11 Na południe od Rio Grande

background image

Wiesław Wernic

Na południe od Rio Grande

Gady i ludzie

Wyjechała o świcie, gdy niebo ledwie zaczęło się prze-

cierać z szarości nocy. To była jej siódma z kolei wyprawa
na nagie płaszczyzny Chihuahua. Być może, tym razem
uwieńczona powodzeniem, być może, znowu daremna.
Zawsze jednak — bez względu na rezultat — stanowiąca
rozrywkę w nieco monotonnym życiu na hacjendzie
rodziców. Po raz pierwszy wyruszyła w tak długą drogę
samotnie. Bez wiedzy matki, bez wiedzy don Pedro
Gonzalesa, który — gdy nie mógł sam towarzyszyć córce —
przydzielał jej do ochrony Piotra Asenjo, jednego z
najstarszych, najbardziej doświadczonych vaquerów. Lecz
Inez uważała się za tak samodzielną, że nieproszone
towarzystwo i nieproszoną opiekę traktowała prawie jak
osobistą zniewagę.

Samodzielna na pewno była, tak ją wychował ojciec,

biadający w duchu, że los obdarzył go córką, nie synem,
przyszłym dziedzicem rozległych włości. Nie mogąc w tym
wypadku nic zmienić, starał się wyrobić w swej jedynaczce
cechy męskie, najcenniejsze w specyficznych warunkach
życia wśród dziewiczej przyrody, w sąsiedztwie na pół
cywilizowanych lub zupełnie pierwotnych ludzi.

Gdy Inez ukończyła dwanaście lat, ojciec otoczył ją

specjalną opieką i rozpoczął specjalną edukację. Mając lat
czternaście Inez świetnie jeździła konno, z powodzeniem
polowała na drobną zwierzynę, a ż sześciostrzałowego
amerykańskiego colta potrafiła czterokrotnie trafić do
niewielkiego, chociaż niezbyt odległego celu, jaki nierzadko
stanowiła główka gwoździa wbitego w deskę. Odziana w
męski strój, pod którym trudno było odgadnąć jej płeć,
wyruszała przy boku ojca na parotygodniowe wyprawy w
prerie.

Don Pedro Gonzales posiadał rozległe tereny rolne i

pastwiska tuż nad granicą meksykańsko-amerykańską,
niedaleko Yumy, tam gdzie Colorado wraz z rzeką Gila
wpadają do Zatoki Kalifornijskiej. Zdarzyło się kiedyś, że
granicę przekroczyła garść wojowników nawajskich, aby
uzgodnić z Apaczami odłamu Chiricahua warunki
korzystania z terenów łowieckich. Przybysze zostali
wciągnięci w zasadzkę. Niespodziewane pojawienie się
Gonzalesa z gromadą ludzi (właśnie wybierał się na daleką
wyprawę myśliwską) uratowało od zguby Nawajów i ich
wodza, Czarnego Niedźwiedzia. Meksykanin stanął po jego
stronie i okazał się tak mądry i przewidujący, że zanim palce
białych nacisnęły cyngle strzelb, a dłonie czerwonoskórych
napięły cięciwy łuków — doszło do rozmowy, a później do
wypalenia fajki pokoju, przy czym don Pedro znalazł, uzna-
nie u obu skłóconych ze sobą stron. W rok później Gon zaleś
stał się „białym bratem" Apaczów odłamu Mescalero z
terenów Nowego Meksyku, bliskich krewniaków grupy
Chiricahua, a przez Nawajów z Arizony został zaproszony

background image

na wielkie łowy. Wyprawa udała się znakomicie i na
następną don Pedro Gonzales — wbrew, lekkim, zresztą
protestom żony — zabrał córkę. Odtąd rokrocznie, przy
boku ojca, Inez — pół chłopak, pół dziewczyna — uczyła się
zwyczajów raczej obcych kobietom jej rasy i pochodzenia.
Te wyprawy urwały się przed dwoma laty, gdy hacjender
sprzedał swą posiadłość na zachodzie i nabył inną, znacznie
większą, położoną o 180 mil na południe od pogranicznego
amerykańskiego miasteczka El Paso i 75 mil od granicznej
rzeki Rio Grandę del Norte, zwanej również Rio Bravo.

Z nowej posiadłości do łowieckich terenów Arizony było

zbyt daleko. A ponadto inna jeszcze przyczyna za-
decydowała o poniechaniu wypraw: Pedro Gonzałes,
człowiek przewidujący, uznał, że na dłuższą metę najlepsze
nawet umiejętności jazdy na siodle czy na oklep niewiele się
przydadzą jego córce. Wywiózł ją więc do dalekiego miasta,
w którym Inez musiała zrezygnować z męskiego stroju i
męskich zwyczajów (by nie gorszyć otoczenia) na rzecz
odpowiadających jej płci sukien oraz... zeszytów i książek.
Innymi słowy — znalazła się w internacie i w szkole
równocześnie, a don Pedro stracił ochotę do dalekich
wypraw.

W okresie ferii Inez wracała do rodzinnego domu i do

swych starych zwyczajów.

Oto, dlaczego pędziła teraz na końskim grzbiecie, dumna

z samodzielności. Otoczenie dawnej hacjendy, tej na
zachodzie, gdzie urodziła się i spędzała dziecięce lata, znała
doskonale, lecz tu bawiła dopiero drugi rok, a ściśle — sześć
miesięcy wakacyjnych przerw w nauce. Czyż przez te sześć
miesięcy można było poznać rozległe tereny, prawie
bezludnych ziem, ciągnących się na północ ku Rio Grandę,
na zachód — ku skalistym szczytom pasma Sierra Mądre
Occidental, na południu i wschodzie — zamkniętych granicą
rzeki Conchos i piaskami pustynnej Bolson de Mapimi?
Lecz dziewczyna czuła się pewna siebie, zbyt pewna.

Beztroski ranek, przestrzeń wypełniona rzeźwym wiatrem

wiejącym od skalistych gór, rozświetlona pierwszymi
promieniami wschodzącego słońca, natchnęłaby doskonałym
samopoczuciem największego nawet pesymistę, a cóż
dopiero pełną energii i... zarozumiałości dziewczynę.

background image

Pognała galopem wzdłuż pól kukurydzy, zielonkawej runi

pszenicy i plantacji bawełny. Za mostkiem, przerzuconym
nad sztucznym kanałem nawadniającym, wjechała w krainę
równą jak stół, pokrytą rzadką, nędzną trawą.

Ściągnęła cugle, zmuszając wierzchowca do kłusa. Teraz

już nikt nie dostrzegłby jej z okien dalekich budynków
hacjendy.

Lekki wyrzut sumienia, że nie powiadomiła nikogo o swej

wycieczce, szybko minął. Była teraz niezależna, swobodna,
tak jak przed laty na pastwiskach u ujścia Colorado. Nie
zdawała sobie sprawy z różnicy, dzielącej tamte, znane jej
dobrze, gęściej zaludnione, a więc bezpieczne tereny, od
tych, na których obecnie się znajdowała. A i czasy się
zmieniły. Druga" kadencja prezydenta Stanów
Zjednoczonych Meksyku, generała Porfirio Diaza,
rozpoczęta w roku 1884, z biegiem lat doprowadziła do
powstawania lokalnych zamieszek wśród ludności,
zwłaszcza chłopskiej, której nie odpowiadały dyktatorskie
posunięcia prezydenta. Słaba i zdezorganizowana
administracja nie potrafiła zabezpieczyć spokoju na
obszernym terytorium państwa, a przede wszystkim w jego
północnych rejonach, na których raz po raz pojawiały się i
znikały zbrojne watahy ludzi podających się bądź za
zwolenników, bądź za przeciwników centralnego rządu, co
najczęściej tylko maskowało ich zwykły zbójecki proceder.
A właśnie rozpoczęła się wiosna 1888 roku.

Inez posuwała się wolno, wiedząc, że jazda w prostej linii

doprowadzi ją w odpowiednim czasie do brzegów strumyka
bez nazwy, dopływu niewidocznej stąd rzeki Conchos. Tam
planowała zatrzymać się. Spieszyć się nie było sensu.
Przybysze, na spotkanie których się wybrała, nie mogli
zjawić się wcześniej niż około południa. Kiedy więc
dostrzegła pasmo zieleni, tak odmiennej niż te poszarzałe,
wyschnięte trawy wśród, których jechała, zeskoczyła z
siodła i prowadząc zwierzę za cugle, skierowała się nad
brzeg płytkiego, szeroko rozlanego strumyka. Rozejrzała się
dokoła. Jak daleko okiem sięgnąć — przestrzeń bezludna.

Puściła wodze wierzchowca, który zanurzył pysk w

wodzie, pił długo i spokojnie, po czym parsknął i potrząsnął
łbem rozpryskując kropelki wilgoci.

Siadła tuż na granicy ziemi i wody, przyglądając się

odbiciu swej sylwetki w połyskliwym nurcie. Trwało to
jednak krótko. I nie dlatego, by oglądanie samej siebie nie
sprawiało przyjemności. Przyczyna była inna: dźwięk, który
ją przestraszył. Podniosła się ostrożnie. Wiedziała — zakres
wiadomości z tej dziedziny posiadała ogromny — iż każdy
gwałtowniejszy ruch stanowi dla poruszającego się poważne
niebezpieczeństwo. W ciszy, jaka panowała dokoła, słyszała
wyraźnie, coraz wyraźniej szmer jak gdyby szybko
przewracanych kartek papieru, szelest, który mógł
spowodować tylko jeden z wielkiej rodziny wężów:
grzechotnik. Gdzież on był?

Ze wzrokiem skierowanym ku ziemi podeszła do

wierzchowca. Zwierzę znieruchomiało z uniesioną głową i
sterczącymi w górę uszami. Groźny szelest był dla niego tak
samo zrozumiały, jak dla człowieka.

Wydobyła strzelbę ze skórzanego pokrowca. Szelest

trwał. Po chwili dostrzegła ciemnooliwkowego, w żółte

background image

poprzeczne pasy węża. Leżał splątany w ósemkę, z łbem
płaskim, trójkątnym, uniesionym nad ziemią i z podobnie
uniesionym końcem ogona, który wibrował tak szybko, że
wyglądał jak poziomo nakreślony pasek.

background image

Gad tkwił nieruchomo, jakieś dziesięć do piętnastu kroków
od Inez.

Zniżyła lufę, z palcem na cynglu. Wówczas uwagę jej

przykuła gruba jaszczurka o łapach palcowatych, skórze
szarej, upstrzonej żółtymi plamami. Spoczywała na piasku,
bliżej dziewczyny niż grzechotnika, lecz Inez wcale się jej
nie przelękła.

— Escorpion — szepnęła. — Czyżby na nią polował

grzechotnik?

Escorpion — tak nazywano w tych stronach jedną z dwu

gatunków jadowitych jaszczurek — helodermę
meksykańską, zwierzątko dla człowieka niezbyt groźne, bo
powolne i niemrawe.

Inez patrzała bez ruchu. Grzechotnik rozwinął sploty i sunął

ku jaszczurce. Jakież mogła mieć szanse nieruchliwa
heloderma w walce z tak groźnym przeciwnikiem?
Dziewczyna oceniła je na... żadne! I słusznie. Dlatego
przyłożyła broń do ramienia uznając, że powinna pomóc
słabszemu, i to tym bardziej że ten mocniejszy był
najgroźniejszym z żyjących na meksykańskiej ziemi gadów. .
Przestrzeń między obu wrogami malała, choć posuwał się
tylko wąż, heloderma leżała bez ruchu jak gruby, kolorowy
patyk. Powoli, z szelestem, grzechotnik zbliżył się na
niebezpieczną dla Inez odległość. Chwyciła konia za uzdę i
cofnęła się kilka kroków. Ujrzała, jak wąż błyskawicznie
zaatakował. Była to migająca w oczach plątanina ruchów tak
szybkich, że nie mogła rozróżnić helodermy od grzechotnika.
Chciała pociągnąć za cyngiel, lecz jak tu trafić do
upatrzonego celu? Szelest wzmógł się i nagle ustał. Inez z
wrażenia aż wstrzymała oddech.

— Nieprawdopodobne... — szepnęła.
Grzechotnik spoczywał nieruchomo, rozciągnięty na całą
swą długość. Na nim leżała heloderma ze szczękami
zaciśniętymi tuż poniżej głowy węża. Jakim to nie-
spodziewanym zbiegiem okoliczności ta powolna w ru-
chach jaszczurka zdołała uprzedzić zwinnego napastnika?
Inez nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Zresztą,
zagadki nie potrafiłby rozwiązać nawet wnikliwy znawca
życia zwierząt.

Tak oto walka została zakończona. Inez wsunęła broń do

futerału, wskoczyła na siodło i przejechała na drugą stronę
strumienia. Tam wybrała miejsce piaszczyste i pozbawione
roślinności. Dopiero wówczas zsiadła i dokładnie obejrzała
teren. Martwy grzechotnik pozostał za wodą, ale tu mógł
pojawić się inny, żywy.

„Opowiem o tym matce — ucieszyła się nagle szczę-

śliwym zakończeniem przygody. — Nie, nie matce —
zaprzeczyła sobie w myślach. — Zaraz by się zdenerwowała,
ojciec przyjmie to spokojniej."

Rozciągnęła się na brzegu ze strzelbą pod ręką, lecz już

nie czuła się tak swobodnie, jak przed kilku minutami. Wciąż
jej się zdawało, że słyszy charakterystyczny dźwięk, jaki
wydaje grzechotnik. Nasłuchiwała czujnie, rozglądała się.
Jeden raz, drugi, trzeci... To było nie do wytrzymania.
Wstała i poczęła spacerować tam i z powrotem, tam i z
powrotem... Jakże jednak długo można kontynuować tak
bezsensowny spacer? Wizja grzechotnika, całego gniazda
grzechotników, nie ustępowała. W końcu Inez postanowiła

background image

porzucić niebezpieczną rzeczkę. Ruszyła ku północy.
Okolica nadal równa była jak stół, miejscami porośnięta
nisko pieniącymi się, kłującymi chwastami, miejscami naga
lub poznaczona kępami szarych kaktusów o dziwacznych
kształtach i potężnych kolcach. Nad tym wszystkim wisiało
niebo bez jednej chmurki, a słońce, które całą tarczą
wyjrzało zza horyzontu, wypłoszyło resztki przedrannego
cienia. Widnokrąg jak gdyby oddalił się, znacząc krańce
ziemi cienką linią o fioletowej barwie, która przygasała
lub rozbłyskała migotliwym światłem. Gdzieś z oddali, o
setkę mil, słychać było burzę, błyskawice przekreślały niebo.
Jakby przestroga dla samotnej amazonki, lecz ją
zlekceważyła. Drugie ostrzeżenie, chociaż innego rodzaju,
pojawiło się w południe,, po dalszej godzinie jazdy. Był nim
najpierw malutki, lecz z każdą sekundą powiększający się
obłoczek kurzu. Szara chmurka, która rosła. Mogły ją
wzbijać tylko kopyta lub racice czworonogów. Inez
natychmiast uznała, że to kopyta koni niosących na swych
grzbietach oczekiwanych gości. Nie zdziwiło jej, że tuman
unoszący się w powietrzu jest zbyt wielki, jak na dwu
jeźdźców, i że nadciąga z południa, zamiast z północnego
zachodu. Pewno zmylili drogę.

Uradowana, że jej wyprawa nie okazała się daremna,

pognała galopem, nie zwracając uwagi na zmieniający się
kształt obłoku kurzu, który począł się rozszerzać w prawo i
w lewo, zaginać na krańcach, tworząc coraz wyraźniej
obwód półkola. Na koniec dostrzegła ludzi. Nawet z tej
odległości łatwo było stwierdzić, że stanowią sporą grupę, ą
nie parę samotnych wędrowców. Wówczas zatrzymała
wierzchowca i przyglądała się — zbyt długo —
nadciągającej kawalkadzie. Po chwili zawróciła.

Gromada jeźdźców na pustkowiu zwiastowała nie-

bezpieczeństwo, zwłaszcza w tak niespokojnych czasach.
Ostrożność nakazywała odwrót tak szybki, jak to tylko było
możliwe. Popędziła galopem w kierunku rzeczki, co pewien
czas spoglądając za siebie. Kurzawa rozciągnęła się na
kształt pełzającego smoka o długim ogonie i szablastych
łapach-skrzydłach, które miały ogarnąć dziewczynę i jej
rumaka.

Nie ulegało wątpliwości — ścigano ją! Beztroska ustąpiła

miejsca przerażeniu. Przypomniała sobie niezliczone
opowieści o bandach grasujących w różnych częściach kraju,
o rabunkach i innych aktach gwałtu dokonywanych na
bezbronnych ludziach, ryzykujących samotne wędrówki
poprzez pustkowia.

„Jakaż jestem głupia!" — pomyślała w popłochu i zmusiła

wierzchowca do jeszcze szybszego biegu.

Daremnie. Koński kark począł lśnić potem, zwierzę

zachrapało ostrzegawczo. Spojrzała w prawo, spojrzała w
lewo. Szare skrzydła kurzu wyprzedziły ją o jard, a teraz ich
końce półkoliście poczęły się zbiegać. Wolna przestrzeń
malała z każdą sekundą. Na koniec krąg się zamknął, kurz
począł opadać. Inez widziała już wyraźnie sylwetki
jeźdźców: na prawo — trzy, na lewo — dwie, przed sobą —
pięć. Zatrzymała konia. To był błąd, należało spróbować
przedrzeć się. Zamiast tego — spojrzała wstecz. Tam
posuwali się ludzie półkolistą linią.

Strach, obezwładniający strach pozbawił ją woli i

background image

wszelkiej myśli. Po sekundzie zdołała się jednak opanować.
Wydobyła strzelbę z futerału, indiańskim zwyczajem oparła
ją na łęku siodła i dopiero teraz ruszyła przed siebie drobnym
kłusem. Znowu błąd. Należało zaryzykować galop.
Tymczasem krąg jeźdźców zwierał się coraz bardziej,
odstępy między końmi malały. Inez była dobrym jeźdźcem,
cóż więc ją powstrzymało od szarży na przeciwników?
Resztki strachu, z którego nie zdołała się otrząsnąć. Musiała
zatrzymać wierzchowca, gdy twarze tamtych wyłoniły się
spoza zasłony opadającego pyłu. Twarze, sylwetki ludzkie,
końskie łby. Oblicza spalone na mahoń wiatrem i słońcem,
pokryte kurzem, zarośnięte, z wlepionymi w nią oczami, któ-
rych blask wydał się jej okrutny. Odzież tych ludzi, brudna,
złachmaniona, składała się z rozmaitych, nie pasujących do
siebie części. Mokasyny i rozdeptane pantofle, do których
sznurkiem przywiązano ostrogi, zaplamione, połatane
spodnie, dostrzegła nawet godny pożałowania wojskowy
mundur z wypłowiałymi lampasami, a obok — indiańskie
legginy i traperskie skórznie pełne dziur. Spod kolorowych
kamizelek widać było zgrzebne koszule, niegdyś białe,
niektórzy nosili — meksykańskim zwyczajem — derki z
otworami na głowę, ściśnięte w pasie rzemieniem. Jakiś
czerwonoskóry, który przyplątał się do tej gromady białych i
półbiałych, wetknął sobie we włosy dwa orle pióra — fak-
tyczny czy rzekomy dowód dzielności... Wśród sfatygo-
wanych sombreros Inez zauważyła również — wręcz nie do
wiary — cylinder, który dawno stracił swą czerń.

Miała dosyć czasu, by przyjrzeć się jeźdźcom. Stanęli
kręgiem, nie padło ani jedno słowo i właśnie to milczenie
bardzo ją zaniepokoiło. Bezruch i cisza, coś

w rodzaju indiańskiej narady, podczas której przez długie
minuty nikt nie ośmiela się odezwać pierwszy. Inez
zdecydowała się przerwać tę złowrogą ciszę. Nadrabiając
głosem, aby grzmiał grubiej, bardziej męsko i stanowczo,
zapytała:

— Czego chcecie?
Żadnej odpowiedzi.
Uderzyła konia piętami, by zamanifestować, że nie lęka

się, że jest pewna siebie. Wierzchowiec zrobił kilka kroków
i zatrzymał się przed żywą przeszkodą ludzi i zwierząt.

— Przepuśćcie mnie! — krzyknęła.
Adonde, caballero?

Wśród przejmującej ciszy odezwał się jeden jedyny głos,

chropowaty i drwiący.

Pojęła, że wzięto ją za chłopca. Na pierwszy rzut oka

łatwo było się pomylić. Ubrana po męsku, włosy miała
skryte pod słomianym kapeluszem o szerokich skrzydłach,
które rzucały cień na jej twarz. Zresztą, w tych stronach
nierzadko spotykało się mężczyzn, których głowy od
miesięcy nie zetknęły się z nożycami.

— Wracam do domu — odparła.
Lo siento mucho, caballero. Es imposible!

Por que? — spróbowała rzeczowo i spokojnie za-

pytać.

— Nie chcemy, aby ktokolwiek dowiedział się o naszej

obecności w tych stronach.

— Przyrzekam, że nie zdradzę. Mój ojciec dobrze wam

background image

zapłaci, jeśli pozwolicie mi natychmiast wrócić.

background image

__ Twój ojciec? — zainteresował się. — Kto to taki?

— Don Pedro Gonzales. Ma w okolicy hacjendę. Dobrze

wam zapłaci... i ugości — dodała sama nie bardzo wierząc
w drugą część swej obietnicy. Któż by chciał gościć u siebie
bandytów?

Zapłaci? — mruknął. — Jesteś tego pewien,

caballero?

— Oczywiście — zapewniła żarliwie Inez. — Nazywam

się Inez Gonzales... — urwała nagle. Zdradziła swoją płeć,
co w tej sytuacji było niewybaczalną głupotą. Stwierdziła to
o sekundę za późno.

Ten typ o okrutnym wyrazie twarzy, z którym roz-

mawiała, zabawnie wybałuszył oczy i wybuchnął gromkim
śmiechem. Nie był to śmiech wesoły, jednak zaraźliwy, bo
cały krąg jeźdźców począł rechotać. Widziała, jak wiercili
się na siodłach, walili łapskami po udach i po plecach
sąsiadów. To trwało długo, przeraźliwie długo w odczuciu
Inez. Zapewne każda inna dziewczyna dostałaby spazmów.
Jednak Inez coś niecoś widziała na szerokim świecie i
niejeden raz (chociaż pod czujną opieką ojca) stawała twarzą
w twarz z ludźmi o ordynarnym sposobie bycia, o złych
oczach i mściwie zaciętych wargach, o obliczach
napiętnowanych łotrostwem. Nigdy nie zmyliły jej udane
uśmiechy i kapelusze elegancko zdejmowane z głów.
Wiedziała, że to uznanie nie dla niej, lecz dla siły
nieodstępnych vaquerów, którzy zamieniliby w dziurawy
worek śmiałka usiłującego znieważyć seńoritę. Ich seńoritę,
oczko w głowie potężnego hacjendera. Lecz ojciec
znajdował się o kilka mil stąd, a razem z nim uzbrojona
służba. Bezpieczeństwo Inez zależało teraz tylko od niej
samej, albo... od jakiegoś cudu. Lecz rozsądna córka don
Pedra na cuda nie liczyła.

Śmiali się ciągle, śmiali, a ona przymrużyła oczy, aby nie
widzieć tych okropnych, drgających twarzy i poczęła w

myślach powtarzać starą, jak stary jest Meksyk, pieśń
Majów, którą tyle razy nuciła jej matka:

Jedz, jedz, dopóki jest chleb.

Pij, pij, dopóki jest woda.

Nadchodzi dzień, w którym pył zaciemni powietrze,

Gdy klęska spadnie na kraj,

Gdy pojawi się chmura,

Gdy góra się podniesie,

Gdy mocny człowiek zajmie miasto...

W miarę jak powtarzała w myśli, skandując słowa,

opuszczał ją strach, narastał gniew. Najprawdopodobniej
narodził się właśnie ze strachu. Często przecież się zdarza,
że rozpaczliwa sytuacja, położenie bez wyjścia budzi w
człowieku desperacką, szaleńczą wprost odwagę.

Otworzyła szeroko oczy i skierowała lufę swej strzelby

wprost w to nienawistne oblicze człowieka, który musiał
być chyba przywódcą bandy.

Wrzask urwał się. Przywódca, jakby nie zauważając

czarnego otworu lufy, skrzywił się w uśmiechu, który wydał
się Inez ohydny, zdjął z głowy kapelusz i powiewając nim
nad końskim karkiem zagadnął z błazeńską uprzejmością:

Con ąuien el honor de hablar?

background image

Me llamo Inez Gonzales — odpowiedziała ze złością.

— Już wam mówiłam, puszczajcie!

Jakież miłe spotkanie, seńorita! — wykrzyknął. — Nie

powinniśmy rozstawać się zbyt szybko. Na cześć seńority!

wrzasnął i rzucił kapelusz w górę.
Inni poszli za jego przykładem. Frunęły ku niebu mniej

lub bardziej dziwaczne, mniej lub bardziej zniszczone
nakrycia głów, wszystko wśród wrzasków i śmiechów.

— Cofnij się! — krzyknęła. — Cofnij się, bo strzelę...

Strzelaj, seńorita — odparł i teatralnym gestem

przyłożył dłonie do serca — a ujrzysz, jak krew bucha z mej
bohaterskiej piersi...

Mijały sekundy.

No? Czyżby nieustraszonej córce Gonzalesa zabrakło

odwagi? Liczę do trzech: uno... dos... tres... Ech — zaśmiał
się szyderczo — widzę, że nic z tego.

— Puśćcie mnie! — krzyknęła rozpaczliwie.
— Nie możemy. Mamy pewne porachunki z twoim

ojcem. Przed miesiącem potraktował nas niezbyt gościnnie,
gdy przybyliśmy do hacjendy napoić nasze strudzone konie.
Jego przeklęta służba raniła dwu naszych ludzi. W dzień
później pochowaliśmy ich na pustyni. Smutne.

Inez Znała tę historię. Ojciec opowiadał dość szcze-

gółowo. Nie chodziło wówczas o wodę dla koni, lecz o
próbę kradzieży stada bydła. Doszło do strzelaniny i zginął
jeden z vaquerów. Tak właśnie przedstawiała się prawda.
Dlatego nie wytrzymała i krzyknęła:

— Kłamiesz!

Nie zaprzeczam pięknym paniom — odpowiedział z

galanterią. — Jeśli uważasz, że sprawa wyglądała nieco
inaczej, nie będę się sprzeczał. Czy nie mam racji, amigos?

Si, si, naturdlmente! — ryknęli chórem.

background image

— A teraz — zdecydował przywódca — ruszymy na

krótką przejażdżkę jako eskorta seńority.

— Dokąd? — usiłowała opanować drżenie głosu.

Tam — wskazał ręką na północ. — I pozwól, że ci się

przedstawię — skłonił się kapeluszem. — Jestem Antonio
Robledo, jeszcze nie „don", lecz kto wie?... A to — zatoczył
kapeluszem koło — wierni towarzysze walki...

— Rozboju i rabunku!
— Nie rozumiemy się, seńorita, lecz gdy pobędziesz

wśród nas dłużej...

— Nigdy!
— Nie trzeba się upierać — jego głos nabrał twardych

akcentów. — Upór to zły doradca. A teraz — zwrócił się do
swych towarzyszy — na cześć seńority: salwa!

Podniósł broń, podnieśli ją wszyscy w tym zamkniętym

kręgu koni i ludzi.

Poderwała wierzchowca do skoku i wtedy właśnie

zagrzmiały strzelby, od starych rusznic począwszy po
nowoczesne karabiny wojskowe, które nieodgadnionym
sposobem znalazły się w rękach tych ludzi.

Szarpnęła za cugle, koń wspiął się, przysiadł na zadzie.
Nagle dostrzegła rzecz dziwną: tuż przed nią dwu

jeźdźców pochyliło się na siodłach. Jeden zakolebał się
śmiesznie, wolno, wolniutko opadł głową na koński kark i
tak pozostał nieruchomy. Jego sąsiad w sekundę później
przechylił się do tyłu, runął na ziemię i leżał w kurzu, z lewą
nogą uwięzioną w strzemieniu. Czerwona strużka popłynęła
po piachu.

Przerażona Inez nie pojmowała, jak to mogło się stać. Ze

zdumieniem tylko stwierdziła, że nikt nie zwrócił uwagi na
ten dziwny wypadek.

background image

__ Jeszcze raz, amigos y compańeros! — ryczał roz-

ochocony przywódca. — Na cześć seńority, która po-
większyła nasze grono!

Strzelił pierwszy, zaraz rozległ się huk, lecz nim roz-

płynęła się nad głowami strzelających prochowa chmura,
dwu następnych zwaliło się z siodeł, a trzeci za-kołysał się,
lecz utrzymał równowagę. To właśnie on wrzasnął:

__ Dostałem! Ktoś mnie postrzelił! Antonio! Kto

strzelił mi w plecy? Patrzcie! — on pierwszy zauważył
leżących na ziemi. — Patrzcie! — krzyknął. — Kto po-
mordował tych ludzi? Zdrada!

Zwarty krąg jeźdźców rozstąpił się błyskawicznie, w

mgnieniu oka zmienił się w bezładny kłąb ludzi i zwierząt.
Konie chrapały, czując krew, ludzie wrzeszczeli i klęli
wymachując bronią. Ponad gwar wybił się pojedynczy głos:

— Zdrada! Uciekajmy!
Ozwał się kwik koni, zagrzmiał tętent kopyt, a po nim

potrójny dźwięk strzałów, z lekka przytłumiony, jak gdyby
dobiegający ze sporej odległości.

Inez nie czekała na dalszy bieg wypadków. W kręgu

jeźdźców powstała szeroka luka. Uderzyła wierzchowca po
zadzie i skoczyła przed siebie. Nikt jej nie zatrzymywał.
Wątpliwe, czy w tym nieopisanym rozgardiaszu w ogóle
zauważono ucieczkę dziewczyny. A ona gnała przed siebie,
nie bacząc na kierunek, byle dalej i dalej od tamtej bandy
zbójów o złych oczach, złych obliczach i jeszcze gorszych
zamiarach.

Pochylona nad końskim łbem, szeptała wprost do ucha

zwierzęcia: — Prędzej... prędzej...

Jak to długo trwało? Nigdy później nie potrafiła tego

określić, nawet gdy szczegółowo i spokojnie opowiadała o
swej wyprawie przyjaciołom. Zapamiętała tylko jedno: że
gdy grzbiet wierzchowca zalśnił potem, a z pyska poczęły
kapać na ziemię białe płaty piany, słońce minęło szczyt
nieba, wkraczając w drugą połowę dnia.

Obejrzała się. Horyzont był czysty i pusty. Wówczas

zatrzymała się, zeskoczyła z siodła. Nogi się pod nią ugięły.
Oparła głowę na łęku i wybuchnęła płaczem.

background image

Nieznajomy

No więc — nareszcie Meksyk. Piszę „nareszcie", po-

nieważ wykonanie naszych zamierzeń, a równocześnie
spełnienie obietnicy, ciągnęło się przez cztery lata.

W roku 1883 bawiłem z Karolem Gordonem (moim

byłym pacjentem, a później nieodłącznym towarzyszem
wiosenno-jesiennych wypraw myśliwskich na Dziki Zachód)
w Arizonie *. Tam poznaliśmy równie jak my zapalonego
miłośnika przygód i dziewiczej przyrody, meksykańskiego
hacjendera: don Pedro Gonzalesa. Przybył w tamte
pustkowia z córką (którą braliśmy długo za chłopca,
ponieważ nosiła męski strój), z wozem wypełnionym
sprzętem podróżnym, w towarzystwie kilku kowbojów,
których z hiszpańska zwano vaqueros. Zawarta w ten sposób
znajomość rychło zamieniła się w przyjaźń,
przypieczętowaną zaproszeniem nas (Karola i mnie) do
Meksyku, do gospodarstwa Gonzalesa. Niemałego
gospodarstwa!

Obiecaliśmy złożyć wizytę w roku następnym. Nic z tego

nie wyszło. Nieprzewidziany zbieg okoliczności,
powtarzający się z jakąś upartą złośliwością losu, odsuwał
nasz wyjazd z roku na rok. W tym okresie Gonzales zdążył
już sprzedać swą posiadłość i nabyć inną — na wschodzie,
w stanie (meksykańskim) Chihuahua,

background image

w

rejonie rzeki Conchos, dopływu Rio Grandę del Norte.

O tej zmianie dowiedziałem się z listu, jaki hacjender do

mnie napisał, ponawiając, w wyszukanej, eleganckiej
formie, swe poprzednie zaproszenie. I tak wreszcie, wiosną
1888 roku, wyruszyliśmy z Karolem Gordonem zwiedzić
Estados Unidos Mexicanos, czyli: Stany Zjednoczone
Meksyku, kraj dotychczas nam obcy, a pełen egzotyki.

Teraz wyznam, że podczas podróży z północy (z Mil-

waukee, gdzie stale mieszkam) na południe dręczyła mnie
wciąż myśl, że znowu jakieś nieprzewidziane wydarzenie
zmusi nas do skierowania się w zupełnie inne strony. Tyle
już przecież było nieudanych prób odwiedzenia Gonzalesa,
że stałem się prawie przesądny. Jednak złe przeczucia nie
ziściły się. Dotarliśmy bez przeszkód do pogranicznego El
Paso, starego miasteczka o hiszpańskiej nazwie.

Większą część drogi przebyliśmy w kolejowym wagonie,

wioząc broń i siodła. Konie, zupełnie niezłe, nabyliśmy
dwadzieścia mil na północny wschód od El Paso.
Przypadkowa rozmowa z konduktorem pociągu stała się
wskazówką, dzięki której w kilka godzin później dotarliśmy
bezbłędnie do niewielkiego rancho, gdzie wybraliśmy ze
stada dwie sztuki, na oko wytrzymałe, a poza tym.:, tanie. W
El Paso sprzedano nam skórzane wory do wody oraz
produkty żywnościowe, którymi uzupełniliśmy nasz
skromny zapaś, zakupiony jeszcze w Milwaukee. Następnie
pospacerowaliśmy po miasteczku, którego opisywać nie
będę, ponieważ moje spostrzeżenia są bardzo
powierzchowne, a budowle El Paso nie zasługują na
najmniejszą o nich wzmiankę. Co się tyczy mieszkańców...
Ano, właśnie. Ci utkwili w mej pamięci z przyczyn, które
początkowo uznałem za prawie katastrofalne dla naszej
dalszej podróży, ale w ostatecznym efekcie okazały się dla
nas zbawienne. Z tego wynika, że nigdy nie należy spieszyć
się z oceną wypadków i wyciągać z nich pochopnych
wniosków.

Zmęczeni, zakurzeni, brudni, a nade wszystko głodni —

powędrowaliśmy w poszukiwaniu dogodnego miejsca, aby
przywrócić sobie dobre samopoczucie przy pomocy paru
litrów wody i... paru pełnych talerzy. Znaleźliśmy.

Nie pamiętam, czy to był „Hotel-Saloon" czy odwrotnie:

„Saloon-Hotel", z dodatkiem jeszcze jakiegoś przymiotnika,
dość, że znaleźliśmy się tam w najbardziej chyba
nieodpowiedniej porze. Było południe. Mimo wczesnej
wiosny dokuczał słoneczny skwar. I z tego powodu wnętrze
saloonu (czy hotelu?) wyglądało rojnie, gwarnie i...
obrzydliwie. Zasnute kłębami tytoniowego dymu,
wypełnione odorem piwa, whisky, ohydnego miętowego
samogonu, znanego pod nazwą „julep", oraz potu parującego
z kłębowiska ludzkich ciał, które widać pogardzały wodą i
mydłem. W sali było gorąco i duszno, żaden powiew z
zewnątrz nie chłodził duchoty. Gdy przekroczyliśmy próg,
nie tylko nie odczułem żadnej ulgi po ulicznej spiekocie,
lecz przeciwnie, jeszcze bardziej zatęskniłem za wodą, myd-
łem i ręcznikiem.

— Wydaje się — mruknąłem do Karola — że znajdziemy

tu wszystko, co może zaspokoić pragnienie niewybrednego
pijaka, lecz nic do zjedzenia. Może lepiej iść nad rzekę?

— Łowić ryby?

background image

— Umyć się. Czuję się tak, jakbym przed chwilą

wyskoczył z rozgrzanego bagniska. Cały jestem oblepiony
kurzem, brudem i wszelką inną ohydą.

— Cierpliwości! Spróbujemy. Chodź.
Pociągnął mnie za rękaw i poczęliśmy lawirować w

tłumie mniej lub bardziej pijanych osobników, nie-

background image

bezpiecznych w nagłym spotkaniu, bo z powodu ich mocno
zachwianej równowagi oraz prób znalezienia podpory
mogliśmy się obaj znaleźć na obrzydliwie brudnej podłodze.
Jakoś dotarliśmy w pobliże szynkwasu, od którego
odgradzał nas żywy mur.

Czekaliśmy cierpliwie, licząc na to, że wreszcie ktoś

będzie miał dosyć, a my wśliźniemy się na jego miejsce.
Złudne nadzieje! Widać goście saloonu posiadali
nieograniczone możliwości konsumpcyjne, mnóstwo
pieniędzy i mnóstwo czasu.

— Ruszajmy nad rzekę — szepnąłem, lecz Karol na tę

propozycję nie zareagował ani gestem, ani słowem i począł
delikatnie, lecz pewnie wciskać się między dwu najbliższych
nam osobników. Nie wiem, czy byli aż tak zajęci rozmową,
czy też tak zobojętnieli pod wpływem alkoholu na wszystko,
co się wokół nich działo, dość, że manewry mego przyjaciela
uszły ich uwadze. Karol dopiął swego i oparł się o złociście
miedzianą blachę kontuaru. Stanąłem potulnie za jego
plecami, lecz nie odwracając się złapał mnie za bluzę i
pociągnął tak mocno, że wbrew swej woli znalazłem się w
wąskiej szparze między Karolem a jakimś jegomościem w
olbrzymim sombrero, przypominającym parasol, którego
rondo przeorało mi policzek. Zniosłem to bez skargi, zresztą
i tak jakiekolwiek moje uwagi nie dotarłyby do uszu
adresata. Sombrero wykonało lekki obrót, tym razem
trącając mnie w ucho, i ujrzałem zaczerwienione policzki,
potężny nos, straszliwie długie pod nim wąsy, a nad tym
wszystkim — oczy, które zdawały się nic nie dostrzegać.
Powiało mi w twarz zło wonną mieszaniną: kiepskim
cygarem, wódką, piwem i jeszcze czymś tam. Spodziewałem
się awantury, lecz usłyszałem tylko łagodny głos, tak
bełkotliwy, iż nie pojąłem ani słówka. Po jakiemu on do
mnie zagadał? Przypuszczam, że była to hiszpańsko-
angielska plątanina wyrazów plus

background image

zniekształcenia wymowy natury... alkoholowej. Ponieważ
brak odpowiedzi z mojej strony mogło zostać uznane za
obrazę, rzekłem swą świeżo wyuczoną hiszpańszczyzną:

Pardoneme... przepraszam.

Chyba nie usłyszał, bo odwrócił głowę (tym razem

ustrzegłem się od zetknięcia z szorstką krawędzią sombrera)
i skłonił ją na blat szynkwasu. Po paru sekundach osunął się
powoli na podłogę. Od razu uczyniło, się luźniej. Za mymi
plecami ktoś ryknął śmiechem, ktoś inny wrzasnął:
„Zabierzcie go!", po czym, nie wiem jak to się stało, leżący
zniknął, a ja łokciami oparłem się o kontuar. Bardzo mi to
ulżyło.

— Co jemy? — zapytałem rzeczowo Karola.
Zanim zdążył odpowiedzieć, pojawiła się przede mną

szklanka, zupełnie jak w czarnoksięskiej sztuce, do szklanki
pociekł strumień płynu wprost z szyjki pękatej butelki. To
samo misterium powtórzyło się przed Karolem. A przecież o
nic nas nie zapytano. Widać taki w tym lokalu panował
zwyczaj. Ale nie koniec mego zdziwienia. Pełne szklanki
porwała ręka barmana odzianego w przeraźliwie żółtą
koszulę. Spojrzał na nas badawczo, podsunął inne szklanki,
puste, i napełnił je płynem jaśniejszym od poprzedniego i z
butelki o innej etykiecie. Wszystko to dokonało się
błyskawicznie. Barman zwięźle wyjaśnił:

— Dla was, seńores, coś specjalnego...

Zapewne ocenił nas po ubraniach, które chociaż za-

kurzone i nieco pomięte były szczytem elegancji w po-
równaniu z tymi, które nosili na swych grzbietach nasi
sąsiedzi.

— Nie będę pił — powiedziałem do Karola. — Najpierw

muszę zaspokoić głód. Co on sobie myśli? Hej! —
krzyknąłem w kierunku żółtej koszuli i pomachałem ręką.

background image

Błysnął oczami, lecz nie odezwał się, zajęty bez przerwy

napełnianiem szklanek. Ci ludzie pili bez żadnego umiaru.

„Co tu się będzie działo za godzinę, za dwie?" — po-

myślałem nieco zaniepokojony. — Karolu, zawołaj go!

Poskutkowało. Barman zbliżył się, ale z miny do-

strzegłem, iż jest w złym humorze.

Que desea... — zagadnął po hiszpańsku.

Tengo hambre — odparłem ostro.

Mamy guisantes en salda dulce — powiedział z

angielska po hiszpańsku.

Moja znajomość hiszpańszczyzny okazała się niewy-

starczająca, abym mógł zrozumieć, o jaką to potrawę chodzi,
ale z tym się nie zdradziłem.

— Proszę o dwie porcje, podwójne.
Kiwnął głową i szybko się oddalił.

— Nareszcie — szepnąłem do Karola. — Czuję piekielny

głód.

Co to są te jakieś guisantes? — odszepnął.

— Nie wiem — wyznałem.
— Dlaczegoś zamówił? Nie lepiej było wziąć pieczeń o

ludzkiej nazwie?

Obawiam się, że oprócz guisantes nie mają tu nic

więcej. Poza wódką, oczywiście.

— To tylko przypuszczenie. Zapytam się.
— Daj spokój, Karolu. Jestem tak głodny, żem gotów

połknąć cokolwiek, i tak brudny, iż marzę tylko o wyjściu
stąd i o kąpieli.

Szybciej, niż oczekiwałem, stanęły przed nami dwie miski

wypełnione gęstą mazią. To był sos, w którym tkwiły
ziarnka grochu. Tak oto wyglądała „guisantes en salda
dulce", jak się później dowiedziałem, jedna z narodowych
potraw hiszpańskich.

background image

Chwyciłem łyżkę. Groch na słodko! Nie, nie był zły.

Stwierdziłem przy pierwszym łyku. Przy drugim poczułem
lekkie palenie w gardle, przy trzecim wydało mi się, że całe
podniebienie mam w ogniu. Czym prędzej sięgnąłem po
szklankę i opróżniłem ją do połowy. Pomogło.

Zerknąłem na Karola — również wyciągnął dłoń po

naczynie, spojrzał na mnie i jednocześnie parsknęliśmy
śmiechem.

— Do licha, Janie. Ta potrawa smakuje jak szkło po-

mieszane z cukrem.

— Nie narzekaj. Za to whisky jest wysokiej klasy.
Nie myliłem się, otrzymaliśmy trunek przedniego ga-

tunku. Lecz ileż można wypić, mając w perspektywie daleką
jazdę konną? Tak, na oko, według mej mapy około 150 mil,
co, w zależności od stanu drogi, oznaczało trzy- lub
czterodniową podróż.

— Może poprosimy o piwo? — zaproponowałem.
Zgodził się. Dość długo czekałem, zanim żółta koszula

pojawiła się w zasięgu mego głosu.

Tengo sed '-r- pochwaliłem się swą hiszpańszczyzną

— chce mi się pić...

— Whisky?

No, no — zaprzeczyłem gwałtownie. — Cerveza!

Pokręcił się za kontuarem i w chwilę później podsunął

nam dwa kufle i dwie butelki. Przy piwie piekąco--słodki
groch okazał się łatwiejszy do przełknięcia i uporaliśmy się z
nim szybko.

— A teraz, Karolu — powiedziałem odstawiając pusty

kufel — muszę się umyć i ogolić.

— Idziemy nad rzekę?
— Chwilowo wystarczy mi miednica, mydło i ręcznik. I

koniecznie kawałek lusterka — dodałem przesunąwszy
dłonią po kłującym zaroście brody.

background image

— Obawiam się, że w tym zakładzie nie znają ani

miednic, ani luster.

— Zapytam się „żółtej koszuli".
Zagadnięty źle mnie zrozumiał.
— Seńores pragną wynająć pokój?
— Ależ nie. Chcemy się umyć i ogolić.
— Studnia jest na podwórzu.
— Potrzebujemy miednicy.

— Wszystkie nasze pokoje wyposażone są w miednice

— stwierdził z odcieniem dumy w głosie. — W lustra
również.

— A jakiejś zbędnej miednicy nie można pożyczyć?
Pokręcił przecząco głową.
— Gospodarz zabrania wynoszenia sprzętu. Później

ginie.

— Więc zgoda, wynajmujemy pokój dwuosobowy.
Rozjaśnił twarz w uśmiechu.

Aguarde un momento

— przeszedł na

hiszpańszczyznę.

Popychani z boku, potrącani z tyłu, nie daliśmy się

oderwać od szynkwasu, póki nie pojawiła się znowu „żółta
koszula" w towarzystwie jakiegoś malca, na oko w wieku
dwunastu-czternastu lat.

— To ci panowie — poinformował barman wskazując na

nas palcem. — Dasz im najlepszy pokój. Panowie płacą...

Było to pytanie zadane w formie stwierdzenia. Za-

płaciliśmy. Dość słono. Za jedzenie i za wynajęcie po-
mieszczenia na jedną dobę. Okazało się, iż na czas krótszy
nie można. Chciałem zaprotestować, lecz. Karol kopnął
mnie w nogę, więc dałem spokój.

— Proszę poczekać — zagadnął chłopaczek w poprawnej

angielszczyźnie i zniknął.

background image

Zjawił się niespodziewanie po naszej stronie bufetu. I

Ruszyliśmy za nim, torując sobie drogę poprzez kłębiący się i
rozgadany tłum gości. Dobrnęliśmy na zaplecze bufetu, skąd
po stromych schodach, przypominających drabinę,
wdrapaliśmy się na pięterko i trafili do korytarzyka —
rozgrzanego, dusznego i tak wąskiego, iż dwie osoby z trudem
mogły się minąć. Panował tu półmrok, mimo to mogliśmy
zauważyć charakterystyczne rysy twarzy naszego
przewodnika: wystające kości policzkowe, kształt nosa i usta
powiedziały mi wiele — malec był Indianinem. Karol musiał
to również zauważyć, bo kiedy wlekliśmy się korytarzykiem,
zagadał nagle do chłopca w niezrozumiałym dla mnie języku.
Malec odpowiedział.

O co chodzi? — zwróciłem się do przyjaciela.

Indianin z plemienia Papago — wyjaśnił. Karol

odwzajemnił się za moją — całkowicie mu obcą —
hiszpańszczyznę. Znał kilkanaście dialektów indiańskich. A
ja zaledwie mowę Czarnych Stóp i kilku pokrewnych
językowo plemion. Karol mnie uczył, lecz tylko dorywczo i
tylko podczas naszych wędrówek. Dzięki temu coś niecoś
rozumiałem Dakotów, Apaczów, Komanczów, no i Czarne
Stopy. Mogłem tym imponować mieszkańcom rodzinnego
Milwaukee, ale na preriach moja skromna pod tym
względem wiedza sprawiała mi nieco kłopotów.

— To tu — powiedział chłopak. — Bardzo dobry pokój,

największy ze wszystkich.

Otworzył drzwi zbite z chropowatych tarcic. Nie było w

nich klamki. Zamiast niej wbito dwa gwoździe: jeden w
drzwi, drugi w futrynę, i połączono kawałkiem sznurka.

Pokój istotnie był obszerny i wyposażony w dwa me-

talowe łóżka, w stolik z miednicą i dzbanek. Tyle tylko
zdążyłem zauważyć, gdy Karol zatrzymał się na progu.

background image

— To chyba nie tu — powiedział.
— Nie tu? — zdziwiłem się i w tym momencie do-

strzegłem leżącego na skotłaszonej pościeli, w ubraniu i w
butach, mężczyznę. Nawet chrapał! Jego kapelusz —
jasnożółte sombrero — spadł na podłogę. Zatrzymaliśmy się
zaskoczeni tym widokiem. Ale mały Papago nie okazał
zdziwienia.

— To tu, seńores — oświadczył z pewnością siebie.
Podszedł do śpiącego, chwycił go za nogę tkwiącą w
ogromnym bucisku.
— Ej! — wrzasnął. — Wstawaj!
Noga drgnęła, ciało poruszyło się, lecz tylko po to, by

zmienić pozycję. Roześmiałem się.

— To jest pokój dla panów — zapewnił nas malec. —

Ten pijak przyszedł tu bez wiedzy gospodarza. Czasem tak
bywa. Wstawaj! — krzyknął, po czym dodał coś po
hiszpańsku, czego nie zrozumiałem.

— Może pójdziemy gdzie indziej? — zaproponował

Karol.

Papago potrząsnął przecząco głową.

— Inne pokoje są mniejsze, seńores zapłacili za ten

właśnie... Trzeba wyrzucić tego draba... — spojrzał na nas
wymownie.

— Dobrze — zgodził się wesoło Karol. — Pomożemy ci.
— Daj spokój — usiłowałem powstrzymać przyjaciela.

— Na pewno jest sporo wolnych łóżek...

— Lecz właśnie te przeznaczono dla nas. Nie lubię

ustępować byle pijakowi. Bierzemy się do dzieła, Janie.

Zanim zdążyłem powtórnie zaprotestować, podszedł do

śpiącego, chwycił dłonią za kołnierz bawełnianej koszuli i
ściągnął bezwładne ciało na deski podłogi. Nieproszony
gość dopiero teraz się ocknął. Otworzył oczy, popatrzył
błędnym wzrokiem, coś zamamrotał i siadł.

background image

Ująłem go pod pachy i dźwignąłem. Poczułem mdły odór
alkoholu pomieszany z dymem cygara.

Wytrzeszczył na nas oczy, mętne i na pozór nic nie

widzące. Jednak — jak się później okazało — zapamiętał
nas bardzo dobrze. Chwiał się na nogach, wreszcie
wybełkotał:

— No me siento hien...

— Co on gada? — zainteresował się mój przyjaciel.
— Powiada, że się źle czuje — przetłumaczyłem

skwapliwie.

— Ja myślę! Jest pijany jak bela. Pomóż go wypchnąć.

Nie tylko wypchnęliśmy za drzwi zataczającego się

jegomościa, ale nawet doprowadziliśmy go do schodów, aby
mieć pewność, że nie zawróci, kierowany pijackim !
uporem. Po czym, już w pokoju, usłyszeliśmy rumor, jakby
ktoś staczał się po stopniach. A z dołu docierał nadal wrzask
pomieszanych głosów.

— Nie wróci — stwierdził Karol, a chłopaczek klasnął

w dłonie i wybiegł z pokoju.

Hasta luego! — wykrzyknął już na progu. — Co

on powiedział?
— Do zobaczenia.

— Ta hiszpańszczyzna już mi bokiem wyłazi, a prze-i

cięż jeszcze nie przekroczyliśmy granicy.

To bardzo przykre — odparłem udając współczucie.

Spojrzał na mnie ponuro. Uśmiechnąłem się nie bez

zarozumiałości. Po raz pierwszy zdarzyło się, że podczas
wspólnych wędrówek potrafiłem w czymś przewyższyć
swego towarzysza. Poza moją wiedzą lekarską, oczywiście.

Zdjąłem kurtkę, ściągnąłem kamizelkę i koszulę,

zanurzyłem dłonie w miednicy napełnionej zimną wodą.
Co za ulga! Kiedy już wymyłem się i odświeżyłem, moje
miejsce nad miednicą zajął Karol, a ja, rozciągnięty na
łóżku, wypuszczając obłoczki dymu z fajki, słuchałem
brzęku kubła i plusku wody. Znowu poczęła ogarniać mnie
senność.

— Długo jeszcze? — zagadnąłem.
— O co chodzi?
— Piekielnie tu gorąco. Marzę o kąpieli w rzece.

Przecież tak ci radziłem — odparł wycierając się

ręcznikiem — ale się uparłeś.

Podszedłem do okna, by poczuć na twarzy podmuch

rzeźwiejszego powietrza. Okropnie się rozczarowałem. Za
oknem wisiał parzący tuman kurzu. Zerwał się lekki wiatr,
ale że słońce stało u szczytu nieba, zamiast chłodzić, grzał.

— Wyjrzyj no, Janie, czy nasze konie jeszcze stoją.
— Dlaczego nie miałyby stać? — zdziwiłem się, lecz

posłusznie wysunąłem głowę za framugę.

Przede mną, poniżej, leżało pasmo szarorudej drogi,

między dwoma rzędami niskich budynków. Ulica była pusta,
pogrążona w spiekocie dnia i w ciszy. Dostrzegłem spadzisty
daszek nad werandą, a przed nią poprzeczny drąg na palach
wbitych w ziemię, do którego przywiązywano konie. Było
ich pięć. Nasze znajdowały się nieco dalej. Trzech
mężczyzn, a raczej trzy sombrera — bo tyle widziałem z
góry — zdradzały podejrzane zainteresowanie naszymi

background image

wierzchowcami. Jedno sombrero usiłowało zajrzeć do pyska
memu koniowi, drugie — coś majstrowało przy jukach
zwierzęcia Karola.

— Nie podoba mi się to — powiedziałem głośno.
— Co takiego?

— Zejdę na dół, jakieś typki tam się kręcą. Karol
podszedł do okna i wyjrzał.
— Pędź, zaraz cię dogonię.
Skoczyłem do drzwi i pognałem drabiniastymi schodami
na dół. Przekroczyłem próg wielkie] sali i zatrzymałem się
raptownie. Zwarty tłum zagrodził mi przejście.

— Przepraszam — zwróciłem się ku barczystym plecom,

które wyrosły na mej drodze. — Przepraszam —
powtórzyłem głośniej — proszę zrobić mi miejsce — i
natychmiast przetłumaczyłem to na hiszpański, najbardziej
dokładnie, jak tylko potrafiłem: — Tenga la bondad de
darme asiento!

Plecy nawet nie drgnęły. W gwarze panującym dokoła

mój głos nie dotarł widocznie do odpowiednich uszu.
Posunąłem się o krok, usiłując bokiem minąć żywą
przeszkodę. Jakoś mi się udało, lecz ugrzązłem na
następnej. Zapijaczona twarz, nieprzytomne oczy, nie-
chlujny zarost i wąsiska dawno nie podcinane. Do licha! To
był ten sam pijak, którego tak niedelikatnie ściągnęliśmy z
łóżka. Gapił się bezmyślnie, byłem pewien, że mnie nie
poznał. Spróbowałem go obejść. Nieprzytomne oczy
zamrugały. Nim zdołałem zniknąć w tłumie, ciężkie łapsko
spadło mi na ramię.

— Gringo! — wrzasnął.
Słowo „gringo" oznacza cudzoziemca, lecz jest to

określenie raczej obelżywe, bowiem poprawnie brzmi w
języku hiszpańskim: „extranjero". Wiedziałem o tym bardzo
dobrze.

Nie zareagowałem na obelgę, myślałem o naszych ko-

niach, przy których kręciły się podejrzane typy. Więc tylko
strąciłem łapę z ramienia i powiedziałem najbardziej
uprzejmym tonem:

Perdoneme.

Już go mijałem, gdy ta sama ciężka dłoń po raz drugi

opadła na me ramię.

— Gringo! — zabrzmiał mi nad uchem ochrypły głos. —

Patrzcie, przyjaciele! Gringo nas odwiedził.
Czego tu szukasz, lalusiu? Amigos! — darł się bełkotliwie,
mieszając na przemian słowa hiszpańskie i angielskie. —
On mnie napadł! Ja mu pokażę!

Tego było za wiele nawet jak na moje łagodne uspo-

sobienie. Zapomniałem o koniach, odwróciłem się
energicznie i odepchnąłem napastnika. Zatoczył się i pewnie
runąłby, gdyby znajdował się gdziekolwiek chociaż skrawek
wolnego miejsca. Oparł się o przygodnego sąsiada i znowu
ryknął: — Gringo! Obraziłeś mnie! Patrzcie, przyjaciele!
Jakem Luis Vivas, rozpłatam brzuch temu przybłędzie!

Darł się tak głośno, że zagłuszył gwar panujący na sali.

Od razu przycichło. Sięgnął za pas i wydobył długi
myśliwski nóż. Chciałem się cofnąć, ale nie mogłem,
chociaż nieoczekiwanie rozluźniło się wokół mnie i zna-
lazłem się jakby na malutkiej arenie, otoczonej zwartym

background image

kręgiem widzów. Nie mieli zamiaru mnie przepuścić. Bójka
w saloonie! Cóż za urozmaicenie nudnego dnia.

Luis Vivas — jeśli tak rzeczywiście się nazywał —

uczynił krok w przód, krok do tyłu, po czym, lekko
zgarbiony, skoczył ku mnie. Uchyliłem się. Ech, nie była to
wielka sztuka wobec niepewnych ruchów pijaka. Trzasnąłem
go w pochyloną głowę, nim zdążył mnie pchnąć
błyszczącym ostrzem. Zachwiał się i runął na podłogę.
Uczyniło się nagle bardzo cicho. Lecz ta cisza nie była
wyrazem uznania dla mnie, raczej — wrogości, bo w
sekundę później czyjś głos zachęcił napastnika:

— Dalej, Luis! Wal tego gringo!

Nie miałem zamiaru przedłużać spotkania. Kiedy leżący

gramolił się niezdarnie z podłogi, odwróciłem się,
zdecydowany przerwać krąg widzów. Pchnąłem piersiami
pierwszego z brzegu, otrzymałem cios pięścią poniżej
ramienia, a równocześnie jakiś życzliwy głos ostrzegł:

background image

— Uważaj!
W samą porę. Pijany Luis gotował się do powtórnego

ataku. Jednak nie zdążył. To Karol zdołał roztrącić
stojących mu na drodze, jego pięść trafiła prościutko w
szczękę Luisa, który runął ciężko, aż z desek podłogi
powiało kurzem. Buchnął gwar głosów. Gwałtownych i
bezładnych, istny galimatias hiszpańsko-angielskich słów, ą
może i indiańskich dialektów.

Karol chwycił mnie za rękaw kurty: „Szybko!" —

rozkazał. Przedarł się przez tłum, ja za nim. Jednak do
drzwi nie dotarliśmy, bo chociaż rozstąpiono się na boki,
drogę wiodącą ku ulicy zatarasowało trzech wąsatych
jegomościów w wysłużonych sombrerach, rozchełstanych
koszulach barwy zużytych ścierek, w spodniach pełnych
plam. U pasów, nabijanych mosiężnymi ćwiekami, zwisały
potężne kabury rewolwerów.

— Czekajcie, panowie — odezwał się jeden z trójki. —

Tak rzeczy nie można zakończyć — a zwracając się w głąb
sali: — Luis! Chodźże tu! Ci dżentelmeni gotowi pomyśleć,
żeś stchórzył!

Luis musiał istotnie stchórzyć, bo gdy spojrzałem za

siebie, nie dostrzegłem go.

— Przepuśćcie nas, seńores — odezwałem się

najgrzeczniejszym, na jaki potrafiłem się zdobyć, tonem. —
Z powodu jednego pijaka nie będziemy do siebie strzelać.

— Luis powinien dostać szansę. Został obrażony. Było to
wręcz bezczelne stwierdzenie.
— Cofnijcie się — rozkazał Karol.

Gdzieś za naszymi plecami zagrzmiał huk wystrzału, a

kilka głosów wrzasnęło:

— Na nich! Bić gringos! Gringos, gringos, gringos!...

Chóralne skandowanie ogarnęło cały saloon. Jednak poza

słowną zaczepką nie nastąpiła żadna inna. Nikt z krzykaczy
nie ruszył się z miejsca. Na nasze szczęście. Nie
oparlibyśmy się, gdyby rzucił się na nas ten tłum. Lecz tych
trzech nadal barykadowało nam drogę. Skoczyliśmy ku
drzwiom. Otrzymałem uderzenie powyżej ucha,
grzmotnąłem napastnika w szczękę. Zachwiał się, lecz nie
upadł. Drzwi znalazły się w zasięgu mej dłoni. Nie
zdążyłem za nie chwycić, bo straszliwy cios w kark
nieomal przygniótł mnie ku ziemi. W sekundę później ktoś
skoczył mi na plecy — zaatakowano nas od tyłu.
Dostrzegłem, jak Karol zmaga się z dwoma naraz
przeciwnikami, a trzeci zbliża się ku mnie z rewolwerem w
ręce. Miałem wypróbować na własnej czaszce uderzenie
grubej rękojeści. I pewnie tak by się stało, gdyby nie nagła
odsiecz. Starałem się wyprostować, zrzucić napastnika z
pleców, aby uskoczyć przed atakującym z przodu, gdy
usłyszałem, ponad gwar głosów, trzask podłogowych desek,
jakby na nie runął spory ciężar. Prawie równocześnie moje
plecy zostały oswobodzone. Nie miałem czasu na
sprawdzenie, co było tego przyczyną. Ruszyłem do ataku.
Lewą ręką chwyciłem za kolbę skierowanego ku mnie
rewolweru, prawą wepchnąłem błyskawicznie pod pachę
przeciwnika i z rozmachem pochylając się uczyniłem obrót.
Schwytany przewinął się nad moim ramieniem i runął na

background image

deski. Była to sztuczka, której nauczył mnie Karol.
Wyprostowałem się.

— Dalej, dalej, amigos! — wrzasnął ktoś z boku.

Zostałem popchnięty ku drzwiom, później nieznajoma

sylwetka skoczyła ku szamoczącemu się Karolowi. Dwa
szybkie ruchy i mój przyjaciel, oswobodzony, wybiegł za
próg. Teraz nastąpił grzmot dwu strzałów, brzęk rozbijanego
szkła. Znalazłem się na werandzie, dałem susa w piach
ulicy.

— Szybciej, szybciej, dżentelmeni — poganiał mnie

nieznajomy głos. — Konie! Gdzie wasze konie?

background image

Wierzchowce stały tam, gdzie je poprzednio przywią-

zaliśmy. Czy wypatroszono juki? Któżby teraz sprawdzał.
Skaczemy na siodła, ruszamy w chwili, gdy przez otwarte
drzwi saloonu wylewa się wrzeszczący potok. Ale już kopyta
wzbijają kurz. Kilka głośniejszych od innych okrzyków, po
nich — strzał.

— W lewo, w lewo, dżentelmeni!

background image

Skręcamy między domy, w ścieżkę tak wąską, że z trudem

minęłyby się na niej dwa wierzchowce. Ścieżka jest pusta,
domy jak wymarłe. Cwałuję za Karolem, lecz wiem, że za
mną jedzie jeszcze ktoś trzeci. Kto to jest? Chyba nasz
sojusznik.

Ściana budynków urywa się raptownie po lewej, po

prawej — pale długiego corralu, później płaszczyzna
zrudziałych traw przecięta migotliwym pasem wody. To
granica. Rio Grandę del Norte. Jadący dotąd za mną teraz
zrównał się.

— Szybciej, szybciej, kolego...
Wyprzedził mnie, wyprzedził Karola krzyknąwszy coś w

przelocie. Karol uderzył wierzchowca po zadzie. Rzeka była
tuż-tuż. Jeszcze piaszczysta plaża i bryzgi wody niby krople
rzęsistego deszczu. Osiągnąwszy przeciwległy brzeg nie
zwolniliśmy tempa i dopiero gdy okrył nas cień piniowego
lasku, nasz przewodnik ściągnął cugle i zeskoczył z siodła.

— No — odezwał się ukazując po raz pierwszy swą

roześmianą i pokrytą kurzem twarz — możemy chwilkę
odpocząć. Przyda się to naszym dzielnym rumakom. Jak się
czujecie, dżentelmeni? Nikt nie jest ranny?

Spojrzałem na Karola, przesunąłem dłonią po policzkach i

potrząsnąłem przecząco głową.

— To się nam upiekło — stwierdził nieznajomy. —

Mogło być gorzej.

— Pańska pomoc przyszła w samą porę — powiedziałem.

— Dziękujemy.

Głupstwo, lubię taką zabawę — rozejrzał się dokoła.

— Pusto, ale może wywiodłem was w nieodpowiednią
stronę? Wybaczcie. Każda inna droga odwrotu mogła okazać
się niebezpieczną. Oni byli mocno rozżarci. O co poszło, bo
początku nie zauważyłem?

Zdaliśmy krótką relację z przebiegu wydarzeń — należało
się naszemu obrońcy — i wyjaśniliśmy, że jedziemy do
Meksyku.

Nieznajomy kiwnął głową:

— Świetnie! Bo zawrócić w tej chwili byłoby przed-

sięwzięciem ryzykownym.

— Oczywiście — przytaknąłem — chociaż... to tylko

gromada pijaków.

— Tym gorzej. Wódka podsyca namiętności, zwłaszcza

tu, na południu, gdzie nawet wśród trzeźwych czyny
wyprzedzają rozum. To paskudne strony i gdyby nie pewne...
hm... konieczności, nigdy bym tu nie zawitał.

Podczas tej rozmowy miałem okazję przyjrzeć się na-

szemu towarzyszowi. Na pierwszy rzut oka wyglądał
sympatycznie. Tak mi się wydawało. Może dlatego, że miał
szczere oblicze, jasne oczy i jasne włosy, że był gładko
ogolony i czysty, w przeciwieństwie do tych brudasów, z
jakimi zetknęliśmy się w saloonie. Co tu robił, czym się
zajmował? Z jego poprzednich słów przecież wynikało, że w
El Paso był przelotnym gościem. Na to pytanie nie mógł mi
udzielić odpowiedzi strój z jelonkowej skóry, tak świeży, że
strzepnąwszy warstwę kurzu, można by go sprezentować w
witrynie eleganckiego magazynu. Sylwetka nieznajomego, a
może jego sposób bycia przypomniała mi Colorado — ta-
jemniczego jeźdźca przemierzającego pustkowia Nowego

background image

Meksyku — z którym Karol i ja przebyliśmy spory szmat
drogi, dopóki nagła śmierć nie zakończyła naszej znajomości
*. Było coś wspólnego w postaciach obu tych ludzi i chyba
tylko świeży strój jednego, a zaniedbany drugiego —
stanowiły różnicę, przecież nieistotną.

— No, dżentelmeni — odezwał się nasz nowy towa

rz

ysz

wstając z ziemi — pora mi wracać, a i wam radzę stąd
ruszać.

Podszedł do konia, sprawdził popręgi i wskoczył na siodło.
— Nie zapomnimy o przysłudze — pożegnał go Karol.—

Może się kiedy jeszcze spotkamy.

— Kto wie, kto wie? Szczęśliwej drogi!

Uderzył wierzchowca ostrogami, poderwał do biegu i w

paru skokach dosięgnął brzegu rzeki. W chwilę później
zakryły go srebrne bryzgi wody. Ujrzeliśmy go znowu, po
tamtej stronie, lecz tylko na mgnienie oka. Najpierw tuman
kurzu, później zabudowania zakryły go przed naszymi
oczami.

— Jedziemy? — zapytałem.
— Oczywiście, ale najpierw zajrzyj, Janie, do swej

wspaniałej mapy. Dotąd ja prowadziłem, teraz na ciebie
kolej.

Wydobyłem z juku mapę, rozpostarłem na ziemi. Ta mapa

stanowiła mój osobisty sukces, z którego byłem bardzo
dumny. Niełatwo było nabyć tak doskonałe dzieło
kartograficzne. Szperałem przez kilka miesięcy po
księgarniach i antykwariatach, aż wreszcie znalazłem, co
chciałem, i kupiłem. Mapa musiała mieć długą historię. Od
razu było to widać. Świadczyły o tym zarówno poprzecierane
zgięcia papieru, który składano w ósemkę, jak kilka plam w
rogach, a przede wszystkim naniesione atramentem
poprawki. Gdy się im dobrze (jeszcze w Milwaukee)
przyjrzałem, stwierdziłem, że piórem pociągnięto po liniach
uprzednio naszkicowanych ołówkiem. To znaczy — że
poprawek dokonano „na gorąco", w konkretnym miejscu, w
którym nieznany podróżnik odkrył błąd na mapie.

Mapa obejmowała północną część Meksyku, ściślej stan

Chihuahuo, od granicy Rio Grandę ku południowi, aż po
Bolson de Mapimi, pustynną wyżynę, ku zachodowi — aż po
krańce górskiego pasma Sierra Madre. Niektóre rzeczki
wydrukowano linią przerywaną, co oznaczało, że kierunek
koryta jest wątpliwy. Tak samo zaznaczono w kilku
miejscach zarysy gór. Otóż przerywane linie zostały
parokrotnie uzupełnione atramentem, nadano im inny
kierunek. Mało tego, nieznany kartograf naniósł szereg
innych rzeczek, których. nie uwzględniono w druku. Może to
były tylko okresowe strumienie, znikające z powierzchni
ziemi w porze suchej. Tym lepiej dla nas, jako że
wjeżdżaliśmy do tego kraju w przededniu pory deszczowej.
Ale to jeszcze nie wszystko. Tym samym, nieco wyblakłym
atramentem porobiono linie ciągłe, biegnące prosto poprzez
płaszczyzny i wijące się wokół wzniesień. Przypuszczałem,
że są to drogi lub szlaki najłatwiejszego przejazdu. Jedna z
takich linii przykuła na dłużej moją uwagę. Oto, obok niej, w
dwu miejscach, narysowano dwa trójkątne znaczki. Ta
właśnie linia wiodła ku zachodowi, wprost ku górom, i
kończyła się nakreślonym piórem maleńkim kwadracikiem.

background image

Tajemnicze znaki tak mnie zaintrygowały, że udałem się do
właściciela antykwariatu, by dowiedzieć się, od kogo nabył
mapę. Bezskutecznie. Powiedział mi tylko tyle, że
przyniesiono mu ją przed dwoma miesiącami, lecz kto ją
przyniósł — tego nie pamiętał.

