AGATHA CHRISTIE
MORDERSTWO
ODBĘDZIE SIĘ...
PRZEŁOŻYŁA: WANDA STAWINOWSKA-DEHNEL
TYTUŁ ORYGINAŁU: A MURDER IS ANNOUNCED
ROZDZIAŁ PIERWSZY
MORDERSTWO ODBĘDZIE SIĘ...
1
Każdego dnia z wyjątkiem niedziel, pomiędzy godziną siódmą trzydzieści a ósmą
trzydzieści rano, Johnnie Butt objeżdżał na rowerze osadę Chipping Cleghorn.
Nieustannie gwizdał przez zęby i po kolei wpychał do skrzynek na listy takie
dzienniki, jakie mieszkańcy zaprenumerowali w księgarni i składzie materiałów
piśmiennych pana Totmana przy High Street. "Times" i "Daily Graphic" dla
pułkownika Easterbrooka i jego żony, "Times" i "Daily Worker" dla pani Swettenham,
"Daily Telegraph" i "News Chronicie" dla panien Hinchliffe i Murgatroyd, "Telegraph",
"Times" i "Daily Maił" dla panny Blacklock.
Do domów wymienionych osób - lub ściślej, do prawie wszystkich domów w osadzie -
trafiały też co piątek egzemplarze lokalnego pisma "North Benham News and
Chipping Cleghorn Gazette", zwanego potocznie "Gazetką".
A zatem co piątek, po pospiesznym rzucie oka na tytuły w takim czy innym dzienniku
(Trudna sytuacja międzynarodowa! Dziś początek obrad Sesji Ogólnej ONZ! Psy
policyjne na tropie zabójcy jasnowłosej stenotypistki! Trzy kopalnie węgla nieczynne!
Dwadzieścia trzy śmiertelne ofiary zatrucia pokarmowego w nadmorskim hotelu! -
itd., itd.) większość mieszkańców Chipping Cleghorn skwapliwie rozpościerała
"Gazetkę", aby pogrążyć się w wertowaniu miejscowych nowin. Szybko załatwiano
się z artykułami, w których lokalne spory znajdowały gwałtowny wyraz, następnie zaś
dziewięciu na dziesięciu prenumeratorów zwracało wzrok ku rubrykom drobnych
ogłoszeń. Były tu wiadomości o kupnie i sprzedaży najprzeróżniejszych rzeczy,
rozpaczliwe wołania o pomoc domową, liczne ogłoszenia na temat psów, drobiu i
sprzętu ogrodniczego oraz wszelkie informacje ważne dla szczupłej społeczności
Chipping Geghorn.
Piątek, o którym mowa, dwudziesty dziewiąty października tysiąc dziewięćset
czterdziestego piątego roku, nie odbiegał od reguły.
2
Pani Swettenham odgarnęła z czoła kunsztowne, siwiejące loczki, rozłożyła "Timesa"
i bez szczególnego zainteresowania przebiegła wzrokiem drugą stronę. Rychło
osądziła, że jeśli nawet były jakieś ciekawe wiadomości, "Times", jak zawsze, potrafił
je zakamuflować; przejrzała wzrokiem kolumnę zatytułowaną: "Narodziny.
Małżeństwa. Zgony" (przede wszystkim zgony!) i dopełniwszy obowiązku, odłożyła
dziennik, by sięgnąć po "Gazetkę".
Gdy jej syn, Edmund, wszedł w jakiś czas potem do jadalni, pani Swettenham była
pogrążona w lekturze drobnych ogłoszeń.
- Dzień dobry, mój drogi - powiedziała. - Smedleyowie chcą sprzedać swojego
daimlera. Model z trzydziestego piątego! Stary gruchot, nieprawdaż?
Syn burknął coś na powitanie, nalał sobie filiżankę kawy, nałożył na talerz dwa
opiekane śledzie i rozpostarłszy "Daily Worker", wsparł gazetę o toster.
- "Szczenięta rasowe dogi..." - czytała pani Swettenham. - Nie wiem, jakim cudem
ludzie żywią dziś takie ogromne psiska? Nie mam pojęcia, doprawdy! Oo... Selina
Lawrence znowu szuka kucharki. Mogłabym ją zapewnić, że w obecnych czasach
ogłoszenie to czysta strata czasu. Nie podaje adresu, tylko numer skrytki pocztowej.
Także pomysł! Służba chce wiedzieć, dokąd ma się zgłosić. Ceni sobie dobry adres!
"Kupuję sztuczne zęby. Płacę najwyższe ceny"... Nie mogę pojąć, czemu sztuczne
zęby są tak poszukiwane. "Cebulki kwiatowe. Najpiękniejszy wybór"... Hm... Nawet
niedrogo. Jakaś młoda dziewczyna szuka odpowiedniego zajęcia. Chciałaby
podróżować... Mój Boże! Kto by nie chciał?... "Jamniki"... Nie lubię jamników, nawet
nie dlatego, że to psy niemieckie... Wojna już się przecież skończyła. Po prostu nigdy
ich nie lubiłam... Co pani powie, pani Finch?
W szparze uchylonych drzwi pojawił się tors kobiety oraz głowa w starym
aksamitnym berecie.
- Dzień dobry pani - przemówiła pani Finch. - Można już sprzątnąć ze stołu?
- Nie. Jeszcze nie po śniadaniu - odrzekła pani Swettenham i wnet dodała
pojednawczo: - Za chwilkę kończymy.
Kobieta spojrzała złym okiem na Edmunda i "Daily Worker" i wycofała się,
pociągnąwszy nosem.
- Ja dopiero co zacząłem - mruknął młody człowiek, a jego matka podchwyciła
cierpko:
- Wolałabym, Edmundzie, żebyś nie czytał tej okropnej gazety. Pani Finch wcale się
to nie podoba.
- Nie rozumiem, co panią Finch obchodzą moje zapatrywania polityczne.
- "Daily Worker"! - prychnęła matka. - Zupełnie jakbyś był robotnikiem. A ty przecież
nic nie robisz.
- Nieprawda, mamo. Piszę książkę.
- Miałam na myśli prawdziwą pracę - obruszyła się matka. - No i zależy nam na pani
Finch. Jeżeli zrazi się do nas i odejdzie, kogo znajdziemy na jej miejsce?
- Można dać ogłoszenie do "Gazetki".
- Powiedziałam przed chwilą, że to czysta strata czasu. Mój Boże! W dzisiejszych
ciężkich czasach człowiek jest w beznadziejnej sytuacji, jeżeli nie ma starej niani,
która zgodzi się gotować i pełnie funkcję pomocy domowej do wszystkiego.
- Czemu więc nie mamy w domu takiej osoby? W odpowiednim czasie nie postarałaś
się o nianię dla mnie. Karygodna krótkowzroczność!
- W odpowiednim czasie zamieszkiwaliśmy na Wschodzie i tobą opiekowała się
ayah.
- Karygodna krótkowzroczność - powtórzył Edmund. Pani Swettenham wróciła do
drobnych ogłoszeń.
- "Sprzedam używaną kosiarkę do trawników"... Ależ cena! Słowo daję!... Znowu
jamniki... "Napisz lub odezwij się jakoś! Zrozpaczony Woggles". Co za pseudonimy
wymyślają sobie ludzie!... "Spaniele..." Pamiętasz, Edmundzie, kochaną Sussie?
Była mądra jak człowiek. Rozumiała każde słowo... "Do sprzedania kredens. Antyk
rodzinny. Autentyczny Sheraton. Lucas w Dayas Hali". Ta potrafi kłamać!
Autentyczny Sheraton! Akurat! - prychnęła gniewnie i czytała dalej:
- "Omyłka, kochanie. Dozgonna miłość. W piątek, jak zawsze. J." Sprzeczka
zakochanych, co? A może szyfr włamywaczy? Jak sądzisz, Edmundzie?... Jeszcze
raz jamniki!... Słowo daję! Ludzie dostają bzika na ich punkcie! Jak gdyby nie było
innych psów! Stryj Simon hodował teriery ostrowłose. Urocze stworzenia! Ja tam
wolę psy na solidnych nogach... "Z powodu wyjazdu za granicę sprzedam mało
używany granatowy kostium damski..." Nie ma miary ani ceny... "Małżeństwo
odbędzie się..." Nie! Morderstwo! Co to znaczy? Posłuchaj tylko! "Morderstwo
odbędzie się w piątek, 29 października, o godz. 6.30 wieczorem, w Little Paddocks.
Osobne zaproszenia nie będą rozsyłane". Niebywałe! Słyszałeś, Edmundzie?
- Co takiego? - młody człowiek oderwał wzrok od lektury.
- Piątek, dwudziestego dziewiątego października... To dziś!
- Zaraz. Niech no sam spojrzę. - Edmund sięgnął po "Gazetkę".
- Co to ma znaczyć? - zapytała matka z niekłamanym zaciekawieniem.
Młody człowiek zrobił niepewną minę. Podrapał się wnoś.
- Co to może znaczyć? - powtórzył. - Pewno chodzi o jakąś grę towarzyską, w ofiarę i
detektywa lub coś podobnego.
- Czy ja wiem?... Takie zaproszenie wygląda jakoś dziwnie. Anons w "Gazetce"! Coś
nie w stylu Letycji Blacklock, osoby, jak mi się zdaje, bardzo serio.
- Prawdopodobnie pomysł dwojga młodych, którzy mieszkają u niej.
- Tak nagle. I to dziś wieczorem! Sądzisz, że powinniśmy pójść?
- Napisano wyraźnie: "Osobne zaproszenia nie będą rozsyłane".
- Moim zdaniem nowomodne metody informowania przyjaciół o zebraniach
towarzyskich są żenujące - orzekła stanowczo pani Swettenham.
- Przecież nie musisz tam iść, mamo.
- Nie muszę - przyznała. Nastąpiła krótka pauza.
- Czy zjesz, Edmundzie, tę ostatnią grzankę? Pośpiesz się.
- Sądziłbym, mamo, że stosowne odżywianie mojej osoby to sprawa ważniejsza niż
sprzątanie ze stołu przez tę starą wiedźmę.
- Sza! Ciszej, mój drogi! Ona może usłyszeć!... Powiedz mi, jak wygląda zabawa w
ofiarę i detektywa.
- Nie wiem dokładnie... Komuś przypina się kartkę... Nie! Raczej ciągnie się losy z
kapelusza... Później ktoś jest ofiarą, ktoś inny detektywem. Gasną światła, ofiara
czuje dotknięcie dłoni na ramieniu, wtedy krzyczy, kładzie się i udaje trupa.
- To interesujące, Edmundzie.
- Dla mnie śmiertelnie nudne. Nie wybieram się do Little Paddocks.
- Nie pleć, Edmundzie. Pójdę tam i ty pójdziesz ze mną. Sprawa załatwiona.
3
- Archie, posłuchaj, proszę - powiedziała pani Easterbrook.
Pułkownik nie zareagował, bo pomrukiwał już gniewnie nad jakimś artykułem
zamieszczonym w "Timesie".
- Chodzi o to - powiedział - że ci faceci nie mają pojęcia o Indiach. Zielonego pojęcia!
- Oczywiście, mój drogi!
- Gdyby mieli jakie takie pojęcie, nie wypisywaliby podobnych bredni.
- Oczywiście, mój drogi. Ale posłuchaj, proszę. "Morderstwo odbędzie się w piątek,
29 października, o godz. 6.30 wieczorem, w Little Paddocks. Osobne zaproszenia
nie będą rozsyłane".
Pani Easterbrook zrobiła efektowną pauzę. Mąż spojrzał na nią pobłażliwie, ale bez
zainteresowania.
- Ofiara i detektyw - powiedział.
- Co takiego?
- Z całą pewnością. Bo widzisz - ciągnął, rozkrochmaliwszy się cokolwiek - to może
być doskonała zabawa. Tyle że musi ją starannie zorganizować ktoś znający się na
rzeczy. Wszyscy ciągną losy. Ktoś zostaje mordercą. Nikt nie wie kto. Światła gasną.
Morderca wybiera ofiarę. Ofiara liczy do dwudziestu i dopiero wtedy może krzyknąć.
Później ktoś obrany detektywem rozpoczyna śledztwo. Przesłuchuje wszystkich.
Wypytuje, gdzie każdy był i co robił. Stara się zdemaskować zbrodniarza. Tak... To
doskonała zabawa, jeżeli oczywiście detektyw zna się chociaż trochę na policyjnej
robocie.
- Jak ty, Archie! - podchwyciła. - Tyle ciekawych spraw sądziłeś w swoim okręgu!
Pułkownik uśmiechnął się łaskawie i rad z siebie podkręcił wąsa.
- Tak, Lauro - powiedział. - Na pewno mógłbym doradzić to i owo i tym razem. -
Wyprostował się z pewną siebie miną.
- Panna Blacklock powinna zwrócić się do ciebie z prośbą o radę i pomoc.
- Po co? - prychnął gniewnie. - U panny Blacklock mieszka ten smarkacz. Jakiś
siostrzeniec czy coś takiego. Z pewnością to jego pomysł. Cudacki pomysł, żeby o
takim czymś pisać w "Gazetce".
- I to w rubryce drobnych ogłoszeń - podchwyciła pani Easterbrook. - Przecież
mogliśmy wcale nie zauważyć. Jak sądzisz, Archie? Czy to ma być zaproszenie?
- Cudackie zaproszenie! Jedno mogę powiedzieć z pewnością. Na mnie niech nie
liczą!
- Dlaczego, Archie?
- Zbyt krótki termin. Przecież mógłbym być zajęty.
- Ale nie jesteś zajęty, kochanie - powiedziała i ciągnęła tonem łagodnej perswazji: -
Moim zdaniem, Archie, powinieneś tam pójść, chociażby dlatego, by pomóc biednej
pani Blacklock. Nie wątpię, że liczy na ciebie, spodziewa się, że zorganizujesz
zabawę jak trzeba. Tak dużo wiesz o policyjnej robocie i całej procedurze
obowiązującej w śledztwie. Bez twojego udziału, mój drogi, impreza musi zrobić
klapę. Ostatecznie dobrosąsiedzkie stosunki zobowiązują do czegoś.
- Ha! Jeżeli tak sądzisz, Lauro...
- Doprawdy, Arenie, sądzę, że to twój święty obowiązek - przerwała mu z godnością.
4
"Gazetka" trafiła również do Boulders, posiadłości składającej się z połączonych
trzech malowniczych, staroświeckich domków, zamieszkiwanej przez pannę
Hinchliffe i pannę Murgatroyd.
- Hinch!
- Co, Murg?
- Gdzie jesteś?
- W kurniku. - Aha.
Brnąc ostrożnie przez wysoką, mokrą trawę, Amy Murgatroyd podeszła do
przyjaciółki. Panna Hinchliffe ubrana w sztruksowe spodnie i wojskową bluzę polową
sypała garście otrębów do dymiącej miski pełnej gotowanych obierzyn kartoflanych
oraz głąbów kapusty i wszystko to mieszała pracowicie. Podniosła krótko, prawie po
męsku ostrzyżoną głowę i zwróciła ogorzałą twarz w stronę przyjaciółki.
Panna Murgatroyd - osoba pogodna i otyła - miała na sobie spódnicę z tweedu w
kratkę oraz porozciągany jaskrawoszafirowy sweter. Była nieco zdyszana, a jej siwy
koczek znajdował się w nieładzie.
- Ogłoszenie w "Gazetce" - sapnęła. - Posłuchaj, Hinch! Co to może znaczyć?
"Morderstwo odbędzie się... w piątek... 29 października... o godz. 6.30 wieczorem...
Osobne zaproszenia... nie będą rozsyłane".
Umilkła zasapana i spojrzała na przyjaciółkę tak, jak gdyby oczekiwała
autorytatywnej opinii.
- Głupstwo! - powiedziała panna Hinchliffe.
- Tak. Ale co to może znaczyć?
- Okazja do wypicia.
- Myślisz, Hinch, że to ma być zaproszenie?
- Przekonamy się na miejscu w Little Paddocks. Spodziewam się kiepskiego wina.
No i zeszłabyś lepiej z trawy, Murg. Twoje ranne pantofle do cna przemokły.
Panna Murgatroyd spojrzała na nogi.
- Rzeczywiście! - przyznała. - Ile dziś jajek?
- Siedem. Ta piekielna kura znów nie chce siedzieć. Trzeba ją wpędzić do kojca.
Panna Murgatroyd wróciła myślami do ogłoszenia w "Gazetce".
- Dziwnie wygląda tego rodzaju zaproszenie, prawda?
- powiedziała nie bez żałosnej nuty w głosie.
Jednakże panna Hinchliffe - osoba bardziej stanowcza i zrównoważona - postanowiła
przywołać do porządku niesforną kurę i od tego zamiaru nie mogło jej odwieść nawet
najbardziej zagadkowe ogłoszenie.
Ciężkim krokiem przemierzyła błotniste podwórko i chwyciła dropiatą kwokę, która
zagdakała donośnie i z oburzeniem.
- Stanowczo wolę kaczki - powiedziała panna Hinchliffe.
- Znacznie mniej z nimi kłopotu.
5
- A to heca! - zawołała pani Harmon, zwracając się przez stół do małżonka,
wielebnego Juliana Harmona.
- U panny Blacklock odbędzie się morderstwo.
- Morderstwo? - powtórzył zdziwiony cokolwiek.
- Kiedy?
- Dziś po południu... Albo raczej wieczorem, o pół do siódmej. Co za pech, kochany,
że o tej porze masz przygotowanie do konfirmacji! Straszna szkoda! Przecież
uwielbiasz morderstwa!
- O czym ty mówisz, Bułeczko? Nic nie rozumiem. Pani Harmon otrzymała na chrzcie
imię Diana, rychło jednak zyskała przydomek Bułeczka, a to dzięki pucołowatej
twarzy i krągłej figurze. Teraz wyciągnęła rękę nad stołem i podała mężowi
"Gazetkę".
- Znajdziesz to wśród drobnych ogłoszeń o używanych pianinach i sztucznych
zębach.
- Niebywała historia!
- Prawda? - podchwyciła radośnie. - Zdawałoby się,-że panna Blacklock nie
interesuje się takimi rzeczami jak morderstwa czy w ogóle gry towarzyskie, no nie?
Pewno podbechtali ją młodzi Simmonsowie, chociaż myślałam, że dla Julii
morderstwo to coś zbyt brutalnego. W każdym razie odbędzie się jakieś morderstwo i
moim zdaniem, Julianie, wielka szkoda, że nie możesz przy nim asystować. Ma się
rozumieć, pójdę tam i wszystko opowiem ci dokładnie, chociaż, szczerze mówiąc, nie
przepadam za zabawami, które odbywają się po ciemku. Boję się! Ale mam nadzieję,
że nie zostanę ofiarą. Gdyby ktoś nagle położył mi dłoń na ramieniu i szepnął: "Już
nie żyjesz"... Mój Boże! Tak bym się przeraziła, że chyba naprawdę bym umarła!
Myślisz, kochanie, że coś takiego mogłoby się zdarzyć?
- Nie, Bułeczko! Myślę, że dożyjesz bardzo sędziwego wieku i zawsze będziemy
razem.
- Tak! I umrzemy jednego dnia, i pochowają nas w jednym grobie! Cudownie będzie!
- zawołała, cała rozpromieniona z powodu tak błogiej wizji.
- Jesteś bardzo szczęśliwa... Prawda, Bułeczko? - uśmiechnął się wielebny Julian
Harmon.
- Kto nie byłby bardzo szczęśliwy na moim miejscu? - zapytała ze zdziwieniem. -
Mam przecież ciebie, Zuzannę, Edwarda i wszyscy kochacie mnie, i wcale wam nie
przeszkadza, że jestem głupia... I słońce świeci! I mieszkam w dużym, ślicznym
domu!
Pastor rozejrzał się po obszernym, ponurym pokoju stołowym i przytaknął nie bez
powątpiewania.
- Ktoś inny mógłby uważać, że mieszkanie w takiej ruderze to istny dopust boży.
Duże, puste pokoje, wieczne przeciągi...
- Ja uwielbiam duże pokoje! - przerwała. - Miłe wiejskie zapachy przenikają do nich
łatwo i zostają na długo. No i człowiek może być nieporządny, rzucać wszystko,
gdzie popadnie, i nie potykać się o to.
- Nie mamy żadnych urządzeń ułatwiających prowadzenie gospodarstwa. Nie mamy
centralnego ogrzewania. Przysparza ci to wiele pracy, moja mała.
- Nic podobnego, Julianie! Wstaję o pół do siódmej, rozpalam pod kuchnią i
zaczynam uganiać się, sapiąc jak lokomotywa. No i na ósmą jestem gotowa. Dom
utrzymuję w porządku, prawda? Woskowane podłogi. Meble lśniące od pasty.
Wazony z jesiennymi liśćmi. Nie trudniej, słowo daję, posprzątać w dużym domu niż
w małym. Ze szczotką i ścierką człowiek porusza się sprawniej, bo nie potrąca wciąż
rozmaitych rzeczy, jak to się dzieje w ciasnych klitkach. No i lubię sypiać w dużym,
zimnym pokoju, bo to tak miło opatulić się dobrze i tylko czubkiem nosa węszyć, co
się dzieje na zewnątrz. A bez względu na to, w jak wielkim mieszka się domu, trzeba
obierać tyle samo ziemniaków i zmywać tyle samo talerzy. Pomyśl, jak to miło, że
Edward i Zuzanna mogą bawić się w wielkich pokojach, rozstawiać, gdzie chcą, tory
kolejowe albo urządzać przyjęcia dla lalek. I nigdy nie muszą sprzątać. No i dobrze
mieć tyle miejsca, żeby móc wynajmować innym, prawda? Wyobraź sobie, że w
innych warunkach Jimmy Symes i Johnnie Finch musieliby mieszkać u swoich
teściów! A to nic przyjemnego, Julianie, mieszkać u teściów! Jesteś przywiązany do
mojej matki, prawda? Ma się rozumieć, kochanie, ale nie życzyłbyś sobie, żebyśmy
rozpoczynali nasze małżeńskie życie pod dachem jej i mojego ojca. Ja nie
chciałabym także. Wciąż czułabym się wtedy małą dziewczynką.
- I tak, Bułeczko, jesteś wciąż małą dziewczynką - uśmiechnął się wielebny Julian
Harmon.
On sam sprawiał wrażenie człowieka stworzonego na sześćdziesięciolatka, chociaż
brakowało mu jeszcze jakieś dwadzieścia pięć lat, by spełnić to zamierzenie natury.
- Tak. Wiem, że jestem głupia...
- Nic podobnego, Bułeczko! Jesteś bardzo mądra.
- Ach nie! Skąd znowu! Nie ma we mnie nic z intelektualistki, chociaż staram się i... I
bardzo lubię, mój drogi, jak mówisz o książkach, o historii i takich różnych rzeczach.
Może głośne czytanie mi wieczorami Gibbona nie było najlepszym pomysłem, bo
kiedy na dworze wieje lodowaty wiatr, a w domu jest przytulnie i ciepło, Gibbon
usposabia do snu.
Julian roześmiał się pogodnie.
- Ale, kochanie, strasznie lubię cię słuchać. Opowiedz, proszę, jak to stary proboszcz
mówił kazanie o Ahaswerze.
- Na pamięć znasz tę anegdotę, Bułeczko.
- Ale opowiedz jeszcze raz. Proszę!
- To był stary Scrymgour - zaczął. - Pewnego dnia ktoś zajrzał do jego kościoła.
Proboszcz wychylał się z kazalnicy i z ogniem przemawiał do dwu sprzątaczek w
podeszłym wieku. Wygrażał im palcem i perorował: "Ha! Wiem, co myślicie. Myślicie,
że Ahaswer Wielki z Pierwszej Lekcji to Artakserkses Drugi. Nie! To ma być
Artakserkses Trzeci!"
Julian Harmon nie dostrzegał w tej anegdocie nic szczególnie komicznego, ale
Bułeczka śmiała się zawsze do rozpuku. Teraz też parsknęła dźwięcznym śmiechem.
- Najdroższy! - zawołała. - Myślę, że ty kiedyś będziesz kubek w kubek podobny!
Pastor zrobił niepewną minę.
- Być może, Bułeczko - odrzekł skromnie. - Wiem, że nie bardzo umiem trafiać do
prostych ludzi.
- Nie szkodzi! - podchwyciła żywo i podniósłszy się, zaczęła zbierać na tacę
naczynia. - Właśnie wczoraj mówiła mi pani Butt, że jej mąż, który był ateistą i
dawniej nigdy nie chodził do kościoła, teraz chodzi każdej niedzieli, by słuchać twoich
kazań.
Roześmiała się i powiedziała, naśladując doskonale afektowany ton pani Butt:
- "No i parę dni temu, proszę pani, mąż powiedział panu Timkinsowi z Little
Worsdale, że tutaj, w Chipping Cleghorn, mamy prawdziwą kulturę. Całkiem inaczej
niż u nich, w Little Worsdale, gdzie wielebny Goss mówi do parafian tak jak do
małych dzieci. Prawdziwą kulturę - powiedział mąż panu Timkinsowi - mamy tu, w
Chipping Cleghorn. Nasz proboszcz kształcił się w Oxfordzie, nie w Milchesterze, ma
gruntowną wiedzę i nam ją przekazuje. Wie wszystko o Rzymianach i Grekach, a
także o Babilonie i Asyrii. Ba! Nawet kot z probostwa nazywa się tak jak jeden król
asyryjski!" Tak mówił Butt, więc chwała ci, Julianie! - zawołała Bułeczka i podjęła
zaraz. - Mój Boże! Muszę zmykać z tą tacą, bo inaczej nigdy nie uporam się z robotą!
Hej, Tiglat Pileser! Chodź, kotku! Kici-kici! Dostaniesz resztki śledzia!
Otworzyła drzwi i zręcznie przytrzymując je stopą, wyniosła z pokoju tacę ze stosem
naczyń. Niebawem dobiegła z kuchni jej własna wersja znanej śpiewki:
Nastał morderstw dzień uroczy,
Rozkoszny niby wonny maj,
Zmyły się z miasta wszystkie gliny...
Brzęk wrzucanych do zlewu naczyń zagłuszał dalszy ciąg, lecz wychodząc z domu,
wielebny Julian Harmon usłyszał końcowy wiersz radosnej strofy:
A nam, mordercom, w to graj!
ROZDZIAŁ DRUGI
ŚNIADANIE W LITTLE PADDOCKS
1
Mieszkańcy Little Paddocks również byli przy śniadaniu.
U szczytu stołu zasiadała właścicielka domu, panna Blacklock, osoba
sześćdziesięcioletnia, w sportowym kostiumie z tweedu i nieodpowiedniej raczej kolii
z dużych sztucznych pereł, ciasno opinających szyję, niby obróżka. Panna Blacklock
czytała "Daily Maił", Julia Simmons przeglądała niedbale "Telegraph", Patrick
Simmons głowił się nad krzyżówką zamieszczoną w "Timesie". Panna Dora Bunner
zatonęła w lokalnym czasopiśmie.
Panna Blacklock parsknęła ochrypłym śmiechem. Patrick Simmons zamamrotał do
siebie:
- Naturalnie... Przecinka, nie przesieka... Tu zrobiłem błąd...
Dora Bunner zagdakała nagle głośno, niby spłoszona kura:
- Letty! Letty! Widziałaś?... Co to właściwie znaczył
- Co takiego, Doro?
- Zdumiewające ogłoszenie! Wyraźnie mowa tam o Little Paddocks!... Ale co to
właściwie znaczy?
- Gdybyś zechciała mi pokazać to ogłoszenie, kochana Doro...
Panna Bunner posłusznie wręczyła "Gazetkę" przyjaciółce i drżącym palcem
wskazała odpowiednie miejsce.
- Spójrz tylko, Letty. Spójrz!
Panna Blacklock spojrzała. Zmarszczyła brwi. Później dociekliwym wzrokiem
przebiegła wokół stołu i przeczytała na głos:
- "Morderstwo odbędzie się w piątek, 29 października, o godz. 6.30 wieczorem, w
Little Paddocks. Osobne zaproszenia nie będą rozsyłane". Patryk? Czy to twój
koncept? - zapytała obcesowo.
- Nie, ciociu Letty. Skąd ci to przyszło na myśl? Dlaczego ja miałbym mieć z tym coś
wspólnego? - zaprzeczył z całym spokojem Patryk Simmons.
- Hm... To wygląda na ciebie, Pat - odparła surowo.
- Pomyślałam, że to może być żart w twoim stylu.
- Żart? Nic podobnego, ciociu.
- A może ty, Julio...
- Ja? Skąd znowu! - powiedziała Julia znudzona. Panna Bunner zerknęła w stronę
pustego miejsca, na którym ktoś wcześniej jadł śniadanie.
- Nie sądzisz, Letty, że pani Haymes... - rozpoczęła niepewnie.
- Ach, nie! Naszej Filipie nie w głowie takie żarty! - zawołał żywo Patryk. - To osoba
bardzo serio.
Julia ziewnęła, mówiąc bez zainteresowania:
- Ale cóż to za pomysł? Co ta cała historia znaczy?
- Moim zdaniem w grę wchodzi jakiś niemądry kawał - odpowiedziała z wolna panna
Blacklock.
- Idiotyczny i w bardzo złym guście - podchwyciła Dora Bunner. - Dlaczego? Co w
tym ma być zabawnego?
Jej pyzate policzki drgały nerwowo, oczy krótkowidza połyskiwały irytacją i
oburzeniem.
Pani domu uśmiechnęła się do starej przyjaciółki.
- Nie przejmuj się, Bunny - powiedziała. - Widocznie ktoś ma takie poczucie humoru.
Ale chciałabym wiedzieć kto.
- To ma być dzisiaj - podjęła Bunny. - Dzisiaj o pół do siódmej. Jak sądzisz? Co się
zdarzy?
- Śmierć - orzekł Patryk grobowym tonem. - Rozkoszna Śmierć.
- Cicho bądź! - zgromiła go panna Blacklock, a jej przyjaciółka pisnęła cienko.
- Miałem na myśli to wyborne ciasto, które wypieka Mitzi - usprawiedliwił się młody
człowiek. - Rozkoszna Śmierć! Tak je przecież nazywamy.
Panna Blacklock uśmiechnęła się blado. Dora Bunner natarła raz jeszcze:
- Ależ, Letty. Co ty naprawdę sądzisz, bo... Przyjaciółka przerwała jej z krzepiącym
spokojem:
- Sądzę, że o pół do siódmej będziemy mieli połowę Chipping Cleghorn. To pewne.
No i wszyscy będą pękać z ciekawości. Teraz idę sprawdzić, czy w domu jest trochę
kseresu.
2
- Jesteś zaniepokojona? Prawda, Lotty?
Panna Blacklock wzdrygnęła się nerwowo. Siedziała przy biurku i z roztargnieniem
rysowała ryby na bibularzu. Podniosła wzrok. Spojrzała w zaniepokojoną twarz
Bunny.
Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć Dorze, bo nie należało jej niepokoić ani
irytować. Milczała przez chwilę.
W szkole przyjaźniła się z Dora Bunner, która była wówczas łacina, błękitnooka,
jasnowłosa i, trzeba przyznać, dosyć głupia. Jej głupota nie miała większego
znaczenia, gdyż pogoda, wesołość i uroda czyniły z Dory bardzo przyjemną
współtowarzyszkę. W swoim czasie - jak mawiały koleżanki - powinna wyjść za
jakiegoś sympatycznego oficera czy prowincjonalnego notariusza. Tyle miała zalet!
Była wrażliwa, wierna w przyjaźni, poczciwa. Jednakże życie niełaskawie
potraktowało Dorę Bunner. Musiała zarabiać na utrzymanie. Pracowała ciężko, ale
czegokolwiek by się podjęła, nie szło jej to dobrze.
Koleżanki szkolne straciły się z oczu, lecz przed pół rokiem panna Blacklock
otrzymała wzruszający, napisany z patosem list. Dora szwankowała na zdrowiu.
Mieszkała w jednym pokoju i usiłowała wyżyć z emerytury. Próbowała dorabiać
szyciem, niestety, palce miała sztywne od reumatyzmu. W liście odwoływała się do
wspomnień szkolnych i pytała, czy stara przyjaciółka nie zechciałaby jej pomóc,
chociaż los rozłączył je tak dawno.
Panna Blacklock zareagowała spontanicznie. Biedna Dora! Biedna, ładna, niemądra,
trzpiotowata Dora! Niezwłocznie wybrała się do koleżanki szkolnej, wzięła ją ze sobą
i zainstalowała w Little Paddocks pod pretekstem, że "całe gospodarstwo domowe to
już zbyt dużo dla mnie; muszę mieć kogoś zaufanego do pomocy". Lekarze zapewnili
pannę Blacklock, iż jej przyjaciółka nie pożyje długo, okazało się jednak, że biedna
Dora bywa często nie lada utrapieniem. Wszędzie czyniła zamęt, drażniła bardzo
nerwową cudzoziemkę zatrudnioną jako pomoc domowa, myliła się przy liczeniu
bielizny do prania, gubiła rachunki i listy, często przywodziła do rozpaczy zaradną i
pedantyczną zawsze pannę Blacklock. Biedna, niemądra, stara Dora! Taka
poczciwa, przywiązana, dumna i szczęśliwa, że przydaje się na coś, lecz, niestety,
absolutnie nieobliczalna!
- Uważaj, Doro! - rzuciła cierpko panna Blacklock. - Prosiłam cię tyle razy!
- Mój Boże! - Dora zrobiła żałosną minę. - Uważam, Letty... Tylko zapomniałam. Ale
zaniepokojona jesteś? Prawda?
- Zaniepokojona? Nie... Bynajmniej. Masz na myśli to głupie ogłoszenie?
- Aha... Może to i dowcip, lecz w każdym razie dowcip jadowity.
- Jadowity?
- Aha... Musi kryć w sobie coś złego... Powiedziałabym, że... moim zdaniem, nie jest
to dowcip miły.
Panna Blacklock spojrzała na przyjaciółkę. Łagodne oczy, upór w wyrazie ust, nos
cokolwiek zadarty. Biedna Dora! Irytująca, roztrzepana, pełna dobrych chęci i
stwarzająca wciąż problemy. A przecież - dziwna rzecz - nie pozbawiona zdrowego
rozsądku!
- Masz chyba słuszność, Doro. Nie może to być miły dowcip.
- Mnie się zupełnie nie podoba - podchwyciła Dora z nieoczekiwanym ogniem. -
Przestraszyłam się, Letty. I ty jesteś przestraszona.
- Ja? Także pomysł! - obruszyła się panna Blacklock.
- Jest w tym niebezpieczeństwo. Tak, Letycjo! Niebezpieczeństwo! Coś w stylu ludzi,
którzy wysyłają pocztą paczki zawierające bomby zegarowe.
- Moja droga! Po prostu jakiś przygłupek chciał być dowcipny.
- Ale co w tym dowcipnego? Nic!
Słusznie! Co w tym dowcipnego? Twarz panny Blacklock zdradzała jej myśli, więc
Dora zawołała tonem triumfu:
- A widzisz, Letty! Jesteś takiego samego zdania!
- Ależ, kochana Bunny...
Panna Blacklock umilkła raptownie. Do pokoju wtargnęła wzburzona młoda kobieta w
jaskrawej spódnicy i dżersejowej bluzce, pod którą falował pełny biust. Miała
przetłuszczone ciemne włosy, splecione w warkocz i upięte w koronę.
- Pomówić z panią? Można? Nie? Panna Blacklock westchnęła.
- Naturalnie, Mitzi. O co chodzi?
Czasami myślała, że wolałaby sama sprzątać i gotować, niż znosić ataki nerwowe tej
imigrantki zatrudnionej jako pomoc domowa.
- To będzie w porządku, nie? Wymawiam, proszę pani! Odchodzę! Zaraz!
- Dlaczego, Mitzi? Ktoś cię zdenerwował?
- Tak! Jestem zdenerwowana! - padła dramatyczna odpowiedź. - Nie chcę umierać!
Nie! Już raz uniknęłam śmierci w Europie. Cała moja rodzina zginęła.
Wymordowana! Matka, mały braciszek, moja siostrzeniczka, słodkie dziecko!
Wszyscy wymordowani! Ja uciekłam. Ukryłam się i schroniłam w Anglii. Pracuję tak,
jak nigdy nie pracowałabym we własnym kraju. Ja, proszę pani...
- Wiem. Znam to wszystko - przerwała panna Blacklock, która rzeczywiście znała na
pamięć tę historię, bo Mitzi powtarzała ją ciągle. - Ale dlaczego chcesz odejść
właśnie dzisiaj?
- Bo znowu przyjdą, żeby mnie zabić!
- Kto?
- Moi wrogowie. Hitlerowcy. A może teraz jacyś inni. Dowiedzieli się, że tu jestem.
Przyjdą mnie zabić. Przeczytałam o tym. Sama! W tym piśmie!
- W "Gazetce"?
- Aha! W tym piśmie. Czarno na białym. O! Proszę popatrzeć, co tu napisane.
Morderstwo, nie? W Little Paddocks! To tutaj, nie? Dziś wieczór, o pół do siódmej!
Nie myślę czekać. Nie chcę, żeby mnie zamordowali. Nie chcę!
- Ale dlaczego odnosisz to do siebie? Naszym zdaniem w grę wchodzi żart.
- Żart! To żaden żart zabić kogoś!
- Żaden żart. Zgoda. Ale, drogie dziecko, gdyby wrogowie mieli zamiar cię zabić, nie
ogłaszaliby tego w prasie.
- Nie ogłaszaliby? Myśli pani? - podchwyciła zbita nieco z tropu Mitzi. - Uważa pani,
że nie chcą zamordować nikogo? A może właśnie panią, proszę pani? Nie?
- Nie widzę powodu, dla którego ktokolwiek mógłby mi życzyć śmierci - odparła
panna Blacklock spokojnie i beztrosko. - I słowo daję, Mitzi, nie widzę powodu, dla
którego mógłby chcieć zabić ciebie. Dlaczego, Mitzi?
- Bo to źli ludzie. Bardzo źli! Mówiłam przecież... Matka i mały braciszek, i moja
siostrzenica, takie słodkie dziecko...
- Tak! Wiem! - Panna Blacklock przerwała potok-słów Mitzi. - Ale nie wyobrażam
sobie, czemu ktoś miałby dybać na twoje życie. Jeżeli chcesz odejść natychmiast,
nie mogę oczywiście przeszkodzić temu. Ale, doprawdy, zrobiłabyś wielkie głupstwo -
zakończyła i dodała stanowczym tonem, który najwidoczniej zachwiał
postanowieniem Mitzi: - Rzeźnik przysłał dziś bardzo twardą wołowinę. Trzeba ją
będzie udusić.
- Tak! Udusić! Zrobię państwu gulasz. Taki specjalny gulasz.
- Niech będzie gulasz. Zgoda. I z tego trochę uschniętego sera warto by zrobić
paluszki. Spodziewam się kilku osób dziś wieczorem.
- Dziś wieczorem? Akurat dziś wieczorem?
- Aha. O pół do siódmej.
- Tak jak było w gazecie, nie? Czemu kilka osób miałoby przyjść o pół do siódmej?
- Bo ludzie lubią pogrzeby - powiedziała żartobliwie panna Blacklock. - Jestem
zajęta, Mitzi. Proszę pójść do swojej roboty - rzuciła stanowczo i dodała, gdy drzwi
zamknęły się za cudzoziemką. - Klęska na razie zażegnana.
- Umiesz sobie radzić, Letty - pochwaliła ją panna Bunner.
ROZDZIAŁ TRZECI
O PÓŁ DO SIÓDMEJ
1
A więc wszystko gotowe - powiedziała panna Blacklock.
Nie bez uznania objęła spojrzeniem długi salon. Rypsowe obicia w deseń z róż, dwa
wazony rdzawych chryzantem, mały bukiet fiołków i srebrna szkatułka z papierosami
na stoliku pod ścianą, a na środkowym stole taca z napojami.
Little Paddocks - niewielki dom w stylu wczesnowiktoriariskim - był ozdobiony
podłużną werandą i zielonymi żaluzjami w oknach. Długi salon, któremu dach
werandy zabierał znaczną część światła, miał początkowo dwuskrzydłowe drzwi
wiodące do małego pokoju z wykuszowym oknem. Poprzedni mieszkańcy usunęli te
drzwi i zastąpili pluszową kotarą. Z kolei panna Blacklock pozbyła się kotary i oba
pokoje połączyła w jeden. Były tam dwa kominki, a chociaż na żadnym z nich nie
płonął ogień, w salonie panowało przyjemne ciepło.
- Oo! Centralne ogrzewanie działa - powiedział Patryk.
- Aha! - pani domu przytaknęła skinieniem głowy. - Ostatnio było tak mglisto i
deszczowo. W całym domu czuć wilgoć. Kazałam Evansowi napalić, zanim poszedł
do domu.
- A co z bezcennym koksem? - zapytał drwiąco młody człowiek.
- Co z bezcennym, jak powiedziałeś, koksem? W przeciwnym razie musiałby się palić
w kominkach równie bezcenny węgiel. Widzisz, mój drogi, władze odmawiają nam
nawet należnej cotygodniowej odrobiny węgla, jeżeli nie dowiedziemy, że to jedyny
opał, jaki służy do gotowania.
- Podobno dawniej każdy mógł kupować, ile chciał, węgla i koksu. Czy to prawda? -
zapytała Julia takim tonem, jakby słuchała dziwnych opowieści o jakimś nieznanym
kraju.
- Tak, i to tanio.
- Nie było ograniczeń? Można się było obejść bez rozmaitych podań i formularzy?
Każdy mógł kupować koks i węgiel?
- W dowolnych ilościach i gatunkach. Nie sam łupek i kamień, jakie dziś dostajemy.
- To musiał być świat z bajki - westchnęła Julia.
- Prawda?
- Tak mi się zdaje, gdy ten świat wspominam - powiedziała z uśmiechem panna
Blacklock. - Ale jestem stara, nic więc dziwnego, że bardziej podobają mi się dawne
czasy. Wy, młodzi, nie powinniście tak myśleć.
- Nie musiałabym wtedy pracować zarobkowo - podjęła dziewczyna. - Mogłabym po
prostu siedzieć w domu, pielęgnować kwiaty, pisywać liściki... Po co pisywało się
liściki? I do kogo?
- Do wszystkich tych, do których obecnie telefonujemy - wyjaśniła pogodnie panna
Blacklock. - Myślę, Julio, że ty nie potrafiłabyś nawet pisać liścików.
- W każdym razie nie w stylu uroczego "Poradnika wszelkiej korespondencji", który
znalazłam tu niedawno. Coś cudownego! Dowiedziałam się stamtąd, jak grzecznie
odrzucić propozycję małżeństwa uczynioną przez wdowca!
- Wątpię, moja droga, czy przesiadywanie w domu odpowiadałoby ci tak bardzo, jak
sądzisz. To pociągało za sobą różne obowiązki. Chociaż - ciągnęła pani domu
oschłym tonem - niewiele mi o nich wiadomo. Bunny - czule spojrzała w stronę
dawnej koleżanki - i ja wcześnie zaczęłyśmy pracować zarobkowo.
- Istotnie, Letty! Za wcześnie! - podchwyciła panna Bunner. - Ach, te nieznośne
dzieci! Nigdy ich nie zapomnę! Naturalnie Letty była mądrzejsza ode mnie. Została
urzędniczką, sekretarką wielkiego finansisty.
Drzwi otworzyły się i do salonu weszła Filipa Haymes - wysoka, jasnowłosa, chłodna
i opanowana. Nie bez zdziwienia rozejrzała się wokół.
- Co to? Przyjęcie? Nikt mi nic nie mówił.
- Nasza Filipa, ma się rozumieć, nic nie wie! - roześmiał się Patryk. - Trzymam
zakład, że to jedyna w Chipping Cleghorn osoba nie uświadomiona.
Młoda kobieta rzuciła mu pytające spojrzenie.
- Rozejrzyj się dokoła, a zobaczysz miejsce przyszłego morderstwa! - odpowiedział i
teatralnym gestem zatoczył szeroki łuk ręką.
Filipa Haymes zrobiła zdumioną minę.
- Oto - ciągnął młody człowiek, wskazując dwa wielkie pęki chryzantem - żałobne
wieńce. A te salaterki paluszków z sera i oliwek symbolizują pieczone mięsiwa
podawane zazwyczaj na stypie.
Filipa zwróciła wzrok w kierunku pani domu.
- Czy to żart? Jestem okropnie głupia, nigdy nie rozumiem żartów.
- Głupi żart i niesmaczny! - wybuchnęła Dora Bunner.
- Mnie się przynajmniej nie podoba.
- Pokażcie jej ogłoszenie - zabrała głos panna Blacklock. - Ja muszę zamknąć
kaczki. Idę, bo już robi się ciemno. No i gości tylko patrzeć!
- Ja pójdę zamknąć kaczki - zaproponowała Filipa.
- Nie, moja droga - zaoponowała pani domu. - Zakończyłaś swój dzień pracy.
- Ja cię zastąpię, ciociu Letty - powiedział Patryk.
- Nic podobnego! - odmówiła energicznie. - Poprzednim razem nie zasunąłeś
porządnie rygla.
- Pozwól, kochana Letty, że ja to zrobię - wyrwała się panna Bunner. - Z całą
przyjemnością. Naprawdę! Wezmę tylko kalosze i... Gdzie też podziałam żakiet?
Panna Blacklock uśmiechnęła się tylko i zniknęła z pokoju.
- Nic z tego, Bunny - odezwał się Patryk. - Ciocia Letty jest samodzielna, nie pozwoli
się w niczym zastąpić. Stanowczo woli wszystko robić sama.
- Uwielbia pracę - dorzuciła Julia.
- Nie zauważyłam jednak, żebyś ty kwapiła się z pomocą - podchwycił jej brat, a
dziewczyna uśmiechnęła się sennie.
- Dopiero co orzekłeś, że ciocia Letty nie pozwoli się w niczym zastąpić. A zresztą -
wyciągnęła przed siebie kształtne nogi - jestem w swoich najlepszych pończochach.
- Śmierć w jedwabnych pończochach - zadeklamował Patryk.
- Jedwabnych? To nylony, głuptasie.
- Śmierć w nylonach? To już nie tak dobry tytuł kryminału.
- Może ktoś wytłumaczy mi wreszcie, skąd dziś tyle gadania o śmierci? - zapytała
Filipa z nutą skargi w głosie.
Wszyscy naraz usiłowali jej wytłumaczyć, lecz nikt nie mógł znaleźć "Gazetki", gdyż
Mitzi zabrała ją do kuchni. Pani domu wróciła po upływie kilku minut.
- Kaczki zamknięte - oznajmiła i spojrzała na zegar.
- Dwadzieścia po szóstej. Zaraz zaczną się schodzić albo mój pogląd na sąsiadów
jest absolutnie mylny.
- Nie rozumiem, dlaczego zaraz zaczną się schodzić
- bąknęła niepewnie Filipa.
- Nie rozumiesz? Zapewne... Ale widzisz, ludzie są na ogół bardziej wścibscy niż ty.
- Postawa życiowa Filipy to przede wszystkim brak zainteresowania - wtrąciła cierpko
Julia.
Filipa powstrzymała się od odpowiedzi. Panna Blacklock spojrzała w stronę
środkowego stołu, na którym Mitzi postawiła kseres i trzy salaterki z oliwkami,
paluszkami z sera oraz drobnymi ciasteczkami własnego wypieku.
- Pat - zwróciła się do siostrzeńca - może zechciałbyś przestawić tę tacę lub cały stół,
jeżeli wolisz, gdzieś dalej, na przykład pod wykuszowe okno? Ostatecznie nie wydaję
przyjęcia i nie zapraszałam nikogo. Niech nie wygląda na to, że spodziewam się
gości.
- Chcesz, ciociu Letty, zataić swoją bystrość w przewidywaniu?
- Ładnie to powiedziałeś. Dziękuję ci, chłopcze.
- Zainscenizujemy uroczy wieczór w ściśle domowym kółku - powiedziała Julia - i
będziemy udawać zdziwienie, gdy ktoś się zjawi.
Panna Blacklock sięgnęła po butelkę kseresu, podniosła ją i zrobiła niezdecydowaną
minę.
- Prawie połowa została - uspokoił ją Patryk. - Powinno starczyć.
- Aha... Zapewne... - bąknęła z wahaniem i podjęła zaraz stanowczym tonem: - Pat!
Bądź łaskaw przynieść świeżą butelkę. Jest w schowku kredensowym... Ta została
otwarta dość dawno. Pamiętaj też o korkociągu.
Patryk wyszedł posłusznie, aby po chwili wrócić z butelką, którą odkorkował i
postawił na tacy. Zerknął spod oka w kierunku pani domu.
- Jak widzę, ciociu Letty - powiedział cicho - sprawę traktujesz bardzo serio. Nie mylę
się prawda?
- Nie wyobrażasz sobie chyba, Letty... - zaczęła Dora Bunner, lecz panna Blacklock
przerwała jej szybko:
- Cicho! Ktoś dzwoni... Moje przewidywania znajdują potwierdzenie.
2
Mitzi otworzyła drzwi salonu i zaanonsowała na swój osobliwy, poufały sposób:
- Pan pułkownik i pani Easterbrook przyszli, proszę pani.
Pułkownik był bardzo pewien siebie i najwidoczniej próbował ukryć lekkie
zmieszanie.
- Nie przeszkadzamy, prawda? - zaczaj, a Julia parsknęła stłumionym śmiechem. -
Akurat przechodziliśmy tędy, więc... Nie przeszkadzamy, prawda? Mamy stosunkowo
ciepły wieczór... O! Działa centralne ogrzewanie!... Naszego jeszcze nie
uruchomiliśmy.
- Prześliczne chryzantemy - zaszczebiotała pani Easterbrook. - Cudowne! Naprawdę!
- Ależ skąd, to wiechcie - rzuciła półgłosem Julia. Pani Easterbrook powitała Filipę
Haymes trochę zbyt serdecznie. Widocznie chciała dać do zrozumienia, że nie
uważa jej za osobę pracującą na roli zawodowo.
- Jak wygląda teraz ogród pani Lucas? - zapytała. - Będzie kiedyś w porządku?
Podczas wojny został zupełnie zaniedbany, a teraz ten okropny staruch, Ashe, tylko
zmiata liście i sadzi trochę kapusty.
- Już zaczyna być widać efekty - odpowiedziała Filipa - ale uporządkowanie go
wymaga nieco czasu.
Mitzi otworzyła znów drzwi i oznajmiła:
- Te panie z Boulders!
- Dobry wieczór - powiedziała panna Hinchliffe i wkroczywszy do salonu, obdarzyła
panią domu miażdżącym uściskiem dłoni. - Zaproponowałam Murg, żebyśmy tu
wpadły na chwilę. Chciałam zapytać, jak niosą się pani kaczki.
- Wcześnie już się ściemnia, prawda? - zwróciła się do Patryka panna Murgatroyd. -
Prześliczne chryzantemy!
- Wiechcie! - bąknęła Julia.
- Czemuś taka nastroszona? - skarcił ją szeptem młody człowiek.
- O! Centralne działa! Tak wcześnie! - podjęła panna Hinchliffe karcącym tonem.
- Ten dom jest okropnie wilgotny jesienią - wyjaśniła panna Blacklock.
Patryk zapytał ją wzrokiem, czy czas na kseres, i tą samą drogą otrzymał odpowiedź,
że za wcześnie.
- Dostanie pan w tym roku cebulki z Holandii? - zapytała panna Blacklock
pułkownika.
Drzwi otwarły się znowu i do salonu wkroczyła zmieszana nieco pani Swettenham, za
nią zaś posępny i zawstydzony Edmund.
- No i jesteśmy! - zaczęła wesoło dama, rozglądając się wokół z nietajonym
zaciekawieniem. - Przyszło mi na myśl, żeby wstąpić tutaj... - ciągnęła zbita
cokolwiek z tropu - i zapytać, czy nie zechciałaby pani wziąć kociątka? Nasza kotka
właśnie...
- Spodziewa się potomstwa po rudym kocurze - podchwycił Edmund. - Należy sądzić,
że będzie to potomstwo okropne. Proszę pamiętać, że została pani ostrzeżona.
- Nasza kotka jest wyjątkowo łowna - podjęła żywo pani Swettenham i dorzuciła
zaraz: - Prześliczne chryzantemy!
- Jak widzę, centralne ogrzewanie działa - powiedział Edmund, nie siląc się na
oryginalność.
- Jacy oni podobni do płyt gramofonowych - szepnęła Julia.
- Nie podobają mi się dzisiejsze wiadomości. Bardzo nie podobają! - Pułkownik
Easterbrook ujął Patryka za guzik. - Moim zdaniem wojna jest nieunikniona.
Absolutnie nieunikniona!
- Nie czytuję nigdy agencyjnych doniesień - odrzekł młody człowiek.
Jeszcze raz otworzyły się drzwi i do salonu weszła pani Harmon.
Stary filcowy kapelusz miała zsunięty kokieteryjnie na tył głowy, a noszony zazwyczaj
wyblakły sweter zastąpiła nieco zbyt obszerną bluzką z falbankami.
- Witam kochaną panią! Witam! - zawołała z promiennym uśmiechem. - I co? Nie
spóźniłam się? Kiedy zacznie się morderstwo?
3
Szmer przyśpieszonych oddechów. Julia roześmiała się krótko, z uznaniem. Patryk
zrobił niepocieszoną minę. Panna Blacklock uśmiechnęła się do pastorowej.
- Julian szaleje ze złości, że nie mógł przyjść - ciągnęła pani Harmon. - On uwielbia
morderstwa! Właśnie dlatego wygłosił zeszłej niedzieli takie świetne kazanie... Ha!
Pewno nie powinnam tak mówić, bo to przecież mój mąż, ale kazanie było
rzeczywiście świetne. Prawda? A wszystko dzięki "Igraszkom śmierci". Panienka z
księgarni specjalnie odłożyła dla mnie tę książkę. Czytali państwo? Wstrząsająca
historia! Naprawdę! Wydaje się, że już wszystko wiadomo i nagle to nie tak...
Następuje seria wspaniałych morderstw! Cztery... Może nawet pięć! "Igraszki
śmierci" zostawiłam w jego gabinecie, kiedy Julian zamknął się, żeby przygotować
kazanie. No i sięgnął po książkę, a później nie mógł się od niej oderwać. Po prostu
nie był w stanie! W rezultacie musiał się strasznie spieszyć z pisaniem kazania, więc
to, co chciał powiedzieć, wyraził zwyczajnie, bez żadnych tam mądrości ani uczonych
aluzji. Oczywiście kazanie wypadło znacznie lepiej. Słowo daję! Z pewnością za dużo
gadam. No i co? Kiedy zacznie się morderstwo?
Panna Blacklock spojrzała w stronę zegara stojącego na półce nad kominkiem.
- Jeżeli rzeczywiście coś ma się zdarzyć, winno zdarzyć się niedługo - powiedziała. -
Za minutę pół do siódmej. Tymczasem zaproponuję państwu kieliszek kseresu.
Patryk ruszył żwawo w kierunku wykuszowego okna. Panna Blacklock podeszła do
stolika przy arkadzie, na którym znajdowała się szkatułka z papierosami.
- Z rozkoszą wypiję kieliszek! - zawołała pani Harmon. - Ale, proszę pani, co znaczy
to "jeżeli"?
- Bo, droga pani, ja wiem nie więcej niż państwo. Najprawdopodobniej ...
Urwała i zwróciła wzrok ku małemu zegarowi nad kominkiem. Zegar zaczął dzwonić
melodyjnie, srebrzyście. Wydzwonił kwadrans, później pół godziny. Wszyscy patrzyli
w tamtą stronę. Gdy przebrzmiała ostatnia nuta, zgasły światła.
4
W ciemnościach rozległy się stłumione okrzyki i kobiece piski pełne ukontentowania.
- Zaczyna się! - krzyknęła radośnie pani Harmon.
- Nie podoba mi się to! Wcale nie podoba! - zabrzmiał głos Dory Bunner.
Słychać też było inne głosy.
- Przerażająca historia.
- Napełniająca dreszczykiem grozy!
- Gdzie jesteś, Archie?
- Przepraszam! Zdaje się, nastąpiłem komuś na nogę. Drzwi otworzyły się z hałasem.
Jasna smuga reflektora latarki elektrycznej omiotła pokój. Nosowy, zachrypnięty głos
mężczyzny - przypominający zebranym miłe popołudnia spędzone w kinie na
oglądaniu filmów kryminalnych - rzucił zwięzły rozkaz:
- Ręce do góry!
- Ręce do góry, mówię - warknął powtórnie ten sam głos.
Wszyscy podnieśli ręce chętnie, nawet z rozbawieniem.
- Coś wspaniałego! - powiedziała któraś z kobiet.
- Trzęsę się cała ze strachu!
Nieoczekiwanie wystrzelił rewolwer. A potem jeszcze raz. Stuk pocisków o ścianę
zwarzył przyjemny nastrój. W jednej chwili zabawa przestała być zabawą. Ktoś
krzyknął trwożnie.
Postać stojąca w drzwiach odwróciła się raptownie, jak gdyby się zachwiała. Huknął
trzeci wystrzał. Postać zgięła się wpół i runęła na podłogę. Latarka upadła i zgasła.
Znowu zrobiło się ciemno. Nie przytrzymywane drzwi wahadłowe skrzypnęły i
pomału, jak gdyby z cichym pomrukiem protestu, zamknęły się same. Klamka
szczęknęła głucho.
5
W salonie powstał piekielny zamęt. Odezwały się naraz wszystkie głosy.
- Światła!
- Gdzie tu wyłącznik?
- Nie ma kto zapalniczki?
- Nie podoba mi się to! Wcale nie podoba!
- Strzały były prawdziwe!
- I prawdziwy rewolwer!
- Czy to bandyta?
- Och, Archie! Ja chcę do domu!
- Na Boga! Nikt nie ma zapalniczki?
W tej chwili jednocześnie pstryknęły dwie zapalniczki. Paliły się jasnym, spokojnym
płomieniem.
Zdumieni goście, jęli spoglądać jeden na drugiego. Pod ścianą, obok arkady łączącej
dwie części salonu, stała panna Blacklock. Przesłaniała twarz dłonią. Światło było za
słabe, by widzieć coś więcej, niewątpliwie jednak pomiędzy jej palcami sączyła się
ciemna ciecz.
Pułkownik Easterbrook odchrząknął i spróbował opanować sytuację.
- Swettenham! Proszę sprawdzić wyłączniki! - zakomenderował.
Edmund, który stał w pobliżu drzwi, posłusznie wykonał rozkaz.
- Poszły korki. Domowe. Albo na słupie - orzekł pułkownik. - Co to za piekielny
rwetes?
Z holu dobiegł kobiecy krzyk, który wciąż przybierał na sile, a wtórowało mu
bębnienie pięściami o drzwi.
- Mitzi... Ktoś morduje Mitzi... - wyjąkała Dora Bunner, chlipiąc cicho.
- To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe - mruknął półgłosem Patryk.
- Potrzebne są świece - odezwała się panna Blacklock.
- Bądź tak dobry, Patryku...
Pułkownik zdążył tymczasem otworzyć drzwi i razem z Edmundem, z zapalniczkami
w uniesionych rękach, weszli do holu. Tam prawie potknęli się o rozciągniętą na
podłodze postać ludzką.
- Ktoś go rozłożył - powiedział pułkownik Easterbrook.
- Gdzie ta kobieta robi taki diabelski hałas?
- W jadalni - wyjaśnił Edmund.
Pokój stołowy znajdował się po przeciwnej stronie holu. Ktoś tłukł tam pięściami w
drzwi, piszczał i krzyczał.
- Drzwi są zamknięte. - Edmund obrócił klucz w zamku i Mitzi wyskoczyła jak
tygryska.
W jadalni paliły się światła. Widoczna na ich tle Mitzi była niczym uosobienie obłędnej
paniki. Wrzeszczała nadal, a że zajęta była uprzednio czyszczeniem srebra, więc
nadal trzymała w rękach sporą irchową ściereczkę i łopatkę do nakładania ryby, co
wyglądało komicznie.
- Cicho bądź, Mitzi! - rzuciła panna Blacklock.
- Przestań wreszcie! - zawołał Edmund, a gdy dziewczyna nie zamierzała przestać,
wymierzył jej tęgi policzek.
Dostała gwałtownej, krótkiej czkawki i umilkła.
- Trzeba przynieść świece - powiedziała panna Blacklock. - Są w kuchennym
schowku. Wiesz, Pat, gdzie szukać korków?
- W sionce za pokojem kredensowym, prawda? Zaraz sprawdzę, co da się zrobić.
Pani domu postąpiła kilka kroków i znalazła się w padającej z jadalni smudze blasku.
Dora Bunner zaszlochała głośniej, Mitzi wrzasnęła przeraźliwie.
- Krew! - wybełkotała. - Krew! Pani jest ranna! Wykrwawi się pani na śmierć!
- Głupia jesteś, Mitzi! - zirytowała się panna Blacklock. - To żadna rana. Kula
drasnęła mi ucho.
- Ale krwawisz naprawdę, ciociu Letty - szepnęła Julia. Istotnie biała bluzka, perły
oraz dłoń panny Blacklock były lepkie od krwi.
- Uszy mocno krwawią - powiedziała ranna. - Przypominam sobie, że jako dziecko
zemdlałam, kiedy fryzjer drasnął mnie w ucho. Zdawało mi się, że w jednej chwili
krew wypełniła całą miednicę. I co ze światłem?
- Pójdę po świece - zaproponowała Mitzi.
Julia dotrzymała jej towarzystwa i niebawem wróciły, niosąc kilka świec
poprzylepianych do spodków.
- Warto przypatrzyć się złoczyńcy - zabrał głos pułkownik Easterbrook. -
Swettenham! Proszę przytrzymać mi tu nisko kilka świec.
- Ja stanę z drugiej strony - powiedziała Filipa i pewną dłonią ujęła dwa spodki.
Pułkownik Easterbrook przyklęknął.
Rozciągnięty na podłodze mężczyzna był ubrany w czarna pelerynę z kapturem.
Twarz przesłaniała mu czarna maska. Dłonie były w czarnych bawełnianych
rękawiczkach. Kaptur zsunął się i odsłonił jasne włosy w nieładzie.
Pułkownik odwrócił leżącego twarzą do góry, sprawdził puls, spróbował dotknąć
serca i w tym momencie cofnął z obrzydzeniem rękę. Palce miał czerwone i lepkie.
- Postrzelił się - orzekł.
- Czy ciężko ranny? - zapytała panna Blacklock.
- Hm... Chyba nie żyje... Może popełnił samobójstwo, a może zaplątał się w pelerynę
i, kiedy padał, rewolwer wypalił. Gdybym widział go lepiej...
W tej chwili, jak gdyby za dotknięciem różdżki czarnoksięskiej, zajaśniały wszystkie
światła.
Zgromadzeni w holu Little Paddocks mieszkańcy osady uprzytomnili sobie nagle, że
stoją w obliczu nagłej i gwałtownej śmierci. Pułkownik Easterbrook miał czerwoną
dłoń. Krew ściekała nadal po szyi, bluzce i żakiecie panny Blacklock, a u ich stóp
spoczywało rozciągnięte groteskowo ciało napastnika.
- Okazało się, że tylko jeden korek... - zaczął Patryk, wchodząc do pokoju stołowego,
i umilkł raptownie.
Pułkownik Easterbrook dotknął małej, czarnej maski.
- Należy sprawdzić, co to za jeden - powiedział. - Chociaż nie sądzę, by mógł to być
ktoś ze znajomych...
Zdjął maskę z twarzy nieboszczyka. Ciekawie wyciągnęły się wszystkie szyje. Mitzi
krzyknęła i znów dostała czkawki. Inni zachowali spokój.
- Taki młody - odezwała się panna Harmon z nutą współczucia.
- Letty! Spójrz, Letty! - zawołała nagle Dora Bunner. - To chłopiec z hotelu Royal w
Medenham Wells! Ten, który przyszedł tu raz i prosił o pieniądze na powrót do
Szwajcarii, a ty mu odmówiłaś. Pewno był to pretekst, żeby zapoznać się z
rozkładem domu... Mój Boże! Niewiele brakowało, żeby ciebie zabił!
Panna Blacklock stanęła na wysokości zadania.
- Filipo! - rzuciła stanowczo. - Weź Bunny do pokoju stołowego i daj jej pół kieliszka
koniaku. Julio! Skocz do łazienki! Przynieś mi plaster z opatrunkiem. Znajdziesz go w
apteczce. Nieprzyjemnie krwawić jak zarżnięte prosię. Pat! Zadzwoń na policję!
Zaraz!
ROZDZIAŁ CZWARTY
HOTEL ROYAL
1
Pułkownik George Rydesdale, komendant policji hrabstwa Middle, był człowiekiem
milczącym i spokojnym. Średniego wzrostu, o bystrych oczach pod krzaczastymi
brwiami, zwykł raczej słuchać, niż mówić. Później matowym głosem wydawał zwięzły
rozkaz - i rozkaz wykonywano posłusznie.
W tej chwili pułkownik słuchał z uwagą tego, co mówił inspektor-detektyw Dermont
Craddock, któremu formalnie powierzono dochodzenie. Poprzedniego wieczora
Rydesdale odwołał go z Liverpoolu, gdzie został wysłany celem zebrania informacji w
innej sprawie. Rydesdale był o nim dobrego zdania. Sądził, że Craddock ma nie tylko
rozum i wyobraźnię, lecz również - co komendant cenił jeszcze wyżej - dyscyplinę
wewnętrzną, dzięki której powoli, ale skrupulatnie badał najdrobniejsze fakty i miał
otwartą głowę do końca każdego śledztwa.
