Wendy Rosnau
Dlugie Upalne Lato
Angola, wiezienie stanowe Propozycja zwolnienia warunkowego byla podejrzana.
Gdyby jednak Johnny na nia przystal, juz za godzine moglby odetchnac swiezym
powietrzem. Gdyby nie dziwaczne warunki zwolnienia, ani przez chwile nie
zastanawialby sie nad mozliwoscia opuszczenia pol roku wczesniej wiezienia o
zaostrzonym rygorze. - WylaZ, Bernard - warknal straznik. - Masz isc do naczelnika.
Johnny podniosl sie z pryczy i powolnym krokiem opuscil cele. Chwile poZniej stanal
przed Pete'em Laskym, siedzacym za biurkiem. - No to co, Bernard, chcesz sie dzisiaj
stad zmyc? - bezbarwnym glosem zapytal naczelnik wiezienia. - Mam szanse na
intratna panstwowa robote? - Chcialbys, co? - Pete Lasky obdarzyl wieZnia krzywym
usmiechem. - Nic z tego, Bernard. Ciebie moze uratowac tylko spokoj. Oducz sie
dawac ludziom
w zeby. Gadalem przez telefon z szeryfem Tuckerem z twojej miesciny - ciagnal
naczelnik. - Facet chyba nie jest uszczesliwiony, ze wychodzisz przed terminem.
Podobno jestes tam potrzebny jak dziura w moscie. - Pete Lasky wreczyl wieZniowi
decyzje o zwolnieniu warunkowym. - Nie wolno ci zblizac sie do faceta, ktorego
chciales usmiercic. Kazde twoje przewinienie spowoduje natychmiastowy powrot za
kratki. Nie wolno ci nosic broni. Jesli pogwalcisz choc jeden z wypisanych w tym
dokumencie warunkow, zarobisz na dodatkowe szesc miesiecy odsiadki. Wiec jak?
Johnny wepchnal rece do tylnych kieszeni dzinsow i zacisnal piesci. Z mrokow
niepamieci przed jego oczami wynurzyl sie obraz zalewiska o wschodzie slonca i
postac ojca, ktory uczyl go tam wedkowania. Jesli bylby na zwolnieniu warunkowym, to
juz przez najblizsze cztery miesiace wlasnie ten widok moglby budzic go kazdego
ranka. Znal zalewisko z dziecinstwa. Wiedzial, gdzie sa najlepsze miejsca do
wedkowania, gdzie maja gniazda czaple i gdzie koncza sie na moczarach wszystkie
ukryte przesmyki. Wiedzial takze, jakie poruszenie wywola w miescie jego powrot. - No
i jak? - Zgoda - mruknal Johnny, spogladajac w okno. Niebo bylo blekitne i tak idealnie
czyste, ze byc moze to wlasnie jego widok przesadzil o ostatecznej decyzji. - Cztery
miesiace pracy w Oakhaven, posiadlosci Mae Chapman, na pewno mnie nie zabije,
czego nie moge powiedziec o nastepnym pol roku spedzonym tutaj. Godzine poZniej
przeszedl przez brame wiezienia
i znalazl sie w przedsionku piekla. Tak jego matka zwykla nazywac luizjanski sierpien.
Minela dopiero dziesiata, a juz powietrze bylo gorace i parne. Johnny ruszyl szosa w
strone Tunica. Przeszedlszy okolo dwoch kilometrow, sciagnal bawelniana koszulke i
przewiazal sie nia w pasie. Opusciwszy Common przed pietnastu laty, nigdy nie
zamierzal tam wracac. Jego rodzice nie zyli i nie mial zadnych krewnych. Ale po
otrzymaniu dziwacznego listu, w ktorym oferowano mu duze pieniadze za nalezaca do
niego ziemie, ciekawosc wziela gore nad zdrowym rozsadkiem i pojechal do Common,
aby dowiedziec sie, o co chodzi. Jego ziemia? Co prawda ojciec mial niegdys w
Common wlasne gospodarstwo, ale poniewaz od lat nie placil podatku gruntowego,
dom i ziemia powinny juz dawno przejsc w inne rece. Tydzien po przyjeZdzie do
miasta Johnny poszedl do ratusza, gdzie uslyszal, ze nadal jest wlascicielem
ojcowskiego domostwa. Dlaczego? Nie potrafil odpowiedziec na to pytanie. Prawde
powiedziawszy, w Common mieszkaly tylko dwie zyczliwe mu osoby. Stary Virgil Diehl
moze i chcialby mu pomoc, ale przeciez nie dysponowal zadnymi wolnymi srodkami.
Druga osoba byla Mae Chapman, wlascicielka Oakhaven. Ale dlaczego mialaby mu
pomagac? Johnny opuscil ratusz z postanowieniem udania sie natychmiast do starszej
pani i wyjasnienia sprawy. Jednak tego dnia panowal tak nieznosny upal, ze po drodze
wstapil do Peppera na kufelek zimnego piwa. Gdy tylko otworzyl drzwi baru,
uprzytomnil sobie, ze popelnia blad. Zobaczyl bowiem przed soba zacieklego wroga
jeszcze ze szczeniecych lat. Nie zamierzal zabic Farrela Craiga, o co go potem
oskarzano. To prawda, wyciagnal noz, ale tylko dlatego, ze przeciwnik zamierzyl sie
na niego butelka z odlamana szyjka. W oczach Clifftona Tuckera, ktory niezwlocznie
pojawil sie w barze, wygladalo to Zle i Johnny nie mogl temu zaprzeczyc. Dzialal w
obronie wlasnej, ale miejscowy szeryf mial na ten temat odmienne zdanie. Tak wiec
Johnny zostal aresztowany i skazany na rok pobytu w wiezieniu o zaostrzonym
rygorze. I tu wlasnie przebywal, gdy pol roku poZniej zaproponowano mu wczesniejsze
zwolnienie pod warunkiem odpracowania czterech letnich miesiecy w rodzinnym
miescie. Zrobi to, a potem sprzeda odziedziczone gospodarstwo i wyjedzie na zawsze.
O zachodzie slonca dojechal autobusem do Common. Wysiadl w centrum. Mial przed
soba miasto, w ktorym spedzil pierwsze pietnascie lat zycia. Gdyby babcia wiedziala, z
kim ma miec do czynienia, nigdy w zyciu nie zgodzilaby sie zatrudnic takiego
kryminalisty. Zdegustowana Nicole cisnela pismo na biurko. Wylaczyla stary, stojacy
obok telefonu wentylator, wziela do reki sluchawke i wystukala numer motelu. Po
trzecim dzwonku odezwal sie Virgil Diehl i oznajmil z miejsca:
- Mamy wolne pokoje i czarna kawe.
- Dzien dobry, panie Diehl. Mowi Nicole Chapman. - A, mala Nicki! Slyszalem, ze
wrocilas do nas z duzego miasta. Zaloze sie, ze Mae szaleje z radosci. Ja tez, ma
petite. Jestes najladniejsza dziewczyna w naszej parafii. - Merci, panie Diehl. Milo, ze
pan tak mowi. - Czlowiek prowadzacy interesy musi byc grzeczny. - Virgil zasmial sie. -
Ale tobie, ma petite, nie jest potrzebny pokoj w motelu, wiec po co dzwonisz? - Zamilkl
na chwile. - Zdaje sie, ze wiem. Wiedzial, oczywiscie. Wiadomosc o powrocie
Johnny'ego Bernarda do Common i jego zatrudnieniu w Oakhaven zdazyla juz obiec
supermarket, piekarnie, drogerie na rogu i oba bary. - Wiem od szeryfa Tuckera, ze w
motelu zatrzymal sie pan Bernard - powiedziala Nicole. - Wynajal pokoj? - Chodzi ci o
Johnny'ego? Tak, jest tutaj. O, wlasnie stanal w drzwiach. - Czy moge z nim
porozmawiac? - Mozesz, oczywiscie, ma petite. Czekajac przy telefonie, Nicole
wlaczyla ponownie wentylator. Urodzona w Kalifornii, byla przyzwyczajona do upalnej
pogody, ale zar lejacy sie z nieba w Luizjanie i duza wilgotnosc powietrza byly dla niej
nie do zniesienia. Przez cale dwadziescia piec lat dotychczasowego zycia nigdy nie
byla tak spocona jak teraz. Jeszcze raz rzucila okiem na lezace na biurku pismo, ktore
godzine temu dostarczyl do Oakhaven szeryf Tucker. Nie musiala czytac slowa po
slowie. Wystarczyla jej jedynie informacja, ze niejaki Jonathan Bernard
zostaje zwolniony warunkowo z wiezienia zarowno dlatego, ze chce zatrudnic go u
siebie Mae Chapman, jak i ze wzgledu na jego dobre sprawowanie. Dobre
sprawowanie. Nicole prychnela z dezaprobata, spogladajac na dluga liste wykroczen,
ktorych ten czlowiek dopuscil sie przez trzydziesci lat. Najwczesniejsze przewinienia
popelnil jeszcze jako malolat, lecz potem przez cale siedem lat zachowywal sie
nienagannie, co wygladalo na to, ze wszedl na dobra droge. Kiedy jednak Nicole
zwrocila szeryfowi Tuckerowi uwage na ten fakt, w odpowiedzi uslyszala, ze ten
miejscowy zabijaka, zakala Common, nie wie, co to dobra droga. To prawda, w
Oakhaven potrzebowali jakiegos solidnego rzemieslnika, ktory jeszcze tego lata jakims
cudem wyremontowalby rozpadajacy sie dom. Ale w zadnym razie nie wolno im bylo
zatrudnic Jonathana Bernarda. Nicole musiala wiec interweniowac. W sluchawce
odezwal sie nagle meski glos: - To ja. Jestem juz zajety, nie wezme tej roboty.
Kiepskie maniery tego czlowieka mowily o nim wiele. Ale gleboki glos z poludniowym
akcentem, przeciagajacy sylaby, robil wrazenie. Nicole na chwile stracila watek. Z
trudem wziela sie w garsc. - Czy ,,ja'' oznacza Jonathan Bernard? - spytala cierpkim
tonem. - Aha. Ludzie mowia mi Johnny. Czym handlujesz, chérie? Sprzedam ci zaraz
bilet autobusowy w jedna strone, miala ochote odpowiedziec Nicole. - Niczym nie
handluje, panie Bernard. Dzwonie
z Oakhaven w sprawie panskiego zatrudnienia. Jest juz nieaktualne. Na drugim koncu
linii zapanowalo milczenie. - Panie Bernard...? - Chce porozmawiac ze starsza pania.
Zaskoczyl Nicole. - Ja... ona drzemie w ogrodzie. - Byla to zreszta prawda. - Prosila
pania o powiadomienie mnie, ze zmienila zdanie? Nicole miala nadzieje rozwiazac
sprawe bez wlaczania do niej siedemdziesiecioszescioletniej babki. - To wcale nie
jest... - Ta robota jest warunkiem mojego przedterminowego zwolnienia - wyjasnil
Bernard. - Starsza pani podpisala oswiadczenie, ze zatrudni mnie w pelnym wymiarze
godzin na cale lato. To zostalo juz postanowione. Ten czlowiek mijal sie z prawda.
Babcia byla zbyt madra na to, by podpisywac cokolwiek bez porady prawnika. - Wiem,
co mowie, chérie. Klamka zapadla. Klamka zapadla. Nicole wydawalo sie, ze w glosie
Bernarda przebija wesolosc. Wylaczyla wentylator i zaczela szybko przerzucac
papiery, ktore zostawil szeryf. Znalazla odpis formalnego oswiadczenia, z podpisem
babki. A niech to licho! - Jest pani tam jeszcze? - Sadze, ze nastapilo
nieporozumienie. - Nicole silila sie na spokoj. - Czyzbym mial zaraz uslyszec przez
telefon gorace przeprosiny?
Najezyla sie. Zamilkla, z trudem powstrzymujac sie
od cietej odpowiedzi. - Chyba sie nie doczekam - stwierdzil Bernard. - A wiec
przenosze sie na przystan. Zjawie sie tam gdzies okolo czwartej. Dla Nicole byla to
wiadomosc alarmujaca. - Zamierza pan wprowadzic sie do domku na przystani? -
Niemal zadlawila sie wlasnymi slowami. - Nie sadze, zeby to bylo mozliwe! Ja... Nie
byla w stanie ani wymyslic nic wiecej, ani cokolwiek powiedziec, zreszta Jonathan
Bernard zdazyl juz odlozyc sluchawke.
Ogrod babci Mae Chapman byl przepiekny. Zaslugiwal na najwieksze uznanie. Nicole
znalazla babke spiaca na wozku pod stuletnim debem. Uklekla obok na trawie i spytala
szeptem: - Zamierzasz przespac cale popoludnie? Starsza pani zamrugala oczami, tak
blekitnymi jak oczy wnuczki. - O, wreszcie wynurzylas sie z domu - oznajmila
zdumiewajaco mocnym glosem, kontrastujacym z drobna postacia. - Prawie wcale nie
wysuwasz nosa na dwor, bo ci za goraco. Co sprawilo, ze tym razem rozstalas sie z
ukochanym wentylatorem? Klopoty, miala ochote odpowiedziec Nicole. Spojrzala na
noge babki. Tydzien temu zlamala sie drewniana balustrada i Mae spadla z werandy
na rosnace ponizej kwiaty. Wypadek skonczyl sie przecietym policzkiem, kilkoma
stluczeniami i urazem lewego kolana. - Jak noga? - spytala Nicole. - Chyba dzisiaj jest
mniej spuchnieta.
- Tak. I, dzieki Bogu, nie jest zlamana, bo wowczas
musialabym spedzic ponad miesiac na tym okropnym wozku. - Mae obrzucila
uwaznym wzrokiem wnuczke. - A wiec co sprowadzilo cie tutaj? - spytala. - Spalil sie
bezpiecznik i przestal dzialac wentylator? - zakpila lekko. - Masz racje, babciu, troche
przesadzam - wymamrotala. - Obie z Clair wymyslamy sposob przymocowania ci
wentylatora na plecach. - Nie wiedzialam, ze jestescie takie pomyslowe. - Och, nie
wiesz jeszcze o wielu sprawach - przekomarzala sie Mae. - Jak na przyklad
zatrudnienie wieZnia? - A wiec juz slyszalas o Johnnym? Od kogos wiarygodnego? -
Sadze, ze mozna tak okreslic szeryfa Tuckera. - W zadnym razie. On nigdy nie znosil
tego chlopca. - Babciu, dlaczego nic nie powiedzialas mi o Johnnym Bernardzie? -
Och, moja droga, przepraszam. Bylam tak przejeta twoim przyjazdem, ze
zapomnialam wspomniec, ze zamierzam go zatrudnic. Moglo to byc wiarygodne
wyjasnienie, gdyby nie chodzilo o jej babcie. W miare uplywu lat stawala sie ona nieco
mniej ruchliwa, ale nadal nic nie bylo w stanie umknac jej pamieci. - Dzisiaj bym sobie
przypomniala, jako ze jest to dzien jego... - Przyjazdu - dokonczyla Nicole, obrzucajac
babke rozzalonym spojrzeniem. - A wiec wynajelas wieZnia na
cale lato i zamierzalas oznajmic mi to dopiero w dniu jego przyjazdu? - Nicki, przestan
sie tym dreczyc. Starzy ludzie slabna na umysle. - Jestes tak slaba na umysle jak ja -
warknela Nicole. - I nie opowiadaj mi czegos podobnego. Wykaz wykroczen
Johnny'ego Bernarda jest dluzszy, niz lista miesiecznych zakupow u sklepikarza.
Szeryf Tucker twierdzi, ze facet jest groZny dla otoczenia. - GroZny? To bzdura! Jest
calkowicie nieszkodliwy. - Wiem od szeryfa, ze szesc miesiecy temu w barze Peppera
o maly wlos, a zabilby Farrela Craiga. Powiedzialabym, ze jest tak nieszkodliwy jak
aligator z bolacym zebem. - Nicki, swietne powiedzenie. - Mae parsknela smiechem. -
Musze je sobie zapamietac. Powtorz jeszcze raz, prosze, abym mogla... - Babciu, to
nie jest smieszne. - Przyznaje, Johnny zachowal sie nieostroznie. Jak mogl dac sie tak
glupio przylapac? Ale, moja droga,... - Przylapac? Chronisz tego zabijake? - Farrel i
Johnny nie znosili sie od dziecka. A poza tym nikt z nas nie jest idealem. Tak, nikt,
przyznala w duchu Nicole. Ona tez miala na swoim koncie popelnione bledy. Chciala
jednak zrozumiec pobudki babki. - Przekonaj mnie, ze jest nam potrzebny akurat on -
zazadala. - Johnny jest moim przyjacielem. Trzeba bylo wyciagnac go z tego
koszmarnego wiezienia. Dzieki zawartej umowie zdobylysmy swietnego fachowca,
ktory doprowadzi do porzadku Oakhaven.
spiesza. - Tak. Zaslugujacym na to, by mu pomoc. Musi wreszcie przestac uciekac i
wrocic na stale do domu. - Czy on jest tego samego zdania? - Pewnie nie. - Mea
wzruszyla ramionami. - Nicki, bede z toba szczera. Na temat Johnny'ego uslyszysz w
miescie wiele klamliwych plotek, krzywdzacych go oskarzen. Ale nie uprzedzaj sie do
niego. Szczerze powiedziawszy, ty i Johnny macie ze soba wiecej wspolnego, niz
moglabys to sobie wyobrazic. Nie tylko on jest ostatnio tematem plotek. Mae obrzucila
wzrokiem kuse, wystrzepione dzinsowe szorty wnuczki i jej potargane, jasne wlosy. -
Babciu, przyjechalam z Kalifornii. Jestem... - Wiem. Wolnym duchem. Uslyszawszy to
okreslenie, Nicole usmiechnela sie slabo. Ostatnio zupelnie do niej nie pasowalo.
Mimo ze od poronienia uplynely juz trzy miesiace, nadal nie sypiala po nocach i
odczuwala skutki depresji. Stanu, ktory, jak twierdzil lekarz, powinien ustapic po jakims
czasie. Ale nic nie wymaze poczucia winy dreczacego kobiete po stracie dziecka. -
Johnny jest wykwalifikowanym stolarzem - oznajmila babka. - A dla nas ostatnia deska
ratunku, bo dom jest w fatalnym stanie i wymaga natychmiastowego remontu. -
Babciu, jestes pewna, ze ten czlowiek nie obawia sie ciezkiej roboty? - Nicki, Johnny
wyrastal w Common w niezwykle trudnych warunkach. Przez ostatnie dwa lata
pracowal na
budowie w Lafayette, gdzie niezwykle ceniono jego pracowitosc i kwalifikacje. A poza
tym to wojskowy. Byly komandos. Sadze, ze ma jeszcze inne ukryte zalety. - W jaki to
sposob mialybysmy wykorzystac umiejetnosci komandosa, ktore z pewnoscia posiadl
w wojsku? - zjadliwym tonem spytala Nicole i zaraz dodala: - Do tej pory sadzilam, ze
zalezy nam na odrestaurowaniu Oakhaven, a nie na wysadzeniu go w powietrze. -
Widze, ze zebralo ci sie na zarty. - Mae potrzasnela glowa. - Wydaje mi sie, moja
droga, ze czeka cie duze zaskoczenie. I mile. Nicole nie lubila byc zaskakiwana.
Zwlaszcza gdy w gre wchodzili mezczyZni. Z ponura mina oznajmila babce: -
Przyjedzie kolo czwartej. - Rozmawialas z Johnnym? To wspaniale! - Okrzyk Mae
wyploszyl z gniazda parke ptaszkow, ktore poszybowaly w niebo. - Zadzwonilam do
motelu - przyznala sie Nicole. - Szeryf Tucker powiedzial mi, ze tam znajde tego
czlowieka. - Z rozmyslem zataila przed babka informacje o tym, ze chciala sie pozbyc
niepozadanego pracownika. - Johnny Bernard ma podobno mieszkac w domku na
przystani. - Taka byla nasza umowa - potwierdzila babka. - Nicki, czy moglabys poslac
tam Bicka, zeby pootwieral okna i wywietrzyl domek? Napisze do Johnny'ego pare
slow. Niech Bick zostawi mu kartke na stole, bo sama nie dam rady tam sie z nim
spotkac. - Wzrok Mae podazyl w strone podjazdu, z ktorego wiodla sciezka ku
przystani. Dluga na kilometr i biegnaca w gestym lesie, byla
najkrotsza droga prowadzaca nad zalewisko. - Nie widzialam Johnny'ego od pietnastu
lat - dodala zamyslona. - Chcialam odwiedzic go w wiezieniu, ale adwokat mi to
odradzil. Po wyrazie twarzy Mae mozna bylo poznac, ze jest jej przykro, iz tego nie
zrobila. Dziwna reakcja babki wzmogla ciekawosc Nicole. - Czy moge ci w czyms
pomoc? - spytala. Starsza pani poklepala wnuczke po ramieniu. - Juz mi pomoglas,
wrociwszy do domu. Jest tez Johnny. To wspaniale. Kiedy opuszczal miasto, nie
mialam pojecia, ze uplyna lata, zanim ponownie tutaj go zobacze. Ciekawa jestem, jak
teraz wyglada. Jesli wrodzil sie w ojca lub dziadka, to miej sie na bacznosci. Wszyscy
mezczyZni w ich rodzinie byli zawsze szalenie przystojni. Nicole nie musiala ogladac
Johnny'ego, zeby wiedziec, co z niego wyroslo. Raport szeryfa Tuckera stanowil
potwierdzenie, ze mlody Bernard w pelni zaslugiwal na swoja reputacje. A to, czy
wyrosl na przystojnego mezczyzne, czy na pokrake, nie mialo zadnego znaczenia.
Byleby tylko pracowal przyzwoicie. Nachylila sie i ucalowala policzek babki. - Kiedy
napiszesz kartke, dopilnuje, zeby Bick zaniosl ja na przystan. Co powiesz na troche
lemoniady? Umieram z pragnienia. - Zawsze umierasz - stwierdzila rozbawiona Mae. -
Gdzie wypijemy? Na frontowej werandzie? Nicole stanela za wozkiem babki. - Mam
oryginalny pomysl. Moze zrelaksujemy sie w saloniku przy wentylatorze?
Godzine poZniej Nicole dowiedziala sie, ze Bick wyjechal do miasta. Chcac nie chcac,
sama musiala spelnic polecenie babki. Szybkim krokiem ruszyla lesnym traktem w
strone przystani. Miala jeszcze duzo czasu, bo Johnny Bernard powinien zjawic sie
tam dopiero za godzine. Nie miala pojecia, jak po nieprzyjemnej rozmowie
telefonicznej spojrzy mu w oczy. Pomyslala, ze poZniej sie nad tym zastanowi, a na
razie, na szczescie, nie bedzie musiala go ogladac. Pootwiera w domku okna, zostawi
kartke od babci i zanim Johnny Bernard zdola postawic stope na ziemi nalezacej do
Oakhaven, juz jej tam nie bedzie. Po dziesieciu minutach wynurzyla sie z lasu i
przystanela na skraju waskiej przecinki dochodzacej do brzegu zalewiska. Ponure
moczary bardziej pociagaly ja niz przerazaly. Ich niepowtarzalny urok usilowala
wielokrotnie oddac na plotnie. Zalewisko stwarzalo malarzowi niewyczerpane
mozliwosci. Ciemne i tajemnicze, jakby wyjete z powiesci grozy, wabilo oko tworcy. Ale
jak oddac niesamowity klimat tego miejsca? - zastanawiala sie Nicole. Ruszyla dalej i
po chwili doszla do niewielkiego domku. Siegnela do zardzewialej klamki. Zaskrzypialy
dawno nie otwierane drzwi. Wsunela reke do srodka, odszukala kontakt i zapalila
swiatlo. Zadowolona, ze nie zaskoczy jej zadne pelzajace stworzenie, weszla po
schodach na pietro. Ujrzala przed soba nie sklad przeroznych narzedzi i wedkarskich
przyborow, jak sie spodziewala, lecz calkiem przyzwoicie wyposazony, przestronny
pokoj mieszkalny z kilkoma podniszczonymi sprzetami. Stal tu
fotel na biegunach, biurko, kwadratowy stol i dwa krzesla, a takze stara kanapa.
