopiero 

podnosiłem z podłogi broń, a Generałow już był obok mnie.

 

Tak że kiedy Brylski pojawił się w drzwiach kuchni, aby posiać z automatu po 

śpiących pod ścianą ludziach, dowódcy już wśród nich nie było.

 

Seria karabinowa przeszyła ciała chłopaków, część kul odbiła się rykoszetem 

od   betonu   i   ze   świstem   latała   po   pomieszczeniu.   Od   wystrzału   z   pistoletu   znad 

mojego ramienia zatkało mi lewe ucho, a Brylski z przestrzeloną głową zwalił się na 

wznak w korytarz. Nie tracąc czasu, skoczyłem ku drzwiom i prawie z przyłożenia 

wsadziłem ładunek śrutu człowiekowi w zimowym kamuflażu zachodniego wzoru, 

zanim   promień   umocowanej   pod   lufą   jego   karabinu   latarki   wydobył   mnie   z 

ciemności.

 

Gościa,   przeskakującego   właśnie   przez   postrzelonego   w   plecy   Smirnowa, 

wyrzuciło na korytarz. Nie wiadomo po co strzeliłem jeszcze z gwintowanej lufy w 

pusty otwór wejścia, przywarłem do ściany i przełamałem broń.

 

A   wydarzenia   tymczasem   nie   zamierzały   na   mnie   czekać.   Generałow 

background image

przemknął obok, rzucił na korytarz karbowane jajo ręcznego granatu, zaraz potem 

następne i wskoczył z powrotem do pokoju.

 

Nieźle grzmotnęło. Dwa wybuchy zlały się w jeden, podłoga zadrgała, a z 

sufitu osypał się pył. Ale Władimirowi tego było mało — razem z cudem ocalałym w 

starciu z Brylskim Jegorowem wypadł z mieszkania.

 

Po   chwili   wahania   postanowiłem   zostać.   Tylko   pętałbym   się   pod   nogami, 

mógłbym   przypadkiem   zarobić   kulkę.   Lepiej   za   pomocą   wewnętrznego   oka 

spróbować rozpoznać, kto na nas napadł. Tylko niewiele może z tego wyjść, no bo 

jak tu się skupić i wpaść w trans, kiedy trzeba obserwować drzwi?

 

Znów rozległ się wybuch, zaterkotały automaty, a potem zapadła cisza. Cisza 

oczywiście względna. Płacz Aliny i bezsensowna krzątanina Wołkowa przeszkadzały 

przysłuchiwać się dochodzącym z korytarza szmerom.

 

— Daj spokój! — warknąłem na dziewczynę, która wziąwszy się wreszcie w 

garść, próbowała nieść pierwszą pomoc ofiarom Brylskiego.

 

— Ale oni...

 

— Im już nie pomożesz. — Jeden z ludzi miał przestrzeloną kilkoma kulami 

klatkę piersiową, drugi głowę.

 

—   Co   mamy   robić?   —   Alina   usiadła   na   środku   pokoju   z   nogami 

przyciągniętymi do piersi.

 

— Piotr, rzuć już tę swoją torbę! Bierz automat i chodź tu! — krzyknąłem na 

Wołkowa. Pożytku z niego się nie spodziewałem, ale niechże mam chociaż pod ręką 

drugą lufę.

 

— Nie strzelaj, to my — Generałow zapobiegliwie oznajmił swoje nadejście, a 

ja odetchnąłem z ulgą. Ale strzelby nie opuszczałem. I dopiero kiedy za dowódcą 

wszedł kulejący Jegorow, ostatecznie uspokoiłem się i wytarłem spoconą twarz.

 

— Co się dzieje?! — zapiszczała Alina, zrywając się na równe nogi.

 

—  Uspokój  się.   —  Władimir  szybko  obejrzał  ciała  i  westchnął  ciężko.   — 

Sopel, bierz karabin i amunicję. Trzeba stąd iść.

 

—   Mogą   wrócić?   —   spytał   Wołkow,   wytrząsając   na   podłogę   szczątki 

plastikowej obudowy jakiegoś przyrządu mierniczego, rozwalonego zabłąkaną kulą.

background image

 

— Wracać nie ma kto, ale mogli nie być sami. Przed atakiem słyszałem warkot 

motoru. — Generałow szybko wypatroszył plecaki zabitych i sortował ich rzeczy 

wedle sobie tylko znanego klucza. — Szybciej!

 

— Motoru? — zdziwiłem się, chowając do pokrowca tajgę, a zamiast  niej 

zarzuciłem na ramię pas automatu. — Jak mogliby tutaj przejechać? A i teraz nie ma 

w pobliżu nikogo.

 

— W pobliżu, to znaczy? — zainteresował się Jegorow trzymający na muszce 

drzwi, zanim jego dowódca zdążył zadać to pytanie.

 

— Na sto metrów — uściśliłem.

 

— Skąd wiesz? — zjeżył się Generałow.

 

— Mam taki dar — przyznałem się.

 

— A mówiłeś, żeś nie czarownik.

 

— W ogóle mało mówiłem.

 

— Więc jak?

 

— Starczy tych przekomarzań! — nieoczekiwanie powstrzymała nas Alina. — 

Czuję nadchodzące niebezpieczeństwo! Trzeba uciekać!

 

—   Milcz!   —   przerwał   jej   ostro   Generałow   i   o   wiele   ciszej   dodał:   — 

Histeryczka.

 

Myślę, że Alina doskonale dosłyszała także to drugie słowo, ale nie dała po 

sobie nic poznać i z wściekłością zarzuciła na ramiona plecak.

 

— Witka dostał nożem. — Jegorow zajrzał do kuchni. — We śnie go dopadł, 

skurwiel...

 

— Ale czy ktoś powie, co się dzieje? — Wołkow ostrożnie odgarnął skraj 

brezentu i wyjrzał przez okno. — To był przecież Brylski!

 

— Odejdź od okna! Życie ci się sprzykrzyło? — Generałow mocno pociągnął 

go do środka. — Dosyć! Wychodzimy, a wszelkie rozmowy potem! Jegorow, zabierz 

wydech.

 

Wyjrzałem   na   korytarz   i   ostrożnie   przestąpiłem   przez   ciało   mężczyzny   w 

natowskim   kamuflażu,   któremu   parę   minut   wcześniej   rozerwałem   śrutem   pierś. 

Sporo posoki z niego wyciekło...

background image

 

— Nie wdepnijcie — ostrzegłem idących za mną Piotra i Alinę. — Mogliby 

nas wyśledzić po krwi.

 

—   Jak   to?   —   chwycił   mnie   za   ramię   Generałow,   który   bezszelestnie 

wyskoczył z pokoju, uprzednio wyprawiwszy Jegorowa na schody.

 

— Są sposoby.

 

Stanąłem   pod   ścianą,   obejrzałem   posiekane   odłamkami   granatów   mury   i 

zasępiłem się. Leżący nieruchomo na podeście poniżej facet też okazał się ubrany 

porządnie jak na standardy Przygranicza: zimowy kamuflaż, wysokie futrzane buty, 

nowiutkie skórzane rękawice. Nie podobało mi się to. Mało kto z bandytów mógłby 

sobie   pozwolić   na   taki   ekwipunek.   A   i   krótkie   karabiny   zagranicznej   produkcji 

wyglądały bardzo solidnie.

 

—   Ruszaj,   ruszaj   —   popędził   mnie   Generałow.   Mogłem   zapomnieć   o 

obszukaniu trupów. — Nie czas teraz...

 

Sam to doskonale rozumiałem  — trzy ciała posiekane  odłamkami  i dwóch 

zastrzelonych   daje   razem   pięciu.   A   gdzie   rzucają   pięciu   po   zęby   uzbrojonych 

zuchów, tam jeszcze dziesięciu może się szybko pojawić. I w sercu coś zaczęło mnie 

zakłuwać. To nie wróżyło nic dobrego...

 

Jegorow zszedł pierwszy na parter, ale nie wychodził z budynku, zamiast tego 

wykorzystał długi tasak jako dźwignię, aby wyłamać zamykającą zejście do piwnicy 

żelazną sztabę. I bardzo słusznie, przecież nie wiadomo, kto może na nas czekać 

przed   domem.   Palną   ze   snajperki   albo   granatnika   i   po   sprawie.   A   wnioskując   z 

wyposażenia napastników, taki wariant był bardzo prawdopodobny. Pomyślałem, że i 

tak nam się nieźle powiodło. Gdyby te typy nie polegały głównie na Brylskim, nie 

wiadomo, czym by się zakończył atak.

 

— Schodź szybciej. — Oglądający się czujnie w stronę drzwi wejściowych 

Generałow popchnął lekko ociągającego się Wołkowa. — Ruchy!

 

— Szybciej jak szybciej — przyhamowałem go. — Ale na pewno ostrożniej, 

bo inaczej...

 

I rzeczywiście, przedzieranie się przez do niemożliwości zagraconą piwnicę 

okazało się bardzo nerwowym przedsięwzięciem. Szczególnie dla mnie. Pozostali nie 

background image

mieli   pojęcia   o   specyfice   takich   porzuconych   podziemnych   miejsc   i   zamierzali 

przedostać się na drugi koniec budynku szybkim kawaleryjskim krokiem, prędziutko 

przebiec wąskim ciemnym korytarzem, a potem uciec gdzie oczy poniosą. Musiałem 

wyjaśnić, jakie mogą być następstwa takiego nierozważnego postępowania. Zrobiło 

to na nich wrażenie...

 

Tak że poruszaliśmy się po piwnicy w iście żółwim tempie i zaglądaliśmy we 

wszelkie   ciemne   zakątki.   Piotr   i   Alina   oświetlali   drogę   mocnymi   wojskowymi 

latarkami,   ale   sieć   widmowego   pająka   udało   się   dostrzec   cudem:   Jegorow 

przypadkowo   zaczepił   sterczącym   nad   ramieniem   pokrowcem   ze   snajperką   o 

wystający   ze   ściany   kawałek   rury   i   zwrócił   uwagę   na   błyszczący   pod   nogami 

srebrzysty   wzór.   Niebieskie   grzyby   i   paląca   pleśń   też   mogły   przysporzyć   wiele 

nieprzyjemności kończących się śmiertelnym zejściem, ale można by je zauważyć, 

nie oglądając ścian pod mikroskopem. A w ogóle to nam się udało, bo gdyby jakieś 

diabelstwo wybrało sobie tę piwnicę za legowisko, musielibyśmy wracać.

 

—   Stój   —   powiedziałem   do   Jegorowa.   Wyłamał   już   zmurszałe   drzwi   i 

zamierzał wyjść z piwnicy. — Przesuń no się...

 

Przecisnąłem się obok niego, opadłem na czworaki i podkradłem się pod drzwi 

bramy, a dokładniej gołej futryny. Na ulicy nie było nikogo w tym sensie, że nikogo 

widać   nie   było.   Ale   czy   w   tym   świecie   można   dowierzać   własnym   oczom?   No 

właśnie...   Przesunąłem  się   w  tył,  przymknąłem  powieki  i  na  chwilę   przed   moim 

wewnętrznym wzrokiem zapłonęły ogniki obcych istnień...

 

Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć...

 

Coś za dużo. Cztery aury za mną to Jegorow, Generałow, Piotr i Alina. A 

jeszcze dwoje? I co robią na skraju tego zapomnianego przez Boga i ludzi osiedla? 

Pojawili się tutaj w tym samym czasie co my w jakichś swoich sprawach? Coś nie 

bardzo wierzę w takie przypadki.

 

Postarałem   się   wyrzucić   z   głowy   zbędne   myśli,   spróbowałem   dokładniej 

określić   kryjówkę   przybyszy,   ale   nie   dałem   rady,   gdyż   pojawiający   się   przed 

wewnętrznym widzeniem obraz okazał się wyjątkowo mglisty  i niewyraźny. A z 

drugiej strony, czy mogłem oczekiwać czegoś innego? Bez stałej  praktyki, kiedy 

background image

ledwie   tylko   wydobrzałem   po   wczorajszym   magicznym   odrzucie?   Dobrze,   że   w 

ogóle cokolwiek zauważyłem. I, jak już podkreślałem, jasnowidzenie nigdy nie było 

moją specjalnością. I w ogóle z czarowaniem byłem cokolwiek na bakier.

 

—   Dwóch   schowało   się   gdzieś   za   tym   domem.   —   Wskazałem   stojący   na 

skraju osiedla piętrowy budynek. — Co robimy?

 

— Jegorow, słyszałeś?

 

— Tak.

 

— Idziemy. — Generałow odsunął mnie pod ścianę, skierował się ku wyjściu. 

— Czekajcie na nas tutaj.

 

Jegorow   wyprzedził   dowódcę,   pierwszy   wyskoczył   na   ulicę,   zbiegł   po 

schodach, przywarł plecami do ściany przeciwległego domu, ostrożnie wyjrzał zza 

węgla.   Kiedy   sprawdzał   teren,   Generałow,   grzęznąc   w   wysokich   zaspach, 

przemierzył otwartą przestrzeń i machnął na nas ręką, jakby mówiąc, żebyśmy nie 

zdradzili, gdzie jesteśmy.

 

Potem właśnie tak się poruszali — jeden ubezpieczał, drugi biegł do kolejnej 

kryjówki.   Kiedy   schowali   się   za   jednym   z   na   wpół   zrujnowanych   domów, 

uklęknąłem, położyłem przed sobą plecak, na wierzch dałem karabin — będzie dla 

broni chociaż jakaś podpórka. I jaka taka osłona dla mnie. Z tylu słyszałem sapanie 

siedzącego na schodach Wołkowa, ale nie zwracałem na niego uwagi, najważniejsze, 

żebym   czegoś   istotnego   nie   przeoczył.   Przecież   jeszcze   nie   wiadomo,   jak   to   się 

skończy. Mogą naszych położyć...

 

Ech, trzeba było iść z nimi!

 

Kiedy złapałem się na tej myśli po paru minutach oczekiwania, uśmiechnąłem 

się. A sens? Byłbym tylko ciężarem. Jeśli sami sobie nie poradzą... Co wtedy robić? 

Czekać na zapadnięcie ciemności i uciec? Pewnie tak byłoby najlepiej, gdyż w biały 

dzień na wyrwanie się z osiedla niezauważonym marne widoki. Z drugiej jednak 

strony,   grupa   profesjonalistów   przeczesze   budynek   w   krótkim   czasie,   a   to 

znaczyłoby,   że   trzeba   zmienić   kryjówkę.   A   wówczas   co   począć   ze   śladami   na 

śniegu? Żeby chociaż zerwała się zawieja czy coś...

 

Spojrzałem w pochmurne niebo i w tym momencie za domami rozległo się 

background image

kilka pojedynczych wystrzałów. Jeden, dwa, trzy... Wszystko? I kto kogo?

 

Wytarłem   rękawem   kufajki   spocone   czoło,   pewniej   chwyciłem   AEK-973   i 

syknąłem   na   zaniepokojoną   Alinę,   przeciskającą   się   do   wyjścia   z   piwnicy   obok 

siedzącego z automatem w dłoniach Wołkowa. Ale ona nie zwróciła uwagi na moje 

ostrzeżenie.

 

— Co się dzieje?

 

— Milcz — burknąłem i odetchnąłem z ulgą, kiedy zza piętrówki wyskoczył 

Generałow i zamachał do nas rękami.

 

Czyżby już koniec? Szybko się sprawili.

 

Chwyciłem   za   kołnierz   wyglądającą   mi   zza   pleców   Alinę,   prawie   siłą 

wyciągnąłem ją z bramy.

 

— Biegiem!

 

Dziewczyna pisnęła z zaskoczenia, ale nie zwlekając, porwała torbę, pobiegła 

ku dowódcy, który jedną ręką trzymał karabin, rozglądając się nerwowo.

 

Zza budynku doleciał warkot silnika samochodowego, a we mnie aż jęknęło 

serce.   Na   wyprawienie   przeciwko   nam   uzbrojonego   po   zęby   oddziału 

przechwytującego i w dodatku wyposażenie go w transport samochodowy stać było 

bardzo niewielu. Postawiłbym na Drużynę albo Miasto, ale ci by się nie szczypali, 

tylko przywalili w okno z granatnika. Wychodziło na to, że chcieli kogoś wziąć 

żywcem.

 

Przepuściłem biegnącego tuż za dziewczyną Wołkowa, który niefrasobliwie 

zarzucił automat na plecy, poczekałem kilka chwil i pośpieszyłem za nimi. Trudno 

się biegło po głębokim śniegu, jednak wyciągając grzęznące po kolana nogi, nie 

zaniedbywałem czujności, rozglądałem się dookoła. Nie chciałbym dostać znienacka 

ołowianego podarunku, a już tym bardziej z powodu nieostrożności.

 

Dognawszy zdyszanego Piotra, lekko trąciłem go w plecy i zatrzymałem się, 

aby   poprawić   majtający   się   na   ramieniu   futerał   z   tajgą.   Poprawiłem,   chwyciłem 

automat i znów szybko się rozejrzałem. Czysto. Ale dlaczego tak ciężko na sercu? 

Może z niewyspania...

 

Generałow   opuścił   karabin,   chwycił   pod   rękę   padającą   już   z   nóg   Alinę   i 

background image

powlókł ją do pomalowanego na piaskowy kolor hummera. Za kierownicą siedział 

Jegorow. Amerykańska wojskowa terenówka wydawała się na tle zaśnieżonego pola i 

ruin osiedla tak obca, że ze zdziwienia dosłownie opadła mi szczęka.

 

Taki potwór tyle wachy chleje, że taniej by było go napędzać ludzką krwią! I 

skąd się w ogóle tutaj wziął? Toż to nie wersja cywilna, ale najprawdziwszy armijny 

oryginał,   z   zamontowanym   kaemem.   Dobra,   skąd   się   wziął,   to   nie   takie   ważne, 

najważniejsze,   że   mogliśmy   teraz   pomknąć   jak   wiatr.   O   dwadzieścia,   trzydzieści 

metrów znajdowała się jakaś droga.

 

Generałow otworzył drzwiczki, wrzucił na tylne siedzenie torbę Aliny, potem 

wepchnął tam samą dziewczynę i odwrócił się do ledwie wlokącego się Piotra.

 

— Szybciej!

 

Rozejrzawszy się po raz ostatni, rzuciłem się do maszyny, ale niespodziewanie 

prawa   noga   załamała   się   pode   mną,   runąłem   w   zaspę.   Natychmiast   wstałem, 

złowiłem   końcem   ucha   jakieś   ciche   klaśnięcie,   przebiegłem  parę   kroków   i   znów 

zwaliłem się w śnieg. Noga nie chciała za nic się wyprostować, do tego tuż powyżej 

kolana poczułem ostry ból. A to co znowu?

 

Spojrzałem w dół, zobaczyłem w nogawce małą dziurkę, która pojawiła się nie 

wiadomo   skąd,   materiał   dookoła   już   nasiąkał   krwią.   Zresztą   co   znaczy   —   nie 

wiadomo skąd? Zostałem postrzelony!

 

Jakby   na   potwierdzenie   tego   faktu   na   szybie   terenówki   pojawił   się   rząd 

otworów.   Generałow   wypuścił   nade   mną   długą   serię,   wskoczył   do   samochodu   i 

hummer, wyrywając spod kół kawały śniegu, ruszył w stronę drogi. Posłane za nim 

kule   zrykoszetowały   od   burt,   nie   powodując   poważnych   uszkodzeń.   Samochód 

powoli wypełzł na twardszy grunt i popędził.

 

Nie zwracając uwagi na obficie krwawiącą ranę, przyciągnąłem futerał za pas, 

rozpiąłem sprzączki, wyjąłem tajgę. Nie miałem sił dopełznąć do leżącego o parę 

metrów karabinu. Niemało czasu mi zeszło na tej grzebaninie, więc do mężczyzny 

wyłaniającego się zza piętrówki, odzianego w krótki półkożuszek i mechate buty z 

psiej skóry, musiałem strzelać natychmiast. Nic zatem dziwnego, że wziąłem cel zbyt 

wysoko i loftka przeszła obok, wybijając ze ściany ceglany krusz. Facet, przysiadłszy 

background image

z zaskoczenia, wygarnął do mnie ze sztucera i schował się za róg.

 

Diabli! Prawie gada dostałem!

 

Co robić? Nie odczołgam się stąd z przestrzeloną nogą, nawet gdybym zdołał 

się oderwać od przeciwnika. Chyba że Generałow zdąży wrócić. Mam nadzieję, że 

starczy mu rozumu, żeby użyć kaemu.

 

Kątem   oka   dostrzegłem   ruch,   strzeliłem,   prawie   nie   celując.   Tym   razem 

szczęście   się   do   mnie   uśmiechnęło   —   brodacz,   który   nie   wiadomo   dlaczego 

postanowił przebiec od jednej ruiny do drugiej, upadł. Ale sukcesem też bym tego nie 

nazwał,   bo   nawet   nie   próbując   podnieść   upuszczonego   kałasznikowa,   raniony   na 

czworakach błyskawicznie dotarł do najbliższej osłony — ledwie wystających nad 

zaspę szczątków betonowego ogrodzenia.

 

Uśmiechnąłem się wrednie, przełamałem strzelbę i w tej chwili z prawej strony 

klatki   piersiowej   poczułem   ogień,   jakby   ktoś   nasypał   mi   do   środka   pełną   łopatę 

gorącego żużlu. Odwróciło mnie na wznak, a w następnej chwili ostry wybuch bólu 

wyrzucił z ciała świadomość gdzieś bardzo, bardzo daleko. Tam, skąd już zazwyczaj 

się nie wraca. Zazwyczaj... 

 

background image

 Rozdział 3

 

Zdające   się   nieskończonym   uczucie   spadania   w   bezdenną,   czarną   przepaść 

nagle minęło. Nie, nie stało się jaśniej.

 

I lot nie spowolnił. Po prostu, niby łykającą haczyk rybę, podcięto mnie  i 

porwano z powrotem.

 

Tak czy inaczej — ciemno.  Nie widziałem nic za diabła. Jeszcze  wstrętny 

posmak igliwia w ustach. Skąd się wziął?

 

Kiedy spróbowałem się poruszyć, bez większego zdziwienia stwierdziłem, że 

moje   ręce   przywiązano   czymś   miękkim   do   łóżka,   na   które   rzucono   mnie   nie 

wiadomo   po   co.   Skąd   podobna   troska?   Skoro   już   postrzelili,   niechby   zostawili 

zdychać na śniegu. Po co tak zabiegać?

 

Ostrożnie przyciągając prawą rękę, zdołałem ją uwolnić i dotknąć twarzy. A to 

co za bzdura? Zerwałem z głowy opuszczoną na oczy kominiarkę, odrzuciłem ją na 

bok   i   musiałem   zmrużyć   oczy   przed   jaskrawym   światłem,   kłującym   nieznośnie 

przywykłe do ciemności oczy.

 

Diabli! Aż mi łzy pociekły.

 

—  O,  zobacz!  Obudził  się   —  powiedział  ktoś  siedzący   na  parapecie,  jego 

sylwetka zdawała się prawie przezroczysta na tle rozświetlonego słońcem okna.

 

— A czemu by miał się nie ocknąć, Timocha, co? Dwie dawki „Niebiańskiego 

uzdrawiacza” mu wkłuli — padła odpowiedź z przeciwległego kąta.

 

„Niebiański   uzdrawiacz”?   Teraz   już   wiedziałem,   skąd   wziął   się   posmak 

igliwia. Przechyliłem się poza krawędź łóżka i splunąłem długą strugą zielonkawej 

śliny, po czym rozejrzałem się, mrugając szybko.

 

Pusty pokój o bielonych wapnem ścianach i suficie. Jedno okno (a za nim 

kosmate  świerki oraz wysokie ogrodzenie zwieńczone  drutem kolczastym), drzwi 

wzmocnione   przybitymi   na   krzyż   belkami.   Deski   podłogi   pomalowane   na   żółto. 

Obok wejścia na ścianie przymocowany kuty uchwyt na pochodnię, nad nim ciemna 

plama zakopconego sufitu.

background image

 

Strażników   było   dwóch.   Obaj   brodaci,   pod   czterdziestkę,   w   wełnianych 

swetrach i ciepłych spodniach. Ten przy oknie trzymał na kolanach obrzyn, drugi 

wprawdzie oparł karabin o ścianę, ale postukiwał w nogę krzesła długą pałką.

 

Szans z nimi nie miałem żadnych, zawsze któryś zdążyłby mnie zawadzić. A 

gdyby nawet mi się udało, to co dalej? Nie, trzeba czekać. Gdyby chcieli mnie zabić, 

nie   marnowaliby   na   mnie   „Niebiańskiego   uzdrawiacza”.   I   to   właśnie,   prawdę 

mówiąc, bardzo mnie niepokoiło...

 

Ostrożnie wyswobodziłem lewą rękę i po szyję naciągnąłem kłujący koc. Jakoś 

nie mogłem się ze sobą dogadać, czy mi bardzo źle, czy już nie bardzo? Jakbym 

kołysał się na grzbiecie fali i nie wiedział, w którą stronę mnie poniesie.

 

— Jurka mocno oberwał? — Timocha nie zwrócił na mój ruch najmniejszej 

uwagi.

 

— Gdzie tam. Kula zraniła go powyżej kolana. Draśnięcie. Demian już mu 

zdążył natrzeć uszu — ziewnął kołyszący się na krześle wartownik, obłupując pałką 

odlatujące kawałeczki tynku.

 

— Co on cuduje tam u was ostatnio? — zdziwił się Timocha. — Sam powiedz, 

Kola, czy Jurka winien temu, że go postrzelili?

 

— Nie winien, oczywiście, co ty gadasz. Tylko że kałacha zgubił w zaspie, 

ledwie go zdołali odszukać. Pół godziny przez to stracili. — Kola odchylił się do 

tyłu, aż oparcie krzesła trafiło na ścianę.

 

— A, to inna sprawa. W takim razie dziwne, że Demian nie zdarł z niego 

trzeciej skóry. Jakiś dzisiaj łaskawy.

 

—   A   tak!   Z   trupów   złupili   tyle   rzeczy!   A   jeszcze,   jak   powiadają,   tym 

ptaszkiem  nawet  Sam się  zainteresował.   — Kola  wskazał  na  mnie  pałką  i  znów 

ziewnął.

 

— Sam? Bredzisz coś — rzekł sceptycznie Timocha.

 

—   Przysięgam   na   krzyż.   —   Kola   przeżegnał   się.   —   Ten   tutaj   robił   za 

przewodnika tamtej kompanii.

 

— Konduktor? No, skoro tak...

 

—   Panowie,   a   nie   można   by   wody?   —   wychrypiałem   suchym   gardłem, 

background image

uznawszy,   że   nic   ciekawego   strażnicy   przy   mnie   nie   powiedzą,   a   zdechnąć   z 

pragnienia po tym, co już przeżyłem, byłoby przesadą.

 

— Patrz, jaki magik z tego Kasjana. Czas przewidział co do sekundy. — Kola 

uśmiechnął się, patrząc na zegarek, i parę razy uderzył pałką w drzwi.

 

— Tak, co do sekundy! — prychnął Timocha, przygładził brodę, zeskoczył z 

parapetu. — Pięć minut temu miało być.

 

—   Nie   czepiaj   się!   —   Kola   wsunął   pałkę   zapas,   wziął   karabin   i   poszedł 

otworzyć. — Może ten jest cierpliwszy?

 

A to co niby miało znaczyć?

 

Na   widok   stojącej   na   blacie   baterii   butelek   mimo   woli   przełknąłem   ślinę, 

poczułem, jakby gardło ktoś mi przetarł papierem ściernym. Pół królestwa za kubek 

czegoś zimnego!

 

Ale czy wolno? Nieuprzejmie zaczynać kolację bez gospodarza, to wiadomo. 

A dwa siedzenia jasno świadczyły, że schowane pod chromowanymi pokrywkami 

potrawy i owocowa sałatka w kryształowej misie nie są przeznaczone tylko dla mnie. 

A może w ogóle nie dla mnie.

 

Poruszyłem   się   niezgrabnie   i   skrzywiłem   od   wiercącego   w   piersi   bólu. 

Wsunąłem rękę pod koc, powiodłem palcami po opuchniętej, zaczerwienionej skórze. 

Zdrowo oberwałem, mogli mnie nie odratować. Chrząknąłem, przełożyłem rękę za 

plecy i dotknąłem jeszcze większej blizny. Aha, teraz już jasne, dlaczego dostałem aż 

dwie dawki „Niebiańskiego uzdrawiacza”. A przecież dostałem jeszcze postrzał w 

nogę.   Teraz   tylko   podpuchnięte   blizny   świadczyły   o   niedawnej   obecności 

rozrywającej tkanki kuli.

 

Skuliłem się, próbując za pomocą prostego czaru sprawdzić pożywienie pod 

kątem obecności jakichś niespodzianek, ale od razu zrozumiałem, że nic z tego nie 

będzie. Elementarne zaklęcie nie chciało działać. Nie wiem. co było tego przyczyną 

— moja w tym względzie niemożność czy też zablokowane strumienie magii. Nie, 

siłowe pola w pokoju nigdzie nie zniknęły, po prostu nie mogłem się do nich dostać.

 

I   jak   to   rozumieć?   Dobrze   —   sam   nauczyłem   się   ekranować   przed 

promieniowaniem, ale jak zrobić podobną sztuczkę z innym człowiekiem? Nigdy o 

background image

czymś takim nie słyszałem.

 

Nie mając  dłużej siły cierpieć rżnięcia w wysuszonym gardle, podszedłem, 

klapiąc bosymi stopami po zimnej podłodze — aż do gaci mnie rozebrali, bydlaki! — 

nalałem do szklanki wody z karafki, wypiłem jednym haustem.

 

Uch!   Jakbym   urodził   się   na   nowo.   Może   w   takim   razie   jednak   by   coś 

przyswoić?

 

Ale nie udało mi się pokrzepić, bo przez otwierające się bezszelestnie drzwi 

wszedł wysoki, chudy człowiek w śnieżnobiałym, luźnym ubraniu.

 

Człowiek? Jaki, do cholery, człowiek?!!

 

Szklanka wysunęła mi się z palców i rozbiła w drobny mak na podłodze. Sam 

zresztą z trudem utrzymałem się na nogach. Tak, utrzymać się — utrzymałem, ale ze 

wstydu aż usiadłem zaraz potem na jednym z plecionych foteli.

 

Opiekun!

 

A może jednak nie on?

 

Budowa, typ twarzy, blada cera, nawet sposób chodzenia te same. Musiał mieć 

brata bliźniaka, nic innego. Na pewno nie on. Dlaczego? Oczy całkiem inne. Opiekun 

miał zupełnie białe, tylko kiedy się złościł albo czarował, wokół źrenic zaczynały 

migotać błękitne iskry, a u tego tęczówki były ciemnoniebieskie, a źrenice wydawały 

się czarnymi tunelami. Skóra także, choć blada, ale nie całkiem biała, a i zmarszczki 

widać było gołym okiem, zaś Opiekun miał oblicze gładkie niby porcelanowa maska.

 

Ech, szkoda, że nie można dostrzec aury. Kiedy tylko wszedł, magiczne pola 

dookoła   od   razu   zawirowały   i   otuliły   go   nieprzeniknionym   dla   czarodziejskiego 

widzenia  kokonem.  Diabli,  Opiekun nie  umiał  robić  takich rzeczy. Poczułem,   że 

solidnie wtopiłem...

 

Nie zwracając uwagi na moje zakłopotanie, człowiek w bieli podsunął drugi 

fotel   do   stolika,   usiadł   i   uniósł   pokrywkę   z   tacy,   jak   się   okazało,   z   zapiekanym 

pstrągiem.

 

— Częstuj się, Sopel, częstuj się — zachęcił, przekładając dzwonko na talerz 

za pomocą dwuzębnego widelca. — Bo ostygnie.

 

Cichy   głos  był  jak   kubeł  zimnej   wody,  a   to,   że  użył   mojej   ksywy,  zabiło 

background image

ostatecznie wszelką nadzieję, że zaszło jakieś nieporozumienie.

 

— Kim pan właściwie jest? — Z beznadziejnym westchnieniem sięgnąłem po 

talerz, ale zatrzymałem rękę w pół drogi. Oj, bałem się, że odpowiedź bardzo mi się 

nie spodoba. — Rozumie pan, staram się nie jadać obiadów z nieznajomymi.

 

—   Jaki   obiad?   Toż   to   najwyższy   czas   na   kolację.   —   Człowiek   w   bieli 

zmarszczył brwi, a chłodu w jego głosie mogłoby wystarczyć na zamrożenie całkiem 

sporego jeziora. — Nazywają mnie Gospodarzem.

 

— Gospodarzem czego? — Spróbowałem podgrzać atmosferę, ale natychmiast 

tego pożałowałem. W oczach tamtego błysnęły takie iskry, że po plecach przebiegły 

mi mrówki.

 

— Wszystkiego. — Mój rozmówca upił szampana z kieliszka i na cienkim 

szkle pozostał przezroczysty ślad szronu. — A jeśli się nie podoba, możesz mnie 

nazywać inaczej, nie obrażę się.

 

— Dobrze, jak Gospodarz, to Gospodarz. Tylko jakieś to wyzywające...

 

— Wyzywające? Na pewno nie. Niezdrowe ambicje są mi obce, uwierz na 

słowo. Nie prowadzą do niczego dobrego. — Gospodarz popatrzył mi w oczy. — 

Weźmy chociaż za przykład pewnego konduktora. Wszystkich okręcił sobie wokół 

palca,   żeby   wyrwać   się   z   tego   podłego   miejsca.   Powinien   cieszyć   się   życiem   i 

zapomnieć o istnieniu drogi powrotnej, ale z jakiegoś powodu znów odwiedził to 

siedlisko węży. Uznał, że jest mądrzejszy od wszystkich i może tak po prostu szlajać 

się tu i tam? Jeszcze jakichś drani ze sobą przyciągnął. Głupio.

 

Nie doczekawszy się mojej reakcji, ale przyjmując milczenie za znak zgody, 

Gospodarz ciągnął dalej:

 

— Czy tak trudno pojąć, że samotny konduktor przy obecnym rozkładzie sił 

nie ma przed sobą żadnych perspektyw? Zbyt ważną rolę odgrywają tacy ludzie w 

życiu Przygranicza. Nie mogą się podobne rzeczy dziać same z siebie, nie mogą...

 

—   A   więc   taki   to   z   pana   Gospodarz   —   mruknąłem,   przypominając   sobie 

mętne aluzje, na jakie natknąłem się kiedyś w papierach Jeana. — Znaczy wszystkich 

pan sobie podporządkował?

 

—   Wszystkich   czy   nie   wszystkich,   ale   na   pewno   w   granicach 

background image

Siewieroreczeńska bez mojej wiedzy nikt nie może przejść przez Granicę. A zatem 

gdy tylko uznałeś, żeś chwycił Boga za nogi, nasze spotkanie stało się nieuchronne. 

Jeśli nie dziś, to jutro.

 

— Aha, w związku z pańską wielką miłością do wszelkiej konkurencji nie 

można   było   tego   uniknąć.   —   Nieoczekiwanie   dla   samego   siebie   uspokoiłem   się 

całkowicie, uniosłem jedną z pokrywek, poczułem aromat zupy rybnej. Teraz już 

zrozumiałem,   dlaczego   w   ostatnim   czasie   konduktorzy   tak   pośpiesznie   zaczęli 

wybywać do drugiego świata. Oto bestialski uśmiech monopolisty.

 

—   Konkurencji?   A   czy   myszy   polne   są   konkurentami   dla   żniwiarza?   Nie. 

Chyba że jest ich zbyt wiele, bo wtedy mogą zniszczyć cały urodzaj.

 

—   A   czego   chce   pan   ode   mnie?   —   spytałem.   Ale   już   czułem,   że   i   tutaj 

zamierzają   zrobić   sobie   ze   mnie   niewolnika.   Kiedy   to   się   wreszcie   skończy?   — 

Zrozumcie, do roli chłopca na posyłki całkiem się nie nadaję, mało nie zdechłem, 

przekraczając   Granicę.   Dobrze,   niech   już   sam   wykorkuję,   ale   co   z   ładunkiem? 

Chcecie, to dam słowo honoru, że wrócę do swojego świata i więcej nikt mnie tu nie 

zobaczy.

 

—   Każdy,   komu   brakuje   rozumu,   by   znaleźć   normalne   okno,   ryzykuje 

utknięcie między światami — rzekł mentorskim tonem Gospodarz i nagle pochylił się 

do przodu. Jego chuda twarz w jednej chwili wyostrzyła się, przywodząc na myśl 

obciągniętą przezroczystą skórą czaszkę z dwoma ciemnymi otworami oczu. — Na 

razie nie pójdziesz z powrotem. Mam co do ciebie inne plany.

 

— Jakie plany? — Nie pozostawało mi nic innego, jak zapytać, chociaż nie 

miałem większych szans usłyszeć czegoś pokrzepiającego.

 

— Nie domyślasz się? — uśmiechnął się Gospodarz. — A mógłbyś. Przecież 

wszyscy jesteśmy braćmi, chociażby nawet przyrodnimi...

 

Niezadane   pytanie   pozostało   mi   na   języku   i   czując,   jak   zachrzęściły   pod 

kurczowym uściskiem plecione poręcze, wpatrzyłem się w wydobyty spośród fałd 

białego odzienia Gospodarza długi nóż.

 

Ciemnogranatowa klinga, znajomy zielonkawy wzór i tnąca lepiej od wszelkiej 

stali sroga złość, wpojona w zaostrzony metal. Złość, którą możesz poczuć, kiedy nóż 

background image

wejdzie ci między żebra, żeby wypić duszę. I nawet odwieczny Mróz kapitulował 

przed tą agresją, obawiając się niepotrzebnie dotknąć właściciela takiego noża. Tylko 

pytanie — właściciela czy niewolnika?

 

I w dodatku to nie był mój nóż, ale jego bliźniak. Rzecz nawet nie we wzorze, 

różniącym się nieco od tamtego, ale po prostu swojego ostrza z żadnym innym nie 

mogłem pomylić. Byliśmy ze sobą bardzo, bardzo mocno związani. Ale żywiłem 

niezłomne przekonanie, że i ten egzemplarz mógłbym poczuć duszą, gdybym tylko 

chciał.

 

Ale nie chciałem...

 

Kuląc   się   od   dreszczy,   nalałem   już   sobie   pół   kubka   wódki,   ale   nagle 

zrozumiałem,   że   nie   dam   rady   jej   wypić.   Cała   ochota   przeszła   mi,   kiedy   tylko 

spojrzałem   w   oczy   samozwańczego   brata   w   rozumie.   O   wiele   lepiej   udawał 

zwykłego człowieka niż Opiekuna, w jego oczach błyskały płomyki emocji. Ale teraz 

nie było w nich niczego prócz pogardy. Nawet mróz odszedł na dalszy plan.

 

Tak   w   ogóle,   tobym   wypił.   Dla   zasady.   Napluć   mi   na   jego   pogardę.   Ale 

czułem, że od tej rozmowy zbyt wiele będzie zależeć, a nie wiedziałem, jak w tej 

chwili podziała na mnie wódka. Głodny byłem, obawiałem się, że może dać mi ostro 

w   palnik.   Zwyzywam   go   wtedy   i   zakopią   mnie   w   pierwszej   lepszej   zaspie, 

oderwawszy wpierw łeb. Nie, lepiej zwilżę gardło wodą.

 

— Kim pan jest? — Odstawiłem kubek z trunkiem na stolik, nalałem wody do 

szklanki i wypiłem dwoma długimi łykami.

 

— Jak to, czyżby pewien bezczelny Trzeci Opiekun Wiedzy cię nie oświecił? 

— zaśmiał się Gospodarz, a w tym śmiechu zadzwoniły niezliczone bryłki lodu. — 

Cóż za zaniedbanie z jego strony!

 

—   No,   coś   mi   się   zdaje,   że   pan   musi   mieć   rangę   nie   niżej   pierwszej.   — 

Posłałem na oślep pierwszą kulę, uznając, że bez sensu byłoby łgać, jakobym nie znał 

nijakiego Opiekuna.

 

— Pierwszej? Pierwszy jest jeden. — Mój rozmówca wziął winogrono, ugryzł 

je. Pozostała w jego palcach połówka natychmiast uległa zamrożeniu. Zupełnie jakby 

tego nie zauważył, wrzucił ją do ust. — Nigdy się nie rwałem do bycia pierwszym...

background image

 

Pozostało   mi   tylko   schować   głowę   w   ramionach,   tyle   w   tych   słowach 

zadźwięczało nienawiści.

 

— To znaczy, że o mnie ci nie opowiadał? — zupełnie już spokojnie spytał 

Gospodarz. Wstał, podszedł do okna. Na szkle natychmiast pojawiła się pajęczyna 

szronu. — Za to, jak mniemam,  o ataku Mrozu i bohaterskiej obronie świata nie 

milczał?

 

— Nie. — Pokręciłem głową, nic już za diabła nie rozumiejąc.

 

— Mam nadzieję, że nie uwierzyłeś w te bzdury? — Roześmiał  się nagle 

cicho, na chwilę przypominając zwyczajnego, zawiniętego w prześcieradło dziwaka. 

— Perfidni słudzy Mrozu, mądrzy Opiekunowie, wyczyn pięciu wybranych, którzy 

poświęcili życie dla ratowania świata. A może wymyślił coś nowego?

 

— Nie, wszystko tak, jak pan mówi. — Odsunąłem prawie pełny talerz z zupą, 

czując, że nie wcisnę w siebie więcej nawet łyżki. — W ogólnych zarysach...

 

—   Zapamiętaj   sobie,   chłopcze,   że   wszystko   nie   jest   takie   proste.   A   kiedy 

zacznie   ci   się   wydawać,   że   oto   przyłączyłeś   się   do   sił   dobra   i   ratujesz   świat, 

wspomnij moje słowa. Wspomnij i powstrzymaj się od nieprzemyślanych postępków. 

— Gospodarz zaczął rysować palcem na szkle okna jakiś skomplikowany symbol, ale 

nie dokończywszy, starł go jednym ruchem. Nie wiem dlaczego w pokoju od razu 

zrobiło  się   chłodniej.  —  Magia   w  naszym  świecie   istniała  zawsze  i  zawsze  byli 

ludzie zdolni ją wykorzystywać. I choć początkowo Mądrzy nie pchali się do władzy, 

to na pewnym etapie oni właśnie podejmowali jakieś tam ważne decyzje. Nie będę 

opowiadać, jaki poziom osiągnęła sztuka magiczna, powiem tylko jedno — pojęcie 

wszechmocy nie było dla Mądrych pustym słowem. Magia zaczęła dyktować życie 

naszemu   narodowi   i   właśnie   przeniknięcie   jej   we   wszelkie   sfery   funkcjonowania 

stało się początkiem końca.

 

Gospodarz znów usiadł w fotelu, powiódł palcem po krawędzi kieliszka, a 

szampan natychmiast pokrył się warstewką lodu.

 

—   Magia   stała   się   chlebem   powszednim,   Mądrzy   zamienili   się   w 

rzemieślników,  a każde zaklęcie stawało  się maleńkimi  drzwiczkami,  przez które 

sączyła się obca siła. Wszystko było proste — czerpaliśmy energię z innego świata, a 

background image

ona powoli, ale konsekwentnie nas zmieniała. Z każdym rokiem było coraz mniej i 

mniej ciepłych dni, ale to stanowiło tylko jeden z przejawów działania Mrozu.

 

— Potem przyszła kolej na jego sługi? — nie wytrzymałem z ciekawości, 

kiedy Gospodarz zamilkł na dłużej.

 

— Zapomnij o tych bredniach! — rzucił z rozdrażnieniem. — Kiedy stało się 

jasne, że dalej tak być nie może i niebawem nastąpi wieczna zima, głosy Mądrych 

podzieliły się. Jedni żądali ostrego kontrolowania magii i wprowadzenia limitów na 

energochłonne czary, drudzy uważali to za naruszenie wielowiekowego układu. W 

Radzie   Najmędrszych   zwyciężył   pierwszy   pogląd,   ale   to   była   po   prostu   opinia 

większości — starsi zaklinacze pozostali wierni tradycjom. Czy muszę mówić, że 

podczas otwartego  konfliktu rozkład  sił  okazał  się  nieco inny?  Ortodoksi, którzy 

zaczęli   przystosowywać   się   do   warunków   wiecznego   zimna,   mieli   jeden 

niekwestionowany atut: nie musieli się ograniczać w wyborze środków. Opowiadać 

dalej, jak mniemam, nie ma sensu. Pierwszy Opiekun był nieudaną próbą związania 

światów, w rezultacie której powstało Przygranicze... Zresztą sam wszystko wiesz.

 

— Coś tam słyszałem. — Kiwnąłem głową, łapiąc się na myśli o tym, że cała 

ta historia aż do mdłości przypomina znaną mi doskonale walkę o zasoby naturalne, a 

nasz  świat  stanowił  kolejny  cel i  nastąpiła  chwila  odpoczynku,  zanim zechcą   go 

ostatecznie zgładzić. — Nie rozumiem tylko...

 

—   Jak   to   się   ma   do   ciebie?   —   dokończył   za   mnie   Gospodarz,   a   od   jego 

uśmiechu skuliłem się mimo woli. Uśmiecha się, uśmiecha, ale oczy ma przy tym jak 

dwie wypełnione ciekłym azotem, bezdenne dziury. — Nie śpiesz się, zaraz do tego 

dojdziemy.   A   zaczniemy   od   wyjaśnienia,   kim   jestem   wedle   twojego   mniemania. 

Masz jakieś propozycje?

 

— Nie.

 

—   Pierwszy   Opiekun   wybrał   czterech   innych,   a   ich   krew   miała   utrwalić 

związek między światami i ja jestem jednym z nich. Przypuszczam, że zastanawiasz 

się   teraz,   jak   zdołałem   przeżyć   rytuał?   Widzisz,   chłopcze,   do   nałożenia   czarów 

wystarczyło życie pierwszego napotkanego mieszkańca twojego świata. I to zmusza 

do pewnych przemyśleń...

background image

 

— Ale...

 

— Dlaczego nie wróciłem?  — Gospodarz rozwalił się w fotelu i pozwolił 

sobie   na   pobłażliwy   uśmiech.   —   A   jaki   jest   sens   wracać?   Ryzykować   życie   w 

nikomu   niepotrzebnej   wojnie   domowej?   Wypełniać   idiotyczne   rozkazy?   Po   co? 

Konfrontacja   rozstrzygnie   się   tutaj,   w   tym   zagubionym   w   międzyświecie   kłębku 

przestrzeni. Uczciwie mówiąc, bez niego moja ojczyzna dawno stałaby się lodową 

pustynią.

 

— Tutaj być może coś się rozstrzygnie, pytanie tylko, kto będzie rozstrzygać. 

— Odniosłem się sceptycznie do wynurzeń rozmówcy. — Ile czasu zajmie Cytadeli 

zamienienie Siewieroreczeńska w kupę zaśnieżonych ruin? A dwóm Cytadelom?

 

—   A   ile   na   to   potrzeba   energii?   —   uśmiechnął   się   znowu   Gospodarz.   — 

Energii, której tutaj nie ma skąd czerpać. Nie, jeśli zechcą się tutaj zjawić słudzy 

Mrozu   albo   Opiekunowie,   będą   musieli   stanąć   jak   równi   z   miejscowymi 

mieszkańcami. A ja już dopilnuję, żeby próba przechwycenia Przygranicza nie była 

dla nich łatwym spacerkiem.

 

— Dopilnuje pan? — spytałem. — W jaki sposób?

 

— A kto, twoim zdaniem, gromadził tutejszych koryfeuszy magii? Kto ich 

karmił, dopóki nie wstali na nogi? Myślisz, że moi ludzie sprzedają Fortowi żywność 

po niskich cenach z przyjaźni? O nie! Kiedyś ten dług trzeba będzie spłacić.

 

— Zaraz, zaraz! — Osłupiałem od tych rewelacji. — Dlaczego więc do tej 

pory nie przejęliście władzy w Forcie?

 

—   Władzy   mam   dość,   a   szkoda   tracić   czasu   na   Fort.   Jak   by   nie   patrzeć, 

pierwsze uderzenie przyjdzie z Północy właśnie tam. A stado zapędzonych w kozi 

róg   szczurów   broni   się   o   wiele   skuteczniej   niż   stado   wykarmionych   rzeźnych 

baranów.

 

Tylko skinąłem głową. Tak, teraz już jasne, dlaczego w Forcie, inaczej niż w 

Mieście   i   Siewieroreczeńsku,   panuje   takie   bezhołowie.   Po   prostu   ktoś   jest   tym 

zainteresowany. I ten ktoś okazuje się mieć bardzo długie ręce. Gospodarzowi nie 

jest potrzebny silny i kwitnący północny sąsiad, który w każdej chwili może zacząć 

dyktować warunki. Podzielony między uzbrojone bandy Fort jest dla niego o wiele 

background image

bezpieczniejszy,   a   chroni   przed   napływającym   z   Północy   diabelstwem.   A   żeby 

zezwierzęceni mieszkańcy nie zaczęli żreć się nawzajem jak pająki w słoju, trzeba im 

zapewnić regularne dostawy pożywienia. Polityka...

 

— Ale chciałbym w ogóle nie dopuścić do otwartej konfrontacji z jakąkolwiek 

z   sił   mojego   świata.   —   Gospodarz   potarł   długimi   szczupłymi   palcami   skronie, 

spojrzał mi w oczy. — I mam nadzieję zamknąć im dostęp do Przygranicza z twoją 

pomocą. Prawdę mówiąc, nie potrzebuję od ciebie nic wielkiego...

 

— Rzuci pan na mnie zaklęcie władzy? — Skrzywiłem się, kręcąc między 

palcami  widelec. Czułem,  że znów się zacznie stara śpiewka:  idź tam,  nie wiem 

dokąd, przynieś to, nie wiem co. Już to przerabialiśmy...

 

— Dlaczego zaraz tak ordynarnie? Człowiek pod wpływem podobnych zaklęć 

zbyt wiele czasu i sił traci na to, by się od nich uwolnić. Nie, mnie o wiele bardziej 

odpowiada stara, dobra metoda kija i marchewki.

 

— Może nie będzie trzeba? — wymamrotałem cicho pod nosem.

 

— Nie bój się, lał cię nikt nie będzie, wszystko jest o wiele prostsze. Widzisz, 

mam   taką   moc,   by   pozbawić   cię   możliwości   przechodzenia   Granicy.   A   kiedy 

wypełnisz już naprawdę prościutkie zadanie, wszystko wróci na swoje miejsce.

 

— Czego pan ode mnie oczekuje? — Zacisnąłem zęby, doskonale zdając sobie 

sprawę, że asortyment kijów jest o wiele szerszy od przedstawionego. — I dlaczego 

właśnie ja? Dlaczego znowu ja?

 

— Dlaczego ty? — Gospodarz zaczął od mojego drugiego pytania. — Sam 

jesteś sobie winien. Zdechłbyś swego czasu od zimnej gorączki, to nikt by już o tobie 

nie pamiętał. Ale skoro zachciało ci się przeżyć, nie becz. Sam byś na nic się nie 

przydał, ale potrzebny mi nóż. Tak, tak, właśnie ten, o którym myślisz. Mamy tylko 

jeden problem: twoja więź z rytualnym ostrzem jest teraz zbyt słaba. Jeśli po niego 

sięgnę, gotowa się całkiem zerwać. Ale z całą pewnością z niewielkiej odległości 

jesteś go w stanie wyczuć.

 

— I gdzie go mam niby szukać? Cale Przygranicze przeczesywać? A jeżeli 

Opiekun postanowił go sobie przywłaszczyć?

 

— Obecny właściciel noża przebywa w Forcie. Nie wiem jak, ale udało mu się 

background image

urwać i Opiekunowi, i Mrozowi.

 

— A dlaczego sam pan nie może go odzyskać? — Coś mnie w tej historii 

bardzo niepokoiło, ale nie mogłem jeszcze pojąć co.

 

Gospodarz sposępniał.

 

— Ta istota ma wiele masek i nawet mnie byłoby trudno nią zawładnąć, nie 

mówiąc już o zwykłych ludziach. Ale ty masz o wiele większe szanse, bo sedno jej 

mocy tkwi w nożu, a ten cię pamięta.

 

—   Dobrze.   —   Ostatnie   słowa   przepuściłem   mimo   uszu.   —   A   skąd   taka 

pewność, że on jest właśnie w Forcie?

 

— Dlatego że właśnie tam znajduje się ostatnie z pięciu ostrzy. A włada nim...

 

— A nóż z Czarciej Wyrwy? — przerwałem mu. — Dlaczego nie wyprawić 

się prosto do niej?

 

— Tamten artefakt został unicestwiony. — Gospodarz zgrzytnął zębami. — I 

nie mam pojęcia, dlaczego Mglistego jeszcze nie wyrzuciło z powrotem do waszego 

świata.

 

— Rozumiem. — Znów przebiegły mi po plecach mrówki. — A nóż Miasta?

 

— Ma go Opiekun.

 

—   Co   krok,   to   gorzej.   —   Westchnąłem   ciężko,   dziwiąc   się,   dlaczego 

Gospodarz tak długo znosi moje wypytywanie. — A drugi nóż po co jest potrzebny?

 

— Jak powiedział jeden z waszych mędrców: „Dajcie mi punkt podparcia, a 

poruszę Ziemię”. — Martwe głębie oczu mojego rozmówcy sprawiały, że miałem 

ochotę   zaszyć   się   w   najdalszy   kąt   pomieszczenia.   —   Nawet   dwa   noże   pozwolą 

zabezpieczyć  Przygranicze   przed   wszelkimi  próbami   przeniknięcia  z  zewnątrz.  A 

zatem wszystko jest bardzo proste. Przynosisz mi ostrze i wracasz do swojego świata.

 

— To się nie uda. Nie mogę się pokazać w Forcie. — Pokręciłem głową, nie 

mówiąc słowa o moich  wątpliwościach, jakoby Gospodarz był w stanie zamknąć 

mnie w Przygraniczu. — Zaraz mnie zabiją. Uciekłem stamtąd, bo Leszy przyjął 

zlecenie na moją głowę.

 

— Kto nie ryzykuje, ten może i żyje długo oraz dostatnio, ale sam rozumiesz, 

że   ciebie   taka   zasada   nie   dotyczy.   Będziesz   przynajmniej   zmotywowany,   żeby 

background image

odnaleźć   przedmiot   jak   najszybciej.   A   jeśli   idzie   o   Leszego...   nie   bój   się.   Moja 

agenturka podzieli się z Drużyną pewną informacją, więc na jakiś czas nie będzie 

miał do ciebie głowy.

 

— A skąd niby macie o nim informacje? — nie dowierzałem. — On pracuje 

tylko w Forcie.

 

— Nasi handlarze narkotykami mieli brzydki zwyczaj wynajmować Leszego 

do ochrony większych partii towaru trafiającego do Fortu. No a my w ostatnim czasie 

trochę przetrzebiliśmy  narkobaronów. Przy okazji przesłuchań dowiedzieliśmy  się 

paru ciekawych rzeczy. — Gospodarz popatrzył w stronę okna i rozciągnął wąskie, 

blade   usta   w   okrutnym   uśmiechu.   —   Nie   musisz   się   obawiać,   nie   jestem 

zainteresowany   twoją   śmiercią.   Dodam   ci   nawet   paru   ludzi   do   ochrony.   Przed 

Leszym z pewnością nie obronią, ale w razie czego pomogą.

 

—   Macie   chociaż   rysopis  tego   mordercy?   —   Spojrzałem   na   stół   z   prawie 

nieruszonym   jedzeniem   i   stwierdziłem,   że   nie   mam   na   nic   ochoty.   Nawet   woda 

stawała   mi   w   gardle.   Zabolała   wyleczona   „Niebiańskim   uzdrawiaczem”   rana   w 

nodze, ledwie się powstrzymałem przed podrapaniem zaczerwienionej skóry.

 

— Rysopis? Nie, tak się go nie znajdzie. — Gospodarz jeszcze raz obejrzał się 

na   okno   i   leciutko   uderzył   dłonią   w   krawędź   stolika.   —   Wszystko,   rozmowa 

skończona.

 

Nie zdążył dokończyć, kiedy drzwi otworzyły się, a moi dotychczasowi Stróże 

bez ceremonii cisnęli moje graty na podłogę. Jeśli coś zarekwirowali, będę się mógł 

przekonać,   dopiero   przetrzepując   gruntownie   zawartość   plecaka.   Ale   przynieśli 

ubranie i narty, i strzelbę w futerale. Nawet pistoletu nie zabrali, położyli go na 

plecaku. Żebym się nie wściekał, znaczy.

 

—   Możesz   oczywiście   zignorować   moją   prośbę   —   zauważył 

niezobowiązującym tonem Gospodarz, cedząc tylko między zębami słowo „prośba”. 

—   Przed   podjęciem   decyzji   zastanów   się   po   prostu,   co   się   stanie,   jeśli   nożami 

zawładną tak zwani słudzy Mrozu. Nie mówiąc już o tym, kogo lepiej głośno nie 

wspominać. Ile lat będą potrzebowali, żeby wyssać z twojego świata całe ciepło? 

