1
A
ndrzej Ziemiański
Toy Toy Song...
2
Toy Iceberg otworzyła wielkie drzwi ozdobione napisem "Prywatny detektyw. Paul Iceberg i..."
Widząc to cholerne "i" w napisie na drzwiach, dostawała szału. "Paul Iceberg i córka"...
Weszła do ciemnego pomieszczenia stanowiącego biuro. Szczęściem czynsz był zapłacony na
dziesięć lat z góry. Tyle jej. Wytrząsnęła na biurko wszystko, co miała w torebce. Z powodzi
drobiazgów wyłuskiwała pojedyncze monety. Siedemdziesiąt centów. Majątek. Jednym ruchem
zgarnęła duperele z powrotem do torebki. Otworzyła szufladę biurka i wyjęła konserwę.
Paul zmarł przed rokiem. Dwadzieścia kilka lat pracował w policji, potem jako prywatny detektyw.
Cholernik musiał mieć powiązania z mafią. Nie słyszała o żadnej aferze związanej z Paulem, o żadnych
podejrzeniach, żadnych łapówkach, a jednak... umierając, zostawił jej ponad sześć milionów dolarów.
Na pewno mafia. Żył tak skromnie... Pracował do końca, żeby umrzeć na zawał we własnym łóżku.
Albo mafia, albo UFO, albo załatwił jakąś grubą rybę. Przecież tyle nie zarobił.
Otworzyła konserwę, podważając blokadę wieczka kciukiem. Wbiła widelec w mięso i zaczęła jeść,
patrząc bezmyślnie na swój materac z rozłożonym śpiworem pod ścianą. Była strasznie głodna, ale
wiedziała, że musi zostawić sobie coś na rano, więc odstawiła pół konserwy na biurko i podeszła do
automatu z kawą. Siedemdziesiąt centów. Nie kupi nawet coli. Ile razy używała tego samego filtra z tą
samą mieloną kawą, który tkwił w środku? Eeee... maksimum pięć razy. Wlała do zbiornika wodę z
kranu. Szósty raz to przecież nie dziesiąty, coś powinno naciągnąć.
Ciekawe, ile milionerek na świecie musiało pić zaparzaną po raz szósty kawę? Pamiętała, jak spłakana
po pogrzebie poszła do adwokata ojca. Akurat. Ojca... Paul adoptował ją dokładnie półtora roku przed
swoją śmiercią. Poznali się na ulicy. Chyba zrobiło mu się żal młodziutkiej prostytutki stojącej na
golasa przy krawężniku w "Sex Side", zasmarkanej jak szlag, bo było już zimno. Tam nawet policjanci
woleli się nie zapuszczać. Paul szukał jakiejś dziewczyny, która uciekła od rodziców. Nie znalazł. Ale
spotkał Toy. Swoją "Zabaweczkę". I wyciągnął ją stamtąd. Jeszcze jeden dowód na to, że miał jakieś
kontakty z mafią. Ciekawe, co dla nich robił?
Toy, już ubrana, wyleczona z zapalenia oskrzeli, z jakichś względów wydała mu się strasznie fajna.
Nigdy ze sobą nie spali. Grali w karty w tym biurze (oszukiwała nieporadnie - tylko się śmiał), chodzili
na obiady do knajpy naprzeciw, do kina na zabawne filmy, układali na ławce w parku kostki domina.
W gruncie rzeczy Paul, przy tym całym swoim starannie ukrywanym bogactwie, był cholernie
samotnym facetem. Potem ją adoptował. Była odtąd Toy Iceberg. Boże, jak to nazwisko do niego
pasowało. Choć dziewczyna trochę go nadtopiła.
Kazał jej się uczyć. Zmuszał ją, żeby czytała jedną książkę na dwa dni. Na początku było to męczące,
bo odpytywał, ale w końcu nawet ją wciągnęło. A potem zaczął ją uczyć "fachu". Poznała tajniki broni
palnej, dowiedziała się, jak czyścić, ładować, celować i naciskać spust. Wyćwiczyła się nawet w
trafianiu do celu. Dość bliskiego, żeby być ścisłym. Nigdy mu się nie przyznała, że jest krótkowidzem i
bez okularów widzi mniej więcej tyle, co przeciętny kret, a on się nie domyślił. Bo... bo chyba chciał
mieć syna... Wyczuwała to instynktownie i udawała, jak tylko mogła najstaranniej, że nigdy nie ma
miesiączki. Miał ją uczyć dalej, żeby mogła przejąć firmę. Ale... No umarł.
Kiedy po pogrzebie poszła do jego adwokata, przeżyła dwa największe zdziwienia w swoim życiu. Po
pierwsze, że zostawił jej z górą sześć milionów dolarów. Jezu! O mało jej majtki nie spadły z tyłka. Po
drugie, że dostanie tę forsę dopiero za dziesięć lat, jeśli spełni jeden warunek.
Chryste! Paul był beznadziejnym romantykiem. Nie chciał zrobić z niej rozwydrzonej laleczki
wydającej forsę na różne zachcianki. Miała najpierw poznać życie. No kurwa mać !!! Przez dwa lata
była prostytutką. Średnio ośmiu klientów dziennie. Policzmy, osiem razy trzysta sześćdziesiąt pięć razy
dwa... Przeleciało ją prawie sześć tysięcy facetów! Trzy razy złapała syfilis, raz tryper, raz rzeżączkę.
Dobrze, że alfonsi nie żałowali na antybiotyki. Bito ją, musiała stać goła tuż przy krawężniku noc w
noc, a jak szła spać, skuwali jej ręce i kneblowali, żeby nie mogła niczego zaplanować z resztą
"koleżanek". Była narkomanką na totalnym odlocie, z charakterystycznym wytrzeszczem oczu i
niezborną gadką... Dopiero Paul kazał ją uwarunkować na odwyku. Kto, jak nie ona, znała życie na tej
planecie??? Ale nie... Dla Paula to było najwyraźniej za mało. Miała przez dziesięć lat utrzymywać się,
pracując jako prywatny detektyw. Boże... Przynajmniej biuro było opłacone z góry. Firma prawnicza
3
miała sprawdzać, czy nie zatrudnia się gdzie indziej. Jeśli przeżyje dziesięć lat jako detektyw forsa jej.
Jeśli nie, jeśli będzie dorabiać na boku, dawać tyłka odpłatnie, oszukiwać w wypełnianiu warunków
testamentu... Sześć milionów dolarów powędruje na cele dobroczynne.
O rany! Paul... Byłeś beznadziejnym romantykiem! Jak ty to sobie wyobrażałeś? Zerknęła do lustra.
Nic się nie zmieniło. Nadal była dwudziestojednoletnią, śliczną dziewczyną. Miała duży biust, fajny
tyłek, metr sześćdziesiąt wzrostu i... Ważyła raptem czterdzieści pięć kilo. Jak średniej wielkości
kurczak... W budynku, gdzie było biuro winda miała takie ekstra zabezpieczenie. Żeby dzieci nie
bawiły się dźwigiem, wmontowano specjalne urządzenie - ukrytą w podłodze wagę. Jeśli pasażer
(w domyśle dziecko) ważył za mało, urządzenie nie chciało się uruchomić. Niestety, kiedy Toy
wsiadała do windy sama, ta... nie chciała ruszyć. Wiele razy zdarzało jej się, że wchodziła na siódme
piętro schodami. Wiele razy ładowała do windy wszystkie okoliczne kubły na śmieci, żeby móc ruszyć.
Po prostu była za lekka. Paul! Nie widziałeś, że twoja córka kupuje sobie buty w sklepie dla dzieci, bo
ma za małe stopy nawet jak na kobiecą miarę? Nie zauważyłeś, że w barze nikt nie chce jej dać nawet
piwa? Że nie wpuszczają jej na film dla dorosłych zanim nie pokaże jakiegoś dokumentu? Jak ty to
sobie wyobrażałeś? Że co? Wchodzi klient do biura i widzi dziewczynę o twarzy aniołka, której nogi
majtają w powietrzu, bo siedząc w fotelu, nie mogła dosięgnąć stopami podłogi, i... I co powie?
"Proszę pani, dostaję anonimy, jacyś bandyci chcą mnie zabić, a pani ma ich zmasakrować w trzy
dni!". Paul. Jak to sobie wyobrażałeś? Czy naprawdę nie zauważyłeś, że ta twoja baba jest tak
potwornym krótkowidzem, że na dziesięć metrów widzi tylko rozmazane plamy? Toy przygryzła
wargi. Odbębniła już rok. Wyszkoliła się. Mydło kradła w ubikacjach na stacjach benzynowych.
Naczynia, plastikowe noże i widelce u Mac Donalda. Z praniem nie było żadnego kłopotu. Chodziła do
pralni w różnych blokach, czekała, aż pojawi się jakaś baba i kwiliła: "Proszę pani, zapomniałam
proszku i tatuś będzie zły...". Zawsze dostała. A potem prosiła jeszcze o monetę do automatu. Sto
procent trafień. Często dostawała jeszcze coś ekstra na oranżadę. Najgorzej było z żarciem. Nie kradła
już w supermarketach, bo dwa razy ją złapali. Czasem zwinęła coś w małych sklepikach, ale tam też
trzeba było uważać. Usiłowała dorabiać nielegalnym sprzątaniem. Żadnej rejestrowanej, oficjalnej
pracy nie mogła podjąć, bo wtedy... żegnajcie miliony. Firma adwokacka była bardzo skrupulatna w
kontrolowaniu jej działalności. Ale czasem udało jej się uszczknąć coś na boku za mycie kibli dwa
piętra niżej. Porządkowała papiery w firmie naprzeciw. Ale to już się skończyło. Stary szef, który ją
lubił i zawsze dał parę dolców więcej niż się umawiali, odszedł na emeryturę, a do nowej szefowej
wolała nie podchodzić bez kija w ręce. Na początku swędziała ją głowa, ale potem stwierdziła, że płyn
do odkażania rąk jest świetnym szamponem. Wchodziła do pierwszego lepszego hotelu, podstawiała
foliowy worek pod aplikator w ubikacji i wypróżniała cały pojemnik. Gorzej jednak szło z samym
myciem. W biurze, gdzie mieszkała, była tylko umywalka. Trudno. Traktowała to jak dodatkowe
ćwiczenia z gimnastyki. A szlag z tym.:.
Książek już nie czytała, bo najbliższa bezpłatna biblioteka była kilkanaście kilometrów stąd. Ale
miała całe mnóstwo gazet. Karni biznesmeni skrupulatnie wyrzucali wszystkie papiery do specjalnych
pojemników i nie musiała nawet gmerać w jakichś ohydnych organicznych śmieciach.
Paul. Tak to sobie wyobrażałeś? Chyba nie. Jeszcze dziewięć lat. Oparła nogi o parapet i bezmyślnie
popatrzyła w okno. A jak dostanie raka? I tuż przed wypłatą wywinie orła. A jak ją przejedzie
samochód? A jak cały budynek spłonie razem z nią? A jak splajtuje firma, która inwestuje jej miliony?
Eeeee... nie. Są porządni. Licząc inwestycje, kapitalizacje odsetek i takie tam różne, mogła się
spodziewać nawet dziesięciu baniek. W wieku trzydziestu lat. Jeśli dożyje. Jeśli spełni warunki. Jeśli
nie dostanie AIDS-a. Spokojnie. To przynajmniej jej nie groziło. Żyła jak dziewica, odkąd wyciągnął ją
znad krawężnika.
Ktoś dotknął jej ramienia. Okej. Runęła w dół na podłogę. Zwinęła się w kłębek. Przetoczyła pod
biurkiem. "Biurko jest świetnym instrunentem walki - powtarzał zawsze Paul. - Tylko ludzie
niepotrzebnie się za nim chowają". Pewnie! Wskoczyła na blat. I runęła na napastnika z góry.
Paul zawsze powtarzał, że jeśli skoczyć z góry na kogokolwiek, to po prostu nie ma siły, żeby tamten
się nie przewrócił. Masa i pęd. Jasne. Tyle tylko, że Paul miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ważył
sto kilo. Ona miała metr sześćdziesiąt i ważyła czterdzieści pięć. Facet złapał ją w locie. I spokojnie
podniósł do góry tak, że teraz bezradnie machała w powietrzu nogami, usiłując kopnąć go w twarz.
Psia krew!!! Miał dłuższe ręce niż ona nogi. Ale drągal. Co za goryl pieprzony... Teraz to już mogła mu
4
tylko napluć na głowę. O żeby go jasna zaraza... Krótka spódniczka zsunęła jej się na biodra, ukazując
majtki. Nieustraszony detektyw w akcji! Żenujące...
- Szybka jesteś - mruknął mężczyzna z pewnym nawet podziwem. Mam cię postawić na biurko czy
na podłogę? - spytał.
- Na biurko - warknęła. - Nie chcę, żebyś musiał kucać!
Nie chwycił dowcipu. Postawił ją na blacie. Teraz dopiero mogła go kopnąć prosto w splot. Świnia! Po
prostu złapał ją za nogę i palnął tak, że runęła na pupę. Syknęła, masując pośladki.
- Co będzie? - bolało ją gdzieś w krzyżach. - Morderstwo? Gwałt? - Nie chciałem cię przestraszyć.
Oferuję pracę.
- Aaaaa... - odruchowo zsunęła kolana razem i obciągnęła spódniczkę. - W takim razie zechce pan
spocząć - wskazała mu krzesło dla klientów. Raczej nieużywane ostatnio. Szlag! Okulary!!! Tkwiły
gdzieś w szufladzie biurka. A bez nich była właściwie bezbronna. - Słucham pana? W czym mogę
pomóc? - przysiadła na fotelu bokiem. Samym skrajem pupy. Nie chciała, żeby widział, że jak usiądzie
normalnie, to jej nogi nie sięgają podłogi.
Zajął miejsce na krześle. Otworzyła szufladę. Ale gnój!!! Sięgnął szybciej niż ona i wyciągnął Colta
Springfielda wprost spod jej palców. Uśmiechnęła się. Nałożyła okulary i zacisnęła dłoń na Rugerze z
krótką lufą przyklejonym taśmą pod blatem.
- Nie wygłupiaj się - wymierzył z jej własnego pistoletu. - Odklej to coś i połóż tak, żebym widział
Posłusznie wyjęła rewolwer spod biurka. Swołocz na krześle sprawiał wrażenie, że strzeli szybciej niż
ona. Pozostała jej już tylko dubeltówka z obciętą lufą i kolbą w specjalnym uchwycie pod fotelem. Ale
na razie wolała jej nie macać.
- Czym mogę służyć? - usiłowała zakpić, ale wypadło to bardzo blado. Nagle przygryzła wargi. Jezu...
Znała go! Z gazet. To... Pat Dante! Jeden z najsłynniejszych najemników. Na zdjęciach miał jednak
zawsze maskujący mundur. Teraz ubrał się w zwykły sweter.
- Dobra... - Pat też się uśmiechnął. - Nie wiem, ile masz tu jeszcze zamontowanych pułapek, a
chciałbym porozmawiać bez trzymania cię na muszce... Więc daj mi to - nachylił się i ściągnął jej
okulary z nosa. - Wybacz kotek - mruknął - W interesach nie rozmawia się, mierząc do siebie
nawzajem...
Załatwił ją. Odsunął krzesło aż pod ścianę. Wiedziała, gdzie jest. Mniej więcej. Ale nic poza tym.
- Nie zniszcz ich, jeśli nie zamierzasz mnie zabić od razu - poprosiła. - Nie stać mnie na nowe.
- Wiem - powiedział. - Wyglądasz w nich strasznie sexy... - A wiesz, jak fajnie wyglądam w nocnej
koszuli?
- Nie kpij. Marlowe to ty nie jesteś.
Spuściła głowę. Dubeltówka była nabita grubym śrutem. Mogłaby go załatwić nawet bez okularów,
ale... szlag... Strzeli szybciej czy nie? Wyszarpnąć, wymierzyć, pociągnąć za dwa spusty... Jezu! To
Dante! Zastrzeli ją, zanim sięgnie pod fotel czy dopiero, jak będzie wyciągać broń?
- Mam dla ciebie robotę - powiedział Dante.
Nagle, tuż przed sobą, zauważyła puszkę z karmą dla kotów, którą napoczęła niedawno. Nie usiłowała
mu wpierać, że żywi jakieś zwierzęta. Żaden kot raczej nie posługiwałby się widelcem, choćby
plastikowym, takim jak ten, który tkwił właśnie wbity w mięso. Poczuła, że ma rumieńce.
- Nie przejmuj się - mruknął Dante. Zauważył - Żarłem już w życiu gorsze świństwa niż to...
Jakoś tam przełamał lody. Nie ufała mu. Ale wiedziała, że nie jest świnią, tak jak przedstawiały go
gazety.
- Mam pojechać na Kubę i obalić reżim?
- Nie rżnij Marlowe'a... - zapalił papierosa. - Kiepsko ci idzie. - Daj mi - poprosiła.
Zapalił drugiego, podszedł i wetknął jej do ust. Mogłaby go zastrzelić. Mogłaby! Teraz!... Sukinsyn.
Wrócił na krzesło, nie odwracając się do niej plecami.
- Zabaweczko... naprawdę chcę ci dać pracę. Przełknęła ślinę.
- Moje warunki to...
- Dam ci dziesięć tysięcy dolców, jak to zrobisz. Plus pensja najemnika.
5
- Dychę? - wyrwało jej się mimowolnie. - A co cię powstrzyma, żeby mnie nie zastrzelić, jak już zrobię
to coś? - przygryzła wargi. Musiał się uśmiechnąć. Poznała po głosie.
- Z góry wyślę czek na ciebie tej twojej firmie adwokackiej. - Wiedział o niej naprawdę dużo. - Jak nie
wrócisz... pójdzie na cele dobroczynne. Jak wrócisz, to se weźmiesz.
- Jeśli tak, to... - tym razem ona się uśmiechnęła. - Co mnie powstrzyma od zabicia ciebie?
- Moi ludzie - odpowiedział szczerze. - Jak do mnie strzelisz, to oni nakarmią cię twoimi własnymi
piersiami... Skrzywiła się lekko. Zasrane odruchy. Ciekawe, czy zauważył?
- Powiedziałeś dycha plus... co?
- Wiem, że masz kłopoty z oczami. Ale ze słuchem też? -Plus pensja najemnika?
- Mhm.
- Jezu... Dlaczego ja?
Tym razem roześmiał się na głos.
- Po pierwsze, potrzebuję ślicznej dziewczyny; po drugie, potrzebuję dziewczyny, która nie zsika się na
sam widok jakiejś świni z rewolwerem; po trzecie, potrzebuję byłej prostytutki. Mam nadzieję, że nie
masz nic przeciwko daniu dupy facetowi za coś tam?
- Nie - powiedziała równie szczerze jak on. - To chyba lepsze niż kocie konserwy, wiesz?
- Nie wiem. Ale wierzę ci na słowo. Uśmiechnęła się.
- A teraz szczerze -powiedziała. - Dlaczego ja?
- Bo... - zająknął się. - Szukam dziewczyny... uczciwej. - Jezu! Znajdź se pierdoloną zakonnicę.
Przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. Potem podrapał się w coś, słyszała wyraźnie szelest materiału.
- Pogrzebałem w twoich papierach, Zabaweczko. Pół roku temu umówiłaś się z pewną firmą. Oni mieli
ci dawać niby-zlecenia, żebyś mogła wykazać się przed tą firmą prawniczą. Mieli ci płacić tyle, żebyś
mogła dostatnio żyć. A za to... za dziesięć lat... zgarną połowę twojego spadku. Zagryzła wargi. Skąd
gnój tyle wiedział?
- No i? - usiłowała nadrabiać miną.
- No i... - przedrzeźniał ją wyraźnie. - Zrezygnowałaś z tego... Wyraź nie chcesz wypełnić ostatnią wolę
Iceberga - znowu roześmiał się na głos. - Jesteś głupią idealistką, Toy. I właśnie takiej kretynki
potrzebuję.
Wstała ostrożnie i podeszła do automatu z kawą. - Chcesz?
- Nie. Dzięki.
Chyba zobaczył barwę płynu w zbiorniku. Nalała sobie filiżankę. Odgryzła czubek tutki z cukrem od
MacDonalda i wsypała do środka. Pomieszała plastikową łyżką. Powoli wróciła za biurko.
- Przecież chciałam ich wyrolować - warknęła.
- Ale coś w tej twojej głupiej głowie cię powstrzymało - mruknął. - I nie były to bynajmniej narkotyki,
które ci serwowano przez dwa lata w Sex Side.
- Chcesz ze mnie zrobić komandosa? Ryknął śmiechem.
- Bez jaj!
- Zdecydowanie będę komandosem bez jaj - wskazała na swoje biodra. - Jestem dziewczyną.
Po dłuższej chwili przyznał: - No... To ci się udało.
- Co chcesz mi zlecić? - spytała. - Dowiesz się później.
- Mam się zgodzić w ciemno?
- Nie masz wyjścia, Zabaweczko. Wstał. To widziała.
- Okulary kładę na krześle. Znajdziesz? Wyszedł bez pożegnania.
Pognała do krzesła odstawionego pod ścianę. Namacała Colta Springflelda i te pieprzone okulary.
Kiedy miała je już na nosie, podeszła do drzwi. Psiamać! Powinny przecież zaskrzypieć. Specjalnie
nikt ich nie konserwował, żeby mogły ostrzec o nieproszonych gościach... Zerknęła na zawiasy.
Skurwysyn! Naoliwił je z zewnątrz, żeby ją podejść. Teraz będzie musiała nasypać piasku...
* * *
Port lotniczy zlokalizowano na pustyni Mojave tylko dla ludzi, którzy mieli klimatyzowane
6
samochody. Jeśli ktoś musiał jechać autobusem, jak Toy, mogło mu się wydawać, że jest OK. Do
momentu aż kazali wysiąść i poddać się kontroli. Port był strefą zamkniętą. Dwadzieścia minut
oczekiwania na wyprażonym przez słońce betonie, zamieniło dziewczynę dosłownie w ociekający
potem wrak. Lodowate zimno głównej hali dworca przywróciło jej trochę przytomności, ale w gruncie
rzeczy niewiele.
Jeśli miała nadzieję na przeżycie jakiejś przygody, to srogo się rozczarowała. Opanowanie
portu przez oddział najemników, porwanie wahadłowca, wysadzenie wieży, wspólna walka... Za dużo
filmów oglądała w dzieciństwie. Najemnicy, cały pluton, czekali grzecznie w cywilnych ciuchach pod
największym zegarem, gdzie wyznaczono miejsce zbiórki. Porozsiadali się na własnych bagażach i w
większości spali chyba, albo udawali, że śpią. Jezu... Mało kto miał mniej niż dwa metry wzrostu.
Dante rozbudził ich wyciem.
- Po pierwsze: spóźniłaś się, krowo! - wrzasnął i chwycił Toy za włosy. - Po drugie: co to jest???!!!
- Trawa?
- Jedziesz na akcję, krowo! Marsz do fryzjera. Wyciągnęła dłoń w jego kierunku.
- Nie mam pieniędzy.
Oddział zaczął się śmiać. Dante klnąc, odliczył jej kilkanaście dolarów. - Obetnij na centymetr i... -
postanowił się zemścić - przefarbuj na blond!
- Tak jest! - zasalutowała. - Aha... Ale te na głowie mogą zostać normalne? - zakpiła.
Jakaś dziewczyna z oddziału zachichotała. Przynajmniej tyle. Pomaszerowała do najbliższego fryzjera.
Na szczęście nie musiała czekać, o tej porze w zakładzie nie było nikogo. Czuła się idiotycznie,
wychodząc z prawie ogoloną, blond głową. Jasne włosy idiotycznie kontrastowały z jej czarnymi
brwiami. A co gorsze, widać teraz było jej tatuaż na karku w całej okazałości.
Oddział na jej widok zaczął wyć ze śmiechu.
- Ty Na jakim jarmarku ci to zrobili? - rosła dziewczyna klepała się po karku.
- A mówiłem nie gwałć jej od razu - jakiś najemnik szturchnął kolegę. - Baba z Triad, flaki ci wypruje.
Nowy ryk śmiechu.
- Ty, mała... - rosły, barczysty chłop podniósł się nagle. - Ćwicz mięśnie pochwy. Bo na statku, wiesz...
najwyraźniej nie wiedział, że przez dwa lata pracowała w Sex Side i naprawdę była własnością Triad.
Prywatną własnością. Podeszła do niego i włożyła mu rękę do spodni.
- Eeeee... Przecież tatuś mówił, że to coś ma być duże, jak będą gwałcić...
- Poruszaj ręką - tamten usiłował nadrabiać miną. - Tak? - ścisnęła mocno.
Znowu ktoś zachichotał Miała już w oddziale jednego wroga i jednego "być może sprzymierzeńca".
Bijatykę zażegnał Dante.
- Wyjmij mu łapsko z gaci i oddaj broń. - Jaką broń? - dała się zaskoczyć.
- Tego twojego Colta Springtielda...
Oddała mu wielki półautomatyczny pistolet. - Rugera też. Oddała rewolwer.
- No co ty, kurwa, wariata ze mnie strugasz??? - ryknął. - Dawaj wszystko!
Oddała dubeltówkę, kastet i nóż sprężynowy. Oddział śmiał się bez przerwy.
- Ty, blond krasnoludek! Ćwicz mięśnie pochwy! - krzyknął ktoś z tyłu. - To ci się niedługo przyda...
- A jeśli o mnie chodzi - dodał inny. - Ćwicz wargi! Musisz je układać w takie duże "O"...
- Ułożyła usta w maleńkie "o", jakby chciała wziąć do buzi wkład od długopisu.
- Takie wystarczy?
Znowu ktoś zachichotał. Tym razem zauważyła. Ruda, wysoka dziewczyna w dżinsowej kurtce i
spódniczce. Przynajmniej jeden "nie-wróg". Dante wściekły zaprowadził ich na odprawę. Musieli
oddać swoje bagaże. W przypadku Toy była to tylko torebka z podpaskami, nielegalnym, ceramicznym
granatem i całkowicie legalnym paralizatorem Reynoldsa. Porcelanowego granatu rentgen nie wykrył,
odkryła go dopiero celniczka.
- Co to, do cholery, jest? - zapytała grzecznie.
7
- Zapalniczka - Toy pokazała, jak wywołać płomień przy zawleczce. Paul był mistrzem w tworzeniu
takich mylących cudeniek.
- Aha. Następny!
Miała małą satysfakcję. Ją przepuszczono od razu. Reszta najemników odprawiała się przez parę
godzin. Sprawdzano ich w komputerach, pobierano odciski palców, telefonowano do różnych służb bez
końca.
Dante musiał mieć mocne wejścia - w sumie z plutonu cofnięto zaledwie cztery osoby i tylko jedną
aresztowano.
Wsiedli do promu A&A cholernie spóźnieni. Dante kląŁ Stewardessy sarkały. Inni pasażerowie grozili
windykacją swoich ubezpieczeń. Na szczęście kapitan miał trochę adrenaliny w żyłach i skrajem
korytarza zawiózł ich szybko na Beta3, orbitalną stację należącą do cywilnej sieci Crystal of America.
Tu już celniczka, gruba, wredna baba, potraktowała Toy inaczej niż na Ziemi.
- OK. Rozbierz się, łapy na głowę, nogi szeroko. Podeszła do dziewczyny, kiedy ta wykonała rozkaz. -
Ile masz lat?
- Dwadzieścia jeden, proszę pani.
- Nie opowiadaj mi tu bzdur! - rozszczekało się babsko w mundurze kontrolerów. - Wychowałam trzy
córki i wiem, że piersi mogą tak sterczeć tylko dziewczynie, która ma siedemnaście, osiemnaście lat.
- Nie wiem, czemu mi ciągle sterczą - mruknęła Toy. - No sterczą i już!
Babsko obeszło ją wokół. Sprawdziło czytnikiem tatuaże na karku i pupie.
- Aha... Prawdziwe! Cycki ci sterczą, bo jesteś znarkotyzowana na śmierć! - sprawdziła jej krew.
- Zero narkotyków? Jak to możliwe?
- Uwarunkowano mnie.
- I kto wywalił tyle forsy na takiego śmiecia jak ty? - Mój ojciec.
Babsko wzruszyło ramionami. A potem włożyło gumową rękawicę na prawą dłoń.
- Dobra. Siadaj tu i rozkracz się.
Toy wyszła z kontroli celnej, usiłując siłą woli pozbawić się rumieńców na twarzy.
Niepotrzebnie. Sądząc z wyglądu innych dziewczyn z oddziału, nie tylko jej sprawę potraktowano
"dogłębnie". Ale i tak im lepiej poszło niż mężczyznom. Drągal, który kazał jej "ćwiczyć mięśnie
pochwy" miał nawet podbite oko.
Ustawiono ich wszystkich pod ścianą, pobrano odciski palców i znowu zaczęła się męcząca
procedura sprawdzania w komputerach. Kilka godzin stania w rozkroku z łapskami opartymi o śliską,
plastikową powierzchnię, kiedy tak strasznie chciało się sikać... W końcu puścili ich. Tym razem nie
zatrzymano nikogo. Szlag... Wymęczono ich już na Ziemi, potem lot, teraz kontrola... Toy nie udało się
pierwszej dopaść toalety. Oddział kuksańcami zepchnął ją na sam koniec kolejki. Myślała, że zdechnie,
czekając. Nie da się przecież bardziej przycisnąć kolana do kolana.
Zaokrętowano ich na "Voyagera". Zasrane szczęście. Każdy miał swoją koję, ale toaleta była
tylko jedna. Toy usiłowała zasnąć, słuchając niewybrednych dowcipów oddziału, często kierowanych
zresztą pod jej adres. Wiedziała jedno. Bycie najemnikiem we współczesnym świecie to koszmar!
Przespała lądowanie na Księżycu. I chyba dobrze. Nie zdążyła się uczulić nas kolejne, stare
babsko, które nałożyło gumową rękawicę i rozkazało jej cichym głosem: "Usiądź tu i nóżki szeroko"...
Jezu! Sadystka. Co niby mogła przemycić przez poprzednie kontrole? No... mogła. Na przykład
ceramiczny granat. Ale przecież nie w pochwie. I tak powinna dziękować szczęściu. Ta ruda, LeMoy
Hutton, miała właśnie okres. Wyszła z kontroli zmieszana z błotem, zupełnie jakby ją ktoś obił po
mordzie i napluł. Traktowano ich jak bandyckie bydło. Mężczyźni tym razem trzymali się lepiej.
- Słyszałeś, co mu powiedziałem? Słyszałeś? - perorował jeden z najemników. - Nie będzie se gnój
bezkarnie grzebał w mojej dupie! Zaprowadzono ich do prywatnej części stacji będącej własnością
Moonsunga. Tylko Toy przewróciła się kilka razy, nie mogąc sobie poradzić z księżycową grawitacją.
Jednak nikt nawet się nie roześmiał. Wściekłość oddziału skupiała się chwilowo na kimś innym.
U Moonsunga dostali swój pierwszy prawdziwy posiłek. Pieprzone frytki, hamburgery i colę.
Ale i tak to było lepsze niż lepkie gówno, które mogli zećpać na "Voyagerze". Oddział sarkał, jedynie
Toy jadła z apetytem. LeMoy nie tknęła niczego. Jezu... Być na miejscu tego babska z kontroli i
8
widzieć panią Hutton z karabinem w rękach. Tak! Tak! Tak! ! ! Toy życzyła celniczce takiego widoku
z całego serca. Oddałaby wszystkie swoje pieniądze na amunicję dla rudej.
Potem rozdano im mundury. I zaczął się horror. Nikt najwyraźniej nie przewidział, że jeden
z żołnierzy może mieć metr sześćdziesiąt wzrostu i ważyć raptem czterdzieści pięć kilo. Oddział
rechotał, a nawet wył z okrutnej uciechy, kiedy Toy usiłowała przymierzyć najmniejsze spodnie i jakoś
w nich nie utonąć. LeMoy, sama wściekła, ucięła jej w końcu nogawki, tuż pod samymi kieszeniami na
udach i ścisnęła w pasie sznurkiem. Oryginalny pasek nie miał po prostu tylu dziurek, żeby można było
go zapiąć. Mundurowa bluza sięgała Toy do kolan. Nawet Dante się roześmiał. W zawinięty
kilkakrotnie rękaw mogłaby włożyć głowę...
- Ty! Pinokio! - ktoś zakpił. - Ale najgorsze dopiero przed tobą!
Miał rację. Żołnierze o mało się nie posikali ze śmiechu. Zaczęli przymierzać kombinezony próżniowe.
Jezu! Stary rosyjski sprzęt. Najłatwiej było to coś przemycić do bazy, bo był już na Księżycu, ale...
Chryste Panie! Najmniejszy kobiecy skafander dla rosyjskiego żołnierza przewidywał babę o wzroście
minimum metr osiemdziesiąt. Ja cię pieprzę - klęła Toy. - Czy wszystkie Rosjanki były takie duże???
Jak włożyła pancerną trumnę, to krok wraz z babską, przenośną toaletą, miała na wysokości kolan.
Nawet nie mogła się ruszyć. Pieprzone niskie sportsmenki!!! Wszelkie próby podniesienia tego sznur-
kami, szelkami i paskami spełzły na niczym. Wolała nie pamiętać uwag i "życzliwych" rad rzucanych
przez żołnierzy.
W końcu LeMoy zdenerwowała się wyraźnie.
- Ściągaj spodnie i majtki - przyniosła jej najmniejszy z męskich kombinezonów. - Jakby co... sikaj
wprost do skafandra.
- Jezu! Co???
Trzy skupione wokół baby, spocone już, bo same w próżniowych kombinezonach, rozebrały ją od pasa
w dół.
- Nic się nie stanie - jedna z dziewczyn, śliczna, ogolona na łyso Murzynka, pomagała jej wkładać
męski sprzęt. - Najwyżej będzie chlupotać w butach.
Mężczyźni wyli z radości. A kiedy przymocowała sobie okulary taśmą klejącą do skroni, o mało sami
się nie posikali.
Na szczęście rozdano im broń i to skierowało uwagę oddziału w inną stronę. Ueeee... Stare chińskie
P dwa zero zero jeden. Czyli kradziona technologia - tak po prawdzie, to ruskie kałachy z igłowymi
pociskami plus podwieszane granatniki Winchestera plus chińskie wykonawstwo całości. Humor
najemników zważył się momentalnie. Ciekawe, ile razy to gówno zatnie się przy pierwszej serii?
Dobrze, że przynajmniej oddano im odebraną jeszcze na Ziemi "broń własną". Chyba przyjechała
pocztą dyplomatyczną.
Dante kazał włożyć hełmy. Przez małą śluzę kolejno wyszli na zewnątrz. Toy miała wrażenie,
że się udusi. Coś było nie tak z ciśnieniem w jej skafandrze. Jezu... nie mogła rozpoznać rosyjskich
bukw na przyciskach. Zasrana cyrylica! Jak się zmniejsza ciśnienie? Nie mogła nawet zobaczyć
księżycowego krajobrazu, bo pociemniało jej w oczach. Na szczęście nie tylko ona miała takie kłopoty.
- Ty... - rozległo się w słuchawkach. - Czy "Da" to znaczy "tak", czy "nie"?
- A co przycisnąłeś?
- Nie wiem! Duszę się!
-Poliż przycisk "Escape" -poradził ktoś życzliwy. W próżniowym hełmie rzeczywiście jedyną metodą
włączenia czegokolwiek było polizanie odpowiedniego przycisku.
- A jak jest po rosyjsku "Escape"? - Pewnie "spierdalaj"!
- Nie lizać gnoje niczego! - rozpoznała głos Dantego. - Bo włączycie rakietowe silniki!
- Duszę się!
- Ja też - dodała nieśmiało Toy.
- To wojskowy skafander... - mruknęła jedna z kobiet. - Samo się po jakimś czasie wyreguluje...
- Pierdol się! - warknął któryś z mężczyzn. - Ty głupia kurwo! - Ja też się duszę - dodał ktoś inny.
- Nie szczekać już! - warknął Dante. - Przyzwyczaicie się.
9
- Zaraz poliżę przycisk "raspierdolic komandira" - zażartował ktoś, nieudolnie naśladując rosyjski
akcent.
- Gdzie masz taki przycisk??? - krzyknął ktoś bardziej zdesperowany. - W moim hełmie nie ma!!!
Najemnicy zaczęli się śmiać.
- Cisza radiowa, pajace!!! - zawył Dante.
Cisza zapanowała momentalnie. Pat Dante pakował ich grupkami na księżycowe łaziki. Ni cholery...
Łazik teoretycznie mieścił cztery osoby plus kierowcę. Praktycznie trzy. Podstawiono cztery łaziki,
więc brakowało minimum pięciu... Pluton przymocowywał się więc pasami do sprzętu, żeby nie zlecieć
na jakimś wyboju.
Toy bardzo chciała podziwiać nierealne obrazy innej planety. Po raz pierwszy w życiu była
gdzieś poza Ziemią. Tak prawdę mówiąc, po raz pierwszy była gdzieś poza Los Angeles. Ale nie
mogła niczego podziwiać. Po pierwsze, potworne ciśnienie w skafandrze wciskało jej oczy do środka
głowy i bolały ją uszy, a po drugie, zepsuła się osłona przeciwsłoneczna. Bała się lizać na oślep
oznaczone cyrylicą przyciski, więc całą podróż spędziła w kompletnych ciemnościach, ślepiąc oczy na
malutki monitor medyczny, który pulsował czerwienią, chcąc jej chyba pokazać, że nie jest dobrze.
Coś tam wypisywał po rosyjsku. Być może były to instrukcje, jak wziąć następny oddech. Ale kto by
go, gnoja, zrozumiał.
Myślała, że wytrzyma. Ale nie... Po raz pierwszy zsikała się w ósmej godzinie podróży. Po raz
drugi w czternastej. Chwilę później dotarli do bazy.
Jakoś w tłumie dotarła na oślep do ogromnej tym razem śluzy. O mało nie zsikała się po raz trzeci.
Tym razem z ulgi - ściągając hełm z głowy. Zerknęła tylko na przydzielone im pomieszczenia i
pobiegła szukać łazienki. Zamknęła i zablokowała drzwi, a potem:.. Wylazła nareszcie z tej żelaznej
dziewicy! Umyła się błyskawicznie, a potem przez godzinę czyściła i suszyła w środku swój skafander.
Wróciła do pomieszczeń plutonu tylko po to, żeby się dowiedzieć (rozkaz poparto palnięciem w
głowę), że ma przygotować gorący posiłek. Akurat! Znała się na gotowaniu tak samo jak na fizyce
teoretycznej. Stanęła nad malutką kuchenką bezradna, żadnych znormalizowanych racji nie było.
Otwierała więc konserwy i wrzucała do wielkiego gara. Jezus Maria! Gdzie można by się połączyć z
jakąś książką kucharską w sieci? Jednym uchem, drętwiejąc, słuchała zdawkowych uwag rzucanych
przez najemników.
- A pamiętasz tego naszego kucharza z Dai Lin? Położyłem mu łapsko na stole, urżnąłem jeden palec i
powiedziałem, że obetnę następny, za każdym razem jak da jeszcze raz ten syf, co gotował.
- Eeeeee... ja zrobiłem lepiej. Kwitliśmy pod Matabele trzy tygodnie... Nie? Podszedłem do kucharza,
wziąłem kombinerki i wyrwałem łosiowi dwa przednie zęby na żywca. Mówię, będzie ci się lepiej
pluło, mówię, bo to, co dajesz, mówię, to plwociny, mówię, ciulu jeden...
Jezus! Jezus... To tylko dowcipy, uspokajała samą siebie, choć sama w to nie wierzyła. Zaczęły jej się
trząść ręce. Zalała konserwy wodą i wsypała wszystkie przyprawy, jakie znalazła.
To coś było gotowe, jak sądziła, po pół godzinie. Owinęła gar szmatą i postawiła na stole. Lewą ręką
namacała Rugera w tylnej kieszeni.
- Dawaj, dawaj - wielki blondyn nalał sobie pierwszy. Machnął swoją olbrzymią łychą jak chochlą. -
Eeeee... Nawet da się zjeść...
- Dziwne jakieś - powiedziała LeMoy.
- To francuska kuchnia - skłamała Toy, trzymając już prawą dłoń na rękojeści Colta Springfielda.
- Uwielbiam francuską kuchnię! - Łysa Murzynka rzuciła się następna po swoją porcję. - O kurwa! -
przełknęła pierwszą łyżkę. - Świetne! To jest ten... ta no... De Voulangere ? Czy jakoś, kurwa, tak...
- Mhm - mruknęła ostrożnie Toy. Nie miała jeszcze pojęcia, jak to smakuje. Najemnicy jednak jedli
łapczywie. "Ekstra!", "Fajne!", "Może być..." - padały określenia konsumentów. "Dobra, Pinokio
będzie kucharzyć!"
Toy spróbowała na samym końcu. Choć jadła w życiu różne świństwa, usiłowała się nie
wyrzygać. Dojadła sucharami. Ciekawe, co ugotował facet, któremu wyrwano dwa przednie zęby
kombinerkami? Albo ten, któremu ucięto palec?
Potem poszli spać. Toy nie. Nie mogła. W ciasnym korytarzu dopadło ją dwóch najemników.
10
Miała już w dłoniach swojego Colta i Rugera, ale tamci byli szybsi. Po prostu unieśli ją w powietrzu,
trzymając za ręce tak, że majtała teraz bezradnie nogami.
- Ściągaj majteczki, dziecko - powiedział ten wyższy.
- Niby jak - dwuletnia praktyka w Sex Side nauczyła ją nie bać się mężczyzn. - Przecież trzymacie
mnie za łapy. Spojrzeli na siebie.
- Majtki mają gumkę - zakpiła. - Same nie spadną. Odebrali jej broń. Rozebrali. Rozkraczyli nawet.
- Odwalcie się! - to była LeMoy. Stała w korytarzu, ale nie miała żadnej broni w rękach.
- Daj mi choć jeden powód, żeby nie przelecieć tej pindy! - warknął wyższy z najemników.
- Służę - LeMoy uśmiechnęła się lekko. - Ta pinda ma w dłoni ceramiczny granat.
Obaj odruchowo odskoczyli.
- Nie zdetonuje... - powiedział niższy.
- Przekonaj się - szepnęła LeMoy. - Normalna czy wariatka? Ale jak wariatka...
...to wszystkich nas szlag trafi!
Obaj spojrzeli na siebie jeszcze raz. Potem na malutką dłoń trzymającą granat w ten sposób, że kciuk
był wsunięty w zawleczkę. Zwątpili.
- Szykuj się, mała - powiedział wyższy. - Jeszcze z tobą nie skończyliśmy!
Jednak odeszli stosunkowo spokojnie. Jeśli nie liczyć przekleństw.
- Dzięki - Toy wstała i włożyła spodnie. Podarte majtki wrzuciła do kosza.
- Nie ma za co - mruknęła LeMoy. - Nie chcę ginąć w próżni. - Fajna jesteś.
- Nie pierdol - LeMoy ruszyła w kierunku sypialni. - Musisz wiedzieć jedno. Jutro zacznie się dzień
sądu ostatecznego. Nikt nic nie wie, nie ma dla nas żadnych instrukcji, Dante wściekły jak zaraza...
Jutro nas przećwiczy tak, że lepiej było się nie rodzić. Wymyśl coś, kotek. Żeby uratować swoją
dupeńkę... ale tym razem od prawdziwego niebezpieczeństwa. Słuchaj... Dante cię jutro zabije nawet za
brudny zamek w karabinie.