Żelazne lozko ustawiono tak, ze lezac mozna bylo podziwiac zalewisko. To duze
pomieszczenie dzielila scianka. Za nia znajdowaly sie niewielka kuchnia i jeszcze
mniejsza lazienka. Zdziwiona Nicole zastala otwarte okna. Zarowno wychodzace na
las, jak i to, przez ktore mozna bylo spogladac na moczary. Widocznie Bick uprzedzil
zyczenie babki i od rana wietrzyl mieszkanie. Niewiele myslac, polozyla na stole
przyniesiona kartke i podeszla do najblizszego okna, zeby wyjrzec na zewnatrz. Przy
brzegu, do zapadajacego sie mola byla przywiazana lodZ, na ktorej lezala trzcinowa
wedka. Skad tutaj sie wziela? - zastanawiala sie Nicole. Bick nigdy nie lowil ryb na
takie wedki. Rozmyslania Nicole przerwal jakis halas dochodzacy z parteru. Po chwili
uslyszala zblizajace sie kroki. Ktos szedl po schodach na gore. Rzucila okiem na
zegarek. Dopiero minela trzecia. Ten czlowiek mowil, ze bedzie tu o czwartej.
Odruchowo przygladzila niesforne wlosy, zaklela pod nosem ze zlosci, a potem z
niechecia odwrocila sie od okna. Ujrzala przed soba nieznajomego. Spojrzenie Nicole
przesunelo sie wzdluz sylwetki czlowieka bedacego - jak powiedzial szeryf Tucker - juz
od wczesnej mlodosci zakala Common. Byl wysoki, bez koszuli, odziany w obcisle,
znoszone dzinsy. Szerokie ramiona i barki wygladaly jak uformowane z zelaza. Tors i
brzuch okrywaly miesnie swiadczace o doskonalej formie fizycznej. Nic dziwnego, bo
co ma do roboty kryminalista oprocz cwiczenia w wieziennej silowni po
to, aby stac sie czlowiekiem jeszcze silniejszym i bardziej niebezpiecznym? Tak wiec
miala przed soba bylego komandosa, doszkolonego w stanowym wiezieniu. Sprawial
wrazenie zwyciezcy i z pewnoscia nim byl. Spogladajac w glebokie, przenikliwe oczy
Johnny'ego Bernarda, Nicole nie miala co do tego zadnych watpliwosci. Zamknal za
soba drzwi. Snop swiatla wpadajacy przez okno do pokoju oswietlil jego proste, czarne
wlosy. Dlugie, dotykalyby mu ramion, gdyby nie to, ze - zapewne ze wzgledu na upal -
sciagnal je i zwiazal na karku. Mial prosty ksztaltny nos i pelne zmyslowe wargi. Oba te
elementy twarzy, wraz z cienka blizna biegnaca od prawego oka do skroni, nadawaly
temu niebezpiecznie przystojnemu mezczyZnie zaskakujaco lagodny wyglad. Nicole
odchrzaknela. - Wydawalo mi sie, ze ma pan sie tutaj zjawic dopiero o czwartej -
oznajmila zimnym tonem. - Tak mowilem? - Johnny Bernard oparl sie o drzwi.
Skrzyzowal rece na piersiach, a na jego wargach pojawil sie lekki usmiech. Rzucil
okiem na zegarek, a potem spojrzal na stojaca przed nim mloda kobiete. - Jak widac,
pani tez jest tu wczesniej. Tak bardzo zalezalo pani, Nicki, aby mnie zobaczyc? Znal
imie mlodej kobiety, wiedzal tez o niej co nieco, gdyz przed opuszczeniem motelu
wypytal o nia Virgila. Stary czlowiek oswiadczyl, ze Nicki Chapman jest najladniejsza
femme, jaka kiedykolwiek ogladal.
Johnny musial przyznac, ze Virgil mial racje. Wy-
gladala na dwadziescia kilka lat, byla sredniego wzrostu. Miala ksztaltne cialo.
Delikatne i kruche. Te ostatnie dwie cechy sprawily, ze Johnny zaczal miec sie na
bacznosci. Do tej pory unikal takich kobiet. Kojarzyly mu sie z porcelanowymi figurkami
i wprawialy w stan rozdraznienia. Musial jednak przyznac, ze patrzenie na Nicole
Chapman bylo zajeciem calkiem sympatycznym. Podobaly mu sie dlugie do ramion,
polyskliwe wlosy barwy jasnego miodu i zgrabne nogi, ktore szczegolnie rzucaly sie w
oczy, poniewaz Nicole miala na sobie dosc kuse szorty. Krotka bawelniana niebieska
koszulka pasowala idealnie do barwy jej oczu. Od Virgila dowiedzial sie, ze urodzila
sie w Los Angeles, ze przed dwoma laty jej rodzice zgineli w katastrofie samolotowej i
ze byla jedynaczka. Virgil nie pamietal jednak, czym sie zajmowala. Kilka tygodni temu
sprowadzila sie do Mae Chapman, z zamiarem zamieszkania na stale w Oakhaven. -
Przyszlam, zeby zostawic wiadomosc od babci. - Wskazala kartke polozona na stole. -
Zamierzalam pootwierac okna, ale jak widze, juz pan to zrobil. - Wyciagnela przed
siebie reke. - Jestem Nicole Chapman. Wnuczka Mae. Rozmawialismy przez telefon.
To, ze podala mu reke, zdziwilo Johnny'ego. W stosunku do niego malo kogo bylo stac
na ten sympatyczny gest. Szkoda, ze nie bedzie mogl go odwzajemnic. Rozlozyl
ramiona i pokazal Nicole brudne dlonie. - Robilem rozne rzeczy. Miedzy innymi
lapalem sobie kolacje - wyjasnil. - Zebacza. Spojrzala na ubrudzone rece Johnny'ego i
cofnela dlon.
- Skoro pan juz tu jest... i bedzie zatrudniony w Oakhaven, to ja... - A bede, chérie? A
wiec nie zamierza pani pozbyc sie mnie, zanim przystapie do pracy? - Wyjasnil pan
przez telefon, ze decyzja nie zalezy ode mnie. Porozumialam sie z babcia i wyglada na
to, ze mial pan racje. - Odwrocila wzrok od Johnny'ego i rozejrzala sie po pokoju. -
Zadala sobie sporo trudu, zeby przygotowac dla pana to miejsce. - Nicole ponownie
spojrzala na swego rozmowce. - Jesli sie nie myle, jest pan stolarzem, panie Bernard.
- Johnny. Prosze mowic mi po imieniu. Tak, zajmuje sie stolarka. - Nasz dom wymaga
wielu napraw. A wiec wszystko wskazuje na to, Johnny, ze bedzie mial pan duzo
roboty. - Zdazylem zauwazyc. - Usmiechnal sie krzywo. Nicole uniosla lekko brwi, lecz
wiecej nie wdawala sie w dyskusje. Johnny wskazal jej gestem fotel na biegunach.
Gdy usiadla, zajal miejsce na kanapie i wyciagnal przed siebie nogi. Musialo dokuczac
jej goraco, bo miala zaczerwieniona twarz, nieszczesliwa mine i wygladala na
spocona. W przeciwienstwie do Johnny'ego, ktory jako rdzenny mieszkaniec tych
okolic uwielbial tutejsze upaly. Z Common wyjechal przed laty, ale nie opuscil Luizjany.
Miedzy innymi przez dwa lata mieszkal w Lafayette. - Czy ta robota zajmie ci cale lato?
- spytala Nicole. - Zalezy od tego, czego bedzie sobie zyczyla starsza pani. Na lewej
skroni Nicole ukazala sie kropla potu. Splynela po policzku.
- Czy znajdzie sie tutaj szklanka wody z lodem?
- spytala nieoczekiwanie. - Oczywiscie. - Johnny wstal i przeszedl do kuchenki. Umyl
starannie rece, a potem wyciagnal z szafki szklanke, napelnil woda i wrzucil dwie
kostki lodu wyjete z miniaturowej lodowki. Wrocil i stanal przed Nicole. - Prosze.
Zajrzala do szklanki i rzucila okiem na czyste rece Johnny'ego. - Dziekuje. Jeszcze nie
przyzwyczailam sie do tutejszej wilgotnosci powietrza - wyjasnila spokojnie. - Ale
kiedys przywykne. Wcale nie byl o tym przekonany. Wygladala bowiem jak kupka
nieszczescia. Zasiadl ponownie na kanapie i patrzyl, jak Nicole przyklada do twarzy
szklanke z lodem, zeby ochlodzic policzki. - Stolarze sa w cenie - oswiadczyl. Nicole
przesunela szklanke w dol i dotknela nia nasady szyi, a potem karku. Szyje miala
ladna. Dluga i kremowa. - Fakt - przyznala. - Ale sadze, ze ci na zwolnieniu
warunkowym sa szczesliwi, ze w ogole maja jakas robote. Johnny rozesmial sie
glosno. - A wiec powinienem nisko sie cenic? A moze pracowac za darmo? Przylozyla
szklanke do drugiego policzka. - Jest cos, co powinien pan wiedziec, Johnny. Tydzien
temu babcia stlukla sobie kolano i porusza sie na wozku. Mysle, ze materialy
potrzebne do remontu domu dostaniemy u Craiga.
- Jesli nie beda mieli na skladzie, to na pewno sprowadza. - Zadzwonie tam jutro z
samego rana. Sprawdze, czy z rachunkiem babci wszystko jest w porzadku. - Czy
Jasper Craig jest nadal wlascicielem sklepu? - Slyszalam, ze przeszedl na emeryture.
Interes prowadzi Farrel... to znaczy jego syn. Johnny poznal po minie Nicole, ze wie o
slawetnej bojce. - Zostalem zwolniony przedterminowo miedzy innymi pod warunkiem,
ze nie doprowadze do zadnej silowej konfrontacji. Oznacza to, chérie, ze nie wolno mi
uprawiac rekoczynow. - Czy to oswiadczenie powinno podniesc mnie na duchu? -
spytala. Johnny wzruszyl ramionami. - Nawiasem powiedziawszy, to nie ja wywolalem
bojke u Peppera, mimo ze slyszala pani z pewnoscia inna wersje tego wydarzenia.
Gdybym chcial zabic Farrela Craiga, uczynilbym to wiele lat temu. Teraz, moze
dlatego, ze pobylem juz troche w Common, moglbym zmienic zdanie. Ten czlowiek
jest najwiekszym lajdakiem w miescie. - Wiec twierdzi pan, ze to, co stalo sie w barze,
nie bylo panska wina? - Twierdze, ze byc moze bronilem sie zbyt skutecznie. - Johnny
zamilkl na chwile. - Ale wrocmy do sprawy remontu Oakhaven. Dom jest w podlym
stanie. Od czego rozpoczniemy robote? Przez nastepne pol godziny dyskutowali na
temat tego, co trzeba wykonac i w jakiej kolejnosci. Najpilniejsze byly
naprawy zniszczonego dachu i werandy. Potem, w deszczowe dni, nalezalo
podreperowac wnetrze domu, a takze wyciac uschniete drzewo sterczace na
frontowym dziedzincu, odmalowac sciany i ponaprawiac okna. Po jakims czasie Nicole
podniosla sie z fotela, ostroznie odrywajac od drewnianej podlogi spocone nogi. - Bede
wdzieczna za sporzadzenie wykazu potrzebnych materialow, bo ja sie na tym zupelnie
nie znam. Ale jesli pan nie moze... - Moge - oznajmil krotko, wstajac z kanapy.
Wygladala na zdenerwowana. Potknela sie, chcac szybko obejsc fotel. Przed
upadkiem uchronil ja Johnny. Podbiegl, zlapal ja za ramie i postawil na nogi. Zauwazyl,
ze byla lekka jak piorko. Wziela sie w garsc. Ponownie zaimponowala Johnny'emu,
stajac sie w jednej chwili chlodna i opanowana mloda dama. Podchodzac do drzwi,
odwrocila sie nagle. - Babcia nazwala pana swoim przyjacielem - oznajmila spokojnym
tonem. - Jestem ciekawa, czy pan, panie Bernard, tez uwaza Mae za swoja
przyjaciolke? Johnny nawet sie nie poruszyl. Stal nadal z rekoma w kieszeniach. -
Chyba chcialabys, chérie, uslyszec cos innego - powiedzial z lekkim usmiechem na
twarzy. - Chcesz wiedziec, czy twoja babka bedzie przy mnie bezpieczna. Mam racje?
Moja odpowiedZ brzmi: tak. Nigdy nie zrobilbym najmniejszej krzywdy ani Mae, ani
zadnej osobie, na ktorej jej zalezy. Wystarczy? - Musi - mruknela Nicole i opuscila
pokoj. Johnny sluchal przez chwile jej lekkich krokow na
schodach. Potem podszedl do okna i obserwowal, jak idzie w strone lasu. Uznal, ze
porusza sie stanowczo za szybko. W Luizjanie nalezalo robic wszystko w zwolnionym
tempie. Jesli Nicole Chapman miala w tropikalnym upale poczuc sie dobrze, musiala
sie tego nauczyc. Mogl o tym jej wspomniec, lecz w tej chwili jego slowa nie odnioslyby
pozadanego skutku. Za bardzo absorbowala ja ciemna strona jego charakteru, zeby
wziela sobie do serca dobra rade. Popoludnie minelo szybko. Johnny spedzil cztery
godziny na reperowaniu na przystani rozpadajacego sie pomostu, w obawie, ze zerwie
go i zabierze najblizszy sztorm. Juz dawno slonce skrylo sie w moczarach i nastal
poZny wieczor. Idac po ciemku lesna sciezka, Johnny wrocil myslami do starszej pani.
Szedl ja odwiedzic, mimo ze wcale sie do tego nie palil. Przypuszczal, ze Mae
Chapman zaraz zmierzy go surowo wszystkowidzacymi, niebieskimi oczami i wywola
w nim poczucie winy, ze przed pietnastu laty bez slowa pozegnania opuscil rodzinne
miasto. Gdy tylko wynurzyl sie z lasu i rzucil okiem na podjazd, zorientowal sie, ze zbyt
dlugo odkladal wizyte. W domu panowaly ciemnosci. Tylko w lewym skrzydle palila sie
jakas mala lampa. Johnny przemierzyl podjazd i skierowal kroki ku glownemu wejsciu.
Od razu dostrzegl zmiany wprowadzone w ciagu tych lat przez Henry'ego, meza Mae.
Powiekszono dziedziniec przed domem, a na podworzu zawisla hustawka. Po
zachodniej stronie wielkiego pola postawiono ponadto dwie szopy
i poszerzono miejsce przeznaczone na parkowanie samochodow. Obok starego
buicka, nalezacego do Mae, stal zgrabny, bialy skylark. Przed pieciu laty Henry zmarl
na atak serca. Johnny dowiedzial sie o tym z listu Virgila. Sluzyl wtedy w wojsku i Virgil
byl jedyna osoba w Common, z ktora utrzymywal kontakt, i to tylko dlatego, ze ten
wysledzil przed laty miejsce jego pobytu i pisal niestrudzenie przez cale lata. Johnny
odpowiadal na listy raz lub dwa razy na rok. Chodzilo mu czasami po glowie, zeby
napisac do Mae. Nie wiedzial jednak, o czym moglby jej doniesc, wiec tylko prosil
Virgila, zeby poinformowal ja, ze jest zdrowy i caly. Kiedy otrzymal zawiadomienie o
smierci Henry'ego, zapragnal wziac udzial w pogrzebie. Ale zaraz przypomnial sobie,
jak ciezkim przezyciem bylo dla niego chowanie wlasnego ojca, a kilka lat poZniej
matki, wiec stchorzyl i nie przyjechal do Common. Zajrzal do szop. W pierwszej znalazl
stara graciarnie Henry'ego, warsztat stolarski i narzedzia. W drugiej stal dodge,
wiekowa polciezarowka. Jej widok przywolal fale wspomnien. Żeby sie ich pozbyc,
Johnny obszedl dwukrotnie stary woz, a potem wrocil na dziedziniec. Oparl sie plecami
o pien poteznego debu i zapalil papierosa. W drzwiach balkonowych lewego skrzydla
domu dostrzegl poruszajaca sie postac. Dziewczyne o ksztaltnych nogach i dlugich
wlosach. Zamyslony, usiadl pod drzewem na trawie. Nie zwracal uwagi na jednostajne
brzeczenie komarow krazacych nad glowa i nie slyszal dalekich odglosow burzy.
Minela godzina, a on nadal patrzyl na Nicole krazaca niespokojnie po
pokoju. Czyzby to jego przyjazd stal sie powodem jej bezsennosci? Bylo to
prawdopodobne. Zdazyla nasluchac sie paskudnych plotek, ktore z pewnoscia
wywarly na niej wrazenie. Dopiero po polnocy zgasila swiatlo i poszla do lozka. Do
tego czasu Johnny zdazyl wypalic pol paczki papierosow. Podniosl sie z ziemi,
przeszedl przez dziedziniec i podjazd. Od chwili opuszczenia wiezienia ciagle nie bylo
mu dosc swiezego powietrza. Mimo poZnej pory i nadchodzacej burzy, postanowil
jeszcze pojsc na stara farme rodzicow. Doszedl do drogi prowadzacej do zalewiska i
skierowal sie na wschod. Znow naszly go wspomnienia. W ciagu paru sekund
przeistoczyl sie ponownie w dziecko uciekajace przed Farrelem, ktory gonil je z kijem
w reku. Nadal mial w uszach krzyk Clete'a Gilmore'a, wymyslajacego mu od
najgorszych i zachecajacego Farrela do bicia. Idac pod gore, Johnny przystanal.
Oddychal szybko i nierowno, tak jakby biegl naprawde. Potrzasnal glowa, usilujac
odpedzic przykre wspomnienia. Ponownie ruszyl przed siebie, tym razem dostrzegajac
zmiany. Dziury w drodze staly sie jeszcze glebsze, a nadal podmokle rowy bardziej
cuchnace. Zardzewiala skrzynka na listy wskazywala na bliskosc starego domostwa.
Johnny przeskoczyl stos gruzu, ktory swego czasu byl solidna brama, i wszedl glebiej.
Serce zaczelo mu szybciej bic. Postanowil nie ulegac zadnym sentymentom. Nie czuc
zalu i strachu. Wraz z ogarniajacym go uczuciem samotnosci byly to doznania
dominujace, bardzo bolesne.
Wszedl na ganek i zatrzymal sie z reka na klamce.
O dziwo, drzwi byly otwarte. Przygotowujac sie na to, co zaraz zobaczy w
zrujnowanym domu, nabral gleboko powietrza. Po raz pierwszy od pietnastu lat wszedl
do srodka. Powitalo go znajome trzeszczenie podlogi, uderzyl w nozdrza przykry
zapach gnijacego drewna. Johnny zapalil zapalke i zaczal rozgladac sie po pustym
pomieszczeniu, bedacym niegdys pokojem dziennym. Dom byl spladrowany.
Przedstawial obraz nedzy i rozpaczy. Odwrocil sie w prawo i kiedy oswietlil zapalka
wejscie do kuchni, cos przemknelo po drewnianej podlodze. Podniosl wzrok na
wiszaca w oknie podarta zaslone, a potem popatrzyl na nedzne, pootwierane szafki. Z
kuchni wszedl do pokoiku, ktory rodzice przeznaczyli dla niego. Tak malego, ze miescil
sie w nim tylko materac na podlodze. Ze zdumieniem dostrzegl w kacie jego gnijace
szczatki. Johnny poczul bolesny skurcz zoladka. Ani na chwile nie przyszlo mu na
mysl, ze powrot do rodzinnego domu wywrze na nim az tak ponure wrazenie. Sadzac,
ze bedzie inaczej, okazal sie ostatnim glupcem. Nedza, w jakiej zyla jego rodzina,
przygnebila go na dobre.
Po powrocie do domku na przystani stanal przy oknie, z ktorego rozciagal sie widok na
zalewisko. Zly na ogarniajaca go melancholie, z trudem oderwal mysli od przykrych
wspomnien.
Oczami duszy ujrzal jedwabiste jasne wlosy i blekitne oczy. Byl to widok zbyt piekny,
aby mogl byc prawdziwy. Johnny uznal jednak, ze kazdy ma prawo sobie pomarzyc.
Poszybowal wiec w swiat fantazji.
Nicole otworzyla oczy. Byla dopiero szosta. Od kilku miesiecy sypiala najwyzej po piec
godzin, nekana koszmarem, ktory przezyla w Los Angeles. Tej nocy jednak snil sie jej
Johnny Bernard. Podniosla sie z lozka. Od razu poczula wokol siebie wilgotne, wrecz
lepkie i cieple powietrze. Zapragnela wlaczyc wentylator, lecz sie powstrzymala. Jesli
ma przyzwyczaic sie do paskudnego luizjanskiego upalu, musi wreszcie uniezaleznic
sie od tego urzadzenia. W jedwabnym szlafroku podeszla do balkonowych drzwi i
otworzyla je szeroko. Liczyla na poranny spiew ptakow, ale zamiast tego uslyszala
wiazanke soczystych przeklenstw. Wiedziala, do kogo nalezy charakterystyczny glos.
Zerknela ostroznie z balkonu. Johnny Bernard stal oparty o sciane domu. Jedna dlonia
tarl biodro, a druga zaciskal nos, zeby zatamowac plynaca krew. O Boze! Nicole
cofnela sie blyskawicznie w glab
pokoju, zlapala garsc papierowych chusteczek i wybiegla przed dom. - Prosze -
powiedziala, podsuwajac Johnny'emu chusteczki. Wzial je bez slowa i przylozyl do
nosa. Po kilku chwilach przestal krwawic. Dopiero teraz spojrzal na Nicole. -
Wykupilas, chérie, ubezpieczenie od nieszczesliwych wypadkow? - zapytal. - Wyglada
na to, ze ta praca nie jest bezpieczna. Zamiast zlosci, w ciemnych oczach Johnny'ego
dojrzala blysk rozbawienia. Rzucil Nicole krzywy usmiech, na ktory zareagowala
chlodnym spojrzeniem i hardym uniesieniem glowy. - Jesli szuka pan latwego zysku, to
tutaj pan go nie znajdzie - oznajmila wynioslym tonem. Na twarzy Johnny'ego ukazal
sie drwiacy usmiech. - Och, nie wiem. Odszkodowanie to nie wszystko. Nie
zareagowala na te zagrywke. Odwracajac sie, zeby wejsc do domu, spytala: - Czym
pan sie teraz zajmowal? - Sprawdzalem stan werandy. Jesli dobrze pamietam, mowila
pani, ze trzeba szybko naprawic balustrade. - Mowilam. Ale dlaczego zajal sie pan tym
juz o szostej rano? - Nie moglem spac. - Blyskawicznie znalazl sie tuz przed Nicole,
reka tarasujac drzwi. Miala przed soba zarosniety meski tors, pokryty warstewka potu.
- Napilbym sie wody - oswiadczyl. - Dostane szklanke? Nie mogla odmowic mu tej
przyslugi, jako ze wczoraj na przystani sama korzystala z identycznej.
