Harry Harrison
Stalowy Szczur ocala świat
(Przełożył: Jarosław Kotarski)
1
- Jamesie Bolivarze di Griz, jesteś łotrem! - oświadczył Inskipp, kończąc tę wypow-
iedź nieartykułowanym chrząknięciem i potrząsając wściekle w moją stronę plikiem pa-
pierów.
Cofnąłem się aż pod biurko, cały czas robiąc minę zszokowanej oskarżeniem niewin-
ności.
- Jestem niewinny! - pisnąłem. - Padłem ofiarą oszczerczej kampanii wyrachowanych
kłamstw!
Tuż za sobą miałem jego pudełko z cygarami, pod palcami wyczuwałem zamek.
- Wredna, złośliwa świnia. A nawet gorzej. Ciągle jeszcze napływają do mnie raporty.
Zgnoiłeś i swoją własną firmę, i swoich kumpli...
- Przenigdy! - krzyknąłem manipulując przy zamku.
- Nie bez powodu nazywają cię Chytrym, a czasem nawet Wyślizgującym się!
- Zwykła pomyłka i zbieg okoliczności. Dziecięce przezwisko. Poślizgnąłem się kie-
dyś przy kąpieli i matka mnie tak nazwała. - Zamek puścił i poczułem delikatny aromat tyto-
niu.
- Wiesz, na ile nakradłeś? - Jego twarz przybrała niezdrową, krwistoczerwoną barwę, a
oczy omal nie wylazły z orbit.
- Ja? Ukradłem? Pierwej bym się pod ziemię zapadł! - oświadczyłem z emfazą, umi-
eszczając w kieszeniach pierwszą garść nader kosztownych cygar, które Inskipp przeznaczał
dla wizytujących nas czasami Bardzo Ważnych Osobistości.
Uważałem, że spotka je lepszy los, jeśli sam je wypalę, a nie ma to jak koneser. Muszę
też przyznać, że moja uwaga skupiona była głównie na tytoniu i ledwie rejestrowałem
ględzenie Inskippa. Dlatego też nie od razu zwróciłem uwagę na dziwne zmiany w jego gło-
sie. Gdy wreszcie dotarło to do mnie, z ledwością mogłem go usłyszeć. Zaniepokoiło mnie to
zjawisko - nie dlatego, że byłem ciekaw, co jeszcze powie, ale dlatego, iż było po prostu ni-
enormalne.
- Nie przerywaj sobie - oznajmiłem mu uprzejmie. - Czy też może poczułeś nagle, jak
ciężkie są fałszywe oskarżenia?
Cofnąłem się od biurka, wykonując jednocześnie półobrót, aby zamaskować fakt posi-
adania nienaturalnie wybrzuszonej kieszeni, wypełnionej wyrobami tytoniowymi o ponad-
stukredytowej wartości.
Nie zareagował. Nadal potrząsał papierami, tyle że teraz bezgłośnie.
- Nie czujesz się dobrze? - zatroszczyłem się, i to całkiem poważnie, wyglądał bow-
iem blado.
Zaniknąłem na chwilę oczy, po czym spojrzałem ponownie. Przeszedłem kawałek, a
on nie odwrócił nawet głowy i wpatrywał się w miejsce, w którym stałem przed chwilą. Nie,
to nie była bladość. On wyglądał przezroczyście. Przez jego głowę wyraźnie prześwitywało
oparcie krzesła.
- Przestań! - ryknąłem, ale nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. - Co ty znowu
knujesz? Trójwymiarowa projekcja, by ogłupić Chytrego Jima? Nie tak łatwo zrobić mnie na
szaro!
Podbiegłem do niego i wycelowałem wskazujący palec prosto w jego czoło. Wniknął
w nie przy minimalnym oporze i całkowitym braku reakcji ze strony zainteresowanego. Lecz
kiedy wyciągnąłem palec, rozległo się cichutkie plaśnięcie i Inskipp zniknął. Sterta trzy-
manych przez niego papierów rozsypała się po podłodze.
- Whargh! - to, co dobyło się z mojego gardła, nie było może tym akurat dźwiękiem,
ale na pewno bardzo zbliżonym.
Schyliłem się pod krzesło z zamiarem poszukania ukrytego pod nim mechanizmu, gdy
drzwi z trzaskiem wleciały do środka pomieszczenia.
To było wreszcie coś, co mogłem zrozumieć! Nadal w przysiadzie, obróciłem się i
gorąco przyjąłem pierwszego, który wpadł przez powstały w tak nieoczekiwany sposób
otwór. Kantem dłoni trafiłem go idealnie w szyję, tuż pod krawędzią maski gazowej. Gość
jęknął i runął na podłogę. Lecz za nim tłoczyła się już cała kupa, a wszyscy w maskach,
białych kombinezonach i z jakimiś podejrzanymi, czarnymi pojemnikami na plecach. I każdy
z jakimś naprędce skombinowanym argumentem w garści (dominowały gaz-rurki i nogi od
stołu). Wszystko to było nader dziwne. Robiłem, co mogłem, jednego trafiając w splot
słoneczny, innego znów w szczękę, ale swoją masą przygnietli mnie w końcu do ściany.
Palnąłem jeszcze jednego w kark. Facet padł z cichym jękiem i zniknął w połowie drogi na
podłogę.
Interesujące. Liczba ludzi w pokoju zaczęła się raptownie zmieniać, gdyż każdy, kogo
znokautowałem, znikał. Byłoby to ze wszech miar pożądane i pożyteczne, gdyby wyrównało
rachunek, lecz inni z kolei zaczęli pojawiać się z powietrza, i to z mniej więcej tą samą
częstotliwością.
Rzuciłem się ku drzwiom i w tym momencie ktoś rąbnął mnie w głowę. Niedokładnie,
co prawda, ale wystarczająco.
Widziałem wszystko jak na zwolnionym filmie. Czułem się, jakbym pływał w kleju.
Złapali mnie za ręce i nogi i czym prędzej wynieśli z pokoju. Nie przyjąłem tego, rzecz jasna,
biernie, ale wszystkie moje reakcje ograniczone zostały do paru podrygów i płynnego,
pełnego kunsztownych wiązanek przeklinania w około dwunastu narzeczach. Donieśli mnie
do windy, nic sobie z tego nie robiąc, i mimo moich wysiłków jeden z nich władował mi
prosto w twarz zawartość pojemnika z gazem.
Nie czułem żadnych skutków działania gazu, oprócz narastającej wściekłości. Zanim
osiągnęliśmy cel wędrówki, opanował mnie rzadki raczej, jak na mnie, stan ducha: gotów
byłem zabijać. Zostałem jednak fachowo przymocowany do jakiegoś nowego modelu krzesła
elektrycznego i jedyną rzeczą, jaką mogłem zrobić, było ulżenie mojemu językowi - co też
niezwłocznie uczyniłem.
- Możecie potem mówić, że James di Griz umarł jak człowiek, wy pierdolone skurwy-
syny, których matki... - Na głowę nasunięto mi jakiś stalowy kubeł i zapanowała ciemność.
Wbrew pozorom nie była to egzekucja prądem o napięciu dwudziestu czterech tysięcy
woltów. W ogóle nic z tych rzeczy. Właściwie nic się nie wydarzyło. Zdjęto mi owo nakrycie
głowy, ponownie zaaplikowano jakiś gaz i nagle się uspokoiłem. Zdziwiło mnie to trochę, ale
zanim oprzytomniałem, moje kończyny były już wolne, a większość napastników pozbyła się
masek. Ku memu zdziwieniu rozpoznałem w nich techników i naukowców Korpusu.
- Czy ktoś byłby na tyle uprzejmy, aby oświecić mnie, prostego chłopa, co tu jest
grane? - spytałem uprzejmie.
- Najpierw nałóż to! - stwierdził autorytatywnie jeden z nich, podając mi czarne pu-
dełko - takie, jakie nosili tu wszyscy - i pomagając mi umocować je na plecach. Zaopatrzone
było w przewód z przyciskiem. Szpakowaty jegomość wdusił go i umieścił na moim karku.
- Aha, zdaje się, że mam przyjemność z profesorem Coypu? - domyśliłem się w
końcu.
- Masz - zgodził się z uśmiechem.
- Czy w związku z tym nie uzna mnie pan za nieuprzejmego natręta, jeśli poproszę raz
jeszcze o wyjaśnienia?
- Bynajmniej, jest to zupełnie zrozumiałe. Bardzo przepraszam za tę napaść, ale był to
jedyny sposób, aby wytrącić cię z równowagi i doprowadzić do wściekłości. Umysły będące
pod wpływem silnego uczucia są nadzwyczaj odporne na bodźce zewnętrzne i mogą
przetrwać nawet poważne zagrożenia bez uszczerbków. Gdybyśmy próbowali powoli i upr-
zejmie powiedzieć ci, o co tu chodzi, to najprawdopodobniej nigdy byśmy nie zdążyli. Do
diabła, to staje się coraz silniejsze, nawet tutaj!
Jeden z biało odzianych gentlemanów wyblakł nagle i zniknął.
- Inskippowi przytrafiło się to samo - poinformowałem profesora.
- Powinno było. Wiesz, pierwszy w kolejce...
- Dlaczego? - spytałem uprzejmie, mając nieodparte wrażenie, iż w życiu nie
prowadziłem równie kretyńskiej rozmowy.
- Celem tego wszystkiego jest Korpus. Zamiarem pierwszego uderzenia jest likwidacja
tych, którzy stali na górze.
- Kto to wymyślił?
- Nie wiem.
Zmusiłem się do spokoju i spytałem łagodnie:
- Czy mógłby mi pan, profesorze, wyjaśnić to trochę dokładniej? Lub też znaleźć ko-
goś, kto byłby w stanie zrobić to nieco przystępniej niż pan?
- Przepraszam, to moja wina. - Z widocznym wysiłkiem otarł pot z czoła. - Ale to
wszystko potoczyło się tak szybko. Sygnał alarmu i zaraz potem to. Można to nazwać wojną
czasową. W jakiś sposób ktoś zmienia rzeczywistość manipulując czasem. Oczywiście pier-
wszym celem tego kogoś stał się Korpus Specjalny. Zrozumiałe, że jako najefektywniej
działająca międzyplanetarna organizacja porządkowa w historii galaktyki stanowimy zaporę
nie do ominięcia, i to niezależnie od tego, jaki cel ów ktoś pragnie osiągnąć. Jeśliby zaś udało
się temu komuś wyeliminować Inskippa i kilku innych, bezpośrednio mu podległych, znac-
znie obniżyłyby się możliwości Korpusu. Zaczęło mi się już wszystko mylić.
- Czy znalazłby się tu jakiś płyn, który zaprowadziłby trochę ładu wśród moich
szarych komórek? - przerwałem jego wywód.
- Wspaniały pomysł. Dziwne, że sam nań nie wpadłem! - ucieszył się Coypu.
Wnętrze lodówki ujawniło jakąś zielonkawą ciecz, którą zadowolił się gospodarz, ja
zaś, starym zwyczajem, sięgnąłem po wypróbowaną truciznę. Syrian Panther Sweat, zaka-
zana, na większości planet, jak zwykle miała na mnie zbawienny wpływ.
- Niech pan mi przerwie, jeśli się mylę, ale czy to nie pan przypadkiem miał wykład o
niepodobieństwie podróży w czasie? - oświeciło mnie nagle.
- Oczywiście, że miałem! Zasłona dymna - tak się to chyba nazywa. Podróże w czasie
znamy już od paru ładnych lat, boimy się tylko wykorzystać tę wiedzę. Niemniej jednak
mamy już przygotowany plan czasowych inwigilacji. Dlatego też, gdy rozpoczął się atak, tak
szybko wiedzieliśmy, o co chodzi. Wszystko szło tak błyskawicznie, że nie zdążyliśmy
nikogo uprzedzić. Musieliśmy działać, bo jesteśmy jedynymi, którzy mogą coś zrobić. To
laboratorium otoczone jest izolatorem czasowym, a poza tym wszyscy nosimy osobiste modu-
latory. Ty też już go masz.
- A co to robi? - spytałem z szacunkiem, wskazując na czarne pudełko.
- Mieści stały zapis twojej pamięci i co trzy milisekundy wtłacza go z powrotem do
twojego mózgu. Mówi ci po prostu, że ty to ty, i usuwa wszelkie zmiany, do których doszło w
trakcie tych milisekund. Inaczej mówiąc, umożliwia ci istnienie. Czysto obronne urządzenie,
lecz to wszystko, co mamy.
Kątem oka zauważyłem zniknięcie następnego z asystentów. Coypu musiał także to
zauważyć, gdyż głos jego nagle stwardniał.
- Musimy atakować, jeśli chcemy ocalić Korpus!
- Atakować? Jak?
- Wysyłając kogoś w przeszłość, aby odkrył te siły, które wywołały wojnę, i zniszczył
je, zanim one nas zniszczą. Mamy tu odpowiednie urządzenie.
- Aha, ochotnik. Wygląda na to, że to robota dla mnie.
- Zapomniałem tylko dodać, że to podróż w jedną stronę. Nie mamy możliwości
ściągnięcia cię z powrotem.
- Cofam ostatnie stwierdzenie. Podoba mi się tu!
Nagle coś mi się przypomniało. Najwidoczniej załadowano mi ponownie pamięć i to
nagłe skojarzenie zjeżyło mi włosy na głowie.
- Angelina! Muszę się z nią natychmiast...
- Ona nie jest jedyna!
- Dla mnie tak! A teraz z drogi, albo przejdę przez pana, profesorze!
Musiałem wyglądać dość przekonywająco, bo ustąpił mi natychmiast. Wystukałem
kod na wideofonie i po paru miauknięciach na ekranie pojawiła się Angelina.
- Jesteś tam! - odetchnąłem.
- A gdzie spodziewałeś się mnie znaleźć?! - zdumiała się i zmarszczyła brwi, po-
ciągając jednocześnie nosem, zupełnie jakby wideofon przenosił zapachy. - Znowu piłeś! Nie
dość, że wcześnie, to jeszcze sporo!
- Tylko kropelkę, ale nie dlatego dzwonię. Jak się czujesz? Wyglądasz dobrze,
rzekłbym wspaniale, i na całe szczęście nie jesteś ani trochę przezroczysta.
- Kropelkę? Wygląda na to, że to było więcej niż flaszka. - Głos Angeliny nagle
stwardniał. - Proponuję ci, żebyś po dobroci odwiesił się, wziął proszki i zadzwonił, jak
wytrzeźwiejesz.
Słowom tym towarzyszył ruch w stronę przycisku przerywającego połączenie.
- Nie! Jestem trzeźwy jak świnia, czego zresztą niezmiernie żałuję, ale to jest na
poważnie. Niebezpieczeństwo. Zabieraj bliźniaki i grzej tu jak najszybciej!
- Jasne! - Już była na nogach. - Tylko gdzie ty jesteś?
- Położenie laboratorium! - wrzasnąłem w stronę profesora,
- Poziom 120, pokój 30.
- Słyszałaś? - zwróciłem się ku ekranowi. Był czarny.
- Angelina...
Przerwałem połączenie i ponownie wystukałem kod. Ekran rozbłysnął wiadomością:
”Ten numer nie jest przyłączony”.
Runąłem ku drzwiom. Ktoś próbował mnie powstrzymać, lecz błyskawicznie odep-
chnąłem go pod przeciwległą ścianę. Otwarłem drzwi i zamarłem. Za nimi nie było nic.
Bezkształtna i bezbarwna pustka, która wyczyniała przeróżne brewerie z moim mózgiem. Za-
raz potem drzwi zostały zamknięte i Coypu zaparł je własnymi plecami, dysząc przy tym
ciężko.
- Zniknęło - szepnął chrapliwie. - Korytarz, cała staga, wszystko. Tylko laboratorium
zostało. Korpus Specjalny już nie istnieje. W całej galaktyce nie ma nikogo, kto miałby choć
mgliste wspomnienie o naszych osobach. Gdy działanie izolatora osłabnie, my też znikniemy.
- Ale Angelina... gdzie ona jest? Gdzie są pozostali?
- Nigdy się nie narodzili i nigdy ich nie było.
- Ale ja ich, do cholery, wszystkich pamiętam!
- I to jest jedyna rzecz, na którą możemy liczyć. Jak długo jest choć jedna osoba, która
nas pamięta, tak długo mamy - mikroskopijną wprawdzie, ale zawsze - szansę przetrwania.
Ktoś musi powstrzymać ten atak - jeśli nie ze względu na Korpus, to z uwagi na wszechświat.
Teraz zaczęło się zmienianie historii, a do jakich zmian może jeszcze dojść, tego nikt nie jest
w stanie przewidzieć. Musimy zatrzymać tego idiotę!
Wycieczka, i to bez możliwości powrotu, do obcego czasu i świata. Ten, który tam
podąży, będzie najbardziej samotny ze wszystkich żyjących istot, bytując o tysiąclecia przed
swoimi bliskimi i przyjaciółmi...
- Dobra - przerwałem snucie tych budujących perspektyw. - Gdzie macie ten czasowy
tramwaj?
2
- Najpierw musimy wiedzieć, dokąd ma cię zawieźć i w jaki okres - ostudził mój zapał
Coypu, podchodząc do komputera, z którego spływały tasiemcowe wstęgi wydruków. - I to
bardzo dokładnie. Śledząc linie zakłóceń jesteśmy w stanie wyznaczyć i miejsce, i czas.
Planetę już mamy, teraz tylko trzeba cię wyzerować w czasie. A to jest bardzo ważne, bo jeśli
znajdziesz się tam za późno, to oni mogą już skończyć swą robotę. A z kolei, jeśli będziesz za
wcześnie, to zdążysz się zestarzeć, zanim zjawią się nasi przeciwnicy.
- Brzmi to raczej zachęcająco. A co to za planeta?
- Dziwna nazwa, czy raczej nazwy. Określano ją mianem Brud albo Ziemia. Przy-
puszczalnie jest legendarną kolebką ludzkości.
- Jeszcze jedna!? Nigdy o niej nie słyszałem.
- Nie mogłeś, została zniszczona w wojnie atomowej wieki temu - wyjaśnił mi upr-
zejmie Coypu. - O, jest. Musisz cofnąć się w czasie o 32598 lat. Nie gwarantujemy marginesu
błędu mniejszego niż trzy miesiące.
- Nie sądzę, żeby robiło mi to różnicę - uspokoiłem go. - Który to będzie rok?
- No cóż. Grubo przed powstaniem naszego kalendarza. Jak sądzę, będzie to 1975 rok
po śmierci Chrystusa, jak określają to prymitywne przekazy z tamtego okresu.
- Nie takie to prymitywne, skoro znali podróże w czasie! - zaoponowałem.
- Z pewnością tylko nieliczni.
- A jak mam ich znaleźć? - spytałem łagodnie.
- Za pomocą tego.
Jeden z asystentów wręczył mi pudełko z dwoma skalami i przyciskami. Na jednej ze
skal, do złudzenia przypominającej kompas, drżała igła, która działała jak zwykła igła magne-
tyczna, bo jakkolwiek bym manewrował pudełkiem, zawsze wskazywała jeden kierunek.
- Wykrywacz generatora energii czasowej - wyjaśnił Coypu. - Przenośna wersja tego,
co tutaj mamy. Teraz pokazuje na nasz time-helix. Na miejscu pokaże ci właściwy generator.
Druga skala to odległościomierz.
Przyjrzałem się pudełku i coś mądrego zaświtało mi w głowie.
- Jeśli mogę zabrać to pudełko, to mogę też zabrać inne wyposażenie, tak?
- Owszem, niewielkie przedmioty, które mogą być przymocowane do twojego ciała -
potwierdził Coypu. - Pole jest typu powierzchniowego, podobnie jak elektryczne...
- No to zabieram cały arsenał, jaki tu macie! - oświadczyłem radośnie.
- Niewiele tego, same duperele - zmartwił mnie.
- No to mogę go sobie zrobić. - Nic nie było w stanie zmusić mnie do zaniechania tego
zamiaru, - Jest tu ktoś z rusznikarzy?
Coypu rozejrzał się wokół i oczy nagle mu rozbłysły.
- Old Jarl jest z sekcji uzbrojenia. Ale nie ma czasu na robienie czegoś nowego.
- Nie o to chodzi. Dawać go!
Old Jarl musiał zarobić sobie na ten przydomek na zasadzie kontrastu, wyglądał bow-
iem na prawidłowo rozwiniętego dziewiętnastolatka.
- Chcę jego zestaw pamięci! - poinformowałem zebranych.
Jarl podskoczył jak znienacka kopnięty i przyciskając do siebie czarną skrzynkę,
ruszył ku drzwiom.
- To moje! Nie możesz tego dostać! To świństwo tak mówić! Bez tego przecież mnie
nie będzie! - W jego oczach pojawiły się łzy.
- Głuptasie! Przecież nie chcę ci tego odebrać. Po prostu chcę mieć duplikat twego
dysku. Nie martw się!
Technicy otoczyli go kołem i zaczęli coś tam grzebać, a Coypu uniósł w górę brwi.
- Nic nie rozumiem - przyznał w zamyśleniu.
- Proste. Prawdopodobnie będę miał do czynienia z organizacją. Mogę więc potrze-
bować ciężkiej artylerii. Nie mogę jej zabrać, ale mogę ją zrobić. Jeśli będzie trzeba, wpakuję
dysk Jarla do mego mózgu i użyję jego pamięci jako źródła wiedzy - oświeciłem go.
- Ależ... ależ on będzie tobą, zawładnie twoim ciałem. Tego nigdy dotąd nie robiono.
- No to się zrobi. Pomylone czasy wymagają pomylonych pomysłów. To przypom-
niało mi o jeszcze jednym drobiazgu. Powiedział pan, że nie można stamtąd wrócić?
- Time-helix może zabrać cię w przeszłość, ale tam nie będzie helixu, który odesłałby
cię z powrotem - przyznał ze smutkiem.
- A gdybym go sobie zbudował, to mógłbym wrócić? - upewniłem się.
- Teoretycznie tak, ale nigdy tego nie próbowano. A poza tym większość materiałów i
ekwipunku będzie nieosiągalna na tak prymitywnym etapie rozwoju...
- A jeśli materiał się znajdzie, to da się zrobić?
- Teoretycznie tak.
- A kto wie, jak to się robi?
- Tylko ja. Helix jest konstrukcją mojego pomysłu - przyznał ze skromnością.
- Ślicznie! W takim razie chcę również pański dysk. Niech tylko podpiszą, który jest
który, żeby mi się nie pomyliło...
Wśród techników zapanowało nagłe poruszenie.
- Izolator traci moc! - rozległ się rozpaczliwy jęk.
- Kiedy pole zniknie, zginiemy. Nigdy nas już nie będzie! To nie... - jeden z asys-
tentów rozdarł się przeraźliwie i równie niespodziewanie zamilkł, gdy reszta towarzystwa
zaaplikowała mu środki uspokajające.
- Szybko! - ryknął dla odmiany Coypu. - Zabrać di Griza do maszyny i przygotować
go do drogi.
Faktycznie, wszystko odbyło się szybko, by nie powiedzieć błyskawicznie. Złapali
mnie jak worek sieczki i zanieśli do sąsiedniego pokoju, prześcigając się nawzajem w ofia-
rowywaniu dobrych rad. Prawie udało im się mnie upuścić, gdy dwóch techników zniknęło
równocześnie. Co bardziej odległe ściany zaczęły zdradzać żywe tendencje do przezroczys-
tości i zanikania. W końcu, wspólnymi siłami, udało im się ubrać mnie w kombinezon.
Wówczas dopiero zdołałem uwolnić się od tego rozhisteryzowanego tłumu.
- Nałóż kask, ale uszczelnij go dopiero w ostatniej chwili. - Coypu był jedynym, który
w tym momencie zachowywał spokój. - Tu masz dyski pamięci i grawitator. Mam nadzieję,
że umiesz go obsługiwać? Pojemnik z bronią na piersiach, detektor...
Ledwie mogłem ustać przytłoczony wyposażeniem, ale w myśl starej zasady: ”Co
mam w dupie, tego nikt mi nie wyłupie”, nie protestowałem. Ba, zacząłem się nawet pewnych
rzeczy domagać.
- Translator! - wrzasnąłem. - Przecież muszę się jakoś dogadać z tubylcami.
- Nie mamy go tutaj - odparł Coypu, wciskając mi pojemnik z gazem. - Ale masz tu
memorygram...
- Dostaję od tego migreny!
- ...i możesz go użyć, aby się nauczyć lokalnego dialektu.
- Zaraz, moment, gdzie ja się tam znajdę?
- W stratosferze. Jedyna możliwość uniknięcia wypadków w stylu wpakowania cię na
jakąś skałę czy wieżowiec.
- Przednie laboratorium zniknęło! - rozległ się czyjś krzyk. Ten, który go wydał,
zniknął w chwilę później.
- Do time-helixu! - wrzasnął Coypu, popychając mnie ku następnym drzwiom.
Pomagający mi technicy i asystenci znikali jeden po drugim jak przekłute baloniki.
Zaledwie czterech dotarło z nami do urządzenia. Był to seledynowy snop zwiniętego jak
sprężyna światła, emitowanego wiązką grubą jak moje ramię przez niewielką prostokątną
maszynkę.
- To skondensowana i poddana działaniu pola elektromagnetycznego o wysokim
natężeniu wiązka energii zwanej helixem. Przy odpowiednim poluźnieniu pola wyniesie cię w
pożądaną przeszłość, znikając później bez śladu w przyszłości - wyjaśniał Coypu, manipu-
lując jednocześnie przy tablicy rozdzielczej. - Czas na ciebie!
Zostało nas trzech.
- Pamiętaj mnie! - krzyknął krępy, ciemnowłosy technik. - Jak długo będziesz pa-
miętał Charliego Nate'a, będę...
Zostaliśmy z Coypu sami. Ściany zniknęły, a powietrze zaczęło mrocznieć.
- Dotknij tego! - krzyknął Coypu.
Rzuciłem się do przodu, prawie wpadając w seledynową kolumnę. Nie było żadnych
sensacji, nic mnie nie kopnęło, ale zobaczyłem, że cała moja postać została otoczona sele-
dynową poświatą. Profesor złapał za dość pokaźnych rozmiarów dźwignię i pociągnął.
3
Wszystko zamarło.
Coypu trzymał rękę na dźwigni, ja zaś gapiłem się w jego stronę, ale nie byłem w sta-
nie poruszyć się ani o mikron.
Nagle uświadomiłem sobie, że nie oddycham ani nie odczuwam uderzeń swego serca.
Coś tu poszło nie tak - tego byłem pewien, tym bardziej że time-helix nadal trwał w formie
spoistej kolumny. Moja panika spotęgowała się, gdy Coypu zaczął robić się przezroczysty.
Potem to poszło już błyskawicznie. Wisiałem w pustce przestrzeni kosmicznej niczym ka-
mienna rzeźba i nie mogłem ruszyć nawet palcem. Moim przeciwnikom trzeba było przyznać
jedno: działali skutecznie i z rozmachem, nawet po asteroidzie kryjącej bazę nie pozostał
najmniejszy ślad...
Coś drgnęło.
Byłem w drodze.
Opisanie tej drogi jest rzeczą niemożliwą, jako że nie ma to nijakiego odpowiednika
we wszelkich dotychczasowych przeżyciach ludzkości. Prowadziła w kierunku, o którym nie
wiedziałem nawet, czy istnieje. Time-helix zaczął się rozprężać. Może zresztą działo się to
przez cały czas, tyle że ja nie zdawałem sobie z tego sprawy. Teraz stało się to widoczne.
Gwiazdy poruszały się coraz szybciej i szybciej, aż przybrały postać cienkich linii światła
mknących przez kosmos. Przestrzeń zmieniła się w szarą zawiesinę, która musiała oddziały-
wać hipnotycznie, gdyż mój mózg zapadł w rodzaj niby-śpiączki i zastygł na pograniczu
trwania i niebytu, pozbawiony świadomości i poczucia upływu czasu. Mogło to trwać ułamek
sekundy, ale mogło też trwać całą wieczność.
Nie wiedziałem tego wtedy i nadal nie wiem. Nie zastanawiałem się zresztą nad tym:
miałem coś ważniejszego na uwadze. Przetrwanie. Zawsze było dla mnie sprawą dość istotną,
a obecnie tylko o to mogłem się troszczyć. Ponieważ było całkiem prawdopodobne, że zwar-
iuję w trakcie tej wycieczki, skupiłem wszystkie pozostałe mi siły umysłu na kwestii
przetrwania i czekałem, aż coś wreszcie zacznie się dziać.
I w końcu coś się zaczęło.
Po diabli wiedzą jak długim czasie przybywałem.
I to w o wiele bardziej dramatycznych warunkach, niż odjeżdżałem, gdyż wszystko
działo się równocześnie. Mogłem się poruszać i widzieć. Światło - normalne, porządne świ-
atło trójwymiarowego świata - oślepiało mnie, nie czułem własnego ciała ani nie miałem poc-
zucia kierunku.
To ostatnie było szczególnie nieprzyjemne, gdyż właśnie spadałem, i to dość szybko.
Gdy tylko sobie to uświadomiłem, żołądek skręcił mi się z wrażenia i po dość długim okresie
(plus minus 32598 lat) moje serce objawiło aktywność, tyle tylko, że w miejscu dość nieocze-
kiwanym, a mianowicie w gardle.
Spadając tak obróciłem się i mogłem wreszcie nieco przeanalizować sytuację. Nade
mną było słońce, pode mną pokrywa białych obłoków, ja sam zaś tkwiłem (to złudzenie, rzecz
jasna) w pasie atramentowo-czarnego nieba. Całe wyposażenie, którym mnie obwieszono,
było jak dotąd na miejscu, a po uruchomieniu grawitatora mogłem stwierdzić, że coś z tego
złomu nawet działa. Wyłączyłem go i poczekałem, aż zanurkuję w chmury.
Gdy się z nich wynurzyłem, przestawiłem grawitator na powolne opadanie i zająłem
się wstępnym lustrowaniem terenu. Świat ten, który, być może, naprawdę był kolebką ludz-
kości, miał się ostatecznie stać moim grobowcem. Gdzieś z pięć mil pode mną majaczyły
drzewa, ogólnie rzecz biorąc, krajobraz był typowo rolniczy. Dokładne obejrzenie okolicy
utrudniała zaparowana szyba hełmu. Miałem jednak nadzieję, że moi przodkowie nie zwykli
oddychać amoniakiem czy metanem, więc odchyliłem przesłonę i pociągnąłem nosem.
Nieźle. Trochę za zimne i za rzadkie - ale jestem jeszcze dość wysoko - za to świeże i
słodkie. No i nie zabiło mnie od razu, co było dość ważne, jako że zapasu w kombinezonie
nie wystarczyłoby już na długo.
Ze spokojem zdjąłem kask i rozejrzałem się dokładnie. Całkiem nieźle. Malowniczy
krajobraz: zielony lasy, błękitne jeziora, rozległe łąki poprzecinane drogami, a na horyzoncie
jakieś otoczone dymami miasto. Postanowiłem, że na razie będę trzymał się z daleka od tego
ostatniego. Najpierw muszę się gdzieś ukryć i zaaklimatyzować, a potem...
Moje myśli przerwało brzęczenie - coś jakby owad, tyle tylko, że żaden owad nie
może latać na takiej wysokości. Gdyby nie zafascynowanie okolicą, już dawno zwróciłbym
uwagę na ten odgłos. Gdy w końcu zerknąłem przez ramię, był to już ogłuszający ryk.
Zdębiałem. To była jakaś starożytna odmiana urządzenia latającego. Napędzana była
śmigłem, a w częściowo przezroczystym wnętrzu siedział człowiek i wytrzeszczał na mnie
osłupiałe oczy. Błyskawicznie włączyłem wznoszenie i skryłem się ponownie w zbawczych
chmurach.
Początek zdecydowanie do dupy! Pilot widział mnie zbyt dobrze, by mieć wątpli-
wości. Mógł, co prawda, nie uwierzyć własnym oczom, ale to było mało prawdopodobne.
Uwierzył. Łączność musiała tu być całkiem dobrze rozwinięta, a mania prześladowcza, czyli
dominacja wojskowych w każdym kącie, jeszcze bardziej, gdyż po paru minutach usłyszałem
ryk silników odrzutowych. Maszyny krążyły poniżej, a jedna przeleciała nawet przez chmury.
Po dłuższym czasie uspokoiło się na tyle, że pozostając nadal w chmurach, zdecydowałem się
na zmianę miejsca. Grawitator nie jest przewidziany do podróży w poziomie, lecz kiedy nie
trzeba wędrować daleko, to od biedy się przydaje. Używałem go zatem w tym charakterze
przez jakieś piętnaście minut, po czym ostrożnie wyjrzałem z obłoczków.
Oczami wyobraźni widziałem cały komplet detektorów kierujących na mnie swe czu-
jniki i anteny i łączących się pospiesznie z różnej maści machinami wojennymi. Może zresztą
i tak było, tyle że ja nic z tego nie ujrzałem. Nic, poza paroma białymi ptakami, które nie poc-
zuły się uszczęśliwione moim pojawieniem się ponad taflą jeziora. Dałem poprawkę i
zbliżyłem się do brzegu.
Wznoszenie włączyłem dopiero wtedy, gdy byłem poniżej poziomu wzgórz oka-
lających jezioro. Wszelkie detektory pozostały w ten sposób poza horyzontem i byłem bez-
pieczny. I w tej chwili zrobiło mi się gorąco. Mimo poprawki spadałem do wody, a zderzenie
z nią przy tej szybkości przypominałoby spotkanie z betonową płytą.
Wyhamowałem, mocząc jedynie stopy w wodzie. Ostatecznie, jak na spadek z granic
atmosfery to nie było źle. Uniosłem się i podleciałem do przeciwległego brzegu, nad którym
wznosiła się szarawa skała. Potrzebowałem schronienia, a skała - w dwóch trzecich gładka jak
ściana - na jednej trzeciej powierzchni miała półeczkę, akurat, by usiąść. Zrobiłem wiec siad
płaski. Wokół panowała cisza. Żadnych głosów, ryku silników czy innych śladów ludzkiej
obecności. Jedyne, co słyszałem, to wiejący w różnych tonacjach wiatr. Słowem, wspaniale.
Do dobrego samopoczucia brakowało mi tylko czegoś rozgrzewającego. Niestety, była
to jedna z nielicznych podstawowych rzeczy, które zapomniałem zabrać. Miałem mocne
przeczucie, że wkrótce uzupełnię ten brak. Rozsiadając się wygodniej, poczułem, że coś
uwiera mnie w tylnej kieszeni spodni. Po krótkiej szamotaninie ze skafandrem wydobyłem
stamtąd garść zmasakrowanych cygar Inskippa. Mój nastrój wyraźnie się poprawił, gdy zna-
lazłszy jedno, jakimś cudem ocalałe, zaciągnąłem się aromatycznym dymem.
