Tytuł oryginału: That Burke Man
Pierwsze wydanie: Silhouette Books, 1995
Przekład: Andrzej Panas
Redakcja: Mira Weber
Korekta: Stanisława Lewicka Maria Kaniewska
© 1995 by Diana Palmer
© for the Polish edition by Arlekin - Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z
o.o. Warszawa 1996
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości
dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin
Enterprises II B.V.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do
osób rzeczywistych - żywych czy umarłych - jest całkowicie przypadkowe.
Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Desire są
zastrzeżone.
Skład i łamanie: Studio Q
Printed in Germany by ELSNERDRUCK
ISBN 83-7070-830-7 Indeks 356948
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Todd Burke usiadł pewniej na rozklekotanym krześle i zaczął przyglądać
się uważnie otoczonemu barierką placowi, na którym odbywało się rodeo.
Poprawił na głowie stetsona, a następnie zerknął na buty i nogawki spodni. Nie
pomyślał o tym, że rodeo to nie kościół. Od wielu lat nie pracował u ojca, a
ostatnie występy jeździeckie Cherry też już poszły w zapomnienie.
Myśl o córce sprawiła mu wyraźną przyjemność. Ta dziewczyna
naprawdę nieźle radziła sobie z koniem. Brakowało jej tylko pewności siebie.
Była żona Todda nie pochwalała tej nagłej pasji. Ale Todd był dumny z córki.
Dzięki niej z mniejszą przykrością wspominał swoje małżeństwo zakończone
sześć lat temu szybkim rozwodem. Sąd przyznał mu wówczas opiekę nad
Cherry, ponieważ Marie i jej nowy mąż byli zbyt pochłonięci interesami, żeby
zająć się dziewczynką.
Obecnie Cherry była czternastoletnią pannicą i od czasu do czasu mogła
mu nawet pomóc w prowadzeniu firmy komputerowej. Jednak Todd często
czynił sobie wyrzuty, że nie poświęca córce dostatecznie dużo czasu i uwagi.
Cóż, był przecież dyrektorem firmy i nie mógł wszystkiego zrzucać na
podwładnych.
Ale praca nudziła go coraz bardziej. Miał już za sobą najtrudniejszy, ale
jednocześnie najciekawszy okres. Zarobił miliony i teraz pozostawało mu
odcinanie kuponów od tego, co wypracował wcześniej. Miał nadzieję, że
parotygodniowy urlop w czasie wakacji Cherry pozwoli mu znaleźć coś
nowego, ekscytującego w jego życiu i pracy, jednak szybko stwierdził, że już
samo myślenie o tym za bardzo go nuży. Teraz czekał niecierpliwie na występ
córki. Przyjechali do Jacobsville, ponieważ miał tu wystąpić ulubiony jeździec
Cherry. Zresztą miasteczko położone było niedaleko Victorii, gdzie znajdowała
się teksaska siedziba firmy. Nie planowali udziału dziewczynki w konkursie.
Córka spytała pod wpływem nagłego impulsu, czy może wystąpić, a on w końcu
się zgodził. Nie liczyli na wiele, ponieważ poziom rodeo był wysoki, a Cherry
mogła co najwyżej uchodzić za zdolną amatorkę.
Głos spikera wyrwał go z zamyślenia. Usłyszał swoje nazwisko, a
następnie zobaczył postać w kapeluszu z szerokim rondem. Przez moment miał
wrażenie, że to on sam wyjechał na arenę. Cherry miała podobną sylwetkę,
zwłaszcza teraz, kiedy siedziała pochylona na koniu. Todd obserwował jej
przejazd i serce w nim zamarło. Cherry popełniała podstawowe błędy. Oboje
wiedzieli, że nie wygra rodeo, ale Todd liczył po cichu na to, że przynajmniej
nie będzie ostatnia.
- Ależ to kompromitujące - usłyszał jakiś żeński głos. - Ta dziewczyna
nigdy nie będzie dobra. Wprawdzie zupełnie nieźle trzyma się na koniu, ale po
prostu nie potrafi jeździć. Czegoś jej brakuje.
Todd wzdrygnął się na dźwięk tego głosu. Dosłyszał w nim poczucie
wyższości, którego tak nie znosił. Zwłaszcza jeśli ktoś mówił o jego córce.
Szybko też obejrzał się, żeby sprawdzić, kto pozwala sobie na podobne uwagi.
Kiedy w końcu dostrzegł tę kobietę, jego serce zabiło mocniej.
Piękna wysoka blondynka, która tak obcesowo potraktowała umiejętności
Cherry, zaczęła mówić o sobie towarzyszącemu jej mężczyźnie. Stwierdziła, że
czuje się świetnie i że jest u szczytu formy. Nawet noga doskwiera jej mniej niż
zwykle. Oczywiście będzie musiała uważać na plecy, ale to już drobnostka.
Najważniejsze, że znów pokaże się na rodeo.
Oparła się o barierkę i raz jeszcze spojrzała na Cherry. Dziewczynka
wykonywała zwrot. Zachowywała się tak, jakby usłyszała jej uwagę i to
speszyło ją jeszcze bardziej. Jane zrobiło się głupio. Młodociana zawodniczka
najwyraźniej bała się gwałtownych manewrów. Powiedziała o tym stojącemu
obok kowbojowi, a on skinął głową. Ta Chenny czy Cherry musiała być
nowicjuszką, ponieważ Jane nigdy nie słyszała jej nazwiska, a przecież od wielu
lat brała udział (i wygrywała!) w różnych zawodach.
Jane nie miała ochoty na dalsze obserwacje. Postanowiła rozprostować
nogi. Skierowała się więc do wyjścia, nie rozglądając się dokoła. Nagle na jej
drodze pojawił się ubłocony męski but. Podniosła wzrok, żeby sprawdzić, co się
dzieje. Dostrzegła dryblasa w nieokreślonym wieku, o ciężkim, stalowym
spojrzeniu. Nawet nie podniósł się z krzesła. Wyciągnął po prostu nogę i
zagrodził jej przejście.
Jane otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale mężczyzna odezwał się
pierwszy:
- Kto pani pozwolił krytykować tę dziewczynę?! - huknął na nią. -
Wszystko słyszałem! Taka lalunia jak pani nie powinna w ogóle zabierać głosu
w tych sprawach!
Jane spojrzała na niego ze zdumieniem. Nie, ten facet również nie
pokazywał się na rodeach. A przynajmniej nie w Teksasie.
- Kim pani jest? Modelką? Pewnie pracuje pani tutaj na rodeo, co? Jako
hostessa…
Todd aż zaśmiał się w duchu, ponieważ blondynka wyglądała na zupełnie
zbitą z pantałyku. Wpatrywała się w niego z otwartymi ustami, jakby ujrzała
jakieś dziwne zwierzę.
- Czy pani w ogóle rozumie moje pytanie? - dodał po chwili, patrząc na
nią z politowaniem.
Jane powoli zaczynała dochodzić do siebie. Nie spodziewała się takiego
ataku i potrzebowała czasu, żeby ochłonąć.
- Doskonale rozumiem - powiedziała twardym, ostro brzmiącym głosem. -
Nie mam jednak zamiaru odpowiadać na podobne impertynencje. Chciałabym
przejść. - Wskazała nogę, która spoczywała przed nią niby szlaban.
- Nie tędy. - Mężczyzna zarechotał, najwyraźniej bardzo z siebie
zadowolony.
- A właśnie, że tędy.
Jane schyliła się, syknęła, ponieważ poczuła nagły ból w plecach, a
następnie chwyciła nogę mężczyzny, uniosła ją do góry i pchnęła lekko.
Wiedziała, że rozchwiane krzesło nie wytrzyma tego naporu. Siedzący obok
kowboje, którzy obserwowali jazdy z kamiennymi twarzami, teraz nie potrafili
ukryć rozbawienia. Mężczyzna zaczął gramolić się z ziemi, ale to już nie
interesowało Jane. Ruszyła do wyjścia, gdzie czekał jej opiekun, pomocnik i
najlepszy przyjaciel, Tim Harley.
Tim nawet nie starał się ukryć dezaprobaty, ale mimo to przyprowadził jej
ulubionego wałacha, Nawiasa. Jane zacisnęła wargi i spróbowała go dosiąść.
- Nie powinnaś dzisiaj jeździć - gderał Tim. - Masz jeszcze czas. Przecież
widzę, co się dzieje.
- Ależ, Tim! Przecież nie mogłam nie przyjąć zaproszenia. Byłoby ci
wstyd za mnie, sam przyznaj - tłumaczyła, starając się nie myśleć o bólu.
- Nikt nie oczekiwał, że wystąpisz - ciągnął Harley. - Wszyscy myśleli, że
po prostu pokażesz się na rodeo. Wiesz, jako wielokrotna zwyciężczyni.
Jane usadowiła się w siodle. W samą porę, ponieważ zauważyła, że zbliża
się do niej dryblas w szarym stetsonie. Na szczęście inni jeźdźcy już ją otoczyli i
ruszyła na plac. Jane była tutaj legendą. Niestety, musiała przed rokiem
zakończyć występy. Jednak wszyscy ją jeszcze dobrze pamiętali.
- Proszę państwa - rozległ się głos spikera. - Oto Jane Parker.
Najpiękniejsza i najlepsza. Zwyciężczyni wielu zawodów. Obecnie, jak wiecie,
nie występuje, ale wciąż wspaniale trzyma się na koniu.
Jane posłała uśmiech wiwatującym tłumom. Był to prawdziwy wyczyn,
zważywszy, że plecy bolały ją jak licho. Z trudem utrzymywała się na koniu.
Bob Harris wyszedł na plac i wręczył jej pamiątkową rozetkę.
- Nawet nie próbuj zsiadać - powiedział, zasłoniwszy dłonią mikrofon.
Posłuchała jego rady.
- Proszę państwa, proszę o chwilę uwagi. - Głos Boba znów rozbrzmiewał
z pełną siłą. - Wszyscy współczujemy Jane z powodu tragicznej śmierci ojca,
Orena Parkera, wspaniałego jeźdźca i dwukrotnego mistrza świata w rzutach
lassem. Organizatorzy tego rodeo chcieliby uczcić jego pamięć. Jane, przyjmij
od nas tę pamiątkową rozetkę i wiedz, że jesteśmy z tobą. Proszę państwa, Jane
Parker!
Zgromadzeni na rodeo widzowie znowu zaczęli wiwatować. Jane uniosła
do góry rozetkę, a następnie przypięła ją sobie do piersi. Bob podał jej mikrofon.
Podziękowała w krótkich, lecz serdecznych słowach za pamięć i w obawie, że
za chwilę spadnie z konia, skierowała się szybko do wyjścia.
W końcu znalazła się poza placem. Jednak tutaj czekała na nią pierwsza
niespodzianka - nie mogła zsiąść z konia. Zaraz też pojawiła się i druga w
postaci gniewnego kowboja o stalowym spojrzeniu. Mężczyzna chwycił
wędzidło i skrzywił z pogardą usta.
- Patrzcie, patrzcie, kto by powiedział, że taka z ciebie mistrzyni. - Bez
ogródek zaczął jej mówić per "ty". - Siedzisz na tym koniu, jakbyś połknęła kij.
Dawno nie widziałem kogoś, kto jeździłby gorzej.
Uśmiechnął się do niej kpiąco, a następnie mrugnął porozumiewawczo.
- A może sędziowie zwracali uwagę na inne twoje walory, co?
Jane z pewnością kopnęłaby go w twarz, gdyby nie to, że plecy bolały ją
nieludzko. Siły opuściły ją zupełnie. Pobladła tylko z wyczerpania i złości.
- Tfu! - splunął arogancki kowboj. - Nie wiedziałem, że jesteś taka.
Zupełnie bez ikry.
- Trzymaj się, Jane! Już idę! - dobiegł do niej głos opiekuna.
Odwróciła się trochę, żeby móc go widzieć. Biegł do niej z rozwianą
brodą. Zmarszczone czoło i grymas na twarzy powodowały, że wyglądał na
starszego, niż był w rzeczywistości.
- Mam nadzieję, że odechce ci się niemądrych popisów - ciągnął Tim. - I
co? Nie możesz zsiąść z konia? Dobrze, zaraz ci pomogę. Tylko spokojnie. Nie
musisz się spieszyć.
Tim pogładził ją delikatnie po nodze. Jane poczuła się nieco lepiej.
- Czy zawsze trzeba jej pomagać zsiadać z konia? - drwił dalej
nieznajomy. - Wydawało mi się, że gwiazdy rodeo powinny same sobie z tym
radzić.
Mężczyzna nie mówił z teksaskim akcentem. W ogóle trudno było
określić, skąd pochodzi. Tim łypnął na niego niechętnie.
- Niech pan lepiej uważa, bo napyta pan sobie biedy - powiedział. -
Ludzie tutaj są spokojni, ale pewnych rzeczy nie będą tolerować. Zwłaszcza
jeśli idzie o Jane. No chodź, myszko - zwrócił się bezpośrednio do swojej
ulubienicy. - Jakoś sobie z tym poradzimy.
Nieznajomy wciąż patrzył na nich i chyba coś mu powoli zaczęło świtać,
Po pierwsze zauważył, że twarz blondynki jest biała jak prześcieradło, a po
drugie, że zaciska zęby tak, jakby walczyła z bólem.
Stary mężczyzna, który pomagał jej zsiąść z konia, nie wyglądał na
siłacza. Był niski i zasuszony. W zasadzie tylko jego gęsta, długa broda
sprawiała wrażenie potężnej. Można by pomyśleć, że należała do kogoś innego.
Todd przesunął się nieco do przodu.
- Zaraz, może pomogę.
Tim zmierzył go badawczym wzrokiem i natychmiast skinieniem głowy
wyraził aprobatę. Jeśli nawet nieznajomy nie był zbyt mądry, to z całą
pewnością bardzo silny.
- Niech pan pamięta, że nie może upaść - powiedział.
- Inaczej nawet gorset jej nie pomoże.
Gorset? Tak, to wiele wyjaśniało. Todd wyczuł go pod palcami, kiedy
chwycił dziewczynę wpół. Drżała na całym ciele. Dostrzegł też łzy płynące z jej
oczu.
- Nie mogę - szepnęła. - Nie mam siły.
- Niech pani chwyci mnie za szyję. - Todd natychmiast powrócił do
oficjalnych form. - Trzeba tylko unieść nogę, reszta pójdzie łatwo.
Bruzdy na czole Tima jeszcze się pogłębiły.
- Nie przejmuj się, Tim - powiedziała słabym głosem. - Na pewno sobie
poradzę, skoro już udało mi się dosiąść konia.
Ból ponownie przeszył jej ciało. Tym razem był jeszcze silniejszy. Jednak
Jane nawet nie jęknęła. Przywarła tylko z całej siły do ciała nieznajomego, jakby
to była ostatnia deska ratunku.
- Dokąd teraz? - spytał mężczyzna, kiedy znalazła się w jego ramionach.
Tim podrapał się w czoło i rozejrzał bezradnie dokoła. Dlaczego nie
pomyślał o tym wcześniej? Przecież Jane nie będzie mogła chodzić po takiej
jeździe.
- Tam - powiedział w końcu, wskazując samochód z przyczepą, stojący
kilkadziesiąt metrów dalej.
Todd ruszył w jego kierunku. Drzwi do przyczepy były otwarte.
Wewnątrz znajdował się wózek na kółkach, a także niewielka kanapa. Twarz
jasnowłosego kowboja zasępiła się na widok wózka.
- Mówiłem ci, mówiłem setki razy - gderał Tim. - Popatrz, co narobiłaś.
Znowu rehabilitacja się przedłuży.
- Nie, tylko nie tam - jęknęła dziewczyna na widok wózka.
- Tam ci będzie najlepiej - mruknął Tim.
- Nie, wolę usiąść na kanapie.
Todd przystanął zdezorientowany przed otwartym samochodem.
- Proszę, wolę kanapę - powtórzyła Jane, drżąc z bólu.
- Zaraz dam ci środki przeciwbólowe.
Tim wskoczył pierwszy do przyczepy i zaczął myszkować w niewielkiej
kuchence. Todd posadził dziewczynę na kanapie najdelikatniej, jak potrafił.
- Dziękuję - szepnęła.
- Zdaje się, że zrobiłem z siebie strasznego idiotę - powiedział. - Ale moja
córka wcale nie jest taka zła. Dopiero zaczęła się uczyć.
Jane powoli kojarzyła fakty. Musiała chwilę pomyśleć, żeby przypomnieć
sobie to, co wydarzyło się, zanim poczuła potworny ból. Po chwili jednak
zrozumiała całą sytuację. Postępowanie mężczyzny wydało jej się bardziej
racjonalne, co nie znaczyło, że je pochwalała.
- Przykro mi, że tak pan odebrał moją krytykę - powiedziała po chwili
namysłu. - Wcale nie uważam, żeby pańska córka była zła. Chodzi o to, że po
prostu boi się zwrotów. To, niestety, widać. Ktoś powinien jej pomóc, żeby
nauczyła się radzić sobie ze strachem.
- Umiem jeździć konno, ale to wszystko - stwierdził nieznajomy. - Nie
znam się na rodeo, mimo że w Wyoming jest ono prawie tak popularne jak w
Teksasie.
- Jesteście z Wyoming? - zapytała.
- Tak. Przenieśliśmy się tu parę tygodni temu, żeby… żeby… - Nie
wiedział czemu, ale nie chciał powiedzieć tej kobiecie o rozwijającej się firmie.
- Żeby być bliżej matki Cherry. Tak ma na imię moja córka - dodał po chwili.
Obecność Marie w Victorii nie miała najmniejszego wpływu na tę
decyzję. Zresztą nie wiedzieli w ogóle, że tam mieszka. Ona również
przeprowadziła się w te okolice zupełnie niedawno.
Todd spojrzał na blondynkę. Wyglądała na zdziwioną jego
wyjaśnieniami, ale nie pytała o nic.
- Och, rozwiedliśmy się jakiś czas temu - powiedział. - Matka Cherry
zamieszkała w Victorii ze swoim drugim mężem.
Jane skinęła głową.
- Czy pańska była żona jeździ konno? - spytała. - Może mogłaby uczyć
Cherry.
Oczy nieznajomego pociemniały.
- Wprost nienawidzi koni - odparł. - Od początku była przeciwna temu
występowi. Ale Cherry to uwielbia. Ćwiczyła całymi dniami.
- No tak, zabrakło tylko kogoś, kto by jej pomógł - powiedziała Jane.
Zrobiło jej się smutno. Wyglądało na to, że mała wychowywała się bez
matki. Jane wiedziała, co to znaczy. Jej mama zmarła na zapalenie płuc, kiedy
ona jeszcze chodziła do szkoły.
Spojrzała na mężczyznę. Powiedział, że pochodzą z Wyoming. To
wyjaśniało, dlaczego mówił z tak dziwnym akcentem. Ból nieoczekiwanie
znowu dał znać o sobie. Jane syknęła, nie przygotowana na nowy atak, i
poczuła, że robi jej się słabo. Musiała położyć się na kanapie.
Tim wrócił po chwili z kuchni. Podał jej butelkę z colą i dwa proszki.
Jane połknęła je natychmiast.
- Uff, zaraz będzie lepiej - westchnęła, opadając ponownie na wyściełane
siedzenie.
- Nic pani nie jest?
- Nie, nie, już dobrze - odparła.
Todd nie miał tu już nic do roboty. Pożegnał się i wyszedł z przyczepy.
Po chwili jednak dopędził go Tim.
- Nie podziękowałem panu jeszcze za pomoc - powiedział.
- Drobnostka - mruknął Todd. - Co jej się stało?
Tim westchnął ciężko.
- Miała wypadek samochodowy - wyjaśnił. - Jej ojciec zginął na miejscu,
a Jane tkwiła w samochodzie przez parę godzin, zanim przyszła pomoc. Lekarze
myśleli, że złamała kręgosłup.
Todd skrzywił się boleśnie, jakby przydarzyło się to jemu samemu.
- O nie, na szczęście nie było tak źle - uspokoił go Tim. - Okazało się, że
wypadł jej dysk. To na szczęście mniej poważne, chociaż bolesne i trudne do
wyleczenia. Nawet po paru latach mogą się odzywać jakieś bóle.
- Rozumiem. - Todd pokiwał głową.
Tim uśmiechnął się i pogładził swoją gęstą brodę.
- Na szczęście Jane się nie poddała. Lekarze mówili, że nigdy nie widzieli
kogoś takiego. Tylko dzięki olbrzymiemu wysiłkowi woli udało jej się wstać tak
szybko z wózka. Ona zawsze musi być najlepsza. Ma to po ojcu. Na pewno
byłby z niej teraz dumny. Oczywiście, Jane nigdy już nie weźmie udziału w
zawodach.
- Po co więc, do licha, wsiadła dzisiaj na konia?!
Tim pokiwał głową.
- Chciała pokazać wszystkim, że się nie poddała i nie podda - odparł po
prostu. - Wie pan… Przepraszam, jak brzmi pana nazwisko, bo nie dosłyszałem?
- Burke. Todd Burke.
- Ja nazywam się Tim Harley. Miło mi pana poznać.
Mężczyźni uścisnęli sobie prawice.
- Więc wie pan, panie Burke, czasami trzeba zrobić coś głupiego, żeby
zamanifestować swoją postawę. Byłem temu przeciwny, ale oczywiście
rozumiem Jane.
Todd pokiwał głową. W zasadzie nie było już nic do dodania. Pożegnał
się z Timem i skierował w stronę placu, z którego odpływali kolejni widzowie.
Czuł się dziwnie. Nigdy nie spotkał tak upartej i dumnej kobiety. Nie miał
wątpliwości co do tego, że za jakiś czas znowu dosiądzie ona konia.
Żałował też, że ich znajomość zaczęła się właśnie w ten sposób.
Jasnowłosa Jane na pewno chciała dobrze. Jej krytyka nie była przecież
złośliwa. Todd nie od dziś wiedział, że jest przewrażliwiony na punkcie córki.
Cherry była przecież jego jedynym dzieckiem, jedyną radością. Chciał, żeby
spotykało ją wszystko, co najlepsze.
Bez trudu odnalazł córkę, która rozmawiała właśnie z jednym z młodych
kowbojów.
- Tato, widziałeś ją?! - wykrzyknęła. - Tę panią z jasnymi włosami?! To
była sama Jane Parker!
Todd spojrzał na młodego kowboja, a ten przygarbił się, zaczerwienił, a
następnie zniknął z pola ich widzenia.
- Tak, widziałem. Zaniosłem ją nawet do samochodu.
- Kogo? Chyba nie Jane Parker? Gdzie jest ten chłopak? Był przecież taki
miły.
Todd pogłaskał córkę po głowie.
- Przykro mi, kochanie, ale zdaje się, że go spłoszyłem - stwierdził z
westchnieniem. - Sama wiesz, że w takich sytuacjach zachowuję się jak słoń w
składzie porcelany.
Cherry rozglądała się jeszcze przez chwilę, ale później dała temu spokój.
- Kogo niosłeś? Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
- Twoją idolkę. Jane Parker. Ma teraz jakieś problemy z plecami i nie
może jeździć.
Cherry zmarszczyła czoło.
- Słyszałam, że zrezygnowała z występów, ale nie wiedziałam nic o
kontuzji - powiedziała. - Przyjechałam tu specjalnie dla niej. Widziałam film z
zeszłorocznego rodeo i, mówię ci, była fan-ta-sty-czna!
Toddowi trudno było dzielić entuzjazm córki. Zwłaszcza po tym, co się
zdarzyło.
- No tak, ja też nie wiedziałem nic o jej kontuzji - westchnął. - Wszyscy
popełniamy błędy.
Cherry spojrzała z zaciekawieniem na ojca, ale jego mina nie skłaniała do
drążenia tematu. Todd był chmurny i wyraźnie z czegoś niezadowolony. Po
chwili jednak rozpogodził się i położył dłoń na ramieniu córki.
- To twoje pierwsze rodeo - powiedział. - Dziwnym trafem organizatorzy
nie przyznali ci żadnego trofeum, ale może mógłbym ci to jakoś wynagrodzić?
Córka uśmiechnęła się i spojrzała mu prosto w oczy.
- Naprawdę, tato? Wiesz, tak chciałabym porozmawiać z Jane Parker.
Możesz mnie z nią poznać?
Todd chrząknął. Czy powinien powiedzieć córce, co sądzi o jej jeździe
uwielbiana przez nią mistrzyni?
- Jest bardzo ładna - dodała Cherry, nie czekając na odpowiedź. - Mama
też jest ładna, ale nie aż tak.
Dziewczynka posmutniała na wspomnienie matki. Spuściła głowę i
spojrzała na czubki swoich butów do konnej jazdy.
- Mama nie może się ze mną spotkać w przyszłym tygodniu. Będzie
zajęta. Wspominała ci o tym?
- Mhm.
Nie chciał mówić Cherry, że pokłócili się z tego powodu. Marie starała
się unikać spotkań z córką. Zwłaszcza jeśli w pobliżu znajdował się jej nowy
mąż, dla którego opuściła ich sześć lat temu.
- Zupełnie nie wiem, co ona w nim widzi - ciągnęła Cherry, lustrując
swoje buty. - Ciągle mu się coś nie podoba, a poza tym nie lubi ani zwierząt, ani
dzieci. Jak można z kimś takim wytrzymać? - Głos zaczął jej drżeć
niebezpiecznie.
Todd pogładził córkę po ramieniu. Wiedział, że mimo wielu
nieporozumień wciąż kocha matkę i czeka na spotkanie z nią. Nie znosiła tylko
nowego męża Marie. Zresztą było to uczucie odwzajemnione.
- No wiesz, on jest bardzo inteligentny. I napisał książkę. Podobno stała
się bestsellerem.
- Przecież ty też jesteś inteligentny i bogaty - argumentowała Cherry.
- To co innego. Ja sam doszedłem do wszystkiego. Nie mam dyplomu
uniwersyteckiego.
Cherry zachichotała.
- On też nie - powiedziała. - Słyszałam, jak mama mówiła przez telefon,
że nie skończył studiów. Oczywiście on tego nie słyszał.
Todd ponownie pogładził ją po ramieniu.
- Nie przejmuj się tym wszystkim. Najważniejsze, żeby mama była
szczęśliwa.
- Nie kochasz jej już? - spytała Cherry powodowana nagłym impulsem.
Todd zafrasował się. Nigdy wcześniej nie rozmawiali tak szczerze o tym,
co się stało. Wydawało mu się, że córka nie jest na ryle dojrzała, żeby móc to
wszystko zrozumieć.
- W każdym razie nie tak, żeby móc ponownie się z nią ożenić - odparł. -
Małżeństwo wymaga dobrej woli dwojga osób. Twoja mama miała już dosyć
czekania, kiedy wrócę z pracy. Dlatego odeszła.
- Mnie też miała dosyć - szepnęła Cherry.
Twarz Todda wykrzywiła się w nagłym grymasie.
- Nie, to nieprawda. Mama wciąż cię kocha… po swojemu. Powinnaś to
zrozumieć.
- Tak, rozumiem, rozumiem. - Cherry zaczęła kiwać głową. - Wiem też,
że powinieneś pomyśleć o ponownym małżeństwie. Co z tobą będzie, kiedy ja
wyjdę za mąż? Todd stłumił uśmiech.
- Zostanę sam.
- Właśnie! - triumfowała córka. - Dlatego, jeśli nie chcesz mamy,
powinieneś pomyśleć o jakiejś innej żonie. Już ja się tym zajmę. - Cherry nagle
spoważniała. - Chciałabym pójść jesienią do szkoły w Victorii. Mam już dosyć
tego internatu.
- Nigdy mi o tym nie mówiłaś.
- Nie chciałam - przyznała niechętnie. - Nawet nie wiesz, jak się cieszę z
tych wakacji. Nie przeszkadza mi nawet twoja praca. I tak będziemy się
widywać częściej niż zwykle.
Todd z trudem przełknął ślinę. Starał się nie patrzeć w szare, podobne do
jego własnych, oczy córki.
- Więc, hm… Stwierdziłem, że należy mi się dłuższy urlop i że… że
chętnie spędziłbym z tobą parę tygodni.
Cherry aż podskoczyła do góry. Wiadomość ucieszyła ją tak bardzo, że
nie zwróciła najmniejszej uwagi na ślady nieszczerości w jego głosie. Todd
zastanawiał się właśnie, jak uda mu się przetrwać bez pracy. Stwierdził jednak,
że gotów jest wiele poświęcić, byle tylko Cherry była zadowolona.
Wyglądało na to, że córka zapomniała zupełnie o Jane Parker. On jednak
wciąż o niej pamiętał.
- To cudownie, tato. Będziesz moim trenerem. Pewnie nie zauważyłeś, ale
ciągle mam problemy - paplała Cherry. - Zwłaszcza ze zwrotami.
Todd skinął głową.
- Wiesz, myślę, że da się coś z tym zrobić.
- Co?
- Potem ci powiem - powiedział z tajemniczą miną. - Na razie chciałbym
coś zjeść. Wprost umieram z głodu.
- Ja też - zawtórowała mu Cherry.
- To co? Pojedziemy może do chińskiej restauracji? - zapytał.
- Świetny pomysł! - Cherry po raz kolejny podskoczyła do góry. Wsiedli
do starego forda, którego Todd wypożyczył po oddaniu ferrari do przeglądu.
Samochód zarzęził, kiedy Todd przekręcił kluczyk w stacyjce, w końcu jednak
zapalił. Po chwiii mknęli już w stronę miasteczka, zostawiając za sobą tuman
kurzu.
Znalezienie chińskiej restauracji okazało się dosyć trudne, ponieważ w
Jacobsville był tylko jeden taki lokal. Poza tym znajdowało się tu mnóstwo
barów i restauracji oferujących potrawy z grilla czy z rożna. Po skończonym
posiłku mieli jeszcze trochę czasu na rozmowę, a następnie znów pojechali na
rodeo. Zaczynała się właśnie popołudniowa część zawodów. Cherry miała przed
sobą jeszcze jeden występ.
Tym razem obiecała, że da z siebie wszystko, ale przejazd wokół beczek
znów jej nie wyszedł. Skończyła zebrawszy słabe oklaski i skierowała się na
wybieg. Todd widział, że córka z trudem tłumi łzy.
- No, no, nie przejmuj się - powiedział, chcąc ją pocieszyć. - Jeszcze
wszystko przed tobą.
- Nie, to nie ma sensu - stwierdziła, wycierając odruchowo suche już
oczy. - Po prostu nie umiem jeździć. Trzeba się z tym pogodzić.
Todd zatoczył ręką szeroki krąg.
- Czy wiesz, jak wyglądałby ten plac, gdyby wszyscy rezygnowali po
pierwszym nieudanym występie? - spytał. - Być może zostałoby tutaj paru
zawodników, a może nie byłoby nikogo! Czy wiesz, co stałoby się ze mną,
gdybym zrezygnował z pracy po pierwszej porażce?
Cherry udało się jakoś uśmiechnąć.
- Nie byłbyś potentatem komputerowym - stwierdziła po prostu. - A
propos, nad czym teraz pracujesz?
- Nad programem dla księgowych - odparł, zadowolony, że córka
zapomniała o niedawnej porażce.
- Ee, księgowość, nudy. - Cherry skrzywiła się. - Kto tego w ogóle
potrzebuje? Wszyscy u mnie w szkole uważają, że osiągnąłeś szczyty, jeśli idzie
o gry.
Todd omal nie wybuchnął śmiechem.
- Cieszę się z tego - powiedział. - Nie mogę jednak zapominać o małych
firmach, które potrzebują tego programu. Pamiętaj, że…
Todd chciał już zaczął wykład na ulubiony temat, ale przerwał mu
radosny pisk Cherry. Spojrzał na córkę, nie bardzo wiedząc, co się stało, a
następnie skierował wzrok tam, gdzie dziewczynka patrzyła z przejęciem i
zachwytem.
- To Jane Parker! - zawołała do ojca.
Jednak początkowy zachwyt ustąpił miejsca smutkowi. Jane Parker
siedziała na wózku inwalidzkim. Wyglądała na zmęczoną i przygnębioną. Tim
wiózł ją w kierunku ich domu na kółkach, do którego teraz doczepiono jeszcze
przyczepę dla koni. Wszystko wskazywało na to, że chcą już odjechać.
Todd nie mógł na to pozwolić. Już wcześniej przyszło mu do głowy, że
mógłby poprosić jasnowłosą mistrzynię, by udzieliła Cherry paru lekcji. Dzięki
temu córka miałaby znakomitą trenerkę, a Jane nowe zajęcie. Todd nie wątpił,
że wszystko poszłoby doskonale.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Pani Parker! - krzyknął Todd.
Jane obejrzała się za siebie i zauważyła mężczyznę z jasnowłosą
dziewczynką. Zacisnęła dłonie na poręczach inwalidzkiego wózka. Spotkanie z
Toddem Burkę było ostatnią rzeczą, na którą miałaby ochotę.
- Słucham? - spytała, siląc się na uśmiech. Nie lubiła, gdy widywano ją na
wózku.
- To moja córka, Cherry - przedstawił dziewczynkę. - Chciała panią
poznać.
Jane skrzywiła się mimowolnie. Oczywiście jej nikt nie zapytał o zdanie.
- Bardzo mi miło.
- Co się pani stało? Czy coś panią boli? - dopytywała się Cherry. - To był
wypadek, prawda?