Milczysz? Chciałbyś żyć w takiej przyszłości?

background image

 

Wzruszyłem ramionami i zacząłem się ubierać. Znowu ci zbawcy świata. Jakże 

już dali mi się we znaki! I co charakterystyczne, wszystko z przedrostkami „pseudo-” 

i „quasi-”. Jeden  bardziej podejrzany  od drugiego.  Patrzą tylko, jak żar cudzymi 

rękami wygarnąć.

 

— Przy czym los światów powinien cię najmniej obchodzić. Jeśli zechcesz 

zacząć własną grę, będę bardzo rozczarowany. Wszystko jasne?

 

— Wszystko. — Schowałem głowę w ramiona. Co by tu miało być niejasne? 

Tu masz kij, a tu marchew, wywieszoną przed pyskiem, żebyś szybciej przebierał 

nogami.

 

— Pasuje? — monotonny, pozbawiony wyrazu głos Gospodarza oplótł mnie 

niby lodowaty wąż i wywołał mrowienie w całym ciele.

 

—   Pasuje,   a   jakże   inaczej?   Podpisywać   nic   nie   trzeba,   mam   nadzieję?   — 

Upewniwszy   się,   że   zawartość   plecaka   jest   na   miejscu,   wyprostowałem   się   i 

zważyłem w dłoni giurzę. — Pytanie tylko, jak teraz dostać się do Fortu?

 

— To nie twoja sprawa. — Gospodarz nawet nie spojrzał na pistolet w mojej 

ręce, zwrócił się do brodacza, który właśnie wszedł. — Odprowadź i dopilnuj, żeby 

obyło się bez przygód.

 

Uznałem,   że   to   nie   jest   najodpowiedniejszy   moment,   i   z   pewnym   żalem 

schowałem   broń   do   kieszeni   kufajki.   Szkoda   zmarnować   taką   okazję!   Aż   ręce 

świerzbią, żeby mu strzelić prosto w łeb. Ale nie wolno. Po pierwsze, nie wiadomo, 

czy  to by mnie  wybawiło od dalszego  z nim obcowania.  Ten gad powinien  być 

bardzo żywotny, skoro przez tyle lat rytualny nóż nie wyrwał zeń duszy. A po drugie, 

jeśli on jest naprawdę tak zwanym mniejszym złem? To wcale niewykluczone. Tego 

typa i Mróz, i dawni koledzy rozpieprzą w drobny mak  przy pierwszej okazji, a 

zatem niezależność Przygranicza jest mu jak najbardziej na rękę.

 

— Dobrze, Gospodarzu — skłonił głowę w lekkim pokłonie brodacz, który 

nawet w ciepłym pomieszczeniu pozostał w długim kożuchu i walonkach. Dobrze 

chociaż, że czapkę uszankę trzymał w rękach, boby się całkiem spocił. — Może i z 

monopolistą sprawę załatwić?

 

— Nie, jesteś mi tutaj potrzebny. Nim się zajmą muzykanci. — Gospodarz 

background image

poczekał, aż wszystko na siebie założę, a potem odwrócił się do okna i pogładził 

dłonią szkło.

 

Nie   mam   pojęcia,   jak   to   się   mogło   stać,   ale   otwór   okienny   momentalnie 

rozjechał się na boki, a widok uległ rozmazaniu, jakby pejzaż w jednej chwili oddalił 

się o setki kilometrów. Wysokie ogrodzenie z drutem kolczastym gdzieś przepadło i 

teraz   na   ulicy   w   porywach   wiatru   cienkimi   gałęziami   skrobały   zaspy   na   wpół 

widoczne   spod   śniegu   krzaki,   kołysały   się   w   takt   suche   łodygi   burzanu.   A   co 

najgorsze,   to  nie   była  iluzja:   prostokąt   portalu,   porażający   głębią   i  ostrością,   nie 

pozostawiał najmniejszych wątpliwości, iż jest realny.

 

Nie odrywając wzroku, z mieszaniną przestrachu i zachwytu patrzyłem, jak 

posłuszna   gestom   gospodarza   przestrzeń   wygięła   się,   wykrzywiła,   a   potem 

rozciągnęła,   otwierając   prowadzące   nie   wiadomo   dokąd   przejście.   Stopniowo 

kołyszące się krawędzie świata zniekształconego wolą zaklinającego spowolniły ruch 

i teraz tylko rozmyty kształt okna przypominał, że jeszcze parę minut temu pokój 

miał cztery ściany.

 

— Idź! — popchnął mnie brodaty, a ja nie do końca jeszcze świadomy, co się 

dzieje, wszedłem w ledwie zauważalną zasłonę, jaka zastąpiła okno.

 

Lekki   opór,   chwila   trudnego   do   wytrzymania   zimna   podczas   przejścia   i 

utknąłem   nogą   w   wysokiej   zaspie.   Lodowaty   wiatr   natychmiast   zaczął   chłostać 

policzki tak mocno, że musiałem opuścić na twarz kominiarkę.

 

Ależ   zimniutko...   Całego   mnie   przemroziło   w   mgnieniu   oka.   I   magiczne 

promieniowanie bardziej tu intensywne. Trzeba by się przed nim osłonić, dopóki nie 

jest za późno. Czując, jak w prawym przedramieniu rozpalają się kłujące iskry bólu, 

westchnąłem głęboko i jednym zrywem odgrodziłem się od otaczających mnie pól 

energetycznych. A potem jeszcze dla pewności okręciłem je wokół siebie na sposób 

podpatrzony w stworzonej przez Gospodarza osłonie. Nie powinno dziwić, że mimo 

niewielkiej praktyki wykorzystywanie do czarowania zewnętrznych sił przychodziło 

mi coraz łatwiej. Ale żebym dał radę rzucić chociażby najzwyklejsze zaklęcie, nie 

było mowy. Dziwne to wszystko...

 

Idący razem ze mną brodacz nie tracił czasu, milcząc, wskazał na odległą o 

background image

kilka metrów drogę, zaczął się gramolić z zaspy. Poprawiłem plecak, zarzuciłem na 

ramię narty i poszedłem w jego ślady.

 

—   Gdzie   jesteśmy   tak   w   ogóle?   —   Rozglądałem   się   na   boki,   otrząsając 

walonki ze śniegu.

 

Wokół jak okiem sięgnąć ciągnęły się pola. Widoczność wprawdzie marna, bo 

panowała zawieja. I żadnych znajomych punktów orientacyjnych. W ogóle żadnych, 

jedynie   pochyłe   barchany   zasp,   marne   zarośla   przydrożnych   krzaków   i   kilka 

wysokich amarantów,  których długie, cienkie gałęzie pochylały się ku ziemi  pod 

wpływem porywistego wiatru.

 

Pole, zarośla, amaranty... Ani jednego drzewa...

 

Stop! Ten obrazek zbytnio mi przypominał okolice Fortu. Tam dawno już cały 

las   zrąbali,   pozostały   tylko   jadowite   amaranty.   Tylko   to   przecież   niemożliwe. 

Nikomu jeszcze nie udało się zbudować portalu przez Granicę. W obrębie obwodów, 

mając   odpowiedni   talent,   jak   najbardziej,   ale   od   Siewieroreczeńska   do   Fortu   nie 

dałby rady tego zrobić nawet Bergman. To bowiem wbrew prawom Przygranicza. 

Zupełnie jak...

 

— Na południowy wschód od Fortu — oświecił mnie przewodnik.

 

— Też coś! — wyraziłem głośno wątpliwości.

 

— A  niech  ci będzie  też  coś.  —  Brodacz  uśmiechnął   się.  — Teraz drogą 

dojdziemy wprost na plac targowy.

 

Milczenie kosztowało mnie wiele wysiłku. Powiedziałbym coś nie tak, obraził 

człowieka.   A  pistolet   w   kieszeni,   strzelba   w   pokrowcu...   Jak   by   nie  patrzeć,   nie 

najlepszy pomysł mówić poważnemu facetowi, że pieprzy głupoty. Tym bardziej że 

może  wcale  nie  pieprzy. Cóż,  kto jak kto, ale Gospodarz  powinien o mechanice 

Przygranicza   mieć   większe   pojęcie   niż   wszyscy   czarownicy   Gimnazjonu   razem 

wzięci. A nuż są jakieś przejścia?

 

Zdecydowałem nie mordować się z nartami, wyjąłem tajgę i pośpieszyłem w 

ślad za oglądającym się za mną  z niezadowoleniem brodaczem,  który zdążył już 

odejść niezły kawałek zasypaną śniegiem drogą.

 

I dokąd tak się śpieszył? Sam szedł bez obciążenia, a ja musiałem manele 

background image

dźwigać na własnym garbie. Nie dość, że ciężko, to jeszcze niewygodnie, a przecież 

niczego   nie   wyrzucisz,   bo   wszystko   kosztuje.   A   trochę   gotówki   bardzo   by   się 

przydało: jest pewna awanturka na oku. Żebym jeszcze odszukał odpowiednich ludzi 

i będzie dobrze.

 

—   Poczekaj!   —   krzyknąłem   na   brodatego,   kiedy   trzysta   metrów   od   drogi 

pojawił   się   zbudowany   z   pustaków   mur,   nad   którym   sterczało   parę   budek 

strażniczych  z  wyłączonymi   w dzień  reflektorami.  —  Jaki,  do licha,  południowy 

wschód? W życiu tam nic podobnego nie było!

 

— To baza pograniczników. Zbudowali ją tego roku latem. — Eskortujący 

mnie typ nawet się nie odwrócił, za to przyśpieszył kroku.

 

A kroku przyśpieszył nie przez moje pytania, ale dlatego, że chmury całkiem 

zasłoniły niebo, a coraz silniejszy wiatr duł prosto w twarz. Żeby tylko nie rozpętała 

się burza śnieżna. Jeszcze zasypie człowieka sto metrów od murów miasta i śmiech 

będzie na wiosnę, kiedy odgrzebią mnie wojacy Garnizonu.

 

Lecz   wbrew   tym   obawom   pomyślnie   dotarliśmy   do   placu   targowego 

umiejscowionego przy południowo-wschodnim wjeździe do Fortu. Wprawdzie kiedy 

pokazały się mury miejskie, wiatr prawie zwalał nas z nóg i całkiem wywiał ciepło 

spod ubrań, ale to drobiazg. Najważniejsze, żeśmy doszli.

 

Cóż, Forcie, wypada powiedzieć „witaj”, czy coś... Dawno się nie widzieliśmy. 

I jeszcze sto lat mógłbym cię nie oglądać.

 

Ukryłem  się   przed   zawieją   za   jednym  z   targowych   namiotów,   a   kiedy   się 

rozejrzałem, brodacza już przy mnie nie było. W jaki sposób tak szybko zdołał się 

ulotnić, nie mam pojęcia. Ale to nic, nie zginę przecież.

 

Kilka razy ścisnąłem w pięść nie wiadomo od czego zdrętwiałą prawą dłoń, po 

czym osłabiłem tarcze, ale zaraz je z powrotem postawiłem, pozostawiając jedynie 

wąziutką szczelinę. Przy ludziach musiałem to zrobić, bo byłoby zbyt podejrzane, 

gdyby czarownik widział człowieka, a nie dostrzegał go wewnętrznym wzrokiem. 

Gotowi by się czepiać. A poza tym trudno utrzymywać ciągle pełną blokadę. Już się 

spociłem, i to wcale nie za sprawą marszu.

 

Poprawiłem pas z nożem, przewiesiłem strzelbę przez ramię i pchnąłem drzwi 

background image

pierwszego sklepiku. Wszystko jedno, i tak nie znałem tutejszych handlowców, a ta 

budka nie należała do najpośledniejszych, śnieg przed wejściem był odgarnięty, z 

komina szedł dym. Jeśli nawet nic nie utarguję, to przynajmniej się zagrzeję. I o 

blokowaniu   zewnętrznych   energii   choć   na   chwilę   będę   mógł   zapomnieć,   bo 

właściciel   nie   poskąpił   na   ochronę   magiczną   i   ściany   ozdabiały   całe   trzy   rzędy 

odgradzających od czarów run.

 

Wewnątrz naprawdę było ciepło. I chociaż rozpalona koza stała w odgrodzonej 

kratą części sklepu, w której siedział właściciel, bijący od niej żar czuło się już przy 

drzwiach. Odprężyłem się nieco, zrzuciłem ciążący już dobrze plecak na podłogę i 

rozwiązałem czapkę uszankę.

 

— Masz sprawę czy wszedłeś się ogrzać? — właściciel zadał mi ulubione 

pytanie wszystkich kupców Fortu. Siedział przy składanym stoliku i międlił w ustach 

ołówek, rozmyślając nad zawartością grubej księgi towarów.

 

—   A   to,   szanowny,   zależy   tylko   od   ciebie.   —   Obejrzawszy   ciasne 

pomieszczenie,   którego   część   gospodarcza   była   zastawiona   różnego   rozmiaru 

kartonowymi pudłami, przeciągnąłem się, czując, jak błogosławione ciepło zaczyna 

zakłuwać w odrętwiałe palce i policzki. Uśmiechnąłem się. Jakże niewiele potrzeba 

człowiekowi   do   pełni   szczęścia!   Oparłem   narty   i   strzelbę   o   obitą   dyktą   ścianę   i 

spróbowałem nabrać głębiej powietrza. Uch! Nie przypuszczałem nawet, że do tego 

stopnia zdrętwiałem!

 

Tak, było tutaj całkiem nieźle, szkoda tylko, że nie przewidziano krzesła dla 

klientów. No tak, ale gdyby je postawić, zmieściłby się tylko jeden kupujący. To nic, 

lepiej niewygodnie stać w cieple, niż wygodnie marznąć. Za to pod sufitem wisiał 

aktywny zbiornik Iwanowa. Stanowczo dobrze trafiłem.

 

— Czego potrzeba? — Właściciel z rozdrażnieniem odłożył ołówek, poprawił 

kołnierz   swetra   na   chudej   szyi   i   zabrał   nogi   w   wojskowych   butach   z   pudła 

zawierającego tuszonkę. — Mów, nie męcz duszy.

 

—   Weźmiesz?   —   Wyjąłem   z   plecaka   zapakowane   w   folię   okulary 

przeciwsłoneczne, podałem je przez okienko w kracie.

 

—   Czemu   mam   nie   wziąć?   —   Sprzedawca   naderwał   pakunek,   uważnie 

background image

obejrzał okulary. — Dam czerwońca.

 

— Czerwońca?! — Wytrzeszczyłem oczy. — Rubla! Srebrem!

 

— Co?! — handlarz natychmiast podniósł głos. — Nawet za szklane tyle bym 

nie dał! A to plastik! Chiński!

 

— Jaki chiński? Firmowe! Otwórz no oczy! — Udając oburzenie, lustrowałem 

wnętrze sklepu pod kątem jakichś nieprzyjemnych magicznych niespodzianek. Ale 

nie,   wszystko   było   jak   trzeba.   Aktywowano   jedynie   zaklęcia   ochronne,   a   nić 

alarmowa łączyła przedsiębiorstwo z posterunkiem ochrony. — A co też, ciekawe, 

masz do plastiku? Praktyczniejszy od szkieł!

 

— Praktyczniejszy, nikt się spierał nie będzie. — Pochuchał na okulary, wytarł 

je o sweter. — Tyle że szkło nie przepuszcza ultrafioletu!

 

— Te, chociaż plastikowe, także. Przecież ci mówię, że firmowe!

 

— Doprawdy?

 

— Ty nie miętoś tej karteczki, tylko ją przeczytaj — poradziłem i wyszedłem z 

kałuży, jaka się uczyniła przy moich walonkach.

 

— Nie roznoś błocka — nachmurzył się sprzedawca, patrząc na zapaćkaną 

podłogę.   Przy   czym   listwy   dykty   już   przed   moim   przyjściem   nie   grzeszyły 

czystością.   —   Mądrala   się   znalazł.   Przeczytaj,   powiada...   No,   napisane   tutaj,   że 

chronią przed ultrafioletem, ale czy można teraz wierzyć każdemu papierkowi?

 

— A co, sam tę karteczkę wydrukowałem czy jak?

 

— Nie wiem, nie wiem... — Odwrócił się do zakratowanego okienka. — A 

nawet jeśli nie przepuszczają! Wszystko jedno, i tak będę musiał sprzedać po cenie 

plastikowych! O ultrafiolecie nikt nie wspomni, a chłopaki pytają o szklane! Plastiki 

im nie pasują.

 

— Pasują, nie pasują. Co za różnica? Wsadzisz im takie za półtora rubla i 

nawet się nie spocisz! — mówiłem, czując, że właściciel jest zainteresowany. — 

Niech będzie, spuszczę czerwońca, czego się ciskasz?

 

— Ty moich pieniędzy nie licz! I nikt nie da półtora rubla za to barachło. — 

Osadził mnie, potarł w zadumie ostry podbródek. — Z jednej pary zysk nieduży. 

Więcej niż za imperiała nie wezmę.

background image

 

— A partię trzydziestu par po dwa czerwonce zechcesz?  — Postanowiłem 

więcej nie krążyć.

 

— A skąd masz tyle?! — Otworzył usta ze zdumienia. — Gdzie zdobyłeś?

 

— Tam, skąd wziąłem, więcej nie ma. — Uśmiechnąłem się. — Bierzesz czy 

nie?

 

—   Wezmę.   —   Kiwnął   głową,   w   której   już   zakręciły   się   skomplikowane 

rachunki przyszłych zysków. — Połowę dam dzisiaj, połowę jutro.

 

— Wszystko od razu i żadnych kombinacji.

 

— Nie mam tyle gotówki — zjeżył się nagle kupiec, patrząc na opartą o ścianę 

strzelbę. — Zaliczka dzisiaj, a jutro się rozliczymy.

 

— Nie, tak łatwo nie pójdzie. — Pokręciłem głową. — Zróbmy tak: przyjdę 

wieczorem z towarem i dostanę pieniądze. Od razu za całość.

 

— A gdzie ja znajdę przez mniej niż pół dnia piętnaście rubli srebrem? — 

klasnął w dłonie handlarz.

 

—   To   już   twój   problem.   —   Chrząknąłem.   —   Zrób   to   albo   znajdę   kogoś 

innego.

 

— Takiś mądry? — burknął, pocierając prosty pierścionek na małym palcu. — 

Pokaż towar.

 

— Ze sobą mam tylko próbki. — Zacząłem zapinać plecak i drgnąłem, kiedy 

wyleciała z niego na podłogę grzałka solna.

 

— Oho, ho, a to co takiego? — zainteresował się handlarz.

 

— Grzałka solna deltaterm — wyjaśniłem niechętnie.

 

— A co ona może?

 

— Grzeje. A jak ostygnie, można wrzucić ją do wrzątku i znów będzie gotowa 

do pracy.

 

— Na ile starcza?

 

— Tam jest wszystko napisane.

 

— Jak się ją aktywuje? — spytał, kiedy już się zapoznał z charakterystyką 

grzałki.

 

— Trzeba złamać pałeczkę katalizatora.

background image

 

— Ile chcesz?

 

— Daj imperiała i bez targowania, dobra? Nie opuszczę ani kopiejki. Towar 

świetny.

 

Nie należy, rzecz jasna, upłynniać wszystkiego w jednym miejscu, ale skoro 

już tak wyszło, co robić?

 

— Ile tego masz?

 

— Sto.

 

— Ile?! — Kupiec był oszołomiony liczbą.

 

— Sto.

 

—   Zrujnujesz   mnie!   —   wyjęczał,   starannie   ukrywając   wypełzający   mu   na 

twarz uśmiech zadowolenia. — Całą partię za czterdzieści rubli srebrem!

 

— Ocipiałeś? — spytałem, nie ukrywając znudzenia. — Teraz przemyślę, czy 

ci okulary sprzedać. Nie przeszkadza mi wprawdzie przychodzić drugi raz do Fortu, 

ale czasu na darmo tracić nie lubię.

 

— Dobrze, dobrze! — Zamachał rękami. — Ale daj jakiś rabat za tempo, co? 

Jeśli mam się z tobą zaraz rozliczać, muszę pożyczyć pieniądze, a lichwiarze mają 

procent, że ho, ho! Bierz pięćdziesiąt za wszystko i jesteśmy kwita.

 

— Czort z tobą, niech będzie. — Plunąłem na wytargowane dwa i pół rubla 

srebrem. Nie spodziewałem się dostać takiej kupy pieniędzy. — Tylko żeby forsa 

była dzisiaj! Jutro nie będzie już takich cen.

 

— Przyjdź koło piątej. — Kupiec wyraźnie ucieszył się z mojej skłonności do 

ustępstw. — Zwijam wtedy handel, nikt nam nie będzie przeszkadzał.

 

— Jeszcze rubel z tego — przypomniałem o zostawionych u niego okularach i 

grzałce.

 

— Bierz. — Otworzył żelazną skrzynkę, wyjął cztery czerwońce i podał mi. — 

Nie spóźnij  się.   Będę  się  o pożyczki dogadywał z  poważnymi   ludźmi,   więc  bez 

numerów.

 

— Jasne. — Wziąłem strzelbę z nartami, wyszedłem na zewnątrz.

 

I dokąd teraz pójść przeczekać?  Do jakiejś jadłodajni? Tym bardziej że na 

placu   targowym   takich   miejsc   nie   brakowało.   Nie!   Zupa   rybna   do   tej   pory 

background image

podchodziła   mi   do   gardła   na   wspomnienie   o   Gospodarzu.   Napędził   mi   strachu, 

zaraza! Żeby zdechł.

 

Jakie jeszcze miałem możliwości? Chodzić po ulicach? Zgrabieję całkiem. A i 

wiatr coraz silniejszy.

 

Odwróciłem się od zacinającej prosto w twarz zawiei, podskoczyłem parę razy, 

po czym ruszyłem ku bramie Fortu. Może jakieś dobre miejsce znajdę przy drodze, 

lepiej tam spędzić czas.

 

Trzeba   tylko   jeszcze   pomyśleć,   jak   dać   znać   Hamletowi   albo   Denisowi 

Sielinowi, żeby wybrali się tutaj pod wieczór. Chętnych do cudzego dobra zawsze 

jest pełno i choćby mnie nie wiem jak handlarz chciał okpić, pieniądze w puli i tak są 

niemałe. Dobrze, zaraz gdzieś przycupnę i przemyślę temat.

 

Ujrzawszy napis „Videosalon” na boku jednego z wagoników, do którego od 

miejskiej ściany biegł przewód elektryczny, bez wahania wszedłem do środka. W 

półmroku   rzędami   stały   ławki,   przy   przeciwległej   ścianie,   na   podwyższeniu,   grał 

telewizor   panoramiczny.   Widzów   było   wszystkiego   sześciu   czy   siedmiu,   więc 

usiadłem na najbliższej wolnej ławce, a całe swoje dobro rzuciłem na podłogę.

 

— Seans dwa ruble. — Młodziutki bileter pochylił się nade mną. — A na trzy 

seanse pięć.

 

— Dawaj na trzy. — Dałem mu czerwońca, przyjąłem resztę, a potem oparłem 

się plecami o ścianę. — Co dają?

 

— „Krwawy czwartek”.

 

— Żeby chociaż piątek — mruknąłem cicho w odpowiedzi, wziąłem bilon i 

zacząłem   rozcierać   nadgarstek   prawej   ręki.   Niewiele   to   pomogło,   przeciwnie, 

nieprzyjemne uczucie poszło wyżej i szybko objęło całe przedramię.

 

Diabli!   Czyżbym   zostawił   zbyt   dużą   szczelinę   w   zaklęciach   ochronnych   i 

chapnąłem wielką dawkę promieniowania? Nie, to niemożliwe. Prędzej oberwałem 

podczas   przejścia   przez   portal.   Wsunąłem   prawą   dłoń   w   kieszeń   kufajki, 

zagrzechotałem monetami i zacząłem powoli je przebierać.

 

Dziesięciorublówka   z   Gagarinem.   Dziesięć   kopiejek.   Lepka   dwurublówka. 

Rubel z wgnieceniem. Nowiutkie pięć rubli. Wygięte dziesięć kopiejek. Porysowane 

background image

dwa   ruble.   Pocięte   na   krawędzi   pięć   rubli.   Wytrawione   kwasem   pięćdziesiąt 

kopiejek. Sfatygowany rubel...

 

Każda moneta zabierała odrobinę palącej mnie energii. Maleńką kropelkę, ale 

jak wiadomo, kropla drąży skałę.

 

„Jeszcze dziesięć tysięcy wiader i kluczyk będzie nasz”...

 

Stopniowo   palenie   w   ręce   przygasło,   po   raz   pierwszy   od   powrotu   do 

Przygranicza   ustąpił   ściskający   skronie   ból.   Dziwne:   dopóki   mnie   dręczył,   nie 

zwracałem na niego uwagi, ale kiedy minął, natychmiast to poczułem.

 

Odprężony   zacząłem   obserwować   ekran   telewizora   i   szybko   wniknąłem   w 

meandry fabuły. Nie była wprawdzie skomplikowana, ale trochę trudno ogląda się 

film   od   środka,   w   dodatku   kiedy   głowa   zajęta   jest   jeszcze   innymi   sprawami. 

Podmuchałem na palce. Skórę miałem lekko opuchniętą, podrapałem się w zarośnięty 

kolącą szczeciną podbródek i ledwie zdążyłem zauważyć wychodzącego wysokiego 

chłopa w białym półkożuszku z zielonymi pętelkami.

 

— Pogranicznik? — Przypomniałem sobie, że Szurka Jermołow miał ochotę 

odejść do nich z Patrolu.

 

— No. — Zatrzymał się.

 

— Znasz Szurkę Jermołowa?

 

— Któryś z rozpoznania?

 

— Aha. — Kiwnąłem głową „na rybkę”. — Taki tęgi.

 

— Znam. A co?

 

— Nie powiedziałbyś, gdzie teraz służy?

 

— Widziałeś naszą nową bazę? — Poprawił rzemień i znów skierował się ku 

drzwiom. — Na razie jest tam.

 

— To przy drodze na Rudne? — rzuciłem jeszcze.

 

— Dokładnie.

 

Ucieszony założyłem plecak, wziąłem strzelbę i wyskoczyłem z wagonu. Jeśli 

udałoby mi się dorwać Jermołowa, byłoby to idealne rozwiązanie. Kto jak kto, ale on 

nigdy nie odmawia, jeśli można załapać trochę szmalu. Najważniejsze, żeby mógł się 

urwać ze służby. W Patrolu to było proste, ale kto wie jak odnoszą się do takich 

background image

chałtur u pograniczników?

 

Szerokim łukiem ominąłem na wszelki wypadek sklep kupca, z którym byłem 

umówiony, i wyszedłem na drogę do Rudnego, zasłaniając twarz przed bocznym 

wiatrem. Dobrze chociaż, że nie dziwaczyli i wybudowali się niedaleko Fortu, nie na 

jakimś   kompletnym   zadupiu.   Powinienem   tam   dojść   najwyżej   w   kwadrans.   No, 

jeszcze trzeba dodać pięć minut zwłoki przez pogodę. Nawet jeśli Szurki nie będzie, 

zdążę wrócić przed zmrokiem, słońce dopiero zaczęło chylić się ku zachodowi.

 

 

Miejsce pod bazę wybrali, trzeba przyznać, bardzo rozsądnie: na tym obszarze 

intensywność   promieniowania   magicznego   wyraźnie   się   zmniejszała,   tak   jakby 

przepływające przez całe Przygranicze strumienie energetyczne omijały niewysokie 

wzgórze,  nie   mogąc   się   na   nie   wedrzeć.   Przy   czym  budowniczy   nie  zdawali   się 

wyłącznie   na   położenie   —   wystające   spośród   prostokątnych   pustaków   betonowe 

płyty wyglądały na część wchodzącego w mury systemu stabilizacji pola. Tak to 

zatem   wygląda!   Jeśli   się   nie   mylę,   podobne   czarodziejsko-architektoniczne 

wynalazki wykorzystano dwa razy — podczas wznoszeniu murów Fortu oraz przy 

budowie Pentagonu, rezydencji Bractwa.

 

W   zawiei   rozmywały   się   szczegóły,   ale   kiedy   osłoniłem   dłonią   oczy, 

dostrzegłem wysoki komin kotłowni i wiatrak. I żaden śnieg nie był w stanie ukryć 

przed czarodziejskim widzeniem uśpionych czarów ochronnych, gotowych w każdej 

chwili do użycia. Tak, towarzysze z oddziału bezpieczeństwa poważnie podeszli do 

sprawy, nie ma co gadać. Zapewne nawet bez wsparcia Fortu można by tu przetrwać 

każde oblężenie.

 

Doszedłem do zamkniętej bramy, uważnie obejrzałem biegnący wzdłuż muru 

pas   udeptanego   śniegu,   szeroki   na   jakieś   dwadzieścia   metrów.   Żołnierze   musieli 

kilka razy dziennie odbywać ćwiczenia fizyczne.

 

— Czego trzeba? — wychrypiał z niezadowoleniem przymocowany do drzwi 

głośniczek, zanim zdążyłem nadusić przycisk dzwonka. A oni co, mają w dodatku 

system kamer? Bogato żyją chłopaki. Trudno sobie wyobrazić, ile trzeba było forsy, 

background image

żeby przez parę miesięcy postawić taki kompleks.

 

—   Czy   Jermołow   tutaj   służy?   —   Zrzuciłem   plecak   na   udeptany   śnieg.   — 

Niech wyjdzie.

 

— Jak zameldować? — nieoczekiwanie uprzejmie zapytał mój niewidoczny 

rozmówca.

 

— Dawny kolega z Patrolu. Razem jeździliśmy na Północ. Będzie wiedział. — 

Na   wszelki   wypadek   wolałem   się   nie   przedstawiać.   Zastanawiała   mnie   dziwna 

reakcja wartownika. Czyżby Szurik stał się już tutaj jakimś tuzem?

 

— Proszę zaczekać. — Wartownik wyłączył głośnik.

 

 

Szurik pojawił się, kiedy zdążyłem już porządnie zmarznąć i żeby się trochę 

rozgrzać, odprawiałem taniec szamański ku niewątpliwej uciesze strażników, z całą 

pewnością obserwujących moje pląsy.

 

Pierwsze słowo, jakie wypowiedział, kiedy zsunąłem kominiarkę z twarzy na 

czoło, było niecenzuralne. Drugie też. Dopiero potem z okrzykiem: „Śliski, byku 

krasy!”   złapał   mnie   w   objęcia,   ścisnął   potężnymi   łapskami   tak,   że   zatrzeszczały 

żebra.

 

— Nie wrzeszcz tak! — wysapałem, uwalniając się z braterskiego uścisku, ale 

Jermołow tylko się roześmiał.

 

— Sopel, brachu! Gdzieżeś się podziewał?

 

— Nie wrzeszcz, mówię — poprosiłem raz jeszcze i pociągnąłem go za rękaw 

munduru,   na   którego   zielonych   pętelkach   widniały   trzy   kwadraty.   —   Odejdźmy 

kawałek.

 

— Czego się tak bunkrujesz? — Zabrał rękę, ale posłusznie odszedł od bramy.

 

— Tak, bunkruję się — odparłem i popatrzyłem na szczerzącego zęby Szurika. 

— Powiedz lepiej, kiedy zdążyłeś się stopnia dochrapać.

 

— Prawie od razu dali. Jestem teraz, między innymi, zastępcą komendanta do 

spraw zwiadu. — Wzruszył ramionami, założył futrzane rękawice wyciągnięte zza 

pasa, patrząc na mnie z wysokości swojego wzrostu.

background image

 

— No to z ciebie szycha.

 

— A jak! — Roześmiał się. — Dlaczego, cholera, od razu nie powiedziałeś 

wartownikom, kim jesteś? Kazałbym cię wpuścić, posiedzielibyśmy w cieple.

 

— Następnym razem. Bardzo jesteś zajęty w najbliższym czasie?

 

— A co rozumiesz przez najbliższy czas? — Szurik zmrużył oczy.

 

—   Są   dwie   możliwości:   pierwsza   to   dzisiejszy   wieczór,   druga   to   parę 

następnych tygodni.

 

— Mów od razu, w co znowu wdepnąłeś. — Szybko mnie rozszyfrował. — A, 

i zanim mi zrobisz pranie mózgu, gadaj, gdzie przepadłeś.

 

— A gdzież mnie od tamtego czasu nie było! — Machnąłem ręką, odwróciłem 

się plecami do wiatru. — I w nic szczególnego nie wdepnąłem, tylko...

 

— A bunkrujesz się z jakiego powodu? — przerwał mi Jermołow.

 

— Muszę jeszcze wyjaśnić pewne kwestie z Patrolem — wyjawiłem odrobinę 

prawdy.   —   A   teraz   trzeba   mi   ochrony   przy   transakcji   z   jednym   handlarzem. 

Pomożesz?

 

— To na wieczór? — Szurik zamyślił się, przytupując na mrozie.

 

—   Aha.   Jeśli   weźmiesz   jeszcze   paru   chłopaków   z   bronią,   w   ogóle   będzie 

dobrze. — Skuliłem się pod porywami przenikliwego wiatru. — Odwdzięczę się.

 

— Trzeba kogoś załatwić?

 

— Mam nadzieję, że nie. Po prostu postać pod sklepem, żeby mała operacja 

handlowa się powiodła.

 

— Pogoda psia. — Jermołow podniósł kołnierz półkożuszka. Cholera, ale też 

się odpasł na tutejszym wikcie! Wcześniej też do najchudszych nie należał, ale teraz 

zrobił się jak kaban: dwa metry wzrostu i ze sto kilo żywej wagi. — Mnie to po nic, a 

chłopakom trzeba by zapłacić.

 

— Trzy czerwońce na wszystkich wystarczy?

 

— Bardziej niż nadto. Za takie pieniądze ganiają nas tutaj w tę i z powrotem 

jak hamanów. — Jermołow chrząknął. — A ty, jak widzę, bogaty jesteś. Co tam 

mówiłeś o następnych dniach?

 

— Dałbyś radę zerwać się na tydzień lub dwa? — Ucieszyło mnie to jawne 

background image

zainteresowanie Szurika.

 

—   Wszystko   da   się   załatwić,   brachu.   —   Klepnął   mnie   po   ramieniu.   — 

Problem tylko w gotówce, innych nie ma. Co wymyśliłeś?

 

— Trzeba będzie polecieć na północ, do Łysej Góry. — Znów wyjawiłem 

tylko małą część prawdy. — Dziesięć rubli srebrem plus wydatki.

 

Ten  pomysł   zrodził się  już  dawno. Jeśli   bowiem  miałem  grać na  równych 

warunkach z Dominikiem i jego bandą, powinienem posiadać jakiś atut. I rzekomo 

zniszczone zapiski Jeana nadawały się do tego jak najbardziej. Zresztą nie zaszkodzi 

samemu się z nimi zapoznać. A jeśli dałoby się namówić Szurika na tę robotę, byłoby 

świetnie. Tym bardziej że wybieraliśmy się razem w tamte strony już wcześniej.

 

— Bank obrabowałeś czy co? — Mój stary przyjaciel wybałuszył oczy. — A 

może z tamtej strony przytargałeś wagon srebra?

 

—   Mówię   ci   przecież,   że   jest   do   zrobienia   mała   operacja   handlowa. 

Reflektujesz?

 

— Też pytanie!

 

— W takim razie zagęść ruchy, bo musimy być na placu targowym o piątej.

 

— Nie bój nic, poradzimy sobie! — Szurik zamachał rękami, a potem potarł 

poczerwieniałe na mrozie gładko wygolone policzki. — Chodź, zagrzejemy się, a ja 

wybiorę odpowiednich ludzi. Tylko tak, jak się umówiliśmy: żadnego kryminału, 

najwyżej samoobrona.

 

—   Oczywiście   —   odpowiedziałem   zgodnie   z   sumieniem.   Jasne,   że 

samoobrona,  jakżeby inaczej?  Nie na rękę pierwszemu  mi  chwytać za broń. Bez 

amuletu ochronnego zbyt łatwo zarobić kulkę. — Idź, tutaj na ciebie zaczekam.

 

— Czemu? Zamarzniesz przecież.

 

— Idź, mówię. — Popchnąłem Szurika w stronę bramy. — Jest u was byłych 

patrolowców od groma i ciut-ciut. Pozna mnie któryś, będą kłopoty. Przynieś mi 

lepiej kilka tabletek ekomagu.

 

— Dobra, uwinę się migiem! —Jermołow pomknął ku wejściu.

 

— Aż tak się nie śpiesz! — zawołałem za nim. — Nie umrę przez ten czas!

 

I   rzeczywiście,   nie   odczuwałem   specjalnie   zimna.   Albo   przywykłem,   albo 

background image

dawał o sobie znać pamiętny półroczny pobyt w zaspie. Dobrze by było, gdyby tak 

zostało, bo ciągłe dreszcze już mnie wymęczyły. Od powrotu do Przygranicza nie 

rozgrzałem się jeszcze ani razu.

 

 

Szurika nie było z godzinę. Zanim się pojawił, zdążyło już trochę ściemnieć. 

Trzeba było się zwijać, żeby wyrobić się do piątej, a do tego zająć dogodne pozycje. 

Żeby uniknąć wszelkich nieprzyjemnych niespodzianek...

 

—   Jeszcze   nie   zamarzłeś?   —Jermołow   wyjrzał   przez   drzwi   z   zadowoloną 

miną, przytrzymując zsuwający się z ramienia pas AKM-u.

 

— Właśnie jestem na najlepszej drodze — odparłem, przestępując z jednej 

nogi   na   drugą.   Niewiele   to   pomagało,   a   w   palcach   straciłem   czucie   już   dawno. 

Dobrze, że chociaż zawieja przycichła. — Długo wam jeszcze zejdzie?

 

— Wynikła pewna sprawa. Poczekasz jeszcze chwilkę? — Jermołow paroma 

uderzeniami rękawic strzepnął ze mnie śnieg.

 

— Poczekam. Tylko się pośpieszcie, co? Zanim całkowicie zamarznę.

 

—   Sopel,   przecież   ty   jesteś   mrozoodporny!   —   zażartował   mało   śmiesznie 

Szurik, uchylił drzwi wartowni i krzyknął do kogoś: — Klucz na start!

 

Skrzydła   bramy,   rozgarniając   śnieg,   zaczęły   powoli   rozchylać   się   na   boki, 

warcząc silnikiem, podjechał do mnie dziwny samochód — paskudna mieszanina 

łazika i pick-upa. O ile zdążyłem się zorientować w ciemnościach, w zwyczajnej 

pasażerskiej terenówce nie wiadomo po co odcięto część dachu i boków, aby wstawić 

trójnóg z wielkokalibrowym karabinem maszynowym. DSzK, jeśli się nie myliłem.

 

— Podwieźć? — zapytał z uśmieszkiem garbatonosy kierowca.

 

— Już, już! — Poszperałem po kieszeniach, wsunąłem mu w rękę czerwońca 

oraz   resztę  z  videosalonu,  i  jeszcze  po  dziesiątaku  dwóm towarzyszącym  Szurce 

chłopakom.

 

—   Właźcie   szybciej,   bo   jeszcze   wróci   naczelnik   garażu   —   popędził   nas 

kierowca i wcisnął pedał gazu. Ależ smród! Co za gówno leją do baków?

 

— Nie dogadałeś się z nim? — zdziwił się Szurik. — Zobaczysz, że będą 

background image

kłopoty.

 

— Ta, miałbym się z nim jeszcze dzielić — prychnął pogranicznik. — W razie 

czego Polski powie, że jestem na wyjeździe.

 

— Myślałby kto, że z Polskim nie będziesz się musiał dzielić — uśmiechnął 

się jeden z chłopaków, wsiadając do maszyny po przyspawanym do burty stopniu; 

wbił w siedzenie kolbę AK-74.

 

— Polski weźmie mniej — wyjaśnił kierowca. — Dokąd jedziemy?

 

—   Do   placu   targowego,   tam   pokażę,   gdzie   dalej.   —   Przygarbiłem   się, 

zasłaniając głowę przed lecącym prosto w twarz śniegiem.

 

Migiem dotarliśmy do targowych bud. Nawet nie zdążyłem się przestraszyć, 

choć   znalazłyby   się   powody:   kierowca   gnał   po   zasypanej   śniegiem   drodze   z 

prędkością   niesłychaną   w   takich   warunkach.   Jak   w   ogóle   dawaliśmy   radę   brać 

zakręty, nie mam bladego pojęcia. Bałem się, że jeśli choć na chwilę przestanę się 

trzymać, wylecę z samochodu.

 

—   Tutaj   zajedź,   w   ten   rząd   —   poleciłem,   pochylając   się   do   uchylonego 

okienka kabiny, kiedy wjechaliśmy na plac targowy. — Podjedź jeszcze kawałek i 

stań.

 

Wyskoczyłem z auta, chwyciłem rzucony przez Szurika plecak i skierowałem 

się do sklepu, w którym jeszcze paliło się światło. Znakomicie — nie spóźniłem się.

 

Koleś   z   AK-74   także   wysiadł,   żeby   ukryć   się   za   rogiem   sąsiedniej   budy. 

Pogranicznik   z   AKSU   obiegł   szopkę   z   drugiej   strony.   To   rozumiem   — 

profesjonaliści. Mogliby tylko posiedzieć z groźnymi minami w szoferce, ale woleli 

się postarać. To nawet zrozumiałe, bo jeśli się człowiek nie wykaże sprytem, łatwo 

może dochrapać się kawałka ołowiu w głowie.

 

Otworzyłem drzwi sklepu, wszedłem do środka i kiedy oczy przywykły do 

jaskrawego światła, uśmiechnąłem się. Zamiast jednego handlarza oczekiwało mnie 

czterech ludzi. Schowali nawet kraty na tę okazję. Jednego tylko nie wiedziałem — 

czy tych trzech osiłków to ochrona, czy bandyci.

 

—   Sporo   was   coś   —   rzekłem,   kładąc   plecak   na   podłodze.   W   razie   czego 

mogłem nie brać kupca w rachubę, ale przed pozostałymi  musiałem  się mieć  na 

background image

baczności.   Jeden   miał   przy   pasie   pałkę   „ołowianych   os”,   drugiemu   zwisał   z 

nadgarstka „dziurkacz”. Trzeci, siwy i nie pierwszej  młodości,  o okrutnej twarzy 

doświadczonego   rzezimieszka,   skierował   w   sufit   nieznane   mi   urządzenie   — 

przypominało dziwny pistolet z przykręconą częścią automatu kałasznikowa.

 

— Wartość sprawy niemała, trzeba powiedzieć. — Handlarz oblizał wargi. — 

To moi kompani.

 

— Mamy umowę syndykatową — potwierdził siwy, nie spuszczając ze mnie 

oczu.

 

— No wiecie, to jawne okazywanie braku zaufania. — Przypomniałem sobie 

zdanie   z   niedawno   oglądanego   filmu   i   na   wszelki   wypadek   włożyłem   rękę   do 

kieszeni, w której schowałem giurzę.

 

— Myślę, że w świetle ostatnich wydarzeń musimy się z tym zgodzić. — Siwy 

ze smutkiem wyjrzał przez okno na wycelowaną w sklep lufę DSzK.

 

— Co? — nie zrozumiał handlarz, miętoszący rękaw swetra.

 

—   Mówię,   że   próba   ponownego   rozpatrzenia   wcześniejszych   warunków 

umowy może spowodować skutki nie do przyjęcia dla obu stron. — Siwy, grający 

tutaj   najwyraźniej   pierwsze   skrzypce,   popatrzył   znacząco   na   właściciela   sklepu   i 

położył na składany stolik dziwną broń. Przy czym spluwę odłożył, i owszem, ale 

zaraz wsunął wielkie paluchy za szeroki pas, przy którym dyndała pochwa z długim 

tasakiem.

 

Zgnębiony   gospodarz   natychmiast   przeniósł   spojrzenie   na   mnie. 

Uśmiechnąłem się i rozwiązałem plecak.

 

— Pieniądze są?

 

— A gdzie towar? — spytał handlarz, oglądając się na siwego.

 

— Tutaj. — Zacząłem wyjmować okulary przeciwsłoneczne. Przekazywałem 

je gościowi z „dziurkaczem”. Raz, dwa, trzy...

 

—  Jest   dwadzieścia   dziewięć   —  handlarz   potwierdził   wiarygodność   moich 

obliczeń.

 

— Liczymy dalej. — Teraz przyszła kolej na grzałki solne.

 

I tutaj nastąpiła niewielka zwłoka, bo w jednej z nich utkwiła kula karabinowa. 

background image

Musiała zrykoszetować od ściany, kiedy Brylski urządził krwawą łaźnię.

 

— Uszkodzona — orzekł siwy.

 

— I cholera z nią. — Machnąłem ręką. — Zaliczymy ją w poczet zniżki.

 

— Jakiej zniżki? — spłoszył się handlarz.

 

—   Za   pośpiech   —   wyjaśniłem.   —   Uznamy,   że   ów   pośpiech   nieco   się 

zmniejszył. Może być?

 

— Niezbyt zasadniczo — burknął siwy, trącił w bok kupca. — Rozlicz się.

 

Ten otworzył przymocowany do podłogi sejf, wyjął całkiem spory woreczek. 

Teraz nadeszła moja kolej porachować monety, przeliczać złote czerwońce i srebrne 

sobole   na   carskie   ruble   i   zgadywać   w   pamięci,   na   ile   próbują   mnie   orżnąć. 

Wychodziło wszystko, jak to niedawno powiedział siwy, „niezbyt zasadniczo”.

 

— Dobrze! — Schowałem płócienny woreczek do plecaka, zasunąłem zamek 

błyskawiczny i pchnąłem drzwi. — Miło robić z wami interesy.

 

— I nawzajem — skinął głową siwy.

 

Machnąłem   ręką   na   pożegnanie,   cichutko   zamknąłem   za   sobą   drzwi   i   nie 

spuszczając wzroku z okna sklepu, zacząłem powoli zbliżać się do terenówki.

 

— Udała się transakcja? — Szurik odebrał ode mnie plecak.

 

—   Aha,   ale   odjedźmy   stąd,   dopóki   wszyscy   tak   sądzą.   —   Wsiadłem   do 

samochodu, a kierowca ruszył, kiedy tylko dołączyli do nas pogranicznicy.

 

Cholera, o mało nie wypadłem!

 

Odjechawszy   na   przyzwoitą   odległość,   szofer   zatrzymał   wóz,   a   ja   z   ulgą 

wyskoczyłem na drogę. Zdziwieni naszym pojawieniem się zapóźnieni klienci, mimo 

ciemności wciąż chodzący między sklepami, bardzo rozsądnie oddalali się, tak że 

kiedy podszedł do mnie Szurik, w pobliżu nikogo już nie było. Na pierwszy rzut oka 

dookoła panowała idylla — sylwetki sklepików i kiosków spożywczych zasypywał 

równomiernie śnieg, świeciły mgliste kule latarni, a bijące z wież strażniczych Fortu 

promienie reflektorów ledwie, ledwie były widoczne przez szczelną zasłonę kręcącej 

się między domami zawiei.

 

I wszędzie śnieg: padał z nieba, leżał na ziemi, zdawało się, że niebawem 

pokryje ten świat i na zawsze go pogrzebie pod swoim ciężarem...

background image

 

—   Nie   czekajcie   na   mnie,   sam   dojdę.   —   Jermołow   odprawił   samochód, 

podszedł do mnie. — A teraz opowiadaj.

 

— Nie ma o czym opowiadać. — Westchnąłem ciężko. — Muszę zasuwać na 

Północ. A ty jak, jeszcze nie przemyślałeś?

 

— Kiedy?

 

— Im prędzej, tym lepiej. — Wstrząsnąłem ramionami, zrzucając śnieg. — 

Tylko pamiętaj, że ty organizujesz zapasy.

 

— Werbunek jak zawsze? — upewnił się Szurik.

 

—   Tak...   —   Zamyśliłem   się.   —   Dasz   radę   zdobyć   teleport   ustawiony   na 

okolice Fortu?

 

— Wiesz, ile to kosztuje? — Jermołow najwyraźniej miał zamiar postukać się 

palcem w czoło, ale dał spokój.

 

— Ile?

 

— Dwadzieścia rubli srebrem!

 

— Bierz, życie jest droższe od pieniędzy. Jeszcze trzeba zabrać odpowiednio 

zaopatrzoną apteczkę. A, właśnie! Nie zapomniałeś o ekomagu?

 

— Trzymaj. — Podał mi dwa szare groszki i wytrzeszczył oczy, widząc, że od 

razu zaczynam je przeżuwać.

 

—   Co   się   wybałuszasz?   Nie   widzisz,   że   marnie   ze   mną?   —   Połknąłem 

okropnie gorzką ślinę, powstrzymując się od wymiotów.

 

— Mocny jesteś! — Szurik rozłożył rękę. — Ja to świństwo ledwie łykam z 

popitką.

 

—   Wierz   mi,   że   to   nie   najgorsze,   czego   zdarzyło   mi   się   próbować.   — 

Rzuciłem   narty   i   plecak   w   skrzypiący   śnieg.   —   Dobra,   do   rzeczy:   masz   jakieś 

propozycje?

 

— Powiedz mi coś tylko. —Jermołow wyszedł z kręgu światła, padającego z 

przymocowanej do ściany jednego z wagoników latarenki. — Kto to opłaca?

 

— Ja. Tak że jeśli będziesz się podliczał, miej sumienie. Moje możliwości 

finansowe nie są nieograniczone.

 

— Cholera, nic już nie rozumiem w tym życiu. — Szurik wydmuchnął obłok 

background image

pary. — Dobrze, słuchaj więc. Dzisiaj w nocy ciężarówka wyjeżdża do Łudina. Jeśli 

zdążymy, przenocujemy w Lodowej Chatce, a rano przejdziemy Granicę.

 

— A jaki jest sens gnać maszynę nocą? — zdziwiłem się.

 

— Tam będzie oddział połączony nasz i Patrolu. Wojewoda tak zarządził — 

nieco   mętnie   wyjaśnił   Szurik.   —   Mają   sprawdzić   drogę,   zmienić   chłopaków   na 

strażnicy w Łudinie.

 

— Jeszcze nie wybili miastowych?

 

— Nie, porządnie się tam okopali.

 

— A czemu nocą? Do rana nie można wytrzymać?

 

— A jaki sens w dzień robić objazd? Wszystko będzie jak trzeba. A poza tym 

przyda się niespodziewana inspekcja.

 

Po   przemyśleniu   uznałem,   że   propozycja   Jermołowa   wybawi   nas   od   wielu 

najzupełniej niepotrzebnych problemów.

 

— Zdążysz z zaopatrzeniem?

 

— A co jest do zdążania? — prychnął Jermołow. — W magazynie wycyganię 

wszystko, co potrzeba. Jeszcze niezłą zniżkę dostanę. Broń dla ciebie brać? Z tym 

gorzej, ale też się załatwi.

 

— Na razie się obejdzie. Lepiej mi zdobądź amulet ochronny. I weź jakiś 

lepszy, cena nie gra roli.

 

— No nie wiem, nie wiem. — Szurik miał wątpliwości. — Coś tam na pewno 

przywlokę, ale z czarodziejskim barachłem u nas trudniej. Nie wiadomo, czy zdobędę 

coś lepszego, niż tutaj można kupić.

 

—   Przynieś,   co   jest.   Za   późno   biegać   po   sklepach.   —   Obejrzałem   się   na 

opustoszałe rzędy. Jakże iść na Północ bez amuletu odchylającego tor pocisków? 

Kula, jak wiadomo, głupia jest...

 

— Zaliczkę daj. — Szurik pociągnął mnie za rękaw. — Forsa na stół.

 

— Ile?

 

— Najmniej  dwudziestkę na teleport, dziesięć  na sprawunki i moja  dycha. 

Chociaż ze mną możesz się rozliczyć później, pośpiechu nie ma.

 

— Trzymaj. — Zacząłem odliczać monety. Suma, która jeszcze pół godziny 

background image

temu wydawała się taka wielka, zaczynała topnieć w oczach. — A na zaopatrzenie 

dziesięć rubli srebrem to nie za dużo trochę?

 

— Z normalnym amuletem będzie w sam raz. — Jermołow chował pieniądze 

po kieszeniach, najwyraźniej będąc pod wrażeniem mojej zamożności. — Gdzieżeś 

tyle mamony wytargał, Śliski?

 

— A jaka to dla ciebie różnica? Wytargałem to wytargałem.

 

—   Dobra,   szlag   z   tobą,   bogolu.   Muszę   lecieć.   —   Rozejrzał   się.   —   Gdzie 

będziesz czekał?

 

— Wiesz, gdzie jest videosalon w budowlanym wagonie?

 

— No.

 

—   Tam   będę.   —   Wziąłem   narty   i   plecak.   Chociaż   w   salonie   nic   się   nie 

przekąsi,   ale   przynajmniej   pies   z   kulawą   nogą   nie   zainteresuje   się,   kim   jesteś   i 

dlaczego nie idziesz do domu. I co najważniejsze, pracują tam do późna. W każdym 

razie na pewno jeszcze nie zamknęli.

 

Miałem   rację.   Niedbale   kiwnąłem   temu   samemu   bileterowi   i   usiadłem   na 

poprzednim miejscu.

 

— Ostatni seans — uprzedził chłopak.

 

— Rozumiem. — Położyłem nogi na plecaku, oparłem się plecami o ścianę i 

natychmiast zadrzemałem, a obudziła mnie dopiero głucha cisza. Jak się okazało, 

film dobiegł końca, telewizor wyłączyli.

 

Ziewnąłem szeroko, zebrałem manatki i wyszedłem na ulicę. Rześko. Miałem 

nadzieję, że Szurik nie każe na siebie długo czekać, w videosalonie też nie palili zbyt 

mocno. Nic się nie zagrzałem. Tylko przeziębienia mi jeszcze brakowało.

 

Szum   mocnego   silnika   usłyszałem   na   długo   przedtem,   zanim   stareńki 

wojskowy ural zjechał z drogi i skierował się na plac targowy. Szofer zgasił światła, 

ale silnika nie wyłączał, a to znaczyło, że to właśnie ta maszyna, o której mówił 

Szurik. Aha, oto i on sam wyjrzał spod plandeki pokrytej czarodziejskimi znakami.

 

— Właź! — Wysunął do mnie rękę i bez wysiłku wciągnął na górę.

 

— Czołem wszystkim! — przywitałem się z chłopakami siedzącymi w skrzyni 

na ławkach umocowanych wzdłuż boków wozu, ale nie przechodziłem dalej.

background image

 

Ludzie   zareagowali   na   moje   pojawienie   się   dość   umiarkowanie:   ktoś 

odmachnął ręką, ktoś zamruczał pod nosem. Nie do mnie im było, krótko mówiąc. 

Nie do mnie... Ale to i lepiej, w rzeczy samej.

 

— Długo będziemy jechać? — spytałem, siadając obok Szurika i przyglądając 

się gotowym do najwyraźniej długiej drogi pogranicznikom.

 

Było   ich   dwudziestu,   przy   czym   o   ile   tuzin   miał   na   sobie   mundurowe 

półkożuszki, to pozostali odziani byli podobnie jak ja: nieważne co, ważne, żeby było 

ciepło. Od razu widać, że z Patrolu. Tam zawsze na pierwszym miejscu stawiano 

praktyczność.   I   broń   mieli   o   wiele   mniej   „multifunkcjonalną”.   Większość 

patrolowców   trzymała   pod   ręką   różnorodne   strzelby   myśliwskie,   a   pogranicznicy 

preferowali raczej karabiny Kałasznikowa. I białej broni — wszelakich toporków, 

szabli i maczet — posiadali znacznie mniej. Cóż, każdemu, co mu potrzebne.

 

— Będziemy nad ranem, a może i wcześniej. — Szurik podał mi pudełko od 

zapałek, w którym, sądząc z odgłosu, znajdowała się pojedyncza pigułka. — Masz 

teleport, schowaj gdzieś.

 

— Aha, dawaj. A co z amuletem?

 

— Trzymaj. — Jermołow pogrzebał chwilę w kieszeni, a potem włożył mi w 

dłoń kryształowy orzech „Tarczy Wiary”. — Nic lepszego nie znalazłem.

 

— Dobrze, niech będzie. — Rozpiąłem kufajkę, wyciągnąłem zza kołnierza 

swetra łańcuszek i powiesiłem amulet obok krzyżyka. Nie najgorsze rozwiązanie — 

w razie normalnego ostrzału zawsze zdążę znaleźć kryjówkę. Jeżeli, oczywiście, nie 

przyłożą mi z czegoś poważniejszego. — Wszystko zdążyłeś załatwić?

 

—   Jasne!   —   Szurik   poklepał   wypchany   plecak.   —   Tylko   potem   się 

podzielimy, nie mam ochoty teraz się z tym bawić.

 

— Jak potem, to potem — zgodziłem się i upewniłem, patrząc na kaburę z 

pistoletem Makarowa przy jego pasie: — Jak u ciebie ze srebrnymi kulami?