Mapę oglądaliśmy z Karolem wielokrotnie, dzięki czemu

naniesione na nią atramentem geometryczne figury nie stały
się ani trochę bardziej zrozumiałe. Mój przyjaciel
przypuszczał, że w ten sposób oznaczono jakieś lokalne
źródła. Na tę mapę spoglądaliśmy teraz obaj, lecz tym razem
nie chodziło nam ani o trójkąty, ani o kwadracik, lecz o
najkrótszy szlak wiodący do gospodarstwa Gonzalesa. Jak
już wspomniałem, a o czym pisał do mnie Meksykanin,
posiadłość jego leżała w pobliżu rzeki Conchos, dopływu
Rio Grandę. Don Pedro dokładniej określił położenie swej
hacjendy: przez sam środek toczył swe wody mały strumyk,
wpadający do Conchos. Posuwając się z biegiem strumyka
nie sposób było zabłądzić. Ba, lecz jak dotrzeć do strumyka?
Chyba najpewniej jechać wzdłuż koryta Rio aż do skrzy-
żowania z Conchos, a później w górę tej ostatniej aż do
ujścia strumienia. Była to pewna droga, lecz bardzo długa.
Znacznie krótsza wiodła poprzez pustkowia rozciągające się
w trójkącie, którego dwa boki tworzyły koryta Rio Grandę i
Conchos, trzeci mieliśmy wyznaczyć sami.

Nasza narada trwała krótko. O jeździe brzegami Rio mój

przyjaciel nawet nie chciał dyskutować, byłaby to jego
zdaniem niepotrzebna strata czasu. Nie sprzeciwiłem się.
Karol posiadał przecież tak zwany traperski węch i — jak
wielokrotnie to stwierdziłem — ten węch odnajdywania
właściwych szlaków nigdy nas nie zawiódł.

Złożyłem mapę, schowałem pieczołowicie i wyciągnąłem

z kieszeni kompas, co wywołało na obliczu Karola lekki
uśmiech. Wskoczyliśmy na siodła. Raz jeszcze przy pomocy
lornetki zlustrowałem okolicę. Za nami brzeg rzeki nadal był
bezludny, przed nami ciągnęła się jałowa pustka piasków i
rzadkich traw, ponad które gdzieniegdzie wystrzelała
pogmatwana sylwetka samotnego kaktusa. Klepnąłem konia
po zadzie i opuściliśmy piniowy lasek.

Tu muszę dodać, że podczas pospiesznego odjazdu] z El

Paso nieznajomy sojusznik wyprowadził nas na? południe i
przebyliśmy rzekę znacznie poniżej bliźniaczego miasteczka
wznoszącego się już po meksykańskiej! stronie. Nie
mieliśmy zamiaru go odwiedzać, wystarczyło nam El Paso.

Jechaliśmy ze dwie godziny, starając się nie męczyć!

zbytnio wierzchowców. Co pewien czas zwalnialiśmy!

background image

biegu, a nawet przystawali. Najgorsza pora spiekoty już minęła,
pochłodniało. Dokoła nadal było pusto, żadnego śladu ludzkiej
obecności, żadnego tropu czworonoga. Po kilku dalszych
godzinach horyzont wypełniły drzewa mesąuity, natomiast
drogę przecięło nam rozległe pole kolczastych agaw. Tu
zatrzymaliśmy się na krótki postój. Zgodnie ze starym
zwyczajem, wpojonym mi przez Karola, zanim zeskoczyłem z
siodła, dokładnie rozejrzałem się po okolicy. Na północy szkła
lornetki nie ukazały mi nic, poza pustką, taka sama pustka
rozciągała się na południu, lecz za nami, na szlaku przebytej
drogi, ciemny, ruchomy punkt zwrócił mą uwagę.

— Jeździec — powiedziałem.
Karol przyłożył szkła do oczu.

Tylko jeden — stwierdził. — Zostajemy, zwierzęta

muszą odpocząć. Jak się nazywa ta hacjenda Gonzalesa?

— Nie wiem. Chyba się wcale nie nazywa.

— Szkoda, można by zapytać o drogę tego, który gna za

nami.

— Nie ufam przygodnym informatorom, już wolę

wierzyć swej mapie. Zresztą... — tu spojrzałem jeszcze raz
za siebie. —; Karolu, przecież to nasz wybawiciel!
Widać nie powiodło mu się w El Paso.

Karol znowu sięgnął po lornetkę.
— Wygląda na to, że go nikt nie ściga. Ano, poczekamy.
Wreszcie okryty pyłem jeździec zatrzymał się przed nami.
Witajcie, dżentelmeni — powiedział z humorem —

rozstanie było krótkie, lecz obfitowało w dramatyczne
wypadki. Jednak... — tu obejrzał się — chyba ich
zgubiłem...

— Kogo?

background image

___ Niech to licho porwie! Zbyt zaufałem swej dobrej

gwieździe. Oni nie byli tak bardzo pijani, jak sądziłem.
Musiałem przejeżdżać obok tego przeklętego saloonu, przed
którym sterczała chmara łudzi. Nie wyobrażacie sobie, jaki
wrzask podnieśli! Rzuciło się bractwo ku mnie, jeden nawet
zdążył złapać mnie za nogę. Cóż miałem począć? Kopnąłem
go, aż pofrunął na sam środek ulicy, i spiąłem konia
ostrogami. Pobiegli za mną i próbowali swych pukawek. Bez
skutku. Wtedy rzucili się do koni. Wywiodłem ich za miasto,
na północ, później skręciłem na zachód i gdy straciłem ich z
oczu, zawróciłem na południe, przebyłem rzekę, trafiłem na
wasz ślad i oto jestem! Myślę, że teraz powinienem kilka dni
przeczekać po tej stronie granicy.
Chyba nie będę wam przeszkadzał?

— Oczywiście, że nie — odparłem skwapliwie, nazbyt

skwapliwie.

Przecież nie znałem tego człowieka, a najdłużej za dwa

dni mieliśmy dotrzeć do hacjendy. I co wówczas?
Wprowadzić pod dach Gonzalesa przygodnego znajomka?
Sytuacja mogła stać się wielce kłopotliwa, lecz teraz
zapobiec jej nie było sposobu.

— No, dżentelmeni! Prowadźcie tam, gdzie leży cel

waszej drogi, bo dla mnie obojętne, w której znajduję się
stronie świata. Byle dalej od Rio Grandę.

Postąpiliśmy zgodnie z tym apelem, jako że inaczej

postąpić nie mogliśmy. Po półgodzinnym odpoczynku
skierowaliśmy konie na szlak, przy końcu którego stać miało
domostwo Pedro Gonzalesa.

background image

Opuszczona chata

Powiedział, że nazywa się Barry Bede. Może to prawda,

może nieprawda. Dla nas — sprawa zupełnie nieistotna.
Dlaczego uciekał z El Paso — wiedzieliśmy, lecz po co tam
przybył — pozostawało nadal tajemnicą. Czym się trudnił? Nie
wypadało pytać, skoro sam dotychczas tego nie wyjawił.

Karol zagadnął go, czy zna tutejszą okolicę. Odparł, że

bywał w Meksyku, lecz jedynie w zachodniej części. Karol
pomarkotniał, niezbyt dowierzał mojej mapie, a przecież w tej
sytuacji tylko ona mogła być naszym przewodnikiem.

Jechaliśmy we trzech krainą pustą i otwartą, co pozwalało w

porę zauważyć jakiegokolwiek wędrowca. Ale i my w ten
sposób byliśmy widoczni. Ciągle jeszcze spodziewałem się
pogoni z El Paso, jednak moje przewidywania nie sprawdziły
się.

Odległość z El Paso do hacjendy Gonzalesa, to znaczy do

miejsca, w którym prawdopodobnie leżała, wynosiła w linii
prostej sto pięćdziesiąt mil. Tak wymierzyłem na mapie. Ba,
lecz przecież nie sposób poruszać się po linii idealnie prostej.
Sto pięćdziesiąt mil mogło równie dobrze oznaczać w praktyce
mil dwieście!

Jechałem na czele naszej małej kawalkady, co pewien czas

przystając, co pewien czas spoglądając na mapę i na kompas.
W takich warunkach nie mogliśmy posuwać się szybko.
Zaabsorbowany swymi czynnościami nie słuchałem rozmowy,
jaką Karol prowadził z naszym nowym towarzyszem.
Prawdopodobnie chciał go „wybadać".

Słońce już powędrowało na zachodnią półkulę nieba i

dolnym rąbkiem dotykało horyzontu, a my nadal
znajdowaliśmy

się wśród nagiej płaszczyzny, pozbawionej wody, pozbawionej
drzew, jeśli nie liczyć samotnych mesąuitów,
przypominających słupy nie istniejącego ogrodzenia.
Nocleg w takich warunkach nie zapowiadał się przyjemnie. Na
szczęście, po dalszej godzinie jazdy dostrzegliśmy zamazane
kontury czegoś, co mogło być samotną skałą, lecz równie
dobrze — budynkiem. Jeśli budynek, to i woda, a tego
najbardziej nam brakowało. Popędziliśmy konie. Po paru
minutach wyjrzały z dali kontury domu, aż na koniec ukazał się
zupełnie wyraźnie. Karol, który wysforował się na czoło, nagle
zatrzymał wierzchowca. Podjechałem. Drogę przecinała
rozpadlina. Jak głęboka, nie sposób stwierdzić. Jej dno ginęło w
wieczornym mroku i — tak mi się wydało — w gąszczu
krzewów, a może nawet drzew. Śmiałek, który w porę nie
zauważyłby jaru, znalazłby w jego głębi niechybną śmierć. A
cel naszej drogi — dom — wznosił się po przeciwległej stronie,
zaledwie kilka jardów od nas. Bez słowa ruszyliśmy wzdłuż
parowu. Na szczęście, nie był długi. Po przebyciu pół mili
ujrzeliśmy, jak jego dno zaczyna się dźwigać, w końcu
zrównało się z powierzchnią płaszczyzny, którą jechaliśmy.
Karol skręcił, ja za nim, Bede za mną. Ruszyliśmy cwałem ku
czarniejszej od nocy budowli.

— Tam nikogo nie ma — odezwał się Karol.

background image

— Sądzisz?
— Przecież narobiliśmy dosyć łoskotu, a nikt nie wybiegł

zobaczyć, kto nadjeżdża. Hej! Jest tam kto? — zawołał.

background image

Milczenie. Wydobyłem winchester z futerału i ze-

skoczyłem z siodła.

— Ostrożnie, Janie — szepnął Karol pochylając się ku

mnie.

Nim minąłem ogrodzenie, usłyszałem głuchy odgłos.

Taki, jaki wywołuje upadek lub skok człowieka. Bede
znalazł się tuż obok.

— Ja to załatwię — powiedział półgłosem. — Mam

doświadczenie w podobnych sprawach.

Podeszliśmy bliżej, aż objawiła się nam w pełni cała

struktura budowli: poczerniałe, drewniane ściany pełne
dziur, powyrywane deski. Dwa otwory okienne, po prawej i
po lewej stronie czegoś, co zapewne było wejściem,
pozbawione szyb, a nawet ram.

— Karol ma rację — zauważyłem półgłosem — tu nikt

nie mieszka.

Bede pierwszy przekroczył próg, ja zatrzymałem się. We

wnętrzu było ciemno jak w borsuczej norze. Minęło
kilkanaście sekund. Z wnętrza budowli dobiegł mnie jakiś
szmer, później ozwał się czyjś głos, na koniec usłyszałem
kroki. Z czerni wyłonił się Bede, nie sam.

— Trudno się z nim dogadać — powiedział i pchnięciem

ręki skierował ku mnie cudaczną postać w dziurawym
sombrero na czubku głowy, omotaną w jakieś pledy nie-
pledy tak, że ginął w nich kształt człowieczy.

— Kto to?
— Wyciągnąłem go z mysiej dziury, to znaczy prawie

spod podłogi, bo tam się zagrzebał. Zupełnie nie rozumiem,
co on bełkocze.

Spróbujemy. Se un poco el espańol — zwróciłem się

do obcego. — Me entiende?...

background image

- Lo entiendo — odparł głosem, w którym wyczułem

drżenie.

Poklepałem go po ramieniu dla dodania odwagi. Jego

derka była tak brudna, że moja dłoń prawie przylepiła się do

niej.

Gadaj — rozkazałem, nadal próbując swej

hiszpańszczyzny. — Coś za jeden?

— Biedny kaboklo, seńor — wyjąkał.

— Tu mieszkasz?

Si.
— Sam?
Si.
— Dlaczego się ukrywałeś?
— Różni tędy wędrują...

Rozumiem, od nas nic ci nie grozi. Gdzie tu jest woda?

Pokazał ręką.

Ruszyłem we wskazanym kierunku i niewiele brakowało,

a zapadłbym się w ziemię. To była dziura o sporej średnicy,
obramowana kamieniami, lecz tak nisko, że można się było o
nie potknąć i runąć do środka. Obok spoczywało wiadro i
długi drąg z hakiem. A więc — studnia.

— Jest woda — poinformowałem Karola.

Dopiero teraz zeskoczył z siodła, ujął za uzdy trzy nasze

konie i przeprowadził je przez wyrwę w ogrodzeniu.

— Co on ci gadał?

Powiada, że jest biednym kaboklem i że się nas boi.

— Niezbyt wiele. Radzę sprawdzić, czy w tej ruderze nie

ukrywa się ktoś jeszcze. Przydałaby się pochodnia.

background image

Bede przytaknął. Ba, lecz gdzież tu znaleźć smolną

szczapę? Wróciłem do ogrodzenia i z niemałym wysiłkiem,
przy pomocy myśliwskiego noża, odłupałem sporej
wielkości drzazgę. Zapaliłem. Jarzyła się zupełnie dobrze.
Bede pozostał przy koniach, Karol i ja wkroczyliśmy do
wnętrza czegoś, co przed laty stanowiło zapewne
mieszkalną izbę. Migotliwy płomień odkrył naszym oczom
podłogę ułożoną co prawda z desek, lecz pokrytą taką
warstwą kurzu i zeschłego błota, że przypominała raczej
klepisko stodoły. Gdzieniegdzie deski powyrywano i trzeba
było uważać na dziury. Nie znaleźliśmy nawet śladu
jakichkolwiek sprzętów. Rzecz zrozumiała, że nocleg w
takim pomieszczeniu byłby udręką. Wyszliśmy na dwór,
gdy księżyc ukazał się rąbkiem tarczy i wysrebrzył okolicę.
Należało rozpalić ognisko, lecz z czego? Wokół nie rosło
najmniejsze nawet drzewko.

— Hej, ty — Bede zwrócił się do nieznajomego. —

Masz opał? No, żeby rozpalić ogień. Ogień... ognisko,
rozumiesz?

Zagadnięty gapił się na nas bezmyślnie. Jak na złość

zapomniałem słowa „drewno" w języku hiszpańskim.

Habla ingles? — zapytałem licząc zresztą na od-

mowną odpowiedź.

Skinął głową. Jednak bardzo długo męczyliśmy się, aby

wytłumaczyć, o co nam chodzi. Na koniec znowu kiwnął
głową i powiedział:

Si, si... esperar.
Co znaczyło, że mamy zaczekać. Zniknął nam z oczu w

czarnym wnętrzu budowli. Później usłyszeliśmy suchy
trzask i pokazał się kaboklo ciągnący długą i grubą dechę.
Był to na pewno kawałek podłogi. Pomyślałem, że
człowiek, który tak lekkomyślnie postępuje z własną
chałupą, bardzo szybko pozostanie bez dachu nad głową.

Przywleczoną deskę poczęliśmy ciosać nożami, co

stanowiło pracę żmudną, lecz nie mieliśmy siekiery.

Nie, ten obcy człowiek na pewno nie był właścicielem

chaty, lecz przybłędą korzystającym przypadkowo z
opuszczonego budynku. Pewnie dlatego krył się przed
nami. Szepnąłem o tym towarzyszom.

Po chwili Meksykanin przyciągnął drugą deskę. Wydobył

nóż zza pasa i począł z nami współzawodniczyć w struganiu
drzazg i szczapek. W ten prymitywny sposób uzyskaliśmy
sporą kupkę wiórów i trzasek, lecz o porąbaniu całego
drewna mowy być nie mogło. Zgromadziliśmy drzazgi i
Karol usiłował je podpalić. Niestety, ani od pierwszej, ani
od drugiej, ani od trzeciej zapałki drewno — widać zbyt
wilgotne — nie zapłonęło, Spróbowałem ja — bez skutku.
Bede, który obserwował nasze wysiłki, pogrzebał po
kieszeniach i wydobył ćwiartkę papieru.

— Pozwólcie, może mi się uda...

Zwinął papier w rulonik, ukląkł i wsunął go między

drobne ścinki drewna. Papier zapłonął, a później ogień
przeskoczył na trzaski, przygasł i już-już miał zniknąć, gdy
nagle objął cały stos. Od razu uczyniło się weselej.
Dźwignęliśmy jedną z desek i położyli w poprzek ogniska.
Z zabawną troską obserwowaliśmy, czy płomień ją chwyci.
Czuliśmy wzmagający się chłód. Jak zwykle bywa na

jałowy
ch,
półpust
ynnych
obszara
ch,
rozgrz
ana
słońce
m
ziemia
stygnie
bardzo
szybko
,
różnice
tem-
peratur
między
dniem
a nocą
sięgają
kilkuna
stu
stopni.
Na
szczęśc
ie,
deska
zapłon
ęła.

Karo

l
naczer
pał
wody,
rozkul
baczyli
śmy
wierzc
howce
i
rozłoży
li
obozo
wisko.
Gdy
woda
poczęł
a
wrzeć
w
garncz
kach,
wydob
yłem
nasze

background image

zapasy żywności. Karol z wielką wprawą zajął się
przypiekaniem pociętego na paski boczku i pierwszy
kawałek wręczył Bedemu. Przyjął go skwapliwie.

— Wybaczcie — powiedział — że nie mogę się dołożyć.

Nieco pospieszny wyjazd z El Paso nie pozwolił zaopatrzyć
się na drogę. Żeby rzec prawdę, zdany jestem tylko na waszą
pomoc, w dodatku przyznam, że myśliwy ze mnie żaden,
więc nawet w ten sposób nie potrafię powiększyć waszej
spiżarni.

— Głupstwo — odpowiedziałem wtykając mu w dłoń

blaszany kubek pachnącej kawy. — To kiepskie jedzenie
nawet w części nie wyrówna naszego długu...

— Cóż za dług? — roześmiał się. — Po prostu... niezła

zabawa. Zaczynałem już nudzić się w tym El Paso, więc
skoro ujrzałem dwu solidnie wyglądających facetów,
zaatakowanych przez tłum pijaków, postanowiłem nieco
rozruszać się i chyba zrobiłem to z niezłym skutkiem. Jak
sądzicie, dżentelmeni?

Nie zachwycił mnie taki punkt widzenia. Awantura w

saloonie mogła się tragicznie zakończyć, nawet mimo
nieoczekiwanej pomocy Bedego. Kimże był nasz towa-
rzysz? Czy przypadkiem nie jednym z takich samych
zabijaków, jacy nas napadli? Tylko z przekory popierający
stronę słabszą? Jeśli tak — mógł się stać bardzo dla nas
kłopotliwym uczestnikiem podróży. I takiego człowieka
musielibyśmy wprowadzić pod dach Gonzalesa? Bo jak
tego uniknąć? Nie wiedziałem.

— Ej, Janie, cóżeś się tak zamyślił?
Drgnąłem, o mało nie rozlewając kawy. To Karol

przerwał moje rozważania, przysunął się ku mnie i szepnął:

— Dajże coś gospodarzowi. Gapi się na nas, jakby od

tygodnia nie jadł.

Spojrzałem. Kaboklo siedział w kręgu blasku padającego

od ogniska. Teraz zauważyłem, jak nędznie był odziany, jak
bardzo wychudły. On jeden z naszej czwórki nic nie trzymał
w dłoniach i tylko spoglądał smutnym wzrokiem.
Zawstydziłem się. Odkrajałem spory kawał boczku.

Gracias — szepnął.

Opróżniłem własny kubek i świeżą porcję podsunąłem

kaboklowi.

Gracias — powtórzył.

— Daleko stąd do hacjendy Gonzalesa? — zapytałem.

Błysnął ku mnie oczyma i milczał. Ponowiłem pytanie.

Lejos... daleko.

— Ile mil?
Wzruszył ramionami.

background image

No se... nie wiem.

— Mógłbyś nas doprowadzić?

Lo siento mucho, pero estoy ocupado ...

Nie nagabywałem go więcej. Odpowiedź wydała mi się

zwykłym wykrętem, mającym pokryć wrodzone lenistwo.
Cóż on tu miał do roboty?

Skończył jeść, oddał mi kubek, powiedział znowu:

gracias i zniknął w głębi chaty.

— Niezbyt przyjemny jegomość — mruknął Bede. —

Chętnie nauczyłbym go lepszych manier.

— Nie warto.
— Ano, w takim razie postąpimy chyba podobnie jak

nasz brudas. Już późno.

Przywiązaliśmy mocniej konie do płotu, rozłożyli siodła i

derki dokoła ogniska.

— Losujemy? — zapytałem Karola.
— Losujemy.
— Co za losowanie? — zdumiał się Bede. — Będziecie

grać w karty?

— Ależ nie. Trzeba ustalić kolejność nocnych wart.
Skrzywił się zabawnie:

A po co? Dokoła jest pusto i cicho. Kogo się oba-

wiacie? Tego kabokla?

— Może kabokla, może nie kabokla — odparł Karol.

Pustka nie gwarantuje bezpieczeństwa. Niekiedy samotny
podróżnik budzi się w bardzo licznym towarzystwie, nie
zawsze sympatycznym. Albo też nigdy się już nie budzi.

Bede westchnął:

— Ciągnijmy więc te losy...

Wypadło, że pierwszą wartę ma objąć Karol, drugą — ja,

trzecią — Bede. To był paskudny dla mnie

background image

wynik. Bardzo nie lubię przerywać sobie snu w połowie
nocy.

Wymościłem swoje legowisko, otuliłem się derką,

podsunąłem siodło pod głowę i prawie natychmiast za-
snąłem. Śniło mi się, że jestem ptakiem, że krążę swobodnie
nad ziemią, ponad lasy, sawanny, góry. Z tych pięknych
majaków zostałem bardzo brutalnie wyrwany. Siadłem i
odruchowo chwyciłem za broń.

— Co takiego?

Nade mną nachylał się Karol.

— Kaboklo uciekł — powiedział przyciszonym głosem.
— Widziałeś?
— Zajrzałem do chałupy. Nie ma go.
— Pewnie wyszedł na chwilę — mruknąłem tłumiąc

ziewanie i odkładając broń. — To nie powód, żeby mnie
budzić.

— Obszedłem dom dokoła.

Przypuśćmy, że uciekł. Niech sobie ucieka, co nas to

obchodzi?

To rzekłszy próbowałem naciągnąć na siebie derkę, lecz

Karol mi nie pozwolił.

— Czego chcesz?
— Małego spacerku. Zabierz broń i chodź.

A on? — wskazałem na śpiącego Bede.

— Nie jest nam potrzebny. Przynajmniej na razie. Ani z

niego westman, ani tropiciel śladów. Idziemy.

Nietrudno sobie wyobrazić, jaki byłem wściekły. Z

winchesterem w garści powlokłem się za Karolem. Było
widno, bardzo widno, prawie jak w dzień. Tarcza księżyca
wisiała nad ziemią jak wielka lampa i tylko z jednej strony
budynku leżało szerokie i długie pasmo cienia. Podeszliśmy
do koni. Spały z opuszczonymi łbami.

— Widzisz, jakie są spokojne? — zaszeptałem.

background image

— To nie mustangi — mruknął. — Nie obudziłby ich

nawet strzał armatni.

Obraziwszy w ten sposób nasze wierzchowce, pociągnął

mnie dalej, za rozwalone ogrodzenie, a później za
przeciwległą ścianę chałupy. Tam przystanęliśmy. Było
cicho, najlżejszy szmer nie zakłócał spokoju nocy.

— Nikogo — stwierdziłem półgłosem. — Ani człowieka,

ani zwierzęcia na wiele mil dokoła.

— Nie bądź taki pewny. Gdzieś w okolicy muszą

znajdować się ludzie. W przeciwnym wypadku nasz kaboklo
nie czmychnąłby. Bo i po co?

Poczułem lekki niepokój. Rzeczywiście, w jakim celu

uciekałby kaboklo? Bez wierzchowca nie zaszedłby daleko,
więc ktoś nań czekał. Kto? I gdzie?

— Ale dlaczego uciekł?
— Gdybym wiedział, pewnie bym cię nie budził, a tak

musimy się przespacerować kawałek. Jedyne miejsce, w
którym można by się ukryć, to ten parów przed domem.
Musimy tam zajrzeć.

— Może — wyraziłem przypuszczenie — kaboklo w nim

siedzi samotnie i czeka, aż odjedziemy? Zauważyłem, że się
nas boi.

— Chyba żartujesz, Janie! Obchodziliśmy się z nim jak z

jajkiem. Nie, nie. Przyczyna jego ucieczki musi być inna.
Chodźmy.

— Nie lepiej poczekać do świtu?
— Lepiej nie. Zresztą, widno jak w dzień.
Nie protestowałem dłużej. Między innymi i dlatego, że

resztka snu wyparowała z mej głowy, poczułem chłód i
pozostawanie bez ruchu wcale mi nie odpowiadało.

Rozejrzałem się dokoła, dostrzegłem na ziemi jakiś jasny

przedmiot. Papier! Lekko zmięta spora kartka papieru.

Na ulicach miast śmiecie nie należą do rzadkości, ale

background image

na pustkowiach, podczas moich wypraw z Karolem, nigdy
dotąd nie znalazłem najmniejszej nawet karteczki. Westman
ani traper, jeśli nawet wiozą żywność owiniętą w papier, nie
wyrzucają go.

— Co tam masz?
Wyprostowałem kartkę. Z jednej strony była czysta, z

przeciwnej — zadrukowana.

:

Popatrz — powiedziałem — Pinkerton zawitał aż w te

odludne strony. Gdzie go nie ma? To list gończy, jeśli się
nie mylę.

— List gończy? Skądże się tu znalazł?
— Z kieszeni naszego towarzysza. Pamiętasz, jak roz-

palał ognisko? Kawałek jest oddarty. Po prostu zgubił,
wyleciał mu z kieszeni.

Jak już wspomniałem, noc była widna, więc bez trudu

odczytaliśmy tekst. Na górze kartki widniał dużymi literami
odbity napis: „Narodowa Agencja Wywiadowcza
Pinkertona". Poniżej — wizerunek oka z podpisem: „My
nigdy nie śpimy", a jeszcze niżej: „Założona przez Allana
Pinkertona, 1850". Taki tekst miałem okazję już parokrotnie
czytać, a wspominam o nim dlatego tak szczegółowo,
ponieważ nie każdy z nim się zetknął. Głośna nie tylko na
obszarze Stanów Zjednoczonych agencja stała się z biegiem
lat znakomitym instrumentem walki z przestępczością i
odgrywała swą rolę dopóty, dopóki stanowa i federalna
policja nie zostały przeorganizowane w sposób
zapewniający sprawne działanie. Pod nazwą i adresami
agencji rzucał się w oczy grubymi czcionkami
wydrukowany napis: „700 dolarów nagrody", a dalej:
„Reuben Houston Burrows, alias Rube Burrows, oskarżony
o dokonanie rabunku, z bratem James Buchanan Burrows i
innymi (wszyscy zamaskowani), nocą, w piątek 9 grudnia
1887.

background image

Wsiadłszy do pociągu linii kolejowej St. Louis, Arkansas i
Teksas, na stacji Genoa Arkansas, zmusili kuriera Southern
Express Company do oddania kluczy od schowka
pancernego, z którego zabrali 3500 dolarów. James
Buchanan Burrows i trzej inni zostali aresztowani. Podczas
próby aresztowania braci Burrows w Montgomery, Alabama,
23 stycznia 1888, Reuben Burrows zastrzelił Neila Bray,
zecera gazety «Advertiser», wezwanego do pomocy przez
funkcjonariusza policji. Rysopis: Reuben Houston Burrows,
lat 32, 6 stóp wysokości, waży 160 funtów, oczy niebieskie,
nosi kapelusz, nasunięty na czoło, oczy szeroko rozstawione,
nos krótki, cera śniada, włosy jasne, lewą rękę nieco krótszą
od prawej (po złamaniu), trzyma zwykle w kieszeni...

— No proszę, jaki dokładny opis — zauważyłem..
Karol coś tam odmruknął i czytaliśmy dalej: „Nosi ciemne
ubrania i wełniane koszule..."

— Mnóstwo osób używa wełnianych koszul — po-

wiedziałem. — Ja również.

— Nie przeszkadzaj...

„Numer butów 8, nie nosi biżuterii (w tym miejscu

roześmiałem się), nie używa tytoniu; pije, lecz nie upija się,
nie gra w karty, lubi opowiadać historie o wężach, psach,
kotach itd. Dobry jeździec, nosi rewolwer kaliber 45, celnie
strzela. Urodził się w okręgu Lamor, w Alamabie. Żonaty,
ma dwoje dzieci, żona przebywa..."

W tym miejscu arkusz został przedarty. Złożyłem go we

czworo i pieczołowicie wsunąłem do kieszeni. Spojrzałem
na Karola, Karol spojrzał na mnie.

— Nie zauważyłeś — zapytałem — czy jego lewa ręka

jest krótsza od prawej?

Uważasz, że to Reuben Burrows, nie Barry Bede?

Wszystko się zgadza: oczy niebieskie, cera smagła,

rewolwer, dobrze się przyjrzałem, colt kaliber 45...

— I co jeszcze, i co jeszcze?... Zmierzyłeś buty? Ej, Janie,

Janie! Za parę dni i my będziemy mieli smagłą cerę, słońce
w tych stronach nieźle piecze. Opowiadałem ci niegdyś
historię o grzechotnikach. Więc może to ja jestem Burrows?

— Możesz sobie kpić do woli, ale przecież nawet wiek się

zgadza.

— Wielki z ciebie mądrala. Czytałeś jego akt urodzenia?
— Zgoda, Karolu. Skoro darzysz go takim zaufaniem...
— O, przepraszam! Tego nie powiedziałem.
— Więc jednak!
— Jednak, jednak! Wolałbym go nie wprowadzać pod

dach hacjendy Gonzalesa, tylko że nie mam pojęcia, jak
temu zapobiec, żeby go nie obrazić... Przecież Bede bardzo
nam pomógł w El Paso. Porusz głową, Janie, wymyśl coś.

Obiecałem. Wróciliśmy do ogniska. Bede spał nadal.

Postanowiliśmy nie budzić go i powoli, kryjąc się w cieniu
padającym od chaty, ruszyliśmy w stronę parowu. Cień się
skończył, oblało nas światło księżyca. Staliśmy się widoczni
jak dwa kotlety na patelni. Dlatego Karol po przejściu kilku
jardów najpierw ukląkł, później położył się i począć czołgać.
Nie naśladowałem go. Byłem przekonany, że w parowie
nikogo nie ma. Przyspieszyłem kroku nie zważając na
sygnały, jakie mi dawał ręką mój towarzysz. Nie chciałem
grzebać się w obrzydliwym piachu, włażącym w każde

background image

załamanie ubrania. Miejsce, gdzie według moich obliczeń
powinien by znajdować się parów, nie było odległe.
Chciałem dotrzeć tam pierwszy i wykazać bezpodstawność
podejrzeń Karola. Nagle mignął przede mną złotawy ognik,
raz i drugi, ostre „ping, ping!" zabrzmiało mi w uszach.
Rzuciłem się na ziemię, cofnąłem się ku Karolowi i
znieruchomiałem dysząc ciężko — z wysiłku i z wrażenia.

— Wracamy — szepnął mój towarzysz.
Odetchnąłem z ulgą, gdy na nowo ogarnął nas cień
padający od ściany budynku. Dopiero wówczas pod-
niosłem się. Nasze konie nadal stały w tym samym
miejscu obok płotka, nadal żarzyło się dogasające ognisko
i nadal spał beztrosko zawinięty w derkę Bede.

Zgięty wpół, wyskoczyłem z cienia. W trzech susach

znalazłem się przy śpiącym. Ziewnął głośno, gdy po-
trząsnąłem go za ramię, siadł i gapił się na mnie nic
niewidzącymi oczyma. Jak pierwszy lepszy greenhorn! A
przecież w El Paso postąpił jak doświadczony westman.

— Wstawaj — rozkazałem półgłosem.
— Co takiego?
— Mamy gości.
— Co? Gdzie?
— Strzelano do nas z parowu.

Dopiero po tej informacji podniósł się leniwie, zabrał pas

z rewolwerami i powlókł się za mną ku chacie.

Tu wypada dodać, że nie widziałem dotychczas w ręku

Bedego długiej broni. Początkowo powątpiewałem, czy w
ogóle ją ma, gdy jednak rozkulbaczyliśmy konie,
zauważyłem u jego siodła długi skórzany futerał, z którego
wystawała kolba. Karolowi i mnie, gdy udawaliśmy się na
spoczynek, zawsze towarzyszył winchester umieszczony
przy posłaniu po prawej stronie. Bede nie praktykował
takiego zwyczaju. Nawet i teraz zabrał tylko rewolwery,
niewiele przecież warte w takiej sytuacji.

Klapnął ciężko pod ścianą i ziewając zapytał:
— Czyżby to nasi przyjaciele z El Paso? Ej, chyba nie.

Tamta pijana banda nie czekałaby do nocy. Co wy na to?

background image

— Nic — odparłem. —- Skąd można wiedzieć?
— A może to znajomi naszego gospodarza? Gdzie on?
— Uciekł — odparłem i opowiedziałem Bedemu o od-

kryciu Karola i o naszej próbie dotarcia do parowu.

— Ho, ho! Chciałbym się z nim jeszcze spotkać i po-

dziękować za gościnę. Co czynimy, dżentelmeni? Czekamy
do ranka czy jak?...

Musimy stąd uciekać — zauważył Karol. — I to

natychmiast.

— Wlec się wertepami po nocy? Nie lepiej poczekać do

świtu?

Żeby było jeszcze widniej? Wtedy nas capną w

mgnieniu oka. Nie, nie! Noc, nie noc, a trzeba okulbaczyć
wierzchowce i wiać!

Bede nic na to nie odpowiedział.
Znowu opuściliśmy smugę cienia i pobiegli do ogniska.

Schwyciłem leżący w pobliżu patyk i energicznie
rozgrzebałem nim resztki żaru. Zaraz pociemniały.
Tymczasem Karol i Bede zwinęli koce, złapali siodła, by
zarzucić je na końskie grzbiety. Wówczas grzmotnęła ku
nam świetlista salwa, oddana chyba z kilkunastu luf.
Cudowne zrządzenie losu, żeśmy wszyscy trzej nie padli na
ziemię martwi jak głazy! Rzuciłem się do stóp własnego
wierzchowca, Karol uczynił podobnie, tylko Bede leniwie
pochylił głowę, kryjąc się za końskim zadem. Huk rozpłynął
się w nocnej ciszy. Czekaliśmy leżąc. Nic więcej nie
nastąpiło. Bede powoli wyprostował się.

— Ale heca — szepnął. — Co robimy?
— Pod ścianę — rozkazał Karol.
Ruszył pierwszy, ja za nim, Bede na końcu.
— Wydaje się — powiedział dowlókłszy się wreszcie do

chałupy — że gwałtownie pragną nas tu zatrzymać.
Co za gościnność! Tylko... dlaczego im na nas tak zależy?

background image

Na nas? — zapytałem. — Myślę, że raczej na naszych

koniach, na naszej broni i na całej reszcie bagaży, To jakaś
banda rabusiów. Nie sądzisz, Karolu?

— Prawdopodobnie nie mylisz się.
— Spróbujemy jeszcze raz? — odezwał się Bede.
— Nie teraz. Gdy księżyc zacznie zachodzić, zrobi się

nieco ciemniej. Wtedy.

Miał rację, tylko że do zachodu księżyca brakowało co

najmniej pełnej godziny. Tę godzinę, która wydawała mi się
przeraźliwe długa, spędziłem na przemian zasypiając, na
przemian budząc się pełen niepokoju, czy nie zaskoczyli nas
przeciwnicy. Lecz nic takiego się nie wydarzyło. Przy
każdym ocknięciu dostrzegałem Karola z winchesterem w
dłoni, czujnie wpatrzonego w srebrną dal, i Bedego, który
rozciągnął się pod ścianą i nawet lekko chrapał. Żelazne
musiał mieć nerwy!

Na koniec, przy którymś tam z rzędu przebudzeniu, Karol

trącił mnie w ramię.

— Spróbujemy teraz...
— Przetarłem oczy i zauważyłem, że pas cienia znacznie

się poszerzył, ogarnął wygasłe ognisko, lecz nie sięgał
płotka, przy którym stały konie. Tam było nadal widno jak w
dzień. Jednak dłuższe czekanie graniczyło z
nieroztropnością. Wiedziałem, że za kilkanaście minut
księżyc przygaśnie, lecz wkrótce zabłysną zorze przedświtu i
widoczność znowu się polepszy. Więc — albo teraz, albo
wcale. Bezceremonialnie szarpnąłem Bedego za rękaw.

— Wstawaj — rozkazałem półgłosem — jeśli nie chcesz

tu zostać na zawsze.

Poskutkowało. Bede wygramolił się spod ściany.
— Kiedy ja się wyśpię — mruknął.
— Prędzej — przynaglił Karol.
— Idę, idę...
Złapałem siodło i przyskoczyłem do konia. I wówczas
znowu, jakby na dany sygnał, ciszę nocy zburzył huk
strzałów. Powtórnie zrej terowaliśmy w cień chaty.

— Paskudna sytuacja — mruknął Bede. — Czy im się to

nie znudzi?

— Przypuszczam, że nie — odparłem. — Wymyśl coś,

Karolu — zwróciłem się do przyjaciela.

— Trzeba ich przepłoszyć.
— Ale jak?
— Ruszymy w kierunku parowu, we trzech. Jeden daleko

od drugiego. Powinno się udać.

— A jeśli tamtych jest większa gromada? — zapytałem.

— Rozdzielą się, zajdą nas od tyłu i zabiorą konie.

— Taki manewr zauważymy w porę, jest dość widno.

— To na nic — odezwał się Bede. — Mam lepszy po-

mysł. Sam ich wypłoszę z dziury, tylko musicie mnie
ubezpieczać.

Jeden człowiek nie dojdzie.

— Dojdzie, jeśli uwaga tamtych będzie zwrócona w

innym kierunku.

— To niby jak tego mamy dokonać?
— Prosta sprawa, będziecie strzelać bez przerwy.
— Do czego? — zapytałem.
— Do niczego, ot przed siebie, w kierunku parowu. Niech

background image

sądzą, że ich atakujemy. Idę o zakład, że pochowają głowy
w tym przeklętym parowie i ani mnie zauważą. To
tchórzliwa banda, w przeciwnym wypadku zaatakowaliby
nas ze znacznie bliższej odległości.

Może i Bede miał rację, ale ryzyko wcale przez to nie

było mniejsze.

— Szaleństwo — mruknąłem. — Cóż tu poradzi jedna

strzelba?

— Nie potrzeba mi strzelby — odparł Bede — mam

lepszy sposób. Zaraz wam pokażę.

Nie czekając na odpowiedź, pobiegł ku koniom i szybko

wrócił z siodłem, które cisnął pod ścianę. Począł

background image

grzebać w jukach, coś tam z nich wydobył i natychmiast
wsunął do kieszeni. Nie zdążyłem zauważyć, co to było.

— No, dżentelmeni — powiedział — szkoda czasu na

gadanie. Ubezpieczajcie mnie dobrze, a ujrzycie coś,
czegoście chyba do tej pory jeszcze nie oglądali.

— Karolu — zaprotestowałem — przecież to absurd!

Zanim zrobi dziesięć kroków, zastrzelą go!

Lecz mój przyjaciel, wbrew oczekiwaniu, jakoś nie

podzielił mego poglądu.

— Kto wie — odezwał się — kto wie? Nie mamy wy-

boru...

Zaniemówiłem.

— Świetnie — mruknął Bede — zresztą... i tak bym

poszedł.

Wyskoczył z cienia i ruszył bardzo szybko, nieco w prawo

od linii chałupy.

— Wariat — powiedziałem w gniewie. — Nawet strzelby

nie wziął.

— Nie sądzę, aby miał źle w głowie. Widzisz, Janie,

niekiedy czyny, które wydają nam się desperackie, najlepiej
prowadzą do celu.

— Nie poznaję cię, Karolu! Ten człowiek poszedł na

pewną zgubę.

— To nie takie pewne. Podejrzewam, że ten spryciarz nie

po raz pierwszy targa śmierć za brodę. Ma doświadczenie.
Patrz!

Bede, daleko już poza granicą cienia, biegł schylony i

skręcił jeszcze bardziej w prawo, zapewne po to, aby nam
dać pole obstrzału. Przypadliśmy na samej granicy blasku i
ciemności. Przed nami, kilkanaście jardów, w niewidocznym
stąd parowie ukrywał się nieprzyjaciel. Widziałem, jak Bede
posuwa się zygzakiem, skokami pokonując przestrzeń.
Czynił to tak zadziwiająco ostrożnie, że nie słyszałem
odgłosu jego kroków. Cóż jednak z tego? Tamci musieli
dobrze widzieć napastnika. I rzeczywiście, w pół minuty
później rozbłysły czerwono-złote iskry i ozwał się
charakterystyczny głos strzelb.

— Strzelaj! — rozkazał Karol.
Nacisnąłem cyngiel, mierząc w błyski

wykwitające jakby spod ziemi. Co prawda,
tego rodzaju pukanina śmiechu była warta,
jednak odniosła skutek. Po kilku salwach
moich i Karola tamta strona zamilkła.

Bede, którego nie traciłem z oczu, co

pewien czas przystawał i kładł się na ziemię,
potem gwałtownie podrywał się i szybko
przebiegał kilkadziesiąt kroków. Mądrze sobie
poczynał, ani słowa! W ten sposób zbliżył się
znacznie do celu. Teraz strzały ozwały się na
nowo, jasne smugi mierzyły wprost w Bedego.
Biegły wiązkami, tak gęsto, że przeraziłem się
o całość skóry ryzykanta. Natychmiast
wznowiliśmy obstrzał. Tamci znowu
przerwali ogień.

— Może nieco podpełzniemy? — zaproponowałem.
— Nie! Biegiem, Janie!

Skoczyliśmy. Przebiegłem parę jardów i

background image

padłem. Z tego miejsca zauważyłem, jak Bede
ukląkł, zamachnął się całym ramieniem, jakby
coś rzucał, i natychmiast rozciągnął się na
ziemi. W sekundę później buchnął ku niebu
płomień i dym, ogłuszający grzmot rozdarł
ciszę. Nim przebrzmiał, Bede po raz drugi
zamachnął się. Znowu płomień i dym.

Na chwilę zaparło mi dech w piersiach.

— Co to?
— Dynamit — wyszeptał Karol.
— Przecież dynamit nie wybucha, gdy go rzucić?
— Wybucha przy pomocy detonatora. Bede

musiał mieć detonator. Zresztą... sam widzisz.

W chwilę po drugim wybuchu, na lewo od

nas, tam gdzie parów dźwigał się ku
powierzchni płaszczyzny, ukazały się sylwetki
jeźdźców. Ilu ich było — nie zdążyłem
policzyć, tak błyskawicznie przemknęli i
znikli w tumanach kurzu. Tymczasem Bede
podniósł się i pomachał ku nam kapeluszem.

— Idziemy — zadecydował Karol. — Trzeba sprawdzić,

co po nich zostało.

Dołączyliśmy do Bedego i bez żadnych przeszkód dotarli

do krawędzi rozpadliny. Tarcza księżyca dosięgła już
horyzontu, a równocześnie niebo poszarzało zwiastując
rychły świt. Na wschodzie ukazały się pierwsze smugi
różowej zorzy. Jednak w głębi rozpadliny nadal panowała
ciemność i cisza.

— Może tam jeszcze ktoś czyha na nas — ostrzegł Karol.

— Niech się bardziej rozjaśni.

— Po moim fajerwerku? — roześmiał się Bede. — Jeśli

tam jeszcze pozostał ktokolwiek z tej bandy, nigdy już nie
potrafi nikomu zaszkodzić.

Nie mogłem jeszcze otrząsnąć się z wrażenia.

— To był dynamit — stwierdziłem oschłym tonem.
— Oczywiście. Przez pewien czas byłem strażnikiem przy

budowie kolei przez Góry Kaskadowe w Oregonie.
Robotnicy mieli tego całe skrzynie. Dostałem kilka sztuk. Na
pamiątkę. Przydało się. Co? Skutek znakomity i
natychmiastowy.

Siadłem na krawędzi ostro spadającego zbocza, z oczami

utkwionymi w mrok zalegający dno jaru. Nie miałem co się
łudzić — dynamitowa detonacja musiała za sobą pociągnąć
ofiary. I tym ofiarom należało udzielić pomocy, taki przecież
był obowiązek każdego lekarza. Z niecierpliwością
czekałem, aż się rozwidni. Zauważyłem, jak Karol
pomaszerował brzegiem jaru do miejsca jego wylotu, jak
Bede rozciągnął się na ziemi i chyba... drzemał! To człowiek
o żelaznych nerwach.

Spoglądałem w dół, a porośnięte trawą zbocze odsłaniało

cal po calu swą pochyłość. Najpierw była czarna, później
szara, w końcu poróżowiała. Uniosłem głowę. Cały świat
poróżowiał. Purpurowe słupy zorzy wystrzeliły z horyzontu
ku wysokościom nieba, niewidoczna dotąd dal odsłoniła się
jak scena, na której podniesiono kurtynę. Z nieba poznikały
gwiazdy, księżyc zgasł. Przełożyłem broń do lewej ręki i
począłem wolniutko schodzić, raczej zsuwać się, łapiąc dla

background image

równowagi za wystające pęczki traw. Wreszcie znalazłem się
w gęstwie krzaków porastających dno jaru.

— To ty, Janie?

Głowa Karola wyjrzała zza kępy zarośli.

— Odkryłem lepszą drogę — dodał. — Znalazłeś co?

Bo ja nic. Ale i tak ta rozpadlina wygląda jak rzeźnicza
jatka. Wszędzie ślady krwi.

— A ludzie?! — krzyknąłem.
—- Ani jednego. Za to koni...

Zacząłem badać teren. Krzaki gdzieniegdzie rosły nie

tknięte, gdzieniegdzie leżały wyszarpnięte z korzeniami, jak
gdyby tędy przeszło tornado. A poza tym — plamy, plamy
na trawie, na liściach, na łodygach. Sądziłem, że to odbicie
czerwonej zorzy, lecz gdy przyjrzałem się uważniej,
poznałem krew. Całe kałuże krwi, która nie zdążyła
wsiąknąć w ziemię. Dalej spoczywały konie. Padły tu obok
siebie. Piekielny ładunek w tym miejscu musiał wybuchnąć.
Pięć zwierząt leżało martwych. Plamy krwi, już nie tak gęsto
rozsiane, ciągnęły się i dalej, znacząc ścieżkę, którą uciekali
ludzie, lecz zwłok żadnego z nich nie odnalazłem.
Zawróciłem i w połowie powrotnej drogi natknąłem się na
Bedego. Tkwił nieruchomo obok poszarpanych kadłubów
końskich, na pierwszy rzut oka bardzo jakoś zaaferowany i
ponury.

— Do diabła! — powiedział na mój widok. — Szkoda mi

tych zwierząt. Kto by przypuszczał...

Myślę że ten, który już widział skutki dynamito

wych

wybuchów podczas trasowania kolejowego szlaku.
— Prawda — przytaknął jakoś miękko. — Jednak...

tutaj nie oczekiwałem takiego efektu. Zresztą... czy istniał jakiś
inny sposób?

Już chciałem odpowiedzieć, że wraz z Karolem wychodziliśmy

cało z trudniejszych sytuacji, bez używania dynamitu, i
masakrowania ludzi i zwierząt, lecz w porę ugryzłem się w język.
Takie twierdzenie zabrzmiałoby jak pusta przechwałka wobec
człowieka, który po raz drugi, narażając własne życie, wyciągnął
nas z biedy. Jednak nie zdobył mej sympatii. Odwróciłem się i w
milczeniu podszedłem do Karola rozgarniającego krzaki kolbą
winchestera.

— Czego szukasz?

— Porzuconej broni. Dziw nad dziwy! Nie ma jej tutaj.
— A cóż w tym dziwnego? Uciekali trzymając broń w garści.
— A zabici, a ranni? Sądzisz, że ofiarą dynamitu padły tylko

zwierzęta?

— Nie sądzę, lecz śmiem przypuszczać, że nikt z tych ludzi nie

poległ i nikt nie został ciężko ranny. Inaczej nie potrafiliby tak
szybko uciec. Chyba ładunki dynamitu padły właśnie między
konie i nieszczęsne zwierzęta ocaliły ludzi. Nie sposób tego
inaczej wytłumaczyć.

— Ano, chyba tak. Wobec tego nie mamy tu czego szukać.

Wracajmy.

Wygramoliliśmy się z jaru, dotarli do chaty. Za nami przywlókł

się Bede, milczący i ponury. Bez słowa zajął się rozpalaniem
ogniska, a później począł grzebać po kieszeniach swej kurty.
Odgadłem, czego szukał — papieru! Listu gończego!
Postanowiłem nie mówić o swym odkryciu, Karol milczał również.
Bede zrezygnował z poszukiwań i mocno się natrudził, zanim

background image

buchnął pierwszy płomyk. Przysunąłem siodło, owinąłem się

background image

derką i grzałem wyciągnięte dłonie. Przemarzłem tak, że
prawie szczękałem zębami. Przyczyną była nie tylko niska
temperatura otoczenia, lecz i nie przespana noc. Chyba moi
towarzysze czuli się podobnie, bo posiłek zjedliśmy w
milczeniu.

Ruszamy — odezwał się pierwszy Karol. — Jeśli

tamci oprzytomnieli po dynamitowym wstrząsie, można
oczekiwać powtórnej wizyty. Zbyt dla nas ryzykownej.

— Nie mam już dynamitu — mruknął Bede. — Jedźmy.
Spakowaliśmy tłumoki, zagasili ognisko i w minutę

później gnali galopem, byłe dalej od przeklętej chałupy.
Nawet nie usiłowaliśmy sprawdzić, w jakim kierunku wiódł
trop bandy, lecz było to zbyteczne. Na gładkiej jak talerz,
otwartej płaszczyźnie wzrok sięga daleko i można w porę
dostrzec każdego czworonoga i każdego człowieka
zmierzającego w naszym kierunku. A więc nic i nikt nie
mógł nas zaskoczyć. Tak wówczas sądziłem.

background image

Dziewczyna

Po ostatnio przeżytej przygodzie dalszy ciąg naszej

podróży, prawem kontrastu, wydawał się monotonny.
Krajobraz stopniowo ulegał zmianie. Coraz częściej tra-
fialiśmy na kaktusowe pola, które należało objeżdżać,
żmudnie nadkładając drogi. Te kolczaste, nie do przebycia
przeszkody świadczyły, że gleba nie była całkowicie jałowa,
że gdzieś w pobliżu istniały zbiorniki wody umożliwiające
wegetację roślinności bardziej odpornej na suszę. Słyszałem
o koniach, które potrafiły zaspokajać pragnienie wilgotnym
miąższem kaktusów, lecz tę informację między bajki kładę.
Potężne, twarde kolce dobrze bronią kaktusowych pni przed
każdym napastnikiem. Omijaliśmy w bezpiecznej odległości
te palisady kłujących igieł, nawet nie próbując szukać wśród
nich źródeł wilgoci. A pić się nam chciało już po kilku
godzinach jazdy. Pośpiech, z jakim opuszczaliśmy samotną
chatę, spowodował karygodne niedopatrzenie. Przecież
zarówno Karol, jak ja, mieliśmy skórzane wory na wodę, ale
nie napełniliśmy ich. Na szczęście, od czasu do czasu
trafialiśmy na małe źródełka sączące się leniwie wśród
piasków i w tych piaskach ginące. Jeden nocleg wypadł nam
na brzegu miniaturowego stawku, obrośniętego sitowiem.
Gleba dokoła przypominała po-1 kruszoną cegłę, a tam gdzie
stykała się z wodą, była po prostu czerwonym błotem.

background image

Paskudnie to wyglądało, paskudne było miejsce, paskudny

smak miała woda. Była jednak... mokra. Bo jak wybredzać,
gdy gardło wysuszone, wargi spękane, a twarz pokryta
kurzem? Więc rozbiliśmy nocny biwak. Jednak bagienny
odór płynu nie pozwolił mi przełknąć ani kropli.
Przestrzegałem .również mych towarzyszy przed piciem
surowej wody.

— Jeśli pragniecie chorować — dodałem — wskażcie mi

najpierw szpital, w którym mógłbym was umieścić.

Karol posłuchał. Gorzej było z Bedem. Tylko wzruszył

ramionami. Ukląkł i dłonią naczerpał tyle, ile potrzebował
dla zaspokojenia pragnienia.

— Nic mi nie będzie — stwierdził beztrosko.
— Oby — wyraziłem życzenie.

Zanim rozpaliliśmy ognisko, zaskoczył nas pozornie

nieprawdopodobny wypadek. Stawek był niewielki.
Odległość dzielącą przeciwległe brzegi można było przebyć
w kilku skokach. A jednak! Nagle dostrzegłem na tym
przeciwległym brzegu stadko — cztery sztuki — zabawnych
zwierzątek, z kształtu podobnych do świń, lecz znacznie
mniejszych i o ciemniejszej skórze. Zamarliśmy w bezruchu,
bojąc się spłoszyć nieoczekiwanych gości, a one piły wodę
pochrząkując zupełnie jak świnie. I nie zwracały na nas
uwagi. Albo nigdy jeszcze nie spotkały człowieka, albo były
tak spragnione, że zlekceważyły niebezpieczeństwo.
Zabierały się do odejścia, gdy Bede wyciągnął
błyskawicznym ruchem swój colt. Chyba opróżnił cały
magazynek w kilka sekund. Słyszałem o takich sztuczkach,
ujrzałem po raz pierwszy: prawa dłoń zaciśnięta na kolbie
broni, lewa — płasko wyprostowana, odciągająca kurek
szybkimi uderzeniami. Stadko rozproszyło się, lecz na
brzegu pozostała jedna sztuka. Bede przyciągnął ją.

background image

— Pekari — stwierdził Karol. — W smaku podobne do

wieprzowiny.

Celności strzałów jednak nie pochwalił. Ja również.

Zdumiewające polowanie zbyt mi przypominało sposób
praktykowany przez osobników określanych na Dzikim
Zachodzie, mianem rewolwerowców, ludzi często żyjących
na bakier z obowiązującym prawem i z przyjętymi zasadami
moralności, zabijaków gotowych mordować na zamówienie i
za opłatę! To właśnie oni doprowadzili do perfekcji
szybkość oddawanych strzałów. Była to ponura sztuka, ileż
pociągająca za sobą ofiar!

Bede upolował, lecz zupełnie nie wiedział, co ma dalej

czynić ze swym trofeum. Wyręczyliśmy go. Po pół godzinie
pekari obracało się na zaimprowizowanym rożnie, a w
garnku bulgotała woda na kawę.

Zrobiło się już dobrze ciemno, gdy wreszcie pieczeń,

nieco zwęglona na wierzchu, stała się jadalna. Byliśmy
nieźle wygłodzeni, lecz na zjedzenie całej sztuki nie
starczyło nam ani sił, ani ochoty. Bede, który zjadł najwięcej,
i to wybierając co tłustsze kawałki, później całą noc stękał.
Musieliśmy zwolnić go z obowiązku wartowania. Zasnął
dopiero nad ranem, jednak nie daliśmy mu spać długo.
Uznałem bowiem, że w tym miejscu nie powinniśmy
przebywać, podejrzewając, że zaszkodziła mu nie pekari,
lecz trująca woda, którą pił w stanie surowym. Dałem mu
sporą porcję whisky — dobry lek na takie żołądkowe bóle.
Resztę pieczeni — wbrew dotąd praktykowanym zwyczajom
— pozostawiliśmy na brzegu jeziorka. Nie starczało czasu na
wysuszenie mięsa, a pekari po paru zaledwie godzinach
jazdy stałaby się niejadalnym paskudztwem.

Przejrzałem dokładnie mapę, zorientowałem ją kompasem

i w kilkanaście minut później ruszyliśmy w wybranym
kierunku.

background image

Posuwaliśmy się obok siebie. Szeroka droga — raczej

niezmierne bezdroże — pozwalała na taki sposób jazdy.
Bedego umieściliśmy w środku. Wyglądał nienadzwy-
czajnie — wynik choroby i alkoholu zastosowanego na
pusty żołądek. Zapytałem, jak się czuje. Mruknął niechętnie,
że lepiej niż w nocy, lecz do końca swego życia nie weźmie
do ust żadnej świniny, bo nie wierzy, aby woda mogła być
przyczyną jego dolegliwości, połknął do tej pory wiele setek
galonów pochodzących z rzek i stawów i nigdy nie
chorował. No, i co z takim gadać!

Jechaliśmy ani szybko, ani wolno, by nie męczyć siebie i

zwierząt, nie byliśmy przecież związani żadnym
wyznaczonym terminem. Od czasu do czasu lustrowałem
przy pomocy lornetki horyzont pusty przed nami i za nami.

Około południa, gdy słońce prażyło już bezlitośnie,

dotarliśmy do miejsca, gdzie nad nieckowatym zagłębieniem
gruntu sterczał stromy pagórek, rzucający cień na całe
zagłębienie. Dopiero tam zeskoczyliśmy z koni i legli dysząc
ze zmęczenia i skwaru. Czułem, jak strużki potu ciekną mi
po plecach, koszula przylepia się do ciała, a stopy obute w
grube skórznie pieką, jak gdybym je trzymał w ognisku.

Odczuwaliśmy pragnienie, najbardziej chyba Bede, bo

zauważywszy nasze wory luźno zwisające u siodeł, zapytał
ochrypłym głosem, czy zawsze wędrując przez pustynię
zapominamy o wodzie. A może jesteśmy afrykańskimi
wielbłądami, o których słyszał, że potrafią przez dziesięć dni
i nocy wytrzymać bez kropli wilgoci? Odparłem, że lepiej w
ogóle nie mieć wody niż truciznę zaczerpniętą z
podejrzanego źródła. Nic na to nie odpowiedział.

Tak półleżąc czekaliśmy, aż słońce zejdzie ze szczytu

nieba i zmniejszy się żar powietrza. Jakimś wybrykiem

background image

natury w zagłębieniu wyrosło nieco trawy, widać smacznej,
bo nasze wierzchowce łapczywie ją szczypały. Miała
jasnozieloną barwę i sprawiała wrażenie soczystej. Czyżby
gdzieś płytko pod ziemią znajdowała się woda? Czuliśmy się
jednak zbyt zmęczeni, by móc zabrać się do kopania nawet
najmniejszego dołka. A i widok rozciągający się dokoła —
przygnębiał. Otaczała nas smutna, brązowożółta płaszczyzna,
ziemia naga, na której gdzieniegdzie rosły zakurzone kaktusy
o dziwacznych rozgałęzieniach, niekiedy podobne do
wieloramiennych świeczników, niekiedy do jakichś ol-
brzymich widelców. Pusta równina ciągnęła się daleko ku
linii horyzontu, tam gdzie niebo wydawało się granatowe. I
żadnego ruchu. Tylko w górze od czasu do czasu pojawiał się
ptak o potężnych skrzydłach, zataczający nad nami koła. Być
może jakaś odmiana sępa, prawdopodobnie kondor,
szukający łatwego łupu. Kondor przecież najchętniej żywi się
padliną.

Po dwu chyba godzinach, gdy pas cienia skurczył się do

szerokości kilku kroków, wsiedliśmy na konie, pozo-
stawiając nieckę całkowicie już pozbawioną trawy.

Wieczorny postój, a po nim nocleg wypadły znacznie

lepiej, bo nad malutką rzeczką, której woda smakowała nam
niczym najwyborniejszy trunek świata. Jak powiada
przysłowie: nie to dobre, co dobre, ale to najlepsze, co
potrzebne.

Bedemu apetyt widać dopisywał, bo spustoszył naszą

podróżną spiżarnię w sposób, który mnie nieco zaniepokoił.
W drogę zabraliśmy przecież żywność tylko dla dwóch osób.
Jeśli nasza wędrówka przedłuży się, przyjdzie szukać
zwierzyny, tylko gdzie? Na powtórne spotkanie pekari nie
było nadziei. Obliczyłem naszą podróż na trzy dni dobrej
jazdy, lecz albo moja mapa była kiepska i pokazywała mylne
odległości, albo pobłądziliśmy. Z mojej winy. Taka myśl
dręczyła mnie przez

background image

całą noc. Rankiem zaraz rozwinąłem mapę i ku swej radości
znalazłem niebieską wijącą się kreskę — rzeczka. Na
pewno nad jej brzegami właśnie obozujemy! Nie
omieszkałem pochwalić się tym odkryciem. Bede przyjął je
radośnie, Karol — sceptycznie.

— Skąd ta pewność? — zapytał. — Na twojej mapie nie

ma nawet nazwy.

— Ą gdyby była — odparłem podrażniony takim nie-

dowiarstwem — to cóż z tego? Może ta rzeczka wcale się
nie nazywa? A jeśli się nazywa, nie umieszczono jakoś nad
jej brzegami tablic z wyjaśniającym napisem. Jednak...
jestem pewien, że znajdujemy się we właściwym miejscu.
Popatrz, Karolu! Ona wpada do Conchos, czyli że dziś
jeszcze spotkamy Gonzalesa. Nie cieszysz się?

Złośliwiec odparł, że oznaki radości przechowa w do-

brym zamknięciu do wieczora, może wówczas je okaże. I —
cóż za paskudny zbieg okoliczności! — sceptycyzm Karola
potwierdziły fakty.

Gdy wieczorne zorze rozświetliły ziemię i niebo, na

próżno poprzez szkła lornetki szukałem zarysu jakich-
kolwiek zabudowań. Jeśli istniały w pobliżu, to chyba
Gonzales wzniósł je... pod ziemią. Musiałem mieć bardzo
strapioną minę po tej lustracji terenu, bo Karol tylko zerknął
na mnie i sam sięgnął po szkła. Długo wodził nimi z prawa
na lewo i z powrotem. Przez chwilę łudziłem się, że coś
dostrzegł, bo na sekundę znieruchomiał, lecz natychmiast
opuścił rękę.

— Nic — powiedział krótko — nic a nic.
Pognębił mnie tym stwierdzeniem.

— Jak dzisiaj „nic" — wtrącił się Bede — tym większe

prawdopodobieństwo, że jutro będzie „coś". Do licha,
przecież w którymś miejscu na tej ziemi muszą przebywać
ludzie?!

Nie uradował mnie swą pewnością. „W którymś miejscu"
— oczywiście, lecz gdzie znajduje się to miejsce: o milę
czy o sto mil od nas?

Karol ani mruknął o „cieszeniu się", lecz zauważył, że nie

ma jeszcze powodu do paniki. Nie z takich wychodziliśmy
tarapatów. Mamy rzeczkę, posucha nam nie grozi.
Posuwając się z biegiem wody, dotrzemy wreszcie do tej
Conchos, a może i do hacjendy Gonzalesa.

To „może" zabrzmiało dla mnie niezbyt optymistycznie,

więc milczałem. Do licha! Czyżby moja mapa istotnie
wywiodła nas na bezdroża? To pytanie dręczyło mnie aż do
następnego dnia, kiedy nieoczekiwane spotkanie kazało mi
zapomnieć o mapie i o hacjendzie.

W przedpołudniowych godzinach, gdy zgodnie z ży-

czeniem Karola pędziliśmy z nurtem wody, lustracja
horyzontu przy pomocy lornetki ukazała moim oczom szary
tuman kurzu, chmurę przesuwającą się szybko w kierunku
prostopadłym do obranej przez nas drogi. Zatrzymałem
konia.

— Co tam? — zagadnął Karol. — Hacjenda? Wobec tego

musimy skręcić.

— Chyba tak postąpimy, lecz to nie hacjenda. Zobacz.

Spojrzał przez lornetkę, potem oddał ją Bedemu.

— Jeźdźcy — powiedział. — Mam nadzieję, że to nie

nasi goście z opuszczonej chaty. Nie pędzą naszym tropem.

background image

Możemy spokojnie jechać dalej.

— Oni kogoś ścigają — odparł Bede zwracając lornetkę.
— Ścigają? — zdumiałem się. — Zwierzynę? Nie

zauważyłem żadnej sztuki. Chyba to coś bardzo małego.

Roześmiał się:

— Coś bardzo sporego. Jeździec!

Znowu przyłożyłem szkła do oczu. W polu ich widzenia

szary tuman rozciągnął się i teraz wyglądał jak potężny
smok z długim, zwężającym się ogonem. Głowę tego smoka
tworzyła kawalkada konnych. Lecz gdzież znajdował się
ścigany jeździec?

— Trzeba patrzeć bardziej na lewo — zauważył Bede. —

Bardziej na lewo... jeszcze troszkę. No?

Po tej poprawce rzeczywiście zauważyłem samotny

punkcik mknący po płaszczyźnie.

To raczej wygląda na umówione spotkanie niż na

pogoń — stwierdziłem. — Ten samotny wędrowiec zmierza
naprzeciw grupie.

— Zatrzymał się! — krzyknął Karol. — Zawraca!

Popatrzcie!

Rzeczywiście, sytuacja uległa gwałtownej zmianie.

Wyglądało na to, że tamten człowiek ucieka. Przeobrażeniu
uległ kształt smoka. Ogon pozostał tak samo długi, jak
poprzednio, lecz tuż przy głowie poczęły wyrastać skrzydła.
Jedno rozwinęło się w prawo, drugie w lewo. Następnie
skrzydła poczęły zaginać się. W ten sposób utworzyło się
szare, coraz obszerniejsze półkole kurzawy, a w tym półkolu
znalazła się sylwetka samotnego jeźdźca.

— Gonią go — zbytecznie stwierdził Karol.

To było oczywiste. Spojrzeliśmy po sobie i bez jednego

słowa zachęty wjechaliśmy galopem w rzeczkę. Woda
bryznęła mi fontanną na twarz, dłonie, szyję i na kark
wierzchowca.

Pędziliśmy bez przerwy aż do chwili, kiedy już gołym

okiem można było zauważyć, co dzieje się przed nami. Z
sekundy na sekundę rozszerzały się, rosły i zaginały
skrzydła pościgu, aż wreszcie — zamknęły. Kurz opad^:.
Samotny jeździec znalazł się w środku wielkiego kręgu.

Zwolniliśmy biegu, nakazywała to zwykła ostrożność. Że

nas do tej pory nie zauważono, należy położyć na karb
zainteresowania się napastników schwytanym jeźdźcem.

background image

Karol zatrzymał konia pierwszy.

— Zsiadamy! — rozkazał półgłosem.

Nieco w prawo wznosił się obły wał piachu, dostatecznie

wysoki, by podprowadzony wierzchowiec stał się z
przeciwnej strony całkowicie niewidoczny.

Przywiązaliśmy zwierzęta do palików wbitych w ziemię i

legli na zboczu wału. Dla większego bezpieczeństwa
zdjęliśmy kapelusze.

Teraz znajdowaliśmy się tak blisko, że bez trudu można

było policzyć krąg utworzony przez konnych. Lornetka
pokazała mi każdy szczegół ich stroju i rysy twarzy tych,
którzy stali do nas przodem lub bokiem. Koszule i poncha,
przeraźliwie brudne, świeciły dziurami; twarze spalone na
brąz dawno, a może nigdy nie zetknęły się z mydłem i wodą.
Brody nie znały brzytwy.

W wąziutkiej luce między ludźmi tworzącymi krąg

ujrzałem cel pościgu.

— To chłopiec — szepnąłem Karolowi. — Nie wygląda

na więcej niż szesnaście lat. Jakże różni się od nich strojem!

Przed nami, jak na teatralnej scenie, rozgrywała się akcja

dziwnej sztuki. Początkowo odniosłem wrażenie, że się
mylę, że to jednak nie napad, lecz przyjacielskie spotkanie.
Usłyszałem chóralny okrzyk, jak powitanie, później —
śmiech, później — kapelusze podrzucono ku niebu i
zręcznie schwytano.

— Poczekajmy jeszcze — szepnął Karol. — Pozory

mogą mylić.

Teraz wszystko ucichło, lecz na krótko. Znowu buchnął

krzyk, podniosły się ręce trzymające broń i zagrzmiała salwa
oddana wprost w niebo. Chyba ten

chłopak był nie byle jakim gościem, skoro go tak hucznie

witano. Więc nasze obawy nie miały uzasadnienia.

Lecz nagle widok się zmienił. Chłopak wspiął konia
usiłując — to było oczywiste — przerwać krąg jeźdźców.
Nie udało mu się.

— Na co jeszcze czekamy, dżentelmeni? — zaszeptał

Bede. — Przecież to próba porwania!

Wysunął strzelbę spod pachy i skierował przed siebie. Nie

mam pojęcia, kiedy zdążył wydobyć ją z futerału.

— Leć po nasze winchestery, Janie — mruknął Karol. —

Bede ma rację.

Wykonałem polecenie błyskawicznie, a jednak nim

zdążyłem powrócić, zagadała trzaskającym głosem strzelba
Bedego. Trzykrotnie. Padłem piersiami na piach i podałem
broń Karolowi. Natychmiast przyłożył kolbę do ramienia i
pociągnął za cyngiel. Naśladowałem go, mierząc ponad
głowy przeciwników. Sądziłem, że wystarczy strzał oddany
na postrach. Zresztą.!, po raz pierwszy znalazłem się w
sytuacji, w której atakowałem, sam nie będąc atakowanym.

Efekt naszych salw był natychmiastowy. Podniósł się

wrzask, krąg jeźdźców rozerwał się. Najpierw zbił się w
zwartą grupę, w chwilę później grupa ta, nadal krzycząc,
pognała bezładnie w bok od nas, a za nią pogalopowały
konie bez jeźdźców. Na ziemi pozostały trzy nieruchome
ciała.

A samotny chłopak?

Jeszcze tamtych nie zakryła chmura kurzu, gdy on już

background image

galopował w przeciwnym kierunku.

— No i co? -— zagadnął mnie Karol. — Nadal utrzy-

mujesz, że to było przyjacielskie spotkanie?

— Początkowo tak wyglądało...

— Boś wziął pozory za rzeczywistość.
Wyskoczyliśmy zza wzniesienia. Stratowana ziemia, na
niej bezwładne ciała. Ukląkłem przy jednym, potem przy
drugim i przy trzecim. Tym ludziom nic już nie mogła
pomóc nawet najlepsza lekarska wiedza. Musiałem
przybrać ponury wyraz twarzy, bo Bede, który zatrzymał
się o krok ode mnie, zauważył:

— Nie ma czego żałować. To lepiej, że są martwi jak

głazy. Cóż by pan począł z rannymi?