LeMoy odeszła, kręcąc biodrami. Ciekawe, dlaczego jej nie chciał nikt zgwałcić? Była "swoja",
psiakrew! Nie to co obcy "Pinokio"... Szajs! Całe zajście odebrało Toy ochotę do spania. Musiała się
napić wódki. Wolałaby troszeczkę kokainy, ale Paul uwarunkował ją na sztywno. O mało nie umarła
po zabiegu tego pieprzonego lekarza. Zasrany "doktor Hollywood"! Na sam widok "twardych"
dostawała amoku rzygała, srała, wywracało ją na lewą stronę. O mamo... Troszeczkę kokainy bez
wymiotów... Mamo, proszę cię!
Przebrała się w swoje cywilne ciuchy i poszła do baru. Baza Moonsunga miała kilka poziomów
i kilka barów. Odlot. Prawdziwa ziemska restauracja z kelnerami we frakach. Toy zamówiła wódkę i o
mało jej nie skręciło przy rachunku, który usłużny lokaj przyniósł razem z kieliszkiem. Pięćdziesiąt
dolarów za pięćdziesiątkę??? Jezu Chryste!!! Jedna szósta jej tygodniówki. Teraz zrozumiała, dlaczego
nie ma tu żadnego z najemników.
Zdesperowana zamówiła piwo za trzydzieści dolców i zaczęła rozglądać się po sali. Paru
spitych inżynierów. Jakiś prezes albo ktoś, kto grał ważniaka przy kolacji, dwóch techników mażących
coś na serwetkach i stara prostytutka przystawiająca się właśnie do jakiegoś pilota. Wyraźnie nie szło
jej dzisiaj. Pilot zostawił ją po paru minutach z rachunkiem do zapłacenia.
Toy wzięła swoje piwo i przysiadła się do stolika tamtej. - Cześć.
- Lubisz dziewczynki, mała? - Nie. Jestem koleżanką po fachu.
- Chcesz mi zgarnąć klientów, pindo?
- Spadaj. Jestem "Krawężnikiem" z Sex Side...
Stara prostytutka wybałuszyła oczy. Pomacała jej kark, roześmiała się. - Ty... takie coś to robią w
każdym wesołym miasteczku. Pokaż dupę! Toy westchnęła. Przy tych wszystkich inżynierach,
technikach, przy panu Ważnym wypięła się nagle i zsunęła spodnie.
- Ja cię pieprzę - stara o mało nie zakrztusiła się własną śliną, widząc tatuaż Triad. - Jak przeżyłaś?
- Kwestia szczęścia, kotek - Toy ubrała się i usiadła na fotelu. - Zapłacę ten twój rachunek w zamian za
informacje.
- To jakieś sto pięćdziesiąt dolców, mała. Sram to! - Pomóż mi...
11
Stara uśmiechnęła się. Zapaliła papierosa. Potem drugiego i podała go Toy.
- Słuchaj Maluszek... Będziesz mi tu tyłkiem bruździć? - Nie.
- Okej. Idź do burdelu piętro wyżej, powołaj się na mnie i spytaj, która spała z kimś, kto coś wie -
uśmiechnęła się. - Powodzenia ,Maluszek!
- Dzięki za fajkę - Toy wstała szybko.
Zapłaciła za swoje trunki i wyszła na oświetlony rzęsiście korytarz. Bez trudu odnalazła windę. A
potem, piętro wyżej, luksusowy burdel. Zalogowała się na drzwiach jako klient i weszła do środka...
Takiego luksusu nie widziała na Ziemi.
- Panienko - od razu opadły ją ze trzy kurwy. - Panienka lubi dziewczyny?
- Chcę zobaczyć szefową. Od razu zmieniły ton.
- A legitymację masz, pindo? - Grzecznie pytam.
- Taaa... A konkretnie, kto pyta?
"Krawężnik", Sex Side, Hollywood, L.A., Kalifornia, USA. Prostytutki z burdelu były lepiej
przygotowane niż ta w barze. Jedna chwyciła ją za kark, druga sprawdziła czytnikiem jej tatuaże. Ten
na pupie też.
- Ja cię chrzanię - z bezbrzeżnym podziwem. - Autentyczny!!! Siksa z Triad? Jak przeżyłaś???
- Chcę gadać z szefową - powtórzyła Toy.
- Jezuuuuu... no pewnie. Siądź i napij się czegoś, siostro.
Tu przynajmniej nie kazano jej płacić. Napojono najlepszą whisky, jaką kiedykolwiek próbowała.
Dobrze, że Paul nie kazał uwarunkować jej na wódę i fajki. Tego już by chyba nie przeżyła. O mamo...
Tak strasznie chciała kokainy. Niestety... Wiedziała, że się zrzyga na sam widok. Trzeba było tkwić w
swoim biurze i olać te dziesięć tysięcy baksów. Miała odlot na sam widok naćpanych kurew. Cała się
trzęsła, telepało nią na wszystkie strony. Tak strasznie chciała. Troszeczkę kokainy. Troszeczkę... O tak
mało przecież prosi. W dziąsła! Proszę, Jezu, proszę!!! Ni cholery. Jakaś dziewczyna widząc, co się
dzieje podetknęła jej biały proszek, a Toy momentalnie zwymiotowała we własne, złożone dłonie.
Pobiegła do ubikacji.
Kiedy wróciła, już umyta, burdelmama tkwiła na posterunku przy barze.
- Jesteś uwarunkowana? - wyglądała na ubawioną. - Mhm.
- Kto na ciebie wywalił tyle forsy? - Mniejsza z tym.
- Dobra, rozbieraj się do goła, wkładaj buty na obcasach... - burdelmama wyglądała na zachwyconą
nowym nabytkiem. - Zobaczę, co mogę dla ciebie zrobić.
- Nie przyszłam w sprawie pracy. - A po co.
- Jakby tu powiedzieć? Chcę się czegoś dowiedzieć...
Burdelmama uśmiechnęła się lekko. Wśród kurew hierarchia była bardziej ścisła niż w wojsku.
Ta stara w klasycznej armii byłaby już pułkownikiem. Toy zaledwie sierżantem. Ale... Toy, po swojej
służbie w Triadach, byłaby sierżantem elitarnych jednostek spadochronowych. Kimś, kto brał udział w
prawdziwym boju. Starszym sierżantem sztabowym, mającym za sobą dwa lata służby na prawdziwym
froncie, w ogniu dział przeciwnika, pod prysznicem ich karabinów maszynowych, wśród oparów
napalmu, w promieniowaniu bomb atomowych... w przeciwieństwie do pułkownika, który dotąd tylko
grzał stołek w sztabie.
Burdelmama wydęła wargi.
- Pytaj, o co chcesz, dziecko - uśmiechnęła się ciepło. - My dla ciebie nawet w ogień...
- Przysłano do Moonsunga pluton najemników. Nikt nie wie, po co, co mają robić...
Burdelmama uśmiechnęła się naprawdę miło.
- Którą rżnął jakiś wysoko postawiony inżynierek z bazy? - szepnęła do swoich pracownic.
- Tally-Ho! - zaraportowała najbliższa prostytutka.
- Idź dziecko tam, na koniec korytarza-zasalutowała młodemu sierżantowi. Dowiesz się, czego chcesz.
Toy skinęła głową. Boże! Ta piekielna organizacja działała wszędzie. Na Ziemi, na Księżycu,
wszędzie. Jako kurwa Triad, jako straceniec, "Krawężnik" z Sex Side, miała wgląd we wszystko, w co
tylko chciała mieć wgląd... Sierżant elitarnych jednostek spadochronowych... Komandos, który cudem
12
przeżył jatkę na polu bitwy. Desperado, przed którym cofały się nawet diabły. Była "swoja" dla
wszystkich kurew we wszechświecie. Była "ich". Była "rekomendowana" przez samobójcze tatuaże.
Jak kamikaze w japońskiej armii. Tu była kimś. Dwa lata w Sex Side, dwa lata jako niewolnica Triad.
Dwa lata służby liniowej - to było coś więcej niż "pułkownik" dekujący się na tyłach! To było
naprawdę coś. Prostytutki rozstępowały się przed nią z szacunkiem, kiedy szła w kierunku korytarza.
Jakby tylko potrafiły, salutowałyby jej z całą pewnością. Liniowy sierżant! Jezu!!! Z Sex Side! Zabójca
diabła. "Nieustraszony pogromca wampirów". Który cudem jeszcze żyje...
- Tally-Ho - zawołała Toy. Otworzyły się najbliższe drzwi. - Chodź.
Rosła blondynka o niebieskich oczach zaprosiła ją do swojego pokoju. Ksywa idealnie
pasowała do dziewczyny. Wyglądała na taką, która może ruszać tylko do ataku; zwarta, gibka, śliczna,
energiczna, mało inteligentna. Była ucieleśnieniem faszystowskich bogów wojny.
- Tally-Ho Vixen - przedstawiła się nazwiskiem, co wśród prostytutek stanowiło wyjątek.
- Toy Iceberg - zrewanżowała się. - Jesteś Szwedką?
- Żydówką- powiedziała blond piękność z niebieskimi oczami. Żywe wcielenie faszystowskich
Bogów... zaiste!
- Mam mały problem...
- Nie przespałabyś się ze mną, malutki "Krawężniczku"? – spytała Vixen. Była naprawdę śliczna.
- Przecież musiałaś spać z koleżankami w Sex Side...
- W pewnym sensie. Po służbie skuwano nam ręce z tyłu, zakładano kneble i narkotyzowano do oporu.
Musiałyśmy spać na brzuchach w dzień, bo wiesz... Żeby widać było łapska, czy niczego nie knują -
uśmiechnęła się smutno. - Spałam z koleżankami w jednym łóżku, ale... nawalona jak szlag. Do
niczego nie doszło, kotek.
Jezu... Sława liniowego sierżanta! To po prostu było coś! Baba, która przeżyła dwa lata w Sex
Side... Tally-Ho tylko przygryzła wargi w niemym podziwie.
- Co chcesz wiedzieć, kocurku? Wszystko ci wyśpiewam. -Przysłano tu pluton najemników. Po co? Co
mają zrobić? Kto za tym stoi?
- Firma Moonsung. Wszyscy mają zginąć. - Tally-Ho była szczera do bólu. - Afera jak szlag. Dziesięć
lat temu Moonsung wysłał monstrualną kapsułę do badania innych gwiazd. Przeraźliwie wielki walec z
kosmonautami, którzy po kilkudziesięciu pokoleniach mieli dotrzeć do jakiejś gwiazdy... Ale coś
poszło nie tak. Potworny pojazd miał się pojawić za tysiąc lat albo i więcej. Nie wiem... Moonsung
władował w to ponad połowę swojego budżetu. A tu nagle suprajz, suprajz... kapsuła nagle pojawiła się
na czytnikach... parę miesięcy temu. A przecież nie mogła wrócić sama z siebie, bo nie miała paliwa,
żeby zawrócić w próżni. Mogła tylko okrążyć docelową gwiazdę i bzzzzzz, nazad. Ale po tysiącu lat.
Oni zamontowali tam jakieś sprytne urządzenie. Zanim Vega nie wpadnie w sidła ziemskich radarów,
zgłosi się na monitorach Moonsunga. Suprajz! Sorry for dilej! To kurestwo właśnie się zgłosiło.
- Co???
- To wraca, kotek! Ledwie wyruszyło na tysiącletnią misję... To wraca. To gówno jest tuż obok. I te
swołocze z Moonsunga nie wiedzą, co robić. Wynajęli najemników. Jakby było bardzo źle, najemnicy
rozpieprzą to, co jest w środku. A potem do piachu. Ale jakby nie było tak bardzo źle... Jakby się
okazało, że jakąś nową technologię zyskaliśmy, coś, co pozwala na przykład wracać z tysiącletniej
misji po dziesięciu latach, to wtedy... rozda się ordery, a firma Moonsung położy łapsko na technologii.
Głównie chodzi o to, żeby zobaczyć, co w środku, zanim nie złapią kurestwa ziemskie radary. A
naprawdę to trzeba przejąć to nielegalne urządzenie Moonsunga, które ostrzega o szybszym powrocie i
sprawdzić, co się właściwie stało. Jak będzie OK, rozda się ordery. Jak nie, wszyscy do piachu...
Poniała, kotek?
- Poniała. Dzięki, lalka.
- Weź nie pierdol. Prześpisz się ze mną, kotek, czy nie?
- Na razie nie. Ale nie wykluczam tej perspektywy na przyszłość...
- Co teraz robisz kotek? Naprawdę nie chciałabyś paru babskich numerów?
- Kurde... Nigdy nie spałam z kobietą. Ale... Fajna jesteś. Vixen przymrużyła oczy.
- Krawężniczku... Ty jesteś fajna... Zrobiłabym dla ciebie dużo więcej niż ta garść informacji od
13
baranów, którzy mnie mieli...
Toy uśmiechnęła się.
- Tally-Ho... jesteś naprawdę fajna! "Krawężnik"... nigdy nie spałaś z kobietą? - Nie.
- Ja cię... Kim teraz jesteś?- Prywatnym detektywem. A chwilowo najemnikiem. - Ale ci zazdroszczę.
- Nie wygłupiaj się. Chyba, że lubisz kocie konserwy. Żarłaś kiedyś coś takiego?
- Nie. Ale zżarłabym nawet gówno, żeby być najemnikiem. Toy przygryzła wargi.
- A jakby cię gwałcili... też byś chciała?
- Ryzyko zawodowe, kotek. Dla mnie nie pierwszyzna. - Tally-Ho... Lubię cię, małpo.
- Ja też cię lubię, "Krawężnik"... Weź mnie do swojej firmy, jak się tylko zwolni jakieś miejsce.
- Masz jak w banku.
- No to ekstra... Przynajmniej jakaś perspektywa. - Tam nie będziesz zarabiać paru setek dziennie...
- Te kocie konserwy... Nie mogą być trujące. Przecież koty to jedzą.
Dante wył. Dokładnie tak, jak przewidziała LeMoy. Nikt niczego nie wiedział, nie było
żadnych instrukcji, dowódcę najemników rozsadzało. Dostało się wszystkitm. Za wszystko. Zdawało
się, że nie można wymyślić zbyt ciężkich kar w pomieszczeniami mniejszym od psiej budy, wypeł-
nionym w dodatku przez trzydzieści osób. Można było. Dante to potrafił. Toy czekała cierpliwie, aż
złość szefa wyleje się na nią.
- Ty głupia krowo!!! -- ryknął wreszcie stając przed dziewczyną. - Karabin wyczyszczony? Zaraz
sprawdzimy. Coś robiła od wczoraj? Dłubałaś w nosie?
- Dowiedziałam się wszystkiego -- mruknęła. - Co??? - dał się zaskoczyć. - Co?
- Wiem, po co tu jesteśmy.
Najemnicy spojrzeli na nią zszokowani. Dante pokazał, że jest fachowcem. Uspokoił się
momentalnie. Usiadł w jedynym fotelu.
- Mów.
- Firma Moonsung wysłała monstrualną, „pokoleniową” kapsułę do jakiejś tam gwiazdy. Miała wrócić
po tysiącu lat. Po cichu, w tajemnicy przed rządem zamontowali tam jednak takie sprytne urządzenie.
Maciupeńki komputerek, który powie Moonsungowi, że coś jest nie tak jak być powinno, zanim
jeszcze dowie się reszta świata. Kapsuła wystartowała ledwie dziesięć lat temu, ale to sprytne małe coś
poinformowało firmę Moonsung, że już wraca!
- Co?
- Wraca. Choć nie mogła zawrócić sama w przestrzeni, to jednak już jest z powrotem. Po tysiąć letniej
podróży.
- Jezu... Jak to możliwe? - Nie znam się na fizyce. - Po co my jesteśmy?
- Mamy polecieć do powracającej "Vegi", zanim znajdzie się w zasięgu ziemskich radarów. Mamy
zobaczyć, co się stało. Jak będzie bardzo źle, to rozpieprzymy wszystko, co jest w środku. A potem nas
zlikwidują -uśmiechnęła się, czekając na efekt swych słów, ale na twarzy żadnego z najemników nie
drgnął nawet mięsień.
- A jak będzie OK? - spytał Dante spokojnie.
- Wtedy firma sypnie forsą, żeby nas uciszyć kulturalnie. I położy łapy na nowej technologii.
- Dlaczego najemnicy? Dlaczego nie wojsko?
- Odpowiedź jest prosta. Moonsung bardzo nie chce, żeby rząd się dowiedział, że umieścili tam to
małe, prywatne, sprytne gówienko, które pozwala im wiedzieć o czymś szybciej niż Stanom
Zjednoczonym Ameryki Północnej - znowu się uśmiechnęła. - Mamy zdemontować to cudo i grzecznie
dostarczyć tutaj. A potem zapominamy o sprawie nakarmieni pieniędzmi, albo też odpoczywając
wiecznie dwa metry pod księżycowym gruntem. Zależy, co się okaże...
Dante zapalił papierosa. - Daj mi też - poprosiła. Dał. Najemnicy skamienieli. LeMoy warknęła.
- Czemu nie powiedziałeś, że to twój pies??? - wskazała na Toy.
- Właśnie - ktoś podniósł się również. - Czemu nie powiedziałeś, że to twój pies???
14
- Tośmy się zachowali jak durnie... - mruknął jeden z jej wczorajszych, niedoszłych gwałcicieli. -
Sorry, mała.
- Coście jej zrobili? - zainteresował się Dante.
- Nic. Miała granat - wyższy z niedoszłych gwałcicieli podał Toy swoje ogromne łapsko. - Jestem "Hot
Dog" Christiansen - powiedział. - Ten drugi idiota to "Yellow" Vaskov. Jeszcze raz sorry.
- Nie ma sprawy.
Reszta najemników też zaczęła przedstawiać się kolejno. Zdaje się, że nareszcie została
zaakceptowana.
Toy nachyliła się do LeMoy i spytała szeptem: - Co to jest "pies"?
- Zwiadowca szczególnego przeznaczenia. - Zwiadowca? O takim wyglądzie jak mój? LeMoy
wzruszyła ramionami.
- Wy, psy, zawsze wyglądacie dziwnie - splunęła od niechcenia na ziemię. - Pamiętam jednego psa
spod Rocketfield IV... Wyglądał jak mongoł. W sensie choroby, a nie narodowości. Kompletny kretyn.
A jak nas chcieli uwalić, wyprowadził cały oddział. Psy zawsze są dziwne - powtórzyła.
- Dobra - ziewnęła ta śliczna, łysa Murzynka, Bett "Mobutu" Harris. - Skoro nas mają ubić, to można
się przespać...
- Taaaaa... Kar już nie będzie – „Hot Dog” przyjacielsko uderzył Toy w głowę. - Dzięki piesek.
* * *
Kwitnęli w bazie jeszcze dwie doby. Toy powróciła do zawodu kucharza, choć po awansie na
psa nikt tego od niej nie wymagał. Kiedy jednak obiad zrobiła druga Murzynka w oddziale, "Bokassa"
Winter, zrozumiała dlaczego komuś wyrwano za to dwa zęby, a komu innemu ucięto palec. Bokassie
niczego nie obcięto ani nie wyrwano, bo całe pół dnia siedziała zamknięta w szafie, krzycząc, że
wypruje z kałacha do każdego, kto otworzy drzwi. Były pomysły, żeby obłożyć szafę materacami i
podpalić albo owinąć folią i wpuścić tam gaz, ale... Toy uratowała tamtej życie, mówiąc, że dobra, że
zrobi następny posiłek. Nie podejrzewała siebie o taki samorodny talent, ale to było korzystne.
Wieczorem Winter, kiedy już odważyła się wyjść z szafy, wsunęła jej do plecaka karton fajek.
Następnego dnia dostała od oddziału sześciopak piwa.
Życie w bazie mogło być fajne, skoro już nikt nie chciał z niej zedrzeć spodni w barwy
ochronne z uciętymi nogawkami i przelecieć w ciemnym korytarzu. Piła to swoje piwo, ćmiła
papierosa i usiłowała nie myśleć o kokainie. Na szczęście najemnicy lubili opowiadać o swoich
przeszłych przewagach. Jeśli tylko ignorowało się inwektywy zastępujące co drugie słowo, jeśli się nie
wierzyło, że jedną serią można załatwić czterdziestu ludzi i że szturmowy helikopter jest niczym, w
porównaniu z saperską łopatką, to można było z tych mętnych opowieści wyłowić jakiś cień prawdy.
Na trzeci dzień przyszedł do nich "pan Bron". Firma Moonsung mogła wymyślić coś bardziej
oryginalnego. Choćby "pana Smitha". Zobaczyli też trzech inżynierów. Wyjaśniono im oględnie, że
mają lecieć w daleką przestrzeń, przejąć "duży obiekt". O szczegółach akcji dowiedzą się, "jeśli zajdzie
taka konieczność".
Najemnicy śmiali się ukradkiem, szturchając Toy. Niestety... Znowu musieli nałożyć te
pieprzone, ruskie skafandry. Załadowano ich do malutkiego, wojskowego transportera z demobilu --
ten rzęch musiał chyba pamiętać czasy Neila Armstronga. "Złomowisko", jak błyskawicznie ochrzcili
to coś żołnierze, podczepiono do układu pędnego supernowoczesnego Centaura V. Bosko. Cud, że
całość nie rozleciała się przy starcie. Ale przyspieszenie mieli makabryczne. Toy, która zachlapała
krwią z nosa szybkę swojego hełmu, należała jedynie do osób "średnio poszkodowanych".
W drodze "wyjątkowej łaski i dnia litości dla zwierząt", jak się wyraził Dante, pozwolono jej nawet
zdjąć skafander i skorzystać z próżniowej toalety w transporterze. Pozostali mogli jedynie zdjąć hełmy.
To był czysty koszmar. Inżynierowie klęli na czym świat stoi. Ich pojazd z klocków to właściwie
monstrualny zbiornik paliwa z przyczepionym mikroskopijnym silnikiem Centaura i dospawanym,
jeszcze mniejszym "Złomowiskiem". Tym się nie dało praktycznie kierować. Dysze tego cuda warszta-
towej improwizacji nie tkwiły na osi, tylko z boku i trzeba je było przekosić. Ale w tym położeniu
grzały zbiornik z paliwem, który w każdej chwili mógł się zamienić w dość dużą kulę ognia.
15
Inżynierowie już pod koniec pierwszego dnia po prostu wyli, usiłując manewrować. Jedynie ciągłe
przyspieszanie wychodziło im dobrze.
Nocy, która potem nastąpiła, właściwie nie można opisać. Nad ranem zaczęli się
przyzwyczajać. Nikt nie spał. To zresztą było niemożliwe na drucianych ławeczkach "Złomowiska", do
których przypięli się pasami, żeby nie połamać kończyn. Potem Toy niewiele już pamiętała. Może za-
padała w krótkie drzemki, a może to były tylko omdlenia... Na pewno majaczyła, bo Yellow krzyczał,
żeby przestała nazywać go alfonsem. Coś kupowała od LeMoy, bo pamiętała jak przez mgłę, że
Hutton, kiedy już przestała wymiotować do plastikowego woreczka, powiedziała, że OK, przywiezie
towar we wskazane miejsce, jak tylko znajdą się z powrotem na Ziemi. Hot Dog chyba miał wódkę, ale
nie chciał się podzielić i ktoś go walnął kawałkiem ławki. A może jej się tylko śniło? Sen czy jawa
najemnika... to była jedna wielka czarna rozpacz.
Potem nastąpiła chwila nieważkości. A potem... hamowanie. Naprawdę niewiele pamiętała. Nie miała
pojęcia nawet, jak długo lecieli. Musiała coś jeść w trakcie podróży, bo stwierdziła nagle, że cały przód
kombinezonu ma pochlapany dość miło pachnącą, spożywczą papką.
Kiedy dotarli do celu, Dante pozwolił im się wyspać. Całe pięć godzin w nieważkości.
Lewitowali więc, zderzając się nawzajem we wnętrzu "Złomowiska". Nie tylko Toy miała koszmary.
Co chwilę ktoś wierzgał nagle, kopał lub krzyczał, budząc pozostałych.
Toy miała wrażenie, że spuchła jej głowa, a pod oczami wyrosły szypułki. Nigdy nie była
zdeklarowaną pacyfistką, ale też za żadne skarby nie była militarystką. Teraz jednak, czując totalne
zmęczenie, wypluta do granic możliwości, w zepsutym, pomazanym jej własną krwią, niskim
skafandrze, troszeczkę rozumiała morderców z My Lai. Jakby jej teraz, w tym stanie, kazali iść
pacyfikować jakąś wieś, to by poszła. Normalnie wykonałaby rozkaz, byleby tylko móc potem położyć
się w łóżku, móc coś zjeść bez wymiotów, móc się umyć, móc opanować strach. Żeby jej tylko tak nie
drżały ręce, żeby nie szczękały zęby, żeby z całych sił nie musiała zaciskać pośladków. Żeby móc coś
zobaczyć, mimo piekących oczu...
Kazano im włożyć hełmy i uszczelnić skafandry. Ktoś otworzył drzwi "Złomowiska". Nie było
żadnej śluzy. Powietrze uciekło momentalnie. Przyczepiono ich do liny ciągniętej przez skuter. Czuła,
że na pewno się zaziębi. Była cała spocona, nie działał regulator temperatury, a skafander znowu
przywalił jakieś straszne ciśnienie wewnątrz. Miała zepsutą osłonę przeciwsłoneczną, co oszczędziło
jej przynajmniej widoku "kompletnej pustki, gdzie jedyną znajomą rzeczą było słońce", jak ktoś ładnie
powiedział. Nie widziała też gigantycznej, wirującej powoli konstrukcji przed nimi. Nie mogła
oddychać normalnie, jej kałach chyba przerzynał właśnie linę łączącą ją ze skuterem, trzęsła się cała ze
strachu, zimna i niewyspania. I to ma być życie żołnierza? A gdzie zatykanie flagi na Okinawie???
- Kurwa! - jęknęła.
- Nie szczekać w słuchawki! - ryknął Dante.
- No, ale mała ma rację - dodał ktoś zmęczonym głosem. - Cisza radiowa!
Skuter w coś rąbnął. O Matko Boska! Trzydzieści osób na linie przypieprzyło kolejno w metalową
powierzchnię. Bum, bum, bum... Toy tylko cudem się nie zsikała.
- Dokujemy - mruknął jakiś inżynier.
Szyba! Szyba w jej hełmie! Pękła!!! Jezu, nie... To tylko ta jej pieprzona osłona przeciwsłoneczna. Ale
przez szparę przynajmniej coś widziała. Nie mogła opanować szybkiego oddechu. Nie była jedyna.
Degradator w słuchawkach nie był nastawiony na oddechy i słyszała cały oddział. Bardzo pocieszające.
A szczególnie, jak jakiś dowcipniś ryknął nagle na cały głos: "Uuuuuuuuuuuuuuu!!!" O mało nie
zsikała się ze strachu po raz drugi. Dante sklął idiotę. Nie tylko on... Ktoś chichotał, bo dowcip wydał
mu się całkiem, całkiem, ktoś beknął głośno.
- Cisza radiowa.
Tylko ten, co chichotał nie mógł się uspokoić. Toy o mało co nie dołączyła do niego, bo nagle,
zupełnie irracjonalne wydało jej się strasznie śmieszne, że ktoś ryknął: "Uuuu!!!" w chwilę potem;
kiedy wszyscy przyładowali hełmami w stalową płytę w kompletnej próżni.
- Stul pysk! - warknął Dante
Tamten przestał. W tym momencie Toy ryknęła histerycznym śmiechem. Pociągnęła za sobą jeszcze
dwie osoby.
16
- Zaraz będzie wam mniej wesoło...
Lina szarpnęła nagle i zaczęła ich gdzieś ciągnąć.
- O mamo - jęknęła jedna z dziewczyn. - Ta pieprzona ruska toaleta w skafandrze...
- Co?
- Właśnie pozbawiła mnie dziewictwa! Ludzie zaczęli wyć ze śmiechu.
- Stulić pyski, bo powyłączam radia! - Zesrałem się - wyznał ktoś nagle.-- To się ciesz! - warknęła Toy,
usiłując nie szczękać za głośno zębami. - Ja nie mogę!
- Ja też bym chciał. Ale nic nie jadłem przez całą podróż...
- Koniec łączności - Dante wyłączył im radia. Szkoda... Jeszcze tyle wrażeń z doznań fizjologicznych
było przed nimi.
Toy miała ściskoszczęk. Nie mogła otworzyć ust. Jeszcze i to? Walnęła w coś butlami ze sprężonym
powietrzem. To też? Zawirowała nagle na linie i jeszcze raz przypieprzyła hełmem w coś metalowego.
Słuchawki zawyły nagle w jakimś sprzężeniu. Ale gwizd! Straciła słuch? Nie, nie... przestały... Coś
ćwierkało w komputerze, ale nie mogła zrozumieć cyrylicy na ekranie. Powiększająca się szczelina w
osłonie przeciwsłonecznej... A pierdolić! To przecież tylko osłona. Co tak mruga na ikonie oznaczają-
cej butle z tlenem? Pulsujące, czerwone światło na monitorze na pewno oznaczało, że wszystko jest
OK. Jezuuuuuu!!!! Ja chcę do domu!!! Mamo, ratuj...
Nie, nie... Spokojnie. Wszystko w porządku. Zdezelowany ruski skafander działał przecież równie
sprawnie jak... jak... Jak elektrownia w Czernobylu! Zaraz. No przecież to się nie może rozpaść od byle
uderzenia. Mamo! Boże! No zresztą, niech którekolwiek z was wyciągnie mnie z tego gówna.
Ktoś chwycił ją w ramiona. Mama? Czy Bóg? Sekundę, sekundę... Mama nie żyje, a Boga nie ma.
Teraz łatwiej uwierzyć, bo ktoś już ją trzymał. Wciągnęli ją do jakiegoś ciemnego pomieszczenia.
Przez szczelinę w osłonie widziała światła latarek i szron osiadający na szybie hełmu. Dante włączył
radia.
- Ja cię...
- Czy to się da zamknąć?
- Żeby wszystkich oficerów przesrało przez oczy!!! - Jakie masz ciśnienie na zewnętrznej?
- W moim skafandrze jest pełno wody. - Powiedz "Bul bul bul"...
- Cisza radiowa, pajace!
- Mamo... - to była Toy. Na szczęście szeptem, więc może nie rozpoznali.
Inżynierom udało się jakoś zamknąć tysiącletnią klapę. Ktoś zapalił racę i znowu wszyscy zaczęli kląć
porażeni nadmiarem światła. Na szczęście Toy miała zepsutą osłonę na hełmie i nie oślepła.
- Dobra - rozległ się głos Dantego. - Ściągać garnki z głów. - Ja cię... jesteś pewny, że to tlen?
- Zaraz się przekonasz.
Toy rozszczelniła skafander i zdjęła hełm bez dalszych wezwań. Było jej już wszystko jedno. Słyszała
syk wyrównywaczy wokół. Mroźne powietrze momentalnie skleiło jej powieki. Usiłowała rozetrzeć
oczy rękami i połamała sobie rzęsy. Włożyła okulary, które szybko przymarzły jej do uszu. Szlag! I w
dodatku zaparowały. Zaczęła drżeć jeszcze mocniej. Raca przygasła. Znowu widziała niewyraźne
światła latarek.
- Rozbierać się, małpy! Zaczęli ściągać skafandry. - O Jezu, jak zimno!
- Ma któryś wódę?
Dante o mało nie eksplodował.
- Hot Dog, Slade, Caddilac, na szpicę! Mobutu, Greenic, Maiden osłona. Bokassa, Chrustschov, Winni
Winni osłaniać nam tyłki! Do przodu, śmiecie zasrane! No co jest, gnoje? Clash! Oouroo! Chciałbym
mieć erkaemy trochę bardziej wysunięte. Jeśli, oczywiście nie są za ciężkie. Jeśli łaska... Jeśli mogę
was uprzejmie prosić o ruszenie dupska!
Oddział ruszył momentalnie dość wąskim, ciemnym korytarzem. - Coffee? Piłeś?
Rosły najemnik zaprzeczył ruchem głowy.
- Maybe Not? Co z twoją latarką, pindo? Nie sprawdziłaś przed wyjściem? Nie chciało się zerknąć na
własny sprzęt? - Dante nagle ryknął głośniej. - Winni Winni! Jeszcze raz mi się potkniesz, to w ryj.
17
Czyżbyś nie spał dobrze ostatnio?
Winni Winni powiedział bez głosu, samymi wargami: "Pierdol się!" LeMoy ryknęła śmiechem.
Oddział zatrzymał się przed wąskim tunelem prowadzącym do góry. Hot Dog przybiegł z meldunkiem.
- Caddilac melduje, że tam u góry jest siatka, folia i jakieś gówno! - Kał? - spytał jeden z inżynierów. -
Ktoś tam defekował?
- Nie sądzę - mruknął Dante. - Oni tak mówią na wszystko, czego nie są w stanie określić innymi
słowami.
Po chwili przybiegł Slade.
- Caddilac mówi, żeby przysłać psa! Wygrzebał dziurę, ale za wąska. - No, co tak stoisz? - ryknął
Dante na Toy. - Zapierdalaj żołnierzu! Skołowana dziewczyna pobiegła od razu. Z trudem minęła
Clasha, który ledwie mógł zrobić jej przejście. Drągala po prostu zablokowało ze sprzętem w ciasnocie.
Dalej było trochę luźniej. Wbiegła na górę po wąskich schodkach i zobaczyła Caddilaca, całego
obsypanego ziemią.
- Tędy spływała woda - wskazał na pordzewiałą wyrwę w suficie. -- Podsadzę cię.
Zabrał jej chińskiego kałasznikowa i okulary. - Hej! Bez tego jestem prawie ślepa!
- Jak każdy zwykły kret - mruknął obojętnie. - Widać do czołgania się w ziemi to zupełnie
niepotrzebne...
Owinął okulary w chustkę i włożył do wewnętrznej kieszeni jej kurtki. Do lewego przedramienia
przykleił jej taśmą mały pistolet z prezerwatywą naciągniętą na lufę, a do prawej dłoni wetknął
saperską łopatkę.
- Teraz słuchaj. Szlag wie, co tam można napotkać. Przeciskając się pod ziemią będziesz prawie
bezbronna. Ale pokażę ci taki fajny sposób, który poznałem podczas wojny w bunkrach.
Wyjął z kieszeni granat, odbezpieczył i włożył jej do ust. O mało nie zemdlała.
- Trzymaj mocno łyżkę! - ostrzegł - Słuchaj, nie wiadomo, co tam spotkasz pod ziemią. A tak,
wystarczy, że wyplujesz! - uśmiechnął się radośnie.
Jej oczy wyrażały nieme pytanie.
- No tak... - przyznał - Ty też wtedy zginiesz. No, ale lepiej chyba zginąć od razu, niż żeby na przykład
coś cię tam powoli zjadało żywcem. Nie?
Drżącą ręką roztarła pot na czole. Gestami spytała, co ma zrobić z granatem, jak już będzie na górze.
Wyjaśnił, że ma po prostu wypluć i odrzucić daleko. "A jak tam będą jacyś ludzie?" - Jezu, jak ciężko
rozmawia się samymi gestami. Caddilac jednak zrozumiał.
- Będą mieć pecha - uśmiechnął się lekko.
Obwiązał ją w pasie liną, chwycił leciutko i wepchnął do dziury w suficie. Dłuższą chwilę nie mogła
złapać punktu oparcia. Potem wbiła łopatkę. Najemnik na dole popchnął ją jeszcze trochę. Dalej jego
ręce nie sięgały. Musiała się czołgać wąziutką szczeliną wyżłobioną przez wodę. Ataki klaustrofobii
następowały jeden za drugim. Miała wrażenie, że się dusi. Jednak... Jednak pomysł z granatem był
świetny. Nie, żeby mogła się obronić przed czymkolwiek, ale to odbezpieczone coś w ustach zde-
cydowanie dodawało jej motywacji do dalszej drogi. Parła do przodu po omacku, jak prawdziwy kret
właściwie, z zamkniętymi oczami, usiłując rozkopać co węższe miejsca albo przecisnąć się przy użyciu
siły woli. Na szczęście warstwa ziemi i skał nie była gruba. Najpierw poczuła przypływ ciepłego
powietrza, a potem udało jej się przebić głową warstwę zaschłego błota. Zamknęła oczy, wypluła
granat na dłoń i odrzuciła, chowając się na powrót w dziurze. Sekundę po eksplozji, wypluwając nad-
miar śliny, wyczołgała się na zewnątrz, odkleiła pistolet z przedramienia, zębami zerwała
prezerwatywę z lufy i zarepetowała. Potem włożyła okulary.
Znajdowała się na dnie jakiegoś wyschniętego bajora. Wokół mgła, trawa, jakieś krzaki i drzewa.
Zerknęła do góry. O mamo... Czy rzeka może płynąć nad głową???
-W porządku Toy? - usłyszała w słuchawkach. Podgięła mikrofon do ust.
- OK.
- Pytam, czy teren czysty!
Spojrzała na swój ubłocony mundur. Pewnie im chodziło, czy są tu wokół jacyś ludzie. Z tego, co
widziała, nie było.
18
- Czysty - zameldowała. -- To ciągnij linę.
Rozwiązała grube sploty z pasa i zaczęła ciągnąć. Co chwilę się blokowało. Tamci z dołu musieli
"kontr ciągnąć", potem znowu ona. Trwało jakiś kwadrans, zanim zobaczyła swój automat w foliowym
worku.
- Już? - usłyszała w słuchawkach. - Już.
- Dobra, weź broń i spadaj na 5to kroków. Do liny przywiązaliśmy ładunki wybuchowe.
Błyskawicznie rozerwała worek, wyszarpnęła swój automat i runęła biegiem do ucieczki. Świnie. Nie
wiadomo, o jaką szybkość ją podejrzewali, ale nie zdążyła przebiec nawet połowy dystansu, kiedy
eksplozja za jej plecami wyrzuciła w górę zwały ziemi. Zaczęła kląć, a potem wróciła do krateru na
środku bajora. Caddilac wspinał się właśnie po metalowej rurze.
- No - ryknął na jej widok. -- Teren zabezpieczaj, sikso!
- Te wszystkie psy... - westchnęła Mobutu, tuż za nim. - Są jakieś dziwne, nie?
- No! - warknął Oouroo, nie mogąc poradzić sobie z erkaemem na śliskiej rurze. - Maybe Not?
Pamiętasz tego psa spod... - nagle Oouroo osunął się na rurze, zwalając Maybe Not, która wspinała się
za nim.
- Daj se spokój ze wspominkami! -- kobieta klęła, masując plecy. - Ale on walił owce!
- A ja mam okres i ktoś mi każe wspinać się z toną sprzętu na plecach... Oouroo, wpierniczę ci bagnet
w dupę, co?
- Spadaj, Maybe Not!!! - erkaemista zaczął jednak wspinać się szybciej. - A pamiętasz, jak facet
załatwił tego szefa brygady...
Przerwał nagle, bo był już na powierzchni Toy przystawiła mu do skroni lufę Colta Springfielda.
- Nigdy w życiu nie waliłam owiec - wysyczała.
- Pewnie, że nie - wzruszył ramionami. - Przecież jesteś dziewczyną. - Pociągnij spust! Pociągnij spust,
piesek!!! - krzyknęła Maybe Not, gramoląc się na górę. - Zapłacę za gnojka do wspólnej kasy...
- Nie szczekać - następny był Dante. Rozejrzał się wokół. - Nagana, żołnierzu - warknął na Toy. -
Nagana, żołnierzu - uśmiechnął się do Caddilaca. - Nagana... - opieprzył Mobutu. - Oouroo, chciałbym
tu widzieć jakieś zabezpieczenie. Maybe Not, może byś się tak zajęła zwiadem, oczywiście jeśli nie
masz akurat w planach wymiany podpasek. Hot Dog, ty "pratiwpołożno" -popisał się znajomością
rosyjskiego.
Żołnierze rozbiegli się do swoich zadań. Nakładali w biegu chińskie noktowizory. Nie żeby tu było
przesadnie ciemno, ale noktowizor można było przestawić na podczerwień, a to pozwalało szybko
wykryć wszystko, co żyje.
-Pięć obiektów na godzinie szóstej! Jeden obiekt na godzinie czwartej, druga ćwiartka na górze, dużo
obiektów na dwunastej, lewo góra, poruszają się... - posypały się meldunki. Strasznie ciężko było
określić kierunek we wnętrzu gigantycznego walca.
"Pana Browna" i trzech inżynierów wyciągnięto na linie. - Gdzie teraz? - zapytał Dante.
Jeden z inżynierów usiłował wyzerować żyroskopowy system naprowadzania. Potem niezbyt pewnie
wskazał kierunek.
- Dawać mi tu psa!!! - zawyła nagle Maybe Not do mikrofonu. - Dawać tu psa, szybko!!!
Toy runęła biegiem, nie czekając na rozkaz dowódcy. Nie wiedziała, co oznacza jej jedna
dotychczasowa nagana, ale... chyba nie wysoką premię. - Niżej łeb! ! ! - opieprzono ją w słuchawkach.
Schyliła się, a potem zaczęła pełznąć przez spore pole dojrzałej pszenicy. Dotarła do Maybe Not i
Mobutu leżących przed przydrożnym rowem. Nie wystawiały głów z pszenicy, dla noktowizorów nie
była to przeszkoda.
- Kurde - Mobutu zaczęła montować na twarzy Toy jakieś urządzenie. = Dante jest genialny...
- Jaja se robisz? - warknęła Maybe Not.
- Tylko on mógł skądś wytrzasnąć tego piekielnie dobrze wyszkolonego maluszka - palnęła
przyjacielsko Toy w głowę. Murzynka miała ze dwa metry wzrostu. Głowa Toy odskoczyła jak
walnięta kafarem.
- Aaaa... tak. Psy to on umie wyszukać - lekki kuksaniec w wątrobę. Jezu... Maybe Not miała jakiś metr
dziewięćdziesiąt i mięśnie jak mężczyzna. Wątroba zaczęła rwać momentalnie. Skąd Dante bierze te
19
wielkie babska???
- OK. Ktoś idzie drogą... -- Mobutu skończyła okręcać jej taśmę wokół głowy. Przykleiła wizjer
urządzenia do jej okularów. - Jesteś mała, więc pójdziesz pierwsza, żeby go nie wystraszyć. Tu w
wizjerze będziesz miała wszystkie wykresy. Zobaczysz, czy kłamie, czy się boi i w ogóle, co z nim...
- No. Zapierdalaj pies.Obie popchnęły ją naraz. O mało nie przeleciała nad rowem. - Spoko, słaniamy
cię. Wyszła na drogę.
- Tu Clash - rozległo się w słuchawkach. - Jestem po drugiej stronie, piesku - szepnął uspokajająco. -
Powiedz tylko słowo, a on rozpylony będzie na pojedyncze atomy... - zażartował.
Dopiero teraz zauważyła człowieka, o którym mówili tamci. Niezbyt wysoki mężczyzna, ubrany w
coś, co wydało jej się długim płaszczem, szedł w jej kierunku. Na ramieniu miał wielki drąg z
przyczepionym nakońcu kawałkiem metalu o kształcie księżyca w ostatniej kwadrze. Gdzieś już
widziała coś takiego... Na jakimś filmie. Nie mogła sobie przypomnieć.