 

—   Cztery.   Deficyt   mamy,   cholera.   A   jeszcze   chodzą   słuchy,   że   srebro 

niebawem   podrożeje.   Wtedy   będzie   w   ogóle   bryndza!   —   Maszyną   zarzuciło, 

Jermołow  przytrzymał  się ławki, rzucił mi  otwartą ładownicę z nabojami  kalibru 

dwanaście. — Masz.

background image

 

— A to co?

 

—   Mały   uniwersalny   zapas.   —   Szurik   uśmiechnął   się.   —   Pierwsze   cztery 

naboje to ósemki z posrebrzanym śrutem, następne cztery zapalające. Na wszelki 

wypadek.

 

— Aha, to dobrze, bo wypadek bywa wszelki. Tylko te posrebrzane ósemki są 

jak dla umarłego kadzidło. Trzeba będzie posiekać srebrnego rubla. — Położyłem 

ładownicę  na  ławkę   i  zaciągnąłem  do  oporu  rzemień   przytrzymujący  brezentową 

osłonkę okna. — A jak w ogóle sprawy?

 

— W jakim sensie? — Szurik wziął od sąsiada z lewej pięciolitrowy kanister, 

pociągnął długi łyk i podał mi pojemnik. — Pociągnij sobie pobudzacza, tego pewnie 

jeszcze nie próbowałeś.

 

— Co nowego w Forcie? — Odpiłem tracącego jabłkowym kwasem napitku, 

wytarłem usta rękawem i oddałem kanister. — Niezłe. Głowa prawie przestała mnie 

boleć.

 

— Świetna rzecz! — zgodził się ze mną Szurik. — I sen odgania.

 

— Nie mogłeś wcześniej powiedzieć? Zamierzałem przespać się w drodze. — 

Wyjąłem tabliczkę czekolady. — Chcesz?

 

— A daj — odparł Jermołow. — A w Forcie nic nowego. Patrol i Garnizon 

teraz   są   pod   dowodzeniem   Drużyny,   z   naszego   oddziału   prawie   wszyscy   się 

rozproszyli. Krzyż został komendantem kompanii dalekiego zwiadu.

 

— Mówiłeś. — Kiwnąłem głową.

 

— Tak? Nie pamiętam. — Szurik wzruszył ramionami. — Chobot przeszedł 

do niego, Kot poszedł na własne rozrachunki. Jan Rewień i Stas Topolew, tak jak ja, 

wstąpili do pograniczników. Chirurg ostatecznie osiadł w klinice, ale o naszych nie 

zapominają.   Niedawno   Druid   natknął   się   na   śnieżne   robale   i   gdyby   nie   Chirurg, 

musieliby mu odjąć nogę. Co jeszcze? Baszarowa postrzelili podczas rajdu. Łymar 

przeniósł   się   do   pierwszej   kompanii   i   zginął   na   Północnej   Promzonie.   Dimkę 

Prokopiewa zarżnęły wilkołaki. Tak sobie tutaj żyjemy.

 

— Rozumiem. Bractwo jeszcze nie przeszło do Mglistego?

 

—   A   gdzie   tam!   Rozmawiałem   ostatnio   z   Klimem.   Planują   przenosiny   na 

background image

przyszłe lato.

 

— Mózgotrzepy nadal można dostać na każdym rogu?

 

— Nie, Drużyna wymyśliła jakąś sprytną maszynkę, która ponoć wyczuwa 

narkotyki na dwa kilometry. Jeszcze tego lata wszystkich handlarzy powywozili.

 

— Świetnie! — Ucieszyłem się.

 

Ze   zdziwieniem   zobaczyłem,   że   jeden   z   pograniczników   wyciąga   gitarę. 

Widać nie tylko pobudzacz wypili. Ale się wstawili!

 

Stoję przy oknie, żal, że nie z tamtej strony,

 

Tu u nas zimno, tam milo, przytulnie,

 

Stoję przy oknie i zdaje mi się, że nigdy,

 

Przenigdy nie znajdę kluczy od domu...

 

— Słuchaj jeszcze. — Jermołow trącił mnie w bok. — Denis Sielin niedługo 

zostanie

 

ojcem.

 

— Co ty gadasz? — Nie chciałem wierzyć.

 

— Naprawdę!

 

— Ustatkował się czy jak?

 

— Jasne! — zarżał Szurik. — Garbatego dopiero grób wyprostuje.

 

—   Zgadza   się   —   przyświadczyłem,   próbując   usadowić   się   wygodniej   na 

twardej   ławce.   Diabli,   i   dlaczego   tak   rzuca?   Wszystko,   co   mogłem,   już   sobie 

odbiłem, a nie przebyliśmy jeszcze nawet jednej trzeciej drogi.

 

— Jak dojedziemy do trasy Miasto-Łudino, droga zrobi się lepsza — rzekł z 

uśmiechem Jermołow, widząc, że się męczę.

 

—   Cieszę   się.   —   Dojadłem   swoją   połowę   czekolady,   wyciągnąłem   nogi   i 

machinalnie przebierając brzęczące w prawej kieszeni monety, spróbowałem zasnąć.

 

Właśnie — spróbowałem to dobre określenie.

 

Motor warczał, chłopaki rżeli, opowiadając kawały, a śpiewak aż nadrywał 

płuca.   Żeby   jeszcze   umiał   śpiewać,   ale   widać   już   we   wczesnym   dzieciństwie 

przebiegło mu po uszach całe stado słoni. Fałszował, aż żałość brała. A repertuar jak 

najbardziej pasował do chwili:

background image

 

Nie kładźcie mnie w przema-a-arzniętą ziemię,

 

Poczekajcie do wiosny i w błocie zako-o-opcie,

 

A teraz was proszę,

 

Zostawcie moje martwe cia-a-ało w przydrożnym śniegu,

 

I na do-o-obrą pamięć pięć razy wystrzelcie...

 

Mimo   to   zasnąłem   prawie   natychmiast.   Taki   to   i   pobudzacz   mi   dali...

 

background image

 Rozdział 4

 

Sopel! Sopel!

 

—   Czego?!   —   Obudziłem   się   natychmiast.   —   Co   jest?

 

—   Pora   na   nas.   —   Szurik   Jermołow   chwycił   plecak,   odchylił   brezent   i 

wyskoczył z samochodu.

 

Niczego   nie   mogłem   skojarzyć   —   gdzie   jesteśmy,   ile   czasu   minęło... 

Wiedziałem tylko, że panuje jeszcze noc. Na zewnątrz ciemno, ani jednego ognika, 

ani jednej gwiazdki. Pogranicznicy zamierzali jechać dalej, więc czemu myśmy mieli 

wysiąść?

 

— Wyłaź prędzej, i tak nadłożyli dla nas drogi — syknął zaglądający pod 

plandekę Jermołow, przejął ode mnie narty. — Ruszaj się.

 

Podałem   mu   plecak   i   ładownicę,   zarzuciłem   na   ramię   futerał   ze   strzelbą, 

zeskoczyłem   na   śnieg.   Ural   natychmiast   zaryczał   motorem,   wypuścił   z   rury 

wydechowej kłąb śmierdzącego dymu i potoczył się drogą.

 

Diabli, ale zimno! Dobrze jeszcze, że na świeżym powietrzu mózg się trochę 

oczyścił.

 

— Gdzie jesteśmy? — Rozejrzałem się na boki, próbując odnaleźć jakiś punkt 

orientacyjny. Na próżno — ciemno choć oko wykol, jakby nie tylko słońce, ale też 

księżyc z gwiazdami pożarł potwór. Miałem wrażenie, że wysadzili nas pośrodku 

pustego   pola,  żebyśmy   sobie   sami   dalej  radzili.   Jak   tutaj  się   zorientować,   dokąd 

należy pójść?

 

— Widzisz tamten las? — Szurik skończył przypinać narty. — Zaraz za nim 

przebiega Granica. Do rana przeczekamy w Lodowej Chatce, a o świcie ruszymy 

dalej.

 

Przyjrzawszy   się,   rzeczywiście   dostrzegłem   ledwie   widoczny   ciemny   pas 

niedalekiego lasu i zrobiło mi się lżej — niewiele do niego pozostało.

 

— Chodź szybciej — pogonił mnie znowu Szurik. — Jeszcze natkniemy się na 

background image

rangersów. Do Łudina rzut beretem.

 

—   Zaczekaj   —   zatrzymałem   go,   zapinając   na   walonkach   paski   nart. 

Oddychałem   miarowo,   przyzwyczajając   się   do   napływających   z   północy 

rozproszonych   fal   energii.   Ależ   kiedyś   było   sympatycznie,   gdy   w   ogóle   ich   nie 

zauważałem! Te nowe zdolności są równie miłe, jak hemoroidy. — Rozejrzę się 

trochę i pójdziemy.

 

Świeże powietrze ostatecznie oczyściło mi myśli, usunęło resztki snu, dlatego 

nie   zamierzałem   brnąć   na   oślep,   ale   najpierw   zlustrować   okolicę   czarodziejskim 

wzrokiem. I, sądząc po ledwie widocznej zielonkawej poświacie na śniegu, między 

nami a lasem czaiło się jakieś cholerstwo. Może kolonia grzybów szronowych, może 

śnieżne robale zbudowały gniazda.

 

— Musimy to ominąć — oznajmiłem Szurikowi, który tymczasem wyjął jakąś 

drewnianą szkatułkę. — Na wprost nie można, jest zasadzka.

 

—   Rozumiem.   —   Jermołow   uchylił   wieczko   i   uważnie   przyjrzał   się 

kryształowej   kuli   wielkości   mandarynki.   —   Tak,   jasna   cholera!   Gówniane   oko 

czarta! Nic nie widać!

 

—   A   cóż   to   takiego?   —   Zajrzałem   mu   przez   ramię,   ze   zdziwieniem 

obserwując,   jak   zielonkawe   ogniki   w   głębi   kuli   układają   się   w   mapę,   na   której 

mrugała samotna czerwona kropka. Migoczące na krawędziach mapy cyfry nic mi 

nie   mówiły,   a   zielony   krzyż   z   literami   W   i   Ł  nie   mógł   być   niczym  innym,   jak 

oznaczeniem wioski Łudino. — Nawigacja satelitarna czy co?

 

— Jaka satelitarna?! Z byka spadłeś? — Szurik potarł kryształową kulę. — 

Magiczna. W Gimnazjonie jakaś mądra głowa wymyśliła aparat, a nasi podgrandzili. 

Danych do map dostarczyli, nastawiali latarni orientacyjnych. I teraz tego używamy.

 

— Ile to kosztuje? — zaciekawiłem się.

 

—   Nie   wiem,   to   służbowe.   Cholera,   tylko   wzrok   psuje   —   poskarżył   się 

Jermołow. — Dobrze, wiemy mniej więcej, dokąd teraz pójść. Gdzie, powiadasz, ten 

niebezpieczny obszar?

 

— Plama jest o sto pięćdziesiąt metrów na wprost. — Popatrzyłem w ciemne 

niebo zaciągnięte niskimi chmurami i skuliłem się mimo woli: zdawało mi się czy 

background image

naprawdę na horyzoncie zalśniły bladobłękitne odblaski zorzy? To nie wróżyłoby nic 

dobrego.

 

— Rozumiem. — Szurik zakreślił ołowianym sztyftem koło na powierzchni 

kryształu,   a   kula   zajaśniała   miękkim,   pomarańczowym   blaskiem.   —   To,   żeby 

przypadkiem nie wleźć.

 

— Słuchaj, a nie można nas namierzyć przez to cudo? — zaniepokoiłem się, 

kiedy Jermołow zamknął pudełko i powiesił je sobie na szyi.

 

—   Nie,   pracuje   tylko   na   odbiorze.   I   jest   w   dodatku   ekranowane.   Dobrze, 

kulamy się.

 

— Poczekaj?

 

— Czego znowu?

 

— Słyszysz? — Przechyliłem głowę i odciągnąłem ucho futrzanej czapki.

 

— Co mam słyszeć?

 

— Jakby wycie wilka.

 

— I niech sobie wyje. — Jermołow ruszył w stronę lasu.

 

Przedzieranie   się   przez   zaśnieżone   pole,   nawet   na   szerokich   myśliwskich 

nartach, było atrakcją raczej średnią. Mało tego, że pot spływał strumieniami, to cały 

czas trzeba uważać, bo jeszcze z zaspy wychynie kikimora albo listopadowy płastun. 

A   przecież   należy   przy   tym   sprawdzać   drogę   wewnętrznym   wzrokiem,   żeby   nie 

wpakować   się   w   jakąś   bryndzę.   I   chociaż   pośrodku   pustego   pola   niebezpieczne 

miejsca rzadko się zdarzają, kto wie czy śnieg nie przyprószył jakichś ruin?

 

Udało nam się przebrnąć bez komplikacji mniej więcej trzy czwarte drogi, a 

potem Szurik nieoczekiwanie zatrzymał się, żeby zerknąć na kryształową kulę.

 

— Nic nie czujesz? — Pociągnął nosem.

 

—   Północą   pachnie   —   odparłem,   kilka   razy   głęboko   wciągając   mroźne 

powietrze. — Nadpłynęły...

 

— Zgadza się. — Jermołow był całkowicie spokojny. Przygarbił się, odwrócił 

od coraz silniejszego wiatru. — Myślisz, że nie zdążymy dojść do lasu?

 

— Nie, musimy się okopać. — Potrząsnąłem głową, czując, że zaczyna mi 

zatykać uszy. — Burza zaraz nas nakryje.

background image

 

— Szlag jasny. Niech to cholera weźmie — zaklął, wpatrując się w niebieskie 

rozbłyski nad lasem, ale nie sięgał po zawieszoną przy pasie saperkę.

 

— Czego stoisz? Kopiemy! — Trąciłem go. — Ja się zajmę teraz okręgiem 

ochronnym.

 

—   Nie   wysilaj   się!   —   Jermołow   wydobył   z   wewnętrznej   kieszeni   telefon 

komórkowy, założył baterię i zaczął gorączkowo naciskać guziki. — Zaraz wszystko 

będzie.

 

— A tobie co odbiło?! — zawołałem, przekrzykując świst wiatru. — Do nieba 

chcesz dzwonić?! SOS wzywać?

 

— Wszystko, idziemy. — Schował telefon, pochuchał na zdrętwiałe od mrozu 

palce. — Ruszaj się, mówię, ładunek nie wystarczy na długo, musimy dotrzeć do 

lasu.

 

—   A   co   właściwie   zrobiłeś?   —   spytałem.   Nic   nie   pojmowałem,   miałem 

wrażenie, że znaleźliśmy się w oku cyklonu. Wokół wichura, a u nas cisza taka, że 

słychać skrzypienie śniegu pod nartami.

 

— To nie telefon, ale czarofon. Aktywowałem „Serce burzy” — odpowiedział 

Szurik,   ciężko   dysząc.   Schował   głowę   w   ramiona,   kiedy   w   pobliżu   uderzyła 

szafirowa   błyskawica.   —   Jest   w   nim   piętnaście   albo   nawet   dwadzieścia   zaklęć. 

Akumulator ma tylko kryształowy, karat na trzydzieści, więc na długo nie wystarczy.

 

— Gdzie zdobyłeś?

 

O mały włos byłbym skręcił w bok, widząc pędzącą mi na spotkanie ścianę 

śniegu. W lazurowych odblaskach niedalekich błyskawic tumany niesione zawieją 

przez chwilę przybierały kształty polatujących nad ziemią piekielnych stworów, a 

przestrzeń dookoła dosłownie trzeszczała od przepajającej ją magicznej energii. Aż 

mrówki   chodziły   po   skórze,   kiedy   oglądałem   burzę   magiczną   z   tak   niewielkiej 

odległości.

 

— A kupiłem za twoje pieniądze. — Szurik ledwo się powstrzymał, aby nie 

wypuścić   serii   w   jadącego   na   skrzydlatym   koniu   trzyrogiego   potwora,   ale   ten 

rozleciał się i zamienił w chmurę ginących w ciemności śnieżynek. — Trzeba było 

trochę dopłacić...

background image

 

—   Ale   kto   to   klepie?   —   Oparłem   się   ciężko   na   kijkach,   kiedy   wreszcie 

dobiegliśmy do drzew i napór magicznej zawiei nieco osłabł.

 

— Nie mam pojęcia. Handlarze się nie spowiadają. — Jermołow sprawdził 

czarofon, potem kryształową kulę nawigacji i odwrócił się do mnie. — Zerknij, co 

tam mamy z przodu, dobra?

 

— Nabijasz się ze mnie? — zdenerwowałem się. — Teraz włączyć magiczne 

widzenie to jak oglądać fajerwerki przez noktowizor. Oślepnę.

 

—   Dobrze,   więc   chodźmy,   to   nie   pierwszyzna.   —   Machnął   ręką   i   zaczął 

powoli przedzierać się między drzewami. — Osłaniaj mnie.

 

— Jasne — mruknąłem, ruszając za nim.

 

— Stój! — Szurik zamarł prawie natychmiast i zaczął skręcać w lewo. — Nie 

wleź na jeżownik, tutaj jest liana.

 

—   Widzę   —   odpowiedziałem   i   nieoczekiwanie   zobaczyłem,   jak   odblask 

lazurowej błyskawicy cieniutką nitką pomknął w głąb lasu. — Nie ruszaj się!

 

—   Czego?   —   spytał   cichutko,   z   miejsca   zamierając.   Nie   odwracał   nawet 

głowy w moją stronę.

 

—  Na  dziewiątej  gniazdo   pająka  północnika.  Dolne  nici  ciągną   się  wprost 

przed tobą.

 

— Zrozumiałem. Obchodzimy powoli.

 

— A może palniemy?

 

— Po co? Nabojów szkoda. Lepiej obejdźmy.

 

Ostrożnie przechodząc pod ledwie widoczną nicią, która mogła bez wysiłku 

rozciąć nieostrożnego człowieka na dwoje, weszliśmy do gęstego świerkowego lasku 

i jak najszybciej oddaliliśmy się od niebezpiecznego miejsca. Weszliśmy już dość 

głęboko po zasypanej śniegiem myśliwskiej ścieżce, kiedy rozległo się przenikliwe 

pikanie i Szurik wsunął rękę do kieszeni półkożuszka.

 

— Cholera, bateria się kończy! — zaklął, patrząc na zmętniały ekran. — Zaraz 

zdechnie. Muszę załadować nowy akumulator.

 

— Aż boję się zapytać, czy zaklęcie od razu zniknie, czy podziała jeszcze 

chwilę? — zaniepokoiłem się.

background image

 

— Od razu. — Jermołow wyjął zapasową baterię, kilka razy chuchnął na złote 

klemy. — Dobrze, że burza poszła już dalej.

 

—   Jakiś   ty   mądry   —   zadrwiłem,   czujnie   obserwując   igły   najbliższych 

świerków, których koniuszki ledwie zauważalnie iskrzyły się błękitnawo. — Tutaj 

jest tyle energii rozlanej, że strach. Jak się toto rozładuje, różnica potencjałów nas 

załatwi.

 

— Co robić? — Szurik popatrzył z obawą na migoczący ekran czarofonu.

 

— Stój, jak stoisz. — Podszedłem do niego, próbując na wzór Gospodarza 

skręcić   i   wywrócić   na   nice   przestrzeń.   W   głowie   się   zakręciło,   we   krwi   zagrała 

magiczna energia, ale kiedy czarofon wyłączył się, zakłuło mnie tylko serce, a na 

plecy jakby spadło parę worków cementu. Od tego ciężaru świat rozpływał się przed 

oczami, ulegał zniekształceniu, a barwy zupełnie zniknęły, zastąpione przez różne 

odcienie ciemności. Najważniejsze jednak, że wyrwaliśmy się z magicznego pola.

 

— Co z tobą? — Jermołow zajrzał mi w oczy. — Bardzo źle?

 

— Dobrze raczej nie jest. — Otworzyłem szeroko usta, łykając powietrze, i 

zacząłem   powoli   rozplątywać   otaczający   nas   kłębek   magicznych   pól.   Ostrożnie 

ciągnąc za koniuszki linii siłowych, dopiero po którejś próbie mogłem osłabić tarczę 

w takim stopniu, w jakim to było konieczne. Wystarczy, dalej samo się będzie robić.

 

— A czemu jest tak ciemno? — Szurik rozglądał się ze zdumieniem.

 

—   Nie   szarp   się!   —   syknąłem   na   niego,   sprawdzając   wykonaną   pracę. 

Wszystko w porządku: potencjały powinny się wyrównać do rana. — Daleko jeszcze 

do chaty? Żebyś nie musiał mnie targać na własnych plecach.

 

— Hej, ty się trzymaj lepiej. — Szurik wziął sobie moje słowa do serca. — 

Niewiele zostało, myślę, że nawet nie wiorsta.

 

I nie mylił się. Kiedy tylko dotarliśmy do polany z Lodową Chatką, zataczałem 

się   ze   zmęczenia,   a   zdrętwiała   do   łokcia   prawa   ręka   paliła   żywym   ogniem.   W 

dodatku głowa ciążyła, jakby była z ołowiu. A i wzrok jakoś nie chciał wrócić — nic 

nie widziałem. To znaczy, jeśli przypatrywałem się czemuś konkretnemu, wszystko 

było normalnie, ale jeśli choć trochę się odprężyłem, otaczające mnie przedmioty 

momentalnie rozpływały się w szare plamy.

background image

 

— Chwila. — Szurik zatrzymał się i uważnie obejrzał dom, który od mojej 

ostatniej tu bytności nie zmienił się nawet na jotę. Nawet na zasłaniającej jedno z 

okien desce widniały dziury po kulach. — Ktoś tam jest.

 

— Tak, dymem czuć. — Pociągnąłem nosem.

 

— Dymem też. — Jermołow zrzucił plecak, zdjął narty i ujął AKM. — Idź, 

będę cię osłaniał.

 

Odpiąłem   deski   od   walonek,   sprawdziłem   tajgę   i   zacząłem   ostrożnie 

podchodzić do chaty, trzymając się jak najdalej od drzwi i okien.

 

Diabli, dlaczego ten śnieg tak głośno skrzypi! Jeszcze wszystkich pobudzę. 

Jedna nadzieja — że przypadkowi ludzie tu nie zaglądają, a z nieprzypadkowymi nie 

mamy spraw. Żeby tylko przy zaskoczeniu się nie postrzelać.

 

Kiedy   dotarłem   do   ściany   z   bierwion,   wstrzymałem   oddech   i   zacząłem 

obchodzić chatę zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Dotrę do drzwi, a 

tam już...

 

—   Rzuć   broń!   —   poradził   mi   zza   pleców   spokojny   głos   pewnego   siebie 

człowieka.

 

Wahałem   się   przez   chwilę,   głównie   po   to,   żeby   dać   Szurikowi   czas 

zorientować się w sytuacji, a potem powoli rozłożyłem ręce, ale tajgi nie rzucałem.

 

—   Nie   wygłupiaj   się,   Sława,   zabieraj   spluwę   —   nie   mniej   spokojnie 

powiedział Jermołow. — Nie poznajesz?

 

Powoli się odwróciłem i popatrzyłem na Sławę Zwieriewa, który już przerzucił 

przez ramię pas pepeszy. Sława był handlarzem z Łudina, przez niego upłynnialiśmy 

kiedyś większą część znalezionych na Północy rzeczy. Tak, dobre to były czasy...

 

— Teraz poznaję — mruknął Sława i wskazał wejście do chaty. — Idziemy?

 

— Jesteś sam? — spytał Jermołow, zanim przekroczył próg.

 

— Sam. — Sława puścił nas przodem, starannie zamknął drzwi. — Rozgośćcie 

się.

 

— Oho! A tutaj już i kolacja gotowa! Tośmy w porę zaszli — ucieszył się 

Szurik, patrząc na gotujące się w kociołku ziemniaki.

 

—   Ciebie   byśmy   może   zeżarli   —   burknął   niezbyt   uradowany   naszym 

background image

przybyciem Sława.

 

— Można by pomyśleć, że sam pożywiasz się Duchem Świętym — prychnął 

Szurik. Napotkawszy mój wzrok, ruchem oczu wskazał sufit.

 

Skoncentrowałem   się   na   chwilę,   a   potem  pokręciłem   przecząco   głową.   Na 

podstryszu nie było nikogo. Pod podłogą też tylko myszy się ukryły. Miałem teraz 

zdolności cały czas pod ręką, ukrywających się ludzi zobaczyłbym natychmiast.

 

—   Szura,   ty...   —   Zdjąłem   czapkę   uszankę,   chciałem   przypomnieć   mu   o 

pozostawionych  w  lesie  plecakach,  ale  Jermołow   od  razu   odgadł,  o  co  chodzi,  i 

potrząsnął   głową.   Chwycił   kociołek   z   ziemniakami,   wyszedł   na   ganek   i   wylał 

zielonkawą wodę.

 

— Samosiejka? — postanowił z jakiegoś powodu upewnić się, kiedy wrócił.

 

— Nie widzisz czy jak? — Sława usiadł przy otwartym piecyku, dorzucił do 

ognia polano. — A wyście tak sobie przyszli bez bagażu?

 

— A czego nam jeszcze potrzeba? My jak dzieci, łatwo nas wykarmić. — 

Rozpiąłem   kufajkę,   usiadłem   na   podłodze.   W   głowie   od   razu   zaszumiała   krew, 

ściany  i sufit   zamgliły  się,  ale  to  wszystko  było  niczym w  porównaniu z  bólem 

szarpiącym prawą rękę.

 

— Jeśli idzie ci o nasz wkład w kolację, nie masz się czym niepokoić. — 

Jermołow, który wrócił po mój plecak, wszedł do izby. — Też mamy coś niecoś.

 

— Ale skąd, tylko się dziwię. — Zwieriew nawet się nie uśmiechnął. Nabrał w 

kociołek roztopionego już nieco śniegu ze stojącego przy piecu wiadra. — Kartofli 

wystarczy dla wszystkich.

 

— Dobrze, to daj. — Szurik rozpiął mój plecak, wyjął czekoladę. — Będziesz?

 

— Tylko zęby się psują — skrzywił się Sława, który nie cierpiał słodyczy.

 

— Mamy jeszcze spirytus! — ucieszył się Jermołow, odczytując naklejkę na 

litrowej butelce. — Medyczny!

 

—   Cieszę   się   w   waszym   imieniu.   Muszę   niedługo   iść   —   znów   odmówił 

Zwieriew,   stawiając   kociołek   z   ziemniakami   na   piecu.   —   A   tak   w   ogóle   to   nie 

kolacja, tylko śniadanie. Już świta.

 

— Coś taki sztywny? — przyczepił się Szurik. — Wypilibyśmy, możesz wyjść 

background image

parę godzin później.

 

— Nie mogę, mam sprawy.

 

— Pracuś. — Jermołow z niezadowoloną miną schował spirytus do plecaka. 

— Jakie o tej porze można mieć sprawy?

 

— Normalne, innych się nie tykam. — Sława wzruszył ramionami i podrapał 

się w koniuszek długiego nosa.

 

— A jak się żyje z miastowymi?  — Szurik zmarszczył brwi i spojrzał na 

naszego dawnego partnera. Ten skrzywił się tylko, wyjął chustkę i otarł spoconą 

twarz. Postarzał się cokolwiek i schudł bardzo. I łysina zajęła już prawie całą głowę. 

A przecież nawet jeśli był od nas starszy, to ledwie parę latek, nie więcej.

 

—   Zwyczajnie   się   żyje,   nie   skarżę   się.   —   Pomieszał   drewnianą   łyżką 

zaczynającą wrzeć wodę. — Komu ręce do dupy nie przyrosły, nie zginie przy żadnej 

władzy.

 

— Święte słowa! — przytaknął Szurik, rozłamując czekoladę. — A dlaczego 

nie siedzisz w domu?

 

Usadowiłem   się   wygodniej,   przymknąłem   powieki,   ale   natychmiast   przed 

oczami popłynęły różnobarwne kręgi. Westchnąłem z rezygnacją, włożyłem rękę do 

kieszeni i zacząłem przepuszczać monety między palcami. Pomogło kolejny raz.

 

— Mówię, że mam sprawy. — Zwieriew nie zamierzał się spowiadać. — A 

was co sprowadza? Dawno nie leźliście na Północ?

 

—   Nas   ze   Śliskim   przywieźli   do   waszego   kordonu   —   zełgał   Szurik.   —   I 

postanowiliśmy przy okazji sprawdzić jeden schowek, do którego mało kto zaglądał.

 

— Jasne. — Sława udał, że uwierzył, a może zresztą uwierzył naprawdę. — 

Już prawie gotowe.

 

Zjadłszy na szybko ziemniaki, po których w ustach został jakiś nieprzyjemny 

posmak,  pogadaliśmy  jeszcze  trochę o niczym,  ale Sława śpieszył się do swoich 

sławetnych „spraw”.

 

— Zrobił się jakiś dziwny — ziewnął szeroko Jermołow.

 

— Racja — zgodziłem się. — Prześpij się, a ja popilnuję. Za parę godzin 

będzie można iść.

background image

 

— A ty?

 

— Na razie mi się nie chce. — Usiadłem na podłodze, oprałem się plecami o 

ścianę.

 

—   Dobra.   —   Szurik   ziewnął   jeszcze   raz.   —   Ty   chociaż   podrzemałeś   w 

samochodzie, bo ja cały czas gadałem z chłopakami.

 

— Poszedłbyś, nieboraku, plecak wziął.

 

— Nic się z nim nie stanie.

 

— Więc śpij, dopóki można. — Zgasiłem stojącą na rozeschniętym kredensie 

świecę, potarłem opuszkiem kciuka pierwszą z brzegu monetę.

 

Dziesięciorublówka   z   Gagarinem.   Rubel   z   wgnieceniem   pośrodku.   Zgięte 

dziesięć kopiejek. Pięć rubli z pociętym brzegiem. Stara dwurublówka. Jeszcze jedna 

dwurublówka, ta ze startą krawędzią. Porysowany rubel...

 

— Sopel — Szurik przerwał mi nie w porę.

 

— Co?

 

— Kiedy szliśmy przez las, nie zdawało ci się, że ktoś nas śledzi?

 

— Nie.

 

— Na pewno? Kiedy wyszedłem na ganek, jakbym poczuł czyjś wzrok.

 

— Chrzanisz.

 

— A idź ty w cholerę! — obraził się Szurik i odwrócił do ściany.

 

Znów zająłem się monetami, ale słowa kompana nie chciały mi wyjść z głowy. 

Może moje czucie takich rzeczy uległo stępieniu? Rzeczywiście, parę razy kątem oka 

dostrzegałem rozmyty ruch, ale myślałem, że mi się zdaje. Mógł przecież wiatr po 

prostu zdmuchnąć śnieg z gałęzi. Takimi bzdurami można sobie głowy nie zawracać.

 

...Nowiutkie pięć rubli. Wytrawione kwasem pięćdziesiąt kopiejek...

 

 

— Sopel, śpisz? — Szurik uniósł się na łokciu po półtorej godziny. Zbudziło 

go pikanie czarofonu.

 

— Nie.

 

— Aparat melduje, że magiczna burza skończyła się!

background image

 

— Zbierajmy się więc. — Wstałem z podłogi. — Zaraz zacznie świtać.

 

— No to idziemy. — Zaspany Szurik dopił wodę ze szklanego słoja, odstawił 

go z powrotem na kredens. — Może coś zjemy?

 

— W drodze.

 

— Czemu jesteś taki zły? — Przyjrzał mi się uważnie.

 

— Bo się marnie czuję — przyznałem się.

 

— Przeziębienie?

 

—  Nie,  głowa  mnie  tylko  boli.  —  Zarzuciłem na  ramię  plecak,   uchyliłem 

drzwi, ze strzelbą w ręku wyjrzałem na zewnątrz. Nikogo. — Zbieraj się szybciej.

 

— Nie zapomnij nart — upomniał mnie Szurik, ale już wyszedłem na krzywy 

ganek.

 

Ależ mroźnie. Za to na świeżym powietrzu znowu w głowie chociaż trochę się 

przejaśniło.   Nic   innego,   tylko   nawdychałem   się   w   chacie   dymu,   dlatego   mnie 

zamroczyło.

 

Przytrzymując jedną ręką broń, pochyliłem się, żeby nabrać garść śniegu, i w 

tej chwili coś mnie uderzyło w plecy. Straciłem równowagę, upuściłem strzelbę i 

przetoczyłem się przez głowę. Nie dałem rady wstać natychmiast, znów upadłem, 

unikając zębów wielkiego białego wilka, które kłapnęły mi  tuż przy twarzy. Nie 

próbowałem nawet odpełznąć, wyszarpnąłem zza pasa szeroki nóż i przejechałem 

nim po gardle próbującego mnie capnąć za nogę zwierzęcia. Gęsta sierść osłabiła 

uderzenie, ale ciężkie ostrze naruszyło chrzęści.

 

Tylko że wilka to nie powstrzymało! Na chwilę przypadł do ziemi, a potem 

znów rzucił się naprzód. Zamachnąłem  się szeroko, z całej siły uderzyłem go w 

głowę, lecz klinga poszła w bok, rozcinając lewe ucho.

 

Ważące nie mniej niż cetnar cielsko zwaliło się na mnie, wbijając w zaspę. 

Wczepiony   w   gęstą   sierść,   próbowałem   utrzymać   zębaty   pysk   na   odległość 

wyciągniętych rąk. Przy tej okazji spojrzałem prosto w ślepia bestii.

 

Takie oczy za nic w świecie nie mogły należeć do wilka! To były ludzkie 

oczy!

 

Przemieniec!

background image

 

Napastnik jednym ruchem wyswobodził się z mojego uchwytu i odskoczył w 

bok, ale w tym momencie gruchnął wystrzał z pistoletu. A potem jeszcze trzy, jeden 

po drugim. Oczy przemieńca zmętniały, stracił swoją grację ruchów i niezgrabnie 

zarył mordą w śnieg.

 

— Dzięki — tylko tyle potrafiłem wykrztusić, kiedy wreszcie udało mi się 

wstać. Jak to dobrze, że Szurik miał pod ręką srebrne kule.

 

— Popatrz. — Jermołow wzdrygnął się nagle, kiedy wilcze ciało zaczęło się 

powoli zmieniać, przekształcając się w martwego człowieka z czterema dziurami po 

kulach w plecach.

 

— Jakieś diabelstwo. — Odwróciłem wzrok, krzywiąc się na odgłos trzasku 

wracających na miejsce kości przemieńca. — Był sam, jak myślisz?

 

— Mnie pytasz? — Szurik schował pistolet do kabury. — Sprawdź.

 

— Cholera, jak mogłem go nie poczuć? — Zmarszczyłem brwi, obrzucając 

wewnętrznym wzrokiem las dookoła. — Ale przemieńcy to nie zwykłe wilkołaki, w 

stada się nie łączą. Chociaż bywają wyjątki...

 

— Czy  on  ci kogoś nie  przypomina?  —  Szurik  przewrócił na  plecy  trupa 

niewysokiego, korpulentnego mężczyzny. — Ożeż twoja mać!

 

Ze zdziwienia o mało nie połknąłem języka. Dron!

 

— A więc to tak! Co za spotkanie! Teraz jasne, gdzie przepadł! —Jermołow 

spojrzał na mnie. — Ale to nie takie proste. Czy on nas mógł specjalnie śledzić?

 

—   A   co   za   różnica?   —   Załadowałem   do   strzelby   nabój   z   posrebrzanym 

śrutem,   a   potem   wypaliłem   z   przyłożenia   w   głowę   naszemu   dawnemu   dowódcy 

oddziału Patrolu. Ale nawet z prawie odstrzeloną głową widok ciała Drona sprawiał, 

że miałem ochotę jak najszybciej stąd pójść. Przecież śledził na pewno właśnie mnie. 

I mało brakowało, żeby mnie dopadł, gadzina. Czyżby chciał się zemścić za brata? 

Pamiętliwa swołocz.

 

— Przecież i tak by nie ożył — skrytykował moje postępowanie towarzysz, 

podniósł leżący w śniegu plecak. — Trzeba będzie przyszyć prawy pasek, szelkę i 

jedna kieszeń jest wyrwana.

 

— I szlag z kieszenią. — Wreszcie zacząłem normalnie oddychać. — Dawaj, 

background image

pasek zaraz przyszyjemy i spadamy.

 

— Może by kule wydłubać? — zapytał Szurik, gładząc w zadumie rękojeść 

noża.

 

— Oszalałeś całkiem? — ostudziłem jego zapał.

 

— A bo co?

 

— A bo nic! —Ja bym w ogóle jeszcze nafaszerował tego wyrodka srebrem, 

żeby na pewno nie ożył. — Zapomnij. Wolę ci dorzucić parę rubli z góry.

 

— Trzymam za słowo. — Osiłek zostawił nóż w spokoju. — Dobra, nie ciskaj 

się. zrób porządek z paskiem. Zaraz przyniosę plecak.

 

— Czym mam przyszyć? — krzyknąłem za nim, kiedy skierował się do lasu z 

karabinem w pogotowiu. — Masz co trzeba?

 

— Powiedziałem przecież „zaraz”.

 

— To ruszaj szybciej kopytami, trzeba się stąd zabierać.

 

Jednak tak od razu nie udało nam się opuścić Lodowej Chatki. I na naprawie 

zeszło trochę czasu, i zapasy z plecaka Szurika trzeba było rozdzielić. A i trupa 

Drona nie mogliśmy zostawić przy ganku, odciągnęliśmy go pod drzewa i przysypali 

śniegiem.

 

Tak że odeszliśmy od chatki myśliwskiej już bliżej świtu, a do Granicy między 

terytorium Fortu i Północy spodziewaliśmy się w związku z tym dotrzeć dopiero w 

porze obiadowej. Z pogodą nam się przynajmniej udało: gdyby zawieja trwała, trzeba 

by   przeczekać   ją   w   chatce,   a   dzięki   nocnej   niepogodzie   wszystkie   ślady   uległy 

zatarciu.

 

— Nikogo nie widać. — Obserwujący zaczynające się za lasem pole Jermołow 

opuścił lornetkę i schował się z powrotem między świerki.

 

— Nic dziwnego. — Uśmiechnąłem się. Zacząłem powolutku wychodzić na 

otwartą przestrzeń.

 

—  Nie  gadaj.  —  Kompan  pośpieszył   moim  śladem.   —  Rangersi   z  Miasta 

często patrolują Granicę, myśliwi ciągle się pałętają. I diabli wiedzą, kto jeszcze. 

Pamiętaj, że na Północ nie ma innej normalnej drogi.

 

—   Dobrze,   więc   chodźmy   szybciej.   —   Przyśpieszyłem,   patrząc   na   grę 

background image

zakrzywionej przestrzeni nad polem, gdzie przebiegała Granica. Nie pierwszy raz to 

widziałem, ale mrówki i tak przechodziły po skórze.

 

Skulony mimo woli, przyjrzałem się rosnącym na przeciwległym skraju pola 

drzewom,  których przejrzystogranatowe liście  trzepotały na wietrze. Wiszący  nad 

Granicą miraż płatał figle: oto jeszcze przed chwilą rosnący o trzysta metrów las 

nagle jednym skokiem oddalił się na kilka kilometrów. Ale to nie najdziwniejsze. 

Powoli pełznąca po niebie chmura znienacka, zupełnie jak wielka watowana kołdra, 

opuściła się ciemną zasłoną na pole, mętnymi strumieniami mgły rozciekła się w 

różne   strony   i   zamieniła   w   oślepiająco   biały   szron.   Mgnienie   ciemności   i   przez 

szczelinę w pokrywających niebo chmurach zamajaczyło rozmazane oblicze słońca. 

Jednym słowem — dziwne miejsce.

 

— Nie, na wprost nie pójdziemy — zatrzymał mnie Jermołow. — Tutaj lepiej 

nie leźć bez pelengatora. Miny. Skręcaj na drogę.

 

— A tam jest czysto?

 

— Najprędzej.

 

—   Jakoś   nie   jesteś   tego   za   bardzo   pewien   —   zaniepokoiłem   się,   brnąc   w 

głębokim śniegu wzdłuż skraju lasu.

 

—   Bo   w   zasadzie   dogadaliśmy   się,   żeby   drogi   nie   minować,   ale   czy   to 

wiadomo...

 

— Super — prychnąłem. — To może jednakowoż polem?

 

— Nie,  na  drodze  bezpieczniej.  —  Szurik  przyspieszył kroku i  pomagając 

sobie kijkami, jechał przez naniesione wiatrem zaspy. — Mówię przecież, że łażą po 

niej w tę i z powrotem. Plony zbierają...

 

Kiwnąłem tylko głową, opuściłem na twarz kominiarkę — w miarę zbliżania 

się do Granicy zimno coraz mocniej kąsało policzki — i wyszedłem na drogę. Szurik 

nie dał mi złapać oddechu, pośpieszył dalej, więc nie pozostawało mi nic innego, jak 

podążać za nim. Ale gdy tylko odejdziemy od Granicy, odpocznę. Ważne, żeby w 

samej rzeczy nie natknąć się na rangersów. Przypomną sobie, co tam było między 

nami kiedyś, i postawią pod ścianą. Albo, co bardziej prawdopodobne, powieszą na 

pierwszej gałęzi.

background image

 

Zaczęło mnie łamać w kościach od rozlanej w przestrzeni energii Północy i 

myślałem   sobie,   czy   nie   zamknąć   się   całkowicie   przed   wzrastającym   w   miarę 

zbliżania do Granicy magicznym promieniowaniem. Cierpieć na siłę to nie najlepsze 

wyjście, ale zupełnie odciąć się od pól energetycznych to też nie metoda. I nie da się 

wtedy korzystać z czarodziejskiego wzroku, i nie uda się zdjąć osłon aż do powrotu z 

Północy, żeby nie wykorkować od różnicy potencjałów.

 

Postanowiłem   nie   zwracać   uwagi   na   nieprzyjemne   odczucia   i   łamanie   w 

stawach,   do   minimum   zredukowałem   nić   łączącą   mnie   z   zewnętrznym   światem 

mocy,   ale   nie   zerwałem   jej   całkowicie.   To   nic,   przecierpię.   Nie   takie   męki 

przychodziło   znosić.   Może   się   zdarzyć,   że   tej   odrobiny   nie   wystarczy,   żeby   się 

wykaraskać z kolejnych tarapatów.

 

Najważniejsze   to   nie   zwracać   uwagi   i   iść,   przedzierając   się   przez   opór 

zgęstniałego   powietrza.   Iść,   wkładając   wszystkie   siły   w   morderczą   próbę 

przezwyciężenia   zniekształconej   i   skręconej   przestrzeni.   Wytężyć   wszystkie   siły, 

żeby uczynić następny krok i zapomnieć o zamrażających ukąszeniach skradającego 

się z tyłu Mrozu. Po prostu iść...

 

Czując, jak energia Północy kropla po kropli przesącza się i zaczyna zamieniać 

krew w skoncentrowany kwas, nie od razu zauważyłem, że wokół panują ciemności, 

a bezdenne czarne niebo pełne jest jaskrawych, szmaragdowych gwiazd.

 

Granica.

 

Napływający zewsząd przenikliwy chłód w mgnieniu oka przemroził ciało do 

kości, ale wystarczyło poruszyć się, żeby jego kruche okowy spadły i bym znów 

mógł odetchnąć palącym od zimna powietrzem. Uch...

 

— Sopel! — krzyknął do mnie Szurik. — Ruchy!

 

— Już. — Odwróciłem się od majaczącego z przodu lasu i zszedłem z drogi ku 

ukrytej między światami nieprzejrzystej ciemności. Zaraz zobaczymy, czy Gospodarz 

kłamał, czy nie, że mam teraz zamkniętą drogę do domu. Na razie wszystko szło jak 

zawsze — wejść w Granicę jest niesamowicie trudno, a jeszcze trudniej nie skręcić z 

wyznaczonej drogi.

 

Z uśmiechem ruszyłem wzdłuż Granicy i poczułem nagle, jak w górny kręg 

background image

wbił się rozpalony gwóźdź.

 

Ledwie udało mi się ustać i wydobyć nogę z zaspy. Co się dzieje?! Następny 

krok   okazał   się   jeszcze   trudniejszy:   od   razu   kilka   bolesnych   ukłuć   przeszyło 

kręgosłup, a w oczach pociemniało.

 

Gospodarzu, bestio przeklęta! Cóż żeś narobił, gadzino?!!!

 

Zamarłszy w miejscu, nie byłem w stanie odważyć się na zrobienie następnego 

ruchu, bo po kolejnym ataku na pewno nie utrzymałbym się na nogach. I co, trzeba 

będzie wrócić? Poddać się? Na to wyglądało.

 

Wciągnąłem głęboko mrożące płuca powietrze, a potem nieoczekiwanie dla 

samego siebie wyszczerzyłem zęby i na przekór wszystkiemu ruszyłem naprzód. Ból 

to tylko iluzja. Ból można znieść. Czujesz go, to znaczy, że żyjesz. Warto się go więc 

bać? Na pewno nie! Nikt i nic nie zmusi mnie do porzucenia wybranej drogi.

 

Krok...

 

 

—   Sopel!   Co   ty   wyprawiasz?   Ocknijżeż   się!   —   Policzki   spalił   chłód,   ale 

Szurik,   niezadowolony   z   rezultatu,   z   sadystyczną   metodycznością   wciąż   wcierał 

śnieg w moją twarz.

 

Otworzyłem   powoli   oczy,   spojrzałem   na   rozeźlonego   porządnie   osiłka   i 

spróbowałem zrozumieć, gdzie jestem. Jakiś wąwozik zasypany śniegiem. Drzewa z 

półprzezroczystymi błękitnawymi liśćmi. Niebo zaczynające się wypełniać ciemnym 

granatem. I jaskrawa, do łez w oczach rażąca słoneczna kula. Północ.

 

A zatem wciąż byłem w Przygraniczu. Nie dało rady uciec. Do chrzanu.

 

Ból, ból... Nie na darmo wbijałem w mózgownicę różne bzdury. I przecież 

chciałem od razu zawrócić, ale nie — dalej polazłem. Dupek.

 

A   Gospodarzowi   przy   następnej   okazji   w   łeb   strzelę.   Żeby   odtąd   mieć 

pewność.

 

— Dokąd ty polazłeś?! — wrzasnął Szurik i roztarłszy resztki śniegu, palnął 

mnie w czoło tak, że upadłem w zaspę. — Życie ci się sprzykrzyło?

 

— Nie drzyj się — poprosiłem go i odprężyłem się, czując napływające ze 

background image

wszystkich stron ciepło.

 

Chociaż   skąd   tutaj   wzięło   się   ciepło?   Rzecz   w   czym   innym   —   to   jak   w 

dzieciństwie: zimą, kiedy się wraca po spędzonym na dworze dniu, nie można nawet 

rozpiąć guzików zmarzniętymi palcami. Jeśli odkręci się kran z zimną wodą, wydaje 

się ona z początku wrzątkiem. Potem się oczywiście człowiek przyzwyczaja. Dobrze 

jeszcze, że nie ma na razie problemów z mocą magiczną: tarcze wytrzymały, więc 

promieniowanie nie dopadło mnie tak, jak mogło.

 

— Nie drzyj się?! — zakwiczał niczym zarzynane prosię Szurik. — Ocipiałeś 

czy co? Myślisz, że jesteś taki lekki, żem cię taszczył prawie wiorstę dla własnej 

przyjemności?!

 

— Nie drzyj się — powtórzyłem prośbę. —Jeszcze ktoś usłyszy.

 

— Wystarczy tego wylegiwania, wstawaj.

 

Powoli wstałem, poczekałem, aż przestanie się kręcić w głowie, sprawdziłem 

swoje   wyposażenie.   Wszystko   wydawało   się   na   miejscu.   Cóż,   rzeczywiście   pora 

wychodzić. Powinniśmy zdążyć przed zachodem słońca dojść do Łysej Góry i wrócić 

na Granicę. Jeśli tylko można, nie należy zostawać tutaj na noc. Nigdy nie wiadomo, 

co może się przydarzyć nieostrożnemu podróżnikowi.

 

— Idziemy, czego stoisz? — Trąciłem Szurika, który zadarł głowę, patrząc w 

niebo.

 

— Harpie. — Zdjął z ramienia karabin.

 

—   Gdzie?!   —   Chwyciłem   strzelbę,   zmrużyłem   oczy   i   także   zobaczyłem 

lodowy blask szerokich skrzydeł krążących w górze stworów Mrozu. — Żeby tylko 

nie postanowiły zjeść nas na obiad.

 

— Odleciały — westchnął z ulgą Jermołow, patrząc za znikającymi w niskich 

chmurach bestiami. — Idziemy.

 

Przedarłszy   się   przez   niewysokie   krzaki   i   zgniótłszy   przy   tym   sporo 

niedojrzałych   jagód,   wyszliśmy   na   drogę.   Rozejrzeliśmy   się.   Nikogo.   To   nawet 

lepiej, niepotrzebne nam było teraz towarzystwo.

 

Ostrożnie rozglądając się na boki, nieco odstałem od kompana i pojechałem 

trochę   bardziej   na   lewo   i   z   tyłu.   Za   mało   jeszcze   przywykłem   z   powrotem   do 

background image

warunków Przygranicza, żeby pretendować do roli przewodnika. A i za wiele lasu do 

przejścia już nie zostało. Jeśli się nie myliłem, okaleczone magią Północy drzewa z 

ostrymi, granatowymi liśćmi ciągnęły się jeszcze najwyżej pół wiorsty. A dalej od 

razu zaczynały się wzgórza, za nimi zaś Morze Lodowate.

 

—   Stój   —   zatrzymałem   wchodzącego   na   drogę   Szurika   i   zacząłem 

nasłuchiwać.

 

Panowała cisza. Ale dlaczego jakieś takie uczucie mnie dręczyło, że jeżyły się 

włosy na głowie? Jakby gdzieś niedaleko uchyliły się wrota do piekła. Albo jakby 

sierp świsnął koło słabizny...

 

Nie   zwracając   uwagi   na   zdumionego   Szurika,   wydobyłem   z   pętli   na   pasie 

toporek   i   zacząłem   wytyczać   wokół   nas   na   pokrywającym   drogę   lodzie   krąg 

ochronny.

 

— Aż tak źle? — spytał Szurik.

 

Nie   odpowiedziałem,   przeżegnałem   się   tylko.   Chwilę   później   z   krzaków 

wychynęło stado jaskrawoniebieskich ptaków. Nie zdążyły odlecieć, kiedy zaraz za 

nimi wyskoczył młody śniegul. Nawet na nas nie spojrzał, dwoma susami przesadził 

drogę, skrył się w rosnącym po przeciwnej stronie lesie.

 

Przerażenie nadeszło zupełnie nagle, ni z tego, ni z owego. Światło dnia znikło 

i zapadły wieczne ciemności. Smutek niczym wygłodniały drapieżnik rzucił się na 

duszę   i   zaczął   rwać   ją   na   kawałki,   wyciągając   na   wierzch   wszelkie   mało   nawet 

znaczące   grzeszki   i   przewinienia.   Wszystkie   niesprawiedliwe   postępki.   Każdą 

zdradę.

 

Od razu odechciało się żyć. Ale nie było nawet sił, żeby przyłożyć lufę do 

skroni i nacisnąć na spust. Dominowało jedno pragnienie: lec na wznak, zamknąć 

oczy i przekląć ten dzień, kiedy się człowiek urodził.

 

A jednak to diabelstwo odpłynęło, nie mogąc ostatecznie zatruć naszych dusz, 

znajdujących   się   w   ochronnym   kręgu,   który   przyjął   na   siebie   część   mentalnego 

udaru.   Ukryty   w   przydrożnych   krzakach   Widmowy   Legionista   zawył   tylko   w 

bezsilnej   złości,   ale   nie   zamierzał   powtórnie   atakować.   Przy   czym   nawet   ten 

nieszkodliwy krzyk wystarczył, żeby Szurik padł na kolana, zasłaniając uszy dłońmi.

background image

 

— Ech ty... — zaklął  paskudnie, wyjął  z kieszeni  czarofon, nacisnął  kilka 

guzików i wrzasnął: — A masz, gnoju!

 

Nieźle gruchnęło i w jednej chwili w szczelnej ścianie drzew oraz krzewów 

pojawiła się wyrwa szeroka na około dziesięć metrów, a na ile długa, nie potrafiłem 

od razu ocenić. Na razie nie widziałem ni czorta: wiszące w powietrzu płatki popiołu 

po chwili dopiero zaczęły opadać na ziemię.

 

Napierające na ramiona obce jestestwo znikło momentalnie. Od razu i dzień 

nabrał barw, i powietrze przestało być tak kłująco-lodowe. Widmo, które oberwało 

„Próżniowym pocałunkiem salamandry”, znikło bez śladu.

 

—  Po  powrocie   do  Fortu  postawię   świeczkę   —  oświadczył  Szurik,  ciężko 

dysząc. Schował czarofon do kieszeni i podmuchał na oparzone palce.

 

— A jak z tobą w ogóle, w porządku? — Przyjrzałem mu się.

 

— W całkowitym. — Osiłek uśmiechnął się krzywo i zaczął zbierać swoje 

rzeczy. — Chodźmy już może stąd...

 

—  Chwileczkę.   —  Przysłuchiwałem  się   dolatującemu  z  daleka   dzwonieniu 

janczarów. — Zejdźmy z drogi. Kogoś tu niesie.

 

—   Nie   śpiesz   się   tak   —   powstrzymał   mnie   Jermołow,   rzucił   plecak   na 

pobocze, usiadł na nim. — O, już jadą.

 

Odwróciłem   się,   żeby   popatrzeć   na   wyłaniającą   się   zza   zakrętu   podwodę, 

wsadziłem   futrzane   rękawice   za   pas   i   podszedłem   do   towarzysza,   który   bębnił 

palcami po leżącym na kolanach karabinie.

 

— Nie będzie z nimi  problemu?  — zaniepokoiłem się, naliczywszy ponad 

dwudziestu ludzi eskortujących trzy załadowane drewnem wozy.

 

— Nie powinno. — Szurik zmrużył oczy. — Nie widzisz? Kompania drwali 

wraca z roboty. Bić się z nami im nie opłaci. Gdyby to poszukiwacze złota jechali od 

Śnieżnych Szczytów, wtedy należałoby wziąć nogi za pas.

 

Tak było w istocie. Patrząc czujnie to na nas — AKM, tajgę i zielone pętle na 

półkożuszku   Szurika   —   to   na   wypalony   zaklęciem   las,   krzepcy   mężczyźni, 

poganiając wielkie szare konie pociągowe, pospieszyli dalej. Nie zamienili z nami 

nawet   słowa,   tylko   demonstracyjnie   trzymali   ręce   w   pobliżu   różnorodnego 

background image

uzbrojenia,   na   które   składały   się   strzelby   myśliwskie,   samopały   i   ciężkie, 

najwyraźniej przeznaczone do zabijania topory. Paru strażników miało przy pasach 

po pałce „ołowianych os”.

 

—   Wieźli   północny   modrzew.   —   Jermołow   odprowadził   wzrokiem   wozy 

załadowane nieokorowanymi pniami.

 

— Daleko musieli jechać.

 

Północny modrzew rósł tylko za Śnieżnymi Szczytami, czyli najmniej dzień 

drogi od Granicy. Ale na pewno skórka warta była wyprawki, bo po pierwsze, ten 

modrzew to praktycznie wieczny materiał budowlany, a po drugie, jego odporność na 

promieniowanie   magiczne   jest   wręcz   zdumiewająca.   Sporo   się   oszczędza   na 

zbiornikach Iwanowa.

 

— To ich problem. — Szurik powoli pojechał drogą, a ja za nim.

 

 

Kiedy las się skończył, wzdłuż drogi rozciągnęły się zaśnieżone  łąki, a na 

poboczach nad zaspami zakołysała się niebieskawa trawka, ostrymi wąskimi liśćmi 

przebijająca się przez twardą szreń. Z rzadka pojawiały się na tej otwartej przestrzeni 

krzewy śnieżnej jagody i zaczynającej odzyskiwać teren zimowej pokrzywy.

 

Wkrótce z przodu zamajaczyły wysokie wzgórza, a szczyt najbliższego drogi 

kopca wieńczyła mroczna sylwetka nie wiadomo przez kogo wzniesionej twierdzy. A 

dokładniej ruin twierdzy — z baszt zachowały się jedynie dwupiętrowe szkielety. 

Mimo to zbudowane z wielkich bloków szarego kamienia budowle robiły wielkie 

wrażenie.

 

—   Słuchaj,   Szurik.   —   Przypatrywałem   się   im,   zasłaniając   oczy   przed 

promieniami wyglądającego spomiędzy chmur słabego, zimowego słońca. — Ona 

chyba była kiedyś wyższa. Rozebrali ją czy jak?

 

— Powiadają, że pioruny biły w nią kilka dni z rzędu. — Jermołow wstrzymał 

oddech przed wejściem na skłon wzgórza. — Magiczny sztorm wtedy podszedł do 

Łudina na jakieś dziesięć wiorst.

 

— Chodźmy, czegoś stanął? — popędziłem go i sam zacząłem zdejmować 

background image

narty. — Jeszcze sporo drogi przed nami.

