MARYNARZ
Z AMSTERDAMU
I INNE OPOWIADANIA
ZŁOTA PODKOWA 46
WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1960
GUILLAUME APOLLINAIRE
MARYNARZ Z AMSTERDAMU
BRYG holenderski „Alkmaar” powracał z Jawy, wioząc ładunek orientalnych korzeni
oraz innych drogich towarów.
Zawinął do Southampton i marynarzom pozwolono zejść na ląd.
Jeden z nich, Hendrijk Wersteeg, niósł na prawym ramieniu małpę, na lewym ramieniu
papugę i na krzyż przez piersi pakunek tkanin indyjskich, które zamierzał sprzedać w mieście
— tak samo jak zwierzęta.
Dopiero miało się ku wiośnie i wieczór wcześnie zapadał. Hendrijk Wersteeg szedł
szerokim krokiem po ulicach zasnutych lekką mgłą, którą ledwie rozświetlał płomyk gazu.
Marynarz myślał o rychłym powrocie do Amsterdamu, o matce, której nie widział od trzech
lat, o narzeczonej, która czekała na niego w Monikendamie. Obliczał, ile pieniędzy dostanie
za swoje zwierzątka i tkaniny, i szukał sklepu, gdzie mógłby sprzedać ten egzotyczny towar.
Na Above Bar Street jakiś bardzo dobrze ubrany przechodzień zagadnął go pytając, czy
poszukuje nabywcy na papugę.
— Takiego ptaka — powiedział — właśnie mi potrzeba. Muszę mieć towarzysza, który
by mówił do mnie, nie wymagając odpowiedzi, a mieszkam sam jeden.
Jak wszyscy niemal marynarze holenderscy, Hendrijk Wersteeg znał angielski. Cena,
jakiej zażądał, odpowiadała nieznajomemu.
— Niech pan idzie za mną — powiedział nabywca. — Mieszkam dość daleko. Sam pan
wstawi papugę do klatki, którą przygotowałem. Rozwinie pan swoje materiały, może mi będą
odpowiadały.
Uszczęśliwiony nadarzającą się okazją, Hendrijk Wersteeg poszedł za gentlemanem i w
nadziei, że ją również sprzeda, wysławiał swoją małpę należącą, jak zapewniał, do rasy ba-
rdzo rzadkiej, do jednej z tych, których okazy najsilniej opierają się klimatowi angielskiemu i
najbardziej przywiązują się do swojego pana.
Ale wkrótce Hendrijk Wersteeg przestał mówić. Słowa jego padały w próżnię, bo
nieznajomy nie odpowiadał wcale i bodajże nawet nie słuchał.
Postępowali drogą w milczeniu, obok siebie. I tylko małpa z tęsknoty po rodzinnych
lasach pod zwrotnikami, zalękniona we mgle, wydawała raz po raz słabe okrzyki podobne do
pisku noworodka, a papuga trzepotała skrzydłami.
Po niespełna godzinie drogi nieznajomy odezwał się obcesowo:
— Zbliżamy się do domu.
Miasto już mieli za sobą. Drogę obrębiały wielkie parki, wtłoczone w kraty; od czasu do
czasu wybłyskiwały przez drzewa oświetlone okna domów i słychać było urywany, dolatują-
cy z daleka, złowrogi krzyk syreny na morzu.
Nieznajomy zatrzymał się przed okratowaniem, wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i otwo-
rzył drzwi, aby na powrót je zamknąć, kiedy Hendrijk przestąpił kratę.
Marynarz czuł się nieswojo, ledwo rozpoznawał w głębi ogrodu maleńki pawilon,
wyglądający przyzwoicie, okiennice jednak zamknięte nie przepuszczały nawet odrobiny
światła.
Milczący nabywca, dom bez życia, wszystko to było dosyć posępne. Lecz Hendrijk
przypomniał sobie, że nieznajomy mieszka sam.
„To jakiś dziwak!” — pomyślał, a ponieważ majtek holenderski nie jest bogaczem, aby
go zwabić dla grabieży, zawstydził się tego chwilowego niepokoju.
* * *
— Jeżeli ma pan zapałki, proszę mi zaświecić — powiedział nieznajomy, wkładając
klucz do zamka, którym opatrzone były drzwi pawilonu.
Marynarz usłuchał, a skoro tylko znaleźli się we wnętrzu domu, nieznajomy przyniósł
lampę, która niebawem oświetliła salon umeblowany ze smakiem.
Hendrijk Wersteeg całkowicie odzyskał spokój. Żywił już nadzieję, że jego dziwaczny
towarzysz odkupi sporą sztukę tkaniny.
Nieznajomy wyszedł z salonu i powrócił z klatką.
— Niech pan tu wstawi papugę — powiedział. — Umieszczę ją na drążku dopiero wte-
dy, kiedy się oswoi i będzie wymawiała słowa, których od niej wymagam.
Potem zamknąwszy klatkę za ptakiem, który osiadł w niej struchlały, poprosił maryna-
rza, aby wziął lampę i przeszedł do sąsiedniego pokoju, gdzie na stole, jak powiadał, można
było rozłożyć tkaniny.
Hendrijk Wersteeg usłuchał i poszedł do pokoju, który mu wskazano. Natychmiast usły-
szał, że drzwi zamykają się za nim; klucz obrócono. Był więźniem.
Zaskoczony, lampę postawił na stole i chciał się rzucić ku drzwiom, aby je wyważyć,
ale głos, który rozległ się znienacka, przykuł go do miejsca:
— Jeden krok, a umrzesz, marynarzu!
Podniósłszy głowę, Hendrijk zobaczył przez okienko, którego dotąd nie spostrzegł,
wycelowaną w siebie lufę rewolweru. Zatrzymał się zniewolony tą groźbą.
Nie sposób było walczyć; nożem nie mógł się posłużyć, nawet rewolwer nie przydałby
się na nic. Nieznajomy, na którego łaskę był zdany, schronił się za murem obok okienka i
stamtąd strzegł marynarza, przesuwając jedynie rękę mierzącą z rewolweru.
— Uważaj, co powiem — rzekł nieznajomy — i bądź posłuszny. Wynagrodzę usługi,
które wyświadczysz mi pod przymusem. Ale nie masz wyboru Musisz mnie słuchać bez wa-
hania, bo cię zabiję jak psa. Wysuń szufladę stołu... Leży tam sześciostrzałowiec z pięcioma
nabojami... Weź go.
Marynarz holenderski usłuchał bezwiednie. Małpa na jego ramieniu wydawała krzyki
przerażenia i drżała. Nieznajomy ciągnął:
— W głębi pokoju wisi zasłona. Ściągnij.
Ściągnąwszy zasłonę, Hendrijk zobaczył alkowę.
Tam, na łóżku, z nogami i rękami skrępowanymi, zakneblowana. spoglądała na niego
kobieta oczyma pełnymi rozpaczy.
— Ściągnij sznury z tej kobiety — powiedział nieznajomy — i odwiąż jej knebel.
Kiedy Hendrijk spełnił rozkaz, młodziutka, zachwycającej urody kobieta rzuciła się na
kolana przed okienkiem, wołając:
— Harry, to podła zasadzka! Zwabiłeś mnie do tej willi, aby mnie zamordować. Mówi-
łeś, że tutaj spędzimy pierwsze dni naszego pojednania. Byłam pewna, że cię przekonałam, że
już nie podejrzewasz mnie nawet, abym kiedykolwiek zawiniła!... Harry! Harry! Jestem
niewinna!
— Nie wierzę — powiedział oschle nieznajomy.
— Harry, jestem niewinna — zdławionym głosem powtórzyła młoda pani.
— To twoje ostatnie słowa, zanotuję je sobie starannie. Powtarzać mi je będą przez całe
życie. — I głos nieznajomego nieco zadrżał, ale natychmiast odzyskał siłę: — Bo kocham cię
przecież — dorzucił. — Gdybym nie kochał cię tak bardzo, zabiłbym cię własną ręką. Ale nie
potrafię, bo kocham cię... A teraz, marynarzu, zanim doliczę do dziesięciu, jeżeli nie wsadzisz
kuli w głowę tej kobiety, padniesz martwy u jej stóp. Raz, dwa, trzy...
I zanim nieznajomy zdołał doliczyć do dziesięciu, Hendrijk. nieprzytomny, strzelił do
kobiety, która wciąż klęcząc patrzała nań nieruchomo. Padła twarzą ku ziemi. Kula przebiła
jej czoło. Natychmiast wybiegł strzał z okienka i przebił prawą skroń marynarza. Zatoczył się
na stół, podczas gdy małpa, wydając ostre krzyki trwogi, szukała schronienia pod jego bluzą.
Nazajutrz przechodnie usłyszawszy dziwne okrzyki dobywające się z ustronnego do-
mku pod Southampton, zawiadomili policję, która też wkrótce przybyła, aby wyważyć drzwi.
Znaleziono zwłoki młodej kobiety i marynarza.
Małpa, raptem wybiegłszy spod bluzy swego pana, skoczyła na nos jednemu z poli-
cjantów. Wystraszyła ich do tego stopnia, że odstąpiwszy na parę kroków nie śmieli się zbli-
żyć na nowo, zanim nie powalili jej strzałami z rewolweru.
Władze wdrożyły śledztwo. Rzecz była jasna, że marynarz zabił kobietę, po czym
popełnił samobójstwo. Niemniej przecież okoliczności dramatu wydawały się tajemnicze.
Kiedy tożsamość obu osób bez trudności została stwierdzona, stawiano sobie pytania, skąd
lady Finngal, żona para Anglii, znalazła się w ustronnym domku wiejskim sam na sam z
marynarzem, który przybył do Southampton w wigilię tego dnia.
Wyjaśnienia właściciela willi nie potrafiły oświecić organów śledczych. Nie odnalezio-
no człowieka, który na osiem dni przed tym dramatem wynajął domek, mieniąc się niejakim
Collinsem z Manchesteru. Ów Collins nosił okulary, miał długą rudą brodę, kto wie, czy nie
sztuczną.
Lord przyjechał z Londynu bardzo pośpiesznie. Uwielbiał żonę i żal było patrzeć na ból
tego człowieka. Nie rozumiał nic, tak samo jak wszyscy.
Od czasu tych wydarzeń odwrócił się od świata. Mieszka w swoim domu w Kensingto-
nie, sam w towarzystwie tylko domownika-niemowy i papugi, która powtarza bezustannie:
— Harry, jestem niewinna!
Tłumaczył Adam Ważyk
ALFRED MORTIER
INSPEKTOR MICAL ŚLEDZI
I. Alibi
JEDNĄ z najcichszych, najbardziej zacisznych ulic Paryża jest bez wątpienia avenue
Raphaël. Przylegając do parku La Muette, położona pomiędzy ulicą tej nazwy a bulwarem
Suchet, jest oazą cienia i ciszy, którą z rzadka tylko mącą przejazdy samochodów bogatych
mieszkańców tej dzielnicy. Wzdłuż jednej strony tej krótkiej ulicy, obsadzonej gęstymi
drzewami, znajdują się prawie wyłącznie prywatne wille, niektóre tak luksusowe jak pałace
książęce.
Jeden z tych pięknych pałacyków, zbudowany w stylu renesansowym, tak modnym z
końcem ubiegłego stulecia, otoczony podwórcem i ogrodem, należał do Emila Martin, prze-
mysłowca w stanie spoczynku. posiadacza majątku ocenianego na jakieś dziesięć milionów.
3 marca 193... około dziesiątej rano inspektor policji Mic zawiadomiony został przez
swego szefa, komisarza brygady specjalnej, że przy avenue Raphaël, pod numerem 18 bis,
dokonano morderstwa. Otrzymał polecenie udania się natychmiast na miejsce zbrodni, co też
bezzwłocznie uczynił. Zastał tam już komisarza policji dzielnicowej w La Muette, który po-
dzielił się z nim swymi pierwszymi spostrzeżeniami.
Pół godziny temu znaleziono w łóżku zwłoki sześćdziesięciosześcioletniego Emila
Martin. O ósmej trzydzieści służący zapukał do drzwi jego pokoju. Nie usłyszawszy odpowie-
dzi, pomyślał, że pan śpi jeszcze i odszedł cicho. O dziewiątej trzydzieści przyszedł znowu:
lecz tym razem nie słysząc nic pomimo silnego i kilkakrotnego pukania, wszedł do pokoju i
ujrzał starego człowieka leżącego w poprzek łóżka w nocnej koszuli, z twarzą czerwoną i
wykrzywioną, zmarłego na skutek uduszenia. Ofiara musiała zostać zaskoczona podczas snu,
gdyż komisarz nie znalazł żadnych śladów walki. W pokoju jednak panował wielki nieład.
Oczekując na przybycie zastępcy prokuratora, sędziego śledczego, lekarza sądowego i
niższej służby sądowej. Mic i komisarz dla uzupełnienia tych danych przesłuchali domowni-
ków: służącego, kucharkę i szofera. Żadne z nich nie widziało ani nie słyszało niczego. Dwoje
z nich mieszkało na poddaszu, a szofer zajmował pokoik nad garażem, w głębi podwórza
Służący oświadczył, że jego pan żył bardzo samotnie, nie przyjmował prawie nikogo i prowa-
dził tryb życia raczej skromny.
Następnie Mic kazał się zaprowadzić do pokoju zbrodni. Tam, nie dotykając niczego,
gdyż trzeba było zaczekać na przybycie władz, lekarza sądowego i fotografa, inspektor
zatrzymał się w progu. Wszystko tu było poprzewracane do góry nogami, gdyż zbrodniarz na-
wet fotel wypatroszył. Przed sekretarzykiem, którego zamek był wyłamany, leżało na podło-
dze mnóstwo papierów, nawet dwa banknoty stufrankowe, które morderca w pośpiechu prze-
oczył albo zgubił. Mic zwrócił się do służącego, pięćdziesięcioletniego Józefa Herpin, który
od wielu lat służył u zamordowanego. Zapytał, czy jego pan miał zwyczaj zamykać duże su-
my w sekretarzyku.
— Pan Martin nieraz otwierał ten mebel w mojej obecności, bo miał do mnie pełne
zaufanie. Trzymał tu przeważnie kilka tysięcy franków na opędzenie potrzeb domowych w
przeciągu dwóch, trzech tygodni: ważniejsze rachunki pan Martin płacił tylko czekami.
Mic i komisarz zeszli tiu ogrodu, wymieniając swe spostrzeżenia.
— Sprawa — rzekł Mic — ma wszelkie pozory zbrodni rabunkowej, motywem była
kradzież. To jest jasne i oczywiste... A jednak to nie wygląda na pracę zawodowca.
— O, naturalnie! — rzekł z uśmiechem komisarz, jego dawny kolega z policji śledczej.
— Pan zawsze musi szukać dziury w całym. Zobaczymy, co powiedzą ci panowie.
Ponieważ „ci panowie” ciągle nie nadchodzili. Mic w towarzystwie komisarza zlustro-
wał ogród i furtkę. Ani zamek u furty, ani krata nie wykazywały żadnych śladów włamania;
ale w rogu muru obrośniętego bluszczem, graniczącego z inną posiadłością, listowie było
zgniecione, mur lekko wykruszony, a na dole skraj gazonu zdeptany.
— Tędy wszedł nasz ptaszek — oświadczył komisarz. Nagle pochylił się i podniósłszy
z ziemi jakiś przedmiot podał go inspektorowi: — Widzi pan! Skacząc, zgubił nawet czapkę i
w ciemności nie mógł jej odnaleźć.
To mówiąc podał mu starą, brudną czapkę, którą Mic obejrzał z zamyśloną miną.
Dwaj mężczyźni wrócili do domu i podczas gdy komisarz w bibliotece redagował
raport, Mic przesłuchał jeszcze raz domowników. Zgromadziwszy ich w jadalni zapytał, czy
rozmawiając w kawiarni czy gdzie indziej z kolegami lub sąsiadami, nie zdradzili się z jaki-
miś szczegółami dotyczącymi majątku albo zwyczajów ich pana. Podkreślił, jak wielkie zna-
czenie ma takie niedyskretne słówko, które czasem może popchnąć złoczyńcę do zbrodni.
Na to wszyscy zaprotestowali żywe: wolne dni spędzali z najbliższą rodziną i nigdy nie
mówili o sprawach swego pana.
— Przejdźmy do innej kwestii — rzekł Mic. — Ile jest kluczy od bramy wejściowej
pałacyku i kto je posiada?
— Są trzy klucze — powiedział Józef. — Jeden należał naturalnie do pana Martin i jest
pewnie w jego ubraniu lub w jakiej szufladzie, drugi miała przy sobie Augustyna, gdyż co-
dziennie wychodzi na rynek po zakupy, a trzecim posługiwał się szofer i ja; pożyczaliśmy go
sobie wzajemnie, zwłaszcza gdy jeden z nas wychodził wieczorem.
— Zapomniałeś o jeszcze jednym — rzekł Henryk Modot, szofer — o kluczu pana
Piotra.
— A, prawda — spostrzegł się Józef.
— Pana Piotra? — zapytał Mic.
— To bratanek naszego biednego pana — objaśniła go kucharka. — Jest teraz w
Cannes. Trzeba będzie nawet zaraz wysłać do niego depeszę. To dopiero będzie dla niego
cios, bo on ogromnie kochał stryja. Pan Piotr jest od jedenastego roku życia sierotą, a pan
Martin wychował go i wykształcił, kochał jak rodzonego syna.
— Co nie przeszkadza — dodał szofer — że pan Piotr odziedziczy piękny majątek.
— Pieniądze to nie wszystko — odparła kucharka. — O, on to bardzo odczuje, tym
bardziej, że nasz pan mógł jeszcze żyć a żyć! Nie był wcale chory, czuł się cudownie. Choć
nie był już młody, ale przynajmniej dwadzieścia lat miał jeszcze przed sobą!
— Tak, to prawda — przyznał Józef. — Nieboszczyk pan opowiadał mi raz, że w jego
rodzinie bardzo długo żyli. Ojciec pana umarł mając osiemdziesiąt dziewięć lat, a dziadek
prawie setkę.
Mic zwolnił szofera i kucharkę, a zostawszy sam z Józefem zapytał go jeszcze o inne
szczegóły. Czy Emil Martin był związany z jakąś kobietą? Mężczyzna silny i zdrowy, w
sześćdziesiątym szóstym roku nie rezygnuje jeszcze z kobiet. Ale Józef oburzył się: nigdy nie
słyszał ani nie widział niczego w tym rodzaju.
— Czy podróżował?
— Zanim wycofał się z interesów, pan Martin jeździł kilka razy do Związku Radzie-
ckiego, miał tam wielkie zamówienia.
— Pracował jeszcze?
— Tak. Nieboszczyk był pierwszorzędnym inżynierem. Po wycofaniu się z interesów,
dla własnej przyjemności założył sobie na poddaszu laboratorium i robił tam doświadczenia z
cichym motorem dla samolotów.
Inspektor dostrzegł przez okno trzy taksówki, które zatrzymały się przed furtką. Wysie-
dli z nich: zastępca prokuratora, sędzia śledczy, znany lekarz sądowy, doktor P., oraz funkcjo-
nariusze z aparatami daktyloskopijnymi i fotograficznymi. Całe towarzystwo weszło do hallu,
a stąd na pierwsze piętro za przewodem komisarza z La Muette, który po drodze informował
„tych panów”. Mic wsunął się za nimi dyskretnie i rozpoczęła się zwykła procedura. Te same
stwierdzenia faktów, które razem z przesłuchaniami, dodatkowymi sprawdzaniami, pobra-
niem odcisków, dokładnym zbadaniem miejsca zbrodni, obejrzeniem ofiary przez lekarza i
szczegółowym oglądaniem wszystkich pokoi — zajęły prawie cztery godziny.
Opinia sędziego, prokuratora i policji brzmiała jednomyślnie: wszystko wskazywało na
zbrodnię rabunkową, popełnioną przez złoczyńcę, który przedostał się przez mur i otworzył
podrobionym kluczem drzwi do hallu. Dokonawszy zbrodni odszedł tą samą drogą.
Mic milczał — ale postanowił prowadzić śledztwo na własną rękę.
* * *
Inspektor zbliżał się do czterdziestki; był to człowiek średniego wzrostu, szczupły, lecz
dobrze zbudowany, o wyrazistej twarzy i stanowczym spojrzeniu. Ubierał się starannie i robił
wrażenie oficera w cywilu. Po ukończeniu studiów prawniczych stracił rodziców i został
wprawdzie z dyplomem magisterskim, lecz bez środków do życia, więc jako dwudziestodwu-
letni młodzieniec wstąpił do służby w policji dzięki poparciu wuja, szefa departamentu w
ministerstwie sprawiedliwości. Wkrótce praca ta zaczęła go pasjonować.
Aby oderwać się od sprawy „Martin”, przechadzał się po Quai des Orfèvres, pogawę-
dził z kolegami, po czym pożegnał się z nimi, wypalił kilka papierosów nad Sekwaną i
poszperał w kramach bukinistów. Gdy zapadł zmrok, udał się do małej kawiarenki na rogu
rue Dauphine, po drugiej stronie Pont-Neuf. Tutaj zasiadł do partii szachów z emerytowanym
komisarzem, którego zawsze o szóstej wieczór można tu było znaleźć. Kiedy przeciwnik jego
poszedł na obiad — Mic. pochłonął dwie kanapki i w głębi samotnej kawiarenki oddał się
rozmyślaniom nad sprawą z avenue Raphaël.
W konsekwencji oficjalnego śledztwa Mic zmobilizował dwóch inspektorów, z których
jeden miał zbadać pochodzenie czapki znalezionej w, ogrodzie, a drugi miał obejść kawiarnie
i bary na Chaussée de la Muette i na sąsiednich ulicach oraz dowiedzieć się, czy właściciele
tych lokali nie zauważyli wieczorem drugiego marca podejrzanego osobnika w tejże czapce.
Inspektor nie miał żadnych złudzeń co do wyników tego dochodzenia, gdyż czapka była
podobna do tysięcy innych takich czapek.
W ciągu godzinnej medytacji zbudował kilka hipotez, które — o czym dobrze wiedział
— miały tylko jedną słabą stronę, a mianowicie nie odpowiadały oficjalnemu wynikowi oglę-
dzin. Opierając się na początkowym wrażeniu, że morderstwo nie było dziełem zawodowego
bandyty i biorąc pod uwagę różne dziwne szczegóły, a zwłaszcza nadmierny, zgoła przesadny
nieład w pokoju zbrodni, zadał sobie pytanie, czy to wszystko nie było zręczną symulacją,
mającą na celu wyprowadzenie sprawiedliwości na ślepy tor. Szczególnie fałszywym trikiem
wydało mu się rozprucie fotela w poszukiwaniu papierów wartościowych. Na wsi, u chłopa,
mogło to być naturalne, ale u przemysłowca posiadającego ogromny majątek w banku było to
absurdalne. A w takim razie kto wie, czy to włamanie do sekretarzyka i te banknoty rozsy-
pane na podłodze, zbyt wyraźne ślady w ogrodzie i ta czapka znaleziona pod krzakiem, czy to
wszystko nie było zgrabną inscenizacją?