- Posterunkowy Legg przyjął telefon - mówił inspektor - i, panie pułkowniku, zadziałał
jak należy. Szybko. Z przytomnością umysłu. Zadanie miał niełatwe. Co najmniej
dziesięć osób usiłowało mówić naraz, a jedna z nich, uciekinierka z kontynentu,
popadła w histerię na sam widok policyjnego munduru. Trzeba ją było zamknąć na
klucz w pokoju, no i cały dom aż się trząsł od jej krzyków.
- Stwierdzono tożsamość denata?
- Tak jest, panie pułkowniku. Rudi Scherz. Obywatel szwajcarski. Zatrudniony w
recepcji hotelu Royal w Medenham Wells. Jeżeli pan pułkownik pozwoli, zajmę się
później ludźmi z Chipping Cleghorn, a Royal wezmę na pierwszy ogień. Jest już tam
sierżant Fletcher. Ma pomówić z obsługą autobusu, no i zajrzeć do tego hotelu.
Rydesdale przytaknął skinieniem głowy i w tejże chwili podniósł wzrok, bo drzwi się
otworzyły.
- Proszę, Henry, proszę - powiedział. - Mamy tu coś, co odbiega trochę od
przeciętności.
Sir Henry Clithering, emerytowany komisarz Scotland Yardu, wszedł do pokoju z
lekko uniesionymi brwiami. Był to starszy pan, wysoki i dystyngowany.
- Sądzę, że to przemówi nawet do kogoś tak jak ty zblazowanego - ciągnął
pułkownik.
- Nigdy nie byłem zblazowany - obruszył się tamten.
- Widzisz, Henry, najnowszy pomysł to ogłaszanie w prasie o mającym się odbyć
morderstwie. Craddock! Proszę pokazać ogłoszenie panu komisarzowi.
- "North Benham News and Chipping Cleghorn Gazette". Smaczny kąsek -
powiedział sir Henry i dodał, przebiegłszy szybko wzrokiem wskazane mu palcem
przez inspektora linijki druku. - Tak... Rzeczywiście niecodzienne.
- Czy wiadomo, kto zamieścił ogłoszenie? - zapytał Rydesdale.
- Z zeznań wynika, panie pułkowniku, że przyniósł je do redakcji sam Rudi Scherz. W
środę.
- Nikt nie zakwestionował treści? Osoba przyjmująca ogłoszenie nie zauważyła w tym
nic szczególnego?
- Wygląda na to, panie pułkowniku, że przyjmująca ogłoszenia anemiczna blondynka
jest niezdolna do myślenia. Liczy słowa, przyjmuje pieniądze i tyle.
- Jaki sens jest w tym wszystkim? - zapytał sir Henry.
- Pewno chodziło o to, by w jednym miejscu i o jednej porze zgromadzić sporą grupę
miejscowych ciekawskich, sterroryzować ich i ogołocić z gotówki oraz kosztowności.
Pomysł wcale niezły i, trzeba przyznać, oryginalny.
- Jaka to miejscowość Chipping Cleghorn? - zapytał znów sir Henry.
- Spora, malowniczo położona osada. Sklep mięsny, piekarnia, sklep spożywczo-
kolonialny, nieźle zaopatrzony sklep z antykami, dwie herbaciarnie. Miejscowość
odwiedzana przez turystów, zwłaszcza zmotoryzowanych, no i zamieszkana przez
specyficzne środowisko. Domki, zajmowane dawnymi czasy przez rolników,
poprzerabiano dla rozmaitych starych panien czy małżeńskich par na emeryturze.
Jest także kilka willi w stylu wczesnowiktoriariskim.
- Już wiem! - podchwycił komisarz. - Grono starych panien z towarzystwa i
pułkowników w stanie spoczynku. Oczywiście! Po przeczytaniu ogłoszenia wszyscy
musieli zgromadzić się o pół do siódmej, aby zobaczyć, co się stanie. Na Boga!
Chciałbym mieć tutaj moją własną, niezawodną starą pannę. Chętnie przyłożyłaby do
tego palec. Historia akurat w jej guście.
- Co to za twoja własna, niezawodna stara panna? Ciotka?
- Nie. Nikt z rodziny, lecz najdoskonalszy detektyw z bożej łaski. Rozumiesz?
Wrodzony talent, który wyrósł na sprzyjającej glebie. Nie lekceważ, mój chłopcze,
starych panien z twojej mieściny - zwrócił się sir Henry do Craddocka. - Gdyby ta
sprawa miała okazać się pogmatwaną zagadką, czego oczywiście nie podejrzewam,
pamiętaj o wiekowej, niezamężnej damie, która zajmuje się robótkami na drutach i
pielęgnuje swój ogródek, ale niepomiernie góruje nad każdym inspektorem-
detektywem. Ona łatwo ci powie, co mogło się zdarzyć, co powinno się zdarzyć... Ba!
Powie nawet, co zdarzyło się rzeczywiście! Dowiesz się od niej także, dlaczego to
coś się zdarzyło!
- Tak jest, panie komisarzu! Będę pamiętał - odrzekł inspektor tak służbowo, że nikt
by nie odgadł, iż Dermont Craddock jest chrześniakiem sir Henry'ego i z ojcem
chrzestnym pozostaje w zażyłych stosunkach.
Rydesdale naszkicował zwięźle przebieg wydarzeń.
- Nie ulegało wątpliwości - ciągnął - że tamci zbiegną się o pół do siódmej. Dla nas to
pewne, ale czy mógł o tym wiedzieć ów młody Szwajcar? I jeszcze jedno! Czy goście
panny Blacklock mogli mieć przy sobie tyle, by gra warta była świeczki?
- Hm... Parę staroświeckich broszek - podjął tonem zastanowienia komisarz -
sznurek hodowlanych pereł, trochę bilonu... może jeden czy drugi banknot. Nic
więcej. A panna Blacklock trzyma w domu większe pieniądze?
- Twierdzi, że nie, panie komisarzu. Jakieś pięć funtów. To wszystko.
- Słaba pokusa - dorzucił Rydesdale.
- Wskazywałoby to, waszym zdaniem - powiedział sir Henry - że temu facetowi
chodziło nie o grabież, lecz o specjalny występ w postaci napadu rabunkowego. Coś
z kina, hę? Bardzo być może. Ale jakim sposobem się zastrzelił?
Rydesdale podsunął mu arkusik papieru.
- Protokół wstępnych oględzin zwłok. Strzał rewolwerowy oddany z małej odległości...
hm... nic nie wskazuje, czy to był wypadek, czy samobójstwo. Rudi Scherz mógł
zastrzelić się rozmyślnie, mógł też potknąć się i upaść, a rewolwer, który trzymał
blisko siebie, akurat wypalił. Bardziej prawdopodobna wydaje się druga wersja -
spojrzał na Craddocka. - Trzeba będzie starannie przesłuchać świadków. Niech
opowiedzą drobiazgowo o wszystkim, co widzieli.
- Z pewnością każdy z nich widział coś zupełnie innego - westchnął inspektor.
- Zawsze interesowało mnie szczególnie to - powiedział sir Henry - co ludzie widzą w
chwili wielkiego podniecenia, napięcia nerwowego. W takim momencie ważne bywa
wszystko, co kto widział, a czasami jeszcze ważniejsze to, czego nie widział.
- Jakie są informacje o rewolwerze?
- Wyrób zagraniczny, dawniej rozpowszechniony w całej Europie... Scherz nie miał
pozwolenia na broń i na granicy nie zadeklarował, że posiada rewolwer.
- Podejrzany facet - mruknął sir Henry.
- Nad wyraz podejrzany - zgodził się Rydesdale.
- Cóż, Craddock, niech pan jedzie do hotelu Royal i na miejscu sprawdzi, co
wiadomo o tym Szwajcarze.
2
W hotelu Royal inspektor Craddock został skierowany prosto do dyrektorskiego
gabinetu, gdzie powitał go wylewnie pan Rowlandson, dyrektor przedsiębiorstwa -
wysoki, zażywny mężczyzna, o wylewnym sposobie bycia.
- Z największą przyjemnością, panie inspektorze, pośpieszę z wszelką możliwą
pomocą - rozpoczął. - Zdumiewająca historia. Doprawdy zdumiewająca! Nigdy nie
przyszłoby mi do głowy coś podobnego. Scherz wydawał się bardzo przeciętnym,
raczej sympatycznym chłopcem. Zupełnie nie tak wyobrażałem sobie gangstera.
- Długo pracował u pana?
- Sprawdziłem to, nim pan inspektor przyjechał. Dłużej niż trzy miesiące. Miał
zadowalające świadectwa i wymagane w takich razach zezwolenie naszych władz.
Wszystko było w porządku.
- Sprawował się nienagannie?
Craddock nie zdradził tego po sobie, ale zwrócił uwagę na króciutką pauzę, jaką
dyrektor zrobił, nim odpowiedział.
- Tak... Nienagannie.
Detektyw uciekł się do chwytu, jaki stosował nieraz i na ogół z powodzeniem.
- Nie, nie, dyrektorze - powiedział, kręcąc głową. - Nie całkiem tak to wyglądało.
- No... może... - Pan Rowlandson był nieco zbity z tropu.
- Śmiało dyrektorze! Słucham! Coś nie było w porządku. Co mianowicie?
- No... może... Nie wiadomo mi nic konkretnego.
- Ale ma pan pewne podejrzenia. Prawda?
- Tak... Zapewne... Ale to nic konkretnego. Nie chciałbym snuć domysłów, które będą
zanotowane i mogą zostać przytoczone w czasie rozprawy sądowej.
Craddock uśmiechnął się życzliwie.
- Aha! Rozumiem, do czego pan zmierza. Proszę się nie obawiać. Chodzi tylko o to,
że muszę wyrobić sobie jaki taki pogląd na osobę Scherza. O coś go pan
podejrzewał. O co?
- Otóż, panie inspektorze - odpowiedział Rowlandson raczej niechętnie - kilka razy
były kłopoty z rachunkami. Trafiały do nich pozycje, które... które nie powinny tam
figurować.
- To znaczy, Scherz podawał czasami w rachunkach pozycje, które nie figurowały w
hotelowych księgach, a pieniądze przywłaszczał sobie. O to go pan podejrzewał,
prawda?
- Mniej więcej, panie inspektorze... W najlepszym razie mogłoby to być karygodne
niedbalstwo z jego strony. Parę razy w grę wchodziły stosunkowo wysokie kwoty.
Otwarcie mówiąc, zacząłem podejrzewać, że to niepewny pracownik, więc poleciłem
naszemu księgowemu, by przeprowadził kontrolę. Wyszły na jaw rozmaite omyłki i
niedokładności, ale stan kasy nie wykazał manka. Wobec tego, panie inspektorze,
doszedłem do wniosku, że moje podejrzenia były bezpodstawne.
- A jeżeli miały podstawę? Przypuśćmy, że Scherz przywłaszczał sobie czasami
niewielkie sumki. Mógłby to ukryć, jak sądzę, zwracając w porę niedobory?
- Tak. Gdyby miał pieniądze. Ale ktoś, kto, jak wyraził się pan inspektor,
przywłaszcza sobie czasami niewielkie sumki, odczuwa zazwyczaj dotkliwy brak
pieniędzy, więc natychmiast je wydaje.
- Gdyby zatem Scherz chciał zwrócić w porę niedobory, musiałby zdobyć pieniądze w
taki czy inny sposób... Być może dzięki napadowi rabunkowemu?
- Tak... Ciekaw jestem, czy to była jego pierwsza próba...
- To prawdopodobne. Robota była bardzo dyletancka. Czy jest w hotelu ktoś, od
kogo Scherz mógłby dostać pieniądze? Wie pan o jakiejś kobiecie w jego życiu?
- Tak. To kelnerka z baru. Nazywa się Myrna Harris.
- Chciałbym z nią porozmawiać.
3
Myrna Harris - ładna dziewczyna o bujnych rudych włosach i lekko zadartym nosku -
była zaniepokojona, przygnębiona i, jak się zdawać mogło, boleśnie odczuła
upokorzenie policyjnej indagacji.
- Nic nie wiem, proszę pana - mówiła. - Absolutnie nic! Gdybym się domyślała, jakie z
niego ziółko, nigdy, za nic nie chodziłabym z Rudim. Ale on pracował w recepcji, więc
byłam pewna, że to chłopak na miejscu. Zrozumiałe, prawda? Teraz myślę, że
dyrekcja hotelu powinna ostrożniej dobierać personel. Zwłaszcza jeśli chodzi o
cudzoziemców. Może Rudi należał do jakiegoś gangu, jednego z tych, o których
czyta się w gazetach?
- Naszym zdaniem działał zupełnie samodzielnie - powiedział Craddock.
- Dziwna rzecz! Taki spokojny, dobrze wychowany chłopiec. Kto by pomyślał!
Chociaż... Teraz przypominam sobie, że w hotelu ginęły różne drobiazgi. Broszka z
brylantem... Jakiś złoty medalionik... Ale w głowie mi nie postało, że Rudi...
- Nic dziwnego, proszę pani, każdego mogła skusić okazja. Znała go pani dobrze?
- Dobrze? Tego nie powiedziałabym, proszę pana.
- Ale byliście zaprzyjaźnieni, prawda?
- Zaprzyjaźnieni? Tak! Byliśmy zaprzyjaźnieni. Nic więcej. Sprawy bardziej serio nie
mogły wchodzić w rachubę. Z cudzoziemcami zawsze jestem ostrożna, bo to, proszę
pana, taki ma wielkie tony, ale naprawdę nigdy nic nie wiadomo. Jacy bywali
niektórzy żołnierze podczas wojny! Okazywało się, że są żonaci, jak już było za
późno. Rudi chwalił się i dużo gadał, ale nie bardzo mu wierzyłam.
Craddock podchwycił ostatnie zdanie dziewczyny.
- Chwalił się? Naprawdę? To bardzo interesujące, panno Myrno. Widzę, że pani w
niejednym nam pomoże. I dużo gadał... Co takiego?
- Że niby jego rodzina w Szwajcarii to bogacze i jacyś ważniacy. Ale to mi nie
pasowało, bo Rudi wciąż nie miał pieniędzy. Mówił, że z powodu obowiązujących w
Szwajcarii ograniczeń nie może dostawać stamtąd przekazów. To prawdopodobne,
no nie? Ale jego rzeczy... znaczy się garderoba... nie były drogie ani eleganckie. Nie
wierzyłam mu, no i myślałam, że rozmaite historie, które opowiada, to także blaga.
Mówił, że w Alpach uprawiał wspinaczkę i ratował ludzi uwięzionych przez lodowiec.
A raz na skałkach w naszym wąwozie Boulter dostał porządnego zawrotu głowy!
Wspinaczka w Alpach! Dobre sobie!
- Czy często wychodziliście gdzieś razem?
- Tak... O tak, panie inspektorze! Był dobrze wychowany i... i wiedział, jak
postępować z dziewczyną. Zawsze mieliśmy najlepsze miejsca w kinie, a czasem
nawet kupował mi kwiaty. No i tańczył bosko! Naprawdę bosko!
- Mówił coś kiedyś o pannie Blacklock?
- Tej, co przyjeżdża tu czasem na obiad, a raz nawet mieszkała w hotelu? Nie... Rudi
nigdy o niej nie mówił. Nie wiem, czy ją w ogóle znał.
- A o Chipping Cleghorn mówił? - zapytał Craddock. Odniósł wrażenie, że w oczach
Myrny Harris dostrzegł wyraz niepokoju, lecz nie był tego pewien.
- Nie... Nie sądzę... Raz pytał mnie, kiedy odchodzą autobusy do jakiejś
miejscowości. Nie pamiętam, czy chodziło wtedy o Chipping Cleghorn. W każdym
razie to było dawno.
Nic więcej nie dało się wydobyć z dziewczyny. Rudi zachowywał się ostatnio zupełnie
normalnie. Nie widziała go poprzedniego wieczora. Nigdy nie przypuszczała (ani
przez moment, powtarzała to kilkakrotnie i z naciskiem), że ten Scherz jest bandytą.
"I chyba mówi prawdę" - pomyślał inspektor-detektyw Craddock.
ROZDZIAŁ PIĄTY
PANNA BLACKLOCK I PANNA BUNNER
Dom panny Blacklock wyglądał mniej więcej tak, jak wyobrażał go sobie inspektor
Craddock. Po schludnej niegdyś rabacie chodziły kury i kaczki. Ostatnie marcinki
stały w glorii jesiennych fioletów. Trawnik oraz ścieżki świadczyły o zaniedbaniu.
Detektyw podsumował w myśli wynik wstępnych obserwacji. Brak pieniędzy na
ogrodnika. Zamiłowanie do kwiatów. Umiejętność dobrego planowania rabat i
klombów. Dom wymaga odnowienia, jak obecnie niemal wszystkie domy. Ogólnie
biorąc, przyjemna, skromna siedziba.
Zatrzymał wóz przed frontowymi drzwiami Little Paddocks i w tejże chwili wyszedł
zza domu sierżant Fletcher - mężczyzna o wojskowej postawie, dorodny niczym
gwardzista królewski.
- Aha. Pan tutaj, Fletcher.
- Tak jest, panie inspektorze.
- Co nowego?
- Skończyliśmy przetrząsać dom, panie inspektorze. Wygląda na to, ze Scherz nie
pozostawił nigdzie odcisków palców. Oczywiście był w rękawiczkach. Przy drzwiach
frontowych i oknach nie stwierdziliśmy śladów włamania. Scherz przyjechał z
Medenham autobusem, który jest tutaj o szóstej. Podobno boczne drzwi domu
zostały zamknięte na klucz o pół godziny wcześniej. Musiał chyba wejść frontowymi
drzwiami. Panna Blacklock podaje, że te drzwi rygluje się zazwyczaj dopiero na noc.
Natomiast służąca twierdzi, że tamtego popołudnia były przez cały czas
zaryglowane. Ale ona może twierdzić wszystko. Strasznie nerwowa. Jakaś
uciekinierka z Europy Środkowej.
- Trudno z nią idzie, co?
- Tak jest, panie inspektorze - powiedział sierżant z przekonaniem.
Craddock uśmiechnął się. Fletcher kontynuował meldunek:
- Oświetlenie elektryczne jest w porządku. Wszędzie. Nie wiadomo jeszcze, jak
Scherz manipulował, by światła zgasły. Wyłączył tylko jeden obwód obejmujący hol i
salon. Ma się rozumieć, teraz kinkiety i lampy stojące nie byłyby na jednym
przewodzie, ale tu instalacja jest staroświecka. Nie rozumiem, w jaki sposób Scherz
mógł dostać się do korków, bo skrzynka z nimi jest w sionce przy pokoju
kredensowym, musiałby przejść przez kuchnię i służąca widziałaby go na pewno.
- Jeżeli, oczywiście, sama nie była w zmowie - wtrącił Craddock.
- To możliwe. Obydwoje są cudzoziemcami i tej dziewczynie nie wierzyłbym ani
trochę. Ani trochę, panie inspektorze!
W oknie sąsiadującym z frontowymi drzwiami domu pojawiła się para przerażonych,
ogromnych czarnych oczu. Twarz, przylepiona do szyby, była ledwie widoczna.
Craddock zwrócił uwagę na te oczy.
- To ona, co?
- Tak jest, panie inspektorze.
Twarz zniknęła. Craddock nacisnął guzik dzwonka. Po dobrej chwili oczekiwania
drzwi otworzyła przystojna młoda kobieta o kasztanowych włosach i znudzonym
wyrazie twarzy.
- Detektyw-inspektor Craddock.
Zmierzyła go chłodnym spojrzeniem bardzo ładnych piwnych oczu.
- Proszę - powiedziała. - Panna Blacklock oczekuje pana. Inspektor zanotował w
pamięci, że hol jest wąski, długi i wyposażony w zadziwiającą liczbę drzwi.
Młoda kobieta otworzyła jedne z nich po lewej stronie i powiedziała:
- Inspektor Craddock, ciociu Letty. Mitzi nie chciała go wpuścić. Teraz zamknęła się
w kuchni. Jęczy i popłakuje. Obawiam się, że nie będzie dziś obiadu. Mitzi nie cierpi
policji - wyjaśniła, zwracając się do inspektora, po czym wyszła z pokoju i zamknęła
za sobą drzwi.
Craddock postąpił krok, by powitać właścicielkę Little Paddocks. Miał przed sobą
wysoką, mniej więcej sześćdziesięcioletnią kobietę o wyglądzie osoby energicznej i
zaradnej. Jej szpakowate, falujące naturalnie włosy stanowiły ładną oprawę dla
inteligentnej, stanowczej twarzy. Szare oczy patrzyły bystro, a wydatny podbródek
świadczył o sile charakteru. Panna Blacklock miała opatrunek na uchu, a ubrana była
w dobrze skrojony kostium i sweter. Z tym strojem kolidował wiktoriański naszyjnik z
kamei - jedyny chyba akcent świadczący o sentymentalnym usposobieniu
właścicielki.
Obok niej siedziała kobieta w tym samym mniej więcej wieku, z wyrazem
podniecenia na okrągłej twarzy i niedbale upiętymi włosami, które wymykały się spod
siatki. Craddock domyślił się łatwo, że jest to "Dora Bunner - dama do towarzystwa",
z notatek posterunkowego Legga, który uzupełnił informację nieoficjalną uwagą na
marginesie: "Roztrzepana!"
Panna Blacklock odezwała się przyjemnym głosem osoby o nienagannej dykcji:
- Dzień dobry, panie inspektorze. To moja przyjaciółka, panna Bunner, która pomaga
mi w gospodarstwie. Zechce pan usiąść... Mogę służyć papierosem?
- Dziękuję, proszę pani. Nie palę na służbie.
- Jaka szkoda!
Craddock rozejrzał się po typowo wiktoriańskim salonie, złożonym z dwu części
połączonych arkadą. W większym pokoju dwa szerokie okna, w mniejszym jedno,
wykuszowe. Krzesła... Kanapa... Na środkowym stole duży wazon chryzantem...
Drugi na jednym z okien... Wszystko to miłe, świeże, bez pretensji do oryginalności.
Jedyny dysonans stanowił bukiet zwiędniętych fiołków w małym srebrnym wazonie,
stojącym na stoliku obok arkady, w mniejszej części pokoju. Inspektor nie wyobrażał
sobie, by panna Blacklock mogła tolerować zwiędnięte kwiaty, poczytał je więc za
wskazówkę, że w tym domu rozegrało się ostatnio coś niezwykłego.
- Rozumiem proszę pani, że to się zdarzyło... w tym salonie? - powiedział.
- Tak.
- A żeby pan widział ten salon wczoraj wieczorem! Był w ruinie! - zawołała panna
Bunner. - Przewrócono dwa stoliki, a jeden z nich miał nawet złamaną nogę!
Wszyscy wpadali na siebie! A ktoś był tak nieuważny, że zapalonego papierosa
położył na jednym z najładniejszych mebli! Ludzie... zwłaszcza młodzi ludzie nic a nic
nie troszczą się o takie rzeczy! Chwała Bogu, nie stłukło się nic z porcelany i...
- Doro! - przerwała pani domu łagodnie, lecz stanowczo. - Takie drobiazgi może są
przykre, ale nie mają żadnego znaczenia. Powinnyśmy raczej odpowiadać na
zadawane pytania.
- Bardzo pani dziękuję. Wkrótce przejdę do wydarzeń wczorajszego wieczoru.
Przede wszystkim jednak chciałbym usłyszeć, kiedy widziała pani po raz pierwszy
denata. Czy Rudi Scherz był pani znany?
- Rudi Scherz? Tak się nazywał? - zapytała panna Błacklock, jak gdyby trochę
zdziwiona. - Zdawało mi się... Mniejsza zresztą o to. Pierwszy raz spotkałam go...
zaraz... jakieś trzy tygodnie temu. Wybrałam się wtedy po zakupy do Medenham
Wells. Jadłam... Jadłyśmy z panną Bunner obiad w hotelu Royal. Kiedy
wychodziłyśmy przez hol, usłyszałam swoje nazwisko. Młody człowiek z recepcji
powiedział: "Panna Blacklock, o ile się nie mylę?". Dodał zaraz, że pewnie go nie
pamiętam, lecz jest synem właściciela Hotelu Alpejskiego w Montreux, gdzie podczas
wojny blisko rok mieszkałam z siostrą.
- Hotel Alpejski w Montreux - powtórzył i zanotował Craddock. - Przypomniała sobie
pani tego młodego człowieka?
- Nie, panie inspektorze. Raczej jestem pewna, że nie widziałam go nigdy. Wszyscy
chłopcy z hotelowych recepcji są tak bardzo podobni do siebie. W Montreux
spędzałyśmy czas miło, a właściciel Hotelu Alpejskiego traktował nas wyjątkowo
życzliwie. Wobec tego chciałam być uprzejma dla jego syna. Zapytałam, czy dobrze
czuje się w Anglii. Powiedział, że tak, i dodał, że ojciec wyprawił go tutaj na praktykę
w angielskim hotelu. Wszystko to wydało mi się zupełnie naturalne.
- Widziała go pani później?
- Tak... Po jakichś dziesięciu dniach przyszedł tu nieoczekiwanie. Byłam zdziwiona,
zaskoczona. Przeprosił za kłopot, jaki sprawia, i powiedział, że jestem jedyną znaną
mu w Anglii osobą. A więc zwraca się do mnie, bo jego matka ciężko zachorowała i
niezwłocznie trzeba mu pieniędzy na powrót do Szwajcarii.
- Ale nie dostał nic od Letty! - zawołała Dora Bunner.
- Historyjka wyglądała bardzo mętnie - podchwyciła żywo panna Blacklock. - Nie
miałam już wątpliwości, że ten młody człowiek to podejrzany typ. Pieniądze na
powrót do Szwajcarii! Nonsens! Jego ojciec mógł to załatwić telegraficznie bez
najmniejszego kłopotu. Wszyscy hotelarze trzymają ze sobą. Przyszło mi na myśl, że
sprzeniewierzył jakieś pieniądze. Może uzna mnie pan za osobę bez serca - podjęła
sucho po krótkiej pauzie - ale, widzi pan, przez długie lata byłam sekretarką
wielkiego finansisty, więc jestem uczulona na prośby o wsparcie. Znam przeróżne
bajki o trudnościach życiowych. Zdziwiłam się tylko, że petent zrezygnował tak łatwo.
Odszedł zaraz, jak gdyby przewidywał, że nic nie wskóra.
- Czy teraz, po późniejszych wydarzeniach, nie sądzi pani, że Scherz przyszedł pod
pierwszym lepszym pretekstem, aby rozpoznać teren?
Panna Blacklock przytaknęła energicznym skinieniem głowy.
- Oczywiście! Jestem dokładnie tego zdania. Kiedy odprowadzałam go do drzwi,
interesował się rozkładem domu. "Ma pani śliczną jadalnię" - powiedział, gdy
przechodząc zajrzał do stołowego pokoju, który w rzeczywistości jest ciemny i ciasny.
Później wyprzedził mnie i sam otworzył drzwi frontowe. Prawdopodobnie chciał
obejrzeć zamek. Zresztą, jak jest tutaj w zwyczaju, drzwi zamykałam na klucz
dopiero przed nocą. Praktycznie biorąc, wcześniej do domu może wejść każdy.
- A boczne drzwi? Podobno są tu boczne drzwi wiodące do ogrodu?
- Tak. Tamtędy wyszłam, żeby zamknąć kaczki. Wkrótce potem zaczęli schodzić się
goście.
- Były zamknięte na klucz, kiedy pani wychodziła? Panna Blacklock zmarszczyła
brwi.
- Nie przypominam sobie... Chyba tak. Ale na pewno zamknęłam je, wracając.
- Kwadrans po szóstej, prawda?
- Coś koło tego.
- A drzwi od frontu?
- Te zamykamy później.
- Więc Rudi Scherz łatwo mógł wejść tamtędy. Albo mógł zakraść się bocznymi
drzwiami, w czasie gdy pani była przy kaczkach. Uprzednio przeprowadził
rozpoznanie terenu i przy okazji obrał sobie kryjówkę w jakimś schowku. Tak! To
wszystko przedstawia się całkiem jasno.
- Bardzo przepraszam - podchwyciła panna Blacklock - lecz moim zdaniem nie
wszystko jest takie jasne. Czemu, u licha, ktoś miałby robić tyle skomplikowanych
przygotowań, żeby urządzić ten głupi niby-napad akurat tutaj?
- Czy przechowuje pani w domu dużo pieniędzy?
- Mam jakieś pięć funtów w szufladzie biurka i nie więcej niż dwa funty w
portmonetce.
- A biżuteria?
- Parę pierścionków, broszek i kamee, które teraz noszę. Przyzna pan chyba,
inspektorze, że w całej tej historii nie widać sensu?
- To nie był napad rabunkowy! - wybuchnęła znowu Dora Bunner. - Wciąż
powtarzam, Letty, że w grę wchodziła zemsta. Zemsta! Nie dałaś mu pieniędzy i
dlatego dwa razy strzelił do ciebie. Z premedytacją.
- Zatem przejdziemy teraz do wczorajszego wieczora - podjął Craddock. - Co się
działo, proszę pani? - zwrócił się do panny Blacklock. - Zechce pani opowiedzieć
własnymi słowami wszystko, co zachowała pani w pamięci.
- Zaczął bić zegar... Ten na półce nad kominkiem - podjęła pani domu po krótkim
namyśle. - Powiedziałam wtedy, o ile sobie przypominam, że jeżeli rzeczywiście ma
się coś zacząć, winno zdarzyć się rychło. Wtedy właśnie odezwał się zegar. W
milczeniu słuchaliśmy wszyscy. Wydzwonił dwa kwadranse i nagle zgasły światła.
- Które?
- Kinkiety tutaj i w tamtej drugiej, mniejszej części salonu. Lampa stojąca na
podłodze i dwie małe lampki do czytania nie były zapalone.
- Czy kiedy światła zgasły, zauważyła pani najpierw błysk, czy odgłos?
- Nie przypominam sobie.
- Ja jestem pewna, że był błysk! - wtrąciła panna Bunner. - Tak! Błysk i taki dziwny
trzask. To bardzo niebezpieczne!
- Co dalej, proszę pani? - zwrócił się Craddock do właścicielki Little Paddocks.
- Co dalej? Drzwi otworzyły się...
- Które? W salonie jest ich dwoje.
- Te, tutaj, inspektorze. Drugie w mniejszym pokoju są ślepe. A więc drzwi otworzyły
się i stanął w nich mężczyzna... Zamaskowany... Z rewolwerem w ręku. Cała historia
wyglądała na urojenie senne, lecz oczywiście byłam wówczas przekonana, że to
czyjś niemądry dowcip. Mężczyzna powiedział... Zapomniałam, co powiedział...
- Ręce do góry, bo strzelam - zasuflerowała Dora Bunner dramatycznym tonem.
- Coś w tym rodzaju.
- I wszyscy podnieśli ręce?
- O tak! Wszyscy! Myśleliśmy, że jest to jeden z punktów zabawy - wykrzyknęła znów
Dora Bunner. - Wszyscy podnieśliśmy ręce!
- Ja nie - podchwyciła cierpko panna Blacklock. - Pomyślałam, że to idiotyczny
pomysł. Byłam zirytowana.
- Co dalej?
- Oślepiło mnie światło latarki skierowanej prosto w oczy. Później przeraziłam się,
gdy pocisk gwizdnął mi koło ucha i uderzył w ścianę tuż nad moją głową. Ktoś
krzyknął. Poczułam piekący ból ucha i usłyszałam drugi wystrzał.
- Przerażające! - krzyknęła Dora Bunner.
- A później?
- Trudno mi powiedzieć... Byłam oszołomiona. Czarna postać odwróciła się
raptownie i jak gdyby potknęła. Huknął trzeci wystrzał. Latarka zgasła. Wszyscy
zaczęli się szamotać, wpadać na siebie, krzyczeć.
- A pani gdzie stała? - zapytał inspektor pannę Blacklock.
- Stała tam! Przy stoliku! - zawołała panna Bunner.
- Trzymała w ręku wazonik z fiołkami.
- Tu stałam - podchwyciła panna Blacklock, zbliżywszy się do stolika przy arkadzie
łączącej dwie części salonu.
- W ręku trzymałam nie wazonik, lecz szkatułkę z papierosami.
Inspektor Craddock obejrzał ścianę w tym miejscu. Dwa otwory po pociskach były
wyraźnie widoczne. Same pociski wydobyto, by je porównać z kulami wystrzelonymi
z rewolweru.
- O włos uniknęła pani śmierci - zwrócił się półgłosem do pani domu.
- On chciał ją zabić! Z premedytacją! Sama widziałam. Najpierw omiótł wszystkich
smugą światła, a jak zobaczył Letty, smuga znieruchomiała i padły strzały. On chciał
zabić ciebie, Letty!
- Kochana Doro! Wbiłaś sobie do głowy to wszystko, bo nieustannie myślisz o tej
całej historii.
- On chciał cię zabić - powtórzyła z uporem. - Do ciebie mierzył, a jak spudłował, sam
się zastrzelił. Tak było. Jestem pewna!
- Nigdy nie uwierzę, że się z rozmysłem zastrzelił - powiedziała panna Blacklock - Nie
sprawiał wrażenia człowieka takiego pokroju.
- Wspomniała pani - zwrócił się do niej inspektor - że do momentu kiedy rozległy się
strzały, sądziła pani, że to czyjś niemądry dowcip.
- Ma się rozumieć. Cóż innego mogłam sądzić?
- A kogo podejrzewała pani o autorstwo?
- Z początku myślałaś, że to Patryk - zasuflerowała raz jeszcze Dora Bunner.
- Patryk? - zapytał detektyw.
- Mój krewny, Patryk Simmons - odpowiedziała pani domu, wyraźnie niezadowolona
z przyjaciółki. - Kiedy przeczytałam ogłoszenie, przyszło mi na myśl, że mogą to być
żarty. Ale Patryk zaprzeczył stanowczo.
- No i byłaś zaniepokojona, Letty. Nie przecz! Byłaś zaniepokojona, jakkolwiek
udawałaś, że wszystko w porządku. I niepokoiłaś się słusznie! "Morderstwo odbędzie
się...", tak było w ogłoszeniu. I rzeczywiście! Miało zdarzyć się morderstwo. Byłoby
po tobie, gdyby nie spudłował. A co stałoby się wtedy z nami wszystkimi?
Dora Bunner mocno dygotała. Twarz miała wykrzywioną i zdawało się, że lada chwila
wybuchnie płaczem. Przyjaciółka pogłaskała ją po ramieniu.
- Doro, kochana Doro! Nie denerwuj się, proszę. Już wszystko dobrze. Przeżyłyśmy
straszne rzeczy, ale to minęło. Przez wzgląd na mnie - zmieniła ton - musisz wziąć
się w garść, Doro. Tylko na ciebie liczę w naszych gospodarskich kłopotach. Czy to
nie dziś przyjadą z pralni?
- Mój Boże! W samą porę przypomniałaś mi, Letty! Ciekawa rzecz, czy zwrócą
brakującą powłoczkę. Muszę wpisać notatkę o tym do książki. Już lecę, moja droga!
Trzeba się tym zająć.
- I zabierz te fiołki - powiedziała panna Blacklock. - Nie cierpię zwiędłych kwiatów.
- Jaka szkoda! Wczoraj zerwałam świeżuteńkie. Takie nietrwałe kwiatki... Mój Boże!
Na pewno zapomniałam nalać im wody. Ta moja głowa! Zawsze o wszystkim
zapominam. No, lecę już zająć się bielizną. Ci z pralni mogą nadjechać w każdej
chwili - zakończyła Dora Bunner i, kontenta już z życia i siebie, szybko opuściła
pokój.
- Biedna Dora jest słabego zdrowia i nie powinna się denerwować - westchnęła
panna Blacklock. - Ma pan jeszcze pytania, inspektorze?
- Tak. Chciałbym usłyszeć, jakich ma pani domowników, i dowiedzieć się czegoś o
nich.
- Rozumiem. Oprócz mnie i Dory Bunner mieszka tu dwoje moich młodszych
krewnych, Julia i Patryk Simmonsowie.
- Siostrzeniec i siostrzenica?
- Nie. Nazywają mnie ciocią Letty, ale to dalecy krewni. Dzieci mojej kuzynki.
- Od dawna są u pani?
- Nie. Od dwu miesięcy. Przed wojną mieszkali w południowej Francji. Później Patryk
zaciągnął się do marynarki wojennej, a Julia, o ile mi wiadomo, pracowała w biurze
jednego z ministerstw. Mieszkała wtedy w Llandudno. Po wojnie ich matka napisała
do mnie, pytając, czy mogliby przyjechać tutaj w charakterze płatnych gości. Obecnie
Julia odbywa praktykę aptekarską w szpitalu miejskim w Milchester, a jej brat studiuje
inżynierię na tamtejszym uniwersytecie. Jak panu wiadomo, do Milchester jedzie się
autobusem tylko pięćdziesiąt minut, a ja jestem zadowolona, że mam ich tutaj. Dom
jest dla mnie stanowczo za duży. Płacą mi coś za mieszkanie i wyżywienie i chyba
wszystkim nam z tym dobrze - uśmiechnęła się przyjemnie. - Lubię mieć młodzież w
domu.
- Słyszałem, że trzecią młodą osobą w pani domu jest pani Haymes. To się zgadza?
- Tak. Filipa Haymes pracuje jako pomocnica ogrodnika w Dayas Hall, posiadłości
pani Lucas. Domek odźwiernego zajmuje tam stary ogrodnik z żoną, więc pani Lucas
prosiła mnie o pokój dla Filipy w Little Paddock. To bardzo sympatyczna młoda
osoba. Jej mąż poległ we Włoszech, a ośmioletni synek jest w szkole z internatem i,
za moją zgodą, spędza tu wakacje i święta.
- A służba, proszę pani?
- Ogrodnik przychodzi we wtorki i piątki. Sprzątaczka, zamieszkała w tej osadzie,
pani Huggins, pracuje tutaj pięć razy w tygodniu przed południem. Na stałe mam do
pomocy w kuchni cudzoziemkę o nazwisku niemożliwym do wymówienia. To
uciekinierka z Europy Środkowej. Sądzę, że Mitzi nastręczy panu sporo kłopotu.
Biedaczka cierpi na coś w rodzaju manii prześladowczej.
Craddock ze zrozumieniem skinął głową. Przypomniał sobie nieocenione informacje
posterunkowego Legga, który nazwisko Dory Bunner opatrzył uwagą "Roztrzepana",
pannę Blacklock scharakteryzował zwrotem "Na poziomie", a personalia Mitzi
uzupełnił jednym słowem: "Kłamie".
- Niech pan nie uprzedza się, inspektorze, do niej tylko dlatego, że biedaczka kłamie
- powiedziała właścicielka Little Paddocks, zupełnie jak gdyby czytała w myślach
detektywa. - Myślę, że jak to się często zdarza, w każdym kłamstwie kryje się
odrobina prawdy. Z pewnością jej opowieści o rozmaitych okrucieństwach urastały z
biegiem czasu i biedna Mitzi przypisuje teraz sobie i swojej rodzinie wszystko, o
czym czytała lub słyszała. Niewątpliwie jednak przeżyła wiele i przynajmniej jedna
bliska jej osoba została zabita w jej obecności. Zapewne liczni uchodźcy z
kontynentu sądzą... najprawdopodobniej słusznie... że tym więcej zyskają naszej
sympatii, im srożej byli prześladowani. Otwarcie mówiąc - ciągnęła panna Blacklock -
Mitzi jest nieznośna. Drażni i denerwuje nas wszystkich. Opryskliwa, skora do
podejrzeń, wciąż urażona i patrzy tylko, kto i jak jej ubliży. Ale żal mi jej mimo
wszystko. Mitzi, jeżeli chce, gotuje znakomicie - zakończyła z uśmiechem.
- Spróbuję, proszę pani, możliwie najmniej ją męczyć - powiedział Craddock
uspokajającym tonem. - Czy to panna Julia Simmons otworzyła drzwi, kiedy tu
przyszedłem?
- Tak. Chce pan z nią teraz mówić? Patryka nie ma w domu. Filipę Haymes zastanie
pan w Dayas Hali.
- Bardzo dziękuję. Chętnie pomówię teraz z panną Simmons, jeżeli pani pozwoli.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
JULIA, MITZI I PATRYK
1
Kiedy Julia weszła do salonu i usiadła na tym samym krześle, na którym siedziała
przed chwilą Letycja Blacklock, Craddock stwierdził, że jej chłodne opanowanie
dziwnie go drażni. Spojrzeniem przylgnęła do jego twarzy. Oczekiwała pytań.
Panna Blacklock wycofała się taktownie.
- Zechce pani opowiedzieć mi o wczorajszym wieczorze?
- Późnym wieczorem zasnęliśmy wszyscy kamiennym snem - odpowiedziała. -
Zapewne była to reakcja.
- Chodzi mi o wcześniejszy wieczór, od szóstej.
- Aha, rozumiem. Po szóstej przyszło wiele nudnych osób...
- A mianowicie? - przerwał. Rzuciła mu znów pogodne spojrzenie.
- To pan już wie, prawda?
- Pozwoli pani, że ja będę zadawał pytania? - uśmiechnął się Craddock.
- Przepraszam... Powtarzanie nudzi mnie okropnie. Pana widać nie nudzi... Otóż
przyszli pułkownik Easterbrook z żoną, panna Hinchliffe i panna Murgatroyd, pani
Swettenham z synem Edmundem i pani Harmon, żona proboszcza. Przychodzili w
takim właśnie porządku. Może życzy pan sobie wiedzieć, co mówili? Wszyscy
powtarzali jedno i to samo. "O! Centralne ogrzewanie działa!" i "Prześliczne
chryzantemy!"
Craddock przygryzł wargi. Dziewczyna miała talent naśladowczy.
- Wyjątek stanowiła pani Harmon. Urocza babka! Przybiegła w kapeluszu na bakier, z
rozwiązanymi sznurowadłami i prosto z mostu zapytała, kiedy zacznie się
morderstwo. Ma się rozumieć, speszyła całe towarzystwo, bo inni udawali, że wstąpili
przy jakiejś tam okazji. Ciocia Letty odpowiedziała na swój oschły sposób, że
zapewne wkrótce. Zegar począł dzwonić, a jak skończył, zgasło światło, drzwi
otworzyły się raptownie i postać w masce zawołała: "Ręce do góry!" czy coś w
podobnym sensie. Przypominało to kiepski film i, słowo daję, było śmieszne. Później
huknęły dwa strzały, wymierzone w ciocię Letty, i historia przestała być śmieszna.
- Gdzie znajdowały się poszczególne osoby, kiedy to nastąpiło?
- Kiedy zgasło światło? Cóż, stali tu i ówdzie. Pani Harmon siedziała na kanapie.
Hinch... to znaczy panna Hinchliffe, zajęła godne jej, męskie miejsce przed
kominkiem.
- Wszyscy byli w tej części pokoju czy też w drugiej, mniejszej?
- Głównie w tej, jak mi się zdaje. Za arkadą był Patryk, bo zamierzał podać kseres.
Sądzę, że pułkownik Easterbrook poszedł za nim, ale nie jestem pewna. Inni, jak
powiedziałam już, stali tu i ówdzie.
- A pani?
- O ile przypominam sobie, byłam tu, przy oknie. Ciocia Letty sięgała po papierosy.
- Stała przy stoliku koło arkady?
- Tak... Nagle światło zgasło i rozpoczął się kiepski film.
- Napastnik miał silną latarkę. Co z nią robił?
- Świecił nam prosto w twarze. Aż oczy bolały.
- Teraz, proszę pani, zależy mi na bardzo dokładnej odpowiedzi. Czy ten człowiek
świecił latarką w jedno miejsce, czy też przesuwał smugę światła?
Julia zastanawiała się przez chwilę. Niewątpliwie nie była już teraz tak obojętna i
znudzona.
- Nie, nie oświetlał jednego miejsca. Poruszał nią, tak że światło przesuwało się po
wszystkich, jak na dancingu. No i padły strzały. Dwa strzały.
- Co dalej?
- Napastnik szybko się odwrócił, Mitzi zaczęła gdzieś ryczeć jak syrena alarmowa.
Latarka zgasła i usłyszałam jeden strzał. Wtedy drzwi zamknęły się wolno, z
nieprzyjemnym zgrzytem. Znowu znaleźliśmy się w ciemnościach i nikt nie wiedział,
co robić. Biedna Bunny beczała jak ranny królik, a od strony holu dobiegały wrzaski
Mitzi.
- Czy, pani zdaniem, ten Scherz popełnił samobójstwo, czy też potknął się i rewolwer
sam wypalił?
- Nie mam pojęcia. Wszystko wyglądało całkiem teatralnie. Szczerze mówiąc,
myślałam, że to głupi dowcip, póki nie zobaczyłam krwi cieknącej z ucha Letty. Bo
gdyby ktoś dla żartu wystrzelił z rewolweru, aby całej hecy nadać bardziej realny
charakter, mierzyłby przecież w górę, nad głowami, prawda?
- Niewątpliwie. Czy, pani zdaniem, Scherz mógł widzieć, do kogo mierzy? Czy
sylwetka panny Blacklock rysowała się wyraźnie w smudze światła?
- Nie wiem. Patrzyłam na napastnika, nie na nią.
- Chodzi mi o to, czy sądzi pani, że ten człowiek rozmyślnie i celowo strzelał do
panny Blacklock?
- Do Letty? - Julia była jak gdyby zdziwiona. - Nie... Nie zdaje mi się. Gdyby chciał ją
zastrzelić, mógł znaleźć sto bardziej dogodnych sposobności. W jakim celu
gromadziłby znajomych i sąsiadów, by tym sposobem utrudnić sobie zadanie?
Każdego dnia mógłby na stary, wypróbowany sposób oddać strzał zza żywopłotu i
najprawdopodobniej ujść cało.
"Oto wyczerpująca odpowiedź na gadaninę Dory Bunner o zamachu na życie panny
Blacklock" - pomyślał Craddock.
- Bardzo pani dziękuję - powiedział z westchnieniem. - Teraz chciałbym porozmawiać
z Mitzi.
- Proszę uważać, żeby nie wydrapała panu oczu - przestrzegła go Julia. - To dzika
kocica!
2
Craddock wraz z Fletcherem udali się do Mitzi do kuchni. Gdy weszli, była zajęta
wałkowaniem ciasta. Spojrzała na Craddocka bardzo podejrzliwie. Minę miała
ponurą, czarne włosy spadały jej na oczy, a purpurowa bluzka i jaskrawozielona
spódnica nie pasowały do jej ziemistej cery.
- Po co tu w mojej kuchni, panie policjancie? Jesteście z policji, no nie? Wszędzie
prześladujecie ludzi. Zawsze! Ha! Powinnam do tego przywyknąć. Mówią, że w Anglii
jest inaczej. Gdzie tam! Całkiem tak samo! Pan przyszedł, żeby mnie torturować,
wymuszać zeznania, no nie? Nic z tego! Ja nic nie powiem. Będzie mi pan wyrywał
paznokcie, co? I przykładał do skóry płonące zapałki. I jeszcze gorzej, no nie? Ale ja
nic nie powiem. Słyszy pan? Nic! Absolutnie! A pan wyśle mnie do obozu
koncentracyjnego, co? Mniejsza o to!
Craddock przypatrywał się jej z uwagą. Obmyślał najbardziej skuteczną metodę
ataku.
- W porządku. Proszę ubrać się w płaszcz i kapelusz.
- Co takiego? - zapytała zdziwiona.
- Proszę wziąć płaszcz i kapelusz. Pójdzie pani z nami. Nie mam przy sobie aparatu
do wyrywania paznokci ani torby z podobnymi przyrządami. Takie rzeczy trzymamy
na posterunku. Fletcher! Ma pan przy sobie kajdanki?
- Tak jest, panie inspektorze! - odrzekł Fletcher z uznaniem.
- Ja nie pójdę! - krzyknęła Mitzi, cofając się szybko. - Nie chcę!
- W takim razie proszę odpowiadać uprzejmie na uprzejme pytania. Życzy sobie pani,
by obecny był adwokat?
- Prawnik? Nie! Nie wierzę prawnikom.
Odłożyła wałek do ciasta, wytarła ręce ścierką i usiadła.
- Co pan chce wiedzieć? - zapytała posępnie.
- Chcę usłyszeć od pani, co działo się wczoraj wieczorem.
- Dobrze pan wie, co się działo.
- Ale chodzi mi o pani relację.
- Chciałam odejść. Ona powiedziała panu, że chciałam odejść? Jak w gazecie
przeczytałam o morderstwie, zaraz chciałam odejść. Nie puściła mnie. Jest niedobra,
bez litości. Kazała mi zostać. Ale wiedziałam, co się stanie. Dobrze wiedziałam, że
mnie zamordują.
- Ale nie zamordowali, prawda?
- Prawda - przyznała niechętnie.
- Słucham. Jak to wszystko wyglądało?
- Byłam zdenerwowana. Tak! Byłam strasznie zdenerwowana. Przez cały wieczór.
Słyszałam hałasy, jak gdyby ktoś chodził po domu. Raz zdawało mi się, że zakradł
się do holu, ale była to tylko ta pani Haymes. Wróciła z pracy drzwiami od ogrodu.
Często tamtędy wraca, bo, jak powiada, nie chce zadeptywać frontowych schodów i
ganku. Właśnie! Dużo to taką obchodzi! To hitlerówka, no nie? Ma takie jasne włosy i
niebieskie oczy, a na mnie patrzy z góry, jak na jakiś śmieć. No i...
- Zostawmy w spokoju panią Haymes.
- No i co sobie taka myśli? Że jest kim? Czy tak jak ja ma za sobą kosztowne studia
uniwersyteckie? Czy ma stopień naukowy z ekonomii? Nie! Jest pomocnicą
ogrodnika. Kopie, strzyże trawę i za to dostaje ileś tam każdej soboty. Czemu udaje
damę? Kim niby jest?
- Zostawmy w spokoju panią Haymes. Słucham dalej.
- Do salonu zaniosłam kseres, kieliszki i ciasteczka, co je sama upiekłam. Później
zabrzęczał dzwonek, więc poszłam otworzyć. Otwierałam drzwi raz po raz. To
poniżające zajęcie, ale trudno. Później wróciłam do pokoju kredensowego i zaczęłam
czyścić srebro. Myślałam nawet, że to się dobrze składa, bo jak ktoś przyjdzie, żeby
mnie zabić, będę miała pod ręką taki duży nóż do krajania mięsa. Bardzo ostry!
- Jest pani przewidująca - wtrącił inspektor.
- Później usłyszałam strzały. Pomyślałam: "Stało się! Załatwione!". No i wbiegłam do
pokoju stołowego, nasłuchiwałam przez chwilę. Później był jeszcze jeden strzał i
łoskot... Jakby upadło w holu coś ciężkiego. Nacisnęłam klamkę, ale drzwi nie chciały
się otworzyć. Były zamknięte z tamtej strony. Ja też byłam zamknięta. Jak szczur w
pułapce. Oszalałam ze strachu. Krzyczałam i krzyczałam, i tłukłam w drzwi pięściami.
Nareszcie, proszę pana, ktoś obrócił klucz w zamku i mnie wypuścił. Wtedy
przyniosłam świece. Dużo świec. Bardzo dużo. I zapaliło się znów światło. I
zobaczyłam krew. Krew! Ach, Gott in Himmel! Zobaczyłam krew! Nie pierwszy raz!
Mój mały braciszek... Zabili go na moich oczach! Widziałam krew na ulicy... ludzi
rannych... umierających... Widziałam...
- Rozumiem. Bardzo pani dziękuję.
- A teraz - podjęła tragicznie Mitzi - możecie aresztować mnie, zabrać do więzienia.
- Nie dzisiaj, proszę pani - uśmiechnął się inspektor.
3
Craddock z Fletcherem minęli hol, podeszli do frontowych drzwi domu i omal nie
zderzyli się z wysokim, przystojnym młodym mężczyzną, który właśnie wchodził.
- Łapsy, jak pragnę zdrowia! - zawołał.
- Pan Patryk Simmons?
- Zgadza się, inspektorze. Pan jest inspektorem, prawda? A pański towarzysz to
sierżant?
- Odgadł pan trafnie. Mógłbym zamienić z panem kilka słów?
- Jestem niewinny, inspektorze! Przysięgam!
- Proszę nie dowcipkować, panie Simmons. Pozostało mi do przesłuchania sporo
osób, wolałbym zatem nie marnować czasu. Co to za pokój? Moglibyśmy z niego
skorzystać?
- Nazywa się pracownia, chociaż nikt w nim nie pracuje.
- Słyszałem, że jest pan studentem - zaczął Craddock.
- Tak. Ale dziś nie mogłem skoncentrować się na matematyce, więc wróciłem do
domu.
Craddock zadał formalne pytania o imię i nazwisko, wiek i stosunek do służby
wojskowej.
- A teraz, proszę pana, zechce pan opowiedzieć, jak wyglądał wczorajszy wieczór.
- Zabiliśmy tucznego cielca, inspektorze. To znaczy, Mitzi specjalnie upiekła
smakowite ciasteczka, ciocia Letty odkorkowała świeżą butelkę kseresu...
- Świeżą? Więc była inna?
- Tak. Tylko połowa. Ale czemuś nie spodobała się cioci.
- Czy panna Blacklock była wtedy zaniepokojona?
- Nie... Nie sądzę, inspektorze. To osoba niezwykle zrównoważona. Niespokojna
była stara Bunny. Przejęła się ogłoszeniem i od rana prorokowała katastrofę.
- Bała się?
- Niewątpliwie! I strach smakowała z gustem.
- Potraktowała serio to ogłoszenie?
- Tak. Przeraziło ją śmiertelnie.
- Słyszałem, że panna Blacklock po przeczytaniu ogłoszenia, o którym mowa,
podejrzewała zrazu, że to pańska sprawka. Dlaczego tak sądziła?
- Dlaczego? Bo w tym domu ja zawsze bywam winien wszystkiemu!
- Ale pan nie miał z tym nic wspólnego?
- Ja? Absolutnie nic.
- A ten Rudi Scherz. Widział go pan kiedyś? Rozmawiał z nim?
- Nigdy w życiu.
- Ale to żart w pana stylu, prawda?
- Skąd pan wie? Może dlatego, że raz włożyłem ciasto z jabłkami do łóżka panny
Bunny, no i przysłałem Mitzi kartkę pocztową z wiadomością, że gestapo jest na jej
tropie?
- Zechce pan opowiedzieć o wczorajszych wydarzeniach.
- Akurat wyszedłem do najmniejszego salonu po tacę z poczęstunkiem i wtedy...
Stoliczku, nakryj się! Wtedy zgasły światła. Odwróciłem się szybko i zobaczyłem w
drzwiach faceta, który powiedział głośno: "Ręce do góry!". Więc wszyscy
przestraszyli się i zaczęli krzyczeć. Zastanawiałem się właśnie, czy zdołam go
obezwładnić, gdy facet zaczął strzelać z rewolweru i gruchnął na podłogę, a jego
latarka zgasła. Zrobiło się ciemno i pułkownik Easterbrook zaczął komenderować w
naprawdę koszarowym stylu. "Światło!" - wołał i dopytywał się, czy moja zapalniczka
działa. Nie działała. Nie działała jak zawsze. To diabelski wynalazek!
- Sądzi pan, że napastnik mierzył z rozmysłem do panny Blacklock?
- Czy ja wiem? Powiedziałbym raczej, że dla kawału strzelał na chybił trafił. Może
później uprzytomnił Sobie, że posunął się za daleko. - I zastrzelił się?
- Być może. Kiedy zobaczyłem jego twarz, pomyślałem, że facet wygląda na
drobnego złodziejaszka, więc łatwo mógł stracić głowę.
- Na pewno nigdy wcześniej pan go nie widział?
- Nigdy. Z całą pewnością.
- Bardzo dziękuję. Teraz chciałbym pomówić ze wszystkimi osobami, które były tu
wczoraj wieczorem. Jaka kolejność byłaby najdogodniejsza?
- Aha... Nasza Filipa... to znaczy pani Haymes... pracuje w Dayas Hali, prawie
naprzeciwko tego domu. Potem najbliżej będzie do Swettenhamów. Każdy wskaże
panu drogę.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
NAOCZNI ŚWIADKOWIE
1
Posiadłość Dayas Hall ucierpiała poważnie w latach wojny. To nie budziło
wątpliwości. Perz zarastał to, co musiało niegdyś być szparagarnią. Krzyżownica,
powój oraz inne chwasty ogrodowe pieniły się bujnie. Jedynie część ogrodu
warzywnego była utrzymywana w porządku i tam właśnie Craddock zastał starego
mężczyznę o zgorzkniałej minie, który wsparty na szpadlu stał pogrążony w myślach.
- Aha! Szuka pan pani Haymes, co? Nie wiem, gdzie ją można znaleźć. Ona robi
tylko to, co sama zechce. Aha! Tylko to, proszę pana! Nie chce nikogo słuchać. A
mógłbym dużo ją nauczyć. Co z tego? Dzisiejsze młode panie są samowolne, no
nie? Myślą, że wszystkie rozumy pozjadały, bo poprzebierały się w portki i umieją
prowadzić ciągnik. Tu trzeba fachowej ogrodniczej roboty, a tego dzisiaj nikt nie
uczy. Aha! Trzeba fachowej ogrodniczej roboty!
- Rzeczywiście. Na to wygląda - przyznał Craddock.
Starowina potraktował te słowa jako przytyk.
- Co ja, proszę pana, mogę zrobić sam w takim dużym ogrodzie? Dawniej pracowało
tu trzech mężczyzn i jeden chłopiec. I tylu potrzeba, no nie? Mało kto potrafiłby sam
zrobić tyle, ile ja robię. Czasem pracuję do ósmej wieczór, proszę pana! Do ósmej!
- Przy jakim świetle? Lampy naftowej?
- Ma się rozumieć, nie mówię o tej porze roku. Ma się rozumieć! Mówię o letnich
wieczorach.
- Rozumiem. Pójdę teraz poszukać pani Haymes - powiedział inspektor.
Stary zaciekawił się.
- Na co ona panu? Pan z policji, hę? Coś z nią nie w porządku? A może chodzi o to,
co było w Little Paddocks? Podobno zamaskowani bandyci wdarli się i rewolwerem
sterroryzowali pokój pełen ludzi. Takie rzeczy nie trafiały się przed wojną. Nigdy!
Teraz dezerterzy włóczą się po całym kraju. Czemu nie biorą się za niech władze
wojskowe?
- Tego nie wiem - odrzekł Craddock. - Myślę, że dużo się tu mówi o tym napadzie.
Prawda?
- Pewno, że prawda! Bo co to się teraz wyrabia! Ned Barker powiada, że jest tyle zła
z ciągłego chodzenia do kina. A znów Tom Riley, że pęta się za dużo cudzoziemców.
I na pewno, powiada, w zmowie była ta, co jest za kucharkę u panny Blacklock,
okropna sekutnica. To anarchistka, powiada, może jeszcze gorzej. Takich nam tu nie
trzeba. Znowu Marlena, bufetowa z baru, mówi, że w domu panny Blacklock było na
pewno coś cennego. Chociaż wcale na to nie wygląda, bo, mówi Marlena, panna
Blacklock chodzi zawsze marnie ubrana i tylko nosi na szyi swoje duże fałszywe
perły. Ale, powiada, jakby były prawdziwe! Znów Flora, córka starej Bellamy,
powiada, że to głupie gadanie, bo taka biżuteria nazywa się teatralna. Nieprawda!
Moja stara była za pokojową u jednej wielkiej pani, więc wie, jak to się nazywa. Tak
czy inaczej, zawsze to szkło i tyle! Coś podobnego nosi też młoda panna Simmons.
Złote liście bluszczu, pieski, takie rzeczy. Ha! Rzadko się teraz widzi prawdziwe
złoto. Nawet obrączki ślubne robią z jakiejś tam platyny! Nieeleganckie to, kosztuje
Bóg wie ile!
Stary Ashe urwał, by nabrać tchu, i dalej mówił swoje:
- Panna Blacklock nie trzyma w domu większych pieniędzy. Jim Huggins powiada, że
wie na pewno. Musi wiedzieć, no nie? Jego żona chodzi na posługi do Little
Paddocks, a ona wszystko spenetruje. Baba ma dobre oko, rozumie pan? I wszędzie
nos wetknie.
- Czy Huggins mówił, co jego żona myśli o tym wszystkim?
- A mówił! Wiadomo! Ona myśli, że w zmowie była ta Mitzi. Straszna z niej sekutnica.
I jakie przybiera tony! Jednego dnia w oczy nazwała panią Huggins wyrobnicą!
Craddock milczał przez chwilę. Porządkował w myślach wynurzenia starego
ogrodnika. Dawały mu obraz poglądów prostych ludzi z Chipping Cleghorn, nie sądził
jednak, by mogły wnieść coś konkretnego do śledztwa. Odwrócił się i ruszył z
miejsca, a stary zawołał w ślad za nim.
- Pewno znajdzie pan ją przy jabłonkach. Jest młodsza ode mnie. Łatwiej jej
zdejmować owoc z drzewa.
Rzeczywiście, Craddock znalazł Filipę Haymes przy jabłonkach. Najpierw zobaczył
parę smukłych nóg ubranych w spodnie zsuwającą się zręcznie po pniu drzewa.
Chwilę później stała przed nim Filipa o zaróżowionej twarzy i jasnych włosach
potarganych przez gałęzie.
"Dobra byłaby z niej Rozalinda" - pomyślał zrazu inspektor, który był wielbicielem
Szekspira i z powodzeniem grał rolę melancholijnego Jakuba w "Jak wam się
podoba", gdy teatr amatorski wystawiał tę sztukę na rzecz Domu dla Sierot po
Funkcjonariuszach Policji.
Niebawem jednak zmienił zdanie. Filipa - zbyt sztywna na Rozalindę - choć była
bardzo angielska w swojej jasnowłosej urodzie i bierności, ale angielska w stylu
dwudziestego raczej niż szesnastego wieku. Dobrze wychowana, opanowana
Angielka, bez śladu swawolności.
- Dzień dobry pani i przepraszam za najście. Inspektor-detektyw Craddock z policji
hrabstwa Middle. Chciałbym zamienić z panią kilka słów.
- Na temat wczorajszego wieczoru?
- Tak.
- To długo potrwa? Może... Niepewnie rozejrzała się dokoła. Inspektor wskazał
leżący opodal pień drzewa.
- Tam rozmowa będzie miała nieoficjalny charakter - uśmiechnął się. - No i oderwę
panią od pracy, ale tylko na tak długo, jak się to okaże konieczne.
- Bardzo dziękuję.
- Chodzi o formalne dane do protokołu. Wczoraj wieczorem wróciła pani stąd do
domu. O której?
- Jakieś dwadzieścia po piątej. Zostałam o te dwadzieścia minut dłużej, ponieważ
musiałam skończyć podlewanie w cieplarni.
- Którymi drzwiami pani weszła?
- Bocznymi. Jest krótsza droga obok kurnika. Nie trzeba wtedy okrążać domu, no i
nie lubię zadeptywać ganku od frontu. Czasami bywam strasznie ubłocona.
- Zawsze wchodzi para do domu tamtędy?
- Tak.
- Drzwi nie były zamknięte na klucz?
- Nie były. Latem są przeważnie szeroko otwarte. O tej porze roku zamyka się je, ale
nie na klucz. Często z nich wszyscy korzystamy. Wczoraj wieczorem ja przekręciłam
klucz w zamku.
- Zawsze pani to robi?
- Mniej więcej od tygodnia, tak. O szóstej już się ściemnia. Panna Blacklock często
zamyka wieczorem kaczki albo kury. Ale przeważnie korzysta z drzwi kuchennych.
- Jest pani pewna, że wczoraj wieczorem zamknęła pani na klucz boczne drzwi?
- Tak, jestem pewna.
- A w domu co pani robiła?
- Zrzuciłam ubłocone buty, poszłam na piętro, wykąpałam się i przebrałam. Kiedy
wróciłam na dół, spostrzegłam, że szykuje się przyjęcie. Nic oczywiście nie
wiedziałam o tym niemądrym ogłoszeniu.
- Zechce teraz pani opisać przebieg napadu?
- Nagle zgasło światło...
- Gdzie pani wtedy była?
- Przy kominku. Szukałam zapalniczki, bo zdawało mi się, że położyłam ją tam na
półce. Więc światło zgasło i wszyscy zaczęli się śmiać, coś mówić. Raptem drzwi
otwarły się z hałasem. Jakiś człowiek oświetlił nas latarką, po czym zaczął wywijać
rewolwerem i kazał nam podnieść ręce.
- Posłuchała go pani?
- Nie. Myślałam, że to tylko żarty, poza tym byłam zmęczona. Uważałam, że zabawa
uda się i bez mojego udziału.
- Innymi słowy nudziło to panią, prawda?
- Raczej tak. Później wystrzelił rewolwer. Huk był ogłuszający i rzeczywiście mnie
wystraszył. Latarka zakreśliła łuk w powietrzu, upadła, zgasła. Wtedy Mitzi zaczęła
wrzeszczeć. Kwiczała jak zarzynane prosię.
