1
PHILIP K. DICK
GALAKTYCZNY DRUCIARZ
Przeło ył Cezary Ostrowski
Tytuł oryginału
Galactic Pot-Healer
Copyright © Philip K. Dick 1969
Wydanie I
2
Rozdział pierwszy
Przed nim konserwatorem był jego ojciec. On tak e łatał porcelan , a w zasadzie wszelkie ceramiczne szcz tki z Dawnych Czasów,
sprzed wojny, gdy nie wszystko jeszcze robiono z plastyku. Ceramiczny bibelot to wspaniała rzecz, a ka dy naprawiony przez niego
przedmiot stawał si obiektem umiłowanym, nie daj cym si zapomnie ; jego kształt, powierzchnia i blask pozostawały na zawsze w jego
pami ci.
Jednak e nikt ju nie potrzebował jego umiej tno ci. Pozostało zbyt mało ceramiki, a ludzie, którzy j posiadali, dbali o to, by si nie
tłukła.
- Jestem Joe Fernwright - powiedział do siebie. - Najlepszy druciarz na Ziemi. Ja, Joe Fernwright, ró ni si od innych ludzi.
W jego biurze pi trzyły si puste stalowe pudła, słu ce do zwrotu naprawionej porcelany. Ale miejsce na przyjmowany towar od siedmiu
miesi cy wieciło pustkami.
Przez ten czas my lał o wielu rzeczach. O tym, eby to rzuci i wybra dla siebie inny fach, jakikolwiek fach z przyszło ci . Jednak nie
jestem wystarczaj co dobry. Nie mam adnych klientów, poniewa oni posyłaj swo-
j porcelan do naprawy innym firmom. My lał o samobójstwie, a tak e o przest pstwie wi kszego kalibru, o zabiciu kogo z hierarchii
wiatowego Senatu Pokoju. Ale co by to zmieniło? ycie mimo wszystko miało jaki sens, bo pozostała jedna dobra rzecz, mimo i
wszystko inne oddaliło si od niego. Gra.
Joe Fernwright z lunchem w dłoni czekał na dachu swego domu na przybycie ekspresowego poduszkowca. Chłodne powietrze poranka
zi biło go ze wszystkich stron. Dr ał. Pocieszał si , e transportowiec zaraz si zjawi. Ale b dzie w nim tłoczno. Wi c nie zatrzyma si ,
przemknie bokiem i uleci gdzie w dal. No có , pomy lał Joe, mog si przej .
Przywykł do chodzenia. Jak z wieloma innymi sprawami, tak i z publiczn komunikacj rz dowi nie szło najlepiej. Niech ich cholera
we mie, powiedział do siebie Joe. A raczej, poprawił si , niech nas we mie cholera. W ko cu on równie był cz stk rozbudowanego
aparatu partyjnego, sieci yłek oplataj cych wszystko, a potem dusz cych miłosnym u ciskiem obejmuj cym cały wiat.
- Poddaj si - stwierdził stoj cy za nim m czyzna, zaciskaj c z poirytowaniem wygolone i uperfumo-wane szcz ki. - Zjad zje d alni
do poziomu ulicy i pójd pieszo. Powodzenia.
M czyzna przepchn ł si pomi dzy oczekuj cymi na poduszkowiec, a ci ponownie zwarli swe szeregi, tak e znikn ł z pola widzenia.
Ja te id , zadecydował Joe. Skierował si ku zje d alni, a za nim jeszcze paru innych ludzi.
Na poziomie ulicy wszedł na pop kany i wypaczony chodnik, wzi ł gł boki gniewny wdech i z pomoc własnych nóg ruszył na północ.
Jaki policyjny kr ownik obni ył lot tu nad jego głow .
- Idziesz zbyt wolno - poinformował go odziany słu bowo oficer i wycelował w niego laserowy pistolet marki Walters & James. -
Przyspiesz albo ci skasuj .
- Obiecuj - oznajmił Joe - e si pospiesz . Prosz tylko o pozwolenie na nabranie tempa. Dopiero co ruszyłem.
Przyspieszył. Zrównał si z innymi lud mi dzielnie przebieraj cymi nogami, którzy jak on mieli jak prac lub co do załatwienia w ten
wietrzny czwartkowy ranek na pocz tku kwietnia 2046 roku w mie cie Cle-veland w Komunistycznej Republice Ludowej Ameryki
Północnej. Albo, pomy lał, mieli co , co przypominało prac . Miejsce pracy, talent, do wiadczenie i pewnego dnia jakie zamówienie do
wykonania.
Jego biuro i pracownia - kwadratowa klitka - mie ciło ław , narz dzia, sterty pustych pudeł z metalu, małe biurko i pradawny fotel,
pokryty skór bujak, który nale ał kiedy do jego dziadka, a potem do ojca. Teraz on w nim siedział, dzie w dzie , miesi c za
miesi cem. Miał równie porcelanowy wazon, przysadzisty i p katy, wyko czony niebiesk emali . Znalazł go wiele lat temu i rozpoznał
w nim japo szczyzn z siedemnastego wieku. Kochał go. Wazon nigdy nie był stłuczony, nawet podczas wojny.
Usadowił si w fotelu i czuł, jak z trzaskiem dopasowuje si on do znajomego ciała. Fotel znał go równie dobrze, jak on znał ów mebel.
Wyci gn ł dło , by nacisn przycisk, który sprawi, e poranna poczta spłynie przez tub na jego biurko. Wyci gn ł dło , ale zawahał
si . A je li nic nie przyszło, zapytał sam siebie. Nigdy nie przychodzi. Ale jak mogło by inaczej. To jest jak hazard; zawsze wierzysz, e
za którym razem si uda. I udaje si . Joe nacisn ł guzik i wysun ły si trzy wistki. Za nimi pojawił si szary pakunek, zawieraj cy
dzisiejsz poczt rz dow oraz jego dzienn dol . Rz dowe pieni dze, w formie brzydkich i prawie bezwarto ciowych znaczków.
Ka dego dnia, gdy otrzymywał szar kopert z nowo wydrukowanymi banknotami, leciał najszybciej jak to było mo liwe do CZH,
najbli szego supercentrum zaku-powo-handlowego i dokonywał pospiesznych transakcji. Zamieniał banknoty, póki miały jak warto ,
na produkty spo ywcze, czasopisma, pigułki i now koszul - cokolwiek u ytecznego. Wszyscy tak robili. Musieli. Trzymanie banknotów
ponad 24 godziny było katastrof , rodzajem samobójstwa. Mniej wi cej w dwa dni traciły one osiemdziesi t procent swojej siły
nabywczej.
S siad z klatki obok zawołał:
- Niechaj Prezydent yje nam w wiecznym zdrowiu! Oto jak brzmiało rutynowe pozdrowienie.
- Tak - odparł Joe refleksyjnie. Klitka na klitce, całe rz dy klitek. Nagle co przyszło mu do głowy. Ile pomieszcze było w tym budynku?
Tysi c? Dwa, dwa i pół tysi ca? Mog dzi si tym zaj , powiedział sobie. Mog sprawdzi , ile kabin, prócz mojej, znajduje si wokół.
Wówczas b d wiedział, ilu łudzi przebywa w budynku... nie licz c chorych i tych, co ju zmarli.
Jednak najpierw papieros. Wyj ł paczk tytoniowych papierosów, wysoce nielegalnych z uwagi na niebezpiecze stwo dla zdrowia i
narkotyczn natur , i zacz ł pali .
W tym momencie jego wzrok padł jak zwykle na czujnik dymu zamontowany w przeciwległej cianie. Jeden dymek, dziesi kredytów,
powiedział sobie. Schował papierosy do kieszeni i przetarł energicznie czoło, jakby chciał wyrzuci z mózgownicy to pragnienie, które
skłaniało go do wielokrotnego łamania prawa. O co mi wła ciwie chodzi, zapytał sam siebie. Co chc sobie tym zast pi ? Co okazałego,
zadecydował.
Czuł wzbieraj cy w nim wielki głód, jakby chciał po re wszystko dokoła. Przenie wszystko z zewn trz do wewn trz.
To wła nie doprowadziło go do Gry.
Nacisn wszy czerwony guzik, podniósł słuchawk i czekał a powolna maszyneria poł czy go z lini zewn trzn .
3
- Kraaak - oznajmił telefon. Jego ekran wypełniły bezładne kolory, kształty; elektroniczny miszmasz.
Zadzwonił z pami ci. Dwana cie cyfr, trzy pierwsze ł czyły go z Moskw .
- Od wicekomisarza Saxtona Gordona - oznajmił rosyjskiemu oficerowi, którego twarz pojawiła si na ekranie.
- Znowu Gra, jak przypuszczam - stwierdził operator.
Joe ci gn ł dalej:
- Humanoidalny dwójnóg nie mo e utrzyma procesów metabolicznych przy pomocy m czki z planktonu.
Po gani cym puryta skim spojrzeniu oficer poł czył go z Gaukiem. Spojrzała na niego znudzona twarz niskiego rang rosyjskiego
urz dnika. Znudzenie zaraz ust piło miejsca zainteresowaniu.
- A presławni witiaz - zaci gn ł Gauk. - Dostojni gra dan mie dy biezmózgawoj...
- Do tej mowy - przerwał zniecierpliwiony Joe. Był to jego zwykły poranny nastrój.
- Prostitie - przeprosił Gauk.
- Masz dla mnie tytuł? - zapytał Joe. Trzymał pióro w gotowo ci.
- Tokijski komputer tłumacz cy był zaj ty przez cały ranek - odparł Gauk. - Spróbowałem wi c z mniejszym, w Kobe. Pod pewnymi
wzgl dami Kobe jest bardziej... jakby to powiedzie ... odpowiednie ni Tokio - zrobił pauz , spogl daj c na skrawek papieru. Jego biuro,
podobnie jak biuro Joego, było klitk z biurkiem, telefonem, plastykowym krzesłem i notesem. - Gotów?
- Gotów. - Joe zrobił nieokre lony znaczek piórem.
Gauk przełkn ł lin i przeczytał skrawek papieru, z łagodnym grymasem na twarzy, jakby tym razem był pewien siebie:
- To pochodzi z waszego j zyka - wyja nił, honoruj c zasady, które wszyscy razem wymy lili. Rozsiani po ró nych kra cach Ziemi, w
małych biurach, w niewygodnych pozycjach, nie maj cy nic do roboty; adnych zada , adnych zmartwie , czy trudnych problemów do
rozwi zania. Nic poza pustk ich kolektywnej społeczno ci, której ka dy przeciwstawiał si na swój sposób, i któr wszyscy razem
przeistaczali z pomoc Gry.
- Tytuł ksi ki - kontynuował Gauk - to jedyna wskazówka jak mog ci da .
- Czy jest dobrze znana? - zapytał Joe. Ignoruj c jego pytanie, Gauk odczytał na głos trzymany skrawek papieru:
- Pół synonimu przysłowia, bieganie, alfabetu koniec, wiejskie imi kobitki.
- Alfabetu goniec? - zapytał Joe.
- Nie, alfabetu koniec.
- Pół synonimu przysłowia - zastanawiał si Joe. - Porzekadło, porze... Bieganie, gnanie? - po-skrobał si piórem. - I masz to z komputera
w Kobe? Alfabetu koniec to „z" - zapisał wszystko. Poz ... gnanie „z" . Po egnanie z... wiejskie imi kobitki. No jasne, ju to miał.
- Po egnanie z broni - triumfował.
- Dziesi punktów dla ciebie - oznajmił Gauk. Podliczył co . - To stawia ci na równi z Hirshme-yerem w Berlinie i tu nad Smithem w
Nowym Jorku. Chcesz spróbowa jeszcze raz?
_ Te mam co dla ciebie - powiedział Joe i wyj ł z kieszeni zwini t kartk . Rozło ył j na biurku i odczytał: - Du y ssak l dowy,
witamina, w dodatku kiełkuje. _ Spojrzał na Gauka, czuj c ciepło wiedzy, jak uzyskał od du ego komputera tłumacz cego w Tokio.
Gauk odpowiedział bez wysiłku:
- Sło „ce". Sło ce te wschodzi. Dziesi punktów dla mnie. - Zapisał to sobie.
Joe wyrzucił z siebie rozdra niony:
- Pocz tek nazwy ustroju, podwójny, pobiera po ywienie, rodzaj spodni.
- Znowu co , co lubi - odparł Gauk z szerokim u miechem. - Komu bije dzwon.
- Co , co lubi ? - powtórzył Joe pytaj co.
- Ernest Hemingway.
- Poddaj si - stwierdził Joe. Czuł si znu ony. Gauk jak zwykle bił go na głow w grze polegaj cej na przekładaniu komputerowych
tłumacze na ludzki j zyk.
- Chcesz jeszcze spróbowa ? -jedwabi cie zapytał Gauk.
- Tylko raz - zdecydował Joe.
- Wi kszo , przysłówek, zgina, głoska.
- Jezu - westchn ł oszołomiony Joe. Absolutnie nic mu to nie mówiło. Wi kszo , przysłówek, my lał szybko, zgina, głoska. W jego
głowie nie pojawiło si adne rozwi zanie. - Głoska. Jest ich tyle... - Przez moment próbował medytowa jak jogini. - Nie - powiedział w
ko cu. - Nie potrafi tego zło y . Poddaj si .
- Tak szybko? - dopytywał si Gauk, unosz c brwi.
- To nie ma sensu, siedzie przez cały dzie i wałkowa ten jeden tytuł.
- Zabawne - stwierdził Gauk.
Joe znów westchn ł.
- Wzdychasz, e nie rozwi załe czego , co powiniene rozwi za ? - zapytał Gauk. - Czy by si zm czył, Fernwright? Czy m czy ci
siedzenie w tej klitce, wielogodzinne nieróbstwo, na które wszyscy jeste my skazani? Mo e wolałby siedzie w ciszy i z nikim nie
rozmawia ? Nie próbowa ju ? - Gauk zdawał si powa nie zmartwiony. Jego twarz pociemniała.
- To dlatego, e zagadka była taka łatwa - wyznał potulnie Joe. Wiedział, e jego kolegi w Moskwie to nie przekonuje. - Okay -
kontynuował - jestem przybity. Dłu ej ju tego nie znios . Wiesz, co mam na my li? Wiesz... - poczekał. Przez moment aden z nich nic
nie mówił.
- Rozł czam si - oznajmił Joe i chciał odło y słuchawk .
- Czekaj! - powiedział gwałtownie Gauk. - Jeszcze jedna zagadka.
- Nie - stwierdził Joe. Odło ył słuchawk i gapił si w pustk . Na swej kartce papieru miał jeszcze kilka zagadek, ale to ju przeszło ,
stwierdził gorzko. Przeszło ci jest ta energia, mo liwo sp dzenia ycia bez godnej pracy, co tak trywialnego, jak Gra, któr
stworzyli my. Kontakt z innymi, pomy lał; przez Gr rozbili my przypisan nam izolacj . Mo emy wychyli si na zewn trz, ale có tam
4
widzimy? Lustrzane odbicia nas samych, nasze blade sobowtóry nie zajmuj ce si niczym szczególnym. mier jest bardzo blisko,
pomy lał. Zwłaszcza kiedy si tak my li. Mog to poczu , zadecydował. Jak blisko ju jestem. Nic mnie nie zabija; nie mam wrogów,
antagonistów; po prostu wygasam jak subskrypcja, z miesi ca na miesi c. Dzieje si tak, poniewa jestem ju zbyt wypalony, by
uczestniczy w czymkolwiek. Nawet je li oni, pozostali gracze, potrzebuj mnie, to potrzebuj tylko partnera.
A jednak, gdy zerkn ł na skrawek papieru, poczuł, e co si z nim dzieje, co podobnego do fotosyntezy. Zbieranie cz steczek mocy
oparte na bazie instynktu. Jego umysł sam podj ł decyzj ; zaj ł si kolejnym tytułem.
Uzyskał poł czenie satelitarne z Japoni , wybrał Tokio i wystukał numer tamtejszego komputera tłumacz cego. Z biegło ci popart
do wiadczeniem dotarł a do rdzenia tej wielkiej maszyny, omijaj c obsług .
- Transmisja głosem - poinformował. Komputer GX9 przeł czył si na głos.
- Kukurydza jest zielona - powiedział Joe i wł czył nagrywanie w telefonie.
Komputer odpowiedział natychmiast, podaj c japo ski ekwiwalent.
- Dzi ki, rozł czam si - podzi kował Joe i przerwał poł czenie.
Potem zadzwonił do komputera tłumacz cego w Waszyngtonie. Przewin ł ta m i nakarmił go japo skimi słowami, by znów w formie
głosowej dokona tłumaczenia na angielski.
- Schemat jest niedo wiadczony - oznajmił komputer.
- Przepraszam? - za miał si Joe. - Prosz , powtórz.
- Schemat jest niedo wiadczony - z bosk cierpliwo ci wyklepał komputer.
- Czy to tłumaczenie jest dosłowne? - napierał Joe.
- Schemat jest...
- Okay, Wył cz si . - Odwiesił słuchawk z radosnym grymasem twarzy. Wesoło dodała mu wigoru.
Przez moment siedział i wahał si , a potem zadzwonił do starego poczciwego Smitha w Nowym Jorku.
Biuro zaopatrzenia, Oddział Siódmy - powiedział Smith, a na ekranie pojawiła si jego ptasia twarz. - Ach, to ty, Fernwright. Masz co
dla mnie?
- Co łatwego - stwierdził Joe. - Schemat jest...
- Poczekaj na mój - przerwał Smith - ja pierwszy, pozwól Joe, mam co ekstra. Nigdy tego nie rozgryziesz. Słuchaj. - Przeczytał
dokładnie, robi c przerwy mi dzy wyrazami:
- Bagienne nalegactwa. Napisał Shaft Tackapple.
- Nie - stwierdził Joe.
- Nie, co? - Smith spojrzał na niego, marszcz c brwi. - Nie spróbowałe , tylko siedzisz. Dam ci czas. Zasady mówi o pi ciu minutach,
masz pi minut.
- Zrywam z tym. - Oznajmił Joe.
- Z czym zrywasz? Z Gr ? Ale jeste na wysokiej pozycji!
- Zrywam z zawodem - ci gn ł Joe. - Zamierzam porzuci miejsce pracy i zrzec si telefonu. Nie b dzie mnie tu, nie b d w stanie gra -
wzi ł gł boki oddech. - Oszcz dziłem sze dziesi t pi wiartek. Przedwojennych. Zabrało mi to dwa lata.
- Monety? - Smith gapił si na niego. - Metalowe pieni dze?
- S w azbe cie, w spłuczce w moim domu - powiedział Joe. Sprawdz to dzi , dodał sam do siebie. - Po przeciwnej stronie ulicy jest
budka - dodał do Smitha. Zastanawiał si , czy tych monet wystarczy. Mówi , e pan Praca daje mało, albo inaczej to ujmuj c, kosztuje
du o. Ale sze dziesi t pi wiartek, to całe mnóstwo. Przekalkulował to szybko w notatniku. -- Dziesi milionów dolarów w
rz dowych kartkach - powiedział Smithowi. - Zgodnie z dzisiejszym kursem z porannej gazety... który jest oficjalny.
Po krótkiej pauzie Smith odezwał si powoli:
- Rozumiem. No có , ycz ci szcz cia. Za to, co oszcz dziłe dostaniesz dwadzie cia słów. Mo e dwa zdania. „Jed do Bostonu. Pytaj
o..." i tu porada si urywa, klamka zapada. Pudełko na pieni dze zagrze-choce; one same polec labiryntem hydraulicznych kanałów
wprost do pana Pracy w Oslo - potarł si pod nosem, jakby ocierał wilgo . - Zazdroszcz ci, Fernwright. Mo e dwa zdania, jakie
otrzymasz, wystarcz . Ja raz próbowałem. Przekazałem pi dziesi t wiartek. „Jed do Bostonu, pytaj o...", a potem maszyna si
wył czyła, jakby moje pieni dze sprawiły jej rozkosz, tak specyficzn maszynow rozkosz. Ale spróbuj.
- Okay - ze stoickim spokojem oznajmił Joe.
- Kiedy to połknie twoje wiartki... - ci gn ł Smith, ale Joe wtr cił si chropawym głosem:
- Zrozumiałem ci .
- Nie błagaj o nic - powiedział Smith.
- Okay - brzmiała krótka odpowied .
Przez chwil patrzyli na siebie w milczeniu.
- Nie błagaj o nic - powtórzył w ko cu Smith. - Nic nie zmusi tej wszawej maszyny, eby wypluła z siebie cho by jedno słowo wi cej.
- Hmmm - westchn ł Joe. Chciał, eby to zabrzmiało jak zwykle, ale słowa Smitha odniosły efekt; czuł si jakby zeszło z niego
powietrze. Owiały go wichry przera enia. Przeczucie, e to mo e sko czy si niczym. Fragmentaryczne stwierdzenie ze strony pana
Pracy, a potem, jak mówi Smith, klamka zapada. Pan Praca wył czaj c si przypomina gilotyn . Ostateczne ci cie. Je li jest co
ostatecznego, to wła nie moment, gdy stalowe monety wrzucone do pana Pracy znikaj .
- Czy mog podrzuci ci jeszcze jedno, które mam? - zapytał Smith. - Przeszło przez naman-ganskiego tłumacza. Słuchaj - długimi
palcami prze-tar^gor czkowo swoj karteczk .
- Straszydło, gł bia, albo, potas. Sławny film circa...
- Marato czyk - odpowiedział zimno Joe.
- Tak! Masz absolutn racj , Fernwright, trafiłe dokładnie w samo sedno. Jeszcze jedno? Nie rozł czaj si ! Mam jedno naprawd dobre!
- To zadaj je Hirshmeyerowi w Berlinie - powiedział Joe i rozł czył si .
Umieram, o wiadczył sam sobie.
5
Usadowiony na zdezelowanym antycznym fotelu dostrzegł, e pali si czerwona lampka na jego tubie pocztowej. Prawdopodobnie paliła
si ju od paru minut. Dziwne, pomy lał, do pierwszej pi tna cie po południu nie ma poczty. Czy by przesyłka specjalna, zastanowił si
i nacisn ł guzik. Wyleciał list. Przesyłka specjalna. Otworzył j . W rodku był kawałek papieru o tre ci:
Druciarzu, jeste mi potrzebny. Dobrze ci zapłac ,
adnego podpisu. adnego adresu z wyj tkiem jego własnego. Mój Bo e, pomy lał, to co naprawd wielkiego. Wiem, e tak jest.
Przestawił fotel, by siedzie twarz do czerwonego wiatełka tuby pocztowej. Przygotował si na długie oczekiwanie, a to nadejdzie.
Chyba e wcze niej zagłodz si na mier , pomy lał. Ale teraz nie chc ju umiera . Chc pozosta przy yciu. I czeka . Czeka .
Czekał wi c.
Rozdział drugi
Tego dnia nic wi cej nie zjechało tub pocztow i Joe Fernwright pod ył do domu.
„Dom" składał si z jednego pokoju na poziomie sutereny wielkiego wie owca. Kiedy firma Jiffi-view z Wielkiego Cleveland pojawiała
si co sze miesi cy i tworzyła trójwymiarow , animowan projekcj widoku Carmel w Kalifornii. Obraz ten wypełniał okno jego
pokoju, czy te raczej namiastk okna. Jednak e ostatnio z powodu złej kondycji finansowej Joe dał spokój z udawaniem, e mieszka na
wielkim wzgórzu z widokiem na morze i cian lasu; był zadowolony z widoku płaskiego, niebieskiego szkła, a raczej z rezygnacj
przyzwyczaił si do niego. W dodatku, jakby tego było mało, oddał swój psychostymulator, działaj cy na mózg gad et, zainstalowany w
szafie pokoju, który w czasie pobytu w „domu" przekonywał jego mózg, e sztuczny widok Carmel jest autentyczny.
Omam znikn ł z mózgu, a iluzja z okna. Teraz, po powrocie z pracy do „domu", siedział pogr ony w depresji, koncentruj c si na
wszelkich paskudnych aspektach ycia.
Pewnego razu Muzeum Artefaktów Historycznych w Cleveland dało mu troch regularnej roboty. Swoim gor coigłowym „zszywaczem"
pozlepiał wiele fragmentów, przywrócił wygl d wielu ceramicznym przedmiotom; tak jak przedtem robił to jego ojciec. Ale teraz było ju
po wszystkim, obiekty stanowi ce własno muzeum zostały naprawione.
Tu, w swej małej samotni, Joe Fernwright kontemplował brak jakiejkolwiek ornamentacji. Od czasu do czasu przybywali do niego
wła ciciele cennej, uszkodzonej porcelany, a on robił to, czego chcieli. Naprawiał ich porcelan , a oni odchodzili. Nic po sobie nie
zostawiali, adnych bibelotów mog cych zdobi jego pokój zamiast okna. Pewnego razu siedz c tu, bawił si gor c igł , której u ywał.
Je li przycisn to małe urz -dzonko do piersi, zastanawiał si wł czaj c igł , i skieruj je ku sercu, to zako czy ono moje ycie w niecał
sekund . W pewnym sensie jest to pot ne narz dzie. Pomyłka, jak stanowi moje ycie, powtarzał sobie, zostanie zako czona. Czemu
nie?
Ale istniała ta dziwna notka, któr otrzymał poczt . Jak ta osoba, czy te osoby usłyszały o nim? Dla zdobycia klientów powtarzał wci
ogłoszenia w „Ceramics Monthly". Dzi ki nim zdobywał te nieliczne prace, jakie miał w ci gu tych lat. Miał, a teraz przestał mie . Ale...
ta dziwna notka!
Podniósł słuchawk , wykr cił numer i w kilka sekund był twarz w twarz ze sw był on , Kate. Z ekranu spogl dała na niego
blondynka o twardych rysach twarzy.
- Cze ! - powiedział przyja nie.
- Gdzie s alimenty za zeszły miesi c? - zapytała.
- Co mi wpadnie - odrzekł Joe. - B d mógł zapłaci wszystkie zaległe alimenty, je li...
- Je li co? - przerwała mu. - Jaki kolejny zwariowany pomysł zrodzony w twojej chorej głowie?
- Notatka - oznajmił. - Chc ci j odczyta . Mo e b dziesz w stanie powiedzie na ten temat co wi cej ni ja.
Jego eks- ona, cho jej za to nienawidził, za to i za wiele innych rzeczy, miała błyskotliwy umysł. Nawet teraz, w rok po ich rozwodzie,
nadal polegał na jej intelekcie. To dziwne, pomy lał kiedy , e mo na znienawidzi jak osob i nigdy ju nie chcie jej widzie , a
jednak czasami pragn jej porady. To irracjonalne. Albo, zastanowił si , surracjonalne? Unie si ponad nienawi ... A mo e to
nienawi była irracjonalna? W ko cu Kate nigdy nic mu nie zrobiła, nic poza u wiadomieniem mu - dotkliwym, celowym
u wiadomieniem, e nie potrafi zarabia pieni dzy. Nauczyła go pogardy dla samego siebie, a potem odeszła.
A on nadal dzwonił i pytał j o rad .
Przeczytał jej notk .
- To z pewno ci nielegalne - twierdziła Kate. - Ale wiesz, e twoje sprawy mnie nie interesuj . B dziesz musiał sam to rozgry , sam
albo z kim z kim teraz sypiasz. Pewnie z jak niezorientowan w yciu osiemnastolatk , nie maj c takiego do wiadczenia jak starsze
kobiety.
- Co rozumiesz przez „nielegalne"? - zapytał. - Czy porcelana mo e by nielegalna? Jaka?
- Pornograficzna. Taka, jak Chi czycy robili w czasie wojny.
- O, Chryste! - O tym nie pomy lał. A Kate pami tała! Zafascynowały j te dwa cude ka, które kiedy przeszły przez jego r ce.
- Zadzwo na policj - poradziła Kate.
- Ale ja...
- Czy przychodzi ci do głowy co innego? - zapytała. - Skoro ju przerwałe mi i moim go ciom kolacj ?
- Mog do was wpa ? - zapytał z t sknot granicz c z obaw , co Kate nieomylnie zawsze wyczuwała. Obaw , e Kate zmieni si w
szachow wie , zdoln do zadawania ciosów, a nast pnie ukrywaj c si za pozbawion wyrazu mask . Z pomoc tej maski potrafiła
obróci przeciwko niemu nawet jego własne uczucia.
- Nie - powiedziała Kate.
- Czemu nie?
- Poniewa nie jeste w stanie wnie do dyskusji nic od siebie. Jak sam wiele razy mawiałe , masz talent w r kach. Chyba e zamierzałe
przyj potłuc mi fili anki Royal Albert. A potem je poskleja ? Czy by taki rodzaj magicznego zabiegu roz mieszaj cego dla
wszystkich?
6
- Mog zaanga owa si werbalnie - powiedział
Joe.
- No to daj mi przykład.
- Co? - zapytał, wpatruj c si w jej twarz na ekranie telefonu.
- Powiedz co odkrywczego.
- To znaczy... teraz? Skin ła głow .
- Muzyka Beethovena jest mocno osadzona w rzeczywisto ci. To wła nie czyni go niezwykłym. A z drugiej strony geniusz Mozarta...
- Daj spokój. - Kate odwiesiła słuchawk i ekran
zgasł.
Nie powinienem był si naprasza , zreflektował si Joe. To dało jej wyj cie, jakiego zwykle u ywa. Chryste, pomy lał. Dlaczego w ogóle
j pytałem? Wstał i zacz ł si przechadza po pokoju. Robił to coraz bardziej mechanicznie, a w ko cu stan ł. Musz my le o tym, co
naprawd ma znaczenie, powiedział sobie. Nie chodziło mu o to, e usłyszał od Kate co niemiłego, ani
o to, e przerwała rozmow . Po prostu ta notka, któr dzi otrzymał, nic nie znaczyła. Pornograficzne czajniczki, zastanowił si . Pewnie
miała racj . A naprawianie pornograficznych czajniczków jest nielegalne i tyle.
Powinienem był zda sobie z tego spraw zaraz po przeczytaniu notki, powiedział sobie. Ale na tym polega ró nica pomi dzy mn a
Kate. Ona zaraz wiedziała. Ja nie wpadłbym na to, póki bym si nie przyjrzał naprawionemu ju czajniczkowi. Po prostu nie jestem do
sprytny. W porównaniu z ni . W porównaniu z reszt wiata.
Arytmetyczna cało wrzucona w płyn c ciecz, pomy lał. Moja najlepsza zagadka. Przynajmniej w Grze jestem dobry. I co z tego,
zapytał si . Co z tego?
Panie Praca, pomó mi. Nadszedł ju czas. Dzi w nocy.
Wszedł szybko do przyległej łazienki i złapał za klap spłuczki. Zawsze był przekonany, e nikt nie zagl da do spłuczek. Wewn trz wisiał
azbestowy woreczek z wiartkami.
No i pływał tam mały plastykowy zbiorniczek. To go zaskoczyło.
Unosz c go z wody, dostrzegł z niedowierzaniem, e zawiera zwini ty skrawek papieru. Notk , pławi c si w jego spłuczce jak rzucona
w morze butelka. To by nie mo e, pomy lał i był bliski wybuchni cia miechem. Ale nie roze miał si z powodu strachu. Strachu
granicz cego z przera eniem. To kolejny kontakt. Jak list przesłany w tubie. Ale tak nikt si nie kontaktuje, to nie po ludzku!
Odkr cił wieczko plastykowego pojemnika i wydobył ze rodka kartk . Miał racj , papierek był zapisany. Przeczytał go raz, a potem raz
jeszcze.
Zapłac ci trzydzie ci pi tysi cy crumbli
Co to na Boga jest crumbel, zastanawiał si Joe i jego strach przerodził si w panik . Czuł niezno ne dusz ce ciepło, pełzn ce po karku.
Jego ciało i umysł próbowały si do tego dostosowa , ale z niewielkim skutkiem.
Wróciwszy do pokoju, podniósł słuchawk i wykr cił numer dwudziestoczterogodzinnego serwisu słownikowego.
- Co to jest crumbel? - zapytał, uzyskawszy poł czenie z robotem.
- Rozkładaj ca si substancja. - Wypisał tamten na monitorze. - Innymi słowy drobne resztki; mała resztka lub cz stka. Wprowadzono do
angielskiego w 1577 roku.
- A w innych j zykach? - zapytał Joe.
- rednioangielski kremelen. Staroangielski gec-rymian.
- A j zyki pozaziemskie?
- Na Betelguezie Siedem w j zyku urdia skim oznacza to mały otwór naturalny; co ...
- Nie to - oznajmił Joe.
- Na Riglu Dwa oznacza to małe yj tko, które...
- Te nie to - rzekł Joe.
- Na Syriuszu Pi w j zyku plabki skim crumbel to jednostka monetarna.
- O, to, to - powiedział Joe. - A teraz przelicz mi, ile to b dzie na ziemskie pieni dze. Trzydzie ci pi tysi cy crumbli.
- Przykro mi, ale w celu uzyskania odpowiedzi b dziesz musiał si skontaktowa z informacj bankow - odezwał si robot słownikowy i
wył czył si .
Joe odnalazł numer i zadzwonił do informacji bankowej.
- Zamkni te na noc - poinformował go robot.
- Na całym wiecie? - ze zdumieniem zapytał Joe.
- Wsz dzie.
- Jak długo musz czeka ?
- Cztery godziny.
- Moje ycie, moja cała przyszło ... - Ale mówił ju do głuchego telefonu. System informacji bankowej przerwał kontakt.
Oto, co zrobi , zdecydował, poło si i prze pi cztery godziny. Była siódma, mógł wi c nastawi budzik na jedenast .
Naciskaj c odpowiedni guzik, spowodował wysuni cie łó ka ze ciany. Teraz jego pokój był sypialni . Cztery godziny, powiedział sobie
i ustawił mechanizm łó kowego zegara. Poło ył si tak wygodnie, jak na to pozwalało łó ko i si gn ł do przeł cznika zapewniaj cego
gł boki, zdrowy sen.
Zabrz czał dzwonek.
Cholerny obwód sypialniany, mrukn ł do siebie Joe. Czy musz go u ywa ? Wstał, otworzył szafk przy łó ku i si gn ł po instrukcj .
Tak, obowi zkowe nienie było wymagane przy ka dym u yciu łó ka... chyba e ustawi d wigni w poło eniu „seks". Zrobi tak,
powiedział sobie w duchu. Oznajmi , e poznaj kobiet w sensie biblijnym.
Jeszcze raz poło ył si i wył czył przycisk snu.
- Wa ysz sto czterdzie ci funtów - powiedziało łó ko. - Moja wytrzymało wynosi dokładnie tyle samo, kopulacja niemo liwa.
7
Mechanizm sam przeł czył przycisk na sen i równocze nie zacz ł rozgrzewa łó ko. W jego wn trzu lekko rozjarzyły si spirale.
Nie było sensu spiera si z wkurzonym meblem. A zatem wł czył interakcj spanie- nienie i z rezygnacj zamkn ł oczy.
Sen nadszedł natychmiast, jak zawsze. Mechanizm działał doskonale. W okamgnieniu zacz ł ni sen b d cy udziałem wszystkich
ni cych na wiecie.
Jeden sen dla wszystkich. Ale, dzi ki Bogu, co noc inny.
- Witamy - zacz ł radosny senny głos. - Dzisiejszy sen został napisany przez Rega Bakera i nazywa si „Wyryte w pami ci". I nie
zapominajcie, kochani, nadsyłajcie swoje pomysły na sny; czekaj wysokie nagrody! A je li wasz sen zostanie wykorzystany, wygracie
darmow wycieczk pozaziemsk w dowolnie wybranym kierunku!
Sen si rozpocz ł.
Joe Fernwright stał przed Naczeln Rad Finansow w dziwnym stanie niespokojnego podziwu. Sekretarz NRF odczytywał komunikat.
- Panie Fernwright - zadeklamował spokojnym głosem. - Wykonał pan w swoim sklepie płytki, na których drukowane b d nowe
pieni dze. Pa ski wzór został wybrany ze stu tysi cy przedstawionych nam projektów, z których wiele stworzono z niebywał
pomysłowo ci . Gratuluj , panie Fernwright.
Sekretarz wykonał w jego kierunku ojcowski gest, przypominał troch ksi dza.
- Jestem zaszczycony - odparł Joe - i bardzo rad z tej nagrody. Wiem, e doło yłem sw cegiełk do fiskalnej stabilno ci znanego nam
wiata. Niewiele dla mnie znaczy, i moja twarz uka e si na pełnych barw nowych pieni dzach, ale skoro ju tak jest, chciałbym wyrazi
swe zadowolenie i dum .
- Pa ski podpis, panie Fernwright - przypomniał mu sekretarz po ojcowsku - pa ski podpis, nie pa ska twarz, pojawi si na banknotach.
Sk d pomysł, e b dzie tam równie pana podobizna?
- Mo e pan mnie le zrozumiał - rzekł Joe. - Je li moja twarz nie pojawi si na nowych pieni dzach, wycofam swój wzór i cała
ekonomiczna struktura Ziemi
legnie w gruzach, gdy b dziecie u ywa tych starych, podlegaj cych inflacji pieni dzy, które ju stały si makulatur do wyrzucenia przy
pierwszej okazji.
- Wycofałby pan swój wzór? - nie dowierzał sekretarz.
- Tak jak pan słyszał - powiedział Joe w swoim... w ich nie. W tym samym momencie blisko miliard ludzi na ziemi wycofywało swe
wzory jak on. Ale Joe nie my lał o tym. Wiedział tylko tyle; bez niego cały system, cała podstawa ich pa stwa ulegnie rozpadowi.
- A w kwestii podpisu, to tak jak wielki bohater przeszło ci, Che Guevara, szlachetny człowiek, który oddał ycie za przyjaciół, podpisz
si na tych banknotach tylko „Joe". Ku jego pami ci. Ale moja twarz musi by w wielu kolorach. Przynajmniej w trzech.
- Panie Fernwright - powiedział sekretarz - stawia pan trudne wymagania. Jest pan twardym człowiekiem. Rzeczywi cie, przypomina mi
pan Che i s dz , e miliony ogl daj ce pana w TV zgodz si z tym. A teraz wszyscy razem, dla Joe i Che Guevary! - Sekretarz odrzucił
kartk z mow i zacz ł klaska . - Niech usłysz wszystkich ogl daj cych nas dobrych ludzi. Oto bohater narodowy, kolejny wielki
człowiek, który sp dził lata pracuj c, by...
Wł czył si budzik i obudził Joego.
Chryste, powiedział do siebie Joe i wstał na wpół pi cy. O co tam chodziło? O pieni dze? Sen rozpływał si ju w jego umy le.
- Zrobiłem jakie pieni dze - powiedział gło no, mru c oczy - albo raczej wydrukowałem.
Kogo to obchodzi. Sen jak wiele innych. Rz dowa kompensacja rzeczywisto ci. Noc za noc . To gorsze od bezsenno ci.
Nie, zdecydował. Nic nie jest gorsze od bezsenno ci.
Podniósł słuchawk telefonu i zadzwonił do banku.
- Tu Interplanetarny Spółdzielczy Bank Pszenicy i Kukurydzy.
- Ile jest warte trzydzie ci pi tysi cy crumbli w dolarach? - zapytał Joe.
- Crumble tak jak w j zyku plebkia skim Syriusza Pi ?
- Zgadza si .
Bankomat umilkł na chwil , a potem odezwał si :
- 200 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 dolarów.
- Naprawd ? - zapytał Joe.
- A mógłbym ci okłama ? - odpowiedział robot bankowy. - Nie wiem nawet, kim jeste .
- Czy s jakie inne crumble? - zapytał Joe. - To znaczy crumble u ywane jako jednostki monetarne innej enklawy, cywilizacji, plemienia,
czy społecze stwa w znanym wszech wiecie?
- Kilka tysi cy lat temu u ywano crumbli...
- Nie - przerwał Joe. - Chodziło mi o u ywane aktualnie crumble. Dzi ki, wył czam si .
Odło ył słuchawk . Dzwoniło mu w uszach, czuł si , jakby wszedł pomi dzy stado gigantycznych dzwonów. Tak wła nie musi wygl da
to, co nazywaj do wiadczeniem mistycznym, pomy lał sobie.
Drzwi frontowe stan ły otworem i do pokoju wkroczyło dwóch policjantów Słu b Utrzymania Porz dku Publicznego. Zaraz omietli
wzrokiem całe pomieszczenie.
- Oficerowie Hymes i Perkin z SUPP - powiedział jeden z nich i błysn ł odznak .
- Pan naprawia porcelan , panie Fernwright? Na rencie, nieprawda ? Prawda - doko czył, sam sobie odpowiadaj c na pytanie. - Na ile
okre liłby pan swoje dzienne dochody, rent i zarobki za prace zlecone?
Drugi otworzył tymczasem drzwi do łazienki.
- Mamy tu co interesuj cego. Szczyt spłuczki toaletowej został zdj ty i wisi tam woreczek z metalowymi pieni dzmi. Zgaduj , e około
osiemdziesi ciu wiartek. Jest pan obrotny, panie Fernwright - oficer wrócił do pokoju. - Od jak dawna...
- Dwa lata - odparł Joe - i nie łami adnego prawa; sprawdziłem u pana Adwokata, zanim zacz łem.
- A co to za sprawa z trzydziestoma pi cioma tysi cami crumbli?
Joe zawahał si .
8
Jego nastawienie do SUPP nie było szczególne. Mieli ładne garniturki, ka dy trzymał pod pach teczk . Wygl dali na klasycznych
biznesmenów: odpowiedzialnych, nadzianych, zdolnych samodzielnie podejmowa decyzje. Nie na jakich tam zwykłych biurokratów,
których traktowano by jak roboty... a jednak było w nich co nieludzkiego, co , czego nie mógł okre li . Chocia , po namy le... tak, miał
to. Nikt nie był w stanie sobie wyobrazi , e taki funkcjonariusz mógłby otworzy drzwi przed dam . To wyja niało jego odczucia. Mo e
mała rzecz, ale stanowiła esencj SUPP. Nigdy nie otwieraj drzwi kobiecie ani nie zdejmuj kapelusza w windzie. Normalne prawa etyki
nie miały u nich zastosowania, nie były przestrzegane. Nigdy. Ale za to jak wspaniale byli ogoleni. Jacy schludni.