Jane skrzywiła się jeszcze bardziej.
- Pani Parker rzeczywiście miała wypadek - odparł Todd. - Nie powinnaś
o to pytać.
Na twarzy Cherry pojawił się rumieniec.
- Przepraszam. Naprawdę bardzo mi przykro - powiedziała i nie zrażona
pierwszym niepowodzeniem, podeszła do wózka. Kucnęła przy nim i spojrzała
Jane prosto w oczy. - Jest pani naprawdę wspaniała. Widziałam wszystkie
kasety z pani występami. Nie mogłam przyjeżdżać na rodea, ale tatuś kupił mi
filmy. To było naprawdę świetne. Chciałabym tak jeździć. Niestety, ciągle mam
problemy ze zwrotami. Tatuś nie może mi pomóc, bo nie jest trenerem - paplała
dziewczynka. - Czy będzie pani jeszcze mogła jeździć?
- Cherry! - zagrzmiał Todd.
- W porządku - powiedziała słabym głosem Jane. Oczy dziewczynki były
czyste i jasne. Nie było w nich fałszu ani zakłamania. Jane rozluźniła się trochę.
Najbardziej bała się udawanego współczucia.
- Nie - odparła szczerze, po chwili zastanowienia. - Lekarze twierdzą, że
nie będę mogła jeździć konno. A w każdym razie nie będę startować w
zawodach.
- Szkoda, że nie mogę pani pomóc - westchnęła Cherry. - W przyszłości
chciałabym zostać chirurgiem. Zdecydowałam się zdawać biologię i
matematykę na egzaminie końcowym. Tata mówi, że mogłabym potem
rozpocząć naukę u Johnsa Hopkinsa. To najlepsza akademia medyczna w kraju.
Jane uśmiechnęła się i tym razem wypadło to znacznie naturalniej.
- Chirurgiem? - powtórzyła. - Nie znałam nikogo, kto miałby takie plany.
Cherry rozpromieniła się.
- To teraz już pani zna - stwierdziła. - Szkoda, że pani wyjeżdża, bo
chciałam się poradzić w sprawie tych zwrotów. Coś mnie paraliżuje i nie
potrafię ich dobrze wykonać. To śmieszne, prawda? A przecież wcale nie boję
się na przykład widoku krwi.
Jane skinęła głową, chociaż tak naprawdę nie słyszała pytania. Patrzyła na
promienną twarz Cherry i czuła się pusta w środku. Jeszcze parę lat temu
przypominała tę jasnowłosą dziewczynkę. Gdzie zniknęła radość, beztroska,
olbrzymi głód życia?
- Co? Nie, niestety - odparła Jane, gdy zrozumiała, że Cherry pyta ją, czy
nie może dłużej zostać, - Jestem zmęczona, poza tym mamy dzisiaj wywiady…
- Wywiady? - przerwała jej Cherry. - Dla radia czy telewizji?
Kobieta na wózku pokręciła smutno głową.
- Nic z tych rzeczy - odparła. - Daliśmy ogłoszenie do gazet, że
potrzebujemy zarządcy na ranczu. Nie znamy się na tym z Timem. Od śmierci
taty straciliśmy mnóstwo pieniędzy - wyznała na koniec.
- Mój tata zna się świetnie na finansach - oznajmiła z niewinną minką
Cherry. - Naprawdę potrafi dokonać cudów. Sam prowadzi książki swojej fir…
- To znaczy małej firmy komputerowej, dla której pracuję - wpadł jej w
słowo Todd.
Miał nadzieję, że córka domyśli się, o co chodzi. I rzeczywiście; co
prawda była nieco zdziwiona, ale nie powróciła już do kwestii jego firmy.
Tim i Jane spojrzeli po sobie, a następnie utkwili spojrzenia w Toddzie.
- Umie pan prowadzić księgi rachunkowe? - zapytał Tim, kładąc akcent
na ostatnich słowach, żeby nie było wątpliwości, o co mu chodzi.
- Jasne.
Tim pochylił się nad Jane i rzekł cicho:
- Domek zarządcy stoi pusty, od kiedy przeprowadziliśmy się z Meg do
głównego budynku. Mogłabyś udzielać dziecku lekcji jazdy konnej, zamiast
snuć się godzinami po domu.
Cherry zastanawiała się, czy nie powinna się obrazić za "dziecko",
natomiast Todd obserwował całą scenę z nie ukrywanym rozbawieniem.
- Ależ, Tim! On pewnie już ma pracę! - Mimo wysiłków Jane mówiła na
tyle głośno, że bez trudu ją usłyszał.
- Pracuję w Victorii dla… - zawahał się - małej firmy. Ale mam sporo
wolnego czasu. Z przyjemnością spróbowałbym czegoś nowego.
Jane spojrzała na swoje dłonie, a następnie na stopy ustawione na
podpórce przy wózku.
- Tak chciałabym nauczyć się porządnie jeździć - westchnęła, może
nazbyt teatralnie, Cherry. - Teraz to nawet szkoda pieniędzy taty na wpisowe.
Jane podniosła wzrok. Mężczyzna o stalowym spojrzeniu stał przed nią i
czekał na decyzję. Przy okazji nieźle się chyba bawił.
- Nie zatrudni pana - stwierdził Tim. - Jest zbyt dumna, żeby przyznać, że
właśnie o kogoś takiego jej chodziło. Woli tkwić cały dzień na ganku i użalać
się nad sobą.
- Do diabła! - warknęła Jane. Chciała wstać, ale nie mogła.
- Widzi pan. Nie chce się poddać. Może wygląda jak malowana lala, ale
potrafi walczyć. Szkoda tylko, że nie chce słuchać dobrych rad.
Todd pokiwał z uznaniem głową. Kobieta na wózku z pewnością
zasługiwała na szacunek.
- Proponuję dwutygodniową próbę - powiedział w końcu. - Oboje
zorientujemy się, jak nam się razem pracuje. Naprawdę znam się na
księgowości. Poza tym w tak krótkim czasie nie będę mógł narobić wielu szkód.
- I tak niewiele nam może zaszkodzić - stwierdził Tim, kierując te słowa
bardziej do szefowej niż Todda.
Jane ważyła przez chwilę w myśli wszystkie za i przeciw. Jej zaufanie
wzbudził fakt, że Todd ma córkę. Oznaczało to, że pragnie stabilizacji. Bała się
samotnych mężczyzn, z których każdy mógł się okazać złodziejem albo kimś
jeszcze gorszym.
- Możemy spróbować - zdecydowała w końcu. - Niestety, nie mieliśmy
ostatnio zbyt dużych zysków, więc pensja będzie niska. - Podała sumę. - Do
tego dochodzi zakwaterowanie i wyżywienie. Oczywiście zrozumiem, jeśli uzna
pan, że to za mało.
Todd podrapał się w brodę.
- Może być - powiedział. - Ale pod warunkiem, że uda mi się utrzymać
obecną pracę. Mogę dojeżdżać do Victorii wieczorami.
Starał się nie patrzeć na córkę. Gdyby to zrobił, Cherry na pewno by się
jakoś zdradziła albo oboje wybuchnęliby śmiechem.
- A co na to pański szef?
- Och, to bardzo wyrozumiały człowiek - odparł Todd. - Jestem w końcu
samotnym ojcem, prawda?
Jane skinęła głową.
- Dobrze. Musimy już jechać. Możecie teraz załatwić swoje sprawy.
Oczywiście jeśli nie chcecie zostać jeszcze jakiś czas na rodeo.
Ojciec i córka spojrzeli na siebie.
- My też jedziemy - zdecydowała Cherry. - Mam już dosyć rodeo. Jestem
zdegustowana i załamana swoim występem.
- Nie przesadzaj - powiedziała Jane. - Strach jest czymś naturalnym.
Każdy go przeżywa.
- Pani też się bała?
Jane skinęła głową. Nie dodała tylko, że pozbyła się strachu na długo
przed pierwszym występem.
- Zaraz wszystko przygotuję - powiedział Tim. - Może wydaje wam się
dziwne, że chciało nam się brać ten dom na kółkach, żeby przejechać
kilkanaście kilometrów, ale chodziło o wygodę Jane.
Brodaty mężczyzna otworzył drzwi przyczepy i pchnął w tym kierunku
wózek. Todd natychmiast pospieszył mu z pomocą.
- Ja się nią zajmę - powiedział.
Tim odetchnął z ulgą. Jane nie była ciężka, ale jego kręgosłup był w coraz
gorszym stanie. Todd uniósł jego szefową lekko jak piórko i posadził na kanapie
w przyczepie.
- Co zrobić z tym? - spytał, wskazując wózek.
- Też włożyć do środka - odparł Tim. - Później zaprowadzę go na miejsce.
Todd wstawił więc wózek do przyczepy, a potem wysłuchał dokładnych
instrukcji Tima dotyczących drogi na ranczo. Następnie samochód odjechał, a
ojciec i córka długo jeszcze patrzyli za nim.
- Naprawdę chcesz to zrobić, tato? A co będzie, jak się Jane dowie?
- Później będziemy się o to martwić - odparł Todd. - Prowadzenie rancza
to prawdziwe wyzwanie dla finansisty, a ty nauczysz się lepiej jeździć. - Po
chwili dodał jeszcze poważniejszym tonem: - Myślę, że obie strony mogą na
tym skorzystać.
- A co z firmą? - Cherry nie dawała mu spokoju.
- No cóż, mam dobrych pracowników. Poza tym wziąłem urlop. -
Pogłaskał dziewczynkę po głowie. - Potraktujmy to jak wakacyjny wypad.
Przynajmniej pobędziemy trochę razem.
- Świetny pomysł - zgodziła się. - Potem przecież będę musiała wrócić do
szkoły.
Zawiesiła głos, ale ojciec nie podjął tematu. Najwyraźniej myślał o czymś
innym.
- Powinieneś być milszy dla pani Parker - powiedziała w końcu.
- Obawiam się, że ona mnie nie lubi - odparł Todd, rozkładając ręce.
- Ty jej też nie lubisz, prawda? - spytała Cherry, przyglądając się mu
ukradkiem.
- Ee, nie jest tak źle - mruknął.
- Dlaczego więc chcesz jej pomóc, skoro jej nie lubisz? - dopytywała się
córka.
Todd nie znał odpowiedzi na to pytanie. Sam się zastanawiał, co w niego
wstąpiło. Jane Parker wcale mu się nie podobała. Pewnie jeszcze rok temu była
trzpiotowatą panienką, która robiła słodkie oczy do wszystkich mężczyzn w
okolicy. Jednak cóż, teraz dotknęło ją nieszczęście i trzeba jej jakoś pomóc.
- Trochę mi jej szkoda - powiedział bez przekonania.
Cherry skinęła głową. Najwidoczniej ta odpowiedź ją zadowoliła.
- Mnie też - stwierdziła. - Ale nie możemy się z tym zdradzić. Jest bardzo
dumna.
Skinął głową.
- I w gorącej wodzie kąpana - dodał.
- Właśnie. Skąd my to znamy? - podchwyciła córka.
Todd udał, że nie zrozumiał aluzji.
Szybko dotarli do luksusowego domu, który Todd niedawno kupił w
Victorii, i zabrali się do pakowania najpotrzebniejszych rzeczy. Z trudem udało
im się wyjaśnić gospodyni imieniem Rosa, że wyjeżdżają.
- Co? Już? - dopytywała się kobieta. - Przecież państwo prawie tutaj nie
mieszkali!
Obiecali, że wkrótce wrócą, i pomknęli wynajętym fordem w stronę
Jacobsville, gdzie mieli odnaleźć ranczo Parkerów. Udało im się to bez trudu.
Dom i obejście nie przedstawiały szczególnie budującego widoku.
Rozległe pastwisko ogrodzono płotem łatanym drutem kolczastym, co miało
odstraszyć bydło. Stara stodoła miała niewątpliwie jedną zaletę - tę, że stała.
Dom, wokół którego rosły śliczne kwiaty, z całą pewnością wymagał remontu, a
przynajmniej odmalowania, a stara droga, biegnąca obok wiatraka, bardziej
przypominała bezdroże niż jakikolwiek uczęszczany szlak. Była piaszczysta, nie
pokryta nawet żwirem, a w jej zagłębieniach zgromadziła się woda po ostatnim
deszczu.
Todd i Cherry zatrzymali forda na podwórku, za samochodem z
przyczepą. Od razu zauważyli, że schodki prowadzące na ganek są spróchniałe,
a jedyny nowy fragment domu to podjazd zrobiony z desek, zapewne dla wózka.
W głębi posesji znajdował się budynek, który mógł, przy dużej dozie
optymizmu, uchodzić za garaż, a dalej, w bujnej, nie koszonej trawie stał
domek. Todd domyślił się, że w nim właśnie mają zamieszkać. Miał nadzieję, że
jest w nim więcej niż jeden pokój.
Ku ich zaskoczeniu okazało się, że to nie wszystko. Za ich domkiem
znajdował się jeszcze jeden, nowszy budynek. Znacznie mniejszy niż wielkie
domisko przy podwórku, ale z pewnością wygodny, zwłaszcza w lecie. Na jego
ganku stały nawet fotele na biegunach.
- Witamy - powiedział Tim, zbliżając się do nich.
Todd uścisnął mu dłoń.
- Już jesteśmy - oznajmił, jakby nie było to oczywiste.
- Czy tam możemy złożyć nasze rzeczy?
Todd skinął dłonią w kierunku domku, ale Tim pokręcił przecząco głową.
- Nie, nie. Tam mieszka stary Hughes. Pomaga mi trochę przy bydle, ale
już niewiele może. Jest zmęczony i schorowany. Pracuje tutaj od dziecka.
Dopiero za dwa lata przejdzie na emeryturę i będzie mógł gdzieś się przenieść.
Zamieszkacie tam.
Todd odetchnął, widząc, że Tim wskazuje mniejszy z dwóch domów.
Jego córka również wyraźnie poweselała.
- Oczywiście ten dom jest trochę zaniedbany - ciągnął Tim. - Wszystko
tutaj wymaga naprawy, tylko nie ma komu jej przeprowadzić. Zatrudniamy
jeszcze trzy osoby, głównie na godziny. Ale mają dosyć pracy przy ogrodzeniu i
maszynach.
Domek, w którym się znaleźli, wcale nie był w najgorszym stanie. Miał
trzy sypialnie i niewielką bawialnię, a w wyglądającej na nie używaną kuchni
znaleźli niewielki piecyk, czajnik i lodówkę.
- Mogłabym się nauczyć gotować - zauważyła Cherry.
- Daj spokój. Masz na to jeszcze sporo czasu - stwierdził Todd.
- Oczywiście, nie musisz - powiedział Tim. - Będziecie jedli razem z
nami. Ale jeśli chcesz, moja żona cię nauczy gotować. Nigdy nie mieliśmy
własnych dzieci, więc Meg chętnie zajmuje się cudzymi.
Cherry znowu poczuła się dotknięta określeniem "dziecko", ale stary
brodacz patrzył na nią z tak miłym i rozbrajającym uśmiechem, że nie potrafiła
się długo gniewać. Dla kogoś w tym wieku musiała jeszcze być oseskiem.
- Jak czuje się pani Parker? - spytała w końcu.
Wesołe błyski w oczach Tima natychmiast zgasły. Stary zasępił się.
- Kiepsko - mruknął. - Położyła się, ale ciągle ma bóle. Mówiłem jej, że
nie powinna wsiadać na konia, ale mnie nie słuchała. Zawsze taka była. Od
dziecka kpiła sobie ze mnie w żywe oczy. Szkoda, że zabrakło jej ojca. Miał na
nią dobry wpływ.
- Dosiadanie konia rzeczywiście było niepotrzebne - zgodził się Todd.
- Niepotrzebne?! Wręcz szkodliwe! A wszystko dlatego, że jakiś dureń
napisał w gazecie, że Jane pewnie zjawi się na rodeo w wózku inwalidzkim.
Rysy Todda stężały w nagłym przypływie złości.
- Co to była za gazeta? - spytał.
- Jakiś tygodnik, który wychodzi w Jacobsville - odparł Tim. - Nie
powinna brać sobie tego do serca. To sprawka tego dzieciaka od Sikesów.
Skończył niedawno szkołę dziennikarską i wydaje mu się, że może sobie na
wszystko pozwolić.
Todd zapamiętał to nazwisko. Na przyszłość.
- Czy przyjedzie tu jakiś lekarz?
- Oczywiście. To przyjaciel domu. Jego ojciec trzymał Jane do chrztu.
Jeśli będzie zajęty, to przyśle swoją zastępczynię, Lou. Miał tyle roboty, że
musiał…
- Ten doktor nie jest żonaty? - Todd przerwał staremu.
Tim potrząsnął przecząco głową.
- Nie. Kochał się kiedyś w Jane, ale po wypadku z nim zerwała. Poza tym
to było jeszcze przed Lou… A Jane nie chce się z nikim wiązać.
- Przecież wstanie kiedyś z tego wózka.
Stary westchnął i szarpnął swoją wspaniałą brodę.
- Jednak bóle mogą się powtarzać. Poza tym nie będzie mogła brać
udziału w rodeo, a to dla niej przecież najważniejsze w życiu.
- To samo powiedziała Cherry - wymamrotał do siebie Todd.
Tim spojrzał na niego podejrzliwie.
- Mam nadzieję, że nie będzie pan chciał, no… wykorzystać Jane.
Todd uśmiechnął się i potrząsnął głową. Troskliwość starego wydała mu
się wzruszająca.
- Nie, nic z tych rzeczy. Mam za sobą nieudane małżeństwo, a nie jestem
na tyle cyniczny, żeby proponować jej chwilowy związek.
Tim odetchnął z ulgą, a następnie poklepał go po plecach, co nie było
łatwe, biorąc pod uwagę różnicę wzrostu.
- Na pewno się jakoś dogadamy - stwierdził. - Cieszę się, że pan tu jest.
Będę miał teraz trochę więcej wolnego czasu. Może uda mi się zreperować to i
owo. Przede wszystkim zajmę się schodami.
- Mogę pomóc - zgłosił się na ochotnika Todd. - Znam się trochę na
stolarce.
- Naprawdę?! - Stary spojrzał na niego uważnie. - To wspaniale! Mamy tu
jakieś narzędzia, bo ojciec Jane zajmował się robieniem mebli. To wszystko sam
wykonał.
Z kolei Todd zdziwił się na te słowa. Zarówno kredensy, jak i szafy w
wielkim, starym domu, do którego dotarli, wyglądały na dzieło profesjonalisty.
- No proszę! - powiedział, poklepując mijany stół. - To naprawdę świetna
robota.
Weszli do salonu, w którym znaleźli Jane wraz z Cherry. Dziewczynka
siedziała wpatrzona w swoją idolkę. Jane leżała blada na kanapie, ale chętnie
odpowiadała na pytania nieletniej amazonki.
- To długo nie potrwa - powiedział Tim, gładząc Jane po ramieniu. - Zaraz
powinien tu być lekarz.
- Dzięki, Tim - powiedziała słabym głosem.
Do tej pory starała się jakoś trzymać, ale teraz siły zaczęły ją opuszczać.
Nawet Cherry to zauważyła i przestała pytać o konie.
- Nie ma pani jakichś środków przeciwbólowych? -spytał szorstko Todd,
chcąc przynajmniej tonem zamaskować swój niepokój.
- Mam - szepnęła zbielałymi wargami. - Nie działają.
- A jak pani myśli, dlaczego? - Próbował utrzymać napastliwy ton, ale
głos mu się zaczął łamać. Ta Parker wyglądała naprawdę kiepsko.
- Nie wsiadłabym na konia, gdyby nie artykuł o rodeo. Ten facet nazwał
mnie kaleką.
Jane walczyła z sobą, żeby nie zacząć jęczeć.
- Dobrze, dobrze. Pojedziemy jutro z Cherry do miasteczka i każemy mu
zjeść to, co napisał. Na pewno się otruje.
Na bladej twarzy Jane pojawił się na chwilę uśmiech. Po chwili ustąpił
jednak grymasowi bólu.
- Zdaje się, że słyszę samochód - powiedział Tim. - To pewnie lekarz.
Chora wyraźnie się zmieszała. Todd spojrzał na nią, starając się zgadnąć,
o czym myśli. Jej uczucia względem doktora z pewnością nie były
jednoznaczne. Czy to możliwe, żeby go jednak kochała?
Odgłosy silnika umilkły i po chwili do salonu wszedł wysoki rudzielec.
Miał na sobie szary flanelowy garnitur, krawat na gumce i, rzecz rzadka w tych
okolicach, czyste, szare buty. Doktor postawił na stoliku czarną torbę i zdjął
kapelusz.
Todd obserwował go uważnie.
- Doktor Jebediah Coltrain - Tim przedstawił nowo przybyłego. - Kiedyś
wszyscy nazywali go po prostu: Rudzielec.
- Teraz już tego nie robią - powiedział doktor.
On również się nie uśmiechał.
- A to Todd Burke i jego córka Cherry - ciągnął Tim jak wytrawny mistrz
ceremonii. - Todd ma się zająć u nas księgowością.
Coltrain skinął głową i zwlekał chwilę, zanim uścisnął dłoń Todda. Nieco
przyjaźniej potraktował Cherry. Można było nawet powiedzieć, że na jego
twarzy pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu.
- No słucham, co zmalowałaś tym razem? - zwrócił się bezpośrednio do
chorej. - Jeździłaś konno? Mogłem się tego spodziewać. Następnym razem
wezmę ze sobą wieniec zamiast torby.
Doktor zaczął badać Jane. Jego olbrzymie łapska okazały się nadzwyczaj
delikatne w kontakcie z pacjentką. Todd obserwował z niechęcią przebieg
badań.
- Nadwerężyłaś sobie mięśnie - zawyrokował w końcu Coltrain. - Mam
nadzieję, że nie wywiąże się z tego stan zapalny. Czekaj, zaraz zrobię ci
zastrzyk przeciwbólowy, a potem będziesz musiała odpocząć. W najbliższych
dniach żadnych ćwiczeń. Proszę mi pomóc - zwrócił się do Todda.
Miał głos, który wymuszał posłuszeństwo. Todd uśmiechnął się tylko, a
następnie wziął podaną ampułkę z przezroczystą cieczą i ułamał jej czubek.
Coltrain w tym czasie przygotował strzykawkę i igłę jednorazową. Szybko
odsłonił ramię Jane i zrobił jej zastrzyk.
- Dzięki, Rudzielcu.
Lekarz wzruszył ramionami.
- Od czego masz przyjaciół. Niedługo zaśniesz. To bardzo silny środek.
Cherry zaofiarowała się, że posiedzi z chorą. Coltrain wskazał im
wzrokiem podwórko, dając znak, że chce z nimi porozmawiać.
- Co się stało? - spytał Tim, kiedy znaleźli się w końcu w bezpiecznej
odległości od salonu. Stary był naprawdę zaniepokojony.
- Muszę ją prześwietlić - powiedział Coltrain. - Nadwerężenie mięśni to
wersja robocza. Trzeba to sprawdzić. Niepotrzebnie dosiadła konia - dodał
poirytowany.
- Próbowałem ją powstrzymać. - Tim rozłożył ręce.
Doktor machnął ręką.
- Przecież wiem, że to nie twoja wina - powiedział. - Nie chcę jej dzisiaj
męczyć, ale jutro przyślę tutaj karetkę. Chciałbym, żeby Jane dotarła do szpitala.
Niezależnie od tego, co będzie mówić i… robić. - Spojrzał znacząco na
mężczyznę, którego poznał przed niecałym kwadransem.
Todd skinął głową.
- Może pan na mnie liczyć.
Coltrain uśmiechnął się. Po raz pierwszy, od kiedy się poznali.
- Nie chciałbym być na pana miejscu.
Usłyszeli wyraźny dzwonek. Był to stojący w przedpokoju telefon. Tim
poszedł, żeby go odebrać, a następnie wrócił po Coltraina.
- Do ciebie - powiedział.
Po chwili zza drzwi zaczęły docierać do nich fragmenty głośnej rozmowy.
- Tak, ja… Nie, nic mnie to nie obchodzi… Jestem lekarzem i sam
ustalam, co mam robić… Do cholery z umową! Dobrze, jeszcze o tym
porozmawiamy. No, to na razie.
Doktor wyszedł, trzaskając drzwiami, pożegnał się i wsiadł do
samochodu. Tim długo patrzył za oddalającym się autem.
- Nic z tego nie będzie - powiedział w końcu.
- Z czego? - zapytał Todd.
- Chodzi o niego i Lou. Zupełnie do siebie nie pasują. Ona ma ciągle
nowe pomysły i chciałaby wszystko robić nowocześnie, a on woli stare,
sprawdzone metody. Sam nie wiem, dlaczego jeszcze współpracują.
Todd też nie wiedział. Miał jednak nadzieję, że ta współpraca potrwa
długo, jak najdłużej. Sam nie wiedział, dlaczego, ale nie podobał mu się sposób,
w jaki Coltrain traktował Jane.
ROZDZIAŁ TRZECI
Jane szybko zasnęła, ale ponieważ jęczała przez sen i przewracała się z
boku na bok, Todd zdecydował się zostać przy niej, gdy Cherry poszła do łóżka.
Wcześniej dostał od Tima książkę przychodów i rozchodów i teraz zabrał się do
lektury. Czas mijał mu szybko. Książka była czymś w rodzaju podręcznika,
któremu nadałby tytuł "Jak nie należy prowadzić rancza". Straty i zaniedbania
widać było gołym okiem.
Poza bydłem na ubój Jane miała cztery ogiery, z których każdy zdobywał
nagrody przed śmiercią jej ojca. Teraz mogłyby spełniać funkcje rozpłodowe, co
zwiększyłoby dochody, ale oczywiście nikt o tym nie pomyślał. W
gospodarstwie używano przestarzałego sprzętu. Gdyby zająć się jego naprawą i
konserwacją, można by odpisać sporą kwotę od podatku. Tego rodzaju
możliwości pojawiały się niemal wszędzie. Jego zdaniem ranczo miało szansę
rozwoju, a co za tym idzie i zarobkowania, tylko nikt, jak do tej pory, o tym nie
pomyślał.
Todd zdjął okulary i przetarł powieki. Przez moment miał wrażenie, że
ktoś go obserwuje. Kiedy spojrzał na Jane, zauważył, że ma otwarte oczy.
- Nie wiedziałam, że nosi pan okulary - powiedziała sennym głosem.
- Jestem dalekowidzem - wyjaśnił. - Noszę okulary tylko do pracy.
Podobno mnie postarzają.
Przez chwilę przyglądała mu się uważnie. Wciąż była senna i z trudem
powstrzymywała ziewanie.
- A ile pan ma lat? - spytała w końcu.
- Trzydzieści pięć. A pani?
- O całe dziesięć mniej - oznajmiła, jak mu się zdawało, triumfalnie. -
Nawet trudno mi sobie wyobrazić, jaka będę w pana wieku.
Todd nie chciał ciągnąć tego tematu.
- Lepiej się pani czuje?
- Troszkę. - Jane spojrzała niechętnie na swoje nogi. - Po prostu nie
znoszę takiego stanu. Jestem zupełnie bezsilna. Dobrze, że już nie czuję bólu,
- To nie będzie przecież trwało wiecznie - przypomniał jej Todd.
Jane potrząsnęła głową. Jasne włosy opadły jej na czoło i oczy. Odgarnęła
je niecierpliwym ruchem.
- Założę się, że pan nigdy nie był w takiej sytuacji. Chodzi mi o
bezsilność - dodała po chwili, widząc jego zdumione spojrzenie.
Todd zmarszczył w zamyśleniu czoło.
- Miałem kiedyś zapalenie płuc - mruknął niechętnie.
Nazwa choroby brzmiała niewinnie. Przecież wiele osób choruje na
zapalenie płuc. Dlatego Todd nie zwracał uwagi na swój stan, do momentu
kiedy nie mógł już pracować i z trudem chodził. Lekarze kazali mu zostać w
domu tylko pod warunkiem, że żona się nim zaopiekuje. A Marie miała wtedy
akurat ważne przyjęcie. Zajęła się właśnie projektowaniem wnętrz i z jakichś
względów musiała uczestniczyć w tej imprezie. Tak mu przynajmniej
powiedziała.
- Co się stało? - zaniepokoiła się Jane, widząc jego minę.
- Nie, nic. Miałem kiedyś zapalenie płuc, a żona pojechała na przyjęcie
-powiedział. - Nie byłoby jeszcze najgorzej, gdyby nie schowała gdzieś
lekarstw. Nie mogłem ich znaleźć. W ogóle z trudem chodziłem. Kiedy
przyjechała nad ranem, miałem czterdzieści stopni gorączki i trzeba mnie było
natychmiast umieścić w szpitalu. To było czternaście lat temu. Nieco później w
tym samym roku urodziła się Cherry.
- O Boże! To straszne! -jęknęła Jane. - I co? Został pan z żoną?
Toddowi wydawało się, że nie powinni omawiać jego osobistych
problemów. Jednak leżąca obok kobieta nie wyglądała na taką, która łatwo daje
za wygraną. Widać było, że ten temat ją poruszył i zaciekawił.
- Po pierwsze, mówiłem sobie, że nie zrobiła tego specjalnie. Marie
zawsze gdzieś chowała rzeczy, a potem nie wiedziała, gdzie są. Po drugie była
wtedy w ciąży. Gdybym wystąpił o rozwód, na pewno nie chciałaby mieć ze
mną dziecka - tłumaczył cierpliwie.
- A pan chciał! - To było raczej stwierdzenie, a nie pytanie. -
Zauważyłam, że Cherry jest do pana bardzo przywiązana.
- Zawsze chciałem mieć dzieci - przyznał nieco zażenowany. - Sam
jestem jedynakiem. Wychowałem się na wielkim ranczu. Wiem, co to znaczy
samotne dzieciństwo. Pragnąłem mieć więcej dzieci, ale… skończyło się na
jednej córce.
Jego rozmówczyni oblizała wargi. Pytanie, które chciała zadać, było
bardzo osobiste.
- Czy matka nie chciała Cherry?
- Twierdziła, że dziecko przeszkadza jej w pracy - powiedział z
wyczuwalnym smutkiem w głosie. - Oczywiście, spotykają się. Marie lubi grać
rolę dobrej, oddanej matki. Jest projektantką wnętrz i większość jej klientów to
konserwatywni Teksanczycy. Wie pani, tacy, co lubią, żeby wszystko było na
swoim miejscu.
- Czy Cherry wie…?
- Trudno pewnych rzeczy nie zauważyć. Przecież nie jest głupia. Staram
się tylko zapobiegać kolejnym manipulacjom. Nie pozwalam również, by Marie
wtrącała się w prywatne życie naszej córki. Weźmy choćby rodeo.
Jane znowu potrząsnęła głową.
- Nie rozumiem.
- Marie jest przeciwna występom córki.
- Ach, a Cherry jednak jeździ! - Jane nie mogła powstrzymać okrzyku. -
Wbrew temu, co sądzi o tym matka.
Skinął poważnie głową.
- To mnie przyznano opiekę nad dzieckiem.
Sytuacja powoli stawała się jasna. Samotny ojciec wychowujący córkę
był wciąż jednak kimś niesłychanie rzadko spotykanym i Jane chciałaby zadać
mnóstwo pytań. Teraz czuła, że jest zmęczona i senna. Pokój, w którym
znajdował się Todd, zaczął od niej powoli odpływać.
- Tak dziwnie się czuję - szepnęła. - Nie mam pojęcia, co podał mi ten
Rudzielec.
- Wygląda na trochę narwanego - stwierdził niechętnie Todd.
Jane nie zwróciła uwagi na ton jego głosu.
- Zawsze taki był - powiedziała. - Bardzo go lubię.
Lubię. Powiedziała: "lubię". To mogło znaczyć wszystko i nic. Todd
zmarszczył czoło, zastanawiając się nad znaczeniem tego słowa w wypadku
Jane.
- Lubi go pani? - spytał.
- Tak, właśnie - odparła, starając się przemóc senność.
- Lubię. Mężczyźni jako tacy mnie nie interesują. Nie bawi mnie też seks.
Ostatnie słowa wypowiedziała niemal szeptem, a po chwili już spała.
Todd przyglądał się jej z prawdziwą przyjemnością, zastanawiając się nad
sensem ostatniego stwierdzenia. Jane była prawdziwą pięknością. Jeśli nawet
nie interesowała się mężczyznami, to mężczyźni z pewnością interesowali się
nią. Pewnie miała jakiegoś swojego chłopaka. Przecież Tim mówił mu o
Coltrainie.
Dopiero po chwili dotarło do niego, że siedzi z otwartą książką na
kolanach. Miał przecież jeszcze sporo pracy. Lepiej będzie, jeśli zajmie się
problemami rancza, a nie intymnym życiem jego właścicielki.
Karetka pogotowia przyjechała następnego ranka dokładnie o dziesiątej.
W oczach Jane pojawił się błysk gniewu, kiedy ją zobaczyła.
- Nie mam zamiaru, słyszycie?! Nie mam zamiaru iść do szpitala! -
powtarzała, patrząc na Todda rozgorączkowanym wzrokiem.
Todd został sam w domu. Tim znalazł dla siebie jakieś zajęcie na
pastwisku, a Meg zabrała Cherry na zakupy. Todd dopiero teraz przejrzał ich
grę.