- Czy blask latarki wydał się pani oślepiający?
- Niespecjalnie. Ale to był silny reflektor. Przez moment oświetlał pannę Bunner.
Wyglądała jak upiór: trupio blada z rozdziawionymi ustami i oczyma wysadzonymi z
orbit.
- Napastnik poruszał latarką?
- O tak! Wodził smugą światła po całym pokoju.
- Jak gdyby kogoś szukał?
- Nie powiedziałabym. Raczej tak sobie, na chybił trafił.
- Co dalej, proszę pani? Filipa zmarszczyła brwi.
- Zrobił się straszny zamęt. Edmund Swettenham i Patryk Simmons zapalili
zapalniczki i wyszli z holu, a my wszyscy pośpieszyliśmy za nimi. Ktoś otworzył drzwi
jadalni... Tam było widno, Edmund Swettenham uderzył w twarz Mitzi i przerwał jej
histeryczne krzyki. Wtedy poczuliśmy się trochę lepiej.
- Widziała pani zwłoki tego człowieka?
- Tak.
- Znała go pani? Widziała kiedykolwiek?
- Nigdy.
- Jak pani sądzi? Czy to był przypadek, czy Rudi Scherz zastrzelił się świadomie?
- Nie mam pojęcia, panie inspektorze.
- Nie widziała go pani, kiedy uprzednio przyszedł do Little Paddocks?
- Nie. Podobno przyszedł około południa. O tej porze nie bywam w domu. Pracuję
nieomal cały dzień.
- Dziękuję pani... Aha! Jeszcze jedno. Ma pani cenną biżuterię, pierścionki,
bransolety, coś takiego?
Zaprzeczyła poruszeniem głowy.
- Pierścionek zaręczynowy... dwie broszki...
- I o ile pani wiadomo, nikt nie przechowuje w domu rzeczy szczególnie
wartościowych?
- Nie... Jest tam trochę ładnego srebra, ale to nic szczególnie wartościowego.
- Jeszcze raz bardzo dziękuję.
2
W powrotnej drodze przez ogród warzywny Craddock spotkał postawną damę o
rumianej twarzy, mocno ściśniętą gorsetem.
- Dzień dobry! - zagadnęła go wojowniczym tonem. - Co pan tu robi?
- Pani Lucas, prawda? Jestem inspektor-detektyw Craddock.
- Aha, to pan. Przepraszam. Nie znoszę intruzów, którzy wchodzą tu i zajmują czas
moim ogrodnikom. Rozumiem jednak, że pan pełni obowiązki służbowe.
- Tak, proszę pani.
- Wolno zapytać, czy policja przewiduje dalsze napady, takie jak ten u panny
Blacklock? Czy działa jakiś gang?
- Nie, proszę pani. Jesteśmy przekonani, że napad nie był robotą gangu.
- Okropnie dużo teraz rabunków. Policja robi się opieszała - podjęła dama, a że
Craddock milczał, dodała po pauzie: - Rozmawiał pan z Filipa Haymes, prawda?
- Potrzebne mi są jej zeznania jako naocznego świadka.
- A nie mógł pan zaczekać do pierwszej? Ostatecznie przyzwoicie byłoby rozmawiać
z Filipa, jak ma przerwę, nie w godzinach, za które ja płacę.
- Spieszę się, proszę pani, do komendy policji.
- Właśnie... Trudno wymagać dziś ludzkich względów, a także rzetelnego dnia pracy.
Przychodzi się późno, marudzi przez pół godziny. Później o dziesiątej przerwa na
herbatę, no i koniec z robotą, gdy deszcz zaczyna kropić. Jak trzeba strzyc trawnik,
kosiarka z reguły szwankuje. A do domu wychodzi się pięć albo dziesięć minut przed
czasem.
- Słyszałem, że pani Haymes zakończyła wczoraj pracę dwadzieścia po piątej,
zamiast punktualnie o piątej.
- Tak, tak... To prawda. Pani Haymes, żeby jej oddać sprawiedliwość, jest na ogół
pilna, chociaż zdarza się czasami, że wychodzę do ogrodu i nigdzie nie mogę jej
znaleźć. Jest osobą z towarzystwa, inspektorze, i oczywiście wszyscy czujemy się w
obowiązku, aby pomagać tym biednym młodym wdowom wojennym. Ale niekiedy
bywa to bardzo niedogodne. Wakacje szkolne trwają długo, a zgodnie z umową pani
Haymes wykorzystuje wtedy urlop. Wciąż jej tłumaczę, że obecnie istnieją doskonale
prowadzone obozy, na których dzieciom jest dużo lepiej niż z rodzicami. Dlatego nie
widzę potrzeby, by dzieci zjeżdżały na wakacje do domu.
- A pani Haymes jest odmiennego zdania?
- To dziewczyna uparta jak osioł. Bierze urlop akurat w czasie, kiedy co do dnia
trzeba wałować i oznaczać kort tenisowy. A stary Ashe wykreśla linie zupełnie
krzywo. Ale co ją obchodzi moja wygoda?
- Zapewne pani Haymes dostaje pensję niższą od normalnie obowiązującej?
- Ma się rozumieć! Na cóż innego mogłaby liczyć?
- Oczywiście, proszę pani! Na cóż innego mogłaby liczyć? Pozwolę sobie pożegnać
panią - zakończył rozmowę Craddock.
3
- To było straszne! - mówiła radośnie podniecona pani Swettenham. - Straszne!
Przerażające! Moim zdaniem w redakcji "Gazetki" powinni być bardziej ostrożni przy
przyjmowaniu ogłoszeń. To ogłoszenie wydało mi się bardzo dziwne, kiedy je
przeczytałam. I powiedziałam coś w tym sensie. Prawda, Edmundzie?
- Pamięta pani, gdzie pani była, kiedy zgasło światło?
- Ha! Przypomniał mi pan moją starą nianię! "Gdzie był Mojżesz, kiedy światło
zgasło?" Odpowiedź brzmiała rzecz jasna: "W ciemnościach". Pasuje to do
wczorajszego wieczoru. Wszyscy stali i czekali, co się stanie. A później ten
dreszczyk, kiedy zrobiło się ciemno! Drzwi otwarły się i stanął w nich mężczyzna z
rewolwerem. Oślepiający blask latarki i słowa wypowiedziane tonem groźby:
"Pieniądze albo życie!". Nigdy nie bawiłam się tak dobrze! Później, w jakąś minutę
później, zrobiło się rzeczywiście strasznie! Prawdziwe kule gwizdnęły nam nad
głowami! Czuliśmy się jak komandosi w akcji.
- Gdzie pani wtedy była?
- Zaraz... zaraz... Niech no sobie przypomnę... Z kim mogłam wtedy rozmawiać,
Edmundzie?
- Nie mam pojęcia, mamo.
- Hm... Może to wtedy panna Hinchliffe pytała mnie, czy podczas chłodów należy
dawać kurom tran? Albo pani Harmon... Nie! Pani Harmon dopiero co przyszła.
Chyba pułkownik Easterbrook mówił, że ośrodek badań jądrowych na terenie Anglii
stwarza poważne zagrożenie. Łatwo może wyzwolić się energia radioaktywna, więc
takie coś należałoby ulokować na odległej bezludnej wyspie.
- Nie przypomina sobie pani, czy wtedy pani stała, czy siedziała?
- Czy to takie ważne, inspektorze? Byłam gdzieś niedaleko okna... Nie! Raczej przy
kominku, bo wiem na pewno, że znajdowałam się blisko zegara, kiedy zaczął bić.
Wstrząsająca chwila! Przeszył mnie dreszcz oczekiwania na coś, co ma nastąpić!
- Wspomniała pani o oślepiającym blasku latarki. Czy smuga światła była skierowana
na panią?
- Tak! Prosto w oczy! Zupełnie mnie oślepiło.
- A napastnik trzymał latarkę spokojnie czy też przesuwał nią po wszystkich
osobach?
- Nie pamiętam doprawdy... Jak to wyglądało, Edmundzie?
- Smuga światła poruszała się wolno i kolejno obejmowała nas wszystkich. Może ten
człowiek sprawdzał, czy ktoś nie zamierza rzucić się na niego - zabrał głos Edmund.
- Gdzie pan się wówczas znajdował? W którym miejscu w salonie? - zwrócił się doń
inspektor.
- Rozmawiałem z Julią Simmons. Staliśmy pośrodku pokoju... tego większego.
- Wszyscy inni byli również w tej części salonu? Może ktoś znajdował się w drugiej?
- Chyba poszła tam Filipa Haymes. Tak! Stała przy kominku. Zdaje mi się, że szukała
czegoś na półce.
- A trzeci wystrzał? Czy napastnik celowo strzelił do siebie, czy też był to przypadek?
Jak pan sądzi?
- Nie mam pojęcia. Odniosłem wrażenie, że ten człowiek odwrócił się raptownie, zgiął
wpół i upadł. Ale wszystko odbywało się w zamęcie i nie sposób było coś zauważyć.
Później kucharka panny Blacklock zaczęła krzyczeć.
- Słyszałem, że to pan otworzył drzwi pokoju stołowego i wypuścił tę dziewczynę.
- Tak.
- Czy drzwi na pewno były zamknięte na klucz? - zapytał Craddock.
Edmund spojrzał nań podejrzliwie.
- Z całą pewnością. Nie wyobraża pan sobie chyba...
- Po prostu gromadzę i zestawiam fakty. Bardzo panu dziękuję.
4
Inspektor Craddock spędził niemało czasu w domu państwa Easterbrooków. Musiał
wysłuchać rozwlekłych wywodów o psychologicznym aspekcie sprawy.
- Podejście psychologiczne, inspektorze, to w naszych czasach jedynie słuszna
metoda - pouczał go pułkownik. - Winien pan trafnie zrozumieć przestępcę. Otóż cała
tutejsza historia jest zupełnie przejrzysta dla kogoś o doświadczeniu tak rozległym
jak moje. Czemu ten człowiek zamieścił ogłoszenie w "Gazetce"? Oczywiście z
pobudek psychologicznych. Pragnął rozgłosu. Chciał skupić na sobie powszechne
zainteresowanie. Pracownicy hotelu Royal zapewne lekceważyli go jako
cudzoziemca; może nim pomiatali. Albo puściła go kantem jakaś dziewczyna. Być
może właśnie jej chciał zaimponować. Kto jest bożyszczem współczesnej
kinematografii? Gangster! Zuch pierwszej klasy! I co? Facet chciał zabłysnąć w roli
zucha pierwszej klasy. Rabunek z włamaniem? Czarna maska? Rewolwer? Ma się
rozumieć, potrzebna mu jest widownia. Musi mieć widownię. No i stara się o nią.
Później, w kulminacyjnym momencie, ponosi go rola. Jest więcej niż włamywaczem.
Jest zabójcą. Zaczyna strzelać... Strzela na oślep...
- Na oślep! - podchwycił szybko Craddock. - Pan pułkownik użył tego zwrotu. Sądzi
pan, że Scherz nie strzelał do określonej osoby? Wyrażając się ściślej, do panny
Blacklock?
- Nie, nie! Strzelał, jak powiedziałem, na oślep. I dlatego właśnie w końcu się
opamiętał. Uprzytomnił sobie, że kogoś trafił. Było to tylko zadraśnięcie, ale on nie
mógł o tym wiedzieć. Doznał gwałtownego wstrząsu. Przedstawienie zmieniło się
nagle w rzeczywistość. Ktoś został ranny, może zabity. Zrozumiał to i pod wpływem
szalonej paniki oddał strzał do siebie.
Pułkownik zrobił pauzę, odchrząknął i podjął tonem uznania dla siebie:
- Proste to, prawda? Proste jak drut.
- W cudowny sposób przedstawiłeś to wszystko, Archie! - zawołała pani Easterbrook
z nutą uwielbienia i podziwu.
Inspektor pomyślał, że sposób przedstawienia tego wszystkiego był istotnie
cudowny, lecz uwielbienia ani podziwu nie odczuwał.
- W którym miejscu znajdował się pan pułkownik, kiedy zaczęła się strzelanina?
- Stałem z żoną w pobliżu środkowego stołu, na którym był wazon z jakimiś kwiatami.
- Chwyciłam cię za ramię! Prawda, Archie? Zlękłam się okropnie i musiałam... po
prostu musiałam w tobie znaleźć podporę!
- Biedne małe kociątko - uśmiechnął się Archie.
5
Inspektor zastał pannę Hinchliffe obok chlewika.
- Świnki to sympatyczne stworzenia - rzekła, drapiąc pofałdowany różowy grzbiet.
-Ta dobrze rośnie, co? Na Boże Narodzenie będzie z niej świetny bekon. Ale
dlaczego chce pan rozmawiać ze mną? Wczoraj wieczorem powiedziałam pańskim
ludziom, że nie mam pojęcia, co to był za jeden. Nigdy nie zauważyłam, żeby
myszkował w sąsiedztwie czy coś takiego. Nasza pani Mopp mówi, że pracował w
jakimś hotelu, w Medenham Wells. Czemu tam nie spróbował kogoś zabić'? Z
pewnością mógłby liczyć na większy łup.
Craddock pomyślał, że to bardzo trafna uwaga:
- Gdzie pani była, kiedy zdarzył się ten incydent? - spytał.
- Ha! Incydent! Przypomina mi to moją służbę w Cywilnej Obronie Przeciwlotniczej.
Zapewniam pana, że przywykłam wtedy do rozmaitych "incydentów". Gdzie byłam,
kiedy zaczęła się strzelanina? To pan chce wiedzieć'?
- Tak.
- Stałam przed kominkiem i marzyłam, by ktoś zaproponował mi coś do wypicia.
- Sądzi pani, że ten człowiek strzelał na oślep czy też mierzył z rozmysłem do jednej
osoby?
- Do Letty Blacklock, co? Skądże, u diabła, ja mam to wiedzieć'? Kiedy jest po
wszystkim, piekielnie trudno odtworzyć wrażenia i przypomnieć sobie, co się
naprawdę działo. Tyle wiem, że światła zgasły i oślepiło nas światło latarki. Później,
jak gruchnęły strzały, pomyślałam: "Jeżeli ten młody osioł, Patryk Simmons, bawi się
naładowanym rewolwerem, ktoś może oberwać".
- Podejrzewała pani, że to był Patryk Simmons?
- Oczywiście. Edmund Swettenham jest intelektualistą i pisuje książki, więc nie w
głowie mu podobnie głupie żarty. Stary pułkownik Easterbrook nie widziałby w takiej
historii nic śmiesznego. Ale Patryk to inna sprawa. Postrzelony chłopak. Cóż?
Winnam mu przeprosiny za niesłuszne podejrzenie.
- A pani przyjaciółka też podejrzewała pana Simmonsa?
- Murg? Najlepiej niech pan sam z nią pogada. Nie usłyszy pan zresztą nic mądrego.
Jest teraz w sadzie. Chce pan, to ją zawołam.
Podniosła stentorowy głos i huknęła potężnie:
- Hop, hop! Hej! Murg!
- Idę!... - nadbiegł z oddali piskliwy głosik.
- Prę-dzej!. Po-li-cja!
Panna Murgatroyd nadbiegła żwawym truchtem. Była mocno zasapana. Spódnicę
miała wystrzępioną przy obrębie, jej włosy wymykały się spod źle dopasowanej siatki,
a poczciwa, okrągła twarz promieniała.
- Scotland Yard, co? - zapytała bez tchu. - Nie spodziewałam się. Inaczej nie
wyszłabym z domu.
- Nie zwróciliśmy się jeszcze do Scotland Yardu. Pozwoli pani, że się przedstawię.
Inspektor Craddock z Milchester.
- Bardzo dobrze, inspektorze... Bardzo dobrze... - odpowiedziała niepewnie. - Są już
panowie na tropie?
- Inspektor chce się dowiedzieć, gdzie byłaś, Murg, w krytycznej chwili - zabrała głos
panna Hinchliffe i spoglądając na Craddocka, mrugnęła porozumiewawczo.
- Mój Boże! Oczywiście. Tego należało się spodziewać. Chodzi o alibi, prawda?
Zaraz... Niech no pomyślę... Byłam... Naturalnie... Byłam z całym towarzystwem.
- Ze mną nie byłaś - sprostowała przyjaciółka.
- Mój Boże! Nie byłam z tobą, Hinch? Masz rację! Podziwiałam chryzantemy, bardzo
nędzne, prawdę mówiąc. Później zaczęło się, inspektorze... Tylko ja nie wiedziałam,
że dzieje się coś rzeczywiście. Nie wyobrażałam sobie, że rewolwer może być
prawdziwy i... I w ciemnościach wszystko przedstawiało się mętnie... I te okropne
krzyki! Wszystko rozumiałam na opak. Myślałam, że to ją ktoś morduje... tę
cudzoziemkę, co pracuje u panny Blacklock. Myślałam, że ktoś poderżnął jej gardło.
Nie przypuszczałam, że to on został zabity... To znaczy... Nie wiedziałam nawet, że
pojawił się jakiś mężczyzna. Słyszałam tylko słowa: "Ręce do góry, proszę państwa".
- "Ręce do góry" - poprawiła panna Hinchliffe. - Nie było mowy o "proszę państwa".
- Strach pomyśleć, że naprawdę bawiłam się wybornie do czasu, kiedy ta Mitzi
zaczęła krzyczeć. Tyle że po ciemku czułam się dziwnie i ktoś uraził mnie w odcisk.
Strasznie mnie zabolało. Życzy pan sobie, inspektorze, usłyszeć coś więcej?
- Nie. Bardzo pani dziękuję - odrzekł, przypatrując się jej z wyrazem zastanowienia w
oczach.
Krótki śmiech panny Hinchliffe zabrzmiał jak szczeknięcie.
- Na wskroś cię przejrzał, Murg!
- Ależ, Hinch! - obruszyła się tamta. - Z przyjemnością, z całą przyjemnością
powiedziałabym panu inspektorowi wszystko, co wiem.
- Tylko pan inspektor tego nie chce - burknęła panna Hinchliffe i zwróciła się do
Craddocka: - Jeżeli załatwia pan sprawy w układzie geograficznym, następne będzie
zapewne probostwo. Może tam pan się czegoś dowie. Pani Harmon sprawia
wrażenie osoby mocno roztargnionej, ale, jak utrzymują niektórzy, ma głowę na
karku. W każdym razie coś ma w tej głowie!
Panie spoglądały przez chwilę śladem oddalającego się Craddocka i Fletchera.
Później Amy Murgatroyd podjęła zdławionym głosem:
- Ach, Hinch! Byłam chyba okropna, co? Wszystko zupełnie mi się poplątało.
- Nic podobnego. Ogólnie biorąc, Murg, spisałaś się na medal.
6
Inspektor Craddock rozejrzał się nie bez przyjemności po dużym, raczej bardzo
skromnym pokoju, który przypominał mu trochę własny dom rodzinny w Cumberland.
Obicia z wyblakłego rypsu, ciężkie, odrapane fotele, trochę kwiatów, rozrzucone
wszędzie książki, spaniel drzemiący w koszyku. Sama pani Harmon, co prawda
roztargniona i niezbyt starannie ubrana, ale z wyrazem ożywienia na twarzy, wydała
mu się sympatyczna.
- Nic panu nie pomogę - oznajmiła z miejsca i szczerze. - Oczy miałam zamknięte, bo
oślepił mnie blask latarki, a później, kiedy huknęły strzały, zacisnęłam powieki
jeszcze mocniej. No i żałowałam, okropnie żałowałam, proszę pana, że to nie ciche
morderstwo. Strasznie nie lubię huku!
- Rozumiem... Nic pani nie widziała. Ale słyszała coś pani, prawda?
- O tak! Słyszałam niemało. Drzwi otwierały się i zamykały, ludzie pokrzykiwali, pletli
rozmaite głupstwa, Mitzi wyła niczym syrena alarmowa, biedna Bunny popiskiwała
jak królik w potrzasku. Wszyscy zderzali się, potykali jedni o drugich. Później
pomyślałam, że już nie będzie więcej strzałów, więc otworzyłam oczy. Wszyscy byli
w holu, ze świecami. Później zapaliły się światła i zaraz zrobiło się zwyczajnie... To
znaczy... Nie tak zupełnie zwyczajnie, ale staliśmy się znowu zwykłymi ludźmi, a nie
ludźmi z mroku... Rozumie pan? Ludzie w mroku zachowują się zupełnie inaczej.
- Tak... Chyba rozumiem, co pani ma na myśli - powiedział Craddock.
Pani Harmon uśmiechnęła się do niego.
- No i ten człowiek - podjęła - taki cudzoziemiec o szczurzej, rumianej twarzy i
zdziwionej minie, leżał na podłodze martwy, a obok niego rewolwer. Mój Boże! To
wszystko nie miało sensu. Absolutnie!
Zdaniem inspektora to wszystko rzeczywiście nie miało sensu i stanowiło twardy
orzech do zgryzienia.
ROZDZIAŁ ÓSMY
WKRACZA PANNA MARPLE
1
Craddock położył przed komendantem policji hrabstwa kilka napisanych na maszynie
sprawozdań z przeprowadzonych rozmów. Rydesdale skończył właśnie czytać
telegram, który właśnie nadszedł ze Szwajcarii.
- Hm!... Nasz nieboszczyk figuruje w policyjnych kartotekach - powiedział. - Tego
należało się spodziewać.
- Oczywiście, panie pułkowniku.
- Biżuteria... Ta-ak... Lipne pozycje w rachunkach... I czeki... Facet zdecydowanie
nieuczciwy.
- Złodziejaszek na małą skalę.
- Zgoda! Ale małe rzeczy wiodą do większych.
- Bo ja wiem, panie pułkowniku. Rydesdale spojrzał nań bystro.
- Niezadowolony pan, Craddock?
- Tak jest, panie pułkowniku.
- Czemu? To prosta historia. A może pan jest innego zdania? Zobaczę, co mieli do
powiedzenia ci wszyscy, z którymi pan rozmawiał.
Sięgnął do sprawozdania i szybko przebiegł je wzrokiem.
- Jak zwykle... Pełno nieścisłości i sprzecznych zeznań. Relacje nigdy się nie
pokrywają. Tutaj ogólny obraz widać stosunkowo jasno.
- Zapewne, panie pułkowniku, ale... Ale to obraz nieprzekonujący... Błędny, jak mi się
zdaje.
- Najpierw rozpatrzmy fakty. Rudi Scherz wyjechał z Medenham Wells autobusem o
piątej dwadzieścia i w Chipping Cięgnom był punkt o szóstej. Potwierdzają to
zeznania konduktora i dwu pasażerów. Z przystanku autobusowego ruszył w
kierunku Little Paddocks. Do domu wszedł bez specjalnych trudności,
najprawdopodobniej przez drzwi od frontu. Rewolwerem sterroryzował zgromadzone
w salonie towarzystwo, oddał dwa strzały, z których jeden zranił lekko pannę
Blacklock, a trzecim sam się zabił. Oczywiście brak danych, czy w grę wchodził
przypadek, czy też samobójstwo. Całkiem niejasno przedstawiają się jego pobudki,
przyznaję. Nie do nas jednak należy ocena tych pobudek. Ława przysięgłych może
orzec po rozprawie śledczej, że to było samobójstwo bądź przypadek. Nam wszystko
jedno. Bez względu na werdykt będziemy mogli napisać: "Finis".
- Czyli poprzestaniemy na psychologicznym aspekcie pułkownika Easterbrooka -
wtrącił posępnie Craddock.
- Ostatecznie - uśmiechnął się Rydesdale - pułkownik ma zapewne wiele
doświadczenia. Nie cierpię psychologicznego żargonu, jakim dziś wszyscy posługują
się przy każdej możliwej okazji. Nie można jednak kompletnie pomijać takich rzeczy.
- Mnie wciąż się zdaje, że mamy błędny obraz. Zupełnie błędny, panie pułkowniku.
- Są podstawy do podejrzeń, że ktoś z tego towarzystwa okłamuje pana?
- Myślę - odrzekł z wahaniem Craddock - że ta cudzoziemka nie powiedziała
wszystkiego.
- Sądzi pan, że mogła być wspólniczką Scherza? Że podmówiła go, wpuściła do
domu?
- Nie wykluczam tego, ale... Ale, panie pułkowniku, świadczyłoby to, że w domu
znajdowało się coś cennego. Biżuteria, pieniądze... A tak chyba nie było. Panna
Blacklock zaprzecza stanowczo, również inni. Należałoby wysnuć stąd wniosek, że w
domu znajdowało się coś wartościowego, o czym nikt nie wiedział...
- Intryga godna świetnej powieści kryminalnej.
- Zgadzam się, panie pułkowniku. To śmieszny pomysł. Alternatywą byłoby
stanowcze twierdzenie panny Bunner, że Scherz przygotował zamach na życie
panny Blacklock.
- Z tego, co pan mówił, i z jej własnych zeznań widać, że ta panna Bunner...
- Oczywiście, panie pułkowniku! - podchwycił żywo Craddock. - Jest z całą
pewnością świadkiem nie zasługującym na zaufanie. Łatwo ulega sugestiom. Każdy
może jej wszystko wmówić. Ale, rzecz interesująca, ona sama stworzyła teorię, o
której mowa. Nikt jej nic nie podpowiadał. Cała reszta jest przeciwnego zdania. Tym
razem panna Bunner nie płynie z prądem. Opiera się na własnych wrażeniach.
- Dlaczego Rudi Scherz miałby dybać na życie panny Blacklock?
- Pan pułkownik utrafił w sedno. Nie wiem. Panna Blacklock też nie wie, chyba że
kłamie jak z nut. Nikt nie wie. A zatem najprawdopodobniej i ta teoria jest mylna -
zakończył inspektor i westchnął.
- Uszy do góry, Craddock - podjął komendant policji. - Zapraszam pana dziś na
obiad, będzie także sir Henry. Najbardziej wystawny obiad, na jaki stać hotel Royal w
Medenham Wells.
- Dziękuję, panie pułkowniku - odparł trochę zdziwiony Craddock.
- Widzi pan, nadszedł list... - urwał raptownie, gdyż sir Henry wszedł do pokoju. -
Aa... Jesteś, Henry!
- Jak się masz, Dermont - powitał Craddocka komisarz, tym razem nieoficjalnie.
- Mam coś dla ciebie, Henry - powiedział Rydesdale.
- Co takiego?
- Autentyczny list starej panny. Mieszka w hotelu Royal i sądzi, że moglibyśmy od
niej dowiedzieć się czegoś, co zapewne ma związek z wydarzeniem w Chipping
Cleghorn.
- A nie mówiłem! Stare panny słyszą wszystko. Stare panny widzą wszystko. I wbrew
przysłowiu, milczenie nie jest dla nich złotem. Co takiego wywęszyła ta twoja?
Rydesdale przebiegł wzrokiem list.
- Pisze mniej więcej tak jak moja babka. Pajęczyna kanciastych liter. Częste
podkreślenia. Rozwlekle wyraża nadzieję, że choć jej pomoc mogłaby nam się
przydać w pewnym stopniu, to jednak nie chciałaby zajmować naszego cennego
czasu... I tak dalej, i tak dalej... Jakże się nazywa? Jane... chyba Murple... Nie!
Marple. Jane Marple.
- Panie na wysokościach! - zawołał sir Henry. - Nie może być! George, napisała do
ciebie moja własna, jedyna w swoim rodzaju, pięciogwiazdkowa stara panna! O tej
porze roku powinna siedzieć spokojnie w domu, w Saint Mary Mead. Ale nie! Zdołała
jakoś w porę przyjechać do Medenham Wells i wplątać się raz jeszcze w sprawę
zagadkowego morderstwa! Morderstwo odbyło się znów ku chwale i rozrywce panny
Marple.
- Z prawdziwą przyjemnością, Henry, zobaczę to cudo - powiedział Rydesdale z nutą
ironii. - W drogę! Zjemy obiad w Royalu i pogawędzimy z twoją protegowaną.
Craddock wygląda na nie przekonanego.
- Bynajmniej, panie pułkowniku - zaprotestował uprzejmie inspektor, pomyślał jednak,
że jego ojciec chrzestny posuwa się czasami trochę za daleko.
2
Panna Jane Marple wyglądała w przybliżeniu tak, jak przewidywał inspektor
Craddock. Miała śnieżnobiałe włosy, zoraną zmarszczkami twarz o różowej cerze i
porcelanowobłękitne oczy. Jednakże była znacznie bardziej dobroduszna, niż sobie
wyobrażał, i dużo, dużo starsza. Sprawiała wrażenie zgrzybiałej staruszki. I cała była
spowita w wełnianą ażurową pelerynkę zarzuconą na ramiona i omotana włóczką, z
której, jak się okazało, robiła na drutach szalik dla niemowlęcia.
Z prawdziwą radością powitała dawnego znajomego ze Scotland Yardu, lecz
speszyła się nieco, gdy ten przedstawił jej komendanta policji hrabstwa oraz
inspektora-detektywa.
- Doprawdy, drogi panie, jakże mi miło... Jakże niewypowiedzianie miło. Od tak
dawna nie miałam przyjemności widzieć drogiego pana... Ach, ten mój reumatyzm!
Mocno dokucza mi ostatnio. Naturalnie nie mogłabym sobie pozwolić na ten hotel...
Liczą tu teraz fantastyczne, naprawdę fantastyczne ceny... Ale mój siostrzeniec
Raymond... Raymond West... Przypomina go pan sobie?
- Każdy zna to nazwisko.
- Właśnie! Kochany chłopiec odnosi sukces po sukcesie. Pisze okropnie mądre
książki i chwali się, że jak żyje, nie obrał przyjemnego tematu. Ten właśnie kochany
chłopiec uparł się, że pokryje koszty mojego pobytu w Medenham Wells. Jego żona,
poczciwa dziewczyna, także zdobywa sławę jako malarka. Jej obrazy to przeważnie
dzbany z więdnącymi kwiatami i okruchy chleba na okiennych parapetach. Za nic nie
powiedziałabym jej tego, ale ja uważam nadal, że prawdziwi mistrzowie to tacy jak
Blair Leighton czy Alma Tadema. Ale gadam i gadam, a pan komendant policji
hrabstwa... doprawdy, to wielki zaszczyt dla mnie... traci czas z powodu mojej
gadaniny.
"Kompletnie zdziecinniała" - pomyślał rozczarowany Craddock.
- Przejdźmy do gabinetu dyrektora - zaproponował Rydesdale. - Tam porozmawiamy
swobodniej.
Panna Marple wyplątała się ze zwojów wełny, pozbierała zapasowe druty i mocno
przejęta, podreptała w asyście panów do wygodnego pokoju pana Rowlandsona.
- Teraz, proszę pani, chętnie usłyszymy to, co pani ma nam do powiedzenia - zagaił
rozmowę Rydesdale.
Panna Marple przeszła do sedna sprawy nadspodziewanie szybko i zwięźle:
- Chodzi o czek. On sfałszował czek.
- On? Kto taki?
- Młody człowiek z tutejszej recepcji. Ten, który podobno zainscenizował napad
rabunkowy i zastrzelił się.
- Sfałszował czek? Przytaknęła skinieniem głowy.
- Tak... Jest tutaj. - Wydobyła czek z torebki i położyła na stole. - Dziś rano przyszedł
z banku z plikiem innych moich czeków. Opiewał na siedem funtów. On przerobił to
na siedemnaście. Widzą panowie? Kreska przed siódemką, "naście" dopisane do
"słownie siedem" i artystyczny kleks zniekształcający cały wyraz. Wcale niezła
robota. Świadczy, że tak powiem, o pewnej wprawie. Atrament, naturalnie, ten sam,
bo czek wypisywałam na ladzie recepcji. Myślę, że on już dawniej robił podobne
sztuczki.
- Tym razem wybrał bardzo niewłaściwą osobę - powiedział sir Henry.
Panna Marple skinęła głową.
- Tak. Wydaje mi się, że nie zaszedłby daleko w przestępczym fachu. Wybrał
zupełnie niewłaściwą osobę. Odpowiednia byłaby jakaś zaaferowana mężatka albo
dziewczyna, która ma interesujący romans. Takie osoby wypełniają czeki na rozmaite
kwoty i oczywiście zwrotów nie porównują z grzbietem książeczki. Ale stara kobieta,
która liczy się z każdym pensem i w ciągu lat nabrała pewnych przyzwyczajeń... Nie!
Wytypował zdecydowanie niewłaściwą osobę! Ja nie wystawiam nigdy czeku na
siedemnaście funtów. Dwadzieścia to okrągła suma pokrywająca pensję służącej i
rachunki dostawców. Na wydatki osobiste przeznaczam zawsze siedem funtów.
Dawniej wystarczało pięć, ostatnio jednak wszystko wciąż drożeje.
- Może ten młody człowiek przypomniał pani kogoś? - zapytał sir Henry, spoglądając
na nią spod oka.
- Spryciarz z drogiego pana! - uśmiechnęła się i znacząco pokręciła głową. - Nie lada
spryciarz! Tak! Przypomniał mi się Fred Tyler ze sklepu rybnego. Ten z reguły
dopisywał jedynkę w rubryce szylingów. Zjadamy teraz mnóstwo ryb, więc rachunki
są zazwyczaj długie i mało kto traci czas na sumowanie. Dziesięć szylingów za
każdym razem to niewiele, ale wystarczy na parę krawatów i kino z Jessie Spragge,
sprzedawczynią ze sklepu bławatnego. Właśnie coś takiego wyczyniał nasz młody
człowiek. Już po pierwszym tygodniu w Royalu spostrzegłam błąd w przedstawionym
mi rachunku. Powiedziałam mu, że się omylił, więc przeprosił mnie grzecznie i był
okropnie zmieszany. Ale pomyślałam sobie: "Masz chytre oczy, mój chłopcze".
Chytre oczy - ciągnęła - to, proszę panów, takie, które spoglądają prosto w czyjąś
twarz i nigdy nie mrugają ani nie umykają na boki.
Craddock z uznaniem kiwnął głową. "Jim Kelly, jak żywy!" - pomyślał, przypominając
sobie notorycznego oszusta, który za jego sprawą trafił niedawno za kraty.
- Rudi Scherz to zdecydowanie ciemny typ - zabrał głos Rydesdale. - Figuruje w
kartotekach policji szwajcarskiej.
- W kraju było mu za gorąco, jak sądzę, więc wybrał się tutaj. Z podrobionymi
papierami. Prawda? - powiedziała.
- Oczywiście.
- Asystował tu młodej, rudowłosej kelnerce z jadalni - podjęła panna Marple. - Nie
sądzę, by była w nim zakochana. Na szczęście! Po prostu chciała mieć kogoś trochę
innego. No i Rudi Scherz dawał jej kwiaty i czekoladki, czego zazwyczaj nie robią
angielscy chłopcy. Powiedziała panu wszystko, co jej wiadomo? - zwróciła się do
Craddocka. - A może jeszcze nie wszystko?
- Tego nie jestem pewien - odpowiedział z rezerwą.
- Myślę, że ta mała ma trochę więcej do powiedzenia. Jest smutna i roztargniona.
Dziś przy śniadaniu podała mi opiekanego śledzia zamiast wędzonego. A normalnie
pracuje bez zarzutu. Coś, inspektorze, ją gnębi. Obawiam się, że zataja jakieś
szczegóły. Ale pan, inspektorze - z iście niewieścim wdziękiem objęła wzrokiem
męską, ujmującą postać Craddocka - pan chyba potrafi ją skłonić do wyznania
wszystkiego, co miałaby do powiedzenia.
Craddock zarumienił się, sir Henry roześmiał się krótko.
- A może to być ważne - podjęła panna Marple. - On mógł jej powiedzieć, co to za
jeden.
- Kto? - Rydesdale spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Niejasno się wyrażam. Osoba, która posłużyła się Scherzem.
- Więc pani sądzi, że ktoś się nim posłużył? Szeroko otworzyła oczy.
- Oczywiście! Z całą pewnością! Kim był Scherz? Przystojnym chłopcem, pozwalał
sobie czasami na to i owo. Fałszował drobne czeki, może podbierał pozostawioną tu
czy tam biżuterię, poszukiwał pieniędzy w nie zamkniętych szufladach... Krótko
mówiąc, był drobnym złodziejaszkiem. Czerpał z tych źródeł dosyć pieniędzy, by
ubierać się przyzwoicie i asystować dziewczynom z fasonem. I taki ptaszek zdobywa
się nagle na napad rabunkowy z bronią w ręku! Rewolwerem terroryzuje pokój pełen
ludzi! Strzela do kogoś! Nie! Nigdy nie zrobiłby czegoś podobnego. Nigdy! To inny
typ przestępcy. Nie ma w tym sensu!
Craddock odetchnął głęboko. Coś podobnego mówiła panna Blacklock. I pani
Harmon, żona pastora. On sam coraz bardziej to odczuwał. Nie ma w tym sensu!
Dzisiaj mówi to samo stara panna, którą sir Henry wynosi pod niebiosa. Mówi
słabiutkim, starczym głosem, z głębokim przekonaniem.
- Czy w takim razie potrafi nam pani wyjaśnić, co się właściwie stało? - zapytał
obcesowo.
Panna Marple spojrzała nań ze zdziwieniem.
- Skąd miałabym to wiedzieć! Była relacja w gazetach... Skąpa relacja. Oczywiście
wolno mi snuć domysły, ale wyczerpujących danych nie mam.
- George - odezwał się sir Henry - czy bardzo zlekceważymy przepisy, jeżeli
pokażemy pannie Marple sprawozdania z rozmów, jakie Craddock przeprowadził w
Chipping Cleghorn?
- Zapewne będzie to wbrew przepisom - odrzekł Rydesdale - ale nie zaszedłbym
daleko, gdybym zawsze trzymał się ich ściśle. Zgoda. Niech panna Marple przeczyta
te notatki. Rad posłucham, co później powie.
Panna Marple była zakłopotana.
- Obawiam się, że pan przywiązuje zbyt wielką wagę do tego, co mówi sir Henry. Sir
Henry jest dla mnie zbyt łaskawy. Przecenia skromne uwagi, które niekiedy wynikają
z moich obserwacji. Nie mam żadnych szczególnych uzdolnień... Absolutnie
żadnych! Tylko że może znam cokolwiek naturę ludzką. Wydaje mi się, że na ogół
ludzie bywają zbyt łatwowierni. Natomiast ja jestem skłonna podejrzewać zawsze
najgorsze. To niemiły rys charakteru, prawda? Ale często znajduje potwierdzenie w
rozwoju wydarzeń.
- Zechce pani to przeczytać - powiedział Rydesdale, wręczając jej arkusiki
maszynopisu. - Niewiele straci pani czasu. Ostatecznie Craddock rozmawiał z ludźmi
z pani sfery. Z pewnością zna pani wiele takich właśnie osób. Może dostrzeże pani
coś, na co my nie zwrócilibyśmy uwagi. Śledztwo dobiega końca. Chętnie więc
wysłuchamy pani opinii przed odłożeniem akt do archiwum. Mogę jeszcze dodać, że
inspektor Craddock nie jest zadowolony. Twierdzi, podobnie jak pani, że w tym
wszystkim nie ma sensu. Zapanowało milczenie. Panna Marple czytała przez pewien
czas. Wreszcie odłożyła papiery.
- Interesujące - westchnęła. - Bardzo interesujące. Jak różnie ludzie mówią i myślą.
Ile widzieli albo wydaje im się, że widzieli. Wszystko jest zawikłane i na pozór bez
znaczenia. A jeżeli jakiś szczegół ma znaczenie, strasznie trudno go znaleźć. Jak
igłę w stogu siana.
Craddock odczuł znów rozczarowanie. Przez krótką chwilę sądził, że, być może, sir
Henry właściwie ocenia tę oryginalną starszą damę. Może panna Marple potrafi coś
zdziałać? Ludzie w podeszłym wieku bywają nieraz bardzo przenikliwi. Na przykład
on sam nigdy nie potrafił ukryć nic przed swoją cioteczną babką Emmą. Wreszcie
powiedziała mu, że gdy zamierza skłamać, nos drga mu w szczególny sposób.
I co? Niepowtarzalna stara panna sir Henry'ego ledwie zdobyła się na parę
ogólników. Craddock był zły na nią, więc zaczął raczej szorstko:
- Chodzi o to, że fakty są bezsporne. Szczegóły podawane przez tych ludzi mogą być
sprzeczne, nie ulega jednak wątpliwości, że wszyscy widzieli to samo. Widzieli, że
zamaskowany mężczyzna z latarką i rewolwerem otworzył drzwi i sterroryzował
obecnych. Mylą się im zwroty związane z napadami, takie jak "ręce do góry" czy
"pieniądze albo życie". Niewątpliwie jednak wszyscy napastnika widzieli.
- Ależ nie - zaprzeczyła łagodnie. - Ci ludzie nic nie mogli widzieć.
Craddock poczuł, że traci dech. Tak! Utrafiła w sedno! Jest bystra, przenikliwa!
Próbował wystawić ją na próbę, lecz nie przyjęła jego słów za dobrą monetę. Nie
wpływa to na stan faktyczny i przebieg wydarzeń, ale panna Marple zrozumiała - tak
jak i on zrozumiał - że ci, którzy rzekomo widzieli napastnika w masce i z
rewolwerem, naprawdę nie mogli go widzieć.
- Jeżeli zrozumiałam trafnie - podjęła panna Marple, której twarz poróżowiała
mocniej, a jasne oczy były teraz radosne jak oczy dziecka - w holu nie było światła
ani też na podeście schodów?
- Tak. To się zgadza - przyznał Craddock.
- Jeżeli zatem ktoś stanął w drzwiach i skierował na pokój mocny strumień światła,
nikt nie mógł widzieć nic z wyjątkiem latarki. Nie mylę się, prawda?
- Prawda. Sam przeprowadziłem próbę.
- A więc ci, co mówią, że widzieli napastnika w masce i z rewolwerem, nie zdają
sobie sprawy, że mają na myśli to, co zobaczyli potem, gdy zajaśniały znów światła.
To pasuje znakomicie do założenia, że Rudi Scherz został zrobiony w konia. -
Rydesdale spojrzał na nią z takim zdumieniem, że twarz panny Marple poróżowiała
jeszcze mocniej. - Nie znam się na żargonie świata przestępczego, ale chyba tak się
mówi. To wyrażenie znalazłam w jakimś opowiadaniu kryminalnym. "Zrobić w konia"
to znaczy celowo przylepić komuś zbrodnię popełnioną przez kogoś innego. Rudi
Scherz znakomicie pasowałby do takiej roli. Głupkowaty, chciwy i, jak należy się
domyślać, wyjątkowo łatwowierny.
Rydesdale uśmiechnął się z pobłażaniem.
- Sądzi pani, że za czyjąś namową wtargnął do cudzego domu i zaczął strzelać w
pokoju pełnym ludzi? Mało prawdopodobne!
- Sądzę, iż był przekonany, że w grę wchodzą żarty - odparła. - Oczywiście miał
otrzymać zapłatę za to, że umieści ogłoszenie w tym pisemku, przeprowadzi
rozpoznanie terenu w Little Paddocks i najbliższym sąsiedztwie, a następnie, w
umówiony wieczór, zakradnie się do domu, otworzy drzwi salonu i wymachując
latarką, zawoła: "Ręce do góry!"
- I wystrzeli z rewolweru?
- Nie! Nic podobnego! - zaprzeczyła żywo. - On nigdy nie miał rewolweru.
- Przecież wszyscy twierdzą... zaczął niepewnie Rydesdale.
- Wiem - przerwała żywo. - Chodzi o to, że nikt nie mógłby widzieć rewolweru, gdyby
nawet miał go ten Rudi Scherz. Moim zdaniem nie miał. Moim zdaniem w chwili,
kiedy zawołał "Ręce do góry!", ktoś cicho i niepostrzeżenie stanął za nim i nad jego
ramieniem oddał dwa pierwsze strzały. Rudi Scherz przeraził się, odwrócił raptownie
i wtedy tamta osoba zastrzeliła go, a rewolwer rzuciła na podłogę obok niego.
Trzej panowie spojrzeli na pannę Marple.
- Teoria prawdopodobna - powiedział stłumionym głosem sir Henry.
- Ale kim mógł być ten X, który zjawił się w ciemności? - zapytał Rydesdale.
- Należy dowiedzieć się od panny Blacklock, kto mógłby chcieć ją zabić - powiedziała
panna Marple i odchrząknęła.
"Jeden zero dla starej Dory Bunner - pomyślał inspektor. - Instynkt przeciwko
rozumowi. Często tak bywa".
- Więc według pani ktoś przygotował zamach na życie panny Blacklock? - zapytał
Rydesdale.
- Na to wygląda - odrzekła. - Chociaż nasuwają się pewne wątpliwości. Ale
najważniejsza kwestia to stwierdzenie, czy nie da się odnaleźć krótszej drogi. Jestem
przekonana, że ten ktoś, kto pertraktował z Scherzem, kazał mu trzymać język za
zębami i najprawdopodobniej Scherz milczał. Jeżeli jednak wygadał się przed kimś,
to najprawdopodobniej przed tą kelnerką, Myrną Harris. Nie wykluczam... nie
wykluczam, że napomknął coś o swoim mocodawcy.
- Zaraz z nią pomówię - oznajmił Craddock, wstając z miejsca.
- Słusznie. - Panna Marple z przekonaniem skinęła głową. - Im prędzej, tym lepiej. Po
tej rozmowie Myrna Harris będzie czuła się bezpieczniej.
- Bezpieczniej?... Aha! Rozumiem.
Inspektor wyszedł z pokoju, a jego zwierzchnik zwrócił się do panny Marple
taktownie, lecz nie bez powątpiewania:
- Należy przyznać, że podsunęła nam pani myśl godną głębokiej rozwagi.
3
- Przykro mi proszę pana. Słowo daję - mówiła Myrna Harris. - Bardzo pan dobry, że
wcale się pan nie gniewa. Dziękuję! Ale, widzi pan, moja mama to taka osoba, że we
wszystko się wtrąca i wszystko ma za złe. No i tak mogłoby wyglądać, że wiedziałam
o przestępstwie i nie próbowałam przeciwdziałać - ciągnęła gładko. - To karalne,
prawda? No i strach mi było, że pan nie uwierzy mi na słowo. A ja naprawdę
myślałam, że to tylko żarty.
Inspektor Craddock powtórzył pełne otuchy słowa, którymi przełamał pierwszy opór
Myrny.
- Już powiem, proszę pana. Wszystko powiem. Ale niech pan zachowa to w sekrecie.
Przez wzgląd na moją mamę. Zaczęło się od tego, że Rudi sprawił mi zawód.
Tamtego wieczoru mieliśmy pójść do kina, a on powiedział, że nie może, więc byłam
zła, bo przecież Rudi sam mi zaproponował kino i ostatecznie nic przyjemnego, jak
taki cudzoziemiec wystawia człowieka do wiatru. Tłumaczył się, że to nie jego wina, a
ja na to, żeby nie zawracał głowy. Wtedy powiedział, że na wieczór szykuje mu się
robota, która przyniesie sporo forsy, i czy nie chciałabym zegarka na rękę. "Jaka tam
znowu robota?" - zawołałam, bo byłam zła. On na to, żebym nikomu nic nie mówiła,
ale w jednym domu będzie przyjęcie i on ma udać dla zgrywy napad rabunkowy. No i
pokazał mi ogłoszenie, które zaniósł do "Gazetki". Więc uśmiałam się z tego. On
traktował całą sprawę pogardliwie. Zabawa akurat dla małych dzieci! Tak powiedział.
I że Anglicy są już tacy. Rozzłościłam się znowu, że niby źle o nas mówi, ale
przeprosił mnie i pogodziliśmy się prędko. Rozumie pan, prawda? Rozumie pan, że
jak później przeczytałam w gazecie o tym napadzie i okazało się, że to wcale nie
żarty, bo Rudi postrzelił kogoś i sam się zastrzelił... Rozumie pan, że całkiem nie
wiedziałam, co robić'? Myślałam, że jak powiem to, co wiem, posądzą mnie o udział
w zbrodni. Ale naprawdę byłam pewna, że to żarty, jak Rudi rozmawiał ze mną.
Przysięgłabym, że nie kłamie. No i nawet nie wiedziałam, że on ma rewolwer. Nigdy
słowa nie pisnął o rewolwerze.
Craddock spojrzał jej w oczy i zadał najważniejsze pytanie:
- Mówił, kto urządza tę zabawę? Tu trafił w próżnię.
- Nie. Nic nie mówił, kto mu to zaproponował. Myślę, że tak naprawdę nikt. On sam
wykombinował całą hecę. Tak mi się zdaje.
- Nie wymieniał jakiegoś nazwiska? Może powiedział "on" albo "ona"?
- Nie! Nie! Powiedział tylko, że napędzi ludziom strachu... "Będę się śmiał, jak
zobaczę ich miny!" To wszystko.
Craddock pomyślał, że na śmiech zostało mu niewiele czasu.
4
- To jedynie teoria - mówił Rydesdale w drodze powrotnej do Milchester. - Nie ma na
nią konkretnego potwierdzenia. I co? Uznać ją za staropanieńską gadaninę?
- Wolałbym nie, panie pułkowniku.
- Wszystko przedstawia się nieprawdopodobnie. Jakiś tajemniczy X staje w
ciemności za plecami naszego Szwajcara. Kto to? Skąd przyszedł? Co się z nim
stało?
- Mógł użyć bocznych drzwi, jak to zrobił Scherz - odrzekł inspektor i dodał zaraz: -
Albo przyjść z kuchni.
- Mogła przyjść z kuchni. To miał pan na myśli?
- Tak, panie pułkowniku. To jedna z możliwości, Mitzi wydaje mi się podejrzana. Jej
histeryzowanie i wrzaski mogły służyć za dymną zasłonę. Mogła dogadać się z tym
łobuzem, wpuścić go do domu w odpowiedniej chwili, później zastrzelić i,
czmychnąwszy do jadalni, chwycić prędko ów srebrny sztuciec i ściereczkę z irchy.
- Przeczy temu fakt ustalony. Ten... Jakże się nazywa! Aha! Edmund Swettenham
zeznał, że drzwi pokoju stołowego były zamknięte od strony holu; że on obrócił klucz
w zamku i tę dziewczynę uwolnił. Są jakieś inne drzwi w tej części domu?
- Tak, panie pułkowniku. Pod głównymi schodami są drzwi do sionki między kuchnią
a schodami dla służby. Ale klamka od nich urwała się podobno trzy tygodnie temu i
uszkodzenia nie naprawiono. Istotnie znalazłem dwie klamki i szyldzik w holu, na
półce obok tych drzwi. Pokrywała je gruba warstwa kurzu, naturalnie jednak fachowy
włamywacz otworzyłby takie drzwi bez trudności.
- Cóż, trzeba zająć się tą służącą, sprawdzić, czy ma papiery w porządku. Ale tak czy
inaczej, wydaje mi się, że to czysta teoria - podjął Rydesdale i bystro spojrzał na
Craddocka, który odpowiedział z całym spokojem:
- Zapewne, panie pułkowniku, i jeżeli pan jest zdania, że śledztwo należy zakończyć,
zostanie zakończone. Ale byłbym wdzięczny, gdyby wolno mi było popracować nad
tą sprawą jeszcze trochę.
Ku jego zdziwieniu pułkownik odpowiedział spokojnie i z uznaniem:
- Kochany chłopak!
- Trzeba zająć się rewolwerem. Jeżeli ta teoria jest słuszna, nie należał do Scherza.
A nikt dotąd nie twierdził, że Scherz miał rewolwer.
- To broń niemiecka.
- Wiem, ale nic stąd nie wynika. Anglia jest pełna broni, i to nie tylko niemieckiej.
Amerykanie zabierali ją "na pamiątkę". I nasi żołnierze także.
- Słusznie. Co więcej, Craddock?
- Chodzi o motyw zbrodni. Jeżeli przyjmiemy naszą teorię, nasuwa się wniosek, że ta
piątkowa historia nie mogła być żartem ani zwykłym napadem. Musiało to być
usiłowanie morderstwa z premedytacją. Ktoś chciał uśmiercić pannę Blacklock. Ale
dlaczego? Myślę, że najprawdopodobniej sama niedoszła ofiara potrafi odpowiedzieć
na to pytanie.
- O ile pamiętam, odrzuciła tę koncepcję.
- Odrzuciła koncepcję, że to Rudi Scherz zorganizował zamach na jej życie. I miała
słuszność. Jest jeszcze jedno, panie pułkowniku.
- Co takiego?
- Ktoś może podjąć drugą próbę.
- To z całą pewnością dowiodłoby słuszności teorii, o której mowa. Aha! Niech pan
ma na oku pannę Marple.
- Pannę Marple? Dlaczego?
- Słyszałem, że zamieszka na probostwie w Chipping Cleghorn i dwa razy w tygodniu
będzie jeździć na zabiegi do Medenham Wells. Podobno żona pastora jest córką jej
dawnej przyjaciółki. Widzi pan, starowinie nie brak sportowego ducha. Zapewne
miała mało wrażeń, więc podnieca ją tropienie osób podejrzanych o morderstwo.
- Wolałbym, żeby trzymała się z dala od Chipping Cleghorn.
- Bo może psuć panu szyki?
- Nie, panie pułkowniku. To sympatyczna, poczciwa starsza pani. Zmartwiłbym się,
gdyby spotkało ją coś złego... Ma się rozumieć, jeśli przyjmiemy, że jej teoria może
się okazać zgodna ze stanem faktycznym.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
KWESTIA JEDNYCH DRZWI
1
Bardzo przepraszam, że jeszcze raz ośmielam się trudzić panią - zwrócił się
Craddock do panny Blacklock.
- Nie szkodzi. Rozprawa śledcza została odroczona na tydzień, sądzę więc, że
gromadzi pan dodatkowe informacje. Nie mylę się, prawda?
Craddock twierdząco skinął głową.
- Zacznę od tego, że Rudi Scherz nie był synem właściciela Hotelu Alpejskiego w
Montreux. Karierę, zdaje się, rozpoczął jako posługacz w pewnym szpitalu w Bernie.
Wielu pacjentom ginęła tam drobna biżuteria. Później, pod innym nazwiskiem, był
kelnerem w jednym z niewielkich ośrodków sportów zimowych i wyspecjalizował się
w podrabianiu rachunków restauracyjnych. Rozumie pani? W jednym egzemplarzu
figurowały pozycje, które nie figurowały w drugim. Różnice wędrowały, rzecz jasna,
do jego kieszeni. Następnie pracował w Zurychu, w domu towarowym, gdzie za jego
czasów straty z powodu kradzieży były wyższe niż przeciętnie. Prawdopodobnie
odpowiedzialni za to byli nie tylko klienci.
- Innymi słowy Rudi Scherz to drobny złodziejaszek - odparła sucho panna Blacklock.
- Słusznie sądziłam, że nigdy go dawniej nie widziałam.
- Najzupełniej słusznie. Z pewnością ktoś w Royalu wskazał mu panią, a on potem
udał, że jest dawnym znajomym. W Szwajcarii policja deptała mu po piętach, więc
przyjechał tu z solidnym kompletem sfałszowanych dokumentów i postarał się o
pracę w Royalu.
- Znalazł dobry teren łowiecki - powiedziała chłodno.
- To drogi hotel i bywają w nim ludzie bardzo bogaci. Wielu z nich nie zawraca sobie
głowy rachunkami.
- Tak. Rudi Scherz miał prawo liczyć na złote żniwa. Panna Blacklock zmarszczyła
brwi z wyrazem zastanowienia.
- Wszystko to jasne - podjęła. - Po co jednak wybrał się do Chipping Cleghorn?
Jakim cudem mógł spodziewać się, że tutaj znajdzie coś lepszego niż w
przeznaczonym dla bogaczy hotelu Royal?
- Obstaje pani przy poprzednim zeznaniu, że w tym domu nie ma nic szczególnie
wartościowego?
- Nie ma. Oczywiście! Przecież musiałabym o tym wiedzieć. Nie przechowujemy,
zapewniam, żadnego Rembrandta dotąd nie rozpoznanego ani nic w tym rodzaju.
- Wygląda na to, że słuszność jest po stronie pani przyjaciółki, panny Bunner. Rudi
Scherz przyszedł tutaj, by zabić panią.
- A nie mówiłam, Letty?
- Nonsens, Bunny!
- Czy aby nonsens? - podchwycił Craddock. - Moim zdaniem to prawda, z której pani
powinna zdawać sobie sprawę.
Panna Blacklock zmierzyła go surowym wzrokiem.
- Zaraz. Wyjaśnimy wszystko po kolei. Pan naprawdę sądzi, że Rudi Scherz
przyszedł tu, postarawszy się, by o tej właśnie porze zgromadził się u mnie tłum ludzi
pękających z ciekawości...
- Przecież on mógł zaplanować, że wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej -
przerwała z ogniem panna Bunner. - Mógł uważać to za coś w rodzaju potwornego
ostrzeżenia dla ciebie. Tak to odczytałam, jak tylko zauważyłam ogłoszenie...
"Morderstwo odbędzie się..." Odczułam, że jest w tym coś przerażającego. Gdyby
wszystko poszło po jego myśli, ten straszny człowiek zastrzeliłby cię, uciekł i nikt nie
dowiedziałby się nigdy, kto to zrobił.
- Zapewne, ale... - zaczęła panna Blacklock.
- Ja od razu wiedziałam, że tamto ogłoszenie to nie żarty. Mówiłam tak, Letty!
Mówiłam, prawda? I przypomnij sobie Mitzi. Ona też była przerażona.
- Właśnie! Mitzi - wtrącił zręcznie Craddock. - Chciałbym dowiedzieć się więcej o tej
młodej osobie.
- Zezwolenie na podjęcie pracy i różne inne papiery ma w zupełnym porządku.
- Nie wątpię - powiedział Craddock. - Ale papiery Scherza były też na pozór w
porządku.
- Dlaczego jednak ów Rudi Scherz miałby dybać na moje życie? Tego nie próbuje
pan nawet wyjaśnić, inspektorze...
- Ktoś mógł stać za jego plecami. Brała to pani pod rozwagę? - powiedział Craddock i
nagle uprzytomnił sobie, że jeżeli teoria panny Marple jest słuszna, słowa, którymi
posłużył się w formie przenośni, mają także sens bezpośredni.
W każdym razie panna Blacklock zachowała sceptycyzm i podjęła z całym spokojem:
- Sedno sprawy pozostaje wciąż takie samo. Czemu ktokolwiek miałby dybać na
moje życie?
- Nie tracę nadziei, że właśnie pani udzieli mi odpowiedzi na to pytanie.
- Nie mogę, inspektorze. Sprawa jest oczywista. Nie mam wrogów. Wydaje mi się, że
z sąsiadami utrzymywałam zawsze poprawne stosunki. Nie znam niczyich
wstydliwych sekretów. Cały pomysł wygląda niedorzecznie! A pańskie aluzje o
możliwym współuczestnictwie Mitzi też zakrawają na absurd. Słyszał pan przecież od
panny Bunner, że Mitzi przeraziła się śmiertelnie, gdy zobaczyła to ogłoszenie w
"Gazetce". Chciała spakować manatki i odejść z miejsca.
- Mogło to być przebiegłe posunięcie z jej strony. Przecież miała prawo liczyć, że
pani spróbuje ją zatrzymać.
- Cóż, jeżeli obrać taką linię, znajdzie pan odpowiedź na wszystko. Gdyby jednak
Mitzi znienawidziła mnie z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, mogłaby
przecież podać mi truciznę w jedzeniu. Ale z pewnością nie posunęłaby się do tak
zawikłanej łamigłówki. Niedorzeczny pomysł! Policja popadła widać w kompleks
antycudzoziemski. Mitzi kłamie. Zgoda! Ale to nie typ wyrachowanego mordercy.
Wolno panu dręczyć ją nadal, skoro tak trzeba. Jeżeli jednak odejdzie zła i
wystraszona albo zamknie się w swoim pokoju i zacznie wrzeszczeć, chyba będę
musiała do gotowania obiadu zaangażować pana. Dziś przyjdzie na podwieczorek
pani Harmon z jakąś starszą panią, która przyjechała do niej w odwiedziny.
Chciałam, żeby Mitzi upiekła na tę okazję ciasteczka, widzę jednak, że zupełnie ją
pan wytrąci z równowagi. Nie mógłby pan tak zwrócić swoich podejrzeń w jakąś inną
stronę?
2
Craddock pośpieszył do kuchni, gdzie zadał Mitzi takie jak uprzednio pytania i
otrzymał identyczne odpowiedzi.
Tak. Drzwi od frontu zamknęła niedługo po czwartej. Nie. Zwykle nie robi tego, ale
wtedy była zdenerwowana z powodu "okropnego ogłoszenia". Nie było po co
ryglować bocznych drzwi, bo tamtędy panna Blacklock i panna Bunner chodzą
zamykać kaczki albo karmić kury, a pani Haymes zwykle wraca z pracy.
- Pani Haymes twierdzi, że zamknęła na klucz tamte drzwi, kiedy przyszła do domu
około pół do szóstej.
- Aha... I pan wierzy... Wierzy jej, co?
- A pani jest zdania, że nie powinienem wierzyć?
- Co tam znaczy moje zdanie. Mnie pan i tak nie uwierzy.
- Może jednak zrobi pani próbę? Myśli pani, że pani Haymes nie zamknęła na klucz
tamtych drzwi?
- Myślę, że bardzo jej zależało, by nie były zamknięte.
- Dlaczego?
- Bo tamten młody człowiek nie sam załatwiał robotę. O nie! Wiedział, którędy wejść.
Wiedział, że drzwi zastanie otwarte. Bardzo dogodnie dla siebie otwarte.
- Zaraz! Do czego pani zmierza?
- Do czego zmierzam? Czy to ważne? I tak nie będzie pan słuchał. Bo kto ja jestem?
Biedna uciekinierka, która tylko kłamie i kłamie. Powie pan, że ona, taka jasnowłosa
angielska dama, nie może kłamać... O nie! Jest taka bardzo brytyjska... Taka
uczciwa! No i jej pan uwierzy, nie mnie. A ja mogłabym coś powiedzieć. Aha!
Mogłabym!
Z łoskotem postawiła rondel na płycie kuchennej. Craddock nie był pewien, czy za
tymi słowami kryło się coś więcej niż tylko niechęć.
- My bierzemy pod uwagę wszystko, co nam ludzie mówią - powiedział.
- Ja nic nie powiem. Po co? Wszyscy jesteście tacy sami. Prześladujecie biednych
uchodźców, lekceważycie. Jeżeli powiem, że tak z tydzień temu, jak ten młody
człowiek przyszedł prosić pannę Blacklock o pieniądze, a ona odesłała go z
kwitkiem, jeżeli powiem, że później słyszałam, jak on rozmawiał z panią Haymes...
Aha! Rozmawiał z nią w altanie! Jeżeli powiem, pan pomyśli, że sama wszystko
wykombinowałam.
"Bo najprawdopodobniej wykombinowałaś" - pomyślał Craddock, lecz podjął na głos:
- Nie mogła pani słyszeć rozmowy prowadzonej w altanie.
- Właśnie, że mogłam! - obruszyła się Mitzi. - Mogłam! Aha! - dodała tonem triumfu. -
Wyszłam do ogrodu po młode pokrzywy. Robię z nich smaczną jarzynę. Tak! Oni o
tym nie wiedzą, ale ja nic nie mówię i z pokrzywy robię smaczną jarzynę. Wtedy
usłyszałam, że rozmawiają. "Ale gdzie się schowam?" - powiada on, a ona na to:
"Zaraz się dowiesz" - no a później jeszcze: "Pamiętaj... Kwadrans po szóstej". No to
pomyślałam: "Aha! to taka ty jesteś, elegancka damo! Wracasz z pracy i zaraz
spotykasz się z chłopem! Wpuszczasz go do domu! Panna Blacklock nie byłaby
zadowolona. Przepędziłaby cię, no nie? Popatrzę - myślałam - posłucham, a później
powiem pannie Blacklock". Teraz rozumiem, że się myliłam: jej nie chodziło o romans
z tym chłopcem. Przygotowywała rabunek i morderstwo. Ale pan powie, że zła,
głupia Mitzi zmyśla. Zabierze mnie pan do więzienia.
Inspektor zastanowił się poważnie. Mitzi najprawdopodobniej zmyśla. Oczywiście!
Ale może i nie zmyślać.
- Jest pani pewna, że to Rudi Scherz rozmawiał z panią Haymes? - zapytał ostrożnie.
- Ma się rozumieć! Dopiero co wyszedł z domu i widziałam, że z podjazdu skręcił w
stronę altany. No i zaraz wyszłam, żeby poszukać trochę ładnych zielonych pokrzyw.
"Ładne zielone pokrzywy w końcu października?" - pomyślał Craddock z
powątpiewaniem. Zrozumiał jednak, że Mitzi musiała znaleźć szybko jakiś pretekst
usprawiedliwiający zwyczajne podsłuchiwanie.
- Powtórzyła mi pani wszystko, co tamci mówili?
- Panna Bunner, ta, co to we wszystko nos wtyka, zaczęła wołać mnie i wołać. Mitzi!
Mitzi! No to musiałam odejść. Panna Bunner jest irytująca. Jaka irytująca! Wciąż się
tylko we wszystko wtrąca. Powiada, że nauczy mnie gotować! Ona! Wszystko, co
ugotuje, jest strasznie wodniste!
- Czemu nie powiedziała mi pani o tej rozmowie poprzednim razem? - zapytał
surowo inspektor.