Dziwne, pomy lał, jak ta konstatacja przybli yła mnie do zrozumienia ich. Bo teraz ich rozumiem. Mo e tylko symbolicznie, ale
wszystko poj łem i nikt mi tego nie odbierze.
- Dostałem notk - powiedział Joe. - Poka wam.
Podał im karteczk , któr odnalazł w plastykowym pojemniku w spłuczce.
- Kto to napisał? - zapytał jeden z m czyzn.
- Bóg jeden wie - odparł Joe.
- Czy to art?
- Ma pan na my li to, e notka jest artem, czy te to, e powiedziałem „Bóg jeden wie"... - przerwał, zauwa ywszy, e jeden z m czyzn
si gn ł po czujnik. Receptor, który zbierze i nagra jego my li dla inspekcji policyjnej. - Zobaczycie - powiedział. - Zobaczycie, e to
prawda.
Czujnik, podobny do ró d ki, na kilka minut zawisł nad jego głow . Nikt nic nie mówił. Potem funkcjonariusz schował czujnik do
kieszeni i wło ył do ucha słuchawk . Odsłuchał sobie my li Joego.
- Zgadza si - stwierdził i zatrzymał ta m , umieszczon oczywi cie w aktówce. - On nic nie wie o tej notce. Ani kto j podło ył, ani
dlaczego. Przepraszamy, panie Fernwright. Jest panu oczywi cie wiadomo, e monitorujemy wszystkie rozmowy telefoniczne. Ta
zainteresowała nas ze wzgl du, jak pan pewnie sam rozumie, na wspomnian sum .
Drugi policjant powiedział:
- Prosz składa nam raz dziennie raporty w tej sprawie. - Podał Joemu kart . - Numer, pod jaki nale y dzwoni , jest tutaj. Nie musi pan
prosi nikogo szczególnego, wystarczy przekaza informacje temu, kto si zgłosi.
Pierwszy funkcjonariusz dodał:
- Nie ma nic legalnego w tym, e mo e pan otrzyma trzydzie ci pi tysi cy plabkia skich crumbli, panie Fernwright. To mierdzi
czym nielegalnym. Tak my to widzimy.
- Mo e na Syriuszu Pi jest od cholery potłuczonej porcelany - powiedział Joe.
- Niezły art - stwierdził zimno pierwszy funkcjonariusz, po czym skin ł na swojego towarzysza, otworzyli drzwi i wyszli z pokoju.
Drzwi same si za nimi zamkn ły.
- A mo e to gigantyczny czajnik - powiedział gło no Joe - czajnik rozmiaru planety w pi dziesi ciu kolorach i... - poddał si , pewnie ju
go nie słyszeli. I oryginalnie ornamentowany przez najwi kszego artyst w plebkia skiej historii, pomy lał. I jest to jedyna pozostało
jego geniuszu, gdy reszt zniszczyło trz sienie ziemi, a czajnik stał si obiektem czci. Wi c cała plebkia ska cywilizacja legła w
gruzach.
Plebkia ska cywilizacja. Hmmm, pomy lał. Ciekawe, jak zaawansowani cywilizacyjnie s na tym Syriuszu Pi , zapytał siebie samego.
Dobre pytanie.
Wykr cił numer encyklopedii.
- Dobry wieczór - powiedział głos robota. - Jakiej informacji pragnie pan lub pani? Joe powiedział:
- Prosz o opis rozwoju społecznego na Syriuszu Pi .
Zanim min ł ułamek sekundy, sztuczny głos zacz ł mówi :
- To stara społeczno , która prze yła ju swe najlepsze dni. Obecnie istot dominuj c jest tam Glim-mung. Owa olbrzymia, tajemnicza
istota nie pochodzi z tej planety; przeniosła si tam kilka wieków temu, przejmuj c wiat po takich delikatnych gatunkach, jak wuby,
werje, klaki, troby i printery pozostałe po niegdy rz dz cych tam tak zwanych staro ytnych, Mgłorzeczach.
- A ten Glimmung, czy jest pot ny? - zapytał Joe.
- Jego moc - powiedział głos encyklopedii - wyznaczana jest ramami pewnej szczególnej ksi gi, prawdopodobnie nie istniej cej, w której,
jak si utrzymuje, zapisano wszystko, co było, jest i b dzie.
- Sk d pochodziła ta ksi ga? - zapytał Joe.
- Wykorzystałe swój przydział informacji - o-znajmił głos i rozł czył si .
Joe odczekał dokładnie trzy minuty i zadzwonił jeszcze raz.
- Dobry wieczór. Jakich informacji potrzebuje pan lub pani?
- Ta ksi ka o Syriuszu Pi - zapytał Joe - która dotyczy wszystkiego co było...
- Och, to znowu pan. No có , ten trik ju nie działa; zbieramy teraz próbki głosu. - Poł czenie przerwano.
Zgadza si , pomy lał Joe. Pami tam, jak czytałem o tym w gazecie. To kosztowało rz d zbyt wiele pieni dzy. Wszyscy robili to, co
wła nie chciałem zrobi . Cholera, powiedział do siebie. Dwadzie cia cztery godziny temu zdobyłbym wi cej informacji. Oczywi cie
mógł uda si do prywatnej budki pana Encyklopedii. Ale kosztowałoby to tyle, ile uzbierał w woreczku. Rz d, zezwalaj c na
prowadzenie takich interesów, jak pana Adwokata, pana Encyklopedii, czy pana Pracy, potrafił dopilnowa profitów.
My l , e dałem si wykołowa , powiedział do siebie Joe Fernwright. Jak zwykle.
Nasze społecze stwo jest doskonale zarz dzane. Ka dy zostaje w ko cu wykołowany.
9
Rozdział trzeci
Nast pnego ranka, gdy dotarł do swej klitki warsztatowej, zastał tam specjaln przesyłk .
Le na planet Plowmana, gdzie jeste potrzebny. Twoje ycie b dzie co znaczy . Stworzysz co , co prze yje zarówno mnie, jak i ciebie.
Planeta Plowmana, pomy lał Joe. Jakby gdzie o tym słyszał, cho nie pami tał dokładnie gdzie. Bez zastanowienia wykr cił numer
encyklopedii.
- Czy planeta Plowmana... - Zacz ł, ale przerwał mu sztuczny głos:
- Poczekaj jeszcze dwana cie godzin. egnam.
- Tylko jeden fakt - rozzło cił si . - Chc tylko informacji o Syriuszu Pi i planecie... - klik. Mechanizm robota rozł czył si . Gnojki,
pomy lał Joe. Wszystkie komputery i serwomechanizmy to gnojki.
Kogo mam spyta ? Kto wiedziałby, czy Syriusz Pi to planeta Plowmana? Kate. Kate by wiedziała.
Jednak, pomy lał wykr caj c ju jej numer, skoro zamierzam tam emigrowa , to czy chc , by o tym wiedziała? B dzie mogła mnie
dopa i ci gn alimenty. Zrezygnował.
Jeszcze raz si gn ł po nie podpisan notk i przestudiował j . Powoli dotarło do jego wiadomo ci co jeszcze. Na kartce znajdowało si
wi cej słów, napisanych ledwie widzialnym atramentem. Pismo runiczne? Czuł dziwne, zwierz ce podniecenie, jakby podejmował jaki
trop.
Zadzwonił do Smitha.
- Gdyby dostał list - powiedział - napisany atramentem sympatycznym, jakby go uczynił widzialnym?
- Potrzymałbym go nad ródłem ciepła - powiedział Smith.
- Dlaczego? - spytał Joe.
- Poniewa jest pewnie napisany mlekiem. A pismo mlekiem ujawnia si nad ródłem ciepła.
- Runy pisane mlekiem? - zapytał Joe ze zło ci .
- Statystyka wykazuje...
- Nie wyobra am sobie tego. Po prostu nie. Runy pisane mlekiem - pokr cił głow . - A tak w ogóle to jaka statystyka dotyczy pisma
runicznego? To absurd. -- Wyj ł zapalniczk , zapalił j i umie cił pod papierem. Natychmiast ujrzał czarne litery.
Wydob dziemy Heldscall
- Co odczytałe ? - zapytał Smith. Joe powiedział:
- Posłuchaj, Smith; nie u ywałe encyklopedii w ci gu ostatnich dwudziestu czterech godzin, prawda?
- Nie - odparł Smith.
- Zadzwo tam - poprosił Joe - i zapytaj, czy planeta Plowmana to inna nazwa Syriusza Pi . I zapytaj, z czego składa si „Heldscalla" -
wydaje mi si , e o to mógłbym sam zapyta słownik, powiedział do siebie. - Co za bałagan - dodał na głos. - Jak tu mo na prowadzi
interesy? - Czuł strach przemieszany z nudno ciami, ale nie przejmował si tym. Nie było to uczucie ani efektowne, ani zabawne. W
dodatku, pomy lał, musz zgłosi to na policj , wi c znowu czeka mnie inwigilacja. Pewnie ju maj kartotek , cholera, maj j przecie
od momentu mego urodzenia. Ale teraz pojawiły si tam nowe wpisy, a to nie jest dobre. Wie o tym ka dy obywatel.
Heldscalla, pomy lał. To słowo robi wra enie. Przemawiało do niego, wydawało si znajdowa w absolutnej opozycji do takich rzeczy,
jak klitki mieszkalne, telefony, spacer do pracy przez nieprzebrany tłum, ycie z renty, a wszystko to przeplatane zabaw w Gr . Jestem
tu, pomy lał, a powinienem by gdzie tam.
- Oddzwo do mnie, Smith - powiedział do telefonu - jak tylko porozmawiasz z encyklopedi . Cze . - Rozł czył si , poczekał chwil , a
potem zadzwonił do słownika.
- Heldscalla - powiedział. - Co to znaczy? Słownik, a raczej jego sztuczny głos, odpowiedział:
- Heldscalla to staro ytna katedra Mgłorzeczy rz dz cych kiedy na Syriuszu Pi tym. Kilka wieków temu zatopiło j morze i nigdy nie
odbudowano jej na suchym l dzie, nie przywrócono jej dawnej wietno ci ze wi tymi artefaktami.
- Czy masz teraz poł czenie z encyklopedi ? - zapytał Joe. - Tu jest cholernie du o definicji.
- Tak, prosz pana lub pani, mam poł czenie.
- To mo esz powiedzie mi co wi cej?
- Nic wi cej.
- Dzi ki - zdenerwował si Joe Fernwright i odwiesił słuchawk .
Ju to sobie wyobra ał. Glimmungi, a raczej jeden Glimmung, poprawił si , bo bez w tpienia istniał tylko jeden, miał zamiar wznie
pradawn katedr Held-scalla i aby tego dokona potrzebował wielu specjalistów z ró nych dziedzin. Jedn z nich była naprawa
porcelany. Heldscalla z pewno ci miała sw ceramik , wystarczaj c jej ilo , by Glimmung zwrócił si do niego... i zaproponował tak
sumk za prac .
Do tej pory zatrudnił ju pewnie z dwustu majstrów, z dwustu planet, pomy lał Joe. Nie tylko do mnie trafił dziwny li cik i temu
podobne. W my lach ujrzał, jak odpalaj olbrzymie działo i wylatuj z niego tysi ce listów poleconych zaadresowanych do ró nych form
ycia w całej Galaktyce.
O Bo e, pomy lał. Policja tropi te listy; wpadli do mego domu w kilka minut po konsultacji z bankiem. Zeszłej nocy tych dwóch
wiedziało, co zawieraj oba li ciki i notka pływaj ca w spłuczce. Mogli mi od razu powiedzie . Ale nie zrobili tego; to byłoby zbyt
naturalne, zbyt ludzkie.
Zadzwonił telefon i Joe podniósł słuchawk .
- Skontaktowałem si z encyklopedi - o wiadczył Smith, gdy jego obraz pojawił si na ekranie. - Planeta Plowmana to w kosmicznym
argonie Syriusz Pi . Spytałem o szczegóły i my l , e to docenisz.
- Tak - powiedział Joe.
- yje tam jedna wielka istota, prawdopodobnie niepełnosprawna.
- To znaczy, e jest chora? - zapytał Joe.
10
- No wiesz, wiek... te sprawy. Raczej u piona.
- Czy jest okrutna?
- Jak mo e by okrutna, skoro jest u piona i niepełnosprawna? Jest nieszkodliwa. Tak, to dobre słowo, nieszkodliwa.
- Czy nawi zywała kiedy kontakt? - zapytał Joe.
- Niespecjalnie.
- Nic a nic?
_ Dziesi lat temu poprosiła nas o satelit meteo.
_ Czym za niego zapłaciła?
- Nie zapłaciła. Jest spłukana. Dostała satelit za darmo i dorzucili my jej jeszcze satelit ł czno ciowego.
- Spłukana i nieszkodliwa - stwierdził Joe. Czuł si załamany. - No có - powiedział. - Czuj , e nie b dzie z tego adnych pieni dzy.
- Dlaczego? Czy wytaczasz jaki proces tej istocie?
- egnaj, Smith - powiedział Joe.
- Czekaj! - krzykn ł Smith. - Mamy now gr . Przył czysz si ? Polega na szybkim przeszukiwaniu archiwów gazet pod k tem
najzabawniejszych nagłówków. Prawdziwych nagłówków, wyobra asz sobie, nie wymy lonych. Mam jeden dobry, z 1962 roku. Chcesz
go usłysze ?
- Okay - powiedział Joe, nadal załamany. To uczucie przenikało go jak g bk , a on reagował jak g bka. - No to przeczytaj ten tytuł.
- ELMO PLASKETT POGR
A GIGANTÓW - odczytał Smith ze skrawka papieru.
- A kim e u diabła był Elmo Plaskett?
- Pojawił si kiedy i...
- Musz ju ko czy - oznajmił Joe, wstaj c. - Wychodz z biura. - Odwiesił słuchawk . Do domu, powiedział sobie. Zabra woreczek
wiartek.
Rozdział czwarty
Przy chodnikach zbierała si i czekała zwierz co pulsuj ca masa clevelandzkich nie zatrudnionych i nieza-trudnialnych. Czekali i mieszali
si mi dzy sob , tworz c niestabilny i smutny tłum.
Joe Fernwright ze swym woreczkiem monet otarł si o nich w drodze na róg ulicy, do budki pana Pracy. Czuł obecno
charakterystycznego, jakby octowego zapachu zawiedzionych mas ludzkich. Ze wszystkich stron czyje oczy ledziły jego marsz. Ludzie
ci w ciszy obserwowali, jak z determinacj przechodzi obok nich.
- Przepraszam - odezwał si do młodego Meksykanina, który zablokował mu przej cie.
Tamten zamrugał nerwowo, ale nie poruszył si . Dostrzegł niesiony przez Joego azbestowy woreczek. Bez w tpienia wiedział, co w nim
jest, dok d zmierza Joe i co ma zamiar zrobi .
- Czy mog przej ? - zapytał go Joe. Chyba byli w impasie. Stoj cy za Joem ludzie zablokowali drog , odcinaj c mu szans ucieczki.
Nie był w stanie ruszy dalej ani si wycofa . Nast pn rzecz jak zrobi b dzie zabranie mi worka i ucieczka, pomy lał. Bolało go
serce, jakby przed chwil zdobył jaki szczyt, ale była to raczej
kraw d nad przepa ci pełn czaszek. Dostrzegł wpatrzone w niego oczy i do wiadczył dziwnego uczucia, e ci ludzie wyczuwali
obecno pieni dzy, jakby...
- Czy mógłbym zobaczy pa skie monety, sir? - odezwał si Meksykanin.
Trudno było przewidzie , co dalej robi . Te oczy, a raczej zapadni te oczodoły, widrowały go ze wszystkich stron. Czuł, jak go otaczaj .
Jego i azbestowy woreczek, który miał przy sobie. Kurcz si , pomy lał zdumiony. Dlaczego? Czuł si zawiedziony i słaby, ale nie czuł
si winny. To były jego pieni dze. Wiedział o tym i oni te wiedzieli. A jednak ich oczy sprawiały, e si kurczył. Pomy lał, e cokolwiek
zrobi: pójdzie do budki pana Pracy, czy nie, nie ma znaczenia dla tych ludzi.
Do diabła! Tamci yli swoim yciem, a on swoim. I to do niego nale ał woreczek z zaoszcz dzonymi pieczołowicie pieni dzmi. Czy ci
ludzie s w stanie mnie wchłon , zastanowił si . Wci gn mnie mi dzy siebie i zarazi bakcylem beznadziejno ci? To ich problem, nie
mój, odpowiedział sobie. Nie zamierzam ton w tym systemie, to była moja pierwsza decyzja, zignorowa dwie przesyłki polecone i
wybra si w drog z woreczkiem monet. To pocz tek mojej ucieczki i nie b d zmieniał planów z powodu tych ludzi.
- Nie - oznajmił.
- Nie zabior adnej - powiedział młodzieniec.
Joe Fernwright poddał si dziwnemu impulsowi. Otworzywszy worek, wydobył jedn monet i podniósł j w stron młodego
Meksykanina. Gdy chłopiec odebrał j od niego, pojawiły si kolejne wyci gni te ze wszystkich stron dłonie. Kr g wpatrzonych oczu
zmienił si w kr g dłoni. Ale nie było w nich chciwo ci; adna z r k nie próbowała chwyci za woreczek. Po prostu czekały. Czekały w
milczeniu popartym wiar , tak jak niegdy on przy tubie pocztowej. Potworne, pomy lał Joe. Ci ludzie s dz , e uczyni im prezent, taki
jakiego wcze niej oczekiwali od wiata. wiat nic dla nich nie zrobił przez całe ycie, a oni akceptowali to w milczeniu. Widz we mnie
palec bo y. Ale nim nie jestem, pomy lał. Musz si st d zbiera . Nic nie mog dla nich zrobi .
Mimo e my lał inaczej, si gn ł r k do woreczka i zacz ł wr cza ludziom monety, jedn po drugiej.
Nad jego głow zagwizdał gło no policyjny patrolowiec i obni ył swój lot, przypominaj c wielk pokrywk z dwoma pasa erami w
jasnych uniformach i błyszcz cych hełmach. W r kach trzymali strzelby laserowe. Jeden z nich powiedział:
- Zejd cie z drogi temu człowiekowi. Otaczaj cy Joego tłum zacz ł topnie . Wyci gni te r ce znikn ły, jakby pokryła je kurtyna mroku.
- Nie stój tutaj - powiedział do Joego drugi policjant słu bowym tonem. - Ruszaj dalej. Zabieraj te monety, albo wypisz ci mandat, po
którym nie zostanie ci ju ani jedna.
Joe ruszył.
- Za kogo si uwa asz? - odezwał si pierwszy policjant z lec cego nad nim patrolowca. - Za jak prywatn organizacj charytatywn ?
11
Nic nie mówi c, Joe szedł dalej.
- Prawo wymaga, by mi odpowiedział - oznajmił policjant.
Si gn wszy do azbestowego woreczka, Joe wydobył jedn wiartk . Podał j w kierunku znajduj cego si bli ej funkcjonariusza.
Równocze nie ze zdumieniem zauwa ył, e zostało mu ju tylko kilka monet.
Zdał sobie spraw , e jego pieni dze przepadły! Została mi tylko jedna droga wyj cia, pomy lał. Tuba pocztowa i to, co przyniosła przez
ostatnie dni. Mo e mi
si to podoba lub nie, ale po tym, co zrobiłem, klamka zapadła.
- Dlaczego podałe mi t monet ? - zapytał policjant.
- To napiwek - powiedział Joe i równocze nie poczuł, jak laserowy promie trafia go mi dzy oczy.
Na posterunku odezwał si do niego młody urz dnik o blond włosach, niebieskich oczach i szczupłej sylwetce, odziany w czysty uniform.
- Nie zamierzamy pana zapuszkowa , Fernwright, cho z punktu widzenia prawa jest pan winien zbrodni przeciwko społecze stwu.
- Przeciwko pa stwu - poprawił Joe, przysiadaj c i pocieraj c głow , by u mierzy ból. - Nie przeciwko społecze stwu - zdołał doda .
Zmru ył oczy i poddał si bólowi, którego ródło znajdowało si w miejscu, w które został trafiony.
- To, co mówisz - oznajmił młody urz dnik - samo w sobie jest przest pstwem i mo emy ci za to posadzi . Mo emy ci nawet przesła
do Politycznego Biura Kontroli jako wroga klasy pracuj cej, zaanga owanego w spisek przeciwko społecze stwu i sługom tego
społecze stwa, takim jak my. Ale dotychczasowa niekaralno ... - studiował akta Joego z zawodow pieczołowito ci . - Zdrowy człowiek
nie rozdaje monet nieznajomym. - Urz dnik policyjny przyjrzał si dokumentowi, który wyszedł ze szczeliny w jego biurku. - Nie ma
w tpliwo ci, e działał pan spontanicznie.
- Tak - powiedział Joe. - Spontanicznie.
Nie czuł adnych emocji; czuł tylko cielesny dyskomfort. Coraz gorszy. Przesłaniało to wszelkie inne uczucia, uniemo liwiało aktywno
umysłow .
- A jednak zamierzamy skonfiskowa pozostałe monety. Przynajmniej czasowo. A pan przez rok b dzie pod kuratel , przez cały czas
zgłaszaj c si do nas raz w tygodniu i zdaj c pełne sprawozdanie ze swych działa .
- Bez procesu? - zapytał Joe.
- A chce pan mie kłopoty? - Policjant spojrzał na niego spode łba.
- Nie - odparł Joe. Ci gle pocierał głow . Materiał z SUPP pewnie jeszcze nie dotarł do ich komputerów, pomy lał. Ale w ko cu dojd po
nitce do kł bka. Zło to w cało ; łapówka dla policjanta, znalezienie notki w spłuczce. Jestem szalony. Bezczynno rzuciła mi si na
mózg; tych siedem miesi cy mnie wyko czyło. A teraz, gdy wykonałem ruch, gdy postanowiłem zwróci si do pana Pracy, nie byłem w
stanie zrealizowa swego zamiaru do ko ca.
- Momencik - powiedział inny policjant - jest co na niego z SUPP. Dopiero co przyszło z ich centralnego banku danych.
Joe rzucił si ku drzwiom posterunku. W stron masy ludzkiej na zewn trz. Jakby chciał si da tam pogrzeba , zosta wchłoni ty.
Zaraz wyrosło przed nim dwóch gliniarzy. Chcieli odci mu drog ; zbli ali si nienaturalnie szybko, jak na przyspieszonej ta mie wideo.
A potem nagle byli pod wod jak zwinne srebrne ryby. Dobry Bo e, cigali go mi dzy koralami i ro linami wodnymi! On sam nie czul tej
wody, nie czuł niczego. A przecie posterunek policyjny zamienił si w otaczaj cy go zbiornik wodny. Meble wygl dały jak zatopione
wraki, do połowy zagrzebane w piasku. Policjanci przemykali obok niego gibkimi ruchami. Nie mogli go jednak dotkn , poniewa
znajduj c si w centrum, był poza zbiornikiem. Nie słyszał adnego d wi ku. Usta tamtych poruszały si , ale wokół Joego panowała
cisza.
Wypuszczaj c b belki, przemkn ła obok niego m twa, podobna do morskiego ducha. Wyrzuciła z siebie
chmur ciemno ci, jakby chciała wszystko przesłoni . Nie widział ju oficerów policji; ciemno pokryła wszystko i stała si jeszcze
bardziej mroczna. Dobrze, e chocia mog oddycha , pomy lał Joe.
- Hej - odezwał si i usłyszał swój własny głos. Po prostu nie jestem w wodzie jak oni, skonstatował. Mog si zidentyfikowa ; jestem
odr bny, wyizolowany. Ale dlaczego?
A je li spróbuj si poruszy , pomy lał. Zrobił jeden krok, a potem nast pne. Odbił si od struktury mog cej by cian . Spróbuj w
drug stron , zdecydował. Odwrócił si i ruszył. Bum! W panice pomy lał, e znajduje si w czym na kształt trumny. Zadał sobie
pytanie, czy go przypadkiem nie zabili, gdy próbował dobiec do drzwi. Wyci gn ł r ce w ciemno i poczuł, e kto wpycha mu co do
prawej dłoni. Małe, prostok tne, z dwoma okr głymi pokr tłami.
Radio tranzystorowe.
Wł czył je.
- Cze , ludziska - zabrzmiał w ciemno ci cienki, wesoły głosik. - Tu Gary Karns z sze cioma telefonami przed sob i dwudziestoma
obwodami przeł czaj cymi, bym mógł wysłucha was wszystkich, wszystkich dobrych ludzi, którzy chc o czym pogada . Mój numer to
394-950-911111, wi c dzwo cie ludziska, mówcie na dowolny temat, co tylko przyjdzie wam do głowy: dobrego, złego, niesamowitego,
interesuj cego czy nudnego. Zadzwo cie tylko do Cary Karnsa pod 394-950-911111 i cała publiczno usłyszy, co macie do
powiedzenia, pozna wasze opinie, fakty, które znacie, a o których powinni dowiedzie si inni. - Z gło nika radia dobiegł d wi k
telefonu. - Halo, ju mamy dzwoni cego! - oznajmił Cary Karns. - Tak, sir. To znaczy tak, madame.
- Panie Karns - powiedział kobiecy głosik - na skrzy owaniu Fulton Avenue i Clover powinien by znak stopu. Codziennie widuj tam
małe dzieci w wieku szkolnym...
Jaki inny twardy obiekt wpadł do lewej r ki Joego. Złapał go. Był to telefon.
Usiadł i ustawił go wraz z radiem tranzystorowym przed sob , a potem dobył zapalniczki. Roz wietlała niewielki kr g, w którym
dostrzegł oba przedmioty. Mimowolnie zauwa ył, e radio nazywa si „Zenit". S dz c z rozmiaru, było to dobre radio.
- Okay, ludziska - zaszczebiotał Gary Karns. - Numer 394-950-911111. Tam mnie znajdziecie, a dzi ki mnie cały wiat...
Joe zadzwonił. Wykr cił z bólem cały numer. Przytkn ł słuchawk do ucha, przez moment słuchał sygnału „zaj te", a potem usłyszał
równocze nie z radia i ze słuchawki głos Cary Karnsa:
- Tak, sir, a mo e madame.
12
- Gdzie jestem? - powiedział Joe do telefonu.
- Witam! - rzekł Karns. - Mamy tu kogo , jak biedn duszyczk , która si zgubiła. Pa ska godno , sir?
- Joseph Fernwright - powiedział Joe.
- No, panie Fernwright, to wielka rozkosz rozmawia z panem. Pa skie pytanie brzmi: gdzie jestem? Czy ktokolwiek wie, gdzie jest pan
Joseph Fernwright z Cleveland, jest pan z Cleveland, prawda, panie Fernwright, czy ktokolwiek wie, gdzie on jest w tym momencie?
My l , e to wa ne pytanie ze strony pana Fernwrighta; chciałbym otworzy lini dla wszystkich, którzy mog nam pomóc w cho by
najogólniejszej lokalizacji naszego słuchacza. Wi c niech ci inni, którzy nie wiedz , gdzie jest pan Fernwright, nie dzwoni , póki go nie
znajdziemy. Panie Fernwright, to nie powinno potrwa długo. Mamy dziesi ciomilionow pub-
liczno i pot ny nadajnik. Chwileczk ! Jest telefon. - Lekko słyszalny d wi k dzwoni cego aparatu. - Tak, sir lub madame. Sir. Pa ska
godno .
Ze słuchawki Joego i z radia rozległ si m ski głos:
- Nazywam si Dwight L. Glimmung z Pleasant Hill Road 301 i wiem, gdzie jest pan Fernwright. Jest on w mojej piwnicy. Lekko w
prawo, kawałek za kominkiem. Jest w drewnianej skrzyni, któr przywieziono wraz z klimatyzatorem zamówionym przeze mnie przed
rokiem w Peoples Sears.
- Słyszał pan, panie Fernwright? - krzykn ł Cary Kerns. - Jest pan w skrzyni u pana Dwighta L. ...Jak brzmiało pa skie nazwisko, sir?
- Glimmung.
- Piwnica pana Dwighta L. Glimmunga przy Pleasant Hill Road 301. A wi c sko czyły si pa skie kłopoty, panie Fernwright. Prosz
tylko wyj ze skrzyni i wszystko b dzie w porz dku.
- Nie chc , eby rozwalał skrzyni - powiedział Dwight L. Glimmung. - Mo e lepiej zejd do piwnicy i odblokuj kilka desek, eby go
wypu ci .
- Panie Fernwright - oznajmił Karns - tak dla zaspokojenia ciekawo ci radiosłuchaczy, prosz powiedzie nam, jak si pan dostał do
pustej skrzyni w piwnicy pana Dwighta L. Glimmunga przy Pleasant Hill Road 301? Jestem pewien, e pragn liby to usłysze .
- Nie wiem - stwierdził Joe.
- A mo e pan Glimmung? Panie Glimmung! Chy ba si rozł czył. Pewnie jest ju w drodze do piwnicy, by pana wypu ci , panie
Fernwright. Có to dla pana za szcz cie, e pan Glimmung słuchał naszego programu! Inaczej pewnie tkwiłby pan w tej skrzyni do dnia
S du Ostatecznego. A teraz posłuchajmy kolejnego rozmówcy; halo? - Telefon przy uchu Joego klik-n ł. Przerwano poł czenie.
D wi ki. Zewsz d dokoła. Trzaskanie i odginanie czego . wiatło wdarło si do wn trza skrzyni, gdzie siedział Joe Fernwright z
zapalniczk , telefonem i radiem tranzystorowym.
- Wydostałem ci z posterunku policji w najlepszy sposób, na jaki było mnie sta - powiedział m ski głos, który Joe znał ju z radia.
- Dziwny sposób - powiedział Joe.
- Dziwny dla ciebie. Dla mnie dziwne były te rzeczy, które robiłe od czasu, gdy si o tobie dowiedziałem.
- Takie jak oddanie monet? - zapytał Joe.
- Nie, to akurat rozumiałem. Bardziej uderzyło mnie siedzenie całymi miesi cami w kabinie słu cej ci za warsztat i czekanie. -
Odskoczyła nast pna deska i na Joego padło jeszcze wi cej wiatła. Zamrugał. Próbował dostrzec Glimmunga, lecz ci gle nie potrafił. -
Dlaczego nie poszedłe do pobliskiego muzeum i anonimowo nie stłukłe im paru sztuk porcelany... miałby robot . A porcelana i tak
byłaby jak nowa. Nic nie zostałoby zaprzepaszczone, a ty byłby aktywny i produktywny przez te wszystkie dni. - Opadła ostatnia deska i
Joe Fernwright zobaczył w pełnym wietle istot z Syriusza Pi , form ycia opisywan przez encyklopedie jako łagodn i spłukan do
cna z pieni dzy.
Zobaczył wielki kr g wody, obracaj cy si wokół poziomej osi, a w nim, kr
cy wokół osi pionowej, kr g ognia. Nad tymi
elementarnymi kr gami oraz za nimi rozwieszona była zwiewna materia.
I co jeszcze. W j drze wiruj cych kr gów znajdowało si dziwne oblicze. Przyjemna, łagodna twarz br zowo-włosej nastolatki. Wisiała
tam i u miechała si do niego. Zwykła twarz, łatwa do przeoczenia, ale miła. Była to, jak s dził Joe, maska Glimmunga. Przypadkowo
wybrany i nie maj cy wi kszego znaczenia obrazek, dzi ki któremu Glimmung chciał nawi za z nim kontakt. Ale co
znaczył wodny kr g? Czy był baz wszech wiata? A kr g ognisty? Oba obracały si nieustannie, z doskonale zsynchronizowan
szybko ci . Wspaniały i wiecznie samo-nap dzaj cy si mechanizm, pomy lał Joe. Z wyj tkiem oczywi cie tej tandetnej zasłonki i
niedojrzałej e skiej twarzyczki. Czuł si zdziwiony. Czy to, co widział, było manifestacj siły? Z pewno ci brakowało temu aury
dostoje stwa, a jednak Joe miał wra enie, e za młod twarz kryje si wiekowa istota. Co do jej statusu finansowego, to nadal byłoby go
trudno okre li . Przyjdzie na to jeszcze poczeka .
- Kupiłem ten dom siedem lat temu - powiedział Glimmung lub te j ego głos - gdy istniał jeszcze rynek nieruchomo ci.
Szukaj c ródła głosu Joe dostrzegł co , co zmroziło mu nie tylko krew, ale i jego całego, jakby spotkały si w nim woda i ogie ,
analogicznie jak u Glimmunga.
Ten głos. Dochodził ze starej, nakr canej „Victroli", na której z niesłychan pr dko ci obracała si płyta. Głos Glimmunga był nagrany
na płyt .
- Tak, s dz , e masz racj - powiedział Joe. - Siedem lat temu był czas na kupowanie. Czy st d dokonujesz rekrutacji?
- Tu pracuj - odparł głos Glimmunga ze starej, nakr canej „Victroli". - Pracuj te w wielu innych miejscach... w wielu systemach
gwiezdnych. A teraz pozwól, e powiem ci pokrótce, na czym stoisz, panie Fernwright. Dla policji po prostu odwróciłe si i wyszedłe z
budynku. Oni z jakiego powodu nie byli wówczas w stanie ci zatrzyma . Ale rozesłano za tob listy go cze i teraz nie mo esz ju
wróci ani do domu, ani do pracy.
- Bo złapie mnie policja - powiedział Joe.
- A chciałby tego?
- Mo e tak musi by - ze stoickim spokojem stwierdził Joe.
- Nonsens. Wasza policja jest paskudna i okrutna. Chc , eby zobaczył Heldscall , taka jaka była przed zatoni ciem. Znaaaaaaa... - i
fonograf zatrzymał si . Joe z mieszanymi uczuciami, których nie był w stanie opisa , nakr cił go korbk . - Znajdziesz instrument do
13
ogl dania na stole, po prawej stronie - doko czył zdanie Glimmung, gdy płyta nabrała wła ciwych obrotów. - Jest to mechanizm do
percepcji obrazu, pochodz cy z twojej planety.
Joe poszukał i znalazł antyczn przegl dark stereoskopow , tak z roku około 1900 oraz komplet czar-no-białych przezroczy do niej.
- Nie mogłe wymy li czego lepszego? - zapytał z wyrzutem. - Kawałka filmu czy cho by wideo. To co wymy lono jeszcze przed
samochodem - i wtedy zrozumiał. - Jeste spłukany - powiedział. - Smith miał racj .
- To kalumnia - odezwał si Glimmung. - Jestem po prostu oszcz dny. To cecha odziedziczona po przodkach. B d c produktem
społecze stwa socjalistycznego, jeste przyzwyczajony do marnotrawstwa. Ja jednak wol działa wedle zasady: ziarnko do ziarnka...
- O, Chryste - zaj czał Joe.
- Je li masz mnie do - powiedział Glimmung - po prostu podnie igł z płyty.
- A co si dzieje, gdy płyta dobiega ko ca? - zapytał Joe.
- Nigdy tak si nie dzieje.
- To nie jest prawdziwa płyta.
- Płyta jest prawdziwa. Rowki tworz p tl .
- A jak naprawd wygl dasz? - zapytał Joe.
- A ty jak naprawd wygl dasz? - odpowiedział pytaniem Glimmung.
- To zale y, czy oprzesz si na Kantowskim roz-
dziale fenomenów i noumenów, które tak jak Leibni-zowskie monady...
Przestał mówi , poniewa fonograf znów stan ł i płyta znieruchomiała. Nakr caj c urz dzenie, Joe pomy lał, e Glimmung pewnie nie
dosłyszał jego ostatniej kwestii. I e pewnie zrobił to umy lnie.
- Umkn ł mi twój dyskurs filozoficzny - powiedział fonograf, gdy Joe przestał go nakr ca .
- Mówi o tym, e - ci gn ł Joe - odbiór zjawisk nast puje poprzez system percepcji odbiorcy. Wi kszo z tego, co widzisz, odbieraj c
mnie -- wskazał na siebie naciskiem - jest projekcj twego własnego umysłu. Dla innego systemu percepcyjnego byłbym zupełnie inny.
Na przykład dla policji. Jest tyle punktów widzenia wiata, ile stworze na nim yje.
- Hmmm - mrukn ł Glimmung.
- Czy moje rozró nienie jest dla ciebie jasne? - zapytał Joe.
- Czego tak naprawd chcesz, panie Fernwright? Nadszedł dla ciebie czas wyboru, czas działania. Wzi cia udziału, b d te nie, w
wielkim wydarzeniu historycznym. W tej chwili, panie Fernwright, jestem w tysi cu miejsc, pomagaj c czy te próbuj c pomóc
niezwykłej liczbie in ynierów i artystów. Jeste jednym z wielu. Nie mog marnowa dla ciebie wi cej czasu.
- Czy jestem wa ny dla projektu? - zapytał Joe.
- Druciarz jest wa ny, oczywi cie. Ty lub jaki inny.
- A kiedy dostan swoje trzydzie ci pi tysi cy crumbli? Z góry? - zapytał Joe.
- Dostaniesz je, gdyyyyyy... - zaczaj: mówi Glim, ale stara „Yictrola" znów stan ła, a wraz z ni płyta.
Co za gnojek, pomy lał Joe, nakr caj c fonograf.
Gdy - powiedział Glimmung - gdy katedra zostanie wzniesiona, jak wieki temu. I tylko wtedy. To tak jak my lałem, powiedział do siebie
Joe.
- Czy udasz si na planet Plowmana? - zapytał Glimmung.
Joe zastanawiał si przez pewien czas. My lał o swoim pokoju, warsztacie, utraconych monetach, policji. Próbował wszystko
zbilansowa . Co mnie tu trzyma, zapytał sam siebie. Rzeczy znane, zdecydował. To, do czego jestem przyzwyczajony. A przecie mog
przyzwyczai si do wszystkiego. Nawet polubi to. Teoria odruchów warunkowych Pawiowa jest prawdziwa. Trzymaj mnie tu
przyzwyczajenia. Nic wi cej.
- Czy mógłbym dosta troch crumbli z góry? - zapytał Glimmunga. - Chc kupi kaszmirow kamizelk sportow i par czystych i nie
zdartych butów.
Fonograf rozpadł si na cz ci, które poleciały w ró ne strony, trafiaj c Joego w r ce i twarz. Pomi dzy kr gami ognia i wody pojawiła
si wielka, rozw cieczona twarz. Łagodna dziewczynka znikn ła. Wyparło j oblicze ra ce wzrok jak słoneczna tarcza. Twarz ta kl ła na
niego w j zyku, którego nie znał. A si cały skurczył wobec tego wybuchu gniewu Glimmunga. Wszystkie obiekty materialne, przez
które si do tej pory kontaktowali, rozleciały si na kawałki, a po nich zasłona i elementarne kr gi. Cała piwnica zacz ła p ka jak
rozpadaj ca si ruina. Kawałki murów leciały na podłog , a ona sama p kała jak wyschni ty klej.
Jezu, pomy lał Joe. A Smith mówił, e on jest nieszkodliwy. Teraz padały wokół niego całe fragmenty domu. R bn ł go kawał rury i
wtedy usłyszał tysi ce głosów piewaj cych pie przera enia.
- Pójd ju - powiedział gło no. Zamkn ł ócz}' i osłaniał r koma głow . - Masz racj . To nie arty Przykro mi. Wiem, jakie to dla ciebie
wa ne.
Dło Glimmunga chwyciła go w pasie. Został podniesiony i ci ni ty jak rulon papieru. Przez moment dostrzegał rozw cieczone, płon ce
oko; jedno oko. PO
tem burza ognia ucichła. U cisk wokół pasa zel ał. Obym tylko nie miał połamanych eber, pomy lał. Chyba zrobi sobie badania
lekarskie przed opuszczeniem Ziemi. Tak dla pewno ci.
- Przenios ci do głównego terminalu portu gwiezdnego w Cleveland - oznajmił Glimmung. - B dziesz miał wystarczaj c ilo
pieni dzy na bilet na planet Plowmana. Skorzystaj z najbli szego poł czenia, nie wracaj do domu po rzeczy osobiste, bo czeka tam na
ciebie policja. We to. - Glimmung wcisn ł mu co do r ki. W wietle zmieniało kolory. Zlewały si one w jeden kształt, a potem
rozszczepiały i zlewały w kolejny. I jeszcze jeden, i jeszcze jeden.
- To skorupa - powiedział Glimmung.
- Czy to kawałek zbitej wazy z katedry? - zapytał Joe. - Dlaczego od razu tego nie pokazałe ? - Pojechałbym natychmiast, gdybym to
widział, pomy lał... gdybym tylko miał poj cie.
- To teraz ju masz - oznajmił Glimmung. - Masz to, co b dziesz składał z pomoc swego talentu.
14
Rozdział pi ty
Człowiek jest upadłym aniołem, pomy lał Joe Fern-wright. Kiedy wszystkie anioły były jednakowe. W czasach, gdy miało si szans
wyboru mi dzy dobrem a złem, łatwo było by aniołem. Ale potem co si stało. Co nawaliło, zepsuło si , p kło. I anioły stan ły ju nie
przed wyborem dobra czy zła, ale mniejszego zła. To zamieniło je w ludzi.
Rozparty na pluszowo-plastykowej ławie portu gwiezdnego w Cleveland, Joe czuł si słabo i niepewnie. Czekała go straszna robota.
Straszna, bo stawiaj ca bardzo wysokie wymagania. Jestem jak pyłek, pomy lał. Miotaj mn podmuchy wiatru, jak pyłkow piłk ,
miotaj na wszystkie strony.