— Starałbym się ich opatrzyć. Zdumienie
odmalowało się na jego obliczu.
— Po co?
— Takie postępowanie należy do moich obowiązków.
Spojrzał na mnie osłupiałym wzrokiem.
— Czy... czy jesteście policjantami?

— Nie — odparł za mnie Karol. — Ani policjanci, ani

detektywi. Mój przyjaciel jest lekarzem.

— Lekarzem? — wyjąkał Bede. — A ja uważałem was

za westmanów, za traperów! Obaj jesteście lekarzami? Coś
podobnego! Po prostu wędrowny szpital. Czego tu szukacie?

— Ja nie jestem lekarzem — sprostował Karol. —

Zbieram skórki, ale nie po to tu przyjechałem. Udajemy się
w gościnę, do znajomych.

— Czemu nie koleją? Albo dyliżansem... Wygodniej.
— Wygodniej, ale nudniej. Co kto woli — wtrąciłem się.

— Niektórzy lubią z wysokości siodła oglądać kraj, który
zwiedzają.

— No, no... jeszcze nie spotkałem takiego lekarza —

wyznał z zabawną szczerością Bede. —- Sądziłem, że lekarz
siedzi w swym gabinecie albo wędruje z walizeczką po
pacjentach, nie wysuwając nosa poza granice miasta.

— Należy pogrzebać tych nieszczęśników — zauważył

Karol.

Bede skrzywił się lekko.

— A tamten? — zapytał. — Czy nie potrzebuje naszej

pomocy?

— Na pewno zmierza najkrótszą drogą do własnego

domu.

background image

— Nie mamy łopaty — stwierdził Bede.

Nie przypadła mu do smaku propozycja Karolą, To było

widoczne. Za chwilę okazało się, że nie brak łopaty stał się
przyczyną zaniechania naszej smętnej roboty. Coś innego ją
uniemożliwiło.

Bede, który rozglądał się dokoła, zapewne w poszu-

kiwaniu czegoś, co mogłoby częściowo zastąpić łopatę,
znieruchomiał i wyciągniętą ręką wskazał horyzont.

— Na koń, dżentelmeni. Ktoś tu się zbliża, i to z niezłą

szybkością, jeśli mnie oczy nie mylą. Pewnie nasi
przeciwnicy zdołali nas policzyć i teraz wracają z
odpowiednią porcją odwagi. Chce pan na nich zaczekać,
doktorze?

Odwróciłem się. Znowu tuman kurzu unosił się nad

ziemią i gnał wprost na nas. Skoczyliśmy na siodła i po-
pędzili po śladach, jakie zostawił koń chłopaka. Niezła to
była jazda. Spod kopyt pryskały w górę drobniutkie ziarnka
piasku. Czułem ich uderzenia na twarzy, na wargach.
Trzeszczały między zębami i nieprzyjemnie łaskotały po
karku i plecach.

Tak przebyliśmy szmat drogi, aż zwierzęta poczęły

chrapać i pot zabłyszczał na ich szyjach. Zwolniliśmy biegu,
a nawet na chwilę przystanęli. Gołym okiem nie
dostrzegłem za sobą nic poza pustką. Lecz w szkłach
lornetki znowu wyrosła zamazana chmura kurzu.

Jadą — stwierdziłem.

— Jadą — przytaknął Karol — lecz wyprzedziliśmy ich

spory kawałek. Pewnie musieli zatrzymać się na chwilę przy
zabitych.

— Ruszajmy — zniecierpliwił się Bede. — Z tego

patrzenia nic dobrego nie wyniknie, tylko czas tracimy.

Powędrowaliśmy przed siebie, nie forsując jednak

zwierząt. Trzeba było oszczędzać ich siły na wypadek
niebezpieczeństwa.

Przed nami nadal ani śladu ludzkiej gospodarki:
budynków lub rolniczych upraw. Za nami — obłok kurzu
gęstniał i olbrzymiał, lecz ciągle znajdował się

daleko. Tamci przecież również dosiadali koni, nie
czarodziejskich maszyn, i w miarę przedłużania się jazdy
zmęczenie coraz bardziej dawało się we znaki również i ich
zwierzętom.

Nieregularny trop samotnego jeźdźca wiódł nas w

nieznane. Na koniec dostrzegliśmy wierzchowca i
człowieka.

— Jest — ucieszyłem się. — Nareszcie ktoś wskaże nam

właściwy kierunek.

— Byle nie ci, którzy gnają za nami — zaniepokoił się

Bede.

— Spójrzcie! Są coraz bliżej.
Miał rację. Gołym okiem można już było rozróżnić

sylwetki zwierząt i ludzi.

— A jeśli to tylko grupa spokojnych wędrowców? —

nagle zrodziła się we mnie wątpliwość.

— To po cóż pędzą za nami? Chce pan zaczekać i

sprawdzić, doktorze? Bo ja nie. Dalej, naprzód!

Nie, nie chciałem sprawdzać. Lepiej było zaufać naszym

koniom niż podejrzanej gromadzie ludzkiej. Wzmogliśmy

background image

tempo jazdy i przez to znacznie zbliżyli się do chłopaka.
Sądziłem, że szybko się z nim zrównamy. Pomyliłem się.
Odległość początkowo zmalała, lecz po jakimś czasie
poczęła się utrzymywać bez zmian. Prawdopodobnie
chłopak nas zauważył i, biorąc za napastników, zmusił
wierzchowca do szybszego biegu. Głupia sytuacja. Jakże
jednak dać mu znać, że jesteśmy sprzymierzeńcami?
Niczego — ze względu na znaczną przestrzeń — nie
wyjaśniłyby ani gesty, ani okrzyki. Więc zaniechaliśmy
wszelkich tego rodzaju prób.

Teraz poczęło dręczyć mnie pytanie, czy jedziemy we

właściwym kierunku, czy nie oddalamy się od hacjendy
Gonzalesa zamiast się do niej zbliżać. Bo przecież ten
chłopak mógł podążać w zupełnie inną stronę! W ucieczce
oddaliliśmy się znacznie od strumienia, który — według mej
orientacji — miał wpadać do rzeki Conchos. Mój niepokój
pogłębił się, gdy przebyliśmy strumień, który nagle przeciął
nam drogę. Drugi strumień! Więc chyba nie dopływ
Conchos.

Dostrzegłem, że uciekający zatoczył łuk i skierował się w

dół strumienia. Dzięki temu łukowi znowu przybliżyliśmy
się do chłopca. Tak upłynęło — dokładnie tego nie
stwierdzę — kilkanaście minut. Mój wierzchowiec na nowo
pokrył się potem i chrapał. Przyhamowałem jego bieg.

— Karolu! — krzyknąłem. — Jeszcze chwila, a koń mi

padnie.

Przystanęliśmy, aż Bede, który zamykał naszą kawalkadę,

zrównał się z nami.

— Co się stało?

Wskazałem na płaty piany ściekające z pyska zwierzęcia.

— Teraz nas dopadną — zauważył ponurym głosem. —

Nie ma gdzie się skryć. Chyba za własnymi końmi.

Wykonał ruch, jakby chciał zsiąść. Karol powstrzymał go

gestem ręki.

— Nie trzeba, ruszymy stępa i zwierzęta wytchną.
— Ależ tamci...

— Tamci właśnie zrezygnowali. Popatrzcie!
Odwróciłem się. Istotnie, obłok kurzu zmalał, skurczył się.
Cieniał coraz bardziej, aż wreszcie opadł.

— Co się im stało?
— Pewnie pragną nas oskrzydlić jak tamtego — mruknął

Bede. — Ale będzie zabawa!

Sięgnąłem po lornetkę. Nigdzie, ani na północy, ani na

zachodzie czy wschodzie nie dostrzegłem niczego, co
sygnalizowałoby dalszy pościg za nami.

background image

— Wygląda na to, że naprawdę zaniechali pogoni.

Dlaczego? Domyślasz się, Karolu? Bo ja nie.

— Prawdopodobnie w pobliżu leży jakaś osada. Nie chcą

dalej ryzykować. To jedyne wytłumaczenie, zresztą...
przekonamy się wkrótce.

Być może Karol nie mylił się, być może przyczyna była

inna. Tak czy owak, grożące nam niebezpieczeństwo
przestało istnieć równie nieoczekiwanie, jak się narodziło.

Odtąd jechaliśmy wolniutko, co pewien czas oglądając

się, aż wreszcie piaszczysty, nieurodzajny pas wybrzeża
rzeczki urwał się raptownie. Natrafiliśmy na rów
odbiegający prostopadle od nurtu wody. Nad rowem
przerzucony solidny mostek wywiódł nas na drogę, po obu
stronach której zazieleniły się łąki, a dalej ciągnęły się
zagony ornej ziemi, jedne nagie, inne porośnięte uprawami,
spośród których rozpoznałem tylko kukurydzę. Od razu
poczułem się lepiej. Jeśli to nawet nie była hacjenda
Gonzalesa, to na pewno jakieś gospodarstwo, gdzie
zasięgniemy informacji.

Z wysokości końskiego grzbietu dostrzegłem sylwetki

ludzi krzątających się wśród pól. Tak oto uciekający chłopak
wywiódł nas z bezdrożnej pustyni. Ujrzałem go teraz blisko,
kilkanaście jardów przed nami. Zatrzymał wierzchowca i
spoglądał ku nam, dzierżąc w prawicy strzelbę opartą kolbą
na łęku siodła. Podjechaliśmy. Wówczas chłopak wsunął
broń do futerału. Jego wierzchowiec zbliżył się lekkim
truchtem. Rysy twarzy jeźdźca wydały mi się znajome.

Que sorpresa?! — zawołał chłopiec nieco drżącym

głosem. — Co za niespodzianka? — powtórzył po angielsku.
— Co za szczęście! Witam, seńor doctor, witam seńor
Gordon, witam... — urwał spojrzawszy na naszego
towarzysza, któremu widać nie znane były formy dobrego
wychowania, bo nie przedstawił się.

background image

— Mister Bede — wyręczyłem go i zaraz nie omiesz-

kałem pochwalić się swą hiszpańszczyzną:

Buenos tardes, seńorita. Chyba się nie' mylę? Czy nic

się pani nie stało?

Widziałem, że jeszcze drży, chociaż usiłuje nie pokazać

tego po sobie.

— Nie, nic się nie stało — odparła uśmiechając się, lecz

w ten uśmiech na pewno włożyć musiała sporo wysiłku.
Była dzielna ponad miarę swych lat.

Tak oto wyglądało spotkanie z Inez Gonzales, córką

hacjendera, którą poznałem przed czterema laty podczas
wędrówek przez bezdroża Arizony. W ciągu tych lat wyrosła
z małego szkraba, również odzianego w męski strój, w
dorosłą pannę, której ubranie mogło jeszcze mylić na
odległość, lecz nie z bliska.

— Rodzice oczekują panów od tygodnia — powiedziała

już bardziej normalnym głosem. — Sześć razy opuszczałam
hacjendę udając się naprzeciw. Ten siódmy raz mógł się
skończyć dla mnie fatalnie, gdyby niespodziewana pomoc
nie zjawiła się dosłownie w ostatniej chwili. Wzięłam panów
za tamtych, dlatego tak gnałam. Nie widzieliście grupy
jeźdźców? Dużej grupy?

— Widzieliśmy — odparłem. — Widzieliśmy, jak ścigali

samotnego jeźdźca, który wydał się nam młodym chłopcem.
Widzieliśmy, jak ten chłopiec znalazł się w pułapce, chociaż
początkowo sądziłem, że jest to spotkanie przyjacielskie.

Potrząsnęła przecząco głową.

To było okropne— stwierdziła szeptem. — Okropne

strony i okropni ludzie...

— Na szczęście seńor Gordon — dodałem żartobliwym

tonem — wyprowadził mnie z błędu, a seńor Bede
pierwszym strzałem strącił z siodła jednego z napastników.
Co działo się później, to już pani sama widziała.

Och! — zawołała. — To wy! Uratowaliście mnie!

background image

Nie wiem, jak dziękować?! Co za cudowny zbieg oko-
liczności! Santa Madonna! Nie zapomnę wam tego nigdy,
nigdy!

Wypowiedziała te słowa jednym tchem, a wargi jej drżały

ze wzruszenia.

— Proszę bardzo — szepnęła — nie wspominajcie o tym

rodzicom, dopóki im sama nie opowiem, bo... — w tym
miejscu zawstydziła się zabawnie — bo dziś rankiem
wyjechałam z hacjendy bez ich wiedzy.

Przyrzekliśmy zgodnym chórem. Natychmiast poweselała.

Zerwała sombrero z głowy i machnęła nim nad końskim
łbem:

— Witam panów w imieniu ojca w Estrella del Sur!

Proszę za mną.

— Gwiazda Południa — przetłumaczyłem swym to-

warzyszom. Pięknie to brzmi.

— Pomysł ojca. Uważał, że tak wielka hacjenda powinna

nosić odpowiednią nazwę.

Ruszyła pierwsza, my za nią.

I oto dotarliśmy wreszcie do celu podróży. Jak na niezbyt

daleką drogę z El Paso do posiadłości Gonzalesa — podróż
trwała długo. Któż mógł przewidzieć, ile to przeszkód
spotkamy na naszej drodze? Lecz wszystko dobre, co się
dobrze kończy. Pod wpływem takiej myśli zapomniałem na
chwilę o kłopotliwym towarzystwie Bedego i o liście
gończym, który spoczywał w kieszeni mej kurty.

background image

Estrella del Sur

Powitanie odbyło się chyba na miarę hiszpańskich

arystokratów. Seńor Gonzales, zaalarmowany przez córkę,
zbiegł po kamiennych stopniach werandy swego casa, czyli
domu (przypominającego raczej pałacyk), i wygłosił krótkie
przemówienie, obfitujące w tradycyjne zwroty
grzecznościowe, których w hiszpańskim języku nie brakuje i
które starał się przetłumaczyć na angielski. Nie bardzo to mu
wyszło, jako że język angielski pod tym względem jest
raczej skromny i zwięzły.

Karol i ja, znając Gonzalesa, nie byliśmy zaskoczeni

pompatycznością powitania. Ale Bede! Słuchał, wytrze-
szczając oczy, z miną tak zabawną, że dużo wysiłku
kosztowało mnie powstrzymanie się od śmiechu, jakże
niestosownego w podobnej chwili. Na koniec gospodarz
uścisnął obie dłonie Karola, to samo uczynił ze mną i
powtórzył — po raz trzeci — z Bedem, czym wtrącił go w
stan całkowitego oszołomienia.

— To jest mister Barry Bede — zaprezentowałem

naszego towarzysza. — Podróżujemy razem od El Paso.
Spotkaliśmy się przypadkowo, a w drodze pan Bede pomógł
nam wydobyć się z nie byle jakich tarapatów.

Wygłosiłem tę krótką informację, akcentując specjalnie

słowa: „spotkaliśmy się przypadkowo". Lecz Gonzales albo
nie pojął znaczenia, albo też udał, że nie pojmuje. Odparł z
hiszpańską galanterią:

— Przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyja-

ciółmi.

Wypadło tylko uśmiechnąć się na podziękowanie. Be-de

również rozpromienił się i ocknął ze stanu osłupienia.

Mnie nie było wcale tak wesoło. Odpowiedź Gonzalesa,
jeśli była szczera, stawiała nas w sytuacji, którą najlepiej
określa przymiotnik „głupia". Postanowiłem przy
najbliższej okazji w cztery oczy uświadomić naszego
gospodarza, jak wygląda prawda.

Za zachowanie się „przyjaciela" Bedego nie mogliśmy

przecież ponosić odpowiedzialności, cokolwiek mogłoby się
wydarzyć. Lecz teraz nie pora na taką, dość „delikatną",
rozmowę.

Przez półmroczny hall gospodarz poprowadził nas w głąb

równie mrocznego, przyjemnie chłodnego korytarza.

— To dla panów — powiedział zatrzymując się przed

"wielkimi drzwiami, które pobłyskiwały bielą lakieru i
złotem lśniącej mosiężnej klamki.

Otworzył podwoje na oścież, z odpowiednim ukłonem.

Wkroczyliśmy do wnętrza pokoju, źle mówię — komnaty!
Dwuokiennej, szerokiej i długiej, o ścianach, na których
wymalowano srebrne lamperie. U szczytu tych ścian, pod
samym sufitem biegły ozdobne gipsowe girlandy liści
mesquite, a środek sufitu zdobił owalny, wypukły medalion,
pełen skrzydlatych amorków, które zdawały się trzymać
łańcuch ze zwieszającą się potężną naftową lampą.

Po prawej stronie komnaty ustawiono dwa łóżka, raczej

background image

— łoża z czerwonawego meksykańskiego mahoniu,
przedzielone również mahoniowym stolikiem. Po stronie
lewej — długi stół otoczony półtuzinem krzeseł, nakryty
szerokim, haftowanym płótnem olśniewającej białości.
Środek stołu zajmowała srebrna patera wypełniona czubato
kiściami bananów. Przestrzeń między oknami zajmowało
potężne biurko z przemyślnymi przyborami do pisania.

Wszystko to — co tu dużo gadać! — robiło na widzu

mocne wrażenie w zestawieniu z pustkowiem i dzikim
otoczeniem ziem hacjendy. Zerknąłem na Karola, Karol
zerknął na mnie, przymrużył zabawnie jedno oko, lecz nie
odezwał się ani słówkiem. Uznałem, że nie wypada tak
obojętnie reagować na te wspaniałości, które oddawał nam
do użytku don Pedro Gonzales. Więc podziękowałem,
wyrażając się nieco górnolotnie o dobrym smaku osoby,
która ten pokój umeblowała.

— Ten pokój czekał na panów od tygodnia —

rozpromienił się. — Proszę mi wybaczyć, że nie przewi-
działem tak zaszczytnej wizyty jeszcze jednego gościa —
tu skłonił się Bedemu. — Naprawimy to niedopatrzenie.
Zaraz przygotujemy drugi pokój, nie gorszy od tego.
Ten dla trzech osób byłby za ciasny.

Uśmiechnąłem się. W przydzielonej nam komnacie

zmieściłoby się-swobodnie i pięć łóżek. Jednak nie za-
przeczyłem. Stała obecność Bedego uniemożliwiłaby
swobodną rozmowę z Karolem. Więc tylko raz jeszcze
podziękowałem za tak wspaniałe lokum. Zaraz się jednak
okazało, że to, co nam sprezentowano, to tylko część
przeznaczonego dla nas apartamentu. Gościnny hacjender
otworzył wąskie drzwi, znajdujące się w narożniku komnaty,
i gestem pełnym galanterii wskazał drogę. Za drzwiami
ciągnął się krótki korytarzyk, zakończony drugimi drzwiami.
Nacisnąłem klamkę, postąpiłem krok i zatrzymałem się
niczym biblijna żona Lota zamieniona w słup soli.

Zaiste to, co ujrzałem, było i zdumiewające, i zaskakujące

jednocześnie: łazienka. Ale jaka! Salka z okrągłym oknem o
matowych szybach, wykładana zielonymi kafelkami, z
zieloną wanną wpuszczoną w posadzkę. Nad wanną
połyskiwały mosiężne kurki — Zimna i gorąca woda —
wyjaśnił gospodarz z lekką nutką dumy w głosie. — To
wszystko do panów dyspozycji. Za jakąś godzinkę poproszę
na skromną zakąskę. Gdyby czegoś panom brakowało,
wystarczy pociągnąć za zielony sznur wiszący przy
drzwiach...

background image

Wróciliśmy do komnaty i don Pedro wskazał nam

jedwabną linkę zakończoną chwastem. Skłonił się cere-
monialnie, ujął pod ramię Bedego i wraz z nim opuścił
pokój.

Ledwie się drzwi za nimi zamknęły, padłem na ma-

honiowe krzesło, bardziej ładne niż wygodne, i wybuch-
nąłem śmiechem.

— I cóż ty na to,
Karolu?
Wzruszył ramionami.

— Czuję się jak małpa w złotej klatce. Gdybym nie

poznał Gonzalesa w innych okolicznościach, uznałbym go
za jednego z tych bogaczy, którym tylko pieniądz
imponuje. Co my tu będziemy robić?

Sądzę — odparłem — że nasz gościnny hacjender

zapragnie nam sprezentować coś więcej poza tym fan-
tastycznym urządzeniem domu i gospodarstwem.

— Obyś się nie mylił!
— Gonzales lubi wędrować: Jestem pewien, że po-

siedzimy tu tylko tak długo, jak długo Gonzales nie znu-
dzi się pokazywaniem swych wspaniałości.

— To może trwać wieki — ponuro zauważył Karol.
— Nie wpadaj w pesymizm. Jeśli pragniesz nasz pobyt

w hacjendzie skrócić, postaraj się okazać chociaż łut
zachwytu przy każdej okazji.

— Po co?

Po to, aby zaspokoić zabawną próżność gospodarza.

Zadowolony z zachwytu swych gości, szybko za-
proponuje nam poznanie bliższych, a później dalszych

okolic hacjendy.

— To znaczy, że mam mu schlebiać?
— Coś w tym rodzaju.

— Bardzo tego nie lubię.

Nie przesadzaj. Przecież Gonzales jest dzielnym

człowiekiem, w Arizonie pomógł nam niemało i całkowicie
bezinteresownie, a że ma swoje słabostki?! Któż ich nie ma?
Postąpisz, jak zechcesz, Karolu, lecz ostrzegam cię, że
zachowując kamienne oblicze na widok na przykład
wiatraka pompującego wodę...

— Jakiego wiatraka? Nie zauważyłem...
— Nie przerywaj, ja zauważyłem. Jeśli będziesz

sceptycznie nastawiony do Gonzalesowych cudowności,
wpędzisz hacjendera w zły humor. Wzmoże swe starania, by
cię zadziwić, a to może trwać bardzo, bardzo długo.
Rozumiesz?

— Strasznie to wszystko zagmatwane, ale... postaram się.

Będę się zachowywał jak tresowana małpa, która kłania się
w cyrku trzema kapeluszami, stojąc na jednej nodze.

— No, no, Karolu, tylko bez przesady. Musimy uważać,

żeby niczym nie urazić Gonzalesa.

— Więc dobrze, zastosuję się do twoich okropnych rad.
— A teraz... jak powinniśmy postępować z Bedem?

Pomyśl o tym.

— Wcale nie postępować.

- Zrozum, Karolu, że ponosimy odpowiedzialność za

background image

wprowadzenie Bedego pod ten dach.

— Gonzales nie jest dzieckiem.
— Lecz nie wie, kogo tu sprowadziliśmy.
— A ty wiesz? Świstek drukowanego papieru, może

przypadkiem znajdujący się w kieszeni Bedego, od razu
zrobił cię podejrzliwym. Zresztą sądzę, że Gonzales nie
puścił mimo uszu informacji o przypadkowym spotkaniu i
tylko jego cudaczna elegancja kazała mu nazwać Bedego
naszym wspólnym przyjacielem. Przy pierwszej okazji
poinformuj hacjendera o szczegółach naszej podróży, to
powinno wystarczyć, a teraz... ani słowa więcej na ten temat.
Zamierzam wypróbować działanie błyszczących kurków nad
wanną.

background image

Zanim jednak zniknął za wąskimi drzwiami, zapukano

do drzwi szerokich. Otworzyłem. Ukazał się hacjender, a
krok za nim Murzyn dźwigający naręcz białych płócien.

Sądzę — powiedział Gonzales — iż wasze traperskie

stroje, seńores, są nieco uciążliwe w naszym gorącym
klimacie. Zechciejcie więc przyjąć — tu wykonał gest ręką
w stronę Murzyna, który rozłożył sztuki płótna na krzesłach
i wycofał się z pokoju. Wówczas hacjender podszedł do
Karola i uścisnął mu obie ręce, z kolei uczynił podobnie ze
mną. Nie mogłem pojąć, czemu mam przypisać ten
nieoczekiwany przypływ serdeczności.

— Seńores — powiedział hacjender, a głos drżał mu ze

wzruszenia — nigdy wam tego nie zapomnę! Gdyby nie
wy, moją córkę spotkałoby straszliwe nieszczęście. Wiem
już o wszystkim...

Zrozumiałem, o co mu chodzi. Mruknąłem zmieszany,

że na naszym miejscu postąpiłby podobnie każdy inny
przypadkowy świadek zdarzenia.

— Każdy! — wykrzyknął dramatycznie hacjender. —

Jakże się pan myli, seńor doctor! Żaden z tych zbójów,
którzy napadli na Inez, nie kiwnąłby palcem, gdyby nawet
pana ćwiartowano na kawałki. To nie ludzie, to bestie!
Niestety, w naszym pięknym kraju namnożyło się takich
bestii. — Skłonił się i już z ręką na klamce dodał:

— Proszę was, seńores, nie wspominajcie o tym mej

żonie, dopóki jej nie uprzedzę. Bardzo by się
zdenerwowała.

Skłonił się po raz drugi i wyszedł.
— No — stwierdził Karol, gdy się drzwi zamknęły, a

kroki za nimi ucichły — teraz jestem pewien, że Gonzales
nie odmówi nam niczego. Kiedy go poproszę o wycieczkę
w głąb kraju, migiem ruszymy. Porządny z niego chłop,
szkoda tylko, że tak pompatyczny. Co myślisz o tych
strojach, Janie?

— Nie możemy odmówić — powiedziałem sięgając po

stos olśniewających białości. — No, no! Kurtka, spodnie,
kamizelka... Mam nadzieję, że będą na nas pasować.

— Po jednym dniu używania zrobią się szare, cóż za

niepraktyczny kolor — gderał Karol przymierzając spodnie,
z kolei marynarkę.

— Nie martw się. Na pewno każdego ranka otrzymamy

nowy garnitur na zmianę.

— Ależ to marnotrawstwo! Kto słyszał, żeby nosić białe

ubrania? Człowiek tak odziany widoczny jest na milę i
wystraszy każde zwierzę. To dobre zimą, gdy śnieg
przykryje ziemię.

— Przecież nie wybieramy się na polowanie — zau-

ważyłem rozbawiony. — A ty wyglądasz w tej bieli
znakomicie.

Rozchmurzył się.

— Tak uważasz?
— Zupełnie jak bogaty plantator bawełny z tysiącem

czarnych niewolników.

To powiedziawszy uchyliłem się zręcznie przed rzuconą

we mnie skórzaną kurtą Karola.

— Jeszcze jedno takie słowo, a zdejmę te łachy.
— No dobrze, dobrze.

background image

— Teraz na ciebie kolej, nie mam zamiaru tylko sam

wyglądać jak wariat.

Szybko przebrałem się i od razu poczułem ulgę. Oce-

niłem, czym była w tutejszym klimacie gruba bawełniana
koszula, nie mniej gruba kamizela i ciężka kurta ze skóry, a
czym taka leciutka, przewiewna odzież.

Pospacerowałem tam i z powrotem w nowym stroju.

— Jak wyglądam?

Karol krytycznym wzrokiem zlustrował moją postać.

background image

— Jak sam główny łapiduch największego szpitala świata.

Biel przypomina mi zawsze rzezignatów.

Znowu zapukano do drzwi i oto Barry Bede i Pedro

Gonzales ukazali się jak dwa jasne duchy w mroku ko-
rytarza. Tak więc i nasz przypadkowy towarzysz również
został przebrany.

— Pozwólcie, seńores, podano do stołu... Poprowadził nas
prościutko poprzez hall do pokoju, raczej sali o trzech
wielkich oknach, na które zapuszczono żaluzje z cienkich
drewnianych deseczek. Poprzez szpary między nimi
przedostawały się do wnętrza skąpe smugi dziennego blasku.
Panował półmrok i przyjemny chłód.

Środek sali zajmował długi stół przykryty obrusem,

pobłyskujący talerzami i sztućcami. Kiedy tak staliśmy,
bezszelestnie uchyliły się przeciwległe drzwi i dwie kobiece
sylwetki ukazały się naszym oczom. Łatwo odgadłem, że
jedna z kobiet musiała być małżonką gospodarza, bowiem
druga, młoda dziewczyna, to po prostu Inez, którą po raz
pierwszy widziałem w damskim stroju.

Zostaliśmy przedstawieni gospodyni i zaproszeni
przez nią do zajęcia miejsc przy stole.

Rezygnuję z opisu bardzo długo trwającego obiadu (bo

tym się okazała zapowiedziana przez Gonzalesa „skromna
przekąska"), podczas którego rozmowa toczyła się o
wszystkim i o niczym, na szczęście w języku angielskim
(którym świetnie władała gospodyni), co zwolniło mnie od
posługiwania się mą kiepską hiszpańszczyzną.

Seńora Concepcion (co w naszym języku oznacza

„Maria") zaskoczyła mnie i swym wyglądem, i swym
zachowaniem. Oczekiwałem starszej pani, typowej hisz-
pańskiej matrony o wystudiowanych ruchach oraz słowach
pełnych godności i pompatycznych zwrotów. Tym-

background image

czasem seńora Concepcion mogłaby uchodzić za starszą
siostrę Inez. W jej sposobie mówienia nie uchwyciłem nic, co
by raziło cudzoziemca sztucznością (bo Meksykanina na
pewno by nie raziło!). Do każdego z nas zwracała się z
ujmującą bezpośredniością i młodzieńczym wdziękiem.
Musiało to chyba nieco szokować don Gonzalesa,
zauważyłem, że kilkakrotnie twarz mu zadrgała, co
natychmiast jednak maskował uśmiechem tak doskonałym, że
na pewno był sztuczny.

Inez milczała przez cały czas, zapewne przytłoczona

indywidualnością matki, a może przestrzegająca zasad
stosowanych w szanujących się rodzinach Kreolów, że w
obecności rodziców młoda panna, nie pytana, nie zabiera
głosu. Natomiast hacjender swoim zwyczajem wtrącał do
rozmowy gładkie zdania, w których wyszukane zwroty
walczyły o pierwszeństwo z nieskazitelną formą gramatyczną.

Gdy spożyliśmy ostatnią z licznych potraw, a panie

podniosły się od stołu i złożyły nam ceremonialny ukłon,
Gonzales zaprowadził nas do swego gabinetu. Tu — czarną
skórą kryte fotele i hebanowe biurko oraz hebanowe boazerie
tworzyły obraz tyleż dostojny, co ponury. Nim zdążyliśmy
zapaść się w głębinach foteli, czarny, bezszelestny lokaj
wniósł zastawę do kawy, a gospodarz wydobył z biurka
drewniane, perłową macicą wykładane pudło pełne cygar.

— A teraz, seńores — zagaił — opowiedzcie, jak

spotkaliście Inez. Wiem już o tej dramatycznej przygodzie tak
szczęśliwie zakończonej, lecz jakimże cudownym
zrządzeniem losu zjawiliście się w samą porę?

Spojrzałem na Karola, Karol spojrzał na mnie. Obaj

czuliśmy się ociężale i sennie po sutym obiedzie
zakropionym hiszpańskim winem i usposobieni bardziej do
sjesty niż do długiej opowieści o naszej podróży. Ale nie
można było przecież sprawić zawodu gospodarzowi, który
zapewne jedynie ze względu na kodeks towarzyski
powstrzymywał się przed zadaniem tego pytania wcześniej.

— Nie znam nikogo, kto potrafiłby lepiej opowiadać niż

doktor — stwierdził z całą powagą Karol, a ja rzuciłem mu
mordercze spojrzenie i lekko westchnąłem.

— Słuchamy, seńor doctor...

Westchnąłem po raz drugi i rozpocząłem relację. Jednak

skróciłem rzecz o połowę, rozpoczynając dopiero od
momentu naszego noclegu w opuszczonej chacie. Postą-
piłem tak z dwu powodów: pierwszym — przyznam
szczerze — było moje lenistwo, drugi był poważniejszej
natury. O naszej przygodzie w El Paso zdecydowałem się
poinformować Gonzalesa kiedy indziej. Przypuszczałem, że
przejęty sprawą córki, zbagatelizowałby sprawę Bedego i
gończego listu.

Kiedy skończyłem mówić, hacjender raz jeszcze wyraził

nam swą ogromną wdzięczność. A potem — dane nam było
poznać wszystkie udręki przesadnej gościnności! Zapewne w
obawie, abyśmy się nie nudzili, gospodarz wywiódł nas z
budynku, pokazując najpierw ogród, później uprawne pola.
Nie zaliczam się do kategorii dobrych piechurów. W danym
wypadku moją niesprawność pogłębiało zmęczenie
wielogodzinną jazdą. W efekcie — marzyłem o wygodnym
łóżku tak intensywnie, że sporo z tego, o czym mówił
gospodarz, nie dotarło do moich uszu. Barry Bede chyba

background image

również nie znajdował się w najlepszej formie fizycznej, bo
wlókł się za nami z miną męczennika, nieczułego na
piękności świata ani na... barwny monolog gospodarza. Jeden
Karol —' wyszkolony w corocznych wędrówkach — stąpał
energicznie przy boku hacjendera, pozbywszy się swej

background image

poprzedniej ociężałości. Zauważyłem, że przysłuchuje się
bacznie, ba, nawet zadaje pytania. Czyżby wspomniał czasy,
kiedy parał się rolnictwem w Teksasie, zanim przedziwnym
zrządzeniem losu zamienił się w łowcę skórek? Bo życiowa
ścieżka Karola była dość pogmatwana: najpierw kowboj,
później poszukiwacz złota, jeszcze później początkujący
traper, z kolei rolnik, który na nowo przeobraził się w
trapera. Ale — do rzeczy!

Kończył się dzień, pochłodniało przyjemnie. Cóż z tego?

Niestrudzony hacjender ani myślał przerwać swego wykładu
na temat plonów, hodowli koni, krów i wszystkich arkanów
prowadzenia dużego gospodarstwa. Mówił o swych
pracownikach, którzy od czasu do czasu pojawiali się na
szlaku naszego spaceru. Och! To był niezły marsz i coraz
dotkliwiej czułem go w nogach. Gdy wreszcie wróciliśmy,
bo już pierwsze gwiazdy ukazały się na niebie, czułem się
tak zmęczony, że zrezygnowałem z zaproszenia na
wieczorny posiłek, usiłując moją odmowę wyrazić w formie
najbardziej eleganckiej. Bede pewnie czuł się podobnie, bo
również się wykręcił. Oblicze Gonzalesa wyraźnie
spochmurniało, lecz Karol uratował sytuację. Wykazał
odpowiednią porcję radości stwierdzając, że jest głodny jak
wilk, a tak wybornych potraw jak na hacjendzie nigdy
dotychczas nawet nie próbował. Rozstaliśmy się w hallu.
Bede nie tylko towarzyszył mi do drzwi, lecz i wkroczył do
naszej komnaty. Nie krępując się jego obecnością runąłem,
ciężko dysząc, na łóżko. Bede zagłębił się w fotelu, lecz
zanim to uczynił, sięgnął do stojącego na biurku pudła z
cygarami (nie zapomniał o tym gościnny hacjender!) i po
chwili zniknął w smugach wonnego dymu. Milczeliśmy obaj
bardzo długo, na koniec mój gość odezwał się pierwszy:

— Nieźle tu, co? Ale to nie dla mnie. Czuję się jak ryba w
sieci. Chociaż... gdybym miał taką hacjendę, kto wie...

Nie dokończył i zajął się cygarem.

Milczałem, nie czułem chęci do rozmowy, mimo że za-

ciekawiło mnie, po co Bede tu przyszedł. Czy tylko dlatego,
że się nudził, czy też powodowały nim inne przyczyny?
Może chciał się pożegnać. To byłoby najlepsze.

— Pan jest lekarzem? — zagadnął wypuszczając ustami

chmurkę dymu.

— Oczywiście — odparłem zdziwiony. — Przecież już tę

sprawę wyjaśniliśmy.

— Sądziłem, że to żart,
— Najczystsza prawda. Czy coś dolega?
— Nie, nie — zaprzeczył energicznie. — Ja nigdy nie

choruję.

— Każdy tak twierdzi, do czasu.
— Nie mogłem pana rozgryźć, nie pasował mi pan ani na

trapera, ani na westmana, chociaż w El Paso nieźle pan
wywijał pięściami.

Przerwał i znowu zaciągnął się dymem. O co mu chodziło,

u licha?

— Przepraszam, pytałem z ciekawości — odezwał się

znowu. — Jeszcze chciałbym o coś zapytać...

— Słucham.
— Czy długo tu pozostaniemy?
— Nasza wizyta ledwie się zaczęła. Gordon i ja nie

widzieliśmy Gonzalesa od czterech lat, chociaż nas pa-

background image

rokrotnie zapraszał.

— Ten cały Gonzales jest... hm... nieco nudny. Aż trudno

mi wytrzymać te jego: „pozwoli seńor", „zechce seńor",
„mam zaszczyt, seńor"... Ojej! Czy on nie umie gadać po
ludzku? A oprócz tego... dali mi pokój prawie tak wielki, jak
ten. Macie tu łazienkę?

Skinąłem - głową.

— Ja również. Nigdy nie siedziałem w takiej wannie,
nigdy nie spałem w łożu, po którym dyliżansem można
obrócić.

— Cóż — mruknąłem — hacjender przyjmuje nas, jak

potrafi najlepiej. Łatwo się zresztą do tego przyzwyczaić.

— Ależ ja nie chcę się przyzwyczaić! — wykrzyknął.
— Czemuż to?
— No... później może nie potrafiłbym żyć tak, jak teraz.

Wracam do El Paso.

— No cóż, Gonzales nie będzie zachwycony taką de-

cyzją. Zacznie przypuszczać, że nie podołał obowiązkom
gospodarza...

— Niech sobie przypuszcza. Nic a nic mnie to nie

obchodzi! Ruszam za dwa, trzy dni.

Nawet mrugnięciem oka nie zdradziłem, jak bardzo

podejrzana wydała mi się taka decyzja. Powód tej decyzji
uznałem za zwykły wykręt. Co mogłoby skłonić Bedego do
nagłego opuszczenia hacjendy? Obawa przed
zdemaskowaniem? W istocie rzeczy, jego wyjazd bardzo mi
odpowiadał. Jednak nie omieszkałem go przestrzec.

— Droga jest trudna, jak na samotnego wędrowca.

Banda, którą spotkaliśmy, nadal może krążyć w pobliżu, a i
w El Paso nie wiem, czy ktoś nie przypomni sobie o
mocnych pięściach Barry'ego Bede?

— W El Paso? — roześmiał się. — Zapomnieli o

wszystkim, jak tylko wódka z nich wywietrzała. Proszę mi
wierzyć, dobrze znam zwyczaje takich ludzi. Nie, nie! El
Paso nie jest dla mnie groźne. A co się tyczy bandy... Ech,
otrzymali od nas dobrą nauczkę. Zresztą... mam ścigłego
konia.

Pewną rękę i znakomite oko — dodałem wspo-

mniawszy na niedawną przeszłość. — Zawsze pan tak kropi
do ludzi, mister Bede? — zapytałem nadając brzmieniu
swego głosu niedbały ton. — Przecież aby uratować córkę
hacjendera, wystarczyło pozabijać konie.

— Doktorze — odparł nachylając się ku mnie — gdy

mam do wyboru strzelać do człowieka lub do zwierzęcia,
wybieram... człowieka. Ten, który znajduje się na siodle,
może być uczciwym, lecz równie dobrze: łotrem, łajdakiem,
mordercą. Ten, który znajduje się pod siodłem, czyli koń,
nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy. Nie mam racji?

Nie odpowiedziałem. Podniósł się z krzesła.

— Jesteśmy obaj nieco zmęczeni, dobranoc, doktorze.

Wyszedł, a ja siadłem na łóżku. W takiej pozycji zastał

mnie Karol, gdy wraz z Murzynem, niosącym zapaloną
lampę, wkroczył do pokoju.

— O czym tak dumasz?
— Niezły z niego numer.
— Z kogo?

Odczekałem, aż służący zamknie drzwi za sobą, i po-

background image

wtórzyłem wiernie ostatnie słowa Bedego.

— Tak powiedział? No, no! Chociaż... być może tkwi w

tym ziarnko prawdy — dodał w zadumie.

— Piliście?
— Xeres, wino hiszpańskie. Zaczynam się coraz bardziej

przekonywać do sposobu życia hacjendera.

— Rozumiem. Pogadamy na ten temat jutro.

— Dlaczego jutro?

Dlatego, że kładę się spać, a tobie radzę to samo.

Przez noc wywietrzeje ci z głowy życie hacjendera razem z
xeresem. Dobranoc!

Nazajutrz rankiem zjawił się Murzyn z tacą, na której

wniósł śniadanie, i z dwoma śnieżnej białości garniturami.
Sprawdziły się moje przewidywania.

Nie będę już wspominał o dalszych szczegółach naszego

pobytu na hacjendzie Estrella del Sur, byłoby to zbyt
monotonne. Zaznaczę jedynie, że każdego dnia
Gonzales — prawdopodobnie w myśl z góry ułożonego
programu — pokazywał nam fragment po fragmencie
swego rozległego gospodarstwa. Niekiedy było to związane
z pieszymi wędrówkami, niekiedy — z jazdą konną. Jak
długo jednak można zachwycać się gospodarką rolną nie
będąc rolnikiem? Po tygodniu miałem tych
„gospodarczych" wycieczek powyżej uszu i z trudem
kryłem znudzenie. Bede, który wbrew uprzedniej zapo-
wiedzi nie wyjechał ani po dwu, ani po trzech dniach,
oświadczył wreszcie gospodarzowi, że pilne sprawy
wzywają go do powrotu.

Gospodarz zaprotestował przeciw wyjazdowi „drogiego

gościa", jednak protest został dość słabo zaakcentowany,
zabrzmiał tylko jako grzecznościowa formułka. Bede przyjął
ją za dobrą monetę, bo powtórnie podkreślił „ważność"
spraw, które zmuszały go do skrócenia pobytu w hacjendzie,
i Gonzales... ustąpił. Ta rozmowa toczyła się przy stole, w
obecności rodziny hacjendera, mogłem więc obserwować
twarz Karola. Nie potrafił ukryć zaskoczenia. Ba, nie znał
jeszcze powodu, dla którego hacjender tak łatwo
zrezygnował z zatrzymania Bedego. A powodem była moja
poranna rozmowa z Gonzalesem. Dzięki szczęśliwemu
zbiegowi okoliczności zdołałem zdybać hacjendera samego i
opisać mu nie tylko bójkę w El Paso, lecz także — raz jesz-
cze — zdarzenie w opuszczonej chacie, specjalnie pod-
kreślając fakt znalezienia listu gończego.

— Więc przypuszcza, pan seńor doctor, iż poszukiwanym

jest właśnie Bede?

— Podejrzewam...
— Hm, nie znam się na zwyczajach przestępców, lecz ja,

gdyby mnie poszukiwano, nie nosiłbym przy sobie takiego
dowodu przestępstwa.

— Dowodem to jeszcze nie jest, lecz podany w liście

rysopis dziwnie pasuje do Bedego.

background image

— Hm... jednak wiele ludzi bardzo podobnych do siebie

chodzi po tym świecie.

— Oczywiście! Jednak zawsze coś się wie o tych lu-

dziach, a co my wiemy o Bedem? Co robił w El Paso? Czym
się zajmuje? Bo traperem ani eksplorerem na pewno nie jest.
Zauważyłem, że potrafi znakomicie strzelać i nieźle jeździ
konno. Przez cały czas naszej wspólnej wędrówki nie
powiedział o sobie ani słówka.

— A pan, doktorze, zwierzał mu się?
— Nie. Przed obcymi należy raczej powściągać ga-

datliwość.

— To samo czyni Bede.

- Lecz teraz — nastawałem — skoro jest gościem pana,

czemu nadal zachowuje milczenie? To nawet nietakt w
stosunku do pana.

— Ba, mógłby przecież wymyślić jakiekolwiek kłamstwo,

więc to milczenie raczej dobrze o nim świadczy. Kłamać nie
chce, a prawdy ujawnić z jakichś tam przyczyn nie może.
Zresztą, ten tajemniczy człowiek, kimkolwiek byłby,
wyświadczył wam i mnie ogromne usługi. Uratował moją
córkę. Czyż mogę go traktować gorzej od innych gości?

— Oczywiście, że nie.
— Więc co mi pan radzi, doktorze?
— Nie nalegać zbytnio, gdy wyrazi chęć odjazdu.
— Lecz dotąd nie wyraził...

Uczyni to niebawem. Już mi się zwierzał z ko-

nieczności powrotu do El Paso.

— Rozumiem. Nie będę zbytnio upierał się przy za-

trzymywaniu go, lecz jeśli nie zdradzi chęci wyjazdu,
pozostanie w hacjendzie tak długo, jak długo będzie mu się
podobało.

Tak oto wyglądała nasza rozmowa i dlatego Gonzales nie
protestował zbyt gorąco przeciw decyzji Bedego. Następnego
ranka nasz przygodny towarzysz podróży odjechał. W
godzinę później, na życzenie Karola, który pragnął poznać w
Meksyku coś więcej poza hacjendą Estrella del Sur,
wydobyłem swą mapę i pokazałem Gonzalesowi. Bardzo się
nią zainteresował, a zainteresowanie jeszcze wzrosło, gdy
zwróciłem mu uwagę na odręczne poprawki, a przede
wszystkim na tajemnicze znaki geometryczne. Karol
sugerował — zgodnie ze swym wcześniejszym poglądem —
że w ten sposób oznaczono jakieś źródła czy innego rodzaju
zbiorniki wody. Nie przekonało to hacjendera.

— Zbiorniki wody? A któż je rysuje na mapie w taki

sposób? Widzę tu przecież naniesione koryta rzeczek w
sposób przyjęty ogólnie przez kartografów. Dlaczego ten
niezrozumiały wyjątek dla innych zbiorników, stawów czy
jeziorek? Nikt nie oznacza ich trójkątami ani kwadratami.
Nie, seńor Gordon. Tu chodzi o coś innego. Lecz o co? Ba,
gdybyśmy wiedzieli, kto był poprzednio właścicielem mapy i
kto dokonywał na niej poprawek?

— Na pewno geograf — wtrąciłem pospiesznie.
— To wcale nie jest pewne. Może po prostu zwykły

wędrowiec jako tako obeznany z mapami? Albo członek
jakiejś ekspedycji wcale nie geograficznej? Cóż, nie po-
trafimy odgadnąć, w jakim celu ten człowiek czy ci ludzie
wędrowali w głąb Sierra Mądre Occidental. Prawdziwa

background image

łamigłówka. Bo wątpię, aby kartograf sprzedawał mapę, na
której poczynił tak cenne z jego punktu widzenia poprawki.

— Może stały się nieistotne? — zauważyłem.
— Z naszych rozważań nic nie wynika— odezwał się

Karol. — Nie mam zaufania do map, nawet gdy są mniej
tajemnicze. Chyba że moglibyśmy sprawdzić to osobiście...

Gonzales popatrzył na nas, zastanowił się chwilę.

— Wiecie panowie, że to niezła myśl! — wykrzyk

nął. — Przecież i tak miałem zamiar pokazać wam na-

background image

sze góry i popróbować łowów na płową zwierzynę! Zna-
komita okazja! Popieram pana, seńor Gordon. Polowanie
połączone z czymś w rodzaju wyprawy badawczej! To mi
odpowiada, bardzo odpowiada. Jednak... trzeba będzie
wyjazd jeszcze odłożyć na kilka dni. Przyznam, że trochę
niepokoi mnie obecność w pobliżu hacjendy tej bandy, z
którą zetknęliście się, panowie. Robledo to niebezpieczny
opryszek.

— Kto to jest? Zna go pan bliżej? — zapytałem.
— Bliżej... — powtórzył z lekką goryczą w głosie. —

Nigdy nie znajdowałem się bliżej niego niż na odległość
pistoletowego strzału, nawet wówczas, gdy walczyliśmy
po jednej stronie.

— Z Francuzami?

— Z Maksymilianem. Nie sposób przecież twierdzić, iż

byli to sami Francuzi, jak się powszechnie dziś mówi.
Szczerze powiem: sporo dzielnych Meksykanów znalazło
się w tamtych szeregach, a nieco łotrów w naszych. Do
tych ostatnich zaliczam Antonia Robledo
i myślę, że tylko przypadkiem nie z Maksymilianem, lecz z
Juarezem się sprzymierzył. Zebrał bandę zabijaków, ludzi
bezgranicznie odważnych, trzeba przyznać, i niemało
przyczynił się do naszego zwycięstwa. Teraz sytuacja się
zmieniła, odkąd rządy objął generał Porfirio Diaz. Nie
wspominałbym o tym nikomu obcemu, lecz was, seńores,
uważam za przyjaciół.

Skłoniliśmy głowy w milczeniu. Pomyślałem, że

Gonzales manifestuje swą szczerość nie tyle z powodu
dawnej z nami znajomości, ile dlatego, że jesteśmy cudzo-
ziemcami nie należącymi ani do stronników, ani do wro-
gów aktualnego prezydenta.

— Robledo uważa się za stronnika Juareza — mówił

dalej hacjender. — Wielkie nieba! Ja sam walczyłem pod
sztandarami Juareza, lecz obecnie nasz wyzwoliciel nie
żyje. A co czyni Robledo? Zaraz po zakończeniu wojny
począł rabować majątki zwolenników Maksymiliana.
Mówiąc między nami, seńores, w takim określeniu tkwi
tylko źdźbło prawdy, bo Robledo najpierw napadał, a
później rozgłaszał, że ukarał wrogów ludu. W końcu
miarka się przebrała. Władze wysłały oddział wojska, aby
zatrzymał Robleda. Na wiadomość o tym banda
rozproszyła się, a jej przywódca gdzieś zniknął. Tak mi
opowiadano, gdy przeniosłem się spod Yumy aż tutaj.
Jednak po paru latach Robledo znowu ukazał się na
widowni w towarzystwie bandy urwipołciów. Gdzieś ich
zwerbował, bo chętnych do łatwego życia nie brakuje.
Teraz krąży po całym kraju, lecz najczęściej odwiedza
okolice mojej hacjendy.

W niezbyt pokojowych zamiarach — wtrąciłem.

W zupełnie wrogich. Jestem spokojnym człowiekiem,

panowie, i próbowałem jakoś dogadać się z Robledo. Próby
takie przyjął widocznie jako oznakę słabości, bo począł
stawiać warunki. Obiecał mi ochronę hacjendy! Przed kim?
Tego po dziś dzień nie wiem. Zażądał w zamian
dostarczania mu żywności i pewnej opłaty miesięcznej.
Oświadczył wreszcie, że jego oddział jest zaczątkiem
powstańczej armii, która ma na celu obalenie Porfirio Diaza.
A gdy to zostanie osiągnięte, ja za oddane usługi otrzymam

background image

wysoką godność w nowym rządzie. Odmówiłem,
oczywiście. Nie jest to człowiek, z którym można by
rozmawiać poważnie.

— Już chyba niemłody — wtrąciłem.

Kto go tam wie? Powiadają, że jak przystał do Juareza,

był siedemnastoletnim chłopakiem. Jeśli to prawda,
przekroczył już pięćdziesiątkę, chociaż wygląda na znacznie
młodszego. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Ważne jest
tylko, że z powodu tego człowieka wyjazd z hacjendy
pragnę opóźnić o kilka dni.

— A czego pan oczekuje w ciągu tych kilku dni? —

zapytał Karol.

background image

__ Oczekuję dokładnych informacji. Wysłałem kilku
dzielnych i sprytnych ludzi na miejsce, gdzie dokonano
napadu na mą córkę. Stamtąd ruszą po śladach Robledo i
nie spoczną, póki nie sprawdzą, dokąd te ślady wiodą.
Mam nadzieję, że po nauczce, jaką od was otrzymali
bandyci, odechce się im zaczepiać

mieszkańców hacjendy. Gdyby się jednak okazało, że nadal
krążą dokoła mej posiadłości, nie pozostanie nic innego, jak
wyruszyć zbrojnie przeciw nim.

W tym miejscu spojrzał dość wymownie na mnie i na

Karola.

— Może pan na nas liczyć — zapewnił mój przyjaciel.

I nic innego nie mógł odpowiedzieć. Przecież nie wy-

padałoby, w naszej sytuacji, pozostać tylko widzami. I
chociaż nie lubię rozlewu krwi, bo mój zawód polega na
ratowaniu ludzi, a nie na ich uśmiercaniu, w myśli
akceptowałem decyzję Karola. Gospodarz skłonił się nam z
wielką wytwornością.

— Wiedziałem, że mogę na was liczyć, seńores. Nigdy o

tym nie zapomnę. Żywię jednak nadzieję, że nie dojdzie do
takiej ostateczności, że Robledo w tej chwili znajduje się za
dziesiątą górą, za dziesiątą rzeką. A teraz, moi panowie,
wracając do mapy, rzecz wydaje się być niezwykle
interesująca, i to tak bardzo, że — tu uczynił pauzę dla
większego efektu — poproszę żonę, aby zechciała
zaznajomić się ze sprawą.

Ta dziwna wypowiedź zaskoczyła nas i widocznie nadała

naszym obliczom niezbyt mądry wyraz, bo Gonzales
natychmiast dodał, i to nie bez dumy:

— Seńora Concepcion jest geografem. Zaraz ją po-

wiadomię.

A to dopiero! — zawołałem, gdy tylko drzwi się

zamknęły. — Same niespodzianki. Zanim przybyliśmy do
hacjendy, przypuszczałem, że żona Gonzalesa jest
posuniętą w latach matroną. Okazało się, że nie wygląda na
wiele starszą od córki. Teraz dowiadujemy się, że to...
uczony w spódnicy!

— Znając przesadny sposób wyrażania się naszego

gospodarza — zauważył Karol — sądzę, że jego małżonka to
po prostu geograf-amator, albo jeszcze coś mniej. Naukowa
kariera jakoś mi do niej nie pasuje, tym bardziej że to
konserwatywne i tradycyjne społeczeństwo bardzo ogranicza
wolność kobiet, w przekonaniu, że rola gospodyń domowych
najbardziej im odpowiada. Słyszałem coś niecoś na ten
temat.

— Lecz seńora Concepcion może być wyjątkiem.

Ech, rozmawiałem o żonie Gonzalesa z pewnym

człowiekiem zatrudnionym w hacjendzie.

— Po hiszpańsku czy na migi?
— Nie bądź złośliwy! To jankes z północnych stanów.

Jest znakomitym znawcą koni i zarządcą tutejszej stadniny.

— Stadniny? A ileż to koni trzyma Gonzales?
— Chyba z setkę.
— No, no. I kiedyż to miałeś czas na pogawędkę?
— A jednak. Ciebie i Bedego mocno nudziły spacery z

Gonzalesem i pewnie tylko połową ucha słuchaliście tego,
co opowiadał o swym gospodarstwie. Mnie to interesowało.

background image

Kto wie? Może kiedyś w przyszłości kupię działkę w
ustronnej, podgórskiej miejscowości, gdzie jeszcze nie
wybito całej zwierzyny...

— I będziesz orał pole, siał pszenicę, doił krowy! A co z

naszymi wyprawami? — udałem zmartwienie.

— Przyjedziesz do mnie.
— Znakomicie. Dopóki jednak farma, działka i pod-

górska okolica istnieją tylko w twojej wyobraźni, opowiedz
mi o tym jankesie i o naszej gospodyni.

Więc... kiedy tak wlekliście się za nami jak dwa

zmęczone woły, znudzeni i roztargnieni, poprosiłem
Gonzalesa, aby mi pokazał swe wierzchowce. Zgodził się
natychmiast i dodał, że czeka mnie mała niespodzianka.
Skręciliśmy w bok, lecz nie ku budynkom gospodarczym,
jak się tego spodziewałem, lecz na łączkę porosłą tak
soczystą trawą, jakby co dzień padały deszcze. A przecież,
odkąd tu przebywamy, ani kropla wody nie zrosiła ziemi.
Dowiedziałem się, że Gonzales nawadnia swe łąki siecią
rowów...

— Pięknie — przerwałem mu — lecz co z tym jankesem?
— Spotkałem rodaka na tej łączce. To była ta nie-

spodzianka Gonzalesa. Facet ucieszył się usłyszawszy, skąd
przybyłem. Później obejrzeliśmy kilka sztuk zwierząt, jakie
pasły się w pobliżu, prowadząc ożywioną rozmowę.
Gonzales bardzo był nawet niezadowolony, kiedy przybiegł
do niego vaquero z jakąś tam sprawą. Wtedy zostałem sam
na sam z tym hodowcą, bo wy zawieruszyliście się gdzieś w
tyle. Zapytałem tego Coyle, bo takie mi podał nazwisko, jak
mu się tu żyje. Odparł, że znakomicie. Dodał, że gdyby
Gonzales potrafił postępować tak, jak jego małżonka,
hacjenda stałaby się rajem na ziemi.

Ho, ho! Czyżby ten jankes zadurzył się w seńorze?

— Może tak, może nie. Coyle jest zwariowany na

punkcie koni, a żona hacjendera również. Stąd wspólne
zainteresowania. Ona, jak się dowiedziałem, wspaniale
jeździ, zna się na uszlachetnianiu ras czworonogów, cu-
downie strzela, lubi polować i świetnie administruje
majątkiem. Jeśli to prawda, to moim zdaniem takie zdolności
i zamiłowania nie bardzo idą w parze z zainteresowaniami
naukowymi.

Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo do komnaty wkroczyła

właśnie seńora Concepcion, a za nią jej małżonek.
Powitaliśmy ją z należnym szacunkiem, który był jakby
kopią zabawnej etykiety hacjendera. Dostrzegłem, że mu to
sprawiło przyjemność.

Zasiedliśmy przy stole nad rozłożoną mapą. Seńora

uśmiechnęła się:

— Mąż opowiedział mi przed chwilą o cennym do-

kumencie, lecz chyba przesadził. Cenne dokumenty nie
wyglądają tak świeżo, jak ta mapa.

A znaki? Proszę, spójrz tutaj — powiedział hacjender.

— Poprawki naniesione atramentem! Czy to nie
interesujące?

— Nie tak prędko, mój drogi. Pozory często mylą.
— Jednak... — upierał się Gonzales — obejrzyj do-

kładnie.

— Właśnie to czynię.

background image

Milczałem, Karol również. Seńora odwróciła arkusz,

uniosła w górę, przeglądała pod światło, przyglądała się
coraz uważniej, z rosnącym zainteresowaniem.

— Istotnie — stwierdziła — mapa nie jest tak nowa, jak

można by sądzić po jej doskonałym stanie. Nie znalazłam na
niej ani nazwiska kartografa, ani firmy drukarskiej. Nie
wydaje się, aby wykonano ją w Meksyku, chociaż nazwy
rzek i gór noszą hiszpańską transkrypcję.
Może więc miejscem wydania był Madryt? Trudno mi w tej
chwili stwierdzić to z całą pewnością. Roku edycji nie
znalazłam, lecz sądząc po braku niektórych nazw i po
poprawkach wadliwego biegu rzek i strumieni, dziś już
doskonale znanych, mapę opublikowano w okresie między
uzyskaniem niepodległości przez

Meksyk a inwazją Francuzów. Czyli: między 1821 a 1864

rokiem.
Tak się domyślam. Ta granica czasu nasuwa mi pewne
przypuszczenie: jeśli okaże się prawdą, będę mogła pa nu
pogratulować, seńor doctor, niezwykłego nabytku.

Możecie sobie wyobrazić, jak mnie te słowa uradowały!

Poczułem się nagle posiadaczem dokumentu wielkiej wagi.
Seńora widocznie zauważyła mój przedwczesny entuzjazm,
bo znów uśmiechnęła się, tłumacząc mi łagodnie jak
dziecku:

— To tylko moje przypuszczenie, nie sprawdzone, mogę

się mylić...

Musiałem opanować swoją ciekawość — nie wypadało

wypytywać więcej.

— A teraz, moi panowie — powiedziała gospodyni

wstając od stołu — pozwólcie, że was opuszczę razem z
mapą. Zgadza się pan, doktorze? Chciałabym postudiować
dokładniej pewne szczegóły, może znajdę jakieś
wyjaśnienia' i wskazówki w moich książkach.

— Ależ oczywiście! Proszę mapę zachować tak długo, jak

długo będzie pani potrzebna.

Wyszła z pokoju, lecz Gonzales pozostał, zapewne, aby

pochwalić się swą żoną.

Seńora Concepcion ukończyła studia geograficzne w

Paryżu. Możecie jej ufać, seńores. Brała udział w kilku
wyprawach organizowanych do Zachodniej Sierry celem
zbadania miejsc, o których krążyły wieści, że kryją skarby
pradawnych kultur.

— Skarby kultur? — zdziwił się Karol. — To znaczy:

rozmaite starocie, których dawniej potrzebnie lub
niepotrzebnie używano, tak?

Właśnie to — potwierdził hacjender. — Nasz Meksyk

pełen jest pamiątek przeszłości sprzed wieków, przedmiotów
wyrabianych w czasach, gdy istniały i kwitły państwa
Majów, Tolteków, Azteków! Proszę sobie wyobrazić, że
państwo Majów istniało ponad tysiąc lat przed nami, a
państwo Tolteków zostało zniszczone w XIII wieku... Coś
niecoś wiem o tym, żona wielokrotnie wtajemniczała mnie w
te sprawy. Ale i wam, seńores, na pewno nie jest to obce.

background image

Stanowczo Gonzales przeceniał zasób naszych wia-

domości. Co do mnie, coś tam słyszałem o rozwoju starych
kultur indiańskich, lecz Karol na pewno o tych sprawach
wiedział tyle, co ja o... topografii księżyca! Dlatego teraz
zapytał:

— I to są takie cenne przedmioty?
— Ależ tak, seńor. Mówią nam o życiu dawnych ludów

na tej ziemi, a poza tym są wykonane z drogich metali, ze
złota, srebra, zdobione szlachetnymi kamieniami. Niestety, to
właśnie stało się w wielu wypadkach ich zgubą. Niepowołani
ludzie traktowali takie znaleziska podobnie jak eksplorerzy
odkryte żyły złota. Sporo drogocennych pamiątek uległo
zniszczeniu, przetopieniu na kruszec, sporo zostało
sprzedanych nie wiadomo gdzie i komu.

— Hm — mruknął mój przyjaciel — trudno się dziwić

biedakowi, gdy trafi na taki skarb. Ocenia go tylko na wagę
złota i pieniędzy, które można za niego otrzymać.

Zapewne, zapewne — zgodził się hacjender, lecz bez

przekonania w głosie. — Jednak wielka to strata dla naszego
kraju, bo utrudnia, a niekiedy wręcz uniemożliwia
zapoznanie się z jego odległą przeszłością. A przeszłość ta
kryje nie zbadane po dziś dzień tajemnice. Czy wiecie,
panowie, że na Jukatanie odnaleziono część zręcznie
zamaskowanych ksiąg Majów? Między innymi zawierają
one proroctwo niejakiego Chilam Ba-lama z XV wieku,
zapowiadające nadejście obcych ludzi ze wschodu i zagładę
państwa. Przepowiednia sprawdziła się całkowicie! Czy to
nie dziwne?

— Zbieg okoliczności —- zauważyłem sceptycznie.
— Zdumiewający zbieg okoliczności! — wykrzyknął

hacjender. — I dlatego takie określenie niczego nie
tłumaczy. Posłuchajcie, panowie, fragmentu przepowiedni,
nauczyłem się go od żony. Inez zna go również

background image

i twierdzi, że recytacja tego fragmentu przywraca jej
równowagę ducha w chwilach zdenerwowania. Opowiadała
mi, że podczas spotkania bandy Robledo, kiedy zupełnie
straciła głowę i nie wiedziała, co począć, Chilam Bałam
przywrócił jej jasność myśli. Posłuchajcie, panowie —
powtórzył i... zacytował część przepowiedni.

Nie przytaczam jej, bowiem gdy — po kilku tygodniach

— odtwarzałem historię naszego pobytu w Meksyku, tekst
przepowiedni Balama włączyłem do opisanej na wstępie
przygody Inez.

— No, i co powiecie? — zapytał Gonzales. — Prorok?

Czy istnieją na naszym świecie prorocy? Ludzie widzący
przyszłość?

— Chyba tak — odezwał się niespodziewanie Karol. —

Rozmawiałem niejeden raz z czarownikami pół-
nocnoamerykańskich plemion i niekiedy zaskakiwały mnie
ich wróżby. Sprawdzały się.

— No, no — powiedziałem żartobliwie — ci czarownicy

często „pomagali" w sposób czysto fizyczny swym
przepowiedniom, aby się dokonały. Nauka całkowicie neguje
wartość jakichkolwiek proroctw, a przewidywania uznaje
tylko wówczas, gdy są oparte na sprawdzonych faktach.

— Nauka! — zawołał hacjender. — Moja żona pomogła

mnie ją cenić, lecz, seńores, chociaż nauka się rozwija,
obejmuje coraz szersze kręgi naszego życia, ileż jeszcze,
wyrażając się językiem geografów, mamy „białych plam"?
Ile nie zbadanych tajemnic! Kto wie, może w przyszłości...

Nad wieczorem, jak zwykle, zasiedliśmy przy jadalnym

stole. Zapadł już mrok, więc deszczułkowe story
podniesiono i przez otwarte okna wpadał do wnętrza
komnaty różowawy blask zachodu i lekki wiaterek. Za-
stanawiałem się, jak by tu najdelikatniej zagadnąć go-
spodynię o wyniki badania mapy, gdy wielkie drzwi jadalni,
wiodące w głąb domostwa — zapewne w kierunku kuchni,
bo przez nie wnoszono potrawy — uchyliły się
bezszelestnie. Zwrócony byłem twarzą ku tym drzwiom
właśnie i ujrzałem nagle, zamiast służącego z tacą pełną
parujących potraw, człowieka zupełnie nie pasującego ani do
tej komnaty, ani do wystrojonej służby domowej hacjendera.
Wyglądał jak łachmaniarz. Pomyślałem, że może to jakiś
zaniedbany vaquero zjawia się w tak nieodpowiedniej
chwili. Lecz za pierwszym przybyszem weszli, raczej
wśliznęli się dwaj następni. Cała trójka kocim krokiem
podbiegła do stołu i stanęła za plecami gospodarzy i ich
córki. Wszystko to odbyło się szybciej, niż zdążyłem okiem
mrugnąć.

Ten, który zajął środkową pozycję, mruknął coś roz-

kazującym tonem. Zawiodła mnie moja hiszpańszczyzna, nie
zrozumiałem. Lecz domyśliłem się. Gospodarze
znieruchomieli i położyli dłonie na stole. Dostrzegłem, jak
hacjender pobladł. Trzy długie lufy strzelb wymierzono w
naszym kierunku. Wymowa tego faktu była oczywista.
Czyżby Robledo składał nam nieproszoną wizytę? To była
pierwsza myśl, jaka zaświtała w mej głowie. Zresztą,
kimkolwiek byli przybysze, sytuacja przedstawiała się

background image

paskudnie. Czego chciały od nas te draby? Przemknęło mi
przez myśl, że to ja mogę ich sprowokować do wyjaśnień, i
powiedziałem, siląc się na beztroski ton:

No he comprendido. Soy extranjero (Co znaczy:

Nie zrozumiałem. Jestem cudzoziemcem).

Środkowy, zapewne przywódca, skierował na mnie swój

wzrok i... lufę broni.

Nor

teamerica.no

? — zapytał gardłowym głosem.

Si — odparłem.

background image

— Przepraszam — powiedział kiepską angielszczyzną i z

szarmanckim ukłonem.

— A ten drugi? — wskazał lufą na Karola.
— Również Amerykanin z północy.
— Bardzo mi miło. Siedźcie spokojnie i połóżcie ręce na

stole. Domyślam się, że jesteście gośćmi don Pedro
Gonzalesa, więc włos wam z głowy nie spadnie. Nazywam
się Antonio Robledo. Jestem dowódcą partyzantki walczącej
z uzurpatorem Meksyku i mam interes tylko do Gonzalesa,
nie do was. To są nasze sprawy.

Zrobiło mi się nagle bardzo zimno, a w sekundę później

bardzo gorąco. Gdyby seńor Robledo wiedział, że ma przed
sobą sprawców masakry w wąwozie, którzy ocalili Inez, a
bandę zmusili do ucieczki, nie byłby dla nas tak łaskawy.
Przecież wystarczyło ruszyć głową, aby skojarzyć wizytę
dwu cudzoziemców w hacjendzie z klęską bandy. Jednak
Robledo — nie ruszył. Naszym skórom nic na razie nie
zagrażało.

A Gonzalesowi i jego rodzinie?

Zerknąłem na Karola. Siedział sztywno, jakby kij połknął,

ze wzrokiem utkwionym w napastników. Czyżby coś
obmyślał? Położenie było beznadziejne. Ani Karol, ani ja nie
mieliśmy przy sobie broni. Na pewno nie miał jej Gonzales.
Zresztą, jakikolwiek nasz ruch spowodowałby
natychmiastową reakcję napastników, być może krwawą.
Byłem tego pewien. Liczyłem więc tylko na to, że służba
zwróci uwagę na ciszę panującą w jadalni, że przybędzie
lokaj-Murzyn lub ktokolwiek inny. Jeśli oczywiście Robledo
nie zabezpieczył się przed taką niespodzianką.

— Seńora Gonzales, seńor Gonzales, seńorita — prze-

mówił herszt. — Wybaczcie niespodziewane odwiedziny.
Hacjenda została obstawiona. Jeżeli zachowacie spokój, nikt
nie powie, że Antonio Robledo zastrzelił bezbronnych.

background image

Wszystko to zostało powiedziane głosem beznamiętnym i

dziwnie okrutnym. Poczułem, jak włosy jeżą mi się na
głowie. Ten bandyta bez chwili wahania powystrzela całą
rodzinę, jeśli stawi mu opór. Czego od niej chce?

Zaraz się dowiedziałem.

— Seńor — odezwał się znowu Robledo zwracając się do

hacjendera — odmówiłeś paru sztuk bydła i koni dla mego
oddziału. Pamiętasz? Tę sprawę już załatwiłem. W tej chwili
moi ludzie zabierają siedem krów i dwadzieścia koni. To nie
jest rabunek. Gdy zmienią się rządy, otrzymasz odpowiednią
zapłatę. Lecz ja obecnie mam zapłacić zaległy żołd swoim
żołnierzom i dlatego zmuszony jestem pożyczyć od ciebie,
seńor, pewną sumę pieniędzy. Gdy je przekażesz,
natychmiast opuścimy hacjendę. Biorę was, cudzoziemcy —
tu zwrócił się do nas — za świadków, że nie zastosowałem
żadnego przymusu i że jestem przyjacielem Amerykanów,
którzy pomagali wielkiemu Juarezowi w jego walce z
Francuzami.

Słuchałem tego przemówienia z rosnącym zdumieniem.

