Laurie A. Faria
Biały płomień na magię
(White is for Magic)
Rozdział 1
To znowu się dzieje.
Przełykam piekącą w gardle żółć i ocieram dolną wargę. Mam wrażenie, że głowa mi
pęka, jakby w środku krył się jakiś archeolog, odłupujący kawałki mojej czaszki. Siedząc
w toalecie, opieram się plecami o chłodne kafelki na ścianie i próbuję to wszystko ogarnąć -
wymioty, bóle głowy, koszmary, zdrowie psychiczne.
Mój świat się rozpada.
Wstaję i potykając się, podchodzę do lustra. Mam przekrwione oczy, a skóra pod nimi
jest ciemnoszara jak dym. Wiążę ciemne włosy gumową opaską i zauważam mokry od
wymiocin podbródek. Wycieram go palcami najlepiej jak potrafię i odgarniam niesforne
kosmyki za uszy. Przydałaby mi się gorąca kąpiel, ale łomot w mojej głowie jest tak
intensywny, że chce się tylko położyć.
Po wyszorowaniu zębów i kilkakrotnym przepłukaniu gardła wlokę się do mojego
pokoju. Drea i Amber, moje współlokatorki, śpią. Mogłabym je obudzić, pewnie chciałyby
wiedzieć, co się dzieje - zwłaszcza po ostatnim razie - ale teraz niemal sama nie chce
wiedzieć.
Biorę szminkę z toaletki Drei i wyciągam notes zza mojego łóżka. Otwieram go na
czystej stronie i piszę ciemnoczerwoną szminką literę M, starając się, aby wyglądała na
rozmazaną i niewyraźną - jak w moim koszmarze.
Wyrywam kartkę i wpycham ja do kieszeni piżamy. Potem kładę się i zakrywam kołdrą
aż po uszy, żeby nie słyszeć chrapania Amber. Ale wciąż czuję się źle, moje soki żołądkowe
kipią, bulgocząc jak płynna lawa. Jest tylko jeden sposób, żebym odpoczęła choć trochę tej
nocy.
Z mojej czarnoksięskiej szuflady, czyli najniższej szuflady szafki nocnej, wyjmuję
lawendowe kadzidełko, dziewiczą czarną świecę, żyletkę i kilka innych akcesoriów,
a następnie kiść czerwonych winogron z minilodówki Drei. Wkładam to wszystko do
terakotowego ganka. Wstaję. W głowie mi pulsuje. Siadam z powrotem i spoglądam na śpiące
dziewczyny. Trupioblade światło księżyca pada na zajmującą górne łóżko Amber. Obraca się,
ale wciąż chrapie z szeroko otwartymi ustami, z jej głowy sterczy sześć wiśniowych
kucyków. Drea zakrywa ucho przedramieniem. Jej włosy są splecione w dwa złociste
warkocze.
Zastanawiam się, czy powinnam w ogóle coś im mówić. Może po prostu przesadzam. To
stało się dotąd tylko dwa razy. A urodziny Maury są tydzień po najbliższej sobocie. Może to
dlatego. A może po prostu rozkłada mnie grypa.
Z garnkiem pod pachą i kieszonkową latarką wychodzę z pokoju. Przechodzę przez salon.
Idę do drzwi kotłowni w holu.
Schodzę po drewnianych schodach, oświetlając sobie drogę słabym światłem latarki.
Wiem, że mogłam włączyć światło, ale nagła jasność tylko wzmogłaby łomot w mojej
głowie. Zamiast tego staram się oswoić z ciemnością; próbuję ja sobie wyobrazić jako
aksamit okrywający moje ciało, zapraszający mnie w dalszą drogę po skrzypiących schodach
do kotłowni.
Czuję stęchły zapach, jakby z cieknących rur. Próbuję skupić się na swoim oddechu, ale
wciąż jestem nieco oszołomiona. Może to dlatego, że nie czuję się dobrze. A może dlatego, że
minął rok od ostatniej fali koszmarów boję się, że tym razem nie będę mogła tego
powstrzymać.
Biorę głęboki oddech i idę dalej po betonowej podłodze. Nie ma tu na dole zbyt wiele
rzeczy - stary, grzechoczący kocioł, zardzewiały zbiornik na wodę, meble czekające na
naprawienie i kłębowisko miedzianych rur biegnących pod sufitem. Ale to miejsce, gdzie
mogę być sama. Nie muszę się martwić, że ktoś mi przeszkodzi albo że kogoś obudzę.
Kładę to, co przyniosłam na ołtarzu, który zrobiłam ze starego biurka pod komputer
z otworem na środku, i zapalam kadzidełko. Biorę kiść winogron i przesuwam ją przez dym
z kadzidełka, tak aby skąpała się w lawendowych oparach. Potem robię to samo
z pozostałymi przedmiotami. Długie, siwe wirujące kłęby dymu unoszą się, omywając moją
skórę. Lawenda uspokaja.
W żołądku bulgocze, Moczę palec w olejku i dotykam szczytu dziewiczej czarnej świecy.
- Jak na górze - szepczę, Potem dotykam drugiego końca.
- Tak na dole. - Dotykam środka, przesuwam palec do góry, a potem z powrotem w dół,
nacierając całą świecę.
Kiedy świeca jest już namaszczona, chwytam ją u dołu i żyletką wycinam na powierzchni
imię Maury. Moje palce drżą lekko, gdy myślę o niej.
O tym, co się stało.
O tym, co to wszystko może znaczyć.
Obracam świecę trzy razy przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, koncentrując się na
idei wyswobodzenia, i wycinam słowa "spoczywaj w spokoju" po drugiej stronie świecy - aby
wina wreszcie opuściła na zawsze moje sumienie.
Zapalam świecę i patrzę przez kilka sekund, jak atramentowoczarny wosk rozgrzewa się
i topnieje wokół knota. Potem wyciągam z kieszeni kawałek papieru i wpatruję się w M. M
jak Maura, jak Morderstwo, być może. Naprawdę nie wiem.
Wrzucam go do terakotowego garnka i odrywam winogrona z gałązek.
- Mauro, Mauro, spoczywaj w pokoju. Niech twój duch wreszcie spocznie.
Wrzucam winogrona do garnka, rozgniatam je kciukiem i, patrząc na fioletowawy sok
wypływający spod moich palców, wyobrażam sobie wnętrze mojego żołądka. Skrapiam
owoce odrobiną olejku miętowego, a potem mieszam palcami. Słodki miętowy aromat łączy
się z lawendowym dymem, tłumiąc zapach winogronowego soku.
- Mauro, Mauro, spoczywaj w pokoju - kontynuuję - Nie zmusisz mnie do powtarzania
przeszłości. - Powtarzam te słowa kilkakrotnie, skupiając się na czarnej świecy, wraz z którą
spala się Maura. Potem skupiam się na mięcie, która namacza winogrona i koi mój żołądek.
Medytuję przez parę minut, a potem podnoszę zegarek do światła świecy - pięć po
czwartej. Zabiorę świecę z powrotem do pokoju i postawie przy łóżku, żeby się całkiem
wypaliła. Gaszę to, co zostało z kadzidełka, łyżką przekładam mieszaninę mięty i winogron
do plastikowego pudełka na kanapki i umieszczam wszystko z powrotem w garnku. Całe
szczęście, czuję, że mój żołądek powoli się uspokaja. Może uda mi się teraz zasnąć.
Zbieram wszystko i właśnie mam iść na górę, kiedy zza rogu, od strony zbiornika słyszę
huk.
- Halo? - Gdy wstaję, kółka mojego zepsutego krzesła skrzypią na betonie. Celuję
ś
wiatłem latarki przed siebie, ale promień jest zbyt wąski i niewiele widzę w ciemności.
Robię kilka kroków w stronę zbiornika i zauważam, że okno za nim jest uchylone.
Wyczuwam jakiś ruch, jakby ktoś zrobił krok.
- Halo? - powtarzam. - Kto tam jest?
Ręce mi się trzęsą, a serce wali jak młotem. Próbuję sobie wytłumaczyć, że to tylko ktoś,
kto zapomniał klucza i postanowił się zakraść tędy, bo kierowniczka zamyka budynek
o północy.
Teraz bliżej. Zbiornik jest o kilka kroków ode mnie.
- Wyjdź zaraz!
- Stacey? - słyszę z ciemności męski głos. - Czy to ty?
Otwieram usta ze zdumienia. To nie jest głos Chada. Ani P.J.-a Nie należy do nikogo,
kogo znam.
- Stacey?- powtarza. Cień na ścianie zbliża się w moim kierunku. Wpadam w panikę.
Latarka wyślizguje mi się z dłoni, a garnek spod pachy. Rozbijają się z brzękiem o podłogę.
Obracam się gwałtownie i biegnę do schodów. Nagły ruch powoduje, że świeczka gaśnie,
pozostawiając mnie w zupełnej ciemności.
Słyszę jak jego stopy uderzają o betonową podłogę.
- Czekaj! - krzyczy. Chyba na coś wpadł, bo słyszę brzęk.
Potykam się i uderzam podbródkiem o stopnie. Wosk kapie mi na palce i parzy skórę.
Wdrapuję się na schody na czworakach, docieram do drzwi pomieszczenia, ale nie mogę
znaleźć klamki.
- Nie uciekaj, Stacey- mówi gorączkowo, nalegającym tonem.
Wspinając się na kolejny stopień, wbijam sobie coś ostrego w kolano. Chyba gwóźdź.
Może drzazgę. Jęczę z bólu i strachu. Żółć podchodzi mi do gardła. Słyszę kroki na schodach
tuż za mną, coś trzeszczy, chyba drewno. Sięgam rozpaczliwie do klamki, tym razem udaje
mi się za nią chwycić.
Klamka się przekręca, ale drzwi nie otwierają się, jakby coś je blokowało.
Jakby ktoś chciał mnie zamknąć w pułapce.
Rozdział 2
Przekręcam klamkę, napieram na drzwi.
- Pomocy! Pomocy! - krzyczę. Obracam się i z całej siły rzucam świecę, celując w źródło
głosu. Słyszę wrzask bólu.
Jeszcze raz próbuję z klamką. Tym razem drzwi się otwierają. To Amber; wpuszcza
mnie. Zatrzaskuję za nami drzwi i chwytam ją za rękę.
Kiedy wracamy do pokoju, światło jest włączone, a Drea siedzi na łóżku.
- Wszystko w porządku?
Moje serce wciąż wali jak szalone, oddycham tak ciężko, że nie mogę odpowiedzieć.
- Stacey jest wykończona - mówi Amber, zamykając pokój na klucz. - Znalazłam ją, jak
odstawiała Koszmar z ulicy Wiązów w kotłowni. Może oglądanie filmów o psychopatach
przed snem to nie najlepszy pomysł.
- Dziewczyny, o czym wy gadacie? - pyta Drea.
- Tam ktos był - wyrzucam z siebie łapiąc oddech.
- Kto? Freddie Krueger? - Amber chichocze.
- Serio. Nie wiem, kto. Zamknął mnie na dole. Byłam w pułapce.
- Chwila - przerywa Drea. - Jeszcze raz. Co się stało?
- To cię zamknęło - tłumaczy Amber, wyjmując z kieszeni piżamy duży, gruby ołówek.
- Był wciśnięty pod drzwi. Pewnie ktoś go przypadkiem tam wkopał.
- Zadzwonię do Keegan.
Keegan to kierowniczka naszego internatu - relikt lat sześćdziesiątych. Żywi się jogurtem
i granolą i nosi ręcznie farbowane stroje i klapki Birkenstocka i prawie nie rozstaje się z matą
do jogi. Ale i tak jest dużo lepsza niż madame Zniżka z internatu dla młodszych dziewczyn.
- Podnoszę słuchawkę, ale Amber wyrywa mi ją z ręki.
- Nie zamierzasz nam zrobić obciachu, prawda? - Chowa telefon za plecami.
- O co chodzi?
- Pomyśl. - Owija wokół palca jeden z kucyków. - Tam na dole to pewnie był czyjś
facet, zakradł się po trochę pieszczot. Czy ty byś się ucieszyła, gdyby Chad zakradł się, żeby
się z tobą miziać, a ktoś by go wsypał?
- Czy nie masz na myśli "całować"? - pyta Drea.
- Nie tylko, jeżeli o mnie chodzi - Amber unosi brwi.
- Oddaj mi natychmiast telefon! - nalegam.
- Czemu świrujesz? Kotłownia to miejsce, gdzie wszyscy sie wkradają: chłopcy, goście
po północy, ludzi, którzy przynoszą ciekawe napoje. - Amber się uśmiecha. - Czemu psuć
wszystkim zabawę, kablując kierowniczce?
- Może po prostu nie chcę, żeby ludzie się wkradali. Albo zamykali innych w piwnicy.
- Żartujesz? Jedną z zalet internatu dla seniorek jest to, że można się wyślizgnąć. Poza
tym nikt cię nie zamknął, to był ołówek. Czysty przypadek.
- Nie próbował cię zaatakować ani nic? - wtrąca się Drea. - Zaraz, co ci się stało
w kolano?
Patrzę w dół. Moja piżama w imbirowe ciasteczka w kształcie ludzików jest podarta;
z brzucha jednego z nich wystaje drzazga. I bolą mnie palce; zastygł na nich wosk. Odrywam
mięsisty liść z aloesu na parapecie. Wyciskam czystą, syropowatą maź i rozsmarowuje ślady
po kroplach wosku, żeby załagodzić ból.
- Co ci się stało, do cholery? - Drea podchodzi do brzegu łóżka. Jej doskonale opalone -
w solarium - nogi wyłaniają się spod szkolnej koszulki z wielkim napisem "Hillcrest" na
piersi. Przygląda się moim palcom.
- Wżarł mi się wosk ze świecy - tłumaczę. - Zgasła, kiedy zaczęłam biec.
- Wiesz co, Stacey, twój prosty styl życia ma swój urok, ale korzystanie
z elektryczności jest dużo fajniejsze - podsumowała z sarkazmem Amber. Przynajmniej nie
nalega, bym wytłumaczyła się jeszcze ze stanu mojego kolana.
- Może powinnyśmy zawiadomić kogoś, żeby się rozejrzał - proponuje Drea. - Tak dla
pewności.
Amber podaje mi telefon.
- Proszę, dzwoń, jeśli chcesz, ale to był pewnie dowcip. Wiesz, ktoś zainspirowany
wieczornym maratonem horrorów postanowił zostać Michaelem Meyersem. Nie wiem
o czym myślał samorząd, zwłaszcza że zbliżamy się do pierwszej rocznicy. À propos. -
Wyciąga z kieszeni kopertę. Jest na niej moje nazwisko, Stacey Brown.
- Nie znowu. - Drea wywraca oczami i zanurza się z powrotem w pościel.
- Ktoś w nocy wsunął ją pod drzwi - wyjaśnia Amber rozrywając pieczęć. - Ktoś
z pogromczyń duchów, bez dwóch zdań. - Wyciąga kartkę i czyta na głos: - „Pięć dni do
ś
mierci”.
- Świetnie - mówię.
- O, a tu przy twoim imieniu ktoś narysował mały śliczny nóż - Pokazuje mi rysunek
wykonany atramentem.
- Jak nóż może być śliczny? - parska Drea.
- Ma rzeźbioną rączkę. -Amber wskazuje stylowy detal. - Widzisz? Ta szkoła jest pełna
porąbanych gówniarzy, którzy nie mają nic lepszego do roboty.
To prawda, że ostatnio zrobiono nam parę kawałów - telefony, kartki „Widzę cię!”
w naszych skrzynkach, od czasu do czasu maska hokejowa pod drzwiami albo kałuża krwi
z keczupu pod oknem. Wszystko z powodu zeszłego roku.
Wtedy miałam koszmary - koszmary, które jak się okazało, ostrzegały mnie, że Drea
zostanie zabita. A potem to wszystko się zaczęło. Drea dostawała dziwne telefony od jakiegoś
faceta, który nie chciał podać jej swojego imienia. Przychodziły kartki i paczki, w których
mówił, że przybywa po nią. W końcu udało nam się ją ocalić przed Donovanem, facetem,
którego znała od podstawówki. Wszystkie wiedziałyśmy, że będzie się w niej kochał aż do
swojej śmierci. W końcu to nie on umarł.
Umarła Veronica Leeman.
Pomimo wysiłków Amber, by przekonać mnie, że incydent w kotłowni to tylko kolejny
psikus, i tak dzwonię do Keegan i mówię jej wszystko, o uchylonym oknie, ale nie o czarach.
Ona obiecuje, że to sprawdzi i oddzwoni. Wiem, że być może Amber ma rację, ale naprawdę
nie potrafię w to uwierzyć. Gdyby tak było, to skąd miałabym to potężne wrażenie déjà vu?
Wcieram aloesowy żel na poparzenia i oceniam stan mojego kolana. Nie jest tak źle, jak
się wydaje. Widzę drzazgę przez skórę na rzepce - dobry znak. Chwytam za wystającą część
i ciągnę, patrząc, jak przesuwa się w stronę punktu, gdzie się wbiła.
Amber bierze portfel z nocnego stolika i mi go podaje.
- Masz, zagryź Scooby'ego. Tak robię, kiedy reguluję brwi. - Wpycha mi portfel do ust,
zanim zdążę zaprotestować.
- Z tego, co widzę - mówi Drea, przesuwając palcem po jednej z brwi Amber - to
Scooby od dłuższego czasu nie był przygryzany.
- Może nie - odpowiada Amber, macając swoje brwi. - Rzadko bo rzadko, ale jego
przynajmniej czasem ktoś przygryza.
- Co to niby miało znaczyć?
- Och, nie będę cię uświadamiać... - Amber siada na moim łóżku ze zgiętymi kolanami
i złączonymi stopami, tak że świnki Porky na jej kapciach całują się czule.
Staram się wszystko ignorować i wracam do wyciągania drzazgi. Próbuję to zrobić
pewnym ruchem, żeby wyszła w jednym kawałku. Poza tym, że wywołuje nadprodukcję
ś
liny, portfel rzeczywiście pomaga i po kilku stęknięciach udaje mi się wyszarpnąć
drewienko.
Tyle że pod skórą zostało jeszcze trochę brudu. Biorę świeżą cytrynę z mojej
czarnoksięskiej szuflady i przecinam ją na pół plastikowym nożem. Jak moja babcia, która
nauczyła mnie wszystkiego, co wiem o kuchennych czarach, zawsze dbam o to, żeby zawsze
mieć solidny zapas różnych akcesoriów. Nigdy nie wiadomo, kiedy i do czego mogą się
przydać. Tak jak w zeszłym tygodniu, gdy Drea poprosiła mnie o pomoc w sporządzeniu
szczęśliwego woreczka na egzamin z angielskiego. Albo tydzień temu, kiedy zrobiłam kostkę
księżycowego mydła z powodu miesiączki Amber.
Moja babcia zawsze używała cytryny na skaleczenia. Wyciskała sok do miski, dodawała
łyżeczkę esencji waniliowej, mieszała, a potem nakładała na ranę. Próbuję zrobić to samo, ale
wygląda na to, że skończyła mi się wanilia. Dziwne - mogłabym przysiąc, że mam jeszcze
całą butelkę. Tak czy siak, zanurzam strzęp piżamy w soku z cytryny i przykładam ja do
kolana z nadzieją, ze to wystarczy.
Kilka minut późnij dzwoni telefon. To Keegan. Mówi, że sprawdziła kotłownię i że poza
otwartym oknem - które zamknęła na kłódkę - wszystko wygląda w porządku. Znalazła tam
tylko jakiś rozbity garnek i dziwną świeczkę, Dziękuję jej i odkładam słuchawkę. Czuję ulgę,
ale tylko częściową.
- Keegan mówiła, że wszystko wygląda okej.
- Co ty w ogóle robiłaś tam na dole? - pyta Drea.
Ale nie mam ochoty opowiadać o czarach i Maurze.
- Wydawało mi się po prostu, że coś usłyszałam.
Nie cierpię ich okłamywać, zwłaszcza po tym, przez co ze mną przeszły. Ale nie chcę
jeszcze nic mówić. Nie mam pojęcia, dlaczego Maura znowu pojawia się w moich
koszmarach. Myślałam, ze ta sprawa jest już zamknięta. Myślałam, że wybaczyłam sobie
wszystko, co się stało. Ale może jednak nie. Może gdzieś głęboko w środku wciąż zżera mnie
poczucie winy. Może to dlatego ciągle wymiotuję.
Rozdział 3
Kiedy Amber i Drea z powrotem zasypiają, ja leżę i gapię się w sufit. Nie ma sensu spać,
skoro nie dokończyłam mojego czaru. Nie chcę znów obudzić się z ustami pełnymi
wymiocin. Zwłaszcza, że zostało tylko kilka godzin, zanim i tak będę musiała wstać.
Zamiast tego staram się skupić na Maurze, małej dziewczynce, którą kiedyś niańczyłam.
Próbuję odgadnąć, dlaczego znowu o niej śnię, dlaczego moja podświadomość wywołuje
dawne duchy.
Czuję, że moje myśli odpływają, a powieki robią się ciężkie, obracam się, żeby spojrzeć
na zegar przy łóżku. Już prawie szósta. Zastanawiam się, czy nie zadzwonić do Chada, ale
wiem, że jeszcze śpi. Naprawdę nie mam pojęcia, co miałabym mu powiedzieć, nawet
o dzisiejszej nocy. Ale ostatnio czuję się, jakbym go odpychała. Myślę, że to z powodu Drei.
To znaczy, kocham Dreę jak siostrę i bardzo się cieszę, że postanowiła wrócić do Hillcrest na
ostatni rok. Ale to jednak takie dziwne, że chodzę z jej byłym chłopakiem.
Kiedy Chad i ja zaczęliśmy się spotykać, zaraz po tym, jak skończyła się sprawa
z Donovanem i zabrano go z stąd, było dużo łatwiej, bo Drea wyjechała. Resztę tamtego roku
spędziła w domu, próbując pozbierać się do kupy. To nie tak, że chciałabym, żeby tam
została. Po prostu było łatwiej, zanim wróciła. To znaczy, wiem że dała nam swoje
błogosławieństwo; mówiła, że nie ma nic przeciwko, ale nie mogę się pobyć wrażenia, że
wciąż jest w nim zakochana. A nawet jeśli jest, czuję, jakbym łamała jakąś niepisana regułę
o nieumawianiu się z byłym najlepszej przyjaciółki.
Rana na kolanie boli. Ciekawe, czy to dlatego, że nie użyłam wanilii. Rozważam wspólne
przeszukanie spiżarni; może znajdzie się tak jakaś butelka schowana w jednej z szafek. Ale
potem przypominam sobie o moim własnym zapasie - ukrytym w torbie, którą matka kupiła
mi jakieś cztery lata temu, kiedy przyjęto mnie do Hillcrest. Czasem wrzucam tam różne
rzeczy, których nie używam często - błyskotki i drobiazgi, które znajduję i myślę, że mogą się
później przydać, jak na przykład pudełko cebuli w proszku, które kupiłam na wyprzedaży,
albo muszelka w kształcie liścia, którą znalazłam latem na plaży.
Wyciągam torbę z szafy, otwieram i przyglądam się zawartości. Butelka z wanilią leży na
samym wierzchu - wiedziałam, że gdzieś ją mam. Cebulowy proszek i muszelka też wciąż
tam są. I biała świeca, którą babcia dała mi na dwunaste urodziny, kilka miesięcy przed
ś
miercią. Zupełnie o niej zapomniałam.
Jest robiona ręcznie, długa na dwadzieścia pięć centymetrów i gruba jak moja pięść.
Wciąż pamiętam, jak ją dostałam. To było w nocy, po tym, jak moi znajomi już poszli i po
tym, jak odłożyłam już wszystkie prezenty. Babcia i ja siedziałyśmy na werandzie pod
okryciem ciemnego nieba. Nad nami wisiał tylko tłusty księżyc w pełni. Położyła mi na
kolanach błyszczącą srebrną paczuszkę.
- Otwieraj ostrożnie - powiedziała.
Pamiętam, jak odwinęłam pomarszczony papier i zachwyciłam się jasnym kolorem
wosku na tle mojej skóry. Dziewicza świeca, nigdy nieużywana, z czystym, białym knotem.
- Biała? - zdziwiłam się.
- Biały to kolor magii - wyjaśniła. - Przy najbardziej niezwykłych okazjach powinnaś
używać tylko białych świec. Tę powinnaś zapalić dopiero wtedy, kiedy poczujesz, ze przyszła
właściwa pora.
- Kiedy to będzie? - zapytałam, wąchając wosk, z nadzieją na zapach kokosa lub
wanilii.
- Kiedy poczujesz w swoim sercu najprawdziwszy, najbardziej znaczący aspekt magii.
- Co jest najprawdziwszym, najbardziej znaczącym aspektem magii? - zapytałam, nieco
rozczarowana brakiem zapachu świecy.
- Babcia uśmiechnęła się, a jej policzki poróżowiały.
- Kiedyś się dowiesz... Poczujesz to.
- Czy nie możesz mi po prostu powiedzieć? - jęknęłam.
Pokręciła głową.
Gdybym ci powiedziała, znałabyś to tylko swoim umysłem, a nie sercem. To duża
różnica.
Oczywiście jako dwunastolatka, nie miałam bladego pojęcia, o co jej chodzi. Wciąż nie
mam. Ale chociaż nigdy nie zapaliłam tej świecy, używałam wcześniej innych białych - kiedy
tylko chciałam uzyskać magiczny efekt, kiedy tylko uważałam, ze czar albo lekarstwo
potrzebuje dodatkowego uroku.
Problem w tym, że nie o takich okazjach mówiła babcia. Biorę świecę w dłoń i unoszę ją
do mojego policzka, przypominając sobie miękką i gładka skórę mojej babci i to, jak jej głos
zniżał się do szeptu, kiedy mi tłumaczyła to wszystko.
Zamiast odłożyć świecę do torby, postanawiam zostawić ja na wierzchu. Stawiam ja na
nocnym stoliku, przyrządzam świeżą porcję cytrynowo- waniliowej mikstury i nakładam ją na
ranę. Od razu czuję się lepiej.
Co teraz?
Chwytam za telefon oraz podręcznik do angielskiego i idę do salonu, gdzie nikogo nie
obudzę. Może poczekam do siódmej i zadzwonię do Chada. Wbijam się w limonkowy fotel
w kącie zamiast usiąść na jednym z tych krzeseł, które wymuszają wyprostowanie pleców. To
duży błąd, bo zaczynam przysypiać. Miękkie jak aksamit sztruksowe poduszki tulą mnie jak
ulubiony sweter. Włączam lampę i otwieram książkę na opowiadaniu Raymonda Carvera,
które mam przeczytać na dzisiejsze lekcje.
Właśnie mam zacząć przeglądać zadania do testu, kiedy słyszę jakiś dźwięk, chyba kroki,
od strony holu. Wstaję z fotela i idę powoli w tamtym kierunku. Dźwięk dochodzi zza drzwi
od kotłowni. Jakby ktoś wchodził po schodach. Biorę głęboki wdech i po cichu liczę do
dziesięciu, mówiąc sobie w duchu, że to pewnie tylko jakaś dziewczyna, która zapomniała
klucza. A wtedy słyszę głosy - męskie głosy - szepczące za drzwiami.
Biorę parasol ze stojaka przy wejściu i ustawiam się przy drzwiach na dół. Wiem, że
zachowuję się jak jakaś paranoiczka, że przypuszczalnie jest tak, jak przypuszczała Amber -
pewnie chłopak którejś z dziewczyn próbuje się wślizgnąć. Tylko że sama myśl o kimś
włamującym się i zakradającym o tej porze pcha mnie w podróż do przeszłości. Kiedy
miałam dobre powody do paranoi.
Podnoszę parasol wysoko nad głowę i patrzę jak klamka się przekręca i drzwi zaczynają
się otwierać.
To Chad.
- Co tutaj robisz? - Upuszczam parasol i przyciskam dłoń do serca - Jak się tu dostałeś?
Drzwi otwierają się na oścież. Ukazują też P.J.-a, który trzyma w palcach wykręconą
wsuwkę do włosów.
- Widzisz, ona by nas wpuściła. - mówi Chad.
- Cześć, sikoreczko. - P.J. całuje powietrze przy obu moich policzkach. - Dostanie się
do piwnicy to była bułka z masłem, ale główne drzwi? Zapomnij.
- To jak się dostaliście? Przez okno na dole? - Myślałam, że Keegan je zamknęła.
- Nie mogę zdradzać wszystkich tajników sztuki - odpowiada i robi gest, jakby zamykał
usta na kłódkę. - Sekret mistrza.
- Nie byliście tam wcześniej, prawda?
- A co za różnica? - pyta, krzywiąc się do mnie.
- Przyszliśmy ledwie parę minut temu - wyjaśnia Chad. - Wyluzuj. O co chodzi?
- Chodzi o to, że ludzie nie powinni móc się po prostu włamywać do budynków
kampusu, kiedy im się to tylko podoba. Jak w ogóle udało wam się wydostac z waszego
budynku? Czy kampusowa policja nie pracuje?
- Błagam - mówi P.J. - O północy zamykają cukiernię i oni też kończą pracę.
- Uspokój się. - Chad głaszcze mnie po plecach. - Obudzisz wszystkich.
- To straszne, że tak łatwo można się tu wślizgnąć. Jak widać, w internacie powinno być
więcej... zabezpieczeń.
- Tu mam antyzabezpieczenie. - P.J. szeleści w kieszeni banknotem.
- Słuchaj - zaczyna Chad - przepraszam, że cię wystraszyliśmy. Nie pomyślałem.
Ewidentnie nie pomyślałem. Chciałem po prostu się z tobą zobaczyć. - Bierze z mojej dłoni
parasol i odstawia go na miejsce.
- Chyba wariuję. - wzdycham.
- Na moim punkcie, mam nadzieję. - Uśmiecha się i obejmuje mnie. Pachnie tak miło.
Cynamonem i pieczonymi jabłkami. Trudno mi się dalej gniewać. Wkładam dłoń w jego
włosy w kolorze piasku i wtulam noc w kołnierz kurtki.
- Zaraz zwymiotuję - rzuca P.J.- To zdecydowanie zbyt słodkie dla mnie. Gdzie jest
moja przytulanka? - Kładzie dłoń na piersi, co pozwala mi zobaczyć małe biedronki, które
namalował sobie na czarnych paznokciach.
- To już nie jest do końca twoja przytulanka - odpowiadam, puszczając Chada.
- Nie pozwól, żeby jej rutynowe scenki "trzymam się z dala i zadzieram nosa"
przyćmiły ci oczy, mała. Dziewczyna mnie uwielbia. - Przeczesuje dłonią ufarbowane na
ś
liwkowo włosy ułożone w długie kolce i idzie zapolować na Amber w naszym pokoju.
Tymczasem ja i Chad przenosimy się do salonu i wciskamy razem w wygodny fotel.
- Nie powinno cię tu być, wiesz - mówię. - Zostaniemy zawieszeni.
- Tylko, jeśli nas przyłapią.- Przyciska swoje czoło do mojego, co sprawia, że niemal
zapominam, że drzwi Keegan są po drugiej stronie holu. Jest taki przystojny. Widzę
zielononiebieskie oczy za drucianymi okularami, półuśmieszek przechylony na lewo. Czuję
mięciutki bawełniany sweter, mocno opinający tors.
- Dlaczego nie śpisz, tak poza tym? - pytam.
- Drea do mnie zadzwoniła.
- Tak? Kiedy?
- Chwilę temu. Nic wielkiego. Dzwoniła tylko, żeby zapytać mnie o coś w sprawie
testu, który dziś zdajemy, a potem powiedziała mi, co się z tobą działo wcześniej. Ktoś cię
nastraszył w kotłowni? W każdym razie, pomyślałem, że wpadnę zobaczyć, co się dzieje
i zrobię ci niespodziankę. W porządku, mam nadzieję?
Kiwnęłam głową, chociaż nie znoszę niespodzianek. Trochę mnie wkurza, że jeszcze tego
nie zauważył. A jeszcze bardziej, że Drea do niego zadzwoniła. Tylko wyszłam z pokoju,
a ona zrobiła cos takiego za moimi plecami pod jakimś głupim pretekstem o nauce. Ta
bajerantka ostatni raz otworzyła książkę wczoraj przed kolacją.
- Przepraszam - mówi.
- Okej - odpowiadam, biorąc głęboki wdech i przypominając sobie, że to całkiem nowy
rok.
Chad przytula mnie do piersi i całuje w czubek głowy.
- Musisz odpocząć. Tu jest bezpiecznie. Wszystko będzie dobrze.
- Wiem - szepczę, przygryzając dolną wargę.
- Donovana już nie ma. Czas o tym zapomnieć.
- To nie ma nic wspólnego z Donovanem - podnoszę się.
- Myślę, że może mieć.
- A ja myślę, że nie rozumiesz.
Drzwi do pokoju otwierają się. To Drea, z poduszką w prążki pod pachą, ciągnąca kołdrę
za sobą.
- Och, przepraszam - mamrocze. Czy przeszkodziłam wam? Chciałam się tu po prosu
zdrzemnąć. Amber i P.J. ciągle się kłócą.
- Przepraszam, że cię obudziliśmy. - odpowiada Chad. P.J. chyba powinniśmy już sobie
pójść. Chciałem tylko zobaczyć, jak się miewa twoja współlokatorka... zrobić jej
niespodziankę.
- Jakie to słodkie - piszczy Drea.
- Tak właśnie pomyślałem. W każdym razie nie chcę, abyście miały kłopoty.
- Nie, w porządku. Mogę zdrzemnąć się w holu. - Wydaje z siebie długie westchnienie
i idzie w tamtą stronę. Doskonały grymas jej drętwych warg pasuje do jeszcze doskonalszych
nóg supermodelki. Mam ochotę wypchnąć ją za drzwi. Wiem, że ona wie, co robi. Wiem też,
ż
e to nie przez pomyłkę weszła tutaj taka rozgogolona.
- Zadzwonię później. - Chad całuje mnie w policzek w babciny sposób, po czym
wyciąga P.J. z pokoju.
- Na razie moja brązowa krówko - żegna się P.J. - A, i następnym razem, odpuść sobie
straszydła.
- Hm?
- No, te straszne filmy...- wyjaśnia z lekką irytacją. - Po prostu powiedz nie. - Nuci
kilka taktów tematu Haloween, posyła mi buziaka i rusza za Chadem do wyjścia.
- Cóż, chyba mogę teraz wrócić do łóżka.- mówi Drea. Uśmiecha się do mnie szeroko,
tak że mam ochotę powyrywać jej wszystkie zęby po kolei. Ale ponieważ moja wściekłość
wciąż skupiona jest na Chadzie - i na ochronie niepotrafiącej wywiązać się ze swoich
obowiązków, nawet po tym wszystkim, co stało się w tym kampusie - postanawiam jej
odpuścić. Poza tym muszę pójść na dół i osobiście sprawdzić okno w kotłowni.
Rozdział 4
Drzwi do pomieszczenia są uchylone - najprawdopodobniej po wizycie Chada i P.J-a.
Zostawiam je otwarte na oścież i włączam światło na schodach. Nagły rozbłysk żarówki
huśtającej się tuż nad moją głową razi mi oczy i sprawia, że głowa zaczyna znów pulsować
bólem. Schodzę po skrzypiących schodach, mówiąc sobie, że niczego się nie boję; jeżeli okno
jest otwarte, to po prostu zamknę je z powrotem na kłódkę.
Na dole biorę głęboki wdech. Wtedy to wyczuwam. Coś jest nie tak. Sięgam po sznurek
nad głową i szarpię mocno, żeby zapalić światła. Z niewykończonego sufitu spływają wąskie,
fluorescencyjne promienie, oświetlając całą kotłownię.
Czuję chłód na karku i na ramionach. Rozglądam się po wszystkich kątach
pomieszczenia, żeby się upewnić, że jestem sama. Pod ścianą stoi jedno na drugim kilka
biurek. Podchodzę bliżej, żeby zobaczyć, czy nikt nie chowa się za nimi. Zaciskam pięści,
przygotowując się na najgorsze. Pusto - nikogo tam nie ma. Wypuszczam powietrze,
rozluźniam się trochę i ruszam w stronę zbiornika - do okna.
Kiedy się zbliżam, czuję chłód, lekką bryzę owiewającą moje ramiona. Chłód dostaje się
do środka przez uchylone okno. Staję za zbiornikiem i czuję, jak krew zamarza mi w żyłach.
Widzę teraz całe okno. Ale bardziej niepokojące jest to, co na nim - litera M, niestarannie
wymalowana na szybie ciemnoczerwoną farbą. Dokładnie jak w moim koszmarze.
Mam wrażenie, jakby drzwi w moim sercu się zatrzaskiwały, ale szybko uświadomiłam
sobie, że to drzwi na górze, którymi weszłam, te do kotłowni. I że światło na schodach zgasło.
Liczę do dziesięciu, przygotowując się w duchu na to, co nastąpi. Po kilku sekundach czuję,
jak sama robię kilka kroków do tyłu, wciąż wpatrując się w M. Obawiam się, że dokładnie
wiem, co to znaczy.
Wreszcie udaje mi się zrobić w tył zwrot, wziąć się w garść i pobiec jak najszybciej na
schody i do góry, przeskakując po kilka stopni. Otwieram gwałtownie drzwi, słyszę jak
z hukiem uderzają o ścianę, i biegnę z powrotem do pokoju. Zamykam za sobą zamek.
- Co się stało? - Drea włącza lampkę przy łóżku.
- Coś się dzieje. - Cała drżę. Krzyżując ręce na piersi, próbując powstrzymać dreszcze.
- Stace, jesteś blada jak mój tyłek - mówi Amber - Co się stało?
- Na dole... - Krztuszę się. - Na oknie.... Litera M.
- Co? - pyta z naciskiem Amber.
- M? - Drea podnosi się i siada na brzegu łóżka.
Kiwam głową
- M jak co? - pyta Amber. - O czym ty mówisz?
- M jak Maura. - Podnoszę głos. - M jak morderstwo.
- Co takiego? - wykrztusza Drea.
- Dlaczego znowu byłaś w kotłowni? - dopytuję się Amber.
- Czy wy mnie nie słuchacie?! - Chwytam się za obolałą głowę.
- Czekaj - mówi Drea. Wyskakuje z łóżka i staje przede mną. Zacznij od początku.
- Po prostu chodźcie ze mną do kotłowni. Same zobaczycie.
Drea obejmuje mnie ramieniem i z mojego gardła wydobywa się ciche łkanie. Amber też
wstaje z łóżka i dołącza do nas. Włączam znowu światło na schodach - na dole wciąż jest
zapalone - prowadzę Dreę i Amber po betonowej podłodze za zbiornik z wodą. I nie mogę
uwierzyć w to, co widzę. Albo czego nie widzę. M zniknęło.
- Okno - szepczę.
- Tak? - chrząka Amber. - Masz rację, tam jest okno.
- Nie - syczę, wpatrując się w czystą szybę.
Amber dotyka okna i sprawdza kłódkę.
- Jest nawet zamknięte... wyobraź sobie. - Obraca się do mnie.
- Nie. - powtarzam. - Była tam litera M. A okno było uchylone!
- Jesteś pewna? - pyta Drea. Kładzie dłonie na moich ramionach, próbując mnie
uspokoić, a może spojrzeć mi w oczy i zrozumieć.
Kiwam głową, a usta drżą lekko. To bez sensu.
- A jeżeli rzeczywiście tam była? - rzuca Amber - Pewnie była tam od miesięcy.
- Nie - odpowiadam, robiąc krok w stronę okna. - Zauważyłabym ją wcześniej.
- Co to za różnica? Teraz jej nie ma, a na wypadek gdybyś zapomniała: twoje imię
zaczyna się na S.
- Nie rozumiesz.
- No więc wyjaśnij mi, bo jak na razie, to myślę, że ci zupełnie odbiło.
Patrzę na Dreę. Widzę, że chce mi uwierzyć, i może częściowo mi już wierzy.
- Zapomnij o tym - mówię w końcu, być może w takim samym stopniu sobie, jak jej.
Nie wiem, czy potrafiłaby sobie poradzić z tym, co dzieje się w mojej głowie, z tym, co
znowu przeczuwam... nie po zeszłym roku. - Może muszę się po prostu wyspać.
- I to wszystko? - Amber się krzywi. - a " M jak Maura, M jak Morderstwo?" Czy robisz
sobie z nas jaja?
- Przepraszam - próbuję skończyć rozmowę, chociaż wiem, że M tam było, że było
prawdziwe. Że mój koszmar to przepowiedział. Ostatni raz spoglądam na okno i wracamy na
górę...
Rozdział 5
Cały dzień przeżywam jak przez mgłę. Po nocy wypełnionej wystarczającą masą. chaosu
i konfliktu, żeby wystarczyło na cały następny dzień, lekcje wydają, się zupełnie nieistotne.
To znaczy, jak mam się skupić na francuskim i astronomii, kiedy wszystko wokół mnie
wydaje się rozpadać na kawałki? A jednak, jeżeli nie zacznę się przykładać, moje szanse na
dostanie się do nawet średnio przyzwoitego college'u będą bliskie zera.
Dlatego postanowiłam spróbować pouczyć się dziś w nocy. A także dlatego, że znowu nie
ś
pię. Nie żebym nie mogła spać, po prostu nie chcę. Za każdym razem kiedy prawie
odpływam, czuję coś w głębi żołądka, jakbym miała być chora. Kiedy więc Drea i Amber
pochrapują w swoich łóżkach, ja siedzę w salonie, męcząc się nad notatkami z biologii, licząc
na to, że podkreślone słowa w jakiś kosmiczny sposób przenikną do mojego mózgu.
Tyle że nie mogę przestać myśleć o poprzedniej nocy.
Biała świeca od babci leży na moich kolanach; zamykam oczy i wyobrażam sobie literę
M - czerwoną i rozmazaną - tak jak wyglądała na szybie. Uświadamiam sobie, że ktoś mógł
zrobić kolejny głupi kawał albo że to mogła być wiadomość dla kogoś innego - jakiś żart,
który nie ma ze mną nic wspólnego. Albo, według teorii Amber, mogło mi naprawdę odbić.
To prawda, że byłam na granicy wycieńczenia tamtej nocy - albo raczej tego wczesnego rana.
Mogłam sobie zmyślić całą historię. A wiem, że czasem śnię o rzeczach, które mają
niewielkie odniesienie do realnego życia, jeżeli w ogóle.
Ale w sercu wiem, jaka jest prawda. Wiem, że litera tam była - czułam ją i widziałam. To
była wiadomość dla mnie.
Podnoszę świecę do nosa i szepczę „M" raz po raz, mając nadzieję, że magiczne
właściwości bieli poprowadzą mnie we właściwym kierunku. Czuję się lepiej, trzymając
ś
wiecę, mając ją blisko - to tajemnica, mistycyzm. Prawie jakby podarowanie mi jej tak
niespodziewanie było sposobem babci na pokazanie lub powiedzenie mi czegoś ważnego.
Sięgam do piórnika po czerwony flamaster i moczę koniec w kubku z wodą. Czerwony
tusz zaczyna rozpływać się po powierzchni, nadając wodzie lekko różowawy kolor. Idę do
spiżarki i staję przed zlewem. Okno nad kranem jest podobne do tego na dole w kotłowni.
Rysuję na nim wielkie M, bardzo się starając, żeby wyglądało niestarannie, tak jak tamto.
Woda pomaga, sprawiając, że jasnoczerwone linie spływają po szkle jak krew. Wpatruję się
w nie - intensywnie - próbując się jak najmocniej skupić, w nadziei, że powtórzenie wywoła
jakieś przeczucie. Wciąż jednak przez myśl przebiegają mi tylko słowa, których boję się
najbardziej: „Maura" i „Morderstwo".
Czuję jak drży mi podbródek. Papierowym ręcznikiem wycieram szybę. Tusz schodzi
dość łatwo, szkło jest znów zupełnie czyste. Poza odbiciem twarzy wprost naprzeciw mnie.
Odwracam się w zdumieniu.
To Drea.
- Nie możesz spać? - pyta. Wypuszczam powietrze.
- Przestraszyłaś mnie.
- Przepraszam. Co robisz?
- Uczę się.
- Tak? - Zaciska usta. - Trochę trudno się uczyć podczas mycia okien.
Spoglądam w dół na papierowy ręcznik w mojej dłoni, ze śladami czerwieni, i zgniatam
go tak, by nie widziała plamy.
- Masz rację. Nie mogę spać. - To w końcu nie jest zupełnie kłamstwo.
- Och? - Na jej twarzy pojawia się grymas zdziwienia. - Myślałam, że może rozmawiasz
tu z Chadem.
- A co, jeśliby tak było?
- Nic - odpowiada, owijając blond loczek wokół starannie wypielęgnowanego paznokcia.
- Chciałam go tylko zapytać o jedną rzecz z zadania domowego. Nic ważnego.
Kiwam głową, chociaż wiem, że kłamie.
- Po mojej niezbyt entuzjastycznej reakcji na jego ostatnią wizytę, podejrzewam, że
nieprędko znowu pojawi się bez uprzedzenia.
- Nie gniewa się chyba na ciebie? - dopytuje się Drea.
Wzruszam ramionami, chociaż zauważyłam, że zachowywał się dzisiaj wobec mnie
trochę chłodniej. To było zaraz po treningu hokeja, kiedy go zobaczyłam, jak stał jeszcze ze
swoimi kolegami.
Rzucił tylko: „Cześć, co tam? Pogadamy później". Jakby mówił do jakiejkolwiek
dziewczyny. Ale ja nie jestem jakakolwiek dziewczyną. Jestem jego dziewczyną.
- Muszę się pouczyć. - Postanawiam nie dyskutować o tym akurat z Drea.
Rozumie sugestię i obraca się na bosej pięcie, żeby wrócić do pokoju. Tymczasem ja
napełniam czajnik wodą z kranu i stawiam go na kuchence. Może kubek gorącej kawy
pomoże mi wreszcie naprawdę się pouczyć.
Opadam z powrotem na fotel i próbuję czytać podkreślone fragmenty notatek, ale jestem
kompletnie wykończona. Kładę głowę na poduszce i zamykam oczy, wyobrażając sobie, że
na moich powiekach leżą mięsiste, aksamitne płatki róży i że wślizguję się do wanny pełnej
gorącej wody z rumiankowym olejkiem, podczas gdy z zewnątrz dochodzi do mnie zapach
lawendowego kadzidełka i odgłos deszczu.
Drzwi do łazienki w holu zatrzaskują się, przywołując mnie do rzeczywistości.
Zastanawiam się, kto jeszcze nie śpi o tej porze. Patrzę na pokoje po drugiej stronie salonu,
ale drzwi są pozamykane.
Potrząsam głową, zwalczając senność, i wracam do czytania, próbując zgadnąć, jakie
pytania pan Milano zada podczas dyskusji i kiedy zrobi kolejną niezapowiedzianą klasówkę.
Słyszę, jak ktoś puszcza wodę z prysznica. Obracam stronę, żeby przejrzeć pytania kontrolne
na końcu rozdziału i wtedy słyszę z łazienki coś jeszcze. Głośny szczęk, a potem wielki huk.
Cały czas słychać też szum wody uderzającej o posadzkę kabiny prysznicowej.
Poprawiam się na krześle i próbuję jeszcze raz zabrać się do pracy, ale nie mogę się skupić,
dopóki nie upewnię się, że wszystko w porządku. Zamykam książkę i skradam się po
drewnianej podłodze do łazienki. Nie wydaje się, żeby światło w środku było włączone.
Szczelina pod drzwiami jest ciemna.
Przyciskam ucho do drzwi, ale nie słyszę nic oprócz szumu wody lecącej z prysznica.
Koncentrując się na tym dźwięku, zauważam, że woda uderzająca o kafelki brzmi dziwnie,
jakby nic nie stało na jej drodze.
Jakby nikogo tam nie było.
Pukam. Brak odpowiedzi. Pukam jeszcze raz.
- Halo? Kto tam jest?
Sprawdzam drzwi. Zamknięte.
Stoję tam przez kilka chwil, zastanawiając się, co zrobić. Mogłabym poprosić Amber
o otwarcie zamka - jest w tym dobra. Albo mogłabym znowu zadzwonić do Keegan. Pukam
jeszcze parę razy, próbując się skupić na obrazie w środku i wyobrazić sobie jedną,
z dziewczyn szczotkującą włosy albo golącą nogi. Ale oko mojego umysłu nikogo tam nie
dostrzega.
Wracam szybko do spiżarki, wyciągam widelczyk do fondue z szuflady na sztućce
i wciskam go do zamka od łazienki. Ruszam nim w przód i w tył, słuchając, jak ząbki szorują
o metalowe wnętrze. Czajnik na kuchence zaczyna gwizdać. Jeszcze chwilka. Wciąż grzebię
w zamku, aż po kilku sekundach udaje mi się wsunąć czubek widelczyka do szczeliny.
Przekręcani. Klik.
Kładę trzęsącą się dłoń na klamce, włączani światło i otwieram drzwi na oścież.
To Veronica Leeman.
Veronica Leeman, która zmarła rok temu.
Jej ciało leży rozciągnięte na podłodze, tak jak tej nocy, kiedy ją znalazłam. Krew cieknie
z jej głowy tam, gdzie Donoyan ją uderzył. Jej oczy o głębokim kolorze mchu patrzą wprost
na mnie, zawiedzione, że nie mogłam jej uratować.
Brakuje mi tchu. Czuję ostry ból w piersi. Nie wiem, czy będę płakać czy wymiotować.
Zamiast tego słyszę długi, przenikliwy pisk, który wybucha z mojego gardła.
Budzę się z głębokiego snu. Z kolejnego koszmaru.
Powoli wracam do rzeczywistości. Wciąż jestem w salonie, wciąż siedzę w tym samym
limonkowym sztruksowym fotelu, z otwartym zeszytem od biologii na piersi i białą świecą na
kolanach.
Wszędzie wokół mnie otwierają się drzwi. Dziewczyny wybiegają z pokojów, żeby
zobaczyć, co się stało i czy wszystko w porządku. Stoją nade mną, zadając mnóstwo pytań -
ich usta się poruszają, policzki nadymają - z rękami na biodrach, z brwiami poruszającymi się
w górę i w dół.
Nie słyszę ich. Trzęsę się. Wciąż jestem sparaliżowana tym, co widziałam. To było takie
rzeczywiste. Oczy Veroniki Leeman.
Jedna z dziewczyn - chyba Trich Cabone - podchodzi do kuchenki i ucisza czajnik.
Keegan klęka przede mną. Spogląda na zegarek, pociera moje przedramię, a potem coś mówi,
ale wszystko, co mogę robić, to patrzeć na Dreę i Amber, które przepychają się do mnie.
Wydaje się, że Drea coś tłumaczy. A potem Amber podsumowuje to jakimś żartem; widzę, że
Wszystkie zaczynają się śmiać.
Drea bierze mnie za rękę i wyprowadza z tłumu, do pokoju, cały czas poruszając szeroko
otwartymi ustami, jakby krzyczała z całych sił. Razem z Amber zamykają drzwi i pakują
mnie do łóżka. Siadają obok mnie, podczas gdy ja zanurzam się w pościel, wciąż widząc oczy
Veroniki.
Rozdział 6
Przesypiam lekcję angielskiego - na szczęście bez koszmarów. Kiedy się budzę, muszę
mocno zamrugać, żeby się skupić. Najpierw poznaję grantowo-zielony koc na moim łóżku.
Drea i Amber siedzą po obu stronach, ubrane już w szkolne mundurki.
- Dobrze się czujesz? - pyta Drea.
- Czemu nie jesteście na lekcji? - odpowiadam pytaniem, podnosząc się.
- Ty właściwie też nie jesteś. - Amber poprawia wielki purpurowy kwiat wpięty we włosy.
- Zadzwoniłam do szkoły i powiedziałam, że mamy tu małą... traumę. - Drea chrząka.
- Co takiego?
- To był jedyny sposób, żebyśmy wszystkie trzy mogły opuścić lekcje. Amber i ja mamy
się tobą zająć.
- Tak - potwierdza Amber. - Lepiej nam tego nie utrudniaj.
- A potem zajmie się tobą pani Halligan - ciągnie Drea, piłując sobie paznokieć. - Masz
się położyć u niej na „szczęśliwej kozetce", jak tylko będziesz w stanie.
- Świetnie. - Wzdycham. - Nie mam nic lepszego do roboty niż tracić czas u szkolnego,
psychologa.
- No więc, co się dzieje? - próbuje Drea.