- Niech pan tu poczeka. - Z lodem. - Opuscil reke blokujaca Nicole wejscie
do pokoju. Wyszedlszy po chwili z lazienki ze szklanka wody, ze zdumieniem ujrzala,
ze Johnny stoi w poblizu jej lozka. Dostrzegl jej zaskoczona mine i wyjasnil: - Na
dziedzincu czeka Red Smote. Uznalem, ze bedzie lepiej wejsc do srodka, niz sterczec
na widoku. Mam teraz wyjsc? - Chyba nie. - Nicole zerknela na zegarek. - Jesli Red
zobaczy pana wychodzacego ode mnie o szostej rano... - Nie dodala nic wiecej. - To
najwiekszy plotkarz w miescie - przyznal Johnny. - A my przeciez nie chcielibysmy,
zeby ludzie gadali o czyms, czego nie bylo. Jesli facet ma byc o cos takiego
oskarzony, to przynajmniej powinien to przedtem zrobic. Rozbawiony Johnny
najwyraZniej draznil sie z nia. Postanowila polozyc kres glupim zartom. - Wiem, gdzie
cie kopnac, tak aby zabolalo najbardziej, wiec lepiej daj sobie spokoj z idiotycznymi
pomyslami. Dobrze ci radze. - Gdybys mnie uszkodzila, chérie, i nie moglbym chodzic,
stracilabys pracownika. - Parsknal smiechem. Mial racje. Podeszla do Johnny'ego i
podala mu szklanke z woda. A potem, aby sie upewnic, czy Red naprawde jest na
dziedzincu, zerknela szybko w strone drzwi. Byl. Oparty o maske malej czerwonej
polciezarowki, rozmawial z pomocnikiem babki, Bickfordem Ardenem, mezem
gospodyni. Kilka razy w tygodniu obaj mezczyZni wybierali sie przed sniadaniem na
ryby.
Majac nadzieje, ze zaraz sobie pojda, Nicole odwrocila sie do Johnny'ego, aby
zapewnic go, iz za chwile bedzie mogl wyjsc. Stal tuz przy lozku i z ciekawoscia
ogladal posciel zmieta przez nia podczas bezsennej nocy. Poczerwieniala na twarzy. -
Kiepska noc? - zapytal. - Za goraca - odrzekla. Podniosl wzrok i zaczal rozgladac sie
po pokoju. - Slyszalem, ze zamierza pani tu zostac - powiedzial. - Zamierzam -
przyznala. - A co z upalem? - Polubie go. - Zbyt szybko pani sie porusza. Prosze
zwolnic tempo. To pomoze. Wypil wode, odstawil szklanke na toaletke i zainteresowal
sie stojaca obok szkatulka na bizuterie. Bezceremonialnie zajrzal do srodka, a potem
zaczal wyciagac jeden po drugim schowane tam przedmioty. Przedstawialy niewielka
wartosc. - Nie masz blyszczacych kamykow, chérie - stwierdzil. - A wiec, Nicki
Chapman, co sie dla ciebie naprawde liczy? - zapytal. - Bo, jak widze, nie srebro i
zloto. Mial racje, przyznala w duchu. Nie miala dla niej znaczenia kosztowna bizuteria.
Oczywiscie, cenila ladne przedmioty, ale najczesciej cieszylo ja zupelnie co innego.
Lubila oddawac na plotnie urok wschodzacego slonca. Spacerowac w cieplym letnim
deszczu. Smiac sie z drobnostek. Byly to jednak sprawy osobiste, o ktorych nie
zamierzala rozmawiac z obcym czlowiekiem. - Dla mnie licza sie interesy. A pan
powinien zajac
sie robota, a nie zadawaniem pytan - wyniosle pouczyla Johnny'ego. - Mozemy
dokonac malej wymiany informacji, bo pani z pewnoscia chce dowiedziec sie czegos o
mnie. - Tak, chce, ale ja nie jestem na zwolnieniu warunkowym. I nie zasluzylam sobie
w tym miescie na opinie rozrabiaki. Johnny popatrzyl lagodnym wzrokiem na
rozmowczynie i pogrozil jej palcem. - Oj, chérie, nieladnie sluchac plotek. Co najmniej
polowa tych plotek nie ma nic wspolnego z prawda. - A reszta? - Czasami jedynym
sposobem na przetrwanie jest oddanie ciosu. Czyzby staral sie powiedziec, ze jego
wojownicze nastawienie do zycia to wylacznie samoobrona? Tylko odparowywal ataki?
- zastanawiala sie Nicole. Jesli tak, to ona sama postepowala podobnie, choc w nieco
innym stylu. Kryla bol pod maska obojetnosci. Zastanawiala sie mimo woli, czemu
Johnny zawdzieczal tak fatalna reputacje. Byla przekonana, ze w gre wchodzil nie
tylko konflikt z Farrelem Craigiem. Musialo wydarzyc sie cos znacznie gorszego. -
Dlaczego nie zjawil sie pan wieczorem u babci? - Przyszedlem. - Nieprawda. -
Zabralem sie na przystani za naprawe starego pomostu i stracilem poczucie czasu.
Dotarlem tu dopiero poZnym wieczorem. Bylo ciemno w oknach. Swiecilo sie tylko w
tym pokoju. Nie zapukalem do frontowych drzwi, bo sadzilem, ze starsza pani poszla
juz spac.
- Babcia czekala na pana cale popoludnie i caly wieczor. Miejmy nadzieje, ze dzis
znajdzie pan czas. BadZ co badZ, to jej zawdziecza pan wczesniejsze opuszczenie
wiezienia, panie Bernard. - Johnny. Tak zwracaja sie do mnie przyjaciele. -
Przyjaciele? - Nicole uniosla drwiaco brwi. - O ile mi wiadomo, jedynym panskim
przyjacielem w tym miescie jest moja babka. I, szczerze powiedziawszy, nie rozumiem
dlaczego, skoro pan nawet nie docenia jej wspanialomyslnosci. - W tym miescie mam
obecnie dwoje przyjaciol - wyjasnil z lekkim rozbawieniem w glosie. - Moze za jakis
czas bede mogl wpisac pania na liste moich przyjaciol i wtedy bedzie ich juz troje. - Na
razie niech pan sie zajmie robota zlecona przez moja babke. Osiem godzin dziennie,
mieszkanie i jedzenie. Oraz poczucie wolnosci. - Taka byla umowa - przyznal Johnny.
- Ale co z nasza? - Nie rozumiem. Johnny zlustrowal wzrokiem sylwetke Nicole. -
Chérie, jestes calkiem ladna kobitka. Sprobuje nie zdradzac sie z moimi brzydkimi
myslami i trzymac rece przy sobie, jesli potrafisz nie wierzyc plotkom i traktowac mnie
przyzwoicie. Umowa stoi? Prymitywny facet. Zachowuje sie obcesowo, ocenila Nicole.
- Nasza umowa bedzie polegala na tym, ze nie bedzie pan w ogole mial brzydkich
mysli - oznajmila. Rozesmial sie na caly glos. - Przez szesc miesiecy bylem w
wiezieniu, chérie. To
moje brzydkie mysli sprawily, ze pozostalem zdrowy na ciele i umysle. Dla Nicole nie
byl to temat bezpieczny. Postanowila milczec. Johnny przeniosl wzrok na obraz
wiszacy na scianie. Trzy lata temu, kiedy Nicole przyjechala do Oakhaven z rodzicami
na dwa tygodnie, namalowala tutejszy staw. Ładny. Pedzla jakiegos miejscowego
malarza? - Nie. W Los Angeles Nicole byla wschodzaca gwiazda, ktorej obrazami
interesowaly sie znane galerie. Skonczylo sie to kilka miesiecy temu, kiedy malowanie
okazalo sie dla niej rownie trudne, jak podejmowana co noc proba zasypiania. -
Zaczalem spisywac to, co bedzie nam potrzebne - oznajmil Johnny, wreczajac Nicole
wyjeta z kieszeni kartke. - Moze niektore z tych rzeczy beda musieli sprowadzic, wiec
warto od razu je zamowic. - Dzis to zalatwie. - Gonty roznia sie barwa i ksztaltami. W
skladzie Craiga beda mieli probki. - Johnny wyjrzal przed dom. - Droga wolna. - Ma
pan przyjsc dzisiaj do babci - polecila Nicole. - Naprawde byla wczoraj zla, ze wystawil
ja pan do wiatru. Odwrocil sie twarza do Nicole, jakby czekal na cos jeszcze. -
Prosze... - dodala po dluzszej chwili z westchnieniem rezygnacji. Na jego wargach
ukazal sie leniwy usmiech. - Tak, zajde do starszej pani, gdy tylko zdazy sie
uczesac i zalozyc sztuczna szczeke. Widzisz, chérie, co moze zdzialac jedno male
,,prosze''? Wystarczy, ze je wymowilas, a juz jem ci z reki. Przed poludniem Johnny
wycial uschniete drzewo stojace na dziedzincu. Mial jeszcze dwa wolne dni przed
formalnym rozpoczeciem pracy, ale irytowal go sterczacy kikut. I odczuwal potrzebe
fizycznego wysilku. Zmeczony, oblany potem schowal w szopie pile lancuchowa i
siekiere, i zawrocil do domu. Starsza pania znalazl w ogrodzie. Na widok drobnej
staruszki spiacej pod debem w inwalidzkim wozku scisnelo go w gardle. Mae
Chapman zawsze budzila w nim dobre uczucia. Ciagnal do niej juz jako maly chlopiec,
bo traktowala go przyzwoicie. Nadal nie mial pojecia, dlaczego sie nim wowczas
przejmowala. Obdartym, nieznosnym dzikusem. Zamrugala oczami, jakby czujac, ze
ktos sie jej przyglada. Po chwili skupila na Johnnym zamglone spojrzenie. Jej drobne
cialo ginelo w prostej bawelnianej sukience. - Myslalam, ze przyjdziesz wczoraj,
najpoZniej dzis rano - stwierdzila mocnym glosem. - Masz powod, zeby mnie unikac?
Mowila prosto z mostu, ale bez urazy. Johnny otworzyl brame i ruszyl ku starej damie,
ktorej glos przywolal fale wspomnien. Dostrzegl zabandazowane kolano. - Slyszalem,
ze ma pani klopoty ze zdrowiem - powiedzial, wskazujac chora noge Mae Chapman. -
Nie widzialem wiec powodu, aby niepokoic pania z samego rana.
- Moje kolano nie ma nic wspolnego ze wstawaniem
z lozka. Ani nie odebralo mi zdolnosci mowy. - Na to wyglada. - Johnny usmiechnal sie
krzywo. - Jesli dobrze pamietam, nigdy nie brakowalo pani jezyka w gebie. Uwaga ta
wywolala usmiech na twarzy starszej pani. Zlustrowala Johnny'ego od stop do glow. -
Twoje oczy sa nadal takie jak Delmara. Masz tez po nim lsniace wlosy. Bylby z tego
zadowolony - oznajmila. Wspomnienie ojca przywolalo w pamieci Johnny'ego
wydarzenia, ktore szesc miesiecy temu zmusily go do opuszczenia miasta, i tego, co
stalo sie poZniej. - Czy to pani placila podatki za nasze rodzinne gospodarstwo? Z
nieprzenikniona mina Mae Chapman uniosla lekko brwi. - A dlaczego mialabym to
robic? - A zebym to ja wiedzial - mruknal Johnny, nadal bardziej wzruszony
spotkaniem ze starsza pania, niz tego sobie zyczyl. - Nigdy nie inwestuje w niepewne
interesy - oznajmila chlodno. - Czyzby? Wobec tego dlaczego przez te wszystkie lata
tracila pani czas na interesowanie sie moim losem? I dlaczego pani adwokat zalatwil
mi przedterminowe zwolnienie? Jesli jest jakis powod, zeby tutaj mnie sciagac,
chcialbym go poznac. - Nadal, chlopcze, masz paskudne maniery. - Niech pani
odpowie na moje pytanie! - zazadal. - Szesc miesiecy temu dostalem list, w ktorym
Griffin Black oswiadczyl, ze kupi to, co do mnie nalezy. Sadzi-
lem, ze facet jest zdrowo stukniety, dopoki nie dowiedzialem sie w Common, ze nadal
posiadam ziemie. Niech pani nie udaje, ze nie wie, o czym mowie. - Nie mialam
pojecia, ze beda z tym takie klopoty. Jest mi bardzo przykro. Johnny zobaczyl przed
soba nagle stara i slaba kobiete. Zawstydzony, powiedzial: - Szedlem do pani zaraz po
tym, gdy poinformowano mnie w ratuszu, jak stoja moje sprawy. Wstapilem po drodze
na male piwo i... Sama pani wie, co stalo sie potem. - Co dzieje sie zawsze, gdy tylko
ty i Farrel staniecie sobie na drodze - dodala Mae Chapman. - Tym razem to moja
wina. Gdybym powiadomila cie o tym, ze gospodarstwo rodzicow nadal jest twoje, nie
doszloby do tego przykrego wydarzenia. - Zmruzyla oczy. - Dalabym ci znac, gdybys
pofatygowal sie i napisal do mnie. Johnny zaklal pod nosem. - Trzymanie dla mnie tej
ziemi bylo idiotyzmem. - Czy uwazasz, ze idiotyzmem bylo takze troszczenie sie o
ciebie? Johnny zignorowal pytanie. - Virgil twierdzi, ze jesli nie sprzeda pani czesci
swych pol lub nie zacznie ciagnac z nich dochodow, wpadnie pani w finansowe
tarapaty. Powinna pani lepiej spozytkowac swoja forse, niz pchac ja w te
bezwartosciowa posiadlosc na wzgorzu. - Virgil za duzo gada. A moze wyjasnisz mi
laskawie, dlaczego pisales do niego, a nie do mnie? Spadlaby ci korona z glowy,
gdybys choc raz na rok dal o sobie znac? Dobrze wiesz, ze nie musiales opuszczac
miasta. Po
smierci twojej matki Henry i ja chcielismy wziac cie do siebie. Mieszkalbys sobie
spokojnie w Oakhaven, zamiast sie tulac. Tak, wiedzial, ze Mae Chapman zabralaby
go do siebie. I to przerazalo go najbardziej. Ludzie, ktorym na nim zalezalo, szybko
znikali z jego zycia. Nie bylo to logiczne rozumowanie, ale po smierci matki obawial sie
dostac pod opieke Chapmanow. Juz latwiej bylo uciekac tam, gdzie nikt nie oglada sie
za nim, dlatego ze nazywa sie Bernard. - Co odpowiedziales Griffinowi? - spytala Mae.
- Oferuje dobra cene. A poza tym po co mi kawalek ziemi, skoro wkrotce juz mnie tu
nie bedzie? - Odloz decyzje do konca lata. - Co za roznica? Za cztery miesiace
wracam do Lafayette. Mae Chapman zamilkla. Johnny oparl sie o pien debu i zaczal
lustrowac fasade domu. Byl gotowy do dyskusji na temat remontu werandy, ale
rozproszyl go widok Nicole idacej przez dziedziniec w kusej czarnej bluzeczce.
Przesunal wzrokiem po jej szortach i ponownie zauwazyl, ze obciskaja zgrabny
tyleczek. - Jak to sie stalo, ze nigdy nic o niej nie slyszalem? - wypowiedzial na glos
swoje mysli. - Chodzi ci o Nicki? To wina mojej synowej, Alice. Byla to zazdrosna
kobieta. Nie chciala z nikim dzielic sie moim synem Nicholasem ani moja wnuczka.
Odwiedzali nas od czasu do czasu, a mysmy brali Nicki do siebie na tydzien kazdego
lata. Bylo to niewiele. Ale lepsze niz nic. W glosie starszej pani przebijala gorycz.
- Twierdzi, ze tu zostaje - mruknal Johnny. - To pomysl pani czy jej? - zapytal i zaraz
dostrzegl uniesione w gore siwe brwi. - Moja propozycja, lecz decyzja Nicki. Johnny
nie spuszczal wzroku z Nicole, ktora przecinala teraz droge. - A co bylo z nia? - Jesli
uzna, ze powinienes wiedziec, jestem pewna, ze sama ci wyjasni. Nie zanosilo sie na
to, ze starsza pani powie cos wiecej na ten temat. Zaczeli rozmawiac o koniecznych
naprawach domu i o tym, kto umarl, gdy Johnny'ego nie bylo w Common. Juz wiecej
nie wspomnial o Nicole. Po jakims czasie rozmowa ucichla. Johnny oderwal plecy od
pnia debu. - Do zobaczenia - powiedzial, zamierzajac opuscic ogrod. - Nie tak szybko.
Odpowiada ci mieszkanie na przystani? Swego czasu nigdy nie bylo ci dosc widoku
zalewiska. - Nadal mi nie dosc - przyznal. - Wczoraj naprawilem zapadajacy sie
pomost. Dlatego nie zdazylem tu przyjsc. Kiedy to wreszcie zrobilem, pani byla juz w
lozku. Zapomnialem, ze starzy ludzie chodza spac z kurami - dodal zartobliwym
tonem. Spojrzal na Mae Chapman i zobaczyl, ze sie rozesmiala. - Zawsze byles
pyskaty - stwierdzila. - Ale takze przystojny. Zjesz ze mna kolacje? Johnny'emu
niespecjalnie przypadla do gustu rola przyblakanego, glodnego psa. Pokrecil glowa.
- Chyba nie. - BadZ o siodmej. WejdZ frontowymi drzwiami i za-
loz jakas koszule. Postanowil sie wykapac. Opuscil przystan i ruszyl w las. Bez trudu
odnalazl droge. Zszedl ze sciezki i skrecil w lewo, przecisnal sie pod galeziami
orzecha i zaraz ujrzal staw. Maly i obrosniety krzewami, ukryty idealnie przed ludzkim
spojrzeniem. Wlasnie zamierzal zdjac dzinsy, kiedy uslyszal glosny plusk. Szybko
podciagnal suwak i podszedl do brzegu stawu. A wiec i ona tutaj przyszla. Patrzyl, jak
Nicole wynurza sie z wody, przewraca na plecy i przebierajac szybko nogami, wyplywa
na srodek stawu. Wsrod lisci dojrzal na brzegu jej recznik, a na niskiej galezi wiszace
szorty. Pod drzewem, oparte o pien, staly czarne tekstylne pantofle. Nie miala pojecia,
ze jest obserwowana, wiec Johnny mogl usiasc i gapic sie na nia przez cale
popoludnie. Byloby to calkiem zabawne, gdyby nie niepokojacy fakt, ze dziewczyna
byla tak malo spostrzegawcza. Na brzegu stawu wyszukal dwa plaskie kamienie.
Przykleknal na kolanie i puscil kaczke. Kamien przelecial tuz obok nosa Nicole. Zanim
cisnal na wode drugi kamien, odnalazla stopami grunt i z wystraszona mina zaczela
przeszukiwac wzrokiem brzeg stawu. Kiedy dostrzegla Johnny'ego, jej niepokoj
przemienil sie w gniew. - Zwariowales? - wykrzyknela donosnie. - Mogles mnie trafic!
Kamien przelecial o centymetr ode mnie.
- Raczej o cztery - skorygowal ze smiechem.
Zaczela isc przez wode w jego kierunku, przy kazdym ruchu wdziecznie poruszajac
biodrami okrytymi kostiumem kapielowym. Po chwili znalazla sie na brzegu. - Co to za
roznica, panie Bernard, jeden centymetr czy cztery? Kamien przelecial tak blisko... -
Johnny. - Co takiego? - Zapomniala pani, jak mam na imie? - Juz to przerabialismy -
warknela. - Fakt - przyznal pogodnie i zaczal rozgladac sie wokolo, tak jakby czegos
szukal. - Nie widziala pani przypadkiem Jednookiego? - A kto to jest? Johnny podniosl
sie. Zwiesil rece wzdluz ciala. - Jednooki to aligator. Swego czasu mial zwyczaj
odbywac nad stawem popoludniowa drzemke. Nicole znieruchomiala. - Aligator?
Tutaj? Nie byla to prawda. Johnny gladko sklamal. Jednooki wolal zawsze miejsca
bardziej ustronne, w glebi moczarow. Kto wie, moze staruszek zostal juz przerobiony
na torebki lub wysokie botki? Johnny ogarnal spojrzeniem drobne ksztalty Nicole
ubranej w skapy kostium. Przesunalby z rozkosza rekoma po jej aksamitnej skorze, z
odslonietych ramion zlizal kropelki wody, polozyl Nicole na trawie i... - Biega pani
zawsze polnago, czy to ja mam takie szczescie? - zapytal. - Drugi raz jednego dnia.
Powiedzialbym, ze jest to...
- Ma pan jakis konkretny interes, czy przyszedl pan
tu tylko po to, zeby mnie zdenerwowac? Bylo to interesujace pytanie. Podniecony,
zmienil pozycje ciala, a potem siegnal po recznik lezacy na trawie i rzucil go Nicole.
Wytarla cialo i wciagnela szorty. - Nastepnym razem, kiedy bedzie sie pani wybierala
nad staw, niech pani komus powie, dokad idzie - pouczyl ja Johnny i spojrzal ponad
ramieniem Nicole, gdzie wsrod lisci dostrzegl weza. Na szczescie nie byl groZny, ale
rownie latwo mogli natknac sie na jadowitego gada. Nicole nie miala pojecia o
czyhajacych tu niebezpieczenstwach. Mysl ta rozzloscila Johnny'ego. - Chérie, to nie
Los Angeles - przypomnial. - W Luizjanie mozesz miec wiecej zmartwien, niz uliczne
korki w godzinach szczytu i policyjne mandaty. Tutaj nigdy nie wiadomo, co spadnie ci
na glowe. Spojrzala na niego z niepokojem. - Jesli przyszedl pan, zeby mi to
powiedziec, zwracam uwage na fakt, ze zrobilo sie juz poZno. Babcia bedzie... -
...zadowolona, ze zjawilem sie, zeby sprawdzic, czy pani przypadkiem sie nie utopila
lub czy nie stalo sie cos rownie zlego. - Dobrze plywam. Blyskawicznym ruchem
Johnny siegnal obok glowy Nicole i zerwal z drzewa weza. Trzymajac zwijajacego sie
gada w wyciagnietej dloni, zapytal z poludniowym akcentem: - A jak dobrze radzi sobie
pani z ciekawskimi wezami? Ku zdumieniu Johnny'ego nie zaczela histeryzowac i
krzyczec ze strachu. Zrobila tylko kilka krokow w tyl.
- Nie zauwazylam go - przyznala.
- Wiem. - Rzucil weza w odlegle galezie. - To gatunek nieszkodliwy, ale skad mozna
wiedziec, jesli sie tego nie sprawdzi naocznie. Wtedy moze juz byc za poZno. -
Skonczywszy lekcje pogladowa, zmienil temat. - Dzwonila pani do Craiga w sprawie
naszego zamowienia? Polecila pani sprowadzic gonty? - Dzwonilam rano, ale Farrela
Craiga nie bylo w skladzie. Musze poczekac do poniedzialku. Postanowilam jechac do
miasta, wiec przy okazji zalatwie te sprawe. Odeszla. Johnny patrzyl, jak powoli
kolysze biodrami. Robila to nieswiadomie i moze wlasnie dlatego bylo to takie
podniecajace. To, ze mial na nia chrapke, bylo niezaprzeczalnym faktem. Na
rozmyslaniu o Nicole Chapman spedzil pol nocy i niemal cale przedpoludnie. Zostal
nad stawem sam. Zaczal zdejmowac spodnie. Kiedy znalazly sie na wysokosci jego
kolan, zobaczyl oparte o pien damskie obuwie. Stanela, zeby obejrzec skaleczenie.
Przeciecie na stopie nie bylo glebokie, ale bolalo jak diabli. Zla na siebie, ze zostawila
w lesie pantofle, kustykajac zawrocila w strone stawu. Pamietalaby o nich, gdyby nie
waz. Wiele kosztowalo ja zachowanie spokoju. Gdyby wrocila nad wode minute
poZniej, Johnny bylby juz nagi. Jej widok zaskoczyl go calkowicie. Szybko podciagnal
dzinsy. Wskazala reka pien, przy ktorym staly pantofle. - Zapomnialam zabrac. Zrobila
krok i syknela z bolu. - Co sie stalo?
- Nic, to tylko drobne zadrapanie - zbagatelizowala
skaleczenie, zeby Johnny Barnard zaraz jej nie powiedzial, co mysli o dziewczynach z
wielkiego miasta, chodzacych boso po lesie. - Nadepnela pani na cos ostrego? Wie
pani, na co? - zapytal. Nicole nagle sie zaniepokoila. Pokustykala pod najblizsze
drzewo. Oparta o pien, podniosla noge, zeby dokladniej obejrzec skaleczenie. Nie
udalo sie, bo stopa byla w tym miejscu zakrwawiona. - Niech pani to pokaze -
powiedzial, podchodzac do niej. - Nie, dziekuje, nic mi sie nie stalo. - Wolalbym sie
upewnic. Kiedy usiadla pod drzewem, uklakl przed nia i ujal w rece zraniona stope.