Zaiste, trzeba mieć sporo bezczelności, żeby z taką
pewnością siebie mówić tak wierutne brednie. Robledo sam
sobie przeczył, podkreślając brak przymusu, a równocześnie
informując o grabieży koni i bydła oraz zamierzając okraść
hacjendera z gotówki. Przecież nie sposób było traktować
poważnie zapewnień o zapłacie za zwierzęta lub o zwrocie w
tak oryginalny sposób zaciągniętej pożyczki. Byłem ciekaw,
jak zachowa się Gonzales.

Hacjender, wciąż odwrócony plecami do napastników,

nawet nie drgnął. Odpowiedział patrząc prosto przed siebie:

— Nie otrzymasz ode mnie ani jednego peso, ani jednego

centavo, choćbyś tu za mną stał całą noc ze swą

background image

pukawką. Nie dlatego nic ci nie dam, że jestem skąpy lub że
taki haracz mocno mnie zuboży, lecz ponieważ ty i twoja
banda nie jesteście warci nawet ziarnka piasku. Hańbisz się i
hańbisz pamięć Juareza powołując się na jego imię. Nasz
bohater narodowy nie potrzebuje pomocy rozbójników.
Możesz sobie kraść, lecz do czasu, bo dobrowolnie nie
otrzymasz niczego. Groźby się nie lękam od takiego tchórza
jak ty! Sterczysz za mymi plecami, bo nie masz odwagi
spojrzeć mi w oczy.

Nie wiem, czy Gonzales odwoływał się do honoru

bandyty, czy też obmyślił jakąś kontrakcję, której po-

wodzenie zależało od zmiany miejsca, w jakim tkwił

Robledo.

Obelga odniosła skutek. Robledo bez słowa obszedł

dokoła stół i zatrzymał się między krzesłem Karola a moim.

Lufa jego strzelby znalazła się na wysokości mej głowy,

zwrócona wylotem w pierś siedzącego po przeciwnej stronie

hacjendera. Wystarczyłby energiczny ruch mej ręki, aby

wytrącić broń z dłoni przeciwnika. Lecz taki ruch byłby

najpewniej moim ostatnim ruchem.

— Seńor Gonzales — zaczął Robledo i... umilkł. W ciszę
komnaty wdarł się przytłumiony trzask, tak charakterystyczny
dla winchestera głos strzału. V

Robledo pochylił się, schwycił za blat stołu, po czym

wolno osunął się na podłogę, ściągając obrus i stojące na
nim talerze. Brzękowi rozbijanych naczyń towarzyszył huk
dwóch kolejnych wystrzałów. Obaj strażnicy, tkwiący za
plecami Gonzalesa, upadli.

Odwróciłem się gwałtownie — ujrzałem człowieka

gramolącego się przez okienny parapet.

— Dobry wieczór, dżentelmeni! Widzę, że zjawiłem się w

porę — powiedział wesołym głosem Barry Będę. —

Wszystko dobre, cb dobrze się kończy...

background image


W odpowiedniej chwili

Jezioro miało kształt elipsy, o szerokości tak małej,, że

gołym okiem mogłem rozróżnić pnie jodeł rosnących kępami
tuż nad przeciwległym brzegiem. Głębiej las; gęstniał w
ciemną masę, która pięła się ku niebu, porastając zbocza i
grzbiet dalekiego, potężnego wzniesienia. W połowie
odległości między wąziutkim pasemkiem piaszczystej łachy
a najwyższym punktem lesistego grzbietu widniała polanka
pokryta jasnozieloną trawą, o kształtach doskonałego
kwadratu. Na niej zauważyłem i długo obserwowałem małe
stadko czworonogów o żółtawym runie. Wyglądały na
bighorny — owce wielkorogie, te same, które zamieszkują
montańskie góry Północnej Ameryki i od których nazwę swą
wzięły dwie rzeki: Mała i Duża Bighorn oraz pasmo górskie.

Tak oto przywędrowaliśmy przed próg Sierra Mądre

Occidental, skąd biorą początek największe rzeki pół-
nocnego Meksyku.

Do tego miejsca zawiodła nas seńora Concepcion, jak się

okazało, znakomita przewodniczka.

Na prawo i na lewo wąski i długi nurt jeziora wił się-

wśród zielonych przylądków, miniaturowych zatok i złoto
połyskujących łach. Lasy drzemały w ciszy południa,
najlżejszy powiew nie marszczył lustra wody, tylko od czasu
do czasu wyskakująca na powierzchnię wielka ryba znaczyła
regularnymi kręgami taflę jeziora. Na płyciznach sterczały
nieruchomo, jak posążki wykute w kamieniu, długonogie,
siwe czaple.

Przyjemnie było tak siedzieć, patrzeć i odpoczywać po

męczącej drodze i dniach pełnych wrażeń, jakie poprzedziły
nasz wyjazd.

Znajdowałem się nad brzegiem, na niskiej skarpie

spadającej trawiastym zboczem ku wodzie. Kilka jardów ode
mnie, pod cienistym modrzewiem, spoczywał główny
bohater niedawnych wypadków — Barry Bede. Leżał z
kapeluszem nasuniętym na twarz i drzemał. Dlaczego nam
towarzyszył, dlaczego zawrócił z drogi wiodącej ku El Paso?
Jakim sposobem znalazł się w hacjendzie w tak decydującej
chwili?

Bede opuścił Estrella del Sur późnym rankiem, kierując

się na północny wschód. Pragnął — jak opowiadał —
najkrótszym szlakiem dotrzeć do Rio Grandę, przebyć ją
najbliższym brodem, omijając w ten sposób El Paso.

To zamierzenie nie zostało spełnione. Minąwszy granice

hacjendy znalazł się na tej samej drodze, którą we trzech nie
tak dawno podążaliśmy w odwrotnym kierunku. Teraz
należało nieco skręcić ku wschodowi, co też Bede
natychmiast uczynił, kierując się położeniem słońca.

Zielona płaszczyzna coraz bardziej płowiała, w miarę jak

jeździec oddalał się od uprawnych pól i sztucznie
nawadnianych łąk gospodarstwa Gonzalesa. Trawy rzedły,
łysiny piasku coraz częściej znaczyły ziemię, aż na koniec

background image

rudy dywan jałowej gleby rozciągał się na wschód, na
zachód, na północ, na południe... Bede ruszył galopem, bo
skwar lał się z nieba coraz dokuczliwszą strugą, a wokół nie
rosło nic, co mogłoby ofiarować choć skrawek cienia.
Wkrótce przecięła mu drogę szarozielona gęstwa
zakurzonych kaktusów. Kolczaste pole ciągnęło się na
prawo i na lewo, jak okiem sięgnąć, bez najmniejszej
przerwy, bez najwęższej ścieżki, która pozwoliłaby
sforsować kolczastą zaporę. Bede, który — jak już
wspomniałem — pragnął przebyć Rio Grandę jak najdalej
od El Paso, ruszył skrajem kaktusowego pola na południowy
wschód. Po pół godzinie trafił na szeroki, wydeptany w
piachu ślad sporej gromady czworonogów. Bede, sam to
przyznawał, nie był wytrawnym tropicielem. Lecz nawet
człowiek słabo obeznany z odciskami nóg zwierząt z
łatwością rozpoznałby ślady końskich kopyt. Podkute konie
oznaczały gromadę wędrowców, wjeżdżającą w głąb
szerokiej wyrwy, którą nagle dostrzegł w gęstym
żywopłocie. Jechał dość długo, przekonany, że wreszcie
przebrnie kolczastą zaporę. Tak dotarł do miejsca, w którym
wolna przestrzeń rozszerzała się tworząc wielki krąg mocno
wydeptanej, gołej ziemi. Dalej — rosły kaktusy, a Bede z
wysokości siodła nie potrafił dojrzeć krańca nieprzebitego
gąszczu. Gdzież więc podzieli się ludzie, których tropem
wędrował? Że bawili w tym miejscu dość długo, świadczyły
o tym dwa kręgi poczerniałej ziemi, dwa wygasłe ogniska z
resztkami zwęglonych szczap kaktusowych i resztkami
przypalonego mięsa ciśniętego w popiół.

Ponieważ wędrowcy na pewno nie przefrunęli nad

kaktusowym polem — rzecz jasna, że zawrócili, czego Bede
nie zauważył. Skręcił koniem, bardzo zły na siebie z powodu
gapiostwa. Gdy powtórnie znalazł się na skraju kaktusowego
pola, zatrzymał wierzchowca. Ależ tak! To było jasne.
Ludzie, za którymi podążał, wyjechawszy ze ślepego zaułka,
powędrowali dalej na wschód, wzdłuż krawędzi pola.
Postanowił ich naśladować, przypuszczając, że kierunek
drogi wyprowadzi go najpewniej nad brzeg Rio Grandę.
Jednak nie spieszył się, bo nie miał zamiaru dołączyć do
nieznajomych. Była to mądra przezorność i praktyczny
wniosek.

background image

Obserwując odciski kopyt, Bede nie potrafił, jak dobry
tropiciel, obliczyć, ile zwierząt tędy przeszło, ilu ludzi
jechało na grzbietach wierzchowców. Przypuszczał jednak,
że gromada jest tak liczna, że nawet jego wielo-strzałowy
winchester i oba colty nie zrównoważyłyby, w razie czego,
przewagi tamtej strony. Wolał trzymać się z daleka,
przynajmniej do czasu, aż — przy sprzyjających
okolicznościach — stwierdzi, kim są ci, których tropem
podąża.

Przeklęte pole kaktusów ciągnęło się bez końca. Trop

również nie znikał, wręcz przeciwnie — stawał się coraz

wyraźniejszy, coraz świeższy, więc Bede zwolnił biegu.

Chyba w jakąś godzinę później stwierdził, że trop poczyna

odbiegać od linii kaktusów, coraz bardziej i bardziej.
Przystanął, medytując, co począć: czy trzymać się raz
obranego kierunku, czy też zaufać nieznanym jeźdźcom i
nadal podążać za nimi, w nadziei że doprowadzą go do
rzeki? Istniała jeszcze możliwość trzecia — zawrócić na
zachód i tam szukać dogodnej drogi.

Zdecydował się ruszyć szlakiem wydeptanym przez jego

poprzedników. Wkrótce pożałował tej decyzji: trop wywiódł
go na zupełne bezdroże, na pustynię, gdzie nie rosło
najlichsze źdźbło trawy. Kaktusowe pole dawno znikło za
horyzontem. Najgorsze jednak było to, iż Be-demu pomyliły
się strony świata. Nie wiedział, gdzie jest wschód, gdzie
południe. Słońce zdołało przewędrować szmat nieba i z jego
położenia niczego już nie potrafił wywnioskować. Wobec
takiej sytuacji postanowił trzymać się nadal tropu. Przecież
tamci musieli wreszcie dotrzeć do miejsca, w którym
znajdowała się woda, może do osiedla ludzkiego, a
oderwanie się od ich tropu groziło, że zgubi się na pustyni.
Tak więc Bede ruszył wydeptaną ścieżką.

background image

W którymś tam miejscu, o jakiejś tam godzinie (bo

dokładnie nie pamiętał) ujrzał przed sobą, bardzo jeszcze
daleko, szarą chmurkę kurzu. Chmurka była ani mała, ani
duża, taka właśnie, jaką wywołuje kilkanaście kopyt
końskich bijących w piaszczystą glebę. Oto byli ci, których
śladem podążał. Dzięki tej chmurce kurzu oni nie mogli go
zauważyć, on mógł bez ryzyka obserwować kierunek ich
jazdy. Bardzo wygodna sytuacja. Zmieniła się, gdy Bede
niespodziewanie dostrzegł czarny punkcik zbliżający się z
prawej strony. Wkrótce mógł już rozpoznać samotnego
jeźdźca. Uznał to za pomyślny zbieg okoliczności, okazję do
zasięgnięcia języka, bo spotkania z samotnym wędrowca
Bede się nie lękał. Skręcił więc konia i pogalopował
naprzeciw. Tamten — również go dostrzegł, na chwilę się
zatrzymał, lecz znowu ruszył przed siebie. Stanęli, jeden
naprzeciwko drugiego, o kilka kroków, obaj trzymając w
dłoniach broń. Nieznajomy schował ją pierwszy i radośnie
wykrzyknął: „Buenos dias... Que suerte!"

— Teraz już wiem, co to znaczy — opowiadał Bede —

lecz wówczas, gdyby nie radosna mina tamtego, mógłbym
równie dobrze uznać jego słowa za wezwanie do walki lub
do poddania się. Przecież nie znam hiszpańskiego. Na
szczęście ten vaquero, bo był to vaquero z hacjendy, znał
kilka słów angielskich. Kiedy zrozumiałem, o co mu chodzi,
natychmiast zmieniłem decyzję swego powrotu za Rio
Grandę.

Szlachetnie pan postąpił — wtrącił się Gonzales. —

Wszyscy panu zawdzięczamy życie.

Bede lekko wzruszył ramionami.

— Nie myślałem wówczas o tym. Vaquero zdołał mi

wytłumaczyć, że obłoczek kurzu, jaki mnie wiódł w nie-
znane, wzbijany jest kopytami koni bandy Robleda.

background image

Zapytałem, ilu ich jest. Pokazał na palcach obu dłoni, i to
dwukrotnie. Dwudziestu ludzi! A dokąd zmierzają? Nie był
tego pewien, lecz podejrzewał, że w kierunku hacjendy. Jeśli
się nie mylił, waszym skórom mogło grozić poważne
niebezpieczeństwo. Jak mu zapobiec? Nie wiedziałem.
Wówczas vaquero wyjaśnił mi, że gdzieś w okolicy
przebywa jeszcze siedmiu vaquerów, których wysłano, aby
zbadali, dokąd udał się Rabledo. Z siedmioma uzbrojonymi
ludźmi można wiele dokonać, zwłaszcza gdy się zaskoczy
przeciwnika. Tak sobie pomyślałem. Tylko należało tych
ludzi najpierw zgromadzić. Gdy wreszcie odszukaliśmy
jednego z nich, wisząca na horyzoncie chmurka kurzu już
zdążyła rozpłynąć się w powietrzu. Z odszukaniem dwu
następnych poszło szybciej. Ten kurz ich również
zaalarmował i znaleźli się na naszej drodze. Było nas już
pięciu, więc nie oglądając się na innych pognaliśmy ku
hacjendzie.

Z dalszej relacji Bedego wynikało, że była to szaleńcza

jazda, a konie tylko dlatego nie padły, że odległość nie była
wielka. Przybyli do granic hacjendy, do rowu
nawadniającego, bez przeszkód i przez nikogo nie
zauważeni. Życie w hacjendzie wydawało się toczyć
zwykłym, codziennym torem. Przez chwilę łudzili się nawet,
że banda ominęła gospodarstwo i udała się w jakimś innym
kierunku. Złudzenie nie trwało długo, a z opowiadania
Bedego wynikało, że to właśnie on dostrzegł pomyłkę.
Szczerze przyznał, że początkowo cisza i spokój panujące na
polach i łąkach wprowadziły go w błąd.

— Jednak, dżentelmeni — mówił — mam już taką naturę,

że na zimne dmucham. Postanowiłem i teraz podmuchać.
Wytłumaczyłem vaquerom, żeby zsiedli z koni, że tak
będzie bezpieczniej. Posłuchali.

Ruszyli w głąb hacjendy ze strzelbami w dłoniach, jeden

za drugim, jak ustawił ich Bede. Dotarli do corralu, w
którym trzymano najlepsze wierzchowce, przeznaczone dla
hacjendera i jego rodziny. Normalnie nikt ich nie pilnował,
bo i po co? Zwierzęta nie były w stanie przeskoczyć
wysokiego ogrodzenia. Tym razem — i to wzbudziło
podejrzenie idących za Bedem ludzi — corralu strzegł
uzbrojony mężczyzna, oparty plecami o palisadę. Swej
funkcji widać jednak nie traktował poważnie, bowiem długa
rusznica wisiała na sęku jednego z drągów ogrodzenia, a jej
właściciel, zadarłszy głowę ku niebu, zajęty był wlewaniem
do gardła zawartości wielkiej tykwy. Gdy podeszli bliżej,
Bede — pociągnąwszy nosem — stwierdził, że nie była to
woda. Pijący oderwał tykwę od ust, spojrzał na przybyszów
niezbyt przytomnym wzrokiem i coś tam zagadał bełkotli-
wie, czego Bede nie zrozumiał, lecz zrozumieli vaquerzy.
Efekt tych słów był piorunujący. Dwu idących za Bedem
ludzi wyskoczyło jak sprężyny z zepsutego fotela. Strażnik
został obalony, związany, a do ust wepchnięto mu knebel.

— To człowiek Robleda — wyjaśnił jeden z vaquerów.

Skrępowanego ciśnięto w głąb corralu, gdzie rosła trawa

tak wysoka, że zakryła leżącego. Odebrano mu długą
rusznicę.

— Pomyślałem — mówił dalej Bede — że jeśli cała

banda w taki sposób spełnia rozkazy swego dowódcy, jej

background image

likwidacja stanie się tylko wesołą zabawą. Jednak nie
lekceważyłem niebezpieczeństwa.

Od corralu, w zupełnym milczeniu i w tym samym szyku,

ruszyli w kierunku zabudowań gospodarczych, wytężając
wzrok i nastawiając uszu. Nic, zupełna cisza i ani jednej
sylwetki ludzkiej w polu widzenia. Bede przeląkł się, czy nie
przybyli za późno. Przyspieszył kroku, a za nim maszerująca
czwórka. Zatrzymali się na chwilę przed długą szopą o
płaskim dachu. Przez szpary w ścianie dostrzegli
półmroczne wnętrze i uchylone wrota po przeciwległej
stronie. Wyglądało na to, że wewnątrz nie ma nikogo.
Podczołgali się do drzwi, wskoczyli do środka. Znaleźli się
we wnętrzu magazynu ziarna. Nieco rozsypanej kukurydzy
zalegało klepisko, a na prawo i lewo piętrzyły się pękate
wory, tworząc dwie równoległe ściany. Jednak magazyn nie
był bezludny! W przejściu między workami nieruchomo
spoczywali skrępowani vaquerzy Gonzalesa. Było ich
dziesięciu. Bede przeraził się. Robledo długo już musiał
buszować po hacjendzie, skoro zdołał unieszkodliwić tylu
jej pracowników. A co się stało z hacjenderem i jego
rodziną?

Jeńcy zostali szybko oswobodzeni z pęt i z knebli w

ustach. Niektórzy byli nieco poturbowani, lecz na-

tychmiast porwali się na nogi i poczęli gadać jeden przez

drugiego, aż Bede wrzasnął na nich gromko, pytając:

— Gonzales? Hacjendero?

Otrzymał bardzo długą odpowiedź, z której, niestety,

pojął tylko jedno słowo: casa. A więc w domu należało

szukać Gonzalesa. Nie czekając na vaquerów wybiegł z

szopy. Dokoła nadal było pusto i nikt mu w drodze nie

przeszkodził. Dostrzegł otwarte okna, skoczył pod

najbliższe.

— I to już wszystko, dżentelmeni — zakończył relację.

— Resztę znacie.

Znaliśmy. Gdy nasz wybawca znalazł się w jadalni,
podbiegłem do rozciągniętych na podłodze napastników.
Najlepsza nawet wiedza lekarska nie mogłaby im pomóc.
Dwaj zostali trafieni w sam środek czoła, trzeci —
Antonio Robledo — w tył głowy. O takt Bede okazał się
znakomitym strzelcem, lecz nie byłem w stanie pogra-
tulować mu jego błyskawicznej akcji, zbyt krwawe dała
efekty. Rzekłem więc tylko: — Wszyscy trzej nie żyją...

Zupełnie automatycznym ruchem chwyciłem lufę

winchestera, który podsunął mi Karol. Zdążył w jakiś

niezrozumiały dla mnie sposób wybiec z jadalni, zabrać

broń z naszego pokoju i błyskawicznie powrócić. Wy-

skoczyliśmy, całą czwórką, przez okna. Usłyszałem głos

karabinu, po nim drugi, bardziej głuchy, jakby dobiegający

z wnętrza jakiegoś budynku, lecz z którego?

Gonzales twierdził, że gdzieś z prawej strony, Karol —

że z lewej. Podzieliliśmy się na dwie grupy, co nie było
decyzją rozsądną, jednak lepszą od jałowego sporu
zabierającego drogocenny czas. Robledo nie żył, lecz jego
banda buszująca po hacjendzie stanowiła dla nas nadal
śmiertelną groźbę. Pobiegłem za Karolem. Skręcił ku
jakiejś budowli gospodarczej, samotnie wznoszącej się w
polu. Zanim dopadliśmy ściany, zza rogu wyskoczyło
kilkunastu jeźdźców, galopujących wprost na nas. Byłem

background image

tak zaskoczony, że gdyby nie Karol, pewnie oberwałbym
końskim kopytem, Zdążył mnie szarpnąć (przez dobry
tydzień, czułem potem ból ramienia), aż przewróciłem się,
a rozpędzone rumaki przemknęły chyba o cal dalej.

Zerwałem się, gdy konie przemknęły. Karol przyłożył do

ramienia winchester, lecz natychmiast go opuścił.

— To zbyteczne — powiedział, jakby się tłumacząc. —

Miałbyś kłopot z rannymi...

— Oczywiście — przytaknąłem skwapliwie. — Ilu ich

było? Nie zauważyłeś?

Co najmniej dziesięciu. Chyba to cała reszta bandy.

Okazało się jednak, że Karol mylił się w ocenie. W kilka

minut później spotkaliśmy grupę vaquerów z Gonzalesem i
Bede, prowadzących na postronkach dalszych czterech
obdartusów.

Nie będę opisywał szczegółów. Powiem tylko, że

Gonzales i Bede złapali, bez większego ryzyka, tych z ban-
dy, którzy nie zdążyli uciec. Jak się później z zeznań jeńców
okazało, trzej spośród pracowników hacjendy pozostawali w
zmowie z Robledo: dwaj vaquerzy i posługacz kuchenny. To
właśnie on wprowadził Robleda i dwu jego ludzi do jadalni
bocznym wejściem, tak że nikt tego nie zauważył. Ta
„zdrada" najbardziej wstrząsnęła hacjenderem. Wierzył
głęboko, że jego pracownicy są wiernymi i oddanymi mu
ludźmi, że może

background image

na nich polegać. I takie rozczarowanie! A równocześnie —
kłopot. Bo co z nimi począć?

Pytanie padło podczas narady, na którą zaprosił nas

Gonzales, gdy życie w hacjendzie wróciło do normy. W tej
naradzie, oprócz mnie i Karola, wzięli udział seńora
Concepcion oraz Bede.

— Co począć z jeńcami? — zagaił zebranie gospodarz.

Ponieważ nikt pierwszy nie kwapił się z zabraniem głosu,

odparłem, że jeńcy należą przecież do Gonzalesa, i to jego,
nie nasza decyzja powinna rozstrzygnąć o ich losie.

— A co pan sądzi? — zwrócił się hacjender do Bedego.

— Pan, bez którego wspaniałej akcji nie siedzielibyśmy
teraz tak beztrosko przy stole. Jaki jest pana
pogląd na sprawę jeńców?

Odpowiedź wypadła zwięźle:

— Uczynisz, seńor, co zechcesz. Czy puścisz ich wolno,

czy powiesisz, nawet okiem nie mrugnę.

Widziałem po minie Gonzalesa, że nasze odpowiedzi nie

przypadły mu do smaku. Przecież niczego nie doradzały.
Spojrzał na żonę, szukając u niej pomocy. Uśmiechnęła się.
Prawdopodobnie hacjender nie po raz pierwszy oczekiwał
od małżonki rozstrzygnięcia sprawy, której sam
rozstrzygnąć nie umiał.

— Nie pojmuję celu tych rozważań — wtrącił się

niespodziewanie milczący dotąd Karol. — Nad czym się
zastanawiać? Ci ludzie popełnili przestępstwo. Czyż nie
obowiązują tu żadne prawa?

Ależ, seńor! — żachnęła się pani Gonzales. — Prawo

obowiązuje, zapewniam pana. Żyjemy w cywilizowanym
kraju. Zgodnie z prawem należy wszystkich tych ludzi,
członków bandy i ich wspólników, odesłać do Chihuahua i
oddać do dyspozycji władz. Lecz taki transport potrwa
kilka dni i wymagać będzie eskorty grupy dobrze
uzbrojonych strażników, bo trzeba liczyć się z próbą
odbicia więźniów. Robledo zginął, lecz co najmniej połowa
jego bandy ocalała. A ponadto... jeśli nawet transport
dotarłby do celu, nie mam żadnej pewności, że przestępcy...
zostaną przykładnie ukarani.

— Jakże to? :— wykrzyknął Karol, zaskoczony od-

powiedzią.

Sytuację wyjaśnił hacjender.

— Rzecz w tym, jak już niedawno mówiłem panom, że w

naszym pięknym kraju występują, niestety, w niektórych
dzielnicach pewne oznaki rozprzężenia. Nie ma co ukrywać,
seńores, że cierpi na tym przede wszystkim wymiar
sprawiedliwości, dlatego...

— Krótko mówiąc — przerwała mu małżonka — ktoś, na

przykład nieżyczliwy nam, mógłby wypuścić napastników
na wolność. I dlatego uważam, że w takiej sytuacji
pozostaje: albo na miejscu osądzić schwytanych, albo —
zrobiła pauzę — pozwolić im swobodnie odjechać.

— Sąd na miejscu — zauważyłem — czyli coś na wzór

naszego preriowego sądu Lyncha. Nigdy nie popierałem
tego rodzaju wymiaru sprawiedliwości, ponieważ uważam
go za bezprawie!

— Bezprawie? — powtórzył Bede tonem pytania.

Oczywiście — poparł mnie Karol. — W sądzie prerii

background image

nie istnieją sprawiedliwi sędziowie. Przecież nawet ci,
którzy nie zostali poszkodowani, liczą się z tym, że mogą
nimi zostać. Dlatego wyrok w większości wypadków jest
stronniczy. A poza tym... wysokość kary powinna być
dostosowana do szkodliwości czynu, a sąd Lyncha zna jedną
tylko karę: śmierć. Wiesza się więc na najbliższym drzewie
zarówno złodzieja koni, jak i mordercę. Przepraszam —
zwrócił się do hacjendera — że wtrącam się w nie swoje
sprawy -— tu Gonzales przecząco potrząsnął głową — lecz
czy choć jeden z pańskich ludzi został zabity lub ciężko
ranny?

— Nie. Kilku jest nieco poturbowanych.
— Czy poniósł pan jakie straty?
— No... nie.
— Czy więc wolno nam wobec napastników zastosować

jedyną karę, jak wyrokuje sąd Lyncha: karę śmierci?

Nikt mu nie odpowiedział. Dopiero po chwili milczenia

Bede mruknął:

— Cała ta banda, jak przypuszczam, popełniła niejedno

morderstwo.

— Może tak, może nie — stwierdził Karol. — Nie wolno

nikogo skazywać na podstawie przypuszczenia. A poza
tym... tych trzech zabitych w jadalni to chyba wystarczająca
nauczka i kara równocześnie.

Bede znowu coś tam mruknął, lecz tak cicho, że nie

dosłyszałem.

Ostateczna decyzja należała do Gonzalesa, lecz ten nadal

z nią się nie kwapił. Czy przyczyną była obawa, że ostra
kara spowodować może srogi odwet, czy też lękał się, że
pobłażanie jeszcze bardziej rozzuchwali bandytów? Przecież
pamiętałem — jeszcze ze wspólnej wędrówki po Arizonie
— że hacjender był zawsze człowiekiem zdecydowanym i
bardzo energicznym.

Mimo woli drgnąłem na głos pani domu:

— Powinniśmy tych ludzi puścić wolno. — Jest to jedyny

sposób pozbycia się kłopotu — ciągnęła seńora Concepcion.
— Postępując inaczej, tylko go sobie przysporzymy. Nie
sądzisz tak, Pedro? — zwróciła się do męża.

Od początku myślałem o takim załatwieniu sprawy —

odpowiedział. — Odstawić tych ludzi do Chihuahua to
działać wbrew zdrowemu rozsądkowi, a skazywać ich na
śmierć... to zbyt okrutne.

background image

— Puści ich pan na koniach i z bronią? — zagadnął

Karol.

— Na koniach. Nikt nie powie, że Gonzales kradnie

konie, nawet gdy ich właścicielami są przestępcy. Jednak
broń będą musieli zostawić. Za karę.

— A ci trzej pana pracownicy pozostający w zmowie z

Robledem?

Wygnam ich. To niewdzięcznicy i zdrajcy. Czy nie

mam racji?

— Tym razem nie — odparł Karol. — Popełni pan błąd i

zyska trzech śmiertelnych wrogów.

— Cóż więc pan radzi?
— Niech im pan przebaczy i nadal zatrzyma w służbie.

Dobrze obserwując, przez zaufanych ludzi, ich dalsze
postępowanie.

— Zaufanych! — wykrzyknął z goryczą hacjender. —

Komóż mógłbym teraz ufać, jeśli tych trzech mnie za-
wiodło?

Zabrzmiało to dość pompatycznie, lecz przyzwyczajeni

już do takich sformułowań, nawet okiem nie mrugnęliśmy.

— Darzył ich pan specjalnymi względami? — zapytał

Karol.

— Cóż znowu! Lecz przecież nie działo się im źle.
— A można wiedzieć, ilu pracowników zatrudnia pan w

hacjendzie?

— To nie tajemnica. Pięćdziesięciu ośmiu.
— I nigdy się pan na nich nie zawiódł?

Hm... w takim stopniu, jak na tej trójce zdrajców,

nigdy!

Wobec tego jest pan najszczęśliwszym człowiekiem na

świecie. Mieć taką gromadę ludzi pod swymi rozkazami i
zawieść się tylko na trzech! Toż to się prawie nie liczy.
Jeszcze raz radzę panu okazać wspaniałomyślność. Kto wie,
może w ten sposób zmieni pan wrogów w oddanych sobie
przyjaciół?

Gonzales przystał na takie rozwiązanie, lecz dopiero

wówczas, gdy wniosek Karola poparła seńora Concepcion. I
w ten sposób uniknęliśmy zarówno sądu Lyncha, jak
transportowania schwytanych do odległego miasta
Chihuahua. Nie wdając się w zbędne szczegóły, powiem
tylko, że ludzie Robleda puszczeni zostali wolno na swych
własnych wierzchowcach. Odebrano im broń, lecz
zaopatrzono w żywność na trzy dni. Widziałem, jak
odjeżdżali nie kryjąc swej radości. Trzej pracownicy
hacjendy — opowiadał mi o tym Karol, ponieważ ja nie
chciałem uczestniczyć w ich rozmowie z Gonzalesem —
bardzo się kajali, chcieli go całować po rękach usłyszawszy,
że w niepamięć zostaje puszczone ich przewinienie.

Tak zakończyła się ostatecznie historia napadu na

hacjendę, a równocześnie rozpoczęła się historia inna,
związana z naszą wyprawą w pasmo Sierra Mądre
Occidental. Kiedy już bowiem wszystko zostało opo-
wiedziane i rozważone, co by było, gdyby wypadki
przybrały inny obrót, nieoczekiwana informacja skierowała
nasze zainteresowania w inną stronę.

Seńora Concepcion, w kilka dni po napadzie Robledo,

background image

zdradziła nam wreszcie wyniki swych studiów nad moją
mapą. W podręcznej bibliotece odnalazła książkę traktującą
o wyprawach badawczych, mających na celu odszukanie i
zabezpieczenie dla przyszłych pokoleń skarbów przeszłości,
świadczących o wysokiej cywilizacji i bogatej kulturze
ludów, które te ziemie kiedyś zamieszkiwały.

— Wśród tych znalezisk — tłumaczyła pani Concepcion

— jak rozmaite dzieła sztuki ludowej, przedmioty
codziennego użytku albo służące kultom religijnym, trafiały
się wyroby ze złota, srebra, jaspisu... Ile ich jeszcze kryją
ruiny dawnych miast, grobowce i nie zbadane pustkowia,
ongiś gęsto zaludnione, któż odgadnie?

Słyszałem już dawniej o tych sprawach, lecz Karol i Bede

z powątpiewaniem kiwali głowami, nie bardzo rozumiejąc,
jaki sens ma pracochłonne grzebanie w ziemi dla wydobycia
z jej wnętrza glinianego garnka, strzały z kamiennym grotem
czy prymitywnej siekierki. Przestali się dziwić dopiero
wtedy, gdy nasza gospodyni wspomniała o szczerozłotych
bransoletach, pierścieniach i nausznicach wysadzanych
drogimi kamieniami. Otóż — jak mówiła dalej pani
Concepcion — w roku 1865, a więc w pełni trwającej walki
zbrojnej toczonej przez Juareza z wojskami Maksymiliana *,
wyruszyła w kierunku Sierra Mądre Occidental wyprawa
kilku — jedni twierdzili: uczonych, inni: awanturników. W
zawierusze wojennej mało kto interesował się losami tej
garstki wędrowców, szukających nie wiadomo dokładnie
czego. Gdy nadeszły lata pokoju, któryś z archeologów
przypomniał sobie o tej wyprawie i starał się odszukać jej
uczestników. Bez żadnego jednak rezultatu. Mnożyły się
plotki. Powiadano, że na czele wyprawy stał niejaki Bazaine
— Francuz, bliski krewniak Achillesa Bazaine, generała,
później marszałka, dowódcy francuskiego korpusu
ekspedycyjnego w Meksyku. Że brało w tej wyprawie udział
paru geografów oraz grupa Indian-przewodników.
Informacja ta została wyśmiana. Stwierdzono, że
głównodowodzący francuskimi siłami w Meksyku nie miał
takiego krewnego, a jeśli nawet miał — dodawali ostrożni
sceptycy — noga tego krewniaka nigdy nie dotknęła
meksykańskiej ziemi. Na koniec zgodnie uznano pogłoskę o
wyprawie w Sierra Mądre Occidental za bajkę, nie wiadomo
gdzie, kiedy i w jakim celu wymyśloną. Mimo takiej opinii
w kilku pracach geograficznych zamieszczono o niej
wzmianki zaopatrzone znakami zapytania.

Tyle nam opowiedziała seńora Concepcion. Starałem się

wszystko streścić wiernie, lecz jeśli popełniłem jakieś błędy
— proszę o wybaczenie. Nie jestem ani historykiem, ani
geografem, ani archeologiem, a dzieje Meksyku znam
bardzo pobieżnie.

— Otóż, seńores — mówiła dalej małżonka hacjendera -

— po paru latach zagadkowa sprawa odżyła. Pewien
Indianin z plemienia Zapoteków, mieszkający niedaleko
Oaxaca, wyznał przed śmiercią spowiednikowi, że zabił
człowieka. Przed wielu, wielu laty. Co oznaczało słowo
„wiele", nie można było ustalić, ponieważ ten Zapotek nie
potrafił liczyć. Wyjaśnił jednak dodatkowo, że w tamtym
czasie trwała wielka wojna. Fakt zabójstwa nie byłby niczym
nadzwyczajnym, lecz zdumiewająco przedstawiały się

background image

okoliczności, w jakich morderstwo zostało popełnione. Oto
Indianin wyznał, że wraz z kilkoma swymi pobratymcami
brał udział w jakiejś wyprawie w głąb Sierra Mądre
Occidental. Wyprawa kierowana była przez cudzoziemców,
słabo władających hiszpańskim, i przez Kreolów. Indianie
zostali .zwerbowani na wyprawę przez Kreolów za wynagro-
dzeniem tak dla nich wysokim, że zgodzili się opuścić swe
rodzinne strony i powędrować daleko na północ. Podobno,
jak opowiadał Indianin, odkryli w górach jakieś olbrzymie
skarby, lecz przyniosły one nieszczęście znalazcom.
Cudzoziemcy zapragnęli przywłaszczyć je wyłącznie sobie.
Doszło do bójki z Kreolami. Jeden z cudzoziemców został
zabity, drugi — uciekł. Nieco później Kreole również się
pokłócili przy podziale skarbów i wezwali na pomoc Indian,
jedni przeciw drugim. Skończyło się na tym, że biedni i
ciemni Zapotecy zorientowali się wreszcie, jaką wartość
posiadają znalezione przedmioty, i zaatakowali Kreolów,
którzy nierówną walkę przypłacili życiem. Wówczas to
właśnie spowiadający się Indianin zabił jednego z białych.
Rzecz nigdy nie zostałaby ujawniona, gdyby nie ciekawość
spowiednika. Zapytał, co składało się na znaleziony „skarb".
Umierający odparł, że były to przedmioty ze złota i srebra:
nausznice, naszyjniki, bransolety i jakieś figurki ludzi i
zwierząt. Zapotecy mieli zamiar zabrać to wszystko, lecz
tego samego dnia, w którym zginęli Kreole, powrócił
samotny cudzoziemiec. Zaczaił się, a gdy Indianie beztrosko
spali, ukradł im broń. Rankiem kazał im wsiąść na konie i
ruszać w powrotną drogę. Posłuchali, lecz zawrócili po kilku
godzinach, licząc na to, że cudzoziemiec odjechał nie
zabrawszy wszystkich „skarbów". Srodze się zawiedli.
Powitały ich kule. Uzbrojony cudzoziemiec czuwał, ranił
jednego z Indian, a resztę zmusił do rejterady. Tym razem
towarzyszył, w pewnej odległości, grupie Zapoteków.
Opuścił ją dopiero o zmierzchu. Następnego dnia
przepędzeni usiłowali raz jeszcze spróbować szczęścia, lecz
zmylili drogę. Zrezygnowali więc i powrócili w rodzinne
strony. Spowiednik uzyskał zgodę umierającego na przeka-
zanie tych informacji władzom, co też zostało dokonane.
Poczęto szukać indiańskich uczestników wyprawy, lecz
bezskutecznie. Widać Zapotecy przestraszyli się i nikt ani
słówkiem nie zdradził, że wie cokolwiek o tej sprawie. W
końcu urzędnicy administracji doszli do wniosku, że
opowieść przekazana księdzu była jedynie chorobliwym
majaczeniem i... sprawę uznali za zakończoną. To już cała
historia, seńores. Przed paru laty wątpiłam w jej
prawdziwość. Teraz skłonna jestem przypuszczać, że tkwi w
niej ziarno prawdy.

background image

— Czy to ma jakiś związek z mapą? — zapytał Karol.
— Tak. Pańska mapa, doktorze — zwróciła się do mnie

— wygląda na mapę używaną podczas tamtej wyprawy.
Świadczyłyby o tym pewne szczegóły...
— Przypuszczenie czy pewność? — zagadnąłem.

— Coś pośredniego. Zapomniałam wspomnieć o dro-

biazgu, przecież niezwykle ważnym. Zapotek mówił
księdzu, że jeden z cudzoziemców miał wielki papier, który
zawsze nosił przy sobie i z którym ostatecznie uciekł. To
miał być Francuz. Indianin dodał, że cudzoziemiec coś tam
wciąż znaczył na papierze.

— A więc przypuszcza pani, że nabyta przeze mnie mapa

jest identyczna z używaną przez Francuza?

Skinęła głową. Karol wstał z krzesła i spojrzał na roz-

łożony arkusz.

— Poprawki są naniesione atramentem — powiedział. —

Chyba się nie mylę?

— Oczywiście, że to atrament — odparłem. — Masz

jakie wątpliwości?

— Mam. Któż wozi na tak długą wędrówkę pióro i

atrament?

— Przypuszczam, że najpierw poprawki narysowano

ołówkiem. Dopiero później utrwalono je atramentem.

— Nie dostrzegam ani śladu ołówka.
— To o niczym nie świadczy. Przecież minęły dwa-

dzieścia trzy lata! Bo poprawki miały być wykonane w 1865
roku, jak wynika z opowieści seńory. Siady ołówka musiały
zniknąć — dowodziłem.

Przypuśćmy — zauważył sceptycznym tonem Karol.

— Jak jednak wytłumaczyć wędrówkę mapy z północnego
Meksyku aż po Milwaukee? Co miał do roboty tajemniczy
Francuz nad jeziorem Michigan?

— Zaiste, Karolu, zbyt wielu wymagasz odpowiedzi.

background image

Może ten Francuz pochodził z Kanady i tam powracał?
Może mapę ktoś ukradł?

Seńor Gordon — wtrąciła się gospodyni — różne

wątpliwości można by rozstrzygnąć dopiero po przybyciu na
miejsce oznaczone na mapie. Lecz w jaki sposób mapa
zawędrowała tak daleko na północ, tego się chyba nigdy nie
dowiemy.

Sprawdzić! — wykrzyknął niespodziewanie hacjender.

— To doskonała myśl. Zamierzałem panom pokazać szmat
naszego kraju, a Zachodnia Sierra jest piękna i obfituje w
zwierzynę. Jedźmy tam! Nic nie stracimy, jeśli mapa okaże
się pomyłką. Zapolujemy i obejrzymy ciekawe strony.

— To brzmi zachęcająco — zauważył Karol. — Czy to

jednak możliwe w obecnej sytuacji?

— Myśli pan o Robledo? Herszt nie żyje, a banda rozbita.
— Hm... prawda, jednak wydaje mi się, że nie powinien

pan opuszczać teraz hacjendy. Licho nie śpi.

— Istotnie — wtrąciła się seńora Concepcion. — Przez

jakiś czas powinniśmy tu pozostać. Trójka naszych
najlepszych zwiadowców-vaquerów ruszyła w ślad za
uciekającymi, aby zbadać, dokąd się udali. Musimy
poczekać na ich powrót.

Dostrzegłem, jak Bede poruszył się niespokojnie. Dotąd

milczał, jak gdyby historia mapy wcale go nie interesowała.

— A ja wracam na północ — odezwał się jakoś niezbyt

zręcznie. — Po raz drugi chyba nie zabłądzę...

Seńor chce nas opuścić? — zdumiał się hacjender. —

Po tym wszystkim, czego dla nas dokonał? Ależ to
niemożliwe! Nie spłaciłem swego długu, a nie mam innego
sposobu wyrażenia swej wdzięczności, jak tylko gościć pana
jak najdłużej!

Bede uśmiechnął się:

background image

— Moje interesy wymagają; abym się udał na tamten

brzeg Rio Grandę.

— Czy to coś pilnego? — zaniepokoił się Gonzales. —

Nie powinien pan odjeżdżać tak nagle.

Nie będę tu przytaczał wszystkich argumentów

hacjendera przemawiających za pozostaniem Bedego. Nie
przekonały uparciucha. Dopiero gdy nasz gospodarz przed
oczyma — raczej przed... uszami! — słuchaczów roztoczył
miraż skarbów, jakie odkryjemy („ten samotny Francuz —
dowodził — nie mógł niczego zabrać, by zaznaczył miejsca
ukrycia na mapie") — Bede zmiękł i przyznał, że jego
interesy na północy nie są znowu tak pilne, a być może stały
się już nieaktualne.

Nie spodobała mi się ta nagła zmiana decyzji. Czyżby

nasz tajemniczy towarzysz sądził, że „skarbami" po prostu
podzielimy się? Ba, jeśli Bede — jak przypuszczałem — był
poszukiwany listem gończym agencji Pinkertona, takie
mniemanie bardzo pasowało do jego moralnej sylwetki.
Tymczasem jednak otaczała go sława pogromcy Robledo,
sława człowieka, który ocalił hacjendera. Przecież.... nigdy
dotąd nie spotkałem osobnika, który w tak krótkim czasie
wyprawił na tamten świat lub poranił tyle ludzi! Na próżno
przekonywałem sam siebie, że zabici i ranni byli groźnymi
dla otoczenia opryszkami. Krwawe jatki pozostaną
krwawymi jatkami, bez względu na to, z jakiego punktu
widzenia zagadnienie rozpatrywać. Bede był odważny, ani
chybi! Lecz nie tylko odwaga przesądza o wartości
człowieka.

I tak oto zapadła decyzja sprawdzenia, gdzieś tam w

górskiej głuszy, czy moja mapa stanowiła ongiś własność
uczestnika tajemniczej wyprawy, czy też nie miała z tą
wyprawą nic wspólnego. Zresztą, każdy z nas traktował
zaplanowaną wędrówkę inaczej. Karol — jako okazję do
polowania na płową zwierzynę. Bede —
najprawdopodobniej — jako możność łatwego wzbogacenia
się, Gonzales — jako piękną wycieczkę, podczas której
chciał nam pokazać egzotyczną przyrodę swego kraju.
Wydaje się, że tylko ja i seńora Concepcion (bo co myślała
na ten temat Inez — nie wiem) wierzyliśmy, że w dzikich
górach istotnie natrafimy na ślady jakiejś nie odkrytej
dotychczas tajemnicy.

Po naszej naradzie rozmawiałem z panią Concepcion

parokrotnie, a nawet oglądałem jej imponujący księgozbiór.
Wydaje się, że w ten sposób zyskałem sobie sympatię
gospodyni. Bo tylko ja jeden naprawdę zainteresowałem się,
choć pobieżnie, treścią grubych tomów traktujących przede
wszystkim o geografii Meksyku i południowych części
Ameryki Północnej. Seńora Concepcion pokazała mi kopię
mapy Florydy, sporządzoną. z oryginału narysowanego
przez Jacąues le Moyne de Morgues, uczestnika francuskiej
ekspedycji na Florydę w 1564 roku. Mało się na tych
sprawach znam, lecz gospodyni zapewniła mnie, że mapa ta,
zwłaszcza w częściach lądu, który Francuzi spenetrowali,
jest zdumiewająco dokładna. Przy okazji wspomniała o
swym własnym udziale w kilku wyprawach mających na
celu opracowanie kartograficzne nie zbadanych rejonów oj-
czystego kraju.

background image

Biorąc pod uwagę trudności, jakie musiała pokonać, by

wedrzeć się w świat wiedzy, jak dotąd niedostępny
kobietom, należało uznać panią Gonzales za osobę nie-
przeciętną. Dlaczego jednak, osiągnąwszy tak wiele,
zamknęła się w odległej od centrów kulturalnych i nau-
kowych hacjendzie?

W Stanach Zjednoczonych pierwszy dyplom naukowy

uzyskała kobieta za studia lekarskie w roku 1849, lecz tu, w
konserwatywnym społeczeństwie Meksyku, w którym
życiową rolę kobiet ciągle jeszcze ograniczano do
prowadzenia domu — pani Concepcion natrafiła widać na
przeszkody nie do przezwyciężenia. Nieco później
stwierdziłem, że poświęcając swój czas wyłącznie
problemom hacjendy, seńora Concepcion orientuje się w
gospodarce rolnej nie gorzej od męża.

Nasz pobyt w gościnnym domu dobiegał końca. Powrócili

z dalekiej wyprawy wysłani przez Gonzalesa zwiadowcy-
vaquerzy. Od nich dowiedzieliśmy się, że trzej puszczeni
przez hacjendera ludzie nie podążyli za uciekającą grupą,
lecz skierowali się ku pustynnej wyżynie Mapimi, ciągnącej
się na południe od hacjendy i koryta rzeki Conchos. Grupa
uciekająca pognała na północ. Jeden z vaquerów
opowiedział, że bandyci, pozbawieni wodza, pokłócili się.
Opowiadający obserwował ten incydent, ukryty za
piaszczystym pagórkiem. O mało nie doszło do bójki, na
koniec pięciu ludzi ruszyło dalej na północ, pięciu
skierowało się na zachód. Vaquerzy również się rozdzielili,
by nadal ich obserwować. Po kolejnych dwu dniach jazdy
nabrali pewności, że pierwsza piątka uciekających zmierza
ku granicy Stanów Zjednoczonych, druga — ku Zachodniej
Sierra Mądre. Wynikało z tego, że dawna banda Robledo nie
ma zamiaru powtórzyć napadu na hacjendę.

— A teraz, seńores — powiedział hacjender po zdaniu

nam tej relacji — czas pomyśleć o mapie i o wyprawie.

Było dla mnie jasne, że naszą ekspedycję w góry po-

prowadzi sam Gonzales, że na pewno towarzyszyć mu
będzie grupa dobrze uzbrojonych ludzi, lecz kto z rodziny
pojedzie z hacjenderem — o tym nie było dotąd mowy.
Przypuszczałem, że starym zwyczajem zabierze z sobą
córkę. Zaskoczyła mnie więc wiadomość, że seńora
Concepcion również wybiera się w drogę.

Zdziwienie Karola wyraziło się w pytaniu:

— I nie obawia się pan zostawić gospodarstwo bez

opieki?

Bez opieki? — powtórzył hacjender. — Opiekę ma

zapewnioną, i to doskonałą. Mój zarządca to człowiek
energiczny, znający się na rzeczy i godny zaufania. Ja znam
się na ludziach!

Taktownie przemilczałem biadania Gonzalesa sprzed

kilku dni na temat zaufania...

Więc oto ustalony został skład „ekspedycji", jak ją

szumnie nazywał hacjender: nas trzech, Gonzales z rodziną,
pięciu konnych vaquerów pozostających pod bezpośrednimi
rozkazami Coylego (tego od koni), woźnica z wozem, w
którym miał jechać kucharz i osobisty służący hacjendera.

Powiem szczerze — nie przypadła mi do smaku tak liczna

karawana: ciężki, mało ruchliwy zespół ludzi i bagaży. Jakże

background image

się to różniło od moich poprzednich wędrówek w
towarzystwie Karola jedynie, podczas których przywykłem
do swobody, jaką dawał dobry wierzchowiec i niewielki
bagaż przytroczony do siodła. Pocieszałem się myślą, że
hacjender — taki, jakim poznałem go przed laty w Arizonie
— umiał znosić nie byle jakie trudy podróży w nieznane.

Któregoś dnia, gdy zorze świtu pomalowały niebo

różowymi barwami, wyruszyliśmy: dwunastu ludzi na
koniach, trzech — na koźle wielkiego wozu krytego
płócienną budą.

Powróciłem do traperskiego przyodziewku, który przez

pierwsze godziny po zrzuceniu lekkiego i miękkiego stroju z
bawełny wydał mi się ciężki, sztywny i szorstki w dotyku.
Natomiast Karol nie ukrywał zadowolenia powróciwszy do
swej traperskiej skóry. Obie panie również zmieniły suknie
na spodnie i bluzy — co na pewno zgorszyłoby niejednego
meksykańskiego seńora.

Strumykiem płynącym poprzez hacjendę dotarliśmy do

rzeki Conchos i tu, pożegnani przez administratora
hacjendy, ruszyliśmy w górę rzeki ku Sierra Madre
Occidental. Wybór takiej drogi zapewniał nam wodę na tych
jałowych, prawie pustynnych ziemiach. Na przeciwległym
brzegu Conchos zaczynała się bezwodna wyżyna — Bolson
de Mapimi *. Dostrzegłem faliste pagórki porośnięte rzadką
i niską trawą, gdzieniegdzie pocięte rozpadlinami,
gdzieniegdzie ponad płaszczyznę wyrastały piaszczyste
wzgórza. Jak wyjaśnił mi Gonzales, niewielkie jeziorka i
strumyki w porze letniej prawie całkowicie tam wysychają.

Wzdłuż Conchos posuwaliśmy się tak długo, jak długo

trasa ta zgodna była z kierunkiem wyznaczonym przez moją
mapę tajemniczymi kwadracikami i trójkątami.
Przewodnikiem naszej wyprawy była pani Concepcion i ona
też zdecydowała — po porozumieniu się z małżonkiem — w
którym miejscu należało pożegnać się z rzeką.

Podróż upływała bez przeszkód, okazała się nawet nieco

monotonna. Jednostajny, prawie pustynny krajobraz zmienił
się dopiero wówczas, gdy zagłębiliśmy się w doliny,
wybiegające z gór w nizinę, niczym rozcapierzone palce
olbrzyma. Tu przyroda odkryła nam bardziej interesujące
oblicze: zielone gaje i szmaragdowe łąki, ciemne bory na
dalekich zboczach awangardy gór i pieniste, mieniące się w
słońcu siklawy, walące z szumem po skalnych progach. Na
koniec dotarliśmy do niewielkiego jeziora. Tu mieliśmy
pozostać dwa, a nawet trzy dni. Don Pedro Gonzales nie
zapomniał przecież o polowaniu i właśnie chciał sprawdzić
celność swej broni na czworonogich mieszkańcach
podgórza. Do jeziorka dotarliśmy o zmierzchu. Następnego
dnia rankiem hacjender ze swą córką, Karolem i Coylem
ruszył na pierwsze łowy. Według jego słów tereny te obfito-

background image

wały w pumy, jaguary, oceloty i rysie, w borsuki i szopy, w
owce wielkorogie i w mnóstwo zwierzyny innych gatunków.

Barry Bede nie zdradzał chętki do polowania, a ja jeszcze

nie odsapnąłem po kilkudniowej jeździe i nie nęciła mnie
piesza, wielogodzinna wędrówka. Tkwiłem więc na
krawędzi skarpy, nad wodą, rozkoszując się spokojem i
pięknem przyrody, a Barry Bede, obojętny na te wszystkie
widoki spał w cieniu modrzewia. Zanim się położył,
opowiedział mi — tym razem ze wszystkimi szczegółami,
które poprzednio pominął — o swej nieudanej wędrówce ku
Rio Grandę. Po czym ziewnął i oświadczył, że musi nieco
odpocząć.

background image

Znaki przeszłości

Woda cicho pluskała o brzeg, na płyciznach poruszały się

gromadki malutkich rybek, chroniące się tu przed
napastnikami głębin. Spojrzałem w lewo. Złudzenie? A
może to pień drzewa podmytego przez wody jeziora?
Szybko podniosłem się i jeszcze szybciej pobiegłem szukać
seńory Concepcion.

Odnalazłem ją między pierwszymi drzewami boru, który

otaczał łąkę nad jeziorem. Siedziała na krzesełku przed
namiotem, z grubą książką w dłoniach.

— Człowiek?! — zawołała zrywając się z krzesła, gdy

poinformowałem ją o swym spostrzeżeniu.

— Wygląda na samotnego rybaka. Albo na myśliwego —

uzupełniłem informację.

— Świetnie! Ten rybak czy myśliwy na pewno lepiej od

nas zna okolicę. Byle go tylko nie spłoszyć. Jeśli zobaczy
tyle koni i ludzi, gotów się przestraszyć i umknąć. Spieszmy
się, doktorze.

Pobiegliśmy aż .do miejsca, w którym las tworzył małą

polankę. Tu pasły się konie, tu stał nasz wóz, z widoczną z
daleka białą budą.

— Antonio! — zawołała moja towarzyszka. A gdy zbliżył

się jeden z vaquerów, rozkazała: — Wepchnijcie wóz głębiej
między drzewa, konie również. Powiedz ludziom, żeby nie
wychodzili z lasu, ktoś płynie do nas po jeziorze.

background image

Wydawszy polecenie, skierowała się ku wodzie, ja za nią.

— Łódka — stwierdziła stanąwszy kilka kroków od

brzegu. — Kładźmy się, doktorze, nasz widok może go
spłoszyć.

Trawa w tym miejscu sięgała wyżej kolan, więc zakryła

nas całkowicie, ale my mogliśmy obserwować jezioro.

Czyżby tutejsi mieszkańcy byli aż tak strachliwi? —

zagadnąłem szeptem swą sąsiadkę. — Jak dotychczas dali
się nam we znaki raczej zbytnią śmiałością.

— Właśnie, właśnie — odparła. — Nadmiar odwagi

jednych powoduje uzasadnioną ostrożność innych. Warunki
bezpieczeństwa, zwłaszcza tu, na północy, pozostawiają
sporo do życzenia. Takich band jak Robleda jest znacznie
więcej. Jedne głoszą, że są stronnikami Diaza, inne, że
przeciwnikami, a cierpi na tym spokojna ludność.

— Coś jak u nas podczas wojny Północy z Południem —

zauważyłem. — Byłem wówczas małym chłopcem, lecz coś
niecoś pamiętam z tamtych czasów.

O, tu jest znacznie gorzej. Wasza wojna domowa nie

objęła całego kraju. U nas, poza wielkimi miastami, nie
istnieje żadna oaza spokoju. Niech pan spojrzy, doktorze —
nagle zmieniła temat — on jest coraz bliżej i wygląda na to,
że zamierza przybić do brzegu.

Nie myliła się. Łódka coraz wyraźniej kierowała się w

naszą stronę. Człowiek stał na rufie i długą tyką popychał
swój wątły stateczek. W końcu dziób zaszurał na
przybrzeżnym piasku. Wioślarz wyskoczył na ląd. Wtedy
moja towarzyszka podniosła się.

Buenos dias — powiedziała.

Zatrzymał się jak skamieniały. Wybiegłem spośród traw,
odcinając mu drogę odwrotu. Zaniechał ucieczki
obserwując mnie i seńorę Concepcion czarnymi jak węgiel
oczami.

— Nie zrobimy ci nic złego — powiedziała pani

Gonzales.

Zamruczał coś niewyraźnie.

— Twierdzi, że jest spokojnym rybakiem i musi wracać

do swej wioski — wytłumaczyła mi pani Concepcion. — To
dialekt — dodała — mieszanina hiszpańskiego i języka
Tarasków.

Przybysz znowu coś mruknął i teraz rozpoczęła się

rozmowa, której treści, niestety, nie pojąłem. Okazało się, że
znajomość samej hiszpańszczyzny na terenie Meksyku nie
wystarcza! Jak się później dowiedziałem, w tym kraju, obok
hiszpańskiego, istnieją trzydzieści trzy języki indiańskie oraz
dwadzieścia jeden narzeczy. Bagatela!

Przyglądałem się rybakowi. Był chudy, drobny, miernego

wzrostu. Jego twarz posiadała charakterystyczne dla ras
czerwonoskórych wystające kości policzkowe. Ciemna cera
również wskazywała na to, że mam przed sobą albo czystej
krwi Indianina, albo Metysa.

Odziany był nędznie, w postrzępioną koszulę, w brudne,

obszarpane spodnie, na stopach miał prymitywne trepki-
podeszwy z łyka, przewiązane kilkoma rzemykami. Głowę
okrywał słomkowy podniszczony kapelusz, spod którego
spadały mu na ramiona czarne, długie włosy. Na piachu
spoczywała łódka — kloc z jednego pnia wypalonego od

background image

wewnątrz, jak to praktykowali ongiś osadnicy Północnej
Ameryki, zanim nauczyli się od tubylców budować z kory
lekkie i zwrotne canoe. Na dnie łodzi-kloca spoczywała
siatka upleciona z nie znanych mi włókien.

— Doktorze! Idziemy! — usłyszałem głos seńory

Gonzales.

background image

Zawróciłem. Ujrzałem, jak pani Concepcion w towa-

rzystwie rybaka zmierza w stronę lasu i ukrytego w nim
namiotu. Widać zdołała przekonać przybysza, że nic mu nie
grozi. Zanim ich dopędziłem, seńora zdążyła zniknąć we
wnętrzu namiotu, a po chwili ukazała się znowu, podając
coś Indianinowi. Dostrzegłem, jak oczy błysnęły mu
radośnie. Darem pani Concepcion były cygara, z których
jedno natychmiast wepchnął do ust. Całe! Jego oblicze
wyrażało zachwyt, a szczęki poczęły poruszać się miarowo.

Seńora zasiadła na krzesełku, z zarośli wynurzył się jeden

z vaquerów.

— W porządku, Antonio. Możecie już wyprowadzić

konie.

Widok zwierząt i gromadki ludzi nie spłoszył przybysza.

Rozpromieniona twarz nie zasępiła się. Kucnął na ziemi,
kilka kroków od pani Gonzales, milczący i całkowicie
pochłonięty żuciem tytoniu.

— Uzyskałam kilka ciekawych informacji — zwróciła

się do mnie seńora. — Ten rybak mieszka w wiosce
położonej na przeciwległym brzegu rzeki, wpadającej do
jeziora, tam... — wskazała ręką kierunek. — Mówi, że przed
laty bawiła tu grupa ludzi: gringos i Indianin. Później ruszyli
w głąb gór, wzdłuż rzeki. Najpierw jednak próbowali ją
przebyć konno, bezskutecznie. Koryto wypełniają głazy,
których nie sposób ominąć, wartki prąd uniemożliwia spływ
łodzią.

— Więc do wioski nie dotarli?

Nie, lecz ten rybak odwiedzał przybyłych. Najpierw

wysłał go ojciec, na przeszpiegi. Później nosił cu-
dzoziemcom ryby, za które płacili tytoniem i szklanymi
świecidełkami. Tak to złakomiło innych mieszkańców wsi,
że w tajemnicy jeden przed drugim nosili, co kto miał, na
sprzedaż, aż tajemnica się wydała. Doszło do kłótni, bo jego
ojciec uważał, że jako pierwszy ma prawo do wyłączności
handlu. Po kilku dniach tamci odjechali.

Sądzi pani, że ci gringos-cudzoziemcy to ludzie z

tajemniczej wyprawy po skarby? Właściciele mojej mapy?

— Może tak, może nie. Postaram się jeszcze wybadać

background image

naszego gościa na ten temat, jeśli pamięta coś więcej. Musiał
być wówczas bardzo młody.

Tę rozmowę prowadziliśmy w języku angielskim. Teraz

seńora zagadała do Indianina i znowu przestałem cokolwiek
rozumieć. Znudzony powlokłem się do swoich juków,
wydobyłem z nich mapę i powróciwszy w pobliże namiotu,
rozłożyłem arkusz na ziemi.

Muszę wyjaśnić, że moja mapa obejmowała spory szmat

kraju, co z konieczności spowodowało pominięcie pewnych
szczegółów topograficznych. Do tej pory pani Gonzales
posługiwała się innymi, bardziej dokładnymi mapami, na
które przeniosła tajemnicze znaki zrobione atramentem.
Teraz, wodząc palcem po papierze, zatrzymałem go na
malutkim niebieskim kółeczku oznaczającym zbiornik wody.
Czyżby to było jeziorko, nad którym obozowaliśmy?

Ponieważ niezrozumiała dla mnie rozmowa uległa

chwilowej przerwie, powiedziałem o swym przypuszczeniu.
Potrząsnęła przecząco głową.

— Nie, doktorze, na pańskiej mapie jezioro, nad którym

obozujemy, nie istnieje. A to, które pan odnalazł, znajduje
się o jakieś dwadzieścia kilometrów stąd, czyli o jakieś
dwanaście i pół amerykańskiej mili. Nawet kształt jest inny,
na rysunku jest okrągłe, a tu, proszę popatrzyć, podłużne.

Stropiłem się. Dostrzegła to natychmiast, bo dodała:

— Każdemu zdarzy się pomyłka, zwłaszcza że niektóre

mapy to istne szarady, tak niedokładnie zostały sporządzone.
Nawet mnie...

Nie dowiedziałem się nigdy, co przytrafiło się seńorze, bo

teraz szybko zagadał do niej Indianin. Dotyczyło to chyba
mej mapy, bo przybysz kilkakrotnie wskazał na nią palcem.
Kiedy umilkł, pani Gonzales znowu zwróciła się do mnie:

— On twierdzi, że widział taki papier w rękach gringos...
Mówi, że kłócili się o niego, lecz o co im poszło, tego nie
zrozumiał.

— Jak to, poznaje tę mapę?
— No, nie! Cóż on się tam może znać! Wszystkie wy-

glądałyby dla niego jednakowo.

— No więc — powiedziałem zawiedziony — po prostu

jacyś ludzie posiadali jakąś mapę. Zwykły zbieg
okoliczności.

— A jednak... Proszę zauważyć, że cudzoziemcy nie-

często odwiedzają te góry. Czy panu ten fakt nie kojarzy się
z moją opowieścią o tajemniczej wyprawie? Kierowanej
właśnie przez gringos?

Prawda — przyznałem — sporo tu jest zbieżności, ale

to jeszcze nie dowód, że znajdujemy się na właściwym
tropie.

— Nie dowód — zgodziła się — lecz prawdopodo-

bieństwo. I mam nadzieję, że w dalszej wędrówce uda nam
się trafić na istotne dowody.

— Niczego nie pragnę bardziej — odparłem z oży-

wieniem.

— Ja również. Sądzę, że należałoby odwiedzić wioskę

tego rybaka. Może odnajdziemy innych świadków tamtego
zdarzenia?

Słusznie. Dziwi mnie jednak, że ludzie, o których

opowiada nasz gość, nie nanieśli na „moją" mapę ani rzeki,

background image

ani tutejszego jeziora. Korygując równocześnie bieg
pomniejszych strumieni. Czyżby to jednak nie byli ci sami
ludzie?

— Zastrzelił mnie pan, doktorze, tą uwagą. Hm... albo

się, mylę, albo też tkwi w tym jakaś zagadka, której teraz
nie rozwiążemy.

Istotnie, nie sposób było odpowiedzieć obecnie na moje

pytanie. Zwinąłem więc mapę i odniosłem ją do swych
bagażów. Właśnie ukazali się między lasem a wodą nasi
myśliwi wracający z rannej eskapady. Zauważyłem
zasępione oblicze Gonzalesa, Karola i Coylego. Tylko Inez
okazywała uśmiechniętą twarz. Widocznie polowanie nie
udało się, lecz córka hacjendera wcale się tym nie przejęła.

— Dziwne — zastanawiał się głośno Gonzales — ani

śladu zwierzyny. Musiał ją ktoś przepłoszyć, a przecież
polowałem w tych okolicach niejeden raz...

— To przykre — odparłem udając współczucie — tym

bardziej że rankiem, siedząc nad jeziorem, obserwowałem
przez dobre pół godziny, jak stadko bighornów
baraszkowało na tamtym brzegu.

— A to prawdziwy pech! — zawołał hacjender. —

Uciekła nam pieczeń sprzed nosa.

— Pieczeni nie będzie — stwierdziłem — ale ryby na

pewno.

— Ryby? — zainteresował się Karol. — Łowiłeś?
— Nie, lecz przybył do nas pewien dostawca wraz z

siecią i łodzią, której nie omieszka napełnić. Właśnie
rozmawia z seńorą Concepcion.

Wytrzeszczyli na mnie oczy ze zdumienia i pobiegli w

stronę namiotu.

Moje przewidywania okazały się słuszne: otrzymaliśmy

ryby, mnóstwo ryb, od naszego gościa. Wypłynął na jezioro
i po godzinie powrócił z łodzią tak wypełnioną, że ledwo
trzymała się na wodzie. Natomiast nadzieje seńory na
uzyskanie dalszych informacji spełzły na niczym. Indianin
albo nie chciał nic więcej powiedzieć, albo po prostu nie
wiedział. Obdarowany jeszcze jedną porcją cygar, obiecał
odwiedzić nas nazajutrz, znowu z rybami.

Tak zakończył się pierwszy dzień naszego pobytu nad

jeziorem. Następnego ranka rybak znów przybył. Nie tylko z
plonem obfitego połowu, lecz i w towarzystwie innego
krajowca, znacznie starszego. Wskazywała na to i twarz
poorana bruzdami i włosy poczynające siwieć

background image

(rzecz niesłychanie rzadka wśród czerwonoskórych), i ruchy
powolne, i oczy bez blasku, wydające się niczego nie
dostrzegać. Odziany był tak samo nędznie, jak jego młodszy
towarzysz. Dodam, że przez cały czas pobytu w tej części
Meksyku nie spotkałem Indian schludniej wyglądających.
Co prawda i w Północnej Ameryce nieraz oglądałem
nędznie odzianych tubylców, lecz również — Nawajów, w
pięknych kolorowych derkach tkanych przez kobiety tego
plemienia, Apaczów w barwnych pióropuszach i zdobionych
paciorkami skórzanych serdakach, a na dorocznym Tańcu
Słońca, gdy bawiłem w Kanadzie wśród Czarnych Stóp,
mogłem podziwiać bogate stroje wojowników: kaftany bez
rękawów zakładane na gołą pierś, z wyszytymi na nich
barwnymi wizerunkami kwiatów, zwierząt, ptaków.
Pamiętam leg-giny mężczyzn: siwe, brązowe lub na
niebiesko pofarbowane, wykonane z jeleniej lub koźlej
skóry, niekiedy z wełny, obszyte na szwach barwnymi
frędzlami, sięgające mokasynów wyprawionych na czarno
— stroje, które niejeden biały amator chętnie nabyłby za nie
byle jaką cenę. Tu nie zauważyłem nic, co warte byłoby
chociaż centa. I to w kraju, o którym legendy i prawdy
głosiły, że był skarbcem nowego kontynentu za czasów
Majów, Tolteków, Azteków. Jakże go musieli złupić
hiszpańscy konkwistadorzy?

Dwaj przybysze powędrowali wprost ku namiotowi

seńory, uważając ją zapewne za wodza naszej gromadki. Co
zresztą w pewnym sensie zgodne było z rzeczywistością,
chociaż w sprawach organizacyjnych decydujący głos miał
Gonzales. I słusznie. Był doświadczonym podróżnikiem i
człowiekiem odważnym.

Zgromadziliśmy się przed namiotem, jak orszak cze-

kający na ukazanie się monarchy. Nagabywany przez nas
rybak nie chciał mówić i na wszystkie pytania odpowiadał
krótko: seńora.

background image

Na koniec ukazały się obie panie. Utworzyliśmy szerokie

półkole, sadowiąc się na trawie, jak kto mógł najwygodniej.
Jedna tylko seńora Concepcion zajęła krzesełko, a naprzeciw
niej kucnęli przybysze. Pierwszy zagadał znany już nam
młody rybak. Z jego gestów, Li słów nie potrafiłem
rozróżnić, domyśliłem się, że mówi o swym towarzyszu.
Ulokowałem się tuż obok Gonzalesa i gdy ciągnęła się
okropnie długa niezrozumiała gadanina, szepnąłem do
hacjendera:

— Rozumie pan coś z tego?

Skinął głową i przysunąwszy się do mnie jeszcze bliżej

począł tłumaczyć piąte przez dziesiąte, jednak wystarczająco
jasno:

— Ten stary jest najstarszym w wiosce... Bardzo biedny.

Nie stać go nawet na garść tytoniu... Pamięta wiele, bardzo
wiele. On chodził do tamtych gringos, rozmawiał z
Indianami, którzy im towarzyszyli...

W tym miejscu Gonzales przerwał tłumaczenie i wtrącił

własny komentarz:

— Nie podoba mi się to wszystko. Ci dwaj urwipołcie

wyglądają na zwykłych oszustów. Za kilka cygar naplotą
nam, co im ślina na język przyniesie...

Jednak małżonka hacjendera widać miała inny na sprawę

pogląd, bo podniosła się, znikła we wnętrzu namiotu i
powróciła z dwiema garściami cygar, które rozdzieliła
między obu przybyszów. Natychmiast poczęli żuć, nie
odzywając się ani słowem. Czekaliśmy. Wreszcie, gdy już
cierpliwość nasza dobiegała granic, „najstarszy człowiek
wsi" otworzył usta, coś zabełkotał i umilkł.

— Co on mówi? — zaszeptałem.
— Powiada, że musi sobie przypomnieć, jak to było —

przetłumaczył hacjender i zaraz dodał: — Ja sądzę, że
potrzebuje nieco czasu, aby wymyślić jakąś bajeczkę.

background image

Znowu zapadło milczenie, po czym starzec przemówił.