Pomiędzy najprzeróżniejszym elektronicznym złomem, jakim zostałem obciążony w
ostatnich chwilach istnienia laboratorium, było coś, co zwano masserem: drobiazg, którego
rękojeść przechodziła w gruszkowaty korpus kończący się spiczastym ostrzem. Na tymże
końcu wytwarzane było pole mogące koncentrować większość rzeczy poprzez ściskanie
tworzących je atomów. Przy nie zmienionej masie zmieniało to ich wymiary. W zależności od
użytej mocy i rodzaju materiału można było zmniejszyć nawet do połowy.
Użyłem tego wynalazku, by urządzić sobie jakąś przytulną jaskinię. Najtrudniejszy
był początek, ale gdy fragmenty wielkości mojej pięści, a o ciężarze ołowiu zaczęły opadać
do jeziora tworząc wgłębienie, to poszło już jak z płatka. Jeszcze potem odkryłem, że mogę
wytwarzać sferyczne pole dające odłamki wielkości mojej głowy, i robota ruszyła z miejsca.
Co prawda, wyrzucając te skoncentrowane głazy do jeziora omal sam za nimi nie wyleciałem,
ale to już drobiazg.
Gdy słońce zbliżyło się do horyzontu, miałem już prymitywne i niezbyt przestronne
pomieszczenie, wystarczające jednak, by ukryć mnie i wszystkie moje bambetle.
Usiadłem, by na chwilę odsapnąć. Podróż musiała być bardziej męcząca, niż sądziłem,
bo następną rzeczą, z jakiej zdałem sobie sprawę, był fakt, że na czarnym niebie płynął wielki
księżyc. Mój tyłek był zziębnięty od kontaktu ze skałą, a reszta ciała zdrętwiała od spania na
siedząco.
- Do roboty, przyszły zbawco świata. - Jęknąłem, gdy moje ciało dało znać, co o tym
myśli.
Jednak trzeba było się ruszyć, skoro już tak postanowiłem. Jak dotąd, nie wiedziałem
nawet, czy jestem we właściwym miejscu i czasie, nie mówiąc już o takim drobiazgu jak brak
pewności, czy teoria Coypu była słuszna. To ostatnie zresztą mogłem sprawdzić już
wcześniej, zaraz po przybyciu. Klnąc swą głupotę, wygrzebałem ze zwalonego na kupę wy-
posażenia czarne pudełko, które było detektorem generatora energii służącej do przemieszc-
zania się w czasie. Ku swojemu szczeremu żalowi stwierdziłem, że igła kręci się w kółko,
niczego nie wskazując.
- Idioto! - stwierdziłem sam o sobie. - To mogłoby działać, gdybyś je włączył!
Wstrzymując oddech przekręciłem włącznik. Nadal to samo, czyli nic. Była, co
prawda, duża szansa, że urządzenie nie pracuje stale i trafiłem akurat na przerwę, w trakcie
której nikt nie podróżuje w czasie, lecz mogły to równie dobrze być tylko moje płonne
nadzieje. Tak czy inaczej, musiałem się tu jakoś zadomowić. Zabrałem się więc do roboty.
Najważniejsze były informacje, toteż rozdzieliłem grawitator od skafandra i
sprawdziłem stan tego pierwszego. Był naładowany do połowy i mógł jeszcze długo służyć
jako transporter. Zapiąłem pasy i wyszedłem na skalną półeczkę. Poleciałem ku najbliższej z
zaobserwowanych wczoraj dróg. Po drodze zająłem się zegarkiem, który zawsze noszę. Po-
dawanie czasu jest jedynie marginalną funkcją tego urządzenia. Parokrotne sprawdzenie
znaków charakterystycznych i dotknięcie prawego przycisku wystarczyło, aby wyświetliła się
igła radiokompasu skierowana na jaskinię. Zadowolony, bezgłośnie spłynąłem w dół.
Księżyc oświetlał okolicę w wystarczającym stopniu, toteż nie musiałem posługiwać
się latarką pokonując jardy dzielące moje lądowisko od drogi. Ostatni kawałek drogi prze-
byłem, rzecz jasna, ze zrozumiałą ostrożnością. Jak okiem sięgnąć - co w lesie nie jest nigdy
sporą przestrzenią - było pusto. Sprawdziłem, z czego zrobiono nawierzchnię. Okazało się, że
z kamienia, bez śladu jakichkolwiek linii przesyłowych czy energetycznych, całkiem nie-
ciekawa.
Podniosłem się i ruszyłem w kierunku widzianego z góry miasta. Był to dość powolny
sposób poruszania się, ale wolałem oszczędzać niemożliwe tu do zdobycia paliwo.
To, co nastąpiło potem, zawdzięczać mogłem tylko własnej beztrosce i całkowitej
nieznajomości zwyczajów tego świata. Rozmyślałem sobie właśnie o Angelinie i o dzieciach,
i o tym, że wszyscy oni istnieją teraz tylko w mojej pamięci, co było nader przygnębiające,
gdy minąwszy zakręt usłyszałem niespodziewanie głośny ryk silników. Znajdowałem się
najwyraźniej na zniwelowanym szczycie wzgórza, gdyż stoki po obu stronach były dość
strome i nie miałem żadnej możliwości ucieczki poza uniesieniem się w powietrze. Tyle że
tam zostałbym natychmiast zauważony, gdyż zbliżające się pod górę światła nieomal już mnie
dosięgły. Byłem mocno oszołomiony i po prostu zaskoczony. Jedyne, co mogłem zrobić, to
paść na pysk w żwir pobocza. Zrobiłem to błyskawicznie i ukryłem twarz w dłoniach. Ubra-
nie miałem neutralnej, szarej barwy, była więc szansa, że mogę pozostać nie zauważony.
Ryk zbliżał się, światła przemknęły po mnie; ryk oddalił się, a ja natychmiast usi-
adłem i starałem się dojrzeć szczegóły konstrukcyjne tych dziwnych pojazdów, które omal nie
rozjechały mi głowy. Szczegółów nie zdążyłem zaobserwować, wyglądały jednak na kon-
strukcje zbliżone do motocykli, z małym czerwonym światełkiem z tyłu. Maszyny nagle
zwolniły i zakręciły w moją stronę. Bez dwóch zdań, tym razem należała mi się dwója z
maskowania.
4
Jedną z moich naczelnych zasad było zawsze pozwolić innym na pierwszy ruch, gdy
sytuacja wyglądała niepewnie. Mogłem uciec, ale po pierwsze - oni mogli mieć broń, a ja
byłbym wówczas pięknym celem, po drugie zaś - nawet jeśliby mi się to udało, to ktoś z
pewnością zwróciłby baczną uwagę na ten rejon, a tego należało za wszelką cenę uniknąć.
Odwróciłem się plecami, tak by ich reflektory mnie nie oślepiały, i spokojnie poc-
zekałem, aż mnie okrążą. Najlepiej byłoby dowiedzieć się od razu, czego chcą te typy.
Słuchałem ich rozmowy, ale niestety, ani jedno słowo z ich szwargotu nie było mi znajome.
Oni natomiast musieli się w końcu dogadać, gdyż jeden z nich zgasił silnik, zlazł ze swego
wehikułu i zbliżył się do mnie.
Przyjrzeliśmy się sobie z wyraźnym zainteresowaniem. Był niższy ode mnie, ale
wzrostu dodawał mu garnkowaty hełm z metalu zakończony ostrym szpikulcem. Całość ro-
biła niezbyt atrakcyjne wrażenie, zwłaszcza w połączeniu z resztą stroju, który wykonany był
z czarnego plastiku z błyszczącymi zamkami, łańcuszkami i trupimi czaszkami.
- Kryz putzbki? - spytał w dość obraźliwy sposób. W odpowiedzi uśmiechnąłem się,
aby pokazać, że jestem pokojowo nastawiony, i odparłem najcieplej, jak umiałem:
- Będziesz wyglądał jeszcze bardziej odrażająco po śmierci, która może cię spotkać
szybciej, niż myślisz, jeśli będziesz się do mnie tak odzywał.
Wyglądał na zaskoczonego. Następnie doszło do ostrej wymiany zdań z pozostałymi.
W wyniku konwersacji następny typ dołączył do mojego rozmówcy. Musiał być bardziej
bystry, gdyż pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę, był mój zegarek. Inni też wlepili wzrok
w urządzenie. Dzikimi wrzaskami objawili zainteresowanie, które szybko zmieniło się w
złość, gdy schowałem rękę za plecy.
- Prubl! - wrzasnął pierwszy, robiąc krok do przodu. W jego pięści coś szczęknęło me-
talicznie i wyskoczyło z niej połyskujące ostrze. To był język, z którego zrozumieniem nie
miałem żadnego kłopotu, i to od paru dobrych lat. Niemal się uśmiechnąłem. Nie ma tu nad-
miaru sprawiedliwych, chyba że lokalne prawa zezwalają używać broni wobec obcych w celu
obrabowania ich. Teraz znałem mniej więcej zasady i mogłem już z typkami porozmawiać.
- Prubl, prubl? - pisnąłem odskakując i podnosząc ręce w geście rozpaczy.
- Prubl, drubl! - odwrzasnął i skoczył na mnie.
- Jak ci się to podoba za prubla? - spytałem go uprzejmie, kopiąc w nadgarstek.
Nóż poleciał w mrok, a on jęknął z bólu. Jęk szybko zmienił się w cichnący charkot,
gdy moja dłoń trafiła go w szyję. Do tego momentu oczy pozostałych musiały już być
zwrócone na mnie, więc odpaliłem wyciągniętą uprzednio zza mankietu miniflarę i rzuciłem
ją przed siebie, zamykając jednocześnie mocno oczy. Zalała mnie fala gorąca, a gdy znów ot-
warłem powieki, widok przesłaniały mi czerwone koła. Było to i tak niewiele w porównaniu z
tym, jakie wrażenie wywarł ów błysk na moich adwersarzach, którzy chwilowo byli zupełnie
ślepi. Dowodziły tego najrozmaitsze jęki i mamrotania. Żaden nie zwrócił na mnie uwagi, gdy
wszedłem pomiędzy nich, rozdając sprawiedliwie po kopniaku w najwrażliwsze miejsce.
Wszyscy zaczęli wrzeszczeć i latać w kółko, dopóki dwóch się nie zderzyło, co za-
początkowało z kolei niemiłosierną młóckę, gdyż obaj nie żałowali sił w przekonaniu, że
mają do czynienia ze mną. W tym czasie obejrzałem sobie ich pojazdy.
Były dość dziwne: miały tylko dwa koła i żadnego żyra do stabilizacji, pojedyncze
siedzenie, na którym spoczywał kierowca i prowadząc pojazd, utrzymywał go jednocześnie w
równowadze. Nie wyglądały zbyt bezpiecznie i nie miałem najmniejszej ochoty uczyć się
nimi posługiwać.
Pozostawał problem, co mam zrobić z ich właścicielami. Nigdy nie zabijałem bez
potrzeby, toteż najprostsze rozwiązanie odpadało. Jeśli byli kryminalistami, a wyglądali na
takich, istniały minimalne szanse, że zameldują jakimkolwiek władzom o tym, co ich tu spot-
kało.
I wtedy mnie olśniło. Przecież właśnie tacy jak oni byli dla mnie idealnym źródłem
informacji, to znaczy jeden tylko, reszta była w tej sytuacji zbędna. Najlepiej nadawał się ten
pierwszy, bo z jego przetransportowaniem miałbym najmniej kłopotów. Zaczynał już wracać
do przytomności, o czym świadczyły różne nieartykułowane jęki, lecz rozduszona pod jego
nosem kapsułka z gazem usypiającym położyła kres tym mamrotaniem. Przypiąłem łańcuch,
który zwisał mu z talii, do mego oporządzenia i objąwszy faceta przyjacielskim uściskiem,
włączyłem grawitator.
Zanim przyszedł do siebie, miałem już gotowe wszystko, co niezbędne, by go pow-
itać. Musiałem go porządnie wytrzaskać po gębie, żeby doszedł trochę do przytomności, a
efekt był taki, że siadł i z jękiem złapał się za głowę. Ten gaz musiał mieć widocznie jakieś
uboczne działanie. Pamiętając jednak, jak ładnie przywitał mnie nożem, nie dałem się ponieść
samarytańskim instynktom. Nie trwało zresztą długo, zanim zupełnie odzyskał świadomość i
łypnął dziko na mnie i na urządzenia. Potem gwałtownie podciągnął pod siebie nogi i jak
dziki skoczył ku wyjściu. Natychmiast jednak zwalił się z głuchym łoskotem na podłogę, gdy
związany na jego kolanach sznur, którego drugi koniec przymocowany był do ściany, podciął
mu nogi.
- Koniec zabawy, zabieramy się do roboty. - Osadziłem go niezbyt delikatnie na
powrót pod ścianą i zapiąłem na jego przegubie drobiazg własnego pomysłu.
Wymyśliłem to i zrobiłem, gdy spał. Urządzenie było proste, ale skuteczne. Zawierało
czujnik z odczytem ciśnienia i ładunku elektrostatycznego skóry oraz jeszcze parę innych
mierników składających się na detektor kłamstwa, a do tego nadajnik współdziałający z trzy-
manym przeze mnie w dłoni odbiornikiem. Zawierało także otwarty obwód emitujący prąd o
małym natężeniu. Nie użyłbym tych metod, dobrych w laboratorium dla zwierząt, wobec
człowieka, ale byliśmy w jego świecie i istotne były tu jedynie jego zasady, a na dodatek nie
miałem czasu. Kiedy zaczął wrzeszczeć (a byłem pewien, że nie są to pochwalne hymny
sławiące moją osobę), nacisnąłem przycisk zamykając tym samym obwód. Kwiknął i trzasnął
w skałę (dobrze mu to wyszło, tyle muszę przyznać), gdy prąd przeszedł przez jego ciało. Nie
był to znów taki mocny prąd - sprawdziłem to wcześniej na sobie - lecz wystarczający, by nikt
nie miał ochoty odczuwać go dobrowolnie.
- Zaczynamy! - stwierdziłem. - Ale najpierw pozwolisz, że się przygotuję.
Gapił się na mnie w ciszy, gdy umieszczałem elektrody na skroniach i uruchamiałem
urządzenie.
- Kluczem jest słowo... - przyjrzałem mu się uważnie - wstrętny. Teraz zaczynamy.
Obok mnie leżało parę dość prostych przedmiotów. Wziąłem pierwszy z brzegu i
trzymając przed sobą, powiedziałem głośno:
- Skała!
Po czym nastała cisza. Przerwałem ją naciśnięciem guzika, co spowodowało nowy
podskok i przerażone spojrzenie.
- Skała - powtórzyłem głośno i cierpliwie.
Trochę czasu zajęło mu zrozumienie, o co tu chodzi, lecz uczył się szybko. Co prawda
próbował okłamywać, ale z pomocą detektora i elektrod oduczyłem go tego brzydkiego
nawyku. W końcu doszedł do wniosku, że prościej będzie mi pomóc, przy czym wziął to so-
bie do serca tak dosłownie, że szybko wyczerpały się moje zapasy tutejszych przedmiotów.
Przy wydatnej pomocy memogramu nowe słowa zostały upakowane w mój i tak już
przeładowany mózg, który zaprotestował dotkliwym bólem głowy. Połknąłem pastylkę i zac-
ząłem drugi etap nauki - przyswajanie gramatyki i struktur.
Jak się nazywasz - pomyślałem i dodałem słowo-klucz wstrętny.
- Jak... nazwisko? - spytałem głośno, dochodząc jednocześnie do wniosku, że jest to
faktycznie nader nieciekawy język.
- Slasher.
- Moje... Jim.
- Puść mnie. Nie zrobiłem ci nic, nie?
- Najpierw nauka... odejść potem. Teraz powiedz, jaki rok.
- Co, jaki rok?
- Jaki rok teraz, durniu?!
Coś z pięć minut zajęło powtarzanie mu tego na różne sposoby, zanim sens pytania
przedarł się przez kamienne sklepienie jego czaszki. Zaczynałem się już pocić, gdy w końcu
go olśniło.
- Aaaa, rok. Siedemdziesiąty piąty. Dziewiętnasty czerwca 1975.
Dokładnie w celu! Przez ten cały szmat wieków i całą tę odległość dotarłem dokładnie
tam, gdzie chciałem. Postanowiłem solennie podziękować Coypu przy pierwszej okazji, co -
biorąc pod uwagę, że istniał tylko w mej pamięci - dało się zrobić natychmiast. Podbudowany
duchowo tą nowiną zabrałem się do dalszej nauki. Do rana zużyłem trzy pastylki i byłem już
w stanie obejść się bez memogramu. Mój przymusowy wspólnik zapadł w sen, przemęczony
wyraźnie trudami wielogodzinnej sesji, co wykorzystałem, by wyłączyć i zdemontować
łączącą nas aparaturę. Następnie wziąłem stymulanta i przygotowałem śniadanie.
Slasher obudził się prawie na czas posiłku, ale zjadł dopiero wtedy, gdy zobaczył, że
ja pierwszy jem. Nie bardzo mu się dziwiłem, bo racje desantowe, którymi dysponowałem,
nie wzbudzały ani specjalnego zaufania, ani apetytu. W końcu obaj czknęliśmy sobie uczci-
wie, a on, po dokładnym obejrzeniu tego, co z mojego wyposażenia leżało na wierzchu, zde-
cydował się odezwać.
- Wiem, kto ty jesteś! - oświadczył z mocą.
- No to mi powiedz.
- Jesteś z Marsa!
- Co to Mars?
- Planeta, tu, blisko.
- Może i masz rację, ale to i tak nieważne. Pomożesz mi zdobyć forsę?
- Mówiłem ci, że jestem na warunku! Jak mnie dupną, to zapuszkują mnie bez gada-
nia!
- Nie łam się! Trzymaj się mnie, a nikt cię nie ruszy. Będziesz pływał w forsie. Masz
jakąś przy sobie? Chcę zobaczyć, jak to wygląda.
- Nie! - zaprzeczył, macając się jednocześnie po wybrzuszeniu spodni.
Tak proste kłamstwa nauczyłem się rozszyfrowywać bez użycia techniki, toteż zamiast
tracić czas na dyskusje zaoferowałem mu trochę gazu nasennego i ze spokojem prze-
trząsnąłem kieszenie. Ta, po której się macał, była prymitywnie ukryta wewnątrz spodni i
zawierała zgniecione kawałki brudnego i zatłuszczonego papieru z zielonym nadrukiem. Bez
wątpienia to właśnie była owa forsa, której - jak twierdził - nie miał.
Przyjrzałem się jej i po paru chwilach śmiałem się jak szalony. Ani śladu fizycznych,
chemicznych czy promieniotwórczych identyfikatorów. Zwykły zadrukowany papier z
wtopionymi nićmi jakiegoś metalu, nie stanowiący żadnego problemu dla duplikatora. Gdy-
bym go miał... zaraz, zaraz, a skąd niby wiem, że go nie mam? Pod koniec zrobili przecież ze
mnie choinkę i wieszali wszystko, co było pod ręką. Pogrzebałem w stercie ekwipunku i zna-
lazłem przenośny model turystyczny. Co prawda - papieru z niego nie byłem w stanie wydo-
być, ale po kilkunastu próbach miałem odpowiedniej grubości i struktury folię, która na pier-
wszy, a nawet na drugi rzut oka niczym nie różniła się od oryginału. Największym nomi-
nałem, jaki miał Slasher, była dziesiątka, toteż skopiowałem parę razy właśnie ten świstek.
Efekt był całkiem zadowalający. Co prawda, wszystkie banknoty miały ten sam numer, ale z
własnego doświadczenia wiedziałem, że ludzie i tak nie oglądają dokładnie pieniędzy, które
dostają.
Tak oto nadszedł historyczny moment mojej penetracji społeczeństwa tej prymitywnej
planety Ziemi - nazwa zresztą nie była do końca właściwa i miała też inne znaczenia.
Zabrałem wyposażenie, które mogło przydać się w najbliższej przyszłości i widząc nieprzy-
tomnego Slashera, ruszyłem w dół, ku powierzchni jeziora. To, co zostało w grocie, i tak
mogłem zawsze zabrać, nie lubiłem jednak się przeciążać. Mój pasażer chrapał, aż echo
niosło, co w połączeniu ze wzmożonymi obecnie odgłosami ruchu na drodze zmusiło mnie do
schronienia się w lesie. Tam też zakopałem co zbędne, oznaczając to miejsce na wszelki wy-
padek kierunkowym nadajnikiem, i obudziłem Shlashera.
- Co... czego? - wymamrotał, gdy zadziałało antidotum. Rozejrzał się zbaraniałym
wzrokiem po otaczającym lesie.
- Zbieraj dupę w troki. Zjeżdżamy stąd! - poinformowałem go uprzejmie.
Jakoś udało mu się utrzymać pion, ale po dwóch krokach wlazł na mnie w półprzy-
tomnej malignie. Cóż, trzeba było uciec się do skuteczniejszych metod. Podsunąłem mu pod
nos plik banknotów.
- Jak ci się to podoba?
Zaiste, skutek był magiczny. Oprzytomniał od razu.
- Aaa... ale mówiłeś, że nie masz waluty?
- Nie miałem, więc sobie zrobiłem - oświeciłem go. - Są dobre?
- A p...pewno, nigdy nie widziałem lepszych. - Ocenił okiem zawodowca. - Tylko że
mają ten sam numer. Poza tym prima zielki.
Był to cały komentarz. Wychodziło na to, że znalazłem sobie idealnego kumpla - bez
wyobraźni i z małą ilością skrupułów. Sam fakt, że miałem forsę, uspokoił wszelkie jego
obawy co do mojej osoby, toteż idąc poboczem pogrążyliśmy się w gorącej dyskusji na temat,
jak zwiększyć nasz zapas gotówki.
- Twoje ciuchy są fest, ale z daleka. Musisz mieć coś ludzkiego do łażenia. Za tą górką
jest sklep. Poczekasz tu sobie, a ja kupię, co trza. I może skombinuję jakiś wózek, bo łażenie
na piechtę to nie na moje zdrowie.
Jak powiedział, tak zrobił, ale po wózek poszliśmy razem. Oprócz sklepu była tu jakaś
fabryczka zasmradzająca w straszliwy sposób powietrze. Jej zaletą natomiast był parking.
Stało tam kilkanaście różnobarwnych pojazdów na gumowych kołach. Idąc za przykładem
Slashera, zgiąłem się wpół i ruszyłem za nim pod osłoną masek. Zatrzymaliśmy się przy
maszynie o miłej sylwetce i buraczkowym kolorku. Mój towarzysz pomajstrował trochę przy
jej drzwiach pogiętym drutem, potem to samo zrobił z maską wozu. Otworzył oba otwory i aż
gwizdnął z zachwytu. Na mój skromny gust nie było się z czego aż tak cieszyć - prymitywny
silnik spalinowy i tyle - ale on był innego zdania, co wytłumaczył mi podczas łączenia kabli,
którą to czynność nazywał braniem na styk.
- Nowy model z turbosprężarką. Prawie nówka. Ma pewnie ze trzy setki koni. Właź
szybko do środka i spieprzamy, zanim ktoś się do nas doczepi.
Lekko oszołomiony wlazłem, gdzie kazał. Z wcześniejszej rozmowy wiedziałem, że
koń to dość duży czworonóg, a tutaj miejsca pod maską było dość mało. Jedynym wytłumac-
zeniem, jakie przychodziło mi do głowy, była miniaturyzacja zwierząt, ale nie wyglądało mi
to na rozwiązanie sensowne. W każdym razie pojazd był szybki. Slasher przekładał co chwila
jakąś dźwignię w podłodze, dusił pedały i kręcił sporym kołem, co w efekcie wyprowadziło
nas na główną drogę, i to bez niezdrowej aktywności za plecami. Bardzo uważnie obser-
wowałem, co robi i jak mu się to udaje, że cały czas jedzie gdzie chce, nie przestałem jednak
zasięgać informacji w najistotniejszej obecnie kwestii.
- Słuchaj no, gdzie tu trzymają jakąś większą forsę? Wiesz, jakieś takie zamknięcie ze
strażnikami.
- Chodzi ci o bank? Takie z mocnymi ścianami, potężnymi sejfami i kupą strażników
dookoła i w środku. Jeden taki jest w każdym większym miasteczku.
- A im większe miasto, tym większy bank?
- Pewno.
- No to jedziemy do najbliższego dużego miasta i szukamy największego banku w ok-
olicy. Potrzebuję dużo forsy, i to z dużym przyspieszeniem. Tak zatem, jak sądzę, musimy to
zrobić jeszcze tej nocy.
- Świrujesz? - Slasher był najwyraźniej wstrząśnięty. - Oni tam mają najnowsze sys-
temy alarmowe.
- Mam gdzieś ich technikę z epoki króla Ćwieczka. Znajdź mi miasto z bankiem i coś
do żarcia. Całą resztę biorę na siebie. Mogę ci tylko powiedzieć, że jeszcze dziś w nocy sta-
niemy się bardzo bogaci.
5
Prawdę mówiąc, nigdy nie obrabowałem banku z większą łatwością. Budynek, który
wybrałem, leżał w samym środku miasta o uroczyście brzmiącej nazwie Hartford. Wznie-
siono go z szarego kamienia, a wszystkie okna miały imponującej grubości kraty. Drzwi były
podobnie zaopatrzone. Dla równowagi jednak dwie boczne ściany były wspólne z sąsiednimi
budowlami. Szczury mają to do siebie, że raczej rzadko wchodzą przez główne wejście.
Był wczesny wieczór, gdy zaczęliśmy. Slashera doprowadziło to do rozstroju ner-
wowego, mimo że wchłonął przedtem dużą ilość niskoprocentowego napoju alkoholowego.
- Po cholerę się spieszyć? - argumentował. - Za dużo wiary łazi po ulicach.
- Właśnie tak jest dobrze. Nikt nie zwróci uwagi na dwóch więcej. Teraz zaparkuj za
rogiem i przynieś torby!
Swoje narzędzia miałem w gustownej walizeczce, Slasher zaś taszczył torby na
gotówkę.
Budowla na lewo od banku wyglądała na ciemną i opuszczoną, toteż tam właśnie ski-
erowałem swoje kroki. Drzwi zewnętrzne były, rzecz jasna, zamknięte, co przy tego typu
zamku (sprawdziłem go za dnia), nie stanowiło żadnego problemu. Wystarczył zagłuszacz
alarmu w lewej dłoni i wytrych w prawej. Otworzyłem je tak łatwo, że Slasher nie musiał
nawet zwalniać kroku. Żywa dusza na ulicy nie zwróciła na nas uwagi. Za tymi drzwiami był
szeroki korytarz wiodący przez cały budynek. Po przejściu przez pół tuzina drzwi (równie
łatwo jak przez pierwsze) doszliśmy do biura na samym końcu, przy murze.
- Ten pokój sąsiadować powinien z bankiem i właśnie zamierzam to sprawdzić - poin-
formowałem wspólnika.
Pogwizdując zabrałem się do roboty. W tym świecie był to mój debiut i nie zamier-
załem zamienić go w benefis. Tym bardziej że obrabowanie banku jest najbardziej satysfak-
cjonującym zjawiskiem tak dla osoby bezpośrednio zainteresowanej, jak i dla ogółu śro-
dowiska. Ten, kto wykonuje robotę, dostaje gotówkę; społeczeństwo zaś ma w udziale zysk z
puszczania jej na rynek, co z kolei polepsza stan ekonomii, dostarcza rozrywki i ogólnie oży-
wia koniunkturę. A policja ma przynajmniej okazję wykazać swą wartość (najczęściej bardzo
niską). Jednym słowem, pożytek dla wszystkich. No i nikt przy tej okazji niczego nie traci,
gdyż bank jest ubezpieczony, a firma ubezpieczeniowa operuje takimi kwotami, że i tak od-
bije sobie stratę prawie w całości. W najgorszym wypadku dywidendy wypłacone pod koniec
roku będą nieco mniejsze. Zaiste, niewiele to za tyle korzyści. Praktycznie występowałem w
roli dobroczyńcy społeczeństwa, gdy sprawdzałem sonarem ścianę. Wykazał dużą pustą
przestrzeń po drugiej stronie. Zmysł lokalizacyjny mnie nie zawiódł.
W samej ścianie była kupa różnych kabli i rur - częściowo użytkowych, częściowo na
pewno alarmowych. Oznaczyłem na murze ich przebieg i okazało się, że nie cała ściana jest
nimi wypełniona, co było zresztą sprzeczne z zasadami budownictwa komunalnego. Wy-
brałem najporęczniejszą wolną przestrzeń i wskazałem ją Slasherowi.
- Tedy wejdziemy!
- Jak chcesz wejść przez ścianę? - Najwyraźniej był typowym gościem żywiącym mi-
eszane uczucia: radość na myśl o gotówce i panika wobec perspektywy złapania.
- Nikt nie zamierza, przez nią włazić, ofiaro - oświadczyłem z masserem w ręce. -
Przekonamy ją, by sama się przed nami otworzyła.
Nie miał oczywiście pojęcia, o czym mówię, ale wygląd massera musiał go przekonać.
Nastawiłem urządzenie na rozszerzanie wiązań międzycząsteczkowych i przejechałem nim
wzdłuż wybranego kawałka ściany. Po czym spokojnie wyłączyłem i schowałem maszynkę.
- Gówno, nic się nie stało! - skomentował.
- No to teraz się stanie - mówiąc to nadusiłem centralny punkt tak spreparowanego
muru.
Z cichym świstem ściana sypnęła się w dół zmieniając się w szary, nieszkodliwy pył.
Zaglądaliśmy do rzęsiście oświetlonego wnętrza banku. Od strony ulicy zasłaniały nas
przezornie wysokie lady, za którymi normalnie siedzieli urzędnicy.
Byłem zresztą wdzięczny tutejszym budowniczym za ich staromodne przyzwyczajenia
i umieszczenie sejfów w piwnicy. Poniżej poziomu ziemi byliśmy całkowicie osłonięci przed
natrętami z zewnątrz i nie musieliśmy już nigdzie łazić na czworakach. Na drodze stały tylko
stalowe drzwi i kraty o tak prostych zamkach, że aż wstyd wspominać. Drzwi skarbca wy-
glądały co prawda bardziej imponująco, lecz zamek miały najprymitywniejszy ze wszystkich.
- Zobacz no - poinformowałem radośnie Slashera. - Tu jest zamek czasowy, który ma
je otworzyć automatycznie o którejś tam godzinie rano.
- Wiem - odparł załamany. - Spieprzajmy stąd w podskokach, zanim alarm się...
Zanim zdążył dobiec do schodów, podstawiłem mu zgrabnie nogę i przytrzymawszy w
pozycji horyzontalnej, wyjaśniłem spokojnie, o co chodzi.
- To jest właśnie to, czego oczekują od nas ci, którzy go zainstalowali, ty półgłówku.
Tymczasem wszystko, co my musimy zrobić, to przekonać zegar, że jest już rano.
- Nie da się! On jest ukryty za paroma calami stali! Skąd mógł biedak wiedzieć, że
zwyczajny manipulator używany przez każdego technika może przenikać przez grubsze ści-
any. Kiedy przekręciłem mechanizm, drzwi otworzyły się z lekkim poświstywaniem, a oczka
mojego wspólnika omal nie wyszły z orbit.
- Dawaj torby - zarządziłem wchodząc do sejfu.
Pogwizdując radośnie, napełniliśmy je paczkami banknotów, które opatrzone były
jeszcze banderolami. Slasher okazał się szybszy, toteż kończyłem załadunek przy akom-
paniamencie jego niecenzuralnego mamrotania o mojej powolności.
- I po co te nerwy? - spytałem, zamykając walizeczkę z narzędziami. - Na wszystko
jest czas, jeśli tylko robi się to prawidłowo.
Właśnie kończyłem sprzątać po sobie, gdy wskaźnik alarmu podskoczył i stanął w
połowie skali. Ciekawostka przyrodnicza! Sprawdziłem urządzenie i rozejrzałem się po sali.
Slasher stał przy przeciwległej ścianie i zaglądał do jednego z ustawionych pod nią meta-
lowych pudeł.
- Cóż tam robisz? - spytałem go najcieplej, jak tylko umiałem.
- Zapuszczam żurawia, czy nie ma w depozytach jakichś świecidełek do zabrania.
- Aha. A czy nie wydaje ci się, że powinieneś najpierw spytać, czy możesz to zrobić?
- Sam to umiem! - warknął.
- Zgadza się. Tyle tylko, palancie, że ja zrobiłbym to bez uruchamiania cichego alarmu
na najbliższym posterunku - stwierdziłem wściekle. - Co ty, kretynie, właśnie zrobiłeś!
Jego twarz przybrała niezdrowy, szary odcień, a ręce zatrzęsły się tak, że wypuścił
kasetę, która z hukiem wystrzału spadła na betonową podłogę. Na ten dźwięk podskoczył i
pochylił się, by ją zabrać.
- Zidiociały kretyn! - warknąłem, kopiąc go zdrowo w ochoczo wystawiony cel. -
Bierz bambetle i spierdalaj do wozu. Zapuść silnik. Zaraz tam będę.
Ruszył po trzy stopnie, uskrzydlony najwyraźniej myślą o zbliżających się glinach.
Podążyłem za nim, tyle że stateczniej, zamykając, co tylko się dało zamknąć, aby utrudnić
życie policji. Zauważą oczywiście, że ktoś się włamał, ale zanim sprowadzą szefa, by ot-
worzył skarbiec, będziemy już daleko, a do tego czasu głowić się będą, czy doszło do ra-
bunku.
Ale gdy wyszedłem na górę, usłyszałem pisk opon, a przez okazałe okno zobaczyłem
hamujący patrolowiec. Faktycznie byli dobrzy. Niebywałe zjawisko, jak na tak prymitywne
społeczeństwo. Albo właśnie normalne, to mogła być prawidłowość - tu przestępstwo było
chlebem powszednim, a nie rzadkością, jak w moich czasach. Obojętnie jednak, jaka była
tego przyczyna, nie traciłem już czasu na filozofowanie. Gdy przełaziłem przez dziurę,
usłyszałem chrobot kluczy w zewnętrznych drzwiach. Oni weszli, ja wyszedłem. Jedno krót-
kie spojrzenie na ulicę upewniło mnie, że wszyscy nowo przybyli weszli do banku, a przy
drzwiach zgromadziło się tętniące aplauzem i nieustannie rosnące zbiegowisko. Zaiste, było
to nader miłe z ich strony. Mając ich plecy, zwrócone w moją stronę, za jedynych świadków,
zamknąłem drzwi i statecznym krokiem podążyłem za najbliższy narożnik.
Mój idiota miał rzeczywiście niezły szwung w nogach. Może zresztą doszedł do
wniosku, że lepiej mieć całą forsę, a nie forsę i gliny na karku, gdy bowiem przy akompania-
mencie policyjnych gwizdków (te neolityczne gliny były faktycznie szybkie) dopadłem
zakrętu, oczom moim ukazała się pusta ulica.
