Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
Charlaine Harris
Martwy jak zimny trup
Przełożyła Ewa Wojtczak
Wydawnictwo MAG
Warszawa 2012
Tytuł oryginału:
Dead as a Doornail
Copyright © 2005 by Charlaine Harris
Copyright for the Polish translation © 2010 by Wydawnictwo MAG
Redakcja:
Joanna Figlewska
Korekta:
Urszula Okrzeja
Ilustracja na okładce:
Wojciech Zwoliński i Joanna Jankowska
Opracowanie graficzne okładki:
Piotr Chyliński
Projekt typograficzny, skład i łamanie:
Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-7480-327-4
Wydanie II
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 22 813 47 43
e-mail:
kurz@mag.com.pl
www.mag.com.pl
Konwersja:
NetPress Digital Sp. z o.o.
Powieść tę dedykuję wspaniałej kobiecie,
z którą, niestety, nie spotykam się
wystarczająco często –
Janet Hutchings
(wówczas redaktorka w „Walker”,
obecnie w „Ellery Queen Mystery Magazine”).
Była dostatecznie odważna, by mnie przyjąć,
chociaż wcześniej wzięłam wieloletni urlop od
pisarstwa.
Niech ją Bóg błogosławi.
Nie podziękowałam wcześniej Patrickowi Schulzowi, za to, że
pożyczył mi strzelbę Benelli do ostatniej powieści – wybacz,
Patricku. Mojej przyjaciółce, Toni L.P. Kelner, która wskazała mi
pewne zgrzyty w pierwszej części powieści, należy się wielki
szacunek. Inna przyjaciółka, Paula Woldan, udzieliła mi moralnego
wsparcia oraz pewnych informacji na temat piratów, chętnie też
znosiła moje towarzystwo w święto Talk Like a Pirat Day. Jej córka
Jennifer ocaliła mi życie, ponieważ pomogła przygotować rękopis.
Wierny czytelnik Shay miał świetny pomysł na kalendarz. W
podziękowaniach dla rodziny Woldanów muszę też wymienić
doświadczonego strażaka Jaya, który bez wahania podzielił się ze
mną wiedzą w tej dziedzinie.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wiedziałam, że mój brat zmieni się w pumę, na długo zanim to się
stało. Kiedy jechaliśmy do odizolowanej od świata społeczności
Hotshot, Jason w milczeniu obserwował zachód słońca. Miał na sobie
stare ciuchy, a w ręku trzymał reklamówkę z Wal-Martu, wypełnioną
rzeczami, których mógłby potrzebować, takimi jak szczoteczka do
zębów czy czysta bielizna. Garbił się w wielkiej kurtce panterce i
patrzył prosto przed siebie. Rysy twarzy miał napięte, ponieważ
usilnie starał się zapanować zarówno nad strachem, jak i
podnieceniem.
– Włożyłeś do kieszeni komórkę? – spytałam i natychmiast
przypomniałam sobie, że już przedtem zadałam mu to samo pytanie.
Jason jednak nie wytknął mi tego, lecz tylko skinął głową.
Pora była popołudniowa, lecz pod koniec stycznia zmierzch
zapada wcześnie.
Dziś wieczorem księżyc po raz pierwszy w nowym roku wejdzie w
fazę pełni.
Kiedy zatrzymałam samochód, brat odwrócił się do mnie i mimo
przyćmionego światła dostrzegłam w jego oczach zmianę. Nie były
już błękitne, tak jak moje, ale żółtawe. Zmieniły również kształt.
– Moja twarz jest jakaś dziwna – powiedział.
Co oznaczało, że wciąż nie kojarzył faktów.
W zapadającym mroku maleńka osada Hotshot wydawała się
cicha i wymarła. Zimny wiatr szalał na pustych polach, a sosny i dęby
drżały w jego lodowatych porywach. Zauważyłam tylko jednego
człowieka. Stał przed małym domem, tym świeżo otynkowanym. Oczy
miał zamknięte, brodatą twarz uniesioną ku ciemniejącemu niebu.
Calvin Norris poczekał, aż Jason wysiądzie z mojego starego auta;
dopiero wtedy podszedł i pochylił się przy moim oknie. Otworzyłam
je.
Złotozielone oczy Calvina były tak zdumiewające, jakimi je
zapamiętałam, poza tym mężczyzna kompletnie niczym się nie
wyróżniał. Krępy, siwawy, mocnej budowy – wyglądał jak setki innych
facetów, których widywałam w barze „U Merlotte'a”. Tylko te oczy!
– Dobrze się nim zaopiekuję – zapewnił mnie Norris.
Jason stał za nim, odwrócony do mnie plecami. Powietrze wokół
niego wyglądało specyficznie – jakby wibrowało.
W całej tej sprawie Calvin Norris niczym nie zawinił. Nie on
ugryzł mojego brata i zmienił go na zawsze.
Calvin był pumołakiem i taki się urodził. To była jego natura.
Zmusiłam się do powiedzenia:
– Dziękuję ci.
– Odwiozę go do domu rano.
– Przywieź go do mnie, bardzo cię proszę. Jego pikap stoi pod
moim domem.
– Świetnie zatem. Dobrej nocy.
Znów zadarł głowę, a ja poczułam, że cała tutejsza społeczność
czeka za drzwiami i oknami, aż odjadę.
Więc odjechałam.
Jason zastukał w moje drzwi o siódmej następnego ranka. Ciągle
trzymał reklamówkę z Wal-Martu, ale widziałam, że nic z niej mu się
nie przydało. Twarz miał posiniaczoną, ręce podrapane. Nie odezwał
się. Na moje pytanie, jak się miewa, popatrzył tylko bez słowa, po
czym minął mnie, przeszedł przez salon i ruszył korytarzem. Wszedł
do łazienki i zamknął za sobą drzwi stanowczo i głośno. Sekundę
później usłyszałam odgłos płynącej wody i westchnęłam ciężko.
Chociaż z Hotshot pojechałam do pracy i do domu wróciłam
zmęczona około drugiej nad ranem, nie spałam zbyt dużo.
Zanim Jason opuścił łazienkę, usmażyłam mu jajka na bekonie.
Zadowolony usiadł przy starym stole w kuchni – wyglądał jak
zwyczajny człowiek podczas znanych sobie i lubianych czynności.
Jednakże, gdy spojrzał na talerz, od razu zerwał się na równe nogi,
pobiegł z powrotem do łazienki i zatrzasnął za sobą drzwi.
Słyszałam, że długo wymiotował.