Mężczyzna też ją zauważył. Co najmniej trzy wykresy podskoczyły na maksimum w wizjerze. Strach
100%. Adrenalina 100%. Mocznik 100%. Jeeeezzzuuuu... Facet najwyraźniej był przestraszony do
granic możliwości. Uśmiechnęła się, ale niczego nie widział zza jej mikrofonu i tego piekielnego,
europejskiego urządzenia, które miała przyklejone na twarzy.
Zarepetowała kałasznikowa. Drgnął. Puściła broń na pasek i pokazała mu puste dłonie.
- Spokojnie, Maluszek - szeptał uspokajająco Clash w słuchawkach. - Jak tylko kichnie, to go rozpylę...
Spokojnie, piesku!
Mężczyzna na drodze miał jakieś czterdzieści - czterdzieści pięć lat. Widać było, że jest silny,
wytrenowany, niezbyt inteligentny. Nagle drgnęła, bo przypomniała sobie, co to jest... ten drąg z
metalowym ostrzem. To kosa!
- Strzelać piesku: - szepnął Clash. - Nie.
Zrobiła kilka kroków, ciągle pokazując tamtemu puste dłonie. Wykresy w wizjerze skakały,
pokazując coraz to nowe wartości. Facet był naprawdę śmiertelnie przerażony.
- Powiedz coś, piesek - szepnęła Mobutu. - Kim jesteś?
Mężczyzna zrobił ruch, jakby chciał się rzucić do ucieczki.
- Clash! Nie strzelaj ! - krzyknęła Toy. - Mobutu, Maybe Not, spokojnie...
Mężczyzna na drodze powiedział coś w śpiewnym języku. - Nie rozumiem. Znasz angielski?
Powiedział coś. Nagle rozpoznała... To był angielski. Dziwny, śpiewny, z akcentem, przy którym
trudno było wychwycić znaczenie słów. On spytał "Kim jesteś?". Tak jak ona. Ale się nie rozumieli.
- Jestem Toy - powiedziała wyraźnie i powoli. To było idiotyczne, ale na nic innego nie wpadła.
- "Zabawka"? - spytał. Równie powoli i wyraźnie. Wychwyciła sens. - Nie. To tylko ksywa - wykresy
europejskiego urządzenia pokazały jej, że on nic nie rozumie. - Takie imię.
- Cześć, Toy - powiedział. - Cześć.
Zrobiła krok do przodu.
- Możesz zrobić jeszcze trzy - szepnął Clash w słuchawkach. - Potem wejdziesz mi na linię ognia.
- Ty chłop? - spytał mężczyzna. - Nie. Baba.
Facet na drodze roześmiał się nagle. Toy słyszała w słuchawkach ciche westchnienie. Któraś, Mobutu
albo Maybe Not, o mało nie odpaliła całej serii.
- Pytalem, czy... - usiłował mówić powoli i wyraźnie. - Pytałem, czy ty z chłopskiej rodziny...
- Aaaaa... - domyśliła się. Jezu. Chłopi i szlachcice w wielkim walcu wirującym powoli w kosmosie?
Wieśniacy z kosami we wnętrzu monstrualnego pojazdu napakowanego najnowszą elektroniką, jaką
tylko zna cywilizacja na Ziemi... - Nie. Nie wiem... Jestem żołnierzem.
Mężczyzna ukląkł nagle na drodze. - Spokojnie Clash!!! - warknęła.
- Pani... Co rozkażesz?
- Mmmm... Nie przestrasz się -- powiedziała powoli. - Teraz z krzaków wyjdą moi koledzy i koleżanki.
Nie ruszaj się lepiej... Oni są trochę zdenerwowani.
Wykresy powiedziały jej, że tamten niewiele zrozumiał. Pierwsi wypadli z krzaków inżynierowie,
potem "pan Brown" i, powoli, reszta oddziału. Teren nie był jeszcze rozpoznany ani zabezpieczony.
20
- Co to jest? - szepnął "pan Brown".
- Chyba "kto" - sprostował jeden z inżynierów.
- Co tu się stało? - perorował "pan Brown". - Nie mam pojęcia, jak mogło dojść do czegoś takiego.
Wykresy w europejskim urządzeniu, które Toy miała ciągle przyklejone do twarzy, powiedziały jej, że
"pan Brown" kłamał jak najęty. Ale fajna zabawka!!! Ale jaja!!!
Dante pieklił się nad żołnierzami. Potem też podszedł do klęczącego
chłopa. - Niczego się chyba nie dowiemy - mruknął. - Nie mam żadnego pomysłu, jak zacząć...
Europejskie wykresy powiedziały: Kłamstwo 100%! Dante łgał. Ale jaja !!! Ale fajna maszynka! ! !
- Co tu się mogło stać? - "pan Brown" potrząsał głową. - jestem jak dziecko we mgle...
Kłamstwo 100%. Adrenalina 20%. Mocznik 34%. - Nie wiem - powiedział Dante.
Kłamstwo 73%. Adrenalina 2%. Mocznik 10%.
- Spróbujmy dotrzeć do komputera - powiedział jeden z inżynierów. - Wiem, gdzie jest.
Prawda 30%. Adrenalina 72%. Mocznik 19%.
- Nie mam pojęcia, jak tu się wykształciło "chłopstwo"...
"Pan Brown" - Kłamstwo 100%. Adrenalina 83%. Mocznik 67%. - Ja też nie mam...
Dante - Kłamstwo 100%. Adrenalina 3%. Mocznik 18%. - Idźmy do komputera.
Znowu Dante - Równowaga: zero-zero. Przekaz neutralny. Adrenalina 3%. Mocznik 17%.
- No to ruszmy ludzi.
Dante - Równowaga: zero-zero. Przekaz neutralny. Adrenalina 3%. Mocznik 17%.
- Może przepytajmy tego chłopa - powiedział jeden z inżynierów. - Może on coś wie, czego ja nie
wiem...
Inżynier - Kłamstwo 13%. Zdenerwowany 54%. Adrenalina 81%. Mocznik 50%.
- On nic nie wie.
Dante - Kłamstwo 100%. Zdenerwowany 1 %. Adrenalina 3%. Mocznik 16%.
- On nic nie wie...
"Pan Brown" - Kłamstwo 100%. Zdenerwowany 67%. Adrenalina 93%. Mocznik 68%.
Jakie jajca... Ale fajna, europejska maszynka! Aaaaaaaaaaaaa!!! Rock'n'roll.
- Dante - powiedziała Toy. - Dlaczego mnie zaangażowałeś? - Bo jesteś dobra w branży...
Dante - Kłamstwo 100%. Zdenerwowany 2%. Wykres nagle rośnie... Adrenalina 39%.
Mocznik 17%.
Zorientował się. Zerknął na LeMoy, a ta zdjęła urządzenie z twarzy Toy i schowała do plecaka.
Oddział niczego nie dostrzegł. Jezuuuuuuuu... ale cudeńko europejskiej techniki Ludzie potrafią
wymyślić aż taki odlot! Maszyna sądu ostatecznego. Mała, poręczna, skuteczna, przyklejona do twarzy.
Europejska, naukowa mafia, która to wyprodukowała, dowiodła, że teraz ludzie jak bogowie... To
lepsze niż kokaina!
- Z czego się śmiejesz, Toy? Zerknęła na Maybe Not.
- Wszyscy tu łżą-usiłowała stanąć na palcach i szepnąć jej coś do ucha - jak psy!
Maybe Not zrozumiała nagle. Spoważniała.
- Trzymaj się mnie, Maluszek -- szepnęła. -- l spokojnie, piesku. Żeby się nie zorientowali, że wiesz.
Podeszła do Mobutu i coś jej powiedziała do ucha. Murzynka zerknęła na Toy. Ukradkiem pokazała jej
kciuk uniesiony do góry.
Oddział ruszył wzdłuż drogi. Mobutu zatrzymała Bokassę, a ta Clasha i Oouroo. Znaleźli się w środku,
tuż przy Toy.
- Piesek coś wywąchał! - Co? - warknął Oouroo. - Wszyscy łżą.
- Nie pierwszyzna - mruknął Clash.
- Ale w tej sytuacji? - szepnęła Bokassa. - Zapierdolą nas na amen. - Dante też?
- Dante też? - Bokassa powtórzyła Toy. - Mhm.
- Jezu... Ja cię... No pięknie - żołnierze przyjmowali to różnie.
- Dobra - pierwszy otrząsnął się Clash. - Pinokio niech wali do szefa i trzyma się blisko. A ty - zwrócił
21
się do Maybe Not -- Przekaż wszystkim, że nasz pies wywąchał gówno. Pełna gotowość!
- Nie - powiedziała Toy. - Jest tu ktoś, kto nas załatwi, jeśli pokażemy, że wiemy. - Kto???
- Na mur... LeMoy. Nie wiem, kto jeszcze. - Pies! Jesteś świetna! - szepnął Oouroo. - Jest najlepsza -
mruknęła Mobutu.
- Jest, zdaje się, naszą ostatnią szansą... - wtrąciła Bokassa.
- Dobra Maybe Not... - powiedział Clash. - Hot Doga jestem pewien. Służyłem z tym ciulem w
bunkrach. Za głupi, żeby go ktoś wynajął na nas.. Caddilac też pewny. Powiedz tylko im i morda w
kubeł!
- Dobra... Toy, do szefa, psie - szepnęła Maybe Not. - Musisz węszyć dalej.
Pobiegła do przodu. Zdaje się, że część oddziału pokładała w niej przesadne nadzieje. Jezu... Przecież
nie sprosta. Przypadkiem dowiedziała się na księżycowej stacji jakichś tajności wyciągniętych od
kurew i teraz najemnicy uważają ją za super fachowca. Jezu... Zaraz. Przypadkiem? Naprawdę
przypadkiem wyciągnęła takie tajemnice od przygodnej prostytutki? Tally-Ho była pewna. W pewnych
kwestiach przeczucie ją nie myliło. Jeśli już kogoś polubiła, tak jak tą śliczną Żydówkę to, nawet bez
europejskiej maszyny dnia sądu ostatecznego, dałaby sobie uciąć wszystkie palce, że tamta nie
kłamała. Więc, co? Kto kogo rolował w tej akcji? I o co chodzi? Kto przygodnej dupie zdradza aż takie
sekrety??? Inżynier z problemami wzwodu? Pogada sobie i wywrze przynajmniej wrażenie jak już do
niczego nie dojdzie? Możliwe. Ale czy... Zaraz. Jeśli tamten był aż tak wysoko postawiony, że znał
prawdę, to czy naprawdę paplałby wszystko śliczniuteńkiej Tally-Ho? Aha. Więc o to chodzi,
panowie... Już wiedziała. Przynajmniej jeden mały drobiazg.
Tally-Ho Vixen była kluczem do wszystkiego. Jeżeli ktoś miał urządzenie, które pozwalało stwierdzić
czy kto inny kłamał, to przecież, szlag, mogli stwierdzić też bez trudu, kogo Toy polubi odruchowo w
burdelu. O taaaaaaak. Siksa z Triad miała do spełnienia inne zadanie niż to, o którym wiedziała
oficjalnie. No dobra, chłopaki... Tylko się teraz nie dziwcie! Tally-Ho Vixen. Po pierwsze, Toy miała
ją polubić, po drugie uwierzyć, po trzecie, wypaplać. Jawohl, herr general. Wypełniła już wszystko, do
czego ją wynajęto. A teraz czekała ją już tylko cicha mogiła dwa metry pod księżycowym gruntem.
Pewnie wybiorą ładne miejsce nawet. Gdzieś, gdzie jest prawdziwy spokój. Gdzieś, gdzie nikt nie
przychodzi częściej niż raz na tysiąc lat... Niedoczekanie, sukinsyny: Nie po to przeżyła dwa lata w Sex
Side, żeby teraz dać się jakiemuś Moonsungowi. O mamo, jak strasznie chciała kokainy! Troszeczkę
kokainy bez wymiotów, błagaaaaaaaaaam! ! ! Zaczęła się trząść. Telepało nią tak, że nie mogła iść
dalej. Moonsung jednak wygra. Była śmieciem. Była nic nie wartym gównem. Nie mogła myśleć o
niczym innym niż o białym proszku. Mamusiu, troszeczkę w dziąsła albo w pochwę, albo w tyłek
choćby nawet w oko, wszystko jedno... troszeczkę! Dajcie mi choć troszeczkę!!!
Dante podniósł ją za kołnierz. , - Co cię tak telepie, Pinokio?
Rozdygotana nie była w stanie nawet odpowiedzieć. - Chcesz proszku, mała? - szepnął.
- Tak! ! ! N... n... nie... nie mogę... - zaczęła płakać. - Jestem uwarunkowana...
- Przestań się mazgaić! - usiłował ją ukryć przed oczami najbliższych żołnierzy. Zapalił papierosa i dał
jej, ale miała tak roztrzęsione ręce, że upuściła na trawę. Podniósł i wetknął jej do ust. Pozwolił
dziewczynie usiąść z boku i objąć rękami kolana. - Całość stać - zakomenderował. Piesek nam się
trochę rozkleił...
Wyszarpnął manierkę i dał jej łyk wódki.
- B... b... b... bo... jak mnie najjjjjjdzie ttttto... - Stul pysk i nie szczękaj zębami.
Dał jej jeszcze łyk. Nie mogła go rozgryźć. Ale nie zaprzątała sobie głowy, w której było teraz tylko
wyobrażenie białego proszku.
- Dać ci tego syfu? - spytał.
- N... nnnnn... nie... za... za... za... zabijesz m... m... m... mnie - jąkała się potwornie. Tak strasznie
chciała. Tak strasznie chciała. Wbrew swym słowom tak strasznie chciała tego białego syfu! ! !
- Długo to będzie trwało? - spytał znowu.
- Ppppp.. ppp... pół... godziny... ja... ja... ja... jakieś...
- Jeeeeezu. Postój - zakomenderował zniecierpliwiony.
Ktoś litościwy nakrył Toy kocem. Żeby nie wszyscy przynajmniej widzieli jak strasznie się pociła, jak
22
nią szarpało. Dante klął. "Pan Brown"
i inżynierowie przyglądali się ze zdziwieniem całej scenie.
- Czy z każdym żołnierzem pan się tak cacka? - spytał "pan Brown". - Nie widzisz co jej jest? -
wrzasnął Dante. Wściekły kopnął Toy tak, że aż się przetoczyła na trawie zrzucając koc.
Zwymiotowała na samą myśl o białym proszku. Ktoś, może Yellow, przykrył ją ponownie. Miała
jakieś czterdzieści stopni gorączki. Drżała i pociła się bez przerwy. Kokaina!!! Błagam! Trochę
kokainy... Prosiła o śmierć. Moonsung nie musiał nic robić. Była śmieciem. Była skończona. Żołnierze
wokół odwracali głowy. Niby każdy miał jakieś doświadczenia z narkotykami. Marycha - każdy. Spid -
każdy. LSD - co drugi. Kokaina - co drugi. Heroina - co dziesiąty. Ale... doprowadzić się aż do takiego
stanu??? Jezu przecież... Nikt z nich nie brał końskich dawek dzień w dzień przez dwa lata... Nikt jej
nie rozumiał. Nikt z nich nie miał wypalonego kokainą mózgu, nikt nie miał trwałego w Sex Side
wytrzeszczu oczu, nikt nie doświadczył stanu, że przez dwa lata nie można było powiedzieć choć
trzech powiązanych ze sobą słów! Kokaina! ! ! Proszę...
Ktoś wbił jej w tyłek, przez spodnie, igłę. Poczuła eksplozję w głowie. Benzedryna! Kowalskie
rozwiązanie. Ulżyło jej. Zwymiotowała. Nowe uczucie ulgi. Wymioty. Przenicowało ją na lewą stronę.
Jezu... Wymioty. Czy może jeszcze oddychać? Wymioty. Gorączka skoczyła jej na maksimum. Ile
komórek mózgowych zabiła? Ile miliardów? Wymioty. Pierdolone uwarunkowanie! Z taką chęcią
zaćpałaby się na śmierć. Moonsung nie musiał niczego robić. Wystarczyłoby ją cudownie
odwarunkować i dać dwie garście białego proszku. Zjadłaby wszystko, dziękując im na kolanach.
Niestety, Paul kazał uwarunkować ją na sztywno. Narkotyczne dziewictwo albo śmierć. To było
nieodwracalne.
- No już, piesek. No już... - Mobutu waliła ją po twarzy. - Już, piesek. Przechodzi ci - jeszcze raz z
pięści. - Pinokio, nie symuluj! Wyraźnie ci przechodzi...
- No dobra. Idziemy - zakomenderował Dante.
Mobutu zarzuciła sobie psa na plecy. Toy chyba zasnęła.
* * *
Obudziła się z bólem głowy. Najwyraźniej miała podpuchnięte lewe oko. Mobutu! Żeby cię jasny
szlag trafił! Była naładowana po dziurki w nosie. Pieprzona Benzedryna! Mogła teraz iść zdobywać
cały kosmos. Wiedziała jedno. Jak to się skończy... jak skończy się ten stan euforii znowu przypomni
jej się stara znajoma... kokainka. Cześć, pani Kokaino, jak my się dobrze znamy, co? Jak dwie
jednojajowe siostry bliźniaczki, prawda? Nie mam nikogo bliższego niż pani... Ale puść mnie,
proszę ... przynajmniej na pół godziny, proszę. Ta młoda, zdrowa siksa, Benzedryna, przepędziła panią
stąd teraz! ! ! Wiem, że tylko na chwilę. Wiem, że przyjdzie pani znowu. Ale póki co niech pani
Benzedryna posprząta te wszystkie śmiecie...
"Jeszcze będę cię miała, Toy, moja wierna kochanko! - obiecała z bezbrzeżną miłością Królowa
Wszystkich Istot, pani Kokaina.
"Pani Benzedryno! Ratuj!" - krzyknęła Toy. - "Błagam! Ratunku!!! Niech mi pani nie da zrobić nic
złego..."
Benzedryna działała jak stary komandos. Kopnęła Kokainę w dupę tak mocno, że ta szybowała
obracając się w powietrzu.
"No nie ma sprawy! Nie ma sprawy... Tylko moje usługi kosztują... - powiedziała pani major
Benzedryna. - "Ile masz jeszcze szarych komórek na sprzedaż, Toy? Ile miliardów ci jeszcze zostało?"
"Zapłacę ci! Co do grosza. Tylko niech mnie pani pilnuje, proszę!" - "A kiedy zaczniesz przypominać
roślinkę, Toy"? - spytała pani Benzedryna, obciągając na sobie mundur chemicznego komandosa.
* * *
Toy obudziła się z krzykiem. Ktoś zatkał jej usta. Leżeli rozrzuceni na wzgórzach wokół jakiegoś
osiedla. Bolały ją oczy. Bolała ją wątroba. Mogła iść zdobywać kosmos. Benzedryna właśnie osiągała
maksimum koncentracji w jej żyłach. Jezus... Dlaczego tak drogo musi płacić? Była napakowana
23
erzacem narkotyków po same źrenice. Gotowa do akcji, gotowa na śmierć, totalny, ostateczny
wojownik bez żadnych wahań, bez złudzeń, bez iluzji. Była maszyną śmierci. Ostatecznym
rozwiązaniem wszystkiego. "Kocham cię, pani Benzedryno... Kocham panią! ! ! "... Mogła wstać i iść
walczyć z diabłem. "Pani Benzedryno, obcowanie z panią jest jak orgazm! Tylko niech pani nie
dopuszcza tej drugiej małpy Kokainy, proszę..."
"Jeszcze przez chwilę, kotek" - powiedziała ciepło Benzedryna.
- "Jeszcze przez chwilę, mała" - powiedział jej chemiczny Anioł Stróż. -"Tylko pamiętaj, moje usługi
kosztują... Są bardzo drogie. Ochronię cię, ale zapłacisz mi swoimi szarymi komórkami co do grosza,
laleczko... Co do grosza, kotek! ".
- Naprzód! - ryknął Dante.
Toy rzuciła się pierwsza. Zbiegła na dół z naładowanym kałasznikowem w rękach. O Boże. O
Najjaśniejsza pani Benzedryno!!! My dla ciebie nawet w ogień... Czy to samo czuli faceci spod My
Lai? Rozpieprzyła kopniakiem jakieś drzwi z aluminium i drewna, wpadła do środka, dała serię w sufit
i wymierzyła do trzęsących się chłopów klęczących na podłodze. Jezu! ! ! Benzedryno! ! ! Tak było w
My Lai??? Mogła ich teraz zabić. Pani Kokaina spoglądała zza węgła. "Już czas, Toy. Już niedługo
przyjdę... - syczała - jak tylko pani Benzedryna osłabnie w twoich żyłach". Jezuuuuu! ! ! Kopnęła
najbliższego chłopa w twarz. Widząc czerwone fontanny z nosa, zaczęła wyć i kopniakami ustawiać
ich pod ścianą. Niech tylko ktoś kichnie! Niech tylko ktoś kichnie! Kurwa mać! ! ! Pani Kokaina
obserwowała akcję zza węgła. Krzyczała tak, że cudem tylko zachowała w całości własne bębenki w
uszach. I co? Ładnie Kokainko? Mam palec na spuście tego maszynowego gówna! Jak odpierdolę, to
tysiąc igieł poszybuje do przodu! ! ! A potem chiński granatnik Winchestera! Yeeeaaaaaaaaa! ! !
- Yyyyyyyyeeeeeeeeeeeeeaaaaaaaa! ! ! Yeaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! ! ! - Uspokój się, Toy.
Jak przycisnę spust, to tu kamień na kamieniu nie zostanie... - Uspokój się, Toy!
Zerknęła w bok. Dante z LeMoy stali w drzwiach.
- Całkiem ładnie kotek - szepnął Dante. LeMoy puściła do niej oko. - Tylko nie wykorzystaj ich
seksualnie - westchnął szef. - Musisz najpierw przesłuchać.
Pani Kokaina zaglądała przez okno. - Nazwiska! - ryknęła Toy.
Nie zrozumieli jej. No... dobra! Zaraz zobaczycie, co to tysiąc igłowych pocisków!
Panią Kokainę ktoś odepchnął od okna. Pani Benzedryna poszła na lunch. Jakaś mała dziewczynka
spoglądała na nią i płakała.
"Kim ty jesteś?"
"Jestem tobą" - szepnęła łkając. - "Taka byś była, gdyby nie pani Kokaina, która zabrała ci mózg".
Toy poczuła, że coś ją piecze pod powiekami.
"Brzydka pani Kokaina" - powiedziała dziewczynka. - "Jest brzydka! Brzydka!"
- Ty...
- "Ja jej nie lubię! Ona jest brzydka!" - dziewczynka zasłoniła głowę rękami. - "A ty ją kochasz...
Ją, a nie mnie!".
Toy ciągle widziała podwójnie, ale już nie czuła bezpośredniego wpływu benzedryny. Usiadła na
podłodze chałupy wykonanej z aluminium i drewna. Jezu... Jezuuuuu... My Lai? Oni to właśnie czuli?
Podniosła swojego kałacha i włożyła sobie lufę do ust. Nie będzie taka jak oni! Pani Kokaina bała się
podejść bliżej. Wołała z daleka. W końcu Toy miała przecież w rękach chiński igłowy automat
Kałasznikowa! Tylko kompletny dureń zaryzykowałby podejście bliżej. No to... Cześć Benzedrynko,
kłamczuszku okropny! Teraz!
Mały chłopak wyjął jej lufę z ust. Seria poszła w sufit. Jezu...
Działanie benzedryny mijało właśnie. Przestała widzieć podwójnie. Chłopak patrzył ze współczuciem.
Jego ojciec, na kolanach pod ścianą, krwawił z nosa. Jego mama i siostry tkwiły w kompletnym
zamroczeniu strachem.
Chłopak powiedział:
- Pani... Przyszedł żołnierz, chce zrobić coś złego. Muszę cię powstrzymać w imię Boga.
- Jakiego Boga? - Toy była już w miarę przytomna. - Boga Moonsunga - powiedział poważnie chłopak.
Odetchnęła. Wzięła do ust kilka drażetek gumy do żucia. Rzuciła staremu chłopu swój pakiet
24
medyczny. O mamo... Ale niewiele brakowało, żeby wypieprzyła sobie serię w usta. Albo żeby
pozabijała ich wszystkich
tutaj... Wyjęła papierosa i zapaliła. Żuła i zaciągała się szybko. Witaj, Toy, w realnym świecie. Wódki!
Szlag. Ale aberracje umysłowe... Przypomniała sobie wszystko, co zaszło przez ostatnią godzinę. Aż
tak jej odpieprzyło po głupiej benzedrynie? No ładnie. Uwarunkowanie, uwarunkowanie,
uwarunkowanie... Ciekawe, co się stanie, jak weźmie aspirynę? Uśmiechnęła się do siebie. Pomogła
chłopu rozerwać pakiet medyczny i założyła mu opatrunek. Aż tak go załatwiła z jednego kopa?
Nooooo... ładnie.
- Toy? - rozległ się okrzyk zza okna. - Jesteś znowu z nami?
- No pewnie - wychyliła się przez drzwi z automatem w pogotowiu, a potem wyszła normalnie.
- Ale cię szarpało, piesek - to była Maybe Not.
- Pieprzona benzedryna - Toy usiłowała nie dotykać pokładów strachu, które tkwiły gdzieś wewnątrz. -
Zawsze mam odpał po tym syfie - skłamała.
- No! Ładnie cię wzięło, małpeczka!
Wolała nie opowiadać, jak niewiele ją dzieliło od wystrzelenia jakichś stu igłowych pocisków we
własne podniebienie...
Clash, Oouroo, Hot Dog, Caddilac, Mobutu i Bokassa niby przypadkiem zebrali się w pobliżu.
- Nasz piesek znowu w formie? - spytał Clash. - Chyba już tak...
- No to niech zacznie węszyć!
Toy pamiętała jedną uwagę Paula Iceberga. "Jeśli masz nawet najbardziej durną informację, sprzedaj ją
tak, jakby to były plany nowej bomby atomowej".
- Dobra. Coś wam powiem - szepnęła.
- Nic nie mów. Byłaś zamroczona - powiedziała Bokassa.
- Ta??? - Toy zasalutowała z dziką satysfakcją. - Wasz piesek, trzeźwy czy nawalony, zawsze na
służbie!
- Co ty pieprzysz?
- Bóg, którego religia tu kwitnie... nazywa się Moonsung. - Ja cię chrzanię! - Clash aż przysiadł. – Skąd
wiesz?!!! Obserwowała ich zadowolona.
- Trzeźwy czy nawalony... - powtórzyła. - Piesek zawsze na służbie! - Ona jest genialna.
- Ja cię pieprzę! Skąd Dante wytrzasnął takiego psa???
- Dobra, dobra... Nie podniecajcie się - szepnęła Mobutu. - Ona jest rzeczywiście świetna. I w związku
z tym... teraz wszyscy do ochrony pieska! Potraktujcie to jako rozkaz. Żeby mi jej włos z głowy nie
spadł! Toy śmiała się w duchu. I niby co znaczyła taka informacja? Nic. To tylko kwestia podania.
Paul, byłeś naprawdę genialny. Bogiem jest Moonsung. Jest właśnie godzina jedenasta trzydzieści
sześć. Dwie równoważne informacje. Właściwie zerowe. Trzeba tylko ładnie podać jedną z nich... I już
cię mają za geniusza. Paul, dzięki, jednak czegoś mnie nauczyłeś.
Znowu padł rozkaz wymarszu. Dante nawet nie zbierał informacji uzyskanych przez własnych
żołnierzy. To był koszmar. W gigantycznej kapsule, napakowanej najbardziej wymyślnymi rzeczami,
jakie wymyśliła ich cywilizacja, żyli ludzie, którzy uprawiali ziemię przy pomocy prymitywnych
narzędzi, nie mieli pojęcia o nauce, a nawet o otaczającym ich świecie. Toy podeszła bliżej sztabu.
- Widziałeś te ich uprawy? - mówił jeden z inżynierów. - Jak oni utrzymują populację, stosując kosy w
rolnictwie?
- Kosy to najmniejszy problem. Wydajna pszenica dalej tu rośnie. - Bez nawozów?
- Bez jaj... ziemia nawozi się sama. Widziałeś tę folię z rurkami? - Kurde balans. Mogli nam dać
przynajmniej porządne plany.
- A widziałeś te budynki? Ktoś zrobił nawet młyn wodny... - inżynier załamał ręce. - Olbrzymi reaktor
atomowy napędza rzekę, tylko po to, żeby ktoś na niej zbudował... młyn wodny do wyrobu mąki...
- Zachowajcie panowie swoje uwagi dla siebie - Dante podszedł do Toy. - No i co, pani detektyw -
mruknął. - Byłaś już prawie po drugiej stronie...
- Prawie byłam.
- To ci się często zdarza?
25
- Raz na kwartał. Czasem raz na miesiąc, jak się źle odżywiam. Powinnam żreć same witaminy, ale
mnie nie stać...
Skinął głową. - Ta podróż cię tak wykończyła? - Ta podróż cię tak wykończyła?
- Mhm.
Nawet on nie mógł się pozbyć ciekawości.
- Słuchaj... - nie wiedział, jak zadać pytanie. - Cały czas myślisz o białym proszku?
- Nie. Daj papierosa, proszę.
Poczęstował ją w marszu. Ale ciekawość dręczyła go coraz bardziej. - Raz dziennie?
Nie doczekał się reakcji.
- Myślisz o tym raz na godzinę? Częściej?
Uśmiechnęła się. Przystanęła, żeby zapalić papierosa i straciła dystans. Musiała potem podbiec.
Zacisnął wargi. Wyraźnie nie lubił, jak się nie odpowiada na jego pytania.
- Jak się czuje narkoman na odwyku?
- Nie jestem na odwyku, Dante. Już przez to przeszłam.
- No to jak się czujesz uwarunkowana? Dałabyś sobie to zrobić jeszcze raz?
- Teraz dałabym sobie to zrobić - uśmiechnęła się znowu. - Ale jak mnie zaczyna telepać... Wtedy
oddałabym życie, żeby mi to cofnęli.
- Tego się nie da cofnąć, prawda?
- Nie da się. Narkomanem i nakręcaną kukiełką zostajesz na całe życie. Dante skinął głową. Dłuższą
chwilę szedł w milczeniu.
- Powiedz, Toy, a jakbym ci zrobił zastrzyk z morfiny? - Zabiłbyś mnie.
- Lepiej napisz se to na czole, idiotko - mruknął. - Żeby cię nie dobił byle sanitariusz, jak zostaniesz
ranna... - wyraźnie jednak był zainteresowany. - I co? Nigdy w życiu nie możesz mieć wyrwanego
zęba? Nigdy żadnej operacji?
- Można mi wyrwać ząb, jeśli tylko nie wstrzykną nowokainy. Jest przecież gaz czy
elektrostymulator... A operacja... Tylko pod miejscowym znieczuleniem - uśmiechnęła się po raz trzeci.
- W grę wchodzi jedynie zamrożenie.
- Poważnie?
- Taaaa... Robią to już w co drugim szpitalu.
- Ale w żadnym wojskowym - mrugnął do niej. - Poważnie? - sparodiowała go.
- Słuchaj Toy...
Teraz zada to pytanie, dla którego zaczął całą rozmowę. Czuła to.
- Powiedz mi... Jesteś po raz pierwszy poza Ziemią. W jakiejś przedziwnej kapsule, przeżywasz
historię, o której wszyscy tam, na starym lądzie, mogliby tylko śnić i... Sprawiasz wrażenie, że cię to
nie interesuje. Nawet tak głupi facet jak Hot Dog gapi się bez przerwy wokół, że aż myli krok. A ty nie.
Dlaczego, Toy?
- Po prostu myślę o czymś innym - odpowiedziała ostrożnie.
- O czym, Toy? - teraz zobaczyła go, jakim był naprawdę; twardym, wrednym mężczyzną, który
doprowadza sprawy do końca. On też nie rozglądał się wokół.
- O tym, dlaczego mnie wynająłeś za dziesięć kawałków - wypaliła. Nawet się nie zmieszał.
- I do czego doszłaś?
- Do niczego - powiedziała szczerze. - Nie wiem, dlaczego wywaliłeś na mnie dziesięć tysięcy
dolarów. Ale pachnie mi to ślicznym grobem tuż pod powierzchnią Księżyca...
- Dobra Toy... zarób na swój żołd - właśnie dochodzili do pionowej ściany wieńczącej walec i kryjącej
aparaturę. - My idziemy po ten pieprzony komputer. Ty weź czterech ludzi i erkaemistę. Zorganizuj
obronę, zabezpiecz teren, musisz nam ułatwić odwrót.
- Kpisz? - nie miała przecież żadnego doświadczenia wojskowego.
- Ruszaj się, psie!!! ryknął. - Myślisz, że będę specjalnie dla ciebie powtarzał rozkazy?
- Tak jest! - zupełnie go nie rozumiała. - Mobutu, Hot Dog, Clash, Maybe Not, Caddilac!
Zorganizować zabezpieczenie - wyczerpała limit przydzielonych jej ludzi, więc mrugnęła do Bokassy,
26
wskazała na swoje oczy i pokazała na Dantego. Nie zauważył Murzynka zrozumiała i skinęła głową.
"OK" powiedziała samym ruchem warg. Oouroo też skinął głową.
Rozsypali się wokół, czekając, aż główny oddział odejdzie dalej. Potem skupili się znowu. Nie było
sensu okopywania stanowisk. Prymitywni rolnicy mogli ich co najwyżej obrzucić kamieniami.
- I co? - pierwszy podskoczył Caddilac.
- Ma nas w ręku...
- Jezu - Mobutu przysiadła na skraju wiejskiej drogi. Takiej normalnej kamienistej wiejskiej drogi, jaką
widać na filmach o Dzikim Zachodzie. Tyle, że ta skręcała nagle i wznosiła się wprost nad ich głowy.
Tam, gdzie płynęła rzeka. Niby każdy wiedział coś o sile odśrodkowej, ale fakt, że rzeka była
dokładnie nad ich głowami sprawiał, że każdy chylił się odruchowo, żeby nie oberwać za mocno, kiedy
te miliony ton wody zaczną już spadać im na łby.
- Bokassa przypilnuje Dantego, ale...= szepnęła Maybe Not.
- Nie doceniasz tego gościa - mruknęła Toy. - Wypytywał mnie przed chwilą. Coś czai.
- Wymyśl rozwiązanie, pies - warknął Hot Dog. - Bo nas położą we wspólnej mogile.
- Wymyśl, wymyśl... - przedrzeźniała go. - Powiedz co! - Chcesz kokainy?
Momentalnie miała usta pełne śliny.
- Przestań o tym mówić, palancie! ! ! - Maybe Not palnęła go w głowę. - Jeszcze raz mi wymienisz
samo słowo "kokaina"... - krzyknęła i zaraz przygryzła wargi, widząc reakcję Toy. - Sorry, piesek. Tak
mi się głupio wyrwało...
Toy polała sobie głowę wodą z manierki.
- Co wie Dante? - powiedziała do samej siebie. - Dlaczego się zgodził na tę akcję?
- Wiesz... - mruknął Caddilac. - Jego to chyba chce zabić co trzeci zleceniodawca po wykonaniu
roboty. Ale żadnemu się jeszcze nie udało... - Fajne pocieszenie. A my?
- Piesek. Dante nie słynie z tego, że zabija własny oddział. Ale... Kurwy mogły sypnąć forsą do oporu...
- Pieprzyć was - Mobutu zdjęła swój hełm, zsunęła słuchawki na szyję i odgięła mikrofon. Była
prześliczna. Była najpiękniejszą Murzynką, jaką Toy widziała w życiu. Choć ogolona na łyso. - Skąd
wiecie, że w tym gównie - wskazała na swoją własną elektronikę wbudowaną we wszystko - nie ma
podsłuchu?
- I kto słucha? - uśmiechnęła się Toy. - Szef? To powinien mieć już roztrzydzieścienie jaźni.
- Co?
- Rozdwojenie razy piętnaście...
- Nie wiem, czy w wieku dziewiętnastu lat chcę iść do wspólnej mogiły - powiedziała Mobutu. -
Kurde... Jeszcze tylu facetów mogłoby mnie przelecieć...
Toy usiadła obok Murzynki i przytuliła się do jej ramienia.
- Nadmiar mógłby ci się nie spodobać - szepnęła. - Siostro... Mobutu objęła ją ramieniem.
- To co? Siedzimy tu jak te głupie cipy, siostrzyczko?
- Nie. Spróbujmy gdzieś pójść i zorientować się, o co tu chodzi...
- To przecież złamanie rozkazu o zabezpieczeniu - powiedział Hot Dog przerażony.
- Tak czy tak... przed nami wspólna mogiła na księżycu - mruknęła Toy. - Będę leżeć tuż koło ciebie,
drągalu. Mam nadzieję, że nie chrapiesz po śmierci - zacmokała kilka razy, symulując pocałunki w
powietrzu.
Maybe Not zachichotała. Clash zaczął się śmiać.
- Lubię was, wy suki! Ale to ja chcę leżeć koło ciebie w grobie, mała! - No kurna... - warknęła Mobutu.
- Miejsca nie starczy w mogile od nadmiaru chętnych...
Hot Dog się obraził.
- Jesteś pies - powiedział oficjalnie. - A pies ma wyprowadzić oddział z zagrożenia. Ruszaj głową czy
dupą, wszystko jedno. Masz nas z tego wyciągnąć, psie!
- Dobra kotek. Nawet poćwiczę mięśnie pochwy - zakpiła przypominając mu idiotyczną próbę gwałtu.
- Specjalnie dla ciebie.
Był twardy albo głupi. Tylko wzruszył ramionami. Maybe Not chichotała. Mobutu pocałowała ją w
27
czoło. Clash, zadowolony jak cholera, zapalił papierosa.
- Dobra Pinokio - mruknął. - Zacznij dowodzić, bo ci się wojsko po krzakach rozlezie od nadmiaru
inteligentnej i - mrugnął do niej i wskazał na Hot Doga, ale ten najwyraźniej nie zrozumiał. - OK.
róbcie zwiad... Znacie się lepiej niż ja. Caddilac ruszył przodem.
zbliżali się powoli do tłumu zgromadzonego na centralnym placu.
- Jakieś pięćdziesiąt obiektów skupionych na godzinie dwunastej zaraportował Clash. - Około
trzydziestu ruchomych obiektów rozsypanych od godziny dziewiątej do dziesiątej... Nie zbliżają się.
Mobutu uniosła nagle prawą dłoń zwiniętą w pięść i poruszyła nią parę razy do góry i na dół.
Najemnicy runęli do przodu biegiem. Toy ledwie nadążała.
Tłum złożony z chłopów rozstępował się przed nimi. Właściwie nie mieli innego wyjścia, choć nie
mogli wiedzieć, że Clash tkwi z tyłu gotowy do pozbawienia ich życia w przeciągu kilkunastu sekund.
Musieli coś wyczuć instynktownie. Albo też... nigdy w życiu nie widzieli łysej Murzynki ewidentnie
przekraczającej wzrostem dwa metry.
Na środku placu cztery trupy z nożami wbitymi w szyje. W centrum, w otoczeniu kilku żołnierzy z
mieczami i tarczami, leżała dziewczyna w krótkim, czarnym płaszczu. Jedną nogę miała przywiązaną
do długiego sznura. Lewa ręka była ewidentnie złamana, ktoś po prostu zrobił jej trzeci staw, pomiędzy
łokciem a nadgarstkiem. Trzech mężczyzn trzymało widły o dwóch ostrzach założone na szyję leżącej
tak, by przycisnąć jej kark do ziemi. Mężczyźni jednak usiłowali się trzymać z tyłu. Leżąca
dziewczyna w zdrowej ręce miała jeszcze jeden nóż...
- Stać - powiedziała spokojnie Mobutu. - Kogo se wybierasz Toy na języka?
Ktoś z tłumu powiedział coś w tej dziwnej, śpiewnej angielszczyźnie. -- Hej, hej... mówić powoli i
wyraźnie - Toy rozglądała się wokół.
- A wy kim jesteście? - zapytał jeden z tych, którzy mieli tarcze i miecze.
- Żołnierzami - mruknął Caddilac. - Jeszczem takich nie widział!
- Spoko... Zobaczysz niedługo lepsze rzeczy...
- Jesteście żołnierzami? - dziewczyna przyszpilona za kark do ziemi ledwie mogła mówić. - Nie spod
ich znaku?
- Nie jesteśmy spod ich znaku - wyjaśniła spokojnie Toy zszokowana rozgrywającą się przed nią sceną.
Dziewczyna na ziemi zawahała się.
- Jestem oficerem. Zakonnicą! - Na chwilę odłożyła nóż trzymany w zdrowej ręce i wyszarpnęła z
kieszeni płaszcza świetlistą odznakę. - Oficer prosi o pomoc!
Jeden z mężczyzn usiłował wykorzystać fakt, że tamta była bez noża i skoczył do przodu. Pech.
Mobutu walnęła go w pysk pięścią. Nie poszybował w tył na trzy metry jak trener koszykówki. Ale...
poleciał dość daleko.
- Oficer prosi o wsparcie - powtórzyła dziewczyna na ziemi. - Pomóżcie mi wykonać zadanie.
- Toy usiadła na ziemi obok niej. Nie zamierzała na razie usuwać facetów, którzy trzymali widły. Nie
miała swojego pakietu medycznego, więc wyrwała strzykawkę wszytą w kieszeń jej wojskowych
spodni i zębami zdjęła nasadkę.
- Kim jesteś? - wbiła igłę w ramię tamtej i przycisnęła tłok. Widząc, jak tamta doznaje nagle
bezbrzeżnej, morfinowej ulgi, jak przestaje ją boleć złamana ręka, jak oczy wypełniają się dziwnym
blaskiem, sama o mało co nie dostała odlotu.
Dziewczyna popatrzyła na swój dodatkowy staw na lewej ręce i zszokowana, że nagle, momentalnie
przestało boleć, na Toy.
- Je... jestem oficerem. Zakonnica, porucznik, Shainee. Proszę o wsparcie w wykonaniu misji,
żołnierzu!
- Żeby wszystkich oficerów przesrało przez oczy - mruknął Caddilac. - Pokażę ci swój tatuaż zakonny -
szepnęła dziewczyna. - Pomóż, błagatm!
- A widziałaś taki? - Toy roześmiała się i nachyliła, żeby pokazać swój kark.
- O Boże!!! Nie w ludzkiej mocy zrobić coś takiego... - dziewczyna usiłowała pochylić głowę, co pod
widłami było dość trudne. - Przepraszam, pani oficer! Przepraszam Matko Przełożona! Zabij mnie za
zuchwalstwo...
28
- Bez jaj - Toy zerknęła na najemników, czy aby na pewno widzą całą scenę. Mobutu chichotała,
Caddilac wył, nawet Hot Dog krzywił swoją dość głupią mordę. Najwyraźniej trójwymiarowe tatuaże
Triad nie były tu znane.
- Co się stało? Co się stało? - słyszeli w słuchawkach Clasha i Maybe
Not. - Nic... - Mobutu nie mogła się opanować. - Pinokio została szefem zakonu!
Toy nachyliła się nad leżącą. - No dobra... pokaż swój.
Dziewczyna usiłowała się przekręcić pod widłami. Zdrową ręką rozpięła płaszcz i rozchyliła poły.