Slasher zdecydował najwyraźniej, że dość już się napracował jak na jeden wieczór, i
zostawił mnie sam na sam z miejscowymi stróżami ładu i porządku publicznego.
6
Nie twierdzę, żebym był stworzony z czegoś twardszego niż reszta ludzkości. Jed-
nakże sytuacja, w jakiej się znajdowałem - trzydzieści dwa tysiące lat w przeszłości, z
ładunkiem skradzionej gotówki pod pachą i policją depczącą mi po piętach - mogła każdego
doprowadzić do lekkiej paniki. Tylko fakt, że była to raczej znana mi sytuacja (z mojej włas-
nej przeszłości, naturalnie) utrzymywał mnie na chodzie i nie pozwalał rozbiec się moim
myślom.
Za parę sekund zza rogu wypadnie pościg, a radio już w tej chwili trzeszczało bez
wątpienia od poleceń, żeby odciąć mi drogę ucieczki. Uratować mogła mnie tylko moja
własna głowa. Trzeba jej zresztą oddać, że robiła, co mogła. Zanim jeszcze przeszedłem pięć
kroków, mój plan był opracowany do ostatniego szczegółu, przepisany na czysto i przekazany
do realizacji.
Pierwszą rzeczą było zniknąć z tej ulicy. Wpadłem do najbliższej bramy, w dziurkę od
klucza wpakowałem ładunek i odsunąłem się. Z hukiem wyleciała i futryna, i zamek. Gwizdy
i chrapliwe wrzaski za plecami upewniły mnie, że wyczyn ten nie spotkał się z aplauzem ści-
gających. Za drzwiami był dość długi korytarz. Stałem właśnie na jego drugim końcu, gdy zza
zdemolowanych drzwi wyjrzały twarze dwóch niezbyt pewnych siebie gliniarzy. Uniosłem
ręce do góry.
- Nie strzelać! - wrzasnąłem. - Poddaję się! To wszystko przez złe towarzystwo, w
jakie wpadł jedyny syn mojego ojca!
- Nie ruszaj się, albo cię podziurawimy - warknął uszczęśliwionym głosem jeden z
nich, świecąc mi latarką po oczach.
Nie ruszyłem się. Stałem sobie spokojnie z podniesionymi rękami w chwili, gdy świ-
atło zatańczyło na ścianie i rozległ się przyjemny dla ucha łoskot dwóch padających ciał. Nie
było w tym nic dziwnego. W korytarzu było więcej gazu usypiającego niż powietrza.
Oddychając przez umieszczone w nozdrzach filtry, stałem się teraz tytanem pracy.
Najszybciej jak mogłem odarłem z mundurka gliniarza, który podobny był nieco sylwetką do
mnie, i naciągnąłem pospiesznie ten łach na moje ubranie. Potem pozbierałem jeszcze jego
broń i moje rzeczy i ruszyłem ku wyjściu.
Zza uchylonych okien wyglądali mieszkańcy - po części przestraszeni, po części
zbulwersowani zaistniałą sytuacją. Przy narożniku natrafiłem na następny wóz policyjny,
czego zresztą się spodziewałem, zwykle bowiem w wypadku napadu na bank liczba po-
trolowców w takiej okolicy gwałtownie wzrasta.
- Mam forsę - poinformowałem postać za kierownicą. - Odnoszę ją do banku. Zag-
naliśmy ich w ślepy zaułek. Za tymi drzwiami. Idźcie tam i pomóżcie.
Zachęta była zbędna, gdyż gość wyrwał jak dźgnięty ostrogą. Przy kilkuosobowym
audytorium wrzuciłem bagaże na przednie siedzenie i wlazłem za kierownicę.
- Skończyły się żarty, zaczęły się schody - mruknąłem, gapiąc się na nie znaną mi apa-
raturę.
Ilość tego drobiazgu była wystarczająca, by zapełnić średniej klasy planetolot. Na do-
datek ich przeznaczenie nie było mi znane. Zaczynałem się pocić. Potem jednak dostrzegłem
małą dziurkę, jakby stworzoną dla klucza, i przypomniałem sobie, że Slasher mówił coś o
uruchomieniu wozu bez kluczyka. Syreny wyły ze wszystkich stron, podczas gdy ja
gorączkowo przetrząsałem wszystkie kieszenie mojego nowego przyodziewku.
Klucze! I to cały pęk. Klnąc na czym świat stoi, wypróbowałem je po kolei, dopóki
nie dotarło do mnie, że są zbyt duże jak na ten otworek. Na zewnątrz jacyś gapie zainter-
esowali się już moimi posunięciami i przysuwali się właśnie bliżej.
- Do tyłu! - ryknąłem i dla dodania powagi moim słowom wyciągnąłem broń z kabury.
Najwidoczniej była nie zabezpieczona, a ja nadusiłem nie to, co trzeba. Huknęło
straszliwie, a urządzenie, które to sprawiło, wyleciało mi z dłoni wytwarzając przy okazji
chmurę dymu. Coś jakby metalowy pocisk przebiło dach i poczułem się, ogólnie mówiąc,
głupio. Jedynym pożytkiem był fakt, że widownię wymiotło i to błyskawicznie. Wraz z ich
pospiesznym odwrotem zbliżył się do mnie, równie skwapliwie, inny wóz. Miałem niejasne
wrażenie, że sprawy toczą się nie tak, jak powinny.
Klnąc pod nosem, rzuciłem się na poszukiwania. Gdzieś tu muszą być w końcu te
cholerne klucze! Policyjny samochód zatrzymał się tuż za mną i usłyszałem trzask otwiera-
nych drzwiczek. W tym właśnie momencie moją uwagę przykuł lekki błysk stali w skrytce na
drzwiach. Para kluczyków, z których jeden pasował idealnie do otworu w tablicy rozdzielczej.
Stało się to właśnie wtedy, gdy dwóch kolejnych przedstawicieli prawa zbliżało się już do obu
burt mojego wozu.
- Co tu się dzieje?! - krzyknął najbliższy, gdy przekręciłem znaleziony kluczyk i silnik
zaskoczył z rykiem.
- Kłopoty! - odwrzasnąłem, walcząc z wystającą z podłogi dźwignią.
- Wyłaź! - odparł, wyciągając broń.
- Sprawa życia i śmierci! - krzyknąłem załamującym się głosem i wdusiłem jeden z
wystających z podłogi pedałów tak, jak robił to Slasher.
Silnik ryknął, opony pisnęły i wóz ruszył. Tyle że w niewłaściwą stronę, bo do tyłu.
Nastąpił głośny trzask i brzęk tłuczonego szkła. Złapałem za dźwignię. Jeden z gliniarzy po-
jawił się przed wozem, ale odskoczył błyskawicznie, gdy znalazłem właściwą kombinację i
wóz ruszył z rykiem prosto na niego. Przed maską rozpościerała się teraz gładka i pusta
przestrzeń, toteż ruszyłem w drogę.
W drogę, lecz z glinami na ogonie. Zanim skręciłem za róg, ruszył za mną ten tak nie-
uprzejmie potraktowany przed chwilą wóz. Na jego dachu migotały kolorowe światełka, sy-
rena wyła, aż uszy bolały. Jedną ręką usiłowałem utrzymać kierownicę tak, by jechało toto w
miarę prosto, drugą zaś wduszałem różne przyciski i przesuwałem dźwigienki. Dawało to
efekty różnorodne, acz nie zawsze zamierzone. Ot, coś spryskało mi przednią szybę, coś zac-
zęło grać, aż w końcu miałem moje własne światła i syrenę na pełnych obrotach.
Rwaliśmy tak przed siebie w duecie i zaczęło mi się wydawać, że nie jest to
najwłaściwszy sposób ucieczki. Gliniarze znali miasto, a ja nie; mieli radio, ja wprawdzie też,
ale zupełnie bezużyteczne. Oni zaś z pewnością zorganizowali na mojej drodze jakiś komitet
powitalny czy inną miłą niespodziankę.
Ledwo to ostatnie do mnie dotarło, skręciłem gwałtownie w najbliższą przecznicę. Z
uwagi na to, że jechałem ciut szybciej, niż powinienem, odbyło się to przy akompaniamencie
pisku opon i szorowania blachą po murze, ale w końcu znalazłem się, gdzie chciałem. Pościg
zwolnił, nie mieli widocznie takiego zacięcia dramatycznego jak ja. Nadal trzymali się jednak
za mną, wzięli nawet jeszcze jeden zakręt. Oba były w prawo i teraz, w ten oto prosty sposób,
wracałem tam, skąd przybyłem, czyli na scenę zbrodni.
Było to zresztą najbezpieczniejsze wyjście. Ledwie migając światłami i wyjąc jak
potępieniec, wpadłem w ulicę przed bankiem, zniknąłem w młynie, na który składało się coś z
pół tuzina podobnych wozów, kręcących się w kółko i nieustannie blokujących sobie wza-
jemnie drogę.
Robiłem, co mogłem, by uatrakcyjnić to widowisko, które i tak miało swój urok,
dzięki pikantnym wiązankom i malowniczemu wygrażaniu pięściami. Szczerze żałowałem, że
w momencie największego bałaganu musiałem wycofać się cichcem za najbliższy róg. Tu, w
spokoju sprawdziłem, czy rzeczywiście jestem sam, wyłączyłem efekty specjalne i ruszyłem
statecznie ulicą, szukając szczęścia.
Nie zamierzałem tak naprawdę uciekać wozem policyjnym, to byłby najgłupszy z
moich pomysłów, toteż wypatrywałem okazji, by pozbyć się samochodu i dostać się do jakiejś
prawdziwej oazy spokoju. Oazy luksusowej. Nigdy nie lubiłem robić rzeczy połowicznie.
Niezbyt daleko znalazłem nawet takie miejsce, zalane powodzią świateł i reklam. Hotel,
sadząc po wyglądzie, należał do najlepszych. Inaczej mówiąc, miejsce, w którym nikt nie
powinien mnie szukać. Taką przynajmniej miałem nadzieję.
Skręciłem w boczną uliczkę, zaparkowałem wóz, zdjąłem uniform i złapawszy torby,
ruszyłem ku wyjściu. Nie zapomniałem przedtem, rzecz jasna, upchnąć jednej garści bank-
notów w kieszeni. Gdy znajdą wóz, powinni wpaść na genialny pomysł, że zmieniłem po-
jazdy i automatycznie objąć poszukiwaniami większy obszar.
- Hej, ty! - wrzasnąłem na umundurowanego faceta sterczącego przy drzwiach. - Weź
bagaże.
Mój ton był obraźliwy, a maniery chamskie, toteż powinien dać mi chociaż w pysk lub
wręcz zignorować. Zapobiegłem temu, wsuwając mu w łapę papier o sporym nominale. Rzut
oka na liczbę wystarczał, by facet porzucił wszelkie złe myśli i z obleśnym uśmiechem złapał
obie moje walizy. Mając go za plecami, wkroczyłem do środka.
Ciemne drewno, puszyste dywany, dyskretne oświetlenie, piękne kobiety w
towarzystwie brzuchatych facetów - bez wątpienia było to właściwe dla mnie miejsce. Co
prawda, na widok mojego przyodziewku parę osób uniosło w zdumieniu brwi, ale zig-
norowałem to i podążyłem zdecydowanie ku recepcji. Stojący tam siwowłosy jegomość
spojrzał na mnie sponad patrycjuszowskiego nosa i fizycznie poczułem, jak rośnie w nim
odraza wobec mojej osoby. Rzuciłem na ladę zwitek banknotów i poinformowałem go
chłodno:
- Masz szczęście spotkać bogatego, ale ekscentrycznego milionera. To dla ciebie.
Gotówka zniknęła szybciej, niż zdążyła się pojawić.
- Właśnie wróciłem z dziczy i chcę tu dostać najlepszy pokój, jaki macie.
- Coś dałoby się zrobić, ale wolny jest tylko Apartament Królewski, a jego cena...
- Nie zawracaj sobie głowy drobiazgami. Weź to i daj mi znać, jak zabraknie na ra-
chunek.
- Jak pan sobie życzy. Gdyby był pan jeszcze tak uprzejmy i podał mi swoje naz-
wisko...
- A ty jak się nazywasz?
- Ja? Roscoe Amberdexter.
- Co za zbieg okoliczności! To także moje nazwisko, ale możesz się do mnie zwracać
sir. Musi tu być dość popularne. W każdym razie możesz się za mnie podpisać, skoro obaj tak
samo się nazywamy... - Przysunąłem się do niego i szepnąłem: - Nie chcę, żeby ktoś wiedział,
że tu jestem. Ledwie się gdzieś zatrzymam, już mam na karku kupę ludzi. Jakby właściciel
chciał dalszych informacji, przyślij go do mnie.
Zamiast informacji dam mu i tak tylko gotówkę - pomyślałem - ale nie sądzę, żeby
robiło mu to jakąś różnicę.
Z całą kurtuazją zostałem doprowadzony do pomieszczenia, poinformowany dokład-
nie, co i jak się wdusza i włącza. Cały sztab fagasów pootwierał przede mną wszelkie
możliwe drzwi, zamówił zapasy spożywcze i opuścił lokal z zadowolonymi minami i
pęczniejącymi kieszeniami. Gdy zostałem wreszcie sam, włożyłem największą torbę do szafy,
otworzyłem mniejszą i zamarłem.
Igła detektora pola energii czasowej wskazywała trzy czwarte mocy i skierowana była
na mur, w którym wbudowane było okno.
7
Zatrzęsło mną, gdy kładłem detektor na podłodze. Siła pola wynosiła 117,56, czego
nie omieszkałem zanotować, po czym patrząc wzdłuż osi wyznaczonej przez igłę, zbliżyłem
się do okna i zaznaczyłem na jego ramie kobylaste X. Następnie sprawdziłem wszystko raz
jeszcze. W czasie tego drugiego testu igła zaczęła się wahać, po czym spadła do zera.
Ale to były detale. Najważniejsze, że ich miałem. Operowali z tego miejsca i czasu, a
skoro użyli generatora raz, to użyją go ponownie. Tylko że wtedy będę już na nich czekał.
Pierwszy raz od chwili pojawienia się w tym zapomnianym przez Boga i cywilizację świecie
poczułem nikły promyk nadziei ogrzewający mnie od środka. Z tym też uczuciem wziąłem
prysznic i tabletkę, po czym udałem się na dobrze zasłużony odpoczynek.
Obudziłem się z odczuciem bliższej i dokładniejszej, niż przed zaśnięciem,
przynależności do gatunku ludzkiego. W sąsiednim pokoju zgromadzona została dość intere-
sująca kolekcja butelek, toteż z napełnioną szklanką zasiadłem przed srebrnym ekranem
urządzenia zwanego tu telewizorem. Domyślałem się już od dawna, że moja znajomość
tubylczego języka jest dość niepewna, i miałem szczery zamiar posłuchać kogoś, kto władał
jego doskonalszą i pełniejszą postacią.
Było to jednak dość trudnym zadaniem. W oglądanym przeze mnie programie bra-
kowało podziału na kanały edukacyjne i rozrywkowe.
Znalazłem jakąś sztukę historyczną, w której bohaterowie nosili szerokoskrzydłe
kapelusze i poruszali się konno, ale cały ich słownik nie przekraczał stu słów, a i tak
większość z tych inteligentów została zastrzelona, zanim zrozumiałem, o co im chodzi. Broń
grała zresztą dość istotną rolę w większości tutejszych dramatów, które obejrzałem, choć w
wielu wypadkach doprawione to było jeszcze sadyzmem i innymi zboczeniami. Najroz-
maitsze mordy zajmowały ludziom tyle czasu, że jedynym przejawem innych uczuć był prze-
lotny pocałunek.
Na dodatek akcja była dość trudna do śledzenia, gdyż co chwila przerywano ją krzyk-
liwymi reklamami różnych dóbr konsumpcyjnych. Po pięciu godzinach takiej mieszanki,
która doprowadziła do minimalnego zwiększenia mojej znajomości języka, wyłączyłem pudło
zniechęcony i udałem się do kąpieli w osobnym pomieszczeniu, wypełnionym eksponatami
muzealnymi ilustrującymi historię kanalizacji.
Następnie spora gromadka służby hotelowej została rozpędzona po sklepach (z dużą
ilością gotówki, rzecz jasna) i moje szafy zapełniły się zestawem potrzebnych ubrań i drobi-
azgów wraz z odpowiednimi torbami do ich przewozu. Jako dodatek specjalny zafundowałem
sobie komplet map, urządzenie zwane kompasem magnetycznym i podręcznik z zasadami
nawigacji. Wyznaczenie kierunku, obliczenie odległości i przeniesienie tego wszystkiego na
mapę okolicy było już dość łatwym zadaniem. Gdy uporałem się z tym po dwóch godzinach,
znałem już mój cel: dużą aglomerację miejską, bardzo dużą, prawdę mówiąc, największą na
całej mapie.
Nazywali ją tutaj Nowy Jork. Co prawda, nigdzie nie znalazłem Starego Jorku, ale to
już mnie nie obchodziło. Wiedziałem, gdzie muszę się udać.
Opuszczenie hotelu porównywalne było tylko z abdykacją monarchy i w żadnym wy-
padku nie miało nic wspólnego ze zwykłym zwolnieniem pokoju przez klienta. Wynajęty wóz
zawiózł mnie i stertę bagaży na lotnisko, gdzie uświadomiłem sobie, doznając przy tym
niemiłego szoku, że tutejsze władze - w przeciwieństwie do mnie - nie zapomniały o nie-
dawnym obrobieniu banku.
- Otwórz no to! - polecił urzędas w uniformie.
- Zapomnieliście dodać ”proszę pana” - zwróciłem mu słodko uwagę, zauważając, że
tej samej procedurze poddawani są wszyscy wyjeżdżający. - A mogę spytać, czego szukacie?
- Pieniędzy - odparł już uprzejmiej. - Był skok na bank.
- Obawiam się, nie mam ze sobą zbyt dużej kwoty - stwierdziłem, tuląc do siebie torbę
z gotówką.
- Te są w porządku - sapnął kończąc przegląd moich waliz. - Zobaczymy jeszcze
ostatnią.
- Nie tutaj, jeśli pan łaskaw. Jestem urzędnikiem rządowym, w tej torbie są ściśle tajne
papiery! - To był tekst zerżnięty żywcem z jednego z tych kretyńskich programów TV, ale po-
skutkował.
- Chodźmy do biura - zgodził się wskazując drogę. W biurze wyglądał przez moment
na zaskoczonego, gdy zamiast dokumentów podsunąłem mu pod nos granat z gazem
usypiającym, ale to był naprawdę tylko moment. Zaraz potem ułożył się miękko na ziemi. W
pomieszczeniu były całe masy akt i innych formularzy tak drogich sercu każdego urzędasa.
Zrobiłem mu z nich jak najwygodniejsze posłanie. Dopóki go nie znajdą, ja będę miał święty
spokój i czas na dotarcie do Nowego Jorku. Poza tym nawet gdy znajdą, to i tak będą musieli
go jeszcze obudzić, a w tym świecie nie mieli antidotum na mój gaz.
Lot był nużący, nudny i odbywał się w nieustannym hałasie. Tutejsze urządzenia la-
tające napędzane były zwykłymi silnikami odrzutowymi na ciekłe paliwo, którego smród,
wszechobecny w samolocie, przekonał mnie w końcu, jak karygodne marnotrawstwo
węglowodorów ma tu miejsce.
Przeżyłem chwilę grozy, gdy w pewnej chwili zaczęliśmy spadać, ale okazało się, że
to normalna procedura przy lądowaniu. Droga z lotniska do śródmieścia, w smrodzie spalin,
ryku klaksonów i wzajemnym wymyślaniu kierowców, była dość męczącym przeżyciem, to-
też z prawdziwą ulgą zamknąłem w końcu za sobą drzwi hotelowego apartamentu.
Byłem gotów do następnego kroku, którym miało być wykonanie zadania. W końcu
po to właśnie się tu zjawiłem. Musiało się to odbyć szybko, aby moi przeciwnicy nie zdążyli
się zorientować, że są pod obserwacją. Z pewnością liczyli się z taką ewentualnością, gdy
rozpętywali ten konflikt, ale ile czasu można żyć w nieustannym pogotowiu - tydzień,
najwyżej rok.
Aby zabezpieczyć się przed szeroko rozwiniętą profilaktyką, która ujawniłaby się z
chwilą, gdy moja obecność przestałaby być tajemnicą, powinienem uderzyć zaraz, i to ud-
erzyć mocno. Pożyteczną rzeczą byłoby dowiedzieć się przy okazji, kim oni są, ale to już na-
prawdę tylko przy okazji.
Najważniejszą sprawą było ich całkowite wyeliminowanie. Nie lubię zabijać bez wy-
raźnej potrzeby i w związku z tym nader rzadko to robiłem, ale jeżeli ktoś, jak tutaj, wypowi-
ada totalną wojnę wszystkiemu, a zaczyna od całkowitej likwidacji mojego Korpusu, to
według mnie należy go jak najszybciej zabić, zanim on zdąży zamordować dalsze ofiary. Z
tymi właśnie myślami przygotowałem się do opuszczenia mojego apartamentu.
Gdy z niego wyszedłem, zrozumiałem, że prawdopodobnie nie byłbym w stanie
opanować całej planety ot, tak sobie, ale bez dwóch zdań przynajmniej trzy rewolucje leżały
na pewno w zasięgu moich możliwości. Byłem po prostu chodzącym składem śmier-
cionośnych drobiazgów - to chyba było najtrafniejsze określenie mojej osoby. W dłoni
miałem mały skórzany neseserek z detektorem, którego skala widoczna była przez specjalnie
wycięte otwory.
Wyszedłem tak na miasto i rozpocząłem najnudniejszą, ale zarazem najspokojniejszą -
jak z początku sądziłem - czynność, którą było oczekiwanie. Trwało to jednak krócej, niż się
spodziewałem. Musieli chyba znów wpaść na jakiś chytry pomysł, gdyż detektor zameldował
stałą i dość długą emisję. Jej kierunek i odległość emitora miałem ustalone już po paru sekun-
dach i teraz gnałem tam ile sił w nogach. Na poruszanie nie tylko nogami, ale również i
szarymi komórkami przyszedł czas, gdy omal nie wpadłem pod ciężarówkę.
Mój cel, do którego tak pracowicie przez cały czas dążyłem, prezentował się dość
okazale - była to kilkunastopiętrowa konstrukcja ze szkła i stali, które tutaj nazywają ”drapac-
zami chmur”. Znajdował się on w tak zwanej dzielnicy bankowej i otoczony był starannie
utrzymanym trawnikiem.
Wszedłem tam, gotów na wszystko.
Poza tym, rzecz jasna, co nastąpiło.
Ledwie znalazłem się w środku, zatrzasnęły się wszystkie drzwi, zostały też zaraz zab-
lokowane, a oni rzucili się na mnie. WSZYSCY. Klienci, obsługa wind, urzędnicy, a nawet
kioskarz i sprzątaczka. Zbliżali się do mnie błyskawicznie z lodowatym błyskiem wściekłości
w oczach.
Musiałem zostać przez nich namierzony! Musieli wykryć mój detektor, gdy ja szu-
kałem ich. No i oczywiście nie czekali spokojnie na moje wyjaśnienia, których i tak bym im
nie złożył.
Zaatakowali pierwsi.
8
To była zmora senna, która nagle stała się rzeczywistością. Owszem, każda istota
miewa napady paranoi, kiedy to wydaje się, że wszyscy są wrogami. Teraz jednak to nie było
złudzenie. Przez sekundę zmroziło mnie przerażenie, a potem spróbowałem walki.
Tylko że ta pierwsza sekunda wystarczyła. Gdybym od razu zaczął, jak planowałem,
zabijać i niszczyć, to mogłoby mi się to wszystko nawet udać. Teraz nie miałem już żadnych
szans. Oczywiście, narobiłem sporego nawet zamieszania moimi granatami i rozwiązałem
częściowo moją siedemdziesiątką piątką problem lokalnego przeludnienia, lecz przeciwników
było zbyt dużo i byli zbyt blisko. Zostałem dosłownie przywalony całą ich masą, a ręce, które
mnie łapały, nie były z pewnością dłońmi dobrych samarytan. Tak zatem utrata świadomości,
która przydarzyła mi się w końcu po którymś szczególnie mocnym ciosie, była istnym bło-
gosławieństwem.
Błogosławieństwo owo nie trwało jednak zbyt długo. Moje zmysły zaatakował ostry
ból i jeszcze gorszy zapach, które ostatecznie przywróciły mi świadomość.
Przede mną stał potężnie zbudowany, wysoki facet. Przypatrywał mi się natarczywie i
nie mogłem odwzajemnić mu się tym samym, obraz bowiem pływał mi przed oczami. Dop-
iero gdy jakaś życzliwa dusza wylała na mnie wiadro wody, mój wzrok w miarę się unor-
mował.
Facet dwukrotnie przewyższał wzrostem normalnego człowieka, a ponieważ zbudow-
any był dość proporcjonalnie, zasługiwał na miano giganta. Jego skóra miała intensywny
ciemnoczerwony kolor, oczy były skośne i też ciemne, zęby wystawały z paszczęki,
szczególnie gdy mówił.
- Z jakiego czasu jesteś? - dobiegł mnie chrapliwy głos, mówiący językiem używanym
w Korpusie.
Musiałem drgnąć nieco na te słowa, gdyż uśmiechnął się zwycięsko i bez śladu ciepła
w głosie stwierdził:
- Korpus Specjalny! Ostatnie podrygi zdychającej ostrygi. Ilu was tu jest i gdzie są
pozostali?
- Znajdą cię - wykrztusiłem.
Był to jedyny sukces, mizerny zresztą, wobec całej serii zwycięstw przeciwnika. Nie
wiedział, jak dotąd, że jestem sam, a ta niewiedza była chwilowo gwarancją mego życia.
Chwilowo, wiedziałem bowiem, że nie mam co liczyć w tym towarzystwie na długowiec-
zność. Byłem rozebrany, i to fachowo, usunięto mi też wszystkie drobiazgi, które zazwyczaj
nosiłem. Nie podniosło to mojego morale.
- Kim ty jesteś? - spytałem go w końcu.
Zamiast odpowiedzi uniósł obie pięści, naśladując gest wiktorii. Na ten widok słowa
same jakoś wypłynęły mi z ust.
- Jesteś szaleńcem!
- Oczywiście! - wrzasnął. - Tacy właśnie jesteśmy i chociaż raz już nas za to zabili, nie
uda im się tego powtórzyć. Tym razem to my zwyciężymy, niszcząc wszystkich naszych
wrogów, zanim jeszcze zostaną narodzeni, i wypełniając tym samym przeznaczenie. Spełnimy
przekleństwo, które ciąży nad tym światem.
Przypomniałem sobie, co Coypu mówił o zniszczeniu Ziemi, ale zanim odtworzyłem
wszystko w pamięci, jego ryk ponownie wypełnił mi uszy.
- Zabrać go! Najpierw się z nim pobawię, a potem wyciągniecie z jego mózgu wszyst-
kie informacje. Wszystkie!
Kiedy wywleczono mnie z pokoju, wiedziałem, że mogę tylko czekać na moment, gdy
w pobliżu będzie paru spośród nich. W tłumie nie miałbym żadnej szansy.
Okazja zdarzyła się, gdy moi prześladowcy przekazali mnie osobnikom w białych far-
tuchach. Odbyło się to przy licznych wymyślaniach i poszturchiwaniach, i to nie pod moim
adresem. Między sobą nienawidzili się równie mocno, jak nie cierpieli mnie. Czysty obłęd!
Miałem już tylko jedną szansę i musiałem ją wykorzystać, jeśli miałem w ogóle coś
zrobić. Drzwi zostały zamknięte, moje nogi przymocowane do stołu, a trzech gości zamier-
zało to samo zrobić z resztą mojej osoby. Oprócz tego w pokoju było jeszcze dwóch, lecz od-
wrócili się do mnie plecami, zajęci aparaturą. Wysunąłem dolną szczękę do przodu i z całej
siły nadgryzłem ostatni ząb.
Była to moja broń ostateczna; broń, której nigdy dotąd nie użyłem. Normalnie rzecz
biorąc, w przeciętnych warunkach sięganie po nią było bez sensu. Zbytnie spustoszenie
powodowała w organizmie, by mogły to wyrównać największe nawet sukcesy. Normalnie.
Ale ta sytuacja nie była normalna.
Wydrążony ząb pękł i parę kropli cieczy, którą zawierał, spłynęło mi prosto do
przełyku. Ból był potworny, i to nawet przy zastosowaniu środka znieczulającego, który
stanowił jeden ze składników mikstury. Zrobili ją ludzie Coypu na moje wyraźne życzenie i
jak dotąd testowana była jedynie na zwierzętach. Zawierała wszystkie znane stymulatory,
łącznie z nowym rodzajem synergatora, który wyzwalał w ciele ludzkim histeryczną siłę.
Czas zwolnił. Zauważyłem, że faceci w kitlach poruszają się wkoło mnie dziwnie
ślamazarnie, i wiedziałem, że nadszedł właściwy moment.
Obie ręce przyciskali mi do stołu rośli faceci i widać było, że wkładają w to sporo
serca, ale mimo to nie sprawiło mi kłopotu podniesienie ich jednym ruchem z podłogi tak, że
zderzyli się głowami. Cisnąłem ich na tego, który gmerał przy moich nogach. Usiadłem, za-
nim jeszcze zdążyli opaść wszyscy na podłogę, i złapałem stalową obręcz przyciskającą moje
kolana do blatu. Najprościej było wyrwać ją i to właśnie zrobiłem. Pozostali obecni w pokoju
obracali się jeszcze ku mnie, gdy skończyłem. Jeden dostał dłonią w szyję i coś tam
chrupnęło, drugiego trzasnąłem na odlew, posyłając go w środek spoczywającej na podłodze
kompozycji ciał. Teraz poza mną w pokoju nie ruszało się już nic, toteż do głosu doszło logic-
zne myślenie.
Należało stąd pryskać, lecz nie na golasa. Ponieważ moje ubranie zostało rozdarte na
strzępy, rozebrałem jednego z moich niedoszłych oprawców. Trwało to trochę, lecz w końcu
wyszedłem w sensownym stroju na korytarz.
Droga do wyjścia wiodła po śladach podróży w tamtą stronę i nie miałem żadnych
problemów z jej przebyciem. Wszyscy inni mieli natomiast spore problemy, by mnie zau-
ważyć. Nawet wtedy gdy przystanąłem przy długim stole, wokół którego kręciła się spora
gromadka tych przyjemniaczków zajętych moim starannie rozłożonym na blacie wypo-
sażeniem. Zupełnie jakby to była wystawa. Gdyby nie powaga chwili, na pewno bym się
uśmiechnął.
Ostrożnie, by nikomu nie przeszkodzić, sięgnąłem po wiązkę granatów gazowych i
filtry. To był faktycznie szybko działający gaz. Nawet ci, którzy coś zauważyli, nie mieli dość
czasu, by poinformować innych. Powietrze nadal było pełne oparów, gdy z pistoletem w dłoni
rozwaliłem drzwi do sąsiedniego pomieszczenia.
- TY!? - ryknął, prostując swe olbrzymie ciało, gdy w koło walili się na ziemię jego
pomocnicy.
Gaz był naprawdę dobry, co widać było po innych, ale on jakimś cudem zdołał się
pozbierać i robił nawet wyraźne wysiłki, by mnie dosięgnąć. Uspokoiłem go wcale nie
najlżejszym stuknięciem kolbą. Przywiązałem go do krzesła, sprawdziłem, co nowego na
tyłach, i gdy ponownie na niego spojrzałem, spostrzegłem, że nadal jest przytomny.
- Kim ty właściwie jesteś, do cholery? - wyrwało mi się. - Co z ciebie za człowiek?
- Jestem tym, który rządzić będzie przez wieki. Umysłem, który nigdy nie zginie.
Uwolnij mnie!
Oczywiście był obłąkany. I dziwny był ten obłęd, w którym znać było wewnętrzny
porządek. Co gorsza, był to zapewne obłęd zaraźliwy.
- Długie panowanie, ale niezbyt wygodne - stwierdziłem. - Dopóki nie wyleczysz się
pan z tego oparzenia słonecznego, to nie ma rady, przejemniaczku...
Zamknąłem się. Dopiero teraz miałem okazję dokładniej go sobie obejrzeć. Całe jego
ciało pokryte było bliznami i szwami. Sztuczne ciało, poskładane ze skradzionych części,
które dobra chirurgia połączyła w jedno. Przez cały czas, gdy mówił - a nadawał bez chwili
przerwy o sobie i o sobie podobnych - moja uwaga skupiała się na systemie wentylacyjnym,
do którego wpuściłem dość gazu, by uśpić pułk piechoty. Tyle tylko, że mogło ich tu być
więcej niż pułk.
Gdy wszedłem do gabinetu, ujrzałem zielonkawe migotanie time-helixu i
uśmiechnąłem się do siebie.
- Jeden dobrze ulokowany ładunek i nastąpi ostatni występ tak aparatury, jak i naszego
czerwonego brata - poinformowałem go uprzejmie.
Zamiast wybuchu dobrze ulokowanego ładunku nastąpił jednak równie dobry sier-
powy i, ku mojemu wyraźnemu
zaskoczeniu, znalazłem się na ścianie. Musiałem najwidoczniej ocenić jego możli-
wości z taką samą dokładnością, z jaką on ocenił moje parę minut wcześniej.
Poruszał się błyskawicznie. Zanim podniosłem broń, był już przy aparaturze. Ale kule
są szybsze. Trafiłem go, gdy spirala energii zaczynała się dopiero rozwijać. Fontanna krwi
buchnęła z jego klatki piersiowej. Zniknął jednak, a ja nie wiedziałem, dokąd się udaje.
Powinien już być martwy, ale nie zamierzałem powtórnie popełniać tego samego
błędu i oceniać go zgodnie z kryteriami stosowanymi wobec innych ludzi. Maszyneria prze-
paliła się, nie wytrzymując przeciążenia, a zatem nie byłem już w stanie niczego się z tego
źródła dowiedzieć. Na dodatek zaczęły przepływać przeze mnie pierwsze fale bólu i
zmęczenia. Był to najlepszy dowód, że moje narkotyki z wolna przestawały działać.
A tu trzeba było jeszcze pozbierać ekwipunek i dotrzeć z nim do hotelu, i to dość
szybko, by zacząć skuteczną kurację własnej osoby.
W trakcie zbierania mojej własności doszedłem do wniosku, że najprawdopodobniej
dostępne są tu wszystkie materiały potrzebne do zbudowania time-helixu, a sposób jego
zmontowania mam przecież na małym czarnym dysku spoczywającym w kieszeni. Co
prawda, będę potrzebował znacznie więcej gotówki, ale na to przecież zawsze znajdzie się
sposób.