Bezradna wyszłam na dwór, wiedząc, że brat woli zostać w domu
sam, po chwili jednak wróciłam do kuchni i wyrzuciłam jedzenie do
kosza. Wstydziłam się takiego marnotrawstwa, ale nie potrafiłabym
się zmusić do zjedzenia.
Kiedy Jason wrócił, poprosił jedynie o kawę. Był chorobliwie blady
i miałam wrażenie, że chodzenie sprawia mu ból.
– Nic ci nie jest? – spytałam, niepewna, czy zdoła mi
odpowiedzieć.
Nalałam kawy do kubka.
– Nie – odparł po dłuższej chwili, jak gdyby musiał najpierw
zastanowić się nad odpowiedzią. – To było najbardziej niesamowite
doświadczenie w moim życiu.
Przez chwilę myślałam, głupia, że mówi o wymiotach w łazience,
ale przecież na pewno zdarzały mu się takie sytuacje wcześniej. Jako
nastolatek dość często popijał z kumplami, aż odkrył, że czas
spędzony nad muszlą klozetową nie jest przeżyciem ani estetycznym,
ani przyjemnym.
– Przemiana – zasugerowałam nieśmiało.
Kiwnął głową. W ręku trzymał kubek z gorącą, mocną, czarną
kawą, która parowała prosto w jego twarz. Spojrzał mi w oczy. Jego
znów były niebieskie i zwyczajne.
– To naprawdę niezwykłe uczucie – tłumaczył. – Ale ponieważ tę
cechę otrzymałem z powodu ugryzienia, a nie z racji urodzenia, nigdy
nie będę prawdziwą pumą, taką jak tamci. – Usłyszałam w jego głosie
ton zazdrości. – Chociaż i tak było zadziwiająco. Czułem w sobie
magię, moje kości zmieniły kształt i przystosowały się, widziałem
wiele rzeczy inaczej. Jesteś bliżej ziemi i chodzisz w zupełnie inny
sposób, właściwie, cholera, biegasz, tak naprawdę biegasz. Możesz
ścigać...
I głos mu zamarł.
Wcale nie chciałam znać dalszej historii.
– Więc nie jest aż tak źle? – upewniłam się i splotłam dłonie.
Jason był jedynym członkiem rodziny, jaki mi pozostał, nie licząc
pewnego kuzyna narkomana, który od wielu lat żył w swoim świecie.
– Nie, nie jest aż tak źle – zgodził się ze mną, siląc się na uśmiech.
– Dopóki jesteś zwierzęciem, jest wspaniale. Wszystko wydaje się
takie proste. Dopiero kiedy wracasz do ludzkiej postaci, zaczynasz
się martwić o mnóstwo rzeczy.
Czyli że Jason nie miał skłonności samobójczych. Nie był nawet
przygnębiony. Odetchnęłam głęboko, zdawszy sobie sprawę, że
wstrzymywałam powietrze. Z pomocą innych zmiennokształtnych mój
brat poradzi sobie w nowej sytuacji. Wszystko będzie dobrze.
Poczułam niemal niewiarygodną ulgę, jak gdyby wreszcie udało mi
się wyjąć coś, co boleśnie i na długo utkwiło mi między zębami albo w
bucie. Przez wiele dni, a może raczej tygodni niepokoiłam się o niego
i teraz ta obawa zniknęła. Oczywiście, przynajmniej z mojego punktu
widzenia, życie Jasona jako pumołaka nie będzie wolne od trosk. Jeśli
poślubi zwyczajną kobietę, ich dzieci będą normalne, jeżeli jednak
ożeni się ze zmiennokształtną ze społeczności Hotshot, będę miała
bratanków i bratanice raz na miesiąc zmieniające się w zwierzęta.
Na szczęście, dopiero po okresie dojrzewania, dzięki czemu i one, i
ciotka Sookie, będą mogły przygotować się na ten pierwszy raz.
Szczęśliwym trafem Jasonowi zostało do wykorzystania sporo
urlopu i mógł dziś w ogóle nie pojawić się w okręgowym wydziale
dróg. Ja jednak musiałam wieczorem pojechać do pracy. Gdy brat
oddalił się swoim pikapem, położyłam się z powrotem do łóżka, w
dżinsach i podkoszulku, a po pięciu minutach już spałam. Ulga to
niezły środek nasenny.
Po przebudzeniu prawie o godzinie piętnastej musiałam od razu
wstać i przygotować się do pracy w „Merlotcie”. Jaskrawe słońce
lśniło na bezchmurnym niebie i było jedenaście stopni Celsjusza, co
sprawdziłam na specjalnym termometrze. Taka temperatura nie jest
niczym niezwykłym w północnej Luizjanie w styczniu. Po zachodzie
słońca zrobi się chłodniej, a Jason znów się przemieni... Wtedy
jednak będzie nosił futro, chociaż nie na całym ciele, ponieważ jest
tylko pół człowiekiem, pół kotem, czym różni się od zwykłych pum.
Wyjdą na polowanie. W lasach otaczających osadę Hotshot, która
leży w najdalszym zakątku gminy Renard, znowu nie będzie dziś
bezpiecznie.
Kiedy jadłam, brałam prysznic i składałam pranie, przemykały mi
przez głowę dziesiątki pytań, na które pragnęłam poznać
odpowiedzi. Zastanawiałam się, czy zmiennokształtni zabijają ludzi,
jeśli natkną się na nich w lesie. I jak dużo ludzkiej świadomości
zachowują, gdy przybierają postać zwierzęcą? Czy jeśli spłodzą
dziecko jako pumy, urodzi im się kocię czy ludzkie niemowlę? Co się
dzieje z ciężarną pumołaczycą podczas pełni księżyca? Interesowało
mnie, czy Jason zna już odpowiedzi na te wszystkie pytania. A może
Calvin podał mu tylko podstawowe informacje?
Cieszyłam się jednak, że nie wypytałam brata dziś rano, gdyż
teraz wszystko było dla niego jeszcze nowe. Będę przecież miała
wiele lepszych okazji na zaspokojenie ciekawości.
Po raz pierwszy od Nowego Roku myślałam o przyszłości. Symbol
pełni księżyca w moim kalendarzu wreszcie przestał straszyć mnie
jako potencjalny koniec jakiegoś okresu naszego życia; obecnie był
tylko jednym z oznaczników upływającego czasu. Kiedy wkładałam
strój kelnerki (czarne spodnie, biały podkoszulek z krótkim rękawem
i dekoltem w łódkę oraz czarne reeboki), prawie zakręciło mi się w
głowie z radości. Przynajmniej tym razem zostawiłam włosy
rozpuszczone, zamiast ściągnąć je w tył i związać w koński ogon.