Inspektor zastanowił się jeszcze, czy przypadkiem pan Emil Martin nie należał do
jakiegoś tajnego stowarzyszenia, które go usunęło — takie wypadki zdarzają się przecież. A
te podróże do ZSRR — czy nie kryły czegoś tajemnego? Może był w posiadaniu dokume-
ntów politycznych? A może w jego pracach laboratoryjnych było coś, co mogło zaintereso-
wać obce mocarstwo? Informacje służącego mogły w pewnej mierze uprawniać do takich
przypuszczeń. Mógł także zachodzić wypadek zemsty: prywatne życie najspokojniejszych
nawet obywateli kryje w sobie niejednokrotnie nieznane dramaty, erotyczne lub inne. Wszy-
stko to wymagało sprawdzenia i życie prywatne ofiary należało poddać drobiazgowemu śle-
dztwu.
Wreszcie ostatnia, dosyć szczególna hipoteza, również zasługiwała na rozważenie —
ale było już późno. Mic czuł się zmęczony i odłożył dalsze rozmyślania na dzień następny.
* * *
Czwartego marca we wszystkich dziennikach pojawiły się artykuły z olbrzymimi nagłó-
wkami o zbrodni na avenue Raphaël. A że nie było w tym okresie ani kryzysu ministeria-
lnego, ani skandalu finansowego, sprawa wywołała sensację. Publiczność jednak musiała się
zadowolić skromnymi informacjami zebranymi przez organa sprawiedliwości; z tym większą
żarliwością prasa rzuciła się na dostępne dla niej detale.
Zamieszczono więc zdjęcia pałacyku, czapki oraz Józefa Herpin, służącego, który od-
krył zwłoki. Podano też do wiadomości, że dochodzenie powierzone zostało wybitnemu dete-
ktywowi, inspektorowi Mic; należy się więc spodziewać, że winny zostanie schwytany, gdyż
wyżej wymieniony detektyw jest już na tropie. Czytając to Mic skrzywił się, gdyż nienawidził
rozgłosu, co więcej — uważał takie proroctwa za rzecz niebezpieczną dla jego reputacji.
W dosyć kiepskim humorze udał się na policję śledczą. Zastał tam obydwóch inspekto-
rów przydzielonych mu do pomocy i dowiedział się od nich bez zdziwienia, że dochodzenie
ich w sprawie czapki i lokali dzielnicowych nie dały absolutnie nic. Dał im więc nowe
instrukcje odnośnie życia prywatnego, przeszłości i działalności pana Emila Martin, zalecając
im pośpiech.
Około południa wziął taksówkę i kazał się zawieźć na avenue Raphaël. Grupka gapiów
stała przed furtką strzeżoną przez policjanta. Mic chciał jeszcze raz obejrzeć dokładnie pokój
zbrodni i porozmawiać z domownikami. Wizja pokoju nie dostarczyła mu żadnych specja-
lnych spostrzeżeń. Schodząc do hallu ujrzał wiszący na ścianie obok drzwi ogromny klucz.
„To od furtki” — objaśniła go Augustyna i dodała: „On tu zawsze wisi. Ten z nas, kto wycho-
dzi w nocy, bierze go, a wracając zawiesza z powrotem. Jeżeli któryś z panów wychodził,
Józef wtedy czuwał, czekał na nich i otwierał im furtkę”.
W tej chwili zadzwonił dzwonek, Augustyna poszła otworzyć. Przed kratą stał listonosz
z telegramem w ręce. Mic gwałtownym ruchem sięgnął po depeszę, otworzył ją i przeczytał:
CANNES 4 — 9 — 20.
PRZYJEŻDŻAM DZIŚ WIECZÓR GODZINA 22,40. WYSŁAĆ SZOFERA NA
DWORZEC. NATYCHMIAST PRZYGOTOWAĆ POGRZEB. PIOTR.
Cyfry wskazywały, że telegram został wysłany tego samego dnia, czwartego marca o
dziewiątej rano. Była to odpowiedź na telegram wysłany poprzedniego wieczora przez
szofera, Henryka Modot, do Piotra Martin.
— Pogrzeb nie może się odbyć przed upływem czterdziestu ośmiu godzin, po autopsji i
ekspertyzie lekarskiej. Macie więc dosyć czasu — wyjaśnił Mic.
Po tych słowach opuścił dom. W restauracji zjadł śniadanie i udał się do swego biura,
by zastanowić się spokojnie przed rozmową z sędzią śledczym, który go wzywał do siebie.
Wówczas dopiero pomyślał o ostatniej hipotezie, którą wczoraj zostawił w zawieszeniu.
Ponieważ zostało stwierdzone, że drzwi wejściowe do hallu nie były sforsowane, lecz otwarte
kluczem — podrobionym czy prawdziwym — jeżeli odrzucało się możliwość wspólnictwa
domowników, należało pamiętać, że Piotr Martin, bratanek ofiary, posiadał jeden z czterech
autentycznych kluczy. Mógł on jednak bez niczyjej wiedzy kazać dorobić klucz od furtki
ogrodowej, gdyż właściwy klucz, jak Mic sam zauważył, stale wisiał do dyspozycji wszy-
stkich na ścianie w hallu. Ostatecznie, to właśnie on zyskiwał na śmierci starego pana; wie-
dział, że stryj ma jeszcze sporo życia przed sobą. Nie chodziło tu o przywłaszczenie sobie
dziesięciu tysięcy franków schowanych w sekretarzyku, ale o dziesięć milionów złożonych w
piwnicach Banku Francuskiego.
Interesujące, czy stryj Martin był skąpy czy szczodry dla bratanka, czy młody Martin
żył z subsydiów stryja, czy też zarabiał? Jaki tryb życia prowadził? Czy był oszczędny, czy
rozrzutny? Czy grał? wydawał na hulanki i kobiety?
Nagle Mic zaklął. Oto jeden argument obalał jego misterną konstrukcję: Piotr nie mógł
być mordercą, skoro wczoraj, w dzień morderstwa, był jeszcze w Cannes, o czym świadczył
jego telegram. Ale czy ten telegram nie był wysłany przez wspólnika? Oto alibi, które wyma-
gało dokładniejszego zbadania niż wszystko inne. Jeżeli jednak okaże się, że jest ono pra-
wdziwe, wówczas — rzecz prosta — cała jego hipoteza upada. Wtedy nie mogłoby być mo-
wy o oskarżaniu młodego człowieka.
Wyszedł z biura, by porozumieć się z sędzią i zdać mu sprawę ze swych poczynań,
postanawiając sobie oczywiście nie zdradzie się ze swymi przypuszczeniami przed dokła-
dnym sprawdzeniem ich.
Rozmowa przeciągnęła się dość długo. Nie spiesząc się, poszedł na partię szachów,
zjadł spokojnie obiad, a około dziesiątej wziął taksówkę i pojechał na dworzec lyoński.
* * *
O dziesiątej czterdzieści pociąg z Côte d'Azur wjechał na dworzec z dokładnością co do
sekundy. Kierowca Henryk Modot i Mic czekali na peronie.
— Jest pan Piotr! — rzekł Modot.
Zgrabny i elegancki młody człowiek, około trzydziestki, z walizą z brązowej skóry
zeskoczył ze stopnia wagonu. Modot z szacunkiem zdjął czapkę i wziął z jego rąk walizę.
Inspektor, nie ruszając się ze swego miejsca, obejrzał przybyłego. Wysoki, dobrze zbudowa-
ny, wysportowany — miał energiczną twarz, nad zmysłowymi ustami ciemny wąsik, włosy
zaczesane w górę, wysokie czoło, prosty nos o szeroko rozwartych nozdrzach i stanowczość
w spojrzeniu. Zamieniwszy kilka słów z kierowcą, który ruchem głowy wskazał mu swego
towarzysza, młody człowiek spojrzał nań ze zdziwieniem, ale spokojnie. W spojrzeniu tym,
stwierdził inspektor, nie było ani zmieszania, ani lęku. Słowem, pierwsze wrażenie było doda-
tnie.
— Cóż za straszna tragedia, panie inspektorze! — rzekł ze wzruszeniem w głosie. —
Dziękuję, że zechciał pan przyjść. Proszę mi, z łaski swojej, podać szczegóły. Wyjechałem z
Cannes o dziesiątej rano, w dziennikach nie było jeszcze żadnej wzmianki. Pragnąłbym wie-
dzieć...
Głos był szczery i sympatyczny.
— To brzydka historia! — powiedział Mic.
— Mój biedny stryj... Taki dobry człowiek! Przeżyłem bardzo ciężki dzień. W jaki
sposób go zabito? Czy cierpiał? Co mówi lekarz? Znaleziono jakieś ślady? Mam nadzieję, że
policja zrobi wszystko.
Mic tymczasem myślał: „Jeżeli on — to jest diabelnie opanowany. Ale nie, to nie może
być on, bo przecież w tej chwili wysiadł z pociągu. Był więc naprawdę w Cannes i wysłał
depeszę”.
Jednocześnie odpowiadał młodemu człowiekowi, kierując się z nim ku wyjściu i wpro-
wadzał go w szczegóły śledztwa.
— Jaka jest ostatecznie opinia władz o tej zbrodni?
— Dla nas jest to włamanie, które doprowadziło do morderstwa, gdyż prawdopodobnie
stryj pański obudził się i chciał wołać o pomoc... Nazywa się to morderstwem rabunkowym
— sprecyzował Mic.
— Aha! — potwierdził Piotr Martin. — Tak i ja myślałem.
Inspektor, który spodziewał się odruchu ulgi, niczego takiego nie zauważył.
Przechodzili właśnie koło kontrolera i gdy Piotr oddawał swój bilet, Mic rzucił nań
szybko okiem i przeczytał: wagon-lit, Cannes.
Ten ostatni dowód usuwał wszelkie wątpliwości. Wyszli z dworca i szofer zasiadł przy
kierownicy.
— Usiądzie pan z nami? — spytał uprzejmie Piotr. — Podwiozę pana.
— Nie, dziękuję. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia A propos, czy stryj pański
nic zajmował się przypadkiem polityką? Nie należał czasem do jakiegoś stowarzyszenia,
publicznego lub tajnego?
— Nie przypuszczam. W każdym razie nigdy przy mnie o niczym takim nie wspominał.
Mój stryj był tak zwanym umiarkowanym republikaninem. Proponowano mu kiedyś miejsce
w Senacie, ale odmówił. Cenił swój spokój. Przez czterdzieści lat pracował bez wytchnienia,
marzył więc tylko o tym, by wypocząć i w spokoju zażywać owoców swej pracy. Los jednak
zrządził inaczej. Ale czy myśli pan o zbrodni politycznej?
— Moja metoda polega na wszelkich możliwych hipotezach, jakie się nasuwają.
— Myślę, że jest pan na fałszywym tropie.
— Jeszcze słówko. Czy mógłby mi pan coś powiedzieć o pracach laboratoryjnych, o
tym rzekomym wynalazku...
— Ach, więc pan już wie? Tak, mój biedny stryj skonstruował bezszmerowy motor dla
samolotów. Ale jaki związek...
— To taka jeszcze jedna moja idea.
Limuzyna odjechała. Mic zamierzał wsiąść do autobusu. kiedy nagły pomysł zaświtał
mu w głowie. Zawrócił, wszedł na dworzec i żywym krokiem podszedł do wagonu, który stał
jeszcze na peronie, gdyż wyładowywano z niego bagaż.
Dostrzegł w korytarzu pulmana, z którego wysiadł Piotr, funkcjonariusza kolejowego.
Porządkował on wagon i zbierał gazety, które zwykle pasażerowie zostawiają po sobie. Mic
skinął na kolejarza i pokazując mu swą legitymację, powiedział:
— Chcę z panem porozmawiać. Usiądźmy na chwilę w tym przedziale. Jedzie pan z
Nicei, prawda? Czy zauważył pan pośród pasażerów tego wagonu młodego człowieka, około
trzydziestki, wysokiego bruneta z małym wąsem, opalonego, w ciemnopopielatym garnitu-
rze...?
— Przypominam go sobie doskonale, siedział dokładnie w tym samym miejscu, gdzie
pan teraz. To Francuz, reszta moich pasażerów to byli sami cudzoziemcy: trzech Anglików po
czterdziestce, jeden Niemiec z żoną i południowo-amerykańska rodzina. A co, proszę pana,
ten gość to chyba nie gangster. Dał mi dwadzieścia franków.
— Przypomina pan sobie, gdzie on wsiadł?
— W Cannes.
— Jest pan tego pewny?
— Proszę pana, to było moje ostatnie wolne łóżko i on je właśnie zajął; wszyscy cudzo-
ziemcy, o których panu mówiłem, już leżeli.
Mic nie miał już żadnych wątpliwości: Piotr Martin wsiadł naprawdę w Cannes. Przez
chwilę inspektor myślał o takiej oszukańczej kombinacji: popełniwszy morderstwo zbrodniarz
wsiadł w auto, dogonił pociąg w biegu, wsiadł do niego z biletem kupionym naprzód w
Cannes i wylądował w Paryżu, wezwawszy telegraficznie na dworzec szofera, aby w razie
czego mieć świadka. Ale stwierdzenie wagonowego stanowiło oczywiste i niezbite alibi.
Chyba że przyszły spadkobierca zaangażował jakiegoś łotra i kazał mu zamordować
stryja. Ale inspektor natychmiast odrzucił tę myśl; to byłoby zbyt niebezpieczne, zbyt nie-
ostrożne, gdyż wówczas Piotr zdałby się na łaskę bandyty, który szantażowałby go całe życie.
Nie! Inteligentny człowiek nie popełnia takiego błędu. Albo działa sam. albo nie działa wcale.
Inspektor wrócił do domu trochę zdenerwowany i źle spał tej nocy. Nazajutrz rano, koło
dziewiątej, zatelefonował na avenue Raphaël i zapytał, czy pan Piotr Martin może go przyjąć.
Zapytany oświadczył, że jest do jego dyspozycji. Mic udał się tam natychmiast i zastał młode-
go człowieka w jadalni.
Inspektor zapytał, czy zawiadomiono już resztę rodziny.
— Stryj był kawalerem. Miał tylko brata, mego ojca, wcześnie owdowiałego, i jedyną
siostrę, również wdowę, bezdzietną, która umarła przed ośmiu laty.
— Co ma pan zamiar teraz robić? Czy prowadzi pan jakieś interesy?
— Prowadzę i nie. Mój stryj, który posiadał olbrzymią fabrykę metalurgiczną, przed
dziesięciu laty odstąpił jej eksploatację anonimowej spółce, zachował jednak sporą paczkę
akcji, a ja byłem przez niego upoważniony do nadzorowania działalności firmy.
— Czyli rodzaj synekury — zażartował dobrodusznie inspektor.
— Wcale nie. Chodziłem do fabryki, zajmowałem się filiami i sklepami detalicznymi w
Paryżu i na prowincji. Stryj, który był tytanem pracy, nie byłby pozwolił, aby człowiek w
moim wieku pozostawał bez zajęcia. I ja nie chciałem żyć próżniaczo na jego koszt.
— Wypłacał panu gażę?
— Cztery tysiące franków miesięcznie.
— To nieźle, zwłaszcza że mieszkanie i utrzymanie miał pan u stryja.
— Istotnie, to mi całkiem wystarczało.
— Jednak — zauważył inspektor z uśmiechem — to nie była kwota wystarczająca na
prowadzenie szerokiego życia w Cannes lub gdzie indziej.
— W Cannes byłem służbowo. Spółka metalurgiczna zamierzała założyć tam luksuso-
wą filię dla sprzedaży części samochodowych.
Na wszystko ma gotową odpowiedź, trzeba to będzie sprawdzić — pomyślał Mic, który
w gruncie rzeczy zbierał te informacje z przyzwyczajenia zawodowego, gdyż jasne było, że
ten ślad nie zaprowadzi go daleko.
Wróciwszy do Paryża, przeświadczony wewnętrznie, że całe dochodzenie było bezuży-
teczne, zażądał telegraficznie od komisarza policji w Cannes informacji o działalności młode-
go Martina. Odpowiedź przyszła na trzeci dzień Zredagowana była następująco:
„Piotr Martin przyjeżdża do Cannes od dwóch lat i zatrzymuje się w Palace-Hôtel.
Podaje się za przedstawiciela wielkiej spółki metalurgicznej. W tym sezonie zajmował się
założeniem magazynu sprzedaży, przy rue d'Antibes. na rachunek wspomnianej spółki. Wyżej
wymieniony prowadzi zbytkowny tryb życia, gra w kasynie w bakarata i dosyć dużo przegry-
wa (w ciągu jednego wieczoru około 50 000 franków). Kredytu udzieliła mu kasa kasyna, a
także różni prywatni lichwiarze wypłacili mu poważne kwoty (podobno przeszło 500 000
franków) na poczet sukcesji po starym i bardzo bogatym stryju, dawnym przemysłowcu.
Wyżej wymieniony Piotr Martin ma kochankę: jest to artystka filmowa, miss Milly Kent,
Angielka, która razem z całą ekipą kręci obecnie film w Grasse. Miss Kent żyje na szerokiej
stopie. Piotr Martin ofiarował jej ostatnio luksusowy wóz, nagrodzony na konkursie automo-
bilowym”.
Lecz jaką wartość miało to wszystko w obliczu oczywistego, nieodpartego alibi! Ach, to
przeklęte alibi!
Jeżeli prawdą jest, rozmyślał Mic, że alibi stanowi dowód niewinności, to niemniej
niewątpliwym jest fakt, że wszyscy inteligentni zbrodniarze umieją sobie stworzyć alibi. Im
sprytniejszy jest przestępca, tym lepsze jest jego alibi. Muszę więc zbadać alibi Piotra Martin,
Bez wielkiej nadziei zresztą, bo świadectwo kolejarza jest wiarogodne i nie można być jedno-
cześnie i w Cannes, i w Passy...
* * *
Gdy Mic przybył do Cannes, pogoda była cudowna, Przechadzając się na bulwarze
Croisette. wśród najpiękniejszych i najelegantszych na świecie kobiet, lepiej rozumiał jak
uwodzicielsko działać mają pieniądze na młodego człowieka. Nic oczywiście nie mogło
złagodzić ohydy tej zbrodni, istnieje jednak klimat moralny, który ją wyjaśnia, a może nawet
ją rodzi.
W chwili gdy dochodził do Kasyna, Mic ujrzał zatrzymującego się przed nim Rollsa, a
siedząca przy kierownicy zachwycająca blondynka wyskoczyła z wozu i przesunąwszy się
przed oczami inspektora, jak zjawisko, zniknęła w hallu. O kilka kroków od niego zatrzymali
się dwaj młodzi ludzie w pulowerach i spojrzeli za nią:
— O! Milly Kent spieszy rozbić bank! — rzekł jeden z nich.
— Nie kręci dzisiaj?
— Nie. Właśnie wczoraj skończyliśmy z plenerami.
— Słuchaj, Pawle, ta mała ma chyba nowy wóz, nie?
— Tak, to prezent Piotra Martin, tego fajnego typa, który stawia nam kolacje. Wyobraź
sobie, że ten chłopiec...
Młodzi ludzie oddalili się.
Po sekundzie wahania Mic wszedł do Kasyna. Zapytał o salę gry i pokazał zdziwione-
mu kontrolerowi legitymację.
Milly Kent rozmawiała z jakimś starszym panem o czcigodnym wyglądzie, który ró-
wnie dobrze mógł być księciem jak lichwiarzem. Po chwili Mic podszedł do gwiazdy i spytał
z kurtuazją:
— Przepraszam, czy zechce mi pani ofiarować kilka minut rozmowy?
— Ależ... nie wiem, z kim mam...
— Oto moja karta. Pragnąłbym zadać pani kilka pytań.
W fiołkowych oczach zamigotało zdziwienie, zabarwione lekkim niepokojem. Z nie-
znacznym akcentem cudzoziemskim, stanowiącym jej dodatkowy urok, oznajmiła, że chętnie
odpowie.
— Czy to prawda, że pani jest przyjaciółką pana Piotra Martin?
— Oooch! To znaczy... nie żyjemy razem... proszę to zanotować... Mieszkamy w
innych hotelach.
— Miss Kent, wie pani zapewne, z jak przykrego powodu pani... przyjaciel musiał
wyjechać nagle do Paryża. Zechce więc pani powiedzieć mi, kiedy, to znaczy którego dnia i o
ile możności o której godzinie widziała go pani po raz ostatni?
Wyjęła z torebki maleńki notesik.
— Otóż pierwszego, drugiego i trzeciego marca kręciliśmy na skałach Saint-Vallier. W
poniedziałek, pierwszego marca, jadłam śniadanie z Piotrem — miał mi towarzyszyć do
Saint-Vallier, ale w ostatniej chwili, około drugiej trzydzieści, zatelefonowano do niego, by
udał się razem z firmowym architektem obejrzeć prace przy budowie stoiska na rue d'Antibes.
Wówczas Piotr przyrzekł mi, że przyjedzie do nas tam, w góry, nazajutrz rano, ale jeszcze
tego samego dnia wieczór zadzwonił do mnie, do Grasse, do hotelu w którym mieściła się
cała nasza ekipa, że ważne sprawy zatrzymują go w Cannes jeszcze dwa dni.
Trzeciego dnia, w Saint-Vallier, dowiedziałam się od przyjaciółki, lady Cavendish, że
widziała Piotra drugiego marca w Kasynie w sali gry, a trzeciego na koncercie. Byłam zła,
gdy się dowiedziałam, że Piotr woli bakarata i muzykę i że „ważne sprawy” to był tylko pre-
tekst. Kiedy wróciliśmy do Cannes, w czwartek, czwartego marca o dziewiątej rano, gniewa-
łam się na niego.
— Widziała go pani tego ranka? — spytał Mic.
— Około dziewiątej trzydzieści zadzwonił do mnie do hotelu i chciał się ze mną zoba-
czyć. Odpowiedziałam mu przez telefon, że nie chcę go widzieć. On nalegał. Położyłam słu-
chawkę, żeby go ukarać, ale w dziesięć minut później przyszedł do hotelu i powiedział mi, że
w środę wieczór dostał telegram i natychmiast jedzie do Paryża, gdyż zabito jego stryja.