Pokrzepiony tymi miłymi perspektywami, opuściłem niegościnny lokal.
9
Z nonszalancją niosłem moją dyplomatkę, a w niej - standardową zawartość: granaty,
bomby, materiały wybuchowe, spluwa, może dwie. Ot, normalne artykuły handlowe. Trzy-
małem się prosto, z ramionami odciągniętymi do tyłu, krok miałem pewny na równi z prze-
konaniem, że gdzie jak gdzie, ale w biurze płatnika gotówki nie zabraknie. Cokolwiek by
powiedzieć, chociaż tyle byłem winien nowiutkiemu mundurowi komandora US Navy.
- Dzień dobry - warknąłem, zamykając za sobą drzwi przedsionka kasy i jednocześnie
blokując je trzymanym dyskretnie w dłoni drobiazgiem.
- Yes, sir.
Siedzący za biurkiem sierżant sztabowy odpowiedział uprzejmie, ale widać było, że
pochłonięty jest piętrzącymi się na jego biurku sprawami i że makulatura ta ważniejsza jest
dla niego niż moja osoba. Drzwi do sąsiedniego pokoju były uchylone, tak że mogłem rzucić
okiem na otwarty akurat sejf. Wyglądał ślicznie i kolorowo. Położyłem walizeczkę na biurku.
- Czytałem niedawno o tym - stwierdziłem - jak efektywnie radzi sobie wojsko ze
zdobyciem miliona czy dwóch, gdy są potrzebne. Przyznaję, że jestem pełen podziwu dla tej
operatywności. - Przy tych słowach odblokowałem zamki walizeczki.
- Aye, aye, sir - mruknął sierżancina, licząc coś zawzięcie na kalkulatorze.
- Myślałem, że może was to zainteresuje. Powiem tylko krótko, co mnie tu sprowadza.
Pomyślałem sobie, że przy tak wzorowej zaradności znajdzie się tu trochę gotówki i dla mnie.
I to jest właśnie powód, dla którego zamierzam was zastrzelić, sierżancie.
Na to w końcu zareagował. Poczekałem uprzejmie, aż oczy wyjdą mu z orbit, a roz-
warcie szczęk osiągnie maksimum, i pociągnąłem za spust długolufowego pistoletu. Z cichym
pstryknięciem wypluł ładunek, lecz zajęło to jednak parę sekund i reszta zgromadzonego w
okolicy personelu miała czas, by coś zauważyć. Zanim zdążyli właściwie zareagować,
uspokoiłem ich po kolei moją nową zabawką. Na koniec wsadziłem głowę do sąsiedniego
pokoju i zawołałem:
- Ho, ho, widzę pana, kapitanie!
Odwrócił się z jakimś przekleństwem na końcu języka, ale natychmiast wbiłem mu
igłę pod ucho. Spoczął na ziemi równie szybko jak pozostali. Mój narkotyk był skuteczny i
piorunujący w działaniu.
Za moimi plecami rozlegało się teraz niezbyt melodyjne, lecz miłe dla ucha pochra-
pywanie. A przede mną piętrzyły się pliki zielonkawych banknotów. Nie tracąc czasu ot-
worzyłem torbę i wyjąłem pierwszy z nich. W tym momencie szyba w najbliższym oknie ro-
zleciała się z brzękiem, a z powstałej w ten sposób dziury bluznęła w moim kierunku seria.
Tyle tylko, że mnie już nie było na linii ognia. Gdyby strzelano przez szkło, byłbym już ele-
gancko podziurawiony ołowianymi pociskami, których używali tubylcy. Rozbicie szyby dało
mi ten ułamek sekundy, na który mogłem liczyć i na którego wykorzystanie zawsze byłem
przygotowany.
Przewrót przez plecy i już toczyłem się ku drzwiom, ściskając w obu dłoniach granaty
gazowe i dymne. Rzucone, eksplodowały prawie bezgłośnie i wnętrze pomieszczenia przes-
tało być widoczne dla spojrzeń z zewnątrz. Rzuciłem następne granaty i ogień ustał.
Na podobieństwo dobrze ukształtowanego węża podczołgałem się do sejfu i mając go
między sobą a oknem, zacząłem na oślep ładować pieniądze do torby. Nie zamierzałem ich tu
zostawiać. To, że odkryto moją obecność nie stanowiło żadnego powodu. Śmiertelne niebez-
pieczeństwo to nie usprawiedliwienie. Jeśli nie wyjdę z tego cało, to i tak nie zrobi to różnicy,
ale jeżeli się uda, to powinna mnie spotkać za ten trud jakaś nagroda.
Pchając bagaż przed sobą, poczołgałem się ku drzwiom i byłem już na najlepszej
drodze, aby je uchylić, gdy na zewnątrz ryknął megafon:
- Wiemy, że tam jesteś. Wyjdź z rękami w górze, albo rozwalimy tę budę. Budynek
jest otoczony. Nie masz żadnych szans!
Dym się przerzedził i zerkając przez okno mogłem się przekonać, że głos nie łże.
Wokół była masa ciężarówek (z kwadratowoszczękimi - jak nakazywała wyobraźnia -
członkami Military Police) i jeepów, na których zamontowano wielkokalibrowe kaemy na
obrotowych podstawach. Ogólnie rzecz biorąc, wyglądało to na dobrze przygotowany komitet
powitamy.
- Nigdy nie weźmiecie mnie żywego! - ryknąłem siejąc na prawo i na lewo tak grana-
tami dymnymi, jak i ładunkami wybuchowymi. Korzystając z zamieszania, wywaliłem
jeszcze spory kawał tylnej ściany i przepełznąłem do chrapiącego nadal sierżanta.
Na dotyk sądząc, musiał mieć za sobą służbę o imponującym przebiegu. Pasków miał
więcej od szanującego się tygrysa, a naszywki na rękawie sięgały łokcia. Błyskawicznie
pozbyłem się swojej kurtki mundurowej i włożyłem jego bluzę. Ten handel wymienny uzu-
pełniłem jeszcze czapkami i już byłem gotów. Ci na zewnątrz wiedzieli o mnie zdecydowanie
zbyt dużo, ale z tej wiedzy można było zrobić też inny użytek i wykorzystać ją przeciwko
nim. Wsunąłem broń do kieszeni, złapałem torbę i otworzyłem drzwi.
- Nie strzelać! - wrzasnąłem, wytoczywszy się na świeże powietrze. Stanowiłem ide-
alny cel na tle czarnego dymu. - Nie strzelać! On ma mnie na muszce!
Starałem się wyglądać na przerażonego, co nie było specjalnie trudne, biorąc pod
uwagę ową małą armię celującą w moją osobę. Miałem wrażenie, że na brzuchu ktoś wyma-
lował mi tarczę strzelecką, ale dziwnym zaiste i szczęśliwym trafem nikt nie pociągnął za
spust. Zrobiłem jeszcze krok do przodu, obejrzałem się lekko przez ramię i dałem susa ze
schodów.
- Strzelajcie, dostaniecie go! - ryknąłem.
Zachęta była ostatnią rzeczą, której potrzebowali. Entuzjazmu mieli aż w nadmiarze.
Frontowe drzwi, podobnie jak i wszystkie szyby, zniknęły rozpylone w proszek przez setki
kul niemal natychmiast po moim okrzyku. Sama ściana zaczynała przypominać swoim wy-
glądem wybrakowany ser szwajcarski, w którym liczba dziur przewyższała wszystko inne.
- Mierzyć wysoko! - krzyknąłem, czołgając się do najbliższego jeepa. - Nasi chłopcy
są na podłodze!
Strzelali wysoko i byli na najlepszej drodze do oddzielenia
dachu od reszty budynku,
gdy zbliżył się do mnie oficer. Osunął się na ziemię. Zaraz po tym, rzecz jasna, jak rozdusiłem
mu pod nosem ampułkę z gazem.
- Trafili porucznika! - krzyknąłem, pakując torby i jego bezwładne ciało na tył jeepa. -
Trzeba go stąd zabrać!
Kierowca musiał być rzadkim typem tępego służbisty, bo ledwie miałem czas, aby
zabrać się z nimi. Nie ujechaliśmy jeszcze pięciu jardów, gdy strzelec dołączył do porucznika.
Wkrótce ich grono powiększył kierowca. Z nim było najtrudniej, gdyż wyciągniecie ciała zza
kierownicy jadącego samochodu nie należy do lekkich rozrywek, lecz w końcu zająłem jego
miejsce. Wdusiłem gaz do dechy i zerknąłem w lusterko.
Trzeba przyznać, że zorientowanie się w sytuacji nie zabrało im zbyt wiele czasu.
Prawdę mówiąc, pierwszy wóz ruszył za mną, ledwo zająłem się kierowcą. Skręciłem
gwałtownie za róg, posyłając pluton tuptających zapamiętale chłopców w różne strony świata
w poszukiwaniu ukrycia, i obejrzałem się. Wyglądało to imponująco - coś ze trzydzieści po-
jazdów różnej maści, od ciężarówek po motory, gnało za mną na złamanie karku. Ta przeklęta
popularność! Gdziekolwiek by się ruszył Jim di Griz, zbawca ludzkości, tłumy zawsze
podążają za nim!
Skręciłem ku potężnemu hangarowi zastawionemu helikopterami. Jazda między
rzędami maszyn należała do najbardziej podniecających momentów ucieczki. Nagłe omal nie
zahamowałem. Helikoptery? Czemu nie? Byłem ostatecznie w Bream Field, uznawanym tu za
helikopterową stolicę świata. Skoro umieli je robić, to z całą pewnością umieli na nich latać.
A jak znałem życie, to obecnie cała stacja musiała być szczelnie odcięta od świata. Trzeba
było pomyśleć o innej drodze ucieczki niż lądowa i ja właśnie to zrobiłem. Przed sobą miałem
płytę postojową, na której parkowała pękata maszyna z wolno obracającym się wirnikiem. Z
piskiem opon zatrzymałem się tuż przed szeroko otwartymi drzwiami w kadłubie, po czym
błyskawicznie wrzuciłem tam worki z gotówką. W tym samym momencie ciężki but podjął
wysiłek, by zetknąć się z moją głową.
Oczywiście byli zaalarmowani. I to tak, że zapewne wszyscy w promieniu stu mil,
poza głuchymi i sparaliżowanymi, gotowali się, by mnie ująć. Z wolna stawało się to nudne.
Musiałem schylić się przed ciosem, złapać but i zacząć szarpać się z jego właścicie-
lem, gdy tymczasem horda moich prześladowców zbliżała się już z rykiem klaksonów.
Właściciel buta wiedział zbyt dużo o tego typu przepychankach, toteż położyłem kres tej za-
bawie używając igły z narkotykiem. Wrzuciłem jego bezwładne ciało do środka, potem do-
dałem kilka granatów i na końcu moją osobę. Nie chcąc przeszkadzać pilotowi, który zażywał
właśnie drzemki w fotelu, zająłem stanowisko drugiego pilota i wytrzeszczyłem oczy na to,
co rozciągało się przede mną w całej swej niklowanej wspaniałości, czyli tablicę przyrządów.
Jeśli czegoś tu brakowało, to z pewnością nie były to zegary ani dźwignie. Przez
czysty, kretyński przypadek znalazłem od razu te, które były mi potrzebne. Tyle tylko, że do
tego czasu i tak zostałem otoczony wianuszkiem pojazdów, z których wysuwali lufy tępaki z
MP, a paru walczyło zajadle o przywilej wejścia do kabiny. Uspokoiłem ich gazem, sprawied-
liwie traktując tych w maskach przeciwgazowych, jak i tych, którzy ich nie mieli. Poc-
zekałem, aż będę miał pełny przedział desantowy, i otworzyłem przepustnicę.
Z pewnością widziano tu już lepsze starty, ale - jak twierdził mój dawny instruktor -
każdy sposób znalezienia się w powietrzu jest satysfakcjonujący. Maszyna kołysała się jak
uczuciowy alkoholik i kątem oka dostrzegłem, jak pozostali w dole szukają panicznie osłony.
Odniosłem jeszcze wrażenie, że koło stuknęło w plandekę jednej z ciężarówek, ale to chyba
tylko moja przemęczona wyobraźnia.
A potem płynąłem już w powietrzu i miałem wreszcie trochę samotności. Ski-
erowałem dziób maszyny nad ocean, na południe.
Wybór miejsca akcji nie był przypadkowy - Bream Field leży mniej więcej w najniżej
położonym zakątku Kalifornii, z jednej strony graniczy z Pacyfikiem, z drugiej z Meksykiem.
Ponieważ nie miałem ochoty przebywać dłużej w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północ-
nej, było to dla mnie miejsce nader wygodne. Bodźca dodał mi fakt, że - według mojego ro-
zeznania - większość helikopterów marynarki i armii podążała za mną i obawiałem się, że w
krótkim czasie mogą dołączyć do nich myśliwce. Meksyk był tymczasem niezależnym
państwem i tam nie będą mogli za mną lecieć, miałem przynajmniej taką nadzieję. Zresztą,
jakkolwiek by było, z pewnością w takim przypadku pojawia się zawsze masa komplikacji
prawnych, a zanim zostaną one rozwiązane, ja już będę daleko.
Rozmyślając tak sobie, szukałem jednocześnie autopilota, co po paru omyłkach w
końcu mi się udało. Byliśmy właśnie nad granicą i po paru chwilach posuwaliśmy się już nad
plażą stanowiącą terytorium państwa Meksyk; z całą tą powietrzną armadą o sekundy za ogo-
nem. Sekundy zaś były wszystkim, czego potrzebowałem. Skierowałem maszynę nisko nad
wodę. Ocean był z trzydzieści stóp pode mną, powierzchnia burzyła się pod wpływem
wichury wytwarzanej przez wirnik. Wyrzuciłem torby i dałem pilotowi zastrzyk. Zaczynał już
mrugać oczami, gdy włączywszy autopilota na lot po prostej, skoczyłem w ślad za torbami.
O mały włos udałoby mi się popełnić dość skomplikowaną odmianę samobójstwa.
Maszyna szła pełnym ciągiem, przez co przekręciło mnie w powietrzu i spadłem na wodę z
wdziękiem i gracją bryły cementu. Opiłem się solidnie, ale jakimś cudem wypłynąłem i
rąbnąłem głową w jedną z toreb.
Woda była zimniejsza, niż sądziłem, toteż zaraz złapał mnie skurcz. Całe szczęście, że
unoszący się spokojnie bagaż dawał mi jakieś oparcie. Dzięki niemu zdołałem dostać się i do
drugiej torby i w tym właśnie momencie przeleciała nade mną, na podobieństwo wkurzonych
aniołków, cała ścigająca mój helikopter armada.
Pewien byłem, że nikt nie fatygował się spoglądaniem na wodę. Wszystkie oczy wbite
były w znikający na południu helikopter, który przed chwilą byłem łaskaw opuścić. Nagle
pojawił się nad nim deltoskrzydły myśliwiec i maszyna zaczęła powoli, ale niepewnie
zakręcać. Miałem zdecydowanie mniej czasu, niż sądziłem jeszcze przed kilkoma minutami.
Skurcz stał się dokuczliwy i zanim się zorientowałem, znalazłem się znów pod wodą -
tylko po to zresztą, by stanąć na piasku. Parskając i klnąc wygramoliłem się na plażę; idealne
miejsce, by się ukryć, szczególnie przed poszukiwaniami prowadzonymi z powietrza.
Wprawdzie do tej pory jeszcze się nie zaczęły, lecz nie miałem wątpliwości, że do
nich dojdzie. Wyjąłem klasyczny granat, odbezpieczyłem go i włożyłem do dołka naprędce
wygrzebanego w piasku. Gruchnęło mocno, wzbijając w koło fontannę piasku i wywalając
dziurę akurat na moje potrzeby. Wrzuciłem w nią bagaż i rzeczy, z których rozdziałem się
zgoła błyskawicznie, i gorączkowo zacząłem to wszystko zasypywać. Gdy pierwsza z poszu-
kujących maszyn znalazła się nade mną, leżałem sobie spokojnie, rozkoszując się słońcem -
ot, jak jeden z wielu w okolicy pływaków.
Odegrałem należytą komedię z gapieniem się w górę, po czym maszyna zniknęła w
oddali. Nie na długo. Ten, który objął dowodzenie obławą, był nawet inteligentny. Helikop-
tery rozdzieliły się i zaczęły powolne przeczesywanie plaży i przybrzeżnych wód, bez wątpi-
enia posługując się porządnymi lornetkami, które mogłyby wypatrzyć kraba na wydmie. Zde-
cydowałem, że czas na kolejną dawkę pływania. Musiałem przy tym wykazać sporo samoza-
parcia, woda była bowiem bardzo zimna. Gdy znów nadleciały helikoptery, było ze mnie wi-
dać tylko czubek głowy i czerwone majtki, które głupim trafem miałem akurat na sobie.
Jedna z maszyn zniżyła się nawet i zawisła nade mną, na co zareagowałem wy-
grażaniem pięścią i solidną wiązanką. Po chwili szum helikopterów ucichł w oddali. Z trudem
wylazłem na brzeg i z przyjemnością rozłożyłem się na piasku.
Wszystko to byłoby nader ładne, wręcz piękne, tylko jak, do cholery, mam się teraz
stąd wydostać?
10
Gdy helikoptery zniknęły w oddali, skończyło się wylegiwanie. Niczym stuknięty kret
odkopywałem to, co przed chwilą pracowicie zagrzebywałem. Przeniosłem cały majdan
daleko poza linię przypływu. Następny granat, następny wysiłek i znowu wszystko porządnie
ukryłem. Oczywiście, oprócz spodni, butów i koszuli, z której usunąłem to, co miało jakikol-
wiek związek z armią, a na dodatek zmieniłem ją paroma cięciami w całkiem sportowy
przyodziewek. Rozłożyłem rzeczy, by przeschły, i wziąłem dokładne namiary na okoliczne
punkty krajobrazowe, aby w przyszłości nie przekopywać całej plaży. Wreszcie ubrałem się i
ruszyłem ku oddalonej o paręset jardów drodze.
Szczęście mnie nie opuszczało, gdyż ledwie się na nią wdrapałem, pojawiła się
machina średniej wielkości na niezwykle wysokich kołach, z dwoma obdartusami w środku.
Uniosłem kciuk w uniwersalnym geście, odpowiedział mi szczęk hamulców i zapraszający
gest.
- Chłopie, wyglądasz na mokrego! - przywitał mnie jeden.
- Chłopie, kąpiel na kacu to jest to! - odparłem.
- Trzeba będzie spróbować - zgodził się kierowca i ruszyliśmy przed siebie.
Po paru minutach minęły nas dwa czarne sedany z błyskającymi światłami i
potężnymi napisami POLICJA na burtach. Nie trzeba być wybitnym lingwistą, aby zrozumieć
znaczenie tego napisu, toteż nie byłem bynajmniej zmartwiony ich szybkim zniknięciem.
Moi nowi kumple wysadzili mnie w mieścinie zwanej Tijuana, gdzie poszukałem
kafejki, siadłem ze szklanicą tequili na werandzie i zrozumiałem, że właśnie uciekłem z do-
brze zaplanowanej pułapki.
Bo bez dwóch zdań to była pułapka!
Te wszystkie karabiny maszynowe i pojazdy nie spadły zza chmurki, a jest rzeczą rac-
zej mało prawdopodobną, aby taka siła została postawiona na nogi przypadkowym alarmem i
to w tak błyskawicznym czasie. Tym bardziej że po krótkiej analizie własnego postępowania
pewien byłem, iż ja tego wszystkiego nie wywołałem. Skąd zatem wiedzieli, co ma nastąpić?
Ano z prostego powodu - jakiś dowcipny facet, który podróżował w czasie, przeczytał
sobie gazety wydane po tym incydencie, po czym cofnął się nieco i ostrzegł ich.
Dokładnie tego się spodziewałem, co nie znaczy oczywiście, że cokolwiek mi się w
tym numerze podobało. Lecz kryła się pod tym jeszcze jedna, najistotniejsza sprawa. ON żył.
Zniszczyłem jego radosną twórczość w roku 1975, założył więc nową bazę: potężniejszą, do-
brze ukrytą i oddaloną. On i jego rozkoszni szaleńcy chcieli kontrolować całą historię, cały
czas i byli na najlepszej do tego drodze, zwłaszcza że zlikwidowali już Korpus Specjalny, je-
dyną organizację przyszłości, która byłaby w stanie ich powstrzymać. Albo raczej prawie
zlikwidowali, gdyż pozostałem jeszcze ja, z moją obłędną misją przerzutową i zadaniem lik-
widacji likwidatorów. Zresztą, udało mi się to już w 99,9 procent. I tylko ta drobna jedna dzi-
esiąta procenta powodowała, że całą robotę trzeba było teraz zaczynać od początku. Ten facet
musiał mieć pancerną bieliznę. Następnym razem użyję czegoś mocniejszego, bomby ato-
mowej w jego śniadaniu na przykład. A więc do roboty!
Sprawa wynajęcia samochodu i wykopania gotówki już następnego dnia nie
nastręczyła żadnych problemów, nie licząc faktu, że ułożyłem do snu paru typków w pro-
chowcach. Było to zajęciem czysto samarytańskim, zważywszy na ich niewyspanie po
całonocnym wytrzeszczaniu oczu na pustą plażę.
Przerzucenie tego naboju do Stanów okazało się jeszcze łatwiejsze i przed dwunastą
byłem już w biurze Whizzer Electronics Inc. w San Diego. Potężne laboratorium oraz malut-
kie biuro i tępy recepcjonista byli w takim stanie, w jakim je zostawiłem. Moja rola chwilowo
się kończyła. Teraz przyszła kolej na profesora Coypu.
- Rozumiesz, profesorze? - spytałem małe czarne pudełko z jego nazwiskiem na wiec-
zku. - Wszystko jest gotowe i czeka na ciebie. Najlepszy sprzęt, jaki można tu dostać za
kradzioną gotówkę. Najnowsze wyniki i efekty badań, zapas surowców i katalogi zakładów
chemicznych, fizycznych laboratoriów i centrów elektronicznych. Konto bankowe z wystarc-
zającą sumą, by wykupić połowę tego miasta. Lekcje tutejszego języka, czeki in blanco, histo-
ria tego wszystkiego, co się wydarzyło. Teraz do dzieła, i obchodź się delikatnie z tym ciałem
- to jedyne, jakie mam, i jestem doń raczej przywiązany.
Zanim zdążyłem się rozmyślić, położyłem się na łóżku i przekręciłem włącznik
skrzynki pamięciowej.
- Co się stało? - spytał Coypu wewnątrz mego mózgu.
- Dużo. Jesteś w moim umyśle, nie zrób więc czegoś głupiego.
- Bardzo interesujące. Faktycznie, to twoje ciało. Pozwól mi poruszyć tym ramieniem.
Praktycznie rzecz biorąc, to czy nie przeszedłbyś się na spacer, a ja się tu trochę rozejrzę?
- Nie jestem pewien, czy mam na to ochotę.
- No cóż, nie masz innego wyjścia. Do zobaczenia.
- Nie!!!
Ale mój rozpaczliwy wrzask nie miał i tak żadnego znaczenia, gdyż moja dłoń -
sterowana przez umysł Coypu - przekręciła wyłącznik...
Czas
mijał
tak
wolno.
Czarne pudełko z napisem ”Coypu” leżało na mojej dłoni, a palce drugiej ręki spoc-
zywały na wyłączniku. Pamięć mi wróciła i rozejrzałem się za krzesłem. W końcu
spostrzegłem, że już siedzę. W pamięci pozostały tygodnie wytężonej pracy, na dłoniach
przybyło blizn. Stojący na stole magnetofon ożył i w pokoju rozległ się głos Coypu.
- Na wstępie rada: nie rób tego ponownie. Nie pozwól, aby moja pamięć objęła raz
jeszcze władzę nad twoim ciałem, gdyż pamiętam wszystko, włącznie z tym, że już nie ist-
nieję i że poza tym, co tkwi zamknięte w tym pudełku, nie ma mnie wcale. Gdy przekręcę
wyłącznik, będzie to równoznaczne z popełnieniem samobójstwa, a ja nie miewam manii
prześladowczych tego rodzaju. Niezwykle trudno jest przekręcić ten wyłącznik, lecz sądzę, że
będę w stanie. Zrobię to teraz, wątpię jednak, bym był zdolny uczynić to ponownie. Jak już
powiedziałem, nie rób tego powtórnie. Uważaj!
- Uważam, uważam! I tak tego nie zrobię - mruknąłem, nalewając sobie podwójną
porcję whisky.
Coypu zostawił barek równie dobrze zaopatrzony, jak ja przed... no, przed tym.
Zawsze uważałem, że to porządny chłop.
- Do rzeczy! - ciągnął tymczasem magnetofon. - Gdy zacząłem badania, stało się oc-
zywiste, dlatego ci obłąkańcy wybrali tę konkretną epokę. Społeczeństwo, które dopiero co
wkroczyło w erę technologiczną i ma jeszcze umysły otępiałe średniowieczem, to idealny
podkład dla takiej działalności, ale nie ma tu potrzeby urządzać wykładu. Wystarczy, jeśli
powiem, że materiały potrzebne do zbudowania time-helixu są tu dostępne. Zbudowałem go i
podłączyłem - jest gotów do działania. Zbudowałem też urządzenie do śledzenia stwora
zwanego ON w czasoprzestrzeni. Z sobie tylko znanych powodów operuje on obecnie z
przeszłości tej planety. Cofnął się mniej więcej o sto siedemdziesiąt lat. To wprawdzie tylko
moje spekulacje, lecz sądzę, że cała dotychczasowa akcja nakierowana była na ciebie. Nie
wiem, w jaki sposób, ale stworzył on barierę uniemożliwiającą przeniknięcie wcześniej niż do
1805 tutejszego roku. Nie możesz go dopaść w chwili budowy firmy. Uważaj, gdyż masz do
czynienia z potężnymi siłami. Oznaczyłem ci na skali pięć kolejnych lat po 1805, w których
operuje, jak i miejsce - miasto Londyn. Wybór należy do ciebie. Życzę ci powodzenia!
Poczułem się cholernie podniesiony na duchu - nic, tylko wybrać sobie rok, w którym
mam dać się zabić! No bo jeśli był w stanie urządzić mnie tak konkursowe teraz i tutaj, to
czego mogę się spodziewać tam, gdzie zgromadził większe siły, a obrona jest dokładniej
przygotowana? Z całą pewnością nie będzie to powitanie pełne wylewnej serdeczności!
Zrezygnowany zafundowałem sobie następnego drinka i sięgnąłem po pierwszą z rzędu
książek. Coypu faktycznie nie próżnował. Prócz małych dziełek typu ”zrób to sam” zgro-
madził całkiem pokaźną bibliotekę dotyczącą interesującego nas okresu. Po przeczytaniu
pierwszej z tych książek wiedziałem już, kogo szukam i kto tym razem będzie moim prze-
ciwnikiem.
Napoleon Bonaparte, inaczej Napoleon I, cesarz Francji i większości Europy, prawie
całego świata. Jego megalomańskie ambicje dziwnie znajomo dzwoniły mi w pamięci. Poci-
eszające było tylko to, że w Anglii mówiono lokalną odmianą tego samego języka co w Am-
eryce, tak że nie musiałem przeprowadzać następnych sesji z memogramem.
Mimo to miałem pewne problemy - na przykład z ubraniem, ale ponieważ ilustracji
było aż nadto, a magazyny Hollywoodu pod ręką, nie był to taki wielki kłopot. Moda tych
czasów okazała się idealna dla moich potrzeb, gdyż szerokie rękawy i wysokie kapelusze
pozwalały na całkiem ładne ukrycie wielu umilających życie drobiazgów.
Mimo że wynajdywałem najrozmaitsze preteksty i sprawy nie cierpiące zwłoki, w
końcu nadszedł ten dzień. Broń i wyposażenie były sprawdzone, zdrowie doskonałe, refleks u
szczytu możliwości, morale oklapnięte, ale to i tak nie miało znaczenia. Pojawiłem się więc
przed recepcjonistką, gapiącą się na mnie tępo zza jakiejś ilustrowanej szmaty, i stwierdziłem:
- Miss Kipper, oto czek na sumę równą pani poborom za najbliższe cztery miesiące.
Miło mi było z panią współpracować.
- Nie podoba się panu moja praca?
- Pani praca jest dokładnie tym, czego od pani oczekiwałem, ale ta firma właśnie
zbankrutowała.
- To bardzo źle.
- Też tak myślę, a teraz, do widzenia!
Czynsz był zapłacony za miesiąc z góry, z właściciel mógł sobie wziąć wszystko, co
pozostało wewnątrz. Z wyjątkiem time-helixu, ten bowiem miał założoną bombkę zegarową.
I tak zbyt dużo nieodpowiedzialnego elementu szwendało się w czasie.
Włożenie kombinezonu z ekwipunkiem na modny strój z epoki było wysiłkiem przek-
raczającym moje możliwości. Skończyło się na tym, że frak i lakierki trzymałem pod pachą,
gdy wchodziłem do seledynowego walca. Tablica była już nastawiona - na dolinę Tamizy w
pobliżu Oxfordu, na tyle daleko od Londynu (z Chilterness dodatkowo przesłaniającym
widok), aby uniemożliwić obserwację radarem, promieniami zet czy czymkolwiek podob-
nym, a jednocześnie na tyle blisko, by mnie szlag nie trafił z powodu zacofania ówczesnego
transportu.
Ważną sprawą było ustalenie czasu przybycia. W 1805 roku byli już z pewnością go-
towi mnie powitać. Musiałem więc zjawić się później, ale nie za bardzo, żeby nie zdążyli
zakończyć swojej radosnej działalności. Dwa lata wydawały mi się odpowiednim odcinkiem
czasu, by pozbawić ich nieco czujności. A zatem rok 1807. Wziąłem głęboki oddech i wdu-
siłem przełącznik.
Nie było to przyjemne, ale dawało się wytrzymać. Jedyną różnicę między pierwszą a
drugą podróżą stanowiło niezbyt miłe wrażenie spadania. Gdy zmusiłem się do otwarcia oczu,
stwierdziłem, że to nie jest tylko wrażenie. Autentycznie spadałem wprost w objęcia niezbyt
gościnnie wyglądających drzew.
W panice uruchomiłem grawitator, ale zanim zdążył zaskoczyć, przeleciałem przez
gałęzie i huknąłem o ziemię. W tym momencie maszynka zadziałała, więc ponownie zna-
lazłem się między gałęziami. Doszedłszy wreszcie do ładu z urządzeniem jakieś sześćdziesiąt
stóp w górze, powoli opadłem na ziemię.
- Cudowne lądowanie, kretynie! - warknąłem, czując się jak worek na połamane kości.
- Powinieneś zatrudnić się w cyrku!
Rozejrzałem się. Najpierw sprawdziłem siebie, potem okolicę. Na szczęście byłem
nadal w jednym kawałku, a w okolicy nie dostrzegłem żywej duszy, jeśli nie liczyć paru krów,
na których moje przybycie nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Rozebrałem się w cieniu
połamanego drzewa i rozłożyłem kontenerek własnego pomysłu. Był pakowny, a wyglądał
jak najzwyczajniejsza skórzana torba podróżna z tej epoki. Wsadziłem tam wszystko, co nie
pasowało do reszty dekoracji (z kombinezonem na czele), i zacząłem się zastanawiać, co zro-
bić z tak pięknie rozpoczętym dniem.
Sądząc z położenia słońca i z paru innych czynników, było późne popołudnie, a zatem
najwyższy czas na poszukanie jakiegoś kąta na noc. Ruszyłem na skos przez łąkę ku czemuś,
co z daleka przypominało drogę. I faktycznie, była to droga, a raczej bity trakt. Właśnie zas-
tanawiałem się, w którą stronę ruszyć, gdy coś nadjechało.
To coś dawało o sobie znać z daleka, po pierwsze przez głośne skrzypienie, po drugie
przez nader intensywny zapach, który można by określić jedynie mianem smrodu. Gdy ów
pojazd wyłonił się zza zakrętu, przyczyny obu zjawisk stały się zrozumiałe. Ujrzałem bowiem
dwukołowy, drewniany wózek, zaprzężony w wynędzniałego czworonoga, zwanego koniem, i
wyładowany po brzegi najzwyczajniejszymi bydlęcymi gównami. Pojazdem kierował za-
rośnięty do niemożliwości typ w wyniszczonej, workowatej odzieży. Siedział on na wznie-
sionej z przodu platformie, która ledwo wystawała ponad poziom ładunku.
Wyszedłem na drogę i uniosłem rękę. Typ pociągnął za trzymane w dłoniach
rzemienie, które licznymi węzłami przymocowane były do pyska zwierzaka, i przy akom-
paniamencie skrzypień i trzasków zatrzymał wehikuł. Gapiliśmy się przez chwilę na siebie,
po czym woźnica sięgnął do głowy i poruszył tym, co się na niej znajdowało. Mógł to być
kapelusz albo czapka, ale ponieważ nakrycie już dawno temu straciło fason, długo by zgady-
wać. Czytałem, że klasa niższa wyrażała takim gestem szacunek lepiej urodzonym i z
zadowoleniem stwierdziłem, że mój kostium jest widocznie prawidłowy.
- Zdążam do Oxfordu, mój dobry człowieku - zagaiłem.
- Ey? - padło w odpowiedzi, a towarzyszyło temu drapanie za uchem.
- Oxford! - wrzasnąłem.
- Aye, Oxford - zgodził się uszczęśliwiony. - To będzie tam. - Po czym wskazał
brudnym paluchem za siebie.
- Tam właśnie zmierzam. Zawieziecie mnie?
- Ja jadę tu - wskazał w przeciwną stronę. Wyciągnąłem z kieszeni złotego suwerena,
którego oryginał wydusiłem od jakiegoś numizmatyka-handlarza, i pokazałem woźnicy.
Takiej ilości gotówki naraz nie widział chyba dotąd w swoim życiu. Jego reakcja była
prawidłowa: wytrzeszczył oczy i cicho mlasnął.
- Pojede do Oxford - oznajmił.
Po czym pojechaliśmy. Im mniej o tej podróży opowiem, tym lepiej. Podczas gdy po-
jazd torturował moje siedzenie, ładunek gnoju robił to samo z organami powonienia. Woźnica
mamrotał coś do siebie, myśląc zapewne w euforii o nieoczekiwanym bogactwie, które na
niego spadło, i przynaglał wierzchowca do większego wysiłku. Jedno było w tym wszystkim
dobre: jechaliśmy we właściwym kierunku.
Słońce wychyliło się zza chmur, gdy wyjechaliśmy spomiędzy drzew i oczom moim
ukazały się szare wieże uniwersyteckie, blado odcinające się na tle ciemniejszego nieba -
bardzo atrakcyjny widok. Kiedy tak podziwiałem, wózek stanął.