Uszy
przyozdobiłam
jasnoczerwonymi
kolczykami,
usta
pomalowałam szminką w identycznym odcieniu. Podkreśliłam nieco
oczy, policzki musnęłam różem i byłam gotowa do wyjścia.
Ubiegłej nocy zaparkowałam samochód za domem, toteż najpierw
sprawdziłam dokładnie, czy na tylnym ganku nie czają się jakieś
wampiry, i dopiero wtedy wyszłam, zatrzasnęłam za sobą drzwi i
zamknęłam je na klucz. Zaskakiwano mnie wcześniej i nie było to
przyjemne uczucie. Chociaż dopiero niedawno zapadł zmrok,
niektóre osobniki mogły się już obudzić. Japończycy, którzy wynaleźli
syntetyczną krew, na pewno nie spodziewali się, że dzięki jej
dostępności wampiry opuszczą świat legend i wkroczą do naszego.
Japończycy próbowali po prostu zarobić na sprzedaży sztucznej krwi
prywatnym pogotowiom ratunkowym i szpitalnym oddziałom pomocy
doraźnej. Niestety, w ten sposób bezwiednie, lecz nieodwracalnie
zmienili nasz świat.
Skoro mowa o wampirach (choć raczej o nich myślałam, niż
mówiłam), zadałam sobie pytanie, czy Bill Compton jest w domu.
Wampir Bill był moim pierwszym kochankiem, a nasze posiadłości
oddziela jedynie cmentarz. Mój dom i jego znajdują się przy drodze
gminnej na obrzeżach małego miasta o nazwie Bon Temps i na
południe od baru, w którym pracuję. Ostatnio Bill sporo podróżował.
Dowiadywałam się, że wrócił, tylko wówczas, jeśli akurat wpadł do
„Merlotte'a”, co praktykował co jakiś czas, aby pobyć z tubylcami i
wypić trochę ciepłej krwi grupy 0 Rh+. Bill lubił Czystą Krew,
najdroższą odmianę japońskiej syntetycznej. Powiedział mi, że
syntetyczna niemal całkowicie zaspokaja jego pragnienie świeżej,
ludzkiej. Ponieważ na własne oczy widziałam, jak Bill wpada w szał i
zaczyna pałać żądzą mordu, naprawdę dziękowałam Bogu za
istnienie Czystej Krwi.
Czasami strasznie za Billem tęsknię...
Zbeształam się w myślach i powiedziałam sobie, że trzeba wziąć
się w garść. Koniec kryzysu! Dość zmartwień! Dość strachu! Zwarta
i gotowa do pracy! Dom spłacony! Pieniądze w banku! Same dobre
rzeczy, same pozytywy.
Parking przed barem był pełen. Wiedziałam, że będę dziś
wieczorem bardzo zajęta. Podjechałam pod tylne wejście dla
personelu. Sam Merlotte, właściciel lokalu i mój szef, mieszka tam w
bardzo ładnej, dużej przyczepie, przed którą jest nawet mały
dziedziniec otoczony żywopłotem, stanowiącym jego ekwiwalent
białego parkanu. Zamknęłam auto i weszłam drzwiami dla personelu,
które prowadziły do korytarza z toaletami męską i damską, wielkim
magazynem i biurem Sama. Schowałam torebkę i kurtkę do pustej
szuflady biurka, włożyłam czerwone skarpetki, potrząsnęłam głową,
burząc rozpuszczone włosy, pokonałam kolejne drzwi (które niemal
zawsze były otwarte) i znalazłam się w głównej sali barowo-
restauracyjnej. Ta nazwa nie oznacza, że nasza kuchnia oferuje
cokolwiek więcej niż najprostsze dania: hamburgery, paluszki
drobiowe, frytki, smażone krążki cebuli, sałatki (latem) i chili (zimą).
Sam był równocześnie barmanem i bramkarzem, a od czasu do
czasu także gotował, ostatnimi czasy jednak mieliśmy szczęście do
kucharzy, szczególnie że co jakiś czas sezonowa alergia mocno
doskwierała Samowi i nie do końca sprawdzał się jako żywieniowiec.
Nowa kucharka pojawiła się w odpowiedzi na ogłoszenie Sama
akurat tydzień temu. Kolejni szefowie kuchni, niestety, nie
wytrzymywali długo w „Merlotcie”, ale miałam nadzieję, że Sweetie
Des Arts trochę u nas popracuje. Zjawiała się codziennie
punktualnie, dobrze gotowała i nigdy nie sprawiła pozostałym
pracownikom żadnych kłopotów. Naprawdę niczego więcej nie
pragnęliśmy. Nasz ostatni kucharz, mężczyzna, dał mojej
przyjaciółce Arlene nadzieję, że jest tym jedynym (w jej przypadku
byłby tym jedynym czwartym lub piątym), po czym ulotnił się pewnej
nocy z serwisem Arlene, sztućcami i odtwarzaczem płyt
kompaktowych. Jej dzieci były zdruzgotane – nie dlatego że
pokochały kucharza, tylko brakowało im odtwarzacza.
Wchodząc do pomieszczenia wypełnionego hałasem i dymem
papierosowym, poczułam się jakbym wkraczała do alternatywnego
wszechświata. Wszyscy palacze siedzieli wprawdzie w zachodniej
części sali, ale dym najwyraźniej nie wiedział, że powinien tam
pozostać. Uśmiechnęłam się, weszłam za bar i poklepałam po
ramieniu Sama, który z wprawą napełnił właśnie szklankę piwem i
przesunął ją po ladzie w stronę gościa, po czym wstawił pustą pod
kranik i cały proces zaczął się od początku.
– Co słychać? – spytał.
Sam wiedział wszystko o problemach Jasona, ponieważ
towarzyszył mi tej nocy, gdy znalazłam brata uwięzionego w Hotshot
w pewnej szopie na narzędzia. Ale musieliśmy uważać na słowa;
wampiry wprawdzie ujawniły się publicznie, lecz zmiennokształtni i
wilkołaki wciąż woleli pozostawać w ukryciu. Podziemny świat istot
nadnaturalnych czekał, pragnąc zobaczyć, jak pójdzie wampirom,
zanim inni ewentualnie podążą za ich przykładem.
– Lepiej, niż sądziłam.