Dlonie mial duze i cieple, szorstkie od pracy fizycznej. Otarl krew, a potem przez
dluzsza chwile uwaznie ogladal skaleczenie. Wreszcie oswiadczyl: - Bedziesz zyla,
chérie, ale potrzebna operacja. - Co takiego? Nicole usilowala wyrwac Johnny'emu
stope, ale jej nie puscil. - Uspokoj sie, chérie. Masz drzazge w nodze i jesli nie
bedziesz uwazala, wepchniesz ja glebiej. - To drzazga? Nicole odetchnela z ulga,
rozluZnila sie i oparla wygodnie o pien drzewa. - I to solidna - uscislil. - Nalezy ja
wyciagnac. - W porzadku. Babcia bedzie mogla... - Nie. Trzeba zrobic to teraz. Jesli
staniesz na tej
nodze, drzazga wbije sie jeszcze glebiej. Oczywiscie moge zaniesc cie do domu... -
Zaniesc? To nie wchodzi w rachube. Ja sama... - Tak wlasnie myslalem. - Wsunal reke
do kieszeni dzinsow i wyciagnal dlugi skladany noz. Juz sam fakt, ze ten czlowiek nosi
przy sobie tak niebezpieczne narzedzie, byl dostatecznie niepokojacy, ale jeszcze
gorsza dla Nicole byla mysl, ze zaraz go uzyje. - Poczekaj! - Czyzbys zmienila zdanie,
chérie? - Johnny podniosl glowe. - Wolisz jechac do domu na barana? Chyba go to
bawi, uznala Nicole. Wyglada tak, jakby za chwile mial sie rozesmiac. Johnny usadowil
sie wygodniej na trawie i ponownie ujal w dlonie skaleczona noge. Nicole zaparla sie
plecami, nastawiona na bol, ale Johnny, jak na razie, obchodzil sie z jej stopa tak
delikatnie, jak z jajkiem. Dopiero po chwili poczula uklucie i zamknela oczy. -
Rozmawiaj ze mna - zazadala. - O byle czym. Babcia mowila, ze byles komandosem. -
Z bolu wstrzymala oddech. - Przez piec lat. - Auuu! - Nicole zagryzla wargi. -
Spokojnie. To paskudztwo jest piekielnie dlugie. Oddychaj rowno. Nicole wziela sie w
garsc. Postanowila posluchac dobrej rady. - Dlaczego rzuciles wojsko? - Nie rzucilem.
Zostalem zwolniony na podstawie orzeczenia lekarskiego. - Podniosl glowe,
usmiechnal sie
do Nicole i ponownie zabral sie do roboty. - Nie boj sie, chérie. Nie odetne ci
paluszkow. Obiecuje. - Nie mialam na mysli... - Troche czasu spedzilem w Kuwejcie. -
Wyprostowal plecy i odlozyl noz na trawe. - W ten sposob nic nie zdzialam, ale juz
wiem, co nalezy zrobic - oswiadczyl. Zanim Nicole zdolala zapytac, co ma na mysli,
uniosl jej noge. Odciagnieta od pnia, zeby nie stracic rownowagi, wygiela sie w luk i
oparla na lokciach. Popatrzyl na jej zmieniona pozycje. - A teraz nie wolno ci sie
poruszyc - oznajmil. Nachylil sie tak nisko nad wyciagnieta noga, ze Nicole poczula na
skorze cieply oddech. Nie miala pojecia, co Johnny zamierza zrobic dopoty, dopoki nie
poczula, ze wsuwa jezyk w rozciecie na stopie. Wbila palce w trawe po obu stronach
ciala i wyciagnela szyje, zeby zobaczyc, co sie dzieje. Zabronil jej sie poruszac. Ale
dlaczego lizal stope? Usilowala cofnac noge. Odsunal wargi. - Mialas sie nie ruszac -
przypomnial. - Wiem, co robie. Johnny ponownie opuscil glowe. Nicole postanowila
dac mu minute, a jesli... - Auuu! Wyrwala noge z taka sila, ze stracila rownowage i
przewrocila sie na plecy. Poczula silny bol. Zamknela oczy. - W porzadku? Powoli
uniosla powieki. Ujrzala kleczacego nad soba Johnny'ego. Jego oczy usmiechaly sie
do niej. Rozchylil wargi i wysunal czubek jezyka, na ktorym lezala drzazga.
Odwrocil glowe i wyplul w trawe ostry kawalek drewienka, a potem przysiadl na
pietach. - Gdy bylem dzieckiem, wlasnie w taki sposob mama wyjmowala mi drzazgi -
wyjasnil. - Nigdy nie mielismy w domu zadnej pesety. Siegnal po noz, zlozyl go i
wepchnal do kieszeni, a potem wstal i wyciagnal reke do Nicole, zeby pomoc jej
podniesc sie z ziemi. Podala mu dlon. Stanela. Sprawdzila ostroznie, co ze skaleczona
stopa. Bol byl niewielki. - Dziekuje - powiedziala miekkim glosem. - Nie ma za co.
Teraz, gdy bol minal, na Nicole znow zaczela dzialac bliska obecnosc Johnny'ego.
Stali obok siebie, on z polyskujacym od potu torsem i z do polowy rozpietymi
spodniami, odslaniajacymi ciemna strzalke owlosienia na brzuchu. Juz wczoraj
dostrzegla, jak bardzo jest atrakcyjny fizycznie, ale nie oznaczalo to niczego wiecej. -
Musze wracac - oznajmila szybko. - Na mnie tez czas. Jestem zaproszony na kolacje.
- Chyba mowiles, ze nie masz tu wielu przyjaciol. - To prawda, chérie. Zaprosila mnie
starsza pani. A wiec do zobaczenia o siodmej.
- Powinnas byla mnie uprzedzic - powiedziala z wyrzutem Nicole. - Dlaczego? -
spytala Mae. - Gotowaniem, jak zwykle, zajmie sie Clair. Nie musisz nawet sie
przebierac. Wygladasz ladnie. Przeciez nie miala na mysli ciuchow ani kolacyjnego
menu. Po prostu nie widziala powodu, dla ktorego Johnny Bernard mialby zasiadac z
nimi do stolu. Mogl z powodzeniem gotowac sobie sam. - Nadal nie moge uwierzyc w
to, jak bardzo sie zmienil - powiedziala Mae. - Mowie ci, Nicki, gdy zjawil sie dzisiaj w
ogrodzie, nie moglam uwierzyc, ze to ten wyrostek sprzed pietnastu laty. Oczywiscie
rozpoznalam go od razu, bo ma oczy po ojcu, a usta po dziadku. - Mae oberwala
nastepny uschniety listek azalii rosnacej w donicy, ktora stala w kacie werandy. - Przy
kolacji powinnysmy przedyskutowac z Johnnym nasze pomysly dotyczace remontu.
Na pierwszy ogien pojdzie poddasze. Chcialabym, Nicki, abys mogla miec tam swoja
pracownie.
Pomysl byl wspanialy, uznala Nicole. Oczywiscie pod warunkiem, ze znowu poczuje
tworcza wene. Pragnela wrocic do malowania, ale nie potrafila. Podniosla sie z fotela i
podeszla do balustrady. - Myslalam o tym, aby zrobic sobie przerwe na lato -
powiedziala, z trudem zachowujac spokoj. - Od czterech lat nie mialam urlopu. -
Chcesz odpoczywac przez cale lato? Przeciez kochasz swoja prace i te wszystkie
wystawy. Najbardziej ze wszystkiego Nicole pragnela obudzic sie rano i poczuc
potrzebe tworzenia. Ale co bedzie, jesli juz nigdy nie odzyska checi do pracy? Na te
mysl ogarnial ja paniczny strach. Zamknela oczy. Do jej uszu dotarlo pytanie babki: -
Zauwazylas, ze Johnny wycial to uschniete drzewo? Nicole poczula, ze zaczyna ja
bolec glowa. Moze dzieki temu nie bedzie musiala zostac na kolacji. - Slyszalas, co
powiedzialam? Tego uschnietego drzewa juz nie ma. Nicole otworzyla oczy i rzucila
okiem na dziedziniec. - Tak, zauwazylam - odparla bezbarwnym tonem. - Pochwal
Johnny'ego za dobra robote. Przyda mu sie dobre slowo. Poprawi samopoczucie i
zwiekszy wiare w siebie. - Zaczyna bolec mnie glowa - oswiadczyla Nicole. - WeZ od
razu jakis proszek - poradzila babka. - Przeciez nie chcesz, zeby migrena popsula ci
kolacje. - Nie chce - przyznala Nicole. - A wiec, moja droga, jakie wybieramy gonty?
Zielone czy szare? Chyba wspominalas, ze wolisz zielone. Mam racje?
Nicole poczula, ze babka pociaga ja za skraj kusego
topu. - Nicki, chodzi o gonty. Jakiego maja byc koloru? - Chyba nie ustalilysmy
niczego. - Nie sluchasz. - Mae uniosla brwi. - Bladzisz myslami daleko stad. W jednej
chwili rozmawiamy normalnie, a w nastepnej zaczynasz bujac gdzies w oblokach. -
Zastanawialam sie, jak przerobic strych - sklamala Nicole. Mae wskazala palcem kusy
pomaranczowy top, ktory miala na sobie wnuczka. - To teraz modne? Jak nazywacie
takie nic? Szmatka miesiaca? Nicole nie miala ochoty na zarty, ale uwagi babki byly
zawsze dowcipne. W Common obowiazywaly inne kanony mody niz w Los Angeles.
Nie byly liberalne. - Czyzby bylo to przedmiotem rozmow pan w klubie ogrodniczym? -
cierpkim tonem spytala babke. - Tak - przyznala Mae. - Kazdy jest oceniany. Pearl
Lavel mowila mi, ze jej syn, Woodrow, widzial cie w zeszlym tygodniu i od tej pory
ciagle o tobie mowi. Nie jest zonaty. Nie wiem jednak, czy, jak dla ciebie, ma
wystarczajaco silna osobowosc. Tak samo zreszta sadzi Clair. Odbyly juz wczesniej
podobna rozmowe, z tym ze dotyczyla Normana, syna Gordona Tisdale'a, ale babcia i
Clair oswiadczyly zgodnie, ze ten czlowiek nie ma za grosz poczucia humoru, ktore
jest jednym z waznych czynnikow przesadzajacych o trwalosci malzenstwa. - Juz
prawie siodma - stwierdzila Mae. - Zaraz powinien zjawic sie Johnny.
Po slowach babki Nicole spojrzala odruchowo w strone sciany lasu. Zachodzace
slonce wydluzalo cienie drzew. - Dobrze znalas jego rodzicow? - Tak. Delmar i Madie
byli sympatycznymi i uczciwymi ludZmi. Uwazalam Madie za najpiekniejsza
dziewczyne w miescie. Wielu mezczyzn uganialo sie za nia. - Mae odwrocila sie w
strone azalii i zaczela zrywac uschniete listki. - To stare gospodarstwo na wzgorzu
stalo sie ich przeklenstwem. Na nieurodzajnej ziemi nic nie chcialo rosnac, a nikt w
Common nie chcial zatrudnic Bernarda. Wszyscy dziwili sie Jasperowi Craigowi, ze dal
mu robote u siebie. Wkrotce wydarzyl sie ten straszny wypadek. Delmara przejechal
samochod. - Zginal? - Tak. Na drodze, jakies dwa kilometry od miasta. Nigdy nie
wykryto, kto siedzial za kierownica. Nad ranem Henry znalazl zmasakrowane cialo. Od
tamtej pory zycie Johnny'ego toczylo sie coraz gorzej. Kilka lat poZniej Madie zmarla
na raka. W dniu, w ktorym ja pogrzebano, Johnny uciekl z miasta. - Chcialas, zeby
zostal - powiedziala cicho Nicole. - Od samego poczatku czulam do niego sympatie.
Gdy zobaczylam go po raz pierwszy, byl bosy i tak chudy, ze dawalo sie policzyc
wszystkie zebra. Poza tym byl pyskaty i piekielnie wulgarny. W ten sposob maskowal
strach. Znecaly sie nad nim dzieciaki z calego miasta. Przeganialy, bily i ponizaly.
Dlatego mam pewnosc, ze bojka w barze Peppera to nie byla robota Johnny'ego. Nie
on ja rozpoczal. - Skad to przekonanie?
- Jego wrogiem byl Farrel Craig. Ilekroc ten chlo-
pak zblizal sie do Johnny'ego, tylekroc pakowal go w klopoty. To Farrel i jego dwaj
nieodlaczni kolesie, Clete Gilmore i Jack Oden, gonili i bili Johnny'ego, gdy wracal ze
szkoly. Zaczelo sie to juz w szkole podstawowej. - Kolo glowy Mae zabzyczala
pszczola, ale starsza pani ciagnela dalej: - Nigdy nie mowilam o tym nikomu, ale Henry
i ja zamierzalismy zaadoptowac chlopca. I zrobilibysmy to, gdyby nie uciekl. Tak, Nicki,
chcialam, zeby Johnny pozostal w Common. I sklamalabym, gdybym powiedziala
teraz, ze nie chce, aby tu byl. Uciekanie przed wlasnymi problemami nie likwiduje
zadnej trudnej sprawy. Jesli nie podejmie sie walki z demonami, beda do konca zycia
gonily czlowieka. Nicole nie wiedziala, co powiedziec. Wyjrzala z werandy w chwili,
gdy zza drzew wynurzyla sie ciemna postac. Z kazdego kroku Johnny'ego Bernarda
emanowala sila. W sposobie poruszania sie, spokojnym i niespiesznym, bylo cos
hipnotyzujacego. Pierwotnego. Swiadoma, ze jej serce zaczyna bic jak szalone, Nicole
odskoczyla gwaltownie od balustrady. - Co sie dzieje? - spytala zdziwiona babka. - Juz
idzie. - Nicole ruszyla w strone otwartych balkonowych drzwi. - Powiem Clair, ze moze
punktualnie podawac kolacje. - Johnny, pomozesz starszej pani? - spytala Mae. - Nicki
poszla zawiadomic Clair, ze jestesmy gotowi siadac do kolacji. - Ma pani do mnie az
takie zaufanie? Nie boi sie
pani, ze przekrocze dopuszczalna predkosc? - zapytal zartobliwym tonem, stajac za
wozkiem. - Zawsze ci ufalam, drogi chlopcze. - Mae poklepala go po reku. Jako mlody
chlopak nie znosil, gdy ktos go dotykal. Ale Mae Chapman nigdy sie tym nie
przejmowala. Poczatkowo nie ufal jej przyjacielskim gestom. Nie znal ich przyczyny.
Wreszcie przestal sie nad tym zastanawiac i uznal, ze wlascicielka Oakhaven po
prostu go polubila. Ale i tak jej zachowanie uwazal za dziwne. Przeciez w Common
nikt nie znosil Bernardow. Mimo ze wiele lat mieszkal w poblizu Oakhaven, nigdy nie
byl w srodku starego, dwunastopokojowego domu, choc starsza pani niegdys czesto
zachecala go, by ja odwiedzal. Zapraszala na jablka i ciastka. Nie lubil takich gestow.
Kiedy mu na czyms bardzo zalezalo, proponowal starszej pani handel wymienny.
Dotyczylo to najczesciej jedzenia, a raz pary butow, z ktorych juz wyrosl jej syn. Od
Virgila Johnny dowiedzial sie, ze Nicholas zostal prawnikiem. Jego smierc w
katastrofie samolotowej zaledwie trzy lata po utracie Henry'ego musiala byc dla Mae
ogromna tragedia. Pewnie tak samo wielka jak dla Nicole, ktora stracila wowczas
oboje rodzicow. Kto wie, czy nie wieksza? Po chwili znaleZli sie w jadalni. Na koncu
dlugiego stolu Johnny zauwazyl brak jednego krzesla, wiec w tamta strone skierowal
wozek z Mae. Sam usiadl po jej lewej stronie. - Ciesze sie, ze rozprawiles sie z tym
uschnietym debem - oswiadczyla. W drzwiach ukazala sie Nicole. Miala na sobie zolta,
obcisla sukienke bez rekawow, odslaniajaca kolana.
Johnny stwierdzil ponownie, ze nie jest w jego typie.
Zazwyczaj wybieral duze i silne szatynki. Ale drobna blondynka, lekko zaokraglona
tam gdzie trzeba, musiala na mezczyznach robic spore wrazenie. Nagle wyobrazil
sobie, ze kocha sie z nia powoli i na luzie. Ocknal sie szybko. Wiedzial, ze nie
powinien myslec o tej kobiecie, a mimo to od rana do nocy zaprzatala jego mysli. A od
spotkania nad stawem mial ochote calowac ja wszedzie, a nie tylko przesuwac
jezykiem po jej stopie. - Komu przyniesc wody? - Ja poprosze - powiedziala Mae. Do
jadalni weszla Clair Arden i postawila posrodku stolu polmisek z pieczonymi
kurczakami i kluskami. Gospodyni byla niska kobieta, dobrze po piecdziesiatce, o
okraglych policzkach i cieplych, brazowych oczach. Obdarzyla Johnny'ego
zagadkowym usmiechem. Zastanawial sie, dlaczego, kiedy dwukrotnie wedrowala do
kuchni. Raz po koszyk z bialym chlebem, a drugi po kawe i maque choux, kukurydze
podawana z pomidorami, cebula i zielona papryka. Uwage Johnny'ego zwrocilo glosne
westchnienie. Spojrzal na starsza pania i zobaczyl, ze slania sie w wozku. WyraZnie
przechylala sie na prawa strone. - Mae, co z toba? - spytala Clair. - Nagle zakrecilo mi
sie w glowie. Nicole zapomniala o wodzie i podbiegla do stolu. - Babciu, co z toba? -
Jestem pewna, ze to nic powaznego uspokoila ja Mae. Och! Żeby zachowac
rownowage, oparla dlonie na stole. - To na pewno wina upalu! - uznala Nicole.
- Moze powinna pani sie polozyc - zaproponowal Johnny. Starsza pani machnela
lekcewazaco reka. - Zaraz mi przejdzie. Ale nie przechodzilo ani po minucie, ani po
dwoch. - Dzwonie po doktora Jefferiesa - oznajmila Nicole. - Nonsens - zaprotestowala
babka. - Nie zamierzam niepokoic takim drobiazgiem zapracowanego czlowieka.
Zmartwiona Nicole spojrzala na Johnny'ego. Podniosl sie z miejsca i odciagnal wozek
od stolu. Juz otwieral usta, zeby nalegac na wezwanie lekarza, gdy nagle dostrzegl
wzrok Mae. Jak zawsze przenikliwy i wyrazisty. Nie byly to oczy kobiety, ktora czula
sie Zle. Jej skora miala normalny odcien. Symulowala zle samopoczucie? Jesli tak, to
dlaczego? Po chwili namyslu Johnny nachylil sie nad starsza pania i udal, ze bada
wzrokiem jej twarz. - Rzeczywiscie, nie wyglada pani za dobrze - oznajmil z powaga. -
Juz w ogrodzie zauwazylem, ze cos z pania nie tak. Ale teraz jest gorzej. Przypomina
mi pani zebacza miotajacego sie na koncu wedki, zanim nie przewroci sie do gory
brzuchem. Za plecami Johnny uslyszal sykniecie Nicole. Wiedzial, ze jest oburzona
jego porownaniem. Mae rzucila mu podejrzliwe spojrzenie, ktore odwzajemnil
identycznym. Rozumieli sie doskonale bez slow. Nagle poczul na ramieniu dlon Nicole.
Odsunela go od wozka. - Nie sluchaj, babciu, tego, co mowi. Zawioze cie do twojego
pokoju. Po zimnym kompresie na czolo od razu poczujesz sie lepiej - zapewnila
starsza pania. Odwrocila
sie w strone Johnny'ego i rzucila mu lodowate spojrzenie. - Niech pan w przyszlosci
nawet nie probuje pomagac. Jak widac, nie ma pan o tym pojecia. - Co innego
uwazala pani dzis po poludniu. Jesli dobrze pamietam, w rozmowie ze mna uzyla pani
nawet slowa ,,dziekuje''. - Ale to teraz jest bez znaczenia - mruknela Nicole, mierzac
Johnny'ego zimnym wzrokiem. - Dzieci, dajcie spokoj - wtracila sie Mae. Obdarzyla
wnuczke bladym usmiechem i westchnela przeciagle. - Nicki, wygralas. Zostane u
siebie, jesli obiecasz, ze zjesz kolacje w towarzystwie Johnny'ego. Clair, idZ po Bicka.
Teraz niech on sie mna zajmie, tak aby dzieciaki mogly posilic sie spokojnie, w milej
atmosferze. - Babciu, ja zawioze cie do pokoju - upierala sie Nicole. - Nie jestem
glodna. - Bzdura - do rozmowy wlaczyla sie Clair. - Nie wolno ci opuszczac posilkow,
musisz jesc przyzwoicie, bo w przeciwnym razie przegram zaklad z Mae. Zalozylam
sie z nia, ze do konca miesiaca przytyjesz co najmniej dwa kilo. Jestes, slonko,
okropnie chuda. Johnny dostrzegl porozumiewawcze spojrzenie, jakie miedzy soba
wymienily Clair i Mae. Wiedzialy, jak zareaguje Nicole, i obmyslily taktyke. Clair
wybiegla z pokoju i po chwili przyprowadzila Bicka. W przeciwienstwie do zony, byl
bardzo wysoki. Mial na sobie znoszone, workowate spodnie, bawelniana koszule i
baseballowa czapke. Usmiechnal sie do Nicole i kiwnal glowa Johnny'emu. Podszedl
do wozka Mae i zaczal pchac go ku drzwiom.
- Mae, zaraz przyniose ci do pokoju zimnej lemoniady - obiecala Clair i poszla do
kuchni. Zaraz za Clair wyszla Nicole. Jadalnia opustoszala. Johnny wrocil na swoje
miejsce przy stole. Zastanawial sie, czy jeszcze zobaczy Nicole, ale juz po kilku
minutach pojawila sie ze szklankami pelnymi wody. Bez slowa postawila jedna przed
Johnnym. Tak energicznie, ze wychlapala na talerz polowe zawartosci. Usiadla, kiedy
siegal po serwetke. - Zebacz miotajacy sie na koncu wedki i przewracajacy do gory
brzuchem? - wymamrotala ze zloscia. - Dlaczego nie weZmie pan od razu lopaty i nie
zacznie za domem kopac grobu? - Mowiac tak, mialem swoje powody. Chce pani je
uslyszec? Zamiast pozwolic mu na wyjasnienia, oznajmila: - Babcia to przeciez stara
kobieta. Slodka, czula... - ...I podstepna. - Podstepna? - ze zgroza powtorzyla Nicole.
Zmierzyla Johnny'ego ostrym wzrokiem. - To najbardziej dobroduszna istota, jaka
znam. Dobrodusznosc nie ma tu nic do rzeczy, uznal Johnny. Kobiete, ktora potrafila
sciagnac go z powrotem do Common, choc on obiecal sobie, ze nigdy tu nie wroci,
bylo z pewnoscia stac na odegranie malej scenki i symulowanie zlego samopoczucia.
Zastanawial sie, jaki bedzie nastepny ruch Mae Chapman. Co wymysli nowego?
Johnny machnal reka na dobre maniery. Siegnal po kurczaka i kluski. Nalozyl sobie
solidna porcje i podal polmisek Nicole.
Kiedy Nicole kroila kurczaka na male kawalki, wzial
swojego w palce i odgryzl pierwszy kes. Zabieral sie za nastepny, gdy poczul na sobie
jej badawczy wzrok. Fakt, nie jadl jak przystalo na dzentelmena, ale przeciez nie
umazal twarzy. - Cos nie tak? - zapytal. - Nie - zaprzeczyla. Zlapal mokra serwetke i
wytarl wargi, po czym nadzial na widelec solidna porcje klusek. Zanim wepchnal
widelec z kluskami do ust, zauwazyl, ze Nicole ponownie zajela sie jedzeniem.