Siła. Siła przetrwania, pomy lał, i przeciwstawiaj cy si jej spokój niebytu. Co jest lepsze. Siła zawsze si w ko cu wyczerpuje, wi c
mo e tu le y odpowied . Siła, przetrwanie to rzeczy przemijaj ce, a spokój i niebyt s ponadczasowe. Istniały przed jego narodzeniem i
b d istnie po mierci. Uzyskany wówczas okres na wykształcenie siły, to tylko epizod, krótki moment na napi cie mi ni w ciele, które
wkrótce powróci do swego prawowitego wła ciciela.
Gdyby nigdy nie spotkał Glimmunga, nie pomy lałby o tym. Ale Glimmung dał mu posmak samoodna-wiaj cej si siły, czego
niesko czonego. Glimmung był pi kny jak gwiazdy. Był fontann , ł k , pust ulic , nad któr zapada mglista noc. Niebo zga nie, mrok
stanie si ciemno ci , a Glimmung b dzie wiecił dalej, jakby zasilały go nieczyste my li wszystkich wokół. Jak wiatło odsłaniaj ce
dusz wraz z jej ciemnymi stronami. Z pomoc swego wiatła, to tu, to tam, Glimmung ujawniał istnienie owych ciemnych stron.
Siedz c w poczekalni portu gwiezdnego, na nieprzyjemnym plastykowym krze le, Joe słuchał wycia silników startuj cych rakiet.
Odwrócił głow , by zobaczy przez wielkie okno startuj c LB-4, która potrz sn ła budynkiem wraz z wszystkim, co było w rodku. A
potem, w par sekund ju jej nie było.
Wstał nagle i przeszedł poczekalni w kierunku budki Ksi dza. Usiadłszy w rodku wło ył monet do otworu i wykr cił przypadkowy
numer. Znacznik zatrzymał si na Ze .
- Wyznaj mi swe problemy - powiedział Ksi dz starym głosem z nut współczucia. Mówił powoli, jakby mu si wcale nie spieszyło.
Jakby był ponadczasowy.
Joe oznajmił:
- Nie pracowałem od siedmiu miesi cy, a teraz dostałem robot poza systemem słonecznym. Obawiam si tego. Co b dzie je li nie
podołam? Je li ju straciłem swe umiej tno ci?
Nadpłyn ł ku niemu pełen otuchy głos Ksi dza:
- Pracowałe i nie pracowałe . Nie robienie niczego jest najci sz prac .
Oto, co mnie spotyka za wykr canie numeru ze , powiedział sobie Joe. Zanim Ksi dz zdołał co doda , przeł czył go na etyk
puryta sk .
- Bez pracy - powiedział Ksi dz o wiele dobitniejszym głosem - człowiek jest niczym. Przestaje istnie .
Joe szybko wykr cił rzymski katolicyzm.
- Bóg w swej miło ci przyjmie ci do siebie - o-znajmił Ksi dz słodkim głosem. - W jego ramionach jeste bezpieczny. On nigdy...
Joe wybrał Allacha.
- Zabij swego wroga - nakazał Kapłan.
- Nie mam wrogów - stwierdził Joe - z wyj tkiem własnego przem czenia i strachu przed kl sk .
- To s wrogowie - potwierdził Kapłan - których musisz pokona w wi tej wojnie; musisz okaza si m czyzn , a prawdziwy
m czyzna to wojownik, który oddaje ciosy - głos Ksi dza grzmiał gniewem.
Joe wytypował judaizm.
- Garniec marsja skiej zupy g sienicowej... - rozpocz ł Ksi dz mi kko, ale Joemu sko czyły si pieni dze. Ksi dz przestał mówi .
G sienicowa zupa, zastanowił si Joe. Najbardziej po ywne jedzenie na wiecie. Mo e to była najlepsza rada. Pójd do restauracji na
terenie gwiezdnego portu.
W restauracji usiadł na stołku i si gn ł po menu.
- Mo e tabaki albo papierosa? - zapytał m czyzna siedz cy obok.
Joe popatrzył na niego przera ony.
- Mój Bo e. W miejscach publicznych nie wolno pali , a co dopiero tutaj - i nagle zdał sobie spraw , do kogo mówi.
Obok niego siedział Glimmung w ludzkiej postaci.
- Nigdy nie zamierzałem sprawia ci trudno ci - powiedział Glimmung. - Jeste dobrym fachowcem. Mówiłem o tym. Wybrałem ci ,
poniewa uwa am, i jeste najlepszym specjalist na Ziemi; to te ju mówiłem. Ksi dz miał racj ; musisz co zje i uspokoi si .
Zaraz zło zamówienie. - Glimmung skin ł na robota, który roznosił jedzenie i równocze nie zapalił papierosa.
- Czy oni tego nie widz ? - zapytał Joe.
- Nie - odparł Glimmung. - I pewnie ten robot kelnerski tak e- odwrócił si do Joego. - Ty zamów.
Po zjedzeniu talerza g sienicowej zupy i wypiciu bez-kofeinowej (zgodnie z prawem) kawy, Joe odezwał si :
- Nie s dz , by zrozumiał. Dla kogo takiego jak ty...
- A jaki ja jestem? - zapytał Glimmung.
- Nie wiesz? - odparł Joe.
- adna istota nie zna siebie samej - powiedział Glimmung. - Ty siebie nie znasz; nic o sobie nie wiesz; nawet o podstawowych rzeczach.
Czy pojmujesz, czym mo e by dla ciebie Podniesienie? Wszystko, co było twym potencjałem, co trwało w zawieszniu, wszystko to
zostanie uruchomione. Wszyscy, którzy w konspiracji przygotowuj Podniesienie, wszyscy w to zamieszani, z setek planet rozrzuconych
po Galaktyce, zaistniej . Ty nigdy nie istniałe , panie Fernwright. Ledwie egzystujesz. By znaczy działa . A my zrobimy wielk rzecz,
Joe Fernwright - głos Glimmunga grzmiał jak stal.
- Czy przybyłe tu rozwia moje w tpliwo ci? - zapytał Joe. - Czy dlatego jeste tutaj w porcie, by si upewni , e nie zmieni zdania i
nie wycofam si w ostatniej chwili?
15
Ale Joe wiedział, e nie o to chodziło; nie był a tak wa ny. Rozdarty mi dzy pi tnastoma wiatami Glimmung nie zni yłby si do tego,
by odbudowywa wiar w jakim druciarzu z Cleveland. Glimmung miał zbyt wiele do zrobienia; były pilniejsze sprawy.
- A wła nie, e twoja sprawa jest pilna - powiedział Glimmung.
- Dlaczego?
- Poniewa nie ma małych spraw. Tak jak nie ma małego ycia. ycie jakiego owada, paj ka jest tak wielkie jak twoje, a twoje tak
wielkie jak moje. ycie to ycie. Chcesz y tak samo, jak ja. Przeszedłe przez siedem miesi cy piekła, czekaj c dzie za dniem na to,
czego potrzebujesz... tak jak czeka paj k. Pomy l o paj ku, panie Joe Fernwright. Paj k snuje sw paj czyn . Potem robi sobie jedwabny
domek na jednym z jej kra ców, by widzie , gdy wpadnie co do jedzenia. Co , co potrzebne jest mu do ycia. Paj k czeka. Mija dzie .
Dwa dni. Tydzie . On nadal czeka; nie mo e robi nic innego. Mały nocny łowca. Załó my, e co wpada do sieci i paj k prze ywa. Albo
nic nie wpada, a on czeka i my li: „Nie złowi nic na czas. Jest ju za pó no". I ma racj ; umiera czekaj c.
- Ale dla mnie - powiedział Joe - to co nadeszło na czas.
- Przybyłem ja - powiedział Glimmung.
- Czy wybrałe mnie ze wzgl du na... - zawahał si Joe - ze wzgl du na lito ?
- Nigdy - rzekł Glimmung. - Podniesienie wymaga wielkiego kunsztu, wielu kunsztów, wiedzy i rzemiosła, wielu rodzajów sztuk. Czy
nadal masz ze sob t skorup ?
Joe wydobył z kieszeni wspaniały malutki odłamek. Poło ył go na rodku stolika, przy pustym talerzu po zupie.
- S ich tysi ce - oznajmił Glimmung. - Jak s dz , masz jeszcze przed sob około stu lat ycia. Nie mo na tego uko czy w ci gu stu lat;
b dziesz chodził pomi dzy tymi pi knymi skorupkami a do dnia swej mierci. I spełni si twoje marzenie; b dziesz istniał prawdziwie,
a do ko ca. A istniej c naprawd , nigdy nie zginiesz. - Glimmung spojrzał na zegarek marki Omega na swej r ce. - Za dwie minuty
zapowiedz twój odlot.
Gdy ju przypi to go do fotela i skryto mu głow w hełmie ci nieniowym, zdołał si obróci , by spojrze na towarzysza lotu siedz cego
obok. Napis na identyfikatorze brzmiał: Mali Yojez. Dostrzegł jeszcze, e to dziewczyna, nieziemska, ale humanoidalna.
Wówczas odpalono silniki i rakieta zacz ła si
wznosi .
Nigdy przedtem nie opuszczał Ziemi. Zdał sobie z tego dotkliwie spraw , gdy na jego piersiach urósł niebywały ci ar. To-zupełnie-co -
innego-ni -podró -z Nowego Jorku-do Tokio, powiedział sobie. Z wielkim wysiłkiem przechylił głow , by jeszcze raz przyjrze si
nieziemskiej dziewczynie. Zrobiła si niebieska. Mo e to naturalne dla tej rasy, pomy lał Joe. A mo e ja te zrobiłem si niebieski. Mo e
umieram, zd ył jeszcze powiedzie sam do siebie, a potem wł czył si ci g pomocniczy i... zemdlał.
Gdy si obudził, słyszał tylko d wi ki „Czwartej" Mahlera i przyciszone głosy. Jestem ostatnim, który przyszedł do siebie, u wiadomił
sobie smutno. Ciemnowłosa stewardesa pracowicie odkr cała jego hełm ci nieniowy i zamkn ła mu dodatkowy dopływ tlenu.
- Czujemy si lepiej, panie Fernwright? - zapytała, delikatnie rozczesuj c mu włosy. - Panna Yojez czytała ten materiał biograficzny,
który przesłał nam pan przed lotem i jest bardzo zainteresowana poznaniem pana. No, teraz włosy s ju w porz dku. Nieprawda , panno
Yojez?
- Jak si pan miewa, panie Fernwright? - zapytała go panna Yojez głosem, w którym pobrzmiewał obcy akcent. - Bardzo mi pozna pana
miło. Na całej naszej długiej podró y byłabym zdumiona nie rozmawia do pana, bo bardzo mamy wspólne du o.
- Czy mog prosi o materiał biograficzny panny Yojez? - poprosił Joe stewardes . Otrzymał materiał od r ki i szybko go przejrzał.
Ulubione zwierz : s uimp. Ulubiony kolor: czerwiowy. Ulubiona gra: monopole. Ulubiona muzyka: koto, klasyczna i Kimio Eto.
Urodzona w systemie Prox, co czyniło j pewnego rodzaju pionierk swego gatunku.
- S dz - powiedziała panna Yojez - e zabieramy udział w tym samym przedsi wzi ciu. Pana, ja i jeszcze paru na doprawk .
- Pan i ja - poprawił Joe.
- Jest pan naturalny Ziemian?
- Sp dziłem na Ziemi całe ycie - odparł Joe.
- To pana pierwszy lot w kosmos?
- Tak - potwierdził Joe. Przyjrzał si rozmówczyni i stwierdził, e jest atrakcyjna. Krótko przystrzy one br zowe włosy ładnie
kontrastowały z jasnoszar skór . W dodatku miała najcie sz tali , jak kiedykolwiek widział, a bluzka i spodnie z napylanej pianki
jeszcze bardziej to uwydatniały.
- Jest pani oceanobiologiem - powiedział, wczytuj c si w jej materiał biograficzny.
- W istocie. Mam ustali gł boko zmian koralowych w... - zrobiła pauz , a potem poszukała wła ciwego słowa w słowniczku -
...zatopionych artefaktach.
Ciekawiła go pewna rzecz, wi c spytał:
- Jak objawił si pani Glimmung?
- Objawił si - odparła jak echo i zacz ła przeszukiwa słowniczek.
- Zmaterializował - wtr ciła bystro stewardesa. - Na pokładzie znajduje si obwód, który ł czy nas z komputerem tłumacz cym na Ziemi.
Przy ka dym siedzeniu jest słuchawka i mikrofon. Oto pa skie, panie Fernwright. A te dla pani, panno Yojez.
- Moje zdolno ci do ziemskiej lingwistyki powracaj - oznajmiła panna Yojez, rezygnuj c ze słuchawki. Do Joego za powiedziała: - Co
pan...
- W jakiej postaci pojawił si pani Glimmung? - zapytał Joe. - Jak wygl dał fizycznie? Czy był wysoki, czy niski?
Panna Yojez odpowiedziała:
- Glimmung pocz tkowo pojawia si w wodnym sztafa u, bo zwykle spoczywa na dnie oceanu swej planety, w... - poszperała w pami ci -
...pustce zatopionej katedry.
To tłumaczyłoby oceaniczn przemian posterunku policyjnego.
- No a potem, jak si pojawiał? - zapytał Joe. - Tak samo?
- Za drugim razem, jak przyszedł do moja - powiedziała panna Yojez - ukazał si jako pranie kosza.
16
Czy rzeczywi cie miała to na my li, zastanawiał si Joe. Kosz prania? Potem pomy lał o Grze; nagle obudziła si w nim dawna pasja.
- Panno Yojez - powiedział - mo e mogliby my skorzysta z tłumaczenia komputerowego... to niesie wiele intryguj cych mo liwo ci.
Prosz pozwoli sobie opowiedzie o pewnym wypadku, jaki zdarzył si par lat temu przy tłumaczeniu radzieckiego artykułu o
in ynierii. Poj cie...
- Prosz - powiedziała panna Yojez. - Nie nad ani za panem, a w dodatku inne rzeczy mamy do omówienia. Musimy wszystkich
wypyta i ustali , ilu Glimmung zatrudnił. - Wło yła słuchawk do ucha, ustawiła sobie mikrofon i nacisn ła wszystkie guziki na
konsolecie tłumacz cej przed sob . - Prosz , aby wszyscy, którzy lec na planet Plowmana pracowa dla Glimmunga, podnie li r ce.
- A zatem - ci gn ł Joe - ten artykuł o in ynierii, po przetłumaczeniu na angielski przez komputer, zawierał dziwny, powtarzaj cy si
termin. Wodny napój. Co to u diabła ma znaczy , pytali wszyscy. Doszli do wniosku, e nie wiadomo. No a w ko cu... Panna Yojez
przerwała:
- Z czterdziestu pi ciu pasa erów, trzydzie ci osób jest na garnuszku Glimmunga - za miała si . - Mo e czas zało y zwi zek zawodowy
i pracowa kolektywnie?
Gro nie wygl daj cy siwowłosy pan, siedz cy z przodu, powiedział:
- To wcale nie jest taki zły pomysł.
- Ale on i tak bardzo dobrze płaci - zauwa ył mały facet z boku.
- Macie to na pi mie? - spytał siwowłosy. - Najpierw Glimmung narobił nam ustnych obietnic, a potem postraszył; przynajmniej mnie.
Wygl dał niczym dzie S du Ostatecznego. To naprawd zbiło mnie z pantałyku, a powinno zdziwi ka dego, kto zna Har-pera
Baldwina.
- No wi c - powiedział Joe - w ko cu dotarli do oryginalnej radzieckiej wersji i wyobra cie sobie, co to było. Płyn hydrauliczny. A w
angielskim zrobił si z tego wodny napój. Na podstawie owego zdarzenia postanowiłem wraz z paroma znamienitymi kolegami...
- Ustne zobowi zania nie wystarcz - przerwała mu kobieta w rednim wieku, o ostrych rysach twarzy, siedz ca z tyłu - zanim
podejmiemy prac dla niego, powinni my mie pisemne kontrakty. W zasadzie, jak si nad tym zastanowi , to znale li my si na tym
statku na skutek zastraszenia.
- A jaki dopiero gro ny mo e sta si dla nas po wyl dowaniu na planecie Plowmana - dodała panna Yojez.
Przez moment wszyscy pasa erowie milczeli.
- Nazywamy to po prostu Gr - powiedział Joe.
- W dodatku - zastanawiał si siwowłosy m czyzna - musimy pami ta , e jeste my tylko niewielk cz stk siły roboczej rekrutowanej
przez Glimmunga w całej Galaktyce. To znaczy, mo emy oczywi cie działa kolektywnie, ale czy to ma jakie znaczenie? Jeste my tylko
kropl w morzu. Albo te b dziemy ni w sensie dosłownym, gdy Glimmung dorwie si do nas na tej planecie, co mo e nast pi lada
moment.
- A zatem musimy - oznajmiła panna Yojez - zorganizowa si tutaj, eby po dotarciu na planet Plowmana, gdzie prawdopodobnie
b dziemy przebywa w jednym z najlepszych hoteli i gdzie skontaktujemy si z innymi rekrutami, móc stworzy skuteczny zwi zek.
Oci ały człowiek o czerwonej twarzy powiedział:
- Ale czy Glimmung nie jest czym - wykonał nieokre lony ruch r k - ponadnaturalnym? Jak nadistot ? Bóstwem?
- Bóstwa nie istniej - zawyrokował mały człowieczek z lewej strony. - We wcze niejszym okresie mego ycia wierzyłem w nie, ale
frustracje, rozczarowania i zawiedzione nadzieje spowodowały, e przestałem.
Człowiek o czerwonej twarzy powiedział:
- Zwa my na to, czego Glimmung jest w stanie dokona . Nie ma znaczenia, czy nazwiemy go bóstwem, czy nie. - Iz wigorem dodał: - w
stosunku do nas Glimmung dysponuje bosk natur i pot g . Na przykład mo e si równocze nie objawia na dziesi ciu czy pi tnastu
planetach w całej Galaktyce, a jednak nadal tkwi na planecie Plowmana. Tak, rzeczywi cie, ukazał mi si w przera aj cej formie, jak
zauwa ył wcze niej d entelmen siedz cy z przodu. Ale dokonał czego autentycznego. Sprawił, e tu jeste my. U mnie policja zacz ła
grzebanie w yciorysie mniej wi cej w tym samym czasie, kiedy pojawił si Glimmung. Sprawy tak si poukładały, e miałem do
wyboru: wi zienie polityczne albo propozycja Glimmunga.
Na Boga, pomy lał Joe. Mo e Glimmung maczał palce tak e w policyjnej nagonce na mnie? A te gliny, które miałem na karku podczas
rozdawania monet, mogły by sterowane przez Glimmunga!
W tym momencie wielu ludzi zacz ło mówi równocze nie. Przysłuchuj c si im z uwag , Joe wyłowił główny nurt ich dyskusji. Oni
tak e mówili o ocaleniu z r k policji przez Glimmunga. To wszystko zmienia, pomy lał Joe.
- Zmusił mnie do zrobienia czego nielegalnego - mówiła pewna matrona. - Musiałam wypisa czek dla jednej z organizacji
dobroczynnych rz du. Czek cofni to i dopadła mnie policja. Nie wiem, jakim cudem dostałam si po ucieczce na ten statek. S dziłam, e
słu by specjalne SUPP-u zatrzymaj mnie w porcie.
To dziwne, zreflektował si Joe. Słu by specjalne mogły zatrzyma nas wszystkich. Glimmung nie wysłał nas na planet Plowmana z
pomoc jakiej nadprzyrodzonej sztuczki, lecz normalnym rejsem. Co wi cej, sam był w porcie, widocznie po to, aby nadzorowa , czy si
nie wycofamy. Czy to oznacza, zapytał sam siebie Joe, e mi dzy Glimmungiem a policj nie ma szczególnego antagonizmu?
Próbował sobie przypomnie obowi zuj ce przepisy na temat rzadkich zawodów. Przypomniał sobie, i opuszczanie Ziemi przez kogo ,
kogo umiej tno ci mogły mie istotne znaczenie dla rz du lub społecze stwa, było przest pstwem. Przypomniał sobie, e odprawiono go
rutynowo. Po prostu spojrzeli na dokumenty i poprosili nast pn osob . A ta nast pna osoba te była wysokiej klasy fachowcem w rzadko
spotykanej bran y, wylatuj cym na planet Plowmana. I wygl dało na to, e wszystkich nast pnych te przepuszczono.
My l c tak, czuł si coraz mniej pewnie. Układ mi dzy Glimmungiem a policj sprawiał, e realnie nadal znajdował si w strefie
działania władzy, tak jakby pozostał na posterunku. A mo e nawet gorzej. Na planecie Plowmana nie b dzie chroniony prawem
przysługuj cym oskar onym. Jak ju kto to przed nim zauwa ył, na planecie Plowmana b d całkowicie we władzy Glimmunga, a ten
zrobi z nimi cokolwiek zechce. W pewnym sensie b d narz dziami w jego r kach, a w ten sposób stan si znów ogniwami w ła cuchu
społeczno ci podobnej do tej, od jakiej uciekli. Ta prawda dotyczyła ich wszystkich: setek, a mo e tysi cy ludzi docieraj cych do planety
Plowmana z całej Galaktyki. Jezu, pomy lał ze zgroz , ale zaraz te przypomniał sobie o czym , o czym Glimmung w humanoi-dalnej
17
formie powiedział mu w restauracji portu gwiezdnego. Nie ma małych ywotów. Pomy lał te o małym nocnym łowcy, jak Glimmung
nazwał paj ka.
- Słuchajcie - powiedział Joe do mikrofonu silnym głosem, trzymaj c wci ni te wszystkie guziki. Wszyscy wokół wyt yli słuch, czy
chcieli tego, czy nie.
- W porcie gwiezdnym Glimmung co mi powiedział. Powiedział mi o yciu, które czeka na co , co je podtrzyma, i e to co pojawia si
bardzo rzadko. Powiedział, e to Przedsi wzi cie, Podniesienie Heldscalli, b dzie dla mnie ow rzecz - w gł bi umysłu Joego rosło
przekonanie do tego, co mówił, a stało si tak pot ne, e mógł zagrzmie podobnie jak Glimmung.
- Wszystko to, co było u pione, powiedział wtedy Glimmung, wszystko, co ma potencjał, zostanie zaktualizowane. Czułem... - Joe
zawahał si , próbuj c znale wła ciwe słowo. - On wiedział... - podj ł w ko cu, a pozostali słuchali go w ciszy - ...wiedział wszystko o
moim yciu. Znał mnie od rodka, jakby był tam i mógł przejrze mnie na wylot.
- To telepata -- wyrwało si niewielkiemu człowieczkowi, a wszyscy inni skwitowali to zgodnym pomrukiem.
- Mam co wi cej - dodał Joe. - Policja dysponuje sprz tem do działania telepatycznego i cały czas go u ywa. Wzgl dem mnie zrobili to
wczoraj.
Panna Yojez wtr ciła:
- Ja tak e tego do wiadczyłam. - Teraz mówiła do wszystkich: - Pan Fernwright ma racj . Glim-mung przeorał moje ycie, przejrzał je na
wylot, a do tego momentu. I dostrzegł, ze straciło swój sens. Z wyj tkiem jego propozycji.
- Ale on konspirował z policj - zacz ł siwowłosy, ale panna Yojez mu przerwała.
- Nie mamy pewno ci. My l , e panikujemy. S dz , e Glimmung zaplanował to Przedsi wzi cie, aby nas ocali . Widział nas
wszystkich, widział pustk i nieuchronny kres naszej egzystencji i kochał nas, poniewa jeste my ywymi istotami. Zrobił co mógł, by
nas ocali . Podniesienie Heldscalli to tylko pretekst, prawdziwym celem jeste my my wszyscy, całe tysi ce istnie . - Zrobiła krótk
pauz . - Trzy dni temu próbowałam popełni samobójstwo. Poł czyłam przewód odkurzacza z wydechem mojego pojazdu, a potem,
wło ywszy drugi koniec do rodka, zamkn łam drzwi i uruchomiłam silnik.
- I co, zmieniła pani zamiar? - zapytała dziewczyna o kukurydzianych włosach.
- Nie - odparła panna Yojez. - Wydech spalin wypchn ł przewód z rury. Cał godzin przesiedziałam w zimnie na pró no.
Joe zapytał:
- Chciałaby pani znów spróbowa ?
- Planowałam zrobi to dzisiaj - powiedziała. - Tym razem w taki sposób, by si udało.
M czyzna o czerwonej twarzy i rudych włosach o-znajmił:
- Słuchajcie tego, co chc powiedzie , bo warto. - Westchn ł z bólem i rezygnacj . - Te zamierzałem si zabi .
- A ja nie - podj ł siwowłosy, który wygl dał na coraz bardziej zdenerwowanego. Joe wr cz czuł sił jego gniewu. - Przybyłem tu ze
wzgl du na słone wynagrodzenie. Wiecie kim jestem? - rozejrzał si wokół. - Jestem psychokinetykiem. Najlepszym psychokine-tykiem
na Ziemi. - Wyci gn ł od niechcenia dło i zaraz wyl dowała na niej walizka ze schowka. Złapał j i mocno chwycił.
Zupełnie tak jak chwycił mnie Glimmung, pomy lał Joe.
- Glimmung jest tutaj - oznajmił Joe. - Jest mi dzy nami. - A do siwowłosego m czyzny dodał: - Ty jeste Glimmungiem, a jednak
wmawiasz nam, by my mu nie wierzyli. Wła nie ty.
Siwowłosy m czyzna u miechn ł si .
- Nie, przyjacielu. Nie jestem Glimmungiem. Jestem Harper Baldwin, psychokinetyk i konsultant rz dowy. Przynajmniej do wczoraj.
- Ale Glimmung jest gdzie tutaj - powiedziała pulchna kobieta z lokami, która do tej pory zajmowała si w milczeniu robótk . - Ten facet
ma racj .
- Panie Fernwright - zaoferowała stewardesa - mo e przedstawi pa stwa wzajemnie? Ta atrakcyjna dziewczyna obok pana Fernwrighta
to panna Mali Yojez. A ten d entelmen... - ci gn ła, ale Joe ju jej nie słuchał. Nazwiska nie miały dla niego znaczenia, z wyj tkiem
oczywi cie siedz cej obok panienki. W ci gu ostatnich kilkudziesi ciu minut coraz bardziej przyci gała go jej efemeryczna uroda, rzadko
spotykane, jakby smutne pi kno. Jest zupełnie niepodobna do Kate, pomy lał. Wr cz przeciwnie, jest prawdziwie kobieca; Ka-te to
sfrustrowany facet. A taka postawa działa na m czyzn gorzej ni kastracja.
Po zako czeniu prezentacji odezwał si tubalnym głosem Harper Baldwin:
- My l , e tak naprawd narzucono nam status niewolników. Zatrzymajmy si na chwil nad kwesti , jak tu si znale li my? Metod kija
i marchewki. Czy nie mam racji? - spojrzał na boki, szukaj c aprobaty.
- Planeta Plowmana - przemówiła panna Yo-jez - jest zdewastowana i zacofana. Wprawdzie jest tam aktywna i rozwijaj ca si cywilizacja
o wysokim stopniu rozwoju, ale nie jest to cywilizacja w pełnym tego słowa znaczeniu. S tam miasta. Istnieje prawo. S sztuki pi kne,
pocz wszy od ta ca, a na zmodyfikowanej formie czterowymiarowych szachów sko czywszy.
- To nieprawda! - zaprzeczył gniewnie Joe. Wszyscy zwrócili głowy w jego stron , zdziwieni tonem, jakim przemówił. - yje tam tylko
jedno wielkie stare stworzenie. Prawdopodobnie nieszkodliwe. Nic nie wiadomo o zaawansowanej cywilizacji miejskiej.
- Chwileczk - powiedział Harper Baldwin. - Co do nieszkodliwo ci Glimmunga mam zupełnie inne zdanie. Sk d takie informacje,
Fernwright? Z rz dowej encyklopedii?
Joe niepewnie potwierdził:
- Tak. I troch z drugiej r ki.
- Skoro encyklopedia opisuje Glimmunga jako nieszkodliwego - zastanawiała si panna Yojez - to chciałabym wiedzie , co jeszcze o nim
pisz . Jestem ciekawa, o ile nasza wiedza na temat planety Plowmana ró ni si od rzeczywisto ci.
Z rosn cym za enowaniem Joe odezwał si ponownie:
- Glimmung jest u piony. Stary, a zatem zniedo-ł niały i nieszkodliwy. - Ale poj cie nieszkodliwy jako i jemu nie pasowało do
Glimmunga. Innym widocznie te nie.
Wstaj c, Mali powiedziała:
- Je li pa stwo wybaczycie, to udam si na odpoczynek. Mo e sobie co poczytam - po czym wyszła z przedziału pasa erskiego.
18
- S dz - oznajmiła kobieta z robótk , nie podnosz c znad niej wzroku - e pan Fernwright powinien pój za pann Jak -tam i
przeprosi j .
Z czerwonymi uszami, czuj c mrowienie na karku, Joe Fernwright pod ył za Mali Yojez.
Schodz c po trzech pokrytych dywanem schodkach, doznał dziwnego uczucia. Czuj si , jakbym szedł na szafot, pomy lał. A mo e jest
to po raz pierwszy droga ku yciu? Proces narodzin?
Pewnego dnia odpowie sobie na te pytania. Ale jeszcze nie teraz.
Rozdział szósty
Odnalazł pann Yojez, tak jak obiecywała, zatopion w lekturze Ramparts, na jednej z wielkich i mi kkich kanap. Nie patrzyła na niego,
ale przyj ł za pewnik, e wie o jego obecno ci. Zapytał wi c:
- Sk d pani tyle wie o planecie Plowmana, panno Yojez? Chodzi mi o to, e pani wiedza nie wzi ła si z encyklopedii, tak jak moja. To
oczywiste.
Milczała i nadal czytała. Po krótkiej chwili Joe usadowił si obok niej. Wahał si ; nie wiedział, co powiedzie . Dlaczego jej stwierdzenia
na temat planety Plowmana tak go zdenerwowały? Nie miał poj cia. Było to dla niego równie irracjonalne jak dla reszty pasa erów.
- Mamy now gr - powiedział w ko cu. Nadal czytała.
- Przeczesuje si archiwa w poszukiwaniu najzabawniejszych nagłówków. Prze cigamy si w tym. - Wci milczała. - Zacytuj pani
najzabawniejszy nagłówek, jaki słyszałem - oznajmił. - Trudno było go znale . Musiałem cofn si do roku 1962.
Panna Yojez uniosła głow . Jej twarz nie wyra ała adnych emocji. Była ledwie lekko zainteresowana; na tyle, na ile nakazywało jej
dobre wychowanie. Nic wi cej.
- I jak brzmiał ten pa ski nagłówek, panie Fern-wright?
- ELMO PLASKETT POGR
A GIGANTÓW - powiedział Joe.
- Kim był Elmo Plaskett?
- I o to chodzi. To człowiek znik d; nikt nigdy o nim nie słyszał. I to czyni cał sytuacj zabawn . Ten Plaskett pojawił si pewnego dnia,
dopadł bazy...
- Koszykarz? - zapytała panna Yojez.
- Baseballista.
- Och, tak. Ta gra z lag .
- Była pani na planecie Plowmana - zmienił temat Joe.
Przez moment nie odpowiadała, a potem stwierdziła po prostu:
- Tak.
Zauwa ył, e zwin ła magazyn w rurk i trzymała go bardzo mocno obiema r kami. Na jej twarzy pojawiło si napi cie.
- Wi c wie pani z pierwszej r ki, jak tam jest. A mo e spotkała pani Glimmunga?
- Tak naprawd , to nie wiem. Nie zdawali my sobie sprawy z jego obecno ci... nie wiem. Przepraszam. - odwróciła si .
Joe zacz ł mówi co jeszcze. A potem dostrzegł k cikiem oka co , co wygl dało na maszyn SS . Wstał na równe nogi i podszedł j
obejrze .
- Czy mog w czym pomóc, sir? - zapytała stewardesa. - Czy chciałby pan, abym oddzieliła to pomieszczenie od pozostałych, by cie
mogli uprawia miło z pann Yojez?
- Nie - zaprotestował. - Interesuje mnie raczej to... - Dotkn ł palcem pulpitu kontrolnego maszyny SS . - Ile kosztuje u ycie tej maszyny?
- Podczas lotu przysługuje jedna darmowa sesja
- odparła stewardesa. - Potem trzeba ju wyda dwie oryginalne dziesi tki. Czy pragnie pan, bym uruchomiła maszyn dla obojga
pa stwa?
- Nie jestem zainteresowana - odezwała si Mali Yojez.
- To nie w porz dku wobec pana Fernwrighta - zauwa yła z u miechem stewardessa. - Przecie on nie mo e skorzysta z maszyny sam.
- Nic pani nie traci - powiedział Joe.
- Pan i ja nie mamy razem przyszło ci - odparła.
- Ale na tym wła nie polega cały dowcip z maszyn SS - zaprotestował Joe. - Mo na dowiedzie si ...
- Wiem, czego mo na si dowiedzie - powiedziała Mali Yojez. - U ywałam tego wcze niej. Okay
- powiedziała raptownie. - No to niech pan sam si przekona, e nic z tego.
- Dzi ki - odparł Joe.
Stewardesa zacz ła szybko przygotowywa maszyn SS , udzielaj c równocze nie wyja nie :
- SS to skrót od sub specie aeternitatis, to znaczy co widzianego poza czasem. Wielu wyobra a sobie, e maszyna SS widzi
przyszło , e ma zdolno ci pre-kognicyjne. To nieprawda. Mechanizm, a raczej komputer, zostaje poł czony elektrodami z waszymi
mózgami i po prostu zbiera wielkie ilo ci danych o was obojgu. Potem syntetyzuje te dane i na podstawie rachunku prawdopodobie stwa
oblicza, co zaszłoby mi dzy wami, gdyby cie byli na przykład mał e stwem albo yli ze sob . Przepraszam, ale eby podł czy elektrody
b d musiała wygoli wam kółko na głowie. - Wyj ła mały przyrz d z nierdzewnej stali. - Jaki okres was interesuje? - spytała, wycinaj c
kółeczko na głowie Joego, a potem Mali Yojez. - Rok? Dziesi lat? Macie wolny wybór, ale im krótszy odcinek wybierzecie, tym
dokładniejsze b dzie wskazanie.
- Rok - powiedział Joe. Dziesi lat wygl dało na zbyt rozległy okres; pewnie nawet nie b dzie ju wówczas ył.
- Czy pani si zgadza, panno Yojez? - zapytała stewardesa.
- Tak.
- Zebranie, składowanie i obróbka danych zajm komputerowi około kwadransa - oznajmiła stewardesa, podł czaj c im do głów
19
elektrody. - Prosz siedzie spokojnie i odpr y si . Niczego pa stwo nie b dziecie czuli.
Mali Yojez wygłosiła suchy komentarz:
- Ja i pan, panie Fernwright. Razem przez rok. Czeka nas wiele miłych chwil.
- Robiła to pani wcze niej z innymi m czyznami? - zapytał Joe.
- Tak, panie Fernwright.
- I nie wypadło pomy lnie? Skin ła głow .
- Przykro mi, e pani uraziłem tam przy nich - powiedział z alem Joe.
- Nazwał mnie pan... - Mali Yojez zajrzała do słownika - kłamc . Wobec wszystkich. A przecie to ja tam byłam, nie pan.
- Chciałem tylko powiedzie - zacz ł, ale przerwała mu stewardesa.
- Komputer SS zbiera teraz dane z waszych umysłów. Byłoby dobrze, gdyby cie si teraz zrelaksowali i zaprzestali kłótni. Macie po
prostu my le swobodnie... otworzy swe umysły i pozwoli zbiera dane. Nie my lcie o niczym szczególnym.
To nic trudnego, pomy lał Joe. W tych okoliczno ciach. Mo e Kate miała racj co do mnie, zastanowił si . W dziesi minut zdołałem
zrazi do siebie Mali Yo-jez, mojego towarzysza podró y i atrakcyjn dziewczyn . Joe czuł si paskudnie. Wszystko co mam jej do
zaproponowania to ELMO PLASKETT POGR
A GIGANTÓW. A mo e, pomy lał nagle, b dzie j interesowa sklejanie porcealny.
Dlaczego nie porozmawiałem z ni o tym przy pierwszej okazji, zapytał sam siebie. W ko cu jest to podstawa, dzi ki której si tu
znale li my: nasze rzemiosło, do wiadczenie, wiedza, trening.
- Jestem druciarzem - powiedział na głos.
- Wiem - stwierdziła Mali Yojez. - Czytałam pa ski materiał biograficzny, pami ta pan? - Jej głos stał si nieco milszy.
- Interesuje pani naprawa porcelany? - zapytał Joe.
- Jestem tym zafascynowana - odparła. - Dlatego wła nie... - wykonała nieokre lony gest i zajrzała do słownika - ...tak cudownie mi si z
panem rozmawia. Prosz mi powiedzie , czy porcelana jest potem równie doskonała jak nowa? Nie naprawiona, ale... jak pan mówi,
uzdrowiona*.
Joe powiedział:
- Uzdrowiona ceramika jest dokładnie w takim stanie jak przed rozbiciem. Wszystko si ł czy, wszystko przenika. Oczywi cie nie mo e
brakowa adnego kawałka, nie mog wypełnia luk. - Zaczynam gada tak jak ona, powiedział sam do siebie. To silna osobowo , a ja
to pod wiadomie wyczuwam. Jak stwierdził Jung, istnieje archetyp anima, którego cechy m czy ni do wiadczaj przy spotkaniu z
kobiet . Archetypiczny wizerunek jest przenoszony z jednej kobiety na nast pn , nadaj c jej charyzmatyczn moc. Musz na to uwa a .
W ko cu, w moim zwi zku z Kate ona grała rol dominuj c , a ja byłem stron biern . Nie zamierzam po raz wtóry popełnia tego
samego bł du, powiedział sobie Joe. Bł du zwanego Katherine Hurley Blaire.
- Komputer SS pobrał dane - poinformowała Mali i Joego stewardesa. Zdj ła elektrody z ich głów. - Obróbka ich zajmie mu dwie do
trzech minut.
- A jak form b dzie miała ekstrapolacja? - zapytał Joe. - Ta my perforowanej czy...
- Zostanie wam wizualnie zaprezentowany moment z waszego wspólnego ycia za rok od dzisiaj - padła odpowied . - B dzie to miało
form trójwymiarowego filmu, wy wietlanego na przeciwległej cianie - stewardesa powoli wygaszała wiatła.
- Czy mog zapali ? - zapytała j Mali Yojez. - Tutaj nie obowi zuje ju chyba ziemskie prawo.
- Palenie papierosów jest na statku zabronione przez cały lot - odpowiedziała - ze wzgl du na wysok zawarto tlenu w regenerowanej
atmosferze.
wiatła przygasły, wszystko wokół zaton ło w ciemno ci. Równie siedz ca obok dziewczyna. Min ła chwila, po czym w gł bi maszyny
SS zmaterializował si wietlny kwadrat. Zamigotały kolory i obrazy. Joe ujrzał siebie przy pracy nad rekonstrukcj porcelany; przy
kolacji; ujrzał Mali, jak rozczesuje włosy przy toaletce. Obrazy pojawiały si jeden po drugim, a potem nagle ustabilizowały si w
jednolity przekaz.
W kolorze i trzech wymiarach zobaczył, jak spaceruj z Mali, trzymaj c si za r ce, wzdłu mrocznej pla y dziwnej pustej planety.
Obserwuj ca ich kamera wykonała najazd i szerokok tnym obiektywem pokazała zbli enia twarzy. Oba oblicza promieniowały miło ci
najczulsz z mo liwych. Widz c to, zrozumiał natychmiast, e nigdy jeszcze ycie nie miało mu do zaoferowania czego tak wspaniałego.
By mo e z ni było podobnie. Spojrzał w jej stron , ale nie widział jej twarzy, nie widział, jak to przyjmowała.
- Jejku, ale oboje wspaniale wygl dacie - stwierdziła stewardesa.
Mali Yojez powiedziała:
- Prosz nas teraz zostawi .
- Jasne - odparła stewardesa. - Przepraszam, e zostałam.
Wyszła, zamykaj c za sob drzwi.
- S wsz dzie - wytłumaczyła swe zachowanie Mali Yojez. - Przez cały lot. Nigdy nie pozostawi ci samego.
- Ale przecie pokazała nam, jak działa ten mechanizm - powiedział Joe.
- Do diaska, sama potrafi uruchomi maszyn SS , robiłam to wiele razy. - Jej głos był napi ty, jakby to, co widziała, nie miało
znaczenia.
- Wygl da na to, e pasujemy do siebie - powie-' dział Joe.
- O, Chryste! - krzykn ła Mali Yojez i waln ła r k w oparcie krzesła. - Tak było ju przedtem. Ze mn i z Ralfem. Doskonale pod
ka dym wzgl dem. Lecz w rzeczywisto ci nie! - zacharczała, a jej gniew wypełnił niemal namacalnie całe pomieszczenie. Czuł, jak jego
s siadka czerwienieje, intuicyjnie wyczuwał olbrzymi reakcj emocjonaln na projekcje z maszyny.
- Tak jak mówiła stewardesa - powiedział - maszyna SS nie widzi przyszło ci. Mo e jedynie zebra dane z mojego i pani umysłu i
uło y z nich najbardziej prawdopodobny zestaw wydarze .
- To po co jej u ywamy? - burkn ła Mali Yojez.
- Mo e w charakterze polisy ubezpieczeniowej - odparł Joe. - Post puje pani troch tak, jakby winiła pani towarzystwo ubezpieczeniowe
za to, e pani dom nie spłon ł.
20
- To niedobra analogia.
- Przepraszam - powiedział Joe. Teraz i on był poirytowany.