Rzucam okiem w stronę mojego stolika nocnego, gdzie na książce od biologii leży biała
ś
wieca. Drea i Amber musiały je, tam położyć.
- Miałam koszmar - mówię.
- Tak. - Amber bawi się kucykiem. - Tego się jakby domyśliłyśmy. Mrożące krew
w żyłach krzyki były pewną wskazówką. Trudniej było wyjaśnić wszystkim, że takie
zachowanie jest w tym przypadku normalne.
- Jak to wyjaśniłyście?
- Wymówka na okazję braku zadania numer 105.
- To znaczy?
- Poważny atak hemoroidów.
- O Boże, powiedz, że żartujesz.
- Mówię śmiertelnie poważnie - odpowiada Amber. Bierze czarne kwadratowe okulary
przeciwsłoneczne, wkłada je na czubek nosa i pilnikiem Drei zaczyna piłować swoje
purpurowe paznokcie.
- Ona kłamie - tłumaczy Drea. - Nie było wcale trudno wytłumaczyć. To znaczy, po
zeszłym roku.
- No - dodaje Amber. - Całkiem jakby ludzie się spodziewali u ciebie tego rodzaju
psychoz. Ja w każdym razie się spodziewałam.
Krzywię się i robię pięć głębokich wydechów. Nie ma sensu dłużej tego przed nimi
ukrywać. Wypalam więc:
- Veronica Leeman. - Jej imię brzmi w moich ustach tak rzeczywiście, jak jakaś nieznana
nikomu tajemnica pochowana głęboko w ziemi, gdzie nikt nie może jej dotknąć.
- Veronica? - Stalowoniebieskie oczy Drei otwierają się szeroko. - Dlaczego śniłaś o niej?
- Bo nie żyje. I chyba jestem za to odpowiedzialna.
Teraz usta Drei otwierają się jeszcze szerzej niż oczy. Nie jestem pewna, czy w ogóle
powinnam przy niej o tym wspominać. Może nie jest gotowa usłyszeć, że znowu mam
koszmary. Sama nie bardzo jestem gotowa.
- Tylko nie znowu to. - Amber wstaje. - Próbowałyśmy uratować Veronikę. Zrobiłyśmy
wszystko, co mogłyśmy zrobić.
- Naprawdę wierzysz, że jesteś za to odpowiedzialna?
Wzruszam ramionami.
- Już niczego nie jestem pewna. To znaczy, wiem, że starałam się ze wszystkich sił.
Wiem, że zrobiłam, co tylko mogłam, żeby odczytać moje koszmary, moje przeczucia. Tylko
ż
e... Nie mam żadnego innego wyjaśnienia, dlaczego znowu śnię o dawnych duchach.
- Czekaj - przerywa mi Drea. - O czyni ty gadasz?
- Mam też koszmary o Maurze - odpowiadam. - To znaczy, to się zdarzyło tylko kilka
razy, ale to są te same koszmary, które miałam zaraz przed jej porwaniem. Zaraz przed tym,
jak zginęła.
Dziwnie się czuję, znowu rozmawiając o Maurze. Kiedy udało mi się uratować Dreę
przed Donovanem, rok temu, czułam, że w jakiś sposób udało mi się uciszyć wspomnienie
Maury - jakbym w końcu sobie wybaczyła, że zignorowałam powracające koszmary, które
miałam trzy lata wcześniej - ostrzeżenia, które mogły ocalić jej życie. Ale teraz mam
wątpliwości.
Zamykam oczy i myślę o tym akwarelowym obrazku, który Maura dla mnie namalowała
swoimi ośmioletnimi rączkami - kiedy siedziałyśmy we dwójkę na werandzie. Jest wciśnięty
do mojego albumu, ale nagle poczułam potrzebę, żeby go znowu wyciągnąć. Tak bardzo za
nią tęsknię.
- Zaraz - mówi Amber. - Czy to ma coś wspólnego z zeszłą nocą?
- Możliwe. Widziałam też literę M w moim koszmarze. Nie na oknie. Raczej jakby
wyciśniętą na moich oczach.
- I co to znaczy?
- Szczerze, nie wiem.
- Dlaczego to musi cokolwiek znaczyć? - pyta Drea. - No więc śniłaś o literze M i potem
zobaczyłaś ją naprawdę. Śniłaś wcześniej o całej masie nieistotnych szczegółów, na przykład
o tych śmiesznych żółtych skarpetkach, w których potem pokazała się Amber. To może być
to samo. I wcale nie znaczy, że stanie się coś złego.
- Pewnie tak - odpowiadam, rozumiejąc w pełni potrzebę Drei przedstawienia sytuacji
w lepszym świetle.
- Ale w takim razie dlaczego masz koszmary o martwych ludziach? - nie daje za wygraną
Amber.
- Wiem tyle samo, co ty. - Przełykam ślinę i odwracam wzrok.
- Strasznie przygnębiające. To jak spać z trupią głową pod poduszką.
- To nie jest zabawne. Ewidentnie moje sny próbują mi coś powiedzieć.
- Przecież się nie śmieję. Dlaczego miałabym to robić? Wygląda na to, że za każdym
razem, gdy masz koszmary, ktoś bliski umiera. Może ja jestem następna.
- Nikt nie jest następny. Muszę tylko odgadnąć, co to wszystko znaczy.
- Będę spadać. - Drea wyjmuje tabliczkę czekolady z minilodówki.
- Wszystko w porządku? - pytam.
- Nie wiem - odpowiada. - Nie wiem, czy potrafię znieść kolejny taki rok. - Zarzuca
plecak na ramię i znika za drzwiami, zanim zdążę jeszcze coś powiedzieć.
- Też muszę lecieć. - Amber przegrzebuje stertę ubrań przy nogach jej łóżka. Wybiera
brzoskwiniowy sweter, obwąchuje go, krzywi się, po czym rzuca za siebie.
- Czego szukasz?
- Czegoś do ubrania na jogę po szkole.
- Chcesz coś pożyczyć ode mnie?
- Powiedzmy sobie szczerze, Stace, twój styl jest zbyt kurodomowy jak na mój
temperament.
- Co to ma znaczyć?
Amber bierze pudełko ryżowych chrupków, wsypuje sobie sporą porcję do ust i dopiero
zaczyna wyjaśniać. Przez dłuższą chwilę coś bełkocze, wskazując na duży purpurowy kwiat
w swoich włosach i podwiązkę pod kolor na udzie, a potem robi gest w stronę mojego szarego
swetra wiszącego na krześle - domyślam się, że próbuje mi wytłumaczyć prawa mody.
- He? - Moja twarz wykrzywia się w grymasie niezrozumienia.
Amber kontynuuje swój bełkotliwy wywód jeszcze głośniej, jakby to miało pomóc.
Widząc, że wciąż nie rozumiem, wydaje z siebie stęknięcie, wyławia ze sterty parę różowych
dresowych spodni i kilka notesików Hello Kitty, po czym wychodzi na lekcje.
Ja tymczasem uznaję, że mogę przespać jeszcze kolejną godzinę, zanim pójdę do pani
Halligan. Przyciskając kolana do piersi, przyglądam się mojej piżamie w ciasteczkowe
ludziki, szukając pocieszenia u nich. Ale potem patrzę na wielką dziurę na kolanie po upadku
na schodach. Wkładam w nią palec i biorę głęboki oddech.
Oddałabym wszystko, żeby porozmawiać teraz z Chadem. Niepotrzebnie tak się na niego
boczyłam za tę niespodziewaną wizytę. Padam z powrotem na łóżko, czując się bardziej
samotna niż kiedykolwiek w ostatnim czasie. Ale nie mogę winić Drei i Amber za to, że się
przestraszyły i zostawiły mnie tutaj samą. Kto chciałby dzielić pokój z aniołem śmierci?
Rozdział 7
Gdy wchodzę do jej gabinetu, pani Halligan mówi mi, żebym usiadła na słynnej
„szczęśliwej kozetce”. Oczywiście ona jej tak nie nazywa. Mówi na nią „sofa”. Jest mocno
wypchana, przykryta zielonożółtym kocem, z drewnianą ramą i wysłużonymi oparciami.
Zupełnie nie wygląda jak sofa, ale tak czy siak pani Halligan oczekuje, że usiądę na niej
i wyrzucę z siebie wszystko, co złego dzieje się w moim życiu. Mam wrażenie, że to mogłoby
zająć wiele dni.
- A więc - zaczyna - twoje współlokatorki mówiły, że miałaś bardzo zły sen dziś rano.
Chcesz o tym porozmawiać?
Siedzi na skórzanym obrotowym fotelu, skupiona na czubku mojego nosa, na który
spogląda przez wielkie okrągłe okulary. Jej twarz obramowana jest bujnymi srebrnymi
lokami.
- Nie za bardzo - odpowiadam.
Przygląda mi się przez kilka sekund. Nogi ma założone jedna na drugą, przedpotopowy
pantofel kołysze się w przód i w tył w moim kierunku, ręce spoczywają elegancko na
kolanach.
- W porządku, Stacey - mówi. - To normalne, że masz koszmary po tym, jak przeżyłaś
pewnego rodzaju traumę. To po prostu sposób, w jaki twój umysł radzi sobie z tą sytuacją po
fakcie. Zbliżamy się do rocznicy zeszłorocznych wydarzeń, pewnie to dla ciebie bardzo
trudne.
Kobieta jest geniuszem.
- Może po prostu twoje ciało reaguje w ten sposób na tam to doświadczenie - kontynuuje.
- Czasem, kiedy coś ważnego albo traumatycznego się stanie, nasz umysł i ciało nie mają
czasu zadawać pytań.
- Zadawać pytań?
- Właśnie tak. - Kiwa głową, zadowolona, że biorę udział.
- Świetnie! - wypalam. - Więc wystarczy, że pozwolę mojemu umysłowi i ciału zadać
pytania, znaleźć odpowiedzi i wtedy wszystko będzie znowu normalnie? - Kiwam głową
z werwą, aby podkreślić, jak energicznie podchodzę do sprawy.
- Wiem, że to może wydawać się prostsze, niż naprawdę jest, Stacey, ale pomyśl o tym.
Następnym razem, kiedy przyśni ci się koszmar, zapytaj siebie, co twój umysł próbuje
odgadnąć. Myślę, że wynik cię zaskoczy. - Uśmiecha się do mnie z lekkim skinięciem głowy,
pewna dobrze wykonanej pracy.
Kiedy już każe mi obiecać, że przyjdę do niej jeszcze w tym tygodniu - chociaż ja wiem,
ż
e to się nie zdarzy - mogę wreszcie iść na lekcję informatyki. Pan Lecklider podzielił nas na
grupy zajmujące się wielkimi, bardzo złożonymi projektami. Kiedy on siedzi z tyłu pokoju,
układając pasjanse rozdanie za rozdaniem, moja grupa - złożona ze mnie, Amber, Cory'ego
i Emmy (najnowszych rekrutów Hillcrest) - pracuje nad nową stroną internetową szkoły.
- Zastanawiam się, czy powinnyśmy wrzucić zdjęcie pizzy z naszej kafeterii - mówi
Amber. - Wiecie, żeby dzieci zobaczyły, co tu jadamy.
Emma w odpowiedzi głośno wydmuchuje nos, wyrażając prawdopodobnie entuzjazm dla
propozycji.
- Żartujesz? - pyta Cory. - Przecież chcemy, żeby przyszły się tu uczyć.
- No to może wrzucimy zdjęcie mojego tyłka?
- Powtarzam. Chcemy, żeby tu przyszły.
- Myślę, że pizza to dobry pomysł - mówi, między jednym kichnięciem a drugim, Emma.
- Bo to jest dobry pomysł. - Amber podaje Emmie świeżą chusteczkę z pudełka,
zastępując zgniecioną kuleczkę, której Emma używała wielokrotnie w ciągu ostatnich
dziesięciu minut. - To tak naprawdę jedyna smaczna rzecz w tej kafeterii.
- Daj spokój - rzuca Cory. - Mamy dość zdjęć.
Na szczęście, Cory jest poważnym maniakiem komputerowym. Wybrał tę lekcję tylko dla
łatwej piątki. W czasie, gdy on ładuje na stronę opis zajęć i urocze zdjęcia kampusu
o zachodzie słońca, ja mogę spokojnie przeglądać darmowe elektroniczne kartki na
greetings4you.com. Ponieważ byłam okropna dla Chada tamtego ranka i ponieważ nie
zobaczę go dziś przed końcem lekcji, to wydaje mi się najwygodniejszą i najszybszą drogą
powiedzenia przepraszam.
Przeglądam gamę uczuć - myszy piszczące „kocham Cię”, krowy mucząee „tęsknię”,
całujące się rybki, kwiatki niezapominajki, pantofle „jesteś moim pluszakiem” i mnóstwo
cukierków „jesteś słodki/słodka”. Wybieram w końcu dwie świnki trzymające napis „całusy
i uświnki”, ze słyszalną w tle piskliwą aranżacją A Kiss to Build a Dream On Louisa
Armstronga.
Szybko ściszam dźwięk na komputerze, oglądam się przez ramię, żeby sprawdzić, czy nie
przyciągnęłam uwagi pana Lecklidera - nie przyciągnęłam - i zaczynam pisać wiadomość.
„Chad, mój słodki,
Tylko krótki liścik, żeby przeprosić, że tak mi wtedy odbiło. Zrobiłeś mi fajną
niespodziankę.
Zadzwoń do mnie później.
Całusy i uświnki!
Ja”
Naciskam ikonkę „wyślij”, czując się odrobinę lepiej. Zamykam okno i zaglądam do
skrzynki pocztowej. Mam pięć wiadomości - dwie okazyjne oferty pracy w domu za pięć
tysięcy dolców miesięcznie, propozycja powiększenia dowolnych części ciała, bieżący numer
„TeenReads" i wiadomość od Srebrnyczarodziej198, zatytułowana „Stacey, musimy
porozmawiać”. Mam ochotę wrzucić ją do kosza, bo nie znam nikogo takiego, ale otwieram
z ciekawości.
„Droga Stacey. Nie chciałem Cię przestraszyć wtedy w kotłowni. Musimy porozmawiać.
Spotkajmy się dziś wieczorem o 11.30 pod Wisielcem”.
Czuję, jak kotłuje się w moim żołądku.
- Stacey? - mówi Amber. - Czemu znowu jesteś blada jak mój tyłek?
Pokazuję na ekran. Amber przysuwa się do mnie na krześle.
- Ja cię kręcę! Myślisz, że to ten sam facet?
- Co się dzieje? - pyta Cory. Nachyla się do nas, po obu stronach jego twarzy zwisają
bezładne włosy w kolorze błota.
- Babskie sprawy. - Amber zakrywa ekran dłońmi, pokazując dwie duże naklejki ze
Ś
winką Porky na nadgarstkach.
- Pokaż - nalega Cory.
- Zapomnij.
- Hm, w takim razie wy zapomnijcie o punktach za ten projekt. Ja wszystko zrobiłem.
Emma wydmuchuje nos, okazując w ten sposób swoje przejecie.
- No, dobra - poddaję się. - Obracam monitor w jego stronę.
- Wiesz, że Wisielca zamykają o jedenastej?
Na śmierć zapomniałam! Nie bywamy tam już prawie wcale.
- Czy to znaczy, że gość chce się z tobą spotkać po godzinach? - pyta Amber.
- Może to następca Donovana. - Cory dźga powietrze niewidzialnym nożem. - Może chce
go pomścić.
- A może ty jesteś straszliwie niedojrzały - odparowuje Amber.
- Po prostu nie chcesz się pogodzić z nieuniknionym. Myślę, że ten kampus jest przeklęty.
- Naprawdę?
- Pomyśl. Ta kawiarnia... Wisielec...
- Co z nią?
- Wiesz chyba, że to nie jest prawdziwa nazwa? Jak myślisz, czemu ludzie tak ją
nazywają?
- Znamy legendę. Nie jesteśmy tu nowe, pamiętasz?
- Jakaś dziewczyna się tam powiesiła, tak? - pyta Emma, wycierając nos.
- Właśnie - odpowiada Cory. Oczy ma szeroko otwarte, a na ustach kropelki śliny. -
Pięćdziesiąt lat temu. Kiedy nie dostała głównej roli w szkolnym przedstawieniu. No i to
wszystko, co stało się potem... Veronica, leżąca w kałuży krwi na podłodze w sali do
francuskiego...
- Zamknij się - przerywam mu, zwalczając pokusę zatkania sobie uszu.
- Powiedz mi... Czy to prawda, że kiedy znalazłaś Dreę, była związana w toalecie?
- Zaniknij się, świrze - syczy Amber.
- Myślę, że to jeszcze nie koniec. A kiedy coś się zdarzy, mam nadzieję, że zobaczę to na
własne oczy.
Amber wyszarpuje kabel od jego komputera, gasząc wszystkie urocze zdjęcia.
- Ty mała wiedźmo - parska Cory. - Masz szczęście, że zapisuję wszystko co trzy minuty.
Wtedy podchodzi do nas Lecklider. Zelówki jego butów uderzają złowieszczo o podłogę
z linoleum.
- Mogę zobaczyć, nad czym pracujecie?
- Amber właśnie wyciągnęła mi kabel - tłumaczy się nieudacznie Cory.
- Cóż, wszyscy dostajecie dzisiaj zero. A o wpół do trzeciej widzę was tu z powrotem
i kontynuujecie pracę.
- Ale obsuwa - stęka Amber, kiedy Lecklider jest poza zasięgiem głosu.
Cory wpina kabel z powrotem i w milczeniu wraca do pracy nad naszym projektem. Ten
koleś to zwykły przygłup, jego komentarze nie są jednak niczym niezwykłym. Po śmierci
Veroniki mnóstwo dzieciaków zostało stąd zabranych przez rodziców. W zamian przyszło
sporo nowych, takich jak Cory - „pogromców duchów”, jak nazywa ich Amber -
zafascynowanych złą sławą szkoły i znajdujących wielką przyjemność w myśli o tym, że
może być nawiedzona. Potem inni rodzice zobaczyli w wielkim odpływie uczniów szansę dla
ich mało zdolnych pociech na dostanie się do tej szkoły.
A teraz tak jakby wszyscy oczekiwali, aż coś się stanie.
Wszyscy, włącznie ze mną.
Rozdział 8
Kiedy docieram do kafeterii, Drea, Amber i P.J. już siedzą tam, gdzie zwykle - przy
automatach z napojami. Stawiam moją tacę na stole i otwieram kartonik z czekoladowym
mlekiem.
- Jak leci?
- Co ma lecieć? Krew z nosa? - przekomarza się Amber.
- O czym rozmawiacie?
Wyciąga ze swojej sałatki kawałek ziemniaka i wtyka do ust.
- O tobie - mówi, przeżuwając. - o mejlu - dodaje. - Idziesz tam wieczorem?
Spoglądam na Dreę, która skupia się na swoim talerzu makaronu.
- Moim zdaniem, powinnaś. - P.J. celuje we mnie serową przekąską, jakoby to był
pistolet. - Będziemy tam, żeby cię wesprzeć.
- Absolutnie - dorzuca Amber.
- Może nie powinniśmy o tym teraz rozmawiać. - Robię gest w stronę Drei, z nadzieją, że
zrozumieją.
- Co tak cię przymurowało, Drea? - pyta P.J. - Nie pisnęłaś, odkąd tu siedzimy.
- Nic takiego - odpowiada.
- Jeżeli to nic takiego, to czemu wyglądasz na szczęśliwą jak smażona małża?
- Może po prostu mam dość słuchania, zachowujecie się, jakby to była jakaś głupia gra na
konsolę.
- To nie gra - mówi Amber. - To poszukiwanie.
- Poszukiwanie zabójcy. - P.J. chichocze. - I jego kolejnej potencjalnej ofiary.
- Kto powiedział, że to „on”? - Amber unosi brew.
- Racja, przebiegła bestyjko. - P.J. uderza widelcem o jej pałeczki, jakby się stukał z nią
kieliszkiem.
- Co z wami? - Drea odsuwa swoją tackę. - Czy zeszły rok to tak dawno, że nie
pamiętacie, przez co przeszłam?
- Wszyscy przez to przeszliśmy - poprawia ją Amber.
- Dobra, przestańcie - mówię, ze względu na Dreę. - Ten mejl mógł być po prostu od
jakiegoś kretyna, który chce mnie znowu nastraszyć.
- Zadał sobie sporo trudu - zauważa Amber. - Przychodząc do kotłowni i tak dalej.
Bazgroląc „M jak Morderstwo” na oknie.
- Nie powiedziałam, że M znaczy morderstwo. - Patrzę na Dreę. Przyciska obie dłonie do
czoła, jakby bolała ją głowa.
- Ehm, owszem, powiedziałaś - znów poprawia Amber.
- Przecież uznałaś, że to wszystko żart. Zbieg okoliczności. Efekt tego, cytuję, że „mi
odbiło”?
- Nadal myślę, że ci odbiło. Ale ten mejl wygląda na dzieło gówniarza-pogromcy duchów.
To na pewno jeden z nich, marzy, żeby nas śmiertelnie wystraszyć tanimi dowcipami. Ups,
kalambur niezamierzony.
- Ja nie mam nic przeciwko tanim dowcipom - mówi P.J., podnosząc rękę.
- Wszystko co wiem - mówię - to że śnię o ludziach, którzy już nie żyją. Jeśli o mnie
chodzi, to dużo lepsze niż sny o ludziach, którzy mają umrzeć.
- Pewnie tak - zgadza się Drea. Przysuwa z powrotem tacę i wsysa makaron.
Chciałabym, żeby Amber miała dość zdrowego rozsądku i przestała gadać o moich
sprawach. Drea nie jest gotowa, żeby słuchać o dziwnych mejlach, nie wspominając
o włamaniach do kotłowni, napisach na szybach i powracających koszmarach. Nie
powiedziałam nic o wymiotach, bo myślę, że to nie jest przypadek. Moje ciało próbuje mi coś
powiedzieć. Jak rok temu kiedy moczenie łóżka okazało się sposobem mojego organizmu na
doprowadzenie mnie do Drei, związanej w przenośnej toalecie.
Oglądam się na Donnę Tillings, siedzącą samą na końcu naszego stołu. Jej niegdyś
kasztanowozłote włosy są teraz spięte z tyłu gumką, a ich kolor zblakł do smutnego brązu -
jak na jednym ze zdjęć „przed” w reklamach. To dziwne; rok temu w życiu nie zbliżyłaby się
do nas na pięć metrów, a teraz siedzi przy naszym stole, z twarzą chyba równie bladą jak
moja.
Donna Tillings była najlepszą przyjaciółką Veroniki Leeman - klasową plotkarą
z powołania, dziewczyną, znośną tylko dla podobnych do niej. Po śmierci Veroniki, odcięła
się od wszystkich swoich psiapsiólek. Przez kilka tygodni nie przychodziła na lekcję,
pogrążona w żałobie, a potem zamiast kontynuować stare przyjaźnie, próbowała zawiązać
nowe, zacząć od początku. Tylko, że wszyscy, którzy ją znali, jej nie znosili. a z jakiegoś
powodu napływ nowych uczniów w tym roku nie poprawił jej sytuacji towarzyskiej.
Odwracam wzrok i próbuję zjeść dzisiejsze danie dnia - rozmiękłego hot doga z serem
i posypką z jakichś okruchów. Właśnie mam wziąć do ust duży kęs, kiedy czyjeś dłonie
zakrywają, mi oczy.
To Chad. Wyczuwam go od razu - piżmowy zapach jego wody toaletowej i jabłkowe
mydło, które kupiłam mu miesiąc temu w prezencie bez okazji.
- Co tu robisz? Dostałeś moją wiadomość?
Chad zabiera dłonie i siada na krześle koło mnie. Kiwa głową.
- Nie powinnam tak wariować - mówię.
- Nie, to ja powinienem ci wcześniej powiedzieć, że przyjdę, zamiast tak się nagle
pojawiać.
- Czyż oni nie są słodcy? - grucha Amber przechylając głowę.
Jej głos przypomina mi, gdzie jestem i kto jest obok. Czuję, jak oczy Drei obserwują nas,
patrzą, jak Chad głaszcze moje plecy.
- Cześć, Drea - rzuca Chad, wyczuwając chyba mój dyskomfort.
- Cześć - odpowiada niewyraźnie, wracając do wsysania makaronu.
- Chyba muszę wracać na hiszpański. - Chad pokazuje mi wielki drewniany klucz
w swojej kieszeni - falliczny przedmiot, który zdaniem señory Sullivan wygląda jak
zrolowane burrito - i ogląda się za siebie, chcąc się upewnić, że pani Amsler, kierowniczka
kafeterii, go nie zauważyła. - Zadzwonię do ciebie wieczorem po meczu hokeja.
Daje mi małego całusa w policzek i wymyka się do bocznego wyjścia.
Spoglądam na Dreę, która wpatruje się w swój talerz, jakby makaron mógł do niej
przemówić. Nie wiem, co ją bardziej gnębi - ja i Chad czy cała ta sprawa z koszmarami.
Wiem tylko, że musimy poważnie porozmawiać.
Rozdział 9
Po szkole Amber i ja idziemy prosto na zajęcia z jogi. Mam nadzieję, że godzina
spędzona w relaksujących umysł pozycjach pomoże mi złagodzić nieco rosnące napięcie. I to
chyba rzeczywiście działa. Czuję, jak się uspokajam w miarę, jak Keegan, nasza nauczycielka
jogi, prowadzi nas przez serię ćwiczeń na rozgrzewkę, a potem przez vuiyasa.
Okrywam się wełnianym kocem i leżę na wznak, przygotowując się do savasana. Jak na
ironię, to mój ulubiony element jogi - na ironię, bo savasana czasem nazywana jest pozycją
zwłok. Zamykam oczy i próbuję zapomnieć, że znam tę ciekawostkę. Jestem wycieńczona,
więc nie jest tak mi trudno wyłączyć umysł. Skupiam się na muzyce w tle, zmieszanej
z buczeniem filtra w akwarium, i powoli zaczynam odpływać w jakąś cudowną przestrzeń.
Ale potem sobie przypominam. Podnoszę się i patrzę na zegarek Zapomniałam
o przykazie Lecklidera. Zbieram się z lepkiej maty, chwytam torbę i wypadam przez drzwi,
nie zatrzymując się, żeby powiedzieć Amber, że powinna iść ze mną. W połowie korytarza
udaje mi się włożyć trampki, jednocześnie podskakując w stronę klasy. Ale kiedy docieram
na miejsce, znajduję tam kurteczkę z informacją, że zajęcia przeniesiono do piwnicy.
Biegnę schodami na dół i szturmem biorę stalowe drzwi. Na ścianie wisi drewniana
tabliczka „Karne zajęcia dla Stacey Brown” ze strzałką w głąb długiego i wąskiego korytarza.
Ruszam w tamtą stronę, zastanawiając się, dlaczego było tam tylko moje nazwisko -
dlaczego tylko ja mam tutaj zajęcia.
Nieliczne żółte lampy na suficie oświetlają korytarz pełen gratów zostawionych przez
woźnego - puszki po farbie, pędzle, szmaty, kije do mieszania, zmiętolony kombinezon.
Ś
ciany i podłoga są pomalowane jednolicie na ciemnozielono. Po obu stronach są drzwi.
Próbuję otworzyć pierwsze po lewej. Zamknięte. Próbuję kolejne. Zamknięte. Idę dalej
korytarzem, nasłuchując i naciskając kilka klamek. Ale wygląda na to, że miejsce jest
zupełnie opuszczone.
Może to jakaś zmyłka.
Mam już zawrócić, kiedy słyszę, że ktoś zbliża się z drugiego końca korytarza. Odgłosy
brzmią jak stopy uderzające rytmicznie o betonową podłogę.
- Halo? - wołam.
Kroki cichną. Koniec korytarza jest wciąż o parę metrów ode mnie. Podchodzę parę
kroków i zauważam duże szare drzwi na wprost.
- Halo? - próbuję jeszcze raz.
Wciąż nic.
Zastanawiam się, czy to nie jest kolejny głupi żart. Może ktoś mnie właśnie obserwuje,
próbując stłumić śmiech. Rozglądam się, patrzę na sufit i za siebie.
- Halo? To nie jest zabawne.
Obracam się i odchodzę najpierw szybko, a potem jeszcze szybciej.
Znowu słyszę kroki; echo odbija się od ścian. Przebiegam przez stalowe drzwi piwnicy
i wdrapuję się po schodach w zupełnej ciemności - światła na klatce są wyłączone. Na górze
są kolejne drzwi. Po omacku szukam klamki i próbuję otworzyć, ale wydaje się, że są
zamknięte na łańcuch. Wydaje się, że jestem w pułapce.
Walę pięściami w metal, kopię klamkę, próbując wyłamać zamek, krzyczę z całych sił,
ż
eby ktoś przybiegł i mi pomógł. Ale odpowiada mi tylko śmiertelna cisza.
Otwierają się drzwi na dole. Słyszę zbliżające się kroki na schodach. Kucam w kącie.
- Stacey? - pyta męski głos. - Jesteś tu?
Nie odzywam się.
- Wszystko w porządku - mówi. - To tylko ja.
Skupiam się, próbując dostrzec w ciemności twarz,
- To ja - nalega. -Wiedziałem, że tu cię znajdę.
- P.J.? - wołam. Czekam kilka sekund, a potem idę z powrotem na dół. - Gdzie jesteś? -
Przechodzę przez drzwi. Wciąż nikogo. - P.J.? - Słyszę, jak ktoś śmieje się na końcu
korytarza. Dlaczego to robi? Co w tym ma być śmiesznego?
Jeszcze raz idę korytarzem, podążając za śmiechem. Prowadzi mnie bliżej do odgłosu
kroków. Może powinnam tam pójść. Może tam jest wyjście.
Wpatrując się w wysłużone szare drzwi na końcu, zastanawiam się, czy tamtędy da się
wyjść. Im bliżej podchodzę, tym wydaje się ciemniej, żółtawe lampy świecą coraz słabiej.
Ciągle idę w stronę drzwi, a dźwięk uderzeń staje się coraz głośniejszy, teraz jest bardzo
blisko. Robię jeszcze kilka kroków, próbując dostrzec jakieś kształty w cieniach
poruszających się na prawo od drzwi. Skaczą w przód i w tył w rytm odgłosów. Jakby ktoś
tam był. I czyhał na mnie.
- Halo? - wołam znowu.
Teraz jestem już tylko o kilka metrów od nich, dostrzegam na drzwiach cień w kształcie
pętli. A na prawo od niego, nabazgraną na ciemnoczerwono, wielką literę M. Jest wprost
naprzeciw mnie.
- Stacey - słyszę głos jakiejś dziewczyny.
Zamieram. Łomot w mojej piersi przebija się niemal przez skórę i nie pozwala mi się
poruszyć. Znam ten głos. Wszędzie bym no rozpoznała. Ale to niemożliwe. Maura nie żyje.
Nie żyje od czterech lat.
- Stacey...
Po policzkach ciekną mi łzy. Mój żołądek kipi ze strachu. Chcę zwymiotować. Chwytam
się za brzuch i próbuję powstrzymać mdłości.
- Co się stało? - pyta. - Brzusio boli?
Cień pętli wciąż się porusza z góry na dół, a potem obraca, jak skakanka. Podchodzę do
drzwi. Ale nikogo tam nie ma, tylko podskakujący cień. I słyszę jej głos, śpiewający piosenkę
Panna Mary Mała, której ją nauczyłam - tyle że słowa są zupełnie inne.
„Panna Mary Mała, dziś na czarno cała, w plecach jej jest nóż, nie może płakać już,
oddechu ma ćwierć, więc błaga o śmierć".
- Kim jesteś? - krzyczę. - Po co to robisz? Dlaczego?
Ś
piew ustaje, ale potem słyszę krzyk Maury. Uderzam i kopię w drzwi, ale zaraz
zwymiotuję. Nie wytrzymam.
- Stacey - przez drzwi szepcze męski głos. - Czy dotrzymasz obietnicy?
- Co? - piszczę ze strachu. - O czym ty mówisz?
- Za niecały tydzień - mówi głos.
Otwieram usta, żeby krzyczeć, ale zamiast tego gwałtownie wymiotuję.
- Stacey! - Czuję, jak ktoś klepie mnie w ramię.
- Ona tam jest! - wyrzucam z siebie, gdy już mogę mówić. - Skakanka.
- Stacey! - powtarza Amber, wytrząsając mnie ze snu i przywracając do zmysłów.
Rozglądam się i powoli odzyskuję świadomość. Serce wali mi w piersi. Wciąż jestem na
zajęciach z jogi.
Keegan pochyla się nade mną, a jej długie, srebrne, mocno zakręcone loki uderzają
o moje ramię, co wywołuje u mnie dreszcz.
- Dobrze się czujesz?
- Tak. - Ocieram wymiociny z kącików ust i zauważam kałużę na macie obok mnie. -
Chyba nie pogodziłam się ze sobą.
Kiwa głową.
- Może pójdziesz do łazienki i się umyjesz?
- A nie mówiłam - zaczyna Amber - jedzenie z kafeterii plus wygibasy to nie jest dobry
pomysł.
Rozglądam się i widzę, że nawet najbardziej wytrwałym joginom przerwałam
praktykowanie pozycji zwłok. Wstaję i idę do łazienki. Zamykam za sobą drzwi i opryskuję
twarz wodą, płuczę usta i staram się uspokoić. Podnoszę wzrok do lustra i wpatruję się
w swoje złotopiwne oczy - takie jak mojej babci. Ale jej oczy miały siłę i odwagę, nie bały się
widzieć. A moje są przekrwione i matowe. Spoglądam na pierścień, który mi dała -
z kwadratowym, masywnym ametystem, który prawie sięga do kostki. A potem sobie
uświadamiam.
Mam mniej niż tydzień, żeby się dowiedzieć, dlaczego śnię o duchach, Bo jeżeli nie, to
ktoś zginie.
Rozdział 10
Amber i ja siedzimy po turecku na moim łóżku. Właśnie pochłonęłam praktycznie
duszkiem dwulitrową butelkę piwa imbirowego.
Amber składa zmiętą szmatkę i mi ją podaje.
- No, to musimy pogadać. Drei nie ma. Co się naprawdę dzieje?
- Co masz na myśli?
- Słuchaj, Stacey - mówi, przewracając oczami. - Nie jestem głupia. Wiem, że zasnęłaś na
lekcji jogi. I wiem, że sen plus dziwne zachowania organizmu w twoim przypadku nie wróżą
dobrze.
- Hm? - Pocieram pulsujące skronie.
- Nie próbuj zaprzeczać, nie ze mną takie numery. Pomiędzy tym popołudniem
a porannym przedstawieniem w salonie... Co się dzieje? I o co, jeżeli mogę spytać, chodzi
z tą. szurniętą piosenką, którą śpiewałaś?
- O czym ty mówisz?
- Na lekcji jogi... Zasnęłaś. I śpiewałaś przez sen jakąś pogrzebową wersję Panny Mary
Małej.
- Śpiewałam?
Kiwa głową.
- Brzmiało jak z Rodziny Adamsów.
Tym razem relacjonuję jej wszystko ze szczegółami: o koszmarze, który miałam na lekcji
jogi, i o moich problemach z żołądkiem.
W przeciwieństwie do tego, jak zachowywała się wcześniej w kafeterii z P.J.-em, teraz
wygląda na równie przybitą, jak ja. Bierze swoją ofrędzloną wystającym pierzem poduszkę
z podłogi i zaczyna wyskubywać pojedyncze piórka.
- Co się stało z „poszukiwaniem mordercy”? - pytam. - Wydawało się, że bardzo cię to
bawi.
- To było pe-pe - odpowiada.
- Pe-pe?
- No, wiesz. - Dla efektu podnosi jedno piórko. - Przed puszczaniem pawia. To zmienia
wszystko. Teraz wiem, że jest naprawdę źle. Jak w zeszłym roku, z tym paskudnym
moczeniem się.
- Tak, cóż, gdyby nie tamto, może nigdy nie uratowałabym Drei. Gdybym jej nie
znalazła...
- No więc jaką wskazówką są wymioty? - Wzdycha. - Kto i gdzie znajdzie się tym razem
w tarapatach?
- Nie mam pojęcia. Ale już mówiłam, że myślę, że lepiej śnić o ludziach, którzy już nie
ż
yją, niż o takich, którzy mają umrzeć. Nie uważasz?
- Wiem tylko, że masz cholernego pecha - mówi. - To znaczy, ja nie radzę sobie nawet
z miesiączką, a co dopiero z ciągłym moczeniem się albo rzyganiem. Jak ty to robisz,
dziewczyno? Jak ci się udaje codziennie wstać z łóżka?
Zakrywam oczy szmatką, zauważając w końcu, że to pomięta chustka z wyhaftowaną
dorodną Wonder Woman.
- Co to jest?
- To jedyna czysta rzecz, jaką udało mi się znaleźć.
W tym momencie drzwi się otwierają. To Drea. Szybko chowam chustkę pod poduszką.
- Co się dzieje? - Rzuca plecak na podłogę i siada na brzegu swojego łóżka, naprzeciw
nas.
- Niewiele - mówię.
- Naprawdę? - Zaciska usta. - Czemu ci nie wierzę?
- Nie wiem. - Amber wtyka sobie piórko za ucho. - Może to dlatego, że masz paranoję.
- Może. Albo dlatego, że Stacey zwróciła żarcie na lekcji jogi. Myślisz, że ludzie o tym
nie mówią?
- Świetnie. - Opadam na łóżko, wyciągam chustkę spod poduszki i kładę ją sobie na
oczach, w daremnej próbie odcięcia się od rzeczywistości.
Podczas gdy one paplają o szczegółach mojego wymiotowania, próbuję się zastanowić,
dlaczego koszmary dają taki efekt. I wtedy coś przychodzi mi do głowy. Nie wymiotowałam,
kiedy miałam sen o Veronice. Co je odróżnia? Próbuję się skoncentrować.
- Czekaj! - krzyczy Amber. - Stacey, może to były poranne mdłości?
- Proszę... - jęczę.
- To by wszystko wyjaśniało, tak? I to jest możliwe, prawda? Prawda? - chichocze.
- Nie mam ochoty o tym rozmawiać. - Mogę sobie wyobrazić minę Drei: zaciśnięte zęby,
oczy wywrócone w stronę sufitu.
- Przyznaj się - ciągnie Amber.
- Daruj sobie, dobra?
- Cóż, teraz wszystko jasne. - Wzdycha. - Jeżeli nie chcesz o tym mówić, to ewidentnie
tego nie robiliście.
- Nie żeby to była twoja sprawa - zaczynam - ale ja i Chad jesteśmy szczęśliwi z naszego
związku, który można pokazać przed dwudziestą trzecią.
- Jemu to powiedz - rzuca Amber.
Zdejmuję chustkę z oczu i podnoszę się na łóżku. Drea przebrała się już z mundurka
w cywilne ciuchy - dżinsy biodrówki do zwykłego niebieskiego topu bez rękawów. Włosy
spięta wielką plastikową spinką. Mimo to wygląda świetnie.
- Idziecie na obiad? - pyta, wyławiając szkolną legitymację z bocznej kieszeni plecaka.
Ja jednak zdecydowanie potrzebuję chwili samotności, mówię im więc, że wolę zrobić
sobie grillowany ser w wersji z mikrofalówki - chociaż martwi mnie, że lalunia Drea będzie
miała w ten sposób ułatwiony dostęp do mojego chłopaka.
Gdy wyszły, przewracam się na łóżku i wpatruję w błyszczącą bielą świecę na stoliku
nocnym, zastanawiając, czy to właściwy czas, żeby ją zapalić - ponieważ czuję się tak
samotnie, ponieważ oddałabym teraz wszystko, żeby porozmawiać z babcią. Ale zamiast tego
biorę telefon i dzwonię do mamy.
- Halo? - słyszę jej głos.
- Cześć, mamo. -Otulam się kołdrą aż po policzki, próbując wstrzymać łzy. Rozmawiamy
przez kilka minut o zwyczajnych: rzeczach - o szkole i nauczycielach, o premierze Gilmore
Girls i nowych lekcjach malarstwa, na które chodzę. Chciałabym móc opowiedzieć
o koszmarach z Maurą. Ale wiem, że nie zrozumie. Dogadujemy się świetnie, pod
warunkiem, że nie wspominam jej o moich wizjach - kiedy udaję, że nie interesuję się magią
tak jak babcia.
Po prawie półgodzinie nieprzerwanej gadaniny w końcu się żegnamy i odkładamy
słuchawki - ona zupełnie zadowolona z naszych zdrowych relacji, a ja kompletnie
sfrustrowana.
Rozdział 11
Zamiast zjeść obiad, postanowiłam zaparzyć sobie proroczą herbatę. Wyciągam z głębi
szafki mój rodzinny album z wycinkami, z nadzieją na znalezienie dobrej recepty. Książkę
dala mi babcia ledwie dwa tygodnie przed śmiercią. Jest pełna różnego rodzaju czarów
i domowych lekarstw, wypisków z ulubionych wierszy i sekretnych recept moich przodków.
Nie używam jej często, szczerze mówiąc, bo czuję bardzo mocno, że czary przychodzą
z wewnątrz, że najbardziej skuteczne są te, które sami tworzymy. Ale czasem lubię z niej
skorzystać. Lubię to uczucie łączności z ludźmi, którzy zapisali te strony - myślę o tym jak
ż
yli, i co ich skłoniło do zanotowania danego czaru albo przepisu.
Kładę ciężki tom na łóżku i przerzucam jego pożółkłe strony. Na przypalonym kawałku
kalki kreślarskiej znajduję przepis na proroczą herbatę, podany przez moją cioteczną babkę,
Delię.
Stawiam na szafce miskę wody i dodaję niezbędne składniki szczyptę cynamonu, dwie
łyżeczki gałki muszkatołowej na szczęście, parę kropel wyciśniętych z limonki i kilka
znamion szafranu.
Biorę drewnianą łyżkę z mojej czarnoksięskiej szuflady, mieszam wszystko i wstawiam
miskę do mikrofalówki na pięć minut. Kiedy ją wyciągam, woda paruje. Siadam z powrotem
na łóżku z miską na kolanach, tak żeby kłęby pary opływały twarz. Słodkawy zapach
cynamonu otula moje zmysły i je otwiera. Zamykam oczy i koncentruję się na szafranie
zmieszanym limonką. Sok pomoże pozbyć się wszelkiej złej energii, która mogła się we mnie
zebrać przez ostatni rok, a znamiona szafranu wyostrzą moją świadomość.
Otwieram oczy i w skupieniu, bardzo starannie mieszam wszystko jeszcze raz. Podnoszę
miskę do ust i biorę łyk. Smakuje jak wakacje, jak wylizywanie masy na ciasto po tym, jak
mama zrobiła cynamonowe ciasteczka według przepisu babci. Cały proces uspokaja mnie,
przywraca do pionu, sprawia, że czuję, jak odzyskuję siły.
Gdy zostaje tylko kilka łyków, słyszę, że drzwi się otwierają. To Drea.
- Cześć - mówi, nie patrząc na mnie.
- Cześć. - Prostuję plecy.
- Wróciłam tylko po książkę. Będziemy się wspólnie uczyć w bibliotece.
- Możemy pogadać?
- Chyba nie mam czasu. Czekają na mnie. - Chwyta kilka książek z biurka i wpycha je do
plecaka, wciąż unikając mojego wzroku.
- Proszę.
Przerywa pakowanie i wydyma usta, wpatrując się w miejsce nad moją głową.
- Amber powiedziała mi o wymiotach, Stacey. Że to stało się po tym, jak zasnęłaś i że
jesteście przekonane, że coś jeszcze się stanie. Nie mogę teraz o tym myśleć.
- Rozumiem - mówię, prawie gryząc się w język. - Ale nie o tym chciałam z tobą
porozmawiać.
- A o czym?
Przesuwam się na brzeg łóżka.
- Mam wrażenie, że ostatnio jest między nami jakaś dziwna energia.
- Nie jestem jednym z twoich nieudanych czarów.
- Nic takiego nie mówię. - Dopijam herbatę. - Tylko, że kiedy Chad wszedł dzisiaj do
kafeterii, i wtedy rano, jak mniej odwiedził, miałam wrażenie, że jesteś...
- Jaka?
- Nie wiem. Jakby niezadowolona.
- Nie jestem zazdrosna o Chada, jeżeli o tym myślisz.
- Świetnie, cieszę się. Bo ja chyba bym była. - Łapię się na tym, że wyciskam limonkę do
pustego kubka bez konkretnego celu. - Próbowałam sobie wyobrazić, jak bym się czuła,
wiesz, gdyby moja najlepsza przyjaciółka chodziła z moim byłym.
- Nie przeszkadza mi to, - Owija kosmyk blond włosów wokół palca. - Ja i Chad
rozstaliśmy się wieki temu.
- Na pewno?
Drea patrzy mi wreszcie prosto w oczy i, przez jedną sekundę, wygląda, jakby zaraz
miała się rozpłakać, ale zamiast tego kiwa głową - nieznacznie i nieprzekonująco.
Przerywa nam Amber, wchodząc i zatrzaskując za sobą drzwi.
- Nie uwierzycie, co mi się właśnie stało! - Na policzkach wymalowała sobie szminką
dwa różowe duchy z dużymi X nad nimi.
- Co znowu? - Drea wzdycha, ale pewnie jest zadowolona ze zmiany tematu.
- Wracałam od skrzynek pocztowych i wpadł na mnie jakiś facet, którego nigdy wcześniej
nie widziałam, pewnie jakiś kretyn z przeniesienia, pogromca duchów. Upuściłam przez
niego całą pocztę. Pomagał mi ją zbierać i powiedział „udanej rocznicy", a potem spytał, jak
zamierzam ją uczcić.
Drea przygryza drżące wargi i znów odwraca wzrok.
- Co mu powiedziałaś? - pytam.
- Zapytałam, o czym mówi. To znaczy, wiem, że jest rocznica, ale nie myślałam... a on
mówi, że razem z kumplem zamierza włamać się do 0'Briana i urządzić jakiś seans czy coś.
O'Brian to budynek szkoły, w którym zginęła Veronica. To stało się w sali do
francuskiego madame Lenore, na parterze. Administracja zabiła salę deskami i zamknęła całą
tę część budynku zaraz po tych wydarzeniach. Ale dzieciaki, przekonane, te miejsce jest
nawiedzone, odmówiły chodzenia na lekcje gdziekolwiek w pobliżu tego budynku. Przez
jakiś czas stał pusty, juk pamiątka tego, co się stało. Ale teraz, dzięki finansowemu wsparciu
bogatych rodziców i innych sponsorów, został odnowiony - nowa farba, nowe podłogi, nowa
sala komputerowa - jakby remont za milion dolarów mógł zadowolić rodziców i wymazać
przerażające wypadki z przeszłości.
- Nienawidzę tej szkoły - mówi Drea. - Powinnam się była przenieść, kiedy miałam
okazję.
Wstaję i obejmuję ją ramieniem, ale odsuwa się delikatnie.
- Tu jest twoja poczta. - Amber wyciąga gruby zwitek i mi podaje.
- Dlaczego masz moją pocztę?
- Dlaczego? - Amber wkłada do ust porzeczkową gumę. -Po prostu ją zabrałam. Dlaczego
niby miałabym mieć?
Jak bardzo ufam Amber, tak nie cierpię, gdy ktoś przegląda moje rzeczy. Wyrywam jej
pocztę, umyślnie zapominając o podziękowaniu.
- Nie ma za co - mówi, jakby czytała w moich myślach.
Przerzucam koperty - rachunek za telefon, katalog czarodziejskich akcesoriów, bieżący
numer „Teen People" i list. Jest w biznesowej kopercie, bez adresu zwrotnego. Napisano na
niej tylko moje nazwisko i adres szkoły.
Obracam go i ściskam drżącymi palcami w miejscu, gdzie koperta jest zaklejona. Przez
moje dłonie płyną negatywne wibracje. Czuję na skórze chłodny dreszcz. Próbuję przełknąć
ś
linę, ale mam wrażenie, jakby moje usta były pełne piany. Nie mogę oddychać, chyba zaraz
zwymiotuję. List wypada mi z ręki.
Amber pochyla się, żeby go podnieść.
- Nie! - krzyczę.
- Dlaczego? Co to jest?
Nie mogę powiedzieć, nie chcę przyznać, co wyczuwam.
Biorę miskę suszonej lawendy zza łóżka i zanurzam w niej palce. Wdycham uspokajający
zapach, starając się przypomnieć sobie o wewnętrznej sile.
Amber siada obok mnie na łóżku, co skłania Dreę, aby również się przysiadła.
- Będzie dobrze - mówi Drea, odgarniając włosy z mojej twarzy.
Ale ja nie jestem taka pewna.
Jednak dzięki kojącemu działaniu lawendy i przyjaźni, udaje mi się wziąć głęboki
oddech, przełknąć ślinę i podnieść list. Trzymam go oburącz, wpatrując się w swoje
nazwisko, czarne na kremowej bieli papieru.
Wsuwam palec w szparę i rozrywam kopertę.
- Jesteś pewna? - pyta Amber.
Kiwam głową, ostrożnie wyjmując list. Drea bardzo mocno obejmuje moje ramiona, gdy
go rozkładam.
„Czy dotrzymasz obietnicy?”
Amber czyta słowa na głos.
- Co to znaczy? Jakiej obietnicy?
Kręcę głową, bo sama nie wiem. Ale te same słowa słyszałam w moim koszmarze. I nie
mam pojęcia, co robić.
Rozdział 12
Leżę na łóżku, trzęsąc się, jakby jakiś zimny stwór owinął wokół mojej szyi i pleców.
Amber okrywa moje ramiona kołdrą, a Drea wkłada do mikrofalówki drugi kubek wody na
herbatę. Chcę tylko uwolnić się od tego wszystkiego - zasnąć i mieć nudne, zwyczajne sny.
Ale wiem, że marne szansę.
Kurczowo trzymam list w dłoniach i wbijam wzrok w słowa, wydrukowane wielkimi
literami, na samym środku kartki. Prawie słyszę głos, który wypowiedział je w moim
koszmarze.
- List został nadany tutaj. - Amber podsuwa mi pod oczy kopertę. Na znaczku przybita
jest czerwona pieczątka z nazwą miasta, Hanover.
- Może to po prostu ktoś ze szkoły - mówi Drea. - Wiesz, kolejny wygłup.
- Wygłupy nie wywołuj ą takich wibracji - zauważam
Drea podaje mi kubek z herbatą i wypijam ją duszkiem czując słodki, pomarańczowy
smak.
- Czyli nie masz pojęcia, o co chodzi? - pyta Amber. - Co to za obietnica?
- Nie. Ale to samo pytanie było w moim koszmarze.
- Co masz na myśli? - dopytuje się Drea.
- W koszmarze słyszałam czyjś głos; pytał, czy dotrzymam obietnicy. Mówił też „za
mniej niż tydzień”.
- Za mniej niż tydzień co?
- Nie wiem.
- Jak brzmiał ten głos? - drąży Amber. - Rozpoznałaś go?
- To był męski głos, chyba. Ale nie pamiętam nic charakterystycznego. To mógł być
ktokolwiek.
- Najwyraźniej musimy same się dowiedzieć, co to za obietnica.
- Jasne.
- Masz jaki pomysł?
Opadam na oparcie łóżka. Zastanawiam się, czy to może być coś, co obiecałam Maurze
albo jej rodzinie, a o czym zapomniałam. Dlaczego śnię o niej? A może to coś z bliższej
przeszłości. Czy obiecywałam coś w zeszłym roku, po śmierci Veroniki, co wyleciało mi
z głowy?
Wzdycham bezwiednie.
- Może obiecałaś komuś pomoc - proponuje Drea.
Gapię się w sufit.
- Może potrzebujesz coś zjeść - sugeruje Amber. - Mi to zwykle pomaga w myśleniu. -
Podaje mi pudełko ryżowych chrupek z biurka.
- Nie, dzięki.
- Wymyślimy coś. - Siada obok mnie i wysypuje na dłoń całą garść chrupek.
- Jest tylko jeden sposób. - Podnoszę się.
- O czym mówisz? - Drea skubie swoje akrylowe paznokcie.
- Muszę tam dzisiaj pójść. - Do Wisielca - dodaję, czując skurcz w piersi. - I spotkać
nadawcę mejla, ktokolwiek to jest. Zobaczyć, czego chce.
- Jesteś pewna?
Kiwam głową.
- No, nie pójdziesz sama. - Amber kładzie dłoń na moim ramieniu.