Siegnela po kawalek chleba. Johnny uwielbial pieczywo, i to w duzych ilosciach, ale
tym razem poskromil apetyt. Postanowil sprobowac konwersacji. - Czy stary dodge
Henry'ego jest na chodzie? - zapytal i znow siegnal po kluski. Podniosla glowe. -
Dlaczego chce pan to wiedziec? - Sprzedalem swoj samochod, bedac w wiezieniu. Ale
teraz przydalaby mi sie jakas polciezarowka. W poniedzialek rano moglbym zawieZc
pania do miasta i zabrac stamtad kupione materialy. - Chce pan, abysmy pojechali
oboje? Do skladu budowlanego Craiga? - Czyzbys obawiala sie, chérie, ze ludzie
zobacza nas razem? - pytaniem na pytanie odpowiedzial Johnny, siegajac po
nastepny kawalek kurczaka. - Oczywiscie, ze nie. - Boi sie pani, ze narobie klopotow,
czy czegos w tym rodzaju? - Czegos w tym rodzaju.
Johnny odchylil sie w krzesle i oparl rece po obu stronach talerza. - Nie zamierzam
narazac pani na zadne przykrosci. - Brzmi to tak, ze jesli nie bedzie pan zmuszony, to
nie narozrabia. - Nadziala na widelec kawalek miesa i uniosla do ust, ale po chwili
wahania odlozyla widelec i westchnela. - Moge obiecac, ze nie wysiade z samochodu.
Czy to pani odpowiada? Nie zdazyla odpowiedziec, bo do jadalni weszla Clair, niosac
dwa kawalki orzechowego ciasta. Na widok niedokonczonego posilku Nicole
gospodyni zmarszczyla czolo, ale bez slowa zabrala ze stolu jej talerz i postawila
deser. - Maz chcialby wiedziec, czy gra pan w karty - zapytala Johnny'ego. Wziecie do
reki kart w taki goracy, letni wieczor mialo swoj urok. - Owszem, jakos daje sobie z
nimi rade - odparl. - Okolo wpol do dziesiatej Bick wpada zazwyczaj do kuchni na
kawe - oznajmila Clair. - Jesli ma pan ochote, prosze tez przyjsc, bedzie pan mile
widziany. Zawsze czeka pelny dzbanek. - Spojrzala na Nicole. - Slonko, Mae czuje sie
lepiej. BadZ dobra dziewczynka i zjedz teraz to ciasto. Do wygrania zakladu zostaly mi
tylko dwa tygodnie. W milczeniu zjedli deser. Johnny jeszcze dopijal kawe, kiedy
Nicole odlozyla serwetke i podniosla sie z miejsca. - Jesli jutro pana nie zobacze,
spotkamy sie w poniedzialek. O dziesiatej rano przed frontowa weranda.
Zawiezie mnie pan do miasta, ale u Craiga sama zalatwie sprawe - oznajmila. -
Zgoda? Johnny nie przypuszczal, ze Nicole tak latwo sie podda. - Zgoda. - Wstal od
stolu. Gdy byla w polowie drogi do drzwi, oswiadczyl: - Starsza pani to wszystko
zainscenizowala. Nicole zatrzymala sie z reka na klamce. - Co pan powiedzial? -
Symulowala zaslabniecie, mozesz mi wierzyc, chérie. Ze strony twojej babki byla to
gra, a Clair w tym jej pomogla. - To smieszne. Dlaczego mialyby robic cos takiego?
Johnny oparl sie o framuge drzwi. Znajdowal sie teraz tak blisko Nicole, ze poczul
zapach jej perfum. - Mam na ten temat wlasna teorie, ale byc moze, chérie, powinnas
sama zapytac o to babke. - A jaka jest panska teoria? - Wolalbym nie mowic, dopoki
nie bedzie pani miala okazji pogadac o tym ze starsza pania. Nicole popatrzyla na
Johnny'ego z wyraZna niechecia. - Czy twoja nienawisc odnosi sie tylko do mnie,
chérie, czy tez do wszystkich mezczyzn? - zapytal. - Prosze zejsc mi z drogi -
zazadala ostrym tonem. - Zrobie to, gdy tylko uslysze odpowiedZ na swoje pytanie.
Czy zawsze przez pol nocy chodzi pani po pokoju, czy od chwili, gdy sie tu zjawilem?
Dlatego, ze nazywam sie Bernard? - Podgladal mnie pan? - spytala oskarzycielskim
tonem. - To czysty przypadek. Wyszedlem sie przejsc i zauwazylem palace sie swiatlo.
Oczy Nicole ciskaly blyskawice. Byla naprawde zla. - Nie uslyszalem odpowiedzi na
swoje pytanie - przypomnial. - Dlaczego nie sypia pani po nocach? - Nie panski
interes. - Obmyslala pani jakis nowy sposob, zeby sie mnie pozbyc? Odeszla od drzwi
i zblizyla sie do stolu. Stojac plecami do Johnny'ego, powiedziala: - Wczoraj dzwonilam
do pana do motelu, bo chcialam chronic babcie. Nie mialam pojecia, ze sie znacie.
Popelnilam blad. - Odwrocila sie i spojrzala Johnny'emu prosto w twarz. - A czy pan
nie popelnil nigdy zadnego bledu? - Och, wiele. Chérie, przyznalas sie starszej pani,
ze chcialas wyrzucic mnie z pracy? Nicole zmierzyla Johnny'ego ostrym spojrzeniem. -
Jesli uwaza pan, ze cos na tym zyska, prosze isc do mojej babki i wszystko jej
powiedziec. - Nie chce nic zyskiwac. - Johnny usmiechnal sie lekko. - Chyba ze u pani.
Co ty na to, chérie? Co powiesz na zawieszenie broni? - Odszedl od drzwi i ruszyl w
kierunku Nicole. - Czy wyjecie drzazgi ze stopy nie zdalo sie na nic? Zawrocila do
wyjscia. - Jesli, panskim zdaniem, babcia tylko udawala, ze czuje sie Zle, to dlaczego
nie ujawnil pan przy niej tego fortelu? - Bo, podobnie jak pani, uwazam Mae Chapman
za przyzwoitego czlowieka. Jestem gotow sie zalozyc, ze zapytana przyznalaby sie do
podstepu. - Mogl pan powiedziec mi o tym przy kolacji.
- Probowalem, ale dostalem po nosie. A potem...
- Johnny wzruszyl ramionami - uswiadomilem sobie, ze wlasnie nadarza sie okazja
zjedzenia dobrego posilku w towarzystwie ladnej kobiety, wiec postanowilem siedziec
cicho. Jak dobrze wiesz, chérie, nie mialem od dawna zadnych rozrywek. - Nie wierze
w to, co pan opowiada. Bez potrzeby babcia nie narazilaby mnie na niepokoj. -
Zlozywszy to oswiadczenie, Nicole odwrocila sie i z godnoscia wymaszerowala z
jadalni. Postanowila powiedziec babce o absurdalnym posadzeniu Johnny'ego. Po
godzinie, gdy zdolala wreszcie uspokoic sie i dojsc do siebie, wsunela sie po cichu do
sypialni Mae. Na stoliku obok lozka palila sie lampa. Babka siedziala w poscieli oparta
o pekata poduszke. Nicole starala sie doszukac na jej twarzy sladow zlego
samopoczucia, ktore moglyby potwierdzic jej przekonanie o prawdomownosci starszej
pani, lecz ich nie znalazla. Mae wygladala kwitnaco. - Czekalam na ciebie - oznajmila,
gestem wskazujac wnuczce miejsce na brzegu lozka. - Chce cie o cos zapytac -
powiedziala Nicole. - Czy ty... - Tak. - Tak? - Nicole zmarszczyla czolo. - Jak mozesz
odpowiadac na jeszcze nie zadane pytanie? - Bo wiem, o co chodzi. Johnny odkryl
moj podstep i powiedzial ci o tym, mam racje? Sadzilam, ze tak wlasnie zrobi.
Zdumiona Nicole zapytala: - Babciu, dlaczego udawalas, ze sie Zle czujesz?
- Od dwoch dni zdawalam sobie sprawe z tego, ze nie popierasz mojej decyzji
sciagniecia tutaj Johnny'ego i jestes o to na mnie zla. Pomyslalam sobie, ze jesli
poznasz go blizej, zmienisz zdanie. Wierz mi, to dobry chlopak. Aby ujawnil, jaki
naprawde jest, trzeba okazac mu sporo serca, a to wymaga czasu. Wiec ci go dalam. -
Babciu, nie znasz tego czlowieka. To kameleon. - To, jacy jestesmy, zalezy od
miejsca, czasu i tego, z kim przestajemy. Wierze jednak, ze kazdy z nas bezustannie
sie zmienia. Ten chlopak, Nicki, przezyl wiele. Jestem zdziwiona, ze jeszcze sie
trzyma. - To nie chlopak - skorygowala Nicole - lecz mezczyzna. Czlowiek, ktorego nie
widzialas przez pietnascie lat i niewiele o nim wiesz. - Nicki, to nie ma zadnego
znaczenia. Ja sie nie myle co do Johnny'ego. Gdy tylko dasz mu szanse, uznasz, ze
mialam racje. Nicole wyrzucila w gore obie rece. - Mowisz zupelnie jak on! Ale ja mu
nie ufam. Podobnie zreszta jak innym mezczyznom. - Dlaczego, moja droga? - Mae
wyciagnela reke i czulym gestem odgarnela wlosy opadajace wnuczce na twarz. - Co
sprawilo, ze tak bardzo zgorzknialas? Nicole nie zamierzala rozmawiac o powodach,
ale skoro powiedziala babce az tyle, nie sposob bylo uniknac dalszych wyjasnien.
Wstala i podeszla do okna wychodzacego na dziedziniec za domem. - W Los Angeles
byl w moim zyciu pewien mezczyzna. Nazywal sie Chad Taylor. Zakochalam sie w
nim,
bylismy razem, a potem on... mnie rzucil. - Nicole odwrocila sie twarza do babki. -
Wiem, ze jestem zgorzkniala, ale bylo to bolesne przezycie. Mae milczala, czujac, ze
wnuczka ma do powiedzenia wiele wiecej. I nie pomylila sie, gdyz po chwili Nicole
zaczela mowic dalej: - Powinnas jeszcze wiedziec o jednym. Wczoraj dzwonilam do
motelu nie po to, aby dowiedziec sie, kiedy zjawi sie Johnny, ale dlatego, aby z
miejsca go zwolnic. - Zanim zdumiona babka zdolala sie odezwac, Nicole dodala
szybko: - Nie mialam pojecia, ze to twoj przyjaciel. Sadzilam, ze to tylko wiezien
zwolniony warunkowo. Czlowiek, ktorego nazywaja zakala tego miasta. Wszyscy
wyrazaja sie o nim bardzo niepochlebnie. Nazywaja go ,,tym zabijaka Bernardem''.
Mozesz chyba zrozumiec, ze w moich oczach to jeszcze bardziej go pograzylo. W
kazdym razie przeprosilam go za swoj telefon, ale nadal uwazam, ze nie powinien tutaj
byc. Oczywiscie, babciu, jesli taka jest twoja wola, to sie do niej zastosuje. Ale nie licz
na to, ze go polubie, i nie namawiaj mnie do tego. I daruj sobie nastepne niespodzianki
i przedstawienia w rodzaju zaslabniecia przy kolacji, dobrze? Na twarzy Mae pojawil
sie blady usmiech. - Usilowalas wygonic stad Johnny'ego? Jak on to przyjal? -
Oswiadczyl, ze nic z tego, bo umowa to umowa. Jest niepodwazalna. Starsza pani
wybuchnela smiechem. - Moglam sie tego po nim spodziewac. - Zrobilo sie poZno. -
Nicole podeszla do lozka. - Do
zobaczenia rano. I pamietaj, babciu, zadnych podstepow ani niedozwolonych
chwytow. W niedziele Johnny obudzil sie wczesnie. Wzial wedke i z cwiartka whisky,
ktora poprzedniego wieczoru wygral od Bicka, poszedl nad zalewisko. Krazac lodzia
bez celu na wodzie, drzemal az do poludnia, a potem zaczal rozgladac sie za
miejscem najlepszym do popoludniowego wedkowania. Nie jadl przez caly dzien. Nic
wiec dziwnego, ze kiedy wypil whisky w porze kolacji, mocniej niz zwykle uderzyla mu
do glowy. Ale sie tym nie przejmowal. Alkohol sprawi, ze przestanie myslec o Nicole, a
wtedy moze uda mu sie wreszcie pospac w nocy. Po zachodzie slonca, jeszcze nie
zmeczony i nie pijany, zamiast zawrocic do przystani, poplynal w glab zalewiska.
Kierujac sie swiatlem ksiezyca, wprowadzil lodZ w waski przesmyk i poplynal wsrod
debow i wysokich cyprysow, pokrytych gruba warstwa mchu. Dokuczaly mu insekty.
Zapalil papierosa. Odglos dalekiego grzmotu oznaczal, ze przed switem nadejdzie
burza. Johnny odepchnal bosakiem lodZ i skierowal ja na polnoc. Chwile poZniej ujrzal
swiatlo i od razu pomyslal, ze znajduje sie w niewlasciwym miejscu, szybko jednak
uznal, ze nie pomylil drogi, bo przed nim, na wzgorzu, stal jego rodzinny, od lat
opustoszaly dom. I ten niezamieszkaly dom byl teraz oswietlony od wewnatrz.
Zaskoczony tym widokiem, Johnny cisnal do wody niedopalonego papierosa i
podplynal do brzegu. Wysiadl na lad i znalazl sie pod oslona gestych lisci nisko
zwisajacych konarow debu. Skad w domu wzielo sie swiatlo? Przeciez nie mieli
elektrycznosci. Czyzby buszowal tam ktos z latarka? A jesli tak, to w jakim celu?
Stojac bez ruchu, Johnny przez minute lub dwie obserwowal dom, po czym ruszyl pod
gore. Znajdowal sie blisko szczytu wzgorza, gdy w domu nagle zgaslo swiatlo. Szybko
polozyl sie w trawie. Nic nie widzial, bo wokol panowaly egipskie ciemnosci.
Wsluchiwal sie w odglosy zapadajacej nocy. Czas mu sie dluzyl. Zaczal sie irytowac.
Zastanawial sie, czy nie powinien zerwac sie, wpasc do domu i zobaczyc, kto tam jest.
Chwile poZniej uslyszal warkot uruchamianego silnika samochodu. Gdy na koncu
podjazdu zapalily sie reflektory, ruszyl w ich strone. Samochod wycofal sie w strone
drogi. Johnny znajdowal sie zbyt daleko, zeby go zatrzymac, mimo to jednak
postanowil dopasc kierowce. Przebiegl dziedziniec, wpadl na porosniete trzcina pole i
jak sprinter pognal na skroty, majac nadzieje doscignac intruza, zanim zjedzie ze
wzgorza i zdola wykonac ostry zakret, by dostac sie na glowna droge. Na krawedzi
pola wpadl do rowu z woda. Uslyszal, jak przed zakretem kierowca redukuje bieg.
Odetchnawszy z ulga, ze zdazyl na czas, wydostal sie z rowu i wszedl na srodek drogi.
Po chwili znalazl sie w oslepiajacym swietle reflektorow, przekonany, ze na jego widok
samochod zahamuje i zjedzie na pobocze. Stalo sie jednak cos nieoczekiwanego.
Kierowca wcisnal pedal gazu do deski i wrzucil najwyzszy bieg.
W ostatniej chwili Johnny zdolal odskoczyc w bok, ale zrobil to zbyt powoli. Uderzony
silnie w prawa noge przez rozpedzony woz, przez chwile lecial w powietrzu, a potem
wpadl do rowu wypelnionego woda. Stracil przytomnosc.
Po burzy, ktora rozpetala sie wczoraj wieczorem, w poniedzialkowy ranek pozostala
tylko mzawka. Na widok polciezarowki wjezdzajacej na dziedziniec Nicole zbiegla z
werandy. Wskoczyla na miejsce pasazera. - Dziekuje... Och, Boze! - Nie musiala pytac
Johnny'ego, co sie stalo. Bylo dla niej jasne, ze pupil Mae znow wdal sie w jakas
bojke. - Trudno uwierzyc, ze w stosunku do pana babcia potrafi byc az tak naiwna...
Mial przecieta brode i purpurowa prege na prawym policzku. A takze duza i gleboka
rane na ramieniu, ktora paskudnie wygladala. Johnny pozwolil Nicole ponarzekac
jeszcze przez minute, po czym skierowal woz w strone drogi. - Pytala pani starsza
pania o to symulowane zaslabniecie? Wiedziala, ze wczesniej czy poZniej Johnny
poruszy ten temat. - Mial pan racje - odparla Nicole, silac sie na obojetny ton.
- Sadzila, ze jesli troche pogadamy sam na sam, to zmienie zdanie o panu.
Oczywiscie, na lepsze - dodala drwiacym tonem. - Ale pani zdania nie zmienila, mam
racje? Spojrzala wymownie na Johnny'ego i skinela glowa. Bladym usmiechem dal do
zrozumienia, ze spodziewal sie takiej odpowiedzi. - Jesli babcia jest zaslepiona, to jej
sprawa. Ale prosze nie oczekiwac tego samego ode mnie. Jestesmy inne. Zlustrowal
Nicole, a potem znow skierowal wzrok na droge. - To fakt - przyznal. - Jestescie
zupelnie inne. W slowach Johnny'ego wyczula seksualny podtekst. Byla zadowolona,
ze zamiast szortow i topu zalozyla dzis dzinsy i koszule. - Musze wpasc na chwile do
biura Tuckera. Ma pani cos przeciwko temu, abym zrobil to teraz? - zapytal Johnny. -
Idzie pan do szeryfa? Czyzby byl pan az tak glupi i dal sie zlapac? Mam na mysli
bojke. Bo jesli jest jakis swiadek tego zajscia, to moze pan pozegnac sie z
warunkowym zwolnieniem. - Tak, to by mnie zalatwilo - spokojnie potwierdzil Johnny. -
Czy szeryf wie, co sie stalo? Wezwal pana do siebie? - Nie. - No to po co, na litosc
boska, chce pan do niego isc? Jak wyjasni mu pan swoj oplakany wyglad? Czy pan sie
zastanawial? Johnny leniwie wzruszyl ramionami.
- Chyba bede musial wreszcie powiedziec Tuckero-
wi prawde. - To najglupsze, co kiedykolwiek slyszalam. Szeryf ma o panu takie samo
zle zdanie, jak cale miasto. Gdy docierali do granic Common, szare niebo przeciela
blyskawica i po chwili rozlegl sie grzmot. Johnny zjechal na pobocze i zatrzymal
samochod na wprost stacji benzynowej Gilmore'a. Odwrocil sie powoli w strone Nicole.
- A co, twoim zdaniem, chérie, powinienem powiedziec Tuckerowi? - zapytal, swoim
zwyczajem przeciagajac slowa. Bez skrepowania wpatrywal sie w jej twarz. Zwilzyla
nerwowo jezykiem zaschniete wargi. - Nie jestem pewna - odparla. - Moze po prostu
nalezy unikac go przez kilka dni? Albo oznajmic, ze wpadl pan na drzwi czy cos w tym
sensie. Jednym slowem, ze byl to po prostu wypadek. - Wypadek? - No, to niech pan
mowi, co chce. Że na zalewisku odgryzal pan glowy jadowitym wezom i mocowal sie z
aligatorami, aby policzyc, ile maja zebow. Sadzi pan, ze ma to dla mnie jakies
znaczenie? - spytala rozzloszczona Nicole. Nie mogac dluzej zniesc badawczego
wzroku Johnny'ego, odwrocila glowe. Po chwili, opanowawszy sie troche, dodala: -
Babcia wlasnie sporzadza wykaz nastepnych niezbednych napraw. Niech pan pomysli
o tej starej kobiecie. Jesli odesla pana z powrotem do wiezienia, bedzie zalamana. W
szoferce na dluzsza chwile zapanowalo milczenie. Przenikliwy wzrok Johnny'ego
sprawil, ze Nicole poczula dreszcze.
- Sadzilem, ze pani zalezy na tym, abym spakowal manatki i wyniosl sie stad na
zawsze - powiedzial spokojnym tonem. - Interesuja mnie tylko uczucia babci i fakt, ze
w Oakhaven potrzebujemy stolarza. - Sa inni rzemieslnicy. - Niech pan sam powie to
babci, bo ja obiecalam, ze przestane sie wtracac. Teraz widac, ze nie nalezalo tego
obiecywac. - Co to ma znaczyc? - Czy jedna bijatyka jest warta pol roku odsiadki? Tak
malo ceni pan sobie wlasna wolnosc? I moja babcie? - Jest pani pewna, ze to moja
wina? - Johnny zmruzyl oczy. - Niewazne, co ja sobie mysle. To szeryf Tucker jest
czlowiekiem, ktorego powinien pan przekonac do wlasnych racji. - Nicole wzruszyla
ramionami. - W miescie wszyscy maja pana za czlowieka konfliktowego. - Naprawde
nie chce pani poznac prawdy? - Johnny westchnal. - To, ze trzymasz, chérie, strone
ogolu, jest zrozumiale, lecz rownoczesnie swiadczy o tchorzostwie. - Nie jestem
tchorzem - zaprotestowala Nicole. - Ja po prostu nie podejmuje zbednego ryzyka i nie
inwestuje w nieudane przedsiewziecia. Johnny ponownie zatopil wzrok w twarzy
Nicole. Poczula sie niewyraZnie. - A co powiedzialabys, chérie, gdybym oznajmil, ze
mialem wypadek? Że to samochod... Niech pan przekona szeryfa. Nicole nie
pozwolila Johnny'emu dokonczyc zdania. - Niech pan dla niego zostawi te bajeczke.
Johnny wlaczyl bieg, lecz zanim wyjechal na droge,
powiedzial: - W twoich oczach, chérie, jestem winny jak diabli. Mysl sobie, co ci sie
zywnie podoba. Wchodzac do urzedu szeryfa, Johnny usilowal nie myslec o celi na
koncu holu. Trzeszczace podlogi i brudne sciany uswiadomily mu, ze nic sie tutaj nie
zmienilo. No, prawie nic. Przez cale lata sekretarka Tuckera byla Millie Tisdale. Teraz
za jej biurkiem siedziala rudowlosa Daisi Lavel. Byla kilka lat mlodsza od Johnny 'ego.
Zapamietal ja jeszcze ze szkoly, bo ukradkiem, gdy nikt nie widzial, usilowala z nim
flirtowac. Nie zwrocila uwagi na jego przybycie, mimo ze musiala slyszec, jak otwieral
wejsciowe drzwi. Podszedl do biurka. - Czesc, Daisi. Dopiero teraz podniosla glowe. -
Johnny Bernard! Boze, wygladasz zupelnie jak... jak twoj ojciec. - Juz to slyszalem. -
Usmiechnal sie blado. - A co u ciebie, Daisi? - Wszystko w porzadku. - Z uznaniem
obrzucila wzrokiem sylwetke Johnny'ego. - O co chodzi? Masz jakis problem? - Nie
mam zadnego, panno Lavel. - Buillard - skorygowala Daisi. Pogladzila wypukly brzuch.
- Wyszlam za Melvina. Za trzy miesiace urodzi nam sie drugi potomek. A ty masz
dzieci? - Nie. - Naprawde? Taki przystojniak?