Wtedy przebaczyłam mu, bo był bardzo smutny. Wyjechał o pół do jedenastej rano... Ale
dlaczego pyta mnie pan o to wszystko?
— Proszę się uspokoić — rzekł Mic z uśmiechem. — Policja ma zwyczaj zbierać
informacje dotyczące danej sprawy, ale to nie pociąga za sobą żadnych konsekwencji.
Dziękuję pani za uprzejmość i żegnam panią.
Piękna Milly westchnęła, uśmiechnęła się do niego i podeszła do zielonego stołu. On
zaś skierował się do biura dyrektora Kasyna.
— Potrzebuję pewnych danych, dotyczących jednego z pańskich klientów.
— Jestem do pańskiej dyspozycji. Zaraz zawołam kierownika sal gry. — Nacisnął guzik
elektryczny; po upływie dwóch minut zjawił się wezwany.
— Czy zna pan pana Piotra Martin? — spytał go Mic.
— Doskonale.
— Mógłby mi pan powiedzieć, czy grał on pierwszego, drugiego i trzeciego marca?
Kierownik sali gry wyjął z kieszeni notes :
— W tym notesie — objaśnił — zapisuję talie kart, nazwiska bankierów i wysokość
banków. W poniedziałek, pierwszego marca, pan Piotr Martin trzymał bank dwukrotnie:
między szóstą a siódmą po południu i drugi raz po obiedzie.
— Dobrze! — rzekł Mic. — A drugiego marca?
— Drugiego marca pan Martin nie trzymał banku.
— A! — zawołał żywo Mic.
— ...zobaczyłem go jednak grającego stojąco przy drugim stole, około dziesiątej wie-
czór.
— Jest pan tego pewny?
— Najzupełniej.
— W jaki sposób, przy takim mnóstwie grających, może pan tak dobrze pamiętać?
— Ponieważ przechodząc za nim zauważyłem, że gra nisko. Otóż trzy dni przedtem
poleciłem kasjerowi kasyna, aby mu wypłacił 10 000 franków. Pomyślałem więc sobie, że
Martin zgrał się do nitki.
— Wierzyciele nie stracą swych pieniędzy — rzekł Mic sarkastycznym tonem. — Pan
Piotr Martin dziedziczy po krociowo bogatym stryju.
— Tak — wtrącił dyrektor — dowiedzieliśmy się o tym przez radio. To okropne.
— Nie dla wszystkich — ironizował inspektor. — A trzeciego marca?
— Trzeciego marca straciwszy prawdopodobnie ostatnie banknoty poprzedniego wie-
czoru, pan Martin nie trzymał banku ani nie grał. W momencie kiedy przyszedłem do pracy, o
trzeciej po południu, zauważyłem go wchodzącego do sali koncertowej.
Mic podziękował i wyszedł. Udał się do Palace-Hôtel. Dowiedział się tam, że trzeciego
marca, około pierwszej po północy, to znaczy w chwili, gdy pan Emil Martin został zamo-
rdowany, portier nocny widział młodego człowieka i wiózł go windą. Portier pamiętał dokła-
dnie datę, gdyż poprzedniego dnia chorował i nie był w pracy, a podjął ją w nocy z drugiego
na trzeciego marca.
To ostatecznie dobiło inspektora. Wszystkie świadectwa: Milly Kent, lady Cavendish,
kierownika sali, portiera hotelowego — zgadzały się ze sobą i podpierały wzajemnie. Alibi
solidne jak skała.
Mic wrócił do hotelu, spakował walizę, zapłacił rachunek i zapytał o godzinę odejścia
najbliższego pociągu do Paryża. Była ósma wieczór. Poinformowano go, że bezpośredni po-
ciąg odchodzi o 0,54. Inspektor zjadł obiad bez apetytu; nie mógł strawić ani swej porażki,
ani nie dopieczonego udźca baraniego. Wyszedłszy z restauracji, zapalił papierosa i zaczął się
wałęsać po rue d'Antibes. „To alibi — mruczał do siebie — jest zbyt piękne, zbyt solidne.
Prawdziwe alibi nie ujawnia się tak łatwo. Świadkowie odpowiadają na pytania bez pomyłki,
bez wahania; zdumiewająco pamiętają wszystko, nie tylko daty, ale nawet godziny; alibi mają
zapisane w notesach. To jest fantastyczne! Są szczerzy, to oczywiste, mówią prawdę — wcale
w to nie wątpię. Ale ma się, do diabła, takie wrażenie, że przestępca tak wszystko zaara-
nżował, aby świadkowie dokładnie pamiętali każdy jego czyn i słowo. Niesamowite!”
W pewnej chwili inspektor znalazł się na wprost oświetlonego kina. Aby ukoić swe ne-
rwy, a jednocześnie spędzić jakoś czas do odjazdu pociągu, wszedł do jarzącego się światłami
hallu: wielkie kolorowe afisze na ścianach przyciągały wzrok. Przedstawiały one gentlemana
w wieczorowym, stroju z władczym wyrazem wygolonej twarzy, spojrzeniem miotającym
pioruny, otoczonego mnóstwem przeróżnych głów. Pod tym podpis:
CZŁOWIEK O STU TWARZACH
potężny dramat filmowy
w/g powieści Elgara BALLACE
w tytułowej roli słynny aktor amerykański
LON CHANEY
Nazwisko Lon Chaney'a nic mu nie mówiło. Bez zainteresowania śledził akcję szpiego-
wskiego filmu, w którym wyżej wymieniony Lon Chaney, tajny agent na wielką skalę, bez
przerwy wymykał się policji dzięki nadzwyczajnym zdolnościom. Przesuwał się więc przez
ekran jako wytworny lord, członek najpierwszych klubów londyńskich, uliczny sprzedawca
gazet, stara pijaczka z Whitechapel, Japończyk z Soho, doker znad Tamizy, błazen cyrkowy
— i w innych jeszcze, najbardziej nieprawdopodobnych wcieleniach. Mic nudził się śmierte-
lnie, uśmiechał się czasem ironicznie z paradoksalnie bohaterskich wyczynów przestępcy i
naiwnych metod policji. I rozmyślał nad tym, że rzeczywistość bywa prostsza i jednocześnie
bardziej skomplikowana niż najfantastyczniejszy film. Podziwiał tylko talent nie żyjącego już
aktora, jego umiejętność przetwarzania swego wyglądu, ruchów, głosu — i zrozumiał teraz
popularność i sławę, jaką się cieszył.
Spojrzał na zegarek: dochodziła północ. Seans skończył się przy dźwiękach marsza
wojskowego, Mic rozpoznał wśród idących przed nim dwóch młodych ludzi, których spotkał
rano na bulwarze Croisette.
— Wspaniały ten Chaney — mówił jeden z nich. — Jak myślisz, Pawle, bo ty jesteś
fachowcem, czy znajdzie się kiedyś ktoś podobny?
— Znasz Fulcrana? — zapytał Paweł.
— Tego aktora z music-hallu? Słyszałem o nim.
— Właśnie rzuca music-hall i przechodzi do filmu. Kręci teraz z nami w filmie Frazera.
Sam się przekonasz, co jest wart, gdy go zobaczysz. To przyszły Lon Chaney. Nawet Milly
Kent tak przepowiedziała.
Pragnął zaczepić tych młodych ludzi, porozmawiać z nimi. O czym? Sam nie wiedział.
Jeden z nich, Paweł, grał podobno jakąś rólkę razem z gwiazdą i znał Piotra Martin, który im
„stawiał kolacje”. W miarę jak zbliżała się pora odjazdu, Mic odczuwał potrzebę wejścia w
kontakt z kimś lub z czymś, co by go przybliżało do atmosfery zbrodni.
W hotelu wziął walizkę, przeszedł przez pusty już prawie plac, wszedł na peron i usiadł
na ławce. Ogarnęła go depresja, jaka zwykle towarzyszy poczuciu poniesionej porażki.
Siedział tak, nie czując nawet ciężaru swego ciała; jego zmęczony mózg był jak zaczadzony.
Na słabo oświetlonym dworcu jęczał dzwonek, parowóz na bocznym torze sapał miarowo.
Dwunasta czterdzieści: za kilka minut bezpośredni z Ventimiglia wjedzie na dworzec. Mic nie
myślał o tym, drzemał.
Nagle głuchy i silny huk wstrząsnął drzemiącym inspektorem. Pociąg wjeżdżał na pe-
ron. Kilku podróżnych rzuciło się ku niemu. Mic, senny jeszcze, podniósł się z trudem. Jakaś
nieznana siła hamowała jego ruch. On, taki stanowczy i impulsywny, stał się naraz niezdecy-
dowanym fajtłapą? Nie mógł tego pojąć. Pierwszy raz zdarzało mu się coś podobnego. Jaki
tajemny magnes paraliżował jego ruchy? Sekundy upływały, a on ciągle stał jak przygwo-
żdżony. „To nic innego, tylko zmęczenie — mówił sobie. — Muszę odpocząć, jestem wykoń-
czony nerwowo”.
Przenikliwy gwizd rozdarł ciszę nocną. Pociąg poruszył się leniwie. Mic mógł z łatwo-
ścią wskoczyć, ale nie ruszył się nawet. Śledził czerwone światło niknące w ciemnościach. I
naraz inspektor odetchnął, jak by ten pociąg, odjeżdżając, wrócił mu siły. Wyszedł z dworca,
wrócił do hotelu, upozorował swój powrót nagłą niedyspozycją i położył się w nadziei, że
wypoczynek nocny odrestauruje jego komórki nerwowe. I prawie natychmiast pogrążył się w
głębokim śnie.
* * *
Rano zbudził się w doskonałym nastroju. Ubrał się, wypił białą kawę i wyszedł.
Połączywszy się telefonicznie z komisariatem policji, Mic zapytał o adres reżysera
filmowego, Frazera. Ten przyjął inspektora pod prysznicem, nagi jak noworodek. Mówił
dosyć biegle po francusku, ale z tak silnym akcentem, jaki można słyszeć tylko u komików
kabaretowych, gdy chcą naśladować Anglosasów.
Mic, bez określonego celu, zapytał go o film nakręcany w Saint-Vallier. Miał nadzieję,
że przypadek podsunie mu jakieś słowo, wskazówkę, iskierkę, co rozjaśni ciemności. Frazer
wydał się zdziwiony, że policja interesuje się jego filmem, lecz jako Amerykanin miał respekt
dla władzy. Włożył nawet szlafrok i, jak umiał, najlepiej wytłumaczył inspektorowi, że przy-
szedł mu pomysł osnucia scenariusza na pewnej komedii Plauta (przy zmodernizowaniu fabu-
ły i postaci) i że wpadł na ten pomysł czytając „Komedię omyłek” Szekspira, który zresztą
również zaczerpnął wątek od pisarza rzymskiego. Z wyników był bardzo zadowolony: wy-
szedł z tego film ciekawy i oryginalny. Jeżeli publiczność przyjmie film dobrze, ma on zamiar
zużytkować w ten sposób inne jeszcze antyczne arcydzieła sceniczne...
Ale Mic już od kilku minut nie słuchał go wcale, gdyż ogarnęła go jakaś dziwna gorą-
czka. Tytuły sztuk Plauta i Szekspira, zestawione razem, zbudziły w nim myśl, której nie
byłby w stanie wyrazić, bo zamajaczyła mu tylko niewyraźnie, ale to było właśnie to coś, co
dążyło do przyobleczenia się w kształt. Przerwał rozmowę, wstał, zapytał o adres aktora
Fulcrana i podziękował, pożegnał się skinieniem dłoni i wybiegł.
* * *
Mały hotelik na podrzędnej ulicy, wśród stoisk z pomarańczami, bananami i kawonami.
— Pan Fulcran?
— Pierwsze piętro, pokój szósty.
Zapukał.
— Proszę wejść.
Mic dostrzegł w lustrze odbicie wykrzywionej twarzy aktora.
— To nie jest grymas pod pańskim adresem, drogi panie — uspokoił go jowialnie aktor,
odwracając się. — Zastaje mnie pan tylko przy moich codziennych ćwiczeniach.
— Ćwiczeniach? — spytał zdziwiony inspektor.
— Mój Boże, tak! Przy moich gamach, jeżeli pan woli. Jako artysta „transformator”
muszę co rano uelastyczniać mięśnie twarzy. No, niech pan spojrzy!
Fulcran był wysokim chłopcem bez zarostu, o sympatycznej twarzy i regularnych
rysach, ale nagle Mic zobaczył przed sobą „typa” o wysuniętej szczęce i ponurym spojrzeniu.
Awanturnicza figura przeistoczyła się błyskawicznie w ramola ze zwisającą dolną wargą, o
mętnym wzroku i zmiętej cerze.
— Brawo! — zawołał Mic. — Zdumiewające!
— Mogę panu zaprezentować pięćdziesiąt twarzyczek na poczekaniu. W perukach i
przebraniach będzie tego dwie setki. Może pan uprzejmie zainteresuje pana Galibert, impre-
sario teatralnego. I proszę mu też powiedzieć, że w tej chwili jestem wolny. Właśnie skoń-
czyłem film, w którym wykorzystano moje umiejętności, gdyż ostatnio zajmuję się i filmem.
Jeśli chodzi o warunki — trzysta franków za wieczór. Sam pan przyzna, że to skromna suma.
A zapewniam pana, że publiczność nie zmarnuje swoich pieniędzy. W Nicei byłem zaanga-
żowany do „Eldorado” na tydzień, a zatrzymano mnie tam miesiąc.
— Przykro mi bardzo, ale nie mam nic wspólnego z panem Galibert i nie przychodzę od
niego. Nazywam się Mic i jestem inspektorem policji śledczej.
— Tam, do diabła! — zawołał artysta z humorem. — To dobrze! Czyżbym przypad-
kiem popełnił jakąś zbrodnię?
— Nie wygląda pan na to, ale nigdy nie wiadomo — odpowiedział Mic w tym samym
tonie.
— Do licha! Ależ w takim razie... przeraża mnie pan!
— Niech pan posłucha. Potrzebuję pewnych wskazówek. Zna pan niejakiego pana
Piotra Martin?
— No, jakże! Tego przyjaciela Milly Kent? Wszyscy go znamy. To elegancki facet,
urządził nam bibę. kiedyśmy kręcili film Frazera.
— Niech mi pan coś opowie o tej komedii.
— To pana interesuje? Otóż to jest sztuka, którą autor ściągnął od starego rzymskiego
autora i ubrał ją we współczesne kostiumy. Chodzi tu o dwóch braci-bliźniaków, tak
podobnych do siebie, że wszyscy zawsze biorą jednego za drugiego. Wyobraża sobie pan
zatem, jaki się z tego robi bigos. Claude Pasquier, słynny aktor z teatru Buffo, grał jednego z
braci, a ja drugiego.
— Jest pan więc podobny do Pasquiera? — spytał niewinnie Mic.
— Tylko o tyle, że mamy jednakowy wzrost; ale mnie tu po to zaangażowano, żebym
się zrobił na niego. I bez samochwalstwa muszę przyznać, że zrobiłem to nieźle. Musi pan
znać Pasquiera, ta gęba krzyczy ze wszystkich afiszy.
— Owszem, znam.
— No, to proszę powiedzieć: kto to jest? — Fulcran wyjął z teczki dużą fotografię i
położył przed nim.
— Pasquier! — zawołał inspektor.
— Nie, tym razem Fulcran, do usług!
— To nadzwyczajne! — Mic nie mógł powstrzymać okrzyku szczerego podziwu.
— Chwileczkę, tutaj operator zdjął nas obu razem: mnie i Pasquiera.
— Fantastyczne! Nie umiałbym absolutnie powiedzieć, który z was jest prawdziwym
Pasquier!
— Tak, to mi się dosyć udało — rzekł zadowolony Fulcran. — A jeszcze nie widział
pan, jak chodzę, kołysząc się trochę, tak. jak on i mówię przez nos jak on. Bo głosy naśladuję
równie dobrze jak twarze. Musiałem być w poprzednim życiu kameleonem. Niech pan sobie
wyobrazi, że z początku poza jednym Pawłem Dubar, który znał moje umiejętności, nikt z
kolegów nie wierzył. Wszyscy byli zdania, że Frazer byłby lepiej zrobił posługując się zwy-
kłym trikiem: to znaczy jeden aktor gra obie role oddzielnie, a potem łączy się razem zdjęcia.
Ale stary uważał, że przy dwóch różnych aktorach efekt będzie lepszy, tym bardziej, że w
pewnej chwili podajemy sobie ręce, to znów wpadamy na siebie, a to byłoby prawie niemo-
żliwe z jednym aktorem.
— Pan mówił — przerwał mu Mic — że koledzy nie wierzyli w pana?
— Tak, ale to nie trwało długo. Oczywiście, potrzebowałem kilku godzin pracy, by
sobie jak najdoskonalej przyswoić osobowość Pasquiera, jego głos, ruchy, chód, fizjonomię,
ale kiedy stanąłem przed kamerą, powitał mnie jeden wielki krzyk i wszyscy odwołali
publicznie swoje wątpliwości... z wyjątkiem jednego jedynego Piotra Martin.
— O! Dlaczego?
— Złożył mi gorące gratulacje, jak wszyscy koledzy, lecz kiedy zostaliśmy sami,
powiedział mi, że ma zastrzeżenie.
— Jakie?
— Przyznawał, że podobieństwo było łudzące, ale — dodał — to może się udać tylko
na ekranie, dzięki specjalnemu oświetleniu, odległości i różnego rodzaju sztuczkom. W życiu
ta sztuczka nie zwiedzie nikogo.
— No i co? — spytał Mic z drżeniem wewnętrznym, przeczuwając, że dochodzi do
sedna zagadki.
— Bardzo mnie to rozdrażniło. Siedzieliśmy około północy w barze portowym. Trochę
się wypiło. Powiedziałem mu, że zupełnie się nie zna na sprawach artystycznych. Martin
uniósł się, a potem powiedział: „Jeżeli jest pan tak pewny siebie, zaproponuję panu zakład.
Zakładam się o 5000 franków, że nie uda się panu — po pierwsze: naśladować moją twarz,
głos i sylwetkę, po drugie: pójść do kasyna, pokazać się w sali gry, w restauracji i wyprowa-
dzić w pole ludzi, którzy mnie znają”.
„Przyjmuję zakład — zawołałem, gdyż kwota była spora (byłem pewny, że ją wygram)
i bardzo się zapaliłem do tej zabawy. Z punktu widzenia mego rzemiosła to ogromnie intere-
sujące doświadczenie. — Przyjmuję — powtórzyłem — lecz uprzedzam pana lojalnie, że
sprawa jest przesądzona. Czuję się tak, jak bym panu ukradł te pieniądze”.
„To jeszcze zobaczymy” — rzekł prowokacyjnie, co jeszcze bardziej podrażniło moją
ambicję. Powiedziałem mu, że potrzebuję jednego popołudnia i jego fotografii. Dał mi legity-
mację. Ustaliliśmy datę eksperymentu na pojutrze, to znaczy drugiego marca. Miał on trwać
48 godzin, w czasie których musiałem pokazać się w restauracji, potem w sali gry, a naza-
jutrz, trzeciego marca rano, w czytelni; po południu na koncercie a wieczorem w Palace-
Hôtel, gdzie miałem spędzić noc w jego pokoju.
Oczywiście na przeciąg tych dwóch dni Piotr Martin musiał zniknąć, bo doświadczenie
nie udałoby się, gdyby nas zobaczono kolejno lub, broń Boże, razem. Czwartego marca, o
pierwszej, zatelefonował do Palace-Hôtel, gdzie nocowałem w jego pokoju, że wygrałem
zakład i że wracając do siebie znajdę w swym pokoju pięć banknotów tysiącfrankowych w
zaadresowanej kopercie. Pogratulował mi jeszcze nadzwyczajnego sukcesu i żałował, że nie
może uścisnąć mej dłoni, lecz właśnie otrzymał depeszę i musi jechać do Paryża. No i co pan
na to wszystko, inspektorze? Ja uważam to za największy triumf w całej mej dotychczasowej
karierze. I jeżeli kiedy napiszę pamiętnik...
— Chwilowo — przerwał mu Mic poważnym tonem — proszę usilnie, by pan absolu-
tnie nikomu nie wspominał o tym doświadczeniu.
Uderzony tonem inspektora Fulcran spojrzał na niego zdziwiony i lekko zaniepokojony.
Wówczas Mic opowiedział zdumionemu artyście o zręcznej pułapce, jaką był rzekomy
zakład, który robił z niego mimowolnego wspólnika zbrodni.
— A, kanalia! — wykrzyknął. — Śmiał posłużyć się mną, moją sztuką aktorską, bandy-
ta! Tak mnie wystawić do wiatru! Co za tupet! O, może pan być spokojny, inspektorze, już ja
tego drania zrobię na szaro, gdy się spotkamy przed sędziami przysięgłymi! A te jego przeklę-
te pieniądze parzą mnie po prostu, zaraz je dam na biednych miasta Cannes.
— Dzielny chłopiec z pana, Fulcran! — rzekł z uznaniem Mic. — Mam dla pana pełny
szacunek.
— Nie będę miał spokoju tak długo, dopóki ten potwór nie zostanie ukarany — ryknął
Fulcran. — Pomogę zaprowadzić go na gilotynę.
— To, niestety, może nie być takie łatwe, jak pan sobie wyobraża — westchnął Mic.
— Pan przypuszcza, że z tym sfałszowanym alibi...
— Jego adwokat obali to sfałszowane alibi. Nie ma pan pojęcia, z jaką łatwością podej-
rzenia lęgną się w mózgach sędziów przysięgłych. Obrońca Piotra Martin twierdzić będzie, że
to alibi jest niczym innym tylko wymysłem policjanta, wściekłego, że nie może trafić na wła-
ściwy trop. Policja ma teraz bardzo złą markę. Można zwalić wszelkie możliwe nikczemno-
ści, a opinia publiczna we wszystko uwierzy. Niech się pan zastanowi, że waszego zakładu
nie potwierdzi żaden świadek, pańskiej transformacji również. Orzekną, że to jest historia wy-
myślona od początku do końca, że panu się ona przyśniła, zrobią z pana mitomana, kabotyna,
namiętnie spragnionego reklamy...
— Nie, coś takiego! — oburzył się Fulcran.
— Ależ tak! A kto wie, strona przeciwna może zażądać, aby pana poddano badaniom
poczytalności. I może pan być spokojny: znajdzie się na pewno neurolog, który oświadczy, że
pańskie władze umysłowe nie są w porządku, że cierpi pan na manię naśladownictwa albo
nawet dotknięty jest histerią.
— Och! — oszołomiony Fulcran nie mógł nic więcej z siebie wydobyć.