Pod spodem miała jakieś elementy wojskowego wyposażenia: pasy, kołczan ze strzałami do kuszy,
manierkę, odznakę swojego stopnia i... rzeczywiście dość skomplikowany tatuaż nad lewą piersią.
Ale... dopiero po rozpięciu płaszcza okazało się, że... dziewczyna jest w zaawansowanej ciąży.
- Szlag! - mruknęła Toy. - Wy dwaj - powiedziała do tych, co trzymali widły. - Spadać.
Nie chcieli puścić przyszpilonej dziewczyny. Mobutu kopnęła jednego z nich. Znowu nie poleciał aż
na trzy metry w tył jak trener koszykówki. Choć po prawdzie, to niewiele brakowało do poprawienia
rekordu. Drugi uciekł z własnej woli nietknięty.
Shainee, zakonnica i porucznik, wstała tylko po to, żeby upaść na twarz przed Toy.
- Ty weź się nie wygłupiaj, bo mi tu zaraz poronisz...
- Ona powiedziała "porąbiesz"? - usłyszeli w słuchawkach. - Strzelać???
- Nie, Clash - kiedy dziewczyna uklękła, Toy położyła dłoń na jej brzuchu. - Który to miesiąc?
- Siódmy, pani! - I co tu robisz?
Sahinee przygryzła wargi.
- To... to tajemnica, pani. Ale chyba Matce Przełożonej mogę powiedzieć...
- Toy nie zamierzała wyprowadzać jej z błędu. Pogroziła pięścią chichoczącej Mobutu.
- Wewnętrzni oblegali twierdzę Wu. Przez ponad rok. Nie mieliśmy już co jeść, kolejne szturmy
podchodziły coraz bliżej ostatniej wieży i... Nasz dowódca wiedział, że się nie utrzymamy, on sam był
ranny, umierał. I wydał swój ostatni rozkaz.
- Jaki?
- Chciał spełnić wolę założyciela naszego zakonu. Chciał, żeby legenda się dopełniła. Ale zakon
właśnie ginął. Nie mogłyśmy wypełnić naszego przeznaczenia.
- A co to za przeznaczenie:
- Dotarcie do Drugiego Świata, Matko Przełożona - klęcząca dziewczyna zerknęła na Toy zdziwiona. -
To egzamin, pani?
- Eeeee... Mhm. Powiedz, co to za legenda.
- Ojciec Założyciel mówił, że dotrzemy do Drugiego Świata, do Ziemi. Zakon istnieje po to, żeby
umacniać wiarę w powodzenie tej misji -recytowała jednym tchem. - Ale nasz dowódca był ostatnim
potomkiem Ojca Założyciela w prostej linii.
- A jaki to ma związek z tobą?
- Ja... jestem oficerem, który wykonuje ostatni rozkaz dowódcy. Toy tylko pokręciła głową.
- I wybrał akurat ciebie? - uśmiechnęła się. - Słuchaj, czy wszystkie zakonnice nie mają pojęcia o
środkach antykoncepcyjnych czy tylko oficerowie?
Dziewczyna zaczerwieniła się po same czubki uszu. Opuściła głowę zmieszana i zawstydzona.
- Ukarz mnie pani. Wiem, że wszystkie zakonnice mają żyć w cnocie do samej śmierci. Każ mnie
ściąć, Matko Przełożona!
- Weź przestań - Toy dotknęła jej wielkiego brzucha. - Ale też nie wpieraj, że to dzieworództwo...
- To jest ostatni rozkaz mojego dowódcy - zerknęła na swój brzuch. - To jest ostatni potomek
założyciela zakonu...- O kurde... - Toy pokręciła głową w podziwie.
Mobutu cmoknęła zachwycona. Maybe Not westchnęła w słuchawkach. Hot Dog tylko splunął.
Caddilac machnął ręką. . - Kiedy mi to zrobił - znowu zerknęła na brzuch - wymknęłam się
z oblężonej twierdzy. Moje koleżanki zginęły w szturmie, który odwrócił uwagę oblegających.
Uciekałam przez siedem miesięcy, kluczyłam, aż dopadli mnie tutaj... Każ mnie zabić, Matko
Przełożona. Wiem, że zakonnicom nie wolno obcować z mężczyznami. Ukarz mnie. Ale... Jeśli
29
zasłużyłam w twych oczach, pani, choć na cień łaski, każ mnie zabić dopiero po tym, jak urodzę
dziecko. Pozwól mi wykonać ostatni rozkaz mojego dowódcy, proszę. Toy zerknęła na Mobutu. Ta
stała z wybałuszonymi oczami. Potem powiedziała bez głosu, samymi wargami, żeby zakonnica nie
słyszała: "Oni tu wszyscy dostali fioła!". Hot Dog znacząco kręcił palcem kółka na swojej skroni.
Caddilac podszedł do jednego z żołnierzy, którzy ich otaczali.
- Przejście! - warknął. - Wycofujemy się - odwrócił głowę do swoich. - Nie wyjdziecie stąd żywi -
powiedział żołnierz, wyjmując miecz. Caddilac prychnął śmiechem. Podniósł broń, chcąc dać serię
ostrzegawczą w niebo, ale Toy podskoczyła i chwyciła go za rękę. - Złotko - wydyszała. - Tu nie ma
nieba! ! !
- Co? - nie zrozumiał początkowo.
- Jak odpalisz w górę, to możesz zabić po tamtej stronie walca kupę niewinnych ludzi...
- Chryste! - jęknął. - Mogłem tam wysłać tysiąc pocisków...
Żołnierz z mieczem wybawił ich z kłopotu, gdzie oddać serię ostrzegawczą. Ruszył do przodu, chcąc
ściąć Caddilacowi głowę. Ten odpalił krótką serię na wprost. Jakieś dwadzieścia plastikowych igiełek
przebiło natychmiast aluminiową zbroję i rozprysło się we wnętrzu ciała na maciupeńkie, perforujące
wszystko drobiazgi. Clash kilkoma seriami powstrzymał resztę żołnierzy ruszających do ataku. Ci,
którzy nie dostali, zaczęli uciekać. Nikt nie zniesie za długo widoku eksplodujących kolegów.
- Jezu... -- jęknęła Toy, ocierając cudzą krew z twarzy. Spocone dłonie jedynie rozmazywały czerwone
smugi.
Poczuła, jak ktoś chwyta ją za nogę.
- Matko Przełożona, wiedziałam... - to Shainee ciągle na kolanach. - Wiedziałam, że potrafisz sprawiać
cuda!
- Ja cię... dom wariatów - Toy wyjęła z kieszeni chustkę i trzęsącymi się rękami zaczęła wycierać twarz
jeszcze raz. - Idziesz z nami.
- Taaaaak! - porucznik-zakonnica zerwała się na równe nogi. Błyskawicznie pozbierała swoje noże,
zdrową ręką zarzuciła na ramię maleńki tobołek. A potem zachowała się zupełnie nie po oficersku i nie
po zakonnemu. Stanęła na rozstawionych nogach i bezczelnie pokazała język swoim oprawcom.
Niestety bez większego efektu. Chłopi, którzy ją dręczyli, leżeli na twarzach, trzęsąc się ze strachu.
- Po co ci ona? - szepnęła Mobutu. - Jako informator?
- Tak - skłamała Toy. -- Wygląda na bardziej inteligentną od tych chłopów...
- Się od niej dowiesz... Wszyscy dostali jakiegoś świra.
Toy nie odpowiedziała, ruszając w drogę powrotną do pionowej ściany wieńczącej walec. Nie
powiedziała też, że właściwie wie już, co tu się stało i że Shainee jest jej potrzebna w zupełnie innym
celu. Bo dlaczego by nie wykorzystać asa, który niespodziewanie pojawił się przypadkiem w rękawie.
Wielkiej korzyści to nie dawało, ale przynajmniej zwalniało od dalszego myślenia i za to Toy była
wdzięczna losowi.
Dotarli do punktu, gdzie zostawił ich Dante zmęczeni i wściekli z powodu durnowatej strzelaniny.
Jedynie Shainee wykorzystała postój. Ciągle zdziwiona, że ją nie boli wyprostowała sobie złamaną
rękę na przydrożnym kamieniu. Nastawiła tak, jak umiała i zszokowana brakiem reakcji własnego
organizmu zrobiła sobie prowizoryczne łupki z kilkunastu strzał do kuszy i wojskowego pasa.
- Niech ktoś jej da apteczkę - warknęła Mobutu. - Nie mogę na to patrzeć!
- Która wie, co robić, jak baba jest w ciąży? -- spytała Toy. -- Nie wiem - mruknęła Maybe Not. -
Nigdy nie byłam.
- Tym bardziej ja - westchnęła Mobutu.
- Clash ma żonę - wtrącił się Hot Dog. - Clash, słuchaj... ta twoja łaziła z brzuchem?
- Pewnie. Mam syna. -- I co się wtedy robi?
- Jak się jest w ciąży? - Clash podniósł się z trawy, na której odpoczywał. - Czekaj... No... Chodzi się
do ginekologa od czasu do czasu.
- Bez jaj - Hot Dog dowiódł, że potrafi być dociekliwy. - A w domu co się robi z taką jedną?
- No nie wiem... Ona... Żre wszystko, co jest w lodówce i już. Toy nagle zaklęła.
- Macie rację... Ty - zwróciła się do zakonnicy. - Jesteś głodna?
30
Dziewczyna skwapliwie skinęła głową. Toy wyjęła z plecaka wojskową konserwę. Uderzeniem
pięści w denko zgniotła chemiczny podgrzewacz, a kiedy po chwili konserwa zaczęła ją parzyć w dłoń,
kciukiem zdjęła wieczko i podała zakonnicy. Tamta wyszarpnęła jeden ze swoich noży, wbiła w mięso,
odkroiła potężny kawałek i włożyła do ust. Właściwie go nie zjadła... Po prostu pożarła, parząc wargi,
język i usta.
- Od jak dawna nie jadłaś niczego ciepłego?
- Od siedmiu miesięcy, pani - Shainee nie mogła poradzić sobie z następnym kęsem, po prostu wzięła
trochę za dużo.
- Ty - Hot Dog kopnął leżącego Clasha. - Co żrą kobiety w ciąży? -- Wszystko.
- Bez jaj. Co konkretnie? Clash podrapał się w czoło.
- Chyba piją mleko i wpieprzają truskawki... - wzruszył ramionami. - Nie wiem.
- Truskawek nie mamy - Toy wyjęła z plecaka puszkę ze skondensowanym, słodzonym mlekiem.
Bagnetem wybiła dwie dziurki i podała Shainee. Tamta powąchała najpierw, a potem przytknęła do ust.
Piła tak łapczywie, że lepki, biały płyn ciekł jej po brodzie.
- Teraz widzicie, dlaczego ONZ daje pomoc tym, co głodują- powiedziała Maybe Not. - Widok, jak
ktoś żre te świństwa, których my nie dalibyśmy nawet psu... można porównać do orgazmu.
Hot Dog o mało nie zrolował się na polance ze śmiechu. Mobutu zakryła twarz. Clash i Caddilac
szturchali się wzajemnie zadowoleni jak zaraza.
- Daj jej jeszcze jakiś baton - powiedział Clash. - To naprawdę będzie miała orgazm.
Toy usiłowała zachować powagę. Przynajmniej przez chwilę. Znalazła jednak jakiś szeroko
reklamowany, ociekający czekoladą junkbaton w swoim plecaku i rzuciła zakonnicy.
Shainee powąchała i zaczęła jeść razem z papierem.
- Aaaaaaaaaaaa... - Clash przeturlał się na trawie. - Ale odlot! - Daj jej podpaskę - ryknął Hot Dog. -
Może też zećpa! ! !
- Ja cię... - Caddilac nie mógł się uspokoić. - Daj jej smar do kałacha! Maybe Not chichotała i nie
mogła nic powiedzieć. Mobutu uniosła obie ręce do góry.
- Masz kartę kredytową? - krzyknęła. - Może chociaż ugryzie...
Toy przytuliła się do Mobutu, przyciskając plecak do twarzy. Wycia nie dało się opanować.
- Jezu... - nie mogła powstrzymać śmiechu. - Ona jest naprawdę głodna!
- No! - Mobutu też trzęsła się bez opanowania. - Ja cię... ktoś żre te wojskowe gówna! ! !
- Patrzcie! - Clash tkwił na czworakach. - Można to wpierniczyć i przeżyć!!!
- Choć chwilę...
- Ja cię chrzanię - Maybe Not podskoczyła do zakonnicy i wyszarpnęła z kieszeni garść cukierków. -
Masz. Ale zjedz mi z ręki!
Shainee nachyliła się posłusznie i zaczęła jeść z cudzej dłoni. -Ale jaja!!!
Toy chichotała z innymi. Chwilę potem przyszło opamiętanie. - Jezu... Ona jest naprawdę głodna.
Do Maybe Not dotarło to dokładnie w tej samej chwili. Cofnęła rękę, dała Shainee woreczek z
cukierkami i odeszła jakaś skrzywiona.
- Nie wpieprzaj folii, idiotko! - krzyknęła nagle zła na siebie.
- Siedem miesięcy bez czegoś ciepłego? - Clash też się opamiętał. Z dzieckiem w brzuchu?
Przygryzł wargi i przeturlał w stronę zakonnicy swoje dwie konserwy. Widząc, że tamta usiłuje je
otworzyć nożem, podszedł bliżej, wziął jedną i uderzeniem pięści rozwalił wyzwalacz chemicznego
podgrzewacza. Zerwał kciukiem wieczko i podał dziewczynie.
- Masz, idiotko... - mruknął usiłując unikać wzroku innych. - Nażryj się wreszcie do oporu.
- Nie tyle naraz - mruknął Hot Dog. - Bo ją przesra...
Toy było wstyd tak jak innym. Nie mogła patrzeć, jak dziewczyna je kolejną, wojskową konserwę z
uczuciem takiej ulgi, jakby okazało się, że jej kochankiem jest sam Rudolf Valentino. Trzymała sobie
puszkę między udami i podnosiła nożem tak wielkie porcje, jakie tylko mogła wsadzić do ust. Mobutu
trzymała głowę między własnymi kolanami. Caddilac usiłował patrzeć gdzie indziej. Clash w ogóle
zamknął oczy. Cisza przedłużała się nieznośnie. Szlag! Najpierw ta kretyńska strzelanina, kilka
31
niepotrzebnych nikomu trupów, adrenalina, zdenerwowanie i... takie zmieszanie z błotem tej biednej,
głodnej dupy.
- Dante nadchodzi - powiedziała Mobutu, patrząc na rejestrator radiowy. - Za pół godziny będą tutaj.
Toy zagryzła wargi. Trudno... Musi to zrobić. Wstała lekko i podeszła do Hot Doga.
- Widzisz? Co to za krzak? - odciągnęła go na bok, zdejmując jednocześnie swoje słuchawki i
mikrofon. Nie był aż tak strasznie głupi, jak się mogło wydawać. Domyślił się. Zdjął swoje radio
również.
- Już? - szepnął. - Mhm.
Ukradkiem zarepetował swojego kałacha. Potem odwrócił się błyskawicznie.
- Nie ruszać się!!! - ryknął. - Muszę widzieć wasze łapska, gnoje!!! - Ty... - Clash ledwie otworzył
jedno oko. - Odbiło ci?
- Nie ruszać się! - Hot Dog runął do przodu i kopnął Clasha w głowę. - Łapska! Muszę widzieć wasze
łapska!
Nie ruszali się. Ale też nie rozumieli i nie spełniali poleceń. Dopiero jak z tyłu podeszła Toy z
zarepetowanym kałasznikowem, dotarło do nich, że to nie są dowcipy.
- Ty...
- Nie ruszać się! - Hot Dog odkopywał ich automaty poza zasięg rąk. - Dobra, kotki - powiedział po
chwili. - Nogi szeroko, łapy szeroko, kłaść się na brzuchach! Nie wiem, co tam macie poukrywane w
kieszeniach...
Clash, Caddilac, Maybe Not i Mobutu spełnili rozkaz. Shainee też chciała, ale Toy powstrzymała ją
ruchem ręki.
- O co chodzi, świnie? - warknęła Maybe Not.
- Hot Dog. zwiąż ją- rozkazała Toy. - I za... za... "Za"? Co z nią zrobić?
Toy nie mogła wypowiedzieć tego słowa. Jezu... - Zaknebluj!
O mamo. Sama miała w ustach wojskowy czy policyjny knebel dzień w dzień przez dwa lata. Leżała
z tym świństwem w ustach przez prawie osiemset dni. Pracowała w nocy, w dzień alfonsi kładli je do
łóżek, kneblowali, skuwali ręce na plecach. Przez siedemnaście godzin dziennie trzeba było leżeć
nieruchomo na brzuchu, w łóżku z trzema, czterema, nawet pięcioma koleżankami. Knebel. Na filmach
pokazuje się to tak ładnie. Piękna aktorka ma w ustach szmatkę przewiązaną drugą szmatką. Wystarczy
wypluć...
Usiłowała nie patrzeć, jak Hot Dog wkłada Maybe Not do ust niewielką kulkę, zakłada uprząż na
głowę, a potem naciska wyzwalacz. Kulka w ustach dziewczyny eksplodowała, natychmiast
powiększając się do rozmiarów dużej gruszki. Szczęki rozwarte na maksimum, zęby ślizgające się na
plastiku, i ślina, która od razu zaczęła spływać po brodzie.
- Ukryj ją w krzakach, tak żeby nikt nie widział.
Hot Dog pociągnął związaną Maybe Not w kierunku zarośli.
- Mobutu - powiedziała Toy, mierząc do niej z automatu. - Rozbieraj się.
- Ty suko...
- Zrób to, kotek. To dla twojego dobra. - Jak cię dopadnę...
Hot Dog wrócił biegiem.
- Masz kłopoty ze słuchem? - wrzasnął. - Rozbieraj się suko! ! f - Wy świnie...
Murzynka podniosła się powoli. Zrzuciła swój plecak, odpięła rzepy kamizelki przeciwodłamkowej.
Rozsznurowała i zdjęła buty, skarpetki. Zdjęła spodnie, bluzę i podkoszulkę.
- No dalej! - ryknął Hot Dog. - Przynajmniej się nie spocisz przy kopaniu sobie grobu!
- Nie całkiem o to chodzi - usiłowała go uspokoić Toy.
- Wy świnie! -- powtórzyła Mobutu. Zagryzając wargi, zdjęła stanik i majtki. Usiłowała zasłonić się
dłońmi. - Chcecie mnie zastrzelić... - westchnęła ciężko. - Dlaczego na golasa?
Ale była piękna... OK. I o to chodziło. O to chodziło, mniej więcej. - Dobra, zbierz swoje ciuchy i rzuć
Shainee.
- Co ja wam zrobiłam? - Mobutu spełniła rozkaz.
32
- Ty się zaraz dowiesz - warknął Hot Dog. - Zaraz się dowiesz.
- Nie, Hot Dog - usiłowała go wyprostować Toy. - Akurat jej możemy ufać.
- Co???
Mobutu też patrzyła rozszerzonymi ze zdziwienia oczami. - OK. Kotku, rozkrok, klęknij i ręce za
głowę.
Murzynka puściła taką wiązkę przekleństw, że Toy odruchowo się cofnęła. Wykonała jednak rozkaz.
- Ty świnio!!! Wszystko mi widać... Jak mnie nie zastrzelisz teraz, to cię potnę na paseczki!!!
- Dobra. Shainee, przebieraj się w jej ciuchy. Wiem, że jesteś za mała i utoniesz. Wypchaj wolne
miejsca kocami, zwiń się w kłębek i udawaj kupkę nieszczęścia. - Toy odwróciła się do swojego
współspiskowca. - Jaka rana wymaga owinięcia ofiary kocami?
- Rana w brzuch - mruknął Hot Dog. - Zawsze takiemu zimno się robi...
- OK. Shainee, będziesz udawać, że dostałaś w brzuch. Musisz się trochę trząść. Przykryję cię, żeby nie
było widać, ale bądź gotowa. Musisz wykonać mój rozkaz potem.
- Tak jest, Matko Przełożona.
Rzeczywiście utonęła w ubraniu Mobutu. Ale nie o to chodziło, żeby sprawnie biegała. Toy nakryła
ją kocem, nałożyła wielki hełm i przykryła siatką maskującą.
- Zaraz będzie reszta oddziału - mruknął Hot Dog. Gapił się bez przerwy na nagą, rozkraczoną na
kolanach Murzynkę z rękami za głową. - Ale fajna... Dasz mi ją przelecieć przed egzekucją?
- I o to właśnie chodzi - powiedziała. - Żeby wszyscy gapili się na nią, a nie na tę kupę nieszczęścia -
wskazała okutaną zakonnicę.
Dante z resztą oddziału, transportującą komputer Moonsunga, zjawił się kilkanaście minut potem.
- Czemu ta pinda jest goła? - wrzasnął na przywitanie. - Strzeliła ukradkiem do Maybe Not.
- Co????
- Maybe Not dostała w brzuch. Już opatrzona - wskazała na ukrytą pod kocami i siatką Shainee. - Ale
kiepsko to wygląda...
- Nie strzelałam do nikogo! - wrzasnęła Mobutu. - Stul pysk, krowo - rozkazał Hot Dog.
- Ona naprawdę nie strzelała - krzyknął-Clash leżący na trawie.
- No... - Hot Dog okazał się człowiekiem na poziomie. -I właśnie za to, że łżesz, tutaj leżysz, gnojku!
- Spisek? - Dante patrzył ciągle na nagą Murzynkę. - Maybe Not? Wyjdzie z tego?
- Wątpię... Zarobiła ze dwadzieścia igiełek, prosto w brzuszek. Cud, że jeszcze dyszy napakowana
morfiną.
Dante skinął głową. Nawet nie spojrzał na postać okutaną kocami. Tak jak reszta oddziału gapił się na
gołą, prześliczną Mobutu. I o to chodziło. O to chodziło, mniej więcej...
- Ona kłamie - wrzasnęła Murzynka. - Do nikogo nie strzelałam. - Hot Dog? - spytał Dante.
- Strzelała! A ci ją kryli... - wskazał na leżące postacie. Dante podszedł do Murzynki.
- Myślałem, że się przyjaźnisz z Maybe Not - szepnął. - Aż tak forsa Moonsunga zamieszała ci w
duszy?
-Nie strzelałam!!! Maybe Not żyje! Leży tam w krzakach zakneblowana. Idź i sprawdź, Dante, proszę!
Zrób te trzydzieści kroków i sprawdź, błagam!
Toy pokiwała głową.
- Idź, idź - usłużnie wskazała kierunek. - Tam właśnie leży Maybe Not... Aaaa... A ta tutaj - wskazała
na okrytą kocami Shainee - to kto? Jeśli można spytać, oczywiście...
- To zakonnica, porucznik ichniej armii, w siódmym miesiącu ciąży! ! ! Toy zapaliła papierosa.
- Od jak dawna bierzesz narkotyki, Mobutu? -- powiedziała.
Dante ryknął śmiechem. Toy zbliżała się do niego powoli. Żadnych gwałtownych ruchów.
Przeciągnąć tę idiotyczną rozmowę. I podejść jeszcze bliżej. Żeby się nie zorientował.
- Ona mówi prawdę - jęknął Clash.
-No dobra- Dante ewidentnie im nie wierzył. Był jednak fachowcem. - Sprawdzimy...
33
Niestety. Toy była już obok niego. Prawą ręką wyszarpnęła Colta Springfielda i przyłożyła mu do
głowy. Lewą wyjęła swojego Rugera i oparła lufę o własną skroń.
- Wszyscy stać! - zakomenderowała.
- Wszyscy stać - powtórzył za nią jak echo Dante. Najwyraźniej nie zamierzał tracić życia w tym
piekielnym walcu. - O co ci chodzi, krówsko? - dodał ciszej.
Toy westchnęła.
- Pamiętam twoje słowa, kotek - szepnęła. - I nie chcę kończyć nakarmiona własnymi piersiami przez
twój oddział. Pociągnę za dwa spusty jednocześnie. Zginiemy obydwoje.
- No to strzelaj - uśmiechnął się ciepło.
- Chcę ci po prostu powiedzieć, że zapracowałam na swoje dziesięć tysięcy.
- No?
- Słuchaj, kotek. Wynająłeś mnie, szlag jeden wie, dlaczego. Myślałam o tym cały czas i teraz już
wiem.
- No to wal, malutka - Dante nie był zdenerwowany. Zachwiało to jej pewnością siebie. - Słucham.
- Po co ci głupia dziewczyna detektyw? Co we mnie zobaczyłeś? To, że byłam kurwą Triad, prawda?
Że podejmę się każdego zadania bo nie stać mnie nawet na żarcie... Idealna osoba. Moonsung chce
zlikwidować najemników po wyczyszczeniu szamba. Jak dostarczymy ten komputer, załatwią
wszystkich. Wiem, że to nie pierwszy pracodawca, który chce cię zlikwidować. Przewidziałeś to.
Myślałeś tak: kto niby mógłby nas załatwić w kosmosie? Przecież "Złomowisko" doleci do celu nawet
samo, a Moonsung nie będzie urządzał strzelanin na Księżycu. Więc jak? A właśnie. Umieszczą
zabójcę w naszym oddziale. Wiedziałeś o tym. Wiedziałeś nawet za dobrze, co?
- Do czego zmierzasz?
- To ty jesteś facetem Moonsunga. Ty masz nas zlikwidować. Nawet nie drgnęła mu powieka.
- Może jakiś dowód? - zaproponował.
- OK. Jednej, dwóm, a nawet trzem ludziom będzie strasznie trudno zabić trzydziestu ludzi w plutonie.
Najemnicy mogą pokapować za wcześnie, mogą zobaczyć jakieś przygotowania... Są w końcu
fachowcami w branży, nie?
- I co?
- I wynająłeś mnie. Tylko po to, żeby mnie wystawić i... powiedzieć swoim ludziom, że ktoś na nich
czyha. Wszyscy najemnicy jakoś tam znają się nawzajem. Któż więc pasuje najlepiej do obrazu
mordercy? Obca! Ale przecież nie malutka Toy. Musiałeś przekonać ich, że jestem straszliwym
fachowcem. Wiedziałeś, że moje tatuaże są autentyczne, że każda kurwa we wszechświecie powie mi
wszystko, co chcę wiedzieć. I sam posłałeś jakiegoś inżyniera do burdelu, żeby wyśpiewał stek bzdur
przygodnej prostytutce. A potem przyszłam ja i opowiedziałam tę historyjkę twoim ludziom. Odtąd
mają mnie za twojego psa. Geniusza! Mają mnie za sukę, która w kilka godzin wywęszyła największe
tajemnice firmy Moonsung. Wystawiłeś mnie kotek. No bo kto pasuje teraz do obrazu zabójcy w
oczach tych ludzi? Obca. Taki superfachowiec jak mała Toy.
- Masz rację - potwierdził. - Oprócz jednego drobnego faktu. - Niby jakiego?
Uśmiechnął się. Ciągle pewny siebie, pewny jak cholera.
- Słuchaj... Jestem sukinsynem. Ochraniałem pola naftowe i kopalnie uranu. Robiłem przewroty w
bananowych republikach, urządzałem akcje pacyfikacyjne, byłem do wynajęcia za pieniądze. Jestem
mordercą i świnią, ale... Toy. Nigdy nie zabiłbym swojego oddziału.
Drgnęła. Było coś w jego wzroku... Szlag! Czy mogła się mylić? - A może jakiś dowód? - zakpiła.
- Nie mam żadnego dowodu - uśmiechnął się. - Poza swoim słowem honoru.
Jezu... Uwierzyła mu. A on to zobaczył w jej oczach.
- Widzisz Toy - powiedział cicho. - Jestem gnojem i świnią... ale nie aż taką świnią, żeby mordować
ludzi, którzy mi zaufali.
- A ja?
- Ty jesteś obca - skrzywiła się lekko. - Przepraszam. Wierzyła mu. Teraz mu wierzyła.
- Słuchaj - kontynuował. - Nie przewidziałem, że jesteś aż tak sprytna. Myślałem, że jesteś dupą
34
Iceberga. Byłą prostytutką z wypalonym przez kokainę mózgiem. I rzeczywiście wystawiłem cię.
Przepraszam. Sam poszedłem na Księżycu do burdelu i naplotłem Tally-Ho wszystko, czego
dowiedziałem się od Moonsunga. Ten wieczór, kiedy opieprzałem wszystkich... Chciałem cię też
ochrzanić i wysłać z misją do burdelu. Zaskoczyłaś mnie. Zaskoczyłaś mnie tym, że sama dowiedziałaś
się wcześniej. Potrzebowałem w oddziale obcej, którą wszyscy uważają za super psa. Chciałem, żeby
mordercy uważali ciebie za główne swoje zagrożenie. Za mojego tajnego asa wyciągniętego z rękawa.
Myślałem, że zabiją cię pierwszą, zrobią jakiś błąd i... i ja się dowiem, kim są. Przepraszam powtórzył
po raz trzeci.
Toy uśmiechnęła się jakby wbrew swej woli. - Naciąłeś się, Dante.
- No - mruknął. - Nie doceniłem cię, mała.
- A ja nie o tym - roześmiała się głośno. Nie wiedziała, jak sprawić, żeby zęby nie szczekały jej ze
strachu. - Chcę ci pokazać, jak się zarabia dziesięć tysięcy dolarów podczas jednej sesji z dwoma
gnatami w dłoniach.
- Nie rżnij Marlowe'a, mała. Mówiłem, że ci nie idzie... - Nie czytasz gazet, Dante.
- Co?
- A ja czytam. Nie mam co robić w tym swoim zasranym biurze, nudzę się i czytam. Wyciągam sobie
wszystkie z koszów na śmieci i czytam od deski do deski...
- No i?...
- Naprawdę uwierzyłeś we wszystko, co powiedzieli spece od Moonsunga? Pokoleniowa kapsuła,
tysiąc lat podróży, dziwne zjawiska fizyczne, które sprawiły, że walec wrócił zbyt szybko...
Wzruszył ramionami.
- Pracodawcy często mówią mi tylko część prawdy. Ale... jak to wytłumaczyć inaczej. Tę regresję
wokół Cholera wie, co się stało przez tysiąc lat, co spotkali u celu podróży, co sprawiło, że są
wcześniej z powrotem...
Uśmiechnęła się ciepło.
- Dante... A ile znasz źródeł energii, które mogą działać przez tysiąc lat?
Najpierw zmarszczył brwi. A potem, po chwili wybałuszył oczy.
- Jezu... Jezu Chryste! - patrzył na nią ogłupiały. Dłuższy czas usiłował się skupić. Trafiła go i zatopiła.
- Chryste...
- Tysiąc lat podróży? - zakpiła. - To dlaczego jeszcze tu jest światło? Dlaczego płynie rzeka napędzana
przez reaktor atomowy? Dlaczego inżynierowie tak łatwo otworzyli przez nikogo nie konserwowaną,
metalową klapę w śluzie walca... Przecież powinna mieć tysiąc lat! Widziałeś już gdzieś tak stare
drzwi, które otwiera się jednym ruchem ręki? A tlen, ciepło, zasilanie, woda, oczyszczanie powietrza...
Ale spytam inaczej. Czy znasz komputer, który działa przez tysiąc lat? Czy wiesz, jak bardzo zmienił
się język angielski przez ostatnie tysiąc lat? Myślisz, że zrozumiałbyś Wilhelma Zdobywcę, nawet
gdyby ten mówił powoli i wyraźnie? "Thou art the men" - dzisiaj trzeba byłoby powiedzieć "You're
this guy"... Wytłumacz mi: jakim cudem rozumiemy ten angielski, którym oni tu mówią?
Dante nie sprawiał wrażenia człowieka, który kiedykolwiek czytał stare książki. Zdawał się jednak
doskonale wiedzieć, o co chodzi Toy. Uspokoił się momentalnie.
- OK. Co wywąchałaś, piesek? Uśmiechnęła się.
- Jakiś czas temu Europejczycy wpadli na pomysł, jak wykonać skok podprzestrzenny. Rewelacyjna
teoria. Do dupy technologia. Tego ich pilota, Pierra Sauvage'a trzeba było potem zeskrobywać ze ścian
pojazdu skalpelem przez jakieś trzy miesiące, bo się cholernik dostał do wszystkich szczelin w
aparaturze. Tą technologię ukradli Chińczycy. Ale sami nic nie wypuścili. Dlaczego?... Europejczycy
podejrzewali, że się szajs zrobił z projektu, bo ich statek był za mały. Obliczyli potem nawet, że po-
trzeba czegoś monstrualnego dla obwodów, jakiejś gigantycznej objętości, żeby umieścić odpowiednio
wielkie akceleratory... To musiałoby być coś tak dużego, że Chiny musiały odpaść w przedbiegach...
- Moonsung?
-A jak myślisz? Ktoś odkupił technologię od Chińczyków albo ukradł Kto? No taka firma, która miała
już w kosmosie coś bardzo dużego. Na przykład osiedle Vega, szybko przemianowane na
"pokoleniową kapsułę" - Toy zaczynały cierpnąć ręce. - Czy wyobrażasz sobie, że ktoś wysyła
35
"pokoleniową" kapsułę, nie mając odpowiednich źródeł energii i to dokładnie w momencie, kiedy
istnieje już teoria skoków podprzestrzennych? Po co? Za pierwszym razem się nie udało, ale przecież
obliczenia już są. Technologia dogoni bardzo szybko, czego dowodzi choćby historia lotnictwa. Po co
wysyłać kapsułę?
- I co? - Dante był skupiony, nawet na nią nie patrzył.
- Nie wiem co. Polecieli, zrobili skok, który najwyraźniej się udał, skoro są z powrotem. Ale... Coś się
popieprzyło. Coś skasowało im zawartość umysłów... Przynajmniej w dużej części.
- Ile lat ma ten walec?
- Nie wiem. Ale nie sądzę, żeby więcej niż kilkanaście, może kilkadziesiąt... Ale tylko wtedy, gdyby
się tu czas rozciągnął - zakpiła. - Bo tak naprawdę nie ma nawet dziesięciu lat.
- OK - mruknął - przekonałaś mnie, że jestem bardziej ślepy niż ty bez okularów.
- Najlepsze zostawiłam na koniec. Zagryzła wargi. Musiała to dobrze rozegrać.
- Kotek... Skoro już wspomniałeś o swoim słowie honoru... - No?
- Daj mi takie. Daj słowo, że mnie nie zabijesz, że nie tkniesz palcem, że wrócę żywa na Ziemię.
Chciał skinąć głową ale lufa Colta Springfielda na czole skutecznie to uniemożliwiła.
- OK.
- Myślałam tak... Moonsung za połowę swojego budżetu wysyła w kosmos "pokoleniową kapsułę". Ale
zamiast reaktorów, które przetrzymają tysiąc lat, bo tego jeszcze nikt jeszcze nie potrafi zrobić,
umieszcza tu wielkie akceleratory. Kapsuła wykonuje skok podprzestrzenny, wraca, wszystko OK.
Powiedz mi, dlaczego tak spanikowali, żeby aż wysyłać tu najemników?
- Nie wiem - powiedział szczerze Dante.
- Bo ten sprytny komputer, to wścibskie gówienko, powiedziało im nie tylko, że wraca. Powiedziało im
wyraźnie, że coś skasowało zawartość mózgów załogi. Parę tysięcy osób ze "skasowanymi mózgami".
Jak Moonsung to przetrzyma?
- No jak?
- Odpowiedź brzmi: nie przetrzyma tego w żaden sposób. - I co?
- Właśnie... I co? Uboczny efekt skoku to "Ultimate Delete" dla ludzi w środku. OK. Jak to
wytłumaczyć przed prasą? Jak to wytłumaczyć przed rządem? Nie da się?... A od czego są najemnicy?
- Że niby zabijemy wszystkich tutaj? - Dante!.. Rozpierdolą cały walec! ! ! Zrozumiał. Popatrzył na nią
poważnie.
- Rozwalą wszystko - powiedziała. - Plan był taki. Jak się już nie udało, to teraz... Najemnicy lądują w
walcu. Demontują komputer, bo to są niezmiernie ważne dane. Najemników się zabija... A jakiś pan
inicjuje reakcję w reaktorach i po kapsule pozostają jedynie pojedyncze atomy. Nikt nic nie wie.
Oficjalnie: "wysłaliśmy kapsułę, ale się nie udało". Zresztą, kto sprawdzi po tysiącu lat.
- Toy - warknął. - Chyba masz rację.
- I teraz - uśmiechnęła się. - Przed nami następujący dylemat. Tych, co mają rozwalić nasz oddział nie
musimy się bać. Wymyśliłam, jak ich spacyfikować. Problem mamy jeden. Jest tu ktoś, kto ma
spowodować eksplozję całej kapsuły, jeśli tylko wsiądziemy do "Złomowiska". A potem nas.
Gwarancją naszego życia jest ten walec. Musimy sprawić, żeby dotarł nietknięty w zasięg ziemskich
radarów.
- Po co?
- Ależ to proste. Rząd będzie miał swój walec. Moonsung już nie podskoczy. A jak to zrobić?... Nie
chcę, żebyś mnie kazał karmić moimi piersiami. Powiem ci później.
- OK - Dante ciągle nie był zdenerwowany. To było niesamowite. Facet na krawędzi świata. Facet poza
ostateczną granicą. I nie wpływało to na jego wyraz twarzy... - Co chcesz zrobić?
- Musimy spacyfikować nasz oddział. - To wiem. Ale jak?
- Ludzi, którzy nas mieli zabić możemy się nie obawiać. Nie uderzą tutaj, tylko w "Złomowisku". A to
potrafię powstrzymać. Musimy się bać
faceta, który ma urządzenie zdolne rozpieprzyć ten walec. - A kto to jest?
- Nie wiem.
36
- Komu można ufać? - Hot Dog i Yellow.
- Jezu... Im??? Tym dwóm półgłówkom?
- Owszem. Obaj chcieli mnie zgwałcić na Księżycu. Czy sądzisz, że agent z tajną misją będzie gwałcić
kogokolwiek? Ryzykując wszystko? Ryzykując, że się dowiesz i wyznaczysz im jakieś kary?
- OK. Ale dwóch ludzi to za mało, żeby spacyfikować trzydziestu najemników...
- Mobutu i Bokassa. - Co???
- Widziałeś "pana Browna", inżynierów? Widziałeś obsługę Moonsunga na Księżycu? To same
WASP-y. "White Anglo Saxon Protestants". A Mobutu i Bokassa to Murzynki!
- Śnisz! Wiceprezesem Moonsunga jest Murzyn.
- Jasne. Na pokaz. Moonsung to Chińczycy. Są bardziej papiescy niż Ku Klux Klan. Nie wezmą
Murzynek do niczego, bo i tak się za dużo gada, że kolorowi wykupują Amerykę. Nie znasz tych
ludzi... Ale oczywiście to tylko... taka moja babska intuicja. .
- Dobra - mruknął Dante. - Powierzałem już swoje życie rzeczom mniej pewnym niż babska intuicja... -
przynajmniej potrafił podjąć szybką decyzję.
Uśmiechnął się nagle.
- Hot Dog, Yellow, Mobutu, Bokassa! - ryknął nagle. - Dwadzieścia kroków w tył...
Patrzył jak wykonują rozkaz. Choć przekleństw nagiej Mobutu chyba nawet on wolałby nie słyszeć.
- OK. Bierzcie na muszki cały oddział i strzelać, jak ktoś się poruszy... Właściwie wszyscy oniemieli.
Jedynie wściekły Hot Dog zerknął na Mobutu, a ta, goła jak niemowlę, z żądzą mordu w oczach na
niego.
- I co teraz, Toy?
- Włóż na twarz to europejskie urządzenie...
- Idiotko. Przecież facet musi być uwarunkowany, jak ty! Niczego nie zobaczymy na wykresach.
- Ciszej, Dante... - szeptała. - Co ty sobie wyobrażasz? Że znaleźli faceta, który rozwali walec z
tysiącami osób na pokładzie??? Nakarmili jakiegoś prawdziwka kłamstwami tak, że już nie wie nawet,
jak się nazywa. No, przecież nikt o zdrowych zmysłach nie zabije jednym przyciskiem tysięcy ludzi.
On jest nawalony kłamstwami jak ja kokainą za dawnych, dobrych czasów...
- LeMoy - rozkazał Dante. - Wyjmij z plecaka wykrywacz. Powoli! ! ! Powoli kretynko! Tak, żeby Toy
przez cały czas widziała twoje ręce! LeMoy zbliżała się naprawdę powoli, trzymając urządzenie i obie
swoje dłonie daleko z przodu. Ostrożnie, żeby nie dotknąć Colta, przykleiła to cudo Dantemu do
twarzy. Potem cofnęła się, ciągle trzymając dłonie przed sobą.
Dante spojrzał na Toy. Dzięki temu europejskiemu urządzeniu zupełnie nagle zobaczył, że ona nie
żartuje i naprawdę pociągnie za dwa spusty, jak coś pójdzie nie tak. Nie przestraszył się. Ale w jednym
jego oku, tym, które było wolne od wizjera, dostrzegła coś na ślad szacunku. Powoli opuściła broń.
- Zagraj to dobrze.
Dante odwrócił się szybko.
- Słuchajcie gnoje, ktoś z was ma tu dwa spusty w kieszeniach. Dwa śliczne Moonsungowskie
urządzenia, dwie maszyny sądu ostatecznego. Teraz wszyscy... głośno i wyraźnie powiecie mi, że to
nie wy. Kto nie odpowie, tego zastrzeli mój pies, Toy. A jak ktoś powie nieprawdę... ja to zobaczę... -
Uśmiechnął się wrednie. - Hot Dog, Yellow, Mobutu, Bokassa. Zastrzelić każdego, kto nie otworzy
gęby i głośno nie powie, że to nie on. No dobra. Po kolei...
Pierwszy odezwał się Clash. - Dante... to nie ja!
Drugi był Caddilac. Potem Oouroo. LeMoy, Greenie, Slade, Chrustschov, Winnie Winnie, Maiden,
Coffee, Easy Now, Whiskey, Last Chance, Vanguard... A potem jeden z inżynierów wyszarpnął z
kieszeni dwa joysticki. Toy zarobiła ładunkiem elektrycznym w brzuch i poleciała w tył.
- Spokojnie - wrzasnął inżynier. - Ta wasza broń jest dezaktywowana!
37
Klik - powiedział cicho zamek w karabinie Hot Doga. Klik, klik, klik - powiedziały zamki
w karabinach Mobutu, Bokassy i Yellowa.
- A teraz... - inżynier podniósł drugi joystick. - Shainee! ! ! wrzasnęła Toy.
Wyostrzony jak brzytwa, aluminiowy nóż poszybował w przód, by wbić się w gardło
inżyniera. Winnie Winnie, rosły Australijczyk, podskoczył chwilę później i złamał mu kark:
- Co wy robicie??? - zawył "pan Brown". - Jego też? - spytał Dante.
- Nie... za wielki sukinsyn, żeby wiedzieć, o co chodzi... - tylko na filmach ktoś, kto jest z
wyglądu gnojem skończonym okazuje się gnojem naprawdę. "Pan Brown" był świnią,
karierowiczem, ale wyglądał za brzydko, by być tajnym mordercą.
Toy uniosła się na łokciu. O kurde! Zsikała się po elektrycznym szoku. Szlag! Szlag, szlag!
! ! Kucnęła, osłaniając się rękami. "Pan Brown" pomstował, nie mając nawet pojęcia, że
uratowała mu życie. Dwóch pozostałych inżynierów odsuwało się od nieruchomego ciała
trwożliwie. Mobutu podbiegła do Shainee.