- Nie mam. Przyszedlem do Tuckera. - Johnny rzucil okiem w glab holu. - Jest u
siebie? - O, tak. Ale w piekielnie ponurym nastroju, odkad dowiedzial sie, ze wracasz
tu na lato. On cie nie znosi. Ja tez bylabym wsciekla, gdybys powybijal mi w domu
wszystkie szyby i ukradl psa. - Chyba przed opuszczeniem miasta troche mnie
ponioslo. - Troche? - Daisi wywrocila oczami. - Uwazasz za drobiazg pomalowanie
czerwona farba polowy sklepow na glownej ulicy i podlozenie ognia pod uschniety dab
w srodku miasta? Slyszac o swoich przewinieniach, Johnny poczerwienial. - Powiesz
szefowi, ze przyszedlem? Daisi wskazala interkom, na ktorym lezala jakas
korespondencja. - Wysiadl dwa miesiace temu. - W jej oczach ukazaly sie figlarne
blyski. - Zrob Tuckerowi niespodzianke. Nalezy mu sie taki wstrzas po tym, jak
nawymyslal mi rano, ze dostal za slaba kawe. Zadzwonil telefon. Daisi wskazala reka
na drzwi szeryfa. - IdZ, Johnny, powodzenia. A jesli uslysze strzaly, schowam sie pod
biurko. Przed drzwiami gabinetu szeryfa Johnny zatrzymal sie z reka na klamce. Od
zeszlego wieczoru ciagle wracal myslami do tego, co sie stalo. Podejrzewal, ze za
kierownica siedzial Farrel. Nie widzial go, nie rozpoznal wozu, ale przeczucie mu
mowilo, ze zaatakowal go stary wrog. Johnny byl przekonany, ze w jego sprawie
Tucker
nawet nie kiwnie palcem. Uznal jednak, ze nie zaszkodzi mu odnotowanie incydentu w
policyjnych kartotekach. Gdy znajdzie sie ponownie w tarapatach, co bylo
prawdopodobne, bedzie mial jakis dowod. Byc moze zdola go to uchronic przed
powrotem do wiezienia, jezeli sprawy przyjma najgorszy obrot. Sluzba wojskowa, a
potem pobyt w wiezieniu, nauczyly Johnny'ego, ze siedzenie cicho nie zawsze jest
najlepsze. Czasami zdarzalo sie i tak, ze im wiecej osob znalo problemy jakiegos
czlowieka, tym bardziej byl bezpieczny. Postanowil skorzystac z rady Daisi i zaskoczyc
szeryfa. Otworzywszy szeroko drzwi, wszedl bez pukania do gabinetu. Tucker podniosl
glowe znad biurka. Na widok pokiereszowanej twarzy Johnny'ego wybuchnal gromkim
smiechem. - Jak widze, Bernard, zdazyles juz napytac sobie biedy. Cos mi sie zdaje,
ze twoj pobyt w miescie bedzie krotki. Znacznie krotszy, niz to sobie wyobrazalem.
Johnny usiadl na krzesle przed biurkiem Tuckera. Podobnie jak caly urzad, gabinet
szeryfa byl w oplakanym stanie. Pod sufitem skrzypial stary wentylator, wygladajacy
tak, jakby za chwile mial sie rozleciec. Na tablicy ogloszen za biurkiem wisialo sporo
roznych kartek i prasowych wycinkow. Niektore zdazyly juz pozolknac ze starosci. -
Mam skontaktowac sie z twoim kuratorem, czy zrobisz to sam? - zapytal szeryf. - Juz
do niego dzwonilem - odparl Johnny. - Dlatego tutaj jestem.
Cliffton Tucker odchylil sie w fotelu i skrzyzowal rece na poteznym torsie. Od chwili,
gdy szesc miesiecy temu Johnny widzial go po raz ostatni, temu
piecdziesiecioczteroletniemu mezczyZnie przybylo ponad dziesiec kilogramow.
Przypominal teraz spasionego buldoga. - A wiec, Bernard, jakie tym razem masz
wytlumaczenie? Nie licz na to, ze ci uwierze, ale chce je znac. Dla porzadku. Wiesz,
wszystko musi byc zalatwione zgodnie z prawem. - Wczoraj wieczorem na drodze do
zalewiska ktos usilowal przejechac mnie samochodem - oswiadczyl krotko Johnny. -
Masz swiadkow? - Nie. - Tak tez myslalem - burknal szeryf. Johnny z trudem sie
opanowal. Nie powinien zadzierac z Tuckerem, ktory z latwoscia moglby uczynic jego
pobyt w miescie jedna wielka udreka. - Powiedzialem kuratorowi, co sie stalo.
Sporzadzil sluzbowa notatke. Teraz licze na to, ze pan zrobi to samo. To jedyny
powod, dla ktorego tu przyszedlem. Szeryf wyciagnal z szuflady kartke papieru i z
niechecia zabral sie do spisywania zeznania Johnny'ego. - Mowisz, ze kiedy to sie
stalo? - Wczoraj wieczorem, okolo dziesiatej. - Wcale mnie nie dziwi, ze ktos chcial
wyrownac rachunki. - Ktos taki jak Farrel. - To nie jedyny facet w miescie, ktory
pragnie zobaczyc cie w trumnie. - Szeryf zmruzyl oczy. - Rozpoznales samochod?
- Nie - odparl Johnny. Mogl dodac, ze silnik chodzil jak marzenie. Idealnie
wyregulowany, tak jak to tylko potrafil zrobic Clete Gilmore, wspanialy mechanik. Juz
jako chlopak rozkladal samochody na czesci i potem skladal je w warsztacie przy stacji
benzynowej ojca. Cliffton Tucker spojrzal na kilka zapisanych przez siebie wierszy. -
Cos jeszcze? Johnny nie zamierzal wspominac o swietle, ktore widzial w oknie starego
domu na wzgorzu. Poszedl tam po odzyskaniu przytomnosci, ale nie znalazl sladu
niczyjej bytnosci. - To mniej wiecej wszystko. Tucker otarl pot z czola. Jego mokra
koszula swiadczyla o tym, ze wentylator nie spelnia swojego zadania. - Rozejrze sie i
pogadam z Farrelem - oswiadczyl. - Ustale, gdzie byl wczoraj wieczorem. Jesli nie
bedzie mial alibi, a ty w najblizszym czasie kopniesz w kalendarz, uznam, ze chyba
gadales prawde. No i jak? Wszystko jest po staremu, pomyslal z westchnieniem
Johnny, podnoszac sie z krzesla. Powinien byl wiedziec, ze w Common nie przyjma go
z otwartymi ramionami. Szykowal sie do wyjscia, gdy nagle otworzyly sie drzwi i do
pokoju wszedl koscisty stary czlowiek. - Cliff, musze z toba pogadac - oswiadczyl
szeryfowi, nie zwracajac uwagi na Johnny'ego. Johnny zobaczyl przed soba blada
twarz Jaspera Craiga. Ten czlowiek, ktory kojarzyl mu sie zawsze z szykownymi,
kosztownymi ubraniami, byl teraz wy-
chudly, obdarty i oblepiony blotem. Cuchnal whisky. Co sie z nim stalo? - zastanawial
sie zaskoczony Johnny. Slyszal, ze to Farrel prowadzi teraz rodzinna firme. Sadzil
jednak, ze tylko dlatego, iz jego ojciec przeszedl na wczesniejsza emeryture. Jasper
Craig spojrzal na Johnny'ego. Usmiechnal sie krzywo. - Czesc, chlopcze. Urosles.
Zatrzymales sie w starym domu? - Nie. Na przystani w Oakhaven. - Aha. - Jasper
skinal glowa. - Ze strony Mae to mily gest, bo wasza chalupa jest w fatalnym stanie.
Nie nadaje sie do zamieszkania. - Spojrzal na szeryfa. - Cliff, nie bede wam
przeszkadzac. - Masz mi cos do powiedzenia - przypomnial Tucker, widzac ze stary
Craig wycofuje sie z pokoju. - Johnny wlasnie wychodzi. - Przyjde potem.
Przypomnialem sobie, ze musze cos zalatwic. Podjechal pod piekarnie, gdzie umowil
sie z Nicole. Czekala, stojac na chodniku, tuz przy jezdni. W zebach trzymala mala
torbe, pod pacha bagietke, a w rekach dwa kubki z kawa. Johnny nie byl w stanie
oderwac wzroku od zmoczonej deszczem bluzki, opinajacej ksztaltne piersi, i od
obcislych dzinsow. Nie bylo sensu zaprzeczac. Ta kobieta byla piekielnie
pociagajaca... Podala Johnny'emu kubki i postawila torbe na siedzeniu. Zanim wsiadla
do szoferki, wepchnela bagietke nad deske rozdzielcza.
- Dory nalegala, zebym wziela kawe i paczki. Jest
taka sama jak Clair. Ona tez koniecznie chce mnie utuczyc. Johnny popatrzyl na
drobna sylwetke Nicole. Naprawde byla bardzo szczupla. - Dlugo pani czekala? -
zapytal i podal jej jeden z kubkow. - Jakies dziesiec minut. Widzial sie pan z szeryfem?
- Aha. - I co? - I nadal tu jestem. Otworzyla torbe i poczestowala Johnny'ego paczkiem.
Nie jadl sniadania. Rano byl tak strasznie obolaly, ze ledwie zwlokl sie z lozka. Prawa
noga i biodro byly jednym wielkim sincem. Siegnal po paczka i z luboscia wpil wen
zeby. Zjadl z apetytem dwa nastepne. Oproznili torbe i wypili kawe. - Dokad teraz? -
zapytal Johnny. - Jeszcze w dwa miejsca. Na poczte i do Craiga. Chwile poZniej
Johnny wjechal na parking przed skladem materialow budowlanych i wylaczyl silnik.
Nadal padalo, niebo bylo zaciagniete chmurami, a z oddali dochodzily odglosy
grzmotow. - Wskocze na poczte, zeby wyslac list - oswiadczyla Nicole - a potem pojde
zamowic gonty i to, czego nie maja w stalej sprzedazy. - Podala Johnny'emu liste,
ktora wreczyl jej dwa dni wczesniej. - Prosze przejrzec ja jeszcze raz i sprawdzic, czy
nie powinnismy czegos dodac.
Patrzyl na odchodzaca szybko Nicole, podziwiajac jej zgrabna figure. Widok dlugich
nog i zgrabnego tyleczka spowodowal szybsze bicie meskiego serca. Johnny wysiadl z
wozu, wsunal liste do kieszeni i niespiesznym krokiem wszedl do skladu Craiga. Na
ostry dZwiek dzwonka nad drzwiami poderwal sie Willis Lavel, drzemiacy za lada.
Pobladl na widok Johnny'ego. - Och, cholera. - Tez ciesze sie, ze cie widze -
powiedzial Johnny. Zapalil papierosa i zblizyl sie do lady. - Mam noz - warknal Willis. -
Sprobuj cos mi zrobic, to pozalujesz. Johnny dopiero teraz zwrocil uwage na szeroko
otwarte drzwi biura, ktore znajdowalo sie w glebi za lada. Na tyle glosno, aby mogl
doslyszec go ktos,
kto byc oznajmil: moze znajdowal sie na zapleczu sklepu,
- Przyjechalem z Oakhaven po materialy. Willis, potrafisz spisac zamowienie i go nie
schrzanic? - O tym musisz pogadac z Farrelem - odparl stary sprzedawca, pocac sie z
wrazenia. - Ale nie sadze, abys dostal cos na rachunek... - Daj spokoj - przerwal mu
Johnny. - Zawolaj szefa, a ja sam powiem, o co mi chodzi. - Farrel nie zechce z toba
gadac - oswiadczyl Willis. - Nie znam czlowieka, ktory by tak kogos nienawidzil, jak on
ciebie. - Przyszedlem zalatwic interes dla Oakhaven. Donosny glos Johnny'ego dotarl
na zaplecze i sciagnal Farrela. Mlody Craig byl prawie tak wysoki jak Johnny,
lecz jasnowlosy. Mial zgrabna, wysportowana sylwetke i zielone, zuchwale oczy. Byl
ubrany w dzinsy, dlugie buty z wezowej skory, ze srebrnymi okuciami na czubkach, i
jaskrawoczerwona koszule. Oprocz dlugiej blizny na szczece i przetraconego nosa,
ktore to uszkodzenia zawdzieczal Johnny'emu, mial idealnie gladka twarz. - Masz
czelnosc przychodzic tutaj? - warknal. A kiedy Johnny sie nie odezwal, dorzucil z
wsciekloscia: - Co z toba, zebraczy synu? Czyzby w wiezieniu obcieli ci jezyk? - Jezyk
mam nadal - po dluzszej chwili milczenia odparl Johnny. - A ty, jak widze, masz nadal
krzywy nos. Zamiast sie zezloscic, Farrel usmiechnal sie drwiaco. - A dzis rano
patrzyles w lustro? Wygladasz fatalnie. Witaj w domu. Dzwonek nad drzwiami rozlegl
sie ponownie i w drzwiach ukazala sie Nicole. Przemoczona i zadyszana.
Przekonawszy sie, ze Johnny nie czeka na nia grzecznie w polciezarowce, rzucila sie
biegiem w strone sklepu. Zanim zdolala otworzyc usta i wydobyc glos, Johnny zapytal:
- Zalatwilas, chérie, sprawy na poczcie? Obdarzyl Nicole leniwym usmiechem, a ona
odwzajemnila mu sie spojrzeniem, ktore potrafiloby rozbic kamien w pyl. - Czyz nie
ustalilismy, panie Bernard, ze poczeka pan na mnie przed sklepem? - spytala cierpkim
tonem. Kiedy podeszla blizej, Johnny nachylil sie i wyszeptal jej do ucha: - Jesli
zamierza pani traktowac czlowieka jak psa, to
powinna pani pamietac o tym, zeby zalozyc mu obroze i przywiazac go na smyczy.
Wtedy bedzie pani zawsze wiedziala, gdzie sie znajduje. - Uzyteczna wskazowka -
wysyczala cicho. - Kiedy bedzie pani probowala wziac mnie na smycz, moze byc
calkiem wesolo... Ani zartobliwy ton Johnny'ego, ani jego usmiech nie wywarly na
Nicole pozadanego wrazenia. - Porozmawiamy o tym poZniej - oznajmila. - Gdzie moja
lista? - W bezpiecznym miejscu - zapewnil. - Sam sie nia zajme. Do pani nalezy tylko
wybor barwy gontow. - Ja wszystko zalatwie - oznajmila kategorycznym tonem. -
Jakies klopoty, pani Chapman? Moze moglbym pomoc? Glos Farrela brzmial
przyjaZnie. Zdaniem Johnny'ego, stanowczo zbyt przyjaZnie. Nie podobalo mu sie
pozadliwe spojrzenie, ktorym jego odwieczny wrog obrzucil Nicole. - Mozesz mowic mi
po imieniu - powiedziala do Farrela. - Ale nie potrzebuje twojej pomocy. I przepraszam,
jesli moj pracownik zachowal sie niewlasciwie. - Obrzucila Johnny'ego wzrokiem
pelnym nagany. - Polecilam mu czekac w samochodzie. - Dzis trudno o dobrych
pracownikow - oswiadczyl Farrel, spogladajac z niechecia na wlasnego sprzedawce.
Przeczesal palcami bujna czupryne, nachylil sie i oparl lokiec na ladzie. - A wiec czym
moge ci sluzyc, Nicole?
Potrzebne mi materialy do remontu domu babki
i musze zamowic nowe gonty. Nagle Johnny poczul, jak Nicole wsuwa mu palce do
tylnej kieszeni i wyciaga kartke z lista zakupow. Usmiechnawszy sie z satysfakcja,
podeszla do lady wystudiowanym, prowokujacym krokiem. - Dzien dobry, panie Lavel -
slodkim glosem powitala starego Willisa, ktory natychmiast sie ozywil. - Pamieta mnie
pan? W zeszlym tygodniu spotkalismy sie w banku. - Jasne,
ze pamietam. Ładnie dzis
pani wyglada. To milo, ze zamieszkala pani z babka. Moj syn, Woodrow, jest tego
samego zdania. Johnny byl przekonany, ze w miescie jest wielu mezczyzn podatnych
na wdzieki Nicole. Byla apetycznym jabluszkiem i mieli ochote je zerwac, a kto
pierwszy, ten lepszy. Byla dla nich owocem nowym i dojrzalym. Polozyla na kontuarze
zabrana Johnny'emu liste i zwrocila sie ponownie do Farrela: - Czy babcia ma u was
nadal otwarty rachunek? - Oczywiscie - potwierdzil i bez wiekszego zainteresowania
spojrzal na liste potrzebnych materialow. - Jak widze, robicie solidny remont. To dlugi
spis. - Podsunal kartke Willisowi. - Zajmij sie tym - polecil. - I niech chlopcy nakryja
ladunek brezentowa plandeka, zeby drewno nie zmoklo. Sam odbiore plandeke, kiedy
bede przejezdzal w poblizu Oakhaven. - Farrel, ale ty przeciez nigdy nie pozy... -
Slyszales, co polecilem? Macie nakryc drewno.
- Wlasciciel sklepu zwrocil sie do Nicole: - Wzory gontow mam w biurze. Wybierzemy
wspolnie kolor i przy okazji napijemy sie kawy? - Swietnie. Poprowadzil Nicole na
zaplecze sklepu. Zanim jednak zamknal drzwi, z wyzszoscia usmiechnal sie do
Johnny'ego.
Gdy tylko znalazla sie wsrod drzew, zniklo swiatlo ksiezyca wskazujace droge.
Ruszyla przed siebie ciemna sciezka, pochylajac od czasu do czasu glowe, zeby
uniknac czegos, co moglo czyhac w plataninie nisko wiszacych galezi, pokrytych
gestym listowiem. Nie chciala nawet myslec o tysiacach oczu z pewnoscia
obserwujacych ja z ukrycia. Gdyby to zrobila, jeszcze raz uzmyslowilaby sobie, jaka
glupota bylo wyprawianie sie po zmroku do przystani. Nagle potknela sie i ledwie
utrzymala rownowage. Zaklela pod nosem i stanela, zeby odgarnac wlosy opadajace
na twarz. - Nalezalo zabrac ze soba latarke. Wowczas mozna by sie przekonac,
jakiego rodzaju weza kopnelo sie w glowe. Uslyszawszy nagle za soba meski glos,
Nicole z wrazenia glosno wciagnela powietrze. Odwrocila sie szybko i ujrzala w
ciemnosciach plomyk zapalki, ktory przez moment oswietlil przystojna twarz
Johnny'ego Bernarda. Stal oparty o pien drzewa i palil papierosa.
- Co pan tu robi? - spytala malo sensownie.
- A co sprowadza tu ciebie, chérie? Zbyt poZno na spacer. - Ale nie dla pana? - Ja
znam ten las. Mieszkalem w poblizu wiele lat. Johnny zaciagnal sie papierosem i
wypuscil klab dymu. - Przyszlam pana przeprosic - oznajmila Nicole. - Dlaczego nie
powiedzial mi pan, co sie naprawde stalo poprzedniego wieczoru? Dlaczego dopuscil
pan do tego, ze podejrzewalam pana o najgorsze? - Czyzbym tak zrobil? Zabawne, bo
wydawalo mi sie, ze probowalem wyjasnic, co sie stalo. Ale nie chciala pani sluchac. -
Chyba nalezy mi sie reprymenda. - Tak. I to solidna. Bez przerwy posadza mnie pani o
najgorsze. - Johnny zgasil niedopalek. - Pani mnie nie zna i nie chce poznac. - To
nieprawda. - Nico
le zaczela opedzac sie od komarow. Chodzi o to, ze... Że plotka,
ktora dotarla do pani dzis po poludniu, zupelnie nie pasuje do pani wyobrazen o mnie?
Czyzby byla pani gotowa wysluchac tego, co ja mam do powiedzenia? I mi zaufac?
Wysluchac, owszem, ale nie zaufac. Szczerze powiedziawszy, Nicole nie wiedziala,
czy jest jeszcze zdolna dowierzac jakiemukolwiek mezczyZnie. - Dobrze pan wiedzial,
ze wizyta u szeryfa nie pozostanie bez echa i ze w miescie wszyscy beda wkrotce
mowic o tym, co sie stalo. - Tak tutaj jest. Przewidzialem to.
- Uwaza pan, ze jedynie pan wszystko wie? - Nicole
rozzloscila sie nagle. - Czy liczyl pan takze na moje przeprosiny? O tym tez pan z gory
wiedzial? Johnny nie odpowiadal. Kiedy odwrocila sie, aby odejsc, polozyl reke na jej
ramieniu. - Niech sie pani uspokoi. I nie ucieka jak szalona. - Przez pana wyszlam na
idiotke. - Cofnela ramie. - Zawdziecza to pani wylacznie sobie. Znow zaatakowaly ja
komary. Johnny podniosl kaptur jej dresu i nasunal go na glowe Nicole. - ChodZmy
stad, zanim zjedza pania zywcem. Wzial ja za reke i pociagnal za soba. Weszli glebiej
w las. Po chwili w bladym swietle ksiezyca ujrzala zalewisko. Od razu zorientowala sie,
gdzie sie znajduja. Zaczela zastanawiac sie, dlaczego pozwolila Johnny'emu
przyprowadzic sie do domku, w ktorym teraz mieszkal. - Chérie, idziesz na gore? -
zapytal, gdy znaleZli sie w srodku. Nie odpowiadajac, sciagnela kaptur. Zawahala sie
na chwile. - Nie gryze. Chyba, ze bedziesz miala na to ochote - dorzucil zartobliwym
tonem. Mimo otwartych okien, w mieszkaniu bylo duszno i parno. Nicole zdjela bluze
od dresu. Rozejrzala sie wokolo i zauwazyla, ze Johnny wprowadzil kilka ulepszen.
Miedzy innymi wynalazl gdzies stary kufer i postawil go miedzy kanapa a fotelem,
uzywajac zamiast stolika. Wnetrze pokoju, przytulne i czyste, robilo mile wrazenie.
- Chce pani czegos sie napic? - zapytal, ruszajac w strone kuchenki. Nicole zapatrzyla
sie w jego powolny chod. - Wody sodowej? - Nie, dziekuje. Nalal sobie szklanke wody i
wypil. Nicole przysiadla na rogu kanapy. Podniosla wzrok i ujrzala jeden ze swoich
starych obrazow, wiszacy nad lozkiem. Przedstawial zalewisko. Godzinami tkwila
wowczas w poblizu ukrytej malej zatoczki, gdzie mialy gniazda nocne czaple. Zabral ja
tam Bick i kiedy Nicole, zachwycona urokiem tego miejsca, szkicowala z zapalem, on
zlapal na wedke pokaZna liczbe zebaczy. Udalo sie jej oddac na plotnie tajemnicza
atmosfere zalewiska i jego niezwykly urok. Zrobila reprodukcje tego obrazu i nawet
sporo odbitek sprzedala, a oryginal podarowala babci na urodziny. Byla ciekawa, co
robil w domku na przystani. Johnny usiadl w fotelu na biegunach. - Jesli jutro nie
bedzie padac, zaczne zrywac pokrycie dachu. Przez tydzien lub dwa dziedziniec
bedzie wygladal okropnie. - Nic nie szkodzi - zapewnila Nicole i dodala po dluzszej
chwili milczenia: - Prosze opowiedziec mi o wydarzeniach poprzedniego wieczoru. -
Tak jak mowilem Tuckerowi, na drodze nad zalewiskiem usilowal przejechac mnie
jakis samochod. - Jest pan pewny? Moze po prostu kierowca nie zauwazyl pana. -
Widzial mnie doskonale. Szedlem do mojego starego domu, ktory dzieki starszej pani
nadal do mnie nalezy i...
- Chwileczke. Dzieki starszej pani? Co ma pan na
mysli? - Wrocilem tu tylko ze wzgledu na pani babke - wyjasnil. - Placila za mnie
podatek gruntowy. Tylko niech mnie pani nie pyta, dlaczego to robila, bo sam nie
wiem. Zreszta ta ziemia podobno nie ma duzej wartosci, gospodarstwo i dom sa w
ruinie. - Jak dowiedzial sie pan, ze jest nadal wlascicielem tego kawalka ziemi? Z listu
babki? - Nie. Napisal do mnie Griffin Black, bo chcial odkupic moja ziemie. Jego list
dostalem szesc miesiecy temu, kiedy jeszcze mieszkalem w Lafayette. Sadzilem, ze
zaszlo jakies nieporozumienie, wiec przyjechalem do Common, aby to wyjasnic.