Posłałam mu uśmiech, unosząc wzrok, chociaż niezbyt wysoko,
gdyż Sam jest mężczyzną niedużym i szczupłym. A także silnym, choć
na takiego nie wygląda. Jest po trzydziestce, przynajmniej tak sądzę,
i ma dość długie rudawozłote włosy. Dobry z niego człowiek i
wspaniały szef. Jest też zmiennokształtnym, więc czasem przemienia
się w zwierzę, najczęściej w milutkiego owczarka collie o
przepięknej sierści. Czasami przychodzi do mojego domu w tej
postaci i wtedy pozwalam mu spać na dywanie w salonie.
– Nic mu nie będzie – dodałam.
– Cieszę się – odparł.
Nie potrafię czytać w myślach zmiennokształtnym tak łatwo jak
zwykłym ludziom, umiem jednak powiedzieć, czy ich emocje są
prawdziwe. Sam cieszył się moją radością.
– Kiedy wychodzisz? – spytałam.
Miał to nieobecne spojrzenie, które mi mówiło, że w myślach Sam
już pędzi przez las, tropiąc oposy.
– Natychmiast gdy zjawi się Terry.
Uśmiechnął się do mnie ponownie, lecz tym razem uśmiech był
trochę wymuszony. Merlotte robił się niespokojny.
Drzwi do kuchni znajdowały się tuż za barem na zachodnim
krańcu i wsunęłam głowę do środka, żeby przywitać się ze Sweetie.
Sweetie była kościstą brunetką po czterdziestce, która mocno się
malowała jak na osobę przebywającą przez cały wieczór w kuchni,
gdzie nikt jej nie widział. Wydawała się trochę bystrzejsza czy też
może lepiej wykształcona niż wszyscy poprzedni kucharze Sama.
– W porządku, Sookie?! – zawołała, podrzucając na patelni
hamburgera.
Stale kręciła się po kuchni i nie lubiła, gdy ktoś wchodził jej tam w
drogę. Nastolatek, który jej pomagał, panicznie się jej bał i usiłował
jej unikać, szczególnie gdy przechodziła od gorącej blachy do
frytkownicy. Kuchcik przygotowywał talerze, mieszał sałatki i
przywoływał nas przez okienko, gdy danie było gotowe.
Holly Cleary i jej najlepsza przyjaciółka Danielle pracowały już
ciężko, toteż gdy weszłam, obie spojrzały na mnie z ulgą. Danielle
obsługiwała część dla palących aż do zachodniej ściany, a Holly
zazwyczaj pracowała na środku przed barem, tak więc, gdy byłyśmy
we trzy, mnie przypadała część wschodnia.
– Chyba od razu powinnam zakasać rękawy – rzuciłam do
Sweetie.
Posłała mi szybki uśmiech i odwróciła się do blachy.
Przestraszony nastolatek, którego imienia nie pamiętałam, skinął mi
głową i wrócił do ładowania zmywarki.
Chciałam, żeby Sam odwołał mnie na bok, nim zacznę obsługiwać
gości. Właściwie mogłam przyjść trochę wcześniej. Zresztą, Sam i
tak nie był dziś właściwie sobą. Zaczęłam sprawdzać stoliki w moim
rewirze, donosząc świeże drinki, zbierając koszyki z chlebem,
przyjmując zapłatę i wydając resztę.
– Kelnerka! Przynieś mi Czerwoną!
Głos zamawiającego był mi nieznany, a zamówienie niezwykłe.
Czerwona była najtańszą wersją krwi syntetycznej i prosiły o nią
tylko wampiry o najmłodszym stażu. Wyjęłam butelkę z oszklonej
lodówki i wstawiłam do kuchenki mikrofalowej. Gdy krew się
podgrzewała, badawczo przyglądałam się tłumowi w poszukiwaniu
wampira. Okazało się, że siedzi w towarzystwie mojej przyjaciółki
Tary Thornton. Nigdy wcześniej go nie widziałam, co mnie
zaniepokoiło. Tara spotykała się jeszcze niedawno ze starszym
wampirem (dużo starszym: Franklin Mott, gdy został nieumarłym, był
dość wiekowym mężczyzną, a jako wampir przeżył ponad trzysta lat),
który dawał jej bardzo drogie prezenty, takie jak na przykład
chevrolet camaro. Co zatem robiła tutaj z nowym facetem? Franklina
przynajmniej cechowały dobre maniery.
Postawiłam ciepłą butelkę na tacy i zaniosłam wampirowi. W nocy
światło w „Merlotcie” nie jest szczególnie mocne, bo tak lubią nasi
goście, toteż dopiero gdy podeszłam bardzo blisko, mogłam ocenić
towarzysza przyjaciółki. Był szczupły, miał wąskie ramiona i włosy
zaczesane w tył. Jego paznokcie były długie, rysy twarzy ostre.
Przypuszczam, że w jakimś sensie był atrakcyjny – jeśli ktoś lubi
sporą dawkę niebezpieczeństwa podczas seksu.
Postawiłam butelkę przed nim i zerknęłam niepewnie na Tarę.
Wyglądała świetnie, zresztą jak zwykle. Tara jest wysoka, smukła,
ciemnowłosa i nosi piękne ubrania. Miała naprawdę straszne
dzieciństwo, ale teraz prowadzi własny sklep i jest prawdziwą
bizneswoman. Niestety, odkąd związała się z bogatym wampirem,
Franklinem Mottem, nie widujemy się zbyt często.
– Sookie – odezwała się – chciałabym ci przedstawić przyjaciela
Franklina, Mickeya.
Nie miałam wcale wrażenia, że chce nas ze sobą poznać. W jej
tonie raczej wyczułam żal, że to właśnie ja przyniosłam Mickeyowi
napój. I chociaż jej szklanka była prawie pusta, Tara odmówiła, kiedy
spytałam, czy chce nowego drinka.
Wymieniłam ukłony z wampirem. Wampiry nie ściskają sobie
dłoni, przynajmniej niezbyt często. Mickey obserwował mnie,
popijając krew z butelki. Patrzył na mnie nieprzyjaźnie niczym wąż.
Jeśli był przyjacielem superwytwornego Franklina, to ja jestem Miss
Luizjany. Pewnie jakiś pracownik, mniej więcej. Może ochroniarz?
Ale po co Franklin zapewniałby Tarze ochronę?
Tara najwyraźniej nie mogła mówić przy nim szczerze, więc
powiedziałam tylko: „Przyjdę później” i odniosłam zapłatę Mickeya
do kasy.
Przez całą noc byłam zajęta, a w wolnych chwilach myślałam o
moim bracie. Już drugą noc figlował pod księżycem z innymi
pumołakami. Sam wypadł jak strzała niemal w tej samej sekundzie, w
której przyszedł Terry Bellefleur, a jednak kosz na śmieci w jego
biurze był pełen zgniecionych papierowych chusteczek. Mięśnie
twarzy przez cały wieczór mój szef napinał z niecierpliwości.