Nastawiłem uszu, lecz rozróżniłem tylko jedno, często
powtarzające się słowo: „Quetzalcoatl", całkiem mi obce.

Gonzales słuchał, od czasu do czasu krzywiąc się za-

bawnie. Siedziałem cierpliwie, nie śmiąc niepokoić
hacjendera pytaniami i tłumiąc wesołość na widok stra-
szliwie znudzonej miny Bedego, którego sprowadziła
ciekawość, a spotkało rozczarowanie. Jeśli chodzi o Karola,
który tkwił tutaj niczym Chińczyk na tureckim kazaniu,
przyglądał się badawczo obu Indianom, cierpliwy, jak każdy
traper czekający w milczeniu i bezruchu na pojawienie się
zwierzyny. Nie wytrzymałem.

Kto to jest ten Quetzalcoatl? — szepnąłem

Gonzalesowi.

Stary — odparł szeptem — plecie smalone duby.

Dziwię się, że moja żona chce tego słuchać. Quetzalcoatl,
czyli Pierzasty Wąż, to jeden z bogów Majów i Tolteków,
który z kolei został włączony do kręgu bóstw Azteków.
Według wierzeń tych ostatnich Quetzałcoatl żył kiedyś na
ziemi jako wódz plemienia, a opuszczając je obiecał, że
powróci ze wschodu. Ta wiara w powrót bóstwa okazała się
zgubną dla Azteków. Kiedy przybyli tu, właśnie ze
wschodu, Hiszpanie, zostali uznani za wysłanników
Pierzastego Węża i radośnie witani. Dopiero okrucieństwa
najeźdźców przekonały Azteków, jak bardzo się pomylili,
lecz na obronę było już za późno.

— Bardzo interesujące — mruknąłem.
— Lecz nie to, co ględzi ten starzec. Przekręca haniebnie

całą legendę. Opowiada, że Quetzalcoatl przybył w te góry,
by zbliżyć się do nieba, i że tu opuścił ziemię, .obiecując
powrócić. Zanim to uczynił, ukrył wśród dolin niezmierne
skarby, aby ich nie dostali Francuzi. Co za okropne
pomieszanie historii!

Umilkł i znowu począł przysłuchiwać się rozmowie.

background image

Pewnie stała się bardziej interesująca, bo hacjender pa-
rokrotnie wtrącił się do niej, zadając pytania, jak wyczułem z
intonacji głosu, bo treści nie zrozumiałem. Wszystko to
trwało, jak na mą ocenę, straszliwie długo i kiedy wreszcie
spotkanie dobiegło końca, a obaj Indianie wrócili do łodzi,
wsiedli do niej i odpłynęli — odetchnąłem z ulgą. Chyba tak
samo uradowali się Karol i Bede. Lecz cierpliwość nasza na
powtórną wystawiona została próbę. Wbrew moim
oczekiwaniom seńora oświadczyła, że informacje, które
uzyskała, są nieco bałamutne, musi się zastanowić nad nimi i
pewne szczegóły ponownie sprawdzić na mapach.
Rozeszliśmy się z niczym. Gonzales gdzieś się zawieruszył,
tak że nie zdołałem od niego dowiedzieć się, co jeszcze
mówił stary Indianin, poza historią o Quetzalcoatlu.

Przydybałem hacjendera dopiero o zmierzchu, przy

ognisku. Trzeba było aż dwa rozpalić, aby pomieścili się
wszyscy uczestnicy naszej wyprawy. Przy pierwszym
zasiadła rodzina hacjendera i nasza trójka. Nie musieliśmy
sami piec ani smażyć mięsa — Murzyn-służący przyniósł
gotowe już potrawy. Ryby, bo były to właśnie ryby, zostały
nam podane na półmisku. Jedliśmy je na talerzach i przy
pomocy widelców. Bardzo elegancko i bardzo... dziwnie, jak
na taką głuszę, wśród której biwakowaliśmy. Jedzenie było
znakomite, kawa — rozlana do filiżanek, a nie do
ordynarnych kubków blaszanych — wspaniała. Cygara,
którymi częstował nas Gonzales, zaspokoiłyby najbardziej
wybrednego palacza. A po kolacji nikt z nas nie potrzebował
myć naczyń. Bardzo mi to przypadło do gustu. Wierzcie, że
szorowanie piaskiem misek, i to w zimnej wodzie, do przy-
jemności nie należy. Piasek wbija się w skórę, wciska się za
paznokcie, a później... i tak trzeszczy w zębach, bo zwykle
nie udaje się wyszorować do czysta tłustej powierzchni.

background image

Paląc cygaro i siedząc na pniaku w miłym cieple ogniska,

spodziewałem się interesującej relacji pani Concepcion.
Chyba miała już dosyć czasu na rozważenie uzyskanych od
Indian wiadomości. Jednak i tym razem musiałem jeszcze
poczekać. Oto zjawił się przy naszym ognisku Coyle (ten od
koni!) z:., gitarą pod pachą! Skłonił się pani Gonzales i
zapytał, czy może uprzyjemnić nam czas śpiewem i grą.
Uzyskał zgodę, a nawet kilka oklasków hacjendera i Bedego,
które, jak się wkrótce okazało, były w pełni uzasadnione.

Coyle miał dobry słuch i miły głos. Jedna z jego piosenek,

coś w rodzaju ballady z Dzikiego Zachodu, szczególnie mi
odpowiadała. Następnego dnia poprosiłem, aby powtórzył
słowa. Zapisałem je na pamiątkę.

W małym miasteczku na południu,

Gdzie z nieba pada słońca blask,

Płynęły lata nieco nudno,

Dni bez radości, dni bez radości, dni bez
radości i bez trosk.

Lecz trzeba z was każdemu wiedzieć,

Że mnóstwo w świecie takich miast.

Tam nudzie łatwo się zasiedzieć,

Tam w nudzie wolno, tam w nudzie wolno, tam w
nudzie wolno płynie czas.

W miasteczku dzielny szeryf czuwał,

Bo choć nie działo się nic źle,

Często się zdarza, często bywa,

Że gdy nie czuwasz, że gdy zasypiasz, że gdy
zasypiasz, nie zbudzisz się!

Któregoś ranka, wczesnym świtem,

Wiatr na swych skrzydłach przyniósł wieść,

Że do miasteczka trzech bandytów

Przybywa zemstę, przybywa zemstę, przybywa
zemstę krwawą nieść.

background image

Więc wszystkich mężczyzn szeryf
prosi:
„Pomóżcie — woła — bo w tym
rzecz,
Że gdy choć dzielnych dwu się
zgłosi,
To przepędzimy, to przepędzimy
to przepędzimy zbójów precz!"

„Nie mogę — ktoś się tam oburza

— Ma ręka drży, gdy strzelać mam."

„Nie mogę — powie tchórz do tchórza

— Niech szeryf radzi, niech szeryf radzi,
niech szeryf radzi sobie sam!"

Więc do szeryfa żona rzekła:

„Ciśnij to w diabły, skacz na koń.

O, bodaj nie wyjrzeli z piekła

Ci, którzy nie chcą, ci, którzy nie chcą, ci,
którzy nie chcą chwycić za broń!"

Lecz szeryf został. O tym śpiewa

Zielonej prerii chłodny wiatr I szumią w
borze stare drzewa,

I śpiewam ja, i śpiewam ja, i śpiewam ja
— wędrowca brat.

Zgadnijcie teraz, co się stało?
Wszak tamtych trzech, on — jeden był!

A przecież wyszedł z tego cało,

Gdy tamtych trzech, gdy tamtych trzech, gdy tamtych
trzech runęło w pył.

A gdy umilkły wreszcie strzały,

Ludzie przybiegli, buchnął śmiech.

„Niech żyje szeryf nasz wspaniały!

On jeden dzielny, on jeden dzielny, on
jeden dzielny jest za trzech!"

Lecz szeryf odpiął srebrną gwiazdę
I cisnął ją na drogi pył,
Osiodłał konia do odjazdu.
„Nie będę z wami, nie będę z wami, nie będę z wami
dłużej żył!"

background image

Już czas zakończyć tę legendę,
Opuszcza miasto szeryf-chwat
I tylko w pieśni istnieć będzie
Tego zdarzenia, tego zdarzenia,
tego zdarzenia wieczny ślad.

Teraz i ja klaskałem, klaskał Karol i pani Gonzales, i jej

małżonek, Inez i Bede.

— Dziękujemy — powiedziała seńora — to było piękne,

lecz wróćmy do spraw, które w tej chwili muszą nas
interesować najbardziej. Powtórzę to, czego do
wiedziałam się od Indian. Proszę zostać — zwróciła się do
Coylego widząc, że wstaje. Moje wiadomości mogą się
przydać i panu.

Na początku wysłuchałem znanego już z tłumaczenia

Gonzalesa fragmentu. Dlatego pomijam tę część. Druga
okazała się znacznie ciekawsza. Otóż, stary Indianin
stwierdził, że na poszukiwanie skarbów ukrytych przez
Quetzalcoatla wyruszyła przed wielu, wielu laty wyprawa w
góry. Uczestniczyli w niej Indianie z południa, lecz wyprawą
kierowali Kreole i cudzoziemcy. Obozowali kilka dni nad
rzeką wpadającą do jeziora i nabywali ryby od mieszkańców
wsi. Później prosili o przewodnika, obiecując dobrze
zapłacić. Znalazło się wielu chętnych, którzy jednak
najpierw chcieli się dowiedzieć, dokąd mają wyprawę
prowadzić. Nie uzyskali wyraźnej odpowiedzi. Kreole
wspomnieli tylko, że pragną zbadać wnętrze gór. Lecz
Indianie towarzyszący białym zdradzili, że chodzi tu o jakieś
skarby ukryte przez dawnych władców Meksyku. Kiedy
wiadomość ta rozniosła się wśród mieszkańców wioski,
poczęto szeptać o skarbach Quetzalcoatla. I wówczas
kandydaci na przewodników odmówili swych usług. Kto
bowiem sięga po własność Quetzalcoatla, tego czeka śmierć.

— Mimo to, jak opowiadał starzec, znalazł się człowiek,

którego skusiła wysokość zapłaty, i ruszył z wyprawą.
Sądzono, że nigdy nie wróci. Jednak zjawił się.

— Zapytałam — mówiła dalej seńora Concepcion — jak

długo trwała nieobecność przewodnika. Niestety, pojęcie
czasu jest w tych stronach dość względne. Podobno
przewodnik wyruszył na wiosnę, a wrócił zimą.
Przybył do wsi konno, co wzbudziło w mieszkańcach
zrozumiałe poruszenie. Nikt z nich nie miał konia.
Oprócz tego przewodnik przywiózł mnóstwo cennych
przedmiotów: aż dwie strzelby, kilka sztuk poncho, noże,
szklane paciorki, futro jaguara. Nie chciał zwierzyć się
nikomu, jak udała się wyprawa. Dopiero później, pod
wpływem aquardiente, zdradził tajemnicę naszemu
informatorowi. Wyprawa posługiwała się papierem, na
którym widać było jakieś rysunki (oczywiście chodzi tu o
mapę), i po wielu, wielu dniach dotarła do miejsca, w
którym ukryto skarby. Przy ich podziale doszło do kłótni
między cudzoziemcami i Kreolami, później do walki. Gdy
kilku z nich poległo, towarzyszący wyprawie Indianie rzucili
się na pozostałe blade twarze i pomordowali je. Jeden tylko
człowiek zdołał uciec, lecz powrócił w nocy, by pijanym i
śpiącym czerwonoskórym zabrać broń i zmusić ich do
ucieczki. Co stało się z rzekomymi skarbami, tego nie
zdołałam się dowiedzieć. Dodam, że to, co mówił stary

background image

rybak, różni się tylko w szczegółach od tego, co poprzednio
dowiedziałam się od młodego rybaka. No cóż, żaden z nich
przecież nie był naocznym świadkiem wydarzeń, o których
opowiadał.

Umilkła na chwilę, po czym zapytała:

— Pamiętacie, seńores, naszą rozmowę w hacjendzie?
— Oczywiście — odparłem za wszystkich... — Jednak...

— zawahałem się.

background image

— Proszę, niech pan mówi.
— Dostrzegam sporo niejasności. Gdzie się podział

indiański przewodnik wyprawy?

— Pytałam o to samo. Ten stary rybak twierdzi, że

dosięgła go zemsta Quetzalcoatla. W kilka miesięcy po
powrocie wybrał się na ryby i utonął.

— Dobrze — zgodziłem się. — Lecz w jaki sposób

przewodnik wrócił do wsi z dwiema strzelbami, skoro blada
twarz zabrała Indianom wszystką broń?

— Jest w tym na pewno jakaś sprzeczność, lecz ten

starzec nie potrafił czy też nie chciał tej sprzeczności
wytłumaczyć.

— To jeszcze nie koniec moich wątpliwości. Dlaczego ci

Kreole i cudzoziemcy wynajęli tu przewodnika, mając ze
sobą kilku Indian?

Uśmiechnęła się:

— Zbyt wiele pan ode mnie wymaga. Nie wiem. Być

może tamci Indianie-Zapotecy nie znali tak dobrze gór, jak
mieszkańcy wioski. Lecz chyba nie jest to ważne, lecz fakt,
że opowieść obu rybaków niewiele różni się od tej, którą
zeznał księdzu umierający Zapotek. I dlatego twierdzę, że
znajdujemy się na właściwym tropie? To, że spotkaliśmy
rybaków, stanowi szczęśliwy zbieg okoliczności.

— Zamierza pani nająć przewodnika? — zapytał Karol.
— Nie. Nawet gdybyśmy w dalszej drodze mieli trafić na

trudności, lepsze to niż wtajemniczanie tych ludzi w nasze
sprawy. Zbyt wielkie ryzyko.

— Więc oni nie wiedzą, co jest celem naszej wyprawy?
— Polowanie, po prostu polowanie. Tyle im powie-

działam.

— Seńora jest bardzo przewidująca — wtrącił się Coyle.

— I słusznie była tak powściągliwa w mowie.

background image

W przeciwnym wypadku nieco lękałbym się tego...
Quetzalcoatla.

Roześmieliśmy się, a pani Gonzales dodała:

— Gadulstwo nigdy nie jest cnotą i raczej cechuje...

kobiety, lecz ja, gdy wdzieję męski strój, zaraz zmieniam
skórę.

— Dlatego mnie nieco dziwi, że ci rybacy tak łatwo

zdradzili obcym swą tajemnicę. Znam nie od dziś Indian i
wiem, że są ostrożni w udzielaniu informacji nieznanym
przybyszom -— zauważył Karol.

— Prawda — przyznała — chociaż meksykańscy

autochtoni są nieco inni. Długoletnie rządy Hiszpanów
wywarły swój wpływ na starą ludność Meksyku. Znacznie
silniejszy niż Anglicy na Indian północnoamerykańskich.

— Ciekawe stwierdzenie — mruknął Karol, ale tak, że go

wszyscy usłyszeli.

— Nie zgadza się pan?
— Nie wiem, nie znam Meksyku.
— A więc różnica polega na tym, że hiszpańscy kon-

kwistadorzy nie przybyli tu, aby wieść żywot rolników, jak
pierwsi osadnicy Ameryki Północnej. Tym ostatnim
potrzebna była tylko ziemia, tym pierwszym: ziemia i ludzie,
którzy by ją uprawiali. Anglicy stopniowo wypierali Indian z
najurodzajniejszych terenów, konkwistadorzy szybko
opanowali cały Meksyk, czyniąc z ludności tubylczej
niewolników pracujących na roli dla swych panów. Taka
niewolnicza praca pokoleń musiała wywrzeć ujemny wpływ
na charakter miejscowej ludności. Indianie
północnoamerykańscy, cofając się na zachód, długo jeszcze
korzystali z wolności i mogli prowadzić walkę do ostatka. Tu
działo się inaczej. Wraz z podbiciem państwa Azteków przez
Korteza złamany został wszelki opór.

Świetnie się pani orientuje w historii swej ojczyzny —

powiedziałem z uznaniem. — Jeśli jednak woła walki
została złamana, jak wytłumaczyć oderwanie się Meksyku
od Hiszpanii?

— Trafił pan w sedno, doktorze. Trzeba jednak wiedzieć,

że inicjatywa uniezależnienia się od Madrytu wyszła od
Kreolów, podobnie jak inicjatywa uniezależnienia dawnych
kolonii angielskich w Ameryce Północnej wyszła właśnie od
samych Anglików. U nas pierwszym, który wystąpił przeciw
Madrytowi, był ksiądz Hidalgo, Hiszpan. Tej samej
narodowości był Franciszek Ksawery Mina. Hiszpanem z
pochodzenia był Antonio Lopez de Santa Anna, przez długie
lata walczący o niezależność tych ziem. Juarez nie
zwyciężyłby, gdybyśmy nie wspierali go w walce. My,
Kreole! Tak to wygląda. No... zbyt daleko odbiegłam od
tego, co nas w tej chwili najbardziej interesuje. A więc,
uzyskałam te wszystkie informacje dzięki temu, że
powiedziałam młodemu rybakowi, iż mój daleki krewny
zginął w wyprawie w Sierra Mądre, i pytałam, czy czegoś o
takiej wyprawie nie słynął. Reszty... dokonały cygara! I to
wszystko. Przewodnika nie weźmiemy, powinny nam
wystarczyć mapy.

— Sprawa jest jasna — zabrał głos hacjender. — Chyba

teraz nikt z was nie wątpi, seńores, że opowieść o
tajemniczej wyprawie była zgodna z prawdą.

background image

Nie wiem, co myśleli moi towarzysze, ja zgadzałem się z

Gonzalesem.

Na tym zakończył się dzień. Udaliśmy się na spoczynek:

obie panie do swego namiotu, mężczyźni do ognisk, gdzie
umościli sobie posłania. Jeden Coyle nie mógł nas
naśladować — sprawował obowiązki dowódcy nocnych
straży, pełnionych kolejno przez vaquerów. Bardzo mi to
odpowiadało. Przyjemnie spać od zmierzchu do świtu, nie
przerywając snu na nocną wartę. Jednak swego winchestera
położyłem pod ręką. Karol uczynił podobnie, a nawet —
więcej. Przebudziwszy się przypadkowo w pełni nocy,
dostrzegłem, jak krążył w pobliżu, tu i tam. Zagadnąłem go
nazajutrz, czego szukał po nocy. Odparł, że sprawdzał, czy
nasi wartownicy rzetelnie spełniają swe obowiązki.

Rankiem rozstaliśmy się z jeziorem i dotarli do ujścia

wpadającej doń rzeki. To była górska rzeka, co się zowie! Z
korytem poprzegradzanym kamiennymi progami z
potężnych głazów, o które rozbijała się woda, pełna pian,
wirów i szumiących bystrzyn. Ten widok potrafił zniechęcić
największego nawet śmiałka do podejmowania ryzyka
przeprawy. Nam ani w głowie to było. Jechaliśmy brzegiem,
obserwując wznoszące się po przeciwległej stronie koryta
chaty wioski i grupę jej mieszkańców gapiących się na naszą
karawanę.

Pochód otwierał Gonzales z małżonką i córką, później —

ja, Karol i Bede. Za nami toczył się wóz, a kawalkadę
zamykali vaquerzy z Coylem jako dowódcą.

Powolna to była wędrówka ze względu właśnie na wóz,

wypełniony amunicją i żywnością, bo Gonzales przezornie
zabezpieczył się w żywność, nie licząc zbytnio na
myśliwskie trofea. Nieudane polowanie poprzedniego ranka
uzasadniało jego ostrożność. Dodam, że sporo miejsca w
wozie zajmowały poncha, futra, a nawet zapasowy namiot.
Gdy zagadnąłem hacjendera, po co zabrał te zbyteczne
moim zdaniem bagaże, wyjaśnił, że zbliża się meksykańska
zima — pora deszczowa, trwająca od czerwca do
października. Nie powoduje to wielkiego spadku
temperatury, lecz w górach, na dużych wysokościach, dają o
sobie znać śnieg i mróz.

— A kto wie — zauważył hacjender — jak wysoko

przyjdzie nam zawędrować? Przydadzą się wówczas i
podwójne derki, i namiot.

Tymczasem jednak nie chłód, lecz nadmierny skwar

bardzo nam dokuczał. Na szczęście posuwaliśmy się

ciągle wzdłuż rzeki. Kryształowo czystej wody do picia

nie

brakowało, a z kąpieli korzystaliśmy w godzinach

największego gorąca.

Szlak nasz nie był trudny — szeroka, trawiasta pła-

szczyzna ograniczona z jednej strony korytem wspo-

mnianej rzeki. Któregoś dnia drogę zwęził nam podłuż-

nie ciągnący się kanion o stromych ścianach i ginącym

w mroku dnie. Zdumiewające były jego barwy! Po-

przeczne, kolorowe pasy biegły jeden nad drugim, na

przemian: zielone, żółte i różowe. Nie mogłem oczu

oderwać od tej tęczy, nie wymalowanej na niebie, lecz

utrwalonej w ziemi. Dopiero Karol fuknął na mnie,

ostrzegając, że jeśli co krok będę kontemplował piękno,

background image

nigdy nie dobrniemy do celu.

Tego samego dnia, pod wieczór, Karol i Gonzales

ustrzelili nad rzeką dwie antylopy. Nie przypuszczałem,

że te typowe dla prerii północnoamerykańskiej zwierzę-

ta mogą zawędrować tak daleko na południe. Gonzales

przyznał, że nigdy dotąd nie spotkał tych czworonogów

na ziemiach Meksyku. Mieliśmy więc wyjątkowe

szczęście oraz... sporą ilość wybornego mięsa.

Antylopy — to moje „dobre znajome". Oglądałem je

i podziwiałem niejeden raz. Wielokrotnie dźwigaliśmy

upolowane sztuki razem z Karolem, bo ciężar tych

zwierząt jest niemały, około 150 funtów, a wysokość

sięga 5 stóp. Cechą charakterystyczną antylop prerii,

zwanych również widłorogami (od rogów przypomina-

jących widły), jest niezwykła szybkość, jaką potrafią

rozwijać, bo do 44 mil na godzinę. Nie dogoni ich

najściglejszy nawet wierzchowiec, tym bardziej że

antylopy świetnie skaczą, swobodnie pokonując

nierówności gruntu. Na otwartej przestrzeni nie dają się

ani zaskoczyć, ani dopędzić. Prawdopodobnie dlatego

właśnie nie zostały całkowicie wytępione przez

człowieka.

Przy wieczornym ognisku podano nam na cynowych

talerzach płaty antylopiej pieczeni, świetnie przyrzą-

dzonej przez Gonzalesowego kuchcika. Muszę

przyznać, że sposób, w jaki hacjender organizuje

łowieckie wyprawy, ma swe dobre strony. Natomiast

złe, według mego przekonania, polegają na tym, że

uczestnik nie może korzystać z pełnej swobody.

Odczułem to niejeden raz, ponaglany do pośpiechu

wtedy, gdy przychodziła mi chętka położyć się w cieniu

drzew i obserwować ptaki krążące po niebie lub

wspaniałą, barwną roślinność porastającą stoki coraz

bliższych gór. Myślałem o swych poprzednich

myśliwskich wędrówkach z Karolem, podczas których

nikt nas nie poganiał, a podróż przerywaliśmy tyle razy,

ile razy nam się to spodobało. Teraz musiałem trzymać

się „regulaminu" wyznaczonego przez Gonzalesa.

background image

Wolno, lecz nieprzerwanie posuwaliśmy się w głąb

Sierra Mądre i ciągle towarzyszyła nam spieniona rze-

ka, tworząc granicę nie do przebycia. Droga nadal była

wygodna. Zastanawiałem się jednak, co poczniemy,

gdy szlak zwęzi się do szerokości ścieżki. Seńora

Concepcion nie obawiała się tego, twierdziła, że ci,

którzy przed wielu laty posuwali się w tym samym

kierunku, jechali konno, z czego wynika, że trasa musi

być dość szeroka. Następne dni potwierdziły prawdę jej

słów. Droga, zamiast się zwężać, jeszcze się poszerzyła,

bo zagubił się ograniczający ją kanion, a jego miejsce

zajął łagodny stok, od pewnej wysokości porosły lasem.

Na którymś z postojów hacjender poprowadził mnie

nieco w górę, pokazując poszczególne gatunki drzew:

modrzewie, cyprysy, mahonie.

— Im wyżej, tym mniejsza różnorodność. Później na-

potykać będziemy już tylko sosny i świerki. Te góry,

doktorze, to przekrój wszystkich klimatów świata. U

podnóża kwitną cytryny, wierzchołki pokrywa śnieg i

lód.

Następnego dnia dotarliśmy do dziwnej polanki. Pi-

szę: dziwnej, ponieważ miała zdumiewająco regularny

kształt koła. Z lewej strony ograniczało ją wzniesienie

porosłe starodrzewem, z prawej — rzeka. Naprzeciw

dźwigała się dziwacznych kształtów samotna skała,

rozdzielająca prostą dotąd drogę na dwie części: prawą

— wiodącą nadal wzdłuż koryta rzeki, lewą —

zagłębiającą się wąwozem w górskie zbocze.

.Zatrzymaliśmy się, chociaż daleko jeszcze było do

końca dnia. Należało bowiem zastanowić się nad wybo-

rem dalszej trasy. Seńora Concepcion wydobyła z wozu

plik map. Rozłożyliśmy je w cieniu drzew, na ziemi, a

nasza przewodniczka poczęła ołówkiem i cyrklem od-

mierzać przebytą drogę. Spoglądaliśmy na to w mil-

czeniu: hacjender, Bede i ja. Natomiast Karol zabrał

długą broń i ruszył w głąb wąwozu, wyjaśniając nam, że
spróbuje tylko „coś ustrzelić" i wkrótce wróci.

Łagodny wietrzyk spadał z wysoczyzn, szeleścił papier

porozkładanych map. Kilka kroków od nas konie szczypały
trawę, vaquerzy rozmawiali półgłosem.

— Według moich obliczeń — powiedziała seńora —

znajdujemy się bardzo blisko pierwszego z tych tajem-
niczych znaków widocznych na pańskiej mapie, doktorze.

— Ba — wtrącił się hacjender — gdybyśmy wiedzieli,

czego szukać? Bo mogło się zdarzyć, że mamy już to za
sobą.

— Lecz przecież — zauważyłem — znak musiał być

zrobiony wyraźnie, tak aby go nie przeoczyć.

— Zapewne, zapewne — zgodził się Gonzales — ale ile

już lat minęło od tamtych dni? Przez cały ten czas przyroda
na pewno nie pracowała nad polepszeniem oznakowania,
raczej je zatarła.

Nic na to nie odrzekłem, racja była po stronie Gonzalesa. I

oto nowy kłopot!

— Nie możemy dalej ruszać bez odszukania znaku —

powiedziała seńora. — Trzeba dokładnie sprawdzić kawałek
drogi za nami i kawałek przed nami.

background image

Na szczęście nie doszło do tak żmudnych poszukiwań.

Ledwie zdążyliśmy wstać, ukazał się Karol.

— Już z polowania? — zdziwiłem się. — Nie znalazłeś

zwierzyny?

— Znalazłem coś lepszego, jeśli się nie mylę. Chodźcie

ze mną, sami ocenicie.

— Nie bądź taki tajemniczy. Odkryłeś skarby?
— Nie, lecz być może coś, co do nich prowadzi.
— Oznakowanie?! — wykrzyknął hacjender.
— Na to wygląda.
Łatwo sobie wyobrazić, z jaką niecierpliwością po-

dążyliśmy za Karolem.

background image

Po przejściu kilkudziesięciu jardów ujrzeliśmy w głębi

wąwozu, usytuowany na samym środku drogi, regularny
kopczyk z kamieni, zarosły zielskiem i nieco przysypany
ziemią.

— I co wy na to? — zagadnął mój przyjaciel nieco

chełpliwie.

To jest dzieło rąk ludzkich — stwierdził Gonzales —

drogowskaz, którego szukamy. A ty, co sądzisz o tym? —
zwrócił się do żony.

To samo — odparła. — Nasz trójkącik z mapy albo...

zdumiewający zbieg okoliczności. Tych kamieni na pewno
nie przyniosła tu woda ani nie spadły ze zbocza, a ponieważ
nie wierzę, aby jakaś jeszcze druga ekspedycja posuwała się
tędy przed nami, ten drogowskaz został wzniesiony przez
posiadaczy pańskiej mapy, doktorze. Możemy sobie
pogratulować. A więc... szybko w drogę!

— Czy nie warto zbadać wnętrza tego kopca? — zapytał

hacjender. — Może coś tam ukryto, jakieś wskazówki...

— Wątpię. Wyprawy odkrywcze istotnie niekiedy

pozostawiają zapiski ukryte w oznaczonych miejscach, lecz
w tym wypadku... Zresztą... poszukajmy.

Zabraliśmy się we czwórkę do roboty. Kamienie nie były

wielkie i wkrótce oczyściliśmy z nich cały krąg, ale nie
znaleźliśmy nic.

Po kwadransie wjechaliśmy do wąwozu, którego dno

dźwigało się powoli, aż wyprowadziło nas na trawiastą
płaszczyznę, i znowu ujrzeliśmy rzekę płynącą na prawo od
nas.

Po dwu dalszych dniach wędrówki ukazał się naszym

oczom drugi, podobny do poprzedniego kamienny dro-
gowskaz, ustawiony w bardzo odpowiednim miejscu, tam
gdzie do rzeki wpadał górski strumień. Tu naturalna droga
rozdzielała się. Jedno jej ramię biegło nadal brzegiem rzeki,
drugie towarzyszyło strumieniowi. Otóż właśnie nad
strumieniem odkryliśmy kamienny wzgórek.

Te znaki nagle wzbudziły we mnie wątpliwość: czy

rzeczywiście wznieśli je uczestnicy wyprawy, która tak
tragicznie została zakończona? Bo w jakim celu? Dla
wytyczenia drogi powrotu? Wskazania właściwej trasy dla
następnej wyprawy? Lecz po co mieliby tu ponownie
wyruszać i czy przewidywali kolejną ekspedycję? A poza
tym rozporządzali niezłą mapą...

Podzieliłem się swymi wątpliwościami z otoczeniem

podczas najbliższego wieczornego ogniska. Byli zasko-
czeni.

— Chyba te znaki ustawiono dopiero w drodze powrotnej

— zauważył Bede.

— Nie było drogi powrotnej — zaprotestowałem. —

Przecież wyprawa została rozbita, a nie sposób przypuścić,
aby kamienne znaki ustawiali wracający do swych
rodzinnych stron Indianie lub samotny biały człowiek, który
tych Indian przepędził.

Słusznie, doktorze — zauważyła pani Concepcion. —

Zaiste, dał nam pan zagadkę do rozwiązania.

— Myślę, że ją rozwiązałem — stwierdziłem skromnie.
— Słuchamy, słuchamy! —wykrzyknął Gonzales.
— Otóż... wydaje mi się, że znaki zarówno na mapie, jak

background image

i na ziemi nie zostały zrobione przez tych, którzy szukali
„skarbów".

— A przez kogo? — zainteresował się Bede.
— Przez tych, którzy „skarb" ukryli — obwieściłem

triumfalnie.

— Z tego wynika, że przed nami ciągnęły tędy dwie

wyprawy, a nie jedna — powiedziała seńora.

Właśnie tak — przytwierdziłem. — Pierwsza wy-

prawa zakopała gdzieś w górach nie znane nam przedmioty,
zaznaczyła ich miejsce ukrycia i drogę doń wiodącą,
zarówno na mapie, jak i w terenie. Później — tak sądzę —
mapa dostała się w inne ręce i druga ekspedycja ruszyła po
śladach pierwszej.

— A może to ta sama? — wyraził wątpliwość Karol.
— Nie wygląda na to — odparłem. — Nie szukaliby

przecież przewodników.

— Doktorze! — wykrzyknął hacjender. — Pan jest

genialny. Nikt z nas nie wpadł na taki pomysł. Sądzę, że
mapa, którą pan nabył, jest znacznie starsza, niż
przypuszczaliśmy.

Nie mapa — zaprzeczyła seńora — lecz znaki na niej

narysowane. Może zresztą nie o wiele starsze. Jedną
wyprawę od drugiej mogły dzielić lata, lecz mogły również
dzielić tylko miesiące.

— Lecz kto zorganizował pierwszą wyprawę? — zapytał

Karol. — Nie słyszała pani o niej?

— Nigdy — stwierdziła. — Nie spotkałam najmniejszej

nawet wzmianki.

— Przecież to zrozumiałe — wtrąciłem. — Ci, którzy

chcieli ukryć cenne najprawdopodobniej przedmioty,
musieli działać w najgłębszej tajemnicy.

— Lecz czemu nie powrócili do swego schowka? —

odezwał się Gonzales.

— Może czas jeszcze nie nadszedł, a może tamci ludzie

zginęli? — odparła seńora Concepcion. — Któż odgadnie?

Rankiem ruszyliśmy nową drogą, znacznie mniej wy-

godną od poprzedniej. Stosunkowo wąskie wybrzeże
strumienia po przebyciu niecałej mili zamieniło się w
wąwóz: z prawej i z lewej strony wyrosły porośnięte
krzakami, gdzieniegdzie drzewami zbocza, a strumień
znalazł się prawie w środku wąwozu, płynąc między dwiema
wąskimi, pokrytymi żwirem plażami.

— Miejmy nadzieję — zauważył hacjender, gdy
zagłębiliśmy się w gardziel tej cieśniny — że ten wąwóz
wkrótce się skończy i to zanim spadnie pierwszy deszcz,
bo deszcze tutaj jak wodospady. Kiepsko będziemy wy-
glądać, gdy zaskoczy nas ulewa.

Lecz niebo było pogodne i nic nie wróżyło zmiany. Za to

ziemia spłatała nam psikusa. Wieczorem zagrodziła nam
drogę nieprzewidziana przeszkoda. Dostrzegliśmy ją w
półmroku jako brązowy wał ziemi, korzeni, pni i gałęzi.
Ciągnęła się w poprzek wąwozu, od ściany do ściany. Co za
szczęście, że strumień zdołał utorować sobie przepływ pod
spodem usypiska, w przeciwnym wypadku po tamtej stronie
barykady powstałoby jezioro grożące nam zatopieniem w
wypadku przerwania tamy.

Ponieważ ściemniało się coraz bardziej, postanowiliśmy

background image

zanocować, a dopiero rankiem dokładniej zbadać sytuację.
Na pierwszy rzut oka zabrnęliśmy w pułapkę bez wyjścia.

background image

Kurara

W niezbyt wesołych nastrojach powitaliśmy ranek, na

szczęście słoneczny, nie zapowiadający deszczu. Tego by
jeszcze brakowało!

Ziemny wał w świetle dnia nie przedstawiał się tak groźnie,

jak wczoraj, jednak jego wysokość sięgała kilkunastu stóp.
Skąd runęły te zwały gruntu, nie mogliśmy odgadnąć,
ponieważ ściany wąwozu były nie tknięte. Dopiero gdy
wspięliśmy się na barykadę, ujrzałem po przeciwnej stronie
zupełnie zrujnowane, nagie zbocze. To z niego właśnie
obsunęła się ziemia wraz ze wszystkim, co na niej rosło.

Strumień jednak nie wyżłobił sobie odpowiednio szerokiego

koryta pod tamą i tylko część jego wody przepływała. Reszta
gromadziła się przed nasypem. Na oko wyglądało, że sięga
prawie dwu stóp wysokości, zalewając całe dno wąwozu.

— Co robimy? — zapytałem Gonzalesa. — Szukamy

nowej drogi?

— A cóż innego nam pozostało? — wtrącił się Bede

stojący obok mnie na szczycie barykady.

Nie wiem — odparł hacjender. — Chodźcie, seńores, do

mojej żony, może ona nam wyjaśni, czy da się ominąć ten
wąwóz.

Zeszliśmy. Przed namiotem pani Gonzales klęczała nad

rozłożonymi mapami. Uklękliśmy obok i cierpliwie czekali.
Trwało to dość długo. Na koniec seńora wyprostowała się i
spojrzała na męża.

— I co powiesz, moja droga?
— Niestety, nic pewnego. Należy cofnąć się do roz-

gałęzienia, a później posuwać wzdłuż rzeki. Jak długo? Ba,
tego nie wiem. Oczywiście, że do pierwszej doliny skręcającej
w lewo, lecz czy w takiej dolinie zmieści się nasz wóz, tego
nie potrafię z mapy odczytać.

— Brzmi to niezbyt pocieszająco — zafrasował się

hacjender. — Chodźmy raz jeszcze obejrzeć barykadę.

Wróciliśmy. Gonzales wdrapał się na grzbiet nasypu.

Dreptał po nim tam i z powrotem, uderzał butem w ziemię,
wreszcie znieruchomiał i zwrócił się do nas oczekujących na
dole wyniku tych niezrozumiałych badań.

— Czy może zauważyliście, seńores, jakieś wielkie głazy

tkwiące w nasypie?

Zgodnie z prawdą stwierdziliśmy, że żadnych kamieni nie

widzimy, lecz Karol natychmiast dodał, że mogą one
znajdować się na spodzie, przysypane ziemią.

— Proponuję przekonać się, jak to wygląda — zdecydował

hacjender.

— O czym pan myśli? — zdziwiłem się.
— O przekopaniu tej zawalidrogi.
— Czym?! — wykrzyknął Bede. — Rękami?
Zabrzmiało to nieco ironicznie, lecz Gonzales nie
zwrócił na to uwagi.

— Rękami — odparł- — lecz uzbrojonymi w kilofy, łopaty

i piły. Wszystkie te narzędzia znajdują się w wozie.

background image

Odrzucimy ziemię, a grubsze pnie potniemy na kawałki. To
nie będzie zbyt trudne.

— Pan jest nadzwyczajny — stwierdziłem szczerze.—

Mnie nie przyszłoby do głowy wozić tak ciężkiego sprzętu.

Uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Ba, doktorze, gdy się człowiek wybiera w dzikie strony,
powinien być przygotowany na najgorsze i zaopatrzony w
środki do pokonywania przeszkód. Sądzę, że w dwa, trzy
dni zdołamy usunąć z tej barykady tyle ziemi, że wóz
przejedzie. Lepsze to od błądzenia po górach, nie wiadomo
jak długo. A teraz, seńores, do roboty. Podzielimy się na
grupy, aby bez przerwy pracować. Przyda się każda para
rąk.

Po takim wezwaniu nie pozostało nam nic innego, jak

zastosować się do propozycji hacjendera.

Odtąd, na przemian, my wszyscy, z wyjątkiem pań i

kucharza, staliśmy się ludźmi łopat, kilofów i ciesielskich pił.
Robota była ciężka, zwłaszcza dla mnie, niezbyt przywykłego
do tego rodzaju wysiłku. Bede, jak zauważyłem, również nie
był zachwycony, lecz nawet nie mruknął, gdy po usunięciu
wierzchniej warstwy ziemi i krzaków musiał kilof zamienić na
piłę i w pocie czoła ciąć potężne pnie powalonych drzew.

Po jednym tylko dniu takiej pracy, przerwanej na krótko w

porze południowego posiłku, zebraliśmy się przy wieczornym
ognisku, marząc tylko o śnie, bo nawet nie czuliśmy głodu. W
takiej sytuacji nieco ponuro było przy ogniu, a próby obu pań
rozweselenia nas opowiadaniem zabawnych historyjek spełzły
na niczym.

Wieczór następny wypadł podobnie, a rankiem sądziłem, że

nie dźwignę się z posłania, tak bardzo bolały mnie mięśnie
nóg, rąk i pleców. Jednak przemogłem się, później ból ustąpił.

Wspólny wysiłek dał oczekiwany rezultat. Już w południe

trzeciego dnia ziemia została przekopana, przetarte piłami pnie
odsunięte i powstał przejazd dostatecznie szeroki, by zmieścił
się w nim nasz wóz. Lustro wody gromadzącej się po
przeciwnej stronie nasypu natychmiast obniżyło się, droga
stanęła otworem. Lecz nie ruszyliśmy tego dnia. Wszyscy byli
zbyt zmęczeni. Nawet kilka godzin leniwego odpoczynku
(spacerować nie było gdzie, a drapać się po stromych ścianach
wąwozu — nikomu się nie chciało) nie przywróciło nam
pełnej sprawności fizycznej. Dlatego też znowu przy
wieczornym ognisku panowało rzadko przerywane pół-
słówkami milczenie. Pani Concepcion zapragnęła widać
ożywić smętną biesiadę.

— No — powiedziała — skoro milczycie jak zaklęci, ja się

postaram urozmaicić dzisiejszy wieczór. Kto z was, poza tobą,
Pedro — zwróciła się do męża — i po za Inez, słyszał o
Hiawacie?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, odezwał się Karol:

— Hiawatha, wódz Irokezów, w czasach, gdy jeszcze nie

istniały Stany Zjednoczone, utworzył federację złożoną z
plemion Mohawków, Onsida, Onondaga, Kahuga i Seneka.

Karol mnie zaskoczył, a przecież powinienem pamiętać, że

nie był przeciętnym traperem znającym tylko futra, sidła i
celną broń. W latach swej młodości — i później — czytał
bardzo wiele, a wówczas gdy go poznałem, zadziwił
znajomością indiańskich problemów.

background image

— A kto z was zna „Pieśń o Hiawacie"? — zapytała

powtórnie seńora.

Ponieważ nikt nie odpowiedział, odezwałem się ja:

To poemat Longfellowa.

— Czytał go pan, doktorze?
— Nie — stwierdziłem z lekkim wstydem. — Wiem tylko,

iż jest to poemat oparty na legendach Indian pół-
nocnoamerykańskich.

Prawda — potwierdziła. — Widzę, że się bardzo

nudzicie, seńores, więc spróbuję wam powtórzyć fragment
tego poematu, opowiadający o tym, jak powstała pierwsza
fajka pokoju. Kogo to nie ciekawi, może nie słuchać —
dodała żartobliwie. — Nie obrażę się. Rzecz jasna, nikt z
nas nie ruszył się z miejsca.

Śród skalistych wierchów prerii,

Na Czerwonym Kamionisku,

Gdzie się Głaz Fajkowy wznosi,

Gicze Manito potężny,

Władca życia, stał wysoko

Na czerwonej turni stromej I

przyzywał szczepy bliźnie,

Bratnie ludy przywoływał.

Spod stóp jego biegła rzeka

I wpływała w blask poranka,

I jaśniała nad przepaścią,

Jak kometa Iszkudaha.

Nad doliną nachylony,

Wielki duch wyznaczył palcem

Krętą drogę lśniącej rzece I

powiedział:

„Tędy tobie".I ułamał z rudej

skały

Wystający kawał głazu Ręką ugniótł i

ulepił
Cybuch fajki starodawnej,
Przyozdobił go wzorzyście,
Potem z rzeki wyrwał trzcinę,
Długą trzcinę wód przybrzeżnych,
Ciemnym liściem obrośniętą.

Wprawił trzcinę w palenisko

I napełnił cybuch korą,

Korą wierzby pokruszoną,

background image

Tchnął potężnie w puszczę bliską

I rozżarzył swym oddechem

Rozłożyste drzew konary,

Aż zajęły się płomieniem.

Tak, śród szczytów gór ogromnych

Stojąc sam, wyprostowany,

Gicze Manito potężny

Skalną fajkę swą zapalił,

Fajkę Zgody i Pokoju,

Bliźnim szczepom dając hasło".

— No, i jak wam się to podoba? — zapytała seńora.
Odpowiedzieliśmy oklaskami. Był to nasz drugi — jak to
określił żartobliwie Gonzales — wieczór literacki przy
ognisku.

Nazajutrz dzień wstał szary, nie rozświetlony ani jednym

promykiem słońca. Zatroskany hacjender co chwila
spoglądał w niebo pokryte chmurami i poganiał wszystkich
do zwijania obozowiska. Ruszyliśmy wąwozem, którego
końca nie było widać, i pełni niepokoju, czy aby burza nie
zaskoczy nas tutaj, a wezbrany strumień nie zatopi ludzi i
zwierząt.

— Burza wisi w powietrzu — zwierzył mi się hacjender.

— Oj, żeby nie wynikła z tego bieda. Ten wąwóz to
prawdziwa pułapka. Wyobraża pan sobie, co będzie się
działo, jak lunie? Żeby chociaż dotrzeć do miejsca, w
którym zbocza są mniej strome.

Marzenie Gonzalesa nie spełniało się, lecz deszcz również

nie padał, chociaż opona chmur gęstniała i z ranka uczyniła
wieczorny zmierzch. Dlatego w wąwozie, o grzbietach ścian
porośniętych borem, panowała prawie nocna ciemność. Na
szczęście droga była równa, pokryta jedynie drobnym
żwirem.

Przekład Juliana Tuwima. Z książki pt. „Poeci języka angiel-

skiego" — wybór i opracowanie: Henryk Krzeczkowski, Jerzy S.

Sito, Juliusz Żuławski, PIW 1971.

background image

Tak upłynęły ze trzy chyba godziny, po których pierwsza

błyskawica rozświetliła mrok, oślepiając na kilka sekund
ludzi i zwierzęta. Po czym uczyniło się jeszcze bardziej
ciemno i jeszcze bardziej cicho. W tej ciszy słychać było
tylko uderzenia podków w kamyki i przytłumiony turkot
wozu. Na koniec gdzieś z głębin i z wysokości gór nadpłynął
głos grzmotu. Przeciągły, huczący, zakończony
grzechotliwym dźwiękiem, podobnym do tego, jaki
wywołuje skalna lawina.

—- Nieźle się zaczyna — zauważył Gonzales. — Ale to

jeszcze daleko. Popędzajmy konie, może wreszcie skończy
się ten piekielny wąwóz.

Zwiększyliśmy tempo jazdy, lecz nadal mizerna to była

szybkość — wyładowany wóz stanowił poważną
przeszkodę. Po kilku minutach znowu pojaśniało, lecz tym
razem przerwa między błyskiem a grzmotem była krótsza. I
tak odtąd powtarzały się światła i głosy nieba, aż zerwał się
wiatr i uderzył nas w plecy z taką siłą, że pochyliliśmy się na
siodłach, a wierzchowce stuliły uszy i zachrapały. Węzizną
wąwozu strumień powietrza przemknął z prędkością
huraganu, później wróciła cisza i powietrze zastygło w
bezruchu. Na krótko jednak. Nastąpiło drugie uderzenie, a
równocześnie góry i doliny, dno wąwozu, jego zbocza i
grzbiety gęste od drzew ukazały się nagle naszym oczom z
przeraźliwą dokładnością. Trójpalczasta błyskawica spadła z
czarnego nieba, a po szczytach i nizinach przewalił się
dudniący głos gromu. Poczułem na policzkach i na dłoniach
pierwsze krople wilgoci.

-— Kiedyż się skończy ten wąwóz? — jęknął hacjender,

gdy dudnienie umilkło.

— Chyba zbocza maleją — odparłem.
— Tak pan...
Reszty nie usłyszałem. Huknęło gdzieś bardzo blisko,

background image

może w trzy sekundy po błyskawicy. Znowu spadły ciężkie
krople. Gonzales zatrzymał wierzchowca.

— Co takiego?! — zawołałem podjeżdżając.
Wskazał dłonią na lewą ścianę. To już nie było pionowe

zbocze towarzyszące nam nieprzerwanie od chwili
rozwidlenia się dróg. Tutaj, w wyniku erozji, zmyte były
wszystkie wystające fragmenty ściany, ba — ścięty został
stromy grzbiet i dzięki temu utworzyła się lekko spadzista
płaszczyzna, wznosząca się łagodnie od dna wąwozu po
gąszcz leśny rosnący na górze.

— Chce pan tędy wjechać?
Skinął głową.
— Konie nie uciągną wozu — zauważyłem.
— Muszą! To poważna sprawa, doktorze. Ja znam

tutejsze deszcze. Wąwóz zostanie zalany.

Seńora Concepcion, a wraz z nią reszta naszej gromadki,

zrównała się z nami. Hacjender wyjaśnił sytuację.

— Z koni! — rozkazał. — Prowadźcie zwierzęta, mocno

trzymając za uzdy. Szybko, szybko!

Spełniliśmy polecenie. Wbrew pozorom podejście nie było

łatwe. Trzymałem swego wierzchowca tuż przy pysku i
ledwie doprowadziłem' go między pierwsze drzewa, tak mi
się wyrywał i trwożył czując pod kopytami usuwającą się
ziemię. Inni z nie mniejszym trudem wypełnili to zadanie.
Jednak obeszło się bez wypadku.

Wyprowadziwszy wierzchowce zbiegliśmy na dół, by

pomóc wciągać wóz. To było trudniejsze zadanie, nie tylko
dlatego, że wehikuł stanowił tak wielki ciężar, lecz także z
tej przyczyny, że zbocze rozdeptały już kopyta dwunastu
koni. Ustawiliśmy się z tyłu wozu, z boków vaquerzy
chwycili za szprychy kół, woźnica krzyknął i smagnął batem
zaprzęg. Pojazd ruszył gwałtownie, lecz co chwila grzązł w
sypkim piachu zbocza, nie przejechawszy nawet połowy jego
długości. Dwu ludzi podskoczyło do koni, chwyciło je za
uździenice, reszta podparła ramionami wóz i pchała co sił.
Wolno, wolniutko, dysząc z wysiłku, pokonywaliśmy krok
po kroku wzniesienie. Gdy dosięgliśmy górnej krawędzi
zbocza i wóz wtoczono między drzewa, runąłem bezwładnie
pod najbliższy pień, niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku.
Jednak nie dane mi było długo w ten sposób odpoczywać.
Bowiem bez żadnego znaku ostrzegawczego nagle lunął
gwałtowny deszcz. Zaszumiało w gałęziach drzew, a później
istny wodospad zwalił się na ziemię.

Zerwałem się i pobiegłem do wozu, wskoczyłem pod

budę, gdzie na pakunkach i stosach derek już usadowiła się
nasza gromadka: dziewięć osób, wliczając w to woźnicę,
kuchcika i służącego Gonzalesa. Było niemożliwie ciasno,
ale za to sucho. Deszcz grzmocił w płócienną budę,
oślepiające błyskawice migotały w szparach, gromy biły raz
dalej, raz bliżej, aż w uszach dzwoniło. Gonzales założył
poncho i wygramolił się z wozu.

— Pójdę sprawdzić, jak sobie radę dają vaquerzy —

wyjaśnił znikając w ciemnościach i w szumie ulewy.

Wrócił dopiero po kilkunastu minutach, ociekający wodą

jak topielec, jednak okazało się, że zmokło tylko poncho, bo
gdy je zrzucił, ubranie miał suche.

— Co z ludźmi? — zapytała seńora.

background image

— Radzą sobie, jak mogą. Popętali konie i siedzą pod

drzewami. Są głodni. Wydobądźcie zapasy, zaraz tu się
zjawią.

Kuchcik zdołał wydobyć ze skrzynek i blaszanek pszenne

suchary i plastry wędzonego boczku. Coyle, wyglądający
niczym przysłowiowa zmokła kura, wsunął ociekający wodą
kapelusz i mokre dłonie do wnętrza wozu, aby otrzymać
porcję dla vaquerów. Na dokładkę dostał butelkę whisky.
Nas, stłoczonych pod budą, poczęstowano tym samym.
Smętna była ta zimna kolacja, lecz jeszcze smętniejsza —
zimna noc, która po niej nastąpiła.

Deszcz nie ustawał, chłód coraz mocniej dawał się we

znaki. Założyliśmy poncha z grubego sukna, lecz cóż z tego,
gdy ścisk nie pozwolił nawet na wyprostowanie nóg.
Zasypiałem i budziłem się parokrotnie, za każdym razem
słysząc szum ulewy. Dopiero nad ranem przestało padać, ale
niebo pozostało pochmurne.

Wyszliśmy z wozu niewyspani i markotni. Naszą

markotność pogłębiły nieudane próby rozpalenia ogniska.
Błoto chlupało pod butami, leżące na ziemi gałęzie tak
nasiąkły wilgocią, że kuchcik, a później Coyle tylko napsuli
mnóstwo zapałek i papieru usiłując wzbudzić płomień.

Poszedłem spacerkiem nad wąwóz. Jakże inny widok

przedstawiał niż poprzedniego dnia! Od ściany do ściany, po
same krawędzie wypełniała go brudna, mętna woda, płynąca
w dół leniwym nurtem. Nie mogłem pojąć przyczyny tego
zjawiska, wyjaśnił mi je dopiero Gonzales.

— Prosta sprawa, doktorze. Gdzieś tam obsunęło się

zbocze. Wezbrany strumień i deszcz zrobiły swoje. Nauczka
dla nas na przyszłość: nie korzystać z żadnych wąwozów.

Tego dnia nie ruszyliśmy dalej. Droga była zbyt rozmokła,

a że wiodła skrajem, tuż nad wąwozem, istniała uzasadniona
obawa, że ciężki wóz może się zsunąć do wody.

Koło południa na krótko zaświeciło słońce, lecz nadal było

chłodno. Jakże więc uradowali się wszyscy, gdy wspólnym
wysiłkiem Gonzalesa i Karola zapłonęły dwa stosy gałęzi.
Co prawda, więcej dawały dymu niż ognia, jednak nieco
ciepła padło i na nasze zmarznięte postacie. Najważniejsze
przecież było to, że zagotowano wodę i każdy otrzymał
kubek wrzącej kawy. Ogień pod trzymywaliśmy cały czas,
równocześnie susząc wokół niego następne porcje paliwa. W
ten sposób udało się nam zgromadzić przed zapadnięciem
zmroku tyle suszu, że nawet z części tego zapasu
sporządziliśmy posłania, bo ziemia nadal była wilgotna, a
nocleg na błocie — ani przyjemny, ani bezpieczny. Z
konarów i gałęzi jedliny vaquerzy ustawili wokół ognisk
prymitywne szałasy, skupiające w swych wnętrzach ciepło
ognia i mające chronić przed deszczem. Na szczęście deszcz
nie spadł, a ja spałem jak suseł w zimowej norze.

Rankiem wszystko się odmieniło. Z chmur na niebie

pozostały tylko drobne obłoczki, słońce błyszczało, a mokra
ziemia parowała. W dwie godziny później ruszyliśmy
szlakiem wiodącym wzdłuż wąwozu. Woda w nim nieco
opadła, jednak nie odkryła dna.

Od miejsca naszego nieudanego noclegu droga poczęła

coraz wyraźniej wznosić się, a. równocześnie obniżały się
ściany wąwozu-rzeki, aż na koniec ujrzeliśmy już tylko

background image

strumień huczący po głazach i dalej — z pół mili —
wodospad tryskający z podnóża wyniosłej skały. To był
początek — dla nas koniec — strumienia, który nam tak
długo towarzyszył. Rozstawaliśmy się z wodą, kto wie, na
jak długo. Gonzales rozkazał napełnić wszystkie skórzane
wory i zapasową beczkę znajdującą się na wozie.

Powyżej wodospadu, kilka jardów za nim, natrafiliśmy na

kolejny trzeci drogowskaz. I tym razem był nim kopczyk
ułożony z kamieni. Milę za tym kopczykiem szerokość drogi
stopniowo zaczęła się zwężać, las coraz bardziej podchodził
z obu stron, aż w końcu nasz wóz musiał się zatrzymać.
Ścieżka okazała się za wąska. Odbyliśmy krótką naradę,
poświęconą nie tyle szukaniu innej trasy, bo taka nie istniała,
ile ustaleniu składu osobowego grupy, która miała ruszyć
dalej. Wóz musiał tu pozostać, a wraz z nim ludzie,
potrzebni, by go pilnować, a zbyteczni, nawet zawadzający w
dalszej podróży. Kończyła się więc wędrówka dla woźnicy,
kuchcika i służącego. Również pozostać musiał Coyle, jako
kierownik całej grupy. Zauważyłem, że zmartwił się z
powodu takiej decyzji hacjendera. Pozostawało ponadto
trzech spośród pięciu vaquerów. Sądziłem, że ich los
podzielą również obie panie. Omyliłem się. Seńora
Concepcion nie wspomniała o sobie podczas narady, a jej
małżonek nawet nie mruknął na ten temat. Natomiast z listy
uczestników drugiego etapu wędrówki skreślono Inez.
Widziałem, jak spochmurniała usłyszawszy ten wyrok.
Zerwała się gwałtownie z ziemi i krzyknęła:

— Ja mam zostać?!

Niestety, Inez — odpowiedział spokojnie hacjender —

nie możemy jechać wszyscy. Zbyt wiele musielibyśmy
zabrać żywności i wody.

— Ale dlaczego ja?
— Ponieważ przewiduję bardzo trudną drogę. Tym razem

uznałem, że nie trzeba narażać cię na taki wysiłek.

— Przecież tyle już razy jeździłam z tobą...
— Ale zawsze posuwał się za nami wóz zapewniający

wygodny nocleg i dobre wyżywienie. Teraz przyjdzie
pewnie i pogłodować nieco, gdy zapasy się wyczerpią, a
zwierzyna zawiedzie.

Odpowiedź ta wcale nie przekonała dziewczyny i chyba

tylko obecność obcych zapobiegła rodzinnej kłótni. Ja
uznałem decyzję hacjendera za słuszną. Ze wszystkich
bowiem osób wchodzących w skład naszej wyprawy — Inez
najmniej udzielała się pracom przy rozbijaniu i zwijaniu
conocnych obozowisk, nikt zresztą nie miał do niej o to
pretensji, lecz nonsensem byłoby zabieranie w dalszą drogę
osoby najmniej użytecznej.

W rezultacie — zamiast piętnastu, tylko siedmiu jeźdźców

ruszyło w dalszą drogę w tym Gonzales z żoną, nasza trójka
(Karol, Bede i ja) oraz dwu vaquerów mających opiekować
się dwoma końmi jucznymi. Te konie obciążone zostały
worami z wodą, kociołkiem do gotowania, kocami,
zapasową amunicją, a nawet oskardami, gdyż hacjender
przewidywał, że będą potrzebne.

Przed rozstaniem zadecydowaliśmy, aby wóz cofnął się aż

do wodospadu, właśnie ze względu na wodę, której tu nie
było.

background image

Nasza siódemka ruszyła leśną duktą, żegnana przez

wszystkich z wyjątkiem Inez, która obrażona na cały świat,
skryła się pod budą wozu.

Tak więc pozostawiliśmy za sobą luksus wiezionych

sprzętów oraz ludzi, którzy wyręczali nas w żmudnych
czynnościach rąbania drew, rozpalania ognisk, pitraszenia
posiłków, pojenia koni i odprawiania nocnych wart. Odtąd
zdani byliśmy wyłącznie na własne siły. Wcale mnie to nie
przerażało. Posiadałem niezłe doświadczenie, wiedziałem,
że Gonzales i w takich warunkach da sobie świetnie radę, a
Karol, jak zwykle, zabłyśnie traperskimi talentami. Ciekaw
byłem tylko, jak zachowa się pani Concepcion lub Bede, w
którego zdolności westmańskie jakoś nie potrafiłem
uwierzyć.

Jechaliśmy jedno za drugim wąską dróżką. Na czele —

hacjender, po nim — seńora, później Karol, ja i Bede.
Pochód zamykali vaquerzy z jucznymi zwierzętami. Nasze
ruchy ograniczała z obu stron czarna gęstwa drzew i
krzewów, niekiedy cicha, niekiedy rozbrzmiewająca głosami
ptaków. Mimo to posuwaliśmy się znacznie szybciej niż
dotąd, bo jazdy nie hamował ciężki wóz, a zabłądzić było nie
sposób — przed nami otwierał się tylko jeden szlak, bez
żadnych odnóg ani rozdroży. Bór ciągnął się nieprzerwanie,
pachnący żywicą i igliwiem sosen i świerków. W jego głąb
wzrok nie sięgał dalej, jak na dwa—trzy jardy. Gąszcz wyso-
kich paproci, małych, liściastych drzewek, wykroty

background image

i powalone pnie tworzyły nieprzenikliwą kurtynę. Przez taką
gęstwę nie przedarłby się człowiek na koniu, a i pieszy bez
siekiery czy meksykańskiej maczety utknąłby po paru
krokach.

Puszcza towarzyszyła nam przez cały dzień aż do zmroku

i wśród niej rozbiliśmy pierwsze obozowisko, skromne, na
miarę naszych potrzeb i możliwości. Nocną wartę
rozdzieliliśmy między sześciu mężczyzn, co do mnie,
wykreśliłbym z tej listy Bedego, bo chociaż nie odmawiałem
mu odwagi i celnego oka... ta jego tajemnicza przeszłość!
Kim w istocie był? Czemu nie opowiadał o swym zawodzie,
jak zwykli to czynić ludzie po dłuższej znajomości?

Moja kolejka strażowania wypadła dobrze po północy.

Począłem przechadzać się po ścieżce tam i z powrotem, bo to
była przecież jedyna wolna od drzew przestrzeń i na niej
żarzyło się wiśniowymi węgielkami przygasłe ognisko.
Dokoła panowała cisza, moi towarzysze spali, bór milczał i
tylko od czasu do czasu podmuch wiatru delikatnie szumiał
w szczytach drzew. Księżyc wzeszedł na niebo i wysrebrzył
szlak, po którym kroczyłem. Pierwsza moja nocna warta w
warunkach tak niedogodnych, po rocznej prawie przerwie.
Widoczność była przecież bardzo ograniczona ścianami lasu,
za którymi kryć się mogły najbardziej niebezpieczne
niespodzianki. Jednak nabyte przeze mnie doświadczenie
odezwało się natychmiast, gdy zastąpiłem swego
poprzednika, i ująłem dłonią za lufę winchestera. Jak zwykle
w takich wypadkach najpierw byłem nieco senny, później
nocny chłód orzeźwił mnie, i to tak bardzo, że wróciłem do
ogniska po poncho i szybko je założyłem. Bardzo pomogło.
Lecz meksykańskie poncho, świetnie chroniące przed
zimnem, posiada pewne wady. Krępuje ruchy, a jeden tylko
w nim otwór, na głowę, przy jednoczesnym braku
jakichkolwiek rozcięć — uniemożliwia swobodnę
manewrowanie rękami, przede wszystkim bronią. Ta ciepła i
ciężka odmiana peleryny nie nadaje się, rzecz jasna, do
polowania.

Wdziawszy poncho uniosłem początkowo jego prawy

skraj, aby dłoń trzymająca winchester była odsłonięta.
Wkrótce jednak palce tak mi zgrabiały, że schowałem je
wraz z bronią pod poncho.

Dokoła nie działo się nic, mimo to nastawiałem uszu na

odgłosy nocy, wytężałem wzrok, aby przebić ciemności boru
— bezskutecznie. Blask księżyca tak daleko nie sięgał.

Chyba po pół godzinie dreptania tam i z powrotem

postanowiłem powędrować nieco dalej, drogą, którą dopiero
mieliśmy ruszyć rankiem. Kroczyłem prawie bezszelestnie,
stąpając po niskiej trawie porastającej ścieżkę, omijając
krzaki wysuwające z obu stron swe gałęzie. Nagle
usłyszałem dźwięk, jaki wydaje ciężki przedmiot przy
upadku na miękkie podłoże. Zatrzymałem się. Odgłos nie
powtórzył się. Nadal panowała cisza i tylko delikatny szum
gałęzi na wierzchołkach drzew zasygnalizował obecność
wiatru. Ruszyłem dalej.

Trudno mi określić, ile jardów przemierzyłem, bacznie

rozglądając się na obie strony. Przede mną biegła prosto
wysrebrzona księżycem steczka, pusta, jak daleko sięgał mój
wzrok. Dlatego nie wiem, co mnie skłoniło do zawrócenia.

background image

Nagle poczułem niczym nie uzasadniony niepokój, chociaż
cisza trwała dalej, a moim towarzyszom nic nie mogło
zagrażać, zresztą — nie odszedłem od nich daleko. Coraz
gorszy stan moich nerwów w pewnej chwili kazał mi się
zatrzymać. Odwróciłem się i zamarłem w pół kroku.

W jasnym blasku, o kilka kroków od ogniska, stał kot!

Ale jaki kot?! Tak na oko długość jego sięgała chyba pięciu
stóp. Widziałem bardzo wyraźnie czarne, owalne plamy na
bladym futrze, błyszczące ślepia i krótkie,

background image

sterczące uszy na wielkiej głowie. Wrażenie było silne, lecz
z gatunku tych, które jeżą włos pod kapeluszem i wywołują
nieprzyjemny dreszcz na plecach.

Myślę, że spotkanie było nieoczekiwane zarówno dla

mnie, jak dla zwierzęcia. Chyba dopiero przed sekundą
wyszło z lasu. Drapieżnik tkwił w miejscu jak skamieniały,
ani uciekając, ani gotując się do skoku na mnie.
Zorientowałem się pierwszy, jakie skutki mogą wyniknąć z
takiej schadzki. Czy czułem strach? Nie wiem. Zdawałem
sobie tylko sprawę, że od szybkości działania zależy moje
życie.

Wyszarpnąłem spod poncho winchester tak energicznie,

że fałdy ciężkiego materiału wytrąciły mi broń z palców —
upadła za najbliższy krzak, w mrok lasu.

Zaiste, taki wypadek może się przytrafić chyba tylko

greenhornowi, a przecież ja od dawna przestałem uważać się
za greenhorna! Moja paskudna niezręczność kazała mi
znowu znieruchomieć. Że wówczas zwierzę nie ruszyło do
ataku, to chyba tylko dlatego, że spotkanie wypadło w tę
cudowną, jedną w roku noc, o której bajają myśliwi, że
żaden z drapieżników nie ośmiela rzucić się na człowieka.
Kto chce, niech w to wierzy. Ja — prawie uwierzyłem!

Oprzytomniałem, dałem jeden, długi krok poza ścieżkę i

schyliłem się po strzelbę. Nie mogąc jej dostrzec w gąszczu,
ukląkłem, tracąc w ten sposób zwierzę z oczu. Nerwowo
macając dłońmi (wydawało mi się wówczas, że
poszukiwanie trwa minuty, w rzeczywistości — zaledwie
kilka sekund), natrafiłem na zimną stal lufy. Podniosłem się
błyskawicznie, już z kolbą przy ramieniu. Zanim cokolwiek
dostrzegłem, już usłyszałem: dźwięk dwu strzałów, tak
szybko następujących po sobie, że zlały się w jeden
przeciągły huk.

— Uważaj, Janie!

Poznałem, głos Karola i natychmiast wrócił mi spokój.
Mój przyjaciel stał w pobliżu leżącego nieruchomo
zwierzęcia, nieco w tyle i nieco z boku. Teraz ruszył
wprost na bezwładne cielsko i trącił je końcem lufy. Próba
widać wypadła pomyślnie, bo odezwał się półgłosem:
— Opuść broń, wszystko w porządku.
Zbliżyłem się.
— Co to za dziwo? — zapytałem.

Jaguar. Niezła sztuka. Jak to się stało? Opowiedziałem

w paru słowach, lecz zanim skończyłem swą krótką relację,
otoczyli nas wyrwani ze snu towarzysze. Musiałem
wszystko powtórzyć.

— Jaguar — stwierdził Gonzales obmacując futro. —

Wielkolud, piękny okaz. Coraz mniej tych zwierząt.

— Jeszcze przed kilku laty — powiedział Karol — można

było spotkać je na południu Stanów, teraz zostały chyba
doszczętnie wytępione. Zbyt ładne mają futro i zbyt lubią
mięso domowego bydła. Padły ofiarą traperów i hodowców.

— Nigdy nie spotkałem się z jaguarem i nie rozpaczam z

tego powodu, gdyby nie ty, Karolu... jak to się stało, że
zjawiłeś się tak w porę?

— Hm... wiesz jak bardzo mam czujny sen (było to

samochwalstwo, lecz prawdziwe!), jak budzi mnie każdy
podejrzany szelest. Jednak tym razem obudziłem się wśród

background image

kompletnej ciszy. Nasłuchiwałem. Bezskutecznie. Mimo to
podniosłem się i spojrzałem na ścieżkę. Księżyc świecił mi
prosto w oczy, więc nie od razu zauważyłem, kto po tej
ścieżce spaceruje. Dopiero po kilku sekundach spostrzegłem
dwa cienie: mniejszy i bliższy mi oraz większy i bardziej
oddalony. Mniejszy cień to był właśnie jaguar, cień większy
padał od twojej postaci. Przyznam, że wyglądało to nieco
groteskowo: zwierzę kroczyło za twymi plecami, spokojnie
jak domowy kot, ale taki spokój nie mógł trwać długo. No
i... zdążyłem!

— Widziałeś, jak upadła mi broń?
— Oczywiście. Wówczas złożyłem się, strzał był trudny,

bo w tył głowy jaguara, ale na obejście go z boku nie było
czasu. To wszystko. Na przyszłość jednak nie zakładaj na
siebie poncho, gdy jesteś sam. Okazuje się, że jest to okrycie
nieco... niebezpieczne!

Zaciągnęliśmy trofeum w pobliże ogniska, a że do świtu

brakowało jeszcze sporo godzin, pokładliśmy się spać. Mnie
zluzował w dyżurze hacjender.

background image

Nazajutrz odjazd nieco się opóźnił, bo Karol z

Gonzalesem wzięli się do ściągania futra. Gdy wreszcie tego
dokonali, rozpoczęło się nacieranie wewnętrznej po-
wierzchni skóry ciepłym jeszcze węglem drzewnym i
popiołem. Ten zabieg jest konieczny i stosowany po-
wszechnie przez traperów. Bez niego futro sztywnieje,
kurczy się i pęka, a włos wyłazi. Ponieważ reszta z nas nie
miała nic do roboty, wynikła z tego rozmowa dotycząca
oczywiście mej nocnej przygody. Po raz trzeci — pani
Gonzales i Bedemu — powtórzyć musiałem szczegóły tego
zdarzenia, jak się wówczas czułem i jakie myśli
przychodziły mi do głowy. Byłem szczęśliwy, gdy hacjender
i Karol wreszcie dokończyli dzieła, co zmusiło mych
słuchaczy do siodłania koni i zwijania manatków.

Tego ranka zrezygnowaliśmy z mycia, nasz zapas wody

bardzo się zmniejszył.

— Umyjemy się wieczorem albo jeszcze wcześniej —

pocieszył mnie hacjender.

— Skąd taka pewność? — zdziwiłem się.
— Stąd, seńor, że jaguary bardzo lubią tereny podmokłe i

rzeki, same zresztą są doskonałymi pływakami, co,
zważywszy na ich przynależność do rodziny kotów, może
wydawać się nieco dziwne. A przecież sam obserwowałem
jaguara, jak leżał na grubym konarze drzewa, tuż nad
lustrem wody, a później do niej skoczył i wyszedł z wielką
rybą w pysku.