- Oxford - poinformował mnie woźnica, wskazując paluchem. - Most Magdaleny.
Zlazłem i rozcierałem obolałe pośladki gapiąc się na most. Obok coś gruchnęło i mój
bagaż znalazł się na ziemi. Chciałem zaprotestować, ale pojazd już zawrócił i majestatycznie
zaczął się oddalać. Ponieważ miał taką samą ochotę wieźć mnie dalej jak ja jechać, zam-
knąłem się i zabrałem torbę. Ruszyłem swobodnym krokiem w stronę mostu, ingerując zu-
pełnie ubranego na niebiesko żołnierza, który stał przy jego końcu. Dzierżył on jakiś długaśny
samopał, ani chybi na proch, zakończony kawałkiem porządnie zaostrzonej stali. Na mój
widok obniżył broń tak, że blokowała mi dalszą drogę, po czym nachylił się i warknął:
- Casket vooleyfoo?
Było to dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Pewnie jakiś lokalny dialekt, pomyślałem,
z woźnicą nie miałem bowiem żadnych kłopotów lingwistycznych.
- Mógłbyś powtórzyć? - spytałem najuprzejmiej, jak umiałem.
- Koshown onglay - warknął i zamachnął się drewnianym końcem broni, chcąc mnie
trzepnąć w żołądek.
Nie było to uprzejme z jego strony, toteż okazałem swoje oburzenie, uchylając się
przed ciosem i ładując swoje kolano w jego żołądek. Zwalił się na ziemię, więc kopnąłem go
w krocze, gdy tylko cel stał się widoczny. Ponieważ doprowadziło go to do utraty przytom-
ności, zabrałem jego broń. Nigdy nie wiadomo, co może wyniknąć z pozostawienia bez-
pańskiej strzelby na ulicy.
Wszystko to nastąpiło w przeciągu paru sekund. Gdy się rozejrzałem, stwierdziłem, że
mam dość liczne audytorium złożone z tubylców oraz z kumpla znokautowanego, który stał w
drzwiach jakiejś ponuro wyglądającej budowli. Wszyscy oprócz niego gapili się na mnie z
szeroko otwartymi oczami. Żołnierzyk zaczął już podnosić broń do ramienia. Moje wejście do
miasta z pewnością nie było ciche i nie zauważone, ale skoro już tak się stało, trzeba było
przedstawienie doprowadzić do końca.
Tamten uniósł w końcu broń, a ja skoczyłem w jego kierunku. Coś ogłuszająco
huknęło, język ognia smagnął mnie po włosach, a kolba mojego karabinu trafiła strzelca w
głowę. Bez jęku zwalił się w mroczną sień otwierającą się za jego plecami. Jeśli miał tam
kumpli, to wolałem spotkać się z nimi w zamkniętym pomieszczeniu.
Miał! Zaczynali się właśnie wysypywać przez drzwi. Posłałem im kilka granatów ga-
zowych i nastała cisza. Wpadłem między nieruchome ciała i uważając na wejście, rozdałem
im trochę kopniaków i podarłem parę mundurów. Nie było to może miłe, ale skutecznie zaci-
erało ślady użycia gazu, sugerowało natomiast zastosowanie zwykłej siły fizycznej.
Teraz musiałem szybko się stąd wydostać. Wziąłem nogi za pas i ruszyłem w kierunku
drzwi. Gdy do nich dotarłem, stwierdziłem z niezadowoleniem, że moje postępowanie
zwróciło uwagę dosłownie wszystkich przechodniów. Zebrał się spory tłum, który na mój
widok zaczął głośno wiwatować.
- Niech żyje Jego Lordowska Mość! Spójrzcie, co zrobił z żabojadami!
Wznosili radosne okrzyki, a mnie zamurowało. Coś tu było nie w porządku. A potem
nagle przypomniałem sobie to, co nie dawało mi spokoju od pierwszego rzutu okiem na
uniwersytet. Flaga! Flaga dumnie powiewająca na szczycie najbliższej wieży. To nie był bry-
tyjski Union Jack.
To była trójkolorowa flaga Francji!
11
Podczas gdy fakt ten docierał powoli do mojej otępiałej świadomości, przez tłum
przedarł się jegomość w brązowym ubraniu i stanąwszy obok mnie wrzasnął:
- Idźcie do domów, zanim żabojady znów się tu zjawią i was zabiją! I nie gadajcie o
tym, bo zawiśniecie na bramach miasta!
Miał najwidoczniej rację, entuzjazm bowiem ustąpił miejsca lękowi i już po paru
chwilach było wokół mnie pusto. Został tylko on i jeszcze dwóch, którzy bez słowa ruszyli
schodami w dół. Ten, który krzyczał, dotknął kapelusza i zbliżył się do mnie.
- To była piękna robota, sir. Ale powinien pan stąd zniknąć. Ktoś mógł usłyszeć strzał.
- Rada jest niezła, tylko że nigdy dotąd nie byłem w Oxfordzie i nie bardzo wiem,
gdzie mógłbym tu zniknąć.
Obejrzał mnie dokładnie i podjął decyzję.
- Niech pan idzie z nami.
Należało właściwie powiedzieć: biegnie, bo ledwo jego kumple ukazali się na scho-
dach z naręczami karabinów, usłyszeliśmy tupot butów, który zbliżał się dość szybko.
Ale moi przewodnicy znali teren, w przeciwieństwie do pościgu, toteż niebezpiec-
zeństwo nie było aż tak duże, jak się z początku wydawało. Częściowo biegiem, częściowo
szybkim marszem dotarliśmy do jakiejś budowli, która była najwyraźniej naszym celem. W
ślad za nimi wlazłem do środka i z ulgą postawiłem mój tobołek na podłodze. Gdy się wy-
prostowałem, obaj niosący dotąd broń złapali mnie pod ramiona, a trzeci, który był przy-
wódcą, przystawił mi nóż do gardła.
- Ktoś ty? - spytał.
- Nazywam się Brown. John Brown z Ameryki. A ty?
- Brewster. - Po czym nie zmieniając tonu ani na jotę, spytał: - Czy mógłbyś podać mi
choć jeden powód, dla którego nie powinniśmy cię zabić jako szpicla?
Uśmiechnąłem się, by pokazać, jak głupi jest ten pomysł. Pomyślałem jednocześnie,
że nóż zabija równie skutecznie jak bomba atomowa. Sądząc z tego, co widziałem, to Francja
musiała podbić Anglię lub jej część. Zaowocowało to pojawieniem się partyzantki, czego
najlepszy dowód stanowili ci ludzie. Na tym właśnie Oparłem swój pomysł i rozpocząłem
improwizację.
- Jestem tu w tajnej misji. Ameryka, jak wiecie, jest po waszej stronie...
- Ameryka pomaga Boniowi - przerwał mi. - Wasz Franklin wyraźnie to powiedział.
- Oczywiście. Ale na Franklinie ciąży ogromna odpowiedzialność. Francja jest teraz
zbyt silna, by zacząć z nią wojnę, więc oficjalnie jesteśmy jej sprzymierzeńcem. Ale jednoc-
ześnie wysyłani są tacy jak ja, aby wam pomóc.
- Dowiedź tego!
- Jak? Papiery można podrobić, a noszenie ich to pewna śmierć. Poza tym i tak byście
nie uwierzyli. Ale jest coś, co mówi samo za siebie, i dostarczenie tego jest moim głównym
zadaniem. Jesteśmy w drodze do Londynu, by oddać to odpowiednim ludziom.
- Komu?
- Nie powiem, ale tacy jak wy są wszędzie w Anglii i z częścią z nich mamy już
nawiązane kontakty. Dla nich właśnie jest to, o czym mówię.
- Co?
- Złoto!
To nim wstrząsnęło, a ja poczułem, że uchwyt dłoni słabnie. Należało zatem ciągnąć
sprawę dalej.
- Nigdy dotąd mnie nie widzieliście i najprawdopodobniej nigdy już nie zobaczycie.
Ale mogę dać wam pomoc, której potrzebujecie, aby nabywać broń, przekupywać strażników
czy pomagać więźniom. Jak wam się wydaje, dlaczego wywołałem dziś tę awanturę? - spy-
tałem w przebłysku geniuszu.
- Powiedz nam!
- Żeby was spotkać - przyjrzałem się uważniej ich zaskoczonym obliczom. - Lo-
jalnych Anglików jest wszędzie pełno w tym kraju, ale jak można się z nimi skontaktować i
udzielić im pomocy? Przecież nie mogłem chodzić od drzwi do drzwi i wypytywać. Poka-
załem wam lepszy sposób, a przy okazji pomogłem zdobyć trochę broni. Teraz dam wam
złoto. Macie więc dowody, że wam ufam, a zatem i wy mi zaufajcie. Jeśli chcecie, będziecie
mieli za chwilę dość złota, by uciec stąd i żyć spokojnie na drugim końcu świata, ale nie
sądzę, żebyście to właśnie wybrali. Ryzykowaliście życie dla tych karabinów i skłonny jestem
przypuszczać, że nadal będziecie robili to, co uważacie za słuszne. Nie spotkamy się już, ale
musimy przecież sobie ufać...
- To brzmi wiarygodnie - odezwał się jeden z tych, którzy ciągle mnie trzymali.
- Też tak sądzę - poparł go drugi. - Niech pokaże złoto.
- Ja wezmę złoto - stwierdził Brewster. - Niech pokaże, bo to wszystko może być
jednym wielkim łgarstwem.
- Może - zgodziłem się szybciutko. - Ale nie jest, a zresztą i tak nie o to chodzi. Roz-
staniemy się dziś w nocy i mam nadzieję, że już więcej o sobie nie usłyszymy.
- Złoto! - przypomniał mi mój strażnik. Rozpiąłem pas, czując ciągle broń przys-
tawioną do krzyża. Pewnie, że miałem złoto - była to jedyna prawdziwa informacja w całej
mojej opowieści. Pochowane było w skórzanych woreczkach, a przeznaczyłem je na opłace-
nie podróży. Co właśnie teraz robiłem.
Wyjąłem jeden woreczek i podałem Brewsterowi. Otworzył go i wysypał zawartość na
rozpostartą dłoń. Zalśniły żółte grudki i cała trójka wpatrzyła się w nie z napięciem.
- Jak dostanę się do Londynu? - naciskałem, idąc za ciosem. - Rzeką?
- Warty przy każdym moście i każdej śluzie - odparł, wpatrując się nadal w to, co miał
w dłoni. - Nie dojdziesz dalej niż do Abingdon. Jedyny sposób to konno i bocznymi drogami.
- Nie znam ich. Potrzebuję dwóch koni i przewodnika.
- Luke cię zaprowadzi, ale tylko do murów. Przez żabojadów musisz przejść sam.
- Zgoda.
Mieliśmy czas do wieczora. Brewster poszedł po konie, a Luke i Guy wydobyli za-
pasy: chleb, ser i ale (tutejszą odmianę piwa, mile przeze mnie powitaną). Jedliśmy roz-
mawiając, a raczej to oni rozmawiali, a ja słuchałem, wtrącając jedynie uwagi. W końcu
uformował mi się jako taki obraz.
Anglia była podbita i spacyfikowana już od paru lat. Nie wiedziałem dokładnie od ilu,
ale ze zrozumiałych względów nie pytałem. Gdzieś w Szkocji toczyły się jeszcze walki, lecz
to mnie nie interesowało.
Inwazję poprzedziła bitwa na Kanale, w której flota brytyjska została zniszczona
dzięki jakimś straszliwym, tajemniczym działom. Czułem w tym wszystkim rękę mego czer-
wonoskórego przeciwnika. Krótko mówiąc, historia została zmieniona.
Ale nie zmieniona była tam, skąd przybyłem. A zatem paradoks czasowy, a może
świat równoległy? Coypu by wiedział, ale nie miałem żadnej ochoty wypytywać go o cokol-
wiek. Jedynym logicznym rozwiązaniem, które mi się nasuwało - a przecież musiała w tym
być jakaś logika - była możliwość, że moje działanie usunie tę zmianę, a nawet wspomnienie
o niej. Nie miałem, co prawda, pojęcia jak, ale złapałem się tej ewentualności jak tonący
brzytwy. Zasnąłem ukołysany miłą wizją Jima di Griz, Zbawcy Świata i Twórcy Historii.
Obudziłem się zaś jako obiekt inwazji okolicznego robactwa. Dopóki nie spryskałem
się jakimś sprayem, myślałem, że mnie to tałatajstwo żywcem pożre, ale potem reszta nocy
upłynęła już spokojnie. Wyjechaliśmy dopiero o świcie, bo były jakieś problemy z końmi.
Podróż trwała trzy dni, ale zanim osiągnęliśmy Londyn, moje nogi zaczęły wyglądać
tak, jakby były prostowane na beczce. Mój przewodnik uznał chyba tę eskapadę za wycieczkę
krajoznawczą, gdyż nieustannie informował mnie o urokach krajobrazu i regularnie co wiec-
zór spijał się w przydrożnych gospodach.
Omijaliśmy większe osiedla, przekroczyliśmy Tamizę pod Henley, a gdy zbliżaliśmy
się do niej powtórnie w Southwark, majaczył już przed nami London Bridge i dachy samego
Londynu. Trudno, co prawda, było je dojrzeć, miasto zasłaniał bowiem ciągnący się na prze-
ciwległym brzegu mur. Wyglądał dziwnie mocno w porównaniu z resztą zabudowy i nagle
coś mi zaświtało.
- Ten mur jest nowy, nie?
- Aye. Ukończony dwa lata temu. Biegnie wokół całego miasta i to bez przyczyny.
Wielu tu zginęło. Kobiety i dzieciaki. Boniuś ganiał wszystkich jak niewolników. On faktyc-
znie jest stuknięty.
Przyczyna wybudowania muru była całkiem zrozumiała, co nie zmieniało faktu, że i
tak mi się to wszystko nie podobało. Został zbudowany dla mnie, a raczej przeciwko mnie.
- Musimy znaleźć spokojną gospodę - stwierdziłem, odrywając się od tych niewe-
sołych myśli.
- ”U Georga”. Zaraz tu, w prawo - cmoknął głośno. - Dobre piwo tu mają.
- Potrzebujemy naprawdę spokojnego schronienia, z widokiem na ten most.
- Znam takie miejsce. ”Pod Dzikiem i Orłem” na Piekle Hevring Street. Z dobrym pi-
wem.
Najzwyklejsze pomyje z byle chmielu były dla niego dość wytwornym napojem, by
nazwać je piwem. Ale to ”Pod Dzikiem i Orłem” było naprawdę dobre.
Sama gospoda okazała się jednak budą z wypłowiałym szyldem nad wejściem, na
którym to szyldzie imponująca świnia i równie imponujący ptak skakały sobie do oczu. Led-
wie dotargowałem jako tako cenę za pokój i stajnię, zaraz zamknąłem się w tym pierwszym i
wyciągnąłem elektroniczną lornetkę. Przyjrzałem się miastu. Był to widok przygnębiający.
Mur miał około trzydziestu stóp wysokości i składał się wyłącznie ze skał i kamieni.
Bez wątpienia naszpikowany był elektronicznymi alarmami wszelkiej maści. Przejście nad,
pod i przez niego należało wykluczyć, chyba że miało się skłonności samobójcze. Ja nie
miałem. Pozostały więc bramy, toteż studiowałem dokładnie tę, która była na wprost moich
okien, na końcu London Bridge. Ruch odbywał się dość powoli, gdyż każdy był przeszuki-
wany przed wejściem do stojącego wewnątrz murów ceglanego budynku. Wychodzili zeń
chyba wszyscy, ale głowy bym nie dał. Tego, co się działo wewnątrz, nie byłem w stanie
zgadnąć nawet w marzeniach sennych. Postanowiłem więc dowiedzieć się, a pomieszczenie
pode mną nadawało się do tego celu idealnie.
Wszyscy lubią fundatorów, a ja byłem ich najlepszym wzorem. Pomrukując gniewnie,
właściciel wynalazł gdzieś flaszkę nadającej się do picia whisky, którą zaraz zarezerwowałem
dla siebie, stawiając szczodrze tubylcom kufle ale. Najlepszym informatorem okazał się
szczeciniastobrody typ o imieniu Quinch. Był jednym z poganiaczy bydła, ale najmował się
też jako pomocnik rzeźnika. Lotność jego umysłu nie była zbyt duża w przeciwieństwie do
pojemności żołądka. Mówił tylko wtedy, gdy pił. Ponieważ zaś wchodził i opuszczał Londyn
codziennie, fragment po fragmencie udało mi się wyciągnąć zeń informacje, które z wolna
ułożyły się w obraz ceregieli wejściowych u bram miasta.
Sam zaobserwowałem, że przeprowadzano rewizję. Czasami dokładną, przeważnie
jednak pobieżną, ale była też i inna czynność, której nigdy nie pomijano. Każdy wchodzący
musiał wsadzić rękę do otworu w ścianie wartowni. Nic więcej - niczego nie dotykać, tylko
wsadzić i wyjąć z powrotem. Przyznaję, że zabiło mi to porządnego ćwieka. Co oni mogli w
ten sposób badać? Odciski palców? Idiotyzm, tym bardziej że z zasady nosiłem fałszywe, a
od ostatniego spotkania zmieniałem je przynajmniej trzy razy. Temperaturę? Alkaliczność
skóry? Ciśnienie? Czyżby ci tutaj mieli inne cechy organizmu niż ja? Było to prawdopodobne
po trzydziestu tysiącach lat ewolucji, ale mogłem to sprawdzić jedynie za pomocą ekspery-
mentu.
Toteż następnego wieczoru zszedłem do sali wyposażony w detektor własnej kon-
strukcji, rejestrujący wszystkie wyżej wymienione dane i jeszcze trochę na dokładkę. Czujnik
wmontowałem w sygnet, co natchnęło mnie, by potrząsać prawicami wszystkich obecnych.
Odczyty były precyzyjne z tolerancją 0,006 % i wykazywały jednoznacznie, że moje własne
dane nie są specjalnie różne.
- Jesteś idiotą! - stwierdziłem do własnego odbicia. - Musi być powód, dla którego
spreparowano tę dziurę w ścianie. I jest tam przecież jakiś aparat wykrywający. Tylko co
wykrywa? Zaraz, a co w ogóle można zbadać?
Wziąłem kartkę i zacząłem wypisywać wszystko, co można zaobserwować i zmierzyć,
od światła widzialnego poczynając, na promieniach Kiliana kończąc. Wyszła mi nader impo-
nująca lista, którą rzuciłem na ziemię ze zniechęceniem, gdy porównałem ją z tym, co może
emitować ludzkie ciało.
Po chwili ją podniosłem. Coś tu jednak pasowało, coś z tego, co napisałem, pasowało
do informacji, które zasłyszałem o Ziemi.
Mam! Zniszczona przez wybuch atomowy. Tak mówił Coypu. Radioaktywność! Era
atomowa to pieśń przyszłości. Jedyną radioaktywnością, którą mogły przejawić ciała
tubylców, była radioaktywność podłoża. Sprawdzenie tego doniosłego przypuszczenia zajęło
jedną chwilę.
Ja pochodziłem ze świata pełnego różnego rodzaju promieniowania i moje ciało, jak
wykazało urządzenie, wydzielało dwa razy więcej promieniowania niż ciała tubylców. Skoro
wiedziałem, czego się strzec, reszta była już dziecinnie prosta i nad ranem byłem gotów do
ataku.
Wszystko, co miałem przy sobie, było wykonane z plastiku, a to, co absolutnie mu-
siało zawierać metal, znajdowało się w długiej na trzy stopy i grubej jak mój kciuk plas-
tikowej tulei. Krótko przed świtem opuściłem gospodę przez okno i ruszyłem na poszuki-
wanie ofiary. Nie musiałem długo szukać. Strażnik w błękitnym uniformie pilnował
pobliskich doków.
Skok, odrobina gazu, ciemna brama i po dwóch minutach pilnowałem tego co on, odz-
iany w jego mundur i z jego karabinem na ramieniu. Trzymałem go według najlepszych
wzorów regulaminu musztry piechoty francuskiej. Szczegółem był fakt, że w lufie tegoż
tkwiła moja tuleja z drobiazgami zabranymi na wyprawę. Proszę uprzejmie, niech ją znajdą
detektorem do wykrywania metali.
Zgranie czasowe było idealne. Po niespełna kwadransie zaczęli zdejmować warty,
które po kolei zbierały się przy moście. Maszerowałem w ostatnim szeregu karnej kompanii,
wybijając takt podkutymi butami. Pomysł był genialny w swojej prostocie. Nie będą przecież
sprawdzać swoich własnych ludzi.
Gówno prawda! Ledwie doszliśmy do bramy, zobaczyłem dość ciekawy obrządek.
Każdy żołnierz, który skręcił za róg wartowni, zatrzymywał się na chwilę i pod czujnym ok-
iem sierżanta wkładał rękę do ciemnego otworu w ścianie.
12
- Mayerd! - wrzasnąłem, potykając się o nie istniejący wybój.
Nie miałem pojęcia, co to słowo znaczy, ale było najczęściej używane przez fran-
cuskich wojaków i sądziłem, że pasuje do sytuacji. Równocześnie zatoczyłem się na idącego
obok, uderzając go przy okazji kolbą w głowę. Naturalną koleją rzeczy on wrzasnął jeszcze
głośniej i odepchnął mnie. Zatoczyłem się malowniczo, potknąłem o niski murek i runąłem
do rzeki. Bardzo udane przedstawienie.
Prąd był szybki, ubranie nasiąkło wodą, toteż wsadziłem karabin między kolana i
poszedłem w dół jak kamień. Wynurzyłem się jeszcze po chwili, wrzeszcząc coś bez sensu, i
pozwoliłem, aby ciężar ubrania i broni pociągnął mnie znowu na dno. Po sekundzie
nałożyłem na twarz maskę tlenową, po czym powolnymi, ekonomicznymi ruchami
popłynąłem do przeciwległego brzegu, a prąd niósł mnie z dala od mostu. Po niezbyt długim
czasie zobaczyłem nad sobą cień niedużej jednostki - ani chybi jakiegoś kutra - toteż os-
trożnie wypłynąłem.
Pierwszą rzeczą, którą ujrzałem, były połatane spodnie francuskiego wojaka
siedzącego nade mną na nadburciu. Wojak zajęty był czyszczeniem stalowo połyskującej lufy
groźnie wyglądającego działa. Sylwetka tego ostatniego dziwnie nie pasowała do rycin
dziewiętnastowiecznych armat, które zdobiły czytane przeze mnie publikacje. Było to zu-
pełnie zrozumiałe, gdyż działo należało do tej epoki tak samo jak ja. Gdy przygotowywałem
się do tej wycieczki, poświęciłem trochę czasu na zaznajomienie się z osiągnięciami ruszni-
karskimi tej planety. Armata, na którą spoglądałem, była bez wątpienia bezodrzutowym
działem kalibru 75 milimetrów, ładowanym odtylcowo i skonstruowanym około 1940 roku.
Idealna rzecz do zamontowania na lekkich jednostkach pływających, gdyż jej odrzut nie
roznosił łajb w drzazgi, a można było rozstrzelać każdy okręt z tej epoki, zanim jeszcze
doszedł na odległość umożliwiającą użycie własnych dział. Poza tym armatka była łatwa do
transportu, co czyniło ją niezastąpioną w polu. Siła ognia tego działa przekraczała możliwości
jej dziewiętnastowiecznego odpowiednika. Wystarczyło sprowadzić paręset takich zabawek z
przyszłości i nadzwyczaj prosto było wtedy zmieniać historię. Co też właśnie zrobiono.
Doszedłszy do tego budującego wniosku, zanurzyłem się ponownie i skierowałem ku
przystani w dole rzeki. Nikogo nie było w zasięgu wzroku, toteż wygramoliłem się na nabr-
zeże i podążyłem ku stojącym opodal budynkom. Właściwie to miałem podążyć, ale coś
stanęło mi na drodze. Po bliższym przyjrzeniu się zamarłem w pół ruchu.
Gdy patrzy się prosto w lufę niesympatycznie wyglądającego pistoletu dużego kalibru,
postępowanie takie jest całkowicie zrozumiałe.
- Idź przede mną - odezwał się posiadacz broni. - Zabieram cię do dość wygodnego
miejsca, gdzie będziesz mógł się ogrzać.
Sądząc z dziwnego akcentu, miałem najprawdopodobniej do czynienia z Francuzem.
Wszystko zaś, co mogłem zrobić, to zastosować się do rozkazu popartego tym prymitywnym
samopałem. Z tej odległości był w stanie rozwalić mi głowę. W nie zmienionym porządku
doszliśmy do karety z gościnnie otwartymi drzwiami.
- Wejdź - polecił mi głos zza pleców. - Akurat byłem w pobliżu i zobaczyłem, jak pe-
wien nieszczęśliwy żołnierz spada z mostu i tonie. Spytałem sam siebie, co by było, gdyby
przypadkowo nie utopił się i przepłynął rzekę? Gdzie mógłby wylądować, wziąwszy pod
uwagę tutejszy prąd? Mały matematyczny problem, który rozwiązałem i voila! Właśnie
wyszedłeś z wody.
W trakcie tej przemowy wleźliśmy obaj do wnętrza, drzwi się zamknęły i pojazd
ruszył. Zastanawiałem się właśnie, w jaki sposób bez większego hałasu zostać właścicielem
pistoletu, lecz gdy złapałem za kolbę, która wyrastała pod moim nosem, broń została mi w
dłoni bez oporu. Ot, po prostu wręczono mi ją.
- Ze wszystkich znanych mi powodów to pan, Mr Brown, powinien mieć ten drobiazg,
jeśli w ogóle jest on nam potrzebny. - Uśmiechnął się, widząc, jak szczęka opada mi coraz
niżej. - To był najprostszy sposób, aby zaprosić pana do mojego powozu. Obserwuję pana od
kilku dni i ostatecznie przekonałem się już, że nie kocha pan francuskich najeźdźców.
- A... ale pan przecież też jest Francuzem!
- Oczywiście! Zwolennikiem ostatniego króla wygnanym z ojczyzny. Nauczyłem się
nienawidzić tego korsykańskiego pomiotu, gdy inni jeszcze się z niego śmiali. Teraz nikt już
się nie śmieje, a my jesteśmy sprzymierzeńcami. Ale, ale, pan pozwoli, że się przedstawię.
Hrabia d'Hesion, proszę mnie nazywać Charles, skoro tytuły są obecnie anachronizmem.
- Miło cię poznać. Mów mi John!
Zanim ta interesująca konwersacja zdążyła się rozwinąć, byliśmy już na miejscu.
Dzierżąc nadal w dłoni ów samopał, znalazłem się błyskawicznie w kąpieli, którą przygo-
tował jeden z emerytowanych, na oko, służących. Porozumiewali się oni miedzy sobą wyłąc-
znie po francusku, co umożliwiło mi sprawne przeniesienie zawartości jednego ubrania do
drugiego. Gdy zszedłem do salonu, hrabia siedział już tam z kryształowym pucharem w dłoni.
Wręczyłem mu broń, a on podał mi identyczny ze swoim puchar. Jego zawartość spłynęła do
mojego żołądka jak ciepła muzyka, a delikatny smak z niczym nie dawał się porównać.
- Czterdziestoletni, z mej posiadłości, która, jak widać natychmiast, była w prowincji
Cognac - poinformował mnie.
Pociągnąłem drugi łyk i obejrzałem sobie gospodarza. Wysoki i szczupły, z
początkami siwizny, wysokim czołem i inteligentną twarzą.
- Dlaczego się tu znalazłem? - spytałem.
- Bo najwyższy czas zjednoczyć siły. Jestem studentem filozofii naturalnej, a to, co tu
widzę, jest zdecydowanie nienaturalne. Napoleon ma działa, które nie zostały wyprodukow-
ane w żadnym z krajów Europy. Niektórzy mówią, że pochodzą one z Kitaju, ale ja w to nie
wierzę. Ta broń obsługiwana jest przez ludzi, którzy mówią bardzo podłą francuszczyzną.
Ludzie ci są dziwni i źli, a chodzą słuchy o jeszcze dziwniejszych i gorszych w jego sztabie.
Dziwne rzeczy dzieją się na tym świecie, dlatego zwracam baczną uwagę na obcych. Obcych
nie będących Anglikami. Takich jak ty. A na marginesie - powiedz mi, jak człowiek może
przepłynąć rzekę bez wynurzania się dla nabrania oddechu?
- Używając maszyny. - Skoro był tak bystrym obserwatorem i wiedział, o czym
mówił, to nie było sensu bawić się z nim w przemilczenia. Zresztą bezodrzutówki mówiły
same za siebie.
- Tak też sądziłem. I myślę, że wiesz o wiele więcej niż ja o tych dziwnych ludziach i
ich broni. Oni nie są z tego świata, który znam ja i wszyscy tutaj, prawda?
- Oni pochodzą z miejsca, gdzie panuje zło i szaleństwo i przywlekli je tu ze sobą, a ja
ich zwalczam. Nie mogę powiedzieć ci o nich wiele, bo sam nie znam ich historii. Ale pow-
iem ci jedno - jestem tu, aby zniszczyć ich i wszystko, czego do tej pory dokonali.
- Spodziewałem się tego! Musimy się zjednoczyć! Udzielę ci pomocy w miarę mych
sił i umiejętności.
- Możesz zacząć od nauki francuskiego. Muszę dostać się do Londynu i wygląda na
to, że będę musiał poznać ten język.
- Ale... czy mamy tyle czasu?
- Dwie godziny wystarczą. Inna maszyna.
- Zaczynam rozumieć, ale nie jestem pewien, czy lubię te wszystkie maszyny.
- Ich nie można lubić czy nie. Są obojętne, można ich używać lub nie używać, ale nie
sposób mówić o uczuciach w stosunku do nich.
- Moje uznanie dla twej logiki. Masz, rzecz jasna, rację. A więc do dzieła. Kiedy zac-
zynamy?
Wieczorem tego dnia, po zabraniu moich rzeczy z gospody, rozmawialiśmy ku widoc-
znej przyjemności hrabiego po francusku.
- I co dalej? - spytał, gdy po dobrej kolacji wróciliśmy do koniaku.
- Muszę się przyjrzeć jednemu z tych pseudo-Francuzów, o których wspomniałeś. Czy
po tej stronie rzeki pojawiają się czasem samotnie, czy zawsze tylko w kupie?
- I tak, i tak, ale nie mają określonych tras, tak że potrzeba byłoby jeszcze kilka
bliższych informacji. - Zadzwonił srebrnym dzwonkiem, który stał na stoliku. - Chcesz go
nieprzytomnego czy martwego?
- Jesteś zbyt łaskaw. Tą częścią zajmę się sam. Chodziłoby mi natomiast o wskazanie
go.
Hrabia wydał instrukcje służącemu, który pojawił się w drzwiach, a ja zająłem się
drinkiem.
- Gdy będziesz miał te informacje, będziesz wiedział, co dalej zrobić? - spytał gospo-
darz.
- Powinienem. Muszę dostać się do Londynu, zabić jedno indywiduum i zniszczyć
pewną maszynerię.
- A Korsykanin?
- Prawdopodobnie diabli go wezmą przy okazji. Sam tego nie rozumiem, ma to coś
wspólnego z naturą czasu. Z tego, co wiem, to przeszłość, w której jesteśmy, w ogóle nie ist-
nieje w przyszłości. Nasze książki historyczne głoszą, że Napoleon przegrał, a Anglia nigdy
nie została podbita.
- To jedyne, co może być!
- Faktycznie, może, ale jeśli tak się stanie, to ten cały świat zniknie.
- Ryzyko jest stałym elementem hazardu - stwierdził spokojnie hrabia. - Jeśli ten świat
zniknie, to znaczy, że inny, lepszy się pojawi.
- Można tak to ująć.
- A więc musimy do tego dążyć. W tym nowym świecie moja rodzina będzie żyła, a ja
będę w domu. Poświęcenie życia tutaj będzie drobnostką, o której szkoda wspominać. Choć
przyznaję, że wolałbym, aby świadomość tego, co ma nastąpić, została naszą wspólną tajem-
nicą. Nie jestem pewien, czy wszyscy moi pomocnicy podzieliliby ten filozoficzny, w gruncie
rzeczy, punkt widzenia.
- Też tak sądzę. Chciałbym, żeby był inny sposób.
- Nie ma się czym przejmować, drogi przyjacielu. Proponuję zresztą nie poruszać
więcej tego tematu.
- Wspaniale! - stwierdził hrabia po konferencji ze starszym lokajem. - Grupka
poszukiwanych bawi akurat w Mermaid Court. Co prawda, w koło są straże, ale nie sądzę,
żeby taki drobiazg był dla ciebie przeszkodą.
- Żadną - zapewniłem go wstając. - Gdybyś jeszcze wspomógł mnie pojazdem i prze-
wodnikiem, to obiecuję wrócić za godzinę.
Wróciłem po trzech kwadransach.
Ogolony typ zawiózł mnie na miejsce i wskazał kogo trzeba. Grupa zajęła kamienicę,
w której mieściła się i knajpa, i burdel, toteż nie było obawy, że wyniosą się zbyt szybko.
Wszedłem do sąsiedniego budynku, co było najtrudniejsze w całej akcji, drzwi były bowiem
zamknięte na tak potężny zamek, że moje wytrychy nie mogły dosięgnąć mechanizmu. Nóż
jednak zdołał tego dokonać, toteż wkrótce dostałem się najpierw do środka, potem na dach, a
w końcu, za pomocą przymocowanego do jednego z kominów pajączka, do ciemnych okien
na piętrze sąsiedniej budowli. Ciemnych, ale dla innych, a nie dla mnie, gdyż miałem na nosie
okulary sprzężone z umieszczonym na skroniach reflektorem ultrafioletu.
Wybrałem sobie jedno z okien, otworzyłem je i złapałem jakiegoś delikwenta bez
gaci. Jego i resztę towarzystwa na łóżku uciszył gaz. Nie czekając na oklaski, pozbierałem
trofeum z podłogi. Na dach wróciłem tak szybko, jak tylko pozwoliła na to wciągarka nici
molekularnej, na której wisiałem. Parę minut potem moja zdobycz chrapała, przypięta do
stołu w piwnicy hrabiego, a ja przygotowywałem odpowiednie urządzenia. Hrabia przyglądał
się temu z niesłabnącym zainteresowaniem.
- Chcesz wyciągnąć wiadomości z tego ścierwa? Nie pochwalam tortur, ale czasami
gorące szczypce i ostrze noża są niezastąpione. Mówiono mi, że krajowcy z Nowego Świata
potrafią obedrzeć człowieka ze skóry nie zabijając go przy tym.
- Brzmi to zachęcająco, ale nie będziemy musieli zabrudzić ci piwnicy. Powie nam, co
będziemy chcieli, nie wiedząc wcale, że mówi. Maszyny przespacerują się po jego zwojach
mózgowych, co - zapewniam cię - jest gorsze od rozpalonego żelaza. A potem będzie już do
twojej dyspozycji.