- Oddawaj mi moje ciuchy! - wrzasnęła.
Shainee na sam widok wielkiej dłoni Murzynki zaczęła się rozbierać bez słowa.
- Kto to jest? - spytał Dante.
- Pani porucznik, zakonnica, w siódmym miesiącu ciąży - powiedziała Toy.
Roześmiał się. - A jakbyś jej nie znalazła?
- To pod kocami leżałby Hot Dog. I wtedy nam by się nie udało... - Nie wiedziałaś, że mogą
zdezaktywować broń?
- Przez myśl mi nie przeszło... - usiłowała zasłonić dłońmi obsikane spodnie. - Ale jestem
głupia. Przecież Mobutu prawie mi to powiedziała...
Mobutu podeszła już w swoim mundurze:
- Myślałam, że cię zabiję - warknęła. Spojrzała w dół i zagryzła wargi. - Ale teraz trochę mi
przeszło... Masz - rzuciła jej własne majtki. Przebierz się.
Maybe Not, już uwolniona z knebla i więzów, wracała biegiem. - Zabiję tę małą gnidę! ! !
- Daj se na wstrzymanie - Bokassa zatrzymała ją ruchem ręki. - Co?
- Nie wiesz co? Dante ma nosa do swoich psów. Mobutu skinęła głową.
- No. Nie wiem, o czym tam pieprzyli, bo jestem za głupia - palnęła przyjacielsko Toy w
głowę. – Ale jak zwykle... psa wynalazł dobrego! Dante podszedł z boku.
- Mówiłaś, że wiesz, kto ma załatwić nasz oddział - mruknął.
- Nie mówiłam niczego takiego. Ta wiedza już nam niepotrzebna. - Co?
- Nie uderzą- Toy wbiła swojego kałasznikowa lufą w ziemię. Rozpięła rzepy swojej
kamizelki przeciwodłamkowej i pozwoliła jej upaść. Zdjęła hełm i odrzuciła w krzaki. - Na
wszystkim są moje odciski palców.
- No to co?
- Wszystkie nasze odciski są w odpowiednich kartotekach. Przynajmniej na dwóch lotniskach
nam pobierali.
- Nam nawet wcześniej...
- No właśnie. Teraz walec wleci spokojnie w zasięg ziemskich radarów. Pojawią się setki
komisji, niezależni specjaliści... I znajdą tu naszą broń, z naszymi odciskami. Będą wiedzieć,
czyje to jest, prawda? Od razu! I co się stanie, jeśli przypadkiem okazałoby się, że ludzi od
tych odcisków już nie ma wśród żywych? Co zrobi nasz kochany rząd Moonsungowi? Co
zrobi mu opinia publiczna?
Dante uśmiechnął się. Zdjął swój hełm i upuścił na ziemię. - Zrzucać wyposażenie - rozkazał.
- Dante, mam jedną prośbę - Toy usiłowała zasłonić się kocem, żeby móc się przebrać.
- No?
38
- Shainee... Chcę, żeby wróciła ze mną na Ziemię. Wzruszył ramionami.
- Mamy jeden wolny skafander - zerknął na trupa inżyniera.
Odszedł, a Mobutu nachyliła się nad Toy. - Przebrałaś się? - powiedziała groźnie. - A
wiesz, co ci teraz zrobię? Toy osłoniła się rękami. Mobutu chwyciła ją i posadziła sobie na
karku. – Będziesz
– Będziesz jechać "na barana" - mruknęła. - Przynajmniej raz w życiu zobaczysz, jak
wygląda świat widziany z góry, mała...
- Dobra - powiedział Hot Dog. - Masz u mnie piwo w najbliższym barze.
- Akurat... - Maybe Not splunęła na trawę. - Ona nie przechla tego, co jej są winni ci wszyscy
ludzie w walcu.
- Nie zapłacą... - westchnął Hot Dog. - To świry...
"Złomowisko" wracało z zupełnie przyzwoitym przyspieszeniem jednego g. Na więcej nie
było już ich stać. Monstrualny zbiornik paliwa, do którego ich dospawano, był prawie pusty.
Całe miesiące podróży...
Dante wyprosił inżynierów ze sterówki. Przy jednym g nie trzeba było sterować - silnik
Centaura dusił się, jakby był na jałowym biegu... Komputery radziły sobie doskonale same.
Dante skinął na Toy. Kiedy znaleźli się sami w sterówce, zaryglował drzwi i przysiadł na
obudowie maszyny, którą zdemontowali w walcu.
- Mam dla ciebie dwie wiadomości. Dobrą i złą... Odskoczyła.
- Obiecałeś, że nie tkniesz mnie palcem!
- Ja zawsze dotrzymuję słowa - włożył wskazujący palec do ust i oblizał starannie. Drugą
ręką wyjął z kieszeni papierową tutkę, rozerwał i umoczył swój palec w białym proszku.
- Nieeeee! ! !
- Obiecałem, że nie dotknę - podszedł do niej. - To nie dotknę. Ale nie może tak być, żeby
żołnierz mierzył w głowę swojemu dowódcy. Podetknął jej palec pod nos. Zwymiotowała
gwałtownie. Podetknął jeszcze raz. Zwymiotowała momentalnie znowu. Opadła na podłogę i
usiłowała się cofnąć. Znowu przysunął palec do jej nosa. Zwymiotowała, właściwie to już
samą śliną.
- Nie... proszę... - telepało nią okrutnie. - Zabijesz mnie. - Znam ludzką wytrzymałość -
powiedział spokojnie. Chryste! Po prostu ją wynicował.
Obudziła się po jakimś czasie zwinięta w kłębek w jakimś kącie, usiłując złapać choć jeden
głębszy oddech. Podniósł ją bez trudu. Posadził drżącą i dygocącą na małej metalowej
ławeczce. Sam usiadł obok. - A teraz dobra wiadomość.
Nie była w stanie odpowiedzieć. Telepało nią tak, że bezwiednie przytuliła się do jego
ramienia, chcąc znaleźć gdzieś choć trochę ciepła, choćby miało to być po prostu ciepło
ludzkiego ciała.
- Od dzisiaj jesteś moim prawdziwym psem - zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko. - Jak
będę miał jakieś poważne zlecenie; zadzwonię po ciebie, mała suko.
Nie mogła odpowiedzieć. Dygotała przyciśnięta do jego ramienia, nic nie widziała bez
okularów, które leżały gdzieś na podłodze, tak bardzo chciała choć papierosa, ale nie była w
stanie poprosić.
- Masz - położył jej na kolanach swój prywatny karabinek Mannlichera. - Na pamiątkę,
małpo.
Chciała papierosa, a nie karabin!!! Ale nie mogła tego powiedzieć. Dante zaciągnął się
znowu. Patrzył na gwiazdy migoczące na ekranach.
- Ale pięknie - westchnął. - Brakuje tylko muzyki.
Papierosa, papierosa, papierosa... Jak to powiedzieć przez zaciśnięte zęby?
- Zaśpiewaj mi coś, Toy. Toy?...
39
Robert J. Szmidt
Umrzeć w Lea Monde
40
Zaledwie ustały ostatnie dźwięki tęsknej ballady, drzwi karczmy otworzyły się z
hukiem i razem z mroźnym powietrzem wszedł do izby postawny mężczyzna odziany w futra.
W samym progu otrzepał śnieg z włosia na czapie i ramionach, po czym ignorując dziewkę;
która zająć się osuszeniem rzeczy chciała, wystąpił na sam środek sali. Mrok już panował, jak
to zwykle późną nocą bywa, gdy ogień na palenisku się dopala,, a zmęczeni podróżni spać idą.
Wszyscy obecni jednako oczy na niego skierowali, gdyż energia bijąca z mężczyzny oblicza
wydawała się niemal materialna.
- Pomocy waszej, znamienici podróżnicy, potrzebuję - powiedział nowo przybyły głosem
mocnym, acz niezbyt dobitnym, zdejmując czapę z wilczego futra i odsłaniając głowę. -
Kobieta w potrzebie, dama serca mego, jedyna. Ona tam porwana...
Urwał na chwilę, a cisza, jaka zapadła po tych słowach, martwa była jako czaszki
przybitych na krokwiach trofeów. Nikt się nie poruszył, nikt nie odpowiedział. Przybysz po
twarzach siedzących się rozejrzał i przestąpił kroków parę.
- Azaliż nie ma między wami męża, który wspomógłby damę? - Krzyknął tym razem
głośniej, budząc nawet gawiedź, co w końcu izby do snu się ułożyła. Odpowiedzi nadal jednak
nie było. Tu, na krańcu świata znanego, w Górach Ognistych, wiele złego działo się za dnia.
Nocą nikt przy zdrowych zmysłach nie wystawiłby nosa, gdy pośród kniei grasowały wyrgule
i wszelkie inne czarcie stworzenie. Karczmarz, zażywny jegomość ó sinym licu - bowiem
nigdy sobie z klientami nie folgował - wyszedł zza kontuaru i z rozłożonymi rękami ku
przybyszowi podszedł, gdy ten stał w pozie pełnej wyczekiwania.
- Szanowny panie i dobrodzieju - powiedział nisko się kłaniając. - Toć nie widzisz, że to
kupców gromada jeno, srodze drogą umęczona. Nie znajdziesz tu bohaterów, a i sam nie idź w
noc, bo żyw nie doczekasz kogutów piania. Tu pogranicze, tu inaczej rzeczy się mają.
Rankiem wyślę umyślnego do grododzierżcy, on drużynę zbierze i za waści panią rychle
wyruszy. Póki co, przyjmij ten garniec wina i ogrzej się przy ogniu.
- Nie mogę - jęknął nieznajomy, odsuwając karczmarza. - Zanim noc się skończy, ona z
zimna może skonać albo rozszarpana leżeć. Leśni ją zabrali, gdym konia z lodu uwolnić
próbował. Na zachód przez las ją powiedli nie dalej niż pacierz temu. Jeśli ruszymy za nimi
już teraz, szansa jest ich dopaść. Proszę, zaklinam, jeśli nie ma między wami takiego, co dla
chwały czynu tego dokona, to dam tyle złota, ile owa panna waży...
- Daj pokój, panie - rzekł znowuż karczmarz, wciskając przybyszowi garniec z winem i
powtarzając: - Nie masz tu bohaterów, jeno kupców samych.
- Zamilcz brusi pomiocie - dobiegło nagle z kąta sali głośne napomnienie. Spojrzał tam
karczmarz, spojrzeli pozostali. Z kupy skór gramoliła się postać, zrazu nie bardzo widoczna,
ale po chwili ktoś pochodnię podstawił i zgromadzeni ujrzeli przeciągającego się o1brzyma.
Takim zdał się bowiem barbarzyńca, któren dopiero co się obudził, a teraz ziewał. - Daj no ten
garniec i zawrzyj paszczę, bo chcę posłuchać, co szlachcic ma nam do powiedzenia - rzekł,
prężąc mięśnie godne posągu, a nie śmiertelnika.
41
- Niewiele więcej mogę rzec, niźli powiedziałem - rzekł przybysz. - Tyle złota oferuję, ile
ona panna waży.
- Azaliż nie jest mała? - zapytał barbarzyńca, ku środkowi sali idąc i szczerząc zęby w
uśmiechu. - Bo ja za byle grosz nie będę życiem ryzykował.
- Osiemdziesiąt pięć funtów, ani grama mniej - rzekł mężczyzna. - Czy zadowoli cię, mości
wojowniku, taka waga? Stoi nasza umowa?
- Stać może będzie - odrzekł południowiec. - Sami jednako nie pójdziemy, a gdy dojdzie do
podziału...
- Dla każdego tyle przeznaczę - powiedział przybyły. - Macie moje słowo.
- A kimże ty jesteś - odezwał się młodzieniec siedzący przy ławie z prawej strony, o wielki
miecz oparty. - Oferujesz nam złota pełne kufry, a przecie nie wiemy, czy masz przy sobie
choćby talara.
Zebrani w sali zgodnym pomrukiem wyrazili aprobatę dla słów młokosa. Przybysz nabierał
właśnie powietrza, by dać odpowiedź, gdy inny głos z drugiego końca sali uprzedził go,
wypowiadając następujące słowa:
- Znam ci ja tego człowieka. To omniarcha północnych krain, Rehbert Czarny we własnej
osobie. - Nieznajomy drgnął nieznacznie, słysząc swoje imię. Spojrzał w stronę, skąd
chrapliwy głos dobiegał, ale mówcy nie dostrzegał. Ten zaś spokojnie z ukrycia kontynuował:
- Masz zapewne, mości panie, w swoich skarbcach tyle złota, że zdołasz ją bez trudu
wykupić. Po cóż by leśni porywali pannę, jak nie dla korzyści swojej. Jeść oni dawno już nie
jedzą człeczego mięsa, a i dziewicą - znając ciebie - pewnie nie jest owa dama...
- Znamli ten głos - powiedział Rehbert, kładąc dłoń na głowni miecza. - Jednakowoż nie
pamiętam, z jakiego rynsztoka dobiegał, gdym ostatni raz go słyszał. Pokaż się parchu,
niechże poznam twoją nikczemną facjatę.
- Z przyjemnością- odparł tamten i z cienia za filarem wynurzyła się postać niewiele niższa od
barbarzyńcy, ale bardziej smukła, odziana w skóry także, na której piersiach połyskiwał
medalion wielkości pięści i dziwnego kształtu. - Pamiętasz mnie panie teraz?
- Zaklinacz Gavein - mruknął omniarcha. - Wszystkich, ale nie ciebie bym się tu spodziewał.
- A gdzie niby to miałbym być po tym, jak z księżniczką mnie okpiłeś. Mandryk Hardy
ścigać mnie kazał jako psa wściekłego i wrogiem królestwa ogłosił, a za nim wszy wasale
jego. Tu tylko mogę znaleźć spokój, na rubieżach, gdzie nie sięga prawo królewskich
edyktów. Czyżby Katherine ktoś ci jednak odebrał, szkaradka pomiocie?
- W rzeczy samej - odpowiedział mu omniarcha. - Mas do mnie, panie zaklinaczu, żale, ale to
nie ja ścigać cię kazałem. Co więcej, gdybyś gościny mej chciał zaznać, nie miałbyś źle, ale
inaczej sam wybrałeś.
- Prawda to, ale..:
- Zamilcz, wypierdku kozi - ryknął barbarzyńca, do rozmowy się wtrącając, aż zadrżały
42
naczynia na ławach. - Pan kominarcha ma dla mnie złoto, a ty przeszkadzasz. Chceszli
zapoznać się z panią Tranogową, co ma oba lica krwią skropione?...
Zapadła cisza, której nikt nie przerywał. Trzej mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Nagi
barbarzyńca o muskulaturze, która dziewki do szaleństwa przyprawiać musiała, omniarcha,
któren władzę miał wielką jak mięśnie barbarzyńcy, a może i większą, oraz zaklinacz
stojący nieco z boku, w pozycji gotowej do skoku. Nie ruszyli się jednako na krok
- Z kim? - zapytał w końcu Gavein. - O kim mowa?
Wojownik z południa wyciągnął rękę i sięgnął do zawiniątka ze skór leżącego niedaleko
ognia. Rozplątał rzemienie i wyjął z wnętrza topór bliźniaczy, którego ostrza na łokieć
szerokie były. Trzonek sięgający mu do pasa wykonano z czarnego dębu, a na końcu wpra-
wiono trzy klejnoty, błyszczące teraz w blasku dogasającego ogniska niczym oczy żywego
stworzenia.
- Życzenie miałeś, panie, zapoznać się z istotą, która kryje się w tym zwiewnym kształcie -
powiedział wolno, a klejnoty jaśniej zapłonęły, jakby zrozumiały, że topór zaraz pić krew
będzie. - Zatem czas na przedstawienie...
- Zaczekaj - omniarcha stanął między nimi. - Nie pora na waśnie między dwoma
znamienitymi wojownikami. Cóż z tego, że się posieczecie, skoro tylko leśni coś na tym
zyskają.
- Bronisz parcha, który cię obraża? - Tranog barbarzyńca opuścił topór, który jedną ręką
trzymał, choć musiał z pięćdziesiąt funtów ważyć. - Ja bym go ubił bez wahania.
- Im więcej nas, tym i szanse większe mojej pani ratowania - odpowiedział mu omniarcha,
w oczy patrząc. - Miarkuj gniew swój i dla leśnych go zachowaj, a ty zaklinaczu, co powiesz
na przyłączenie się do kompanii. Znam cię, wiem, żeś najlepszy w swojej profesji. Złoto też ci
się przyda, jak mniemam...
Gavein spoglądał spode łba na wielmożę, z winy którego tyle czasu spędził na wygnaniu.
Ale czy tak było naprawdę? Wszak cała afera nie taki podtekst miała. Miłość niespełniona i
takie tam obce zaklinaczom terminy do tego miejsca go sprowadziły. Co ja, kurwać, wiem o
kochaniu? - pomyślał koniec końców słowami od księżniczki zasłyszanymi. W jego pamięci
stanęły jako żywe zapach perfumy i pieprzyk na szyi, twarz jej elvia w swojej nieziemskiej
urodzie i śmiech perlisty. Cokolwiek się ongiś stało, nie mógł pozwolić, by ta twarz, to ciało...
- Pójdę, ale trzymaj swojego psa na uwięzi - powiedział zaklinacz. - Inaczej rzyć mu
przefasuję w poprzek jego własnym toporem. I wiedz, że nie dla ciebie to czynię, ale dla
Katherine, którą uwiodłeś, a potem na zatracenie, jak jaki głupiec ostatni, w las dziki
powiodłeś.
- Daj pokój, panie zaklinaczu, i mnie, i barbarzyńcy - zaoponował Rehbert. - On pierwszy
wszelako zgłosił swój akces do drużyny.
43
- Nie musisz mnie bronić, panie ominiarcho - odparł barbarzyńca. - Sam się obronić potrafię.
Spójrz jeno na te opaski, toć skóra smoka górskiego, nie inaczej. Sam go ubiłem, panią
Tranogową trochę jeno fatygując. ,
Rehbert skinął głową, smoki górskie do najtwardszych należały i ktoś, kto samotrzeć takiego
pokonał, mógł mieć powód do wielkiej chwały. Wart był zatem barbarzyński wojownik
swoich przechwałek. O ile prawda to była. A wyglądało, że w rzeczy samej.
- A co ten przeklinacz pokazać może, prócz paskudnego pyska? - zakończył swoją
prezentację Tranog, zarzucając topór na ramię i z miną zwycięzcy środkiem sali się
przechadzając.
Rehbert odsunął się nieco i Gaveinowi dał wyjść ku ogniowi, co pod kotłem dogasał.
Zaklinacz poruszał się ostrożnie, ale z kocią gracją. Miecz miał przez plecy przewieszony na
luźnym pasku, tak by wyjąć go było łatwo. Ale nie sięgnął po głownię, tylko rozwiązał
rzemienie kaftana przy szyi i wyjął spod niego naszyjnik. Zgromadzeni w sali przysunęli się
nieco, bowiem nie widzieli, czym są przedmioty na rzemień nanizane. Przybliżył się jeszcze
Gavein i z lic barbarzyńcy rozradowanego uśmiech zniknął, ledwie ujrzał, z kim ma do
czynienia. Naszyjnik bowiem zrobiono z kłów bruxsy, a jak wiadomo, każda z tych istot
przewrotnych cztery tylko kły posiada charakterystyczne wielce, zakrzywione i podwójnym
końcem obdarzone. Nie to jednak podziw budziło, z jakiego potwora owe kły pochodziły, ale
ich ilość. Na rzemieniu dziesiątki ich były.
Tranog splunął na klepisko i odłożył topór, opierając go o najbliższą ławę. Podszedł do
Zaklinacza i wziął w rękę koniec naszyjnika.
- Ile ich jest? - zapytał.
- Sto dwadzieścia - odparł zaklinacz.
- Z ręki twojej padły wszystkie? - Skinienie głowy wystarczyło za odpowiedź. - W takim razie
znaj, zaklinaczu - tym razem południowiec poprawnie wypowiedział miano profesji Gaveina -
że ja, Tranog z Tormente, chylę przed tobą czoła, a nie masz na tym świecie wielu, przed
którymi to uczyniłem. Sam żem bruxsę ubić próbował, ale jeno blizn się nabawiłem paru od
takowych haczyków.
To mówiąc uściskał Gaveina niedźwiedzim chwytem, nieomal go nie dusząc. Na szczęście
szybko tych umizgów zaprzestał i cofnął się ku swojej ławie, gdzie czekał pełen garniec wina.
Dał tym zaklinaczowi do oddechu wrócić.
- Jest tu ktoś jeszcze, kto z nami ruszyć może? - zapytał Rehbert pozostałych gości. Zrazu
zapadła cisza, a po chwili wstał podrostek, który czas jakiś temu o złoto się pytał. Jasne włosy
jego twarz młodzieńczą okalały. Nosił zbroję skromną, czarną, wykonaną całą ze skóry, ale
miecz jego niezwykle był okazały. Dwuręczne to ostrze, szerokie na dwie dłonie, z metalu
jednako lekkiego było zrobione. Tak mniemał Gavein, bowiem szczupłej postury młodzieniec
nie mógłby dźwigać miecza tej wielkości, a co dopiero wprawnie się nim posługiwać w boju.
- Pójdę z wami mości panowie - powiedział.
44
- Z kim mam przyjemność? - zapytał Rehbert, obchodząc go z boku.
Młodzieniec ukłon mu złożył prawie dworski, a potem odpowiedział, dokładnie ważąc
słowa, co w ustach tak młodej osoby rzadkością było, zwłaszcza w tych okolicach:
- Zwą mnie Chmurny, bo takie mam oblicze. Pamięć straciłem, gdym w armii służył i nie
pamiętam nawet krainy, z której pochodzę. Znam się wszelako na leczeniu i magii liznąłem
trochę, a miecz mój na pewno przyda się tam, gdzie walczyć trzeba nie tylko z ludźmi, ale i
bestiami. Wiem, co to ból po utracie ukochanej, wszak ma Aeris też zginęła, to jedno
zapamiętałem...
Omniarcha skinął głową, za nim zaklinacz i na końcu Tranog. Czterech ich już było. Ale to
wciąż mało. Rozglądali się po karczmie, lecz pośród gawiedzi nie widać było już nikogo, kto
by nadał się do drużyny. Jednako znalazł się taki. Niedaleko szynkwasu na kawie siedział siwy
mężczyzna, odziany jedynie w ozdobny strój skórzany. Nie miał przy sobie broni żadnej, jeno
sakwę. Wstał powoli, a gdy sięgał po bagaże, uczynił to dość niezdarnie. Wszyscy na niego
spoglądali, jakby w niedowierzaniu, że ten kościsty i niemłody człek godzi się na takie
wyzwanie. A on szedł już spokojnie ku środkowi sali. Gdy stanął przed członkami drużyny, ci
zauważyli, że skóra na jego twarzy biała i pomarszczona była jako pergamin. Takoż i głos
miał dziwny.
- Seeleon jestem - powiedział, co jak szelest zabrzmiało. - Nekromanta z Ard Carraigh, do
usług waszmości.
- Nekromanta - omniarcha cofnął się odruchowo. - Azaliż rozmawiasz ze zmarłymi?
- Nie tylko panie - odparł tamten. - Potrafię też przyzywać ich do swojej obrony, a nawet
więcej z nimi uczynić mogę. Władzę mam nad istotami z tamtego świata zaiste wielką.
Gdy to wypowiedział, szmer przeszedł po sali. Ludzie siedzący przy ławie, od której wstał
nekromanta, podskoczyli jako oparzeni. Część pobiegła do swoich kwater, po relikwie
zapewne, inni z przerażeniem na miejsce, gdzie przed chwilą siedział ich towarzysz spo-
glądali.
- Pomogę ci, omniarcho, bom wiele o tobie słyszał, tam na północy. Mówili, żeś demon, ale ja
nie czuję w tobie tej mocy, którą lśnią demony. Aczkolwiek coś jest w tobie, coś niezwykłego.
Tyle że nie potrafię dokładniej określić tego.
- Pięciu nas i więcej nie będzie - powiedział Rehbert, gdy nekromanta zakończył swoje
orędzie. - Jesteśmy jako palce jednej ręki, każdy z nas inny, a zarazem w inności podobny.
Razem stanowić jednako będziemy pięść, która mą lubą uwolni.
- Nie inaczej - odrzekli, a potem omniarcha z karczmarzem przeprowadził targ krótki
względem zapasów na drogę. W zasadzie polegał on na wymienieniu, czego drużynie
potrzeba. Z szybkością, której nikt by nie podejrzewał u karczmarza, bardziej gnoma
przypominającego niźli człowieka, na kontuarze pojawiały się suszonego mięsa płaty, bochny
chleba i wina antały. Zapakowali wszystko to do toreb i sakw, nałożyli wierzchnie odzienia -
45
tylko nekromanta poszedł tak jak stał, ale jego ciało dawno już przestało odczuwać jakiekol-
wiek wrażenia - i ruszyli ku drzwiom prowadzącym w świat, gdzie nawet wilk nie miał
odwagi po zmierzchu dobyć. głosu z gardła na wysokiej grani.
Tropy były jeszcze świeże, gdy przybyli w pobliże przełęczy, gdzie koń Rehberta po
niefortunnym kroku na kruchym lodzie stanął. Zsiedli z wierzchowców, a zaklinacz - jako
jedyny z tropiciela zdolnościami w drużynie - przyjrzał się uważnie śladom.
- Sześciu ich było, zda się wilkołacy - powiedział. - Powiedli Katherine do lasu, konia
uprzednio zagryzłszy. Świadczyć to może, że daleko jej nie zabrali. Wszelako taszczyć
musieliby księżniczkę, a w takim śniegu nawet i leśni szybko by stracili siły. - Tu spojrzał na
nekromantę, znającego lepiej wilkowych obyczaje. Ten skinieniem przyznał mu rację.
- Jeśli się pospieszymy, może przed świtem znajdziemy ich gniazdo - dokończył tedy
Gavein, na nogi stając. - Jednego nie rozumiem wszelako. Dlaczegóż wilkołacy panienkę
porwali? Wszak nigdy przedtem rzeczy takich nie czynili...
- Tego i ja nie wiem - odparł omniarcha, poprawiając się w siodle. - Nie znam wilkołaków
przecie, ani ich zwyczajów.
- Byli z twoimi armiami sprzymierzeni - zaklinacz mówiąc to, podszedł do konia
Rehbertowego. - Pamiętam, że miałeś ich po swojej stronie pod Zielonym Lasem.
- Prawda to, ale było ich niewielu i raczej zawdzięczałem ich udział czarodziejom niźli
swojej woli.
Zaklinacz nie ustąpił po tej odpowiedzi. Uchwycił uzdę rumaka i twardo ją trzymał nie
pozwalając wyrwać się omniarsze.
- Co robiłeś tutaj, z dala od swoich siedzib, razem z Katherine? Samotrzeć z damą po nocy,
w takiej okolicy. Sam się o problemy prosiłeś.
- Nie twoja to rzecz zaklinaczu, co tu robilim. Ważne, że ona zaginęła. Nic więcej się nie
liczy.
- Zaraz, zaraz - wtrącił się Chmurny. - Wziąłeś nas do pomocy, to traktuj należycie. Za garść
złota mamy narażać dla twojej pani życie. Należy się zatem wyjaśnienie. Tak dla mnie, jak i
dla całej drużyny. Nie chcę zginąć, nie znając nawet sprawy tej przyczyny.
Rehbert zsiadł z konia i powiódł wzrokiem po pozostałych. Zbliżyli się do siebie, ustawiając
wierzchowce w półokrąg, którego centrum omniarcha stanowił. Słuch wytężyli.
- Zatem dobrze, zdradzę wam, jak wyglądały sprawy - powiedział, stając między nimi. -
Razem z Katherine wyruszyłem z misją ku miastu, co leży poza znanymi granicami. Władyka
tamtej krainy, Sidney Losta'lot, któren magiem jest potężnym, zapragnął przymierza z mojemi
ludami. Przymierze to miało zostać przypieczętowane w zamczysku na pobliskiej grani.
Warunkiem było, że sam tu przyjadę, jako i on przybyć miał, a gwarantem pokoju miała być
Katherine. Przekonan wszelako jestem, że słudzy Losta'lota ją porwali.
- Losta'lot, znam ci ja to miano - powiedział nekromanta, cedząc słowa szeleszczące, jak
46
miał to w zwyczaju. - Panem on jest twierdzy Lea Monde, co na krańcu świata leży. Jeśli
twoja pani w oko mu wpadła, trudna będzie to sprawa stamtąd ją wydobyć.
- On ci to, ten sam - przytaknął Rehbert. - Wielki wróg Valuzji. - Która i tobie nie jest mika -
wtrącił się Chmurny, celnie rozmowę puentując. - Jako że jedyna na północy twojej władzy się
sprzeciwiła. Nie licząc samego Lea Monde, aleć to jest jeno kultystów siedzi
ba.
- Moc ich jest jednako - przytaknął Rehbert. - A teraz nie wiem, co począć, bowiem przeciw
sobie mam potęgi obie. I Valuzję całą, i z Lea Monde odszczepieńców.
- Pięciu nas. Wszyscy niezwykli, aleć to za mało, by z taką potęgą wojować - powiedział
barbarzyńca, kręcąc nosem. - Czy dla jednej dziewki warto takie ryzyko podejmować?
Rehbert chciał odpowiedzieć, ale zaklinacz go uprzedził:
- Warto, wierzaj mi. Warto iść na kraj świata i duszę swą zaprzedać. Znałem ja ją dzień
jeden, a jestem o tym przekonany. Zapewne i władyka Sidney też wrażeniu temu oprzeć się
nie mógł.
- Takie tam dyrdymały o zakochanych = prychnął Tranog z pogardą.
- A co ty, kurwać, wiesz o kochaniu - razem powiedzieli Rehbert i Gavein, i na siebie
spojrzeli ze zdziwieniem, że to samo pamiętają. Południowiec w osłupieniu na nich spoglądał i
nic więcej nie wyrzekł. Konia spiął i wyłamał się z szeregu. Chmurny zaś zdał się nie
rozumieć całej sprawy, nikt jednako nie pospieszył mu z wyjaśnieniami.
Czas było ruszać, póki trop świeży. Niebo zachodziło chmurami, a śnieg zniweczyłby
wszelkie szanse na szybkie odnalezienie zguby. Niestety, nim minęko pół pacierza, z
ołowianego nieba płaty gęste białego puchu padać zaczęły, grzebiąc pod sobą wszelkie ślady
tak wilkołaków, jak i panny przez nich porwanej. Wkrótce zamieć taką osiągnęła siłę, że nie
mieli wyjścia i stanęli przy skalnej ścianie. Obozowisko rozbić musieli i najgorsze przeczekać,
pomimo złorzeczeń omniarchy i zaklinacza narzekań na nieskuteczność magii stosowanej
wobec sił natury.
Trop stracony w świeżym śniegu był nie do odzyskania. Dzień cały strawili na szukaniu
jakowych leśnych, by zasięgnąć języka, ale co którego zoczyli, ten się z matni wymykał.
Tracić nadzieję zaczęli na sukces najmniejszy, gdy słońce pół drogi przebyło po szarym
niebie. Ale nekromanta, wciąż trzymający się w tyle, znalazł na to radę.
- Ubić nam trzeba leśnego - wychrypiał bardziej niż zaszeleścił. - Trup nam niczego
wszelako nie powie - Tranog jak zwykle swoje trzy grosze wtrącić musiał.
- To się okaże...
Rehbert zatrzymał konia tuż obok siwego mężczyzny i uciszył barbarzyńcę gestem dłoni,
zanim ten znowuż głos zabrał.
- Wszelako myśl to genialna. Nekromantą waść jesteś. Zabitego wskrzesisz i sługą swoim
zrobisz, a on doprowadzi nas do stada, albo i gniazda. A może sam będzie wiedział, co z
Katherine się stało?
47
- Tak może być - przytaknął Seeleon. - Trza nam jednako broni specjalnej na wilkołaka.
- Srebro je ubija - powiedział zaklinacz - ale jako widzicie, z każdej pułapki uciekają hultaje.
Gdy śniegu po pas, nie da się jako zwierze pomykać, a nie mam już eliksirów na taką
sposobność przyrządzonych.
- Strzała takiego dogoni - pomyślał na głos Chmurny. - Ale czy mamy ze srebra groty?
- Jest łuk - odpowiedział Rehbert na to - są strzały, a i srebro w trzosach mamy. Z tego da się
przecie coś zrobić wprawnymi rękami. Czy któryś z was ma denara z Tursalli? Srebrny on jest,
odpowiednio wielki i łamać się da na ćwierci.
Nie mieli, ale w sakwie Chmurnego znalazły się monety w Karthagonie bite, nieco mniejsze i
niedzielone, ale tym już zajął się Tranog. Na kamieniu sztyletem wysztancował na każdej
krzyże, a potem w palcach metal połamał, jakby chleba bochen dzielił. Z dwóch takich
krążków srebra osiem grotów zrobili. O kamienie je naostrzyli, a potem rzemieniami na
miejsce stalowych końcówek do drzewc przywiązali. Strzały były gotowe, trzeba było jeno
poszukać ofiary i trafić ją, co w przypadku tak nie wyważonych pocisków dość trudne
się zdawało. Ale losu pokrętne wyroki dość szybko sprawiły, że na ścieżce ku wodopojowi
prowadzącej pierwsza bestia się pojawiła.
Wilkowyj szedł ostrożnie, czując zapach ludzi, ale na swoim terenie tak bardzo intruzów się
nie obawiał. Zaklinacz z Rehbertem inscenizację zaś wymyślili, coby leśny nie zorientował się
do ostatniej chwili, że to on jest ofiarą, nie łowczym na tym polowaniu. Nekromanta i
barbarzyńca w śniegu brodzili ciągnąc za sobą młodzika, któren rannego udawał. Wszyscy się
na nogach słaniali. Omniarcha zaś i zaklinacz na drzewach usadowieni opodal ścieżki po za-
wietrznej czatowali. Gavein znak magiczny nakreślił, by pozostali jak najdłużej nie wykryci. I
wszedł wilczy pomiot prosto w sidła na niego zastawione. Obaj na raz wystrzelili, ale tylko
Gavein trafił. Strzała wbiła się w kark bestii, ryk powodując straszliwy, jako że srebro w
kontakcie z transformowalnym ciałem leśnego żywym ogniem paliło. Raniony wilkowyj
wyrwał szybko drzewce z rany, ale omniarcha i zaklinacz cztery następne w niego wpakowali
strzały. Tym razem celniej. W korpus wszystkie weszły, a jedna prosto w serce, kładąc
leśnego na miejscu.
Zbiegli się członkowie drużyny, zanim sierść zanikła na ciele starca, który mocy magicznej
po śmierci pozbawiony leżał teraz nagi, w ludzkiej postaci, krwawiąc obficie z ran wszystkich.
Nekromanta przyklęknął przy wilkołaku odmienionym. Zbadał puls na jego szyi, po czym w
gasnące wejrzał oczy.
- Martwy już jest i mogę zaczynać - powiedział, gdy pozostali go otoczyli. - Azaliż radzę
odsuńcie się, a może i inne wybierzcie zajęcia, bo to, co mam do zrobienia, nie będzie zbyt
piękne ani przyjemne dla oczu waszych.
- Ja tam zostanę - Tranog oparł się na rękojeści topora tuż obok zabitego. - Wielem widział,
ale nekromantę oglądać przy takim zajęciu pierwszy raz mi się zdarzy.
48
- Jako chcesz - rzekł tamten. - Wolna twoja wola, nie będę powtarzał.
I przystąpił do dzieła. Mrucząc coś niezrozumiale, wbił obie dłonie, niczym szpony, w
brzuch trupa, rozrywając skórę i sięgając do trzewi. Tu wszyscy wzrok odwrócili, prócz
barbarzyńcy, który nadal opierając się na toporze, widowisko to oglądał. Pozostali w tym mo-
mencie w las odeszli. Tymczasem ręce nekromanty, w posoce unurzane, coraz głębiej w tors
ofiary się zanurzały. On sam zaś zdawał się nosem i ustami muskać powierzchnię spienionej
masy, jaka otwartą ranę wypełniała. Wreszcie gwałtownym ruchem Seeleon wyszarpał serce
wilkołaka i ociekające świeżą krwią na śnieg rzucił. Podniósł się z kolan i z sakwy, co ją miał
przez plecy przerzuconą, wyjął krótką różdżkę, małą czaszką zwieńczoną. Nakreślił kilka runi-
cznych znaków w powietrzu, a wisiały one złożone z blasku przez krótką chwilę, po czym
jako dym się rozwiały. Potem trup się poruszył. Krew w trzewiach zabulgotała, pojawiły się na
skórze czarne igły włosia. Martwy na ich oczach wilkowyjem się stawał. Wreszcie powstał,
mętnymi przewracając oczami.
- Moja robota skończona - rzekł nekromanta, wycierając o śnieg ręce skrwawione. - Waszeci
teraz go oddaję.
- Straszne panują w profesji twojej obyczaje - powiedział Rehbert zbliżając się z wolna. -
Zawsze tak okrutnie to czynisz, a może ze względu na nas trochę w rytuale żeś się hamował?
- Mogę rzeczy takie czynić na odległość, zwłok nie tykając. Tą cmentarną różdżką trupa też
ożywić potrafię niezgorzej - odparł spokojnie nekromanta.
- Zatem, po co to wszystko było? - Bo lubię...
Rehbert milczał i podszedł do leśnego, któren stał, niczym posąg na środku skrzepniętej
krwi kałuży.
- Rozumiesz mnie? - zapytał.
- Tarrk - głos tamtego dobywał się jakby z wnętrza jamy.
- Szukamy porwanej przez leśnych damy, wiesz coś o tem? - Tarrk - potwierdziła bestia.
Tu wtrącił się nekromanta.
- Inaczej, panie, pytać musisz, wszak on niespełna jest teraz rozumu. Pokażę ci... Gdzie ona?
- Ku twierrrdzy ją wiodą - padła odpowiedź.
- Widzisz panie, tak pytać trzeba, by odpowiedź satysfakcjonującą była.
- Jaka to twierdza? - Rehbert podjął przesłuchanie. - Lea Monde.
- Wiedziałem, wiedziałem. Ilu ich? - Szesssciu... .
- Wilcy sami? .
- Nieee, człek ich prowadzi... - Sługa Sidneya?
- W rzeeczy samej... - Imię jego znasz?
- Imię jego Harrrdin jest...
- Sidneya ręka prawa. Znam ja łotra - omniarcha gorączkowo począł przechadzać się wokół
bestii. - Znamy już sprawców, lecz co dalej?
- Niee wiem - wilkowyj odpowiedział, jakby jemu zadano to pytanie.
49
- A zamilcz pokrako! - rozsierdzony ,Rehbert skarcił go jak swojego człeka. To jednako
żadnego skutku odnieść nie mogło, jako że leśny na pytania tylko był zaprogramowany.
- Dogonić, ze skóry obłupić, złotem tych, co przeżyją obdarować. Tak to widzę - Tranog
pierwszy odpowiedział, jako zwykle czynił. - Zanim do twierdzy dotrą, dopaść ich musimy -
dodał Chmurny
- Potem sprawy mogą przybrać obrót mniej pomyślny.
- Znasz drogę? - Tranog szturchnął toporem wilkowyja. - Tarrk - ten odparł.
- To prowadź, zgnilcu, zanim wszelaka treść z ciebie wypłynie!
Wilkowyj prowadził ich niezbyt szybko, ale wprost do celu. Rehbert żachnął się razy parę na
nekromantę, który folgując swoim gustom nieco przesadził z bestii szatkowaniem. Przez to
leśny, co i rusz o swoje wnętrzności się potykał i tempo marszu zwalniał. Ale nie mieli innego
przewodnika, więc za wilczym podążali przez knieje, z dala od traktów i ścieżek ludziom
znanych. Zmierzch już się zbliżał, gdy do pierwszego z ognisk, przez porywaczy
zostawionych, dotarli. Popioły ostygły już i zaklinacz szybko ustalił, że minęło ze sześć
pacierzy, od kiedy tamci wyruszyli dalej. Rehbert wielce tym faktem był zaniepokojony.
- Do Lea Monde stąd nie więcej niż dzień drogi - rzekł nerwowo skubiąc brodę. - Jeśli sześć
pacierzy przewagi mają, szanse nasze marne.
- Może by tak odmieńca srebrem za służbę wynagrodzić - zaproponował Tranog. - Sami
szybciej ku zamczysku podążymy, jeśli znasz waść drogę.
- Problem w tym, mości barbarzyńco, że wejść tajemnych do Lea Monde nie znam, a bestia
na pewno do jednego z nich nas doprowadzi, idąc tropem swoich braci.
- Zatem do gniazda kultystów nas wiedziesz - mruknął Chmurny. - Tam śmierć jeno i
przekleństwo. Nikt żyw stamtąd nie powrócił. - Żyć chcesz wiecznie, panie rycerzu? - zapytał
niespodzianie
nekromanta. - Wiedz, że z przyjemnością cię ożywię, gdy przyjdzie twoja pora. Różdżką rzecz
jasna, w druhach się nie babram, jako w postronnych...
Chmurny splunął i spode łba na Seeleona spojrzał.
- Ani się waż tego uczynić. Wolę pójść w robaki, niźli służyć ci za tarczę v razie jakim.
- Wedle życzenia. Śmierci się boisz, a ja pomóc jeno chciałem strach twój pokonać.
- Już go pokonałem - rzucił młodzieniec i odjechał na stronę, byle dalej od człowieka, któren
władzę nad martwymi sprawował.
Wyruszyli od razu, czasu więcej nie marnując. Jechali do wieczora, nie napotykając nigdzie
wrogości, choć okolice to dzikie były. W rzeczy samej niemal nikogo nie spotkali. Ziemie te,
wyludnione wojnami między państwem-miastem, Valuzją zwanym, a kultystami, po latach
stały się jeno pustkowiem, gdzie wsie spalone czerniły się między dzikimi polami. Gdy słońce
dotknęło horyzontu, Rehbert wilkowyja nakazał przywołać i rozkaz dał do popasu. Nocą do
twierdzy zbliżać się niebezpiecznie było, a zdało się, że nie nadrobili wiele drogi do
uchodzących.
50
Wieś, do której wjechali, niewielka była, ledwie sześć chałup liczyła. Ogień ją oszczędził,
przynajmniej po części. Za to kości walające się po obejściach sugerowały, że mieszkańcy nie
mieli tyle szczęścia, ile same obejścia. Stanąć w miejscu takim na popas strach było, ale jechać
dalej równie strasznie. Jednako omniarcha zdecydował, że staną w ostatniej chacie, nieco z
dala od reszty stojącej. Studnia była tu czysta, a i wewnątrz domostwa śladów rzezi nie było
tak widać.
Konie uwiązali w chlewiku, któren pusty się ostał, ale siana w nim było trochę i
wierzchowce mogły napaść się do woli. Nekromanta wprzódy do chaty poszedł, sprawdził
każdy jej zakątek, a gdy zdał relację omniarsze, reszta drużyny mogła spokojnie się na nocleg
rozlokować. Wkrótce na palenisku ogień zapłonął i w kociołku, któren przyniósł ze wsi
Seeleon warzyła się strawa z mięsa kupionego od karczmarza i warzyw z pola zebranych.