Przewidywania Gonzalesa sprawdziły się, chociaż

niezupełnie tak, jak sądził. Po trzech godzinach jazdy
towarzyszący nam dotąd bór począł przerzedzać się,
wysokość drzew malała, coraz częściej wyrastały liściaste
krzaki i trawy. Równocześnie twarda dotąd ścieżka poczęła
uginać się pod kopytami zwierząt. Raz po raz
odnajdywaliśmy na niej ślady racic lub odbicia łap dra-
pieżników. Las zmieniał się w lasek rzadko porośnięty

background image

niskimi drzewkami. Wreszcie skończyło się i to. Ukazała się
otwarta przestrzeń rudawych traw. Gdzieniegdzie wśród kęp
roślin widniały czarne oka bagiennej wody. Nie o taką wodę
przecież nam chodziło. Teraz ścieżka poczęła łagodnie
obniżać się. Cała okolica robiła wrażenie niecki wypełnionej
grząskim gruntem i ściekającymi z pobliskich wysoczyzn
strumieniami, których wody nie znajdywały stąd ujścia.
Przed nami, z półtorej mili, czerniały pasma lasów rosnących
na wysokich grzbietach, a nawet poniżej okalających nieckę
wzgórz. Dalej — nagie szczyty turni świecące w słonecznym
blasku jak diamenty. Pachniało zgnilizną, złą wonią, która
ostrzega przed malarią i febrą, a kto tego ostrzeżenia w porę
nie pojmie, pada ofiarą ciężkiej choroby. Dlatego należało
jak najszybciej pożegnać się z tym paskudnym krajobrazem.
Zresztą, nie istniało tu miejsce ani na odpoczynek, ani na
nocleg: wąska steczka ograniczona z obu stron czymś, co już
na pierwszy rzut oka wyglądało na trzęsawisko.

Im niżej zjeżdżaliśmy, tym bardziej uginała się ziemia pod

nogami koni, co zmuszało do jazdy stępa — jeden niebaczny
krok w lewo czy w prawo groził ugrząźnięciem.

Męcząca to była wędrówka, tym bardziej że przypadła na

godziny największej spiekoty, a schronić się przed
promieniami słońca nie było gdzie. Na samym dnie niecki
wierzchowce zapadały się po pęciny. Zeskoczyliśmy z siodeł
i maszerowali przeraźliwie długo, nim droga poczęła się
dźwigać i wkroczyliśmy na lesisty stok łagodnie pnący się ku
niebu. Co za szczęście, bo już ledwie powłóczyłem nogami!

Wprawdzie ścieżka poszerzyła się prawie dwukrotnie, lecz

coraz częściej trzeba było przedzierać się przez gęste krzewy
i plątaninę roślin o wysokich łodygach. Upragniony przez
wszystkich postój wypadł na samym grzbiecie wzniesienia,
skąd rozciągał się widok na stok przeciwległy i na rozległą i
długą dolinę, porosłą tylko trawą, przypominającą prerie
północnoamerykańskie. Wydało mi się nawet, że wśród tych
traw dostrzegam stadko antylop. Zanim jednak wydobyłem z
juku lornetkę, zwierzęta znikły, a nikt z moich towarzyszy
nie potwierdził mojej obserwacji.

Wody nie było ani w miejscu postoju, ani w zasięgu

naszych oczu. Byliśmy spragnieni, więc Gonzales zezwolił
każdemu na wypicie po pół kubka ciepłej, cuchnącej skórą
lury, zaczerpniętej z naszych bukłaków. Konie otrzymały
więcej, chociaż pozostał nam tylko jeden pełny wór. Seńora
wydobyła mapy i poczęła je studiować.

— Ani rzeki, ani strumienia — zauważyła głośno. —

Przynajmniej nic takiego nie zaznaczono na pańskiej mapie,
doktorze. Dopiero po tamtej stronie wzniesienia, za doliną,
znajduje się jeziorko. Wątpię, abyśmy przed nocą potrafili
doń dotrzeć. To spory szmat drogi.

Informację przyjęliśmy w posępnym milczeniu. Jeden
Gonzales ustosunkował się do niej dość niefrasobliwie:

— Nie ma strachu. Przecież wytrzymamy jeszcze jeden

dzień. Konie nieco pocierpią i to wszystko, prawda, seńores?
Lecz powiedz mi,, moja droga — zwrócił się do żony — w
jakim kierunku mamy posuwać się dalej.

— Prosto, ciągle prosto — odparła pochylając się nad

mapą. — Dolina leżąca przed nami jest tu zaznaczona
bardzo wyraźnie, a strzałka wyrysowana atramentem

background image

wskazuje wprost na grzbiet górski.

— A znaki? Żadnych znaków?
— Tylko jeden, kwadratowy, ostatni. Bardzo daleko stąd.
— Jak daleko?

background image

Roześmiała się:
— Ba, gdybyśmy posiadali skrzydła, mogłabym

odpowiedzieć bardziej dokładnie. Dla ptaków to może i
blisko, lecz jak wymierzyć na mapie długość drogi,
gdy przed nami tyle dolin i wzniesień, i krętych ścieżek?

Hacjender zmieszał się.
— Wybacz, moje pytanie nie miało sensu. Myślę, seńores

— zwrócił się do nas — że powinniśmy ruszać stąd jak
najszybciej. Bez względu na to, czy czeka nas dziś dłuższa
czy krótsza wędrówka. Im prędzej osiągniemy jeziorko, tym
lepiej.

Dosiedliśmy na nowo koni. Zjazd zboczem okazał się nie

mniej trudny niż poprzednio wjazd. Może był nawet jeszcze
trudniejszy. Zmęczone zwierzęta potykały się na
nierównościach gruntu i wystających z ziemi kamieniach. W
końcu zjechaliśmy na tę miniaturową prerię i odtąd, już
kłusem, przez szeleszczące trawy podążali ku końcowi
równiny. Słońce minęło szczyt nieba, znacząc drugą połowę
dnia, żar przestał nękać ludzi i zwierzęta.

Dolina, niczym górska hala, była kilka mil długa i tyleż

szeroka, o kształcie owalnym, otoczona łagodnymi
wzniesieniami. Obliczyłem, że posuwając się z dotych-
czasową szybkością przejedziemy ją, zanim dzienna gwiazda
pocznie kryć się za górskie szczyty, i może jeszcze przed
nocą znajdziemy się W sąsiedztwie zapowiadanego jeziorka.
Moje przewidywania nie sprawdziły się. Przypadek, ale
pomyślny, zmienił naszą sytuację. Oto gdy mijaliśmy
końcowy odcinek doliny, koń jadącego na czele kawalkady
Gonzalesa raptownie skręcił. Mój wierzchowiec począł
parskać, wreszcie rzucił się do galopu, a pozostałe zachowały
się podobnie. Nie był to jednak popłoch ani ucieczka przed
drapieżnikiem. Zanim odgadłem przyczynę, hacjender,
pędzący wprost na stromą skałę, która wyrosła niespodzie-
wanie z łagodnego zbocza, krzyknął po hiszpańsku:

Agua! Agua!
Więc konie zwietrzyły wodę. Pognały wszystkie pod skałę

i mieliśmy nie lada kłopot, aby je z tego miejsca
odprowadzić. Źródełko było bardzo mizerne, ciurkało u
podnóża gigantycznego głazu wątłym strumieniem, który po
kilku krokach ginął wśród traw, a dalej zapewne wsiąkał w
glebę. Dlatego właśnie nie zauważyliśmy żadnej rzeczki
podczas jazdy.

Wierzchowce poczęły się przepychać, kwiczeć, gryźć,

wyrywając się do wody. Z trudem opanowaliśmy sytuację, a
później podprowadzali kolejno jedno zwierzę po drugim, aby
je napoić. Zajęło to sporo czasu, aż w końcu i ludzie mogli
zaspokoić pragnienie.

— Zostajemy — zadecydował hacjender. — Miejsce na

nocleg wymarzone, jest woda, opał pod bokiem, a otwarta
przestrzeń chroni nas przed niespodziewanymi wizytami.

— Niespodziewane wizyty? — zdziwił się Bede. —

Przecież to pustkowie.

— Mam na myśli krewnych naszego jaguara. Ludzi tu nie

ma, tym lepiej.

Obóz rozbiliśmy na skraju lasu, na łące, u podnóża góry,

lecz nie przy źródle. Gonzales słusznie zauważył, że jedyna
zapewne w tych okolicach woda ściągać musi wieczorem i

background image

nocą zwierzynę, a ta składa się nie tylko z trawożernych.
Bezpieczniej więc trzymać się z dala od wodopoju.

Przed rozpaleniem ogniska oczyściliśmy przy pomocy

kilofów spory krąg łąki tak, aby płomień nie mógł przerzucić
się na trawy i nie spowodował pożaru. Ostrożność konieczna.
Podczas jednej z mych wędrówek z Karolem poprzez
północnoamerykańskie prerie byłem świadkiem takiego
pożaru. Jeziorko, nad któ

rym

zatrzymaliśmy się wówczas,

ocaliło nas i nasze konie od upieczenia się żywcem, ale
cośmy się najedli strachu, to najedli. Doświadczony westman
znajdzie jednak radę na pożar. Po prostu, nie czekając, aż
ogarnie go huczące i trzaskające morze płomieni sam podpali
trawy w miejscu postoju. Nikły początkowo płomień nie
wyrządzi mu krzywdy, za to wypaliwszy szmat ziemi
odgrodzi go od pożogi, przed którą nie ma ucieczki. Ogień
gna z nieprawdopodobną szybkością. I chyba tylko śmigłe
antylopy, poza ptactwem, mają szansę ocalenia. Bizony i
niedźwiedzie, jeśli w pobliżu nie trafi się skalisty lub
piaszczysty teren lub nie przepływa szeroka rzeka — giną,
doścignięte ogniem. Nawet mustangom rzadko kiedy udaje
się ujść zagładzie.

Nareszcie mogłem się jako tako umyć. Gonzales wraz ze

swą małżonką zajęli się kucharzeniem, vaquerzy poszli na
skraj lasu po suche gałęzie. Wkrótce buchnął płomień. Ani
spostrzegliśmy się podczas ogniskowej gawędy, jak zapadł
zmrok i nadeszła pora nocnego spoczynku. Mnie przypadła
w wyniku losowania najwcześniejsza z wart. Bedemu —
ostatnia, przed samym świtem. Gdy więc minął czas mego
strażowania, zbudziłem Karola, którego kolejka wypadała po
mnie, otuliłem się kocem, nogi wyciągnąłem w stronę ledwo
tlejącego się ogniska, podsunąłem siodło pod głowę i prawie
natychmiast zasnąłem. Przemieniłem się w ptaka, który
fruwał na wielkich wysokościach, nad górami, dolinami i
prerią, gdzie pasły się tabuny mustangów. Jakże mi było
lekko i jak kolorowo wyglądał świat, który rozciągał się w
dole!

Z marzeń brutalnie zostałem wyrwany. To Bede szarpał

mnie za ramię.

Siadłem, przetarłem oczy, spojrzałem: to już była

przedranna szarówka, ostatnie chwile uciekającej nocy.

background image

— Co? — zapytałem szeptem, równocześnie sięgając

po broń.

Położył palec na ustach i wskazał kciukiem lewej dłoni na

czerniejący przed nami las.

Podniosłem się ostrożnie, aby nie zbudzić towarzyszy, i

ruszyłem za Bedem. Odeszliśmy kilkanaście kroków i
dopiero wówczas pokazał mi leżącą wśród traw pierzastą
strzałę łuku.

— Skąd to?
— Wypadła z lasu — wyjaśnił cicho. — Na pewno

wymierzona została we mnie, lecz nie doleciała celu.

Następnie opowiedział, że nie podniósł strzały, aby można

było ustalić miejsce, z którego została wyrzucona. Kazałem
mu iść na prawo w głąb boru, lecz niedaleko, szukać śladów
na ziemi i na krzewach. Ścisnąłem broń w garści i udałem się
w lewo. Stąpałem, jak mogłem najciszej, przecież nie sposób
było uniknąć szelestu potrącanych liści gęsto rosnących
krzaków. W dolinie panowała już szarówka, w borze trwał
jeszcze nocny mrok. O dojrzeniu jakichkolwiek śladów
mowy nie było, mogłem je tylko zadeptać. Wycofałem się na
otwartą przestrzeń, a w chwilę później zbliżył się Bede.'
Rzecz jasna — nic nie zauważył. Podeszliśmy do koni, lecz
nie zdradzały zaniepokojenia. Wobec tego ruszyliśmy
skrajem lasu, przystając co kilka kroków i nasłuchując.
Bezskutecznie. Tak to trwało do chwili, aż ranne zorze
poczęły różowić niebo.

Wróciliśmy do ogniska, przy którym już krzątał się

Gonzales i obaj vaquerzy. Seńora jeszcze spała, a Karol
niemrawo ściągał z siebie derkę. Opowiedziałem mu, co
zaszło. Zerwał się natychmiast.

— Dlaczego mnie nie zbudziłeś? — zirytował się. —

Prowadźcie!

Poczekaj z pół godzinki — powiedziałem. — W lesie

jest teraz zupełnie ciemno, nawet sowa niczego nie
dostrzeże. Zgodził się.

— Ten łucznik na pewno dawno już odszedł — zauważył

— lecz odciski jego stóp pozostały. Radzę wszystkim nie
rozstawać się z bronią.

Hacjender, słysząc naszą rozmowę, przerwał układanie

gałęzi.

— Niepomyślną przyniósł nam pan wiadomość, doktorze.

Nie lubię niewidocznych myśliwych polujących na ludzi. Z
widocznymi zawsze jakoś można się dogadać. A może — tu
zwrócił się do Bedego — ta strzała wcale nie dla pana była
przeznaczona, lecz dla jakiegoś czworonoga?

Zapytany lekko wzruszył ramionami.

— Zaczynała się już szarówka i nieźle widziałem.

Zresztą... mogę pokazać, jak to wyglądało.

Odczekaliśmy jeszcze kilkanaście minut i gdy się na dobre

rozjaśniło, ruszyliśmy całą gromadką, bo i seńora
Concepcion przyłączyła się do nas.

Bede, doszedłszy do miejsca, w którym leżała strzała,

zatrzymał się.

— Stałem, ot tu — wyjaśnił — twarzą do lasu, bo dolina

była pusta. Przypuszczałem, że jeśli nam cokolwiek może
zagrażać, to tylko od strony puszczy, dlatego na nią się
gapiłem.

background image

— Słusznie — pochwalił hacjender.
— Strzała wyleciała na mnie z gąszczu — mówił dalej

Bede — lecz padła o dwa kroki w bok. Zresztą... wątpię, aby
mogła przebić poncho, a nawet gdyby przebiła, mogłaby
mnie tylko drasnąć. To nie kula przecież!

Proszę tak nie myśleć — sprzeciwił się Gonzales. —

Nie zna pan tutejszych łuczników. Sądzę, że ten pocisk
dlatego był niecelny, że w locie otarł się o jakąś gałąź.
Słyszał pan co? Jakieś odgłosy kroków, szelest?

background image

— Nic a nic.

Karol schylił się i podniósł z ziemi śmiercionośne na-

rzędzie. Trzymał je w garści i uważnie badał.

— Oglądałeś, Janie? — zwrócił się do mnie.
Zaprzeczyłem.

— To teraz obejrzyj dokładnie, zwłaszcza ostrze, i

uważaj, abyś nikogo przypadkiem nie zadrasnął. To jest...
latająca śmierć.

Podał mi strzałę. Przyjrzałem się zaostrzonemu grotowi i

zimno mi się zrobiło. Pokryty był brunatną, na oko lepką
masą. Nie miałem wątpliwości.

— Kurara — powiedziałem głośniej, niż wymagała tego

potrzeba. — Kurara — powtórzyłem — czyli wyciąg z
pewnego gatunku lian, trucizna powodująca przy
najlżejszym zadraśnięciu szybką śmierć od uduszenia.
Kurara poraża mięśnie oddechowe i nie ma na nią odtrutki.

Spojrzałem na Bedego. Zbladł.

background image


Komplikacje

Zaskoczyłem słuchaczy swą informacją. Przez parę

sekund nikt się nie odezwał. Wreszcie Gonzales głosem,
który wydał mi się nieco drżący, zagadnął:

— Czy pan się nie myli, doktorze? W naszym kraju nie

rosną liany dostarczające soku na tę straszną truciznę, tu
Meksyk, nie Ameryka Południowa.

— On się nie myli — odpowiedział za mnie Karol. —

Armatnia salwa jest mniej niebezpieczna od draśnięcia takim
kolcem.

Wręczyłem strzałę hacjenderowi. Długo się nad nią

zastanawiał.

— Rzeczywiście — westchnął — wygląda na kurarę.

Wracajmy do ogniska, seńores, trzeba coś postanowić...

— Przyjdziemy, za chwilę — powiedział Karol. — Janie,

chodź ze mną.

Zrozumiałem, lecz Gonzales nie pojął.

— Dokąd? — zapytał.
— Przetrząsnąć nieco las, jest już wystarczająco widno.
— Pójdę z wami.
— Lepiej... nie. Im więcej osób, tym łatwiej zatrzeć

wszelkie ślady.

Wkroczyliśmy w puszczę, dokładnie w tym miejscu, skąd

według słów Bedego wypadła z gąszczu strzała. Pachniało
wilgocią nocy i dyszało chłodem poranka.

background image

Rosa pokrywała co niższe rośliny, a nawet potężne pnie
drzew świeciły wilgocią. Stąpaliśmy powoli i ostrożnie, w
odległości jarda od siebie, obserwując bacznie poszycie,
zarośla, drzewa do wysokości własnych głów. Jeśli bowiem
pozostawiono tu jakiekolwiek ślady, to na pewno nie wyżej.
—Złamana gałązka — powiedziałem półgłosem.

— Zatrzymaj się.
Stanąłem. Karol podszedł.

— Jeśli tego nie zrobiłeś ty — zauważył — albo Be-de

dzisiejszego ranka, mamy pierwszy ślad.

— Może zrobiłem, może nie zrobiłem — odparłem. —

Było wówczas ciemno jak w norze borsuka. Ale — dodałem
natychmiast — spójrz na ziemię. Nie są to odciski ani moich
butów, ani Bedego. Nie mają obcasów.

Znakomicie, Janie — ucieszył się — to jasne.

Schylił się, podniósł jakiś patyczek, ukląkł i przyłożył go do
wgłębienia widocznego w mchu.

— Jegomość tkwił tu nieco dłużej, prawda, Janie?

Potwierdziłem. Tylko dłuższe przebywanie w jednym

miejscu powoduje tak głębokie zapadnięcie się stopy w
miękkim podłożu.

— A teraz odwróć się. Co widzisz?
Wykonałem polecenie.
Między listowiem krzaka i konarami iglastych drzew

utworzyła się luka, okienko o nieregularnych kształtach.
Dostrzegłem przez nie, bardzo wyraźnie, fragment
porośniętej trawą doliny.

— Stąd strzelał — powiedziałem. — Myślę, że pu-

szczając cięciwę łuku zaczepił o gałązkę. To dlatego strzała
zboczyła ze swej drogi. Bede miał szczęście.

— Na to wygląda. A teraz szukajmy dalej. Trzy kroki w

lewo, Janie, i posuwaj się równolegle do mnie. Tak,
doskonale — uznał, gdy zastosowałem się do wskazówki.

background image

Karol Gordon chwilami przypominał wymagającego

nauczyciela, nie szczędzącego jednak pochwał, gdy uczeń
dobrze rozwiązał zadanie. Początkowo trochę mnie to
irytowało, mój przyjaciel zapominał, że przez tyle lat
zdołałem już pojąć podstawowe zasady traperstwa i
przyswoić je sobie. Później jakoś przywykłem.

Szliśmy powolutku, aż z kolei przystanął Karol.

— Co takiego?
— Nieznajomy zaczął uciekać — odpowiedział. —

Spójrz.

Zbliżyłem się. Teraz odciski nóg wyglądały nieco inaczej,

jak gdyby skróciły się i pogłębiły na czubkach.

— Biegł — na palcach — zauważyłem. — Przestraszył

się. Lecz kogo czy czego?

— Może wyników swego pudła? Bedego?
— Przecież Bede nie wchodził do lasu.
— Ale później wszedł, razem z tobą.
— I tamten tak długo czekał? — zaśmiałem się cicho.
— Z twego opowiadania wynika, że wszystko trwało

zaledwie parę minut.

— Wystarczająco długo, żeby spokojnie odejść i nie

wpadać w panikę.

— Może oczekiwał Bedego, aby powtórzyć strzał, lecz

dostrzegłszy dwu ludzi przestraszył się.

— Nie, nie! Nigdy w to nie uwierzę. Raczej gotów jestem

przypuścić, że gdy Bede odszedł, tamten posunął się na skraj
lasu i obserwował nasze ognisko. Wycofał się pospiesznie,
dostrzegłszy nasz powrót.

— Tak czy siak, uciekał. Zbadajmy jego drogę.
Gąszcz stawał się coraz bardziej zwarty, ale dlatego coraz
lepiej widać w nim było drogę odwrotu nieznajomego
łucznika: połamane gałązki, stratowane poszycie. Na
którymś z krzaków Karol odkrył patyczek zakończony
kolorowymi piórkami.

background image

— Złamał strzałę — wyjaśnił mi zbytecznie (znowu

„nauczycielskie" skłonności!) — zawadził o gałąź.

— Trzymał strzałę w ręku przepychając się przez taki

matecznik? Nie bał się zranić śmiercionośnym grotem?

— Może nie starczyło mu czasu, by ją schować, a może

zawadził właśnie kołczanem?

Raczej kołczanem, ale jak długo jeszcze każesz mi

wędrować przez to bezdroże? Co nam to da? Gonzales na
pewno się niepokoi.

— Cierpliwości, Janie. Chyba wiesz dobrze, że w wa-

runkach, w jakich się znajdujemy, nawet drobiazgi w porę
zauważone mają znaczenie.

— Zgoda, lecz nie znajdziemy ani łucznika, ani dro-

biazgów, na których ci tak zależy.

— Skąd taka pewność? O... proszę.
Przystanął, sięgnął dłonią do pnia na wysokości swej

głowy, coś tam zdjął i podsunął mi na dłoni pod oczy: dwa
długie, kruczoczarne włosy.

— Wspaniale! — stwierdziłem. — Nigdy bym tego nie

zauważył, lecz... cóż z tego?

— Indianin!
— Ech, dawno o tym wiedziałem. Któż dziś używa łuku

poza czerwonoskórymi. Wracajmy.

— Jeszcze tylko parę jardów. Chcę sprawdzić, w jakim

kierunku odszedł.

Ruszył steczką wyznaczoną połamanymi krzewami i

zdeptanym poszyciem. Czekałem, rozglądając się z nudów,
ale nie dostrzegłem nic godnego uwagi. Słyszałem lekki
szelest roztrącanych gałęzi, później zapanowała cisza,
wreszcie ozwał się głos Karola:

— Chodź tutaj!

Pospieszyłem. Czyżby znowu coś odkrył? Istotnie —

odkrył.

background image

— Zajmij się nim — powiedział — ja przeszukam

zarośla.

Westchnąłem. W gęstym poszyciu mchu, traw, paproci

leżał nieruchomo człowiek, twarzą ku ziemi. Widziałem
jego plecy zakryte brudną, postrzępioną, bawełnianą
koszulą, ale przede wszystkim bardzo zakrwawioną.
Odwróciłem go na wznak, odsunąłem długie czarne włosy
zakrywające czoło, oczy, nos i usta. Ukazało się oblicze
starego człowieka, pomarszczone, z zagojoną szramą na
lewym policzku i pozbawione zarostu. Barwa skóry i
wystające kości policzkowe zdradzały jego pochodzenie.
Sprawdziłem oddech i puls. Zdjąłem kołczan pełen
śmiercionośnych strzał, jedna z nich miała urwany bełt.
Podniosłem się z klęczek. Meksyk coraz mniej mi się
podobał.

Po chwili Karol, który myszkował w pobliżu, wyłonił się

z krzaków.

— I co?
— Uderzenie ostrym narzędziem w plecy. Śmiertelne.
— Czyli: nożem.
— Najprawdopodobniej, lecz noża nie znalazłem.
— Bo go zabrał.
— Kto?
— Napastnik, który skrył się za tamtym krzewem. Na

tego Indianina, polującego na Bedego, polowali dwaj inni.
Musiał ich zauważyć i to była przyczyna panicznej ucieczki.
Jeden z napastników ukrył się właśnie tutaj i to on ugodził
biegnącego. Później oddalił się, dość szybko i przyłączył się
do towarzysza. Tyle odczytałem ze śladów.

— Nie domyślasz się, kim mogli być ci ludzie?
— Buty z wysokimi obcasami. To wszystko.
— Dlaczego nie zabrali kołczanu i łuku? Ten nie-

szczęśnik jeszcze trzyma swą broń.

background image

— Może nie umieją używać łuków, lecz najprawdo-

podobniej zostali spłoszeni nadejściem twoim i Bedego.
Jestem prawie pewien, że morderstwo popełniono w tym
czasie, kiedy Bede udał się do ogniska.

— I co teraz?
— Nic, wracamy.
— A on? — wskazałem na leżącego.
— Przyślemy vaquerów z kilofami, niech wykopią dół.

Może Gonzales będzie chciał go obejrzeć?

Schylił się, oswobodził łuk z dłoni zabitego.
— Zabierz kołczan, Janie. Pięknie go spalimy. Chodź.
Na granicy lasu i łąki natknęliśmy się na Gonzalesa

i Bedego.

Niepokoiłem się o was, seńores — zaczął hacjender,

lecz zaraz zmienił obiekt swego zainteresowania. — Co to?
Łuk i strzały? Schwytaliście go? Co też ja gadam! Pewnie
was zaatakował i...

— Nie atakował — przerwał mu Karol — sam został

zaatakowany, i to nagle. Zresztą niedaleko, najlepiej, żeby
pan sam zobaczył, a ty, Janie — zwrócił się do mnie —
wracaj do obozu i zawiadom panią.

Postąpiłem, jak sobie życzył, i wraz z kołczanem i łukiem

(który Karol mi wręczył) zadziwiłem i równocześnie
zaniepokoiłem seńorę i obu vaquerów. Opowiedziałem
dokładnie, co i jak się stało. Uspokoiła się, obejrzała łuk i
kołczan.

— Piękne — stwierdziła — i pięknie wyglądałyby

zawieszone na ścianie pokoju. A strzały...

— Proszę nie wyjmować — ostrzegłem.
— Ależ...

Delikatnie wyjąłem kołczan z jej dłoni, jeszcze delikatniej

wyciągnąłem z jego wnętrza strzałę. Jej grot lśnił brunatną
mazią, podobnie jak tamtej, wystrzelonej w Bedego.
Położyłem strzałę na żarzących się węglach ogniska, na to
cisnąłem kołczan i łuk.
Łuk nie jest groźny, proszę go wyjąć, doktorze!
Pokręciłem przecząco głową, dorzuciłem kilka suchych
gałązek, aż buchnął płomień i ogarnął cały stos.

— Nie wiadomo, kogo jeszcze spotkamy po drodze —

odparłem — łuki nie rosną w lesie ani na łące, lepiej, żeby
nie istniał, zbyt zwraca uwagę.

— O czym pan mówi?
— Nie chcę, abyśmy przez przypadek ponieśli kon-

sekwencje czynu, którego nie popełniliśmy. Rozumie pani?

Roześmiała się.

background image

— Zupełnie jak w kryminalnej powieści! Czy to jednak

nie przesadna ostrożność? Szkoda mi tego łuku.

— Ostrożność nigdy nie jest przesadna, jeśli może

zapobiec nieszczęściu.

— Pan się lęka, doktorze — stwierdziła.
— Tak — przyznałem. — Zastanawiam się, czy nasze

ryzyko nie jest zbyt wielkie w stosunku do celu, który
zamierzamy osiągnąć. Bawię tu niezbyt długo, a przez ten
czas dane mi było widzieć tylu zabitych, że w porównaniu z
Meksykiem nasz Zachód, zwany Dzikim, wygląda na oazę
spokoju i bezpieczeństwa. A teraz znowu człowiek z
zatrutymi strzałami, który przez przypadek nie stał się
mordercą, zadźgany przez zabójców z nożami. Dlaczego?
Czy to nie przerażające?

Jesteśmy ludźmi gorącej krwi — próbowała za-

żartować, lecz natychmiast zmieniła ton i dodała: — Żyjemy
w wyjątkowym okresie, za rządów Juareza było znacznie
spokojniej.

Rozmowa się urwała, bo nadszedł Gonzales z towa-

rzyszami. Ogień jeszcze trawił resztki kołczanu i łuku.

— Spalił pan? — zwrócił się do mnie, a w jego głosie

odczułem żal i wyrzut równocześnie. — To piękna, stara
broń.

— Nic lepszego nie można było uczynić — odparł za

mnie Karol.

— Jak pomyślę o tej kurarze, ciarki mi biegną po krzyżu

— wtrącił Bede.

Zdaje się jednak, że nasze poglądy nie przekonały

hacjendera, a już na pewno nie przekonały jego małżonki.
Widziałem to po jej nachmurzonej twarzy. Co za dziwni
ludzie!

— Siadajmy, seńores — poprosił hacjender — należy

zastanowić się nad przyszłością.

Rozłożyliśmy się wokół ognia, vaquerzy podali kubki z

kawą, boczek i suchary. Nieprzewidziane wypadki zmieniły
porządek naszych corannych zajęć i nikt jeszcze nie jadł
śniadania.

Posiłek trwał krótko i prawie w zupełnym milczeniu.

Dopiero gdy znikła ostatnia kropla kawy i ostatni okruch
suchara, a Gonzales jak zwykle poczęstował nas cygarami,
przystąpiliśmy do rzeczy.

A więc, moja droga, i wy, panowie, trzeba się za-

stanowić nad naszą dalszą wędrówką — rozpoczął
hacjender. — Dziwna historia, która się tu wydarzyła, to
niezbyt pomyślny dla nas znak.

— Czy przypadkiem nie przeceniasz tego znaku, Pedro?

— odezwała się seńora Concepcion. — Przecież nie
wybraliśmy się tutaj na podmiejską przejażdżkę i jeden łuk
nie powinien wywoływać popłochu. Jeśli zachowamy
zawsze przecież obowiązującą podczas podobnych wypraw
ostrożność, dotrzemy do celu. Pomyśl tylko, jakiego
odkrycia dokonamy za dzień lub dwa!

— Dzień czy dwa? — zdziwił się hacjender. — Mówiłaś,

że nie sposób dokładnie zmierzyć odległości.

— Mówiłam, prawda, lecz... chyba się nie mylę planując

dalszą podróż na... no, może na trzy dni.

Słuchając tego pomyślałem, że równie dobrze nasza

background image

wędrówka do celu, jeśli go łatwo odnajdziemy, może trwać i
tydzień. Seńorze bardzo zależało na tajemniczych skarbach.
Była odważną, lecz chyba niezbyt roztropną kobietą. A może
wizja archeologicznego odkrycia tak zamąciła jej zdrowy
rozsądek?

— Jeśli to nawet dwa czy trzy dni — upierał się Gonzales

— nie możemy narażać życia i zdrowia naszych gości.

Argument był — z punktu widzenia hiszpańskiej go-

ścinności — nie do odparcia. I to chyba wprawiło seńorę w
lekkie rozdrażnienie.

— Przecież spaliliśmy zatrute strzały, a ten, których

używał, już nie żyje.

background image

— A tamci dwaj? — zapytał hacjender.
— Nie przesadzaj, Pedro, nie są bardziej groźni od

Robleda, gdy tkwił za twoim krzesłem w naszym własnym
domu. Zdawałoby się tak bezpiecznym! A zresztą... ci,
którzy zabili Indianina, stali się w ten sposób naszymi
sprzymierzeńcami.

Pokręcił głową na znak powątpiewania.

— Nie zawsze można liczyć na cudowne zjawienie się

seńora Bede w odpowiednim momencie, a w dobre duchy
puszczy nie wierzę. Ktoś w jej głębi załatwia swe prywatne
porachunki i nie sposób uważać go za naszego przyjaciela
lub wybawcę. Poza tym zaczynam się niepokoić o Inez, o
Coylego, o vaquerów, których pozostawiliśmy tak daleko.
Lecz... niech teraz wypowiedzą się nasi goście, posiadają
przecież doświadczenie w takich sprawach.

— Ufam Coylemu, potrafi zachować ostrożność. Inez nie

jest już bezradnym dzieckiem. Dała tego dowody —
sprzeciwiła się gwałtownie seńora. — Zresztą, znaczna
odległość, jaka nas dzieli od nich, jest gwarancją ich
bezpieczeństwa. Czy sądzisz, że po całych górach wędrują
łucznicy z zatrutymi strzałami?

Gonzales westchnął:

— Obyś się nie myliła...

Umilkł i spojrzał na Karola. Mój przyjaciel nie od razu

zabrał głos. Palił cygaro, zastanawiał się.

— Dobrze — powiedział wreszcie. — Oto, co myślę.

Niebezpieczeństwo istnieje nadal. Zniszczone strzały z
kurarą nie zmieniają sytuacji. Może jakiś drugi łucznik lub
parę tuzinów łuczników posiada podobny arsenał tych
strasznych pocisków. Kim są ludzie tak świetnie władający
nożami, również nie sposób odgadnąć.
Skąd tu przyszli i po co? Same zagadki. Jeśli więc
postanowicie wracać, zgodzę się z tym, bo będzie to
rozsądna decyzja.

background image

— A jeśli ruszymy dalej? — zapytała seńora.
— Ruszę i ja. Jednak... radziłbym zawrócić.
— Dziękuję, seńor — odparł Gonzales. — A pan,

doktorze?

— Radzę zawrócić — powtórzyłem słowa Karola. —

Niebezpieczeństwo jest ogromne, a poza tym... jakaż
pewność, że odszukamy skarb?

— Lecz jeżeli nie zastosujemy się do pańskiej rady, jak

pan postąpi, doktorze? — odezwała się seńora.

— Pojadę z wami. Mój zawód może okazać się po-

trzebny, chociaż wobec kurary jestem całkowicie bezradny.
Proszę o tym pamiętać. Żadna siła ludzka nie uratuje
ranionego zatrutą strzałą. To wszystko!

Przyznam, że byłem wściekły i z trudem zachowałem

spokój. Przejrzałem grę seńory. Doprowadziła swymi
pytaniami do tego, że obaj — Karol i ja — postanowiliśmy
towarzyszyć wyprawie bez względu na to, jaka miała zapaść
decyzja. Kto wie, może odmowa skłoniłaby Gonzalesa do
postąpienia wbrew woli, swej małżonki? Lecz czyż
mogliśmy go opuścić w niebezpieczeństwie? A Bede? Do
niego z kolei zwrócił się hacjender.

— Chyba — odpowiedział skrobiąc się z zakłopotaniem

po parodniowym zaroście — odwrót nie będzie
bezpieczniejszy od dalszej jazdy. Jaką mamy pewność, że w
drodze powrotnej nie zostaniemy napadnięci?

— Słusznie! — wykrzyknęła seńora.
— Lecz skracając o kilka dni podróż — zdołałem, się

wtrącić — zmniejszamy ryzyko.

A ja myślę, doktorze — powiedział Bede — że ryzyko

jest takie samo. Jakże więc rezygnować z naszych skarbów,
znajdując się tak blisko nich? Jestem za tym, żeby jechać
dalej. Zresztą... niech mi tu podejdzie któryś z tych
łuczników, dam sobie radę, zanim zdąży naciągnąć łuk. —
Tu klepnął się po futerale colta wiszącym u pasa. —
Znajdowałem się niejeden raz w gorszych tarapatach, a
przecież chodzę cały i zdrowy.

Ostateczna decyzja należała do Gonzalesa, ale już

spostrzegłem po jego minie, że argumenty Bedego trafiły mu
do przekonania, chociaż były tylko zwykłą fanfaronadą.

— No cóż, seńores? Chyba jednak spróbujemy wykonać

to, co postanowiliśmy rozpoczynając naszą podróż. Jednak
— tu spojrzał na Karola i na mnie — nie wolno lekceważyć
niebezpieczeństwa, o którym mówiliście. Jeśli więc
powtórzy się historia z łukiem i zatrutymi strzałami,
pierwszy dam sygnał do odwrotu. Sądzę, że krwawy
porachunek dokonany w lesie nie ma nic wspólnego z
naszym tutaj pobytem, lecz nie wykluczam niespodzianek.
Dlatego wymagam od wszystkich, aby odtąd, bez względu
na temperaturę, nosili poncho. Gruba, a równocześnie
elastyczna tkanina działać będzie jak pancerz. Ugnie się pod
uderzeniem strzały, ale jej nie przepuści. Zgadzacie się?

Rzecz zrozumiała, że zgodziliśmy się. Co prawda ogarnęła

mnie chętka zapytać złośliwie, w jaki sposób mamy chronić
przed zranieniem twarze i dłonie, lecz powstrzymałem się.

I tak oto — jak się mówi — klamka zapadła. Zwinęliśmy

obóz szybciej niż w inne dni, pragnąc najprędzej oddalić się
z niebezpiecznego miejsca, jak gdyby kilka mil dalej leżała

background image

kraina spokoju i beztroski. Mimo pośpiechu pochowaliśmy
zabitego Indianina.

Przywdziawszy poncha wskoczyliśmy na konie i ru-

szyliśmy łagodnym wzniesieniem, aż ogarnął nas bór
porastający zbocze. Wbrew pragnieniu jazda nie była
szybka. Pochyłość tylko początkowo nie sprawiała trudności.
Po przebyciu niecałej mili — szlak wijący się między
drzewami stał się wąskim i stromym żlebem, wypełnionym
szutrem.

background image

Ponad trzy godziny trwała męcząca ludzi i zwierzęta

wspinaczka, a kiedy wreszcie osiągnęliśmy goły całkowicie
grzbiet góry i po krótkiej przerwie poczęli schodzić, zerwał
się gwałtowny wicher i napędził chmur. W kilka minut
później lunął deszcz tak gęsty, że świata nie było widać.
Spod końskich kopyt spływały potoki wody, wierzchowce
poczęły się ślizgać po namiękłej ziemi. Musieliśmy
zeskoczyć z siodeł i prowadzić zwierzęta krok za krokiem,
prawie po omacku. Doceniłem wówczas wartość poncha —
nie przeniknęła przez nie ani kropla wilgoci i choć głowę i
nogi zlewały zimne strugi, ubranie miałem suche. Kiedy
znaleźliśmy się w kolejnej dolinie, deszcz przestał padać,
chmury rozstąpiły się i nawet zdążyliśmy zobaczyć ostatnie
zorze dogasającego zachodu.

Dolinę porastała trawa, gdzieniegdzie kępki krzewów i

niskich drzew, na wzór afrykańskiego buszu. W środku
znajdowało się jeziorko. Właśnie to, które ukazała nam
poprzednio na mapie seńora Concepcion.

Nocleg byłby przyjemny, gdyby nie nadmiar wilgoci,

chłodu i dymu z ogniska. Powiem teraz w skrócie: przez
następne trzy dni cieszyliśmy się piękną pogodą i mało
uciążliwą drogą. Wody nam nie brakło, tu i tam trafialiśmy
na górskie strumyki. I nic nas nie niepokoiło ani za dnia, ani
podczas noclegów, nie odkryliśmy żadnych śladów
obecności człowieka. Jedno tylko trapiło nas zmartwienie:
brak zwierzyny. Zapasy żywności kurczyły się niepokojąco.
Gonzales, który tyle obiecywał sobie polowań, począł
narzekać, że góry zamieniły się w pustynię, a czworonogi,
od których — wedle jego słów — roiło się jeszcze przed
rokiem, nagle gdzieś odeszły. Znając jednak przesadny
sposób wysławiania się hacjendera, jego skłonność do
wyolbrzymiania drobnych faktów, niekiedy wręcz ich
przeinaczania, przypuszczałem, że przed rokiem sytuacja
przedstawiała się

background image

podobnie. Postanowiliśmy, że każdy z pełniących wartę na
początku nocy lub świtaniem, a więc kiedy zwierzyna udaje
się do wodopoju, powinien starać się ustrzelić któreś z
trawożernych, lub — jeszcze lepiej — obudzić Karola i
Gonzalesa, najlepszych myśliwych w naszym gronie.

Przez kolejne dwie noce nie pojawił się w pobliżu żaden

godny strzału czworonóg. Dopiero trzeciej nocy, gdy
obozowaliśmy niedaleko bagnistego stawku, zauważyłem
podczas swej warty stadko zwierząt przypominających
domowe świnie. Tarzały się w błocie na przeciwległym
brzegu. Obudziłem Karola i hacjendera. Wiatr wiał w
naszym kierunku, podeszliśmy nie dostrzeżeni i dwa celne
strzały położyły dwie sztuki. Huk obudził całe towarzystwo,
a widok myśliwskich trofeów tak nas uradował, że
zrezygnowano z dalszego snu. Nic dziwnego, wszystkim
przejadł się słony boczek, od wielu dni podstawowe danie
śniadań, obiadów i kolacji.

Upolowane zwierzęta należały do gatunku pekari. Pekari

obrożne, jak wyjaśnił mi hacjender, a nazwa pochodzi od
żółtego pasa biegnącego dokoła szyi i karku, wyraźnie
widocznego na Ciemnobrunatnej, szczeciniastej sierści. Łeb
był podobny do łba domowej świni, mięso — jak się później
okazało — wcale nie gorsze. Pekari obrożne żyje w
Meksyku aż po południową część Stanów Zjednoczonych,
jednak ja podczas wędrówek po Teksasie, Arizonie i
Nowym Meksyku nigdy się na tego krewniaka świni nie
natknąłem.

Prawie cały dzień zajęło nam przyrządzanie mięsa, aby

nie zepsuło się w drodze. Kiedy ta żmudna robota została
zakończona, zrobiło się już zbyt późno na dalszą podróż. Z
zapowiadanych przez seńorę trzech dni minęło już... pięć, a
cel zaznaczony na mej mapie czarnym kwadracikiem nadal
znajdował się gdzieś tam przed nami. Na ten temat sporo
było gadania przy wieczornym ognisku i sporo pytań, na
które małżonka hacjendera odpowiadała raczej skąpo i
ostrożnie. Twierdziła, że wyklucza możliwość przeoczenia
ostatniego z zaznaczonych na mapie drogowskazów.
Znajduje się on w dolinie przypominającej kształtem trójkąt,
którego wierzchołek zwęża się i kończy ślepo w skale. Isto-
tnie, do tej pory nie natrafiliśmy na tak oryginalnie
ukształtowany teren. Należało więc uzbroić się w cier-
pliwość i — ze zwykłych grzecznościowych względów —
nie przypominać seńorze o „odkryciu, jakiego dokonamy za
dzień czy dwa". Nie przypuszczam, aby osoba świetnie
znająca się na mapach mogła popełnić tak poważny błąd. A
więc celowo skróciła czas dalszej podróży, aby' nie
zniechęcać do niej swego małżonka. Sprytnie zostało to
pomyślane, lecz nie miałem uznania dla takiego sprytu.

Jeszcze minęły dwie doby, zanim oczom naszym ukazała

się zapowiedziana przez seńorę dolina. Ujrzeliśmy ją na
dalekim planie, w dole, poniżej przełęczy, na którą
wywiodła nas mapa. Słońce zmierzało ku zachodowi i
czarny cień padający od gładkiej iglicy skalnej posiadał,
zbiegiem okoliczności, taki sam kształt trójkąta, jak dolina.

Z przełęczy nizina wyglądała jak potężna plastyczna mapa

i tylko góry wznoszące się po tamtej stronie doliny, strome,
kolorowe skały, u stóp porośnięte rzadkim lasem, w górze

background image

zupełnie nagie, bodły niebo kamienistymi turniami.

Oto był cel naszej wędrówki. Gdzieś tam w dole, za-

kopany w ziemi czy może ukryty w jaskini, spoczywał
„skarb". Jego bliskość sprawiła, że zapomnieliśmy o
trudnościach drogi, o strzałach, łukach, nożach i kurarze.
Zresztą, ostatnie dni uśpiły naszą czujność, utwierdzając w
przekonaniu, że w tych dzikich stronach, nie licząc zwierząt,
jesteśmy zupełnie samotni.

background image

Gonzales podniósł prawicę i pierwszy ruszył w dół.

Milczeliśmy. Słychać było tylko klaskanie kopyt po
stwardniałym gruncie i chrzęst skórzanej uprzęży, gdy
wierzchowce szarpały cuglami. Co nas czekało? Sukces czy
klęska? Czy odnajdziemy „skarb", czy też został on tak
ukryty, że tylko osoba wtajemniczona mogła by go odkryć? A
może w ogóle go nie ma? Może ktoś już nas uprzedził?

Takie to myśli zaprzątały moją głowę, a przypuszczam, że i

głowy mych towarzyszy.

Zjeżdżaliśmy coraz niżej, aż na samo dno, gdzie trawy,

pachnące zioła i wąziutkie ścieżki wydeptane przez
czworonogi powitały nas wonią i ciszą nadciągającego
wieczoru.

Hacjender zatrzymał konia.

— Przede wszystkim — powiedział zniżając głos —

musimy sprawdzić, czy płynie tędy jakiś strumień. Co mówi o
tym mapa? — zwrócił się do żony.

— Nic. Ani śladu wody. Lecz to jeszcze niczego nie

dowodzi. Spotkaliśmy po drodze sporo źródeł, których nie
zaznaczono.

— Kiepska sprawa — zauważył. — Jednak szukajmy, oby

z pomyślnym rezultatem. Niemożliwy będzie dłuższy tu
pobyt, jeśli nie odkryjemy najmniejszego chociażby źródełka.
A teraz, seńores, rozdzielmy się na dwie grupy, sprawniej
pójdzie szukanie. Juczne konie niech tu zostaną.

Ruszyłem za Karolem, tamci pokłusował! w przeciwnym

kierunku. Pojechaliśmy jedną z naturalnych ścieżek
przetartych wśród traw przez czworonogi zdążające do
wodopoju.

— Tak więc, Karolu — odezwałem się, gdy zostaliśmy

sami — wygląda na to, że seńora miała rację: spokojna
podróż i bezbłędne znalezienie celu.

Powoli, powoli. Jeszcze nie wróciliśmy do hacjendy,

jeszcze nie odkopaliśmy „skarbów", o których było tyle
gadania. Przyznam, że bardziej liczyłem na piękne trofea
myśliwskie, lecz polowania całkowicie zawiodły.

— Masz jaguara.
— To tylko szczęśliwie zakończony przypadek. Popatrz,

Janie, coś tam błyska.

— Woda?
— Raczej nie woda. O, na pewno nie woda — powtórzył,

gdy ujechaliśmy kilka dalszych jardów.

Na koniec i ja ujrzałem coś błyszczącego różowo w

promieniach zachodu. Zeskoczyliśmy z siodeł i stanęliśmy jak
skamieniali. Wśród traw spoczywały różowiejące w blasku
kości.

— Oto dolina szkieletów — szepnął mój towarzysz. — W

jakież okrutne strony zawędrowaliśmy?

— Można było przewidzieć — odparłem. — Zapomniałeś,

jak seńora opowiadała o kłótni i krwawej walce odkrywców
skarbu? Przecież miał wówczas ocaleć tylko jeden biały
człowiek. Tu leżą ci, którzy nie ocaleli.

Karol kopnął szpicem buta jakiś- przedmiot, schylił się,

podniósł go. Była to fuzja o lufie przeżartej rdzą i kolbie tak
zbutwiałej, że uginała się pod naciskiem palców. Znaleźliśmy
jeszcze dwa kordelasy myśliwskie, trzy rewolwery i kilka
rodzajów broni palnej — długiej. Wszystko nie nadające się

background image

już do użytku.

— Iluż tu ludzi mogło paść?
Ogarnąłem wzrokiem wstrząsające pobojowisko i

wzruszyłem ramionami.

— Czy to takie ważne? Przecież chyba nie masz zamiaru

liczyć. Myślę, że poległo tu pięciu lub sześciu, jeśli trawa nie
zakryła szczątków innych, a dzikie zwierzęta nie porozrzucały
kości. Chodźmy.

Ruszyliśmy dalej, prowadząc konie za uzdy. Tak nas

dogonił Bede z wiadomością, że znaleźli wodę. Zawróciliśmy.
Źródło znajdowało się w przeciwległym końcu doliny, lecz że
dolina nie była rozległa, szybko dołączyliśmy do reszty
towarzystwa.

Noc zapadła, nie rozpalono ogniska. Karol opowiedział o

naszym odkryciu, co zresztą nie wywarło na słuchaczach
większego wrażenia. Natomiast seńora z widocznym
zadowoleniem zauważyła, że uzyskaliśmy jeszcze jedno
potwierdzenie: znajdujemy się na właściwym miejscu.
Zupełnie jakby chodziło nie o szczątki ludzkie, lecz o jakieś
resztki po rozpalonym niegdyś ognisku. Zdaje się, że
„gorączka skarbu" (na podobieństwo „gorączki złota")
stłumiła w naszej towarzyszce wszelkie ludzkie odczucia!

Nie spałem dobrze tej nocy, zapewne dlatego, że przed

snem rozmyślałem o tragedii, jaka rozegrała się przed laty.
Później męczył mnie koszmar: słyszałem odgłosy walki, huk
strzałów, dzikie okrzyki ludzi. Budziłem się, zapadłem w
drzemkę i tak dotrwałem do pierwszej rannej zorzy. Dopiero
zimna źródlana woda, której nie szczędziłem przy myciu,
przywróciła mi spokój serca i umysłu. W dzień zresztą dolina
wyglądała niezwykle malowniczo, czyniąc wrażenie azylu
spokoju i oazy pięknej przyrody.

Zauważyłem, jak bardzo niecierpliwiła się seńora

Concepcion podczas śniadania. Nie mogła doczekać się
chwili, w której rozpoczniemy poszukiwania. Bede również
był mniej spokojny niż zazwyczaj. Widać i jego opanowało
pragnienie ujrzenia wreszcie „skarbów" ukrytych w dolinie.

Natychmiast po zakończeniu posiłku wskoczyliśmy na

konie i zostawiwszy obu vaquerów na straży ogniska i
jucznych zwierząt, rozpoczęli penetrację terenu. Pierwszym
naszym zadaniem było odszukanie tajemniczego znaku,
ostatniego, jaki wyrysowano na mapie. Przypomnę, że do tej
pory znaki te znajdowaliśmy zawsze w miejscach, w których
mogła powstać wątpliwość co do kierunku dalszej drogi. Tu
jednak nie istniały żadne drogi. Dolina, jak się wkrótce
przekonaliśmy, nie miała wyjścia. Jedynym szlakiem, jaki
łączył ją z resztą świata, był szlak, którym tu przybyliśmy.

Dokoła wznosiły się strome zbocza, niedostępne dla

jezdnych, trudno osiągalne dla piechura.

W jakimże więc punkcie powinno było znajdować się to, co

na mapie oznaczono czarnym kwadracikiem?

Po godzinnej wędrówce tu i tam, po zeskakiwaniu z koni i

rozgarnianiu traw w miejscach mniej widocznych byliśmy tak
samo mądrzy, jak poprzednio. W południe, po dalszym
bezowocnym krążeniu, wróciliśmy na odpoczynek przy
ognisku. Myślę, że przejechaliśmy dobrych kilka mil
przetrząsając cały teren. Czułem zmęczenie w kościach, lecz
ani śladu apatii, mój przyjaciel również nie objawiał żadnych
oznak przygnębienia, lecz reszta towarzystwa pogrążyła się w

background image

ponurym nastroju, milcząc lub odpowiadając półgębkiem na
moje i Karola pytania. Wyglądało to nawet zabawnie i z
trudem stłumiłem ogarniającą mnie wesołość, aby nie drażnić
innych.

Czy oznacza to, że nie obchodził mnie rezultat naszych

poszukiwań? Wręcz przeciwnie, bardzo mnie to interesowało.
Rzecz w tym, że zupełnie inaczej niż panią Concepcion,
hacjendera lub Bedego. Dzięki mnie — chociaż zupełnie
przypadkowo — sprawa wydobyta została z zapomnienia. Z
niepewnej, raczej bajkowej historii przekształciła się w
rzeczywistość. Nie mogłem więc pozostać obojętny na dalszy
przebieg wypadków. Ale seńorze — jak łatwo odgadłem —
chodziło raczej o efekt odkrycia, o rozgłos w świecie nauki;
Gonzalesowi — o sławę małżonki, no i... własnego nazwiska.
Co się tyczy Bedego — nadal przypuszczałem, że zajmuje go
jedynie wartość materialna „skarbu". Mnie natomiast nic a nic
nie zależało na rozgłosie ani na jakichkolwiek drogocennych
kruszcach. Ciekawiło mnie zakończenie tej przygody,
intrygowała tajemnica otaczająca dotąd tę zagadkową sprawę.
A poza tym -— nie byłem pesymistą. Uważałem, że niezbyt
rozległą dolinę można przeszukać bardzo dokładnie, byle
tylko działać systematycznie i bez zbędnego pośpiechu.
Wówczas nic się przed naszymi oczami nie ukryje. Sądziłem,
że jedyny ocalały z tamtej ekspedycji biały musiał działać
nerwowo i szybko. Przecież mógł się spodziewać w każdej
godzinie powrotu Indian dwukrotnie przepędzanych z doliny.
Jeśli więc nie zabrał wszystkiego, co tu znaleziono — a jakże
mógł zabrać nie mając jucznego zwierzęcia? — pozostała
część „skarbu" została zakopana prowizorycznie, bez
należytego zatarcia śladów, i dlatego bystry obserwator
powinien by łatwo zauważyć to miejsce. Tylko czas i bujna
flora mogły lepiej zamaskować skrytkę.

Podzieliłem się tą myślą z towarzyszami i w ten sposób

poprawiłem im humor. Jednak natychmiast mimo woli go
popsułem zauważywszy, że nawet gdyby „skarby" zostały z
doliny wywiezione, to ślad po nich musiał się zachować.
Najbardziej dotknięta takim przypuszczeniem poczuła się
seńora Concepcion. Zaraz też odparła, że tego rodzaju-
ewentualność nie wchodzi w rachubę. Jeśli cokolwiek z tej
doliny wywieziono, mogła to być jedynie drobna część
ukrytych przedmiotów. Nie wiem, na czym opierała swe
twierdzenia. Myślę, że jedynie na własnych... pragnieniach.

W drugiej połowie dnia podjęliśmy znów poszukiwania.

Tak nas wszystkich zaabsorbowały, że nikt nie pomyślał o
przetrząśnięciu chociażby najbliższego otoczenia doliny. Gdy
zapadł zmierzch a zmordowani i przygnębieni „poszukiwacze"
przyszli grzać się przy ognisku, powiedziałem, co myślę o
takim niedopatrzeniu.

background image

Zdaje się, że tylko Karol wysłuchał mnie z należytą uwagą,
reszta tonęła w marzeniach: na przemian pełnych nadziei lub
zwątpienia.

Zaproponowałem, aby najbliższego ranka przeznaczyć

kilka godzin na penetrację okolicy. Spojrzeli na mnie jak na
wroga, nie chcąc nawet dyskutować na ten temat. I nic nie
wskórałbym, gdyby Karol nie podchwycił mojej propozycji i
nie zdobył się na decyzję. Oświadczył, że rankiem
wyłączymy się z poszukiwań „skarbu". Bezpieczeństwo nas
wszystkich jest równie ważne, jak cel, dla którego tu
przybyliśmy.

— Przecież dolina robi wrażenie niedostępnej fortecy —

zauważył Bede.

— Lecz tylko wrażenie — odparł mój przyjaciel. —

Łatwo wdrapać się po okolicznych skałkach, a jeszcze
łatwiej z nich zejść. Zbadamy to jutro, ja i doktor. Kto wie,
może należy na skraju wystawić wartownika, aby
obserwował dolinę i jej otoczenie?

Gonzales przystał na tę propozycję. Jednak poznałem po

intonacji jego głosu, że zgoda była tylko grzecznościowym
gestem wobec gości, a nie wynikiem przekonania.

Nazajutrz rozstaliśmy się: hacjender ze swą gromadką

udał się na kolejne przeszukiwanie doliny, my — na
spenetrowanie tego, co tę dolinę otaczało. Karol nie mylił się
twierdząc, że stosunkowo łatwo dotrzeć do krawędzi
otaczającej dolinę, chociaż pozornie wydawało się to
niemożliwe.

W kilku miejscach pod działaniem erozji utworzyły się

pochyłe rynny, wypełnione gruzem i piaskiem. Jedną z
takich rynien powędrowaliśmy ku górze, trafiając na
przełęcz dzielącą dwie kamienne iglice. Z tego miejsca
mogliśmy obserwować przeciwległy stok wzniesienia —
całkowicie nagą, łagodnie opadającą pochyłość. Ciągnęła się
z pół mili. Dalej rósł las. Przemaszerowaliśmy pochyłością
równolegle do obwodu doliny aż do miejsca, w którym skały
i rozpadliny zmusiły nas do odwrotu. Niestety i odwrotny
kierunek drogi nie pozwolił na dokładniejsze przeszukanie
otoczenia i tu bowiem strome urwiska zagrodziły przejście.
Zbadaliśmy więc to, co mogliśmy zbadać, nie znajdując
nigdzie żadnych śladów ani końskich kopyt, ani ludzkich
stóp. Z kolei należało spenetrować przeciwległe krańce do-
liny, a przede wszystkim drogę, która nas do niej do-
prowadziła. Jednak do wykonania tego zamiaru nie doszło,
bowiem przybiegł do nas zdyszany vaquero z wiadomością,
że odkryto miejsce, gdzie na pewno schowane są skarby.
Pognaliśmy tak szybko, jak tylko na to zezwoliło zmęczenie
po niedawnej wspinaczce.

Z daleka dostrzegłem grupę towarzyszy skupionych u stóp

stromej skały, niedaleko źródełka. A oto, co ujrzałem
zatrzymawszy się u celu: resztki porąbanych maczetami
pnączy porastających podnóże skały, czarny otwór jaskini
oraz Gonzalesa i Bedego z prymitywnymi pochodniami,
które bardziej kopciły, niż dawały światła.

— Seńores — zwrócił się do nas hacjender — przy-

bywacie w porę! Może się mylę, ale chyba tu właśnie
spoczywał skarb ukryty przed laty.

— Spoczywał? — zapytałem zdziwiony. — Więc już go

background image

nie ma?

Gonzales tylko pokręcił głową, seńora Concepcion i Bede

ponuro milczeli.

— Wejdźcie i sprawdźcie sami.
Hacjender ruchem ręki wskazał czarny otwór. Karol

zagłębił się pierwszy w ciemność wnętrza, po nim ruszył
hacjender i Bede z pochodniami, wreszcie pani Concepcion i
ja.

Migotliwy, dymiący płomień rozświetlił mrok sporej

pieczary. Całkowicie pustej, o dnie wysłanym miękkim
piaskiem i drobnymi kamykami.

Rozeszliśmy się badając ściany, które w górze zbiegały się

w owalne sklepienia. Przy pomocy kilofów wzruszono
ziemię w kilku miejscach. Jedynym efektem tych
powierzchownych poszukiwań były dwa kawałki
zbutwiałych desek i kilka glinianych skorup, najpraw-
dopodobniej szczątków garnka. Jak się nieco później
dowiedziałem, pani Concepcion jeszcze przed naszym
przyjściem znalazła tu nieźle zachowaną figurkę z gliny,
przedstawiającą siedzącego mężczyznę, grającego na
dziwacznym instrumencie. Seńora wyjaśniła, że instrument
ten nazywa się omichicahuaztłi, bardzo stary i popularny
wśród meksykańskich Indian. Składa się z kawałka drewna
lub z kości odpowiednio ponacinanych. Dźwięk uzyskuje się
przez przeciąganie kijem lub muszlą po tych nacięciach.
Seńora twierdziła, że figurka została wykonana przed
kilkuset laty, że posiada wysoką wartość muzealną.

Nic więcej nie znaleziono, pochodnie poczęły gasnąć,

dym dusić, bo grota nie miała przewiewu, więc ruszyliśmy
ku wyjściu. Tuż na granicy ciemności jaskini i dziennego
światła czubek mego buta trafił na jakiś płytko zagrzebany w
piachu przedmiot, który potoczył się i utknął w kępie traw.
Schyliłem się, podniosłem, wytarłem o rękaw kurtki, aż
błysnęło żółto.

— Jeśli nikt tego z państwa nie zgubił — powiedziałem

żartem — mamy dowód, że w grocie bawili kiedyś ludzie, a
może nawet coś w niej ukryto. Proszę.

Podałem znalezisko seńorze.

— Pierścień! — krzyknęła.
— Złoty — dodałem — jeśli się nie mylę.
— Na pewno złoty. Doktorze, pan posiada sokoli wzrok.
— Zwykły przypadek — sprostowałem.

Pierścień przewędrował z rąk do rąk. Opłukany w wodzie

strumienia, ukazał na swym obwodzie drobniutki, misternie
wykonany ornament.

— Może by jeszcze raz przeszukać grotę? — zapro-

ponował Bede.

— Szkoda czasu — odparł Karol.
— Dlaczego?
— Dlatego, że to, co w tej grocie się znajdowało, zostało

wyniesione lub przeniesione w inne miejsce.

— Gdzież więc są skarby jakiegoś tam indiańskiego

bóstwa?

Nikt mu na to nie odpowiedział, a Karol zapytał:

background image

— Czy wejście do jaskini było zamurowane?

Nie — odparł hacjender. — W przeciwnym wypadku

najprawdopodobniej nigdy bym tej jaskini nie zauważył.
Otwór został całkowicie zakryty roślinnością. Zupełnie
przypadkowo zwróciłem uwagę na wielkie i mniejsze głazy
wystające spośród liści i pnączy. Rozchyliłem zarośla i
ujrzałem otwór. Te kamienie, seńores, służyły kiedyś do
zawalania wejścia. Oto dowód — schylił się i podniósł dwa
odłamki skały. — Proszę zauważyć resztki gliny na
krawędziach. Gdy za-murowywano otwór, glina posłużyła
do spajania głazów i zatykania otworów.

Karol obejrzał dokładnie oba kamienie.

— Nie myli się pan — stwierdził. — Nie ma czego

szukać w jaskini. Czy trafiliście na ślad drogowskazu z
mapy?

— Nie, niestety — westchnął hacjender.
— Teraz to już nie ma dla nas żadnego znaczenia.

Przypuszczam, że został rozebrany przez ludzi, którzy
musieli wiedzieć, że w jego wnętrzu ukryto wskazówki
ułatwiające znalezienie jaskini.

Wróciliśmy do obozowiska. Pierścień raz jeszcze obiegł

krąg siedzących, podawany z ręki do ręki z należytą
ostrożnością. Natomiast figurkę seńora tylko nam pokazała,
lękając się o całość dość kruchej glinianej powłoki.

— To należy do pana, doktorze — powiedziała wręczając

mi cenne znalezisko, gdy złoty krążek został już dokładnie
obejrzany.

— Nie znam się na tym — odmówiłem przyjęcia. —

Przypuszczam, że jest to dzieło starożytnej sztuki, warte
znacznie więcej niż metal, z którego je wykonano. Pani
najlepiej będzie wiedziała, co z tym uczynić.

Rozpromieniła się i podziękowała z iście hiszpańską

galanterią.

background image

— Zastanówmy się — zabrał głos Gonzales — dokąd

mogły zostać przeniesione przedmioty z jaskini. Nie po-
trafimy przekopać całej doliny, więc dobra myśl może nas
skierować na właściwy ślad.

Tu spojrzał na Karola.

— Nie trzeba kopać na oślep — oświadczył mój

przyjaciel. — Twierdzę, że miejsce ukrycia powinno być
dość widoczne, ponieważ zakopującą była tylko jedna
osoba, a sytuacja zmuszała ją do pośpiechu.

— Lecz gdzie szukać takiego miejsca? — wyrwał się

hacjender, a nie otrzymawszy odpowiedzi, zauważył
smętnie: — Jutro próbujemy na nowo...

Następnego ranka hacjender zaproponował, aby zamiast

chaotycznych badań terenu podzielić dolinę na części, tak
jak postępują mierniczowie przy parcelacji ziemi, i każdą z
nich przetrząsnąć kolejno. Pomyślałem, że tego rodzaju
poszukiwanie przeciągnąć, się może na kilka tygodni, nie
gwarantując pomyślnego wyniku. Jednak nie zdradziłem
głośno swych wątpliwości, bo nie miałem nic innego do
zaproponowania. Zapytałem natomiast, na jak długo mogą
nam jeszcze wystarczyć resztki pekari i te zapasy żywności,
które zostały zabrane z hacjendy.

— Na trzy dni — odparł Gonzales — najdłużej na trzy

dni.

— Więc zanim te trzy dni miną, powinniśmy urządzić

polowanie.

— Oczywiście, seńor doctor. Lecz chyba dwie osoby

wystarczą na taką małą wyprawę myśliwską. Pozostałe nie
muszą przerywać swej pracy. Czy może ktoś ma inną
propozycję?

— Ja — odparł Karol.
— Słucham, seńor.

Zastanawiałem się, jak bym postąpił pragnąc ukryć

drogocenny przedmiot, a mając mało czasu na ukrycie go,
zdany wyłącznie na własne siły.

— I do jakiego wniosku pan doszedł?
— Zależało by to przede wszystkim od charakteru osób,

które pragnęłyby odszukać schowany przeze mnie
przedmiot.

Zabrzmiało to nieco zagadkowo, nic też dziwnego, że

hacjender znowu zapytał:

— Co pan przez to rozumie?
— Zaraz wyjaśnię. Ten nie znany nam uczestnik

ekspedycji, która opróżniła jaskinię, a później... wzajemnie
się wymordowała, mógł lękać się tylko powrotu Indian. Nikt
więcej, poza nim, nie pozostał przecież przy życiu, oprócz
właśnie Indian. Ich zwyczaje i przesądy najprawdopodobniej
były mu znane i wyzyskał je dla ukrycia skarbu. Czy mówię
zrozumiale?

— Oczywiście, seńor.
— A więc — ciągnął Karol — musiał znaleźć miejsce,

które zniechęciłoby czerwonoskórych do szukania dzięki
pewnym, nazwijmy to, cechom odstręczającym. Wydaje mi
się, że odkryłem takie miejsce. Zanim więc dwu z nas uda
się na polowanie, a reszta wróci do penetrowania doliny,
sprawdźmy, czy się nie mylę.

To powiedziawszy wstał od ogniska i ruszył prosto w ten

background image

zakątek doliny, w którym natrafiliśmy już pierwszego dnia
na szkielety.

Teraz odgadłem, co mój przyjaciel miał na myśli. Trzeba

było dobrze znać psychikę czerwonoskórych, aby wpaść na
taki pomysł.

Gdy znaleźliśmy się w miejscu, skąd widać było do-

kładnie bielejące szczątki ludzkie, Karol kazał nam za-
trzymać się, a sam ruszył dalej między wysokie trawy i
ślady tragicznego wydarzenia sprzed lat. Krążył tu i tam, co
pewien czas przystając. Pomyślałem, że jeśli się nie myli,
nieznany uczestnik tamtej wyprawy nie tylko wiedział,
czego lękają się półdzicy Indianie, lecz również sam był
człowiekiem pozbawionym wszelkich skrupułów. Komuż
bowiem innemu przyszłoby do głowy zamaskować miejsce
schowka zwłokami niedawnych towarzyszy wyprawy? Cóż
za makabryczny pomysł!

— Tu! — zawołał Karol. — Nie! — zaprotestował

widząc, że ruszamy całą gromadką. — Zaczekajcie. Tylko
dwie osoby z kilofami.

Gonzales przywołał vaquerów i kazał im zastosować się

do poleceń seńora Gordona.

Dziwacznie to wszystko wyglądało. Tkwiliśmy w miejscu

jak na pogrzebie, na którym opieszali grabarze dopiero ryją
dół. Vaquerzy pracowali bardzo sprawnie, lecz że kilofy nie
bardzo nadają się przecież do wygarniania ziemi, praca
przewlekała się.

Gonzales przyglądał się temu obojętnie, natomiast na

twarzy pani Concepcion dostrzegłem oznaki zniecierpli-
wienia, a Bede parokrotnie wzruszył ramionami i coś tam
zamruczał do siebie.

Mimo niesprawnych narzędzi dół się pogłębiał i wydłużał

równocześnie. Wskoczyli weń obaj kopacze, Karol
zatrzymał się na krawędzi. Pokazywał palcami i mówił lecz
tak cicho, że nie dosłyszałem ani słowa. W chwilę później
cała trójka pochyliła się nad dołem, kilofy odrzucono.
Jeszcze kilka sekund, a ujrzeliśmy, jak wydobywają z głębi
ziemi nieforemny tobół.

— Jest! Jest! — krzyknęła seńora i wybiegła naprzeciw

rozgorączkowana, z wypiekami na twarzy, roztrzęsionymi
rękami co chwila dotykając ciężaru. Robiła wrażenie osoby
półprzytomnej, jakże niepodobnej do tej spokojnej pani,
która przyjmowała nas w hacjendzie.
Tak zrównoważonej, że nawet okiem nie mrugnęła, gdy za
jej krzesłem stanął uzbrojony zbir z bandy Robleda.

To, co z daleka wyglądało jak zwój skór, z bliska okazało
się futrem jaguara, bardzo zniszczonym. Włos kępkami
powypadał, ukazując łysiny skóry,

miejscami pleśń przeżarła opakowanie i gdyby nie
rzemienne lasso, którym oplatano cały tobół, jego zawartość
rozsypałaby się.

Gonzales przeciął nożem rzemień. Karol szarpnął.

— Skarby Quetzalcoatla... — szepnął hacjender głosem

pełnym podziwu i zarazem niedowierzania.

background image

Mgła

Bohaterem dnia był Karol. Jemu składano gratulacje.

Jemu ściskali dłonie Gonzales, seńora, Bede. Nawet obaj
vaquerzy spoglądali z podziwem na człowieka, który tak
cudownie odgadł miejsce ukrycia drogocennych
przedmiotów. Drogocennych przede wszystkim dlatego, że
wykonali je w odległych stuleciach mistrzowie swego
zawodu, których imiona zginęły w pomroce dziejów tego
kraju. Tak przynajmniej twierdziła pani Gonzales, a jej
małżonek tym twierdzeniom przytakiwał.

Jak już wspominałem, nie znam się na archeologii, na

wykopaliskach ani na zamierzchłej historii ludzkości i
pozostawionych przez nią śladach. Seńora na pewno
orientowała się w tych sprawach i nie miałem powodu jej
nie wierzyć. Karol ani mrugnął słuchając wyjaśnień i jeden
tylko Bede wydawał się głuchy, lecz wcale nie ślepy.
Widział jednak tylko to, co pragnął widzieć: mnóstwo
kosztownych drobiazgów, nie mających żadnego
praktycznego znaczenia, za to cennych ze względu na
surowiec, z którego je sporządzono.