- Dzięki. - Próbuję się uśmiechnąć.
- Ty też idziesz, Dray?
Ale Drea patrzy w inną stronę.
- Nie wiem, czy mogę - mówi głosem cichszym niż chrupanie Amber.
- Nie - przerywam. - Nie chcę, żebyś szła. Prawdę mówiąc, najlepiej będzie, jeśli tu
zostaniesz. Na wypadek, gdyby coś się stało... będziemy wiedziały, gdzie cię znaleźć.
- A ty będziesz wiedziała, gdzie poszłyśmy - dodaje Amber. Na wypadek, gdybyśmy nie
wróciły.
- Przestań - wtrącam. - Nic nam się nie stanie.
- Jesteś pewna?
- Absolutnie.
Drea uśmiecha się, a ja uśmiecham się do niej. Powaga sytuacji chyba pomogła uspokoić
tę dziwną energię między nami.
- O której to miało być?
- Wpół do dwunastej.
Wciąż macie jeszcze parę godzin.
- Więc co zrobimy? - pyta Amber.
- Może zadzwoń do Chada, żeby z wami poszedł? - proponuje Drea. - Albo może
powinnyśmy uprzedzić ochronę.
- Chyba potrzebuję po prostu trochę czasu dla siebie. - Z listem w dłoni, biorę wełniany
koc z łóżka i garść suszonych skórek pomarańczy ze słoika w szufladzie. Idę na sofę
w salonie. Potrzebuję zupełnej ciszy, żeby się skupić, żeby przelać moją energię na list, mając
nadzieję, że wróci do mnie na mocy prawa trzech - babcia często przypominała mi, że każda
energia, którą wypuszczę w kosmos, wróci do mnie trzy razy.
Kładę otwarty list na stoliku do kawy przede mną i rzucam na niego skórki pomarańczy.
Układam je w kształt słońca - jeden okrągły kawałek w środku z bijącymi od niego
pokrzywionymi, wąskimi promieniami. Koncentruję się na idei słońca, na jego energii i na
zdolności do budzenia zmysłów. Moja babcia mawiała, że zawsze lepiej jest rozmyślać na
dworze, bo energia słońca ożywia. I że kiedy słońca nie ma, powinnam je przywołać przez
jakiś symbol, który przypomni mi o jego mocy.
Każdy kawałek skórki rozcieram między palcami, myśląc o tym, jak słońce naładowało je
energią, przyczyniając się do narodzin owocu. Potem zamykam oczy, zbieram skórki na
kolanach i przebiegam palcami po liście, przenosząc energię słońca na papier. Czuję
poszczególne załamania - kartka była złożona na trzy. Coś skłania mnie, by złożyć list jeszcze
parę razy. Idę za tym impulsem i po chwili trzymam w dłoni mały kwadrat. Rozkładam go
i składam ponownie, jakbym grała we wróżby, tak jak w szkole podstawowej.
- Niech zgadnę. - Trish Cabone, bardzo niemile tutaj widziana, przychodzi i rozsiada się
na kanapie obok mnie. - Stacey Brown wyjdzie za Chada McCaffreya, będą mieli troje dzieci,
zamieszkają w ślicznym domku, a jako zwierzątka domowe będą trzymać szympansy.
Zmuszam się do uprzejmego chichotu.
- Widzę, że znasz tę zabawę.
- Oczywiście. - Zanurza dłoń w czarnych jak noc lokach i kładzie na stoliku stopy
w pantoflach ze słoniami. - Te wróżby to była świetna zabawa. To znaczy, kiedy miałam
dwanaście lat.
- Jasne - mówię, chowając do kieszeni list i skórki. Nie mam pojęcia, co mnie skłoniło,
ż
eby poskładać go w taki sposób. - Sprawdzałam tylko, czy pamiętam jeszcze, jak się w to
grało.
- Ty i Chad to poważna sprawa, co? Może się rzeczywiście pobierzecie.
Wzruszam ramionami.
Energicznie przeżuwając arbuzową gumę, kiwa poważnie głową, jakby moje milczące
wzruszenie ramion było tak znaczące.
- Lepiej pójdę się pouczyć. Jutro test z historii.
- Czekaj - mówi, otwierając szeroko oczy i tak już duże, otoczone grubą czarną kreską. -
Chciałam cię zapytać, co się stało tamtej nocy. Wiesz... kiedy zaczęłaś tutaj krzyczeć?
- Po prostu straszny sen - odpowiadam, wstając.
- O zeszłym roku? - Również wstaje. - Mnóstwo ludzi o tym mówi, wiesz?
Kiwam głową.
- Czy to był taki koszmar, jak miałaś w zeszłym roku? O Drei?
- Nie - wyduszam z siebie. - To było co innego.
- W jaki sposób? - Znów bawi się lokami. - To znaczy, było inne, bo robiło inne
wrażenie? Czy inne, bo tym razem to nie była Drea? Może śniłaś o kimś innym?
- Chyba boli mnie głowa. - Obracam się na pięcie, próbując najkrótszą drogą dotrzeć do
pokoju, ale natrętne pytania Trish mnie zatrzymują.
- Słyszałam o lekcji jogi - kontynuuje. - Czy wtedy miałaś sen? O kimś skaczącym na
skakance? O kimś zamkniętym w pułapce? Krzyczałaś coś takiego? I śpiewałaś jakąś dziwną
piosenkę? - Zaczyna nucić melodię Panna Mary Małej.
Przestaje, kiedy odwracam się do niej.
- W czwartek wieczorem w kaplicy będzie specjalne nabożeństwo, wiesz? - mówi. -
Niektórzy zastanawiają się, czy przyjdziesz. Przyjdziesz?
Dlaczego nic o tym nie wiem? Czy byłam aż tak nieprzytomna przez ostatnie parę dni, że
nie zwracałam uwagi na nic, co się dzieje poza moją głową?
- Możemy pójść razem, jeżeli chcesz - ciągnie. - To znaczy, nie znałam Veroniki, jestem
tu nowa i w ogóle, ale pomyślałam po prostu, że tak wypada. Czy Drea idzie?
Czy ona mówi poważnie? Czy ona naprawdę myśli, że pójdę z nią - pogromczynią
duchów?
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł?
- Może nie. Może twoja obecność mogłaby komuś sprawi przykrość? - syczy. - To musi
być dla ciebie trudne, pokazywać się tu po tym, jak pozwoliłaś Veronice umrzeć.
- Nie pozwoliłam jej umrzeć.
- Nie starałaś się też za bardzo, żeby ją uratować.
Brutalny cios. Zanim uda jej się naprawdę zaleźć mi za skórę, obracam się, idę do mojego
pokoju i zamykam dobrze drzwi.
Rozdział 13
Przed wyprawą do Wisielca poprosiłam Amber, żeby pomogła mi przypomnieć sobie
słowa piosenki, którą śpiewałam na lekcji jogi. Siedzimy na łóżku z notesem między nami.
z wielką literą M napisaną czerwonym tuszem u góry kartki i słowami piosenki niżej.
Drea robi, co może, żeby nie zwracać na nas uwagi. Położyła stopę na podręczniku i robi
sobie francuski pedikiur, czyta „CosmoGirl” nucąc melodię, której słucha z discmana.
- Straszne - mówi Amber, czytając słowa piosenki. - Nie mogę sobie wyobrazić, co ludzie
teraz myślą.
- Ja już wiem, co myślą - odpowiadam. - Że jestem Lindą Blair opętaną przez diabła. -
No, wiesz, Egzorcysta... ta dziewczyna, która rzyga zielonym paskudztwem, a potem jej
głowa kręci się dookoła?
- Mają rację - chichocze Amber. Bierze swoje czarne kwadratowe okulary i kładzie sobie
notes na kolanach. - „Panna Mary Mała, dziś na czarno cała - śpiewa - w plecach jej jest nóż,
nie może płakać już, oddechu ma ćwierć, więc błaga o śmierć”.
- Ciekawe, o co tu chodzi.
- W plecach nóż - zastanawia się. - Może to oznacza jakąś zdradę? Wiesz, „wbić komuś
nóż w plecy”.
Wzruszam ramionami.
- Dlaczego nie może płakać? I dlaczego ćwierć oddechu? To chyba znaczy, że nie może
też oddychać.
- Może została zakneblowana albo ktoś ją dusi.
- I dlatego błaga o śmierć. - Gwałtownie przełykam ślinę i skupiam się na literze M,
zastanawiając się, czy rzeczywiście oznacza morderstwo.
- Nie wiem - mówi Amber. - Może traktujemy tę piosenkę zbyt dosłownie? Kiedyś, na
przykład, miałam sen, że ścigała mnie miniaturowa kolba kukurydzy.
- I co?
- I oczywiście nie sądziłam, że to nastąpi. To znaczy, ja nawet nie lubię minikukurydzy.
- Może właśnie dlatego cię ścigała - żartuję.
- No właśnie - odpowiada, zsuwając okulary na czubek nosa i patrząc na mnie znad
oprawek. - Myślę, że mój mózg mówił mi w ten sposób, że powinnam spróbować
minikukurydzy. Być śmielsza w moich przygodach z warzywami,
- Tylko tyle wynika z tego twojego fallicznego snu?
- Tylko tyle: miniaturowa kukurydza czasem jest po prostu miniaturową kukurydzą.
- Proszę o przekład.
Amber wywraca oczami.
- Dlaczego wczytywać się w to tak głęboko? Może twój mózg po prostu mówi ci, że się
boisz. W prawie każdym horrorze przynajmniej jednej osobie wbijają nóż w plecy,
najczęściej nierozgarniętej blondyneczce z dużym biustem, ale i tak rozstraja to nam nerwy.
- Wiem, że się boję. - Ocieram kącik oka i odwracam wzrok.
- Wiem.-Amber wyciąga chusteczkę.
- Nie, dzięki. - Biorę głęboki oddech i wyrywam stronę z notesu. Zwijam ją w małą
kuleczkę.
- Co ty robisz? - pyta Amber.
- Czynię strach bardziej znośnym. - Wyjmuję kawałek bawełnianej tkaniny, buteleczkę
suszonego tymianku i kadzidełko z drzewa sandałowego z mojej szuflady. Wrzucam kulkę
w szmatkę i posypuję ją tymiankiem - aż poczuję pewność, że strach się wycofuje i że mogę
go zwalczyć. Zielone i brązowe igiełki tymianku tworzą kupkę na kawałku papieru. Zawijam
to wszystko w materiał i związuję gumką. - To talizman na odwagę - oznajmiam, pokazując
go przyjaciółce. - Na dziś wieczór.
- Może pieprz w spreju byłby bardziej pożyteczny - odpowiada, wpychając chusteczkę
z powrotem w dekolt.
- Bardzo śmieszne. - Zapalam kadzidełko i naładowuję talizman, przesuwając go trzy razy
nad dymem. Słodki zapach drewna sandałowego pomaga mi jeszcze bardziej się uspokoić.
- Dobrze - mówię w końcu. - Jestem gotowa.
Wbrew pomysłowi Drei, Amber i ja idziemy do Wisielca, bez obstawy. Wydaje się, że
tak jest łatwiej, bez angażowania innych. Poza tym, jeśli nadawca mejla zobaczyłby mnie
nadciągającą z całą świtą, jestem raczej pewna, że by się ulotnił. Kto by tego nie zrobił?
Tak więc, z talizmanem na odwagę w dłoni, przedzieram się z Amber przez kampus, idąc
między budynkami, żeby uniknąć otwartych przestrzeni, omijając patrole ochrony
poruszające się po terenie. Wybieramy najdłuższą możliwą drogę, przy bibliotece. Byleby
tylko nie przechodzić w nocy koło O'Briana.
- Cholernie zimno -- szczęka Amber, przełamując napięcie. Wciska dłonie do kieszeni.
- Już prawie jesteśmy - pocieszam ją.
Café Sceniczna, lepiej znana wśród studentów jako Wisielec, jest tuż przed nami.
Kremowy budynek ze spiczastym dachem kiedyś służył jako szkolny teatr. Ale po tym, jak
dziewczyna się powiesiła, stał się kampusową kawiarnią/czytelnią. Ponura myśl.
- Myślisz, że podają jeszcze gorące kakao? - pyta Amber.
- Nie jak jest zamknięte.
- Może ten, kto wysłał maiła, pracuje tam i może nas wpuścić. Może przygotował już dla
nas kakao.
Ignoruję życzeniowe myślenie Amber i idę dalej w stronę szklanych drzwi. Widzę, że
z tyłu, przy kasie, zapalone są światła, na sali, na dawnej scenie i na widowni panuje zupełna
ciemność.
- Czy powinnyśmy zapukać? - szepcze Amber.
- Może wcale nie jest w środku. - Oglądam się przez ramię na ścieżkę, którą przyszłyśmy.
- To byłoby naprawdę okrutne. Ściągnąć nas tutaj, wabiąc gorącym kakao i biszkoptami,
tylko po to, żebyśmy umarły z zimna.
- Czy ty żartujesz? Nie pamiętasz, po co tu przyszłyśmy? - Amber przewraca oczami.
- To się nazywa robienie najlepszego użytku z każdej sytuacji. - Podchodzi do drzwi
i puka.
- Nie! - syczę.
- Dlaczego? Nie mam zamiaru czekać na tego palanta przez całą noc. - Dalej uderza
w drzwi, szczelnie owinięta płaszczem ze sztucznego lamparta.
- Nie! - powtarzam. - Zwrócisz na nas uwagę.
- Spójrz, Stacey. - Amber podświetla zegarek-biedronkę, żeby było widać godzinę, i mi
pokazuje. -Jest po wpół do. Albo len świr wyjdzie i potraktuje nas poważnie, albo stąd
spadam. Mam wrażenie, że język mi zamarza.
Racja, jest niesamowicie zimno. To chyba najzimniejszy listopad, jaki pamiętam. Ale to
nie znaczy, że chcę zostać złapana tutaj po ciszy nocnej.
- Dobrze. - Ściskam talizman. - Umówmy się tak. Ty przestań pukać i patrz, czy ktoś
wyjdzie. A ja się rozejrzę wokół budynku. Jeśli nic nie znajdziemy, pójdziemy stąd. -
Wyciągam latarkę z plecaka.
- W porządku - zgadza się Amber.
Idę wzdłuż budynku i przeszukuję promieniem latarki krzewy, drzewa na trawniku
i ceglany chodnik, który zawraca do głównych budynków. Ale wszystko wydaje się puste.
Może więc Drea miała rację. Może to tylko wielki dowcip. Może rocznica wydarzeń
ubiegłego roku naprawdę wywleka z ludzi to, co w nich najgorsze - może nawet to, co
najgorsze w moich koszmarach.
Odwracam się, żeby wrócić przed front budynku. Wtedy zauważam dwa szerokie
promienie światła zbliżające się przez trawnik, jakby wielkie latarki. Zaglądam za róg
budynku i widzę Amber próbującą wytłumaczyć się przed dwoma oficerami ochrony
kampusu.
- Chyba zostawiłam tam sweter - słyszę. - To mój ulubiony. Oryginalny od Stelli
McCartney. Nie mogę pozwolić, żeby tam został. Ktoś go na pewno ukradnie.
- Jesteś tu sama?
- Tak. - Obraca się przez ramię w moim kierunku. - Całkiem sama.
Niestety, jej próba kłamstwa ma efekt odwrotny do zamierzonego. Jeden z oficerów
zwraca latarkę w moją stronę tuż przed tym, jak udaje mi się schować za róg.
Wspaniale.
Aby uniknąć upokorzenia bycia wyciąganą przed budynek, wychodzę sama.
- Przepraszam - mówię do większego z nich. - Moja przyjaciółka zostawiła tam sweter
i przyszłam z nią, żeby nie musiała iść sama.
- To co robiłaś z tamtej strony budynku?
Dobre pytanie.
- Próbowałam zajrzeć do środka przez okno i sprawdzić, czy go gdzieś nie zobaczę.
Młodszy oficer, wyglądający jakby właśnie zszedł ze stron katalogu Abercrombie & Fitch
- opalona twarz, szeroka klatka, ciemne falujące włosy opadające na czoło nad absolutnie
słodkimi czekoladowobrązowymi oczami - świeci swoją gigantyczną latarką do środka
budynku. W świetle ukazuje się twarz.
To Cory.
- Komputerowy świr! - krzyczy Amber.
Ma na sobie fartuch, jakby naprawdę tu pracował. Wyciąga z kieszeni kółko z kluczami
i otwiera drzwi.
- Co się dzieje? - pyta, przypatrując się przez chwilę duchom wciąż wymalowanym na
policzkach Amber. - Sprzątałem tu tylko.
- Gdzie jest pan Gunther? - pyta Abercrombie. - Czy to nie on powinien się zająć
zamknięciem kawiarni?
Pan Gunther to nasz noszący szelki, wyłamujący sobie palce na wykładach
i nadużywający wody kolońskiej nauczyciel matematyki.
- Nie czuł się dziś zbyt dobrze i musiał wyjść wcześniej. - Cory krzywi się, jakby właśnie
wpakował Gunthera w kłopoty.
Oficer Abercrombie zapisuje szczegóły w notesie, zanim spojrzy znowu na chłopaka.
- Czy ktoś przychodzi po nim zamknąć?
- Nie. To znaczy, to nic wielkiego. Wszystko, co muszę zrobić, to zgasić światła
i zamknąć drzwi. Gunther wie, że jestem odpowiedzialny.
- Brrr... - Amber krzyżuje ramiona na piersi. - Przydałoby mi się coś na siebie narzucić. -
Spogląda na kurtkę Abercrombiego. - a może powinniśmy wszyscy wejść do środka i omówić
to nad kubkiem kakao. Mamy czas. - Wydyma wargi jak supermodelka, unosi brwi
z uznaniem dla jego wyrzeźbionej klatki piersiowej i patrzy mu w oczy. Ale to i tak nie
przyciąga jego uwagi, co skłania ją do kolejnej desperackiej próby. Zaczyna wykonywać ten
idiotyczny taniec, który ma pokazać, jak bardzo jej zimno - tupiąc, kiwając głową na boki
i machając ramionami jak kura skrzydłami.
- Znalazłeś tam może sweter przy sprzątaniu? - pyta Cory'ego oficer, zupełnie odporny na
uwodzenie.
Cory kręci głową i robi minę - obwisłe policzki, smutne usta - jakby byt zupełnie
zaskoczony całą sceną.
- Dobra - mówi oficer. - Czy już kończysz?
Cory kiwa głową.
- Tak, już prawie skończyłem.
- Cóż, poczekam, aż skończysz i odwiozę cię do twojego dormitorium.
Amber mina zrzedła. I wiem dokładnie dlaczego. Nie dlatego, że to Cory mógł wysłać
mejla. Ani dlatego, że to on zmusił mnie do przeczytania tego mejla i doskonale wiedział, że
pokażemy się tu o czasie. Tylko dlatego, że pan Abercrombie & Fitch zostanie tu, żeby
podwieźć Cory'ego, a ten podtatusiały oficer odwiezie nas.
Rzucam jej najbardziej zdegustowane spojrzenie, ale tylko kiwa głową na zgodę,
jakbyśmy nadawały na tej samej fali, jakbym była tak samo rozczarowana jak ona.
Kiedy idziemy główną ścieżką w stronę samochodów, z całej siły powstrzymuję się od
wyzwania jej od idiotek i patrzę jeszcze raz w stronę Wisielca. Wygląda na to, że oficer
schował się do środka przed chłodem. Wciskam ręce do kieszeni i właśnie mam się obrócić
we właściwym kierunku, kiedy widzę jego - faceta, którego miałam spotkać. Zatrzymuję się.
Czuję dziwne mrowienie na plecach, które podgrzewa moją krew - jakby ogniste szpilki pod
skórą. Wiem, że to on. Czuję to, czuję całym ciałem.
Stoi przy budynku, odziany w ciemność. Tylko wąski mień światła z latarki oświetla jego
twarz. Wytężam wzrok żeby rozpoznać jego rysy, zobaczyć kto to.
- Stacey! - woła z samochodu Amber. - Pośpiesz się Potrzebuję kakao.
Obracam się, żeby na nią spojrzeć i sprawdzić, czy ona też go widzi. Ale jest zbyt zajęta
kurzym tańcem, żeby skupić się na czymkolwiek innym.
- Amber... - mamroczę, nie chcąc mówić nic więcej, nie chcąc zwracać uwagi oficera,
rozmawiającego przez radio.
- Co? - Przestaje się nagle kiwać.
Odwracam się, wskazując w stronę budynku. Ale tym razem nie widzę nikogo.
Rozdział 14
Kiedy wracamy do domu, Drea leży wtulona w łóżko, beztrosko przyciskając do ucha
telefon. Śmieje się z czegoś głośnym, musującym chichotem, który rozświetla jej twarz. Ale
potem zauważa nas i jej zachowanie się zmienia.
- O, cześć - rzuca w naszym kierunku. Podnosi się i owija kołdrę wokół gołych nóg.
- A, tak - mówi do słuchawki. - Wróciły. Chcesz z nią porozmawiać?
Wycisza mikrofon i podaje mi telefon.
- To Chad. Dzwonił do mnie całą noc, pytając o ciebie.
- Czy możesz mu powiedzieć, że oddzwonię? - Wzdycham, myśląc o tym, że nawet nie
pamiętam, kiedy Chad i ja śmialiśmy się w taki sposób.
Drea owija sobie kosmyk włosów wokół palca - jasny znak, że będzie kłamać - a potem
mówi Chadowi, że właśnie wbiegłam do łazienki i że będę musiała do niego oddzwonić.
- Nie jest zadowolony. - Odkłada słuchawkę i podnosi się na łóżku.
- Tak, cóż, nie tylko on - rzucam.
- Co się stało? - pyta Drea, wyraźnie nieświadoma powodu mojej frustracji.
- Stało? - wyparowuje Amber. - Nic. To była zupełna porażka. Świr Cory zamykający
kawiarnię. Nikogo innego w zasięgu wzroku. Nie dostałyśmy nawet marnej bułeczki po
dowleczeniu tam naszych tyłków w tym cholernym mrozie. Najlepszą częścią, wieczoru było
spotkanie niezłego ciasteczka: oficera, który nawet nie zaproponował, że nas odwiezie.
- Widziałam go - wtrącam, a moje serce uderza mocniej na samą wzmiankę o nim.
- Obie go widziałyśmy. - Amber przewraca oczami. - Wysoki brunet, chłopięco piękny.
- Nie oficera - tłumaczę. - Widziałam faceta z kotłowni. Tego, który do mnie pisał,
- Kiedy? Gdzie?
- Próbowałam ci powiedzieć, ale nie mogłam przy tym glinie. Po drodze do samochodu
obejrzałam się. Był tam.
- Jak wyglądał? - Drea przesunęła się na brzeg łóżka.
- Nie wiem. Nie widziałam jego twarzy. Było zbyt ciemno, A potem zniknął.
Amber wyciąga swoją prowizoryczną zakładkę - długą, wąską laskę truskawkowej
ciągutki - z jednego z podręczników. Zdejmuje z niej opakowanie i odgryza duży kawałek.
- Skoro nie widziałaś jego twarzy, to skąd wiesz, że to on?
- Po prostu wiem. Czuję to.
- Jesteś pewna, że to nie był Cory? - pyta Drea
- To nie mógł być on. On i oficer weszli do Wisielca, kiedy tylko się obróciłyśmy. a ten
gość stał na zewnątrz.
- Czyli widziałaś, jak obaj wchodzili do środka?
- No, nie.
- Nie wiem - mówi Amber, żując ciągutkę. - Ja nic nie widziałam.
- Więc? Co to znaczy, nie wierzysz mi?
Amber wydaje drugie i przesadne westchnienie.
- To znaczy tylko, że szkoda, że nic nie powiedziałaś. Może mogłybyśmy coś zrobić...
odwrócić jakoś uwagę ochroniarza. Teraz za późno.
Przewracam się na łóżko i zanurzam twarz w poduszkę.
- Powiedziałam Chadowi, że zaraz oddzwonisz - przypomina mi Drea.
Chowam twarz jeszcze głębiej, piętrząc nad głową gruby zwój kołdry, wyobrażając sobie,
ż
e mam oślą czapkę. Irytuje mnie, że Drea tak przejmuje się Chadem. Wiem, że miałam z nim
dzisiaj porozmawiać. Zamierzałam zadzwonić po meczu, żeby dowiedzieć się, jak mu poszło,
ale w całym zamieszaniu wyleciało mi to z głowy - tak jak pójście na karne zajęcia do
Lecklidera i odrobienie zadania domowego, za co dostałam duże tłuste zero.
- Dzwoniła też twoja mama - dorzuca Drea.
Wspaniale. Wygrzebuję się spod kołder i wystukuję numer Chada, przygotowując się do
zaserwowania mu zdrowej porcji przeprosin.
- Wszystko dobrze? - pyta.
- To jakby przydługa historia.
- Miałem nadzieję, że dzisiaj porozmawiamy. Po hokeju.
- Wiem. Przepraszam. Znowu dzieją się dziwne rzeczy. Jak poszedł mecz, tak w ogóle?
- Zaraz, jakie dziwne rzeczy?
Spoglądam na Dreę, łowiącą uchem każde moje słowo. Wstaję i wyglądam za drzwi,
ż
eby zobaczyć, czy salon jest wolny. Ale, niestety, Trish Cabone rozbiła obóz na winylowej
kanapie. Uśmiecha się na mój widok wielkim, jasnym uśmiechem jak z reklamy pasty
wybielającej. A jakby tego nie było dość, macha rękami, jakby nie widziała mnie od
miesięcy.
W odpowiedzi zamykam drzwi.
- Stacey? Jakie dziwne rzeczy? - dopytuje się Chad.
- Dostałam po prostu dziwnego maiła od jakiegoś kolesia... to znaczy, jestem prawie
pewna, że to był facet. W sumie, myślę, że to mógł być ten sam, który był w kotłowni tej
nocy, kiedy wpadliście z P.J.-em.
Patrzę na Dreę, piszącą teraz coś w dzienniku i postanawiam się wycofać do
półprywatności mojego łóżka, pod kołdrę, żeby wszystko mu opowiedzieć - o koszmarach
i wymiotach, o wiadomości, o liście nadanym tu w Hanover i, wreszcie, o nocnej eskapadzie
do Wisielca.
Chad nic nie mówi i przez kilka krępujących sekund słuchamy tylko nawzajem swoich
oddechów.
- No, powiedz coś - mówię w końcu.
- Co na przykład?
- Na przykład, że wszystko się uda. Że wszystko będzie dobrze.
- Po prostu nie mogę uwierzyć, że to się znowu dzieje.
- Ja też.
- Czy myślisz, że da się to jakoś wyjaśnić? To wszystko wydaje się naprawdę dziwne.
- Nie wierzysz mi?
- Nie, oczywiście, że ci wierzę.
- No to o co chodzi? - Wyładowuję moją agresję na rogu kołdry, ściskając go, aż bolą
mnie palce.
- Po prostu myślę, że to dziwne, że takie rzeczy się znowu dzieją. Nie zdziwiłbym się,
gdyby to był czyjś pomysł na dobry ubaw.
- Czy ty mówisz poważnie? - Ściągam kołdrę z głowy i się podnoszę.
- Stacey, uspokój się.
- Jak mam się uspokoić? Po tym wszystkim, co się stało, nie wierzysz, że wyczuwani
rzeczy? Nie myślisz, że wiedziałabym, gdyby to była tylko ścierna? Mam sny o martwych
ludziach.
- Wiem - mówi miękkim głosem, jakby próbował mnie przebłagać. - Wierzę, że
przewidujesz i wiem, że nie czułaś się ostatnio dobrze. Ale dużo rzeczy się dzieje i bycie
tutaj, o tej porze roku... chyba nie jest dla ciebie łatwe.
- Nie, po prostu nie wierzę. Gadasz jak szkolny psycholog.
- Stacey... - szepcze.
- Muszę kończyć. Pogadamy jutro. - Odkładam słuchawkę, czując się sfrustrowana
i głęboko dotknięta jego wątpliwościami, tym, że nie potrafi mi uwierzyć... właśnie teraz, gdy
tak bardzo potrzebuję wsparcia.
- Kłopoty w raju? - pyta Amber. - Nie wiem, Stace, nie wyglądacie ostatnio, jakbyście się
dobrze dogadywali.
Patrzę znów na Dreę, myśląc o tym, jak bardzo ton mojej rozmowy z Chadem brzmi
inaczej niż jej. Trzyma długopis parę centymetrów nad stronami dziennika, nasłuchując, co
odpowiem na komentarz Amber. Ale ponieważ nie czuję się w tej chwili zdolna
odpowiedzieć, biorę białą świecę z nocnego stolika i przyciskam czubki palców do wosku,
chcąc bardziej niż czegokolwiek ją zapalić, poczuć magiczny moment, o którym mówiła moja
babcia, chociaż idea czegoś nawet trochę magicznego wydaje mi się teraz bardzo odległa.
Ocieram kilka zabłąkanych łez, zakrywam znów głowę kołdrą i udaję, że jestem sama.
Rozdział 15
Kiedy Amber i ja przychodzimy dziś rano do sali komputerowej, pan Lecklider daje nam
długaśny wykład o opuszczeniu karnych zajęć, w końcu orzekając wyrok: totalne sprzątanie -
mokrymi szmatami i mopami - codziennie po szkole przez tydzień. Nawet nie próbuję
dyskutować z orzeczeniem, zajmuję miejsce obok Cory'ego i Emmy, żeby wrócić do pracy
nad projektem, której końca w ogóle nie widać,
- Ale przywalił. - Emma dmucha wyjątkowo mocno w chusteczkę, żeby okazać
współczucie. - Moje kondolencje.
- Dzięki - mówię, rzucając okiem na rysunki, które zrobiła w notesie - kretyńskie małe
serduszka z imieniem Cory'ego w środku. Jak w podstawówce.
- Hm - chrząka Cory, przerywając moje zdumienie. - Trzeba było przyjść wczoraj.
Lecklider trzymał nas tylko dziesięć minut.
Jakbym zrobiła to celowo.
- Zapomniałam.
Cory wzrusza ramionami i dalej klika po stronie, którą „razem" zrobiliśmy na lekcjach,
zachowując się, jakby ostatniej nocy w ogóle nie było.
Tymczasem Amber próbuje sprzedać Leckliderowi wymówkę, że nie czułam się dobrze,
a ona robiła, co w jej mocy, żeby poprawić mój stan. Ale sądząc z jego postawy - wygodnie
wyciągnięty na krześle, obrócony do niej tak bardzo bokiem, że prawie wygląda to, jakby
mówiła do jego tyłka - nie wygląda żeby nam się miało upiec.
Próbując symulować udział w pracy, sięgam do plecaka i wyciągam podręcznik po raz
pierwszy w tym roku - posklejane kartki aż trzeszczą przy otwieraniu. Ale tak naprawdę chcę
po prostu wyciągnąć jakieś informacje od Cory'ego.
Przysuwam się bardzo blisko, udając, że interesują mniaj grafiki, nad którymi pracuje.
- To wygląda naprawdę świetnie - zagajam, patrząc książki, szukając jakichś słów
kluczowych, które pozwoli mi wyrażać się jak ktoś obeznany z tematem. - Czy dodawać do
tego jakiś SQL?
- Hę?
- SQL? System Query Language?
Twarz Cory'ego wykrzywia się, a ja desperacko raz jeszcze wytłuszczone słowa
w tekście, upewniając się, dobrze mówię. Cory obraca się do komputera. A ja zatrzaskuję
książkę. To było nieudane podejście. Próbuję bardziej bezpośrednio:
- Słyszałam, że myślą o wstawieniu kilku komputerów do Wisielca. Będzie tam coś jak
cyberkawiarnia.
Wzrusza ramionami i uśmiecha się kwaśno, chyba przejrzał moja zagrywkę.
- Długo tam pracujesz? - przymilam się.
- Czemu pytasz?
- Z ciekawości.
Kiwa głową, jakby już wiedział, do czego zmierzam. Jakby czytał w moich myślach
i znał moje podejrzenia.
- To całkiem nowa fucha.
- Dużo ludzi było wczoraj?
Wzrusza ramionami, wciąż z tym głupim uśmiechem człowieka, który coś wie.
- Więc... sam pracowałeś? Czy był ktoś z tobą? - Próbuję mówić naturalnie.
Odpowiada wybuchem śmiechu, tak gwałtownego, że aż się trzęsie, jakby doskonale
wiedział, dlaczego pytam go o to wszystko, a moje wysiłki, aby być subtelną, były równie
jałowe, jak jego, żeby być normalnym.
- Co w tym takiego śmiesznego? - pytam. - Czy ktoś z tobą pracował czy nie?
Ale on tylko wciąż rechoce, wysuwając czubek języka w szparę między jedynkami. A że
nie jestem aż tak zdesperowana, żeby służyć mu za rozrywkę przez choćby sekundę dłużej,
odsuwam krzesło i zaglądam do Emmy - rysuje jeszcze więcej serduszek.
Biorę głęboki wdech i po cichu liczę do pięciu. To strata czasu, próbować wydobyć
cokolwiek z Cory'ego. Może powinnam częściej kręcić się wokół Wisielca - może ten facet
wróci. A może Chad ma rację i ten mejl to kontynuacja poprzedniego żartu. Może to na liście
powinnam się skupić. Patrzę na Amber, która najwyraźniej wywalczyła sobie wyrok siedzenia
przy Leckliderze przez resztę lekcji i czyta podręcznik. Może moja kara nie jest aż taka
straszna.
Resztę zajęć spędzam, kończąc zadanie na następną lekcję - esej o Kandydzie, który
miałam poprawić wczoraj wieczorem. Jeżeli nie zacznę się przykładać do nauki, wiem, że
skończę bez college'u, dlatego po szkole i po karnym sprzątaniu idę prosto do biblioteki
zamiast na jogę - co nie jest aż takim poświęceniem, biorąc pod uwagę mój ostatni występ
w pozycji savasana.
Proszę bibliotekarza o kabinę z tyłu, taką z zamykanymi drzwiami, żeby nikt mi nie
przeszkadzał. I tam spędzam następnych kilka godzin, odrabiając żmudne zadania
i przeglądając rozdziały, które miałam przeczytać tygodnie temu. Wyciągam nawet moje
różowe i żółte markery, żeby zaznaczać rzeczy, które wydają mi się istotne. Ale łapię się na
tym, że też zaczynam rysować serduszka - duże, różowe i okrągłe - które biją na głowę dzieła
Emmy.
Rozmyślam, co robi teraz Chad i czy jest na mnie zły po wczorajszym telefonie. Może ma
już dość tego koszmarnego bagażu, który ze sobą noszę.
Przewracam stronę w notatkach z laboratorium, żeby się skoncentrować. Wtedy słyszę
pukanie do drzwi. Patrzę na wąską pionową szybę przy drzwiach, ale nikogo przez nią nie
widać, tylko szereg wolnych stolików w czytelni. Po kilku sekundach pukanie się powtarza.
- Kto tam? - Podnoszę się od stołu i podchodzę do szyby, próbując się ustawić tak, by
widzieć, co jest za drzwiami.
Kolejne pukanie. Podchodzę jeszcze o krok i badam teren na prawo od klamki.
- Jestem zajęta - mówię przez szybę.
Ale ktokolwiek to jest, puka jeszcze raz.
- Amber? - Chwytam za klamkę i uchylam drzwi. Nie ma nikogo. Wchodzę do czytelni
i robię kilka kroków. Jakieś dzieciaki pracują nad projektem przy jednym z okrągłych
stolików po lewej, kilku chłopaków pracuje na laptopach po drugiej stronie sali, grupka
innych uczniów czyta podręczniki w wygodnych fotelach.
Przyglądam się wszystkim po kolei, sprawdzając, czy ktoś nie patrzy w moim kierunku.
Ale poza kilkoma nowymi, którzy najwidoczniej uważają mnie za wystarczająco ciekawą,
ż
eby oderwać się od rachunków, nikt się mną nie interesuje.
Obracam się z powrotem, żeby wrócić do izolatki, i podskakuję. Amber i P. J. stoją tuż za
mną.
- Hej, laseczko - mruczy P.J.
- Porąbało was? - wyrzucam z siebie, z trudem łapiąc oddech. - Wystraszyliście mnie na
ś
mierć.
- Wolałbym, żebyś ujęła to inaczej - mówi P.J., przebiegając palcami po metalicznie
niebieskich czubkach purpurowych strąków na głowie. - Nie mów tak dużo o śmierci.
Ludziom może się to nie podobać w twoich ustach.
- Czego chcecie? - wzdycham.
- Co tak od razu świrujesz? Przyszliśmy tylko po parę książek i zobaczyliśmy twój leniwy
zadek. Pomyśleliśmy, że się przywitamy - tłumaczy Amber.
- Stacey była ostatnio lekko zestresowana - wyjaśnia P.J.
- Dajcie spokój.
- Po prostu nie lubię, jak ludzie mnie straszą. Dlaczego muszę to wszystkim tłumaczyć?
Najpierw pukacie, potem zachodzicie mnie od tyłu.
- E, trochę jaśniej proszę.
- Pukaliście do drzwi, kiedy się uczyłam.
- Wcale nie pukaliśmy.
- Jasne.
- Dziwne - mówi P.J., otwierając szeroko oczy dla bardziej dramatycznego efektu.
- Muszę lecieć - żegnam się.
- Chwila - zatrzymuje mnie Amber. - Na pewno wszystko nkcj? Chcesz, żebyśmy na
ciebie poczekali?
- Poradzę sobie - odpowiadam, rozglądając się dookoła, ewidentnie w moim życiu są teraz
dwie grupy demonów - te, które próbują wystraszyć mnie dla żartu i te, które rzeczywiście
mogą być niebezpieczne.
Chyba powinnam zmierzyć się z tymi drugimi.
- Zobaczymy się na obiedzie. - Wracam do pokoju i zauważam coś błyszczącego pod
stopami. Kryształowy krzew - takich używa się dla ochrony, do powstrzymania negatywnej
energii. Poszczególne kryształy, które go tworzą, wyrosły w skupinach, lecząc uszkodzone
kawałki i tworząc okaz minerału, który mieści się w mojej dłoni.
Zaciskam na nim palce, skupiając się na jego energii i czuję ciepłe wibracje w rękach,
ramionach i na plecach. Niemal się rozpływam. Mam wrażenie, że zostałam nagle zanurzona
w wannie pełnej gorącej wody, z bąbelkami uderzającymi o moją skórę, masującymi moje
mięśnie.
Biorę głęboki oddech, żeby odzyskać jasność umysłu i rozglądam się, żeby zobaczyć, czy
ktokolwiek zauważył mój błogostan i wypieki na twarzy. Zamykam drzwi i opieram się o nie
plecami, żeby utrzymać równowagę, a moje serce wypełnia się dziwną mieszaniną strachu
i podniecenia wywołaną znalezieniem kryształu.
Rozdział 16
Po obiedzie przychodzę prosto do pokoju. Wyciągam kryształowy krzew z kieszeni
i kładę go na łóżku przede mną, obok wczorajszego listu. Myśl, że oba są od tej samej osoby
ni ma najmniejszego sensu. Rozważam możliwość, że ktoś, kto zostawił kryształ, mógł nie
wiedzieć o jego ochronnych właściwościach. Ale to też nie ma sensu. Taka postać kryształu
jest bardzo rzadka - ktoś, kto go zdobył, musiał się znać na magii kamieni.
Gdzieś w głowie kołacze mi się nadzieja, że może kryształ jest od Chada - że to taka
próba załagodzenia sprawy po wczorajszej rozmowie. Odgrywam w myślach ten scenariusz -
Chad idzie do sklepu New Age przy Greenvale Street, prosi sprzedawcę o coś specjalnego,
coś ochronnego. Ale to jednak nie w stylu Chada zostawić coś takiego pod drzwiami. Na
pewno dałby mi go osobiście - chyba że sądził, że wciąż jestem na niego zła.
Biorę telefon, żeby sprawdzić wiadomości i połączenia. Skoro nie był w kafeterii, to
pewnie ćwiczą z kolegami z drużyny podczas przerwy obiadowej. Dzwonię na pocztę
głosową. Mam jedną wiadomość. To moja matka.
- „Cześć, Stacey. Chciałam tylko się dowiedzieć, co słychać. Czy Drea mówiła ci, że
dzwoniłam wczoraj wieczorem? Naprawdę chciałabym z tobą porozmawiać. Zadzwoń, jak
wrócisz. Pa.”
Rozłączam się i opadam na łóżko. Po kilku minutach myślenia biorę głęboki wdech
i jeszcze raz odsłuchuję wiadomość. Mama mówi nalegającym tonem, jakby naprawdę
chciała o czymś porozmawiać. Wykręcam numer. Coś musiało się stać. Zwykle, kiedy
odbiera Drea, mama cieszy się, że może z nią porozmawiać, bo są bardzo podobne - obie
zakochane w rzeczach takich jak „Vogue" i buty Joan & David, podczas gdy mnie kręcą czary
ochronne i rzucanie popiołu na wiatr. Chociaż, muszę przyznać, po tym wszystkim, co stało
się w zeszłym roku, ja i mama dogadujemy się lepiej. Więcej rozmawiamy, nie kłócimy się
tak często. I, inaczej niż przy poprzednich wyjazdach do szkoły, tym razem nasze pożegnanie
było inne, dłuższe.
Po kilku sygnałach mama odbiera.
- Cześć - mówię.
- Stacey, tak się cieszę, że dzwonisz.
- O co chodzi? Czy coś się stało?
- Nie, nic. Po prostu chciałam z tobą porozmawiać.
- Och. - Podnoszę z podłogi poduszkę Amber i zaczynam wyskubywać piórka. -
Właściwie u mnie nic nowego - kłamię. - Mam do napisania dużą pracę na angielski na
przyszły tydzień, a nie skończyłam jeszcze czytać książki.
- Ale wszystko w porządku?
- Czemu pytasz? Czy Drea coś ci mówiła, kiedy wczoraj zadzwoniłaś?
- Nie. A powinna?
- Skąd. Wszystko w porządku - powtarzam chociaż wiem, że jej nie oszukam. Słyszę swój
glos - chwiejny ton, pogłos poczucia winy.
Mama nie odpowiada - chyba się domyśla, jaką jestem obrzydliwą kłamczuchą. Nie mogę
dłużej znieść tej niezręcznej telefonicznej ciszy.
- Znowu mam koszmary - wyznaję w końcu.
- Jak to znowu?
Czy ona żartuje? Kiedy miałam koszmary o Maurze cztery lata temu, opowiedziałam jej
o nich. Mówiłam jej, że boję się już spać, że mam co noc straszne sny tej samej treści, o tej są
mej osobie. Nigdy jej tylko nie powiedziałam o kim. Mama nie pytała. Parzyła mi tylko kubki
rumiankowej herbaty przed snem i kazała próbować myśleć o czymś spokojniejszym, zanim
zasnę, o tęczy i rozgwiazdach.
Potem był zeszły rok, z Dreą i kolejnymi koszmarami. I chociaż to nie ja jej o nich
powiedziałam, kiedy zaczął się proces było o tym dosyć głośno w mediach. Kiedy w sądzie
zapytano mnie, skąd wiedziałam, że Donovan zabrał Dreę do lasu, nie mogłam odpowiedzieć
nic innego niż tylko powiedzieć, że się to przyśniło. I wtedy zaczęły się telefony... Ludzie -
obcy ludzie - dzwonili do mnie, pytając, czy nie mam koszmaru o nich. Doprowadzili do tego,
ż
e musiałyśmy dwa razy zmienić numer. Moja mama o tym wie. Dlatego nie mogę
zrozumieć, jak może nie wiedzieć o czym teraz mówię.
- Stacey? Jesteś tam?
- Tak?
- No więc, co masz na myśli, mówiąc, że znowu masz koszmary?
Naprawdę nie mam już ochoty rozmawiać, grać w tę głupią grę, kiedy nie wiem nawet,
po co ona ją zaczyna. Czy ciągle próbuje ze mnie zrobić radosną czirliderkę, którą nie jestem
i nigdy nie będę? A może sfiksowała i odrzuca myśl o tym, kim jestem?
- Mamo, Drea właśnie weszła i musi skorzystać z telefonu. Czy możemy dokończyć
jutro?
- Jasne, skarbie - mówi. - Zadzwoń do mnie. Albo ja zadzwonię.
- Dobrze.
- Pa.
Odkładam słuchawkę, czując się jeszcze gorzej niż wcześniej. Dwa kłamstwa jednej nocy
i wisząca nade mną karma, czyhająca, żeby mnie za nie ukarać.
Rozdział 17
Po rozmowie telefonicznej z matką, uczę się w moim pokoju przez jakieś dwie godziny,
próbując przekonać sama siebie, że struktura neuronu - aksony, dendryty i tak dalej - to
najbardziej fascynująca rzecz, na jakiej mogłabym się teraz skupić. Ale czekam też na telefon
od Chada. Ponieważ jest po dziewiątej i jeszcze z nim dzisiaj nie rozmawiałam, zastanawiam
się, czy może się obraził. Ale nawet jeśli tak, to ma kiepską wymówkę. Wie, że przeżyłam
ostatnio bardzo dużo stresu - nawet jeżeli według niego to tylko powracająca trauma.
Dlaczego więc po prostu nie zadzwoni, tak jak zrobiłby to dobry przyjaciel?
Po dwóch daremnych telefonach do jego pokoju, w końcu daję mu czas do dziewiątej
piętnaście, zanim wyjdę. O dziewiątej dziewiętnaście wkładam kryształ do kieszeni, pakuję
do plecaka garść składników do zaklęć i wychodzę. Myślę, że to czego naprawdę teraz
potrzebuję, to trochę oczyszczającej energii i kilku jednoznacznych odpowiedzi i zamierzam
znaleźć jedno i drugie na mroźnym powietrzu, pod listopadowym księżycem - bo myśl
o zejściu do mojego ołtarza w kotłowni jest teraz niezbyt przyjemna.
Ponieważ cały kampus otoczony jest hektarami lasu, nietrudno znaleźć idealne miejsce.
Pomimo tego, co stało się w zeszłym roku, wciąż kocham las, szczególnie w nocy, w świetle
księżyca i blasku gwiazd. Cała atmosfera pomaga mi się skupić, połączyć się z duchem natury
i spojrzeć na rzeczy w odpowiedniej perspektywie.
Z moją małą latarką jako przewodnikiem, idę dookoła naszego budynku, przez trawnik
i wchodzę do lasu ścieżką, używaną przez imprezowiczów. Skręcam w lewo i trafiam do
spokojnego miejsca na skraju lasu - gdzie jestem ukryta, ale widzę nad sobą garbaty księżyc
w kolorze wosku i żałuję, że spędziłam tak wiele czasu w pokoju.
Siedzę na kępie trawy i wdycham wielkimi haustami energię księżyca, pozwalam, aby
ś
wiatło wsiąkało w moją skórę. Po kilku minutach bezruchu wyjmuję kryształ z kieszeni
i kładę go na ziemi przede mną. To nie mógł być przypadek, wiem, ktoś go specjalnie
zostawił dla mnie. Muszę tylko dowiedzieć się kto, zanim będzie za późno.
Opieram latarkę o kamień i zaczynam wyciągać składniki z plecaka. Biorę nożyczki
i zaczynam od swoich włosów. Chwytam dłuższy kosmyk z boku, odcinam pasmo około
dziesięciu centymetrów i zaplatam na czubku, żeby włosy się nie rozsypały. Wyglądają
dziwnie w mojej dłoni, niemal nierealnie, jakby nie były naprawdę moje. Wkładam je do
metalowej miski, a potem wlewam tam kilka kropel olejku goździków - normalnie
bladopomarańczowy płyn ma teraz w ciemności orzechowy kolor. Następnie, używając
zwykłych obcążków, obcinam paznokcie bardzo krótko nad miską, upewniając się, że ścinki
wpadają do środka. Skrapiam to jeszcze olejkiem, a ciężki zapach wypełnia powietrze wokół
mnie.
Dotykam włosów w miejscu, w którym je obcięłam. Pomimo mojej staranności, czuję,
gdzie brakuje kosmyka, tuż poniżej ucha. Mam nadzieję, że uda się to jakoś zamaskować.
Spoglądam na palce - paznokcie mam teraz bardzo krótkie, z pod kilku nawet leci krew.
Wkładam je do ust, żeby zatamować krew, a potem zanurzam w misce. Mieszam miksturę,
której zadaniem jest zwiększyć moją samoświadomość.
- Olej i kość, skóra i krew - szepczę. - Księżycu, błagam, niech dowiem się.
Wyciągam ziemniaka, którego zdobyłam dziś rano dzięki uprzejmości pani z kafeterii,
i czarny długopis kulkowy z bocznej kieszeni torby. Na surowej łupinie ziemniaka piszę moje
pytania: „Czy dotrzymam obietnicy? I jaka jest moja obietnica?”
Wkładam go do miski i wlewam resztę olejku, około dwóch łyżek stołowych. Obtaczam
ziemniaka w miksturze, tak aby był cały wilgotny, żeby litery wypełniły się moim duchem.
Po kilku chwilach mieszania i powtarzania w myśli pytań, rozkładam dużą kartkę
woskowanego papieru na ziemi i wylewam na nią miksturę, układając ziemniaka tak, by
napisy na nim zwrócone były w stronę księżyca. Sypię na wierzch trochę ziemi, formując
literę M, a potem zawijam wszystko w papier, zabezpieczając go grubą gumką.
- Ofiarowuję ci, księżycu, kawałki mnie: moje ciało, moją kość, owinięte w miłość
i ducha, i proszę w zamian, abyś pomógł mi jaśniej widzieć, wzmocnił moją naturalną
ś
wiadomość.
Łyżką kopię w ziemi dziurę głęboką na piętnaście centymetrów. Palce bolą, gdy próbuję
przebić się przez na pół zamarzniętą ziemię. Składam do jamki moją ofiarę, zakopuję ją,
a następnie umieszczam na wierzchu kryształowy krzew.
- Bądź błogosławiony - szepczę, patrząc na księżyc.
Po odprawieniu zaklęcia czuję się zupełnie odświeżona, jakby nagle rozbudzona, lepiej
zgrana z naturą i samą sobą. Odchylam się do tylu, opieram na łokciach i zauważam sosnę tuż
obok mnie. Uwielbiam sosnowe igły - ich zapach, połysk i gładkość, którą czuję, obracając je
między palcami, ich zdolność do ochraniania przed negatywną energią. Zbieram kilka gałązek
na później. Wtedy słyszę jakiś dźwięk dochodzący spośród drzew kilka metrów za mną.
Wrzucam gałązki do plecaka razem z innymi akcesoriami i chwytam kryształ. To pewnie
jakieś dzieciaki przyszły podrinkować przed snem. Czekam kilka sekund na kolejny hałas, ale
nic nie słyszę. Wyłączam latarkę i wstaję. Teraz słyszę coś jak trzask płomieni, jakby ktoś
zrobił ognisko.
Włączam z powrotem latarkę, ale kieruję promień w dół i robię kilka kroków w stronę
ź
ródła dźwięku. Widzę w oddali pomarańczowy blask, małe iskierki, które skaczą na wietrze.
Ale nic nie słyszę. Żadnych głosów ani śmiechów. Żadnego syku otwieranych puszek albo
brzęku rozbijanych butelek.
Ś
ciskając kryształ w dłoni, podchodzę do ogniska, które jest ledwie o kilka metrów ode
mnie. Dostrzegam męską postać, siedzącą na głazie na polance. Lewą stronę jego ciała
oświetla ognisko. Sięga do torby, zbiera coś z ziemi. Wstaje i rozrzuca przedmioty wokół
ogniska. To chyba kamienie? Staram się policzyć, ile ich rzuca, żeby zobaczyć, czy zaznacza
wszystkie osiem kierunków, od północy do zachodu. Ale nie jestem pewna. Siada
z powrotem, grzebie kilka razy patykiem w ognisku, potem wyciąga coś z torby. Słoik.
Potrząsa nim kilka razy i podnosi go, żeby mu się przyjrzeć. W śród jest jakaś sproszkowana,
brązowawa substancja, jakby piasek. Oświetlają ją tańczące płomienie. Odkręca pokrywkę
i wlewa do słoika jakiś płyn z małego pojemnika. Miesza patykiem, zanurza w środku palce
i potem wciera substancję w policzek i kark.