— Twierdzić będą, że wszyscy w Cannes rozpoznali prawdziwego Piotra Martin. A
świadkowie nie zdementują tego, może pan być pewny, i będą uporczywie utrzymywali choć-
by tylko dla ratowania swej ambicji, że nie są ludźmi, których można było podejść i że od
razu poznaliby się na oszustwie... Słucha mnie pan?. .
— Tak, istotnie i ja zaczynam przypuszczać...
— Idę jeszcze dalej — ciągnął Mic. — Nie jest wcale pewne, czy Martin w ogóle bę-
dzie oskarżony. Sędzia śledczy osądzi tak samo jak ja, że jedno zeznanie, i to zdementowane
przez dziesięciu innych świadków, nie ma najmniejszego znaczenia i nie zaryzykuje wdawa-
nia się w historię, która może go ośmieszyć...
— Więc, do pioruna, ten drań miałby się wymknąć sądowi?
— Całkiem możliwe. Oczywiście, że sędzia go wezwie, początkowo jako świadka, a o
ile zmiesza się podczas konfrontacji z panem, zostanie oskarżony. Ale jeżeli zachowa zimną
krew, jeżeli odpowiadać będzie zręcznie, wówczas postawienie go w stan oskarżenia będzie
rzeczą bardzo problematyczną, a przecie wiemy, jaki to cwany ptaszek...
— No więc?
— Niech pan posłucha, Fulcran, mam pewien pomysł; widzę, że niczego więcej pan nie
pragnie jak pomoc sprawiedliwości i bardzo jestem panu za to wdzięczny. Jest teraz jedena-
sta. Niech pan przyjdzie za godzinę do „Treille dorée”, to jest taka mała restauracyjka, zawie-
szona nad morzem, na prawo od portu. Będę czekać na tarasie. Zje pan ze mną śniadanie i
wyłożę panu mój plan.
Dwaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
Znalazłszy się na ulicy Mic odtworzył sobie w kolejności wszystkie zadziwiające fakty,
które doprowadziły go nareszcie do prawdy.
Mic wszedł do księgarni, kupił rozkład jazdy i usiadł w porcie na ławce. Pierwszego
marca, około północy, Piotr Martin musiał opuścić swój hotel cichaczem. Przebrany za robo-
tnika czy za kogo innego, zaopatrzony w sztuczną brodę, pojechał trzecią klasą bezpośrednie-
go pociągu o godz. 0,54 i przybył do Paryża o dziewiątej dwadzieścia jeden rano. Tegoż
samego dnia Fulcran, ucharakteryzowany na Piotra, jadł śniadanie w restauracji Palace-Hôtel.
W Paryżu Piotr musiał spędzić cały dzień w jakimś umeblowanym pokoju. Około pierwszej
w nocy, uzbrojony w obydwa klucze, dzięki dokładnej znajomości zwyczajów domowych,
mógł bez trudności dokonać zbrodni, po czym upozorować włamanie dla zmylenia śladów.
Ukończywszy swą makabryczną pracę — jest już trzeci marca, godzina druga w nocy —
przez ostrożność nie wrócił do umeblowanego pokoju, lecz musiał błądzić po ulicach albo też
raczej czekać na nadejście dnia w jakimś kącie hal, gdzie włóczęgów nocnych i żebraków nikt
nie zaczepia.
Rano, o dziewiątej dziesięć, zajął miejsce w trzeciej klasie pospiesznego i wrócił do
Cannes czwartego marca o czwartej trzydzieści siedem nad ranem. Być może, wysiadł prze-
zornie w Bocca, na przedostatniej stacji, rzucił w krzaki swój kostium i przeszedł pieszo dwa
kilometry dzielące go od Cannes. Przybywszy na miejsce zadzwonił około ósmej rano z
jakiejś kawiarni do Fulcrana, który, jak wiadomo, zajmował jego pokój w Palace-Hôtel, by
mu pogratulować wygranego zakładu. Następnie wysłał posłańca z przygotowaną kopertą,
zawierającą 5000 franków do hotelu Fulcrana. Nie chciał iść z kopertą osobiście, gdyż bał się,
by w razie czego właściciel tego hotelu nie rozpoznał go. W dwie godziny później odjechał
pulmanem. o dziesiątej trzydzieści trzy, nie spotkawszy się z Fulcranem, bo wcale nie pra-
gnął, by ich widziano razem. W ten sposób tego samego dnia wieczorem, czwartego marca, o
dziesiątej czterdzieści przybył do Paryża, gdzie na peronie oczekiwał go Mic, nie podejrzewa-
jąc wcale, że ten sympatyczny podróżny przejechał 4000 kilometrów w przeciągu trzech dni.
Wszystko było teraz jasne i inspektor z fachowym uznaniem myślał, jak precyzyjnie w
najdrobniejszych szczegółach została przygotowana i wykonana ta zbrodnia przez człowieka
nieprzeciętnie inteligentnego.
Wstał z ławki. W kilka minut później wchodził do „Treille dorée” przyjemnej knajpy
pomalowanej na żółto, z niebieskimi okiennicami, której taras, zdobny pergolą, zwieszał się
nad morzem i nad wyspami Świętej Małgorzaty i Świętego Honorata.
Punktualnie o dwunastej zjawił się Fulcran. Na drugim końcu tarasu zakochana para
patrzyła sobie w oczy namiętnie, zapominając o jedzeniu. Można było swobodnie rozmawiać.
Mic zamówił zupę rybną i smażonego królika, a na wzmocnienie butelkę starego B e 1 1 e t,
słynnego w tych stronach białego wina. I podczas gdy kucharz z gębą starego pirata prowan-
salskiego krzątał się przy piecu, inspektor wyłożył swój plan aktorowi. W pół godziny później
zupa rybna dymiła na stole, a Fulcran atakując swego królika mówił w uniesieniu: „Inspe-
ktorze, pański pomysł jest bezkonkurencyjny. Uda się nam. Nie ma prawa się nie udać”.
Pogrzeb ofiary ściągnął mało ludzi, gdyż Emil Martin od lat żył w zupełnym odoso-
bnieniu od świata. Zaledwie kilku przemysłowców, delegacja robotników z fabryki i kilku
znajomych z dawnych czasów. Piotr Martin, jedyny krewny, szedł na czele konduktu. Jego
głęboki smutek wzruszał wszystkich. Ludzie, których nigdy w życiu nie widział, ściskali mu
dłoń z wylaniem. Ubolewano nad nim, lecz każdy z uczestników myślał prywatnie, że tak
wielka fortuna zdolna jest ukoić ból dosyć szybko, a uścisk rąk dyrektorów fabryki wyrażał
jednocześnie i współczucie, i szacunek dla zysków, jakie miały przypaść w udziale Piotrowi
Martin.
Piotr zainstalował się w pokoju, który zajmował od dzieciństwa. Młody człowiek z
gorączkowym zainteresowaniem rzucał się na gazety. Początkowo zamordowanie przemysło-
wca zaszczycone zostało artykułami na pierwszej stronie pism, z rzucającymi się w oczy
nagłówkami; obecnie zbrodnia komentowana była na trzeciej stronie drobnym drukiem.
Dziesiątego marca Piotr przeczytał w kilku dziennikach następującą informację:
ZBRODNIA W LA MUETTE
„Sprawiedliwości udało się nareszcie natrafić na ślad mordercy Emila Martin. Jest nim
niejaki Cariol, bezrobotny blacharz, którego jeden ze świadków widział w noc zbrodni przed
kratą ogrodu willi. W ostatnich kilku dniach wydawał podejrzanie wielkie kwoty w lokalach
Montmartre'u. Jest to zresztą recydywista, który ma już kilka włamań na sumieniu. Tym
razem posunął się aż do zbrodni. Odkryto też miejsce zamieszkania zbrodniarza, który zajmo-
wał umeblowany pokój w Passy. Ósmego marca osobnik ten czując zapewne, że jest śledzo-
ny, zniknął. Niemniej policja idzie jego tropem i należy się spodziewać, że w najbliższym
czasie bandyta zostanie aresztowany”
.
Tak, to się nazywa mieć szczęście! — pomyślał Piotr. — Teraz nareszcie jestem
spokojny! Gdyż pomimo wszystko dręczył go pewien niepokój. Wyczuł w inspektorze Mic
sprytnego szpicla, pod którego bystrym wzrokiem czuł się dosyć niewyraźnie. Od policji
można zawsze oczekiwać różnych niespodzianek. A teraz to wszystko skończone. Nie ma się
już czego obawiać. Wpadłszy na fałszywy trop, policja nie wypuści już tak łatwo zdobyczy.
Ta sama poczta poranna przyniosła też list w firmowej kopercie, którą Piotr otworzył z
gorączkowym pośpiechem. Był to list od notariusza jego stryja, pana Dubois, na rue de
Châteaudun 33 bis, który zapraszał go na jutro do swej kancelarii, gdzie nastąpi otwarcie
testamentu. „Wszystko jest dobre, co się dobrze kończy! Od jutra będę dziesięciokrotnym
milionerem!” I wyciągnięty wygodnie na tapczanie, wpatrując się w smugi dymu swego
papierosa, zaczął snuć fantazje o przyszłym pięknym życiu, gdy — według terminologii pra-
wnej — „wejdzie w posiadanie...”
Nazajutrz, punktualnie o czwartej Piotr wprowadzony został do kancelarii pana Dubois.
Stary człowiek, zimny i uprzejmy, poprosił go, by usiadł. Siwy pisarz w okularach gryzmolił
w kącie przy małym stoliku. „Mój sekretarz” — rzekł lakonicznie pan Dubois. Po czym
wyjmując z szuflady zapieczętowaną kopertę oświadczył:
— Oto jest, proszę pana, testament pańskiego nieszczęśliwego stryja. Razem redagowa-
liśmy ten dokument. Jest własnoręcznie napisany i autentyczny. Zaraz go panu odczytam.
Rozdarł kopertę i zaczął:
„Paryż 17 września 1930. To jest mój testament. Ja, niżej podpisany Emil Martin,
zdrowy na ciele i umyśle, niniejszym wyznaczam na mojego generalnego spadkobiercę mego
ukochanego bratanka. Piotra Martin...”
Pomimo że był na to przygotowany, Piotr uczuł, że zalewa go fala szalonej radości. Z
trudem zdołał ją pohamować i zachować powagę stosowną do okoliczności. Notariusz czytał
dalej:
„Zgodnie z powyższym zapisuję mu, bez żadnych ograniczeń i zastrzeżeń, wszystkie
me dobra ruchome i nieruchome, których ogólna wartość wyraża się sumą circa dziesięciu
milionów”.
— Połowę tylko! — krzyknął w tej chwili jakiś głos — bo dwóch jest Piotrów Martin!
Przez uchylone drzwi wsunął się i szedł ku Piotrowi jakby odbity w zwierciadle cień
jego samego, sobowtór, tak fantastycznie do niego podobny, że nawet notariusz — mimo że
uprzedzony — siedział porażony zdumieniem.
Zbrodniarz zbladł śmiertelnie.
— Fulcran! — krzyknął. A spostrzegłszy, że tym okrzykiem już się zdradził, dodał
ochrypłym głosem: — Jestem zgubiony!
— Tak, bratku, jesteś wykończony! — odezwał się znów inny głos.
I sekretarz pana Dubois zrywając perukę i brodę ujawnił rysy inspektora Mic. Mic sko-
czył do Piotra i bez najmniejszego oporu z jego strony założył mu kajdanki. Plan inspektora
powiódł się znakomicie: to, czego najbardziej podchwytliwe pytania, a nawet konfrontacja nie
byłyby osiągnęły, tu udało się bez trudu. Pod wpływem zaskoczenia i przerażenia przestępca
sam się przyznał. Żadne zaprzeczenie, żadne odwołanie nie zdoła już obalić niezbitego faktu,
że przestępca pod swoją własną maską natychmiast rozpoznał Fulcrana, którego tylko on i
nikt poza nim nie mógł rozpoznać. Był to najoczywistszy dowód, ujawniający jego sprytną
machinację.
Można sobie wyobrazić, jaką wrzawę wywołał ten proces. Sąd przysięgłych skazał
oskarżonego na dożywotnie więzienie. Mic chodził w sławie niczym gwiazda filmowa i cały
Paryż o niczym innym nie mówił tylko o jego przenikliwości i o wspaniale zainscenizowa-
nym triku. Fulcran zaś za jednym zamachem stał się sławnym na obu półkulach. Największa
wytwórnia hollywoodzka zaangażowała go za tysiąc dolarów tygodniowo do filmu napisane-
go specjalnie dla niego. Lon Chaney znalazł godnego następcę. Mic i Fulcran stali się oczywi-
ście parą przyjaciół. Kiedy aktor wyjeżdżał, inspektor odprowadził go na dworzec Saint-
Lazare.
Gdy już miał wskoczyć na stopień wagonu, Fulcran rzekł nagle:
— Jednej tylko rzeczy nie mogłem nigdy zrozumieć w sprawie La Muette, mianowicie,
jak prasa mogła zapowiedzieć aresztowanie włamywacza nazwiskiem Cariol, kiedy ty już
wiedziałeś, że winnym jest Piotr Martin.
Mic zaczął się śmiać.
— To był mój podstęp — powiedział. — Imć Cariol nigdy nie istniał, a wzmianka,
którą czytałeś, była zwykłą kaczką dziennikarską mojego autorstwa, którą chciałem — jak się
to mówi — „uśpić” przestępcę. Rozumiesz, chciałem koniecznie, aby ten bandyta czuł się
zupełnie pewny bezkarności i tym lepiej wpadł w sidła, jakie na niego zastawiłem.
— Sprytna z ciebie sztuka — roześmiał się Fulcran.
II. Szmaragdowy naszyjnik
Wybiła północ na zegarze romańskiego kościoła Dominikanów. Z pochmurnego nieba
padał drobny deszcz na otulone czernią nocy stare, prowincjonalne domostwa.
Od dachu trzypiętrowego budynku z okratowany- mi oknami głównego skrzydła Saint-
Rambert oderwał się jakiś cień.
Człowiek pochylił się, jednym rzutem oka zlustrował podwórze i puste uliczki, po czym
uczepiwszy się występu dachu zsunął się po rynnie z wprawą doświadczonego cyrkowca,
przytrzymując się wypukłości muru bosymi stopami.
Stanąwszy na ziemi włożył buty, które podczas swych ewolucji trzymał w zębach za
sznurowadła i oddalił się idąc ostrożnie pod murem. Doszedł w ten sposób do hali targowej
położonej na małym placyku. Tam, w kryjówce służącej przekupniom za rupieciarnię, dotknął
po omacku swego worka i odetchnął z ulgą. Wyciągnął z niego sweter, garnitur i płaszcz
gumowy i przebrał się szybko, a do worka schował ubranie więzienne. Następnie udał się
spokojnie na dworzec, kupił bilet trzeciej klasy i wmieszawszy się w tłum podróżnych wsiadł
do pociągu jadącego do Lyonu.
Do Lyonu przybył około pół do szóstej rano. „Za godzinę — pomyślał — spostrzegą
moją ucieczkę. Wieczorem policja odkryje, że wyjechałem do Lyonu. Potem mogą mnie
gonić!” Wszedł do baru i napisał szyfrowany list z podziękowaniem do kumpla, który poprze-
dniego wieczoru w Saint-Rambert przygotował mu worek z ubraniem. Pijąc białą kawę prze-
żywał w myślach swą ucieczkę, długo planowaną i zorganizowaną starannie dzięki pomocy
dwóch więźniów zatrudnionych w administracji więzienia.
Nie była to czcza obietnica, gdyż Lapaume, zwany „Pięknym Blondasem”, był człowie-
kiem zaradnym. Wymowny, o sympatycznej twarzy i powierzchowności budzącej zaufanie,
Lapaume był wykolejeńcem. Ojciec jego, uczciwy kupiec z Limoges, kształcił go w liceum.
Ale po wyjściu ze szkoły synalek zaczął objawiać zbyt kosztowne upodobania, które dopro-
wadziły go do różnych drobnych nadużyć. Gdy rodzina wyparła się go, imał się rozmaitych
zawodów: kolejno był agentem firmy win, akwizytorem, ubezpieczeniowcem, a wszędzie
nabierał i oszukiwał swój personel i klientów. Na koniec, zakochawszy się w aktorce objazdo-
wej trupy został aktorem. Miał wszelkie szanse wybicia się, gdyż posiadał spory talent. Ale
pewnego wieczoru, zmęczony swą kochanką, uciekł razem z jej biżuterią.
Ten wybitnie amoralny wyczyn przesądził o jego dalszej karierze. Przystał do bandy
złodziejskiej. Inteligentny, dosyć wykształcony, zdobył w niej od razu autorytet. Razem z
kilkoma kamratami niższego pochodzenia, lecz równie na wszystko zdecydowanymi, utwo-
rzył szajkę, która niebawem zaczęła wykazywać ożywioną działalność. Ofiarą bandy padały
bogate wille w okolicach Paryża, potem szajka obrała prowincję za teren swych operacji. W
Rouen włamała się do kasy wielkiej fabryki, w Dijon ogłuszyła i obrabowała w biały dzień
kasjera bankowego. W Paryżu zaś dziełem szajki było włamanie do biura pocztowego w
siedemnastej dzielnicy. W wyniku pomyślnych operacji kilkaset tysięcy franków w przeciągu
osiemnastu miesięcy wpłynęło do kasy tego towarzystwa...
Żyli dostatnio, nie popisując się jednak swym bogactwem; co więcej, „Piękny Blondas”
zażądał, aby każdy z członków szajki pracował, dla pozoru, w jakimś fachu, gdyż to najlepszy
sposób zmylenia śladów i zdezorientowania policji. Jeden z nich. Charrier, założył w Lyonie
warsztat ślusarski; była to jego specjalność, gdyż to on właśnie fabrykował fałszywe klucze i
forsował zamki, w tym zakresie zresztą Lapaume okazał się pojętnym jego uczniem. Ostatnią
i najpiękniejszą imprezą spółki było włamanie do jubilera Marsand w Paryżu, na rue de la
Paix. Lapaume długo ją przygotowywał i cała afera rozegrała się sprawnie, niczym pierwszo-
rzędny film. O trzy na pierwszą w południe kolega Lejars rzuca kostkę brukową w witrynę;
Lapaume i Charrier chwytają naszyjniki, pierścionki, brylanty, diamenty — wszystko, co pod
ręką; Lejars wymierza rewolwer w nadbiegającego ekspedienta, wszyscy trzej wskakują do
auta prowadzonego przez Ducros, czwartego wspólnika, i wóz rusza ku ulicy Rivoli i
Champs-Elysées. Cała operacja nie trwała nawet pięciu minut.
Sprawa narobiła wrzawy, prasa oskarżyła policję o niedbalstwo i nieudolność. Dyrektor
policji śledczej zlecił dochodzenie inspektorowi Mic, znanemu już z wybitnych osiągnięć. Nie
będziemy wchodzili w szczegóły jego poszukiwań, wystarczy powiedzieć, że inspektorowi
udało się zidentyfikować dwóch członków bandy: Lapaume i Lejars — i spowodować ich
uwięzienie. Pomimo usiłowań nie mógł im udowodnić poprzednich kradzieży, ale ostatnia
była wystarczająca. Oskarżeni skazani zostali na najwyższą karę i Lapaume zapoznał się wre-
szcie z urokami „klasztornego” życia.
„Piękny Blondas” nie miał wcale zamiaru marnować młodych lat w więzieniu. Ze zwy-
kłą sobie zręcznością po upływie sześciu miesięcy mógł już porozumiewać się ze światem
zewnętrznym. Ani on, ani Lejars nie wydali swych wspólników, a Charrier nie miał chwili
spokoju, dopóki nie uwolnił swego szefa. Zrobił wszystko, co potrzeba, wysłał do Saint-Ram-
bert kolegę, gdyż sam wolał się tam nie pokazywać. Ucieczka udała się. Towarzysz Lejars
musiał zaczekać jeszcze na swą kolej.
O szóstej rano, przed otwarciem warsztatu. Lapaume zadzwonił do Charriera, który go
oczekiwał. Był bez środków do życia, gdyż zaaresztowawszy go u kocanki Mic skonfiskował
walizę zawierającą czterdzieści pięć tysięcy franków w banknotach i papierach wartościo-
wych. Ale Charrier, człowiek przewidujący, miał uciułane oszczędności: dał więc dziesięć
tysięcy franków przyjacielowi Lapaume. Ten przysiągł, że zwróci mu wkrótce, zamierza
bowiem zabrać się z powrotem do „pracy”, lecz tym razem — zaznaczył — sam, gdyż nie
chce narażać Charriera w chwili tak nieodpowiedniej.
Około pół do ósmej właściciel zeszedł do warsztatu, a Lapaume, siedząc przed lustrem,
zmieniał swą fizjonomię: zgolił wąsy, nałożył siwą perukę, zmodyfikował lekko kształt swe-
go nosa, włożył okulary i ubrał się w czarny surdut. Wszystkie te rekwizyty przygotował mu
przyjaciel. Wiemy, że były aktor Lapaume celował w sztuce charakteryzacji. Gdy wychodził
z pokoju, rodzona matka nie byłaby go poznała; można go było wziąć za emerytowanego
nauczyciela. Gdy wszedł do warsztatu, Charrier spojrzał na niego z podziwem, a terminatorzy
podnieśli głowy patrząc nań z ciekawością.
— Do widzenia, siostrzeńcze — rzekł emerytowany nauczyciel. — Bardzo się cieszę,
że mogłem cię znów zobaczyć. Napisz do mnie na wieś.
— Do widzenia, wuju — odparł Charrier, mrużąc oko i ściskając mu serdecznie dłoń.
Lapaume poszedł na śniadanie do małej restauracyjki przy placu Terreaux, resztę dnia
spędził w pokoju hotelowym. Nazajutrz wcześnie rano kupił gazety. Jego ucieczka zaszczyco-
na została artykułem na pierwszej stronie. Dworce musiały być obstawione, ale w swym
przebraniu czuł się całkiem bezpieczny. Nie był jednak zdecydowany, co teraz robić. Zostać
w Lyonie czy wrócić do Paryża? I do jakiej „imprezy” się zabrać? Przeglądając w dalszym
ciągu gazetę dostrzegł w rubryce „kronika towarzyska” interesującą wzmiankę. Brzmiała ona
tak:
„Znana gwiazda filmowa, Lya Rosee, której miliarder amerykański, James Russel,
ofiarował naszyjnik szmaragdowy wartości dwóch milionów franków, spędzi sezon letni w
Nicei w pałacu Scaliero, jednej z najwytworniejszych willi na Mont-Boron. Jak nas informu-
ją, w pałacu tym zamierza gwiazda wydać cały szereg oryginalnych bali”.