- Czy s dzi pan - zapytała zgry liwie Mali - e pójd z panem do łó ka, po tej scenie, gdzie trzymali my si za r ce? Tunuma mokimo
hilo, kei dei bifo di-tikar sewat. - Ostatnie zdanie, wypowiedziane w ojczystym j zyku było bez w tpienia nie zbyt cenzuralne.
Rozległo si pukanie do drzwi.
- Hej, wy dwoje - zawołał Harper Baldwin - opracowujemy logistyk naszego zatrudnienia i jeste cie nam potrzebni.
Joe wstał i w ciemno ci skierował si w stron drzwi.
Spierali si przez dwie godziny i ani razu nie byli bliscy jakiejkolwiek konkluzji.
- Po prostu zbyt mało wiemy o Glimmungu - narzekał Harper Baldwin, który wygl dał ju na zm czonego. Zaraz potem naparł na Mali
Yojez. - Mam przeczucie, e wie pani o nim wi cej ni ktokolwiek z nas, a ju na pewno wi cej ni pani ujawnia. Cholera, ukrywała pani
nawet fakt pobytu na planecie Plow-mana. Gdyby nie Fernwright...
- Nikt jej o to nie pytał - powiedział Joe. - Dopiero gdy ja to zrobiłem, szczerze o wszystkim powiedziała.
Młodzieniec o chuliga skim wygl dzie zapytał:
- Jak pani s dzi, panno Yojez? Czy Glimmung próbuje nam pomóc czy te dla własnych potrzeb buduje społeczno zniewolonych
naukowców? Bo je li tak, to lepiej zawró my ten statek przed dotarciem na planet Plowmana - jego głos był piskliwy i nerwowy.
Siedz ca obok Joego Mali Yojez pochyliła si ku niemu i powiedziała szeptem:
- Wynie my si st d do kajuty, w której byli my.
Ta dyskusja do niczego nie prowadzi, a ja chc z panem porozmawia .
- Okay - zgodził si Joe z ochot . Wstali i ruszyli na dół.
- Wynosz si - zauwa ył Harper Baldwin. - Co takiego wci tam pani ci gnie, panno Yojez? Mali przystan ła i powiedziała:
- Jeste my uczuciowo zaanga owani - po czym ruszyła dalej.
- Nie powinna pani im tego mówi - powiedział Joe, gdy zamkn ły si za nimi drzwi. - Prawdopodobnie uwierzyli.
- Ale to prawda - odparła Mali. - Nie u ywa si maszyny SS , je li nie my li si o kim powa nie. W tym wypadku t osob jestem ja. -
Usiadła na kanapie i wyci gn ła ku niemu ramiona.
Najpierw zamkn ł drzwi do kajuty. W wietle zaistniałych okoliczno ci zdawało si to rozs dne.
Te przyjemno ci s zbyt wspaniałe, pomy lał, zbyt wspaniałe do opisania. Ktokolwiek tak kiedy pomy lał, zrozumie o co mi chodzi.
Rozdział siódmy
Na orbicie wokół planety Plowmana statek zacz ł odpala silniki hamuj ce i zmniejsza pr dko . L dowanie miało nast pi za pół
godziny.
Tymczasem Joe Fernwright zabawiał si czytaniem „The Wall Street Journal". W ci gu lat zorientował si , e wła nie ten dziennik,
bardziej ni inne, po wi cał sw uwag najbardziej aktualnym nowinkom. Czytanie go było jak podró w przeszło - na około pół roku.
Niedawno w pewnym domu opieki w New Yersey, zaprojektowanym specjalnie dla pacjentów geriatrycz-nych, wbudowano nowe
obwody, które maj zapewni płynn i pozbawion opó nie rotacj pomieszcze . Gdy osoba zajmuj ca pomieszczenie umiera,
elektroniczne detektory w cianie rejestruj brak pulsu i pobudzaj do działania odpowiednie obwody. Zmarły jest wci gany do
azbestowej komory w cianie, gdzie jego szcz tki podlegaj kremacji, aby nowy mieszkaniec pomieszczenia, równie pacjent
geriatryczny, mógł je zaj jeszcze przed południem.
Joe przestał czyta i zwin ł gazet . To ju lepiej zosta tutaj, zdecydował. Skoro tak wła nie chc nas traktowa na Ziemi.
- Sprawdziłam nasze rezerwacje - stwierdziła sucho Mali. - Wszyscy mamy pokoje w hotelu „Olim-pia" w najwi kszym mie cie na
planecie. Nazywa si ono Diamond Head. I jest ulokowane na cyplu wchodz cym 50 mil w Mar Nostrum.
- Co to jest Mar Nostrum? - zapytał Joe.
- Nasz ocean.
Pokazał jej artykuł w gazecie. Potem w milczeniu obejrzeli go pozostali pasa erowie. Wszyscy spogl dali na siebie w oczekiwaniu
reakcji.
- Podj li my wła ciwy wybór - powiedział Har-per Baldwin. Inni skin li głowami. - To mi wystarczy. - Otrz sn ł si . - Oto jakie
społecze stwo stworzyli my.
Uzbrojeni po z by członkowie załogi r cznie odblokowali właz. Do rodka wdarło si powietrze: zimne i dziwnie pachn ce. Joe czuł, e
ocean jest gdzie blisko; jego zapach unosił si w powietrzu. Osłaniaj c oczy przed promieniami sło ca, dostrzegł zarysy w miar
nowocze nie wygl daj cego miasta, a za nim br zowoszare wzgórza. Ale ocean jest gdzie w pobli u, powiedział sobie. Mali ma racj ; ta
planeta jest zdominowana przez ocean. I to wła nie ocean posiada to, co nas interesuje.
Stewardesa z zawodowym u miechem zaprowadziła ich do otwartego luku i stoj cego za nim trapu, który wiódł na wilgotn powierzchni
pasa startowego. Joe Fernwright wzi ł Mali za r k i poprowadził j na dół. adne z nich nic nie mówiło. Mali wydawała si
zaabsorbowana sob , jakby nie zauwa ała innych ludzi i budynków portu. Musi mie złe wspomnienia, pomy lał Joe. Mo e co si jej
tutaj przytrafiło.
A czym e to wszystko jest dla mnie. To mój pierwszy lot mi dzyplanetarny, czy mi dzysystemowy, w yciu. Ziemia pod moimi stopami
nie jest Ziemi . Przydarza mi si co dziwnego i wa nego.
Wci gn ł powietrze. Inny wiat i inna atmosfera. To wszystko jest bardzo intryguj ce.
- Tylko nie mów - odezwała si Mali - e to miejsce wydaje ci si nieziemskie. Bardzo prosz .
- Nie pojmuj , o co ci chodzi - powiedział Joe. - Ono jest nieziemskie. Jest zupełnie inne.
- Niewa ne - odparła Mali. - Ralf i ja tak si kiedy zabawiali my. Wiele lat temu. Mówili my na to zabawa w dwuznaczne zdania.
Ciekawe czy j jeszcze pami tam. Ralf wymy lał dwuznaczne zdania. „Interes wydawcy spoczywa cz sto w r kach korektora". To jedno
21
z jego zda . „Pewne ro liny pojawiaj si sporadycznie". No mo e jeszcze co . „Ciotka ci gle wisi na telefonie". To ostatnie zawsze mi
si podobało, wyobra ałam sobie gigantyczny telefon. „W roku 1945 odkrycie energii atomowej zelektryfikowało wiat". Łapiesz, o co
chodzi? - Spojrzała na niego. - Nie łapiesz - stwierdziła. - Trudno.
- To wszystko zdania oznajmuj ce - odezwał si Joe. - Przynajmniej tak je odczytuj . A gdzie tkwi zabawa?
- „Zaproszenie saperów na festyn było niewypałem". Jak ci si podoba to zdanie? Widziałam je w gazecie. S dz , e Ralf znajdował
wi kszo tego typu zda w gazetach b d w programach telewizyjnych. My l , e wszystkie były prawdziwe - dodała. - Wszystko, co
si tyczyło Ralfa, było prawdziwe. Na pocz tku. I pó niej te .
Podeszła do nich du a br zowa istota przypominaj ca szczura. Trzymała w ramionach co , co wygl dało na stert ksi ek.
- Spiddlery - powiedziała Mali, wskazuj c na t istot i jej pobratymca asystuj cego Harperowi Bald-winowi. - Jedna z tutejszych form
ycia. W przeciwie stwie do Glimmunga. Znajdziesz tu... niech pomy l - policzyła na palcach - spiddlerów, wuby, werje, klaki, troby i
printerów. Pozostali z dawnych czasów... gdy staro ytne Mgłorzeczy ju odeszły. On chce, eby kupił od niego ksi k .
Spiddler dotkn ł małego magnetofonu zamontowanego u pasa. Urz dzenie odezwało si za niego:
- W pełni udokumentowana historia fascynuj cego wiata - powiedziało po angielsku, a potem powtórzyło to w wielu innych j zykach, w
ka dym razie po angielsku ju nie mówiło.
- Kup to - powiedziała Mali.
- Przepraszam? - zapytał Joe.
- Kup t ksi k .
- Znasz j ? O czym jest? Mali stwierdziła cierpliwie:
- W tym wiecie jest tylko jedna ksi ka.
- Przez wiat rozumiesz t planet czy co szerszego? - zapytał Joe.
- Na planecie Plowmana - powiedziała Mali - jest tylko jedna ksi ka.
- I nie nudzi ich czytanie jej?
- Ona si zmienia - powiedziała Mali. Podała spid-dlerowi dziesi taka, który go bardzo ucieszył. Dostała w zamian egzemplarz ksi ki,
który zaraz podała Joemu.
Dokonawszy pobie nych ogl dzin, Joe stwierdził:
- Nie ma tytułu ani autora.
- Jest pisana - obja niła Mali, gdy szli do budynków portu - przez grup stworze lub istot, nie znam angielskiej nazwy, która zapisuje
wszystkie zdarzenia na planecie Plowmana. Wszystkie. Du e i małe.
- A wi c to jest gazeta.
Mali zawahała si . Odwróciła ku niemu twarz, a jej oczy płon ły.
- Ale ona jest spisywana przed tymi zdarzeniami - powiedziała najspokojniej jak potrafiła. - Kalendowie tworz histori ; wprowadzaj j
do wci zmieniaj cej si ksi gi bez tytułu, a w ko cu zdarzenie ma miejsce.
- Prekognicja - stwierdził Joe.
- To dyskusyjne. Bo co jest przyczyn , a co skutkiem? Kalendowie orzekli w swej ewoluuj cej ksi dze, e Mgłorzeczy zgin . I zgin ły.
Czy zatem Kalendowie s tego sprawcami? Spiddlery tak s dz , ale Spiddlery s bardzo zabobonne, wi c mog w to wierzy .
Joe otworzył ksi g w przypadkowym miejscu. Tekst nie był angielski, nie rozpoznał j zyka ani nawet alfabetu. Ale wertuj c ksi g
dalej, dotarł do krótkiego angielskiego fragmentu, otoczonego mas obcej pisaniny.
Dziewczyna Mali Yojez jest ekspertem od usuwania koralowych naro li z zatopionych artefaktów. Inni osobnicy, którzy przybyli z
ró nych systemów całej Galaktyki, to geolodzy, bioin ynierowie, hydroin ynierowie, sejsmolodzy; jeden specjalizuje si w podwodnych
operacjach z udziałem robotów, a inny, archeolog, jest mistrzem w lokalizacji pogrzebanych, staro ytnych miast. Pewien za gastropoid,
zdolny do...
W tym miejscu tekst przechodził w inny j zyk, Joe zamkn ł ksi k zdumiony.
- Mo e wspominaj te o mnie? - zastanowił si gło no, gdy dotarli do ruchomego chodnika, wiod cego do terminalu portu gwiezdnego.
- Oczywi cie - powiedziała spokojnie Mali. - Je li poszukasz wystarczaj co długo, to znajdziesz. Jak to ci zrobi... przepraszam. Jak si
wtedy poczujesz?
- Dziwnie - powiedział wci zdumiony.
Naziemny pojazd słu cy za taksówk zawiózł ich do hotelu. Joe Fernwright w czasie jazdy nadal przegl dał pozbawion tytułu ksi k .
Był tym bardzo zaj ty i ledwie zauwa ał mijane sklepy i przemykaj ce tu i ówdzie istoty. Miał wiadomo obecno ci ulic, budynków i
ywych stworze , ale bardzo mglist , poniewa natrafił na kolejny ust p w j zyku angielskim.
Przedsi wzi cie wymaga oczywi cie zlokalizowania, wydobycia i naprawy podwodnej struktury, która jest prawdopodobnie, zwa ywszy
na ilo zaanga owanych ludzi, olbrzymia. Jest to niemal na pewno cale miasto, lub nawet cala cywilizacja z zamierzchłych czasów.
W tym miejscu, tak jak poprzednio, tekst zmieniał si w niezrozumiały ci g kropek i kresek, przypominaj cy dwójkowy system notacji.
Joe odezwał si do swej s siadki z taksówki:
- Ludzie, którzy pisz t ksi k wiedz o Podniesieniu Heldscalli.
- Tak - powiedziała krótko Mali.
- Zatem gdzie tu prekognicja? - zapytał Joe. - To jest dokładnie to, co si dzieje teraz, niemal w tej minucie, no mo e z małym
odchyleniem czasowym.
- Natrafisz na trop - powiedziała Mali - je li b dziesz szukał wystarczaj co długo. To jest w niej ukryte. Po ród wielu tekstów, które s
tłumaczeniami jednego oryginału, jeden wers jest jak ruba. ruba przechodz ca z przeszło ci, poprzez tera niejszo , do przyszło ci.
Gdzie w tej ksi ce, panie Fernwright, zapisana jest przyszło . Przyszło Glimmunga, przyszło nas. Wszyscy jeste my zanurzeni w
czasie Ka-lendów, w ich czasie poza czasem.
- Ale ty wiedziała o tej ksi ce, zanim spiddler ci o niej powiedział.
- Widziałam j ju wcze niej, gdy byli my tu z Ral-fem. Maszyna SS wywró yła nam szcz cie, a ksi ka Kalendów, ta ksi ga,
22
zapowiedziała, e Ralf... - zrobiła pauz . - On popełnił samobójstwo. Najpierw chciał zabi mnie. Ale... nie był w stanie.
- I o tym mówiła Ksi ga Kalendów?
- Tak. Pami tam jak Ralf i ja przeczytali my tekst o sobie i nie mogli my w to uwierzy . Zdawało si , e mechanizm SS to naukowa
analiza danych, a ta ksi ga to gadki starej ciotki, paru starych bab, widz cych tragedi tam, gdzie maszyna dostrzegła szcz cie.
- Czego mogło zabrakn maszynie SS ?
- Brakowało jej pewnych danych. Syndromu Whit-neya. Psychologicznej reakcji Ralfa na amfetamin , wywołuj cej paranoj oraz
mordercze i wrogie nastawienie. On... - szukała słowa.
- Antidotum na apetyt - powiedział Joe. - Podobnie jak alkohol. - To dobre dla niektórych, pomy lał, a miertelne dla innych. A syndrom
Whitneya nie wymaga przedawkowania, wyzwalaj go nawet małe dawki, je li choroba jest u piona. Podobnie jest przy alkoholizmie,
gdzie najmniejszy drink oznacza pora k i destrukcj . - Cholerna szkoda - wymruczał.
Taksówka podjechała do chodnika. Jej kierowca, istota podobna do bobra z brzytwiastymi z biskami, powiedział kilka słów w
niezrozumiałym dla Joego j zyku. Mali jednak skin ła głow i wr czyła bobrowatemu stworowi pewn sum metalowych pieni dzy ze
swej sakiewki. Joe wyszedł na chodnik.
Rozejrzał si wokół i powiedział:
- To tak, jakby cofn si w czasie o sto pi dziesi t lat - samochody je d ce po ulicach, o wietlenie łukowe... jak na Ziemi za
prezydentury Franklina Roos-velta, pomy lał z rozbawieniem. To mu si podobało. Czas tutaj płyn ł wolniej. I ludno ci było mniej. Po
ulicach poruszało si niewiele stworze . Posługiwały si nogami (czy te ich substytutami) albo je dziły samochodami.
- Teraz widzisz, czemu si na ciebie rozzło ciłam - powiedziała Mali, widz c jego reakcj . - Za zniesławienie planety Plowmana, która
była mym domem przez sze lat. A teraz - wykonała gest dłoni - powróciłam tu. I robi dokładnie to, co robiłam wtedy; wierz w
niezawodno wyroczni SS .
- Wejd my do hotelu - postanowił Joe - i napijmy si czego .
Razem sforsowali obrotowe drzwi hotelu „Olimpia". Wewn trz znajdowały si drewniane posadzki, rze bione w drewnie dekoracje,
polerowane mosi ne klamki i por cze oraz gruby, czerwony dywan. No i antyczna winda, któr Joe natychmiast zauwa ył.
Nieautomatyczna, jak si przekonał. Wymagała obsługi windziarza.
W pokoju hotelowym, wyposa onym w szaf , lustro, elazne łó ko i płócienne rolety, Joe przysiadł w p katym fotelu i zacz ł studiowa
Ksi g .
Do niedawna zajmowała go Gra. A teraz Ksi ga. Ale to była inna fascynacja i im bardziej wczytywał si w Ksi g , tym bardziej zdawał
sobie z tego spraw . Stopniowo przerzucaj c strony, składał spisany tam angielski tekst w cało . Poszczególne fragmenty uzupełniały si
wzajemnie.
- Mam zamiar wzi k piel - oznajmiła Mali. Zd yła ju otworzy walizk i wyło y swoje rzeczy na łó ko. - Czy to nie dziwne, Joe
Fernwright - zawołała - e musimy zajmowa dwa pokoje? Jak wiek temu.
- Tak - odparł.
Weszła do jego pokoju ubrana jedynie w obcisłe majtki. Była naga od pasa w gór . Miała mały biust, lecz j drne i smukłe ciało. Ciało
tancerki, czy te ciało kobiety z Cro-Magnon, łowczyni, piechurki, osoby nawykłej do długich, ci kich, cz sto bezowocnych w drówek.
Nie było na niej ani odrobiny zb dnej tkanki, jak miał to okazj ju wcze niej zauwa y na statku. Wtedy tylko jej dotykał, teraz mógł to
wszystko ujrze . Jednak e, pomy lał ze strachem, Kate miała niezgorsz figur . To go przygn biło. Powrócił do lektury Ksi gi.
- Czy chciałby ze mn spa gdybym była cyklopem? - Mali wskazała na rodek swego czoła. - Jedno oko tu. Jak Polifem, ten cyklop z
„Odysei" Homera. Zdaje si , e wypalili mu to oko rozpalonym pr tem.
- Posłuchaj tego - odezwał si Joe. Zacz ł gło no czyta z Ksi gi. - Obecnie dominuj c istot na planecie jest co , co zwiemy
Glimmungiem. Ta mroczna, wielka istota nie pochodzi z tej planety, przybyła tu kilka wieków temu i zawładn ła słabszymi gatunkami
pozostałymi po wygini ciu tak zwanych Mgłorze-czy. - Joe pokiwał na Mali, by podeszła popatrze . - Jednak e pot ga Glimmunga jest
mocno ograniczona tajemnicz Ksi g , w której, jak si s dzi, zapisane jest wszystko, co było, jest i b dzie. - Zamkn ł ksi k . - Ona
mówi sama o sobie.
Podchodz c do krzesła Joego, Mali pochyliła si nad tekstem.
- Poka mi, chc to zobaczy - powiedziała.
- To wszystko. Tekst angielski tu si ko czy. Bior c od niego ksi k , Mali zacz ła j przegl da . Zmarszczyła brwi; jej twarz stała si
napi ta.
- No i jest o tobie, Joe - powiedziała w ko cu. - Tak jak mówiłam. Jeste wymieniony z nazwiska. Szybko wzi ł od niej ksi k .
Joseph Fernwright dowiaduje si , e Glimmung uwa a Kalendów i ich Ksi g za swych przeciwników.
Mówi si , e spiskuje, aby raz na zawsze pozby si Ka-lendów. Jednak e nie wiadomo, jak to zrobi. W tym miejscu plotki s sprzeczne.
- Pozwól mi przerzuca kartki - powiedziała Mali.
Przejrzała kolejne stronice, a potem z kamienn twarz zrobiła pauz .
- To w moim j zyku - powiedziała i pochyliła si nad Ksi g . Przez długi czas studiowała znaleziony fragment i w miar jak si we
wczytywała, jej twarz stawała si coraz bardziej spi ta, cho wida było, e próbowała si rozlu ni .
- Tutaj napisali - rzekła w ko cu - e Glim-mung podejmuje si Podniesienia Heldscalli na suchy l d. I e mu si nie uda. Jest mowa o
tym, e wi kszo rekrutów pomagaj cych Glimmungowi zginie - kontynuowała - je li Podniesienie legnie w gruzach. Tóojic - poprawiła
si . - Zostan zabici, zniszczeni, okaleczeni. B d starci w proch.
- S dzisz, e Glimmung zna te fragmenty? - zapytał Joe. - e mu nie wyjdzie i e my...
- Oczywi cie, e wie. Jest o tym napisane we fragmencie, który czytałe . Glimmung uwa a Kalendów i ich ksi k za wrogów i spiskuje,
by si ich pozby i wydobywa Heldscall , by ich zniszczy .
- Nie tak było napisane - zaprzeczył Joe. - Napisane było, e nie wiadomo jednak, jak zamierza tego dokona . Tutaj plotki s sprzeczne.
- Ale chodzi oczywi cie o wydobycie Heldscalli. - Kr yła zdenerwowana po pokoju ze splecionymi ciasno r kami. - Sam tak twierdziłe .
Ludzie, którzy to pisz , wiedz o wydobyciu Heldscalli. Nale y tylko zło y ze sob te dwa ust py. Mówiłam ci, e tu jest przyszło
23
Heldscalli, Glimmunga. A my mamy przesta istnie , umrze - przestała mówi i spojrzała na niego szyderczo. - W ten wła nie sposób
wygin ły Mgłorze-czy. Rzuciły wyzwanie Ksi dze Kalendów. Mog ci o tym powiedzie spiddlery; one nadal o tym gadaj .
- Lepiej powiedzmy o tym pozostałym ludziom, którzy s z nami w hotelu - stwierdził Joe.
Rozległo si pukanie do drzwi. Otworzyły si lekko i przez szpar zajrzał do pokoju z przepraszaj cym wzrokiem Harper Baldwin.
- Przykro mi, e wam przeszkadzam - wydu-kał - ale czytali my t ksi k . - Wyj ł kopi Ksi gi Kalendów. - Pisz tu o nas. Poprosiłem
zarz d hotelu, by wezwano wszystkich go ci na konferencj za pół godziny.
- Przyjdziemy tam - oznajmił Joe, a półnaga Mali Yojez skin ła zza jego pleców głow .
Rozdział ósmy
Pół godziny pó niej blisko czterdzie ci rodzajów istot siedziało w głównej sali konferencyjnej hotelu. Joe przygl dał si niezwykłej
ró norodno ci form ycia. Ujrzał wiele takich, które na Ziemi stanowiły jego pokarm. Wi kszo ci jednak nie znał. Glimmung musiał
rzeczywi cie przeczesa mas systemów gwiezdnych w poszukiwaniu talentów. Wi cej ni Joe przypuszczał.
- S dz - odezwał si Joe do Mali - e powinni my by przygotowani na pojawienie si Glimmunga. Tutaj oka e si pewnie taki, jaki jest
naprawd .
Mali mrukn ła:
- Glimmung wa y czterdzie ci tysi cy ton. Gdyby pojawił si tutaj taki, jaki jest naprawd , rozwaliłby budynek. Run łby przez podłog
do piwnicy.
- No to pojawi si w innej formie. Na przykład ptaka. Na mównicy z mikrofonem pojawił si Harper Bald-win i poprosił o cisz .
- Uspokójcie si , moi drodzy - powiedział, a jego słowa automatycznie przetłumaczono do słuchawek na odpowiednie j zyki.
- Masz na my li co na kształt kury? - zapytała Mali.
- Kura to nie ptak - odparł Joe - kura to drób, ptactwo domowe. Miałem na my li raczej wiel-koskrzydłego albatrosa.
- Glimmung nie przepada za ładn postaci - powiedziała Mali. - Raz ukazał mi si jako... - przerwała - ...zreszt niewa ne.
- Nasze spotkanie dotyczy - kontynuował Harper Baldwin - ksi ki, któr nam tutaj podsuni to. Ci, którzy znale li si na tej planecie
wcze niej, prawdopodobnie ju j znaj . Je li tak, to pewnie macie ju na ten temat opini ...
Jaki wielonogi gastropoid wstał i przemówił do mikrofonu:
- Oczywi cie, e znamy t Ksi g . Spiddlery sprzedaj j przed portem kosmicznym.
- Nasze wydanie, jako e jest pó niejsze, mo e zawiera wi cej informacji, których nie czytali cie - powiedziała do mikrofonu Mali.
- Ka dego dnia kupujemy nowe wydanie - skwitował gastropoid.
- A zatem wiecie, e Podniesienie Heldscalli si nie powiedzie - stwierdził Joe. - A tak e to, e zginiemy.
- Niezupełnie - odparł gastropoid. - Napisano, e pracownicy Glimmunga b d cierpieli, e nast pi co , co zmieni ich na zawsze.
Olbrzymia wa ka przeleciała przez sal do Harper a Baldwina i wyl dowała na jego ramieniu. Przeciwstawiaj c si gastropoidowi
oznajmiła:
- Nie ma jednak w tpliwo ci, e Ksi ga Kalendów przewiduje niepowodzenie przy odbudowie Heldscalli.
Gastropoid w formie czerwonawej galaretki usadowił si na metalowej ramie, która utrzymywała go w pozycji pionowej, by móc wł czy
si do dyskusji. Mówi c, pociemniał, zapewne ze wstydu:
- Tekst wydaje si twierdzi , e odbudowa wi tyni si nie uda. Podkre lam, wydaje si twierdzi . Jestem sprowadzonym tu przez
Glimmunga lingwist . Pod wod , w katedrze, znajduj si niezliczone dokumenty. Kluczowe zdanie: „Przedsi wzi cie si nie powiedzie",
powtarza si w Ksi dze dwadzie cia trzy razy. Czytałem wszystkie tłumaczenia i stwierdzam, e tekst ten najprawdopodobniej oznacza:
„Po realizacji przedsi wzi cia nast pi niepowodzenie", doprowadzi ono do niepowodzenia, a nie, e b dzie niepowodzeniem.
- Nie widz ró nicy - stwierdził Harper Bald-win, marszcz c brwi. - W ka dym razie dla nas istotny jest fragment o tym, e zostaniemy
zabici czy te okaleczeni, a nie samo niepowodzenie Podniesienia. Czy ta ksi ga nigdy si nie myli? Stwór, który mi j sprzedał,
twierdził, e nie.
Ró owa galaretka powiedziała:
- Stwory sprzedaj ce Ksi g maj czterdzie ci procent z zysku. To oczywiste, i utrzymuj , e Ksi ga mówi prawd .
Uderzony niesprawiedliwo ci tego stwierdzenia Joe a podskoczył.
- W taki sam sposób mo na by twierdzi , e wszyscy lekarze na wiecie, z racji zarabiania pieni dzy na leczeniu, odpowiadaj za
choroby, które przechodzimy.
Roze miana Mali usadowiła go na powrót w pozycji siedz cej.
- Nie s dz , aby w ci gu ostatnich dwustu lat kto tak bronił spiddlerów. No to teraz maj ju ... no... szampana.
- Czempiona - warkn ł Joe, nadal czuj c ogarniaj ce go ciepło. - Chodzi przecie o nasze ycie - dodał. - To nie jest zwykła debata
podatników na jaki tam temat.
Przez pomieszczenie przetoczył si szmer rozmów. Rzemie lnicy i uczeni dyskutowali mi dzy sob .
- Proponuj - zarz dził Harper Baldwin - aby my działali wspólnie. Aby my stworzyli stał organizacj z przedstawicielami, którzy b d
nas reprezentowa przed Glimmungiem, broni c naszych praw. Ale przedtem wszyscy, przyjaciele i współpracownicy, siedz cy tu
dzisiaj, czy te lataj cy po tym pomieszczeniu, zagłosujemy, czy chcemy pracowa nad Podniesieniem, czy nie. Mo e wcale tego nie
chcemy. Mo e pragniemy wróci do domu. Mo e powinni my powróci do domu. Zobaczymy, co s dzi o tym kolektyw. A zatem, kto
jest za rozpocz ciem pracy... - przerwał. Przez sal konferencyjn przetoczył si wielki rumor, głos Harpera Baldwina przestał by
słyszalny. Wszelkie rozmowy stały si niemo liwe.
Przybył Glimmung.
To musi by jego prawdziwa posta , zadecydował Joe, przygl daj c si i słuchaj c. Mieli do czynienia z Glimmungiem w całej krasie, a
zatem...
24
Z d wi kiem tysi ca złomowanych aut mieszanych jak wielk drewnian łych , Glimmung usadowił si na scenie w odległym kra cu
sali konferencyjnej. Jego ciało pr yło si i dr ało, a gdzie z wn trza zacz ł dochodzi pomruk. Stawał si coraz gło niejszy, a
przeszedł w wycie. To jakie zwierz , pomy lał Joe. Pewnie uwi zione w pułapce. Próbuje si uwolni , ale pułapka jest zbyt
skomplikowana. W tym samym momencie cała sala wypełniła si morzem roj cym si od ryb, morskich ssaków i planktonu. A w centrum
wszystkiego tkwiła bryłowata sylwetka Glimmunga.
- Obsłudze hotelu to si nie spodoba - powiedział półgłosem Joe. Dobry Bo e, ta wielka masa rozedrganych macek, wypustek,
wyrastaj cych prawie z ka dego cala olbrzymiego cielska... to wszystko zachwiało si , a potem z dzikim rykiem zarwało pod sob
podłog . Bezkształtna masa znikn ła z pola widzenia, pozostawiaj c morskie resztki rozrzucone po całej sali. Z czego , co wygl dało jak
nozdrza, wyleciały jeszcze w gór obłoki pary. Ale Glimmung znikn ł. Tak jak przewidziała Mali, jego waga była zbyt wielka.
Glimmung znajdował si teraz w piwnicy hotelu, dziesi pi ter pod nimi.
Wstrz ni ty Harper Baldwin przemówił do mikrofonu:
- Wi... widocznie b dziemy musieli zej na dół, by z nim porozmawia .
Podbiegło do niego kilka stworze , których z uwag wysłuchał, a potem wyprostował si i dodał:
- Wydaje mi si , e jest raczej w piwnicy ni pi tro ni ej. On... - tu wykonał gwałtowny gest - bez w tpienia zleciał na sam dół.
- Wiedziałam, e tak si to sko czy, je li b dzie próbował si tu dosta . Có , musimy z nim dyskutowa w piwnicy - powiedziała Mali i
wstała na równe nogi, a za ni Joe. Doł czyli do zbieraj cego si przy windach tłumu.
Joe powiedział:
- Powinien był jednak przyby jako albatros.
Rozdział dziewi ty
Gdy dotarli do piwnicy, Glimmung przywitał ich serdecznie:
- Nie b dziecie potrzebowali urz dze tłumacz cych - poinformował. - Do ka dego b d si zwracał telepatycznie w jego własnym
j zyku.
Wypełniał niemal cał piwnic , wi c musieli pozosta w windach. Teraz zrobił si bardziej zwarty, skondensowany, ale nadal był
olbrzymi.
Joe wzi ł gł boki, uspokajaj cy oddech i powiedział:
- Czy pokryje pan straty hotelu, powstałe w wyniku wyrz dzonych szkód?
- Mój czek - odparł Glimmung - nadejdzie jutro porann poczt .
- Pan Fernwright oczywi cie artował - nerwowo wtr cił Harper Baldwin - na temat zado uczynienia hotelowi.
- artował? - oburzył si Joe. - Na temat zarwania dziesi ciu pi ter w dwunastopi trowym budynku? Sk d wiemy, czy nie zgin li jacy
ludzie? Mo e by stu zabitych i dwa razy tylu rannych.
- Och, nie - zapewnił Glimmung. - Nikogo nie zabiłem. Ale pa skie zarzuty s słuszne, panie Fern-wright.
Joe czuł w swym mózgu niepokoj c obecno Glim-munga. Tamten podró ował w t i z powrotem po zak tkach jego umysłu. Czego
mógł szuka , zastanawiał si Joe. I natychmiast w jego umy le pojawiła si odpowied :
- Interesuje mnie pa ska reakcja na Ksi g Ka-lendów - powiedział Glimmung. Potem za przemówił do wszystkich: - Z ogółu zebranych
tylko panna Yojez wiedziała o Ksi dze. Reszt z was b d musiał zbada . To zajmie chwilk .
Glimmung opu cił umysł Joego. Zabrał si za pozostałych.
Odwróciwszy si , Mali powiedziała:
- Zamierzam zada mu pytanie.
Teraz i ona wzi ła gł boki, uspokajaj cy oddech.
- Glimmung - powiedziała ostro - powiedz mi tylko jedno. Czy masz wkrótce umrze ?
Wielka bryła drgn ła, a macki poruszyły si nerwowo:
- Czy tak jest zapisane w Ksi dze Kalendów? - zapytał Glimmung. - Nie. A byłoby, gdybym miał umrze .
- A zatem Ksi ga jest nieomylna - stwierdziła Mali.
- Nie masz powodu, by s dzi , e jestem bliski mierci - dodał Glimmung.
- adnego - powiedziała Mali. - Zadałam to pytanie, by si w czym utwierdzi . Teraz ju wiem.
- Gdy jestem załamany - ci gn ł Glimmung - zaczynam rozmy la o Ksi dze Kalendów i wydaje mi si , i ich przewidywania co do
pora ki Podniesienia s słuszne. A zatem wygl dałoby na to, e niczego nie mog dokona . Katedra pozostanie wiecznie na dnie Mar
Nostrum.
- Ale dzieje si tak tylko, gdy nie masz energii - zauwa ył Joe.
- Ka da istota yj ca - mówił Glimmung - przechodzi okresy ekspansji i okresy regresji. Mój rytm ycia jest podobny do waszych. Jestem
okazalszy, starszy, mog robi rzeczy, których nawet wspólnie nie byliby cie w stanie dokona . Ale s momenty, gdy sło ce zachodzi;
jak zapadanie zmroku przed noc . Pojawiaj si małe wiatełka, lecz s one daleko ode mnie. Tam, gdzie mam swe le e, brak
jakiegokolwiek wiatła. Mógłbym oczywi cie stworzy wokół siebie ycie, wiatło, aktywno , ale byłyby one jedynie przedłu eniem
mnie samego. Rzecz jasna to wszystko zmieniło si wraz z waszym przybyciem. Grupa znajduj ca si tu dzisiaj jest grup docelow :
panna Mali Yojez, pan Fernwright i pan Baldwin oraz przybyli z nimi s ostatnimi, na których czekałem.
Zastanawiam si , pomy lał Joe, czy kiedy opu cimy t planet . Pomy lał o Ziemi i swoim yciu, pomy lał o Grze i o swoim pokoju z
martwym, czarnym oknem, pomy lał o zabawnych rz dowych pieni dzach, które dostawał pocztow tub . Pomy lał o Kate. Ju do niej
nie b d dzwonił, przyszło mu do głowy. Z jakiego powodu jestem tego pewien. Prawdopodobnie ze wzgl du na Mali. Albo raczej ze
wzgl du na cał t sytuacj ... Glimmunga i Podniesienie.
A przebijaj cy podłog Glimmung, lec cy przez wszystkie pi tra i l duj cy w piwnicy? Zdał sobie spraw , e to co znaczy. I jeszcze co
25
zrozumiał. Glimmung znał swoj wag . Jak powiedziała Mali, nie utrzymałaby go adna podłoga. Glimmung zrobił to celowo.
Chciał by my si go nie bali, pomy lał Joe. A mo e, gdy w ko cu zobaczyli my jaki jest naprawd , powinni my si go ba . Bardziej ni
przedtem. Ni przed całym tym zaj ciem.
- Ba si mnie? - nadpłyn ła my l Glimmunga.
- Ba si całego tego Przedsi wzi cia - powiedział Joe. - Ono daje niewielk szans sukcesu.
- Ma pan racj - oznajmił Glimmung. - Rozmawiamy tu o szansach, o mo liwo ciach. Mo liwo ciach statystycznych. Mo e si uda, mo e
nie. Nie mam pewno ci, co przyniesie przyszło , ani ja, ani ktokolwiek inny, ł cznie z Kalendami. Oto podstawa mojego stanowiska.
Mój punkt wyj cia.
- Ale próbowa bez skutku... - zacz ł Joe.
- Czy to takie straszne? - przerwał mu Glimmung. - A teraz opowiem wam troch o was samych, o waszych atutach, o wspólnej sile.
Pora ki spotykały was tak cz sto, e zacz li cie si ich obawia .
Tak te my lałem, no i tak te jest, pomy lał Joe.
- Oto co próbuj zrobi - mówił Glimmung. - Próbuj dociec, jak posiadam moc. Nie istnieje aden abstrakcyjny sposób zmierzenia
czyjej mocy. Mo na tego dokona jedynie poprzez prób realizacji jakiego zadania; w ten sposób wykaza prawdziwe ograniczenia
swej pozornie nieograniczonej pot gi. Pora ka da mi tyle samo wiedzy, co sukces. Czy rozumiecie to? Nie, chyba nie jeste cie w stanie
zrozumie . Jeste cie sparali owani. Ale wła nie dlatego was tu przywiodłem. Wiedza o samym sobie, oto co nas wszystkich czeka. Mnie i
ka dego z was osobno.
- Załó my, e si nie uda? - zapytała Mali.
- I tak zdob dziemy t wiedz - powiedział Glimmung zmieszany, jakby czuł dziel cy ich dystans. - Czy by cie naprawd tego nie
rozumieli? - zwrócił si do wszystkich. - Ale zrozumiecie nim to si sko czy. Oczywi cie jedynie ci, którzy b d chcieli przez to przej .
- Czy nadal mamy mo liwo wyboru? - wycedził jaki grzybacz.
- Ka dy, kto chce powróci do swego wiata, mo e to zrobi - odparł Glimmung. - Zapewniam powrót pierwsz klas . Ale ci, którzy
zawróc , znajd si w takiej sytuacji, jak pozostawili. A przecie nie mo ecie tak y . Gdy was odnalazłem, ka de z was dokonywało
raptownej lub powolnej autodestrukcji. Pami tajcie. To ju macie za sob . Nie doprowad cie do tego, by cie musieli jeszcze raz
przechodzi przez to samo.
Zapadła niewygodna cisza.
- Ja wracam - oznajmił Harper Baldwin. Kilku innych zbli yło si do niego, zaznaczaj c w ten sposób, e te chce powróci .
- A co z tob ? - zapytała Joego Mali.
- Za mn pozostała na Ziemi tylko policja - odpowiedział Joe. I mier , pomy lał. Podobnie jak w przypadku pozostałych. - Nie wracam -
oznajmił. - Zamierzam spróbowa . Chc zobaczy , czy jemu... czy nam si uda. Mo e Glimmung ma racj ; mo e nawet pora ka ma
swoj warto . Tak jak usłyszeli my; pokazuje nam ona granice własnych mo liwo ci, wytycza nasze pole działania.
- Je li pocz stujesz mnie papierosem z tabaki - dr cym głosem przemówiła Mali - to te zostan . Ale umieram z ch ci palenia.
- To niewarte umierania - skwitował Joe. - Umrzyjmy raczej, stawiaj c czoło Przedsi wzi ciu. Nawet gdyby my mieli w jego trakcie
spa dziesi pi ter ni ej.
- Reszta zostaje - stwierdził Glimmung.
- Zgadza si - zapiszczał jaki jednokomórkowy cefalopoid.
- My l , e ja te zostan - achn ł si Harper Baldwin.
Usatysfakcjonowany Glimmung oznajmił:
- No to zaczynajmy.
Na podje dzie przed hotelem „Olimpia" stały zaparkowane ci arówki. Ka da miała kierowc , a ka dy kierowca wiedział, co ma robi .
Jaki stwór o długim, szczurowatym ogonie podszedł do Mali i Joego, trzymaj c w owłosionych łapach tabliczk .
- Wy dwoje macie jecha ze mn - oznajmił i wybrał jeszcze jedena cie osób z grupy.
- To werej - powiedziała Joemu Mali. - Nasz kierowca. Oni mog rozwija olbrzymie pr dko ci; maj znakomity refleks. B dziemy na
miejscu w par minuty.
- W par minut - poprawił j mechanicznie Joe, siadaj c na ławie z tyłu ci arówki.
Inne formy ycia cisn ły si przy Mali i Joem, a kierowca hała liwie uruchomił silnik.
- Co to za turbina? - zapytał zdumiony hałasem Joe.
Siedz cy obok niego grzeczny dwukomorowiec mrukn ł:
- To czterosuw. Cały czas bum, bum, bum.
- Górnozaworowy - powiedział Joe i natychmiast zrobiło mu si weselej.
Tak, pomy lał, przekroczyli my pewn granic . Znów jeste my w czasach Abrahama Lincolna, Daniela Boone'a i im współczesnych
pionierów zachodu.
Ci arówki odje d ały jedna za drug , rozpraszaj c mrok ółtymi reflektorami, które z dala wygl dały jak oczy gigantycznych ciem.
- Glimmung b dzie na czas - powiedziała Mali. - Gdy tylko tam dotrzemy. - Miała zm czony głos. - On posiada mo liwo
natychmiastowego przemieszczania si dzi ki autonomicznym pulsacjom emanuj cym z jego układu neonowego. Swobodnie mo e
zmienia miejsce pobytu bez straty czasu. - Przetarła oczy i westchn ła.