Cały ten obraz - siedzącej niedaleko mnie postaci, wykonującej jakiś księżycowy rytuał -
wydaje mi się niezwykły. Nie żebym myślała, że jestem jedyną na tej planecie, która uprawia
magię; po prostu poza moją babcią i kilkoma rzekomymi czarownicami w telewizji, nigdy nie
widziałam, żeby ktoś robił takie rzeczy. A jednak, poza zdumieniem, czuje też, że jestem
zaintrygowana, zaciekawiona... może nawet pełna nadziei, ale nie jestem pewna dlaczego.
Ś
ciskam kryształ, mając wrażenie, że staje się bardzo ciepły. Nie mogę przestać się trząść.
Jestem zaciekawiona i bardzo chciałabym jeszcze na niego patrzeć, ale nagle czuję się
winna, jakbym wdarła się do czyjejś świętej przestrzeni, a księżyc patrzył z wyrzutem, jak to
robię. Cofam się i kieruję promień latarki ku ziemi, żeby znaleźć drogę powrotną. Przede mną
są jakieś zarośla. Wciągam brzuch, chwytam brzeg płaszcza i przeciskam się przez nie tak
cicho, jak to możliwe. Ale przy drugim kroku słyszę pod nogami trzask. Zatrzymuję się.
Patrzę w dół. Pod martensem zauważam długą, suchą gałąź złamaną na pół.
Serce zaczyna mi walić tak mocno, aż boję się, że je też słychać. Wyłączam latarkę
i wstrzymuję oddech.
Rozdział 18
Zamykam oczy i kucam, próbując się ukryć jak najgłębiej w krzakach.
- Kto tam jest? - woła mężczyzna, robiąc krok w moją stronę.
Oddycham tak ciężko, że ledwie mogę myśleć. Kulę się jeszcze bardziej, chowając głowę
między kolana, czekają, aż uzna, że się pomylił i zawróci.
Słyszę, jak się do mnie zbliża, przedziera się przez krzaki, gałązki trzaskają pod jego
stopami - już tylko o metr - dwa ode mnie.
Wciąż się nie ruszam. Wyobrażam sobie, że jestem częścią tych zarośli, moje ramiona są
grubymi gałęziami, a plecy - pniakiem.
Robi kolejny krok. I jeszcze jeden. Patrzę ze swojej kryjówki, ale niewiele widzę pod tym
kątem; tylko gałązki, drapiące mnie w twarz.
- Wiem, że tam jesteś - słyszę jego głos tuż nade mną.
Biorę głęboki wdech; zbieram odwagę, której dostarcza księżyc, i wstaję. Stoi przede
mną. Włączam latarkę i celuję ją w niego. On robi tak samo.
- Stacey? - mówi. - Co ty tu robisz? - Wpatruje się we mnie z szeroko rozwartymi
migoczącymi oczami. Ich kolor - pomiędzy szarym a bladoniebieskim - jest widoczny
w świetle mojej latarki.
- Skąd mnie znasz? - pytam. Latarka lekko drży w mojej dłoni.
Na jego twarzy jest jakiś ślad. Pewnie od zaklęcia. Gruba, połyskująca linia na policzku.
- Spotkaliśmy się już - odpowiada.
- Gdzie? - głos mi się załamuje.
- Nie pamiętasz?
Zaciskam dłoń na latarce, żeby uspokoić drżenie. Przypominam sobie tę noc w kotłowni.
Faceta, który za mną biegł po schodach, wołając moje imię.
- Nie nazwałabym tego spotkaniem - syczę przez zaciśnięte zęby.
- Co masz na myśli?
- Włamanie się do kotłowni internatu dla dziewczyn w środku nocy i przestraszenie mnie
prawie na śmierć trudno nazwać spotkaniem.
- Spotkaliśmy się wcześniej. Nie pamiętasz?
Przyglądam się przez chwilę jego twarzy - raczej śniada, cera, ciemne włosy, nieco
dłuższe na czubku głowy. Próbuję sobie przypomnieć głos z koszmaru, ten za starymi szarymi
drzwiami, zastanawiając się, czy to ten sam. Ale nie jestem pewna,
- Wpadliśmy na siebie. We wrześniu, na imprezie integracyjnej.
- Nie wydaje mi się. - Robię krok w tył.
- Naprawdę - kontynuuje, podchodząc. - Wychodziłem z gabinetu kwestora. Biegłaś po
schodach, przeskakując po dwa stopnie...
Zajmuje mi kilka chwil, ale potem zaczynam sobie przypominać wpadnięcie na kogoś,
jakąś postać bez twarzy. Lawina książek i ołówków z mojego plecaka spadająca po schodach,
rozrzucone rzeczy. Pamiętam już, że spieszyłam się, zbierając to wszystko niemal na
czworakach i wrzucając do torby. Blado przypominam sobie, że ktoś próbował mi pomóc.
- Czy to ty wysłałeś mi mejla? - pytam, zmieniając temat.
- Musimy porozmawiać, Stacey.
- Czy to ty mi to dałeś? - Pokazuję mu kryształ.
- Tak - mówi. - Chciałem, żebyś go miała. Zamierzałem sam ci go dać, wiesz, zamiast
zostawiać tak na podłodze. Ale potem zobaczyłem, że twoi przyjaciele się zbliżają, a nie
chciałem ich spotkać. Tak było też pod Wisielcem. Chciałem porozmawiać z tobą sam na
sam.
- No to teraz jesteśmy sami - Gdy tylko kończę to mówić, chcę cofnąć te słowa. Nie
powinien wiedzieć, że jesteśmy nami. Zaciskam z powrotem dłoń z kryształem w pięść, na
wypadek, gdybym musiała walczyć.
- Nie chcę ci zrobić krzywdy - mówi, jakby czytał w moich myślach.
- Więc czego chcesz?
- Tak jak powiedziałem; musimy porozmawiać.
- To rozmawiajmy.
- Nie teraz, nie tutaj.
- Spadam stąd. - Obracam się, żeby odejść.
- Nie, stój. - Robi kolejny krok w moją stronę, otwierając szerzej oczy.
Kieruję latarkę w stronę trawnika kampusu, oddalonego tylko o parę metrów. Widzę
wysokie latarnie nad betonowymi ławkami. Gdybym chciała, mogłabym krzyczeć o pomoc
i ktoś na pewno by mnie usłyszał.
- Nie odchodź. Chcę z tobą poro zmawiać. Tylko, że jestem teraz w trakcie czegoś.
Spoglądam ponad jego ramieniem na ognisko, wciąż się iskrzące, na tańczące płomienie.
- Co robisz?
- Sądzę, że już się domyślasz. - Przypatruje mi się uważnie, a jego stalowoniebieskie oczy
wydają się wpływać wprost do moich. Są tak intensywne, że muszę odwrócić wzrok. - Czy
możemy porozmawiać jutro? - pyta.
Nic nie mówię, bo chcę z nim porozmawiać. Chcę się dowiedzieć, co on ma mi do
powiedzenia. Ale nie chcę, żeby on wiedział, że chcę.
- Możemy spróbować znowu spotkać się przy Wisielcu. Po godzinach. Ale czy mogłabyś
tym razem przyjść sama?
- Dlaczego tak późno?
- Bo to, co chcę ci powiedzieć, to sprawa osobista. Nikogo innego nie może przy tym być.
- O co chodzi?
- O ciebie.
- Co ze mną?
- Ten kryształ, który ci dałem - zaczyna. - Wiesz, co to znaczy, prawda?
Zamiast odpowiedzieć, przyglądam się błyszczącej kresce; na jego policzku - mikstura
z drzewa sandałowego i mlecza.
- Spotkajmy się w bibliotece - proponuję w końcu. - W tym samym pokoju. O ósmej.
Możemy zamknąć drzwi.
- Obiecujesz, że tam będziesz?
- Czy obiecuję? - pytam. To słowo wydaje mi się niepokojące. - Jak w „czy dotrzymam
obietnicy”?
- Tak. Patrzy na mnie dziwnie. - Obiecujesz, że będziesz?
Kiwam głową, próbując go rozgryźć, odgadnąć, czy to on wysłał list.
- Ale nie będę na ciebie czekać. O ósmej pięć mnie nie ma.
Na jego ustach pojawia się lekki uśmiech, jakby poczuł ulgę i zadowolenie jednocześnie.
Milczy przez chwilę, przyglądając się mojej twarzy, podbródkowi, ustom. A potem jeszcze
raz patrzy mi w oczy.
Stoimy tam przez chwilę w niezręcznej ciszy - ja, nie wiedząc, czy to już koniec, czy
mam iść; on, czekając na mój następny ruch. Odwracam się i odchodzę, wracam na
bezpieczną ziemię kampusu. Ale wciąż czuję go, jego oczy, patrzące na mnie.
Podążam za księżycem z powrotem do dormitorium. Tam jestem sama. Tam jest
bezpiecznie, mogę odetchnąć i uspokoić nerwy. Opieram się plecami o drzwi, a moje serce
uderza teraz swobodnie, bardzo mocno. Całe moje ciało drży, krew kipi mi w żyłach. Umysł
mam pełen pytań: Co się ze mną dzieje? Kto to jest? Dlaczego nawet nie zapytałam, jak ma
na imię?
Przykrywam oczy dłonią, próbując powstrzymać lawinę myśli, ale przez to kręci mi się
w głowie. Bo wszystko, co mogę zobaczyć pod zamkniętymi powiekami, w ciemności mojej
dłoni, to jego intensywne stalowoniebieskie oczy.
Rozdział 19
Meczę się z kluczami przy drzwiach do budynku, próbując zmusić trzęsące się palce do
współpracy i zostawić daleko za sobą wydarzenia ostatnich dwudziestu minut. To czego teraz
potrzebuję, to porozmawiać z Chadem, powiedzieć mu, że tamta kłótnia przez telefon była
głupia, i zaproponować, żebyśmy spędzali trochę więcej czasu razem.
Co z tego, że nie zadzwonił wcześniej? Pewnie był zajęty z kolegami z drużyny. Może
nawet myślał, że ja potrzebuję czasu. Chyba tak... Mam tylko nadzieję, że nie dzwonił, kiedy
mnie nie było, ponieważ nie poradzę sobie, kłamiąc jeszcze raz dziś w nocy, szczególnie
jemu.
Po kilku próbach w końcu udaje mi się otworzyć zamek i wejść do środka. Przechodzę
przez hol do salonu. A tam czeka on, siedzi na winylowej kanapie, z bukietem polnych
kwiatów w dłoni, jak przystało na idealnego chłopaka.
- A kto to postanowił wpaść? - mówi, wstając.
Ale zamiast odpowiedzieć cokolwiek, podbiegam i rzucam mu się w ramiona,
w melodramatycznym stylu, zupełnie jak na czarno-białym filmie, z muzyką, na orkiestrę,
brakuje mi tylko powłóczystej sukni. Chad obejmuje ramionami moją talię, czuję na plecach
wstążkę z bukietu.
Spoglądam przez jego ramię na Dreę, siedzącą na brzegu kanapy, z lekko opuszczonymi
kącikami ust.
- Cześć, Dray. - Odsuwam się odrobinę od Chada, ale wciąż trzymani rękę na jego
ramieniu.
Drea uśmiecha się, ale zaraz odwraca wzrok.
- Gdzie byłaś? - Chad wręcza mi bukiet. - Czekałem na ciebie.
- Naprawdę? - pytam, patrząc na Dreę, zastanawiając się, jak długo czekał, jak długo
siedzieli tu razem.
- Tak. Ale to nic. Drea i ja pogadaliśmy sobie o dawnych czasach. - Śmieje się i spogląda
na nią. Ona też się uśmiecha.
- Dawnych czasach? O tym, co stało się rok temu?
- Boże, nie - jęczy Drea. - O dobrych dawnych czasach. O różnych zabawnych rzeczach.
- Tak - potwierdza Chad. Potem opowiada mi historie o gimnazjalnej wycieczce do zoo
i o tym, jak słoń oblał Dreę wodą z trąby. Cała jej pierś była mokra, a miała na sobie tylko
różowy T-shirt. Więc ich zawsze przygotowana nauczycielka wyciągnęła z torby
z awaryjnymi przyborami strasznie niemodną poliestrową bluzę z wielkim kołnierzem w stylu
lat siedemdziesiątych, wzorami na nadgarstkach i pastelowymi zwierzętami. Zmusiła
przerażoną Dreę - która się tak modnie ubiera - do noszenia jej przez resztę wycieczki.
Oboje śmieją się z tej historii, jakby to była najzabawniejsza rzecz na świecie, ale mnie to
wcale nie rozbawiło.
- Cóż, przepraszam, że musiałeś na mnie czekać - mówię do Chada, ucinając te żarty. -
Nie mieliśmy żadnych planów na dziś wieczór, prawda?
- Nie. Nic się nie stało. Myślałem po prostu, że cię tu zastanę. Zwykle jesteś o tej porze
w pokoju.
Patrzę na zegarek - Jedenasta dziesięć. Już się zaczęła cholerna cisza nocna.
- O Boże, gdzie jest Keegan?
- Wyluzuj - parska Drea.
- Gdzie jest?
- Śpi. - Drea wstaje i obciąga szorty od flanelowej piżamy - podciągnięte wyżej,
przypuszczam, dla przyjemności Chada. Poprawione teraz, jestem pewna, dla mojej. - Bolała
ją głowa i położyła się wcześniej.
Sama zaczynam czuć lekki ból głowy. Pocieram skronie i zauważam, że moje palce są
brudne od ziemi i olejku. Wycieram je jak najdyskretniej o spodnie, przyglądając się
doskonałym nogom Drei, kiedy idzie do pokoju i zamyka za sobą drzwi.
- Byłaś dzisiaj w bibliotece? - Chad zwraca się do mnie.
- Wyszłam po prostu na spacer. - Wtykam włosy za uszy, żeby nie zauważył brakującego
kosmyka. - Poszłam popatrzeć na księżyc.
- Sama?
Kiwam głową. W końcu poszłam sama.
- W czym problem?
- W niczym. Po prostu się zdziwiłem. Jesteś ostatnio bardzo spięta. Spodziewałbym się,
ż
e bałabyś się iść gdziekolwiek sama.
- Czy to nie ty mówiłeś, że muszę zapomnieć o przeszłości i uporządkować swoje życie? -
Czuję, że znowu się denerwuję, i słyszę to w moim głosie.
- Nie powiedziałem tak, Stacey. I jeżeli tak to zabrzmiało, to przepraszam. Martwiłem się
o ciebie.
- Wiem. - Biorę głęboki oddech. - Czy możemy zacząć jeszcze raz?
- Od czego?
- Od przytulania. - Wyciągam ramiona i Chad obejmuje mnie, z ulgą, jak sądzę, że
powróciłam ze strefy mroku do krainy światła, gdzie wszystko jest łatwe i nieskomplikowane,
gdzie rzeczy ponure i nieprzyjemne się nie dzieją.
- Dużo lepiej. - Odchyla się nieco i zbliża twarz do pocałunku. Robię to samo, ale
przechylam głowę w niewłaściwą stronę i pocałunek ląduje obok mojego nosa.
Chad uśmiecha się i przytula mnie mocniej. Chyba ma rację z tym, żeby nie komplikować
rzeczy. Tak jest dużo lepiej, łatwiej. Może tak związek powinien wyglądać: kwiaty i uściski.
Może tego właśnie potrzebuję.
- Bardzo chciałbym zostać - mówi Chad, puszczając mnie - ale chyba muszę już iść. Na
wypadek, gdyby Keegan wstała.
- Powinniśmy coś zrobić jutro wieczorem. Coś przyjemnego. Może poszlibyśmy na
kolację gdzieś w kampusie. Albo na film.
- Zdecydowanie. Zadzwonić do ciebie?
- Nie. Umówmy się od razu. Nie będzie więcej czekania na telefon.
- Dobra, To może wpadnę po ciebie po treningu? - Ósmej trzydzieści?
- Może o dziewiątej? Pracuję jutro nad projektem na biologię.
- W porządku. To marny randkę.
Następne pięć minut całujemy się na pożegnanie na kanapie, próbując ignorować pisk
winylu, gdy ocierają się o niego nasze poruszające się ciała. Tak mi dobrze przy nim, w jego
ramionach, kiedy czuję jego usta i oddech - tak normalnie. Kładę głowę na jego piersi i myślę
o tym, jak cudownie byłoby móc tak zostać całą noc.
Ale nie możemy i dlatego Chad wychodzi kilka chwil później. Odprowadzam go do
drzwi, przypominając mu o naszej randce jutro wieczorem, a potem wracam do pokoju,
spokojna, że wszystko w końcu jest między nami tak, jak być powinno.
Rozdział 20
Kiedy budzę się następnego ranka, Drea i Amber są jeszcze w łóżkach. Przewracam się
na drugi bok, żeby spojrzeć na bukiet kwiatów, które przyniósł mi Chad - stoi teraz
w wazonie z sosnowymi gałązkami, które zebrałam w nocy. Uśmiecham się na ten widok, na
myśl o tym, że zaskoczył mnie w taki 'i uosób.
Wciągam moje brzoskwiniowe pantofle i idę do kuchni po niezbędny kubek
rozpuszczalnej kawy - kiepska w smaku, ale działa. Panuje zupełna cisza. Wszystkie drzwi do
pokojów są zamknięte, jakby wszyscy postanowili jeszcze spać, jakby lekcje dziś odwołano.
Wkładam dwie kromki chleba do tostera i wyglądam przez okno na parking. Ale wszystko
wydaje się normalnie - żadnych niszczycielskich burz śnieżnych, które zatrzymałyby nas
w domu. Więc gdzie są wszyscy?
Postanawiam wykorzystać ich lenistwo. Połykam szybko tosta i kawę, chwytam rzeczy
pod prysznic i jestem pierwsza w łazience, dzięki czemu wykąpię się dziś w ciepłej wodzie -
jako jedna z nielicznych.
Po powrocie do pokoju ubieram się w mundurek Hillcrest, wcieram odrobinę olejku za
uszy oraz pod szyją i pakuję książki. Drea i Amber wciąż śpią, z kołdrami naciągniętymi na
uszy, jakby nie chciały, żeby im przeszkadzano. Ale zamiast to uszanować, otwieram żaluzje,
pozwalając, aby zaskakująco jasne listopadowe słońce wpadło do pokoju.
- Pobudka! -wołam.
Wciąż nic - obie ani drgną. Więc może muszę uciec się do siły. Podchodzę do ich prycz
i potrząsam nimi.
- Wstawajcie. Spóźnicie się. - Spoglądam znowu na zegarek; jest siódma czterdzieści
pięć, za pół godziny zacznie się pierwsza lekcja.
- Dzień zdrowia psychicznego - mruczy Amber, obracając się do mnie plecami.
- Ja też nie idę - mówi Drea, powtarzając jej gest.
- Dobra. - Nie mam czasu ich przekonywać, jeżeli sama nie chcę się spóźnić. Zapinam
kurtkę, przechodzę przez hol i wychodzę frontowymi drzwiami.
Wtedy go widzę. Transparent. Długi na jakieś sześć metrów, rozwieszony między dwoma
cyprysami przed naszym dormitorium, jakby czekał właśnie na mnie.
Stoi wokół niego tłum ludzi. Kręcą głowami i zakrywają; rozdziawione usta - Cory, kilku
jego kolegów, Keegan, Emma, wszystkie dziewczyny z naszego domu, pan Lecklider, pan
Gunther, pani Halligan, jeden ze szkolnych ochroniarzy. Nawet Donna Tillings. Jest ubrana
na czarno - od miskowatego kapelusza z siatką, która zakrywa jej twarz, do grubych czarnych
pończoch i butów z kwadratowymi noskami. Wygląda, jakby płakała, z małym bukietem
w dłoni. Wszyscy tam stoją, patrząc na napis i na mnie, czekając na moją reakcję.
Ale jak mam zareagować, skoro mój umysł nie chce akceptować tego, co tam jest
napisane i co to znaczy? Powoli schodzę po schodach do budynku, patrząc na ich twarze
zamiast na słowa, z nadzieją, że to nie jest rzeczywiste i że napis zmieni się, gdy dojdę na dół.
Ale się nie zmienia. Patrzę na niego jeszcze raz, a słowa stają się czytelne i sensowne:
„Za mniej niż tydzień, Stacey Brown, będziesz błagać o śmierć.”
Ucisk w gardle utrudnia mi oddychanie. Mam wrażenie, jakby ostrze brzytwy przecinało
moją skórę wzdłuż kręgosłupa. Podchodzę bliżej. Nogi się pode mną uginają.
- Stacey?
To on, facet z lasu, ten, który dał mi kryształ. Wychodzi do mnie z tłumu, na policzku ma
błyszczący perłowy pasek; jasne oczy jak stopiony wosk świecy wlewają się prosto do moich.
Odgina moje palce, rozwierając pięść i kładzie mi na dłoni poskładany kawałek papieru -
taki, jak do wróżenia. Wygląda jak wąż z origami. Zamyka mi na nim dłoń i patrzy na mnie,
w oczekiwaniu na odpowiedź. Ale nie mogę mówić. Nie mogę oddychać. i chce mi się
wymiotować. Czuję wokół siebie, i w ustach, coś zimnego i lepkiego. Podnosi się w moim
gardle.
Nachyla się nade mną i szepcze;
- Wiem, jak spędzisz rocznicę.
Otwieram usta, żeby krzyczeć. Czuję, że podnoszę się na łóżku. Czuję, jak wymioty
wylewają się z moich ust.
- Stacey! - krzyczy Drea, wygrzebując się w pośpiechu spod kołdry.
- Co się stało? - Amber zeskakuje z górnego łóżka.
Ale nawet nie muszę nic mówić. Odpowiedź spływa po lustrze szafki nocnej. Spływa po
odbiciu mojej twarzy, tuż przede mną.
Rozdział 21
Wycieram usta, odrzucam kołdrę i idę do drzwi. Amber i Drea krzyczą za mną, ale nie
zwracam na nie uwagi. Naciskam klamkę głównych drzwi i wybiegam na zimny listopadowy
poranek.
Ale jest całkiem normalnie. Żadnego transparentu. Żadnego tłumu wokół. Tylko ja -
chociaż sen wydawał się taki rzeczywisty.
- Co się dzieje? - pyta Drea. Stoją z Amber przy mnie, na najwyższym stopniu - Drea
zawiązując szlafrok, Amber w pełnym rynsztunku piżamy Wonder Woman.
- A jak myślisz, co się dzieje? - odpowiada Amber. - Nie zauważyłaś na lustrze? Znowu
rzyga. Koszmary, tak?
Kiwam głową.
- Całe szczęście, że nasze łóżka nie są przed twoim.
- Bardzo śmieszne.
- Daj spokój. Musimy szukać jasnych punktów naszej sytuacji.
- Co się dzieje? - mówi głos za nami. - Wszystko w porządku, dziewczyny?
To Keegan. Stoi w drzwiach.
- Wydawało mi się, że słyszę szarżujące stado słoni w holu.
- Czy chce nam pani w ten sposób powiedzieć, że musimy, zrzucić parę kilo? - Amber
poprawia swój złoty pasek.
- Chcę w ten sposób zapytać, co się dzieje.
- Potrzebowałyśmy trochę świeżego powietrza - odpowiada Drea.
- No - wtóruje jej Amber. - Trochę tlenu i wilgoci dla organizmu. Nauczyłam się paru
rzeczy na fizyce w zeszłym roku,
- Chyba masz na myśli biologię? - poprawia Drea.
- Wszystko jedno. To praktycznie te same lekcje.
- Powinnyśmy wrócić do środka - mówię.
Mijam Keegan tylko po to, żeby spotkać więcej wścibskich widzów: Trish Cabone,
siąkającą Emmę i kilka innych dziewczyn.
- Wszystko w porządku? - pyta Trish. Poprawia sobie włosy, żeby nie wyglądały na
przygniecione, nie zauważając tyłu, który wygląda jak sprasowana poduszka.
- W porządku. Tylko sprawdzałam temperaturę.
To naiwne kłamstewko wydaje się działać. Poza Trish i Emmą wszystkie pozostałe,
w tym Keegan, wracają do pokojów, żeby nacieszyć się ostatnimi chwilami snu przed szkolą.
- Szkoda, że nie było cię wczoraj na nabożeństwie - mówi Trish, nie ruszając się ani na
krok ze swojego miejsca.
Kiwam głową.
- Ale kaplica jest otwarta cały tydzień - ciągnie. - Wiesz, w razie gdybyś chciała przyjść,
gdybyś potrzebowała jakiegoś miejsca... - Patrzy to na mnie, to na Dreę.
Emma uśmiecha się pomiędzy siąknięciami, przypuszczalnie doceniając poświęcenie
swojej koleżanki.
- Teraz potrzebuję zebrać się do szkoły - odpowiadam. Nie mogę sobie pozwolić na
więcej karnych zadań.
Amber, Drea i ja mamy właśnie wrócić do pokoju, kiedy słyszę tuż obok mnie męski
głos. Obracam się i widzę Cory'ego i jednego z jego przyjaciół-klonów. Z trampkami w dłoni,
Cory ściska Emmę na do widzenia, podczas gdy klon daje Trish buziaka w policzek.
- Geek tutaj?! - krzyczy Amber. Cory zatrzymuje się i patrzy na nas.
- Nie widziałyście niczego, prawda.
- Jak jasna cholera. - Drea krzyżuje ramiona na piersi.
- Dla twojej wiadomości, spaliśmy na podłodze - dodaje klon. - Uczymy się po prostu
razem na egzamin z angielskiego.
- Skąd ja cię znam? - pyta go Amber.
- Nie wiem. - Klon się uśmiecha. -Znają mnie w różnych miejscach. - Poprawia sobie
miodowoblond włosy i mruga do Amber, strzelając do niej z wyimaginowanego pistoletu.
- Czekaj. - Amber robi krok w jego stronę. - Ty jesteś tym kolesiem od poczty. Tym,
który zapytał mnie, jak będę spędzać rocznicę.
- Nie pamiętam - Przechyla głowę na bok, udając zdumienie.
- Powinniście już naprawdę iść - wtrąca się Trish, robiąc gest w stronę drzwi. - Keegan
zaraz tu przyjdzie.
- Dobra. Idziemy. - Klon spogląda na nas. - Miło było was wreszcie poznać.
- Co to znaczy „wreszcie”? - pytam.
- No, dużo o tobie słyszałem.
- Niech zgadnę - wzdycha Amber - jesteś jednym z najświeższych rekrutów pogromców
duchów.
- Pogromców duchów?
- Tak nazywam ludzi, którzy nie mają szans na żadne ciało, więc szukają duchów.
- Kto powiedział, że nie mam szans? - pyta klon, rzucając spojrzenie w stronę Trish.
- Tak się jakoś domyślam.
- Chodźmy - mówi Drea, ciągnąc Amber za ramię. Amber odpycha jej rękę.
- Jak masz na imię?
- Hm... - Klon pociera czoło. - Trudne pytanie.
Obaj z Corym wybuchają śmiechem - kretyńskim śmiechem z tylko dla nich
zrozumiałego żartu. Brzmi jak kontynuacja wczorajszego w sali komputerowej. Trish też się
ś
mieje, ale próbuje ich wyprosić.
- Swoją drogą - kontynuuje klon, kiedy wreszcie udaje mu się opanować - jak spędzacie
rocznicę?
- Keegan! - krzyczy Drea, co sprawia, że obaj wreszcie znikają. Keegan wynurza się
z pokoju.
- Co? O co chodzi?
Emma patrzy na nas, a jej twarz jest co najmniej o pięć odcieni bledsza niż kilka chwilę
temu. Ukrywa swoje zdenerwowanie za chusteczką.
- Nic - odpowiadam, czując, że to ja powinnam kręcić w sprawie chłopaków
pojawiających się o niewłaściwych porach.
Keegan nic nie mówi. My również. Wracamy po prostu do pokoju i zamykamy za sobą
drzwi na klucz.
- Obrzydliwe. - Amber krzywi się na widok zacieków na lustrze. Podchodzi, żeby się
przyjrzeć. - Jadłaś wczoraj fasolkę?
- Nie analizujmy składu - przerywa jej Drea. - Pozbądźmy się tego po prostu. Stacey,
masz coś do czyszczenia szkła?
Ale ja jestem zbyt pochłonięta tym, co leży na moim łóżku - kieszonkowym dyktafonem
i kopertą.
- Stacey? - powtarza Drea.
Na kopercie widnieje moje nazwisko, ale nie została wysłana pocztą, nie ma też adresu
nadawcy.
- Co to jest? - pyta Drea. - Skąd to się tu wzięło? Podnoszę ją drżącymi palcami,
a wibracje przebiegają po mojej skórze - są tak prawdziwe, zimne i przejmujące jak ostatnim
razem.
- Wszystko dobrze?
Kręcę głową, ale i tak otwieram list. W środku jest coś z papieru. Wyciągam to - wąż
origami.
Czuję zimne mrowienie wędrujące po moich ramionach, dłonie mi drżą.
- Śniłam o tym - mówię. - Czułam to... Poprzedni list... W salonie. Składałam kartkę.
- O czym mówisz? - Drea otacza mnie ramieniem.
Mrugam bezradnie. Wiem, że to, co mówię, nie ma sensu.
- Patrz - odzywa się Amber, podnosząc dyktafon. - W środku jest kaseta. Może ją
puścimy?
Kręcę głową tak gwałtownie, że nie mogę odpowiedzieć. Rozkładam kawałek papieru,
starając się ze wszystkich sił skupić, żeby przeczuć treść wiadomości. W tej samej chwili
Amber naciska guzik i pokój wypełnia muzyka.
- O Boże - jęczę, rozpoznając melodię.
„Panna Mary Mała, dziś na czarno cała, czarny ma płaszczyk, bawi się w teatrzyk, chce
tylko spać, ojcu fajkę kraść" - śpiewa dziecięcy głos.
- Wyłącz to! - krzyczę. - Już!
Drea wykonuje polecenie.
- To normalna wersja- zauważa Amber.
- Kto to robi? - Dotykam twarzy drżącą dłonią.
Drea wyciąga mi z ręki na pól rozłożonego węża origami i pomaga usiąść na łóżku.
- Wszystko będzie dobrze. - Odgarnia włosy z mojej twarzy, zatrzymując się na moment
przy krótszym kosmyku.
- Skąd mam wiedzieć? - rzucam.
Bierze głęboki wdech i kończy rozkładać kartkę, aż mały wąż staje się normalnym, choć
pomiętym, listem.
- Co to jest? - pytam. - Co tam jest napisane?
Drea zakrywa usta ręką i upuszcza kartkę.
Podnoszę ją. Znajome słowa uderzają mnie w oczy:
„Za mniej niż tydzień, Stacey Brown, będziesz błagać o śmierć.”
Rozdział 22
Mam wrażenie, że moja klatka piersiowa zaraz się zapadnie, jakby cały mój tułów mógł
się zawalić po jednym oddechu. Drea poklepuje mnie po plecach, powtarzając raz za razem,
ż
e wszystko będzie dobrze.
- Poradzimy sobie - mówi Amber. Odbiera mi list, odkłada go poza zasięg wzroku
podchodzi do otwartego okna, żeby wytknąć przez nie głowę. - Nic nie widzę. - Zamyka je.
- Dlaczego nie było zamknięte? - pytam.
- Jestem prawie pewna, że było - odpowiada. - Nie żeby to było ważne. Jeśli ktoś chce się
dostać do środka, to się dostanie.
- Może nie włamał się przez okno - mówi Drea. Może to ktoś, kto tu mieszka. Nie
zamknęłam drzwi, kiedy wychodziłyśmy.
- To dlaczego okno było otwarte? Wcześniej nie było.
- To nie ma sensu - przerywam im. - Niemożliwe, żeby ktoś obserwował nas tak pilnie,
ż
eby wiedzieć, kiedy wyszłyśmy z pokoju. Poza tym musiałby otworzyć okno, wejść,
zostawić te rzeczy i zniknąć zanim wróciłyśmy. A skąd wiedziałby, że to moje łóżko?
- Nie wiem, Stacey - ironizuje Amber, spoglądając w stronę stolika nocnego. - Jeżeli
kryształ i miska suszonych ziół go nie naprowadziły, to może była to kapliczka ze świeczek,
palnik Bunsona albo te twoje patyki.
- Te patyki to kadzidełka. A to zapalniczka do ich zapalania.
- I pewnie każdy trzyma takie rzeczy przy sobie.
- Dobra, może nie jest tak trudno zgadnąć, które łóżko jest moje.
- Na pewno nie jest trudno znaleźć moje. - Amber bierze jasnoróżowe boa zwisające
z oparcia jej pryczy. Owija je wokół ramion i obraca się, żeby spojrzeć na łóżko Drei. - Twoje
łóżko wygląda ostatnio nieciekawie, Dray. Czyżby nic się w nim nie działo?
- Lepsze to niż twoja reputacja - odparowuje Drea.
- Czy możemy na pięć minut przestać się wydurniać? - przerywam im.
- Kto się wydurnia? - mówi Drea.
- To nie jest głos Maury, na tej taśmie, prawda? - pyta Drea, postanawiając zignorować
Amber.
Kręcę głową.
- Tak myślałam. Brzmi za bardzo jak nowe nagranie, Jak prawdziwa płyta dla dzieci,
którą można kupić w sklepie.
- Tak - zgadza się Amber - ale zgrane z innej kasety albo płyty, bo słychać trzaski
i muzykę w tle. -Wyjmuje kasetę.
- Co to jest? - pytam, widząc, że się wykrzywia, jakby właśnie oblała egzamin.
Podaje mi kasetę i widzę słowa na etykiecie: „Obserwuję cię".
- To nic nie znaczy - mówi Drea. Przyciska palce do skroni, próbując, domyślam się,
sama sobie uwierzyć.
- To znaczy, że ktoś mnie obserwuje.
- Czy to nie był tekst Donovana w zeszłym roku? - pyta Amber.
- Właśnie - wtrąca Drea. - Popatrzcie na pismo. To też jak w zeszłym roku: wielkie litery,
na czerwono. Może to po prostu jakiś idiota się wygłupia? Wiecie, jeden z pogromców
duchów...
- Może - parska Amber. - Chociaż „obserwuję cię” jest raczej mało oryginalne.
- Co masz na myśli? - pytam.
- No, wiesz, to dość częsty tekst. To mógł napisać ktokolwiek.
Przełykam ślinę i patrzę na Amber, czekając na jakiś głupi komentarz, a potem na Dreę,
licząc na słowa pocieszenia. Ale zamiast tego zapada między nami kilkusekundowa cisza.
W końcu Amber wkłada kasetę z powrotem do dyktafonu, przewija do przodu i puszcza.
- Nic - mruczy. Obraca kasetę na drugą stronę i próbuje jeszcze raz. - Nic tu nie ma, poza
tą piosenką.
Wyciągam kasetą i ściskam ją dłońmi, próbując się skupić i coś wyczuć.
- Litera M - mówię, wizualizując ją sobie. - Tak jak za pierwszym razem, gdy o niej
ś
niłam.
- To jest M jak Maura, czy M jak Morderstwo? A może M jak Mary Mała? - Z naciskiem
wymawia inicjały. - Nie mam pomysłu, co zrobić z tymi wszystkimi mglistymi
wskazówkami, Stace.
- O czym mówisz?
- Twoje przeczucia. Są takie niejasne.
- To nie jest dla mnie takie proste.
- Dla żadnej z nas nie jest - mówi Drea.
- Wiem. - Obejmuję ją ramieniem na widok łez stających w jej oczach.
Ociera je i bierze głęboki oddech.
- Wszystko w porządku.
- Na pewno? - pytam. - Może Amber i ja powinnyśmy porozmawiać przez chwilę gdzie
indziej.
- Nie - odpowiada, prostując się. - Chcę pomóc. Musimy to rozgryźć. Dlaczego wąż
origami?
- Był w moim śnie - wyjaśniam, przypominając sobie ten szczegół. - No i go wyczułam.
- Wyczuwasz węże origami? - Amber owija sobie boa wokół głowy jak turban.
- Nie, nie dokładnie - koryguję. - Kiedy dostałam pierwszy dziwny list, nie mogłam
odgadnąć sposobu składania papieru.
- Jesteś pewna, że nie chodziło o rolowanie papieru?
- Świetne.
- Tak, ale dlaczego wąż? - dopytuje się Drea, ignorując Amber. - Dlaczego nie szczur albo
koza? i dlaczego ta piosenka?
- To proste - mówi Amber. - Kiedy Stacey zasnęła na podłodze, zaczęła śpiewać jakąś
dziwną wersję tego kawałka.
- A teraz wszyscy śpiewają, ją na mój widok - wzdycham. Rzucają mi też pod nogi
papierowe torebki.
- Dobijające. Czy tym razem śniłaś też o Maurze?
- Nie. Mój koszmar dziś rano był inny, - Biorę garść ręczników papierowych i sprej do
szkła i zaczynam czyścić lustro. W trakcie opowiadam im wszystko o transparencie
i zgromadzonych wokół niego ludziach, a potem o moim spotkaniu z facetem z lasu. Mówię,
ż
e to on wysłał mi tego mejla i włamał się do kotłowni. - I to on wręczył mi węża origami
w moim śnie. Chce, żebym później się z nim spotkała.
- Idziemy! - ogłasza Amber. - O której?
- Nie. Myślę, że powinnam pójść sama. Chce porozmawiać ze mną sam na sam.
- Zwariowałaś? - pyta Drea.
- Nikt nie idzie nigdzie sam - mówi stanowczo Amber. - Nie przez najbliższe dwa
tygodnie, co najmniej.
- Nie - upieram się, przetrząsając moją czarnoksięską szufladę w poszukiwaniu butelki
olejku cynamonowego. - Poradzę sobie. - Biorę na palec kroplę i dotykam wszystkich
czterech rogów lustra, żeby odzyskać energię. - Poza tym - ciągnę - będzie wiedział, że
przyszłyście ze mną, Obserwuje mnie.
- Czekaj - przerywa mi Drea. - Czy to on wysyła ci to wszystko?
- Oczywiście - mówi Amber. - Facet jest psychopatą.
- Szczerze mówiąc, nie wiem, od kogo to jest. Muszę z nim o tym porozmawiać. Ale
myślę, że to ktoś inny.
- Dlaczego? - pyta Amber, na niby paląc jak papierosa jedno z piór jej boa.
Spoglądam na kryształ na moim nocnym stoliku, zamierzając wyjaśnić im jego lecznicze
właściwości i to że osoba, która mi go dała, nie mogła być tą samą osobą, która mi grozi. Ale
po chwili zmieniam zdanie. To byłoby idiotyczne - próbować sprzedać im taką teorię, skoro
włamanie się w środku nocy do kotłowni to przecież, w pewnym sensie, grożenie. Skoro
facet, który dał mi kryształ, to ten sam, który w moim koszmarze dal mi origami.
- Słuchajcie - odzywam się w końcu. - Muszę iść sama. Nie mogę tracić czasu. Mam tylko
tydzień.
- Mniej niż tydzień - zauważa Drea, skubiąc akrylowy paznokieć.
Kiwam głową, przełykając strach.
- Ale nie mogę pozwolić na to, żebyście poszły ze mną i żeby was zobaczył. Zgoda?
Amber zgrzyta zębami. Umyślnie wyrywa garść piór z boa i rzuca je ze złością na
podłogę.
- Tyle to jest warte - parska.
- Przepraszam, Ale nie widzę innego wyjścia.
- Zawsze jest inne wyjście - rzuca Amber, wycofując się do swojego łóżka.
- Po prostu nie chcemy, żeby coś ci się stało - wzdycha Drea. - To znaczy, jeżeli pójdziesz
tam sama i coś ci się stanie, jak niby sobie kiedykolwiek wybaczymy? - Przygryza paznokieć
tak mocno, że aż słychać pęknięcie, ale to jej nie powstrzymuje. Kręci głową i zakrywa usta,
jakby zaraz miała cała pęknąć.
- Nie wiem - odpowiadam, spoglądając na ametystowy pierścień. Wiem za to, że muszę
się teraz martwić o siebie. To ja jestem na celowniku i mam coraz mniej czasu.
Rozdział 23
Naprawdę próbuję się skoncentrować w szkole. Targam ze sobą wszystkie książki,
przychodzę na czas na wszystkie lekcje i nawet staram się słuchać tego, co mówią
nauczyciele, zamiast wpatrywać się w przestrzeń nad ich głowami, odpływając gdzieś daleko.
Ale przy tym wszystkim, co się dzieje w moim świecie, po prostu nie mogę przestać myśleć
o dzisiejszym wieczorze - muszę dowiedzieć się jak najwięcej od faceta z lasu i zobaczyć, czy
pomoże mi to poskładać szczegóły moich koszmarów w spójną całość.
Mam nadzieję, że wystarczy mi godzinne okienko, które mam przed spotkaniem
z Chadem. Przełożyłabym naszą dzisiejszą randkę, przynajmniej przesunęła ją o pół godziny,
ale z powodu całej tej negatywnej energii, która nawarstwiała się ostatnio między nami,
stwierdzam, że nie możemy sobie pozwolić nawet na poślizg nędznych pięciu minut.
Tak więc po lunchu i poobiednich zajęciach spędzonych na przekonywaniu Drei, Amber
i P.J.-a, żeby się ulotnili, kiedy pójdę do biblioteki, myślę, że wszystko już poukładane - aż
nagle rozmowa przy kolacji przybiera niespodziewany obrót.
- Czy powiesz przynajmniej Chadowi, dokąd idziesz? - pyta Drea.
- Nie planowałam tego,
- Myślę, że powinien wiedzieć.
- Ja mogę mu powiedzieć - proponuje PJ. - Wiadomo, że czasem kręcę się przy treningach
hokejowych. Wiecie, żeby udzielić chłopakom paru rad przy kijach.
- Pogódź się z tym - prycha Amber - nie powinieneś wspominać o kijach. - Podnosi mu
przed twarzą mały palec, machając nim lekko i jednocześnie pijąc sok z kartonika.
P.J. w odpowiedzi wystrzeliwuje z widelca kulkę ziemniaków, ale zamiast w nią trafia
w Donnę Tilllings, siedzącą przy pustym stole za nami. Obraca się w naszą stronę. Ciemne
kręgi pod jej oczami wyraźnie odcinają się od jej bladej skóry.
- O, przepraszam - rzuca P.J., odkładając widelec. - Spudłowałem.
Usta Donny poruszają się - kredowobiałe usta z czerwonymi kropkami w miejscach,
w których ewidentnie krwawiły. Kiwa lekko głową, spuszcza wzrok na podłogę i obraca się
z powrotem, żeby dokończyć jedzenie
- Wariatka - mówi bezgłośnie Amber.
- Nie - szepczę, przypominając sobie, że Donna pojawiła się raz w moim koszmarze. - To
trochę smutne, że tak się zmieniła.
- Zgadzam się z Amber - szepcze P.J. - To wariatka. To znaczy, kiedy twoja najlepsza
przyjaciółka umiera... to naprawdę beznadziejnie fatalna sprawa. Ale czy musi zamieniać się
w jakieś zombie? Życie toczy się dalej. Wiesz, co mam na myśli?
- Czy twój najlepszy przyjaciel kiedyś umarł? - syczę.
Kręci głową.
- To pogadamy, jak się tak stanie.
Przy stole zapada cisza jak w kostnicy.
- O której masz się z nim spotkać? - pyta Amber po długiej pauzie.
- O ósmej. I tak jak mówiłam, nikomu o tym nie wspominam. Koniec dyskusji,
- Oprócz nas - poprawia Amber.
- Wciąż sądzę, że Chad powinien wiedzieć - powtarza Drea.
- Nie zgadzam się.
- Jak możesz tak mówić? On się martwi o ciebie.
- Wiem. I w teorii myślę, że powinien wiedzieć, jeżeli jestem w jakimkolwiek
niebezpieczeństwie.
- Tak myślisz?
- Dobrze, wiem. Wiem też, że uznałby, że to czyjś głupi kawał, że powinnam powiedzieć
administracji albo ochronie o tym, co się dzieje, i że pojawienie się Veroniki Leeman
w moich snach tylko potwierdza fakt, że mam syndrom posttraumatyczny po zeszłym roku.
- Może niedostatecznie mu ufasz.
- Tylko spróbuj mu pisnąć.
- A jeżeli zadzwoni?
- Nie zadzwoni. Będzie na treningu, a potem przyjdzie po mnie.
- Ale jeżeli? - dopytuje Drea. - A ciebie jeszcze nie będzie?
- Powiedz mu, że wyszłam na chwilę.
Drea krzywi się na znak dezaprobaty i zajmuje się wreszcie jedzeniem. Wcale mnie nie
bawi, że zmuszam ją do kłamstwa. Ale jeszcze gorsza byłaby dla mnie kolejna sprzeczka
z Chadem.
Rozdział 24
Wychodzę do biblioteki punktualnie o siódmej czterdzieści pięć. Mam dość czasu, żeby
spokojnie zająć miejsce, dać mu zauważyć, że naprawdę nikt mi nie towarzyszy i, co
najważniejsze, jeszcze raz przepowiedzieć sobie listę pytań, którą mam w głowie. Nie
chciałabym żadnego opuścić. Mam nadzieję, że rozmowa nie potrwa długo, bo o dziewiątej
mam spotkać się z Chadem w dormitorium. Jeśli Chad zjawi się, zanim wrócę, Drea powie
mu, że kończę ważny kilkuosobowy projekt „na dzisiaj”, siedzę w bibliotece i wyjdę, jak
tylko będę mogła.
Zamykam za sobą drzwi od gabinetu, po czym siadam przy stole. Kryształ spoczywa
bezpiecznie w kieszeni. Wyjmuję go i skupiam uwagę na połamanych krawędziach kamienia,
na których narosły łagodne szkliste struktury. Zastanawiam się, jak długo trwało uzdrawianie
kamienia i czemu doszło do tej cudownej transformacji. Dlaczego kamień po prostu nie
rozpadł się na milion kawałków?
Po kilkunastu minutach oczekiwania nerwowo bębnię palcami o gładką powierzchnię
mahoniowego biurka i wpatruję się w parę much siedzących na białej ścianie naprzeciwko
mnie. Wyobrażam sobie, że to Amber i Drea. Te dziewczyny potrafiłyby się posunąć do
zaklęcia przemiany, żeby tylko w jakiejś postaci mi towarzyszyć.
Uśmiecham się do własnych myśli, po czym zerkam na zegarek. Jest siedem po ósmej,
czyli mam prawo już wyjść. Wsuwam kryształ z powrotem do kieszeni i wstaję. Ale
dokładnie w tej samej chwili klamka się przekręca i on wchodzi do pomieszczenia. Zamyka
za sobą drzwi. Przez moment stoi w milczeniu, patrząc się prosto na mnie. Jego
stalowoniebieskie oczy lśnią jeszcze silniejszym blaskiem w świetle fluorescencyjnych lamp.
- Spóźniłeś się - mówię w końcu. - Właśnie zamierzałam wychodzić.
- Coś mnie zatrzymało - odpowiada, patrząc na krzesła przy stole. - Może usiądziesz?
Zajmujemy miejsca naprzeciwko siebie.
- I? - pytam. - Powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi?
- O ciebie.
- O mnie?
Przytakuje.
- Jak to?
Patrzy na swoje palce, jak gdyby nie był gotów mi odpowiedzieć. Jego dłonie są kościste,
ale silne. Pod gładką, oliwkową skórą widać każdy mięsień.
- Trudno to wytłumaczyć - zaczyna - skoro w ogóle się nie znamy.
- Po prostu powiedz - proszę. - Dość już się naczekałam.
- A nie moglibyśmy najpierw chwilę porozmawiać? Poznać się lepiej. Nie wiesz nawet,
jak mam na imię, prawda?
- Dobra, jak masz na imię? - rzucam.
- Jacob.
- A wiec, co masz mi do powiedzenia, Jacob?
- Nie zastanawiałaś się, co robiłem wczoraj w nocy w lesie? - Wbija we mnie wzrok,
który zmusza mnie do spuszczenia oczu. Spojrzenia gdziekolwiek indziej. Skupiam się na
jego kościach policzkowych i stanowczym, męskim zarysie szczęki.
- Może i się zastanawiałam - mówię, całkiem odwracając wzrok.
- A może już wiesz. - Przybliża się, tak, że mogę poczuć jego zapach: pszenicy i wosku ze
ś
wiecy.
- Sam nie chcesz mi powiedzieć? - pytam, odchylając się i zahaczając stopami o nogi
krzesła.
- Chcę to od ciebie usłyszeć.
Biorę głęboki oddech i przypominam sobie, po co tu przyszłam. On może mi pomóc.
Muszę uzyskać od niego jakieś informacje, dzięki którym poskładam wreszcie wszystkie
fragmenty układanki.
- Czy to ty zostawiałeś mi te wszystkie rzeczy?
- Jakie rzeczy?
- Listy i kasetę - odpowiadam niechętnie. - I wiadomość na oknie kotłowni w moim
dormitorium.
Kręci głową.
- Ale wiesz, kto to zrobił - tym razem raczej stwierdzam.
- Nie.
- W takim razie co tu robisz?
- Chyba już znasz odpowiedź, prawda? - Nachyla się jeszcze głębiej i patrzy na mnie
nieustępliwie. Jego oczy rzucają mi wyzwanie.
- Chyba zmarnowaliśmy dość czasu - odpowiadam lekko skrzekliwym głosem. Wstaję od
stołu i idę do drzwi.
- Kim jest Maura? - pyta, zanim zdołałam sięgnąć do klamki. - I dlaczego nawiedza cię
w koszmarnych snach?
Odwracam się gwałtownie.
- Co powiedziałeś?
- Nie słyszałaś?
- Skąd ty o tym wiesz?
- Ja w ogóle dużo o tobie wiem, Stacey.
Opadam z powrotem na siedzenie naprzeciwko niego.
- Najwyraźniej słyszałeś o ubiegłorocznym procesie. O tym, jak opowiadałam wszystkim
o swoich koszmarach.
- Ja mówię o koszmarach, które śnią ci się teraz.
Nie bardzo wiem, co na to odpowiedzieć. Czuję drżenie podbródka.
- Śni ci się również Veronica Leeman - ciągnie Jacob. - Boisz się, że skończysz tak samo
jak ona. Właśnie dlatego pojawia się w twoich koszmarach. Reprezentuje śmierć.
Skąd on to wszystko wie? Czy Amber i Drea coś wygadały? Albo P.J.? Przypominam
sobie ostatni koszmar o Veronice Leeman i to, jak potem wszystkie dziewczyny z całego
piętra wypytywały mnie o szczegóły. Później dołączyła do nich jeszcze Trish Cabone.
- Kto ci o tym mówił? - pytam.
- Nikt. Nikt nie musiał.
- Jak to nikt?
- To znaczy, że ja śnię koszmary o tobie, Stacey.
Rozdział 25
Dopiero po paru sekundach odzyskuję oddech. Jacob wpatruje się we mnie, oczekując na
odpowiedź. Ale ja nie wiem, od czego zacząć. Wbijam wzrok we własne dłonie, by uciec
przed jego spojrzeniem.
- Jakie koszmary? - pytam w końcu.
- Takie same, jak twoje. Takie, jakie dręczyły cię przed śmiercią Maury. Takie, jakie
miewałaś w zeszłym roku, o Drei.
Przygryzam wargi, żeby powstrzymać ich drżenie. Każde kolejne słowo Jacoba
przyjmuję z coraz większym trudem. Nawet mnie nie zna, a tyle o mnie wie.
- Co się z tobą dzieje, kiedy śnią ci się te koszmary - pytam.
- Chyba nie rozumiem.
- Jak to na ciebie wpływa?
- Wpływa? Jak na przykład?
Wciąż wpatruję się w dłonie, jak gdyby to w nich kryły się wszelkie odpowiedzi Nie
jestem pewna, czy potrafię ot tak zapytać Jacoba, czy jego koszmary także powodują przykre
skutki uboczne w rodzaju moczenia się w nocy czy wymiotowania, więc nie ciągnę tematu.
- Jestem do ciebie bardziej podobny, niż sądzisz - mówi on.
- Co masz na myśli?
- Ja też widzę w snach różne rzeczy.
- Co widziałeś? - Przełykam nerwowo ślinę.
On jednak nie mówi mi wszystkiego od razu, tylko zaczyna od samego początku.
Opowiada mi, jak pod koniec zeszłego roku, tuż przed wakacjami, zaczęły mu się śnić
koszmary ze mną w roli głównej - chociaż wtedy jeszcze mnie nie znał. Nie wiedział, gdzie
mieszkam, jak się nazywam i czy nie jestem wytworem jego wyobraźni. Jednak sny stawały
się coraz wyrazistsze, zdradzały mu coraz więcej szczegółów. Wreszcie dowiedział się, do
jakiej szkoły chodzę. Zaczął badać tę sprawę, aż w końcu dotarł do informacji na temat
wydarzeń ubiegłego roku. Twierdzi, że to wtedy poczuł palącą konieczność przeniesienia się
do Hillcrest. Musiał w tym celu rzucić prywatną szkołę w Colorado.