- Nikt nie chce, żeby pani tam została - przekonywał upartą
rekonwalescentkę. - Mają panią po prostu prześwietlić, a potem przywieźć do
domu.
Jane usiadła na łóżku. Jasne włosy rozsypały na ramionach. Todd
pomyślał, że wygląda jak nimfa przy leśnym strumyku. Jak rozzłoszczona
nimfa.
- Na pewno niczego sobie nie złamałam - stwierdziła autorytatywnie. -
Nigdzie nie jadę.
Stojący w drzwiach pielęgniarze spojrzeli na siebie, a następnie
skierowali pytający wzrok na Todda.
- Zrobi pani to, co kazał doktor Cołtrain!
- Nigdzie nie jadę. Możecie zabrać te nosze - zwróciła się bezpośrednio
do pielęgniarzy.
- Proszę, panowie, podejdźcie bliżej. - Todd również postanowił ją
ignorować.
Omal nie rzuciła się na niego z pięściami.
- Ty!… Ty!… - wyrwało jej się.
Todd nie zwrócił na to uwagi. Podszedł do niej i wziął ją na ręce. Nie
chciał wdawać się w utarczki słowne. Pragnął, by Jane znalazła się jak
najszybciej w szpitalu.
Początkowo chciała podrapać tego wielkiego mężczyznę, który w tak
niemiły sposób wtargnął w jej życie. Jednak gdy poczuła tuż obok jego szeroki
tors, stało się z nią coś dziwnego. Zaparło jej dech w piersiach i stała się
zupełnie niezdolna do działania. Trwało to zaledwie parę sekund. Po chwili
znalazła się na noszach, jeden z sanitariuszy przykrył ją białym prześcieradłem i
ponieśli ją do karetki. Jane czuła się jak dzikie zwierzę, schwytane nagle w
niewidzialne wnyki.
- Pojadę za wami samochodem - rzucił Todd, zaglądając do przestronnego
wnętrza karetki.
Jane spojrzała na niego wymownie i zacisnęła usta. Sprawiło to, że stracił
pewność siebie. Już wcześniej serce zabiło mu żywiej, kiedy poczuł blisko
siebie drobne ciało dziewczyny. A teraz to spojrzenie zupełnie wytrąciło go z
równowagi.
- Nic mi pani nie powie? - spytał, odwracając od niej wzrok. - Nie będzie
pani krzyczeć i drapać?
- Już u mnie nie pracujesz - rzuciła przez zaciśnięte zęby.
Todd potrząsnął głową.
- Nie, nie może mnie pani wylać - powiedział z przekonaniem.
- Niby dlaczego?
- Ponieważ straci pani ranczo - odparł z uśmiechem. - Myślę, że z moją
pomocą uda się je zachować.
Jane zmarszczyła brwi. Być może była zbyt porywcza, ale stać ją też było
na przemyślane decyzje.
- W jaki sposób? - zadała kolejne pytanie.
- Porozmawiamy o tym po prześwietleniu - stwierdził, wycofując się z
wnętrza karetki. Pomógł jeszcze pielęgniarzowi zamknąć tylne drzwi, a
następnie skierował się do swego auta.
Coltrain przyglądał się uważnie kliszy. Wyglądał na zadowolonego.
Pionowa zmarszczka nad jego nosem znikła teraz niemal zupełnie.
- Mówiłam ci przecież, że nic mi nie jest. - Jane zdecydowała się
przerwać panujące w tym sterylnym wnętrzu milczenie.
Rudzielec ze stetoskopem na szyi, wśród rozmaitych przyrządów i
narzędzi, wydawał jej się kimś innym, mało znanym. Kimś, kogo trzeba się
trochę obawiać.
Coltrain oderwał wzrok od kliszy.
- Nie powiedziałem przecież, że nic ci nie jest. - Zrobił efektowną
przerwę. - Na szczęście moja diagnoza się potwierdziła i nie masz żadnych
złamań. Powinnaś jednak pamiętać, że jesteś chora. Jeszcze jeden taki wyczyn, a
być może będziesz musiała spędzić całe życie na wózku inwalidzkim. Czy o to
ci chodzi?
Jane spuściła wzrok.
- Nie - szepnęła.
- Więc przestań się popisywać i udowadniać wszystkim, że jesteś u
szczytu formy! - huknął Coltrain. - Ten reporter i tak będzie musiał
odpokutować za swoje grzechy - dodał po chwili z dziwnym uśmiechem.
- Co masz na myśli?
Rudzielec poprawił stetoskop, rozejrzał się dokoła i mrugnął do niej
łobuzersko.
- Miejscowe Stowarzyszenie Jeździeckie zabroniło mu wstępu na rodeo.
Jane patrzyła na lekarza z niedowierzaniem.
- Przecież to największa impreza sportowa w okolicy! Zwłaszcza o tej
porze roku. Skąd o tym wiesz? - spytała podejrzliwie.
- No cóż, hm, jestem przecież w zarządzie.
Dziewczyna uderzyła się otwartą dłonią w czoło.
- Ależ ze mnie gapa! To twoja sprawka, przyznaj się. - Wyciągnęła palec
w kierunku przyjaciela.
- Nie tylko - odparł z powagą Coltrain. - Wszyscy się ze mną zgadzają.
Zresztą gazeta i tak miała kłopoty, ponieważ właściciele sklepu żelaznego i
stacji obsługi samochodów wycofali swoje reklamy. Znasz ich pewnie.
Startowałaś z ich synami w zawodach. Coś mi mówi, że powinnaś przeczytać
najnowsze wydanie gazety.
Dopiero po chwili dotarło do niej to, co powiedział. Przez chwilę patrzyła
na niego oniemiała, a potem uśmiechnęła się.
- Mają mnie przeprosić? - spytała z niedowierzaniem. - Ty stary diable!
- Jesteś przecież moją przyjaciółką.
Wzruszenie ścisnęło jej gardło. Zdołała jedynie wykrztusić krótkie:
"dzięki". Spontanicznie rzuciła się w ramiona przyjaciela.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Todd Burke wszedł do
środka bez zaproszenia. Już chciał coś powiedzieć, ale na widok połączonej w
uścisku pary stanął jak wryty. Niemal jednocześnie, tyle że drugimi drzwiami,
weszła do gabinetu doktor Lou Blakely. Lekarka zmierzyła wzrokiem doktora
Coltraina i Jane, a następnie położyła na biurku jakieś papiery.
- Mam tu wyniki badań Neda Rogersa - powiedziała. - Obawiam się, że
nie są zbyt pomyślne.
- Nie mogła pani poczekać, aż skończę rozmowę z pacjentką? - zapytał
opryskliwie Coltrain.
Policzki doktor Blakely pokryły się rumieńcem.
- Zrobiłam już wszystko i chcę wyjść na lunch. Przecież już dwunasta.
- Dwunasta? - powtórzył z niedowierzaniem Coltrain. - A, rzeczywiście. -
Odwrócił się w stronę Jane. - No cóż, w zasadzie to już wszystko.
- Odwiozę ją do domu - wtrącił się Todd. - Mam parę pytań dotyczących
prowadzenia rancza. Obawiam się, że to nie może czekać.
Doktor Blakely przyglądała się z uśmiechem nie znanemu mężczyźnie. W
jej oczach pojawiło się zainteresowanie. Przez moment czekała, aż Coltrain ich
sobie przedstawi, a następnie sama wyciągnęła rękę do nieznajomego.
- Doktor Louise Blakely - powiedziała. - Miło mi pana poznać, panie…
- Nazywam się Burke, Todd Burke - pospieszył z wyjaśnieniami. -
Zarządzam ranczem pani Parker.
- A ja jestem współpracownicą doktora Coltraina.
- Asystentką - poprawił ją naburmuszony Rudzielec.
Lou spojrzała na niego z wyraźną wrogością, jednak Coltrain udawał, że
jej w ogóle nie zauważa.
- W umowie, którą podpisałam, jest wyraźnie napisane, że zatrudniają
mnie jako pańską współpracownicę, doktorze - przypomniała mu. - Przez cały
rok.
Rudzielec nie zwrócił na nią większej uwagi.
- Zadzwoń, gdybyś potrzebowała pomocy - powiedział do Jane. - ł uważaj
na siebie.
Na jego czole znowu pojawiła się charakterystyczna zmarszczka.
- Dobrze, będę uważać - obiecała Jane.
Coltrain poklepał ją po ramieniu, a następnie podszedł do biurka.
- Teraz obejrzyjmy te wyniki - zwrócił się do Lou.
Pożegnali się z lekarzami i Todd zawiózł Jane na szpitalnym wózku na
parking, gdzie stał jego samochód. Następnie pomógł jej przejść na tylne
siedzenie i ruszył w stronę rancza. Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu.
- Czy jest pani zazdrosna z powodu Lou? - spytał niespodziewanie,
przypominając sobie wyraz jej twarzy, kiedy Lou i Coltrain pochylili się nad
biurkiem.
- O Rudzielca? Nie. Martwię się z powodu Lou - dodała.
Todd zerknął do tylnego lusterka. Jane była pochłonięta swoimi myślami.
Wyglądało na to, że mówi szczerze.
- Lou nie potrafi sobie z nim poradzić - podjęła temat. - To dziwne, jest
przecież taka niezależna i stanowcza.
- Może się w nim kocha - podsunął Todd.
- Mam nadzieję, że nie. Inaczej srodze się rozczaruje. Rudy to
zaprzysiężony stary kawaler. Nie widzi niczego poza swoją pracą. Lubi kobiety,
ale z żadną nie potrafiłby się związać.
Na ustach Todda pojawił się lekki uśmiech.
- Pewnie potrafi go pan zrozumieć, bo pan też taki jest, prawda?
Skinął głową.
- Kto raz się sparzył, ten dmucha na zimne - stwierdził sentencjonalnie.
Zahamował gwałtownie, ponieważ właśnie zmieniły się światła. Było to
ostatnie skrzyżowanie przed wyjazdem z Jacobsville.
Jane syknęła z bólu.
- Przepraszam, powinienem bardziej uważać.
- Nie, nic się nie stało - szepnęła.
- Widzi pani, mam już za sobą nieudane małżeństwo - Todd ciągnął
zaczęty wątek. - Dlatego będę szczery. Nie interesuje mnie na przykład romans
z panią. Chciałbym natomiast wyprowadzić to ranczo na prostą. Ale uwiedzenie
pani zupełnie nie wchodzi w grę.
Nie odpowiedziała od razu. Todd zerknął do lusterka, żeby sprawdzić, co
robi. Rozczarował się jednak, ponieważ Jane nie łkała ani nie załamywała rąk.
- Dziękuję za szczerość - powiedziała.
- A teraz się pewnie pani na mnie obrazi - mruknął, skręcając w boczną
drogę.
Jane nie potrafiła powstrzymać śmiechu.
- Widzę, że naprawdę świetnie mnie pan poznał, panie Burke -
zaszczebiotała. - A poza tym ta skromność! Oczywiście, wszystkie kobiety
czyhają na pana. A jeśli nie potrafią pana usidlić, to się obrażają.
Todd był nieco zdezorientowany. Nie spodziewał się takiej dozy
sarkazmu i ironii.
- Że co? - wyjąkał.
- Dziękuję, że mnie pan uprzedził o swoich zamiarach - ciągnęła Jane. -
Wprawdzie od początku miałam ochotę rzucić się na pana w przypływie nagłej
żądzy, ale teraz, kiedy wiem, ze romans pana nie interesuje, będę się oczywiście
pilnować. Zresztą, łatwo mógłby się pan obronić, gdybym pana molestowała. -
Jane zatrzepotała rzęsami. - Musi mi pan wybaczyć, ale taki pan ładny. A tak w
ogóle nie boi się pan podróżować sam z kobietami? Ja nie mogłabym pana
uwieść, ale inne nie będą miały podobnych skrupułów. Niech pan uważa, bo
łakomy z pana kąsek.
Todd wydawał jakieś niezrozumiałe pomruki. Ta dziewczyna kpiła sobie
z niego w żywe oczy. Co więcej, sam to sprowokował.
- Niech się pani nie wygłupia - powiedział, oglądając się za siebie.
Samochód omal nie zjechał do rowu. Jane trochę się przestraszyła, ale
jednocześnie była z siebie dumna. Burkę nie wyglądał na faceta, którego łatwo
wyprowadzić z równowagi.
- Ja się wygłupiam? Przecież oboje zgadzamy się co do tego, że jest pan
wspaniały. Żadna kobieta nie potrafiłaby się panu oprzeć.
- Wcale tego nie powiedziałem.
- Ale tak pan uważa! - wypaliła.
Przez resztę drogi milczeli. Todd czuł się jak ostatni idiota. Nie lubił
kobiet tak wygadanych jak Jane Parker. Musiał też pamiętać, że, sądząc z jej
reakcji na artykuł w gazecie, łatwo ją zranić.
Zatrzymali się na podwórku i Todd wyłączył silnik. Przez chwilę siedzieli
w zupełnej ciszy.
- Dawno się tak nie ubawiłam - powiedziała w końcu Jane. - Bardzo pana
przepraszam za te żarty, ale, prawdę mówiąc, po raz pierwszy od niepamiętnych
czasów czułam się tak dobrze.
Todd odwrócił się do niej. Jego oczy przypominały lodowe sople.
- Bardzo nie lubię, kiedy się ze mnie żartuje - stwierdził. - Będzie lepiej,
jeśli sobie to pani zapamięta.
Rysy Jane stwardniały.
- Będzie lepiej, jeśli zapamięta pan, że nie wolno do mnie mówić tym
tonem! - oznajmiła.
Otworzyła drzwiczki i zabrała się do wysiadania. Todd chciał jej pomóc,
ale pokręciła głową.
- Niech pan zawoła Tima z wózkiem - powiedziała. - Tak będzie lepiej.
Todd zazgrzytał zębami. Już chciał rzucić jakąś niepochlebną uwagę na
temat wózka, ale w porę się opanował. Wiedział, że Jane uznałaby to za obrazę.
- Dobrze - mruknął.
Wszedł do domu i zaczął szukać Tima. Znalazł go w kuchni, gdzie
brodacz rozmawiał właśnie z żoną.
- No i co? - zapytali jednocześnie na jego widok.
- Wszystko w porządku.
- To dlaczego ma pan taką ponurą minę? - spytał Tim.
- Pokłóciliśmy się - wyznał.
Meg pokiwała tylko głową, jakby tego właśnie się spodziewała, a Tim aż
gwizdnął.
- To już coś! - krzyknął. - Pamiętam, jak Jane wspaniale kłóciła się z
Coltrainem. Szkoda, że już się nim nie interesuje. Stanowiliby idealną parę.
- Niby dlaczego? - spytał naburmuszony Todd. - Tylko dlatego, że jest
lekarzem?
- I synem farmera - dodał Tim. - Nigdy by nie pozwolił, żeby ranczo Jane
tak podupadło. Czy uda się panu jakoś podreperować nasze finanse?
Todd zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. Nie chciał wzbudzać
złudnych nadziei.
- Myślę, że tak. Ale proszę nie oczekiwać ode mnie gotowych recept.
Tim skinął głową, a następnie ponownie spytał o Jane. Z ulgą wysłuchał
tego, co powiedział doktor. Następnie obaj mężczyźni wyszli do przedpokoju.
Todd wziął wózek i wypchnął go na zewnątrz.
- Dlaczego pan jej po prostu nie przeniesie? - spytał Tim.
Todd wzruszył ramionami.
Tim stanął w drzwiach. Z przyjemnością obserwował to, co działo się
przy samochodzie, chociaż zdaje się, że Jane i Todd znowu się kłócili.
Przynajmniej nie myśli bez przerwy o swoich nogach, ucieszył się stary. No i
ma się czym zająć.
Kiedy znaleźli się w domu, z kuchni wyjrzała Meg.
- Obiad za kwadrans - oznajmiła. - Mógłby pan poszukać Cherry? Ćwiczy
zwroty wokół beczek. Powinna być na padoku - zwróciła się do Todda.
Bez trudu odnalazł córkę na placu. Jeździła wolno wokół beczek.
- Cześć, tato! - krzyknęła i pomachała ręką na jego widok.
- Cześć. Jak leci? - zapytał.
- Może być. Nie lubię jeździć tak wolno, ale Jane powiedziała, że
powinnam od tego zacząć.
- Jane? Jesteście na "ty"? - zdziwił się.
- Tak. Nie mówiłam ci? - spytała, zatrzymując konia. - Co powiedział
lekarz?
Todd pokiwał uspokajająco głową.
- Wszystko w porządku - powiedział. - Chodź na lunch. Ma być gotowy
za parę minut.
- Dobrze. Zrobię tylko jeszcze jedno okrążenie.
Todd wsadził ręce w kieszenie i ruszył w stronę domu.
Lunch się nieco opóźniał, więc miał jeszcze chwilę na rozmowę z Timem.
Następnie poszedł do łazienki, żeby się trochę odświeżyć. Czuł się coraz
bardziej głodny i z utęsknieniem czekał na posiłek.
Cherry oczywiście się spóźniła i od razu rzuciła na jedzenie. Stanowili
chyba wspaniały widok: córka i ojciec pałaszujący obiad z apetytem.
Jane siedziała nad niemal pełnym talerzem. Przed obiadem, kiedy nikt nie
słyszał, wygłosiła jakąś sarkastyczną uwagę na temat wody kolońskiej Todda,
ale teraz milczała.
To Tim pierwszy zaczął rozmowę:
- Wiesz, Jane, pan Burke uważa, że znalazł sposób na to, żeby wyjść z
kryzysu. Będziemy tylko musieli zacisnąć pasa i wziąć kredyt.
Jane westchnęła głęboko.
- Właśnie tego się obawiałam - powiedziała ponuro. - Nikt już nam nie da
pieniędzy.
- Z kredytem nie będzie żadnych problemów - rzekł pewnym tonem Todd.
Nie chciał wdawać się w wyjaśnienia, dlaczego. Każdy bank zdecyduje
się na pożyczkę, jeśli on będzie poręczycielem. Todd miał zamiar wyciągnąć
Jane z tarapatów. Zwłaszcza że kwota, której w tej chwili potrzebował, była
niczym w porównaniu z rocznym dochodem jego firmy.
- Dobrze. Ile potrzebujemy i na co wydamy te pieniądze? - spytała
zaintrygowana Jane.
Wyjaśnił jej wszystko pokrótce, starając się, by zrozumiała, na czym
polega skomplikowany system ulg podatkowych i inwestycyjnych. Mówił też o
wydzierżawieniu niepotrzebnych gruntów, modernizacji parku maszynowego i
innych usprawnieniach.
Jane aż zaparło dech z wrażenia. Wizje, jakie roztaczał Todd, zdawały się
być spełnieniem jej życzeń. Bardzo chciała, tak jak proponował, prowadzić
stadninę, zamiast hodowli bydła rzeźnego. Małe, nowoczesne ranczo było jej
marzeniem. Przecież przede wszystkim znała się na koniach!
- Poza tym - ciągnął Todd - ma pani znane nazwisko. To wstyd, że pani
tego nie wykorzystała. Inne gwiazdy rodeo już dawno zajęły się reklamą
odzieży czy końskiego oporządzenia. Nie myślała pani o tym?
- W… wolałabym tego nie robić - odparła.
- Dlaczego?
Jane spojrzała na talerz, z którego ubyło bardzo niewiele zupy. Wzięła
łyżkę do ręki i zamieszała prawie już chłodną ciecz.
- Nie pozwolę, żeby fotografowali mnie na wózku! - powiedziała.
Todd pokiwał głową.
- Nikt nie będzie musiał tego robić - powiedział. - Po pierwsze, nie będzie
pani całe życie jeździć na wózku. Po drugie, nie musi się pani wcale pokazywać.
Kontrakt reklamowy może dotyczyć nazwiska, portretu, dawnych zdjęć z rodeo.
Jane przyłożyła dłonie do skroni i zaczęła je rozmasowywać. Ten Burke
przyprawiał ją o ból głowy.
- Kto by tam wykorzystał do reklamy kogoś już prawie nieznanego? Jest
tylu nowych zawodników.
- Nie wygłupiaj się! - krzyknęła Cherry, która milczała do tej pory,
ponieważ była zajęta pochłanianiem przepysznej grzybowej zupy. - Przecież
jesteś legendą! W stadninie, w której uczyłam się jeździć, wszędzie były plakaty
z twoją podobizną.
Jane otworzyła szeroko oczy. Wiedziała o istnieniu plakatów, ale nie
sądziła, by ktoś je kupował.
- Zapomniałaś, prawda? - wtrącił się Tim. - Mówiłem ci, że musieli
dodrukowywać te plakaty, ale pewnie nie zwróciłaś na to uwagi. To było zaraz
po wypadku.
- Nie, nie zwróciłam na to uwagi - przyznała Jane. Następnie spojrzała na
Todda. - Zrobię wszystko, żeby uratować ranczo.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Todd uparł się, żeby jechać samemu do banku w Jacobsville. Nie chciał,
żeby Jane zauważyła, jak będzie załatwiał pożyczkę.
Sprawa, jak przypuszczał, okazała się dosyć prosta. Szef banku zadowolił
się jego pisemnym poręczeniem. Potem jeszcze tylko parę telefonów i
odpowiednia kwota znalazła się na koncie Jane. Mógł nią teraz swobodnie
dysponować. Przede wszystkim pomyślał o nowym sprzęcie, a także o firmie,
która dokonałaby niezbędnych napraw na ranczu.
Kiedy Jane zobaczyła pierwszy rachunek, omal nie spadła z wózka. Miała
ochotę poprosić o whisky, ale w końcu uznała, że nie wypada.
- Nie mogę sobie na to pozwolić - powiedziała, potrząsając świstkiem.
- Myli się pani - zaoponował spokojnie Todd. - Konserwacja jest na
dłuższą metę znacznie tańsza niż wymiana wszystkiego.
- A to ogrodzenie?!
- No tak, tutaj rzeczywiście nie miałem wyboru. Musiałem zdecydować
się na nowe. Drewniane ogrodzenie ciągle trzeba łatać drutem kolczastym. To
może być niebezpieczne dla zwierząt - tłumaczył spokojnie. - Poza tym
zamówiłem zbiornik na wodę…
- Cysternę - przerwała mu. - W Teksasie mówimy: "cysternę".
- Właśnie, cysternę - ciągnął. - No i oczywiście znalazłem firmę, która
dokona naprawy dachu. Na górze pełno jest garnków i wiader do zbierania
deszczówki. Jeśli nie załatamy dziur, wkrótce cały dach przegnije i trzeba
będzie go wymienić na nowy.
Jane przymknęła oczy. Na jej czole pojawiły się zmarszczki.
- Skąd ja na to wszystko wezmę pieniądze?! - jęknęła.
- Właśnie tego pytania się spodziewałem - powiedział Todd z uśmiechem.
Siedział swobodnie rozparty na krześle w rozpiętej, dżinsowej koszuli,
którą włożył zaraz po przyjeździe z Jacobsville, i luźnych spodniach. Musiała
przyznać, że wyglądał bardzo atrakcyjnie.
- I cóż? - ponagliła go.
- Chcę wykorzystać dwa ogiery na rozpłód - odparł. - Za zarobione dzięki
nim pieniądze będziemy mogli założyć stadninę. Później sami będziemy
sprzedawali źrebięta pełnej czy raczej czystej krwi. Nie wiem, jak się u was
nazywa.
Jane chciała wygłosić komentarz na temat liczby mnogiej, której używał
w swoich rozważaniach Burkę, ale zamiast tego rzuciła automatycznie:
- Pełnej angielskiej, czystej arabskiej. - Dopiero po chwili dotarło do niej
to, co powiedział Burke. - Będziemy potrzebowali lepszej stajni - stwierdziła,
używając narzuconej przez Burke'a liczby mnogiej.
Todd skinął głową.
- Wiem. Zbudujemy nową. Znalazłem już odpowiednią ekipę
wykonawczą.
- Ale przecież na to trzeba jeszcze więcej pieniędzy! - wykrzyknęła. - W
tej chwili stoimy na krawędzi bankructwa, a pan mi proponuje nowe wydatki!
Pozwoli pan, że powtórzę pytanie: skąd brać na to pieniądze?
Todd skinął głową, chcąc dać znak, że rozumie jej zastrzeżenia. Przez
chwilę milczał, wpatrując się w okolone jasnymi włosami oblicze Jane, a
następnie zaczął wyjaśnienia.
- Pożyczka to pierwsze źródło, ale zgadzam się z panią, że
niewystarczające - powiedział. - Ogiery, to drugie. A poza tym… - urwał i
spojrzał niepewnie na Jane.
- Poza tym?
Mężczyzna zaczerpnął tchu.
- Rozmawiałem z dużą fabryką odzieży z Houston. Otóż są
zainteresowani współpracą. Chcieliby rozpocząć promocję kowbojskich ubrań
dla kobiet. Zdaje się, że chodzi głównie o dżinsy i kurtki dżinsowe.
Jane z trudem przełknęła ślinę.
- Czy wiedzą o…?
Todd nie pozwolił jej dokończyć pytania.
- Wiedzą. Nie będą pani fotografować na wózku. To bardzo rozsądna
oferta.
Todd podał wysokość proponowanego honorarium. Jane nie mogła
uwierzyć własnym uszom.
- To chyba jakiś żart - powiedziała niepewnie.
Burke pokręcił przecząco głową.
- Nic podobnego. To wcale nie tak dużo. Oczywiście, dopiero pani
zaczyna. Radziłbym dokładnie obejrzeć wszystkie rodzaje ubrań, które ma pani
reklamować. Ostatecznie będzie na nich pani nazwisko.
Jane aż się zaczerwieniła. Perspektywa ujrzenia swojego nazwiska na
ubraniach kowbojskich była bardzo podniecająca. I pomyśleć, że w tym będą
jeździć zawodnicy na rodeach. Nie chciała jednak popadać w przesadny
optymizm. Przecież nie podpisała jeszcze umowy.
- Tak, nie chciałabym promować tandety.
- To zrozumiałe - stwierdził. - Jednak wydaje mi się, że to przyzwoite
przedsiębiorstwo. Jest już na rynku parę lat. Wszyscy mówili o nim pozytywnie.
Zresztą sama pani się przekona. Mają tu przyjechać w następny piątek.
Przepraszam, że nie konsultowałem z panią sprawy terminu.
Jane wyciągnęła rękę.
- Nie szkodzi - odparła. - Mam przecież masę czasu. Nie będę twierdzić,
że jest inaczej.
Todd obserwował ją uważnie. Błękitne oczy lśniły dziwnym blaskiem.
Blade dotąd policzki nabrały rumieńców. Jane wyglądała na ożywioną i
zadowoloną. Piękniała z minuty na minutę. Gwałtowny ruch piersi pod cienkim
materiałem bluzki wskazywał, że jest podniecona.
- Niech pan przestanie grać rolę uwodziciela - powiedziała, zauważywszy
jego spojrzenie. - Porozmawiajmy lepiej o interesach.
Todd uśmiechnął się do niej i przymrużył jedno oko. Efekt był
piorunujący.
- Na pewno pani tego chce?
Jane z trudem powstrzymała drżenie rąk.
- Na pewno - odparła. - Wróćmy do tych ludzi z fabryki. O której mają
przyjechać?
Do czwartku ustalono wszystkie szczegóły spotkania. Następnego dnia
rano Jane miała odbyć rozmowę z dwójką przedstawicieli przedsiębiorstwa.
Rozpoczęły się też prace na ranczu. Od świtu towarzyszył im jęk pił i zgrzyt
ciężkich maszyn, a także nawoływania robotników.
Aby uciec od hałasu, Jane wyruszała z Cherry do letniej zagrody dla koni.
Dziewczynka robiła spore postępy, ale Todd nie miał okazji tego docenić,
ponieważ całymi dniami siedział w pokoju przy biurku i albo sprawdzał
rachunki, albo rozmawiał przez telefon. Jane nie mogła pojąć, jak może
pracować w tym hałasie. Przecież dobiegał on nawet do pastwiska.
- Boże, trudno to wytrzymać! - jęknęła, obserwując swoją uczennicę. -
Któregoś dnia każę powystrzelać tych ludzi.
Cherry uśmiechnęła się do niej. Skończyła właśnie siodłać klacz,
podarowaną jej przez ojca.
- Ale może lepiej po tym, jak skończą reperować dach. Inaczej zndw
będzie przeciekać - zauważyła przytomnie i poklepała klacz po karku. - W
końcu zdecydowałam się, jak ją nazwać. Piórko. Dlatego że galopuje tak lekko.
Jane skinęła głową.
- To dobre imię - zgodziła się. - Powinnaś jej na więcej pozwalać. Ta
klacz potrafi sama brać najostrzejsze zakręty. Musisz jej tylko popuścić cugli.
Cherry posmutniała. Spuściła głowę i przysiadła obok Jane na wielkiej
beli siana.
- Nie mogę - powiedziała. - Staram się, ale mi nie wychodzi.
- Boisz się, że spadniesz, prawda?
Cherry zaczęła wyskubywać siano z beli, na której siedziała. Wyglądała w
tej chwili na bardzo zakłopotaną.
- To też - przyznała. - Ale bardziej boję się o konia. Pierwszy raz, kiedy
byłam na rodeo, widziałam upadek. Koń złamał nogę. Chcieli go oddać do
rzeźni, ale ubłagałam tatę i kupił mi go. Jest teraz u krewnych w Wyoming. Od
tego czasu mam problemy z szybką jazdą, a zwłaszcza ze zwrotami.
Jane przytuliła dziewczynkę mocno do siebie. Todd o niczym jej nie
powiedział.
- Po prostu nie miałaś szczęścia - powiedziała. - Jeźdźcy kochają swoje
konie i wiedzą, jak unikać okaleczenia zwierząt. Oczywiście zdarza się, że ktoś
zleci z konia. Sama miałam złamane żebro, kiedy spadłam z klaczy w czasie
treningu. Jednak nigdy nie widziałam poważnego wypadku w czasie rodeo. To
raczej rzadkość.
- Naprawdę? - spytała Cherry. Na jej twarzy pojawił się nagle promienny
uśmiech.
- Możesz mi wierzyć. Konie instynktownie wyczuwają, co jest dla nich
najlepsze. Zadanie jeźdźca to przede wszystkim nie przeszkadzać…
- Niemożliwe! - przerwała jej Cherry nagłym okrzykiem.
Na jej czole pojawiły się zmarszczki. Przed oczami miała tych
zawodników, których uważała za najlepszych. Czyżby Jane miała rację? Czy
wystarczyło zdać się na koński instynkt? Czyżby cała sprawa była aż tak prosta?
- To wcale nie jest takie proste - dodała Jane, jakby odgadła jej myśli. -
Trzeba przezwyciężyć strach i zaufać zwierzęciu.
- Chciałabym spróbować - powiedziała Cherry.
Zerwała się na równe nogi i podbiegła do skubiącego trawę konia. W
oczach Jane pojawił się wyraz nostalgii i zadumy. Ona też kiedyś odkrywała te
proste prawdy. Kiedy to było? Piętnaście, może osiemnaście lat temu?
- Dobrze, ale pamiętaj: nie spiesz się - ostrzegła swą uczennicę. - Musisz
się również nauczyć, że koń wyczuwa twoje nastroje. Wie, kiedy jesteś zła,
zmęczona lub też podniecona.
- Co tu się dzieje?! Spotkanie na szczycie? - usłyszała za sobą głos Todda.
- Widzę, że pana również hałasy wygoniły z domu - powiedziała.
- Nie na długo. Zaraz muszę wracać. Mam mnóstwo roboty.
- Tato, chcesz popatrzeć?! - krzyknęła do niego Cherry z końskiego
grzbietu. - Spróbuję robić zwroty.
Todd rozłożył ręce.
- Właśnie mówiłem, że jestem zajęty - odparł, podchodząc do córki. -
Wyrwałem się tylko na chwilę. Muszę wracać do pracy.
- A ja myślałam, że jesteśmy na wakacjach - powiedziała półgłosem
Cherry i mrugnęła do niego.
Jane nic nie słyszała. Siedziała na sianie i mrużąc oczy, wpatrywała się w
jakiś odległy punkt na horyzoncie.
- Dobrze, zostanę jeszcze chwilę - stwierdził Todd po krótkim namyśle.
Córka uśmiechnęła się do niego.
- Dzięki.
Podszedł do beli i usiadł obok Jane, która w ciągu ostatnich minut czyniła
olbrzymie wysiłki, żeby nie zwracać na niego uwagi. Musiała jednak przyznać,
że w dżinsowej bluzie, spodniach i w szarym stetsonie wyglądał jak prawdziwy
kowboj. Miał sylwetkę urodzonego jeźdźca. Zwłaszcza nogi, długie i mocne,
doskonale by mu służyły w czasie jazdy.
- Cherry mówiła mi o koniu ze złamaną nogą - rzuciła w jego stronę. - To
było bardzo miłe z pańskiej strony.
Todd zsunął stetsona na tył głowy.
- Miłe? Nawet nie próbowałem się sprzeciwiać. Nie potrafię się oprzeć
łzom.
Jane uśmiechnęła się.
- Dobrze o tym wiedzieć.
- Chodziło mi o łzy Cherry - zreflektował się Todd.
- Wygląda na to, że znowu nie mam szczęścia - powiedziała kpiącym
tonem.
Todd spojrzał na nią z ukosa. Wyglądała niezwykle kusząco i bezbronnie.