Pomocny dwukomorowiec przemówił powtórnie:
- To stworzenie obok pana, panie Fernwright, jest bardzo rozumne. - Wyci gn ł pseudopodium dla Mali. - Panno Yojez, jestem Nurb
K'ohl Dag z Syriusza Trzy. Wszyscy tutaj niecierpliwie oczekiwali my przybycia waszej grupy, poniewa wiedzieli my, e gdy dotrzecie
do hotelu „Olimpia", zako czy si nasze długotrwałe oczekiwanie na prac . I na to wygl da. Dodatkowo ciesz si z mo liwo ci poznania
was i z tego, e mogli cie mnie pozna , bo ze swej strony b d wyszukiwał i lokalizował poro ni te koralami obiekty, które potem
wydob d z Mar Nostrum i dostarcz wam.
- Jestem in ynierem odpowiedzialnym za małe artefakty i ich transport do waszego warsztatu na pro b pana Nurb K'ohl Daga -
26
oznajmiła karykatura paj -czaka w połyskuj cym czerni pancerzu z chityny.
- Nie robili cie adnych prac przygotowawczych? - zapytała Mali. - Przez cały okres oczekiwania?
- Glimmung trzymał nas w pokojach - wyja nił dwukomorowiec. - Robili my dwie rzeczy. Po pierwsze, czytali my wszelkie dokumenty
dotycz ce historii Heldscalli. Po drugie, ogl dali my na monitorach obraz zatopionej budowli przekazywany z robotów skanuj cych.
Niezliczon ilo razy ogl dali my Heldscall . A teraz b dziemy mogli jej dotkn .
- Chciałabym si przespa - powiedziała Mali. Oparła głow na ramieniu Joego i przytuliła si do niego. - Obud mnie, kiedy tam
dotrzemy.
Paj czak zwrócił si do Joego i dwukomorowca:
- Całe to Przedsi wzi cie... przypomina mi pewn sag z Ziemi; o której musiałem si uczy w szkole. Zrobiła na mnie wielkie wra enie.
- On ma na my li histori Fausta - wyja nił Joemu dwukomorowiec. - Fausta uparcie d
cego do celu, zawsze niezadowolonego z
osi gni tego wyniku. Glimmung pod pewnymi wzgl dami przypomina Fausta.
Poruszaj c nerwowo czułkami, paj czak powiedział:
- Glimmung w ka dym calu przypomina Fausta. „Fausta" Goethego, który najbardziej mi odpowiada.
O zgrozo, pomy lał Joe. Jaki chitynowy, wielonogi paj czak i wielki dwukomorowiec spieraj si o „Fausta" Goethego. Nigdy nie
czytałem tej ksi ki, a pochodzi z mojej planety, jest wytworem ludzko ci, pomy lał ze wstydem.
- Pewne nieporozumienia - ci gn ł paj czak - wynikaj z przekładu. J zyk oryginału jest ju dawno martwym j zykiem.
- Niemiecki - wtr cił Joe. Przynajmniej tyle wiedział.
- Poczyniłem pewne... - zamruczał paj czak i si gn ł do plastykowej torby przewieszonej przez rami ; cztery odnó a pracowicie
przeszukiwały jej zawarto . - Cholera - zakl ł. - To, co potrzebne, jest zawsze na samym dnie. O, mam. - Wyci gn ł pozgi-nany kawałek
papieru, który zacz ł cierpliwie rozwija .
- Dokonałem własnego tłumaczenia na współczesny j zyk, nazywany angielskim. Przeczytam panu główn scen z cz ci drugiej,
dotycz c chwili, w której Faust przerywa rozmy lania nad tym, co zrobił i jest zadowolony. Czy mógłbym... czy jak to si mówi. Mog ,
panie Fernwright?
- Jasne - powiedział Joe. Ci arówka toczyła si dalej po wyboistej drodze, trz s c wszystkimi pasa erami. Mali wygl dała na mocno
u pion . Nie myliła si co do zdolno ci wereja za kierownic ; pojazd p dził po nierówno ciach z zadziwiaj c szybko ci .
- Bagno otacza góry - odczytał paj czak z rozło onej płachty - zatruwaj c wszystko, co ju stworzono. Odwodni paskudne trz sawisko;
oto, co trzeba uczyni . To najwi ksze stoj ce przede mn zadanie. Stworz przestrze dla wielu milionów, mo e niepewna, ale woln do
zasiedlenia. Zielona jest ł ka i yzna; ludzie i stada na prawie ju wi kszo ci nowej ziemi, na terenach zdobytych wysiłkiem
najmo niejszych. To rajska kraina opieraj ca si powodzi, rozszerzaj ca si , zaborcza. Grupowa wola spieszy na ratunek. Tak i to...
Dwukomorowiec przerwał recytacj paj czaka:
- Twoje tłumaczenie nie jest idiomatyczne. „Ludzie i stada na prawie ju wi kszo ci nowej ziemi". To zdanie jest gramatycznie
poprawne, ale aden Ziemianin tak nie rozmawia. - Pomachał do Joego, szukaj c jego wsparcia. - Czy nie tak, panie Fernwright?
Joe pomy lał. „Ludzie i stada na prawie ju wi kszo ci nowej ziemi". Dwukomorowiec miał oczywi cie racj , ale...
- To zdanie mi si podoba - oznajmił. Zadowolony paj czak nieomal si udławił:
- I widzi pan, jak bardzo to przypomina nas i Glim-munga; całe to Przedsi wzi cie. To rajska kraina opieraj ca si powodzi. Powód jest
symbolem niszczycielskiej siły, pochłaniaj cej wszystko, co stworz ywe istoty. Woda, która zalała Heldscall ; to powód sprzed tysi cy
lat, ale teraz Glimmung zamierza stawi jej czoło. Grupowa wola, co spieszy na ratunek, to my. Mo e Goethe był jasnowidzem, mo e
przewidział Podniesienie Heldscalli.
Ci arówka zwolniła.
- Jeste my na miejscu - poinformował werej. Nacisn ł na hamulec i pojazd nieomal stan ł d ba, a razem z nim pasa erowie. Mali
otrz sn ła si i otworzyła oczy. Rozejrzała si na wszystkie strony w panice, nie mog c zlokalizowa , gdzie jest.
- Jeste my na miejscu - powtórzył Joe i przytulił j do siebie. Oto pocz tek, pomy lał. Na dobre i złe. Na dol i niedol . A do mierci,
która nas rozł czy. Dziwne, e przyszła mu do głowy akurat przysi ga mał e ska. A jednak wydawała si tu pasowa . mier te , w
jakiej niewyczuwalnej formie, była blisko.
Podniósł si sztywno, pomógł Mali i razem z innymi zacz li wysiada z ci arówki. Powietrze przesi kni te było zapachem morza. Wzi ł
gł boki wdech. To rzeczywi cie ju blisko, pomy lał. Morze. Katedra. I usiłuj cy je rozdzieli Glimmung. Tak jak niegdy Bóg,
pomy lał. Rozdzielaj cy jasno od ciemno ci, czy jak tam było. I wod od l du.
- Bóg w Genesis te był bardzo faustowski - powiedział do paj czaka. Mali ziewn ła.
- Dobry Bo e; teologia w rodku nocy. - Dr ała i rozgl dała si wokół w wilgotnym nocnym powietrzu. - Nic nie widz . Jeste my w
samym rodku niczego.
Na nocnym niebie Joe dostrzegł zarys jakiej kopuły. Oto ona, powiedział do siebie.
Przyjechały kolejne ci arówki. Ze wszystkich wychodziły istoty ró nych gatunków. Niektóre pomagały innym; czerwona galaretka, na
przykład, miała kłopoty z zej ciem, póki nie pomógł jej stwór przypominaj cy gro n , przero ni t kul bilardow .
Nad nimi pojawił si wielki, o wietlony poduszkowiec, który powoli opadał po rodku grupy.
- Witam - rozległ si głos. - Jestem waszym rodkiem transportu do pracy. Wsiadajcie na mnie ostro nie, a was tam zabior , je li łaska.
Witam, witam.
I ja ci witam, pomy lał Joe i wraz z innymi wsiadł na pokład.
We wn trzu kopuły geodezyjnej przywitało ich stadko robotów. Joe nie mógł uwierzy . Androidy!
- Tutaj s legalne - powiedziała Mali. - Wreszcie zdaj sobie spraw , e nie jeste na Ziemi.
- Ale Edgar Mahan udowodnił, i syntetyczne formy ycia nie mog istnie - dziwił si Joe. - ycie musi bra si z ycia, a zatem przy
kontroli samopro-gramuj cych mechanizmów...
- Wła nie patrzysz na około dwadzie cia z nich - powiedziała Mali.
- Dlaczego wmawiano nam, e nie mo na ich stworzy ? - zapytał Joe.
27
- Poniewa na Ziemi jest ju i tak do bezrobotnych. Rz d zafałszował dowody i dokumenty naukowe, by stwierdzi , e robotów zrobi
si nie da. Poza tym trudno je zbudowa i s drogie. Dziwi mnie widok a tylu. Jestem pewna, e to wszystkie, jakie ma. To jest -
poszukała słowa - prezentacja dla nas. Pokazówka. By zrobi wra enie.
Jeden z robotów, widz c Joego, ruszył ku niemu.
- Pan Fernwright?
- Tak - odparł Joe. Rozejrzał si po korytarzach, drzwiach i górnym o wietleniu. Wszystko było solidnie wykonane, praktycznie i
niezawodnie. Bez adnych defektów. Było oczywiste, e pojazd dopiero wybudowano i jeszcze nigdy z niego nie korzystano.
- Jestem zadziwiaj co szcz liwy, e pana widz - powiedział robot. - Na mojej klatce piersiowej ujrzy pan zapewne plakietk ze słowem
Willis. Zaprogramowano mnie do reagowania na instrukcje rozpoczynaj ce si tym słowem. Na przykład, gdy zechce pan zobaczy swój
warsztat pracy, wystarczy powiedzie : „Willis, zabierz mnie do warsztatu pracy", a z przyjemno ci pana tam powiod . Z moj i miejmy
nadziej , pa sk przyjemno ci .
- Willis - zapytał Joe - czy s tu dla nas jakie kwatery? Czy jest na przykład pokój dla pani Yo-jez? Ona jest zm czona; powinna si
wyspa .
- Dla pana i panny Yojez przygotowano trzypokojowy apartament - oznajmił Willis. - To wasza prywatna kwatera.
- Co? - zapytał Joe.
- Trzypokojowy apartament.
- To znaczy prawdziwy apartament? Nie zwykły pokój?
- Trzypokojowy apartament - powtórzył z cierpliwo ci robota Willis.
- Zabierz nas tam - nakazał Joe.
- Nie - powiedział Willis. - Musi pan powiedzie : „Willis, zabierz nas tam".
- Willis, zabierz nas tam.
- Tak, panie Fernwright. - Robot poprowadził ich holem ku windom.
Po przyjrzeniu si apartamentowi, Joe poło ył Mali do łó ka. Zasn ła jak dziecko. W ich apartamencie nawet łó ko było wielkie.
Wyposa ył go kto z dobrym gustem, a meble wygl dały na solidn robot . Ledwie mógł w to uwierzy . Rzucił okiem na kuchni , na
pokój dzienny...
I wła nie tam, na stoliku do kawy, natkn ł si na dzbanek z Heldscalli. Wiedział o tym, gdy tylko go zobaczył. Usiadłszy na sofie,
uwa nie si gn ł po znalezione cacko.
Miało gł boki, ółty odcie . Nigdy przedtem nie widział tak gł bokiej ółci; górowała nad ółci płytek z Delft, a nawet nad ółci Royal
Albert. To skierowało jego my li na słynn chi sk porcelan . Czy s tu zło a takiej skały osadowej, zapytał sam siebie. A je li tak, to
jaki procent materiału stanowi kaolinit? Sze dziesi t? Czterdzie ci? I czy ich zło a skaleni s tak dobre jak zło a na Morawach?
- Willis? - odezwał si Joe.
- Tak wasza miło .
- Tak wasza miło ? - zapytał ze zdziwieniem Joe. - Czemu nie „tak, prosz pana"?
- Wła nie studiuj histori Ziemi, wasza miło - powiedział robot.
- Czy na planecie Plowmana istniej zło a skaleni?
- Có , mo ci Fernwright. Nie wiem. Zdaje mi si , i mo esz pan zapyta centralne liczydło...
- Nakazuj ci mówi poprawnie - powiedział Joe.
- Pierwej powiedzcie Willis, panie. Skoro pragniecie, bym...
- Willis, mów poprawnie.
- Tak, panie Fernwright.
- Willis, czy mo esz zabra mnie do miejsca pracy?
- Tak, panie Fernwright.
- Okay - powiedział Joe. - Zabierz mnie tam.
Robot otworzył ci kie stalowo-azbestowe drzwi i stan ł obok nich, pozwalaj c Joemu wej do wielkiego, ciemnego pomieszczenia.
wiatła na suficie zapaliły si automatycznie po przekroczeniu progu.
W odległym k cie Joe dojrzał stół do pracy z pełnym wyposa eniem. Trzy zestawy naprawcze. Bezodbłysko-we o wietlenie sterowane z
pedałowej konsoli. Samonastawne szkła powi kszaj ce, o przekrojach wi kszych ni pi tna cie cali. Igły we wszystkich mo liwych
rozmiarach. Po lewej stronie dostrzegł kartony zabezpieczaj ce, takie, o których jedynie czytał, ale nigdy nie widział na własne oczy.
Podszedł, podniósł jeden i upu cił go eksperymentalnie. Potem patrzył, jak karton powoli opada, by wreszcie łagodnie osi
na ziemi.
Były tam te zamkni te pojemniki z glazur . Nie brakowało adnej barwy ani odcienia. Stały w czterech rz dach na półkach. Z ich
pomoc mógł dobra kolor dla ka dego kawałka porcelany, jaki pojawi si na jego ławie. I co jeszcze. Podszedł bli ej i przyjrzał si z
podziwem. Antygrawitator, urz dzenie niweluj ce na niewielkiej platformie planetarne ci enie, niezb dnik ka dego konserwatora
porcelany. Nie b dzie musiał podpiera skorup przy klejeniu, po prostu pozostan w tych miejscach, gdzie je zawiesi. Z pomoc takich
rodków mógł pracowa czterokrotnie wydajniej ni kiedy , w czasach swej najwi kszej prosperity. I wszystkie fragmenty znajd si
dokładnie na swoich miejscach. Nic si nie zsunie, nie przemie ci ani nie odpadnie w trakcie naprawy.
Zauwa ył równie duplikator, potrzebny w razie gdyby nie dysponował wszystkimi kawałkami. Mógł wi c tak e reperowa niekompletne
szcz tki. Ten aspekt sztuki naprawy porcelany nie był znany odbiorcom, ale istniał.
Nigdy w yciu Joe nie posiadał tak znakomicie wyposa onego warsztatu.
Zgromadzono ju w nim pewn liczb potłuczonych wyrobów, zabezpieczonych odpowiednio w pudłach. W zasadzie mog ju zaczyna ,
pomy lał Joe. Nacisn jedynie pół tuzina guziczków i zaczynam robot . Podszedł do uło onych rz dem igłowych topników, wzi ł jeden i
zwa ył w dłoni. Doskonale wywa ony, uznał. Produkt najlepszej klasy. Otworzył jeden z kartonów i przyjrzał si szcz tkom.
Natychmiast wzbudziły jego zainteresowanie. Odło ył igł i wyci gn ł je, przypatruj c si ka demu z podziwem. Wygl dało to na p kat ,
nisk waz . Mo e troch zabawn . Odło ył skorupy do kartonu i odwrócił si , chc c przenie je w pole antygrawitatora. Pragn ł ju
28
zacz prac . To było całe jego ycie. Nigdy nie spodziewałem si , pomy lał, e b d mógł u ywa ...
Zamarł. Poczuł, jakby co chwyciło go za samo serce. I mocno cisn ło.
Na wprost niego stała jaka czarna posta , wygl daj ca jak zaprzeczenie wszelkiego ycia. Przygl dała mu si zapewne ju od dłu szego
czasu, lecz teraz, gdy na ni spojrzał, powinna była znikn . Ale pozostała. Poczekał jeszcze chwilk . Bez zmian.
_ Co to... to jest? - zapytał robota, który nadal tkwił w drzwiach.
- Musi pan najpierw powiedzie Willis - przypomniał robot. - Musi pan powiedzie : „Willis, co..."
- Willis - powiedział - co to jest?
- Kalend - odparł robot.
Rozdział dziesi ty
To co wygl da, jakby ledwie ocierało si o ycie, o nasz rzeczywisto , pomy lał Joe. On tkwi w wielu rzeczywi-sto ciach naraz. My
wszyscy stanowimy yw mas , która nieustannie przepływa przez ich r ce. Płyniemy, niesieni dziwnym pr dem, a do zimnej otchłani
grobów. Do Willisa za powiedział:
- Czy mo esz skontaktowa si z Glimmungiem?
- Musi pan powie...
- Willis - powiedział Joe - czy mo esz skontaktowa si z Glimmungiem ?
Po drugiej stronie ławy stał niemy Kalend. Nie był tak cichy jak sowa, która absorbuje wszelkie szmery puchem swych skrzydeł; był
mechanicznie cichy, jakby wył czono mu głos. Czy on tu jest naprawd , zastanawiał si Joe. Kalend wygl dał na istot materialn , nie
miał w sobie nic z ducha. Naprawd tu jest, odpowiedział sobie Joe. Naszedł mnie w miejscu pracy, nim zdołałem umie ci pierwsz
skorup w przestrzeni antygrawitatora. Zanim wł czyłem gor c igł topnika.
- Nie mog skontaktowa si z Glimmungiem - stwierdził Willis. - On teraz pi: wła nie ma czas drzemki. Obudzi si za dwana cie
godzin, a wtedy si z nim skontaktuj . Ale zostawił w gotowo ci wiele serwomechanizmów, w razie gdyby były potrzebne. Czy chce pan,
bym uruchomił który z nich?
- Powiedz mi, co mam robi , Willis, powiedz, co mam do cholery zrobi ?
- Z Kalendem? Nigdzie nic si nie mówi na temat robienia czegokolwiek z Kalendami. Czy chce pan, abym zasi gn ł dokładniejszych
informacji? Istnieje pewien komputer, do którego mógłbym si podł czy , mo e dokona analizy mo liwo ci pa skiego zachowania w
relacjach z Kalendem i sformułuje pewne interakcje...
- Czy oni s miertelni? - zapytał Joe. Robot trwał w ciszy.
- Willis, czy mo na ich zabi ?
- Trudno powiedzie - oznajmił robot. - To nie s zwykłe istoty. A przy tym wszystkie wygl daj jednakowo, co utrudnia orzekanie w tej
kwestii.
Kalend poło ył kopi Ksi gi na stole obok Joego Fernwrighta i czekał, a ten j we mie.
Joe w ciszy si gn ł po Ksi g , potrzymał j chwil , a potem odczytał z zaznaczonej stronicy:
To, co Joe Fernwright znajduje w zatopionej katedrze, sprawia, e zabija Glimmunga i na zawsze powstrzymuje wydobycie Heldscalli.
To, co znajd w katedrze, powtórzył sobie Joe. Tam, pod wod . Pod powierzchni morza. Co , co na mnie czeka...
No to powinienem zej pod wod najszybciej jak to mo liwe, pomy lał. Czy Glimmung mi pozwoli, zastanawiał si . Zwłaszcza po
przeczytaniu tego, a pewnie wła nie w tej chwili te to czyta. Z pewno ci na bie co ledzi wszelkie zmiany tekstu... Dzie za dniem. Z
godziny na godzin . Je li jest sprytny, to pr dzej sam mnie zabije, pomy lał Joe. Zanim zejd pod wod , mo e nawet ju za chwil .
Stał i czekał na cios ze strony Glimmunga.
Cios nie nadszedł. Zgadza si , przypomniał sobie. Glimmung pi.
A z drugiej strony, mo e nie powinienem schodzi pod wod , rozwa ał. Co doradziłby Glimmung? Mo e to powinno zadecydowa ; je li
Glimmung zechce, by zszedł pod wod , to zejd , je li nie zechce, to nie. Dziwne, e m pierwsz reakcj było pragnienie zej cia pod
wod , pomy lał. Jakbym nie mógł doczeka si odkrycia, które zniszczy Glimmunga i zablokuje Podniesienie. Perwersyjna reakcja.
Wgl d we własn pod wiadomo . Mo e w ten sposób dowiedziałem si czego wi cej o sobie? Czego , co odsłonili Kalendowie i ich
Ksi ga? Kalendo-wie wmawiaj mi to wszystko, uznał. Oto ich zasada działania. Oto jak ich przepowiednie si spełniaj .
- Willis - zapytał - jak dosta si do Held-scalli?
- Z kombinezonem i mask albo przez komor ci nieniow - odparł robot.
- Czy mo esz mnie tam zabra ? - zapytał Joe. - Znaczy, Willis...
- Chwileczk - przerwał robot. - Jest do pana jaki oficjalny telefon. - Przez chwil milczał, a potem dodał: - Od pani Hildy Reiss,
osobistej sekretarki Glimmunga. Ona chce z panem rozmawia . - W tułowiu robota rozwarły si drzwiczki i wyjechał z nich telefon. -
Prosz podnie słuchawk - powiedział Willis.
Joe podniósł słuchawk .
- Pan Fernwright? - odezwał si pytaj co spokojny i kompetentny e ski głos. - Mam do pana piln pro b od pana Glimmunga, który
obecnie pi. Wolałby jednak, aby pan nie schodził teraz do Katedry. Chce, aby pan poczekał, a kto b dzie mógł panu towarzyszy .
- Mówi pani, e to pro ba... - powiedział Joe - ...czy te mam rozumie , i chodzi o rozkaz... Czy Glimmung zakazuje mi schodzi pod
wod ?
- Wszystkie instrukcje pana Glimmunga - powiedziała panna Reiss - przekazywane s w formie pró b. On nie rozkazuje, on jedynie prosi.
- A wi c jest to rozkaz - stwierdził Joe.
- S dz , e pan zrozumiał, panie Fernwright - podsumowała panna Reiss. - Jutro skontaktuje si z panem Glimmung. Do widzenia.
Telefon zamilkł.
- A wi c to rozkaz - powiedział Joe.
29
- Zgadza si - przytakn ł Willis. - W ten sposób Glimmung załatwia wszystkie swoje sprawy, jak zauwa yła m drze sekretarka.
- Ale gdybym spróbował zej pod wod ...
- Nie mo e pan - t po stwierdził robot.
- Mog - rzekł Joe. - Mog to zrobi i zostan wylany.
- Mo e pan to zrobi - poprawił go robot - i zostanie pan zabity.
- Zabity, Willis? Jak i przez kogo? - Czuł si przera ony i zły. Ta mieszanka emocji rozstrajała mu nerwy. Przyspieszyła bicie serca,
perystaltyk i oddech. - Przez kogo? - powtórzył.
- Najpierw musi pan powiedzie , a zreszt , do cholery z tym... - powiedział robot. - Jest wiele gro nych form ycia. Wiele
niebezpiecze stw.
- Ale to normalne przy tego typu zadaniach - upierał si Joe.
- Przypuszczałem, e pan to powie. Ale zadanie tego typu...
- Schodz pod wod - oznajmił Joe.
- Znajdzie pan tam okropny stan rozkładu. Taki, jakiego nie potrafi pan sobie nawet wyobrazi . Podwodny wiat, w jakim spoczywa
Heldscalla, to cmentarzysko, gdzie wszystko gnije i popada w ruin . Dlatego wła nie Glimmung chce wydoby katedr . Nie jest w stanie
znie jej tam w dole; i pan te tego nie zniesie. Prosz poczeka a b dziecie mogli zej tam razem. Tylko par dni, a tymczasem niech
pan klei porcelan i najlepiej niech pan o wszystkim zapomni. Glimmung nazywa to miejsce Podwodnym wiatem. I ma racj . Ten wiat
rz dzi si własnymi prawami, zupełnie odmiennymi od naszych; prawami, zgodnie z którymi wszystko musi ulec rozpadowi. To wiat
rz dzony absolutn entropi i niczym wi cej. wiat, w którym nawet osobniki tak silne jak Glimmung w ko cu trac cał sw moc. To
oceaniczny grób i wchłonie nas wszystkich, je li nie pod wigniemy katedry.
- Nie mo e by a tak le - stwierdził Joe, ale gdy to mówił, przeszedł go zimny strach. Robot popatrzył na niego enigmatycznie.
- Zwa ywszy, e jeste robotem - powiedział Joe - nie powiniene by w to emocjonalnie zaanga owany. Nie ma w tobie ycia.
- adna struktura - odparł robot - nawet sztuczna, nie lubi procesu entropii. To koniec wszystkiego i dlatego wszystko si mu opiera.
- A Glimmung chce zatrzyma ten proces? - zapytał Joe. - Skoro to nieuchronny koniec, to mu si nie uda; jest skazany na pora k . Nic
nie zdoła zrobi i proces b dzie trwał dalej.
- Tam pod wod - dodał Willis - proces rozkładu to jedyna zachodz ca reakcja. Ale tu, po wzniesieniu katedry, b d działa inne siły, nie
maj ce tego samego kierunku. Siły naprawy i odrodzenia. Budowani , tworzenia i kreowania form, a nawet, jak w pa skim przypadku,
restaurowania. Dlatego jest pan tak potrzebny. To pan i panu podobni powstrzymacie procesy rozpadu swoimi zdolno ciami kreacyjnymi.
Czy pan rozumie?
- Chc zej tam na dół - upierał si Joe.
- Jak pan uwa a. Mo e pan zało y aparat do nurkowania i samotnie zej noc w gł b Mar Nostrum. Zanurzy si w wiecie rozkładu i
ujrze go na własne oczy. Zabior pana na jedn z platform na Mar Nostrum; mo e pan z niej zej , ale beze mnie.
- Dzi ki - powiedział Joe. Chciał, aby zabrzmiało to ironicznie, ale wypadło słabo i robot niczego nie zauwa ył.
Platforma posiadała trzy hermetycznie zamykane kapsuły. Ka da z nich była wystarczaj co du a, by pomie ci ró ne formy ycia wraz ze
sprz tem. Joe z podziwem przygl dał si mistrzowsko wykonanej konstrukcji, lizn ł, e została stworzona przez roboty. Kapsuły
wygl dały jak nowe i pewnie takie były. Instalacje wybudowano dla niego i pozostałych specjalistów, a teraz czekały na u ycie. Na tej
planecie przestrze nie wydawała si w cenie tak jak na Ziemi. Kapsuły były wielkie... takimi pewnie chciał je widzie Glimmung.
- Nadal nie chcesz zej tam ze mn ? - zapytał robota.
- Nigdy.
- Poka mi sprz t do nurkowania - poprosił Joe. - I obja nij, jak go u ywa . Przeka mi wszystko, co powinienem wiedzie .
- Poka panu minimalny... - zacz ł robot, ale zaraz przerwał. Na najwi kszej platformie l dował statek. Willis przyjrzał mu si uwa nie.
- Za mały, jak na Glimmunga - zamruczał. - To musi by jaka mniejsza forma ycia.
Statek wyl dował i znieruchomiał. Potem otworzył si właz. Teraz było wida , e to taksówka. Wyszła z niej Mali Yojez.
Zjechała w dół wind i podeszła wprost do Joego i robota Willisa.
- Glimmung odbył ze mn rozmow - oznajmiła. - Powiedział mi, co tu robicie. Chciał, abym udała si z tob , Joe. W tpił, czy zdołasz
znie to sam, to znaczy, czy uda ci si psychicznie wytrzyma to, co tam zastaniesz.
- A tobie si uda? - zapytał Joe.
- On s dzi, e oboje b dziemy si mogli wzajemnie wspiera i e mamy szans na sukces. Poza tym, mam w tej dziedzinie wi ksze
do wiadczenie. O wiele wi ksze.
- Droga pani - odezwał si Willis - czy Glimmung chciał, abym i ja poszedł z wami?
- O tobie nie wspominał - powiedziała Mali.
- To dobrze - ucieszył si robot. - Bardzo mi si tam nie podoba.
- Wkrótce si to zmieni - zapewniła go Mali. - Nie b dzie ju adnego „tam". B dzie tylko tutejszy wiat, w którym rz dz inne prawa.
- To si jeszcze oka e - powiedział sceptycznie robot.
- Pomó nam zej - poprosił Joe.
- Ten Podwodny wiat to miejsce, o którym zapomniała Amalita - oznajmił robot.
- Kto to jest Amalita? - zapytał Joe.
- Bogini, dla której wzniesiono katedr . Gdy odbudujemy Heldscall , Glimmung b dzie mógł wezwa Ama-lit , jak w czasach przed
katastrof . Amalita uległa Boreli tylko na pewien czas, ale całkowicie. Przypomina mi to ziemski wiersz Bertolta Brechta „Topielica".
Zobaczymy, czy pami tam... „I stopniowo Bóg o niej zapomniał, najpierw o r kach, potem o nogach i ciele, a była..."
- A có to za bóstwa? - zapytał Joe. Do tej pory nikt o nich nie wspominał, cho obecno takowych była logiczna i oczywista. Katedra to
miejsce kultu, a kto lub co musi by tego kultu obiektem. - Wiesz co wi cej na ten temat? - zwrócił si do Mali.
- Mog panu słu y pełn informacj - wtr cił si robot.
- Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, e to Amalita mo e usiłowa poprzez Glimmunga wznie katedr ? - zapytała Mali. - eby
30
znów zacz to j czci na tej planecie?
- Hmmm - zastanowił si mocno Willis. Joe nieomal słyszał jak obwody androida iskrz od my lenia. W ko cu Willis odezwał si : - No
có , była mowa o dwóch bóstwach. Jednakowo znów nie usłyszałem...
- Willis - powiedział Joe - powiedz mi o Ama-licie i Boreli. Jak długo ich czczono i na ilu planetach? A tak e, gdzie rozpocz ł si kult?
- Mam tu broszur - powiedział robot - która dokładnie to wszystko opisuje. - Wsun ł dło do schowka na swej piersi i wyci gn ł z niego
odpowiedni zwój. - Napisałem j w czasie wolnym - wyja nił. - Za pozwoleniem, skorzystam z niej teraz. W ten sposób nie b d
przeci ał sobie pami ci. Na pocz tku Amalita była sama. Działo si tak około pi dziesi ciu tysi cy ziemskich lat temu. Potem poczuła
seksualne po danie. Ale nie mogła znale dla niego obiektu. Czuła miło , lecz nie miała kogo kocha . Czuła nienawi , lecz nie miała
kogo nienawidzi .
- Czuła apati , lecz nie miała wzgl dem kogo by apatyczna - powiedziała Mali zimno.
- Ale zajmijmy si najpierw po daniem - stwierdził robot. - Jak dobrze wiadomo, najbardziej po da si owocu zakazanego. Im wi ksze
tabu, tym wi ksze podniecenie. A zatem Amalita stworzyła sobie siostr , Borel. Nast pnym podniecaj cym aspektem miło ci jest
kochanie kogo z natury złego, kogo w razie braku uczucia mo na by si obawia . Amalita sprawiła wi c, by jej siostra była zła. Zacz ła
ona natychmiast niszczy to, co przez wieki stworzyła tamta.
- Na przykład Heldscall - zamruczała Mali.
- Tak, moja pani - zgodził si robot. - Kolejnym pot nym stymulatorem miło ci jest kochanie kogo pot niejszego od siebie. Wi c
Amalita sprawiła, by jej siostra była w stanie górowa nad ni . Potem próbowała si jej przeciwstawi , ale Borel była ju zbyt pot na;
tak jak tego chciała Amalita. I w ko cu ostatnia rzecz. Obiekt miło ci sprawia, e zni amy si do jego poziomu, gdzie króluj wyznaczane
przeze nieetyczne prawa. Do wiadczamy tego przy wydobywaniu Held-scalli. Ka de z was b dzie musiało zej do Podwodnego
wiata, którym nie rz dz ju prawa Amality. Nawet Glimmung w ko cu zanurzy si w oceanie przesi kni tym nieprzychyln moc
Boreli.
- Mnie Glimmung zdawał si bogiem - stwierdził Joe. - Jest taki pot ny.
- Bogowie nie spadaj przez dziesi pi ter do piwnicy - zauwa ył robot.
- Tak, to logiczne - przyznał Joe.
- Nale y zastosowa nast puj ce kryteria - ci gn ł robot. - Po pierwsze nie miertelno . Amalita i Borel j maj , Glimmung nie. Po
drugie...
- Jeste my ich wiadomi - powiedziała Mali. - Niesko czona pot ga i niesko czona wiedza.
- Czytała pani moje notatki - stwierdził robot.
- Chryste! - zdziwiła si Mali.
- Wspomniała pani o Chrystusie - ci gn ł robot. - To interesuj ce bóstwo, poniewa jego pot ga jest ograniczona, dysponuje tylko cz ci
wiedzy i jest miertelny. Nie spełnia adnego z kryteriów
- Jak wi c pojawiło si chrze cija stwo? - zapytał Joe.
- Pojawiło si - odparł robot - poniewa Chrystus martwił si o innych ludzi. Martwi si , to wła nie tłumaczenie greckiego agape i
łaci skiego caritas. Chrystus niczym innym nie dysponował, nikogo nie był w stanie ocali , nawet siebie samego. A jednak jego troska o
innych...
- Lepiej daj nam to swoje opracowanie - poprosiła Mali. - Przeczytamy je w wolnym czasie. A teraz schodzimy pod wod . Przygotuj nasz
sprz t, tak jak prosił pan Fernwright.
- Istnieje podobne bóstwo - powiedział robot - na Becie dwana cie. To bóstwo nauczyło si umiera ka dorazowo, gdy umiera
jakakolwiek inna istota na tej planecie. Nie mo e umiera za nie, ale mo e umiera z nimi. A potem, gdy rodzi si nowa istota, ono te si
odradza. Przechodzi wi c przez niezliczone mierci i narodziny. Podziwu godne, w porównaniu do Chrystusa, który umarł tylko raz. To
równie zawarłem w swym opracowaniu. Wszystko w nim zawarłem.
- A zatem jeste Kalendem - stwierdził Joe. Robot spojrzał na niego. Patrzył długo i uwa nie i milczał.
- A twoja broszura - doko czył Joe - to Ksi ga Kalendów.
- Niezupełnie - powiedział w ko cu robot.
- Co to znaczy? - spytała Mali.
- To znaczy, e opierałem ró ne swoje opracowania na Ksi dze Kalendów.
- Dlaczego? - zapytał Joe. Robot zawahał si , a potem wyznał:
- Kiedy mam nadziej zosta pisarzem.
- Przygotuj nasz sprz t - powiedziała zniecierpliwiona Mali.
Nagle Joego nawiedziła dziwna my l. Prawdopodobnie wynikała z dyskusji o Chrystusie.
- Martwi si - powiedział na głos, powtarzaj c jak echo słowa robota. - S dz , e wiem, o co ci chodziło. Gdy byłem na Ziemi,
przydarzyła mi si dziwna rzecz. Niby nic szczególnego. Wyj łem z kredensu rzadko u ywan cukierniczk . Znalazłem w niej martwego
paj ka. Umarł z głodu. Niew tpliwie wpadł do cukier-niczki i nie mógł si z niej wydosta . Sedno w tym, e utkał sobie w tej pułapce
paj czyn . Na samym dnie. Najlepsz na jak go było sta w tych okoliczno ciach. Gdy znalazłem go martwego i ujrzałem t
beznadziejn paj czyn , wiedziałem, e nie miał szans. Nawet gdyby czekał wiecznie, nie złowiłby adnej muchy. Czekał a do mierci.
Próbował jak najlepiej, ale był w beznadziejnej sytuacji. Zawsze si zastanawiałem, czy wiedział, e ona jest beznadziejna. Czy tkaj c
paj czyn , zdawał sobie spraw , e b dzie bezu yteczna?
- Mała yciowa tragedia - stwierdził robot. - Codzienne zdarzaj si takich miliardy. Niektóre s zauwa ane przez Boga, jak wykazuj w
swym opracowaniu.
- Ale ja zrozumiałem, o co ci chodzi - powiedział Joe. - Odno nie do martwienia si czy raczej troski, tak to lepsze słowo. Czułem, e
jestem tym zatroskany. To mnie martwiło. Caritas. Czy te po grecku, jak to było... - Nie mógł sobie przypomnie słowa.
- Czy mo emy ju schodzi ? - zapytała zniecierpliwiona Mali.
- Tak - odparł Joe. Pewnie nic nie zrozumiała. A robot, o dziwo, zrozumiał. To dziwne, pomy lał Joe. Dlaczego on zrozumiał, a ona nie?
31
Mo e zawsze byli my w bł dzie; caritas to nie uczucie, ale forma wy szej aktywno ci my lowej, zdolno wyczuwania otoczenia,
zauwa ania i, jak to okre lił robot, martwienia si . Pojmowanie, oto z czym mamy do czynienia, zdał sobie spraw Joe. My lenie nie jest
przeciwstawiane uczuciom; pojmowanie to pojmowanie.
- Czy mog dosta kopi twojego opracowania? - powiedział gło no Joe.
- Dziesi centów - oznajmił robot, podaj c zwój Joemu.
Joe wyj ł dziesi taka i wr czył Willisowi, a do Mali powiedział:
- Teraz ju mo emy schodzi .
Rozdział jedenasty
Robot dotkn ł guzika. Rozsun ły si drzwi w cianie i Joe dostrzegł komplety akwalungów. Maski tlenowe, płetwy, piankowe
kombinezony, wodoodporne reflektory, pasy z balastem, butle z tlenem i helem, wszystko. Były te instrumenty, których przeznaczenia
nie znał ani nawet si nie domy lał.
- Ze wzgl du na pa stwa brak do wiadczenia w nurkowaniu - powiedział robot - sugeruj skorzystanie z komory ci nieniowej... Ale skoro
chcecie... - wzruszył ramionami. - ...Decyzja nale y do was.
- Mam wystarczaj ce do wiadczenie - oznajmiła Mali. Zacz ła wyci ga sprz t ze schowka i ju wkrótce urosła przed ni poka na sterta.
- Bierz dokładnie to samo, co ja - poleciła Joemu - i zakładaj to na siebie w taki sposób i w takiej kolejno ci jak ja.
Zało yli pianki i Willis poprowadził ich do komory.
- Kiedy - oznajmił robot, odkr caj c wielk pokryw w podłodze komory - zamierzałem napisa broszur na temat nurkowania w morzu.
W ka dej religii zakłada si , e kraina mierci znajduje si pod ziemi . W rzeczywisto ci mie ci si w oceanie. Ocean - wyci gn ł
olbrzymi rub - jest rzeczywist krain mroku, z której przed miliardami lat wyszło ycie. Na waszej planecie, panie Fernwright, w
wielu religiach zawarty jest bł d, tak jak w przypadku greckiej bogini Demeter i jej córki Kory, które pono wyszły z ziemi.
- Do twojego pasa przymocowane jest urz dzenie alarmowe na wypadek awarii systemu tlenowego - obja niła Joemu Mali. - Gdyby
zacz ł traci powietrze, gdyby poluzowały si albo p kły przewody, albo ko czył si tlen, uruchom to urz dzenie przyciskiem na pasku -
pokazała na swój własny pas. - Jego zadaniem jest ograniczenie procesów metabolicznych, minimalizuje te zapotrzebowanie na tlen. Tak
skutecznie, e zd ysz wypłyn na powierzchni , nim doznasz uszkodzenia mózgu czy te innej kontuzji zwi zanej z brakiem tlenu.
Wypływaj c na powierzchni , b dziesz oczywi cie nieprzytomny, ale maska jest tak zaprojektowana, by wpuszcza powietrze
automatycznie; reaguje na warunki zewn trzne. Potem mog wypłyn ja i doholowa ci do platformy.
- Na mnie ju pora - powiedział Joe, próbuj c przypomnie sobie cytat. - „W grobowej ciszy, smutne narcyzy si kołysz ".
- „Strze e ich mały le ny skrzat, te pogrzebany tam od lat" - dodał android. - To mój ulubiony kawałek. Czy s dzi pan, e opuszcza si
do grobu? e czeka tam pana mier ? e schodzenie do gł bi równoznaczne jest z umieraniem? Prosz odpowiedzie co najwy ej
dwudziestoma pi cioma słowami.
- Pami tam, co powiedział mi Kalend - oznajmił chłodno Joe. - Co , co znajd w Heldscalli, spowoduje, e zabij Glimmunga. A zatem
kieruj si ku mierci, mo e nie swojej, lecz czyjej . Mam na zawsze powstrzyma wydobycie Heldscalli. - Te słowa same cisn ły mu si
na usta. Wiedział, e nie potrafi powstrzyma napływaj cych złych my li. Mo e b dzie musiał y z tym stygmatem do ko ca swych dni.
- Dam panu szcz liwy amulet - powiedział robot i znów si gn ł do swego schowka. Wydobył z niego małe zawini tko, które podał
Joemu. - To talizman symbolizuj cy czysto Amality.
- Czy odeprze złe siły? - zapytał Joe.
- Musi pan powiedzie Willis, czy... - zacz ł robot.
- Willis - poprawił si Joe - czy ten amulet pomo e nam na dole?
Po chwili pauzy robot odpowiedział:
- Nie.
- Wi c dlaczego mu to dałe ? - gorzko zapytała Mali.
- eby... - zawahał si robot - ...niewa ne - powiedział, po czym pogr ył si w zadumie.
- Zejdziemy w tandemie - o wiadczyła Mali, ł cz c si link z pasem Joego. - B dziemy mie dwadzie cia stóp wolnej linki. To powinno
wystarczy . Nie mog ryzykowa rozdzielenia si z tob . Mogliby my si ju wi cej nie zobaczy .
Robot bez słowa podał Joemu plastykowe pudło.
- A to na co? - zapytał Joe.