 

— Daj odetchnąć! — zdenerwował się Szurik. — Nie zbawi cię te pięć minut.

 

— Tu pięć minut, tam pięć minut — burknąłem, ale czekałem cierpliwie na 

druha.   Dziwne,   ale   nie   mogłem   powiedzieć,   żebym   był   mocno   zmęczony. 

Wprawdzie na podtrzymywanie tarczy szło wciąż i wciąż więcej sił, a przecież w 

sumie mógłbym bez przystanków dojść nawet do samej Łysej Góry. — Zatrzymamy 

się nad Morzem Lodowatym.

 

— Nie, tam akurat nie należy się absolutnie zatrzymywać. — Szurik ruszył z 

ciężkim westchnieniem.

 

— Dlaczego? — zdziwiłem się.

 

— Trzymaj. — Jermołow podał mi napełniony jakimiś małymi kamyczkami 

woreczek.

 

— A to co znowu? — Rozwiązałem rzemyk, zobaczyłem wewnątrz zwyczajne 

otoczaki. — Na diabła kozie bajan?

 

— Pojawiły się tam lustrzane kałuże. Sam zobaczysz. Jeśli się w nich odbijesz, 

od razu sobowtór wylezie. Jedyny ratunek to rzucić coś do wody, żeby zmarszczyć 

powierzchnię. Wtedy doppelganger zginie.

 

— Nieźle. — Zawiązałem woreczek, schowałem do kieszeni.

 

W miarę jak zbliżaliśmy się do szczytu wzniesienia, w twarz zaczął dmuchać 

wcale nie zimowy, wilgotny wiaterek. Wystarczyło zamknąć oczy, żeby wyobrazić 

sobie, iż stoi  się na  brzegu niewielkiego,  nagrzanego  słońcem  jeziora.  Nie latem 

oczywiście — zbyt było na to zimno — ale wiosennym wieczorem, kiedy już mróz 

odpuszcza ziemię.

 

Wszystko oczywiście okazało się zupełnie nie tak. To znaczy większą część 

doliny, którą ujrzeliśmy za wzgórzem, zajmowało jezioro. Tylko że nic a nic nie 

przypominało nagrzanego słonecznymi promieniami zbiornika wodnego. Przeciwnie, 

zdawało   się,   że   chmury   nad   nim   są   jeszcze   gęściejsze   niż   nad   otaczającymi   je 

wzniesieniami.

 

Nawąchawszy   się   ciepłego   powietrza,   uważnie   obejrzałem   gładź   jeziora, 

nieporuszoną najmniejszą  nawet zmarszczką.  Dziwne, ilekroć byłem tu przedtem, 

background image

zawsze  fale  nacierały  na brzeg. A tutaj cisza.  Nawet mgła  nad  przejrzystą  wodą 

trwała nieruchomo i tylko na skrajach jej mlecznobladej zasłony powoli rozpełzały 

się oddzielne pasma i roztapiały się, nie docierając do pokrytych lodem brzegów.

 

—   Patrz.   —   Jermołow   wskazał   kałuże   rozsiane   na   śniegu   wokół   Morza 

Lodowatego. — Nowa droga przebiega jak najdalej od nich, ale obok trzech, czterech 

trzeba przejść.

 

— Jasne. — Uważnie zlustrowałem pętlącą się po zboczach wzgórza szeroką 

ścieżkę. — A skąd się te kałuże wzięły?

 

—   Mnie   o   to   pytasz?   —   Szurik   zaczął   schodzić   w   dolinę,   ostrożnie 

przestawiając nogi po oblodzonej ścieżce. — Jeszcze zapytaj, dlaczego nad Morzem 

Lodowatym zawsze wisi mgła.

 

— A idź ty — odparłem, ruszając za nim. Jakby się potknąć na tej gładzi, 

człowiek potoczy się do samego jeziora.

 

Zatrzymawszy się parę kroków od pierwszej z pokrytych cienkim lodem kałuż, 

Szurik przymierzył się i rzucił w nią otoczaka. I wtedy okazało się, że nie było 

żadnego lodu — po kałuży rozeszła się drobna falka. I, jak mi się wydało, odbicie 

ciemnego nieba nagle stało się przejmująco czarne, a ledwie prześwitujące zza chmur 

słońce wypełniło się lazurowym blaskiem. Coś okropnego...

 

—   Czego   się   ociągasz?   Chodź   szybciej!   —   ponaglił   mnie   Szurik,   więc 

wrzuciłem kamień w prawie już uspokojoną kałużę i pośpieszyłem za nim.

 

Nie   wiem,   co   mnie   skłoniło   do   odwrócenia   się.   Przebiegający   po   plecach 

wstrętny chłodek? A może ledwie dosłyszalny plusk? Albo nie raz już zbawienne 

wyczucie   niebezpieczeństwa?   Kto   wie!   Ale   to   nieważne:   najważniejsze,   że   się 

odwróciłem. Odwróciłem się i zamarłem. Wystające z wody długie ręce wparły się w 

śnieg, a następnie na bożym świecie ukazała się łysina.

 

W   tej   chwili   moje   odrętwienie   minęło   bez   śladu.   Z   szerokiego   zamachu 

rzuciłem garść kamyków w pokrytą matową błoną powierzchnię wody. Przenosząca 

się na tors mojego, już do połowy wynurzonego sobowtóra fala zniekształciła go 

dziwnie,   a   w   następnej   chwili   postać   uczyniła   się   przejrzysta   i   srebrzystą   pianą 

trysnęła na brzeg.

background image

 

— Szybciej! Biegiem! — ryknął na mnie Szurik, szczodrze sypiąc w kałuże 

kamienie. — Chodu!

 

Nie odpowiedziałem, chwyciłem pewniej strzelbę i rzuciłem się pędem.

 

 

— Czegoś tam stał?! — wrzasnął Jermołow, przepuszczając mnie do przodu. 

Lustrzane kałuże zostały już za nami, tak że Szurik mógł w pełni dać wyraz swoim 

uczuciom. — Życia masz dosyć?

 

—   Dobra,   już   się   uspokój   —   powiedziałem   pojednawczym   tonem.   — 

Każdemu może się zdarzyć.

 

— Śliski, jak jeszcze raz zdarzy ci się coś takiego, sam cię walnę. Rozumiesz? 

— Przysunął się do mnie, tak że musiałem zadrzeć głowę.

 

—   Uspokój   się,   mówię.   —   Odepchnąłem   go   na   bok.   —   Czegoś   się   tak 

wściekł?

 

— Bo ja, cholera, chcę wrócić do Fortu żywy! — Szurik splunął na drogę i 

roztarł ślinę podeszwą. — Więc dalej już bez niespodzianek.

 

— Postaram się. — Wzruszyłem ramionami i powlokłem się po wchodzącej na 

wzgórze   ścieżce.   I   dlaczego   się   tak   przyczepił?   Jakbym   sam   nie   rozumiał,   że 

następnym   razem   szczęście   może   się   odwrócić.   Muszę   się   bardziej   skupić. 

Rozkojarzyłem się. Żeby tylko coś się przez to nie stało.

 

Przy czym bez niespodzianek udało się dotrzeć tylko do czubka wzgórza. A 

tam, jak jakiś żółtodziób, znów zamarłem z rozdziawionymi ustami — cały północny 

skłon pokrywały ciemnogranatowe zarośla, długimi wąskimi liśćmi przypominające 

niewysokie palmy. Tylko że już z daleka widać było, iż krawędzie tych liści tak są 

ostre, że wystarczy rękę przyłożyć, aby rozcięły skórę do kości. A i ten kolor...

 

— A to co? — spytałem. — Nigdy tutaj czegoś takiego nie było.

 

—   Tundrowa   palma   karłowata.   —   Szurik   gestem   zmusił   mnie,   abym   się 

schował za jeden z głazów, a sam przyłożył do oczu lornetkę. — Skądś z Północy ją 

tutaj przynieśli i możesz wierzyć albo nie, ale niebawem wokół Fortu całe pola będą 

tym zasiane.

background image

 

—   A   to   dlaczego?   —Jermołow   schował   lornetkę   do   futerału   i   zaczęliśmy 

schodzić. — Co z niej za pożytek? Daje się zeżreć?

 

— Aleś wydumał! Kulą w plot trafiłeś — prychnął Szurik. — Olej z tej palmy 

bardzo łatwo się pali. Do lamp go używają, a pnie i liście idą do elektrociepłowni. 

Czarownicy w ogóle surogat benzyny z tego robią. Dlaczego, jak ci się zdaje, gazy z 

terenówki tak śmierdziały?

 

— To my teraz jesteśmy niezależni od dostaw wachy z Miasta?

 

— Jak ci to powiedzieć? — Wzruszył ramionami i poprawił szelki plecaka. — 

Problem jest jeszcze z wyrębem. Ostre są, zarazy, że ledwie dotkniesz, bez palców 

możesz zostać. A rosną może i szybko, ale nie na tyle, żeby tylko na nich się opierać. 

Chociaż, co by nie mówić, Gimnazjon nie ma teraz problemów z paliwem. Jeszcze 

nas i Drużynę zaopatrują.

 

— I co, jeszcze nikt Gimnazjonowi nie rąbnął receptury?

 

—   A   co   tam   rąbać?   —   uśmiechnął   się   Jermołow,   idąc   dokładnie   samym 

środkiem drogi, żeby znaleźć się jak najdalej od zarośniętych ciemnogranatowymi 

roślinami   poboczy.   —   Ściąć,   wycisnąć,   odcedzić,   rozcieńczyć   wodą,   wymówić 

krótkie zaklęcie i wszystko. Tylko że to prościutkie zaklęcie żre tyle karatów na 

każde wiadro, że wszystkim prócz Gimnazjonu bardziej się opłaca kupić wachę w 

Mieście.

 

— Rozumiem.  — Kuliłem się pod podmuchami  lodowatego wiatru. Co za 

życie... Tylko w dolinie jeziora mogłem się rozgrzać...

 

— I tak właśnie — zachichotał Szurik, ale zachłysnął się zimnym powietrzem, 

zakaszlał i zamilkł.

 

Ostrożnie przypatrując się rosnącej na poboczach niewysokiej ścianie ledwie, 

ledwie kołyszących się w podmuchach wiatru granatowych liści, szedłem w ślad za 

kompanem. Ależ się rozrosły! A co najgorsze, w takich zaroślach się nie ukryjesz. 

To, że są takie ostre, to pewnie dlatego, żeby ich zwierzęta nie żarły.

 

Ślizgając   się   na   oblodzonej   drodze,   zeszliśmy   ze   wzgórza   i   podążyli   ku 

widocznemu nieopodal lasowi, którego przedpole zarosło wysoką zimową pokrzywą. 

Im szybciej zejdziemy z otwartej przestrzeni, tym lepiej. I chociaż w północnych 

background image

lasach jest tak groźnie, że nie zaleca się nawet kłapać dziobem, to dostać kulkę tylko 

dlatego, że się człowiek natknął na rangersów pośrodku pustego pola, też niewesoło. 

Ale jak by nie patrzeć, ze zwierzętami łatwiej sobie poradzić. A i odetchnąć można 

na skraju lasu.

 

Wyjąłem   z   bocznej   kieszeni   plecaka   Jermołowa   plastikową   półtoralitrową 

butelkę, uważnie obejrzałem wypisane na niej czarnym markerem symbole zaklęcia 

— nic szczególnego, zwyczajna niezamarzajka. Odkręciłem korek, wypiłem kilka 

łyków. Jermołow odebrał mi butlę, przepłukał usta i wypluł resztę na drogę.

 

— Będziemy  ścinać?  — spytałem,  patrząc na przejrzyste, błękitnawe listki 

północnego   klonu.   —   Jeśli   pójdziemy   na   wprost,   czasowo   wyjdzie   ze   dwa   razy 

krócej.

 

— Czemu nie? — Szurik schował butelkę z powrotem do napy plecaka. — Po 

Dzikich Łowach cała zwierzyna pochowała się w norach.

 

— Żeby się tylko nie natknąć na śnieżnych ludzi. — Przypomniałem sobie 

swoją ostatnią tutaj wizytę i czujnie rozejrzałem się na boki, schodząc z drogi. Przy 

próbie przeczesania wewnętrznym wzrokiem zarośli zimowej pokrzywy załupało w 

skroniach, ale za to wiedziałem, iż za łodygami nie ukrywa się nic niebezpiecznego.

 

— Nie, oni nie ruszą się ze Śnieżnych Szczytów, dopóki nie wzejdzie lazurowe 

słońce — oświadczył pewnie Szurik i zaczął przedzierać się przez głęboki śnieg w 

ślad za mną.

 

— A to dlaczego? — Usłyszawszy o lazurowym słońcu, wzdrygnąłem się i 

popatrzyłem w niebo, obawiając się podświadomie zobaczyć nad głową migoczące 

zimnym odblaskiem lodu zarysy Cytadeli. Ależ nie, to bzdura, Zimnica nie mogła 

mnie wyczuć tak prędko. Jednakowoż nie powinienem się zatrzymywać na Północy.

 

— A bo miejscy jegrzy urządzili im na jesieni rzeźnię razem z chłopstwem. 

Wystarczyło   parę   beczek   z   trucizną   i   trzy   plemiona   poszły   do   Bozi.   Migiem 

odskoczyli   od  Granicy,   wyrodki.   —  Dotarłszy   do   drzew,   Szurik  zrzucił   plecak   i 

usiadł na nim, kładąc na kolanach AKM. — Chcesz jeść?

 

— Nie — odmówiłem. Podciągnąłem kominiarkę z twarzy, wytarłem spocone 

czoło. — Nie chcę. Daj mi lepiej wody.

background image

 

— Aż tak źle się czujesz? — spytał, podał mi butlę i wyjął pakiet z suchym 

prowiantem.

 

—   Czemu   pytasz?   —   Oderwałem   się   od   półtoralitrówki,   przykucnąłem   i 

oparłem się plecami o drzewo,

 

— Musiałbyś się zobaczyć w lustrze! — mruknął, starannie rozdzielając pasek 

suszonego mięsa. — Blady, pod oczami czarne wory... Niektórzy lodowi piechurzy 

zdrowiej wyglądają.

 

— A idź w kibini matieri! — Odwróciłem się i wysmarkałem w śnieg. — 

Wiesz, ile nocy nie spałem? Jak mam wyglądać normalnie?

 

— A kto całą drogę w samochodzie kimał jak suseł? — Szurik spojrzał na 

mnie ze zdziwieniem, otarł pot rękawiczką. — Chrapałeś jak niedźwiedź, niech ja 

skonam!

 

—   A   może   to   jest   sen?   —   Zamknąłem   oczy,   ale   zaraz   je   otworzyłem. 

Opanowało mnie wrażenie, jakbym miał na głowie o parę numerów za małą czapkę. I 

w miarę odchodzenia od Granicy ucisk wzrastał. Jeśli tak dalej pójdzie, mózg mi 

wypłynie uszami. — Żeby się wyspać, musiałbym mieć przynajmniej dobę.

 

— Chodźmy już. — Jermołow podniósł się, zaczął przypinać narty.

 

— Chodźmy. — Westchnąłem ciężko i trąciłem opartego o pień Szurika. — 

Miej oczy otwarte!

 

— A co takiego? — Wlepił we mnie wzrok.

 

— Patrz! — Wskazałem szarą narośl na korze, gniazdo północnych moskitów.

 

— Ech, aleś mnie przestraszył — odetchnął z ulgą Jermołow, rękawicą strącił 

gniazdo na śnieg i poszedł w las. — Suche jest, bez obaw. Wszystko, teraz nogi w 

ruch i biegiem.

 

— Pewnie, że biegiem. — Ciężko westchnąłem i ruszyłem za nim.

 

 

Do Łysej Góry doszliśmy po paru godzinach. Nie żebyśmy zabłądzili w lesie, 

po prostu nam się nie śpieszyło. Chociaż Dzikie Łowy powinny rozegnać zwierzęta 

po wszelkich zapadłych komyszach, a słońce wyglądające zza chmur przestraszyć 

background image

mylące dzień z nocą stwory Mrozu, jednak nie chciałem ryzykować. Przedzieraliśmy 

się   nieśpiesznie   przez   zaspy,   a   podejrzane   czy   też   po   prostu   niezbyt   pewnie 

wyglądające   miejsca   obchodziliśmy   dookoła.   Za   to   dotarliśmy   bez   przygód. 

Przygody zaczęły się na skraju lasu.

 

— Padnij! — Jermołow zwalił się na ziemię, pociągając mnie za rękaw w 

chwili, kiedy zaczęliśmy wychodzić spomiędzy świerków.

 

— Co jest? — syknąłem cicho z twarzą zanurzoną w śniegu. — Ocipiałeś?

 

— Nie ruszaj się. — Szurik wyjął z plecaka zrolowany płaszcz maskujący i 

dokładnie mnie nim okrył. — Teraz odczołgaj się z powrotem. Tylko powoli.

 

Zakląłem cicho i ostrożnie odpiąłem narty. Dalej poszło łatwiej, szybko udało 

mi się schować w gęstym podszyciu i normalnie założyć zlewający się barwą ze 

śniegiem   płaszcz.   Żebym   jeszcze   wiedział,   co   ugryzło   Szurika   —   przecież   było 

zupełnie spokojnie. Czarodziejskim wzrokiem też nikogo nie zauważyłem. Dziwne...

 

— No i co to za manewry? — Podpełzłem z powrotem do towarzysza.

 

— Ktoś jest na Łysej Górze — wyjaśnił i wyjął lornetkę. — Albo soczewka 

błysnęła, albo co innego... Dobrze, że akurat patrzyłem w tamtą stronę.

 

— Przecież  nikogo nie  powinno być. —  Sceptycznie  odniosłem  się  do tej 

rewelacji.   —   Kiedyś   było   tam   gdzie   przenocować,   ale   teraz   co   niby   robić?   Na 

zboczach taki wiatr, że proszę siadać!

 

— Robić tam oczywiście nie ma czego, ale jeśli ty chcesz się dostać na górę, 

może i inni nie są od ciebie głupsi. — Po paru minutach obserwacji Szurik podał mi 

lornetkę. — Sam popatrz.

 

Przez   jakiś   czas   oglądałem   zbocza   Łysej,   ale   nie   zauważyłem   nic 

podejrzanego.

 

— No i co?

 

— Pamiętasz na przykład, gdzie była chata? — zamiast odpowiedzi zapytał 

spokojnie Jermołow tonem, jakim dorosły poucza niezbyt rozgarnięte dziecko.

 

— Pamiętam.

 

— Tam popatrz.

 

— Już patrzyłem.

background image

 

— To popatrz jeszcze raz.

 

— Co za sens? — upierałem się, ale widząc spojrzenie Szurika, postanowiłem 

posłuchać. — Już patrzę.

 

— Widzisz dziwne kołysanie? Jakby znad śniegu podnosił się miraż.

 

— Jest coś takiego — potwierdziłem. — I co z tego?

 

— Pomyśl.

 

— A o czym tu myśleć? Trzeba skakać! — zażartowałem. — Mów już, o co 

chodzi.

 

—   To   nie   śnieg.   Ktoś   się   osłonił   maskowaniem   typu   „Kameleon”   czy 

podobnym i czeka na nas.

 

— Ale... — Miałem wątpliwości, patrząc uważnie na zbocze. — Zbyt wielka 

powierzchnia. Tam może się ukryć cały pluton i jeszcze zostanie miejsce. A poza tym 

nikt nie wiedział, dokąd się wybieram.

 

— No i co mogę ci powiedzieć. — Szurik odebrał mi lornetkę. — To znaczy, 

że nie tylko ty jesteś taki mądry.

 

— W jakim sensie?

 

— Jeżeli ty wiesz, że tam schowano coś cennego, to i inni mogą  się tego 

domyślać. Nakryli się „Kameleonem” i kopią sobie pomalutku. Nie zwróciłeś uwagi, 

że rozłożyli się właśnie na wyrębie?

 

— I szlag z nimi. — Musiałem się zgodzić z Szurikiem. — Niech kopią. My 

nie będziemy, bo przejdziemy podziemiem.

 

— To trzeba iść do zachodniego zbocza. — Szurik wydobył kryształową kulę i 

wpatrzył się w nią. — Bliżej nie ma chodnika.

 

—   Ostrożnie   z   tym   kamulcem   —   ostrzegłem   i   odsunąłem   na   bok   gałąź 

świerku, który zasłaniał widok. — Jeszcze nas namierzą.

 

— Nie panikuj. — Zaznaczywszy coś na kuli ołowianym rysikiem, Jermołow 

schował nawigator. — Nie wiesz, tak na marginesie, dlaczego chata spłonęła?

 

—   Ktoś   się   nieostrożnie   obchodził   ze   „Smoczym   ogniem”.   —   Zamarłem 

czujnie, przechyliłem głowę na bok. — Słyszysz?

 

— Ożeż twoja mać! — zaklął Szurik i zaczął odpełzać w las. — Rangersi!

background image

 

— Skąd wiesz? — Podążyłem za nim, przesuwając się nieco w bok, tak żeby 

od strony drogi zasłaniała mnie wysoka zaspa.

 

—   Motoru   BTR-a   bym   nie   poznał?   —   Prawie   całkiem   zaryty   w   śnieg 

Jermołow oblizał wargi. — Nasi nie mają tutaj techniki, zostają tylko ci z Miasta.

 

— A czego tutaj szukają?

 

—   A   właśnie,   czego   wy   wszyscy   szukacie   na   Łysej   Górze?   Jakby   ją 

posmarowali miodem. — Szurik położył przed sobą karabin i znów wyjął lornetkę. 

— Jeśli to obława, mamy przekichane.

 

— Jaka tam obława — prychnąłem. — Nikt o nas nie wiedział.

 

— Zwieriew mógł sypnąć.

 

— Myślisz? — Taka możliwość nie przyszła mi wcześniej do głowy.

 

— Pewnie. — Jermołow uniósł głowę i syknął nagle: — Niżej!

 

Jadący po drodze obok lasu świerkowego BTR — zapewne siedemdziesiątka, 

dokładnie nie widziałem — nie zatrzymał się, tylko skręcił w stronę Łysej Góry, a 

my nieco się uspokoiliśmy.

 

Znaczy nie po nas. Chociaż tego nie wiadomo do końca: gdybyśmy się nie 

zatrzymali, moglibyśmy teraz oglądać szczątki chaty. Tam by nas złapali. I jak nie 

dziękować losowi, że nas ktoś wyprzedził?

 

Tym kopiącym nie było czego zazdrościć — nie mieli szans z bronią pancerną, 

jeśli nie przytachali ze sobą granatnika. A kto by z kolei brał tak deficytowy towar? 

Przecież nie zamierzali tu prowadzić małej wojny.

 

A  może   pod   maskowaniem   nikogo  już   nie   było?   Może   wykopali  teczkę   z 

zapiskami i zwiali? Nie, bo wtedy zabraliby ze sobą „Kameleona”. Zbyt cenny, żeby 

go tak sobie porzucać. Cholera, kto się tam okopał? I jak się dowiedzieli o notatkach 

Jeana?

 

Zabrałem Jermołowowi lornetkę i nie zważając na jego ciche przekleństwa, 

skierowałem ją na stojący już pod Łysą Górą wóz pancerny. Albo rangersi bali się 

zakopać w zaspach, albo spodziewali się zasadzki, ale nawet nie próbowali wjeżdżać 

na górę.

 

A może to sami miastowi siedzieli przy chacie?

background image

 

Mylność   mojego   rozumowania   stała   się   oczywista   dosłownie   po   kilku 

sekundach.   Rangersi   wyskoczyli   z   pojazdu   i   zalegli   dookoła   niego,   a   wieżyczka 

BTR-a poruszyła się, umocowany w niej WKM oddał krótką serię. Celownik okazał 

się   nie   całkiem   prawidłowy   i   kule   wzbiły   fontanny   śniegu   nieco   poniżej   ledwie 

widocznej plamy maskowania.

 

Lufa drgnęła i podniosła się nieco, ale załoga wozu nie zdążyła drugi raz dać 

ognia. Spod osłony maskującej wyskoczył człowiek, zamachał rękami, coś wołając. 

W marynarskiej lornetce doskonale widać było otwarte usta i twarz — gotów byłem 

się   założyć,   że   twarz   znajomą.   I   w   tej   chwili   z   ręki   niemłodego   już   mężczyzny 

poleciał   w   dół   oślepiający   blask.   Wbił   się   ognistą   kulą   dokładnie   pod   wieżycę 

transportera i rąbnął tak, że z drzew posypał się śnieg.

 

Wieżę odrzuciło na jakieś trzydzieści metrów, ze wszystkich otworów BTR-a 

wyrwały się języki płomieni i dym, a samą maszynę niewidzialna ręka zdawała się 

wciskać   w   ziemię.   W   ciszy   dał   się   słyszeć   trzask   dartego   pancerza,   po   chwili 

wybuchło paliwo. Nad płonącym wozem uniósł się słup gęstego dymu i dopiero teraz 

dochodzący do siebie rangersi otworzyli huraganowy ogień do stojącego na zboczu 

zaklinacza.

 

A ten nie zamierzał się kryć. Z początku zdawało mi się, że z prawej jego ręki 

sypią się wciąż iskry, i dopiero kiedy wyregulowałem lornetkę, zdołałem dostrzec 

bryzgi krwi chlustającej z rozdartej magiczną energią dłoni. Najstraszniejsze było to, 

że krople krwi wybuchały płomieniem i znikały, zanim zdążyły dotknąć ziemi.

 

Koniec z nim. Widać narwał się na zbyt mocne czary. Teraz w najlepszym 

wypadku spłonie żywcem, a w najgorszym...

 

Oszalały   od   bólu   i   szoku   zaklinacz   zakręcił   się   na   miejscu,   próbując 

zatamować krwotok, ale było trochę za późno. Już nie tylko oderwane zaklęciem 

palce spadały na śnieg, ale płomień ogarnął nawet nadgarstek.

 

Wtedy, albo litując się nad nieszczęśnikiem, ale prędzej uważając tracącego 

nad sobą kontrolę za zbyt duże zagrożenie, ludzie spod maskowania wypuścili mu w 

plecy serię. Kule karabinowe przeszyły ciało czarownika, a on potoczył się na dół, 

pozostawiając za sobą pasmo gorejącego purpurowo śniegu.

background image

 

Rangersi natychmiast zaczęli krótkimi skokami przemieszczać się ku górze, ale 

prawie   od   razu   znów   zalegli,   otrzymawszy   sztyletowy   ogień   z   umiejscowionego 

gdzieś na zboczu erkaemu. Zaraz potem wbitych w śnieg żołnierzy Miasta zaczęto 

ostrzeliwać z podchodzącego pod górę lasu, a kiedy do dwóch kulomiotów dołączyły 

karabiny ludzi ukrytych pod osłoną, stało się oczywiste, że rangersi nie mają szans.

 

— Sopel! Szybciej! — Cofający się w głąb lasu Jermołow pociągnął mnie za 

kołnierz. — Tutaj zaraz się zacznie na dobre! Nogi za pas!

 

— Gdzie jest najbliższe wejście do katakumb? — Odwróciłem się do niego, 

nie   bez   trudu   odganiając   sprzed   oczu   wykrzywione   bólem   oblicze   czarownika. 

Przypomniałem   sobie,   kto   to   —   Kreczet.   Wyszło   na   to,   że   nie   udało   się 

konduktorowi przeczekać po tamtej stronie. Po prostu zmienił panów. Ciekawe, jakie 

jeszcze wyrzutki z naszego świata zdołały tutaj przejść? A może mnie potraktowali 

dezinformacją i to koleżkowie Generałowa urządzili strzelaninę z rangersami? E, nie, 

to by nie pasowało.

 

— Jakie, do cholery, katakumby? — wnerwił się Szurik. — Trzeba stąd wiać!

 

— To wiej — odpowiedziałem z pełnym spokojem, znakomicie wiedząc, jak 

Jermołow zareaguje na takie słowa. Ruszyłem w stronę wyjścia z lasu.

 

— Czekaj no! — Dogonił mnie bez trudu. — Czegoś się uparł jak ten baran? 

Podprowadzisz nas tylko pod klasztor!

 

— Nas? — spytałem złośliwie. — A ty tam po co?

 

— Nie, ja cię tutaj zaraz zostawię! — splunął Szurik. — Słuchaj, za parę 

tygodni wszystko się uspokoi i wrócimy.

 

— Nie mam paru tygodni. — Spojrzałem przyjacielowi prosto w oczy. — Nie 

mam, rozumiesz?

 

—   Podłe   to   życie   —   westchnął   gorzko   Jermołow,   ostrożnie   przestąpiwszy 

przez zwalony pień wiekowej sosny, pokryty gęstą palącą pleśnią, szturchnął mnie w 

bok. — Gdzie leziesz? W lewo skręcaj, bo wyjdziesz wprost na drogę.

 

—   Czemu,   cholera,   milczałeś?   —   Starałem   się   ukryć   ulgę,   spojrzałem   na 

prześwitujące w koronach drzew niebo. — Trzeba się śpieszyć, powinniśmy jeszcze 

przed zmrokiem dotrzeć do Granicy.

background image

 

 

— Leź.

 

— Sam leź.

 

— Dlaczego ja mam leźć pierwszy?

 

— A kto mnie przyprowadził do tego wejścia?

 

— I co z tego?

 

— A to, że gdybyś mnie posłuchał i doszlibyśmy do normalnej jaskini, nie 

wynikłyby takie kwestie. — Zajrzałem w głąb ciemnego otworu, nie szerszego od 

studzienki kanalizacyjnej, i zacząłem oczyszczać z lodu jego krawędzie. W pobliżu 

nie było nikogo widać, ale czarodziejskie widzenie nie jest panaceum na wszystko. 

Przecież nie poczuję, jeśli za kilkoma zakrętami zaczaiła się jakaś wygłodniała bestia.

 

— Komu to w ogóle potrzebne, co? Tobie czy mnie? — Szurik też nie palił się 

do schodzenia jako pierwszy. — Tym bardziej że jesteś szczupły, nie zaklinujesz się 

w razie czego.

 

— Szlag jasny, a za co ci płacę? — Westchnąłem z rezygnacją, wiedząc już 

doskonale, że będę szedł przodem.

 

— Na pewno nie za to, żebym odwalał za ciebie czarną robotę. — Jermołow 

wziął ode mnie plecak i narty.

 

— Tak?! — zdziwiłem się, a po chwili wahania podałem mu również tajgę. W 

zamian wyjąłem pistolet i rozwiązałem pokrowiec z nożem. — A za co w takim 

razie?

 

— Miej sumienie, kto cię jak w uchu przywiózł na samą Północ? — rozzłościł 

się Jermołow. —Jak ze spluwą chcesz schodzić? Nóż weź...

 

— Jak, jak... Srak — odgryzłem się. — Tylko nie mów, że nie wziąłeś liny. 

Wyjmuj.

 

Jermołow błyskawicznie zawiązał pętlę, wsunął mi ją pod ramiona, a drugi 

koniec kilka razy owinął wokół siebie. Opierając się o ścianki wejścia, popełzłem do 

przodu i o mały włos byłbym spadł, kiedy zamiast oblodzonego kamienia poczułem 

pod ręką pustkę. Na szczęście Szurik nie zawiódł, w samą porę pociągnął linę, nie 

background image

dając mi runąć w dół. Czepiając się palcami występów i opierając się podbitymi 

gumą   walonkami,   zszedłem   szczęśliwie   do   przestronnej   podziemnej   galerii. 

Wciągnąłem nosem lodowate powietrze, a potem pociągnąłem trzy razy za sznur.

 

Prawie natychmiast zastukały kawałki lodu, poleciały strużki sypkiego śniegu, 

a za nimi zwalił się mój plecak.

 

— Szura, tyś całkiem zgłupiał? — spytałem, ledwie zdążyłem złapać ładunek. 

— Mam tutaj litr spirytusu w szkle.

 

— Wybacz, nie pomyślałem — mruknął Szurik bez wielkiej skruchy w głosie i 

zszedł po przymocowanej już na górze linie. — No, trzymaj swój agregat.

 

— A nie zerwie się lina, jak będziemy wchodzić? — spytałem, biorąc strzelbę. 

— Do czego przywiązałeś?

 

— Narty rozstawiłem jak rozporki i na nie nakręciłem. Nie bój nic, wytrzyma. 

— Pomrugał, próbując przywyknąć do ciemności. — Dokąd teraz?

 

— Nie pamiętasz czy jak? — Wyjmując strzelbę z futerału, wsłuchiwałem się 

w ciszę podziemia,  którą naruszały  jedynie kapiące gdzieś ze sklepienia kropelki 

wody.

 

Kap. Kap. Kap.

 

—   A   co   ja   jestem,   Susanin

1

 jakiś,   żeby   pamiętać   wszystkie   przejścia?   — 

zirytował się Szurik i byłby się pośliznął na pokrytym lodem kamieniu. — Cholera!

 

— Jest ich trochę. — Uśmiechnąłem się, próbując sobie przypomnieć rozkład 

korytarzy wiążących ze sobą najważniejsze katakumby Łysej Góry. — Chodźmy.

 

— Poczekaj. — Szurik wyjął z kieszeni czarofon i długo naciskał podświetlone 

bursztynowo guziki. — Teraz możemy iść, włączyłem system skanowania. W razie 

czego żadne stworzenie nie podejdzie niezauważone.

 

 

Przyszło nam całkiem długo krążyć pod górą. Nie, pamięć mnie nie zawiodła, 

po prostu nie od razu mogłem się zorientować, gdzie się znaleźliśmy po zejściu przez 

Szurikowy właz. Wyobrazić sobie, że do wiodącego do spalonej chaty tunelu jest 

blisko,   udało   się   dopiero   po   tym,   jak   Jermołow   oświetlił   latarką   kilka   prawie 

background image

schowanych pod szronem znaków na ścianie.

 

—   Tędy.   —   Wskazał   jedno   z   przejść   i   wzdrygnąłem   się,   kiedy   niedaleko 

rozległo   się   ciche   szurnięcie.   Nie,   nawet   nie   szurnięcie,   ale   odgłos,   jakby   po 

kamieniu skrobały setki pazurków. Jermołow szybko przełożył latarkę do lewej ręki i 

oświetlił tunel, w którym już prawie ucichło. W mętnym świetle błysnęła rozmazana 

biała plama. — Odpełzł...

 

— Kto odpełzł? — Opuściłem lufę strzelby.

 

— A diabli go wiedzą. — Szurik wytarł pot znad górnej wargi i popchnął mnie 

w kierunku przejścia. — Chodźmy szybciej, zanim toto wróci.

 

Pochodziliśmy   nieco   po   podziemiach   i   już   prawie   dotarliśmy   do   piwnicy 

chaty, kiedy latarka oświetliła zarys drzwi wmurowanych w kamienną ścianę.

 

— Zostaw! — Odepchnąłem Jermołowa, który zdjął rękawicę i powiódł dłonią 

po szorstkim kamieniu. — Nie wiadomo, co to...

 

— Zwyczajny kamień — powiedział zmieszany. — I co by to miało znaczyć? 

Tu nie było nijakich drzwi, przechodziliśmy przecież tyle razy...

 

— Może ten twój czarofon coś nas zwodzi? — podsunąłem, rozglądając się 

czujnie.

 

—   Czemu   miałby   tutaj   zwodzić?   —   Jermołow   spojrzał   na   kolorowy 

wyświetlacz. — Skanowanie w reżymie impulsowego rewersu, status aktywny...

 

— A co to jest impulsowy rewers? — Na wszelki wypadek odszedłem w bok.

 

— A cholera go wie, chodźmy stąd lepiej. — Szurik zaczął się powoli cofać od 

zmętniałego zarysu dziwnych drzwi. — Wrócimy, spytam chłopaków.

 

— Pytaj — kiwnąłem głową — bo napromieniowujesz nas nie wiadomo czym.

 

— Ciebie by kto napromieniował...

 

 

Dalsza droga zajęła jakieś dwadzieścia minut, i to tylko dlatego, że fragmenty 

sklepienia oraz jednej ze ścian przegrodziły korytarz. Przyszło nam przedzierać się 

przez wysoki zawał, który nie zdążył się uleżeć. Przysłuchałem się dochodzącym 

przez   skały   głuchym   uderzeniom.   Nic   innego,   tylko   na   zewnątrz   trwała   jeszcze 

background image

walka. Poprosiłem Szurika, żeby objął wartę, a sam wybrałem się obejrzeć piwnicę, 

prawie całkiem zasypaną kamieniami, jakie obruszyły się po wybuchu w chacie.

 

A zatem uśmiechnęło się do mnie szczęście. Mało tego, że teczki Jeana nie 

zasypało przy pożarze, to do tej pory nikt się do niej jeszcze nie dobrał. Leży oto, 

cała   i   nienaruszona.   Hm...   A   raczej   nie   do   końca   cała   i   tylko   względnie 

nienaruszona... Rozejrzałem się z nadzieją, ale mojego starego sztucera nigdzie nie 

było widać.

 

W   marnym   świetle   latarki   uważnie   obejrzałem   solidnie   pogryzioną   przez 

podziemnych mieszkańców skórę teczki i ostrożnie wytrząsnąłem z niej zawartość, 

której większa część również nosiła liczne ślady zębów. W sumie nieuszkodzone 

okazało się tylko płaskie stalowe pudełko, zdolne pomieścić parę grubych zeszytów. 

Jeśli w teczce były wcześniej jakieś papiery, to obecnie niewątpliwie przekształciły 

się już w paprochy.

 

Potrząsnąłem pudełkiem i z ulgą poczułem, jak w środku coś stuka o metalowe 

ścianki. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że potrzebne sekciarzom notatki znajdują się 

właśnie tam. Chociaż Jean był spryciarzem, mógł do środka włożyć cokolwiek albo i 

gorzej, jakieś świństwo trujące tam schować.

 

— Co tam? Długo jeszcze? — popędził mnie Jermołow, który wyjął już wodę i 

jakieś zapasy.

 

—   Wszystko.   —   Pokręciłem   paznokciem   w   zamknięciu   metalowego 

pojemnika, ale postanowiłem go już nie tykać, wrzuciłem przedmiot na dno plecaka. 

Przyjdzie   czas,   to   otworzę.   Tylko   najpierw   trzeba   będzie   wypróbować   na 

skrzyneczce trochę magicznych sztuczek...

 

Przysiadłem obok Szurika, położyłem strzelbę na ziemi i odpiłem z podanej mi 

butli. Teraz trochę odpoczniemy i można ruszać z powrotem. Musimy jeszcze dotrzeć 

do Granicy, przez nią żaden teleport nie zadziała.

 

— Chcesz? — Szurik wydobył z plastikowego pudełka dwie tabletki ekomagu.

 

— Nie, dzięki — odparłem, wsłuchując się w siebie. Chociaż tło magicznej 

energii było podwyższone, ale czułem się — tfu, na psa urok — całkiem nieźle. W 

skroniach wprawdzie gniotło, ale z tym i tak nic nie mogłem zrobić, trzeba było 

background image

cierpieć. A bez sensu tabletki żreć, to nic dobrego, potem trudno się bez nich obejść. 

— Słuchaj, widziałeś, jak BTR rozpieprzyli?

 

— Ehe — cmoknął napchanymi ustami Jermołow, przełknął, napił się. — To 

nie zabawa...

 

— A zobaczyłeś, co się potem stało z czarownikiem? — Wyjąłem z plecaka 

samopodgrzewające się konserwy, spojrzałem na kompana. — Chcesz?

 

— A gdzie tam — fuknął i zaczął chować polietylenowy pakiet z podzieloną 

na  grube   kawałki  wędzoną   rybą.   Potem  zastanowił   się   chwilę  i   otworzył   paczkę 

ciastek. — Chemia do spółki z soją. Tylko żołądek psuje.

 

— A co powiesz — nie zwracałem uwagi na jego powarkiwanie — o tym 

czarowniku?

 

— Nic nie powiem. Przecież zabrałeś mi lornetkę. Widziałem tylko, że swoi 

go rozwalili.

 

— Aha. Tylko że wcześniej zaklęcie wyrwało mu palce z korzeniami, zamiast 

krwi z ran chlustał ogień.

 

— Tak? — Szurik zamyślił się, strząsnął okruszki. — Czegoś nie przewidział. 

Ostatnimi   czasy,   jak   powiadają,   z   czarownikami   tak   się   dzieje   co   i   rusz.   Pełno 

niedouków. Pewnie, teraz za trochę kasy z każdego beztalencia zrobią czarownika w 

parę dni.

 

— A komu płacą? Bergmanowi?

 

— Nie, to jakieś lewusy...

 

W tej chwili ściany podziemia drgnęły od bliskiego wybuchu, ze sklepienia 

posypała się kamienna drobnica, a po korytarzu poszło głuche echo.

 

— Spadamy. — Szurik skoczył na równe nogi, spojrzał uważnie na świeży 

zawał, zaczął zbierać manatki. — Na pewno niczego więcej stąd nie potrzebujesz?

 

— Nie, chodźmy, bo jeszcze parę takich walnięć i zasypie nas na amen.

 

— Żeby tak zerknąć, przez co ten cały rwetes — powiedział Jermołow bez 

wielkiej nadziei, popatrując na mój plecak.

 

— A na co tam patrzeć? — Jasna sprawa, nie zamierzałem mu nic pokazywać. 

— Kto mniej wie, lepiej śpi. I tak dalej...

background image

 

— Toteż i nie bardzo chciałem — obraził się Szurik i oznajmił, wsłuchując się 

w dolatujący z góry hałas: — Do rangersów dotarły posiłki. Pora iść, żebyśmy sami 

nie wpakowali się w ten bajzel.

 

 

Powrotna   droga   nie   zajęła   wiele   czasu.   Nie   na   darmo   odskrobaliśmy   na 

ścianach przy wszystkich rozwidleniach wyraźne znaki. I wiedzieliśmy  już mniej 

więcej, gdzie można się spodziewać przykrych niespodzianek, więc szliśmy szybciej. 

Wprawdzie w pewnej chwili omal nie wpakowaliśmy się na dymiący liszaj, ale to już 

wina   Szurika,   który   zamiast   się   rozejrzeć,   zaczął   zmieniać   ustawienia   czarofonu. 

Dobrze, że zdążyłem go ostrzec przed mglistym dymkiem. Taka mała odwdzięka za 

to, że nie dał mi spaść, kiedy straciłem równowagę. Wiele nowego dowiedziałem się 

o sobie...

 

Ale to nic, najważniejsze, że nikt nas nie zauważył i opuściliśmy podziemia w 

całkiem niezłych nastrojach. Dwie trzecie roboty zostało wykonane, pozostało tylko 

dostać się do Granicy. Drobiazg...

 

Tylko   że   brutalnie   prawdziwe   jest   powiedzenie:   „Nie   chwal   dnia   przed 

zachodem słońca, a teściowej przed pogrzebem”. Nie mogę nawet powiedzieć, że się 

rozluźniliśmy — po prostu kaprys losu. Nie udałoby nam się dostrzec schodzących ze 

zbocza rangersów w żadnym wypadku — znajdowaliśmy się w miejscu absolutnie 

nienadającym się do prowadzenia obserwacji. A poza tym tamci błyskawicznie się 

zorientowali. Mogę jedno powiedzieć: gdyby mieli ciut więcej szczęścia, wzięliby 

nas na ciepło. Znaczy, że nie zdążylibyśmy jeszcze ostygnąć. Tylko że im się nie 

udało... Wyskoczyłem z włazu niby diabeł z pudełka, a to ich nieco spłoszyło...

 

Wystrzały rozległy się właśnie wtedy, kiedy wyciągnąłem plecak. Odsunięte 

polem „Tarczy Wiary” kule zaryły się w śnieg u moich stóp. I zanim zaskoczeni 

takim obrotem sprawy rangersi znów otworzyli ogień, wyłażący z nory Szurik ściął 

najbliższego serią z AKM-u.

 

Wiedząc doskonale, jak szybko kończy się ładunek mojego nie najdroższego 

amuletu,   rozpłaszczyłem   się   na   ziemi,   wystawiłem   przed   siebie   lufę   strzelby   i 

background image

rąbnąłem. Strzelałem praktycznie na oślep. Dwóch pozostałych przy życiu rangersów 

do tego czasu już zaległo jakieś pięćdziesiąt metrów od nas. I żeby tylko zalegli — 

ale  nie  żałowali  amunicji.  Kilka  kul minęło   mnie  w  niebezpiecznej  odległości,  a 

„Tarcza Wiary” jakoś podejrzanie szybko się zaczęła rozgrzewać.

 

Szurikowi to dobrze — schował się w swojej norze, a ja jeszcze musiałem po 

każdym strzale przeładowywać broń. I chociaż wielką celnością rangersi nie mogli 

się pochwalić, ale dla nich najważniejsze  było, żebym nie mógł  podnieść głowy. 

Zaraz   dostaną   posiłki   i   urządzą   nam   prawdziwe   kęsim.   Chociaż   Szurik   może 

ostatecznie uciec do podziemi...

 

Ryzykując   przyjęcie   prosto   w   głowę   ołowianego   prezentu,   poczekałem,   aż 

jeden z karabinów przerwał strzelanie, i palnąłem w stronę bliższego przeciwnika. 

Śrut przeleciał tuż obok niego i gość spanikowany przetoczył się pod osłonę zaspy.

 

I tutaj nie zawiódł Jermołow: prawie nie celując, wlepił krótką, trzypociskową 

serię w przeładowującego automat panikarza. Żołnierz z Miasta upuścił AK-74 i padł 

twarzą w śnieg.

 

Osamotniony ranger, chcąc nie chcąc, był zmuszony przyjąć nasze zasady gry i 

kiedy Szurik oszczędnym ostrzałem przycisnął go do zbocza, zaszedłem Strzelca z 

flanki i wrąbałem mu w krzyż kulę. Tak w ogóle celowałem ciut poniżej obojczyka, 

ale zapomniałem, jak zwykle, wziąć poprawkę na niedokładnie bijącą gwintowaną 

lufę. Ale i tego wystarczyło w zupełności: rangers stoczył się do podnóża góry.

 

—   Szybciej!   —   Szurik   przerzucił   karabin   przez   plecy,   podał   mi   plecak   i 

wytaszczył z włazu narty.

 

Rozumiejąc,   że   czasu   mamy   bardzo   niewiele,   przeładowałem   w   pośpiechu 

broń, przypiąłem narty i pojechałem w ślad za towarzyszem, który prawie dotarł już 

na dół. I trzeba powiedzieć, że w tym pośpiechu był wielki sens, bo z rangersami 

żartów   nie   ma,   za   zabicie   swoich   żywcem   gotowi   złupić   skórę   z   człowieka. 

Dogoniłem Szurika, zanim zdążył przebiec połowę dystansu dzielącego Łysą od lasu.

 

— Czekaj, nie leć tak na złamanie karku! — wychrypiałem, kiedy dotarliśmy 

do drzew.

 

—   Trzeba!   Nie   oderwiemy   się   od   razu,   to   nas   załatwią   —   rozkaszlał   się 

background image

Jermołow   i   dosłownie   jakby   na   potwierdzenie   jego   słów   przeleciała   nad   nami 

karabinowa seria. Kule złamały kilka gałązek, a my z nowymi siłami wyrwaliśmy, 

byle jak najdalej od Łysej Góry.

 

Nie można powiedzieć, żebym złapał drugi oddech, po prostu nic tak nie daje 

napędu jak spodziewana kula w plecy. Wtedy, chcesz czy nie chcesz, rwiesz jak 

zając. Wprawdzie na długo w takim tempie tchu nie starczy, ale uciec może się udać. 

Jeśli zdążylibyśmy przejść przez Granicę, można śmiało miastowym figę pokazać.

 

— A ty czego? — O mały włos byłbym wjechał w plecy niespodziewanie 

hamującego Szurika. Rozpiął plecak i zaczął w nim grzebać.

 

— Bierz i rozrzucaj.

 

Złapałem hermetyczną, polietylenową paczuszkę wielkości dwustugramowej 

tabliczki czekolady.

 

— Co to za cholerstwo? — O mało nie upuściłem nieoczekiwanie ciężkiej 

torebki, rozerwałem folię zębami, wysypałem na dłoń kilka mosiężnych cylindrów 

wielkości nabojów do makarowa.

 

— Miny pułapki. Gówno oczywiście, ale jeśli się uda, połamie im narty. A i 

palce   może   oberwać.   —   Wyjął   czarofon,   z   zakłopotaniem   spojrzał   na   mętnie 

świecący ekran.

 

— Jak się je aktywuje?

 

— Nijak. Pięć minut po zetknięciu z powietrzem same się włączają.

 

— Co teraz robisz? — zaniepokoiłem się, kiedy Szurik skierował na mnie 

czarofon, naciskając jednocześnie kilka guzików.

 

—   Jeśli   będziemy   się   kryć   przed   każdym   krzakiem,   nie   uciekniemy   przed 

rangersami. — Jermołow odebrał mi paczkę, otworzył ją całkiem i zaczął rozrzucać 

miny po zaspach. — Włączyłem nowy reżym skanowania, jeśli coś się pojawi, od 

razu poczujesz.

 

— Świetnie — mruknąłem, wychodząc za Szurikiem na przysypaną śniegiem 

ścieżkę. — A po co tym syfem celowałeś we mnie?

 

— Mrugnij no trzy razy szybko i dwa powoli — uśmiechnął się Jermołow i 

kijkiem odsunął wiszącą nad drogą świerkową łapę.

background image

 

—   Na   cholerę?   —   zdziwiłem   się.   Niebieskie   igiełki   omal   mi   nie   pokłuły 

twarzy. — Możesz ostrożniej?!

 

—  Nie   pora  trzaskać   dziobem  —   odpowiedział,  nie   odwracając   się   nawet. 

Coraz pewniej przedzierał się przez las. — Rób, co ci każą.

 

Robiłem   więc.   I   prawie   kucnąłem,   kiedy   w   głowie   rozległ   się   alarmujący 

sygnał dzwonka, a przed zamkniętymi oczami trudnym do wytrzymania blaskiem 

wybuchł splot różnobarwnych linii. A co najdziwniejsze, teraz stało się jasne, gdzie 

zbudował   gniazdo   pająk   północnik,   na   której   gałązce   przyczaił   się   prawie 

niewidoczny luty ślimak i najważniejsze — po co Szurik skręcił w las.

 

— Zadziałało? — Spojrzał na mnie, szerokim łukiem omijając przyczajony w 

lesie   przy   samej   drodze   heban,   praktycznie   nie   do   odróżnienia   od   zwyczajnego 

świerku.

 

— Nie mogłeś uprzedzić, gadzie? — Potrząsnąłem głową. — Mało się nie 

sfajdałem ze strachu.

 

— A to co takiego? — zdziwił się osiłek, strącając kijkiem kryjącego się pod 

szyszką  żywołyka. Stwór ten nie był groźny dla człowieka, trudno więc określić 

postępek Jermołowa inaczej niż jako popisywanie się. Mnie tylko mignęło parę razy 

przed oczami i wszystko.

 

—  Po   prostu   zaskoczenie.   —   Nie  opowiadałem  mu   o   dzwonku   w  głowie, 

zdjąłem futrzaną rękawicę, przetarłem dłonią twarz. Niby wcale nie tak zimno, a 

mróz szczypie, że hej. A mimo to się spociłem. I nic dziwnego, bo nalatałem się jak 

pies. — Dlaczego nie włączyłeś wcześniej? Kiedy byliśmy w środku góry?

 

— A wiesz  ty, ile  w takim reżymie  czarofon żre karatów?  — oburzył się 

Jermołow,   który   znów   zaczął   iść   ścieżką,   próbując   trzymać   się   jak   najdalej   od 

porzuconego na zimę barłogu śniegula. Porzucony, bo porzucony, ale w sumie diabli 

wiedzą... — A ja mam już ostatni akumulator.

 

— Nie mogłeś wziąć więcej? — burknąłem, doganiając go.

 

—   A   po   jaką   nagłą?   —   Skrzywił   się,   zatrzymał   i   odwrócił   do   mnie.   — 

Przejdziemy? Jak myślisz?

 

— Czemu mielibyśmy nie przejść? — Oceniłem przestrzeń między ścieżką a 

background image

wypełnionymi jadowitą czernią igłami widocznego zza świerków hebanu. Nawet jeśli 

nimi machnie porządnie, zapas odległości powinien wystarczyć. — Przejdziemy.

 

— I ja tak myślę — zgodził się Szurik. — Nie sięgnie...

 

— Co też tam o pieniądzach mówiłeś? Pożyczyłbym.

 

— Pożyczasz cudze, oddajesz swoje — zaburczał Jermołow, znów ruszając 

przodem.

 

— Też prawda — przytaknąłem i zupełnie machinalnie pchnąłem kijek w na 

wpół rozmazaną białą plamę, która wyskoczyła spod rosnącego przy ścieżce świerka.

 

Od silnego uderzenia kijek wyleciał mi z ręki, chwilę później trzasnął założony 

na nadgarstek pasek, ale to wystarczyło, żeby nadziany na ostrą końcówkę człowiek 

w   płaszczu   maskującym   niezgrabnie   upadł   w   zaspę.   Sam   także   nie   ustałem   na 

nogach,   ale   zrobiłem   to   specjalnie   —   rzucony   we   mnie   nóż   przeszedł   wyżej   i 

przebiwszy korę, utkwił w pniu.

 

Zrzucając rękawice, przewróciłem się na drugi bok i wyrwałem spod siebie 

strzelbę. Zaraz ci pokażę, gnoju! Jedna chwila i będziesz flaki zbierał z drzew!

 

Naciskając   spust,   byłem   pewien,   że   mam   do   czynienia   z   ofermą,   ale 

przeciwnik był już na nogach i okazał się bardzo szybki. Szczupakiem zszedł z linii 

strzału i ładunek zbił tylko śnieg z gałęzi.

 

Nie próbując nawet strzelać, wparłem się na wpół zgiętymi nogami w zaspę i z 

całej siły rzuciłem do tyłu. Dla próbującego przechwycić lufę strzelby mężczyzny 

taki manewr okazał się zaskoczeniem — zamiast zabrać moją broń, niechcący znalazł 

się na wprost lufy. Ciężka kula przebiła mu pierś i odrzuciła. Koniec.

 

Wyrwałem   walonki   z   pasków   mocujących   je   do   nart,   zerwałem   się, 

wyciągnąłem   z   pętli   przy   pasie   toporek,   ale   nie   zdążyłem   dobiec   do   Szurika 

tarzającego się po ziemi z drugim napastnikiem. Skądś zza drzew uderzyła seria z 

automatu i wizg kul uderzających w pole ochronne nieprzyjemnie odezwał się w 

zębach.

 

Padając,   rzuciłem   toporek   w   plecy   siedzącego   na   Jermołowie   gościa   i 

postarałem się jak najmocniej wbić ciałem w zaspę. Strzelec okazał się wyjątkowo 

celny i pole ochronne od razu ożyło.

background image

 

Leżąc,   przełamałem   strzelbę.   Zdążyłem   zauważyć,   jak   Szurik   zrzucił 

przeciwnika wprost na gałęzie hebanu i wyszarpnął z kieszeni czarofon. Nie tracąc 

czasu, skoczył na równe nogi, z zamachem rzucił roztapiający się korpus urządzenia 

w las, wprost na ostrzeliwujący nas karabin.

 

Czarofon uderzył w suchą sosnową gałąź, a potem spadł w zaspę. W następnej 

chwili   uniosło   mnie   w   powietrze   i   wyrzuciło   ze   ścieżki.   Miałem   wrażenie,   że 

oślepiający wybuch przebił się przez cały las, a rosnące w pobliżu miejsca upadku 

czarofonu drzewa stały się na chwilę przezroczyste. Moment okropnej nierealności 

trwał nie dłużej niż uderzenie serca, a zaraz potem do nieba wzniosła się dymiąca 

pochodnia wyrywającej się na wolność siły ognia.

 

Nie zwracając uwagi na dochodzący od płonących drzew żar i padający z nieba 

szary popiół spalonego igliwia, podpełzłem — wcale nie taki pewny, czy dałbym 

radę przejść tę odległość na nogach — do Szurika i zakląłem soczyście. Na rękawie 

białego półkożuszka był wyraźnie widoczny ślad hebanowej żywicy.

 

Co za ścierwo!

 

Kręcący szaleńczo głową Szurik nie gorzej ode mnie wiedział, w jakie gówno 

wdepnął, więc od razu wziął się w garść. Otworzył przymocowaną do pasa apteczkę, 

zerwał osłonę igły nasadzonej na jednorazową strzykawkę i wprost przez nogawkę 

wbił sobie zastrzyk w kostkę.

 

— Zahaczyło cię? —Wziąłem kompana pod pachy, odciągnąłem od hebanu, 

którego   gibkie   gałęzie   pochwyciły   i   coraz   silniej   ściskały   zwiotczałe   już   ciało 

żołnierza z Miasta. Płaszcz nieszczęśnika utracił biel, a przez tkaninę powoli wyłaziły 

lekko drżące igły.

 

— Ręka już mi zdrętwiała. — Szurik uniósł do twarzy śnieżnobiałą dłoń. — 

Znajdź w plecaku celofanowy pakiet z tabletkami.