To była jedna z tych nocy, podczas których zastanawiam się, jak
to możliwe, że moje otoczenie jest tak kompletnie nieświadome
istnienia całego innego świata tuż obok naszego. Tylko uparty
ciemniak może ignorować magię, którą wyczuwam w powietrzu.
Tylko zbiorowy brak wyobraźni może wyjaśniać fakt, że ludzie nie
zadają sobie pytania, co kryje się w otaczającym ich mroku.
Chociaż, przypomniałam sobie, sama nie tak dawno byłam tak
uparcie ślepa jak reszta bywalców „Merlotte'a”. Nawet kiedy
wampiry
wydały
starannie
przemyślane
oświadczenie,
powiadamiając świat o swoim istnieniu, jedynie nieliczni
przedstawiciele władz czy pojedynczy obywatele byli skłonni zrobić
kolejny krok i zadać sobie pytanie: „Skoro wampiry istnieją, co
jeszcze może się czaić w ciemnościach?”.
Z ciekawości zaczęłam wsłuchiwać się w myśli otaczających mnie
osób, szukając u nich lęku. Odkryłam, że większość klientów baru
myśli o Mickeyu. Kobiety i niektórzy mężczyźni marzyli o bliższym
kontakcie
z
nim.
Nawet
Portia
Bellefleur,
prawniczka-
tradycjonalistka, pragnęła zająć się młodym wampirem. Zadziwiły
mnie ich dumania. Mickey był przecież przerażający, więc mnie po
prostu nie mógł pociągać. Ale miałam wiele dowodów, że inne osoby
przebywające w barze wyznają zupełnie odmienne poglądy od moich.
Od dziecka potrafię czytać ludziom w myślach. Nie uważam tej
umiejętności za przyjemny dar. Większości istot ludzkich naprawdę
nie warto zaglądać do głowy. Ich myśli są nudne, odrażające,
rozczarowujące i bardzo rzadko bywają zabawne. Dobrze, że Bill
pomógł mi i nauczyłam się odcinać mentalnie od tego hałasu. Zanim
udzielił mi kilku wskazówek, czułam się tak, jakbym nastawiła sto
odbiorników radiowych na sto stacji równocześnie; jedne z nich
słyszałam jasno i wyraźnie, inne były słabe i odległe, a jeszcze inne,
na przykład myśli zmiennokształtnych, docierały z zakłóceniami i
przeważnie były niezrozumiałe. Wszystkie razem tworzyły jedną
wielką kakofonię. Nic dziwnego, że wielu znajomych traktowało mnie
jak kretynkę.
Myśli wampirów za to w ogóle nie słyszę. Dlatego wampiry są
takie wspaniałe, w każdym razie z mojego punktu widzenia. Dzieje
się tak dlatego, że wampiry nie żyją, toteż ich mózgi również są
martwe. Tylko raz na ruski rok wyłapię jakąś wampirzą myśl.
Shirley Hunter, szef mojego brata w okręgowym wydziale dróg,
spytał mnie, gdzie jest Jason, gdy stawiałam dzban z piwem na jego
stoliku. Shirleya wszyscy nazywali Sumem.
– Wiem tyle co ty – odparłam nieszczerze, a on puścił do mnie oko.
Najczęściej w takiej sytuacji pierwsza odpowiedź cisnąca się na
usta brzmi „z kobietą”, a druga myśl to „z inną kobietą”. Mężczyźni
siedzący przy stoliku z Sumem, wciąż ubrani w stroje robocze,
roześmiali się głośniej, niż uzasadniałaby moja riposta, ale pewnie
wypili już sporo piwa.
Wróciłam pospiesznie do baru, żeby odebrać trzy burbony z colą
od Terry'ego Bellefleura, kuzyna Portii, który miał dziś sporo pracy.
Terry, weteran wojny w Wietnamie, skąd wrócił z ranami na ciele i
duszy, nieźle wytrzymywał stres tej ruchliwej nocy. Lubił proste
prace, które wymagały skupienia. Siwiejące kasztanowe włosy
związał w kucyk, a na jego twarzy malowała się koncentracja, gdy
nalewał płyny z butelek. Drinki przyrządzał błyskawicznie, a kiedy
stawiałam moje na tacy, uśmiechnął się do mnie. Uśmiech od
Terry'ego to był rzadki prezent, toteż bardzo podniósł mnie na
duchu.
Akurat gdy stawiałam tacę na prawym przedramieniu, rozpoczęły
się kłopoty. Jakiś student politechniki luizjańskiej z Ruston wdał się w
bójkę jeden na jednego z Jeffem LaBeffem, przedstawicielem
zupełnie innej klasy społecznej, czyli, dokładnie mówiąc,
konserwatywnym wsiokiem z Południa, który spłodził wiele dzieci, a
na życie zarabiał, jeżdżąc śmieciarką. Możliwe zresztą, że te dwa
uparciuchy po prostu o coś się pokłóciły i tak naprawdę burda nie
miała wiele wspólnego z buntem intelektualisty (o ile tacy są w
Ruston). W każdym razie, niezależnie od pierwotnych powodów
kłótni, szybko odkryłam, że awantura zapowiada się na coś więcej
niż pyskówkę.
Terry natychmiast usiłował interweniować. Wpadł szybko między
Jeffa i studenta, i każdego z nich chwycił mocno za nadgarstek. Przez
minutę sądziłam, że to wystarczy, lecz Bellefleur nie był już taki
młody i wysportowany jak kiedyś, więc doszło do prawdziwej bitwy.
– Mógłbyś ich powstrzymać – warknęłam z wściekłością do
Mickeya, gdy przebiegałam obok jego stolika w drodze do
pokłóconych, których zamierzałam jakoś pogodzić.
Wampir rozsiadł się wygodnie na krześle i sączył krew.
– To nie moja robota – odrzekł bez mrugnięcia okiem.
Rozumiałam to, choć nie zaskarbił sobie tą reakcją mojej sympatii,
szczególnie że student właśnie odwrócił się gwałtownie i zamierzył
na mnie, ponieważ zachodziłam go od tyłu. Chybił, więc uderzyłam go
w głowę pustą tacą. Zatoczył się na bok, z głowy pociekł mu
strumyczek krwi, a wtedy Terry poskromił Jeffa LaBeffa, który
szukał okazji do wyjścia.
Tego typu incydenty zdarzają się ostatnio coraz częściej,
zwłaszcza podczas nieobecności Sama. Było dla mnie jasne, że
powinniśmy zatrudnić bramkarza z prawdziwego zdarzenia,
przynajmniej na weekendy i... na noce z księżycem w pełni.