— Ileż to może ważyć? — zapytał i natychmiast sam

sobie odpowiedział: — Chyba ze czterdzieści funtów. Jak
pan sądzi, doktorze?

— Prawdopodobnie — odparłem — lecz nie na wadze

opiera się wartość tych przedmiotów.

background image

— Być może — zgodził się wesoło — jednak dla mnie

funt złota pozostaje funtem złota, bez względu na to, czy
składają się nań monety czy też ozdóbki, za który mi tak
przepadają nasze panie. Ale obłowiliśmy się! —
wykrzyknął, a później zniżając głos zapytał poufnym
tonem: — Ileż to na każdego z nas wypadnie?

Należało wyprowadzić go z błędu, lecz nie chciałem tego

czynić w obecności seńory i Gonzalesa — wstyd mi było za
Bedego.

Pociągnąłem go za rękaw i gdy odeszliśmy tak daleko, że

nikt nie mógł nas podsłuchać, powiedziałem:

— Pan się myli, Bede.
— O co chodzi, doktorze? — spojrzał na mnie zdu-

miony.

— Właśnie o to, co znaleźliśmy w ziemi. Przypuszczam,

że Gonzales i seńora ofiarują nam na pamiątkę tej wyprawy
jakiś drobiazg, lecz nie ma mowy o podziale znaleziskiem.

— Dlaczego? Czy pan i ja nie ponosiliśmy trudów
podróży?

Długo musiałem mu tłumaczyć, że istnieje różnica

między żyłą złota czy samorodkami a przedmiotami
cennymi ze względów naukowych.

— Więc cóż z tym się stanie?
— O tym zadecyduje seńora, lecz jestem pewien, że

przekaże wszystko któremuś z muzeów.

— Z muzeów? — powtórzył. — Żeby leżało bezuży-

tecznie?

Brak zrozumienia, jaki zdradził tym jednym zdaniem, był

doprawdy irytujący. Nie wiedziałem, czy mam śmiać się
czy złościć. Lecz cóż był winien Bede temu, że nikt nie
uczył go historii?

— Czy będzie bezużyteczne, czy użyteczne, niech się

pan o to zapyta seńory. Nam obu nic do tego.

Po jego minie pojąłem, że stracił nieco nadziei na podział
„skarbu". Westchnął i powiedział tonem głębokiego żalu:

— Moja część starczyłaby mi na dwa lata dobrego życia.

Kto wie, może kupiłbym jakie rancho, a tak...
chociaż... czy pan jest pewien, doktorze?

Nie słuchałem dłużej i szybko wróciłem do reszty to-

warzystwa. Przeglądano w skupieniu przedmioty wyj-
mowane kolejno z tobołu. Największą radość i zdumienie
równocześnie wywołały dwie maski, misternie wykute z
cienkiej złotej blachy, zdobne agatami w obramowaniach
otworów na oczy i usta. Seńora obracała je na wszystkie
strony, zanim zdecydowała się odłożyć.

Nie sposób wymienić wszystkich skarbów, tyle ich było:

naszyjniki z agatów, złote nausznice, bransolety, pierścienie,
małe figurki ze srebra, przedstawiające dziwne zwierzęta z
ludzkimi głowami, miedziane noże o złotych rękojeściach...

Długo jeszcze zabawiano by się podawaniem z rąk do rąk

tych bezcennych drobiazgów, gdyby nie decyzja Gonzalesa.
Podniósł się z klęczek.

— Zaniesiemy to do ogniska — zaproponował, ale tonem

rozkazu. — Należy dobrze zapakować, żeby nie rozsypało
się w drodze. Pooglądamy sobie w hacjendzie, teraz pora
przygotować się do powrotu.

background image

— A co z polowaniem? — przypomniał Karol. — Jeśli

mamy wracać szybko, warto właśnie teraz zaopatrzyć się w
żywność.

Hacjender spojrzał na Karola, później skierował wzrok na

„skarby". Widziałem, że waha się: czy wybrać przyjemność
wyprawy myśliwskiej, czy obowiązek do-pomożenia
małżonce w umiejętnym zabezpieczeniu znaleziska przed
dalekim transportem. W końcu — westchnął. Już
wiedziałem, na co się zdecydował.

— Idźcie, seńores — zwrócił się do Karola i do
mnie. — Czeka mnie mnóstwo roboty. Pomyślnych ło-
wów! — rzucił, gdy odchodziliśmy.
— Polowanie o tej porze dnia przedstawia się dość

beznadziejnie — zauważył Karol.

— Wiem o tym. I po co ta cała wyprawa?
— Bo i tak w dolinie nie mamy już nic do roboty, a poza

tym należy zbadać okolicę od tej strony.

— Wciąż myślisz o ludziach? Nie ma tu nikogo poza

nami.

— Jesteś tego pewien?
— Ależ, Karolu, to bezludne lasy!
— Może tak, może nie. Gdyby mój wzrok mógł przebić

gęstwinę drzew...

— Jesteś zaniepokojony? Czym?
— Sam nie wiem czym. To śmieszne, lecz odkąd

przybyliśmy do doliny, doznaję uczucia, jak gdybym stale
znajdował się pod czyjąś obserwacją.

Przyjrzałem mu się bacznie.

— Nie jesteś chory, Karolu? W gorączce różne myśli

świtają w głowie, a niedorzeczności przybierają realne
kształty. Głowa cię nie boli?

Żachnął się.

— Daj spokój! Nic mi nie dolega. Ani głowa, ani gardło,

ani żołądek i zbytecznie przyglądasz mi się swym lekarskim
okiem. Nic nie wykryjesz. Może przez
twoją lornetkę uda nam się zauważyć coś godnego strzału. A
teraz: ani mru-mru! Zwierzyna również posiada uszy.

Zastosowałem się do tego zalecenia. Przyznam, że nie-

pokoju czy przywidzeń swego towarzysza wcale nie po-
traktowałem tak lekko, jak by to wynikało z moich słów.
Traper, westman czy nawet kowboj, spędzający większość
swego życia z dala od ludzkich skupisk i w samotności
pierwotnej przyrody, niekiedy potrafią reagować znacznie
czulej na zjawiska uchodzące zmysłom przeciętnego
mieszczucha. To nie bajka. Ich system nerwowy, na pewno
zdrowszy niż u człowieka atakowanego tempem życia i
gwarem miejskim, lepiej odbiera sygnały świata. Kto wie,
może Karol istotnie coś odczuwał, nie potrafiąc jednak
wytłumaczyć tego faktu? A któż by potrafił?

Postanowiłem bardziej zwracać uwagę na wszelkie znaki,

które mogłyby świadczyć o obecności człowieka, niż na
zwierzęce tropy. Tymczasem, wspinając się z doliny ku
przełęczy po twardej ścieżce, miałem cały czas wzrok
utkwiony w ziemi. Nie zauważyłem jednak żadnych innych
śladów. Tak dotarliśmy do przełęczy, gdzie trzeba było
odsapnąć chwilę i rozejrzeć się.

Za nami, w dolinie widać było grupkę naszych towa-

background image

rzyszy wielkości sporych... mrówek. Przed nami — szlak
spadał równo i łagodnie po gładkim zboczu, ginąc gdzieś w
odległym lesie. Było dość chłodno — pomyślny znak,
ponieważ duchota i ciepło stanowiły w tych stronach
sygnały ulewnych deszczów. Rzeźwość poranka sprzyjała
szybkiemu marszowi, energicznym ruchom i bystremu
spojrzeniu. Słońcu daleko jeszcze było do szczytu nieba,
cienie leżały długie i wyraźne, a dzięki przejrzystemu
powietrzu wzrok sięgał na milę.

Przyłożyłem szkła do oczu, raz jeszcze zerknąłem na

dolinę, potem zająłem się obserwacją ścieżki, która tam, w
dole, zmieniała się w ciemnozielony wąwóz biegnący
między szpalerami drzew, nakryty wysoko w górze po-
tężnymi konarami. Ścieżka była pusta.

— Uważam — szepnąłem — że nasze myśliwskie trofea

dadzą się zmieścić w naparstku i jeszcze zostanie w nim
sporo wolnego miejsca.

Karol uśmiechnął się:

— Zobaczymy.

Gdy dobrnęliśmy do linii lasu, Karol zatrzymał mnie

gestem ręki. Staliśmy parę minut wsłuchując się w głosy
puszczy, lecz nic, poza delikatnym szumem wierzchołków
drzew i samotnym głosem nieznanego ptaka, nie dotarło do
naszych uszu. Lekki wiatr dmuchał nam prosto w plecy —
sytuacja bardzo nie sprzyjająca naszym myśliwskim
zamierzeniom, bo ostrzegająca czworonogi o bliskości ich
największego wroga. Należało układ zmienić, to znaczy
posuwać się przeciw wiatrowi, czyli — w praktyce —
wracać do doliny, co było oczywistym nonsensem. Istniało
trzecie rozwiązanie: pomaszerować skrajem lasu, podnóżem
grzbietu, który nas odgradzał od doliny. Tak też
postąpiliśmy, mając teraz wiatr z boku, a nie z tyłu.
Czworonóg znajdujący się przed nami nie mógł nas
zwietrzyć.

Droga była kiepska, zarośla sięgały niekiedy samej

stromizny, niekiedy przejście zagradzały odłamy skalne.
Posuwając się w ten sposób, czyniliśmy tyle hałasu, co stado
bawołów. Przyspieszyłem kroku i w jakimś szerszym
miejscu zrównałem się z towarzyszem.

— Słuchaj — powiedziałem szeptem — w ten sposób nic

nie osiągniemy.

— A co proponujesz?
— Wiatr, nie wiatr, należy w którymś punkcie skręcić,

zaszyć się w borze i czekać.

— Myślę o tym samym, tylko szukam odpowiedniej

okazji.

Nie odgadłem, o co mu chodzi, lecz przecież to on był

doświadczonym myśliwym, nie ja. Poszliśmy dalej, ciągle
lawirując między skalnym rumowiskiem a gęstwiną
krzaków nie do przebycia. Trwało to chyba z godzinę, aż
wreszcie w zielonym murze lasu ujrzałem wąziutką steczkę,
raczej — ciąg stratowanych mchów, połamanych krzewów i
gdzieniegdzie odartych z kory pni.

To była ścieżka czworonogów. Niejeden raz, wędrując

przez puszcze, natykałem się na tego rodzaju leśne

background image

„ulice", nigdy zupełnie nie zarastające, ponieważ — chociaż
wyda się to dziwne — korzystają z nich zwierzęta dość
często. Wbrew przekonaniu ludzi, którzy obserwują
przyrodę tylko w okresie krótkich wakacji, czworonożny
mieszkaniec pustkowi lubi korzystać z utartych dróg, zawsze
przebywa w ściśle dającym się wymierzyć obszarze i
wędruje przeważnie tymi samymi ścieżkami. Wyjątkiem
spośród czworonogów są chyba tylko bizony. Ich potężne
niegdyś stada odbywały dwa razy w roku dalekie marsze w
poszukiwaniu odpowiedniej ilości paszy, lecz i one w tych
dwukrotnych wędrówkach niewiele zbaczały z raz
przemierzonej trasy. Inni mieszkańcy puszczy nie potrzebują
zmieniać miejsca swego pobytu: zimą czy latem, jesienią czy
wiosną dziewiczy las potrafi ich wykarmić. I tylko w wy-
padkach pożarów leśnych lub nadmiernego przyrostu
zwierząt zaobserwować można zjawisko migracji. Jednak
człowiek świetnie się stara, aby temu zapobiec. Ba, takie
starania doprowadziły już do całkowitego niemal
wytrzebienia niektórych gatunków.

Bizon, ozdoba prerii, niedługo zniknie z powierzchni

ziemi, jeśli ktoś mądry i władny nie położy kresu ochydnej
rzezi, prowadzonej nie z konieczności, nie z potrzeby
zaspokojenia głodu, lecz dla szybkiego wzbogacenia się,
bowiem żadna inna nie dorówna wartości bizoniej skóry.
Jeśli spotkacie się kiedykolwiek z informacją dotyczącą
ilości dzikich zwierząt żyjących na określonym obszarze —
nie dziwcie się. To będzie informacja bardzo dokładna,
wytrawny bowiem myśliwy lub leśnik potrafią zliczyć
zwierzęta mieszkające na terenie podlegającym ich pieczy.
Właśnie dlatego, że czworonogi nie opuszczają obszarów, na
których się urodziły.

Lecz wracam do naszej wyprawy łowieckiej.
Zagłębiliśmy się w leśną ulicę, ciemną od dziwnego,

zielonego mroku. Byłem ciekaw, dokąd to został przetarty
ten wąski szlak. Zazwyczaj tego rodzaju ścieżki biegną ku
wodzie.

Szliśmy starając się stąpać jak najciszej i jak najciszej

rozgarniać gałęzie. Nie było to łatwe, lecz ja, a przede
wszystkim Karol, mieliśmy niezłą wprawę. Chwilami
wydawało mi się, że zielony tunel nie ma końca, że
wywiedzie nas zbyt daleko od doliny, gdy nagle ujrzałem w
ciemnej głębi okrągły, wielki otwór, za którym błyszczało
jasne światło dnia. Przyspieszyliśmy kroku i oto rozstąpiły
się drzewa i zarośla. Ukazała się zielona polana, przez którą
biegły wydeptane ścieżki zmierzające gdzieś ku środkowi tej
otwartej przestrzeni. Las otaczał ją ze wszystkich stron. Jego
skrajem dotarliśmy do stanowiska, gdzie łagodny wiatr
podmuchiwał nam prosto w twarze. Tu Karol położył się
między krzakami, a ja krok od niego. Nic nie zasłaniało
widoku. Wydało mi się, że środek polany znajduje się nieco
niżej od jej krańców. Być może, że tam właśnie istniał jakiś
zbiorniczek wody, co tłumaczyłoby istnienie aż tylu ścieżek.

Umieściłem winchester na wysokości prawego ramienia, a

po lewej stronie — lornetkę. Teraz należało już tylko
cierpliwie czekać. Ze skutkiem lub bez. Jakież stworzenie
przyjdzie do wodopoju o takiej porze?

Minuty się wlokły, trwała cisza, polana grzała się

background image

w słońcu, które wspinało się stopniowo na szczyt nieba.
Wiaterek dmuchnął w nos zapachem żywicy. Z nudów
począłem śledzić niezdarne ruchy jakiegoś robaczka
pełzającego w trawie. I wówczas usłyszałem miękkie
uderzenia: duch, duch, duch... Uniosłem głowę.

Na polanę wbiegło stadko czworonogów. Antylopy nie-

antylopy, jelenie nie-jelenie... Ostrożnie sięgnąłem po
lornetkę. Nie antylopy! Dźwigały większe poroża i same
były znacznie wyższe. Chyba jelenie? Pomyślałem: „chyba",
jako że zwierzęta nosiły nie tylko mniej rozgałęzione od
jelenia rogi, lecz i kształt tych rogów był inny, wyrastały
bardziej pionowo niż na boki. Barwa zwierząt również była
odmienna. Przez szkła widziałem sierść szarobrunatną na
grzbietach, spodem nieco jaśniejszą. Dotknąłem ramienia
Karola. Nie odwrócił się, tylko przecząco pokręcił głową.
Pewnie sądził, że chcę strzelać, lecz w tych warunkach
byłoby to marnowanie kul. Zwierzęta, wszystkiego cztery
sztuki, poczęły się paść, ale daleko, na przeciwległym
krańcu polany pod lasem. Czy podejdą bliżej? To już nie od
nas zależało, lecz od odrobiny szczęścia, które sprzyja lub
nie sprzyja myśliwym. Czołgać się w stronę pasącego się
stadka było zbyt wielkim ryzykiem. Chwiejące się łodygi
traw na pewno zdradziłyby nas. Dlatego Karol nie ruszał się,
a ja go naśladowałem.

Stadko krążyło tu i tam, bardzo wolno, szczypiąc trawę. Z

radością stwierdziłem, że stopniowo podchodzi w naszą
stronę.

Nie potrafię określić, jak długo trwała taka sytuacja bez

zmian. I nagle straciłem wszelkie nadzieje. Czworonogi
zerwały się do biegu, już sądziłem, że znikną w puszczy.
Ruszyły poprzez łąkę, ominęły jej środek i wielkim łukiem
zbliżyły się do linii zarośli, w których właśnie
spoczywaliśmy. Odetchnąłem. Zwierzęta zatrzymały się z
szyjami wyciągniętymi na wiatr, jakby

czymś

zaniepokojone, lecz po chwili spuściły głowy i zajęły się na
nowo skubaniem trawy. Może jakiś drapieżnik je
przestraszył i z nie znanych mi przyczyn zrezygnował z
polowania? Zresztą, gdziekolwiek się teraz znajdował i
cokolwiek zamierzał uczynić, należało natychmiast
wykorzystać okazję. Zerknąłem na Karola. Skinął głową i
wolniutko przyciągnął do ramienia broń. Postąpiłem
podobnie. Położyłem palec na cynglu, muszkę lufy
skierowałem tak, by jej szpiczasty koniec przypadł na sam
środek czoła najbliższego rogacza, i zastygłem w bezruchu.
Nie chciałem strzelać pierwszy, ponieważ Karol miał lepsze
oko i pewniejszą rękę, a moje pudło spłoszyłoby zwierzynę.
Teraz odezwała się grzmiącym głosem broń mego
przyjaciela, lecz zanim huk przebrzmiał — nacisnąłem spust
i podwójne echo poniosło się po polanie. Mój rogacz zwalił
się natychmiast, reszta skręciła w lewo i znikła w leśnych
zaroślach. Więc nie chybiłem! To Karol uczynił dziurę w
powietrzu!

Uradowany, wyskoczyłem z krzaków, podbiegłem do

leżącego nieruchomo zwierzęcia.

— Nie martw się, Janie — doszły mnie słowa Karola —

każdemu może się przydarzyć...

— Co może się przydarzyć? Przecież to ty spudłowałeś

background image

haniebnie. Ja mierzyłem do tej właśnie sztuki.

— Cooo? — przestał się śmiać, ukląkł.
— Patrz — powiedziałem ciągnąc równocześnie za

poroże swe trofeum. — Ot, tu. Dostał prosto w czoło. Jak ci
się to podoba?

— Rzeczywiście — zgodził się. — No, no. Ale i ja

trafiłem.

— Gdzie?
— Przyjrzyj się. W lewą komorę.
Sprawdziłem. Nie mylił się.

— Z tego wynika, że upatrzyliśmy sobie tę samą sztukę

— rzekłem nieco rozczarowany tym połowicznym
sukcesem.

— To i dobrze. Dwóm takim nie dalibyśmy rady. Wiesz,

co to waży?

— Jak na jelenia...
— To nie jeleń, tylko mulak. Znakomite mięso, pachnące

ziołami. Przekonasz się.

— Meksykańska zwierzyna?
— Nie tylko meksykańska. Dawniej można ją było

spotkać od Kanady po północny Meksyk, lecz raczej nie na
prerii, lecz w lasach. Teraz to już rzadkość. Z przerażeniem
myślę, co mnie czeka za parę lat. Przyjdzie uganiać się za
wiewiórkami, ale wówczas, przysięgam ci, nie wezmę
strzelby do ręki i zamieszkam u ciebie jako emerytowany
traper pod lekarską opieką.

— Świetnie! — roześmiałem się. — Jak to mamy nieść?

background image

— Na drągu. Trzeba przysposobić mocną żerdkę. Mulaki

dochodzą niekiedy do czterystu funtów wagi, ten, na
szczęście, jest lżejszy, ale ze dwieście na pewno waży.

Poszliśmy w gęstwinę i z wielkim mozołem myśliwskimi

nożami ucięli spory chojak. Nogi mulaka zostały związane
jakąś pnącą rośliną podobną do liany, a między nie wsunięty
drąg. Stęknąłem, gdy jeden jego koniec spoczął na mym
ramieniu. To był niezły ciężar. Na dobitkę poroże (bo mulak
wisiał przecież do góry nogami) zawadzało o nierówności
gruntu.

Ruszyliśmy prosto, wybierając najkrótszą drogę przez

środek polanki. Udawałem, że mi wesoło, lecz muszę
przyznać, że waga zwierzęcia po prostu wbijała mnie w
ziemię, i to w dosłownym znaczeniu. Po jakimś czasie grunt
począł lekko uginać się pod nogami. Karol przystanął.

— Co tam?
— Bagno. Tędy nie przejdziemy.
— No, to zawracaj -— stęknąłem, bo tkwienie w miejscu

wydało mi się jeszcze bardziej dokuczliwe.

— Chwileczkę. Muszę coś sprawdzić. Zdejmujemy...
Z ulgą uwolniłem się od drąga. Karol postąpił kilka
kroków, zatrzymał się i bacznie obserwował poszycie.
— Popatrz tu — wskazał palcem na trawy.

W grząskiej powierzchni widniał wyraźnie głęboki odcisk

buta z lewej nogi, nieco dalej — z prawej strony — drugi
taki odcisk. Ktoś obchodził bagienko. Zdjąłem przewieszony
przez ramię winchester, spojrzałem przez lornetkę w
kierunku oddalających się tropów. Polana była pusta.
Skierowałem wzrok ku ziemi.

— Kiedy to powstało, jak sądzisz?

Zagadka — odparł Karol. — W tej gliniastej glebie i

w tym klimacie odcisk mógł być zrobiony przed godziną,
przed tygodniem, przed miesiącem, bodaj że przed rokiem.
Wyschnięciu i wykruszeniu się zapobiegła wilgoć.
Zbadajmy, dokąd wiodą te ślady.

Zostawiliśmy mulaka i szli obok mokrych odcisków, które

łukiem obiegły środek polany, a później znikły w leśnych
chaszczach. Na suchszym gruncie widać było, że odciski
stóp pochodziły co najmniej sprzed kilku dni. Na leśnym
poszyciu zniknęły prawie całkowicie i tylko kilka złamanych
gałązek świadczyło, że tu ktoś zagłębił się w bór. Nieco
dalej — gęstwa i mrok nie zezwoliły na dokładniejsze
badanie. Zawróciliśmy.

Dźwignęliśmy drąg z wiszącym mulakiem i powlekli się

skrajem polany, zieloną dróżką leśną, przejściem między
lasem a masywem górskim. W trakcie wędrówki
parokrotnie, na moje żądanie, czyniliśmy przerwy. Jednak
najgorsze dopiero nas czekało: podejście do przełęczy i
zejście z niej. Na najtrudniejszym odcinku przystawaliśmy
co kilka kroków. Oba ramiona miałem zdrętwiałe, bo drążek
co pewien czas przekładaliśmy, a kiedy wreszcie ukazało się
dno doliny i dostrzegłem sylwetki naszych towarzyszy
skupionych wokół ogniska, oświadczyłem Karolowi
ochrypłym głosem:

— Dalej nie niosę — i zawołałem tak głośno, jak tylko

było mnie stać w tym zmęczeniu: — Bede! Hej, Bede!

Przybiegł natychmiast, a z nim jeden z vaquerów.

background image

Uff! Jak lekko było stąpać pozbywszy się nieznośnego

ładunku! Szkoda, że to już ostatni i najkrótszy odcinek
powrotnej drogi.

Karol i Gonzales najpierw wspólnie podziwiali trofeum,

przy czym i dla mnie znalazły się wyrazy uznania, a później
cała gromadka wysłuchała relacji mego przyjaciela
dotyczącej tropów odkrytych na polanie.

background image

— I co pan nam radzi? — zapytał hacjender wysłu-

chawszy uważnie opowiadania.

— Zmykać! Jak najprędzej stąd zmykać. Bardzo nie lubię

tajemnic, zwłaszcza gdy noszą buty z obcasami i
pozostawiają ślady w sąsiedztwie mego obozowiska.

—- Jutro rankiem ruszamy w drogę powrotną — zde-

cydował Gonzales. — Nie wolno nam ryzykować mając pod
opieką taki skarb. A teraz, seńores, zajmijmy się tym
wspaniałym mulakiem, który zaszczyt przynosi myśliwym
— tu skłonił się Karolowi i mnie. — Należy przygotować
zapas żywności. Kto wie, czy trafi się okazja do następnego
polowania?

— Jeszcze jedno — wtrącił się Karol.
— Słucham, seńor.
— Proszę wysłać vaquera na przełęcz. Niech obserwuje

całą dolinę z jednej strony, a z drugiej to, co jest za
przełęczą. Być może, niepotrzebnie, lecz nadmiar
ostrożności jeszcze nikomu nie zaszkodził.

— Słusznie, seńor.
— Ja pójdę — wyrwał się Bede. — Nie umiem oprawiać

zwierząt ani piec mięsa. Na nic się wam tu nie przydam.

— Zgoda, proszę iść, seńor Bede. Za dwie godziny

zluzujemy pana.

— Co mi tam! To nie nocna warta. Mogę siedzieć do

wieczora.

I poszedł.

Ja, ponieważ moje zdolności rzeźnicze i kucharskie nie

wytrzymywały porównania z tym, co potrafili hacjender i
Karol, i najprawdopodobniej tylko bym przeszkadzał,
zostałem zatrudniony przez seńorę Concepcion przy
pakowaniu skarbu. Część złotych drobiazgów została już
pozawijana w długie pasy sukna, na które pocięto koc, lecz
jeszcze pozostało sporo do zrobienia.

Na takich to zajęciach upłynął czas prawie do wieczora.
Zapadła decyzja, że w nocy czuwać będą po dwie osoby
równocześnie. Odwołaliśmy Bedego z

przełęczy. Nic nie zauważył: ani człowieka, ani zwierzęcia,
ani — jak zapewniał — podejrzanego znaku.
Prawdopodobnie ktoś przebywał w tych stronach, lecz
jeszcze przed naszym przyjazdem.

Jak zwykle kolejność nocnych wart losowaliśmy. Mnie i

jednemu z vaquerów przypadła ostatnia. Przede mną straż
pełnili Karol i Bede, i to Karol obudził mnie w odpowiedniej
porze.

Gwiazdy jeszcze błyskały na czarnym niebie, lecz już

słabiej, a księżyc powoli krył się za daleki, wyniosły szczyt.
Było cicho, nawet wiatr widać zasnął,, bo nie czułem
najmniejszego podmuchu.

— Co nowego? —- zapytałem pół żartem, pół serio,

wygramoliwszy się z pledów i odszedłszy od ogniska.

— Nic — mruknął mój przyjaciel -— ale uważaj, szykuje

się mgła.

— Mgła? Ależ skąd? Powietrze jest bardzo przejrzyste.
— Będzie mgła nad ranem, zobaczysz. Obawiam się, że

przy małej widoczności nie ruszymy jutro w drogę.

To powiedziawszy zajął miejsce przy ognisku, zawinął się

w mój koc i prawdopodobnie natychmiast zasnął.

background image

Tymczasem ja i vaquero podzieliliśmy między siebie teren:
on miał patrolować część doliny graniczącą z trudno
dostępnym zboczem, ja — obszar przylegający do przełęczy.

Pierwsza godzina minęła bez żadnych oznak wieszczą-

cych przewidzianą przez Karola mgłę. Nieco później
dmuchnął lekki wiatr, niebo poczęło tracić swą czerń, lecz
nic nie zapowiadało zmiany pogody. Tyle tylko, że
poczułem wilgoć w powietrzu, ale tak przecież działo się
każdym przedświtem. Niebo poczęło szarzeć, lecz

background image

widoczność nie polepszała się. Wkrótce dostrzegłem
przyczynę tego zjawiska: z grzbietów otaczających dolinę
począł spływać coraz gęstszy, najpierw siwy, później biały
tuman. Prognoza Karola sprawdzała się zdumiewająco! Im
widniej się robiło, tym wyraźniej widziałem białe pasemka,
lekko opadające ku ziemi, lecz nie roztapiające się. Po paru
minutach nieprzenikniona biel zakryła całą powierzchnię
łąki, sięgając mi do kolan, a wkrótce zakrywając mi piersi,
nos, oczy... Teraz mój wzrok nie sięgał dalej niż na jard,
przede mną kłębiła się nieprzenikliwa zasłona. Mgła
gęstniała, czułem paskudną wilgoć na twarzy, na dłoniach.
Lufa winchestera lśniła, jakbym ją przed chwilą wydobył z
wody. Cóż za nieprzyjemne uczucie! Dlatego postanowiłem
nieco skrócić swój dyżur, taka warta nie miała sensu —
przecież nic nie widziałem! A poza tym chciałem się
rozgrzać przy ognisku. Znajdowało się ono, jak pamiętałem,
z tyłu za mną, nieco w prawą stronę. W tym też kierunku
ruszyłem. Bardzo wolno, grunt był nierówny i łatwo
mogłem potknąć się o jakiś występ lub trafić stopą w dziurę.
Wlokłem się tak omackiem, póki nie zdałem sobie sprawę,
że moja wędrówka trwa jakoś zbyt długo. Zatrzymałem się.
Dokąd teraz: w prawo czy w lewo?

Przypomniałem sobie, że człowiek nie kontrolujący

kierunku, w jakim się posuwa, mimo woli skręca w lewo.
Musiało i mnie coś takiego się przydarzyć. Należało
skorygować błąd. Skręciłem bardziej w prawo, trochę
rozbawiony taką sytuacją, trochę zły na siebie. Lecz i nowy
kierunek nie doprowadził mnie do celu tak szybko, jak
według mego mniemania powinno było to nastąpić. Mimo to
nie przerwałem marszu rozumując, że jeśli nawet minę
nasze obozowisko, nie zabłądzę. Zatrzyma mnie przecież
przeciwległy kraniec doliny. Poznam go po nagłej
stromiźnie. Lecz grunt, po którym kroczyłem, nadal był
równy. Gdzież, u licha, leżała wysoczyzną, na którą z takim
trudem wspinałem się wraz z Karolem? Czyżbym kręcił się
w kółko?

Zrobiło mi się jakoś nieprzyjemnie. Uczucie chyba

całkiem normalne u człowieka, który od przeszło pół
godziny usiłuje trafić do celu leżącego odeń nie dalej niż o
kilka minut niezbyt szybkiego marszu.

Znowu przystanąłem. Gęsta wata mgły otulała mnie

szczelnie ze wszystkich stron. Co teraz począć? Może
wypalić z winchestera i hukiem zaalarmować towarzyszy?
Jednak uznałem, że nie mam prawa do takiego alarmu, który
mógłby zostać opacznie pojęty. Lepiej było zawołać.
Natężyłem głos i krzyknąłem:

— Hej, hej!
Nic, żadnego odzewu. Nasłuchiwałem chwilę, a później

powtórzyłem wołanie. Po paru sekundach ciszy wydało mi
się, że słyszę szuranie butów po ziemi.

— Hej! — wrzasnąłem. — Jest tam kto?
Mój głos utonął w mgle, szuranie ucichło.

— Może to dzikie zwierzę? — przyszła mi do głowy

niedorzeczna myśl. — A może koń?

W tym przekonaniu ruszyłem przed siebie. Wówczas raz

jeszcze dobiegł mych uszu tajemniczy odgłos, coś chwyciło
mnie za rękaw kurty. Odwróciłem się i... świat przestał dla

background image

mnie istnieć.

Otworzyłem oczy, było mroczno.
„Jeszcze noc?" — zdziwiłem się w myślach.

Trochę było mi twardo, więc zapragnąłem zmienić

położenie ciała. Nie dokonałem tego. Ręce i nogi miałem
skrępowane. Chciałem krzyknąć. W ustach tkwił knebel.
Teraz przypomniałem sobie dolinę, mgłę, dziwny szelest i
cios, jaki- otrzymałem w głowę. Wspomniałem na
przeczucia Karola. Sprawdziły się. Czyżby nas wszystkich
tak załatwiono korzystając z mgły? I gdzie ja jestem?

Nieba nade mną nie było, lecz w górze migotały krwawe

błyski. Pozwoliły dojrzeć sklepienie. Nierówne, ciemne,
postrzępione występami. Odwróciłem głowę w prawo —
skalista, chropowata ściana znajdowała się tuż, tuż.
Zerknąłem w lewo: ciemna przestrzeń, za nią druga ściana.
Uniosłem nieco głowę. Poczułem natychmiast ból w
skroniach, lecz zdążyłem zauważyć okrągły, biały otwór, za
którym migotały płomienie. Zrozumiałem: byłem w jaskini,
przed którą płonęło ognisko, biały otwór to wejście, za
którym kłębiła się mgła. Głowa mi opadła. Leżałem
nieruchomo, starając się usłyszeć cokolwiek. Długo, bardzo
długo czekałem na pierwszy dźwięk. Aż doczekałem się. Do
złudzenia przypominał ostatni głos, jaki dobiegł mych uszu,
nim pogrążyłem się w nicość: szuranie. Ktoś wszedł do ja-
skini, stanął nade mną. Wysoki mężczyzna, cuchnący
dymem i końskim potem. Pochylił się, ale w półmroku nie
potrafiłem dojrzeć jego oblicza. Widać zauważył, że mam
oczy otwarte, bo zapytał:

Como se siente...

Gdyby nie knebel w ustach odpowiedziałbym, że czuję się

fatalnie, a tak tylko pokręciłem głową. Spostrzegł swe
niedopatrzenie i wyciągnął mi szmatę z ust. Poznałem
własną chustkę i poczułem się mniej obrzydliwie. Powtórzył
pytanie, lecz przyszło mi nagle na myśl, by udawać, że nie
rozumiem hiszpańskiego.

— Nie rozumiem — odparłem po angielsku.
Podrapał się po brodzie. Był obrośnięty jak niedźwiedź.

Odwrócił się i odszedł. W stronę ogniska. Któż tam przy
nim siedział? Ręce miałem skrępowane na plecach,
podparłem się nimi i lekko dźwignąłem. W głowie mi
łupnęło przeraźliwie. Przy ognisku było ich trzech. Jeden
stał, dwaj siedzieli. Rozmawiali, lecz tak cicho, że ani jedno
słowo nie dotarło do mych uszu. Po czym sytuacja się
zmieniła: stało dwu, siedział jeden. Tych dwu ruszyło w
moim kierunku. Natychmiast opadłem na twarde leże.
Stanęli nade mną.

— Powiedz mu — rozkazał po hiszpańsku ten, który

poprzednio usiłował ze mną rozmawiać — że nie ma się
czego lękać, jest tylko zakładnikiem.

Zdanie to zostało przetłumaczone w zupełnie poprawnej

angielszczyźnie.

— Rozumiesz?
— Rozumiem — odparłem. — Po co wam zakładnik?

Znowu nastąpiła wymiana hiszpańskich słów i tłu-

maczenie ich na angielski. Tak to odbywało się podczas

background image

całej rozmowy.

— Jesteś naszym zakładnikiem — wyjaśnił tłumacz —

ponieważ musimy porozmawiać z Gonzalesem.

— Znacie go?
— Znać, nie znamy, lecz wiemy, jak się nazywa.

Jaki macie interes do Gonzalesa? — zagadnąłem,

coraz bardziej zaciekawiony.

— Powiedzieć mu? — zapytał „Anglik".
— Oczywiście — odparł „Hiszpan".
— Słuchaj — zwrócił się do mnie — jesteśmy tu dłużej

od was.

— Tu? W dolinie?
— W dolinie i w okolicy. Dzięki temu ocaliliśmy was od

paskudnej śmierci.

— A to jakim sposobem?
— Powiedzieć mu?
— Powiedz.

Skarbu w dolinie strzegł jakiś wariat, obłąkaniec.

Indianin. Albo Metys. Znał miejsce ukrycia, lecz uważał, że
jest strażnikiem jakiegoś tam indiańskiego boga, który mu
nakazał mordować wszystkich poszukiwaczy.

— Skąd wiecie?
— Gadaliśmy z tym wariatem. Nic z tego nie wyszło.

Począł nam grozić śmiercią. Mógł to uczynić, jego strzały
były zatrute kurarą. Udaliśmy, że rezygnujemy. Wówczas
zjawiliście się wy i on zaczął was śledzić. A jak to się
skończyło, to już wiesz.

— Wiem. Dostał nożem.
— Zgadza się. Już nie był nam potrzebny.
Wzdrygnąłem się na te słowa.

— Przecież był jedynym człowiekiem znającym miejsce

ukrycia.

— Już nie jedynym. Wy również znaliście.
— Skąd wiedziałeś?
— Podsłuchałem waszą rozmowę.

Z trudem zachowałem spokój. Oto jak bardzo byliśmy

nieostrożni. Po prostu — greenhorny! Lecz ten drab nie
podsłuchał wszystkiego, nie znał naszych kłopotów z
ustaleniem właściwego miejsca, na które natrafiliśmy
przecież tylko dzięki zdumiewającej intuicji Karola. W jaki
jednak sposób dowiedział się on — i jego kumple — w
ogóle o istnieniu skarbu? W jaki sposób natknęli się na
człowieka z kurarą? I kim był ten człowiek? Zapytałem o to.

Popatrzyli na mnie i po chwili namysłu „Anglik" odparł:

— Wariata spotkaliśmy przypadkowo, a skąd wie-

dzieliśmy o skarbach, nie pytaj, bo i tak się nie dowiesz.

— Czego chcecie od Gonzalesa? — zacząłem z innej

beczki.

— Podziału. Podzielimy się równo, po połowie. Jesteś

głodny?

Byłem rzeczywiście głodny. Żeby oddać sprawiedliwość

— nieźle mnie nakarmili.

background image

— Ty mnie stuknąłeś? — zagadnąłem „Anglika", gdy

przyniósł porcję pieczeni i rozwiązał mi ręce.

— Ja — przyznał i roześmiał się, lecz jakoś bardzo

nieprzyjemnie. — Bez tego pewnie byś z nami nie poszedł.

W pieczarze powidniało. Teraz mogłem lepiej przyjrzeć

się memu rozmówcy. Czerwona twarz, zarośnięta. Może
gdyby się ogolił, byłby przyjemniejszy, ale tak — robił
wrażenie odstraszające. Co się tyczy jego odzieży, nie
wyglądała na więcej zużytą od mojej i trudno po niej poznać,
czy nosi ją biedak, czy człowiek nie liczący się z pieniędzmi.
Kim był? Pytać nie miało sensu.

Po zaspokojeniu głodu poczułem się znacznie lepiej.

Widziałem, że chwilowo nic mi nie grozi. Któryś z tych
drabów powędruje do Gonzalesa i przedstawi mu warunki.
Jak je przyjmie hacjender? Byłem pewien, że uczyni
wszystko, aby mnie uwolnić, lecz jak się do tego zabierze?
Jeśli naiwnie zaufa bandytom (to określenie chyba najlepiej
pasowało) i odstąpi im połowę „skarbu" — jaka gwarancja,
że zostanę zwolniony, a nie nadal więziony, aż do chwili
uzyskania drugiej połowy? Pocieszała mnie myśl, że Karol
swym doświadczeniem i sprytem wesprze hacjendera. Czy
mam czekać bezczynnie? Ach, gdybyż wiedzieć, gdzie się
znajduję?

— Zimno tu — odezwałem się — i piasek jest wilgotny.

Nie można by bliżej ognia? Przecież wam nie ucieknę.

— Nawet nie próbuj — warknął. — Nie myśl, że jesteś

nietykalny. Dawaj ręce.

Skrępował je na nowo i poczłapał ku wyjściu. Wtedy

spróbowałem rozluźnić pęta. Nie udało się, nie starczyło
czasu. „Anglik" wrócił. Rozsupłał mi rzemień na nogach.

— Chodź — rozkazał.

Dźwignąłem się nie bez trudu. W głowie mi zahuczało,
ściana jaskini wykonała skok w górę i w dół. O mało nie
upadłem, lecz jakoś mi to przeszło. Uczy

niłem dwa kroki i znowu się zachwiałem. Tym razem
przyczyną nie była głowa, lecz nogi. Od długiego leżenia i
od krępujących je więzów zupełnie zdrętwiały. Postałem
kilka sekund, wreszcie ruszyłem, wprost na białe oko
wyjścia. Ogień migotał, a wokół niego mgła rozstąpiła się,
tworząc malutki krąg widoczności. Dalej ściana
nieprzenikliwej bieli nie pozwalała niczego dostrzec.

— Siadaj.

Kucnąłem przy ognisku. Wtedy na nowo skrępowano mi

nogi, lecz ręce pozostały wolne. Mogłem ogrzać dłonie.
Czułem mokry chłód na całym ciele i powoli tajałem w
kręgu ciepła. Równocześnie gapiłem się na sąsiadów.
Pierwszych dwu już poznałem w jaskini — „Anglika" i
„Hiszpana" — teraz trafiła się okazja zerknąć na trzeciego.
Zabawne! Ci trzej nieznajomi bardzo byli do siebie podobni,
przynajmniej na pierwszy rzut oka. Tak to zacierały różnicę
zarośnięte oblicza i jednakowe sombrera na głowach. Lecz
w sumie — czynili niezbyt przyjemne wrażenie. Zresztą,
gdyby nawet przyjęto mnie radosnymi uśmiechami, nie
potrafiłbym zapomnieć o ciosie w głowę i jego wciąż
odczuwanych skutkach.

Tamci nie odzywali się do mnie. Tkwili wokół ogniska

jak trzy niezbyt udane, toporne posągi. Milczałem i ja.

background image

Rozmyślałem nad tym, jak bardzo niepokoją się moi
towarzysze i jak czują się bezradni we mgle, która unie-
możliwia odszukanie moich śladów i śladów tych, którzy
mnie porwali. Przypuszczałem bowiem, że napadu dokonało
co najmniej dwu ludzi. Po ogłuszeniu dźwignęli mnie z
ziemi i przynieśli tutaj. Lecz gdzież znajdowało się to
„tutaj"? Chyba niezbyt daleko od doliny. Przeklęta mgła nie
pozwalała nic dojrzeć. Czy za jej ścianą szumiał las, czy
wznosiła się góra, czy rozciągała łąka? Jakże mogłem
odgadnąć? I w takiej sytuacji próba ucieczki nie miała sensu.
W którą stronę uciekać?

Kiedy tak dumałem, „Hiszpan" odezwał się (oczywiście

po hiszpańsku):

— Idź, już czas.

Sądziłem, że te słowa są skierowane do „Anglika", lecz

omyliłem się. Wstał ten trzeci. Przewiesił przez ramię
staroświecką rusznicę i zniknął we mgle. Znowu trwała
cisza. Przerwał ją „Anglik".

— Chyba go nie zatrzymają?
— Pewnie, że nie — odparł „Hiszpan". — Przecież mamy

zakładnika.

— To gringo — mruknął „Anglik".
— Cóż z tego? Jest gościem hacjendera, a Gonzales nie

da gościowi zrobić krzywdy. Zresztą... przepadło. Kazałem
wam schwytać Gonzalesa.

— Mgła spadła dopiero nad ranem, a wtedy ten był na

warcie i jakiś vaquero. Iść do ogniska to zbyt wielkie
ryzyko.

— Dlatego jesteście usprawiedliwieni.

Znowu nastało milczenie. Jednak „Anglik" był pewnie

urodzonym gadułą i długo nie wytrzymał.

— Słuchaj, Jose, a jak oni zatrzymają Miguela? Co

wtedy?

— Nie nudź! Przecież mamy zakładnika.
— Zatrzymają Miguela i przyjdą uwolnić tego gringo.

Nie damy rady...

— Jesteś głupcem, Ricardo! Jakże tu trafią?
— Po śladach — upierał się „Anglik" — Ricardo.
— Durniu! Spróbuj odnaleźć ślady w taką mgłę.
— Jutro mgła opadnie.
— Lecz wilgoć je zatrze. A teraz milcz i nastawiaj uszu.
Podczas tej rozmowy siedziałem z oczami utkwionymi w
ogień, aby nie zdradzić się, że wszystko rozumiem.

— Jose!
— Znowu? Czego chcesz?
— Jeżeli hacjender nie przystanie na podział?
— Przystanie.
— A jeśli nie?
— Są inne sposoby — zaśmiał się Jose. — Chociaż nas

tylko trzech, potrafimy przecież sprzątnąć całą szóstkę, a ten
będzie pierwszym.

— Tam jest kobieta.
— Kobietę zabierzemy.
— Paskudna robota — zauważył Ricardo.

I ja tak myślę. Dlatego chcę ugodzić się z

Gonzalesem.

Możecie sobie wyobrazić, jak się poczułem, wysłu-

background image

chawszy tej pogawędki! W razie odmowy Gonzalesa — ja
miałem paść pierwszy tej odmowy ofiarą. Pocieszałem się,
że zanim do tego dojdzie, jeśli w ogóle dojdzie, znajdę jakiś
sposób ucieczki. Z natury nie jestem pesymistą, a pesymizm
w takiej sytuacji to pewna przegrana. Gdyby tak dorwać się
do koni? Przecież mają konie, nie wędrowali za nami
piechotą. Lecz nie słyszałem ani charakterystycznego
potupywania, ani rżenia. Jeśli ich było tylko trzech, to konie
musieli trzymać pod bokiem. Więc ciszę powodowała po
prostu mgła otulająca nas jak dźwiękoszczelna wata.

Jakże ten czas się wlókł! Dumałem spoglądając w niebo,

wypatrując słonecznego promyka, który by rozproszył
opary. Na próżno. Wreszcie ten, który zwał się Jose,
powiedział półgłosem:

— Idzie...
Jak on to usłyszał?

Zerwali się obaj i stanęli ze strzelbami w dłoniach tuż za

mymi plecami. Gdyby doszło do strzelaniny, pierwszy
dostałbym kulą. Na szczęście — nie doszło.

background image

Z białych tumanów wynurzył się cień, który w chwilę
później przybrał człowiecze kształty. To był wracający
wysłannik.

— Jak poszło?
— Zgadzają się.
— Nikt za tobą nie szedł?
— Kluczyłem jak górska kozica, nawet w jasny dzień

zgubiliby moje ślady.

— Co powiedział Gonzales?
— Poczekaj, niech trochę odsapnę.

Zdjął z ramienia strzelbę i siadł przy ogniu.

— Będziesz ty gadał wreszcie?

— Już... Czemu sterczycie? Odeszli
ode mnie i położyli się obok.
— Słucham — przypomniał Jose.
— Więc...

Było to ostatnie słowo Miguela. Nagle wydało mi się, że

biały tuman, który nas otaczał, w pewnym miejscu dziwnie
się zakołysał. W sekundę później buchnęły z jego głębi
czerwonozłote iskierki, seria huków, podobnych do trzasku
szybko łamanych gałęzi, umilkła bez echa. Z mgły
wyskoczyła znajoma postać.

— W nogi, doktorze... — usłyszałem ochrypły głos.
To był Bede. Zerwałem się. Dopiero teraz dostrzegł moje
pęta. Przeciął je jednym ruchem noża. Byłem wolny, lecz
za jaką cenę...

background image

Kim jest Bede?

— Muszę porozmawiać z panem, doktorze.
Stało się to podczas jednego z kolejnych postojów, daleko

od doliny, w drodze, która z każdą milą przybliżała nas do
miejsca, gdzie czekał wóz i pozostali uczestnicy wyprawy.

Bede ustawicznie kręcił się wokół mnie, a ja udawałem, że

go nie dostrzegam. Wiele bym dał, aby ostatecznie pozbyć
się jego towarzystwa, lecz nie mogło to nastąpić wcześniej
niż po powrocie do hacjendy.

Zostało już wyjaśnione wszystko, co można było wyjaśnić,

bo istniały nadal zagadki, których nikt z nas nie potrafił
rozwiązać. Wiedziałem, że moje uwolnienie było tylko
dziełem Bedego. Nie bacząc na porozumienie między
Gonzalesem a wysłannikiem bandy, udał się trop w trop za
Miguelem. Że go nie zgubił we mgle, to cud prawdziwy. Co
dalej z tego wynikło — wiemy.

Teraz Gonzales nie potrzebował dzielić „skarbu". Cenne

znalezisko zostało zachowane w całości i na pewno stanie się
ozdobą któregoś z muzeów. To wszystko prawda, lecz za
nami znowu pozostały ludzkie zwłoki. Nic więc dziwnego,
że dla mnie Bede stał się uosobieniem paskudnego
rewolwerowca. Ile razy wkraczał do akcji, tyle razy
przemawiała broń, zawsze piekielnie celna i zawsze
powodująca śmierć człowieka. Przyzwyczajenie, zbieg
okoliczności czy świadectwo bandyckiej profesji naszego
towarzysza? Byłem wściekły!

Hacjender przyjął zdarzenie tak, jakby nic się nie stało.

Seńora nie ukrywała radości z ocalenia „skarbu", a vaquerzy
spoglądali na Bedego jak na bohatera. Karol rzeczowo
stwierdzał, że odstąpienie połowy „skarbu" nie
gwarantowałoby nam bezpieczeństwa w drodze powrotnej, a
wobec tego nie należy zbyt surowo oceniać Bedego...

Nie potrafiłem z tym się zgodzić. I w takim właśnie

nastroju odbywałem drogę powrotną.

Bede dopadł mnie, gdy przedwieczorną porą, już po

rozbiciu nocnego biwaku, odpoczywałem samotnie nad
pluszczącym górskim ponikiem.

— Słucham — odparłem szorstko. — O co chodzi?
Widziałem, jak się stropił.

— Czy pamięta pan, doktorze, piosenkę, którą śpiewał

Coyle?

— Piosenkę? Ach, o tym dzielnym szeryfie?
— Własne.
— Pamiętam.
— Jak pan uważa, czy jakiś wypadek może się powtórzyć

dokładnie w ten sam sposób i w tych samych
okolicznościach?

— Oczywiście — odparłem. — Na przykład w tych

samych okolicznościach można spaść z konia.

— Nie o tym myślałem, to zbyt proste. Widzi pan, ja

brałem udział w takiej historii.

— W jakiej?

background image

— Ano w tej, o której śpiewał Coyle.
— A, to coś nowego! Był pan szeryfem? — zdumiałem

się.

— Och, nie! Chociaż taka robota bardzo by mi od-

powiadała.

Rzeczywiście — zauważyłem ironicznie. — Strzelać to

pan potrafi, lecz od szeryfa wymaga się czegoś więcej. A
tego „więcej" chyba panu brakuje...

— Ma pan do mnie żal, doktorze? Za to, że pana

uwolniłem?

— Nie, nie za to... Zresztą, proszę mówić dalej. Co z tym

Coyle?

— Z Coyle to nic, ale to nieprawda, że tamten szeryf był

samotny. Ja mu pomagałem. Chyba... że to jakaś inna
historia. Dlatego się pytam, czy mogą wydarzyć się dwa
takie same wypadki w takiej samej sytuacji?

— Radzę zwrócić się w tej sprawie do Coylego.
Miałem zamiar wstać i odejść. Jednak zostałem.

Przyszło mi do głowy, że może jakąś okólną drogą dowiem
się wreszcie, kim jest mój rozmówca. Dlatego zapytałem:

— A co pan robił w tym miasteczku, o którym śpiewał

Coyle?

— Początkowo to zupełnie nic. Wpadłem tam przy-

padkiem. Nazywało się... ech... nazywało się... coś na
„creek"...

— Mniejsza z tym, to nieważne.
— Nieważne — zgodził się. — Zapytam Coylego, musiał

tam być.

— Albo wymyślił sobie bajkę.
Pokręcił głową.

— Za bardzo wszystko pasuje. Ja tam przyjechałem z

listem gończym w kieszeni. Świetnie pamiętam, że szukano
Billa Harpera. Miał na sumieniu kilka rabunków i ze dwa
morderstwa. Obiecano nagrodę: tysiąc dolarów! Żywy albo
umarły! Tak napisali. Tysiąc dolarów, a ja goniłem
resztkami pieniędzy. Szukałem tego Billa, żeby powiedzieć
prawdę, zupełnie omackiem. Bawiłem jeden dzień w tym
miasteczku, a następnego zrobiła się chryja!

— Jaka chryja?

background image

— Tak, jak śpiewał Coyle: „Któregoś ranka, wczesnym

świtem, wiatr na swych skrzydłach przyniósł wieść, że do
miasteczka trzech bandytów przybywa zemstę krwawą
nieść..."

— Ale pamięć to ma pan znakomitą. Ja nie potrafię

powtórzyć ani jednej strofki.

— Rzeczywiście, pamięć mi dopisuje. Otóż... tak właśnie

było, a jednym z tych bandytów okazał się Bill Harper.
Może pan sobie wyobrazić, jak się ucieszyłem!

Nie, nie mogłem sobie tego ani rusz wyobrazić! Radość z

powodu pojawienia się przestępcy — to było dla mnie coś
zupełnie nie do przyjęcia.

— Otóż — mówił Bede — ten Bill Harper miał na pieńku

z tamtejszym szeryfem. Ludzie dostali pietra, wiedzieli, że
albo szeryf, albo Harper. "Nikt nie chciał pomóc szeryfowi.
Nawet radzili mu, żeby wyjechał, bo wtedy i Harper zniknie.
Pognałem do szeryfówki. Powiedziałem, o co mi chodzi.
Myśli pan, że się ucieszył? Oglądał mnie na wszystkie
strony. Może podejrzewał, że jestem kumplem Harpera? Na
koniec zgodził się. Pod warunkiem, że będę strzelał dopiero
w ostateczności. Co przez to rozumiał, nie wiem. Wyszliśmy
z szeryfówki, gdy na stacji zagwizdał parowóz, co znaczyło,
że pociąg przyjechał. Ten z Harperem. Powiadam panu,
doktorze, ulica była pusta, jakby cała ludność zapadła się
pod ziemię. Tylko jeden zapóźniony biegł od stacji.
Wrzasnął, że Harper jest, i skoczył do któregoś domu tak
szybko, że nawet nie zdążyłem zauważyć, do którego. Ano,
zostaliśmy tylko dwaj na pustej drodze. To było niezłe
ryzyko, ale ja lubię takie sytuacje. Pewnie mam to we krwi.

— Niech pan się streszcza, Bede — przerwałem mu —

poczyna robić się chłodno.

— Więc ja trafiłem Harpera, a szeryf, zanim odjechał,

potwierdził to na piśmie.

background image

— I dostał pan swój tysiąc dolarów?
— A jakże!
— Czy to wszystko?

Nie mogłem jeszcze odgadnąć, w jakim celu Bede

opowiedział mi tę historię.

— Jeszcze nie wszystko. Chcę się pana poradzić w

ważnej sprawie.

Westchnąłem cicho. Tylko tego brakowało! Miałem

radzić osobie, której sama obecność wprawiała mnie w zły
humor. Znowu ogarnęła mnie chętka, żeby odejść. I znowu
zostałem. Ostatecznie — jaki by nie był — to człowiek,
który tylokrotnie pomógł mnie i Karolowi wydostać się z
tarapatów, który ocalił Gonzalesa, a na koniec, mimo że nie
pochwalałem jego „ręki szybszej niż myśli", działał w mojej
obronie.

— Słucham — powiedziałem.
— Myślę, doktorze — zaczął Bede — że pewnie za-

stanawiał się pan, po co przyjechałem do El Paso.

— Każdy ma prawo odwiedzać El Paso — odparłem

wykrętnie.

— A wie pan, czym się trudnię?
— Nie mam pojęcia, lecz przecież nigdy o to nie pytałem.
— No, tak. Sam o tym opowiem... Kiedy przybyłem do

miasteczka, o którym śpiewał Coyle, posiadałem już spore
doświadczenie. W El Paso jeszcze większe, dlatego
sądziłem, że mi się powiedzie. Siedemset dolarów to
niemała suma dla takiego jak ja.

— O czym pan mówi?

Ścigałem pewnego jegomościa poszukiwanego przez

Agencję Pinkertona za zastrzelenie człowieka z
Montgomery, w Alabamie. Zabójca nazywa się Reuben
Burrows. Nie słyszał pan o nim?

— Nie, chyba nie...— poprawiłem się, nie pamiętając,

jakie to nazwisko wymieniał druczek Pinkertona.

background image

— Przestępstwo zostało dokonane w styczniu, ale do

wiosny jeszcze ptaszka nie schwytali. Teraz to już pewnie
siedzi za kratami albo nie żyje. Miałem list gończy, gdzieś
mi się w drodze zapodział.

Drgnąłem. Moja pomyłka stała się dla mnie sprawą

oczywistą. Jednak przecież nie uczyniłem nic, aby Be-demu
zaszkodzić. Jak to dobrze!

— Gdyby nie bójka w saloonie — tu westchnął — nie

wędrowałbym teraz przez te dzikie strony. Jakże jednak
mogłem spokojnie przyglądać się, gdy banda pi-jusów rzuca
się na dwu porządnych ludzi?

— To znaczy... że przez nas stracił pan zarobek. Bardzo

mi przykro.

— Głupstwo, doktorze! Co się stało, to się stało i nie ma

o czym mówić.

— Więc pan pracuje dla Pinkertona?
— W tym jednym wypadku. W innych pracuję dla

innych.

Zabrzmiało to nieco zagadkowo.

— Jest pan agentem policji?
— O, nie! Pracuję ochotniczo, doktorze — zaśmiał się. —

Pomagam raz jednym, raz drugim;

Rozumiem. Należy pan do grupy ludzi, których

powszechnie nazywają „łapaczami". Uznaniem to się oni nie
cieszą. Ileż pan osób doprowadził za kratki?

— Ani jednej.

Taka odpowiedź wyglądała na kpiny. Spojrzałem na niego
zdziwiony.

— Co to znaczy?
— To znaczy, doktorze, że miałem takie pieskie

szczęście: ścigany zawsze sięgał po broń. Lecz ja byłem
szybszy. I nieźle strzelam.

— Że pan lubi strzelać, stwierdziłem to już parokrotnie,

lecz postępując tak z ludźmi poszukiwanymi przez prawo,
kiepską wyświadcza pan prawu przysługę.

background image

Pan nie jest „łapacz", pan jest najzwyklejszy „rewol-
werowiec". Podejrzewam, że pan prowokuje ściganego do
sięgnięcia po broń, zamiast go zaskoczyć. Czy nie tak?
Pokiwał głową i skrzywił się zabawnie.

— Ja uważam, że każdemu trzeba dać szansę.
— Rozumiem — odparłem, z trudem tłumiąc gniew. —

Wyobrażam sobie, że zjawiał się pan przed poszukiwanym i
oświadczał mu, że chce go doprowadzić do szeryfa, a
później czekał, aż tamten wyciągnie rewolwer. Wówczas już
miał pan prawo strzelać, przecież w obronie własnej! Nie tak
było?

— Właśnie tak. Pan chyba znał jakiegoś „łapacza"?
— Znałem. Dzisiaj jest szeryfem.
— No, więc! — ucieszył się. — I „łapacz" może zyskać

ludzki szacunek.

— To była wyjątkowa sprawa. Najzwyklejszy farmer

został „łapaczem" tylko dlatego, że brakowało mu pieniędzy
na leczenie żony. Skusił go list gończy i wysoka nagroda,
lecz przez okres swej paromiesięcznej działalności zabił
tylko jednego człowieka, tak się złożyły tragiczne
okoliczności. Ale iluż później doprowadził do szeryfa? Nic
dziwnego, że go samego obrano szeryfem. Bo nie dawał
nikomu takiej „szansy", jak pan, to jest zwykłe morderstwo.
Lecz pan niech na to nie liczy. W miejscowości podlegającej
pana władzy sędzia nie miałby nic do roboty. Za to
pogrzebów byłoby mnóstwo, nawet ludzi, którym groziło
tylko więzienie. Be-de — powiedziałem wzburzony — i ja, i
mój przyjaciel wiele panu zawdzięczamy, dlatego słucham
tak spokojnie, lecz po powrocie do hacjendy rozstaniemy
się.

Zauważyłem, że się zmartwił. Zupełnie szczerze zmartwił,

się. Do licha! On niczego nie pojmował. Jak dziecko
uzbrojone w nigdy nie chybiający colt. Strzelające dla
zabawy. Jakże okrutnej!

background image

— Prosił mnie pan o radę — mówiłem dalej. — Nie

wiem, w jakiej sprawie, lecz dam panu radę nie proszoną:
niech pan zerwie ze swym procederem, z zarabianiem na
ludzkich trupach. A jeśli nie rozumie pan jeszcze, dlaczego,
to... chociażby dlatego, że w końcu ktoś może okazać się
szybszy!

Właśnie, właśnie! —uradował się. — O tym chciałem

mówić, bo to nie prosta sprawa. Nie wiem, jak z niej
wybrnąć. Widzi pan, mój ojciec był farmerem, w Missouri.
Mieliśmy pola, łąki, zabudowania prawie dwie mile od
miasteczka, które się zwie Sunday. Zabawna nazwa,
prawda? Nasze gospodarstwo leżało w pobliżu Sunday. To
było dobre sąsiedztwo. Plony sprzedawaliśmy na miejscu i
wiodło się nam bardzo dobrze. O dziecięcych latach nie
będę mówił, bo to nieważne. Później przyszła na świat
siostrzyczka, a po niej brat. Wtedy już biegałem do szkoły,
do Sunday, bo ojciec chciał, żebym nabrał rozumu. Od tego
wszystkiego się zaczęło. Któregoś dnia, przed przerwą
wakacyjną, gdy wracałem do chałupy, lunął deszcz. Nie było
gdzie się schronić. Skoczyłem do saloonu, stał na samym
skraju miasteczka, ostatni budynek. Saloon „Pod Złotym
Słońcem" i takie słońce zostało namalowane na desce, nad
drzwiami. Pamiętam, jakby to było wczoraj: złota farba z
tego słońca oblazła i wyglądało zupełnie szaro.

Wbiegłem do saloonu. Nie jest to miejsce dla dzieci,

nawet dla podrastających chłopców, lecz deszcz mnie
usprawiedliwiał. Poza tym wiedziałem, że karczmarz zna
mego ojca i pozwoli przeczekać ulewę. Byłem nieco
onieśmielony, jak to wiejski chłopak, który jeszcze nie
poznał świata ani ludzi. Saloon był pusty, przynajmniej

background image

tak mi się wydało. Karczmarz oparty o
szynkwas spojrzał na mnie, a ja szybko
powiedziałem:

„Jestem Barry Bede. Czy mogę tu posiedzieć?"

Roześmiał się.

„Nigdy jeszcze nie miałem takiego gościa.

Jesteś synem Harry Bedego?"

Przytaknąłem.

„No, to siadaj. Znamy się z twym ojcem od

lat. Podobny jesteś. Chcesz piwa?"

Podziękowałem grzecznie, jak mnie w

domu uczono.

„Rozumiem, nie masz pieniędzy, ale to ja stawiam."

Nalał mi z kranu, lecz nie w kufel, a w

małą szklaneczkę.

„Niech ci będzie na zdrowie."

Nie chciałem go obrazić, więc wziąłem.

Siadłem za którymś stolikiem, z twarzą
zwróconą ku oknu, i patrzyłem na drżącą
firankę wody. Czułem się kiepsko w tym
saloonie i marzyłem, aby jak najprędzej
znaleźć się w domu. Lecz deszcz nie ustawał.
I wtedy usłyszałem odgłos kroków, ciężkich
kroków. Jakaś postać zasłoniła mi okno, czyjś
głos zapytał bardzo życzliwie:

„Czy mogę się przysiąść?"

Wytrzeszczyłem oczy. Jeszcze nikt do mnie

w ten sposób się nie zwracał. Pan wie,
doktorze, jak to jest. Dorośli albo przepędzają
dzieci, albo lekceważą je, albo się z nich
śmieją. Dlatego myślałem, że ten obcy kpi so-
bie ze mnie. Ale on powtórnie zapytał, czy
może się przysiąść. Wykrztusiłem, że tak.
Postawił kufel, przysunął zydel.

„Smakuje ci piwo, synku?" — zagadnął.

Znowu zdobyłem się tylko na „tak", ale

nieznajomy coraz bardziej zaczynał mi się
podobać.

„Widzisz — mówił dalej — piwo to dobra

rzecz, lecz w miarę. Jak zbyt wiele się
nałykasz, stajesz się ociężały, oczy mętnieją i
ręka się trzęsie. Pamiętaj o tym."

Odparłem, że będę pamiętał, i gapiłem się na jego strój.

Chyba musiał być traperski. Słyszałem wiele o traperach i
tak ich właśnie sobie wyobrażałem. Ten miał na sobie kurtkę
skórzaną bez rękawów, koszulę niebieską i czarny okrągły
kapelusz. A dokoła bioder pas, z którego zwieszały się w
wielkich futerałach dwa rewolwery.

— Jakoś to nie pasuje do trapera — zauważyłem myśląc

o stroju, jaki Karol przywdziewał wybierając się na swe
myśliwskie wyprawy.

— Pewnie, że nie pasuje, lecz ja, doktorze, byłem

wówczas mały pętak i nic się nie znałem na tych sprawach.
Najbardziej jednak spodobały mi się ostrogi, jakie tamten
gość miał przy butach. Musiał zauważyć moje zachwycone
spojrzenie, bo uśmiechał się od czasu do czasu i pociągał z
kufla. Na koniec sięgnął do kabury i wydobył oksydowany,
niebiesko lśniący rewolwer. Później się dowiedziałem, że to

background image

był colt, ale wówczas nie odróżniałem kapiszonówki od broni
skałkowej, a skałkowej od iglicówki. Jak ujrzałem to lśniące
cudo, mało mi oczy nie wyskoczyły, a tamten wyjął naboje z
bębenka i wsunął mi kolbę w dłoń. Wyprostowałem rękę i
zmierzyłem w lustro wiszące na ścianie.

„Ciężki" — powiedziałem, byle co powiedzieć i byle jak

najdłużej trzymać broń.

„Połóż palec na cynglu, synku — doradził — ot tak,

doskonale. A teraz naciśnij, wolno, delikatnie..."

Ledwie dotknąłem spustu, a rewolwer zrobił „klik--klak".

„O! — zawołałem — jak to łatwo!"
Uśmiechnął się.

„Strzelać łatwo, trafić trudniej."
„A pan umie?" — zapytałem naiwnie.

background image

„Dziewięć na dziesięć razy, pokazałbym ci..."

Karczmarz, który pewnie cały czas przysłuchiwał się

naszej rozmowie, nagle zawołał od szynkwasu:

„Barry, wracaj do domu. Deszcz już przestał padać, a

ojciec na pewno się niepokoi."

Westchnąłem i zwróciłem rewolwer.
„Muszę już iść, przepraszam" — powiedziałem nie-

mrawo. Podziękowałem za piwo i ruszyłem ku drzwiom.

„I na mnie czas" — zauważył nieznajomy.
Położył jakąś monetę na ladzie i zwrócił się ku mnie:

„Daleko mieszkasz, synku?"

„Będzie ze dwie mile."

„A w jakim kierunku?"

Pokazałem ręką.

„Podwiozę cię."

Wydało mi się, że szynkarz bardzo się zaniepokoił.

Powiedział szybko:

„Lepiej, żeby chłopak się przeleciał. To zdrowiej. Ruch

mu dobrze zrobi. Prawda, Barry?"

„Tak... — odparłem — nie..."

Nie wiedząc, na co się zdecydować, wybiegłem na dwór.

Świeciło słońce i odbijało się w kałużach wody. Gliniasta
droga, którą musiałem maszerować, pełna była takich kałuż i
błota. Lecz cóż miałem począć? Skierowałem się desperacko
na ten bajorowaty szlak.

„Zaczekaj!"
Stanąłem, odwróciłem się. Nieznajomy kiwał na mnie

ręką. Później zniknął za rogiem budynku, lecz na krótko.
Ukazał się z powrotem, na koniu. Cóż to był za koń! Czarny
jak kruk, z białą strzałką na czole. Podjechał do mnie.

„No, chłopcze, hop!"

Podskoczyłem, a on wciągnął mnie na siodło, posadził

przed sobą, tuż za końskim grzbietem.

background image

„Pojedziemy wolno — oświadczył. — Wielkie błoto, ale i

tak znajdziesz się szybciej na miejscu."

W drodze rozmawialiśmy, raczej to on mówił, bo ja

podziwiałem pięknego wierzchowca, piękną uprząż i
rozglądałem się dokoła pragnąc, aby mnie ujrzał któryś z
kolegów lub ze znajomych ojca, ale jak na złość droga była
pusta.

„Tu mieszkam" — poinformowałem na widok domu

stojącego o kilka jardów w bok.

„No, to koniec naszej podróży" — zauważył wesoło.
Zatrzymał konia i pomógł mi zeskoczyć.
„A może... — wyjąkałem — może pan nas odwiedzi.

Chociaż na chwilkę — powiedziałem prosząco. — Rodzice
będą radzi."

background image

„Dziękuję, chłopcze. Nie zapomnę ci tego. No, bywaj!

Kto wie, czy się jeszcze nie spotkamy."

Machnął ręką, tknął konia ostrogami i po chwili zniknął

za kurtyną wodnych rozbryzgów i błota.

W domu matka się zatroskała, czy nie zmokłem. Po-

wiedziałem o saloonie i o przejażdżce.

„Jakiś uczynny jegomość — zauważył ojciec. — Ciekaw

jestem, kto to taki. Jak będę w Sunday, zapytam Kernta."

Tak się nazywał właściciel saloonu „Pod Złotym

Słońcem". Po paru dniach rzeczywiście musiał zapytać, bo
kiedy wróciłem jak zwykle ze szkoły, powiedział:

„Wiesz, Barry, ten jegomość, który cię wiózł, to zupełnie

obcy człowiek. Podobno pokazywał ci, jak się strzela?"

Przyświadczyłem.

„Na drugi raz nie daj się tak łatwo wciągnąć w rozmowę.

Bądź ostrożny."

„Dlaczego? — zapytałem zdziwiony. — Czy zrobiłem

coś złego?"

„Ależ nie, synku, tylko Kernt mówił mi, że mu się ten

człowiek nie podobał, a Kernt ma dobre oko."

Nic na to nie rzekłem, lecz nie podzieliłem opinii

szynkarza. Nigdy dotąd nie zetknąłem się z dorosłym, który
by tak poważnie, jak równy z równym, ze mną rozmawiał. I
tak grzecznie! Marzyłem w cichości, że znowu spotkam
nieznajomego z Sunday i wypatrywałem oczy maszerując do
szkoły i z powrotem. Na próżno!

Minął jeden roczek, minął drugi. Szkołę ukończyłem i

stałem się pierwszym pomocnikiem ojca w gospodarstwie
oraz przykładem dla młodszego rodzeństwa. Nauczyłem się
jeździć konno, nabyłem okrągły kapelusz i udawałem
kowboja na ojcowej zagrodzie. Do Sunday jeździłem co
kilka dni po zakupy, wpadałem nawet do

background image

saloonu, lecz nigdy nie trafiłem na ślad nieznanego
przybysza, aż do dnia... Do pewnego dnia, który stał się jak
gdyby kolejnym szczeblem drabiny prowadzącej mnie nie
wiadomo dokąd.