Ciekawe, czy potrafiłby oprzeć się łzom Jane? Postanowił jednak nie myśleć o
tym.
- Rozmawiałem z moją byłą żoną - oświadczył. - Powiedziała, że chce
jednak zaprosić Cherry do siebie. Mają się wybrać po zakupy. Dlatego będę
musiał wyjechać jutro z rana. Jednak przy odrobinie szczęścia powinienem
zdążyć na negocjacje w sprawie reklamy. Gdyby mi się to nie udało, proszę
niczego nie podpisywać. Najpierw musi to zobaczyć prawnik.
- Wiem o tym.
- To dobrze.
Radosne okrzyki Cherry przerwały im rozmowę. Dziewczynka cieszyła
się, przejechawszy parę razy wokół beczek. Robiła to wolno, ale z coraz
większą wprawą. Pomachali jej, chcąc dać znak, że patrzą.
- Czy Cherry lubi swoją matkę? - spytała Jane.
- Jako tako - odparł Todd. - Nie znosi za to ojczyma.
Jane zmierzyła go spojrzeniem. Nic dziwnego, skoro miała tak
wspaniałego ojca.
- To normalne - powiedziała. - Dzieci rozwiedzionych rodziców często
chcą, żeby rodzice byli razem.
Todd pokręcił przecząco głową.
- To nie dotyczy Cherry. Za dużo widziała. - Obrócił się twarzą do Jane. -
Czy pani rodzice się kłócili?
Jane wyruszyła ramionami.
- Nie mam pojęcia. Mama zmarła, kiedy zaczęłam chodzić do szkoły. W
zasadzie wychowywał mnie tata. No i jeszcze Tim i Meg - dodała po chwili
namysłu.
- Śmierć ojca musiała być wielką stratą dla pani.
Skinęła głową, nie chcąc dać poznać, jak jest wzruszona.
- Przynajmniej zostali mi Tim i Meg - szepnęła. - Nie wiem, co bym bez
nich zrobiła.
- Mój tata zmarł dziewięć lat temu, a mama dwa lata później - powiedział
Todd. - Bardzo mi ich brakuje.
- Tak to już jest - stwierdziła, nie chcąc poddać się fali żalu. - Ludzie po
prostu umierają. Zawsze tak było i będzie.
Todd skinął głową.
- Jasne. Ale tym, którzy zostają, wcale nie jest z tego powodu łatwiej.
Jane musiała mu przyznać rację. Opanowały ją czarne myśli. Nie
wiadomo do czego by doszło, gdyby nie Cherry, która podjechała do nich i
zeskoczyła z konia.
- A teraz uważajcie - powiedziała, patrząc na nich rozognionymi oczami.
Przez chwilę szeptała coś do ucha klaczy, a następnie dosiadła jej i
zaczęła ćwiczyć zwroty. Widać było, że popuściła koniowi cugli, dzięki czemu
przejazd wypadł nadspodziewanie dobrze.
- Brawo! - krzyknął Todd.
- A widzisz, mówiłam ci! Poszło wspaniale! - zawtórowała mu Jane.
Cherry wyglądała na uszczęśliwioną.
- To zasługa Jane - wyjaśniła ojcu. - Gdyby nie ona, nigdy bym się tego
nie nauczyła.
Jane uśmiechnęła się pobłażliwie.
- To przede wszystkim twoja zasługa - powiedziała. - Przecież ty
dosiadasz konia.
Cherry jednak nie słuchała. Poklepała Piórko po karku i ruszyła w stronę
placyku.
- Poćwiczę jeszcze trochę - rzuciła.
- Tylko uważaj! - krzyknął za nią Todd.
- Pamiętaj, co ci mówiłam! Powoli i ostrożnie! - dodała Jane.
Todd spojrzał na nią. Jane miała na sobie koszulkę z krótkimi rękawami,
która wspaniale podkreślała szczupłość jej ciała i sprężystość biustu. Zwykle
blade policzki były zaróżowione z podniecenia. Pewnie nie zdawała sobie
sprawy z tego, że wygląda piękniej niż kiedykolwiek.
- Powoli i ostrożnie - powtórzył, wpatrując się w nią uporczywie.
Jane wyczuła jego spojrzenie. Podniosła wzrok i napotkała jego
przenikliwe, stalowoszare oczy. Na moment zaparło jej dech z wrażenia.
Todd uniósł dłoń i dotknął jej policzka. Przesunął palcami wokół ust,
brody, a potem powędrował nimi nieśmiało niżej. Jane bała się poruszyć. Miała
wrażenie, że ktoś ją zaczarował i wystarczy jeden niepotrzebny gest lub zbędne
słowo, a czar pryśnie. Todd chyba czuł to samo. Jego palce zatrzymały się na
wiotkiej szyi. Wyczuwał nimi gwałtowny puls Jane. Jego serce biło chyba
równie mocno. Cherry? Och, Cherry nie mogła ich widzieć. Jazda pochłonęła ją
niemal zupełnie. Co jakiś czas wydawała tylko radosne okrzyki.
Palce Todda przesunęły się niżej.
- Todd! Todd! Przyjechał szef ekipy remontowej! - usłyszeli głos Tima.
Spojrzeli za siebie. Rzeczywiście, Tim zbliżał się do nich wolno.
Todd z trudem przełknął ślinę.
- Już idę! - odkrzyknął. - Mówiłem ci, że wcale nie mam ochoty na
romans - zwrócił się do Jane.
Odsunęła się od niego na odległość, którą zapewne u-znała za bezpieczną.
- Tak, rzeczywiście. To ja rzuciłam się na ciebie! Nie wygłupiaj się lepiej!
- Todd! Todd! Chodź już! - nawoływał Tim.
Todd wstał i spojrzał na Jane.
- Jeszcze pogadamy - rzucił z nutką pogróżki w głosie.
- Jeszcze pogadamy - zawtórowała mu. - Aha, może od razu wyjaśnisz, od
kiedy jesteś na "ty" z moim zarządcą?!
Todd roześmiał się głośno.
- Od dzisiaj - wyjaśnił. - Tak samo jak z tobą.
Chciał już odejść, ale Jane nie miała zamiaru go tak puścić.
- Czekaj! Ja też chcę z nim porozmawiać! Ostatecznie to jest mój dom.
Chciałabym wiedzieć, co tu się będzie działo.
Todd skinął głową.
- Myślałem o tym - powiedział, starając się zapomnieć, jak gładka i
jedwabista jest skóra Jane. - Chciałem was umówić na oddzielne spotkanie, ale
może tak rzeczywiście będzie lepiej.
Powiedzieli Cherry o spotkaniu, a następnie ruszyli w stronę domu. Szef
ekipy remontowej, wyglądający bardziej na biznesmena lub przemysłowca,
czekał na nich koło swojego zielonego mercedesa.
- Poznajcie się. Bill Hayes, Jane Parker - powiedział Todd.
- Ależ ja już o panu słyszałam! - Jane nie potrafiła ukryć podniecenia. -
Podobno pana firma jest najlepsza!
- Staramy się - powiedział skromnie ciemnowłosy mężczyzna o pociągłej
twarzy. - Ja natomiast nie tylko o pani słyszałem, ale widziałem panią na rodeo.
Wspaniałe przeżycie! Ten wypadek to straszne nieszczęście.
Jane nie poczuła się urażona, chociaż zwykle reagowała gwałtownie na
słowa takie jak "wypadek", czy "wózek". Widać jednak było, że Hayesowi jest
naprawdę przykro.
- No cóż, różnie w życiu bywa. Jednak trzeba jakoś żyć dalej - odparła
sentencjonalnie.
Hayes skinął głową.
- Racja. Myślała już pani o tym, co mogłoby zastąpić rodeo w pani życiu?
- zapytał otwarcie i, o dziwo, tym razem Jane również nie miała o to do niego
pretensji.
- Chcę założyć stadninę i mieć tu same najlepsze konie - powiedziała pół
żartem, pół serio.
- Wspaniały pomysł. Ja też hoduję konie i uważam, że nie ma nic
wspanialszego - stwierdził Hayes.
Spojrzeli na siebie z nie ukrywaną sympatią. Mimo iż była wciąż na
wózku, Jane wyglądała naprawdę pięknie. Tylko ślepiec by tego nie dostrzegł, a
Hayes najwyraźniej nie miał problemów ze wzrokiem.
Todd musiał interweniować.
- Hm, hm. Mieliśmy obejrzeć plany!
- A, plany. - Bill spojrzał na niego z namysłem. - Omówiłem już część
spraw z pani… księgowym - zwrócił się znowu do Jane. - Jednak to pani dom i
pani musi zdecydować. Zaraz wszystko pokażę.
Otworzył tylne drzwiczki samochodu i wyjął dużą teczkę. Następnie raz
jeszcze spojrzał na Jane, a potem na Todda. Jane wskazała dłonią dom.
- Porozmawiamy o wszystkim w salonie. Tim, czy mógłbyś poprosić
Meg, żeby podała nam kawę? - zwróciła się do trzymającego się nieco z boku
swego starego opiekuna.
- Jasne - mruknął zagadnięty.
Jane zaprosiła Hayesa do salonu, sama natomiast zdecydowała, że
zrezygnuje z wózka i skorzysta teraz z kul. Todd zaoferował swoją pomoc.
- Uważaj - powiedział, kiedy zostali sami. - Ten facet to kobieciarz. Poza
tym jestem przekonany, że wcale nie jest dobrym materiałem na męża.
- Ważne, że jest dobrym fachowcem - stwierdziła Jane i ruszyła w stronę
salonu.
Hayes powitał ich już w progu.
- Zaraz pani pomogę - powiedział, biorąc Jane pod rękę.
- To bardzo miło z pana strony. - Uśmiechnęła się do niego
uwodzicielsko.
Todd zazgrzytał zębami. Tak głośno, że chyba oboje musieli go słyszeć.
Los mu nie sprzyjał. Najpierw ten rudy doktor, a teraz inżynier-elegancik. Nie,
żeby sam miał ochotę na romans z Jane. Ta dziewczyna znajdowała się jednak
pod jego opieką i czuł, że musi ją chronić przed niebezpieczeństwami życia.
- Weźmy się do tych planów - powiedział, widząc, że Hayes znów
zaczyna komplementować Jane.
- Plany? A tak, proszę bardzo.
Przysunęli się bliżej do stołu i zaczęli przeglądać papiery. Naprawy domu
nie budziły żadnych kontrowersji. Jane wiedziała, że są konieczne, zresztą ekipa
już i tak zabrała się do roboty.
Po chwili dostali kawę i wspaniałą babkę upieczoną przez Meg. Jane
ukroiła dwa grube kawałki i jeden znacznie cieńszy.
- Proszę się częstować - powiedziała do obu mężczyzn.
Hayes pokazał jej plany rozbudowy stajni. To, co zobaczyła, wydało jej
się oszałamiające.
- Czy naprawdę potrzebujemy aż tyle miejsca?
Hayes skinął głową.
- Tak, jeśli myśli pani o stadninie. Wiem z praktyki, że jeśli ktoś decyduje
się na kupno konia, to musi mieć czystą i przestronną stajnię.
- Moim zdaniem jest to konieczne - dodał Todd.
Jane milczała przez chwilę.
- Sama nie wiem…
- Nie musi pani od razu podejmować decyzji - powiedział Hayes. - Na
razie zajęliśmy się domem. Proszę się zastanowić i powiadomić mnie, co pani
zamierza.
Jane potarła czoło. Koszty związane z przebudową były olbrzymie, ale
dzięki modernizacji ranczo mogłoby zacząć przynosić zyski. Chciała zaczekać
do jutra. Być może uda jej się podpisać kontrakt reklamowy i dzięki temu zarobi
potrzebne pieniądze.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Jane prawie nie spała tej nocy. Cały czas zastanawiała się, co wyniknie z
rozmów z przedstawicielami firmy odzieżowej. Todd twierdził, że same
korzyści, ale ona nie była tego taka pewna.
- Przyjadę z powrotem, zanim się tu zjawią - pocieszał ją, poganiając
zaspaną córkę. - Przestań się martwić.
Jane skinęła głową.
- Spróbuję. Nigdy czegoś takiego nie robiłam. - W jej głosie wyczuwało
się ślady niepokoju. - Mam nadzieję, że zaproponują mi jakieś sensowne
ubrania.
- Na pewno. Inaczej cała sprawa mijałaby się z celem - stwierdził
autorytatywnie Todd. - Reklama jest po to, żeby propagować dobre produkty, a
nie po to, żeby wypromować złe.
Jane nie wyglądała na przekonaną. Uściskała serdecznie Cherry, życząc
jej miłego pobytu w Victorii. Obie stały się w ciągu tych paru dni prawdziwymi
przyjaciółkami. Dzieliło je niewiele ponad dziesięć lat różnicy wieku, a łączyła
wspólna miłość do koni.
- Życzę udanych zakupów - powiedziała na koniec Jane.
Cherry uśmiechnęła się do niej.
- Cześć. Zobaczymy się w poniedziałek. Uważaj na siebie, - Wskazała
kule. - Żadnych tańców.
Jane zaśmiała się cicho. Ostatnio stała się znacznie mniej drażliwa na
punkcie swojej niesprawności.
- Dobrze - obiecała.
Pomachała im jeszcze ręką na pożegnanie, a następnie wróciła do domu.
Todd wyglądał na złaknionego wolności. Trudno się było oprzeć wrażeniu, że z
przyjemnością zasiada za kierownicą starego forda. Ciekawe, czy spędzi
weekend na ranczu? Wyglądał na mężczyznę, który lubi i umie się bawić. Poza
tym jest tak przystojny, że pewnie istnieje wiele kobiet czekających na sygnał
od niego.
Jane zajrzała do gabinetu Todda. Nie dlatego, żeby go jej brakowało, ale
chciała obejrzeć książki rachunkowe. Todd w krótkim czasie doprowadził
wszystkie, łącznie z główną książką przychodów i rozchodów, do należytego
porządku. Nawet ona orientowała się teraz w prowadzonych zapisach.
Wydawało się to takie proste, ale Jane wiedziała, że prostota jest najtrudniejsza.
Ciekawe, dlaczego ktoś taki jak Todd Burke pracuje dla jakiejś firmy.
Przecież mógłby założyć biuro i zarabiać dwa, a może nawet trzy razy więcej.
Pewnie brakuje mu ambicji, zdecydowała po długich rozmyślaniach. Tak, to na
pewno to.
Jane być może zmieniłaby zdanie, gdyby zobaczyła Todda zasiadającego
w skórzanym fotelu firmy Burke-Hathaway Business Systems. Todd wykupił
wcześniej część firmy należącą do starego Hathawaya, zdecydował jednak, że ze
względów komercyjnych pozostawi dawną nazwę.
Todd zaczął pracę od samego rana. Najpierw podyktował sekretarce kilka
listów, a następnie, wraz z nastaniem odpowiedniej pory, zadzwonił do kilku
firm. Potem wydał dyspozycje dotyczące dalszej pracy. Chciał, aby wszystkie
ważne dokumenty przesyłano mu faksem, który zainstalował w gabinecie na
ranczu. Czuł się nieco winny z tego powodu, ale przecież umawiał się z Jane, że
pracę u niej będzie traktował jako dodatkową.
Nie chciał zdradzać, jaka jest naprawdę jego pozycja zawodowa, chociaż
wiedział, że może się to kiedyś na nim zemścić. Jednak kiedy Jane wyzdrowieje,
przestanie może być tak czuła na punkcie swojego czasowego kalectwa. Todd
współczuł jej, ale nie był to jedyny powód, dla którego zdecydował się pomóc
dziewczynie. Paradoksalnie, sukces go zmęczył. Czuł, że nie ma już nic do
roboty. Mógł teraz korzystać z owoców swojej pracy, ale jakoś go one nie
cieszyły. Kiedy więc na horyzoncie pojawiła się sprawa rancza, potraktował ją
jak wyzwanie. Dzięki niej mógł przypomnieć sobie dawne, pionierskie lata.
Cieszył go element ryzyka, chociaż wiedział, że dysponując odpowiednią kwotą,
bez trudu poradzi sobie ze wszystkimi trudnościami.
Tyle że nie chciał w ten sposób pomagać Jane. Jego pieniądze
przypominałyby coś w rodzaju protezy albo wózka inwalidzkiego, a on chciał,
żeby dziewczyna sama stanęła na nogi. Tak w sensie dosłownym, jak i
przenośnym.
Todd rozejrzał się po luksusowo urządzonym wnętrzu biura, a następnie
przypomniał sobie gabinet na ranczu. Tak, musiał przyznać, że znajdował
przyjemność w jeszcze jednej rzeczy. Tutaj był multimilionerem, a u Parkerow
traktowano go jak normalnego człowieka. Nie słyszał "ochów" i "achów" na
swój temat. Co więcej, czasami wręcz dawano mu do zrozumienia, że nie jest
najmilej widzianym gościem. Ta atmosfera bez pochlebstw bardzo mu
odpowiadała. Zapomniał już, na czym polegają normalne stosunki między
ludźmi.
Poza tym była jeszcze jedna sprawa. Cherry wspaniale się bawiła! Od
razu polubiła Jane. Co więcej, wiele się od niej nauczyła i to nie tylko jeśli idzie
o jazdę, ale i w ogólnym sensie.
Szkoda tylko, że on nie potrafił zaprzyjaźnić się z Jane!
Todd zachmurzył się i odsunął od siebie podpisane listy, leżące na
mahoniowym blacie biurka. Tak, szkoda, że się nie zaprzyjaźnili. Jane wyraźnie
dawała mu do zrozumienia, że nie traktuje go jak kogoś bliskiego. Wiedział, że
robi na niej wrażenie, ale to było za mało, żeby zbudować trwałe podstawy
przyjaźni.
Pomyślał gniewnie, że dawno nie spotkał nikogo o takim uroku osobistym
i urodzie. Być może gdyby nie zły początek, losy ich znajomości potoczyłyby
się zupełnie inaczej. Todd nieraz zastanawiał się, czy Jane miała kochanków.
Nie byłoby w tym, oczywiście, nic dziwnego. Przecież ten lekarz kręcił się przy
niej od dawna. Niemniej jednak Todd wyczuwał, że Jane i Coltrain nigdy nie
byli ze sobą blisko.
Siedział za biurkiem pogrążony w myślach i nawet nie zauważył, że obok
zjawiła się sekretarka.
- Hm, przepraszam, panie Burke - zaczęła nieśmiało. - Powinien pan
jeszcze podpisać te dwie umowy. O, tu i tu - dodała, podsuwając mu
dokumenty.
- A, tak. Oczywiście. - Złożył podpis w zaznaczonych miejscach. - Czy
coś jeszcze?
- Nie. Przynajmniej na razie.
- Dobrze. Zajrzę do biura w przyszłym tygodniu. Gdyby musiała pani się
ze mną skontaktować, proszę skorzystać z numeru, który zostawiłem. - Spojrzał
na nią groźnie.
- Ale proszę pamiętać! Tylko w razie konieczności.
- Tak, proszę pana. - Sekretarka posłusznie skinęła głową.
- Prosiłbym, żeby w takich wypadkach wysyłała pani faksy. Wystarczy
krótkie: "proszę o kontakt" - ciągnął Todd. - I gdyby pani mogła podpisywać się
imieniem, a nie nazwiskiem. W ten sposób wszyscy pomyślą, że jest pani moją
dziewczyną.
Pani Emory zachichotała. Jednak po chwili, jak przystało na idealną
sekretarkę, opanowała się i z kamienną twarzą powiedziała:
- Dobrze, proszę pana.
Todd odsunął od siebie papiery. Teraz miała się nimi zająć pani Emory.
Pomyślał jeszcze, że musi jej dać w przyszłym miesiącu podwyżkę, a następnie
pożegnał się i ruszył do drzwi.
Miał nadzieję, że nie będzie żałował swojej decyzji wyjazdu do
Jacobsville.
Przywitała ją jedna z wice dyrektorek firmy Slim Togs, Micki Lane. Jane
od razu polubiła tę na oko dwudziestoparoletnią kobietę o mocnym uścisku i
szczerym spojrzeniu. Jednak zaraz za nią pojawił się niejaki Rick Wardell, szef
marketingu firmy. Wardell zachowywał się protekcjonalnie, a Micki, która
usiłowała protestować, zbywał głupimi żartami.
Jane początkowo znosiła spokojnie to, że się ją traktuje z góry. Kiedy
jednak Wardell z zadowoloną miną pogrążył się w wywodach na temat
szczęścia, jakie ją spotkało z powodu tej reklamy, Jane podniosła rękę do góry.
- Stop! - powiedziała. - Przecież jeszcze nie zgodziłam się na żadną
reklamę.
- Jak to? - Wardellowi dosłownie opadła szczęka.
- Tak to - odparła Jane. - Nie mam zamiaru reklamować czegoś, czego
jeszcze nie widziałam.
- Ale przecież jesteśmy tacy znani! - Szef marketingu próbował ratować
sytuację.
- Nie dla mnie - stwierdziła sucho Jane. - Miłośnicy rodeo znają od lat
mnie i moją rodzinę. Jeśli zdecyduję się coś reklamować, na pewno wielu z nich
mi uwierzy i kupi te rzeczy. Chcę mieć pewność, że ich nie oszukam.
Wardell z trudem przełknął ślinę, a następnie położył dłoń na jej ramieniu.
Micki przyglądała się temu z mściwą satysfakcją.
- Posłuchaj, złotko - zaczął Wardell - nie rozumiesz chyba, że to
uprzejmość z naszej strony…
W oczach Jane pojawiły się błyskawice. Gdyby była zdrowa, ten Wardell
już by leżał na ziemi.
- Nikt nie mówi do mnie "złotko", chyba że na to pozwolę - wysyczała
przez zęby. - Nie jestem jakąś tam modelką!
Wardell skurczył się i zmalał. Dopiero teraz poczuł, że grunt usuwa mu
się spod nóg. Usłyszeli szum silnika i pisk opon przed domem. To Todd
przyjechał swoim starym fordem. Przez chwilę w salonie panowała cisza, jakby
umówili się, że będą czekać na Todda.
Na jego widok twarz Wardella rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.
- Dobrze, że pan jest, Burke - powiedział, pewny, iż łączą ich więzy
męskiej solidarności. - Pani Parker chyba nie rozumie, że powinna być
wdzięczna naszej firmie za to, że wybraliśmy ją do tej promocji. Może pan
potrafi jej to jakoś wytłumaczyć.
Todd skinął głową.
- Oczywiście. Jeśli przyjmiemy, że ta wdzięczność powinna być udziałem
obu stron.
Wardell zachichotał nerwowo.
- Powinien pan wiedzieć, że Jane otrzymała kilka propozycji
reklamowych - powiedział Todd ze słodkim uśmiechem. - Na początek
wybraliśmy pana firmę, ale to się może zmienić.
Wardell zmarkotniał i usunął się w kąt. Todd spojrzał na stojącą obok
kobietę, która wyglądała na mocno poirytowaną przebiegiem rozmowy
- Pani Lane? - spytał Todd i wyciągnął ku niej swoją dłoń. - Myślałem, że
to pani miała prowadzić rozmowy.
- Miałam - powiedziała ponuro Micki, ściskając wyciągniętą prawicę. -
Pan Wardell zajmuje się u nas marketingiem i sprzedażą.
- Czy chce pan nam coś sprzedać? - spytała Jane.
- Nie, raczej nie. - Wardell zaczął się powoli wycofywać.
- Wobec tego może zostawi pan negocjacje swojej bardziej doświadczonej
koleżance - zaproponował przyjaźnie Todd.
Rick Wardell wyglądał na zupełnie pognębionego.
- Tak, oczywiście. - Cofnął się jeszcze bardziej w stronę drzwi. - Miło mi
było państwa poznać - zwrócił się do Jane i Todda.
Dziewczyna zacisnęła tylko zęby, więc Todd musiał odpowiedzieć za
nich dwoje:
- Nam również, panie Wardell. Nam również.
- Jeśli podpiszę umowę z pani firmą, musi w niej być zastrzeżenie, żeby
ten facet nie podchodził do mnie na odległość strzału - powiedziała Jane do
Micki. patrząc na zamknięte drzwi.
Micki Lane uśmiechnęła się nieco sztucznie.
- Och, Rick ma swoje wady, ale też i zalety - stwierdziła przepraszającym
tonem. - Jest świetnym sprzedawcą. Potrafiłby sprzedać lód Eskimosom. Tyle że
zżera go ambicja. Wciąż powtarza, że chciałby robić coś ciekawszego.
Wszyscy troje roześmieli się na myśl o wysiłkach Wardella, który pewnie
czekał teraz na Micki w furgonetce firmy. Atmosfera stała się nieco lżejsza i
bardziej przyjazna.
- Może zanim zaczniemy negocjacje, pokażę pani nasze nowe produkty,
które miałaby pani reklamować - zaproponowała Micki.
- Tak, bardzo proszę.
Jane wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Toddem. Rozmowa
nareszcie zaczęła przyjmować pożądany bieg. Micki wyszła, lecz po chwili
wróciła z torbą pełną ubrań. Znajdowały się w niej bluzy z frędzlami i
naszytymi cekinami, tak lubiane przez miłośników rodeo, a także nabijane
ćwiekami spodnie.
- Oczywiście nasza firma gwarantuje odpowiednią jakość - powiedziała
Micki. - Wszystko jest uszyte jak trzeba, a cekiny nie blakną i trzymają się
mocno.
Jane przyłożyła jedną z bluz do piersi.
- Fajna - powiedziała.
Micki skinęła z aprobatą głową. Była ładna i drobna. Jej oliwkowa cera
wskazywała na to, że któryś z przodków pochodził z Włoch. W ciemnych
oczach młodej kobiety co i rusz pojawiały się wesołe iskierki, które zgasły
jedynie w czasie tyrady Wardella.
- Miło mi, że się to pani podoba - powiedziała do Jane. - Może teraz uda
nam się spokojnie porozmawiać.
W ciągu dwóch godzin opracowali szczegóły umowy. Micki była
uszczęśliwiona. Co prawda Jane powiedziała, że chciałaby pokazać ją jeszcze
swojemu prawnikowi, lecz jednocześnie zapewniła, że jeśli nie wynikną jakieś
nowe okoliczności, to natychmiast ją podpisze.
Czarnowłosa wicedyrektor skinęła głową i uścisnęła ich dłonie.
- To oczywiste - stwierdziła na odchodnym.
Todd patrzył za nią z namysłem, drapiąc się po brodzie.
- Jest wolna - podsunęła mu usłużnie Jane. - A poza tym bardzo ładna.
Spojrzał na nią przeciągłe, a następnie po raz ostatni podrapał się po
brodzie i wsadził swoje olbrzymie łapska do kieszeni dżinsów. Jane patrzyła na
niego wyczekująco, on tymczasem pokręcił przecząco głową.
- Nie jestem zainteresowany.
- Dlaczego? - spytała.
- Nie podrywam osób, z którymi pracuję.
Jane wzruszyła ramionami.
- Myślałam, że księgowi nie przejmują się takimi sprawami.
Już chciał powiedzieć, że księgowi być może nie, ale szefowie firm
powinni uważać na to, co robią, ale na szczęście w porę ugryzł się w język.
- Być może kiedyś będę z nią pracował - powiedział po chwili. - Romans
z przyszłą szefową byłby poważnym błędem.
- Nie mówiąc o obecnej! - wpadła mu w słowo.
Przyglądał jej się przez chwilę uważnie. Najwyraźniej nie spodobał mu
się wyraz jej twarzy.
- Nie masz wcale powodów do radości - powiedział ponuro.
Jane poczuła ukłucie w sercu. W tej jednej, jedynej chwili poczuła, że
Todd być może ma rację. Może rzeczywiście straci wspaniałą przygodę. Jednak
szybko odegnała od siebie te myśli.
- Jestem potwornie zmęczona i senna - powiedziała, aby zmienić temat. -
Chciałabym trochę odpocząć.
Todd rozejrzał się dookoła.
- Możesz położyć się tutaj. Ja muszę teraz trochę popracować. Meg i Tim
pojechali po zakupy, tak że nikt ci nie będzie przeszkadzał.
Ekipa remontowa zakończyła chwilowo prace i przygotowywała się do
następnej, bardziej skomplikowanej fazy operacji.
- Dobrze - powiedziała Jane, wyciągając się z cichym jękiem na kanapie. -
Zdaje się, że trochę nadwerężyłam kręgosłup. Nienawidzę wózka, ale chodzenie
o kulach jest bardzo męczące.
Todd nic jej nie odpowiedział. Zresztą Jane nie czekała na odpowiedź.
Zamknęła oczy, westchnęła raz jeszcze i zasnęła mimo bólu, który ją męczył.
Wyglądała naprawdę pięknie. Może nawet zbyt pięknie, jak na jego gust.
Nawet teraz, w domowym stroju i bez makijażu, mogłaby zdobić okładki
najpoczytniejszych kobiecych pism.
Todd odwrócił się w stronę drzwi. Nie przyjechał tu, żeby podziwiać
śpiące piękności. Jeszcze tydzień lub dwa i będzie wolny. Znowu zacznie
normalną pracę w swoim biurze. I zapomni o Jane. Tak, z pewnością uda mu się
zapomnieć.
W ciągu następnego tygodnia Jane zaprzyjaźniła się jeszcze bardziej z
Cherry. Obie stały się niemal nierozłączne. Najczęściej można je było zobaczyć
przy koniach. Cherry doskonaliła swoją technikę jazdy, a Jane udzielała jej
ko¬lejnych rad. Jednak te rady nie były już tak potrzebne jak poprzednio. Córka
Todda nareszcie przełamała wewnętrzne opory i zaczęła jeździć śmielej i
sprawniej. Jane widziała, że jej uczennica jest na właściwej drodze, i była
dumna z tego powodu.
Todd tymczasem czuł się coraz gorzej w swojej nowej pracy.
Prowadzenie rachunków i nadzorowanie remontu było łatwe. Jednak
wystarczyło, żeby na horyzoncie pojawiła się Jane, a już zapominał, co miał
zrobić, i cały jego spokój diabli brali. Nie mógł się skoncentrować, nie potrafił
liczyć, nie nadawał się do niczego. W głowie mu się nie chciało pomieścić, że to
wszystko z powodu jednej kobiety. Dlatego kiedy ponownie przybyła Micki
Lane, z którą miał omawiać dalsze szczegóły kontraktu, postanowił wybić klin
klinem i nie licząc się z konsekwencjami, zaprosił ją na tańce.
Tańce w Jacobsville odbywały się raz w miesiącu i były doskonałą okazją
do nawiązywania towarzyskich kontaktów. Poznawało się na nich nowe osoby z
miasteczka i omawiało ważne wydarzenia, takie jak spęd krów czy epidemię
biegunki u Turnerów. Jane bywała na nich często przed wypadkiem. Mogła
pójść i teraz, traktując je jako pretekst do spotkania ze znajomymi, ale widok
tańczących par i sama nazwa "tańce" działały na nią przygnębiająco. Kiedy
Cherry wspomniała przy jakiejś okazji, że Todd wybiera się na tańce z tą
"czarnulą od spodni", Jane poczuła ukłucie zazdrości. Lubiła Micki, ale trudno
ją sobie było wyobrazić z Toddem. Starała się nie przejmować, myśląc, że skoro
nie może być z ojcem, to znajdzie pociechę w towarzystwie jego córki.
Jednak ostatecznie i to się nie powiodło. Cherry przyjęła spóźnione
zaproszenie matki do Victorii i zamiast zostać w sobotę i niedzielę na ranczu,
wyjechała rano autobusem. Trudno było mieć o to do niej pretensje. Na ranczu,
poza jazdą konną, nie mogła przecież liczyć na żadne rozrywki. Jednak kiedy
Ttm i Meg oznajmili, że też wyjeżdżają, Jane poczuła się absolutnie pognębiona.
Wszyscy ją opuścili.
Na nikim nie mogła polegać. Musiała teraz trwać jak żeglarz przy sterze i
nie dać po sobie znać, że jest jej przykro.
Todd zbierał się właśnie do wyjazdu, kiedy nagle wydało mu się, że Jane
jest bledsza niż zwykle.
- Nie przeszkadza ci to, że jadę do miasteczka? - spytał. - Zostaniesz tutaj
całkiem sama.
Jane wyprężyła dumnie pierś.
- Jestem do tego przyzwyczajona - powiedziała z godnością. - Tim i Meg
lubią odwiedzać kuzynów. Wyjeżdżają przynajmniej raz w miesiącu.
Jednak Todd wyglądał na zakłopotanego. Wcale nie podobało mu się to,
że Jane ma zostać sama w tak wielkim domu.
- To małe i bezpieczne miasteczko - tłumaczyła mu. - Z pewnością nikt na
mnie nie napadnie. Poza tym mam strzelbę. - Wskazała przedpotopowy
przedmiot wiszący na ścianie.
- To może powiesz mi, gdzie są naboje do tego cudu techniki? - spytał
złośliwie.
Jane westchnęła ciężko.
- Znajdę je, jeśli będą mi potrzebne.
- Bardzo dobrze! - ucieszył się Todd. - Mam nadzieję, że złodziej będzie
na tyle uprzejmy, że poczeka. A może jeszcze pomoże ci w poszukiwaniach.
- Nie musisz silić się na te złośliwości - odparowała. - Mam prawie
dwadzieścia sześć lat i potrafię sobie poradzić. Idź już i zajmij się swoimi
sprawami. Mam ochotę na odrobinę samotności i dobrą książkę.