Student odgrażał się, że wniesie sprawę do sądu.
– Jak się nazywasz? – spytałam.
– Mark Duffy – odparł, trzymając się za głowę.
– Skąd jesteś, Marku?
– Z Minden.
Natychmiast oceniłam jego strój, zachowanie i odczytałam myśli.
– Chętnie zadzwonię do twojej mamy i powiem jej, że zamierzyłeś
się na kobietę – powiedziałam.
Chłopak zbladł i przestał mówić o pozwie, a wkrótce wyszedł
wraz z kolegami. Zawsze dobrze jest znać najskuteczniejszą groźbę.
Również Jeffa zmusiliśmy do opuszczenia lokalu.
Terry wrócił na swoje miejsce za barem i zaczął przyrządzać
kolejne drinki, ale nieznacznie utykał i wyglądał na zmęczonego, co
mnie zmartwiło. Doświadczenia wojenne wciąż go nie opuszczały. A
ja miałam dość kłopotów jak na jedną noc.
Tyle że noc była jeszcze młoda.
Jakąś godzinę po walce, do „Merlotte'a” weszła kobieta. Była
zwyczajna i zwyczajnie ubrana – w stare dżinsy i kurtkę panterkę. Jej
wysokie buty wyglądały zapewne pięknie, kiedy były nowe, ale od
tamtej chwili minęło już sporo czasu. Nie miała torebki, ręce
wcisnęła w kieszenie.
Był szereg wskazówek, które mnie poruszyły. Przede wszystkim,
ta kobieta tu nie pasowała. Tutejsza mogłaby się tak ubrać, gdyby
wyprawiała się na polowanie lub do zajęć gospodarskich, lecz nigdy
by nie przyszła w takim stroju do „Merlotte'a”. Na wieczorne
wyjście do pubu większość mieszkanek Bon Temps specjalnie się
szykowała. Czyli że ta kobieta była w pracy, chociaż na pewno nie
pracowała jako prostytutka – z tych samych powodów.
A zatem chodziło o narkotyki.
Aby chronić bar w trakcie nieobecności Sama, wsłuchałam się w
myśli nowej klientki. Ludzie nie myślą oczywiście pełnymi zdaniami,
lecz przez głowę kobiety przelatywały mniej więcej takie
stwierdzenia: „Zostały trzy fiolki, krew starzeje się, traci działanie,
muszę ją sprzedać dziś wieczorem, żebym mogła pojechać do Baton
Rouge i kupić więcej. Wampir jest w barze, jeśli mnie złapie z krwią
wampirzą, umrę. Bon Temps to dziura, przy pierwszej okazji muszę
wrócić do Baton Rouge”.
Była zatem osuszaczką, a może jedynie pośredniczką. Wampirza
krew jest najlepszym odurzającym narkotykiem na rynku, choć, ma
się rozumieć, wampiry nie oddają jej dobrowolnie. Osuszanie
wampira z krwi stanowi zajęcie niebezpieczne, co powoduje, że ceny
zawierających ją maleńkich fiolek osiągają wprost niewiarygodnie
wysokie sumy.
Co dostaje użytkownik za swoje pieniądze? To zależy od wieku
krwi, to znaczy od czasu, jaki upłynął od pobrania jej od właściciela,
wieku samego właściciela oraz cech użytkownika, ale bywa, że
bardzo dużo – uczucie wszechmocy, wzrost siły fizycznej, doskonały
wzrok i słuch. Oraz, co najważniejsze dla wszystkich Amerykanów,
atrakcyjniejszy wygląd fizyczny.
A jednak wyłącznie idioci piją nabytą na czarnym rynku krew
wampirzą. Po pierwsze, efekty są trudne do przewidzenia. Zresztą,
zmienne są nie tylko skutki, lecz również czas ich trwania, mogą
bowiem utrzymywać się przez okres od dwóch tygodni do dwóch
miesięcy. Po drugie, niektóre osoby po prostu wpadają w szał, gdy
krew wampira łączy się z ich krwią, a czasami jest to szał
morderczy. Słyszałam o dilerach, którzy sprzedawali naiwniakom
krew świńską lub skażoną ludzką. Najważniejszy jednak powód, dla
którego należało unikać czarnorynkowej krwi, był taki, że wampiry
nienawidziły zarówno osuszaczy, jak i ich klientów (powszechnie
nazywanych krewkimi). A żaden człowiek nie chciał mieć przeciwko
sobie wkurzonego wampira.
Tej nocy nie było „U Merlotte'a” żadnych policjantów, ani na, ani
po służbie. Właściciel lokalu szalał gdzieś na czterech łapach.
Wolałam nie zwracać się do Terry'ego, ponieważ nie wiedziałam, jak
zareaguje. Coś jednak musiałam z tą babą zrobić!
Zazwyczaj próbuję nie mieszać się w żadne sytuacje, jeśli wiedzę
o nich uzyskuję jedynie dzięki telepatii. Gdybym wtrącała się za
każdym razem, gdy dowiem się czegoś, co ma wpływ na otaczające
mnie osoby (na przykład, gdy odkryję, że urzędnik gminny
sprzeniewierzył jakąś kwotę albo jeden z miejscowych detektywów
bierze łapówki), nie miałabym życia w Bon Temps, a tu przecież jest
mój dom. Nie mogłam jednak pozwolić tej chuderlawej na
sprzedawanie trucizny w barze Sama.
Kobieta usadowiła się na pustym stołku i zamówiła piwo u
Terry'ego, który przyjrzał jej się uważnie. Terry także uważał, że
coś jest z nią nie tak.
Poszłam odebrać następne zamówienie i stanęłam obok niej.
Powinna się wykąpać, a poza tym przebywała wcześniej w budynku
ogrzewanym przez kominek, w którym palono drewnem. Zmusiłam
się do dotknięcia jej, gdyż w ten sposób zawsze łatwiej czyta mi się w
myślach istotom ludzkim. Gdzie była krew? W kieszeni kurtki.
Świetnie.
Bez zbędnych ceregieli wylałam na nią zawartość szklanki z
winem.
– Cholera! – warknęła, a potem zeskoczyła ze stołka barowego i
bezskutecznie ścierała płyn z kurtki. – Jesteś najbardziej niezdarną
kelnerką, jaką spotkałam w życiu!
– Przepraszam – oznajmiłam pokornie, odstawiając tacę na
kontuar. Wymieniłam szybkie spojrzenia z Terrym. – Zaraz
wyczyszczę plamę specjalnym środkiem.