Bukłaki wina pospołu rozpijane trochę rozluźniły wojów, acz nadal nieswojo się czuli w
otoczeniu pomordowanych kmieci. Tylko Tranog nie czuł niczego szczególnego i leniwie
rozparty na przypiecku topór swój glansował, śpiewając pod nosem sobie tylko znane pieśni.
Rehbert zasiadł na zydlu w przyzby kącie i rozmyślał. Zaklinacz warzył strawę, a nekromanta
z Chmurnym sposobili leśnego do objęcia warty.
- Planu nam trzeba - bardziej to do siebie Rehbert powiedział, niźli do pozostałych. - Mało
nas, a w twierdzy załoga liczna. Nawet wchodząc tam w tajemnicy, liczyć się musimy, że
koniec końców z samym Sidneyem twarzą w twarz staniemy. A on panem jest smoków i
wyvernów wszelakich.
- Ty jesteś wodzem - odparł niespeszony barbarzyńca, polerki nie przerywając. - Jak
zarządzisz, tak będzie. Nam nie każ myśleć. Od tego boli głowa bardziej niźli od taniego piwa.
- Wejdziemy sekretnym korytarzem - odezwał się zaklinacz chwilę potem, gdy już w kotle
zamieszał. - Dobrym sposobem byłoby zdobycie kilku strojów miejscowych, co by nie
wyróżniać się spośród tamtejszych, jak to ich zwiecie, kultystów. Wtedy szansa będzie, by tak
szybko nas nie rozpoznano. To zaś pozwoli na lepsze twierdzy spenetrowanie i zaplanowanie
uwolnienia księżniczki w spokoju.
- Dobrze kombinujesz, panie zaklinaczu - odparł Rehbert, koncepcję rozważając - ale plan
twój jeden błąd zawiera, acz znaczny. Większość mieszkańców twierdzy to duchy i potwory,
ciężko by nam było przebrać się za nie. Zresztą, o ile pamiętam, nie ma strojów, jakimi by się
tam specjalnie obnoszono. Do kultu wielu należy amatorów z różnych stron świata
przybyłych.
- Zatem wejść po cichu musimy i tak pannę porwać, by nikt się nie zwiedział - wtrącił
niespodziewanie Tranog, zadziwiająco dobrze kalkulując. - To da się zrobić, wszak między
nami sami nadzwyczajni rycerze... I nekromanta biegły w swoim fachu na dodatek, psia j ego
mać.
- Oby tak się dało - mruknął omniarcha niby pod nosem, ale wszyscy go usłyszeli. - Plan
musimy ustalić, zanim jutro z rana pod mury twierdzy podejdziemy. Teraz próżno się
51
zastanawiać, co robić możemy, skoro nie wiemy nawet, jako Lea Monde wygląda.
- Powiadają, że zniszczona jest kataklizmami - słowa te wymówił nekromanta, który nagle
stanął w drzwiach chaty. - Trzęsienie ziemi z posad wysadziło zamek górny, a i gród, co w
murach twierdzy leżał, w gruz się rozpadł. Gadają, że jeno parę ulic przejście oferuje, reszta
zaś to zwały kamienia i drew same.
- Znaczy, że jej nie pilnują? - zapytał omniarcha wywodem zaciekawiony.
- A czego tu pilnować, w zgliszczach tyle bestii siedzi i upiorów, że nikt żywy stamtąd nie
powrócił, kto nie miał glejtu od Sidneya. - Problem to oznacza...
- Może nie tak wielki - rzekł nekromanta, siadając pod miejscem, gdzie rozłożył się Tranog.
- Ja glejt taki posiadam.
- Co rzeczesz, przyjacielu? - Rehbert zerwał się z miejsca jak oparzony, przewracając przy
tem zydel, na którym tak niedawno przysiadł. - Czemuś wcześniej tego nie powiedział?!
- A czy kto mnie pytał? Wszelako nie było mowy o wstępowaniu w progi tego przeklętego
miejsca, gdzie budzą się do życia demony. - Nie było - zawtórował barbarzyńca. - Do lasu
mielim skoczyć,
usiec wilków parę i do karczmy wrócić w chwale. I złotem mielim się podzielić.
- Panią poszliście ratować, nie tylko leśnych zabijać. A pani teraz w twierdzy, nie z mojej i
nie z waszej przewiny. Ale, jak kto chce się wycofać, to nie będę go winił - Rehbert zydel
postawił i ponownie na nim usiadł. - Lepiej zastanówmy się, jak wykorzystać ową okoli-
czność, że imć Seeleon glejty posiada. To może być nasza szansa jedyna na twierdzy
spenetrowanie.
- Ja widzę to tak - powiedział nekromanta po dłuższym namyśle. - Wejdziemy do Lea
Monde za dnia, głównym traktem, z glejtu korzystając. Sir Rehbert iść z nami nie może, jego
bowiem rozpoznają. My jednako, nikomu nieznani, szansę mamy na służbę do Sidneya
wstąpić i - po rzeczy rozeznaniu - panią Katherinę uwolnić.
- Co zatem powinienem uczynić, skoro z wami iść nie mogę? - zapytał omniarcha, gdy
zapadła cisza.
- Jedź na ziemie swoje i organizuj odsiecz - Seeleon spokojnie wyłuszczył swoją część planu,
którą właśnie obmyślił. - Ściągnij wojska, czyń jak najwięcej zamętu. Jako znam Sidneya, na
dworze twoim szpiegów jego jest bez liku. Jeśli zobaczą cię w rozpaczy, pomyślą, że plan
porwania się udał, a ty panie nie masz pojęcia o Sidneya sług w tym udziale. Poselstwo
odnów. Zaznacz, że z przyczyn takich a takich lady Katherine być obecną przy rokowaniach
nie może. Działania te spowodują, że czujność ich nie będzie tak wielka i nasza akcja w
murach twierdzy udać się może.
- Mądrze powiedziane - poparł jego słowa barbarzyńca. - Jak na trupojada całkiem dobrze
gada. Dać mu wina!
- Jeszcze nie skończyłem! - nekromanta po raz pierwszy głos podniósł w ich obecności,
52
zmuszając do zamilknięcia rozbawionego Tranoga. - Zbierz omniarcho drużynę i na jej czele
wyrusz z drugim poselstwem ku Lea Monde. Gromada musi być mała, na tyle, by podejrzeń
nie wzbudzała, ale dobierz najlepszych. Dwudziestu wystarczy. Zaopatrzcie się w magię
prostą i amulety. Srebrnej broni musicie wziąć zapas i eliksirów na uroków odczynianie.
Czarodziej też przydać się może w drużynie, ale nie szalej. To wyglądać ma na orszak, nie
armię. Jak myślisz, ile czasu zajmie zorganizowanie takowej wyprawy?
- Jeśli pojadę, co koń wyskoczy - zastanowił się omniarcha - w Gimrze będę za dwie noce.
Na miejscu sprawa nie powinna zająć więcej niźli dni trzy, najwyżej cztery. Potem powrót, ale
wolniejszy, następnych dni kilka, też nie więcej niż cztery. To da razem dziewięć dni od teraz.
Mniej więcej.
- Tyleż czasu zatem mamy na przeniknięcie do serca Lea Monde i zmiarkowanie, gdzie
panna uwięziona i jak ją wydostać. Gdy wjedziesz w mury miasta, my sprawą się zajmiemy z
cicha. Ty zaś i ludzie twoi jako odsiecz nam posłużycie, gdyby Sidneya sługi coś zwęszyły.
- Takoż zrobię - rzekł Rehbert rozochocony planem. - Zaraz mogę wyruszyć.
- Konia masz osiodłanego, Chmurny go pilnuje - powiedział nekromanta. - Posil się, napij, a
potem ruszaj z bogami, jakich wielbisz. Wiadomości od nas znajdziesz w swoich komnatach
po przybyciu poselstwa. Już ja tego dopilnuję.
. Rehbert w milczeniu zgodził się na dictum nekromanty. Nie był wprawdzie
przekonany do tak rychłego wycofania, ale plan mu
przedstawiony sens miał i szanse powodzenia większe, niźli to, co sam umyśliwał. Gdy dojadł
swój posiłek i wyszedł, pożegnawszy się uprzednio z towarzyszami, zapadła długa cisza.
Ogień na palenisku strzelał jeno, gdy kolejno zasypiali.
Ranek nie przyniósł niczego nowego. Wieś martwa pozostała, a w pasmach mgły
unoszącej się z pól jeno bardziej upiornego charakteru nabrała. Wilkowyj wszelako, u odrzwi
chałupy straż trzymający, jako wieczorem postawion, tak o świcie stał niewzruszony.
- Wygląda ów leśny, jako waszeci terminator, panie nekrofilusie - odezwał się Tranog, gdy
Seeleon wyszedł z chałupy. - Jeno bardziej cuchnie.
-- Taka już nieumarłych uroda - odpowiedział mu nekromanta i skinieniem różdżki uwolnił
czar utrzymujący potwora. Wilkowyj jednako nadal w miejscu pozostał, nie otrzymawszy
innych poleceń.
- Maszli moc wielką, mości Seeleonie - kontynuował południowiec, niczem nie zrażony. -
Wszak każdą dziewkę możesz mieć na usługi. Jeno pacnąć ją w ciemiączko trzeba różdżką,
miast zalotów. - Tu zaśmiał się rubasznie, klepiąc wielką dłonią po brzuchu. Nekromanta
spojrzał na niego bez cienia goryczy, potem sam się uśmiechnął i odparł na tyle głośno, by
usłyszeli to wszyscy.
- Jako i ty Tranogu, tą samą metodą.
Zaklinacz rzadko się uśmiechał, ale na widok opuszczonej szczęki barbarzyńcy powstrzymać
się nie mógł. Podobnie Chmurny, ten acz oszczędniej, ale zawtórował. Tranog zaś chwilę
53
kontemplował śmiech kompanów i myjącego dłonie w cebrzyku nekromaritę, po czym usta
zamknął, podniósł topór na ramię i dopiero wtedy ryknął śmiechem, aż, ptaki z gniazd
wyleciały.
- Za sztywniaka cię miałem Seeleonie - powiedział pomiędzy śmiechu atakami - aleć dobrze
sobie na tym polu radzisz. Jak na umarlaka, rzecz jasna.
Gavein, nie czekając na ripostę nekromanty, uniósł dłoń i stanął na środku podwórca.
- Czterech nas, a każdy inny - powiedział. - Nie dążmy do zwady. - A kto tu się wadzi? --
zapytał południowiec. - Przecie to żarty jeno. Tak, wiem od zarania czasu krąży taka opinia, że
my barbarianie humoru i ironii nie znamy. Ale wiedz, że jest inaczej. Już jako dziecko robiłem
kawały swoim braciom. I nie tylko im. Pamiętam, jak razu pewnego z braciszkiem
obluzowalim głownię korbacza staremu Kargulenowi, a on miał w zwyczaju na zaślubinach
się popisywać kręceniem młynów wszelakich.. I takoż popróbował tego razu, trupem kładąc
oblubieńca. Ileż śmiechu było, gdy sam musiał stanąć potem na ślubnym kobiercu.
- Widzę, że wesoła z was barbarzyńców była gromadka - zaklinacz wyraźnie nie podzielał
opinii, która przed chwilą padła. - Przed nami misja, która śmiercią każdego z nas zakończyć
się może. Znamy się jednako niewiele, a powodzenie wtedy tylko osiągnąć możemy, gdy
drużynę zaufaną stanowić będziemy, w której druh druha nie pozostawi, choćby niebo się na
ziemię waliło. Zaraz uwarzę kocioł gorącej strawy, a wy w tym czasie przygotujcie w krótkim
zarysie swoje dokonania. Podzielimy się nimi przy posiłku i lepiej się przed walką poznamy.
Jak zaklinacz uradził, tak zrobili. Do Lea Monde mieli zaledwie parę mil drogi, zatem
spieszyć się nie musieli. Mięso nieco rozgotowane było, ale nikt nie narzekał, gdy zaklinacz
strawę rozdzielał. Tranog - jako miał w zwyczaju - pierwszy głos zabrał. A do gadania, Trza
przyznać, miał talent.
- Skoro mówić mam o sobie, to powiem - zagaił pomiędzy kęsami -- a opowieść to będzie o
wielkiej przygodzie. W dalekim Tormente wychowanym, jako syn kowala jedyny. Już jako
dziecko w ręce najeźdźców trafiłem, choć nie byłem ofiarą napaści. W niewolę własny ojciec
mnie oddał, gdym mu kuźnię w psocie podpalił. Na dziesięć oków przykuto mnie do żaren,
gdzie w koło chodziłem, obracając młyński kamień. Tam to krzepy nabrałem i mężczyzną
prawdziwym się stałem. Wielu ze mną było. Żaden nie wytrzymał, ale ja trwałem. Do czasu
jednako, razu pewnego wielmoża się pojawił i wykupił mnie z tej służby. Na arenę mnie
zabrali, bym walczył dla uciechy gawiedzi. Zrazu w prowincjach, potem w miastach wielkich.
Tyle, że nie mieli na mnie mocnego i szybko - choć sławny byłem - pozbyto się mnie z areny.
Ponoć wszyscy na mnie stawiali i Nubijczyk, co ten interes trzymał, Królem zwany, usunąć
mnie wołał, niźli dalej srebro tracić. Takoż wolność dostałem i znalazłem się w rynsztoku.
Skoro na arenę wrócić mi nie dali, to zaciągnąłem się do armii, co na kampanię północną
wyruszała. Wiele bitew przeżyłem, tam też moją panią Tranogową poznałem. Była ci mi
przeznaczona, moja dama. Aliści o palec łotr dzierżący ją chybił i wbiła się w ziemię,
minąwszy moją głowę. Ręce gadowi wyrwałem i do rzyci wsadziłem, gdy żył jeszcze. Potem
54
łeb jego z płucami zatknąłem na włóczni, co przebiła setnika. A topór ten szlachetny moim
orężem ostał się od tamtej pory... Resztę znacie. Wojna się skończyła, roboty nie było,
przepijałem żołd w karczmach, na następne zaciągi czekając i od czasu do czasu dla
wielmożów małe prace wykonując. Ostatnimi czasy niewiele było nawet takiego zajęcia. I tak
znalazłem się na rubieżach, a potem między wami, z moją zwinną panią.
Gdy skończył mówić, wszyscy milczeli przez chwilę, żując strawę i opowieść zasłyszaną.
Zaklinacz wskazał na nekromantę.
- Teraz twoja kolej - powiedział. ,
- Skoro wasza wola - Seeleon odstawił misę i usta otarł przed opowieścią. - Z wielkiego
rodu pochodziłem w kraju, którego nazwy nie - pomnicie, bo już nie istnieje. Imię moje stare
nie jest ważne. Sługą
byłem wielkiego władcy i kapłanem najwyższym, ale ambicje miałem większe niźli
śmiertelnicy. Pan mój miał żonę młodą i powabną, której uroda wielu o szaleństwo
przyprawiała.
- Jako Katherine - wtrącił zaklinacz.
- Być może, przez grzeczność nie zaprzeczę. Sięgnąłem ku niej nieostrożnie i dostałem jej
owoc zakazany. Umyśliliśmy tedy, by razem władcę usunąć i plan by się udał, gdyby nie
wierni pretorianie. Pan ich padł, a oni w zemście ubili moją damę. Mnie zaś żywcem
pochowali. Spędziłem w uwięzieniu lat setki, aż grób mój odkryto i mag wielki do życia mnie
przywrócił. Miałem na jego posługach do piekieł wyruszyć, by zło powstrzymać, co na świat
wychodziło. Takoż zrobiłem, demony wsze po drodze likwidując w trzech krainach i w
samym piekle, przy okazji miano Profesjonała zdobywając. Aliści zapłaty nie dostałem żadnej.
Mag ów, Deckardem zwany, wykorzystywał mnie, jako swego niewolnika i czerpał zyski z
tego, co zdobyłem. Takoż po wykonaniu zadania ostatniego i jego zabiłem. Od tej pory wolny
po świecie chodzę, szukając krainy, skąd pochodzę i grobowca mojej damy. Teraz, mając
nekromanty moce, przywrócić ją do żywych mogę, by moja była przez stulecia...
- W czym więc problem? - zapytał Tranog zafascynowany opowieścią nekromanty.
- W tym, że nie wiem, jaka kraina mnie wydała. Krążę, słucham wieści wszelakich, ale
wciąż bez skutku. Do kultystów przystałem, bo ponoć Sidney ma talent widzenia przez mrok
czasu minionego i przyszłego.
- I do nas dołączyłeś, choć go ubić idziemy?
- Historia Rehberta też na miłości oparta, skoro ja jej nie mam, może jemu będzie dana -
filozoficznie zakończył Seeleon. - A poza tym martwy Sidney lepiej mi może posłużyć w
rozwiązaniu sekretu.
- Twoja kolej, panie Chmurny - zaklinacz wskazał młodzieńca kopyścią, gdy nekromanta
podniósł swoja misę. - Rzeknij, jako z tobą było i jakeś tu trafił.
- Długo by mówić - młody rycerz dawno już zjadł i teraz siedział wsparty o miecz wielki. -
Niewiele pamiętam. Kadetem byłem w armii, gdzieś tam walczyłem. Potem renegatem
55
zostałem i przeciw swoim wystąpiłem. Świat mój, a chyba nie jest on tym samym, po którym
stąpamy, w wielkim zagrożeniu się znalazł. Wyruszyłem jako i wy, z moimi kompany, by
ratować krainę... Ale nie wiem, jaki
rezultat te starania miały. Jedyne, co pamiętam, to Aeris twarz. Mojej ukochanej, gdy szła ku
mnie z kwiatami. Midgar to słowo jest mi też znane, ale co oznacza - nie wiem... Krótka to
historia, ale szanowni kompani nic więcej nie pamiętam, a z wami jestem, by inną panią ocalić
od śmierci... Tak może swoje żale ukrócę...
Przez dłuższą chwilę milczeli, choć nikt już nie jadł. Wreszcie Tranog się odezwał
- Wasza kolej, zaklinaczu. Wszak wy znacie wątki tej opowieści, w którą i my teraz
wmieszani jesteśmy.
- Znam, przyjaciele - odparł Gavein - i z wami się nią podzielę. Nie było to tak dawno, jakby
się zdało. Wszyscy o wojnie tej słyszeć musieliście. Całe południe stanęło przeciw północy,
skąd siły Rehberta nadchodziły. I ja byłem w tej armii, co nad rzeką w pobliżu Zielonego Lasu
stanęła.
- Ja też tam byłem - wtrącił Tranog. - I ja - zaraz potem Chmurny się odezwał..
- Takoż i j a stałem nad rzeką - dodał nekromanta - acz po drugiej jej stronie. Alem Rehberta
w życiu na oczy nie widział.
Spojrzeli na niego zdziwieni, ale nikt nic nie powiedział.
- Niemniej tuż przed bitwą król mnie do siebie zawezwał - kontynuował tymczasem zaklinacz
- by misję specjalnej wagi mi powierzyć. Córkę jego, Katherine w bezpieczne miejsce, z dala
od Rehberta, odwieźć miałem. Niby prosta misja, ale tkwił w niej szkopuł jeden. Panna świata
poza omniarchą nie widziała i bitwa ta cała jeno pretekstem była, by zakpić z króla ojca, a i ze
mnie przy okazji. Katherine wieści swemu oblubieńcowi słała, gdym ją wiódł przez knieje, a
on. podążał za nami i przy pierwszej sposobności z panną się spotkał. Tak to po raz pierwszy
zadania ;powierzonego nie wykonałem i edyktem króla na śmierć skazany schronienia szukać
musiałem na granicy światów. Resztę znacie...
- Czemuś mu ją oddał? - zapytał Tranog, któren będąc barbarzyńcą pewnych rzeczy nie
pojmował. - Wszak mogłeś go usiec i honor zachować.
- Honor mój niczym wobec szczęścia damy - zaklinacz z wbitym w ziemię wzrokiem wodził
kopyścią po glinie. - Ty tego nie rozumiesz przyjacielu. Wybór, jaki był mi dany, z jednej
strony mógł honor mój ocalić, gdybym ból zadał boskiej istocie, lub jej szczęście mogłem
ofiarować na mojego poświęcenia ołtarzu. Tak wybrałem i do dziś nie żałuję, choć do
niedawna wsadziłbym tę kopyść w rzyć Rehberta i zabełtałbym jako w kotle.
- Dlaczego pomagasz znienawidzonemu wrogowi? - Nekromanta zadał jako pierwszy pytanie,
które wszystkich nurtowało. O mgnienie oka wyprzedził w tym Tranoga, ku jego zresztą
zdumieniu.
- Dla niej to robię, nie dla niego.
- Aliści zrobiła na tobie wrażenie...
- Dzionek jeden ją znałem, ale ona, kotka zielonooka i nieludzko piękna, duszę mą posiadła,
choć pewnie nawet dziś mnie nie pamięta. Wszystko bym dla niej zrobił. I zrobię...
- Jako i my -- wpadł mu w słowo Chmurny. - Choć żaden z nas nie ma nawet pojęcia, jak ona
wyglądać może.
- Zanim wyruszymy ku twierdzy, to wam opowiedzieć mogę - zaklinacz przymknął oczy i
słowami wyraził urodę i szyk pięknej damy, której nigdy nie zdobył, a którą stracił. W niczym
nie skłamał, w niczym nie przesadził, ale swoim słuchaczom jawił się jeno jako bajarz i
pochlebca.
Mury Lea Monde ujrzeli, zaledwie słońce stanęło w zenicie. Wilkowyj doprowadził ich do
56
jaru, w którym za omszałym głazem kryło się wejście do twierdzy tylko nielicznym znane. Nie
skorzystali wszak z niego, glejty od Sidneya mając. Wiedzieć chcieli jeno, którędy pannę do
twierdzy przekazano i czy fakt ten w rzeczy samej miał miejsce. A miał, jak się okazało. Ku
traktowi pobieżyli, niespecjalnie się rozglądając, a gdybyż to uczynili, pod jednym z dębów
mogli ujrzeć młodego mężczyznę o jasnych włosach, ubranego w koszulę i krótkie spodnie
typowe dla mieszkańców Valuzji, któren z oddali bystrym wzrokiem ich obserwował. Gdy ku
bramie się udał; za nimi poszedł, trzymając się wszelako na dystans odpowiedni.
Twierdza, jako rzekł Seeleon, nie była broniona ni zamknięta. Po glejtu okazaniu czwórka
przybyszów za mury przeniknęła. Jechali wolno, spoglądając na omszałe mury, co pękając
wnętrza domów obnażyły. Przygnębiające wrażenie potęgowali mieszkańcy tej ruiny. Ród
smoczy, acz zdegenerowany, jaszczurzymi wojownikami się objawiał. Pomiędzy nimi
zmumifikowanych i zgoła szkielety spotkać można było. A i duchów ślady widzieli w
ciemnych zakamarkach. Takoż i bestie, które między niemi jako gadzina postępowały. Ludzie,
którzy najmniej do tej zbieraniny pasowali, wcale do mniejszości nie należeli. Wielu było tu
zakutych w stal rycerzy, tych... co służbę na dworach porzucili, magnetyzmem Sidneya
uwiedzeni i tych, co nigdy pana nad sobą nie mieli. Złożywszy barbuty na kamieniach, ostrzyli
broń i gaworzyli jak to w zwykłych obozach bywało. Czterech jeźdźców nie zaprzątało
niczyjej uwagi. Seeleon, zwany Profesjonałem, o drogę wypytywał i szybko ku katedrze, co w
centrum grodu stała, się zbliżyli. Ów budynek siedzibę Sidneya stanowił, acz z zebranych
wieści wynikało, że mag na kolejną wyprawę wyruszył rano i jeszcze nie powrócił.
Za radą Tranoga ulokowali się w jednym z zajazdów, co koło kuźni się znajdował. Nazwany
był Warownią Keana, jako i sama kuźnia. Tam sakwy złożyli, a konie obroku dostały.
Nekromanta wyruszył do katedry samotrzeć, by załatwić formalności z kultystów przedstawi-
cielami, reszta zaś po grodzie się rozpierzchła, co by obserwacje czynić. Umówili się na
spotkanie o zachodzie słońca w biesiadnej sali zajazdu.
Gdy nadeszła pora, czwórka cała przy jednej ławie się żebrała. Wilkowyj w komnacie
nekromanty został, jako że zapachem swoim psuł powietrze, co może większości
mieszkańców tego grodu i nie przeszkadzało, ale wędrowcom i owszem. A nadto ktoś bagażu
strzec musiał przed wszędobylskimi demonami.
- Jak sprawy w katedrze się mają? - zapytał Chmurny, gdy spóźniony nekromanta zasiadł
przy ławie.
- Nie najlepiej. Sir Sidney Losta'lot wyruszył nocą na czele oddziału, by dwór swego
dobroczyńcy, księcia Bardoby złupić. Ponoć szuka klucza do tajemnicy tego grodu.
- A Katherine?
- Przywiedli ją do katedry i na górnych piętrach trzymają. W jakim celu, nie wiadomo.
Sidney wszelako nie okazuje nią zainteresowania. Zda się, że to Hardina sprawka być może...
- Za cienki on, by takie wypady samotrzeć urządzać - powiedział zaklinacz. - Już prędzej dla
wywarcia wpływu na omniarchę ją wzięli.
- To być może - zgodzili się wszyscy zebrani.
- Ale co nam w takiej sytuacji czynić? - za wszystkich zadał pytanie zaklinacz.
- Czekać - odparł nekromanta. - Dni mamy dziewięć, trza nam miasto zwiedzić, wsze kąty
poznać i plan walki ustalić, zanim Rehbert na czele oddziału nie przybędzie.
- To da się zrobić. Póki co, każdy weźmie rejon grodu jeden i plany sporządzi - zarządzi
Gavein, a potem radzili długo, jak i gdzie miasto podzielić. Ostatni też salę opuścili, rzucając
służącemu za kontuarem goblinowi sztuk złota parę.
Nim dni minęło dziewięć, przez łukowate bramy poselstwo z północy przybyło. Dwudziestu
czterech zbrojnych, a na ich czele Rehbert podążał. Do grodu wjechali główną bramą.
Niewielu miejscowych ich powitało, ale też na to nie zwracali uwagi rycerze, jako na paradzie,
czwórkami jechali, a pan ich na przedzie pod pełnymi sztandarami. Pierwszy zoczył ich
57
Chmurny, który swoją część miasta najszybciej opisał i wolny czas na szermierki lekcje
poświęcał. Ruszył wzdłuż trasy, posyłając jadącym kilka gestów przyjaznych. Omniarcha
zlekceważył młodzika, tak z pozoru się wydawało i dumnie wyprężony, w inną stronę
spoglądając, zatrzymał konia na środku drogi. Rozejrzał się, jakby nieprzytomnie i wskazując
na Chmurnego zapytał:
- Znaszli zajazd jaki władyki godny?
- A znam - młodzik odpowiedział, jakby pytającego nie znał i jeno przez grzeczność w diabły
nie posłał. - Tu niedaleko, za rogiem nieledwie znajdziecie Warownię Keane'a. Zacna to
gospoda, a i miejsca w niej wiele. Może i wszyscy wasi rycerze się tam pomieszczą.
Rehbert wyłuskał z rękawicy monetę i rzucił ją do stóp Chmurnego. - Kup sobie garniec piwa,
przyjacielu - rzekł i odjechał jak na władykę przystało. Młody rycerz splunął w błoto, w
którym srebro utonęło. Gdy odchodził, dwoje leśnych ku zdobyczy się rzuciło, ale odskoczyli
jako oparzeni, gdy chwycona moneta skórę im wypaliła.
Orszak w tej samej chwili pod karczmę zajechał. Stajenne gnomy wierzchowce od rycerzy
przejęły, a goblin, karczmarzem będący, wszystkich do środka zaprosił. Pokoi wolnych
wystarczyło dla gromady, tak jak to nekromanta wyliczył, topiąc w studni poprzedniej nocy
trzech adeptów magii, co służyć kultowi chcieli, a na przeszkodzie planom drużyny stanęli,
zajmując potrzebną izbę. Rycerze, prócz jednego, któren ku katedrze z misją został wysłany,
zasiedli w ławach, zamawiając wino, a Rehbert do swojej izby się udał na odpoczynek niby.
Po prawdzie zaś przeczytać notatki poszedł, co drużyna sporządziła. Plan był prosty, jako
budowa cepa, ale do jego realizacji potrzebna była korelacja działań tak i rycerzy, jak i
drużyny. Niemniej nekromanta dobrze się sprawił. Teraz pozostało tylko czekać.
Katedra Lea Monde jawiła się zbliżającym jako monstrualny pomnik kultu Mullenkampa.
Wysoka na stu chłopa, o wieżach strzelistych i kopule wielkiej, przytłaczała samym swoim
istnieniem. Trzęsienia ziemi, które w proch obróciły metropolię, katedrę pozostawiły zda się
nietkniętą. Z dala jednako budowla tak wyglądała, ale gdy ku niej się zbliżyli, okazało się, że
mury wiele pęknięć mają, a witraże miriadami odłamków zrosiły bruk zapadnięty w miejscach
wielu. Rehbert wszelako nie okazywał respektu śladom kataklizmu i z otwartą przyłbicą
wkroczył na teren siedziby Sidneya. Za nim dwudziestu czterech rycerzy niby spokojnie
jechało, a każdy gotów na pierwszy sygnał władyki dobyć broni ,i rzeź rozpocząć.
Chmurny wraz ż nekromantą nieco wcześniej do wnętrza budowli przemknęli. Znając dzięki
wywiadowi rozkład komnat strategiczne pozycje zajęli i tylko czekali na znak. Orszak
omniarchy na dziedziniec tymczasem zajechał i przed wrotami prowadzącymi do wnętrza
nawy rycerze się zatrzymali, oczekując przybycia poselstwa magusa Sidneya. Ale chwile
mijały, a nikt nie pojawiał się na ich powitanie. Zniecierpliwiony Rehbert zsiadł z
wierzchowca i ku wrotom masywnym pobieżał, reszta jego orszaku cierpliwie czekała.
Władyka popchnął dębowe wrota i w mrocznym westybulu się znalazł. Ciemno tu było, acz
nie na tyle, by nie rozpoznać po chwili zarysów murów i posągów strzegących wejścia do
świątyni. Omniarcha stanął na kraciastej posadzce i zawołał:
58
- Jam jest Rehbert, władca północy, azaliż lekceważyć chcecie moje tu przybycie?
Odpowiedziała mu tylko cisza. Nikt się nie pojawił, nikt nie odpowiedział. To zbiło z
pantałyku władcę krain północnych, ale nie dał tego poznać po sobie. Zaczekał i jego
cierpliwość została wkrótce nagrodzona. Nim klepsydry przyszedł czas odwrócić, w
przedsionku świątyni pojawili się kultu kapłani. Widząc ich Rehbert przemówił.
- Psie syny, czyż godzi się zaproszonego władcę na progu ostawić! Serca wasze wyrwać
każę i wieprzom rzucić na pożarcie. Gdzie Sidney Losta'lot, pan wasz?
Mnisi wydawali się być zaskoczeni obecnością gościa w murach katedry. Ten, który ich
prowadził, w niskich ukłonach zbliżył się do omniarchy i takoż rzekł:
- Wybacz obcy panie, ale Sidney teraz ma przed sobą wielkich problemów rozwiązanie. Racz
poczekać, aż Valuzji szpiedzy zostaną pojmani. Wtedy pan nasz czas znajdzie, by cię powitać.
- Cóż to, kilku niegodnych sprawiło, że Sidney sprzymierzeńca swojego nie może podjąć jak
należy? - Rehbert zgodnie z planem udawał oburzonego, co przyszło mu tym łatwiej, że w
rzeczy samej czuł się oszukany.
- Nie tak to jest, panie mój - mnich giął się w ukłonach. - Sprawy wielkiej wagi odciągają
go...
- Ilu ich? - ryknął omniarcha wprost w twarz skruszonego mnicha. - Ilu jest tych szpiegów?
- Nie jest istotna ich, liczba. Najlepsi riskbreakerzy Valuzjii w granice twierdzy wniknęli.
Sidney wszech najlepszych wojów przeciw nim do podziemi rzucił. Rychło kryzys
opanujemy.
Rehbert odprawił go krótkim ruchem dłoni. Gdy mnich oddalał się, w sercu omniarchy zagrały
uczucia. Alboć nie jest to moment, by na serce kultu uderzyć i zadać cios w plecy magusa
Sidneya, prorokiem zwanego, a i pannę uwolnić? Wszak zebrani rycerze do elit należeli i
każdy z nich chorągwi całej wart był na polu bitwy. Gdy odmieniec zajęty był swojemi
problemami, Katherine na plan dalszy zejść musiała i mniej jej pewnie pilnowali. Najlepsi
przeciw wrogowi zostali rzuceni, te słowa wciąż dźwięczały Rehbertowi w uszach. Ruszył ku
wyjściu miarowym krokiem, na marmurach wybijając stalowymi ostrogami rytm znany od
wieków, jako pieśń śmierci. Ledwie za wrota wyszedł, miecz z pochwy wyjął i zakrzyknął:
- Za honor panilKatherine! Za mną!
Po czym do katedry wrócił i nie czekając na rycerzy ku wewnętrznemu sanktuarium ruszył. A
pancerni za nim, o kilka kroków jeno w tyle podążali. Zakuci w stal srebrem lamowaną, z
bronią w rękach i milczeniu złowrogim krok za krokiem do siedziby zła się zbliżali.
Nekromanta pierwszy wyczuł zagrożenie. Coś sprawiło, że dusza, która wróciła z zaświatów,
zakłócenia eteru wyczuła, nim do walki na dole doszło. Dał znak pozostałym i ujął
mocniejszym chwytem różdżkę cmentarną. Cała drużyna znajdowała się już na drugim piętrze
katedry, blisko apartamentów Sidneya. Seeleon wyjrzał przez okno w sam czas, by ujrzeć
gromadę zbrojnych wkraczających na dziedziniec.
- Już są- szepnął, nawet się nie odwracając. - Omniarcha wprawdzie nie trzyma się planu, ale
59
jego drużyna do wrót katedry się zbliża. Pozostali głowami skinęli i broni dobyli bez słowa. -
Wiecie, co czynić trzeba? - zapytał zaklinacz. - Musimy straże,
co pilnują Katherine, usunąć, zanim Sidneya sługi poznają, że wewnątrz katedry ludzie
sprzyjający Rehbertowi działają. Potem ku podziemiom uciekamy, jako nam riskbreaker
poradził...
Raz jeszcze skinęli głowami, po czym ruszyli w milczeniu korytarzem ku komnatom
Sidneya. Przy odrzwiach czterech smoczych stało, aleć nie zdążyli nawet syku wydać, gdy
pani Tranogowa i miecz Chmurnego pocięły ich na dzwona. Zatrzymali się na chwilę, nasłu-
chując, czy nikt ich nie ściga, ale cisza wokół panowała. Zaklinacz odrzwia otworzył i
ostrożnie weszli do komnat. I tu cisza ich przywitała, głębsza nawet, niż ta na zewnątrz
panująca. W zasięgu wzroku nikogo nie było. Ruszyli, zrazu ostrożnie, sprawdzając każdy
zakamarek, ale śladu panny nie zauważyli. Dopiero gdy do ostatniej komnaty drzwi
sforsowali, ujrzeli postać, która niczym kłębek nieszczęścia skulona na ławie leżała.
Zaklinacz ku niej postąpił. Miecz schował i z rękami pustymi powoli się zbliżał.
- Za niski jesteś jak na kultystę - powiedziała dama w biel odziana, nie wstając z ławy. -
Księżniczko, przybylim po ciebie - powiedział cicho Gavein, zdejmując hełm skrzydlaty,
kojącym zda się głosem, jakim zwierzęta hipnotyzował. Katherine poruszyła się i
przenikliwie na niego spojrzała. Przeto kontynuował: - Rehbert na dole, ku komnatom się
przebija, my jego sługi. Azaliż mnie nie poznajesz?
Utkwiła w nim spojrzenie i nagle błysk zrozumienia pojawił się na jej twarzy.
- Zaklinacz Gavein. Wszak ty go nienawidzisz, prędzej byś sztylet zatopił w jego plecach,
niż mu pomógł...
- Prawdę mówisz Katherine, ale nie jemu pomagam, ale tobie.
- Gdy będę wolna, w jego wrócę ramiona - powiedziała księżniczka, wstając z ławy. -
Zatem pomagając mnie i jemu pomagasz.
- Może i tak jest, ale co ja kurwać wiem o kochaniu - mruknął zaklinacz cicho, by go nie
słyszała, a głośniej dodał: - Razem tu z omniarchą się dostalim, by cię ratować. Przeto
schowaj urazy i za nami podążaj, zanim Sidney się dowie, że nie ci na dole najgorszymi są
jego wrogami.
Usłuchała i żwawo za nim podążyła. Nekromanta sprawdził korytarz i ruszyli ku bliskim
schodom. Nadal w pobliżu nie widzieli nikogo. Gdy do stopni się zbliżyli, nekromanta raz
jeszcze rzucił okiem na bitwę, co w głównej nawie się rozgrywała. Szybkim spojrzeniem plac
objął i policzył ciała. Dwunastu rycerzy z Rehberta drużyny życie już oddało, ale i Sidneya
sługi drogo zapłaciły za opór stawiany. Ze trzy tuziny ich leżało, ale wciąż nowi z wnętrza
katedry napływali. Sam omniarcha, choć okrwawiony, stał na nogach twardo i oprawiał
mieczem kultystów zagony.
Nagle, gdy już iść dalej mieli, zgrzyt kamienia trącego o kamień zwrócił ich uwagę.
Wszyscy na prawo spojrzeli, skąd dźwięk dobiegał. I zobaczyli, jak golem, wzrostem dwu
chłopa przewyższający, prostuje członki swoje. W jego nieforemnej głowie zapłonęły rubino-
we oczy i ruszył, zrazu powoli, z każdym krokiem nabierając gracji. Zaklinacz znakiem
próbował go powstrzymać, ale nie mógł znaleźć odpowiedniej magii. Reszta, może prócz
Tranoga, ze zgrozą zrozumiała, że takiej masie twardej skały nikt z nich przeciwstawić się
nie może. Ale tu do akcji wkroczył Seeleon przez chwilę nieobecny. Zauważył druhów
cofających się i wyszedł przed szereg pytając:
- Co z wami?
60
- Golem - szepnął Chmurny, ruchem głowy wskazując olbrzyma. Nekromanta splunął i nie
patrząc nawet w stronę zbliżającego się potwora różdżką kilka szybkich ruchów wykonał.
Podłoga komnaty wybrzuszyła się przed golemem i nagle z kamieni powstał twór drugi,
równie wielki, acz bardziej masywny od Sidneya sługi. Nekromanta zaś wskazał drużynie
czerniejące opodal mrokiem korytarza wyjście z sali.
- Golemy to wsiowe czarowanie - powiedział sam do siebie, gdy ku niemu uciekali,
ścigani rykami walczących gigantów.
Zbiegli po stopniach na pierwsze piętro, potem niżej ku parterowi. Tam Seeleon odłączył
od grupy i przez nisko sklepione przejście wszedł do nawy. Kilka ruchów różdżki i spośród
martwych dziesięciu powstało, by przeciw swoim towarzyszom się odwrócić. Ledwie
truposze wstawać zaczęli, Rehbert dojrzał nekromantę i w cichym porozumieniu ku niemu
ruszył. Dziesięciu jeszcze rycerzy walczyło, ale kultystów siły też już się nie zwiększały, a
wręcz przeciwnie - rzedły szeregi mnichów do walki stających. Nikt chyba nie zauważył w
powstałym zamieszaniu, że omniarcha znika z przybyszem za łukami wykutymi w kamieniu.
- Witam cię, druhu - rzekł Rehbert, pod łokieć ujmując nekromantę. - Gdzie ona?
Znaleźliście księżniczkę Katherine?
- W rzeczy samej, jest z zaklinaczem - odparł Seeleon i wskazał mu drogę. Ruszyli
biegiem, nie zważając na zgiełk bitewny, co zza pleców dochodził. Schodami krętymi dotarli
do podziemi, gdzie reszta drużyny czekała. Rehbert, gdy panią swą zobaczył, oniemiał i
rozwarłszy ramiona ku niej ruszył. Aleć daleko nie poszedł. Tranog drogę mu zastąpił
wsparty na toporze i takoż rzekł:
- Waści na amory się zbiera, ale, nie czas na to. Wróg zaraz pojmie
istotę podstępu, tak dokładnie przez imć Seeleona uwitą. Nie czas teraz na umizgi, zniknąć
musiemy bez utraty chwili. Potem będzie czas, by ją obłapiać...
Nie sposób było nie zgodzić się ze zdaniem południowca. Rehbert jednako go ominął i
padł w ramiona ukochanej. Na chwilę tylko i choć jej delikatne dłonie przytrzymać go
chciały, odsunął się, acz nie wyrywał i po złożeniu ognistego pocałunku wskazał jej drogę ku
mrocznym tunelom, wiodącym do granic fortecy. I Katherine się nie ociągała. Biegiem
ruszyli, a Chmurny i zaklinacz drogę pochodniami oświecali. Wszelako labirynt katakumb
krył w sobie wiele pułapek i nim się upewnili, że pościgu nie ma, stanęli wobec setki lub
więcej zmartwychwstałych. Sidney ich tu rzucił, by riskbreakerów szukali, a przypadek
sprawił, że drogę drużynie zastawili. Rzesza nieumarłych wszelako przejście blokowała.
Szkielety i zombie stali obok siebie ramię w ramię, a pomiędzy nimi Liczów kapelusze,
niczym stożki wskazywały, że i magia drogę do wolności zagradza.
Sześciu przeciw setce, nierówna to miała być walka. Korytarz, którym przyszli, nie był za
szeroki, choć sala, w której stała gromada, słuszne rozmiary miała. Ale to na korzyść drużyny
się odwróciło. , Tranog na czoło wystąpił, obok niego Chmurny stanął. Za nimi zaklinacz i
nekromanta, a z tyłu Katherine ze swoim lubym. Chwil parę trwała cisza, po czym szeregi
truposzy jakby na znak czyjś ruszyły. Zwarli się w śmiertelnym boju barbarzyńca i przybysz
ze stron obcych z jednej strony, a kwiat minionych wieków z drugiej: Wprawdzie klasa
wojowników drużyny dawała im przewagę nad każdym z osobna nieumarłym, ale masa
przeciwników szybko ich do defensywy zepchnęła. Pani Tranogowa ze świstem zataczała
kręgi od kości ciało oddzielając i gruchocząc szkieletów konstrukcje. Podobnie wielkie ostrze
Chmurnego życie dawno zabrane raz jeszcze odbierało, ale wrogów było tylu, że nie dało się
ich powstrzymać, mimo rozpaczliwych wysiłków nekromanty, któren wciąż nowych
pobudzał do życia zabitych. Niestety i jego siły nie były w stanie zniwelować liczebnej
przewagi Sidneyowego pomiotu. Pierwszego opadli Chmurnego, który mimo wielkich
umiejętności, nie mógł pokazać kunsztu całego w takim zgiełku. Czyjeś ręce go uchwyciły,
inne gardła sięgnęły i już po chwili wrogami oblepiony musiał uklęknąć, miecz opuszczając.