- Bo zapomniałam... Nie myślałam, że to ważne. Dopiero później zrozumiałam, że
napad był wtedy zaplanowany. Zaplanowany z nią!
- Jest pani pewna, że to była pani Haymes?
- O tak! Jestem pewna! To złodziejka, ta pani Haymes. Złodziejka i wspólniczka
złodziei. Ile zarabia w ogrodzie? Mało! Tyle co nic dla takiej eleganckiej damy.
Chciała ograbić pannę Blacklock, która była dla niej taka dobra. To zła kobieta!
Bardzo zła!
- A gdyby tak - podjął Craddock, spoglądając bystro na Mitzi - gdyby tak ktoś
powiedział, że Rudi Scherz rozmawiał z panią?
Efekt był mniejszy, niż należałoby oczekiwać. Mitzi parsknęła tylko i podniosła głowę.
- Gdyby powiedział, że Rudi Scherz rozmawiał ze mną, to powiedziałby kłamstwo.
Kłamstwo! Kłamstwo! - powtórzyła z pogardą. - Oczernić kogoś łatwo, no nie? Ale w
Anglii trzeba dowieść tego, co się powiedziało. Tak mówiła mi panna Blacklock i
myślę, że mówiła prawdę. No nie? Ja nie rozmawiam z mordercami ani złodziejami.
Nie powie mi tak żaden angielski policjant! No, a jak ja ugotuję obiad, kiedy pan
będzie tu siedział i nic tylko gadał i gadał? Proszę wyjść z mojej kuchni! Muszę
przyrządzić sos.
Craddock posłusznie wyniósł się z kuchni, zachwiany nieco w podejrzeniach wobec
Mitzi. O Filipie Haymes mówiła z mocnym przekonaniem. Miała skłonności do
kłamstwa - na to wyglądało - ale w tej opowieści mogło być trochę prawdy. Osądził,
że warto porozmawiać z Filipa. Podczas pierwszego przesłuchania odniósł wrażenie,
że to spokojna, dobrze wychowana młoda osoba. Nie podejrzewał jej. Absolutnie nie
podejrzewał.
Do holu wyszedł tak zamyślony, że chciał otworzyć niewłaściwe drzwi. Panna
Bunner, która znajdowała się właśnie na schodach, przywołała go do porządku.
- Nie tędy, inspektorze! - zawołała. - Te drzwi się nie otwierają. Następne po lewej
stronie. Tyle tu mamy drzwi. Łatwo o pomyłkę.
- Rzeczywiście - przyznał Craddock, rozglądając się po holu. - Drzwi tutaj nie
brakuje.
Panna Bunner wyliczyła je uprzejmie.
- Pierwsze do gospodarskiego schowka, następne do szafy na wierzchnie okrycia i
do pokoju stołowego. A po drugiej stronie te ślepe, które pan usiłował otworzyć, drzwi
do salonu i pokoju kredensowego i jeszcze jednego pokoju, a na ostatku boczne
drzwi wyjściowe, wiodące do ogrodu. Łatwo o pomyłkę, prawda? Zwłaszcza jeżeli
chodzi o te ślepe drzwi i drugie do salonu. Sama się nieraz myliłam. Dawniej stół
zasłaniał ślepe drzwi, ale przestawiliśmy go dalej, pod ścianę.
Craddock spostrzegł już uprzednio niewyraźną linię poziomą przekreślającą filongi
ślepych drzwi. Obecnie uprzytomnił sobie, że to ślad po stole. Coś zaczęło mu świtać
w głowie.
- Aha... Stół został przestawiony. Dawno, proszę pani?
W rozmowie z Dorą Bunner nie trzeba było wyjaśniać, czemu stawia się takie lub
inne pytanie. Każde uważała za naturalne, gdyż była gadatliwa i z przyjemnością
udzielała informacji w najbardziej nawet błahych sprawach.
- Zaraz... Niech no pomyślę... Niedawno... Bardzo niedawno... Jakieś dziesięć dni
temu. Może dwa tygodnie.
- Dlaczego stół przestawiono?
- Dlaczego? Nie przypominam sobie dokładnie. Chyba chodziło o jakieś kwiaty... O
duży bukiet... Aha! Filipa Haymes prześlicznie układa kwiaty, jesienne liście, gałązki
we wszystkich kolorach. Wtedy zrobiła ogromny bukiet, taki, że jak się przechodziło,
zaczepiało się włosami. No więc Filipa powiedziała: "Najlepiej przesuńmy stół.
Zresztą bukiet będzie prezentował się lepiej na tle gołej ściany niż na tle drzwi".
Dlatego właśnie trzeba było zdjąć Wellingtona pod Waterloo. Nigdy nie lubiłam tej
ryciny. Teraz leży w schowku pod schodami.
- Tak naprawdę to nie są ślepe drzwi, proszę pani? - zapytał inspektor, spoglądając
na nie.
- Skąd znowu, inspektorze! Całkiem normalne. W swoim czasie prowadziły do
małego salonu, ale jak dwa pokoje połączono w jeden... Po co komu dwoje drzwi do
jednego pokoju? Wtedy zostały zabite na głucho.
- Zabite? Gwoździami, proszę pani? - dopytywał dalej ciekawie. - Może tylko
zamknięte na klucz?
- Zamknięte na klucz i chyba zaryglowane. Craddock spostrzegł rygiel u szczytu
drzwi. Spróbował go odsunąć. Ustąpił łatwo. Aż nazbyt łatwo.
- Kiedy te drzwi ostatnio otwierano? - zwrócił się do panny Bunner.
- Czy ja wiem? Chyba wiele lat temu. Odkąd tu jestem, nikt ich nie otwierał. Z całą
pewnością.
- Nie wie pani, gdzie może być klucz od nich?
- W holu, w tamtej szufladzie, jest cały stos kluczy. Prawdopodobnie znajdzie go pan
między nimi.
Craddock pośpieszył za Dorą Bunner i spojrzał z ciekawością w głąb szuflady.
Przetrząsnął klucze i wybrał jeden, wyglądający inaczej niż cała reszta. Klucz
pasował i gładko obracał się w zamku. Craddock pchnął ślepe drzwi, które ustąpiły
łatwo i bezszelestnie.
- Ostrożnie! - przestrzegła go panna Bunner. - Coś może stać przed drzwiami po
przeciwnej stronie. Nie otwieramy ich nigdy.
- Naprawdę? - zdziwił się i zaraz podjął poważnie i z naciskiem. - Ktoś, proszę pani,
niedawno otwierał te drzwi. Zamek i zawiasy są dobrze naoliwione.
Spojrzała nań z niemądrym zdziwieniem.
- Któż mógłby to zrobić? - zapytała.
- Tego właśnie chcę się dowiedzieć - odrzekł pochmurnie i pomyślał: "X z zewnątrz?
Nie! X był w tym domu. Piątkowego wieczoru był w salonie!".
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
FIP I EMMA
1
Tym razem panna Blacklock słuchała z większą uwagą. Craddock zdawał sobie
sprawę, że to kobieta inteligentna, która w sposób właściwy ocenia każde jego
słowo.
- Tak - powiedziała spokojnie. - To zmienia postać rzeczy. Nikt nie miał prawa
manipulować przy ślepych drzwiach. Nikt nie zrobił tego za moją wiedzą.
- Rozumie pani, co to znaczy? Ktoś z obecnych w salonie piątkowego wieczora mógł
wymknąć się tamtymi drzwiami, stanąć za napastnikiem i wystrzelić do pani.
- Niepostrzeżenie, niedosłyszalnie, nie zwracając niczyjej uwagi?
- Niepostrzeżenie, niedosłyszalnie, nie zwracając niczyjej uwagi. Proszę pamiętać, że
kiedy światło zgasło, wszyscy krzyczeli, poruszali się, wpadali jedni na drugich. No i
widać było jedynie oślepiający blask latarki elektrycznej.
- Rzeczywiście podejrzewa pan - podjęła z wolna panna Blacklock - że któraś z tych
osób, ktoś z moich poczciwych, bardzo tuzinkowych sąsiadów cichaczem opuścił
salon i usiłował mnie zamordować? Mnie? Ale dlaczego? Na miłosierdzie boskie,
dlaczego?
- Wydaje mi się, że odpowiedź na to pytanie winna znać pani.
- Nie znam inspektorze. Zapewniam pana, że nie znam.
- Zaczniemy od początku. Kto dziedziczy pani majątek w wypadku śmierci?
- Patryk i Julia - odrzekła dosyć opornie. - Meble i skromną rentę dożywotnią
zapisałam Bunny. Prawdę mówiąc, spadek po mnie będzie niewielki. Miałam papiery
wartościowe niemieckie i włoskie, które straciły wszelką wartość. No i podatki, niższe
teraz oprocentowanie kapitału... Nie! Stanowczo nie jestem warta morderstwa. Mniej
więcej rok temu ulokowałam znaczną część moich pieniędzy w rencie dożywotniej.
- Ale coś niecoś ma pani nadal i siostrzenica oraz siostrzeniec mogliby wejść w
posiadanie tego.
- Patryk i Julia mieliby zaplanować morderstwo? Nie! Nie mogę uwierzyć. Zresztą nie
mają złych warunków materialnych.
- Wie to pani na pewno?
- Nie. Opieram się tylko na tym, co od nich słyszałam. Ale nie chcę, nie mogę ich
podejrzewać. Kiedyś może będę warta morderstwa. Kiedyś, nie dzisiaj.
- Co pani przez to rozumie, proszę pani? - podchwycił skwapliwie Craddock.
- Rozumiem przez to, że kiedyś, może nawet niedługo, mogę zostać osobą bardzo
majętną.
- Ciekawe... Zechce pani wyjaśnić to dokładniej?
- Oczywiście. Pewno pan nie wie, że przez dwadzieścia lat z górą byłam sekretarką i
zaufaną współpracownicą Randalla Goedlera.
Inspektor żywo się zainteresował. Randall Goedler. Nazwisko głośne niegdyś w
świecie wielkich finansów. Jego śmiałe operacje i trochę teatralna reklama, jaką
zwykł się otaczać, pozostały nadal w pamięci ludzkiej. Umarł chyba w 1937 albo w
1938 roku.
- Słyszał pan może o nim, chociaż to dawne czasy? - podjęła panna Blacklock.
- Słyszałem. To był milioner.
- Multimilioner - poprawiła. - Ale jego majątek ulegał ciągłym zmianom. To, co zarobił
w jednej operacji, ryzykował w następnej. - Mówiła teraz z większym ożywieniem, a
jej oczy błyszczały pod wpływem wspomnień. - W każdym razie umarł jako człowiek
bardzo bogaty. Nie miał dzieci. Cały majątek zostawił w dożywocie żonie, pod
zarządem powierniczym. Po jej śmierci wszystko miało przypaść mnie: na własność i
bez ograniczeń.
Inspektor przypomniał sobie niby przez mgłę: tytuł nagłówka w gazecie: "Zaufana
sekretarka ma odziedziczyć kolosalną fortunę".
- W ciągu ostatnich dwunastu lat - podjęła panna Blacklock z żywym błyskiem w
oczach - miałam wspaniały motyw, by zamordować panią Goedler... Ale to chyba nie
przyda się panu, prawda?
- Bardzo przepraszam za następne pytanie, ale... Ale czy dla pani Goedler nie było to
bolesne, że jej mąż tak zadysponował majątkiem?
- Zbyteczna delikatność, inspektorze. Chciałby pan wiedzieć, czy Randall Goedler był
moim kochankiem? Nie. Nie był. Nie sądzę, by kiedykolwiek myślał o mnie w taki
sposób, a mnie z pewnością nie interesował. Kochał Bellę, swoją żonę, i był w niej
zakochany do śmierci. Jestem przekonana, że sporządził taki właśnie testament z
prostej wdzięczności. Widzi pan, inspektorze, niegdyś na początku kariery, kiedy nie
stał jeszcze na pewnych nogach, Randall był bardzo bliski katastrofy. Chodziło
zaledwie o kilka tysięcy funtów, a była to wielka gra, jak zawsze u niego, wielka i
pasjonująca. Omal nie rozbiło się wszystko o brak nieznacznej kwoty w gotówce. Ja
pośpieszyłam mu z pomocą. Miałam trochę pieniędzy, a w Randalla wierzyłam.
Wyprzedałam wszystkie walory i gotówkę oddałam jemu. To zadecydowało o
powodzeniu. W tydzień później Randall Goedler został prawdziwym bogaczem. Od
tej pory, inspektorze, traktował mnie prawie jak wspólniczkę. Tak! To były
pasjonujące dni! - zawołała i westchnęła. - Czułam się wtedy jak ryba w wodzie!
Później umarł nasz ojciec i zostałam sama z ciężko chorą siostrą. Musiałam zając się
nią i oczywiście zrezygnować z pracy. Randall umarł w dwa lata później. W czasie
naszej współpracy zbiłam moc pieniędzy i, prawdę mówiąc, nie liczyłam na żaden
spadek. Ale byłam wzruszona... tak!... wzruszona i dumna, że odziedziczę całą jego
fortunę, jeżeli Bella umrze wcześniej. A była to istota słaba, chorowita, której od
dawna wszyscy wróżyli rychłą śmierć. Myślę, że tak naprawdę biedaczek nie bardzo
wiedział, kogo obdarować. Bella to poczciwa, urocza istota i z testamentu męża była
chyba zadowolona. Obecnie mieszka w Szkocji. Od lat jej nie widziałam. Wysyłamy
sobie tylko życzenia noworoczne. Widzi pan, inspektorze, krótko przed wybuchem
wojny pojechałam z siostrą do sanatorium w Szwajcarii. Tam umarła na gruźlicę.
Panna Blacklock umilkła na chwilę. Później dodała:
- Do Anglii wróciłam mniej więcej rok temu.
- Nadmieniła pani, że rychło może zostać osobą bardzo majętną. Jak szybko?
- Wiem od pielęgniarki, która opiekuje się Bella Goedler, że stan jej pogarsza się
szybko... Może to być kwestia... Powiedzmy, paru tygodni - powiedziała panna
Blacklock i dodała zaraz z nutą smutku: - Teraz pieniądze nie będą miały dla mnie
większego znaczenia. Na swoje skromne potrzeby mam i tak aż nadto. Kiedyś
bawiłaby mnie gra na giełdzie, ale obecnie... Cóż? Człowiek się starzeje. W każdym
razie przyzna pan chyba, inspektorze, że gdyby Patryk i Julia chcieli mnie
zamordować z chęci zysku, byliby szaleńcami, nie czekając jeszcze tych kilku
tygodni?
- Naturalnie - zgodził się Craddock. - Ale co stałoby się, gdyby pani wyprzedziła
panią Goedler? Kto dostałby wtedy pieniądze?
- Wie pan co? Nie zastanawiałam się nad tym nigdy. Zapewne Fip i Emma -
powiedziała z uśmiechem, a Craddock spojrzał na nią bystro. - Może to brzmi
niedorzecznie - ciągnęła - ale gdybym wyprzedziła Bellę, spadek dostałby się
legalnemu potomstwu (tak brzmi prawniczy termin, prawda?) Soni, jedynej siostry
Randalla. Randall zerwał z nią kontakty, bo wyszła za człowieka, którego on uważał
za hochsztaplera i łajdaka.
- A był łajdakiem?
- Niewątpliwie. Ale, jak sądzę, musiał podobać się kobietom. To jakiś Grek czy
Rumun. Nazywał się... Jakże to? Aha! Stamfordis. Dymitr Stamfordis.
- I Randall wydziedziczył siostrę, kiedy zawarła ten związek małżeński?
- Sonia miała własny, pokaźny majątek. Ponadto Randall zaopatrywał ją w
kieszonkowe pod warunkiem, że mąż nie będzie mógł tknąć tych pieniędzy. Myślę,
że przy sporządzaniu testamentu prawnicy domagali się, żeby wyznaczył
spadkobierców na wypadek, gdybym ja umarła wcześniej niż Bella. Wtedy zapewne
niechętnie wymienił potomstwo Soni. Widzi pan, nie miał nikogo innego, a nie należał
do łudzi, którzy przeznaczają majątek na cele dobroczynne.
- Były dzieci z tego małżeństwa?
- Tak, Fip i Emma - roześmiała się panna Blacklock. - To brzmi śmiesznie, prawda?
Ale wiem tylko tyle, że w jakiś czas po zawarciu małżeństwa Sonia napisała do Belli z
prośbą, by powiedziała Randallowi, że ona jest bardzo szczęśliwa i właśnie urodziła
bliźnięta, którym dała imiona Fip i Emma. O ile mi wiadomo, Sonia już się później
nigdy nie odezwała. Ale, rzecz jasna, Bella mogłaby powiedzieć panu więcej.
Wyglądało na to, że panna Blacklock ożywiła się własną opowieścią. Inspektor
Craddock nie miał wesołej miny.
- Wynika stąd - powiedział - że są co najmniej dwie osoby, które weszłyby w
posiadanie olbrzymiej fortuny, gdyby pani została zamordowana w piątkowy wieczór.
Myli się pani, twierdząc, że nikomu pod słońcem nie mogłoby zależeć na pani
śmierci. Co najmniej dwie osoby odniosłyby wówczas korzyść. W jakim wieku może
być to rodzeństwo?
Panna Blacklock zmarszczyła czoło.
- Zaraz... tysiąc dziewięćset dwudziesty drugi rok... Trudno przypomnieć sobie
dokładnie. Brat i siostra mają teraz jakieś dwadzieścia pięć... dwadzieścia sześć lat.
Ale... - twarz jej spoważniała - ale nie sądzi pan przecież...
- Sadzę - przerwał - że ktoś strzelał do pani i chciał panią zabić. Sądzę, że ta sama
osoba bądź te same osoby mogą podjąć następną próbę. Byłbym rad, proszę pani,
gdyby pani zechciała być bardzo ostrożna. Jedno morderstwo, starannie
zaplanowane, nie udało się. Obawiam się, że może nastąpić druga próba, i to
wkrótce.
2
Filipa Haymes wyprostowała się i z wilgotnego czoła odgarnęła kosmyk włosów.
Zajęta była pieleniem rabatki kwiatowej.
- Słucham pana, inspektorze?
Zmierzyła go pytającym wzrokiem, on zaś przyjrzał się tym razem uważniej niż
poprzednio. Tak, to ładna dziewczyna, typ na wskroś angielski, o popielatoblond
włosach i pociągłej twarzy. Zarys ust i podbródka znamionujący upór. Powściągliwa,
stanowcza. Błękitne oczy spoglądają śmiało i nic z nich wyczytać nie sposób. "Taka
dziewczyna - pomyślał Craddock - umiałaby dochować tajemnicy".
- Przykro mi - powiedział - że znów naprzykrzam się pani przy pracy, wolałem jednak
nie czekać do przerwy obiadowej. Zresztą wydaje mi się, że łatwiej i swobodniej
porozmawiamy tutaj, z dala od Little Paddocks.
- Słucham pana, inspektorze? - powtórzyła spokojnie, nie wykazując zbytniego
zainteresowania.
"Ale czy w jej głosie nie zabrzmiał niepokój? - pomyślał Craddock. - Bo ja wiem?
Może to tylko złudzenie?"
- Dziś z rana złożono zeznanie, które dotyczy pani. Filipa lekko uniosła brwi.
- Powiedziała mi pani, że Rudi Scherz był jej zupełnie nieznany.
- Tak.
- Powiedziała mi pani, że pierwszy raz zobaczyła go pani, gdy już nie żył. Czy to się
zgadza?
- Oczywiście. Nigdy przedtem go nie widziałam.
- A nie rozmawiała z nim pani w Little Paddocks, w altanie?
- W altanie? - powtórzyła. Craddock był prawie pewien, że w jej głosie dosłyszał ton
przestrachu.
- Tak, proszę pani.
- Kto to powiedział?
- Powiedziano mi, że rozmawiała pani z tym człowiekiem. Rudi Scherz pytał, gdzie
mógłby się ukryć. Pani obiecała, że mu pokaże. Była mowa o porze, o godzinie
kwadrans po szóstej. W dniu napadu Rudi Scherz wysiadł z autobusu w Chipping
Cleghorn właśnie kwadrans po szóstej.
Przez chwilę panowało milczenie. Później Filipa roześmiała się krótko, pogardliwie.
Wyraz twarzy miała rozbawiony.
- Nie wiem, kto powiedział to panu, ale mogę się domyślić. To głupia, niezdarnie
sklecona bajka, powodowana, ma się rozumieć, złością. Nie wiem, z jakiego powodu,
ale Mitzi nie cierpi mnie jeszcze bardziej niż innych domowników.
- Zaprzecza pani?
- Oczywiście. To kłamstwo... Nie znałam tego człowieka, nigdy w życiu go nie
widziałam i nie było mnie wtedy w Littłe Paddocks. Pracowałam tamtego rana.
- Jakiego rana? - podchwycił łagodnie.
Nastąpiła krótka pauza. Filipa zatrzepotała powiekami.
- Codziennie rano pracuję tutaj. Na przerwę obiadową wychodzę dopiero o pierwszej
- odparła i dorzuciła zaraz z nutą lekceważenia. - Nie warto słuchać tego, co
opowiada Mitzi. Kłamie jak najęta.
- I co? - powiedział Craddock, gdy odchodził w towarzystwie sierżanta Fletchera. -
Mamy całkowicie sprzeczne zeznania dwu młodych kobiet. Której wierzyć?
- Wszyscy utrzymują zgodnie, że ta cudzoziemka kłamie - odrzekł Fletcher. - Mam
pewne doświadczenia z cudzoziemcami i wiem, że kłamstwo przychodzi im łatwiej
niż mówienie prawdy. No i nie ulega wątpliwości, że ta Mitzi żywi jakieś urazy do pani
Haymes.
- Więc, na moim miejscu, uwierzyłby pan pani Haymes?
- Tak jest, inspektorze. Gdyby nie było konkretnych przeciwwskazań.
W gruncie rzeczy Craddock nie widział przeciwwskazań... Może tylko wspomnienie
zbyt nieruchomych błękitnych oczu i gładko wypowiedziane słowa "tamtego rana".
Był absolutnie pewien, że nie wymienił pory dnia, kiedy została podsłuchana
rozmowa w altanie.
Jednakże panna Blacklock - a jeżeli nie ona, to panna Bunner - mogły przecież
wspomnieć o wizycie młodego cudzoziemca, który chciał wyszachrować pieniądze
na powrót do Szwajcarii. W rezultacie Filipa Haymes miała prawo sądzić, że
rozmowa w altanie odbyła się właśnie tamtego rana. To prawdopodobne, lecz
Craddock był nadal przekonany, że w głosie Filipy dźwięczał strach, gdy zapytała: "W
altanie?"
Uznał, że warto się jeszcze nad tym zastanowić.
3
W ogrodzie na probostwie było przyjemnie. Anglię nawiedziła jesienna fala ciepła,
urocze babie lato, a jednocześnie denerwujące, jak ocenił inspektor Craddock.
Siedział na leżaku, który przyniosła dla niego zaradna Bułeczka, nim wyszła na
zebranie Koła Chrześcijańskich Matek, a obok, spowita w szale i z grubym pledem
na kolanach, siedziała panna Marple, zajęta robótką na drutach. Blask słońca,
spokój, miarowe postukiwanie drutów panny Marple - wszystko to usposabiało
Craddocka sennie. A jednocześnie opanował go jakiś koszmarny nastrój. Często
bywa tak w marzeniach sennych - utajony lęk systematycznie przybiera na sile i
ostatecznie uczucie błogości przemienia się w grozę.
- Nie powinna pani tutaj przebywać - odezwał się nieoczekiwanie.
Druty przestały postukiwać. Spokojne porcelanowobłękitne oczy spojrzały nań z
zainteresowaniem.
- Wiem, do czego pan zmierza, dobry, troskliwy chłopcze. Ale wszystko w porządku.
Ojciec Bułeczki, proboszcz naszej parafii, duchowny głębokiej wiedzy, i jej matka,
kobieta wybitna o niebywałej wprost sile charakteru, to moi starzy przyjaciele,
inspektorze. Kuruję się w Medenham, jest więc całkiem naturalne, że przyjechałam
tutaj, by spędzić pewien czas u państwa Harmon.
- Tak... Zapewne... Ale niech pani nie zajmuje się cudzymi sprawami. Jestem
przekonany, głęboko przekonany, że to może być niebezpieczne.
- Cóż, my, starsze panie, stale zajmujemy się cudzymi sprawami. Wyglądałoby
dziwnie i jeszcze bardziej podejrzanie, gdybym teraz tego zaniechała. Rozumie pan?
Pytania o licznych wspólnych znajomych w rozmaitych częściach świata, pytanie, czy
ludzie pamiętają takiego a takiego albo czy może przypominają sobie, kogo w swoim
czasie poślubiła córka lady jakiejś tam? To wszystko może być pomocne, prawda?
- Pomocne? - zdziwił się Craddock.
- Tak. Może być pomocne przy sprawdzaniu, czy ludzie są rzeczywiście tymi, za
których się podają - wyjaśniła i podjęła żywo: - Bo takie właśnie sprawy trapią pana,
prawda? Pod tym względem świat zmienił się od czasu wojny. Weźmy na przykład
taką miejscowość jak Chipping Cleghorn. Jest bardzo podobna do Saint Mary Mead,
gdzie mieszkam. Piętnaście lat temu wiedziano tam dokładnie wszystko o
wszystkich. Państwo Bantry z pałacu, państwo Hartnell i Price-Ridley, i Weatherby to
ludzie, których rodzice, dziadkowie lub przynajmniej wujowie i ciotki zamieszkiwali
przed nimi w Saint Mary Mead. Jeżeli sprowadzał się ktoś nowy, był zaopatrzony w
listy polecające lub też okazywało się rychło, że służył w tym samym pułku bądź na
tym samym okręcie co ktoś z dawniejszych mieszkańców. Jeżeli pojawiał się ktoś
obcy, naprawdę obcy, wszyscy stronili od niego i węszyli, póki nie dowiedzieli się, co
to naprawdę za jeden.
Panna Marple pokręciła głową.
- Po wojnie czasy się zmieniły - podjęła. - Teraz w każdej osadzie, każdym
prowincjonalnym miasteczku mieszkają ludzie, którzy nie mają żadnych związków z
tym miejscem i jego przeszłością. Kupują pałacowe rezydencje, małe domki
przystosowują do swoich potrzeb i wymagań, a wiadomo o nich tyle, ile sami o sobie
opowiadają. Pozjeżdżali się, rozumie pan, z całego świata, z Indii, z Chin,
Hongkongu, a wśród nich trafiają się i tacy, którzy dawnymi czasy rezydowali w
różnych takich uzdrowiskach Francji lub na jakichś dziwnych wyspach albo uciułali
jaki taki mająteczek i stać ich na to, żeby nie pracować. Ale nikt dzisiaj nie wie, kim
są ci przybysze naprawdę. Mogą mieć w domach indyjskie brązy i posługiwać się
anglo-hinduskim żargonem. Mogą dekorować ściany widokami Taorminy i mówić o
tamtejszym kościele angielskim oraz angielskiej bibliotece, jak panna Hinchliffe i
panna Murgatroyd. Być może przyjechali z południowej Francji lub całe życie spędzili
na Wschodzie. Ludzie przyjmują ich na słowo i nie czekają, aż przyjdzie list od
przyjaciół z wiadomością, że tacy to a tacy są uroczą rodziną, znaną im od wieków.
To właśnie niepokoiło Craddocka. Irytował się, że nic nie wie. Oto ma do czynienia z
osobnikami zaopatrzonymi w kartki żywnościowe i dowody tożsamości - nowiutkie,
schludne dowody tożsamości z numerami, lecz bez fotografii i odcisków palców.
Każdy może postarać się o dogodny dla siebie dowód tożsamości i może po części
dlatego zanikają stopniowo subtelne związki, jakie łączyły dawniej angielską
społeczność prowincjonalną. W wielkim mieście na ogół nie zna się sąsiadów. Dziś
nie zna się ich również na prowincji, choć niektórym wydaje się inaczej.
Z powodu naoliwionych drzwi Craddock wiedział na pewno, że piątkowego wieczoru
w salonie Letycji Blacklock znalazł się ktoś, kto nie był miłym, życzliwym sąsiadem,
za jakiego uchodził. Dlatego właśnie obawiał się o pannę Marple - osobę starszą,
kruchą i obdarzoną wyczulonym zmysłem spostrzegawczości.
- Takich ludzi możemy w pewnym sensie skontrolować - powiedział, lecz orientował
się, naturalnie, że to niełatwa sprawa.
Indie, Chiny, Hongkong, południowa Francja... Trudniej przedstawia się to dziś niż
przed piętnastoma laty. Nie brak przecież w kraju osób poruszających się swobodnie
z cudzymi kartami tożsamości, "pożyczonymi" od ludzi, których spotkała gwałtowna
śmierć w wielkich miastach. Istnieją organizacje, setki przestępczych organizacji
zajmujących się skupowaniem lub fałszowaniem dowodów tożsamości i kartek
żywnościowych. Prawie każdego da się skontrolować. Oczywiście. Ale kontrola
wymaga czasu, którego właśnie brakowało inspektorowi, gdyż wdowa po Randallu
Goedlerze była bliska, bardzo bliska śmierci.
Wówczas - zatroskany i zmęczony, rozmarzony słonecznym blaskiem i ciepłem -
powiedział pannie Marple o dawnym szefie Letycji Blacklock, o Fipie i Emmie.
- Dwa imiona - ciągnął - lub raczej dwa zdrobnienia. Ta para może nie żyć. A może
mieszkać gdzieś w Europie, otoczona szacunkiem. Albo jedno z nich czy obydwoje
mogą znajdować się teraz tutaj, w Chipping Cleghorn. Mają około dwudziestu pięciu
lat... - mówił dalej, jak gdyby myślał na głos. - Kto pasuje do tego wieku?...
Siostrzenica i siostrzeniec czy też para młodych kuzynów?... Ciekawe, kiedy ich
ostatnio widziała?
- Tego dowiem się dla pana - podchwyciła cicho panna Marple.
- Nie! Bardzo panią proszę...
- Proszę się nie obawiać, inspektorze. To prosta sprawa. Bardzo prosta. Nikt nawet
się nie spostrzeże, bo, rozumie pan, będzie przeprowadzona nieoficjalnie. Jeżeli coś
jest nie w porządku, pan nie obudzi ich czujności.
"Fip i Emma - pomyślał Craddock. - Fip i Etruria?" Miał już obsesję na punkcie tej
pary. Przystojny, zadzierzysty młody człowiek i ładna dziewczyna o lodowatym
spojrzeniu...
- Zapewne dowiem się więcej w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin -
powiedział. - Jadę do Szkocji. Pani Goedler chyba wie o nich coś niecoś... Jeżeli,
oczywiście, będzie w stanie mówić.
- To rozumne posunięcie... - Panna Marple zawahała się na moment. - Mam
nadzieję, że zalecił pan pannie Blacklock, by była bardzo ostrożna?
- Tak. Oczywiście. I zostawię tu człowieka, który dyskretnie będzie wszystko
obserwował.
Nie miał odwagi spojrzeć w oczy pannie Marple, która musiała być zdania, że
policjant, obserwujący wszystko dyskretnie, nie na wiele się przyda, gdy rzecz dzieje
się w rodzinnym kręgu.
- No i proszę pamiętać, że ostrożność zaleciłem również pani - powiedział, zwracając
się w jej stronę.
- Zapewniam, inspektorze - odparła - że potrafię dbać o siebie.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
PANNA MARPLE PRZYCHODZI NA PODWIECZOREK
Panna Blacklock czuła się trochę nieswojo, gdy na podwieczorek przyszła pani
Harmon ze swoim gościem, ale ów gość - panna Marple - nie mógł tego zauważyć,
bo widział pannę Blacklock po raz pierwszy.
Starsza pani była urocza i sprawiała wrażenie, że lubi niezłośliwe plotki. Od razu
ujawniła się jako osoba żywo zainteresowana kwestią włamań oraz włamywaczy.
- Potrafią dostać się wszędzie, droga pani - mówiła, zwracając się do gospodyni. -
Absolutnie wszędzie! Tyle teraz tych nowych, amerykańskich metod. Osobiście mam
zaufanie do bardzo staroświeckiego urządzenia, do zwyczajnego, mocnego haczyka.
Włamywacz łatwo poradzi sobie z zamkiem, odsunie rygiel, ale z haczykiem nie da
sobie rady. Próbowała pani kiedy haczyka?
- Nie bardzo znamy się tu na zamkach - uśmiechnęła się panna Blacklock. - Prawdę
mówiąc, nie mamy nic, co mogłoby skusić włamywacza.
- Dobry jest także łańcuch przy drzwiach - radziła dalej starsza pani. - Wtedy służąca
robi tylko małą szparę, widzi, kto stoi po przeciwnej stronie drzwi, a napastnik nie
może wedrzeć się siłą.
- Mitzi, nasza uciekinierka z kontynentu, byłaby zachwycona czymś takim.
- Przerażający musiał być ten napad, o którym Bułeczka tyle mi opowiadała - podjęła
panna Marple.
- Śmiertelnie się wystraszyłam! - podchwyciła Bułeczka.
- Istotnie. Zdarzenie było okropne - przyznała pani domu.
- Łaska boska, doprawdy, że ten człowiek potknął się i zastrzelił. Włamywacze są
dzisiaj bardzo groźni. Ale jak on dostał się do domu?
- My, proszę pani, nie bardzo dbamy o zamykanie drzwi.
- Ach, Letty! - zawołała panna Bunner. - Zapomniałam ci powiedzieć, że dziś z rana
inspektor był jakiś dziwny. Koniecznie chciał otworzyć ślepe drzwi... O te, z których
nigdy nie korzystamy. Wszędzie szukał klucza i ostatecznie powiedział, że drzwi
zostały naoliwione. Ale nie wyobrażam sobie, czemu ktoś miałby... - urwała nagle i
zastygła z otwartymi ustami, bo zbyt późno dostrzegła alarmujące znaki panny
Blacklock.
- Ach, Letty, przykro mi... Letty, strasznie cię przepraszam! ... Jaka ja jestem głupia!
- Nic wielkiego - powiedziała panna Blacklock, lecz najwyraźniej była rozdrażniona. -
Wydaje mi się tylko, że inspektor Craddock nie życzyłby sobie rozgłosu na ten temat.
Nie wiedziałam, że byłaś z nim, Doro. Pani to chyba rozumie? - zwróciła się do pani
Harmon.
- O tak! Słówka nie piśniemy nikomu! Prawda, ciociu Jane? Ale zastanawia mnie,
czemu ten czło... - umilkła i pogrążyła się w myślach.
- Mój Boże! - wybuchnęła panna Bunner, nadal zdenerwowana i przygnębiona. - Ja
zawsze, zawsze mówię nie to, co trzeba! Masz tylko kłopot ze mną, Letty!
- Nic podobnego - odparła spokojnie panna Blacklock.
- Jesteś dla mnie, Doro, wielką pociechą i podporą. A zresztą, w takiej dziurze jak
Chipping Cleghorn i tak nie utrzyma się sekretu.
- Właśnie! - podchwyciła panna Marple. - To święta prawda. Wszelkie wiadomości
przedostają się w sposób rzeczywiście zadziwiający. Ma się rozumieć, przyczynia się
do tego służba, ale nie tylko ona, bo kto dziś trzyma służbę? A przychodnie
sprzątaczki są chyba jeszcze gorsze, bo chodzą do różnych domów i skwapliwie
rozpowszechniają plotki.
- Mam! - zawołała niespodziewanie pani Harmon. - Jeżeli dało się otworzyć te ślepe
drzwi, ktoś mógł po ciemku wyjść z salonu i zainscenizować napad... Ale, oczywiście,
nikt tak nie postąpił, bo był to przecież jakiś człowiek z hotelu Royal. Czy aby on?...
Tak czy inaczej, nie rozumiem... - urwała znów i zmarszczyła czoło.
- Czy w tym pokoju rozegrała się ta scena? - zapytała panna Marple i tonem
usprawiedliwienia zwróciła się do pani domu: - Pewno uzna mnie pani za ciekawską,
ale to rzeczywiście niezwykła historia. O czymś takim czytuje się nieraz w prasie, ale
żeby miało przytrafić się komuś znajomemu! Chciałabym zatem...
Wysłuchała obszernego, chociaż mętnego sprawozdania Bułeczki oraz panny
Bunner - z drobnymi poprawkami i sprostowaniami pani domu.
W trakcie tej rozmowy nadszedł Patryk, wziął w niej czynny udział, a nawet posunął
się tak daleko, że z powodzeniem odegrał rolę, w której pierwotnie wystąpił Rudi
Scherz.
- A ciocia Letty - mówił - była tam, w rogu, pod arkadą. Pójdź, stań tam, ciociu.
Panna Blacklock wykonała polecenie i wówczas pokazano pannie Marple dziury po
wydobytych pociskach.
- Cudowne ocalenie - westchnęła. - Widzę w tym palec Opatrzności!
- Właśnie chciałam poczęstować gości papierosami - wyjaśniła panna Blacklock i
wskazała dużą srebrną szkatułkę stojącą na stoliku.
- Wszyscy palą teraz tak nieuważnie - powiedziała Dora Bunner tonem przygany. -
Nic nie szanują przyzwoitych mebli jak dawniej. O! Proszę spojrzeć na ten śliczny
stolik. Ktoś okropnie przypalił go papierosem. Wstyd, słowo daję!
Pani domu westchnęła.
- Niekiedy przywiązujemy zbyt wiele wagi do swoich mebli.
- Ale to taki śliczny stolik, Letty.
Panna Bunner troszczyła się o rzeczy przyjaciółki, tak jak gdyby należały do niej.
Bułeczka była zdania, że taki brak zazdrości to ujmująca cecha charakteru.
- Istotnie śliczny stolik - przyznała uprzejmie panna Marple. -1 jaka piękna lampa z
porcelany!
Panna Bunner przyjęła pochwałę tak, jak gdyby to ona była właścicielką lampy.
- Urocza, prawda? Stare Drezno. Mamy dwie takie. Druga jest chyba w gościnnym
pokoju.
- Ty, Doro, wiesz zawsze, gdzie czego szukać w tym domu - powiedziała wesoło
panna Blacklock. - Albo wydaje ci się, że wiesz. A dbasz o moją własność bardziej
niż ja sama.
- Bo lubię ładne rzeczy - odpowiedziała zarumieniona Dora z żalem i urazą w głosie.
- Przyznaję szczerze - zabrała głos panna Marple - że bardzo jestem przywiązana do
kilku moich skromnych drobiazgów. Łączy się z nimi mnóstwo wspomnień. Albo
fotografie, prawda? Ludzie mało sobie dziś cenią rodzinne fotografie. Ja skrzętnie
przechowuję zdjęcia wszystkich moich siostrzeńców i siostrzenic w rozmaitym wieku,
od niemowlęcego.
- Aha! Także moje! - podchwyciła Bułeczka. - Okropne! Miałam wtedy trzy lata.
Zezuję i trzymam w objęciach foksteriera.
- Myślę, że ciocia - zwróciła się panna Marple do Patryka - ma wiele pańskich
fotografii?
- Cóż... My jesteśmy bardzo daleko spokrewnieni - odpowiedział.
- Zdaje mi się, Pat, że Elinor przysłała mi raz twoje zdjęcie jako niemowlęcia -
uśmiechnęła się panna Blacklock.
- Ale nie zachowałam go chyba. Prawdę mówiąc, nie pamiętam nawet, ile dzieci
miała Elinor i jakie im dała imiona. Dowiedziałam się tego, kiedy napisała mi, że
jesteście w Anglii.
- Jeszcze jeden znak naszych czasów - powiedziała panna Marple. - Często nie zna
się dzisiaj wcale młodszego pokolenia krewniaków. Byłoby to niepodobieństwem
dawniej, gdy urządzano wielkie zjazdy familijne.
- Matkę Pata i Julii widziałam ostatni raz przed trzydziestu laty, na jej weselu. Ładna
była z niej wtedy dziewczyna - powiedziała pani domu.
- Dlatego też ma takie ładne dzieci - uśmiechnął się Patryk.
- Ciociu! - zawołała Julia. - Przecież ty masz wspaniały stary album! Pamiętasz?
Oglądaliśmy go któregoś dnia. Ach, te kapelusze!
- A uważałyśmy się wówczas za elegantki - westchnęła panna Blacklock.
- Nic dziwnego, ciociu Letty - roześmiał się Patryk. - Za jakieś trzydzieści lat Julia
natknie się na swoje zdjęcie i również powie, że wyglądała jak czupiradło.
- Czy poruszyłaś, ciociu, temat celowo? - zapytała Bułeczka, gdy z panną Marple
wracały na probostwo. - Mam na myśli całą tę rozmowę o fotografiach.
- Widzisz, moja droga, dzięki temu zdobyłam interesującą wiadomość, że panna
Blacklock do niedawna wcale nie znała siostrzenicy ani siostrzeńca... Tak... Sądzę,
że inspektor Craddock także będzie tym bardzo zainteresowany.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
PRZEDPOŁUDNIOWE GODZINY W CHIPPING CLEGHORN
1
Edmund Swettenham niepewnie usiadł na walcu ogrodowym.
- Dzień dobry, Filipo.
- Dzień dobry.
- Pracujesz ciężko?
- Umiarkowanie.
- A co robisz?
- Nie widzisz?
- Nie widzę. Nie jestem ogrodnikiem. Dłubiesz w ziemi i tyle.
- Przepikowuję sałatę.
- Przepikowujesz? Dziwaczne wyrażenie!
- Życzysz sobie czegoś? - zapytała chłodno.
- Naturalnie! Życzę sobie patrzeć na ciebie. Spojrzała nań z ukosa.
- Wolałabym, żebyś tutaj nie przychodził. Pani Lucas będzie niezadowolona.
- Jest przeciwna twoim wielbicielom?
- Nie pleć głupstw!
- Wielbiciel to właściwe określenie. Wiernie oddaje moją sytuację. Uwielbienie na
przyzwoitą odległość, ale z uporem.
- Idź sobie! Proszę cię, Edmundzie. Nie masz tu nic do roboty.
- Omyłka - podchwycił z nutą triumfu. - Mam tu coś do roboty! Dziś z rana pani Lucas
zatelefonowała do mojej mamy i powiedziała, że ma mnóstwo dyń.
- Tak. Całe stosy.
- I że za słoik miodu może dać ich parę.
- O! To nieuczciwa zamiana. Obecnie trudno znaleźć nabywców na dynie. Wszyscy
sami mają ich mnóstwo.
- Ma się rozumieć. Właśnie dlatego pani Lucas telefonowała. Poprzednim razem
proponowała zbierane mleko... Uważasz? Zbierane!... Za sałatę! A był to początek
sezonu i jedna główka sałaty kosztowała szylinga.
Filipa nic nie powiedziała. Edmund wyciągnął z kieszeni słoik miodu.
- Spójrz - powiedział. - To moje alibi, najoczywistsze, nieodparte. Jeżeli pojawi się tu
wydatny biust pani Lucas, powiem, oczywiście, że przyszedłem po te dynie. O chęć
flirtu niepodobna mnie będzie posądzić.
- Aha... Rozumiem.
- Och, Filipo, dlaczego jesteś taka? - wybuchnął nagle. - Co kryją twoje piękne,
regularne rysy? Co myślisz? Co czujesz? Jesteś szczęśliwa, zrozpaczona, pełna
lęku? Jaka? Coś musi dziać się w tobie.
- Jest to wyłącznie moja sprawa.
- I moja także. Chcę, abyś coś mówiła. Chcę zgłębić myśli w tej twojej spokojnej
głowie. Mam prawo wiedzieć. Słowo daję! Nie chciałem zakochać się w tobie.
Chciałem siedzieć spokojnie i pisać książkę o tym, jak podły jest świat. Diablo łatwo
się mądrzyć na temat podłości wszystkich i wszystkiego. To zresztą kwestia
przyzwyczajenia. Wszystko jest kwestią przyzwyczajenia i mody. Po tamtej wojnie
ludzie zbzikowali na punkcie seksu. Teraz przyszła kolej na frustrację. To wychodzi
na jedno. Ale czemu o tym wszystkim gadamy? Zacząłem mówić o nas dwojgu. No i
zbiłaś mnie z tropu. Nie pośpieszyłaś z pomocą.
- Czego ty chcesz ode mnie? Co miałam zrobić?
- Mówić! Mówić o wszystkim. Co z twoim mężem? Wielbisz go, a on nie żyje, więc
zamknęłaś się niby ostryga? Czy tak? Niech będzie! Wielbisz go, a on nie żyje.
Mężowie innych dziewczyn, bardzo wielu dziewczyn, także nie żyją, a niektóre
naprawdę ich kochały. No i opowiadają o tym w barach, popłakują trochę, jak się
zaleją, a później idą z kimś do łóżka, dla poprawy samopoczucia. To jeden ze
sposobów przełamania impasu. I ty, Filipo, musisz jakoś swój impas przełamać.
Jesteś młoda. Jesteś ładna i ja kocham cię, jak wszyscy diabli! Mów o tym swoim
mężu, powiedz mi o nim wszystko.
- Nie mam nic do powiedzenia. Poznaliśmy się i pobraliśmy.
- Musiałaś być bardzo młoda?
- Z pewnością za młoda.
- Aha! Nie byłaś z nim szczęśliwa? Powiedz mi coś więcej, Filipo!
- Nic więcej nie mam do powiedzenia. Pobraliśmy się i chyba byliśmy szczęśliwi, jak
większość małżeństw. Urodził się Harry. Ronald został wysłany do Włoch i tam... i
tam poległ.
- A obecnie jest Harry?
- A obecnie jest Harry.
- Lubię go. To naprawdę miły dzieciak. On mnie też lubi. Doskonale się zgadzamy. I
co, Filipo? Zostaniesz moją żoną? Możesz dalej pracować w ogrodzie, ja zajmę się
moją książką, a w czasie wolnym od pracy będziemy się cieszyć sobą. Przy
zastosowaniu odpowiedniej taktyki może uda nam się nie mieszkać z moją mamą. A
ona potrząśnie trochę kabzą, by pomóc ukochanemu syneczkowi. Lubię
pasożytować, pisuję kiepskie książki, mam krótki wzrok i jestem piekielnie gadatliwy.
Oto moje złe strony. Popróbujesz? - zapytał Edmund.
Filipa zmierzyła go spojrzeniem. Wysoki, raczej poważny młody mężczyzna w
dużych okularach i o dość niespokojnym wyrazie twarzy. Jasną czuprynę miał w
nieładzie, a na jego twarzy widniał uśmiech życzliwej zachęty.
- Nie - odpowiedziała.
- Stanowczo nie?
- Stanowczo.
- Dlaczego?
- Nic o mnie nie wiesz.
- Innych przeszkód nie ma?
- Są. Ty w ogóle nic nie wiesz. O niczym.
- Hm... Może masz rację - odrzekł po krótkim namyśle. - Ale czy ktokolwiek coś w
ogóle wie? Filipo! Ukochana...
Urwał nagle na dźwięk zbliżającego się przeraźliwego szczekania.
- Pani Lucas będzie...
- Bodaj ją licho! Daj tę przeklętą dynię.
2
Sierżant Fletcher gospodarował samodzielnie w Little Paddocks.
Mitzi miała wolny dzień i przy takich okazjach wyjeżdżała zawsze do Medenham
Wells autobusem o jedenastej. Panna Blacklock pozostawiła sierżantowi wolną rękę i
wyszła z domu z panną Bunner.
Fletcher pracował szybko. Ktoś naoliwił ślepe drzwi. Oczywiście nie wiadomo kto,
lecz bez wątpienia po to, by po zgaśnięciu światła opuście ukradkiem salon. Mitzi nie
wchodzi w rachubę, gdyż ona nie musiałaby korzystać z tych drzwi.
Kto zatem pozostaje? Sąsiedzi - medytował sierżant - też właściwie nie wchodzą w
rachubę. Jakim cudem mogłaby się im trafić sposobność naoliwienia ślepych drzwi?
Pozostają Patryk i Julia Simmonsowie, Filipa Haymes i ewentualnie Dora Bunner.
Tego ranka młodzi Simmonsowie byli w Milchester, Filipa Haymes pracowała w
ogrodzie. Sierżant Fletcher mógł zgłębiać wszelkie tajemnice domu. Jednakże dom
sprawiał zawód na każdym kroku - absolutnie nie budził podejrzeń. Fletcher -
specjalista od elektryczności - nie potrafił znaleźć w sieci nic, co wskazywałoby na
przyczynę krótkiego spięcia. Szybko przetrząsnął pokoje domowników i zastał
wszędzie irytującą normalność. W sypialni Filipy Haymes były fotografie chłopca o
poważnych oczach, jego zdjęcia jako małego dziecka, plik uczniowskich listów, parę
programów teatralnych. Julia miała pełną szufladę amatorskich zdjęć z południowej
Francji - fotografie z plaży, jakaś willa pośród kwitnącej mimozy. Patryk
przechowywał różne pamiątki z czasów służby na morzu, a Dora Bunner kilka nie
budzących podejrzeń drobiazgów osobistych.
"A przecież ktoś z domowników musiał naoliwić drzwi" - pomyślał sierżant.
Rozmyślania przerwały mu jakieś odgłosy dobiegające z parteru. Szybko wyszedł na
podest schodów i spojrzał w dół.
W holu stała pani Swettenham. Niosła koszyk przewieszony przez rękę. Zajrzała do
salonu, cofnęła się, wróciła do holu i, zniknąwszy w pokoju stołowym, wyszła stamtąd
bez koszyka.
Nagle deska skrzypnęła, być może pod nogą sierżanta, więc odwróciła głowę i
zawołała:
- Czy to panna Blacklock?
- Nie, proszę pani. To ja.
Pani Swettenham wydała cichy okrzyk:
- Och! Jakże mnie pan przestraszył. Pomyślałam, że to następny włamywacz.
Fletcher zszedł na dół.
- Jak widać, dom jest słabo zabezpieczony - powiedział. - Czy zawsze każdy może
wchodzić i wychodzić, kiedy zechce?
- Przyniosłam trochę pigwy - wyjaśniła. - Tu jej nie mają, a panna Blacklock chce
zrobić pigwową galaretkę. Koszyk zostawiłam w jadalni.
Uśmiechnęła się do sierżanta.
- Aha... Rozumiem. Zastanawia się pan, jak weszłam, prawda? Po prostu bocznymi
drzwiami. Wszyscy odwiedzamy sąsiadów, kiedy chcemy. Nikomu nie przychodzi do
głowy, aby ryglować drzwi przed zmierzchem. Widzi pan, byłoby niewygodnie, jakby
człowiek przyniósł coś i nie mógł tego zostawić. To nie dawne czasy! Wtedy dzwoniło
się i ktoś ze służby zawsze otwierał - zrobiła krótką pauzę i westchnęła. - W Indiach,
dobrze pamiętam, mieliśmy osiemnastu służących! Nie licząc niani, która tam
nazywa się ayah. Nie było w tym nic dziwnego. W domu moich rodziców też była
trójka służby, a matka uważała zawsze, że to okropna nędza, jeśli nie można sobie
pozwolić na podkuchenną. Muszę przyznać, sierżancie, że życie w obecnych
czasach wydaje mi się bardzo dziwne, chociaż wiem, że nie należy narzekać.
Górnikom jest przecież jeszcze gorzej, bo wciąż zapadają na pylicę, czy jak to tam
się nazywa, no i opuściwszy kopalnię, zostają ogrodnikami, choć nie mają pojęcia o
tej robocie. Ale nie zajmuję panu czasu - ciągnęła, ruszając w kierunku wyjścia. -
Pewno pan strasznie zapracowany, sierżancie? I co? Nie zdarzy się nic więcej?
- Czemu miałoby się coś zdarzyć, proszę pani?
- Jak zobaczyłam pana, przyszło mi do głowy, że być może działa tu jakiś gang.
Powie pan pannie Blacklock, że przyniosłam trochę pigwy?
Wyszła, a Fletcher doznał nagłego olśnienia. Mylnie, jak się okazało, zakładał, że
naoliwić drzwi musiał jeden z domowników. Teraz widział swój błąd. Każdy z
zewnątrz mógł to zrobić, gdy autobus Mitzi odjechał, a panna Blacklock i panna
Bunner wyszły z domu. O podobną sposobność było z pewnością łatwo. A zatem nie
sposób wykluczyć żadnej z osób, które piątkowego wieczora znajdowały się w
salonie.
3
- Murg.
- Co powiesz, Hinch?
- Zastanawiam się głęboko.
- Naprawdę, Hinch?
- Tak. Mój bystry mózg pracuje. I wiesz, Murg? Cała piątkowa historia wydaje mi się
mocno podejrzana.
- Podejrzana?
- Aha. Odgarnij no włosy z czoła i weź tę grackę. Udawaj, że to rewolwer.
- Ojej! - przestraszyła się panna Murgatroyd.
- Nie bój się. Na pewno cię nie ugryzie. Chodź ze mną do kuchni. Staniesz w
drzwiach i odegrasz rolę napastnika. O, tutaj staniesz! Teraz wejdziesz do kuchni i
sterroryzujesz gromadę idiotów. Weź latarkę elektryczną. Włącz.
- Przecież to biały dzień!
- Puść w ruch wyobraźnię, Murg! Włączże latarkę. Panna Murgatroyd wykonała
polecenie nader nieudolnie. Włączając latarkę, wsunęła pod ramię grackę.
- Śmiało! - zachęciła ją przyjaciółka. - Do roboty! Przypomnij sobie, że niegdyś w
naszej szkole grałaś Hermie w "Śnie nocy letniej"! Graj teraz! Wykorzystaj wszelkie
uzdolnienia! "Ręce do góry!" - oto twoja kwestia. I nie popsuj wszystkiego, dodając:
"Proszę państwa".
Panna Murgatroyd była posłuszna. Uniosła latarkę, zatoczyła szeroki łuk gracką i
ruszyła w stronę drzwi kuchennych. Przerzuciwszy latarkę do lewej ręki, nacisnęła
klamkę, pchnęła drzwi i znów ujęła latarkę prawą dłonią.
- Ręce do góry! - zawołała groźnie i dodała w tejże chwili: - Hinch! To diablo trudna
sprawa.
- Dlaczego?
- Bo te drzwi... Są wahadłowe i wciąż się zamykają, a ja mam obie ręce zajęte.
- Otóż to! - podchwyciła panna Hinchliffe. - Drzwi salonu w Little Paddocks też
musiały się wciąż zamykać. Nie są wprawdzie wahadłowe, ale mimo to niepodobna,
żeby je otworzyć i tak zostawić. Dlatego właśnie Letty Blacklock kupiła u Elliota z
High Street tę prześliczną podporę z ciężkiego szkła. Nigdy jej nie wybaczę, że mnie
tak paskudnie podkupiła. Targowałam się ze starym kutwą zawzięcie i z dobrym
skutkiem. Z ośmiu gwinei zjechał na sześć funtów i dziesięć szylingów, no i akurat
wtedy zjawiła się panna Blacklock i tę przeklętą podporę do drzwi kupiła! Jak żyję,
nie widziałam równie pięknej sztuki z tak dużymi bańkami powietrza w grubym szkle.
- Może napastnik posłużył się podporą, by przytrzymać drzwi? Co ty na to, Hinch?
- Zdobądź się na zdrowy rozsądek. Jak by to wyglądało? Facet otwiera drzwi z
łoskotem, mówi: "Momencik, proszę państwa", nachyla się i kładzie podporę jak
trzeba, co? I dopiero wtedy przystępuje do właściwej roboty, wołając: "Ręce do góry!"
Spróbuj, Murg, przytrzymać drzwi ramieniem.
- To też trudna sprawa.
- Właśnie! Rewolwer, latarka i mocowanie się z drzwiami. Trochę za dużo, prawda?
Jaki stąd wniosek?
Panna Murgatroyd nie pokusiła się o wyciąganie wniosku. Z podziwem przypatrywała
się swojej mądrej przyjaciółce, oczekując wyjaśnień.
- Ten Scherz miał rewolwer, bo strzelał - podjęła panna Hinchliffe. - Miał też latarkę,
bo widzieliśmy ją wszyscy, ale nie ulegliśmy przecież zbiorowej hipnozie, niby przy
sztuczce z liną w Indiach. Ach! Jak okropnie nudne są opowieści starego
Easterbrooka o Indiach! Chodzi o to, Murg, że ktoś mógł pomóc włamywaczowi i
przytrzymać drzwi.
- Ale kto?
- Na przykład ty. O ile mnie pamięć nie zawodzi, stałaś tuż obok drzwi, gdy światło
zgasło. - Panna Hinchliffe roześmiała się serdecznie. - Diablo podejrzany typ z
ciebie! Ale komu przyjdzie do głowy coś podobnego! Daj mi tę grackę. Dzięki Bogu to
nie prawdziwy rewolwer, bo w przeciwnym razie zastrzeliłabyś się już dawno.
3
- Zdumiewająca historia - wymamrotał pułkownik Easterbrook. - Doprawdy
zdumiewająca, Lauro.
- Co, kochanie?
- Chodź na chwilę do mojego pokoju.
- Co się stało Archie?
Pani Easterbrook stanęła w otwartych drzwiach.
- Pamiętasz, że raz pokazywałam ci rewolwer?
- O tak, Archie! Taki paskudny, czarny!
- Aha. To pamiątka. Broń zdobyta na szkopach. Był w szufladzie, prawda?
- Był. Oczywiście.
- A teraz go nie ma.
- Zdumiewająca historia, Archie!
- Nie brałaś go stąd, Lauro?
- Skąd znowu! Bałabym się dotknąć czegoś takiego!
- A może ta stara? Jakże się ona nazywa?
- Nie. Nie zdaje mi się. Pani Butt nigdy nie pozwoliłaby sobie na coś podobnego.
Mam ją zapytać?
- Nie... Lepiej nie... Zaraz zaczęłyby krążyć plotki. Po co? Powiedz, Lauro, czy
przypominasz sobie, kiedy pokazywałem ci ten rewolwer?
- Jakiś tydzień temu. Mamrotałeś coś o swoich kołnierzykach i pralni, otworzyłeś
szufladę, no i w głębi leżał rewolwer, a ja zapytałam cię, co to.
- Zgadza się. Jakiś tydzień temu. Nie przypominasz sobie, kiedy to było dokładnie?
Pani Easterbrook zastanowiła się poważnie, przymknęła oczy. Widać było, że jej
sprytny umysł pracuje.
- W sobotę. Oczywiście - powiedziała wreszcie. - Wtedy mieliśmy pójść do kina, ale
nie poszliśmy.
- Hm... Pewna jesteś, że nie wcześniej ? Może to był wtorek, może środa? Albo
nawet któryś dzień poprzedniego tygodnia?
- Nie, Archie! Pamiętam dokładnie. To była sobota, trzydziesty. Wydaje się dawno,
bo w tym czasie zdarzyło się tak wiele. Chcesz, to powiem ci, czemu datę pamiętam
tak dokładnie. To musiało być po napadzie w Little Paddocks, bo kiedy zobaczyłam
rewolwer, zaraz przypomniałam sobie strzelaninę z poprzedniego wieczora.
- Aha... No to zdjęłaś mi kamień z serca.
- Dlaczego, Archie?
- Bo gdyby mój rewolwer zginął przed piątkową strzelaniną, mógłby go zwędzić ten
Szwajcar.
- Skąd wiedziałby, Archie, że ty masz rewolwer?
- Gangi przestępcze mają znakomity wywiad. Muszą wiedzieć wszystko o każdym
domu i jego mieszkańcach.
- Ach, Archie! To ty wiesz wszystko o wszystkim!
- Aha... Zapewne... Widziałem w życiu to i owo. Ale sprawa wyjaśniona, skoro
przypominasz sobie dokładnie, że rewolwer widziałaś po napadzie. Broń, którą
posłużył się Szwajcar, nie mogła być moją bronią.
- Nie mogła, Archie. Oczywiście.
- To znaczna ulga. Musiałbym zameldować o tym policji i odpowiadać na moc
kłopotliwych pytań. A prawdę mówiąc, nigdy nie starałem się o pozwolenie na ten
rewolwer. Po wojnie człowiek łatwo zapomina o rozmaitych pokojowych przepisach.
Zresztą rewolwer uważałem raczej za pamiątkę z placu boju.
- Rozumiem, Archie. Oczywiście.
- Ale, Lauro, co mogło się stać z tym przeklętym rewolwerem?
- Może wzięła go pani Butt? Sprawia wrażenie kobiety uczciwej, ale po napadzie
mogła wystraszyć się i pomyśleć... Mogła pomyśleć, Archie, że dobrze będzie mieć w
domu coś takiego. Naturalnie za nic nie przyzna się do tego. Nawet jej nie zapytam.
Dotknęłoby ją takie pytanie i... I co zrobilibyśmy wtedy? To taki duży dom, a ja po
prostu nie mam...
- Słusznie - przerwał jej małżonek. - Najlepiej będzie nic nie mówić.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
PRZEDPOŁUDNIOWE GODZINY W CHIPPING CLEGHORN (CD.)
Panna Marple wyszła furtką z ogrodu przy probostwie i wąską alejką ruszyła w stronę
głównej ulicy.
Szła stosunkowo szybko, podpierając się grubą, klonową laską, należącą do
wielebnego Juliana Harmona.
Minęła bar Pod Czerwoną Krową i sklep rzeżniczy, a następnie przystanęła na chwilę
przed wystawą magazynu osobliwości pana Elliota. Firma ta została przemyślnie
ulokowana tuż obok herbaciarni i kawiarni Pod Bławatkiem, aby bogaci
zmotoryzowani turyści, pokrzepiwszy się herbatą i tak zwanymi ciasteczkami
domowego wypieku o szafranowożółtej barwie, tym łatwiej ulegli pokusom, jakie
roztaczała sprytnie udekorowana witryna.
Pan Elliot apelował do wszelkich gustów. Dwie sztuki szkła z Waterford spoczywały
na niepokalanie nowym wiaderku do mrożenia wina. Orzechową sekreterę z
urozmaiconą intarsją zdobił napis "Niebywała okazja", a na stoliku tuż za szybą
widać było kolekcję tanich kołatek, dziwacznych figurek przedstawiających lokalne
gnomy, kilka sztuk saskiej porcelany, dwa mizernie prezentujące się naszyjniki z
paciorków, kufel z napisem "Pamiątka z Tunbridge Wells" oraz kilkanaście
pojedynczych sztuk wiktoriańskiego srebra.
Panna Marple oglądała przez krótki czas tę wystawę, a pan Elliot - stary, bezwstydny
pająk - wychylił się ze swojej sieci, by oszacować, czy ta mucha stanie się jego
łupem.
Jednakże w chwili gdy kupiec doszedł do wniosku, że urok "Pamiątki z Tunbrigde
Wells" nie znęci starszej pani, która bawi w odwiedzinach na probostwie (o czym,
rzecz jasna, wiedział równie dobrze jak cała osada), panna Marple dostrzegła
kącikiem oka, że Dora Bunner wchodzi do kawiarni Pod Bławatkiem. Wobec tego
zadecydowała momentalnie, iż filiżanka kawy będzie najlepszym środkiem
przeciwdziałającym skutkom zimnego wiatru.
Siedziało tam już kilka pań, które w ten sposób uprzyjemniały sobie poranne zakupy.
W mrocznym wnętrzu panna Marple straciła orientację i po mistrzowsku udawała
niepewność i wahanie. Z bardzo bliska powitał ją głos Dory Bunner:
- Dzień dobry! Witam drogą panią! Proszę tutaj, do mnie. Jestem zupełnie sama.
- Bardzo pani dziękuję.
Serdecznie wdzięczna Dorze usiadła na jednym z kanciastych, błękitno
lakierowanych fotelików, w jakie wyposażona była kawiarnia i herbaciarnia Pod
Bławatkiem.
- Straszny dziś wiatr - zaczęła - a ja nie mogę chodzie prędko. Dokucza mi
reumatyzm w nodze.
- Znam to doskonale. W swoim czasie cierpiałam z powodu ischiasu. Blisko rok
trwała ta męka.
Przez pewien czas panie gawędziły z przejęciem o reumatyzmie, ischiasie,
nerwobólach. Posępna młoda kelnerka w różowym fartuszku, ozdobionym wiązanką
bławatków, z ziewnięciem i niebywale znudzoną miną przyjęła zamówienie na kawę i
ciasteczka domowego wypieku.
- Ciastka - szepnęła konspiracyjnie panna Bunner - są tutaj naprawdę wyśmienite.
- Bardzo zainteresowała mnie ta śliczna dziewczyna, którą spotkałyśmy wczoraj,
wychodząc z Little Paddocks po podwieczorku - powiedziała panna Marple. -
Podobno pracuje gdzieś w ogrodzie?... A może na roli? Nazywa się chyba Hynes?
- Aha! Filipa Haymes! Nasza, jak ją nazywamy, lokatorka. Sympatyczna, spokojna
młoda osoba. Prawdziwa, rozumie droga pani, dama!
- Znałam niegdyś pułkownika indyjskiej kawalerii. Nazywał się Haymes. Może to jej
ojciec?
- Filipa nazywa się po mężu Haymes, jest wdową. Jej mąż poległ na Sycylii czy we
Włoszech. Oczywiście ten pułkownik mógłby być jego ojcem.
- Ciekawa jestem, czy łączy ją jakiś romans z tym wysokim młodym człowiekiem? -
zapytała z szelmowskim uśmieszkiem panna Marple.
- Z Patrykiem? Nie sądzę, aby...