- Bardzo prawdopodobne, e znajdzie pan na dole jeden czy dwa zniszczone porcelanowe obiekty. B dzie pan chciał wydoby ich
szcz tki.
- Ruszajmy - powiedziała Mali.
Wzi ła zasilan helem latark , spojrzała na Joego i skoczyła na nogi. Dwudziestostopowa linka zacz ła si napina i poci gn ła go za
sob . Pasywnie zanurzył si w gł binie.
Otwór, przez który si opu cił, malał nad jego głow . Dobył własn latark i pozwolił ci gn si coraz gł biej, gdzie woda była zupełnie
czarna. W dole jarzyła si w tłym wiatłem latarka Mali jak fosforyzuj ca ryba gł binowa.
- Czy u ciebie wszystko w porz dku? - usłyszał przy uchu głos Mali. Zdał sobie spraw , e to interkom.
- Tak - odparł.
Obok przepływały ró ne dziwne ryby. Patrzyły na i płyn ły dalej, przepadaj c w mroku poza kr giem wiatła.
- Nawiedzony robot - odezwała si Mali. - Mój Bo e, musieli my zmitr y na rozmowie z nim ze dwadzie cia minut.
Ale teraz, pomy lał Joe, ju jeste my na miejscu. Opuszczamy si coraz ni ej w wody Mar Nostrum.
Zastanawiam si , my lał, ile jest na wiecie takich teologicznie zainfekowanych robotów. Mo e Willis to wyj tek... nasłany przez
Glimmunga gaduła, który miał nam przeszkodzi w zej ciu w gł bin .
32
Wł czyło si ogrzewanie kombinezonu; teraz ju nie czuł zewn trznego chłodu. Był za to wdzi czny.
- Joe? - przemówiła ponownie Mali. - Czy nie przyszło ci do głowy, e Glimmung nasłał mnie, bym ci gn ła ci w dół i zabiła?
Glimmung wie, co zostało przepowiedziane. Czy takie zachowanie nie byłoby z jego strony rozs dne? I oczywiste? Czy nie pomy lałe
o tym?
Prawd powiedziawszy, nie pomy lał. A gdy uczynił to teraz, ponownie poczuł wszechogarniaj cy chłód oceanu. Chłód, który wdzierał
si w jego wn trzno ci i serce. Czuł, jak zamarza, jak kurczy si do rozmiarów niepozornej istoty, nie b d cej ju człowiekiem. Strach,
który mu towarzyszył równie nie był ludzki. Był to strach małego zaszczutego zwierzaka. Jakby ewolucja
odwróciła swój bieg i zacierała teraz jego osobowo . Bo e, pomy lał. Czuj na sobie pokłady strachu zbierane przez miliony lat.
- A drugiej strony - ci gn ła Mali - tekst przedstawiony ci przez Kalenda mo e by ukrytym fałszerstwem. Mógł to by jedyny
egzemplarz takiej Ksi gi, spreparowany wył cznie dla ciebie.
- Sk d wiesz o Kalendzie i tym nowym tek cie? - zapytał Joe.
- Glimmung mi powiedział.
- A zatem musiał czyta to samo. Fałszerstwo odpada. Gdyby tak si stało, nie byłoby ci tutaj.
Roze miała si , nie komentuj c tego. Nadal opuszczali si w dół.
- A zatem chyba miałem racj - stwierdził Joe. W wietle jego latarki pojawił si fragment jakiej du ej ółtej konstrukcji. Po jego prawej
stronie Mali równie skierowała na ni swoj latark . Było to olbrzymie... jak arka zbudowana dla wszystkich yj cych istot. Arka, która
na zawsze zaton ła na dnie Mar Nostrum. Arka nieudanego przymierza.
- Co to jest? - zapytał.
- Szkielet.
- Ale czego? - Joe przybli ył si do szkieletu, próbuj c go lepiej o wietli . Mali uczyniła to samo.
Była tak blisko, e widział jej twarz przez szybk maski. Gdy przemówiła, jej głos był przyciszony, jakby pomimo swej wiedzy i
do wiadczenia, nie spodziewała si takiego odkrycia.
- To Glimmung - powiedziała - szkielet pradawnego, archaicznego, wymarłego przed wiekami gatunku. Strasznie poro ni ty koralami.
Le y tu zapomniany co najmniej od stuleci. Mój Bo e!
- Czy to znaczy, e nie wiedziała o jego istnieniu? - zapytał.
- Mo e Glimmung wiedział. Ja nie. Ale... - zawahała si - ...s dz , e to szkielet Czarnego Glim-munga.
- Co to znaczy? - dociekał Joe, czuj c jak ogarnia go coraz wi ksze przera enie.
- To prawie niemo liwe do wytłumaczenia - powiedziała Mali. - Tak jak z antymateri . Mo na o tym rozmawia , ale w gruncie rzeczy
trudno to sobie wyobrazi , a jeszcze gorzej wyło y słowami. Istniej Glimmungi i Czarne Glimmungi. Zawsze w proporcji jeden do
jednego. Ka dy Glimmung ma swe przeciwie stwo, swoje alter ego. Wcze niej czy pó niej w swym yciu Glimmung musi zabi
Czarnego albo ten zabije jego.
- Dlaczego? - zdziwił si Joe.
- Poniewa tak wła nie jest. To zupełnie jakby pytał: po co s kamienie. Tak ewoluowali. W tym wypadku na zasadzie wykluczania si
przeciwie stw. Jak w chemii. Widzisz, Czarne Glimmungi s nie do ko ca istotami ywymi. Ale nie s te biochemicznie oboj tne. S
jak nieuformowane kryształy. Ich podstawow motywacj jest dezintegracja formy, zwłaszcza w kontakcie z Glimmungiem. Niektórzy
zreszt utrzymuj , e nie tylko. Mówi , e... - przerwała, wpatrzona w co przed sob .
- Nie - powiedziała. - Nie to. Jeszcze nie teraz. Nie za pierwszym razem.
Pchany pr dami ciemnych wód, płyn ł ku nim jaki strz p materii.
Miał humanoidalny kształt, jakby kiedy , dawno temu, poruszał si na wyprostowanych nogach. Teraz wygi ł si i przygarbił, a nogi
zwisały jakby były pozbawione ko ci. Joe obserwował, jak to co powoli, lecz nieubłaganie, podpływa coraz bli ej. Wkrótce ju było
wida twarz.
Joe poczuł, jak jego wiat wali si w gruzy.
- To twoje ciało - powiedziała Mali. - Musisz zrozumie , e tutaj czas nie płynie tak po prostu...
- Jest niewidome - wyb kał Joe. - Jego oczy... zgniły. Nie ma ich. Czy mo e mnie widzie ?
- Jest wiadome twojej obecno ci. Chce... - zawahała si .
- Czego chce? - nalegał, obróciwszy ku niej dziko wykrzywion twarz.
- Chce z tob porozmawia - odpowiedziała i zamilkła. Teraz jedynie go obserwowała. Nic nie robiła. Nie pomagała mu, zupełnie jakby
jej tu nie było, pomy lał. Jestem sam, z tym czym .
- Co powinienem robi ? - zapytał.
- Nie... - znowu zamilkła, po czym nagle powiedziała: - Nie słuchaj tego, co to b dzie mówi .
- To znaczy, e mo e mówi ? - zdziwił si . Był w stanie pogodzi si z tym, co ujrzał. Zachowa przytomno w zetkni ciu z własnym
martwym ciałem. Ale w nic wi cej nie był w stanie uwierzy . Ten twór nie jest rzeczywisty; to przykład mimikry jakiej oceanicznej
formy ycia; czego , co go zobaczyło i przybrało jego kształt.
- Powie ci, by st d odszedł - powiedziała Mali. - By opu cił jego wiat, ocean. By na zawsze porzucił Heldscall , nadzieje Glimmunga,
jego Projekt. Patrz, ju próbuje wydoby z siebie jakie słowa.
Zniekształcona połowa twarzy poruszyła si ; dojrzał połamane z by, a potem z otchłani b d cej niegdy jego ustami wydobył si d wi k.
Jakby dobiegaj ce z oddali dudnienie czego poło onego o pi set mil st d, czego o wielkiej wadze. Bezwładnego, trudnego do
poruszenia. A jednak to co próbowało si z nim porozumie . Dudnienie nie ustawało. W ko cu, jakby w zwolnionym tempie, dotarło do
Joego jedno stłumione słowo. I kolejne.
- Zosta - powiedziały rozwarte usta. Wpłyn ła w nie mała rybka i po chwili z nich wypłyn ła. - Musisz... i dalej. Naprzód. Wznie .
Wznie Heldscall .
- Czy ty yjesz? - zapytał Joe.
- Tu na dole nic nie yje w znanej nam formie - wtr ciła si Mali. - To po prostu szcz tki... z rozładowanymi niemal do ko ca bateriami.
33
- Ale to jeszcze nie miało miejsca - powiedział Joe, - To dopiero przyszło .
- Tu w dole nie ma przyszło ci - zaprzeczyła.
- Ale mnie si jeszcze nic nie stało. yj . A patrz na to okropie stwo, na t poruszaj c si zgnilizn . Nie mogłaby si do mnie odzywa ,
gdyby była mn samym.
- To oczywiste - przyznała Mali. - Ale mi dzy wami nie ma wyra nej linii podziału. Cz
tego jest w tobie, tak jak i cz
ciebie zawarta
jest w tym czym . Istniejecie obaj i ty jeste jednocze nie sob i nim. „Ka de dziecko jest czyim rodzicem", pami tasz? Ale s dziłam, e
twoje alter ego naka e ci odej . Zamiast tego, to co chce, eby pozostał. Wła nie przybyło ci o tym powiedzie . Nie rozumiem. Nie
mo emy mie zatem do czynienia z Czarnym Fernwrightem. Przynajmniej nie w takim sensie jak ci tłumaczyłam. Jest w stanie rozkładu,
ale nie my li negatywnie. Czy mog go o co zapyta ?
Nic nie powiedział i Mali przyj ła to za zgod .
- Jak umarłe ? - zapytała zwłoki. Odsłoni ta ko szcz kowa poruszyła si w wodzie i przekazała mocno zniekształcon odpowied :
- Glimmung nakazał nas zabi .
- Nas? - przestraszyła si Mali. - Ilu nas? Czy wszystkich?
- Nas - zwłoki wyci gn ły szcz tki r k ku Joe-mu. - Nas dwóch. - Po czym zamilkły. Stopniowo zacz ły odpływa w dal. - Ale nie jest
tak le. Mam zrobion przez siebie trumn ; ona mnie ochrania. Wchodz do rodka i zamykam wieko tak, e wiele naprawd
niebezpiecznych ryb nie ma do mnie dost pu.
- To znaczy, e próbujesz broni swojego ycia? - zapytał Joe.
- Ale twoje ycie jest ju sko czone.
Joe nie rozumiał. To nie miało sensu, było dzikie i niesamowite. Pomy lał o rozkładaj cych si zwłokach, swoich zwłokach, maj cych tu
w dole co na kształt egzystencji i troszcz cych si o siebie...
- Podnoszenie stopy yciowej umarłych - powiedział w pustk Joe.
- To kl twa - stwierdziła Mali.
- Co? - zapytał.
- To nie pozwoli ci odej . Pokazuje ci, jak to si sko czy, a jednak ty nie odejdziesz. Potem, gdy b dziesz ju tym - wskazała na zwłoki -
po ałujesz, e tego nie zrobiłe . Dzi jeszcze, dzi w nocy. Albo jutro rano.
- Zosta - przemówiło odpływaj ce ciało.
- Dlaczego? - zapytał Joe.
- Gdy Heldscalla zostanie podniesiona, ja udam si na spoczynek. Czekam na to i jestem zadowolony, e w ko cu przybyłe . Czekałem
od wieków. Zanim przybyłe tutaj mnie uwolni , tkwiłem w pułapce czasowej. - Trup wykonał ruch r k , ale przy okazji tego ruchu
złamała si ona i jej kawałki opadły w mroczn to . Dło miała teraz tylko dwa palce i obserwuj cy j Joe poczuł nudno ci. Gdybym tak
mógł cofn zegar i nie przyby tutaj, pomy lał. Ale trup utrzymywał co wprost przeciwnego; e to przybycie oznaczało wyzwolenie.
Dobry Jezu, pomy lał Joe. Niedługo b d tak wygl dał; fragmenty mojego ciała poodpadaj , b d zostan odgryzione przez gro ne ryby.
B d musiał chowa si w trumnie na dnie oceanu, a ryby zjedz mnie kawałek po kawałku.
A mo e to nieprawda, pomy lał. Mo e to nie moje zwłoki; ilu ludzi miało okazj pogada z własnymi, bełkocz cymi trupami? To
sprawka Kalendów, stwierdził. Ale to te nie miałoby sensu, poniewa , wbrew oczekiwaniom Mali, ponaglano go do pozostania i
podj cia pracy.
Przyszedł mu na my l Glimmung. To jego trik, jego sztuczka, maj ca na celu złapanie mnie na haczyk. To jasne.
- Dzi ki za rad . Wezm j sobie do serca - zawołał za zwłokami.
- Czy mój trup jest tutaj tak e? - chciała wiedzie Mali.
adnej odpowiedzi. Szcz tki Joego popłyn ły gdzie w dal. Czy powiedziałem co złego, pytał sam siebie. Do licha, có mo na
powiedzie własnym zwłokom? Powiedziałem, e wezm to sobie do serca; o co wi cej mógłbym to zapyta ? Czuł si dziwnie
zdenerwowany, ju nie przestraszony, ale wewn trznie poruszony. Wywołanie takiego napi cia nie było w porz dku. Powiedziano mu, e
musi realizowa wyznaczon mu prac . A potem pomy lał o kl twie.
- mier - powiedział do Mali, gdy zbli yli si ku sobie. - mier i grzech s ci le ze sob zwi zane. To znaczy, e skoro przekle stwo
dotyczy katedry, dotyczy ono i nas.
- Ja wracam - Mali ruszyła w gór , przebieraj c nogami. - Nie chc znale si zbyt blisko tego czego - wskazała r k .
Odwrócił si we wskazanym kierunku. Daleko po prawej stronie dostrzegł wielk konstrukcj , której nie potrafił rozpozna . Usłyszał
tak e jej prac ; t pe, niskie dudnienie. Towarzyszyło im ono przez cały czas, ale w formie ni szej, znajdowało si poni ej dolnego progu
słyszalno ci. Mo e czuł je wtedy jako wibracje; mo e nadal tak to czuł.
- A to co? - zapytał, odwracaj c głow w kierunku Mali.
- Czerpak - powiedziała Mali. - Jonowy czerpak zast pi stary typ, który by mo e ju widziałe .
- Czy cała katedra zostanie wyniesiona czerpakiem? - zapytał Joe. Mali sił rzeczy, a raczej wi
cej ich linki, nadal była w pobli u.
- Tylko jej podstawa - odparła.
- Reszta jest ci ta na bloki?
- Wszystko z wyj tkiem podstawy, wykonanej z jednej wielkiej płyty agatu pochodz cej z Deneb Trzy. Gdyby poci j na bloki nie
byłaby potem w stanie wytrzyma ci aru konstrukcji. St d czerpak. - Znów si cofn ła. - Niebezpiecznie jest podpływa tak blisko.
Musiałe ju przecie widzie czerpaki przy pracy; wiesz na jakiej zasadzie działaj . Prosz ! Wracajmy na powierzchni . Tutaj jest
niezwykle ciekawie, ale do cholery, takie zbli anie si do tej maszyny jest niebezpieczne.
- Czy wszystkie bloki s ci te? - zapytał.
- O Bo e - niecierpliwiła si Mali. - Nie, wcale nie. Tylko par pierwszych. Czerpak nie podnosi jeszcze cokołu; na razie zajmuje tylko
pozycj do wła ciwej pracy.
- Jaka b dzie pr dko wynoszenia? - zapytał.
- Jaszcze nie zdecydowano. Słuchaj, nie jeste my jeszcze do tego przygotowani. Ty mówisz ju o wynoszeniu, a czerpak nie jest jeszcze
34
usadowiony. To nie twoja działka, nie masz wiedzy na ten temat. Czerpak porusza si horyzontalnie z pr dko ci sze ciu cali na
dwudziestosze ciogodzinny dzie , co w gruncie rzeczy równa si staniu w miejscu.
- Lepiej od razu powiedz, e chcesz, bym czego nie zobaczył.
- Masz fioła - odci ła si Mali.
Szperaj c reflektorem na prawo od czerpaka, co zauwa ył. Wielk , nieprzezroczyst mas , wznosz c si ku górze, na tle której pływały
ryby, a ona sama poro ni ta była ukwiałami i koralami. Obok za , tam gdzie pracował czerpak, pi trzył si identyczny kształt. Heldscalla.
- Tego wła nie nie miałem zobaczy - powiedział do Mali.
Były tam dwie katedry.
Rozdział dwunasty
- Jedna z nich - stwierdził Joe - jest czarna. To Czarna Katedra.
- Ale nie ta, któr wydobywaj - odrzekła Mali.
- Czy on jest pewien? - zapytał Joe. - Czy nie popełnił bł du? - Wiedział intuicyjnie, e to zabiłoby Gilmmunga. Byłoby ko cem
wszystkiego i ko cem ich wszystkich. Sama wiadomo istnienia Czarnej Katedry, jej widok, sprawiły, e poczuł tchnienie mierci. Jego
serce zlodowaciało. Bez ładu i składu zacz ł kr ci reflektorem. Jakby bał si , e nie b dzie potrafił odnale powrotnej drogi.
- Teraz ju wiesz - powiedziała Mali - dlaczego chciałam wraca .
- Wracam z tob - oznajmił.
Nie chciał zosta tu dłu ej. Tak jak Mali, ci gn ło go na powierzchni , do realnego wiata nad wod . W tamtym wiecie nie było nic
takiego jak tutaj... i nigdy nie powinno by , pomy lał. Nie tego przecie oczekiwał.
- Ruszajmy - powiedział do Mali i popłyn ł w gór . Z ka d sekund był coraz dalej od przera aj cych gł bin i tego, co w sobie kryły. -
Daj mi r k . - Odwrócił si , wyci gn ł dło ...
I wówczas to zobaczył. W promieniach swej latarki zobaczył dzban.
- Czy co si stało? - zaniepokoiła si Mali, gdy przestał płyn do góry.
- Musz zawróci - oznajmił.
- Nie pozwól si wci gn . Tak wła nie działa to potworne otoczenie. Pły my ku górze. - Wyrwała sw r k z jego dłoni i jak strzała
pomkn ła w kierunku powierzchni. Kopała nogami tak, jakby chciała z siebie strz sn jak substancj , która przywarła do niej tam na
dole.
- Pły sama - o wiadczył Joe i zacz ł opuszcza si ni ej, nie spuszczaj c wzroku z dzbana. Cały czas kierował na wiatło latarki. Dzban
obrosły ju troch korale, ale wi kszo powierzchni pozostawała odkryta. Jakby czekał na mnie, pomy lał. Jakby próbowano mnie tu
ci gn w najlepszy z mo liwych sposobów... podsuwaj c na przyn t co , co uwielbiam.
Mali najwidoczniej zmieniła zdanie, bo powoli opu ciła si za nim w dół.
- Co... - zacz ła, ale zauwa yła dzban i jedynie przełkn ła lin .
- To krater - powiedział Joe. - Bardzo wielki.
Rozró niał ju bij ce ku niemu kolory, które wi zały go z tym miejscem mocniej ni sznury czy oplataj ce go wodorosty. Ton ł. Pogr ał
si coraz bardziej.
- Co mo esz mi o nim powiedzie ? - zapytała Mali. Byli ju niemal na miejscu. Ramiona Joego rozwarły si , jakby działały poza jego
wol - Czy to...
- To nie jest zwykła porcelana - powiedział Joe. - Wypalano j w temperaturze powy ej pi ciuset
stopni. Mo e nawet w temperaturze tysi ca dwustu pi dziesi ciu stopni. Na szkliwie jest wiele zanieczyszcze . - Dotkn ł znaleziska.
Opukał je, ale korale mocno si trzymały. - To kamionka, nie porcelana - zdecydował. - Jest nieprzezroczysta. Biel glazury sprawia
wra enie, e posłu ono si tlenkami metali ci kich. Je li tak, to mamy do czynienia z majolik *. Takie szkliwo generalnie nazywa si
emali puszkow . Tak jak w przypadku ceramiki z Delft - potarł powierzchni dzbana. - Z tego co czuj , mo emy mie do czynienia z
fajansem pokrytym nieprzezroczystym szkliwem. Widzisz? Wzór został wygrawerowany, odsłaniaj c znajduj cy si pod spodem kolor.
Tak jak ju mówiłem, jest to krater... ale mo emy si tutaj spodziewa psykterów** i amfor. Trzeba tylko zdj warstwy korali i
zobaczy , co jest pod spodem.
- Czy to dobry dzban? - zapytała Mali. - Mnie wydaje si on wyj tkowy. My l , e jest bardzo pi kny. Ale w opinii eksperta...
- Jest wspaniały - powiedział Joe. - Czerwon glazur uzyskano prawdopodobnie utlenion miedzi , robiono to w specjalnych piecach.
Mamy tu te elazo. Spójrz na t czer . I oczywi cie pochodz ca od antymonu ół . Wspaniała ół . - Kolor glazury jest dla mnie
niezwykle wa ny, pomy lał. Te ółcie, bł kity. Nigdy si nie zmieni .
Zupełnie jakby kto chciał, bym to tutaj znalazł, zastanowił si . Wci pocierał dzban, podziwiaj c go bardziej dotykiem ni wzrokiem.
Bł kity z tlenków miedzi, powiedział do siebie. Tylko tego brakuje znalezionemu dzbanowi. Czy to Glimmung kazał go tu poło y ?
Do Mali za powiedział:
- Czy ostatnio usuwano z tego korale? To dziwne, ale nie pokrywaj całego dzbana.
Przez moment Mali obmacywała dzban, badaj c jego powierzchni oraz powierzchni znajduj cych si pod nim korali. Równocze nie
Joe przypatrywał si wzornictwu naczynia. Była na nim przedstawiona zło ona scena; scena o jeszcze wi kszym stopniu zło ono ci ni w
przypadku stylu istoriato z Urbino. Co pokazywała? Przypatrywał si i rozmy lał. Nie był w stanie obejrze całego wzoru. Ale przecie
miał wpraw w wypełnianiu luk. Co to mo e by , pytał samego siebie. Jaka historia, ale czego?
- Nie podoba mi si ilo czerni na tym dzbanie - powiedziała Mali. - Wszystko, co jest czarne, podwa a tu na dole moje poczucie
bezpiecze stwa. - Odpłyn ła na pewn odległo . - Czy teraz mo emy ju wraca ? - zapytała. Była coraz bardziej spi ta. - Nie zamierzam
pozostawa tu dłu ej i ryzykowa ycia dla jakiego przekl tego dzbana. Te rzeczy nie s a tak wa ne.
- A co wykazały twoje ogl dziny? - zapytał Joe.
35
- Korale zostały usuni te z cz ci powierzchni w ci gu ostatnich sze ciu miesi cy. - Odłamała jeszcze kawałek koralu, odsłaniaj c
kolejny fragment rysunku. - B d mogła sko czy t robot w kilka minut, gdy zabior odpowiednie narz dzia.
Teraz widział wi cej. Pierwsza płytka pokazywała m czyzn siedz cego w małym, pustym pomieszczeniu. Na nast pnej był statek
mi dzygwiezdny. Na trzeciej płytce znajdował si ten sam m czyzna wyci gaj cy z wody wielk czarn ryb . To wła nie jej czer tak
przeraziła Mali. Reszta była zasłoni ta. Korale przesłaniały wzór. Ale historia miała ci g dalszy. Wyci gni cie ryby to nie był koniec.
Pozostała do odsłoni cia jeszcze jedna lub nawet dwie płytki z malunkami.
- To styl płomienisty - oznajmił sucho Joe. - Jak wcze niej wspominałem, szkliwo uzyskano z tlenionej miedzi. W paru miejscach
wygl da nawet jak tzw. glazura „martwolistna". Gdybym nie miał pewno ci, s dziłbym...
- Ty paskudny pedancie - nieomal krzykn ła Mali. - Ty marna kreaturo. Odpływam st d. - Uderzyła w wod płetwami, rozpi ła ł cz ca
ich link i jak strzała ruszyła w gór . Wkrótce znikn ła mu z oczu i widział jedynie migocz ce wiatełko jej latarki. Został sam na sam z
dzbanem i Czarn Katedr . Wokół panowała cisza i bezruch. Wokół nie było adnej ryby, jakby celowo unikały Czarnej Katedry. To
m dre, pomy lał. Mali te jest m dra.
Po raz ostatni spojrzał na martw konstrukcj , która nigdy nie t tniła yciem. Potem pochylił si , odło ył latark i złapał dzban r kami.
Dzban rozpadł si na wiele kawałków, które podryfowały w ró ne strony, niesione oceanicznymi pływami. Na miejscu zostało tylko kilka
skorup.
Joe chwycił pozostały fragment i zacz ł go ci gn . Pocz tkowo obrastaj ce go korale trzymały mocno, ale potem stopniowo pu ciły.
Fragment znalazł si w dłoniach Joego, który natychmiast ruszył z nim w gór .
Mocno dzier ył oswobodzone dwie ostatnie płytki z malowidłami.
W ko cu znalazł si na powierzchni. Zsun ł mask i unosz c si na wodzie, obejrzał rysunki w wietle latarki.
- Co tam masz? - zawołała płyn ca ku niemu Mali.
- Reszt dzbana - wydyszał.
Pierwsza płytka pokazywała jak wielka czarna ryba po era m czyzn , który j złowił. Druga i ostatnia powtórnie ukazywała wielk ryb .
Tym razem po erała ona Glimmunga, tego Glimmunga. Zarówno m czyzna, jak i Glimmung znikali w gardle ryby, by zosta
strawionymi w jej oł dku. Przestawali istnie . Pozostawała tylko czarna ryba, która pochłaniała wszystko.
- Ten kawałek dzbana... - zacz ł, lecz natychmiast przerwał. Było co , czego nie zauwa ył przy pierwszych ogl dzinach. Teraz wła nie to
przyci gn ło jego uwag , wr cz sił przykuło jego wzrok.
Na ostatnim rysunku, nad głow ryby znajdował si dymek ze słowami w jego ojczystym j zyku. Odczytał je, utrzymuj c si z trudem na
faluj cej wodzie.
ycie tej planety znajduje si pod wod , nie na l dzie.
Nie trzymaj z tłustym nieudacznikiem mieni cym si Glimmungiem. Istniej gł bie, gdzie mo esz znale prawdziwego Glimmunga.
W rogu był jeszcze drobny dopisek.
Wiadomo do u ytku publicznego.
- To jest obł kane - powiedział Joe, gdy Mali podpłyn ła bli ej. Chciał wyrzuci fragment dzbana, pozwoli mu opa w mroczne gł bie,
poza zasi g wzroku.
Mali przywarła do niego i przez rami odczytała tekst w dymku.
- Dobry Bo e - powiedziała ze miechem. - To jak te ciasteczka z wró bami na Ziemi.
- Ciasteczka z przepowiedni - poprawił Joe.
- Kiedy na Ziemi, w San Francisco, w chi skiej restauracji, kto pokazał mi karteczk z takiego ciastka. „Wystrzegaj si obstrukcji". -
Znów roze miała si ciepłym, gardłowym miechem i obróciła si do niego twarz . Wówczas uspokoiła si i powiedziała bardzo
powa nie: - To co b dzie do ko ca walczy , eby utrzyma Heldscall tam, w dole.
- To ona sama nie chce si podnosi - odparł Joe. - Sama katedra chce tam pozosta . A ten odłamek jest jej cz ci . - Odrzucił fragment
dzbanka, który natychmiast pochłon ła otchła i powtórnie zwrócił si do Mali: - To katedra przemówiła do nas - stwierdził, cho jemu
samemu wcale nie spodobała si ta my l.
- A mo e ten nale ał do Czarnej...
- Nie - powiedział - nie nale ał. - Wszyscy, ł cznie z Glimmungiem, musieli by tego wiadomi. - I nie s dz , by Glimmung co o tym
wiedział. Okazuje si , e to nie tylko sprawa Ksi gi Kalendów i ich przepowiedni, nie jest to tak e wył cznie problem in ynierii
hydraulicznej.
- To dusza - cicho odezwała si Mali.
- Co? - zapytał gwałtownie.
- Nie to miałam na my li - odparła Mali po chwili.
- No i bardzo dobrze - rzekł Joe. - Bo to nie jest istota ywa. - Nawet wiadomo z dzbana mnie nie przekona, powiedział sobie. To tylko
pozory ycia. Inercja. Jak w wypadku ka dego obiektu fizycznego, który trudno wprowadzi w ruch na skutek bezwładno ci. Pod nami
le y niewyobra alna masa, która mo e nas złama tylko przy próbie jej poruszenia. adne z nas ju si wtedy nie pod wignie, nawet
Glimmung. I...
Katedra pozostanie tam w dole, pomy lał. Tam, gdzie jest obecnie. Do ko ca wiata, jak mawiaj w ko ciele. Ale có to za dziwna
katedra, która wydrapuje wiadomo ci na pokrytych muszelkami dzbanach. Musi przecie istnie jaki lepszy sposób na skontaktowanie
si z nami. A jednak... te notki Glimmunga w spłuczce na Ziemi były równie dziwaczne. To jakie ogólnoplane-tarne odchylenie,
zdecydował. Lokalny zwyczaj, utrwalany przez wieki.
- Ona wiedziała, e znajdziesz ten dzban - stwierdziła Mali.
- Sk d?
- Z Ksi gi Kalendów. Ukrytej gdzie w jej fundamentach.
- Ale przecie i oni si myl - oznajmił Joe. - Twierdzili, e w Heldscalli znajd co , co spowoduje, e zabij Glimmunga. Wi c mo e
tylko zgaduj i tym razem im nie wyszło. - Ale jednak nie do ko ca, pomy lał. Znalazłem przecie dzban.
36
Mo e pewnego dnia bieg zdarze sprawi, e zabij Glimmunga. Musi tylko upłyn wystarczaj ca ilo czasu. Wszystko jest mo liwe,
pomy lał. Mo e tak wła nie działa Ksi ga Kalendów.
Działa... lub nie działa.
To tylko kwestia prawdopodobie stwa, pocieszył si . Nauka i nic wi cej. Teoria Bernoulliego, teoria Bayesa--Laplace'a, rzuty monet ,
wró enie z kart, narodziny, a ju na pewno zmienne losowe. A nad tym wszystkim cie Rudolfa Carnapa i Hansa Reichenbacha, Koła
Wiede skiego, logiki symbolicznej i filozofii neopozyty-wistów. Grz ski grunt, na którym czuł si do niepewnie. Podobny jednak e do
Ksi gi Kalendów.
- Wracajmy do bazy - powiedziała dr ca Mali i skierowała si ku wiatłom zapalonym dla nich przez Willisa. Robot ju na nich czekał.
Amalita nas nie dosi gła, pomy lał Joe, gdy płyn li w stron wiateł. Był za to wdzi czny. Sprawdziły si słowa Willisa... i Mali. To
miejsce przyprawiało o dreszcze. Jego własny trup... nadal widział go oczyma wyobra ni, jego wystaj ce ko ci uchwy, poruszane
pr dami Podwodnego wiata. Pełnego mierci i rozkładu.
Dotarli do o wietlonej rampy z trzema hermetycznymi kapsułami, gdzie czekał ju Willis.
Robot zdawał si zdenerwowany, gdy oboje z Mali zdejmowali piankowe kombinezony.
- W sam por prosz pana i pani - rzekł, zbieraj c ich sprz t. - Nie posłuchali cie mnie i zostali cie tam zbyt długo. - Po chwili poprawił
si : - Byli cie nieposłuszni wobec Glimmunga.
- Co nie tak? - zapytał Joe.
- Och, ta cholerna stacja radiowa - o wiadczył Willis, l cz c nad aparatem tlenowym Mali. Jego mocne ramiona z łatwo ci uniosły jego
ci ar. - Prosz sobie tylko wyobrazi - wzi ł z r k Mali kombinezon i ruszył, by zło y wszystko do szafek - siedz sobie tutaj, czekaj c
na pa stwa, i słucham radia. Graj wła nie „Dziewi t " Beethovena. Potem reklama na temat podpasek. Potem kawałek z „Parsifala"
Wagnera. Potem o ma ci na odciski. Potem chorał z kantaty Bacha „Jesu Du Meine Seele". Zaraz po nim reklamówka na temat pastylek
czyszcz cych sztuczne szcz ki. I „Stabat Ma-ter" Pergolesiego. Nast pnie reklamówka pieluchomaj-tek. Potem „Sanctus" z „Requiem"
Verdiego. Reklamówka rodka na przeczyszczenie. I „Gloria" Haydna. I reklama tabletek łagodz cych bóle menstruacyjne. Potem chorał
z Pasji wi tego Mateusza. Nast pnie reklama karmy dla psów. Potem... - Nagle robot przestał mówi . Przekrzywił głow , jakby czego
nasłuchiwał.
Joe te to dosłyszał. Zdawało si , e Mali równie . Obróciła si i ruszyła w kierunku wej cia do budowli. Wyjrzała na zewn trz.
Joe poszedł w jej lady. Willis równie .
Na tle nieba wisiał wielki ptak, zawieraj cy w sobie dwa kr gi: wodny i ogniowy. Pomi dzy kr gami jawiła si twarz młodej dziewczyny,
cz ciowo przesłoni ta woalk . Glimmung, taki jaki objawił si Joemu za pierwszym razem, lecz teraz wtłoczony w form wielkiego
ptaka. Orła, który zbli aj c si , ci ł powietrze swymi szponami. Joe cofn ł si nieco, by sta bezpiecznie za wej ciem.
Wielki ptak nadal leciał ku nim, a kr gi wirowały jak oszalałe.
- To nasz staruszek - powiedział Willis bez cienia l ku. - Prosiłem go o przybycie. A mo e to on mnie prosił? Zapomniałem. W ka dym
razie rozmawiali my ze sob , cho niewiele ju z tego pami tam. Ja i moi koledzy mamy wła nie ten problem.
- On l duje - stwierdziła Mali.
Ptak zatrzymał si w powietrzu, balansuj c ogonem i wpatruj c si ółtymi oczami w Joego i tylko w niego. Potem z wielkiego dzioba
wyleciały wykrzyczane w mrok nocy słowa. Słowa ostre i dzikie, pełne wyrzutu:
- Ty - krzyczał ptak. - Nie chciałem, eby schodził w gł b oceanu. Nie chciałem, by zobaczył co jest pogrzebane na dnie. Jeste tutaj
tylko specem od naprawiania porcelany. Co widziałe ? Co robiłe ? - te ptasie skrzeki miały w sobie co z szale stwa, co z
przytłaczaj cej nagło ci. Glimmung przybył tu, bo nie mógł czeka ani chwili dłu ej na wie ci z platformy. Musiał natychmiast wiedzie ,
co stało si na dnie oceanu.
- Znalazłem dzban - powiedział Joe.
- Dzban kłamał! - krzykn ł Glimmung. - Zapomnij co mówił; słuchaj mnie. Czy rozumiesz?
- Dzban mówił tylko, e...
- Tam w dole s tysi ce kłamliwych dzbanów - przerwał mu Glimmung. - Ka dy ma swoj fałszyw historyjk do przekazania jakiemu
naiwniakowi.
- Wielka, czarna ryba - powiedział Joe. - Widziałem wielk , czarn ryb .
- Nie ma adnej ryby. Tam na dole wszystko to mrzonki, prócz Heldscalli. W ka dej chwili mog j wydoby . Mog zrobi to sam, bez
twojej pomocy czy pomocy kogokolwiek innego. Mog wydoby wszystkie dzbany, mog po kolei uwolni je od korali, a je li si
pozbijaj , to ponaprawia lub znale kogo innego do tej roboty. Czy mam ci odesła do twojej klitki, by dalej zabawiał si Gr ?
eby podlegał dalszej degradacji? eby stawał si workiem łajna bez mózgu i ambicji? Czy tego chcesz?
- Nie - odparł Joe - Nie tego.
- Wracasz na Ziemi ! - wrzasn ł Glimmung, dziko dziobi c powietrze.
- Przepraszam, nie... - zacz ł Joe, ale ptak przerwał mu z furi .
- Zawróc ci do skrzyni w mojej piwnicy - zadeklarował Glimmung. - Mo esz tam tkwi , póki policja nie wpadnie na twój trop. Wi cej
nawet, zdradz im, gdzie jeste . Dopadn ci i zetr w pył. Czy to rozumiesz? Czy nie dotarło do ciebie, e je li mi si przeciwstawisz, to
ci ode l ? Nie jeste mi potrzebny. Je li o mnie chodzi, to ju nie istniejesz. Przykro mi, e tak si na ciebie wydzieram, ale taki ju
jestem, kiedy si wkurz . B dziesz musiał mnie przeprosi .
- Wydaje mi si , e przesadzasz - oznajmił Joe. - Có takiego zrobiłem? Zszedłem na dół; znalazłem dzban...
- Znalazłe dzban, którego nie miałe widzie - oczy ptaka wierciły w nim dziur . - Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, co zrobiłe ?
Zmusiłe mnie do działania. Teraz musz działa . Nie mog czeka ! - Ptak wzbił si do góry, obrócił i skierował ku morzu, nie ku Joemu.
Potem run ł w dół z wielk szybko ci , trzepoc c skrzydłami, by zawisn nad morzem. - Teraz ju nie pomo e ci nawet Gary Karns i
jego sze telefonów - ryczał, nurzaj c si we mgle, która urosła nad wod jak fale. - Publiczno radiowa nic o tobie nie wie! Nie dba o
ciebie! - Opuszczał si coraz ni ej...
Z morza podniósł si jaki kształt.
37
Rozdział trzynasty
- O, Bo e - powiedziała stoj ca przy Joem Mali. - To ten Czarny. Idzie mu na spotkanie.
Z morza wznosił si Czarny Glimmung, by w powietrzu napotka autentycznego Glimmunga. Pióra poleciały we wszystkich kierunkach,
gdy oba stwory rzuciły si na siebie z wysuni tymi szponami. Potem niemal natychmiast opadły jak kamie w wod . Na powierzchni
zatrzymały si na chwil i Joemu zdawało si , e wła ciwy Glimmung walczy o swobod .
Oba Glimmungi znikn ły w gł binach Mar Nostrum.
- Czarny wci gn ł go - wyszeptała Mali przera onym głosem.
- Czy mo emy co zrobi ? - zapytał Joe robota. - Pomóc mu jako ? Uwolni ? - Joe zdał sobie spraw , e Glimmung tonie. To go zabije.
- Wynurzy si - powiedział android.
- Tego nie mo esz by pewny - stwierdził Joe. - Czy co takiego zdarzyło si ju wcze niej? - dociekał Joe. - Czy Glimmung był ju
kiedy wci gni ty pod wod ? - Joe pomy lał, e zamiast wydoby Heldscall , Glimmung sam zostanie zatopiony... by na zawsze
poł czy si z Czarnym Glimmungiem i Czarn Katedr .
Tak jak moje zwłoki, pozbawiona ycia kukła, pływaj ca bezwładnie jak jaki mie i kryj ca si w trumnie.
- Mog odpali rakiet HB - powiedział robot. - Ale taka głowica zabije i jego.
- Nie - zaprzeczyła Mali.
- Kiedy jednak ju tak było - zreflektował si Willis. - Na czasy ziemskie - przekalkulował - pod koniec 1936 roku. Mniej wi cej w
czasie trwania letniej olimpiady w Berlinie.
- I udało mu si powróci ? - spytała Mali.
- Tak, moja pani - odparł Willis - a ten Czarny opadł powtórnie na dno, gdzie pozostawał a do teraz. Przybywaj c tu, Glimmung
skalkulował sobie ryzyko sprowokowania Czarnego. Dlatego powiedział: „Sprowokowałe mnie do tego". Pan to zrobił. Został zmuszony
do walki tam w dole.
Skierowawszy latark na powierzchni wody, Joe zobaczył, e co si z niej wynurza, jaki obiekt, który odbija wiatło.
- Czy masz motorówk ? - zapytał Willisa.
- Tak, mój panie - odparł robot. - Czy chce pan tam płyn ? A je li si wynurz ?
- Chc zobaczy , co to jest - o wiadczył Joe, ale ju i tak si domy lał.
Robot niech tnie si oddalił, by uruchomi motorówk .
W trzy minuty pó niej cała trójka płyn ła po wzburzonej powierzchni Mar Nostrum.
- Widz to! - zawołał Joe. - Kilka jardów w prawo. - Cały czas utrzymywał obiekt w wietle latarki. Wyci gn ł r k i si gn ł po niego.
Była to du a butelka. A w niej notka.
- Kolejna wiadomo od Glimmunga - stwierdził kwa no Joe, odkorkowuj c butelk i wyjmuj c zwi-
tek. Karteczka opadła na dno łodzi, ale szybko j podniósł i odczytał w wietle latarki.
Obserwujcie rozwój wydarze w tym miejscu. Serdeczno ci. Glimmung. PS Je li nie b dzie mnie do rana, zawiadomcie wszystkich, e
Projekt jest odwołany. Wracajcie na swoje planety o własnych siłach. Wszystkiego dobrego. G.
- Dlaczego on to robi? - zapytał robota Joe. - Dlaczego wysyła li ciki w butelkach, kontaktuje si przez programy radiowe, albo...
- To szczególna metoda kontaktu interpersonalnego - wyja niał robot w drodze powrotnej na platform . - Odk d go znam, zawsze
rozrzucał przezroczyste, owalne rzeczy z informacjami w ró ne strony wiata. A jak, wedle pana, powinien si komunikowa ? Przez
satelit ?
- Mógłby - powiedział Joe, który czuł, jak ogarnia go fala przygn bienia. Zamkn ł si w sobie i dr c z zimna, czekał, a dotr na
miejsce.