Todd wahał się jeszcze przez chwilę.
- Co to za książka? - spytał podejrzliwie.
Jane wzruszyła ramionami, ale on wypatrzył już czerwony grzbiet i
barwną obwolutę.
- "Bitwa o Alamo: fakty i hipotezy" - przeczytał. - Co to za dziwactwo?
- Po prostu lubię książki historyczne - odparła. - Nie widzę w tym nic
dziwnego.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Todd starał się zmusić ją, żeby
spuściła oczy, ale ona patrzyła na niego dumnie.
- Poczytałabyś lepiej coś o miłości. Tak jak wszystkie normalne
dziewczyny - rzucił.
- Jeśli będę miała ochotę na romans, to nie muszę zaglądać do książek.
Todd chrząknął.
- Pochlebiasz mi - powiedział prowokacyjnie.
- Tobie? Skąd ci to przyszło do głowy?! Wcale nie ciebie miałam na
myśli!
- Naprawdę?
Pochylił się nad nią i musnął dłonią koniuszki jej włosów. Odsunęła się
trochę, ale Todd chwycił z tyłu jej szyję i przyciągnął Jane do siebie. Zobaczyła
jeszcze jego stalowoszare oczy, zanim poczuła na ustach smak męskich warg.
Chciała go odepchnąć, ale nie była w stanie. Nozdrza wypełniał jej
podniecający zapach wody kolońskiej. Czuła, że cały świat wokół zawirował.
Todd zaczął pieszczotliwie gładzić jej plecy i kark, a ona znowu nie miała siły,
żeby zaprotestować. Co więcej, poddawała się tej pieszczocie, zdając sobie
sprawę, że pragnie jej coraz bardziej.
W tej sytuacji mogły pomóc jedynie radykalne środki. Dlatego podniosła
do góry dłonie i… położyła je na ramionach Todda. Pod palcami wyczuła jego
twarde mięśnie.
Todd był coraz bardziej podniecony. To, co zaczęło się jako zamierzona
prowokacja, przybrało nagle niespodziewany bieg. Nie miał siły, żeby oprzeć
się coraz to nowym falom pożądania, a one niosły go i niosły nie wiadomo
dokąd.
Jego ręka wśliznęła się pod bluzkę dziewczyny i zaczęła powolną
wędrówkę. Jane jęknęła z rozkoszy. Czuła się jak ćma, która leci na oślep w
migoczący płomień świecy.
- Nie! - jęknęła, kiedy ich usta oderwały się na chwilę od siebie.
Było jej słabo, lecz i dobrze zarazem. Jeszcze raz szepnęła coś, co miało
być protestem, a potem rzuciła się na oślep ku nieznanemu światłu.
Nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś takiego. Pocałunki gdzieś w
krzakach na wagarach wydały jej się teraz czymś zupełnie pozbawionym
erotyzmu i niewinnym. Jej skóra była jakby naładowana elektrycznymi
ładunkami. Czuła każde muśnięcie palców Todda.
On tymczasem dotarł do jej piersi. Jane jęknęła, gdy przeszyła ją
niespodziewana rozkosz. Następnie, nie bardzo wiedząc co robi, zaczęła
rozpinać koszulę Todda. Po chwili stał już półnagi przy kanapie, a ona mogła
nasycić oczy widokiem jego szerokiego torsu. To jej jednak nie wystarczyło.
Pociągnęła go ku sobie i zaczęła całować jego klatkę piersiową. Todd jęknął
podobnie jak ona przed chwilą. Nie przypuszczał, że w lej dziewczynie jest tyle
żaru i siły.
Jej usta błądziły po ciele Todda i powoli przesuwały się niżej. Todd
gładził płowe włosy i mruczał z ukontentowania. Jane chciała, żeby znowu
zaczął ją pieścić. Pragnęła poczuć jego dłoń na swojej piersi. Wyprostowała się
więc i spojrzała mu w oczy.
- I co? Nie wiesz, co robić? - spytał. - Potrzebujesz specjalnych instrukcji?
Te pytania otrzeźwiły ją na tyle, że zdołała się od niego odsunąć. Syknęła
z bólu, czując, że coś niedobrego stało sicz jej kręgosłupem. Todd chciał jej
pomóc, ale powstrzymała go ruchem ręki. Przez moment patrzyła na niego,
mrugając powiekami.
- Nie, nie potrzebuję - wyrwało jej się.
Todd patrzył ze zdziwieniem na jej pałające policzki i błyszczące oczy.
Jane w niczym nie przypominała teraz tej opanowanej, chłodnej dziewczyny, z
którą stykał się na co dzień. Była rozpalona i drżąca. I patrzyła na niego - czy to
możliwe? - z nienawiścią.
Sięgnął po koszulę i zaczął się ubierać. Jane odwróciła wzrok. Ręce mu
się trzęsły, co doprowadzało go do pasji. W końcu udało mu się zapiąć
wszystkie guziki oraz pasek kremowych spodni, które włożył specjalnie na
tańce. Coś takiego nie zdarzyło mu się z Marie. Nigdy nie stracił panowania nad
sobą. To również mu się nie podobało. Miał już dość Jane razem z jej ranczem.
- I co mi teraz powiesz? - spytał, wlepiając w nią oczy. - Nie myślałaś o
mnie?
Nawet na niego nie spojrzała. Ułożyła się wygodnie na kanapie i
przymknęła oczy. Todd podszedł do drzwi.
- Zamknę za sobą - powiedział.
Skinęła głową, ale i tym razem nie zaszczyciła go spojrzeniem. Wyszedł
bez słowa. Czuł, że oszalałe serce wciąż tłucze mu się w piersi. Czy Jane
naprawdę go nienawidzi? Co do niego czuje? Te pytania nie dawały mu
spokoju.
Zamknął drzwi na klucz, a następnie podszedł do wysłużonego forda.
Wieczór z Micki na pewno dobrze mu zrobi. Pozwoli zapomnieć, zapomnieć,
zapomnieć.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Jego plany spaliły jednak na panewce. To prawda, że Micki była miłą
towarzyszką. Faktem jest, że świetnie się z nią tańczyło. Jednak Todd w żaden
sposób nie mógł zapomnieć o Jane. Wciąż czuł na ustach jej ciepłe wargi i
dziwił się, że tak krucha istota potrafiła wykrzesać z siebie tyle energii.
- To miło, że mnie zaprosiłeś - powiedziała Micki, z którą bez większych
ceregieli przeszedł na "ty". - Ale czy Jane nie miała nic przeciwko temu?
- Jane to moja szefowa - mruknął ponuro w odpowiedzi.
- No tak - zgodziła się Micki. - Jednak to, jak na ciebie patrzyła…
Todd zgubił rytm. Szybko jednak odzyskał panowanie nad sobą i
kontynuował taniec.
- Patrzyła na mnie? - zapytał obojętnym tonem z nadzieją, że uda mu się
ukryć podniecenie.
Micki uśmiechnęła się z ulgą.
- No, normalnie. Myślałam, że się w tobie kocha. Wszystko wska…
- To absurd! - niemal krzyknął Todd i natychmiast przerwał taniec.
Policzki nagle zaczęły go palić.
- Ależ dlaczego? Przecież bardzo jej pomogłeś. Jane miała, zdaje się,
spore kłopoty. Jej prawnik, pan Kemble, mówił, że uratowałeś ją od bankructwa.
- Przesadzał - wtrącił Todd.
- W każdym razie jej pomogłeś - ciągnęła. - Tego nie zapomina się tak
łatwo.
Micki spuściła wzrok i przez chwilę obserwowała parkiet. Stali z boku,
więc nie przeszkadzali tańczącym parom. Mogli bez przeszkód kontynuować
rozmowę.
- Poza tym Jane jest śliczna - zaczęła z innej beczki. - Nasi spece od
reklamy nie mogą wyjść z podziwu. Chcą jak najszybciej zacząć kampanię
telewizyjną.
- No owszem, nie jest brzydka - zgodził się Todd.
- A poza tym bardzo skromna - stwierdziła Micki. - Rzadko spotyka się
piękną kobietę, która nie robiłaby hałasu wokdł swojej urody.
Todd miał już dosyć rozmowy o przymiotach Jane. Rozejrzał się po sali.
Właśnie skończył się jeden taniec i miał się zacząć drugi.
- Zatańczymy jeszcze? - spytał.
Micki skinęła radośnie głową.
Todd był tego wieczoru wyraźnie nie w humorze. Nieostrożna uwaga
Micki na temat tego, że Jane prawdopodobnie się w nim kocha, wtrąciła go w
otchłań niepewności. Wszystko świadczyło przeciw tej tezie i jedyne "za"
stanowiły gorące pocałunki, które wciąż tak dobrze pamiętał. Jego nastrój
udzielił się partnerce, więc przetańczyli kilka tańców, a następnie odwiózł ją do
domu.
Na pożegnanie pocałował Micki. W policzek.
Kiedy wyjeżdżał z Jacobsville, ledwie dochodziła jedenasta. Zazwyczaj
bawiłby się jeszcze w najlepsze, tak jak każdy normalny mężczyzna. Zaklął pod
nosem i zawrócił do miasteczka. Zajrzał do baru, gdzie zamówił duże piwo, nad
którym spędził półtorej godziny. Następnie, kiedy uznał, że pora jest już
odpowiednia, znowu ruszył w drogę powrotną.
Początkowo miał zamiar pójść od razu do siebie. Zaniepokoiło go jednak
zapalone światło na ganku i to, że przed domem nie było samochodu państwa
Harleyów. Postanowił więc sprawdzić, co się dzieje.
Wszedł na ganek i nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Następne
również, a także kolejne. W ten sposób dotarł do sypialni, z której sączyło się
mdłe światełko. Todd pchnął uchylone drzwi i wszedł do środka.
Jane siedziała na łóżku i czytała przy nocnej lampce. Miała na sobie
satynową piżamkę z głęboko wyciętym dekoltem, który odsłaniał wspaniale
okrągłe ramiona i duży fragment piersi. Todd stał, wpatrując się niemal bez tchu
w zjawisko przed sobą.
Jane wolno podniosła oczy.
- Już jesteś? - spytała retorycznie. - Co się stało? - dodała, widząc jego
minę.
- Dlaczego, do diabła, nikt nie zamknął drzwi?! - zawołał, starając się, by
jego głos brzmiał możliwie jak najostrzej.
- Były otwarte? Niemożliwe. Sama je zamknęłam. Zapaliłam tylko
światło dla Tima i Meg,
Todd zmarszczył brwi, starając się nie patrzeć na Jane.
- Tak, były otwarte. Poza tym Tim i Meg jeszcze nie przyjechali. Może
zostawili jakąś wiadomość na sekretarce? - spytał na koniec.
Jane wzruszyła ramionami.
- Nie mam pojęcia - odparła. - Po prostu wzięłam aspirynę i położyłam
się, bo bolały mnie plecy.
Todd wycofał się w pośpiechu z sypialni, mrucząc pod nosem, że zaraz to
sprawdzi. Rzeczywiście, dzwonił Tim i powiedział, żeby na nich nie czekać,
ponieważ zostaną na noc u kuzynów.
Todd potarł dłonią czoło. Czuł się jak pijany. Było to dziwne, ponieważ
wypił tylko jedno piwo. Myśli o półnagiej Jane powracały do niego uporczywie.
W zasadzie powinien jej powiedzieć, że Harleyowie nie wracają. A potem co?
Może zdjąć z niej tę piżamkę? Czy pozwoliłaby mu na to? Czy rzeczywiście go
kocha? Co się z nim w ogóle dzieje?
Wyszedłszy z gabinetu, wymamrotał pod nosem jakieś przekleństwo.
Powinien jak najszybciej stąd uciec i wziąć zimny prysznic.
Udało mu się dotrzeć aż do drzwi wejściowych. Tutaj utknął, czując, że
nie zdoła przekroczyć progu domu, w którym znajduje się Jane. Po krótkiej
walce wewnętrznej zdecydował się wrócić do sypialni dziewczyny.
Odłożona książka w dalszym ciągu leżała na stoliku. Mdłe światło lampki
oświetlało Jane. Miał wrażenie, że w tej chwili jest piękniejsza niż
kiedykolwiek.
- I… i co? Dzwonili? - spytała nieswoim głosem.
Ona też pamiętała ich namiętny pocałunek. To, co się z nią działo,
przypominało gwałtowną burzę. Zniknął gdzieś instynkt samozachowawczy. W
tej chwili pragnęła tylko Todda. Chciała z nim być, czuć go obok siebie.
- Tak. Nie wrócą na noc.
Siedziała z otwartymi oczami. Pragnęła go i bała się jednocześnie. Todd
chyba to odgadł, ponieważ zamknął drzwi, a następnie podszedł do łóżka i
zgasił lampkę.
W ciemności słyszeli tylko swoje oddechy. Widzieli kontury swoich ciał.
Todd stał przez chwilę przy łóżku, jakby zastanawiając się, co dalej robić. W
końcu wyciągnął dłoń w stronę Jane. Poczuła ją na ramieniu i zadrżała.
Odetchnęła głęboko. Jednocześnie jej ciało zachowywało się tak, jakby nie
należało do niej. Wygięło się w łuk, poddając się pieszczocie. Z ust Jane wyrwał
się cichy jęk rozkoszy. Todd dotknął ich swoimi wargami, a następnie zsunął
piżamę z jej ramion i zaczął całować piersi.
Zupełnie nie przygotowana na to, Jane przeżyła nagłą ekstazę. Wszystko
wokół niej kręciło się jak na ogromnej karuzeli. Nie miała pojęcia, co się z nią
dzieje. Pragnęła tylko jednego - żeby "to" trwało wiecznie.
Reagowała jednak prawidłowo. Todd ani przez moment nie domyślił się,
że brakuje jej doświadczenia. Może dlatego, że sam był zaślepiony żądzą i,
pomimo małżeńskich doświadczeń, czuł teraz coś nowego i niepowtarzalnego.
Delikatnie ułożył Jane na łóżku i pozbawił satynowej piżamki. Czuł obok
siebie drżące z rozkoszy nagie ciało.
- Czy jesteś zabezpieczona? - spytał.
- C…co?
- Czy bierzesz jakieś pigułki albo coś takiego? - dopytywał się.
- N… nie - odpowiedziała słabym głosem.
Todd westchnął. Na szczęście on miał zabezpieczenie. Już dawno zwątpił
w sens noszenia przy sobie prezerwatyw, a teraz - przydałyby się.
Jego pytanie podziałało na Jane otrzeźwiająco. Ale tylko na chwilę.
Kolejne pocałunki znowu ją oszołomiły. Todd szybko nałożył prezerwatywę i
kontynuował pieszczoty.
- Spokojnie, kochanie, będę bardzo ostrożny.
Ułożył ją tak, żeby nie urazić kręgosłupa. Jane poddawała się tym
zabiegom, czując, że są nieuniknione. Zresztą brakowało jej woli, żeby się
sprzeciwić. Pragnęła Todda, albo, mówiąc ściślej, jej ciało pragnęło go z całą
mocą.
Również Todd czuł, że dzieje się z nim coś dziwnego.
Nigdy wcześniej nie doświadczył takiej żądzy. Być może, gdyby miał
czas, żeby się nad tym zastanowić, uznałby to za niepokojące. Teraz jednak
pragnął Jane, która leżała przed nim jak kwiat z rozchylonymi płatkami. Nie
potrafił już dłużej opierać się zewowi natury.
Starał się wejść w nią bardzo delikatnie. Wiedział, że nie będą mogli
kochać się normalnie. Nie przypuszczał jednak, że czeka go taka niespodzianka.
Dopiero po chwili pojął, co się dzieje. Rozsądek krzyczał: "Wycofać się!
Wycofać!", ale on nie potrafił go już usłuchać. Jego ciało wpadło w miłosny
trans. Praktycznie stracił nad nim kontrolę. Usłyszał jeszcze krzyk bólu i
pomyślał, że zawsze będzie siebie nienawidzić z tego powodu.
Oboje natychmiast osiągnęli szczyt. Jane poczuła, że boi zamienia się w
rozkosz, a potem w jeszcze większą rozkosz, później natomiast nie czuła już nic.
Kiedy znowu odzyskała pełną świadomość, stwierdziła, że płacze, a plecy
znowu zaczęły ją boleć. Todd siedział tuż obok i scałowywał łzy z jej oczu.
- Przepraszam, nie wiedziałem - szepnął. - Jest mi potwornie głupio.
Nic nie powiedziała, tylko zaniosła się jeszcze większym szlochem. Todd
myślał, że spali się ze wstydu. Dręczyło go ogromne poczucie winy. Sam nie
wiedział, co ze sobą zrobić.
- Dziewczyno, przecież masz dwadzieścia pięć lat - powiedział celowo
szorstkim tonem. - Na co czekałaś? Na Ślub?
Jane przełknęła łzy.
- To nie powód do żartów.
- Rozumiem. Pochodzisz z rodziny hołdującej tradycyjnym wartościom…
- Odczep się od mojej rodziny!
Todd zastanawiał się przez chwilę, czy wyjaśniać, że wcale nie zamierza z
niej kpić. Zamiast tego pochylił się i pocałował jej mokry policzek.
- Było wspaniale - szepnął.
- Ale bolało - poskarżyła się, wiedząc, że nie jest to cała prawda.
- Podobno zawsze boli za pierwszym razem - powiedział. - Chciałbym
wynagrodzić ci ten ból.
Już miała zamiar powiedzieć, że nie potrzeba, ale nagle poczuła rękę
Todda na szyi. Dopiero teraz przypomniała sobie, że w dalszym ciągu jest naga.
Chciała zakryć piersi, ale Todd ją uprzedził i zaczął je całować. Zupełnie
zapomniała o bólu kręgosłupa. Znowu poczuła rozkosz, narastającą w miarę, jak
pieszczoty Todda stawały się coraz śmielsze. Sama nie wiedząc dlaczego,
przywarła do niego całym ciałem. Zapragnęła, żeby w nią wszedł jeszcze raz.
Czuła się pusta bez niego. Jednak on bardzo teraz uważał. Starał sienie
poddawać fali pożądania. Pieścił ją, trzymając swoje zmysły na wodzy.
Wystarczyło jednak, żeby Jane przytuliła się mocniej, a znów stracił
panowanie nad sobą. Ułożył ją delikatnie, jak za pierwszym razem, a Jane nie
protestowała. Co więcej, pociągnęła go ku sobie.
- Chwileczkę, kochanie. Teraz też muszę się zabezpieczyć - szepnął.
Ciemność ukryła jej rumieniec. Była tak zażenowana, że nie wiedziała, co
powiedzieć. Na szczęście nic nie musiała mówić. Po chwili znowu się połączyli.
Tym razem też bolało, ale znacznie mniej, a rozkosz, która wypełniła ją niemal
natychmiast, kazała zapomnieć o bólu.
W końcu oderwali się od siebie. Todd pomógł jej ułożyć się wygodnie na
pościeli, a następnie położył się tuż obok.
Jane już nie płakała. Zastanawiała się nad tym, co się z nią stało.
- Jak plecy? - usłyszała pytanie.
- W porządku.
Musiała zagryźć wargi, żeby znów nie wybuchnąć płaczem.
- Jak się czujesz?
- Dobrze.
Dotknął jej ramienia. Nawet teraz było to przyjemne. Mimo to Jane
wykonała niechętny gest.
- Lepiej się ubierz - powiedziała. - Zaczyna robić się zimno.
Todd wstał i zaczął się ubierać. Wcześniej jednak przykrył ją kołdrą,
Starała się na niego nie patrzeć. Na szczęście Todd nie zapalał lampki. Jane ze
zgrozą myślała o chwili, kiedy będzie musiała spojrzeć mu w twarz. Jak się
zachowa? Czy uda jej się ukryć wstyd? A jeśli tak, to kosztem jakich
wyrzeczeń? Te i inne pytania nie dawały jej spokoju. Leżała sztywno
wyprostowana i patrzyła w sufit.
Todd widział, że się martwi, ale nie wiedział, jak jej pomóc. Chętnie by ją
jeszcze raz przeprosił, ale przeprosiny wydawały mu się czymś zupełnie
niestosownym w obliczu tego, co się stało. Nigdy nie znalazł się w podobnej
sytuacji. Musiał przyznać, że nie wie, jak się zachować.
Todd ubrał się w końcu i stanął przy łóżku. Spojrzał na Jane. Co dalej?
Zauważyła, że skończył się ubierać. Milczał. Co dalej? Wciąż czekała.
Chrząknął. Czyżby chciał to powiedzieć teraz? Już najwyższy czas!
- No, cóż… Śpij dobrze.
Wyszedł. Pragnęła go zatrzymać, ale nawet nie próbowała tego robić. To i
tak nic by nie dało. Poczuła, że znów ma mokre policzki. Nie płakała jednak tak
jak przedtem. Płacz przynosi ulgę i uspokaja. Tym razem z oczu ciekły jej po
prostu dwie strużki łez. Todd ani razu nie powiedział, że ją kocha. Dlaczego?
Odpowiedź mogła być tylko jedna.
Kiedy obudziła się następnego dnia, cała była obolała. Otworzyła oczy, a
następnie zamknęła je, porażona nagłą jasnością. I właśnie w tym momencie
przypomniała sobie, co się stało. Mimo bólu usiadła na łóżku i z wypiekami na
twarzy zaczęła rozważać wydarzenia ostatniej nocy.
Jej piżamka leżała obok łóżka. Krzywiąc się, wstała i przyjrzała się
pościeli. No tak, wszystko jasne. Nic się jej nie przyśniło. Szybko zdjęła
prześcieradło i wraz z piżamą wrzuciła je do kosza na brudną bieliznę.
Następnie znowu usiadła, żeby trochę odpocząć. Kiedy zebrała siły, ruszyła do
łazienki, żeby jak najszybciej wziąć prysznic. Przed kabiną odstawiła kule i
chwyciła się poręczy zamontowanej tutaj specjalnie dla niej. Kiedy już się
wykąpała i ubrała w żółty golf i dżinsy, przyszło jej do głowy, że nie ma sensu
czekać z praniem. Zebrała brudne rzeczy, starając się ukryć nawet przed sobą
prześcieradło i piżamkę, zaprogramowała pralkę najpierw na płukanie zimną
wodą, a następnie na pranie z gotowaniem. Meg, która pojawiła się w domu
koło jedenastej, wcale nie była z tego zadowolona.
- Hej, to przecież moja robota - powiedziała do Jane. - Może przynajmniej
pozwolisz mi to rozwiesić.
Jane pomyślała, że za żadne skarby nie chciałaby rozwieszać
prześcieradła i piżamki, i skinęła energicznie głową.
- Wzięłam się do tego, bo nie miałam czym się zająć - wyjaśniła z
kamienną twarzą. - Wszyscy wyjechali, a Todd wybrał się na randkę z Micki
Lane.
- Z tą od ubrań? - upewniła się Meg. - Ta czarnulka jest bardzo ładna.
- Mhm. I podoba sięToddowi.
Meg zerknęła podejrzliwie na Jane.
- Myślałam, że Todd podoba się tobie - powiedziała bez ogródek.
- O, tak. Jest znakomitym księgowym.
Gospodyni skinęła głową. Nie dała po sobie poznać, jakie nadzieje
wiązała ze "znakomitym księgowym". Jej osobiście wydawał się on wcieleniem
męskiego ideału i nie miałaby nic przeciwko temu, żeby ożenił się z Jane.
Tak była zajęta swoimi myślami, że nie zauważyła smutku w oczach
swojej podopiecznej i chlebodawczyni.
- No właśnie, a skoro już o tym mówimy, to gdzie jest Todd? - spytała. -
Od przyjazdu nigdzie go nie widziałam.
- Nie mam pojęcia. Nie widziałam go dzisiaj - odparła Jane, nie
zastanawiając się nad tym, że nie jest to zupełnie zgodne z prawdą.
- To dziwne. O tej porze zawsze kręci się w kuchni. Lubi coś przekąsić
przed lunchem.
- Może ma randkę z Micki - zasugerowała Jane.
Meg podeszła do okna i wyjrzała na podwórko. Po chwili wróciła,
kiwając głową.
- No tak, nie ma jego samochodu.
Jane czuła się tak, jakby ktoś wbił jej sztylet w serce.
- Więc jednak randka - szepnęła do siebie.
Meg wzruszyła ramionami.
- A bo to wiadomo. Todd ma różne swoje sprawy. Nie musi się przecież
za każdym razem odmeldowywać.
- Nie musi - zgodziła się Jane.
Nawet nie płakała. Poszła do siebie, żeby poczytać. Później, przy lunchu,
słuchała sprawozdania Tima i Meg z pobytu u kuzynów. I nikt, naprawdę nikt,
nie zwrócił uwagi na to, że jest dzisiaj bledsza i mniej rozmowna. A jeśli nawet
cokolwiek dostrzegł, to złożył to na karb choroby.
Todd przywiózł Cherry na ranczo tuż przed zmrokiem. Mimo iż córka
przekonywała go, że doskonale sobie poradzi, zdecydował się na podróż do
Victorii. Być może jemu również było głupio i chciał zapomnieć o tym, co się
stało, pomyślała Jane. Jedno tylko się zmieniło - już nieodwołalnie przeszedł z
nią na "ty". Jednak, ku jej zdziwieniu, wszyscy przyjęli to jako coś naturalnego.
Spotkali się we trójkę w pokoju telewizyjnym. Jane oglądała właśnie
wiadomości.
- Jak ci się udał weekend? - spytała Cherry.
- Niespecjalnie - odparła zagadnięta, nie wdając się w szczegóły.
- O Boże! Jaka jesteś blada! Czy coś się stało?!
Jane próbowała ukryć zmieszanie. Musiała się też powstrzymywać, żeby
nie spojrzeć na Todda.
- Nic takiego - odparła. - Trochę mnie bolą plecy, ale sporo dziś
odpoczywałam.
- Muszę sprawdzić obliczenia - powiedział Todd oficjalnym tonem. -
Wezmę księgi rachunkowe do siebie, jeśli pozwolisz.
Wyczuła w nim chłód i obcość. Wiedziała, że musi odpłacić tym samym,
żeby przetrwać.
- Ależ oczywiście - powiedziała z wymuszonym uśmiechem. - Czy
jedliście coś?
Cherry otworzyła już usta, ale ojciec był szybszy:
- Tak, po drodze. Teraz już pójdziemy. Pożegnaj się, Cherry.
Dziewczynka patrzyła to na Jane, to na ojca, świadoma napięcia Jakie
powstało między dorosłymi. W końcu jednak powiedziała "dobranoc" i
skierowała się w stronę wyjścia. Todd podążył za córką.
Jane wróciła do oglądania telewizji, ale niewiele do niej docierało. Ani
razu nie spojrzała na Todda. Ciekawe, czy tak już będzie zawsze?
Robotnicy bardzo szybko uwinęli się z remontem domu i przystąpili do
dalszych, niezbędnych napraw. Wszystko szło według planu. Jane zajrzała też
do nowej stajni i była zaskoczona postępem robót. Dziwiło ją również to, że
jakość nie ustępuje tempu.
Nadszedł czas, kiedy mogli kupić klacze do przyszłej stadniny. Jane
wybrała się razem z Cherry i Toddem na aukcję do znanej stadniny niedaleko
Corpus Christi. Dorośli zajmowali się przeglądaniem katalogu, a Cherry
zachwycała się każdym koniem, którego wyprowadzano na placyk.
Jane doskonale znała się na koniach. Nawet jej ojciec nie żałował, kiedy
decydował się kierować jej radą. Todd szybko zorientował się, że najlepiej zrobi
idąc w jego ślady, dlatego głównie milczał. Szybko kupili trzy dorodne klacze i
źrebaka. Todd ustalił z właścicielem warunki transportu i w zasadzie byli już
wolni.
- Może wstąpimy gdzieś na lody - zaproponowała Cherry, ocierając pot z
czoła. - Jest potwornie gorąco.
Todd z trudem przełknął ślinę.
- Dobrze. Jeśli Jane nie jest zbyt zmęczona - powiedział z wahaniem.
Jane skinęła głową. Po raz pierwszy zdecydowała się iść bez kul i mimo
bólu czuła się dziwnie lekko. Parę razy miała wręcz ochotę wsiąść na konia i
pogalopować przed siebie.
- Nie jestem zmęczona - powiedziała.
Todd skinął głową.
- Chodźcie do samochodu. Musimy podjechać do miasteczka.
Bez trudu znaleźli małą lodziarnię otoczoną wianuszkiem samochodów.
Nie tylko im było gorąco. Todd rozejrzał się bezradnie. Wszystkie stoliki były
zajęte.
- Możemy na razie usiąść pod drzewami - powiedziała Cherry do ojca. -
Najwyżej zajmiemy stolik, jak się któryś zwolni.
Todd wciąż nie wyglądał na przekonanego, więc córka sama podjęła
decyzję. Poprosiła o swoje ulubione lody czekoladowe, a Jane po chwili
namysłu wzięła to samo. Todd jak niepyszny powędrował do kolejki.
Męczyło go jednak nie to, że musi kupić lody obu dziewczynom.
Wiedział, że postąpił źle, i wciąż czynił sobie z tego powodu wyrzuty. Pozbawił
Jane czegoś, co mogła chcieć ofiarować swojemu przyszłemu mężowi. Być
może nawet kochała się w nim na początku, ale teraz był pewny, że go
nienawidzi. Świadczył o tym jej chłodny, wyprany z emocji ton oraz to, że w
ogóle nie chciała na niego patrzeć. Czyniła to rzadko i niechętnie. Ani razu nie
spojrzała mu w oczy. To wszystko świadczyło co najmniej o wrogości.
Najbardziej martwiło go to, że Cherry wyczuwa złą atmosferę. Córka nie
pytała o nic, ale wiedział, że męczy ją zaistniała sytuacja. Kochała zarówno
jego, jak i swoją nauczycielkę i nie mogła zrozumieć, co się między nimi dzieje.
Przypominało to trochę sytuację przed rozwodem jej rodziców i było chyba
równie bolesne.
Sprzedawca po raz trzeci spytał go, czym może służyć i Todd ocknął się z
zamyślenia. Zamówił dwie porcje lodów czekoladowych z polewą i wiórkami
kokosowymi, a następnie zaczął się zastanawiać, co wziąć dla siebie.
Najchętniej zamówiłby dużą whisky z lodem. Ponieważ jednak nie podawano
jej w lodziarni, wybrał lody waniliowe z likierem.
Wrócił na placyk i bez trudu wypatrzył Jane i Cherry pod jednym z
drzew.
- Nawet coś się zwolniło, ale wolałyśmy zostać tutaj - poinformowała go
córka. - Tu jest tak przyjemnie.
Todd podał im lody.
- Proszę, to dla was.
Cherry rzuciła się na swoją porcję. Jane jadła jednak bardziej
powściągliwie.
- Pycha! Naprawdę świetne. Uwielbiam czekoladę! - entuzjazmowała się
Cherry.
Jane skinęła głową.
- Ja też. Tylko muszę na nią uważać. Jeśli zjem za dużo albo za szybko, to
boli mnie później głowa.
- Dlaczego nie powiedziałaś o tym wcześniej? - burknął Todd. -
Kupiłbym ci coś innego.
Spojrzała na niego, chyba po raz pierwszy tego dnia, jeśli nie liczyć
przypadkowych zerknięć, i powiedziała:
- Lubię lody. Nikt mi nie będzie dyktował, co mam jeść, a czego nie.
Cherry, która uporała się już z połową swojej porcji, szybko wtrąciła się
do rozmowy:
- Co myślisz o tym źrebaku, Jane? Wiesz, strasznie mi się podoba.
- Co takiego?! - zawołał Todd, nie słysząc najwyraźniej uwagi córki. - Co
ty sobie wyobrażasz?!
Twarz Jane pociemniała z gniewu. Todd wyprostował się i spojrzał na nią
swoim stalowym wzrokiem. Milczeli, ale było to bardziej wymowne, niż gdyby
skoczyli sobie do oczu. Cherry nie wiedziała, co robić.
- Chyba pójdę po serwetki - rzuciła.
Ani ojciec, ani Jane nie zauważyli tego, że odeszła. Patrzyli na siebie w
napięciu jak dwoje dzikich zwierząt. W końcu Todd rozluźnił się trochę.
- Może przestaniemy udawać, że nic się nie stało - zaproponował.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Jane poczuła jego palce na swojej dłoni. Chciała ją cofnąć, ale nic mogła.
Bała się, że jeśli Todd spojrzy jej w oczy, natychmiast odgadnie, co się z nią
dzieje.
- To nie może dłużej trwać - powiedział, zastanawiając się, dlaczego
odwraca od niego wzrok. - Wciąż cię pragnę. Bardziej niż kiedykolwiek.
Niemal czuła na twarzy jego palący oddech.
- Żałuję tego. co się stało - powiedziała zduszonym głosem.
- Tak, wiem. Ale nic już na to nie poradzimy, I muszę ci powiedzieć, że
nigdy nie było mi tak dobrze. Myślę, że powinniśmy być razem.
Spojrzała na niego ukradkiem. Co miał na myśli? Nie, w jego oczach nie
było miłości, a tylko pożądanie.
- Chodzi ci o romans - powiedziała bardziej twierdzącym niż pytającym
tonem.
Todd skinął głową, niszcząc w ten sposób jej marzenia o czymś więcej.