 

— Co sobie wkłułeś? — spytałem, otwierając mocno zawiązany woreczek.

 

— „Pięć minut”. — Szurik wyrwał paczuszkę z moich rąk, naderwał celofan, 

odliczył siedem tabletek — trzy czerwone, dwie białe i dwie niebieskie — i wrzucił 

je do ust.

 

— Co to? — zdziwiłem się, podając mu butlę z wodą.

background image

 

— Uniwersalne antidotum. — Przełknął tabletki, odkaszlnął. — Na jakiś czas 

neutralizuje każdą truciznę.

 

— I co, już dobrze?

 

— Zaraz będzie. — Rozłożył się na ziemi.

 

— Na pewno nie kojfniesz?

 

— Nie miej  nadziei. — Szurik założył rękawice z jednym palcem,  ścisnął 

prawą pięść. — Może zjesz niebieską tabletkę? Nie zaszkodzi.

 

— A po co? — Przyjrzałem się pigułce pozbawionej jakichkolwiek oznaczeń, 

ale nie zamierzałem jej zażywać. Weźmie człowiek nie wiadomo co, a potem widzi 

pod każdym krzakiem tańczące jeże. — Co to za chemia?

 

— Stymulator — wymamrotał Jermołow, wstając na czworaki. — Bez niego 

się nie da. Zaraz tak będziemy pędzić, że narty się zapalą. Z jegrami nie ma żartów. 

Jeśli dogonią, mamy przechlapane.

 

—   Z   jegrami?!   —   Podskoczyłem  z   wrażenia   i   spojrzałem   na   moją   ofiarę. 

Załatwiliśmy trzech jegrów?!

 

— Widać postanowili zaszpanować i wziąć nas żywcem, to się doigrali. — 

Szurik poprawił szelki plecaka i wlepił wzrok w dopalające się drzewa.

 

A było na co popatrzeć. Chociaż płomienie już prawie dogasły, z wypalonej do 

czarnej ziemi polanki wciąż buchał żar. Stojące pośrodku zwęglone resztki drzew 

wydawały się nie bardziej trwałe niż słupki papierosowego popiołu i nawet rosnące 

opodal świerki zmieniły niebieskawą barwę na lekką patynę szarości. I z pewnością 

nie chodziło tutaj o popiół.

 

— Jak myślisz, ten wybuch był daleko widzialny? — Szurik zadał absolutnie 

retoryczne pytanie.

 

— Jaja sobie robisz? — Nawet się nie uśmiechnąłem.

 

— Jak by ci to powiedzieć... — Nie kończąc myśli, osiłek westchnął ciężko i 

poszedł zebrać rozrzucone w czasie walki narty.

 

—   Ty   to   tak   specjalnie   z   czarofonem?   —   Wyciągnąłem   z   zaspy   kijki, 

zarzuciłem plecak.

 

—   Jasne!   —Jermołow   odwrócił   się   do   mnie.   —   Ci   dranie   mieli   ze   sobą 

background image

zagłuszacze, a czarofon działał na ich falach, więc walnął. Dobrze, że nie w kieszeni.

 

— Oj, dobrze — zgodziłem się i nagle dostrzegłem, że dystans między nami 

wzrósł po prostu nieprzyzwoicie. Co za baran! Naćpał się stymulatorami i lezie na 

przełaj.   Dobrze,   że   się   przynajmniej   rozgląda.   I   nawet   nie   ma   co   prosić,   żeby 

przyhamował. Im prędzej się stąd wydostaniemy, tym lepiej. Cóż, trzeba będzie też 

zjeść tableteczkę. A gdzie ona? Tfu, ależ kwaśna, zaraza...

 

 

— Szurik, łajdak z ciebie. — Przepłukałem usta, wyplułem wodę pod nogi i 

oparłem się na kijkach, obawiając się upaść. W głowie się kołowało, płuca paliły 

żywym   ogniem,   a   nogi   całkiem   odmawiały   posłuszeństwa.   I   trząsłem   się   ze 

zmęczenia   jak   liść   osiki   na   wietrze.   Dawno   nie   czułem   się   tak   podle.   Chociaż 

zaczynało już trochę odpuszczać. — Swołocz jesteś, Szurik...

 

— A czego? — zdziwił się obłudnie mój dobrze się trzymający kompan. Las 

zostawiliśmy   już   za   plecami,   ale   szczególnie   mnie   to   nie   cieszyło.   Jak   sobie 

przypomniałem nasz szalony marsz, od razu mdło się robiło.

 

—   Kto   mi   podsunął   tabletkę,   bydlaku?   Czysta   trucizna!   —   Zakląłem 

półgłosem i znów przypiąłem się do butelki. Uch, woda zimna okropnie. Aż zęby 

zabolały.

 

— Na siłę w ciebie wpychałem? — zachichotał Jermołow i pociągnął nosem, 

węsząc.

 

— Mógłbyś chociaż tak nie gnać — poskarżyłem się. — I nie siąkaj tutaj 

nosem, to górski niedźwiedź znaczył teren. Stare to znakowanie, prawie znikło.

 

— A skąd się tutaj wziął niedźwiedź?

 

— Z tamtej strony doliny wśród wzgórz były kiedyś barłogi. Może jeszcze coś 

z nich zostało? — Podjechałem do Szurika, westchnąłem ciężko. — Po co było tak 

pędzić?

 

— Powiem ci jedno. Gdybyśmy zwyczajnie piechotą szli, też by cię tak łamało 

— wyjaśnił Szurik. — A im większe obciążenie, tym zmęczenie szybciej przechodzi.

 

— Bredzisz.

background image

 

— Prawdę mówię.

 

— Stój! — Wstrząsnąłem się nagle. — Szczekanie słyszałeś?

 

— Jakie znowu szczekanie? — nie zrozumiał Jermołow, ale nagle zaklął. — 

Ożeż twoja mać! Psy za nami puścili!

 

— Przesrane mamy — podsumowałem niewesoło, słuchając zbliżających się 

odgłosów.

 

—   Biegiem   na   wzgórze!   —   Szurik   wskazał   wyrastające   na   szczycie   ruiny 

twierdzy. — Jeśli zdążymy, uciekniemy pod ziemię!

 

Nic innego nam nie pozostawało. Nawet jeśli miastowi jeszcze nie zablokowali 

dojścia do Granicy, dotrzeć do niej nie zdążymy. Z jegrami takie sztuczki nie przejdą. 

I   śladu   się   nie   zmyli.   Jedyna   nadzieja   w   twierdzy   i   ciemnościach.   Zaryzykują 

zapuszczanie się w ruiny? Raczej tak. A starczy im odwagi, żeby je przeczesywać w 

nocy?   To   już   wątpliwe.   Przy   zmianie   pory   dnia   myśliwy   i   zwierzyna   mogą   się 

zamienić rolami. To oczywiście nie takie pewne, że my się staniemy myśliwymi. Ale 

wiadomo  to,  kto się  mógł   kryć  po zaułkach  twierdzy?  Wiele  razy  próbowano  ją 

zagospodarować,   ale   na   dłużej   nikt   się   tu   nie   osiedlił.   Nawet   Bractwu   przeszła 

ochota, kiedy zaginęły bez wieści dwa oddziały rozpoznawcze.

 

Ze   wszystkich   sił   napinając   opierające   się   nogi   i   wbijając   kijki   w   strome 

zbocze, zdołaliśmy prawie dotrzeć do szczytu wzgórza, kiedy jegrzy wyskoczyli z 

lasu,   spuścili   psy   ze   smyczy.   Zdaje   się,   że   byli   cokolwiek   rozeźleni   śmiercią 

towarzyszy, inaczej nigdy by nie uczynili czegoś tak nieprzemyślanego.

 

Jermołow   nawet   się   nie   obejrzał,   uparcie   biegnąc   ku   twierdzy.   A   ja   bez 

pośpiechu klęknąłem na jedno kolano, wziąłem na cel pierwszego psa i spokojnie 

pociągnąłem   za   spust.   Ładunek   uderzył   wielkie   zwierzę   —   nie   czystej   krwi 

rottweilera, ale coś w pobliżu — zwalając go w śnieg. Z takiej odległości grzechem 

by było spudłować. Jak na strzelnicy...

 

Spokojnie   przełamałem   broń,   wyjąłem   zużytą   gilzę,   włożyłem   nowy   nabój 

kaliber dziewiętnaście i postrzeliłem drugiego gończego. Wtedy do jegrów dotarło, 

że jeszcze chwila, a zostaną bez psów. Rozległ się długi gwizd, a rwące po zboczu 

brysie rzuciły się pod osłonę wysokich zarośli zimowej pokrzywy.

background image

 

Jegrzy zaś zaczęli strzelać o wiele gęściej, więc postanowiłem nie kusić losu i 

pośpieszyłem   za   kompanem.   A   on   właśnie   znalazł   jedno   z   na   wpół   zasypanych 

śniegiem przejść wiodących na wewnętrzny dziedziniec i gorączkowo wymachiwał 

rękami w moją stronę. Spokojnie, przyjacielu, wszystko pod kontrolą.

 

Uderzenie w plecy poczułem, kiedy dopadłem już zbudowanych z wielkich 

kamieni murów twierdzy.

 

Z  początku   nic   nie   zrozumiałem,   a   potem   zakręciło   mną,   ledwie   zdołałem 

ustać, i to tylko dzięki temu, że oparłem się o narciarskie kijki.

 

— Jasny gwint! — wrzasnął Szurik, chwytając mnie za ramię i wciągając w 

wąską szczelinę przejścia. — A ty dokąd?

 

—   Cholera   wie.   —   Oparłem   się   o   ścianę,   ściągnąłem   futrzaną   rękawicę, 

pomacałem plecy. Palce natknęły się na coś ciepłego i lepkiego.

 

— Chodź no! — Szurik pociągnął mnie bezceremonialnie, głośno odchrząknął, 

wydobył z plecaka zgniecioną konserwę. — Samopodgrzewające się, powiadasz?

 

— A kula gdzie? — Nieco się uspokoiłem.

 

— Potem znajdziesz. —Jermołow ostrożnie wyjrzał na zewnątrz, puścił kilka 

krótkich serii i znów się schował. — Zalegli, skurwiele! Nie zostawaj w tyle!

 

— A ty dokąd? — Dogoniłem go, próbując odetchnąć w biegu. Szurik dotarł 

już do  końca  wąskiego,  zasypanego  śniegiem  korytarzyka,  ale  zamiast   skręcić  w 

mały wewnętrzny dziedziniec, zaczął kłuć kijkiem zaspę naniesioną na wiodące w 

podziemie schody. — Życie ci się sprzykrzyło?

 

—   A   jakie   mamy   wyjście?   —   Upewniwszy   się,   że   zejście   nie   nastręczy 

trudności, Szurik, nie czekając na moją odpowiedź, wszedł w ciemność.

 

— Przez podwórze! — krzyknąłem za nim rozeźlony. — Przejdziemy przez 

twierdzę na wprost, a stamtąd do Granicy rzut kamieniem!

 

—   Nie   rozśmieszaj   mojej   babci   —   odparł   Jermołow,   zatrzymując   się.   — 

Osaczyli   nas   tutaj   jak   lisa   w   norze,   o   jakiej   Granicy   gadasz?   A   na   murach 

wewnętrznych jest szary szron, jak powiadają. Zęby sobie połamią. Anderstend?

 

— A idź w cholerę, anglisto pieprzony — odparłem i zacząłem schodzić. A 

gdzie się podziać? Innego wyjścia nie było.

background image

 

Prawdę  mówiąc,   podziemne   korytarze  zdążyły  mi  dojeść  jeszcze  pod  Łysą 

Górą.   A   teraz   znowu.   Tam   był   ledwie   ociosany   kamień,   tutaj   granitowe   bloki 

szczelnie ułożone, nie wetknęłoby się między nie nawet ostrza noża. I przestronniej 

tutaj.   A   na   niższych   piętrach,   jak   opowiadali   chłopcy,   i   w   ogóle   w   niektórych 

korytarzach do tej pory palą się magiczne lampy. A w Gimnazjonie na ich właśnie 

podstawie opracowali własne czarodziejskie latarnie.

 

— Szybciej! — Zeskoczywszy z ostatniego stopnia, Jermołow rozerwał na pół 

jakąś kartkę i przylepił jej części na ściany po obu stronach przejścia. — Bo nas 

dogonią.

 

— Tak czy siak dogonią. — Przeszedłem obok, z ciekawością obserwując, jak 

Szurik dokładnie rozkłada na migoczącym kamieniu nierówno oberwane karteczki. 

— A to co za twórczość naskalna?

 

— Żeby nie dogonili. — Szurik uśmiechnął się złośliwie. — Dzięki tobie boją 

się   spuścić   pieski,   ale   z   pewnością   będą   je   prowadzili   na   smyczach.   Więc 

przewodnikowi odstrzeli się łeb. A nam pozostanie tylko zająć się zwierzętami. Na 

dole nie ma śniegu, żaden tropiciel nas nie wyśledzi.

 

—   Stop!   Co   znaczy   na   dole?!   —   zaniepokoiłem   się,   doganiając   znów 

gnającego korytarzem Szurika. — Dokąd się wybrałeś, Susaninie?

 

— Nie wrzeszcz. — Jermołow zatrzymał się nad jakąś dziurą w podłodze. — 

Dawaj plecak.

 

— Co robisz?! — jęknąłem, kiedy zaczął zrzucać w dziurę nasze graty. — 

Ochujałeś?

 

— Później zejdziemy i zabierzemy, taszczyć nie ma sensu — wyjaśnił. — Nie 

bój się, tego lata byłem tutaj na szkoleniu. Jeszcze nie zapomniałem przejść.

 

— Ilu ludzi wtedy zaginęło? — spytałem, patrząc na ściany pokryte oblodzoną 

warstwą jakiegoś oślizłego świństwa.

 

—   Trzech   —   przyznał   Szurik   i   zamykając   niewygodny   dla   niego   temat, 

popędził mnie: — Chodu!

 

— A sami czemu nie zejdziemy? — spytałem, próbując nie zostawać w tyle.

 

— Jednego straciliśmy dlatego, że taki był mądry. Mówili mu: nie leź, ale nie 

background image

posłuchał. Udusił się na amen — raczył odpowiedzieć Jermołow po długiej chwili i 

włączył zapobiegliwie wyjętą z plecaka latarkę. — Nic nie czujesz? Ja mam, cholera, 

mrówki na całej skórze.

 

— Nie, wszystko normalnie — odparłem, wsłuchując się we własne odczucia, 

i poszedłem do ciemnego otworu, wokół którego walały się kawałki wyłamanych ze 

ściany granitowych płyt. — Wysadzali czy co?

 

— Przed gospodarza nie wychodź. — Szurik odciągnął mnie w tył, skierował 

w szczelinę latarkę i przestąpił przez wyrwany blok. — Nikt tu niczego nie wysadzał, 

skąd ci to przyszło do głowy?

 

—   Samo   się   wyrwało   czy   jak?   —   Chrząknąłem.   Sprawdziłem   dziurę 

wewnętrznym wzrokiem. Wleziesz, człowieku, gdzie nie trzeba, a potem tylko kości 

zbieraj.

 

— Chodź szybciej — rzekł Szurik i ruszył, oświetlając drogę.

 

— Idę. — Skrzywiłem się, próbując pozbyć się dziwnego szumu w głowie. Co 

ciekawe, pojawił się, gdy tylko zajrzałem uważniej w ciemność szczeliny. Dziwne — 

kiedy zeszliśmy na dół, intensywność promieniowania magicznego spadła. Musiałem 

osłabić nawet tarcze ochronne, żeby nie nosić w sobie zbędnego ładunku. A tutaj 

jakby ktoś trzasnął mnie w głowę. Aż zęby zabolały.

 

Ciche klaśnięcie potoczyło się po schodzącym w dół wąskim korytarzu, kiedy 

zeszliśmy piętro niżej. Miarowo narastający szum dogonił nas i wzbijając ze ścian 

kurz, pomknął w ciemności, żeby po kilku chwilach powrócić.

 

— Oho, komuś padło na mózg. — Szurik rzucił na ziemię narty i z automatem 

w rękach odwrócił się w stronę ochrypłego ujadania mknących naszym śladem psów.

 

Sam   ledwie   zdążyłem   unieść   strzelbę,   kiedy   w   świetle   ustawionej   na 

kamieniach   latarki   mignęła   kosmata   sylwetka   owczarka   kaukaskiego.   Seria 

karabinowa  ścięła   go,  a   zaraz   potem  i   mnie   przyszło   wygarnąć   śrutem  w   stronę 

pojawiających się gończych.

 

Chodźcie, bestie! Dostaniecie za swoje!

 

Nigdy nie lubiłem psów.

 

— Padnij! — trącił mnie Szurik, a nad nami przeszła krótka seria smugowych 

background image

pocisków.

 

Odpowiedź   Jermołowa   zmusiła   Strzelca   do   ukrycia   się   za   zakrętem   i 

korzystając z chwili ciszy, wyskoczyliśmy z prowadzącego w ciemność przejścia w 

poprzeczny szeroki korytarz. Szurik skręcił od razu i zanurkował w płytką niszę, 

gasząc latarkę.

 

—   I   czego   rżysz,   półgłówku?   —   wysyczałem   na   chichoczącego   w   kułak 

Jermołowa.

 

— Załatwiliśmy! Załatwiliśmy  ich! — Szurik nieco się uspokoił, wymienił 

magazynek karabinu. — Jegrów! Jak opowiem chłopakom, nie uwierzą.

 

— Jeszcze ich nie załatwiliśmy. — Starałem się ostudzić jego zachwyt. — 

Uspokój się. Jeżeli nas przyłapią, nic już nigdy nie opowiesz.

 

— Wała łysego teraz przyłapią! Bez psów nikt nas tutaj nie odnajdzie.

 

— A na cholerę mają za nami biegać? Zabezpieczą wyjścia i wszystko.

 

—   Ludzi   im   nie   wystarczy   —   wyjaśnił   już   spokojnie.   —   Na   wyższych 

poziomach, rzecz jasna, nie mamy czego szukać, ale przez niższe sobie uciekniemy.

 

— Zgłupiałeś? Jaki niższy poziom? — Tknąłem go w pierś. — Chcesz zginąć?

 

— Uspokój się. — Jermołow odtrącił moją rękę. — Mówiłem przecież, że 

znam parę przejść.

 

— A co za różnica? Czy przez górne piętra, czy przez dolne, wystarczy przy 

drodze ustawić wartę i nigdzie nie uciekniemy.

 

— Znasz Goszę Żukowa? Nie spotkaliście się? — Szurik ukucnął, oparł się o 

ścianę i ciężko westchnął. — Sam był z Bractwa, a oni od dawna interesowali się tą 

twierdzą. On mi pokazał chodnik prowadzący na sąsiednie wzgórze. Tam, jak się 

okazuje, też stały wieże. I stamtąd się zmyjemy. Tylko trzeba zdążyć przed nocą, bo 

w nocy, jak mówił Gosza, lepiej pod tę górę nie leźć.

 

—   Coś   zalewasz.   Wiesz   chociaż,   gdzie   teraz   jesteśmy?   —   Wyjąłem   z 

ładownicy plastikową gilzę, przeładowałem strzelbę. — A co z plecakami?

 

— Będziemy przechodzić obok, to zabierzemy.

 

— A narty?

 

— Kij z nimi.

background image

 

— Zgłupiałeś!

 

— Cholera, Sopel, nie rozumiem, z czego jesteś taki niezadowolony? Chcesz, 

wracaj po narty. Tam na pewno powitają cię z otwartymi ramionami! — rozdarł się 

Szurik.

 

— A ty tyle nie myśl, bo ci szkodzi — odgryzłem się. —Jak bez nart dalej 

pójdziemy?

 

—   A   na   co   nam   one?   Do   Granicy   spokojnie   dotrzemy,   a   dalej   już   przez 

teleport.

 

— Dobra, ruszamy. — Machnąłem ręką, ostrożnie wysunąłem głowę z niszy i 

wsłuchałem się w dalekie odgłosy wystrzałów. — Z automatów walą?

 

— Na kogoś się natknęli, nic innego — powiedział Szurik i pociągnął mnie za 

sobą. — Zbieramy się, czas nie czeka.

 

— Trzyma cię ktoś? — Nie mogłem się powstrzymać od złośliwości. Och, 

żeby tak się nie naciąć na jegrów! A i mieszkańcy porzuconej twierdzy mogą narobić 

kłopotów. Kłopotów, hm... To słowo niezbyt pasowało jako opis procesu pożerania 

człowieka żywcem. — Patrz pod nogi!

 

— Co? — wzdrygnął się Szurik, przystając.

 

—   Martwy   podśnieżnik   —   wyjaśniłem,   obchodząc   wyrastający   prosto   z 

kamienia kwiat, którego płatki ledwo zauważalnie lśniły bladobłękitnym światłem.

 

—   Ależ   ty   masz   oko!   —   zachwycił   się   Jermołow,   idąc   dokładnie   moim 

śladem. — Nie wiedziałem, że to ścierwo rośnie na kamieniach.

 

—   A   czemu   miałoby   nie   rosnąć?   Karmę   znajdzie   wszędzie,   bo   durniów 

nigdzie   nie   brakuje.   —   Uśmiechnąłem   się.   Nie   na   darmo   sprawdziłem   drogę 

wewnętrznym  okiem.   Nic   by   z   Szurika   nie  zostało.   Szkoda,  że   kamienne   ściany 

zagłuszają   magiczne   spojrzenie,   trudno   coś   dostrzec   nawet   na   dziesięć   kroków. 

Dobrze chociaż, że dzwonki w głowie więcej się nie odzywiają. Może wtedy nie 

zdążyłem się jeszcze otrząsnąć po stymulatorze?

 

Martwych podśnieżników nie spotkaliśmy więcej. Za to aż nadto było palącej 

pleśni, która pokrywała kamień ścian. Po jakimś czasie Szurik plunął na ostrożność i 

włączył latarkę. W ciemnościach wleźć w to świństwo było stanowczo zbyt łatwo. 

background image

Tutaj   żadne   antidotum   by   nie   pomogło,   tylko   natychmiastowa   interwencja 

chirurgiczna. A my z potrzebnych rzeczy mieliśmy tylko medyczny spirytus i noże. 

Nawet piłki nie było.

 

Nieco krążąc po ciemnych podziemiach, Szurik potrafił jednak odnaleźć nasze 

rzeczy. Lecz mnie się wydawało, że on sam się nieźle zdziwił, odnajdując nasze 

manele w jednej z cel, w której suficie ział otwór.

 

— Łap. — Rzuciłem kompanowi jego plecak, sięgnąłem po swój i w tej chwili 

coś zwaliło mi się na plecy, przydusiło do ziemi. W ciemność podziemi wlała się 

zupełna   czerń   i   nawet   krzyki   Jermołowa   docierały   dosłownie   jak   przez 

nieprzepuszczającą dźwięków zasłonę.

 

Czując,   jak   zimne   palce   mną   kołnierz   swetra   i   dobierają   się   do   gardła, 

przewaliłem się na lewy bok i wyjąłem z prawej kieszeni kufajki giurzę. Rękojeść 

pistoletu   nie   chciała   ułożyć   się   w   dłoni,   ale   wreszcie   udało   mi   się   ją   uchwycić, 

włożyć rękę za plecy i nacisnąć spust. Tylko wystrzału nie było. A sił na drugie 

naciśnięcie już nie wystarczało — ciało wypełniło się śmiertelnym bezwładem i nie 

mogłem oderwać nawet głowy od kamiennych płyt podłogi. W oczach zamigotały 

blade ogniki gwiazd, zacząłem powoli tracić świadomość.

 

Oprzytomniałem na trzask serii karabinowej, jakiś dziwnie głuchy i daleki. 

Czyżby   strzelano   nie   obok,   ale   w   sąsiednim   korytarzu?   Czyżby   Szurik   z   kimś 

walczył?

 

— Ocknij się! No ocknijżeż się! —Jermołow wypłacił mi siarczyste policzki, a 

ja z trudem uchyliłem powieki. — Już? To nogi za pas!

 

— Kto to?

 

— Czarnodziej. —Jermołow wyjął mi z ręki pistolet i pokazał leżące ciało, 

wokół którego powoli rozpełzała się doskonale widoczna nawet w mroku zasłona 

ciemności.

 

— A tyś czego stał? Czekałeś, aż mnie zadusi? — Potarłem zdrętwiałą szyję i 

podniosłem tajgę.

 

— Trzeba się było bardziej odwrócić. —Jermołow wyjrzał z celi na korytarz, 

pokręcił głową. — I tak prawie na oślep musiałem zgadywać, który z was który.

background image

 

I jakże mogłem przegapić czarnodzieja? Musiał się prosto z dziury zwalić.

 

— Słuchaj, pistolet mi nie wypalił...

 

— Widocznie źle chwyciłeś. — Szurik oddał mi giurzę i popchnął do wyjścia. 

— Nie nacisnąłeś do końca bezpiecznika na rękojeści. Ruszaj się. Zaraz mogą tu 

przypędzić jegrzy na strzały.

 

— Tutaj akurat się zorientujesz, gdzie strzelali. — Starałem się go uspokoić, 

ale   poszedłem   za   nim,   czując,   jak   przy   poruszaniu   się   krew   zaczyna   krążyć   po 

odrętwiałym ciele. — Szura, masz taśmę izolacyjną?

 

— Jasne! Cały plecak nią wypakowałem! — Szurik nie postukał się w czoło 

chyba tylko dlatego, że miał zajęte ręce. — Po co ci?

 

— Rękojeść bym obwiązał i zablokował bezpiecznik.

 

— Oberwałeś, co?

 

— Mało brakowało i byłoby po mnie.  — Zauważyłem,  że pole magicznej 

energii zaczęło słabnąć. Zaniepokoiło mnie to, pokręciłem głową: no tak, korytarz 

biegł pod skłon. No i gdzie mnie ten Szurik zaprowadził?

 

—   Poradzisz   sobie.   A   teraz   najważniejsze   nie   hałasować.   —   Jermołow 

przykucnął i bokiem przeszedł drzwiami, wsłuchując się w miarowy odgłos kapania 

spadających z sufitu kropli, a potem się wyprostował. Starając się nie szurać nogami 

po kamieniach podłogi, przekradł się przez duże przestronne pomieszczenie i zniknął 

w ciemnym otworze po przeciwnej stronie sali.

 

Powtórzywszy jego dziwny manewr, bez problemu dotarłem prawie do środka 

komnaty, kiedy pod nogą zachrzęściła jakaś skorupa. Zupełnie jakby w odpowiedzi 

na  ten  niegłośny   przecież   dźwięk  zdające   się   do  tej  pory  nieporuszonymi  ściany 

zakołysały   się   nagle   i   zbliżyły   o   kilka   kroków.   Przestronne   pomieszczenie 

natychmiast skurczyło się do rozmiarów pułapki na szczury. Wtopiłem...

 

Doskonale   rozumiejąc,   że   do   wyjścia   nie   zdążę   dotrzeć,   zamarłem   i 

wstrzymałem   oddech.   Poskutkowało   —   plastyczne   niczym   ciepły   wosk   ściany 

powoli,   centymetr   po   centymetrze   wróciły   na   swoje   miejsce,   a   ja   na   palcach 

dobiegłem   do   drzwi,   w   których   majaczyła   postać   przerażonego   Szurika.   Uch... 

Mokry cały się zrobiłem.

background image

 

— Ty baranie. — Szurik pokręcił głową. — Mówiłem przecież, żebyś nie 

hałasował.

 

—   A   nie   mogłeś   normalnie   powiedzieć,   o   co   chodzi?   —   Oparłem   się 

bezwładnie   o   ścianę   i   przeniosłem   wzrok   na   świecące   miękkim   zielonkawym 

blaskiem kwadraty sklepienia. Tutaj latarka nie była potrzebna. Nie podobało mi się 

tylko, że korytarz biegi gdzieś daleko, prosto jak strzała. Gdyby nas tutaj nakryli, nie 

będzie się gdzie schronić.

 

— A skąd miałem wiedzieć? — syknął mi w ucho Jermołow. — Mnie też 

powiedzieli, żebym nie hałasował. Musiałeś tam odprawiać jakieś tańce?

 

—   Zapomnijmy.   —   Odetchnąłem   nieco,   oderwałem   się   od   ściany.   — 

Pójdziemy chyba, co?

 

— Idziemy. — Jermołow zarzucił plecak na ramię.  — I pamiętaj,  że przy 

wyjściu też będzie coś takiego.

 

— Rozumiem.

 

Do sąsiedniego wzgórza doszliśmy w pięć minut. Tylko że dojść, a wyjść to 

dwie różne sprawy. W odróżnieniu od znajdujących się w mniej więcej przyzwoitym 

stanie   podziemi   twierdzy   tutejsze   katakumby   nie   mogły   się   poszczycić   takim 

komfortem.   Większość   przejść   okazała   się   zawalona,   te   nieliczne,   które   się 

zachowały, przypominały krecie korytarze. Widać kopiący oczyścili sobie drogę w 

dół byle jak. Dobrze chociaż, że nie było tu różnych paskudnych stworów. Wszystko 

wymroziło do cna. A co nie zostało wymrożone, przeniosło się w lepsze miejsca. 

Chociaż i tutaj, gdyby zacząć kłapać dziobem, można by na siebie sprowadzić jakieś 

nieprzyjemności.   Zupełnie   bezpiecznych   miejsc   w   Przygraniczu   zasadniczo   nie 

można znaleźć.

 

Wystarczyło,   że   opuściliśmy   wyłożone   kamieniem   chodniki,   a   od   razu 

podskoczyła intensywność magicznej energii. I nieważne, że nad głową mieliśmy 

dziesięć metrów zamarzniętej ziemi i głazów. Być może w ruinach działały jeszcze 

jakieś resztki czarów ochronnych.

 

Ale   oczekiwałem   czegoś   takiego   i   zawczasu   wzmocniłem   osłonę.   Cholera, 

długo mnie to jeszcze będzie mordować? Kiedyś nie miałem podobnych problemów. 

background image

A tutaj od gradientów aż w stawach łamie. Diabelstwo...

 

 

— Co widzisz? — Wyszedłem z podziemi pod zaczynające ciemnieć niebo, 

podczołgałem się do Jermołowa oglądającego przez lornetkę sąsiednie wzgórze.

 

— Jest tam ktoś czy nie?

 

— Zamknij  się.  — Szurik nie raczył odpowiedzieć  i przeniósł  lornetkę na 

drogę. — I nie wychylaj się, jegrzy też mają lornetki.

 

— Jasne! I nie mają co robić, tylko gapić się dookoła. Pilnują nas w twierdzy. 

— Uśmiechnąłem się, ale na wszelki wypadek mocniej przywarłem do ziemi między 

dwoma wielkimi głazami. — Jaki mamy gryplan?

 

Jermołow zasłonił okulary lornetki ochraniaczem.

 

— Doczekamy ciemności i idziemy do Granicy.

 

— Musimy czekać na zmrok? — Skurczyłem się pod porywem lodowatego 

wiatru. — Zamarzniemy.

 

— Miastowi sprowadzili następny BTR. Jeśli nas zauważą, nie uciekniemy.

 

— Jasne.

 

Ułożyłem się wygodniej, wyjąłem pudełko, otworzyłem je i popatrzyłem na 

kamienną półkulę teleportu.

 

A   dlaczego   stąd   nie   można   się   dostać   prosto   do   Fortu?   Nie   otworzy   się 

przejście przez Granicę? Brednie! Gospodarz od samego Siewieroreczeńska rzucił 

mnie   prosto   do   Fortu.   A   tamtejsza   Granica   niczym   się   nie   różni   od   tej.   Czyli, 

przynajmniej teoretycznie, taka możliwość istnieje...

 

I dlaczego by w takim razie nie rozwinąć tego tematu?  Bardzo mi  się nie 

chciało czekać tutaj na noc. Niepewna to pora, na niebie pojawi się lodowa piramida 

Cytadeli. W dodatku zimno, cholera. Szurik jest jak Eskimos, ale ja odwykłem od 

takich mrozów. Chociaż czułem, że trzeba będzie z powrotem przywyknąć, bo w 

najbliższym czasie na powrót do domu się nie zapowiadało.

 

Nieco osłabiwszy tarczę, przypatrzyłem się wewnętrznym okiem wykonanemu 

z jaspisu teleportowi i postarałem się poczuć nić siły wiążącej go z drugą połówką 

background image

kamienia. Na początku zdawało mi się, że żadnej łączności nie ma, a zawarty w 

kamyku płomyk zaklęcia zbyt jest słaby dla aktywacji czarów przejścia, ale nagle 

wyskakująca   w   bok   iskierka   magicznej   energii   jasno   wskazała   mylność   moich 

przypuszczeń. Nie, więź nigdzie się nie zapodziała, po prostu znacznie osłabła. A 

gdyby ją nieco wzmocnić...

 

Nie   zwracając   uwagi   na   rozlewające   się   po   całym   ciele   palenie   od 

przenikającej   mnie   mocy,   zacząłem   przelewać   wypełniającą   mnie   energię   w 

rozgrzewający się kamyczek. I chociaż od tej bardzo nieprzyjemnej czynności — 

delikatnie mówiąc — zrobiło mi się gorzej, rezultat pojawił się od razu. Widoczne 

czarodziejskim   wzrokiem   fluktuacje   energii   w   jaspisie   zaczęły   przypominać 

rytmiczną pracę pulsu.

 

Był   tylko   jeden   problem:   normalnej   łączności   z   drugą   połówką   — 

pozostawioną w granicach Fortu — nie udało się uzyskać. Co robić? Powinno istnieć 

jakieś wyjście!

 

Postarałem się przypomnieć sobie manipulacje Gospodarza przed tym, zanim 

przekształcił zwyczajne okno w portal, ale nic pomocnego nie przychodziło mi do 

głowy. Bo jak się skupić, kiedy od nadmiaru wewnętrznej energii patrzeć tylko, jak 

się   zacznie   kolejny   atak?   Z  nawyku  już   przebrałem  jedna   za   drugą   brzęczące   w 

kieszeni monety i nawet nie zauważyłem, jak powoli zacząłem się uspokajać.

 

Dobra, coś przecież wymyślę. A jeśli nie, też się nic nie stanie. Przejdziemy 

Granicę w nocy. Blisko już do niej, z czubka wzgórza słabe lśnienie powietrza nad 

polem, przez które przechodziła, było wyraźnie widoczne.

 

— Szurik! — zawołałem kryjącego się przed wiatrem osiłka.

 

— Czego?

 

— Niczego — wymamrotałem nieoczekiwanie dla samego siebie, nie mając sił 

odwrócić   wzroku   od   migotania   nad   Granicą,   gdzie   złocisto-zielone   promienie 

podświetlały chmury, a kamień w mojej ręce pracował w jakimś dziwnym rytmie. A 

co, jeśli fluktuacje jaspisu zgrać z pulsowaniem Granicy? Spali się?

 

Osiągnąć pożądany rezultat nie było tak łatwo, jak mogłoby się wydawać na 

pierwszy   rzut   oka.   Wlana   przeze   mnie   w   teleport   energia   odmawiała   pracy   w 

background image

odpowiednim   tempie,   a   i   lśnienie   nad   Granicą,   choć   powoli,   ale   wyraźnie   się 

zmieniało.  I  nie  zawsze   udawało  się  na czas  zareagować  na  te zmiany.  Do  tego 

wszystkiego jeszcze zimno, uparcie wdzierające się pod ubranie, i wiatr, kąsający 

nieosłonięte fragmenty skóry.

 

Mimo   to   nie   przerywałem   katorżniczej   pracy,   próbując   zrównywać   bicie 

magicznej siły w kamieniu z fluktuacjami magicznych pól Granicy. Tu spowolnić, 

tam przyśpieszyć. Ten ruch zupełnie zbyteczny, a tutaj od razu potrzeba dwóch, tylko 

nieco   później.   I   znów,   żeby   wygładzić   wciąż   jeszcze   nieprzystające.   A   teraz 

zafiksować rezultat... I...

 

Ledwie   dostrzegalnie   drgająca   niteczka   wyciągnęła   się   w   stronę   drugiej 

połowy   kamienia,   kiedy   palce,   ściskające   jaspisową   półkulę,   ostatecznie   utraciły 

czucie.   Ale   już   —   raz!   —   niewidzialna   żyłka   mocy   poszła   w   nieznaną   dal, 

przekształcając jaspisowe połówki czarów w jedną całość.

 

Nie   chcąc   przegapić   chwili,   od   razu   aktywowałem   portal   i   przed 

oszołomionym   Szurikiem   pojawiła   się   migocząca   mgiełka   przejścia,   doskonale 

widoczna na tle ciemnego nieba. Żeby tylko mocy kamienia wystarczyło na dwóch, 

bo wszak nie został przewidziany na takie obciążenie.

 

I tutaj właśnie przydało się doświadczenie Opiekuna oraz niedługa nauka w 

Gimnazjonie: wciąż wlewając w kamień przenikającą przeze mnie moc, zacząłem 

rozdzielać tworzący powierzchnię teleportu czar na pojedyncze nitki i umieszczać je 

w   otaczającym   nas   polu   energii.   Wysiłki   się   opłaciły,   a   pojawiające   się   powoli 

między  dwoma  punktami Przygranicza okno nagle przecięło przestrzeń, prostokąt 

przejścia stał się tak nieznośnie ostry, że wszystko pozostałe z porównaniu z nim 

zdawało się dwuwymiarowym, na wpół zamazanym zdjęciem, w dodatku zrobionym 

jakimś badziewnym aparacikiem.

 

Pewien już własnych sił, na wszystkie rogi okna naniosłem czarodziejskie runy 

i po raz pierwszy od długiego czasu uzyskałem właśnie to, czego oczekiwałem.

 

I chociaż czarne kreski tajemnych symboli zaczęły atramentowymi kleksami 

powoli spływać po prostokącie bzowej barwy, to przejście przestało drgać, a przez 

otwór doskonale widać było zaśnieżone pole po tamtej stronie.

background image

 

— Czego się gapisz? — warknąłem na zmartwiałego ze zdziwienia Szurika, 

obawiając się, żeby okno nagle się nie zatrzasnęło. — Idź!

 

— Ale!

 

— Poszedł, ale już!

 

Dostrzegł   w   moich   oczach   znany   mu   doskonale   płomyk   szaleństwa,   nie 

próbował więc dyskutować, złapał plecak i skoczył w portal. Powierzchnia teleportu 

zasprężynowała, ale przepuściła wędrowca.

 

Nawet   nie   próbując   zatrzymywać   drgań,   poszedłem   za   nim   i   zdające   się 

nierealnym cieniem okno nagle rozleciało się pod moim uderzeniem w setki wesoło 

dzwoniących kawałeczków...

 

1

 

Iwan   Osipowicz   Susanin   —   rosyjski   bohater   narodowy.   Podczas   działań 

zbrojnych   1611-13   został   wynajęty   jako   przewodnik   przez   polskie   lub   litewskie 

oddziały. Jak głosi legenda, wyprowadził wojsko na bagniste tereny, za co zginął 

męczeńską śmiercią (przyp. tłum.). 

 

background image

  Część druga

 Paląc mosty

 

 

 

Nie, to nie ten czas,

 

Nie, i nie to niebo,

 

Kiedy można było tylko się uśmiechać.

 

A trzeba też kochać kogoś

 

I trzeba żyć potem,

 

I znów, znów, znów zabijać.

 

zespół Agata Kristi

 

background image

 Rozdział 1

 

Rzeczywistość   rozbita   na   setki   szklanych   kawałków...   W   ich   czarnych 

zwierciadłach migały jasne gwiazdy... Z kryształowym brzękiem odleciały precz, a 

na spotkanie ze mną rzucił się całkiem inny świat — oślepiająco białe zaśnieżone 

pole   i   ostro   niebieski   firmament.   Nieznośnie   jaskrawa   kula   zachodzącego   słońca 

niezliczonymi błyskami odbijała się od szreni, do oczu z miejsca napłynęły łzy.

 

Przy czym teraz najmniej mnie to martwiło — ziemia uciekła spod nóg i z 

wysokości   kilku   metrów   runąłem   w   zaspę   na   poboczu   drogi.   Zdążyłem   osłonić 

rękami  twarz, ale  i tak upadek okazał się  bolesny, wywołał nieprzyjemny  ból w 

połamanych niegdyś żebrach.

 

Wygramoliłem   się   na   rozjeżdżoną   kołami   furmanek   drogę,   usiadłem   obok 

nieruchomego kompana wpatrzonego w pole, potrząsnąłem głową. Buzująca we krwi 

adrenalina jeszcze działała i nic mnie szczególnie nie bolało, ale czy to długo potrwa? 

Uśmiechnąłem   się   krzywo,   postanawiając   nie   tracić   czasu,   i   ścisnąłem   w   dłoni 

monety.

 

Bimetalowa  dziesiątka z Gagarinem.  Pocięte pięć rubli. Nowiutkie dziesięć 

kopiejek.   Lepka   dwurublówka.   Rubel   z   wgłębieniem.   Pięć   rubli.   Zgięte   dziesięć 

kopiejek.   Wytarte   dwa   ruble.   Jeszcze   jedna.   Wytrawione   kwasem   pięćdziesiąt 

kopiejek. Posiekany rubel. Półrublówka. Sfatygowany rubel...

 

Każda   moneta   kłuła   zimnem   zaczynające   drętwieć   na   lodowatym   wietrze 

palce, ale te ukłucia zabierały ze sobą część buzującej we mnie energii i chociaż 

trochę gasiły rozpalające się płomienie magicznego odrzutu.

 

— Powiedz mi, Sopel, przyjacielu — spytał w zadumie Jermołow, obserwując, 

jak z nosa odrywa mu się kropelka krwi i pada, barwiąc i bez tego niezbyt czysty 

śnieg drogi — po kiego czorta zasuwaliśmy  do Granicy  piechotą, skoro od razu 

mogłeś nas przerzucić?

 

— Szura, tobie w teleporcie nie spadło przypadkiem coś na łeb? — Wsypałem 

drobne z powrotem do kieszeni. — Skąd mogłem wiedzieć, że zadziała po tamtej 

background image

stronie? Tak spróbowałem, na wariata.

 

— No właśnie, na wariata. — Wytarł twarz garścią śniegu, wstał, postękując. 

— O mały włos byłbyś nas utrupił.

 

—   Ale   nie   utrupiłem.   —   Czując,   jak   mnie   kołysze   na   boki,   wstałem   i 

klepnąłem   Szurika   w   ramię.   —   Wyluzuj   się!   Patrz,   słoneczko   świeci,   trawka 

zielenie... tfu!... śnieg bieleje. Razi w oczy, zaraza. Nie życie, a rozkosz!

 

— Otóż to, nie życie. Zimno sobacze. — Jermołow naciągnął na twarz czapkę 

narciarską. — Chodźmy, bo sobie wszystko odmrozimy.

 

— Ano chodźmy, tylko dokąd?

 

— A nad czym tu się głowić? — Ponury Szurik poprawił szelki plecaka. — 

Tam jest Fort, nie widzisz?

 

— A! — Odwróciłem się we wskazanym kierunku, popatrzyłem na sterczące 

ze śniegu wąskie błękitnawe liście. — A to co za roślinki?

 

— Takie same palmy. Widzisz, wycinają je i ładują na wozy. Znaczy, że będą 

pędzić wachę.

 

— Super — mruknąłem. — A ty gdzie teraz idziesz?

 

— Do oddziału. — Jermołow próbował bez większego powodzenia oczyścić z 

kurzu i błota półkożuszek.

 

— Jest sens? Czas cię chyba nie goni?

 

—   Jakieś   propozycje?   —   Spojrzał   na   mnie   z   ukosa,   podążając   miarowym 

krokiem.

 

— Owszem. Leć do Fortu przekazać ode mnie wiadomość paru ludziom. — 

Włożyłem mu w rękę obiecaną dopłatę, dwa ruble srebrem. — No jak?

 

— A sam czemu nie pójdziesz? — Szurik schował pieniądze do wewnętrznej 

kieszeni półkożuszka.

 

— Nie chcę się rzucać w oczy — powiedziałem prawie prawdę. Jak tylko 

wejdę przez bramę,  od razu mnie  porwą białe rączęta. Jeśli  nie drużynników, to 

patrolowców. I sam Leszy zechce przyjść po moją duszę. A po co mi to? — Mam 

pewne stare sprawy z Patrolem.

 

— Komu? — Szurik westchnął ciężko. — Wiadomość komu, pytam, mam 

background image

przekazać?

 

— Niosącym Światłość.

 

— Co?!!!

 

—   Właśnie   to.   Poprosisz,   żeby   wezwali   ojca   Dominika   albo   Mścisława, 

powiesz,   że   będę   czekać   w   videosalonie...   —   W   paru   słowach   opisałem,   jak 

wyglądają  kaznodzieja  i jego  pomocnik,  po  czym  wpatrzyłem się  w  bezchmurne 

niebo.   Nieczęsto   nas   pogoda   aż   tak   rozpieszcza.   Tylko   że   mi   i   tak   nic   po   tym. 

Chciałbym się jak najszybciej już pozbyć notatek Jeana. Aż mnie paliły w ręce. — I 

nie zapomnij   ich  ostrzec,  że mam   przy  sobie  trochę  broni,  niech  mi   zorganizują 

przejście do Fortu bez rewizji.

 

— Z lewymi spluwami chcesz wleźć do środka? Choryś czy niemytyś? — 

Szurik przystanął na poboczu. — Masz ochotę jechać do Strefy Północnej?

 

—   Ja   i   bez   spluw   mam   zupełnie   przechlapane.   —   Osłoniłem   oczy   przed 

oślepiającymi  promieniami  słońca, spojrzałem na plac targowy. Sporo narodu się 

kręciło   jak   na   zimowy   wieczór,   musiał   dotrzeć   tabor   z   Siewieroreczeńska. 

Rzeczywiście   tak   było:   wokół   zgromadzonych   przy   bramie   miejskiej   furmanek 

kłębiła   się   tutejsza   hołota.   Jeden   liczył,   że   coś   zwinie,   inny   chciał   kupić   jakieś 

barachło od ochrony. — Jak mnie dorwą, ślad nawet nie zostanie.

 

— Jak chcesz. —Jermołow wzruszył ramionami. — Przekazać, przekażę, ale 

w razie czego sam sobie będziesz radził.

 

—   Jasna   sprawa.   —   Zatrzymałem   się   przy   pierwszym   rzędzie   kramów, 

splunąłem i roztarłem ślinę podeszwą. — Leć.

 

Szurik   potarł   białe   od   szronu   brwi,   chciał   jeszcze   coś   powiedzieć,   ale 

przemyślał i ruszył do przejścia służbowego. Dobrze żołnierzom — nie muszą sobie 

mrozić tyłków w kolejce. Ale jeśli wszystko pójdzie dobrze, i ja nie będę musiał 

długo czekać.

 

 

Do videosalonu oczywiście nie poszedłem. Na początku znalazłem ustawioną 

na betonowej kolumience przyczepkę z podobno gorącym jedzeniem. W odróżnieniu 

background image

od   innych   podobnych   barów   nie   było   przy   niej   właścicieli,   więc   bardzo   długo 

studiowałem menu wypisane na zatłuszczonej kartce. Czekałem tak długo, aż smętnie 

spoglądający w zapocone okienko kaukaski typ nieco się zdenerwował, ale ponieważ 

nikt więcej nie zamierzał próbować ani jego pierogów, ani chaczapuri, nie czepiał się 

mojej powolności. Także stojący opodal strażnicy odeszli do swoich spraw, kiedy 

zamówiłem lurę, zwaną tutaj dumnie „kawą trzy w jednym”. Nic innego, co można 

by zamówić,  nie lękając się o stan żołądka, jakoś nie mogłem znaleźć. A kawa, 

chociaż paskudna, miała jedną niezaprzeczalną zaletę — była gorąca. I uznałem, że 

warto za to zapłacić nawet gigantyczną jak na taką podróbę cenę.

 

Popijając z plastikowego kubka, oparłem się o okrągły stolik, sterczący na 

jednej   nodze   ze   śniegu,   przez   co   wyglądał   zupełnie   jak   przerośnięty   grzyb. 

Rozejrzałem się. Ludzie uwijali się pod koniec dnia, ale to rzecz zwyczajna. Ci, 

którym nie udało się należycie zarobić, próbowali się jeszcze odkuć, ci, którym się 

udało, też nie tracili czujności — jak wiadomo, ziarnko do ziarnka, a zbierze się 

miarka, na czarną godzinę też coś trzeba odłożyć. No i ci, co przyszli z taborem, też 

wnieśli spory udział w ten rwetes. To latem ustawiają się przed miejskimi bramami 

kolejki   na   pół   dnia,   zimą   łatwiej   wskoczyć   do   Fortu.   A   żołnierze   Garnizonu 

korzystają z tego. Zysk jest obustronny — i kolejka szybciej idzie, i wojacy mają 

pieniądze na wódkę w knajpie.

 

Wyrzuciłem zniekształcony od gorąca kubek do wielkiego wiadra na śmieci, 

wypełnionego w połowie śniegiem, chwyciłem plecak i postanowiłem przejść się po 

bazarze. Nie żebym liczył na spotkanie ze znajomymi, którzy byli mi teraz po nic, ale 

nie zaszkodzi poobracać się wśród ludzi, a nuż usłyszę jakieś przydatne plotki.

 

—   Słuchaj,   braciszku   —   zatrzymałem   pierwszego   napotkanego   chłopaka, 

który taszczył pod pachą parę wagonów z papierosami — skąd przyjechał tabor?

 

—   Z   Siewieroreczeńska   —   odparł   zapytany,   spoglądając   na   zwisającą   z 

mojego ramienia strzelbę, boczkiem przemknął się po wąskiej dróżce i pospieszył 

dalej.

 

— A ty sam to skąd jesteś? — Strażnicy zatoczyli już koło po placu, wyszli 

zza sklepu i wpatrzyli się we mnie uważnie. Jeden chudy jak szczapa, z palką, był 

background image

całkiem młody, drugi wyglądał na dobre piętnaście lat więcej i zdążył wyhodować 

pokaźnych rozmiarów bandzioch. Trzymał obrzyn z dwururki.

 

— A któż to wie, skąd przychodzę i dokąd zmierzam? — Uśmiechnąłem się, 

udając zdumionego. — Szukacie kogoś czy z nudów ustalacie adresy?

 

Młody najwyraźniej chciał odpowiedzieć ostro, ale jego starszy kolega okazał 

się mądrzejszy, skinął mi  tylko znacząco i pociągnął chłopaczka za sobą. Idźcie, 

idźcie, nacięliście się, mądrale...

 

Takich ochroniarzy zupełnie się nie obawiałem. Po nic im zbyteczne awantury, 

bo to i łatwo można wylecieć z takiej posadki, i szukać potem trzeba normalnej, 

uczciwej pracy. A ci dwaj widać uznali, że trafili na frajera, więc spróbowali wydębić 

trochę szmalu. Pocałujta w dupę wójta, jak zwykł mawiać przy podobnych okazjach 

Napalm.

 

 

Zdążyłem przejść targ wzdłuż i wszerz trzy razy. Nasłuchiwałem dyskretnie, o 

czym   ludzie   gadają,   sam   nie   wdając   się   w   konwersacje.   Nie   usłyszałem   nic 

szczególnie interesującego. Jak zwykle — kto komu dłużny pieniądze, co podrożało i 

tego   typu   bzdurki.   Pośród   lumpów   tematy   rozmów   też   nie   cechowały   się 

różnorodnością.   Tych   interesowało   głównie,   gdzie   można   kupić   tani   bimber,   jak 

zdobyć pieniądze na klina. Parę razy spotkałem nierozłączną parę ochroniarzy, ale 

demonstracyjnie nie zwracali na mnie uwagi. Oczywiście i ja nie próbowałem ich 

prowokować.

 

—   Kiriucha,   „szczęście”   jest?   —   Ledwie   dosłyszalne   pytanie   sprawiło,   że 

zwolniłem   i   uważniej   przyjrzałem   się   zgromadzonym   przy   budce   z   piwem 

chłopakom, którzy bez przerwy kurzyli papierosy i przytupywali w miejscu. Nie od 

razu mogłem dostrzec, kto zadał pytanie, ale to nie było w tej chwili ważne.

 

— Nie, dawno już nie było — odparł okutany w porwaną na łokciach kurtkę 

gość   około   dwudziestu   lat,   którego   głowę   przed   mrozem   chronił   jedynie   kaptur 

polarowej bluzy. — „Makiwarę” można zażyć, „angeliksa”, z tym nie ma problemu. 

Baron w tym tygodniu proponował Kosemu L trzynaście.

background image

 

— Chciałbym „szczęścia” albo „kurażu”. A w ogóle coś z mózgotrzepów się 

znajdzie?

 

— Nie, powiedziałem przecież...

 

Prychnąłem tylko pod nosem i poszedłem dalej. Ciekawe, czy Drużyna odcięła 

wreszcie kanały dostaw mózgotrzepów, czy po prostu zwinęli ich wierchuszkę? Tak, 

jasne, zwinęliby! Kto przy zdrowych zmysłach zarzyna kurę znoszącą złote jajka? 

Wychodzi na to, że Ilja dopiął swego.

 

 

Pojawienie się sekciarzy zauważyłem już w chwili, kiedy zaczęli przenikać na 

plac.   Nierzucający   się   w   oczy   młodzi   ludzie   pojedynczo   wychodzili   z   punktu 

przejściowego i rozpraszali się w wąskich rzędach sklepików i wagoników. Gdybym 

się czegoś nie spodziewał, nic bym nie zauważył — wszystko idzie swoją drogą, 

zwykli goście chodzą po kramach, szukają, co by kupić. Tylko jaki idiota przyjdzie tu 

z Fortu, skoro na tym targu wszystko kosztuje trzy razy drożej? No i zbyt gorliwie 

deptali mi po piętach, odcinając wszelkie możliwe drogi odwrotu.

 

Na wszelki wypadek sprawdziłem spoczywający w kieszeni pistolet, prawie 

całkowicie   zasłoniłem   się   przed   zewnętrznym   promieniowaniem,   pozostawiając 

jedynie cieniutką niteczkę wiążącą mnie z magicznym polem. Z pewnością lepiej 

byłoby zupełnie się odciąć, ale bez wewnętrznego widzenia nie mogłem się teraz 

obejść.   Sekciarze   to   ludzie   mądrzy   i   przewidujący,   ale   nie   powinni   przysyłać 

nowicjuszy, bo czarodziejskim wzrokiem można było bez trudu dostrzec ich aury, 

wyróżniające się na tle okrojonych energetycznych powłok tutejszej hołoty. Ale zaraz 

stało się jasne, że udało mi się dostrzec co najwyżej połowę obserwatorów.

 

—   Zdrowia   życzymy,   Sopel.   —   Skupiony   głównie   na   wewnętrznym   oku, 

przegapiłem pojawienie się niewzruszonego Mścisława i uśmiechniętego jadowicie 

Generałowa. Ich aury nie nosiły najmniejszego nawet śladu przynależności do sekty.

 

— I wy nie chorujcie. — W odpowiedzi uśmiechnąłem się bezczelnie.

 

— Coś długo ci zeszło. — Generałow z jakiegoś powodu postanowił oklepać 

mnie w poszukiwaniu broni, jednak widząc moją rękę demonstracyjnie wsuniętą w 

background image

kieszeń, odpuścił sobie to niestosowne zachowanie.

 

—   Jasna   sprawa,   przecież   samochodem   jest   szybciej.   —   Nie   zamierzałem 

wyjmować ręki z kieszeni. — Mogliście po mnie wrócić tak w ogóle.

 

— Nie było możliwości. — Władimir nie miał ochoty się tłumaczyć.

 

— Skąd więc te pretensje?

 

— Wystarczy! — Mścisław przerwał te uprzejmości nieoczekiwanie ostro.

 

— Czego wystarczy? — nie zrozumiał Generałow i wysunął agresywnie dolną 

szczękę.   Głowę   daję,   że   w   hierarchii   stał   o   parę   stopni   wyżej   niż   pomocnik 

Dominika, nie spodziewał się więc, że ten ośmieli się otworzyć usta.

 

—   Tego.   Dalej   będziecie   się   mogli   tak   zabawiać   dopiero   po   rozmowie   z 

Dominikiem — odparł bez ogródek będący w paskudnym nastroju Mścisław, mało 

interesując się reakcją Generałowa, a potem zwrócił się do mnie: — Dawaj spluwy.

 

— A to z jakiej okazji? — Nie miałem zamiaru spełnić żądania, ale wyjąłem 

rękę z kieszeni. Taki unik, można powiedzieć. Czymś ten niebieskooki osiłek był 

mocno poirytowany, jego szeroką twarz pokryły czerwone plamy... Czyżby Wołodia 

aż tak mu dopiekł?

 

— Sam chcesz je wnieść do Fortu? — Mścisław popatrzył na mnie uważnie i 

pod wpływem tego ciężkiego spojrzenia odechciało mi się przekomarzać.  — Nie 

zapomnij o niczym, jeśli nie chcesz trafić do kompanii karnej.