- On umrze - stwierdziła cicho Mali.
- Glimmung? - zapytał Joe. Skin ła głow . W przy mionym wietle jej twarz wygl dała nieco upiornie.
- Czy kiedykolwiek opowiadałem ci o Grze? - zapytał Joe.
- Przykro mi, ale teraz...
- Wygl da to nast puj co. Bierze si tytuł ksi ki, najlepiej dobrze znany, i wprowadza si go głosem do komputera w Japonii, który
tłumaczy go na japo ski. Potem...
- Czy do tego zamierzasz powróci ? - spytała Mali.
- Tak, do tego - odparł.
- Powinno mi by ciebie al - powiedziała Mali. - Ale nie jest. Ty ci gn łe na nas to wszystko. Zniszczyłe Glimmunga, który chciał ci
ocali od pustej egzystencji. Chciał przywróci ci godn prac w heroicznym przedsi wzi ciu, anga uj cym setki istot z wielu planet.
- Ale szanowny pan musiał zej w gł biny - stwierdził robot.
- Dokładnie tak - przyznała Mali.
- Zmusiła mnie do tego Ksi ga Kalendów - wyja nił Joe.
- Wcale nie - zaprzeczył robot. - Podj ł pan decyzj zej cia do Mar Nostrum, zanim jeszcze zjawił si Kalend i dał panu do przeczytania
fragment Ksi gi.
- Człowiek musi stawa na wysoko ci zadania - stwierdził Joe.
- A có to znaczy? - zapytała Mali.
- To taka figura stylistyczna - wyja nił Joe. - Chciałem przez to powiedzie , e tak jak w wypadku alpinistów, człowiek wspina si na
szczyt tylko dlatego, e ten szczyt istnieje. - I w ten sposób, pomy lał, zabiłem Glimmunga. Tak jak przepowiedziała Ksi ga. Kalend miał
racj . Kalendowie zawsze maj racj . Podczas gdy my siedzimy sobie w łodzi, tam w dole umiera Glimmung. Gdyby nie ja, gdyby nie
moje zej cie do Mar Nostrum, nadal by ył. Oni maj racj . To moja wina, tak jak powiedział na koniec sam Glimmung. Przed bitw ze
swym czarnym odpowiednikiem.
38
- Jak si czujesz, Joe? - spytała go Mali. - Teraz, kiedy ju wiesz, za co jeste odpowiedzialny?
- No có - stwierdził Joe - s dz , e teraz powinni my ledzi cogodzinne raporty. - Nawet dla niego nie brzmiało to przekonuj co, wi c
ucichł. Cała trójka w ciszy dobiła do doku, gdzie Willis zabezpieczył łód .
- Cogodzinne raporty - odezwała si sardonicznie Mali, gdy schodzili na stały grunt.
Wokół wieciły jasne reflektory, sprawiaj c, e Mali i Willis wygl dali jak makabryczne kukiełki imituj ce nienaturalnie ludzkie ruchy.
Albo, pomy lał Joe, jakby to były ich zwłoki, po zabiciu równie przeze mnie. Ale przecie roboty nie wyst puj w postaci zwłok,
zdecydował. To wszystko wina o wietlenia i mojego wyczerpania. Nigdy jeszcze nie czuł si a tak wyzuty z sił. Przy ka dym kroku z
trudem łapał powietrze. Zupełnie jakby własnym sumptem usiłował wydoby Glimmunga na powierzchni , gdzie tamten mógłby si czu
bezpieczny.
Glimmung na to zasługuje, pomy lał.
- To interesuj ca historia - odezwał si Joe, by zmieni temat - jak Glimmung skontaktował si ze mn po raz pierwszy. Siedziałem w
swojej klitce, nie maj c nic do roboty, gdy za wieciła si lampka informuj ca o poczcie. Nacisn łem na guzik i rur zjechał...
- Patrz - przerwała mu Mali. Jej głos był cichy, lecz pełen pasji. Wskazała na wod , a Joe o wietlił to miejsce latark . - A si gotuje od
walki. Czarny Glimmung pochłania Glimmunga; Czarna Katedra pochłania katedr ; Amalita i Borel odchodz w zapomnienie, a z nimi
Glimmung. Nikt nie ocaleje, nie zostanie, nic nie wypłynie na powierzchni . - Odwróciła si plecami i ruszyła w gł b platformy.
- Chwileczk - powiedział robot. - My l , e jest jaki telefon do szanownego pana. Tak jak poprzednio, oficjalny. - Android ucichł na
moment, po czym mówił dalej: - To osobista sekretarka Glimmunga. Chce jeszcze raz z panem rozmawia . - Drzwiczki na jego piersi
rozwarły si i na tacy wyjechał telefon. - Prosz podnie słuchawk - poinstruował robot.
Joe podniósł słuchawk , czuj c, jak spoczywaj cy
mu na ramionach ci ar wgniata go w ziemi . Z trudem utrzymywał słuchawk przy uchu.
- Pan Fernwright? - rozległ si oficjalny, kobiecy głos. - Jeszcze raz mówi Hilda Reiss. Czy Glim-mung jest tam z panem?
- Powiedz jej - nalegała Mali. - Powiedz jej prawd .
- Jest na dnie Mar Nostrum - odrzekł Joe.
- Nie myli si pan, panie Fernwright? Czy dobrze pana zrozumiałam?
- Zszedł do Podwodnego wiata - powiedział Joe. - Zupełnie nagle. Nikt z nas tego nie oczekiwał.
- Nie s dz , aby my si dobrze rozumieli - stwierdziła panna Reiss. - Czy by chciał pan powiedzie ...
- Walczy z cał swoj moc - powiedział Joe. - Sadz , e w ko cu pojawi si przed nami. Twierdzi, e b dzie wysyłał co godzin raporty.
Nie wydaje mi si wi c, by było si czym martwi .
- Panie Fernwright - odci ła si panna Reiss - Glimmung wysyła takie raporty jedynie w sytuacji zagro enia.
- Hmmm - mrukn ł Joe.
- Czy pan mnie rozumie? - warkn ła panna Reiss.
- Tak. - Joe skin ł głow .
- Czy zszedł pod wod dobrowolnie, czy został wci gni ty?
- Jedno i drugie - oznajmił Joe. - Nast piła konfrontacja - gestykulował, próbuj c znale wła ciwe słowa - mi dzy nimi dwoma. Ale
Glimmung zdaje si trzyma r k , czy te nibynó k na pulsie.
- Prosz pozwoli mi z ni pomówi - wtr ciła si Mali. Wyszarpn ła mu z r k telefon i powiedziała do słuchawki: - Tu Mali Yojez. -
Chwila ciszy. - Tak, panno Reiss. Wiem o tym. O tym tak e wiem. No có , jak mówi pan Fernwright, on mo e wyj z tego
zwyci sko. Nie mo emy traci wiary, jak mówi Biblia. - Znów chwila nasłuchiwania. Potem spojrzenie na Joego i przysłoni cie r k
słuchawki. - Ona chce, eby my spróbowali przesła Glimmungowi wiadomo .
- Jak wiadomo ? - zapytał Joe.
- Jak wiadomo ? - powtórzyła Mali do telefonu.
- adnych wiadomo ci - powiedział Joe do Wil-lisa. - To mu si na nic nie przyda. Nic nie mo emy zrobi . - Czuł si zupełnie bezradny,
bardziej ni kiedykolwiek przedtem. Poczucie blisko ci mierci, które prze ladowało go w chwilach depresji, stało si wyj tkowo
dokuczliwe. Czuł jak martwiej mu wn trzno ci, nerwy i serce. Poczucie winy otoczyło go niczym ci ki, atłasowy płaszcz. Zawisł nad
nim wstyd równie wielki jak wstyd Adama przed Bogiem. Czuł nienawi do samego siebie za skutki swych czynów, za nara enie swego
dobroczy cy i całej jego planety na niebezpiecze stwo. Jestem Judaszem, powiedział do siebie. Kalen-dowie maj racj , przybyłem tu, by
skazi t planet sw obecno ci . Glimmung musiał o tym wszystkim wiedzie , a jednak mnie tu ci gn ł. Mo e dlatego, e tego
potrzebowałem. Zrobił to ze wzgl du na mnie. Chryste, a teraz jest ju po wszystkim. Oto jak mu odpłaciłem: mierci .
Mali odło yła słuchawk . Odwróciła znieruchomiał twarz w kierunku Joego i przez długi czas wpatrywała si w niego bez zmru enia
powiek. Patrzyła na niego w wielkim skupieniu, po czym pochyliła głow , jakby przełykała lin .
- Joe - powiedziała - panna Reiss twierdzi, e powinni my si podda . Odej st d i wróci do hotelu „Olimpia" po nasze rzeczy. A potem
- zrobiła chwil przerwy - porzuci planet Plowmana i wróci do własnych wiatów.
- Dlaczego? - zapytał Joe.
- Bo nie ma ju nadziei. Z chwil gdy Glim-mung... - wykonała konwulsyjny gest - ...nie yje, nikt na tej planecie nie b dzie miał szans.
A zatem powinni my... no wiesz... zabra si st d.
- Ale wiadomo w butelce mówiła, eby czeka na cogodzinne raporty - stwierdził Joe.
- Nie b dzie adnych raportów.
- Dlaczego?
Nie odpowiedziała.
Zmro ony strachem Joe zapytał:
- Czy ona te wyje d a?
- Tak, ale najpierw panna Reiss pomo e zabra si innym do portu. Czeka tam ju mi dzysystemowy statek gotowy do załadunku. Ona
ma nadziej umie ci na nim wszystkich w ci gu najbli szej godziny. - Do Willisa za Mali dodała. - Zamów mi taksówk .
39
- Musi pani powiedzie : Willis, zamów taksówk - o wiadczył robot.
- Willis, zamów mi taksówk .
- Odchodzisz? - zapytał Joe. Czuł si zdziwiony, a w dodatku pozbawiony sensu dalszego istnienia.
- Tak nam kazano - odparła po prostu Mali.
- Kazano nam czeka na cogodzinne raporty - upierał si Joe.
- Ty cholerny głupcze - powiedziała Mali.
- Zamierzam tu pozosta - rzekł.
- No to zosta . - Zwróciła si do Willisa: - Czy dzwoniłe po taksówk ?
- Musi pani powiedzie ...
- Willis, czy dzwoniłe po taksówk ?
- Wszystkie s zaj te - odparł robot. - Zbieraj ludzi z najodleglejszych zak tków naszego globu i wioz do portu.
- Daj jej pojazd, którym tu przybyli my - nakazał Joe.
- Czy aby na pewno nie chce pan wyjecha ? - zapytał robot.
- Na pewno - odparł Joe.
- Zdaje si , e ci rozumiem - powiedziała Mali. - Przez ciebie stało si to wszystko; cały ten kryzys. S dzisz wi c, e wyjazd i próba
ocalenia własnej skóry byłyby niemoralne.
- Nie - odpowiedział, po czym zgodnie z prawd wyznał: - Jestem zbyt zm czony na powrót do domu. Przekalkulowałem sobie ryzyko.
Je li Glimmung powróci, b dziemy mogli kontynuowa wznoszenie Held-scalli. Je li nie... - Wzruszył ramionami.
- Bohaterstwo - powiedziała Mali.
- Nic z tych rzeczy. Po prostu zm czenie. Ruszaj do portu. Koniec mo e nast pi lada moment, jak sama dobrze wiesz.
- Có , to wła nie mówiła mi panna Reiss - stwierdziła Mali usprawiedliwiaj co. Wida było, e si zastanawia. - Gdybym została... -
zacz ła, ale Joe natychmiast jej przerwał:
- Nie zostajesz. Ani ty, ani nikt inny. Z wyj tkiem mnie.
- Czy mog si wtr ci ? - zapytał Willis. - Nikt mu nie przerwał, wi c ci gn ł dalej: - Glimmung nigdy nie zakładał, e ktokolwiek ma z
nim umiera . Wida to z przeznaczonych dla was instrukcji od panny Reiss. Bez w tpienia nakazał usun wszystkich z planety na
wypadek swej mierci. Czy pan to rozumie, szanowny panie?
- Rozumiem - oznajmił Joe.
- Czy odjedzie pan wraz z pani ?
- Nie - powiedział Joe.
- Ziemianie s znani ze swej głupoty - o wiadczyła Mali. - Willis, zawie mnie prosto do portu; rzeczy pozostawi w apartamencie.
Ruszajmy.
- Do widzenia, szanowny panie - powiedział do Joego Willis.
- Połam nogi - odparł Joe.
- Co to znaczy? - spytała Mali.
- Nic. Takie archaiczne stwierdzenie - odszedł od nich obojga i wpatrzył si w butelk z wiadomo ci na motorówce. Ja te mog je
połama , pomy lał. - I tak nigdy nie lubiłem tego stwierdzenia - oznajmił w pustk . eby tylko Glimmung miał szcz cie. Tam w Mar
Nostrum, gdzie to ja powinienem walczy zamiast niego z Czarnymi Istotami, które nigdy nie były ywe. To tylko o ywione trupy. Trupy
z niezłym apetytem.
- Przekl ty apetyt - powiedział gło no. Został sam. Słyszał odległy pomruk startuj cych rakiet. Odlecieli.
- Z „Ksi niczki Idy" - powiedział do siebie - piewane przez Cyryla w drugim akcie w ogrodach zamku Adamant.
Zamilkł, a potem nasłuchiwał. Ju nie słyszał rakiet. Do cholery, pomy lał. Niezły bigos. I to z mojej winy. Ksi ga uczyniła ze mnie
kamie wywołuj cy lawin , jak u Arystotelesa. Kamie uderza o kamie , a ten potr ca kolejny. Oto tre ycia.
Czy Mali i Willis wiedzieliby, kogo cytuj ? Mali nie, ale Willis znał Yeatesa. Pewnie znał te W. S. Gilberta. Yeates. Przyszło mu do
głowy co takiego:
P: Czy lubisz Yeatesa?
O: Nie wiem. Nigdy nie próbowałem.
Na chwil w jego umy le zago ciła pustka, a potem to:
P: Czy lubisz Szekspira?
O: Nie wiem. Nigdy nie jadłem szeku z pira.
Wymy lał te rzeczy z rodz cym si w głowie poczuciem beznadziejno ci. Zwariowałem, pomy lał. Mój mózg wypełniony jest bzdurami,
ból mnie ogłupił. A co si dzieje tam w dole? Spojrzał na wod . Była gładka i czysta, nie wiadomo co kryło si w otchłani. Niczego nie
był w stanie wywnioskowa , gdy nagle...
Niecałe pół kilometra od platformy woda zacz ła burzy si gwałtownie. Co wielkiego zjawiło si pod powierzchni , przebiło j , i
uwolniło si . Olbrzymi obiekt rozpostarł skrzydła, którymi bił bezradnie; bił nimi wolno, jakby był wyczerpany. Potem wzniósł si w
niebo niezdarnym lotem. Młócił powietrze jak oszalały, a jednak wzniósł si tylko kilka stóp nad powierzchni .
Glimmung? Joe wyt ał wzrok w kierunku nadlatuj cego. Tamten machał skrzydłami, a znalazł si przy jednej z kapsuł platformy.
Jednak nie wyl dował; pracowicie leciał dalej, a znikn ł w mrokach nocy.
Równocze nie wł czył si automatyczny alarm i nagrany, tubalny głos zacz ł powtarza przez wszystkie gło niki:
- Uwaga! Uaktywnił si fałszywy Glimmung! Nale y działa zgodnie z procedur ratownicz , punkt trzeci! Uwaga! Uaktywnił si ... -
dudnił bez przerwy.
Ten wyn dzniały, poobijany stwór, który wyłonił si z morza, nie był Glimmungiem.
40
Rozdziat czternasty
Przyszła mu do głowy najgorsza mo liwo . Glimmung został pokonany. Zdał sobie z tego spraw , gdy usłyszał alarm i trzepot
olbrzymich, pracowicie łopocz cych skrzydeł. To co miało jak misj . Udawało si w okre lonym kierunku. Dok d, zastanawiał si Joe.
Nawet nie l duj c, obci ało planet okropnym pi tnem swej obecno ci. Jego samego równie . Na razie jednak nie zainteresowało si
nim, wi c przysiadł, skulił si i zamkn ł oczy.
- Glimmung - powiedział gło no.
Odpowiedzi nie było.
To co leci do portu, zdecydował. Widział, z jak determinacj to robiło. Glimmung zdołał to osłabi , ale nie zdołał zniszczy . A teraz
le ał na dnie Mar No-strum i najprawdopodobniej umierał.
Musz zej tam na dół. Zanurkowa jeszcze raz i sprawdzi , czy mog co dla niego zrobi . Szale czo zacz ł zbiera sprz t do
nurkowania. Znalazł butle z tlenem, mask , płetwy, latark ; znalazł pas z ołowianym balastem. Pracował jak oszalały. W momencie, gdy
wciskał si w kombinezon, zdał sobie spraw , e robi to bezcelowo. Było za pó no.
Nawet je li go znajd , pomy lał, nie b d w stanie mu pomóc. Nie dam rady go wyci gn . A kto go uleczy? Ja? Ani ja, ani nikt inny.
Poddał si . Zacz ł rozpina kombinezon i pas. Na wpół sparali owane palce nie dawały sobie rady z zamkiem. Rozebranie si
przekraczało jego mo liwo ci.
Paskudne zrz dzenie losu, pomy lał. Glimmung na dnie oceanu. Czarny Glimmung, ten fałszywy, szybuje po niebie. Wszystko si
poodwracało, a niebezpieczna sytuacja przekształciła si w katastrof .
Dobrze przynajmniej, e Czarny nie próbował mnie dopa , pomy lał. Poleciał w poszukiwaniu wi kszej zdobyczy.
Joe spojrzał na wod , o wietlił miejsce, gdzie zaton ł Glimmung. W wietle latarki błyszczały fragmenty połamanych piór. Powi kszała
si plama jakiej oleistej cieczy. Krew, pomy lał. Je li to krew Czarnego to dobrze, gorzej je li to krew Glimmunga.
Oci ale zdołał doczłapa si i w lizgn do motorówki. Popłyn ł w obserwowane przed chwil miejsce. Wył czył silnik. Szlam plamił
burty łodzi. Ale nie zauwa ył nic nowego. Jednak pozostał na miejscu i słuchał szumu fal bij cych w dali o brzeg. Eksperymentalnie
wło ył dło do wody. Szlam miał w wietle latarki czarny kolor. Była to jednak krew. Mnóstwo wie ej krwi. Krwi miertelnie rannego
stworzenia, które nie miało szans na ocalenie.
Umrze w wyniku wykrwawienia najpó niej za par dni. A mo e ju za par godzin.
Z gł bin oceanu wypłyn ła butelka. Natychmiast dostrzegł j w wietle latarki, podpłyn ł ku niej, uruchomiwszy silnik, i wyj ł j na
pokład.
Jaka kartka. Odkorkował butelk i wytrz sn ł zawarto na dło . Odczytał tekst w wietle latarki.
Dobre nowiny! Wypleniłem opozycj i teraz dochodz do siebie.
Z niedowierzaniem przypatrywał si tym słowom. Czy to art? Zastanawiał si . Pozorowany heroizm w takiej sytuacji? Dzban tak
wła nie okre lił Glim-munga, jako pozoranta. Sama notka mo e by tak e oszustwem, mo e nie pochodzi od Glimmunga. Tak jak słowa
na dzbanie mog by produktem katedry, a nie jej negatywu, ale wła nie tej Heldscalli, któr chciał ratowa Glimmung. Wypleniłem
opozycj , powtórzył sobie w my lach, jeszcze raz czytaj c notk . Co si tutaj nie zgadza, zdecydował. To wła nie wróg Glimmunga,
cho mo e powa nie okaleczony, uleciał w niebo. A on sam nie potrafił si d wign z dna oceanu i mimo tej notki, zdawał si bardziej
poszkodowany.
Na powierzchni wypłyn ła druga butelka, mniejsza od poprzedniej. Wyłowił j i wyj ł wiadomo .
Poprzedni komunikat nie jest oszustwem. Jestem dobrego zdrowia i mam nadziej , e ty te . G. PS Nikt ju nie musi opuszcza planety.
Zawiadom ich, e nic mi nie jest i powiedz, by pozostali na razie w swych kwaterach. G.
- Ale ju jest za pó no - powiedział gło no Joe. - Wła nie wyje d aj . Za długo czekałe , Glimmung. Zostałem tylko ja i roboty; mam na
my li głównie Willisa. A to nie za wiele. Nic w porównaniu z tłumem, jaki tu zebrałe dla podniesienia Heldscalli. Twój Projekt nie
doczeka ko ca.
Co wi cej, ta notka te mogła by oszustwem. Prób powstrzymania ludzi przed opuszczeniem planety na rozkaz panny Reiss, podj t
przez sam katedr . Jednak notk opatrzono autentycznym kr giem w stylu Glimmunga. Je li obie notki były fałszerstwami, to nale ało
podziwia ich autora.
Wzi wszy ostatni karteczk do r ki, Joe napisał na jej odwrocie co w rodzaju odpowiedzi.
Skoro jeste dobrego zdrowia, dlaczego zostajesz tam w dole? Podpisano Zmartwiony Pracownik.
Wepchn ł li cik do jednej z butelek, doło ył odwa nik z pasa ołowianego, zakorkował przesyłk i wrzucił j do wody. Natychmiast
zaton ła. A zaraz potem wynurzyła si z gło nym pluskiem. Wyłowił j i otworzył.
Obecnie niszcz Czarn Katedr . Wróc na stały l d, jak tylko sko cz . Podpisano Udzielny Władca. PS Zbierz pozostałych. B d
potrzebni. G.
Wypełniaj c bez przekonania polecenie, Joe podpłyn ł do doku. Znalazł wideofon, a było ich kilka i poprosił o poł czenie z wie portu
gwiezdnego.
- Kiedy odleciał ostatni statek? - zapytał wie .
- Wczoraj.
- A wi c statek mi dzysystemowy nadal jest u was?
- Tak.
To dobre wie ci, a zarazem nieprawdopodobne, pomy lał Joe, i powiedział:
- Glimmung chce, by zatrzyma ten statek i wysła jego pasa erów z powrotem do kwater.
- Czy ma pan upowa nienie do wyst powania w imieniu Glimmunga?
- Tak - odparł Joe.
- Prosz to udowodni .
- Udzielono mi ustnych wskazówek.
41
- Prosz to udowodni .
- Je li pozwoli pan statkowi odlecie - powiedział Joe - wówczas Heldscalla nigdy nie zostanie podniesiona. A Glimmung ci zniszczy.
- Ale jak pan to udowodni?
- Prosz mi pozwoli porozmawia z pann Reiss - rzekł Joe.
- Kim jest panna Reiss?
- Jest na pokładzie statku. To prywatna sekretarka Glimmunga.
- Od niej równie nie przyjmuj rozkazów. Jestem autonomiczny.
- Czy ta wielka czarna rzecz ze skrzydłami przyleciała do was?
- Nie.
- W ka dym razie - powiedział Joe - leci. Powinna pojawi si w ka dej chwili. Wszyscy na pokładzie statku umr , je li nie ka esz im go
opu ci .
- Neurotyczna panika nie przekona mnie - o-znajmiła wie a, ale jej głos nie brzmiał ju tak pewnie.
Nast piła chwila ciszy, Joe wyczekiwał niecierpliwie dalszego ci gu.
- Wydaje mi si - rzekła wie a - e co widz .
- Wypu pasa erów ze statku - nakazał Joe - zanim b dzie za pó no.
- Ale b d bezradni jak krowi ta - upierała si wie a.
- Koci ta - poprawił Joe.
- Wyraziłem si jasno, mimo e u yłem złej metafory - oznajmiła wie a. Ale teraz jej głos brzmiał ju bardzo niepewnie. - Mo e
mógłbym poł czy pana z kim na statku.
- Pospiesz si - krzykn ł Joe. Ekran telefonu pokazał gmatwanin kolorów, a potem w jej miejsce pojawiła si twarz Harpera Baldwina.
- Panie Fernwright - jego głos wyra ał zdenerwowanie - wła nie opuszczamy statek. Rozumiem, e fałszywy Glimmung zmierza w
naszym kierunku. Czy mamy wystartowa ?
- Rozkazy si zmieniły - stwierdził Joe. - Glimmung yje i czuje si dobrze. Pragnie, eby cie wszyscy przybyli do oceanicznego
centrum. Najszybciej jak to mo liwe.
Ekran wypełniła zimna, praktyczna twarz, niemal kobieca.
- Tu Hilda Reiss. W takiej sytuacji jedyn alternatyw jest ewakuowanie planety Plowmana. S dziłam, e pan to zrozumiał. Mówiłam
pannie Yojez...
- Ale Glimmung chce, eby cie przybyli tutaj - powiedział Joe. Co za cholerna słu bistka. Wyci gn ł notk Glimmunga przed obiektyw
kamery. - Poznaje pani to pismo? Jako jego sekretarka powinna pani.
Marszcz c czoło, zacz ła czyta :
- Nikt ju nie musi opuszcza planety. Zawiadom ich, e nic mi nie jest i powiedz...
Joe przytrzymał przed ekranem drug notk .
- Zbierz pozostałych - odczytała panna Reiss. - Rozumiem. Tak, to oczywiste - spojrzała na Joego - w porz dku, panie Fernwright.
Zatrudnimy were-jów jako kierowców i jak najszybciej przyb dziemy do pana. Mo e pan nas oczekiwa za dziesi , pi tna cie minut. Z
wielu powodów mam nadziej , e uwolniony fałszywy Glimmung nie zniszczy nas po drodze. Do widzenia. - Odło yła słuchawk . Ekran
pociemniał.
Dziesi minut, pomy lał Joe. Z Czarnym Glimmun-giem nad głow . B d mieli szcz cie, je li uda im si znale jakich werejów.
Nawet wie a, produkt zupełnie syntetyczny, zmartwiła si sytuacj .
Nadzieja, e dotr do niego, była nikła.
Min ło pół godziny. Nie było ani ladu poduszkowca, adnego znaku zbli aj cej si grupy. Dopadł ich, powiedział sobie Joe. Przepadli.
Tymczasem Glimmung walczy z Czarn Katedr w Mar Nostrum. Wszystko decyduje si wła nie teraz.
Dlaczego nie przybywaj , martwił si . Czy naprawd dopadł ich Czarny Glimmung? Czy s ju trupami pływaj cymi w wodzie, czy
mo e schn cymi na brzegu kupkami ko ci? A Glimmung? Co z nim? Nawet je li tu przyb d , wszystko zale y od zwyci stwa
Glimmunga nad Czarn Katedr . Je li zginie, przyb d tu na pró no. I tak b dziemy musieli wszyscy opu ci t planet . Ja wróc na
zatłoczon Ziemi , gdzie u ywa si bezwarto ciowych pieni dzy. Wróc do swej emeryturki, do pustej klitki, gdzie nic si nie dzieje. I do
Gry, do tej cholernej Gry. Na cał reszt ycia.
Nie zamierzam si st d rusza , powiedział sobie. Nawet je li Glimmung zginie. Ale jaki b dzie ten wiat bez Glimmunga. Rz dzony
Ksi g Kalendów... schematyczny wiat, gdzie ka dy dzie uj ty jest w ramy Ksi gi, gdzie nie ma wolno ci. Ksi ga b dzie nam mówi
ka dego ranka, co mamy robi , a my b dziemy to robi . W ko cu Ksi ga powie nam, e mamy umrze , a my... umrzemy, pomy lał.
Ksi ga myliła si . Mówiła, e to, co znajd pod wod , spowoduje, i zabij Glimmunga. Nic takiego si nie stało.
Lecz Glimmung nadal mo e umrze , przepowiednia mo e si spełni . Pozostały dwie bitwy: o zniszczenie Czarnej Katedry i wyniesienie
Heldscalli na powierzchni . Glimmung mo e zgin w ka dej z nich, mo e ginie ju teraz. A wraz z nim cała nadzieja.
Wł czył radio, by posłucha wiadomo ci.
- Jeste impotentem? - odezwało si radio. - Nie mo esz osi gn orgazmu? Hardovax zmieni twoje troski w rado . - Tu odezwał si
kolejny głos, nale acy do słabowitego m czyzny: - Na Boga, Sally, co si ze mn stało? Wiem, e ostatnio zauwa yła , jaki jestem
oklapni ty. Kurcz , wszyscy to zauwa yli... - Tutaj głos zmienił si na e ski: - Harry, potrzebujesz tylko pewnej tabletki o nazwie
Hardovax. W par dni staniesz si prawdziwym m czyzn . - Hardo-vax? - znów Harry. - Kurcz , mo e powinienem spróbowa ... - I
ponownie głos spikera: - Dost pny we wszystkich aptekach lub na zamówienie... - W tym momencie Joe wył czył radio. Teraz ju wiem,
o co chodziło Willisowi, powiedział sobie.
Na miniaturowym l dowisku centrum wyl dował du y poduszkowiec. Joe usłyszał jego przybycie; cały budynek dr ał i wibrował. A wi c
udało im si , pomy lał i pospieszył na spotkanie. Nogi miał jak z gumy, ledwie go niosły.
Pierwszy pojawił si Harper Baldwin.
- No, jest pan, panie Fernwright. - U cisn ł serdecznie r k Joego. Wydawał si rozlu niony. - Ale to była bitwa.
42
- Co si stało? - zapytał Joe, widz c wysiadaj c z pojazdu kobiet w rednim wieku o ostrych rysach twarzy. Na Boga, pomy lał, nie
stój tak, mów co . - Jak udało si wam uj z yciem? - zapytał, widz c, jak wysiada czerwonawy kr pusek, za nim matrona, a potem
jeszcze malutki facecik.
Pojawiła si Mali Yojez, która oznajmiła:
- Uspokój si , Joe. Ale si podniecasz.
Teraz zacz ły wysiada niehumanoidalne formy ycia. Wielonogi gastropoid, wielka szara cza, puszysta kostka lodu, czerwona galaretka
w metalowej ramie, jednokomórkowy głowonóg, milutki dwukomorowiec Nurb K'ohl Daq, paj czak w błyszcz cym chitynowym
pancerzu... a potem sam ogoniasty werej - kierowca. Wszystko to szło, pełzało, toczyło si i lizgało po po-
wierzchni platformy, chroni c si w kapsułach przed nocnym chłodem. Tylko Mali pozostała przy nim... no i werej - kierowca, który palił
jaki dziwny rodzaj trawki. Wygl dał na zadowolonego z siebie.
- Było a tak le? - zapytał Joe.
- Było strasznie - powiedziała Mali uspokojonym ju nieco głosem, nadal jednak była blada.
- Nikt jako nie chce o tym mówi - dziwił si Joe.
- Ja ci opowiem - oznajmiła. - Daj mi tylko chwilk . - Wyci gn ła r k do wereja. Gdy dostała papierosa, zaci gn ła si łapczywie i
podała go Joe-mu. - Palili my je kiedy z Ralfem. Pomagały.
Joe pokr cił głow .
- No dobrze - zgodziła si . - Po twoim telefonie wyszli my ze statku. Wtedy wła nie nadleciał Czarny Glimmung i zacz ł nas okr a .
Naj li my tego wereja i...
- Wystartowałem - oznajmił dumnie werej.
- Tak, wystartował - ci gn ła Mali. - Poinformowano go dokładnie o sytuacji, wi c leciał, prawie dotykaj c ziemi. Leciał mo e z dziesi
stóp nad budowlami i polami. A co najwa niejsze, obrał sobie tylko znan drog . - Do wereja za powiedziała: - Zapomniałam, jaki był
powód stworzenia przez ciebie tego szlaku. Wyja nij to jeszcze raz.
Werej wyj ł papierosa z szarych warg i odparł:
- Uciekinierzy przed podatkiem dochodowym.
- Tak. - Mali skin ła głow . - Na planecie Plowmana obowi zuje wielki podatek dochodowy, około siedemdziesi ciu procent, oczywi cie
zale y to równie od grupy zaszeregowania. A wi c wereje obsługuj cy taksówki musieli si nauczy tak lawirowa mi dzy policj a
agentami podatkowymi, by dowie pasa era, zanim zostanie przyłapany. Na statku pasa er jest ju bezpieczny, bo to miejsce
eksterytorialne jak ambasada.
- Zawsze mi si udaje - pochwalił si werej - dowie pasa era na statek, nim go złapi . aden policyjny kr ownik, nawet z radarem, nie
złapie mnie przed portem. W ci gu dziesi ciu lat udało im si tylko raz i akurat wtedy byłem czysty - skrzywił si , wypuszczaj c dym.
Joe zapytał:
- To znaczy, e Czarny Glimmung ruszył za wami?
- Nie - odparła Mali. - Rzucił si na statek w par minut potem, jak go opu cili my. Statek uległ całkowitemu zniszczeniu, a Czarny
Glimmung został powa nie ranny, tak mówili przez radio.
- Wi c dlaczego uciekali cie zakosami? - zdziwił si Joe.
- Wtedy zdawało si to dobrym pomysłem - odparła Mali. - Hilda Reiss mówiła co o tym, e Glimmung atakuje Czarn Katedr . Czy
były jakie nowiny na ten temat od czasu, gdy rozmawiali cie przez telefon?
- Nie - powiedział Joe. - Nie sprawdzałem. Czekałem, a si pojawicie.
- Jeszcze minutka na pokładzie tego statku - pomy lała gło no Mali - a zostaliby my zabici. To było tak blisko, Joe. Nie chciałabym
prze y tego jeszcze raz. My l , e jemu statek wydawał si ywy, bo był taki wielki. My byli my tacy male cy, pewnie nigdy nie
widział poduszkowca.
- Dziwne rzeczy dziej si na tej planecie - powiedział werej. Teraz czy cił sobie z by paznokciem kciuka. Nagle wyci gn ł dło .
- Czego chcesz? - zapytał Joe. - U cisn mi r k ?
- Nie - oznajmił werej. - Chc 0,85 crumbla. Oni powiedzieli, e ty płacisz za t ekstra ucieczk .
- Zwró si do Glimmunga - powiedział Joe.
- Nie ma pan 0,85 crumbla? - zapytał werej.
- Nie - odparł Joe.
- A pani? - zwrócił si werej do Mali.
- Nikomu z nas jeszcze nie zapłacono - powiedziała Mali. - Uregulujemy rachunek, kiedy Glim-mung nam zapłaci.
- Mógłbym wezwa policj - oznajmił werej, ale nie wygl dało na to, by rzeczywi cie chciał. W zasadzie to miła istota, pomy lał Joe.
Przyjmie zapłat pó niej.
Mali wzi ła Joego za r k i poprowadziła pod kopuł . Werej został z tyłu. Nie próbował ich zatrzyma .
- Wydaje mi si - powiedziała Mali - e osi gn li my wspaniałe zwyci stwo. Mam na my li ucieczk przed Czarnym Glimmungiem i
jego kontuzj . On chyba nadal pozostaje w porcie gwiezdnym, a władze zastanawiaj si , co z nim zrobi . B d czeka na decyzj
Glimmunga. Ralf twierdził, e dzieje si tak od wielu dziesi cioleci, od chwili jego przybycia tutaj. On bardzo interesował si rz dami
Glimmunga nad t planet . Mawiał nawet...
- A je li Glimmung zginie? - zapytał Joe.
- Wówczas werej nie otrzyma zapłaty - odpowiedziała Mali.
- Nie o tym my lałem - powiedział Joe. - Chodziło mi o to, czy w przypadku mierci Glimmunga władza nie zostanie powierzona
Czarnemu Glimmun-gowi? Jako najbli szemu substytutowi?
- Bóg jeden wie - rzekła Mali. Doł czyła do grupy ró norodnych istot i przysłuchiwała si , co Harper Baldwin ma do powiedzenia
miłemu dwukomorowcowi.
- Faust zawsze umiera - oznajmił Harper Baldwin.
43
- Tylko w sztuce Marlowe'a i zainspirowanych przez ni legendach - odparł Nurb K'ohl Daq.
- Wszyscy wiedz , e Faust umiera - powiedział
Harper Baldwin. Spojrzał po otaczaj cych go kr giem stworzeniach. - Czy nie mam racji? - zapytał.
- To nie zostało jeszcze rozstrzygni te - rzekł Joe.
- Ale tak! - krzykn ł Harper Baldwin. - W Ksi dze Kalendów. I to dokładnie. Spójrzcie raz jeszcze. Przestali my ju na to zwraca
uwag , ale powinni my byli odlecie , gdy jeszcze mogli my, gdy statek był gotowy do startu.
- Wówczas by my zgin li - stwierdził paj czak i zamachał wieloma odnó ami. - Uderzaj c w statek, Czarny Glimmung zabiłby nas
wszystkich.
- To prawda - zgodziła si Mali.
- Tak by było - rzekł Nurb K'ohl Daq w swój przemiły sposób. - Jeste my tu tylko dlatego, e pan Fernwright potrafił przekona pann
Hild Reiss, i Glimmung pragnie, aby my wyszli ze statku, co nast pnie uczynili my...
- Bzdury - zdenerwował si Harper Baldwin.
Joe si gn ł po latark i udał si nad wod . Skierował jasne helowe wiatło na powierzchni oceanu w poszukiwaniu... czegokolwiek.
Jakiegokolwiek znaku, wiadcz cego o kondycji Glimmunga. Popatrzył na swój zegarek. Od momentu starcia z Czarnym Glimmungiem i
zapadni cia si Glimmunga w gł biny Mar No-strum min ła ju prawie godzina. Czyjego pracodawca nadal yje? Czy jego ciało
wypłyn łoby na powierzchni , czy tak jak moje bł kałoby si w pełnej rozkładu otchłani, zastanawiał si Joe. Czy gniłoby i chowało si
w trumnie albo innej konstrukcji; ju nie ywe, ale jeszcze nie całkowicie martwe? Taki stan pół mierci mógł trwa całe wieki. Wówczas
Czarna Katedra miałaby okazj utorowa sobie drog na powierzchni i na suchy l d. Gdyby Glimmung umarł, nic nie byłoby w stanie jej
powstrzyma .
Mo e pojawiła si kolejna wiadomo ? Szukał na wodzie butelki, omiatał wiatłem wielkie połacie oceanu. adnej butelki. Nic. Obok
zjawiła si Mali.
- Masz co ?
- Nie - odparł krótko.
- Czy my lisz o tym, co ja? - zapytała. - Nadal s dz , e wisi nad nim fatum pora ki. Ksi ga ma racj ; Harper Baldwin te . Faust zawsze
przegrywa, a Glimmung jest wcieleniem Fausta. Ta jego walka... jego upór... wszystko si zgadza. Legenda sprawdza si co do joty,
nawet w tym momencie, gdy tu stoimy.
- Mo e masz racj - zgodził si Joe, nadal przeczesuj c powierzchni wody snopem wiatła. Mali przytuliła si do niego.
- Teraz ju jeste my bezpieczni. Mo emy st d odlecie . Czarny Glimmung ju nam nie zagrozi.
- Ja zostaj . - Joe odsun ł si od dziewczyny, wci szukaj c butelki. O niczym nie my lał, jedynie biernie czekał. Czekał na wskazówk ,
na znak. Jakikolwiek znak o tym, co si dzieje na dole.
Nagle woda wzburzyła si . Skierował wiatło w tamt stron . Wysilał wzrok.
Co wielkiego próbowało wydosta si na powierzchni . Co to było? Heldscalla? Glimmung? A mo e Czarna Katedra? Czekał
roztrz siony. Woda gotowała si i syczała, w gór wzbijały si kł by pary, a noc wypełniło pot ne wycie istoty, dokonuj cej
tytanicznego wysiłku.
- To Glimmung - oznajmiła Mali. - Jest ci ko ranny.
Rozdział pi tnasty
Kr g ognia wygasł. Wirował jedynie wodny kr g, ale robił to tak nieporadnie, jakby poruszała nim zepsuta maszyna, a nie ywa istota.
Reszta grupy zgromadziła si na brzegu.
- Nie udało mu si - powiedziała czerwona galaretka wsparta na metalowej ramie. - Widzicie, zaczyna umiera .
- Tak - powiedział gło no Joe i zdziwił si , słysz c własne słowa. Brzmiały zgrzytliwie na tle j ków wydawanych przez rannego
Glimmunga. Wielu innych podchwyciło je, jakby wypowiedział zakl cie, jakby to on podj ł decyzj , czy Glimmung ma y , czy nie. -
Ale nie mo emy by pewni, póki si do niego nie zbli ymy - dodał. Odło ył latark i zszedł po drabinie do łodzi. - Zamierzam to
sprawdzi - oznajmił. Si gn ł po latark , a potem, dr c na nocnym wietrze, odpalił silnik.
- Nie pły tam - przestrzegła go Mali.
- Zobaczymy si za chwil - zbagatelizował to Joe. Wyprowadził motorówk z doku i skierował j w spienione fale tworz ce si wokół na
wpół wynurzonego Glimmunga.
Jak e wielka musi by ta rana, rozmy lał w skacz cej po falach łodzi. Rana na skal , jakiej nie jestem w stanie poj . Cholera, pomy lał z
gorycz , dlaczego to musi si tak ko czy ? Dlaczego nie mogło by inaczej? Czuł si bezradny, jakby i jego ogarniała mier . Jakby sam
był Glimmungiem.
Na wodzie kołysał si wielki kształt, z którego płyn ła krew. Zupełnie jak z Chrystusa na krzy u. Jakby były jej niezliczone ilo ci. Jakby
ten moment miał trwa wiecznie, pomy lał Joe. Ja na łódce, próbuj si zbli y , a on tam w wodzie, wykrwawia si na mier . Bo e, to
okropne, naprawd okropne. A jednak prowadził łód coraz bli ej.
Gdzie z gł bin własnego ciała odezwał si Glim-mung:
- Potrzebuj was. Potrzebuj wszystkich.