- Nie, nie! Miałam na myśli wysokiego młodego człowieka w okularach. Spotkałam go
tu parę razy.
- Aa... To Edmund Swettenham... Ale, szaaa! Jego matka siedzi tam w kąciku. Nie
wiem. Naprawdę nie wiem. Sądzi pani, że jest wielbicielem Filipy? To dziwny
chłopiec. Mówi czasem tak, że nic nie można zrozumieć. Podobno jest bardzo
inteligentny! - zakończyła panna Bunner z wyraźną nutą dezaprobaty.
- Inteligencja to jeszcze nie wszystko. - Panna Marple pokręciła głową. - O! Jest
nasza kawa.
Posępna kelnerka postawiła tacę z łoskotem. Panie jęły nawzajem podsuwać sobie
ciasteczka.
- Z wielkim zainteresowaniem dowiedziałam się, że pani przyjaźniła się w szkole z
panną Blacklock. To znajomość stara co się zowie!
- Tak. Rzeczywiście - westchnęła Dora Bunner. - I mało kto potrafiłby odnieść się do
starej przyjaciółki tak lojalnie jak ona. Mój Boże! Jakie to dawne czasy. Taka była z
niej śliczna dziewczyna. I pełna radości życia. Smutne to wszystko, doprawdy bardzo
smutne.
Panna Marple nie miała pojęcia, co jest "doprawdy bardzo smutne", westchnęła
jednak i ze zrozumieniem pokiwała głową.
- Życie jest ciężkie - szepnęła. - Istotnie.
- I trzeba mężnie znosić ciężki dopust - podjęła panna Bunner z oczyma pełnymi łez.
- Często przypominają mi się te słowa... Tyle prawdziwej cierpliwości, prawdziwego
pogodzenia się z losem. Odwaga i wytrwanie powinny znaleźć nagrodę. Wciąż to
powtarzam. Dlatego uważam, że nic nie jest zbyt dobre dla kochanej, zacnej panny
Blacklock, a wszystko, co przypadło jej w udziale... Wszystko! Było rzetelnie
zasłużone.
- Pieniądze znakomicie ułatwiają życie - wtrąciła panna Marple, przekonana, że
aluzje tamtej odnoszą się do widoków przyjaciółki na wielką schedę.
Ale te słowa skierowały pannę Bunner na zupełnie inny tor myśli.
- Pieniądze! - zawołała z goryczą. - Pani zapewne nie wie, że tylko ktoś, kto odczuł to
na własnej skórze, naprawdę zdaje sobie sprawę, ile znaczą pieniądze, albo raczej,
co to znaczy, kiedy ich brakuje.
Panna Marple pokiwała znowu siwą głową ze zrozumieniem i współczuciem.
- Ludzie powiadają nieraz - podjęła tamta żywo, z rozpłomienioną twarzą - "Wolę
kwiaty na stole niż suty posiłek bez kwiatów". Ilu jednak sutych posiłków musieli
sobie odmawiać tacy ludzie? Nie wiedzą, nie wie nikt, kto tego nie zaznał, co to jest
prawdziwy głód. Chleb, rozumie pani, słoik pasty mięsnej, maleńki skrawek
margaryny. Tak dzień po dniu! I jak człowiek marzy o solidnej porcji mięsa z
jarzynami! No i nędzne ubranie! Naprawia je, ceruje i wciąż się łudzi, że tego nie
widać. A kiedy szuka pracy, nieustannie słyszy jedną odpowiedź, że jest za stary!
Traci siły, traci nadzieję i raz po raz wraca do punktu wyjścia, którym jest komorne.
Komorne trzeba płacić. Płacić albo wylądować na ulicy. A kiedy się zapłaci, pozostaje
mało, bardzo mało. Z emerytury nie sposób żyć dostatnio.
- Tak. Rozumiem - powiedziała cicho panna Marple i współczującym wzrokiem objęła
rozdygotaną Dorę Bunner.
- Napisałam do Letty. Przypadkowo znalazłam w gazecie jej nazwisko. Była to
wzmianka o jakimś lunchu, z którego dochód był przeznaczony na szpital w
Milchester. Zobaczyłam czarno na białym: "panna Letycja Blacklock". Przypomniały
mi się dawne czasy, bo od lat, od długich lat nic o niej nie słyszałam. Niegdyś
pracowała jako sekretarka u tego bogacza Goedlera. Zawsze była z niej inteligentna,
zaradna dziewczyna. Z takich, co to potrafią radzić sobie w życiu. Niezbyt ładna, ale
rozumie pani, z charakterem. Cóż, pomyślałam, może mnie jeszcze pamięta, a to
przecież jedyna na świecie osoba, którą mogę poprosić o skromną pomoc. Ktoś,
widzi pani, kogo się zna od wczesnej młodości, z kim kolegowało się w szkole, nie
posądzi dawnej przyjaciółki o to, że... że zawodowo pisuje żebrackie listy.
Łzy napełniły znowu oczy Dory Bunner.
- Wtedy Letty przyjechała, zabrała mnie do siebie... Mówiła, że bardzo jej się przyda
moja pomoc w domu. Oczywiście byłam zdumiona... zaskoczona, ale w gazetach
często zdarzają się nawet gorsze omyłki. A jaka była dobra! Pełna współczucia. I
dawne lata pamiętała doskonale... Wszystko zrobiłabym dla niej! Doprawdy
wszystko! No i staram się, proszę pani, ale nieraz popłaczę jedno z drugim, bo... Bo
to już nie ta głowa co dawniej. Popełniam różne błędy i zapominam albo mówię
głupstwa. Ale ona jest bardzo cierpliwa. Wyrozumiała. I zawsze udaje, że jestem jej
przydatna, naprawdę przydatna. To, proszę pani, chyba najmilsza, najpoczciwsza
cecha jej charakteru. Dobroć w każdym calu, prawda?
- Tak. To prawdziwa dobroć - przyznała ze wzruszeniem panna Marple.
- I jeszcze jedno, droga pani. Od początku, jak tylko zamieszkałam w Little Paddocks,
niepokoiła mnie myśl, co by się ze mną stało, gdyby coś złego spotkało pannę
Blacklock. Czy to kiedy co wiadomo? Tyle zdarza się wypadków. Kierowcy
samochodów są dzisiaj tak nieostrożni. Oczywiście nic o tym nie mówiłam, ale ona
musiała domyślić się sama. Pewnego dnia, nie pytana o nic, powiedziała, że w
testamencie zapisała mi niewielką dożywotnią pensję, a także coś, co cenię dużo
wyżej. Całe piękne umeblowanie i urządzenie swojego domu! Byłam przejęta,
wzruszona... A ona powiedziała, że tych rzeczy nikt lepiej niż ja nie uszanuje. Tak. Ja
naprawdę dbam o jej rzeczy. Serce mi się kraje, kiedy ktoś stłucze jakąś śliczną
sztukę porcelany albo na blacie stołu postawi mokrą szklankę... A ludzie, zwłaszcza
młodzi ludzie, bywają często bardzo nieostrożni... Ba! Gorzej niż nieostrożni! Ja,
droga pani, nie jestem aż taka głupia, na jaką wyglądam - ciągnęła z wzruszającą
prostotą.
- Od razu widzę, jeżeli ktoś wykorzystuje Letty. A niektórzy. .. nie wymienię nazwisk...
wykorzystują ją, ciągną z niej korzyści. Kochana Letty, widzi pani, bywa czasami
troszkę, troszeczkę zbyt ufna.
- To wielki błąd - wtrąciła panna Marple.
- Słusznie! To wielki błąd. My dwie, droga pani, znamy ten świat, prawda?
Tymczasem kochana panna Blacklock... - urwała i bezradnie rozłożyła ręce.
Panna Marple pomyślała, że również Letycja Blacklock, była sekretarka potentata
finansowego, powinna znać świat. Być może jednak Dora Bunner zmierzała do tego,
że jej przyjaciółka zawsze żyła w dostatku, a więc obce jej są najgłębsze otchłanie
natury ludzkiej.
- Ten Patryk! - wybuchnęła Dora z pasją tak nieoczekiwaną, że jej słuchaczka
wzdrygnęła się nerwowo. - Wiem, wiem na pewno, że przynajmniej dwa razy wyłudził
od niej pieniądze. Twierdził, że ma kłopoty, popadł w długi, takie rzeczy. Ona jest
zbyt hojna, a jak napomknęłam coś o tym, powiedziała tylko: "To młody chłopak,
Doro. A młodość musi się wyszumieć".
- Hm... To poniekąd prawda. Młody chłopak... I bardzo przystojny.
- Może i przystojny, ale co z tego? Chętnie robi ludziom głupie kawały i, pewna
jestem, za bardzo ugania się za dziewczętami. A we mnie widzi wszystko, co
najkomiczniejsze. Nie rozumie chyba, że każdy ma jakieś swoje uczucia.
- Zazwyczaj młodzież bywa beztroska pod tym względem - powiedziała panna
Marple.
Dora Bunner pochyliła się do przodu i podjęła półgłosem, z wielce tajemniczą miną.
- Droga pani nie piśnie o tym słówka? Nikomu, prawda? Otóż ja nie mogę pozbyć się
wrażenia, że on maczał palce w tej okropnej sprawie. Pewno znał tamtego młodego
Szwajcara. Albo może Julia go znała, co? Nie odważyłam się napomknąć o tym
kochanej Letty, lub, prawdę mówiąc, napomknęłam raz, a ona porządnie zmyła mi
głowę. Rozumiem, oczywiście, że jej nieprzyjemnie, bo to przecież jej siostrzeniec...
w każdym razie jakiś kuzyn... skoro więc tamten młody Szwajcar się zastrzelił, on
mógłby być za to moralnie odpowiedzialny... Mógłby, prawda? Jeżeli, naturalnie,
podmówił go do całej hecy. Bardzo mnie to wszystko niepokoi, bo, droga pani, robi
się tyle hałasu z powodu naoliwienia ślepych drzwi... A ja widziałam...
Nastąpiła kolejna pauza. Panna Marple zastanawiała się przez chwilę nad doborem
odpowiedniego zdania.
- Tak, sytuacja pani jest niełatwa - powiedziała wreszcie. - Ma się rozumieć, nie
życzy sobie pani, by o czymkolwiek dowiedziała się policja.
- Właśnie! - zawołała z przejęciem tamta. - Taka jestem strapiona, że po nocach spać
nie mogę. Bo, widzi pani, bardzo niedawno przydybałam Patryka w zaroślach.
Szukałam jaj, bo jedna kura niesie się, gdzie popadnie, a on był tam w zaroślach i
trzymał w ręku piórko oraz słoik... Zatłuszczony słoik... Jak mnie zobaczył, to
wystraszył się tak, że aż podskoczył. I powiada zaraz: "Zachodzę właśnie w głowę,
skąd mogły wziąć się tu te rzeczy". Cóż, on ma szybki refleks. Musiał wymyślić to
zdanie, jak tylko mnie zobaczył. Ale w jaki sposób mógłby natknąć się w zaroślach na
piórko i zatłuszczony słoik, gdyby nie szukał ich, nie wiedział, że tam się znajdują?
Ma się rozumieć, nic mu nie powiedziałam.
- Słusznie - podchwyciła panna Marple. - Nic nie należało mówić.
- Ale zmierzyłam go spojrzeniem! Rozumie pani? Panna Bunner wyciągnęła rękę i
odruchowo zaczęła chrupać niezbyt apetyczne ciastko łososiowego koloru.
- Innego dnia - podjęła - słyszałam bardzo dziwną rozmowę między nim a Julią.
Wyglądało to na sprzeczkę. Patryk mówił: "Gdybym wiedział, że możesz mieć coś
wspólnego z tą historią!". A ona, taka spokojna i opanowana jak zawsze: "To co, miły
braciszku? Co zrobiłbyś wtedy?" Niestety, zauważyli mnie w tej chwili, bo nastąpiłam
na deskę w podłodze, która zawsze trzeszczy. Powiedziałam: "Aha! Dzieci się kłócą,
co?" A Patryk na to: "Tak. Przestrzegam Julię, by dała spokój z tym handlem na
czarnym rynku". Pomysłowy wykręt, co? Ale z pewnością wcale nie było mowy o
czarnym rynku! Z całą pewnością. A jeżeli droga pani chce wiedzieć, to jestem
przekonana, że on zmajstrował coś przy lampie, aby zgasła. Bo, proszę pani,
doskonale pamiętam, że wtedy to była pasterka, nie pasterz, a następnego dnia...
Dora Bunner urwała raptownie, jej twarz poczerwieniała. Panna Marple podniosła
wzrok i zobaczyła pannę Blacklock, która musiała wejść przed chwilą, a teraz stała
obok ich stolika.
- Kawka i ploteczki? Co, Bunny? - zaczęła panna Blacklock w tonie łagodnej
przygany. - Dzień dobry pani - zwróciła się do panny Marple. - Zimno dziś, prawda?
- Tak gawędziłyśmy sobie - podchwyciła spiesznie Bunny. - Tyle obowiązuje dziś
rozmaitych przepisów i ograniczeń, że człowiek nie wie, na jakim żyje świecie.
Drzwi otworzyły się z łoskotem i do kawiarni weszła szybko pani Harmon.
- Dzień dobry paniom! - zawołała. - Chyba już trochę za późno na kawę?
- Nie, drogie dziecko - odparła panna Marple. - Siadaj, wypij filiżaneczkę.
- My śpieszymy się do domu - powiedziała Letycja. - Załatwiłaś wszystkie sprawunki,
Bunny?
Ton jej głosu był pobłażliwy, przyjemny, lecz wzrok wyrażał nadal łagodną wymówkę.
- Tak, Letty... Tak, dziękuj ę. Tylko po drodze wpadnę do apteki po aspirynę i plaster
na odciski.
Drzwi kawiarni zamknęły się za nimi i w tejże chwili Bułeczka zapytała:
- O czym mówiłyście?
Starsza pani nie odpowiedziała od razu. Poczekała, aż pani Harmon zamówi kawę, i
dopiero wówczas zabrała głos:
- Solidarność rodzinna to mocna więź. Wyjątkowo mocna. Pamiętasz głośny niegdyś
proces?... Nie mogę przypomnieć sobie nazwiska... Mąż był oskarżony o zabójstwo
żony. Miał podać jej truciznę w kieliszku wina. Na rozprawie sądowej córka zeznała,
że wypiła połowę zawartości nalanego dla matki kieliszka. Ma się rozumieć, położyła
w ten sposób cały akt oskarżenia. Później chodziły słuchy... Cóż, mogły to być
bezpodstawne plotki... Chodziły słuchy, że ta dziewczyna wyniosła się z domu ojca i
nigdy nie przemówiła doń słowem. Oczywiście co innego ojciec, a co innego
siostrzeniec czy jakiś daleki kuzyn. Jednak nikt nie ma ochoty, by ktoś z jego
krewnych zawisnął na szubienicy.
- Tak - zgodziła się Bułeczka po krótkim namyśle. - Na to nikt nie może mieć ochoty.
Panna Marple zasiadła wygodniej i podjęła półgłosem:
- Ludzie bywają bardzo podobni do siebie.
- A kogo ja ci przypominam, ciociu Jane?
- Siebie samą, przede wszystkim siebie samą. Więcej, zdaje się, nikogo, z wyjątkiem
może...
- Cała się zamieniam w słuch! - wtrąciła Bułeczka.
- Miałam na myśli, kochanie, jedną moją pokojówkę.
- Pokojówkę? Fatalna byłaby ze mnie pokojówka.
- Z niej także. Nie umiała podawać do stołu. Wszystko stawiała krzywo, noże stołowe
myliła z kuchennymi, a czepeczek... To były bardzo dawne czasy, Bułeczko...
Czepeczek nigdy nie leżał prosto na głowie.
Pani Harmon odruchowo poprawiła kapelusz. - I co jeszcze? - zapytała ciekawie.
- Nie odprawiałam jej, bo była bardzo sympatyczna i często pobudzała mnie do
śmiechu. Lubiłam, jak mówiła o wszystkim prosto z mostu. Pewnego dnia przyszła do
mnie i powiedziała: Ja tam, proszę pani, nic nie wiem, ale Flora, proszę pani, siada
całkiem tak jak kobieta zamężna".
I rzeczywiście! Biedna Flora znalazła się w tarapatach z winy szykownego
pomocnika fryzjerskiego. Na szczęście zdążyłam w porę i po mojej rozmowie z tym
chłopcem młoda para wyprawiła huczne wesele i byli nawet całkiem szczęśliwym
małżeństwem. Flora była przyzwoitą dziewczyną, tyle że miała słabość do
szykownych młodych ludzi o dżentelmeńskich manierach.
- Ale morderstwa nie popełniła, prawda? Znaczy, ciociu Jane, ta pokojówka.
- Skąd znowu, moja droga! Wyszła za duchownego, baptystę, i ma pięcioro dzieci.
- Jak ja! Chociaż na razie poprzestałam na Edwardzie i Zuzi - powiedziała Bułeczka i
dodała po chwili: - O kim myślisz teraz, ciociu?
- O różnych ludziach, Bułeczko, o bardzo wielu ludziach.
- Z Saint Mary Mead?
- Przeważnie... Prawdę mówiąc, myślałam o pielęgniarce Ellerton, kobiecie
nieprzeciętnych zalet. Opiekowała się pewną starszą panią i wyglądało na to, że jest
bardzo przywiązana do pacjentki. Starsza pani umarła. Pielęgniarka Ellerton dostała
pod opiekę drugą i ta również umarła. Przyczyną była morfina. Wszystko wyszło na
jaw. I, co najgorsze, nie była w stanie zrozumieć, że popełniała zbrodnie. Mówiła, że
jej ofiary i tak nie mogłyby żyć długo, a jedna z nich miała raka i cierpiała okropnie.
- Myślisz, ciociu Jane, że to były zabójstwa z litości?
- Nie, nie! Nic podobnego! One zapisywały jej pieniądze. Pielęgniarka Ellerton,
rozumiesz, bardzo lubiła pieniądze. Był też jeden młody człowiek, marynarz z żeglugi
pasażerskiej, siostrzeniec pani Pusey, właścicielki sklepu papierniczego. Znosił do
domu rozmaite kradzione rzeczy i prosił ciotkę, by je sprzedawała. Mówił, że kupuje
to wszystko za granicą. Uwierzyła. A później, kiedy policja przyszła i rozpoczęła
dochodzenie, usiłował rozbić głowę pani Pusey, żeby go nie wsypała. Podły chłopak,
co? A taki przystojny! Kochały się w nim dwie dziewczyny. Na jedną trwonił moc
pieniędzy.
- Pewno na tę gorszą - wtrąciła pani Harmon.
- Naturalnie, moja droga. Pani Cray, ta ze sklepu z włóczką, bardzo kochała swojego
syna i psuła go oczywiście. Chłopiec popadł w złe towarzystwo. Pamiętasz Joan
Croft, Bułeczko?
- Chyba nie.
- Myślałam, że może zwróciłaś na nią uwagę, kiedy byłaś u mnie z wizytą. Miała
zwyczaj chodzić po ulicach z cygarem albo fajką w ustach. Przypadkiem była w
naszym banku, kiedy urządzono tam napad. Znokautowała tego syna pani Cray i
odebrała mu rewolwer. Sąd wyraził jej uznanie za odwagę.
Bułeczka słuchała pilnie, jak gdyby uczyła się na pamięć.
- I co? - przynaglała starszą panią.
- Jednego lata była w Saint Jean des Collis bardzo sympatyczna młoda osoba.
Wyjątkowo spokojna... Może nawet nie tyle spokojna, ile milcząca. Podobała się nam
wszystkim, chociaż właściwie nikt nie znał jej bliżej... Później dowiedzieliśmy się, że
jej mąż był fałszerzem pieniędzy. Wiedziała o tym i czuła się wyobcowana,
rozumiesz? Podobno nawet cierpiała na zaburzenia umysłowe. Czasem tak bywa od
zmartwień.
- A może wiesz coś, ciociu Jane, o pułkownikach, którzy służyli w Indiach?
- Ma się rozumieć, kochanie! Był taki major Vaughan, a także pułkownik Wright. O
nich nie mogę powiedzieć nic złego. Pamiętam jednak, że pan Hodgson, dyrektor
banku, wybrał się w podróż morską i gdzieś za granicą poślubił młodą osobę, która
mogłaby być jego córką. Rzecz oczywista, tylko tyle o niej wiedział, ile powiedziała
mu sama.
- A to nie była prawda?
- Nie, moja droga. To nie była prawda.
- Niezłe historyjki! - powiedziała Bułeczka i jęła liczyć ludzi na palcach. - Tu mamy
wierną Dorę, przystojnego Patryka, panią Swettenham z jej Edmundem i Filipę
Haymes, i pułkownika Easterbrooka z małżonką... Jeżeli zapytasz mnie, ciociu Jane,
to powiem, że twoja aluzja do niej była absolutnie trafna... Tyle że nie widzę powodu,
dla którego chciałaby uśmiercić Letycję Blacklock.
- Panna Blacklock mogłaby oczywiście wiedzieć o niej coś, co, jej zdaniem, nie
powinno ujrzeć światła dziennego.
- Nie! To dęta historia w stylu staroświeckiego romansidła.
- Niezupełnie. Ty, Bułeczko, należysz do osób nie dbających o to, co myślą o nich
inni.
- Rozumiem, ciociu Jane, do czego zmierzasz. Jeżeli komuś było źle, a potem ten
ktoś, jak bezpański kot, znalazł przytulny dom i ciepłą rękę, co głaszcze, i śmietankę,
i mówi się do niego "śliczne kociątko"... Cóż, taki ktoś gotów byłby na wszystko, aby
stan ten utrzymać... Muszę powiedzieć, ciociu, że zaprezentowałaś mi pełną galerię
typów ludzkich.
- Chyba niezupełnie pełną, Bułeczko.
- Naprawdę?... Kogo brakowało? Aha, Julii! Dobra wiara Julii też budzi wątpliwości?
- Trzy szylingi sześć pensów - zabrzmiał głos posępnej kelnerki, która wyłoniła się
nagle z mroku.
- I, proszę pani - podjęła dziewczyna, a jej biust zafalował pod girlandą bławatków -
chciałabym wiedzieć, czemu to pani pastorowa powiedziała, że moja dobra wiara
budzi wątpliwości. Mam ciotkę, która przystała do jednej takiej sekty, ale sama byłam
zawsze wierząca i należę do kościoła anglikańskiego. Mógłby to potwierdzić
nieboszczyk proboszcz, wielebny Hopkinson.
- Bardzo mi przykro - powiedziała pani Harmon - że dotknęłam panią. Ale mówiłam o
kimś zupełnie innym. Nie wiedziałam nawet, że pani też na imię Julia.
- Ha! Zbieg okoliczności! - Posępna kelnerka rozpogodziła się trochę. - Przepraszam,
ale jak uchwyciłam swoje imię, zaczęłam słuchać. To całkiem zgodne z ludzką
naturą, prawda? Słuchać, kiedy inni mówią coś o człowieku?
Zainkasowała należność wraz z napiwkiem i odeszła.
- Ciociu Jane, czemu jesteś taka przygnębiona? Powiedz - odezwała się po chwili
Bułeczka.
- Nie... To niepodobieństwo. To nie miałoby sensu...
- Co, ciociu Jane?
- Mniejsza o to, kochanie.
- Czy wiesz na pewno, czy też wydaje ci się, że wiesz, kto popełnił morderstwo. Kto
to, ciociu?
- Nie mam pojęcia - odrzekła panna Marple. - Coś zaświtało mi w głowie, ale wnet
umknęło. Nie, moja droga. Nie wiem, kto to. A chciałabym wiedzieć. Czas nagli,
straszliwie nagli.
- Czas nagli? Jak to?
- Starsza dama ze Szkocji może umrzeć każdej chwili. Bułeczka szeroko otworzyła
oczy.
- Więc ty naprawdę wierzysz w Fipa i Emmę? Sądzisz, że to oni, że mogą podjąć
następną próbę?
- Oczywiście. Podejmą następną próbę, jeżeli to oni próbowali po raz pierwszy.
Skoro ktoś decyduje się na morderstwo, nie daje zwykle za wygraną tylko dlatego, że
nie powiodło mu się na początku. Zwłaszcza gdy ten ktoś ma logiczne przesłanki, by
sądzić, że nie jest podejrzany.
- Jeżeli jednak działają Fip i Emma - powiedziała Bułeczka - mogą być nimi tylko
dwie osoby. Patryk i Julia! Są rodzeństwem i tylko oni odpowiadają wiekiem tamtym
bliźniętom.
- Zechciej zrozumieć, moja droga, że sprawa nie przedstawia się aż tak prosto.
Bywają przeróżne powiązania. Może to być żona Fipa czy też mąż Emmy. Ich matkę
można również uważać za stronę zainteresowaną, jakkolwiek nie dziedziczy nic
bezpośrednio. Letty Blacklock nie poznałaby obecnie tej Soni. Wszystkie panie w
starszym wieku są do siebie podobne. Słyszałaś może o pani Wotherspoon, która
odbierała emeryturę własną i pani Bartlett, chociaż pani Bartlett od lat nie żyła?
Zresztą panna Blacklock jest krótkowzroczna. Zauważyłaś chyba, jak mruży oczy,
kiedy patrzy na ludzi? Żyje również ojciec Fipa i Emmy, podobno jakiś szubrawiec.
- Przecież to cudzoziemiec!
- Z pochodzenia. Nie ma powodu mniemać, że mówi łamaną angielszczyzną i
zamaszyście gestykuluje rękami... Sądzę, że nie gorzej niż ktokolwiek inny potrafiłby
odgrywać rolę emerytowanego pułkownika z Indii.
- Myślisz, ciociu Jane, że to on?
- Nie. Wcale nie myślę. Biorę tylko pod rozwagę, że w grę wchodzą grube pieniądze,
bardzo grube pieniądze. I wiem, niestety, do czego zdolni są ludzie, gdy chodzi o
grube pieniądze.
- Tak... Zapewne... Ale takie pieniądze nie przynoszą im szczęścia, prawda?
- Słusznie. Zazwyczaj jednak nie zdają sobie z tego sprawy.
Bułeczka uśmiechnęła się na swój sposób - poczciwie i trochę po szelmowsku.
- Rozumiem ciociu, do czego zmierzasz... Każdy spośród tych ludzi liczy, że z nim
będzie zupełnie inaczej. I ja czuję coś podobnego nawet w odniesieniu do samej
siebie. Człowiek zaczyna wmawiać sobie, że za zdobyte pieniądze uczyni wiele
dobrego... Fundacje dobroczynne, domy dla sierot czy opuszczonych matek...
Urocza siedziba dla starych kobiet, które ciężko pracowały, założona gdzieś za
granicą.
Twarz pani Harmon spochmurniała. Jej ciemne oczy przybrały tragiczny wyraz.
- Wiem, co myślisz teraz, ciociu Jane - podjęła. - Myślisz, że ze mnie byłaby
najgorsza zbrodniarka, bo potrafiłabym okłamywać samą siebie. Jeżeli ktoś pragnie
pieniędzy dla samolubnych celów, to chociaż wie, jaki jest naprawdę. Jeżeli jednak
ktoś zacznie w siebie wmawiać, że pragnie ich dla dobra innych, może wyciągnąć
ostateczny wniosek, że w gruncie rzeczy morderstwo to nic złego. Ale ja - zawołała i
wzrok jej pojaśniał - ja za nic nie zabiłabym nikogo. Nawet gdyby to był ktoś bardzo
stary lub beznadziejnie chory, lub taki, co wyrządza wiele krzywd innym. Nie
zabiłabym szantażysty ani najbardziej krwiożerczej bestii. - Troskliwie wyłowiła
muchę z fusów po kawie i ułożyła ją na stoliku, by obeschła. - Bo, ciociu, ludzie
pragną żyć, prawda? Tak samo muchy. Każdy ceni sobie życie... i zgrzybiały, i
cierpiący, i taki, co porusza się z trudem. Julian powiada, że tacy boją się śmierci
jeszcze bardziej niż młodzi i w pełni sił. Trudniej im umierać - powiada Julian - gdyż
cięższą toczą walkę o życie. Ja także kocham życie, nie dlatego nawet, by być
szczęśliwą, radować się, bawić. Po prostu, ciociu Jane, chcę chodzić, poruszać się,
myśleć, odczuwać wszystko, co mnie otacza.
Ostrożnie dmuchnęła na muchę, która poruszyła nóżkami i odleciała, zataczając się
jak pijana.
- Nie martw się, kochana ciociu - powiedziała. - Ja nigdy nikogo nie zabiję.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
WYCIECZKA W CZAS PRZESZŁY
Po nocy w pociągu inspektor Craddock wysiadł na małej stacyjce w górzystej części
Szkocji.
W pierwszej chwili był nieco zdziwiony, że bogata i ciężko chora pani Goedler
wybrała ten szkocki partykularz, mając do dyspozycji dom w eleganckiej dzielnicy
Londynu, posiadłość ziemską w hrabstwie Hamp bądź willę na południu Francji.
Niewątpliwie jest tu odcięta od znajomych i rozrywek. Musi odczuwać samotność,
jeżeli nie jest aż tak chora, że nie zdaje sobie sprawy z tego, co się wokół: dzieje.
Przed budynkiem stacyjnym oczekiwał samochód - ogromny staroświecki daimler z
kierowcą w podeszłym wieku. Ranek był piękny, słoneczny, więc inspektor
delektował się trzydziestokilometrową przejażdżką, ale przez cały czas nie mógł się
nadziwić, że można gustować w takim odosobnieniu. Sprawę wyjaśniła zdawkowa
rozmowa z kierowcą.
- To jest jej dom rodzinny z lat dziecinnych. Bo widzi pan, pani Goedler jest ostatnia z
rodu. I ona, i pan Goedler czuli się tutaj dobrze, lepiej niż gdzie indziej. Tyle że on
nieczęsto mógł wyrwać się z Londynu. Ale jak już tutaj przyjechali, byli weseli i
szczęśliwi jak dzieci.
Na widok szarych murów starego dworu Craddock pomyślał, że czas szybko umyka.
Został powitany przez wiekowego kamerdynera, a następnie - ogolony i wykąpany
-zszedł do pokoju, gdzie na ogromnym kominku płonął ogień i nakryte było do
śniadania.
Gdy skończył jeść, weszła do pokoju kobieta w średnim wieku, o sympatycznej
powierzchowności i pewnym siebie sposobie bycia. Miała na sobie ubiór pielęgniarki i
przedstawiła się jako siostra McClelland.
- Przygotowałam pacjentkę na pańskie przybycie, inspektorze, i właśnie pana
oczekuje.
- Zrobię wszystko, by jej zbytnio nie zmęczyć - obiecał.
- Winnam uprzedzić pana, jak będzie wyglądała rozmowa. Zobaczy pan panią
Goedler w stanie na pozór normalnym. Będzie mówić z przyjemnością i swadą, a
później, nieoczekiwanie, opuszczą ją siły. Wtedy musi pan zaraz odejść i posłać po
mnie. Pani Goedłer pozostaje stale pod wpływem morfiny i przeważnie drzemie.
Przed pańską wizytą podałam jej silnie działający środek pobudzający. Gdy minie
jego działanie, nastąpi reakcja i pacjentka popadnie znowu w stan półświadomości.
- Rozumiem, siostro, i dziękuję. Czy nie naruszając tajemnicy zawodowej, może mi
pani powiedzieć, jak właściwie przedstawia się stan zdrowia pani Goedler?
- To, panie inspektorze, kobieta umierająca. Przy życiu da się ją utrzymać nie dłużej
niż parę tygodni. Zapewne zdziwi się pan, gdy powiem, że powinna umrzeć przed
wieloma laty, ale tak jest naprawdę, panie inspektorze. Nie zgasła dotąd tylko dzięki
niezwykłemu umiłowaniu i radości życia. To również brzmi dziwnie w odniesieniu do
osoby, która od niepamiętnych czasów jest ciężko chora, a w ciągu ostatnich
piętnastu lat nie opuszczała domu. Ale i to jest prawdą, inspektorze. Pani Goedler
zawsze była słabowita, lecz wolę życia zachowała w niezwykłym stopniu -
powiedziała siostra i zaraz dodała z uśmiechem: - Przekona się pan, że to pełna
uroku starsza pani.
Craddock został wprowadzony do przestronnej sypialni, gdzie na kominku płonął suty
ogień, a na wielkim łożu z baldachimem spoczywała sędziwa dama. Była tylko o
siedem lub osiem lat starsza od Letycji Blacklock, lecz była tak drobna i tak
wymizerowana, że wyglądała na zgrzybiałą staruszkę.
Siwe włosy miała starannie ułożone, a lizeska z blado-niebieskiej wełny otulała jej
ramiona. Twarz poorana zmarszczkami miała wyraz bólu, ale także łagodności i
słodyczy, a w wyblakłych błękitnych oczach Craddock dostrzegł, ku swemu
zdumieniu, figlarne ogniki.
- Interesujące wydarzenie - rozpoczęła. - Nieczęsto miewam wizyty policji. Podobno
Letycja Blacklock nie poniosła większego szwanku przy tym zamachu na jej życie.
Jakże się miewa moja kochana Blackie?
- Zupełnie dobrze, proszę pani. Przesyła pani wiele serdeczności.
- Dawno jej nie widziałam... Od wielu lat poprzestajemy na życzeniach
noworocznych. Kiedy wróciła do Anglii po śmierci Charlotty, prosiłam, aby mnie
odwiedziła. Odpowiedziała, że po tak wielu latach spotkanie byłoby bolesne... Cóż,
chyba miała rację. Nigdy nie brakowało jej zdrowego rozsądku. Mniej więcej rok temu
złożyła mi wizytę dawna koleżanka szkolna i... mój Boże! - uśmiechnęła się pogodnie
- śmiertelnie zanudzałyśmy się nawzajem. Po wyczerpaniu wszystkich "Czy
pamiętasz?" nie było nic więcej do powiedzenia. Kłopotliwa sytuacja, prawda?
Craddock pozwolił, by chora mówiła, i na razie nie zadawał pytań. Chciał cofnąć się
w czas przeszły, zrozumieć charakter związków między Goedlerami a Letycja
Blacklock.
- Przypuszczam - ciągnęła domyślnie Bella - że zechce mnie pan zapytać o
pieniądze. Otóż Randall zostawił dożywocie mnie, a po mojej śmierci cały majątek
Blackie. Oczywiście w głowie mu nie postało, że mogę go przeżyć. Taki był silny,
zdrowy. Ni dnia nie chorował! A ja? Istny zlepek bólów, dolegliwości, utyskiwań! No i
lekarze wciąż kiwali nade mną głowami, robili żałosne miny.
- Sądzę, proszę pani, że utyskiwania to niewłaściwe słowo - powiedział Craddock.
Starsza dama parsknęła śmiechem.
- Nie miałam na myśli żadnego biadolenia. Nigdy nie rozczulałam się zbytnio nad
sobą. Ale wydawało się oczywiste, że taki jak ja słabeusz musi wyprzedzić Randalla.
No i stało się inaczej...
- Dlaczego pani małżonek rozporządził majątkiem w taki właśnie sposób?
- Dlaczego Blackie uczynił spadkobierczynią? O to panu chodzi? Nie z przyczyn,
jakie pan zapewne podejrzewa. - Figlarne ogniki w oczach Belli zabłysły szczególnie
wyraźnie. - Jakie robaczywe myśli miewacie wy, policjanci! Randall nie romansował
nigdy z Letycją, a jej również nie były w głowie takie rzeczy. To naprawdę męski
umysł, wolny od kobiecej czułostkowości, kobiecych słabostek. Wątpię, czy
kiedykolwiek była w nim zakochana. Nigdy nie odznaczała się urodą, a o stroje
kompletnie nie dbała. Malowała się trochę, ulegając powszechnie przyjętemu
zwyczajowi. Nie dlatego, by wyglądać ładniej. Nigdy nie wiedziała, jak to miło i
zabawnie być kobietą - dodała pani Goedler tonem życzliwego współczucia.
Craddock spojrzał ciekawie na wątłą postać w olbrzymim łożu. "Bella Goedler -
pomyślał - z pewnością wiedziała, wie dotąd, jak to miło i zabawnie być kobietą".
Spojrzała nań figlarnie.
- Być mężczyzną to straszna nuda. Tak mi się zawsze wydawało. Po chwili
zastanowienia dodała: - Randall widział w Blackie jak gdyby młodszego wspólnika.
Polegał na jej sądach. Z reguły słusznych sądach. Widzi pan, ona niejednokrotnie
ratowała go z opałów.
- Wiem od panny Blacklock, że raz pomogła finansowo pani małżonkowi.
- Tak. Ale nie tylko to mam na myśli. Teraz, po tylu latach, wolno już mówić prawdę.
Randall nie dostrzegał różnic między uczciwością a nieuczciwością. Miał mało
wrażliwe sumienie. Kochane biedaczysko nie rozumiał, co to jest spryt, a co
zwyczajne szelmostwo. Blackie prostowała jego ścieżki. Bo ona była zawsze
absolutnie i bez kompromisu prostolinijna. Za nic nie popełniłaby czegoś w swoim
pojęciu nieuczciwego. To szlachetny charakter, inspektorze. Zawsze ją podziwiałam.
Blackie i jej siostra miały straszne dzieciństwo... I wczesną młodość. Ich ojciec -
prowincjonalny lekarz starej daty, tępy i zacofany - był tyranem domowym w ścisłym
tego słowa znaczeniu. Letycją wyzwoliła się jakoś. Przyjechała do Londynu i tam
ukończyła kursy dla księgowych. Druga siostra była ciężko chora. Miała jakieś
widoczne kalectwo, więc nie oglądała ludzi i prawie nie wychodziła z domu. Dlatego
właśnie zaraz po śmierci ojca Letycją rzuciła wszystko, by wrócić do rodzinnego
domu i zaopiekować się Charlottą. Randall szalał ze złości, ale to nie zdało się na
nic. Letycją musiała uczynić to, co poczytywała za swój obowiązek. Nie sposób było
na nią wpłynąć.
- Jak dawno przed śmiercią pani małżonka nastąpiło to rozstanie?
- Jakieś dwa lata. Randall sporządził testament wcześniej i nie zmienił go nigdy.
Powiedział mi wtedy... Kiedy, rozumie pan, była mowa o jego ostatniej woli... "Nie
mamy nikogo na świecie... Nasz synek umarł w drugim roku życia... Nie mamy
nikogo na świecie, więc po naszej śmierci niech Blackie dostanie pieniądze. Będzie
grać na giełdzie i w jej rękach majątek nie pójdzie na marne". Bo widzi pan - ciągnęła
- dla niego robienie pieniędzy było grą, za którą przepadał. Nie tyle zależało mu na
samych pieniądzach, ile na przygodzie, ryzyku, hazardzie. Blackie przepadała za tym
również. I ona miała awanturniczego ducha i podobne zamiłowania. Biedaczka nigdy
nie zaznała prawdziwych uciech... Nie kochała się, nie wodziła za nos mężczyzn, nie
drażniła ich, nie miała własnego domu i dzieci.
Dziwne wydało się Craddockowi to szczere współczucie i pobłażliwa wzgarda starej
kobiety, która chorowała przez całe życie, straciła jedyne dziecko, straciła męża, w
samotności spędza wdowieństwo i od lat jest przykuta do łóżka.
Uśmiechnęła się doń i pokiwała głową.
- Wiem, co pan myśli - rzekła. - Ja miałam wszystko, dla czego warto żyć. Utraciłam
to, prawda, ale w swoim czasie miałam. Jako młoda dziewczyna byłam ładna i
wesoła. Poślubiłam ukochanego mężczyznę, który kochał mnie czule do końca
swojego życia. Mój synek umarł, ale miałam go przecież przez dwa bezcenne lata.
Często cierpiałam fizycznie, ale, widzi pan, ktoś, kto tak cierpi, wie, jak cenić
cudowne godziny, w czasie których bóle ustępują. No i zawsze, zawsze wszyscy
odnosili się do mnie bardzo życzliwie. Tak! W gruncie rzeczy byłam i jestem kobietą
naprawdę szczęśliwą.
Inspektor skorzystał z pauzy i powrócił do poprzednio poruszonej kwestii.
- Wspomniała pani przed chwilą - powiedział - że małżonek pani zapisał cały majątek
pannie Blacklock, ponieważ nie miał nikogo bliskiego. To niezupełnie zgadza się z
prawdą. Miał przecież siostrę.
- Tak, miał siostrę, Sonię. Ale poróżnili się przed wieloma laty i nastąpiło kompletne
zerwanie.
- Pan Goedler był przeciwnikiem małżeństwa siostry?
- Tak, Sonia wyszła za... Jakże on się nazywał?
- Stamfordis.
- Aha! Dymitr Stamfordis. Randall uważał go od początku za szubrawca. Nie znosili
się, patrzeć na siebie nie mogli. Ale Sonia była na śmierć zakochana i nic nie mogło
jej odwieść od małżeństwa. Nigdy nie mogłam zrozumieć, przyznaję otwarcie,
pretensji do niej z tego powodu. Mężczyźni hołdują cudacznym poglądom w tych
kwestiach. Sonia nie była przecież podlotkiem. Miała dwadzieścia pięć lat i dobrze
wiedziała, czego chce i co robi. On był szubrawcem. Tak! Rzeczywiście był
szubrawcem. Podobno figurował w policyjnych rejestrach, a Randall twierdził, że
Stamfordis to jego przybrane nazwisko. Sonia wiedziała o tym wszystkim. Ma się
rozumieć, Randall nie potrafił dostrzec sedna sprawy. Otóż Dymitr był mężczyzną
niesłychanie pociągającym dla kobiet, no i kochał Sonię tak samo po wariacku, jak
ona jego. Tymczasem Randall uparcie dowodził, że z jego strony to związek dla
pieniędzy, co oczywiście nie zgadzało się z prawdą. Sonia, widzi pan, była naprawdę
bardzo ładna i miała ogromny temperament. Gdyby małżeństwo było nieudane,
gdyby Dymitr zdradzał ją lub niedobrze traktował, odeszłaby od niego i całą historię
spisała na straty. Była bogata, więc mogła urządzić sobie życie tak, jak chciała.
- Rodzeństwo nie pogodziło się później?
- Nie. Sonia i Randall nigdy nie zgadzali się najlepiej. Ona odczuła boleśnie sprzeciw
brata wobec jej małżeństwa. Powiedziała: "Doskonale! Z tobą niepodobna
wytrzymać. Koniec! Więcej nie odezwę się do ciebie".
- Ale odezwała się do pani, prawda?
- Tak - odpowiedziała Bella z uśmiechem. - Napisała do mnie w jakieś półtora roku
po ślubie. List był wysłany z Budapesztu, lecz Sonia nie podała swojego adresu.
Prosiła, abym poinformowała Randalla, że jest bardzo szczęśliwa i niedawno na
świat wydała bliźnięta.
- Wymieniła ich imiona?
- Tak - uśmiechnęła się znowu. - Pisała, że poród odbył się o północy, a dzieciom
chce dać imiona Fip i Emma. Oczywiście mógł to być tylko żart.
- Później nic pani o niej nie słyszała?
- W liście z Budapesztu pisała, że z mężem i bliźniętami wybiera się na krótki pobyt
do Ameryki. Więcej nie dała znaku życia.
- Zapewne nie zachowała pani tamtego listu?
- Nie... Chyba nie... Przeczytałam go mężowi, a on burknął tylko: "Pożałuje kiedyś, że
wydała się za takiego łajdaka". Później nie wracaliśmy do tej sprawy. Po prostu
zapomnieliśmy o Soni. Zniknęła z naszego życia.
- Mimo to jednak pan Goedler zapisał cały majątek jej potomstwu, w razie gdyby
panna Blacklock zmarła wcześniej niż pani.
- Sama skłoniłam go do tego. Zawiadomił mnie o projektowanej treści swojego
testamentu, ja zaś powiedziałam: "A przypuśćmy, że Blackie umrze wcześniej niż
ja?". Zrobił zdumioną minę, więc mówiłam dalej: "Oczywiście! Wiem, co myślisz.
Blackie jest zdrowa jak koń, a ja nieustannie kwękam. Ale widzisz, zdarzają się
nieszczęśliwe wypadki, a także... Znasz powiedzonko o skrzypiącym drzewie?". A on
na to: "Nie widzę nikogo, absolutnie nikogo". Jest Sonia" - doradziłam. "Tak! żeby ten
szubrawiec położył łapę na pieniądzach! Niedoczekanie jego!" Powiedziałam wtedy:
"Są dzieci, Fip i Emma, a obecnie może być ich znacznie więcej". Zżymał się trochę,
ale postąpił tak, jak sobie życzyłam.
- Od tamtej pory do dziś dnia nie miała pani żadnych wiadomości o szwagierce czy
też jej dzieciach?
- Nie... Mogą już nie żyć... Mogą być w różnych miejscach...
"Na przykład w Chipping Cleghorn" - pomyślał Craddock.
Wydać się mogło, że Bella Goedler czyta w jego myślach, gdyż spojrzała nań z
przestrachem.
- Byle tylko nie skrzywdzili Blackie - powiedziała. - Pan nie pozwoli... Prawda?...
Blackie jest dobra, naprawdę dobra, niechaj nie...
Głos jej się załamał. Dokoła oczu i ust pojawiły się nagle szare cienie.
- Jest pani zmęczona - szepnął inspektor. - Już pójdę.
Skinęła głową.
- Zmęczona?... Tak... I proszę przysłać siostrę. - Z wysiłkiem poruszyła ręką. - Niech
pan pilnuje Blackie... Nic złego nie powinno jej spotkać... Niech pan pilnuje...
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy - odrzekł. - Zapewniam panią.
Wstał i ruszył w kierunku drzwi, a nikły głos podążył jego śladem.
- Już niedługo... Póki nie umrę... Grozi niebezpieczeństwo... Niech pan pilnuje...
W drzwiach minął się z siostrą McClelland.
- Mam nadzieję, że nie zaszkodziła jej rozmowa ze mną - powiedział niepewnie.
- O nie! Przecież uprzedziłam pana, że ona osłabnie nagle.
- O jedno nie zdążyłem zapytać pani Goedler - powiedział Craddock, rozmawiając
później z pielęgniarką. - Czy ma jakieś stare fotografie? Jeżeli tak, to zapewne...
- Obawiam się - przerwała mu - że nic takiego nie ma. Na początku wojny wszystkie
jej osobiste papiery zostały oddane na przechowanie wraz z całym umeblowaniem i
urządzeniem londyńskiego domu. W tym czasie pani Goedler była chora, wydawało
się, że beznadziejnie. Później magazyn został zbombardowany. Pani Goedler
martwiła się bardzo z powodu utraty wielu cennych pamiątek i rodzinnych
dokumentów. Obawiam się, że nic z tych rzeczy nie ocalało.
"A więc nic z tego" - pomyślał inspektor.
Jednakże czuł, że jego podróż nie poszła na marne. Okazało się, że bliźniaki - Fip i
Emma - nie są jedynie widmami.
Mamy brata i siostrę, którzy dorastali gdzieś w Europie - medytował - Sonia Goedler
była bogata w tym czasie, kiedy wychodziła za mąż. Ale pieniądze w Europie... W
czasie wojny mogły stać się z nimi różne rzeczy. Fip i Emma, dzieci ojca z
kryminalną przeszłością? A gdyby tak przyjechali do Anglii, jak to się mawia, bez
pensa? Jakie podjęli by kroki? Zaczęliby zbierać wiadomości o bogatych krewnych.
Ich wuj, milioner, już nie żył. Zapewne więc chcieliby sprawdzić, jak wygląda jego
ostatnia wola. Może coś niecoś przypada w udziale im bądź ich matce? Wobec tego
poszliby do archiwum akt notarialnych w Somerset Hause, zapoznaliby się z treścią
testamentu i wtedy najprawdopodobniej dowiedzieliby się o istnieniu Letycji
Blacklock. Później zdobyliby zapewne informacje na temat wdowy po Randallu
Goedlerze. Jakie byłyby to informacje? Jest ciężko chora, mieszka w szkockiej
samotni, ma przed sobą niewiele miesięcy życia. Jeżeli Letycja Blacklock umrze
przed Bellą Goedler, im, nie komu innemu, przypadnie kolosalny majątek. Co dalej?
Oczywiście nie pojechaliby do Szkocji, lecz wybadali, gdzie zamieszkuje obecnie
Letycja Blacklock. Tam się wybiorą, ma się rozumieć, jednak nie jako Fip i Emma.
Mogą być razem... Może być tylko jedno z nich... Emma? Zadziwiająca historia... Fip
i Emma... Niech mnie kule biją, jeżeli nie ma obecnie w Chipping Cleghorn brata lub
siostry, czy też obydwojga naraz!
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
ROZKOSZNA ŚMIERĆ
1
W kuchni Little Paddock panna Blacklock wydawała polecenia Mitzi.
- Będą kanapki z sardynkami, a także z pomidorami. I te ciasteczka, które pieczesz
tak wybornie. Chciałabym również mieć ten specjalny rodzaj ciasta...
- O, tyle tego! Będzie przyjęcie, co?
- Urodzinowe przyjęcie panny Bunner. Należy się spodziewać kilku osób.
- W tym wieku nie powinna wyprawiać urodzin. Lepiej zapomnieć o takiej dacie.
- Panna Bunner nie chce zapomnieć. Kilkoro przyjaciół wystąpiło już z prezentami.
Wypada podjąć ich i... I z pewnością będzie bardzo miło.
- Coś podobnego mówiła pani tamtym razem... I co się stało?
- Dzisiaj nic się nie stanie.
- Skąd pani wie? W tym domu wszystko możliwe. Ja za dnia trzęsę się wciąż ze
strachu, a wieczorem zamykam na klucz drzwi mojego pokoju i zaglądam do szafy,
czy tam się ktoś przypadkiem nie schował.
- Więc powinnaś czuć się pewnie i bezpiecznie - rzuciła chłodno panna Blacklock.
- Czy pani chce, żebym zrobiła ten... - Mitzi wydała dźwięk, który dla angielskiego
ucha pani domu zabrzmiał mniej więcej jak "szwistbrz", a jednocześnie miał w sobie
coś z prychania zagniewanych kotów.
- Tak. Dobre ciasto, z różnymi dodatkami.
- Aha! Dobre! Z różnymi dodatkami! Ale ja nic z tego nie mam. Nic na to nie poradzę,
proszę pani. Potrzebne byłyby rodzynki i czekolada, i cukier, i dużo, dużo masła.
- Mamy puszkę masła przysłaną z Ameryki. Trochę rodzynek, które chowaliśmy na
Boże Narodzenie. A oto tabliczka czekolady i funt cukru.
Mitzi uśmiechnęła się promiennie.
- Oo! Zrobię dobre ciasto. Z dodatkami! W ustach się będzie rozpływać! - zawołała
radośnie Mitzi. - Przybiorę to czekoladowym lukrem... Umiem robić czekoladowy
lukier! Będzie też napis: "Najlepsze życzenia" Ha! Ci Anglicy, co pieką ciastka jak
piasek, nigdy, nigdy nie kosztowali czegoś podobnego! Rozkoszne... będą mówili...
Rozkoszne...
Twarz Mitzi spochmurniała nagle.
- Pan Patryk nazywa moje specjalne ciasto Rozkoszna Śmierć. Nie chcę! Nie chcę,
żeby tak to nazywać.
- Przecież to wyraz uznania - powiedziała panna Blacklock. - To znaczy, że po
zjedzeniu takich delicji można bez żalu umrzeć.
Mitzi spojrzała na nią podejrzliwie.
- Wcale nie podoba mi się sam wyraz "śmierć". Nikt nie umrze dlatego, że jadł moje
ciasto. Nie! Każdy musi się czuć po nim lepiej.
- Jestem pewna, że wszyscy będziemy się czuli doskonale.
Z tymi słowy pani domu odwróciła się i z westchnieniem ulgi wyszła z kuchni.
Powiodło się! A przecież z Mitzi nigdy nic nie wiadomo.
Tuż za drzwiami natknęła się na Dorę.
- O, Letty, chcesz, żebym poszła do kuchni i pokazała Mitzi, jak przygotowuje się
kanapki?
- Nie - odparła Letty i stanowczym gestem skierowała przyjaciółkę do holu. - Mitzi jest
w dobrym humorze. Nie trzeba jej denerwować.
- Mogłabym jej pokazać...
- Nic nie pokażesz... Proszę cię, daj spokój, Doro. Cudzoziemcy nie cierpią, by im
cokolwiek pokazywać. Rozumiesz?
Dora spojrzała podejrzliwie na przyjaciółkę. Później rozpromieniła się
nieoczekiwanie.
- Dopiero co dzwonił Edmund Swettenham. Z okazji urodzin życzył mi wszystkiego
najlepszego i obiecał, że po południu przyniesie mi prezent. Słoik miodu! Jaki miły,
prawda? Ale skąd on wie, że to dziś moje urodziny?
- Chyba wszyscy wiedzą. Musiałaś, Doro, dużo mówić na ten temat.
- Cóż... Napomknęłam tylko, że dzisiaj kończę pięćdziesiąt dziewięć lat, więc...
- Kończysz sześćdziesiąt cztery - skorygowała z uśmiechem przyjaciółka.
- A panna Hinchliffe powiedziała - ciągnęła Bunny - że wcale nie wyglądam na tyle.
"A ile ja mam lat? Jak pani się zdaje?" - zapytała później i to było bardzo kłopotliwe
pytanie. Panna Hinchliffe wygląda zawsze tak cudacznie, że... Że może być w
każdym wieku! Aha! Mówiła też, że przyniesie mi kilka jajek, bo powiedziałam jej, że
nasze kury ostatnio niosą się słabo.
- Nieźle wychodzimy na twoich urodzinach, Bunny! Miód, jaja, wspaniałe pudło
czekoladek od Julii.
- Nie mam pojęcia, gdzie Julia kupuje takie rzeczy.
- Lepiej nie pytać. Jej metody muszą być niezgodne z prawem.
- A od ciebie, Letty, cudowna broszka! - zawołała panna Bunner i spojrzała z dumą
na swój biust, udekorowany złotym listkiem z brylancikami.
- Podoba ci się? To dobrze. Ja nie dbam nigdy o błyskotki.
- Jestem zachwycona!
- To dobrze. A teraz chodźmy nakarmić kaczki.
2
- Ha! - zawołał Patryk dramatycznym tonem, gdy goście zasiedli przy okrągłym stole
w jadalni. - Co ja widzę? To Rozkoszna Śmierć!
- Ciszej! Mitzi może usłyszeć! - skarciła go panna Blacklock. - Bardzo jej się nie
podoba ta twoja nazwa.
- Ale to przecież Rozkoszna Śmierć. Urodzinowy tort Bunny.
- Tak! O tak! - zawołała Dora Bunner. - Mam dziś wspaniałe urodziny! Cudowne!
Była rozpromieniona, zachwycona - zwłaszcza od chwili gdy pułkownik Easterbrook
wręczył jej pudełko cukierków ze słowami:
- Oto słodycze dla uosobienia słodyczy!
W tym momencie Julia spiesznie odwróciła głowę, a ciocia Letty zgromiła ją
wzrokiem.
Całe towarzystwo oddało sprawiedliwość licznym smakołykom i po paru toastach
wstało od stołu.
- Trochę niedobrze mi po tym cieście - powiedziała Julia. - Tak samo czułam się
poprzednim razem.
- Warto było! - podchwycił Patryk.
- Ma pani nowego ogrodnika? - zapytała gospodynię panna Hinchliffe, kiedy wszyscy
wrócili do salonu.
- Nie. Czemu pani pyta?
- Widziałam mężczyznę kręcącego się koło domu. Całkiem przyjemnie wyglądał. Po
wojskowemu.
- Aha! - wtrąciła Julia. - To nasz detektyw. Pani Easterbrook upuściła torebkę.
- Detektyw? Po co państwu detektyw?
- Nie wiem - odpowiedziała Julia. Węszy dokoła i podobno ma na oku dom. Zapewne
czuwa nad bezpieczeństwem cioci Letty.
- Nonsens! - obruszyła się panna Blacklock. - Sama potrafię czuwać nad swoim
bezpieczeństwem.
- Jest już przecież po wszystkim! - zawołała pani Easterbrook. - Chociaż chciałam
właśnie zapytać panią, czemu odroczono rozprawę śledczą?
- Policja nie jest zadowolona - odpowiedział pułkownik. - O to właśnie chodzi.
- Ale dlaczego policja nie jest zadowolona?
Pułkownik Easterbrook pokiwał głową z miną człowieka, który mógłby powiedzieć
znacznie więcej, gdyby zechciał. Edmund Swettenham, który nie lubił starego
wojaka, skorzystał ze sposobności.
- Bo szczerze mówiąc, wszyscy jesteśmy podejrzani - powiedział.
- Podejrzani? Ale o co? - zapytała znów pani Easterbrook.
- Mniejsza z tym, kociątko - podchwycił jej małżonek.
- O to - zabrał głos Edmund - że myszkujemy w określonym celu. A naszym celem
jest morderstwo przy pierwszej nadarzającej się okazji.
- Proszę nie opowiadać takich rzeczy! - Dora Bunner była bliska płaczu. - Jestem
pewna, absolutnie pewna, że nikt z nas nie chce zabić ukochanej, dobrej Letty!
Nastąpiła chwila przykrego zakłopotania. Edmund Swettenham zarumienił się
mocno, wybąkał:
- Ja... To przecież żarty.
Filipa powiedziała czystym, dźwięcznym głosem, że dochodzi szósta, więc warto by
posłuchać dziennika radiowego. Propozycja została skwapliwie przyjęta, a Patryk
szepnął Julii:
- Brak tylko pani Harmon. Zaraz rąbnęłaby prosto z mostu: "A mnie się jednak zdaje,
że ktoś nadal szuka sposobności, by zamordować pannę Blacklock".
- Zadowolona jestem, że ona i ta jej panna Marple nie skorzystały z zaproszenia -
powiedziała Julia. - Ta stara wszędzie wtyka swój nos i ma okropnie robaczywe
myśli. Typowa kumoszka z epoki wiktoriańskiej.
Wysłuchano dziennika radiowego, który sprowokował miłą pogawędkę o
okropnościach wojny atomowej. Następnie towarzystwo rozeszło się, obsypując
gospodynie serdecznymi podziękowaniami.
- Kontenta jesteś, Bunny? Bawiłaś się dobrze? - zapytała panna Blacklock po
wyprawieniu ostatniego gościa.
- Cudownie! Doskonale! Tylko mam okropną migrenę. Pewno to z podniecenia.
- Albo z powodu wspaniałego ciasta - powiedział Patryk. - Sam czuję trochę wątrobę.
No i, Bunny, od rana chrupie pani czekoladki.
- Pójdę już chyba się położyć - podjęła Bunny. - Połknę dwie aspiryny i wyśpię się
solidnie.
- Doskonały pomysł! - orzekła przyjaciółka. Panna Bunner powędrowała na piętro.
- Zamknąć kaczki, ciociu Letty?
Pani domu zmierzyła Patryka surowym spojrzeniem.
- Jeżeli dokładnie zasuniesz rygiel.
- Najdokładniej! Przysięgam!
- Wypij, ciociu, kieliszek kseresu - zaproponowała Julia. - Jak mawiała moja stara
niania: "To uładzi ci żołądek". Obrzydliwe zdanie, lecz dziś na czasie.
- Chyba masz rację... Rzecz w tym, że odzwyczailiśmy się wszyscy od ciężkich
potraw... Bunny! Jakże mnie przestraszyłaś! Co się stało?
- Nie mogę znaleźć swojej aspiryny - poskarżyła się panna Bunner.
- Weź moją, kochanie, jest na stoliku przy łóżku.
- Na mojej toaletce też stoi słoiczek - dorzuciła Filipa.
- Dziękuję, stokrotnie wam dziękuję... Nie mogę swojej znaleźć, a przecież gdzieś
musi być. Kupiłam nowy słoiczek! Gdzie ja go mogłam zapodziać?
- W łazience jest pełno aspiryny - powiedziała Julia. - Cały dom pęka od niej w
szwach.
- Denerwuje mnie, że jestem taka roztrzepana i wszystko chowam, nie wiadomo
gdzie - powiedziała Dora i wycofała się w kierunku schodów.
- Biedna, stara Bunny - westchnęła Julia. - Może by dać jej łyk kseresu?
- Lepiej nie - zaoponowała panna Blacklock. -1 tak miała moc wrażeń, a to jej raczej
nie służy. Obawiam się, że jutro będzie niedysponowana. Ale z pewnością jest
naprawdę kontenta.
- Była oczarowana! - przytaknęła Filipa.
- Trzeba poczęstować Mitzi kieliszkiem kseresu - zaproponowała Julia. - Hej, Pat! -
zawołała, posłyszawszy kroki Patryka. - Sprowadź tu Mitzi.
Mitzi została sprowadzona i Julia napełniła dla niej kieliszek.
- Zdrowie najlepszej w świecie kucharki - wzniósł toast Patryk.
Mitzi była zadowolona, lecz uważała za swój obowiązek sprostować.
- Nie, nie! - powiedziała. - Ja nie jestem tak naprawdę kucharką. W swoim kraju
pracowałam umysłowo.
- Marnowała się pani! - zawołał młody człowiek. - Co to znaczy praca umysłowa w
porównaniu z takimi arcydziełami jak Rozkoszna Śmierć!
- Oo... Mówiłam, że ja nie lubię...
- Nie chodzi o to, co pani lubi - przerwał. - To moja nazwa dla tych delicji. Pijmy więc
zdrowie Rozkosznej Śmierci i niech szlag trafi skutki obżarstwa.
3
- Filipo! Chciałabym pomówić z tobą, moje dziecko - powiedziała panna Blacklock.
- Tak? Bardzo proszę! - Filipa spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- Ty chyba się czymś martwisz? Może masz jakiś kłopot?
- Jaki kłopot?
- Zauważyłam, że ostatnio bywasz przygnębiona. Stało się coś złego?
- Nie. Skąd znowu, proszę pani.
- Cóż... Zastanawiam się, że może ty i Patryk...
- Patryk? - Filipa była naprawdę zdziwiona.
- A więc nie on... Bardzo przepraszam, że się wtrącam, ale wiele przebywacie razem,
a Patryk, chociaż to mój daleki kuzyn, nie jest, moim zdaniem, odpowiednim
kandydatem na męża. Może w późniejszym wieku, ale nie teraz.
Twarz pani Haymes zlodowaciała.
- Ja nie wyjdę za mąż powtórnie.
- Wyjdziesz, moje dziecko, w swoim czasie wyjdziesz. Jesteś młoda. Ale nie o tym
chciałam z tobą porozmawiać. Nie masz innych kłopotów? Na przykład finansowych?
- Nie. Jakoś sobie radzę.
- Wiem, że niepokoją cię czasami przyszłe koszty edukacji twojego synka. Dlatego
właśnie muszę ci coś powiedzieć. Dziś z rana wybrałam się do Milchesteru i u
mojego notariusza, pana Beddingfelda, sporządziłam testament. Widzisz, chciałam
to zrobić na... na wszelki wypadek, bo ostatnio dzieją się różne dziwne rzeczy.
Oprócz legatu dla Bunny wszystko zapisałam, Filipo, tobie.
Filipa wzdrygnęła się nerwowo. Jej szeroko otwarte oczy miały wyraz zaniepokojenia,
nawet przestrachu.
- Nie chcę... Naprawdę nie chcę tego... No i dlaczego? Dlaczego właśnie mnie?
- Może dlatego - odparła panna Blacklock jakimś szczególnym tonem - że nie mam
innego spadkobiercy.
- Są przecież Patryk i Julia.
- Oo... Bardzo dalecy krewni. Nic im się ode mnie nie należy.
- Mnie również! - podchwyciła Filipa. - Dlaczego? Nie wiem, czym się pani
kierowała... Ja nie potrzebuję pieniędzy!
Jej wzrok wyrażał raczej niechęć niż wdzięczność, a sposób bycia zdradzał
przestrach.
- Wiem, co robię, Filipo. Polubiłam cię bardzo i... I masz synka. Gdybym umarła
teraz, dostaniesz niewiele. Ale za parę tygodni sytuacja może ulec całkowitej
zmianie.
Bystro spojrzała w twarz młodej kobiety, która zawołała:
- Ale pani nie umrze!
- Jeżeli dzięki właściwym środkom ostrożności uniknę śmierci.
- Dzięki właściwym środkom ostrożności?
- Tak... Zastanów się nad tą sprawą... No i nie martw się, drogie dziecko.
Szybko opuściła salon i Filipa usłyszała, że panna Blacklock rozmawia z Julią w holu.
Po chwili Julia weszła do pokoju. W jej oczach lśniły lodowato zimne błyski.
- I co? Świetnie rozegrałaś partię, prawda, Filipo? Widzę, że jesteś z tych
spokojnych... bardzo spokojnych cwaniaków.
- Słyszałaś...
- Oczywiście. Jej na tym zależało, abym słyszała. Jestem pewna.
- Jak to?
- Nasza Letty ma głowę na karku... Mniejsza z nią! Świetnie urządziłaś się, Filipo.
Mocno teraz siedzisz w siodle!
- Julio, przecież ja nie chcę... Nigdy nie myślałam...
- Czyżby? Powiem ci, że myślałaś. Dobrze to rozegrałaś. Miałaś kłopoty finansowe,
co? Ale, zapamiętaj sobie, jeżeli teraz ktoś zakatrupi ciocię Letty, ty będziesz
pierwszą podejrzaną.