- Nie wierzę w małżeństwo - powiedział z goryczą. - Byłem już żonaty i
mam przykre doświadczenia z tego okresu. Ale wracając do nas, to sama
przyznasz…
- A co z Cherry?! - przerwała mu gwałtownie.
- Ma przecież czternaście lat i wie, że nie jestem mnichem - odparł. - Poza
tym nie wierzy już w opowieści o księciu zakochanym przez całe życie.
Jane z trudem przełknęła ślinę. Jej oczy posmutniały. Todd wciąż trzymał
ją za rękę.
- Ale obawiam się, że ja wciąż w nie wierzę.
- Nie wygłupiaj się! Nie chcesz chyba powiedzieć, że w naszych czasach
liczysz na trwały związek! - szydził.
- Właśnie, że wierzę. Taki do grobowej deski. I… i będę wierna mężowi. -
Jane uniosła dumnie głowę. - I oczywiście powiem mu o tym, co wydarzyło się
między nami.
Todd cofnął się nieco i wyprostował.
- Myślisz, że znajdziesz kogoś takiego? - spytał już bez kpiny, ale z
wyraźną troską.
- Myślę, że warto szukać.
Milczeli przez chwilę. W tym czasie legły w gruzach wszelkie nadzieje
Jane. Jej serce przepełniał ból. Czy to możliwe, że świat trwa nadal w nie
zmienionym kształcie? Świeci słońce? Szumią drzewa? Ludzie jedzą lody i
rozmawiają o jakichś nieistotnych sprawach?
Todd siedział naprzeciwko niej, zmęczony i nagle postarzały. Jane
uśmiechnęła się smutno.
- Przykro mi, Todd. Ja nie mam za sobą nieudanego małżeństwa i dlatego
łatwiej mi wierzyć w bajki. Nie, nie chcę się wdawać w romans. Nawet z tobą.
Jego oczy zalśniły dziwnym blaskiem. Czyżby powiedziała mu nie
zamierzony komplement?
- Ale podobało ci się wtedy, w nocy - powiedział zdławionym głosem.
Jane zebrała te resztki odwagi, które jej zostały. Nie było ich wiele.
- Jasne, że tak. Było wspaniale. Dzięki.
Widziała, że rozzłościła go tylko tym wyznaniem. Już otworzył usta, żeby
na nią krzyknąć, kiedy obok pojawiła się roześmiana Cherry.
- Mam już serwetki - powiedziała. - Miło tu posiedzieć w tym cieniu.
Straszny upał. Zjedliście już lody?
Oboje spojrzeli na swoje kubeczki, w których znajdowała się płynna
substancja.
- W pewnym sensie - powiedział Todd wstając. - Musimy już ruszać.
Mam trochę zaległości w pracy i chciałbym to nadrobić.
- Ależ tato, przecież…
Wystarczyło jedno jego spojrzenie, żeby zamilkła. Co mogło zajść między
ojcem i Jane?
- No dobrze już, dobrze - powiedziała z ociąganiem Cherry. - Możemy
jechać. Nie zgłaszam żadnych pretensji.
Następne dni były wypełnione pracą. Jane konferowała z Micki Lane w
sprawie kampanii reklamowej, Cherry zajmowała się jazdą, a Todd siedział
całymi godzinami w gabinecie i pracował jak wariat. Harleyowie patrzyli na to
wszystko oczami zdrowych ludzi, którym nagle kazano zamieszkać w domu
wariatów. Nie protestowali jednak, a nawet można było przypuszczać, że są
zadowoleni. Timowi jakby ubyło parę lat, a zawsze żwawa Meg wykonywała
swoje obowiązki z energią nastolatki.
Siódmego czy ósmego dnia po pamiętnej wyprawie Micki zadzwoniła do
Jane z wiadomością, że będą musiały wybrać się do Victorii na zdjęcia.
Zaproponowała, że po nią wpadnie, ale Jane nie chciała, żeby młoda
wicedyrektorka spotkała się z Toddem. Tak się szczęśliwie składało, że ostatnio
zupełnie się nie widywali. Zresztą Todd spotykał się tylko z Timem, za
pośrednictwem którego omawiał z nią sprawy związane z ranczem, oraz z Meg.
Jane powiedziała, że dziękuje i poprosi kogoś, żeby ją podwiózł.
- Dobrze - zgodziła się Micki. - A jak się miewa Todd? Nie widziałam go
ostatnio.
- Jest bardzo zapracowany - odparła Jane rzeczowym tonem. - Ma huk
roboty z wykańczaniem stajni i obejścia. Poza tym kontroluje wszystkie roboty.
- Rozumiem - powiedziała Micki smutnym głosem. - To zajmuje sporo
czasu.
- Sporo - zgodziła się Jane.
Znacznie więcej niż poprzednio, dodała w duchu. Więc pewnie to tylko
pretekst? Może chodzi o to, żeby jak najrzadziej się z nią widywać?
- Dobrze, wobec tego spotykamy się w piątek - zakończyła Micki.
- W piątek o dziewiątej - potwierdziła Jane.
Nie powiedziała o tym wyjeździe ani Toddowi, ani Cherry. Była pewna,
że Tim zawiezie ją do Victorii, jeśli go o to poprosi. Wcześniej jeszcze musiała
się wybrać do doktora Coitraina na rutynowe badania. Rudzielec opukał ją i
osłuchał, zmierzył ciśnienie krwi, zajrzał do oczu, a także zrobił kilka ponurych
min, zanim oznajmił, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
- To wspaniale - powiedziała z uśmiechem.
Coltrain zachmurzył się jeszcze bardziej.
- Tyle tylko, że masz cienie pod oczami i jesteś blada - stwierdził. -
Chodzi tu o Burke'a?
- To nie twoja sprawa - ucięła krótko.
- Ależ Jane, przecież nie jestem ślepy.
Czerwona ze wstydu Jane odmówiła dalszej rozmowy na ten temat. W
ogóle nie chciała słyszeć o Toddzie. Pragnęła raz na zawsze wymazać go z
pamięci.
- I jeszcze jedno - dodał Rudzielec, kiedy zaczęła zbierać się do wyjścia. -
Możesz teraz trochę częściej chodzić.
Twarz Jane rozchmurzyła się natychmiast.
- A jeździć?
- No, nie przesadzaj. Musisz bardzo uważać. Upadek z konia mógłby
mieć fatalne skutki.
- Nawias mnie nigdy nie zrzucił.
- Co nie znaczy, że nie może tego zrobić.
Zapomniała, że Coltrain sam był doskonałym jeźdźcem i znał się na
koniach jak nikt inny. W czasie studiów dorabiał sobie nawet występami na
rodeo, chociaż nigdy nie traktował tego poważnie.
Lekarz zastanawiał się przez chwilę.
- Dobrze, spróbuj jeździć. Ale bardzo uważaj - dodał. - Słyszałem, że
będziesz reklamowała jakieś ubrania. Czy to prawda?
Jane uśmiechnęła się.
- Pewnie Meg była ostatnio z wizytą u twojej matki, co? - spytała
domyślnie.
Nie doczekała się odpowiedzi. Rudzielec wciąż wlepiał w nią te swoje
zielone oczy.
- Mam reklamować stroje do rodeo, głównie dżinsowe spodnie i kurtki.
Wybieram się nawet w piątek do Victorii na zdjęcia.
Nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia.
- Jak masz zamiar tam się dostać? - spytał.
- Pewnie Tim mnie zawiezie.
Coltrain pokręcił przecząco głową.
- Ja to zrobię - powiedział. - Mam w Victorii konsylium w sprawie
leukemii, którą leczyłem tutaj. Pacjent się przeprowadził i muszę jechać.
- Jestem umówiona na dziewiątą i mogę zostać w Victorii ładnych parę
godzin - uprzedziła go.
- Znajdę sobie coś do roboty - mruknął.
Jane rozpromieniła się na myśl o wspólnej jeździe z przyjacielem.
- To wspaniale! Będziemy mogli sobie pogadać. Ciągle brakuje nam
czasu.
- Przyjadę do ciebie po ósmej - powiedział Coltrain, który również zaczął
się uśmiechać.
W tym momencie usłyszeli pukanie do drzwi i po chwili do gabinetu
zajrzała doktor Lou Blakely.
- Przepraszam, ale pan Harris nie chce ze mną rozmawiać o swoich
hemoroidach. Czy mógłbyś…? - Jej spojrzenie padło na Jane.
- Zaraz tam przyjdę - powiedział krzywiąc się, jakby widok Lou sprawił
mu przykrość.
- Nie jesteś dla niej zbyt miły - stwierdziła Jane, kiedy lekarka zniknęła za
drzwiami.
- Tak, wiem - powiedział z roztargnieniem i zamyślił się na moment.
Kiedy wychodziła, wciąż był zamyślony i pożegnał się z nią w
roztargnieniu. Na wszelki wypadek przypomniała mu o piątku i wyszła.
Rudzielec nigdy się tak nie zachowywał. W miasteczku był znany z pogodnego
usposobienia. Jednak z jakichś względów nie stosowało się to do Lou.
Zachowywał się tak, jakby jej nie znosił. Dlaczego więc wybrał ją do
współpracy?
Poszła na parking, gdzie już czekała na nią Meg z codziennymi
sprawunkami. Droga do domu zajmowała kilkanaście minut. Kiedy zatrzymały
się na podwórku, wypatrująca ich Cherry natychmiast podbiegła do samochodu.
Jej policzki pałały, a oczy świeciły niczym dwie gwiazdy.
- Udało się! Udało! - krzyczała. - Pobiłam mój własny rekord! 1 wcale się
nie bałam! Naprawdę.
Jane wysiadła z wozu i ucałowała dziewczynkę.
- Jestem z ciebie bardzo dumna - powiedziała. - Zobaczysz, daleko
zajdziesz. Czy raczej zajedziesz - dodała z uśmiechem.
W czasie lunchu omawiali najpierw sukcesy Cherry, a potem Jane
nieostrożnie wygadała się, że ma sesję zdjęciową w Victorii.
- To wspaniale! - ucieszył się Tim. - Ale kto cię tam zawiezie? W
zasadzie mógłbym to zrobić, chyba żeby… Todd znalazł trochę czasu.
Todd siedział pochylony nad talerzem i w milczeniu jadł ziemniaki.
Wyglądał jak nieobecny, chociaż kiedy padło jego imię, natychmiast uniósł
głowę.
- Mogę ją odwieźć, jeśli będzie chciała - rzucił w przestrzeń.
- Dziękuję, nie będzie chciała - powiedziała, przedrzeźniając go, Jane. -
Ma już kierowcę.
- Czyżby! A kogo to? - spytał Tim.
Todd znowu spuścił głowę i zabrał się do jedzenia ziemniaków.
- Rudzielec musi pojechać do Victorii w sprawach służbowych -
wyjaśniła. - Obiecał, że zabierze mnie ze sobą.
Todd odsunął talerz.
- Pójdę już do pracy - oznajmił. - Cały dzień pilnowałem robotników.
Muszę się teraz zająć rachunkami.
Meg spojrzała z wyrzutem na prawie pełny talerz, ale nic nie powiedziała.
Przynajmniej na temat jedzenia.
- Były jakieś pilne faksy do ciebie - zwróciła się do Todda. - Sprzątałam
twój pokój i położyłam je na szafce. Od niejakiej Julii.
- Julii? Jakiej Julii? - zastanawiała się głośno Cherry, nie zważając na to,
że ma pełne usta. - Aaa! - Zrobiła taką minę, jakby zgadła.
Ojciec kopnął ją pod stołem w kostkę. Cherry wydała kolejny okrzyk, a
następnie przełknęła to, co miała w buzi. Dzięki temu zyskała trochę czasu i
zrozumiała, co ma robić dalej.
- Pewnie bardzo za tobą tęskni - zwróciła się do ojca, uśmiechając się
złośliwie.
- Z całą pewnością - potwierdził Todd.
Nie wątpił, że obłożona pracą i nękana przez klientów Julia Emory
pragnęłaby go jak najszybciej zobaczyć. W interesie swoim i firmy.
- Hm, muszę do niej zadzwonić. Nie przejmuj się, obciążę kosztami
rozmówcę - po raz pierwszy zwrócił się bezpośrednio do Jane.
Jane skinęła głową, nie słysząc, co do niej mówi. Więc Todd miał jakąś
dziewczynę! Nie było w tym nic dziwnego! Przecież był zupełnie normalnym i
w dodatku przystojnym mężczyzną!
Kiedy Todd wyszedł, rozmowa potoczyła się swobodniej, jednak wszyscy
mieli wrażenie, że jadalnia stała się nagle pusta. Tim skończył lunch i wyszedł, a
Meg zebrała resztki obiadu i zaniosła je swoim kurom.
Jane i Cherry zostały same.
- Czy myślałaś kiedyś o tym, żeby wyjść za doktora Coltraina? - spytała
dziewczynka.
- Kiedyś, tak - odparła Jane. - Bardzo go lubię, poza tym mieliśmy ze sobą
wiele wspólnego. Zabrakło nam tylko tego czegoś, czego potrzeba do
wspólnego związku.
- Czyli po prostu nie chciałaś z nim iść do łóżka? - podsumowała córka
Todda.
- Ależ Cherry!
- Przecież nikt nie trzyma mnie pod kloszem. Wiem o wielu sprawach -
powiedziała dziewczynka tonem dorosłej osoby. - Jednak sama wolałabym
zaczekać z tym aż do ślubu. Wiesz, że niektórzy chłopcy też tak myślą? Na
przykład Mark, z mojej klasy, twierdzi, że dzięki temu nie trzeba się obawiać
chorób wenerycznych.
Jane wydawało się, że źle słyszy.
- Czego?
- Chorób wenerycznych - odparła ze śmiechem Cherry. - Nigdy o nich nie
słyszałaś?
Jane odchrząknęła.
- No tak, słyszałam. Ale prawdę mówiąc, nigdy się tym nie
interesowałam. Ani seksem - dodała po chwili wahania. - Wiesz, jakoś nigdy nie
spotkałam chłopaka, który, który… - szukała odpowiednich słów.
Cherry wzniosła oczy ku niebu.
- O Boże! Widzę, że będę ci musiała wszystko wyjaśnić - powiedziała
autorytatywnie. - Czy rodzice nie rozmawiali z tobą o tych sprawach?
Jane już chciała odpowiedzieć, ale w jadalni pojawił się nachmurzony
Todd.
- Jeszcze tu jesteście? - spytał.
- Cześć, tato. Właśnie rozmawiałam z Jane o seksie. Mój Boże, a
wydawało mi się, że to ja jestem zacofana! Dobrze, chyba odłożymy tę
rozmowę. Pójdę teraz do stajni.
Cherry szybko opuściła jadalnię. Todd spojrzał Jane prosto w oczy.
- Czy musisz rozmawiać o tym z Cherry? Nie lepiej zapytać mnie?
Jane poczuła, że drży. Zagryzła wargi, żeby się opanować. Narastał w niej
strach, że Todd za chwilę to zauważy.
- Daj spokój! - ucięła krótko.
Ale Todd nie chciał jej dać spokoju.
- Jane! Czego się boisz? Jest nam razem dobrze, pragniemy siebie…
Czegóż więcej chcieć?
- Seks to dla mnie za mało - odparła.
- Jesteś pewna? - spytał, biorąc ją pod brodę.
Nie doczekał się jednak odpowiedzi.
- Tak piękna i tak naiwna - ciągnął. - Chciałabyś, żebym dał ci gwiazdkę z
nieba. Ale ja mogę dać ci tylko rozkosz.
Zbliżył swe usta do jej warg i jednocześnie chwycił ją za rękę.
- Ani się waż! - syknęła Jane, oglądając się w stronę kuchni.
Todd przyciągnął ją lekko do siebie.
- Nie wygłupiaj się. Meg nawet nie zwróci uwagi na to, że się całujemy.
Wszyscy przyjmą to normalnie. Wszyscy - oprócz ciebie.
Jego usta były coraz bliżej. Jane chciała go odepchnąć, ale stała jak
sparaliżowana.
- Nie potrafisz się nawet przyznać przed sobą, że mnie pragniesz - szepnął
Todd. - A przecież pożądasz mnie, pragniesz aż do utraty tchu.
Chciała zaprzeczyć. Pragnęła wyrwać się i uciec z jadalni. Tak się jej
przynajmniej wydawało.
Todd nie pocałował jej, chociaż jego usta znajdowały się parę
centymetrów od warg Jane.
- Wiem, że mnie pragniesz - szeptał, a jego oddech miał w sobie woń
kawy. - Pocałuj mnie. Pocałuj mnie teraz.
W innych warunkach skwitowałaby śmiechem taką bezczelność. Jednak
teraz jakoś nie mogła tego uczynić. Co gorsza poczuła, że rzeczywiście ma
ochotę pocałować Todda. Tym większą, im bardziej się od niej oddalał.
W zasadzie trudno było powiedzieć, które z nich wykonało pierwszy gest.
Zdaje się, że z jakichś powodów Jane straciła równowagę i już po chwili
znalazła się w jego ramionach. Todd zaczął ją pieścić i całować, a ona jęczała z
rozkoszy. W końcu, w przypływie nie tajonego pożądania, przycisnął ją do
siebie.
Jane krzyknęła. Nie był to jednak krzyk rozkoszy.
- Co się stało? - spytał, rozluźniając uścisk. - Czy to twój kręgosłup?
Skinęła głową. Musiała się powstrzymywać, żeby nie prosić go, by znów
ją przytulił.
- Naprawdę nie chciałem cię skrzywdzić!
Jane skinęła głową.
- Ale skrzywdziłeś.
Todd nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ręce zaczęły mu się trząść.
Wiedział, że nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby coś stało się Jane.
- Zaraz zadzwonię po lekarza - powiedział drżącym głosem.
Jane pokręciła głową.
- Nie chodzi mi o to, co stało się teraz - powiedziała. - Mam na myśli
tamtą noc.
Todd odetchnął z ulgą. Jednocześnie stwierdził, że powinien jeszcze raz
przeprosić Jane. Wtedy wypadło to jakoś niezręcznie, a potem, cóż, starał się jej
unikać.
- Przepraszam cię, ale naprawdę nie mogłem się wtedy powstrzymać.
Rzeczywiście prosiłaś mnie, żebym przestał, a ja nie mogłem. Do tej pory mam
z tego powodu wyrzuty sumienia. Ale z drugiej strony… - urwał na widok jej
miny.
- Z drugiej strony? - podchwyciła.
- Wiesz, miałem wrażenie, że jest ci po prostu dobrze. Byłem pewien, iż
uwolniłaś się od jakiegoś ciężaru. Tak wspaniale nam było wtedy. Pomyśl, że
mogłoby tak być zawsze.
Jane poczuła, że znowu zrobiło się jej gorąco. "Zawsze" znaczyło
spędzenie ze sobą kilku nocy, a "dobrze" - częste zaspokajanie żądzy. Jak on
śmiał mówić do niej w ten sposób! I to teraz, kiedy wydało się, że ma gdzieś
dziewczynę, która niczego się nie domyśla. Tylko ona, Jane, poznała go jak zły
szeląg.
- Pocałujesz mnie? - spytał nagle.
- Nie. Nie, Todd. Mam tego dość.
- Więc czego chcesz?
Jane uśmiechnęła się smutno.
- Chcę związku na całe życie - odparła. - I dzieci. Chcę mieć dzieci.
- Ja już mam dziecko - powiedział sztywno.
Spojrzała mu w oczy. Czy naprawdę jej nie rozumiał, czy też nie chciał
zrozumieć?
- Chodzi mi o własne dziecko. Takie, które nigdy nie tęskniłoby za tatą.
- Ja chcę ci dać dużo więcej.
Jane pokręciła głową i westchnęła.
- Seks bez miłości jest niczym.
Todd aż zagotował się na to stwierdzenie.
- Zaraz zobaczymy, czy niczym, ty mała hipokrytko! - krzyknął i wpił się
w jej wargi.
Jane nie miała czasu się bronić. Zaczęli się całować długo i namiętnie i
nawet nie zauważyli, że w drzwiach pojawiła się Cherry.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Cherry stała przez chwilę na progu, obserwując całą scenę. W końcu
zauważył ją Todd i odsunął delikatnie Jane.
- Przepraszam, szukałam Meg - powiedziała dziewczynka i uśmiechnęła
się lekko. - Nie przeszkadzajcie sobie.
Jane zaczerwieniła się niczym piwonia i spuściła wzrok. Córka Todda też
się zmieszała i wybiegła na podwórko. Nawet Todd nie wyglądał teraz na zbyt
pewnego siebie.
- Przepraszam - powiedział. - Zdaje się, że znów popełniłem głupstwo.
Jane nie wiedziała, o co mu dokładnie chodzi, więc pozostawiła tę
wypowiedź bez komentarza. Odsunęła się tylko od Todda i usiadła. Dopiero
teraz poczuła ból kręgosłupa. Todd patrzył na nią tak, jakby chciał powiedzieć
coś jeszcze. W końcu jednak zgarnął papiery ze stołu i zaczął się wycofywać.
- Jeszcze raz przepraszam - powiedział, nawet na nią nie patrząc. - Zajmę
się teraz pracą.
Jane nie reagowała. Usłyszała tylko odgłos zamykanych drzwi, co
napełniło ją smutkiem. Już chciała się rozpłakać, kiedy do pokoju wśliznęła się
jakaś postać. Jane z nadzieją podniosła głowę.
- Cherry?!
- Przepraszam, widziałam, jak ojciec wychodził. Ja naprawdę nie
chciałam - tłumaczyła się dziewczynka. - O Boże! Nigdy nie widziałam, żeby
tata kogoś całował. Nawet mamę, kiedy byłam mała.
Jane zarumieniła się aż po korzonki włosów.
- Nie, Cherry. To była… - szukała odpowiedniego słowa - pomyłka.
Cherry uśmiechnęła się do niej przyjaźnie. Chciała dać do zrozumienia, że
nie ma nic przeciwko temu.
- Ee tam - powiedziała. - Jaka pomyłka? Powiedz lepiej, czy ci się
podoba?
- Kto?
- Tata, oczywiście - odparła Cherry. - Wszystkie moje koleżanki się w
nim kochają.
Jane pokręciła głową.
- Nie, Cherry. Nie powinnaś z tym wiązać żadnych nadziei. Przede
wszystkim, gdybym kogoś pokochała, chciałabym wyjść za niego za mąż, a twój
ojciec nie chce słyszeć o małżeństwie.
- O! - Mina Cherry natychmiast zrzedła.
- Naturalnie wciąż jesteś moją przyjaciółką. Prawda?
Dziewczynka z trudem zdobyła się na uśmiech.
- Jasne - powiedziała.
Jane spędziła w Victorii prawie cały dzień. Rudzielec odbył swoje
spotkanie i czekał na nią cierpliwie. Ona natomiast pozowała do zdjęć w
różnych strojach firmy Slim Togs. O dziwo, nawet jej się to spodobało.
Zwłaszcza że fotograf i Micki bardzo dbali o to, żeby jej nie męczyć. Jane nawet
nie zauważyła, jak szybko upływa czas.
- To chyba już wszystko - stwierdziła w końcu Micki. - Jack mówił, że
świetnie mu poszło. Powinien mieć wspaniałe zdjęcia. Oczywiście
skontaktujemy się z tobą, kiedy dokonamy wyboru. Poza tym dobrze by było,
gdybyś pokazała się na promocji tych nowych ubrań w naszym sklepie i może
na jakimś rodeo.
- Nie ma problemu. Fajnie mi się pozowało. A poza tym te rzeczy są
naprawdę dobre - powiedziała Jane, przesuwając dłonią po zdobionej cekinami
kurtce.
- My też jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy. Jesteś urodzoną
modelką - pochwaliła ją Micki i zamyśliła się na chwilę. - A co u Todda? Został
na ranczu?
Jane skinęła głową.
- Tak. Ciągle ma jakieś nowe pomysły. Moi ludzie przestali już na mnie
zwracać uwagę. Słuchają tylko jego. Będę miała kłopoty z dyscypliną, kiedy
wyjedzie.
- Czyżby miał taki zamiar? - spytała Micki.
- Nie. Jeszcze nie.
Jane z trudem osiągnęła względny spokój ducha. Starała się nie myśleć o
Toddzie i o tym, co się stało. Teraz pytania Micki wytrąciły ją z równowagi.
- Jest bardzo przystojny - Micki drążyła temat, mimo że na jej twarzy
pojawiły się ślady smutku. - Pewnie ma mnóstwo różnych dziewczyn.
- Pewnie tak - potwierdziła Jane. - Niektóre nawet przysyłają mu faksy.
Micki zaśmiała się, ale wypadło to raczej ponuro.
- Zdaje się, że nie mam żadnych szans. A ty? Miałabyś na niego ochotę?
- Przede wszystkim nie lubię kolejek - odparła wykrętnie Jane.
Micki smutno pokiwała głową.
- No tak, kiedy w końcu zjawia się ktoś taki jak Todd, zawsze otoczony
jest wianuszkiem kobiet. Myślę, że w końcu zostanę starą panną.
W jej głosie było tyle smutku, że Jane poczuła, iż po- -winna ją jakoś
pocieszyć:
- Małżeństwo to nie wszystko - powiedziała. - Możesz przecież jeszcze
zostać szefową swojej firmy.
Micki skinęła głową, ale smutek w jej oczach wcale nie zniknął.
- To możliwe - stwierdziła, nabrawszy powietrza w płuca. - Tyle że mam
mały sekret. Po prostu uwielbiam życie domowe. Gotowanie obiadów,
prasowanie koszul, dzieci.
- Chciałabyś być kurą domową? - spytała z niedowierzaniem Jane.
- Oczywiście. Ale nie mów o tym nikomu, bo będą się ze mnie śmiali -
poprosiła Micki. - Wiesz, lubię moją pracę, zarabiam fantastycznie, ale raz na
jakiś czas miałabym ochotę się z kimś pokłócić.
- Nie chcesz być sama - domyśliła się Jane.
- A kto chce?
- Czasami nie mamy wyboru.
Obie panie zamyśliły się na chwilę. Nie była to pogodna zaduma. Wręcz
przeciwnie, mimo młodego wieku myślały o starości i samotności.
Pierwsza ocknęła się Micki.
- Wszystko będzie dobrze - powiedziała, nie bardzo wiedząc, czy mówi o
zdjęciach, czy też ich przyszłym życiu. - Zadzwonię do ciebie w połowie
przyszłego tygodnia. Trzymaj się. 1 życzę miłej podróży.
- Dzięki.
Jane zeszła do holu i odszukała w torebce kartkę, na której Coltrain
zapisał jej swój numer telefonu w szpitalu. Zadzwoniła do niego, żeby
powiedzieć, że już jest gotowa. Rudzielec pewnie zanudził się na śmierć do tej
pory.
Nie pojechali jednak z powrotem na ranczo. Coltrain wysadził ją przed
najlepszą restauracją w Victorii.
- Czas na kolację - oznajmił.
- Daj spokój - usiłowała protestować. - Nie jestem odpowiednio ubrana.
- I cóż z tego? Ja też nie. - Miał na sobie sportową marynarkę i koszulę
bez krawata. - Niech się gapią, jeśli mają na to ochotę.
Jane roześmiała się głośno. Przypomniały jej się różne ekstrawagancje
Rudzielca jeszcze z czasów szkolnych. Chyba przywykł do tego, że i tak się
wyróżnia z racji płomiennej czupryny, i wygłupy stały się dla niego chlebem
powszednim. Potem, na studiach, stał się bardziej stateczny. Pewnie zrozumiał,
że lekarz powinien być kimś budzącym szacunek, a nie prowokującym do
śmiechu.
- Dobrze, idziemy - zdecydowała Jane.
Usiedli przy małym stoliku i zamówili kraby oraz krwiste befsztyki, a na
deser specjalność zakładu - lodowy torcik pokryty warstwą czekolady.
- Będę pamiętała ten deser do końca życia - powiedziała, kiedy już jechali
do domu. - Dawno nie jadłam czegoś tak wspaniałego.
- Ja też - mruknął Coltrain.
Kiedy prowadził, skupiał się całkowicie na tej czynności. Być może taki
był też, kiedy operował. Zrobił specjalizację z chirurgii miękkiej, nabył
biegłości w operacjach płuc, jednak w końcu zdecydował się na prowadzenie
praktyki internistycznej w rodzinnym mieście. Dlaczego? Jane nie miała
zielonego pojęcia.
- Czy chciałbyś mieć dzieci? - spytała.
- Jasne. Masz w związku z tym jakąś propozycję?
Jane zarumieniła się. Nie po raz pierwszy tego dnia.
- Nie wygłupiaj się. Po prostu pytam.
Coltrain zerknął na nią i o mały włos nie zjechał na pobocze. Na drodze
prawie nie było ruchu. Nic im w tej chwili nie groziło.
- Wiesz, że mówię poważnie. Wystarczyłoby jedno twoje słowo, a… -
zawiesił głos. - Lubię dzieci i sprawdziłbym się jako mąż. Mamy ze sobą więcej
wspólnego niż wielu ludzi, którzy zdecydowali się na małżeństwo.
- Tak, brakuje nam tylko jednego.
Coltrain pokiwał głową, wypatrując czegoś na drodze.
- Szkoda - szepnął.
Zwolnił trochę. Ręka Jane odnalazła jego dłoń, spoczywającą na dźwigni
zmiany biegów.
- Nie przejmuj się. Zawsze będziesz moim najlepszym przyjacielem -
próbowała go pocieszyć.
- Szkoda, że wolisz Burke'a.
Nie zaprzeczyła. Spuściła tylko głowę i cofnęła dłoń.
- Ale on ma ochotę jedynie na romans i szybkie rozstanie.
- A ty? - spytał Coltrain.
- Na małżeństwo i gromadkę dzieci - odparła, starając się panować nad
głosem.
- Może on też chce tego samego, tylko mu się wydaje, że jest inaczej.
Jane pokręciła przecząco głową i uśmiechnęła się gorzko do swoich
myśli.
- Zdaje się, że ma dosyć małżeństwa - stwierdziła. - Nie sądzę, by ktoś
taki mógł być dobrym mężem. A jednak… - nie dokończyła zdania i spuściła
głowę.
Rudzielec dostrzegł nieszczęśliwą minę, a następnie położył dłoń na jej
udzie w geście pocieszenia.
- Ze względu na twoje migreny nie polecałbym ci pigułek
antykoncepcyjnych - powiedział. - Są jednak inne sprawdzone metody.
- Ależ, Rudzielcu! - wykrzyknęła.
- Nie ma się na co oburzać. Powinnaś już dorosnąć. Przynajmniej zostaną
ci piękne wspomnienia. To też jest coś warte.
- Zaskakujesz mnie.
Coltrain uśmiechnął się smutno.
- Sam siebie również - powiedział - Jednak powinnaś pamiętać, że seks
jest wspaniałym uzupełnieniem miłości. Być może Burke nie chce się z tobą
ożenić, ale jestem pewien, że cię kocha.
- Co?!
- Myślę, że ty również o tym wiesz - odparł spokojnym głosem. - Przecież
od samego początku był o mnie zazdrosny. Kocha cię, to jasne.
- Może chodziło mu tylko o seks?
Rudzielec skinął głową. Minęli zagrodę Desherów, znajdującą się po
drodze do rancza. Za chwilę powinni skręcić, a dalej jechać prosto przed siebie.
- Możliwe, chociaż mało prawdopodobne - stwierdził po chwili namysłu.
- Ten Burke za bardzo się o ciebie troszczy. Ma złe doświadczenia małżeńskie i
dlatego nie chce się żenić powtórnie. Trzeba o niego walczyć, Jane. Czy jesteś
na to zdecydowana?
- Walczyć? - Jane zrobiła zdziwioną minę. - Nazywasz to walką? Nie, nie
potrafię zabiegać o względy mężczyzn. Od tego przecież jest małżeństwo.
Rudzielec nie protestował.
- Zgadzam się - powiedział. - Pomyśl jednak, że małżeństwo jest tylko
kwestią czasu. On cię kocha. Poza tym mam wrażenie, że Burkę jest bardzo
konserwatywny. No i ma jeszcze córkę, o której musi myśleć.
- Powiedział, że nigdy się już nie ożeni.
- Prezydent mówił, że nie zwiększy podatków.
Jane spojrzała koso na przyjaciela i wybuchnęła śmiechem, Był to
pierwszy objaw rozbawienia od chwili incydentu z Toddem.
- Dobrze, wcale nie musisz poświęcać dla niego swoich ideałów - ciągnął
Coltrain ugodowym tonem. - Ale są chyba jakieś sposoby na zainteresowanie
mężczyzny bez konieczności pójścia z nim od razu do łóżka?
- Pewnie są - rzuciła w przestrzeń.
Spojrzała na Coltraina. Czy to możliwe, żeby był aż tak szlachetny? Nie
przypuszczała, że będzie chciał jej pomóc. W każdym razie nie w tej sprawie. I
to na chwilę po tym, jak niemal się jej oświadczył. Tak, jest prawdziwym
przyjacielem. Wiedziała, że może na niego liczyć.
- Opowiedz mi o tych zdjęciach - poprosił, chcąc zmienić temat. - Nie
wymęczyli cię za bardzo?
- Skądże. Było bardzo fajnie.
Jane zaczęła opowiadać o tym, co działo się w czasie sesji zdjęciowej. Nie
trwało to jednak długo, ponieważ już po chwili znaleźli się na terenie rancza.