 

W milczeniu podałem sekciarzowi strzelbę, wyjąłem z kieszeni giurzę i nie 

zwracając   uwagi   na   zdumione   chrząknięcie   Generałowa,   podałem   pistolet 

Mścisławowi. Ten ponuro spojrzał na Wołodię, ale o nic nie zapytał, wsunął giurzę w 

kieszeń rękojeścią do przodu.

 

— Naboje? — spytałem.

 

— Zostaw. — Mścisław zarzucił tajgę na ramię, machnął komuś ręką i poszedł 

w stronę bramy miejskiej.

 

Przełykający   przekleństwo   Generałow   gestem   wskazał,   żebym   szedł   za 

pomocnikiem   Dominika.   Postarałem   się   ukryć   krzywy   uśmiech   i   poszedłem   za 

Mścisławem,   nie   zwracając   uwagi   na   dolatujące   z   tyłu   skrzypienie   śniegu   pod 

nogami  Władimira.  Moją głowę zaprzątało teraz coś innego — obserwujący plac 

background image

targowy  sekciarze  zostali  na  swoich  miejscach,   nie zamierzali   wracać  do miasta. 

Konspiracja czy też pozostawienie rezerw na wszelki wypadek?

 

Dreptający na ganku punktu przejściowego Oleg — wciąż tak samo chudy i 

jak poprzednio niedbający o odzież — kiwnął mi, zsunął na tył głowy wyliniałą 

króliczą czapkę z wiązanymi na czubku uszami i otworzył drzwi. Nie te, przez które 

zazwyczaj przechodzili patrolowcy i drużynnicy, ale inne, przeznaczone wyłącznie 

dla żołnierzy Garnizonu.

 

— Cześć — pozdrowiłem go w odpowiedzi na to kiwnięcie i poszedłem za 

nim w ciemny korytarz, w którym pachniało smażoną rybą i duszoną kapustą.

 

Za odgrodzonym powierzchniami pancernego szkła akwarium nudzili się dwaj 

szeregowi,   starszy   inspektor   —   wszyscy   w   kamizelkach   kuloodpornych   —   i 

obowiązkowy   czarownik, oglądający  coś pilnie  w kryształowej kuli.  Przechodząc 

przez   drzwi   obwiedzione   grubym   kablem,   poczułem   nieprzyjemny   ucisk   w 

skroniach, ale o co chodzi, domyśliłem się dopiero, kiedy inspektor zamienił kilka 

słów z czarownikiem i nacisnął guzik głośnika:

 

— Drugi wypadł niewyraźnie, niech jeszcze raz przejdzie.

 

Cholera! Przecież byłem praktycznie całkiem zabezpieczony przed magicznym 

skanowaniem! A czarownik sprawdza wszystkich wchodzących! Ale niefart...

 

— Nie ma czasu — powiedział nagle Oleg, odgradzając mnie od akwarium i 

strzepując śnieg z butów uszytych z psiej skóry.

 

— Trzeba sprawdzić — zachrypiał uparcie głośnik.

 

— Gdyby miał z sobą coś zakazanego, od razu chybaby się wyświetliło, co? — 

Oleg pochylił się do mikrofonu z naszej strony. — Weź już nas nie zatrzymuj, dobra?

 

— Przechodzić — postanowił inspektor po naradzie z czarownikiem.

 

— Światłość o was nie zapomni — oświadczył z pełną powagą Mścisław i po 

szczęknięciu zamka elektrycznego pociągnął za uchwyt przymocowany do stalowej 

listwy.

 

Dopiero   za   tymi   drzwiami   znaleźliśmy   się   w   najprawdziwszym   pokoju 

oczyszczania   z   promieniowania   magicznego.   Z   nietynkowanych   ceglanych   ścian 

sterczały wypolerowane mosiężne sworznie i pozłacane główki nadajników, a drzwi 

background image

po przeciwnej stronie były tak samo pancerne jak te, przez które właśnie weszliśmy. 

Nie zwlekając, zdjąłem z siebie czary ochronne. To było, rzecz jasna, nieprzyjemne i 

bolesne,   ale   nie   dało   rady   inaczej:   w   te   ściany   wbudowano   mnóstwo   bojowych 

artefaktów i gdyby czarownikom moja aura wydała się podejrzana, jedno naciśnięcie 

małego   guzika   zamieniłoby   naszą   grupę   w  kupkę   prochu.   A   ja  chciałem  jeszcze 

trochę pożyć.

 

Kiedy szedłem do drzwi, zrobiłem się prawie mokry. Puls podskoczył mi do 

niewiarygodnego tempa,  szczególnie  kiedy aktywne zaklęcia tysiącami  maleńkich 

pazurków przebiegały w górę i w dół wzdłuż kręgosłupa. Ale udało się. Dziesięć 

metrów i znaleźliśmy się w wewnętrznym korytarzu Garnizonu.

 

Drzwi   z   prawej,   drzwi   z   lewej,   nad   głową   mętnie   świecące   z   powodu 

niedostatecznego napięcia „wieczne” lampy alchemiczne, pod nogami poprzecierane 

aż do betonu linoleum. Na ustawionych pod ścianami krzesłach siedzieli czekający 

na swoją kolej interesanci, po większej części zblazowani żołnierze Garnizonu. Nie 

mieli już poprzednich oznaczeń rang, ale przejęte od Drużyny pętelki.

 

—   Macie   coś   ze   sobą?   —   spytał   siedzący   za   zwykłym   biurkiem   starszy 

wiekiem inspektor bez dystynkcji na wypłowiałym uniformie. Nad czworgiem drzwi 

w tym niewielkim pomieszczeniu umieszczone były tabliczki: „Czerwony Sektor”, 

„Żółty Sektor”, „Zielony Sektor”, „Pomarańczowy Sektor”.

 

— Jak zwykle. — Oleg swobodnie  rozsiadł  się na  skrzypiącym stołku dla 

interesantów. — Bądź tak miły, podbij przepustkę na Iwana Iwanycza Iwanowa.

 

— Smirnow powiedział, żeby na Iwanowa więcej nie podbijać. — Mężczyzna 

skierował lampę na grubą księgę, przysunął kałamarz. — Jest nakaz, żeby zacząć 

Sidorowów.

 

— Jak Sidorowów, to Sidorowów. — Oleg nie wykłócał się, założył nogę na 

nogę.   —   Słuchaj,   Prokopycz,   ponoć   pomysł   z   porządkowaniem   sektorów   macie 

świetny, tylko z wykonaniem gorzej.

 

— I co jeszcze? — Inspektor przybił pieczęć w księdze, przyłożył linijkę i 

oderwał wąski pasek papieru.

 

— Sektory zielony, żółty i czerwony to bardzo dobrze. Ale jak dajecie radę bez 

background image

granatowej jamy?

 

— Ha, ha, ha, bardzo śmieszne — powiedział Prokopycz martwym głosem 

robota.   —   Niech   boży   człowiek   wyjmuje   broń.   I   nie   kiwaj   się   na   krześle,   bo 

zepsujesz.

 

Mścisław nie był zdziwiony żądaniem, w milczeniu położył na blacie giurzę i 

tajgę.   Inspektor   przepisał   ich   seryjne   numery   do   księgi,   wyjął   z   szuflady   dwie 

plomby, kłębek drutu i plombownicę.

 

— A to po co? — zdziwił się Oleg, wciąż kołyszący się na krześle.

 

— Są zezwolenia? — Prokopycz podniósł na niego wzrok.

 

— Nie.

 

— W takim razie o czym mowa? Na wejściu zarejestrowano dwa egzemplarze 

broni palnej, przy wyjściu je sprawdzą. Co tutaj jeszcze może być?

 

— Nie zaciskaj plomby — zaproponował Oleg. — Wszystko jedno, nikt nie 

będzie patrzył.

 

— A jeśli jednak sprawdzą?

 

— Wszystko w ręku Boga. — Stojący skromnie w kącie Mścisław podniósł 

oczy   w   górę.   Generałow   ledwie   powstrzymał   się   od   zjadliwej   repliki,   i   to   tylko 

dlatego, że napotkał surowe spojrzenie pomagiera Dominika.

 

— Skoro tak... — Inspektor przygładził opalone papierosami wąsy, nawinął na 

spusty   drut,   przeprowadził   plomby   tylko   przez   jeden   koniec.   —   Nie   mogę   nie 

zacisnąć.   Ale   pamiętajcie,   żeby   zrobić   to   na   gorąco.   Smirnow   będzie 

poinformowany, dlaczego zdarzyło się takie niepowodzenie.

 

— Dziękuję. — Oleg chwycił strzelbę i pistolet. — Przekaż szefowi rispekt.

 

Inspektor zaburczał, że język rosyjski paskudzi się teraz na potęgę, po czym 

wskazał na drzwi z zieloną tabliczką. Dalej wszystko okazało się zupełnie łatwe: przy 

wyjściu   sprawdzili   nam   przepustki   i   spokojnie   wyszliśmy   na   ulicę.   Z 

niezaplombowanymi spluwami, których nikt już nie próbował sprawdzać.

 

—   Oleg,   dlaczego   kombinowałeś   z   plombami?   —   Mścisław   zatrzymał   się 

zaraz za wyjściem, odprowadził wzrokiem patrol drużynników.

 

— Żeby potem nie było — odparł Oleg i chrząknął. — Nigdy nie wiadomo, co 

background image

się stanie po drodze. Może nagle trzeba będzie komuś przemówić do rozsądku?

 

— A tak. — Pomocnik Dominika kiwnął głową i naciągnął czapkę. — To 

jasne.

 

Ta   wymiana   opinii   brzmiała   wyjątkowo   dziwnie   i   fałszywie,   ale   nie 

zastanawiałem   się   nad   tym,   dla   czyich   uszu   została   przeznaczona   —   moich   czy 

Władimira. Co mi tam.

 

Po raz pierwszy od powrotu do Przygranicza mogłem wreszcie całkowicie się 

odprężyć i zdjąć czarodziejskie osłony. Miejskie mury w zupełności spełniały swoją 

funkcję,   magiczne   pole   w   Forcie   przypominało   ciepłą,   zastałą   wodę   bagienną. 

Żadnych wielkich fluktuacji, żadnych bolesnych ukłuć energetycznych rozładowań. 

Jak dobrze! Miałem ochotę pogrążyć się w tej ciepłej wodzie po czubek głowy...

 

Ostatecznie   przyszedłem   do   siebie,   kiedy   już   minęliśmy   plac   za   punktem 

przejściowym. Od razu zwróciłem uwagę na rozłożone pod ścianami domów kwiaty 

barwy błękitu nieba — to serca śnieżycy, które jeszcze nie nabrały zimna.

 

— A to co ma być? — Trąciłem w ramię Olega.

 

— Krwawa Środa — odpowiedział spokojnie Mścisław.

 

— Co?!!!

 

—   Jakoś   pół   roku   temu   rozegnali   demonstrację   odmieńców.   Kogoś   tam 

zadeptali, kogoś postrzelili, od tamtej pory noszą — objaśnił mi przystępniej Oleg. — 

Na pamiątkę.

 

— A! — Przypomniałem sobie tamtą demonstrację. Wszystko jasne. Drużyna 

nigdy nie słynęła z cierpliwości. A i Związek Handlowy z pewnością żądał, aby jak 

najszybciej oczyścić plac z odmieńców.

 

Przeszliśmy   obok   budynku   komendantury,   na   którym   znać   było   niedawny 

remont, a potem Prospektem Tierieszkowej na Bulwar Południowy. Rozglądałem się 

z ciekawością, próbując dostrzec zmiany, jakie zaszły podczas mojej nieobecności. 

Ale wszystko wyglądało tak samo. Ludzi na ulicach, mimo późnej pory, bardzo dużo, 

ale   też   na   Bulwarze   Południowym   rzadko   bywa   pusto.   Gdyby   samych   tylko 

ochroniarzy zebrać w kupę, już by się zrobił niezły tłumek. Pora dnia nie ma też tutaj 

większego   znaczenia,   gdyż   aż   roi   się   od   instytucji,   które   człowiekowi   pomagają 

background image

rozstać się z legalnie i nielegalnie zdobytą gotówką o każdej godzinie. Taka „Srebrna 

Podkowa” czy „Saint-Tropez” działają całą dobę.

 

Kiedy przypadkiem spojrzałem w niebo, o mały włos byłbym się potknął i 

zwalił   w   zaspę.   Przez   bulwar   między   dwiema   wieżami   ciągnęła   się   reklama   — 

„Kompleks mieszkaniowy klasy lux — Królestwo Aida. Własna ochrona magiczna. 

Sprzedaż   i   wynajem   lokali”.   I   adres   kostnicy.   Ależ   rozmach!   Ależ   Hades   daje! 

Ciekawe, ile by teraz kosztowało wynajęcie mojej kwatery? Cholerny biznesmen...

 

Obok nas przejechały sanie zaprzężone w trójkę koni, wyprzedziły pełznący 

powoli łazik z granatowym pasem na burcie. Drużynnicy nie zwrócili uwagi na taki 

brak szacunku, zatrzymali się na poboczu i zaczęli sprawdzać chłopaków stojących 

przed wejściem do domu gier „Captain F.”.

 

Uliczni   muzykanci   rozlokowali   się   po   drugiej   stronie   ulicy,   pod   o   wiele 

bardziej   reprezentacyjnym   budynkiem   handlującego   czarodziejskimi   amuletami 

sklepu   „Odyn,   Thor   &Co”.   Nie   przestraszyli   się   drużynników,   nadal   stroili 

instrumenty. Właśnie przechodziliśmy obok, kiedy zaczęli występ.

 

Czarne sny wiosny spóźnionej

 

Przeklęły nas w baśniową stronę.

 

Bez księżyca noce, lecz nic to nie znaczy:

 

Lazurowe słońce wszystko wytłumaczy.

 

Tęskny   głos   chudego   śpiewaka   o   wysuwających   się   spod   czapki   długich 

kudłach nie był w stanie wywołać w człowieku nieodpartej ochoty, żeby wrzucić do 

futerału chociaż drobną monetę, ale zdaje się, że nie o to artyście chodziło — z jakąś 

nienaturalną

 

obojętnością

 

zaczął

 

ciągnąć

 

słowa

 

refrenu:

 

Jeśli zapomnisz, to nie zrozumiesz,

 

Nie zapamiętasz, znaleźć nie umiesz.

 

Czterech jest martwych, a piąty żyje.

 

Powiedz mi, bracie, z kim teraz pije?

 

I muzyka, i wykonanie zdawały się znajome i z jakiegoś powodu kojarzyły się 

z Nową Zelandią, ale nie zamierzałem się nad tym zastanawiać. Wśród przechodniów 

background image

znaleźli się tacy, którym muzyka odpowiadała, zatrzymywali się, w tym kilku tęgich 

chłopaków w długich skórzanych kurtkach, na których widniało koło zębate owinięte 

drutem kolczastym. Cechowi. Żebym się tylko nie natknął na znajomych. Po nic mi 

to.

 

— Chodźmy szybciej — popędził mnie rozglądający się Mścisław.

 

— Idę, idę. — Podniosłem kołnierz kufajki, próbując zasłonić twarz. Ciekawe, 

w rzeczy samej, jak przy takim zimnie można grać na instrumentach? Jeszcze bęben 

to bęben, ale gitarzysta powinien dawno stracić palce, a fletnista przymarznąć do 

ustnika.

 

Wiatr duje i pada śnieg,

 

Po zmarzniętej rzece lezie człek.

 

Za nim pogoń, ale cienki lód:

 

Nie dogonią go, a on spadnie w spód.

 

Aż się skrzywiłem od tak bezsensownego doboru słów, skręciłem za Olegiem z 

Bulwaru   Południowego   w   przecinającą   go   niezbyt   szeroką   przecznicę.   Żeby   już 

dotrzeć do rezydencji sekciarzy — zdawało mi się, że wszystko zwala się na mnie. 

Szlag, trzeba będzie zaszyć się w jakąś norę, nerwy uspokoić. Wszystko inne — 

nawet   poszukiwania   przeklętego   noża   —   może   poczekać.   Jakiż   ten   Gospodarz 

uroczy! Dał zadanie — idź tam, nie wiem gdzie, przynieś to, nie wiem co. I choć 

kilka zmiennych dotyczących sprawy znam, ale nie da się wypełnić misji ot tak, z 

wyskoku.   Na   początek   należałoby   rozważyć   przede   wszystkim,   czy   opłaca   się 

cokolwiek

 

robić.

 

Bo

 

wcale

 

nie

 

byłem

 

pewien.

 

—   Patrz,   trupowóz   stoi.   —   Oleg   wskazał   pojazd   odstającemu   od   nas 

Mścisławowi. — Znów ktoś nożem się zabawiał, jak myślisz?

 

— A co, często się to zdarza? — zainteresowałem się.

 

— Owszem! — Oleg roześmiał się. — To Cech się wodzi z Chińczykami, to 

Siódema. A i między sobą też się rżną, że proszę siadać, nieporozumienia wyjaśniają.

 

— O Bulwar Południowy walczą? — spytałem i zakląłem, bo pośliznąłem się 

background image

na zniszczonym chodniku.

 

— Nie, Bulwar Południowy należy do Drużyny, a im chodzi o okoliczne ulice.

 

— A jak Bractwo z Chińczykami?

 

—   A   nijak.   Kitajce   pewnego   razu   próbowali   braciom   coś   wspominać,   że 

umowa warta więcej niż pieniądze, więc Bractwo powinno jak najszybciej zmywać 

się   z   miasta.   —   Oleg,   opierając   się   na   ogrodzeniu   biegnącym   wokół   jakiegoś 

sklepiku,   przeskoczył   przez   kupę   końskiego   nawozu.   —   Taką   żółtkom   zrobili 

krwawą łaźnię, że Triada do dzisiaj chodzi na paluszkach.

 

— Wszystko do czasu — oświadczył Mścisław. — Otrząsną się i znów zaczną 

swoje.

 

— Tak trudno zachować porządek na ulicach? — Generałow po raz pierwszy 

od wejścia do miasta wtrącił się do rozmowy. — Najgorsze męty pod ścianę dać, to 

pozostali zaraz nauczą się zachowywać, jak należy.

 

—  Zgadza   się.   I  ku  temu   wszystko   zmierza.   —   Widać   było,  że   Mścisław 

zgadza się z nim na siłę. — Ale zrobią ład dopiero, kiedy będzie to na rękę Drużynie 

i Gimnazjonowi. A na razie jeszcze myślą, jak by tu rozegrać chińską kartę.

 

— Żeby ich samych nie rozegrali — uśmiechnął się Oleg i obszedł stojącą pod 

samym domem furmankę, na której siedział, kurząc papierosa, pracownik kostnicy 

miejskiej.

 

Czterej drużynnicy dowodzeni przez młodszego dowódcę nastroszyli się, kiedy 

podeszliśmy,   ale   poznali   sekciarzy   i   wrócili   do   swoich   zajęć   —   rozpytywania 

ustawionych   wzdłuż   ściany   mieszkańców   sąsiednich   budynków   albo   po   prostu 

zwyczajnie zatrzymanych na ulicy przechodniów. Wątpię, żeby ktoś ze złapanych 

mieszkał w inkryminowanej chałupie — wyglądała na nienadającą się do mieszkania. 

Nie miała okien, dachówkę już dawno rozkradziono.

 

Podmuch   wiatru   odrzucił   skraj   upaćkanej   tkaniny   i   w   oczy   uderzyło   mnie 

dziwnie   wykręcone,   pokryte   opuchliznami   ludzkie   ciało   odwrócone   plecami,   z 

głębokim rozcięciem od potylicy do ramion.  Palący pracownik kostnicy  wyrzucił 

peta i nieśpiesznie poprawił płachtę.

 

— Wszystko zebrane. —Jego kolega, który wyszedł z piwnicy, rzucił na wóz 

background image

czarną foliową paczkę. — Jedziemy?

 

— Jakie jedziemy? Zaraz przyjadą eksperci, do nocy może zejść — usadził go 

woźnica, wskazując drużynników. — Gdyby to nie byli odmieńcy...

 

— Przecież skończyliśmy zmianę!

 

— A kogo to obchodzi?

 

Mimo woli wzdrygnąłem się i przyśpieszyłem kroku, ale Oleg zatrzymał się i 

poczęstował papierosem funkcjonariusza z miejscowego posterunku, który trzymał 

wartę   na   rogu.   Ci,   którzy   prowadzili   dochodzenie,   musieli   być   z   Komendy 

Centralnej.

 

— Kucharz znów się pojawił? — spytał szczękający zapalniczką Oleg.

 

—   Właśnie.   —   Żołnierz   wypuścił   długą   strugę   dymu   i   znów   chciwie   się 

zaciągnął. — Będzie teraz smród...

 

Nie   czekając   na   koniec   rozmowy,   poszedłem   za   Mścisławem,   który 

przechodził   już   skrzyżowanie   i   zmierzał   w   stronę   okolonej   wysokim   płotem 

dwupiętrowej   willi,   rezydencji   sekty.   Jak   się   okazało,   już   na   nas   czekali:   brama 

otworzyła się, zanim pomocnik Dominika zastukał kołatką.

 

—   Co   tam   się   stało?   —   spytałem,   kiedy   Mścisław   zatrzymał   się, 

przepuszczając przodem Generałowa. O ile się orientowałem, w slangu drużynników 

Kucharzem nazywano ludojada robiącego sobie zapasy z ofiar.

 

— Znów zabili odmieńca.

 

— A dlaczego Kucharz?

 

— Kiedy zaczęły się zabójstwa — Mścisław upewnił się, że Oleg zakończył 

konwersację i wszedł do środka — myśleli, że szaleje ludojad, ale potem stało się 

jasne,   że   morduje   tylko   odmieńców   i   zabiera   ze   sobą   tylko   ich   kręgosłupy.   Ale 

przezwisko do niego przylgnęło.

 

— Administracja Czarnego Kwadratu znów podniesie krzyk o ludobójstwie — 

rzekł Oleg, który właśnie do nas dołączył. — Zarządziłbyś wzmocnienie wart. Nigdy 

nic nie wiadomo...

 

—   Jasna   sprawa,   zarządzę   —   zgodził   się   Mścisław,   obserwując   dwóch 

nowicjuszy   w   jednakowych   ocieplanych   kapotach,   zasuwających   rygle.   — 

background image

Zaprowadź gościa do umywalni.

 

—   Świetnie.   —   Uśmiechnąłem   się,   dostrzegając,   że   strażników   wewnątrz 

posesji było teraz ze dwa razy więcej niż kiedyś. — Nie należy naruszać tradycji.

 

— Chodźmy. — Oleg pociągnął mnie za sobą.

 

W   przylegającej   do   willi   umywalni   tym   razem   było   ciepło.   Albo   dzisiaj 

sekciarze   mieli   dzień   ablucji,   albo   mi   się   zwyczajnie   udało.   Wilgotne   powietrze 

momentalnie   otuliło   mnie   gorącym   prześcieradłem,   zacząłem   zrzucać   ubranie   na 

stojącą pod ścianą ławę.

 

— Wkładaj do szafy — upomniał mnie stojący w drzwiach Oleg, a potem 

wyszedł.

 

Och, jaka rozkosz! Nie miałem pojęcia, jak bardzo zgrabiałem przez ostatnie 

dni! Palce nóg nie ruszały się, całe ciało było dosłownie jak z plasteliny leżącej przez 

dłuższy czas na mrozie. I oto przed chwilą wszystko było jeszcze dobrze, a teraz 

zmęczenie zwaliło się na mnie, jakby ktoś na plecy zarzucił wielopudowy worek. A 

od gorącego powietrza kołowało się w głowie.

 

Rozebrałem   się,   pokuśtykałem   do   wielkiego   cebra,   włożyłem   doń   rękę. 

Niezbyt   gorąca   woda   wrzątkiem   oparzyła   dłoń   i   pragnienie,   aby   natychmiast 

wskoczyć do środka, znikło bez śladu. Nie, trzeba będzie to zrobić inaczej.

 

Ostrożnie   wsunąłem   w   wodę   stopy,   ciepło   parzącymi   strużkami   zaczęło 

rozmrażać   nogi.   Uff...   kto   by   pomyślał,   że   można   odczuwać   takie   zadowolenie. 

Powolutku wszedłem do cebra, odprężyłem się, zamknąłem oczy. Żeby tylko nie 

zasnąć — utonąć, nie utonę, wody się po prostu opiję.

 

Ale i tak nie dali mi się zdrzemnąć. Trzasnęły drzwi, wszedł znany mi już 

chłopaczek, którego Oleg nazywał Aleksiejem. Gęba patrzącego na mój sybarytyzm 

nowicjusza   była   wykrzywiona,   ale   nie   naruszał   praw   gościnności   i   zaczął   mnie 

wyganiać dość uprzejmie.

 

— Ojciec Dominik chciałby was zobaczyć — oznajmił od progu.

 

„Poczeka” — miałem ochotę odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili ugryzłem 

się   w   język.   A   ponieważ   miałem   oczy   otwarte   i   nijak   było   udawać   sen,   nie 

pozostawało mi nic innego, jak schować łeb pod wodę.

background image

 

— Czego? — spytałem po wynurzeniu się.

 

— Ojciec Dominik chciałby was zobaczyć — spokojnie powtórzył Aleksiej, 

nie dając się sprowokować.

 

— A! Widać woda dostała mi się do uszu, nie dosłyszałem. — Pogładziłem 

łysinę i odparłem: — Idź, powiedz, że zaraz przyjdę.

 

— Życzy sobie widzieć was niezwłocznie — natychmiast uściślił nowicjusz. 

— I to ja powinienem was do niego zaprowadzić.

 

—   Powinieneś,   znaczy   zaprowadzisz.   —Przeciągać   rzecz   dalej   w   moim 

położeniu byłoby nierozsądnie, musiałem wyłazić z cebra. — Tylko się przebiorę.

 

— Ubranie już jest przygotowane — odpowiedział Aleksiej, wskazując jedną z 

części   szafy,   w   której   pod   zwiniętym   ręcznikiem   leżała   czysta   odzież.   —   Starą 

można tutaj zostawić.

 

— Nie, boję się przeziębić. — Wytarłem się naprędce puszystym ręcznikiem, 

wciągnąłem zaoferowane mi gacie i koszulę, a potem wyciągnąłem z plecaka jeszcze 

dżinsy i buty. W kapciach nijak biegać. — Idziemy?

 

Nowicjusz   wyszedł   za   drzwi,   krzywiąc   się,   podążyłem   jego   śladem   na 

przeklęty zatęchły mróz. Wyszedłem, łyknąłem lodowatego powietrza i szybciej niż 

prędko   wskoczyłem   do   domu.   Jak   to   możliwe,   że   przedtem   nie   czułem   takiego 

zimna? Dziwna to rzecz — przyzwyczajenie.

 

 

Aleksiej cicho zastukał. Nie doczekawszy się odpowiedzi, postanowiłem, że 

trzeba działać, otworzyłem drzwi i wszedłem zdecydowanie.

 

Myślałby kto, że tak na mnie czekali... Niezwłocznie kazali przyjść...

 

W   gabinecie   wszyscy   byli   bardzo   zajęci.   Generałow   z   zainteresowaniem 

oglądał wiszące na jednej ze ścian mapy Fortu i Przygranicza. Stojący przy zbiorze 

szpad,  szabel   i  sztyletów  Mścisław  w  zadumie   popatrywał na  plecy   Władimira   i 

próbował   paznokciem   ostrości   ozdobionego   skomplikowanym   grawerem   noża. 

Dominik   —   tym   razem   w   czarnym   szlafroku   ze   złotymi   smokami   i   czerwonym 

pasem   —   siedział   przy   stole,   przeglądając   jakieś   dokumenty   w   mętnym   świetle 

background image

wiszącej   mu   nad   ramieniem   kryształowej   kuli.   Na   pierwszy   rzut   oka   wyglądał 

niczym pirat najczystszej wody: czarnowłosy i czarnooki, z nosem podobnym do 

dzioba drapieżnego ptaka. Kaznodziei nie przypominał nawet na jotę.

 

—   Usiądź   —   powiedział,   odrywając   się   od   czytania,   ale   jak   się   okazało, 

polecenie nie dotyczyło mnie — i odłóż na miejsce ten sztylet.

 

—   Bardzo   proszę...   —   mruknął   cicho   Mścisław   i   zwalił   się   na   fotel   pod 

oknem, które chociaż wychodziło na podwórze, zostało zabezpieczone grubą zasłoną. 

Włączył   stojącą   lampę.   Przyzwyczajenia   mu   się   nie   zmieniły:   wyciągnął   spod 

parapetu grubą książkę, otworzył na zakładce, którą schował do kieszeni flanelowej 

koszuli, i zagłębił się w lekturze.

 

Głupio  było  sterczeć  jak   idiota  na   środku  pokoju,  więc  rzuciłem  kufajkę   i 

plecak na podłogę, usiadłem na jednym z krzeseł ustawionych przy stole.

 

—   Zapomniałem   od   razu   podziękować   za   przyprowadzenie   nas   tutaj   — 

odezwał się niespodziewanie Generałow.

 

— Nie ma za co — odpowiedziałem uprzejmie, udając, że biorę jego słowa za 

dobrą monetę. — Jak dotarliście?

 

— Szykownie i elegancko. Alina cię pozdrawia.

 

— Az nią jak? Normalnie, nie odbija jej? — zainteresowałem się.

 

— Po prostu znakomicie. — Władimir porzucił mapy, podszedł do stołu.

 

— Co z Wołkowem?

 

— Wasz Wołkow wszystkich już wykończył — odpowiedział Mścisław, nie 

odrywając się od książki. — Za części zapasowe do swojego komputera każdego by 

rozebrał na kawałki.

 

—   Zebraliśmy   się   tutaj   z   nieco   innego   powodu,   nie   wydaje   się   wam?   — 

Dominik skończył czytać dokumenty, złożył kartki, schował do kieszeni. Zupełnie 

jakby   była   posłuszna   bezsłownemu   poleceniu,   lampa   odleciała   od   ramienia 

gospodarza i ustawiła się dokładnie nad środkiem blatu.

 

— A z jakiego? — spytałem.

 

— Trzeba zdecydować, kiedy zorganizujemy kolejne przejście na tamtą stronę. 

— Generałow wlepił we mnie wzrok.

background image

 

— Znaleźliście wreszcie normalnego konduktora? — ucieszyłem się, udając 

durnia. — To świetnie!

 

— Nie pajacuj, Ledniew — obciął mnie  Generałow. — I nie rób z siebie 

idioty.

 

— Jeśli rzecz idzie o to, by owo zaszczytne zadanie powierzyć mnie, obawiam 

się, że nic z tego nie wyjdzie. — Uśmiechnąłem się szeroko. — Niestety, przez 

pewien czas nie jestem w stanie się stąd ruszyć.

 

— Nie pieprz głupot! — rozeźlił się Władimir, widocznie uznając, że z niego 

kpię. I było w tym sporo racji, jednak moja brawura kryła wszak coś jeszcze. — 

Pójdziesz grzecznie przez Granicę!

 

— Już się rozpędziłem!

 

— Przestańcie — poprosił bardzo cicho Dominik. — Smutno mi to stwierdzić, 

ale pan Śliski istotnie nie może nam być w tej chwili pomocny.

 

— Czemu tak uznaliście? — poprosił o wyjaśnienie Generałow. Nie zażądał 

kategorycznym tonem, ale właśnie poprosił. Albo Dominik miał na pagonach więcej 

gwiazdek, albo tak działała jego aura. — Wszystkie nasze kalkulacje...

 

— Nie wiem, jak to wytłumaczyć. — Dominik poprawił rękaw szlafroka i 

podniósł oczy do sufitu. — Powiem tak: odkryłem, że Sopel nie da rady przejść przez 

Granicę, coś go tu trzyma. I trzyma mocniej niż nasze na niego nadzieje.

 

— Jest pan pewien? — z nieukrywanym sceptycyzmem spytał Generałow.

 

— Głupie pytanie. — Mścisław uśmiechnął się pod nosem.

 

— Absolutnie. — Dominik przepuścił replikę pomocnika mimo uszu. — Ale 

myślę, że sam Sopel to potwierdzi.

 

— Tak właśnie jest. Nie powiem, żebym z wielką radością biegał dla was 

przez Granicę, ale teraz to nie zależy ode mnie.

 

— Jak mam to rozumieć? — nadął się Władimir.

 

—   Jak   chcesz,   tak   możesz   rozumieć.   —   Porozumiałem   się   wzrokiem   z 

Dominikiem i uznałem, że kaznodzieja nie ma pełnych informacji. Coś tam wiedział 

bez wątpienia, ale o szczegółach mojej rozmowy z Gospodarzem na pewno nie miał 

pojęcia. Ale najważniejsze, że posiadał ogólną orientację. A gdyby naprawdę chciał, 

background image

detale też byłyby mu znane. Nie ma co się kryć.

 

—   W   takim   razie   może   wyłuszczysz   nam   swoją   propozycję?   —   Dominik 

skrzyżował   ręce   na   piersi,   uśmiechnął   się   łagodnie,   a   pod   wpływem   jego 

przenikliwego spojrzenia zrobiło mi się nieswojo.

 

—   Propozycję?   —   Przełknąłem   ślinę,   zastanawiając   się,   skąd   kaznodzieja 

może   wiedzieć,   jaki   jest   cel   mojej   wizyty.   —   A   jeżeli   po   prostu   chciałem 

podziękować za numer telefonu?

 

— Uznaj, żeś już podziękował. — Dominik pogładził się po nosie. — Co 

dalej?

 

—   A   co   ma   być?   —   uśmiechnął   się   Mścisław.   —   Do   Fortu   go 

wprowadziliśmy, daliśmy się umyć, teraz tylko kolację wypada zaproponować.

 

— Nie możesz zwyczajnie pomilczeć? — Generałow nie wytrzymał. — Siedź 

i czytaj.

 

— Kiedy ta książka nudna jest. — Mścisław odłożył tom na parapet i znów się 

uśmiechnął.

 

Nie dane mi było zobaczyć dalszego ciągu utarczki. Oczywiście Mścisław i 

Władimir z rozkoszą rzuciliby się sobie do gardeł, jednak Dominik pstryknął w palce 

i przeciwnicy stracili chęć do kłótni.

 

— Kolacja oczywiście jak najbardziej — zacząłem ostrożnie, nie wiedząc, jak 

najlepiej   złożyć   rzeczoną   propozycję:   dać   nią   w   łeb   czy   zawoalować.   —   Ale 

potrzebuję od was czegoś innego...

 

—   A   czego   dokładnie?   —   Dominik   nie   zamierzał   mi   zostawiać   czasu   na 

przemyślenia, wziął rozmowę we własne ręce. — I dlaczego mielibyśmy pomagać?

 

— Pewnej informacji i finansowego wsparcia, to raz — postanowiłem się nie 

szczypać. — A druga rzecz, ale nie mniej ważna, trzeba będzie wyciągnąć z kicia 

mojego kumpla...

 

— Chyba nie tego, który ma garować piętnaście lat? — ocknął się Generałow.

 

— Właśnie tego. Rozumiem, że macie teraz ograniczone możliwości, ale nigdy 

nie   wiadomo,   jak   się   sprawy   obrócą.   A   co   ja   wam   mogę   zaproponować... 

Interesowaliście się zapiskami Jeana? — I w tej chwili poczułem na całym ciele 

background image

zimny pot. Przecież do tej pory nie sprawdziłem tych papierów. A co, jeśli w pudełku 

walają się nikomu niepotrzebne bumagi?

 

— Masz je ze sobą? — spytał czujnie Dominik, przed którym z pewnością nie 

zdołałem ukryć niepokoju.

 

—   Mogę   je   dostarczyć.   —   Nie   zamierzałem   odkrywać   kart,   ale   w   tym 

momencie   powiedziałem prawdę:  wystarczyłoby,  żebym  rozpiął  plecak.  — Jeżeli 

was to jeszcze interesuje.

 

— Interesuje. I to bardzo.

 

— Ale opowiadałeś, zdaje się, że wszystko spłonęło — ożywił się Mścisław. 

— Aj-ja-jaj, nieładnie tak oszukiwać starszych.

 

— Więc jak? Możemy ubić interes? — Nie zwracałem uwagi na Mścisława.

 

—   Oczywiście   —   zgodził   się   łatwo   Dominik,   oceniający   moją   prośbę   jak 

próbę naprawienia z nim stosunków. W rzeczy samej — nic nie tracili. Papiery mogli 

zaraz dostać, a dopełnienie własnych obietnic pewnie im jeszcze kiedyś wyjdzie na 

korzyść! Mało to rzeczy się może zdarzyć? Jak powiadają — albo szach umrze, albo 

osioł zdechnie.

 

— Podwójne zabójstwo w stanie upojenia alkoholowego — wymamrotał w 

zadumie gapiący się na mnie Generałow. Siedział plecami do Mścisława, nie widział, 

jak tamten przewrócił oczami. — Uwolnić go będzie bardzo trudno.

 

—  A  po  co  to  teraz  mówisz?   —  Tak  jak  dla   Mścisława,  i  dla  mnie  było 

niezrozumiałe, co w tej sytuacji chce wytargować Władimir. — Możliwości są dwie: 

albo tak, albo nie.

 

—   No,   przyjmijmy,   że   możliwości   jest   o   wiele   więcej...   —   zaczął   starą 

śpiewkę Generałow, ale przerwał mu Dominik, lekko uderzając dłonią w stół.

 

— Zgadzamy się, ale chyba sam rozumiesz, że za te papiery nie możesz nas 

doić do końca swoich dni — oznajmił wprost.

 

—   Dlaczego   nie?   —   Mścisław   znów   nie   potrafił   przemilczeć.   Przygładził 

rozczochrane jasne włosy. — Po prostu wiele mu już tych dni może nie pozostać.

 

— Gdzie papiery? — wziął byka za rogi Generałow, widać w pełni zgadzając 

się tym razem ze zdaniem przedmówcy.

background image

 

— Czyli jednak tak? — Nie to żebym miał ochotę się na nim powyżywać, po 

prostu w takich przypadkach lepiej nie dopuścić do niedomówień.

 

— Tak!

 

—   Bierzcie   sobie.   —   Wyjąłem   z   plecaka   płaskie   metalowe   pudełko, 

przesunąłem je po blacie w stronę Dominika.

 

— To one? — zapytał kaznodziei Władimir.

 

— Trzeba przejrzeć. — Dominik przerzucił pudełeczko do Mścisława. — To 

wszystko, co masz do nas?

 

— Oddajcie mi broń.

 

—   A   po   co?   I   tak   zostaniesz   u   nas.   —   Kaznodzieja   wstał,   tracąc   mną 

zainteresowanie. Wisząca nad stołem kryształowa kula przestała świecić złocisto-

zielono, stała się przezroczysta.

 

— O nie! Nie tak się umawialiśmy! — zaprotestowałem. Nie uśmiechało mi 

się   pozostawać   w   mocy   sekciarzy.   Jeszcze   mózg   mi   wypiorą   albo   zrobią   inne 

świństwo.

 

— Mścisław?

 

— Niech sobie idzie, jak będzie trzeba, znajdziemy go — wzruszył ramionami 

zapytany, obracając w rękach stalowe pudełko. — Naszym ludziom będzie lżej, po co 

karmić darmozjada?

 

— W takim razie odprowadź go i zwróć mu broń — rozkazał Dominik, a ja 

ruszyłem do wyjścia.

 

—  A  skąd   w  ogóle  wziąłeś  ten  pistolet?  —  Generałow  przypomniał  sobie 

giurzę.

 

—   Mam   swoje   chody.   —   Powstrzymałem   się   od   ostrej   odpowiedzi   i 

wyszedłem na korytarz.

 

Pistolet   i   strzelbę   Mścisław   zwrócił   mi   już   na   dworze.   Zacząłem   uważnie 

oglądać oplombowane rzekomo spusty i dlatego nie od razu zauważyłem Szurika 

Jermołowa, który wyszedł zza domu w towarzystwie dwóch sekciarzy.

 

— A ty co tutaj robisz? — Nie pozostało mi nic innego, jak udać zdziwienie.

 

— A o to, cholera, ciebie by trzeba zapytać. — Szurik spojrzał na mnie ze 

background image

złością.

 

— Chcieliśmy go ugościć po prostu — powiedział Mścisław.

 

—   No   to   chodźmy.   —   Zarzuciłem   na   ramię   strzelbę,   skierowałem   się   ku 

bramie. — Karabinu ci nie zabrali?

 

— Oddałem do arsenału — burknął Jermołow, wyskoczył na ulicę i poszedł w 

stronę Bulwaru Południowego.

 

—   Zostańcie   zdrowi   —   rzuciłem   na   pożegnanie   Mścisławowi,   a   potem 

dogoniłem Szurika. — Poczekajże! Gdzie lecisz?

 

—   A   idź   ty!   —   zaklął   w   odpowiedzi,   nie   zwalniając   kroku.   —   „Idź, 

wiadomość przekaż...”

 

—   Cholera,   a   kto   mógł   wiedzieć,   że   tak   się   stanie?   —   próbowałem   się 

usprawiedliwić. Towarzystwo Jermołowa było mi teraz absolutnie nieodzowne dla 

załatwienia pewnej sprawy niecierpiącej zwłoki. Trzeba szybko wciągnąć ze dwie 

setuchny   wódeczki.   Strachu   mi   napędzili,   jeszcze   czułem   miękkość   w   kolanach. 

Chociaż  schlać   się  też nie  można:   odrobinę  przepłukać  gardło,  żeby  choć  trochę 

odpuściło, a potem do dzieła. I o nocleg można się zatroszczyć. — Chodź, brachu, 

trzaśniemy po szklaneczce.

 

— Po szklaneczce? — Szurik przystanął. — Gdzie?

 

— Zaraz się zastanowimy. — Odciągnąłem go od spoglądających nieżyczliwie 

drużynników,   ustawionych   w   kordon   wokół   domu,   w   którym   zamordowano 

odmieńca. Przez czas, jak mnie tu nie było, na miejscu przestępstwa zebrał się już 

spory tłumek miejscowych i wałkoni z Bulwaru Południowego. — Chodź stąd, po co 

rzucać się w oczy.

 

— Co się tu stało?

 

— Słyszałeś o Kucharzu?

 

— No!

 

— Powiadają, że to jego robota.

 

— To faktycznie chodźmy. Odmieńcy zaraz tu krzyk podniosą.

 

—   Nie   podniosą   —   uspokoił   Jermołowa   gość   w   nowiutkim   mundurze 

inżyniera Garnizonu. — Mają od wczoraj kwarantannę.

background image

 

— To naszym łatwiej.

 

 

— Dokąd pójdziemy? — Stanąłem, kiedy odeszliśmy od gapiów. Ciekawe, 

gdzie w pobliżu można znaleźć jakiś przyzwoity lokal z wyszynkiem? Na Bulwar 

Południowy nie ma się co wybierać, tam drożyzna potworna. I pełno drużynników.

 

—   Ty   proponujesz,   ty   decyduj   —   nie   ułatwił   mi   wyboru   wciąż   wściekły 

Jermołow.

 

—   Coś   taki   skwaszony?   —   Trąciłem   go   w   ramię.   —   Próbowali   cię   tam 

nawrócić na swoją wiarę czy co?

 

— Zjeżdżaj ze swoimi żarcikami — obraził się Szurik. — Żebym jeszcze raz 

zgodził się pomóc...

 

— Dobrze już, uspokój się. Powiedz lepiej, czy jest coś nowego w pobliżu?

 

— Mnie pytasz? — zarechotał Szurik. — Nie pamiętam nawet, kiedy ostatni 

raz łaziłem w Forcie po knajpach!

 

— To co robić? — Rozejrzałem się. Nie, nic nawet mętnie przypominającego 

lokal z wypitką, a szukać na oślep przyzwoitej knajpy wśród tych dwupiętrowych 

domów można do jutra. A czas naglił, bo robiło się ciemno. Pozostaje tylko zapytać 

drużynników...

 

— Pójdziemy do Czerwonego? — zaproponował Szurik, patrząc na ponure 

domy   z   obłażącym   tynkiem.   Dobrze   chociaż,   że   nie   było   widać   okien   zabitych 

deskami.   Jednak   bliskość   Bulwaru   Południowego   sprawiała,   że   porzuconych 

budynków było w okolicy o wiele mniej niż w innych częściach Fortu. — Na razie 

lecimy prosto...

 

— A coś tam jest? — Nie miałem ochoty pętać się po jakichś podwórzach.

 

— Dojdziemy do „Kiszki”.

 

— Daj spokój! — Ten pomysł zupełnie mi się nie spodobał. — Słuchaj, na 

rynku przy Łukowa była przecież restauracja, może tam?

 

— Może być — zgodził się Jermołow. — Potem bulwarem spokojnie dojdę do 

punktu przejściowego.

background image

 

— Chcesz dzisiaj wracać do oddziału? — zdziwiłem się. Przelazłem przez 

wielki zwał śniegu zgarniętego z jezdni.

 

— No. — Szurik zatrzymał się przy sklepie spożywczym. — Weźmiemy coś 

na rozgrzewkę?

 

—  Czemu  nie?   —  Zacząłem  wygrzebywać  z  kieszeni  pieniądze.   —  Tylko 

żadnych produktów zastępczych.

 

— Weź przestań — powstrzymał mnie Jermołow. — Ja stawiam.

 

W sklepie było dość ciasno — dla klientów pozostawał tylko mały kawałek 

podłogi   obok   drzwi   i   pod   wychodzącym   na   ulicę   oknem.   Pozostałą   część 

pomieszczenia odgrodzono ladą i kratą, w którą wpasowano maleńką furteczkę do 

wydawania zakupów. Trzeba przyznać, że było tu nad podziw czysto, mało tego, że 

podłoga wyglądała na świeżo umytą, to jeszcze zaścielono ją kawałkiem kartonu. 

Towary wyłożono na ustawionych wzdłuż ścian półkach — najczęściej różne kasze, 

konserwy   i   tym   podobne   artykuły   pierwszej   potrzeby   —   a   lada   i   krata   zostały 

upstrzone   kartkami   samoprzylepnymi,   na   których   wypisano   ceny.   Pod   sufitem 

świeciła, pomrugując od spadków napięcia, czterdziestowatowa żarówka.

 

— Jest czym się otruć? — Szurik mrugnął do otyłej kobiety w stosunkowo 

białym fartuchu, nałożonym prosto na palto. — Tylko żeby nie tak całkiem.

 

—   Ceny   sobie   obejrzyjcie   —   poradziła   leniwie,   przyglądając   się   nam   bez 

większego zainteresowania.

 

— Tak. tak... Aha, to za sto gram... — Jermołow zbliżył twarz do karteczek, 

próbując   w   kiepskim   świetle   odczytać   spłowiałe   literki.   —   Macie   zwykłą 

pszeniczną?

 

— Nie gorszą niż u innych — odparła niewzruszona ekspedientka.

 

— To poproszę połówkę. — Szurik wyjął z kieszeni czerwońca.

 

— Pszeniczną?

 

— Tak.

 

— Co jeszcze?

 

— Bochenek czarnego chleba i trzysta gram steinbergowskiej specjalnej.

 

—   Chleb   i   kiełbasę   pokroić?   —   Sprzedawczyni   położyła   na   ladzie   bułkę 

background image

żytnią.

 

— To może i wódkę na miejscu rozlejemy? — uśmiechnął się Szurik, patrząc 

na szeroki parapet.

 

— Dziesięć kopiejek za szklaneczkę.

 

— Dwie proszę.

 

Jermołow podał mi butelkę wódki i poczekał na zakąskę. Postawiłem pudełko 

na parapecie pomalowanym łuszczącą się białą farbą, popatrzyłem w zabezpieczone 

kratą okno. Całkiem już się ściemniło. Nie, za późno na szlajanie się po knajpach, 

wypijemy flachę i do nor.

 

Szurik wziął resztę zamówienia, położył byle jak pokrojony chleb i kiełbasę na 

celofan, postawił przede mną dwa kubeczki z przezroczystego plastiku. Oderwałem z 

nakrętki pasek akcyzy starego wzoru, otworzyłem butelkę, nalałem po pięćdziesiąt 

gram, z pewną obawą zrobiłem sobie kanapkę.

 

— Nie sczyści nas po tej kiełbasie? — spytałem ostrożnie,

 

—   Nie,   Oswald   to   przecież   szkop,   pilnuje   jakości.   —   Jermołow   podniósł 

kubeczek, lekko trącił mój. — Dawaj!

 

Wypiliśmy.   I   wódka,   i   kiełbasa   okazały   się   naprawdę   niezłej   jakości.   W 

każdym razie przynajmniej nie próbowały wrócić. Zakąsiłem, od razu rozlałem drugą 

kolejkę i czekając, aż Szurik przełknie, znów zapatrzyłem się w okno. Na dworze 

zaczął sypać lekki śnieżek i już kilka kroków za szybą świat skrywała biała zasłona 

nocy. Podlatujące do okna śnieżynki migotały w marnym świetle żarówki, ale prędko 

znikały z oczu, spadając powoli. Było mi dobrze...

 

— Za tych, co w kamaszach! — wzniósł toast Jermołow.

 

Druga   kolejka   poszła   o   wiele   łatwiej,   po   raz   pierwszy   od   długiego   czasu 

zaczęło odpuszczać dławiące psychikę napięcie. Wszystko będzie dobrze, a nawet 

znakomicie. Stoję sobie oto w cieple, jest sucho, za oknem śnieg, wódki jeszcze 

ponad pół butelki. I towarzystwo zacne, czegóż jeszcze człowiekowi potrzeba do 

szczęścia? Więcej wódki? To nie problem — skończy się, weźmiemy więcej. Ej nie! 

Za bardzo się rozmarzyłem. Dopijemy i koniec.

 

— Wiesz, Śliski, jak odróżnić porządną wódkę od zwykłej chary? — spytał 

background image

Szurik, starannie przeżuwając kanapkę.

 

— No mów, mów! — zaciekawiłem się, zdjąłem wełnianą czapkę, wcisnąłem 

ją pod pachę w prawy rękaw kufajki. — Uszczegóławiaj.

 

— O! Widzę, że wciąż polerujesz łysinę! — Zachichotał.

 

— Mówiłeś chyba coś o wódce, nie zmieniaj tematu.

 

—   A   tak!   Tak   w   ogóle,   trzeba   odrobinę   wódki   potrzymać   w   ustach   kilka 

sekund, nie dłużej. Jeśli nie zachce się jej wypluć albo połknąć czym prędzej, to 

znaczy, że jest, jak należy.

 

— Wymyślił, cholera — prychnąłem. — Rozumiesz, coś powiedział? Kiedy to 

ostatni raz miałeś ochotę wódkę wypluć? W podstawówce?

 

—   Nie   pamiętam   —   przyznał   Jermołow.   —   Ale   żeby   przełknąć   jak 

najszybciej, to już stale kusi!

 

— Zgadza się. A ta wódka jaka, dobra czy marna?

 

— Rozlej, popróbujemy.

 

Rozlałem.   Szurik   wymienił   tych,   których   między   nami   już   zabrakło,   więc 

wypiliśmy do dna. Odłożyłem na folię niedojedzoną kanapkę, oparłem się o ścianę.

 

—   I   jak?   —   zapytał   Szurik,   rozłamując   na   dwie   części   ostatni   kawałek 

kiełbasy.

 

— Co?

 

— Jak wódka?

 

— Nie wiem, wypiłem po prostu.

 

— Tak samo i ja. — Czknął. — Rozlewaj jeszcze.

 

— Gdzie się śpieszysz? — powstrzymałem go. Dla tego osiłka pół butelki to 

jak dla słonia okruszek, a ja potrzebowałem trochę czasu. — Mamy gości.

 

Szurik   spojrzał   w   okno.   Właśnie   w   tej   chwili   z   białej   zasłony   wychynęła 

zaśnieżona   postać   w   mundurze   Drużyny.   Wszedłszy   do   sklepu,   gość   z   jednym 

trójkątem na pętelkach zmierzył nas czujnym spojrzeniem, otrzepał się i rzucił na 

ladę zwitek wymiętych rubli.

 

— Dwie złote.

 

— Wciąż stoicie? — chuchnął na niego wódą Jermołow.

background image

 

— Stoimy — odparł chłopak, schował do kieszeni butelki i znów wyskoczył w 

ciemność.

 

— Stoją — rzucił za nim podchmielony Szurik. — Aha, a wódę wzięli do 

czyszczenia karabinów.

 

Znów otworzyły się drzwi i wraz z kilkoma śnieżynkami wszedł mężczyzna w 

zapaćkanym smarem waciaku. Robotnik, od którego zalatywało jakąś spalenizną, nie 

zatrzymywał się w środku, kupił puszkę tuszonki i bochenek chleba, a potem pobiegł 

w swoich sprawach. Zaraz po nim pojawiło się jeszcze dwóch podobnych robociarzy, 

a następnie nie wiadomo czego szukający w tych stronach człowiek z Gimnazjonu, 

który kupił mrożoną kurę i paczkę makaronu.

 

—   Na   mechanicznym   skończyła   się   zmiana   —   wyjaśniła   napływ   klientów 

przeliczająca   dzienny   utarg   ekspedientka.   Skinęła   głową   wyglądającemu   ze 

stróżówki ochroniarzowi. — Za pół godziny zamykamy.

 

— Bierz kubek. — Postawiłem opróżnioną butelkę na podłodze. Czas zaraz się 

zbierać.

 

— Chleb zabieramy? —Jermołow wypił i powąchał piętkę.

 

— Zostaw tutaj.

 

— Jeszcze czego! — Jermołow był oburzony moją rozrzutnością. — Niech 

pani nakroi nam jeszcze dwadzieścia deko specjalnej i dorzuci ćwiartkę pszenicznej.

 

— Daj z tym spokój. — Próbowałem powstrzymać przyjaciela przed kupnem, 

ale też bez wielkiego nacisku.

 

— A strzemiennego czym wypijemy? — argumentował logicznie Szurik, więc 

wyszliśmy ze sklepu z nową dawką alkoholu.

 

 

Tak w ogóle człowiek ze mnie niekonfliktowy. To znaczy, jeśli ktoś idzie z 

naprzeciwka, nic mi nie szkodzi zabrać rękę, żeby się niepotrzebnie nie zderzyć. Ale 

to kiedy jestem trzeźwy. W teraz w dodatku ciążył mi plecak i zwisająca z ramienia 

strzelba...

 

Tak że odsunąłem się akurat tyle, ile było to niezbędne, żeby wchodzący po 

background image

schodach facet mógł zrobić to samo co ja i przejść spokojnie. Tylko że ten gostek w 

kusej kurteczce i naciągniętej na oczy wełnianej czapce nie znał dobrych manier i 

zaczepił   mnie   ramieniem.   Mnie   to   właściwie   zwisało.   Jak   powiedziałem, 

niekonfliktowy jestem, nawet tego dnia po wódce...

 

— Ej, ty! — krzyk za plecami zaskoczył mnie. — Ty co, baranie, nie widzisz, 

dokąd leziesz? Otwórz oczy, ślepa komendo!

 

— Uspokój się, czego szalejesz? — Jermołow, schodzący za mną, przystanął. 

— Jakiś problem?

 

— Co tam piszczysz? Zamknij mordę... — Choleryczny gość pchnął mojego 

towarzysza w pierś i od razu zarobił z prawej ręki w pysk.

 

Albo Szurik się nad nim zlitował, albo po wypiciu miał słabsze uderzenie, ale 

zamiast lec i odpocząć, facet, uderzywszy plecami w drzwi sklepu, ustał na nogach i 

wyciągnął   nóż.   Przeciągać   walkę   w   takich   okolicznościach   byłoby   bardzo 

ryzykownie,   więc   wbiegłem   na   górę,   z   marszu   rąbnąłem   awanturnika   w   twarz. 

Kretyn przewalił się przez poręcz i spadł w zaspę.

 

— Ej! Stać! — Drużynnicy pojawili się całkiem nie w porę, skierowali na nas 

lufy karabinów, ale gdy zobaczyli pętle na półkożuszku Szurika, uspokoili się trochę. 

— Co się tu dzieje?

 

— Już nic. — Jermołow czknął, podniósł ze schodów porzucony przeze mnie 

plecak.

 

— A czemu dwóch na jednego?

 

— Cholera, a co, miałem patrzeć, jak on się rzuca z majchrem na mojego 

kumpla? — rozzłościłem się.

 

— Tak, a co ty nam powiesz? — Drużynnik wyciągnął z zaspy faceta, który 

oczywiście noża już nie miał. — Czego się ciskasz do łudzi?

 

— Chcieli mi pieniądze zabrać! — od razu oświadczył gnojek i splunął krwią.

 

— Ach, więc to tak! — Plutonowy patrzył na nas uważnie, a jego partner 

sprawdzał   plomby   na   spustach   tajgi.   Dobrze,   że   nie   zwrócił   uwagi   na   drut.   — 

Będziesz składał doniesienie?

 

—   Nie.   —   Awanturnik   pokręcił   zdecydowanie   głową.   —   I   tak   już   jestem 

background image

spóźniony.