- Ja? Przecież idiotyzmem byłoby zabójstwo teraz, bo jeśli poczekam...
- Aha! Więc wiesz także o starej, schorowanej pani... jakże jej tam, która dogorywa w
Szkocji? Ciekawa historia! I jeszcze jedno muszę ci powiedzieć, Filipo. Większa z
ciebie cwaniara, niżby się wydawało.
- Nie chcę pozbawiać czegokolwiek ciebie ani Patryka.
- Nie chcesz, moja miła? Wybacz, ale wcale ci nie wierzę.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
POWRÓT INSPEKTORA CRADDOCKA
Inspektor Craddock miał niedobrą noc w wagonie podczas drogi powrotnej. Trapiły
go koszmarne sny. Wciąż uganiał się szarymi korytarzami jakiegoś zamku i daremnie
usiłował trafić dokądś bądź też w porę czemuś zapobiec. Wreszcie obudził się w tym
śnie i doznał niebywałej ulgi. Ale w tej chwili drzwi przedziału uchyliły się z wolna i
stanęła w nich Letycja Blacklock z twarzą ociekającą krwią. Spojrzała nań z
wyrzutem i przemówiła: "Czemu mnie nie ocaliłeś? Mógłbyś, gdybyś tylko
spróbował". Wtedy obudził się naprawdę.
Był szczęśliwy, gdy wysiadł wreszcie w Milchesterze i poszedł prosto do komendy
policji, aby złożyć meldunek, którego Rydesdale wysłuchał z całą uwagą.
- Posunęliśmy się nieznacznie - powiedział - bądź co bądź jednak zeznania panny
Blacklock znalazły potwierdzenie. Fip i Emma... Zachodzę w głowę, czy...
- Patryk i Julia Simmonsowie, panie pułkowniku, są w odpowiednim wieku. Gdyby
udało się stwierdzić, że panna Blacklock nie widziała ich od wczesnego dzieciństwa...
Rydesdale parsknął śmiechem.
- Nasza sojuszniczka, panna Marple, już to za nas ustaliła. Dowiedziała się, że przed
dwoma miesiącami panna Blacklock zobaczyła tę parę pierwszy raz w życiu.
- Więc z całą pewnością...
- Nie takie to proste, Craddock. Zebraliśmy informacje, z których wynika, że Julia i
Patryk stanowczo nie wchodzą w rachubę. On rzeczywiście służył w Marynarce
Wojennej i ma tam dobrą opinię. Była tylko mowa o lekkiej skłonności do
niesubordynacji. Zrobiliśmy rekonesans w Cannes, gdzie oburzona pani Simmons
powiedziała, że jej dzieci są oczywiście w Chapping Geghorn, u dalekiej krewnej,
Letycji Blacklock. A więc wszystko w porządku.
- A pani Simmons jest naprawdę panią Simmons?
- Mogę tylko powiedzieć, że od bardzo dawna nosi to nazwisko - odparł sucho
Rydesdale.
- Rzeczywiście. Kwestia wyjaśniona - zgodził się inspektor. - Tylko tych dwoje
pasowało. Wiek odpowiedni. Ciotka nie znała ich uprzednio. Mieliśmy Fipa i Emmę.
Rydesdale w zamyśleniu pokiwał głową. Później podsunął inspektorowi kartkę.
- Dokopaliśmy się czegoś na temat pani Easterbrook - powiedział.
Craddock przeczytał raport, uniósł brwi.
- Interesująca historia - powiedział. - Sprytnie złapała starego osła, co? Ale to nie
może mieć nic wspólnego z naszą sprawą.
- Nie może. Absolutnie nic. A oto kilka słów tyczących pani Haymes.
Craddock przeczytał i znowu uniósł brwi.
- Cóż, muszę jeszcze raz pomówić z tą panią - powiedział.
- Myśli pan, że ta wiadomość może mieć znaczenie?
- Nie wykluczam tego. Byłaby to bardzo okrężna droga, ale...
Umilkli na chwilę.
- Jak radzi sobie Fletcher, panie pułkowniku? - podjął Craddock.
- Był bardzo czynny. W porozumieniu z panną Blacklock przeprowadził dyskretną
rewizję w jej domu, lecz nic ciekawego nie znalazł. Później dociekał skrupulatnie, kto
miał sposobność, by tamte drzwi naoliwić. Zaczął od sprawdzenia, kto mógł
przychodzić do Little Paddocks, kiedy ta cudzoziemka miała wolne. Sprawa
skomplikowała się poważnie, gdyż Mitzi wychodzi na spacer prawie każdego
popołudnia i pije filiżankę kawy Pod Bławatkiem. W tym samym czasie panna
Blacklock i panna Burtner też zazwyczaj wychodzą. Załatwiają sprawunki na czarnym
rynku. A zatem ktoś, kto chciałby naoliwić drzwi, miał ku temu wiele sposobności.
- A dom jest stale otwarty?
- Był. Sądzę, że się to ostatnio zmieniło.
- Co wypenetrował Fletcher? O kim w rezultacie wiadomo, że był w Little Paddocks
podczas nieobecności domowników?
- Właściwie byli tam wszyscy. - Rydesdale przebiegł wzrokiem arkusz maszynopisu. -
Panna Murgatroyd przyniosła kurę, która chciała siedzieć. Brzmi to osobliwie, ale
sama tak określiła cel swojej wizyty. Mówi mętnie i raz po raz przeczy sobie, ale
Fletcher sądzi, że to skutek jej usposobienia, nie poczucia winy.
- Zapewne - uśmiechnął się Craddock. - Jest zupełnie niepozbierana.
- Pani Swettenham przyszła po koninę, którą panna Blacklock zostawiła dla niej na
kuchennym stole. Panna Blacklock była tamtego dnia w Milchesterze, skąd zawsze
przywozi koninę dla pani Swettenham. Widzi pan w tym sens, Craddock?
Inspektor zastanawiał się przez chwilę.
- Dlaczego - powiedział - panna Blacklock nie zostawiła mięsa w domu pani
Swettenham, skoro wracając samochodem z Milchesteru, musiała tamtędy
przejeżdżać?
- Nie wiem dlaczego, ale nie zostawiła. Pani Swettenham mówi, że ona (panna B.)
zawsze zostawia koninę na kuchennym stole w Little Paddocks, a ona (pani S.)
chętnie przychodzi wtedy, kiedy nie ma Mitzi, bo ta cudzoziemka potrafi być strasznie
opryskliwa.
- To trzyma się kupy. Co dalej, panie pułkowniku? ,
- Panna Hinchliffe powiada, że ostatnio nie była sama w Little Paddocks. Ale była.
Mitzi widziała ją, gdy wychodziła bocznymi drzwiami. Potwierdza to niejaka pani Butt,
mieszkanka tej osady. Ostatecznie panna H. przyznała, że mogła tam być, tylko
zapomniała. Mówi, że zapewne tak sobie wstąpiła na momencik.
- To trochę dziwne.
- Dziwne też jest zachowanie panny Hinchliffe. Następna osoba to pani Easterbrook.
Była w tamtej okolicy na spacerze z psami. Do Little Paddocks zajrzała, aby zapytać
pannę Blacklock, czy może od niej pożyczyć wzór do roboty na drutach. Nie zastała
panny Blacklock, więc przez krótką chwilę czekała na nią.
- Aha. Mogła w tym krótkim czasie myszkować albo zająć się naoliwieniem drzwi. A
pułkownik?
- Był tam jednego dnia z książką o Indiach, którą Letycja Blacklock koniecznie
chciała przeczytać.
- Naprawdę chciała?
- Twierdzi, że próbowała się wykręcić, ale jej starania zawiodły.
- To prawdopodobne - powiedział Craddock. - Gdy ktoś się uprze i rzeczywiście
zechce pożyczyć człowiekowi książkę, na nic wszelkie wykręty!
- Nie wiadomo, czy Edmund Swettenham zaglądał do Little Paddocks. Mówi mętnie,
że bywa tam czasem z polecenia matki, ale ostatnio chyba nie był.
- To wszystko razem wzięte nie wnosi jednak nic konkretnego.
- Ma się rozumieć, Craddock. - Rydesdale umilkł na chwilę, później dodał z
uśmiechem: - Panna Marple też działa. Fletcher melduje, że była na porannej kawie
Pod Bławatkiem, na kieliszku kseresu w Boulders, na podwieczorku w Little
Paddocks. Podziwiała ogród pani Swettenham, a do pułkownika Easterbrooka
wpadła, żeby obejrzeć jego zbiór indyjskich osobliwości.
- Panna Marple zna się na ludziach. Może nam powiedzieć, czy to jest autentyczny
pułkownik z Indii.
- Już powiedziała. Twierdzi, że Easterbrook nie budzi podejrzeń. Dla pewności
sprawdzi się to u władz wojskowych na Dalekim Wschodzie.
- A tymczasem... - Craddock urwał raptownie. - Jak pan pułkownik sądzi? Czy panna
Blacklock zechciałaby wyjechać?
- Wyjechać? Z Chipping Cleghorn?
- Tak. Wziąć ze sobą wierną Bunner i udać się w niewiadomym kierunku. Mogłaby na
przykład wybrać Szkocję, pobyć pewien czas u Belli Goedler. To, panie pułkowniku,
ładne i trudno dostępne miejsce.
- Siedzieć tam i oczekiwać śmierci pani domu? Nie przypadnie jej do gustu. Na coś
takiego nie zgodziłaby się żadna subtelna kobieta.
- Jeżeli dzięki temu uratować by miała życie...
- Nie, nie Craddock... Uśmiercenie człowieka to nie taka prosta sprawa, jak się panu
wydaje.
- Czyżby, panie pułkowniku?
- Widzi pan... Z jednej strony prosta. Znamy bardzo wiele metod. Środki
chwastobójcze. Cios w tył głowy, gdy ofiara zamyka lub karmi drób. Celny strzał zza
żywopłotu. Wszystko to bardzo proste. Ale sprzątnąć kogoś i uniknąć podejrzeń?...
Historia bardziej skomplikowana, prawda? No i obecnie całe towarzystwo z Chipping
Cleghorn musi zdawać sobie sprawę, że jest pod obserwacją. Pierwszy przemyślny
plan zawiódł. Nasz nieznany morderca musi wykombinować coś innego.
- Rozumiem, panie pułkowniku. Ale trzeba też brać pod uwagę czynnik czasu. Pani
Goedler dogasa i każdej chwili może zamknąć oczy. A zatem naszego nieznanego
mordercy nie stać na zwłokę. I jeszcze jedno, panie pułkowniku. On, czy też ona,
wie, że o wszystkich zbieramy informacje.
- I to wymaga czasu - westchnął Rydesdale. - Daleki Wschód, Indie, uciążliwa robota.
- A więc jeszcze jeden powód, aby się spieszyć. Z całą pewnością
niebezpieczeństwo staje się realne, panie pułkowniku. Gra idzie o wielką stawkę.
Jeżeli Bella Goedler umrze... - urwał, gdyż do pokoju wszedł policjant.
- Posterunkowy Legg na linii z Chapping Cleghorn, panie pułkowniku.
- Połączyć.
Craddock obserwował przełożonego, którego twarz posępniała, stawała się coraz
bardziej surowa.
- Dziękuję - powiedział Rydesdale. - Inspektor Craddock wyjedzie niezwłocznie.
Odłożył słuchawkę.
- Czy to... - Craddock urwał raptownie.
- Nie. Tym razem Dora Bunner. Szukała aspiryny. Najprawdopodobniej wzięła ją ze
słoika, który stał przy łóżku Letycji Blacklock. Były tam tylko trzy tabletki. Zażyła dwie.
Jedna została. Lekarz zabrał tę jedną i posłał do analizy. Stanowczo twierdzi, że to
nie aspiryna.
- Dora Bunner nie żyje?
- Tak. Rano znaleziono ją w łóżku. Umarła we śnie, jak mówi lekarz. Nie zdaje mu
się, że to śmierć naturalna, jakkolwiek zmarła była słabego zdrowia. Podejrzewa
zatrucie narkotykiem. Sekcja wyznaczona na dzisiejszy wieczór.
- Aspiryna przy łóżku Letycji Blacklock - powiedział Craddock. - Przebiegły,
wyjątkowo przebiegły zbrodniarz. Wiem od Patryka, że panna Blacklock wyrzuciła
otwartą i do połowy tylko wypitą butelkę kseresu. Słoik z aspiryną nie przyszedł jej na
myśl. Kto był ostatnio w Little Paddocks? Wczoraj?... Przedwczoraj... Tabletki nie
mogły leżeć długo.
- Całe towarzystwo bawiło tam wczoraj - odparł Rydesdale - na przyjęciu z okazji
urodzin Dory Bunner. Każdy z gości mógł wymknąć się na piętro i dokonać zamiany.
Ale i każdy domownik mógł to zrobić w dowolnej porze.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
ALBUM
Panna Marple, ciepło ubrana, zatrzymała się przed furtką do ogrodu probostwa i
wzięła list, który podała jej pani Harmon.
- Powiedz, ciociu Jane, pannie Blacklock, że Julian nie może stawić się osobiście,
chociaż mu niezmiernie przykro. Ktoś z jego parafian umiera w Locke Hamlet.
Przyjedzie po południu, jeśli panna Blacklock będzie sobie życzyć. List jest w sprawie
pogrzebu. Julian proponuje środę, skoro rozprawa śledcza ma odbyć się we wtorek.
Biedna, stara Bunny. Jakie to typowe dla niej, prawda? Zażyła truciznę
przeznaczoną dla kogoś innego! Do widzenia, kochanie! Myślę, że nie zmęczy cię
krótki spacer. Niestety, śpieszę się, bo natychmiast muszę zawieźć do szpitala chore
dziecko.
Panna Marple odrzekła, że na pewno nie zmęczy jej krótki spacer, a Bułeczka
odjechała szybko.
Czekając na panią domu, panna Marple rozglądała się po salonie i zastanawiała się,
co Dora Bunner mogła mieć na myśli, gdy mówiła Pod Bławatkiem, że, jej zdaniem,
Patryk zmajstrował coś przy lampie, aby zgasła. Przy jakiej lampie? Co
"zmajstrował"?
"Niewątpliwie - myślała - chodziło o małą lampę, stojącą na stoliku przy arkadzie".
Dora Bunner mówiła coś o pasterce i pasterzu, a ta lampa to właśnie delikatna saska
porcelana, pasterz w błękitnym kaftanie i różowych spodniach. W ręku trzyma
lichtarz, który został potem przerobiony na lampę elektryczną. Abażur z gładkiego
pergaminu jest trochę za duży i prawie przesłania figurkę. Co więcej powiedziała
Dora Bunner? "Doskonale pamiętam, że wtedy to była pasterka, a nie pasterz, a
następnego dnia..." Tym razem jest to pasterz. Nie ulega wątpliwości.
Panna Marple pamiętała, że podczas podwieczorku w Little Paddocks Dora Bunner
napomknęła coś o dwóch lampach. Oczywiście! Pasterz i pasterka... W ów piątkowy
wieczór na stoliku musiała znajdować się pasterka, a następnego dnia była druga
lampa - pasterz, który obecnie tu stoi. Ktoś zamienił je w nocy. A Dora Bunner miała
powód do podejrzeń (czy też podejrzewała bez powodu), że zrobił to Patryk.
Dlaczego? Bo gdyby zbadać stojącą tam w czasie napadu lampę, wyszłoby na jaw,
co Patryk "zmajstrował, aby zgasła". Panna Marple spojrzała z zainteresowaniem na
lampę. Sznur włączony do kontaktu w ścianie leżał z boku na blacie stolika.
Pośrodku miał wyłącznik w kształcie gruszki. Niewiele to mówiło starszej pani, która
nie miała pojęcia o elektryczności.
"Gdzie może być pasterka? - medytowała głęboko. - W jakimś schowku? A może
wyrzucona? I gdzie to Dora Bunner przyłapała Patryka z zatłuszczonym słoikiem? W
zaroślach?" Panna Marple postanowiła, że porozmawia o tym wszystkim z
inspektorem Craddockiem.
Z początku panna Blacklock podejrzewała, że to jej siostrzeniec, Patryk, zamieścił
ogłoszenie w "Gazetce". Takie instynktowne odczucia często znajdują potwierdzenie.
Bo jeżeli zna się dobrze człowieka, wiadomo, na co go stać.
Patryk Simmons...
Przystojny, ujmujący chłopiec. W guście kobiet - zarówno młodych, jak starszych.
Zapewne nieco w typie mężczyzny, którego poślubiła siostra Randalla Goedlera. Czy
Patryk Simmons mógłby być Fipem? Nie! Podczas wojny służył w marynarce. Policja
to sprawdziła.
Chociaż niekiedy zdarzały się jeszcze bardziej dziwne wcielenia... Przy odpowiednim
tupecie można daleko zajechać.
Drzwi otwarły się i do salonu weszła panna Blacklock. Panna Marple pomyślała o
niej, że ogromnie się postarzała, jak gdyby utraciła całą energię i witalność.
- Stokrotnie przepraszam, że zakłócam pani spokój - szepnęła. - Niestety, pastor
musi być przy konającym parafianinie, a Bułeczka musi zawieść do szpitala chore
dziecko. Pastor napisał do pani kilka słów.
Podała jej list. Panna Blacklock rozdarła kopertę.
- Zechce pani usiąść. Bardzo proszę. Dziękuję za życzliwość - powiedziała panna
Blacklock i przebiegła wzrokiem kartkę.
- Proboszcz jest delikatny i rozumny - powiedziała spokojnie. - Nie występuje z
kondolencjami. Zechce mu pani powtórzyć, że propozycję przyjmuję... - głos załamał
się jej nagle - przyjmuję z podziękowaniem.
- Jestem osobą obcą - powiedziała cicho panna Marple - ale szczerze, gorąco pani
współczuję.
W przystępie nagłej, nieposkromionej rozpaczy Letycja Blacklock rozpłakała się
żałośnie, beznadziejnie. Panna Marple nie usiłowała jej pocieszać. Milczała. Po
chwili tamta uspokoiła się trochę, podniosła twarz obrzmiałą, wilgotną od łez.
- Przepraszam... - szepnęła. - Tak to mnie napadło. Ona... Bunny, rozumie pani, była
ostatnim ogniwem łączącym mnie z przeszłością... Była jedyną osobą, która... która
pamiętała. Teraz, kiedy odeszła, zostałam zupełnie sama.
- Dobrze panią rozumiem... Człowiek pozostaje zupełnie sam, gdy odchodzi ktoś
ostatni, kto pamięta. Ja mam siostrzeńców, siostrzenice, kochanych przyjaciół, ale
nie pozostał już nikt z odległej przeszłości, kto by pamiętał mnie jako młodą
dziewczynę. Od bardzo dawna, droga paru, jestem zupełnie sama.
Obydwie umilkły na chwilę.
- Pani rozumie to doskonale - podjęła Letycja Blacklock, zmierzając w stronę biurka. -
Muszę napisać kilka słów do proboszcza. - Pióro trzymała niezręcznie, poruszała nim
wolno. - Artretyzm - wyjaśniła. - Czasami wcale nie mogę pisać. Pani będzie
łaskawa... - urwała, posłyszawszy odgłos męskich kroków w holu. - To pewnie
inspektor Craddock.
Podeszła do lustra nad kominkiem i małym puszkiem upudrowała twarz.
Craddock wszedł do pokoju przygnębiony i zdenerwowany. Niechętnie spojrzał na
pannę Marple.
- Oo!... Pani tutaj - powiedział.
Pani domu żywo odwróciła się od lustra.
- Panna Marple była tak dobra, że przyniosła mi list od pastora - wyjaśniła.
Panna Marple była wyraźnie zakłopotana.
- Już idę, inspektorze... Już idę... Nie chciałabym przeszkadzać panu... Bynajmniej.
- Była pani tu wczoraj na przyjęciu?
- Nie, nie! - odpowiedziała nerwowo. - Nie byłam... Pani Harmon zawiozła mnie do
swoich przyjaciół.
- A więc od pani niczego się nie dowiem. Craddock wstał i wymownie otworzył drzwi,
a starsza pani podreptała w ich stronę z miną wyraźnie zakłopotaną.
- Starsze kobiety są strasznie wścibskie - powiedział inspektor.
- Jest pan dla niej niesprawiedliwy - obruszyła się pani domu. - Naprawdę przyniosła
mi list od pana Harmona.
- Oczywiście! W to nie wątpię.
- Nie sądzę, by powodowała nią tylko ciekawość.
- Zapewne ma pani słuszność... Osobiście jednak jestem zdecydowanie przeciwny
wścibskim starszym paniom, które wszędzie lubią wtykać swój nos.
- To nieszkodliwa, poczciwa staruszka - zaoponowała panna Blacklock.
- Niebezpieczna jak żmija, jeżeli pani chce wiedzieć! - wybuchnął inspektor.
Nie kwapił się do dalszych zwierzeń. Wiedział przecież, że morderca grasuje gdzieś
w pobliżu, był więc zdania, że im mniej będzie powiedziane, tym lepiej. Nie życzył
sobie, by kolejną ofiarą miała zostać Jane Marple.
Morderca grasuje... Gdzieś w pobliżu?... Gdzie?
- Nie będę tracił czasu na wyrazy współczucia - podjął.
- Prawdę mówiąc, śmierć panny Bunner dotknęła mnie boleśnie. Powinniśmy byli
temu zapobiec, proszę pani.
- Nie rozumiem, co policja mogłaby zrobić.
- Hm... Sprawa nie byłaby łatwa. Naturalnie. Ale teraz musimy działać szybko. Kto
jest sprawcą, proszę pani? Kto dwukrotnie dybał na pani życie i niewątpliwie
podejmie wkrótce trzecią próbę, jeżeli nie przeszkodzimy mu w porę?
Letycja Blacklock wzdrygnęła się nerwowo.
- Niewierni... Skąd ja mogłabym wiedzieć, inspektorze?
- Odwiedziłem panią Goedler. Chciała mi być pomocna, proszę pani, ale sama wie
bardzo niewiele. W każdym razie jest kilka osób, którym pani śmierć bezspornie
przyniosłaby korzyść. Przede wszystkim to Fip i Emma. Patryk i Julia Simmonsowie
są w odpowiednim wieku, ale ich przeszłość nie nastręcza wątpliwości. Zresztą nie
wolno poświęcać całej uwagi tylko tej parze. Proszę pani! Czy obecnie poznałaby
pani Sonię Goedler?
- Sonię? Oczywiś... - urwała nagle. - Nie... Chyba nie, inspektorze. To tak strasznie
dawno. Trzydzieści lat. Sonia musi być teraz starą kobietą.
- A jak wyglądała w dawnych czasach?
- Sonia?... - Panna Blacklock zastanawiała się przez moment. - Była niewysoka...
Ciemnowłosa... Śniada.
- Miała może jakieś cechy szczególne? Coś zwracającego uwagę w sposobie bycia?
- Nie... Nie wydaje mi się. Była wesoła. Naprawdę bardzo wesoła.
- Dziś mogłaby nie być wesoła - podchwycił inspektor.
- Ma pani jakieś jej fotografie?
- Soni? Zaraz... Niech no sobie przypomnę. Dobrej fotografii nie miałam nigdy. Ale...
Mam jakieś stare zdjęcia w albumie... W każdym razie powinno tam być chociaż
jedno jej zdjęcie.
- Mógłbym je obejrzeć?
- Oczywiście. Tylko gdzie może być ten album?
- Proszę pani! Czy pani uważa za możliwe... za niewykluczone, że pani Swettenham
mogłaby być Sonia Goedler? - zapytał Craddock.
- Pani Swettenham! - Letycja Blacklock spojrzała nań z niekłamanym zdumieniem. -
Przecież jej maż był urzędnikiem państwowym w Indiach, a później, zdaje się, w
Hongkongu.
- O czym - podchwycił - wie pani tylko od pani Swettenham, nie z autopsji, jak się to
mówi według terminologii sądowniczej?
- Skoro... Skoro tak pan to formułuje... Ale pani Swettenham? Nie! To
niedorzeczność.
- Czy Sonia Goedler miała zdolności aktorskie? Występowała kiedyś w
przedstawieniach amatorskich?
- Tak. Nawet była bardzo dobra.
- Właśnie! I jeszcze jedno. Pani Swettenham nosi perukę. Lub raczej - poprawił się
spiesznie - tak twierdzi pani Harmon.
- Cóż... Bardzo możliwe... Te jej drobne, siwe loczki. Ale nie. To niedorzeczność. To
bardzo sympatyczna pani, chociaż czasami śmieszy nas wszystkich.
- Pozostają panna Hinchliffe i panna Murgatroyd. Czy jedna z nich mogła być Sonią
Goedler?
- Panna Hinchliffe jest za wysoka. Ma wzrost mężczyzny.
- A panna Murgatroyd?
- Nie! Z pewnością nie!
- Pani ma nie najlepszy wzrok, prawda?
- Tak. Jestem krótkowidzem.
- Aha. Bardzo chciałbym, proszę pani, obejrzeć zdjęcie Soni Goedler. Niech sobie
nawet będzie bardzo dawne i mało podobne do oryginału. My potrafimy wykrywać
podobieństwa nieuchwytne dla wzroku niefachowców.
- Postaram się je odszukać.
- Zaraz?
- Dlaczego zaraz?
- Wolałbym tak, proszę pani.
- Dobrze, panie inspektorze. Niech no sobie przypomnę... Album widziałam, kiedy
uprzątałyśmy stare książki ze schowka. Pomagała mi Julia. Śmiała się wtedy ze
strojów, jakie nosiłyśmy w tamtych czasach. Część książek przeniosłyśmy na regał
do salonu... Gdzie upchnęłyśmy albumy i oprawne roczniki czasopism? Stanowczo
tracę pamięć. Może Julia będzie pamiętała. Jest dzisiaj w domu.
- Poszukam jej - zaproponował Craddock i wyszedł. Nie znalazł Julii w żadnym z
pokoi na parterze, a Mitzi, zapytana, gdzie może być panna Simmons, odburknęła
gniewnie, że to nie jej sprawa.
- Ja nie wychodzę z kuchni i zajmuję się tylko gotowaniem. I nie jem nic, czego sama
nie przyrządzę. Nic! Słyszy pan?
- Panno Simmons! - zawołał inspektor w holu, a nie doczekawszy się odpowiedzi,
poszedł na piętro.
Z Julią spotkał się twarzą w twarz przy zakręcie podestu. Ukazała się w drzwiach, za
którymi widać było ciąg kręconych schodów.
- Byłam na poddaszu - oznajmiła. - O co chodzi? Inspektor Craddock wyjaśnił.
- A, te stare albumy z fotografiami? Doskonale je sobie przypominam. Chyba
schowaliśmy je do dużej szafy w pracowni. Zaraz poszukam.
Razem z inspektorem zeszła na parter i pchnęła drzwi pracowni. Obok okna stała
tam duża szafa. Julia otworzyła ją i odsłoniła cały skład przeróżnych przedmiotów.
- Rupiecie - powiedziała. - Same rupiecie. Ale starsi ludzie nie lubią nic wyrzucać.
Craddock przyklęknął i z najniższej półki wydobył dwa staroświeckie albumy.
- To te?
- Tak - odpowiedziała Julia.
Do pokoju weszła panna Blacklock.
- Aha... Znaleźli państwo albumy. Właśnie przypomniałam sobie, gdzie zostały
schowane.
Inspektor ułożył je na stole i począł przewracać karty. Kobiety w ogromnych
kapeluszach. Kobiety w długich sukniach tak wąskich u dołu, że prawie
uniemożliwiały chodzenie. Fotografie z wyblakłymi kaligrafowanymi podpisami.
- Zdjęcia Soni będą w tym albumie - powiedziała panna Blacklock. - Na drugiej, może
trzeciej stronie. Drugi jest późniejszy, już po jej zamążpójściu i wyjeździe. - Odwróciła
następną kartę. - O tutaj... - urwała nagle.
Na tej stronie było kilka pustych miejsc. Craddock pochylił się, odcyfrował zblakłe
podpisy. "Sonia... ja... R.G." "Sonia i Bella na plaży". Spojrzał na następną kartę,
"Charlotta... ja... Sonia... R.G." Wyprostował się. Gniewnie przygryzł wargi.
- Ktoś usunął te fotografie - powiedział. - Z całą pewnością niedawno.
- Nie było pustych miejsc, kiedy poprzednim razem przeglądałyśmy albumy. Prawda,
Julio? - zapytała panna Blacklock.
- Nie pamiętam dokładnie, bo zwracałam uwagę tylko na stroje. Ale tak! Masz rację,
ciociu. Nie było pustych miejsc.
Craddock zrobił minę jeszcze bardziej poważną.
- Ktoś usunął z albumu wszystkie zdjęcia Soni Goedler.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
LISTY
1
Przykro mi, że znów muszę niepokoić panią.
- Nie szkodzi - odrzekła chłodno Filipa.
- Czy wejdziemy do tego pokoju?
- Do pracowni? Jak pan sobie życzy, inspektorze. Ale tam jest bardzo zimno. Nie pali
się w kominku.
- Nie szkodzi - powiedział tym razem Craddock. - Nasza rozmowa będzie krótka. I
przynajmniej nikt nas nie podsłucha.
- To takie ważne?
- Dla mnie nie. Zapewne dla pani.
- Jak to?
- Zdaje się, mówiła mi pani, że mąż poległ we Włoszech?
- Mówiłam. I co?
- Lepiej byłoby chyba powiedzieć prawdę, że zdezerterował ze swojego pułku.
Twarz Filipy pobladła, dłonie zacisnęły się w pięści i rozprostowały.
- Czy wy musicie wszystko odgrzebywać'? - zapytała z goryczą.
- Musimy. I spodziewamy się, że ludzie powiedzą nam prawdę o sobie - odrzekł
sucho.
Filipa milczała przez chwilę.
- Co dalej? - zapytała wreszcie.
- Jak to co dalej?
- Co pan chce teraz zrobić'? Rozgłosić to? Czy to potrzebne... uczciwe... ludzkie?
- Nikt o tym nie wie?
- Tutaj nikt. Harry - głos jej się zmienił - mój syn także nie wie. I nie chcę, żeby się
dowiedział. Nigdy!
- Pozwolę sobie zauważyć, proszę pani, że podejmuje pani wielkie ryzyko. Lepiej
niech pani powie chłopcu prawdę, gdy będzie trochę starszy i potrafi zrozumieć.
Jeżeli sam dowie się kiedyś, przeżyje wielki wstrząs. Będzie go pani karmić
opowiadaniami o bohaterskim ojcu, który poległ na polu chwały i...
- Tego nie robię! - przerwała Filipa. - Nie jestem z gruntu nieuczciwa. Po prostu nic
nie mówię. Ojciec zginął na... wojnie. Ostatecznie dla nas na jedno wychodzi.
- Ale pani mąż żyje?
- Skąd mogę wiedzieć?
- Kiedy widziała go pani ostatni raz?
- Od lat go nie widziałam - odpowiedziała szybko.
- Od lat? Nie, na przykład, jakieś dwa tygodnie temu?
- Co pan ma na myśli?
- Od początku uważałem to za mało prawdopodobne, by Rudi Scherz rozmawiał z
panią w altanie. Ale Mitzi stanowczo przy tym obstaje. Sądzę, że tamtego rana
opuściła pani pracę, żeby spotkać się ze swoim mężem.
- Z nikim nie spotykałam się w altanie.
- Może był w ciężkich tarapatach finansowych i dała mu pani trochę pieniędzy?
- Nie widziałam go, powtarzam. Z nikim nie spotykałam się w altanie.
- Nierzadko dezerterzy bywają gotowi na wszystko. Nierzadko, widzi pani, biorą
udział w napadach rabunkowych. No i zazwyczaj mają zagraniczne rewolwery
przemycone do kraju.
- Nie wiem, gdzie może być mój mąż. Od lat go nie widziałam.
- Czy to ostatnie pani słowo?
- Nic więcej nie mam do powiedzenia.
2
Inspektor Craddock był zły i przygnębiony po rozmowie z Filipa Haymes.
- Uparta niczym muł - mamrotał do siebie. Był pewien, że Filipa kłamie, lecz nie
potrafił przełamać jej oporu. Chętnie dowiedziałby się więcej o byłym kapitanie.
Informacje miał nader skąpe. Zła opinia w wojsku, lecz nic nie wskazywało na to, że
mógł zejść na drogę przestępstwa. No i całkiem niepodobna, aby Haymes naoliwił
drzwi. Musiał to zrobić ktoś z domowników lub ktoś, kto miał łatwy dostęp.
Przystanął w holu, spojrzał ku schodom i nagle zadał sobie pytanie, co Julia robiła na
poddaszu. "Strych - pomyślał - to całkiem niewłaściwe miejsce dla tak eleganckiej,
młodej osoby. Po co tam poszła?"
Pobiegł na piętro, a nie widząc nikogo w pobliżu, otworzył drzwi, z których wyłoniła
się Julia, i po kręconych schodach wspiął się na strych.
Zobaczył stare kufry, walizy, rozmaite połamane meble, krzesło bez jednej nogi,
stłuczoną porcelanową lampę, pojedyncze sztuki obiadowego serwisu.
Zainteresował się kuframi, jeden otworzył. W środku były ubrania. Staromodna
damska garderoba w dobrym gatunku. Mogła należeć do panny Blacklock albo do jej
nieżyjącej siostry. Otworzył drugi kufer. Firanki. Portiery. Sięgnął po niewielką
walizkę. Zawierała papiery i listy. Bardzo stare, pożółkłe listy. Spojrzał na wieczko
opatrzone inicjałami C.L.B. i wywnioskował, że walizka musiała należeć do siostry
Letycji, Charlotty. Rozwinął jeden z listów. Zaczął czytać. "Najdroższa Charlotto!
Wczoraj Bella czuła się tak dobrze, że mogła wybrać się na piknik. R.G. też zrobił
sobie wolny dzień. Akcje Asvogeł znakomicie zwyżkowały. R.G. jest bardzo kontent".
Craddock darował sobie resztę listu i spojrzał na podpis: "Kochająca cię siostra,
Letycja".
Sięgnął po następny arkusik: "Najdroższa Charlotto! Gorąco pragnę, żebyś
zdecydowała się wreszcie na widywanie ludzi od czasu do czasu. Stanowczo
przesadzasz. To nie przedstawia się aż tak źle, jak sobie wyobrażasz. Na takie
rzeczy nikt nie zwraca uwagi. Nie jest to przecież tak widoczne zniekształcenie".
Craddock przypomniał sobie, że Bella Goedler mówiła o jakimś kalectwie czy
zniekształceniu Charlotty. Letycja rzuciła wszystko, aby zaopiekować się ciężko
chorą siostrą. Te listy dowodzą miłości, serdecznej troski. Relacjonują bieżące
wydarzenia, najdrobniejsze szczegóły dni powszednich, po to zapewne, by
zainteresować, rozerwać żyjącą w odosobnieniu kalekę. No i Charlotta zachowała te
listy. Do niektórych załączono stare zdjęcia amatorskie...
Craddock odczuł nagle podniecenie. W tych listach może tkwić klucz do zagadki,
jakiś znamienny szczegół, zapomniany przez Letycję Blacklock! Szczegółowe relacje
z przeszłości mogą zawierać coś, co przyczyni się do odkrycia niewiadomej! I
fotografie!
A może znajdzie się pomiędzy nimi jakieś zdjęcie Soni Goedler, o którym nie wiedział
ktoś, kto jej podobizny usunął z albumu!
Starannie ułożył listy, zamknął walizkę i zaczął schodzić na dół. Na podeście spotkał
Letycję Blacklock, która spojrzała nań ze zdziwieniem.
- To pan był na strychu? Słyszałam kroki i właśnie zastanawiałam się, kto...
- Proszę pani! - przerwał. - Znalazłem listy, które pani pisywała przed laty do swojej
siostry, Charlotty. Pozwoli pani, że zabiorę je i przeczytam?
- Czy to konieczne? - obruszyła się gniewnie. - Dlaczego? Co takie listy mogą panu
dać?
- Mogą dać mi jakiś obraz Soni Goedler... jej sposobu bycia, charakteru. Mogą tam
być aluzje, opisy zdarzeń, które okażą się pomocne.
- To prywatna korespondencja, inspektorze.
- Wiem, proszę pani.
- Sądzę, że i tak weźmie pan listy... Ma pan do tego prawo, albo... albo łatwo je
uzyska. Proszę je zabrać... Tak! Proszę je zabrać. Niewiele dowie się pan o Soni.
Wyszła za mąż i odjechała w niespełna dwa lata po rozpoczęciu przeze mnie pracy u
Randalla Goedlera.
- W każdym razie może coś w nich znajdę - powiedział stanowczo i dodał zaraz: -
Musimy próbować wszystkiego. Niebezpieczeństwo jest bardzo realne.
Panna Blacklock przygryzła wargi.
- Tak. Bunny nie żyje. Zamiast aspiryny zażyła truciznę przeznaczoną dla mnie i
umarła. Kto będzie następny? Patryk? Julia? Może Filipa Haymes albo Mitzi? Ktoś
młody, kto ma przed sobą długie życie? Ktoś, kto wypije przeznaczony dla mnie
kieliszek wina albo zje podarowaną mi czekoladkę... Tak! Proszę zabrać te listy.
Przeczytać, a później spalić. Nie mają żadnego znaczenia dla nikogo z wyjątkiem
mnie i Charlotty.
Wszystko minęło... Przeszło... Nikt już nie pamięta.
Podniosła dłoń do swojej kolii ze sztucznych pereł, która, zdaniem inspektora, nie
pasowała absolutnie do sportowych tweedów.
- Tak. Proszę zabrać te listy - powtórzyła.
3
Mimo niepogody i wiatru następnego dnia po południu inspektor Craddock przyszedł
na probostwo.
Panna Marple siedziała koło kominka, na którym płonął ogień i pracowicie robiła na
drutach. Pani Harmon, klęcząc, kroiła na podłodze materiał według wykroju.
Wyprostowała się i odgarnąwszy włosy z czoła, spojrzała na detektywa z wyrazem
oczekiwania.
- Może to będzie nadużycie zaufania - powiedział, zwracając się do panny Marple -
chciałbym jednak, by pani rzuciła okiem na ten list.
Wyjaśnił okoliczności, w jakich dokonał odkrycia, i mówił dalej:
- To, proszę pani, wzruszająca seria listów. Panna Blacklock pisała o wszystkim, co,
jak sądziła, może obudzić zainteresowanie życiem i wpłynąć korzystnie na stan
zdrowia siostry. W dalszym planie dokładnie widać obraz ojca, starego doktora
Blacklocka. To prawdziwy tyran o zakutej głowie, uparty i święcie przekonany, że
wszystko, co myśli albo mówi, jest absolutnie słuszne. Musiał wyprawić na tamten
świat tysiące pacjentów, bo był zaciętym wrogiem wszelkich nowych poglądów i
metod.
- Nie wiem, czy osobiście miałabym mu to za złe - powiedziała panna Marple. -
Wydaje mi się, że młodzi lekarze są zbyt skorzy do eksperymentowania. Doprawdy,
wolę staroświeckie leki w dużych ciemnych butelkach. Przynajmniej można je wylać
do zlewu i nikomu to nie zaszkodzi.
Sięgnęła po list, który podawał jej Craddock.
- Chciałbym - powiedział - by pani to przeczytała, ponieważ lepiej niż ja rozumie pani
ludzi z tamtego pokolenia. Ja nie bardzo pojmuję, jakim torem szło ich rozumowanie.
Panna Marple rozprostowała kruchy arkusik.
Nadroższa Charlotto!
Przez dwa dni nie pisałam, gdyż wyniknęły okropne komplikacje domowe. Siostra
Randalla, Sonia... (Przypominasz ją sobie, prawda? Raz zabrała cię na przejażdżkę
samochodem. Ach! Jak bym chciała, abyś wychodziła z domu!). Otóż siostra
Randalla, Sonia, oznajmiła, że zamierza wyjść za niejakiego Dymitra Stamfordisa.
Widziałam go tylko jeden raz. Bardzo interesujący i przystojny, ale, że się tak wyrażę,
na zaufanie nie zasługuje. R.C. pieni się i powiada, że to skończony nicpoń i oszust.
Bella, kochana Bella! Leżąc na sofie, tylko się uśmiecha. Sonia, taka opanowana na
pozór, to nie lada złośnica. Wścieka się na R.G. Wczoraj myślałam, że go chyba
zamorduje! Robiłam, co mogłam. Rozmawiałam z Sonią, rozmawiałam z RC.,
obydwoje przywiodłam do jakiego takiego rozsądku, ale następnego dnia, kiedy się
znów spotkali, wszystko wybuchło od nowa! Nie wyobrażasz sobie nawet, jakie to
przykre! RG. zebrał informacje i rzeczywiście ten Stamfordis wygląda na konkurenta
w najwyższym stopniu nieodpowiedniego.
Tymczasem sprawy handlowe są oczywiście zaniedbywane. Sama radzę sobie w
biurze i nawet bawię się doskonale, bo R.G. pozostawia mi wolną rękę. Wczoraj
powiedział: "Chwała Bogu, pozostała mi na świecie jedna osoba przy zdrowych
zmysłach. Ty nigdy nie zakochasz się w szubrawcu. Prawda, Blackie?".
Odpowiedziałam, że najprawdopodobniej nigdy nie zakocham się w nikim, a on na
to: "Cóż, Blackie, wytniemy jakąś nową sztukę w City, dobrze?". Straszny z niego
ryzykant i czasami zanadto puszcza wodze własnym fantazjom. Powiada: "Ty,
Blackie, mocno postanowiłaś trzymać mnie na prostej i wąskiej ścieżce, prawda?".
Tak! Z całą pewnością! Nie rozumiem, jak można nie wiedzieć, że to czy owo jest
nieuczciwe, ale R.G. rzeczywiście nie zdaje sobie z tego sprawy. Dostrzega tylko, że
coś stoi w wyraźnej kolizji z prawem. Bella śmieje się z całej tej historii. Zamęt wokół
afery sercowej Soni uważa za czysty nonsens. Sonia ma własny majątek - powiada. -
Czemu nie miałaby poślubić kogoś, kogo chce? Powiedziałam, że to małżeństwo
może okazać się fatalną omyłką, a ona na to: "Związek z kimś, kogo chce się za
męża, nigdy nie może być omyłką, jeżeli nawet żałuje się tego później".
Mówi też, że Sonia nie życzy sobie zupełnego zerwania z Randallem przez wzgląd
na jego pieniądze. Zdaniem Belli Sonia bardzo lubi pieniądze.
Ale starczy na ten temat Jak się czuje ojciec? Nie proszę, abyś przekazała mu ode
mnie czułe pozdrowienia, ale możesz to zrobić, jeżeli sądzisz, że tak będzie lepiej.
Czy częściej widujesz ludzi? Doprawdy, kochanie, nie powinnaś tak bardzo
poddawać się chorobie. Sonia prosi, by pozdrowić cię od niej. Przyszła właśnie i
zaciska pięści, a później rozprostowuje palce, niby zagniewana kotka ostrząca
pazury. Myślę, że ma za sobą nową kłótnię z R.G.
Tak! Sonia potrafi być nad wyraz irytująca, kiedy mierzy kogoś tym swoim
pogardliwym, lodowatym spojrzeniem.
Tysiące ucałowań, moja najdroższa, i uszy do goryl Kuracja jodowa może posłużyć ci
doskonale. Dowiadywałam się i wygląda na to, że wyniki były naprawdę dobre.
Kochająca cię siostra - Letycja.
Panna Marple złożyła list i oddała inspektorowi. Najwyraźniej była zamyślona.
- I co pani powie? - zapytał Craddock. - Jaki to daje obraz?
- Soni? Trudno, widzi pan, dojrzeć coś za pośrednictwem cudzych myśli. Miała silną
wolę, to pewne. I stawiała na lepszy z dwu światów.
- "Zaciska pięści, a później rozprostowuje palce niby zagniewana kotka..." - bąknął. -
Kogoś mi to przypomina...
Z wyrazem zastanowienia zmarszczył czoło.
- "R.G. zebrał informacje..." podjęła panna Marpłe.
- Ach, żeby tak można było poznać treść tych informacji - westchnął inspektor.
- Ciociu Jane, czy ten list przypomina ci coś z Saint Mary Mead? - zapytała pani
Harmon niewyraźnie, ponieważ usta miała pełne szpilek.
- Bo ja wiem, Bułeczko... Może doktor Blacklock jest nieco podobny do pana
Curtissa, pastora metodystów. Tamten nie pozwalał swojemu dziecku nosić aparatu
prostującego uzębienie. Powiadał, że wolą boską jest, by te zęby sterczały do
przodu. Powiedziałam mu raz: "A przecież pan przystrzyga brodę i obcina włosy. Czy
nie jest wolą boską, by pańskie uwłosienie rosło swobodnie?". Prawdziwie po męsku
odrzekł, że to zupełnie inna sprawa. Cóż, ta analogia nie pomoże nam w rozwikłaniu
zagadki.
- Nie wpadliśmy na ślad rewolweru. Wiemy tylko, że Rudi Scherz nie był jego
właścicielem. Gdybym wiedział, kto w Chipping Cleghorn miał rewolwer...
- Pułkownik Easterbrook! - podchwyciła Bułeczka.
- Trzyma rewolwer w szufladzie na kołnierzyki.
- Skąd pani wie?
- Od pani Butt. To moja pomoc domowa na przychodne. Powiedziała mi, że
pułkownik, jako były wojskowy, ma rewolwer. To całkiem naturalne - jak mówiła - i
pożyteczne w razie włamania.
- Kiedy to powiedziała?
- O, przed wiekami! Jakieś pół roku temu.
- Hm... Pułkownik Easterbrook? - zamamrotał Craddock.
- Coś jak w jarmarcznej ruletce fantowej, prawda?
- podjęła Bułeczka z ustami nadal pełnymi szpilek. - Strzałka kręci się i wskazuje za
każdym razem inny numer.
- Mnie to pani mówi?!
- Któregoś dnia pułkownik był w Little Paddocks i przyniósł książkę. Mógł wtedy
naoliwić drzwi. Otwarcie mówił o swoich tam odwiedzinach. Nie mętnie, jak panna
Hinchliffe.
Panna Marple zakasłała dyskretnie.
- Należy, inspektorze, brać poprawkę na czasy, w jakich żyjemy.
Craddock spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Ostatecznie pan jest z policji, prawda? Ludzie nie mogą dziś mówić policji
wszystkiego, co mieliby do powiedzenia.
- Nie rozumiem czemu, jeżeli nie mają do ukrycia jakiegoś przestępczego czynu?
- Ciocia Jane ma na myśli masło - zabrała głos Bułeczka, która pełzała właśnie na
czworakach dokoła nogi od stołu, aby pochwycić zabłąkany kawałek wykroju. - Masło
albo poślad dla drobiu... Czasami może to być śmietanka lub nawet połeć bekonu.
- Pokaż inspektorowi, Bułeczko, te kilka słów skreślonych przez pannę Blacklock.
Napisane zostały dawno, ale brzmią jak z powieści kryminalnej.
- Co ja z tym mogłam zrobić... Aha! Mam!... O tę karteczkę ci chodziło, ciociu Jane?
Panna Marple spojrzała na arkusik papieru i przytaknąwszy skinieniem głowy, podała
go Craddockowi.
"Mam wiadomości. Czwartek będzie właściwym dniem. O każdej porze po trzeciej po
południu. Jeżeli będzie coś dla mnie, proszę zostawić w zwykłym miejscu".
Pani Harmon wyjęła szpilki i parsknęła śmiechem. Panna Marple przyglądała się
ciekawie twarzy inspektora.
Bułeczka pośpieszyła z wyjaśnieniami:
- W czwartek jeden z okolicznych farmerów robi zazwyczaj masło. Każdemu z
odbiorców sprzedaje trochę. Po towar zgłasza się najczęściej panna Hinchliffe. Ona
ma kontakty z farmerami, pewno dlatego, że hoduje świnie. Ale to, rozumie pan, są
sprawy wstydliwe. Sprawy lokalnego czarnego rynku i handlu wymiennego. Ktoś
otrzymuje masło, a daje za nie na przykład ogórki albo trochę mięsa nielegalnie
ubitej świni, od czasu do czasu jakiemuś zwierzęciu zdarza się wypadek i trzeba je
spiesznie dobić. Takie, inspektorze, rozmaite drobiazgi, z których, rzecz jasna,
niezręcznie zwierzać się policji. Bo to transakcje przeważnie nielegalne, prawda?
Niewątpliwie Hinch miała przyjść ukradkiem do Little Paddocks i pozostawić "w
zwykłym miejscu" masło. Nawiasem mówiąc, to puszka na mąkę. Puszka, w której
nigdy nie było mąki.
- Cieszę się - powiedział Craddock - że wybrałem się tutaj porozmawiać z paniami.
- Albo kupony odzieżowe - ciągnęła pani Harmon. - Nie kupuje się ich zazwyczaj. To
uchodzi za nieuczciwość. Pieniądze nie przechodzą z rąk do rąk. Ale takiej pani Butt,
Finch lub Higgins podoba się prawie nowe zimowe palto albo sukienka z dobrej
wełny, więc jedna z tych pań kupuje to i płaci kuponami odzieżowymi zamiast
pieniędzy.
- Lepiej niech pani nie opowiada mi więcej - powiedział Craddock.
- To wszystko jest sprzeczne z obowiązującymi przepisami.
- Nie powinno być równie głupich przepisów - podchwyciła Bułeczka. - Ja nie mam z
tym nic wspólnego, bo Julian nie pozwala. Ale wiem oczywiście, co dzieje się dokoła.
Inspektor poczuł, że ogarnia go bezsilna wściekłość.
- Takie rzeczy wydają się zabawne, zwyczajne, a tu ofiarą mordercy padło dwoje
ludzi, a trzecia osoba może zginąć, zanim wpadniemy na jakikolwiek trop. Chwilowo
przestałem głowić się nad Fipem i Fjnmą. Interesuje mnie Sonia. Chciałbym
dowiedzieć się, jak wyglądała. W paczce listów znalazłem kilka zdjęć amatorskich,
ale jej nie ma na żadnym.
- Skąd pan wie? Ma pan jej rysopis?
- Była drobna, ciemnowłosa i śniada. To wiem od panny Blacklock.
- Naprawdę? Bardzo interesujące... Bardzo - bąknęła panna Marple.
- Jedno zdjęcie kogoś mi przypomina. Młoda, wysoka blondynka z wysoko upiętymi
włosami. Nie mam pojęcia kto to, ale na pewno nie Sonia. Sądzi pani - zwrócił się do
pastorowej - że w młodych latach pani Swettenham mogła być brunetką?
- Może raczej szatynką - powiedziała Bułeczka. - Ma niebieskie oczy.
- Liczyłem, że znajdę fotografię Dymitra Stamfordisa, ale chyba to były zbyt wybujałe
nadzieje... Cóż... - złożył list. - Szkoda, że nic tu pani nie znalazła - zwrócił się do
panny Marple.
- Ależ znalazłam, inspektorze! Znalazłam to i owo. Radzę jeszcze raz przeczytać ten
list z uwagą.
Craddock spojrzał na nią ze zdziwieniem i w tej chwili zadzwonił telefon. Pani
Harmon dźwignęła się z klęczek i wyszła do holu, gdzie - zgodnie z najlepszymi
wiktoriańskimi tradycjami - zainstalowano niegdyś aparat i tak już pozostało.
- Do pana, inspektorze - powiedziała, wróciwszy do ba-wialni.
Zdziwiony nieco Craddock spiesznie opuścił pokój i przezornie zamknął drzwi za
sobą.
- Craddock? Tu Rydesdale.
- Słucham, panie pułkowniku.
- Przejrzałem pański meldunek. Jak wynika z niego, Filipa Haymes twierdzi z
uporem, że od dawna nie widziała męża. To się zgadza, prawda?
- Tak jest, panie pułkowniku. Twierdzi stanowczo. Ale moim zdaniem, nie mówi
prawdy.
- Ma pan rację, Craddock. Pamięta pan wypadek drogowy sprzed jakichś dziesięciu
dni? Mężczyzna potrącony przez ciężarówkę został zabrany do szpitala w
Milchesterze. Wstrząs mózgu i zmiażdżenie miednicy.
- Ten, który wyciągnął dziecko prawie spod kół i sam został przejechany?
- Ten sam. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów i nie zgłosił się nikt, kto mógłby
go rozpoznać. Sprawiał wrażenie włóczęgi. Wczoraj w nocy umarł, nie odzyskawszy
przytomności. Został już zidentyfikowany. To dezerter, były kapitan Ronald Haymes.
- Mąż Filipy?
- Oczywiście. Miał przy sobie bilet autobusowy do Chipping Cleghorn i trochę
pieniędzy.
- Ma się rozumieć, dostał je od żony. Od początku podejrzewałem, że właśnie on był
tym mężczyzną, który, według zeznań Mitzi, rozmawiał w altanie z Filipa Haymes.
Ona zaprzecza wszystkiemu, ale... Panie pułkowniku! Ten wypadek miał chyba miej
sce przed...
- Tak - podchwycił Rydesdale. - Haymes znalazł się w szpitalu dwudziestego ósmego
października. Napad w Little Paddocks miał miejsce następnego dnia. Ale Filipa
Haymes o wypadku drogowym nie wiedziała, więc mogła myśleć, że miał coś
wspólnego z napadem. No i, rzecz jasna, trzymała język za zębami. Ostatecznie
chodziło o jej męża.
- To był waleczny czyn. Prawda, panie pułkowniku?
- Uratowanie dziecka spod kół samochodu? Oczywiście. Czyn godny najwyższej
pochwały. Nie sądzę, by Haymes zdezerterował przez tchórzostwo. Ha! Należy to już
do przeszłości. Piękna to śmierć dla kogoś, kto uprzednio zszargał sobie opinię.
- Jestem zadowolony - powiedział inspektor - ze względu na nią i na ich synka.
- Tak. Chłopiec nie będzie musiał wstydzić się ojca, a ta młoda kobieta wyjdzie
ponownie za mąż, jeżeli zechce.
- Myślałem o tym, panie pułkowniku - podjął tonem zastanowienia Craddock. - To
otwiera pewne możliwości.
- Jest pan na miejscu, Craddock, więc proszę ją zawiadomić o... o wypadku.
- Tak jest, panie pułkowniku. Zaraz pojadę... Albo raczej zaczekam na jej powrót do
Little Paddocks. Może doznać wstrząsu, a zresztą chciałbym wcześniej zamienić
kilka słów jeszcze z kimś innym.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
REKONSTRUKCJA ZBRODNI
1
Przestawię lampę bliżej ciebie, ciociu Jane - powiedziała pani Harmon. - Strasznie
dziś ciemno. Z pewnością zanosi się na burzę.
Przestawiła małą lampkę na drugi koniec stołu, tak by oświetlała robótkę, którą zajęta
była panna Marple, siedząca w głębokim fotelu z wysokim oparciem.
Gdy przeciągała przez stół sznur, kot, Tiglat Pileser, rzucił się i począł go szarpać
pazurami.
- A psik! Nie wolno!... Obrzydliwe kocisko!... Spójrz, ciociu, jak wystrzępił izolację!
Prawie do drutu! Nie rozumiesz, głupi kocie, że mógłby porazić cię prąd?
- Dziękuję, Bułeczko - powiedziała panna Marple i wyciągnęła rękę, by włączyć
światło.
- Nie! Nie tutaj się zapala. Trzeba nacisnąć ten wyłącznik w połowie sznura.
Chwileczkę, ciociu. Uprzątnę tylko kwiaty.
Sięgnęła po stojący na stole wazon z nieśmiertelnikami. Kot uniósł w górę ogon i z
rozmachem uderzył łapą w ramię Bułeczki. Trochę wody prysnęło prosto na
uszkodzone miejsce sznura, a także na Tiglata Pilesera, który prychnął gniewnie i
zeskoczył na podłogę.
Panna Marple nacisnęła wyłącznik kształtu małej gruszki. Rozległ się trzask i
błysnęło tam, gdzie na wystrzępioną izolację prysnęła woda.
- Mój Boże! - zawołała Bułeczka. - Krótkie spięcie! Pewno wszystkie światła poszły. -
Sprawdziła najbliższy wyłącznik. - Ma się rozumieć. To nonsens mieć tylko jedną
parę korków! Przypalił się też blat stołu. To twoja wina, nieznośny kocie! Co się stało,
ciociu Jane? Czyżbym cię przestraszyła?
- Nie... Nie, Bułeczko. Nagle dostrzegłam coś, co powinnam widzieć od dawna.
- Zaraz naprawię korki i przyniosę ci lampę z gabinetu Juliana.
- Nie zaprzątaj sobie tym głowy, kochanie. Spóźnisz się na autobus. Nie potrzeba mi
światła. Chcę posiedzieć spokojnie, zastanowić się nad czymś. Pośpiesz się, bo ci
autobus ucieknie.
Po odejściu Bułeczki panna Marple siedziała bez ruchu przez parę minut. W bawialni
powietrze było ciężkie przed nadciągającą burzą.
Panna Marple sięgnęła po arkusik papieru. Napisała: "Lampa?" - i podkreśliła grubą
linią. Po chwili wahania napisała jeszcze jeden wyraz.
Następnie u dołu kartki zaczęła kreślić zwięzłe, zagadkowe notatki.
2
W bawialni w Boulders - pokoju raczej ciemnym z powodu niskiego sufitu i okien o
małych szybkach w ołowianej oprawie - sprzeczały się panna Hinchliffe i panna
Murgatroyd.
- Nie chcesz popróbować, Murg - powiedziała panna Hinchliffe - i to całe
zmartwienie.
- Przecież mówię ci, Hinch, że nic nie mogę sobie przypomnieć.
- Zaraz, Murg, zaraz! Przystępujemy do konstruktywnego myślenia. Dotychczas nie
zabłysłyśmy w roli detektywów. W sprawie drzwi myliłam się zasadniczo. Nie
przytrzymywałaś ich, żeby ułatwić robotę mordercy. Jesteś oczyszczona z zarzutu!
Panna Murgatroyd uśmiechnęła się niemrawo.
- Takie już nasze szczęście - ciągnęła jej przyjaciółka - że mamy jedyną w Chapping
Cleghorn małomówną pomoc domową. W normalnych warunkach dziękuję za to
Bogu, ale tym razem jej małomówność naprowadziła nas na fałszywy trop. Cała
osada wie od dawna, że ktoś wykorzystał tamte drugie drzwi, a my usłyszałyśmy o
tym dopiero wczoraj.
- 1 tak nie rozumiem, w jaki sposób...
- W zupełnie prosty! - przerwała panna Hinchliffe.
- Nasze założenie wstępne było całkiem prawidłowe. Nie sposób jednocześnie
przytrzymywać skrzydła drzwi, wymachiwać latarką elektryczną i strzelać z
rewolweru. Wobec tego pozostawiłyśmy rewolwer i latarkę, a wyeliminowałyśmy
drzwi. Tu tkwi błąd. Należało wyeliminować rewolwer.
- Przecież na własne oczy widziałam rewolwer. Leżał obok niego na podłodze.
- Tak. Ale Rudi Scherz już nie żył. Nie on strzelał z rewolweru...
- A więc kto?
- To właśnie zamierzamy wykryć. W każdym razie osoba, która wówczas strzelała,
podrzuciła także zatrutą aspirynę na stolik nocny Letty Blacklock i tym sposobem
wyprawiła na tamten świat biedną Dorę Bunner. Nie mógł to być Rudi Scherz,
ponieważ sam już nie żył. Zrobił to ktoś, kto uczestniczył w przyjęciu urodzinowym i
najprawdopodobniej był również w salonie tamtego piątkowego wieczoru. Jedyna
osoba nie wchodząca w rachubę to pani Harmon.
- Myślisz, Hinch, że ktoś podrzucił aspirynę w czasie przyjęcia urodzinowego?
- Oczywiście.
- Ale w jaki sposób?
- Wszyscy wychodziliśmy do toalety, prawda? - Podjęła szorstko panna Hinchliffe. -
Ja myłam w łazience ręce umazane tym tłustym ciastem. Ślicznotka pułkownika
Easterbrooka pudrowała nosek w sypialnym pokoju Letty Blacklock.
- Hinch! Podejrzewasz, że ona...
- Nie wiem. Chyba nie, bo byłoby to zbyt widoczne. Gdyby chciała podrzucie zatrutą
aspirynę, mijałaby z dala sypialnię przyszłej ofiary. Ale wszyscy mieliśmy wiele
sposobności.
- Mężczyźni nie chodzili na piętro - wtrąciła Amy Murgatroyd.
- Są boczne schody. A zresztą, gdy mężczyzna ulatnia się z pokoju, nie śpieszysz za
nim, aby sprawdzić, czy rzeczywiście idzie tam, dokąd twoim zdaniem iść powinien.
To byłoby niedelikatne. No i nie kłóć się ze mną, Murg! Chcę wrócić do pierwszego
zamachu na życie Letty Blacklock. Na początek mocno wbij sobie do głowy fakty
związane z tą historią, bo wszystko zależy od ciebie.
Panna Murgatroyd zrobiła wystraszoną minę.
- Ach, Hinch! - westchnęła. - Przecież wiesz, jaka ja jestem niemądra.
- Nie chodzi przecież o pracę mózgu czy też szarej galarety, która u ciebie za mózg
uchodzi. Potrzebne mi są twoje oczy. Chodzi o to, co widziałaś.
- Ależ ja nic nie mogłam widzieć!
- Powtarzam to, co przed chwilą powiedziałam. Całe zmartwienie w tym, że nie
chcesz popróbować. Słuchaj teraz uważnie.
Co się wówczas działo? Ktoś, kto czyhał na życie Letty Blacklock, był piątkowego
wieczora w tamtym pokoju. On... Mówię "on" dla ułatwienia, ale nie musiał to być
mężczyzna... Tyle chyba, że wszyscy mężczyźni to łajdacy i świntuchy! Otóż on
poprzednio naoliwił drugie drzwi wiodące do salonu, które uchodziły za ślepe, zabite
gwoździami czy coś takiego.
Nie pytaj mnie, kiedy to zrobił, wprowadzisz niepotrzebny zamęt. Gdybym zechciała,
mogłabym o stosownej porze zakraść się do jakiegokolwiek domu w Chipping
Cleghorn i niepostrzeżenie robić przez pół godziny albo dłużej wszystko, co by mi się
podobało.
Musiałabym tylko sprawdzić, w jakie dni nie przychodzi pomoc domowa, a także
dokąd i na jak długo wychodzą domownicy. To zadanie całkiem proste. Ale idziemy
dalej. On naoliwił drugie drzwi po to, by otwierały się bezszelestnie. Przychodzi
moment napadu. Gasną światła. Drzwi "A" (te normalnie używane) otwierają się z
trzaskiem. Latarka elektryczna. Okrzyk: "Ręce do góry!" Tymczasem kiedy wszyscy
gapimy się na napastnika, X (to chyba będzie najwłaściwsze określenie) cichaczem
wymyka się do ciemnego holu, korzystając z drzwi "B". Staje za plecami tego idioty,
strzela dwa razy do Letty Blacklock, a trzecim strzałem kładzie samego Szwajcara.
Rzuca rewolwer tak, by tępaki twojego pokroju uznały, że strzelać musiał Rudi
Scherz, następnie zaś wraca ukradkiem do salonu, zanim ktokolwiek zdążył
poświecić zapalniczką. Rozumiesz, Murg?
- Aha... Rozumiem... Ale kto to był?
- Tego nikt nie wie, jeżeli ty nie wiesz.
- Ja? - przeraziła się panna Murgatroyd. Ja nic nie wiem. Absolutnie nic. Naprawdę,
Hinch!
- Ruszże tą swoją galaretą, którą nazywasz mózgiem! Na początek powiedz, gdzie
kto się znajdował, kiedy zgasło światło?
- Nie wiem.
- Wiesz! Wiesz! Zwariować z tobą można! Wiesz, gdzie byłaś, prawda? Obok drzwi,
co?
- Tak... Tak! Kiedy on je pchnął, drzwi uraziły mnie w odcisk.
- Czemu nie pójdziesz do pedikiurzystki, zamiast samej grzebać przy swoich
stopach? Nabawisz się kiedyś zakażenia krwi. Zobaczysz! Jedziemy dalej! Ty byłaś
za otwartym skrzydłem drzwi. Ja stałam przed kominkiem i język wysychał mi z
pragnienia. Marzyłam o czymś mocniejszym. Letty Blacklock znajdowała się przy
stoliku pod arkadą; sięgała po papierosy. Patryk Simmons wyszedł do tej drugiej
części salonu, bo tam była taca z butelką i kieliszkami. Zgadza się?
- Tak. To wszystko sobie przypominam.
- Świetnie! I jeszcze ktoś wyszedł za Patrykiem albo ruszył się, by pójść jego śladem.
Mężczyzna. Do licha! Nie pamiętam, czy to był Easterbrook, czy może Edmund
Swettenham. Ty nie przypominasz sobie?
- Nie, Hinch.
- No właśnie, Murg! I jeszcze ktoś wszedł wtedy do mniejszego pokoju... Oczywiście!
Filipa Haymes. Dobrze pamiętam, bo spojrzałam na jej proste, smukłe plecy i
pomyślałam, że ta świetnie wyglądałaby na koniu. Patrzyłam na nią i właśnie tak
sobie myślałam. Podeszła do kominka w tamtej części salonu. Nie wiem, czego
szukała, bo w tym momencie zgasło światło.