Lektura tej kroniki położyła koniec wahaniom naszego „bezrobotnego”. Natychmiast
kazał się zawieźć na dworzec Perrache i kupił bilet drugiej klasy do Nicei. W chwili gdy po-
kazywał swój bilet kontrolerowi, ujrzał po drugiej stronie wejścia wygolonego i zażywnego
jegomościa, który paląc papierosa przypatrywał się wszystkim wchodzącym. Rzekomy nau-
czyciel poczuł lekki dreszczyk w krzyżu; ale szpicel nie zaczepił go. Zupełnie już uspokojo-
ny, uciekinier zainstalował się w swym przedziale i zaczął obmyślać plan, który miał oddać w
jego ręce cenne szmaragdy. Jego płodny umysł podsunął mu kilka kombinacji, ale tak jak
dobry dowódca kieruje się w swych posunięciach okolicznościami powstałymi na polu bitwy,
tak i on zdecydował podjęcie decydującego uderzenia dopiero po przestudiowaniu terenu.
O jedenastej wieczorem, pomiędzy Cannes a Niceą, wszedł do ubikacji, zdjął perukę i
zmienił lekko swój wygląd, po czym przeszedłszy po buforach do innego wagonu urządził się
tak, aby wysiąść z niego ostatni. Na drugi dzień porobił zakupy w wielkich magazynach,
nabył solidne walizy, eleganckie garnitury i frak. W drukarni zamówił papier listowy i wizy-
tówki na nazwisko: Fred Winthrope, przedstawiciel Francusko-angielskiej Cinégraphic
Company. W tym też charakterze zameldował się w hotelu Méditerranée-Palace, na Prome-
nade des Anglais, nad morzem.
Tegoż wieczoru zamówił rozmowę telefoniczną z Lyą Rosée i przedstawiwszy się
poprosił, by zechciała go przyjąć w ważnej sprawie, na co gwiazda zgodziła się bez wahania.
Nazajutrz rano, w małym jednoosobowym wozie, który uważał za konieczne kupić,
licząc się z tym, że będzie musiał opuścić Niceę jak najszybciej, zajechał przed wspaniały
pałac Scaliero i wszedł do otaczającego go parku, jednego z najsłynniejszych i najpiękniej-
szych parków Riwiery. Willa, zbudowana w stylu greckim, z szerokim perystylem uwieńczo-
nym kolumnadą z różowego marmuru, obejmowała na parterze dwa rozległe salony, dużą ja-
dalnię, gabinet-bibliotekę oraz obszerny hall wejściowy. Wszystko było w takich wymiarach,
że sprzyjało urządzaniu przyjęć w wielkim stylu. Na pierwszym piętrze mieściły się aparta-
menty, na drugim pokoje służbowe.
Podczas gdy lokaj w ciemnobłękitnej liberii wprowadzał go do gabinetu na parterze,
Lapaume bystrym rzutem oka ogarnął całość i zanotował w pamięci rozkład pokoi. Lokaj
wyszedł z jego kartą i zaraz wrócił oznajmiając, że pani jest nieco zmęczona, wobec czego
przyjmie go w swym prywatnym salonie, na pierwszym piętrze. Rzekomy Fred Winthrope
błogosławił w duchu to zmęczenie, które pozwoli mu przestudiować dokładnie właściwy
teren jego przyszłych operacji. Wszedł więc do biało-złotego saloniku, obwieszonego portre-
tami i fotografiami aktorki w przeróżnych jej kreacjach oraz zdjęciami słynnych aktorów
zaopatrzonymi w przepiękne dedykacje. Naraz otworzyły się drzwi i w progu zjawiło się bó-
stwo tej świątyni, spowite w peniuar z białego tiulu i różowego atłasu; diwa weszła omdlałym
krokiem, jakim prawdopodobnie poruszała się w ostatnich chwilach swego życia Dama
Kameliowa, podała gościowi dłoń do pocałunku i osunęła się na błękitny tapczan z cichym
wdziękiem albatrosa opadającego na morską falę. „Psiakrew! fajna babka!” — pomyślał z
uznaniem Lapaume i w jego wzroku odmalował się szczery podziw, który na Lyi, choć przy-
wykła do takich niemych hołdów, zrobił przyjemne wrażenie. Do przyjemnego wrażenia
przyczyniła się zapewne powierzchowność „Pięknego Blondasa”, wolnego tym razem od
charakteryzacji.
— Łaskawa pani — przemówił przedstawiciel spółki filmowej — przybywam specja-
lnie z Londynu, by z panią porozmawiać. Zamierzamy nakręcić film w Alpach Nadmorskich,
a dyrekcja „Cinégraphic Company” jest zdania, że właśnie pani idealnie nadaje się na odtwór-
czynię bohaterki tego filmu, osnutego na znanej powieści angielskiej. Wydelegowany zosta-
łem do zaproponowania pani tej roli z honorarium... pięćdziesiąt tysięcy franków tygodniowo.
Czy przyjmie pani naszą propozycję?
— Przyjechałam tu na wypoczynek — westchnęła Lya.
— Przerywany jednak projektowanymi balami, o których już się mówi — dodał Lapa-
ume z uśmiechem.
— Owszem, ale bale nigdy nie męczą kobiety.
— Pani odmawia?
— Tego nie powiedziałam. To jest, oczywiście, propozycja ponętna. Ale od kiedy
chcecie mnie zaangażować?
— Nie prędzej jak za trzy miesiące.
— W takim razie zgadzam się.
— Ach, dziękuję pani! Dyrekcja pogratuluje mi sukcesu! Przygotuję zatem kontrakt i
przywiozę go pani do podpisu w tym tygodniu.
— Doskonale. A tymczasem, panie Winthrope, zechce pan zrobić mi przyjemność i
wziąć udział w pierwszym moim przyjęciu, które odbędzie się pojutrze. Oto zaproszenie.
Lya Rosée wstała dając do zrozumienia, że audiencja skończona.
To jednak nie leżało w planach Lapaume.
— Pozwoli pani jeszcze słówko. Wytwórnia nasza pragnie otoczyć imię pani należytym
rozgłosem: czy zechciałaby pani dać mi kilka swych fotografii, a także notek biograficznych,
recenzji prasowych itd...?
— Bardzo chętnie. Może pan pozwoli ze mną.
Lya przeszła do buduaru poprzedzającego sypialnię. Pierwszą rzeczą, którą tu Lapaume
spostrzegł (i którą miał nadzieję ujrzeć), był elegancki sekretarzyk ze stali co prawda, ale
malowany na drzewo i zrobiony na Ludwika XVI-go. „Więc tutaj spoczywa szmaragdowa
zwierzyna!” — pomyślał gangster. Z niezamkniętej dolnej szuflady Lya wyjęła potrzebne
papiery. Przez uchylone drzwi Lapaume zobaczył w amfiladzie sypialnię i łazienkę. Wówczas
wycofał się rozpływając się w podziękowaniach i unosząc w pamięci dokładny obraz pokoju i
położenie każdego mebla. Dotychczas wszystko udało mu się znakomicie, teraz zaś plan dzia-
łania zarysował się już dokładniej. Przed perystylem, jakby podziwiając fasadę, odwrócił się,
odszukał okno interesującego go buduaru i stwierdził z zadowoleniem, że okratowanie pod-
trzymujące pnące rośliny podchodziło dokładnie do gzymsu tego okna. „Moja linia odwroto-
wa!” — pomyślał. Potem wsiadł do wozu i wolniutko wrócił do Méditerranée-Palace. Pod
pięknym słońcem marcowym lśniła kopuła Jetée-Promenade; eleganckie dziewczęta w swe-
trach, a nawet w piżamach przechadzały się po plaży; tłum w jasnych sukniach, flanelowych
garniturach paplał beztrosko na tarasach kawiarń pod różnobarwnymi parasolkami. Lapaume.
który w ciągu sześciu miesięcy widział przez swe okratowane okno jedynie szary, obmierzły
mur, odkrył nagle, że życie jest piękne i że stworzone ono zostało dla ludzi inteligentnych.
* * *
12 marca o dziesiątej wieczorem kilkaset maszyn zatarasowało drogę w Mont-Boron.
Wszystko, co tylko było znaczniejszego w Nicei, Cannes i Monte Carlo, odpowiedziało na
wezwanie gwiazdy. Artyści, dyplomaci, pisarze, dziennikarze, politycy, bankierzy francuscy i
zagraniczni cisnęli się w oświetlonych a giorno salonach pałacu Scaliero. Lya Rosée zrywając
ze zwykłą banalnością tego rodzaju zabaw, kazała ustawić w ogrodzie oświetlonym różno-
kolorowymi lampionami małe namioty, pełne najróżnorodniejszych atrakcji: bajadera, dwaj
zapaśnicy, zaklinacz węży, tancerze hinduscy, cowboy, chiromantka, żongler japoński —
napełniali niezwykłym ożywieniem park pachnący przedwiośniem.
Fred Winthrope przyszedł o jedenastej. Lya, otoczona i emablowana, podała mu rękę i
uśmiechnęła się do niego uprzejmie. Na tle purpurowych obić salonu malowniczo odcinała się
jej wspaniała czarno-złota toaleta, a na szyi połyskiwał słynny naszyjnik ze szmaragdów.
Lapaume mógł mu się przyjrzeć dokładnie. „Piękny klejnocik!” — pomyślał. Nie zobaczono
go więcej. Było tu zbyt wielu aktorów i znanych filmowców i nie zależało mu na tym, by im
być przedstawionym.
Około pół do drugiej salony z wolna opustoszały, kuglarze zwinęli namioty i o drugiej
piętnaście, gdy ostatni gość wyszedł, Lya poszła do siebie na górę, a pokojówka rozebrała ją.
Wszystkie światła pogaszono i po świetnym gwarze balowym zapanowała cisza.
Lapaume nie chciał wchodzić na pierwsze piętro z hallu, po którym kręcili się goście;
przeszedł więc przez ogród i wszedł na górę służbowymi schodami, gdzie nie spotkał nikogo,
gdyż cała służba zajęta była w kuchni i przy bufecie. Na górze zastał wszystkie drzwi otwarte,
przeszedł przez dwa małe saloniki, sypialnię i wsunął się do łazienki, skąd spostrzegł, że
przyległy do niej pokoik był ubieralnią. Wymarzony zakątek, gdzie za falangą sukien można
było się wspaniale ukryć. Włożył rękawiczki, przygotował butelkę z chloroformem i tampon
z waty. Czekał.
Nieco przed trzecią, nie słysząc żadnego odgłosu, wśliznął się bezszelestnie do pokoju,
w którym spała Lya, lekko oświetlona promieniem księżyca. Jednym wprawnym ruchem
położył jej na ustach i nosie maskę z chloroformem. Młoda kobieta straciła momentalnie
świadomość, nie wydawszy nawet krzyku. W jakimś podświadomym odruchu samoobrony
chwyciła rękę napastnika i tym gwałtownym ruchem zerwała z niej rękawiczkę. Kiedy
uspokoiła się, Lapaume, jako człowiek przezorny, wyjął rękawiczkę z jej zaciśniętej dłoni.
Teraz nastąpić miał najważniejszy etap przedsięwzięcia: przebijanie stalowej szafy.
Lapaume wyjął z teczki wiertarkę elektryczną, kilka świdrów, półkolistą piłę i mały, udosko-
nalony motorek, ważący zaledwie kilogram. Wiertarką przebił w przeciągu kwadransa dwie
dziury i założył w nie dwa gwinty przeznaczone do umocowania piły, którą wprawił w ruch
przy pomocy motorka. Jeszcze kwadrans — i piła wycięła w stalowych drzwiczkach otwór
szerokości jego ramienia.
Wyjął naszyjnik bez etui i włożył go do kieszeni fraka; schował narzędzia do teczki i
cicho otworzył okno. Ostatni rzut oka na sąsiedni pokój, gdzie Lya spała głęboko, po czym
przerzucił nogi przez parapet, wymacał stopą okratowanie i nie spiesząc się zeszedł na dół.
Nad wzgórzami prześwitywał różowy poblask. Przesadzenie ogrodzenia parkowego
było dziecinną zabawką dla tego wyćwiczonego gimnastyka. Wóz miał zaparkowany o pięć-
dziesiąt metrów dalej, w ślepej uliczce. Wsiadłszy do niego, założył swą siwą perukę. brodę,
czarne okulary, czapkę i gumowy płaszcz. Przejechał bez pośpiechu przez dzielnicę portową,
a znalazłszy się na bulwarze des Etats-Unis pełnym gazem pomknął w kierunku Marsylii.
Po drodze obliczył, że kradzież nie zostanie wykryta wcześniej jak o jedenastej rano.
gdyż po bezsennej nocy służba nie będzie wchodziła do pani, dopóki ona nie zadzwoni.
Dopiero w południe, gdyby się nie obudziła, mogliby się domownicy zaniepokoić. Powiado-
mienie komisarza, sumaryczne śledztwo, przybycie władz — miał dostatecznie dużo czasu,
by dojechać do Marsylii, odległej zaledwie o dwieście pięćdziesiąt kilometrów od Nicei.
Wkrótce wjechał na jej przedmieścia. Miał tam starego przyjaciela, właściciela kawiarni przy
Vieux-Port, który zagarażował jego wóz w hangarze i dał mu pokój nieobecnego brata.
Zamknąwszy się Lapaume spędził trzy godziny na charakteryzacji, mając wciąż na
uwadze, że jest poszukiwany jako zbieg z więzienia. Gdy wyszedł ze swego pokoju, był bru-
netem o oliwkowej cerze; krótkie faworyty i orli nos nadawały mu wygląd mieszkańca Połu-
dniowej Ameryki. Pewny już teraz, że go nie rozpoznają, włóczył się po nadbrzeżu, a wieczo-
rem zasiadł spokojnie na tarasie restauracji Basso. Przed talerzem pachnącej zupy rybnej
rozważył trzeźwo swe szanse. Tyle osób było na przyjęciu, że ani Lya. ani policja nie miała
powodu podejrzewać go więcej niż kogokolwiek innego. Zresztą śledztwo ujawni od razu
kradzież zawodowca. Jakże można przypuszczać, że ktoś taki mógł się znaleźć wśród wytwo-
rnych, po największej części znanych pani domu gości? Będą więc szukali przede wszystkim
w melinach złodziei miejscowych i międzynarodowych.
By odwrócić ewentualne podejrzenie, jakie mogłoby później zrodzić zniknięcie nieja-
kiego Freda Winthrope, trzeba będzie za dwa, trzy dni napisać do aktorki list i uwiadomić ją,
że wiadomy film został odłożony na później, wobec czego dyrekcja „Cinégraphic Company”
czuje się w obowiązku zwrócić jej chwilowo wolność. Lya Rosée nie będzie miała powodu
przypuszczać, że istnieje jakiś związek między nieudanym albo raczej odroczonym engage-
ment a zamachem, którego padła ofiarą. Napadnięta w najgłębszym śnie, nie mogła w żaden
sposób rozpoznać napastnika.
Lapaume doszedł do przekonania, że stanowczo wszystkie atuty są po jego stronie.
Utwierdził się w tym przekonaniu jeszcze bardziej nazajutrz, przy lekturze dzienników poran-
nych. Nicejski korespondent „Petit Marseillais”, opisawszy szczegółowo okoliczności kra-
dzieży, w ten sposób scharakteryzował sytuację:
„Ta niebywale zuchwała kradzież, wykonana po mistrzowsku, jest bez wątpienia dzie-
łem tęgiego fachowca. Żaden więc z gości Lyi Rosée nie może być posądzony. Policja spra-
wdziła dokładnie listę zaproszonych i stwierdziła, że wszystkie objęte nią osobistości są
ogólnie znane i wyższe ponad jakiekolwiek podejrzenia. Ścisłe śledztwo nie dało do tej pory
żadnych wyników. Nikt ani wewnątrz willi, ani w jej pobliżu nie zauważył przestępcy. Nie
widziano, aby ktokolwiek wśliznął się do sypialni słynnej gwiazdy. Ani na meblach, ani na
sekretarzyku nie ma żadnego odcisku, w pokoju żadnego śladu. W tych warunkach niestety
należy liczyć się z tym, że ujęcie zuchwałego bandyty jest rzeczą wątpliwą, policja bowiem
nie rozporządza absolutnie żadnymi danymi, mogącymi skierować ja na właściwy trop”.
Tego ranka, 14 marca, Lapaume zjadł śniadanie z apetytem. Ponieważ brat kawiarza
wrócił, przeniósł swe walizy do hotelu i tam zasnął snem sprawiedliwego.
15 marca rano Don Miguel (takie imię nosił obecnie) kazał sobie przynieść do łóżka
pierwsze śniadanie i „Petit Marseillais”. „Kradzież w Mont-Boron — czytał. — Władze coraz
bardziej są przeświadczone, że sprawca kradzieży należy do wysokiej klasy paryskiego świata
przestępczego. W tej sytuacji sędzia śledczy oraz dyrektor nicejskiej służby bezpieczeństwa
zadecydowali zgodnie zwrócić się o pomoc do inspektora Mic z Paryża. Ten znakomity
detektyw, który ostatnio przebywał w Madrycie, zawiadomiony telegraficznie natychmiast
wyjechał do Nicei, dokąd przybędzie dziś w nocy”.
Co za miłe spotkanie! — zakpił Lapaume. — Nie, mój stary! Mimo że cwaniak z ciebie,
tym razem się zblamujesz: tu mi włosy wyrosną, zanim wpadniesz na mój trop! — To
mówiąc uderzył dłonią po kołdrze. Spojrzawszy na nią mimochodem, zbladł nagle. — Do
pioruna, mój pierścionek! — krzyknął.
Po wyroku, nim dostał się do więzienia, Lapaume powierzył przyjacielowi Charrier dwa
klejnoty, jedyne, jakie zdołał zachować, pochodzące z kradzieży u jubilera Marsand: szpilkę
do krawata i pierścień złoty, zdobny platynowym listkiem koniczyny. Kiedy teraz wyjeżdżał z
Lyonu. Charrier sumiennie zwrócił mu owe przedmioty. Zatroskany, wstał i ubrał się. Przez
okno widział na quai de la Joliette odchodzące parowce. Przemknęło mu przez głowę: zwiać!
— ale odrzucił tę myśl. To zbyt niebezpieczne te pasażerskie statki! Pływające więzienia,
skąd nie można umknąć i gdzie po wylądowaniu oglądają cię jak rekruta.
Ale gdzie mógł zgubić ten pierścionek? Do diaska, u tej przeklętej gwiazdy! Ściągnęła
rękawiczkę i pierścionek wypadł i potoczył się po dywanie. Policjanci z Nicei nic nie znaleźli,
ale Mic znajdzie! Już on zna jego skrupulatne metody, oko, przed którym nic się nie ukryje...
I pomyśleć, że on, Lapaume, nie zauważył nawet tej zguby! Prawda, że od miesięcy już
odzwyczaił się nosić pierścionek, ale jednak to był błąd, drobny błąd, który mógłby go zapro-
wadzić daleko... Już widział, jak Mic przegląda wykazy przedmiotów skradzionych jubile-
rom, pokazuje pierścień jubilerowi Marsand, idąc po śladach jak dobry pies gończy...
„Jeżeli tym razem mnie capną — pomyślał — dziesięć lat murowane!”
Co robić? Jak się bronić przed tą potworną ewentualnością? Lapaume długo się zastana-
wiał. Po upływie godziny miał już gotowy plan. Plan szaleńczo śmiały, ryzykowny... ale nie
miał wyboru. Gdy się jest w posiadaniu dwumilionowych szmaragdów, wówczas wolność,
zawsze cenna, nabiera niebywałej wartości. By ją zdobyć i zachować, warto zaryzykować
wszystko.
* * *
Ekspres z Cerbere wjechał na dworzec w Marsylii o ósmej wieczór. Jakiś głos zawołał:
„dwadzieścia minut postoju. Bufet”! Pasażerowie pobiegli pokrzepić się. Inspektor Mic, który
zjadł już w pociągu kilka kanapek, zszedł na peron wyprostować kości i wypalić papierosa.
Dwie minuty przed odjazdem wrócił do swego przedziału. Prawie jednocześnie z nim wtasz-
czyła się bardzo zabawna dojrzała jejmość. Na opadających na ramiona lokach spoczywał
nieprawdopodobnych rozmiarów kapelusz, a długa suknia z falbanami pochodziła pewnie z
czasów drugiego cesarstwa. Mic spojrzał na nią z uśmiechem, zdziwiony, że takie zabytki
mogą istnieć jeszcze dzisiaj. Dama wyjęła z torby pokaźną książkę i nie rzuciwszy ani
spojrzenia towarzyszowi podróży zagłębiła się w lekturze „Naśladowania Chrystusa”.
Inspektor usadowił się wygodnie, z postanowieniem przespania tych kilku godzin
dzielących go od Nicei. Po otrzymaniu depeszy przekazanej mu przez Biuro Policji w Paryżu,
jechał bez żadnych przerw z Madrytu, czuł się więc zmęczony. Około pół do dziesiątej
wyrwał go z drzemki hałas na dworcu tulońskim. Otworzył oczy: jego towarzyszka podróży
również się zdrzemnęła; książka wysunęła się z jej rąk, kapelusz przekrzywiony na bakier i
loki opadające na nos robiły ją jeszcze pocieszniejszą.
I pomyśleć, że w 1900 roku rozpaliła może niejedną namiętność! — pomyślał Mic i
zasnął znowu.
Po upływie pół godziny dojrzała jejmość uchyliła powieki i łypnęła wzrokiem. Mic
zapuścił firanki i przysłonił lampę; w słabym, błękitnawym świetle majaczyły niewyraźnie
kontury przedmiotów. Rytmiczny turkot kół, zgrzyt osi i gwizd lokomotywy napełniały zgieł-
kiem noc.
Siedząc nieruchomo jejmość zaczęła manewrować jedynie rękami. Wyjmowała różne
przedmioty ze swej torebki ręcznej i nagle rzuciła się na uśpionego inspektora. Silna woń
chloroformu rozeszła się po przedziale. Moment krótkiej walki — i Mic, unieszkodliwiony
narkotykiem, ucichł tak samo jak Lya Rosee. Wówczas Lapaume z gorączkowym pośpiechem
zdziera z siebie suknię, podnosi perukę i kapelusz, które w akcji spadły na ziemię i wyrzuca
to wszystko przez okno; otwiera walizę, wciąga spodnie i marynarkę, zapala lampę, bierze
pudełko z przyborami do charakteryzacji, lusterko ręczne i pochylony nad śpiącym przeciwni-
kiem charakteryzuje się na niego. Wiemy już, że w sztuce charakteryzacji mało kto mógł mu
dorównać, toteż po kilkunastominutowych zabiegach podobieństwo było, jeżeli nie łudzące,
to w każdym razie wystarczające dla jego planów.