- Ale có mo emy zrobi ? - Joe podpłyn ł jeszcze bli ej.
Teraz kraw d ciała Glimmunga znajdowała si o kilka metrów od motorówki. Woda i krew wlewały si na jej pokład. Joe czuł jak łód
si zanurza. Je li tak dalej pójdzie, to za chwil zaton , pomy lał.
Z oporami zmienił kierunek i teraz odpływał od Glimmunga. Łód przestała ton . A jednak nie czuł si dzi ki temu lepiej. Strach
pozostał ten sam. Joe wci identyfikował si z umieraj cym pracodawc .
Glimmung przewrócił si wła nie na bok, trac c kontrol nad ciałem i wybełkotał:
44
- Ja... ja...
- Powiedz tylko, co mamy robi - krzykn ł Joe - a zrobimy to.
- To bardzo miło z twojej strony - zdołał wyszepta Glimmung, a potem przewrócił si brzuchem do góry, tak e nie mógł ju mówi .
Oto koniec, pomy lał Joe.
Z ci kim sercem skierował łód do przystani. Było po wszystkim.
Par istot, w tym Mali i Harper Baldwin, pomogło mu przycumowa łód .
- Dzi ki - powiedział i niezgrabnie wdrapał si po drabince. - On nie yje - o wiadczył. - Albo jest na kraw dzi mierci klinicznej. -
Pozwolił pannie Reiss i Mali okry si kocem, który natychmiast przywarł do mokrego od wody i krwi ciała. Mój Bo e, pomy lał, jestem
przemokni ty do suchej nitki. Zupełnie o tym nie pami tał, tak pochłon ło go to, co działo si z Glimmungiem. Teraz znów zwracał
uwag na siebie. Na to, e jest mokry, przemarzni ty i przepełniony gorycz .
- Masz tutejszego papierosa. - Mali wetkn ła mu go mi dzy wargi. - Wchod do rodka. Nie ma ju na co patrze . Zrobiłe , co mogłe i
musisz wypocz .
- On prosił nas o pomoc - wyszczekał z bami Joe.
- Wiem - powiedziała Mali. - Słyszeli my to. Pozostali skin li głowami. Na ich twarzach malował si ból.
- Nie wiem, co mogliby my dla niego zrobi - powiedział Joe. - Jak mogliby my mu pomóc. Nie widz adnej mo liwo ci, ale on chciał
powiedzie co jeszcze. Mo e gdyby powiedział, mogliby my mu pomóc. W ostatnich słowach tylko mi podzi kował. - Joe pozwolił
Mali wprowadzi si pod ogrzewan kopuł .
- Dzi w nocy opu cimy to miejsce - oznajmiła Mali.
- W porz dku - zgodził si Joe, kiwaj c głow .
- Le ze mn na moj planet - zaproponowała Mali. - Nie wracaj na Ziemi . Nie b dziesz tam szcz liwy.
- Tak - odparł. Mówiła prawd , bez najmniejszych w tpliwo ci. - A gdzie Willis? - zapytał, rozgl daj c si wokół. - Chc mu przekaza
jeszcze par pojedzonek.
- Powiedzonek - poprawiła go Mali. Skin ł głow .
- Tak. Chciałem powiedzie powiedzonek.
- Jeste naprawd zm czony.
- Cholera - powiedział. - Nie wiem nawet dlaczego. Przecie tylko tam podpłyn łem i próbowałem z nim pogada .
- To poczucie odpowiedzialno ci - stwierdziła Mali.
- Jakiej odpowiedzialno ci? Nawet go dobrze nie słyszałem.
- Ale obiecałe mu co . Odno nie nas wszystkich.
- Tak czy inaczej zawiodłem - powiedział Joe.
- To on nas zawiódł. Nie ma w tym twojej winy. Słuchałe go; wszyscy go słuchali my. Nic nie powiedział.
- Czy on nadal jest na powierzchni? - zapytał Joe. Zerkn ł jej przez rami na wod .
- Jest na powierzchni, dryfuje w t stron . Joe rzucił papierosa, zgasił go obcasem i ruszył ku wodzie.
- Zosta tu - próbowała go powstrzyma Mali. - Tam jest zimno, a ty jeste nadal mokry. Umrzesz.
- Wiesz, jak umarł Gilbert? - zapytał j . - William Schwenck Gillbert? Dostał ataku serca, próbuj c ocali ton c dziewczyn . - Joe
przepchn ł si obok Mali na zewn trz. - Chc umrze - dodał, widz c e Mali idzie za nim. - Co w pewnym sensie mnie przera a.
A mo e by tak umrze z Glimmungiem, pomy lał. W ten sposób dowiedziałbym si chocia , co on czuje.
Ale któ by zwrócił na to uwag ? Nikt taki nie pozostał. Spiddlery i wereje, pomy lał. I roboty. Przepchn ł si przez reszt grupy a na
samo nadbrze e.
Cztery latarki o wietlały wybrzuszenie na wodzie, które kiedy było Glimmungiem. • Joe, tak jak i inni, patrzył na ten widok w milczeniu.
Nie przychodził mu do głowy aden komentarz. aden te nie wydawał si potrzebny. Popatrz na to, Joe, powiedział do siebie, do czego
doprowadziłe . Zatem summa summarum Ksi ga Kalendów miała racj . Schodz c w gł biny, spowodowałem jego mier .
- To twoja robota - rzekł Harper Baldwin.
- Jasne - stoicko zgodził si Joe.
- Miał pan powody? - zapytał wielonogi gastro-poid.
- Nie - oznajmił Joe. - Chyba eby liczy głupot .
- Jestem gotów j policzy - stwierdził Harper Baldwin.
- Okay - rzekł Joe. - Pa ska sprawa.
Wpatrywał si , wpatrywał i wpatrywał, a Glimmung był coraz bli ej, bli ej i bli ej. W momencie, gdy znalazł si tu przy brzegu, jego
ciało poderwało si nagle.
- Uwaga! - krzykn ła z tyłu Mali. Cała grupa rozproszyła si , biegn c ku schronieniom w kopułach.
Za pó no. Joe spojrzał w gór i dostrzegł opadaj ce wielkie cielsko. Glimmung opu cił si na nadbrze e, zatapiaj c je i łami c w drzazgi.
W chwil potem Joe przygl dał si ciału Glimmunga z zupełnie innej perspektywy. Od wewn trz.
Glimmung zamkn ł ich w sobie. Wszystkich. Nikt nie uszedł, nawet robot Wilłis, który stał daleko na uboczu. Teraz był schwytany i
usidlony wewn trz Glimmunga.
Joe usłyszał, jak Glimmung mówi. Słyszał to nie uszami, lecz mózgiem. Równocze nie dosłyszał głosy innych, reszty grupy, wplecione w
głos Glimmunga jak tło muzyczne audycji radiowej:
- Pomocy?!
- Gdzie jestem?
- Wypu cie mnie!
Mamrotali jeden przez drugiego jak spłoszone mrówki. Nad tym wszystkim grzmiał głos Glimmunga.
- Zaprosiłem was tu dzisiaj - o wiadczył - poniewa potrzebuj waszej pomocy. Tylko wy mo ecie mi jej udzieli .
Jeste my jego cz ci , zdał sobie spraw Joe. Cz ci ! Próbował co zobaczy , ale widział tylko rozmydlon galaretk , która przesłaniała
45
otaczaj c ich rzeczywisto . Nie jestem przy kraw dzi, pomy lał, jestem w centrum. Nic wi c nie widz . Ci z brzegu mo e co widz ,
ale...
- Prosz , posłuchajcie mnie - przerwał Glim-mung. - Skoncentrujcie si . Je li tego nie uczynicie, zostaniecie zabsorbowani i znikniecie,
nikomu na nic si nie przydaj c. Potrzebuj was do ycia, chc by cie istnieli jako odr bne jednostki w mej wielkiej somatycznej
osobowo ci.
- Czy kiedykolwiek nas wypu cisz? - zaj czał Harper Baldwin. - Czy te zostaniemy tu na zawsze?
- Chc wyj - krzyczała panicznie panna Reiss. - Wypu mnie!
- Prosz - błagała wielka szara cza - chc fruwa i piewa . A trzymasz mnie tutaj ci ni t z innymi. Pozwól mi fruwa , Glimmungu!
- Uwolnij nas! - błagał Nurb K'ohl Daq. - To nie jest w porz dku!
- Zniszczysz nas!
- Po wi casz nas na ołtarzu!
- Czy zginiemy, nie mog c na to nic poradzi ?
- Nie zginiecie. Zostali cie tylko wchłoni ci - o wiadczył Glimmung.
- To tak jakby my zgin li - oponował Joe.
- Nie - grzmiał Glimmung. - Wcale nie tak. - Zacz ł oddala si od nadbrze a i jego resztek, których nie wchłon ł. W dół, pomy lał
Glimmung, a Joe zaraz odebrał t my l. Inni tak e. W dół, na samo dno. Nadszedł czas wyniesienia Heldscalli.
Teraz, pomy lał Glimmung. To, co zaton ło przed wiekami, znów znajdzie si na powierzchni. Amalita i Borel, pomy lał. B dziecie
wolne, gdy znajdziecie si na brzegu. B dzie tak jak kiedy , a do ko ca wszech wiata.
Gł bia. Woda stała si m tna. Roiła si od przeró nych drobin. To gł binowa nie yca, pomy lał. Zima uczyniona z zawieszonych w
wodzie form ro linnych. Niech ju opadn .
Przed nimi le ała Heldscalla. Jasne wie e, gotyckie łuki, witra e oprawne w złoto. Zobaczył to mnóstwem oczu. Była nienaruszona, je li
nie liczy in ynierskich przygotowa , jakie ju poczyniono w celu jej wydobycia. Teraz, pomy lał Glimmung, wejd do ciebie, stan si
cz ci ciebie i wynios ci . Wzniesiesz si ze mn i umrzemy na brzegu. Ale b dziesz ocalona.
Dostrzegł ruiny Czarnej Katedry. Rozbite na kawałki. Powalone w tym miejscu, gdzie je pozostawił. Gnij ce i nieprzydatne resztki, które
ju w niczym nie mog mi przeszkodzi , nawet gdy jestem tak słaby. Dzi ki wam wszystkim, pomy lał, znów mog działa . Czy mnie
słyszycie?
- Powiedzcie, czy mnie słyszycie? - rzekł.
- Tak, słyszymy.
- Tak?
- Tak - powtarzały głosy zjednoczonych form.
- W porz dku - powiedział, nurkuj c z triumfem ku Heldscalli.
- Czy my to prze yjemy? - zapytał Joe Fern-wright. Odczuwał strach.
Prze yjecie, pomy lał Glimmung. Ale ja nie prze yj . Zmieniaj c kształt, rozci gn ł si najbardziej jak mógł i oplótł sob katedr . Teraz
wy jeste cie mn , a ja jestem tob , Heldscallo, pomy lał. Stało si tak wbrew Ksi dze.
Trzymał w sobie zatopion katedr .
Teraz, pomy lał. Nasłuchiwał, przestał si rusza . Panie Baldwin, pomy lał, panno Yojez, panie Daq, panno Fleg, panno Reiss, czy mnie
słyszycie?
- Tak - rozległy si zduszone odpowiedzi. Czuł ich obecno , ich podniecenie, ich wol działania.
- Razem - powiedział im. - By prze y musimy prze w gór , a to wymaga współdziałania. Nie ma innej drogi. Nigdy nie było.
- Co mamy robi ? - zapytały głosy.
- Poł czcie si ze mn - powiedział Glimmung. - Poł czcie swe umiej tno ci... wszystko w mym umy le. Panie Baldwin; pan
przemieszcza przedmioty na odległo . Prosz mi pomóc. Pomóc im wszystkim. Panno Yojez; pani posiadła sztuk odłupywania korali.
Prosz to teraz robi , prosz skruszy korale. Panie Fern-wright, musi pan poł czy razem ceramiczne powierzchnie katedry... one niech
b d glin , a pan garncarzem. Panie Daq; jest pan in ynierem hydraulikiem.
- Nie - odparł Daq. - Jestem archeologiem; zajmuj si odkopanymi obiektami. Potrafi je identyfikowa , katalogowa i ustala ich
warto kulturow .
Tak, pomy lał Glimmung, to pan Lunc jest in ynierem hydraulikiem. Zapomniałem. Zbie no nazwisk.
- A teraz pierwsze podej cie - oznajmił Glimmung wszystkim swym cz ciom posiadaj cym odr bne osobowo ci. - Katedra zapewne
wci gnie nas znów pod wod . Ale wówczas spróbujemy jeszcze raz.
- Dopóki starczy nam ycia? - spytała Mali Yojez.
Tak, pomy lał. Póki yjemy, b dziemy próbowa . Póki nie umrze ostatni z nas.
Ale to nie jest w porz dku, pomy lał Harper Baldwin.
Zaoferowali cie mi od siebie wszystko, pomy lał Glimmung. Chcieli cie pomóc, gdy umierałem. Teraz mo ecie to zrobi . Cieszcie si
tym.
Licznymi wypustkami złapał płyt wspieraj c katedr . Przedtem byli tu: Czarny Glimmung i Czarna Katedra. Nie mogłem bra na siebie
a takiego ryzyka. Teraz mog .
Pierwsza próba si nie powiodła. Katedra nadal tkwiła w obj ciach korali. Cał sw mas . Westchn ł z wysiłku. Powtórzyły to za nim
wszystkie wewn trzne głosy. Z bólem i desperacj .
Ona nie chce si ruszy , pomy lał Joe Fernwright.
- Czy by? - zapytał Glimmung. - Sk d wiesz?
Odkryłem to, pomy lał Joe, b d c tu w dole. Odczytałem to z dzbana, pami tasz?
Tak, pomy lał Glimmung. Pami tam. Czuł przera enie ogarniaj ce wszystkich, którzy z nim tu przybyli. Nawet jego samego. Historia si
powtarza, pomy lał. Faust odnosi pora k . Ale przecie ja nie jestem Faustem.
46
- Jeste - powiedziało wiele głosów.
- Ci gnijmy w gór - oznajmił Glimmung. - Dalej.
Czuł, e cokół katedry stawia opór.
Mo e masz racj , Joe, pomy lał.
Wiem, e j mam, nadpłyn ła odpowied . Tak było ju kiedy i historia znów si powtórzy.
Ale ja mog d wign Heldscall , powiedział do siebie i innych Glimmung. Mo emy to zrobi , my wszyscy.
U ywaj c ich jako ramion, naparł na brył katedry i przymuszał j do ruchu, nawet wbrew jej woli. Czuj c opór, napełnił si gorycz .
Tego nie wiedziałem, pomy lał. Mo e ta wiedza mnie zabije, mo e tak nale y rozumie Ksi g . Mo e powinienem zostawi katedr tu w
dole, pomy lał. Mo e tak jest lepiej.
Ona si nie podda.
Spróbował jeszcze raz. Nie. Nie podda si , teraz ju wiem. Nigdy. I nikomu. Pod adnym pozorem.
- Podda si - powiedział Joe Fernwright. - Gdy wyli esz si ju z ran poczynionych ci przez Czarn Katedr .
- Co? - zapytał i nasłuchiwał. Do głosu Joego doł czyły inne:
- Gdy b dziesz silniejszy, ale nie wcze niej.
Musz si wzmocni , zrozumiał. Musi min troch czasu, prawdziwego czasu, nad którym nie mam kontroli. Sk d oni mog o tym
wiedzie , skoro ja nie wiem? Nasłuchiwał, lecz nie słyszał ju głosów. Ustały, gdy przestał si nat a . Niech wi c tak b dzie,
zdecydował. Wypłyn na powierzchni bez katedry i pewnego dnia, ju wkrótce, znów spróbuj .
Wówczas powtórnie was pochłon . Wszystkich. Znów b dziecie cz stk mnie, jak teraz.
- W porz dku - zapiszczały głosy. - Ale ju nas pu . Udowodnij, e mo esz nas uwolni .
- Tak zrobi - oznajmił im. I wypłyn ł na powierzchni .
Owiało go nocne powietrze. Zobaczył błyszcz ce w oddali gwiazdy.
Na linii brzegu, w towarzystwie wodnego ptactwa, wypu cił z siebie wszystkich, których pochłon ł, po czym ponownie rzucił si w
gł biny, które teraz były ju dla bezpieczne.
Mógł w nich pozosta na zawsze, nie nara aj c si na spotkanie z wrogimi siłami. Dzi ki ci, Joe Fernwright, pomy lał, ale tym razem nie
otrzymał ju my lowej odpowiedzi. Znów był pusty w rodku. A zatem wypowiedział te same słowa na głos. Robi c to, poczuł si bardzo
samotny. Przez chwil miał ich przecie w sobie. Ale... to znów si powtórzy. Miłe, wewn trzne ciepło.
Zbadał swe rany, uło ył si wygodnie i czekał.
Roztrz siony Joe Fernwright, z nogami w piaskowym błotku, usłyszał głos Glimmunga:
- Dzi kuj ci, Joe Fernwright.
Słuchał dalej, ale nic wi cej ju nie usłyszał.
Widział wielkie cielsko Glimmunga, spoczywaj ce kilkaset jardów od brzegu. Mógł nas zabi , pomy lał. Siebie zreszt te . Dobrze, e
posłuchał i nie próbował dalej wydobywa katedry.
- Koniec był bliski - zwrócił si Joe do stworze na pla y. Zwłaszcza do Mali Yojez, która przywarła do niego, próbuj c si ogrza . -
Bardzo bliski - dodał, na wpół do siebie. Zamkn ł oczy. A jednak Glimmung nas wypu cił. Teraz mo emy uda si przed siebie na
własnych nogach. Chyba, e on znów spróbuje nas pochłon .
Ale to nie wydawało si jak na razie aktualne.
- Czy zamierzasz zosta na planecie Plowmana? - zapytała Mali. - Wiesz, co to znaczy? On wkrótce znów pochłonie tych, którzy zostan .
- Ja zostaj - oznajmił Joe.
- Dlaczego?
- Chc si przekona , e Ksi ga jest omylna.
- Ju si przekonałe .
- Ale nie do ko ca - powiedział Joe. - Nie raz na zawsze. - Bo jak na razie, pomy lał, jeszcze nic nie wiadomo. Nie wiemy, co zdarzy si
jutro czy po jutrze. Nadal mog spowodowa mier Glimmunga. W jaki po redni sposób.
Ale wiedział, e tak si nie stanie. Było na to za pó no. Pewnych rzeczy ju nie da si odwróci . Kalendowie zawiedli. Nie posiadali ju
nad nimi adnej władzy.
- Ksi ga myliła si niewielkim stopniu - powiedział. Kalendowie z pewno ci posługiwali si rachunkiem prawdopodobie stwa.
Generalnie wi c mieli racj . Ale istniały wyj tki, takie jak ten, gdy si mylili. Co wa ne, chodziło o realn , fizyczn mier Glimmun-ga i
dosłowne, fizyczne podniesienie Heldscalli.
W relacji do tego pewne odległe fakty, jak ponowne wchłoni cie tej planety przez Sło ce, z którego powstała, nie miały znaczenia. Były
zbyt odległe. W tak rozległej analizie Kalendowie mogli by bezbł dni. Ich przepowiednie opierały si na bazie praw termodynamiki i
entropii. Oczywi cie Glimmung te w ko cu umrze. I on te . Oni wszyscy. Ale w tej chwili i w tym miejscu Heldscalla czekała, a
Glimmung dojdzie do siebie. W ko cu przecie tak si stanie i katedra wynurzy si z wody, jak zaplanował Glimmung.
- Byli my jedno ci encefaliczn - oznajmiła Mali.
- Przepraszam? - zapytał Joe.
- Grupowym umysłem. Tyle tylko, e wszyscy podlegali my Glimmungowi. Ale przez moment - wykonała nieokre lony gest - my
wszyscy, stworzenia z przynajmniej dziesi ciu ró nych systemów, działali my jak jeden organizm. W pewien sposób było to fascynuj ce.
Nie by ...
- Samotnym - doko czył Joe.
- Tak. To sprawiło, e zdałam sobie spraw , jak bardzo jestem samotna. Odizolowana od innych... od ycia. To si sko czyło, gdy
wchłon ł nas Glimmung. Nie byli my ju pojedynczymi nieudacznikami.
- Przez chwil - powiedział Joe. - Teraz ju nie.
- Skoro ty zostajesz, to ja te - oznajmiła Mali.
- Dlaczego?
47
- Podoba mi si grupowe my lenie, grupowa wola. Tak jak mówi na twojej planecie, w jedno ci siła.
- Nie mówi ju tak od prawie stu lat - zaprzeczył Joe.
- Nasze podr czniki były bardzo stare - zalotnie usprawiedliwiła si Mali.
Joe odezwał si gło no do reszty grupy:
- W porz dku, ruszajmy do hotelu „Olimpia". Wyk piemy si tam i zjemy co ciepłego.
- A potem si prze pimy - dodała Mali. Otoczył j ramieniem.
- Ale nie koniecznie od razu - powiedział. - Jak to istoty humanoidalne...
Rozdział szesnasty
W osiem dwudziestosze ciogodzinnych dni pó niej Glim-mung poprosił cała grup , by zebrała si na platformie obok kapsuł. Robot
Willis sporz dzał list przybyłych. Gdy policzył ju wszystkich, zawiadomił Glimmunga i razem na nich czekali.
Pierwszy był na miejscu Joe Fernwright. Uło ył si wygodnie na jednym z krzeseł i zapalił papierosa z lokalnej trawki. To był dobry
tydzie . Stale przebywał z Mali. Zaprzyja nił si te z Nurb K'ohl Da iem, dwu-komorowcem o gor cym sercu.
- Powiem ci dowcip z Deneba Cztery - oznajmił dwukomorowiec. - Pewien freb, którego nazwiemy A, próbuje ci sprzeda glanka za
pi dziesi t tysi cy burfli.
- Co to jest freb? - zapytał Joe.
- To taki... - zastanowił si dwukomorowiec - rodzaj idioty.
- A burfel?
- Jednostka monetarna, jak crumbel albo rubel. W ka dym razie, kto mówi do tego freba: „Czy ty naprawd my lisz, e dostaniesz
pi dziesi t tysi cy za tego glanka?"
- A co to jest glank? - zapytał Joe.
Dwukomorowiec a si zaró owił z wysiłku.
- To zwierzak domowy, ni sza forma ycia. A wi c ten freb odpowiada: „Znam swoj cen ". „Znasz swoj cen ?" pyta ten, co pytał.
„Naprawd ?" „No jasne", odpowiada freb. „Kupiłem go za dwadzie cia pi tysi cy burfli pidnidów".
- Co to jest pidnid?
Dwukomorowiec dał w ko cu za wygran . Wycofał si do swej muszli, w cisz i spokój.
Zaczynamy by nerwowi, pomy lał sobie Joe. Nawet Nurb K'ohl Daq. To dotyczy nas wszystkich.
Wstał na równe nogi. Wówczas pojawiła si Mali.
- Prosz . - Od razu podsun ł jej krzesło.
- Dzi ki - wymruczała siadaj c. Była blada, a gdy zapalała papierosa, trz sły si jej r ce. - To ty powiniene mi go zapali - powiedziała
pół artem, pół serio. - Wydaje mi si , e jestem ostatnia. - Rozejrzała si wokół.
- Stroiła si ? - zapytał Joe.
- Jasne - odparła. - Chciałam z tej okazji dobrze wygl da .
- A jak powinno si by ubranym na fuzj ence-faliczn ?
- Tak. - Wstała, by pokaza mu zielony kombinezon. - Trzymałam go na specjaln okazj . A to jest taka wła nie okazja - znów usiadła,
krzy uj c swe długie nogi i zaci gaj c si papierosem. Było wida , e intensywnie my li.
Do pomieszczenia wkroczył Glimmung.
Przybrał zupełnie now form . Joe przygl dał si czemu na kształt worka i rozmy lał, dlaczego Glimmung wybrał wła nie co takiego. Z
jakiego systemu gwiezdnego mogło pochodzi to przebranie?
- Moi drodzy przyjaciele - zagrzmiał Glimmung. Jego głos nic si nie zmienił. - Najpierw wiedzcie, e w pełni odzyskałem siły fizyczne,
cho psychicznie jestem jeszcze troch osłabiony. Po drugie, w tajemnicy przeprowadziłem na was wszystkie testy, które upewniły mnie,
e wy równie jeste cie we wspaniałej formie. Panie Fernwright, panu szczególnie chciałbym podzi kowa za powstrzymanie mych
przedwczesnych zakus na podniesienie katedry.
Joe skin ł głow .
Po chwili przerwy worek rozwarł usta i mówił dalej:
- Wydajecie si bardzo spokojni.
Joe stan ł wyprostowany przed Glimmungiem:
- Jakie masz szans prze ycia?
- Dobre - odparł Glimmung.
- Ale nie wspaniałe? - zapytał Joe.
- Uzgodni co z wami - powiedział Glimmung. - Je li poczuj , e moje siły słabn , e nie uda mi si tego zrobi , wróc na powierzchni
i wypuszcz was.
- A co potem?
- A potem - ci gn ł dalej Glimmung - wróc na dół i znów spróbuj . B d próbował póki starczy sił. - W centralnej cz ci worka
otworzyło si troje oczu. - Czy o to wam chodziło?
- Tak - powiedziała czerwona galaretka wsparta na metalowej ramie.
- Naprawd troszczycie si o swe bezpiecze stwo? - zapytał Glimmung.
- To prawda - stwierdził Joe. Mówi c to, poczuł si dziwnie. Naruszył stworzon przez Glimmunga atmosfer pełnego zjednoczenia. A
jednak musiał to zrobi . Taki był konsensus grupy. W dodatku sam to tak odczuwał.
- Nic wam si nie stanie - zapewnił Glimmung.
- Załó my - rzekł Joe - e nie b dziesz w stanie wydosta si na powierzchni .
48
Glimmung obserwował go przez chwil trojgiem oczu.
- Ju raz mi si to udało - powiedział. Spojrzawszy na zegarek, Joe oznajmił:
- Zaczynajmy.
- Czy mierzysz czas wszech wiatowi - zapytał Glimmung - by sprawdzi , czy si nie pó ni? Czy chcesz w ten sposób ujarzmi gwiazdy?
- Mierz czas tobie - wyznał Joe. - Rozmawiali my o tym wszyscy i dajemy ci dwie godziny.
- Dwie godziny? - troje oczu patrzyło z niedowierzaniem. - Na wydobycie Heldscalli?
- Zgadza si - powiedział Harper Baldwin. Przez moment Glimmung rozmy lał.
- Wiecie co - powiedział w ko cu - w ka dej chwili mog was wchłon , a potem wcale nie musz was wypuszcza .
- Tego bym nie robił - wyrwał si wielonogi ga-stropoid - poniewa po fuzji mogliby my odmówi pomocy. Bez naszej pomocy nie
udałoby ci si nic zrobi .
Skupiaj cy w sobie osiemdziesi ciotysi cznotonow istot , worek zawrzał diabelskim gniewem. Potem stopniowo uspokajał si .
- Jest teraz czwarta trzydzie ci po południu - powiedział do Glimmunga Joe. - Do szóstej trzydzie ci musisz wznie Heldscall i wróci z
nami na suchy l d.
Wyci gaj c nibynó k , workowaty stwór dobył ostatniej wersji Ksi gi Kalendów. Otworzył wolumin i przestudiował dokładnie tekst.
Potem z namaszczeniem zamkn ł Ksi g i odło ył j .
- I co tam napisali? - spytała piskliwym głosem kobieta w rednim wieku.
- Napisali, e nie jestem w stanie tego dokona - oznajmił Glimmung.
- Dwie godziny - o wiadczył Joe. - Teraz ju nawet mniej.
- Nie trzeba a dwóch - powiedział Glimmung. - Je li nie uda mi si w godzin , odstawi was na brzeg. - Odwrócił si i wyszedł na
odnowione nabrze e.
- Gdzie mamy si ustawi ? - zapytał Joe, który wyszedł za nim.
- Nad brzegiem wody - odparł Glimmung. Głos miał zdenerwowany, ale zarazem zadowolony. Warunki postawione przez grup
wydawały si zwi ksza jego determinacj .
- Powodzenia - yczył Joe.
Wszyscy pozostali wylecieli, wyczołgali si , b d wyszli na zewn trz, tak jak prosił Glimmung i zebrali si na skraju wody. Glimmung
spojrzał na nich raz jeszcze i zszedł po drabinie do wody. Natychmiast znikn ł pod powierzchni ; tylko wodne kółka i piana znaczyły
miejsce, gdzie si zanurzył. Pewnie na zawsze, pomy lał Joe. My te , wraz z nim, mo emy tam pozosta wiecznie.
- Boj si - powiedziała stoj ca obok Joego Mali.
- To ju nie potrwa długo - pocieszyła j wi ska blondyna o solidnej tuszy.
- Jaka jest pani specjalno ? - zapytał j Joe.
- Łupanie skał.
Teraz ju czekali w ciszy.
Poł czenie nast piło w ułamku sekundy. Było jak szok. Joe odkrył, e wszyscy tak to odczuli. Słyszał przestraszone głosy
podporz dkowanych nadrz dnej obecno ci Glimmunga, jego my lom, zamierzeniom. A tak e jego obawom. Pod gniewem i
zadowoleniem kryły si bowiem u Glimmunga niezauwa alne przed poł czeniem obawy. Teraz wszyscy je znali i Glimmung był tego
wiadom.
- Glimmung si boi - powiedziała matrona.
- Tak, bardzo si boi - zapiszczał facecik.
- Bardziej ni my - skomentował paj czak.
- Ni niektórzy z nas - poprawiła szara cza.
- Gdzie jeste my - zapytał konus o czerwonej twarzy. - Ju zd yłem si pogubi - w jego głosie brzmiała panika.
- Mali? - odezwał si Joe.
- Tak? - Wydawała si bardzo blisko. W zasi gu dotyku. Ale nie miał tego jak sprawdzi , b d c cz stk Glimmunga. adne z nich nie
mogło si samodzielnie poruszy . Istnieli tylko mentalnie... co było dla Joego do niemiłym uczuciem.
Opadli na dno oceanu.
- Gdzie jeste my? - zapytał nerwowo Harper Baldwin. - Nie widz zbyt dobrze; jestem zbyt daleko, a ty, Fernwright?
Oczami Glimmunga Joe dostrzegł przed sob kształt Heldscalli. Glimmung poruszał si szybko, nie trac c czasu. Bez w tpienia powa nie
potraktował swój limit czasowy. Spróbował obj katedr stalowym u ciskiem, który nie miał prawa zawie .
Nagle zatrzymał si . Z Heldscalli wyłoniła si drobna, ulotna sylwetka i stan ła naprzeciw niego. Joe poczuł my li Glimmunga i
zrozumiał, dlaczego ten si nie rusza. Zrozumiał, kim jest objawiona posta .
Mgłorzecz. Zjawa z przeszło ci. Nadal ywa. Stoj ca mi dzy Glimmungiem a Heldscall .
Mgłorzecz blokowała im drog dosłownie i w przeno ni.
- Questobarze - powiedział Glimmung - ty nie yjesz.
Mgłorzecz odparła:
- I jak wszyscy inni nie ywi na tej planecie jestem teraz tutaj, w Mar Nostrum. Nic na tej planecie nie umiera do ko ca. - Mgłorzecz
wzniosła ramiona i wskazała na Glimmunga. - Je li wyniesiesz Heldscall z gł bin na stały l d, przywrócisz kult Amality, no i po rednio
Boreli. Czy jeste na to przygotowany?
- Tak - oznajmił Glimmung.
- I na nas? Takich, jakimi byli my przedtem?
- Tak - powiedział Glimmung.
- Nie b dziesz ju dominuj cym gatunkiem na planecie.
- Tak - rzekł Glimmung. - Wiem. - Przenikały go gwałtowne my li, ale nie był to strach.
- Nadal pragniesz wznie Heldscall ? Z t wiedz ?
49
- Trzeba przenie j na stały l d - powiedział Glimmung. - Tam, gdzie powinna si znajdowa . Nie mo e pozosta w wiecie
podwodnego rozkładu.
Mgłorzecz odst piła na bok.
- Nie b d ci zatrzymywa - oznajmiła.
Rado wypełniła Glimmunga. Ruszył wawo do obejmowania Heldscalli, a oni za nim. Wszyscy zjednoczyli si z Glimmungiem.
Wszyscy razem chwycili katedr . Gdy to uczynili, Glimmung zacz ł si zmienia . Cofał si w czasie, staj c si tym, czym dawno ju
przestał by . Stał si pot ny, dziki i m dry. A potem, gdy ju d wign ł katedr , znów si zmienił.
Glimmung przeistoczył si w wielk istot e sk .
Katedra tak e cofn ła si w czasie. I ona si zmieniła. W ramionach Glimmunga stała si male kim płodem. Niewielk pi c dziecin w
łonie matki. Glimmung bez wysiłku wyniósł j na powierzchni . Wszyscy krzykn li z zachwytu, gdy nagle znalazła si w promieniach
sło ca.
Sk d ta zmiana, zastanawiał si Joe.
Glimmung odpowiedział, a raczej pomy lał. Kiedy byłem istot dwupłciow . Moja druga połowa została u piona na lata. Dopiero przy
jej udziale mogłem uczyni katedr swym dzieckiem. Tak te miało si sta .
Przygnieciony ci arem dziecka grunt marszczył si i uginał. Joe czuł, jak ziemia ust puje pod wielkim ci arem. Ale Glimmung nie
wydawał si tym zdenerwowany. Stopniowo opu cił katedr , pozwalaj c jej swobodnie spocz na l dzie. Haldscalla jest moj cz stk ,
pomy lał Glimmung.
Zabrzmiał grzmot i zacz ło pada . Spokojnie, mocno. Deszcz nas czał wszystko. Woda spływała po katedrze i kierowała si do Mar
Nostrum. Budowla stopniowo przybierała sw zwykł form . Dziecko ust piło miejsca skałom i bazaltowi, wysokim sklepieniom i
gotyckim łukom. Znów pojawiły si witra e oprawne w złoto, l ni ce w promieniach zachodz cego sło ca.
Zrobione, pomy lał Glimmung. Teraz mog odpocz . Wielki nocny łowca odniósł zasłu one zwyci stwo. Znów powrócił porz dek.
Wypu nas, pomy lał Joe. Jeszcze to ci pozostało.
- Tak! - krzykn li inni. - Wypu nas!
Glimmung zawahał si . Joe czuł jego sprzeczne my li. Nie, pomy lał. Z wami mam wielk władz . Gdy was wypuszcz , znów zaton ,
skurcz si w nico .
Musisz, pomy lał Joe. Taka była umowa.
To prawda, pomy lał Glimmung. Ale ze mn mo ecie tylko zyska . Mo emy istnie tysi c lat i adne z nas nie b dzie samotne.
Głosujmy, pomy lała Mali Yojez.
Tak, zgodził si Glimmung. Głosujcie, by zobaczy , kto chce we mnie zosta , a kto chce y indywidualnie.
Ja zostan , pomy lał Nurb K'ohl Daq.
Ja te , oznajmił paj czak.
Głosowanie trwało. Joe tylko si przysłuchiwał. Niektórzy chcieli pozosta , niektórzy uwolni si . Ja chc by uwolniony, pomy lał i tak
te powiedział, kiedy nadszedł jego czas. Glimmung wzdrygn ł si z niezadowoleniem. Panie Joe Fernwright, pomy lał Glimmung, nie
zostanie pan?
Nie, pomy lał Joe.
Spacerował zacienionym brzegiem bagna, gdzie na dzikich pustkowiach planety Plowmana. Od jak dawna tu jestem? Nie wiedział. Jaki
czas temu był jeszcze we wn trzu Glimmunga. Teraz, samotny, posuwał si z trudem po gruncie, a ostry piasek kaleczył mu stopy.
Czy jestem sam, zastanawiał si . Przystan wszy, spojrzał w mrok w poszukiwaniu jakiej formy ycia.
Podbiegł do niego wielonogi gastropoid.
- Wyszedłem z tob - oznajmił.
- Kto jeszcze? - zapytał Joe. Gastropoid powiedział:
- Wyszli my tylko my. Wszyscy inni zostali. Uwa am, e to niesamowite, ale tak si stało.
- Mali Yojez te została?
- Tak - stwierdził gastropoid.
A wi c jednak. Joe czuł na sobie wiekowy ci ar. Najpierw Podniesienie katedry, a teraz utrata Mali. To za wiele.
- Czy wiesz, gdzie jeste my - zapytał gastropoi-da. - Nie dam rady i dalej.
- Ja te nie - odparł gastropoid. - Na północy wida jakie wiatło. Mam je na azymucie i zmierzamy w tym kierunku. Za godzin
powinni my by na miejscu, je li dobrze obliczyłem nasz szybko .
- Nie widz tego wiatła - powiedział Joe.
- Mam lepszy wzrok ni ty. Zobaczysz je za dwadzie cia minut. Jest bardzo słabe. Pewnie to kolonia spiddlerów.
- Spiddlerów? - zapytał Joe. - Czy przez reszt ycia zostaniemy w ród spiddlerów? Czy tak sko czymy po opuszczeniu Glimmunga?
- Mo emy si stamt d uda poduszkowcem do hotelu „Olimpia" - powiedział gastropoid. - Tam znajdziemy swoje rzeczy i b dziemy
mogli wraca na nasze planety. Odwalili my kawał dobrej roboty. Zrobili my to, po co nas wezwano. Powinni my si cieszy .
- Tak - rzekł sucho Joe. - Powinni my.
- To była wielka rzecz - upierał si gastropoid. - Widzisz ju , e legendy o Fau cie nie musz si sprawdza w rzeczywisto ci, a w
dodatku...
- Porozmawiamy o tym - przerwał mu Joe - po dotarciu do hotelu.
Ruszył dalej. W chwil potem wielonogi stwór ruszył za nim.
- Czy na twojej planecie jest bardzo le? - zapytał gastropoid. - Ziemia, tak j nazywacie?
- Na Ziemi - powiedział Joe - jest jak w niebie.
- No to jest le.
- Tak - oznajmił Joe.
- To mo e wybierzesz si ze mn - zaproponował gastropoid. - Mog znale ci robot ... jeste druciarzem, prawda?
50
- Zgadza si - powiedział Joe.
- Na Betelguezie Dwa mamy du o ceramiki - rzekł gastropoid. - Twoje usługi byłyby w cenie.
- Mali - powiedział Joe do siebie. Gastropoid usłyszał to.
- Rozumiem. Ale ona nie wyszła. Została z Glim-mungiem. Tak jak inni, bała si powrotu do nieudanego ycia.
- Chyba polec na jej planet - oznajmił Joe. - Z tego co opowiadała... - na chwil przestał mówi . - W ka dym razie - kontynuował -
b dzie tam lepiej ni na Ziemi. - I nadal b d w ród humanoidów, pomy lał. Mo e spotkam tam kogo takiego jak Mali. Przynajmniej
mam szans .
Szli dalej w milczeniu. Szli ku odległej kolonii spiddlerów, któr było ju wida na horyzoncie.
- Chyba wiem, na czym polega twój problem - powiedział gastropoid. - Powiniene zrobi jaki nowy dzban zamiast naprawia stare.
- Ale przecie mój ojciec był druciarzem, nie garncarzem - powiedział Joe.
- Popatrz, na czym polegał sukces Glimmunga. Na laduj tego, kto sw postaw walczył przeciw Ksi dze Kalendów i pokonał j ,
pokonuj c zarazem tyrani przeznaczenia. B d twórczy. Pracuj przeciw przeznaczeniu. Spróbuj.
- Spróbuj - powiedział Joe. Nigdy o tym nie my lał.
Nigdy nie chciał robi dzbanów, cho technicznie wiedział jak.
- W warsztacie, który przygotował ci Glimmung - rzekł gastropoid - masz cały niezb dny do tego sprz t i materiały. Z twoj wiedz i
zdolno ciami powiniene da sobie rad .
- Okay - przyznał Joe. - Spróbuj .
Stał w nowym, l ni cym warsztacie. Spojrzał na główn ław , trzy zestawy naprawcze, samoogniskuj -ce soczewki, dziesi igłowych
topników i mas glazur we wszystkich mo liwych kolorach i odcieniach. Anty-grawitator. Piec. Pojemniki z mokr glink . I koło
garncarskie, nap dzane elektrycznie.
Wezbrała w nim nadzieja. Miał wszystko, czego potrzebował. Koło, glink , glazury, piec.
Si gn ł po brył szarej glinki, przeniósł j na koło i uruchomił je. No to zaczynam, pomy lał z zadowoleniem. U ywaj c swych mocnych
kciuków zacz ł kształtowa otwór, równocze nie wynosz c cianki palcami. Bryła rosła i rosła, a otwór w rodku stawał si coraz
wi kszy.
W ko cu było po robocie.
Wysuszył glink w piecyku, a potem pokrył dzbanek prost glazur . Mo e jeszcze jeden kolor? Wybrał inne szkliwo. Drugie i ostatnie.
Pora do pieca.
Umie cił swoje dzieło w rozgrzanym piecu, zamkn ł drzwiczki, usiadł na ławie i czekał. Miał mnóstwo czasu. Całe ycie, je li trzeba.
W godzin pó niej zadzwonił sygnalizator pieca. Urz dzenie wył czyło si , dzban był gotowy.
U ywaj c azbestowych r kawiczek, dr cymi dło mi si gn ł do rozgrzanej gardzieli pieca, z której wydobył biało-niebieski dzbanek.
Zabrał go na stół, pod dobre wiatło. Odszedł kilka kroków, by móc si przyjrze . Podziwiał to, co zrobił, a zarazem to, co mo e zrobi w
przyszło ci, poczyniwszy odpowiednie poprawki. Teraz czuł si usprawiedliwiony za opuszczenie Glimmunga i wszystkich pozostałych.
Zwłaszcza Mali. Mali, któr kochał.
Dzbanek był potwornie brzydki.