- Twoi rodzice nie protestowali? - pytam.
- Owszem. - Wzrusza ramionami. - Na początku byli przeciwni, ale w końcu oswoiłem
ich z tym pomysłem.
- Ustąpili? Przecież to kompletnie bez sensu.
- Bo jestem inny. I może mieli już tego dosyć. Chyba nawet z ulgą przyjęli fakt, że
wyjeżdżam na drugi koniec kraju Tak będzie im wygodniej. Może mają nadzieję, że wrócę
jako gwiazda futbolu albo król balu maturalnego. Albo że jakiś charyzmatyczny profesor
zmusi mnie do wskoczenia na ławkę, słuchania Mozarta i zrobi ze mnie kolejnego członka
jakiegoś stowarzyszenia umarłych poetów.
Przytakuję. Bardzo dobrze go rozumiem.
- Wiem tylko, że musiałem zareagować na to, co mi się śni - ciągnie Jacob. - Bez względu
na to, czego życzą sobie rodzice. Takie rzeczy już mi się zdarzały. Mam na myśli koszmary.
Może nie były tak poruszające jak te, ale zawsze się sprawdzały. Nie mógłbym sobie
wybaczyć, gdyby coś ci się stało, a ja nie zrobiłbym nic, by temu zapobiec. Chociaż wcale cię
nie znałem... Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale po prostu musiałem działać. Musiałem cię
znaleźć.
Zapada cisza, która przeciąga się w nieskończoność. Z trudem zmuszam się, by pozostać
na miejscu, by nie zerwać się z krzesła i nie uciec do pokoju. Niesamowite. Jak to możliwe,
ż
e jesteśmy tacy podobni?
Patrzę na Jacoba, zastanawiając się, czy mnie nie oszukuje, czy kiedykolwiek będę mogła
mu zaufać. Na samą myśl o tym, że to prawda, że ktoś rzeczywiście czuje ze mną tak
niezwykły związek, serce bije mi jak oszalałe.
- A jak mnie poznałeś, gdy już przeniosłeś się do Hillcrest? - pytam na początek. - Skąd
wiedziałeś, że to o mnie śniłeś?
- Poznałem cię już wtedy, gdy wpadliśmy na siebie. Wyczułem, że to ty. - Przełknął ślinę.
- Całym sobą.
Ja też przełykam ślinę.
- Wiesz, jak to jest? - szepcze. - Czuć coś tak intensywnie, że krew nieomal gotuje ci się
w żyłach?
W tej właśnie chwili sama czuję się prawie tak samo. Klaszczę w dłonie i zaciskam
wargi, usiłując zachować panowanie nad sobą. Nie wolno mi się ruszyć z miejsca.
- No a potem? - mówię w końcu.
- A teraz, gdy już tu jestem, moje koszmary są intensywniejsze niż kiedykolwiek.
- Co w nich widzisz?
Jacob odwraca wzrok, jak gdyby nie chciał mi czegoś zdradzić.
- Muszę poznać prawdę - nalegam.
- Ciebie - zaczyna, chwytając jedną z moich dłoni w swoje. Gładzi ją delikatnie kciukiem,
aż krew w moich żyłach zaczyna wrzeć. - W trumnie.
Rozdział 26
Zanim mówimy sobie do widzenia, Jacob zapisuje mi swój numer telefonu na skrawku
papieru i prosi, żebym zadzwoniła, jeśli tylko będę czegoś potrzebować. Ale w tej chwili
muszę zadzwonić do kogoś innego - do Drei i Amber, powiedzieć im, że nic mi nie jest.
Biegnę do telefonu na korytarzu.
- Gdzie byłaś? - pyta Drea.
- Jak to gdzie byłam? Tu, w bibliotece.
- Dzwoniłam do biblioteki. Dałam ci znać na pager.
- Nic nie słyszałam - odpowiadam.
- Amber i ja wariowałyśmy z niepokoju. Amber ściągnęła P.J.-a z jego pokoju i właśnie
biegną do biblioteki, żeby cię szukać.
- Wszystko w porządku-uspokajam ją.
- I co, spotkałaś się z nim? - chce wiedzieć Drea. - Przyszedł?
- Aha.
- I?
- I musimy o tym porozmawiać. Ale później. Nie tutaj. - Rozglądam się po korytarzu.
Wokół kręcą się uczniowie, wypożyczają książki przy kontuarze, gadają przy wyjściu.
- Chad wpadł po ciebie za kwadrans dziewiąta - informuje Drea.
Patrzę na zegarek. Jest dwadzieścia po.
- O rany. Wściekł się? Co mu powiedziałyście?
- Chyba było mu trochę przykro - odpowiada Drea. - Czekał na ciebie z pół godziny, ale
w końcu poszedł. Powiedziałam, że pracujesz nad projektem z koleżankami, ale nie wiem,
czy uwierzył.
- Powinnam do niego zadzwonić - mówię i patrzę w stronę drzwi akurat w chwili, gdy
pojawia się w nich Amber w towarzystwie P.J.-a.
- Boże - wzdycha Amber, ściskając pod pachą wielkie salami. - Dobrze, że nic ci się nie
stało. Strasznie się zdenerwowałam.
- Co to? - pytam, wskazując na półmetrowy kawał mięsa.
- Moja broń - odpowiada Amber, uderzając kiełbasą w powietrze, jak gdyby celowała
w niewidzialnego napastnika.
- Właśnie - dodaje P.J., wyciągając z kieszeni kurtki pistolet na wodę. - Przybyliśmy, żeby
cię wesprzeć.
- Muszę iść - zwracam się do Drei. - Posiłki już tu są. - Rozłączam się, po czym
wykręcam numer Chada.
- Très rude. Nieładnie - karci mnie P.J., wyjmując mi słuchawkę z ręki i odkładając. - To
my pędzimy taki kawał do biblioteki, by ocalić twój nędzny żywot, a ty tak nam odpłacasz?
Dzwonisz sobie w najlepsze? - P.J. wystrzeliwuje kilkakrotnie z pistoletu, celując we własne
usta. Z broni wydobywa się jakiś niebieskawozielony płyn.
- Czas na nas - mówię. - Porozmawiamy później.
- Czyli jednak się z nim spotkałaś? - pyta Amber, oddzierając papier z salami. - Prosimy
o szczegóły.
- Później - powtarzam z naciskiem.
Amber wzdycha, ale nie protestuje. Biorę ją i P.J.-a za ręce i prowadzę do drzwi, ale
niestety tuż przed wyjściem dopada mis Cory. Jest z kumplem, tym samym facetem, który
nocował u nas poprzedniej nocy.
- A cóż panienki robią w bibliotece w piątek wieczorową porą? - pyta Cory.
- Niestety oglądają twój paskudny tyłek - mówi P.J. Kumpel Cory’ego ignoruje P.J.-a
i uśmiecha się do mnie złośliwie.
- No proszę, powiedz nam, Stacey, cóż to za zlot czarownic zorganizowałaś tym razem?
- Ty się lepiej czarownicom nie narażaj, bo ci to i owo uschnie - wypala Amber,
pokazując mu salami jako przestrogę. - Chcesz zaryzykować?
- Właśnie! - wspiera ją P.J., wcelowując swój pistolet.
- Bądźmy poważni - ciągnie kumpel Cory'ego, wciąż nie spuszczając ze mnie wzroku. -
Idźmy na całość, napijmy się czyjejś krwi, zróbmy ofiarę ze stadka owieczek... Słyszałem, że
niedaleko jest świetnie nadająca się do tego farma.
- Obawiam się, że rozmawiasz z niewłaściwą osobą - mówię, przepychając się do wyjścia.
Cory wraz z kumplem skręcają się ze śmiechu.
- Tak w ogóle, to nazywam się Tobias - dodaje kurt Cory'ego. - Jestem tu nowy.
- Czemu nie przedstawiłeś się wczoraj? - pytam.
- Jakoś nie miałem nastroju - odpowiada. - Chciałem bardziej tajemniczy.
- Chyba niewychowany - mówię, zatrzymując się, by zobaczyć, dlaczego Amber i P.J. za
mną nie idą. PJ.-owi ud się wylać całą niebieskozieloną zawartość pistoletu na podłogę więc
Amber pomaga mu ją wytrzeć wkładką ze stanika, zanim przyłapią ich pracownicy biblioteki.
- Moglibyśmy sobie częściej ostrzyć języki, świetnie nam to wychodzi - stwierdza Tobias,
mrugając do mnie okiem.
- Chodźmy wreszcie! - wołam do Amber, ignorując pozycję.
- Powiedz mi, Stacey, czy wszystkie czarownice leją w majtki i wymiotują na zajęciach
z jogi? - skrzeczy Tobias - A może tylko te, które nie potrafią uratować przyjaciołom życia?
Zamieram w bezruchu, czuję tylko, że jak szczęka mi opada, kiedy patrzę na Tobiasa,
wyszczerzonego w wielkim, kretyńskim uśmiechu.
- Płacz, Stacey, nie krępuj się. Żałuj, że nie wpadłaś na mszę pamięci Veroniki Leeman.
Przydałoby ci się więcej szacunku dla zmarłych.
- Chrzań się - fuka Amber, po czym bierze mnie za rękę i wyprowadza za drugie drzwi.
Tobias wychodzi za nami.
- Ja tylko chciałbym spełnić wolę Veroniki, Stacey. A ona pragnie, żeby cię stąd usunąć.
- O czym ty mówisz? - Amber odwraca się do Tobiasa.
- Rozmawialiśmy z nią.
- To musiała być dość jednostronna konwersacja - kpi Amber. - Może zapomniałeś, ale ta
dziewczyna już nie żyje.
- Rozmawialiśmy z jej duchem! - krzyczy za nami Cory. - A jej duch jest piekielnie
wściekły!
Rozdział 27
Gdy tylko wracam do pokoju, usiłuję zadzwonić do Chada, ale nie podnosi słuchawki,
nawet po siedmiu dzwonkach. No to świetnie! Przez chwilę rozważam, czy nie powinnam
przekraść się przez kampus do jego dormitorium, ale nie mam szczególnej ochoty porzucać
bezpiecznego zacisza mojego łóżka i ochronnej miski z płatkami lawendy. Chad najwyraźniej
nie chce ze mną rozmawiać, pozostaje mi więc tylko zostawić mu kilka wiadomości
i wierzyć, że wszystko dobrze się skończy. Naprawdę przykro mi, że przegapiłam naszą
randkę, ale życie osobiste nie jest w tej chwili moim priorytetem. Nie powinnam również
przejmować się Corym i jego tak zwanym seansem spirytystycznym. Muszę się skupić na
sobie, na uniknięciu wylądowania w trumnie jeszcze przed końcem tygodnia.
Opowiadam Drei i Amber prawie wszystko o spotkaniu z Jacobem, nie pomijam żadnego
szczegółu, od kryształu aż po trumnę. Oczywiście zachowuję dla siebie to, jakie miał oczy,
jak dotknął mojej dłoni i jak bardzo, bardzo idiotycznie się czuję, gdy na myśl o nim cała
drżę.
- Ale co to ma właściwie znaczyć? - pyta Amber. - On jest jakimś magikiem? Poważnie
wierzysz w ten bełkot?
- Nie magikiem - protestuję. - Czarownikiem. Magicy to oszuści.
To aż dziwne przyklejać Jacobowi jakąś etykietę, podciągać go pod gotową definicję, by
inni mogli pojąć, kim jest.
- No, mniejsza z tym, masz na myśli, że jest męską odmianą czarownicy? - pyta Drea.
- W magii nie ma dyskryminacji ze względu na pleć - wyjaśniam. - I nie trzeba być
kobietą, zęby wyczuwać różne rzeczy.
- Facet, który jest czarownikiem, to brzmi seksi - mówi Amber, pocierając podbródek
w zamyśleniu. - Ale to nam niewiele daje. Wszyscy w całym tym cholernym kampusie
słyszeli o twoich koszmarach na temat Maury. Mówiłaś o nich na procesie w zeszłym roku,
kiedy pytali cię, czy miałaś już kiedyś przeczucia, które się sprawdziły.
- Zdaję sobie z tego sprawę - odpowiadam, rozcierając kciukiem płatki lawendy. Całą
sobą wchłaniam kojący aromat. - Ale kiedy wówczas opowiadałam o wizjach z Maurą,
wspominałam o koszmarach sprzed trzech lat. Tym razem jest inaczej. Jacob wie, że śnię
o Maurze teraz. Wie także, że śni mi się Veronica Leeman.
- A kto jeszcze o tym wie? - pyta Amber.
- Tylko wy.
- I Chad. I P.J. - dodaje Drea.
Przytakuję.
- Oni mogli się przecież wygadać. Zwłaszcza P.J. - stwierdza Amber.
- Ale dlaczego Jacob miałby się tu przywlec aż z Colorado, żeby mnie odnaleźć i ostrzec
przed niebezpieczeństwem? Co by na tym zyskał?
- Może to jakiś pogromca duchów? - zgaduje Amber.
- A nie wierzysz, że mówi prawdę o swoich przeczuciach?
- Nie wiemy nawet, czy nie kłamie na temat przenosin z Colorado - zauważa Amber. -
Równie dobrze mógł tu przyjechać z sąsiedniego miasteczka.
- Oczywiście, że to może być prawda - przerywa jej Drea. - Spójrz tylko na Stacey. Ona
przecież potrafi przewidywać różne rzeczy.
- No dobra, pewnie to możliwe, że nie kłamie - przyznaje Amber. - Ale to co mówi, jest
jakieś takie zawikłane. Jak gdyby za wszelką cenę usiłował się podlizać Stacey. Po prostu
sądzę, że powinnyśmy dobrze to przemyśleć, zanim mu zaufamy.
- Pewnie masz rację - mówię. - Spróbujemy sprawdzić, czy rzeczywiście przyjechał
z Colorado, a potem wypytamy P.J.-a i Chada, czy się nie wygadali.
- Chad raczej nie rozgłaszałby takich plotek - protestuje Drea.
- Owszem. Nie rozgłaszałby. Zwłaszcza że jego zdaniem moje koszmary to
psychosomatyczna reakcja na stres.
- Z naciskiem na „psycho” - wtrąca Amber.
- Nie mogę zrozumieć, dlaczego ktoś miałby jechać taki kawał drogi, żeby ostrzec
nieznajomą przed niebezpieczeństwem... - ciągnę, ignorując uwagę Amber. - Tak, jakby
chciał uchronić się przed latami walki z poczuciem winy.
- No dobra, ale dlaczego zwlekał tak długo z tym ostrzeżeniem? - pyta Drea. - W końcu
podobno śni o tobie od lata...
- Dobre pytanie. - Przygryzam wargę.
- Na razie myślę, że powinnaś trzymać się od niego z daleka - stwierdza Amber. - Równie
dobrze może być kimś w rodzaju Cory'ego.
- Wcale nie jestem pewna - mówi Drea. - Facet mógłby nam pomóc. Zastanówcie się,
jeżeli naprawdę przeniósł się tu z Colorado, to chyba nie zdobywałby się na taki wyczyn po
to, żeby teraz kłamać? Wierzycie, że istnieją tacy fanatycy?
- No a ta wariatka, Trish Cabone? - przerywa jej Amber. - Przyjechała tutaj aż z Rhode
Island.
- E, to jest sąsiedni stan - odpowiada Drea. - Kiedy ty ostatni raz widziałaś mapę?
Amber wzrusza ramionami.
- A może przyjechał tu z uwagi na prestiż i sławę Hillcrest? - ciągnie Drea.
- Ta, jasne - szydzi Amber. - Wszystkie najlepsze uniwerki zabijają się o absolwentów
naszej sławnej szkoły...
- Słuchajcie, ja wiem tylko, że śnią mi się koszmary. Za niecały tydzień mam błagać
o śmierć. Dostaję listy takiej właśnie treści. A tu zjawia się gość, który twierdzi, że miewa
wizje mojego pogrzebu.
- Tylko nie zapomnij o schadzkach o północy w kotłowni, chorych wersjach piosenek dla
dzieci i wielkich krwawych literach M - podsuwa Amber.
- Właśnie - kontynuuję. - I dlatego proponuję jednak brać to wszystko poważnie.
- Nawet bardzo poważnie - podkreśla Drea.
Amber chwyta garść płatków lawendy i rozrzuca je sobie po koszulce.
- Powinnyśmy pilnować także Cory'ego i Tobiasa.
- I Trish. i Emmy - dodaje Drea.
- Myślicie, że z tym całym seansem spirytystycznym to może być prawda? - pyta Amber.
- Jakim znowu seansem? - wtrąca Drea.
- Cory i jego brygada pogromców duchów twierdzą, że Veronica przemówiła do nich
z zaświatów. I że jest piekielnie wściekła na Stacey - wyjaśnia Amber.
- Tym się nie przejmuj - uspokajam Dreę. - Wiem, że to się tylko łatwo mówi, ale w tej
kwestii zgadzam się z Amber: ten seans to lipa.
- Skąd wiesz? - Drea bierze głęboki oddech i sięga po batonik leżący na jej stoliku
nocnym. - Chyba nie popieram...
- Damy radę - zapewnia ją Amber.
- Mhm, to jedne ze słynnych ostatnich słów... - chichocze ponuro Drea, wbijając zęby
w czekoladowy przysmak.
Rozdział 28
Leżę w łóżku, nie śpiąc, wciąż usiłuję zrozumieć, przed czym ostrzegają mnie umysł
i ciało, jak mają się do tego wiadomości i piosenka i wszystko, czego dowiedziałam się od
Jacoba. Ale zamiast jasności w mojej głowie jak szalone wirują coraz gęstsze kłęby mgły. Nie
mogę się skupić na dłużej niż dwie minuty. Ilekroć próbuję, myśli gdzieś mi uciekają. Choć
bardzo bym chciała, nie potrafię przestać myśleć o Jacobie - i złoszczę się na siebie, bo myślę
o nim, a nie o Chadzie. A jeszcze bardziej denerwuje mnie to, że nie powinnam w ogóle
myśleć o żadnym f nich. Tylko próbować rozwiązać śmiertelnie niebezpieczną zagadkę.
I właśnie dlatego postanawiam tej nocy odprawić zaklęcie, takie, które przynosi jasność,
które daje wgląd. Dla inspiracji ustawiam na łóżku rodzinny album, po czym przepisuję listy
w bibliotece, na wypadek, gdybym w przyszłości musiała je przedstawić jako dowody.
Wkładam kopie do pudełka na biżuterię, oryginały wykorzystuję do zaklęcia.
Amber i Drea zgadzają się pomóc. Siadają u stóp mojego łóżka - Amber zajęta jest
przygotowywaniem składników do zaklęcia. Obtacza je w dymie z kadzidełka. Drea tnie listy
na malutkie kwadraciki.
To miłe, że Drea chce mi pomóc, że mówi o całej sytuacji, jak gdyby to był jej problem,
a nie wyłącznie mój. Wiem, że przychodzi jej to z wielkim trudem. Musi nie tylko zapomnieć
o negatywnej energii między nami, ale jeszcze przedłożyć moje potrzeby nad własne.
Nacinam żyletką szczyt grubej, żółtej świecy. Staram się dotrzeć do knota, ale go nie
uszkodzić, tylko wyskrobać na tyle dużą przestrzeń, by mógł tam się zebrać stopiony wosk.
Zapalam świeczkę i stawiam ją na porcelanowej tacce. Muszę w jakiś sposób uchwycić
esencję Jacoba. W normalnych warunkach użyłabym pukla włosów albo opiłka paznokci -
takie rady znajduję w albumie - ale nie mam nic takiego, muszę więc być bardziej
pomysłowa. Przypominam sobie o krysztale. Obracam go w dłoni, zastanawiając się, czy
mógłby zadziałać, ale nie, kryształ nie wyraża istoty Jacoba - jego duszy - tak, jak tego
potrzebuję. Rozpaczliwie poszukuję innego rozwiązania, ale do głowy przychodzi mi jedynie
obraz, którego nie mogę pozbyć się z wyobraźni, stalowe błękitne oczy, uczucie, o jakie mnie
przyprawiają. Nagle nachodzi mnie niepowstrzymane pragnienie, by pozbyć się własnych
oczu, wyłupać je długopisem. Co się ze mną dzieje?
Ponieważ nie mogę nic wymyślić, został mi tylko jeden sposób. Zapalam najjaśniejszą
z moich niebieskich świec i stawiam ją z boku.
- I co? - zaczyna Amber. - Czy ten cały Jacob przyznał się, że to on przysyłał listy?
- Nie - odpowiadam. - To wszystko jest strasznie dziwne. Chyba wiedział, że je
dostawałam, ale kiedy go zapytałam, czy to od niego, to pokręcił głową. No to skoro nie on,
to mógł to być każdy - mówi Drea.
- Genialna dedukcja, Sherlocku - kpi Amber.
- Chodzi mi o to, że mogła to być na przykład jakaś dziewczyna. A byłyśmy przekonane,
ż
e listy przysyła facet, prawda? Z powodu tego włamania. Bo Stacey słyszała męski głos
i widziała jakąś męską sylwetkę w kotłowni. Ale jeśli to był Jacob i jeśli to Jacob przysłał
maiła, to nie mamy już więcej dowodów, że to facet się na nią zawziął, nie?
- Powiedz mi, o krynico wiedzy... - przyśpiewuje Amber - czy gdybyś była psychopatą, to
przyznałabyś się, że to ty przesyłasz swojej ofierze chore listy z pogróżkami?
- Gdybym była psychopatą, to nie przyznałabym się, że wiem, co dostaje moja ofiara -
zauważa Drea.
- Słusznie. Właśnie dlatego uwierzyłam, że to naprawdę nie Jacob przysłał mi wiadomości
i kasetę.
- Myślisz, że listy są od dziewczyny? - pyta Amber, obracając nad dymem kłębek
czarnego sznurka.
- Niewykluczone - potwierdza Drea. - To znaczy, to nie musiał być facet.
- Nie wierzę - protestuje Amber. - w tych listach aż huczy od chromosomu Y. Pogróżki od
dziewczyny byłyby znacznie bardziej stylowe.
- No, to doprawdy błyskotliwa teoria. - Drea tnie ostatni fragment listu i wrzuca skrawki
papieru do miski. - Nie powinnyśmy nikogo z góry skreślać z listy.
- I nie zamierzamy - oświadczam, wlewając roztopiony żółty wosk do porcelanowego
talerza.
Potem skrapiam żółtą powierzchnię roztopioną niebieską świeczką i mieszam kolory
końcem czarnej łyżeczki. Żółty reprezentuje jasność. Niebieski - Jacoba.
Odczekuję chwilę, aż wosk wystygnie, po czym chwytam go w palce i rzeźbię figurkę.
- Co to jest? - pyta Amber.
- Kukiełka - odpowiadam, ścierając między palcami ciepły i tłusty wosk.
- Co takiego?
- Kukiełka - powtarzam. - Taka woskowa figurka.
- Jak w voodoo? - dopytuje się Drea.
- Coś w tym rodzaju - wyjaśniam. - Dzięki niej lepiej wszystko zrozumiem.
Odwijam kilka metrów sznurka i owijam go figurce wokół pasa tyle razy, ile wydaje mi
się konieczne, dopóki nie czuję, że moje serce zyskało nad nią pełną kontrolę. Potem
zaczynam ściskać sznurkiem kolejne części, oplatam ramiona, nogi, owijam kostki,
koncentrując się na tym, by uwięzić moje własne poczucie dezorientacji i zwalczyć je na
zawsze.
- Myślisz, że jemu się to podoba? - pyta Amber.
- Komu i co? - mówię.
- No, Kukiełkowi - Amber nadaje mojej figurce imię. - Myślisz, że lubi być taki
związany? Że go to podnieca?
- Ktoś tu potrzebuje pomocy - wzdycha Drea.
Nie mogę powstrzymać chichotu,
Owijam jeszcze kilka pętli i czuję się znacznie wzmocniona. Jakbym wreszcie była
w stanie coś pojąć. Kładę Kukiełka na bawełnianej chusteczce i po raz ostatni patrzę na małe
ciałko. Ma teraz zielonkawą barwę, mieszaninę jasności i tajemniczości, związana jest przez
moje zrozumienie. Oprószam ją skrawkami pociętych listów.
- Żeby nie zmarzł? - żartuje Amber.
- Żeby wszystkie te fragmenty połączyły się w jedną całość w moich snach - poprawiam
ją. - Kiedy zyskujesz większą kontrolę, łatwiej ci skleić kawałki układanki w całość.
- Mhm, sama też tak zawsze twierdzę.
Ś
mieję się z sarkastycznej uwagi Amber i ostrożnie owi; figurkę chusteczką, po czym
wkładam ją pod poduszkę, pewna, że tej nocy moje sny będą jaśniejsze i pełne wglądów.
Rozdział 29
Idę długim, wąskim korytarzem w budynku O'Briana. Jest a ciemno, pali się tylko kilka
ż
ółtawych lamp na suficie. Ciszę zakłóca jedynie kapanie wody z rur podwieszonych u góry -
dźwięk kropli uderzających o betonową podłogę.
Kulę się, żeby złagodzić wrażenie chłodu i kieruję się w stronę mrocznego końca
korytarza. Na podłodze walają się puszki po farbie i inne pozostałości po malowaniu. Mijam
szereg drzwi. Przyciskam ucho do jednych, ale nie słyszę żadnych głosów. Naciskam klamkę.
Bez skutku.
Spod ostatnich drzwi dobiegają jakieś dźwięki. Rytmiczne piaski, po których słychać
dudnienie stopami o ziemię. Jak gdyby ktoś skakał przez skakankę.
- Hej, jest tam kto? - pytam, a mój głos odbija się echem od betonowych ścian.
Nikt nie odpowiada.
- Mauro, to ty?
Podchodzę kilka kroków bliżej, usiłując wypatrzyć, czy na końcu korytarza coś się rusza.
Ale jest zbyt ciemno, w świetle starych, zmatowiałych żarówek widać tylko cienie. Jeden z
cieni stoi pod ścianą, tuż obok ostatnich drzwi. Widzę ciemny, eliptyczny kształt, który unosi
się i opada.
Idę w stronę cienia, w stronę dźwięku i wtedy słyszę głos Maury...
„Panna Mary Mała, dziś na czarno cała, w plecach jej jest nóż, nie może płakać już,
oddechu ma ćwierć, więc błaga o śmierć".
Czuję dreszcze spływające po karku. Serce bije mi tak, jakby miało zaraz wyskoczyć
z piersi. Robię jeszcze jeden krok i staję w miejscu. Od cienia skakanki dzieli mnie już tylko
kilka metrów.
- Maura?
Słyszy mnie. Chyba ją wystraszyłam. Śpiew milknie. Cień pętli zamiera, po czym
skakanka spada na ziemię.
- To ja, Stacey - mówię.
Postać przykuca, jak gdyby chciała się ukryć. Nagle widzę ruch. Cień ramienia pisze coś
na podłodze. Wielką, ciemnoczerwoną literę M.
- Mauro, czy chodzi o twoje imię? - pytam. - M jak Maura?
Ale postać, zamiast odpowiedzieć, ucieka. Cień błyskawicznie przemieszcza się po
ś
cianie, aż niknie w mroku. Zostaję sama.
Podążam za nią, ale zatrzymuję się na widok porzuconej na ziemi skakanki. To nie jest
tylko cień. Podnoszę ją i obwąchuję. Pachnie truskawkowymi cukierkami i prażoną
kukurydzą. Jak ona. Pamiętam ten zapach.
- Maura?! - krzyczę za nią.
Słyszę ją, jej cichutkie pojękiwanie. Dochodzi zza drzwi. Przyciskam ucho do szpary
i teraz słyszę ją wyraźnie: płacze, a między szlochami wypowiada moje imię, błagając, bym ją
wypuściła.
Chwytam za klamkę, ale drzwi są zamknięte. Ciągnę coraz mocniej, kopię w drzwi,
zapieram się nogą o ścianę, by je w ważyć i szarpię klamkę z całych sił. Ale wszystko na nic,
drzwi nie ustępują.
- Maura! - krzyczę. - Pomóż mi! Czy możesz otwór; drzwi? Wpuść mnie. - Wciskam
palce między drzwi a framugę, usiłując je w ten sposób otworzyć. Ale nie mogę wepchnąć
palców dość głęboko, ślizgają się po drewnie, zakrwawione od drzazg.
Maura płacze coraz głośniej, teraz już prawie krzyczy - to potworny, rozpaczliwy krzyk.
Zakrywam uszy dłońmi i słyszę, że sama też zaczęłam krzyczeć.
- Stacey! - woła Maura, zanosząc się od płaczu.
- Jestem tu! - wrzeszczę przyciskając usta do szpary. - Nie zostawię cię.
Słyszę, jak jej ciało osuwa się na ziemię. Płacz dobiega teraz z wysokości kolan.
Przykucam, żeby być bliżej Maury.
- Słyszysz mnie?
Nagle płacz cichnie.
- Maura? - Odstępuję o krok i uderzam pięściami w drzwi. - Jesteś tam? Coś się stało?
- Jestem tu, Stacey - odpowiada męski głos, którego nie rozpoznaję.
- Co zrobiłeś z Maura?! - krzyczę.
- Witaj ponownie.
- Gdzie Maura? - Kopię i walę w drzwi ze wszystkich sił, które mi jeszcze pozostały.
- Cieszysz się, że wreszcie się spotykamy? - pyta głos. - Długo na to czekałem.
- Kim jesteś? - Odchodzę od drzwi, czekając na odpowiedź, ale ta nie następuje. Po chwili
zaczynam badać drzwi, zawiasy, próg, klamkę. Wtedy zauważam dziurkę od klucza.
Przesuwam palcami po górze framugi. Znajduję zardzewiały klucz poplamiony zieloną farbą.
Wtykam go do zamka i przekręcam klamkę. Tym razem drzwi ustępują.
Wchodzę do środka. Jest jeszcze ciemniej niż na korytarzu, czuć zapach stęchlizny
i wilgoci. Macam ścianę w poszukiwaniu włącznika światła, ale niczego nie znajduję. Coś
ostrego rani mnie w jeden z palców, które i tak już krwawiły. Oblizuję krew i otwieram
szerzej drzwi, żeby wpuścić odrobinę światła z korytarza.
Pomieszczenie wygląda jak coś w rodzaju warsztatu. Na ścianach wiszą narzędzia, po
prawej mam stół, a po lewej metalowe półki. Idę krok dalej, wpatrując się w papierowe
kształty na półkach. Widzę tuziny origami, ptaki wszelkich gatunków, koty, króliki, żaby,
węże...
- Mauro, jesteś tu? - wołam. Wchodzę głębiej. Wtedy drzwi zatrzaskują się z hukiem.
Czuję, że przyspiesza mi oddech i tętno. Robi się zupełnie ciemno.
Z kąta dobiega odgłos, jakby się ktoś poruszył.
- Maura? - szepczę.
Słyszę, jak krztusi się, jak gdyby usiłowała coś wypluć. Jak gdyby się dławiła.
Mnie też robi się niedobrze. Żołądek mi się ściska, bulgocze w środku. Przesuwam się
w stronę kata, w którym ukrywa się Maura, wyciągając ramiona. Ale coś stoi mi na drodze,
nie pozwala do niej dotrzeć. To jakaś ciężka maszyna. Pot spływa po moich rękach i szyi.
Zaschło mi w ustach, mój język pokrywa gruba, lepka powłoka.
Gdzieś zza moich pleców dobiega dzwonienie. Na stole pewnie leży telefon, myślę. To
Jacob. Chce mi coś powiedzieć, musi mi coś przekazać. Czuję to.
Wciągam brzuch i obracam się, by sięgnąć po aparat. Ale zamiast tego znajduję
narzędzia. Drżącymi rękami obmacuję młot, klucz francuski, garść zardzewiałych gwoździ,
gaśnicę. Za pomocą tych rzeczy mogłabym się stąd wydostać. Wyłamać drzwi.
Maura wciąż dławi się w kącie. Jedyny sposób, by jej pomóc, to znaleźć telefon,
dowiedzieć się, o co chodzi Jacobowi, Ale chory żołądek zatrzymuje mnie w miejscu.
- Stacey! - wrzeszczy jakiś glos. - Czy mogłabyś wreszcie odebrać? Masz najbliżej do
telefonu.
To Amber.
- Stacey?
Budzę się z westchnieniem i siadam na łóżku. Dzwon telefon leży na moim stoliku
nocnym. Amber także siada.
- Wolisz, żebym ja go odebrała?
Kręcę głową i podnoszę słuchawkę, wciąż czując, jak serce wali mi w piersi. Twarz nie
obeschła mi jeszcze z potu.
- Jacob?
- Nie, Stacey. Tu mama. Kim jest Jacob?
- Cześć, mamo - mówię, czując kwaśny, lepki smak w ustach. Gdyby Amber mnie nie
obudziła, pewnie leżałabym pokryta wymiocinami. Kiwam do Amber głową, na znak, że
wszystko w porządku, na co ona odpowiada, opadając z powrotem na poduszki. Po chwili
przewraca się na bok i owija kołdrą.
Zerkam na zegarek. Już po pomocy.
- Coś się stało? - pytam mamę.
- Po prostu nie mogłam spać - odpowiada. - Przepraszam, że dzwonię o tej porze.
Martwiłam się o ciebie. Kim jest Jacob?
- Mój znajomy - wyjaśniam. - Przyjaciel. Chwileczkę, dlaczego się martwiłaś?
- Z powodu tych koszmarów, o których mi mówiłaś.
Biorę głęboki oddech i powoli wypuszczam powietrze. Naprawdę nie chcę jeszcze raz
tego przerabiać. Nie z matką. Nie w tej chwili. Muszę zaraz zadzwonić do Jacoba. Ten sen
wydawał się taki prawdziwy. Jak gdyby Jacob naprawdę miał mi coś ważnego do
przekazania, coś, co muszę wiedzieć.
- Może powinnaś spróbować zająć się jakimś hobby - proponuje mama.
- Co takiego?
- Znajdź sobie hobby - powtarza lekko drżącym głosem.
- Czy ty mówisz poważnie?
- Zapisz się do jakiegoś kółka w szkole. Na przykład artystycznego - ciągnie matka. -Albo
zacznij uprawiać sport - dodaje po chwili wahania. - Może w towarzystwie dzieciaków
o różnych ciekawych zainteresowaniach potrafiłabyś się trochę odprężyć. Przeczytałam
mnóstwo stron internetowych o koszmarach. Najczęściej śnią się ludziom, którzy nie mogą
znaleźć ujścia dla stresu.
Hobby? Kółko artystyczne? Dochodzi wpół do pierwszej nad ranem. Czy ona oszalała?
- Może porozmawiamy o tym później? - pytam.
- Jasne, skarbie. Dzwonię tylko po to, żeby ci coś takiego zaproponować. I powiedzieć, że
myślę o tobie. Kocham cię.
- Wiem, mamo.
- W porządku, słonko.
Zapada między nami cisza, która dziwnie się przedłuża. Jak gdyby mama dzwoniła
jeszcze w innym celu. Ale żadna z nas nic nie mówi, wsłuchujemy się nawzajem w swój
oddech. Jakaś część mnie chciałaby jej powiedzieć, że ja też j ą kocham, ale jestem za bardzo
zirytowana. I wiem, że to mój egoizm. Bo mama naprawdę dzwoni tak późno tylko dlatego,
ż
e się o mnie troszczy, że tak bardzo się przejęła. Ale jednocześnie czuję gorycz. Nie mogę
znieść, że matka nie traktuje mnie poważnie. Zwłaszcza po tym, co przeszłam.
W chwilę potem rozłączamy się. Skrawek papieru, na którym Jacob zapisał mi swój
numer, leży na moim stoliku nocnym. Wykręcam numer.
- Stacey?
- Tak - szepczę. - Skąd wiedziałeś?
- Usiłowałem się do ciebie dodzwonić, ale było zajęte. Domyśliłem się, że to ty.
- Musimy porozmawiać.
- Owszem - potwierdza Jacob. - Możemy się spotkać teraz?
Serce zaczyna mi bić jeszcze mocniej. Bo się boję. Bo w głosie Jacoba słyszę napięcie.
Bo to on, a ja nie wiem, czego się spodziewać. Zerkam na pogrążone we śnie Amber i Dreę.
- Dobrze - zgadzam się. - Gdzie?
Umawiamy się w pralni, przy drzwiach od dormitorium. Wpycham garść ubrań do
poszewki na poduszkę dla niepoznaki, wsuwam adidasy na stopy, chwytam płaszcz i latarkę.
Cicho przemykam się przez korytarz, a potem na dwór. Od razu zauważam, że drzwi nie są
zamknięte, ale nie mam czasu o tym rozmyślać. Tuż przede mną dynda pętla uwiązana do
gałęzi cyprysa. Światło latami pada dokładnie na kołyszący się na wietrze sznur.
Schodzę po stopniach i powoli zbliżam się do drzewa. Wiem, ze pętla czeka tu na mnie
i wiem, co to jest. Nie mylę się. Sznur, to sznurek od skakanki, takiej tak ta z mojego snu.
Tylko, że tym razem na końcu jest stryczek.
Rozdział 30
Pętla ze skakanki zwisa mi tuż nad głową, dwie plastikowe rączki dyndają mi przed
oczami. Odchodzę kilka kroków i zasłaniam usta dłonią, kręcąc głową, jak gdybym mogła
uwierzyć, że wszystko działo się naprawdę. Z gardła wydobywa mi się zduszony świst. Na
każdej z rączek widzę moje imię, wypisane grubym czarnym markerem tak, by nie było
wątpliwości, że pętla jest przeznaczona dla mnie.
- Stacey? - mówi za mną jakiś męski głos. Nie od razu go rozpoznaję.
Nagle usztywniają mi się ramiona. Zaciskam szczęki.
- Tak?
Odwracam się gwałtownie. To Jacob, ledwo widoczny w ciemnościach.
- Wszystko w porządku? - pyta, zbliżając się do mnie. Patrzy na stryczek, po czym
podchodzi bliżej.
- Co ty tu robisz? - Chwytam mocniej torbę z praniem, czując budzący zaufanie ciężar.
Jeżeli będę musiała, mam czym walczyć.
Jacob zsuwa sznur z gałęzi i obmacuje rączki. Być może usiłuje odczytać coś z mojego
imienia.
- Pytałam, co tu robisz?
- Jak to co? Przecież mieliśmy się spotkać.
- W pralni - mówię. - Po drugiej stronie kampusu.
- Wiem. Ale pomyślałem, że nie powinnaś chodzić sama po nocy.
- Cóż za troskliwość. - Patrzę na pętlę w jego dłoniach, zastanawiając się, czy to on ją tu
dla mnie zostawił.
- Ledwo odłożyłem słuchawkę, ruszyłem biegiem, żeby się z tobą nie minąć. - Jacob
usiłuje teraz wyczuć coś ze splotów sznura. - Masz jakiś pomysł, kto mógł to tu zostawić?
- Może ty mi powiesz? - proponuję, zauważając, że Jacob jest całkiem ubrany i ma lekko
wilgotne włosy, jak gdyby od żelu. Może wcale się nie kładł tej nocy.
- Hm - mruczy, oglądając uważnie węzeł. Ignoruje moje pytanie.
- Co takiego?
- Czy mógłbym to zabrać? Wydaje mi się, że potrafię coś z tego odczytać. Mógłbym
ustalić, kto ją tu zawiesił.
- Wolałabym nie - odpowiadam, wyrywając mu stryczek. Sama badani palcami rączki.
Palce wciąż mam tkliwe od drzazg, które wbiły mi się we śnie. Sprawdzam, czy nie widzę
ran, ale moja skóra jest gładka, i nie wyczuwam nic oprócz swojego strachu.
- Musimy pogadać - stwierdza Jacob. - Ale nie tutaj. Czy wciąż zgadzasz się spotkać
w pralni?
Kręcę głową. Chcę tylko wrócić do środka, schronić się pod kołdrą i zacząć tę noc od
nowa. Zaciskam palce na sznura w nadziei, że wycisnę z niego jakiś znak, wskazówkę,
cokolwiek. Ale brak mi czucia.
- A może kotłownia w twoim dormitorium? - pyta Jacob. - Wiem, jak tam się dostać.
Jak gdybym sama nie pamiętała...
- Raczej nie,
- W takim razie gdzie?
Przez chwilę waham się, czy nie kazać mu zostawić mnie w spokoju, bo nie mamy sobie
nic do powiedzenia. Ale biorąc wszystko pod uwagę, wiem, że powinnam go wysłuchać.
Moje sny i list mówią, że zostało mi mniej niż tydzień życia. Mniej niż tydzień to tylko kilka
dni. A może jeszcze krócej. Może już jutro. Albo dziś. Oglądam się na ławeczki na trawniku.
Są jasno oświetlone przez latarnie.
- Tam - mówię i nie czekając na jego odpowiedź, zaciskam palce na krysztale, po czym
ruszam w kierunku wybranego miejsca.
- Mogą nas przyłapać, już dawno powinniśmy spać,
- Nic mnie to nie obchodzi - mówię. - Nie rozumiem nawet, dlaczego musieliśmy się
spotkać. Czemu nie chciałeś porozmawiać przez telefon?
- Czuję więcej, kiedy jesteś w pobliżu - odpowiada.
- A co czujesz teraz?
- Że grozi ci poważne niebezpieczeństwo.
Zatrzymuję się, by spojrzeć mu prosto w oczy.
- I dlatego usiłowałeś się dzisiaj do mnie dodzwonić?
- Mógłbym cię zapytać o to samo. Czemu ty zadzwoniłaś do mnie?
Siadam na ławce.
- Bo sądzę, że powinniśmy porozmawiać.
Jacob siada obok. Przytakuje. i patrzy na mnie tak przenikliwie, jak gdyby potrafił
dotrzeć do mojego wnętrza, do najgłębszych zakątków mnie samej, których nie odkrywam
nigdy i przed nikim. Nawet przed Chadem. Chad... Odwracam się i usiłuję sprawić, by znów
pojawił się w moich myślach. Przypomnieć sobie, że to on jest facetem, na którym mi zależy,
ż
e to jego kocham. A jednak nasz związek tak strasznie się zepsuł, po tylu miesiącach
sielanki.
- Dziś znów przyśnił mi się koszmar o tobie - mówi Jacob i natychmiast porzucam myśli
o Chadzie.
Usiłuję spojrzeć mu w twarz. Po raz pierwszy zauważam, że pod dolną wargą ma myszkę.
- Co ci się śniło?
- Że chorujesz.
- Choruję? Na co?
- Na żołądek. Tak, jak się choruje na kacu. Wymiotowałaś.
- Pewnie śniło ci się to, bo ostatnio moje wymioty są wręcz sławne. Ludzie chyba już
widzą we mnie kandydatkę do poddania egzorcyzmom.
Jacob siada głębiej na ławce i odwraca wzrok, jak gdyby było coś jeszcze, coś, o czym mi
nie mówi.
- Słucham?
- Nie, już nic.
- Nieprawda.
- Po prostu wydaje mi się, że te sny nie biorą się tylko z plotek.
- To znaczy? O czym jeszcze śniłeś?
- O dłoniach - odpowiada, patrząc na mnie, - Dłoniach zaciśniętych na twojej szyi.
- Co masz na myśli?
- Jak gdyby ktoś cię dusił.
- W takim razie o co chodzi z tym stryczkiem?
Jacob kręci głową.
- Ktoś chyba chce cię wystraszyć. Dać ci wybór: albo ty go poszukasz, albo on znajdzie
ciebie.
- Kto?
- Nie wiem. Ale jestem pewien, że to ktoś, kogo znasz.
- Skąd ten pomysł?
- Bo kiedy to się stanie, kiedy w końcu się spotkacie, nie będziesz się go bała.
Przynajmniej nie w pierwszej chwili. To ktoś, kogo spodziewasz się zobaczyć.
- Facet?
- Nie jestem pewien. - Jacob kręci głową. - Dłonie wydają się silne, ale jeszcze im się nie
przyjrzałem.
- A co widziałeś? - pytam.
- Zaciskające się ręce. I ciebie... dławiłaś się...
Usiłuję przetrawić tę wizję, ale tkwi mi w gardle. Wypuszczam powietrze, po czyni
zakrywam usta, by nic ze mnie nie wyciekło.
- Wszystko w porządku? - pyta Jacob, dotykając mojego ramienia. - Może nie
powinienem był ci tego mówić.
- Nie, okej. Nic mi nie będzie. - Kręcę lekko głową, usiłując odpędzić od siebie ten obraz.
Obraz rąk, które otaczają moją szyję, przynoszą mi śmierć. Ale wizja, zamiast się ulotnić,
uciska mi pierś. Staram się spojrzeć na księżyc w pełni, wchłonąć jego energię, ale zamiast
tego czuję duszność, nie mogę zaczerpnąć powietrza. Opadam z sił i nie mogę nic na to
poradzić.
Ręka Jacoba powoli przesuwa się po moim ramieniu, aż w końcu obejmuje mnie całą.
- Wiem, że nic ci nie będzie - szepcze. - Bo ja ci pomogę.
Jakaś część mnie chce strząsnąć jego dłoń, ale inna, większa część bardzo potrzebuje
pocieszenia. Właśnie teraz. Usiłuję nie koncentrować się na Jacobie, by mu tego nie zdradzić,
ale wiem, że to jest żałośnie oczywiste.
- Nawet cię nie znam - mówię, przecierając oczy. - To nie ma sensu.
- Co takiego?
- Chociażby to, że zacząłeś o mnie śnić. Nie wiedziałeś, kim jestem. Kiedy ja śniłam
koszmary o Drei i Maurze, było zupełnie inaczej. Znałam je. Odgrywały ważne role w moim
ż
yciu
Jacob przytula mnie mocniej, tak mocno, że czuję teraz każdy jego oddech. i jego zapach.
Jak zapach imbirowego kadzidełka - woń, którą chciałabym wchłonąć i przenieść na własną
skórę. Przymykam oczy, usiłując ze wszystkich sił odzyskać kontrolę nad emocjami,
złagodzić napięcie. Siedzimy tak długo, nie wypowiadając ani słowa.
- Przepraszam - odzywam się wreszcie, odzyskując nieco sił.
Prostuję się i patrzę mu prosto w twarz, która jest teraz luk blisko mojej. Tylko
centymetry dzielą jego usta od mojego czoła.
- W porządku. - Kładzie dłoń na kieszeni mojego płaszcza i wyczuwa tam kryształ.
Musiał przewidzieć, że będę go miała przy sobie. - Jesteśmy w jakiś sposób połączeni.
Inaczej, dlaczego śniłbym o twojej przyszłości? Skąd wiedziałbym, że dręczyły cię koszmary
o Maurze i Veronice Leeman? Pomyślałaś o tym?
Chyba coś podobnego przyszło mi do głowy. To właśnie dlatego ogarnia mnie takie
napięcie, ilekroć on jest w pobliżu. Wyrywam mu z dłoni płaszcz i za wszelką, cenę usiłuję
powstrzymać rumieniec, który zakrada mi się na policzki. Nienawidzę się za to, co czuję.
Teraz, gdy walczę o życie, gdy rozpada mi się związek. Oddycham głęboko, by zdusić
niepewność i frustrację, które wrą mi w żołądku, w piersi, w głowie.
- Skąd wiesz, o czym śnię? - pytam.
- Po prostu wiem. Nie potrafię tego wyjaśnić. Wyczuwam różne rzeczy. I widzę je,
czasem we śnie, czasem na jawie.
Przytakuję i odwracam wzrok, zbyt emocjonalnie wyczerpana, by wypytywać go dalej.
A poza tym, wiem dokładnie, o czym mówi. Pod tym względem jesteśmy identyczni.
- Powiedz coś - nalega.
- Co na przykład? - Przełykam ślinę, znów spoglądając mu w twarz, i w oczy.
- Na przykład, że mi wierzysz. Wierzysz, że mogę ci pomóc.
- W tej chwili nie jestem pewna niczego - odpowiadam.
- Co mógłbym zrobić, żebyś poczuła się pewna?
Zastanawiam się przez chwilę, po czym nagle nasuwa się oczywiste pytanie.
- Skąd mam wiedzieć, czy naprawdę jesteś z Colorado? Czy naprawdę przyjechałeś tu po
to, by mi pomagać?
Jacob bez wahania wyciąga z kieszeni portfel i pokazuje mi kilka dowodów tożsamości
ze zdjęciem: prawo jazdy z Vail w stanie Colorado oraz legitymację szkolną z nazwiskiem i
adresem.
- No dobra, to jeżeli rzeczywiście przyjechałeś tu dla mnie to w takim razie czemu
skontaktowałeś się ze mną dopiero po dwóch miesiącach... Skoro jestem w takim
niebezpieczeństwie...
- Bałem się - odpowiada.
- Bałeś się? Czego?
- Tego. Tego, że mi nie uwierzysz. Chciałem cię najpierw poobserwować przez jakiś czas.
- Urwał na chwilę. - I pośnić o tobie jeszcze trochę.
- Obserwowałeś mnie? - pytam, przypominając sobie wiadomość napisaną na kasecie,
którą ktoś podrzucił mi do pokoju.
- Posłuchaj, wiem, że mi nie ufasz. I zważywszy na to, ilu psycholi kręci się po tym
kampusie, nie umiem dać ci dobrego powodu, żebyś mi zaufała. Ale nie mam powodu
kłamać. Ktoś chce cię skrzywdzić, czy przyjmiesz moją pomoc, czy też nie. A jeżeli niczego
nie zrobimy, to może mu się udać.
Zerkam na pętlę, którą wciąż ściskam w dłoni.
- Ja nie ufam nikomu.
- Nawet Chadowi? - pyta.
- Nie wciągaj w to Chada.
- Nie potrafię. - Przygryza wargi, patrząc na moje usta.
- Dlaczego?
- Bo nie potrafię. - Odwraca się, a ja chciałabym usłyszeć więcej.
Kusi mnie, by zapytać go raz jeszcze, ale się powstrzymuję. Może nie jestem jeszcze
gotowa, by wiedzieć... a może już Wiem.
- Muszę iść - mówię.
- Zostań. - Dotyka mojego ramienia. - Przepraszam, nie wiem, co się ze mną dzieje.
Ja też nie wiem, co. Siedzimy w milczeniu. Oboje rozumiemy, że powinniśmy już się
pożegnać, ale żadne z nas nawet nie drgnie. Po kilku niezręcznych minutach Jacob prostuje
się i wtula we mnie. Jego twarz jest teraz tak blisko, że czuję imbirowy zapach jego skóry. Ze
wszystkich sił staram się odwrócić. Mrugam. Zerkam na księżyc. Staram się sobie
przypomnieć o koszmarnej rzeczywistości: o widoku stryczka w mojej dłoni. Ale nic nie
działa. Bladoniebieskie oczy Jacoba patrzą prosto w moje, paraliżują, mnie. Nachyla się
jeszcze bliżej. Moje wargi delikatnie się rozchylają.
- Stacey? - słyszę jakiś głos.
To Chad.
Serce kurczy mi się gwałtownie. Przymykam oczy w niedowierzaniu. Nie pojmuję, jak
mogło się to zdarzyć. Po chwili odwracam się, by na niego spojrzeć.
Wzrok Chada wędruje ode mnie do Jacoba i z powrotem.
- Chad. - Wstaję. - To nie tak...
Ale nie mogę nawet dokończyć myśli. Chad ma tak oszołomiony wyraz twarzy. Krzywi
się, jak gdyby nie potrafił nic z tego wszystkiego zrozumieć. Wreszcie odwraca wzrok, bo to
co widzi, i Jacob tu, razem, sprawia mu zbyt wiele bólu. Bo ja sprawiłam mu tym razem zbyt
wiele bólu.
- Wszystko ci wytłumaczę... - Zdaję sobie sprawę, jak strasznie banalnie to brzmi. Jacob
staje obok mnie.
- To była bardzo zła noc - mówi.
- Najwyraźniej tylko dla niektórych. - Chad patrzy na mnie po raz ostatni, po czym
odwraca się i odchodzi, a ja czuję się jeszcze gorzej.
- Przykro mi - szepcze Jacob. - Chcesz, żebym z nim porozmawiał?
- Nie, ja muszę to zrobić.
Mam tylko nadzieję, że Chad zechce mnie wysłuchać.