- Dzięki. Jeśli któryś z nich ginie, cierpi ludność cywilna. Damy mu porządnie w kość
i zostawimy w jakimś zaułku. Będzie wyglądało na zwykły napad.
- Pięć punktów za pomysł, a teraz do roboty. Przejście przez ten umysł było rzeczą
równie przyjemną jak kąpiel w gnojówce. Obłęd to jedna sprawa - ten tu był obłąkany w
równym stopniu co jego szef - a zboczenie i uwielbienie zła to coś zupełnie innego. Z uzys-
kaniem potrzebnych informacji był tylko jeden kłopot - skłonić go do mówienia po francusku
lub angielsku, a nie tym obrzydliwym bełkotem, który był jego ojczystym narzeczem. Gdy
uporałem się z tym, reszta była już kwestią minut. Jules - mój gładko ogolony przewodnik -
został obarczony przyjemnym i pożytecznym zajęciem obicia mu mordy i odstawienia do
zaułka, a my powróciliśmy do niezupełnie jeszcze opróżnionej karafki.
- Ich dowództwo mieści się w czymś takim, co nazywa się Saint Paul. Wiesz, gdzie to
jest?
- Nie ma dla nich nic świętego! To katedra, dzieło wielkiego Sir Christophera Wrena,
o, tu na planie Londynu.
- Tam jest ten, którego szukam, i cała jego maszyneria. Ale żeby się tam dostać, muszę
wejść do Londynu. Mogę to zrobić w jego mundurze, bo mamy tę samą radioaktywność i nie
wzbudzę żadnych podejrzeń, ale z pewnością mają jakieś hasła czy inne identyfikatory,
choćby nawet była to tylko znajomość ich języka. Potrzebuję dywersji, która odciągnęłaby ich
uwagę. Czy masz wśród swoich kogoś, kto zna się na artylerii?
- Oczywiście. Rene Dupont jest byłym majorem i to dość wszechstronnie wyszkolo-
nym. I jest w Londynie.
- Właśnie ktoś taki jest mi potrzebny. Zapewniam, że będzie zadowolony obsługując tę
siedemdziesiątkę piątkę. Musimy przed świtem zdobyć jeden z tych okrętów. Rano, gdy tylko
otworzą bramy, zaczniemy kanonadę, żeby zlikwidować wartownię i wartę i wprowadzić
zamieszanie. Potem łódź na dno, obsługa na brzeg i w nogi. Zgranie tego wszystkiego będzie
twoim zadaniem.
- Zajmę się tym z prawdziwą przyjemnością. Ale gdzie ty będziesz?
- Na moście, będę maszerować z wojskiem, tak jak próbowałem wcześniej.
- Raczej niebezpieczne zajęcie! Jeśli będziesz zbyt wcześnie, to cię złapią, a jeśli się
spóźnisz, to albo my cię rozstrzelamy, albo brama będzie zamknięta.
- Dlatego tak istotne jest zgranie wszystkiego w czasie.
- Zaraz poślę po najlepszy chronometr, jaki można tu dostać.
13
Major Dupont był rumianym i szpakowatym grubaskiem, ale tyle miał w sobie energii
i tak dobrze znał się na swoim fachu, że rekompensowało to istotne z wojskowego punktu
widzenia braki fizyczne. Teraz zaś zżerała go wprost pasja i tęsknota, by obsługiwać to ni-
espotykane w jego wieku działo najeźdźców. Poprzednia załoga monitora razem z war-
townikiem spała pod pokładem nieco głębszym snem, niż planowała, a ja uczyłem majora, jak
używać bezodrzutówki. Trzeba przyznać, że był pojętny, a po doświadczeniach z gładkolu-
fowymi urządzeniami ładowanymi od przodu i uzależnionymi od odmierzonych na oko
ładunków prochu siedemdziesiątka piątka wydała mu się prosta i rewelacyjna.
- Ładunek miotający, pocisk i ładunek wybuchający w jednej całości! Cudowne! A ta
dźwignia otwiera komorę zamkową?
- Zgadza się. A od tego trzymaj się z daleka w czasie strzału, bo tędy wylatują gazy
prochowe uruchamiające przeładowanie. Urządzenie celownicze masz zgrane, zresztą strzelać
będziesz na małą odległość i to do widocznych celów.
- Powiedz mi więcej o niej - domagał się, gładząc stalową lufę.
Następny krok. Hrabia miał dopilnować, aby jednostka została przeprowadzona w
górę nurtu i zakotwiczona poniżej London Bridge tuż przed świtem. Jego chronometr był
wielkości solidnej cebuli - ręczna robota ze stali i miedzi - i tykał bardzo głośno, lecz przez
dwanaście godzin chodził prawie tak dobrze jak mój atomowy zegarek wielkości paznokcia,
którego margines dokładności wynosił jedną sekundę na rok. Uregulowaliśmy zegarki, po
czym podniosłem się, by przystąpić do realizacji mojej części roboty. Uścisnęliśmy sobie
dłonie na pożegnanie.
- Zawsze będziemy wdzięczni za twoją pomoc - odezwał się hrabia. - Teraz jest z nami
nowa nadzieja na zwycięstwo!
- To ja powinienem podziękować ci za pomoc. Zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę
fakt, że moje zwycięstwo może dla was być nie najlepszym finałem.
- Umierając zwyciężymy, jak już to wytłumaczyłeś - machnął ręką. - Świat bez tych
świń jest wystarczającym zwycięstwem. Nawet jeśli my nie będziemy już oglądać tego świ-
ata. A teraz - powodzenia!
Przypomniałem sobie jego słowa, słysząc kroki dudniące echem w pustych uliczkach,
gdzie czekałem na pierwsze promienie słońca rozpraszające mroki nocy. Londyn miał masę
miłych, ciemnych zaułków, w których można było zniknąć. Ukryłem się w jednym z nich i
pogrążyłem w obserwacji mostu. Pojawili się pierwsi żołnierze z nocnej zmiany.
Niektórzy szli raźno, inni noga za nogą, część grupami, część luzem. Dokładny bajzel
na wrotkach. Wmieszałem się w to tałatajstwo, zezując cały czas na zegarek. Powinienem być
idealnie o czasie. Nagle ktoś z tyłu zawołał:
- Lortytort! - i ku swemu zaskoczeniu stwierdziłem, że woła do mnie. Przeoczyłem w
swych przygotowaniach fakt, że kumple mego informatora będą mnie teraz nagabywali.
Trzeba było improwizować. Pomachałem mu więc, wykrzywiłem się dość obrzydliwie i
ruszyłem przed siebie. Facet najpierw zwątpił, a po chwili ruszył za mną z kopyta. Musiało
mu się zebrać na pogawędkę, na którą ja nie miałem najmniejszej ochoty, szczególnie nie
znając języka. Przyspieszyłem kroku, ale on ciągle podążał za mną. Nagle dotarło do mnie, że
w takim tempie dojdę do bramy zbyt szybko i dam się ostrzelać.
Ze swego miejsca doskonale widziałem postacie poruszające się na pokładzie moni-
tora. Musiałem się zatrzymać, gdyż w przeciwnym wypadku znalazłbym się w środku pla-
nowanego fajerwerku. Słyszałem zbliżające się kroki, a w chwilę później ciężka dłoń opadła
mi na ramię i obróciła mnie o sto osiemdziesiąt stopni.
- Lortilypu? - spytał jej właściciel, po czym oczka mu się zaokrągliły, a szczęka
opadła w nagłym zrozumieniu. - Blivit!
Musiał, skubany, poznać mnie z fotografii. Mieli dość czasu nie tylko na obejrzenie
zdjęcia, ale i dość udanej krótkometrażówki ze mną w roli głównej.
- Blivit to jest to - zgodziłem się z nim uprzejmie, pakując mu zatrutą igłę w szyję.
Normalnie przełączam pistolet na igły z narkotykami, ale teraz uznałem, że wobec
tych kreatur lepsze będzie radykalne rozwiązanie. Tylko to nie było dość radykalne. Typ
wprawdzie padł, ale następny coś usłyszał i przedzierał się już ku mnie przez tłum Fran-
cuzów. Zmuszony byłem go zastrzelić. To naturalnie zainteresowało całą tę watahę wokoło i
zacząłem się już zastanawiać, czy nie będę musiał wygubić wszystkich okolicznych formacji
Armii Francuskiej.
Nie musiałem. Pierwszy pocisk wyrżnął jakieś dwadzieścia jardów od miejsca, gdzie
stałem. Efekt był zadowalający - potężny huk i kupa śmieci w powietrzu. Ciągu dalszego już
nie obserwowałem, tylko padłem na ziemię, aby nie dać się zabić. Skorzystałem zresztą z
zamieszania i uśpiłem kilkunastu najbliższych żołnierzy, którzy byli świadkami poprzedniego
zajścia.
Dupont opanował najwyraźniej nową zabawkę, bo ostrzał przeniósł się na bramę i
wartownię. Wywołało to dość ożywiony ruch i jeszcze żywsze wrzaski na moście, w których
zresztą wziąłem z zapałem udział. Spojrzenie na zegarek przekonało mnie, że przedstawienie
ma się ku końcowi.
I faktycznie - po paru następnych strzałach kolejny pocisk trafił dobrze ze sto jardów
w bok, co było dla mnie sygnałem.
Błyskawicznie zerwałem się na nogi i ruszyłem ku temu, co jeszcze niedawno nazy-
wało się bramą. Teraz była to całkowita ruina, na której jeszcze nie osiadł ceglany kurz. W
zasięgu mego wzroku nie było nic, co zdradzałoby najmniejszy chociaż ślad ruchu. Plan udał
się znakomicie i to mimo niespodzianki na moście. Działo na monitorze przemówiło pon-
ownie.
Tego nie było w planie. Po tym sygnalnym pocisku mieli zatopić łajbę i pryskać w
bezpieczne miejsce. Coś musiało iść nie tak, jak powinno. Moje rozważania przerwała
podwójna eksplozja brzmiąca prawie jak jeden wystrzał. Żadne działo nie jest w stanie strze-
lać tak szybko, a zatem musiały być dwa!
Ulica, na której się znajdowałem, Upper Thames Street, biegła równolegle do muru.
Byłem obecnie na tyle daleko od bramy, że moja obecność nie budziła skojarzeń z tym, co się
tam stało. Skorzystałem zatem z pierwszych schodów, jakie się nawinęły, i wspiąłem się na
platformę obserwacyjną. Nikogo nie było w okolicy, a ja miałem idealny widok na scenę wy-
darzeń.
A działo się tam dużo - siostrzany okręt naszego płynął w górę rzeki pod pełnymi
żaglami. Major odgryzał się zaciekle, ale przeciwnik miał więcej doświadczenia, wybił już
dziurę w okolicy steru, a gdy patrzyłem, kolejny pocisk uderzył właśnie w śródokręcie
uciszając działo. Przez nadbrzeże ktoś biegł i wyraźnie zamierzał wskoczyć na pokład. Wy-
ciągnąłem lornetkę, lecz i bez niej udało mi się rozpoznać ową postać.
Oczywiście hrabia przybywał na pomoc swoim wojskom. W chwili gdy zeskoczył, z
pokładu podniosła się okrwawiona postać i podążyła w kierunku milczącej broni. Major
załadował armatę i wystrzelił.
Był to piękny strzał, dokładnie w linię wodną, tuż pod działobitnią. Mając jednego z
głowy, major położył ogień na oddziały grupujące się na moście. Hrabia ładował, major strze-
lał, a obaj byli uśmiechnięci i sprawiali wrażenie naprawdę zadowolonych z tego, co robią.
Kanonada przybrała na sile, a ja zlazłem na dół.
Pomóc im i tak nie byłem w stanie, zresztą wiedzieli, co robią - walczyli z wrogiem, z
którym zmagali się przez te długie lata, tylko teraz używali doskonałej i wysoce efektywnej
broni. Oczywiste było, że nie mają najmniejszego zamiaru przerywać tej czynności. Taki
koniec był z pewnością lepszy od ucieczki i śmierci zaszczutego zwierzęcia. Ja tymczasem
miałem coś jeszcze do zrobienia.
Zgodnie z mapą hrabiego ruszyłem wzdłuż Duck's Foot Lane do Canon Street, po
czym skręciłem w lewo. Teraz byli już wokół ludzie, przestraszeni cywile, maszerujące oddz-
iały, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
I oto w perspektywie ulicy dostrzegłem wznoszący się dumnie masyw katedry
Świętego Pawła. Koniec drogi był bliski, równie bliskie było moje ostateczne spotkanie z
Onym.
14
Byłem przerażony. Ktoś, kto twierdzi, że nigdy nie czuł strachu, jest kłamcą nie roku-
jącym szans na poprawę albo zwykłym szaleńcem. Pochlebiam sobie, że żadna z tych możli-
wości nie odnosi się do mnie. Jakkolwiek by było, przerażenie opanowało mnie jak nigdy
dotąd. Może brało się to ze zbyt dużej ciążącej na mnie odpowiedzialności, o której teraz
właśnie, ciężki idiota, musiałem sobie przypomnieć, a może z faktu, że raz już omal mnie nie
zabił - nie wiem. Było to niewiarygodne, owszem, lecz było faktem.
- Niewiarygodne! A więc niech będzie to do końca zupełnie wiary nie godne! -
mruknąłem, grzebiąc w podręcznej apteczce.
Gdyby nie stawka, o którą toczyła się gra, najprawdopodobniej nie zrobiłbym tego.
Nigdy dotąd nie potrzebowałem syntetycznego wsparcia moralnego i nawet w najgorszych
przypadkach starczała mi świadomość, że mogę je mieć. Ale teraz chodziło o zbyt poważne
rzeczy, bym się wahał.
Wygrzebałem w końcu pojemnik i przełknąłem dwie pastylki, zwane proszkami ber-
serkera lub prochami furii.
Były zakazane wszędzie i to z rozsądnych powodów. Nawet nie dlatego, że błys-
kawicznie prowadziły do nałogu - wewnątrz kapsułki znajdował się skondensowany obłęd,
mieszanka, która likwidowała wszelkie naleciałości cywilizacyjne, pozostawiając bestie w
czystej postaci. A nawet gorzej - bo bestię pozbawioną instynktu samozachowawczego; liczył
się tylko cel, a cena jego osiągnięcia była wówczas pojęciem nieznanym. Rzecz niezbyt miła,
czasem jednak potrzebna.
Niezbyt miła? Bardzo miła! Przez sekundę miałem świadomość, że chemikalia
przejmują władzę nad moim umysłem, ale trwało to tylko krótką chwilę. Zaraz potem po-
jawiło się poczucie nieograniczonej siły, coś, czego dotąd nie znałem. Mogłem zrobić
wszystko, co tylko bym zechciał, gdyż to ja byłem jedyną siłą, która się liczyła. A On siedział
w tym budynku i myślał, ciężki zadufany kretyn, że może mnie zatrzymać czy nawet zabić.
Teraz zobaczy, jak traktuje się plany idiotów!
- Idę po ciebie! - warknąłem przez zaciśnięte zęby i ruszyłem prosto do bramy, według
wszelkich danych naszpikowanej alarmami i czujnikami. Subtelne wejście? Ależ skąd! Jedy-
nym atutem, jaki miałem, było zaskoczenie i całkowita bezwzględność. Uzbroiłem się jak na
małą wojnę, a każdy, kto próbowałby mnie zatrzymać, był przeszkodą do usunięcia, i to
szybko.
Najpierw ruszyłem przez drzwi, w których panował ożywiony ruch wchodzących i
wychodzących. Potem główną nawą, z której usunięto sprzęty religijne, prosto do ołtarza,
którego nie było. Na jego miejscu stał ozdobny tron, na którym siedział On.
Poniżej podwyższenia rozciągał się długi, zasypany mapami i papierzyskami stół,
wokół którego stali oficerowie.
Otrzymywali oni polecenia od kurdupla w prostym, granatowym mundurze. Przy-
puszczałem, że to właśnie jest Napoleon - marionetka i pomagier Onego. Uśmiechnąłem się,
gdy moje dłonie zaciskały się na broni.
Moją uwagę przykuło znajome migotanie dochodzące z najbliższej wnęki po prawej
stronie i mój uśmiech zyskał na wyrazistości. Time-helix z kręcącymi się wokół technikami.
Oprócz zemsty będę miał więc jeszcze zapewniony powrót do domu. Nader miła perspek-
tywa. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, gdy podszedłem do stołu. Miałem dość czasu -
najpierw granaty gazowe, potem zabawa. Gdy zabije się władzę, z niewolnikami można zro-
bić wszystko, na co ma się ochotę.
Jeden wybuchowy i dwa termitowe - cała ta paczka, z wyjętymi bezpiecznikami, pole-
ciała prosto z objęcia potężnej postaci siedzącej na tronie, a ułamek sekundy później pół tuz-
ina granatów gazowych wylądowało na stole tuż przed zaszokowanymi oficerami. Zaczynały
dopiero wybuchać, gdy strzelając z półobrotu załatwiłem igłami techników przy aparaturze.
W przeciągu paru sekund było po wszystkim. Rzuciłem jeszcze parę granatów ku
wejściu, ot tak, na wszelki wypadek, i gdy przebrzmiały ich eksplozje, jedynym dźwiękiem,
jaki mącił ciszę, było wesołe trzaskanie ognia pożerającego łapczywie coś, co przed paroma
sekundami było moim śmiertelnym wrogiem.
- Zostałeś pobity! - krzyknąłem z zachwytem i obiegłem stół, aby lepiej widzieć pok-
onanego.
Napoleon podniósł głowę i usiadł.
- Nie bądź idiotą! - stwierdził.
Nie tracąc czasu na wyjaśnienia, usiłowałem go zabić, jednak tym razem to on był
szybszy i zaskoczył mnie. Podobny do walca przedmiot, którego otwór skierowany był w
moją stronę, błysnął błękitnym światłem. Zrobiło mi się najpierw gorąco, a po chwili bardzo
zimno i nieswojo. Moje ciało było sparaliżowane. Twarzą do przodu zwaliłem się bezwładnie
na stół. Nic nie czułem, nawet gdy przewrócił mnie na plecy i zbliżył swoją twarz do mojej.
Słuch i wzrok były jedynymi zmysłami, które jeszcze działały, toteż jego przeraźliwy chichot
rozbrzmiał mi ostro w uszach. Poczekał, aż w moich oczach zalśni zrozumienie, i wrzasnął:
- Zgadza, się! Ja jestem On. Przegrałeś! Zniszczyłeś androida, którego jedynym za-
daniem było skłonić cię właśnie do tego. To wszystko tutaj jest niczym innym jak pułapką
zastawioną na ciebie! Cały ten świat istniał wyłącznie po to. Zapomniałeś, że ciało jest tylko
opakowaniem dla mego wszechmocnego i nieśmiertelnego umysłu! Przegrałeś, a ja wy-
grałem, teraz już definitywnie!
15
To był klasyczny szok.
Sądzę, że normalnie powinienem coś czuć - złość, żal, frustrację. Byłem jednak prze-
pełniony tylko jednym pragnieniem - czekałem znów na okazję, by spróbować go zabić. Sta-
wało się to już nieco nudne, ale miałem nadzieję, że stare przysłowie: ”Do trzech razy
sztuka”, okaże się jeszcze prawdziwe. Tymczasem On zmieniał moje ubranie w łachmany,
usuwając wszystko, na co natrafił, i odrywając broń przyczepioną do mojej skóry. Poszło
wszystko, co łatwo było odszukać: nóż pod kolanem, pistolet z nadgarstka, granaty z włosów.
To, co zostało, było trudne do znalezienia, jak również do szybkiego wykorzystania.
- Przygotowałem wszystko na tę chwilę! Wszystko! - wrzasnął radośnie, gdy skończył
mnie obmacywać.
Usłyszałem brzęk łańcuchów i na moich dłoniach zatrzasnęły się kajdanki połączone
krótkim łańcuchem. Gdy metal się spinał, ujrzałem krótki błysk i choć nic nie czułem,
spostrzegłem, że skóra wokół obrączek zaczyna czerwienieć. Nieistotne. Dopiero gdy tego
dokonał, wbił mi igłę w przedramię. Czucie zaczęło wracać. Najpierw ból nadgarstków, po-
tem świadomość całego ciała. Ból zignorowałem, choć powodował drgawki spazmatycznie
przebiegające przez wszystkie moje członki. Silniejsze pchnięcie strąciło mnie ze stołu na
podłogę. Pozbierał mnie dość szybko i ciągnąc za nogi, ruszył ku jednemu z podtrzymujących
strop filarów. Trzeba przyznać, że miał, ścierwo, krzepę. Moje palce natknęły się po drodze na
jakiś przedmiot i zacisnęły na nim. Przyznaję, że trochę się pomyliłem. Naszym celem był
stalowy słup sięgający mi do pasa, a umieszczony w odległości pięciu jardów od time-helixu.
Łańcuch łączący moje ręce został przytwierdzony do uchwytu na jego szczycie, co po chwili
przypieczętował kolejny błysk światła. Puścił mnie. Z trudem trzymałem się na nogach bez
jego pomocy. On tymczasem zajął się nastawianiem wskaźników time-helixu. W katedrze za-
padła dziwna cisza.
- Wygrałem! - zawył nagle, podskakując przy tym z wściekłością. - Czy dotarło w
końcu do ciebie, że jesteś w pętli czasowej, która nie istnieje i którą stworzyłem, aby cię zła-
pać? I to, że zniknie ona w chwili, gdy ja przeniosę się do innego czasu?
- Podejrzewałem to. Historia mówi, że Napoleon przegrał.
- Tu wygrał! Bo ja dałem mu broń i pomogłem mu. A potem go zabiłem, gdy moje
nowe ciało było gotowe. Pętla czasowa powstała właśnie w tym momencie, a jej powstanie
spowodowało wytworzenie bariery w czasie. Zniknie ona, gdy to wszystko, razem z tobą,
przestanie istnieć. Ale ty nie znikniesz tak szybko. Chcę, żebyś trochę tu posiedział, roz-
myślając nad swoją przegraną i nad nieistnieniem dla ciebie przyszłości. Dlatego wokół tej
katedry założony jest izolator. Najprawdopodobniej umrzesz z pragnienia, zanim przestanie
on działać! - ostatnie słowa wykrzyczał, po czym wrócił do konsolety.
Otwarłem dłoń, żeby zobaczyć, jaka broń wpadła mi w palce podczas ostatnich wy-
darzeń. Był to mały miedziany cylinderek, ważący nie więcej niż parę deka. Jeden jego
koniec był ażurowy i sypał się zeń biały, drobny piasek. Było to bowiem stylowe urządzenie
służące w tej epoce do suszenia atramentu na świeżo napisanych listach. Nie ukrywam, że
wolałbym coś bardziej wojowniczego, ale od biedy i to się mogło przydać.
- Odchodzę! - zakomunikował mi znad konsolety.
- A co z twoimi ludźmi? - spytałem, starając się zyskać na czasie.
- Niewolnicy. Znikną razem z tobą. I tak już ich nie potrzebuję. Mam do dyspozycji
cały świat, który czeka tylko, aby mnie powitać. Wkrótce takich światów będzie mnóstwo.
Wkrótce wszystko będzie moje!
Dodanie czegokolwiek do tej przemowy byłoby błędem, toteż poczekałem spokojnie i
w milczeniu, aż wlazł do walca time-helixu.
- Wszystko moje! - powtórzył, spowity już zielonkawą poświatą.
- Wątpię - oświadczyłem mu jak najuprzejmiej, ważąc w dłoni cylinderek i mierząc
wzrokiem odległość od pulpitu.
Sterowanie time-helixem polega na wduszeniu pożądanej kombinacji przycisków dość
sporych rozmiarów. Ta, której potrzebował, była już zaprogramowana. Jeśliby udało się wdu-
sić dodatkowy, to miejsce docelowe uległoby zmianie albo, na przykład, byłoby nicością.
Wykonałem ręką kilka próbnych łuków, mierząc dystans i obliczając trajektorię. Musiał to
zauważyć, bo z dzikim rykiem usiłował wyjść. Ale time-helix, jeśli już zacznie się rozwijać,
to trzyma mocno. Ten już zaczął pracę.
Na zimno oceniłem odległość i posłałem cylinderek ku pulpitowi. Błysnął we wle-
wającym się przez okna blasku słońca i pięknym łukiem opadł na klawiaturę, wywołując jed-
nocześnie parę miłych sercu trzasków. Opętańcze wrzaski Onego ucichły, gdy zniknęła zie-
lona poświata, a za oknem zapanował zmrok. Widziałem już taki mrok - w czasie ataku tem-
poralnego na kwaterę Korpusu. Znaczyło to, że poza budynkiem, w którym byłem, cała reszta
Londynu zmieniła się w nicość.
Koniec.
Koniec wszystkiego. Uczucia, które wracały do mego umysłu, w miarę jak słabło
działanie narkotyku, pogłębiały jeszcze to wrażenie. Koniec.
16
Czy komuś z was zdarzyło się kiedykolwiek zostać złapanym w katedrze Świętego
Pawła w roku pańskim 1807, i to z całym zewnętrznym światem zamienionym w nicość; sa-
motnie stać sobie przyspawanym do stalowego słupa i być całkowicie na łasce losu? Niewielu
może, jak sądzę, udzielić twierdzącej odpowiedzi. Ja mogę, ale naprawdę nie sprawia mi to
przyjemności. Próbowałem uwolnić się, ale raczej bez przekonania. Wszystko zostało tu zbyt
fachowo przeprowadzone, aby jakakolwiek szamotanina miała sens.
Powinienem kombinować, jak się stąd wydostać i walczyć dalej, ale jakoś nie miałem
na to ochoty. Po raz pierwszy w życiu byłem całkowicie bierny i pozbawiony możliwości
działania. Musiałem lojalnie przyznać sam przed sobą, że pobito mnie na całej linii.
W czasie gdy rozważałem tę nową sytuację, w absolutną ciszę wdarło się cichutkie ni
to brzęczenie, ni to gwizd, który stopniowo narastał. Dochodził z pustego powietrza gdzieś
nade mną i zakończył się głośnym trzaskiem. W górze pojawiła się postać ubrana w kombine-
zon kosmiczny i używająca grawitatora. Postać spłynęła powoli w dół.
Byłem tak ogłupiały, że prawie nic nie mogło mnie już zdziwić. To znaczy, sądziłem
tak do chwili, gdy postać podniosła przesłonę hełmu.
Byłem gotów uwierzyć we wszystko poza tym, że to może być ona.
- Zdejmij te kretyńskie łańcuchy - stwierdziła Angelina z niesmakiem. - Wystarczy
zostawić cię samego, a już pakujesz się w jakieś dziwne kłopoty. Teraz będziemy już razem.
To wszystko, co mam ci na ten temat do powiedzenia.
Nie mogłem nic odpowiedzieć, bo moje narządy mowy zostały fatalnie wręcz zab-
lokowane i nie byłem w stanie wydać żadnego dźwięku. Dopiero widok Angeliny stojącej na
podłodze doprowadził mnie do przytomności.
- Ślicznie dobrane imię - Angelina. Spadłaś z nieba, aby mnie uwolnić?
W odpowiedzi otworzyła szerzej przesłony, żeby mnie pocałować, po czym wyjęła
nóż laserowy i zaczęła majstrować przy łańcuchach.
- Teraz powiedz mi o tych tajemniczych podróżach w czasie i o tym całym nonsensie.
I mów szybko, bo mamy tylko siedem minut, jeśli wierzyć w to, co mówił Coypu -
stwierdziła stanowczo.
- A co jeszcze ci mówił? - spytałem, zastanawiając się, jak dużo wie.
- Tylko nie zaczynaj być tajemniczy! Mam dość Coypu i jego bełkotu.
Odskoczyłem, gdy dla poparcia tego oświadczenia machnęła mi nożem przed nosem,
po czym zabrałem się do gaszenia tlących się rękawów kurtki. Zdenerwowana Angelina sta-
wała się naprawdę niebezpieczna.
- Kochanie - rzekłem z uczuciem, starając się obserwować jednocześnie jej twarz i
dłoń z nożem. - Niczego przed tobą nie ukrywam! Po prostu we łbie mi się mąci od tych
wszystkich skoków czasowych i wolę wiedzieć, jak daleko sięga twoja wiedza w tej kwestii,
aby dokończyć tylko opowieść. Tak będzie dużo prościej i szybciej.
- Doskonale wiesz, że ostatni raz rozmawialiśmy przez wideofon. Powiedziałeś, że to
bardzo ważne, żebym przyszła jak najszybciej do laboratorium Coypu. Gdy w końcu się tam
zjawiłam - bo ty zaraz przerwałeś połączenie - wszyscy latali jak wariaci i byli zajęci swoimi
maszynami tak dokładnie, że nie było nikogo, z kim można by porozmawiać. Coś tam
wrzeszczeli o powrocie w czasie i tyle. Zresztą, z Inskippem też nie było lepiej. Oznajmił mi,
że zniknąłeś z jego biura, gdy mówił ci, co o tobie myśli. Chyba dowiedział się o tych paru
groszach, które odłożyliśmy na czarną godzinę. Potem była masa gadania o tobie
zbawiającym świat czy galaktykę, ale ciągle nie mogłam zrozumieć z tego ani słowa. To
wszystko straszliwie się ciągnęło, aż w końcu posłali mnie tutaj.
- A więc zrobiłem to - stwierdziłem z uznaniem w głosie. - Uratowałem ciebie, Korpus
i wszystko!
- Miałam rację. Znowu chlałeś!
- Ostatnimi czasy nie, a skoro chcesz znać prawdę, to wy wszyscy zniknęliście i cała
baza z wami. Coypu był ostatni, a więc miał czas, aby ci o tym opowiedzieć. Nikt z Korpusu
nie istniał, bo nikt się nigdy nie narodził, jeśli nie brać pod uwagę moich wspomnień.
- Moje wspomnienia są troszkę inne.
- Powinny być, skoro dzięki moim wysiłkom plany Onego zawiodły...
- Jego, nie onego. To całe picie rzuca ci się na język.
- On to imię, i nie piłem od paru godzin. Ani kropelki. Czy możesz posłuchać przez
chwilę, nie przerywając mi? Ta historia jest już i tak wystarczająco powikłana...
- Powikłana i z pewnością zainspirowana alkoholicznie.
Warknąłem, po czym pocałowałem ją i kontynuowałem opowieść, zanim się opa-
miętała.
- Atak czasowy został skierowany przeciw Korpusowi i Coypu wysłał mnie w
przeszłość, w rok 1975, abym temu zapobiegł. Częściowo mi się to udało, ale On uciekł, po
czym zjawił się tu, w 1807 roku, gdzie zastawił na mnie pułapkę i złapał mnie. Ale jego plany
nie powiodły się w całości, bo zdołałem zmienić ustawienie jego time-helixu. To musiało mu
sporo zamieszać, bo zjawiłaś się, aby mnie uratować.
- Och, kochanie, zawsze wiedziałam, że możesz uratować świat, jeśli naprawdę się
postarasz!
Wzięliśmy się za ramiona z czymś, co można by określić jako autentyczną namięt-
ność, przerwaną jednak przez gwałtowny cios, którym poczęstowała mnie w ramię. Cofnąłem
się z jękiem.
- Czas! - jęknęła, patrząc na zegarek. - Przez ciebie zapomniałam. Mamy mniej niż
minutę. Gdzie time-helix?
- Tu - wskazałem, masując sobie kończynę.
- A kontrolka?
- Tam.
- Wstrętna. Gdzie jest odczyt?
- Te przyciski.
- Musimy nastawić trzynastą pozycję. Coypu bardzo na to nalegał.
Wduszałem przyciski na podobieństwo zidiociałego pianisty, co zaowocowało dzikimi
błyskami światełek.
- Trzydzieści sekund - poinformowała mnie słodko.
- Jest! - jęknąłem, gdy oznajmiła, że dziesięć. - Pole ma postać powierzchniową, więc
musimy stać blisko.
- Gdybym nie miała tego kretyńskiego kombinezonu - szepnęła, gryząc mnie namięt-
nie w ucho - byłoby o wiele zabawniej.
- Może, ale byłoby dość ambarasujące zjawić się w takich strojach w bazie.
- Nie przejmuj się, jeszcze tam nie wracamy.
Coś nagle obudziło się do samodzielnego życia w moim żołądku.
- Co masz na myśli? I dokąd, u diabła, lecimy?
- Nie wiem dokładnie! Wszystko, co Coypu powiedział, to tyle, że będziemy jakieś
dwadzieścia tysięcy lat w przyszłości, tuż przed zniszczeniem tej planety.
- Znowu On i jego idioci! - jęknąłem. - Właśnie lecimy w przyjemne miejsce, gdzie
cała planeta jest jednym wielkim szpitalem dla czubków i wszyscy są przeciwko nam!
Otoczenie zamarło, gdy spirala time-helixu ruszyła. Ja rozpoczynałem podróż z głu-
pim wyrazem twarzy. Trwał on przez dwadzieścia tysięcy lat i był dokładnym odzwierciedle-
niem moich uczuć.
17
Błam! To było jak spadanie prosto do łaźni parowej. Nie dość, że spadaliśmy, to
jeszcze chmury zasłaniały całkowicie krajobraz. Niewidoczna powierzchnia mogła być z
równym powodzeniem o dziesięć jardów, jak i dziesięć mil pod nami.
- Włącz grawitator! - krzyknąłem. - Mój został w nie istniejącym dziewiętnastym
wieku.
Może nie powinienem był krzyczeć, bo Angelina dała pełną moc i wysunęła się z mo-
jego uścisku. Wściekle machając rękami, zdołałem zaczepić się na jej stopie. Kombinezon
zjechał z niej, rozciągając się malowniczo.
- Wolałabym, żebyś tego nie robił - dobiegło mnie z góry.
- Całkowicie się z tobą zgadzam - wymamrotałem przez zaciśnięte zęby. Nogawka
osiągnęła swoją dwukrotną długość i bujałem się na niej w górę i w dół, zupełnie jak na gu-
mowej linie. Kombinezony są pomyślane tak, by znosić różne dziwne rzeczy, ale zapewne o
czymś takim nikt nie pomyślał. Trzeba było jednak skończyć ten cyrk, w przeciwnym razie
cały strój mógł trzasnąć.
- Wyłącz to! - krzyknąłem.
Jej reakcja była natychmiastowa i zaczęliśmy spadać jak kamienie. Kombinezon
skurczył się błyskawicznie, a ja wystrzeliłem w ramiona Angeliny. Ta spojrzała w dół, pisnęła
i włączyła grawitator ponownie. Tym razem byłem zupełnie nieprzygotowany, toteż zsunąłem
się po niej wprost ku terenowi, który nagle ukazał się poniżej. W ciągu tych paru sekund,
które mi zostały, robiłem, co mogłem, aby wylądować raczej na plecach, i prawie by mi się to
udało, ale wcześniej uderzyłem o ziemię.