 

— To spadaj stąd. — Plutonowy popchnął go w plecy. — I was też żebym tu 

więcej nie widział.

 

— Już idziemy. — Szurik demonstracyjnie wyjął z kieszeni butelkę i odszedł 

od sklepu. — Ależ pogódka dzisiaj...

 

— Strasznie duje. — Zasłaniając twarz od wiatru, wziąłem od mego otwartą 

ćwiartkę. — Zabrałeś kubki?

 

— A na diabła? — Szurik otarł usta rękawem. — Pij.

 

Wypiłem.   Jakiś   czas   nieśpiesznie   dryfowaliśmy   w   stronę   Bulwaru 

Południowego, wspominając wspólnych znajomych, ale wódka szybko się skończyła. 

I, prawdę mówiąc, to bardzo dobrze, bo na pusty żołądek zadziałała wystarczająco 

mocno. Ale Szurik miał najwyraźniej ochotę kontynuować imprezę. Odwrócił się 

tyłem do wiatru, przytupując w miejscu.

 

— Dokąd teraz pójdziesz?

 

— A cholera wie. — Spróbowałem zebrać myśli,  ale za bardzo mi  to nie 

wychodziło. — Gdzieś, gdzie jest ciepło...

 

 

Nie potrafiliśmy później ustalić, do kogo należał, jak nam się wtedy zdawało, 

genialny pomysł, żeby zwalić się na chatę do Kiryła, kuzyna Denisa Sielina. Myślę, 

że takie rozwiązanie mogło wpaść do głowy tylko mnie, ale z pewnością podpity 

Jermołow uczepił się go rękami i nogami. Tak że kiedy przedzieraliśmy się przez 

zasypane   śniegiem   podwórza   i   nieco   przyszedłem   do   siebie,   wszystko   było   już 

ustalone, a w moim plecaku znajdowała się świeżo zakupiona zakąska.

 

— Gdzie jesteśmy? — Pokręciłem głową.

 

— Na podejściu. — Szurik skulił się pod porywem przenikającego do kości 

wiatru. — A u Kiryła gouda się znajdzie?

 

— Mnie pytasz? — zdziwiłem się, słuchając skrzypienia śniegu pod nogami. 

Takie miałem wrażenie, jakby ktoś się za nami wlókł. A może zaczynałem mieć 

haluny?

background image

 

— Sam mówiłeś: „U niego zawsze jest, chodź, kupimy zagrychę” — speszył 

się Jermołow.

 

— A! Pewnie, zawsze jest. — Pośliznąłem się na zmrożonym śniegu. — Nie 

bój się, jakby co, mam jeszcze litr spirtu w plecaku — przypomniałem.

 

— No, to inna rozmowa! — Szurik od razu poweselał. — Co się stało?

 

— Biją kogoś. — Wsłuchałem się w odgłosy dobiegające z podwórza, które 

właśnie   minęliśmy,   namacałem   w   kieszeni   rękojeść   pistoletu.   Ciemne,   na   wpół 

ukryte za śnieżną zasłoną zarysy domów górowały ze wszystkich stron, a od ich 

mrocznej obojętności robiło się nieswojo. — Chodźmy szybciej, zimno.

 

I chociaż powiadają, że dla pijanego nic trudnego, to do domu Kiryła ledwie 

się   doczłapaliśmy.   Wiatr   w   dodatku   wiał   nam   w   twarze,   chlastał   całą   drogę   po 

policzkach. Szlag jasny, czy gdziekolwiek może być teraz ciepło? Nie wierzę...

 

Prawie biegiem przemierzyliśmy ostatnie metry do wejścia, wskoczyliśmy do 

środka i o wiele wolniej powlekliśmy się na ostatnie piętro. Znokautowane porządną 

porcją wódki zdrowie nie pomagało nam w wysiłkach, tak że na miejsce doszliśmy 

dosłownie ostatkiem tchu. Szurik oparł się bezwładnie o ścianę, ja prawie na oślep 

odszukałem drzwi z drwiącym napisem „Karlsson z dachu”. Nogą zabębniłem w 

żelazną listwę.

 

— Kto? — po chwili padło poirytowane pytanie ze środka.

 

— Otwieraj, sowo! Niedźwiedź przyszedł! — zawołałem, przestając się znęcać 

nad niczemu nie winnymi drzwiami, stanąłem naprzeciwko judasza. — Swoi!

 

Myślę, że Kirył musiał być szalenie oszołomiony moim nagłym pojawieniem 

się,   inaczej   nigdy   by   tak   pochopnie   nie   otworzył.   Pociągnąłem   mocno   klamkę, 

odsunąłem go i bez powitania wszedłem do lokalu.

 

—   Czołem,   Kiriucha!   Nie   przeszkadzamy?   —   Szurik   chciał   go   objąć,   ale 

gospodarzowi   absolutnie   nie   uśmiechało   się   obściskiwanie   przez   zaśnieżonego 

miśka, więc szybciutko zrejterował do kuchni.

 

—   Drzwi   porządnie   zamknijcie!   —   krzyknął,   a   Jermołow   posłusznie 

poprzesuwał rygle.

 

Plecak zostawiłem w sieni, strzelba poszła stać do kąta, kufajkę odwiesiłem na 

background image

haczyk w ścianie.

 

— Ty, ten tego... — Szurik zrzucił półkożuszek, spojrzał na mnie surowo. — 

Nie zapomnij zdjąć butów.

 

—   Nie   zapomnę.   —   Przełknąłem   podchodzącą   do   gardła   gorzką   gulę, 

schyliłem się do sznurówek.

 

— Gdzieżeś to dziwo wykopał? — zapytał Kirył Szurika, ignorując zupełnie 

moją obecność.

 

—   Sam   się   odkopał.   Gdybyś   nie   wiedział,   to   on   nie   tonie.   —   Jermołow 

wydobył z mojego plecaka torbę z jedzeniem. — Masz co wypić?

 

—  A  nie  wystarczy   wam  już  na  dzisiaj?   —  Gospodarz  wyszedł  z  kuchni, 

obrzucił nas sceptycznym spojrzeniem.

 

—   Dopiero   zaczynamy!   —   oświadczył   Szurik   pewnym   głosem.   Zupełnie 

pijany w ogóle nie był i przedtem, a przez drogę prawie całkiem wytrzeźwiał.

 

— Nic nie mam. — Kirył stał z założonymi rękami, nieszczególnie ucieszony 

naszą niespodziewaną wizytą. — Chodźcie do kuchni, zrobię wam herbaty.

 

— Jakiej herbaty? My mamy wszystko! — Szurik wrócił do przedpokoju po 

spirytus. — Słuchaj, Kiriucha, masz w czym spirt rozcieńczyć?

 

— Pod zlewem zobacz — odparł gospodarz, a mnie spytał cichutko: — Gdzie 

się podziewałeś, pasożycie?

 

— Odpoczywałem. — Ostrożnie pomasowałem palcami skronie. — Pogadamy 

jutro, co? Napiłem się na pusty żołądek i teraz mnie morduje.

 

—  Wiesz,   gdzie  są   tabletki?   Zjedz   węgla  aktywowanego  —   zaproponował 

Kirył. — Spirytus chlaliście czy co?

 

— Nie, wódkę. Niedużo.

 

W kuchni Jermołow przelał już spirt do znalezionej dwulitrowej plastikowej 

butli, a teraz dolewał ostrożnie wody z czajnika.

 

— Hej, poczekaj! —powstrzymałem go, kiedy wyjąłem listek z tabletkami 

węgla. — Zostaw na popitkę.

 

— I tak już starczy. — Szurik oddał mi czajnik, podał Kiryłowi nagrzaną od 

zmieszania płynów butelkę. — Jeden do jednego?

background image

 

—  Okej.  —  Gospodarz  postawił   na  stole   trzy  szklanki,   otworzył  paczkę  z 

przyniesionym przez nas jedzeniem.

 

— Nie, ja pas — uprzedziłem zawczasu i wlałem do gardła rozpuszczony w 

wodzie węgiel.

 

— Nie rozumiem, jaka sprawa? — obraził się Szurik. — We dwóch mamy pić 

czy jak? A za spotkanie?

 

— Beze mnie — odmówiłem zdecydowanie. — Źle się czuję.

 

— To idź do pokoju spać. — Kirył nalał w dwie szklanki. — Poradzimy sobie 

bez ciebie.

 

—   Nie   przejmujcie   się   mną   —   odparłem   i   na   uginających   się   nogach 

poszedłem do pokoju. W półmroku dotarłem do łóżka, zwaliłem się na nie, nawet się 

nie   rozbierając.   Nakryłem   się,   zamknąłem   oczy,   ale   jeszcze   długo   nie   mogłem 

zasnąć, wsłuchując się w mamrotanie biesiadujących. Przez chwilę miałem nawet 

ochotę do nich dołączyć, ale na szczęście udało mi się usnąć wcześniej, niż myśl 

zdążyła podkopać moje twarde postanowienie o wstrzemięźliwości. I bardzo dobrze...

 

background image

 Rozdział 2

 

Obudziłem się  przed świtem.  Długo nie mogłem  sobie  przypomnieć,  gdzie 

jestem   i   jak   się   tutaj   znalazłem.   Potem   to   minęło,   ale   w   pierwszych   chwilach 

koszmar, jaki przyśnił mi się nad ranem, zdawał się o wiele bardziej realny niż jawa. 

I to mimo faktu, iż sen w pamięci nie zachował się całkowicie. Po prostu uczucie 

beznadziei pozostało i fatalnie działało na nerwy. Potem odpuściło.

 

Jeżąc   się   od   świeżego   powietrza,   boso   poleciałem   do   ubikacji,   a   potem 

poszedłem do kuchni, z której dochodził apetyczny zapach i skwierczenie. Czyżby 

Kirył już wstał? A może jeszcze się nie położyli?

 

Prawdziwe   okazało   się   pierwsze   przypuszczenie.   Siedzący   przy   stole   w 

samotności gospodarz z ciekawością oglądał leżącą przed nim tajgę. Oderwał się na 

chwilę, posypał pieprzem smażące się jajka, odpił kawy z żelaznego kubka.

 

— Zjesz śniadanie?

 

Wsłuchałem się w siebie.

 

— Nie odmówię,

 

— Nalej sobie i mnie i bierz jajecznicę.

 

— Szurik śpi? — spytałem, popijając gorzką kawę. — Długo siedzieliście?

 

— Trochę.  Załatwił się  pierwszym litrem,  na  pierwszych  kurach  go  chyba 

zawlokłem   spać.   —   Kirył   zdjął   okulary,   których   zauszniki   sprawiały,   że   uszy 

mężczyzny zdawały się jeszcze bardziej odstające niż zazwyczaj. — Jak spluweńka?

 

— Nie skarżę się. — Nabiłem na widelec kawałek przysmażonej kiełbasy. — 

Tylko lufy nie są dokładnie w jednej linii. I spust od gwintowanej ciężko chodzi.

 

— Test tulejka. czemu nie wyregulowałeś?

 

— Nie miałem czasu. — Trzema łykami dopiłem kawę, odstawiłem brudny 

kubek do zlewu. — A i ręki nie mam do takich rzeczy.

 

—   Zostaw   u   mnie,   przestrzelam.   Plomba   i   tak   jest   lewa   —   zaproponował 

Kirył. — Spustem też mogę się zająć.

 

— Pewnie, że zostawię. To i naboje wyciągnę — zgodziłem się łatwo, wiedząc 

background image

doskonale, że włóczenie się po Forcie ze strzelbą myśliwską to nie najlepszy pomysł. 

W razie czego nie pomoże, a tylko wywoła większą czujność sił porządkowych. — 

Kirył, masz taśmę izolacyjną?

 

— Zaraz zobaczę. — Poszedł do magazynku w przedpokoju i szybko wrócił. 

— Czarną czy niebieską?

 

—   Czarną.   —   Wyrzuciłem   do   kubła   na   śmieci   drut   z   plombą,   kilkoma 

warstwami taśmy obwiązałem rękojeść giurzy tak, aby dźwignia bezpiecznika na jej 

tylnej części była stale wciśnięta. — Dzięki.

 

— Opowiesz, gdzieś się wycierał przez ten czas, jak cię nie było? — Kirył 

wykrzywił twarz w chytrym grymasie.

 

— Babki rwałem i nad morze jeździłem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. 

— Wierzysz czy nie, ale tak właśnie było.

 

— A po co tutaj wróciłeś? — Uśmiechnął się, dając do zrozumienia, że docenił 

żart.

 

— Sprawy. — Machnąłem ręką. — Powiedz lepiej, co u was.

 

— A co może być? — Kirył wzruszył ramionami. — U nas jak zawsze. Na 

zachodzie bez zmian.

 

— Czyżby? Słyszałem, że Sielin tatusiem niedługo zostanie.

 

— Też sobie nowość znalazłeś! Tam już siódmy miesiąc minął.

 

— Cholera, gdyby mi kto powiedział... — Okno kuchenne całkiem wypełniło 

się   wzorami   szronu,   więc   paznokciem   wydrapałem   sobie   szczelinę.   —   Co   z 

Hamletem?

 

— A co ma być? Kombinuje. Dobrała się u nich ciepła kompania, Sielin robi 

tam za ciacho.

 

— Nie rozumiem, tutaj naprawdę nic się nie działo?

 

—   Zadałbyś   jakieś   łatwiejsze   pytanie.   —   Spojrzał   na   zegarek.   —   Co   cię 

konkretnie interesuje?

 

— Nic chyba... — Zamyśliłem się. — Chociaż... Kto teraz ma wpływy na 

południu Fortu?

 

— Bractwo nie puszcza nikogo na południowy zachód, a południowy wschód i 

background image

Bulwar   Południowy   należą   do   Drużyny.   —   Kirył   potarł   zarośnięty   szczeciną 

policzek.   —  Całą   resztę   podzielili   między   siebie   Chińczycy,   Siódema   i   Cech.   A 

dokładniej — żrą się do tej pory.

 

— Rozumiem. — Kiwnąłem głową. — Co to za zegarek?

 

— Citizen  Eco-Drive  Thermo.  Między   innymi   pracuje na  zasadzie   różnicy 

temperatur między właścicielem a otoczeniem.

 

— Niczego sobie wygląda. Gdzie zdobyłeś?

 

—   Kot   wygrał   od   kogoś   w   karty   i   po   pijanemu   wcisnął   Sielinowi.   A   ten 

zhandlował mnie. — Kirył spojrzał na wtaczającego się do kuchni Jermołowa i widać 

opanowało go współczucie, bo postawił na stole do połowy opróżnioną butelkę z 

rozcieńczonym spirytusem. — Podleczyć?

 

— Nie. — Szurik chciwie przypiął się do dziubka czajnika. — Nawet mi nie 

mów.

 

— Jak sobie  chcesz.  — Kirył nie naciskał.  — Żebyś tylko nie zdechł, bo 

przyjdzie mi płacić za wywóz trupa.

 

— Wyrzucisz przez okno — zażartowałem. — Albo sprzedasz na wagę do fast 

foodów.

 

— Jakich fast foodów? — Kirył chrząknął, schował butelkę pod stół. — Przez 

Kucharza do tego doszło, że przestali dodawać szczury do pasztecików. Drużyna w 

pierwszym rzędzie właśnie te lokale przetrzepała.

 

—   W   takim   razie   na   pewno   nie   do   nich,   pomyliłem   się.   Ale   coś   się 

wykombinuje.

 

—   Niedoczekanie   wasze.   —Jermołow   chwycił   dwoma   palcami   ostatni 

kawałek kiełbasy, wrzucił go do ust. — A jest coś konkretniejszego?

 

—   Faktycznie   niedoczekanie.   —   Do   Kiryła   dotarło,   że   jego   zapasy 

żywnościowe znalazły się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ale wtedy leżący pod 

jego   ręką   amulet   błysnął   dwa   razy   i   lekko   zawibrował.   —   Kogo   jeszcze   diabli 

przynieśli?

 

Zaraz potem rozległo się stukanie do drzwi i z ciężkim westchnieniem Kirył 

wyjął   ze   skrzynki   dziwne   urządzenie,   przypominające   najbardziej   chyba 

background image

skrzyżowanie rakietnicy ze starym pistoletem skałkowym.

 

— Co to za wihajster? — zdziwiłem się, kiedy gospodarz wyszedł z kuchni.

 

— Czaromiot. — Szurik dobrał się do resztek wczorajszej zakąski i już coś 

żuł.   —   Ładuje   się   nabojem   typu   sygnałowego,   w   który   zapakowany   jest   czar. 

Naciskasz   spust,   a   z   lufy   idą   płomienie   albo   kule   ognia.   Jadowita   sztuka.   Jeżeli 

prawidłowo dobrać ładunek, nie pomoże żaden amulet ochronny.

 

— Sopel, podejdź tutaj — zawołał Kirył.

 

— Czego?

 

— Mówią, że do ciebie.

 

— Kto niby? — Wyjąłem pistolet.

 

— To my — odezwał się znajomy głos. — Musimy pogadać.

 

—   Czego   chcecie?   —   Odsunąłem   Kiryła,   spojrzałem   w   judasza.   Tak, 

Mścisław przyszedł po moją duszę. A przy schodach stał jeszcze jakiś nowicjusz. 

Śledzili nas czy co? Zaraz, jaki nowicjusz? Toż to Jegorow we własnej osobie!

 

— Mówię przecież, że chcemy  pogadać. Wyjdź — powtórzył Mścisław,  a 

moje serce załomotało gwałtownie. — Dominik ma pytania w związku z notatkami.

 

— Poczekajcie — rzuciłem rozdrażniony i poszedłem po swoje manatki. — 

Kirył, zostawię u ciebie rzeczy, dobra?

 

— Zostaw. Nie ma tam czegoś łatwopalnego?

 

— A skąd! — Ubrałem się, zasznurowałem buty, schowałem do kieszeni finkę 

i założyłem kominiarkę. Co tam się mogło stać? Nie mogłem wysłać sekciarzy do 

diabła, potrzebowałem ich teraz bardziej niż oni mnie. — Szura, zostajesz?

 

— Tak, leć. — Jermołow pomachał mi na pożegnanie.

 

— Dobrze, bywajcie. — Otworzyłem drzwi, wyszedłem na klatkę. — Co za 

pytania?

 

— Sam powie. — Mścisław wskazał schody.

 

— Nie wątpię.

 

— Chodźmy.

 

— Już idę.

 

background image

 

Na dworze czekały na nas sanie zaprzężone w dwa mizerne konie, ale woźnica, 

zamiast zająć się zwierzętami, grzebał czubkiem buta w zaspie.

 

— Co tam masz? —Jegorow podszedł do niego.

 

— Przebiśnieg. Świeżutki, dopiero co go przysypało.

 

—   Niech   sobie   leży.   —   Mścisław   przestąpił   nad   wystającym   spod   śniegu 

butem. — Nie wasza robota?

 

— Nie. — Byłem pewien, że nie mieliśmy z tym nic wspólnego. — Wczoraj 

na pewno na nikogo się tutaj nie natknęliśmy.

 

Wsiadłem   do   sań.   Dobrze,   że   nie   trzeba   zasuwać   na   nogach:   chociaż   do 

rezydencji   Niosących   Światłość   stąd   nie   tak   daleko,   ale   nie   miałem   ochoty 

niepotrzebnie sprawdzać wydolności mojego organizmu.

 

— Ruszaj — rozporządził siedzący obok woźnicy Jegorow i oparł o podłogę 

między nogami długą pałkę „ołowianych os”.

 

— Śledziliście mnie czy jak? — zapytałem, zajmując miejsce z tyłu. Sanie 

drgnęły i po chwili wyjechaliśmy z podwórza.

 

—   Łatwo   było.   —   Mścisław   rozwalił   się   naprzeciwko   mnie.   — 

Wrzeszczeliście na całą ulicę, dokąd pójdziecie.

 

— Tak? — Zmieszałem się trochę i skuliłem od wciskającego się pod kufajkę 

zimnego powiewu. — Nie mamy przed nikim tajemnic.

 

— Mam nadzieję. Mam wielką nadzieję, że tak jest — kiwnął głową pomocnik 

Dominika i uważnie spojrzał mi w oczy.

 

Spokojnie   wytrzymałem   ciężkie   spojrzenie,   ale   zdenerwowałem   się   nieco, 

próbując  zrozumieć,   gdzie mogłem   nawywijać.  W  zasadzie  nie  powinni mieć   do 

mnie pretensji. A może w pudełku nie znaleźli notatek Jeana? Jeśli tak, rzecz mogła 

się dla mnie  smutno  skończyć. Dobra,  nie ma  co panikować zawczasu,  niedługo 

wszystko się wyjaśni.

 

Jechaliśmy,   muszę   przyznać,   z   bardzo   przyzwoitą   prędkością.   Woźnica 

najwyraźniej był doświadczony, skręcaliśmy  właśnie w te ulice, które zostały już 

odśnieżone albo przynajmniej trochę udeptane. Zatrzymaliśmy się tylko raz, i to nie z 

background image

jego   winy.   Gdyby   nie   zdążył   stanąć   na   jednym   ze   skrzyżowań,   wyjeżdżający   z 

przecznicy   gazik   z   granatowym   pasem   i   emblematem   Drużyny   na   sto   procent 

uderzyłby w konie.

 

Jak się okazało, nieźle wdepnęliśmy, gdyż droga z przodu była zablokowana, a 

z tyłu zagradzała ją terenówka. Jedno, co w tej sytuacji mogło pocieszyć, to fakt, że 

cała ta impreza nie została zorganizowana na naszą cześć: kilkudziesięciu żołnierzy 

Drużyny pędziło w stronę skrzyżowania jakieś pół setki odmieńców.  Przybyła w 

gaziku pomoc zjawiła się bardzo w porę, żeby mieszkańców Czarnego Kwadratu, 

próbujących przerwać się przez kordon, za pomocą pałek skierować we właściwą 

stronę.

 

Kiedy odmieńcy przechodzili obok, aż mnie zatkało od smrodu. Patrzenie na 

widoczne przez dziury łachmanów gnijące mięso oraz garbate plecy też nie należało 

do   przyjemności.   Niektórzy   mieszkańcy   getta   od   stóp   do   głów   owinięci   byli 

szmatami i podartą na pasy folią. A wszystko to nie tyle ukrywało, co podkreślało ich 

kalectwo.

 

Ale   coś   innego   poraziło   mnie   najbardziej:   żałosne   wyrodki   w   ogóle   nie 

wydawały się przestraszone. Owszem, idący nie próbowali stawiać się chronionym 

przez tarcze drużynnikom, ale w ich ruchach dawało się wyczuć ukrytą agresję. I 

jeżeli wcześniej odmieńcy przypominali wyrzucone na śmietnik  brudne, bezradne 

kocięta, to teraz tłumek kojarzył się raczej ze stadem szczurów zagnanym w kąt. 

Pewnie, każdego z osobna bez trudu wciągniesz lewą dziurką od nosa, ale kiedy są w 

kupie nie ma się ochoty na walkę. Przypomniałem sobie ostatnią wizytę w Czarnym 

Kwadracie i zrobiło mi się jakoś nieswojo.

 

— Ej, Michałycz! Rozgoniliście kolejną demonstrację? — zawołał Mścisław.

 

— Nie, obławę urządziliśmy — odpowiedział niewysoki drużynnik, na którego 

pętelkach dostrzegłem dwa trójkąty.

 

— A co się stało?

 

— Dyrektywa przyszła, żeby wszystkich odmień... — Sierżant zaciął się w pół 

słowa, obejrzał na kolegów i mówił dalej: — Wszystkich odmienionych odstawić do 

Czarnego Kwadratu. Na kwarantannę. Tak że jeśli zobaczycie w pobliżu kogoś z tej 

background image

kompanii, miejcie to na uwadze.

 

— Obowiązkowo — obiecał Mścisław.

 

Poczekaliśmy, aż porządkowi przegonią leniwie maszerujących odmieńców, i 

pojechaliśmy dalej. Nie mając nic do roboty, zacząłem się przyglądać ciągnącym się 

wzdłuż ulic slumsom.  Ludzi było o tej porze jeszcze  niewielu, a nieliczne ranne 

ptaszki schodziły nam czym prędzej z drogi. Na wszelki wypadek. Przez całą podróż 

tylko raz trąciłem drzemiącego Mścislawa.

 

—   Bank   Oszczędnościowy   Rosji?   —   Wskazałem   na   zieloną   wywieszkę, 

znajdującą  się  między   pierwszym  a drugim piętrem niedawno  wyremontowanego 

domu. — Od kiedy?

 

— Znalazł się jakiś sprytny towarzysz, otworzył u nas dziesięć tysięcy nie 

wiadomo   który   oddział   —   ziewnął   pomocnik   Dominika.   —   I   jeszcze   punkty 

bankowe organizują. Ludzie się zachęcili...

 

— A Centralny Bank Miejski?

 

— A co ma być? Padnie niedługo.

 

— Coś ty? — zdziwiłem się. — Przecież należy do Związku Handlowego.

 

— I o to chodzi. Właśnie dlatego Gimnazjon się stąd zwinął. Jeszcze pociągnął 

za sobą Drużynę na pewien projekt finansowy...

 

— Dlaczego tak?

 

—   Giorgadze   wszystkim   już   dopiekł.   A   kiedy   postanowił   zbić   ceny   za 

zbiorniki Iwanowa, Bergman stracił cierpliwość.

 

— Ciekawe. — Uśmiechnąłem się, potarłem czubek marznącego nosa. — A 

kto za nimi stoi?

 

— Aleś zapytał! — roześmiał się Mścisław, a kiedy sanie podjechały do bramy 

rezydencji sekty, wyskoczył. — Dowiedz się od swoich przyjaciół z Drużyny.

 

— Niewątpliwie to zrobię — odparłem z pełną powagą, ale nie wytrzymałem, 

żeby   nie   wsadzić   Mścisławowi   szpili.   —   A   dlaczegóż   to   sam   się   po   mnie   pan 

szanowny fatygował? Trzeba było przysłać jakiegoś posłańca.

 

—   Myślicie   apolitycznie,   towarzyszu   —   powiedział,   patrząc   na 

przytrzymującego   bramę   Jegorowa.   —   Sytuacja   jest   taka,   że   tylko   osobiste 

background image

stawiennictwo   odpowiedzialnego   wykonawcy   może   zagwarantować   wypełnienie 

zleconych przez kierownictwo zadań.

 

— Ależ u was wszystko jest skomplikowane. — Pokręciłem tylko głową i 

skierowałem się do willi, ale Mścisław wskazał na przyklejoną do głównego budynku 

oficynę.

 

Czyżby   sekciarze   postanowili   uszczęśliwić   mnie   przymusową   gościną   na 

swoim terytorium? Nie, to nie przejdzie.

 

Kiedy   w   ślad   za   Mścisławem   wszedłem   na   piętro   po   skrzypiących 

drewnianych schodach i znaleźliśmy się w niedużym pokoju, od razu się uspokoiłem. 

Piotr Wołkow w okularach na nosie z zapałem grzebał we flakach czterech na wpół 

rozebranych komputerów, a wystrój pomieszczenia nie przywodził na myśl aresztu. 

Co ciekawe, na cztery jednostki przypadały dwa ekrany i tylko jedna klawiatura.

 

—   Dobry   —   przywitałem   obserwujących   pracę   komputerowego   geniusza 

Dominika i Generałowa.

 

Odpowiedzieć raczył tylko Wołkow, który rzucił w kąt płytkę drukowaną i 

wrócił zaraz do przerwanego moim pojawieniem się zajęcia.

 

—   Siadaj   i   nie   próbuj   błyszczeć   —   rzucił   czytający   jakieś   ręczne   zapiski 

Generałow, a studiujący takie same kartki Dominik w ogóle na mnie nie spojrzał.

 

—   A   ty   co,   superkomputer   składasz?   —   Usiadłem   na   taborecie   obok 

Wołkowa.

 

— Nabijasz się ze mnie? — obraził się nie na żarty. — Z tym chłamem w 

ogóle nie da się pracować! Pentium sto, Celeron dwieście sześćdziesiąt sześć! Cud 

techniki. Jest jeszcze wprawdzie Athlon na jeden i dwa oraz coś dwa i cztery do 

kupy, ale z operacyjnym tu kiepsko. Po prostu nie mogę na tym czymś rozwiązać 

pańskich zadań!

 

— I żadnych innych też nie dasz rady — spokojnie poinformował go Dominik, 

do którego odnosiły się ostatnie słowa. — Na podstawie istniejących danych zadanie 

jest nie do rozwiązania.

 

— Mógłbym się spierać — odparł Wołkow — ale teraz to po prostu nie ma 

sensu.

background image

 

—   O   co   w   tym   chodzi?   —   spytałem,   czując,   że   narażam   się   na 

nieprzyjemności.

 

—   Zbudowanie   stabilnych   przejść   między   niestykającymi   się   fizycznie 

obszarami przestrzeni — wyjaśnił Wołkow i wyrzucił z siebie masę nieznanych mi 

terminów.   —   Opierając   się   na   uzyskanej   informacji,   trudno   wnioskować   o 

możliwości wykonania tej operacji, ale wstępne obliczenia wskazują na konieczność 

wprowadzenia   jakiejś   stałej   pozwalającej   stabilizować   położenie   przestrzeni 

względem   siebie.   Praktycznie   w   charakterze   punktów   odniesienia   można 

wykorzystywać potężny...

 

— Nie przypuszczam, żeby Ledniewa interesowały teoretyczne rozważania — 

przerwał naukowcowi Władimir, chowając notatki do papierowej teczki.

 

—   Ależ   nie,   to   bardzo   ciekawe.   —   Nie   zgodziłem   się   z   nim   z   czystej 

złośliwości. — Po prostu nie rozumiem, jakie to ma odniesienie?

 

—   Żadnego   —   oświadczył   Mścisław,   siedzący   na   rozchwianym   krześle   w 

kącie. — Po co zabrałeś część papierów Jeana?

 

— Co? — Wytrzeszczyłem na niego oczy. — Ja?!!!

 

— Nie brałeś? — zapytał, nie odrywając oczu od lektury, Dominik i odgarnął z 

twarzy kosmyk czarnych włosów.

 

— Oddałem wszystko, co znalazłem.

 

— Nie zaglądałeś do środka? — Generałow wwiercał się we mnie ciężkim 

wzrokiem. — To skąd wiesz, że tam były papiery?

 

— Po odgłosie! A co jeszcze mogłoby być? — Rozłożyłem ręce. — I o co w 

ogóle chodzi?

 

—   Zapiski   okazały   się   cokolwiek   niekompletne...   —   Dominik   wreszcie 

podniósł na mnie wzrok.

 

— Nie brałem. — Nie dałem mu dokończyć myśli.

 

— Najpewniej Jean niektórych rzeczy obawiał się powierzyć papierowi. — 

Kaznodzieja podniósł się ze sfatygowanej kanapy.

 

— Albo nie wiedział wszystkiego — dodał Mścisław.

 

— Jak rozumiem, chcieliście zbudować tutaj stabilne przejście? — odważyłem 

background image

się podzielić swoimi domysłami.

 

— Właśnie — wypalił Wołkow, zanim Generałow zdążył go powstrzymać. — 

Ale bieżące opracowania są na tyle bogate, że pozwolą nam wykonać model. To 

pakietowe przerzuty energii.

 

—  Nie  zawracaj  sobie   głowy,  to  po  nic  —  poradził  mi   Władimir,  patrząc 

znacząco na Piotra.

 

—   Oczywiście.   Sami   dacie   radę   zrobić   model...   —   Kiwnąłem   głową, 

zrozumiawszy,   że   właśnie   za   pomocą   tych   pakietowych   przerzutów   energii 

napełniano   wszystkie   alchemiczne   amulety.   I   produkowano   mózgotrzepy.   A   to 

znaczyło...

 

— Możesz nam coś zaproponować? — Dominik zatrzymał się w otwartych 

drzwiach, słysząc moje niedopowiedzenie.

 

—   Jak   by   to   powiedzieć...   —   Wzruszyłem   lekko   ramionami.   —   Dobrze 

rozumiem, że interesuje się pan alchemią?

 

—   Niezupełnie   alchemią   —   uściślił.   —   Prędzej   pewnymi   jej   aspektami, 

związanymi z przerzutem energii.

 

—   W   takim   razie   proszę   mi   powiedzieć,   jak   wygląda   sytuacja   z 

mózgotrzepami w Forcie?

 

— Chcesz się naćpać? — zaśmiał się Mścisław.

 

— Drużyna powywieszała wszystkich handlarzy jeszcze przed końcem lata. — 

Dominik   przymknął   drzwi.   —   Zgodnie   z   naszymi   informacjami,   Gimnazjon 

opracował   przyrząd   pozwalający   lokalizować   narkotyki   w   promieniu   pięciuset 

metrów.

 

— A z tego, co ja wiem... — Postanowiłem zagrać va banque, choć jeszcze nie 

całkiem   rozumiałem,   do   czego   mi   to   potrzebne.   A   nie,   był   powód:   tak   bardzo 

chciałem wyrwać się z Przygranicza, że powinienem się wreszcie zająć tym,  jak 

należy. A poza tym dlaczego by im nie podrzucić pomysłu? Szczególnie jeśli nic to 

nie kosztuje. Przecież może się tak zdarzyć, że będę jeszcze potrzebował pomocy od 

sekciarzy.   —   Z   tego,   co   wiem,   technologia   produkcji   mózgotrzepów   zawiera 

elementy   alchemii.   A   Drużyna,   kiedy   otrzymała   urządzenie   do   poszukiwania 

background image

narkotyków, uzyskała do alchemii dostęp. A dokładniej do jakiejś jej części.

 

— Do jakiej? — spytał zaintrygowany Generałow.

 

— Nie mam pojęcia — przyznałem uczciwie, oczywiście nie ujawniając, jakie 

informacje pozyskał Piegowaty z mózgu operatora zabitego po przejęciu placówki 

produkcyjnej.   —   Ale   przyrządy   do   namierzania   mózgotrzepów   konstruuje   się   z 

wykorzystaniem tej technologii.

 

—   Skąd   wiesz?   —   Mścisław   zadał   jak   najbardziej   logiczne   w   tej   sytuacji 

pytanie.

 

— Wiem i tyle. — Nie zamierzałem odkrywać wszystkich kart, obawiając się 

powiedzieć za dużo.

 

— To nieważne. — Generałow wstał z kanapy, przeszedł się po pokoju. — I 

tak niczego nie zmienia.

 

— Jak to nie zmienia? — zdziwił się Wołkow. — Jeżeli...

 

—   Niczego   nie   zmienia   —   powtórzył   Władimir.   —   Drużyna   z   nikim   nie 

będzie się dzielić taką informacją, jeśli dobrze rozumiem. A jak do tej pory nie udało 

się zwerbować nikogo z ich dowództwa, prawda?

 

— Zgadza się — przyznał Dominik z nieprzeniknioną twarzą.

 

—   Mam   namiar   na   człowieka   kierującego   operacją   przejęcia   laboratorium 

narkotykowego. — Więcej się nie kryłem. — Interesuje was to?

 

— Tak, oczywiście, zechcesz być pośrednikiem?  — Generałow zmarszczył 

brwi.

 

— Nie, musicie sami dogadywać się z Drużyną. I nie wiadomo, czego zażądają 

w zamian.

 

— Nie boimy się. — Mścisław spojrzał na kaznodzieję. — Porozumiemy się. 

Dawno już na to czas.

 

— Skąd otrzymałeś taką wiadomość? — zapytał Dominik znienacka.

 

— Brałem udział w tamtej akcji. — Nie wiem, jak się to kaznodziei udało, ale 

nie   miałem   cienia   wątpliwości,   że   nie   powinienem   się   tym   razem   ociągać   z 

odpowiedzą.

 

— Kiedy?

background image

 

— Na początku lata.

 

— W jaki sposób zdobyliście informację? — dopytywał się przywódca sekty. 

— Podczas przesłuchania?

 

— Mózgi zabitych podczas przechwycenia operatorów poddano skanowaniu.

 

— Cooo?!!! — Generałow nie wierzył własnym uszom.

 

— Oczywiście. — Dominik zamyślił się, trawiąc to, co usłyszał. — Wychodzi 

na to, że Drużyna niekoniecznie jednak rozporządza interesującą nas informacją?

 

— Wychodzi na to, że tak. — Nie zamierzałem się spierać.

 

— Ale powinniśmy brać pod uwagę takie rozwiązanie — rzekł Generałow. — 

Musimy nawiązać kontakt.

 

—   Jakby   było   jakieś   inne   wyjście   —   uśmiechnął   się   Mścisław.   —   Kiedy 

możesz znaleźć tego człowieka?

 

— Mścisławie, nie przyśpieszaj spraw, jeszcze nie wiemy, czego zażąda w 

zamian Sopel — usadził go Dominik.

 

— Czego zażąda? — wściekł się Generałow. — Ma wobec nas dług do końca 

życia!

 

—   Nie   stawiałbym   sprawy   tak   kategorycznie   —   powiedziałem   na   tyle 

spokojnie, na ile tylko mogłem.

 

— Ale tak się składa, że przez całe życie muszę nosić ciężki krzyż altruisty. 

Pomoc bliźniemu i takie tam...

 

— Czego chcesz? — spytał wprost kaznodzieja.

 

—   Jakiegoś   zastrzyku   finansowego,   z   forsą   u   mnie   krucho   —   zacząłem 

wyliczać żądania, mając w pamięci misję zleconą przez Gospodarza. — I bardzo 

szybko muszę znaleźć w Forcie pewnego człowieka.

 

— A przyjaciele z Drużyny nie mogą pomóc? — spytał złośliwie Mścisław.

 

— Nie poprosiłem jakoś — odciąłem się.

 

—   Zgadzamy   się   —   oświadczył   Dominik.   —   Kiedy   możesz   nam 

zorganizować spotkanie z tym twoim informatorem?

 

— Nie informatorem, tylko znajomym — poprawiłem kaznodzieję. — A kiedy 

tylko   znajdziecie   tego,   kogo   chcę,   od   razu   to   załatwię.   Grigorij   Aleksiejewicz 

background image

Kuzminok, pracuje w wydziale kontrwywiadu, a oficjalnie jest starszym śledczym. 

Dwadzieścia pięć lat. Piegowaty. Wystarczy?

 

— W zupełności. — Pomocnik Dominika wyrwał kartkę z zeszytu, złożył ją na 

cztery, schował do kieszeni koszuli. — Idziemy.

 

— Dokąd znowu?

 

— Dokąd, dokąd. Chciałeś od nas czegoś jeszcze?

 

— W tej chwili? — Zamyśliłem się. — Amunicji do pistoletu na pewno.

 

—   Najpierw   poszukaj   tego   gościa   w   naszej   bazie   danych,   a   potem  załatw 

sprawę z Soplem — rozkazał kaznodzieja. — I jedź też na spotkanie.

 

— Weźcie Jegorowa — dorzucił milczący od jakiegoś czasu Generałow.

 

— Obowiązkowo. — Mścisław popchnął mnie w kierunku wyjścia. — Jakie 

naboje?

 

— Najlepiej sam sobie zobaczę w arsenale — zdecydowałem. — Może znajdę 

jeszcze coś interesującego.

 

— Nie ma mowy! — uciął schodzący po schodach pomocnik Dominika.

 

—   Mam   poprosić   o   pozwolenie   twojego   szefa?   —   Dopiero   teraz 

skonstatowałem, że w odróżnieniu od oficyny w samej willi nie było ani instalacji 

elektrycznej, ani oświetlenia. — Czy nie będziemy tracić czasu?

 

— Dobra, chodźmy — zrezygnował. — Tylko bez pozwolenia niczego nie 

ruszaj.

 

— Jasne.

 

 

Mścisław   nie   zaprowadził   mnie   oczywiście   do   jakiegoś   arsenału,   ale 

zwyczajnej   niewielkiej   zbrojowni   w   piwnicy   willi.   Wyposażenie   w   pełni 

odpowiadało statusowi tego miejsca: w kącie stało kilka karabinów maszynowych 

Kałasznikowa,   a   wzdłuż   jednej   ze   ścian   zbudowano   szafki   na   uzbrojenie.   Z 

pewnością skład główny znajdował się gdzie indziej. To jasne, że nie zamierzali go 

pokazywać byle komu.

 

— Zawołać dyżurnego? — Strażnik zajrzał przez niedomknięte drzwi.

background image

 

— Nie trzeba. Sami sobie poradzimy — machnął ręką Mścisław.

 

— Coś tu niebogato. — Popatrzyłem na niego z dezaprobatą.

 

— Czym chata bogata. — Udał, że nie słyszy wyrzutu, kręcił na palcu pęk 

kluczy. — Jakich nabojów potrzebujesz?

 

— Do giurzy. Dziewięć na dwadzieścia jeden, jeśli się nie mylę.

 

— To sobie zobacz. — Wyjął z kieszeni nowy pęk kluczy, otworzył jedną ze 

skrzynek.

 

— I co tutaj mamy? — Cała skrzynka okazała się wypakowana pudełkami z 

amunicją, problem był tylko jeden: nadruki nic mi nie mówiły.

 

— Wybierz, co ci potrzebne.

 

— To znaczy?

 

— Ech, ci cywile — westchnął Mścisław i zaczął po kolei wyjmować pudełka. 

— Nabój SP dziesięć, przeciwpancerny, kula ze stalowym rdzeniem, waga siedem i 

jedna dziesiąta grama.

 

— Rozumiem. — Skinąłem głową, oglądając nabój z czarnym czubkiem.

 

— SP jedenaście, z ołowianym rdzeniem. Masa osiem gram.

 

— Nieźle.

 

— SP dwanaście, grzybkujący, doskonale obezwładnia.

 

— Znakomicie.

 

— SP trzynaście, pocisk przeciwpancerno-zapalający, tobie z pewnością po 

nic.

 

— Zgadza się. — Doszedłem do tego samego wniosku. Nagle zauważyłem 

leżący w skrzynce kompaktowy pistolet maszynowy nieznanej mi produkcji. Miał 

może z czterdzieści centymetrów długości. Składana metalowa kolba znajdowała się 

na wierzchu zamka, posiadał też rękojeść do trzymania lewą ręką podczas oddawania 

strzału. — Co to za spluwa?

 

— Wrzos. — Mścisław westchnął, przeczuwając, czym to się skończy.

 

— A te naboje się do niego nadają?

 

— Jak najbardziej.

 

— Mogę skorzystać? — Zważyłem broń w ręku: jakieś półtora kilograma.

background image

 

— Zamierzasz włóczyć się z nim po Forcie? — pomocnik Dominika próbował 

ostudzić mój entuzjazm.

 

— Jakoś załatwię pozwolenie. Potrzebuję tylko pokrowca do niego i amunicji 

na początek.

 

—   Bierz   i   czort   z   tobą   —   poddał   się   Mścisław.   —   Popatrz   tylko.   Prawa 

dźwigienka   to   bezpiecznik,   lewa   ogranicznik   ognia.   Zasięg   skuteczny   do   dwustu 

metrów. Magazynki po trzydzieści nabojów.

 

— Tobym chciał jeszcze parę magazynków — poprosiłem z miejsca. — Do 

giurzy też. I kaburę do niej na wszelki wypadek.

 

— Naboje jakie i ile? — Mścisław wyjął spod stołu ładownicę.

 

— SP dziesięć pół setki, z ołowianym rdzeniem sto pięćdziesiąt i tyle samo 

grzybkujących. — Postanowiłem do końca wykorzystać sytuację. — Nie zrujnuję 

was?

 

— Nie. — Zaczął wyjmować pudełka.

 

— Czyli w razie czego mógłbym jeszcze tu zajrzeć?

 

— Jeśli za zgodą Dominika, jak najbardziej.

 

— To znakomicie.  — Przewiesiłem ładownicę przez  ramię.  — A ty masz 

pozwolenie na broń?

 

— A tobie co za różnica? — Mścisław spochmurniał, widać był to dla niego 

bolesny temat.

 

— Tak tylko. Myślałem, że może i dla mnie da się załatwić.

 

— Proś swoich kumpli z Drużyny.

 

—   Będę   musiał.   —   W   rzeczy   samej   łatwiej   by   mi   się   było   dogadać   z 

Hamletem, ale paplać o tym byłoby co najmniej nierozsądnie. — To jak, idziemy?

 

— Dokąd się wybierasz? Musimy jeszcze znaleźć twojego kumpla.

 

— Mam u was zamieszkać czy co? — próbowałem się oburzyć, ale marnie mi 

to wyszło.

 

— Przydałeś się nam. — Mścisław zaplombował drzwi małą pieczęcią. — 

Rozłóż się w gościnnym, myślę, że do obiadu wyruszymy.

 

— Pośpieszcie się — powiedziałem z niezadowoleniem, idąc schodami w górę 

background image

za pomocnikiem Dominika. Nie wiem skąd, ale opanowujące mnie podejrzenie, że 

współpracując z Niosącymi Światłość, można przegrać więcej, niż wygrać, kiepsko 

działało na nerwy. — Mam mnóstwo spraw do załatwienia.

 

— Jasne, jasne. — Sekciarz uśmiechnął się i wskazał na stojącą w holu kanapę 

z popękaną skórą. — Siedź i czekaj.

 

W milczeniu przysiadłem na skraju kanapy, rozpiąłem ładownicę, zacząłem 

ładować magazynki do zabranego ze zbrojowni automatu. Dobrze, że było w miarę 

jasno — chociaż okno zabudowano cegłami, zamieniając je w wąskie strzelnice, ale 

w kącie, nad donicą z padłą palmą, wisiała kula oświetlająca.

 

—   Przypilnujcie   naszego   gościa.   W   razie   czego   napójcie   go   herbatą   — 

rozkazał Mścisław, upewniwszy się, że nie zamierzam się upierać przy swoim, a 

wartownicy pilnujący holu jednocześnie kiwnęli głowami. W tych swoich brązowych 

chałatach   wyglądali   jak   bliźniacy,   chociaż   ukryte   pod   kapturami   twarze   mieli 

zupełnie niepodobne. Tylko oczy błyszczały im tak samo niezdrowo. Co o takich 

powiedzieć? To fanatycy. I ja miałbym ich prosić o coś do picia? Nigdy!

 

Musiałem jednak porzucić twarde postanowienie, kiedy wartownicy przywlekli 

skądś czajnik i tacę z kanapkami. Wysuszone gardło przypomniało mi, że pić wódkę i 

trzymać   się   jakichkolwiek   zasad   to   stanowczo   złe   połączenie.   Tym   bardziej   że 

kiełbasa   na   kanapkach   była   najwyraźniej   obcej   produkcji,   importowana.   Dobra, 

przecież nie na rękę im teraz mnie otruć...

 

 

Mścisława długo nie było. Przez ten czas zapełniłem już wszystkie magazynki, 

rozładowałem   giurzę   i   naciskałem   spust,   starając   się   przywyknąć   do   nieznanego 

pistoletu. I nieźle się bawiłem, obserwując twarze moich mimowolnych nadzorców. 

Hm, też bym miał trochę stracha, gdyby przy mnie jakiś półgłówek zabawiał się 

spluwą.   A   jakby   tak   zapomniał   wyrzucić   nabój   z   komory?   Trzeba   oddać 

sprawiedliwość tym chłopakom — zachowywali stoicki spokój. Tylko od czasu do 

czasu sprawdzali, czy pracują ich odchylające kule amulety.

 

—   Bawisz   się?   —   Wchodzący   Mścisław   spojrzał   na   mnie   ponuro.   — 

background image

Wszystko dobrze?

 

— Bez komplikacji — odpowiedział ten starszy.

 

— Doskonale, Sopel. Idziemy.

 

— Nie minęło nawet pół roku. — Popatrzyłem demonstracyjnie na wiszący 

nad wejściem zegar, którego wskazówki spotkały się już na trójce.

 

— Nie pluj się. — Mścisław usiłował podepchnąć mnie do drzwi.

 

Nie ruszyłem się z miejsca.

 

— Jakoś przedtem krępowałem się zapytać, gdzie macie toaletę?

 

— Wygódki są na dworze.

 

— Nieboracy — powiedziałem ze współczuciem, zapinając kufajkę. Włożyłem 

czapkę i dopiero wyszedłem. Na zewnątrz zrobiło się ładnie: słońce świeciło, mróz 

nieco zelżał. — I gdzie mamy tę tajemniczą kabinkę?

 

— O czym mówicie? — spytał stojący na ganku Generałow.

 

— O toalecie. — Podałem mu zasobnik z nabojami i pistoletem maszynowym. 

— Przypilnuj na razie, nie będę tego ze sobą taskał.

 

— Jegorow, zaprowadź go — polecił Władimir, zważył w ręku ciężką torbę, 

popatrzył na mnie z niezadowoleniem.

 

— Powiedzcie gdzie, sam znajdę.

 

— Idź, idź, popatrzę, jak się zapadniesz — oznajmił Mścisław z uśmieszkiem, 

siadając na tylnej ławce stojących na podwórzu sań.

 

— A co, bywały przypadki?

 

— Niejednokrotnie.

 

 

Po powrocie wlazłem do sań, a woźnica skierował konie w otwartą na oścież 

bramę.   Wyjechawszy   za   nią,   skierował   się   w   stronę   Bulwaru   Południowego. 

Ciekawe, dokąd miał nas zawieźć?

 

Postanowiłem   się   nie   mordować   niepewnością   i   od   razu   zapytałem   o   to 

Mścisława rozglądającego się z roztargnieniem.

 

— Jadłodajnia na Prospekcie Tierieszkowej, niedaleko Chin — odparł, mrużąc 

background image

oczy przed jaskrawym słońcem. — Z tego, co wiem, drużynników karmią tam za 

darmo.

 

— Karmią! — prychnąłem, przypominając sobie wizyty w tamtym miejscu. — 

Lepiej zdechnąć z głodu, niż tam się stołować!

 

— Czyżby? — Siedzący naprzeciwko mnie Jegorow uśmiechnął się. — Na 

pewno lepiej?

 

— Sam się przekonasz. — Zarechotałem. — Na początek polecam tamtejsze 

kotlety.

 

— Jestem już po obiedzie. — Nie zamierzał brać udziału w tak ryzykownym 

eksperymencie.

 

— O proszę! A dlaczego mi nie dali? — Trąciłem Mścisława w bok. — Co to 

za dyskryminacja?

 

— Nie jęcz, załapałeś się chociaż na kanapki, a ja nie jadłem nawet śniadania. 

— Popatrzył na mnie nieprzychylnie.

 

— Serdecznie dzięki za kanapki — powiedziałem uprzejmie. — Ale nie należy 

naruszać porządku przyjmowania posiłków. Wrzodów się można nabawić.

 

— Niczego nie naruszam. Po prostu odżywiam się nieregularnie.

 

Po dotarciu do Prospektu Tierieszkowej sanie skręciły i pojechały w stronę 

promzony.   I   zaraz   gołym  okiem  można   było   dostrzec   różnicę   między   Bulwarem 

Południowym a resztą Fortu. Nie można powiedzieć, że miasto dosłownie wymarło, 

ale ludzi na ulicach kręciło się o wiele mniej. I drogę oczyszczono byle jak, byle jak 

odgarnęli śnieg na pobocza tak, że ledwie zdołaliśmy  się wyminąć  z jadącymi  z 

naprzeciwka   saniami.   A   domy   nie   tylko   nie   mogły   się   pochwalić   porządnym 

remontem,   ale   na   niektórych   nawet   dachów   kompletnych   nie   było,   chociaż   nie 

uświadczył tutaj człowiek porzuconych budynków i trudno by było znaleźć nawet 

wolne mieszkanie. I nie był to najuboższy rejon Fortu! Jeden z lepszych, prawdę 

mówiąc...

 

Było tu także o wiele mniej jaskrawych szyldów i wszelkich sklepików. Za to 

na pchlim targu panowało ożywienie. Każdy, kto właśnie nie pracował, zjawiał się 

tutaj. Bo to i jakieś artykuły żywnościowe można taniej kupić u przyjezdnych ze wsi, 

background image

i jakieś pieniążki złupić przy chałturce. Żebracy też wyszli na zarobek, chociaż o ile 

pamiętam,   poprzedniego   lata   ich   bractwa   tutaj   nie   było.   Z   odmieńców   nie 

dostrzegłem nikogo. Czyżby skutek kwarantanny?

 

Z podwórza wyjechał naprzeciw nas karawan z kilkoma trupami przykrytymi 

płachtą,   woźnica   musiał   zboczyć   tak,   że   sanie   o   mały   włos   byłyby   ugrzęzły   w 

wysokiej zaspie. Ale jakoś się udało.

 

— Bójka na noże? — spytałem Mścisława, który uniósł się nieco.

 

— Wątpię. — Usiadł z powrotem. — W nocy ścisnął mróz, widać bezdomni 

zamarzli.

 

— To czegoś się im tak przyglądał? — spytał Jegorow, który podniósł wysoko 

kołnierz,   zasłaniając   poczerwieniałą   twarz.   Za   Chiny   nie   był   przyzwyczajony   do 

mrozu.

 

— Myślałem, że trafiło na odmieńców. — Sekciarz potarł podbródek. — Ale 

wszyscy mieli normalne stopy.

 

—   „Magia   Klimatyczna”   —   przeczytał   wywieszkę   Jegorow,   zagwizdał   ze 

zdziwienia. — W taką pogodę mają okna otwarte na oścież?

 

— A co im zależy? — Mścisław wzruszył ramionami. — Aktywowali klimę i 

nie muszą dmuchać sobie w wąsy. Najlepsza reklama.

 

—   O!   —   Podwładny   Generałowa   wskazał   palcem   dwie   dziewczyny 

przechodzące na drugą stronę ulicy. Ich ubrania zupełnie nie pasowały do panującego 

mrozu. — One też mają klimę?

 

— Im to niepotrzebne. — Mścisław odprowadził wzrokiem zgrabne sylwetki. 

—   To   Siostry   Chłodu.   I   przy   nich   lepiej   nie   rzucać   takich   dowcipasów.   Nie 

zrozumieją.

 

— Takie śmiertelnie poważne?

 

— To nie tak — chrząknął sekciarz. — Ty, Sopel, co proponujesz robić?

 

— Gdzie on jest? W stołówce?

 

Prawie   wjeżdżając   na   zamarłego   w   pół   ruchu   garbusa,   sanie   skręciły   z 

prospektu   w   podwórze   i   zatrzymały   się   przy   pięciokątnym   czteropiętrowym 

budynku.

background image

 

—   Zaraz   się   dowiemy.   —   Mścisław   wyskoczył   na   drogę   i   natychmiast 

podbiegł do niego niewyględny typ.

 

Zanim   zdążyłem   mu   się   przyjrzeć,   facet   coś   mruknął   do   pomocnika 

kaznodziei,   lekko   jakby   przytańcowując,   skierował   się   w   stronę   Prospektu 

Tierieszkowej. Okulał nieboraczek czy co?

 

— Jest w środku i sam — oznajmił Mścisław, wracając do sań. — Jaki plan 

działań?

 

— Idź i poproś, żeby wyszedł — zaproponowałem Jegorowowi.

 

— Jak go poznam?

 

— Młody gość. Szczupły, wysoki. Ciemne włosy. Cecha szczególna, jak już 

mówiłem przedtem, jest piegowaty. Powiedz, że chcą z nim rozmawiać na temat 

odmieńców. — Przypomniałem sobie mijanego garbusa. — Zgoda?

 

Jegorow   kiwnął   głową,   zszedł   po   oblodzonych   stopniach   do   stołówki. 

Namacałem w kieszeni rękojeść pistoletu, szybko pobiegłem za róg. Griszka miał 

idiotyczny   zwyczaj   targać   wszędzie   ze   sobą   AKSU.   Jeszcze   mu   ręka   drgnie   i 

zafunduje mi kilka gustownych otworków.

 

Nie trzeba było długo czekać. Niebawem Jegorow wyszedł z sutereny, wskazał 

idącemu za nim Grigorijowi stojącego przy saniach Mścisława.

 

—   Łapy   z   daleka   od   torby.   —   Na   wszelki   wypadek   wyjąłem   giurzę   i 

wyszedłem zza rogu.

 

Grisza wzdrygnął się, odwrócił powoli i nie przejmując się obecnością obcych 

ludzi, opowiedział dokładnie, co o mnie myśli. Nie mam pojęcia, dlaczego swoje 

opinie wyrażał wyłącznie za pomocą słów niecenzuralnych. Dobrze chociaż, że nie 

chwytał za broń. A słowa... Cóż słowa? Nie spodziewał się mnie więcej zobaczyć, 

więc   bardzo   się   musiał   zdziwić.   Ja   zresztą   jeszcze   całkiem   niedawno   też   nie 

pomyślałbym o takim spotkaniu. A powiedzenie komuś, że gówno nie tonie, to nie 

jest żadna obelga, ale ludowa mądrość. Nie miałem się więc o co obrażać specjalnie.