61
Zanim zniknął pod skłębioną masą wrogów, odwrócić się zdołał i ku nekromancie kierując
słowa, tako krzyknął:
- Czyń, co musisz, daj mi powrócić!
Seeleon skinął głową jeno; a gdy okrzyk ostatni z krtani młodzieńca do uszu jego dotarł,
znak wykonał tajemny i wkrótce obok błysków topora znów pojawił się długi miecz
Chmurnego. Po chwili z setki sług Sidneya ostało się jeno trzydziestu, może trochę więcej.
Wkraczając do sali szereg drużyny się rozszerzył i do walki wkroczyć mógł Gavein. Teraz
szybciej ,postępowała robota. A gdy skonał ostatni nieumarły, na środku sali się zatrzymali
pośród popękanych katafalków. Przyszedł czas oddechu.
- Psie krwie - mamrotał Tranog - ubili Chmurnego, popatrzcie jeno, co z niego zostało.
W rzeczy samej młodzieniec nosił na twarzy i karku ślady ukąszeń, brakowało mu kawałka
policzka, z rozcięć zbroi sączyła się posoka. Ale stał z mieczem w dłoni, wprawdzie
opuszczonym, pomiędzy posiekanymi kultystami niczym posąg boga zemsty.
- Sam poprosił, bym go ożywił - szeleszczącym głosem ozwał się nekromanta.
- Nikt ci tego nie wypomina - uspokoił go zaklinacz - a jeśli będziesz miał okazję i ze mną
to zrób, gdybym padł w walce.
- Mógłbyś też paru z nich ożywić - wtrącił Tranog wskazując martwe Sidneya sługi. -
Raźniej by nam było w większej kompanii. - Tyle many już nie mam - wyznał nekromanta,
nie wdając się
w szczegóły, czym owa mana jest.
- Teraz mi to mówisz? - żachnął się południowiec wyraźnie zawiedziony.
Nekromanta miał mu odpowiedzieć, gdy nagle z korytarza, którym przyszli, gwar dobiegł
wielu głosów. Znak to, że wojowie Rehberta już życie oddali. Do sali napływać poczęły
kolejne zastępy szkieletów i sług Sidneya nieumarłych. Tym razem więcej ich było, a i po-
śród masy zwykłych wojów widać było pradawnych rycerzy, magów i gady. Duchów też
kilka się zebrało.
Drużyna stanęła w szeregu. Z lewej ożywiony Chmurny, obok niego Seeleon, dalej zaklinacz
i Tranog zamykający szereg z drugiej strony. Nacierający na moment się zatrzymali, nie
wiedzieć dlaczego, jakby niesłyszalnym rozkazem w miejscu osadzeni. Wtedy nekromanta
odwrócił się ku Rehbertowi trzymającemu w ramionach Katherine i rzekł:
- Uciekaj, ratuj siebie i damę, my ich tu zatrzymamy, jak Bogowie dadzą, na tyle, byś dotarł
bezpiecznie za twierdzy bramy. Omniarcha stał jednako niezdecydowany. Miecz w jednej
dłoni
trzymał, a drugą obejmował kibić przerażonej damy.
- Odejdź panie - warknął zaklinacz. - Oni lada moment do ataku ruszą. Ratuj Katherine
życie... Po to tu przybylim i niech ta ofiara na darmo nie idzie.
- A wy? - zapytał Rehbert. - Co z wami?...
- Przybyliśmy tu ocalić panią, spróbujemy ją zatem ocalić - filozoficznie wyraził się Tranog
barbarzyńca, człek ufający tylko stali. - Złota trochę oszczędzisz, jak nas tu ostawisz.
- Nie godzi mi się was ostawić. - Omniarcha czuł, że odchodząc ostatni raz ich widzi.
Wiedział jednako, że zostając skazuje Katherine na wieczne potępienie, a może i hańbę w
odmieńców niewoli. Chwycił ją za dłoń i zanim zniknęli w niskim przejściu, salut oddał mie-
czem czterem obrońcom, co przeciw hordom kultystów stanęli.
62
Wróg nadal zbliżał się powoli. Nie atakował, w milczeniu jeno szyk formował.
- Lea Monde zwą to miejsce - przez zęby barbarzyńca wycedził. - Tak je zwą, w rzeczy
samej, choć nie Wiem, co to znaczy - odparł mu zaklinacz.
- Zatem umrzeć nam przyjdzie w Lea Monde. Czy ktoś to spamięta?
- Wolałbyś umrzeć na łożu jako starzec - wtrącił nekromanta - czy z toporem w dłoni jak
bohater?
- Ciebie to nie dotyczy, jako żeś już trup, tak jak i Chmurnego - żachnął się Tranog
spoglądając na dziesiątki jakże bliskich wrogów - bo i on bólu już nie poczuje. A ja tak, i złota
nie zobaczę...
- Nikt nie żyje wiecznie, ale jeśli Rehbert skórę uratuje, wszy bardowie śpiewać będą o
bohaterach, co w czterech przeciw całej armii stanęli - powiedział zaklinacz. - A każda chwila,
jaką mu damy, do wieczności nas przybliża.
- To zatańczmy taniec nasz ostatni - mruknął południowiec - by bogowie wszy zobaczyli, że
zaklinacz z barbarzyńcą i nekromantą pospołu w zaświaty więcej dusz wyprawili niźli
mityczny potop. A jeśli patrzeć nie zechcą, ich strata!
Słowa te Gavein za znak potraktował i ze srebrnym ostrzem w dłoni ku gromadzie zbrojnych
się rzucił, a zanim poszli inni. W bój ostatni i krwawy...
Bohaterów czterech Co jak jeden mąż stali Zatrzymało szereg Sidneyowych wasali.
Położyli pokotem Wrogów tysiąca ćwierci Aleć ulegli potem
I ostali w objęciach śmierci.
Bard nie był mistrzem w swoim fachu, ale i tak gawiedź go oklaskiwała, gdy zakończył
śpiewany poemat. Tu, na pograniczu, rzadko się widziało artystę prawdziwego. Kto przy
zdrowych zmysłach wędrowałby na świata kraniec, aby zdzierać gardło dla wpół-zdziczałych
mieszkańców wiosek i grodów podupadłych. Aliści ten grajek, zapewne z bogatych dworów
za zbytki wygnany, potrafił zabawić gawiedź.
Zabawił też trzech wędrowców, którzy w kącie siedząc, leniwie wino sączyli. Jeden z nich -
siwy, jednooki, ze szramą ciągnącą się od czoła po kącik ust - człek jakby zasuszony, rzucił
grajkowi całego talara, nie odwracając nawet głowy. Tamten po podziękowaniach znów
począł szarpać struny swojej lutni.
- Nasze zdrowie panowie - dzban wzniesiony w dłoni siwego stuknął o dwa inne naczynia
gliniane.
- Głupi śpiewak zrobił z nami to, co wszelkim siłom Sidneya nie było dane - skontrował
toast drugi z siedzących, olbrzym zakuty w misternie lamowaną zbroję. I wypił garniec, do
dna go przechylając.
- Tako to wygląda. Nie ma już nas dla tego świata - powiedział rozparty na sąsiedniej lawie
wielmoża o twarzy, którą wieńczył nos krzywy, jakby w walce złamany. - Ale czy godzi się
tak piękną legendę niweczyć? Znacie jakiś tego sens?...
63
- Złota trochę szkoda - mruknął olbrzymi południowiec - co go omniarcha za pannę obiecał
po dziewięćdziesiąt funtów na głowę. Siwy kolejny gąsior wina zamówił skinieniem chudej
ręki.
- Dałbyś pokój temu złotu - powiedział, gdy karczmarz wino doniósł i oddalił się na tyle, by
nie słyszeć tematu rozmowy. - Wszak trzęsienie ziemi, które bestie pogrzebało, jako dar z
niebios spadając na twierdzę, po tym jak na górze ten młodzik Riot, zwany Wędrowcem,
Rosenkrantza ubił, dało ci sposobność splądrowania skarbców wotywnych kultu
Mullenkampa.
- A jak one wielkie były, wiemy tylko my, baronowie z pogranicza. Zdrowie - dokończył
zdanie Gavein, który nadal czuł się nieswojo w gustownych jedwabiach. - Wszak to, co
wyniosłeś z ruin katedry, w samych tylko brylantach, warte jest góry złota, mości barbarzyńco.
- Jeśli o brylanty chodzi, to cebrzyk jeden jeno wyniosłem - żachnął się Tranog mianowany
sam przez siebie generałem.
- Dlatego tylko, że mniejszych kamieni niźli pięść twoja nie brałeś - nekromanta rozlał wino
do garnców sprawnym ruchem, rozlewając nieco, gdy kamraci głośnym śmiechem
wybuchnęli.
- Jako i wy mości druhowie, jako i wy.
Nie uszło tak bogate towarzystwo uwagi miejscowych ladacznic, które od dłuższej chwili,
przewijając się przez kolana różnych spragnionych uciech kmieciów, ku ławie ich zmierzały.
Wreszcie panna jedna, o wyglądzie rusałki, przed trójką wędrowców stanęła i głośno, tak by
inne słyszały, zagadnęła:
- A cóż to trzeba zrobić, by do wesołej kompanii bogatych wielmożów dołączyć?
Nekromanta spojrzał na nią i już miał odpowiedzieć, gdy Tranog wstrzymał go, za dłoń
chwytając:
- Umrzeć w Lea Monde! - ryknął barbarzyńca i śmiechem się zaniósł, a za nim jego
towarzysze. Nikt z obecnych w karczmie nie rozumiał, z czego obcy tak się śmieją.
64
Władimir Wasiljew
OBOWIĄZEK,
HO OR
I TAUMAS
65
Zawsze tak było, że jako pierwsi wyczuwali jego obecność długowieczni i dzieci.
Elf, w zamyśleniu spoczywający na ławeczce naprzeciwko bramy do warsztatu,
nieoczekiwanie poderwał głowę i wbił spojrzenie w najbliższe skrzyżowanie. Wyrostek-ork,
który wraz z dwoma kolegami grzmocił właśnie w bramie butelkę podwędzonego przed
chwilą portweinu, upuścił nagle na wpół pustą szklankę, a pozostali dwaj nawet go za to nie
opieprzyli.
Na skrzyżowaniu pojawił się staruteńki pikap, udomowiony chyba jeszcze przed
Krymskim Podziałem.
Orki pośpiesznie cofnęły się w zbawczy półmrok bramy. Elf zmienił nieco pozycję,
oderwał się nawet od dawno niemalowanego oparcia ławki.
Z pikapa wysiadł żywy. Ubrany był w wyblakłe dżinsy i ciężkie krasnoludzkie buciory.
Miał całkowicie łysą czaszkę; nawet z tej odległości elf rozróżniał tatuaż na głowie: czerpak
koparki zawisł dokładnie nad uchem. Obok widniała sylwetka żywego - ni to elfa, ni to
człowieka. A może nawet niezbyt przysadzistego orka.
Elf natychmiast domyślił się, że nad drugim uchem wytatuowana jest cała koparka, a
wysięgnik z żuchwą ciągnie się przez cały wygolony tył głowy.
Orki nie widziały tatuaży. Przede wszystkim z powodu innej budowy oczu. To znaczy - coś
takiego ciemnego, co zdobiło czerep przybyłego widziały, ale ich uwagę przykuła przede
wszystkim broń: przytroczony do kurtki pompowiec bez kolby.
Żywy zarzucił przez jedno ramię burego koloru bag i nieśpiesznym krokiem skierował się
do bramy ozdobionej - o ile można użyć tego określenia w stosunku do takich pozbawionych
koloru liter - lakonicznym szyldem:
"SCHOD. ROZWAŁ. WULKANIZACJA. CAŁODOBOWO" Przemaszerował obok elfa,
nie poświęciwszy mu ani jednego spojrzenia.
Za bramą znajdowało się niewielkie podwórko, ograniczone z jednej strony szeregiem
boksów-garaży. Na placyku, przed jedynym otwartym boksem, tkwił truck marki Inguł z
sygnalizującą chorobę, otwartą i przesuniętą do przodu kabiną. Obok, nie mniej zamyślony
niż ciężarówka, stał leciwy już kobold w wytartym z powodu długiego używania skórzanym
fartuchu, nałożonym na kombinezon. Obuwia na stopach nie było.
Kiedy łysy podszedł bliżej, kobold gwałtownie odwrócił się, rozłożył skrzyżowane na
piersiach ręce:
- Geralt? - zapytał ze zdziwieniem. - Jakie wiatry cię tu przywiały? Witaj !
- Witaj, Schodzie Rozwałyczu - odparł nazwany Geraltem.
Z tonu jego głosu czuło się, że darzy kobolda głębokim i całkowicie szczerym uczuciem.
Jak ojca czy nauczyciela.
- Geralt - dał się słyszeć głos, mogący należeć tylko do elfa. - Naprawdę jesteś
wiedźminem?
Geralt odwrócił się z lekka w stronę mówiącego i zerknął nań z ukosa. W bramie stał elf,
który zdecydował się w końcu na porzucenie ławeczki.
- Kto to, Schodzie Rozwałyczu? - zainteresował się wiedźmin po dzicsięcio sekundowym
namyśle.
Kobold znowu rozłożył ręce, ale tym razem nie zabierał się do powitalnego obejmowania.
- Nie wiem. Zwie się podobno Iland. Czeka na ciebie już siódmy dzień, a ja go uważałem
za skończonego idiotę, bo nie oczekiwałem twojej wizyty. A ten się powoływał na jakieś tam
66
nieznane mi prawo Shekleya i czekał na ciebie. Więc w tym momencie to ja oczom nie
wierzę. Co to za prawo takie, co kochaneczku?
- A tam!.. - machnął ręką wiedźmin ze znużeniem. - Głupia to zasada, ale czasem działa.
Kiedyś ci wyjaśnię. - I odwrócił się do elfa: - Dlaczego na mnie czekasz?
- Chcę cię wynająć.
- Pracuję wyłącznie za pieniądze - uprzedził wiedźmin. - Przy tym, za niemałe.
- Wiem o tym, wiedźminie. Wiem nawet to, że wy, wiedźmini, pracujecie tylko za opłatę z
góry. Ale i tak nie mamy wyjścia.
- Cóż... Gdzie możemy rozpatrzyć wasz problem? Tu nieopodal, na Turowskiej, jest
wspaniały szynk.
- Mnie jest wszystko jedno - odpowiedział elf
- Schodzie Rozwałyczu - wiedźmin znowu zwrócił się do kobolda - zatrzymam się tu, może
być?
Ale kobold nie zdążył odpowiedzieć - w słowo mu wpadł potencjalny zleceniodawca
Geralta:
- Nie ma takiej potrzeby - oświadczył niedopuszczającym protestu tonem. - Odjedziemy
stąd najszybciej jak to możliwe.
- Zobaczymy - zachowując zimną krew, odezwał się wiedźmin. - Zobaczymy. Na razie marzę
tylko o jednej rzeczy, o dwóch: o tutejszych kotletach siekanych i kuflu porteru.
- Będą siekane, będzie i porter - zapewnił go nachmurzony elf. - No to idziemy.
I poszli. Skręcili z Dolnego Wału w stronę Szczekawicy; elf wyraźnie wiedział, gdzie
znajduje się wspomniany przez Geralta szynk.
"Cóż - myślał wiedźmin. - Początek tej historii wyraźnie mi się podoba. Zresztą, prawdę
mówiąc, historii jeszcze nie słyszałem. Ale każda ma swój początek, kiedy nic jeszcze się nie
wyjaśniło, kiedy zarysy przyszłych wydarzeń dopiero się rysują, ale już powstaje pewien kli-
mat. Tak więc - zaczyna mi się podobać klimat tej historii..."
W szynku Geralt pozwolił sobie na chwilę luzu: był zbyt głodny, by przed jedzeniem
zastanawiać się nad czymkolwiek. Elf nie zamawiał dla siebie nic do jedzenia, po prostu
siedział milczący naprzeciwko, leniwie i bez apetytu gmerał widelcem w sałatce i sączył Łzę
Elendila z wysokiego pucharu na ściemniałej ze starości srebrnej nóżce. Łza należała do tych
napojów, które miały tak zwaną "prostą cenę": gram hrywna. Tak więc tylko za swój drink
elf wyłożył co najmniej setkę.
To nader optymistycznie rokowało na przyszłość.
Nasyciwszy się, Geralt duszkiem wycedził kufel Czernihowskiego porteru i chwycił za
drugi, ale już bez pośpiechu, rozkoszując się piwem, oblizując pianę z warg i smakując napój
drobnymi łyczkami. Organizm sycił się rozkoszą.
- No - nagabnął elfa - co się tam u was wydarzyło?
Podobało mu się, że elf nie forsuje wydarzeń. Szczerze mówiąc, to wiedźmin już nawet się
nieco niecierpliwił, oczekując na wyjaśnienie przyszłego zadania. Dlatego w końcu zapytał
sam.
- Mamy cztery zgony - ponuro zakomunikował elf. - Zacznę od prehistorii, dobrze?
- Oczywiście. - Geralt rozwalił się na krześle. - I proszę kazać donosić piwa...
Elf strzelił długimi palcami o starannie wypielęgnowanych paznokciach. Kelner pojawił się
w mgnieniu oka.
"No pewnie - pomyślał Geralt. - Do takiego, co zamawia Łzę Elendila kelnerzy walą
piorunem..."
67
- Właściwie powinienem, zacząć od legend. Tak będzie najlepiej.
"Od legend? - zdziwił się wiedźmin. - O matko, co to za zlecenie chcą mi wcisnąć?"
- Znasz się na technice łączności specjalnej? - zapytał elf.
- No... - Geralt wzruszył ramionami i zerknął w bok na rozmówcę, na ułamek sekundy, nie
dłużej. I ponownie natrafił na lodowate spojrzenie elfa. - W ogólnych zarysach. Przecież
jestem wiedźminem.
- Słyszałeś opowieści o błędnych przekazach radiowych? - Słyszałem. Kto nie słyszał tych
bajd?
- To nie bajdy, Geralcie.
Wiedźmin starannie opróżnił kufel. Puste naczynie zostało natychmiast zastąpione pełnym.
- To nie bajdy. Nasz przywódca, zwą go Findamiel, zajmuje się błędnymi sygnałami
radiowymi już ponad półtora tysiąca lat.
- Ho, ho! - uczciwie zdziwił się Geralt. - To robi wrażenie. I do czego doszedł?
- No, po pierwsze, wyróżnił zakresy, na których te sygnały pojawiają się szczególnie często.
Po drugie, usystematyzował okresowość ich występowania i długość dzikich przekazów.
- I?
-Najczęściej pojawiają się wiosną, w okresie pierwszych burz. I niemal nigdy nie
rozbrzmiewają zimą, w czasie opadów i zalegania śniegu. Zresztą, to nie jest takie ważne.
Ważne jest co innego. W przedziale ostatnich piętnastu lat liczba dzikich przekazów wzrosła.
- Wyraźnie?
- Bardzo wyraźnie. Siedemdziesiąt razy.
- Ho, ho! - skwitował mocno poruszony wiedźmin. - Co z tego wynika?
- Wynika, że błędne sygnały wykrywane są teraz nie dwa - trzy razy do roku, a raz na dobę.
No, może trochę rzadziej, jeśli mam być szczery - sprecyzował elf - Prócz tego, stały się one
znacznie dłuższe i niemal pozbawione zakłóceń.
- Nie chcesz przypadkiem powiedzieć, że wasz przywódca zdołał rozszyfrować te przekazy?
Elf obdarzył wiedźmina lodowatym spojrzeniem długowiecznego. - Właśnie to chcę
powiedzieć.
Geralt wzdrygnął się - częściowo z powodu mrozu we wzroku mówiącego, częściowo z
powodu treści jego komunikatu.
- Zawierały współrzędne - wyjaśnił nachmurzony ciągle Iland. - Koordynaty w jakimś
nieznanym nam systemie cyfrowym. Sześć lat temu Findamielowi po raz pierwszy udało się
przypisać te dane do realnie istniejących map. Rok temu udało się deszyfrować drugą
współrzędną i przeliczyć ją na ogólnie przyjęte systemy.
- Gdzie? - krótko rzucił Geralt.
- Pod Czerniowcami. Stary jak wszyscy diabli zamek. - Zbadaliście go?
- Usiłowaliśmy. Zginęły dwa elfy. Od razu pierwszego dnia. Wiedźmin pokręcił z
dezaprobatą głową.
- Jak zginęli?
- Jeden wpadł w pułapkę na korytarzu - został przeszyty przez metalowy pręt. Drugi wpadł
do podziemi. Jeszcze żył, gdy zaczęły go pożerać szczury. Sam słyszałem jego wrzaski.
Oczy elfa zbielały - o ile to w ogóle możliwe - jeszcze bardziej. Geralt, sam będąc
mutantem, mimo wszystko jednak krótkowiecznym człowiekiem, świetnie wiedział, jaki jest
stosunek do śmierci długowiecznych elfów. Jak wysoko cenią życie braci. Wszak elfów rodzi
68
się mało. Każdy nowo narodzony długowieczny na obszarze Wielkiego Kijowa jest świętem
dla każdego dorosłego elfa. Ale okazje do świętowania zdarzają się coraz rzadziej.
- Nie mieli jeszcze nawet czterystu lat - odezwał się głuchym tonem Iland. - Zginęły, na
dobrą sprawę, dzieciaki...
"Ech, życie... - pomyślał z mieszanymi uczuciami Geralt. - Nie mam jeszcze trzydziestu
pięciu. Według elfich miarek jestem jeszcze embrionem... Właśnie dlatego chcą wsunąć w
trzewia piekielne mnie, człowieka, którego życie nie jest warte ich zdaniem nawet srebrnego
grosza. Zachowując tym samym swoje drogocenne tysiącletnie żywoty..."
- Po licho wam ten zamek - mruknął na głos. - Czyżby- był tak ważny?
lland łyknął z pucharu.
- W zamku znajduje się jedno z odkrytych źródeł dzikich sygnałów radiowych. Dokładniej
rzecz ujmując, emitowane z zamku sygnały po jakimś czasie powtarzają się w eterze.
Samodzielnie. Bez wsparcia żadnych nadawczych urządzeń. Poza tym - to jasne - zamek nie
znajduje się w wykazie zarejestrowanych u Technika Wielkiego Kijowa oficjalnie
udomowionych źródeł sygnałów radiowych.
Nawisło nad nimi ciężkie milczenie. Jak i wszyscy dzługowieczni, elf mógł milczeć całymi
godzinami. Ale ludzie śpieszą się do życia, Iland chyba to rozumiał.
- W ciągu roku zginęli jeszcze dwaj nasi. I niemal dwudziestu najemnych eksploratorów, w
większości ludzi. Ani jednemu żywemu nie udało się przejść poza hol. Właściwie - to do holu
już wchodzimy niemal bez ryzyka i strachu, ale dalej - niestety. A musimy dostać się do
wieży.
- Dlatego postanowiliście wynająć wiedźmina - podsumował wiedźmin. - Cóż, to mądre
posunięcie, chociaż mogliście wcześniej podjąć taką decyzję.
- Decyzja została podjęta dawno temu - mruknął elf z przesadną obojętnością. - Szukaliśmy
tylko odpowiedniej kandydatury.
Geralt łyknął piwa i z wyrazistym stuknięciem odstawił kufel na stół. - Zadanie nie należy
do łatwych - przyznał. - Słyszałem co nieco o budynkach - zabójcach. Problem, jak sądzę,
leży tylko w cenie. Ile możecie zapłacić?
- A jak wysoko cenisz swoje życie?
Wiedźmin roześmiał się szczerze, odrzuciwszy głowę do tyłu: - Czy życie można wycenić
w hrywnach?
- Można - odciął elf. - O ile się żyje odpowiednio długo. - Ale ja jeszcze tyle nie przeżyłem.
- I nie przeżyjesz - westchnął elf - Taki jest los organizmów jednodniowych. Choć i jesteś
wiedźminem, choć pociągniesz dłużej niż większość ludzi, ale i tak nie wyjdziesz z okresu
duchowego niemowlęctwa. Dlatego chcę usłyszeć, jaką ustalasz cenę. Wiadomo, że
weźmiesz ją z sufitu. A my porównamy ją z naszą oceną wiedźminiej skóry. Jeśli porównanie
będzie dla nas interesujące, to otrzymasz swoje pieniądze i udasz się do zamku.
- Zabawne - Geralt podłubał w zębach kolcem południowej akacji ściętej z drzewa dwa lata
temu i znakomicie sprawującej się od tej chwili w charakterze wykałaczki. - Przypuśćmy, że
się dogadaliśmy. Przypuśćmy, że wlezę do tego zamku - zabójcy. A co się stanie, jeśli nie
przejdę poza hol? Co wam da mój zgon?
- Jesteś wiedźminem - oschle zauważył Iland. - Jesteś w każdym wypadku zobowiązany do
przejścia poza hol. Idealnie by było, gdybyś doszedł do wieży. I opowiedział, co tam
zobaczysz.
- Zobowiązany... - z goryczą uśmiechnął się wiedźmin. - Zobowiązany będę dopiero wtedy,
gdy sięgnę po wasze pieniądze. Nie wcześniej. - Oczywiście - potwierdził elf. - Ale sięgniesz.
Wiem to. No to twoja cena?
69
Geralt usiłował dołożyć lodu do swojego spojrzenia, ale szybko zrozumiał, że z elfem w tej
konkurencji nie ma szans. Oświadczył więc po prostu:
- Dwadzieścia pięć tysięcy. Z góry.
- Zgoda - bez cienia wahania w głosie wytchnął elf. - Jeszcze piwa? - Jeszcze.
- Ale pamiętaj - uprzedził go długowieczny. - Musimy wyjechać jeszcze dziś. Jeśli
przesadzisz, to po prostu załadujemy cię do limuzyny i wywieziemy.
- Bo to nie wiem tego? - prychnął Geralt i z przyjemnością łyknął porteru.
Każdy, kto może zginąć w każdej chwili, potrafi cieszyć się każdą życia chwilą.
Jak nikt inny.
Ocknął się Geralt z powodu równomiernego kołysania. Nie, nikt nim nie potrząsał, kiwało się
całe łoże.
Otworzył oczy. Niewielkie ciasne pomieszczenie; sufitu można sięgnąć ręką, bez
wstawania. Spuścił nogi z półki. Niżej była jeszcze jedna. Gdzieś z zewnątrz równomiernie
huczał potężny silnik.
"Za cholerę nie jest to limuzyna" - pomyślał Geralt ostrożnie zsuwając się na podłogę.
Pomieszczenie najbardziej przypominało pakę wielkiej ciężarówki; wzdłuż jednej burty -
prycze w dwu piętrach, zasłane polowymi pledami w kratę. Wzdłuż drugiej - stoły i stelaże z
aparaturą techniczną i naukową. Geralt miał wrażenie, że aparatura wyraźnie ma związek z
łącznością radiową. W przedniej części paki znajdowały się owalne drzwi, najpewniej do
kabiny kierowcy. Przy ściance tylnej, w kąciku za półkami, nowomodna chemiczna toaleta.
Geralt prychnął z zadowolenia. Ostatnie odkrycie było bardzo na czasie, ponieważ wypite
onegdaj piwo wściekle rwało się na zewnątrz. Kabina była ciasna, mieściła się tam tylko
muszla i wąska nierdzewna umywalka z chromowanym kranem. Kiedy Geralt, przy okazji
dokonawszy ablucji, wrócił do pomieszczenia głównego, oczekiwał go komitet powitalny.
Dwa elfy, Iland i jeszcze jeden. Od Ilanda ten drugi różnił się tylko ubraniem i niemal
niewidoczną blizną między brwiami. O jego wieku, to jasne, trudno było powiedzieć coś
określonego. Tylko jedna rzecz nie podlegała dyskusji: elf nie był już taki młody, na pewno
miał ponad pół tysiąca lat.
- Wyspałeś się? - oschłym tonem poinformował się Iland. - Tak. Dziękuję.
- Twój plecak i twoja strzelba są tu. - Wyciągnął jedną z szuflad. Rzeczywiście - leżał niej
wypłowiały bag wiedźmina i jego wierny pompowiec. A poza tym Geralt niczego i tak nie
miał - chyba żeby wspomnieć o kilku kontach w paru bankach Wielkiego Kijowa.
- Gdzie jesteśmy?
- Pod Winnicą. Możemy wyjść i podelektować się twoimi ulubionymi sznyclami. Ale
zalecałbym dziś powstrzymanie się od piwa.
- Od piwa się powstrzymam. W końcu jestem wiedźminem - obiecał Geralt. - A co do
jedzenia, to milsza mi dziś jest solanka mięsna. Mógłbym wychłeptać jej całą miskę.
- Dobrze.
Iland odwrócił się do swego współplemieńca i zadysponował:
- Powiedz Eranwaldowi, żeby zatrzymał się przy jakiejś knajpie. Przed wiedźminem nie
ukryło się, że Iland zwraca się do drugiego elfa nie jak przełożony, a jak równy. Tak więc
jego dyspozycja wyglądała raczej na prośbę niż na rozkaz.
Elf z blizną na twarzy poszedł do szoferki, a Iland zwrócił się do Geralta:
- Jeśli chcesz jeszcze powylegiwać się, to jest twoje leże. Zauważyłem, że nauczyłeś się
korzystać z wygódki. Światło, jeśli ci potrzebne, włącza się tu. Fotele są w ścianach, trzeba je
70
wyczepić. Czego jeszcze możesz potrzebować?
- Może łącze do Sieci? - zaproponował Geralt. - I jakieś źródło zasilania do notebooka, bo
moje przenośne się wyczerpało.
Iland dotknął kilku przełączników na najbliższym panelu i odsunął płaską zaślepkę.
Wiedźmin od razu odnotował wszystkie potrzebne mu łącza na cienkich, automatycznie
wciągających się do wnętrza panelu przewodach.
- Fajną macie limuzynę - pochwalił. - Szkoda tylko, że baru tu nie ma.
- Bar jest - oficjalnym tonem poinformował go jakby urażony Iland. - Ale, jak pamiętam, ktoś
tu obiecał powstrzymać się od piwa.
- Ale nie obiecywałem powstrzymywać się od mineralki! Czy może w barze nie ma
mineralnej?
- Jest. Nawet kilka gatunków. Chodźmy, wybierzesz sobie.
W tym samym momencie "limuzyna" zwolniła; wiedźmin i elf zmuszeni byli chwycić się za
poręcze, przewidująco umocowane do przeźroczystego sufitu.
- Chyba knajpa - powiedział elf. - Tam się napijesz mineralki. Chodźmy.
Owalne drzwi prowadziły rzeczywiście do szoferki - przestronnej i wygodnej. Z lewej strony
w kabinie znajdował się fotel kierowcy, z prawej - podwójna kanapa dla pasażerów. W chwili
obecnej siedzenie było podniesione, a drzwi pasażerów otwarte. Elfy już wyszły na zewnątrz.
Geralt również opuścił kabinę, z przyjemnością zeskakując na stały grunt. Odwrócił się, żeby
zlustrować od zewnątrz "limuzynę". Wyglądała jak się patrzy - pokryta kamuflażem
ciężarówka, bardziej nawet podobna do autobusu niż trucka, tyle że bez okien. Ale
wyposażona w przeźroczysty sufit nie potrzebowała ich. Były - oczywiście - w kabinie.
Knajpa była też niezła - modern aż do bólu. Zapewne powstała całkiem niedawno. I nieźle
w niej karmili. W każdym razie Geralt długo wahał się: wziąć drugą porcję parującej,
zawiesistej solanki czy nie brać. Elfy nie jadły, wypiły tylko po kieliszku jakiegoś swojego
napitku z kupionej spod lady kraciastej butelki i zaczęły kopcić długie, brązowe cygara z
krótkimi plastikowymi ustnikami.
Kiedy Geralt zdecydował, że jednak rezygnuje z drugiego talerza zupy i wstał, elfy
siedziały nieruchomo niemal jeszcze przez minutę. Ale w końcu podniosły się i ruszyły do
wyjścia, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że wiedźmin skierował się do lady. Geralt zaś
nie szukał czegoś szczególnego, po prostu obrzucił leniwym spojrzeniem wystawę, spotkał
się wzrokiem z barmanem, w którym wyraźnie płynęła krew wirgów i wyszedł za elfami.
Kierowca, Eranwald, stosunkowo młody elf, na razie bez Antarktydy w spojrzeniu, już
siedział za kierownicą. Iland i drugi, którego imienia Geralt jeszcze nie poznał, przestępowali
z nogi na nogę obok otwartych drzwi ciężarówki. Nie wiadomo, dlaczego truck z otwartymi
drzwiami skojarzył się wiedźminowi z ociężałym, dawno pozbawionym możliwości lotu,
ptakiem, stojącym ze smutnie wyprostowanym jednym skrzydłem.
Nie czekając na zaproszenie, Geralt wskoczył na stopień i przemknął do paki. Niemal od
razu "limuzyna" ruszyła, stopniowo nabierając szybkości.
Iland zajrzał do wnętrza - wiedźmin akurat wyciągał z baga nieźle doświadczony przez los,
ale wcale przez to nie gorszy specnotebook. Tę wierną i oddaną maszynę wręczono mu w
Arzamasie-16, w wiedźminiej szkole, którą opuszczają albo zimnokrwiści i wyrachowani
zabójcy potworów, albo nie opuszczają w ogóle.
71
W zamyśleniu skinąwszy głową, Iland zamknął drzwi i Geralt został sam.
Bez pośpiechu połączył konektory, jednocześnie głaszcząc notebook, jakby namawiał go,
by kolejny raz pomógł swemu właścicielowi. Pomógł samotnikowi i tułaczowi, nieznającemu
ani miłości, ani litości. Jednemu z najbardziej niezależnych żywych stworzeń w całej upstrzo-
nej megapolisami Eurazji.
System załadował się gładko, jak po maśle poszło łączenie z Siecią. Geralt wszedł na
wiedźmini serwer i zamarł przed otwartym okienkiem systemu informacyjno
wyszukiwawczego.
"Czego potrzebuję? - zastanawiał się. - Spróbujmy tak..." I wprowadził: "Radio".
A potem kliknął "Szukaj".
Oczywiste, że szperacz wywalił stertę odnośników, nawet po przefiltrowaniu wyniku przez
specyficzne skrypty wiedźminiego serwera niemierzalną i nie do wykorzystania.
Westchnąwszy ciężko, Geralt zaczął metodyczny odsiew i precyzowanie, a potem zajął się
gmeraniem w wybranych odnośnikach, mając nadzieję, że uda mu się wyłowić coś cennego,
pożytecznego, co się przyda w aktualnym zleceniu.
Wiedźmin - to nie tylko monstrum, obrzucające granatami zbiesiony buldożer. Nie tylko
wojownik, walący ze strzelby do oszalałego mechanizmu czy tropiący bojowego Ripa-espera.
Wiedźmin to również długie godziny przed ekranem notebooka, to niekończące się błądzenie
po Sieci. To zaczerwienione z niewyspania oczy i odcisk na palcu wskazującym, którym
jeździ się po prostokąciku touchpada i po ekranie monitora.
Ale najważniejsze, że wiedźmin - to wiedza i umiejętność wyszukania wszystkich danych,
niezbędnych do wykonania zlecenia, za które już zostały wypłacone pieniądze. Ale przecież
wiedźmini nigdy nie zawodzą. Albo wykonują swoją pracę, albo giną.
Findamiel miał dziwnie nie lodowate spojrzenie - wręcz przeciwnie: jakieś tęskne, jakby
przesłonięte mgiełką. Patrzenie w oczy starego elfa nie sprawiało przyjemności, dlatego
Geralt, oparłszy się o wysoki tył rzeźbionego fotela, roztargnionym wzrokiem błądził po
freskach na ścianach.
- Dwadzieścia pięć tysięcy? Hm... - Elf pomlaskał wargami, zupełnie jak ludzcy starcy,
mimo że jego oblicze nie nabawiło się dotychczas ani jednej zmarszczki. - Niezła fortuna!
Można za to długo żyć.
- Można - zgodził się Geralt.
- Ale można też zginąć, zarabiając na nie.
- Cóż - Geralt wzruszył ramionami. - Wtedy Arzamas-16 otrzyma całe moje honorarium, a
nie zwyczajowy procent.
- A jaki procent wiedźmini płacą Arzamasowi-16?
Geralt pozwolił, by na jego ustach wykwitł niemal niezauważalny uśmiech i mimo
wszystko zajrzał w oczy elfa - jak w przepaść.
- Przecież świetnie wiesz, czcigodny Findamielu. Na pewno zdążyłeś zapomnieć
wielokrotnie więcej, niż reszta tu obecnych kiedykolwiek wiedziała. Czyż nie tak?
Elf jakby skamieniał, potem niechętnie pochylił głowę w bok:
- Rzeczywiście - znany mi jest procent marży każdego wiedźmina dla Arzamasu-16.
- No to po co pytasz?
- Muszę przecież cię sprawdzić?
72
- Sprawdzić? Po co? Skoro nie ufasz mi, to nie prowadź ze mną interesów. A skoro ufasz -
to po co te zbędne pytania?
- Interesują mnie kierujące tobą motywy, wiedźminie. Wy wszyscy zawsze się różniliście
od zwykłych ludzi.
- Oczywiście. Wszak jesteśmy mutantami. Wszyscy, jak jeden mąż. Inaczej nie
moglibyśmy wiedźminić.
Elf ponownie skamieniał na chwilę. Potem w zamyśleniu, zwracając się gdzieś w pustkę
ogromnej sali, oznajmił:
- Pięćdziesiąt procent! Połowa tego, co ci płacą za ryzyko! Odpowiedz, wiedźminie,
dlaczego oddajesz te pieniądze tym, którzy zrobili z ciebie monstrum?
- Jesteś pewien, że chcesz to wiedzieć? - Pewien.
- Zatem, dzieje się tak, by tacy, jak ty mogli posyłać na śmierć takich, jak ja. I nie wydaje mi
się, by oddawana część była przesadną.
- Posłusznie idziesz na śmierć? Dla pieniędzy? Dla połowy honorarium?
- Idę.
- Ale dlaczego? Dlaczegóż, odpowiedz mi?
- Dlatego, że właśnie za pięćdziesiąt procent od dochodu każdego idącego na śmierć przede
mną, wiedźminem Geraltem, nauczono mnie właśnie, jak pozostać przy życiu, idąc na
śmierć.
- Boisz się śmierci?
- Każdy boi się śmierci.
- Tym niemniej przyjmujesz oferty, gdzie szanse na powodzenie często są nader mizerne?
- Przyjmuję. To moja praca.
- Ale przecież boisz się śmierci. Nie rozumiem cię.
- Zacny Findamielu... Może z powodu swego wieku, nieporównywalnego z wiekiem nawet
jakiegoś marnego orka, po prostu nie jestem w stanie uświadomić sobie tej sformułowanej
przez ciebie sprzeczności. W Arzamasie-16 nie uczono mnie nie bać się śmierci. Dlatego się
boję. Ale uczono mnie jak przeżyć. Przecież już to mówiłem. Dlatego idę na śmierć,
przeżywam, ale przy tym ciągle się boję śmierci. Gdzie tu sprzeczność? Ja jej nie widzę.
- Jakbyś nie chodził na śmierć, nie musiałbyś się jej bać.
- Jakbym nie chodził na śmierć, nie miałbym co jeść. Ja i ci, co dopiero się uczą, jak być
wiedźminem.
- Dobrze! - Elf przyklasnął jego słowom uderzeniem w kolano. - Oto kontrakt. Zerknij, czy
nie masz jakichś zastrzeżeń co do poszczególnych punktów.
Geralt dwoma palcami uniósł wydruk wykonany na cieniutkim herbowym papierze i zaczął
go czytać.
- Nie mam pretensji, czcigodny Findamielu - oznajmił po jakimś czasie. - Ale mam dwie
uwagi. Na przykład, sformułowanie "w możliwym do przyjęcia terminie" wydaje mi się dość
rozmyte. Możliwy do przyjęcia termin przez kogo? Przez was? Mogę nie dożyć, dla mnie
czas płynie inaczej. Albo to: "dowolnym sposobem odsunąć widmo śmierci..." i tak dalej. Nie
boicie się takich sformułowań? A jeśli wysadzę w powietrze cały ten zamek wraz z jego
tajemnicą? Formalnie wykonam zadanie, ale czy was to zadowoli?
- Nie zrobisz tego - cicho powiedział Findamiel. - Żaden wiedźmin nie wyrządzi krzywdy
miastu, które go przyjęło.
Elf nagle odrzucił głowę do tyłu i z charakterystycznym przyszeptem kazalną intonacją
73
zacytował:
- Albowiem krucha jest równowaga miast i zniszczywszy dom, można zniszczyć całą
okolicę, a zmarnowawszy okolicę, można zrujnować całe miasto. Pamiętaj o Kartaginie...
Wzrok elfa zmętniał i wypłowiał ponownie, mówił jeszcze ciszej, a przyszept rozpłynął się
w zwyczajnym dla elfów zmiękczeniu spółgłosek.
- Wy nazywacie siebie tylko zabójcami potworów. W rzeczywistości sami jesteście
potworami, potworami-sanitariuszami. Dlatego nie boję się tego drugiego sformułowania. A
co do pierwszego - zmień je dowolnie, jak ci się spodoba.
Geralt zamyślił się, a potem zaproponował:
- Może punkt o terminach w ogóle usuńmy. Nie sądzę, byście podejrzewali mnie o chęć
spędzenia reszty życia w tej dziurze...
- Usuwamy - krótko zgodził się Findamiel i po minucie Geralt trzymał w ręku nowy
wydruk.
Przejrzawszy go pobieżnie, wiedźmin odchrząknął z zadowoleniem: - Kche-kche... No,
teraz jest znakomicie. Podpisz proszę, czcigodny Findamielu.
Elf zamarł na chwilę ze stylowym piórem w szczupłych palcach, potem zamaszyście
podpisał kontrakt. Geralt podniósł się z krzesła, oparł się o blat łokciem lewej ręki i też złożył
podpis.
Teraz był oficjalnie wynajęty do wykonania zlecenia.
- Jak chcesz otrzymać zapłatę, wiedźminie? Gotówka? Przelew?
- Wolę przelew. Jakoś nie chce mi się szwendać z taką gotowizną w bagu poza Centrum...
A, jak sądzę, nie będziecie kwapili się do odwiezienia mnie z powrotem swoimi środkami
lokomocji.
- Eranwaldzie! Przygotuj wóz. Pojedziemy do banku do Czerniowiec - polecił Findamiel
młodziutkiemu elfowi - kierowcy.
I zwrócił się do Geralta:,
- To nam nie zajmie dużo czasu. Jak, mam nadzieję, nie zajmie wiele czasu i twoja praca.
- I ja mam taką nadzieję, czcigodny Findamielu - całkowicie szczerze zapewnił go
wiedźmin.
I rzeczywiście, do banku i z powrotem uwinęli się w niecałe półtorej godziny. Geralt
sprawdził, jak na jedno z jego kont w Gnomish Creditinvestment skapnęło równe
dwadzieścia pięć tysięcy hrywien i uspokoił się całkowicie.
Nie był przyzwyczajony do tego, że elfy tak spokojnie płaciły ogromne pieniądze za taką
niezwykłą i nieokreśloną pracę.