Ściemniało się. Na ganku przed domem paliło się światło. Jane podziękowała
przyjacielowi i sama, o własnych siłach weszła po schodkach na ganek. Tam
powitał ją Todd.
- Gdzie byłaś? - spytał natarczywym tonem.
- Na kolacji z Rudzielcem.
Spojrzał na zegarek.
- A potem?
- Potem kochaliśmy się w samochodzie i siadły nam wszystkie cztery
opony - wyjaśniła.
Todd zaniemówił. Przez chwilę stał jak rażony gromem, a następnie
wybuchnął śmiechem.
- Doprawdy!
Jane dotknęła dłonią przodu jego białej koszuli. Czyżby włożył ją
specjalnie dla niej? Od tej pory chciała być z nim absolutnie szczera.
- Nie mogłabym się kochać z kimś innym - powiedziała z prostotą -
ponieważ kocham ciebie.
Serce podeszło mu do gardła. Oto stał przed nim jego ideał - wspaniała,
kochająca dziewczyna. Dotknął jej pszenicznych włosów, a następnie pogładził
Jane po policzku.
- Ja też cię kocham - powiedział ku własnemu zaskoczeniu. - Od samego
początku. Nie mogłoby być nam ze sobą tak wspaniale, gdyby nie łączyło nas
uczucie. To zupełnie jasne.
- Tak - szepnęła.
Todd przytulił ją do siebie. Chciał ją mieć przy sobie. Czuć ją tak jak
pamiętnej nocy, kiedy ziściły się jego marzenia.
- Czy… czy zmieniłaś zdanie? - spytał, gładząc czule jej plecy.
- Coltrain nie chce mi dać pigułek antykoncepcyjnych, ponieważ mam
bóle głowy - powiedziała.
Todd zesztywniał. Nie mógł uwierzyć własnym uszom.
- Co?! Rozmawiałaś z tym konowałem na temat pigułek?!
- To raczej on ze mną rozmawiał - wyjaśniła Jane. - Wie, że cię kocham.
Gniew zaślepił go na chwilę. Puścił Jane i odstąpił od niej na krok.
Wystarczyło jednak, że na nią spojrzał, a już w jego sercu pojawiły się
cieplejsze uczucia.
- Więc nie możesz przyjmować pigułek? - spytał.
- Tak, z powodu migreny. Dlatego ciągle musielibyśmy się liczyć z tym,
że mogę zajść w ciążę.
- Zabezpieczyłem się ostatnio.
- Tak, wiem. - Jane skinęła głową. - Jednak różne rzeczy mogą się
zdarzyć. To nie jest stuprocentowe zabezpieczenie.
Todd musiał jej przyznać rację. Patrzył na nią i zastanawiał się, czy
chciałby mieć z nią dziecko. Nie, to byłaby katastrofa. Nie potrafiłby opuścić
matki swego dziecka. Ślicznej malutkiej blondyneczki, której mogliby urządzać
przyjęcia urodzinowe, tak jak kiedyś Cherry, albo, jeszcze lepiej, chłopca,
którego nauczyliby jeździć konno, rzucać lassem i w ogóle wielu różnych
sztuczek.
Jane milczała.
- Dlaczego nic nie mówisz?
- Powiedziałam już wszystko - odparła. - Nie chciałabym, żebyś myślał,
że pragnę cię złapać w pułapkę.
Spojrzał w jej smutne oczy, a następnie dotknął policzka. Był mokry.
- Marie nie chciała mieć ze mną dziecka - powiedział z namysłem. -
Oboje byliśmy wtedy pijani. Wiedziałem, że bierze pigułki, ale była na tyle
roztargniona, że często o nich zapominała. Tylko dlatego urodziła się Cherry.
- Todd! Na miłość boską!
- Jesteś zaszokowana? - spytał. - Niektórzy ludzie po prostu nie chcą mieć
dzieci. Tak jak moja była żona - dodał po chwili.
- Mam nadzieję, że nie powiedzieliście o tym Cherry!
- Prosiłem Marie, żeby tego nie robiła. Zresztą ona na swój sposób kocha
córkę.
- A ty?
Uśmiechnął się, ale bardziej do siebie niż do niej.
- Jak możesz pytać? Pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłem tę
kruszynę. Aż trudno uwierzyć, że wyrosła już na taką pannicę.
Znowu spojrzeli sobie w oczy. Były jakby rozświetlone wewnętrznym
blaskiem. Obojgu towarzyszyły podobne myśli. Ż tym że jedne dotyczyły
dziecka już narodzonego, a drugie - tego, które dopiero mogłoby przyjść na
świat. W końcu jednak Todd pokręcił głową.
- Przecież na razie w ogóle nie powinnaś mieć dzieci - przypomniał jej. -
Ze względów zdrowotnych.
- To przecież nie będzie trwało wiecznie - stwierdziła. - Poza tym
byłabym gotowa podjąć ryzyko.
Todd znowu posłał jej spojrzenie pełne czułości. Wzruszyło go to, że
właśnie z nim.
- No, no, nie wywołuj wilka z lasu - powiedział pełnym ciepła głosem.
Jane pokręciła głową.
- Przecież nic się nie stało.
Czy mu się zdawało, czy też wyczuł w jej głosie nutkę rozczarowania?
Czyżby Jane chciała zajść w ciążę? W jej stanie? Nie, to niemożliwe.
- Odnoszę wrażenie, że trochę tego żałujesz - rzucił, chcąc zbadać jej
reakcję. Ku jego zaskoczeniu była ona dość gwałtowna.
- To nie twoja sprawa! Przynajmniej nie musisz mieć wyrzutów sumienia.
Będziesz mógł wrócić do pracy w Victorii, a ja zrobię majątek na reklamie
jakichś ciuchów. Oboje będziemy zadowoleni.
- Czy wyjdziesz za Coltraina? - zapytał, spuściwszy smętnie głowę.
- Niestety, nie kocham go - odparła ze smutkiem. - Gdybym go kochała,
natychmiast bym to zrobiła.
Todd tylko pokiwał głową.
- Wciąż cię pragnę - powiedział. - Będę na ciebie czekał.
- Obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie, Todd.
Zostawiła go na ganku i weszła do środka. Teraz chciała się tylko
wykąpać. Ona też go pragnęła, jednak nie darowałaby sobie, gdyby Todd musiał
się z nią ożenić z powodu dziecka. A że ożeniłby się, tego była zupełnie pewna.
Znała się na ludziach i wiedziała, że trudno byłoby znaleźć kogoś uczciwszego i
bardziej opiekuńczego niż Todd Burke.
W następny piątek Todd odwiózł Cherry do matki. Sam również miał
zamiar zatrzymać się na jakiś czas w Victorii, żeby załatwić najbardziej pilne
sprawy zawodowe. Poza tym chciał zapomnieć o Jane. Pragnienie, jakie
odczuwał, potęgowało się, gdy była tuż obok.
Pomachał córce na pożegnanie, a następnie omal nie wjechał na
wypielęgnowany trawnik przed białym domem w stylu wiktoriańskim, w
którym Marie mieszkała ze swoim nowym mężem, Williamem.
- Co się stało twojemu ojcu? - spytała Marie córkę.
- Wygląda na wyprowadzonego z równowagi.
- To pewnie z powodu Jane - odparła Cherry. - Przyłapałam ich na tym,
jak się całowali. Naprawdę tak było - dodała, widząc wyraz niedowierzania w
oczach matki.
Marie zaprowadziła ją na przestronny taras, wypielęgnowany tak, jak cała
posiadłość. Cherry spojrzała na swoje buty. No tak, znowu zapomniała je
wyczyścić. Jak zwykle. I mama będzie się gniewać, też jak zwykle. Czemu
wszystko w tym domu musi być takie czyste i ładne? Dlaczego nie można
traktować pewnych rzeczy normalnie?
Jednak Marie się nie gniewała, a to dlatego, że nie zauważyła śladów na
czystej podłodze. Myślami błądziła gdzie indziej.
- Przecież mówił, że nie chce się żenić - rzuciła w zadumie. - Zarzekał się,
że nigdy w życiu.
- Nigdy nie mów nigdy - powiedziała Cherry, a następnie uśmiechnęła się,
zadowolona, że uniknie kazania na temat obowiązku utrzymywania domu w
czystości. - Jane uczy mnie jazdy. Jest wspaniała. Chciałabym być taka jak ona.
Marie poczuła kolejne ukłucie zazdrości. Tym razem było jednak o wiele
boleśniejsze. O ile mogła się już nie przejmować byłym mężem, gdyż nie
zależało jej na zdobyciu jego miłości, o tyle, wraz z upływem lat, miłość Cherry
stawała się dla niej coraz ważniejsza. Marie znała jeden sposób, żeby ją sobie
zaskarbić.
- Jutro wybierzemy się na zakupy - powiedziała, klasnąwszy w ręce. - Co
ty na to?
I tym razem reakcja córki zaskoczyła ją boleśnie. Cherry westchnęła,
zrobiła znudzoną minę, spojrzała gdzieś nad jej głową i w końcu bąknęła:
- Może być.
Marie załamała ręce.
- W twoim wieku powinnaś przede wszystkim myśleć o strojach -
powiedziała. - Chyba lubisz się ładnie ubierać, moja panno?
- Lubię - potwierdziła Cherry. - Przynajmniej w stroje do rodeo.
Matka wzniosła oczy ku niebu, natomiast Cherry, natchniona
niespodziewaną myślą, nagle się ożywiła.
- Ale skoro już będziemy na zakupach, to może wstąpimy do księgarni -
powiedziała. - Chciałabym kupić parę książek medycznych i podręcznik do
nauki jazdy konnej.
- Książki?! Przecież to strata czasu!
- Ależ mamo! Przecież chcę studiować medycynę!
Marie pogładziła córkę po ramieniu.
- Jesteś jeszcze bardzo młoda, kochanie. Na pewno zmienisz zdanie.
Cherry odsunęła się od niej.
- Jane mówi co innego. Uważa, że powinnam rozwijać swoje
zainteresowania. Nawet gdybym później zdecydowała się na inne studia, to i tak
co nieco zostanie mi w głowie.
- Dosyć mam już tej całej Jane! Jak ty do mnie mówisz?! Jestem przecież
twoją matką! - oburzyła się Marie.
Cherry natychmiast spokorniała. Wbiła wzrok w podłogę i bąknęła:
- Przepraszam, mamo.
Marie objęła córkę ramieniem.
- Chodź, kochanie. Napijemy się herbaty. Miałam dziś od rana wiele
zajęć.
Ciekawe, co robiła? zastanawiała się Cherry. Pewnie przymierzała jakąś
suknię albo układała wieczorne menu. Życie matki wydawało jej się puste.
Całkowicie wypełniały je spotkania towarzyskie i zawodowe, w czasie których
robiło się to samo i wypowiadało te same zdania.
Co innego Jane. Nawet kiedy poruszała się o kulach, zawsze starała się
jakoś urozmaicić swoje życie. A poza tym te rozmowy! Nawet w czasie zwykłej
pogawędki przy herbacie można było usłyszeć coś ważnego.
Nagle zrobiło jej się cieplej na sercu. Pomyślała, że być może spotka
ukochaną nauczycielkę w czasie tego weekendu w Victorii. Wiązało się to z
kontraktem reklamowym Jane, ale Cherry nie pamiętała, o co dokładnie
chodziło. Nieważne. Najważniejsze, że będzie mogła ją spotkać.
Cherry zaczęła rozmyślać o Jane i po jakimś czasie stwierdziła, że nic
miałaby nic przeciwko temu, żeby mistrzyni rodeo została jej macochą.
Cherry nawet nie sądziła, że tak szybko ujrzy przyjaciółkę. Co prawda nie
spotkała jej w Victorii, ale Marie i William zostali w ostatniej chwili zaproszeni
na ważne przyjęcie, które miało trwać do późna w nocy, i dlatego zdecydowali,
że Cherry musi wrócić na ranczo.
Marie zadzwoniła nawet do byłego męża, żeby go o tym uprzedzić, ale
Todd załatwiał właśnie jakieś sprawy z klientami. Nie miała wyboru.
Wyprowadziła więc srebrnego mercedesa z garażu i wskazała córce miejsce
obok siebie. Pomyślała, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, i oto
nadarza jej się okazja, żeby przytrzeć nieco nosa uwielbianej przez córkę
kobiecie.
- Czy ta Jane wie, jaki Todd jest bogaty? - spytała zdawkowym tonem.
- Nie, tata nic jej nie powiedział - odparła Cherry. - To jest nasz sekret.
Wie tylko, że tata pracuje w firmie komputerowej w Victorii.
- Po co ta cała mistyfikacja?
- Tacie było żal Jane - odparła, nie zastanawiając się, dlaczego matka
wypytuje ją o szczegóły. - Miała kłopoty ze zdrowiem, prawie nie mogła
chodzić, a ranczo było w opłakanym stanie. Dlatego tata przyjął tę pracę. Nie
chciał jednak, żeby Jane myślała, że się nad nią lituje. To bardzo szlachetnie z
jego strony, prawda?
- Prawda, prawda - powiedziała z roztargnieniem Marie. - Mówiłaś, że to
ranczo teraz kwitnie. A skąd ta Jane wzięła na to pieniądze? Miała jakieś
oszczędności?
Cherry z zapałem pokręciła głową.
- Tata mówił, że stała na krawędzi bankructwa. To on załatwił jej
pożyczkę.
Cherry paplała przez całą drogę, a Marie skrzętnie zbierała wszystkie
informacje na temat rywalki. Tak, rywalki.
Nie potrafiła inaczej myśleć o Jane. O ile gotowa była oddać jej Todda
(mimo iż w głębi ducha wciąż sądziła, że należy do niej), o tyle o córkę miała
zamiar walczyć jak lwica.
- O, konie! - krzyknęła Cherry. - Popatrz, jakie wspaniałe!
- W zasadzie mogłabyś spędzić ze mną część wakacji. - Matka
zignorowała pełne entuzjazmu okrzyki. - Wybieramy się z Williamem do
Nassau i na Jamajkę, a może nawet na Martynikę.
- Och, byłoby fajnie - westchnęła Cherry. - Ale w sierpniu muszę
przygotowywać się do rodeo. Szkoda byłoby zaprzepaścić tyle pracy. Poza tym
mam wspaniałego konia. Nazwałam go…
- Och, konie, konie! - przerwała jej matka. - Nic, tylko te brudne
zwierzęta!
- Konie są bardzo czyste - szepnęła Cherry, czując, że zbiera się jej na
płacz.
Wjechały na podwórko i zatrzymały się z piskiem opon. Marie otworzyła
drzwiczki po swojej stronie. Od razu poznała Jane, która rozmawiała z jakimś
zasuszonym, brodatym staruszkiem. Naburmuszona Cherry wygramoliła się ze
swego miejsca.
Jane podeszła do nich. Poruszała się wolno, lecz sprawnie. Nie miała
żadnego makijażu, ale nie szkodziło to jej urodzie. Wręcz przeciwnie -
podkreślało naturalną czerwień warg i wspaniały błękit oczu. Marie od razu
zrozumiała, dlaczego Todd mógł się w niej zakochać.
- Jane, to moja mama. Mamo, to Jane.
Marie uśmiechnęła się sztucznie.
- Miło mi panią poznać - powiedziała zdawkowo. - Tyle o pani słyszałam.
- Proszę mi mówić po imieniu - powiedziała Jane i uścisnęła jej dłoń.
Następnie objęła Cherry i ucałowała ją gorąco w oba policzki. - Brakowało mi
ciebie - szepnęła.
- Ja też tęskniłam - powiedziała dziewczynka.
Marie zamarła. Gniew, który w niej wzbierał, nie mógł znaleźć ujścia.
- Może napije się pani herbaty? - zaproponowała Jane.
- Och, mów mi Marie - zrewanżowała się, z trudem starając się nadać
głosowi naturalne brzmienie. - Przecież jesteśmy prawie rodziną.
Jane spłoniła się, ale nic nie powiedziała. Zaprosiła matkę i córkę do
salonu, a następnie poprosiła Cherry, żeby przypomniała Meg o herbacie i
ciasteczkach. Dziewczynka wybiegła w podskokach z pokoju.
Marie rozejrzała się dokoła. To, co zobaczyła, wcale jej nie zachwyciło.
Stare meble w różnych stylach, wyblakłe tapety, skrzypiąca podłoga. Jane
poprosiła ją, żeby usiadła.
- Piękne mieszkanko - rzuciła Marie w stronę gospodyni. - Nie
spodziewałam się czegoś takiego.
- Och, to nic nadzwyczajnego. Przede wszystkim wymaga remontu.
- W ogóle spodziewałam się czegoś innego - ciągnęła Marie, nie zważając
na jej słowa. - Zwłaszcza kiedy mój mąż, mój były mąż - poprawiła się ze
słodkim uśmiechem - powiedział mi, że ma zamiar pomóc bezbronnej kalece.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Początkowo Jane miała wrażenie, że się przesłyszała. Potem jednak, kiedy
spojrzała w chłodne oczy Marie, zrozumiała, że nie ma kłopotów ze słuchem.
- Nie jestem kaleką - powiedziała dumnie. - To tylko czasowa
niedyspozycja.
- Och, przepraszam. Pewnie źle zrozumiałam. To zresztą jest bez
znaczenia. Miło ze strony Todda, że zechciał się tobą zająć. Rzadko się zdarza,
żeby multimilioner i właściciel olbrzymiej firmy komputerowej poświęcał czas
jakiemuś zadłużonemu ranczu.
Jane nie ruszała się i na moment przestała oddychać. Patrzyła tylko na
rozmówczynię nie widzącym wzrokiem.
- Słu… słucham?
Z kolei Marie wyraziła zdziwienie, uniósłszy w górę swoje cienkie,
wyskubane brwi.
- Nie wiedziałaś? Naprawdę nie wiedziałaś? - dopytywała się z
ironicznym uśmieszkiem. - To zadziwiające. Jego zdjęcia pojawiają się
regularnie w pismach poświęconych gospodarce. No, ale pewnie nie czytasz
tego rodzaju rzeczy - dodała, spoglądając na leżący na stoliku miesięcznik
poświęcony hodowli koni.
- Nie, nie czytam - wybąkała Jane.
- Todd musiał się nieźle bawić, udając zwykłego księgowego - ciągnęła
Marie, sadowiąc się wygodniej na kanapie. - Chociaż, z drugiej strony, dziwię
się, że przystał na takie warunki. - Wskazała dłonią wnętrze pokoju. - Przywykł
do luksusowego rollsa i ferrari. No i własnego szofera.
- Szofera? - powtórzyła bezwiednie Jane.
Efekty ataku przeszły najśmielsze oczekiwania Marie. Nie spodziewała
się, że właścicielka rancza będzie tak zdruzgotana. Sądziła raczej, że wiadomość
o bogactwie Todda ucieszy ją i jednocześnie skłoni do wyjaśnień.
- Tak, moja droga. Trudno przecież, żeby sam prowadził.
- Ale przecież Todd zajmuje się książkami, prowadzi rachunki… -
usiłowała argumentować.
Marie skinęła głową.
- O tak, zna się na tym świetnie - stwierdziła. - Jest geniuszem w
sprawach dotyczących finansów. Zwłaszcza że nie skończył żadnych studiów.
- Ale dlaczego? Dlaczego nic mi nie powiedział?
- Pewnie bał się, że zakochasz się w jego pieniądzach - odparła Marie. -
Miał w tym względzie pewne doświadczenia, a ty - coś niebezpiecznie błysnęło
w oczach Marie - miałaś chyba problemy finansowe.
Siedząca do tej pory sztywno Jane wstała i spojrzała groźnie na gościa.
- Poradziłabym sobie - powiedziała. - I nie potrzebuję niczyjej litości.
- Oczywiście, chociaż dzięki Toddowi wszystko poszło chyba nadzwyczaj
dobrze - rzuciła Marie.
Jane pobladła i zacisnęła pięści. Już chciała coś powiedzieć, kiedy
przeszkodziły jej odgłosy kroków za drzwiami, zza których po chwili wyłoniła
się roześmiana Cherry.
- Jane, Meg powiedziała, że jeśli chcecie… - Spojrzała na obie kobiety i
słowa zamarły na jej ustach. - C… co się tutaj stało?
Cherry skierowała oskarżycielskie spojrzenie na matkę. Marie nie
wytrzymała tego i wstała, zakładając ręce na piersi, jakby mogło ją to chronić
przed gniewem córki.
- Co jej powiedziałaś? - Cherry skierowała te słowa bezpośrednio do
matki.
Marie wyprężyła pierś.
- Tylko prawdę - odparła. - I tak by się w końcu o wszystkim dowiedziała.
- O tacie?
Marie zdołała tylko skinąć głową. Jej pokłady pewności siebie topniały z
minuty na minutę. Zwłaszcza że Jane rzeczywiście wyglądała kiepsko. Bladość
nie chciała ustąpić i widać było, że cierpi.
- Chyba już pójdę - powiedziała Marie drżącym głosem i sięgnęła po
torebkę.
- To dobry pomysł, mamo - stwierdziła chłodno Cherry. - Zanim
przyjedzie tata.
Marie zagryzła wargi. O tym też nie pomyślała. Jeszcze jedna
komplikacja.
- Przepraszam, nie chciałam…
- Po prostu wyjdź - przerwała jej córka. - Im szybciej, tym lepiej.
Jane skinęła głową, chcąc dać znak, że w pełni się z tym zgadza.
- Ależ Cherry! Przecież jestem twoją matką! - wykrzyknęła Marie, czując,
że twarz oblewa jej gorący rumieniec.
- Wiem. I wstyd mi z tego powodu - odparowała Cherry. - Nigdy nie
czułam się gorzej.
Marie wciągnęła głęboko powietrze. Policzki ją paliły, a łzy same
nabiegły do oczu.
- Ja tylko chciałam… - szepnęła, czując, że nie ma co liczyć na
zrozumienie. I słusznie. Cherry odwróciła się do niej plecami, a ta Jane, która
ukradła jej miłość córki, nie posunęła się co prawda do tego, ale wciąż stała
blada jak płótno. Marie chwyciła torebkę i wybiegła na podwórze. Gorące łzy
płynęły po jej policzkach.
Jane dopiero teraz poczuła, że opuszcza ją gniew. Za to plecy znowu
zaczęły ją boleć, chociaż nie robiła przecież niczego, co wymagałoby wysiłku.
Usiadła więc ciężko na fotelu i spojrzała na tkwiącą przy oknie dziewczynkę.
- Pojechała - rzuciła Cherry.
- Czy to wszystko prawda? - spytała Jane. - Czy twój ojciec jest
właścicielem firmy i ma drogie samochody? I czy poświęca swój cenny czas na
ratowanie mojego rancza?
- Tak, to prawda - przyznała z westchnieniem Cherry. - Ale nie wiem, co
ci mama nagadała. W jakim świetle to przedstawiła. Obawiam się, że sama ją
sprowokowałam, opowiadając o tobie. Zdaje się, że jest po prostu zazdrosna.
Jane pokiwała smętnie głową. Dotarło do niej tylko to, że Cherry
wszystko potwierdza. Nie zastanawiała się nawet nad tym, że dziewczynka
mówi wyjątkowo dojrzale jak na swój wiek.
- Tak, nawet coś podejrzewałam - powiedziała do siebie. - Wydawało mi
się dziwne, że zatrudnia się u innych, zamiast założyć własną firmę. Oszukał
mnie. Nabrał jak dziecko.
Cherry wyciągnęła rękę, jakby chciała dotknąć przyjaciółki, ale po chwili
zrezygnowała.
- Naprawdę nie chciał cię skrzywdzić, Jane - powiedziała. - Chodziło mu
tylko o to, żeby ci pomóc. Początkowo nie chciał mówić o firmie, a potem jakoś
się tak ułożyło. Jednak zapewniam, że mu na tobie zależy.
Zależy! Powiedział przecież, że ją kocha! Ale nie oszukuje się tych,
których się kocha. Co więcej, pozwolił, żeby ona się w nim zakochała, wiedząc,
że nie ma dla nich żadnej przyszłości. Gdyby był zwykłym księgowym, może by
coś z tego wyszło. Jednak okazało się, że jest multimilionerem! Właścicielem
firmy! Po co byłaby mu dziewczyna ze wsi, która skończyła tylko szkołę średnią
i nie wie, jak się zachować w dobrym towarzystwie? Rzeczywistość była aż
nadto przygnębiająca.
- Powiedz coś - poprosiła Cherry.
Jane nie mogła wydobyć z siebie głosu. Nagle opanowała ją myśl, że
Todd wróci jeszcze dzisiaj. Co mu powie? Jak w ogóle będzie mu mogła
spojrzeć w twarz? Wszystkie te myśli sprawiły, że jeszcze bardziej skuliła się na
kanapie.
Równie nagle znalazła rozwiązanie. Rudzielec! Przecież może zaprosić go
na kolację i umiejętnie rozegrać to spotkanie.
- Proszę, nie mów ojcu o tym, co się dzisiaj wydarzyło - poprosiła wciąż
stojącą przy oknie Cherry. - Porozmawiam z nim później.
Twarz dziewczynki rozjaśniła się nieco. Nie był to jeszcze uśmiech, ale
jego nikła zapowiedź.
- Mama wcale nie jest taka zła - wystąpiła w obronie Marie. - Tylko po
prostu powierzchowna i zazdrosna. Mam nadzieję, że mi wybaczysz.
Dopiero teraz Jane zrozumiała, co mogła przeżywać biedna dziewczyna.
Do tej pory pochłaniały ją wyłącznie własne problemy.
- Ależ nie mam ci czego wybaczać - powiedziała.
Twarz Cherry znowu rozjaśniła się i tym razem był to już uśmiech.
Delikatny i blady, ale uśmiech.
- Więc ciągle jestem twoją przyjaciółką?
- Oczywiście.
- Dzięki Bogu! - Cherry odetchnęła z ulgą. - A już się bałam, że wszystko
skończone.
Jane wstała, podeszła do Cherry i objęła ją. Teraz, kiedy już opadły
emocje, cierpiała znacznie mniej.
- Co ty opowiadasz?! Wszystko będzie po staremu. Tylko, widzisz… -
spuściła wzrok - mam wrażenie, że nie pasuję do twojego ojca. Wychowałam się
na ranczu. Nie mogłabym żyć bez koni i świeżego powietrza.
- Ależ tata też się wychował na ranczu - stwierdziła Cherry. - Jego rodzina
pochodzi z Wyoming.
Jane poklepała ją po ramieniu.
- Jednak teraz go to już nie interesuje. Ma na głowie inne sprawy. Zresztą
widzisz - Jane westchnęła - ja i doktor Coltrain znamy się od dziecka.
Dorastaliśmy tu razem. I wydaje nam się, że do siebie pasujemy. Zaprosiłam go
zresztą dzisiaj na kolację - skłamała na koniec.
- Nic mi nie mówiłaś!
- Przecież nie wiedziałam, że dzisiaj przyjedziesz - odparowała Jane.
Wypadło to na tyle przekonująco, że Cherry już nie nalegała na
wyjaśnienia. Rzeczywiście była tu niespodziewanym gościem. Gdyby nie
przyjęcie, w dalszym ciągu znajdowałaby się w Victorii.
- Jeśli chcesz, możesz zjeść z nami kolację - dodała Jane i z ulgą
stwierdziła, że Cherry nie ma na to najmniejszej ochoty.
- Pewnie pojedziemy gdzieś z tatą - powiedziała.
Jane nie protestowała.
- Naprawdę ci na nim nie zależy? - spytała Cherry z żałosną miną.
- No cóż, jest bardzo miły - odparła Jane. - A poza tym tak wiele mu
zawdzięczam.
Ostatnie zdanie sprawiło, że Cherry źle się poczuła. Zdobyła się jednak na
uśmiech. Potem szybko pożegnała się i poszła do swojego pokoju.
Gdy tylko wyszła, Jane wybuchnęła płaczem. Nie mogła powstrzymać się
nawet wówczas, kiedy do pokoju weszła Meg z herbatą i ciasteczkami.
- Jesteś sama? - spytała. - A gdzie, do licha, są goście? Już pojechali?
W odpowiedzi Jane jeszcze bardziej zaniosła się płaczem.
- Cherry też była jakaś nieswoja. Widziałam ją, jak biegła do domku -
powiedziała Meg. - Co się tutaj, u licha, stało?
- Wszystko - odparła zwięźle Jane. - Ten drań! Ten wąż z płową
czupryną.
Jakkolwiek wyobrażenie sobie węża z płową czupryną przekraczało
możliwości Meg, to jednak zaraz domyśliła się, o kim mowa.
- Chodzi ci o Todda? Oszukał cię? A wydawało się, że jest takim dobrym
księgowym!
- Wcale nie jest księgowym! - zawołała Jane i znowu wybuchnęła
płaczem.
Meg załamała ręce. Stanęła jej przed oczami wizja całkowitego
bankructwa rancza, a kto wie, może nawet i długów.
- Co ty powiesz! A tak mu dobrze z oczu patrzyło! Więc oszukał nas?
- Nie nas, tylko mnie - odpowiedziała Jane. - Todd jest właścicielem
olbrzymiej firmy komputerowej i multimilionerem.
Meg najpierw stanęła jak wryta, a potem wybuchnęła śmiechem.
- Daj spokój! Nie nabijaj się ze starej kobiety!
Zaskoczona jej reakcją Jane przestała płakać, chociaż na policzkach wciąż
miała ślady łez.
- Wcale cię nie nabieram - powiedziała z urazą w głosie. - Ma w domu
rollsa i ferrari.
Meg pokręciła przecząco głową.
- To niemożliwe. Widziałaś, jak jadł moje kluski? Aż mu się uszy trzęsły!
Jane westchnęła poirytowana tą dziwną argumentacją.
- Powiedziała mi o tym matka Cherry. Zresztą Cherry to potwierdziła,
choć początkowo nie chciała tego zrobić.
Meg była już mniej pewna siebie.
- To po co zatrudniałby się jako księgowy? - rzuciła w jej stronę.
Jane zaczerpnęła głęboko powietrza. Poczuła, że znów zbiera jej się na
płacz.
- Z litości - odparła. - Z litości dla kaleki. Teraz przestało mnie już dziwić
to, że dostałam tę pożyczkę z banku.
Gospodyni pogłaskała ją po ramieniu.
- Nie przejmuj się tym wszystkim - powiedziała. - Todd to Todd. Z
pieniędzmi czy bez.
- Tak, tyle że nie będzie teraz wiedział, czy chodzi mi o niego, czy o jego
pieniądze - ciągnęła Jane płaczliwym głosem. - Jego żona mówiła, że piszą o
nim w różnych gazetach poświęconych gospodarce. Nie czytam ich, ale Todd
może o tym nie wiedzieć.
Meg pokiwała głową. Dopiero teraz pojęła złożoność całej sytuacji.
- Rozumiem - mruknęła.
- To jednak nie potrwa długo - stwierdziła Jane. - Mam zamiar radykalnie
zmienić całą sytuację.
- Jak?
- Z pomocą Rudzielca - odparła Jane. - Todd od dawna jest o niego
zazdrosny. Najwyższy czas, żeby znalazł ku temu powody. Zaproszę go dzisiaj
na kolację, żebyśmy mogli wszystko uzgodnić.
Gospodyni wpadła w popłoch.
- Tylko nie to! - zaprotestowała. - Coltrain zasługuje na coś więcej.
- Oczywiście - zgodziła się z nią Jane. - Wszystko odbędzie się na niby.
Tylko po to, żeby spławić Burke'a - dodała.
- Tylko żeby Coltrain nie czuł się w tej roli fatalnie - przestrzegła ją Meg.
- Nie będzie - powiedziała z całą mocą Jane.
W odróżnieniu ode mnie, dodała w duchu.
Tak jak sądziła, Rudzielec zgodził się przyjść na kolację. Miał, co prawda,
dyżur, więc wziął ze sobą pager, za pomocą którego można go było w razie
czego przywołać. Jane miała mało czasu, dlatego upiekła kurczaka i zrobiła
sałatkę warzywną. Więcej czasu poświęciła swojej osobie. Umalowała się nawet
i elegancko ubrała. Nie chciała, żeby Rudzielec zauważył, co się z nią działo.
Nic jednak nie potrafiło zamaskować smutku, który widniał w jej oczach.
- Czy to naprawdę takie ważne, że on ma pieniądze? - spytał Coltrain,
kiedy siedzieli przy kawie.
- Tak. Zwłaszcza jeśli będzie myślał, że mi na nich zależy - odparła.
- A to już jego problem. Może pozwolisz mu, żeby sam sobie z tym
poradził?
- Niby dlaczego?
- Bo on cię kocha, idiotko! Powinnaś dać mu jakąś szansę - powiedział
Rudzielec. - Ten twój plan wcale mi się nie podoba.
- Nie mam lepszego. Po co się maskował? Odpłacę mu pięknym za
nadobne.
Coltrain patrzył przez chwilę na jej rozpłomienioną twarz. Nie chciał
dopuścić, by zrobiła coś, czego później będzie żałować.
- Pewnie sprawiało mu przyjemność, że pragniesz go dla niego samego -
stwierdził. - Milionerzy nieczęsto mogą mieć taką pewność.
- On też nie.
- Dlaczego?
- Ponieważ mogłam o nim gdzieś przeczytać albo usłyszeć, a potem grać
naiwną gęś.