Rewiduje kieszenie swego wroga, zabiera mu portfel i oznakę inspektora. Serce jego
przepełnia radość. Nie tylko zapewnił sobie bezpieczeństwo, ale jeszcze zemści się na czło-
wieku, który pierwszy i jedyny zdemaskował go i aresztował. Mimo wszystko nie leży wcale
w jego planach, aby Mic znów pojawił się na widowni. „Morderstwo? Tak. Tym gorzej! Albo
on, albo ja — myśli. — O jednego z nas za dużo. Nie ma się co wahać”.
Dźwiga bezwładne ciało, otwiera okno. Właśnie w tym momencie pociąg przejeżdża
przez most. Lapaume wyrzuca swój pakunek za burtę: „Serwus, Mic! Do zobaczenia w
lepszym świecie!” — krzyknął w ciemną noc.
Lapaume siada. Ociera spocone czoło: ta godzina napięcia wyczerpała go. Która to go-
dzina? Pół do dwunastej. Zbliżamy się do Saint-Raphaël. Wysuwa głowę za okno, by ochło-
dzić wilgotne czoło. Pociąg biegnie wzdłuż morza. Wszystko poszło cudownie. Złoczyńca
wdycha razem z chłodem nocnym rozkosz pełnego triumfu i śmieje się głośno na myśl o
ostatniej kąpieli swego wroga. Są chwile w życiu, kiedy naprawdę warto żyć! To tak jak w
sporcie! Raz ty górą, raz ja!
* * *
— Halo! Halo! Czy pan sędzia śledczy?
— Przy aparacie.
— Tu mówi inspektor Mic, z paryskiej policji śledczej.
— A! doskonale! Czekam na pana.
Rzekomy Mic wskoczył do taksówki i w kilka minut później wchodził po szerokich
schodach nicejskiego Pałacu Sprawiedliwości.
Gdy tylko wszedł, podał sędziemu swą legitymację i depeszę wysłaną przez Dyrekcję
Policji w Paryżu. Sędzia ani przez moment nie wątpił, że stojący przed nim człowiek jest
słynnym inspektorem paryskim. Podziękował mu gorąco za pośpiech i zaproponował, by od
razu udać się do pałacu Scaliero. Obaj urzędnicy poszli razem.
Lapaume, obawiając się spotkania ze swą ofiarą, która mimo wszystko (kobiety są by-
stre) mogła w jego głosie, ruchach, wyrazie oczu odnaleźć coś z osobowości Freda Winthro-
pe, przed pójściem do sędziego upewnił się przezornie, że Lya Rosee wyszła z domu. Gdy
znaleźli się na miejscu, fałszywy detektyw w obecności sędziego przeszukał sypialnię ze
skrupulatnością, jaką w pełni usprawiedliwiała waga tej sprawy; podnosił dywan, zaglądał
pod obicia, przewrócił do góry nogami całe wnętrze łóżka, szperał w każdym najmniejszym
kącie, lustrował przez szkło powiększające każdą szparę w podłodze.
Trwało to tak długo, że w końcu sędzia zniecierpliwiony zaczął bębnić palcami po
poręczy fotela. Ale Lapaume nie przejmował się tym: po raz trzeci położył się na brzuchu pod
łóżkiem z różanego drzewa, badając cal po calu dywan, z lupą w jednej ręce, a latarką kieszo-
nkową w drugiej. Nagle coś błysnęło: jego pierścionek! Był on wciśnięty, po prostu wbity w
podłogę koło nogi łóżka.
Każdy z nas miał okazję przekonać się nieraz w życiu, że martwe przedmioty obdarzone
są jakąś dziwną złośliwością i gdy tylko pozostawi się je własnemu losowi, chowają się w
najbardziej nieprzewidzianych kryjówkach. Lapaume nie miał skłonności do filozofowania,
nie zastanawiał się więc nad tym i schował pierścionek do kieszeni w kamizelce. Poszpera-
wszy jeszcze trochę dla zachowania pozorów, zwrócił się do sędziego:
— Przepraszam pana, ale to drobiazgowe badanie było konieczne. Żałuję tylko, że do
niczego nie doprowadziło.
Dla niepoznaki udał, że bada okratowanie fasady i w sąsiednim saloniku sekretarzyk
stalowy, z fachowym znawstwem podziwiając wyrwę.
— Ładna robota! — rzekł z niekłamanym zachwytem. — Teraz już możemy pójść,
panie sędzio.
— Nie zechce pan zaczekać na Lyę Rosee i przesłuchać ją? — zdziwił się sędzia.
— A po co? Wiem przecież, że ona niczego nie widziała ani nie słyszała. Wolę wracać
jak najprędzej do Paryża i prześledzić tamtejsze meliny. — Po czym pożegnał się.
— W takim razie życzę powodzenia! — rzucił mu na drogę nieco sarkastycznie sędzia,
który w głębi duszy był zdania, że ci sławni inspektorzy paryscy są stanowczo trochę przere-
klamowani.
„Wszystko w porządku!” — myślał wesoło Lapaume, w dwie godziny później wsiada-
jąc do pośpiesznego.
* * *
Wrzucając inspektora do rzeki Lapaume winszował sobie, że właśnie nad nią przeje-
żdżał. Na nasypie niebawem znaleziono by ciało i natychmiast wszczęto by śledztwo przeciw
pasażerom ekspresu. Podczas gdy topielca uniósł prąd wody dość daleko od toru kolejowego i
policja będzie miała sporo pracy z ustaleniem przyczyn zgonu — mógł to być po prostu
nieszczęśliwy wypadek.
Lecz los, który czasem i porządnym ludziom sprzyja, pokrzyżował obliczenia zbrodnia-
rza. Nagłe zanurzenie w zimnej wodzie wywołało gwałtowną reakcję ośrodków nerwowych
inspektora i obudziło go. Instynktownie zaczął płynąć z prądem, dosyć słabym zresztą.
Rześkie powietrze nocne wytrzeźwiło go całkiem z odrętwienia i przywróciło mu częściowo
jasność umysłu i sprawność fizyczną.
Podpłynąwszy do brzegu zdołał uchwycić się gałęzi drzewa zwisającej nad wodą i
wdrapał się na brzeg. Lecz tu, wyczerpany wysiłkiem, stracił przytomność.
Gdy przyszedł do siebie i otworzył oczy, pierwsze promienie prowansalskiego słońca
złociły ziemię. Mic dostrzegł wieśniaka powożącego wózkiem zaprzężonym w muła. Zawołał
na chłopa, który zaraz podszedł do niego. W fermie, w której poczciwina mieszkał wraz z
rodziną, Mic znalazł gościnę. Niedoszły topielec leżąc przez dwadzieścia cztery godziny w
łóżku miał czas zastanowić się nad swą przygodą.
Myślał, że padł ofiarą jakiegoś przygodnego napastnika, który skorzystał z jego snu, by
skraść mu portfel, złodziejaszka grasującego notorycznie w pociągach, który przebrał się za
kobietę, by nie budzić podejrzeń. Czuł się zresztą zawstydzony, że nie przejrzał tego podstępu
i pozwolił się obrabować jak pierwszy lepszy pętak Mic nie przypuszczał, że napaść ta była
starannie przygotowana w ściśle określonym celu.
Jakkolwiek zresztą wyglądała ta sprawa, Mic pragnął zachować w tajemnicy tę przygo-
dę nie przynoszącą zaszczytu jego zawodowej ambicji i opowiedział wieśniakowi, że wychy-
liwszy się przez źle zamknięte okno przedziału wypadł z pociągu do wody. Wypadki takie
zdarzają się, więc chłop uwierzył.
Na trzeci dzień Mic pożegnał serdecznie swego gospodarza i poprosił go o pożyczkę
pięćdziesięciu franków, aby mógł udać się do Nicei i zatelegrafować do banku, skąd niezwło-
cznie przyślą mu pieniądze. Uczynny wieśniak odwiózł go na mały dworzec w Puget, nieda-
leko Argens.
Przybywszy na miejsce, inspektor pospieszył do sędziego śledczego i tu rozegrała się
tragikomiczna scena, której wspomnienie Mic długo przechowywał w pamięci i z której śmiał
się jeszcze, gdy opowiadał mi tę historię. Sędzia bowiem sądząc, że ma do czynienia z jakimś
kiepskim dowcipnisiem albo z oszustem, chciał go natychmiast aresztować. Dopiero po dłu-
gich obustronnych wyjaśnieniach zdołano zlikwidować nieporozumienie. W tych wyjaśnie-
niach uderzył inspektora szczególnie jeden fakt, a mianowicie, że oszukańczy detektyw tak
dokładnie i tyle razy przeszukiwał sypialnię, że to zniecierpliwiło sędziego.
Wyszedłszy z gabinetu Mic usiadł na ławce w ogrodzie przed Kasynem, by zastanowić
się nad tą tajemniczą sprawą. Zrozumiał, że napad w pociągu nie był przygodny, ale dokona-
ny z premedytacją. Ale po co ta symulacja?
Prawdopodobnie dlatego, że złodziej zostawił na miejscu przestępstwa jakiś kompromi-
tujący ślad i bał się przenikliwości policjanta paryskiego, może właśnie jego? — co było
najpochlebniejszym świadectwem zdolności śledczych inspektora.
Jeszcze jeden szczegół zwrócił jego uwagę: dlaczego jego sobowtór unikał przesłucha-
nia Lyi Rosee? Czyżby lękał się, że zostanie rozpoznany? Ale przecież ofiara oświadczyła, że
nie widziała napastnika. Może znała go dawniej, co pozwalałoby przypuszczać, że figurował
wśród gości. Stanowczo trzeba przesłuchać Lyę Rosee.
Mic poszedł na pobliski plac Massena i wsiadł do tramwaju. Wysiadł na szczycie zbo-
cza Mont-Boron. Zaopatrzony w dokument, który na jego życzenie wydał mu sędzia śledczy,
bez trudności został przyjęty przez gwiazdę. Powiedziała mu wszystko, co jej było wiadome o
napadzie, po którym pozostał jej jeszcze siniec na brodzie, gdy napastnik zarzucił jej na twarz
tampon z chloroformem.
Siniec ten oglądali eksperci, ale lekarz sądowy oświadczył, że jest on bez znaczenia.
Mimo że trochę zbladł, jest jeszcze widoczny.
Mic wziął szkło powiększające i z równym zainteresowaniem, jak i zdziwieniem skon-
statował, że siniec ma kształt listka koniczyny. „Tylko pierścionek — pomyślał — mógł
pozostawić podobny znak. Mamy wskazówkę, a może nawet ślad.” Wywnioskował z tego, że
przestępca wprawdzie przebijał szafę w rękawiczkach, ale w chwili chloroformowania ofiary
nie miał ich jeszcze na rękach. Posądził go o niedbalstwo, którego jednak, jak wiemy, Lapau-
me wcale się nie dopuścił.
Lecz Mic nie mógł wiedzieć, że Lya zerwała mu rękawiczkę, bo ona sama o tym nie
wiedziała.
— Jeszcze jedno pytanie, proszę pani. Czy w tygodniu poprzedzającym kradzież
przyjmowała pani w tym pokoju dostawców, petentów lub gości?
— Petentów nie. Mój krawiec przychodził ze swoją ekspedientką do miary dwóch
sukien. Ale to bardzo poważny kupiec nicejski.
— To nieważne — stwierdził Mic.
— Z gości przyjęłam tutaj mego kolegę, aktora Donalda Becker, i kilku ludzi filmu:
Frazera, Berga i Freda Winthrope.
— Oczywiście, zna pani dobrze wszystkie te osoby?
— Z wyjątkiem pana Freda Winthrope, generalnego przedstawiciela wytwórni „Ciné-
graphic Company”. On był u mnie po raz pierwszy.
— A! może zechce mi go pani opisać?
Mic zanotował w notesie dosyć dokładny rysopis, jaki mu dostarczyła Lya.
— Muszę jeszcze dodać — rzekła — że cała ta świetna propozycja pozostała bez
następstw. Przyszedł do mnie na przyjęcie, a ostatnio napisał, że engagement ulega zwłoce.
Więcej go nie widziałam. Ale w życiu filmowym to sprawy normalne: robi się dużo planów, a
potem się ich nie realizuje.
Mic zanotował ten szczegół i pożegnał się. Następnie udał się na pocztę, by podjąć pie-
niądze, wysłał dwieście franków farmerowi z Puget-sur-Argens i odjechał do Paryża, rezy-
gnując z widzenia się z dyrektorem policji nicejskiej, nie zależało mu bowiem specjalnie na
zaznajamianiu go ze swą przygodą, o której i tak prędzej czy później dowie się od sędziego
śledczego.
Zaraz po powrocie na Quai des Orfèvres, wydobył wykaz klejnotów skradzionych w
ciągu ostatnich trzech lat. Przekartkowawszy z tuzin akt, dotarł do wykazu „Marsand” i prze-
czytał, co następuje. Jeden wisiorek z czterema wielkimi perłami, dwie broszki z szafirami,
trzy kolie diamentowe, pięć naszyjników z czterdziestu pięcioma perłami, szpilka do krawata
z czarną perłą, siedem pierścionków, a mianowicie: jeden pierścionek złoty z ornamentem
platynowym w kształcie listka koniczyny...
Inspektor zatrzymał się jak wyżeł węszący ślad. Rysopis filmowca Winthrope, pierścio-
nek Marsanda, siniec w kształcie listka koniczyny, stara jejmość w pociągu, fałszywy inspe-
ktor policji — i wszystko powiązało się w całość.
— Na Jowisza! — wykrzyknął — gdyby Lapaume nie siedział w ciupie, przysiągłbym,
że to on!
W Madrycie był tak zapracowany, że zaledwie miał czas rzucić okiem na dzienniki
francuskie, ucieczka gangstera zatem umknęła jego uwadze.
Szybkim ruchem zdjął słuchawkę aparatu Prefektury.
— Halo! proszę mnie połączyć z głównym skrzydłem Saint-Rambert!
Czekał dwadzieścia minut. Wreszcie zadźwięczał telefon.
— Dyrektor więzienia? Tu mówi inspektor Mic. Czy macie u siebie więźnia nazwi-
skiem Lapaume? Coo? Co pan mówi?... Dwa tygodnie temu uciekł?... Dobrze, dziękuję. Moje
gratulacje, panie dyrektorze.
Mic wstał wściekły, lecz jednocześnie zadowolony. Jego przypuszczenia potwierdziły
się. A, łajdak! Tym razem do obowiązku zawodowego dołączała się jeszcze potrzeba odwetu!
Co robić? Jak schwytać tego kameleona, ciągle zmieniającego powierzchowność, kpią-
cego sobie z wszelkich rysopisów? Może wynająć jacht, kupić awionetkę i prysnąć za grani-
cę! Tak, ale czy miał czas i możliwości spieniężyć szmaragdy? Lapaume — myślał Mic, ma
do wyboru dwie możliwości. Albo sprzedawać w miarę potrzeby po jednym szmaragdzie
jubilerom lub paserom, albo też, co byłoby dla niego korzystniejsze, bo taka ciągła sprzedaż
może wpaść w oko, opylić całość.
Tylko że to jest trudniejsze, gdyż tylko kilku kupców, jawnych czy pokątnych, rozpo-
rządza takim kapitałem.
Na wszelki wypadek należy zarządzić inwigilację mniej lub więcej podejrzanych pośre-
dników i jubilerów, z których niejeden znany jest dobrze policji. Bywają wypadki, kiedy
przymyka ona dobrotliwie oczy w zamian za pewne informacje. Cały ten podziemny światek
musi się dowiedzieć, że w tej chwili kupno dużej ilości szmaragdów jest sprawą pierwszorzę-
dnej wagi i że w interesie wielkich kupców leży natychmiastowe sygnalizowanie policji o
ewentualnych propozycjach kupna, gdyby je im robiono. Ostatecznie Lapaume nie przeczu-
wa, że Mic wyratował się z topieli ani że przeniknął jego machinacje i przekonany jest o jego
winie. Czując się bezpieczny może popełnić jakąś gafę, z której bezzwłocznie trzeba będzie
skorzystać.
W każdym razie musi się pozbyć klejnotów i na to inspektor liczył.
Wydał więc kilku swoim podwładnym odpowiednie polecenia.
Mic nie miał pewności, czy te zarządzenia wstępne odniosą pożądany skutek; zdawał
sobie sprawę, że nadzieja zarobku może też zamknąć usta klice większych i mniejszych pase-
rów. Toteż głowił się i przywołując na pomoc całą swą niewyczerpaną inwencję, wysilał się
nad wymyśleniem godnej zemsty na łotrze, który sobie z niego zadrwił i o mało go nie wysłał
na łono Abrahama.
* * *
Lapaume rozumował identycznie jak Mic. Między tymi dwoma wrogami, myśliwym i
zwierzyną, toczył się pojedynek, w którym bronią była przebiegłość i podstęp. Lapaume więc
rozważył również tę alternatywę, roztrząsając korzyści płynące ze sprzedaży detalicznej i z
pozbycia się szmaragdów w całości. Był pewny, iż nikt nie może podejrzewać go o tę kra-
dzież, lękał się jednak sprzedaży częściowej. Ponieważ sprawa była już głośna, uważał, że
powinien zachować ostrożność. Ale pieniądze pożyczone od Charriera były na wyczerpaniu.
Lapaume musiał kupić auto, mieszkać w pałacach, sprawić sobie kompletną garderobę, po-
dróżować. Zostało mu dwa tysiące franków i trzeba było pomyśleć o przyszłości. Postanowił
zatem działać pośrednio, by „wymacać teren”. Wiedział, że jego dawny wspólnik, Ducros,
mieszkał na przedmieściu. Poszedł do niego i dał mu jeden mały szmaragd, obiecał zapłacić
przyzwoicie za pośrednictwo i polecił sprzedać ten kamień. Umówili się, że Ducros zawiado-
mi go natychmiast o wyniku w im tylko znany sposób.
Ostrożności te, jak zaraz zobaczymy, nie były zbyteczne. Ducros znał pewnego pokąt-
nego jubilera nazwiskiem Wissmann, zamieszkałego przy Faubourg du Tempie. Pokazał mu
szmaragd. Otóż Wissmann był właśnie jednym z tych, których Mic kazał swoim policjantom
zawiadomić.
Mając na sumieniu kilka różnych wykroczeń przeciw prawu jubiler uważał, że trafia się
jedyna okazja, by wejść w dobre stosunki z Prefekturą. Szmaragd sprzedany pojedynczo wart
był sześćdziesiąt tysięcy franków i Wissmann bez wahania dałby piętnaście tysięcy. Lecz
teraz, z wiadomych powodów, wolał się wstrzymać.
Udał, że się targuje, poprosił o czas do namysłu i powiedział swemu klientowi, by
przyszedł o trzeciej po odpowiedź.
Ducros zgodził się, wyszedł ze sklepu i udał, że odchodzi, ale po kilku sekundach wró-
cił i spojrzawszy przez okno wystawowe zobaczył, że Wissmann rozmawia przez telefon.
Wszedł znienacka do sklepu i pochwycił ostatnie słowa jubilera „ ...ma wrócić o trzeciej”.
Jubiler szybko położył słuchawkę. „Zapomniałem, rzekł Ducros, udając, że niczego nie
słyszał — że muszę iść po krewnego na dworzec północny o trzeciej piętnaście, nie będę więc
mógł przyjść wcześniej jak o piątej”. Wissmann uśmiechnął się krzywo. Ducros wszedł do
bramy, napisał kilka słów na ćwiartce papieru i poszedł spokojnie na plac Republiki oglądając
się za siebie kilkakrotnie, czy go nikt nie śledzi.
Pod kolumną Morrisa ujrzał eleganckiego bruneta o oliwkowej cerze, który paląc papie-
rosa czytał afisze teatralne. Z papierosem w ustach Ducros podszedł do niego prosząc uprzej-
mie o ogień. Odpalając papierosa wsunął mu do ręki kuleczkę z papieru, po czym przykłada-
jąc palce do czapki oddalił się. Dżentelmen rozwinął papier i wrzuciwszy do kieszonki kami-
zelki szmaragd, który był wewnątrz, przeczytał. „Nie udało się. W. zaraz uprzedził glinę”.
Don Miguel Ortega, alias Lapaume, podarł papier na drobne kawałeczki, które uleciały
z wiatrem jak jego nadzieje. Policja, chociaż Mic już nie funkcjonuje, potrafi być ostrożna —
pomyślał. Co teraz? Te przeklęte szmaragdy zaczynają być kompromitujące. Trzeba uważać,
żeby nie wpaść w paszczę wilka. Gdyby Ducros nie był taki zręczny, byliby go śledzili i po
jego tropie doszli do niego.
Gangster wszedł do wielkiej piwiarni na placu, naprzeciw pomnika Republiki; mimo-
chodem pomyślał, że istotnie wolność zasługuje na posąg. Co robić? Jak działać? W końcu
powziął decyzję sprzedania szmaragdów w Londynie, tam transakcja wydała mu się łatwiej-
sza do zrealizowania. Oczywiście, przeprawienie się przez granicę pociągało za sobą pewne
niebezpieczeństwo dla zbiegłego więźnia, ale kto nie ryzykuje, ten nic nie ma.
Trochę zatroskany podniósł się, by wrócić do hotelu i spakować walizy, kiedy naraz
wzrok jego padł na świeży numer „Paris-Soir”, porzucony na sąsiednim stoliku przez jakiegoś
gościa.
Rzucając spojrzenie na pierwszą stronę ujrzał pod tytułem wydrukowanym grubymi
czcionkami notatkę następującej treści:
RADŻA Z MYSORU W PARYŻU
„W drodze do Londynu, gdzie uczestniczył w uroczystościach dworskich, radża z
Mysoru w otoczeniu licznej świty zatrzymał się w „Atlantic Palace” i zajął całe lewe skrzydło
pierwszego piętra. Jak wiadomo, władca hinduski posiada bajeczną kolekcję drogich kamieni,
którą ustawicznie wzbogaca nowymi klejnotami. płacąc za nie każdą cenę. Monarcha wscho-
dni zatrzyma się w Paryżu trzy dni, po czym wyruszy do Marsylii”.
Lapaume doznał nagłego olśnienia: „To jest gratka! Jedyna okazja opylenia wszystkich
szmaragdów i to po najwyższej cenie. Nie mówiąc już o tym, że ten przejezdny cudzoziemiec
nie będzie się interesował pochodzeniem klejnotów. Ani go to ziębi, ani grzeje. To się nazywa
mieć szczęście!”