Rozdział 31
Usiłuję za wszelką cenę dopaść Chada. Okrążam jego dormitorium, biegnę ścieżką do
centrum kampusa, a nawet włóczę się po parkingu. Ale nigdzie go nie widzę.
Wreszcie wracam do siebie, gdzie czekają na mnie Drea i Amber, całkiem rozbudzone.
- Gdzieś ty była? - pyta Amber.
- To długa historia. - Sięgam po telefon i wykręcam numer Chada, ale zgłasza się poczta
głosowa.
- Chad, to ja. Proszę, oddzwoń. Muszę z tobą porozmawiać. Błagam... - odkładam
słuchawkę, kręcąc głową z niedowierzaniem, że nie powiedziałam nic więcej. Że nie wiem,
co powiedzieć,
- Chad już tu idzie - oznajmia Drea.
- Jak to?
- Zadzwoniłam do niego. Kiedy się obudziłam i zobaczyłam, że nie ma cię ani w pokoju,
ani nigdzie w pobliżu, pomyślałam, że może gdzieś się z nim wymknęłaś. No wiec
zadzwoniłam, żeby się upewnić.
- Nie poszłam spotkać się z Chadem - mówię.
- Wiem - odpowiada Drea. - Dlatego wpadł w panikę. Nie możesz tak po prostu znikać
w środku nocy, Stacey. Nie teraz, kiedy dzieją się te wszystkie dziwne rzeczy.
- Naprawdę niefajnie zrobiłaś - dodaje Amber, rozprostowując nogi, które dotychczas
trzymała w pozycji kwiatu lotosu.
- Właśnie dlatego Chad już tu idzie - mówi Drea. - Strasznie się; martwiliśmy.
- Teraz już tu nie dotrze - informuję je, opadając na łóżko.
- Jak to?
Opowiadam dziewczynom, co się stało. Że miałam kolejny koszmar, przez co musiałam
spotkać się z Jacobem. Jak potem znalazłam pętlę i jak Chad znalazł z kolei mnie, siedzącą na
ławeczce obok Jacoba. I był zazdrosny.
Amber podskakuje i wyrywa mi pętlę z rąk, po czym wkłada nogę do środka i podciąga
jak coś w rodzaju stringów.
- Co wyście tam wyrabiali z tym twoim czarownikiem? Jakie to fikuśne...
- To jest stryczek, do cholery! - krzyczę,
- Słyszałam już o dziwniejszych fetyszach - odpowiada Amber.
- Co właściwie zobaczył Chad? - pyta Drea.
- Tylko, że rozmawiamy,
- Och, nie ściemniaj, wiem, kiedy kłamiesz - protestuje Amber. - Wydymają ci się wtedy
wargi. To na pewno nie chodziło o rozmowę. Gadaj natychmiast!
- Co takiego? - Odwracam wzrok. - No dobra... Chad, mógł pomyśleć, że zamierzaliśmy
się całować.
- Całowałaś się z czarownikiem? Prosimy o szczegóły! - żąda Amber.
- Z nikim się nie całowałam. Czy mogłybyśmy wrócić do tematu? Pamiętacie? Mam
umrzeć przed upływem tygodnia!
- A czy było magicznie? - nalega Amber.
Zagrzebuję się w kołdrę i wtulam twarz w poduszkę. Gdyby nie to, że zaczyna się sobota,
mogłabym się zniżyć do wizyty u szkolnego świrołapa. Tak, do tego stopnia źle ze mną.
- A zatem... - Amber usiłuje odpracować swoje winy. - Jacob powiedział, że miał
koszmary o tym, jak ktoś cię dusi. Widział ręce zaciskające się na twojej szyi, kciuki
wbijające się w tchawicę. Słyszał, jak tracisz oddech i wyruszasz w podróż ku nieznanej
krainie, z której już się nie wraca.
- Dziękuję za tak precyzyjne podsumowanie.
- No to właśnie dlatego ktoś zostawił dla ciebie ten stryczek. Żebyś się udławiła.
Patrzę na nią. Amber owinęła sobie pętlę wokół głowy, jak koronę, rączki skakanki
opadają jej na ramiona, przypominając warkoczyki.
- To nie zabawka - mówię.
- Właściwie, to to jest zabawka - zaprzecza Amber.
Drea łypie na Amber ostrzegawczo, po czym znów wbija wzrok we mnie.
- A dlaczego ten stryczek został zrobiony ze skakanki?
- Nie wiem. - Znów się podnoszę. - Ale w moich snach Maura skakała na takiej skakance.
- To już jakaś wskazówka - zauważa Drea. - Na temat tego, co się stanie.
- No chyba że ktoś po prostu potrafi czytać w twoich snach, może jakiś czarownik, na
przykład, i wie, że widzisz w nich Maurę ze skakanką... - podsuwa Amber.
- A nie sądzisz, że to byłoby zbyt proste? - pytam. - Dlaczego ktoś miałby opowiadać mi,
ż
e czyta w moich snach, a potem zostawiać mi kluczowy rekwizyt z jednego z nich? Przecież
w ten sposób kompletnie by się pogrzebał?
- Ciekawy dobór słów-stwierdza Amber.
- We śnie widziałam węża z origami - mówię.
- I czego się dowiedziałaś? - rzuca Drea.
- Kiedy ty ostatnio dowiedziałaś się czegoś od papierowego węża? - wypala Amber.
- Rany. - Drea przewraca oczami. - Chodzi mi o to, czy coś tam było napisane. Rozłożyłaś
go?
Kręcę głową.
- Byłam zajęta, szukałam Maury. Ale stało tam mnóstwo origami. Cała kolekcja.
- Chcesz mi powiedzieć, że twój psychopata w czasie wolnym zajmuje się składaniem
kolorowych papierków?
- Nie wiem.
- To raczej marna wskazówka.
- Ale jednak coś - zauważa Drea. - W końcu ilu znamy mistrzów origami?
- A jeżeli on się z tym origami nie ujawnia? - pyta Amber, po czym składa swój test
z historii w papierowy samolocik i rzuca nim w Dreę.
- Widziałam też literę M - ciągnę. - Maura narysowała ją na ziemi, czerwoną kredką.
Lubiła tak robić. Smarowała kredkami po chodniku, a potem czekała, aż słońce rozpuści wosk
i wszystko się rozmaże.
- Może usiłuje ci coś przekazać - zgaduje Drea.
- Ale co takiego? - pytam.
- Chyba powinnyśmy wezwać kampusową policję - proponuje Drea.
- Żartujesz? - Krztuszę się. - Masz pojęcie, jak oni mnie nienawidzą? Wiesz, ile razy do
nich dzwoniłam w tym roku? Ile było głupich anonimów wsuwanych pod nasze drzwi,
telefonów od psychopatów, tekturowych noży, które jakiś porąbaniec podrzucał mi na ławkę
na angielskim?
- No, zapominasz o tym cudnym napisie z keczapu, który ktoś nabazgrał na murze na
twoją cześć - poprawiła mnie Amber.
- I katalogach firm pogrzebowych, które zaczęli ci przysyłać mejlem - dodaje Drea.
- Właśnie - zgadzam się.
- Skakanka zapleciona w stryczek to tylko kolejna pozycja, którą policja dopisałaby do
listy. A ta lista zapewne nosi tytuł: „Sto dwa główne powody, dla których Stacey Brown
powinna była zmienić szkołę rok temu". - Włączam telefon i znów wybieram numer Chada,
ale on wciąż nie odpowiada.
- Chyba naprawdę się zdenerwował - stwierdza Drea.
- Aha.
- Nie ma takich spraw, których nie załatwi porządna miana śliny - radzi Amber, krzywiąc
się.
- Nie byłabym taka pewna - mówi Drea. - To naprawdę boli, kiedy ktoś, na kim ci zależy,
zdradza cię w ten sposób.
- Ja go nie zdradziłam.
Drea sięga do lodówki po batonika i nie patrzy mi w oczy. Wiem, że jest innego zdania.
I może ma rację. Kogo ja usiłuję oszukać? Co się ze mną dzieje? Najpierw zdradzam moją
najlepszą przyjaciółkę, a teraz chłopaka. A przez cały czas powinnam pamiętać, że toczy się
gra o moje życie i że jeśli się naprawdę nie postaram, mogę przegrać w niecały tydzień.
Rozdział 32
Gnębiona poczuciem winy usiłuję skontaktować się z Chadem, ale on ani razu nie
podnosi słuchawki. Czekam więc, aż wybije siódma, czyli godzina, o której wszyscy
więźniowie mogą swobodnie wyjść na kampus, a nawet odwiedzić inne dormitoria. Kiedy
docieram na miejsce, Chada już tam nie ma. Szukam go na boisku do hokeja, w sali
gimnastycznej, przy basenie, w kafeterii i we wszystkich kątach biblioteki. Bez powodzenia.
Moja ostatnia nadzieja: Wisielec. Otwieram drzwi i natychmiast uderzają mnie w twarz
opary mochaccino. Przypatruję się wszystkim stolikom. Knajpa jest pełna - dzieciaki wolą
zapłacić za kawiarnię niż zadowolić się żarciem z kafeterii - ale Chada ani widu ani słychu.
Postanawiam pomóc sobie w przełknięciu poczucia winy kawałkiem sernika. Zamawiam
zatem ciastko i kubek mieszanki kolumbijskiej, po czym zajmuję stolik w najdalszym
i najciemniejszym kącie dawnej sceny. To dobry pomysł na dziś. Potrzebuję miejsca, gdzie
będę mogła posiedzieć w samotności i pomyśleć.
I w tej samej chwili zauważam Trish i Emmę wychodzące z łazienki. Siadają przy stoliku
z Corym, na tyłach widowni Cory pisze coś na laptopie. Nie wierzę, że wcześniej go nie
zauważyłam. Odsuwam krzesło, tak by skryć się za kurtyną, w nadziei, że mnie nie zauważy.
Ale jest już za późno. Trish pierwsza macha mi z wdziękiem, a inni idą w jej ślady. Wskazują
mnie palcem, mówią coś i wybuchają śmiechem, jak gimnazjaliści,
Cory zamyka laptopa i podchodzi do mojego stolika, po czym zajmuje miejsce
naprzeciwko mnie.
- Często tu bywasz? - pyta, po czym śmieje się z własnego beznadziejnego dowcipu,
ukazując szparę między zębami zatkaną czymś, co wygląda jak cytrynowa galaretka,
- Strasznie śmieszne - odpowiadam.
- Dzięki. - Cory zerka na Trish i Emmę, które spoglądają na nas znad kubków spienionych
napojów.
- Czego chcesz? - pytam.
- No jak to? a nie mogę po prostu podejść i życzyć ci miłego dnia?
Ignoruję go, napoczynając sernik. Czytam także tekścik wydrukowany na moim kubku,
coś o urokach poranka w Central Parku.
- Jak myślisz, ile jeszcze uda ci się zachować to w tajemnicy? - pyta Cory.
- O czym mówisz?
- Jak to o czym? O tym, jak się pozbywasz tych kalorycznych ciastek? No przecież chyba
nie sądzisz, że nie słyszałem o twojej skłonności do rzygania. Wiesz, takie rzeczy się teraz
leczy w specjalnych klinikach.
- Spadówa, gadzie.
- Wiesz co? - Nachyla się do mnie. - Veronica Leeman życzy sobie, żebym został. Kazała
mi trzymać się blisko ciebie, mieć cię na oku.
- Czy to też informacje z twoich, w cudzysłowie, seansów spirytystycznych?
- Chodzi ci o nasze rozmowy z duszami zmarłych. Może zechciałabyś nas zaszczycić
jutro? Veronica pytała o ciebie.
- A ty nie musisz przypadkiem wytrzeć kilku stolików - rzucam.
- Nie, dlaczego? - Cory wstaje. Dżem wystaje mu teraz spomiędzy zębów jak wielki robal.
- Ja tu nie pracuję.
- Jak to? Przecież jeszcze kilka dni temu pracowałeś.
- No coś ty? - Uśmiecha się. - Przecież nie zatrudniłbym się w takim miejscu. Trochę tu
nieprzyjemnie, nie sądzisz? Wszystkie te duchy... Wiesz co, legenda głosi, że jakaś
dziewczyna kiedyś powiesiła się w tym lokalu.
- Czy myśmy już tego nie przerobili?
- Poważnie, Stacey, ty chyba mnie z kimś mylisz.
Wstaje i wychodzi, a ja czuję się jeszcze bardziej zdezorientowana niż przedtem. Patrzę
w stronę stolika Cory'ego i nie wierzę własnym oczom. Jedno z krzeseł zajęła Donna Tillings.
Szczęka mi opada. Mogę sobie wyobrazić, jak ją wykorzystują do swoich chorych
seansów, jak się ślinią na samą myśl o tym, co łączyło ją z Veronicą Leeman.
Zawijam resztę ciastka w serwetkę. Kompletnie straciłam apetyt. Zbieram się do wyjścia,
ale zanim docieram do drzwi, zaskoczenie zmusza mnie do powrotu na miejsce. Oto bowiem
w drzwiach staje P.J., który także podchodzi do stolika Cory'ego i jego bandy.
Wygląda na to, że chce z nimi zjeść śniadanie, co bardzo mnie dziwi, bo nigdy się z nimi
nie zadawał. Jeszcze wczoraj, w bibliotece Cory i ten cały Tobias omal nie wdali się z P.J.-em
w bójkę.
Gdy tylko Emma odwraca wzrok, P.J. kradnie jej pączka z talerza i wpycha go sobie
całego do paszczęki. A potem, z pełnymi ustami, usiłuje rozmawiać z Donną, chociaż nie ma
z nią absolutnie nic wspólnego. Jeszcze w zeszłym roku tak się nie znosili, że nie byli
w stanie przebywać ze sobą w jednym pomieszczeniu, a co dopiero jeść przy jednym stoliku.
Patrzę, jak P.J. przełyka z trudem i odwraca się do Cory'ego, po czym gawędzi z nim jak
z najlepszym przyjacielem. Jak gdyby wczorajsza konfrontacja w bibliotece była tylko
przedstawieniem.
Czuję, że z gniewu jeżą mi się włoski na karku, zupełnie jak jakiejś postaci z komiksu.
Cory zwraca P.J.-owi uwagę, że siedzę w pobliżu, więc chłopak Amber macha do mnie, ale
nie odpowiadam. Zamiast tego ruszam biegiem po schodach i omal nie zderzam się po drodze
z Tobiasem. Przechodzi obok ubrany w kawiarniany mundurek - długi czerwony fartuch
narzucony na koszulkę z dwiema teatralnymi maskami. W rękach trzyma tacę z wyborem
słodkich bułeczek.
- Dokąd się tak spieszysz? - pyta, przyglądając się, czy nic mu nie spadło z tacy. Zajmuje
całą szerokość korytarza, blokując mi drogę do wyjścia.
- Lepiej zejdź mi z drogi, chyba że chcesz, żeby te bułeczki wylądowały ci na fartuszku -
rzucam.
- Rany, Stacey, fatalnie wyglądasz. Ciężka noc? Nie wyspałaś się?
Zaciskam szczękę. Ostatkiem sił powstrzymuję się, by nie wepchnąć mu tej tacy w twarz,
nie zasmarować czymś tego zadowolonego z siebie uśmieszku, tych strzelających nerwowo
oczek. Przynajmniej wiem, jak Cory się tu dostał tamtej nocy, gdy wmówił policji, że został,
ż
eby zamknąć drzwi. Przepycham się obok Tobiasa i kieruję do drzwi, ale tam przejmuje
mnie P.J.
- Stój! - mówi.
- Nie mam czasu.
Przyciąga mnie na stronę i ścisza głos.
- To nie jest tak, jak na to wygląda...
- A niby na co wygląda? - odszeptuję.
- Wygląda na to, że bratam się z KompuCorym i jego bandą pogromców duchów.
- Co takiego?
P.J. głaszcze się po śliwkowych strąkach na głowie.
- Przecież wiesz, że to raczej nie jest mój styl.
- No, nie odniosłam takiego wrażenia.
- Właśnie, mój drogi Watsonie, właśnie - mówi, puszczając do mnie oko. - W tym jest
pies pogrzebany.
- Co ty bredzisz?
- Zaufaj mi. Zrozumiałabyś więcej, gdybyś postawiła cynamonowe ciacho i zaszczyciła
mnie chwilą rozmowy.
- Zapomnij - warczę, kierując się do drzwi.
- To ty nie zapominaj o mnie - mówi P.J., chwytając mnie za rękę i zatrzymując
w miejscu. - Musimy pogawędzić, mała. I to tout de suite, natychmiast. Chyba mi się to
ciastko należy. Z uwagi na starego Chada i jakiegoś niezidentyfikowanego młodego
mężczyznę. Coś tu trzeba powyjaśniać.
Najwyraźniej P.J. rozmawiał z Chadem. I jedynie dlatego rzeczywiście zaszczycam go
rozmową, zamiast pędzić do pokoju, żeby ukoić obezwładniające pulsowanie w głowie. Poza
tym, chcę wiedzieć, co on knuje z Cory'm i jego kumplami.
P.J. przeprasza towarzystwo, że tak nagle je opuszcza, po czym wychodzi ze mną, jęcząc
coś o niezjedzonym śniadaniu.
- Co jest grane? - pytam, ledwo znajdujemy się za drzwiami. - Od kiedy to zadajesz się
z Corym, Donną i tą resztą?
- Najpierw odpowiedz mi na pytanie, ptysiu. Co to za historia z romantycznym wieczorem
pod gwiazdami w towarzystwie tajemniczego faceta? Chcę mieć pełny obraz tej sytuacji.
Najlepiej zdjęcie.
Siadamy na ławeczce w pobliżu toru dla quadów.
- Czy tak Chad to ujął?
- Taką wersję słyszałem, niesforny króliczku - mówi P.J.
- W takim razie źle słyszałeś.
P.J. wzrusza ramionami.
- Ty tak twierdzisz.
- A on jest na mnie wściekły? - pytam.
- Zły jak szerszeń. A ty byś nie była, pszczółko? Za takie bz-bz-bz z innym gościem? -
P.J. wydaje z siebie dźwięki ilustrujące wypowiedź, a ja czuję, że sam pomysł, by coś z niego
wydobyć, był kompletnie bez sensu.
- Więc teraz ty odpowiedz na moje pytanie. Co kombinujesz ze swoimi nowymi
przyjaciółmi?
- Ja tylko się z nimi włóczę, robaczku - odpowiada P.J.
- Nie rozumiem?
P.J. nastawia kołnierz płaszcza i wyciąga z kieszeni ciemne okulary.
- Od dziś mów mi 007.
- A to dlaczego?
- Bo jestem szpiegiem. - Mruży oczy dla zwiększenia dramatyzmu. - Podwójnym
agentem.
- Proszę o trochę faktów dla odmiany.
- Z tobą to się nie da pożartować. - P.J. wkłada rękawiczki i chucha na palce, by je ogrzać.
- Widzisz, jaki jestem głodny? Aż zmarzłem!
- Czy mógłbyś, proszę, wytłumaczyć mi, o czym mówisz?
- O jedzeniu. Wiesz, co to takiego? Bardzo tego potrzebuję.
- Człowieku... - wzdycham.
- No dobra. - Przewraca oczami. - Cory wpadł do mnie wczoraj do pokoju i po długim
gadu gadu okazało się, że chce, żebym mu pomógł w organizacji kolejnego seansu.
- Żartujesz? Czemu miałby cię o to prosić?
- Czy to nie oczywiste? - pyta P.J. - Przecież duchowa energia aż ze mnie promieniuje!
- Bądź poważny - nalegam.
- No dobra. Poważnie to dlatego, że kiedyś coś mnie łączyło z Veronicą Leeman. I Cory
ma nadzieję, że ta wspólna przeszłość stanie się paliwem dla duchowego ognia... no
rozumiesz, rozpali kosmiczne siły spod siódmego znaku.
- Ty nawet nie masz pojęcia, o czym mówisz,
- Au contraire, przeciwnie! - protestuje P.J. - Wiem wszystko o sile kosmetologii...
- Kosmologii - poprawiam go, przewracając oczami. - I siła ta nie ma nic wspólnego
z kontaktami z duchami. Zacznijmy od tego, że jeżeli coś cię z Veronicą łączyło, to wzajemna
nienawiść. Dlaczego miałaby chcieć z tobą rozmawiać z zaświatów?
- Och, nienawidziła mnie, bo nie mogła sobie poradzić z innym uczuciem. Biedactwo.
A ja nie odpowiedziałbym jej nawet na pytanie o godzinę... - P. J. ogrzewa sobie pięść
oddechem, po czym uderza się w klatkę piersiową w geście macho.
- Ależ ty jesteś powalony - stwierdzam.
- Szczegóły, drobne szczegóły... a skoro chcesz czegoś bardziej konkretnego, to wiedz, że
pogromcy duchów potrzebują mojego umysłu, mojego bezinteresownego zaangażowania,
mojej niezakłóconej subiektywnymi odczuciami duchowej aury.
- A co ty z tego będziesz miał?
- Co masz na myśli, moja ty słodka galaretko?
- Przecież po coś to robisz.
- Robię to dla ciebie.
- No jasne! - szydzę.
- Obrażasz mnie.
- Wychodzę - oświadczam, podnosząc się z ławki.
- Czy to znaczy, że nie zamierzasz postawić mi śniadania?
Bezwiednie zaciskani zęby.
- No dobra - mówi. - Czy to pomoże, jeżeli dodam, że dołożyli do koszyka jeszcze kilka
zrobionych prac domowych?
- Prac domowych?
- No, może wpadnie mi jeszcze kilka esejów... Ale to tyle. Myślę, że powinnaś być
wdzięczna.
- Wdzięczna?
- Owszem! Na początku myślałem, że to stek bzdur, ale jak się zastanowiłem, to
doszedłem do wniosku, że mogę w ten sposób pomóc mojej ulubionej przyjaciółeczce.
Łapiesz? Mogę Ci dostarczyć ważnych informacji o tym, co ta banda psycholi wyprawia.
Teraz wciągnęli jeszcze Donnę.
- Dlaczego Donna się na to zgodziła?
- No coś ty? Przecież Donna w tym roku kompletnie ześwirowała. A czego szuka każdy
ś
wir?
- Ty mi powiedz.
- Świrów do towarzystwa! - wyjaśnia mi P.J. z westchnieniem, że niby to takie oczywiste.
- Och, to już rozumiem, skąd ty się tam wziąłeś.
- Touché. Ale ostry języczek!
- Muszę już iść.
- Nie tak szybko, króliczku. Duchołapy pytały mnie, czy mógłbym postarać się ściągnąć
twój śliczny tyłeczek na najbliższe spotkanie ze zmarłymi. Czyż nie zgrabnie to ująłem?
- Ja to ujmę jeszcze zgrabniej - mówię.
- Słucham?
- Idiota.
Zostawiam go na ławce, słysząc, jak bzyczy za mną, po czym ruszam przez trawnik. Dość
zmarnowanego czasu jak na jeden dzień. Muszę wrócić do pokoju i ułożyć fragmenty
układanki mojego życia z powrotem w jedną całość. Zanim będzie za późno.
Rozdział 33
Gdy wracam do pokoju, Drei już nie ma, ale zamiast nie, na łóżku siedzi ostatnia osoba,
którą mam ochotę w tej chwili widzieć. Moja matka.
- Cześć, skarbie. - Patrzy na mnie z promiennym uśmiechem, jak gdyby nic nie mogło jej
ucieszyć bardziej niż mój widok.
Zdaje się, że Amber zadbała o to, by mama się nie nudziła. Na łóżku leży rozwalone
pudełko z jej ukochanymi fantami, co świadczy o tym, że przed chwilą odbywał się pokaz.
Matka wstaje i obejmuje mnie za szyję.
- Tak dobrze cię widzieć.
- Co tu robisz? - pytam, ściskając ją. Zerkam ponad ramieniem mamy na Amber, która
kręci głową na znak, że też nie wie.
- Pomyślałam sobie, że powinnyśmy porozmawiać - szepcze, rozluźniając uścisk.
A ja stoję i kiwam głową, chcąc powiedzieć coś uprzejmego, bo przecież mama jechała
całe trzy godziny, by mnie zobaczyć. Ale wszystkie uprzejmie słowa chwilowo jakoś
wyleciały z mojego słownika.
- Mogłaś zadzwonić. - Krzywię się na myśl o tym, jaka jestem wredna, Po prostu akurat
teraz, gdy dzieje się to wszystko, spotkanie z matką, która najwyraźniej chce żyć
w Nibylandii i proponuje mi hobby w rodzaju robótek ręcznych, to nie najlepszy pomysł.
- Chciałam zadzwonić po tym, jak wczoraj skończyłyśmy rozmawiać - mówi mama. - Ale
zrobiło się bardzo późno, a ja nie mogłam spać, więc po prostu ruszyłam w drogę. Mieszkam
w hotelu pod miastem.
- Mieszkasz tu?
- Zostaję tylko na jeden dzień, nie wiedziałam, czy dam radę wrócić wieczorem.
Przytakuję, patrząc na Amber dla relaksu. Moja przyjaciółka bawi się Kenem ubranym
jak na dyskotekę, w złote spodnie i z wielkim łańcuchem dyndającym u szyi. Amber całuje go
tak mocno, że aż odpada mu głowa i ze stukotem ląduje na podłodze.
- Nie cieszysz się, że przyjechałam? - pyta mama.
- Oczywiście, że się cieszę. - Ściskam ją jeszcze raz.
Pachnie domem, liliowymi perfumami zmieszanymi z grejpfrutową odżywką do włosów.
Kopię głowę Kena w kierunku stopy Amber, ale dziewczyna jest tak pochłonięta pikantnymi
wspomnieniami, które właśnie sobie odświeżała, że nawet nie zauważyła aktu dekapitacji.
- Może wybierzemy się coś przekąsić? - pyta matka. - Amber, wybierzesz się z nami?
I Drea także. Jest gdzieś w pobliżu?
Amber potrząsa głową.
- Drea poszła gdzieś z Chadem.
- Dokąd? - pytam.
Amber kręci ramionami.
- Wpadł tu jakiś czas temu. Pewnie po to, żeby się z tobą zobaczyć. Ale ty wyszłaś już
wcześniej.
No to fantastycznie. Osuwam się na łóżko i ukrywani twarz w dłoniach. W tej chwili chcę
tylko porozmawiać z Chadem, powiedzieć mu, że mi przykro, postarać się za wszelką cenę to
wszystko naprawić, chwycić poduszkę i stłumić nią dziki krzyk frustracji.
- Wszystko w porządku, Stacey? - pyta matka, jak gdyby odpowiedź nie była oczywista.
Unoszę głowę i uśmiecham się sztucznie.
- Proszę się nie przejmować - mówi Amber. - Stacey ostatnio cierpi na zatwardzenie.
Matka chrząka w odpowiedzi, a ja nie mogę powstrzymać chichotu.
- To co, idziesz z nami? - Mama znów odwraca się do Amber.
- Raczej nie - odpowiada Amber. - Znalazłam sobie właśnie pewne zajęcie, którego nie
mogę przerwać. - Amber zerka na swoje pamiątki. Pudełko po czekoladkach, jajko
z niespodzianką, bransoletki i obfitą garderobę Kena, począwszy od bokserek aż po buty do
górskich wycieczek. Amber przyciska bezgłowego Kena do brzucha.
- Nie będę namawiać - oświadczani.
- No i dobrze - mówi Amber, schylając się, by odzyskać głowę Kena.
Zgarniam kilka igieł sosnowych z wazy w nadziei, że z sosny w połączeniu z leczniczymi
właściwościami igieł pomoże mi zwalczyć negatywne odczucia, gotujące mi się w żołądku.
Mama i ja nie mówimy wiele, jadąc w stronę miasta. Turlam igły w palcach, powtarzając
w myślach, że niezapowiedziana wizyta matki to tylko oznaka jej miłości. Widać, że
naprawdę się o mnie martwi i że jej zdaniem, to czego teraz potrzebuję, to wyrwać się
z kampusu. Może ma rację. Tylko że z każdą mijaną przecznicą czuję, jak rośnie mi głaz
w żołądku, ogromny, potwornie ciężki, który ciąży coraz bardziej z każdym oddechem
i przypomina, że nie mam czasu do stracenia.
- Wszystko w porządku? - pyta matka.
To zadziwiające, jak bardzo się zmieniła, chociaż ostatni raz widziałam ją zaledwie kilka
miesięcy wcześniej. Jej włosy są krótsze i ciemniejsze, jak gdyby niedawno była u fryzjera,
wydają się mniej puszyste i niesforne po bokach, wszystkie kosmyki są zebrane za uszami
w coś w rodzaju koka. Matka uśmiecha się do mnie, a jej usta są nieco bledsze, jak gdyby
użyła szminki o kilka tonów jaśniejszej od tej czerwonej, którą pamiętam.
Przytakuję z taką werwą, na jaką tylko mnie stać, ale wiem, że matki nie oszukam. Otacza
ją dziś inna aura - jest bardziej uważna niż zwykle, mniej zdystansowana.
Wreszcie parkujemy przy Egg and I, knajpce stylizowanej na lata pięćdziesiąte: szafa
grająca, podłoga w szachownicę i stare płyty Elvisa przybite do ściany. Zajmujemy miejsce
w rogu, pod oknami.
- I co wygląda najsmakowiciej? - pyta mama, otwierając menu w kształcie płyty
winylowej.
Decyduję się na naleśniki z masłem orzechowym, bo to pierwsza rzecz w menu, która
wpada mi w oko - na wielkim, kolorowym obrazku pyszni się syrop zmieszany z topiącym się
nadzieniem.
- Brzmi nieźle - mówi mama. - Wezmę to samo.
Przez następnych dwadzieścia minut gawędzimy jak zwykle bardzo sympatycznie, ale
kompletnie bez treści. Nawet cukier zawarty w naleśnikach i kofeina kryjąca się w niemal
bezdennych kubkach z kawą nie skłania żadnej z nas do powiedzenia czegokolwiek
znaczącego. Po prostu źle się czuję. Ciężar w żołądku pogłębia się z każdym kęsem, a ja
muszę udawać, że mam zdrowy apetyt. Tnę naleśniki na malutkie kawałeczki, po czym
wbijam w nie widelec i jeżdżę nimi po całym talerzu, nasączając je syropem, a na koniec
przeżuwam, jak gdyby wszystko było w najlepszym porządku. Jak gdybym wcale nie
myślała, o tym, że wkrótce mogę zginąć.
Matka odchyla się na winylowym siedzeniu i wbija we mnie wzrok, przyciskając kubek
z kawą do dolnej wargi.
- Dobrze się czujesz? - pyta.
Kręcę głową, i odkładam widelec.
- Tak właśnie myślałam.
- Sporo się ostatnio dzieje - wyjaśniam.
- Wiem. i dlatego naprawdę musimy porozmawiać - odpowiada matka.
Podnoszę widelec i zaczynam grzebać nim w kałuży syropu na talerzu.
- Czy ty mnie słuchasz? - pyta matka. Przytakuję, gapiąc się na ślady, które widelec
zostawia w złocistej masie. Przecież wiem, że matka chce jak najlepiej. Ale wcałe nie mam
ochoty wdawać się z nią w dyskusję, zwłaszcza że nie traktuje moich koszmarów poważnie.
Mama chwyta mnie za nadgarstek i zmusza, bym spojrzała jej w twarz.
- Mówię do ciebie.
Prostuję się i wycieram usta.
- Słyszę.
- I oczekuję, że będziesz słuchać.
- Dobrze.
Puszcza mój nadgarstek.
- Muszę ci coś powiedzieć na temat koszmarów.
- Tak? - odpowiadam pytaniem,
- Powinnaś zwracać uwagę na to, co ci się śni.
- Naprawdę? - Czuję, że przygryzam sobie wnętrze policzków. Matka totalnie mnie
zaskoczyła.
- Wiem, że wiesz. Chciałam tylko, żebyś to usłyszała mnie.
- Aha. - Przytakuję, usiłując poradzić sobie z ogłupiającym efektem, jaki wywarły na nie
jej słowa.
- Wiem, że już kiedyś miewałaś koszmary - ciągnie matka. - Wyjątkowo okropne. I że
przestrzegły cię przed tym, co miało się wydarzyć.
- Dlaczego to robisz? - pytam. - Dlaczego teraz nagle przyznajesz mi rację?
Matka milczy. Wbija wzrok w kawę, jak gdyby stamtąd miała przyjść odpowiedź.
- Muszę ci coś wyznać: znałam całą tę sprawę z Maurą - oznajmia po trzech łykach kawy.
- Wiedziałam, że śniły ci się koszmary. - Matka przyciska serwetkę do ust, jak gdyby to
mogło złagodzić znaczenie słów.
- Co ty mówisz?
- Mówię, że nie byłam z tobą szczera. Ale tylko dlatego, że chciałam, żeby koszmary
wreszcie ustały. Myślałam, że może pomogłoby ci, gdybyś zajęła się czymś innym.
- Nie ustały.
- Wiem. - Matka podnosi wzrok znad kubka. - Przykro mi.
- Przykro ci? - Podnoszę głos o trzy pełne oktawy. - A wiesz jak ja się czułam? Maura
zginęła, bo ja zignorowałam te koszmary. Bo ty nie chciałaś ze mną o nich rozmawiać.
A babcia już nie żyła i nie miałam do kogo się zwrócić.
- Przykro mi - powtarza mama z oczami pełnymi łez.
- Cóż, mnie też jest przykro - rzucam. - Bo to mi nie wystarczy. - Podnoszę się do
wyjścia.
- Stacey, zaczekaj, proszę - nalega matka.
- Dlaczego?
- Bo jeszcze nie skończyłam.
- A co poza tym możesz mi powiedzieć? Nic nie naprawisz. Masz pojęcie, jak bardzo
czułam się samotna? Kiedy musiałam radzić sobie z poczuciem winy? Kochałam Maurę jak
siostrę.
- Wiem. - Matka z trudem wydobywa z siebie głos. - Doskonale znam poczucie winy.
Sama przeżyłam coś takiego.
- Co takiego? - Siadam z powrotem.
Matka sięga po kolejną serwetkę i przytyka do twarzy.
- Gdy miałam siedem lat, śniły mi się koszmary, że moja kuzynka Julia umrze... i umarła.
To był wypadek. Utopiła się, w wieku piętnastu lat.
- Julia?
- Pewnie kiedyś ci o niej wspominałam.
Wpatruję się w matkę, z niedowierzaniem. Zupełnie, jak gdybym poznawała ją od nowa.
- A ja zobaczyłam to wszystko w snach, zanim się wydarzyło - ciągnie. - Znałam nawet
datę. Julia przyszła do mnie do domu i spytała, czy przejdę się z nią nad jezioro. Wciąż widzę
to w myślach. Miała na sobie jaskraworóżowe sandały z dopasowanymi kolorystycznie
kwiatkami. i różowo-zielony ręcznik w pasy na szyi.
- I co, poszłaś z nią?
Mama kręci głową.
- Nie, za bardzo się bałam.
Ociera oczy serwetką i opowiada, że nigdy nie odważyła się przyznać nikomu do swoich
koszmarów. Nawet babci. Bo za bardzo się bała. Bo babcia zawsze powtarzała, że sny często
się spełniają.
- W twoim przypadku, gdy zginęła Maura, ktoś przynajmniej został aresztowany
i ukarany. Musiał zapłacić za swoją zbrodnię - mówi mama. - W moim nikt nie był winny,
oprócz mnie.
- Miles Parker nie został ukarany nawet w połowie za to co zrobił! - wybucham. -
Zamordował ją. Nie ma znaczenia, że usiłują nazwać to wypadkiem. Na litość boską, w jego
samochodzie znaleźli nóż myśliwski i sznur!
- Ale przynajmniej teraz siedzi w więzieniu - mówi mama. - Tam, gdzie powinien.
- Może siedzi. A może właśnie planuje, jak porwać kolejną dziewczynkę.
- Stacey... - matka protestuje piskliwym głosem.
- Już dobrze... - Nabieram głęboko powietrza, żeby się uspokoić.
Przez kolejnych kilka sekund matka i ja siedzimy w milczeniu przy stoliku, wpatrując się
w kubki. Nie wiemy, co powiedzieć. Chciałabym móc ją uściskać i powiedzieć, że wszystko
rozumiem, że wybaczam. Ale wcale nie rozumiem. Bo po tak tragicznych przeżyciach mama
tym bardziej powinna była chcieć mi pomóc i wysłuchać moich zwierzeń.
Przyciskam kubek do ust i udaję, że piję. Czuję mieszaninę smutku i złości. Pragnę ją
przeprosić. Ale jednocześnie chcę jej wytłumaczyć, że tragedia, która ją spotkała, to żadne
usprawiedliwienie. Jak mogła postąpić ze mną tak a nie inaczej, skoro sama wie jak to jest,
gdy ktoś ignoruje twoje przeczucia i koszmary. Byłoby chyba lepiej, gdyby nigdy mi się nie
przyznała, gdybym wciąż sadziła, że matka nie zna tej części mnie.
- O czym myślisz? - pyta.
Patrzę przed siebie pustym wzrokiem.
- Po śmierci Julii robiłam wszystko, by przestać śnić. Próbowałam wysiedzieć do rana.
Zmuszałam się do budzenia co godzina. Po jakimś czasie zaczęło działać, przestałam czuć
i widzieć cokolwiek. I miałam nadzieję, że w twoim wypadku też tak będzie.
Kręcę głową, jak gdyby to wszystko nie działo się naprawdę i nie chodziło o moje życie.
Ledwie poznaję moją mamę. Wydaje się o tyle mniejsza i bardziej delikatna, gdy siedzi tak ze
spuszczoną głową i przygarbionymi plecami. Sama wygląda juk mała dziewczynka.
- Bardzo cię przepraszam, Stacey. Chciałam dobrze.
Łzy ściekają mi po policzkach. Odwracam wzrok, przypominając sobie, co babcia zawsze
mówiła. Im bardziej wykorzystuje się zmysły, tym bardziej stają się wyostrzone. Jeśli
zaczynie się je ignorować, w końcu usypiają. Nic dziwnego, że matce nigdy nie podobała się
bliska więź, jaka łączyła mnie z babcią. Nie chciała, by babcia uczyła mnie zaklęć i sztuki
leczenia, bo po prostu usiłowała mnie chronić.
Rozdział 34
Po śniadaniu matka odwozi mnie do dormitorium, mówi, że wraca do hotelu, żeby się
zdrzemnąć i proponuje spotkanie wieczorem. Wciąż czuję się oszołomiona i zdezorientowana
naszą rozmową, ale jednocześnie wiele spraw wydaje mi się jaśniejszych,
Jak burza przechodzę przez salon ze szczerym zamiarem zrelacjonowania wszystkich
szczegółów tego odmieniającego życie poranka Amber i Drei. Otwieram drzwi do pokoju
i przed moimi oczami, na samym środku ukazują się Chad i Drea, wpatrzeni w siebie
nawzajem, upozowani niczym w reklamówce jakiejś miętowej gumy do żucia. Na mój widok
błyskawicznie odskakują od siebie o krok.
- Och, cześć - mówi Drea, przygładzając włosy z tyłu głowy. Odchodzi jeszcze o krok,
jak gdyby to robiło jakąś różnicę.
- Przyszedłem wcześniej, żeby się z tobą spotkać - rzuca Chad.
Zdobywam się na kiwnięcie głową, usiłując nie stracić panowania nad sobą.
- Właśnie wróciliśmy z Dray z przejażdżki - dodaje.
- Musieliśmy sobie pogadać -wyjaśnia Drea, kiwając głową. - I pogadaliśmy.
- Och, jasne, cóż innego mielibyście robić? - pytam, niemal dławiąc się słowami.
- Nic - odpowiada Chad, po czym zerka na Dreę, ale wbija wzrok w podłogę, w stertę
butów Amber zagracający cały kąt pokoju. - Nie wiem, co teraz myślisz, ale z pewnością
sprawy tak nie wyglądają.
- A jak wyglądają?
- Nie tak, jak myślisz - powtarza.
- Czyżby? - parskam, wpatrując się w Dreę. Przyjaciółka zerka na mnie, z płonącymi ze
wstydu policzkami, po czym podchodzi do własnego łóżka, żeby usiąść.
- Przepraszam - mruczy.
Zaciskam zęby i przytakuję, patrząc na Chada. Myślę, że być może oboje pozwoliliśmy
sobie na zbyt wiele w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.
- Musimy porozmawiać o wczorajszej nocy - mówi Chad.
- Nie mam czasu. - Chwytam skakankę, odtwarzacz i listy, po czym upycham je w torbie,
starając się, by nie zobaczyli mojej twarzy. Tego, jak bardzo jestem zdenerwowana.
- Dokąd idziesz? - pyta Drea
- Mam parę rzeczy do zrobienia - odpowiadam, ocierając oczy. - Pamiętasz, na przykład
uratować swoje życie?
- W takim razie ja też idę - stwierdza Chad.
- Czemu?
- Jak to czemu? Martwię się o ciebie. Słyszałem tę historię o skakance, którą znalazłaś.
- I chcesz mi pewnie powiedzieć, że to kolejny głupi żart?
- Nie... Stacey...
Przez sekundę czuję ukłucie winy. Może zbyt pochopnie go oceniłam. Ale potem jeszcze
raz zerkam na Dreę. Siedzi z podkulonymi kolanami, na których opiera policzek. Po twarzy
upływają jej łzy. Widać, że ma złamane serce, i przez to czuję Nie jeszcze gorzej.
- Pójdę już - oświadczam.
- Zaczekaj. - Chad podchodzi krok bliżej. - Po ostatniej nocy akurat ty chyba nie powinnaś
mieć do mnie pretensji.
- Nic się nie wydarzyło - mówię.
- I nic nie wydarzyło się dziś. Czy nie mógłbym przynajmniej ci towarzyszyć?
Drea wpatruje się we mnie w oczekiwaniu na odpowiedź.
- Przyjechała moja mama - wyjaśniam. - Właśnie podrzuciła mnie na chwilę, żebym
zabrała rzeczy. Muszę lecieć, pewnie już na mnie czeka. - Czuję, jak od kłamstwa wydymają
mi się wargi.
- Zadzwoń, kiedy wrócisz - prosi Chad. Przytakuję, wiedząc, że pewnie tak zrobię. Ale
zdaję sobie także sprawę, że w porównaniu z tym, co może nastąpić w ciągu najbliższych
kilku godzin, nasza kłótnia nie ma żadnego znaczenia. Wsuwam plecak na ramię. Walczą we
mnie strach, smutek i ulga. Wyruszam na poszukiwanie jedynej osoby, która pomoże mi
rozstrzygnąć tę walkę: Jacoba.
Rozdział 35
Gdy tylko docieram do dormitorium chłopców, pan Jak-Mu-Tam siedzący na portierni od
razu informuje mnie, że Chada nie ma.
- Nie szukam Chada - odpowiadam, rumieniąc się. - Tylko Jacoba.
- Jakiego Jacoba?
Zamieram. Nagle przypominam sobie, że nie znam nawet jego nazwiska.
- Uhm… - jąkam się. - A ilu Jacobów mieszka w tym damitorium?
- Dwóch.
- W takim razie interesuje mnie ten z niebieskimi włosami i ciemnymi oczami. - Co ja
gadam? - To znaczy, z ciemnymi włosami i niebieskimi oczami.
Jak-Mu-Tam patrzy na mnie dość głupawo, uśmiecha się krzywo i porusza czarnymi,
krzaczastymi brwiami, tak jak Amber. Po chwili podnosi słuchawkę i wykręca numer do
pokoju Jacoba, by mnie zapowiedzieć.
- Pan Leblanc zaraz tu będzie - ogłasza, wciąż mierząc mnie potępiającym spojrzeniem,
zupełnie, jak gdyby był purytańskim pastorem, a ja latawicą, która w ciągu jednego dnia chce
się widzieć z dwoma mężczyznami.
Mamroczę „dziękuję” i odwracam wzrok, by nie udzieliły mi się jego brudne myśli.
Mimo wszystko rzeczywiście czuję się dziwnie, czekając w męskim dormitorium na kogoś
innego niż Chad. Ale uczucie to mija, ledwie Jacob ukazuje się za podwójnymi drzwiami.
Nagle wiem, że jestem na właściwym miejscu. Jestem pewna, że on mi pomoże.
w jakikolwiek sposób.
- Cześć - mówi. - Miałem nadzieję, że się dziś spotkamy. Czarny sweter z golfem
eksponuje niezbyt umięśnioną klatkę piersiową, a dżinsy opinają wąskie biodra.
Znów zerkam na Jak-Mu-Tama. Portier podpiera pięścią brodę, wpatrując się w nas, jak
gdyby oglądał właśnie jakieś przesłodzone reality show o randkach - coś w rodzaju tego
programu, w którym pary zamieniają się partnerami, by przetestować trwałość swojego
związku. Jacob prowadzi mnie do środka. Po drodze mijamy kilku chłopaków włóczących się
po korytarzu. Niektórzy, o dziwo, naprawdę uczą się w sobotę, inni grają w karty, jeszcze inni
kopią piłkę. Dziewczynom nie wolno odwiedzać chłopców w ich pokojach i vice versa, a że
Jacob mu miał dość szczęścia, by przydzielono mu miejsce w bardziej liberalnym
dormitorium, musimy usiąść przy stoliku w kącie korytarza. Mamy tam odrobinę
prywatności.
- Przykro mi z powodu tego, co się stało wczorajszej nocy - mówi. - Jeżeli to pomoże,
mogę porozmawiać z Chadem, wytłumaczyć mu, że między nami nic nie ma.
Przez chwilę szukam wzrokiem oczu Jacoba, chcąc wypatrzeć w nich prawdę. Może
kryje się gdzieś za zasłoną z szarości i błękitu, za mikroskopijnymi promykami żółci, które
okalają źrenicę i zdają się wsysać mnie w głąb. Czy Jacob mówi szczerze? Nic między nami
nie ma? A czy wczoraj nie próbował mnie pocałować? Nie siedział tak blisko, nie dotykał
mojej ręki nie pachniał jak imbirowe kadzidełko, nie sprawił, że wszystko we mnie zaczęło
wirować i wrzeć? Czy to wcale się nie wydarzyło?
- Zapomnij - mówię, biorąc głęboki i oczyszczający oddech. - Teraz po prostu potrzebuję
twojej pomocy. - Stawiam torbę na stole. - Myślałam o tym, żeby wspólnie odprawić
zaklęcie.
Jacob odchyla się na krześle i odwraca wzrok.
- Nie sądzę.
- Dlaczego?
- Bo zaklęcia to dla mnie coś bardzo intymnego. Wolę czynić je sam.
- Nie mógłbyś zrobić wyjątku? Chodzi o moje życie.
Jacob wpatruje się we mnie przez kilka sekund bez słowa.
Pukiel orzechowych włosów opada mu na jedno oko, czyniąc jego spojrzenie jeszcze
wyrazistszym. Przygryzani dolną wargę i patrzę w przestrzeń.
- A o jakim zaklęciu myślałaś? - pyta w końcu. Klepię moją torbę i uwalniam wargę
spomiędzy zębów.
- Chciałam jakoś wykorzystać tę pętlę, być może udałoby nam się skanalizować energię
osoby, która ją zostawiła i odkryć jej tożsamość.
Jacob przytakuje, ale widzę, ze z trudem przystaje na propozycję: wargi ma lekko
ś
ciśnięte, rozgląda się na boki.
- To nie tak, że nie chcę ci pomóc - mówi.
- Na czym polega problem?
- Problem? - Patrzy na mnie, na jego twarzy pojawia zdziwienie. - Problem polega na tym,
ż
e zaklęcia to sprawy osobiste. Ujawniają różne rzeczy.
- No właśnie. i o to nam chodzi.
- Nie - poprawia mnie Jacob. - One ujawniają różne osobiste sprawy, takie, które dotyczą
ciebie i mnie, osób odprawiających czary.
- A ty tego nie chcesz? - Czuję, jak przełykam ślinę.
Jacob znów odwraca wzrok.
- Nie wiem.
A ja nawet nie wiem, o co pytałam.
- Chodzi po prostu o to, że jeszcze nigdy tego nie przeżyłem. Nie... dzieliłem się tym. i nie
jestem pewien, czy chciałbym tego spróbować już teraz.
- Okej, wycofuję się. - Pieką mnie policzki. - Nie powinnam była nawet tego proponować.
- Wstaję, przerzucam torbę przez ramię i w pośpiechu idę do drzwi.
Rozdział 36
Zamiast wracać do dormitorium, łapię autobus i jadę do miasta. W tej chwili chcę się
tylko stąd wyrwać, choćby na chwilę. Autobus przejeżdża tuż obok hotelu mojej matki, więc
naciskam przycisk, który każe kierowcy się zatrzymać.
Idąc przez hol o ścianach pomalowanych na brzoskwiniowo, mijając kanapy pokryte
ż
ółtymi jak żonkile poduszkami i wazy z kwiatami o barwie dojrzałych dyń, myślę o tym, jak
miło byłoby zamieszkać tu na cały tydzień. Zamknąć się w czterech solidnych ścianach
pokoju i spać, zwyczajnie spać w wielkim, prawdziwym łóżku. Jedyne, co musiałabym robić,
to wpuścić pokojówkę i sprzątaczki, obce, neutralne osoby, które pozostałyby dla mnie
anonimowe aż do końca pobytu.
Recepcjonista dzwoni do pokoju, po czym kieruje mnie do windy, którą pojadę na
czwarte piętro. Mama już na mnie czeka. Ma ociężałe powieki, jak gdyby właśnie wstała.
Gruby, hotelowy szlafrok pasuje jej do białych kapci.
- Tak się cieszę, że wpadłaś - wita mnie.
Wpuszcza mnie do pokoju. Staję na środku i rozglądam się wokół, wchłaniając ten błogi
widok - żółć i pomarańcz, lśniące obrazki w złotych ramach i długie, drapowane, płócienne
zasłony. Wnętrze pasuje wystrojem do reszty hotelu.
- Napijesz się czegoś? - pyta mama, otwierając malutką lodówkę.
- Nie, dziękuję - odpowiadam. Wyglądam przez okno. Chmury wessały już słońce i niebo
zaczyna się ściemniać. Patrzę na zegarek. Dopiero minęła czwarta. Zastanawiam się, czy Drea
i Amber zaczęły mnie szukać. Chyba że Drea wciąż włóczy się gdzieś z moim chłopakiem.
Na samą myśl zaciskam zęby. Wciąż widzę ich tam, na środku pokoju, tak bliskich pocałunku
i czuję, jak łzy znowu napływają mi do oczu.
- Jesteś głodna? Może być coś zjadła?
Kręcę głową i odwracam wzrok. Właściwie sama nie wiem co tu robię. Dlaczego nie
siedzę u siebie i nie zastanawiam się jak rozwiązać swój problem z Chadem. Dlaczego nie
koncentruję się na tym, co naprawdę ważne. Muszę przeanalizować swoje sny, poskładać je
w całość, by odkryć, co mają mi do przekazania, włączyć w tę układankę pętlę, piosenkę
i tajemnicze wiadomości.
Ale stoję tu, bo chyba gdzieś w głębi ducha po wyznaniu matki na temat jej dawnych
przeczuć i koszmarów, wierzę, i mogłaby mi pomóc.
- Chciałabym z tobą porozmawiać - mówię, nabieram głęboko powietrza.
Matka przytakuje, jak gdyby sama się domyśliła, po czym przysiada na brzeżku łóżka.
- O moich koszmarach - dodaję, siadając obok.
- To dlatego przyjechałaś, prawda?
- Przyjechałam - wyjaśnia mama - bo uznałam, że powinnaś wiedzieć o pewnych rzeczach
wiedzieć.
- Cieszę się, że mi wszystko opowiedziałaś. To straszne przez co musiałaś przejść Ale
wiesz, że ja także śnię koszmarne sny.
Mama potwierdza.
- I wiesz, że hobby czy kółko zainteresowań nie pomoże mi sobie z nimi poradzić. Nie
teraz. Za daleko w to zabrnęłam.
Obraca się, by położyć mi rękę na ramieniu.
- Mogłabyś spróbować, gdybyś chciała, Stacey. Gdybyś naprawdę się postarała,
potrafiłabyś stopniowo ograniczyć te sny, stępić swoją wrażliwość na pewne rzeczy. To może
potrwać, ale twoje życie stałoby się znacznie prostsze.
- Nie mam już na to czasu.
- Jak to? O czym ty mówisz?
- Zostało mi tylko kilka dni, zanim stanie się coś strasznego,
- Strasznego?
Przytakuję.