Nie czekając na jej zgodę, zdjęłam z niej kurtkę. Zanim
zrozumiała, co robię, i zaczęła się szamotać, trzymałam kurtkę w
rękach. Rzuciłam ją Terry'emu.
– Proszę cię, posyp brudne miejsca sodą – powiedziałam. – I
sprawdź, czy nie zamokło nic w kieszeniach.
Stosowałam już tę sztuczkę wcześniej. Miałam szczęście, że na
dworze było zimno i kobieta trzymała fiolki w kurtce, a nie w
kieszeni
dżinsów.
Wówczas
musiałabym
bardziej
wysilić
mózgownicę.
Pod kurtką kobieta nosiła bardzo stary podkoszulek z logo Dallas
Cowboys. Zaczęła drżeć i zastanowiłam się, czy próbowała bardziej
konwencjonalnych narkotyków. Terry posypał plamę sodą, a później,
za moją radą, sięgnął do kieszeni. Popatrzył na swoją pełną dłoń z
odrazą i usłyszałam brzęk, kiedy wrzucał fiolki do znajdującego się
za kontuarem pojemnika na śmieci. Pozostałe przedmioty włożył do
kieszeni kurtki.
Kobieta otworzyła usta, chcąc krzyknąć na Terry'ego, zdała sobie
jednak sprawę, że tak naprawdę nie może tego zrobić. Bellefleur
patrzył wprost na nią, prowokując ją do powiedzenia czegoś na temat
utraconych fiolek z krwią. Ludzie wokół nas zerkali z
zainteresowaniem. Wiedzieli, że coś się dzieje, chociaż nie mieli
pojęcia co, ponieważ całe zdarzenie przebiegło bardzo szybko. Kiedy
Terry był pewien, że kobieta nie zacznie krzyczeć, oddał mi kurtkę.
Przytrzymałam ją, gdy jej właścicielka wsuwała ręce w rękawy, a
wtedy Terry syknął:
– Nie przychodź tu więcej.
Pomyślałam, że jeśli będziemy wyrzucać gości w tym tempie,
wkrótce bar opustoszeje.
– Jesteś wsiokiem i sukinsynem – odparowała.
Wszyscy otaczający nas klienci wstrzymali oddech (Terry był
niemal równie nieprzewidywalny jak krewki).
– Nie obchodzi mnie, jak mnie nazwiesz – odburknął. – Ktoś taki
jak ty nie może mnie obrazić. A teraz wynocha stąd.
Odetchnęłam z ulgą.
Kobieta przepchnęła się przez tłum do wyjścia. Wszyscy
zgromadzeni w sali obserwowali, jak szła ku drzwiom, nawet wampir
Mickey. Zauważyłam, że trzyma w rękach jakiś przedmiot, po czym
uprzytomniłam sobie, że chyba zrobił jej zdjęcie telefonem
komórkowym i teraz je wysyła. Byłam ciekawa do kogo. Zadałam
sobie pytanie, czy kobieta dotrze dziś do domu.
Terry nie spytał, skąd wiedziałam, że ta zaniedbana kobieta ma w
kieszeniach coś nielegalnego. To była kolejna niesamowita sprawa,
jeśli chodzi o mieszkańców Bon Temps. Plotkowano o moich
zdolnościach, odkąd pamiętam. W dzieciństwie rodzice ciągali mnie
po lekarzach. A jednak, mimo naocznych dowodów, prawie wszyscy,
których znałam, woleli traktować mnie jak głupią i dziwaczną młodą
kobietę niż jak telepatkę. Ma się rozumieć, starałam się nie
przypominać im o moich zdolnościach. I trzymałam gębę na kłódkę.
Terry zresztą musiał walczyć z własnymi demonami. Dostawał od
państwa jakąś rentę, sprzątał też wcześnie rano bar oraz miał różne
inne zajęcia. Zastępował Sama trzy, cztery razy w miesiącu. Nikt
chyba nie wiedział, co robił z resztą czasu. Kontakty z ludźmi
wyczerpywały, a takie noce jak dzisiejsza były dla niego wyjątkowo
koszmarne.
Jakie to szczęście, że nie było go w „Merlotcie”, gdy naprawdę
rozpętało się tu piekło.
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ DRUGI
Początkowo myślałam, że wszystko wróciło do normy. Następnej
nocy w barze panował znacznie większy spokój. Sam był na miejscu,
rozluźniony i pogodny, a kiedy opowiedziałam mu o zdarzeniu z
dilerką, pochwalił mnie za pomysłowość.
Tara nie przyszła, więc nie mogłam jej wypytać o Mickeya.
Zresztą, co tak naprawdę mnie obchodził? To nie była moja sprawa,
chociaż oczywiście martwiłam się o przyjaciółkę.
Jeff LaBeff wrócił zażenowany awanturą ze studencikiem. Sam
dowiedział się o tym incydencie, ponieważ rozmawiał przez telefon z
Terrym, i dał Jeffowi ostrzeżenie.
Andy Bellefleur, detektyw policji gminy Renard, czyli brat Portii,
przyszedł z młodą kobietą, z którą się spotykał. Nazywa się Halleigh
Robinson. Andy jest starszy ode mnie, a ja mam dwadzieścia sześć
lat, Halleigh natomiast tylko dwadzieścia jeden – ledwie tyle, żeby
bywać w „Merlotcie”. Halleigh uczy w szkole podstawowej, jest tuż
po college'u i jest naprawdę atrakcyjna – ma kasztanowe włosy
sięgające płatków uszu, ogromne piwne oczy i dobrą figurę z ładnymi
krągłościami. Spotykają się z Andym od około dwóch miesięcy i z
tego co widziałam ich związek rozwija się w przeciętnym tempie.
W głębi duszy Andy uważał, że bardzo lubi Halleigh (chociaż
trochę go nudziła), i chciał się z nią kochać. Halleigh z kolei sądziła,
że Andy jest przystojnym światowcem i nawet podobała jej się
odnowiona rodzinna posiadłość Bellefleurów, ale przypuszczała, że
jeśli prześpi się z nim, detektyw szybko z nią zerwie. Nie cierpię
wiedzieć o związkach miłosnych konkretnych osób więcej niż one
same, jednak niezależnie od tego, jak bardzo się bronię, pewne
szczegóły przeciekają i po prostu je znam.
Tej nocy, tuż przed zamknięciem, do baru weszła Claudine.
Claudine ma metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, czarne falujące włosy,
które opadają jej na plecy, i bladą, niemal lekko siną skórę, która
wygląda na cienką i lśni jak na śliwce. Jej stroje przyciągają uwagę.