 

—   Nie   uwierzysz,   ale   też   się   cieszę,   że   cię   widzę.   —   Uśmiechnąłem   się 

szeroko,   kiedy   Piegowaty   wreszcie   umilkł.   Ale   pistoletu   do   kieszeni   jeszcze   nie 

chowałem. — Znajdziesz pięć minut, żeby wysłuchać propozycji biznesowej?

background image

 

— Wal śmiało. — Grisza obejrzał mnie uważnie od stóp do głów, a potem 

przeniósł   uwagę   na   Mścisława.   Piegowaty   był   ubrany   jak   zawsze   na   sportowo: 

czapka narciarska, krótka, ale ciepła kurtka, spodnie z mnóstwem kieszeni i wysokie 

buty. — Mam nadzieję, że nie na ulicy?

 

— Dlaczego nie? — Uśmiechnąłem się, nieco uspokojony. Zawsze istniała 

możliwość, że Grigorijowi odbije i narobi głupot. Ale jako człowiek rozumny na 

pewno już załapał, że skoro gadamy na widoku u ludzi, nie zamierzamy go zabić. — 

Tylko nie na stołówce, błagam, od samego zapachu rzygać mi się chce.

 

— Przejedziemy się? — Wskazał sanie.

 

— Jasne — zgodziłem się i nagle coś mnie popchnęło. Nogi same uczyniły 

dwa   kroki   w   bok,   ściana   domu   za   plecami   rozleciała   się   we   wszystkie   strony 

oślepiającymi płatkami ognia.

 

Fala   wybuchu   uderzyła   mnie   w   bok,   uniosła   nieoczekiwanie   lekko   w 

powietrze, rzuciła w stronę ogrodzenia dawnego przedszkola. Czas, który wlókł się 

teraz niby senna, jesienna mucha, już gotował się, by wrócić w swój zwykły bieg, a ja 

rzuciłem   wszystkie   siły,   aby   postawić   oddzielające   mnie   od   magicznego   pola 

zasłony.   W   następnej   chwili   lądowanie   na   ziemi   wyparło   ze   mnie   dech,   ale   nie 

mogłem nawet spokojnie poleżeć. Iskrami bólu w zakończeniach nerwów przebiegło 

przeze mnie — a może wokół mnie? — jakieś potężne zaklęcie.

 

Jak   oparzony   odskoczyłem  od   bijącego   w   niebo   słupa   fioletowego   ognia   i 

poczułem   nieoczekiwanie   nowe   czary   —   znajdujący   się   na   dachu   przedszkola 

zaklinacz tym razem użył potwornej w skutkach „Zawiniętej mory”. W tej chwili 

jednocześnie otworzyli do niego ogień Mścisław i Grigorij, ale uprzedził ich o całą 

sekundę, zdążył się ukryć, zanim dosięgły go kule. Klnąc głośno, woźnica próbował 

utrzymać   spłoszone   konie,   a  Jegorow   z   pistoletem   w  dłoni,   zakosami,   jak  zając, 

rzucił się przez podwórze.

 

Mgnienie później chmura śmiercionośnej energii nakryła mnie z głową i zalała 

jak   woda   ogarniająca   przybrzeżny   kamień.   Na   szczęście   pełne   odcięcie   od 

magicznego pola dało efekt — zaklęcie przeszło obok i tylko roztopiło śnieg wokół 

moich nóg. Chociaż powinno mnie obrócić w popiół...

background image

 

Chwiejąc się — w głowie mi się kołowało, jakbym nieźle oberwał po mordzie 

— wyszedłem z kręgu pieniących się jeszcze resztek śniegu i nie bardzo wiedząc, co 

robię, schowałem pistolet do kieszeni kufajki. W uszach dzwoniło, krzyki Mścisława 

próbującego zatrzymać Jegorowa, który przeskoczył lekko plot i już się schował za 

domem, dochodziły jak przez grubą warstwę waty.

 

Grigorij przyklęknął na jedno kolano, zamarł z automatem w rękach o parę 

kroków   od   zejścia   do   stołówki,   woźnica   wciąż   próbował   uspokoić   konie,   a   ja 

zacząłem   trochę   dochodzić   do   siebie.   W   tej   sytuacji,   co   oczywiste,   to   Mścisław 

musiał   wziąć   na   swoje   barki   użeranie   się   z   ochroniarzami,   którzy   wyskoczyli   z 

dawnego przedszkola, w którym znajdowało się należące do Cechu biuro spedycyjne. 

Sekciarzowi wystarczyło powiedzieć  kilka słów, a  cechowi, jakby w nich piorun 

strzelił, odskoczyli na swój teren. Pomocnik Dominika nie spoczął na laurach, tylko 

pośpieszył za nimi.

 

Mimo tego całego fajerwerku, a może właśnie głównie przez niego, cała ulica 

była   jak   wymarła.   Nie   ruszały   się   nawet   zasłonki   w   oknach   czteropiętrowca.   I 

słusznie,   bo   trzeba   być   kretynem,   żeby   się   samemu   pchać   na   rożen.   Poza   tym 

mieszkali tutaj ludzie pracujący, o tej porze mało kto przebywał w domu.

 

Odwróciłem   się,   spojrzałem   na   stopioną   ścianę   domu,   pomyślałem   przez 

chwilę i uznawszy, że po niedoszłym mordercy nie pozostał już nawet ślad, ruszyłem 

za Mścisławem. Dwóch cechowych próbowało mu właśnie coś tłumaczyć, ale ich 

wyjaśnienia najmniej interesowały sekciarza.

 

Ogrodzenie   mogło   się   okazać   dla   mnie,   w   tym   stanie,   w   jakim   się 

znajdowałem,   przeszkodą   nie   do   przebycia,   skierowałem   się   więc   do   furtki. 

Podszedłem   do   Mścisława,   rozglądając   się   na   boki,   i   oszołomiony   zagapiłem   na 

rozciągniętego na oczyszczonej ze śniegu ścieżce Jegorowa. Pistolet wyleciał mu z 

ręki   i   leżał   pod   schodami   przeciwpożarowymi,   którymi   zapewne   zszedł   na   dół 

morderca.

 

— Nasza organizacja nie ma z tym nic wspólnego! — Naczelnik ochrony, 

który wyskoczył właśnie z budynku, facet około czterdziestki, ubrany na sportowo, 

starał się mówić jak najspokojniej. Na jego lewym policzku widniało wytatuowane 

background image

srebrem koło zębate. — Wszyscy pracownicy byli na swoich miejscach!

 

— A teraz?! — ryknął na niego Mścisław, uspokoił się momentalnie, spojrzał 

na mnie. — Generałow obedrze mnie ze skóry.

 

—   Nie   bylibyście   tak   uprzejmi...   —   ochroniarz   poczuł   zmianę   nastroju 

rozmówcy i spróbował pozbyć się naszego towarzystwa.

 

—   Nie!   —   warknął   Mścisław,   nie   chcąc   nawet   słuchać   propozycji,   a   co 

najciekawsze, naczelnik ochrony położył uszy po sobie.

 

—  Hej,  wy!  Nie  deptać  mi  tam!   —  krzyknąłem  na  szukających  czegoś  w 

śniegu   między   rosnącymi   przy   ogrodzeniu   drzewami   cechowych,   spojrzałem   w 

pokryte   warstewką   lodu   oczy   Jegorowa   i   wyjaśniłem   sekciarzowi:   —   Oberwał 

stamtąd „Igłą mrozu”.

 

— Skąd wiesz?

 

—   Gałęzie   drzew   pokrył   szron   i   jest   też   na   przeciwległej   ścianie.   —   W 

myślach połączyłem linią zlodowaciałe cegły, ciało Jegorowa i jarzębinę z białymi 

gałęziami.

 

— Szybko mi stamtąd! — Grigorij wyskoczył zza rogu i natychmiast połapał 

się, o co chodzi.

 

— Jakim prawem się tutaj rządzicie?  — Drzwi przedszkola otworzył jakiś 

całkiem okazały typ w narzuconej na roboczy kombinezom drogiej szubie. — To 

teren prywatny!

 

— Drużyna, wydział kontrwywiadu. — Piegowaty prawie wsadził mu w twarz 

służbową odznakę, a potem wsunął ją z powrotem na pas torby. — Jeśli wasi ludzie 

zatrą ślady...

 

Nie   czekając   nawet   na   rozkaz   dowództwa,   naczelnik   ochrony   machnął   na 

podwładnych, a ci zaraz porzucili poszukiwania i odbiegli na ścieżkę przebiegającą 

wokół przedszkola. Wyższy naczelnik nie to żeby został wytrącony z równowagi, ale 

nie miał ochoty na wyjaśnianie wzajemnych stosunków i zależności, wrócił więc do 

budynku.

 

— ...to zobaczycie, gdzie raki zimują — zakończył myśl Grigorij i od razu 

zabrał się do mnie. — I w co żeś postanowił wpakować się tym razem?

background image

 

Udałem, że nie słyszę, stawiając stopy w odciskach butów pozostawionych 

przez cechowych, ostrożnie podszedłem do pokrytej szronem jarzębiny. Większość 

śladów   mordercy   na   terenie   przedszkola   została   beznadziejnie   zadeptana,   ale   z 

drugiej strony ogrodzenia pozostały nienaruszone.

 

— No i co byś chciał tutaj wypatrzeć? — Grigorij stanął koło mnie, odłamał 

oblodzoną gałąź, która nie trzasnęła, ale tak jakoś chrupnęła niby szkło. Przemroziło 

drzewo na wskroś? Możliwe. — Sherlocku Holmesie domorosły?

 

— Wylazł sobie tą dziurą i spokojnie odszedł. Nie uciekał, ale po prostu szedł. 

— Pokazałem Grigorijowi odgięte pręty ogrodzenia. Więcej nic naprędce nie udało 

się zauważyć. Może jedynie ślady lewej nogi, które były nieco zamazane. Uszkodził 

ją sobie, kiedy schodził z dachu? Wszystko możliwe.

 

— Chodźmy stąd, geniuszu dedukcji. — Piegowaty pociągnął mnie za rękaw. 

— Drużynnicy przyjechali z komisariatu, zarekwirujemy na jakiś czas ich transport.

 

— Naprawdę zarekwirujemy? — Skrzywiłem się, czując ostry ból w głowie. 

— Jesteś teraz taki mocny?

 

— Zawsze byłem mocny. — Grisza nie zamierzał bawić się w skromnisia. — 

Powiedz swojemu  przyjacielowi,  żeby  zostawił  woźnicę na świadka.  Oczywiście, 

jeśli twoja propozycja jest jeszcze aktualna.

 

—   Aktualna.   —   Dałem   dyskretnie   znak   Mścisławowi,   a   on   boczkiem-

boczkiem podążył w naszą stronę, odsuwając się od drużynników przesłuchujących 

członków Cechu. — I jeśli nie masz nic przeciwko temu, powinniśmy wziąć też do 

tej sprawy Liniewa, bez niego się nie obejdzie.

 

— Dokąd to? — dostrzegłszy manewr sekciarza, zawołał jeden z drużynników, 

na   którego   ciemnozielonych   pętlach   o   czerwonych   krawędziach   widniały   cztery 

trójkąty. — O, Grigorij Aleksiejewicz! Nie poznałem od razu. Przejmujecie sprawę?

 

— Nie. — Grisza pokręcił głową. — Jesteśmy świadkami.

 

— No to mi się udało! — ucieszył się zwalisty, wąsaty starszyna i podszedł do 

nas. — Możecie dać rysopis?

 

—   Albo   miał   maskę,   albo   owinął   twarz   jakimiś   szmatami   —   rozczarował 

podoficera Piegowaty. — Za ogrodzeniem zachowały się jego ślady.

background image

 

—   Przyjedzie   porucznik,   niech   się   w   tym   próbuje   połapać.   —   Starszyna 

popatrzył na Jegorowa, przy którym uklęknął jeden z drużynników, a potem znów 

powiedział do Grigorija: — Znacie zabitego?

 

— Przy stołówce stoją sanie, w nich jest człowiek. On wszystko opowie — 

rzekł Mścisław. Wąsacz rzucił mu taksujące spojrzenie i zrezygnował z dyskusji. 

Wygląd sekciarza robił wrażenie, a kto może wiedzieć, z kim też się włóczy oficer 

kontrwywiadu? — To co, idziemy?

 

—   Momencik   —   zatrzymał   go   jeszcze   Grigorij   i   znów   zwrócił   się   do 

starszyny: — A porucznik po co przyjedzie?

 

— Jakżeby zrobić inaczej? — zdziwił się zapytany. — Zgodnie z przepisami: 

„Masowe   użycie   bojowych   czarów,   skutkujące   śmiercią   jednej   lub   więcej   osób”. 

Będzie jeszcze ekspert z Gimnazjonu.

 

Pociągnąłem Griszę za kurtkę, ale nie zwrócił na to uwagi.

 

— Zrobiliście pomiary? To był czarownik, czy używał artefaktów?

 

— Ślady są zamazane, trudno od razu odgadnąć. Może ci z Gimnazjonu coś 

namierzą. A w ogóle... — Starszyna spojrzał znów na ciało Jegorowa, skrzywił się i 

zamilkł.

 

— Co w ogóle? — popędził go Piegowaty.

 

— Moi chłopcy mówią, że to wygląda na robotę Leszego. Kubek w kubek 

takie   metody.   Tylko   Leszy   nie   robi   tego   typu   pomyłek,   jeśli   już   działa,   to   na 

pewniaka. I nie mogę zrozumieć, po co ten chłop się tutaj pchał?

 

Popatrzyłem na ciało Jegorowa i zrozumiałem, co spowodowało wątpliwości 

starszyny. Pistoletu, który jeszcze parę minut temu leżał pod schodami pożarowymi, 

teraz tam nie było. To na pewno Mścisław wyczyścił niektóre ślady.

 

— Leszy? Osobiście wątpię. — Grigorij wzruszył ramionami. — Wuju Stiopa, 

wezmę samochód, dobrze? Muszę pilnie do Komendy Centralnej.

 

— Bierz, co mi tam — zgodził się starszyna i zanim odszedł do podwładnych, 

dorzucił: — Powiedz kierowcy, żeby potem od razu wracał na nasz komisariat.

 

—   Dziękuję!   —   zawołał   za   nim   Grisza   i   podepchnął   mnie   do   terenówki 

będącej produktem ulianowskiej fabryki samochodów. Patriota wyglądałby bardzo 

background image

szykownie, gdyby nie praktycznie nieistniejący lewy bok i zerwany przedni zderzak. 

— Ruszajcie się szybciej.

 

Szedłem za kontrwywiadowcą, ale myśli krążyły gdzie indziej. W pierwszym 

rzędzie oczywiście zahaczały niedawny zamach. Leszy? Jeśli tak, wychodziło na to, 

że Gospodarz nie dał rady przytrzymać go za ogon, chociaż się przechwalał. A to 

oznaczało dla mnie grube nieprzyjemności. Dzisiaj zabójca narwał się z magią, ale 

jeśli jutro rąbnie ze snajperki? Leszy to człowiek wszechstronny, nigdy nie wiadomo, 

z której strony spodziewać się ataku.

 

Otworzyłem   tylne   drzwi,   wlazłem   do   samochodu,   posunąłem   się,   robiąc 

miejsce wsiadającemu za mną Mścisławowi. W głowie miałem głuchą pustkę i tylko 

ból w całym ciele przeszkadzał rzucić wszystko w diabły i pogrążyć się we śnie. A i 

nerwy miałem napięte do granic — Leszy Leszym, ale nawet bez niego miałem dość 

problemów. Tym bardziej że do jednego z nich właśnie się zbliżałem. Najgorsze, że 

nie miałem pojęcia, czego mogę się po Ilji spodziewać.

 

Cholera, po co się związałem z sekciarzami? Żyłbym sobie spokojnie.

 

Hm... Żyłbym, gdyby mi dali. W Forcie człowiek nie da rady długo się chować 

po ciemnych kątach. Prędzej czy później szczęście się skończy, a przy kontaktach z 

naszym   kochanym   kontrwywiadem   lepiej   mieć   w   rękawie   kilka   asów.   A   w   tym 

wypadku za sekciarzami byłem bezpieczny jak za kamienną ścianą. Najważniejsze, 

żeby mnie pod tą ścianą nie postawili.

 

—   Do   Centralnej?   —   spytał   młody,   bez   przerwy   żujący   gumę   chłopak 

wsiadającego do przodu Grigorija.

 

— Do Centralnej.

 

Kierowca przejechał przez zaśnieżony klomb, wyskoczył na drogę i samochód 

nadmiernie szybko, jak na mój gust, popędził ku Prospektowi Tierieszkowej. Trzęsło 

nas   z   tyłu   okrutnie,   ale   o   wiele   gorszy   niż   niewygody   był   obrzydliwy   smród 

nowoczesnego paliwa z palmy. Trzęsionka i smród... Nie ucieszyłby się Mścisław, 

gdybym puścił na niego pawia...

 

—   Jakie   masz   przy   sobie   amulety   ochronne?   —   spytał   cicho   pomocnik 

Dominika.

background image

 

— A co?

 

— Efekt był interesujący. Pierwszy raz widziałem, żeby coś zdołało odchylić 

„Zawiniętą morę”.

 

— Później o tym pogadamy, co? — zaproponowałem, patrząc znacząco na 

kierowcę.

 

— Zgoda. — Sekciarz nie zamierzał prowadzić rozmowy na siłę.

 

Spróbowałem   odprężyć   się   chociaż   odrobinkę,   zacząłem   powolutku 

zdejmować   tarczę   blokującą   wciąż   jeszcze   promieniowanie   i   natknąłem   się   na 

kolejny problem. Zrzucić ją tak po prostu i zanurzyć się w otaczające mnie pola mocy 

magicznej,   nawet   osłabione   przez   mury   Fortu,   byłoby   równoznaczne   z 

samobójstwem. Spłonąłbym żywcem, cholera.

 

I znów musiałem wyrównywać potencjały za pomocą tych samych trzynastu 

monet,   a   dopiero   potem   powolutku   dezaktywować   zaklęcia   ochronne.   I   uwolnić 

okręconą kokonem przestrzeń. Ledwie zdążyłem...

 

I dopiero teraz dotarła do mnie  cała powaga sytuacji. Przecież o mało  nie 

zginąłem!   Gdybym   miał   trochę   mniej   szczęścia,   nawet   popiołu   by   po   mnie   nie 

zostało. Diabli! Co się dzieje? Znów chcą mnie uziemić. Leszy, bydlaku, kto ci za 

mnie zapłacił? Jakiej jeszcze swołoczy mimochodem nadepnąłem na odcisk?

 

Dobrze,   dobrze,   trzeba   się   uspokoić,   bo   i   tak   już   się   zrobiłem   mokry.   W 

dodatku zaczęła mi drgać lewa powieka, brakowało mi tylko jeszcze tiku nerwowego. 

Leszy niech sobie łapę ssie, teraz mnie nie upoluje. Niech tylko spiknę sekciarzy z 

Ilją, zaraz się zaszyję gdzieś na dnie, w mule.

 

Patriota dojechał do Komendy Centralnej dość szybko. Nie zdążyliśmy nawet 

przestraszyć się, jak należy — maniera  kierowania żującego gumę chłopaka była 

skrajnie   indywidualna   i   pozostawało   się   tylko   dziwić,   że   auto   było   jeszcze   na 

chodzie. Gdyby na drogach panował jakikolwiek ruch, nie obyłoby się bez wypadku. 

I tak o mało nie skosiliśmy paru słupów.

 

Dyżurujący przy wjeździe na dziedziniec drużynnicy na widok samochodu z 

namalowanym  na pogiętej  karoserii sokołem opuścili  łańcuch,  ale  Grisza   klepnął 

kierowcę w ramię i wyszliśmy z samochodu.

background image

 

— Dzięki, jedź prosto do komisariatu — polecił Piegowaty.

 

— Mamy z tobą iść? — Skuliłem się pod wpływem zimnego wiatru, rzuciłem 

okiem na budynek komendy: okna parteru i pierwszego piętra zabezpieczone zostały 

kratami. Na ogrodzonym wysokim płotem podwórzu stało kilkadziesiąt samochodów 

i   zdawało   mi   się,   że   za   prawie   zupełnie   zasypaną   śniegiem   „kopiejką”   utknęła 

czterodrzwiowa niva z przyciemnianymi szybami.

 

— Tutaj lepiej zaczekajcie. — Grisza prawie biegiem puścił się do głównego 

wejścia dawnego oddziału miejskiego milicji.

 

— A on do kogo poszedł? — Sekciarz patrzył za Piegowatym.

 

—   Do   zastępcy   naczelnika   wydziału   kontrwywiadu   Ilji   Liniewa,   otczestwa 

zapomniałem — odparłem zgodnie z prawdą, uznając, że za późno już na mataczenie.

 

— To gadaj, jaki masz amulet? — wrócił do przerwanej rozmowy Mścisław i 

kilka razy kopnął czubkiem buta w zaspę.

 

— A wy dla kogo pracujecie? — odpowiedziałem pytaniem napytanie.

 

—   No   i   pogadaliśmy.   —   Sekciarz   odwrócił   się   i   zmierzył   wzrokiem 

wychodzących   z   dziedzińca   drużynników.   Ci   z   kolei   nie   zwrócili   na   nas   uwagi, 

załadowali się na wyjeżdżające ze stajen sanie i odjechali do swoich spraw.

 

Schowałem głowę w ramiona, zacząłem leciutko przytupywać na biegnącej 

wzdłuż   ogrodzenia   ścieżce.   Pogoda   psuła   się   w   oczach   i   napływające   z   północy 

czarne śniegowe chmury powoli, ale nieubłaganie pokrywały niebo ołowianą zasłoną. 

Ostry wiatr podniósł kłującą kurzawę i zaczął zmiatać śnieg z dachów sąsiednich 

domów.

 

Zimno. Szaro. Obrzydliwie.

 

Mógłby się Ilja pośpieszyć, bo już wartownicy zaczęli na nas zwracać uwagę. 

Gdyby nie przywiózł nas Grigorij, dawno by nam popędzili kota. Niezbyt przyjemnie 

sterczeć przy strzeżonym terenie... Na dobitkę Mścisław jakby nabrał wody w usta. 

Ani słowa już nie powiedział. I w cholerę z nim, i tak nie miałem ochoty na gadanie. 

Jeśli trzeba człowiekowi zajść za skórę, sekciarze są pierwsi, ale kiedy należałoby 

odpowiedzieć na jedno proste pytanie, zaraz uniki robią.

 

background image

 

Długi kaszmirowy płaszcz Ilji mignął przy wejściu komendy po kwadransie. 

Zaraz za nim wyskoczył Grigorij, obaj skierowali się ku nivie. Ilja bez problemów 

odpalił auto, kilka minut grzał silnik, a potem ostrożnie zaczął objeżdżać „kopiejkę”. 

W tej chwili na dziedziniec zajechała duża ciemnozielona terenówka z granatowym 

pasem na bokach, kierowca otworzył okno i wystawił głowę.

 

— Daleko się wybierasz? — krzyknął do Liniewa, który także opuścił szybę.

 

— Na wyjazd.

 

— Kiedy wracasz?

 

— A o co chodzi?

 

—  Przyszedł  cynk  o  Leszym,   obława   za  nim idzie  na  Krzywe.  Jedziesz  z 

nami? — zaproponował drużynnik.

 

— Nie dam rady — odmówił Ilja, jak mi się zdawało, z prawdziwym żalem. 

— Ale jakby co, spróbuję się wyrwać. Będziemy w kontakcie.

 

— Dogadane. — Kierowca schował się przed śniegiem z powrotem w wozie, 

odjechał, dając nivie przejazd, powoli wpełzł na jedno z miejsc  parkingowych, a 

Liniew ruszył do nas.

 

—   No   popatrz,   naprawdę   żyje   —   mruknął,   patrząc,   jak   wchodzę   do 

samochodu, i poprawiając swój nieodłączny jedwabny szalik.

 

—   A   bo   co?   —   Pociągnąłem   nosem,   rozsiadając   się   wygodnie   na   tylnym 

siedzeniu. — Były jakieś wątpliwości?

 

— No, jak na kogoś, kogo potraktowano „Splunięciem smoka”, „Zawiniętą 

morą” i diabli wiedzą czym jeszcze, wyglądasz znakomicie. — Nie śpiesząc się z 

odblokowaniem zajętego przez nivę wjazdu, Liniew popatrzył na mnie uważnie. — 

Tak w ogóle, eksperci Gimnazjonu są tobą bardzo zainteresowani.

 

— Mam to gdzieś. — Zdjąłem rękawice, pochuchałem na zmarznięte palce.

 

—   Może   już   pojedziemy?   —   ponaglił   kontrwywiadowcę   Mścisław.   — 

Mamy...

 

—   Wiem   doskonale,   gdzie   macie   kwaterę,   panie   Dorochow.   —   Ilja   nie 

omieszkał   zademonstrować,   jaki   jest   zorientowany.   —   A   może   szanowny   pan 

background image

Dominik,  który woli nie posługiwać się nazwiskiem,  ma życzenie spotkać się na 

neutralnym terenie?

 

— Nie, nie ma życzenia. — Mścisław oparł się, żeby nie dotykać głową dachu 

samochodu. — Nie było w ogóle mowy o audiencji u ojca Dominika.

 

— A teraz jest — postawił warunek Liniew.

 

—   Może   nawet   tak   będzie   wygodniej.   —   Sekciarz   nie   spierał   się.   —   Do 

wieczornego kazania jeszcze parę godzin.

 

— Tak też  myślałem.  — Ilja wrzucił  bieg i niva wyskoczyła na ulicę. — 

Grisza, oczyścili już Prospekt Tierieszkowej?

 

— W tę stronę jechaliśmy normalnie. — Piegowaty oparł się rękami o przedni 

panel, kiedy maszyna wpadła w głęboką koleinę. — Bulwar Południowy też powinni 

uprzątnąć.

 

— Uprzątnęli — potwierdził Mścisław.

 

— A ty, Sopel, gdzieś się podziewał? — zaczął wypytywanie Liniew, kiedy 

tylko niva wjechała na prospekt i zmniejszyło się ryzyko utknięcia w zwałach śniegu 

na poboczu.

 

— Spytasz Dominika. — Nie chciało mi się niczego wymyślać.

 

— No toś się już nagadał. — W samochodzie zrobiło się ciepło, więc Ilja zdjął 

czapkę z norek i podał Griszy. — A my martwiliśmy się, myśleliśmy, że zginąłeś na 

bagnach...

 

—   Niedoczekanie   wasze.   —   Pochwyciłem   wzrok   kontrwywiadowcy   i 

zrozumiałem,  że przede wszystkim interesowała go reakcja Mścisława. Chciał się 

przekonać, czy sekciarze wszystko wiedzą. Cóż, niech się pomęczy do spotkania z 

Dominikiem.

 

— Odznakę służbową gdzie posiałeś? — Grigorij przypomniał sobie nie w 

porę o wydanej mi blaszce.

 

— Wpadła do bagna — przyznałem się.

 

—   Masz   krechę   —   skrzywił   się   Piegowaty.   —   Namordowałem   się 

niemożebnie, żeby się za ciebie wytłumaczyć. Wolałbym sam utonąć, słowo honoru.

 

— Można by pomyśleć, żeś się za mnie jednego tłumaczył. — Nie przyjąłem 

background image

wyrzutu do wiadomości. — A co tam starszyna gadał o Leszym?

 

— Uspokój się. Leszy by nas wszystkich załatwił. — Mścisław odwrócił się do 

okna.

 

— A jednak?

 

— On i przedtem nie brzydził się magią. — Grigorij odwrócił się do mnie. — 

A w ostatnim czasie w ogóle zaczął urządzać naloty dywanowe. A co najdziwniejsze, 

nie udaje się zdjąć ani śladu aury, ani echa energetycznego amuletów. Gimnazjon 

staje na uszach, powiadają, że musi pozostać albo jedno, albo drugie, a wygląda, 

jakby ktoś wszystko wymazywał. A czegoś takiego ponoć być nie może.

 

— Niech ktoś to powie Leszemu — uśmiechnął się Mścisław. — Nie, nie. 

Podjeżdżaj wprost do bramy, otworzą zaraz.

 

I   rzeczywiście,   ledwie   niva   zatrzymała   się   przy   wjeździe   do   rezydencji 

Niosących   Światłość,   skrzydła   bramy   natychmiast   się   rozchyliły,   Mścisław   nie 

musiał nawet wychodzić z samochodu. Liniew podjechał do willi, wyłączył silnik i 

spojrzał na sekciarza.

 

— Gdzie dalej?

 

— Do rozmównicy. — Mścisław wyszedł na zewnątrz, zignorował stojącego 

na ganku Generałowa, chwycił mnie za łokieć. — Nie rozpędzaj się, rozmowa ma się 

odbyć w stylu „dwóch na jednego”.

 

— Jakie są stawki? — podtrzymał żart Grigorij. — Stawiam na Ilję.

 

— Nie widziałeś jeszcze Dominika — ostrzegłem go. — Mścisław, a gdzie my 

mamy czekać?

 

— W holu. — Jakoś mnie tą odpowiedzią sekciarz nie zadziwił. — Nie masz 

nic przeciwko temu?

 

— A dadzą chociaż coś jeść? — spytałem, zdając sobie sprawę, że nie ma 

sensu się wykłócać.

 

—   Herbatą   też   napoją   —   obiecał   Mścisław   i   wskazał   rozglądającemu   się 

Liniewowi Generałowa. — Ten właśnie, jak to powiadacie, pan zaprowadzi was do 

ojca Dominika.

 

— Ilja. — Liniew, nie tracąc czasu, podał rękę Władimirowi.

background image

 

—   Władimir   —   odparł   tamten,   ściskając   dłoń   Ilji,   poszukał   wzrokiem 

Jegorowa i spojrzał pytająco na Mścisława.

 

—   Później.   —   Pomocnik   Dominika   potrząsnął   głową.   —   To   zastępca 

naczelnika wydziału kontrwywiadu Drużyny.

 

—   Chodźmy   do   Do...   —   Generałow   zaciął   się   tylko   na   chwilę,   ale   i   to 

wystarczyło, żeby Mścisław zgrzytnął zębami — do ojca Dominika.

 

— Chodźmy. — Ilja uśmiechnął się w odpowiedzi.

 

— Też byśmy już zeszli z tego mrozu — zauważył słusznie Grigorij. — Nie 

przypuszczałem, że będę cały dzień biegał po ulicach.

 

— No to wejdźcie do domu, czego sterczycie? — Sekciarz zmarszczył brwi. 

— Jak niezguły jakieś, cholera, się zachowujecie.

 

Wymieniłem z Grigorijem spojrzenia, wzrokiem wskazałem drzwi. Myślę, że 

wartownicy   nieźle   się   zdziwili,   kiedy   z   Griszą   weszliśmy   do   pomieszczenia, 

zwaliliśmy się na przeciwległe końce kanapy, a Mścisław kazał nam przynieść po 

herbacie, po czym poleciał na piętro.

 

— Jak myślisz, długo potrwa ta impreza? — spytałem Grigorija i chrząknąłem, 

widząc leżącą na podłodze moją własną torbę z nabojami.

 

— Do wieczora pewnie będziemy już wolni — odparł z nadzieją Piegowaty, 

biorąc jedną ze szklanek z herbatą postawionych na stoliku do gazet. — Słuchaj, 

Sopel, o ile pamiętam, ty źle reagujesz na wszelkie surogaty i koncentraty, prawda? 

Dlatego kotletów jeść nie mogłeś...

 

— Kiełbasy mi nie ruszaj, kiełbasa to świętość. — Od razu pojąłem, o co mu 

chodzi, i zabrałem z tacy dwie z czterech kanapek. — Dali te plasterki cieńsze od 

papieru, chyba tylko dla aromatu...

 

Zjadłszy swoją porcję w jednej chwili, Grigorij bez krępacji rozwalił się na 

kanapie   i   zamknął   oczy.   Zasnął   natychmiast,   aż   mu   pozazdrościłem.   Po   chwili 

namysłu   doszedłem   do   wniosku,   że   nic   mądrzejszego   uczynić   w   tej   sytuacji   nie 

można, i poszedłem za przykładem drużynnika.

 

background image

 

Obudził   mnie   ból   w   zdrętwiałej   szyi.   Rozkleiłem   z   trudem   powieki, 

przeciągnąłem się i dopiłem ostygłą herbatę. Siedzieliśmy w półmroku. Na dworze 

ściemniało, na oświetlenie sekciarze skąpili. Nawet magiczna latarnia pracowała na 

pół gwizdka. A może to specjalnie, żeby nam nie przeszkadzać we śnie?

 

A gdzie też nasi  wartownicy? No proszę,  już  się zmienili.  To ileż  myśmy 

spali?   Która   to   godzina?   Nie   miałbym   nic   przeciwko   temu,   żeby   jeszcze   dzisiaj 

pozałatwiać trochę swoich spraw.

 

— Obudziłeś się? — ziewnął rozwalony na kanapie Grigorij. — Zdrowo sobie 

dałeś pospać.

 

—   Można   pomyśleć,   że   ty   wcale   oczu   nie   zamknąłeś.   —   Znów   się 

przeciągnąłem. — Która godzina?

 

— Wpół do komina — odparł bezczelnie Piegowaty.

 

—   Słuchaj   no,   folklorysto   niedorobiony.   —   Jego   odpowiedź,   błazeńska   i 

jałowa, w ogóle mi się nie spodobała. — Poważnie pytam.

 

Grigorij   nie   zdążył   wymyślić   kolejnej   błyskotliwej   odpowiedzi,   bo   na 

schodach   rozległy   się   głosy,   do   holu   wkroczyli   Dominik,   Mścisław   i   Ilja.   Ale 

Generałowa z nimi nie było.

 

— Nie, oczywiście, waszego człowieka wypuszczą już dzisiaj, osobiście tego 

dopilnuję   —   oświadczył   Liniew   pewnym   głosem.   —   A   ciało   możecie   zabrać   w 

każdej chwili.

 

— Kto kogo? — spytał Grigorij, wstając.

 

—   Wszystko   dobrze   —   odpowiedział   zwięźle   wyjątkowo   poważny   Ilja, 

spojrzał na błyszczący srebrem zegarek, odwrócił się do kaznodziei. — Dziękuję za 

naukę, ojcze Dominiku, ale na nas pora.

 

— A gdzie Generałow? — zainteresowałem się, z trudem powstrzymując chęć 

wypowiedzenia się o wypranym najwyraźniej mózgu kontrwywiadowcy. Nie będę im 

psuć zabawy, najwyraźniej po coś im ten teatr potrzebny. Ich sprawa.

 

— Zabity i zjedzony. — Mścisław radośnie wyszczerzył zęby. — Ty też się 

zbieraj.

 

— Z własnej woli u was nocować nie zamierzam. — Prychnąłem, biorąc z 

background image

kanapy ładownicę. — Nie podrzuciłby mnie ktoś na Czerwony?

 

— Jaki znowu Czerwony, do diabła? — Pomocnik Dominika był nader wesół. 

— Oddaliśmy cię w ajencję Drużynie.

 

— Co?!!! — Nie wierzyłem własnym uszom. — Po jaką cholerę?!

 

— Nie klnij. — Dominik gestem kazał wartownikom wyjść, zanim wyjaśnił. 

—  Drużyna  potrzebuje,   abyś wziął   udział  w  pewnym małym  projekcie,   a  potem 

jesteś wolny jak ptak.

 

— Już teraz mogę być wolny jak ptak — zacząłem się stawiać. — Nie było 

umowy co do Drużyny. Znam te ich projekciki, znów mnie poślą w dupę ciemną!

 

— Nikt nigdzie cię posyłać nie zamierza. — Uśmiech Ilji przywodził na myśl 

kota, który do rozpuknięcia opił się śmietanki. — Mamy co do ciebie inne plany.

 

— W trumnie znajdę te wasze plany! — wrzasnąłem. — Przez takie genialne 

pomysły sam bym o mały włos do grobu trafił!

 

— Nie drzyj się. — Ton Mścisława sprawił, że straciłem ochotę, aby iść na 

pełną konfrontację. — Jest takie słowo „trzeba”.

 

—   Trzeba-sreba!   —   Mimo   wszystko   nie   zamierzałem   się   poddawać.   — 

Zapomnijcie.

 

— Tak w ogóle, to interesuje się tobą aż do tej pory Patrol — przypomniał mi 

Ilja, siadając na krawędzi stołu. Widać było, że te przepychanki go bawią.

 

—   A   to   właśnie   wchodziło   w   plany   waszego   poprzedniego   projektu.   — 

Wyszczerzyłem zęby i rozumiejąc, co się kryje za tą kiepsko zawoalowaną groźbą, 

dodałem: — Czyli co, zaczynamy rozmawiać z pozycji siły?

 

—   I   eksperci   Gimnazjonu   chcieliby   się   z   tobą   spotkać   po   dzisiejszym 

incydencie.

 

— Niech przyjeżdżają, spotkamy się. — Zyskawszy potwierdzenie, że siłą i 

zwykłymi   groźbami   nie   zamierzają   mnie   pogonić   do   Strefy   Północnej,   nabrałem 

otuchy. — Nie mam nic do ukrycia.

 

— Generałow prosił o przekazanie, że spełnienie twojej prośby też od tego 

zależy. — Dominik przypomniał mi o przyjacielu gnijącym w więzieniu.

 

— Całkiem was popieprzyło czy co? — Już nie kontrolując, co robię, rzuciłem 

background image

się ku niemu, nie zwracając uwagi na stojącego za mną Mścisława, który chwycił 

mnie za ramiona. — To miało być za papiery!

 

— Możesz to powiedzieć Generałowowi.

 

— Ach tak? — Zacząłem pojmować, że moja pozycja w tej batalii daleka jest 

od zwycięstwa, ale się nabzdyczyłem. — Udławcie się! I tak teraz nic nie możecie 

zrobić!

 

— Ale w krótkim czasie będziemy mogli — przypomniał mi Mścisław.

 

— I wtedy pogadamy. — Potarłem nie wiadomo od czego bolące nagle żebra. 

— A w ogóle, czy ja wyglądam na altruistę, który za kogoś będzie łeb nadstawiał? 

Coś wam się popierniczyło.

 

— Daj spokój. — Dominik, który widział ludzi na wskroś, potarł skronie. — 

Wiesz doskonale, że się wreszcie zgodzisz...

 

— Nie bierzcie mnie pod włos — poprosiłem.

 

— Nikt nie żąda, żebyś robił za darmo — Ilja znów się wtrącił do rozmowy, 

najwyraźniej   się   ze   mnie   nabijając.   —   Ojciec   Dominik   się   za   tobą   wstawił. 

Zarejestrujemy   cię   oficjalnie,   blachę   dostaniesz,   broń   wedle   potrzeb.   Damy 

zaopatrzenie i służbowe mieszkanie.

 

— Z perspektywą podróży do Strefy Północnej? — Zarzuciłem na ramię pas 

ładownicy. — Powtarzam jeszcze raz: odpowiedź brzmi „nie”!

 

— To już jak chcesz. — Ilja porozumiał się wzrokiem z Dominikiem i rozłożył 

ręce. — Nie to nie, twoja sprawa.

 

— Do widzenia. — Skierowałem się ku drzwiom,  nikt nie próbował mnie 

zatrzymywać. Ani w willi, ani na zewnątrz. Otworzyli mi nawet furtkę. Czyżby się 

udało?

 

Zatrzymałem się za bramą, otarłem pot z czoła, rozejrzałem się. Ciemno. I 

znów zaczął padać śnieg. Psa by w taką pogodę nie wygonił, a mnie czekała do 

Kiryła   droga   przez   cały   Fort.   I   nie   wiadomo   nawet,   czy   jest   w   domu   i   czy   da 

przenocować, jak nie, będę musiał zasuwać na północny koniec miasta. Cholera, ale 

śnieg, i jeszcze mróz chwycił potężny! Co to za pogoda?

 

Nad głową skrzypiała żałobnie kołysana podmuchami wiatru latarnia, która z 

background image

niepojętego kaprysu sekciarzy oświetlała ulicę, i od biegających po śniegu promieni 

uczyniło   mi   się   jakoś   nieswojo.   Zupełnie   jakbym,   odchodząc   od   ogrodzenia   w 

ciemność, odcinał sobie drogę powrotu. Taka bzdura, a jak nieprzyjemnie...

 

Zlekceważyłem pozostały po rozmowie absmak. Jednakowoż prawdziwy ze 

mnie zuch, przecież wszystkich posłałem na koniec w diabły. Podniosłem kołnierz 

swetra, poprawiłem szalik i ruszyłem w stronę Czerwonego Prospektu. Postanowiłem 

iść przez podwórza, bo gdybym miał iść Bulwarem Południowym, zrobiłbym spore 

koło.

 

Kiedy   doszedłem   do   skrzyżowania,   kątem   oka   dostrzegłem   jakiś   ruch   po 

drugiej   stronie   ulicy.   Wzdrygnąwszy   się   z   zaskoczenia,   o   mały   włos   byłbym 

wypuścił   z   dłoni   wyjęty   pistolet   —   wijąc   się   między   powoli   opadającymi 

śnieżynkami, pełzła w moją stronę plama pierwotnej ciemności. Od czarnych jak 

antracyt cieni, zdających się bezdennymi  ślepiami  wyrwanego z lodowego piekła 

Mrozu,   wiało   mrożącym   krew   w   żyłach   chłodem.   Cofnąłem   się   mimo   woli. 

Rozejrzałem się szybko i zamarłem:  zgęstki ciemności zbliżały się ze wszystkich 

stron. Prawie ze wszystkich. Mogłem jeszcze wrócić do rezydencji sekty. Na razie...

 

Odrzuciłem paranoiczną myśl, że może to sztuczki Dominika, rzuciłem się z 

powrotem. Tylko czy mnie wpuszczą? Dobra, jakby co, przeskoczę przez ogrodzenie. 

Nie miałem wyjścia, w razie potrzeby gotów byłbym się czepiać zębami.

 

Mój bieg nie odbił się żadnym widocznym przyśpieszeniem ruchów ciemności, 

ale kiedy znalazłem się przy furtce i zacząłem bębnić co sił, nagle zgęstki znalazły się 

tuż obok. Kołysząca się nad głową latarnia nieco zmniejszyła przerażenie i w mojej 

głowie zaświtała   myśl,   żeby   się  bronić,  aktywując  wokół siebie  tarcze  ochronne. 

Zaraz   jednak   zrozumiałem,   że   to   na   nic   —   jedno   spojrzenie   na   czarne   plamy 

wystarczyło, by stało się jasne, że dadzą radę pokonać każdą magiczną przeszkodę. 

Do tego w czarodziejskim wzroku rozlewająca się na ulicy nieprzenikniona czerń 

zdawała się tylko jedną połą płaszcza nadchodzącego księcia ciemności.

 

Co oni tam, zasnęli czy jak?!!! Z jakiegoś powodu obawiałem się wołać o 

pomoc, zupełnie jakby krzyk mógł stać się sygnałem do ataku dla otaczającej mnie 

watahy. Waliłem nogą w drewno, mając już nadzieję tylko na cud.

background image

 

Jakieś podświadome czucie nie pozostawiało wątpliwości co do tego, że ani 

powracające zdolności magiczne, ani pistolet nie dają najmniejszej szansy na ratunek. 

A  przez   płot  nie  przeskoczę   —  wysoki,  cholera,  w  dodatku  na   wierzchu   sterczą 

betonowe szpice. No, otwierajcie!

 

Plamy   ciemności   przybliżyły   się   jeszcze   bardziej   i   światło   latarni   obmyło 

skupiające się cienie. Ze zdumienia jęknąłem, nie wierząc w to, co widzę — rozcięta 

promieniem   ciemność   roztopiła   się   w   mgnieniu   oka.   Wystrzeliły   z   niej   macki 

wijącego się mroku i drgały przez jakiś czas, kłute spadającymi z nieba śnieżynkami, 

ale szybko znikły bez śladu.

 

A   latarnia   wciąż   tak   samo   obrzydliwie   skrzypiała   mi   nad   głową.   Skrzyp, 

skrzyp, promień lampy w tę i z powrotem. Skrzyp, skrzyp, promień światła tam i 

siam. A ciemność, a właściwie ten, kto ukrywał się pod nią, poddała się. Kiedy za 

moimi plecami otworzyły się drzwi, po czarnych plamach nic nie zostało.

 

Sekciarz, który otworzył, nie powiedział ani słowa, wskazał tylko willę, na 

której ganku czekał na mnie Mścisław. W milczeniu minąłem go, nie otrząsając się 

ze śniegu, przeszedłem przez hol i wziąłem stojącą przed Ilją herbatę. Na szczęście 

Liniew był na tyle zdziwiony moim powrotem, że nawet nie próbował protestować.

 

— Dziesięć minut. — Dominik zatrzasnął wieczko zegarka kieszonkowego.

 

—   A   ja,   prawdę   mówiąc,   zwątpiłem   —   przyznał   Ilja,   kręcąc   głową.   — 

Myślałem, że przyjdzie mi okólnik rozsyłać o aspołecznym typie kręcącym się po 

Forcie ze spluwą w kieszeni.

 

Zignorowałem   ten   szyderczy   dialog   i   zacząłem   siorbać   gorącą   herbatę, 

ryzykując poparzeniem. I komu przyszło do głowy dołożyć do niej bergamoty? Co za 

świństwo! Ale mnie przynajmniej rozgrzało.

 

— Przemyślałeś czy co? — nie wytrzymał Grigorij.

 

— Nie, po prostu przyszedł się zagrzać — przedstawił swoją wersję Mścisław. 

— Tak bardzo chciał wejść, że o mało drzwi nie wyłamał.

 

Dopiłem   herbatę   i   nadal   się   nie   odzywając,   zwaliłem   się   na   kanapę.   Tak, 

herbata to dobra rzecz. Przynajmniej krew trochę rozniosła ciepło po ciele. Zacząłem 

powoli odmarzać. Zdjąłem czapkę.

background image

 

— Co to było? — spytałem wprost Dominika.

 

— Powinieneś wiedzieć lepiej — odparł z uśmiechem.

 

— Jesteście naprawdę wszechwiedzący? — upewniłem się. — Wiedzieliście, 

co się stanie?

 

— Wiedziałem, że wrócisz i przyjmiesz naszą propozycję. Wszystko pozostałe 

było mętne.

 

Mętne? Mógłbym to określić o wiele bardziej adekwatnie. I w ogóle co to 

było? Na myśl o czekającej na ulicy ciemności znów poczułem dreszcze. Co? Albo 

kto? Na stwory Mrozu te wstrętne cienie nie pasowały. Widziałem śnieżnych lordów 

i mglistych, miałem więc porównanie. To coś niewątpliwie istnieje, ale nic więcej. 

Czyżby znowu ktoś ze starych znajomych postanowił wytrząsnąć ze mnie duszę? I 

kto   tym   razem?   Opiekun   czy   do   tej   pory   jeszcze   nie   do   końca   umarły   Kris?   A 

dokładniej to, co zawładnęło jego ciałem. Oto jest pytanie. Teraz nie odczuwałem 

więzi z nożem, ale na ulicy... Czy nie ciągnęło mnie coś do ciemności? I kto go teraz 

wie...

 

— Po co zawiesiliście latarnię nad wejściem? — Zaplątawszy się ostatecznie 

we własnych wnioskach, postanowiłem wyjaśnić coś innego.

 

— Żeby każdy cierpiący, choćby w najgłębszą noc, widział, iż prośba jego 

zostanie   wysłuchana   i   otrzyma   schronienie   —   wyjaśnił   Dominik,   zupełnie   jakby 

odczytywał kazanie. — Przecież jesteśmy Niosącymi Światłość.

 

— Podarujecie? — nie zwlekałem z prośbą, nie mając wątpliwości, że zwykłe 

źródło światła nie dałoby rady ocalić mnie przed ciemnością.

 

— Trzymaj. — Pojmując znaczące spojrzenie Dominika, Mścisław zdjął z szyi 

łańcuszek   z   amuletem,   będącym   miniaturową   kopią   wiszącej   nad   bramą   latarni, 

rzucił mi go. — Tylko pamiętaj, że nie chroni przed kulami.

 

— Dzięki wielkie. — Przypatrzywszy się kryształkowi amuletu, dostrzegłem 

w nim odblask znajomego lśnienia.

 

— Chodźmy, późno już, a mamy cię jeszcze zawieźć. — Ilja wstał z kanapy.

 

—   Dokąd   niby   mamy   iść?   —   Zaśmiałem   się   drwiąco.   —   Jeszcze   się   nie 

dogadaliśmy.

background image

 

Nie  mogę   powiedzieć,   żeby   po  moich   słowach   zapadła   grobowa   cisza,   ale 

szanse na to, żebym zamiast obiecanego mieszkania otrzymał od Ilji prostą sosnową 

jesionkę, znacznie wzrosły. Nawet Dominika ruszyło...

 

—   Wasze   warunki   znamy,   teraz   posłuchajcie   moich...   —   I   kiedy   wszyscy 

dochodzili do siebie po porażeniu taką bezczelnością, zacząłem wygadywać zupełne 

bzdury, próbując w lawinie roszczeń przemycić kilka naprawdę interesujących mnie 

spraw.   —   Zaliczycie   do   stanu   ze   stopniem   co   najmniej   starszyny,   dacie 

zaprowiantowanie   i   lokal   służbowy.   Chcę   dostępu   do   wszystkich   archiwów, 

włączając w to SES i Patrol. Nienormowany czas pracy, nie mam zamiaru tyrać dla 

was   na   okrągło.   Broń   mam,   potrzebuję   porządnego   amuletu   odchylającego   kule. 

„Smocza Łuska” albo alchemiczny „Anioł Stróż”. I naboje. I załatwcie wreszcie moje 

problemy z Patrolem!

 

— Skończyłeś? — Ilja przechylił na bok głowę.

 

— Jeszcze nie zacząłem, ale na sam początek wystarczy. — Wstałem.

 

— To po co przedtem wariowałeś? — Grigorij podniósł z podłogi swoją torbę. 

— Tylko czas straciliśmy niepotrzebnie.

 

— Jak rozumiem, nie ma sprzeciwów? — upewniłem się.

 

— Nie ma. — Liniew skierował się ku wyjściu. — Dobrej nocy wszystkim.

 

— Aha, śpijcie spokojnie. — Skłoniłem się Dominikowi i Mścisławowi, zanim 

poszedłem śladem Ilji. — Przypomnijcie Generałowowi o mojej prośbie. Chyba że 

sam mam jeszcze zagaić...

 

— Nie ma sprawy — uspokoił mnie Mścisław. — Bezzwłocznie.

 

Grigorij wyszedł ostatni, wleźliśmy do przemarzniętej nivy. Cholera, jeszcze 

trochę, a jajka sobie przemrożę! W dodatku Ilja bardzo nieśpieszenie zmiatał śnieg z 

szyb. Co mu tam — on się ruszał, a myśmy oddechami grzali wnętrze.

 

Już   chciałem   wyleźć   na   zewnątrz,   ale   Liniew   skończył   właśnie   machać 

szczotką,   wsiadł   i   włożył   klucz   do   stacyjki.   Dobrze,   że   chociaż   szyby   były 

niezaszronione,   bo   jakby   się   wziął   do   skrobania,   dupska   by   nam   do   siedzeń 

przymarzły.

 

Jak się tego spodziewałem, wóz odpalił od razu, chociaż mróz był w okolicach 

background image

trzydziestu stopni. Rzecz jasna, bez magii się tu nie obeszło.

 

—   Dokąd   teraz?   —   Z   uwagą   patrzyłem   w   zapoconą   już   przednią   szybę. 

Wzdrygnąłem się, kiedy w świetle reflektorów pojawiły się antracytowe cienie. Na 

szczęście   rozstąpiły   się   posłusznie,   umykając   przed   blaskiem,   i   moje   stargane 

ostatnimi przeżyciami nerwy uspokoiły się nieco. Poza tym poczucie bezpieczeństwa 

dawał mi amulet Mścisława, chociaż nie było w nim nawet pół karata magicznej 

mocy. — Do „Portu”?

 

— Aleś się rozpędził — zaśmiał się Ilja. — Do „Topoli”.

 

—   Tak   właśnie   myślałem.   —   Ukryłem   rozczarowanie,   że   nie   będę   mógł 

naruszyć alkoholowych zapasów Liniewa. — Może wreszcie powiecie, czego wam 

ode mnie potrzeba?

 

Ilja zamyślił się na chwilę, ale odpowiedział wreszcie:

 

— Trzeba się rozprawić z paroma czarownikami. A ty jesteś czarodziejsko 

uzdolniony, a i twój ojciec Dominik radził zwrócić uwagę na perspektywicznego 

młodego człowieka.

 

— Z czarownikami? A nie przypadkiem ze Strielcowem i Kuzniecowem? — 

zażartowałem z pewną nadzieją. — To bym zrobił za darmo. Z miłości do sztuki, że 

tak powiem.

 

—   Dowiesz   się   w   swoim   czasie.   —   Ilja   przejechał   obok   dwóch 

ośmiopiętrowych   budynków   należących   do   Drużyny,   ogrodzonych   murem   z 

suporeksu.   To   były   właśnie   „Topole”.   Zatrzymał   się   obok   czteropiętrówki 

znajdującej się tuż przy ogrodzeniu. — Tu będziesz mieszkał. Dokumenty załatwimy 

jutro.   Wtedy   powiem   o   zadaniu.   Do   południa   zgłoś   się   w   pierwszym   internacie, 

powiesz, że do wydziału ogólnego.

 

— A to co za chawira? — Wylazłem z maszyny i obejrzałem dom, w którym 

wszystkie okna były ciemne.

 

—   Trzecia   „Topola”.   W   ośmiopiętrowcach   nie   ma   już   miejsc   —   wyjaśnił 

Grigorij. — Chodź, będziemy się meldować.

 

I poszliśmy. Sama procedura zameldowania nie zajęła wiele czasu: trzeba było 

znaleźć komendanta, który, niczym chomik w norze, siedział w zagraconym, ciasnym 

background image

pokoiku. Komendant — zwalisty facet koło pięćdziesiątki — długo warczał, kiedy 

Grisza   położył   przed   nim   podpisaną   przez   Liniewa   kartę   skierowania,   klucz   do 

trzypokojowego   mieszkania   wydał   dopiero   na   zapewnienie   słowem   honoru   przez 

Piegowatego, że kontrwywiad na pewno przydzieli do mojej kwatery kogoś jeszcze.

 

A niech sobie dokwaterują, kogo chcą. Czort z nimi.

 

Grisza powiedział, że można plunąć na tę obietnicę, i pobiegł do czekającego 

w   aucie   Liniewa.   Westchnąłem   ciężko,   wszedłem   na   drugie   piętro.   Podłoga   w 

korytarzu zachlapana była wapnem, ze ścian sterczały kawałki przewodów, a dwóch 

robotników ustalało, którędy najlepiej poprowadzić kabel sygnalizacji. Pilnujący ich 

żołnierz Drużyny zerknął na mnie przelotnie i ziewnął szeroko.

 

Zamknąłem za sobą drzwi mieszkania i od razu zacząłem je oglądać, szukając 

wszelkich nieprzyjemnych niespodzianek, jakie mogły na mnie czekać. Na początek 

zajrzałem   do   łazienki   i   ubikacji,   potem   do   kuchni,   salonu,   sypialni   i   pokoju 

dziecinnego. Czysto.

 

I nawet umeblowanie było. Wprawdzie nie doprowadzono światła, za to ciepło 

i owszem — i drewniane ramy poklejone byle jak, i baterie. I woda. Dobrze, tak 

można  żyć. Żarcia tylko ani śladu i wannę ktoś wyrwał ze ściany, ale to da się 

przeboleć. Z głodu przez noc nie umrę, a nastanie dzień, znajdzie się i prowiant. Jak 

powiadają, ranek jest mądrzejszy od wieczora i takie tam.

 

Prawie łamiąc sobie nogę w półmroku o stojące na środku pokoju krzesło, 

poszedłem w stronę balkonu i szarpnąłem drzwi. Tutaj też w porządku. Wprawdzie 

śniegu   nawiało   prawie   po   pas,   ale   to   nic.   Byle   teraz   tylko   dobrze   zamknąć   z 

powrotem, bo przez noc naniesie białego puchu do pokoju.

 

Naprędce   wyciąłem   finką   na   wszystkich   futrynach   okiennych   krzyże, 

ozdobiłem   parapety   kilkoma   runami   ochronnymi,   zrzuciłem   ubranie   prosto   na 

podłogę, zaścieliłem łóżko nieco wilgotnawą pościelą, znalezioną w szafce. Potem 

wsunąłem się pod kołdrę i kiedy nadeszło odprężenie, poczułem, jak bardzo jestem 

zmęczony. Ale przynajmniej, jak na dzisiaj, kłopoty się skończyły, należałoby się 

zatroszczyć o własne bezpieczeństwo na początek...

 

Rozpiętą torbę z nabojami i pistoletem maszynowym ustawiłem tak, żebym 

background image

mógł   bez   trudu   po   nie   sięgnąć,   giurzę   wsunąłem   między   materac   a   deski   łóżka. 

Srebrnego łańcuszka z miniaturową latarenką w ogóle nie zdejmowałem. Na wszelki 

wypadek. Nie powinno się tutaj nic stać, ale lepiej dmuchać na zimne.

 

To wszystko. Teraz spać...

 

 

Koniec części pierwszej

 

background image

 


Document Outline