- Tak jak to, co przytrafiło się Maurze. I Julii.
Matka zaciska powieki, jak gdyby to co mówię, zupełnie jej nie zaskoczyło, a zarazem
kompletnie ją oszołomiło. Jak gdyby właśnie spełniły się jej najgorsze sny.
- Powiedz -prosi drżącym głosem - co ci się śni?
- A zniesiesz to?
Znów kiwa głową.
- Może powinnyśmy porozmawiać jutro - proponuję.
- Nie. - Ociera oczy rękawem szlafroka. - Miałaś rację, na prawdę przyjechałam tu
z powodu twoich koszmarów. I chyba muszę poradzić sobie teraz ze swoimi.
Znów siadam i obejmuję ją ramionami. Jej ciało wydaje się takie wątłe przy moim.
Ramiona mamy przypominają skrzydełka u kolibra, gdy nerwowo drżą na moich plecach.
- Zacznijmy od początku.
Przez kolejną godzinę opowiadam mamie o koszmarach, które nawiedzały mnie przed
ś
miercią Veroniki i Maury. O tym, dlaczego po nich chorowałam. Mówię jej o Jacobie, który
przyjechał z Colorado, bo śnił o mnie. Wspominam, że podarował mi kryształ bo sądzi, że
ktoś zamierza mnie udusić. Na koniec zaczynam opisywać wszystkie dziwne przedmioty,
które otrzymałam.
- Czyli śnią ci się te same koszmary na temat Maury, które dręczyły cię cztery lata temu?
- pyta w końcu matka.
- Niedokładnie - odpowiadam. - Powtarza się tylko szopa na narzędzia. Cztery lata temu
widziałam w snach, jak ktoś zamyka tam Maurę.
- I tam policja znalazła jej ciało - mówi matka.
Potwierdzam.
- Ale teraz koszmary się zmieniły. Maura skacze na skakance i śpiewa dziwne piosenki.
A ja idę piwnicznym korytarzem i co chwila wymiotuję... No i śni mi się także Veronica.
Jestem nawiedzona przez duchy.
Matka kręci głową.
- To nie takie proste. Pamiętaj, że te sny mają ci coś powiedzieć. Liczy się każdy
szczegół.
- Może koszmary próbują mi przekazać, że wciąż czuję się winna z powodu śmierci
Maury i Veroniki?
- Może. - Mama klepie mnie po plecach. - Ale ty to przecież wiesz, że w głębi wciąż
czujesz się winna. Nieważne, ilu ludzi ocalisz, i tak jakaś część ciebie nadal będzie ci
wyrzucać, że nie zrobiłaś jeszcze więcej. Tak było ze mną, w przypadku Julii. Powtarzam
sobie, że to nie moja wina. Przyjeżdżam tu, by pomóc teraz tobie, ale to nie zmienia
przeszłości... I nie przynosi ulgi.
Wysłuchuję tego, co mówi mama, ale nie jestem przekonana, czy się z tym zgadzam.
Sądzę, że nadchodzi taki moment, kiedy trzeba sobie wybaczyć wszystkie dawne występki
i błędy, i że pomaganie innym naprawdę wiele daje. Nie zmienia przeszłości, nawet nie
pomaga o niej zupełnie zapomnieć. Ale może zmienić czyjąś przyszłość.
Opieram głowę na jej ramieniu.
- No to skoro to nie są duchy przeszłości, to co?
- Twoje sny mówią głównie o przeszłych wydarzeniach - przyznaje matka. - Nawet list,
w którym ktoś pyta, czy dotrzymasz słowa, nawiązuje do jakiejś dawnej obietnicy.
- Tak uważasz?
- W takim razie może powinnaś zagłębić się w swoją przeszłość i tam poszukać
odpowiedzi.
- Zgoda, ale przeszłość, która łączy mnie z Maurą nie ma absolutnie nic wspólnego
z historią mojej znajomości z Veronicą Leeman. Jak to się łączy? - Zastanawiam się, czy
Jacob miał rację, mówiąc, że śnię o Veronice, ponieważ ona reprezentuje dla mnie śmierć.
Reprezentuje to, co może się stać, jeśli nie uda mi się uporać z tą zagadką.
- A jak myślisz, dlaczego wymiotujesz? - pyta matka.
Wzruszam ramionami, przypominając sobie, jak w zeszłym roku przez koszmary
zaczęłam moczyć się w nocy. To był znak, jaki dawało mi moje ciało.
- Czy w snach wymiotujesz z powodu choroby, jak przy poważnej anginie? Może to
alergia pokarmowa?
- Chyba to zwykłe wymioty - mówię.
Jacob także śnił o tym, jak choruję, ale twierdził, że to coś w rodzaju wymiotów na kacu.
Jak gdybym wypiła czegoś za dużo.
- Przychodzi ci do głowy jakiekolwiek wyjaśnienie? - pyta matka.
Nie patrzę na nią, bo nie chcę przypominać sobie tego, o czym z takim trudem udało mi
się zapomnieć: wszystkich szczegółów śmierci Maury. Ona także wymiotowała, na parę
minut przed zgonem.
- Miles Parker - mówię.
Na samą myśl wszystko się we mnie kurczy. Wciąż mam przed oczami jego twarz.
Zbliżenia w wiadomościach, gdy wchodził na salę sądową. Reporterów nieomal
wpychających mu mikrofony do ust. Zadawali mu niezliczone pytania o motyw. Dlaczego
zaprosił dziewczynkę do samochodu? Jakie miał zamiary? Czemu podał dziecku alkohol?
- Dlaczego on? - pyta matka.
Wracam pamięcią do procesu. Parker porwał Maurę. zaproponował podwiezienie do
domu, gdy wracała ze szkoły. Ot, miły gest pana z sąsiedztwa. Tylko że gdy dziewczynka już
wsiadła, nie pozwolił jej wyjść.
- Pił. Poczęstował ją „specjalnym drinkiem”, cherry brandy. Pochorowała się od tego.
Policja znalazła ślady po wymiotach Maury wewnątrz samochodu i na jej ubraniu.
- Może w takim razie Maura chce ci coś powiedzieć - sugeruje matka. - Może chce
w snach nawiązać z tobą kontakt, by jakoś ci pomóc.
- Racja, ale co chce przekazać?
- Na to pytanie możesz odpowiedzieć tylko ty.
Przez kolejną godzinę analizujemy wszystkie szczegóły, dopóki nie przerywa nam
burczenie w brzuchach. Zamawiamy kolację do pokoju - dwa talerze opiekanych kanapek
z serem i pomidorem, frytki, sałatkę Coleslaw i budyń na deser. Ponieważ tego dnia zjadłam
tylko niestrawny sernik i kilka kęsów naleśników z masłem orzechowym, a właśnie zrobiła
się szósta, taka kombinacja tłuszczu i węglowodanów to dokładnie to, czego potrzebuję.
- Wiesz co - zagaja mama, dopijając resztki kawy - pewnie już tego nie pamiętasz, ale
babcia zawsze mawiała, że to, co zdarza się w przeszłości, nie zawsze zamieszkuje
w przeszłości na stałe. Nawiedza naszą teraźniejszość i przyszłość.
- Co to znaczy? - Kładę się na łóżku, wpatrując w sufit - Każda tragedia w moim życiu
będzie się powtarzać w nie skończoność?
- Chyba raczej, że jeśli w przeszłości nie rozwiązaliśmy pewnych spraw, to życie daje
nam druga, szansę.
- Jak uratowanie własnego życia może naprawić to, co stało się z Maurą i Veronicą?
- Nie naprawi - mówi mama. - Ale może naprawi właśnie twoje życie.
Przez kolejne minuty gapię się w sufit, usiłując zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Jak uratowanie własnego życia je naprawić. Jak przeszłość może powrócić w teraźniejszości
i przyszłości. Dlaczego koszmary przyprawiają mnie o wymioty. Myślę o tym, że Maura chce
mi coś przekazać, a nawet pomóc.
- Wciąż nosisz pierścionek babci - mówi mama.
Unoszę dłoń, by mu się przyjrzeć. Jasny, fioletowy ametyst lśni, jakby przepełniały go
obietnice i ochronna moc.
- Świetnie ci pasuje.
Podpieram się na łokciach.
- Naprawdę tak myślisz?
Marna przytakuje z uśmiechem, na co ja też się wreszcie uśmiecham. Chyba wreszcie
akceptuje mnie taką, jaka jestem - i akceptuje to, w co wierzę. Obejmuję ją. Mama oddaje mi
uścisk. Tym razem jej ramiona nie wydają się takie kruche.
- Muszę iść. Amber i Drea na pewno się o mnie martwią.
- A może zostałabyś na noc?
- No nie wiem. Raczej powinnam wracać. Zmierzyć się ze swoim życiem. Z przyszłością.
- Ale dopiero, jak się wyśpisz - protestuje matka. - Pozwól sobie na odpoczynek
w miejscu, w którym czujesz się bezpiecznie. Może dzięki temu coś ci się rozjaśni w głowie.
- Chyba masz rację.
Matka dotyka moich włosów w miejscu, w którym wycięłam z nich kosmyk, jak gdyby
w jakiś sposób wyczuła zaklęcie, które odprawiłam w lesie przy świetle księżyca. Moją ofiarę
dla ziemi w zamian za moc jaśniejszego widzenia.
- Sądzę, że jeśli chcesz zobaczyć to wszystko wyraźniej, powinnaś więcej czasu
poświęcić na rozmyślanie o sprawach naprawdę kluczowych - zaczyna. - Dopiero wtedy
będziesz w stanie pojąć, co przeszłość usiłuje ci przekazać, dlaczego powróciła
w teraźniejszości i jaki efekt wywrze na twoją przyszłość.
Kiwam głową. Po raz pierwszy w życiu mama bardzo przypomina mi babcię, chociaż
przez tyle lat wydawały mi się tak różne.
W końcu dzwonię do Amber, by powiedzieć jej, gdzie jestem, i że wrócę rano. Amber
informuje mnie, że Drea chce ze mną porozmawiać, ale odmawiam. Zależy mi, żeby
uporządkować sprawy między nami, ale teraz muszę się skupić na rym, co najważniejsze.
Rozdział 37
To wyjątkowo chłodny poranek, ale słońce świeci tak mocno, że i tak decyduję się
wracać piechotą. Kieruję się w dół nieznanej mi ulicy obsadzonej wysokimi, nagimi
drzewami. Po obu stronach stoją domki. To typowa podmiejska okolica: mini boiska do
koszykówki, zadbane krzewy i stojące na podjazdach rodzinne auta.
Na końcu ulicy skręcam w lewo i zauważam trawiaste pole oraz mnóstwo zaparkowanych
samochodów. To cmentarz. Wokół jakiejś trumny zebrał się krąg ludzi. Czuję, że mnie
przyciąga, w głębi dręczy mnie dziwne pragnienie, by zobaczyć tego, kto właśnie jest
grzebany.
Ksiądz modli się, po czym kropi trumnę wodą. święconą. Przyglądam się poszczególnym
twarzom. Z przodu stoi dziewczyna, która wygląda dokładnie jak Donna Tillingsr Podchodzę
bliżej, by lepiej się jej przyjrzeć. Cała jest ubrani na czarno, na głowie ma kapelusz z czarną
woalką ukrywającą twarz. Obraca się w moim kierunku i podnosi woalkę, żebym mogła
zobaczyć, kim jest. To naprawdę Donna. Zaciska wargi, po czym wyjmuje coś z torebki. To
bukiet polnych kwiatów. Już myślę, że zaraz rzuci je na trumnę, ale Donna rusza w moją
stronę, a tłum żałobników rozstępuje się przed nią jak morze.
- Cieszę się, że przyszłaś. - Podaje mi bukiet. Całuje mnie w policzek, po czym bierze za
rękę, prowadząc w stronę trumny.
- Kto umarł? - szepczę.
Donna patrzy na mnie, znów zaciskając mocno usta. Krzywi się, jak gdyby nie rozumiała
pytania.
- Ty - odpowiada. Wskazuje mi ręką trumnę, która jest szeroko otwarta, tak, by wszyscy
widzieli, kto leży w środku.
Mrugam, oczekując, że wewnątrz zobaczę zwłoki Veroniki Leeman, ale zamiast tego
widzę samą siebie. Moje ciało ubrane jest tak samo jak ja dziś - w czarny płaszcz,
jasnozielony sweter, workowate spodnie i podrabiane martensy. Skrzyżowano mi ręce na
brzuchu; widać ametystowy pierścionek na prawej dłoni.
- Jesteś gotowa? - pyta Donna. Jej czerwone oczy lśnią jak rubiny na tle bladej skóry.
Zerkam na osoby stojące w tłumie. Wszyscy już na mnie czekają - Amber i Drea, Chad
i Jacob, moja matka, Keegan, Trish i Tobias, Cory z Emmą, wszystkie babki z kafeterii, pani
Halligan, ubrana w bluzkę z lat siedemdziesiątych z normalnymi dzikimi zwierzętami.
Przyszedł nawet pan Jak-Mu-Tam, który na tę okazję wbił się w oficjalny mundurek
i eleganckie kaloszki.
Biorę głęboki oddech i patrzę przed siebie. Z daleka ktoś nadchodzi. To babcia. Z Maura.
Prowadzi ją za rękę. Wyglądają jak dobre przyjaciółki. I one także na mnie czekają, w wolnej
ręce babcia trzyma białą świecę - tę samą, którą podarowała mi na dwunaste urodziny.
Zatrzymuje się i uśmiecha. A Maura robi wielki pomarańczowy balon z gumy.
Podchodzę do nich, ale babcia kręci głową, więc zamieram w bezruchu. Babcia obraca
głowę w kierunku nagrobka, który jest na prawo ode mnie. Patrzę na niego. Na moje własne
imię wyryte w lśniącym różowym marmurze.
„Tu spoczywa Stacey Ann Brown - głosi napis. - Oddana przyjaciółka, kochająca córka”.
Tuż pod inskrypcją widnieje moja data urodzin. A obok dzisiejsza data.
Dzisiejsza data.
- Jesteś gotowa, Stacey? - powtarza Donna.
Raz jeszcze spoglądam na babcię, na Maurę, wreszcie na mamę, po czym kręcę głową.
- Nie - mówię. - Dzisiaj nie jest dzień mojej śmierci.
Rozdział 38
Budzę się nagle, dysząc ciężko. Serce usiłuje wyskoczyć mi z piersi. Ale nie jest mi
niedobrze. Nie czuję palącego przymusu na dnie żołądka, by wyrzucić z siebie całą jego
zawartość. Pewnie dlatego, że tym razem wizje nie skupiały się wokół osoby Maury.
Koncentrowały się raczej na Veronice Leeman, na moim strachu, że skończę tak samo jak
ona.
Na zewnątrz jest już jasno. Widzę wąskie strugi światła przeciekające przez żaluzje.
Matka już wstała. Jej strona łóżka jest pusta, drzwi do łazienki są szeroko otwarte, a światło
zgaszone. Gdzie ona jest?
Także wstaję. Myję twarz i zęby. Odsłaniam okna, usiłuję jakoś zorientować się
w nowym otoczeniu. Ale myślę tylko o ostatnim koszmarze.
Dziś jest dzień mojej śmierci?
Po szybkim prysznicu ubieram się i związuję włosy gumką. Mama wciąż nie wraca.
Ś
cielę łóżko i dopiero wtedy zauważam liścik leżący przy poduszce.
„Córeczko,
ty jeszcze spałaś, ale ja nie mogłam już dłużej wytrzymać w łóżku. Poszłam
poćwiczyć na siłowni. Potem zamierzam znaleźć jakąś piekarnię, żeby przynieść nam
kawę i świeże croisanty na śniadanie.
Całuję, mama
PS Zdecydowałam się zostać tu jeszcze na jedną noc, żebyśmy mogły spędzić
razem więcej czasu”.
W rogu kartki matka zapisała godzinę - siódma czterdzieści pięć. A jest już po dziewiątej.
Biegnę na siłownię, ale mamy już tam nie ma. Nie ma jej również w szatni. Sprawdzam
parking - samochód matki zniknął. W takim razie pewnie właśnie kupuje kawę i croissanty,
ale ja nie mam czasu do stracenia mogę na nią czekać. w pośpiechu piszę wiadomość,
w której przepraszam ją za nagłe zniknięcie, ale podkreślam, że naprawdę muszę natychmiast
znaleźć się w kampusie.
Po powrocie do dormitorium zastaję w pokoju Amber i P.J.-a siedzących na łóżku
Amber.
- I jak ci poszło z mamą? - pyta Amber.
- Naprawdę dobrze - odpowiadam z przekonaniem.
- Telefon się urywał, Jacob chce się z tobą widzieć - mówi Amber.
- Po co?
- Nie wiem. Ale to chyba coś bardzo palącego.
- Swędzącego - dogryza P.J.
- A co ty tu robisz? - pytam.
- Wariuję. - P.J. zanurza dłoń w pudełku owocowych płatków kukurydzianych, które
trzyma na kolanach, po czym wpycha sobie do ust całą garść.
- Kompletnie wariuje - przyznaje Amber, po czym kładzie mu dłoń na ramieniu. P.J.
odwraca wzrok, - Telepie nim z nerwów.
- Co się stało? - Przysiadam na łóżku.
- W kampusie gotuje się coś bardzo niestrawnego - mówi Amber.
- Jaśniej poproszę.
- Poszedłem wczoraj na seans - zaczyna P.J.
- No, super. - Krzyżuję ręce na piersi.
P.J. przewraca oczami.
- Pszczółeczko, nie będę ci znowu tłumaczył, co kto po co i dlaczego. I że naprawdę robię
to dla ciebie. Ten punkt powinniśmy już zostawić dawno za sobą.
- W takim razie do jakiego punktu zmierzamy teraz?
- Że to jest banda porąbanych świrów, kiszących się we wspólnym kotle i gotowych
wykipieć.
- Naprawdę? - kpię.
- Nie uwierzysz! - P.J. zakłada nogę na nogę. - Oni mnie tylko chcieli wykorzystać.
- Niesłychane - prycham.
- Czuję się potraktowany przedmiotowo.
- No już, już. -Amber gładzi go po przedramieniu.
- W każdym razie: poszedłem tam - zaczyna P.J. - Spotkaliśmy się wczoraj wieczorem,
w piwnicy Wisielca, tuż po jedenastej. I do tego momentu wszystko okej, było dość późno,
ż
eby stworzyć stosowną atmosferę do wywoływania duchów, ale dość wcześnie, żebym
zdążył na maraton Real World w telewizji.
- Jak się tam dostałeś?
- Tobias nas wpuścił. Pracuje tam.
- Okej. I co dalej?
- I dalej się okazało, że oni chcą tylko, żebym powkurzał ducha Veroniki. Myśleli, że jak
się podenerwuje, to może zacząć się udzielać.
- To znaczy?
- No wiesz... wyłączyć i włączyć światło, potrzaskać oknami, wejść w czyjeś ciało
i zmusić kogoś do śpiewania po łacinie?
- I co, udało się?
Kręci głową i napycha sobie usta kolejną porcją płatków. Widok roztrzęsionego P.J.-a
machinalnie pożerającego to paskudztwo, podpowiada mi, że w całej sprawie kryje się
o wiele więcej.
- Potrzebowali mnie właśnie dlatego, że Veronica i ja nie zawsze się we wszystkim
zgadzaliśmy - bełkocze P.J. z wypchanymi policzkami.
- I nie zawsze nie skakaliście sobie do gardeł - dodaje Amber.
- Chcą zainscenizować cały tamten wieczór - ciągnie P.J.
- Który wieczór?
- Przecież wiesz... - mówi, a oczy ma pełne strachu. - Tamten. W budynku O'Briana.
W sali do francuskiego. Ty idziesz korytarzem i wykrzykujesz jej imię. Ciało Veroniki
rozłożone na podłodze, z jej włosów ścieka ...
- Krew - szepcze Amber.
- Ten wieczór, kiedy Donovan ją zabił? - mówię.
- A czy jakiś inny pasuje do opisu? - w glosie P.J.-a pobrzmiewa rosnąca frustracja.
- Po co im to? - pytam.
Znowu kręci głową.
- Są porąbani, dostali obsesji na punkcie tego, co się stało w zeszłym roku. Traktują
Veronikę jak jakieś bożyszcze, ofiarę niegodnego otoczenia, które jej nie doceniło. Chyba
myślą, że ona domaga się zemsty i chcą jej w tym pomóc.
- Cory i Tobias kontaktowali się z Donovanem - mówi Amber.
- Co? - Czuję ucisk w piersi, drga mi dolna warga. Przygryzam ją, by przestała. To
ż
ałosne wysiłki, by odzyskać złudzenie panowania nad sobą.
- Stają na głowie, żeby wymyślić, jak wydostać go z poprawczaka - mówi Amber.
- I żeby mógł uczestniczyć w inscenizacji. - P.J. wykrzywia się., jak gdyby miał piasek
w zębach.
- Chyba im się nie udało - zauważam. - Nie da się kogoś tak łatwo wyciągnąć z takiego
miejsca. Prawda?
- Nie wiem - mówi P.J., obgryzając teraz koniuszki własnych palców, - Dostali od niego
mnóstwo listów. Ale nie chcieli mi pokazać wszystkiego, dopóki nie dam dowodu lojalności.
- A na czym miałby polegać ten dowód? - pytam.
- Na tym, że ściągnę tam ciebie.
- Mnie?
Potakuje.
- Dziś wieczorem. Na inscenizację.
Rozdział 39
Rozmowa z P.J.-em na temat inscenizacji ciągnie się jeszcze najmniej pół godziny. Drea
zjawia się dokładnie na sam koniec.
- Muszę z tobą porozmawiać. - Siada obok mnie na łóżku.
Jej usta, idealnie wypukłe i złożone jak do pocałunku, teraz dziwnie się krzywią. Cera
przybrała dziwny oliwkowy odcień. Patrzy w dół, na swoje buty - melonowo-brzoskwiniowe
adidasy dopasowane kolorem do szalika - a potem na mnie.
- Dobrze - mówię, chociaż wiem, że nie mam wiele czasu.
Wychodzimy na zewnątrz, na schody. Przez chwilę siedzimy w ciszy, wpatrując się
w trawnik.
- Przykro mi z powodu tego, co się wczoraj stało - zaczyna wreszcie. - Wiesz, wtedy,
kiedy weszłaś do pokoju i zobaczyłaś mnie z Chadem.
- A co się stało?
Kręci głową.
- Nic takiego, naprawdę.
- W takim razie czemu przepraszasz?
- Bo chyba chciałam, żeby coś się stało.
- Aha.
Odwraca się, żeby spojrzeć mi prosto w twarz.
- Stacey, ja wciąż go kocham.
Zaciskam powieki. Jej słowa przeszywają mi serce jak ogień.
- Przykro mi, nic na to nie poradzę. Próbowałam. Mówiłam sobie, że Chad należy do
ciebie, że to ty z nim teraz jesteś. Że ja już to przerobiłam. Ale to nieprawda. Wciąż go
kocham. I chyba zawsze będę.
Przygryzam wargę i patrzę na swoje spierzchnięte dłonie. Czuję, jak pod powiekami
wzbierają mi łzy. Wiedziałam, że to tylko kwestia czasu, by między mną a Dreą doszło do
podobnej rozmowy. Po prostu... nie jestem gotowa żeby teraz, w oku cyklonu, waliły się stałe
elementy mojego życia.
- Powiedz coś - prosi, nie patrząc mi w oczy.
- Co mam ci powiedzieć?
Chciałabym zapytać Dreę wprost, czy Chad podziela jej uczucia, ale nie jestem pewna,
czy w tej chwili zniosłabym odpowiedź.
- Czy rozmawiałaś z Chadem o tym, co czujesz? - wypalam.
Kręci głową.
- Ale myślę, że on zdaje sobie z tego sprawę. Chyba zawsze wiedział.
Potakuję, bo wiem, że ma rację. Ona naprawdę kocha Chada, może nawet bardziej niż ja.
- I co teraz?
- Nie mam pojęcia. Nie mam pojęcia, co on myśli. Czasem wydaje mi się, że czuje to
samo... Ale potem widzi ciebie i nagle wszystko się zmienia.
Siadam głębiej na stopniu i nabieram głęboko powietrza.
Jak znajomo wygląda ta scena. Rok wcześniej to Drea była na moim miejscu. Wszystko
to wydaje mi się dziwnie sprawiedliwe. Czuję, że zniosę to bez większych emocji. Chyba
wyczuwałam od samego początku - że Chad i ja nie jesteśmy stworzeni by być razem.
Przeznaczeni sobie są Chad i Drea.
- Powiedz tylko, że mnie nie nienawidzisz - prosi Drea.
Udaje mi się spojrzeć na jej szyję, na brązowawą myszkę na podbródku, aż wreszcie
prosto w oczy. Drea też płacze. Po policzku spływa jej stróżka łez.
- Nie nienawidzę cię - mówię, ocierając własne łzy.
I naprawdę jej nie nienawidzę. Po prostu nie potrafię.
Rozdział 40
Po rozmowie z Dreą koję umysł najlepiej jak potrafię - kilkoma wdechami zapachu
lawendy, paroma kroplami olejku paczuli za uszami i na szyi oraz odrobiną wody różanej na
skronie. Wmawiam sobie, że szczerość Drei mnie cieszy - bo, być może zmusi mnie do tego,
bym zdobyta się na szczerość wobec samej siebie. Kombinacja leczniczych aromatów na
skórze i rozsądnej refleksji pomaga mi się skupić. Skoncentrować na tym, co najważniejsze.
Biorę głęboki oddech i wreszcie oddzwaniam do Jacoba. Mówi mi, że jeszcze raz
przemyślał pomysł o połączeniu sił i chce, żebym jak najszybciej przyszła do niego do
pokoju. Nawet nie pytam, jak planuje przemycić mnie do środka. Po prostu odkładam
słuchawkę, sięgam po skakankę, listy i odtwarzacz, po czym zgarniam do plecaka kilka
przypadkowo dobranych akcesoriów - odrobinę nasion wanilii, torebkę suszonej bazylii
i koperku i malutką buteleczkę oleju sezamowego.
Gdy zbliżam się do dormitorium, Jacob czeka na mnie pod drzwiami i macha.
- Wszystko już przygotowałem - mówi. - Ale musisz tu zaczekać, aż pozbędę się portiera.
Po kilkunastu minutach Jacob daje mi znak, że mogę wchodzić. Przeprowadza mnie przez
kilka pięter schodów i długi wąski korytarz. Po drodze mijamy zaledwie kilku chłopców -
chyba głównie pierwszoklasistów - którzy patrzą na mnie dziwnie. Taksują mnie wzrokiem
tak, jak gdyby nigdy wcześniej nie widzieli dziewczyny.
Pokój Jacoba mieści się na samym końcu korytarza, po lewej stronie. Otwiera drzwi,
wchodzimy do środka. To typowa chłopięca sypialnia. Na ścianach wiszą plakaty kapel
rockowych, Beatlesów, Doorsów, Police. Na podłodze piętrzą się brudne ubrania
w neutralnych odcieniach kawy i błękitu. Na tablicy wisi niezbędny kalendarz „Sports
Illustrated” z dziewczynami w bikini.
- Mój współlokator to straszny śmieciarz - tłumaczy Jacob, zamykając za nami drzwi. - To
głównie jego rzeczy.
- A gdzie on jest? - pytam, spoglądając na magiczne rekwizyty zgromadzone na łóżku,
które najwyraźniej należy do Jacoba.
- Wyszedł. Nigdy go nie ma. Prawie go nie widuję.
Przytakuję, zauważając, że Jacob wydaje się bardzo zdenerwowany. Omal nie upuszcza
kluczy, zanim w końcu udaje mu się wepchnąć je do kieszeni.
- Trudno było poradzić sobie z portierem? - pytam, mając nadzieję, że to nieco złagodzi
napięcie.
Jacob nawet nie spogląda w moim kierunku. Kilkoma kopniakami rozgarnia sterty ubrań,
by zrobić ścieżkę prowadzącą do łóżka.
- Nie. Po prostu powiedziałem mu, że jedna z toalet na pierwszym piętrze trochę się
przelewa.
- A przelewa się?
- Mhm, Chociaż musiałem poświęcić parę bokserek.
- Urocze - mówię.
- Wytłumacz to portierowi. Mam nadzieję, że ma kaloszki. - Jacob krzyżuje ramiona
i patrzy na rekwizyty rozłożone na żurawinowej kapie, która pokrywa większą część jego
łóżka.
- Ja też coś przyniosłam. - Rozpinam główną kieszeń plecaka.
- Mam wszystko, czego potrzebujemy.
- A pętla, listy i cała reszta - pytam, gotowa, by wszystko wyciągnąć.
- To nam wystarczy - mówi, kręcąc głową.
- Co zrobimy? - Siadam na samym rogu łóżka.
- Chciałbym na początek rzucić zaklęcie, w którym skoncentrujemy się na twojej
przeszłości. Myślę o okresie pomiędzy snami o Maurze a listem, który nawiązuje do
obietnicy, którą kiedyś dałaś. To tam znajdziemy wyjaśnienie.
- Ciekawe - mówię. - Moja matka czuje tak samo.
Jacob przytakuje, zupełnie, jak gdyby o tym wiedział.
- W takim razie od czego zaczynamy? - pytam.
Jacob zapala kadzidełko. Wtedy zauważam krótką, grubą białą świecę stojącą u niego na
stoliczku nocnym. Wygląda dokładnie tak samo jak moja.
- Masz białą świecę - mówię.
- Zdziwiona?
- Nie, po prostu bardzo przypomina mi świecę, którą dostałam od babci.
Gwałtownie przełyka ślinę i odwraca się do mnie.
- Zapalisz ją? - pytam,
- Nie.
- Dlaczego?
Patrzy na mnie tak wymownie, jak gdyby przenikał mnie na wskroś i widział najtajniejsze
zakamarki mojej duszy.
- Bo jeszcze nie czas.
- A kiedy nadejdzie właściwy czas?
- Jak to kiedy? Biały to kolor magii.
Czuję, że drży mi dolna warga, bo właśnie usłyszałam, jak z jego ust padają słowa babci.
- Skąd wiesz?
- Jak to skąd wiem? A czy ty tego nie czujesz?
- Nie jestem pewna. Tak mówiła moja babcia.
Przytakuje, jak gdyby wszystko doskonale rozumiał i nic go nie zaskoczyło.
- Przecież to nie ma sensu - ciągnę. - Dlaczego aby zapalić białą świecę, musimy czekać
na jakiś szczególny moment? W końcu magię uprawiamy przez cały czas. Ja pewno.
Jacob się uśmiecha. Wyczuwa moje rozdrażnienie.
- Nie sądzisz, że magia to więcej niż zaklęcia? Oszukiwalibyśmy się, gdybyśmy
twierdzili, że to tylko tyle.
- Przecież wiem, że kryje się w niej o wiele więcej - protestuję.
Rzeczywiście, wiem. Są w niej magiczne żywioły ducha i natury; księżyc, który
promieniuje światłem na to, co chcesz zobaczyć. Ale wciąż nie rozumiem, co babcia chciała
mi przekazać.
- Prawdziwa magia - zaczyna Jacob - obejmuje tak wiele. Wszystkie te cudowne rzeczy,
których nie da się wytłumaczyć. Nieskażone rzeczy.
Zgadzam się, ale wciąż czekam, aż w głowie zabłyśnie mi światełko zrozumienia.
- A może babcia chciała byś przed zapaleniem świecy doświadczyła szczególnego aspektu
magii.
- Na przykład?
Jacob odwraca się, żeby ustawić kilka kamieni na biurku.
- Na przykład miłości - mówi zniżonym głosem, jak gdyby nie chciał, żebym to usłyszała.
Doświadczyła miłości! Na tę myśl zasycha mi w gardle.
- A przynajmniej tak powiedział mi wujek, gdy kazał mi czekać z zapaleniem mojej.
- Twój wujek?
Kiwa głową, zbierając kamyki w jedną garść.
- Był mi bardzo bliski, gdy dorastałem. Tylko z nim potrafiłem znaleźć głęboki kontakt.
- I to on dał ci świecę?
Jacob znów na mnie spogląda i polakuje, lekko się rumieniąc.
- Na moje dwunaste urodziny.
Zaczynam drżeć. Serce przyspiesza, tętniąca krew ogrzewa moje kości. Krzyżuję ramiona
i prostuję plecy, by odzyskać panowanie nad sobą. Zastanawiam się, czy on to wyczuwa - jak
bardzo jestem roztrzęsiona. Jak bardzo jesteśmy do siebie podobni.
- W każdym razie... - Jacob bierze głęboki oddech, by zmienić temat - zanim zaczniemy
zaklęcie, musimy sobie całkowicie zaufać.
- Zaufać? - Serce podskakuje mi w piersi,
- Żeby połączyć nasze siły i żeby te połączone siły mogły razem zadziałać, musimy sobie
nawzajem ufać.
- W porządku - mówię.
- Nie, nie w porządku - poprawia mnie. - Bo ty nie obdarzasz mnie pełnym zaufaniem.
Już otwieram usta, by zaprzeczyć, ale nie potrafię. Jest we mnie coś, co nie pozwala mi
całkowicie zaufać Jacobowi.
- Zawsze miałam z tym trudności.
- Nic nie szkodzi - odpowiada Jacob. - Ja też ci do końca nie ufam.
Co takiego? Po wszystkich tych rozmowach, kiedy wypytywałam go o jego motywacje
i powody, dla których zakończył dotychczasowe życie i przeniósł się na drugi koniec kraju,
nawet nie przyszłoby mi do głowy, że on mógłby nie ufać mnie.
- Gdybym ci ufał, nie zawahałbym się, kiedy poprosiłaś mnie o to, byśmy wspólnie rzucili
zaklęcie. Powiedziałem ci, że to dla mnie bardzo osobista sprawa. Nigdy się nim nią nie
dzielę.
- W takim razie co my tu robimy? - pytam. - Nie sądzę, by wspólne zaklęcie mogło
zadziałać.
- Nie powiedziałem, że nie zadziała. - Jacob siada obok mnie na łóżku. - Tylko że nie
zadziała, jeśli sobie nie zaufamy.
- A jak mamy to teraz zrobić?
Jacob wskazuje na składniki zaklęcia.
- Właśnie po to nam są potrzebne te wszystkie rzeczy. Zanim rzucimy zaklęcie, które
powie nam coś o twojej przeszłości, musimy rzucić takie, które obdarzy nas wzajemnym
zaufaniem.
- Zaklęcia nie mają takiej mocy. - Wstaję.
- To ma. - Jacob staje naprzeciwko mnie. Twarzą w twarz. Oko w oko. Usta w usta.
Pachnie olejkiem kokosowym.
Czuję jak drżą mi wargi i myślę, że on to widzi. Kąciki jego ust wędrują lekko w górę, jak
gdyby chciał się uśmiechnąć.
- W takim razie lepiej zaczynajmy - mówię, odstępując o krok. Siadam z powrotem na
łóżku i zaczynam walczyć z zakrętką kwadratowego słoja. - Co to jest?
Jacob włącza płytę grzejną do kontaktu w ścianie.
- Zrobimy farbę do ciała.
- Farbę do ciała?
Jacob wyciąga z górnej szuflady komody wyciętą koszulkę i rzuca ję w moim kierunku.
- Nie pobrudzisz sobie ubrań.
- Mam to włożyć? - pytam.
Przytakuje i wyjmuje drugą koszulkę dla siebie.
- Nie ma mowy.
- I właśnie o tym mówię - przerywa mi Jacob. - Musisz mi zaufać. - Podchodzi do mnie
i wyciąga rękę. - Mam tyle samo do stracenia, co ty.
- Gra nie toczy się o twoje życie - zauważam.
- Nie - przyznaje. - Ale toczy się o twoje. - Jego błękitne oczy przeszywają moje tak
głęboko, że muszę spuścić wzrok.
- Odwrócę się, żebyś mogła się przebrać. - Wskazuje mi kąt pokoju.
Idę w we wskazane miejsce, tuż obok drzwi wejściowych i myślę, że gdybym tylko
chciała, mogłabym natychmiast wyjść. Ale oczywiście tego nie robię.
Ś
ciągam sweter przez głowę i wkładam koszulkę na biustonosz, przypominając sobie, że
wciąż mam chłopaka. Nie powinnam się tak czuć. I nie powinnam teraz o tym myśleć, jest
tyle bardziej palących kwestii do rozstrzygnięcia.
Koszulka sięga mi do połowy uda i pachnie Jacobem, olejkiem kokosowym i imbirowym
kadzidełkiem. Ramiączka są trochę za długie, więc przez dziury pod pachami wystaje mi
nieco biustonosz. Wtykam materiał pod fiszbiny i obracam się, by spojrzeć w lustro. Patrzę na
moje długie, czarne włosy, złotobrązowe oczy, wystające kości policzkowe. Koszulka opina
mnie nieco na piersi i udach. W kontraście z nią moja skóra wydaje jaśniejsza, niemal
kremowa. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu, gdy tak tu stoję, na stercie bokserek
wymieszanych z koszulami, w jego ubraniu, w jego pokoju, w takich okolicznościach, czuję
się nieopisanie... piękna.
- Już - mówię i pragnę, by mnie zobaczył, podziwiał.
Jednak Jacob tylko ściąga swoją koszulę i się przebiera.
Nie patrzę w jego stronę, ale czuję ciepły prąd spływający mi wzdłuż kręgosłupa.
Pamiętam, że kiedyś czułam się tak przy Chadzie, ale teraz wydaje mi się to bardzo odległym
wspomnieniem.
- Już - odzywa się Jacob. - Jesteśmy gotowi.
Koszulka subtelnie eksponuje jego klatkę piersiową, pokazuje wierzchołki ramion,
mięśnie pod skórą. Pozwalam mu, by przyjrzał się także mnie, zastanawiam się, co widzi, jak
wyglądam w jego oczach. Jak koleżanka? Zajęta dziewczyna? Zagadka, którą musi
rozwiązać?
- Zaczynajmy - mówi, jak zawsze pełen szacunku, nie przestając patrzeć mi w oczy.
Sięga po ceramiczny dzbanek stojący na środku łóżka i podaje go mnie. Wewnątrz jest
oliwkowozielony proszek, który wygląda jak kolorowa mąka, ale pachnie sianem.
- Używałaś kiedyś henny?
Zaprzeczam.
- Jest doskonała do malowania ciała. - Wlewa do dzbanka malutkie naczynie płynu. - To
deszczówka - wyjaśnia.
A potem dodaje kilka łyżeczek kawy rozpuszczalnej, odrobinę cytryny, olejku
eukaliptusowego, miodu, kardamonu i cynamon w laskach.
Miesza to wszystko drewnianą łyżką, po czym stawia dzbanek na ciepłej płycie.
- To zajmie tylko parę minut - mówi. - Podgrzewana farba ściemnieje.
Zaglądam do dzbanka, popatrzeć na mieszaną masę, i powoli wchłania zielony proszek.
Wszystkie składniki roztapiają się jak w cieście i ciemnieją, przybierając ciemnobrązową
barwę.
- Wygląda prawie że apetycznie.
- To znaczy, że jest już gotowe. - Zdejmuje dzbanek z płyty i stawia go na ceramicznej
podstawce.
- Co zamierzasz zrobić? - pytam, chociaż wiem.
- Po pierwsze, musimy się skoncentrować na tym, co już wiemy o nadchodzącym
zagrożeniu, a potem wymyślić, co dopiero chcielibyśmy wiedzieć.
- Ta druga część wydaje się dość oczywista - stwierdzam.
- Czyżby? - Nie przerywa mieszania farby drewnianą łyżką, po czym zanurza w masie
czubek palca. - Idealna.
- Zupełnie oczywista - mówię, wracając do tematu. - Chcę wiedzieć, kto przysyłał mi te
rzeczy, kto mnie obserwuje i co dokładnie ma się ze mną stać.
- Założę się, że znasz już odpowiedzi na niektóre z tych pytań. - Podnosi palec
wskazujący, ma na nim sporą porcję gęstej, brązowej farby. - Gotowa?
- Na co? - pytam, odchylając się.
- Jeżeli mamy budować wzajemne zaufanie, musimy pomalować się nawzajem.
Powinniśmy fizycznie okazać sobie, co wiemy, co pragniemy wiedzieć... Musimy odsłonić
przed sobą słabe strony.
- Żartujesz, prawda? Od kiedy wzajemne malowanie się farbą do ciała sprawia, że
odkrywa się przed sobą słabe strony?
Jacob wydaje się rozczarowany moją odpowiedzią, a ja czuję się przez to okropnie.
Czasem po prostu nie wiem, co jest ze mną nie tak. Wielokrotnie robiłam równie dziwne
rzeczy z Amber i Dreą. I osobiście nie tak dawno pochowałam w ziemi kartofla. No
i ulepiłam woskową lalkę, żeby trzymać ją pod poduszką. Dlaczego wiec teraz mam
jakiekolwiek opory?
Jacob rysuje palcem spiralę po wewnętrznej stronie dłoni. Kręgów jest pięć i rozciągają
się aż po nadgarstek.
Ja także zanurzam palec w farbie i smaruję podobny kształt, po czym wyciągam
pomalowaną dłoń w jego stronę w geście pokoju.
- Zaczynamy?
Jacob waha się przez chwilę, po czym przyciska dłoń do mojej. Czuję jego ciepło
przenikające do mojej ręki.
- Jest tylko jedna zasada - mówi.
- Jaka?
- Henna długo się trzyma, więc nie można rysować bez sensu. Wszystko co zrobisz, musi
mieć swój cel.
- Zgoda.
Zbieram włosy w ogon i związuję gumką. Przez kilkanaście minut rysujemy sobie po
ramionach, po karkach, a potem podciągamy koszulki i dekorujemy plecy. Maluję pętlę na
przedramieniu Jacoba, literę M tam gdzie kark styka się z ramionami, słowa „Obserwuję cię"
wzdłuż lewego bicepsa, a na plecach, tuż nad linią pasa, odtwarzam z pamięci obraz szarych
piwnicznych drzwi z moich koszmarów.
Jacob robi coś podobnego. Czuję, że na moich ramionach formują się linie i pętle.
Odgarnia mi włosy, by narysować coś u samej nasady karku. Pod ramionami mam trójkątne
i kwadratowe wzory. Łaskoczą mnie. Przyprawiają o gęsią skórkę. Zastanawiam się, czy
zauważył mój stanik i czy widzi, że krew napływa mi do twarzy.
Jacob odwraca się, byśmy mogli spojrzeć sobie w i unosi palec, by malować dalej. Zbliża
się o krok. Stoimy teraz tak blisko siebie, że czuję jego oddech na czole. Wpatruje się mnie
z niezwykłą intensywnością. Aż chciałabym jakoś zażartować, jakoś rozładować to napięcie
między nami. Przełykam ślinę. Nasze usta dzielą dosłownie centymetry. Jacob sięga palcem
w stronę mojego ramienia, tuż obok ramiączka koszulki. Spogląda na mnie, by upewnić się,
ż
e wszystko w porządku, po czym maluje coś, co sięga od mojego obojczyka, przez miejsce
tuż u początku szyi, aż do drugiego ramienia. Z początku usiłuję domyślić się, co to takiego,
ale po chwili już nie jestem w stanie śledzić linii.
- Czy jesteś już gotowa, żeby rozpocząć zaklęcie? - pyta Jacob. - Ufasz mi teraz?
- A ty mi?
Jacob nachyla się jeszcze bliżej, wciąż patrząc mi prosto w oczy. Czuję jego ciepły
oddech na skórze. Pachnie jak cynamon z miodem.
- Naprawdę musisz pytać?
Lekko kręcę głową, przypadkiem dotykając go nosem. Przymykam oczy, po czym
opieram czoło o jego twarz. Jacob przemyka dłonią wzdłuż mojego nagiego ramienia. Ja
przesuwam palce po nasadzie jego karku, rozkoszując się zapachem farby na naszych skórach
i lepkością pod opuszkami.
Jacob przerywa na moment, żeby odgarnąć mi włosy z ramion. Patrzy na mnie.
Przymykam oczy i czuję jego usta na moich. Przenika mnie milion drobniutkich ukłuć. Jego
pocałunek smakuje jak grzany miód i kawa. Tylko jeszcze lepiej. Jak coś, czego nigdy jeszcze
nie próbowałam.
Obejmuję go mocno, czując jego łopatki przez cienką warstwę koszulki, dotykam
wygolonych włosów na karku. Na chwilę otwieram oczy i wyglądam mu przez ramię. Patrzę
na białą świecę, która stoi przy łóżku, i ogarnia mnie poryw emocji. Jeszcze nigdy nie
przeżyłam niczego podobnego. Moje serce jeszcze nigdy tak nie wezbrało w piersiach. Pragnę
tylko, by wślizgnąć się w jego skórę i oddychać jego oddechem.
Czuję, że nadeszła pora, by zapalić białą świecę.
- Myślisz o tym samym, co ja? - pyta.
- Chyba tak.
Nagle drzwi otwierają się z impetem, niszcząc urok chwili, przerywając nam uścisk.
Zatyka mnie.
To Tobias.
- Co tu się dzieje? - pyta, mrugając lewym okiem.
- To jest właśnie mój współlokator - wyjaśnia Jacob, odstępując o krok.
- O, przepraszam - skrzeczy Tobias. - Nie chciałem przeszkodzić w niczym
nieprzyzwoitym. Tylko wpadłem po kilka rzeczy. - Rozgląda się po pokoju, po czym podnosi
z podłogi czapkę z daszkiem i wkłada na głowę. - A właściwie, to co wam przerwałem?
- To z nim mieszkasz? - upewniam się, odwracając się do Jacoba.
- Może powinienem sobie pójść... - stwierdza Tobias. - Nie chciałbym się wdać w jakieś...
ś
liskie sprawy.
- Nie - mówię. - To ja wychodzę.
- Tak szybko? - szydzi. - Czemu? Chad na ciebie czeka?
- Nie odchodź - prosi Jacob.
Nie wierzę w to, co się dzieje. Zerkam na swoje odbicie w lustrze i widzę to, co widzi
Tobias. Wtedy właśnie zauważam, co Jacob napisał mi na ramionach.
- Muszę iść. - Chwytani sweter i ruszam biegiem do drzwi, zanim którykolwiek z nich
zdążyłby mnie zatrzymać.
Rozdział 41
Gdy wracam do pokoju, nikogo tam nie zastaję. Ściągam sweter i staję przed lustrem,
przypatrując się rysunkom Jacoba. Widzę księżyc, zestaw kluczy, wielkie X (symbol
partnerstwa) i jakąś malutką kompozycję, być może obraz z warsztatu z mojego koszmaru, bo
pod spodem znajduje się młotek. Ale najbardziej niepokoją mnie malunki na klatce piersiowej
- prymitywnie naszkicowany samochód, drzewo i dziewczynka z kresek skacząca na
skakance.
Siadam na krawędzi łóżka i usiłuję poskładać to wszystko do kupy. Teraz rzeczy stają się
jaśniejsze - tak jak p wiedziała mama. Odpowiedzi na pytania o teraźniejszość leżą w
przeszłości.
Gdy Maura powiedziała Milesowi, że chce wysiąść, on zdenerwował się i zaczął jechać
szybciej i gwałtownie zakręcać. Maura coraz bardziej się bała i wymiotowała obficiej.
Wkrótce polem samochód uderzył w drzewo. Maura wypadła przez przednią szybę. Lekarze
powiedzieli, że nie umarła od razu. Miles, który nie został nawet draśnięty, spanikował
i zaniósł jej ciało do lasu, kilka bloków od naszej okolicy. Zamiast zawieźć ją do szpitala,
gdzie mogłaby zostać uratowana, zamknął ją w szopie z narzędziami.
Odnaleziono ją dopiero po paru dniach i wtedy było już za późno. Nie żyła. Miles,
notowany w kronikach policyjnych, został oskarżony o spowodowanie śmierci w wypadku
samochodowym i nieudzielenie pomocy ofierze. Skazano go na siedem do dziesięciu lat
więzienia z prawem do zwolnienia warunkowego po czterech latach.
Cztery lata minęły miesiąc temu.
Masuję się po żołądku i gardle, czując, że sama zaraz zwymiotuję. Tak jak Maura. Tak
jak w koszmarach.
Sięgam do szufladki po szmatkę i butelkę oliwy. Zwilżam szmatkę oliwą, po czym
zmywam ślady henny z szyi, klatki piersiowej, ramion i rąk. Wzory stopniowo tracą
wyrazistość. Wkładam golf, by zakryć wszystkie malunki, po czym chwytam miseczkę
z płatkami lawendy, która stoi przy moim łóżku. Rozcieram je w palcach i wdycham aromat,
usiłując się uspokoić.
Zastanawiam się, co to wszystko znaczy. Czy Miles wyszedł z więzienia? A może ktoś
zna te wszystkie szczegóły, Ktoś, choćby sam Jacob, dowiedział się wszystkich szczegółów
mojego życia, poznał duchy przeszłości i wykorzystuje to, by doprowadzić mnie do
szaleństwa. Z pewnością niejeden postrzeleniec badał wypadki zeszłego roku i usiłował wleźć
mi z butami w życie. Ale czy to możliwe? Czy Jacob mógłby poznać najdrobniejsze detale
procesu Milesa? A może jest w zmowie z Corym i resztą jego bandy?
W głowie wirują mi pytania. Kładę się na łóżku, by przemyśleć choć kilka z nich. Jestem
prawie pewna, że litera M reprezentuje Maurę - a przynajmniej tak czułam, gdy w koszmarze
zobaczyłam, jak Maura ją pisze. Skakanie, śpiewanie i rysowanie po chodniku to po prostu
rzeczy, które Maura lubiła robić. Nie mam także wątpliwości, że słowa upiornej piosenki są
zniekształcone dokładnie tak, jak w teorii Amber na temat miniaturowych kukurydzek. W ten
sposób umysł mówi mi, że się boję, że przekręcam wszystko, by stworzyć najbardziej
przerażający scenariusz, jak w filmach o koszmarze z Ulicy Wiązów.
Ale wciąż chcę wiedzieć, dlaczego ktoś chce mnie skrzywdzić. Czemu zadał sobie tyle
trudu, by zbadać moją przeszłość? Co zyskał? A potem przypominam sobie coś, co
usiłowałam wyprzeć z pamięci.
List.
Podnoszę się i natychmiast przenika mnie tamto wspomnienie. Zaledwie kilka dni po
wydaniu wyroku napisałam list do Milesa Parkera. Wściekły list od zrozpaczonej, dręczonej
poczuciem winy trzynastoletniej dziewczynki. Napisałam mu, jak bardzo rozwścieczył mnie
ten żałosny wyrok. Oraz że od początku wyczuwałam, że Maura została porwana, a spraw
ukrył ją w szopie na narzędzia. Powiedziałam, że teraz do końca życia będę musiała mierzyć
się z poczuciem winy. Wiedziałam to wszystko i nic nie zrobiłam.
Ale w ostatniej linijce złożyłam pewną obietnicę. Obiecałam, że gdy wyjdzie z więzienia,
dopadnę go i sprawię, że zapłaci za to, co zrobił. I sprawiedliwości stanie się zadość.
Czy to jest ta obietnica?
Podnoszę słuchawkę, by zadzwonić, do kogokolwiek... Do mamy do hotelu, Ale
recepcjonista mówi, że nie ma jej w pokoju. Odkładam słuchawkę i ukrywam twarz
w dłoniach. Czuję pulsowanie w skroniach. Zaraz zwymiotuję. Biorę mały łyk piwa
imbirowego, ale to tylko pogarsza sprawę.
Dopadam do łazienki w samą porę, by zawartość żołądka trafiła do muszli klozetowej.
Przysiadam na piętach, słysząc, jak głośno szlocham. Wszystko to jest takie skomplikowane.
Nie wiem, do kogo się zwrócić ani komu mogę zaufać. Zerkam na ametystowy pierścionek,
ż
ałując, że nie ma ze mną babci, która by mi pomogła. Chciałabym, by była teraz przy mnie
mama.
Rozdział 42
Chociaż powinnam poczuć się lepiej, wciąż zbiera mi się na wymioty. I wciąż boli mnie
głowa. To pulsujący ból, od którego wszystko wydaje się ciężkie i zimne. Robię sobie ciepły
okład na czoło i kładę się do łóżka, otulając ramiona kołdrą, by stłumić dokuczliwy chłód.
Przymykam oczy i czuję lekką ulgę. Może powinnam się odrobinę zdrzemnąć. Chwila
snu mogłaby pozwolić mi spojrzeć na wszystko z większym dystansem.