Dzisiejszego wieczoru nosiła kostium ze spodniami w kolorze
terakoty, który ładnie leżał na jej ciele amazonki. Za dnia Claudine
pracuje w dziale reklamacji dużego sklepu w centrum handlowym w
Ruston. Żałowałam, że nie przyprowadziła ze sobą brata Claude'a.
Jego widok stanowi ucztę dla oczu i lubię na niego patrzeć, choć
raczej bez wzajemności.
Claude jest wróżem. Dosłownie. A Claudine, oczywiście, wróżką.
Pomachała do mnie nad głowami innych gości. Ja również do niej
pomachałam i się uśmiechnęłam. W towarzystwie Claudine wszyscy
są szczęśliwi, a ona pozostaje radosna, dopóki wokół niej nie ma
wampirów. Claudine jest nieobliczalna i bywa zabawna, chociaż – jak
wszystkie wróżki – kiedy się rozzłości, jest groźna niczym tygrys. Na
szczęście, rzadko wpada w gniew.
Wróżki zajmują wyjątkowe miejsce w hierarchii stworzeń
magicznych. Na razie nie wiem dokładnie, dlaczego tak jest, ale
prędzej czy później na pewno odkryję tę prawidłowość.
Każdy mężczyzna w barze pożerał Claudine wzrokiem, a ona
odpowiadała tym samym. Przez chwilę patrzyła na Andy'ego
Bellefleura z rozmarzeniem w oczach, toteż Halleigh Robinson
obrzucała ją piorunującym spojrzeniem, naprawdę jadowitym – do
momentu, w którym przypomniała sobie, że jest słodką dziewczyną z
Południa. Ale Claudine straciła zainteresowanie Andym, gdy odkryła,
że funkcjonariusz pije herbatę mrożoną z cytryną. Wróżki nie lubią
cytryn jeszcze bardziej niż wampiry czosnku.
Claudine dotarła wreszcie do mnie i uściskała mnie czule, ku
zazdrości wszystkich mężczyzn w barze. Wzięła mnie za rękę i
zaciągnęła do biura Sama. Szłam za nią z czystej ciekawości.
– Moja droga przyjaciółko – zagaiła – mam dla ciebie złe wieści.
– Co takiego?
Mój dobry nastrój w ułamku sekundy zmienił się w strach.
– Była strzelanina dziś nad ranem. Postrzelono jednego z
pumołaków.
– O nie! Jason!
Dlaczego któryś z jego przyjaciół nie zadzwonił do mnie do pracy?
– Nie, nie, Sookie, twojemu bratu nic się nie stało. Postrzelono
Calvina Norrisa.
Byłam w szoku. Jason mnie nie powiadomił i musiałam
dowiadywać się tego od kogoś innego?
– Nie żyje? – spytałam, słysząc, że głos mi drży.
Nie byłam blisko z Calvinem – na pewno nie – a jednak wiadomość
mną wstrząsnęła. Tydzień temu przecież śmiertelnie postrzelono
nastolatkę nazwiskiem Heather Kinman. Co się dzieje w naszym Bon
Temps?
– Otrzymał postrzał w pierś. Żyje, ale jest bardzo ciężko ranny.
– Leży w szpitalu?
– Tak, bratanice zawiozły go do Grainger Memorial.
Miasto Grainger znajdowało się dużo dalej na południe od
Hotshot, lecz było do niego bliżej niż do okręgowego szpitala w
Clarice.
– Kto to zrobił?
– Nie wiadomo. Ktoś postrzelił go wcześnie rano, gdy jechał do
pracy. Wrócił do domu ze swojej... hmm... comiesięcznej przemiany i
jechał do miasta na dyżur.
Calvin pracuje w Norcross.
– Jak się tego wszystkiego dowiedziałaś?
– Jeden z jego kuzynów przyszedł do sklepu po piżamy dla Calvina,
ponieważ żadnej nie posiadał. Podejrzewam, że sypia na golasa –
dodała. – Nie wiem, jak zamierzają włożyć piżamę na bandaże. Może
tylko potrzebowali spodni...? Calvinowi na pewno nie spodobałaby
się ta okropna szpitalna kiecka.
Claudine lubiła się rozgadać.
– Dzięki, że mi powiedziałaś – wtrąciłam.
Ciekawiło mnie, skąd kuzyn Calvina znał Claudine, ale nie
zamierzałam pytać.
– W porządku. Uznałam, że chciałabyś wiedzieć. Heather Kinman
również była zmiennokształtną. Pewnie nie miałaś o tym pojęcia.
Przemyśl to.
Claudine pocałowała mnie w czoło – wróżki są bardzo uczuciowe –
i wróciłyśmy do sali barowej. Naprawdę mnie zaskoczyła, choć sama
zachowywała się jak zwykle. Zamówiła drinka 7 & 7 i równo w dwie
minuty otoczyli ją zalotnicy. Wróżka nigdy nie wychodziła z żadnym z
nich, lecz ich najwyraźniej bawił sam flirt. A Claudine pewnie syciła
się ich podziwem i okazywaną uwagą.
Nawet Sam posyłał jej pełne zachwytu uśmiechy, zresztą i ona nie
pozostawała mu dłużna.
Nim zamknęliśmy bar, Claudine wyszła i wróciła do Monroe, a
wtedy przekazałam Samowi informacje o Norrisie. Opowieść
przeraziła go równie mocno jak mnie. Chociaż Calvin Norris był
przywódcą małej społeczności zmiennokształtnych z Hotshot, reszta
świata znała go jako poważnego, spokojnego kawalera z własnym
domem i dobrą pracą brygadzisty w miejscowym tartaku. Trudno
było sobie wyobrazić powody, dla których ktoś próbował go zabić.
Sam postanowił wysłać kwiaty od personelu baru.
Włożyłam płaszcz i wyszłam tylnymi drzwiami tuż przed
Merlotte'em. Usłyszałam, że za mną szef zamyka lokal na klucz.
Nagle przypomniałam sobie, że kończy nam się butelkowana krew, i
odwróciłam się do Sama, by mu o tym powiedzieć. Dostrzegł to i
znieruchomiał, cierpliwie czekając, aż się odezwę. W okamgnieniu
jednak jego mina zmieniła się z wyczekującej w zaszokowaną,
ciemnoczerwona plama zaczęła zabarwiać lewą nogawkę, i
równocześnie dotarł do mnie odgłos wystrzału.
A potem krew była wszędzie, Sam Merlotte padł na ziemię, a ja
zaczęłam krzyczeć.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.