Najpierw Geralt ponownie, z wyczerpującymi swą dokładnością szczegółami, wysłuchał
opowieści o poprzednich próbach przebicia się do wnętrza zamku. Elfy wykazały się
niewątpliwie dużym sprytem: usiłowały przedostać się do wieży i przez główne wejście, i
przez kilka małych, i przez okna, i nawet próbowały desantu ze śmigłowca bezpośrednio na
wieżyczkę. Bez rezultatu. Okna nie dały rady otworzyć; śmigłowiec, zaledwie zbliżył się do
zamku, wpadł w niewytłumaczalne "odrętwienie" i runął wraz z ochotnikami-orkami w
położony nieopodal park. Udało się otworzyć małe wejście w lewym skrzydle, nawet bez
większych problemów, ale dwaj eksploratorzy z najbliższej okolicy, którzy tam weszli, po
prostu już nie wrócili.
Cierpliwie, krok po kroku, metr za metrem, elfy i ich naiwni pomocnicy z grona
miejscowych, przybywający pod wpływem plotek o obfitej nagrodzie, niemal wylizywali
językami każdy z siedmiu korytarzy,
74
odchodzących od holu za wejściem centralnym. Na próżno. Ochotnicy ginęli, przy tym nawet
nie wiadomo było, z jakiej przyczyny. Ani jeden z korytarzy nie miał prostego odcinka
dłuższego niż dwadzieścia metrów. Badacz znikał z oczu obserwatorom, a potem rozlegał się
straszliwy wrzask, czasem jakiś hałas i koniec. A czasem - ani krzyku, ani hałasu. Ochotnik
po prostu znikał bez śladu.
Od czasu do czasu nocami w oknach górnych pięter migotały ognie, mętne i niepewne, nie
mające nic wspólnego ze zwykłymi lampami czy lampami luminescencyjnymi. Raczej
przypominało to jarzenie czy martwe świecenie próchna w głuszy zdziczałego parku. Właśnie
w takie noce odbiornik Findamiela wybuchał odgłosami dzikich przekazów. Geralt
przesłuchał nagrania - przekazy naprawdę miały dziki charakter. Nie wyczuwał jakiegoś
sensownego tekstu - słychać było tylko pochlipywanie, mamrotanie, szept. A i do głosu,
szczerze mówiąc, nie było to specjalnie podobne, raczej brzmiało, jak kakofoniczny opus
jakiegoś awangardowego minstrela, niegardzącego w swej twórczości ani odgłosami
skrzypiących zawiasów, ani miauczeniem oburzonego kocura, któremu ktoś przydepnął ogon.
Półtora tysiąca lat zainteresowania dzikimi przekazami wyraźnie nie zostały zmarnowane
przez Findamiela. Elf zarejestrował na przykład moc przypadkowych audycji, za każdym
razem inną, od kilkunastu watów do sześciu z hakiem kilowatów. Pierwszy z takich sygnałów
raczej nie dałby się wychwycić w odległości dziesięciu kilometrów, drugi bez trudu był
odbierany nawet na wschodnich rubieżach Wielkiego Uralu.
Usiłował również elf zlokalizować źródło sygnałów; w tym celu zorganizował w okolicy
trzy punkty radionamiaru. Za źródło sygnałów można było teraz uważać mniej więcej kulę o
średnicy dziesięciu metrów, w centrum której znajdowała się podstawa szpili wieży. Geralt
osobiście przejrzał kilka pelengów, na szczęście po drodze tu dość dogłębnie przestudiował
materiały z wiedźminiego site'u. Mimo sceptycyzmu - nie znalazł w namiarach elfa błędów.
Jedyną rzeczą, jakiej nie pokazał Findamiel Geraltowi, były odkodowane przekazy ze
współrzędnymi pewnych miejsc w obrębie Wielkiego Kijowa. Co to były za miejsca - Geralt
wolał na wszelki wypadek nie pytać. Ale zachował w pamięci aluzję do nich, poczynioną
niechcący przez Ilanda,, szczególnie że Findamiel zręcznie i bez wzbudzania zainteresowania
postronnych "zepchnął" Ilanda ze śliskiego tematu i zaczął mówić o czymś zupełnie innym.
Naturalnie, Geralt nawet mrugnięciem oka nie dał po sobie poznać, że odnotował i lapsus
Ilanda, i interwencję Findamiela. Ale zapamiętał to, zapamiętał.
W końcu, dążeniami takich jak stary elf poszukiwaczy kieruje żądza czegoś - władzy, zysku
czy wiedzy. Findamiel nie wyglądał na fanatycznego miłośnika czystej wiedzy. Co znaczyło,
że pożąda od świata .czegoś innego. I usiłował osiągnąć to poprzez rozszyfrowanie tajemnicy
dzikich sygnałów. Błędnych przekazów.
Przekazy, raz wychwycone, błądziły po eterze całymi latami. Findamiel skrupulatnie
odnotowywał ich okresowość, obliczał wygasanie, usiłował wykreślić źródła echa, ale nie
doszedł do żadnego w miarę pewnego wniosku. Karmił komputery megabajtami wyników
obserwacji, ale i te nie potrafiły uporządkować tego w jakiś sensowny system.
W sumie, nikłe nadzieje Geralta na rozwiązanie zagadki w trybie gabinetowo-
analitycznym, nie spełniły się. Szczerze mówiąc, w ciągu całej swej niedługiej na razie
kariery wiedźmina, ani jeden problem nie dał się rozwiązać metodą gabinetowo-analityczną,
ale Geralt ciągle miał nadzieję, że kiedyś coś takiego się stanie.
Ale nie tym razem jeszcze. Tym razem trzeba będzie wejść do zagadkowego i - co tu
ukrywać? - dość złowieszczego, porzuconego zamku. Geralt już wcześniej nastawił się na
pajęczynę w kątach, na nietoperze i zardzewiałe łańcuchy na ścianach. Na kurz i strzępy
gobelinów. Na nieprzewidziane niebezpieczeństwa i niebezpieczeństwa znane z góry, takie
jak wyskakujące nieoczekiwanie że ścian metalowe pręty czy piwnica wypełniona
czekającymi na łup szczurami, do której strącały śmiałków sprytnie obracające się kamienne
75
płyty w podłodze. Być może Findamiel oczekiwał, że wiedźmin po prostu obwiesi się
specekwipunkiem z plecaka, weźmie strzelbę i runie na łeb, na szyję do zamku. Ale Geralta w
Arzamasie-16 nauczono PRZEŻYWAĆ w każdych okolicznościach. A przeżyje tylko ten, kto
jest ostrożny, niczym stalker w Strefie. Kto nie wykona zbędnego ruchu, jeśli nie jest pewien,
że nie doprowadzi go to do śmierci.
Dlatego przez całą resztę dnia Geralt chodził dokoła zamku po omszałych kamiennych
drogach, po dawno niestrzyżonych łąkach, nasłuchiwał, węszył i myślał.
Myślał.
- Bądź ostrożny, wiedźminie - powiedział na pożegnanie Findamiel. - Dziękuję - odparł
Geralt i pomyślał: " Ostrożny... A pewnie - rzucę się pogwizdując w sedno piekła..."
Przed wyjściem przełknął kilka tabletek stymulujących i teraz w organizmie szalało
prawdziwe chemiczne piekło. Każdy dźwięk, każdy ruch wychwytywany przez wzrok,
nabrały z niczym nieporównywalnej wyrazistości. Świat stał się jaskrawy i nieśpieszny, w
każde mgnienie oka Geralt mógł wpakować teraz całą masę czynów i myśli.
Sprawdził, czy łatwo wychodzi z kabury strzelba, czy na miejscu jest nóż, czy coś nie
przeszkadza. Nic nie przeszkadzało. Nóż był na miejscu. Strzelba bez pudła wskakiwała w
ręce. Ostatnia rzecz - sznurówki. Pewnego razu w najmniej odpowiednim momencie
rozwiązała się niedbale zawiązana sznurówka i wiedźmin przeklął wszystko na tym świecie,
ponieważ akurat w tym momencie nie wolno mu było się potknąć. Koniec. Czas.
Odprowadzany spojrzeniami dwudziestu elfów Geralt miarowo i - jak mu się wydawało -
wolno pomaszerował po żwirowej ścieżce do zamku.
Wchodził już dziś do holu - rano, razem z Ilandem i Eranwaldem. Geralt miał nadzieję, że
wiedźmini węch podpowie mu coś, ale nic tego nie wyszło. Zamek wydawał się być martwy,
żadnych mechanicznych potworów, żadnych naukowych niespodzianek czy pułapek. Nie
wyczuł NICZEGO, chociaż zazwyczaj wyczuwał wrogą technikę od razu. Szczególnie pod
wpływem stymulatorów.
Siedem dróg do śmierci. Siedem korytarzy, a każdy z nich już pobrał swoją krwawą daninę.
Elfy nie wchodziły do holu: Rozsiadły się na łące przed zamkiem, od czasu do czasu
podnosiły głowy i odprowadzały spojrzeniami przemykające ponad wieżyczką śnieżnobiałe
góry z chmur. Od czasu do czasu elfy puszczały w kółko niewielką manierkę, z której każdy
upijał łyk. A jeszcze rzadziej ktoś z tego kręgu zerkał na widniejącą nieopodal oficynę, którą
obrał za swoją rezydencję Findamiel. Na oko do oficyny było ze cztery kilometry; od zamku
oddzielała ją płaska, słabo porośnięta budynkami i drzewami nizina.
Wiedźmin wypadł z holu, gdy od wejścia minęły cztery i pół godziny. Przez ten czas żaden z
oczekujących nie wypowiedział ani jednego słowa. Na oko wiedźmin wyglądał nieźle, tylko
był nieco pomięty. Pas z ładownicą przesunął się na bok, prawy rękaw kurtki był oderwany
poniżej łokcia. Na policzku widniał purpurowy i już czerniejący owalny siniec.
Po kilku krokach wiedźmin runął na kolana, a potem zwalił się na plecy, z podkurczonymi
nogami. Jak na komendę wszystkie elfy poderwały się i rzuciły do niego.
- Pić... - wychrypiał wiedźmin.
Iland bez wahania podał mu ową manierkę.
Geralt usiadł z widocznym wysiłkiem, chwycił manierkę i przypiął się do wąskiej szyjki, ale
zaraz zacharczał i rozkaszlał się.
- A żeby was! Chciałem się napić, a nie upić!
Eranwaid długimi susami pognał do wiśniowego wozu typu Cherkassy, którym przywieziono
wiedźmina do zamku. Wrócił Eranwald z dwiema butelkami miejscowej wody mineralnej.
Geralt wyżłopał obie, chciwie, nie zwracając uwagi na wylewające się na brodę i pierś
76
słonawe krople.
- Uff! Ale zadanko mi wynaleźliście, panowie długowieczni! - Doszedłeś do góry? - szybo
zapytał Iland.
Wiedźmin strząsnął do ust ostatnie krople i z żalem popatrzył na pustą butelkę - Doszedłem -
sapnął. - I do góry, i z powrotem. Chociaż było to cholernie trudne.
- Jedziemy do szefa! - Iland chwycił go za rękaw, chcąc pomóc wstać.
- Poczekaj, Ilandzie. Mam do ciebie kilka pytań.
Wiedźmin w oczach odzyskiwał siły. Najpierw usiadł, patrząc na zgrupowanych dokoła
elfów, żywych o niemałym wzroście, z dołu go góry. Potem z pewnym trudem wstał,
opierając się na swojej potężnej strzelbie. Nawet teraz był o głowę niższy od najniższego z
nich.
- Sattae, Seidhe! - powiedział Iland do swoich. - Unn heda pas eonaltabitae...
Wszyscy, prócz Eranwalda i samego Ilanda, posłusznie odwrócili się i skierowali na drogę,
biegnącą od zamku do oficyny.
- Chodźmy do wozu - zaproponował Iland. - Chodźmy - zgodził się wiedźmin.
Zanim usiedli na starannie utrzymane tapicerki siedzeń, usiłował nawet oczyścić
zabrudzone ubranie. Ale nie przesadzał w staraniach, czynił to niechętnie i bez większego
efektu.
- Siadaj - polecił Iland. - Znajdzie się ktoś do oczyszczenia fotela. Geralt niemal złożył się
we dwoje i wcisnął na tylny fotel. Iland usiadł obok, mimo że był znacznie wyższy od
wiedźmina, elf wpasował się w ciasne wnętrze znacznie zręczniej i z większą gracją.
Eranwald usiadł za kierownicą.
- Powiedz, Ilandzie...- Ale proszę, mów prawdę, bo od tego wprost zależy to, co dla was
robię. Ty i pozostałe elfy - pomagacie Findamielowi dobrowolnie? Czy zmusza was do tego?
Iland nie nachmurzył się, po prostu jego wzrok spochmurniał, jak słoneczny od rana dzień,
na który nasunęły się nie wiadomo skąd przybyłe burzowe chmury.
- Dlaczego o to pytasz, wiedźminie?
Geralt uniósł głowę, pociągnął nosem i przymknął oczy.
- Chcę zrozumieć, dlaczego pomagacie mu wyjaśnić tajemnicę niezarejestrowanych źródeł
sygnałów radiowych. Jaki macie w tym interes?
Widząc, jak elf odwraca spojrzenie, wiedźmin zrozumiał, że trafił dokładnie w punkt.
- To się jakoś wiąże z waszymi elfimi stosunkami, prawda? - napierał. - Słyszałem, że
istnieje w waszej społeczności jakieś formalne przewodnictwo starszego nad młodszym. I że
nie wolno wam nie posłuchać starszego. Czy tak jest naprawdę? Findamiel wiąże was tym
rozkazem?
- Tak - odpowiedział głuchym tonem Iland. - Findamiel jest naszym ojcem. I moim, i
Eranwalda, i wszystkich obecnych tu elfów. Wiedźmin, gotów już do zadania kolejnego
pytania, przełknął słowa.
Przez kilka sekund siedział z otwartymi ustami. Potem powiedział: - O-ho-ho...
I ponownie zamilkł.
- W rodach elfów między rodzicami i dziećmi stosunki są zupełnie inne niż u was, krótko
żyjących. - Iland mówił niechętnie, ale jednak mówił. - U nas jest to opieka starszego,
bardziej doświadczonego nad gołowąsem i nieopierzonym. Findamiel, oczywiście, jest
najbardziej doświadczony z nas wszystkich. Ale ja też mam zakichane dwieście lat i
zdążyłem zobaczyć niemało. W sumie, nasze obyczaje wykluczają nieposłuszeństwo wobec
77
ojca krwi. Nawet jeśli wyśle cię prosto pod koła dzikiej ciężarówki na autostradzie.
- Wiesz, czym zajmuje się ojciec tak naprawdę?
- Domyślam się.
- Czym więc?
Iland długo milczał. Potem oschłym tonem polecił młodemu elfowi: - Eranwaldzie! Idź na
piechotę. Dogonimy cię, ja poprowadzę. Młody elf podporządkował się bez cienia
sprzeciwu czy niezadowolenia. Po prostu wysiadł z wozu, zatrzasnął drzwi i miarowym
krokiem pomaszerował przed siebie.
- On też musi się podporządkowywać, tobie? - zainteresował się wiedźmin. - Jako młodszy
brat starszemu?
- Eranwald jest moim synem - oświadczył Iland.
Był już znowu opanowany, znowu całkowicie kontrolował siebie, swoje czyny i słowa.
- Nie rozumiem - zdziwił się Geralt. - Przecież powiedziałeś, że wszyscy jesteście synami
Findamiela?
Iland niemrawo wzruszył ramionami:
- Mówiłem, no to co? Tak to jest. Co ci za różnica: Krew Findamiela poprzez mnie
przekazana została Eranwaldowi. Wy, ludzie, nazwalibyście Findamiela dziadkiem
Eranwalda. Elfy nazywają go ojcem. Skoro o to chodzi, to ja też nie jestem synem wprost, a
synem jego syna.
- To znaczy, że Findamiel nie jest dla Eranwalda dziadkiem - mruknął Geralt. - Dobrze,
zrozumiałem istotę rzeczy. Tak więc rozkaz krewniaka z krwi jest dla was prawem?
- Nie rozkaz - poprawił go Iland. - Wezwanie. Skoro ojciec przyzywa syna, to syn
przychodzi. W sumie słowo "wezwanie" też nie oddaje dokładnie sedna, ale w waszym
języku nie ma dokładniejszego odpowiednika. Po elficku to wezwanie nazywa się "taimas".
- Zatem póki Findamiel was nie zwolni, będziecie mu służyć wiernie i bez wahania?
- Tak.
- I będziecie włazić do tego po trzykroć przeklętego, naszpikowanego śmiercią zamku?
- Tak.
- I nie odstąpicie od tego?
- Nie. Współplemieńcy nie zrozumieją nas, jeśli złamiemy taimas.
- Dziękuję. To wszystko, co chciałem wiedzieć. Chociaż nie, nie wszystko. Coś mi chciałeś
opowiedzieć o planach Findamiela. A może to też będzie złamaniem taimas?
Ponownie cień przemknął przez, oblicze elfa. Wiedźmin zrozumiał, że Iland z trudem
zmusza siebie do zdradzania szczegółów, jakby miał świadomość przekraczania pewnego
progu.
- Findamiel rozszyfrował kilka błędnych przekazów. Dokładnie -zdołał zestawić je w
odpowiedniej kolejności i rozkodować część wielkiego komunikatu. O ile mogę sądzić, w
tym komunikacie mowa jest o jakichś fundamentalnych naukowych wzorach budowy naszego
świata.
- To oznacza, że po prostu Findamiel dąży do władzy i potęgi - podsumował wiedźmin.
Iland uśmiechnął się sarkastycznie:
- A czy na tym świecie jest coś innego, do czego warto dążyć?
- Masz rację - pokiwał głową Geralt. - Masz rację, długowieczny. Nawet ja to rozumiem.
Cóż, jedźmy...
Iland przesiadł się za kierownicę i Czerkassy żwawo runął do biegu po gładkim, wylizanym
przez wiatry asfalcie. Geralt w zamyśleniu obserwował, jak zmniejsza się w lusterku
78
wstecznym złowrogi, nafaszerowany prawdziwą śmiercią zamek.
Eranwald nie zdążył odejść daleko. Dogonili również i wyprzedzili pozostałych, idących
drogą elfów. Mimo że w samochodzie były jeszcze dwa miejsca, Iland nie zabrał nikogo.
Przy oficynie krzątał się samotny elf, syn Findamiela czy jego prapra -prawnuk, czy to
wiadomo? Wyglądał tak samo młodo, jak Eranwald, tylko spojrzenie miał nieco twardsze.
Chyba więc starszy od niego.
Findamiel przebywał w wielkiej sali oficyny, stał przy oknie, nerwowo obracając w palcach
wytworne pióro, najpewniej przywiezione do Kijowa z Wielkiego Paryża. Stary elf maźnął
wiedźmina błyskawicznym spojrzeniem i znowu odwrócił się do okna, przez które patrzył,
jak się wydawało, już dość długo. Na tle oświetlonego zachodzącym słońcem nieba
wyróżniała się wykutym konturem wieża ze szpilem. Nawet okno wieży można było dojrzeć
bez trudu - okno, skąd Geralt nie tak dawno temu popatrzył na okolicę.
- Tak więc, wiedźminie? - nie odwracając się, zapytał Findamiel. - Wszedłeś do wieży?
- Tak, czcigodny Findamielu. Wszedłem do wieży. Ale, obawiam się, nie mam dla was
dobrych wieści. Nie zobaczyłem tam niczego takiego, co mogłoby istotnie wpłynąć na
rozwiązanie tajemnicy przypadkowych przekazów.
Stary elf odwrócił się gwałtownie i wpił się spojrzeniem w Geralta. - Ach tak? - I wpadł w
zamyślenie. - W takim razie powinieneś nauczyć mnie, albo któregoś z moich żywych, jak
docierać do wieżyczki cało. I, oczywiście, jak wracać zdrowo, tak jak udało się to tobie.
Geralta jego żądanie nie poruszyło.
- Obawiam się, czcigodny Findamielu, że coś takiego się nie uda.
- Ciekawe, dlaczego?
- Dlatego, czcigodny Findamielu - posłusznie wyjaśniał Geralt - że nie jest mi do niczego
potrzebna tajemnica tego zamku. Dokładniej rzecz ujmując - zupełnie mnie nie interesuje.
Dlatego udało mi się tam przeżyć. No, i na dodatek dysponuję pewnymi specyficznymi
odruchami. Ale zapewniam was: same nawyki i odruchy nie wystarczyłyby. Sekret
powodzenia polega na tym, że nie wchodziłem tam po tajemnicę.
- Po co więc cię wysłałem? - zdziwił się Findamiel. - Jeśli wszystko dobrze rozumiem, to tu
na stole leży nasz kontrakt, zgodnie z którym zobowiązujesz się rozwiązać nasz problem i
ustrzec od śmierci moich współplemieńców na obszarze zamku.
- Całkowicie się z tobą zgadzam, czcigodny. Właśnie zamierzam ustrzec od śmierci waszych
współplemieńców. Dlatego radzę wam: wyjedźcie stąd. Zapomnijcie o tym zamku, a
jednocześnie o problemie błędnych przekazów radiowych. To, co tworzy ich istotę jest
wiedzą niebezpieczną nawet dla was. A tym bardziej niebezpieczny stanie się posiadacz tej
wiedzy, szczególnie że może to być elf, żyjący nie wiem nawet ile tysięcy lat.
- Dla kogo będzie niebezpieczny ów posiadacz wiedzy? - nie kryjąc ironii, zainteresował się
Findamiel.
- Dla Wielkiego Kijowa - wcale nie tracąc kontenansu odpowiedział Geralt. - A, możliwe, że i
całej Eurazji. Iland i Eranwald od samego początku rozmowy w milczeniu stali w otwartych
drzwiach pokoju.
Findamiel uśmiechnął się zjadliwie:
- Widzę, że przygotowałeś się solidnie, wiedźminie. Udało ci się zrozumieć nawet to coś,
czego oszczędziłem swojemu starszemu synowi, Ilandowi. Ale czy naprawdę sądzisz, że
wycofam się z tego?
79
- Nie - odparł wciąż niewzruszony wiedźmin. - Nie sądzę. Ale moim obowiązkiem było
zaproponować wam wycofanie się i wyjazd z tej okolicy.
Findamiel zrobił krok naprzód i zaczął mówić; w każdej głosce ulatującej z jego ust
rozbrzmiewał metal. Nie sposób było nie usłuchać tego głosu... Ale zwracał się stary elf nie
do kogoś tam, a do wiedźmina, a na niego to nie działało.
- Tak więc, wiedźminie... Co nam wyszło? Już ci powiedziałem, że na stole leży kontrakt. Z
twoim podpisem. Odmówiłeś przekazania interesujących mnie danych. Wystarczy teraz, bym
wysłał Eranwalda czy Godfreuda, czy innego z elfów do zamku... Ten wybrany pójdzie, mo-
żesz być pewny. I na pewno nie wróci. Po czym śmiało mogę zakomunikować o wszystkim
do Arzamasu-16. Jak sądzisz, ile zostanie ci wtedy życia, co wiedźminie? Jak szybko odnajdą
cię i wykończą twoi wierni wiedźminim zasadom koledzy? Ciebie, odstępcę, który podpisałeś
kontrakt, przyjąłeś zapłatę i nie wykonałeś ciążących na tobie obowiązków?
- Czcigodny Findamielu - cierpliwie kontynuował Geralt. - Muszę ci przypomnieć, że twoje
badania zagrażają bezpośrednio najbliższej okolicy. A to znaczy, że i całemu Wielkiemu
Kijowowi.
- Odezwał się w tobie sanitariusz? - Findamiel zatarł dłonie.
Geralt odruchowo odnotował, że nawet nie zauważył, kiedy i gdzie elf ukrył pióro, które
jeszcze przed chwilą obracał w dłoniach.
- Wspaniale! No to, wiedźminie, musisz wybrać między obowiązkiem i honorem! Ustąpisz mi
- zdradzisz miasto. Nie usłuchasz - zdradzisz wiedźmini kodeks. Bardzo jestem ciekaw, co
wybierzesz. A przy okazji, przypominam: kontrakt jest uwierzytelniony u notariusza z firmy
"Selemesz i synowie". Możesz więc runąć do stołu i podrzeć leżące tu dokumenty na strzępy.
Niczego to nie zmieni.
- Czy mam rozumieć, czcigodny Findamielu, że nie zrezygnujesz z badania zamku, skąd
dopiero co wróciłem?
- Oczywiście, że nie zrezygnuję - prychnlął Findamiel.
- W takim razie - westchnął wiedźmin - przyjdzie mi z honorem spełnić swój obowiązek.
Błyskawicznym ruchem uniósł swój pompowiec i wystrzelił. Do Findamiela.
Elfem cisnęło na plecy i przeciągnęło dobre dwa metry - strzelba miała potworną moc. Ale
stary elf jeszcze długich kilka sekund patrzył na wiedźmina, na krew chlustającą z piersi na
podłogę; miał jeszcze siłę unieść głowę i trzymać ją w powietrzu przez cały ten czas, a jego
oczy przepełnione były niezrozumieniem i poczuciem krzywdy.
A potem Findamiel opuścił głowę na podłogę i skonał.
Geralt wycelował lufę w Ilanda, z przerażeniem wpatrującego się w martwego przodka.
- Mam nadzieję, że ty nie będziesz wysyłał swoich... synów do zamku?
Iland przeniósł szalone spojrzenie z ciała Findamiela na czarną niczym noc otchłań lufy
wiedźminiego pompowca.
- Nie będę - szepnął.
- No to świetnie. To oznacza, że nikt więcej w zamku nie zginie. Dobrze pamiętam wszystkie
punkty kontraktu, Ilandzie. Dokładnie wiem, że spełniłem wszystkie, nałożone na mnie
obowiązki i ani na jotę nie naruszyłem żadnego z punktów. Żałuję, że przyszło mi uciec się
do sposobu najbardziej skrajnego z możliwych... Ale, widzisz - życie, proponowałem
twojemu przodkowi, by zapomniał o wszystkich tych nielegalnych przekazach. Teraz
proponuję, byś zapomniał o nich i ty. I twoi współplemieńcy.
80
Wiedźmin twardym krokiem przeciął pomieszczenie i podniósł z kanapy swój wierny
plecak-bambetlarz.
- Jesteście zwolnieni z taimas, Ilandzie. Wasz szalony ojciec nikogo więcej nie pośle na
śmierć. A to oznacza, że mogę odejść. Odchodzę więc, Ilandzie.
Geralt zbliżył się do trwających w osłupieniu elfów, ramieniem odsunął z drogi Eranwalda i
chwycił za klamkę.
- Wiedźminie - głuchym głosem odezwał się Iland. - Przysięgam nie pchać się do zamku.
Przysięgam, że nie będę badał przekazów. Ale powiedz mi jednak - co zobaczyłeś w tej
wieżyczce?
Wiedźmin odwrócił się z wolna. Popatrzył w oczy elfowi.
- Krótko żyję - oświadczył w zamyśleniu. - I zabiorę tajemnicę ze sobą do grobu. Nastąpi to
dość szybko, jak na twoją miarę czasu, długowieczny. I, proszę, nie pytaj mnie więcej o nic.
Iland nie zapytał. Ale pytanie elfa tkwiło w głowie Geralta przez cały czas, kiedy maszerował
do szosy, i potem, kiedy stał na stopie i łapał okazję. I dopiero kiedy wziął go do wozu
wesoły, rumiany gnom, kierowca udomowionego trailera marki Kensworth, Geralt odważył
się odpowiedzieć na to pytanie. W myślach, rzecz jasna.
"Co było w tej wieżyczce? Ależ nic. Po prostu nic. Tylko kurz i trupy pająków. I to jeszcze
umacnia mnie w przekonaniu, że słusznie postąpiłem".
Kensworth pędził na spotkanie nasuwającej się na Wielki Kijów nocy, a rumiany gnom, jak
się okazało, miał w pokładowej lodówce masę piwa. Porteru. Geralt bardzo lubił porter.
81
Andrzej Drzewiński
SYMULTA A
82
"Starość to okropna rzecz", mawiała jego babka, kiedy zmogła ją choroba i leżała przykuta
do łóżka. Tak, miała rację, pomyślał Karpicz i bezmyślnie spojrzał przez okno na park.
Najgorsze, że było mu to całkowicie obojętne. Siedział na fotelu otulony w koc i wodził
wzrokiem po gołych gałęziach drzew za oknem. Latem, a jeszcze lepiej wiosną, kiedy
wszędzie było zielono, dom "Złoty wiek" mógł uchodzić za przyjemne miejsce. Oczywiście,
pod warunkiem, że miało się te siedem krzyżyków na karku. Stukanie do drzwi sprawiło, że
niechętnie obrócił głowę.
- Proszę! - zawołał o ton wyżej niż zamierzał, niestety, ostatnio gorzej panował nad
głosem.
Nowicki zaliczał się do najmłodszych pensjonariuszy, wiecznie ruchliwy, pełen nowych
pomysłów.
- Przyjdziesz? - spytał, dopinając koszulę na swoim wystającym brzuchu. - Robimy szybki
turniej, mówiłem ci.
Może i mówił. Karpicz mimo woli spojrzał na szachy rozłożone przy łóżku.
- Nie - otulił się szczelniej kocem. - Źle się czuję, może następnym razem.
Jego gość łypnął z dezaprobatą.
--- Wołowina - mruknął pod nosem i wyszedł, swoim zwyczajem nie domykając drzwi.
Był złośliwy, lecz miał rację. Od kiedy powstał szum wokół choroby szalonych krów,
zauważalnie zmieniło się menu obiadowe w ich domu. Pewnie ktoś wziął sobie do serca
informację, że wołowina staniała, a choroba w pełni rozwija się dopiero po kilkunastu latach
od zarażenia, więc nikt z pensjonariuszy nie zdąży na nią umrzeć.
Przez uchylone drzwi do pokoju wślizgnął się pies. Karpicz nie zdziwił się, znał dobrze
zwierzaka Boleskiego. Razem grywali w szachy. To znaczy Boleski grał, a pies nosił
wetknięte za obrożę karteczki z kolejnymi posunięciami.
- Idź w cholerę - powiedział, lecz Reks tylko pomachał ogonem. Jego futro Lśniło dzisiaj
jak nigdy. Widać ktoś go wreszcie wykąpał.
Nachyliwszy głowę, pies zbliżył się do fotela, aby mężczyzna mógł go podrapać za
uchem. Nie potrafił odmówić, tak samo jak nie potrafił odmówić Boleskiemu, praktycznie
uwięzionemu w czterech ścianach swego pokoju. Wylew, jaki przeszedł rok temu, skazał go
na wózek i pomoc innych. Jego pokój był dwa piętra niżej, lecz dzięki Reksowi mogli się
kontaktować na odległość. Szkoda tylko, Karpicz westchnął, że Boleski okazał się tak słabym
graczem.
Wykonał zapisany przez kolegę ruch, przesunął swego pionka, a potem wcisnął karteczkę
za obrożę. Pies bezszelestnie zniknął za drzwiami. Odkładając długopis, mężczyzna potrącił
gazetę leżącą na krawędzi lóżka. Ze złośliwością, typową dla przedmiotów martwych, spadła,
odsłaniając znany mu artykuł. "Nagonka czy naga prawda", odczytał kolejny raz nagłówek,
zanim nie wkopnął kartek pod łóżko. Trzęsącymi się dłońmi ściągnął poły szlafroka i,
próbując się uspokoić, zatopił wzrok w prostokącie okna. Jednak, kiedy po chwili coś
lodowacie zimnego dotknęło jego dłoni, nie potrafił powstrzymać okrzyku trwogi. Pies
spojrzał z niewinną miną, jakby wiedząc, że uniesiona do ciosu dłoń i tak zaraz opadnie. O
właśnie... i podrapie go za uchem.
Kiedy bicie serca wróciło do jako takiej normy, Karpicz wykonał posunięcie Boleskiego,
bez namysłu odpowiedział własnym, a potem znowu zapadł w odrętwienie typowe dla
ostatnich tygodni. Regularne, w odstępach kilku minut, wizyty psa nawet mu specjalnie nie
przeszkadzały. Pozwalał myślom krążyć gdzieś wokół starych, banalnych zdarzeń, potem na
chwilkę bezboleśnie przesunął się z refleksjami w stronę córki i jej dwójki dzieci. Coś w nim
musiało się wypalić. Uczucia były, ale mdłe jak woda w butli, z której dawno uciekł gaz. Psi
chwost znowu zniknął za drzwiami. Karpicz opuścił wzrok i tępo spojrzał na wystający spod
łóżka róg gazety. Tak, przed pewnymi problemami trudno jest uciec...
83
Wroński w czasie wojny pracował w granatowej policji. Dzięki temu nieraz z
wyprzedzeniem wiedział o łapankach, przeszukiwaniach czy innych sprawach, które często
decydowały o życiu bądź śmierci. Wielu go za to nienawidziło, a jedynie trzy osoby
wiedziały, że tak naprawdę jest wtyczką podziemia. Kłopoty Wrońskiego wzięły się stąd, że
dwie z nich zginęły w Powstaniu, a trzecia nie chciała się w nic mieszać. Pech Wrońskiego,
że nawet o niej nie wiedział.
Dotknięcie psiego nosa sprawiło, że wrócił do rzeczywistości. Odczytał zapisek, przesunął
skoczka i, po raz pierwszy od rozpoczęcia partii, przyjrzał się uważniej szachownicy. Ależ
tak! Oczywiście, że znał te posunięcia. Atak z czterech pionów w obronie królewsko-
indyjskiej - tak typowy dla agresywnego stylu walki Fishera. Odruchowo powtarzał każde
posunięcie partii. Spojrzał na psa, który - sądząc z miny - czekał na kolejną wiadomość.
- Skąd twój stary to wziął, hmmm...?
Reks tylko zastrzygł uchem i z nadzieją spojrzał na długopis. Karpicz znał rozgrywkę na
pamięć, więc nie kazał mu dłużej czekać. Roześmiał się po raz pierwszy od dłuższego czasu.
Skąd u licha Boleski wytrzasnął ten zapis? Przecież był całkowitym amatorem. No tak, ktoś
musiał pożyczyć mu jakąś książkę, może dać. Zdaje się, że miał ostatnio urodziny. Cholera,
zaklął, to były osiemdziesiąte urodziny, chciał go odwiedzić, ale zapomniał. Szczerze
mówiąc, ostatnio zapominał o wielu rzeczach. Nachylił się i sięgnął po kolejną karteczkę
przyniesioną przez czworonożnego posłańca. Żadnych wątpliwości! To była słynna partia ze
Spasskim z walki o mistrzostwo świata, którą swego czasu poddawano tylu analizom.
Wniosek był jeden: ósmy ruch przed końcem partii przesądzał sprawę. Po nim już żadna siła
nie była w stanie uchronić czarne figury przed porażką. Karpicz przesunął swego czarnego
gońca. Do końca partii miał jeszcze sporo ruchów. Właśnie zaczęło się lawirowanie.
Coś mu zaszeleściło pod stopą, opuścił wzrok i spochmurniał. Wiele razy zastanawiał się,
czy dobrze wtedy uczynił. Wtedy - przed z górą czterdziestu laty - kiedy nie zgłosił się sam
do prokuratury. Bał się, że i jego w coś zaplączą. Przeklęta wojna, wycisnęła go jak cytrynę z
odwagi, z wiary w człowieka, z dobroci... tak, z niej chyba także. Jak mu powiedziała córka?
"Tato, ty zarażasz wszystkich swoją chorobą duszy".
- Władek dostał pięć lat, ale nawet połowy nie odsiedział nieoczekiwanie odezwał się na
głos.
Objął głowę rękoma i bolesnym wzrokiem obserwował wchodzącego psa. Na
poduszkach swoich łap szedł nad wyraz cicho, jakby unosił się nad podłogą. Karpicz na
moment przymknął powieki. Kłopot wziął się stąd, że wnuk Władka zaangażował się w
politykę. Dobry, uczciwy człowiek, którego główny błąd polegał na tym, że zgodził się
kandydować na ważne stanowisko. To wystarczyło, przeciwnicy zaczęli grzebać w
życiorysie jego i całej rodziny. No i dogrzebali się, dziadek granatowy policjant, zdrajca, to
była gratka nie lada.
Pies musiał kilka razy szturchać go nosem, zanim przesunął figurę na szachownicy. To
bez sensu, pomyślał, już dawno jest za późno, aby to wszystko odkręcać. Aby stanąć twarzą
w twarz z jego żoną, jego synem i wnukiem, i powiedzieć: "Wiedziałem, że był niewinny,
lecz nic nie zrobiłem". Podejrzewał, że dla nich od tej całej polityki ważniejsze było
oczyszczenie
Wrońskiego.
Moralne
zadośćuczynienie,
potwierdzenie
tego,
co
przypuszczali, lecz nie potrafili udowodnić. Zacisnął pięści i tylko widok wchodzącego psa
powstrzymał go od rozrzucenia figur po całym pokoju.
- Przecież już dawno jest za późno - wychrypiał - prawda Reks?
Pies jak to pies, wykrzywił zabawnie pysk, a potem, wachlując ogonem, zniknął za
drzwiami. Karpicz wbił wzrok w szachownicę, jakby spodziewał się ujrzeć na niej
rozwiązanie swego dylematu. Ósmy ruch, a może się myli, a może wszyscy analizujący
partię popełniali jakiś błąd? Może jednak i potem można uniknąć porażki? Kudłaty
84
pomocnik wracał i odchodził. Hetman, potem pionek, jeszcze wieża, ruch za ruchem i w
końcu ten ostatni, zwrotny moment. Reks szczeknął, więc Karpicz dłużej nie zwlekał.
Przesunął pionek i już nie miał drogi odwrotu. Jak w życiu, zaśmiał się płaczliwie, jak w
życiu.
Niespodziewany promień światła boleśnie uderzył go w oczy i dopiero po chwili stary
człowiek ustalił jego pochodzenie. Słońce. Po raz pierwszy tego dnia przebiło się przez
chmury i oświetliło fasadę domu. Jego wąska smuga padła na szachownicę, nadając
figurom ostrych konturów. Karpicz wsunął dłoń pod światło, przyjrzał się plamom,
pomarszczonej skórze i zawiłej plątaninie nabrzmiałych żył. Słoneczny blask zgasł i do
pokoju wsunął się pies. W jego spojrzeniu było coś przykuwającego uwagę. Mężczyzna
odwrócił się gwałtownie ku biało-czarnej powierzchni. Tylu ludzi o wiele lepiej grających
w szachy od niego, tyle tęgich umysłów głowiło się nad tą rozgrywką. A może jest jednak
szansa?
Wysunął dłoń i lekko trzęsącymi się palcami przesunął jedną z figur: Nic nowego, ten
sam siódmy ruch od końca z zapisu partii. Jednak teraz znajdował w sobie całkowitą
pewność, że tak należy uczynić. Kątem oka zarejestrował, że pies opuszcza pokój, lecz
skupiony na szachownicy nawet nie drgnął. W końcu dobrze wiedział, jakim posunięciem
odpowiedzą białe. Jego umysł, ciało i duszę przenikało coś niepojętego. Jakaś nieważka,.
eteryczna substancja wypełniła go całego, sprawiając, że zasłona spadła z umysłu, a myśli
wyostrzyły się do granic szaleństwa. Myśli i wola należały do niego, ale ta moc, ta
przejrzystość... Wtedy dojrzał, pojął i już wiedział, jak można zremisować tę partię. Wygrać
- nie, to niemożliwe, kiedy zaszło się tak daleko, ale wbrew utartym poglądom nie musi
doznać porażki. Wystarczyło poświęcenie tak nieoczekiwane, że nikomu wcześniej nie
przyszło do głowy.
Spojrzał na psa, mrugnął i zdecydowanym ruchem przestawił hetmana pod bicie białym
pionkiem, co uaktywniło parę gońców, a zarazem.:. w jakiś zagadkowy sposób widział te
wszystkie ruchy przed sobą i widział .sytuację patową, do której prowadzą. Wiedział, że teraz
już nie przegra. Pies szczeknął krótko i kiedy Karpicz wsunął mu karteczkę, zniknął bez śladu
jak duch.
Mężczyzna odwinął koc z nóg, wstał i przeszedł do okna. Chwilę stał z twarzą przy
szybie, a potem zerknął za siebie. Mimo szumu w uszach poczuł się szczęśliwy. Wsparł
dłonie o parapet i przyglądając się skłębionym chmurom, coś cicho zanucił. Dopiero po
jakimś czasie zorientował się, że to jedna z piosenek, które śpiewali nad Wisłą. Władek miał
doskonały słuch, a i głos niczego sobie, więc dziewczyny lgnęły do nich jak do miodu. Boże,
jak to dawno było...
Zauważył, że pies długo nie wraca. Przez całą partię pojawiał się z powrotem w kilka
minut i aż dziw, że Boleski potrafił tak szybko notować. Karpicz podszedł do łóżka, koło
którego wciąż na podłodze leżała gazeta. Nachylił się, ujął kartki i położył na fotelu. Psa dalej
nie było. Czyżby Boleski już spostrzegł, że przegrał? Uśmiechnął się. Znał dobrze
umiejętności swego kolegi od szachów. Pewnie zaskoczony pierwszym odmiennym ruchem
nie wie, co teraz uczynić. Chce czy nie, musi zejść do niego. Raz jeszcze zerknął na
szachownicę. Naturalnie, że czuł radość z rozwiązania zagadki, ale... Chwilę próbował
nazwać stan swego ducha. Coś nowego, coś... pojawiło się w jego duszy. Wiedział, że pragnął
tego przez całe życie, lecz nigdy nie odważył się ruszyć w tamtą stronę. Bał się tego, co
należałoby zapłacić, ofiarować czy nawet poświęcić.
Wstał i wyszedł z pokoju. Schodami w dół, a potem korytarzem do aparatu telefonicznego
wiszącego na ścianie. Notes miał ze sobą.
- Tak, Maria Wrońska - powtórzył kobiecie z informacji. - Tak...
Zanotował, podziękował i odłożył słuchawkę. Musiał oprzeć się o ścianę, gdyż inaczej by
85
upadł.
- Ho, ho, wyszedłeś ze swojej jaskini - usłyszał czyjś głos za plecami.
Odwrócił się, machinalnie wyjmując kartę. Nowicki przypominał doktora Dolittle, o
którym bajki czytywał kiedyś wnuczkom.
- Ano, wyszedłem. Skończyliście swój turniej?
- Nie, dopiero się rozkręcamy - właściciel korpulentnej sylwetki uśmiechnął się chytrze. -
Może dołączysz?
- Może, ale najpierw chcę zadzwonić - obrócił kartę w palcach. - I jeszcze muszę na
moment wpaść do Boleskiego. Nowicki machnął ręką.
- Boleskiego możesz sobie darować. Wczoraj rodzina zabrała go na tygodniową
przepustkę. Pamiętasz chyba, że pies mu zdechł i chcieli chłopa jakoś rozruszać.
Karta wypadła z palców Karpicza i frunęła po posadzce. Zapomniał, jak on mógł
zapomnieć?! Przecież mówił mu to ktoś przy obiedzie.
- To co, przyjdziesz? - Nowicki mrugnął figlarnie. - Może trafi ci się jakiś ciekawy partner.
Wolno, bardzo wolno skinął głową.
- Przyjdę, tylko mam jeden ważny telefon.
Tamten obrócił brzuch ku sali telewizyjnej i ruszył ku jej drzwiom. Karpicz odprowadził
go wzrokiem, wsunął kartę i zaczął wybierać numer. Nie martwił się, jak zacząć rozmowę.
Nie dzisiaj.