Wyszedlem z gmachu ratusza z zamiarem udania sie wprost do Oakhaven, ale ze bylo
goraco, wstapilem do baru Peppera, aby sie ochlodzic. No i wlasnie wtedy zaczelo sie
moje pieklo... - Sadzi pan, ze to Farrel chcial pana przejechac? - Mozliwe.
Zadzwonilem z samego rana do mojego kuratora, a on poradzil, zebym o tym, co sie
stalo, poinformowal szeryfa. Uznal, ze zlozony w biurze szeryfa meldunek moze miec
dzialanie zapobiegawcze, a gdyby mimo to znow przydarzylo mi sie cos podobnego... -
Uwaza pan, ze to mozliwe? - W tym miescie mam wielu wrogow. - Dlaczego? - To
trudne pytanie. Wiekszosc powodow, ktore znam, nie ma zadnego sensu. - Co bedzie,
jesli ten ktos, byc moze Farrel, sprobuje jeszcze raz? - Teraz juz mnie nie zaskoczy.
- Nie zamierzam napytac sobie biedy. Nie szukam klopotow. - Moze ktos chce pana
sprowokowac? I liczy na to, ze zareaguje pan tak, jak poprzednim razem. Podobno
bywa pan bardzo porywczy... - Nicole zacisnela wargi. Znow dala posluch miejscowym
plotkom i spodziewala sie po Johnnym najgorszego. - Przepraszam. - To informacja od
Farrela? - zapytal. - Ostrzegal mnie przed panem - odparla, czerwieniejac na twarzy. -
Mowil cos o wybijanych oknach i zabitym psie. - Mam na swoim koncie kilka szyb, z
czasow gdy bylem malym chlopcem. A historia o zabitym psie to wierutne klamstwo.
Czy teraz ja z kolei powinienem ostrzec pania przed Farrelem? Nicole oparla sie
wygodniej na kanapie i troche rozluZnila. - Nie widze potrzeby. Chcialabym tylko, zeby
nie bral mnie pan za idiotke. Wiem, jak postepowac z takimi mezczyznami jak on. Nie
odchodZmy jednak od tematu. Jesli nie dotrzyma pan warunkow zwolnienia, odesla
pana do wiezienia. Prosze wiec miec sie na bacznosci. Jesli nie zalezy panu na sobie,
niech pan przynajmniej pomysli o mojej babci. Od chwili panskiego przyjazdu jest tak
szczesliwa, jak jeszcze nigdy dotad. Nie rozumiem powodow jej radosci, ale wiem, ze
panska obecnosc jest dla niej bardzo wazna. Kocham babcie i uwazam, ze panu nie
wolno rujnowac jej zycia. Nie wolno! - Niech pani przestanie sie denerwowac. Nie
dojdzie do tego.
Nicole podniosla sie z miejsca i wziela pod boki. - Nie dojdzie, bo bedzie pan unikal jak
ognia Farrela
Craiga i kazdego innego faceta, ktory bedzie prowokowal pana do bojki! Slyszy pan,
co mowie? A poza tym nie ma pan zadnego powodu, zeby jeZdzic do miasta. Czy to
jasne? - Jestem wolnym czlowiekiem. Bede robil, co mi sie podoba. - Byloby dobrze,
gdyby kierowal sie pan wylacznie zdrowym rozsadkiem. Wobec mojej babci ma pan
wielki dlug. Gdyby nie ona, nadal gnilby pan w wiezieniu. - Mozna spojrzec na to z
innej strony - gniewnie mruknal Johnny. - Gdyby przez te wszystkie lata nie
utrzymywala mojego nazwiska na akcie wlasnosci bezwartosciowej ziemi, do niczego
by nie doszlo. Nie wrocilbym tu nigdy, gdybym nie dostal listu od Griffina Blacka.
Riposta Johnny'ego sprawila, ze Nicole zamilkla. Podeszla do okna wychodzacego na
zalewisko. Zza chmur wygladal ksiezyc. Widok byl tak piekny, ze zapieral dech. - Ma
pan zal? Bo jesli tak, to... - Nie mam zalu. Starsza pani nie kazala mi lamac Farrelowi
nosa ani wyciagac noza w barze Peppera. Skrzypienie biegunow na podlodze
ostrzeglo Nicole, ze Johnny podniosl sie z fotela. Podszedl do niej bez slowa i stanal
tak blisko, ze poczula zapach jego skory i oddech. - Ciesze sie, chérie, ze od razu
poznalas sie na Farrelu - powiedzial. - Nie mozna mu dowierzac. - A panu mozna? -
Nicole nie odrywala wzroku od
zalewiska skapanego w ksiezycowej poswiacie. - Moze tylko wykorzystuje pan
sytuacje? - Co moglbym na tym zyskac? - zapytal. Nicole odwrocila sie i zaraz tego
pozalowala, bo znalazla sie tak blisko Johnny'ego, jakby byla w jego objeciach. - Nic.
Juz mowilam, nie jestem idiotka. - Byl tak blisko, ze nie mogla oddychac. - Musze juz
isc. - Wyminela go szybko i porwala bluze od dresu. Kiedy odwrocila sie do wyjscia,
stal w drzwiach. - Prosze od razu zalozyc dres - powiedzial. - Ma pani za delikatna
skore na chodzenie wieczorem po lesie. Zaraz pania odprowadze. - Znam droge. -
Wiem, ale jak byla pani uprzejma wytknac mi to wczesniej, powinienem myslec nie
tylko o sobie. - Mialam na mysli nie siebie, lecz babcie. - Mimo to jednak pojdziemy
razem. Dwa dni poZniej Nicole, ubrana w bladoniebieska sukienke, weszla do baru
Peppera. Byl pelen gosci, bo miala tu dzis grac orkiestra. Nicole omijala zazwyczaj z
daleka wszelkie bary, ale tym razem dala sie namowic kolezance, ktora twierdzila, ze
bedzie to wspanialy wieczor. Przeszukujac wzrokiem tlum, zeby ja odnaleZc, Nicole
odkryla wolny stolik i usiadla. Wszystkie inne miejsca byly zajete. - Czesc. Odwrocila
sie i ujrzala przed soba rudowlosa mloda kobiete w zaawansowanej ciazy. Nie
powinna gapic sie na wydatny brzuch, ale nie mogla oderwac od niego wzroku.
Usmiechnela sie sztucznie.
- Czesc. Jestem Nicole Chapman. A ty jestes...? - Daisi Buillard. Moge sie przysiasc? -
Oczywiscie. Prosze. Daisi odsunela od stolika jedyne wolne krzeslo i usia-
dla. Miala na sobie spodnie i koszulke z napisem ,,Dziecko na pokladzie''. - Juz
wczesniej zamierzalam wpasc do Oakhaven, zeby cie poznac, ale wiesz, jak to bywa,
kiedy kobieta pracuje zawodowo i jednoczesnie stara sie w jakim takim stanie
utrzymac dom. Nie ma czasu na nic innego. Nicole usmiechnela sie. Nie mogla
oderwac wzroku od wypuklego brzucha Daisi, ktora mowila dalej, nieswiadoma, ze jej
towarzyszka popada w coraz wieksza melancholie. - Czekasz na kogos - uznala. - Na
faceta? - Nie. - Nicole zalozyla noge na noge. - Umowilam sie tutaj z Dory, ale sie
spoZnia. Powinnas znac ja z piekarni. Jest... - Znam Dory - potwierdzila Daisi. -
Chodzilysmy razem do szkoly. Jest zazwyczaj bardzo punktualna. Widocznie wypadlo
jej cos waznego. Masz babo placek, jeknela w duchu Nicole. Siedzac samotnie przy
stoliku, bedzie sie czula jak idiotka. Zamowila biale wino. - Prosze o dietetyczna cole -
powiedziala Daisi do kelnerki. Uplynal jeszcze kwadrans, a Dory jak nie bylo, tak nie
bylo. Zjawil sie maz Daisi. Niespecjalnie przystojny, ale mial cieple, szare oczy i bylo
widac, ze bardzo kocha zone. - Oboje cieszymy sie, ze zjawil sie tutaj ktos w na-
szym wieku - oswiadczyl z miejsca. - Ostatnio niewielu mlodych ludzi decyduje sie
zamieszkac na stale w Common. Wyjezdzaja, gdy tylko skoncza szkole. - Moja mama
mowila, ze jestes artystka - powiedziala Daisi. - To musi byc wspaniale. - Tak -
przyznala Nicole. Wolalaby jednak, zeby babka nie opowiadala o jej karierze. - Co z
Johnnym? - zapytal Melvin. - Znow ma klopoty? - Juz ci mowilam - Daisi tracila meza
lokciem - ze to skutek wypadku. Dlaczego robisz z igly widly? Po kilku minutach Daisi i
Melvin zdecydowali sie zatanczyc i poszli na parkiet. Mel trzymal zone blisko siebie i
wygladalo to tak, jakby oboje kolysali miedzy soba jeszcze nie narodzone dziecko. Dla
Nicole byl to widok bardzo bolesny. Wrocila tragiczna przeszlosc. Zamowila ponownie
wino, z nadzieja, ze alkohol stepi bol. Ze zdumieniem zobaczyla, ze zamiast kelnerki
przyniosl je Farrel Craig. - Witaj, piekna pani. Moge sie przysiasc? Nicole usmiechnela
sie sztucznie. - Chyba nie zostane tu dlugo, ale jesli chcesz, to siadaj. - Zabawa
zaczyna sie dopiero rozkrecac. - Farrel usiadl przy stoliku. - Obserwuje cie przez caly
wieczor i widze, ze podobasz sie facetom, ale sie ciebie boja. Jestes wyksztalcona, z
Kalifornii i w ogole, wiec nie wiedza, jak do ciebie zagadac. Siedza speszeni i czekaja,
az znajdzie sie ktos, kto zrobi pierwszy ruch. Chca zobaczyc, jak to bedzie. - A wiec
masz odegrac role lodolamacza? - spytala
Nicole, wyczuwajac, ze Farrel ma zamiar poprosic ja do tanca. Potrafil prawic
kobietom slodkie slowka, ale nie tak dobrze, jak robil to Chad Taylor. - Cos w tym
sensie. Przyszedlem tutaj, zeby sobie potanczyc. Orkiestra zaczela znow grac cos
szybkiego. Wokol parkietu rozblyskiwaly dwa rzedy neonowych, rozowych swiatel.
Moze to widok ciezarnej Daisi, tak szczesliwej, ze Nicole ledwie mogla to zniesc, a
moze uwodzicielski usmiech na twarzy Farrela Craiga i nadmiar wypitego wina
sprawily, ze po chwili znalazla sie wsrod szalejacych na parkiecie par, i to w ramionach
mezczyzny, ktorego przeciez nie lubila. Objal ja w talii i wdarl sie w sam srodek
tanczacych. - Zaraz oczyscimy sobie parkiet - oznajmil. - Trzymaj sie mnie. Mowiac to,
Farrel nie zartowal. Porozganial inne pary, tak ze wrocily do stolikow. Nicole
pomyslala, ze robi z siebie przedstawienie. Szybko jednak przestala sie tym martwic,
gdyz musiala dbac o zachowanie rownowagi i utrzymanie sie na nogach. Byli sami na
parkiecie. Z minuty na minute muzyka stawala sie szybsza i coraz bardziej szalona. W
miare jak sukienka Nicole podciagala sie wyzej, rozlegaly sie coraz glosniejsze gwizdy.
Rozpalona, z zaczerwieniona twarza, Nicole chciala sie zatrzymac, bo brakowalo jej
powietrza. Ale tlum zgromadzony wokol parkietu nie przestawal klaskac do rytmu,
coraz szybciej i szybciej. Ze wszystkich stron sali rozlegaly sie okrzyki zachecajace do
jeszcze wiekszych szalenstw.
Wreszcie orkiestra zwolnila tempo. Kiedy zagrala bluesa, kilka par odwazylo sie wrocic
na parkiet i walczyc z Farrelem o miejsce do tanca. Przygasly neonowe swiatla i Nicole
przypomniala sobie ostrzezenia Johnny'ego dotyczace jej partnera. Farrel stawal sie
coraz bardziej zaborczy. Przyciagnal ja mocno do siebie i zaczal szeptac do ucha
czule slowka. Bylo juz dobrze po polnocy, kiedy wreszcie odprowadzil Nicole na
parking przed barem. Przetanczyli kilka godzin i wypili sporo drinkow. Farrel
przyciagnal ja do siebie i pocalowal w usta. Wargi mial gorace. Natarczywe. -
Proponuje przedluzenie wieczoru - powiedzial szeptem. - Znam miejsce, gdzie
bedziemy sami. Nicole zrecznie wysunela sie z jego objec. Spojrzala na zegarek. - Nie
mialam pojecia, ze juz tak poZno. Babcia z pewnoscia zamartwia sie o mnie. -
Wyglada mi to na kosza - uznal Farrel. - Przykro mi. - Nicole odetchnela z ulga. - Na
razie nie zamierzam nawiazywac z nikim blizszej znajomosci. Nawet na jedna noc.
Przyjechalam tu tylko po to, aby posluchac muzyki i spotkac sie z przyjaciolka. A
poniewaz ona nie przyszla, wiec... - Nicole poczula, ze kreci sie jej w glowie i ze za
chwile bedzie zbyt slaba, aby o wlasnych silach dotrzec do samochodu. - Musze isc -
powiedziala szybko. - Dziekuje za dobra zabawe. - Nie ma za co. Daj znac, gdy tylko
zechcesz potanczyc. - Dobrze. Bede o tym pamietala. Nicole powoli ruszyla przed
siebie. Starala sie isc
spokojnym, rownym krokiem, tak aby Farrel nie podejrzewal, ze ledwie trzyma sie na
nogach. Doszla do swojego wozu i wyciagnela z torebki kluczyki. Wsiadla i uruchomila
silnik. Zobaczyla, ze Farrel wraca do baru i odetchnela z ulga. Zamknela oczy. Krecilo
sie jej w glowie. Wypila o kilka kieliszkow za duzo. Nagle uslyszala stukanie w szybe.
Uniosla powieki i az krzyknela cicho ze zdziwienia. Widok wpatrujacego sie w nia
Johnny'ego sprawil, ze poczula sie jeszcze gorzej. Nie zamierzala wysluchiwac
cierpkich komentarzy na temat swojego stanu. Pragnela byc teraz sama. Poprosil
gestem, zeby opuscila szybe. Przez kilka sekund tepo wpatrywala sie w tablice
rozdzielcza. Wylaczyla najpierw klimatyzacje, a dopiero potem wcisnela gorny przycisk
z lewej strony i patrzyla, jak szyba opuszcza sie i znika w obudowie drzwi. - Dobrze sie
pani czuje? - Tak - sklamala. - A co pan tutaj robi? Johnny zaciagnal sie papierosem. -
Jest poZno - oznajmil. - Starsza pani sie niepokoi. Zwlaszcza ze dzwonila Dory i
powiedziala, ze nie mogla przyjsc na spotkanie. A wiec co robilas, chérie, przez ten
czas? Moze nie powinienem pytac? - Dzwonila Dory? - Nicole zmarszczyla czolo. -
Mowila, dlaczego nie mogla przyjsc? - Mieli maly pozar w piekarni. Nic powaznego. Ile
tego bylo? - Ile czego bylo? - Alkoholu. Ile pani wypila? - Slucham? W tej chwili
zoladek podszedl Nicole do gardla, ale
nie zamierzala dac po sobie poznac, jak okropnie sie czuje. Marzyla o tym, aby jak
najszybciej znaleZc sie w domu, polknac dwie tabletki od bolu glowy i pasc na lozko. -
Picie i prowadzenie wozu to kiepska kombinacja. Uwazal, ze ona o tym nie wie?
Siegnela do przycisku, aby zamknac okno, ale Johnny odczytal jej zamiary i
blyskawicznie otworzyl drzwi wozu. - Niech pani przesunie sie na drugie siedzenie.
Popatrzyla na niego, po czym zmruzyla oczy i znow spojrzala. Widziala zamazane
kontury twarzy Johnny'ego, jakby podwojnie. Jeknela cicho i zamrugala oczami, zeby
pozbyc sie tego podwojnego widzenia. - Przesun troche, chérie, ten swoj sliczny
tyleczek. - Dal jej lekkiego kuksanca. - Nie jestes w stanie prowadzic. - Kiedy ja czuje
sie dobrze. - Jak diabli. Johnny wsunal sie do samochodu i objal Nicole. - Prosze
natychmiast mnie puscic! - zazadala. Przesunal ja na miejsce dla pasazera, a sam
usiadl za kierownica. - Powinna spotkac pania kara za niepotrzebne martwienie
starszej pani - skarcil Nicole. - Wino to zdradliwy trunek. - A skad pan wie, co pilam? -
spytala zaskoczona. - Bylam szpiegowana? - Kiedy nie zaprzeczyl, chwycila go mocno
za koszulke, tak aby moc zajrzec mu prosto w twarz. - Czy to prawda? - Dobrze bawila
sie pani z Farrelem, przylepiajac sie do niego w tancu? - zapytal, nie odrywajac wzroku
od Nicole.
- Wcale sie nie przylepialam - zaprzeczyla. - Farrel bez przerwy sie usmiechal. Czyzby
na mysl o tym, co sie wydarzy poZniej, kiedy uda mu sie pania jeszcze bardziej spic?
Nicole miala dosc tej klopotliwej rozmowy. Zmienila temat. - Przyjechal pan
polciezarowka? Johnny wskazal reka srodek parkingu. - Tak. Tam stoi. Przyjade po
nia jutro z samego rana. Gdy tylko ruszyli, Nicole odchylila sie w tyl i zamknela oczy.
W tej chwili gotowa byla przyznac, ze Johnny, wiozac ja do domu, spelnia naprawde
dobry uczynek. Doszla tez do wniosku, ze topienie smutku w winie bylo chyba
najbardziej bezsensownym pomyslem, jaki ostatnio przyszedl jej do glowy. Ale
patrzenie na ciezarna Daisi Buillard spowodowalo, ze wrocily wspomnienia o
koszmarnych przezyciach. Znow poczula bol i pustke. Bezradnosc. Polozyla dlonie na
zoladku i usilowala powstrzymac wymioty. Do diabla z ta kobieta! Co ona sobie
wyobrazala, pokazujac sie w takiej kusej i obcislej kiecce, ze oblepiala cale jej cialo?
Co ona sobie wyobrazala, tanczac z Farrelem tak zazyle, jakby znali sie od lat?
Johnny ponownie ujrzal przed oczami tego drania, calujacego przed barem Nicole, i az
go zemdlilo. Nie nalezal do ludzi zazdrosnych, ale w tej chwili, nie zwazajac na
konsekwencje, z rozkosza wybilby glowa Farrela szybe samochodowa. Wbrew wlasnej
woli pozadal Nicole, i to do szalenstwa. Nie mogl nic na to
poradzic, ze pragnal kochac sie z nia i slyszec, jak wypowiada jego imie. Byl
podniecony jak diabli. Kiedy ujrzal ja po raz pierwszy, mial ochote tylko na seks. Teraz
zalezalo mu na czyms wiecej. Widok Nicole w objeciach Farrela dotknal go bolesnie...
Uslyszal jej cichy jek. - Spokojnie, chérie. Za kilka minut bedziemy juz w domu.
Ujrzawszy Oakhaven, Johnny powoli skrecil na podjazd, zatrzymal samochod i
wylaczyl silnik. Popatrzyl na Nicole. Byla sliczna. Nie powinien miec pretensji do
Farrela o to, ze ja podrywal. Tak samo postapilby kazdy inny normalny mezczyzna.
Zastanawial sie, ile wypila, zanim zjawil sie w barze Peppera. - Chérie, obudZ sie -
wyszeptal. - Jestesmy juz w domu. Zajeczala cicho, otworzyla szeroko oczy i wlasnie
wtedy dostrzegl polyskujaca lze. Zaniepokojony, otarl ja, a potem spytal: - Chérie, co
sie dzieje z toba? Boli cie brzuch? A moze glowa? Usiadla prosto i, jakby
zawstydzona, odwrocila wzrok. - Nic mi nie jest. Wysiadl. Kiedy obszedl samochod i
otworzyl drzwi, zobaczyl, jak Nicole zsuwa sie z siedzenia i przechyla w jego strone.
Przytrzymal ja w talii. Wyprostowala sie, ale znow sie lekko zachwiala. - Mozesz juz
stanac, chérie. Szla wsparta o jego ramie, z trudem trzymajac sie na nogach. Na
werandzie staneli przed balkonowymi
drzwiami do jej sypialni. Johnny zobaczyl, ze Nicole przyglada mu sie z
zaciekawieniem. - Czy rzeczywiscie jestes porzadnym facetem, jak twierdzi moja
babcia? - Oparla reke na piersi Johnny'ego. - Mam nadzieje, ze nie. Bo nie chce cie
polubic. Ani troche. Powinienes byc taki jak Chad. Nieuczciwy i egoistyczny... Twarz
Nicole odzwierciedlala miotajace nia uczucia. Wygladala tak, jakby za chwile miala sie
rozplakac. Wspomniala o jakims Chadzie. Johnny domyslil sie, ze to pewnie facet,
ktory ja skrzywdzil. Nie watpil, ze na trzeZwo nie zdobylaby sie na tak osobiste
wyznanie. Chetnie uslyszalby cos wiecej, ale nie teraz, gdy czula sie tak okropnie. -
Chérie, wchodZ do srodka - powiedzial. - Czas pojsc do lozka. - Odsunal od siebie
Nicole. - Rano poczujesz sie lepiej. Popchnal ja lekko w strone drzwi balkonowych i
zaczal wycofywac sie ku schodkom werandy. Byl jeszcze blisko, gdy nagle oznajmila: -
Nawet nie zapytal, czy moze to zrobic. - Kto? - Farrel. Nie zapytal, czy moze mnie
pocalowac. Johnny nie chcial, zeby przypominala mu o tym obrzydliwym pocalunku. I
bez tego bedzie przesladowal go przez cala noc. - Chérie, idZ do lozka. - Dobrze,
zaraz. Ale nie potrafie przestac o tym myslec. Ja... - Nie chce o tym sluchac! -
Odwrocil sie z zamiarem odejscia.
- Jestes zly. Przepraszam. Ciagle jeszcze czuje gorzki smak w ustach... Johnny mial
juz tego serdecznie dosc. - Niby jak mam ci pomoc? - zapytal. - Akurat zabraklo mi
mietowek. W tej chwili dalby wiele, aby wreszcie weszla do swojego pokoju. Wtedy
moglby juz sobie pojsc. Bal sie, ze zaraz zrobi cos glupiego. A im dluzej przebywal w
poblizu Nicole... - Nie chce mietowek - oswiadczyla lagodnym tonem. Zrobila w strone
Johnny'ego niepewny krok, a potem drugi i trzeci, tak ze znalazla sie tuz przed nim.
Powoli oparla sie o jego piers. Nozdrza Johnny'ego wypelnil podniecajacy zapach,
gwarantujacy jeszcze jedna bezsenna noc. - Johnny, daj mi cos innego. Uzyj
wyobraZni i... Mysl o usunieciu z ust Nicole smaku warg Farrela i naznaczeniu ich
wlasnym sprawila, ze Johnny'ego ogarnelo pozadanie. Czul, jak Nicole coraz mocniej
przywiera do jego piersi. Mimo ze nie powinien w ogole tego robic, postanowil
pocalowac ja tylko raz. Jeden jedyny raz... Usta miala miekkie i gorace. W jednej chwili
obietnica szybkiego calusa wywietrzala Johnny'emu z glowy. Wzial Nicole w objecia i
przyciagnal mocno do siebie. Dlugim pocalunkiem zmiazdzyl jej wargi. Calowal do
utraty tchu. Chcial przestac. Obiecal sobie, ze zaraz to zrobi. Nicole poczula, jak
bardzo jest podniecony. Jeknela cicho, czym doprowadzila go do szalenstwa.
Uzmyslowiwszy sobie, ze odpowiadala na pieszczoty, stracil nad soba kontrole.