Nazajutrz, o jedenastej rano Lapaume był już w „Atlantic Palace” i podał swą kartę:
M i g u e l O r t e g a, p o ś r e d n i k w s p r z e d a ż y k l e j n o t ó w.
W przedpokoju apartamentów zarezerwowanych dla radży było już pięciu lub sześciu
panów, czekających na swą kolej, każdy z teczką lub szkatułką w ręce. Byli to przedstawicie-
le wielkich firm jubilerskich z rue de la Paix i avenue de l'Opera, którzy zgłaszali swe oferty
arcybogatemu amatorowi klejnotów. Sekretarz-Hindus o wyniosłej postawie, w narodowym
stroju i turbanie, wprowadzał kolejno klientów. Miguel Ortega czekał długo. Wreszcie sekre-
tarz skinął na niego i rzekomy pośrednik wszedł do obszernego, zbytkownego salonu.
Naprzeciw niego przy wielkim stole siedział władca w turbanie, w kosztownych szatach z
purpurowego jedwabiu haftowanego złotem; na piersi opadał mu naszyjnik perłowy, fantasty-
cznej wartości. Jego ciemną, jak w brązie wykutą twarz, okalała czarna broda; wygląd miał
wybitnie wielkopański i kiedy odkładając na stół klejnot, który właśnie oglądał, spojrzał na
stojącego przed nim Lapaume, ten mimo woli poczuł się pod tym spojrzeniem niewyraźnie.
Skłoniwszy się głęboko przed Jego Wysokością, wyjął z kieszeni mały woreczek z wielbłą-
dziej skóry. Obok radży stał tłumacz, a za nim ze skrzyżowanymi na piersiach rękami nieru-
chomi, podobni do dwóch posągów dwaj strażnicy hinduscy.
Tłumacz przerwał milczenie:
— Zechce pan, panie Ortega, pokazać Jego Wysokości swe klejnoty.
Lapaume położył woreczek na stole, rozwiązał go i wysypał z niego piętnaście szmara-
gdów o cudownym połysku, w tym kilka niezwykłej wielkości. Władca, którego oczy — jak z
radością zaobserwował Lapaume — zaiskrzyły się, wziął do ręki kamienie, obejrzał je dokła-
dnie ze wszystkich stron i powiedział coś po hindusku do tłumacza.
— Jego Wysokość — rzekł tłumacz — uważa, że pańskie szmaragdy są bardzo piękne i
chętnie je nabędzie, pragnie tylko wiedzieć, jaką firmę pan reprezentuje.
Na tak nieoczekiwane pytanie Ortega zrobił dobrą minę do złej gry i odpowiedział:
— Proszę powiedzieć Jego Wysokości, że jestem kupcem prywatnym i nie zależę od
żadnej firmy. W tym wypadku jestem jedynie pośrednikiem. Te szmaragdy należą do jednego
z moich klientów, który znalazł się w krytycznej sytuacji i pragnie nie ujawniać swego nazwi-
ska.
Tłumacz powtórzył te słowa monarsze, który coś odpowiedział.
— Radża — przekazał tłumacz jego słowa — nie nalega, skoro właściciel tak sobie
życzy i zapytuje o cenę.
— Dwa miliony — rzucił chłodno Lapaume.
Nowa wymiana hinduskich słów.
— Jego Wysokość — oświadczył tłumacz — ofiarowuje panu milion osiemset tysięcy
franków, płatnych czekiem na Crédit LYONNAIS.
Gorąca fala radości omal nie rozsadziła piersi bandyty.
— Zgadzam się — wyrzekł ochrypłym głosem.
Nareszcie był bliski celu. Za pół godziny będzie człowiekiem bogatym, będzie miał siłę
i swobodę działania.
Radża wziął klejnoty, włożył je do woreczka i położył obok siebie. Następnie wypełnił
szybko czek, wyrwał go i podał „prywatnemu kupcowi”, który pochwycił go i przeczytał:
Paryż, 26 marca 1935
B. P. F.
1.800.000
CREDIT LYONNAIS
Boulevard Des Italiens
Proszę wypłacić panu LAPAUME sumę
dziesięciu lat ciężkich robót. No A. 8325
MIC
Lapaume zmartwiał na sekundę, lecz natychmiast z wściekłą determinacją sięgnął do
kieszeni. Za późno. Olbrzymi „sekretarz” pochwycił go z tyłu za ramiona, dwaj „strażnicy
hinduscy” wymierzyli w jego pierś rewolwery, a Mic już bez turbanu, brody i peruki ujął jego
przegub w żelazny chwyt. Suchy trzask: kajdanki założone.
Lapaume trafił na godnego przeciwnika.
III. Siódmego Lutego...
Inspektor Mic opowiadał:
— Zbrodnia, o której będę mówił, miała przebieg zupełnie zwyczajny. Cztery miesiące
temu, siódmego lutego znaleziono na parterze pałacyku przy rue Henri Rochefort trupa mło-
dego hulaki, Jana de Sailly. Ofiara została zamordowana w łóżku, we śnie, a mordu dokonano
za pomocą statuetki brązowej zdobiącej kominek. Twarz była jedna miazgą, czaszka silnie
zgnieciona, zbrodniarz znęcał się nad nieszczęśnikiem. Mały sekretarzyk był otwarty i
zawierał jedynie trochę papierów i listów bez znaczenia. Srebro stołowe z bufetu w jadalni
zniknęło, jak również kilka cennych bibelotów (między innymi mała czara renesansowa z
masywnego złota).
Śledztwo ujawniło, że poprzedniego dnia, w sobotę, o trzeciej po południu de Sailly
podjął u swego notariusza sto dwadzieścia tysięcy franków, pochodzących ze sprzedaży
jednego z jego folwarków w Normandii. Suma ta, której z uwagi na to, że bank był już nie-
czynny, nie mógł w nim zdeponować, zniknęła również i wszystko zdawało się wskazywać na
to, że była ona również w sekretarzyku.
Przy tej sposobności dowiedziano się przez notariusza, że ofiara przed trzema laty
odziedziczyła majątek po swym ojcu, ale prawie cała ta fortuna w błyskawicznym tempie
ulotniła się na karty, wyścigi, dziewczynki i pijatyki. Słowem, ten złoty młodzieniec był figu-
rą mało interesującą, a jego śmierć nie była wielką stratą dla społeczeństwa. Ale to już nie
moja sprawa, toteż zabrałem się do dochodzenia z całym zapałem.
Śledztwo nie nastręczało szczególnych trudności, kucharka, mieszkająca na pierwszym
piętrze od podwórza, słyszała, że jej pan wrócił, jak zwykle, bardzo późno, o drugiej nad
ranem — określiła ściślej — gdyż po zatrzaśnięciu drzwi wejściowych zegar sąsiedniego
kościoła bił dwa razy.
Ekspertyza lekarska wykazała, że śmierć nastąpiła między drugą a trzecią nad ranem.
Zbadanie miejsca zbrodni, zwłaszcza okna wznoszącego się o jakieś dwa metry nad trotua-
rem, pozwoliło mi ustalić trasę zbrodniarza. Zakrętka była wyrwana, a na gzymsie pozostały
ślady butów. Wewnątrz natomiast nie znalazłem niczego szczególnego, tylko w łazience
wilgotny i poplamiony krwią ręcznik. Uderzył mnie też zapach tytoniu; ponieważ nigdy nie
należy niczego zaniedbywać, wywnioskowałem z tego, że zabójca musiał palić tam papierosa,
resztek jego jednak nie znalazłem. Ale przyszło mi na myśl, aby zajrzeć do otworu odpływo-
wego w wannie.
Wyjąłem stamtąd wilgotny niedopałek, który na wszelki wypadek schowałem.
Wspólnie z kolegą, brygadierem Bagnoli, bardzo inteligentnym Korsykaninem, podją-
łem następnie systematyczne przesłuchiwanie sąsiadów, ale nikt niczego nie widział ani nie
słyszał. Jedynie właściciel kiosku z wodą sodową mieszczącego się na rogu avenue de
Villiers przypomniał sobie, że około pierwszej godziny, gdy zasuwał okiennice, spostrzegł
wysokiego osobnika w czapce. Rysopis mocno ogólnikowy, lecz należało się nim zadowolić.
Przesłuchałem znowu kucharkę, kobietę mniej więcej czterdziestoletnią; dowiedziałem
się od niej, że krytycznego dnia de Sailly jadł śniadanie w domu, ale obiad w mieście. Kiedy
zdziwiłem się, że oprócz niej nie było więcej służby, odpowiedziała mi, że jej zmarły pan
odprawił przed dwoma tygodniami służącego i nikogo jeszcze na jego miejsce nie przyjął.
Był to bardzo porządny chłopiec, Włoch, nazywał się Gino Tarelli, trochę tylko niezręczny i
niewprawny, gdyż było to jego pierwsze miejsce. Spytałem kucharkę, czy znała przyjaciół
ofiary. Wymieniła mi tylko jednego, niejakiego Włodzimierza, Rosjanina, dużego mężczyznę
bez zarostu i stale w czapce na głowie. Rysopis ten pobudził mą czujność. Anetta nie znała je-
go nazwiska, wiedziała jedynie, że był fordanserem w jakimś lokalu na Montmartre. Zwęszy-
łem tu interesujący trop i tego samego wieczoru razem z inspektorem Fabert obeszliśmy
wszystkie tamtejsze knajpy.
Około północy odnaleźliśmy na rue Duperre wiadomego Włodzimierza. Oczywiście
wiedział już o morderstwie; po zamknięciu lokalu zabrałem go do siebie i rozmawialiśmy aż
do trzeciej nad ranem. Najpierw zapytałem go, jaki jest jego rozkład zajęć. Udowodnił mi swe
alibi, oświadczając, że krytyczną noc spędził aż do drugiej w lokalu, a potem udał się do sie-
bie i wcale już nie wychodził, co zresztą nazajutrz potwierdził mi kierownik lokalu i odźwie-
rny. Potem Włodzimierz opowiadał mi dość długo o Janie de Sailly. Młodzi ludzie sympaty-
zowali ze sobą i Rosjanin często korzystał z hojności swego kolegi. Jan, który dawniej biegał
za wszystkimi dziewczętami, ostatnio wziął sobie stałą kochankę, niejaką Sidonię Jaboule,
ładną i inteligentną dziewczynę i z nią spędzał wszystkie wieczory. Sidonia zagarnęła go,
nadto wcisnęła mu jeszcze na kark swego brata, dwudziestodwuletniego chłopca, równie
ładnego jak ona, którego wszystkie kobiety na Montmartre wyrywały sobie.
Trop Włodzimierza, na który liczyłem, rozpłynął się w mgle, on sam natomiast dostar-
czył mi użytecznych informacji. Bez trudu odnalazłem Sidonię Jaboule, która przyjęła mnie w
eleganckim mieszkaniu przy bulwarze Berthier. W antraktach, między jednym a drugim poto-
kiem łez, uświadomiła mnie. że w wieczór zbrodni ona, jej kochanek i brat jedli obiad w
Abbaye de Theleme, następnie poszli obejrzeć rewię w Casino de Paris, po czym obeszli
jeszcze ze dwa czy trzy lokale nocne. Pół do drugiej Sidonia, którą bolał ząb, poprosiła
kochanka, by odwiózł ją i brata na Boulevard Berthier. Następnie Jan wrócił do siebie swym
wozem.
Nazajutrz około południa zatelefonowała do mieszkania Jana, a ponieważ nikt nie odpo-
wiadał, sądziła, że przyjaciel śpi jeszcze, a kucharka wyszła po zakupy. Dopiero z dzienników
wieczornych dowiedziała się o strasznym wypadku. Brat, Bobby, potwierdził jej słowa.
Wszystkie te informacje, których ścisłość sprawdziłem później, nie dały mi żadnej wskazówki
co do osoby mordercy.
Można w następujący sposób wyobrazić fazy dramatu: czy to zaczaiwszy się gdzieś,
czy też znając dobrze styl życia młodego de Sailly, jego późne powroty do domu, jak również
fakt, że często sypiał u kochanki, złoczyńca zakrada się do mieszkania nieco przed drugą;
kradnie srebro stołowe i zamierza włamać się do sekretarzyka, kiedy naraz słyszy zatrzymu-
jące się przed bramą auto.
To pech! Przeszkoda, która komplikuje jego zamiary, co robić? Czy od razu usunąć
intruza i mieć wolne pole do działania? Ale młody człowiek jest silny, może ma broń przy
sobie... Zresztą hałas zwabi przechodniów, może policjanta. Nie, stanowczo nie. Lepiej
zaczekać, aż lokator położy się i zaśnie. Przestępca kryje się więc w łazience. Aby zabić czas,
zapala cygaro. Po upływie pół godziny nie słysząc żadnego odgłosu wychodzi ze swej kryjó-
wki. By zejść na ulicę, musi przejść przez sypialnię. Skrada się po cichu, ale śpiący poruszył
się, może się nawet obudził.
Wówczas następuje morderstwo. Obawiając się huku wystrzału morderca chwyta statu-
etkę z brązu i wali nią jak maczugą na oślep w półmroku sypialni oświetlonej jedynie pło-
mykiem latarni gazowej. Pewny, że mu nikt nie przeszkodzi, otwiera sekretarzyk, odkrywa w
nim — szczęście nieoczekiwane! — gruby pakiet banknotów, prawdziwy majątek. Wraca do
łazienki, myje starannie ręce, po czym tą samą droga wychodzi.
Lecz stwierdziwszy to, na kogo skierować podejrzenia? Prawdopodobnie na człowieka
z „otoczenia”, bywalca knajp na Montmartre, który znał z widzenia Jana de Sailly i wiedział,
że nie wracał on nigdy przed trzecią, czwartą rano lub sypiał często u kochanki I miał rację,
że tak myślał, gdyż tym razem jedynie dzięki przypadkowi, bólowi zęba, Sidonia wróciła
wcześniej niż zwykle i pożegnała się z przyjacielem
Były więc dwa tropy. Jeden — to Bobby, lecz śledztwo w tym kierunku wykazało, że
cała trójka opuściła lokal na rue Fontaine, wymieniony przez Sidonię, a odźwierna z Boule-
vard Berthier oświadczyło że brat i siostra wrócili razem, gdyż obudził ją odgłos rozmowy.
Zresztą Sidonia nie miała w tym interesu by zgadzać się na zabicie kury znoszącej złote jajka
Pozostawał więc trop zwolnionego służącego, którego alibi na wszelki wypadek trzeba
było ustalić Tymczasem przyszła mi inna myśl do głowy. Uzbroiwszy się w niedopałek cyga-
ra, poszedłem do fabryki tytoniu przy ulicy Charenton i poprosiłem jednego z ekspertów, by
mi określił pochodzenie tego niedopałka. Obejrzawszy go dokładnie znawca oświadczył, że
jest on pochodzenia włoskiego, prawdopodobnie jest to resztka jednego z owych „mezzi
toscani”, które są w sprzedaży we wszystkich paryskich sklepach tytoniowych.
To objaśnienie dodało mi otuchy. Pomyślałem, że ów Gino Tarelli (zanotowałem jego
nazwisko) znał lepiej niż ktokolwiek zwyczaje swego pana; wiedział, że okno pokoju kucha-
rki wychodziło na podwórze, nie mogła więc nic słyszeć; znał na pamięć rozkład mieszkania.
Bez wahania, pomimo ciemności poszedł do łazienki położonej na końcu korytarza; musiał
wiedzieć, gdzie znajdowało się srebro stołowe i bibeloty, które zamierzał ukraść; wreszcie nie
był to bandyta zawodowy, nie przyszedł z zamiarem zabicia. Technika zbrodni świadczyła, że
popełnił ją przypadkowy morderca. Im więcej się nad tym zastanawiałem, tym silniej czułem,
że jestem na właściwym tropie.
Ale gdzie i jak go odnaleźć? Najpierw wysłałem na zwiady kolegę Bagnoli. W mini-
sterstwie pracy i w biurze cudzoziemców w Prefekturze z łatwością znalazł jego ślady, ale w
skorowidzu pokoi umeblowanych me znaleźliśmy nic, Tarelli musiał podać fałszywe nazwi-
sko. Rozesłano jego fotografie do właścicieli pokoi umeblowanych w dzielnicach zamieszka-
łych przez Włochów. Nikt go nie znał. To wszystko umocniło mnie w podejrzeniach. Gdzież
więc sypiał ten Tarelli? Przeglądając raz jeszcze jego generalia spostrzegłem następującą
uwagę — antyfaszysta. Wywnioskowałem z tego, że musiał należeć do jakiejś grupy polity-
cznej „fuorusciti” (uchodźców) i najprawdopodobniej znalazł schronienie u któregoś ze
swych rodaków. Z tą chwilą poszukiwania stawały się znacznie łatwiejsze, gdyż policji znane
są te grupy polityczne i ich kryjówki. Mamy nawet specjalnych szpiclów, którzy nad nimi
czuwają.
Przed upływem czterdziestu ośmiu godzin Bagnoli przyszedł mi oznajmić, że osobnik,
odpowiadający rysopisowi Tarelliego, a używający nazwiska Morello, mieszka w norze przy
pasażu Dubail, u uchodźcy nazwiskiem Bertoni, znanego bojownika antyfaszystowskiego,
skazanego przez sądy rodzime na wygnanie. Przygotowaliśmy ujęcie byłego służącego. Aby
uniknąć przykrego wypadku: nieoczekiwanej obrony, strzałów rewolwerowych, pchnięć no-
żem lub innych komplikacji, postanowiliśmy ująć go w chwili, gdy będzie szedł na obiad do
małej restauracyjki mieszczącej się naprzeciw pasażu Dubail, po drugiej stronie ulicy. Tam
właśnie, sącząc aperitif przy barze czekaliśmy na niego. W momencie, gdy podszedł do
właściciela-rodaka, by się z nim przywitać, zapytałem go uprzejmie:
— Przepraszam, zdaje mi się, że pana poznaję. Pan się nazywa Gino Tarelli?
Drgnął, ale nic nie odpowiedział.
— Jestem inspektorem działu cudzoziemskiego. Zechce mi pan pokazać swój paszport?
— Ja ... ja go zgubiłem ... — wybąkał.
— W takim razie pozwoli pan ze mną do Prefektury.
Poszedłem pierwszy. Na progu sądząc, że jestem sam, Tarelli rzucił się do ucieczki. Ale
w tej chwili Bagnoli, silny jak Herkules zaszedł go od tylu, podniósł go z ziemi jak dziecko i
zaniósł do naszej taksówki. Nim właściciel baru, klienci i przechodnie zdołali ochłonąć ze
zdziwienia, byliśmy już daleko.
Przez całą drogę nikt nie wyrzekł słowa. Tarelli siedział między nami, obydwaj trzyma-
liśmy go pod ręce. Przyglądałem mu się spod oka; z napięciem w twarzy patrzył wprost przed
siebie. Był wysoki, chudy, bardzo czarny i starannie uczesany, jak przystoi służącemu z
eleganckiego domu. Twarz miał kościstą i orli nos. Czy istotnie trzymamy winnego? Czy
zdoła się usprawiedliwić, dlaczego ukrywa się? Moje poszlaki były dosyć wątłe. Nie można
oskarżać człowieka na podstawie tego jedynie, że pali swoje krajowe cygara i że zna zwycza-
je pana domu. A nawet gdyby miał trudności z wykazaniem swego alibi, to jeszcze nie prze-
sądza o jego winie.
Ostatecznie, jeżeli Tarelli zachowa zimną krew i spokój, to czy jest winny, czy nie,
trudno nam będzie zaaresztować go. To prawda, że usiłował uciec, lecz można to wytłuma-
czyć instynktownym odruchem samoobrony cudzoziemca ukrywającego się z powodów poli-
tycznych.
Zajechaliśmy na Quai des Orfèvres. Weszliśmy do mojego gabinetu i dla wypróbowania
jego reakcji postanowiłem uderzyć od razu i na oślep, aby nie dać mu czasu na opamiętanie
się.
— Gino — rzekłem do niego nagle — koniec z tobą. Nie masz potrzeby wypierać się,
bo mamy dowody. To ty zamordowałeś swego byłego pracodawcę, Jana de Sailly.
Efekt tych słów był piorunujący. Włoch zbladł, ręce zaczęły drżeć. Usiłował powiedzieć
coś, ale zdołał tylko westchnąć, głowa opadła mu bezwładnie na piersi.
Było to przyznanie się.
Brygadier Bagnoli podniósł mu głowę i wlał w usta kieliszek rumu.
Gdy Tarelli odzyskał przytomność, zaczął mówić. Nie potrzebowałem go nawet pytać.
Opowiedział wszystko sam, jak człowiek, który ugiął się pod ciężarem swego czynu i musi
się z niego wyspowiadać.
Pochodził z rodziny uczciwych rolników piemonckich i przyjechał do Paryża, gdyż był
wrogiem reżimu Mussoliniego. Próbował pracy w różnych źle płatnych zawodach. By mieć
zapewnione mieszkanie i utrzymanie, przyjął w grudniu służbę u Jana de Sailly. Miejsce było
dobre, gdyż de Sailly płacił sporo, lecz był wymagający i brutalny. Pewnego dnia Tarelli,
którego mocno zrugał, stracił cierpliwość i z właściwym sobie narodowym temperamentem
postawił mu się ostro. Zwolniony, błądził po Paryżu, nie mogąc znaleźć pracy.
Po dwóch tygodniach takiego życia, kiedy przejadł już wszystkie pieniądze, zdecydował
się na kradzież. Wiedział, że de Sailly trzymał zawsze kilka tysięcy franków na bieżące po-
trzeby domowe w sekretarzyku, nie mówiąc o srebrze i cennych drobiazgach. Krytycznej
nocy, siódmego lutego, Gino przyczaił się czekając, aż ruch uliczny osłabnie. Jego to właśnie
widział właściciel kiosku z wodą sodową. Wsunął się chyłkiem do mieszkania i zamierzał
właśnie włamać się do sekretarzyka, kiedy zobaczył, że przed domem zatrzymało się auto.
Schronił się więc w łazience, wypalił tam połówkę cygara, po czym nie słysząc już żadnego
odgłosu, gdyż pan jego zasnął, wszedł do jadalni, zabrał srebro stołowe, czarkę złotą i inne
drobiazgi i schował je do przyniesionej w tym celu torby. Wśliznął się do sypialni. W pół-
mroku dostrzegł Jana de Sailly, śpiącego w ubraniu.