Wszystko było ciemnością i zaczynałem nabierać pewności, że umarłem. Ostatnie
przebłyski świadomości przebiegały mi przez głowę. Nie dość, że nie żałowałem niczego, to
jeszcze było parę drobiazgów, które pragnąłbym robić częściej, gdybym mógł...
Trwało to parę sekund, aż dotarło do mnie, że żyję, ale mam usta pełne błota. Wy-
plułem, co się dało, przetarłem oczy i rozejrzałem się. Pływałem w bajorze na wpół roz-
wodnionego błota, w którym rozrywały się co chwila bąble jakiegoś śmierdzącego gazu i
rosły niezbyt przyjemnie wyglądające pnącza. Coś mnie wprawdzie bolało, ale nie za mocno,
tak że życie zaczynało nabierać kolorów, a nawet zapachów.
- Tam w dole wygląda dość obrzydliwie - stwierdziła Angelina, unosząc się parę stóp
nad moją głową.
- Jest dokładnie tak, jak wygląda. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chciałbym
stąd wyjść. Zniż się trochę i zegnij kolana. Złapię cię i odjeżdżamy. Tylko delikatnie, na
wszystko co święte!
Z rozgłośnym mlaśnięciem uwolniliśmy się z natrętnego błocka, po czym ruszyliśmy
ponad rozpościerającym się na wszystkie strony bagniskiem.
- W prawo - zakomenderowałem w pewnej chwili. - Wygląda na kanał z czystą wodą.
Wydaje mi się, że kąpiel i przepiórka byłyby wskazane.
- Ponieważ mam pecha poruszać się z wiatrem, to wyraziłeś moje najskrytsze mar-
zenie!
Pośrodku strumienia była odrobina złotego piasku, jakby umyślnie dla mnie wysy-
pana. Zeskoczyłem, gdy Angelina obniżyła lot, i zanim jeszcze zdążyła wylądować, zrzuciłem
ubranie i szorowałem się zawzięcie stojąc po pas w wodzie. Obserwowałem właśnie, jak An-
gelina zdejmuje kombinezon i zaczyna rozczesywać swoje długie włosy, które były obecnie
jasne, gdy ognisty ból przeszył mój gluteus maximus. Wyskoczyłem z wody ze wszystkimi
objawami właściwymi psu, któremu drzwi przytrzasnęły ogon. Chociaż tak atrakcyjna i ko-
bieca, Angelina zawsze była sobą. Grzebień został zastąpiony przez pistolet i zanim dot-
knąłem piasku, zabrzmiał pojedynczy, ale celny strzał.
Gdy ona zajęta była czynnościami samarytańskimi, to znaczy spryskiwała pianką chi-
rurgiczną podwójny ślad zębów na mojej skórze, obejrzałem sobie to, co chciało mnie zjeść
na obiad. Z rybki została połowa, nadal jednak podrygująca i kłapiąca szczękami. Te ostatnie
miały więcej zębów niż magazyn spółdzielni dentystycznej i towarzyszyły im niezbyt miło
błyszczące ślepia. Złapałem ścierwo za szczątki ogona i wrzuciłem do wody. Spowodowało to
nader ożywioną działalność pod powierzchnią, a z tego, co było widać, wywnioskowałem, że
bydlę, które mnie napadło, było raczej mizernym mieszkańcem tych okolic.
- Dwadzieścia tysięcy lat nie wyszło tej planecie na zdrowie - stwierdziłem autory-
tatywnie.
- Skończ narzekać, czas na lunch! Zawsze praktyczna kobieta.
Na obiad było coś, co wylazło za mną na brzeg i próbowało mnie zjeść. Wyglądało
nawet na rybę, tylko miało owłosione łapy. Na deser był przebłysk geniuszu Angeliny, która
zabrała flaszkę mojego ulubionego wina.
- Uratowałaś moje życie parę razy w ciągu ostatnich dwudziestu wieków - powiedz-
iałem ocierając usta. - Więc nie gniewam się, że zamiast w domu znalazłem się w tym bagnie.
Ale czy ty mogłabyś mi w końcu powiedzieć, co się stało i co Coypu ci powiedział?
- Gadał dużo różnych takich, ale zrozumiałam z tego niewiele. Zrobił czujnik
czasowy, czy jak to się tam zwie, i śledził twoje skoki w czasie i czyjeś jeszcze - pewnie
chodziło o twojego przeciwnika. On zrobił coś z czasem, stworzył jakąś pętlę, która istniała
pięć lat, po czym zniknęła. On z niej wyskoczył, ty nie. Więc Coypu wysłał mnie na kilka mi-
nut przed końcem, żebym cię stamtąd wyciągnęła. Dał mi współrzędne następnego skoku -
tym razem do czasu twego wroga. Spytałam go uprzejmie, co mamy tu robić, ale mamrotał
coś o paradoksie. Czy masz jakieś pomysły, co to może być?
- Przecież to proste. Znajdziemy Onego i zabijemy, co powinno zlikwidować całą
sprawę. Dwa razy już próbowałem - raz strzelając, drugi raz bombą termitową. Ale, jak
mówią, do trzech razy sztuka.
- Może ja powinnam się nim zająć? - spytała słodko Angelina.
- Dobry pomysł. Mam już dość tej czasowej ciuciubabki.
- A jak znajdziemy Onego?
- Najprostsze zadanie na świecie, jeśli masz detektor energii pola czasowego.
Miała.
- Wystarczy wdusić ten guzik, a wychylenie igły wskaże nam drogę.
Guzik został wduszony i nic się nie stało. Jedynie z wnętrza instrumentu wypłynęła
odrobina wody.
- To chyba nie działa - uśmiechnęła się uprzejmie.
- Możliwe, albo w tym momencie nie używają time-helixu - stwierdziłem, przeszu-
kując swoje ubranie. - Musiałem zostawić całe wyposażenie, ale Chytry Jim nigdy nie roz-
staje się ze swym szperaczem.
Z tego drobiazgu byłem dumny, gdyż zrobiłem go własnoręcznie i był jednym z paru
przedmiotów, których On nie znalazł. Mogło to wytrzymać wszystko, poza wrzuceniem do
wulkanu, i było wielkości pudełka od zapałek. Wykrywało minimalne nawet zmiany radioak-
tywności, i to na całej skali. Włączyłem maszynkę i zająłem się przyciskami.
- Bardzo ciekawe - mruknąłem, sprawdzając częstotliwości radiowe.
- Jak mi nie powiesz co, to więcej razy nie będę sobie zawracała głowy ratowaniem
twojej osoby.
- I tak to zrobisz, bo mnie kochasz. Mam tu dwa źródła: jedno słabe i dalekie; drugie
całkiem blisko, działające na wielu częstotliwościach, z radioaktywnością włącznie. I jeszcze
coś, co jest chwilowo najistotniejsze. Wyciągnij krem przeciwsłoneczny, promieniowanie
ultrafioletowe dosięga szczytu skali. Możemy się założyć, że już jestem ugotowany.
Nakremowaliśmy się i na przekór temperaturze włożyliśmy wystarczającą ilość
rzeczy, by rzeczywiście się ugotować, ale przynajmniej niebezpieczeństwo zostało odsunięte.
- Dziwne rzeczy się tu dzieją - stwierdziłem. - Promieniowanie, klimat, zwierzątka w
tej wodzie, zastanawiam się...
- A ja nie. Po wykonaniu zadania możesz zająć się wykopaliskami. Ale najpierw
zabijmy kogo trzeba.
- Odezwał się zawodowiec. Mam nadzieję, że tym razem przerobimy uprząż, żeby nie
szukać się po terenie?
- Bardzo zabawne - odparła rozpinając sprzączkę.
Powietrzne bliźniaki syjamskie zostały spięte i grawitator poniósł nas ku źródłu pro-
mieniowania. Błoto ciągnęło się nużąco długo i zaczynałem się już obawiać o generator, gdy
w końcu pojawił się suchy ląd. Najpierw pod postacią wysepek, potem jako bariera górska,
której pokonanie poważnie uszczupliło nasze zapasy energii.
- Wkrótce będzie spacerek - oznajmiłem. - Zawsze to lepsze od kąpieli.
- Nie bardzo, jeśli ewolucja na lądzie poszła w tę samą stronę, co w wodzie.
Niepoprawna optymistka! Miałem już powiedzieć coś równie błyskotliwego, gdy pod
nami coś błysnęło, a moja noga zareagowała atakiem bólu.
- Postrzelili mnie! - wrzasnąłem bardziej z zaskoczenia niż z bólu i sięgnąłem do
dźwigni, ale Angelina zdążyła już wyłączyć zasilanie. Wylądowaliśmy w ostatniej chwili na
czymś, co było imponującym rumowiskiem skalnym. Podskakując na jednej nodze, grze-
bałem koło apteczki, ale i tu Angelina mnie wyprzedziła. Odkażenie, zastrzyk uśmierzający
ból - cała operacja trwała kilkanaście sekund.
- Mała rana postrzałowa - poinformowała mnie spryskując okolice pianką. - Powinno
się szybko zagoić, tylko nie forsuj nogi. Teraz posiedź tu grzecznie. Pójdę zabić tego, kto to
zrobił.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, zniknęła między skałami. Nie ma nic lepszego niż
troskliwa i kochająca żona, która jest zawodowym mordercą. Możliwe, że w tej rodzinie to ja
noszę spodnie, ale za to oboje nosimy broń.
Rozmyślania przerwał mi odgłos strzału i jakieś dzikie wrzaski, po których nastała
cisza. Zaletą Angeliny był fakt, że w tego typu sytuacjach nie musiałem się zastanawiać, kto
wygrał. Przyznaję, że zdrzemnąłem się nieco, czekając na jej powrót. Obudziło mnie wyłąc-
zenie grawitatora, gdy osiadła przy mnie.
- Mógłbym się dowiedzieć, co się stało?
- Był tylko jeden. Tam jest coś w rodzaju farmy, jakieś maszyny, coś rośnie. Dałam
mu w łeb, ale nie mogłam zastrzelić, gdy był nieprzytomny.
Ucałowałem ją gorąco.
- Skrupuły, moja droga. Niektórzy się z nimi rodzą, ty to masz od chirurga, ale rezul-
taty są takie same.
- Nie jestem pewna, czy je lubię. W dawnych czasach była jednak jakaś wolność, a
teraz...
- Wszyscy musimy być czasem cywilizowani - oświadczyłem.
- Myślę, że masz rację - westchnęła. - Ale zawsze przyjemniej byłoby od ręki go
zastrzelić.
Używając oszczędnie grawitatora, zniżyliśmy się nad płaskowyż uwieńczony niską
budowlą ze scementowanych głazów. Drzwi były otwarte, toteż pokuśtykałem tam, opierając
się na jej ramieniu. Wnętrze było słabo oświetlone, maleńkie, z wąskimi oknami. Moją uwagę
zwróciły przede wszystkim łóżka. Jedno było zajęte przez podrygującą postać związaną w
kłębek i zakneblowaną, drugie zaś świeciło pustką.
- Połóż się - zarządziła Angelina - a ja zobaczę, czy da się wyciągnąć coś mądrego od
tego tam.
Dopiero teraz zrobiłem krok w stronę łóżka i nagle mnie olśniło.
- Dwa łóżka! Ktoś tu jeszcze musi być w okolicy! Zanim zdążyła odpowiedzieć, za
nami w drzwiach pojawił się drugi mieszkaniec tej rudery, wrzeszcząc coś głośno i jeszcze
głośniej strzelając.
18
Facet wrzeszczał najprawdopodobniej dlatego, ze broń została mu wytrącona z dłoni,
zanim pociągnął za spust, a w chwilę później następny pocisk wysłał go za drzwi. Wszystko
to zarejestrowałem przewracając się na brzuch i wyciągając broń. Nim zdążyłem to zrobić,
Angelina już chowała swoją.
- To mi się bardzo podoba - stwierdziła na widok nieruchomej pary butów wys-
tających zza progu. - Cywilizacyjne skrupuły czy nie, strzelanie w samoobronie jest ciągle
równie przyjemne jak dawniej. Widziałam go, gdy tu wchodziliśmy, ale nie miałam możli-
wości czystego strzału. Teraz powinno być ciszej. Zrobię jakąś zupę, a ty się prześpij...
- Nie! - zaoponowałem stanowczo, żując koncentrat. - Jest oczywiście w infantylizmie
sporo przyjemności - w tym przypadku oznacza to, że będę traktowany jak zidiociałe dziecko
- ale sądzę, że mam tego dość. Dwa razy goniłem Onego i coś udało mi się osiągnąć, a tym
razem zamierzam dokończyć rozmowę. Ja dowodzę tym cyrkiem, a więc bądź uprzejma
naśladować mnie, a nie prowadzić, i zechciej może słuchać rozkazów.
- Yes, sir - odparła z ukłonem.
Ciekawe, czy ukłon ten maskował drwiący uśmiech? Nieważne - i tak ja jestem sze-
fem.
Zabraliśmy się do roboty przy wtórze wymyślnych zapewne przekleństw naszego
więźnia. Gdy tylko wyciągnąłem knebel, musiałem cofnąć palce, typek usiłował bowiem
mnie ugryźć. Zainteresowałem się zatem jakimś stojącym opodal radiopodobnym
urządzeniem. Działało, ale i tak nie dało się nic zrozumieć z tego bełkotu. Poszukiwania An-
geliny były bardziej owocne. Wyprowadziła zza węgła wstrętnie wyglądający pojazd, samo-
jazd właściwie, coś w rodzaju plastikowej wanny dyndającej pomiędzy czterema kołami. To
coś syczało i warczało podczas prezentacji.
- Proste w obsłudze - poinformowała mnie, gdyż zawsze była lepsza w technice niż ja.
- Ta dźwignia włącza toto i wyłącza, a te dwie wajchy są do operowania kołami - tylne i
przednie; w przód, gdy chce się dodać szybkości, w tył, gdy zahamować.
- A neutralnie, gdy zostawia się stałą szybkość - wpadłem jej w słowo, demonstrując,
że nie jestem całkowitym głąbem. - A to w ołowiu to będzie reaktor atomowy, płyn dochodzi
tędy, rozgrzewa się w wymienniku i zasila generator elektryczny, a dalej motory przy kołach.
Brzydkie, ale proste i praktyczne.
- Tam jest coś w rodzaju ścieżki przez pola uprawne, a jeśli pamięć mnie nie myli - i
tak skorzystasz z okazji, aby mnie poprawić - to jest ten sam kierunek, który wskazywał ten
twój wynalazek.
- A zatem w drogę! - zdecydowałem.
- Dobijemy tego? - spytała z nadzieją.
- Nie, ale zabiorę mu rzeczy, bo moje ubranie nadaje się tylko na szmaty, i rozmontuję
mu radio. Zanim przegryzie knebel, my będziemy już daleko.
Droga była męcząca, a krajobraz potwornie monotonny. Zaledwie parę razy napotka-
liśmy ślady opon, ale do samego wieczoru było to jedyne urozmaicenie. Obóz rozbiliśmy
wśród skał, a ranek powitałem już w lepszej kondycji i z wilczym apetytem. Tym razem An-
gelina prowadziła pojazd, a ja ze zdobyczną dubeltówką na kolanach podziwiałem krajobraz.
Zjeżdżaliśmy już na równinę z jakąś niesympatycznie wyglądającą dżunglą, ku której zmier-
zał trakt. Sama dżungla była zdecydowanie nieprzyjemna - pnącza omal nie ocierały się o
nasze głowy, panował półmrok, a powietrze było wilgotne i duszne.
- Nie podoba mi się tu - oznajmiła Angelina rozglądając się wokół.
- Mnie jeszcze mniej. Jeśli tutejsza fauna podobna jest do tego, co pływa, może być
niezła zabawa.
Głowa chodziła mi bez przerwy i po raz pierwszy w życiu żałowałem, że nie mam
oczu na szypułkach. Jak na razie nic nas nie goniło. Oczywiście patrzyłem wszędzie, tylko nie
pod koła, a tam właśnie kryło się niebezpieczeństwo.
- Te drzewa mają kretyński zwyczaj walić się na drogę - powiedziała Angelina z
odrazą. - Znowu trzeba będzie podskakiwać...
- Nie! - to było wszystko, co zdążyłem rzec, gdy koła wjechały na zieloną kłodę.
Byliśmy akurat nad nią, gdy ożyła i wygięła się w pałąk. Zdążyliśmy przezeń prze-
jechać, gdy z przodu wyłonił się początek tego czegoś - wąż z łbem wielkości beczki, syczący
jak eksplodujący bojler. Dokładnie poniżej znalazła się Angelina, która wyleciała z wozu i
siedziała teraz na drodze, potrząsając w zamroczeniu głową, niczego nieświadoma. Miałem
czas tylko na jeden strzał i musiał to być dobry strzał, jeśli chciałem cokolwiek osiągnąć.
Władowałem kulę między ślepia - w chmurze strzępów łeb zniknął gdzieś i to pow-
inien być koniec, tyle że ciało przebiegł jeszcze potężny dreszcz i zanim zdążyłem cokolwiek
zrobić, poczułem silne uderzenie w plecy i poleciałem między drzewa. Jakaś gałąź, która zna-
lazła się na drodze mego lotu, nie zechciała jednak ustąpić i w białej eksplozji wszystko zni-
knęło.
Tępe łomotanie pod czaszką i ostry ból w nodze zmusiły mnie do otwarcia oczu. Był
to duży wysiłek, ale uwieńczony sukcesem. Coś małego i brązowego, z całym mnóstwem
zębów, dobierało się do mojej nogawki, mając najwyraźniej ochotę zrobić sobie drugie śnia-
danie z mojej własnej łydki. Pierwszy kęs mnie obudził, a drugiego już nie było, bo rozpac-
zliwe kopnięcie trafiło zwierzątko w bok. Odskoczyło z warknięciem, ukazując mi całą za-
wartość swego pyska, i odbiegło.
Powoli przebijało mi się coś z podświadomości, jakieś wspomnienia... droga... wąż...
wypadek... Angelina! Jęknąłem zrywając się na równe nogi.
- Angelina! - krzyknąłem. Odpowiedzią było milczenie. Wygrzebałem się na skraj
drogi. Chrząkąjąca wataha pobratymców mego niedoszłego konsumenta pracowała zawzięcie
nad ścierwem gada i osiągała doskonałe wyniki. Jak długo ja się nimi nie interesowałem, tak
długo mnie ignorowały, tak więc z tej strony wszystko było w porządku. Ale tylko z tej.
Moja broń zniknęła, Angelina także. Zanim zacząłem myśleć, zajrzałem do apteczki.
Po paru minutach przestało mi dzwonić we łbie, a sprawność ruchów osiągnęła poziom jak u
zdrowego sześćdziesięciolatka. Coś tu było straszliwie nie tak i był już najwyższy czas, aby
dowiedzieć się co. Ślady na ziemi były na tyle wyraźne, że przestałem obawiać się cudu. Ze
zjawiskami nadprzyrodzonymi nie da się bowiem walczyć, z ludźmi jak najbardziej. A tu byli
ludzie.
Duchy nie używają pojazdów, a w błotnistym zagłębieniu były piękne ślady dwóch
par kół i przynajmniej ze trzech wzorów podeszew. Albo byliśmy śledzeni, albo jakaś wyciec-
zka nadjechała przypadkiem na miejsce zdarzenia. Ponieważ oba wozy oddaliły się w obra-
nym przez nas kierunku, klnąc pod nosem ruszyłem ich śladem i starałem się nie myśleć o
tym, co mogło się stać z Angeliną.
Na szczęście ta wycieczka nie trwała zbyt długo. Po jakiejś godzinie roślinność zac-
zęła rzednąć i wyszedłem między wzgórza. Wychodząc zza następnego zakrętu, dojrzałem tył
jednego z pojazdów. Cofnąłem się błyskawicznie i zacząłem myśleć.
Po ostatnich przejściach byłem prawie bezbronny, toteż natychmiastowe zastrzelenie
porywaczy nie wchodziło w grę. Miałem jedynie bransoletkę z granatów, którą dała mi Ange-
liną, chyba jako talizman. A więc do roboty - garść usypiających powinna wystarczyć, a
gdyby przypadkiem któryś z nich był nieco dalej, to zwykły, trzymany w drugiej dłoni, pow-
inien go rozerwać.
Tak przygotowany, sunąłem od skały do skały, zbliżając się do polany, na której stały
oba pojazdy. Wziąłem głęboki oddech i skoczyłem na otwartą przestrzeń...
I drewniany kołek, wprawiony w ruch przez strażnika, wylądował na moim
ciemieniu...
19
Zamroczyło mnie na parę sekund, ale to wystarczyło, abym został fachowo związany.
Zniknęła też cała broń, którą mogli znaleźć. Za ten incydent mogłem winić tylko siebie i
swoją głupotę, toteż kląłem na czym świat stoi, gdy przeniesiono mnie i rzucono koło Ange-
liny.
- Nic ci nie jest? - wychrypiałem.
- Oczywiście, że nie. Czuję się o niebo lepiej od ciebie. Co było zresztą prawdą. Ubra-
nie miała w paru miejscach podarte, nieco zadrapań na skórze, ale poza tym nic jej nie było.
No i związano ją równie fachowo jak mnie. Ktoś za to zapłaci, i to zapłaci porządnie. Byłem
w stanie usłyszeć zgrzytanie własnych zębów.
- Myśleli, że jesteś martwy - odezwała się. - I ja także. Ile czasu byłam nieprzytomna,
tego nie wiem, ale gdy się ocknęłam, to oni już przyjechali. Zabrali broń i ekwipunek i
ładowali to do wozów. Nic nie mogłam zrobić, żeby ich powstrzymać, wszyscy mówią tym
strasznym językiem.
Wyglądali tak, jak brzmiał ich język - zarośnięci i brudni, z ubraniami w stanie roz-
kładu. Mogłem przyjrzeć się im bliżej, gdy jeden podszedł i zaczął oglądać moją głowę,
porównując ją z całkiem niezłą fotografią, którą miał w garści. Musieli być kumplami Onego.
W tym momencie mało szlag mnie nie trafił, gdy najbrudniejszy i najbrzydszy zaczął obma-
cywać Angelinę. Był jednak za daleko i próba kopnięcia go skończyła się fiaskiem.
Jedno bezsprzecznie trzeba przyznać Angelinie - jest osobą konkretną. Kiedy wie,
czego chce - dostaje to, i nieważne, w jaki sposób. Teraz wpadł jej do głowy pomysł, jak się
stąd wydostać, i wprowadziła go w czyn bez wahania. Nie potrafiła mówić ich językiem, ale
mowa, którą się posłużyła, była tak stara jak ludzkość. Odwróciła się ode mnie i uśmiechnęła
do tej obrośniętej małpy. Ramiona wyprężyła do tyłu, a nogi rozchyliła na tyle, na ile pozwa-
lał krępujący je w kostkach sznur.
Oczywiście, że to poskutkowało. Dwaj pozostali mieli, co prawda, jakieś wątpliwości,
ale Kudłaty dał jednemu po łbie i na tym się skończyło. Patrzył na Angelinę pałającym
wzrokiem. Zbliżył się, a ona posłała mu w odpowiedzi swój najcieplejszy uśmiech i uniosła
związane ręce.
Jaki mężczyzna mógł się temu oprzeć? Z pewnością nie ten worek kłaków. Przeciął jej
więzy na rękach i nogach, po czym postawił na ziemi i zamknął w niedźwiedzim uścisku,
zbliżając swą gębę do jej twarzy. Mógłbym mu powiedzieć, że bezpieczniejsza byłaby próba
pocałowania tygrysa szablozębego, ale po co.
To, co nastąpiło później, widziałem tylko ja - oczekiwałem tego i nie miałem
zasłoniętego widoku. Angelina wykonała krótki i błyskawiczny ruch prawą dłonią i rąbnęła
gościa pod mostek. Ślicznie! Widziałem, jak jego plecy zatrzymały się na sekundę, po czym
znowu podążyły do przodu. Angelina podtrzymywała przez chwilę jego ciało, po czym od-
skoczyła i wrzasnęła, gdy rąbnął o ziemię.
Obraz niewiniątka - dłonie przy ustach, oczy wytrzeszczone. Rzecz jasna, pozostali
dwaj nadbiegli, ale jeszcze nie zdążyli nabrać podejrzeń. Pierwszy z nich miał moją strzelbę.
Zaopiekowała się nim Angelina. Ledwie znalazł się na tyle blisko, aby mieć pewność ciosu,
poczęstowała go nożem zabranym Kudłatemu. Nie widziałem, gdzie trafiła, bo trzeci właśnie
mnie mijał. Podkurczyłem uprzednio nogi w nadziei na taką okazję, teraz wyrzuciłem je
gwałtownie do przodu i trafiłem go pod kolana. W chwili gdy zaczął padać, zrobiłem co
mogłem, aby znaleźć się pod nim. Gdy dotknął gruntu, trafiłem go dwukrotnie obcasami w
szyję. Drugi raz tylko dlatego, że byłem naprawdę wściekły.
I to było wszystko. Angelina wyciągnęła nóż z krtani swojej ofiary, wytarła o łachy
nieboszczyka i przecięła moje więzy.
- Jesteś cudowna - oznajmiłem jej.
- Oczywiście, dlatego się ze mną ożeniłeś - odparła ze skromnością.
Pozbieraliśmy się i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Nasz cel nie był daleko. Parę godzin później, zjeżdżając z jakiegoś wzniesienia, zo-
baczyliśmy coś, co skłoniło nas do błyskawicznej zmiany kierunku jazdy. Zatrzymałem się
przed zakrętem i dalej poszliśmy już na własnych nogach. Wiał tu silniejszy wiatr i niemal
cała rozciągająca się przed nami okolica była wolna od mgły.
Naprzeciwko nas wznosiło się wzgórze, które na szczycie przechodziło w skałę o pi-
onowych ścianach z czarnego bazaltu. Erozja sprawiła, że wyrosły tam fantastyczne wieże i
bastiony, a ludzie, dodając swoje przeróbki, zmienili to w zamczysko zajmujące cały
wierzchołek. Znajdowały się tam okna i drzwi, flagi i proporce, schody i korytarze. Flagi były
czerwone z jakimiś hieroglifami, część wież też pomalowano na krwistoczerwony kolor.
Wszystko zaś miało w sobie sporo niekonsekwencji, która mogła oznaczać tylko jedno.
- To głupie - odezwała się Angelina - ale to miejsce wydaje mi się najnienormalniejsze
w całym wszechświecie.
- Masz całkowitą rację, a to znaczy, że musi tu być On.
- A jak się tam dostaniemy?
- Bardzo słuszne pytanie - stwierdziłem, co było namiastką konkretnej odpowiedzi.
Podrapałem się w ramię, poskrobałem po brodzie, ale te czynności, niewątpliwie
przyspieszające tok myślenia, okazały się beznadziejnie bezskuteczne. Kątem oka natomiast
zauważyłem jakiś ruch. Spojrzałem w bok i złapałem za broń - to była jedna chwila, w
następnej zamarłem.
- Nie rób tylko żadnych gwałtownych ruchów, szczególnie w stronę broni - powiedz-
iałem jej cicho. - I obróć się powoli.
Oboje się obróciliśmy, nie robiąc nic więcej. Jakikolwiek nasz ruch mógł spowodować
skurcz mięśni palców pół tuzina facetów, którzy trzymali je na spustach.
- Bądź gotowa do skoku na mój znak - obejrzałem się tylko po to, aby zobaczyć
następnych czterech, wyrastających między nami a doliną. - Zapomnij, co ci przed chwilą
powiedziałem. Uśmiechnij się słodko i poddajemy się. Co dalej, zobaczymy, gdy będziemy w
ich obozie. - Ostatnie słowa były wspaniałym wsparciem moralnym.
W przeciwieństwie do facetów, od których pożyczyliśmy środki transportu, ci tutaj
wyglądali czyściej i niebezpieczniej. Mieli na sobie szare kombinezony z kapturami, w
których skryli głowy, i byli bardzo pewni siebie, co wskazywało na sporą praktykę. Jeden z
nich zbliżył się i obejrzał nas dokładnie, ale nie podszedł na tyle blisko, aby próba wyrwania
mu rozpylacza mogła być czymś więcej niż tylko próbą.
- Stragitzkrtanl? - spytał, a nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował: - Fidlyk-
reepi? Attentottenpotentaten?
Ponieważ cały ten popis lingwistyczny nie spotkał się z żadną reakcją z naszej strony,
zwrócił się do rudowłosego, wyższego rangą jegomościa, i to w najczystszym i porządnie ak-
centowanym esperanto:
- Iii ne parolas konantain lingvojn.
- Nie można było nam tak od razu?! - wpadłem mu w słowo z wyrzutem. - Czy
mógłbym się dowiedzieć, dlaczego uznaliście za słuszne skierować broń na spokojnych po-
dróżnych?
- Kim jesteście? - spytał rudy,
- Mogę was spytać o to samo.
- Ja mam broń - zauważył oschle.
- Słuszna uwaga i uznanie dla twojej logiki. Jesteśmy turystami zza... - i tu przer-
wałem, bo zaklął.
- Jest to niemożliwe, jak obaj wiemy, z prostego powodu. Tu nie ma drugiego kon-
tynentu - oznajmił po chwili.
Jeden kontynent? Co to się porobiło ze staruszką Ziemią przez te dwadzieścia wieków.
Kłamstwo nie było skuteczne, to może prawda zadziała? I tak nie miałem już nic do stracenia.
- Czy uwierzysz, gdy ci powiem, że jestem z innego czasu? - spytałem uprzejmie.
Zadziałało. Gapił się na mnie przez dłuższą chwilę, a wśród jego kompanów wybu-
chło jakieś niezrozumiałe podniecenie. Uspokoił ich i zwrócił się ponownie do mnie.
- A co was łączy z Onym i z tymi kreaturami w mieście? Cóż, raz prawda okazała się
skuteczna, więc przełamując niechęć do zbyt daleko posuniętej szczerości, powiedziałem:
- Przybywam, aby zabić Onego i zlikwidować całą jego działalność.
To dało zadowalający efekt. Poniektórzy opuścili nawet broń, ale dowódca przywołał
ich do porządku. Rudy coś warknął i jeden z nich na chwilę zniknął w zaroślach. Pozos-
taliśmy w nie zmienionych pozach, póki posłaniec nie wrócił z zielonym metalowym cylin-
drem, który wręczył komendantowi. Był to przedmiot długi na stopę i musiał być pusty w
środku, bo trzymał go w palcach bez żadnego wysiłku. Rudy uniósł cylinder w górę i
stwierdził:
- Mamy ponad sto takich. Są identyczne i w ciągu ostatniego miesiąca spadły z nieba.
Odnaleźć je można z łatwością, bo wysyłają silny impuls radiowy, ale nie możemy ich nic-
zym rozciąć ani otworzyć w inny sposób. Zewnętrzna powierzchnia opisana jest w pięciu
różnych językach. Ten, który rozumiemy, za każdym razem głosi to samo: ”Odnieście to
przybyszom z innego czasu”. Na dnie jest napisane coś jeszcze, w języku, którego nie znamy.
Czy możecie to odczytać?
Powoli podał mi cylinder, który wziąłem ostrożnie, mając na uwadze wymierzone we
mnie lufy. Metal wyglądał na collapsium, cholernie wytrzymałą rzecz używaną przy stosach
atomowych. Spojrzałem na denko i to spojrzenie wystarczyło.
- Mogę to przeczytać - odparłem, oddając mu walec. - Jest tam napisane, w pierwszej
linijce, że On i jego ludzie opuszczą tę epokę dokładnie po dwóch i trzydziestu siedmiu set-
nych dnia od naszego przybycia.
Odpowiedzią był niezgodny pomruk i zgodne pytanie Angeliny i Rudego:
- A druga linijka?
Starałem się uśmiechnąć, ale niezbyt mi się to udało.
- Och, drobiazg. Tam jest napisane, że cała ta planeta zostanie zniszczona na skutek
wybuchów atomowych zaraz potem.
20
Namiot był zrobiony z takiego samego szarego surowca jak ich kombinezony i
stanowił oazę chłodu w tej łaźni parowej. Dzięki jakiejś powarkującej w kącie maszynie po-
dano nam jeszcze chłodniejsze drinki. Choć broń była wciąż obecna, ogólne stosunki po-
prawiły się. Rudy zdecydował się najwyraźniej wziąć je w formalne karby, gdyż odezwał się
uroczyście:
- Wypiję z tobą, jestem Diyan.
Wyglądało to na jakiś rytuał, toteż nie zwlekając przedstawiłem siebie i Angeline. Po
tej ceremonii broń zniknęła bez śladu, a atmosfera wyraźnie się ociepliła.
- Czy macie coś cięższego niż te pukawki? - spytałem.
- Chwilowo nie, bo to, co przywieźliśmy, zostało zniszczone w walce.
- Czy ten kontynent jest aż tak duży, że nie zdążycie ściągnąć ich szybko z waszego
kraju?
- Wielkość kontynentu nie ma tu żadnego znaczenia. Nasze statki kosmiczne są
niezbyt duże, a wszystko musi być przywiezione z naszej ojczystej planety.
Zamrugałem gwałtownie, czując, że głupieję.
- To wy nie jesteście rodowitymi Ziemianami?
- Nasi przodkowie byli, ale my jesteśmy z pochodzenia Marsjanami.
- Czy miałbyś coś przeciw temu, aby opowiedzieć mi co nieco o waszej historii, zanim
zaczniemy się zastanawiać, jak zwyciężyć Onego? Ułatwiłoby mi to trochę robotę i zaoszc-
zędziło łamania sobie głowy.
- Przepraszam, myślałem, że wiecie. Zaczęło się to parę tysięcy lat temu, gdy nagle
zwiększyła się aktywność Słońca i wzrosła temperatura Ziemi. Nagle, to znaczy przez paręset
lat. Zmienił się klimat, stopniały lodowce, morze zalało sporo lądu, wszystkie większe miasta
znalazły się pod wodą. Z tym można było sobie jeszcze poradzić, ale doszły trzęsienia ziemi i
erupcje wulkanów, i to na wielką skalę. Międzynarodowy wysiłek został zatem skierowany na
zagospodarowanie Marsa, aby umożliwić przesiedlenie tam wszystkich, którzy przeżyliby
kataklizmy ziemskie. Plan był ogromny - od stworzenia i utrzymania atmosfery do transportu
brył lodowych z pierścieni Saturna. W końcu się powiodło, ale przez ten czas państwa, które
dały wszystko dla tego przedsięwzięcia, tak osłabły, że z wolna przestały istnieć. Wybuchały
bunty, a na Marsie walczyliśmy o przetrwanie. Na Ziemi dochodziły do władzy różne, bardzo
żądne wpływów kreatury, powodując dodatkowe zamieszanie. Utracony został kontakt
między planetami. Dokładnie nie wiemy, co tu się wtedy działo, nie zachowały się na tych
pustyniach żadne przekazy. W każdym razie - walka o przetrwanie skończyła się tym, że
ludzkością rządzić zaczęły obłęd i zbrodnia. Gdy byliśmy już w stanie odbudować stare statki
kosmiczne, pospieszyliśmy Ziemi z pomocą. Ale była ona niemile widziana. Tutejsi mordują
obcych od ręki i znajdują w tym dużą przyjemność. A tu prawie wszyscy są obcymi. To pro-
mieniowanie stworzyło zaskakującą liczbę mutacji i w przyrodzie, i wśród ludzi.