Dorobiliśmy się małego stadka bydła. Pasło się zazwyczaj

na łące, hen pod lasem. Nie tak znowu daleko, lecz ja, jak
już wspomniałem, udawałem kowboja, a jak kowboj, to
konno! Ba, miałem już nie tylko szerokoskrzydły kapelusz,
lecz i lasso zawieszone na łęku siodła. Kupiłem w Sunday
szeroki pas, chociaż nie zwieszały się z niego wielkie
rewolwery. Ojciec, który przystał na lasso (wprawdzie śmiał
się ze mnie), o nabyciu broni nawet nie chciał słuchać.

Pogalopowałem więc na koniu i z lassem, prawie jak

kowboj, spędzić bydło spod lasu do zagrody, bo miało się
już ku wieczorowi. Że dzień był ciepły, jak na wiosnę,
przejażdżka taka to sama przyjemność: Dognałem stadko już
na skraju boru i policzyłem sztuki. Zawsze liczyłem, odkąd
zdarzyło się przypędzić o jedną za mało, co ojciec
natychmiast zauważył i co kosztowało mnie przeszło pół
nocy poszukiwań.

Tym razem również brakowało jednej krowy. Nie

zauważyłem jej ani na łące, a było jeszcze dość widno, ani
pod lasem. Musiała wedrzeć się w gąszcz. Zeskoczyłem z
siodła. Las nie był wielki, ot, po prostu taka wyspa z drzew
na równinie, nie dłuższa niż na pół mili, ale dość zarośnięta.
Wkroczyłem w te zarośla, wypatrując, czy gdzieś nie błyska
jasny zad lub białe, rogate czoło. Przepychałem się między
chojakami i... wyszedłem wprost na konia! Co tu robi koń? Z
siodłem, uzdą i jukami! A gdzie jeździec?

Ujrzałem go pod pniem sąsiedniego drzewa. Zastygłem w

bezruchu. Nie na widok nieznanego człowieka, lecz...
czarnej lufy rewolweru wycelowanej wprost w moją pierś.

background image

„Kto ty jesteś?" — zapytał ochrypłym szeptem, „Ja? No...
z gospodarstwa. Tu jest farma, niedaleko".
„Czego szukasz?"

„Krowa uciekła w las."

Zaśmiał się i opuścił broń. Przypatrywał się uważnie.

Zaraz poczułem się lepiej. Nigdy dotąd nikt nie trzymał
mnie na muszce lufy.

„Jak się nazywasz?" — patrzał na mnie uważnie.
„Barry Bede" — odpowiedziałem, ciągle jeszcze nie

mogąc ochłonąć ze zdumienia.

„Barry Bede — powtórzył. — Barry... Ja chyba ciebie

znam. Byłeś wówczas malcem. Pamiętasz?"

Potrząsnąłem przecząco głową.

„Zapomniałeś o piwie w saloonie? O konnej przejażdżce?

Po deszczu."

Jakaś klapka odemknęła się w mojej głowie.

„To pan?! — zawołałem. — Pan wiózł mnie na czarnym

jak kruk wierzchowcu!"

Spojrzałem na konia stojącego przy drzewie. Nie, nie był

czarny, tylko jakiś srokaty. Nieznajomy dostrzegł moje
spojrzenie.

„To nie ten" — zauważył.
„A co się z tamtym stało?"
„Zginął jak dzielny koń. Od kuli."
„A pan?" — zapytałem, bo postać siedząca przy pniu nie

przypominała eleganckiego gościa saloonu w Sunday.

Kurtę nadal nosił skórzaną, ale skóra straciła połysk,

gdzieniegdzie świeciła wytartą bielą i czerniała plamami.
Prawy rękaw niebieskiej koszuli został rozdarty, lewy
podwinięty powyżej łokcia. To, co znajdowało się poniżej,
było szarą szmatą, z której wystawała tylko dłoń.

„Wypadek?" — zagadnąłem, chociaż na poprzednie

pytanie wcale mi nie odpowiedział.

background image

Tii muszę dodać, doktorze, że wówczas miałem głowę

nabitą różnymi bajędami o Dzikim Zachodzie, na którym
żyli prawdziwi bohaterowie walczący w obronie słabszych,
ratujący wędrowców napadniętych przez czerwonoskórych,
zabierający złoto bogatym wyzyskiwaczom, aby je rozdać
biednym. Pewnie żyli i tacy, ale... Pan chyba wie, doktorze,
ileż to pięknych legend dolepiono do postaci zwykłych
awanturników lub wręcz bandytów!

— Zrozumiałe — zauważyłem — ludzie tęsknią za

sprawiedliwością, za dzielnością i cenią to sobie. Gdy
zabrakło wzorców, poczęli upiększać postacie „bohaterów".

— Dziki Zachód — doktorze — nie leżał daleko od

granic stanu Missouri, ba, nawet z nim graniczył na po-
łudniowym zachodzie. Pan na pewne wie. To jest terytorium
Oklahoma, jego część zwana Terytorium Indiańskim, na
którym nie wolno było się osiedlać. Dziki Zachód! Często o
nim marzyłem. A teraz siedział przede mną przybysz, na
pewno z Dzikiego Zachodu. Zapomniałem o strachu i
gapiłem się nań z cielęcym zachwytem, jak na „dzielnego za
trzech", jak śpiewał Coyle, przybyłego z bliskiej i
równocześnie dalekiej krainy.

„Miałem przykry wypadek — odpowiedział na moje

pytanie. — Ale to głupstwo, za kilka dni śladu nie zostanie.
Gorzej, że ostatnio prawie nic nie jadłem. Nie masz, Barry,
kapinki mleka?"

„Mogę wydoić krowę — zaoferowałem się ochoczo —

ale chyba najlepiej, żeby pan poszedł ze mną do domu. Tam
się znajdzie wszystko, co potrzeba. I nowy opatrunek. Czy
to rana?"

„Ot, takie draśnięcie. Do domu nie pójdę. Sprawiłbym

kłopot twoim rodzicom."

Nie nalegałem. Kazał mi odpiąć garnczek przywieszony
do juków siodła. Odszukałem zagubioną krowę, nadoiłem
mleka.

„Teraz — powiedziałem z wahaniem — muszę już

wracać. Ojciec będzie mnie szukać."

Zaniepokoił się.

„Idź, idź, Barry, ale... słuchaj, mój chłopcze, czy możesz

mi coś przyrzec?"

„Oczywiście!"

„Daj mi słowo, że nie powiesz o mnie nikomu. Że ja tu

jestem."

„Jak to? Przecież to nasza ziemia, nikt obcy tu nie

przychodzi."

„To bardzo dobrze. Ale ja nie chcę, aby ktokolwiek

0 mnie wiedział. Rozumiesz?"

Na słowie „ktokolwiek" położył specjalny akcent.

1 tym wpędził mnie w rozterkę. Co powiem rodzicom, gdy
zapytają, dlaczego tak długo marudziłem z bydłem?

„Czy to konieczne?"

„Konieczne. Ścigają mnie źli ludzie, Barry. Jeśli mi nie

pomożesz, będę musiał dosiąść konia i ruszać dalej. Po nocy.
Diablo mi to nie na rękę, źle się czuję."

Powiedział to głosem smutnym, zmęczonym, aż mnie coś

w sercu kolnęło. Pewnie był chory. Zrobiło mi się go żal.

„Ojciec nikomu nie zdradzi" — powiedziałem z prze-

konaniem.

background image

„Nie, nie — zaprotestował energicznie. — To na nic. Jeśli

powiesz ojcu..."

Urwał i podniósł się spod pnia. Zauważyłem, że chwieje

się na nogach.

„Muszę ruszać — oświadczył. — Przez ciebie, przez takie

głupstwo."

Przekonał mnie.

background image

„Dobrze — zgodziłem się — nie powiem, ale teraz

powinienem już wracać..."

I wróciłem, pędząc przed sobą krowy. Rodzicom po-

wiedziałem o poszukiwaniu jednej sztuki w lesie. To ich
zadowoliło i o nic więcej nie pytali. Nie potrzebowałem,
kłamać, lecz mimo tego czułem się jakoś bardzo nieswojo.

Następnego ranka moja rodzina: matka, ojciec, brat i

siostra wsiedli do czterokołowego, półciężarowego wózka i
ruszyli do Sunday. Ojciec zawoził bronę do kowala, matka
miała mnóstwo sprawunków do załatwienia, a moje
rodzeństwo zostało zabrane, abym nie musiał go pilnować.
Cała gromadka mogła powrócić najwcześniej późnym
wieczorem lub dopiero rankiem dnia następnego,
przenocowawszy w Sunday u przyjaciół.

Kiedy indziej zmartwiłbym się takim obrotem sprawy —

zwalono na mnie robotę w gospodarstwie i nudę samotności.
Lecz tym razem ucieszyłem się z tej sytuacji. Byłem ciekaw,
co porabia mój znajomy w lesie. Miałem nadzieję, że jeszcze
nie odjechał. Gdy więc wózek zniknął w tumanach kurzu,
osiodłałem konia, wyprowadziłem krowy z zagrody,
pognałem je na pastwisko, pocwałowałem do lasu i
przedarłem się przez zarośla.

Był! Pod tym samym drzewem. W dziennym świetle

wyglądał jeszcze gorzej niż wczoraj.

„Jak się masz, Barry — przywitał mnie cichym głosem.

— Spodziewałem się, że przyjedziesz. Chciałem ruszyć stąd
o świcie, lecz siły nie dopisały. Mówiłeś o mnie?"

Zaprzeczyłem.
„To dobrze — szepnął — nie zawiodłem się na tobie. A

nie masz czego do zjedzenia, chłopcze?"

Odparłem, że owszem. Cała fura jedzenia jest w chałupie.

background image

„To na nic" — mruknął.

„Ależ dom jest pusty! — krzyknąłem. — Rodzin pojechała
do Sunday".
„A kiedy wróci?"
„Dopiero późnym wieczorem lub jutro rano."
„Aha. Słyszałem turkot wozu. No to, można by
zaryzykować."

Podniósł się z trudem, ujął konia za cugle. Wyszliśmy na

skraj łąki, skąd już widać było nasz dom. Lecz tu
nieznajomy zatrzymał się. Spojrzał na mnie podejrzliwie i
zagadnął:
„A nie zwodzisz mnie przypadkiem?" „Bodajbym pod
ziemię się zapadł, jeśli kłamię!" Twarz mu się rozpogodziła,
ale przez cały czas rozglądał się czujnie dokoła, a zanim
wszedł do chałupy, zajrzał do środka przez szybę. Sądziłem
w swej naiwności, że to taki westmański nawyk. W końcu
wkroczył do izby i ciężko opadł na najbliższą ławę.
Przygotowałem mu śniadanie, a gdy zaspokoił głód,
zaproponowałem, aby się umył. Nie przystał na to tak łatwo,
jak na posiłek, wreszcie zgodził się pod warunkiem, że
wyjdę na dwór pilnować drzwi, aby przypadkiem ktoś obcy
go nie zaskoczył. Nagotowałem pełny szaflik wrzątku i zo-
stawiłem gościa, lecz nie po to, aby pilnować drzwi, lecz
oporządzić mu konia. Trwało to dość długo, gdy więc
wróciłem, mój westman już się ubierał.

„To był świetny pomysł, ta kąpiel, Barry. Czuję, jak mi

wracają siły. Nie masz, chłopcze, jakiej czystej szmaty?"

Nie znałem się na opatrywaniu ran, więc tylko przy-

niosłem pas nowiutkiego płótna, a później pomogłem
odwinąć mokry i brudny opatrunek. Rana nie była głęboka,
jak zauważyłem, lecz za to długa, biegnąca od ramienia w
dół. Od noża czy od kuli... skąd miałem wiedzieć?

background image

„Dziękuję ci, Barry. No, czas mi w drogę" — powiedział

gdy już opatrzył i zabandażował ranę.

„Juz?!" — wykrzyknąłem szczerze zmartwiony.

Za chwilę miał zniknąć mi z oczu jeden z tych ludzi, o

których krążyły legendy: prawdziwy westman, mieszkaniec
prerii, puszcz i górskich dolin.

„Tak, już — odparł. — Jednak — zastanowił się —

moglibyśmy pogawędzić jeszcze trochę. Na końskich
siodłach."

Wytrzeszczyłem oczy.
„Nie rozumiesz? Jadę do Greenhill. Możesz mnie od-

prowadzić."

Greenhill było nieco większym miasteczkiem od Sunday.

Bawiłem tam tylko raz, bo leżało dość daleko od naszej
zagrody. Podróż w jedną stronę trwała pół dnia.

„Nie mogę" — odparłem smętnie.
„Szkoda. Chciałem ci ofiarować coś na pamiątkę naszego

spotkania, lecz nie mam nic takiego. Dopiero w Greenhill,
ale skoro nie możesz... To odprowadź mnie choć kawałek."

Pokusa była silna. Uległem. No, bo cóż szkodziło oddalić

się od domu na parę godzin? Pojechałem.

Zabawiał mnie podczas jazdy opowiadaniami o Dzikim

Zachodzie. Słuchałem, aż mi uszy rosły. Jeśli nawet tylko
połowa z tego, co mówił, była prawdą, jakże ciekawy wiódł
żywot w porównaniu z moim! Ach, gdybyż tak wyrwać się
w tamte strony z doświadczonym towarzyszem przy boku!
Choćby na kilka dni, na tydzień! Ba, nieziszczalne
marzenie...

Zasłuchałem się tak bardzo, że straciłem poczucie czasu. I

oto w dali przed nami, na rozległej równinie, zamajaczyły
szczyty domostw.

„To już Greenhill — zauważył zatrzymując wierzchowca.

— Może jednak wypijemy przed rozstaniem szklaneczkę za
nasze zdrowie?"

background image

No, skoro już dotarłem tak daleko, cóż szkodziło wpaść

do Greenhill?

„Dobrze" — skinąłem głową.
Zatrzymaliśmy się na skraju malutkiego lasku rosnącego

przy drodze.

„Barry — powiedział — pewnie cię to zdziwi, lecz

gdybyś nieco pobył na Dzikim Zachodzie, nic by cię nie
dziwiło. Ja tu zaczekam, a ty jedź."

„Po co?"

„Muszę być ostrożny. Pierwszy budynek po prawej

stronie to piętrowy dom z napisem: Skład zaopatrzenia.
Wejdziesz do środka i zapytasz o pana Ratha. Jak go
znajdziesz, powiesz, że przysyła cię Niebieski Bill. Za-
pamiętasz?"

„Oczywiście. A kto to jest Niebieski Bill?"

„To ja. Tak mnie znajomi przezywają. Od niebieskich

koszul, które bardzo lubię. Powiedz temu Rathowi, że
Niebieski Bill pyta, czy może przyjechać: I jeszcze jedno:
rozmawiaj z Rathem tak, żeby nikt więcej cię nie słyszał. To
ważne, mam mnóstwo wrogów, którzy tylko czekają, żeby
mi nogę podstawić. A teraz jedź i szybko wracaj."

Pognałem konia, wjechałem do Greenhill, odnalazłem

skład, a w nim pana Ratha. Kiedy zadałem zlecone mi
pytanie, najpierw obejrzał mnie ze wszystkich stron, a
później zapytał:

„Gdzie jest Bill?"

„Niedaleko."
„No, to może wpaść."

Wróciłem do lasku, powtórzyłem odpowiedź.

„Świetnie, Barry. Spisałeś się znakomicie. Jedziemy."

Ano, przybyliśmy do tego składu zaopatrzenia. Długa,

mroczna sala pełna towarów. Rath i Niebieski Bill padli
sobie w objęcia. Później coś tam szeptali, a ja

background image

dreptałem wzdłuż półek, lad i stołów. Czego tam nie było!
Od ubrań i broni po rolnicze pługi, końską uprząż, derki,
bele tytoniu, wory z mąką, grochem, solą, cukrem, ech...

„Barry! — zawołał Bill. — To dla ciebie, na pamiątkę."

Wręczył mi szeroki pas, z którego zwisały skórzane

kabury. Z ich głębi połyskiwały kolby dwu rewolwerów.

„Załóż, chłopcze."

Założyłem bojąc się, że to wszystko sen, że za chwilę

przebudzę się pod ojczystym dachem, aby wypędzić krowy
na pastwisko. Później przyszło zastanowienie.

„Ja nie mogę tego przyjąć. To... to musi być strasznie

drogie."

Roześmieli się obaj, a Rath zauważył:

„Skoro ci Bill daje, to nie namyślaj się i bierz."

Niebieski Bill (tak go odtąd w myślach zacząłem na-

zywać) klepnął mnie po plecach.

„Weź, chłopcze. Nie zgadniesz, jak bardzo mi pomogłeś."

Rzeczywiście — nie zgadłem. Jednak przyjąłem dar, a

później udałem się w ciemniejszy kąt, aby wydobyć broń i
nacieszyć się jej widokiem. To były dwa colty, błękitnie
oksydowane, podobne do coltów Billa. Nigdy w życiu nie
czułem się bardziej uradowany z prezentu. Tamten dzień
dobrze mi utkwił w pamięci. Pewnie bym w składzie
przesiedział do nocy, bawiąc się bronią, lecz Bill przywołał
mnie. Ledwie go teraz poznałem. Wszystko na nim było
nowiutkie. Od kapelusza po buty. Tak się obsprawił. Ale
koszulę zachował niebieską, tyle że nową. I zapłacił.
Zauważyłem: samymi złotymi monetami. Takiej kupy złota
jeszcze nie widziałem. Nawet Rath się zdziwił, bo pokręcił
głową:

„No, no, Bill. Nieźle ci się powodzi."

background image

Później się uściskali, a jeszcze później Rath pomógł

wynieść paczki sucharów, nabojów i czegoś tam jeszcze, co
Bill zręcznie upakował w jukach swego i mojego siodła.
Uściskali się ponownie, wskoczyliśmy na konie i wolniutko
pojechali główną ulicą. Z obu stron Wznosiły się domy,
domki i budy, których partery zajmowały liczne
przedsiębiorstwa handlowe: sklepy, składy, saloony.

Jechaliśmy ramię w ramię, mijaliśmy pojedynczych

przechodniów, pojedynczych jeźdźców oraz całe grupki
mężczyzn podpierających płoty i ściany domostw.

„Mam tu wielu przyjaciół — zwierzył się Niebieski Bill.

— Jednego z nich przed chwilą poznałeś. Teraz poznasz
drugiego, prowadzi saloon. Zobaczysz, jak u niego ładnie."

Jednak los zrządził, że wnętrza saloonu nie ujrzałem. Gdy

podjechaliśmy do długiej werandy, z wyżyn której gapiło się
na nas trzech czy czterech lekko podpitych młokosów, z
boku, z głębi drogi zbliżało się dwu mężczyzn. Bill musiał
ich zauważyć, bo odezwał się do mnie półgłosem:

„Nie złaź z konia, Barry, i... uważaj!"

Nie zdążyłem zapytać, na co czy na kogo mam uważać,

bo jeden z tych dwu zagadnął Billa:

„Ty jesteś William Fagin?"
„Ja?" — zdziwił się Bill i tyle brzmiało w jego głosie

szczerego zdumienia, że byłem przekonany o omyłce.

„Tak, ty. Zejdź z konia. Sprawdzimy. Hej, chłopcy —

krzyknął przybysz w stronę werandy — pomóżcie!"

Zanim zbiegli, a niezbyt sporo im to szło, Bill wspiął

wierzchowca do skoku, runął na zagradzających mu drogę.
Cud prawdziwy, że ich nie stratował. A ja? Ruszyłem za
nim. Byłem zbyt przestraszony, żeby móc zastanowić się
chociaż chwilę. Przegnaliśmy ulicą. Uciekali na boki
przypadkowi przechodnie, ale nim dopadliśmy ostatniego
domku, zahuczały rewolwery. Skuliłem się na siodle sądząc,
że nadeszła moja ostatnia godzina Jednak nie nadeszła!
Wyjechaliśmy na trakt pusty z obu stron. Niebieski Bill, a
może William Fagin, gnał jak sto diabłów ściganych przez
archanioła Gabriela, a ja ani o krok nie pozostawałem w tyle.
Musiałem być dobrym jeźdźcem, bo w przeciwnym
wypadku skręciłbym kark sobie i zwierzęciu. Po przebyciu
chyba z mili Bill skierował wierzchowca w bok, na bezdroże
lekko faliste, porosłe trawą. Nie wiedziałem, dlaczego tak
czyni, lecz naśladowałem go i zjeżdżając z drogi do-
strzegłem za nami chmurę kurzu, a w niej gromadę
kawalerzystów. Pościg! Sądzę, że gdybym wówczas przy-
stanął, doktorze, spotkałoby mnie sporo przykrości, jednak
wróciłbym do rodziców. Jeśli nie tego, to następnego dnia.
Ale ze-mnie wówczas wyparował cały rozum i galopowałem
za Billem widząc w ucieczce jedyny ratunek. I co pan na to
powie? Uciekliśmy! Na moje nieszczęście. Poprzez trawiaste
pagórki Bill przywiódł mnie w głąb płytkiego wąwozu,
później wydostaliśmy się pod samą granicę lasu i
wędrowaliśmy już wolniej, aż ze zmrokiem zapadli w
gąszczu. Tam stanęliśmy na nocleg. Nie był przyjemny, bo
bez ogniska.

„Barry — odezwał się rankiem Bill — z ciebie zuch, co

się zowie, jednak musisz wracać do domu. Nie dla każdego
taka włóczęga. Długo jej nie wytrzymasz."

background image

Uradowałem się takim stwierdzeniem, lecz równocześnie i

zasmuciłem. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia, że
zostawiłem ojcową zagrodę na cały dzień i na całą noc bez
opieki, że zawiodłem zaufanie rodziców, i dlatego, należało
natychmiast wracać. Lecz... i na tym polegała głupota
podrostka, żeby rzecz nazwać po imieniu, myślałem, że już
nigdy nie trafi mi się taka okazja wędrówki z prawdziwym
westmanem. Okazja do opowiadania w gronie rówieśników o
przygodach, jakich żaden z nich nigdy nie doświadczył.

„Barry — mówił dalej Bill — musisz jeszcze nieco

zdobyć się na cierpliwość. Nie wolno ci wracać natychmiast,
nie wolno ci wracać przez Greenhill. Zaraz by cię tam
złapali."

Oczywiście, miał rację, chociaż ja do żadnej nie po-

czuwałem się winy. I natychmiast o tym powiedziałem.

„Ty o tym wiesz — odparł — i ja o tym wiem. Ale oni?

Zanim cię wypuszczą, przesiedzisz kilka dni w areszcie. A
rodzice? Co sobie pomyślą? Możesz mi wierzyć, że i mnie
by wypuszczono, bo to wszystko jakaś pomyłka, jednak
wolę, póki co, zejść z oczu tych, którzy chcą wpakować
mnie za kratę."

Tak mi to wytłumaczył. I uwierzyłem. Pan się ze mnie

śmieje, doktorze? Słusznie, lecz ja wówczas byłem
naiwnym, prostodusznym wiejskim wyrostkiem.
Towarzyszyłem więc dalej swemu opiekunowi. Piękna to
była podróż, bo i kraj malowniczy, i pora roku sprzyjająca
dalekim wycieczkom.

Nie nudziłem się. Łowiliśmy ryby w przejrzystych

strumieniach, polowali, a w noce długo gwarzyli przy
trzaskającym ognisku. Lecz to jeszcze nie wszystko.
Niebieski Bill uczył mnie strzelać z rewolweru i już po
pierwszej lekcji oświadczył, że mam szybki refleks, bystre
oko i pewną rękę. Sądziłem, że to pochlebstwo. Później
okazało się, że mówił prawdę. I właśnie dzięki temu, że to
prawda, mogę teraz o tym opowiadać. W różnych przecież
bywało się tarapatach...

Jako myśliwy spisywałem się gorzej. Może to była wina

strzelby, którą mi Bill pożyczał (bo własnej nie miałem), a
może po prostu nie starczało mi cierpliwości, cnoty
koniecznej dla trapera. Jestem niecierpliwy po dziś dzień.

background image

Wędrowaliśmy długo, bardzo długo, ciągle na zachód i w

coraz lepszej komitywie, chociaż Bill nie zdradził mi swego
nazwiska, a ja nie wierzyłem, że nazywa się Fagin. Któregoś
dnia zagadnąłem go o to.

„Barry — odparł ze śmiechem — czy to ważne? W tych

stronach każdy przybiera sobie nazwisko, jakie mu
odpowiada najlepiej. Dla przyjaciół jestem Niebieski Bill,
więc i dla ciebie. A jak wołają na mnie wrogowie... cóż to
może cię obchodzić, chłopcze? I dam ci jeszcze przestrogę:
na Dzikim Zachodzie nie pytaj nikogo o nazwisko.
Niebezpiecznie! Lepiej poczekaj, aż nieznajomy sam się
przedstawi. I nigdy nie śmiej się, gdy usłyszysz, że spotkany
na drodze czy w saloonie człowiek podaje się za cesarza
chińskiego zwiedzającego nasz piękny kraj. Będziesz o tym
pamiętał, Barry?"

Przyrzekłem nie zapomnieć i przyrzeczenia dotrzymałem,

co niejeden raz wyszło mi na dobre.

Po kilku tygodniach, pod koniec lata, gdy zabrakło nam

sucharów, tytoniu, kawy i cukru (bo mięsa nigdy nie
brakowało, preria nie była tak przetrzebiona jak obecnie),
Bill zdecydował, że trzeba uzupełnić zapasy.

„Wytrzeszczaj oczy, Barry, dobrze wytrzeszczaj —

zażartował. — Jak tylko dojrzysz dachy domostw, mów
natychmiast. Ruszymy prościutko między domy i ludzi,
wpadniemy do sklepu kupić co trzeba, później zawadzimy o
saloon, a jeszcze później odprowadzę cię prosto do rodziców.
Widziałeś już sporo, dużo więcej od wszystkich swych
rówieśników, i czas ci wracać. Jestem pewien, że o tamtej
hecy w Greenhill dawno zapomniano."

Na wzmiankę o rodzinnym domu zrobiło mi się jakoś

miękko na sercu. Już bardzo chciałem stanąć przed ojcem i
matką, wytłumaczyć im, że bardziej zbieg okoliczności niż
lekkomyślność, nie zezwoliły wcześniej przerwać tej
wariackiej wędrówki. Dlatego szybko odpowiedziałem:

„Oj tak, pora mi wracać."

Któregoś popołudnia ukazały się na równinie dachy, a

później budowle w całej okazałości. Przed pierwszym
domkiem, na kiju wbitym w ziemię wisiała tablica:
„Helldock. Mieszkańców 261."

Minęliśmy ten pierwszy dom, następnie drugi i trzeci.

Wyprzedzili kilku przechodniów, a później kowboja na
myszatym wierzchowcu i o mało nie wpadli na pijaka
posuwającego się zygzakiem w poprzek drogi.

„Wiesz co, Barry? — Bill zatrzymał konia. — Zostanę na

siodle, a ty załatw sprawunki. Patrz, tam jest sklep. Widzisz?
Kup trzy funty sucharów, funt kawy i pół funta tytoniu. Nic
więcej."

Po tych słowach sięgnął do juku i wydobył kilka złotych

monet. Osłupiałem.

„Przecież za to można nabyć pół zawartości sklepu!"
„Nie znasz się na cenach, Barry. W takich małych

miasteczkach handlują największe zdzierusy. Zresztą... jak
ci co zostanie, kup flaszkę piwa. Wypijemy w drodze, a z
saloonu zrezygnujemy. Ostrożność nie zawadzi. No, ruszaj
chłopcze, będę tu czekał."

Wrzucił mi monety wprost do kieszeni i pojechałem.

Niedaleko, kilkanaście jardów. Zeskoczyłem z siodła,

background image

przywiązałem zwierzę do palika sterczącego przed drzwiami
i wkroczyłem do wnętrza.

Wie pan na pewno dobrze, doktorze, że wszystkie sklepy

małych miasteczek na Zachodzie są podobne do siebie jak
dwie krople wody. Zawsze po jednej stronie lada z
produktami spożywczymi, po przeciwnej z wyrobami
przemysłowymi. A powietrze zawsze tak samo pachnące
mieszaniną tytoniu, skóry, suszonych owoców, kawy i
czegoś tam jeszcze.

W środku było pusto, sprzedawca drzemał za ladą.

background image

Postukałem pięścią w deskę. Zerwał się z fotela, przetarł
oczy i natychmiast uśmiechnął. Widać niezbyt wielu tego
dnia odwiedziło go klientów. Powiedziałem, czego mi
potrzeba. Począł się krzątać przy półkach, bardzo powoli.
Widać nudził się, a ja przerwałem tę nudę. Zagadywał mnie
o pogodę, pytał, skąd i dokąd jadę, ale nie zdążyłem już
odpowiedzieć, bo z dworu dobiegł nagle dźwięk strzału.
Huknęło drugi raz i trzeci.

„Przepraszam! Proszę poczekać. Tam coś się dzieje!" —

wrzasnął sprzedawca i wybiegł ze sklepu.

Nie poczekałem. Wyszedłem na dwór. Minęło mnie kilku

ludzi biegnących w stronę miejsca, gdzie został Bill.
Pospieszyłem tam, przejęty niepokojem. Nad grupką ludzi
sterczała głowa konia — bez jeźdźca. To był wierzchowiec
Billa. Serce mi załomotało. Rozepchnąłem gapiów, nikt
jakoś na to nie zwrócił uwagi. Interesowało ich coś zupełnie
innego. W kurzu drogi spoczywał człowiek. To był Bill! Bez
kapelusza, ściskający colta w garści. Czerwona plama na
piersiach, na niebieskiej koszuli, ogromniała z każdą
sekundą. Patrzyłem osłupiały, a pot począł mi ściekać z
czoła, spływać po plecach. W gardle poczułem suchość,
jakbym przez kilka dni nie wypił kropelki wody. Każdy mię-
sień we mnie drgał. Zabito człowieka, a ja prawie byłem
tego świadkiem. Po raz pierwszy w życiu. Chciałem klęknąć
przy leżącym, lecz powstrzymał mnie czyjś surowy głos:

„Ludzie, rozstąpcie się! To jest William Fagin, zwany

Niebieskim Billem. Poszukiwany za napad na wagon
pocztowy linii Union Pacific w Big Springs, przed dwoma
miesiącami! Zabił konduktora., konwojenta i ranił
maszynistę! Zrabował dziesięć tysięcy dolarów w złotych
dwudziestodolarówkach! Teraz już wiecie. Rozstąpić się!"

background image

Zdążyłem tylko tyle zauważyć, że człowiek, który to

mówił, miał przypiętą do kurty gwiazdę szeryfa. Zdążyłem
tylko tyle, bo niespodziewanie odezwał się ktoś z grupy
gapiów:

„On nie był sam!"
„Tak, tak — podchwycił inny głos. — Widziałem ich

obu!"

Nogi ugięły się pode mną. Jeszcze sekunda, a począłbym

uciekać. Na szczęście coś zatrzymało mnie w miejscu. Miał
pan kiedy takie uczucie, doktorze? Przysięgnę, że
niewidzialna ręka trzymała mnie za włosy. Myślę, że to była
resztka rozumu, jaka jeszcze została w mej skołatanej
głowie. Odwróciłem się wolniutko i spokojnie odszedłem.
Ile razy chciałem przyspieszyć kroku, tyle razy tajemnicze
palce zaciskały się na mej czuprynie, jakby chciały ją
wyrwać razem ze skórą.

Tak dotarłem do sklepu, przed którym tkwił mój koń.

Sklepikarz jeszcze nie wrócił, ale nie miałem zamiaru na
niego czekać. Byłem mokry od potu. Ze strachu.
Wskoczyłem na siodło, ruszyłem, lecz tylko stępa. Szybciej
nie potrafiłem, właśnie z powodu... tej niewidzialnej dłoni
spoczywającej mi na głowie. Dopiero gdy minąłem ostatnie
zabudowania, ucisk zelżał. Pognałem kłusa, później
galopem.

Skręciłem z gościńca wprost na ugór porośnięty trawą i

pędziłem tak długo, aż zwierzę poczęło chrapać z wysiłku.
Dopiero wówczas przystanąłem i odwróciłem się. Było
pusto. Nikt mnie nie gonił.

background image


Za zdrowie...

— Nieprawdopodobna historia — zauważył Karol. —

Chyba Bede nieco od siebie dodał. Chociaż... i mnie nie
zawsze dawano wiarę, gdy opowiadałem o Dzikim
Zachodzi. Więc przyjmijmy to za prawdę.

— A ja wierzę, że to prawda — odparłem.
— Któż to dokładnie sprawdzi? Ale z ciebie, Janie,

tajemniczy jegomość. Nie mogłeś mi tego wcześniej
opowiedzieć?

— Nie trafiła się okazja, a nie chciałem, aby Bede

zauważył, że rozgłaszam jego tajemnicę.

— Słusznie. A co wie Gonzales?
— Tylko tyle, ile mu Bede sam wyznał lub jeszcze

opowie. Bo ode mnie... bardzo mało.

Siedzieliśmy przed kominkiem, w którym trzaskały

sosnowe polana, i popijali whisky. Za okienną szybą siąpił
jesienny deszcz, a wieczorny mrok gęstniał z każdą chwilą.
Przyjemnie było tak gawędzić w ciszy i cieple. Wróciliśmy
zaledwie przed kilku godzinami z dalekiej wyprawy za Rio
Grandę. Znaleziony skarb już bez przeszkód został
dowieziony do hacjendy Gonzalesa, obejrzany i
posegregowany. Seńora Concepcion wysłała list do Muzeum
Narodowego w mieście Meksyk i czekała na przybycie
przedstawicieli tego muzeum. Pożegnaliśmy więc
gościnnych gospodarzy i ruszyli w powrotną drogę. Tym
razem już tylko we

background image

dwójkę. Barry Bede pozostał w hacjendzie jako... pra-
cownik Gonzalesa. Jak do tego doszło, opowiem nieco
później.

No i cóż przydarzyło się następnie naszemu zna-

jomkowi? — ponaglił mnie Karol. — Że nie chciałeś, czy
nie mogłeś mi o tym powiedzieć w drodze do hacjendy i w
samej hacjendzie, rozumiem. Lecz nie mogę pojąć, dlaczego
ukrywałeś przede mną dzieje Bedego podczas naszej drogi
powrotnej? Co ci przeszkadzało?

— Nic a nic. Przecież już wiedziałeś, że Bede nie jest

przestępcą, że przeciwnie, to właśnie on szukał przestępcy.
To chyba było najważniejsze. A ze szczegółową relacją,
bardzo długą, jak teraz widzisz, chciałem poczekać do
spokojniejszych dni. Wolę opowiadać siedząc w fotelu niż
na końskim siodle lub w zatłoczonym wagonie kolejowym.

— Niech będzie i tak — tu spojrzał na mnie podejrzliwie.

— A może lękałeś się, Janie, że po zaznajomieniu się z
życiorysem Bedego zawrócę konia, aby przestrzec
Gonzalesa przed nowym pracownikiem?

— Cóż za pomysł! — wykrzyknąłem. — Ani mi to w

głowie zaświtało. Zresztą... wysłuchaj do końca. Później
mnie skrytykujesz lub... pochwalisz.

Kiwnął głową.
— Tak więc — wróciłem do tematu -— po tej panicznej

ucieczce z Helldock, zupełnie na oślep, Bede po prostu
zabłądził, a bał się zapytać kogokolwiek o właściwą drogę.
Był śmiertelnie przerażony i nie można się temu dziwić.
Dopiero po trzech dniach bezcelowej włóczęgi nieco się
opamiętał i przemyślawszy wszystko dokładnie, zdecydował
jak najszybciej wracać pod rodzinny dach. Nie jestem
przesądny, Karolu, wiesz o tym dobrze, lecz tym razem
zbieg niepomyślnych okoliczności był tak zaskakujący, że
prawie gotów jestem uwierzyć w złowróżbny los, jaki
zaciążył nad dalszym życiem Bedego. Po trzech dniach
włóczęgi Bede był prawie chory z głodu. Zjadł wszystkie
suchary włożone mu do juku przez Niebieskiego Billa (czy
Fagina, jak wolisz), a polować nie umiał, zresztą nie miał
strzelby. Wyprawę na antylopy lub inne trawożerne
czworonogi, tylko z rewolwerem w ręku, uznał za bez-
sensowną. Posiadał jednak nieco pieniędzy. Nie zdążył
przecież oddać Billowi dolarów otrzymanych na zakupy,
których nie dokonał. Teraz już wiedział, że te złote
dwudziestodolarówki pochodzą z rabunku, że powinien je
zwrócić. Lecz komu? Najbliższemu szeryfowi? Przed taką
wizytą wszystko się w nim wzdrygało. Zresztą, był
piekielnie głodny. Postanowił więc, że w tej sprawie
zasięgnie rady u ojca, a tymczasem zakupi za część
posiadanej sumy tyle żywności, ile było mu potrzeba, by o
własnych siłach dotrzeć do Sunday. Jak daleko od tego
Sunday odjechał, nie miał pojęcia.

Błądząc jeszcze trochę, dotarł wreszcie do jakiejś osady,

znalazł w niej sklep, nabył w nim sucharów, chleba, kaszy,
cukru i kawy, a nawet mały garnczek do gotowania i koc.
Nic przecież z domu nie zabrał, licząc na szybki powrót.

W sklepie zastał nie tylko właściciela, lecz jeszcze kilku

mężczyzn. Kiedy położył na ladę złotą monetę, wzbudził
zainteresowanie. Sklepikarz rzucił krótkie: „ho, ho...", a inni
klienci sklepu patrzyli na niego w zdumieniu, jakby nigdy

background image

nie oglądali złota. Bede zauważył to i, jak mi opowiadał,
nieco się przestraszył. Szybko zabrał zakupy i zrezygnował z
pytań o drogę. Wpakował nabytek do juków byle jak,
wskoczył na siodło i szybko opuścił osadę.

— Kierując się w stronę domu?
— Ba, rzecz w tym, że nie był pewien, która strona jest

właściwa. Lecz jeśli los sprzysiągł się przeciw niemu,
gdziekolwiek by pojechał, spotkałoby go to samo.

background image

— Co ja słyszę! Stałeś się fatalistą, Janie?
— Nie bądź złośliwy... Otóż, po godzinie jazdy, na

pustym, ledwie przetartym szlaku wypadł na Bedego zza
samotnej kępy drzew jeździec. Nie różniący się strojem od
przeciętnych jeźdźców Dzikiego Zachodu. Natomiast oblicze
jego stanowiło zagadkę. Wszystko, co normalnie znajduje
się poniżej oczu, zostało zakryte wielką czarną chustą.
Nieznajomy kazał Bedemu zatrzymać się, który to rozkaz
poparł czarną lufą rewolweru, skierowaną w jego głowę.
Rzecz jasna, Bede zatrzymał się bez słowa protestu.
Opowiadał mi, że wówczas po raz trzeci w swym życiu
poczuł obezwładniający go strach. Z kolei kazano mu zejść z
siodła, co wykonał błyskawicznie, i stanąć po przeciwnej
stronie własnego wierzchowca, z rękami podniesionymi. Do-
piero wówczas nieznajomy zeskoczył na ziemię, podszedł do
niego, wyciągnął z futerałów oba colty i cisnął w kurz drogi.
Następnie zajął się badaniem zawartości obu juków siodła.
Gdyby tę czynność wykonywał bardziej delikatnie, sprawa
chyba nie pociągnęłaby za sobą dalszych skutków, lecz
napastnikowi widać bardzo się spieszyło...

— Czemu nie można się dziwić — wtrącił Karol.
— Czemu nie można się dziwić — powtórzyłem. —

Jegomość w czarnej chustce każdy przedmiot wydobyty z
juku ciskał na ziemię. Bede, jak opowiadał, przyglądał się
tej nieoczekiwanej rewizji najpierw z przerażeniem, później
już tylko z zaniepokojeniem, wreszcie ze wściekłością. Cały
strach z niego wyparował, pozostał tylko gniew. Mówił, że
trząsł się ze złości „na drania, który był równocześnie
chamem". Wierzę mu. Kiedy bandyta opróżnił oba juki, nic
cennego w nich nie znajdując, zapytał: „Gdzie masz złoto?
Gadaj szybko!"

„Jakie złoto? — zdziwił się Bede mając na myśli nie
monety, lecz kruszec wydobyty z ziemi. — Nie mam
złota."

„Nie łżyj! Byłem w sklepie i widziałem, jak płaciłeś."
Bede roześmiał się.
„Mam wszystkiego trzy złote dwudziestodolarówki —

odparł. — To cały mój majątek."

„Gdzie?"
„W kieszeni, w spodniach."
„W której?"
„W lewej."

Zamaskowany drab podszedł jeszcze bliżej, trzymając

ciągle colta w garści. Lewą ręką sięgnął do kieszeni Bedego
i wrzasnął: „Stój spokojnie, szczeniaku, bo ci łeb rozwalę",
czy coś w tym rodzaju.

To odezwanie stało się przysłowiową kroplą przepeł-

niającą kielich goryczy. Bede nie potrafił opowiedzieć mi
dokładnie, jak dokonał tego ryzykownego czynu. Chyba
odwrócił się gwałtownie, unieruchamiając w ten sposób lewą
rękę napastnika w swej kieszeni, i uderzył rabusia w
szczękę, równocześnie lewą ręką złapał za broń. Zaczęła się
szarpanina trwająca dość krótko, bo w którejś sekundzie colt
wypalił. Bandyta osunął się na ziemię, pociągając za sobą
Bedego. Ten natychmiast się podniósł, tamten... pozostał
nieruchomy.

Bede, jak mi opowiadał, próbował go ocucić sądząc, że

tylko zemdlał. Lecz powiększająca się plama krwi na koszuli

background image

ujawniła mu prawdę. Jednak Bede spędził przy zwłokach z
pół godziny, nim zrozumiał, że wszelkie próby ratunku nic
już nie pomogą. I tak oto, po raz drugi stał się świadkiem
gwałtownej śmierci. Chociaż działał w obronie własnej i
każdy sąd byłby go uniewinnił, przerażony chłopak poczuł
się mordercą.

Na pół przytomny pozbierał swe porozrzucane ma-natki,

wskoczył na konia i ruszył przed siebie. Uznał,

że

w takiej

sytuacji nie powinien wracać do rodziców. Wędrował dość
długo, gdzieś w południowe strony, unikając ludzkich
skupisk dopóty, dopóki starczało mu zapasów żywności.
Później, gdy głód okazał się silniejszy od obawy
aresztowania (Bede ubrdał sobie, że jest poszukiwany listem
gończym), wstąpił do napotkanego po drodze miasteczka.
Załatwił, co miał załatwić, i nikt jakoś nie zwrócił uwagi na
niego ani na kolejną złotą dwudziestodolarówkę. Widać w
tych stronach takie monety nie należały do rzadkości. Nieco
uspokojony, nie zagrzał jednak długo miejsca i ruszył dalej.
Dokąd? Po prostu przed siebie, byle dalej od tamtej drogi, na
której pozostawił zwłoki zamaskowanego człowieka.

Później, w miarę wyczerpywania się zapasów żywności,

coraz częściej odwiedzał małe miasteczka i osady, śmielej
wstępował do sklepów, natomiast nigdy do saloonów. Nie z
obawy, bo ta coraz bardziej w nim wygasała, lecz dlatego, że
ze złotych monet pozostała mu już tylko jedna sztuka, więc
wydatek na piwo czy whisky uważał za marnotrawstwo.

Któregoś dnia przypadkowo dowiedział się, że wędruje po

terenie Teksasu. Mało go to obeszło i tylko ubiory
napotykanych jeźdźców wywoływały w nim podziw. Były
inne niż na północy, bardziej strojne. Doszedł do wniosku,
że ludzie muszą tu być zamożniejsi niż na północy, a więc i
o pracę łatwiej. Postanowił jej poszukać, gdy któregoś dnia,
grzebiąc w kieszeni, znalazł w niej już tylko same drobne
monety. Tym razem los mu sprzyjał. Zatrudniono go w
pierwszej napotkanej farmie. Właściciel sprawiał miłe
wrażenie, gospodarka również. Bede coś niecoś znał się na
tym.

Słowom przybysza, że parał się rolnictwem, nie od razu

dano wiarę. Musiał przejść coś w rodzaju egzaminu: wydoić
kilka krów, pomóc miejscowym kowbojom w zapędzaniu
stadka bydła do corralu. Wywiązał się z tych zadań celująco.
A gdy podczas wieczornego posiłku farmer wypytywał go,
czym trudnił się i co porabiał dotychczas. Bede, nie umiejąc
jeszcze kłamać, opowiedział rzetelną prawdę o swych
rodzicach, o gospodarstwie i tylko nazwę miasteczka zmienił
z Sunday na Monday, zupełnie jakby odwrócił kartę kalen-
darza. Na większą fantazję nie było go stać. Gorzej wypadło
z wytłumaczeniem przyczyny tak dalekiej wędrówki: z
Missouri do Teksasu. Bede zaplątał się nieco, mówiąc o
katastrofalnym nieurodzaju. Raz winił za to ulewne deszcze,
by w kilku następnych zdaniach narzekać na suszę.
Oświadczył, że aby ulżyć rodzinie i nieco zarobić,
postanowił nająć się do pracy. A dlaczego tak daleko
zawędrował? Ano, po prostu nie miał szczęścia. Wszędzie,
dokąd się zgłaszał, odprawiano go z kwitkiem, a on się nie
znał na niczym, poza rolnictwem.

Czy farmer uwierzył, czy nie uwierzył w tę historyjkę,

któż odgadnie? W każdym razie o nic więcej Bedego nie

background image

pytał. Szczęście nie trwało jednak długo, wszystkiego trzy
miesiące. Farmer nie potrzebował dodatkowego pracownika
na okres zimy. Grzecznie podziękował, nieźle zapłacił i
obiecał, że z wiosną gotów chłopaka znów zatrudnić.

Po takiej eleganckiej odprawie Bede, już bardziej pewien

swej wartości, ruszył na północ. O najęciu się do pracy w
farmie zimą nawet nie marzył. Dlatego postanowił
najprzykrzejszą porę roku spędzić w mieście. Tym bardziej
że nigdy nie mieszkał w „prawdziwym" mieście i był
ciekaw, jak tam się żyje. Z taką decyzją zawędrował do
Little Rock w Arkanzasie. Los znowu się doń uśmiechnął.
Znalazł pracę w kuźni. Oczywiście, nie w takiej typu
wiejskiego, lecz w zmechanizowanej, gdzie młoty i prasy
porusza para.

Ponieważ nic na kowalstwie się nie znał, włączony został

do obsługi kotła jako zwykły palacz. Łopatą machać potrafił.
W kurzu wygarniętego z rusztów popiołu, w chmurze
węglowego pyłu, przez dziesięć godzin dziennie wypacał z
siebie wszystkie siły. Wracał zmordowany do małego
pokoiku, który wynajął za duże pieniądze. A płaca była
kiepska. Musiał sprzedać konia.

background image

Po dwu miesiącach przeniesiono go do działu pras, gdzie

potężne sztaby żelaza, rozgrzane do białości, wsuwano pod
pneumatyczną zgniatarkę. Pryskały iskry, ludzie dyszeli w
falach gorąca bijącego z rozżarzonego metalu. Bede pomagał
transportować z pieca pod prasę setki funtów ważące,
oślepiające oczy kłującym blaskiem, czworokątne, lub
okrągłe bale. Była to praca pełna ryzyka. Pod sztaby
wyciągane z wnętrza huczącego płomieniami pieca
podsuwano łańcuchy, zaczepione wysoko pod stropem do osi
kółka przesuwanego po poziomej szynie. Trzech, niekiedy
czterech ludzi długimi prętami popychało ładunek, aby trafił
wprost pod stalowy młot zgniatacza. Zdarzało się jednak, że
sztaba zsuwała się z łańcuchów, z łoskotem waliła na
kamienną podłogę, a wówczas, dopóki nie ostygła, nie można
było jej podnieść i usunąć z drogi wiodącej z pieca do
zgniatacza. Równocześnie następne porcje musiały nadal tą
samą drogą wędrować. Bo przerwanie pracy równało się
zmniejszeniu zarobku robotników.

Bede otrzymywał teraz znacznie wyższą płacę niż w

kotłowni, lecz robota była prawie mordercza. Po miesiącu
takiej harówki już był gotów z niej zrezygnować. Zdążył
znienawidzić nie tylko kuźnię, lecz i całe miasto, w którym
było mu duszno, ponuro i obrzydliwie. Zatęsknił do
otwartych przestrzeni, do widoku stad bydła, nawet do
kujotów, wyrządzających tyle szkód farmerom. I pewnie
uciekłby z Little Rock, gdzie koń poniesie, gdyby miał tego
konia lub pieniądze na jego kupno. Wędrówka piesza
równałaby się samobójstwu. Nie dość bowiem, że zima
dokuczliwym mrozem ścisnęła ziemię, lecz ponadto
rozszalała się huraganami lodowatych wiatrów i śnieżnych
zawiei, co najlepszego nawet westmana może wyprowadzić
na bezdroża śmierci. Tak więc Bede został w swej, jak ją
nazywał, mordowni. Co prawda, usiłował zmienić zawód na
lżejszy, na przykład sprzedawcy w sklepie, lecz gdy
prezentował swe umiejętności, a raczej ich niedostatek,
proponowano mu zaledwie sprzątanie lokalu lub wyładowy-
wanie towarów za tak niskie wynagrodzenie, że musiałby
głodować, a przecież marzył o kupnie konia i ucieczce
wczesną wiosną z obrębu zakurzonych murów, wiecznie
krzątającego się tłumu i złowonnych śmietników.

Żył jak pustelnik. Nigdzie nie bywał, poza kuźnią, unikał

saloonów, sal tańca i drogich sklepów z obawy, że roztrwoni
z takim trudem ciułane centy i dolary. Dlatego święta Bożego
Narodzenia i Nowy Rok zapisały się w jego pamięci jako
najbardziej ponure z ponurych. Opowiadał mi, i chętnie w to
wierzę, że w roj-nym i gwarnym mieście począł dziczeć jak
co najmniej samotny traper, miesiącami wędrujący po
bezludnej puszczy. Myślę, że jego sytuacja była jeszcze
bardziej przykra. Samotnego trapera otacza żywa przyroda,
Bedego otaczały jedynie martwe ściany domostw i wy-
najmowanego pokoiku. W końcu jednak zebrał okrągłą
sumkę. Starczyła mu na nowe ubranie i buty. Starczyła na
wierzchowca, jakiego kupił wręcz za bezcen i ku radości
sprzedawcy, który widać uznał, że zrobił znakomity interes
pozbywając się zwierzęcia wyglądającego tak, jakby za
godzinę miało zakończyć swój żywot. Po prostu: skóra i
kości.

Bede jednak znał się na koniach i bezbłędnie stwierdził, że

background image

wierzchowiec to najprawdziwszy mustang, zmarnowany
warunkami miejskiego życia. Po dwu tygodniach jazdy przez
prerię koń nabrał wigoru, po dalszych dwu zmienił się w
ścigłego i wytrwałego bieguna.

Pobyt na prerii wyszedł na dobre i Bedemu. I on był tylko

skórą i kośćmi w dniu, w którym opuszczał Little Rock, ale
już w dwa tygodnie później odzyskał wygląd zdrowego i
silnego młodzieńca. Juki miał wypchane żywnością,
kieszenie pełne monet, a w woreczku zawieszonym na szyi
pod koszulą ukrywał papierowe banknoty. Już nie unikał
ludzi, nie omijał osad, nie krył się, pewien, że czas zatarł
wszelkie ślady jego znajomości z Niebieskim Billem i
spotkania z zamaskowanym rabusiem. Wydarzenia sprzed
pół roku wydały mu się odległą przeszłością, a wyrzuty
sumienia z powodu wydatkowania kilku zrabowanych przez
Billa monet jakoś przycichły. Zresztą, postanowił poradzić
się ojca w tej sprawie i gnał najkrótszą drogą do Sunday w
rodzinnym stanie Missouri.

Jednakże nieoczekiwane spotkanie przesunęło powrót pod

rodzinny dach w nieskończoność. W samo południe trafił do
miasteczka Jonesboro. Czuł pragnienie, a i wierzchowca
należało napoić. Bacznie się rozglądając dostrzegł upragniony
saloon. Uwiązał konia przed wejściem i śmiało wkroczył do
długiej, widnej i czystej sali, sprawiającej miłe wrażenie.
Ruszył prosto ku; szynkwasowi, przy którym tkwiły tylko
dwie osoby. Jedna po przeciwległej stronie, w białym kitlu,
oczywiście sprzedawca-barman lub właściciel; druga była na
pewno gościem, opartym o szynkwas i popijającym żółty
płyn ze szklanki. Bede zajął miejsce o parę kroków od
tamtego.

„Piwo" — powiedział do barmana, a kiedy ze srebrnego

kurka zaczęła płynąć do kufla pienista struga, rozejrzał się
dokoła. I zdumiał się. Było zupełnie pusto. Poza nim,
nieznajomym i barmanem nikogo!

„Zawsze tu tak? — zapytał, gdy podsunięto mu kufel. —

Interes nie idzie?"

Obsługujący spojrzał na Bedego jakoś dziwnie. Wydało

mu się, że nawet mrugnął nań porozumiewawczo jednym
okiem, a później odparł:

background image

„Różnie bywa. Teraz mamy południe, ludzie wolą

odpoczywać w cieniu."

To powiedziawszy odwrócił się i począł ustawiać butelki

na długiej półce biegnącej wzdłuż ściany. Widać nie należał
do ludzi rozmownych.

Bede ciągnął piwo, pogrążony myślami w przeszłości.

Wspominał rodzinny dom i swój idiotyczny pomysł
przejażdżki z Niebieskim Billem. Ogarnęła go tęsknota za
ojcem, matką... jakże chciał znaleźć się już przy nich,
wytłumaczyć wszystko...

Ktoś trącił go w ramię. Obejrzał się. To samotny sąsiad

nagle zapragnął poczuć się mniej samotnym.

„Napijesz się, kolego?" — zapytał ochrypłym głosem.

„Dziękuję — odparł Bede. — Czeka mnie daleka droga i

muszę mieć jasno w głowie".

„Ejże! A cóż to szkodzi?"

Przysunął butelkę, krzyknął do barmana o szklankę i

napełnił ją po brzegi.

„Pij!" — rozkazał.
Bede spojrzał mu prosto w twarz: spaloną słońcem,

czerwoną i nieco nabrzmiałą. Po oczach poznał, że jegomość
ma dobrze w czubie.

„Jeśli odmówię wyniknie awantura" — pomyślał i sięgnął

po naczynie.

Trącili się. Bede wypił połowę, tamten • do dna, po czym

natychmiast dopełnił porcję Bedego, a sobie nalał drugą.
Znowu trącili się i znowu tamten jednym haustem opróżnił
naczynie, a Bede zaledwie pociągnął skromny łyczek, po
czym odsunął swą szklankę jak najdalej od butelki.

„Do dna, przyjacielu! Do dna! Kto wie, czy jeszcze kiedy

się spotkamy?"

„Dziękuję" — odparł Bede starając się nadać swemu

głosowi ton stanowczości.

„Nie ma za co. Pijmy!"

background image

„Dziękuję, nie..."
„Odmawiasz? A wiesz ty, komu odmawiasz?"

„Nie wiem i... nie chcę wiedzieć!" — powiedział Bede

nieco podniesionym głosem, zły, że będzie musiał opuścić tak
przyjemnie chłodny lokal, by przerwać tę sprzeczkę.

Opróżnił do końca kufel, nie dopitą szklankę whisky

zostawił, zapłacił za piwo i zamierzał wyjść z saloonu.

„Ej! Nie tak prędko!" — ciężka dłoń spadła mu na ramię.
„Proszę mnie puścić."

„A... prosisz. Nie, bratku, ja cię nauczę grzeczności. Nie

znoszę hardych młokosów — podsunął mu szklankę. — Pij!"

„Nie będę pił."

„Nie? To... masz!"

Whisky chlusnęła prosto w twarz Bedemu. Na sekundę

oślepiła go, lecz po chwili fundator runął na deski podłogi,
zwalony jednym uderzeniem pięści. Po trzeźwemu Bede na
pewno nie zdobyłby się na tak desperacki czyn, lecz teraz w
głowie mu coś niecoś szumiało.

Powalony podniósł się natychmiast.

„Sięgnij po swą pukawkę! — zagrzmiał. — Żywo! Nie

lubię czekać!"

„A jeżeli nie sięgnę?"
„To i tak nie wyjdziesz stąd na własnych nogach!"

Bede zmartwiał. Znalazł się w sytuacji, którą znał z

opowiadań, nigdy z własnego doświadczenia. Lecz strachu
jakoś nie czuł.

„Liczę do trzech — ostrzegł nieznajomy. — Na: trzy...

strzelam. Uwaga: raz... dwa... i... trzy!"

Bede wyszarpnął colta z kabury i prawie jednocześnie

nacisnął cyngiel. Nie mierzył, w takiej chwili nie starcza czasu
na celowanie. Huk dwu wystrzałów zlał się w jeden dźwięk.
Nieznajomy zachwiał się, ręka trzymająca broń opadła, cała
postać jak gdyby złamała się w pasie i osunęła na deski. Bede
jak przez mgłę widział barmana wybiegającego zza
szynkwasu, później jakichś ludzi, którzy wtargnęli z ulicy.
Oprzytomniał dopiero wówczas, gdy ciężka dłoń klepnęła go
po plecach i uradowany głos wykrzyknął:

„Chłopie! Co za dzień?! Po prostu wierzyć się nie chce! Jak

to się stało?"

Bede automatycznym ruchem wsunął colta do kabury. Sala

wypełniła się tłumem, a on nadal tkwił w miejscu. Wówczas
podszedł doń mężczyzna ze srebrną gwiazdą przypiętą na
lewej piersi. Szeryf.

„Gratuluję — powiedział. — Wyratowałeś nas z nie lada

biedy."

„On mnie pierwszy zaczepił" — odezwał się Bede.

„Oczywiście! — zawołał szeryf. — Zawsze tak postępował,

lecz na koniec trafił na lepszego. Chodźmy."

Bede dał się bezwolnie wyprowadzić na dwór. Równie

bezwolnie, jak cielę na postronku, ciągle nic nie rozumiejąc,
podążył za szeryfem i wkroczył do wnętrza szeryfówki. Tam
dopiero dowiedział się, że pijany gość saloonu, który swym
pojawieniem się wszystkich wypłoszył, był słynną osobistością
w najbardziej ponurym sensie tego słowa. Poszukiwany listami
gończymi, znany wielu mieszkańcom Jonesboro i okolicy ze
zbójeckich napadów i karcianego szulerstwa, cieszył się ni-
czym nie skrępowaną swobodą. Uchodził za niedościgłego

background image

rewolwerowca, więc nawet pięćsetdolarowa nagroda za
dostarczenie go władzom sądowym „żywego lub martwego",
jak głosił list gończy, nikogo nie skusiła. Chyba nawet
samego... szeryfa!

Bede stał się parodniowym bohaterem miasteczka.

Przesiedział tam okrągły tydzień, goszczony przez co
znaczniejszych obywateli, a gdy wreszcie ruszył w dalszą
drogę, był bogatszy o pięćset dolarów i dumny jak
przysłowiowy paw.

Wydaje się jednak, że zabity rewolwerowiec miał godnych

siebie sprzymierzeńców i mścicieli, bo Bede, nie ujechawszy
więcej niż dwie mile, padł ofiarą

zamachu. Strzelono doń, gdy mijał przydrożną kępę drzew.
Dostał kulą w plecy, zwalił się z konia i stracił przytomność.
Po godzinie znalazł go jeden z mieszkańców Jonesboro,
przewiózł do miasteczka, gdzie Bede poddany został długiej,
bo prawie dwa miesiące trwającej kuracji. Swe życie
zawdzięcza bardziej chyba odporności organizmu niż
zabiegom miejscowego lekarza, który, co tu gadać, nie mógł
być geniuszem w swym zawodzie.

Gdy wrócił do zdrowia, stwierdził, że nieznany napastnik

dybał nie tylko na jego życie, lecz i na pieniądze. Wszystkie
monety i banknoty, schowane w kieszeniach ubrania, zginęły.
Ocalały tylko te, które trzymał w woreczku ukrytym pod
koszulą. Błogosławił teraz swą przezorność i gromił się
jednocześnie za głupotę, bo pięćsetdolarową nagrodę nie do
woreczka wsadził, lecz do kurty. Szeryf Jonesboro szczerze mu
współczuł, lecz nie miał możliwości dokonania powtórnej
wypłaty. Napastnika nie odnaleziono i Bede opuścił
miasteczko bogatszy o nowe doznania i uboższy o ładną
sumkę. Chyba po raz pierwszy, tak pokrzywdzony, zastanawiał
się nad stanem bezpieczeństwa miast, miasteczek i zapylonych
szlaków Zachodu. Utożsamiał swą własną krzywdę z
krzywdą społeczną, co jest zrozumiałe, ponieważ najlepiej
odczuwa się bolączki innych, doświadczywszy ich na własnej
skórze. Na myśl o bezkarnie hulających bandytach Bede aż
zgrzytał zębami. Dlaczego tak się działo? Na takie pytanie
znalazł tylko jedną odpowiedź: bo ludzie bardziej się lękają
czynnego wystąpienia przeciw gwałcicielom prawa, niż
napadów.

background image

Każdy łudzi się nadzieją, że to nie jego spotka. Sądzę, że te i
im podobne myśli, o których mi Bede jednak nie wspominał,
spowodowały dalszą zwłokę w podróży. Po jednym dniu
jazdy dotarł do małej osady, której nazwy nie zapamiętał
(albo z jakichś przyczyn nie chciał mi jej zdradzić), i tam, na
ścianie szeryfówki, zauważył list gończy. Poszukiwano
Abrahama Quin za rabunki i morderstwa. Nagroda wynosiła
osiemset dolarów, jak zwykle: za dostarczenie „żywego lub
martwego".

Myślę, Karolu, że ten prawie sakramentalny zwrot był

jedną z przyczyn legalnych morderstw. Różne typy,
zachęcone nagrodami, ułatwiały sobie ich zdobycie przy
pomocy celnego i śmiertelnego strzału. To było prostsze od
chwytania przestępcy żywcem. Odpadał bowiem kłopot
transportu człowieka, który w drodze mógł uciec. Lecz w ten
łatwy sposób zabijano i takich, którym groziło co najwyżej
więzienie.

Co tam dalej się wydarzyło, Bede nie chwalił się przede

mną, dość, że Abraham Quin nie wygrał w rewolwerowym
pojedynku. Na tym taka kariera życiowa naszego znajomka
pewnie by się zakończyła. Dojechał wreszcie do Sunday,
ominął miasteczko, żeby nie tracić czasu, pogalopował
prosto do rodzinnego domu, gnany na przemian niepokojem
i radością.

Ujrzał zabudowania i odetchnął z ulgą: stały jak dawniej.

Nic się nie zmieniło. Zeskoczył z siodła, podbiegł do
znajomych drzwi i na ich progu zetknął się twarzą w twarz z
zupełnie obcym człowiekiem. Sądził, że to jakiś gość ojca.

„Przepraszam" — powiedział chcąc wyminąć tę żywą

przeszkodę. '"„Pan do mnie?" — zapytał nieznajomy.

„Do siebie."

„Do siebie? — zdziwił się obcy i przyjrzał się bacznie

Bedemu. Czy pan jest krewnym Bedego?"

background image

„Synem. Co się stało?"
„Ależ nic. Proszę wejść."

Bede wkroczył do wnętrza. Wszystko tu było takie, jak

przed rokiem, tylko ludzie inni: nieznana kobieta i małe
dziecko.

„Co się stało?" — powtórzył Bede drżącym głosem.
„Nazywam się Henry Wing i od pół roku jestem

właścicielem tej farmy."

„A moi rodzice?!"

„Cali i zdrowi. Po prostu sprzedali gospodarstwo i

wyjechali."

„Dokąd?"

„Ba, dokładnie nie wiem. Pana ojciec mówił, że trafiła mu

się ładna farma w Wyomingu i że po zaginięciu. syna,
domyślam się, że to pan (tu Bede potakująco skinął głową),
zbrzydły mu te strony."

Tak to wyglądał upragniony powrót do domu. Bede-go

ogarnęła rozpacz. Pojechał do Sunday, prosto do saloonu,
gdzie zarówno właściciel, jak przypadkowi goście powitali
go jak zmartwychwstałego. Przyszło mu odpowiadać na
setki pytań, bardzo denerwujących, bo przecież nie chciał się
publicznie przyznawać do tak kapitalnego głupstwa, które
popełnił. Odpowiadał piąte przez dziesiąte, że podczas
nieobecności rodziców odprowadzał zabłąkanego i chorego
wędrowca, że w drodze powrotnej został napadnięty i ciężko
poraniony, że leżał w szpitalu, a później musiał pracować na
życie. Nie bardzo to wszystko trzymało się całości i po trzeź-
wemu nie znalazłby wiary u słuchaczy. Na szczęście mieli
dobrze w czubie i nie zważali na szczegóły.

Kiedy zaspokoił ciekawskich, sam zaczął pytać, i tu

spotkało go rozczarowanie. Nikt z obecnych, nawet
karczmarz, nie znał nowego adresu państwa Bede. Po-
twierdzono tylko informację Winga, że to „gdzieś w
Wyomingu".

background image

Biorąc pod uwagę, że obszar Wyomingu liczy ponad 97

tysięcy mil kwadratowych, wiadomość ta miała wartość
równą zeru. Jednak Barry Bede chwycił się jej jak deski
ratunku i zdecydował podążyć za jedyną wskazówką.

W Sunday nie zabawił długo. Po prostu pragnął uniknąć

dalszych kłopotliwych pytań. Wyruszył tego samego dnia,
ku północnemu zachodowi. Konno. Znacznie szybciej
przebyłby tę przestrzeń koleją, lecz przecież nie wiedział, na
jakiej stacji powinien wysiąść, i uznał, że konna wędrówka
pozwoli szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafić na ślad
podróży rodziców. Jednak na taki ślad nie trafił i całe
przedsięwzięcie stało się desperackim krokiem człowieka
mającego mnóstwo czasu i sporo pieniędzy do stracenia.

O tej wędrówce Bede opowiedział mi w dużym skrócie.

Gdy wydał ostatnie centy, znalazł się w dość kłopotliwej
sytuacji, bowiem nie chciał przyjąć żadnej stałej pracy
zmuszającej do przerwania poszukiwań. Lecz z czego miał
żyć? Rozwiązanie tego dylematu wydawało się Bedemu
bardzo proste: postarał się o zatrudnienie dorywcze, jeśli tak
wolno je nazwać, stał się czymś pośrednim między
„łapaczem" a rewolwerowcem. I trudno mi powiedzieć,
czym bardziej.

Na obszarze Wyomingu ujął, w myśl zaleceń listów

gończych: „...żywego lub martwego", czterech poszuki-
wanych przestępców, a wszystkich właśnie... martwych.
Otrzymane nagrody pozwoliły mu na dalsze tropienie
rodziny przez następne pół roku. Bez rezultatu. Później, gdy
znowu wyczerpały się fundusze, zapędził się za ściganym
bandytą aż na teren Utahu, a z Utah do Arizony, gdzie
wreszcie odniósł kolejny ponury sukces: piąty zabity! Potem
przydarzyła mu się historia, o której rzekomo śpiewał w
swej balladzie Coyle, chociaż przypuszczam, że chodzi tu o
dwa różne, choć podobne wypadki.

Do chwili spotkania się z nami Bede miał dwanaście tego

rodzaju sukcesów, bo żadnego ze ściganych nie ujął
żywcem. Ostatnio ścigał trzynastego i widać trzynastka
okazała się dlań cyfrą... może szczęśliwą, nie feralną...
Spotkał właśnie nas i musiał zrezygnować z dalszej pogoni.
Rodziny nie odnalazł i chyba ostatecznie zwątpił w sens
poszukiwań. O tym wszystkim dowiedziałem się od niego
tam, w Sierra Mądre Occidental. Nadal jednak nie mogłem
pojąć, w jakim celu Bede odbył przede mną tak generalną
spowiedź.

— Ale dowiedziałeś się...

Ale dowiedziałem się. Bede był przekonany, z czym

się zresztą nigdy nie krył, że podzielimy się „skarbami" i
tylko dlatego zdecydował się wziąć udział w wyprawie.
Liczył, że przypadnie mu suma wystarczająca na kupno
gospodarstwa rolnego i na zerwanie z zawodem, którym się
parał. Szczerze mi o tym powiedział. Rachuby go zawiodły i
oto dlaczego poprosił mnie o poradę i o pomoc. Obiecałem i
obietnicy dotrzymałem. Nie było to trudne. Pamiętasz
przecież, że rozmawiałem z Gonzalesem i hacjender był
niezmiernie uradowany możliwością zatrudnienia, jak się
wyraził, „znakomitego strzelca, odważnego człowieka, który
mu życie uratował, i... prawdziwego dżentelmena". W słusz-
ność tego określenia jednak nieco wątpiłem. I chociaż
najpierw wydawało mi się, że spełniłem dobry dla obu stron

background image

(Gonzalesa i Bedego) uczynek, pomagając Bede-mu zerwać
z dotychczasowym trybem życia, obecnie dręczą mnie
pewne wątpliwości. Czy dobrze przysłużyłem się
hacjenderowi? Właśnie dlatego opowiedziałem ci, Karolu,
tak szczegółowo wszystko, co wiem o Bedem. Co o tym
sądzisz?

background image

Mój przyjaciel uśmiechnął się i podsunął pustą szklankę.
— Nalej, Janie — powiedział — do pełna, żeby nasz

toast był szczery.

— Proszę — odparłem rozbawiony.

A teraz, trąćmy się, Janie. Za zdrowie Barry Bedego,

aby mu się wiodło, bo mimo wszystko ten człowiek zasłużył
na lepsze życie...

„BodzioKB”


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wernic Wieslaw 12 Na poludnie od Rio Grande
Wernic Wieslaw Na Poludnie Od Rio Grande
Alistair MacLean Na południe od Jawy
Alistair MacLean Na poludnie od Jawy
MacLean Alistair Na poludnie od Jawy
Alistair MacLean Na południe od Jawy
MacLean Alistair Na poludnie od Jawy
sawanna na poludnie od rownika
Alistair MacLean Na południe od Jawy
Alistair MacLean Na poludnie od Jawy (South by Java Head), 1957
Jack London Na południe od Toru [pl]
Maclean [Na południe od Jawy]
D19240422 Ustawa z dnia 11 kwietnia 1924 r o prowizorjum budżetowem na czas od 1 kwietnia do 30 cze
puszki - kolo 3, puszki, pytkai na egza od Zbyszk
Definicje na zachowawczą od dr Grzebielucha

więcej podobnych podstron