Ale kilka minut zmienia się w kilka godzin. Budzi mnie dzwonek telefonu. Podrywam się
jak sprężyna. Kompres, teraz już zimny, spada mi z czoła. We śnie chyba ani razu się nie
poruszyłam. Przy nogach łóżka leżą kanapka i chipsy z kafeterii. Uśmiecham się, wiedząc, że
Amber tub Drea się mną opiekuje.
Telefon dzwoni jak wściekły. Sięgam po słuchawkę, zauważam, że ból głowy trochę
zelżał, a żołądek już tak nie szaleje.
- Halo?
- Witaj, Stacey - szepcze męski głos.
- Kto mówi?
- Mamy Dreę.
- Słucham?
- Słyszałaś. I jeżeli nie zrobisz dokładnie tego, co każemy, Drea zginie.
Nie wierzę w to, co się dzieje. To jest jak przeżywanie na jawie kiepskiego horroru.
Wiem, że ktoś przysłonił szmatką słuchawkę, by stłumić dźwięk i uniemożliwić mi
rozpoznanie głosu.
- Kto mówi? - powtarzam.
- Dowiesz się, gdy tu dotrzesz.
- Natychmiast powiedz, kim jesteś, albo wzywam policję.
- Jeśli to zrobisz, Drea umrze - grozi głos.
- Skąd mam wiedzieć, że naprawdę ją macie? - pytam.
- A skąd wiesz, że nie?
Zerkam na łóżko Drei; wygląda dokładnie tak samo jak rano.
- Przyjdź dziś o jedenastej do budynku O'Briana - ciągnie głos. - Wejdź przez okno w sali,
a potem idź do sali od francuskiego.
- Czy to ty, Cory? - warczę, patrząc na zegarek. Dopiero co minęła dziewiąta.
- Stacey, zrób, co ci każą - słyszę głos Drei.
- Drea?!
- Mówiłem ci, że ją mamy - szepcze głos. - A jeśli wezwiesz policję, zginie. Tak jak
Veronica Leeman.
Słyszę kliknięcie odkładanej słuchawki. Wiem, że to musi mieć coś wspólnego z Corym,
Tobiasem i ich seansem. Chcą, żebym zjawiła się na miejscu zbrodni dokładnie o tej porze,
gdy została dokonana, po to, by zainscenizować tamtą noc. Dokładnie przed tym ostrzegał
mnie P.J. Porwali Dreę, bo prawdopodobnie nie przychodził im do głowy inny sposób, by
ś
ciągnąć mnie na miejsce w rocznicę śmierci Veroniki. Poza tym, to jakoś musiało im
pasować do koncepcji. Donovan porwał Dreę niedługo po zamordowaniu Veroniki.
Podnoszę słuchawkę i wykręcam numer P.J.-a. Mam nadzieję, że P.J. mi pomoże, a poza
tym szukam Amber. Nikt nie odbiera. Odkładam słuchawkę, po czym dzwonię do Chada.
Jego też nie ma. Usiłuję dodzwonić się do Jacoba. Zajęte. Rzucam telefon z trzaskiem, czując
pierwszą falę paniki. Poważnie rozważam wezwanie policji, ale porzucam tę myśl. Nie chcę
ryzykować. Nie mogę. Nie teraz. Nie dziś.
Zgarniam kryształ oraz saszetkę tymianku na odwagę i przygotowuję się mentalnie do
wyprawy do budynku O'Briana. Muszę znaleźć Dreę i położyć kres całej tej kretyńskiej
historii z seansem. Zostawiam liścik dla Amber z informacją dokąd poszłam. Nagrywam się
Chadowi i P.J.-owi. Nie mam pojęcia, gdzie oni wszyscy poszli tej nocy. Ja nie mogę czekać.
Jeśli dziś ma być dzień mojej śmierci, to lepiej, żebym od razu popracowała nad zmianą
przyszłości. Tylko po drodze muszę jeszcze ocalić Dreę.
Wpycham do torebki latarkę i zamykam za sobą drzwi na klucz, zatrzymując się tylko na
chwilkę, by sprawdzić godzinę. Jest wpół do dziesiątej. Mój rozmówca kazał mi się stawić na
jedenastą, ale ja nie zamierzam grać w jego chorą grę.
Schodzę na ścieżkę rowerową za naszym dormitorium, skracając sobie drogę do
głównych budynków. Ledwo ruszam w drogę, zauważam, że ktoś za mną idzie. Słyszę
dźwięk kroków twardych obcasów zimowych butów uderzających o chodnik. Zatrzymuję się,
oglądam za siebie. Ale nic nie widzę. Odgłosy też milkną.
Obracam się z powrotem, ściskając w dłoni kryształ, by poczuć jego ochronną moc.
Robię wszystko, by zapomnieć o lęku, który równie dobrze może świadczyć o zwykłej
paranoi. Oddycham lodowatym nocnym powietrzem. Niebo ma barwę zimnej czerni, jak
gdyby za chwilę miało się rozpęknąć, wysypując chmury śniegu. Wiążę na szyi ręcznie
robiony szalik, po czym krzyżuję ręce na piersiach. Wciąż tulę w dłoni kryształ.
I znów rozlegają się kroki. Przyspieszam. Ktoś, kto za mną idzie, robi to samo. Ścieżka
zwęża się, krzaki po obu stronach przybliżają się do siebie. Jest coraz ciemniej, zimniej,
straszniej.
Koncentruję się na przestrzeni przede mną - dochodzę do parkingu za biblioteką. Idę
jeszcze szybciej, i jeszcze szybciej, aż w końcu biegnę i przestaję słyszeć tego, kto mnie
ś
ledził. Wreszcie docieram do końca ścieżki - wcina się prosto w parking - i patrzę wokół,
szukając wzrokiem czegokolwiek, kogokolwiek, choćby radiowozu. Odwracam się, by
spojrzeć na ścieżkę, ale jest za ciemna, za bardzo zarośnięta. Zaciskam dłoń na krysztale,
usiłując stłumić drżenie całego ciała, donośne bicie serca. A potem przechodzę przez parking
i idę w kierunku frontu biblioteki.
Przed drzwiami stoi paru młodziaków, zaśmiewających się z jakiegoś głupiego dowcipu.
Ich widok nie mógł ucieszyć mnie bardziej. Oszalałabym z radości na widok kogokolwiek.
Myślę, że wyczuwają mój strach, bo milkną i uważnie przyglądają się, jak biegnę po
schodach, przeskakując po trzy stopnie. Moja twarz jest wykrzywiona do krzyku - czuję go
już w ustach...
Ciężko dysząc, przedostaję się przez obie pary podwójnych drzwi i spoglądam za siebie.
Nikogo. Tylko dzieciaki wciąż się na mnie gapią; pewnie zastanawiają się, co jest nie tak.
Dopadam do telefonu na ścianie i próbuję dodzwonić się do Chada, ale znów odbiera
tylko poczta głosowa. Dzwonię do naszego pokoju. To samo. Teraz już nie dostrzegam wokół
nikogo. Podchodzę bliżej do schodów i patrzę w górę na budynek O'Briana, usytuowany
w pewnej odległości od pozostałych. A przynajmniej taki się wydaje - ciemniejszy, cichszy,
odizolowany.
Biorę głęboki oddech i wychodzę z powrotem na zewnątrz. Mijam kort tenisowy
i wchodzę na ścieżkę, która prowadzi do budynku. Tym razem nie czuję, by ktoś za mną
szedł. Już słyszę kroków - może to tylko była moja wyobraźnia.
Tak sobie wmawiam, z każdym krokiem, który przybliża mnie do celu. Tak dziwnie jest
tu wrócić, przechodzić trawnik biegnący wokół ścian, przypominać sobie, jak zaledwie rok
temu siedziałam za Veronicą na zajęciach z francuskiego. Ilekroć odchylała się na krześle,
sklejone lakierem kosmyki włosów opierały się o moją ławkę. Niewiele później znalazłam ją,
w tej samej klasie od francuskiego, leżącą martwą na podłodze.
Przełykam gulę strachu i obchodzę budynek po stronie boiska do futbolu. Nie sądziłam,
ż
e to będzie takie trudne. Oczywiście, regularnie widuję ten budynek - mijam go zawsze, gdy
idę na zajęcia, zawsze widzę go kątem oka, gdy idę do biblioteki lub na spacer po kampusie.
Ale przeważnie staram się go unikać - patrzeć w inną stronę albo wstrzymać oddech, dopóki
nie zniknie z widoku. Poza tym, teraz jest inaczej. Dziś wieczorem muszę wejść do środka.
Wyjmuję latarkę z torebki i idę na tył. Przechodzę pod oknem sali 104, szukając jakiejś
innej drogi do wewnątrz. Wiem dokładnie, dlaczego porywacz chciał, bym weszła przez
tamto okno. Właśnie tamtędy włamałam się do budynku, chcąc ocalić Veronikę. Ale wtedy,
zamiast ją uratować, znalazłam ją już martwą.
Jestem pewna, że wiem, kto porwał Dreę. Cory albo ktoś z pogromców duchów,
w poczuciu chorej misji wywołania ducha Veroniki, odtworzenia sceny śmierci. Oni wszyscy
dostali obsesji na punkcie tej historii, prawdopodobnie już w momencie, gdy usłyszeli o niej
po raz pierwszy.
Tutaj jest dużo ciemniej. Latarnie stojące z boku budynku i przed nim są zbyt słabe, by
ś
wiatło docierało na tyły. Celuję latarką w okna i drzwi, zastanawiając się, czy może tu być
jakieś inne wejście. Mam nadzieję, że Cory i reszta nie zauważą mojego strumienia światła.
Nagle zauważam, że jedno z okien jest odrobinę uchylone. Nabieram głęboko powietrza
i oglądam się przez ramię. Nie widzę nic poza laskiem otaczającym kampus. A jednak będąc
tu, w niemal całkowitych ciemnościach, nie mogę pozbyć się wrażenia, że ktoś mnie
obserwuje. Podchodzę do okna i czuję wyraźniej niż kiedykolwiek, że nie będę już mogła się
wycofać.
Rozdział 43
Pomagając sobie słabym światłem latarki, wspinam się na parapet i wślizguję do środka.
Twarde, gumowe podeszwy butów z piaskiem uderzając linoleum podłogi. Kieruję promień
ś
wiatła na obrzeża pomieszczenia. To sala do hiszpańskiego señory Sullivan. Na ścianach
widać symbole kultury krajów hiszpańskojęzycznych - wycinki z gazet z obrazkami torilli
i frijoles, mapę Peru i Argentyny, a także, zrządzeniem losu, ogromny plakat „el Dia de los
Muertos”, święta zmarłych.
Kieruję się w stronę drzwi z przodu sali. Jest tuż po dziesiątej. Wciąż mam prawie
godzinę w zapasie - godzinę na to, by znaleźć Dreę i uciec stąd w diabły, zanim staniemy się
pionkami w ich grze.
Albo zanim zginę.
Ostrożnie obejmuję dłonią klamkę i przekręcam. Drzwi ustępują z lekkim piskiem.
Jednak paraliżuje mnie inny dźwięk - dudniący odgłos dochodzący dokładnie zza okna, przez
które przed chwilą weszłam. Błyskawicznie gaszę latarkę i odczekuję kilka chwil. Dudnienie
ustaje. Ktokolwiek tam jest, wyczuwa, że mnie spłoszył.
Ś
ciskam w kieszeni saszetkę tymianku i wychodzę na korytarz. Jest całkiem ciemno, nie
licząc kilku żarzących się neonów „Wyjście” po obu końcach korytarza. Podejrzewam, że
Cory i jego paczka już tu są i zapewne szykują się na swój wielki wieczór. Zastanawiam się
tylko, gdzie trzymają Dreę.
Ś
ciskając w garści wyłączoną latarkę, staram się bez światła dobrnąć do końca głównego
korytarza, do sali od francuskiego. Jestem pewna, że w takich ciemnościach nikt mnie nie
zauważy. Mam tylko nadzieję, że nikt mnie również nie usłyszy. W głowie mi huczy, serce
bije coraz głośniej, żołądek burczy, a z gardła wydobyć chce się coś podobnego do krzyku.
Nagle następuję na coś i podskakuję ze strachu. Robię jeszcze krok. Dotykam stopą
czegoś miękkiego. Przyklękam, żeby sprawdzić, co to jest. Wyczuwam jakąś tkaninę, która
przypomina mi płótno malarskie. Wyciągam rękę, macając przestrzeń wokół. Chyba
znalazłam kilka puszek farby. Wałki do malowania. Jakieś szmatki. I sznur.
Serce zaczyna mi uderzać jeszcze szybciej, obija się o wnętrze klatki piersiowej. Już
wiem, co to takiego. Przełykam ślinę i powoli przesuwam palcami wzdłuż sznura, aż wreszcie
odnajduję to, czego się spodziewałam. Rączki skakanki.
Zatykam sobie usta ręką, by stłumić krzyk. Dlaczego oni to robią? Skąd wiedzą?
Z mojego gardła wydobywa się cichy jęk. Usiłuję wycofać się z gąszczu przedmiotów, nie
robiąc więcej hałasu.
Głosy dobiegają z końca korytarza. Szepczą. Nie potrafię ich rozpoznać. Zmuszam się do
wstania i przesuwam w ich kierunku. Mijam główne wejście. Tym razem z pewnością znów
idę po linoleum.
Tuż przy prawym ramieniu słyszę dźwięk drapania, dziwnie zwielokrotniony, jak gdyby
dobiegał z jakiegoś głośnika, zatrzymuję się. Moje serce gwałtownie uderza.
- Witaj, Stacey - dochodzi z głośnika.
To mówi on.
Donovan.
- Witaj znów.
Czuję drżenie podbródka. Kolana uginają się pode mną. Serce wali jak oszalałe, jak
gdyby w każdej chwili mogło wyskoczyć z piersi.
- Obserwuję cię - mówi głos Donovana.
Nie mogę nawet drgnąć. Wszystko, na co mnie stać, to zduszenie krzyku. Ostatkiem sił
powstrzymuję się od tego, by zapalić latarkę i poddać się przeznaczeniu. Nie mogę tego
zrobić. Nic teraz. Drea na mnie liczy.
Przechodzę parę kroków dalej. Od sali od francuskiego dzieli mnie teraz zaledwie kilka
metrów. Powoli zbliżam się do drzwi, a w głowie mam obraz martwej Veroniki Leeman
leżącej na podłodze. Widzę glinianą donicę, którą Donovan uderzył ją w głowę. Stoi obok,
nawet nie pęknięta.
Czuję w ustach słony smak, a w gardle dusi mnie przerażenie, które każe mi stąd uciekać.
Biorę głęboki oddech i staję tuż obok drzwi do sali. Zbieram siły, żeby tam wejść. Pod tym
kątem widzę, że w tyle sali palą się świece. Postępuję jeszcze krok do przodu. Widzę więcej
ś
wiec. Formują krąg na środku podłogi, zapewne wyznaczając w ten sposób święty krąg na
inscenizację.
Już zamierzam zapalić latarkę, by sprawdzić, czy nigdzie nie widać Drei, gdy zauważam,
ż
e kilka świec przesuwa się w kierunku drzwi. Światełka ukazują twarze Emmy i Trish, które
trzymają przed sobą świece i szepczą na temat planów na dzisiejszy wieczór. Kiedy to
Veronica Leeman ma im powiedzieć, co robić.
Z głośnika znów wydobywają się trzaski.
- Witaj, Stacey - powtarza głos Donovana.
- Czy ona w ogóle już tu przyszła? - pyta Emma.
- Jest dopiero kwadrans po dziesiątej. - Trish podchodzi do świętego kręgu i zajmuje
miejsce u szczytu.
Cofam się do korytarza i przyciskam kręgosłup do ściany, pragnę wtopić się w nią, jak
gdyby same ciemności nie wystarczały, by mnie ukryć. Staram się oddychać regularnie,
uspokoić serce i wziąć się w garść. Ale naprawdę wolałabym rozpłynąć się w powietrzu.
Moja jedyna nadzieja w tym, że Amber, Chad i P.J. odebrali już moją wiadomość i mieli
na tyle rozsądku, by wezwać policję. I że policja już tu jedzie.
Rozdział 44
Wciąż stoję z plecami wtulonymi w ścianę, gdy słyszę, że ktoś nadchodzi korytarzem.
z każdym uderzeniem buta w linoleum rozlega się skrzypiący odgłos, który odbija się echem
od ścian. Jestem pewna, że ten ktoś jest sam - i że zbliża się w stronę sali od francuskiego.
Ale wiem także, że to nie ta sama osoba, która śledziła mnie wcześniej. Tamte kroki brzmiały
jak uderzenia młotka, jak gdyby tamten ktoś miał na sobie buty z twardymi obcasami. A to są
odgłosy adidasów.
Strumień światła z latarki pada w moim kierunku. Patrzę na neon „Wyjście” po mojej
prawej. Są tam drzwi, ale ten, kto się zbliża, z pewnością zauważyłby mój ruch.
Ś
wiatło przybliża się wraz z odgłosami kroków. Ktoś minął już drzwi wejściowe po tej
stronie budynku. Słyszę poruszenie w sali do francuskiego - tam pewnie też dobiegły te od-
głosy.
Szybko odchodzę kilka kroków i staję na środku korytarza. Nie mogę tu zostać. Wiem, że
ś
wiatło latarki w końcu do mnie dotrze, upoluje jak dzikie zwierzę. Albo świece Emmy
i Trish wyeksponują mój cień.
- Stacey - skrzeczy głośnik. - Obserwuję cię.
Wślizguję się do klasy. Przyklękam za drzwiami i czekam, przyczajona. Serce bije mi tak
szybko i głośno, że musi je być słychać. Zwijam się w kłębek, przyciskając kolana do piersi
i wstrzymuję oddech.
Czekam nieskończenie długo. Nic nie słyszę. Wreszcie powoli wyczołguję się zza drzwi
i przysiadam w korytarzu. Światło latarki znikło. Wokół panuje kompletna pustka. Wlokę się
na kolanach w kierunku podwójnych drzwi. Nagle czuję coś pod czubkami palców. Jakiś
patyczek. Macam ziemię i po chwili znajduję ich więcej. Podnoszę jeden, po czym dotykam
palcem gładkiego, tłustawego czubka. Patyczek obwinięty jest w papier.
To świecowe kredki.
Panuję nad wewnętrznym drżeniem najlepiej jak potrafię. Bardzo delikatnie uchylam
drzwi, które ustępują z lekkim jękiem. Ale dokładnie w tej chwili, zupełnie, jak gdyby
rządziła tym jakaś cudowna i wszystkowiedząca siła, z głośnika znów rozlega się skrzypienie,
które idealnie wytłumia hałas. Trwa akurat tak długo, bym zdążyła przeczołgać się przez
szparę.
Włączam latarkę i zbiegam po schodach najszybciej i najciszej, jak mogę. Przede mną
kolejna para drzwi wyjściowych, Tych, prowadzących na zewnątrz. Już mam rzucić się do
przodu i wybiegać po pomoc, ale nagle zamieram w miejscu. Coś przygwoździło mnie do
podłogi. Zaraz zwymiotuję. Usiłuję zapanować nad żołądkiem, nie słuchać bulgotania soków
trawiennych, które już podchodzą mi do gardła. Co organizm usiłuje mi powiedzieć?
Głowa puchnie mi z bólu, gdy desperacko usiłuję wszystko to ogarnąć. Postępuję kolejny
krok w kierunku drzwi wyjściowych i usta wypełniają mi się ciepłą, kwaśną masą. Ciało nie
pozwala mi iść dalej. Nie mam wyboru, muszę go posłuchać.
Obracam się, by spojrzeć na kolejne schody. I wtedy nagle wszystko już wiem. Mój
koszmar właśnie roztacza się wokół mnie na jawie. Moje ciało prowadzi mnie do Maury.
Pomaga mi ją zrozumieć.
W ustach mam kolejną porcję wymiocin, od których kręci mi się w głowie. Zwijam się
wpół, i czując palenie w gardle wyrzucam z siebie wszystko. Ocieram usta, po czym ruszam
w kierunku schodów. U ich stóp znajduję grube stalowe drzwi, na których widnieje ogromna
litera M. Otwieram je, by wejść do środka, po czym przytrzymuję je własnym ciałem.
Przed sobą widzę długi, wąski korytarz. Świecę latarką po ścianach. Po obu stronach
mam szeregi drzwi, a lampy nad moją głową rzucają stłumione żółtawe światło. Ruszam
przed siebie. Podłogi i ściany są ciemnego zielonego koloru, a rury przeciekają. Krople wody
uderzają z plaskiem o beton. Na ścianach widać nabazgrane wersy piosenki.
Biorę głęboki oddech, mówiąc sobie, że duch Maury na pewno nie narażałby mnie na
takie niebezpieczeństwo, z którym mogłabym sobie nie poradzić. Żołądek znów zaczyna
wariować - chyba się zbliżam. Z końca korytarza dobiega odgłos stukania. Jestem prawie
przekonana, że to Maura skacząca na skakance. A przecież wiem, że ona już nie żyje.
Idę dalej. Na samym końcu korytarza, dokładnie przed sobą, widzę zniszczone szare
drzwi. Drzwi z mojego koszmaru. To stamtąd, może zza samych drzwi, dobiega mnie ten
dźwięk.
- Witaj, Stacey - znów odzywa się głos Donovana. - Witaj znów.
Przygryzam język, by powstrzymać się od krzyku i zatykam uszy. Ale stukanie jest coraz
głośniejsze.
- Obserwuję cię - mówi głos.
Kręcę głową, usiłując zachować nad sobą jakąkolwiek kontrolę. Żołądek kurczy się
gwałtownie. Wymiociny cisną mi się do ust. Nachylam się, by je uwolnić. Nie mam w środku
już nic.
Ocieram usta rękawem. Czuję łzy na policzkach. To wszystko nie ma sensu. Maura nie
ż
yje. Donovan jest w więzieniu. Cory i spółka nie mogli go stamtąd wydostać. Poza tym, co
ma Donovan do moich koszmarów o Maurze? Dlaczego miałby tu na mnie czekać?
Chyba że ktoś mu to wszystko opowiedział. Ktoś, kto znał szczegóły. Ktoś, kto śnił moje
sny i potrafił wyczuć rzeczy, o których nikt inny nie wie.
- Stacey? - pyta głos tuż obok mnie. To Jacob.
Odwracam się.
Jacob ukazuje się zza stalowych drzwi, które zamykają się za nim z trzaskiem.
- Wiedziałem, że cię tu znajdę. - Świeci latarką prosto we mnie, aż muszę zamknąć oczy.
- Zostaw mnie. - Ściskam kryształ w dłoni i szykuję się do rzutu.
- Stacey, musisz mi zaufać. - Podchodzi bliżej. - Wysłuchaj mnie, proszę. Nie zrobię ci
krzywdy.
- Mówiłam ci, zostaw mnie! - krzyczę.
Jacob ignoruje ostrzeżenie i rusza prosto na mnie. Usiłuje złapać kryształ, ale ściskam go
obiema rękami i z całej siły walę nim w jego krocze. Jacob zgina się w pasie, ale nie upada.
Patrzę na jego stopy... ma na nich adidasy na gumowych podeszwach, Takie, jak te, które
ś
ledziły mnie na górze... szły w stronę sali od francuskiego, na seans. Cofam się o krok. Jacob
idzie za mną, dzielą nas ledwie centymetry. Zamierzam się na niego, ale chwyta mnie za ręce,
by powstrzymać uderzenie. Burza w żołądku nie ucicha, kolejna fala zbliża się do mojego
gardła. Odchylam się, po czym uderzam go z byka, prosto w czoło. Jacob potyka się
i przewraca. Padając, wali głową o betonową posadzkę.
Odwracam się i biegnę najszybciej jak potrafię do końca korytarza, skąd dobiega
stukanie. Jest coraz bardziej natarczywe. Szarpię klamkę z całej siły, ale ta nie ustępuje.
- Drea! - krzyczę w szparę. - Czy to ty? Jesteś tam?
Walę i kopię w drzwi, wpycham palce w szparę, aż dłonie zaczynają mi krwawić od
drzazg. Aż padam z wyczerpania, Pukanie ustało. Teraz słychać już tylko kapanie wody.
Osuwam się na podłogę. W gardle mam wulkan wymiocin, które zaczynają mnie dławić, to
dla mnie sygnał, że nie wolno mi się poddać.
Wstaję i znów przekręcam klamkę. Drzwi są wciąż zamknięte. Oddycham głęboko, po
czym sięgam ręką w górę, gdzie widzę mały występ. Przesuwam po nim palcem i znajduję
klucz. Ręka trzęsie mi się odrobinę. Wsadzam klucz do zamka i obracam nim we wszystkie
strony, aż w końcu słyszę, że zamek się otwiera.
Wewnątrz jest ciemno. Jedną ręką omiatam światłem latarki pokój, drugą macam ścianę
w poszukiwaniu włącznika. Mój palec natrafia na coś ostrego - chyba gwóźdź.
Wpycham sobie krwawiący palec do ust i rozglądam się pokoju. To mały warsztat
portiera. Po prawej stoi stół pokryty rozrzuconymi narzędziami, wokół znajdują się półki
uginające się pod wiadrami, puszkami z farbą i gumowymi rękawicami. W samym środku stoi
wielka maszyna do polerowania. Jednak najbardziej intryguje mnie kolekcja origami. Na
metalowej półce stoją tuziny papierowych żab, ryb, ptaków i jeszcze innych zwierząt.
Mam sucho w ustach. Biorę haust powietrza, omal się nie dławiąc. Z haka na tyłach
pomieszczenia zwisa skakanka. Ruszam w jej stronę. I w tym momencie słyszę, że drzwi się
zatrzaskują.
Zamykam oczy i usiłuję wsłuchać się w swoje ciało, w jego intuicję. Nie wolno mi teraz
myśleć, rozumować. Walczyć z instynktem.
Wiem, kim on jest. Moja matka i Jacob się nie mylili. Odpowiedź kryje się w przeszłości.
Będąc tu, w tej komórce, czując znajomy zapach pleśni i stęchlizny, widząc popękane
betonowe ściany, czuję, jak moja przeszłość rozwija mi się przed oczami. Maura, zaczynająca
wymiotować, obrazki z henny, zapomniana obietnica. Tu nie chodzi o Cory'ego i jego gang
ani o Jacoba, ani nawet o Dreę. Chodzi o to, aby nie dopuścić, żeby coś takiego kiedykolwiek
się powtórzyło. Żeby on zrobił coś takiego raz jeszcze. Dlatego tu jestem. I w tym Maura chce
mi pomóc.
Włącza światło, więc odwracam się, by go zobaczyć. To Miles Parker, mężczyzna, który
porwał Maurę, spił ją cherry brandy i wjechał w drzewo, a potem zaniósł jej ciało do lasu
i zamknął w szopie, by tam umarła.
- To jest naprawdę ta skakanka - mówi, wskazując na hak na ścianie. - Skakała na niej
tego dnia, gdy ją podwiozłem. Chcesz jej dotknąć? Sprawdzić, czy wciąż nią pachnie?
Ś
ciskam w garści latarkę. Drętwieje mi szczęka.
- Nigdy tego nie zapomnę - ciągnie Parker. - Skakała na skakance i śpiewała tamtą
piosenkę. Na chodniku było mnóstwo czerwonych śladów po jej kredce. Rysowała serduszka
i swoją ulubioną literę.
Uśmiecha się, a ja przełykam ślinę. Teraz zamiast suchości czuję w ustach pianę.
Miles wygląda zupełnie inaczej niż w sądzie. Jest starszy, niedogolony, ma ziemista, cerę.
Włosy, które kiedyś były czarne jak smoła, teraz są nieco posiwiałe. Wiją mu się wokół uszu,
sięgając nasady karku.
- Trochę mnie rozczarowałaś, nie dotrzymując obietnicy - mówi. - Gdy wysłałaś mi ten
list cztery lata temu, naprawdę oczekiwałem, że pójdziesz na całość. Zaczekasz, aż mnie
zwolnią i każesz zapłacić za to, co zrobiłem. Ale była z ciebie zezłoszczona mała
dziewczynka. - Miles ma na sobie mundurek portiera, czyli że wszystko to zaplanował
miesiące temu. Postarał się o pracę w mojej szkole, chciał mnie tu znaleźć.
- Minęło wiele lat - mówię, zauważając jednocześnie, że Parker nosi robocze obuwie
z twardymi obcasami. To on szedł za mną z dormitorium.
- A dla mnie to wszystko stało się wczoraj - warczy. - Niczym innym nie żyłem. Chciałem
poznać osobę, która doniosła na mnie anonimowo na policję.
- O czym ty mówisz? - Odstępuję o krok, wpadając na maszynę do polerowania.
Uśmiecha się do mnie. Cienkie, kredowobiałe wargi odsłaniają ułamany siekacz.
- Ten donos doprowadził ich do mnie. Do szopy, w której znaleziono jej ciało. Czekałem
na nasze spotkanie od dawna, Stacey.
- Nie wiem, o czym mówisz - powtarzam. - Nie doniosłam na ciebie.
- W liście twierdzisz inaczej.
Zastanawiam się nad tym przez chwilę, ale nie widzę sensu. Naprawdę nie doniosłam
anonimowo na Milesa Parkera. Powinnam była. Chciałam. Ale nie zrobiłam tego. W liście
napisałam tylko, że miałam wizje porwania i miejsca ukrycia. Jeżeli ktoś doniósł na Parkera,
to nie ja.
- Niczego takiego nie twierdziłam. Pisałam tylko, że miałam wizje. Porwania. Szopy,
w której została zamknięta.
- Czemu ci nie wierzę?
Odstępuję jeszcze o krok, tym razem wchodząc w kłębowisko mopów. Stoję z plecami
wbitymi w ścianę.
- Tam na górze są moi przyjaciele. Zaraz zaczną się zastanawiać, dokąd poszłam.
- To nie są twoi przyjaciele, Stacey. To moi przyjaciele. I to mnie pomagają.
- O czym ty mówisz?
Trzęsie mi się podbródek. Zaciskam zęby, by nad rym zapanować.
- Obserwowałem cię, Stacey. - Urywa na chwilę. - I obserwowałem ich. Wiem, jak bardzo
się tobą interesują. Sądziłem, że jeśli dostanę tu pracę, to będzie mi łatwiej znaleźć się bliżej
ciebie. Ale mistrzowskim posunięciem było zbliżenie się do nich. Bardzo uprościło sprawę.
- Co masz na myśli?
- Powiedzieli mi o swoich planach na dzisiejszą noc. Że namierzają cię tu ściągnąć, by
zainscenizować morderstwo z zeszłego roku. Powiedzieli mi wszystko, Stacey. Wtedy także
musiałaś się wtrącić, prawda?
Przełykam ślinę i staram się odsunąć jeszcze trochę, jak gdyby betonowa ściana mogła
ustąpić. Ale nie mam już miejsca. Jestem w pułapce.
- Nie pozostało mi nic innego, jak im pomóc - ciągnie Miles. - Dać im dostęp. I oto jesteś
tu, dokładnie tam, dokąd chciałem cię ściągnąć. Wystarczyło tylko użyczyć im klucza.
- Czego chcesz?
- Zemsty - sapie Miles, zbliżając się jeszcze o krok. - Jesteś żmiją, Stacey. Nie trzeba było
się wtrącać. Trzeba było trzymać gębę na kłódkę. Masz pojęcie, jak wygląda życie
w więzieniu? Czym można zająć sobie czas? Co robić, żeby nie oszaleć?
Patrzę ponad jego ramieniem na figurki origami. Miles sięga ręką do mojego podbródka,
ż
ebym nie odwracała wzroku. Chcę odepchnąć jego dłoń, ale tego nie robię. Góruje nade mną
jak monstrum, zapewne waży ze dwa razy więcej.
Panicznie poszukuję pomysłu na to, co robić. Ugryźć go? Wbić palce w oczy?
Miles sięga po skakankę, obwija sobie nią ramiona i przesuwa rączką po moim policzku.
- Nie martw się - dyszy. - Sznurki nie są w moim stylu. Wolę to robić własnymi rękami.
Ten prezencik to była taka mała wskazówka. Podobnie jak magnetofon i listy. Tak dla
przypomnienia. Czy to także czułaś, Stacey? To, że cię obserwowałem?
- Nie doniosłam na ciebie - mówię. Łzy spływają mi po policzkach. - Musisz mi uwierzyć.
Zerkam na lewo i dostrzegam młotek wiszący na ścianie. Miles upuszcza skakankę na
podłogę, po czym lekko ściska kciukami moją szyję.
- Nie lubię ludzi, którzy łamią obietnice, Stacey. a jeszcze bardziej nie znoszę kłamców.
Zaciskam zęby, zastanawiając się, czym mogę go zaskoczyć, co mogłabym powiedzieć
ż
eby go przekonać.
Miles dotyka palcami w moich łez. Uśmiecha się szeroko, jak gdyby bawił go mój strach.
Przymykam oczy i koncentruję się na krysztale i saszetce tymianku w mojej kieszeni.
Zbieram całą odwagę, na jaką mnie stać. A potem kopię go kolanem w samo krocze, tak
mocno, jak tylko potrafię. Miles cofa się lekko, a mi udaje się sięgnąć po młotek. Jednak
palce ześlizgują mi się z rączki, bo on już chwyta mnie za ramię i obraca, po czym ciska mną
z powrotem pod ścianę.
Sam zdejmuje młotek z haka i przyciska mi go do policzka.
- Tego chcesz?
Kręcę głową. Patrzę mu prosto w oczy. Muszę być dzielna, teraz nie mogę się poddać.
Tuż obok mnie, na jednej z półek leży gaśnica. Miles wbija mi młotek głębiej w policzek,
rozwierając szczęki. Wewnętrzna część policzka boleśnie napiera na krawędź moich zębów.
- Dobrze ci? - pyta.
Krzyczę.
Miles odsuwa młotek i zerka w bok, żeby go odrzucić. W tej samej sekundzie wyciągam
rękę i zgarniam gaśnicę z półki. Z całej siły walę go w czaszkę. Rozlega się donośny trzask.
Miles cofa się o kilka kroków i chwyta rękami za głowę. Kieruję na niego gaśnicę i naciskam
rączkę. Nic się nie dzieje. Miles podchodzi, żeby wyrwać mi gaśnicę. Już sięga palcami butli,
ja ciągnę z całych sił. Palce zaczynają mi się ślizgać, rozluźniam chwyt.
Miles zbliża się, by zyskać lepszą pozycję. I wtedy zauważam zatyczkę. Rzucam się na
gaśnicę, chcę ją porwać, chcę wygrać tę walkę. Robię gwałtowny zwrot i natychmiast padam;
z piaskiem ląduję siedzeniem na betonowej podłodze. Ale Miles zwalnia ucisk. Znów kieruję
gaśnicę na niego, wyciągam zatyczkę i naciskam rączkę. Ciemnożółty proszek wystrzela
z całą mocą prosto w jego oczy.
Odrzucam butlę i zaczynam czołgać się do drzwi. Chwyta mnie za łydkę. Wierzgam
nogą, kopię, wbijając obcas prosto w jego dłoń. Miles puszcza, a ja sięgam do klamki. Mam
za krótkie palce. Podnoszę się na łokciach, żeby zmniejszyć dystans. Już muskam ją palcami.
Miles łapie mnie za kostkę i odciąga z powrotem. Odwracam się do niego. Klęczy, trzymając
młotek wysoko nad głową. Słyszę własny krzyk. Odskakuję do tyłu, dalej od niego, ale on
znów przyciąga mnie za nogę.
Mruga, oślepiony pyłem z gaśnicy, który osiadł mu pod powiekami. Przesuwam się nieco
na lewo, w stronę maszyny do polerowania, myśląc, co by się stało, gdybym zdołała pchnąć
Milesa na nią i nacisnąć przycisk stopą. Nagle zauważam gaśnicę ledwie kilkanaście
centymetrów od mojej nogi.
Miles, który wciąż unosi wysoko młotek, klęczy z trudem, jak gdyby zaraz miał się
przewrócić. Puszcza moją kostkę, by otrzeć sobie oczy. Wychylam się, chwytam gaśnicę
i znów strzelam mu w oczy. Tym razem potężny strumień odrzuca go na parę metrów.
Prędko czołgam się do drzwi. Tym razem sięgam klamki, ale jestem za daleko, żeby ją
przekręcić i otworzyć drzwi. Obracam się. Miles już odzyskał równowagę i czołga się w moją
stronę, wymachując młotkiem. Robię unik na prawo. Młotek wbija się w drzwi. Znów sięgam
do klamki, przekręcam i pcham drzwi. Uchylają się o parę centymetrów. Miles przytrzymuje
mnie za kostkę dokładnie w momencie, gdy wreszcie całkiem się otwierają.
Do środka wpada brygada policji. Czuję, że ktoś wyciąga mnie z pomieszczenia i odsuwa
na bok, z drogi. To Jacob. Przez chwilę nie wiem, co robić, bo jeszcze kilka minut temu
podejrzewałam go o najgorsze. Obejmuje mnie, a ja, zamiast analizować, co się dzieje, po
prostu ulegam intuicji. Pozwalam sobie paść w jego ramiona i ufam temu, że moje serce wie,
gdzie leży prawda.
- Nic ci nie jest? - pyta.
Dyszę tak ciężko, że nie mogę nawet odpowiedzieć.
Kilka minut później policjanci, w tym pan Abercrombie & Fitch, wychodzą
z pomieszczenia w towarzystwie Milesa w kajdankach. Morderca patrzy na mnie, ale jego
oczy są tak pokryte pyłem, że nie wiem, co widzi.
- Już po wszystkim - mówi Jacob.
Przytulam się do niego tak mocno, jak gdybym nigdy więcej nie chciała go wypuścić
z objęć. I mam nadzieję, że moje serce się nie myli.
Rozdział 45
Gdy wychodzimy, przed budynkiem O'Briana roi się od ludzi. Są radiowozy policyjne
z Hanoveru, administracja kampusu i ciekawscy studenci.
Ale z tłumu jako pierwsza wynurza się moja mama z czarnymi obwódkami
z rozpuszczonego tuszu wokół oczu.
- Bogu dzięki, nic ci nie jest - wzdycha, obejmując mnie mocno.
Oddaję jej uścisk, tym razem całą sobą. Jak dobrze nareszcie tak się do niej przytulić.
- Wiedziałam, że tak będzie - dodaje, całując mnie w czubek głowy. - To na pewno Jacob.
- Patrzy mi przez ramię.
Jacob podchodzi, by uściskać jej dłoń.
- Dziękuję - szepcze mama.
- Ja właściwie nic nie zrobiłem - odpowiada Jacob. - Chciałem zrobić więcej.
- Zrobiłeś wszystko, co trzeba - stwierdza mama. - Zaufałeś instynktowi i kierowałeś się
nim cały czas. Niewielu ludzi byłoby na to stać.
Ś
ciskam mamę raz jeszcze. Jej słowa jeszcze wzmacniają naszą więź. Chyba wreszcie
zrozumiała konieczność wykorzystywania intuicji do pomagania innym.
- Mam tylko nadzieję, że pewnego dnia mi wybaczysz. Ja sama ci nie pomogłam. - Mama
obejmuje mnie, a jej ręce, które jeszcze niedawno przypominały mi kruche skrzydełka, teraz
wydają się o wiele silniejsze.
Ś
ciskam ją jeszcze mocniej. Po policzku spływa mi strużka łez. Zapewniam ją, że już
wybaczyłam.
- Witam, panią - P. J., przerywa tę scenę. Stoją z Amber tuż za nami.
- Boże, co z Dreą? - pytam.
- Wszystko w porządku - uspokaja mnie Amber. - Trochę ją nastraszyli, ale nie zrobili jej
nic złego.
- Ale ty, niesforna foczko, nieźle nabroiłaś... - dodaje P.J. - Myśleliśmy, że się porzygamy
ze strachu.
- Dzięki, że wezwaliście policję - mówię.
- To ja ją wezwałam - sprostowuje mama. - Po prostu miałam przeczucie...
- W takim razie dziękuję wam wszystkim.
- Żartujesz? - pyta Amber. - To ja powinnam dziękować tobie. Zawdzięczani ci randkę
z największymi przystojniakami w Hillcrest.
- O czym ty mówisz?
- No jak to o czym? O naszym przesłodkim ciachu, którego spotkałyśmy wtedy pod
Wisielcem.
- Ach, pan Abercrombie & Fitch.
- Amber, doprawdy - jęczy P.J. - Te twoje prowokacje, żebym poczuł się zazdrosny,
robią, się nudne. - Zdejmuje mi odrobinę proszku z gaśnicy z ramion, po czym posypuje sobie
nim włosy. - Ale wypasiony kolor.
- Pokazowy świr - kpi Amber.
- Poprawka - rzuca P.J. - Pokazowe świry to ta banda od inscenizacji. Nieźle sobie
nagrabili. Wyprowadzili ich stąd ze wszystkimi policyjnymi honorami. No i zafundowali im
natychmiastową eksmisję ze szkoły.
- A Donovan? Gdzie on jest? - Drżę na samo wspomnienie jego imienia.
- Nie wiem, ale w każdym razie nie tutaj. Tu jest tylko jego głos - wyjaśnia P.J. - Kiedy ci
porąbańcy pojechali do niego do poprawczaka, nagrali jego głos i zmontowali taśmę tak, żeby
pasowała do ich chorych potrzeb. Spytaj pannę Donnę Tillings, właśnie ze szczegółami
opowiada tę historię policji. Wypięła się na pogromców duchów, kiedy stali się za bardzo
nachalni. Może nie jest jeszcze stracona, jak nam się wydawało.
- Ci goście zasługują na coś gorszego niż wydalenie szkoły - mówi Jacob.
- Totalnie masz rację - przyznaje P.J. - Cieszę się tylko, miałem dość rozsądku, żeby
samemu nie wdepnąć w to gówno.
- Och tak, ty jesteś taki rozsądny - kpi Amber
W trakcie krótkiej rozmowy z policją matka stoi u mojego boku. Cory i jego banda
najwyraźniej nawet nie wiedzieli, że jestem w budynku. Czekali na mnie, szykując się do
inscenizacji. Taśmę z Donovanem także puszczali na próbę. Człowiek, który śledził mnie,
gdy szłam z dormitorium do budynku O'Briana, to Miles Parker. Pracował tu jako portier
przez kilka tygodni, co wyjaśnia, dlaczego wciąż jakieś okna i drzwi zostawały otwarte na
noc.
- Ale Miles Parker z pewnością nie wplątał się w żadne seanse i tego typu historie,
prawda? - pytam. - Wykorzystał tylko pogromców duchów, żeby mnie tu ściągnąć.
Oficer przytakuje.
- Oni potrzebowali go tylko po to, żeby dostać klucz. Pan Parker nie ma potrzeby
kontaktu z duchami.
- Lubi tylko produkować nowe - zauważa Amber, opierając policzek na perfekcyjnie
wyrzeźbionym ramieniu policjanta i mruga jaskrawopomarańczowymi rzęsami.
Nieopodal widzę Chada i Dreę. Siedzą obok siebie na ławce; Drea ma na ramionach
kurtkę Chada. Jaki słodki obrazek.
Drea także mnie zauważa. Wstaje i obejmuje mnie delikatnie za ramiona.
- Strasznie się bałam. Wszystko dobrze?
- Wszystko będzie dobrze - mówię. - A ty? Nic ci nie zrobili?
Kręci głową.
- Czuję się raczej zażenowana. Ale ze mnie idiotka.
Drea opowiada mi o tym, jak wcześniej tego wieczoru dopadła ją zapłakana Emma,
błagając, by mogła przejść się z nią po kampusie. Między jednym szlochem a drugim
powiedziała Drei, że właśnie została rzucona przez Cory'ego i że musi się przewietrzyć, bo
nie może wytrzymać we własnym pokoju i krótki spacer pomógłby jej przestać na chwilę
myśleć. Chociaż Drea i Emma nigdy specjalnie się nie przyjaźniły, a właściwie nie
przyjaźniły się wcale, Drea trochę jej współczuła i nie chciała zostawić jej samej. Ale ledwo
dotarły pod budynek O'Briana, nie były już same. Zjawił się Cory z Tobiasem. Zagrozili Drei
gazem pieprzowym, wciągnęli ją do budynku i zamknęli w jednej z klas.
- Wystraszyłam się na śmierć - kończy Drea. - A potem, jak usłyszałam głos Donovana,
dostałam ataku paniki. Wrócił cały ten koszmar z zeszłego roku.
- Cieszę się, że nic ci nie jest. - Ściskam ją raz jeszcze.
- Dziękuję - odpowiada. - Zawsze mogę na ciebie liczyć.
- Postaram się, by tak było.
Zerkam na Chada. Trzyma ręce głęboko w kieszeniach, gawędząc o czymś z Jacobem.
Patrzy na mnie w tej samej chwili. Zbliżam się o krok i przystaję. Przez moment po prostu
spoglądamy na siebie nawzajem.
- Bałem się o ciebie - mówi.
- Przykro mi.
- Nie, to mnie jest przykro. Powinienem był ci uwierzyć. Wziąć to wszystko na poważnie.
Czasem straszny ze mnie dupek.
Wzruszam ramionami.
- Ja też mogłam zrobić wiele rzeczy inaczej.
Bierze mnie w ramiona, po czym całuje w szyję tuż przy uchu.
- Wiesz, że cię kocham, prawda? Bez względu na to, co się stanie.
- Bez względu na to, co się stanie?
- Właśnie tak - mówi.
Przytakuję i całuję go w policzek, rozumiejąc doskonale, co ma na myśli.
- Ja też cię kocham - odpowiadam. I nie kłamię. Naprawdę kocham Chada. Kocham go na
tyle, by wiedzieć, że on i Drea muszą być razem. - To co, jesteśmy przyjaciółmi?
- Zawsze. - Ściska mnie po raz ostatni, po czym wraca do Drei.
- I co teraz? - pyta moja mama, która nagle znów zjawia się przy mnie. Cała się trzęsie,
nie może się wciąż uspokoić. Jeszcze nigdy nie widziałam jej w takim stanie. Drgają jej
wargi, a powieki nie mogą utrzymać łez. Kilka razy pociąga nosem, by odzyskać spokój.-
Jakie plany na jutro? Może zadzwonię...
- Ty płaczesz...
- Tak bardzo mi ulżyło, że nic ci się nie stało. - Ociera łzy i stara się uśmiechnąć. -
I jestem z ciebie taka dumna.
- A ja jestem bardzo dumna z ciebie. - Ściskam ją po raz kolejny. - Dziękuję ci za
wszystko.
- Nie, to ja ci dziękuję. - Przytula mnie bardzo mocno. - Kocham cię. Chcę, żebyś to
wiedziała.
- Przecież wiem. I ja też cię kocham.
- Jakie to urocze - przerywa nam słodkim głosem Amber. - Jak w telewizji. „Dziękuję ci,
ż
e tu jesteś”.
- Aha.
- Stace, po całym tygodniu wymiotowania musisz być strasznie głodna. Czy teraz możesz
już jeść bez obaw o przykre efekty uboczne?
- Przynajmniej na razie.
- Co ty na to, żebyśmy wypełnili twoją wewnętrzną pustkę czymś smacznym
u Denny'ego? Ja skusiłabym się na Kanapkę Drwala. Panią także zapraszamy - dodaje Amber,
patrząc na moją mamę.
- Jestem trochę zmęczona, ale dziękuję. - Macha na do widzenia i wsiada do samochodu.
- Też jestem trochę zmęczona - mówię, zerkając na Jacoba, który stoi parę metrów od nas
i czeka na mnie.
- A... jasne, rozumiem. - Amber mruga znacząco. - Tylko zrób mi przysługę i wywieś
jakąś podwiązkę czy coś, gdybyście byli trochę zajęci, hm... czarami, w naszym pokoju.
- Podwiązkę?
Przewraca oczami.
- Cała ty. Zero seksownej bielizny. Znajdziesz ją w mojej komodzie, górna szuflada, po
lewej. Tylko proszę, nie tę w panterkę, ta jest na specjalne okazje.
- Zwariowałaś. Jacob i ja chcemy tylko porozmawiać.
- Znając ciebie, rzeczywiście może się na tym skończyć - wzdycha Amber.
Amber, P.J., Chad i Drea idą do Denny'ego, a ja dołączam do Jacoba. Jest koszmarnie
zimno i grubo po północy. Jacob zdejmuje płaszcz i otula mnie.
- Przepraszam, że cię uderzyłam - mówię. - Nic ci się nie stało?
- Przeżyję. Może nigdy więcej nie będę chodził wyprostowany, ale przynajmniej przeżyję.
- Żałuję, że ci nie zaufałam.
- Mam nadzieję, że przynajmniej teraz mi ufasz. - Zatrzymuje się.
Patrzę na niego, na jego bladoniebieskie oczy i silną szczękę. Czuję ciepło rumieńca na
policzku.
- Skąd wiedziałeś, jak mnie znaleźć? - pytam.
- Po prostu wiedziałem - odpowiada, odgarniając mi kosmyk włosów z twarzy. - Przecież
ś
niłem o tym.
Przełykani ślinę i opuszczam wzrok. Dłonie pocą mi się ze zdenerwowania.
- Dlaczego się zatrzymaliśmy?
- Bo jesteśmy na miejscu - odpowiada, wskazując głową moje dormitorium.
- Rzeczywiście. - Dopiero teraz zauważyłam. - Dziękuję. Za wszystko. Wiem, że
przyjechałeś tu w określonym celu. Domyślam się, że nie było łatwo rzucić wszystko
i przenieść się do innego miasta. Pewnie zostawiłeś w Colorado mnóstwo przyjaciół.
Jacob uśmiecha się i podchodzi bliżej, tak blisko, że czuję jego gorący oddech na
wargach.
- Jak mógłbym wyjechać?
Patrzę na niego, a moje serce bije teraz głośniej niż kiedykolwiek.
- Chyba nie możesz.
Znajdujemy się w moim pokoju. Siedzimy na podłodze, a między nami stoi biała świeca,
którą dostałam od babci. Odkręcam buteleczkę różanego olejku i leję kilka kropel na palce.
Aromat rozchodzi się w powietrzu, przynosząc myśli o upalnych nocach na plażach i gorącej
herbacie z granatu posłodzonej miodem.
Gładzę zwilżonymi olejkiem palcami świeczkę na całej jej długości. Chcę ją poświęcić.
- Jak na górze - mówię.
Jacob skrapia palce olejkiem, po czym przesuwa nimi po drugiej stronie świeczki.
- Tak i na dole - dopowiada.
Powtarzamy rytuał, zostawiając na świecy kolejne paski oleju, aż w końcu cała jest
namaszczona. Wtedy zapalam dwie małe świeczki, po jednej dla każdego z nas. Jacob i ja
wspólnie odpalamy od nich białą świece.
- Niech będzie błogosławiona - mówię, patrząc, jak Jacob gasi nasze małe świeczki.
- Niech będzie błogosławiona - powtarza.
Siedzimy razem, nie mogąc oderwać od siebie wzroku. W sercu wiem, że myślimy o tym
samym. Jacob nachyla się. nad świeczką. Cień płomienia tańczy mu na dolnej wardze.
Przybliżam się do niego. To pocałunek pełen obietnicy, zaufania i tego, czym naprawdę jest
magia.
Podziękowania
Jestem bardzo wdzięczna członkom mojej grupy pisarskiej: Larze Zeises, Stevenowi
Goldmanowi. Tei Benduhn i Kim Ablon Whitney - nie mogłabym tego napisać bez Waszych
ż
yczliwych raz, zachęty, ale i krytyki. Możliwość pracy z tak utalentowanymi, fantastycznymi
ludźmi była dla mnie błogosławieństwem.
Dziękuję również krewnym i przyjaciołom, którzy mnie motywowali i wspierali: Mamie,
Edowi, Ryanowi Markowi, Lee ann, Neilowi, Laurie, Delii, Mary Kay, Lizie, Haigowi, Sarze,
Marcie i wszystkim z New England Screenwrirets Alliance.
Szczególne podziękowania należą się porucznik Fran Hart z komendy policji
w Burlington, Massachusetts i oficerowi Conradowi Prosniewskiemu z komendy policji
w Salem, Massachusetts, za odpowiedzi na wszystkie moje pytania związane z policją oraz
doktor Kathryn Rexrode za informacje z zakresu medycyny.
Na koniec, dziękują redaktorom wydawnictwa Llewellyn, Megan Atwood, Andrew Karre
i Becky Zin za pomocne sugestie, krytyczne uwagi i niekończący się entuzjazm.