Rudzielec już chciał jej coś odpowiedzieć, lecz w tym momencie
otworzyły się drzwi i do środka wszedł Todd. Miał na sobie szary dwurzędowy
garnitur, na nogach szyte na miarę buty. Spojrzał najpierw na nich, a następnie
na swojego rolexa. Na lewej ręce miał sygnet z diamentem zdolnym oślepić
konia. Dopiero teraz wyglądał na tego, kim był naprawdę - na przemysłowego
potentata.
- Właśnie miałem zebranie, kiedy pani Emory poinformowała mnie o tym,
co się stało - wyjaśnił, wskazując strój. - Znam już wersję Marie i chciałbym
usłyszeć twoją - zwrócił się do Jane.
Coltrain chrząknął, żeby przypomnieć o swoim istnieniu. Todd spojrzał na
niego swoimi stalowoszarymi oczami.
- Widzę, że jecie kolację - mruknął. - I domyślam się z jakiej okazji.
Rudzielec aż otworzył usta. Ten Burke był znacznie sprytniejszy, niż
przypuszczał.
- Może byśmy więc tak po prostu powiedzieli sobie prawdę -
zaproponował. - Bez żadnych planów, rozgrywek czy udawania. - Posłał Jane
znaczące spojrzenie. - Co wy na to? Zacznijmy od tego, czy dobrze się pan
bawił kosztem Jane? - zwrócił się do Todda.
- Bawił? To chyba nie jest właściwe słowo. Pracowałem jak wół,
zaniedbując bardzo ważne sprawy firmy.
- Ale dlaczego? - nie wytrzymała Jane.
- Bo było mi cię żal. Mogłaś przecież wszystko stracić mimo uporu i
wielkiego hartu ducha.
- Mogłeś powiedzieć prawdę!
- Po co? Byłoby ci lżej? - spytał Todd. - Chciałem ci po prostu pomóc
stanąć na nogi.
- Ale teraz już poradzę sobie sama. Nie potrzebuję niczyjej pomocy!
- Oczywiście - zgodził się. - Wszystko już jest dopracowane. I tak byś
sobie poradziła, gdybyś znalazła przyzwoitego księgowego.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Jane patrzyła na Todda, a on na nią
lub na Rudzielca. Czas płynął wolno. Żadne z nich nie wiedziało, co począć.
- Tak, hm, no cóż… - zaczął Coltrain, który najwyraźniej przyjął rolę
mediatora.
Jednak Jane nie pozwoliła mu skończyć.
- Co masz zamiar teraz robić? - spytała Todda, chcąc zakończyć całą
sprawę.
- Będę musiał zająć się swoją firmą - odpowiedział, nie patrząc jej w
oczy. - Poza tym Cherry musi wrócić do szkoły. Moja córka naprawdę wiele ci
zawdzięcza. Ma teraz nawet szansę na rodeo.
Jane pokiwała głową.
- Tak, Cherry zawsze będzie moją przyjaciółką.
- Cherry, a ja nie?
- Jestem ci głęboko wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłeś -
powiedziała drętwym głosem.
Todd chwycił ją za rękę.
- Ależ Jane!
- Czy mam wyjść? - spytał Rudzielec, który najwyraźniej czuł się
niezręcznie w tej sytuacji.
- Ani mi się waż! - krzyknęła Jane, wyrywając dłoń z niedźwiedziego
uścisku Todda.
- Boisz się mnie - powiedział oskarżycielskim tonem Todd.
- Nie mam już nic więcej do powiedzenia - stwierdziła. - Poza "żegnaj".
Todd zwiesił smętnie głowę.
- Cherry będzie przykro.
Usta Jane skrzywiły się w podkówkę. Po chwili jednak opanowała żal.
- Tak, wiem - powiedziała. - Mnie też jest przykro.
Todd wstał i wyciągnął ku niej rękę. Skinął też głową Coltrainowi.
- Jestem głęboko wdzięczna za wszystko.
- Za wszystko? - powtórzył głębokim, pełnym podtekstów tonem.
Jane zaczerwieniła się i chyba właśnie o to mu chodziło. Raz jeszcze
skinął im głową i wyszedł. Rudzielec patrzył na nią z niedowierzaniem.
- Ty idiotko! Czy duma jest dla ciebie ważniejsza niż uczucie? Do końca
życia będziesz żałowała tego, że nie pozwoliłaś mu wszystkiego powiedzieć.
- Wiem, co ma do powiedzenia - żachnęła się Jane. - To nadęty,
samolubny głupek.
- Wydawało mi się, że mu na tobie zależy.
Jane ukryła twarz w dłoniach, żeby nie widział jej miny. Coś jej mówiło,
że nie wygląda teraz najlepiej. Przez chwilę walczyła z chęcią rozpłakania się na
dobre, a w końcu bąknęła:
- W dodatku głupek z pieniędzmi.
- Pieniądze to nie wszystko - rzucił Coltrain, który nie bardzo wiedział, co
zrobić z rękami. Najchętniej objąłby przyjaciółkę, żeby ją jakoś pocieszyć.
- Tak. Dla kogoś, kto je ma.
- Posłuchaj, on też jest dumny - Coltrain wrócił do właściwego tematu
rozmowy. - Jeśli pozwolisz mu teraz odejść, to już do ciebie nie wróci.
- Wcale tego nie chcę.
- Chcesz!
- Nie chcę!
Mogli się tak spierać przez najbliższą godzinę. Rudzielec westchnął i
podniósł się z miejsca. Niestety, nic nie udało mu się wskórać. Jane potrafiła być
uparta jak osioł.
- Pójdę już - rzucił.
Skinęła głową.
- Dzięki, że przyszedłeś. Nie poradziłabym sobie bez ciebie.
- I tak sobie nie poradziłaś - powiedział, czyniąc ostatni wysiłek, by jakoś
do niej przemówić. - Kłóciłaś się z nim tylko, zamiast po prostu porozmawiać.
A teraz zostaniesz sama.
Wzruszyła ramionami.
- To nic nowego.
- Twój ojciec chciałby, żebyś była szczęśliwa.
- Ale nie za wszelką cenę. Todd nie jest facetem, który mógłby się ożenić
z dziewczyną ze wsi. Nie wiedziałabym nawet, jak się zachować w
towarzystwie.
Z kolei Rudzielec wzruszył ramionami.
- Wszystkiego można się nauczyć - stwierdził i spojrzał na zegarek. -
Ojej, jestem spóźniony. No, trzymaj się. Pędzę na obchód.
Pożegnała go, a następnie wyszła na ganek, żeby zobaczyć, jak odjeżdża.
Po chwili zauważyła, że Todd i Cherry skończyli już pakowanie i zabrali się do
przenoszenia bagaży do samochodu. Rzeczywiście był to rolls. Jane ukryła się w
bawialni i wyjrzała zza zasłonki. Pojechali. Dom wydawał się teraz znacznie
bardziej pusty niż kiedykolwiek.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Życie bez Todda i Cherry stało się nudne i męczące, ale ranczo kwitło.
Jane świetnie sobie radziła ze sprawami organizacyjnymi. Odkryła w sobie
talenty, o których istnieniu nawet nie wiedziała. Zwykle to ojciec zajmował się
całym ranczem. Teraz prowadziła rozmowy z hodowcami, podpisywała umowy,
zamieszczała ogłoszenia w pismach poświęconych hodowli koni i jeździła na
aukcje. Nawet Tim był zdziwiony, skąd bierze tyle energii.
Reklama ubrań również szła znakomicie. Firma zdecydowała się w końcu
na krótki film dla telewizji. Po pierwszych projekcjach sprzedaż wzrosła
dwukrotnie. Okazało się też, że pomogło to jej w interesach. Mogła teraz liczyć
na współpracę najlepszych hodowców. Stała się popularna, żeby nie
powiedzieć: sławna. Uruchomiony przez Todda mechanizm sam się napędzał i
pozwalał liczyć na sukcesy w przyszłości.
Jednak Jane, mimo licznych spotkań i zajęć, prowadziła samotne życie.
Nie mogła też jeździć konno. Pierwsza poważna próba zakończyła się
kompletnym fiaskiem. Musiała później przeleżeć tydzień w łóżku, kurując
zbolały kręgosłup. Ale to właśnie wtedy zapisała się na korespondencyjny kurs
księgowości, dzięki któremu udało jej się nauczyć prowadzenia ksiąg
rachunkowych. Sprawę ułatwiło to, że Todd pozostawił wszystko w idealnym
porządku.
Czasami myślała o nim. Zastanawiała się, czy jest zadowolony z tego, że
wrócił do swojej firmy.
Todd być może był zadowolony, ale większość jego pracowników nie. Od
swojego powrotu stał się uszczypliwy i nieprzyjemny. Nic mu sienie podobało.
Wszyscy pracowali zbyt wolno. W dziale projektów nie wymyślono niczego
sensownego, a w każdym razie niczego, co by mu się podobało. Programiści nie
troszczyli się o sprzęt, a zwłaszcza dyskietki, które kładziono często tuż obok
kawy. Na argumenty, że przecież zawsze tak było, Todd zaciskał tylko gniewnie
usta. Nawet jego nieoceniona sekretarka, pani Emory, podpadła mu, kiedy nie
potrafiła znaleźć jakiegoś dokumentu w ciągu piętnastu sekund. Jednym słowem
- wszystko było źle.
Wcale nie lepiej przedstawiała się sytuacja w domu. Cherry, która po raz
pierwszy miała pójść do normalnej szkoły bez internatu, nie wiedziała już, czy
powinna się z tego cieszyć. Ojcu nie podobały się jej stroje, muzyka, której
słuchała, a także oglądane przez nią filmy. Doszło do tego, że Todd po emisji
jakiegoś filmu zadzwonił do lokalnej stacji telewizyjnej i ostro nawymyślał
któremuś z redaktorów. Gdyby mu chociaż ulżyło!
Cherry znosiła to wszystko spokojne. Jednak kiedy ojciec zabronił jej
kupowania magazynu poświęconego koniom, tylko dlatego, że ukazał się w nim
artykuł o Jane, nie wytrzymała i powiedziała, co o tym sądzi.
- Wiesz, tato, zrobiłeś się ostatnio potwornie zgryźliwy - stwierdziła. -
Ludzie boją się do ciebie podchodzić.
Spojrzał na nią znad stron Wall Street Journal. Wyglądał na zaskoczonego
tą wiadomością.
- Naprawdę? Boją się mnie? Chyba trochę przesadzasz. Wcale nie jestem
zgryźliwy.
Cherry odchrząknęła.
- To bardzo łagodne określenie - powiedziała. - Pani Emory użyła
znacznie dosadniejszego, kiedy po raz czwarty kazałeś jej przepisać list z
powodu zbyt małego marginesu. Czy rzeczywiście musiałeś go mierzyć linijką?
A znowu Chris powiedział, że zniszczyłeś jego nowy program. Dobrze, że miał
go na twardym dysku.
Todd wzruszył ramionami, a następnie odłożył gazetę, której i tak już nie
czytał.
- To nie moja wina, że wszyscy oduczyli się pracować. Mogę przecież
oczekiwać odrobiny zaangażowania od moich pracowników! A jeśli idzie o to
pismo, to… - Todd poczuł, że się zapędził.
- Właśnie! Widziałeś zdjęcie Jane? Była na rozkładówce! Wyglądała
naprawdę świetnie!
- Nie zauważyłem.
- Naprawdę? Wydawało mi się, że widziałam to pismo na twoim biurku.
A było tam naprawdę duże jej zdjęcie.
Todd sięgnął po "Wall Street Journal" i otworzył go ostentacyjnie.
- Czy nie zadano ci jakiejś pracy domowej? Jak oni was uczą w tej
szkole?
- Tato, przecież szkoła się jeszcze nie zaczęła!
Brwi Todda powędrowały w górę.
- Naprawdę?
- Mógłbyś do niej zadzwonić, wiesz - rzuciła jakby od niechcenia Cherry.
- Do szkoły? Po co?
- Miałam na myśli Jane.
Todd skrzywił się, jakby mu zaproponowała wspólny mord albo coś
równie odpychającego.
- Do niej?! Po co?! Przecież dała mi kosza!
- Czyżbyś myślał o tym, żeby się z nią ożenić? - spytała drżącym głosem.
- Jane byłaby znakomitą matką.
Todd pokręcił głową.
- Teraz i tak za mnie nie wyjdzie. Wyraźnie mi to powiedziała. A poza
tym ty masz już matkę - dodał po chwili namysłu.
Córka wzniosła oczy do góry.
- Nie wiem, czy zauważyłeś, że ostatnio nie rozmawiamy ze sobą. To z
powodu Jane.
Todd ponownie odłożył gazetę i podszedł do córki. Jego ciężka dłoń
spoczęła na jej ramieniu.
- Ja też zrobiłem jej awanturę - powiedział.
Cherry spojrzała błagalnie w jego oczy.
- Zadzwoń do Jane, tato. Przecież ona szaleje za tobą, a ty… za nią.
- Nic z tego - uciął krótko Todd. - Jane wyjdzie pewnie za tego
płomiennowłosego doktora i będą mieli mnóstwo małych rudzielców.
Cherry pokręciła głową.
- Tak kiepsko ją znasz? No nic, widzę, że wolisz męczyć siebie oraz
innych i doprowadzić swoich pracowników do choroby nerwowej lub
alkoholowej.
- Nikt z moich ludzi nie pije - warknął.
- Chris się upił. Po raz pierwszy w życiu. Po tym, jak potraktowałeś jego
nowy program - poinformowała go. - Mówi, że wyjedzie do Kalifornii, żeby
stworzyć program wirtualny dla źle traktowanych pracowników. Będą oni mogli
dręczyć swoich szefów, a nawet ich zabijać.
- Uuu! Złośliwy chłopak! - mruknął Todd. - Będę mu chyba musiał dać
podwyżkę, bo inaczej rzeczywiście to zrobi.
Cherry uśmiechnęła się, zachęcona powrotem ojcowskiego dobrego
humoru.
- A co z Jane? - spytała odważnie.
Todd znowu stał się ponury.
- Nawet mi o niej nie wspominaj!
- Tak, ona też uważała, że nie jest dla ciebie dość dobra.
- Co takiego? - Todd spojrzał z ukosa na córkę.
- Kiedy mama powiedziała jej o firmie i rollsie, zrobiła się biała jak
papier. Mama przekonała ją, że nie nadaje się na żonę milionera.
- Jak śmiała! - wrzasnął Todd. - Jane nadaje się do tego bardziej niż ona
sama!
- Nikt jej tego nie powiedział - ciągnęła z niewinną minką Cherry. -
Pewnie ciągle uważa, że jest gorsza.
- Niby dlaczego? - mruknął Todd.
- No cóż, skończyła tylko średnią szkołę.
- Tak jak ja.
- Poza tym nie wiedziałaby, jak się zachować na przyjęciu. - Cherry
zagięła drugi palec.
- Wiesz, jak nie znoszę przyjęć i tych wszystkich wypindrzonych paniuś z
ich widelczykami, łyżeczkami i nie wiadomo czym.
- Jane ma poważne podejście do życia. Chce je ułożyć raz na zawsze.
- A ja? Myślisz, że ja nie mam? Bardzo poważnie potraktowałem swój
związek z twoją matką. No ale cóż, Jane jest inna - naszła go nagła refleksja.
- Właśnie. I po namyśle muszę stwierdzić, że może jednak zdecyduje się
na związek z doktorem Coltrainem - oświadczyła z niewinną minką Cherry.
- Przecież go nie kocha! - odparował Todd.
- Miłość to nie wszystko. Jane musi myśleć o przyszłości. Doktor Coltrain
to poważny partner. A poza tym szaleje za nią.
- Cherry!
- Ależ tato, przecież wcale nie zamierzasz się z nią żenić. Więc nie
powinno cię to martwić.
- I nie martwi! - warknął Todd. - Jak cholera!
Cherry spojrzała na niego uważnie.
- A może jednak?
Wahał się przez chwilę. Przez chwilę miał zamiar skarcić córkę, ale w
końcu z ciężkim westchnieniem zagłębił się w fotelu.
- No dobrze, a jeśli nawet? Nie sądzę, żeby Jane chciała ze mną teraz
rozmawiać.
Dziewczynka zaczęła się zastanawiać. Niestety, ojciec miał rację. Jane nie
będzie odbierać telefonów od Todda, a kiedy ten przyjedzie na ranczo. zwieje
gdzie pieprz rośnie. Cherry poznała dobrze reakcje przyjaciółki.
- Wiem! Rodeo! - wykrzyknęła olśniona nagłą myślą. - Jane na pewno
przyjedzie, żeby mnie zobaczyć.
Todd zasępił się i potarł zmarszczone czoło. Córka z pewnością miała
rację.
- Na pewno się przebierze - powiedział głosem pełnym zwątpienia. - A
poza tym usiądzie gdzieś w tylnych rzędach. Nie wypatrzymy jej.
- Mógłbyś poprosić Chrisa, żeby ją odszukał - rzuciła Cherry. - Na pewno
to zrobi.
- Coś ty! - żachnął się Todd. - Już raczej będzie mnie przypiekał ogniem
w przestrzeni wirtualnej.
- Ależ tato, po podwyżce?
Oboje roześmieli się głośno. Todd śmiał się trochę z siebie. Nie od dziś
dawał się córce wodzić za nos. Cherry natomiast śmiała się z radości. Z ulgą
stwierdziła, że ojciec bez zbędnych sporów przystał na jej plan.
- Dobrze, porozmawiam z nią - powiedział w końcu Todd. - Ale co
potem?
- A potem będziemy żyć długo i szczęśliwie.
- Ciekawe, którzy długo, a którzy szczęśliwie - mruknął pod nosem Todd.
Zrobił to jednak bez przekonania. Pomysł Cherry wydawał mu się coraz bardziej
kuszący.
Tego dnia, kiedy Cherry miała wystąpić na rodeo w Victorii, Meg
przygotowała lekki lunch. Mimo to Jane prawie go nie tknęła. Siedziała przy
stole, dłubiąc widelcem w ryżu.
- To co? Pojedziesz w końcu na występ swojej uczennicy? - spytał Tim
gderliwym tonem, który miał zamaskować troskę.
Jane pokręciła głową.
- Nie. Bo on tam będzie.
- Oczywiście, przecież jest jej ojcem.
Jane odsunęła od siebie kawałek marchewki unurzany poprzednio w
sosie.
- Chciałabym ją zobaczyć, ale nie mogę ryzykować spotkania -
powiedziała.
- Mogłabyś włożyć szal na głowę i okulary słoneczne - podpowiedziała jej
Meg. - Na pewno cię nie pozna. Aha, i sukienkę. Przecież nigdy nie nosisz
sukienek.
Jane zastanawiała się nad tym przez chwilę. Tak, mogłaby się przebrać. I
usiąść w tylnym rzędzie. Todd na pewno będzie chciał obejrzeć Cherry z bliska.
- Może rzeczywiście pojadę - stwierdziła po pełnej napięcia chwili. - Tam
będzie cały tłum. Zresztą nie sądzę, żeby w ogóle chciał mnie spotkać.
- Jasne, że by chciał! - krzyknął Tim, ale w tym samym momencie żonę
kopnęła go pod stołem w kostkę.
- Au! - jęknął. - To jest, chciałem powiedzieć, na pewno by nie chciał. W
ogóle nawet by na ciebie nie spojrzał. No bo po co?
Usta Jane wykrzywiły się w podkówkę, a noga Meg jeszcze raz
wylądowała na obolałej kostce męża. Tim jęknął, a potem zamilkł na dobre.
- Dobrze, pojadę - zawyrokowała w końcu Jane.
Włożyła prostą biało-zieloną sukienkę, sandały, a następnie związała
włosy i ukryła je pod szeroką przepaską zrobioną nie z szalika, lecz z chustki.
Potem przymierzyła ciemne okulary.
- I jak? - spytała.
Meg skinęła z aprobatą głową. Jednocześnie starała się zapamiętać
wszystkie szczegóły stroju, żeby móc przekazać je Cherry przez telefon.
- Znakomicie. Na pewno nikt cię nie rozpozna.
Jane uśmiechnęła się już nieco pewniej.
- Też tak pomyślałam, jak zobaczyłam siebie w lustrze - powiedziała. -
Wyglądam zupełnie inaczej. Nawet czuję się jakoś dziwnie.
Jane była skłonna przypisywać zmianę w swoim nastroju nowemu
ubraniu. Nawet jej do głowy nie przyszło, że może to być spowodowane czymś
innym. Na przykład perspektywą spotkania z Toddem.
Wyjeżdżając do Victorii, zastanawiała się nad skomplikowanymi
kolejami losu. Wiedziała, że musi unikać Todda, a jednocześnie Cherry
pozostała jej przyjaciółką. Pisywały nawet do siebie, z tym że żadna nie
wspominała ani słowem o Toddzie.
Kiedy przyjechali na rodeo, skończyły się właśnie wstępne uroczystości.
Z trudem udało im się znaleźć miejsce na parkingu, a następnie przeszli w stronę
stadionu. Tim kupił bilety. Jane usadowiła się w jednej z ostatnich ławek w
obawie, że towarzystwo Meg i Tima może ją zdradzić. Od razu też zauważyła
młodego człowieka, który intensywnie się w nią wpatrywał. Niech lepiej uważa.
Jeśli będzie się do niej przystawiał, spadnie z bardzo wysoka.
Próbowała skoncentrować się na zawodach, ale jakoś jej się to nie
udawało. Przez cały czas wypatrywała Todda gdzieś w pierwszych rzędach. W
duchu mówiła sobie, że to ze względów bezpieczeństwa.
Na początku występowali mężczyźni, próbujący sił w ujeżdżaniu i
rzucaniu lassem. Potem kobiety. Potem znów mężczyźni. Jane nawet nie
widziała tego, co działo się na placyku. Wręczono pierwsze nagrody i ogłoszono
występy juniorek. Cherry miała jechać jako czwarta. Jane przestała rozglądać się
dokoła i zaczęła śledzić przejazdy. Pierwsza dziewczyna była dobra, ale
zdenerwowana. Nic dziwnego, przecież to żadna przyjemność otwierać zawody.
Druga pojechała słabo, ale za to trzecia wypadła rewelacyjnie. W końcu padło
nazwisko Burke. Jane zacisnęła dłonie. Krew zaczęła jej żywiej krążyć w
żyłach. Cała oblała się rumieńcem. Wystarczył tylko rzut oka na prosto
trzymającą się w siodle zawodniczkę, żeby można było stwierdzić, iż Cherry
jest dzisiaj nie do pobicia. Jane aż gwizdnęła. Jej skołatane nerwy uspokoiły się
i już spokojnie obejrzała cały występ. Nawet gdyby Cherry nie wygrała, to i tak
odniosła wielki sukces.
Jednak sędziowie też mieli oczy. Ogłoszono wyniki. Cherry była
najlepsza. Jane zapiekły powieki. Czuła się tak, jakby była matką dziewczyny.
Jakiś mężczyzna podszedł do Cherry i wziął ją w ramiona. Todd!!! Kiedyś Jane
też była w jego ramionach. I ją też przytulał tak czule i serdecznie.
Uznała, że już czas wracać do domu. Wstała i zaczęła się przeciskać do
miejsc zajmowanych przez Tima i Meg. Nie było ich tam jednak. Być może
poszli pogratulować Cherry, pomyślała Jane. Wiedziała, że ona się na to nie
zdecyduje. Na pewno nie przy Toddzie.
Westchnęła ciężko i powlokła się noga za nogą do wyjścia. Postanowiła,
że zaczeka na swoich opiekunów w samochodzie. Dopiero na parkingu
przypomniała sobie, że nie ma kluczyków i będzie musiała sterczeć na zewnątrz.
Zresztą, prawdę mówiąc, miała problemy z odnalezieniem własnego auta. Nie
zdarzyło jej się to nigdy wcześniej. Zawsze miała dobrą pamięć do miejsc i
przedmiotów. Kiedy tak stała wśród samochodów, ktoś podszedł i chwycił ją za
rękę.
Znała tę dłoń. Znała tego człowieka.
Todd bez słowa zaprowadził ją do czarnego ferrari. Tutaj się zatrzymali.
- Zdejmij te cholerne ciemne okulary - powiedział. - Przecież słońce już
zaszło.
Jane dosłownie zamurowało. Przez dłuższą chwilę nie mogła wydobyć z
siebie głosu.
- S… skąd wiedziałeś?
- Można cię było poznać choćby po tych okularach - powiedział. - Jesteś
jedyną osobą, która nosi je o zmierzchu. Ale tak naprawdę, to Cherry uknuła
spisek z Timem i Meg.
- Gdzie oni teraz są? - spytała poirytowana.
Todd otworzył drzwiczki i wskazał jej miejsce obok kierowcy.
- W domu. Czekają na nas. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Mogą sobie
czekać. Straciliśmy dużo czasu, Jane, bardzo dużo czasu.
Patrzyła na niego, niczego nie rozumiejąc. Wszystko działo się zbyt
szybko.
- Zaraz, chwileczkę - powiedziała, wciąż wahając się, czy wsiąść do
samochodu.
Todd pochylił się i ją pocałował. Jane dotknęła warg.
- To… to nie może się udać - szepnęła do siebie.
Jakimś cudem usłyszał jej głos.
- To na pewno się uda, Jane. Pobierzemy się i będziemy mieli całą
gromadę dzieci. Tak, żebyśmy mogli prowadzić rodzinne ranczo.
- Ależ ja nie jestem wykształcona - wyrwało jej się.
- Ja też.
- Ani obyta towarzysko.
- Podobnie jak ja - powiedział i popchnął ją lekko w stronę otwartych
drzwiczek.
- Poza tym nie znoszę przyjęć.
- Żebyś wiedziała, jak ja ich nienawidzę!
Zamknął drzwiczki i przeszedł na drugą stronę samochodu. Dzięki temu
zyskała trochę czasu. Niewiele jednak jej to dało. W dalszym ciągu nie
wiedziała, co robić.
- Tęskniłem za tobą. A ty? - zapytał, sadowiąc się tuż obok.
Jane w końcu skapitulowała.
- Bardzo - przyznała. - Nigdy w życiu nie czułam się tak samotna.
- Zobaczysz, jak będzie nam dobrze! Z wyjątkiem tych chwil, kiedy
będziemy się kłócić. Zdaje się, że oboje jesteśmy uparci jak osły - naszła go
nagła refleksja. - A Cherry będzie najszczęśliwszą dziewczyną w Jacobsville -
dodał po chwili.
- W Jacobsville? Będziemy mieszkać w Jacobsville? - dopytywała się.
- Jasne. Przecież nie skończyłem jeszcze pracy na ranczu.
- Od razu wiedziałam, że chodzi ci o moje ranczo! - wykrzyknęła. - Ty
materialisto!
Todd uruchomił silnik. Nie ryczał on tak, jak w innych samochodach, ale
jednocześnie czuło się w nim olbrzymią moc. Te dźwięki przypominały
pomruki tygrysa. Ruszyli bez pisku opon, ale za to szybko. Jane pomyślała, że
oto ziściły się jej marzenia i sama była zaskoczona tym, że wszystko poszło tak
gładko.
- Tak przy okazji, powiedz, jak tam twoje ranczo. Pewnie wszystko
podupada?
Jane roześmiała się, szczęśliwa, że może pochwalić się sukcesem.
- Wręcz przeciwnie - odparła. - Skończyłam kurs dla księgowych i nieźle
sobie radzę.
Todd spojrzał na nią z ukosa, żeby sprawdzić, czy nie żartuje. Była
poważna.
- No i co? Wcale nie było to takie trudne, prawda?
- O Boże! Todd! Dokąd jedziemy?!
Skręcili właśnie z głównej drogi na jakiś leśny trakt. Samochód
podskakiwał na wybojach. Todd zredukował prędkość i spojrzał na nią z
czułością.
- Do domu - odparł. - Ale pomyślałem, że zrobimy sobie mały przystanek.
W drodze powrotnej zrobili jeszcze kilka takich "małych przystanków".
Pobrali się parę dni później. Tim i Meg byli świadkami, a podniecona
Cherry druhną. Była to cicha ceremonia. Nie zaprosili na nią nikogo. Być może
dlatego nie mówiono o niej w Jacobsville. Toddowi nie zależało na rozgłosie.
Miał go już dosyć. A Jane, którą po telewizyjnych reklamach również proszono
o autografy, podzielała jego pogląd.
Po ślubie i weselnej kolacji wyjechali na krótki miesiąc miodowy na
Jamajkę. Nareszcie mogli być sami. Mieli do dyspozycji wspaniały, luksusowy
apartament w Montego Bay z nie mniej wspaniałym i luksusowym łóżkiem.
Todd chciał z niego skorzystać, gdy tylko się tam zainstalowali.
- Czy nie powinniśmy raczej pójść i obejrzeć ocean? - spytała Jane,
oddychając ciężko, gdyż Todd zaczął ją całować w szyję. - Płacimy przecież tak
dużo. A to, co teraz robimy, moglibyśmy robić wszędzie.
- No, niezupełnie - zaprotestował nowo poślubiony mąż, dotykając jej
piersi.
Poczuła, że brakuje jej tchu.
- Och, Todd - jęknęła.
- To co? Idziemy? - spytał, odsuwając się trochę od niej. Chwyciła go
mocno i zaczęła całować. Po chwili byli już zupełnie nadzy. Mimo klimatyzacji
w pokoju było ciepło, więc pościel nie była im potrzebna. Skorzystali natomiast
z wielkiego, podwójnego łoża.
- Chyba nie musimy - szepnęła mu wprost do ucha.
Leżeli przytuleni, całując się bez przerwy. Byli tak spragnieni siebie, że
nie zważali na nic. Zapomnieli nawet sprawdzić, czy zamknęli drzwi. Dopiero
po jakimś czasie dotarło do Todda, że musi uważać.
- Nie boli? - spytał, czując pod sobą drobne ciało Jane.
Pokręciła głową. Jej jasne włosy przypominały złotą burzę na błękitnej
poduszce.
- Nie. Czuję się coraz lepiej. Chodź do mnie. - Wyciągnęła ręce.
Toddowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Przywarł do niej i już
po chwili tulił ja, pieszcząc plecy i pośladki.
- Och, Todd! Tak ciebie pragnę!
Dotknął jej ud, a ona otworzyła się jak róża. Kochali się długo i
namiętnie, w zgodnym rytmie ciał. Nawet nie przypuszczali, że może im być tak
dobrze. Kochali się bez wyrzutów sumienia, bez strachu, bez wzajemnych
pretensji, wiedząc, że mają przed sobą wspaniałą przyszłość. W końcu legli
obok siebie na pościeli. Jane poczuła, że łzy spływają jej po policzkach.
- Mój Boże! Myślałam, że umrę.
- Ze strachu?
- Nie. Ze szczęścia - odpowiedziała, marszcząc brwi. - A ty się śmiałeś.
- Również ze szczęścia.
- Wobec tego może spróbujemy jeszcze raz - zaproponowała, spuszczając
wzrok.
Todd przytulił ją znowu i zaczął pieścić. Jego ręce błądziły po jej ciele.
Jednak po chwili pomyślało nieszczęsnej chorobie swojej nowo poślubionej
żony.
- A jak twoje plecy? - spytał, odsuwając się nieco od niej. - Nie bolą?
- Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że działa to na mnie terapeutycznie.
Todd natychmiast znalazł się tuż obok niej.
- Zatem musimy to powtórzyć.
Znowu się połączyli i tym razem było im jeszcze wspanialej. Jane
krzyczała z rozkoszy. Nigdy dotąd nie czuła się tak pełna. A Todd nigdy nie był
tak zaspokojony.
Zasnęli. Dochodziła szósta i tego dnia nie zjedli kolacji. Spali prawie
dziesięć godzin i kiedy się obudzili, złote słońce opromieniało całą zatokę.
Pierwszy otworzył oczy Todd, ale Jane, jakby to wyczuwając, obudziła się zaraz
po nim.
- Mogliśmy przynajmniej zasłonić okno - powiedziała.
- Dlaczego? Tak jest bardzo dobrze. - Patrzył na jej nagie ciało, a w jego
oczach widać było niekłamany zachwyt.
- Bardzo długo spałam - stwierdziła, zerkając na zegarek. - Zresztą nic
dziwnego. Przed ślubem prawie nie zmrużyłam oka. Bałam się, że twoja była
żona znajdzie jakiś sposób, żeby nam zepsuć uroczystość.
- Niepotrzebnie - stwierdził Todd. - Widziałaś, jak Cherry sobie z nią
poradziła. Marie była potulna jak trusia. Moja córka powinna zostać psychiatrą,
a nie jakimś zwykłym lekarzem.
- Chciałbyś tego?
- O Boże, nie!
Oboje wybuchnęli śmiechem. Ich spojrzenia spotkały się, ale Jane szybko
spuściła wzrok.
- Na szczęście teraz jakoś się dogadały - szepnęła.
- Kto? - Todd zdążył już zapomnieć, o czym przed chwilą rozmawiali.
- Cherry i Marie - odparła. - Są w dobrej komitywie.
- Aha - powiedział. - A my jesteśmy w najlepszej z możliwych.
Jane skinęła głową.
- Kocham cię - szepnęła.
- Ja też cię kocham.
Nawet nie zauważyli, kiedy zaczęli się całować. Jane zamknęła oczy.
Wyobraziła sobie wody oceanu, opływającego ich samotną wyspę. Wody
oceanu miłości.