Wprawdzie większość spośród mutantów szybko wyginęła, ale to, co ocalało, jest
śmiertelnie niebezpieczne. Mogliśmy pomóc im w bardzo niewielkim zakresie. Ziemianie nie
stwarzali zresztą zagrożenia dla nas, to znaczy do chwili, gdy pojawił się On. Zjednoczył ich
paręset lat temu.
- On faktycznie żyje przez ten cały czas?
- Na to wygląda. Jest takim samym szaleńcem jak reszta, ale na większą skalę, no i
potrafił w jakiś sposób podporządkować ich sobie. Zbudował to miasto, które widzieliście, i
stworzył coś w rodzaju społeczeństwa. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, była prośba o zwiększoną
pomoc. Nie uwierzyli, gdy powiedzieliśmy im, że dostają maksymalną ilość tego, co możemy
dać. W odpowiedzi wysłali parę rakiet z głowicami atomowymi. Po przybyciu pierwszej
wysłana została ekspedycja. Na Marsie przetrwaliśmy dzięki współpracy - nie było innej
możliwości - toteż nie jesteśmy wojskową społecznością. Ale robimy, co możemy - celem jest
On. Bez niego cała ta struktura się rozleci, a zabić go musimy, bo na Marsie przez jego idio-
tyzmy zginęły już tysiące ludzi.
- No to mamy ten sam cel - stwierdziłem. - Przeprowadził atak czasowy również na
nas, i z podobnym rezultatem.
- Mamy trochę ponad dziesięć tutejszych godzin na opracowanie i wykonanie planu -
sprecyzowała Angelina, jak zawsze praktycznie podchodząca do rzeczy.
- Całościowy atak - orzekłem - na wszystkich frontach, aż do znalezienia słabego
miejsca. Tam się skoncentrujemy i dostaniemy się do środka, a potem zwyciężymy. Mówisz,
że nie macie ciężkiego sprzętu?
- Nie.
- Cóż, obejdziemy się... A co z możliwością poświecenia jednego statku, żeby rozbił
się wewnątrz zamku i przerzucił tam nasz desant?
- Wszystkie zostały zniszczone w atakach samobójczych. Następne są w drodze, ale z
tego, co przeczytałeś wynika, że przybędą za późno, a oni robią to od stuleci.
- Hm... - zastanowiłem się głośno, bo nic mądrego nie chciało przyjść mi do głowy.
- Grawitator - szepnęła Angelina.
- Użyjemy grawitatora - oznajmiłem głośno.
W chwili gdy padł pomysł, cały plan miałem już wyrysowany pod powiekami.
- Będzie to akcja o charakterze przełamaniowym. Angelina i ja wymontujemy zasi-
lacze z części wyposażenia i użyjemy ich do grawitatora nastawionego na pełną moc. Założy
się dodatkowe zamocowania, obliczenia zrobię później, ale sądzę, że będzie on w stanie
przenieść pięć, sześć osób za mury, zanim się przepali. Angelina i ja to dwie, pozostałych
wyznaczysz spośród najlepszych, jakich masz...
- To nie jest zadanie dla kobiety - sprzeciwił się Diyan.
- Nie podniecaj się! Słodka i piękna swoją drogą, ale zapewniam cię, że może pokonać
dowolnych dziesięciu chłopów z twego namiotu. A ta grupa musi być najlepsza, bo będzie
działała od razu wewnątrz twierdzy. Reszta przypuści bardzo realistyczny atak na mury, po-
tem na jakiś wybrany ich kawałek i gdy natężenie walk będzie największe, my ruszymy z
przeciwnej strony. A teraz do roboty!
I tak wzięliśmy się do roboty, to znaczy Angelina i ja, bo inni nie mieli zielonego po-
jęcia o organizowaniu naukowej masakry na skalę przemysłową i z całą wdzięcznością
zwalili wszystko na nas. Kiedy najważniejsze sprawy były już załatwione, zdołałem wreszcie
zrobić to, co było dla mnie najistotniejsze - od dwóch dni i dwudziestu tysięcy lat nie
zmrużyłem oka. Trzy godziny snu były z pewnością zbyt małą dawką, ale tylko na tyle
mogłem sobie pozwolić.
Gdy obudziłem się, na zewnątrz było ciemno i równie gorąco jak za dnia.
- Mamy cztery godziny do świtu - poinformowała mnie zrelaksowana Angelina. - I
większość z tego będziemy potrzebowali na dojście do stanowisk. Atak zacznie się o świcie.
- Co z przygotowaniami?
- Uczą się szybko. Zresztą, walczą tu od paru ładnych lat, więc powinni znać teren.
Być może nie byli urodzonymi żołnierzami, ale ostatecznie, jeśli zaczyna, się walkę,
to po to, by wygrać. Przed namiotem spotkaliśmy Diyana prowadzącego trzech ludzi, którzy
nieśli dziwaczną konstrukcję z metalu i skóry z grawitatorem w środku.
- Jesteśmy gotowi - oświadczył.
- No to ruszamy.
Potykając się w ciemnościach i klnąc pod nosem, ruszyliśmy pod jego przewodnict-
wem ku murom. Zajęło nam to czas aż do świtu. Gdy znaleźliśmy się pod tym złowrogo rysu-
jącym się kształtem, po drugiej stronie miasta rozległy się pierwsze wybuchy. Pomogłem
towarzystwu przypiąć się do rusztowania z grawitatorem i spojrzałem na zegarek. Jak dotąd
wszystko szło według rozkładu. Przypiąłem się również i uruchomiłem urządzenie. Z me-
talicznym warknięciem mój oddziałek znalazł się w powietrzu.
21
Wspinaliśmy się wzdłuż muru jak powolna winda, stanowiąc znakomity cel dla
każdego z dobrym wzrokiem i spluwą w garści. Wylot grawitatora zaczął wydzielać wyczu-
walne ciepło i przeszło mi przez myśl, że spadek z tej wysokości nie byłby szczytem moich
marzeń. Ale już mignęły oświetlone okna, na szczęście bez ciekawskich, i przed nami pojawił
się parapet wału. Przelecieliśmy nad zwieńczeniem muru i wypadki nabrały niespodziewanej
szybkości.
Na górze było dwóch strażników - zaskoczonych i wściekłych. Zanim zdążyli zarea-
gować, Angelina i ja wypaliliśmy jednocześnie. Igły spełniły swoje zadanie - bez hałasu obaj
usunęli się na ziemię. Przygotowując się do lądowania przełączyłem grawitator na zniżanie.
Lądowanie! Szumne słowo - pod nami nie było bowiem stałej powierzchni. Opa-
daliśmy na przeszklony dach nad jakimiś warsztatami. Potężne tafle szkła podtrzymywane
były pajęczyną przerdzewiałych płaskowników. W panice nadusiłem stop, ale byliśmy już
zbyt nisko, a przeciążony grawitator nie zdążył na czas.
To był ideał cichego ataku z zaskoczenia. Sześć par butów trafiło w taflę jednocześnie
i pięć tysięcy jardów kwadratowych szkła runęło w dół razem z niemal całą konstrukcją
nośną. Przez sekundę byłem pewien, że i my dołączymy do tego naboju, ale ostatnim
wysiłkiem grawitator zahamował nasze spadanie, po czym buchnął dymem i stanął w
płomieniach.
W dole rozpętało się piekło, gdy całe to szkło i rury dosięgły podłogi - nawet na naszej
wysokości można było ogłuchnąć. Ciche wejście okazało się tylko teorią.
- Łapcie się wsporników! - krzyknąłem rwąc pasy i dając im przykład. Dla
zwiększenia ogólnego efektu grawitator, na szczęście bez pasażerów, runął w dół i eksplo-
dował jakieś piętnaście stóp nad posadzką. Nie pozostawało mi nic innego, jak uciszyć wy-
jących w dole paroma granatami.
- Proponuję zleźć z tego małpiego gaju i wziąć się do roboty - stwierdziłem i razem ze
współtowarzyszami ruszyłem ku parapetowi.
- Weź no radio - poleciłem Diyanowi. - Odwołaj wszystkie oddziały, chyba że które-
muś udało się zrobić wyłom. Szkoda ludzi.
- Zostali odparci na całej długości - zameldował po chwili.
- To niech się odsuną i zmniejszą straty. Zaraz zrobimy tu blitz od wewnątrz!
Ruszyliśmy - Angelina i ja z przodu, by wymieść opozycję; reszta jako osłona boków i
zaplecza. Pierwsze napotkane drzwi wiodły na spiralną klatkę schodową, która, sądząc po
długości, mogła prowadzić do samego piekła. Nie spodobała mi się, toteż posłałem tam parę
granatów. Wrzask, który był odpowiedzią, wskazywał, że postąpiłem słusznie.
- Dokąd teraz? - spytała Angelina.
- To, co jest niżej, wygląda na większe i bardziej funkcjonalne pomieszczenie. Przy-
puszczenie dobre jak każde... - Coś wybuchło blisko mojej głowy, toteż urwałem w pół zda-
nia.
Angelina rozstrzelała snajpera i pognaliśmy dalej. Rozwaliłem zamek w drzwiach i
wpadliśmy do wnętrza wieży. Projektował ją szaleniec. Wiedzieliśmy o tym, ale wrażenie
było piorunujące - krzyżujące się korytarze przechodzące w niepotrzebne schody, pochylone
ściany, pokręcone komnaty, a nawet tak kretyńskie przejście, przez które trzeba się było
czołgać. Straciliśmy tu jednego człowieka - strop osunął się na ostatniego w szeregu tak cicho
i szybko, że ten nie zdążył nawet jęknąć. Przeciwnicy, których spotykaliśmy, byli zaskoczeni i
w większości nie uzbrojeni, toteż rozprawialiśmy się z nimi cicho i błyskawicznie, wnikając
coraz głębiej do wnętrza budowli.
- Chwila! - zatrzymała mnie Angelina, gdy nastał moment spokoju. - Czy ty w ogóle
wiesz, dokąd idziemy?
- Niedokładnie, ale wprowadzamy zamieszanie i penetrujemy teren nieprzyjaciela.
- Sądziłam, że mamy większe ambicje, na przykład znaleźć Onego.
- Wszelkie propozycje, jak to zrobić, są mile widziane! - warknąłem.
- Mógłbyś, na przykład, uruchomić detektor energii pola czasowego, który masz na
plecach - uśmiechnęła się słodko. - Sądzę, że w tym właśnie celu nosisz go przy sobie.
- Właśnie zamierzałem to zrobić! - zełgałem w żywe oczy.
Igła wahnęła się parę razy, po czym wskazała dokładnie na podłogę.
- Na dół. Zrobimy z niego kupkę molekuł - rozkazałem. I dokładnie to miałem na
myśli. Skonstruowałem bowiem coś w rodzaju domowej bomby, na której wymalowałem jego
imię. Tym razem byłem zdecydowany nie pozostawić niczego przypadkowi. Bomba gwaran-
towała rozkład na czynniki pierwsze wszystkiego w promieniu pięciu jardów.
Po chwilowej przerwie walka wybuchła ze wzmożoną siłą. Przejście na dół zab-
lokował jakiś uparty miotacz ognia, toteż krztusząc się dymem przeszliśmy przez wywaloną
wybuchem dziurę do sąsiedniego pomieszczenia. Było to jakieś laboratorium, którego pra-
cownicy rzucili się na nas z tym, co kto miał pod ręką. W trakcie zamieszania coś się jeszcze
rozbiło, coś pękło i smród rozlanych chemikaliów zaczął dusić w gardle.
- Uggh! - sapnęła Angelina. - Widziałeś, co było w tych słojach?
- Nie i nie mam zamiaru tego oglądać. Jazda w dół.
Obojętne, co to było, ale skoro wyprowadziło z równowagi kogoś tak odpornego jak
Angelina, to mnie zapewne od razu posłałoby na poszukiwanie pastylek na żołądek.
Zbliżaliśmy się do celu, a z każdym krokiem opór rósł tak, że praktycznie trzeba było
wyrąbywać sobie drogę. Przejście ułatwiał nam tylko fakt, że obrońcy uzbrojeni byli w
najrozmaitsze przedmioty, które jednak na broń niezbyt się nadawały - siekiery, łomy, gołe
ręce były w zastraszającej obfitości. Ponieśliśmy następną stratę, gdy jeden z Marsjan został
dosłownie przybity do podłoża piką spuszczoną z góry. Nawet nie zdążyłem zauważyć
sprawcy. Spojrzałem na zegarek i zakląłem - mieliśmy już małe spóźnienie.
- Czekaj! - wychrypiał Diyan. - Igła niczego nie pokazuje!
Stanęliśmy w wąskim korytarzu.
- Jaki kierunek wskazywała, gdy ostatni raz na nią patrzyłeś? - spytałem, gdyż to
właśnie on niósł teraz detektor.
- Prosto w dół korytarza. Zupełnie, jakby źródło było na tym samym poziomie.
- Musieli wyłączyć time-helix. Detektor działa tylko w czasie jego pracy. No nic,
ruszamy. Jeszcze jeden wysiłek i będziemy u celu!
Ruszyliśmy. I ponieśliśmy następną stratę przy przechodzeniu przez jakieś dziwne
krzaki z kolcami. Kolce były zatrute i musiałem poświęcić ostatni granat termitowy, by spalić
krzaki. Amunicję i granaty zużywaliśmy zresztą w zastraszającym tempie. Po krótkiej, ale
zażartej walce w następnej sali magazynek mojego pistoletu był pusty, a drogę tymczasem
zatarasowały nam potężne drzwi. Sięgnąłem po granat akurat w chwili, gdy pojaśniał ekran
komunikatora znajdującego się obok wejścia.
- Przegrałeś po raz ostatni - oznajmił On krzywiąc się do mnie paskudnie.
- Zawsze lubiłem sobie pogadać - odpowiedziałem, po czym zwróciłem się do Ange-
liny w języku, którego On na pewno nie znał: - Zostały ci granaty?
- Ja mówię, a ty będziesz słuchał - oświadczył On.
- Jeden - szepnęła Angelina.
- Zamieniam się w słuch - powiedziałem do niego. - Wywal te drzwi! - rozkazałem
Angelinie.
- Przeniosłem już wszystkich, którzy będą mi potrzebni w bezpieczne miejsce, tam,
gdzie nikt nas nie znajdzie. Posłałem też wszystkie maszyny. Jestem ostatnim, który tam wy-
rusza, a kiedy to zrobię, ta maszyneria zostanie zniszczona. - Granat wybuchł, ale drzwi były
za grube i Angelina musiała użyć kul rozpryskowych. On tymczasem mówił, jakby nic się nie
stało. - Wiem, skąd przybyłeś, człowieku z przyszłości, i zniszczę ciebie, mego jedynego
przeciwnika, a przeszłość i przyszłość, i cała wieczność będą moje. Moje! MOJE! - wrzeszc-
zał jeszcze, kiedy drzwi nareszcie puściły i jako pierwszy wpadłem do środka.
Moje kule eksplodowały już wśród delikatnych urządzeń, gdy bomba szybowała
jeszcze w powietrzu. On zdążył jednak uruchomić urządzenie i zniknął, a gdy bomba w końcu
wybuchła, stała się większym zagrożeniem dla nas niż dla niego. Padliśmy na ziemię, a gdy
przestało nam wyć nad głowami, aparatura stanowiła kupkę rozniesionego po sali szmelcu.
On odezwał się ponownie i lufa mojego pistoletu spojrzała natychmiast ku niemu, ale był to
tylko kolejny ekran.
- Zrobiłem ten zapis na wypadek, gdybym musiał opuścić ten świat w pośpiechu.
Mogę cię śledzić poprzez czas i będę to robił, aż zniszczę ciebie i wszystkich, z którymi jes-
teś. Wszyscy zginiecie! Będę kontrolował światy i wieczność. I będę niszczył światy tak, jak
zniszczę Ziemię. Zostawiam wam tylko tyle czasu, abyście to sobie dobrze uświadomili i ci-
erpieli. Nie macie możliwości ucieczki. Za godzinę wszystkie głowice nuklearne na tej plane-
cie zostaną odpalone. Ziemia zostanie zniszczona!
22
Rozwalenie odtwarzacza było niewielką pociechą, ale zrobiłem to - jednym strzałem.
Plastik i elektroniczny złom rozleciały się po pokoju, a kretyński śmiech umilkł.
- Zrobiłeś, co mogłeś! - Angelina pogładziła mnie po dłoni.
- Ale to i tak za mało. Szkoda tylko, że ciebie w to wciągnąłem.
- Nie chciałabym, żeby było inaczej. Cokolwiek nas spotka, będziemy razem.
- Wygląda na to, że coś strasznego wyrządzono waszym ludziom - odezwał się Diyan.
- Przykro mi z tego powodu.
- Nie ma czego żałować. Wszyscy siedzimy w tym gównie.
- W pewnym sensie tak - jedna godzina. Ale Mars jest uratowany, a dla nas, którzy tu
zginiemy, to jest najważniejsze. Nasi ludzie i nasze rodziny będą żyć.
- Chciałbym móc powiedzieć to samo - westchnąłem, po czym pożyczyłem jego roz-
pylacz i załatwiłem parkę tubylców nachalnie pchających się przez drzwi. - Myśmy przegrali
i tu, i wszędzie. Sam się dziwię, że jeszcze w ogóle istniejemy. Powinniśmy zgasnąć jak
zdmuchnięte świece.
- Czy możemy coś jeszcze zrobić? - spytała Angelina.
- Nie, nie można wyprzedzić atomówki. Time-helix jest kupą złomu, i to tyle na ten
temat. Moglibyśmy coś zrobić, gdyby z niczego zmaterializował się nowy.
W echo moich słów wdarł się trzask, potoczyłem się w narożnik pomieszczenia i wy-
ciągnąłem broń, przeświadczony, że to nowy atak. Pomyliłem się. Była to spora, metalowa
skrzynka, wisząca dwie stopy nad podłogą. Angelina przyjrzała mi się w najbardziej po-
dejrzliwy z możliwych sposobów.
- Jeśli to jest time-helix, to będzie źle z tobą, jeśli mi nie powiesz, jak to zrobiłeś! -
obiecała.
Pierwszy raz byłem cichutki i spokojniutki, zwłaszcza gdy skrzynka opadła powoli na
posadzkę, a na wierzchu dało się przeczytać napis ”Time-helix - otwierać ostrożnie”. Nie
ruszyłem się. Od najmłodszych lat mam awersję do cudów, a to aż za bardzo wyglądało mi na
ingerencję niebios. Do skrzynki przymocowane były dwa grawitatory z włącznikiem
czasowym i magnetofon z przyczepioną kartką o treści ”Włącz mnie”. Jak zawsze praktyczna,
Angelina była osobą, która wykonała to polecenie.
- Proponowałbym, żebyście się stąd zabierali, i to szybko - rozległ się spokojny głos
profesora Coypu. - Bomby, jak wiecie, są uzbrojone. Proszono mnie, Jim, żebym ci powiedz-
iał, że aparat zapłonowy jest w gabinecie za ścianą, która jest zamaskowana półkami z herme-
tycznymi racjami żywnościowymi. Wygląda jak przenośne radio, czym zresztą jest w rzeczy-
wistości. Można nim wyłączyć wszystkie głowice. Musisz nastawić w tym celu trzy tarcze na
numer 666, co - jak wiem - jest numerem Bestii, w kolejności od lewej do prawej, a potem
wdusić przycisk ”Wyłączony”. Teraz mnie wyłącz, zrób, co trzeba, i włącz znowu.
- Dobra, dobra - mruknąłem zdenerwowany i wcisnąłem klawisz.
Jak na faceta, który w ogóle nie powinien się urodzić, miał dość rozkazujący ton
głosu, a poza tym, skąd on to wszystko wiedział? Rozważania te nie przeszkodziły mi zbytnio
w zrzuceniu na podłogę racji żywnościowych, które na tej podłodze powinny już znaleźć się
na stałe, przypominały bowiem nieświeże macki starych ośmiornic. Rozwaliłem ścianę. Radio
było na miejscu, toteż, niczego innego nie ruszając, zrobiłem, co mi kazali. I nic się nie stało.
- Nic się nie stało - stwierdziłem głośno.
- I o to właśnie chodziło - Angelina ucałowała mnie. - Uratowałeś świat!
Dumny i blady wróciłem do magnetofonu i pławiąc się w zachwycie widocznym w
oczach Marsjan, włączyłem ponownie urządzenie.
- Tylko niech ci się nie wydaje, że uratowałeś świat - oświadczył zimno Coypu. -
Odwlokłeś tylko egzekucję o dwadzieścia osiem dni. Raz uzbrojone, bomby nie mogą być tak
naprawdę wyłączone, mogą przeczekać jakiś okres i zniszczyć się same, co w tym przypadku
na jedno wychodzi, czyli planeta zostanie zniszczona. Ale twoi przyjaciele mogą wyciągnąć z
tego sporo korzyści, jak ufam. Sądzę, że ich statki są już w drodze?
- Będą tu za piętnaście dni - stwierdził radośnie Diyan.
- A zatem dwadzieścia osiem dni to aż nadto - kontynuował Coypu. - Ziemia zostanie
zniszczona, co przy jej obecnym stanie będzie bardziej błogosławionym aktem łaski niż tra-
gedią. Teraz czas na skrzynkę. Na wierzchu jest dezintegrator. Jeśli skierować go na
zewnętrzną ścianę i opuścić o piętnaście stopni poniżej okienka, to wskaże kierunek tunelu,
którym Marsjanie będę mogli wyjść na zewnątrz. Teraz przyciśnijcie guzik A, nałóżcie
grawitatory i spadajcie jak najszybciej.
Nadal niezbyt wierząc w to wszystko, zrobiłem, co kazał. Time-helix rozłożył się na
podłodze i zapłonęło seledynowe światło.
- Nigdy nie zapomnimy, co dla nas zrobiliście - oświadczył Diyan, zbliżając się z wy-
ciągniętymi rękoma. - Pokolenia będą o was czytały w podręcznikach.
- Jesteś pewien, że wymowa będzie prawidłowa? - spytałem.
- I nie tylko. Zostanie wzniesiony pomnik z wyrytym na cokole napisem ”James di
Griz - Zbawca Świata”.
Będę się musiał wybrać tam na wycieczkę! - złożyłem sobie w duchu solenną obiet-
nicę.
Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym oni z dezintegratorem ruszyli w ścianę, a my ku
time-helixowi. Miałem nadzieję, że to już po raz ostatni, przynajmniej w najbliższej
przyszłości.
Podróż była jak zwykle monotonna i męcząca, jedyną dobrą jej stroną było zakońc-
zenie - w hali sportowej bazy, największym pomieszczeniu w okolicy. Pojawiliśmy się w
powietrzu i przy wtórze okrzyków zbulwersowanych atletów pocałowaliśmy się gorąco.
- Witamy w domu! - stwierdziła Angelina i to było wszystko, co należało w tej chwili
powiedzieć.
Ignorując pełne zdumienia pytania, pognaliśmy do laboratorium Coypu złożyć mu
meldunek. Po drodze doszedłem do budującego wniosku, że w przyszłości zamiast mnie
należy wysłać parę solidnych bomb. To powinno radykalnie rozwiązać problem Onego i jego
zwariowanej wyobraźni. Na nasz widok Coypu z lekka zbaraniał.
- Co wy tu robicie? Powinniście być zajęci załatwianiem tego typa. Nie dostaliście
mojej wiadomości?
- Jakiej? - tym razem to ja z lekka zwątpiłem.
- Zrobiliśmy dziesięć tysięcy walców i posłaliśmy na Ziemię z radiostacjami...
- Aaa... To stara wiadomość - odetchnąłem. - Dawno otrzymana i zapomniana. Nie jes-
teś na bieżąco. Co to tu robi?
Wskazałem zielonkawą skrzynkę stojącą w rogu.
- To? To jest Mark I, polowy time-helix. Właśnie go skończyliśmy i stoi. A co ma ro-
bić?
- Nigdy go nie używaliście?
- Nigdy.
- No to najwyższy czas. Przypnij doń dwa grawitatory, magnetofon i dezintegrator. I
natychmiast poślij na Ziemię, żeby uratować mnie i Angelinę!
- Ale po...
- Najpierw to zrób, potem ci wyjaśnię. Oboje wylecimy inaczej w powietrze.
Złapałem kartkę i pisak, nabazgrałem, co trzeba, ustaliliśmy dokładny czas i dopiero,
gdy cały nabój zniknął w przeszłość, odetchnąłem z ulgą.
- Jesteśmy uratowani - oświadczyłem. - Teraz pora na tego obiecanego drinka.
- Niczego ci nie...
- I tak go sobie wezmę.
Został mamrocząc pod nosem i skrobiąc coś zapamiętale w notesie, a ja zająłem się
przygotowaniem i spożyciem różnych leczniczych napojów.
- Tego mi było trzeba - oznajmiłem. - Musiały upłynąć wieki, odkąd piłem ostatniego.
- Wszystko jasne - oświadczył nagle Coypu, promieniejąc z radości.
- Moglibyśmy siąść tu sobie i posłuchać? - spytałem grzecznie. - Ostatnie kilkadziesiąt
tysięcy lat było dość męczące...
- Co?... A tak, siadajcie. Podsumujemy fakty. Atak czasowy został skierowany prze-
ciwko Korpusowi przez osobnika zwanego On. Nader udany atak, nasza liczba została
poważnie zredukowana...
- Możesz powiedzieć, że do dwóch osób - wtrąciłem.
- Zgadza się, choć ledwie posłałem cię w rok 1975, wszystko wróciło do poprzedniego
stanu i to gwałtownie - laboratorium pełne było ludzi, którzy wcale nie wiedzieli, że zniknęli.
Zaczęliśmy wytężone badania i po prawie czterech latach skonstruowaliśmy urządzenie do
śledzenia podróżujących w czasie...
- Powiedziałeś, po czterech?
- Prawie pięciu, dokładnie mówiąc - to była naprawdę trudna robota.
- Angelina, nigdy mi nie mówiłaś, że byłaś tu sama przez pięć lat!
- Sądziłam, że nie lubisz podstarzałych kobiet.
- Kocham je, jeśli są tobą. Czułaś się samotna?
- Idiota! Tylko dlatego zgłosiłam się, żeby iść po ciebie. Inskipp miał, co prawda,
jakiegoś ochotnika, ale biedak złamał nogę.
- Kochanie, jakież to nieszczęścia chodzą po ludziach.
- Dobrze, nie zagłębiajmy się w szczegółach - przywołał nas do porządku Coypu. -
Wyśledziliśmy cię w 1807. Jego zresztą też. Była tam pętla czasowa, która potem zniknęła.
Wyglądało na to, że razem z tobą wewnątrz. Dlatego Angelina zjawiła się właśnie tam i to od
razu z namiarami nowego miejsca. Musiałeś tam iść, bo ślady wskazywały, że byłeś. Choć w
tym momencie cała sprawa była już tak naprawdę jasna i prosta i wiadomo było jak się
skończy.
- To znaczy, ty wiedziałeś? - spytałem uprzejmie, czując, że musiałem coś opuścić.
- Oczywiście! Cała natura ataku była jasna, chociaż ty jak zwykle przeceniałeś własne
zasługi.
- Mógłbyś to wszystko powtórzyć, tyle że wolniej?
- Z przyjemnością. Spowodowałeś zniszczenie jego operacji dwukrotnie w dwóch
miejscach w przeszłości i poprzez zmianę namiarów posłałeś go w epokę zmierzchu Ziemi.
Tu spędził on dwieście lat rosnąc w siłę. Był geniuszem. Obłąkanym, ale geniuszem. I pa-
miętał cię, ale niezbyt dobrze, po dwustu latach kojarzył, że jesteś jego wrogiem i nic więcej.
Dlatego rozpoczął wojnę czasową - chciał zniszczyć ciebie, zanim ty zniszczysz jego. W tym
celu złapał cię, a tak mu się przynajmniej wydawało, na planecie Ziemia, tuż przed atakiem
atomowym. Potem wrócił w rok 1975, by zaatakować Korpus. Ty też tam byłeś, więc
przeniósł się do 1807 roku, aby zastawić na ciebie pułapkę. Nie wiem, dokąd chciał stamtąd
wyruszyć, ale jego plany uległy zmianie i powrócił do rzeczywistości ostatnich dni Ziemi.
- To ja zmieniłem mu namiary tuż przed odlotem - wyznałem skromnie.
- A więc to wszystko. Mamy święty spokój i czas na relaks. Sądzę, że zasłużyłem na
drinka.
- Czym!? - warknąłem. - Z tego, co powiedziałeś, wynika, że to ja zacząłem tę całą
wojnę, zmieniając nastawienie jego time-helixu.
- Tak to wygląda na pierwszy rzut oka.
- A na drugi? Według mnie On lata w kółko. Ucieka przede mną, goni mnie, znowu
ucieka... Kurwa! Skąd on w ogóle jest? I kiedy się urodził?
- W tym przypadku te pojęcia są bezużyteczne. On istnieje tylko w tej paradoksalnej
pętli czasowej. Można powiedzieć, chociaż nie będzie to w pełni ścisłe określenie, że On się
nigdy nie narodził. Cała ta sytuacja istnieje obok i niezależnie od naszego normalnego czasu.
Przykładowo, fakt, że wróciłeś z informacjami, jak wyłączyć te bomby. Skąd ta informacja
pochodzi naprawdę? Od ciebie. A zatem wysłałeś ją sam do siebie...
- Dość! - jęknąłem, sięgając drżącą ręką po butelkę. Napełniłem kieliszki i dopiero
wtedy zauważyłem brak Angeliny, która wyszła cichutko. Właśnie zaczynałem się zastan-
awiać, co mogło się z nią stać, gdy pojawiła się w drzwiach.
- Czują się dobrze - oznajmiła.
- Kto? - spytałem, ale widząc gwałtowną zmianę wyrazu jej twarzy, pojąłem, że oto
popełniłem największą pomyłkę w życiu, toteż czym prędzej wysiliłem swoje szare komórki,
aż dotarł do nich błysk zrozumienia.
- Kto? Cha, cha, cha! Wybacz mi ten mały żarcik. Oczywiście, że nasze cherubinki!
Wiedziona matczynym instynktem pobiegłaś do nich...
- Są ze mną.
- No to wprowadź wózek.
- Cherubinki. Osioł! - stwierdziła z niesmakiem, gdy weszli.
Mieli po sześć lat. Drobiazg, który zupełnie przeoczyłem. Faktycznie, podobni jak
dwie krople wody. Muskularni, z rysami twarzy ojca - co zauważyłem z dumą. Dostrzegłem
też błysk w oczach matki, co przyprawiło mnie o lekki niepokój.
- Długo cię nie było, tato - odezwał się jeden.
- Nie z mojej winy, James. Nie ratuje się wszechświata w jeden dzień.
- Ja jestem Bolivar, on jest James. Witamy w domu!
- Cóż. Dzięki - i co, u diabła, mam ich ucałować, czy co?
Ten problem rozwiązali za mnie, wyciągając prawice, które zupełnie poważnie
uścisnąłem.
- Angelina, myślę, że w końcu mnie przekonałaś - stwierdziłem uroczyście. - Zalety
pożycia rodzinnego warte są poświęcenia szczęścia i beztroskiego życia wolnego złodzieja.
- Złodziej to najwłaściwsze określenie! - obrzydliwie znajomy głos wrzasnął od progu.
- I oszust, naciągacz, szantażysta...
W drzwiach stał Inskipp i machał w moją stronę stertą papierów.
- Pięć lat czekałem na ciebie, di Griz, i tym razem mi nie uciekniesz. Teraz nie będzie
wykrętów takich jak wojna czasowa. Oszuście, okradłeś własnych... urggh!
To ”urggh” wzięło się stąd, że Angelina rozdusiła mu pod nosem ampułkę z gazem
usypiającym i Inskipp osunął się prosto w ramiona bliźniaków, którzy ze wspaniałym reflek-
sem złapali go i ułożyli delikatnie na podłodze. Tymczasem Angelina zabrała mu ściskane w
ręku papiery.
- Po pięciu latach potrzebuję cię bardziej niż tego obrzydliwca. Spalmy te śmieci i ro-
zejrzyjmy się za jakimś wolnym statkiem, zanim on się obudzi. Miną miesiące, nim się
obudzi, a przez ten czas na pewno coś się wydarzy i znów będzie na gwałt nas potrzebował i
cholera mu przejdzie. A my tymczasem zafundujemy sobie drugi miodowy miesiąc.
- Brzmi nieźle, ale co z chłopcami? Na takie wycieczki zwykle nie zabiera się dzieci.
- Nie pojedziecie bez nas! - oświadczył Bolivar. Gdzie ja widziałem tę zaciętą minę?
Pewnie przy goleniu.
- Tam gdzie wy, tam i my. A jeśli chodzi o pieniądze, to możemy za siebie zapłacić -
patrzcie!
Faktycznie, ujrzałem potężny zwitek kredytów, który na oko powinien wystarczyć na
przejazd przez całą galaktykę. A przy okazji dostrzegłem także kawałek znajomego portfela
ze złoconej skóry.
- Pieniądze Inskippa! Okradliście biedaka zamiast mu pomóc! - zerknąłem na Jamesa i
dodałem: - A ty, jak sądzę, będziesz w czasie podróży bawił się w zegarynkę, bo po co inaczej
to coś znalazłoby się nagle w twoich rękach.
- Idą w ślady ojca! - stwierdziła z dumą Angelina. - Oczywiście, że pojadą z nami! I
nie przejmujcie się wydatkami, chłopcy. Tatuś potrafi ukraść tyle, że starczy dla nas wszyst-
kich!
Tego już było za wiele!
- Dlaczego nie? - roześmiałem się szczerze. - A więc, za zbrodnię!
- Za zbrodnię! - zawtórował mi obecny przy całym zajściu Coypu, unosząc szklan-
eczkę.
- Za zbrodnię czasową! - wrzasnęliśmy chórem, po czym cisnęliśmy opróżnione nac-
zynia za siebie. Złapaliśmy dzieciaki za ręce i przeskakując nad ciałem chrapiącego smacznie
Inskippa, wyszliśmy na korytarz.
Czekał na nas cały, wspaniały wszechświat i zamierzaliśmy w pełni z niego skorzys-
tać.