Pomyślał, że pan musiał być mocno pijany i jak stał, tak rzucił się na łóżko. W tym
momencie dosłyszał trzeszczenie łóżka i zobaczył, że śpiący poruszył się. Przerażony, nie ma-
jąc broni (co było najlepszym dowodem, powiedział, że nie miał zamiaru mordować), chwycił
statuetkę i uderzył nią ze wszystkich sił. Gdy wydało mu się, że de Sailly już nie żyje, opadł
na fotel wyczerpany, drżący i przerażony swą niespodziewaną zbrodnią. Siedział tak jakiś
czas, po czym instynkt samozachowawczy przywróci mu równowagę: poszedł do łazienki
umyć się. Wrócił do sypialni, postanowił uciec z Paryża i przekroczyć granicę.
Ale jak? Sprzedać srebro? Byłoby to wielką nieostrożnością, zresztą nie znał żadnego
pasera. Miał już ochotę zostawić skradzione przedmioty, które stały się teraz bardzo kompro-
mitujące. Jedynie płynna gotówka z sekretarzyka mogła mu się przydać. Mimo że świt już
przebłyskiwał w oknie, wyjął narzędzia. by włamać się do sekretarzyka, ale już przy pier-
wszym ruchu zauważył, że sekretarzyk nie był nawet zamknięty na klucz.
Był pusty. Na próżno szperał gorączkowo po wszystkich szufladkach i schowkach. Nic,
ani jednego papierka! Wówczas zawiedziony, niespokojny, cały w potach, wyskoczył przez
okno salonu, przez które przed dwiema godzinami wpełznął. Przede wszystkim ukryć się.
Udał się do swego rodaka Bertoni i opowiedział mu bajeczkę, że grozi mu śmierć z rąk bandy
faszystowskiej, że musi zatem zniknąć na parę dni, a potem zwiać do Brukseli, gdzie przy-
rzeczono mu pracę. Nazajutrz udało mu się sprzedać srebro i złotą czarkę za kilkaset franków
tandeciarzowi z tej dzielnicy. Ale gdy przeczytał dzienniki donoszące o morderstwie, zdziwił
się dowiedziawszy się, że w kantorku znajdowało się sto dwadzieścia tysięcy franków.
Wywnioskował z tego, że w zdenerwowaniu musiał źle szukać i że ta olbrzymia suma ukryta
była w jakiejś sekretnej szufladzie.
Tak brzmiało opowiadanie Gina Tarelli, które z wyjątkiem fragmentu odnoszącego się
do stu dwudziestu tysięcy franków wydało nam się wiarogodne. Byliśmy przekonani, że
morderca ukrył gdzieś tę sumę w nadziei, że po odsiedzeniu kary będzie mógł ją podjąć i
zużytkować na ewentualną ucieczkę. Rzeczywiście powiedział nam, że ponieważ działał bez
premedytacji i ma czystą przeszłość, ma nadzieję, że nie dostanie więcej jak dwadzieścia lat
ciężkich robót.
Otrzymałem gratulacje od zwierzchników z powodu szybkiego ujęcia zbrodniarza i
rzeczy potoczyły się zwykłym trybem. Śledztwo nie nastręczało żadnych trudności, ponieważ
winny przyznał się do zbrodni. W trzy miesiące później, to znaczy przed dwoma tygodniami,
naznaczony został na dziesiątego czerwca termin rozprawy przed sądem przysięgłych.
Na drugi dzień po naznaczeniu terminu rozprawy otrzymałem w biurze telefon od
niejakiego doktora Brancion, który oświadczył, że pragnie widzieć się ze mną w sprawie
morderstwa Jana de Sailly. Odpowiedziałem, że śledztwo jest już dawno zakończone, gdyż
zbrodniarz przyznał się do winy. Wobec tego szkoda, by tracił czas na przyjazd do Prefektury
Policji. Ale mój rozmówca tak nalegał, bym go przyjął, że przez grzeczność ustąpiłem i
powiedziałem mu, że go oczekuję.
W dwadzieścia minut później wprowadzono go do mego gabinetu. Był to człowiek
około czterdziestki, o jasnym, przenikliwym spojrzeniu. Zrobił na mnie dobre wrażenie.
— Otóż, proszę pana — zaczął siadając naprzeciw mego biurka — wiem doskonale, że
sprawa de Sailly jest całkowicie wyświetlona w oparciu o zeznanie winnego i dowody zbro-
dni. Nie wiem, czy szczegół, jaki przynoszę, okaże się dla pana użyteczny, ale po zastanowie-
niu uznałem za swój obowiązek podać go do pańskiej wiadomości.
— W takim razie, doktorze — zauważyłem — daruje pan, ale dziwię się, że tak długo
pan zwlekał.
— To opóźnienie — odparł — spowodowała moja nieobecność. W Paryżu zajmuję się
medycyną ogólną i prowadzę praktykę, by zarobić na życie własne i licznej rodziny, lecz za-
wsze pasjonowały mnie badania laboratoryjne. Specjalizowałem się w leczeniu zarazy moro-
wej i odkryłem już przeciw niej kilka szczepionek, które, jak dotąd, tylko ja umiem zaszcze-
piać. Przy leczeniu tej choroby obecność moja jest niezbędna.
Cały czas gdy mówił, zastanawiałem się, jaki — do diabła — związek może mieć
zaraza morowa ze sprawą de Sailly. Ale on zdawał się nie dostrzegać mego widocznego zdzi-
wienia i ciągnął dalej:
— Siódmego lutego, gdzieś koło godziny ósmej wieczór, otrzymałem depeszę od rządu
perskiego z zawiadomieniem, że w prowincji Iraku wybuchła silna epidemia zarazy morowej.
Ofiarowano mi kwotę równającą się 250 000 naszych franków, jeżeli zgodzę się natychmiast
przyjechać i zażegnać epidemię. Możliwość przeprowadzenia tak ciekawego eksperymentu
naukowego i to na wielką skalę w połączeniu z bajecznym honorarium była zbyt kusząca,
bym się mógł wahać. Postarałem się o zastępcę na przeciąg trzech miesięcy, przygotowałem
wszystkie potrzebne leki i bagaż, zamówiłem telefonicznie miejsce w Orient-Ekspresie. Na
tych wszystkich dosyć skomplikowanych przygotowaniach zeszło mi mniej więcej aż do pół
do drugiej.
— Już miałem się położyć — ciągnął dalej — by chociaż z pięć godzin odpocząć przed
podróżą, kiedy zadzwonił telefon. Wzywano mnie do łoża dawnej klientki i wielkiej przyja-
ciółki, która zatruła się grzybami. Mieszkam na końcu bulwaru Malesherbes, a moja klientka
na rue de Prony. Nie było czasu do stracenia. Zeszedłem na dół, wyprowadziłem z garażu
wóz i pojechałem pełnym gazem na rue de Prony, przez Boulevard Malesherbes i avenue de
Villiers.
— Przejeżdżając koło rue Henri Rochefort skręciłem na prawo i zwolniłem, gdyż
zauważyłem w tym miejscu czerwone światło i ogrodzenia, naprawiano właśnie część jezdni.
I oto nagle mój motor zaciął się. Prawie jednocześnie zauważyłem zatrzymujące się auto.
Zagrodzenie na jezdni zasłaniało mój wóz. Gdy próbowałem go uruchomić, zobaczyłem
wysiadające z tamtego auta trzy osoby. Jakiegoś mężczyznę prowadziło dwoje ludzi: kobieta
pod lewe ramię, drugi mężczyzna pod prawe. Ów mężczyzna otworzył kluczem bramę
małego pałacyku i wszyscy troje zniknęli wewnątrz.
— W tej chwili udało mi się uruchomić mój motor, wsiadłem i przejeżdżając przez rue
Henri Rochefort zobaczyłem światło w parterowych oknach i cienie ludzi poruszające się za
firankami. Nie przywiązywałem żadnej wagi do tego wydarzenia — miałem zresztą pilniejsze
kłopoty na głowie — i nazajutrz wcześnie rano wsiadłem w pociąg do Teheranu. Moja nieo-
becność trwała trzynaście tygodni, podczas których tak byłem pochłonięty wyczerpującą
pracą, że nie mogłem myśleć o niczym innym. Dopiero trzy dni temu, wracając do Paryża,
przeczytałem o naznaczeniu terminu sprawy de Sailly i o głównych elementach, na których
oparte zostało oskarżenie. Wówczas przypomniałem sobie to, co widziałem w nocy z 6 na 7
lutego i pomyślałem, że moje zeznanie może przydać się na coś.
— Gorąco panu dziękuję, doktorze — odpowiedziałem. — Wnosi pan nowy i ciekawy
szczegół do tej sprawy, szczegół, którego konsekwencji nie widzę na razie, ale który zasługu-
je na rozpatrzenie.
A więc Sidonia i Bobby nie powiedzieli prawdy. Oświadczyli, że Jan de Sailly odwiózł
ich do domu, po czym wrócił sam na rue Henri Rochefort. Jaki był cel tego kłamstwa?
Jednego z mężczyzn w tej trójce podtrzymywało dwoje towarzyszy. Kogo? Oczywiście
Jana, prawdopodobnie mocno pijanego, którego tamci zaprowadzili do pokoju i ubranego
położyli na łóżku. Po czym odeszli. By się dostać do wnętrza pałacyku, Bobby mógł tylko
sięgnąć po klucz do kieszeni towarzysza.
Ale w takim razie, dlaczego nie powiedzieli tego? Dlaczego ukryli ten moment, który
nie miał w sobie nic karygodnego?
Jeżeli skłamali, to znaczy, że coś się pod tym kryło. Ale co? Co takiego robili w tym
mieszkaniu, że uważali za stosowne zataić ten fakt? Nie znajdowałem odpowiedzi na to
pytanie, gdyż inny fakt, w założeniu fałszywy, zasłaniał mi rozwiązanie.
Ale zrozumiałem. Od początku twardo staliśmy na stanowisku, że Tarelli kłamał mó-
wiąc, że w sekretarzyku nic nie znalazł. Jeżeli powiedział prawdę, kłamstwo Sidonii tłuma-
czyło się, wszystko stawało się jasne, wiązało się logicznie. To Bobby mając przy sobie pęk
kluczy pijanego Jana, otworzył sekretarzyk i przywłaszczył sobie sto dwadzieścia tysięcy
franków. I oto dlaczego sekretarzyk ustąpił tak łatwo. Bobby po prostu zapomniał go za-
mknąć.
Czy Sidonia i Bobby wiedzieli, że tam jest ta suma? Prawdopodobnie. De Sailly, jak
wszystkie lekkoduchy, nie omieszkał opowiedzieć swej kochance i pochwalić się przed nią,
że tak dobrze sprzedał jeden ze swych folwarków. Oprócz tego nie byliby oni popełnili takie-
go głupstwa, żeby kraść te dwa czy trzy tysiące, jakie normalnie leżały w kantorku.
Lecz jeżeli wiedzieli o istnieniu tej sumy, jeżeli od razu postanowili zagarnąć ją z uwagi
na to, że Jan w tym stanie nie mógł im przeszkodzić, to przecież zanadto byli inteligentni, by
nie zdawać sobie sprawy z niebezpiecznej lekkomyślności takiej kradzieży. Rzecz jasna, że w
kilka godzin później, po przebudzeniu, Jan stwierdziwszy zniknięcie pieniędzy byłby ich
natychmiast oskarżył i kazał zaaresztować. Bo przecież nie mogli przewidzieć, że trzeci zło-
dziej, ukryty w danym momencie w jadalni, posłuży im za kozła ofiarnego.
A więc po co ta kradzież? I co się właściwie wydarzyło? Doprawdy, ta sprawa zaczy-
nała przybierać całkiem inny obrót.
Czy Bobby uśpił albo otruł Jana de Sailly, aby go okraść? Czy Sidonia pogodziła się z
dokonanym przestępstwem, bo mogła na nim skorzystać? Czy też oboje, brat i siostra, wspó-
lnie ukartowali wszystko? Jeżeli tak, jeżeli była tu zbrodnia, w takim razie nie żywego czło-
wieka podtrzymywali oboje wspólnicy, na rue Henri Rochefort o drugiej w nocy, ale trupa!
W takim razie służący zamordował nieboszczyka, jeżeli można się tak wyrazić. Nie był
więc winny zabójstwa, gdyż prawo nie karze, nie może karać za sam zamiar zabicia.
Z łatwością odtworzyłem sobie tę scenę. Służący-złodziejaszek usłyszał skrzypnięcie
pod swymi własnymi krokami w ciemnościach, pod wpływem strachu był przekonany, że
widzi jak śpiący porusza się, wtedy uderzył.
Był to wypadek niezwykły, chyba bez precedensu w kronikach sądowych.
Wezwałem brygadiera Bagnoli, który pracował w sąsiednim pokoju. Powiadomiłem go
o nowych elementach sprawy i postanowiliśmy jak najprędzej przesłuchać Roberta Jaboule,
zwanego Bobby. Należało ostrożnie podejść do niego, gdyż dzięki skradzionej sumie mógł się
nam prześliznąć pomiędzy palcami i sfrunąć za granicę. Nie wezwaliśmy go zatem do Prefe-
ktury. Fabert, który znał Montmartre na wylot, wskazał nam nocną knajpę, gdzie młodzieniec,
oficjalny kochanek właścicielki lokalu, dawnej tancerki, był obecnie stałym bywalcem.
Knajpa dosyć podejrzana, w której handlowano narkotykami.
Fabert czuwał nad poruszeniami Bobby i około północy telefonicznie dał znać, że znaj-
dziemy go „Pod Szympansem” (taka była nazwa tego lokalu). Gdyśmy tam weszli, lokal był
zatłoczony, Bobby siedział na wysokim stołku przy barze i sączył cocktail. Zbliżyłem się do
niego i poprosiłem go o kilka minut rozmowy pod pretekstem wyjaśnienia pewnych szcze-
gółów. Zachowywał się swobodnie i trochę jak u siebie w domu: zaprowadził nas na pierwsze
piętro, do osobnego gabinetu. Bobby, którego widziałem raz tylko podczas śledztwa, miał w
sobie naprawdę niepokojący wdzięk: dwadzieścia dwa lat, tors efeba, twarz anioła prerafaeli-
ckiego z błękitnymi oczyma. Spojrzenie tych oczu było jednak trochę mętne, jak u ludzi od-
dających się różnego rodzaju nałogom.
— Potrzebuję, młodzieńcze — rzekłem do niego dobrodusznym tonem — pewnych
dodatkowych wyjaśnień, których brak w pańskim zeznaniu. Pan mianowicie zeznał, że Jan de
Sailly odwiózł was, pana i siostrę, do waszego mieszkania na Boulevard Berthier. W jakim
stanie się znajdował?
— W jakim stanie?... Ależ... w takim jak ja... To znaczy w normalnym swoim stanie,
gdyż co wieczór pochłanialiśmy sporą ilość napojów.
— Chce pan powiedzieć, że byliście przepisowo zalani.
— Och, to znów nie! Wie pan... po północy jest się zawsze mniej lub więcej zawianym.
Ale trening, rozumie pan...
— Rozumiem. Pytam pana dlatego... (tu skłamałem, aby wiedzieć, jak zareaguje), dlate-
go że kucharka przesłuchana powtórnie utrzymuje teraz, iż słyszała rozmowę w chwili, gdy
jej pan wrócił do domu.
Młody człowiek drgnął silnie, coś zamigotało w jego oczach i wpatrzył się we mnie,
jakby chciał przeniknąć mą myśl.
— A czy nie odprowadziliście przypadkiem Jana de Sailly do mieszkania? Do sypia-
lni... by pomóc mu przy rozbieraniu się?
— Nic podobnego! — zawołał — Anetta była rozespana i musiało się jej to przyśnić.
— Niech pan sobie przypomni! — nalegałem.
— Zapewniam pana, panie inspektorze, że to nieprawda: Jan de Sailly wrócił do domu
zupełnie sam.
— Kłamie pan, młodzieńcze. Niech pan uważa!
— Zaręczam panu...
— Niech się pan zastanowi, że to nie jest wcale zbrodnią odprowadzić do domu przyja-
ciela, który niedobrze się czuje. Znacznie gorszą natomiast rzeczą jest kłamać, bo wówczas
najniewinniejszy fakt nabiera podejrzanego wyglądu. No, panie Robercie Jaboule, śmiało!
Niech nam pan wyzna prawdę... Milczy pan? Dobrze. W takim razie niech się pan dowie, że
mam naocznego świadka. Widziano pana.
— To nieprawda. Stanowczo zaprzeczam. — Zbladł, a grymas niepokoju skrzywił jego
ładną twarz.
— Widziano cię, Bobby — przerwałem mu brutalnie — jak razem ze siostrą podtrzy-
mywaliście bezwładnego de Sailly, wciągnęliście go do domu i weszliście z nim razem; wi-
dziano was nawet później, w jasno oświetlonym mieszkaniu. Prędko, przyznaj się! Odurzyłeś
go i otrułeś, żeby mu zgrandzić grubą forsę, sto dwadzieścia tysięcy papierków! Bo dobrze
wiedziałeś, że właśnie tego dnia podjął je u notariusza...
— Panie inspektorze, przysięgam panu... ja go nie zabiłem... jestem niewinny... Sidonia
także. Wszystko panu opowiem. Otóż zażywaliśmy wszyscy troje kokainę; szóstego lutego po
pijaństwie przyszliśmy tutaj, do tego samego pokoju Byliśmy już prawie pijani. Powąchali-
śmy trochę proszku. Nagle Jan powiedział, że w głowie mu się kręci. Wtedy zeszliśmy na dół,
było już pół do drugiej, klienci poszli. Wsadziliśmy Jana do wozu, Sidonia siadła przy kiero-
wnicy. W drodze jęczał. Powiedział do mnie: „idź po doktora”.
— Potem — mówił szybko Bobby — nagle przestał jęczeć. Potrząsam nim, mówię do
niego, nie odpowiada. Mówię do Sidonii: „Kiepsko z nim. Połóżmy go zaraz. Trzeba zatelefo-
nować po lekarza”. Przyjechaliśmy na rue Henri Rochefort, wyjmuję mu klucze z kieszeni,
wleczemy go do pokoju, kładziemy go w ubraniu na łóżku, rozpinam mu kołnierzyk, kamize-
lkę, przykładam ucho: serce nie bije. Mówię do Sidonii: „Rany Boskie, zdaje się, że umarł”.
Patrzymy na niego przerażeni. Próbuję lusterkiem — nie oddycha. Koniec. Pewnie skrzep.
Skutek narkotyku. Trafiają się podobno takie wypadki. Co robić? „Jeżeli tu zostaniemy —
mówię do siostry — będziemy mieli przykrości. Trzeba wiać i to jak najprędzej”. Ale Sidonia
odzyskała już zimną krew i odpowiada mi:
— Słuchaj, Bobby, pewnie, że mi przykro. Jan był dobrym chłopcem, podobał mi się i
wiesz dobrze, że byłam mu wierna. Ale zdajesz sobie sprawę, że to, co mnie czeka, jest okro-
pne. Trzy miesiące temu, zanim go spotkałam, głodowałam po prostu. A co się teraz ze mną
stanie? Trzeba będzie znowu wrócić do knajp nocnych, a takiego forsiastego frajera już nie
znajdę. A tymczasem, gdybyś tylko zechciał...
— Gdybym co zechciał?
— Wówczas ona opowiada mi, że właśnie po południu Jan podjął przeszło sto tysięcy
franków u swego notariusza, banki były zamknięte, bo sobota, i na pewno tę sumę schował do
sekretarzyka, że nic łatwiejszego, bo mamy jego klucze. Nikt się o niczym nie dowie, bo ani
pies z kulawą nogą nas nie widział. Powiemy, że Jan odwiózł nas na Boulevard Berthier, a
potem miał wrócić do siebie. Co do jego śmierci, nie ma się czego bać. Lekarz sądowy musi
przecie stwierdzić nagły zgon na skutek nadmiernego wchłonięcia kokainy. My zaświadczy-
my, nie będziemy wcale ukrywali tego, że razem z nim wąchaliśmy proszek dzisiejszej nocy
„Pod Szympansem”. Jeżeli policja dowie się o istnieniu tej forsy i zaniepokoi się jej zniknię-
ciem, my mamy alibi: nie możemy wiedzieć, co się stało na rue Henri Rochefort, to nas nie
dotyczy... A zresztą — powiedziała na końcu siostra - Jan był hojny. Te pieniądze i tak na pe-
wno byłby wydał ze mną. To tak jakbym odziedziczyła po nim. Nie miał ani sióstr, ani braci.
Biorąc więc te dychy, nie robimy nikomu krzywdy.
— Co pan chce, panie inspektorze, uległem, jak wielu innych zrobiłoby na moim miej-
scu. Taki majątek był tuż obok, pod ręką. Nie jestem świętym. A przy tym nie umiem nic
robić. Nie jestem wiele wart wiem o tym... próbowałem jednak pracować... nie wychodziło...
nie mam zdolności do tego. Ale nie jestem złodziejem, panie inspektorze! Ukradłem,
owszem. Ale to nie to samo. W każdym razie przysięgam panu, że powiedziałem prawdę.
Może mnie pan nazwać złodziejem, jak pan chce... złodziejem przypadkowym, panie inspe-
ktorze!... Ale nie jestem mordercą. Co to, to już nie!
— Jaboule, niech mnie pan dobrze słucha. Aresztuję pana za kradzież i każę zaareszto-
wać pańską wspólniczkę. Jesteście oboje nędznikami. Popełniliście coś gorszego niż kradzież:
pozwoliliście na skazanie Gina Tarelli za morderstwo i przez was mógł głową zapłacić za nie-
istniejącą zbrodnię!
— Gdyby miał być skazany na śmierć, zaręczam panu, że byłbym powiedział.
— Czyżby? A gdyby został skazany na dożywotnie więzienie, byłby pan siedział cicho,
zadowolony, że znalazł kozła ofiarnego i pozwoliłby pan posłać na dożywotnie galery bieda-
ka, który ukradł kilka nakryć srebrnych!
Bobby spuścił głowę.
— Całe nieszczęście — dodałem — że prawo nie karze za zbrodnię przemilczenia.
Dostaniecie oboje z siostrą od dwu do pięciu lat więzienia. A to o wiele za mało za taką
nikczemność.
Oto moja historia. Tarelli odsiedzi jedynie karę za udowodnioną kradzież. Gdy mu
oznajmiłem, że zabił nieboszczyka, myślałem, że mnie ucałuje! W każdym razie, jeśli chodzi
o omyłki sądowe, to ta była rzeczywiście niezwykła.
Tłumaczyła Halszka Wiśniowska
SPIS TREŚCI
Marynarz z Amsterdamu (Guillaume Apollinaire)
02
Inspektor Mical śledzi (Alfred Mortier)
04