Jak więc przedstawia się sytuacja? W mniejszym pokoju są Patryk Simmons, Filipa
Haymes i albo pułkownik Easterbrook, albo Edmund Swettenham; tego nie wiemy.
Uważaj teraz, Murg. Zbrodni dokonała najprawdopodobniej jedna z tych trzech osób.
Naturalnym rzeczy porządkiem ktoś, kto zamierzał skorzystać z rzekomo ślepych
drzwi, starałby się być blisko nich w chwili, kiedy zrobi się ciemno. Jak powiedziałam
zatem, najprawdopodobniej winowajcą jest ktoś z tej trójki. W takim razie, Murg, ty
absolutnie nic nie możesz wiedzieć.
Amy Murgatroyd rozpogodziła się wyraźnie.
- Z drugiej strony istnieje możliwość, że nie był to nikt z nich. I tu zaczyna się twoja
rola.
- Ale skąd ja miałabym coś wiedzieć?
- Jak powiedziałam już, nikt nic nie wie, jeżeli ty nie wiesz.
- Dlaczego? Ja nic nie wiem. Przecież nic nie mogłam wiedzieć.
- Mogłaś. Na pewno mogłaś. Ty jedna, Murgatroyd. Stałaś za skrzydłem otwartych
drzwi. Nie mogłaś patrzeć na latarkę, bo to skrzydło drzwi znajdowało się między nią
a tobą. Oczy miałaś zwrócone w kierunku smugi reflektora. Nas wszystkich blask
oślepiał. Ale ciebie, Murg, nie oślepiał.
- Tak... mnie nie oślepiał. Nic jednak nie widziałam... Smuga światła przesuwała się...
- I wskazywała ci co? Ludzkie twarze, prawda? Stoły? Krzesła?
- Tak... Tak! Panna Bunner miała usta szeroko otwarte...
Wytrzeszczała oczy, mrugała...
- Nareszcie! - Panna Hinchliffe westchnęła z ulgą. - Cała trudność polega na
uruchomieniu tej twojej szarej galarety! Co dalej?
- Nic więcej nie widziałam. Naprawdę!
- Twierdzisz, że pokój był pusty? Nikt nigdzie nie stał? Nie siedział?
- Nie, nie! Skąd znowu! Panna Bunner miała usta szeroko otwarte. Pani Harmon
siedziała na poręczy fotela. Zamknęła oczy i uniosła do twarzy zaciśnięte pięści, jak
przestraszone dziecko.
- Doskonale! Mamy już panią Harmon i pannę Bunner. Nie rozumiesz, do czego
zmierzam? Moja trudność polega na tym, że nie chcę wbijać ci do głowy własnych
myśli. Skoro ustaliłyśmy, kogo widziałaś, wolno nam zadać sobie bardzo ważne
pytanie, czy może kogoś nie widziałaś. Rozumiesz? Oprócz stołów, krzeseł,
chryzantem, różnych przedmiotów znajdowało się w pokoju kilka osób: Julia
Simmons, pani Swettenham, pani Easterbrook, jej mąż albo też Edmund
Swettenham, Dora Bunner, Bułeczka Harmon. W porządku. Ty widziałaś Bułeczkę i
Dorę Bunner. Te dwie wykreślamy. Teraz pomyśl, Murg, pomyśl spokojnie. Czy
przypominasz sobie, że kogoś z wymienionych osób na pewno nie było w salonie?
Panna Murgatroyd wzdrygnęła się nerwowo, gdyż gałąź uderzyła w otwarte okno.
Zamknęła oczy. Jęła mamrotać do siebie.
- Kwiaty... Kwiaty na stoliku... Duży, głęboki fotel... Smuga światła przesuwa się...
Ciebie, Hinch, nie dosięgła... Pani Harmon...
Zadzwonił telefon. Panna Hinch pośpieszyła do aparatu.
- Halo! Kto? Posterunek policji?
Posłuszna panna Murgatroyd miała oczy zamknięte. Przeżywała ponownie wieczór
dwudziestego dziewiątego października. Smuga reflektora przesuwa się powoli...
Grupa kilku osób... Okna... Kanapa... Ściana...
Stolik, a na nim lampa... Arkada... Nagły wystrzał z rewolweru.
- To zdumiewające! - powiedziała.
- Co takiego? - krzyczała do telefonu panna Hinchliffe. - Jest u was od rana? Od
której? I, do stu diabłów, dzwonicie do mnie dopiero teraz! Teraz! Napuszczę na was
Towarzystwo Ochrony Zwierząt! Niedopatrzenie? Ładna historia! Nic więcej nie
macie do powiedzenia?
Z łoskotem rzuciła słuchawkę.
- Pies, powiadają! - zawołała. - Rudy seter! Jest na posterunku od rana! Od ósmej
rano! Bez kropli wody! Idioci! Dopiero teraz dzwonią! Już tam jadę, Murg!
Wybiegła z pokoju, a przyjaciółka krzyknęła piskliwie jej śladem:
- Hinch! Hej, Hinch! Posłuchaj! Coś zdumiewającego!
Nic nie rozumiem, ale...
Panna Hinchliffe pędziła w kierunku szopy, która służyła za garaż.
- Pogadamy, jak wrócę! - zawołała. - Nie mogę wziąć cię z sobą. Jesteś w rannych
pantoflach, jak zawsze.
Nacisnęła rozrusznik wozu i po gwałtownym szarpnięciu wycofała go z szopy. Panna
Murgatroyd zdążyła uskoczyć w porę.
- Ale Hinch... Muszę ci powiedzieć, że...
- Jak wrócę!
Za odjeżdżającym szybko samochodem pogonił słaby głos dźwięczący nutą
wielkiego podniecenia:
- Ale, Hinch! Tam jej nie było!
3
Na niebie zbierały się chmury - ciężkie, granatowe. Pierwsze krople deszczu spadły,
gdy panna Murgatroyd patrzyła na oddalający się wóz.
Szybko ruszyła w stronę sznura, na którym rozwiesiła przed kilkoma godzinami dwie
wyprane bluzki z dzianiny oraz ciepłą wełnianą koszulkę.
- To zdumiewające... Doprawdy - mamrotała do siebie. - No i nie zdążę zdjąć... A
pranie było prawie suche.
Zaczęła mocować się z klamerkami. Po chwili odwróciła głowę, gdyż usłyszała
odgłos zbliżających się kroków.
- Dobry wieczór - uśmiechnęła się życzliwie. - Strasznie leje... Proszę wejść do
domu.
- Pomogę pani.
- Dziękuję... To przykre, jak wszystko zmoknie i robota pójdzie na marne... Powinnam
była zdjąć cały sznurek, ale myślałam, że jakoś sobie poradzę...
- To pani szalik, prawda? Założyć go pani na szyję?
- Tak... Dziękuję... Nie mogę dosięgnąć tej klamerki... Wełniany szalik okręca szyję,
zaciska się niespodziewanie mocno.
Panna Murgatroyd szeroko otwiera usta, lecz nie dobywa z nich artykułowanego
dźwięku, tylko zdławione charczenie.
4
Szalik zaciska się coraz mocniej...
W powrotnej drodze z posterunku panna Hinchliffe zahamowała raptownie, by
zaprosić do wozu pannę Marple, która szybko szła ulicą.
- Proszę pani! - zawołała. - Przemoknie pani do nitki! Proszę do nas na herbatkę.
Widziałam Bułeczkę czekającą na autobus, więc w domu byłaby pani całkiem sama.
Proszę do nas. Bawiłyśmy się z Murg w rekonstrukcję zbrodni i chyba doszłyśmy do
czegoś. Niech pani uważa na psa. Biedna suczka jest zdenerwowana.
- Śliczna!
- Udana, co? Kretyni trzymali ją na posterunku od rana i nie dali mi znać.
Powiedziałam, co o nich myślę, tym skurw... Stokrotnie przepraszam! Ale w domu, w
Irlandii, wychowywali mnie stajenni.
Mały samochód wziął ostry zakręt i wjechał na podwórko Boulders. Stadko
rozkrzyczanych kur i kaczek otoczyło wysiadające panie.
- Niech licho porwie Murg! - powiedziała panna Hinchliffe.
- Nie dała im pośladu!
- Trudno teraz o poślad? - zapytała panna Marple. Panna Hinchliffe zrobiła do niej
filuterne oko.
- Nie mnie. Jestem za pan brat z wieloma farmerami. - Odpędzając drób, powiodła
gościa w stronę domu.
- Chyba bardzo pani nie zmokła, co?
- Nie, to doskonały płaszcz nieprzemakalny.
- Rozpalę ogień na kominku, jeżeli Murg tego jeszcze nie zrobiła. Hej, Murg! Gdzie
się podziała? No i suczka znowu zginęła.
Rozległo się przeciągłe, żałosne wycie.
- Głupia suka! Bodaj ją licho! - Panna Hinchliffe pomaszerowała w stronę drzwi,
otworzyła je i krzyknęła. - Cutie! Choć tu! Do nogi! Cutie!
Rudy seter obwąchiwał coś leżącego pod sznurem, na którym powiewało parę sztuk
garderoby.
- Murg nie pomyślała nawet o zdjęciu prania! No i gdzie się podziewa?
Cutie obwąchiwała nadal coś przypominającego kupkę odzieży.
Później zadarła głowę i znów zawyła.
- Cóż się temu psu stało?
Panna Hinchliffe ruszyła zamaszyście przez trawę. Panna Marple podreptała za nią -
szybko, lękliwie. Wśród ulewnego deszczu przystanęły obok siebie i starsza kobieta
objęła ramieniem młodszą, która, cała zesztywniała, stała pochylona, spoglądając na
siną, obrzękłą twarz trupa i język wystający z otwartych ust.
- Zabiję! - odezwała się panna Hinchliffe, zdławionym głosem. - Zabiję, jeżeli dostanę
ją w swoje ręce!
- Ją? - zapytała ze zdziwieniem panna Marple.
- Tak... Prawie wiem, kto to zrobił... Wchodzi w rachubę jedna z trzech osób -
odrzekła panna Hinchliffe.
Przez chwilę spoglądała na zwłoki przyjaciółki. Później odwróciła się i ruszyła w
kierunku domu. Głos miała opanowany, suchy.
- Trzeba zawiadomić policję. Zaczekamy na nią, a tymczasem powiem pani
wszystko. To moja wina, że Murg tam leży. Urządziłam zabawę, a... a morderstwo to
nie żarty.
- Tak - przyznała panna Marple. - Morderstwo to nie żarty.
- Pani wie coś niecoś o takich sprawach, prawda? Podniosła słuchawkę i
wykręciwszy numer, zameldowała zwięźle o zdarzeniu.
- Przyjadą za kilka minut - rzekła. - Tak, słyszałam, że pani wie coś niecoś o takich
sprawach. Mówił mi o tym... chyba Edmund Swettenham. Ciekawa pani, co robiłyśmy
tutaj, Murg i ja?
Zwięźle streściła rozmowę, która odbyła się przed jej odjazdem na posterunek policji.
- Kiedy już ruszyłam - ciągnęła - Murg zawołała za mną. Stąd wiem, że to była
kobieta, nie mężczyzna.
Ach, gdybym zaczekała! Gdybym wysłuchała do końca! Do licha! Suka mogła zostać
tam kwadrans dłużej!
- Proszę nie winić siebie, droga pani. To nic nie pomoże. Nie sposób przewidzieć
wszystkiego.
- Tak. Nie sposób. Przypominam sobie, że coś stuknęło w szybę. Może to ona stała
za oknem... Tak! Z pewnością...
Musiała stać za oknem! Szła do nas, a Murg i ja krzyczałyśmy na całe gardło...
Podsłuchała nas! Podsłuchała wszystko.
- Nie dowiedziałam się jeszcze, co zawołała pani przyjaciółka.
- Jedno krótkie zdanie: "Tam jej nie było".
- Panna Hinchliffe zrobiła krótką pauzę. - Rozumie pani? Nie wyeliminowałyśmy
trzech kobiet, pani Swettenham, pani Easterbrook i Julii Simmons. Jednej z nich "tam
nie było". Nie było jej w salonie, ponieważ wymknęła się drugimi drzwiami i
oczywiście działała w holu.
- Tak - powiedziała panna Marple. - Rozumiem.
- Zbrodniarką jest jedna z tych trzech kobiet. Nie wiem która. Ale dowiem się tego.
- Bardzo przepraszam, ale czy ona... czy panna Murg wymówiła to zdanie dokładnie
tak, jak wymówiła je pani?
- Jak to?... Dokładnie tak, jak ja je wymówiłam?
- Mój Boże! Trudno to wyjaśnić. Pani powiedziała "Tam jej nie było" bez
szczególnego nacisku na żadnym z wyrazów. Są inne dwa sposoby wymówienia
tego samego zdania. "Tam jej nie było" - z akcentem na osobę - albo "Tam jej nie
było", z akcentem na miejsce, co mogłoby potwierdzić istniejące już podejrzenia
wobec kogoś.
- Czy ja wiem? - Panna Hinchliffe bezradnie rozłożyła ręce. - Nie pamiętam
dokładnie... Jednakże, u diabła, mogłabym coś takiego zapamiętać? Wydaje mi się...
Tak! Na pewno ona położyła nacisk na miejsce. "Tam jej nie było!" - powiedziała. To
chyba najbardziej naturalny sposób wymówienia tego zdania. Ale czy to robi jaką
różnicę?
- Tak... Tak, droga pani - odrzekła panna Marple tonem zastanowienia. - To bardzo
słaba wskazówka, ale bądź co bądź wskazówka... Tak... To robi niemałą różnicę.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
PANNA MARPLE ZAGINĘŁA
1
Ku wielkiemu swojemu niezadowoleniu, listonosz z Chipping Cleghorn dostał
ostatnio polecenie, by doręczać pocztę nie tylko w godzinach porannych, lecz
również po południu.
W popołudnie, o którym mowa, dokładnie dziesięć minut po piątej, zostawił w Little
Paddocks trzy listy.
Jeden, zaadresowany uczniowskim charakterem pisma, był przeznaczony dla Filipy
Haymes, dwa pozostałe dla panny Blacklock. Otworzyła je podczas podwieczorku,
który jadła razem z Filipa. Z powodu ulewnego deszczu ogrodniczka z Dayas Hali
zakończyła wcześniej dzień pracy, gdyż po zamknięciu szklarni nic więcej nie miała
już do roboty.
Panna Blacklock rozdarła pierwszą kopertę i dobyła z niej rachunek za naprawę
kuchennego bojlera. Prychnęła gniewnie.
- Dymond liczy zbójeckie ceny. Doprawdy zbójeckie! Ale myślę, że inni rzemieślnicy
nie są lepsi. - Sięgnęła po drugą kopertę, zaadresowaną zupełnie jej nie znanym
charakterem pisma. List brzmiał, jak następuje:
Droga Kuzynko Letty!
Spodziewam się, że nie sprawię kłopotu, jeżeli przyjadę w czwartek? Dwa dni temu
pisałam do Patryka, lecz nie dostałam odpowiedzi. Wobec tego przyjmuję, że
wszystko w porządku. Mama wybiera się do Anglii w przyszłym miesiącu i ma
nadzieję, że wtedy zobaczy się z Tobą.
Mój pociąg przybywa do Chipping Cleghorn kwadrans po szóstej po pohidniu, co
zapewne będńe dla wszystkich dogodne.
Szczerze oddana-Julia Simmons.
Panna Blacklock przeczytała list - po raz pierwszy tylko ze zdziwieniem, po raz drugi
z wyrazem irytacji. Spojrzała na Filipę, która z uśmiechem czytała list od swojego
synka.
- Nie wiesz, czy Julia i Patryk już wrócili? Filipa podniosła wzrok.
- Tak. Wrócili wkrótce po mnie. Poszli na piętro, żeby się przebrać. Przemokli
obydwoje do suchej nitki.
- Zechcesz poprosić ich do mnie?
- Naturalnie, proszę pani.
- Chwileczkę... Może byś to najpierw przeczytała. Filipa wykonała polecenie i ze
zdziwieniem zmarszczyła czoło.
- Nic nie rozumiem...
- Ja również. A najwyższy czas, abym zrozumiała. Zawołaj Patryka i Julię, Filipo.
- Patryku! Julio! - krzyknęła pani Haymes u stóp schodów. - Ciocia Letty was prosi!
Patryk zbiegł po schodach i wszedł do pokoju.
- Nie odchodź, Filipo - poprosiła panna Blacklock.
- Dobry wieczór, ciociu - zaczął pogodnie Patryk. - Potrzebny ci jestem?
- Tak. Bardzo. Zechcesz wyjaśnić łaskawie sens tego listu?
Młody człowiek zaczął czytać. Jego twarz przybrała wyraz niemal komicznego
przestrachu.
- Miałem zadepeszować do niej! Ależ osioł ze mnie!
- Przypuszczam, mój drogi, że ten list napisała twoja siostra Julia?
- Tak... Tak... Julia.
- Wolno zatem zapytać, kim jest młoda osoba, którą sprowadziłeś tutaj jako Julię
Simmons, twoją siostrę, a moją kuzynkę?
- Otóż... ciociu Letty... Rzeczywiście to być może... Wszystko postaram się
wytłumaczyć... Nie powinienem tak postąpić, ale uważałem, że to będzie wyśmienity
kawał... Pozwól, ciociu Letty, że wyjaśnię...
- Czekam na wyjaśnienia! - przerwała szorstko panna Blacklock. - Kim jest ta młoda
osoba?
- Poznałem ją na jednym przyjęciu... To było niedługo po tym, jak zostałem
zdemobilizowany. Powiedziałem, że wybieram się do Chipping Cleghorn, no i... I
obydwojgu nam się wydało, że zrobimy wyborny kawał, jeżeli przyjedziemy tu
razem... Widzisz, ciociu Letty, Julia... prawdziwa Julia ma od dawna kręćka na
punkcie sceny, co mamę przyprawiło o siedem ataków nerwowych. Otóż Julii
nadarzyła się sposobność wypróbowania swoich sił i zdolności w dobrym stałym
teatrze w Perth czy gdzieś tam indziej w Szkocji... Ale pomyśleliśmy, że mama
będzie znacznie spokojniejsza, jeżeli jej się wmówi, że Julia bawi tutaj i, jak grzeczna
panienka, uczy się czegoś przyzwoitego i pożytecznego.
- Chciałabym jednak wiedzieć, kim jest ta młoda osoba? Patryk odetchnął z ulgą, gdy
Julia - chłodna i wyniosła jak zawsze - weszła do pokoju.
- Bomba pękła! - oznajmił.
Julia ściągnęła brwi, po czym - opanowana nadal - postąpiła kilka kroków i usiadła.
- Trudno! - powiedziała. - Stało się. Pani musi być strasznie zła, prawda? - Obojętnie,
bez szczególnego zainteresowania spojrzała prosto w twarz panny Blacklock. - Ja
także byłabym zła na pani miejscu.
- Ale kim jesteś? Julia westchnęła.
- Nadeszła chwila szczerych wynurzeń. Stało się! Jestem połówką tandemu Fip i
Emma. A wyrażając się ściślej, noszę nazwisko Emma Jocelyn Stamfordis. Tyle że
ojciec pozbył się dawno nazwiska Stamfordis i teraz, o ile mi wiadomo, działa jako de
Courcy.
- Pozwolę sobie dodać - ciągnęła - że małżeństwo rodziców rozleciało się, kiedy Fip i
ja mieliśmy po jakieś trzy lata. Każde z nich poszło własną drogą i nas podzielili
między siebie. Ja przypadłam w udziale ojcu, który był nawet uroczy, ale jako
opiekun całkiem nieodpowiedzialny. Od czasu do czasu bywałam porzucana przez
niego, gdy nie miał pieniędzy albo szykował się do jakiegoś szczególnie
szelmowskiego zagrania. Edukował mnie wtedy w rozmaitych klasztorach.
Przybierając górne tony, wpłacał pierwszą ratę za pobyt i naukę, a później znikał i na
rok albo dwa pozostawiał mnie w rękach zakonnic. W przerwach między takimi
okresami żyliśmy obydwoje dostatnio i obracaliśmy się w kosmopolitycznym
towarzystwie. Wojna rozłączyła nas na dobre. Nie mam pojęcia, co stało się z ojcem.
Ja miałam różne przygody. Przez pewien czas współpracowałam z francuskim
ruchem oporu. To było życie! Nie jestem gadułą, wiec powiem tylko, że ostatecznie
wylądowałam w Londynie i zaczęłam myśleć poważnie o swojej przyszłości.
Wiedziałam, że brat matki, z którym pokłóciła się niegdyś i zerwała wszelkie stosunki,
umarł i pozostawił olbrzymi majątek. Przejrzałam jego testament, by sprawdzić, czy
czegoś mi nie zapisał. Nie zapisał. W każdym razie nie zapisał bezpośrednio.
Zebrałam informacje o wdowie po nim i dowiedziałam się, że zupełnie zdziecinniała i
pod stałym działaniem środków uśmierzających powoli umiera. Otwarcie mówiąc,
doszłam do przekonania, że najwłaściwiej będzie postawić na panią. Wyglądało na
to, że wkrótce dojdzie pani do grubych pieniędzy, których nie będzie pani miała na
kogo wydawać. Będę zupełnie szczera. Rozumowałam, że gdybyśmy poznały się i
zaprzyjaźniły, gdybym potrafiła zyskać pani względy... Ostatecznie warunki zmieniły
się od czasu śmierci wuja Randalla. Kataklizm w Europie pochłonął pieniądze, które
mieliśmy przed wojną. Myślałam, że być może pani zlituje się nad biedną, młodą
dziewczyną, sierotą bez bliskiej duszy na świecie i zechce mnie trochę wspomóc.
- Aha! Tak myślałaś, powiadasz?
- Tak. Oczywiście nie znałam wtedy pani, więc obmyśliłam różne chytre sposoby
zbliżenia... Nagle, jak gdyby cudownym zrządzeniem losu, spotkałam przypadkowo
Patryka, który okazał się pani siostrzeńcem, kuzynem, w każdym razie jakimś
krewnym. Poczytałam to za okazję jedyną w swoim rodzaju. Ostro wzięłam się do
Patryka, no i zainteresowałam go sobą, tak jak chciałam. Prawdziwa Julia miała
niezłego bzika na punkcie sceny, więc szybko udało mi się ją przekonać, że
obowiązek wobec Sztuki (przez duże "S") nakazuje jej osiąść w jakimś nędznym
mieszkaniu w Perth, uczyć się i w przyszłości zostać drugą Sara Bernhardt. Nie
należy winić zanadto Patryka. Serdecznie litował się nad biedną dziewczyną, samą
jedną na świecie, więc nietrudno było mu wmówić, że to genialny pomysł, abym
przyjechała tu w roli jego siostry i załatwiła jakoś gładko swoje sprawy.
- Pochwalał również kłamstwa, jakie opowiadałaś policji.
- Zastanów się, ciociu Letty! Kiedy zdarzył się ten operetkowy napad... lub raczej po
nim, zaczęłam obawiać się, że jestem w matni. Przecież miałam wyborny motyw, by
panią sprzątnąć. Nawet teraz przeczyć temu mogą tylko moje słowa. Trudno
wymagać, abym z własnej woli składała policji obciążające mnie zeznania. Od czasu
do czasu sam Patryk miał wobec mnie paskudne podejrzenia. A jeżeli nawet on był
zdolny do tego, jakież myśli mogłyby zrodzić się w policyjnych głowach? Ten
inspektor wydawał mi się człowiekiem bardzo wnikliwym. Doszłam zatem do
wniosku, że najrozsądniej będzie grać nadal rolę Julii i zniknąć bez śladu, kiedy całe
zamieszanie się skończy.
- Skąd mogłam wiedzieć - podjęła po krótkiej pauzie - że Julia, prawdziwa Julia,
pokłóci się z reżyserem i w przystępie histerii rzuci do diabła całą zabawę? Napisała
do Patryka, by zapytać, czy może przyjechać, a on zamiast odpowiedzieć "Nie
przyjeżdżaj", puścił w niepamięć całą sprawę i nic nie zrobił. - Rzuciła Patrykowi
gniewne spojrzenie.
- Skończony idiota! - Westchnęła ciężko.
- Nie ma pani pojęcia, jakie udręki przeżywałam w Milchesterze! Oczywiście nie
miałam po co chodzić do szpitala, ale musiałam coś ze sobą zrobić. Długie godziny
trawiłam w kinach na oglądaniu raz po raz wciąż tych samych potwornych filmów!
- Fip i Emma - szepnęła panna Blacklock. - Wbrew wszystkiemu, co mówił mi
inspektor Craddock, nigdy nie uważałam ich za osoby realne. - Spojrzała na Julię
przenikliwie. - Ty jesteś Emma, a gdzie Fip? - zapytała.
Dziewczyna spojrzała jej w oczy niewinnie, szczerze.
- Nie wiem. Nie mam pojęcia.
- Pewno znów kłamiesz? Kiedy ostatni raz go widziałaś? Julia jak gdyby wahała się
przez chwilę. Później odpowiedziała dobitnie czystym głosem:
- Nie widziałam Fipa od czasu, kiedy mieliśmy po trzy lata i zabrała go matka. Później
nie spotkałam nigdy ani jego, ani matki. Nie wiem, gdzie mogą być teraz.
- To wszystko, co masz do powiedzenia? Julia westchnęła znowu.
- Mogłabym dodać, że jest mi bardzo przykro. Ale i to byłoby kłamstwem, bo drugi raz
postąpiłabym tak samo... Ma się rozumieć, tylko wtedy, gdyby nie wchodziły w grę
morderstwa.
- Julio! - zabrała głos panna Blacklock. - Nazywam cię tak z przyzwyczajenia. Julio,
mówiłaś, że byłaś we francuskim ruchu oporu?
- Tak. Przez półtora roku.
- Sądzę więc, że tam nauczyłaś się strzelać? Chłodne, błękitne oczy spojrzały w
twarz starszej pani.
- Tak. Dobrze strzelam. Byłam strzelcem wyborowym. Ale do pani nie strzelałam,
chociaż potwierdzić to mogą tylko moje słowa. Mogę powiedzieć jeszcze jedno.
Gdybym ja miała wtedy rewolwer w ręku, nie chybiłabym z całą pewnością.
2
Nastrój napięcia prysnął, gdy przed domem zahamował samochód.
- Kto to może być? - zapytała panna Blacklock.
Mitzi wsunęła do pokoju głowę z warkoczem upiętym w koronę. Białka jej oczu
połyskiwały.
- Znowu policja! - oznajmiła. - To jest prześladowanie! Czemu nie dają nam spokoju?
Nie zniosę tego. Napiszę do premiera waszego rządu. Napiszę do waszego króla!
Craddock odsunął ją z drogi stanowczo i niezbyt uprzejmie. Wszedł do pokoju z
twarzą tak ponurą, że lęk ogarnął wszystkich.
To był nowy, zupełnie inny inspektor Craddock.
- Panna Murgatroyd została zamordowana - przemówił surowo. - Ktoś udusił ją
niespełna godzinę temu. - Przywarł spojrzeniem do Julii. - Pani gdzie była przez cały
dzień?
- W Milchesterze - odrzekła spokojnie. - Dopiero co wróciłam.
- Pan również? - przeniósł wzrok na Patryka.
- Tak.
- Przyjechali tu państwo razem?
- Tak... Oczywiście - odparł Patryk.
- Nie! - podchwyciła Julia. - Szkoda słów, Patryku. To kłamstwo, które musi wyjść na
jaw. Dobrze nas znają obsługi autobusów. Wróciłam, inspektorze, wcześniejszym
autobusem, przychodzącym tutaj o czwartej.
- I co pani robiła?
- Poszłam na spacer.
- W kierunku Boulders?
- Nie. Na przełaj przez pola.
Inspektor wpatrywał się w nią przenikliwie. Julia była bardzo blada, usta miała
zaciśnięte, lecz nie spuszczała wzroku.
Telefon zabrzęczał, nim ktokolwiek zdążył się odezwać. Panna Blacklock spojrzała
pytająco na Craddocka i sięgnęła po słuchawkę.
- Słucham... Kto mówi?... Aa... Bułeczka. Co takiego? Nie... Nie było jej tutaj... Nie
mam pojęcia... Tak. Jest u nas. - Opuściła rękę ze słuchawką. - Pani Harmon chce
mówić z panem, inspektorze. Jest bardzo niespokojna, bo panna Marple nie wróciła
do domu.
Inspektor zrobił dwa długie kroki w stronę aparatu.
- Tu Craddock. Słucham.
Głos Bułeczki drżał nutą dziecięcego przestrachu.
- Martwię się, panie inspektorze. Ciocia Jane wyszła... nie wiem dokąd. I podobno
ktoś zamordował pannę Murgatroyd. Czy to prawda?
- Prawda, proszę pani. Panna Marple była w Boulders. Ona i panna Hinchliffe
znalazły zwłoki.
- Aa... więc jest w Boulders - powiedziała pani Harmon z wyraźną ulgą.
- Nie ma jej tam, niestety. Wyszła... zaraz... wyszła z Boulders jakieś pół godziny
temu. Do domu nie wróciła?
- Nie... A to dziesięć minut drogi stąd. Co się z nią stało?
- Może wstąpiła do kogoś z sąsiadów?
- Dzwoniłam do sąsiadów... Do wszystkich! Nigdzie jej nie ma. Boję się o nią,
inspektorze!
"Ja również" - pomyślał Craddock i odpowiedział spiesznie:
- Jadę do pani. Zaraz.
- Dziękuję... Bardzo proszę... Ona napisała coś, nim wyszła z domu. Nic nie mogę
zrozumieć i wygląda mi to na brednie.
Craddock odłożył słuchawkę. Panna Blacklock zapytała z niepokojem:
- Czy stało się coś pannie Marple? Mam nadzieję, że nic złego.
- Ja też mam taką nadzieję - odrzekł inspektor. Twarz miał pełną powagi, wargi
zaciśnięte.
- Taka jest stara, wątła.
- Istotnie, proszę pani.
Panna Blacklock stała, szarpiąc nerwowo palcami swój naszyjnik z pereł.
- Jest coraz gorzej - podjęła zdławionym głosem.
- Ktoś, kto robi to wszystko, inspektorze, musi być obłąkany... kompletnie obłąkany.
- Czy ja wiem?
Pod nerwowymi palcami zerwała się kolia z pereł. Gładkie białe kuleczki posypały się
na podłogę. Letycja Blacklock krzyknęła żałośnie:
- Moje perły! Moje perły!
Jej głos zabrzmiał nutą tak wielkiej rozpaczy, że wszyscy spojrzeli na nią ze
zdziwieniem. Odwróciła się, dłonią zasłoniła szyję i szlochając wybiegła z pokoju.
Filipa zaczęła zbierać perły.
- Nigdy nie widziałam jej w takim stanie - powiedziała. - Zawsze nosiła ten
naszyjnik... Cóż? Może to prezent od kogoś szczególnie bliskiego? Jak pan sądzi,
inspektorze? Na przykład od Randalla Goedlera?
- To prawdopodobne - odrzekł z wolna Craddock.
Filipa klęczała nadal. Pracowicie zbierała lśniące kuleczki.
- Przecież te perły nie są... nie mogą być prawdziwe? - zapytała. - W żadnym
wypadku, prawda?
Inspektor wziął w palce jeden paciorek i zamierzał odpowiedzieć lekceważąco:
"Prawdziwe? Skąd znowu!", lecz słowa uwięzły mu w gardle.
Czy rzeczywiście te perły nie mogą być prawdziwe? Są tak duże, równe, że ich
fałszywość wydaje się oczywista. Jednakże Craddock przypomniał sobie figurujące w
policyjnych rejestrach zdarzenie, kiedy to sznur prawdziwych pereł został sprzedany
w lombardzie za kilka szylingów.
Letycja Blacklock zapewniała go niejednokrotnie, że nie ma w domu cennej biżuterii.
Gdyby jednak te perły byty prawdziwe, ich wartość sięgałaby bajecznej sumy!
Ostatecznie prezent od Randalla Goedlera mógłby kosztować każdą sumę!
Perły wyglądają na fałszywe, muszą być fałszywe, ale gdyby przypadkiem okazało
się, że są prawdziwe?
To niewykluczone. Sama panna Blacklock mogła nie zdawać sobie sprawy z ich
wartości. Albo też chroniła prawdziwy skarb, traktując go niby świecidełko za co
najwyżej dwie gwinee. Jaka mogłaby być faktyczna wartość takiej kolii? Bajeczna! W
każdym razie godna popełnienia morderstwa przez kogoś, kto byłby tego świadomy.
Inspektor z trudem oderwał się od tych rozważań. Panna Marple zaginęła. Bez zwłoki
trzeba jechać na probostwo!
3
Państwo Harmonowie oczekiwali inspektora. Twarze mieli zatroskane, posępne.
- Nie wróciła jeszcze - powiedziała Bułeczka.
- Czy wychodząc z Boulders mówiła, że wybiera się do domu? - zapytał pastor.
- Właściwie nie mówiła - odrzekł z wolna Craddock, przypominając sobie moment, w
którym ostatni raz widział pannę Marple.
Usta miała zaciśnięte, surowe błyski w łagodnych zazwyczaj błękitnych oczach... Był
to stanowczy wyraz nieodwołalnego postanowienia, żeby... Co robić? Dokąd
- Kiedy widziałam ją po raz ostatni - rzekł - rozmawiała przy furtce z sierżantem
Fletcherem. Później wyszła z ogrodu. Nie podejrzewałem, by mogła pójść gdzie
indziej, a nie do domu. Powinienem odesłać ją samochodem, ale miałem mnóstwo
spraw na głowie, a ona wymknęła się cicho. Może Fletcher coś wie. Gdzie jest
Fletcher?
Zatelefonował do Boulders i usłyszał, że sierżant wyszedł, ale nie powiedział, gdzie
go należy szukać. Craddock pomyślał, że jego podwładny mógł wrócić po coś do
Milchesteru. Wobec tego połączył się z komendą policji, ale i tam nie uzyskał
żadnych wiadomości o sierżancie. Wtedy przypomniał sobie rozmowę telefoniczną z
Bułeczką i zwrócił się do niej:
- Gdzie jest ten papier? Mówiła mi pani, że panna Marple napisała coś przed
wyjściem z domu.
Pani Harmon podała mu arkusik, a gdy rozłożył go na stole, pochyliła się nad
ramieniem inspektora, aby razem z nim czytać na głos.
Pismo starszej pani było chwiejne, niełatwe do odcyfrowania.
"Lampa".
Nieco niżej: "Fiołki".
Odstęp i pytanie: "Gdzie fiolka aspiryny?"
Kolejny punkt dziwnego rejestru był szczególnie trudny do odczytania.
- "Rozkoszna Śmierć" - powiedziała wreszcie Bułeczka. - Tak. To ciasto, które piecze
Mitzi. - A dalej? "Ciężki dopust znoszony pogodnie i z odwagą..." Co to znaczy, u
licha?
- "Kuracja jodowa" - przeczytał Craddock.
- I "Perły"... Aha! Perły.
- Dalej... "Lotty"... Nie, "Letty". Jej "e" wygląda czasami jak "o".
- I "Berno"... A to co? "Emerytura".
Inspektor i pani Harmon wymienili zdziwione spojrzenia. Następnie on powtórzył
szybko wszystkie punkty.
- Lampa. Fiołki. Gdzie fiolka z aspiryną? Rozkoszna Śmierć. Ciężki dopust znoszony
pogodnie i z odwagą. Kuracja jodowa. Perły, Letty, Berno. Zapomoga starcza.
- Co to wszystko znaczy? - zapytała Bułeczka. - Chyba nic. Ja nie widzę żadnego
sensu!
- Mnie zaczyna coś świtać... powiedział tonem zastanowienia inspektor. - Ale sensu
nie widzę jasno. To ciekawe... "Perły". Czemu ona to napisała?
- O perłach? - podchwyciła pani Harmon. - To ma jakieś znaczenie?
- Czy panna Blacklock zawsze nosi trzy sznurki pereł przypominające obróżkę?
- Tak. Zawsze. Śmiejemy się z niej czasami. Bo tak bardzo widać, że są fałszywe.
Podobno ona uważa je za eleganckie.
- Może być inny powód.
- Nie powie pan chyba, że są prawdziwe? To wykluczone, prawda?
- Często zdarza się pani oglądać prawdziwe perły takich rozmiarów? - zapytał
Craddock.
- Te są tak szkliste! Inspektor wzruszył ramionami.
- Mniejsza o to. Obecnie chodzi o pannę Marple. Trzeba ją koniecznie odszukać.
Tak. Trzeba ją odszukać, póki nie jest za późno. A może już jest za późno?
Skreślone ołówkiem słowa dowodzą, że była na tropie. Ale to niebezpieczna historia,
piekielnie niebezpieczna. I gdzie, u wszystkich diabłów, podziewa się Fletcher?
Craddock wyszedł z probostwa i wielkimi krokami pomaszerował w stronę swojego
samochodu. Szukać! Jedno, co może teraz zrobić, to szukać. Nagle dobiegł go głos
spoza ociekającego deszczem laurowego żywopłotu.
- Panie inspektorze! - odezwał się żarliwym szeptem sierżant Fletcher. - Panie
inspektorze...
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
TRZY KOBIETY
W Little Paddocks skończono kolację, podczas której wszyscy milczeli i byli
zażenowani.
Jedynie Patryk, który rzecz jasna zdawał sobie sprawę, że jest w niełasce, usiłował
podtrzymywać rozmowę, ale jego starania nie odnosiły zamierzonego skutku. Filipa
Haymes była roztargniona i milcząca, a panna Blacklock przestała udawać, że jest
pogodna i pełna spokoju. Przebrała się na wieczór i zeszła w naszyjniku z kamei,
lecz po raz pierwszy w jej podkrążonych oczach widać było strach i ręce jej drżały.
Jedynie Julia potrafiła zachować przez cały wieczór właściwą j ej cyniczną
wyniosłość.
- Bardzo mi przykro, proszę pani - zwróciła się do panny Blacklock - że nie mogę
spakować się zaraz i wynieść. Policja na pewno nie pozwoliłaby na to. Spodziewam
się jednak, że niedługo będę kalać pani dom... Czy jak to się tam mówi w takich
przypadkach? Lada chwila winien tu być inspektor Craddock z nakazem
aresztowania i kajdankami. Otwarcie mówiąc, nie rozumiem, czemu tego dotąd nie
zrobiono.
- On szuka teraz tej starszej pani... tej panny Marple - powiedziała Letycja Blacklock.
- Myślisz, ciociu Letty, że i ona padła ofiarą mordercy? - zapytał Patryk z czysto
teoretycznym zainteresowaniem.
- Czemu, u licha? Co ona mogła odkryć?
- Nie wiem - odrzekła głucho panna Blacklock. - Może powiedziała jej coś panna
Murgatroyd?
- Jeżeli ją też zamordowano - podjął Patryk - prosta logika wskazuje, że zrobić to
mogła tylko jedna osoba.
- Kto?
- Oczywiście, Hinchliffe! Gdzie ostatni raz widziano pannę Marple żywą? W Boulders!
Według mojej hipotezy wcale nie wyszła stamtąd.
Panna Blacklock ścisnęła palcami czoło.
- Głowa mnie boli - podjęła bezdźwięcznym głosem.
- Hinch miałaby zamordować pannę Marple? W jakim celu! To jest niedorzeczne!
- Byłoby dorzeczne, gdyby Hinch zamordowała uprzednio Murg - podchwycił Patryk
triumfującym tonem.
- Ale Hinch nie zamordowała Murg - zabrała głos Filipa, która nagle ocknęła się z
apatii.
Patryk był skory do sprzeczki.
- Mogła to zrobić, jeżeli Murg wygadała się z czymś, co dowodziłoby, że Hinch jest
poszukiwanym mordercą.
- Przecież Hinch była na posterunku policji, kiedy Murg została uduszona.
- Mogła udusić ją wcześniej, nim wyjechała z Boulders.
- Morderstwo - krzyknęła nagle Letycja Blacklock, czym zdumiała wszystkich. -
Morderstwo! Morderstwo! Nie możecie mówić o niczym innym? Boję się.
Rozumiecie? Boję się, a dotąd się nie bałam. Sądziłam, że potrafię upilnować samą
siebie... Ale jak upilnować się wobec zabójcy, który czeka... podpatruje... liczy na
sprzyjającą chwilę. Boże! Wielki Boże!
Pochyliła głowę i twarz ukryła w dłoniach, lecz wkrótce wyprostowała się i wyjaśniła
sztywno:
- Przepraszam. Nerwy mnie poniosły.
- Nie martw się, ciociu Letty - powiedział z uczuciem Patryk. Ja będę cię pilnował.
- Ty?
Panna Blacklock nie dodała ani słowa więcej, lecz ton jej głosu powiedział wiele.
Działo się to tuż przed kolacją, a rozmowę przerwała Mitzi, która wtargnęła do pokoju
i oznajmiła, że nie będzie gotować.
- W tym domu nic więcej nie zrobię! Idę do swojego pokoju. Zamknę drzwi na klucz i
zostanę tam do rana. Boję się! Dokoła ktoś morduje ludzi. Zamordował pannę
Murgatroyd z tą jej głupią angielską twarzą. Kto mógł zamordować taką jak ona?
Wariat! Tylko wariat! A wariatowi przecież wszystko jedno, kogo zabija. Nie chcę,
żeby mnie zabił. Nie chcę! W kuchni przesuwają się jakieś cienie, słychać dziwne
szmery. Raz zdaje mi się, że ktoś chodzi po podwórku, to znów widzę cień przy
drzwiach do spiżarki i słyszę kroki. Idę teraz do mojego pokoju. Zamknę drzwi na
klucz i chyba zastawię komodą. A rano powiem tym okrutnikom policjantom, że
natychmiast odchodzę. Jeżeli mi nie pozwolą, to powiem: "Będę krzyczała, krzyczała,
krzyczała, aż mnie wypuścicie!"
Wszyscy wzdrygnęli się nerwowo, gdyż dobrze pamiętali, do czego zdolna jest Mitzi,
jeśli chodzi o krzyk.
- Idę teraz do mojego pokoju - powtórzyła i by nie pozostawić żadnych wątpliwości,
zrzuciła szybko kretonowy fartuch, który miała na sobie. Dobranoc, proszę pani -
zwróciła się do panny Blacklock. - Może jutro rano nie będzie pani żyła, więc na
wszelki wypadek mówię także: Żegnam!
Wyszła żwawo, a drzwi, jak zwykle, zamknęły się za nią z żałosnym skrzypnięciem.
Julia podniosła się z krzesła.
- Ja przygotuję kolację - oznajmiła rzeczowym tonem. - Nawet dobrze się składa, bo
siedząc wciąż ze mną przy stole, byliście tylko zakłopotani. Patryk obwołał się
opiekunem cioci Letty, więc niech kosztuje tego, co będę podawała na stół. Nie
życzyłabym sobie, by prócz innych zbrodni zarzucono mi jeszcze otrucie panny
Blacklock.
W rezultacie Julia przygotowała i podała na stół bardzo smaczną kolację. Filipa
pośpieszyła za nią do kuchni i zaoferowała swoją pomoc, ale spotkała się ze
stanowczą odmową.
- Julio, chcę ci coś powiedzieć... zaczęła.
- Nie pora teraz na dziewczęce zwierzenia - przerwała szorstko Julia. - Wracaj do
pokoju stołowego, Filipo.
Kolacja dobiegła końca. Całe towarzystwo znalazło się w salonie, gdzie na małym
stoliku przed kominkiem postawiono kawę. Wyglądało na to, że nikt nie ma nic do
powiedzenia. Wszyscy czekali. Po prostu czekali.
O pół do dziewiątej zatelefonował inspektor Craddock.
- Będę u pani za jakiś kwadrans - zapowiedział. - Przyprowadzę też państwa
Easterbrooków i panią Swettenham z synem.
- Ależ panie inspektorze... Nie jestem dziś usposobiona do rozmów. Nie mogę... -
Głos panny Blacklock świadczył, że jest u kresu wytrzymałości.
- Rozumiem, jak się pani czuje - przerwał inspektor. - Bardzo mi przykro, ale to pilna
sprawa.
- Czy... Czy odnalazł pan pannę Marple?
- Nie - odpowiedział krótko i przerwał połączenie. Julia odniosła do kuchni tacę z
filiżankami po kawie i ku niemałemu zdziwieniu zastała tam Mitzi, która patrzyła na
ułożony w zlewie stos naczyń kuchennych i zastawy stołowej.
- I co pani narobiła w mojej kuchni! - wybuchnęła Mitzi. - O, ta patelnia! Używam jej
do omletów, tylko do omletów! A co pani na niej smażyła?
- Cebulę.
- Zniszczona! Całkiem do niczego. Trzeba ją będzie umyć, a ja nigdy, nigdy nie myję
patelni do omletów. Wycieram tylko czystym kawałkiem papieru i koniec. Albo ten
rondelek, co go używam do gotowania mleka...
- Nie wiem, Mitzi - przerwała gniewnie Julia - jakich patelni i rondelków używa pani do
czego. Miała pani położyć się do łóżka, więc po jakie licho przyszła pani tutaj?
Proszę się wynosić i dać mi pozmywać w spokoju.
- Nie! Pani nie ma nic do roboty w mojej kuchni.
- Trudno z panią wytrzymać, Mitzi!
Julia zirytowała się. Gdy wychodziła z kuchni, odezwał się dzwonek.
- Ja nie otworzę nikomu! - zawołała z kuchni Mitzi, więc Julia zaklęła półgłosem,
ruszyła w stronę frontowych drzwi i do holu wpuściła pannę Hinchliffe.
- Dobry wieczór! Przepraszam za wizytę nie w porę. Inspektor chyba dzwonił, co?
- Nie mówił, że pani też przyjdzie - odrzekła Julia, prowadząc niespodziewanego
gościa do salonu.
- Powiedział mi, że mogę nie przyjść, jeżeli nie mam ochoty. Ale miałam ochotę.
Nikt nie pospieszył z kondolencjami. Nikt nie wspomniał słowem o śmierci panny
Murgatroyd. Wymizerowana, zbolała twarz tej rosłej, pełnej życia kobiety zdawała się
mówić, że wszelkiego rodzaju wyrazy współczucia zakrawałyby na impertynencję.
- Trzeba zapalić wszystkie światła - odezwała się panna Blacklock. - Dorzućcie węgla
na kominek. Zimno mi... okropnie zimno. Proszę - zwróciła się do panny Hinchliffe. -
Zechce pani usiąść tutaj, blisko ognia. Inspektor zapowiedział się za kwadrans.
Chyba już zaraz będzie.
- Mitzi jest w kuchni - powiedziała Julia.
- Naprawdę? Często wydaje mi się, że ta dziewczyna jest szalona... Ale bo ja wiem?
Może wszyscy jesteśmy szaleni?
- Nie rozumiem, czemu mówi się, że sprawcy zbrodni są szaleni! - warknęła panna
Hinchliffe. - Nie zgadzam się! Przestępca musi być przy zdrowych zmysłach. Musi
być przerażająco chytry i przy zdrowych zmysłach!
Przed domem zatrzymał się samochód i do salonu wkroczył Craddock w
towarzystwie państwa Easterbrooków oraz pani Swettenham i Edmunda. Wszyscy
byli przygnębieni, dziwnie pokorni.
- Ha! Piękny ogień - powiedział pułkownik tonem, który zabrzmiał niczym odległe
echo jego normalnego głosu.
Pani Easterbrook nie zdjęła futra i usadowiła się blisko męża. Jej twarz, ładną
zazwyczaj i bez wyrazu, ściągał teraz bolesny skurcz. Edmund był zły i patrzył
wilkiem na wszystkich. Jedna pani Swettenham z trudnością panowała nad sobą i,
siląc się na pozorny spokój, sprawiała wrażenie własnej karykatury.
- To straszne, prawda? - rozpoczęła konwersację.
- Wszystko jest straszne. Wszystko, co dzieje się ostatnio. Więc im mniej o tym
mówić, tym, oczywiście, lepiej. Bo, proszę państwa, właściwie nikt nie wie, na kogo
przyjdzie kolej. Jak w czasie morowej zarazy. Droga, kochana pani - zwróciła się do
panny Blacklock - myślę, że posłużyłby pani łyk koniaku... Tak pół kieliszka, co?
Doprawdy, nie znam lepszego niż koniak środka uspokajającego i odżywczego. To
nietakt... wielki nietakt, że wtargnęliśmy tutaj, ale inspektor tego zażądał. I jakie to
okropne, że dotąd jej nie odnaleziono. Mówię naturalnie o tej starej biedulce z
probostwa. Bułeczka Harmon jest bliska obłędu. Nikt nie ma pojęcia, dokąd poszła i
dlaczego nie wróciła do domu. U nas nie była. Nawet jej dziś nie widziałam. Bo
gdyby weszła, musiałabym ją widzieć... ja albo Edmund. Przez cały czas byłam w
bawialni od podwórka, a on siedział w swojej pracowni, w pokoju od frontu. Mam
nadzieję, że nic złego jej nie spotkało, i gorąco modlę się o to. Taka z niej miła,
urocza staruszka, taki bystry umysł i...
- Mamo! - podchwycił Edmund zbolałym głosem. - Nie mogłabyś umilknąć?
- Naturalnie, mój drogi. Słówka więcej nie pisnę - zgodziła się i usiadła na kanapie
obok Julii.
Inspektor Craddock stał tuż przy drzwiach. Przed sobą, niemal w jednym szeregu,
miał trzy kobiety. Julia i pani Swettenham siedziały na kanapie. Pani Easterbrook
usadowiła się na poręczy fotela pułkownika. Nie on tak je rozmieścił, lecz mu to
najzupełniej odpowiadało.
Panna Blacklock i panna Hinchliffe siedziały pochylone nad ogniem. Edmund stał w
pobliżu nich. Filipa znajdowała się w cieniu, na dalszym planie.
Craddock przystąpił do rzeczy bez omówień i wstępu.
- Wszystkim państwu wiadomo, że panna Murgatroyd została zamordowana -
rozpoczął. - Opierając się na pewnych wskazówkach, przyjmujemy, że tej zbrodni
dokonała kobieta. Z innych, równie ważnych powodów wolno nam jeszcze bardziej
zacieśnić krąg podejrzanych. Zamierzam zwrócić się do niektórych z obecnych tutaj
pań z pytaniem, co robiły dziś po południu, między godziną czwartą a czwartą
dwadzieścia. Można powiedzieć, że zeznanie złożyła już... złożyła młoda osoba,
która uchodziła za pannę Julię Simmons. Poproszę ją o powtórzenie zeznania i
oczywiście muszę ostrzec panią, panno Simmons, że wolno pani nie udzielać
odpowiedzi, które mogłyby być dla niej obciążające, a wszystko, co pani powie,
zostanie zaprotokołowane przez posterunkowego Edwardsa i może być
wykorzystane jako dowód dla sądu.
- Czy rzeczywiście musi pan to mówić - Julia była blada, wciąż jednak chłodna i
opanowana. - Powtarzam, że między godziną czwartą a czwartą trzydzieści byłam
sama na spacerze. Szłam na przełaj przez pola aż do strumyka i farmy Camtona.
Wracałam stamtąd drogą wzdłuż pola, na którym rosną trzy topole. Nie przypominam
sobie, abym kogoś spotkała. Nie byłam w pobliżu Boulders.
- Pani Swettenham?
- Czy obowiązek nakazuje panu ostrzegać nas wszystkich? - zapytał Edmund.
Inspektor spojrzał na niego.
- Nie. Na razie tylko pannę Simmons. Nie przypuszczam, proszę pana, by inne
zeznania mogły być obciążające. Ma się rozumieć jednak, każdy z państwa może
zażądać obecności swojego adwokata i tylko przy nim odpowiadać na pytania.
- Byłaby to niepotrzebna strata czasu - odrzekła pani Swettenham. - Od razu mogę
powiedzieć dokładnie, co robiłam w tym czasie. O to panu chodzi? Prawda,
inspektorze? Mam już rozpocząć?
- Bardzo proszę.
- Zaraz... Niech no pomyślę trochę... - Pani Swettenham zamknęła i po chwili
otworzyła oczy. - Oczywiście nie miałam nic wspólnego z zabójstwem panny
Murgatroyd. Jestem pewna, że nikt z tu obecnych nie ma pod tym względem
wątpliwości. Ale znam życie i wiem, że policja musi zadawać mnóstwo
niepotrzebnych pytań i odpowiedzi notować starannie do... jak to się mówi?... do
protokołu, prawda? - rzuciła pytanie zapracowanemu posterunkowemu Edwardsowi i
dodała uprzejmie: - Mam nadzieję, że nie mówię zbyt prędko, proszę pana?
Policjant - biegły stenograf - był niezbyt obyty, więc zaczerwienił się po uszy i bąknął:
- Nie, proszę szanownej pani. Ale nie zaszkodziłoby trochę wolniej.
Pani Swettenham podjęła przemowę, robiąc stosowne pauzy w miejscach, gdzie jej
zdaniem winny znajdować się przecinki bądź kropki.
- Ma się rozumieć, trudno mi być bardzo ścisłą, gdyż szczerze mówiąc, mam nie
najlepsze poczucie czasu... No i od wojny połowa naszych zegarów stoi, a te, które
chodzą, często spóźniają się albo śpieszą, albo zapominamy je nakręcić. - Pani
Swettenham umilkła na chwilę, aby obecni mogli odczuć lepiej ten zamęt w czasie;
później podjęła żywo: - Co ja robiłam o czwartej po południu? Aha! Zdaje mi się, że
robiłam piętę u skarpety i sama nie wiem, czemu się pomyliłam i zamiast robić oczka
prawe, zrobiłam lewe. A jeżeli nie robiłam tego, to chyba byłam w ogrodzie i
zrywałam uschnięte chryzantemy. Nie! Chryzantemy zrywałam wcześniej. Jeszcze
przed deszczem.
- Deszcz zaczął padać dziesięć po czwartej - wtrącił inspektor.
- Naprawdę? To już sobie teraz przypominam. Poszłam na piętro, żeby ustawić w
korytarzu miednicę, tam gdzie podczas deszczu dach zawsze przecieka. Tym razem
woda kapała wyjątkowo szybko, więc pomyślałam, że rynna znów musiała się zatkać.
Szybko zeszłam na dół po płaszcz nieprzemakalny i gumowe buty. Po drodze
zawołałam Edmunda, ale nie odpowiedział, więc pomyślałam, że nie będę mu
przeszkadzać, bo może akurat pisze coś bardzo ważnego w tej swojej powieści, a ja
nieraz radziłam sobie sama w takich przypadkach. Posługiwałam się kijem od miotły
przywiązanym do takiej długiej żerdki, którą otwiera się i zamyka oberlufty.
Craddock spojrzał na pełną zdziwienia twarz swojego podwładnego.
- To znaczy - powiedział - że pani czyściła rynnę?
- Tak. Była kompletnie zapchana liśćmi. Długo to trwało i przemokłam cała, ale
wszystko doprowadziłam do porządku. Później wróciłam do domu, przebrałam się i
umyłam, bo widzi pan, gnijące liście obrzydliwie cuchną. No i poszłam do kuchni,
żeby postawić na ogniu czajnik. Kuchenny zegar wskazywał kwadrans po szóstej.
Posterunkowy Edwards szeroko otworzył oczy.
- Co znaczy - wyjaśniła dobitnie pani Swettenham - że było dokładnie dwadzieścia
minut przed piątą... Albo coś koło tego - dodała przezornie.
- Czy widział ktoś panią, kiedy była pani przed domem i czyściła rynnę?
- Nie. Gdyby ktoś mnie widział, poprosiłabym go o pomoc. Wcale nie tak łatwo samej
czyścić rynnę.
- A zatem wtedy, kiedy padał deszcz, znajdowała się pani przed domem, ubrana w
płaszcz nieprzemakalny i gumowe buty. Według własnych zeznań, czyściła pani
rynnę, ale prawdy tych stów nikt potwierdzić nie może. Czy to się zgadza?
- Może pan obejrzeć rynnę. Jest czysta jak złoto.
- Słyszał pan, że matka pana wołała? - zapytał Craddock Edmunda.
- Nie. Spałem jak zabity.
- Edmundzie! - zawołała pani Swettenham. - A ja myślałam, że ty piszesz!
Inspektor zwrócił się do pani Easterbrook:
- Teraz pani będzie łaskawa...
- Byłam z mężem w gabinecie - odpowiedziała, robiąc do detektywa słodkie oczy. -
Słuchaliśmy radia. Prawda, Archie?
Nastąpiła kłopotliwa pauza. Pułkownik mocno poczerwieniał, ujął rękę żony.
- Nie znasz się na takich sprawach, kółeczku - zaczął.
- Cóż... Muszę powiedzieć, inspektorze, że pan... że pan nas zaskoczył. Moją żonę
wyprowadziło to z równowagi... Strasznie się przejęła... Jest nerwowa, lękliwa i... i nie
rozumie wagi, jaką należy przywiązywać do zeznań w takich przypadkach.
- Archie! - zawołała z wyrzutem pani Easterbrook.
- Chcesz powiedzieć, że nie byłeś ze mną?
- A czy byłem, moja droga? Cóż... W podobnych razach należy ściśle trzymać się
faktów. To kwestia pierwszorzędnego znaczenia. Rozmawiałem z Lampsonem,
farmerem z Croft End, na temat ogrodzenia siatką wybiegu dla drobiu. Była wtedy...
plus minus za kwadrans czwarta. Do domu wróciłem już po deszczu... Krótko przed
podwieczorkiem... mniej więcej za kwadrans piąta. Laura podsmażała wtedy grzanki.
- Czy pani wychodziła również? - zapytał inspektor. Ładna twarz skurczyła się
jeszcze bardziej. Oczy przybrały zastraszony wyraz.
- Nie... Nie! W domu słuchałam radia. Wychodziłam wcześniej. Około pół do czwartej.
Na krótki spacer. Nie byłam nigdzie daleko.
Umilkła i spojrzała na Craddocka tak, jak gdyby oczekiwała dalszych pytań.
- Bardzo pani dziękuję. Zeznania przepiszemy na maszynie i będzie pani mogła
przeczytać je i podpisać, jeżeli okażą się zgodne z prawdą.
Pani Easterbrook zirytowała się nagle.
- Czemu nie pyta pan innych, gdzie byli i co robili? - zawołała jadowicie. - Tej
Haymes! Albo Edmunda Swettenhama? Skąd pan wie, że on spał w swoim pokoju?
Przecież go nikt nie widział.
- Panna Murgatroyd nie żyje - odpowiedział z niezachwianym spokojem inspektor
Craddock - ale przed śmiercią zdążyła przekazać bardzo istotną wiadomość.
Podczas napadu nie widziała kogoś, kto powinien znajdować się w tym salonie.
Najpierw wymieniła swojej przyjaciółce nazwiska osób, które widziała. Później, drogą
eliminacji, dokonała odkrycia, że kogoś nie widziała.
- Nikt nie mógł nic widzieć - wtrąciła Julia.
- Murgatroyd mogła! - zahuczał nieoczekiwanie bas panny Hinchliffe. - Była za
skrzydłem otwartych drzwi, tam gdzie obecnie stoi inspektor. Ona jedna mogła
widzieć wszystko.
- Aha! Tak się wam wszystkim zdaje, co? - zapytała Mitzi. Do salonu wtargnęła
gwałtownie, a drzwi pchnęła tak, że omal nie potrąciła Craddocka. Była w
najwyższym stopniu podniecona.
- Mnie, Mitzi, nie poprosił pan tu z innymi! Nie poprosił pan, co? Jestem tylko Mitzi!
Mitzi z kuchni! W kuchni powinnam siedzieć! Ale mówię panu, panie policjant, że
Mitzi potrafi patrzeć równie dobrze jak każdy inny. Lepiej niż każdy inny, no nie? Mitzi
widuje różne rzeczy i coś widziała w ten dzień, kiedy tu było włamanie. Widziałam
coś i oczom nie chciałam wierzyć, więc trzymałam język za zębami. Do dziś
trzymałam język za zębami! Myślałam, że nie powiem, co widziałam. Nie powiem
zaraz. Może później. Myślałam, że lepiej będzie zaczekać.
- I zażądać pieniędzy od pewnej osoby, kiedy cała historia przycichnie! - podchwycił
Craddock. - Tak pani myślała, prawda?
Mitzi prychneła nań jak rozjuszona kotka:
- Czemu miałabym tak nie myśleć, co? Czemu pan na mnie krzyczy? To może źle
wziąć pieniądze za to, że ktoś jest szlachetny i dochowuje sekretu? No bo tam miały
być wkrótce pieniądze, grube pieniądze! Bardzo grube! O! Ja słyszę i widzę, co się
dokoła dzieje. Wiem wszystko o tajnym związku Fipemmer, którego ona... -
dramatycznym gestem wskazała Julię. - Ona jest agentką! Tak! Myślałam, że
poczekam i zażądam pieniędzy, ale teraz się boję. Wolę być bezpieczna. Ktoś
mógłby i mnie zabić, prawda? No to lepiej powiem wszystko, co mi wiadomo.
- Słusznie - podchwycił inspektor z nutą sceptycyzmu. - A co pani wiadomo?
- Zaraz pan usłyszy - podjęła z godnością. - Tamtego wieczora nie byłam w pokoju
kredensowym i nie czyściłam srebra, chociaż tak mówiłam na początku. Byłam już w
jadalni, kiedy huknęfy strzały. Wyjrzałam przez dziurkę od klucza. W holu było
ciemno, ale usłyszałam jeszcze jeden strzał, latarka upadła i odwróciła się tak, że
zobaczyłam jedną osobę. Stała za tamtym człowiekiem. W ręku trzymała rewolwer.
Widziałam ją! Pannę Blacklock!
- Mnie? - zapytała ze zdumieniem Letycja Blacklock. - Szalona jesteś, Mitzi?
- To wykluczone! - zawołał Edmund. - Mitzi nie mogła widzieć panny Blacklock, bo...
- Nie mogła? - podchwycił Craddock lodowato zimnym tonem. - A to czemu? Może
dlatego, że to nie panna Blacklock stała z rewolwerem w ręku za tamtym
człowiekiem, ale pan, panie Swettenham?
- Ja? Skąd, u diabła? Cóż to za nowy pomysł?
- Pan wziął rewolwer pułkownika Easterbrooka. Pan porozumiał się z tym
Szwajcarem, wmówiwszy mu, że chodzi o świetny kawał. Pan poszedł za Patrykiem
Simmonsem do tamtej części salonu, a kiedy światło zgasło, wymknął się pan przez
rzekomo ślepe drzwi, które uprzednio pan starannie naoliwił. Dwukrotnie wystrzelił
pan do panny Blacklock, a Rudi Scherz padł ofiarą trzeciego pańskiego strzału. W
parę sekund później był pan znów w salonie i zaczął pan pstrykać zapalniczką.
W pierwszej chwili Edmund nie mógł dobyć głosu. Później wybuchnął:
- To szatański pomysł! Dlaczego ja? Jaki motyw mógłby mną kierować?
- Proszę pamiętać, że gdyby panna Blacklock umarła przed panią Goedler, spadek
odziedziczyłyby dwie osoby. Tych dwoje to Fip i Emma. Okazało się, że Julia
Simmons jest Emmą...
- A ja Fipem? Tak to pan sobie wymyślił? - roześmiał się Edmund. - Fantastyczna
historia! Absolutnie fantastyczna! Jestem mniej więcej w odpowiednim wieku. To
wszystko! Łatwo dowiodę panu... że naprawdę jestem sobą. Mam metrykę
urodzenia, świadectwa szkolne, uniwersyteckie... Wszystko!
- On nie jest Fipem - zabrzmiał głos z cienia i na środek salonu wystąpiła bardzo
blada Filipa Haymes. - Fip to ja, inspektorze.
- Pani?
- Tak. Wszyscy byli przekonani, że Fip to chłopiec. Oczywiście Julia wie, że ma
bliźniaczą siostrę... nie brata. Nie rozumiem, czemu nic dziś nie powiedziała...
- Przez solidarność rodzinną - podchwyciła Julia. - Dziś po południu uprzytomniłam
sobie nagle, kim jesteś. Dotąd nie miałam pojęcia.
- Wpadłam na pomysł taki sam, jak ona - podjęła Filipa drżącym lekko głosem. -
Kiedy mój mąż... Kiedy straciłam męża i skończyła się wojna, nie wiedziałam, co z
sobą zrobić. Matka umarła przed wieloma laty. Zebrałam informacje o moich
krewnych, Goedlerach. Pani Goedler była umierająca, a po jej śmierci cały majątek
miał dostać się jakiejś pannie Blacklock. Dowiedziałam się, gdzie ta panna Blacklock
mieszka i... No i przyjechałam tutaj. Zaczęłam pracować u pani Lucas. Liczyłam, że
panna Blacklock, starsza i samotna osoba, zechce... Być może zechce trochę
pomóc. Nie mnie, bo mogę przecież pracować, ale pomóc w kształceniu mojego
syna. Ostatecznie w grę wchodziły pieniądze Goedlera, a ona nie miała nikogo z
bliskich, na kogo mogłaby je wydawać.
Filipa umilkła na chwilę, następnie zaś mówiła szybciej, jak gdyby pilno jej było teraz,
gdy przełamała wreszcie długotrwałą powściągliwość.
- Później był ten napad i zaczęłam bać się na serio. Wydawało mi się, że ja jestem
jedyną osobą, która może mieć powód, by zabić pannę Blacklock. Nie miałam
pojęcia, kim może być Julia. Jesteśmy bliźniaczkami, ale mało do siebie podobnymi.
Byłam pewna, że tylko na mnie może paść podejrzenie.
Zrobiła pauzę i odgarnęła z czoła jasne włosy. W tym momencie Craddock
uprzytomnił sobie, że zblakłe zdjęcie amatorskie z paczki listów musi przedstawiać jej
matkę. Podobieństwo było uderzające. Zrozumiał również, czemu miał mgliste
skojarzenia ze znalezioną w liście Letycji Blacklock wzmianką o zaciskaniu pięści i
rozprostowywaniu palców. Teraz robiła to Filipa!
- Panna Blacklock była dla mnie dobra... bardzo dobra. Nie usiłowałam jej zabić.
Nigdy podobna myśl w głowie mi nie postała. Ale Fip to ja, panie inspektorze, więc
teraz nie może pan podejrzewać Edmunda.
- Nie mogę? Naprawdę? - głos Craddocka zabrzmiał znów lodowato. - Edmund
Swettenham to młody człowiek, który bardzo lubi pieniądze. Być może ten młody
człowiek z chęcią ożeniłby się bogato. Ale jego wybranka nie byłaby bogata, gdyby
panna Blacklock nie umarła wcześniej niż pani Goedler. A ponieważ wyglądało na to,
że pani Goedler musi umrzeć przed panną Blacklock... Cóż, trzeba było coś z tym
fantem zrobić. Prawda, panie Swettenham?
- To nikczemne łgarstwo! - wybuchnął Edmund. W tej chwili dobiegł z kuchni krzyk -
pełen grozy, rozdzierający krzyk przerażenia.
- To nie Mitzi! - zawołała Julia.
- Nie - odparł Craddock. To morderczyni trojga ludzi.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
PRAWDA
Kiedy inspektor zaatakował Edmunda Swettenhama, Mitzi cichaczem opuściła pokój
i wróciła do kuchni. Zaczęła napełniać wodą zlewozmywak i w tejże chwili weszła
panna Blacklock.
- Ależ kłamczucha z ciebie, Mitzi - powiedziała łagodnie. - No i nie tak się zmywa.
Trzeba zacząć od sztućców, nie żałować wody.
Mitzi posłusznie odkręciła kurki.
- Nie gniewa się pani na mnie? Prawda, proszę pani?
- Gdybym się miała gniewać za wszystkie kłamstwa, jakie pani opowiada, byłabym
nieustannie zagniewana.
- Zaraz pójdę do inspektora i powiem, że wszystko zmyśliłam. Dobrze?
- Inspektor wie już o tym - odrzekła wesoło panna Blacklock.
Dziewczyna zaczęła zakręcać kurki i wówczas dwie dłonie uniosły się za jej plecami,
chwyciły głowę Mitzi i siłą zanurzyły w pełnym po brzegi zlewie.
- Nareszcie! Tylko ja wiem, że powiedziałaś prawdę! - syknęła jadowicie panna
Blacklock.
Mitzi szarpała się i wyrywała, lecz silne dłonie naciskały jej głowę i utrzymywały pod
wodą.
Wtedy - tuż za panną Blacklock - rozbrzmiał donośny i płaczliwy głos Dory Bunner:
- Ach, Lotty!... Nie czyń tego, Lotty!
Panna Blacklock krzyknęła rozdzierająco i uniosła ręce, a chociaż w kuchni nie było
nikogo, krzyczała nadal, gdy tymczasem Mitzi wyprostowała się, charcząc i
prychając.
- Doro... Wybacz mi, Doro... Ja musiałam... Musiałam... Wreszcie podbiegła ku
drzwiom pokoju kredensowego, lecz rosły sierżant Fletcher zatarasował jej drogę, a
ze schowka na miotły wyłoniła się zgrzana i triumfująca panna Marple.
- Zawsze umiałam naśladować ludzkie głosy - powiedziała.
- Pani pozwoli ze mną - odezwał się sierżant Fletcher. - Byłem świadkiem usiłowania
morderstwa tej dziewczyny. Znajdą się także inne zarzuty. Uprzedzam panią, Letycjo
Blacklock...
- Charlotto Blacklock - poprawiła panna Marple. - To jest, sierżancie, Charlotta
Blacklock, nie Letycja. Pod naszyjnikiem, który zawsze nosi, znajdzie pan bliznę po
operacji.
- Po operacji?
- Tak, tarczycy.
Morderczyni - spokojna już i opanowana - spojrzała na pannę Marple.
- Więc pani wie wszystko?
- Tak. I to od pewnego czasu.
Charlotta usiadła przy stole i wybuchneła płaczem.
- Nie powinna była pani tego robić. Nie powinna była pani naśladować głosu Dory. Ja
kochałam Dorę. Kochałam ją naprawdę.
Inspektor Craddock i inni skupili się w drzwiach kuchni.
Posterunkowy Edwards, który niezależnie od swoich licznych umiejętności znał
również zasady pierwszej pomocy i sztucznego oddychania, troskliwie zajął się
niedoszłą ofiarą panny Blacklock. Mitzi wnet odzyskała mowę i jęła rozpływać się w
lirycznych pochwałach samej siebie.
- Dobrze się spisałam, no nie? Jestem sprytna! Jestem odważna! O tak! Jestem
bardzo odważna. Omal mnie nie zamordowała, no nie? Ale byłam waleczna i
zaryzykowałam!
Nagle panna Hinchliffe roztrąciła wszystkich gwałtownie i skoczyła ku Charlotcie
Blacklock, która nadal szlochała przy stole.
Sierżant Fletcher musiał użyć całej swojej siły, by ją powstrzymać.
- Spokój, proszę pani... Spokój, jeśli łaska... Panna Hinchliffe rzuciła przez zaciśnięte
zęby:
- Dajcie ją w moje ręce! Dajcie mi ją! To ona zabiła Amy Murgatroyd!
Charlotta Blacklock uniosła wzrok i żałośnie pociągnęła nosem.
- Nie chciałam jej zabić. Nie chciałam zabić nikogo. Musiałam! Najbardziej żal mi
Dory... Po jej śmierci zostałam sama. Zupełnie sama, Doro... Ach, Doro! Doro!
Z tymi słowy zakryła twarz rękami i znowu wybuchnęła płaczem.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
WIECZÓR NA PROBOSTWIE
Panna Marple zasiadła w fotelu z wysokim oparciem. Naprzeciw niej Bułeczka
przycupnęła na podłodze przed kominkiem, obejmując rękoma kolana.
Wielebny Julian Harmon stał pochylony i tym razem przypominał raczej
zaciekawionego uczniaka niż mężczyznę u schyłku wieku dojrzałego. Inspektor
Craddock palił fajkę, popijał whisky z wodą sodową i najoczywiściej był wreszcie nie
na służbie. Julia, Patryk, Edmund i Filipa stanowili zewnętrzny krąg zgromadzenia.
- Myślę, że to pani powinna wszystko opowiedzieć - zwrócił się Craddock do panny
Marple.
- Nie, drogi chłopcze. Bynajmniej. Pomagałam tylko trochę tu i ówdzie. Panu
powierzono śledztwo, pan je prowadził, wie pan tyle samo co i ja.
- No to opowiadajcie wspólnie! - zawołała niecierpliwie Bułeczka. - Ciocia Jane
trochę. Pan inspektor trochę. Tylko niech ona zacznie, bo uwielbiam zawiłe drogi,
jakimi wędrują jej myśli. Kiedy, ciociu, pierwszy raz zaświtało ci w głowie, że panna
Blacklock wyreżyserowała tę całą historię?
- Trudno to sprecyzować, moja droga. Oczywiście wydawało mi się od samego
początku, że idealna osoba lub raczej najbardziej rzucająca się w oczy osoba, która
mogła zorganizować rzekomy napad, to sama panna Blacklock. Rudi Scherz miał
kontakt jedynie z nią w całym gronie podejrzanych, no i podobną scenę znacznie
łatwiej zainscenizować u siebie niż gdziekolwiek indziej. Na przykład kwestia
centralnego ogrzewania. Nie rozpalono ognia na kominku, bo wówczas salon
musiałby być oświetlony. A przecież mogła to zarządzić tylko i wyłącznie pani domu.
Nie znaczy to, że od początku podejrzewałam pannę Blacklock. Nic podobnego!
Raczej ubolewałam w duchu, że sprawa nie wygląda aż tak prosto. Nie, nie! Dałam
się nabrać jak wszyscy inni. Rzeczywiście sądziłam, że ktoś dybie na życie Letycji
Blacklock.
- Najpierw warto by chyba wyjaśnić, co się właściwie działo od początku - zabrała
głos pani Harmon. - Czy ten młody Szwajcar rzeczywiście ją znał?
- Tak. Pracował niegdyś... - Panna Marple zawahała się i spojrzała na inspektora.
- Pracował - podchwycił tamten - w klinice doktora Adolfa Kocha w Bernie. Koch był
znanym w świecie specjalistą od chirurgii tarczycy. Charlotta Blacklock została
powierzona jego pieczy, a Rudi Scherz pracował tam wówczas jako sanitariusz.
Kiedy osiadł w Anglii, poznał w hotelu dawną pacjentkę doktora Kocha i zagadnął ją
pod wpływem pierwszego wrażenia. Gdyby zastanowił się trochę, zapewne nie
zrobiłby tego, bo posadę w klinice stracił w przykrych dla siebie okolicznościach.
Jednakże stało się to znacznie później i o jego sprawkach Charlotta Blacklock nie
mogła nic wiedzieć.
- Więc nie mówił jej nigdy o Montreux? Nie podawał się za syna właściciela hotelu?
- Oczywiście, że nie! Panna Blacklock zmyśliła to, aby wytłumaczyć, czemu Rudi
Scherz zwrócił się do niej po nazwisku.
- Musiał to być dla niej wielki cios - powiedziała panna Marple po chwili
zastanowienia. - Czuła się stosunkowo bezpiecznie, a tu nagle, w wyniku
niewiarygodnego pecha, pojawia się ktoś, kto znał ją nie jako jedną z panien
Blacklock (na to była przygotowana), lecz jako Charlottę Blacklock, pacjentkę, która
w klinice doktora Kocha poddała się niegdyś operacji tarczycy. Ale życzyłaś sobie,
Bułeczko, by wyjaśnić, co się działo od początku. Otóż sądzę, a inspektor Craddock
przyzna mi zapewne rację, że początek nastąpił wówczas, gdy u Charlotty Blacklock,
ładnej, pełnej życia, uczuciowej młodej dziewczyny, stwierdzono powiększenie
tarczycy. To ją załamało, gdyż była bardzo wrażliwa, a ponadto przywiązywała dużą
wagę do swojej powierzchowności. Nic dziwnego. Dziewczęta w tym wieku, poniżej
dwudziestu lat, często bywają nader czułe na punkcie własnej urody. Gdyby miała
matkę bądź rozsądnego ojca, nie popadłaby zapewne w stan tak rozpaczliwy i
beznadziejny, jak to się stało. Niestety, nie było przy niej nikogo, kto oderwałby ją od
ponurych myśli o chorobie i widocznym zniekształceniu, zmusił do widywania ludzi i
prowadzenia normalnego życia. No i gdyby miała inne otoczenie, o wiele lat
wcześniej zostałaby skierowana na operację.
Jednakże doktor Blacklock, staroświecki tyran domowy o ciasnym umyśle, był, jak się
zdaje, człowiekiem wyjątkowo upartym. Nie wierzył w tego rodzaju operacje. Musiał
wmówić córce, że nic jej nie pomoże oprócz stosowania jodu i jeszcze jakichś innych
leków. Charlotta wierzyła ojcu, a i Letycja ufała zapewne jego umiejętnościom
lekarskim o wiele bardziej, niż należało. Charlotta była głupio i bezwolnie
przywiązana do ojca. Nie wątpiła, że słuszność jest po jego stronie, ale jej gruczoł
tarczycowy powiększał się i stawał coraz bardziej widoczny, więc zaczęła zamykać
się w domu i zdecydowanie unikać kontaktów z ludźmi. W gruncie rzeczy była istotą
łagodną i niesłychanie uczuciową.
- To dziwna charakterystyka morderczyni - wtrącił Edmund.
- Czy ja wiem? - podjęła panna Marple. - Łagodni ludzie o słabym charakterze często
bywają nad wyraz zdradliwi. A jeżeli czują urazę do życia, łatwo tracą nawet tę
odrobinę sił moralnych, jaką mogą mieć. Oczywiście, osobowość Letycji Blacklock
przedstawiała się zupełnie inaczej. Podczas rozmowy z inspektorem Craddockiem
Bella Goedler powiedziała o niej, że jest naprawdę dobra. Tak! Letycja Blacklock była
dobra. Była kobietą wyjątkowej uczciwości i, według jej własnych słów, nie potrafiła
zrozumieć, jak ludzie mogą nie dostrzegać, że coś jest nieuczciwe. Nawet przy
największych pokusach nie byłaby zdolna do popełnienia jakiegokolwiek
przestępstwa.
- Letycja kochała siostrę - podjęła znowu panna Marple po krótkiej pauzie. - W
bardzo długich listach opisywała jej rozmaite wydarzenia, nie szczędząc starań, by
chora nie utraciła kontaktu z życiem. Martwił ją chorobliwy, beznadziejny stan, w
jakim pogrążała się Charlotta. Wreszcie doktor Blacklock umarł. Letycja bez wahania
rzuciła posadę u Randalla Goedlera i całkowicie poświęciła się siostrze. Zabrała ją
do Szwajcarii, aby z tamtejszymi specjalistami rozważyć przeprowadzenie operacji.
Było już bardzo późno, lecz, jak nam wiadomo, operacja przebiegła pomyślnie.
Zeszpecenie zniknęło, a bliznę łatwo było ukrywać pod przypominającym obróżkę
naszyjnikiem z pereł bądź paciorków. Wybuchła wojna. Powrót do Anglii był trudny,
więc siostry pozostały w Szwajcarii, gdzie pracowały w Czerwonym Krzyżu i w innych
instytucjach społecznych. Czy to się zgadza, inspektorze?
- Tak, proszę pani - powiedział Craddock.
- Od czasu do czasu otrzymywały wiadomości z kraju, a między innymi dowiedziały
się zapewne, że dni Belli Goedler wydają się policzone. Niewątpliwie zgodne z
ludzką naturą były rozmowy sióstr na ten temat i snucie planów na niedaleką
przyszłość, kiedy przypadnie im w udziale olbrzymia fortuna. Moim zdaniem, należy
sobie uprzytomnić, że takie plany były ważne zarówno dla Charlotty, jak i dla Letycji.
W tym czasie Charlotta po raz pierwszy w życiu mogła poruszać się swobodnie i być
normalną kobietą, na którą nikt nie patrzy z odrazą czy też współczuciem. Nareszcie
wolno jej było cieszyć się życiem, więc całą zmarnowaną przeszłość powinna
wtłoczyć w niewiele pozostałych jej jeszcze lat. Podróże, dom w pięknym ogrodzie,
wytworne stroje, biżuteria, teatry, koncerty, zaspokajanie wszelkich kaprysów -
wszystko to stanowiło dla Charlotty coś w rodzaju zaczarowanego świata z baśni.
Nagle Letycja, zdrowa i silna Letycja, zapadła na grypę, później na zapalenie płuc i
umarła w ciągu tygodnia. Charlotta nie tylko straciła siostrę, lecz również umknęła jej
cała wymarzona przyszłość. Wydaje mi się, że musiała odczuwać do niej pewną
urazę. Czemu umarła akurat teraz, w kilka dni po otrzymaniu wiadomości, że Bella
Goedler nie pożyje długo? Jeszcze może miesiąc i pieniądze przypadłyby Letycji i jej.
Tak! Gdyby Letycja nie umarła!
I tutaj właśnie, jak sądzić należy, objawiły się różnice charakterologiczne pomiędzy
siostrami. Charlotta nie zdawała sobie sprawy, że pomysł, który raptownie przyszedł
jej do głowy, był nieuczciwy. Naprawdę nieuczciwy. Przecież majątek miał przypaść
w udziale Letycji i dostałby się jej w ciągu najbliższych miesięcy, a ona uważała
Letycję i siebie niemal za jedną osobę. Być może w chwili gdy lekarz lub kto inny
zapytał ją o imię zmarłej siostry, Charlotta uprzytomniła sobie, że całe otoczenie
uważa je za panny Blacklock, dwie dobrze wychowane, starszawe Angielki, które
ubierają się zawsze jednakowo i łączy je wyraźne podobieństwo rodzinne. A, jak
napomknęłam kiedyś w rozmowie z Bułeczką, kobiety w starszym wieku mało różnią
się od siebie. Czemu zatem nie miałaby umrzeć Charlotta, a Letycja pozostać przy
życiu? Było to zapewne posunięcie bardziej odruchowe niż z góry zaplanowane. W
każdym razie Letycja została pochowana jako Charlotta. Charlotta zmarła, Letycja
powróciła do Anglii. Cała wrodzona, lecz przez długie lata uśpiona energia i
przedsiębiorczość teraz odezwały się w pełni. Charlotta, jako panna Blacklock, grała
zawsze drugie skrzypce. Obecnie przyjmowała rozkazujące tony Letycji. Siostry, jak
sądzę, nie różniły się specjalnie, jeśli chodzi o poziom umysłowy, lecz pod względem
moralności dzieliła je przepaść.
Ma się rozumieć, Charlotta musiała zastosować różne oczywiste środki ostrożności.
Kupiła dom w zupełnie innej części Anglii. Musiała unikać jedynie bardzo nielicznych
osób, które widywały ją w jej rodzinnym miasteczku w Cumberlandzie, gdzie,
pamiętać należy, pędziła żywot pustelniczy. I kogo więcej? Naturalnie Belli Goedler,
która znała Letycję zbyt dobrze, by podszywanie się pod nią mogło wchodzić w
rachubę. Zmieniony charakter pisma mogła wytłumaczyć zreumatyzowanymi
palcami, a cała sprawa była w gruncie rzeczy łatwa, gdyż mało kto rzeczywiście znał
i mógł pamiętać Charlottę.
- A znajomi Letycji, z którymi groziły jej spotkania? - zapytała Bułeczka. - Przecież ci
musieli być liczni, prawda?
- Tak, ale niezbyt groźni - odparła panna Marple. - Ktoś mógłby powiedzieć: "Wczoraj
spotkałem Letycję Blacklock. Zmieniła się tak, że nie poznałem jej w pierwszej
chwili". Kto podejrzewałby, że to nie Letycja? Ludzie naprawdę zmieniają się z
upływem lat. Panna Blacklock mogła nie poznawać dawnych znajomych, bo łatwo
było to przypisać jej słabemu wzrokowi. No i pamiętać należy, że Charlotta wiedziała
o mnóstwie szczegółów z londyńskiego życia Letycji, o ludziach, których tamta
widywała, a także miejscach, w których bywała. Mogła odwoływać się do listów
siostry i szybko rozpraszać wątpliwości wzmianką o jakimś wydarzeniu lub pytaniem
o kogoś ze wspólnych znajomych. Naprawdę obawiać się musiała jedynie
rozpoznania jako Charlotta.
Zatem osiadła w Chipping Cleghorn, pozawierała znajomość z sąsiadami, a gdy
otrzymała list z zapytaniem, czy droga Letycja nie zechciałaby przyjąć pary młodych
kuzynów, których nigdy w życiu nie widziała, zgodziła się z przyjemnością. Naturalnie
zdawała sobie sprawę, że w charakterze "cioci Letty" będzie tym bardziej
bezpieczna.
Wszystko szło jak z płatka, dopóki Charlotta Blacklock nie popełniła wielkiego błędu -
i to jedynie z dobroci serca oraz wrodzonej wrażliwości. Otrzymała list od dawnej
koleżanki szkolnej, znajdującej się w trudnych warunkach, i bez zastanowienia
pośpieszyła z pomocą. Być może czuła się osamotniona, bo tajemnica separowała ją
od ludzi, a ponadto naprawdę lubiła Dorę Bunner, która przypominała jej własne
beztroskie i wesołe lata w szkole. Tak czy inaczej, uległa impulsowi i na list
odpowiedziała wizytą. Jakże zdziwiona musiała być Dora! Przecież pisała do Letycji,
a pojawiła się Charlotta! W tym wypadku nie mogło być mowy o udawaniu Letycji.
Dora należała do tych nielicznych dawnych przyjaciółek, które widywały Charlottę
podczas jej smutnych i samotnych dni.
Była przekonana, że Dora spojrzy na sprawę tak, jak ona spojrzała, więc zwierzyła
się jej z sekretu. Dora aprobowała bez zastrzeżeń krok przyjaciółki. Na swój mętny,
nieporadny sposób rozumowała, że kochana Lotty nie powinna utracić schedy w
wyniku przedwczesnej śmierci Letty. Lotty winna przecież otrzymać nagrodę za tyle
cierpień, które znosiła tak dzielnie i cierpliwie. Stałaby się niesprawiedliwość, gdyby
te wielkie pieniądze miały przypaść w udziale komuś, o kim nikt nigdy nie słyszał.
Dora zrozumiała, że tajemnica nie może wyjść na jaw. To coś niby funt masła z
czarnego rynku. Nie mówi się o tym, chociaż w istocie rzeczy to nic złego. Więc Dora
zjechała do Little Paddocks i w krótkim czasie Charlotta zaczęła uprzytamniać sobie,
jak straszny popełniła błąd. Rzecz nie w tym, że Dora była roztargniona, nieporadna,
myliła się nieustannie. To by Charlotta zniosła, ponieważ rzeczywiście była
przywiązana do dawnej koleżanki, a ponadto wiedziała od lekarza, że Dora niedługo
pożyje. Wkrótce jednak poczęło zagrażać prawdziwe niebezpieczeństwo. Letycja i
Charlotta nazywały się wzajemnie pełnymi imionami, lecz Dora należała do osób,
które chętnie używają zdrobnień. Dla niej siostry były zawsze Letty i Lotty i chociaż
ćwiczyła się w mówieniu do przyjaciółki "Letty", dawne imię wymykało się jej
czasami. Równie niepokojące były wspomnienia z przeszłości, toteż Charlotta wciąż
musiała mieć się na baczności i wszelkie kłopotliwe aluzje unieszkodliwiać w porę.
Wkrótce zaczęło to wszystko grać jej na nerwach.
Prawdę mówiąc, nikt nie zwracał szczególnej uwagi na omyłki i nieścisłości biednej
Dory, ale, jak już wspomniałam, prawdziwy grom z jasnego nieba padł, gdy w hotelu
Royal Rudi Scherz poznał Charlottę i zagadnął ją. Sądzę, że pieniądze, którymi
wyrównywał niedobory w hotelu pochodziły od Charlotty Blacklock. Wydaje mi się
jednak, a inspektor Craddock podziela moje zdanie, że młody Szwajcar, prosząc
dawną znajomą o pomoc, nie myślał w ogóle o możliwości szantażu.
- Nie miał pojęcia, że wie o czymś, co mogłoby stanowić przedmiot szantażu - przejął
głos inspektor Craddock. - Po prostu zdawał sobie sprawę, że jest przystojnym
chłopcem, a doświadczenie nauczyło go, że przystojny chłopiec zdoła czasem
wyłudzić trochę pieniędzy od damy w starszym wieku, jeżeli przekonywająco opowie
bajeczkę o nieszczęściu, jakie go spotkało. Ale Charlotta Blacklock mogła
podejrzewać, że Rudi Scherz domyśla się czegoś i stosuje coś w rodzaju
pośredniego szantażu, a gdy po śmierci Belli Goedler cała historia nabierze rozgłosu,
uprzytomni sobie, że odkrył kopalnię złota.
A Charlotta Blacklock popełniła już przestępstwa. Wobec banku. Wobec Belli
Goedler. Jedyną przeszkodę stanowił ten hotelowy urzędniczyna, Szwajcar o
podejrzanej przeszłości i potencjalny szantażysta. Usunięcie go z drogi byłoby
gwarancją bezpieczeństwa.
Z początku snuła zapewne tylko fantastyczne projekty. W jej życiu brakowało dotąd
emocji i dramatycznych napięć, więc dla rozrywki obmyślała najdrobniejsze
szczegóły oswobodzenia się od kłopotliwego młodego człowieka. Wreszcie
opracowała cały plan i niebawem postanowiła go wprowadzić w czyn. Powiedziała
Szwajcarowi, że dla zabawy zamierza upozorować napad rabunkowy podczas
przyjęcia. Wytłumaczyła, czemu życzy sobie, aby rolę "gangstera" odegrał ktoś
zupełnie obcy, a za współpracę zaproponowała całkiem pokaźną sumkę. Rudi
Scherz, niczego nie podejrzewając, przyjął propozycję, co oczywiście tylko świadczy
o jego nieświadomości, że mógłby szantażować czymś pannę Blacklock. Uważał po
prostu, że ma do czynienia z trochę postrzeloną starszą panią, która lubi szastać
pieniędzmi. Charlotta kazała mu zamieścić ogłoszenie w "Gazetce", postarała się, by
dla rozpoznania miejsca odwiedził Little Paddocks, wskazała, gdzie spotka go w
umówiony wieczór i wpuści do domu. Ma się rozumieć, Dora Bunner nic o tym
wszystkim nie wiedziała. Nadszedł dzień...
Inspektor Craddock urwał i spojrzał na pannę Marple, ta zaś podjęła cichym,
łagodnym głosem:
- Nadszedł dzień niewątpliwie bardzo ciężki dla Charlotty. Nie było za późno. Mogła
się jeszcze wycofać. Wiemy od Dory Bunner, że "Letty była tamtego dnia
niespokojna". Tak! Była niespokojna. Bała się tego, co zamierza zrobić. Bała się, że
cały plan może spalić na panewce. Ale nie był to aż tak wielki strach, by mógł ją w
porę pohamować. Zabawą mogło być wyłowienie z szuflady na kołnierzyki rewolweru
pułkownika Easterbrooka, myszkowanie po pustym domu, gdy zanosiła tam jaja czy
marmoladę. Zabawą mogło być naoliwienie drzwi, tak by otwierały się i zamykały
bezszelestnie, i przesunięcie stołu pod pozorem, że bukiet ułożony przez Filipę
zaprezentuje się lepiej na tle ściany. Jednakże to, co miało niebawem nastąpić,
stanowczo nie zakrawało na zabawę. Tak! Dora Bunner miała słuszność. Jej
przyjaciółka bała się, była niespokojna.
- Ale mimo wszystko dalej robiła swoje - podchwycił Craddock. - Wydarzenia
rozwijały się zgodnie z planem. Parę minut po szóstej wyszła, żeby "zamknąć
kaczki". Wtedy właśnie, wpuściwszy wspólnika do domu, dała mu maskę, pelerynę,
rękawiczki i latarkę. O pół do siódmej, kiedy odezwał się zegar, była gotowa. Stała
przy stoliku pod arkadą, z ręką na szkatułce z papierosami. Wszystko wyglądało
najzupełniej naturalnie. Patryk grający rolę gospodarza poszedł po wino. Ona,
gospodyni, zamierzała poczęstować zebranych papierosami. Trafnie przewidywała,
że w chwili gdy zacznie bić godzina, wszyscy zwrócą wzrok ku zegarowi. Tak się też
stało. Jedynie przywiązana, wierna Dora nie spuszczała oka z przyjaciółki.
Początkowo powiedziała nam wszystko dokładnie, co robiła panna Blacklock.
Według słów Dory, podniosła wazonik z fiołkami.
Uprzednio wystrzępiła sznur lampy tak, że przewody były prawie obnażone. Cała
historia trwała nie dłużej niż sekundę. Wazonik, szkatułka z papierosami i wyłącznik
znajdowały się bardzo blisko siebie. Charlotta podniosła wazonik z fiołkami, polała
wodą uszkodzone miejsce sznura, nacisnęła guzik wyłącznika. Woda jest dobrym
przewodnikiem elektryczności. Musiało nastąpić i nastąpiło krótkie spięcie.
- Jak wtedy u nas, prawda? - zawołała Bułeczka. - Dlatego, ciociu Jane, taka byłaś
wstrząśnięta?
- Tak, moja droga. Pomyślałam o świetle w Little Paddocks. Uprzytomniłam sobie, że
są tam dwie lampy, para, że jedna znalazła się na miejscu drugiej...
Najprawdopodobniej w ciągu nocy.
- Oczywiście - zabrał głos Craddock. - Następnego rana Fletcher oglądał lampę na
tym stoliku. Była w porządku. Ani śladu wystrzępienia na sznurze. Ani śladu
spalonych drutów.
- Zrozumiałam wówczas, co Dora miała na myśli, mówiąc, że poprzedniego wieczora
była na stoliku pasterka - podjęła panna Marple. - Ale, jak ona, byłam w błędzie,
podejrzewając, że Patryk maczał w tym palce. To ciekawe, moi drodzy, że Dora
Bunner kompletnie nie zasługiwała na zaufanie, gdy powtarzała coś, o czym
słyszała. Wtedy puszczała wodze wyobraźni i oczywiście wyolbrzymiała lub
przeinaczała fakty. W podobny sposób wyciągała zazwyczaj błędne wnioski, a więc
nie należało wierzyć temu, co myślała. Natomiast z dokładnością potrafiła
przedstawiać widziane obrazy. Widziała, że Letycja podnosiła fiołki.
- Widziała również błysk - wtrącił Craddock - błysk, któremu towarzyszyło trzaśnięcie.
- Ma się rozumieć - podjęła panna Marple - w chwili gdy Bułeczka wylała wodę z
wazonu na sznur lampy, uprzytomniłam sobie, że jedynie panna Blacklock mogła
spowodować krótkie spięcie, bo tylko ona była blisko tamtego stolika.
- Stanowczo zasłużyłem na baty - powiedział Craddock. - Dora Bunner paplała o
przypalonym blacie stolika "w miejscu, gdzie ktoś nieuważny położył papierosa". A
przecież nikt nie zaczął nawet palić! No i fiołki zwiędły z braku wody! To potknięcie
Letycji. Powinna była ukradkiem napełnić wazonik. Prawdopodobnie jednak nie
sądziła, by ktoś mógł zauważyć taki drobiazg. A zresztą sama Dora Bunner skłonna
była uwierzyć, że to ona zapomniała o wodzie, układając kwiaty. Łatwo poddawała
się sugestiom i panna Blacklock niejednokrotnie to wykorzystywała. Jestem
przekonany, że to ona podszepneła Bunny podejrzenia wobec Patryka.
- Czemu właśnie mnie sobie upatrzyła? - zapytał Patryk z nutą urazy.
- Sądzę, że nie traktowała tego serio - odrzekł inspektor. - Chciała po prostu zmylić
Bunny, uśpić jej prawdopodobne podejrzenia, że reżyserką całego widowiska mogła
być sama Lotty. Co działo się później, wiemy wszyscy. Gdy światła zgasły, powstał
zgiełk i zamęt, a panna Blacklock wymknęła się cichaczem przez zawczasu
naoliwione drzwi i stanęła za plecami rzekomego gangstera. Rudi Scherz
wymachiwał latarką i niewątpliwie grał rolę z całym zapałem. Jak sądzę, w głowie mu
nie postało, że ma za sobą pannę Blacklock w ogrodniczych rękawiczkach i z
rewolwerem w dłoni. Charlotta czekała, by smuga blasku padła na obrane z góry
miejsce, to jest na ścianę, pod którą zdaniem wszystkich ona winna się znajdować.
Wtedy oddała błyskawicznie dwa strzały, a gdy zdumiony Scherz odwrócił się
szybko, przyłożyła wylot lufy do jego czoła i wystrzeliła po raz trzeci. Później upuściła
rewolwer tuż obok zwłok, rękawice rzuciła niedbale na stół w holu i tą samą drogą
wróciła spiesznie tam, gdzie stała w momencie zgaśnięcia świateł. Skaleczyła się w
ucho, nie wiem czym...
- Zapewne cążkami do paznokci - podchwyciła panna Marple. - Z zadraśniętej
małżowiny usznej krew płynie obficie. Było to, oczywiście, dobre zagranie na
psychologię. Okrwawiona biała bluzka przekonywała niezbicie, że panna Blacklock
była celem strzałów i ledwie uszła z życiem.
- Wszystko powinno pójść doskonale - wtrącił inspektor Craddock. - Stanowcze
twierdzenie Dory Bunner, że Rudi Scherz strzelał do panny Blacklock, zrobiło swoje.
Nie zamierzając tego, Bunny sugerowała, że widziała moment, w którym jej
przyjaciółka została ranna. Wypadek, a może samobójstwo. Właśnie takiego
werdyktu należało oczekiwać. Niewątpliwie śledztwo byłoby zamknięte, gdyby nie
rozwinęła go panna Marple.
- Ach, nie! Nie! - zaprotestowała starsza pani. - Moje skromne starania były czysto
przypadkowe. To pan był niezadowolony, inspektorze. Pan postarał się, by śledztwa
nie zamknięto.
- Rzeczywiście. Byłem niezadowolony - przyznał Craddock. - Zdawałem sobie
sprawę, że coś w tej historii nie gra, ale nie wiedziałem, w którym miejscu, póki pani
mi tego nie wskazała. No i pannę Blacklock zaczął prześladować prawdziwy pech.
Najpierw odkryłem przypadkowo, że ktoś majstrował przy drzwiach rzekomo ślepych.
Poprzednio mogliśmy snuć domysły, opierając się jedynie na dogodnych teoriach.
Ale te drzwi stanowiły już dowód, a odkrycia dokonałem całkiem przypadkowo: przez
omyłkę ująłem niewłaściwą klamkę. No i polowanie rozpoczęło się od nowa, tym
razem jednak na innej zasadzie. Jęliśmy szukać kogoś, kto miałby motyw, by
zamordować Letycję Blacklock.
- Był ktoś taki i Charlotta Blacklock wiedziała o tej osobie - przejęła znowu głos
panna Marple. - Sądzę, że Filipę poznała niezwłocznie, gdyż Sonia Goedler należała
do bardzo nielicznych osób, które dopuszczono do Charlotty w okresie jej
osamotnienia. A ludzie starzy... Pan jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy,
inspektorze... Ludzie starzy lepiej pamiętają twarze widywane przed wieloma laty niż
twarze osób spotykanych bardzo niedawno. Obecnie Filipa jest mniej więcej w wieku
swojej matki z czasów, gdy widywała ją Charlotta, i żywo matkę przypomina.
Osobliwość całej sytuacji polega między innymi na tym, że rozpoznawszy Filipę,
Charlotta była naprawdę zadowolona. Szczerze ją polubiła i podświadomie, jak
mniemam, dzięki niej łagodziła wyrzuty sumienia, które zapewne odczuwała. Mówiła
sobie, że gdy odziedziczy spadek, troskliwie zajmie się Filipą. Będzie ją traktowała
jak córkę. Filipa i Harry zamieszkają u niej na stałe. Czuła się kobietą szczęśliwą i
bardzo dobrą. Zaniepokoiła się dopiero, kiedy inspektor począł zadawać kłopotliwe
pytania i dowiedział się o istnieniu Fipa i Emmy. Nie chciała zrobić z Filipy kozła
ofiarnego. Plan jej polegał na napadzie zorganizowanym przez młodego kryminalistę
i jego przypadkowej śmierci. Jednakże po stwierdzeniu, iż rzekomo ślepe drzwi
zostały ostatnio naoliwione, sytuacja uległa całkowitej zmianie. Charlotta Blacklock
absolutnie nie podejrzewała, kim może być Julia, a więc z wyjątkiem Filipy nie
widziała nikogo, kto mógłby mieć najbardziej nawet nieprawdopodobny motyw, aby ją
zabić. Gorliwie starała się osłaniać Filipę. Była wystarczająco bystra, by na pytanie
inspektora opisać Sonię Goedler jako osobę drobną, ciemnowłosą i śniadą. A
usuwając z albumu fotografie Letycji, nie zapomniała również o zdjęciach Soni, by
nikt nie zwrócił uwagi na podobieństwo córki do matki.
- A ja podejrzewałem, że Sonią Goedler może być pani Swettenham - westchnął
żałośnie Craddock.
- Moja biedna mama! - powiedział półgłosem Edmund.
- Kobieta o nieskazitelnej przeszłości... W każdym razie zawsze tak uważałem.
- Ma się rozumieć jednak - podjęła panna Marple - prawdziwe zagrożenie stanowiła
Dora Bunner. Z dnia na dzień była coraz bardziej roztargniona i coraz bardziej
gadatliwa. Doskonale pamiętam, jak panna Blacklock popatrzyła na nią, kiedy z
Bułeczką byłyśmy na podwieczorku w Little Paddocks. Wiecie dlaczego? Bo Dora
jeszcze raz nazwała ją Lotty. Dla nas wyglądało to na nieszkodliwe przejęzyczenie,
ale Charlottę przeraziło. Tak wciąż się działo. Biedna Dora nie panowała nad własną
gadatliwością. W dniu kiedy spotkałyśmy się na kawie Pod Bławatkiem, odniosłam
szczególne wrażenie, iż Dora mówi o dwu osobach, nie jednej. Oczywiście tak było.
Raz jej przyjaciółka wyglądała na dziewczynę niezbyt urodziwą, lecz obdarzoną nie
lada siłą charakteru, raz była ładna, wesoła, nieodpowiedzialna. Mówiła o Letty, jako
o osobie rozsądnej, której powiodło się w życiu, a niemal w tej samej chwili
wspominała o jej cierpieniach i jak cierpliwe i odważnie znosiła swój dopust losu, co
już całkiem nie pasowało do życiorysu Letycji Blacklock. Myślę, że Charlotta musiała
słyszeć niemało, kiedy tamtego dnia weszła niepostrzeżenie do kawiarni. Na pewno
usłyszała to, co Dora mówiła o lampach, o zamianie pasterki na pasterza. Wówczas
uświadomiła sobie niewątpliwie, jak istotne i groźne niebezpieczeństwo stanowi dla
niej poczciwa, przywiązana Dora Bunner.
- Obawiam się - ciągnęła panna Marple - że ta rozmowa ze mną przeprowadzona w
kawiarni przypieczętowała los biednej Dory, jeżeli wolno posłużyć się tak
patetycznym wyrażeniem. Najprawdopodobniej jednak ostateczny rezultat byłby w
każdym przypadku jednakowy, ponieważ Charlotta Blacklock nie mogłaby czuć się
bezpieczna, dopóki Dora Bunner żyje. Kochała Dorę, nie chciała jej zabić, ale z całą
pewnością nie miała wyboru. Domyślam się zresztą, że, jak pielęgniarka Ellerton, o
której mówiłam ci, Bułeczko, Charlotta wmówiła sobie, iż to zabójstwo będzie niemal
dobrodziejstwem. Biedna Bunny nie mogła przecież pożyć długo i zapewne czekały
ją dotkliwe cierpienia. Postarała się umilić kochanej Bunny ostatni dzień życia.
Przyjęcie urodzinowe... Szczególnie smaczne ciasto...
- Rozkoszna Śmierć - wzdrygnęła się Filipa.
- Tak... Coś w tym rodzaju... Pragnęła zapewnić przyjaciółce rozkoszną śmierć...
Przyjęcie, ulubione smakołyki Dory, starania, by nie mówiono nic, co mogłoby ją
zdenerwować. Później jakieś tabletki podrzucone zamiast aspiryny. .. Tabletki ze
słoiczka przy łóżku Letycji, po które Bunny poszła sama, kiedy nie mogła znaleźć
kupionego tegoż dnia zapasu. No i miało to wyglądać tak, że trucizna była
przeznaczona dla panny Blacklock.
A zatem Bunny położyła się do łóżka szczęśliwa i spokojnie umarła we śnie, a
Charlotta poczuła się znowu bezpieczna. Ale brakowało jej biednej Dory. Tęskniła do
jej lojalności i przywiązania. Tęskniła do miłych pogawędek o dawnych czasach.
Gorzko płakała, kiedy przyniosłam jej list od Juliana, a jej boleść była najzupełniej
szczera. Zamordowała ukochaną przyjaciółkę...
- To straszne! - przerwała Bułeczka. - Naprawdę straszne!
- Ale bardzo ludzkie - wtrącił wielebny Julian Harmpn. - Zwykle zapominamy, jak
ludzcy bywają mordercy.
- Tak. Ludzcy - przyznała panna Marple. - Często należy im współczuć. Ale są
również bardzo niebezpieczni, zwłaszcza mordercy o dobrym sercu i chwiejnym
charakterze. Jak Charlotta Blacklock! Bo człowiek takiego pokroju, przerażony
rzeczywiście, staje się dziką bestią i przestaje nad sobą panować.
- A Murgatroyd? - zapytał pastor.
- Właśnie. Biedna panna Murgatroyd. Charlotta przyszła niewątpliwie do Boulders i
usłyszała, że odbywa się rekonstrukcja zbrodni. Stanęła za otwartym oknem i
zaczęła podsłuchiwać. Nie spodziewała się, że jeszcze ktoś może zagrażać jej
bezpieczeństwu. Panna Hinchliffe beształa przyjaciółkę, chciała, by tamta
przypomniała sobie, co widziała. Był to wstrząs dla Charlotty, gdyż była przekonana,
że nikt nie mógł nic widzieć. Nie wątpiła, że w krytycznym momencie Rudi Scherz
musiał być celem wszystkich spojrzeń. Bez wątpienia wstrzymywała oddech, stojąc
za oknem, i z całą uwagą słuchała. Jak to się skończy? Czy nic nie wyjdzie na jaw?
Nagle, w momencie gdy panna Hinchliffe śpieszy na posterunek policji, jej
przyjaciółka dochodzi do sedna sprawy, jest bliska prawdy. Woła za panną Hinchliffe:
"Tam jej nie było!"... Widzi pan, inspektorze, wypytywałam później pannę Hinchliffe,
czy jej przyjaciółka dokładnie tak wymówiła to zdanie. Bo gdyby zawołała: "Tam jej
nie było", sens byłby zupełnie inny.
- To zbyt subtelne dla mnie - wtrącił Craddock. Panna Marple zwróciła ku niemu
zaróżowioną od emocji twarz.
- Należy zastanowić się - podjęła - jak pracował wówczas umysł panny Murgatroyd.
Człowiek, rozumie pan, widzi coś czasami i nie zdaje sobie sprawy, że to widzi.
Przypominam sobie, że kiedyś, podczas wypadku kolejowego, zwróciłam uwagę na
duży odprysk farby na ścianie w przedziale. Zapamiętałam tę plamę, tak że dzisiaj
mogłabym ją narysować. A kiedyś, w czasie nalotu bombowego, kiedy wszędzie
wokół sypały się okruchy szkła i wszyscy byli przerażeni, najwyraźniej utkwił mi w
pamięci obraz jakiejś kobiety, która stała przede mną i miała pończochy nie od pary,
w jednej zaś wielką dziurę na łydce. Skoro więc panna Murgatroyd przestała
rozumować i usiłowała przypomnieć sobie, co widziała, okazało się, że pamięta
bardzo wiele.
Rozpoczęła, jak mi się zdaje, od kominka, bo najpierw tam musiał paść snop światła.
Przypomniała sobie dwa okna i osoby, które znajdowały się między nią a oknami, na
przykład panią Harmon zakrywającą oczy rękami. Potem ujrzała w wyobraźni Dorę
Bunner z szeroko otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczyma i gołą ścianę, i stolik z
lampą oraz szkatułkę na papierosy. Panna Murgatroyd usłyszała strzały, a gdy ów
moment odtwarzała w pamięci, uprzytomniła sobie coś niezwykłego. Widziała ścianę,
dwa ślady po pociskach, ścianę, pod którą Letty stała, kiedy została ranna; jednakże
w chwili gdy rozległy się strzały i Letycja Blacklock została ranna, "tam jej nie było".
Teraz rozumie pan, inspektorze, do czego zmierzam? Panna Murgatroyd myślała o
trzech kobietach, o których przyjaciółka kazała jej myśleć. Gdyby nie zobaczyła
jednej z nich, zafascynowałaby ją jej nieobecność. To ona! Tak pomyślałaby i
powiedziała niezawodnie: "Tam jej nie było" - z akcentem na jej. Atoli zafascynowało
ją miejsce, w którym ktoś być powinien, lecz nie był. Miejsce zostało, nie było
wszakże zapełnione. Panna Murgatroyd nie mogła objąć od razu całej sytuacji.
Powiedziała pannie Hinchliffe, że to nie do uwierzenia, no i dodała później: "Tam jej
nie było". Co stąd wynika? Na myśli mogła mieć jedynie Letycję Blacklock.
- Ale wszystko wiedziałaś już dawniej. Prawda, ciociu Jane? - wtrąciła pani Harmon. -
Od czasu kiedy u nas było krótkie spięcie, a ty pisałaś na ćwiartce papieru różne
słowa?
- Tak, moja droga. Wtedy ogarnęłam całość. Luźne fragmenty ułożyły się w logiczny
deseń.
Bułeczka zaczęła cytować półgłosem:
- "Lampa"? Rozumiem. "Fiołki". Tak. "Słoiczek z aspiryną". Chodziło ci o to, że Bunny
kupiła tamtego dnia aspirynę, więc nie powinna była szukać tabletek w pokoju
Letycji?
- Chyba - podchwyciła panna Marple - że ktoś zabrał lub schował ten świeżo kupiony
słoiczek. Miało wyglądać na to, że i tym razem morderca dybał na życie panny
Blacklock.
- Aha... Rozumiem... Następnie mamy Rozkoszną Śmierć. To ciasto, zarazem jednak
dużo więcej niż ciasto. Całe przyjęcie urodzinowe. Radosny dla Bunny ostatni dzień
jej życia. Biedaczka została potraktowana jak pies, którego zamierza się uśmiercić.
To chyba najstraszniejsze! Ta pozorna dobroć!
- Ona była przecież kobietą życzliwą i dobrą. W ostatniej chwili powiedziała w kuchni,
że nie chciała nikogo zabić. To prawda! Chciała tylko pieniędzy, bardzo wielkich
pieniędzy, które nie jej się należały. To pragnienie odsunęło wszelkie inne względy i
przerodziło się w rodzaj obsesji, gdyż Charlotta sądziła, że majątek nagrodzi jej
krzywdy, zadane uprzednio przez życie. Ludzie, którzy mają urazę do świata, bywają
szczególnie niebezpieczni. Uważają, że wiele należy się im od życia. Cóż, znałam
ludzi chorych, którzy bardziej cierpieli i byli bardziej osamotnieni niż Charlotta
Blacklock, mimo to jednak potrafili być radośni i zadowoleni. Bo przecież szczęście
bądź nieszczęście człowiek nosi w samym sobie. Ale, mój Boże, odbiegam od
naszego wątku! Na czym to stanęliśmy, Bułeczko?
- Na twoim spisie, ciociu Jane. "Jednak cierpliwie i odważnie znosiła swój dopust
losu". Aha! To Bunny powiedziała w kawiarni, a przecież żaden dopust nie dotknął
Letycji. Kuracja jodowa. To naprowadziło cię, ciociu, na trop tarczycy, prawda?
- Tak, moje dziecko. Szwajcaria, widzisz i napomknienia panny Blacklock, że jej
siostra umarła na gruźlicę. A pamiętałam przecież, że w Szwajcarii są najwybitniejsi
specjaliści od niedomagań tarczycy i najbardziej zręczni chirurdzy w tej dziedzinie.
Skojarzyło mi się to z noszonym stale przez pannę Blacklock okropnym naszyjnikiem
ze sztucznych pereł. Był absolutnie nie w jej stylu. Służył po prostu za osłonę blizny.
- Teraz rozumiem jej przerażenie, kiedy zerwała naszyjnik - powiedział Craddock. -
Od razu uznałem je za całkiem nieproporcjonalne do straty.
- Następnie, ciociu Jane, napisałaś "Lotty", nie "Letty", jak nam się wydawało.
- Oczywiście. Wiedziałam, że zmarła siostra miała na imię Charlotta, a Dora Bunner
kilkakrotnie zwracała się do panny Blacklock "Lotty" i za każdym razem była później
wyraźnie zbita z tropu.
- A "Berno" i "Emerytura"?
- Rudi Scherz pracował jako posługacz w berneńskim szpitalu.
- Co znaczyć miała "Emerytura"?
- Bułeczko! W kawiarni Pod Bławatkiem opowiedziałam ci tę historię, jakkolwiek
wtedy nie widziałam dla niej zastosowania. Pani Wotherspoon pobierała emeryturę
własną i pani Bartlett, chociaż pani Bartlett od lat nie żyła. Bo, widzisz, kobiety w
podeszłym wieku mało różnią się od siebie. Tak! Luźne fragmenty ułożyły mi się w
logiczną całość, więc byłam tak przejęta, że na dworze chciałam trochę ochłonąć.
Wtedy panna Hinchliffe zaprosiła mnie do samochodu i... i znalazłyśmy pannę
Murgatroyd...
Panna Marple umilkła, by wnet podjąć zupełnie innym tonem - bez ożywionego
podniecenia, lecz rzeczowo, spokojnie.
- Wtedy uświadomiłam sobie, że coś trzeba przedsięwziąć. Natychmiast! Wciąż
jednak brakowało nam dowodu. A zatem obmyśliłam pewien plan i
przedyskutowałam go z sierżantem Fletcherem.
- Miałem za to na pieńku z Fletcherem - powiedział Craddock. - Nie wolno mu było
aprobować pani planu bez uprzedniego zameldowania mi o tym.
- Miał poważne obiekcje - uśmiechnęła się panna Marple - ale namówiłam go jakoś.
Podjechaliśmy do Little Paddocks, aby wziąć na warsztat Mitzi.
Julia westchnęła głęboko.
- Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób powiodło się państwu wciągnąć do akcji Mitzi?
- Ciężko nad tym pracowałam - odrzekła panna Marple. - Mitzi zbyt wiele myśli o
sobie, więc sądziłam, że wyjdzie jej tylko na dobre, jeżeli zrobi coś dla innych.
Oczywiście schlebiałam jej, mówiąc, że gdyby podczas wojny była w rodzinnym
kraju, z całą pewnością działałaby w ruchu oporu. Odpowiedziała twierdząco, a ja na
to, że jej temperament predystynuje ją wyraźnie do czynów pełnych pomysłowości i
męstwa. Wiem - mówiłam - że jest odważna, gotowa podjąć wszelkie ryzyko, zagrać
każdą, najtrudniejszą nawet rolę. Później opowiedziałam o bohaterstwach młodych
kobiet z ruchu oporu... Bohaterstwach po części prawdziwych, po części
wymyślonych przeze mnie na poczekaniu. Strasznie była tym przejęta!
- Coś niebywałego! - zawołał Patryk.
- W rezultacie nakłoniłam Mitzi do odegrania jej roli i przeprowadzałam próby, póki
scena nie wypadła znakomicie. Następnie powiedziałam jej, by poszła do swojego
pokoju i nie pokazywała się na parterze aż do przyjazdu inspektora Craddocka.
Ludzie bardzo pobudliwi i nerwowi potrafią nieraz narobić nie lada kłopotu, bo
zapaliwszy się, rozpoczynają za wcześnie i piękny plan niweczą w pół drogi.
- Mitzi spisała się doskonale - wtrąciła Julia.
- Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem, na czym ten plan polegał - zabrała głos
Bułeczka i dodała zaraz tonem usprawiedliwienia. - Ma się rozumieć nie byłam na
miejscu, ale...
- Plan był skomplikowany i, powiem nawet, wielce ryzykowny. Chodziło o to, że Mitzi
wyzna jak gdyby przypadkowo, że myślała o szantażu, ale pod wpływem strachu i
wyrzutów sumienia zmieniła zdanie i gotowa jest powiedzieć prawdę. Oto przez
dziurkę od klucza widziała z jadalni pannę Blacklock, która z rewolwerem w ręku
stała w holu za plecami napastnika. Rzekomo miała widzieć to, co istotnie musiało
się wydarzyć. Główne ryzyko polegało na tym, że Charlotta Blacklock mogła
uprzytomnić sobie, iż Mitzi z całą pewnością nie widziała nic przez dziurkę od klucza,
ponieważ klucz tkwił w dziurce. Uznałam jednak, że ktoś, kto przed chwilą doznał
wstrząsu, nie może myśleć o równie błahych kwestiach, więc postawiłam na tę kartę.
Charlotta Blacklock, jak sądziłam, zrozumie tylko tyle, że Mitzi ją widziała.
W tym miejscu zabrał znowu głos Craddock:
- Tymczasem ja, co uważam za bardzo istotne, udawałem, że gadaninę Mitzi
przyjmuję z niedowierzaniem i, jak gdybym wreszcie odkrywał karty, zaatakowałem
osobę dotychczas nie podejrzewaną. Oskarżyłem pana Swettenhama...
- A ja wybornie odegrałem swoją rolę! - przerwał mu Edmund. - Pełen oburzenia
stanowczo odrzuciłem zarzuty. Wszystko szło według planu, a tylko ty, droga Filipo,
wprowadziłaś zamęt, kiedy nieoczekiwanie ujawniłaś się jako Fip. Ani inspektor, ani
ja nie mieliśmy pojęcia, że to ty, kochanie! Ja miałem zostać Fipem. Twoje
wystąpienie na chwilę zbiło nas z pantałyku, ale inspektor zrobił mistrzowskie
posunięcie, gdy w obrzydliwy sposób zarzucił mi chęć zdobycia bogatej żony.
Obawiam się, czy nie utkwi to w twojej podświadomości i nie wywoła kiedyś między
nami nieodwracalnego nieporozumienia.
- Jaki cel miało to mistrzowskie posunięcie? Nie rozumiem.
- Nie rozumiesz? Chodziło o to, że z punktu widzenia Charlotty Blacklock jedyną
świadomą prawdy osobą była Mitzi. Policja zwracała podejrzenia w inną stronę i, na
razie przynajmniej, uważała słowa Mitzi za zwyczajne kłamstwo. Gdyby jednak Mitzi
obstawała przy swoim, w przyszłości mogłaby zostać potraktowana serio. A zatem
trzeba raz na zawsze uciszyć niebezpiecznego świadka.
- Mitzi opuściła salon i poszła prosto do kuchni, tak jak jej poleciłam - przejęła znowu
głos panna Marple. - Panna Blacklock niezwłocznie pośpieszyła za nią. Na pozór
Mitzi była sama w kuchni. Sierżant Fletcher ukrywał się za drzwiami pokoju
kredensowego. Ja stałam w schowku na miotły, bo, chwała Bogu, jestem bardzo
szczupła.
Bułeczka objęła ją spojrzeniem.
- Na co liczyłaś, ciociu Jane? - zapytała.
- Na jedno z dwojga. Byłam przekonana, że Charlotta albo zaproponuje Mitzi
pieniądze za milczenie i sierżant Fletcher będzie świadkiem tej oferty, albo... Albo też
postara się ją zabić.
- Nie mogła przecież liczyć, że nie wyda się to zabójstwo. Od razu byłaby
podejrzana.
- Moja droga! Charlotta przekroczyła wtedy granice logicznego rozumowania.
Zachowywała się jak szczur wpędzony do pułapki. Pomyśl, jakie wydarzenia
rozegrały się tamtego dnia. Scena pomiędzy panną Hinchliffe i panną Murgatroyd.
Zastanów się! Panna Hinchliffe śpieszy na posterunek policji. Gdy wróci stamtąd,
dowie się, że w salonie nie było Letycji Blacklock. Pozostaje ledwie kilka minut i w
tym krótkim czasie trzeba postarać się, by panna Murgatroyd nigdy więcej nic nie
powiedziała. Nie było czasu na układanie planów, reżyserowanie odpowiedniej
sceny. W grę mogło wchodzić jedynie najpospolitsze morderstwo...
Zatem Charlotta pozdrawia nieszczęsną ofiarę i dusi ją. Później biegnie do domu,
przebiera się, zasiada przed kominkiem, by, gdy ktoś się zjawi, wywołać wrażenie, iż
wcale nie wychodziła z domu.
Z kolei następuje rewelacja z Julią. Charlotta zrywa naszyjnik z pereł, doznaje
nowego wstrząsu, jest przerażona, że blizna może ją zdradzić. Wreszcie inspektor
telefonuje, iż z liczną asystą wybiera się wnet do littie Paddocks. Charlotta nie ma
czasu, aby pomyśleć, odpocząć. Po uszy tkwi w najpospolitszym morderstwie. To już
nie zabójstwo z litości, nie uprzątnięcie z drogi kłopotliwego młodego człowieka! Czy
jest bezpieczna? Jak dotąd tak! Na koniec występuje Mitzi, stwarza jeszcze jedno
zagrożenie. Trzeba zabić Mitzi, uciszyć ją raz na zawsze! Charlotta odchodzi od
zmysłów ze strachu. Przestaje być ludzką istotą. Jest oszalałą bestią.
- Ale czemu ty, ciociu Jane, ulokowałaś się w schowku na miotły? - zapytała
Bułeczka. - Nie mogłaś pozostawić całej sprawy sierżantowi Fletcherowi?
- Pewniej było w dwie osoby, moja droga. A ponadto wiedziałam, że uda mi się
naśladować głos Dory Bunner. To, jak oczekiwałam, winno załamać Charlottę
Blacklock.
- I tak się stało!
- Istotnie. To ją załamało.
Zapadło długie milczenie. Wszyscy wracali myślami do wspomnień. Na koniec Julia
odezwała się z udaną swobodą, by rozładować przygnębiającą atmosferę:
- Cała ta historia wybornie posłużyła Mitzi. Wczoraj oznajmiła mi, że znalazła pracę w
okolicy Southampton - i dodała, świetnie naśladując głos Mitzi: - "Jadę tam, a jak
powiedzą, że jestem cudzoziemką, więc muszę zarejestrować się w policji,
odpowiem, że nie szkodzi, zarejestruję się, bo policja mnie zna. Współpracowałam z
policją i bez mojej pomocy policja nie zaaresztowałaby groźnej przestępczyni.
Narażałam życie, powiem, bo jestem dzielna, dzielna jak lew i nie boję się żadnego
ryzyka. A policja na to: Mitzi, jesteś bohaterką, wspaniałą bohaterką. Dziękujemy ci,
Mitzi! Tak mi powiedzą, a ja na to, że nie ma za co".
Julia umilkła na moment i dodała:
- Mówiła jeszcze dużo więcej.
- Myślę - podchwycił Edmund - że w przyszłości Mitzi będzie pomagać policji w stu
sprawach, nie jednej.
- W każdym razie wobec mnie zmiękła - powiedziała Filipa. - W charakterze prezentu
ślubnego ofiarowała mi przepis na Rozkoszną Śmierć. Zastrzegła tylko, abym pod
żadnym pozorem nie dała go Julii, bo Julia zniszczyła jej patelnię do smażenia
omletów.
- A pani Lucas cacka się teraz z Filipą - zabrał głos Edmund - bo po śmierci Belli
Goedler Filipa i Julia odziedziczą miliony Goedlerów. W podarunku ślubnym
przysłała nam srebrne szczypce do szparagów. Z całą przyjemnością nie zaproszę
jej na nasze wesele.
- A zatem - powiedział Patryk - od tej pory będą żyć długo i szczęśliwie Edmund z
Filipa i... - dodał jak gdyby tytułem próby - i Julia z Patrykiem.
- Dziękuję! - podchwyciła Julia. - Żyj sobie długo i szczęśliwie, ale beze mnie. Uwaga,
którą inspektor Crad-dock zaimprowizował pod adresem Edmunda, znajduje
zastosowanie do ciebie. Ty, Patryku, rad znalazłbyś bogatą żonę. Nic z tego!
- To nazywa się ludzka wdzięczność! - zawołał Patryk. - A tyle dla tej dziewczyny
zrobiłem!
- Rzeczywiście! Przez roztargnienie i brak pamięci omal nie wpakowałeś mnie do
więzienia pod zarzutem morderstwa. Nigdy nie zapomnę wieczoru, kiedy nadszedł
list od twojej siostry. Byłam przekonana, że wpadłam. Nie widziałam żadnej drogi
wyjścia. Cóż... - dodała po chwili. - Myślę, że chyba pójdę na scenę.
- Co? - jęknął Patryk. - Ty także?
- Aha. Wybiorę się do Perth i może zajmę w tamtejszym teatrze miejsce po twojej
Julii. A jak wsiąknę w zawód i dostanę się do dyrekcji, będę wystawiać sztuki
Edmunda.
- A ja myślałem, że pan pisze powieści - odezwał się wielebny Julian Harmon.
- Zgadza się. Zacząłem pisać powieść - odrzekł Edmund. - Nawet zapowiadała się
dobrze. Całe strony o nieogolonym facecie, który wstaje z łóżka, o tym, jak cuchnie, i
o szarych ulicach, i o chorej na wodną puchlinę, ohydnej starej babie, i o młodej
dziewczynie lekkich obyczajów, której ślina ścieka po brodzie. No i te wszystkie
osoby wiodą nieskończenie długie rozmowy na temat urządzenia nowego świata, a
przy okazji zastanawiają się nieustannie, po co właściwie żyją. Cóż, sam też
zacząłem się zastanawiać i... I wpadłem na komiczny sposób, zanotowałem go i w
rezultacie napisałem zabawną scenkę... Wszystko to było bardzo zwyczajne, ale
interesowało mnie i, sam nie wiem jak i kiedy, upitrasiłem farsę w trzech aktach.
- Jaki ma tytuł? - zapytał Patryk. - "Co widział kamerdyner"?
- Można by i tak. Jednak swój utwór zatytułowałem: "Słonie zapominają". A co więcej,
farsa została dobrze przyjęta i będzie wystawiona.
- Co? - podchwyciła pani Harmon. - Zawsze myślałam, że słonie nie zapominają.
EPILOG
Trzeba zamówić gazety - powiedział Edmund do Filipy w dniu, gdy z podróży
poślubnej wrócili do Chipping Cleghorn. - Chodźmy, kochanie, do Totmana.
Pan Totman, starszy jegomość o krótkim oddechu i bardzo powolnych ruchach,
przyjął ich życzliwie.
- Miło mi widzieć znowu szanownego pana. I szanowną panią.
- Chcielibyśmy zamówić gazety - powiedział Edmund.
- Służę szanownemu panu, służę. Mam nadzieję, że mamusia zdrowa? Czy na dobre
osiedliła się już w Bournemouth?
- Na dobre i wybornie się tam czuje - odrzekł Edmund, który nie wiedział wprawdzie,
jak się czuje, wolał jednak wierzyć, że wybornie, jak to często bywa w stosunkach
między dziećmi a kochanymi, lecz niekiedy kłopotliwymi rodzicami.
- Bournemouth, proszę szanownego pana, to czarująca miejscowość. W zeszłym
roku spędziliśmy tam urlop. Moja małżonka była zachwycona.
- To dobrze... A w kwestii gazet...
- Słyszałem, że sztuka szanownego pana teraz idzie w Londynie. Podobno bardzo
zabawna.
- Aha! Idzie, nawet dobrze.
- Nazywa się "Słonie zapominają". Stokrotnie szanownego pana przepraszam, ale
zawsze myślałem, że słonie nie zapominają.
- Właśnie. Zaczynam obawiać się, że wybrałem niewłaściwy tytuł. Tyle ludzi mówi mi,
że słonie nie zapominają.
- Bo to, o ile mi się zdaje, fakt naukowy z dziedziny historii naturalnej.
- Aha. Taki sam jak przekonanie, że samice skórka są idealnymi matkami.
- Naprawdę, szanowny panie? O tym nigdy nie słyszałem!
- A w kwestii gazet...
- Oczywiście "Times", proszę szanownego pana - podchwycił pan Totman i z
ołówkiem w ręku oczekiwał dalszych zleceń.
- "Daily Worker" - powiedział stanowczo Edmund.
- I "Daily Telegraph" - dorzuciła Filipa.
- "New Statesman". -1 "Radio Times". -"TheSpectator".
- I "The Gardener's Chronicie". Obydwoje umilkli, by nabrać tchu.
- Bardzo państwu dziękuję - powiedział pan Totman. - Także "Gazetka", jak sądzę.
- Nie! - zaprotestował Edmund.
- Nie! - powtórzyła Filipa.
- Stokrotnie przepraszam... Szanowni państwo nie życzą sobie "Gazetki"?
- Nie!
- Nie! - powtórzyła znów Filipa.
- Nie życzą sobie szanowni państwo "North Benham News and the Chipping
Cleghorn Gazette"?
- Nie!
- Państwo nie chcą, bym ją co tydzień dostarczał?
- Nie! - rzucił Edmund. - Chyba to zupełnie jasne.
- Tak... Niewątpliwie, proszę szanownego pana.
Edmund i Filipa wyszli. Pan Totman poczłapał do pokoju za sklepem.
- Masz ołówek, mamo? - zwrócił się do żony. - Wypisało mi się wieczne pióro.
- Mam - odrzekła pani Totman, sięgając po książkę zamówień. - Sama zapiszę. Co
sobie życzą?
Pan Totman wymienił tytuły gazet i czasopism. - I oczywiście "Gazetka" - dodała pani
Totman, zanotowawszy wszystko pracowicie.
- "Gazetki" nie chcą.
- Co takiego?
- Nie chcą. Sami powiedzieli.
- Nonsens! - oburzyła się pani Totman. - Musiałeś źle usłyszeć. Nie obejdą się bez
"Gazetki". To jasne. Wszystkim jest potrzebna. Skąd wiedzieliby bez "Gazetki", co się
wokół dzieje.