Przesunal dlonie wzdluz jej bioder, a potem wzdluz aksamitnych ud. Tracil oddech.
Zatrzymal sie, aby nabrac powietrza, i wlasciwie dopiero wtedy uzmyslowil sobie, co
sie dzieje. Mial przed soba pijana kobiete, ktora chcial wziac do lozka. A wiec
zachowac sie nie lepiej niz Farrel Craig czy tez ten inny, wspomniany przez nia facet.
Na te mysl Johnny natychmiast oprzytomnial i cofnal sie o krok. Zaklal i zanim
polprzytomna Nicole zdolala pojac, co sie dzieje, zniknal w ciemnosciach nocy.
Do Nowego Orleanu wyjechala przed sniadaniem, zeby nie wpasc przypadkiem na
babcie ani na Clair lub Bicka, ani tym bardziej na Johnny'ego. Nadal czula smak jego
pocalunku. Jej cialem wstrzasnal dreszcz podniecenia. Jak mogla wczoraj upasc az
tak nisko? Nie powinna zostawac u Peppera. Ale najwiekszym bledem bylo wypite
wino, ktore sprawilo, ze pozwolila Farrelowi zapanowac nad sytuacja. Uratowalo ja
pojawienie sie Johnny'ego. Jednak to, ze ogladal ja w tak oplakanym stanie, bylo
ponizajace. A na werandzie zachowala sie wprost okropnie... Starajac sie o tym
zapomniec, zaczela myslec o celu podrozy. O Nowym Orleanie i o galerii sztuki. Od
dziecka marzyla o malowaniu i publicznym uznaniu dla jej talentu. Ciezko pracowala,
aby urzeczywistnic te marzenia. Po pierwszym sprzedanym obrazie wpadla w
euforie... Musiala przerwac wspomnienia, bo nagle zobaczyla Johnny'ego. Szedl
szybkim krokiem w strone miasta.
Uznala, ze powinna go podwieZc, zjechala wiec na pobocze. Wsiadl i od razu zaczal
sie jej przygladac. Byla ubrana w prosta pomaranczowa spodnice i bialy jedwabny top.
Niesforne wlosy zwiazala w stylowy wezel. Udalo sie jej nawet zrobic makijaz, mimo ze
drzaly jej rece. - Sadzilem, ze dzisiaj bedziesz spala dluzej - powiedzial. - Jade do
Nowego Orleanu. A ty po co szedles do miasta? - Przyprowadzic polciezarowke.
Zacisnela palce na kierownicy i usilowala uspokoic nierowny oddech. Nie odrywajac
oczu od drogi, oznajmila: - Chce przeprosic cie za to, co stalo sie wieczorem. Nie
bylam soba. Bylam... - Pijana - dokonczyl brutalnie, gdy zawiodl ja glos. - To
niezupelnie tak. Ja... Probowalam tylko... - Zetrzec w warg smak ust Farrela Craiga.
Tak, pamietam. - Oschly ton Johnny'ego swiadczyl o tym, ze uwaza temat za
wyczerpany. - Dobrze spalas? - zapytal. - Tak - sklamala. Po rejteradzie Johnny'ego
zrobilo sie jej niedobrze. Spedzila dwie godziny w toalecie. Wjechala na pusty o tej
porze parking przed barem. Johnny wyciagnal reke i zdjal jej z nosa ciemne okulary. -
Jesli ma sie ochote zdrowo popic, to nie nalezy, chérie, robic tego, pijac wino -
pouczyl. - Jak sie teraz czujesz? - Troche boli mnie glowa - odparla niezgodnie z
prawda, bo bol rozsadzal jej czaszke. - Wkrotce minie.
Johnny, a co do ostatniej nocy... - zaczela niepewnym glosem. - Jesli szukasz
winnego, to masz go obok - stwierdzil szybko. - Bylem trzeZwy. I to ja powinienem
przepraszac, ale - usmiechnal sie blado - wcale nie bylo mi przykro. Bylo wspaniale
wziac cie w objecia. Sklamalbym twierdzac, ze nie pragnalem, aby tak wlasnie sie
stalo. - Przeciez... - Walkowanie tego w rozmowie nic nie zmieni. Jesli chcesz
zapomniec o tym, co sie stalo, to twoja sprawa, chérie. Masz do tego pelne prawo. Ale
ja nie potrafie zapomniec, gdybym nawet chcial. JedZ ostroznie. WskaZnik zuzycia
paliwa stal na zerze. W pierwszej chwili Johnny pomyslal, ze ktos wypompowal mu w
nocy cala benzyne, ale gdy podjezdzal do stacji Gilmore'a, juz wiedzial, co sie dzieje.
Czekali na niego. Jak za dawnych czasow. Mimo to bez wahania wyskoczyl z
polciezarowki. Tak jak kiedys bylo ich trzech. Mieli na twarzach zjadliwy usmiech. Po
lewej stronie Farrela stal Clete, a po prawej Jack Oden. Johnny nie byl zaskoczony ich
widokiem. Zdawal sobie sprawe z tego, ze wczesniej czy poZniej Farrel zmusi go do
walki. Sadzil jednak, ze odbedzie sie ona w bardziej normalnych okolicznosciach. I to
byl blad. Farrel nie zmienil taktyki. Zaslaniajac sie dwoma zabijakami, nadal nie
zamierzal walczyc czysto. Dzis, przy trzech na jednego, sprawa polegala tylko na tym,
jak szybko zalatwi przeciwnika. Johnny zgasil obcasem papierosa i odszedl od
polciezarowki. Nie mial ochoty naprawiac potem zniszczonej karoserii. Od sciany stacji
oderwal sie Farrel, ubrany w czarne dzinsy i czarna koszulke. - No to co, Johnny,
bedzie jak za dawnych czasow? Zapedzilem cie w kozi rog. Nie dasz rady uciec.
Pamietasz, jaka swego czasu miewalismy frajde? Ty, ja, Clete i Jack? - rozesmial sie
chrapliwie. Tak, bylo jak dawniej. Z drobna roznica, ze Clete zdazyl zamienic sie w
gore sadla. A Jack posiwial i wylysial. Jego twarz pokrywaly dziury po ospie, mial
paskudne blizny na czole i obu policzkach. Wygladal znacznie groZniej niz przed laty. -
Zaraz zacznie uciekac - uprzedzil kolesiow Jack. - Nigdzie nie prysnie - zapewnil
Clete. - Jest zalatwiony i dobrze o tym wie. - Spojrzal z pogarda na Johnny'ego. - Masz
pojecie, co z toba zrobimy? - Ale zrobily sie z was baby - odcial sie Johnny. -
Zamierzacie tak stac i gadac caly dzien? Uwaga Johnny'ego rozzloscila Clete'a i
Jacka, ale Farrel skwitowal ja tylko krzywym usmiechem. - A wiec zabierajmy sie do
roboty - polecil kumplom. Johnny patrzyl, jak jeden zachodzi go z lewej, a drugi z
prawej. Jak zawsze, Farrel pozostal w tyle. Gotowy do boju dopiero po opadnieciu pylu
i kurzu. Po zmierzchu Nicole skrecila na podjazd. Padal deszcz, wiec obladowana
zakupami przebiegla szybko dziedziniec i wpadla do domu. Dzien okazal sie znacznie
lepszy niz przewidywala. Odbyla rozmowe z Frankiem Medoro, wlascicielem nowo
otwartej nowoorleanskiej
galerii sztuki. Mial trzydziesci kilka lat, byl przystojny i mowil z francuskim akcentem.
Oraz, co bylo najsympatyczniejsze, znal nazwisko Nicole, a takze widzial kilka jej prac.
Podekscytowana, poszla z nim na lunch i zanim opuscila Palace Café przy Canal
Street, zostala zaproszona do wziecia udzialu w letniej wystawie obrazow, majacej
odbyc sie za kilka tygodni. Frank Medoro chcial na probe pokazac kilka jej prac. - Och,
jak sie ciesze, ze juz jestes! - stajac w drzwiach, wykrzyknela Clair. Nicole wreczyla jej
przywiezione prezenty. - Chyba znalazlas dzis rano moja kartke? Wiedzialas, gdzie
jade? - Tak. Dory bylo bardzo przykro, ze nie mogla spotkac sie z toba wczoraj w
barze. W piekarni wybuchl pozar. Dobrze wiesz, jak to jest, kiedy pracuje sie na
wlasny rachunek. Dory dziekuje, ze zadzwonilas do niej dzis rano i zostawilas
wiadomosc na automatycznej sekretarce. - Jutro zatelefonuje ponownie. - Widzac, ze
Clair jest nadal bardzo przygnebiona, Nicole spytala z niepokojem: - Jak babcia? - W
porzadku. Ale stalo sie cos zlego, kochanie. Z Johnnym. - Co z nim? - IdZ do Mae.
Ona wszystko ci opowie. Nicole ogarnelo przerazenie. Wpadla do pokoju babki. - Co
stalo sie Johnny'emu? Po policzkach Mae splywaly lzy. - Johnny zniknal. Nigdzie go
nie ma. Bardzo sie niepokoje.
- Niepotrzebnie. - Nicole odetchnela u ulga. - Widzialam go rano. - Naprawde? Jak sie
czul? - Doskonale. - Rozmawialas z nim? Mowil, co zamierza dzisiaj robic? -
dopytywala sie starsza pani. - Nie. Sadzilam, ze to, co zwykle. - Nicole podeszla do
wozka i wziela babke za reke. - Nie martw sie. Johnny potrafi o siebie zadbac. - Wiem.
Ale pamietam, co stalo sie kilka dni temu na drodze. Jesli ktos skrzywdzi tego chlopca,
nigdy sobie tego nie wybacze. To moja wina, ze wrocil. Od poczatku jestem
wszystkiemu winna. - Wiem od Johnny'ego o tym starym gospodarstwie i placonych
przez ciebie podatkach. Ale to nie ty kazalas mu wyciagac noz w barze Peppera.
Przestan sie zamartwiac. Nic mu nie bedzie. - Wobec tego, gdzie teraz jest? - Pewnie
wzial sobie wolny dzien i poszedl na ryby. - Nigdy by tego nie zrobil. Nicole podeszla
do drzwi wychodzacych na werande. Znad odleglego zalewiska docieraly odglosy
zapadajacej nocy. Przeszukala wzrokiem ciemna linie drzew rosnacych za droga.
Przestalo padac. Powietrze bylo przesycone odurzajacym zapachem magnolii. -
Johnny, gdzie jestes? - wyszeptala. - Pokaz sie, prosze. Nie miala pojecia, w jaki
sposob rozproszyc niepokoj babki. Dopiero na widok Johnny'ego starsza pani
odetchnie z ulga. To zdumiewajace, jak ten czlowiek wkradl sie do ich
zycia, pomyslala Nicole. Przyjechal zaledwie przed tygodniem i od razu wszystko
zaczelo koncentrowac sie wokol niego. Dobre samopoczucie babci zalezalo od tego,
czy przyjdzie na sniadanie i czy pojawi sie na kolacji. Clair zaczela przyrzadzac
ulubione przez niego potrawy. Nawet Bick szukal towarzystwa Johnny'ego i podziwial
efekty jego pracy. Co bylo takiego w tym czlowieku, ze tak latwo zjednal sobie
wszystkich mieszkancow Oakhaven? I ze ja sama az tak bardzo pociagal fizycznie?
Spedzila dzis w Nowym Orleanie wspanialy dzien, a mimo to ciagle bladzila myslami
wokol jego osoby, a spojrzenie, jakim obdarzyl ja rano, wysiadajac z samochodu,
pamietala przez caly dzien. Nie mowiac o wczorajszym pocalunku... Zabawne, ale
nawet specyficzny sposob poruszania sie Johnny'ego, powolny i leniwy, a takze
cedzenie slow, byly dla niej dziwnie podniecajace. - Jak bylo w Nowym Orleanie? -
spytala Mae. - Tloczno i goraco. Rozmawialam z wlascicielem nowo otwartej galerii,
ale o tym opowiem ci jutro. - Nicole podniosla wzrok i spojrzala babce prosto w twarz. -
Zawiadomilas szeryfa o zniknieciu Johnny'ego? - Nie. Nie chce, aby pomyslal, ze
Johnny uciekl z miasta. - A moglby? - Nie. To dobry chlopak. W glosie Mae, z ktorego
przebijal niepokoj, Nicole doslyszala takze milosc i dume. Zrobilo sie jej zal zgnebionej
starej kobiety. - Wroci, babciu, wroci na pewno.
- Bick go szuka. Juz raz Johnny zniknal z mego zycia na cale lata i teraz nie
chcialabym znow go stracic. Wiecej sie na mnie nie zawiedzie. - Babciu, o czym ty
mowisz? - Powinnam sprawic, zeby u nas poczul sie lepiej. Powinnam nalegac... -
Johnny wie, ze ci na nim zalezy. Dawniej tez o tym wiedzial. - Wcale nie jestem tego
pewna. - Mae westchnela gleboko. - Dreczy mnie to od pietnastu lat. Drzwi otworzyly
sie z hukiem i do pokoju wpadla Clair. - Bick go znalazl! - wykrzyknela. Spojrzala na
Nicole, a potem na Mae. - W starym domu na wzgorzu. Skatowanego. - Pobity? -
jeknela Nicole. - Dlaczego? Jak to sie stalo? - Nie znam zadnych szczegolow - odparla
Clair. - Bick tylko prosil, abym zawiadomila cie, Mae, ze Johnny jest na przystani.
Powiedzial, ze masz sie nie martwic, ale znasz Bicka. Jaka sie tylko wtedy, kiedy jest
bardzo zdenerwowany. Dzis ledwie rozumialam, co do mnie mowi. - Nicki! Dokad
idziesz? Nicki! - Na przystan! Gdy tylko dowiem sie, co z nim jest, natychmiast dam
wam znac! - odkrzyknela, zbiegajac z werandy. Rzucila sie pedem w kierunku drzew.
Dyszac, z rozwianym wlosem dopadla do skraju zalewiska i po chwili znalazla sie w
domku na przystani. Ujrzala Bicka schodzacego z pietra.
- Co z nim? - spytala zaniepokojona. - Po...pobili go. Ba...bardzo. - Pobili? To znaczy
kto?
- Nie...nie chce po...powiedziec. Ale je...jest tak skatowany, ze mu... musialo to zrobic
na...naraz kil...kilku ludzi. - Bick naciagnal glebiej na glowe baseballowa czapke. - Ale
niech pa...panienka sie nie martwi. O...opatrzylem go na...najlepiej jak po...potrafie. -
Sam? Czy nie powinnismy zawieZc Johnny'ego do szpitala? - Nie chce. - Co znaczy
nie chce? Nie moze byc tak uparty. - To n...niech pa...panienka z nim po...pogada.
M...mnie mo...mowil, ze nie chce do...doktora. - Ja sie nim zajme - oznajmila Nicole. -
A ty wracaj do domu i uspokoj babcie i Clair. Powiedz im, ze Johnny wydobrzeje. -
Zamilkla na chwile. - Rzeczywiscie? - Wy...wygrzebie sie z tego - zapewnil Bick. -
Mu...musi tylko do...dojsc do siebie. - Mowil ci, co sie stalo? - Po...pobili go - powtorzyl
Bick. Nicole westchnela ciezko. - Prosze, idZ juz i uspokoj babcie. Powiedz jej, ze
zamierzam zabrac Johnny'ego do lekarza tak szybko, jak tylko to bedzie mozliwe. -
Niech ci sie po...powiedzie, pa...panienko. Czy mam tutaj wrocic po ro...rozmowie z
Mae? - Nie. Jesli Johnny nie zgodzi sie pojsc do lekarza, bedzie musial zadowolic sie
moja pomoca. - Wie panienka, co ro...robic z po...polamanymi zebrami?
Nicole pobladla. - Ma zlamane zebra? - Tak. Dwa, a mo...moze trzy. Wbiegla po
schodach na gore i po chwili znalazla sie w pokoju Johnny'ego.
Bylo ciemno. Żeby
przystosowac wzrok, odczekala minute. - To ty, Bick? - szepnal z wysilkiem. Przerazil
ja glos Johnny'ego. Odetchnela gleboko, zeby uspokoic nerwy, i ruszyla w glab pokoju.
- Nie, Johnny. To ja, Nicole. Odpowiedzialo jej gluche milczenie. - Johnny... - Do licha,
chérie, wynos sie stad. - Nie zamierzam. - Ujrzala na lozku zarys jego postaci.
Zatrzymala sie przy bujanym fotelu i zapalila lampe. - Och, Boze! Lezal na plecach. W
samych dzinsach, bez koszuli. Mial pokaleczona twarz. Jedno oko bylo otoczone
wielka czarna obwodka i tak zapuchniete, ze nie mogl przez nie nic widziec. Mial
rozcieta dolna warge, a w kacikach ust zaschnieta krew. Na czole widniala duza, cieta
rana, a na obnazonym torsie i brzuchu znajdowalo sie mnostwo ciemnych sladow
ciezkiego pobicia. Po lewej stronie ciala, od pepka w dol, bieglo dlugie krwawe ciecie,
niknace pod paskiem dzinsow. Obok Johnny'ego lezaly na lozku dwie butelki po
whisky. Byl straszliwie pobity. Zmasakrowany. Na mysl o tym, co mu zrobiono, Nicole
ogarnela wscieklosc. Jeszcze raz spojrzala na oproznione butelki. Uzyl alkoholu jako
srodka przeciwbolowego.
Podeszla jeszcze blizej i przysiadla na lozku.
- Johnny, potrzebujesz lekarza - powiedziala spokojnym tonem. - Bick sadzi, ze masz
zlamane zebra. - Nie jest tak Zle, jak wyglada - wymamrotal. - Potrzebny mi tylko jeden
wolny dzien. - Zdobyl sie na nikly usmiech. - Sadzisz, ze szefowa zechce go dac? Byl
lekko zamroczony, ale nie pijany. - Pozwol mi wezwac doktora Jefferiesa. Prosze... -
Jak bylo w Nowym Orleanie? - Jestem tu po to, aby zawieZc cie do szpitala. Niewiele
wiedziala na temat opieki nad chorymi, ale jesli Johnny nie zechce z nia jechac, sama
bedzie musiala mu pomoc. - Podnies sie, prosze. Nie mozesz przeciez... - Ciii...
Rozsadza mi glowe. Zachowujesz sie jak zrzedliwa zona. Nicole zacisnela wargi i
popatrzyla na jego poraniona twarz. - Nie musialabym zrzedzic, gdybys okazal choc
troche rozsadku. Ładna z ciebie kobieta oznajmil powoli, po swojemu przeciagajac
sylaby. - Kiedy wreszcie zaczniesz opatrywac moje rany, zebym, czujac na ciele dotyk
twoich rak, mogl pomyslec sobie o czyms milym, zamiast o bolu? Nicole zignorowala
uwage Johnny'ego, ktora miala wyprowadzic ja z rownowagi. Poszla do lazienki po
jakies srodki do zdezynfekowania poranionych miejsc. Znalazla mala miske, napelnila
ja goraca woda i wyciagnela kilka czystych recznikow. Z apteczki wyjela jakis srodek
antyseptyczny i buteleczke z tabletkami przeciwbolowymi.
- Byc moze masz obrazenia wewnetrzne - powiedziala, stajac ponownie przy lozku. -
Nadal jednak uwazam... - Wiedzialbym, gdyby tak bylo. Musiala pogodzic sie ze
stwierdzeniem Johnny'ego. I tak nie bylaby w stanie sama przeniesc go przez las i
wsadzic do samochodu. Chcac nie chcac, zabrala sie za oczyszczanie rany na czole i
zmywanie z twarzy zaschnietej krwi. Rzucila okiem na rozorana skore na brzuchu.
Zobaczyla jedno otwarte oko. Johnny bacznie sie jej przygladal. - Jesli nie chcesz,
mozesz tego nie ruszac - powiedzial wolno. - A ty chcesz, zeby wdala sie infekcja? -
Rozpiela mu dzinsy w pasie i zaczela powoli zsuwac zamek w dol. Na szczescie,
ciecie bylo dosc plytkie i krotkie. Nicole zmoczyla recznik. - Jak to sie stalo? - spytala. -
Nie pamietam. - Nieprawda. Dlaczego nie chcesz mi powiedziec? - Bo to nic waznego.
Zabrala sie do opatrywania rany. Kiedy dotknela jej mokrym recznikiem, Johnny syknal
z bolu. - Przepraszam. Nigdy nie potrafilam robic takich rzeczy. - Swietnie sobie
radzisz. - Traktuj to jak rewanz. Wyciagnales mi drzazge z nogi. A wczoraj uratowales
przed prowadzeniem auta po pijanemu. - Zostalem juz za to wynagrodzony. - Johnny
wyciagnal reke i odgarnal wlosy z jej czola, aby moc dojrzec wyraz oczu. - Chérie,
czyzby zenowalo cie wspomnienie naszego pocalunku?
- Tak - przyznala sie. - Zwlaszcza wtedy, kiedy patrzysz na mnie tak jak teraz. -
Opuscila glowe. Szybko zalozyla opatrunek na poraniony brzuch i siegnela po dwa
elastyczne bandaze, ktore przyniosla z lazienki. - Pomoge ci usiasc, a potem
obandazuje zebra. Sadze, ze tak postapiliby w szpitalu. No, i wykonaliby
przeswietlenie. Czy naprawde nie chcesz tam jechac? - Nie chce. Usiadl z jekiem.
Kiedy opuscil na ziemie bose stopy, Nicole szybko przytrzymala go za ramiona. Zly na
wlasna bezsilnosc, zaklal szpetnie. - Musisz od razu protestowac, jesli bede
bandazowala zbyt ciasno. Bliska obecnosc Johnny'ego przypominala Nicole
poprzednia noc. Na te mysl jej cialem wstrzasnal lekki dreszcz. Ładnie pachniesz
stwierdzil. Otarl powoli policzkiem o jej twarz. - Przestan, Johnny. Nie reagujac na
prosbe Nicole, objal ja i zakleszczyl miedzy udami. - Co robilas w Nowym Orleanie?
Bick mowil, ze pojechalas tam na caly dzien. Mialas jakies spotkanie? - Tak. Z bardzo
sympatycznym mezczyzna. Johnny musnal wargami ucho Nicole. Wciagnela nerwowo
powietrze i zamknela oczy. - Chcesz, abym zatarl smak jego ust? - To nie bylo takie
spotkanie. Znalazla sie ponownie na grzaskim gruncie. Kiedy to sobie uzmyslowila,
szarpnela bandazem.
Auuu! Za co, do licha, tak mnie karzesz? Żeby przypomniec, ze usiluje byc mila, a
ty starasz sie wykorzystac sytuacje. - Dokonczyla szybko bandazowanie i poszla do
kuchni. Wrocila ze szklanka wody i czterema tabletkami przeciwbolowymi. - Zazyj je.
Rano bedziesz czul sie okropnie, ale przynamniej jakos przetrwasz noc. Jutro
przeniesiemy cie do domu. Tam bedzie latwiej zajmowac sie toba. - Nie ma mowy.
Tutaj jest mi dobrze. - Pogadamy rano. A teraz kladZ sie do lozka. Tylko ze... - Nicole
zawiesila glos. Że co? Spuscila oczy. Johnny chwycil w lot, co miala na mysli.
Wstydzisz sie zdjac mi spodnie? Jesli tak, to zrob to z zamknietymi oczami. Nicole nie
potrafila pojac, jak czlowiek w tak ciezkim stanie moze byc zdolny do zartow. Sama nie
miala na nie ochoty. - Jesli chce ci sie zartowac, to nie jest z toba az tak Zle -
oswiadczyla. - Zdjecie spodni to twoj problem. Poszla do kuchni, a kiedy wrocila,
nieznosny pacjent zdolal jakims cudem pozbyc sie spodni i ponownie polozyc.
Podniosla dzinsy z podlogi i powiesila na oparciu lozka. Johnny mial zamkniete oczy,
wiec przestala sie odzywac, bo byc moze udalo mu sie zasnac. Po chwili na gorze
zjawil sie Bick z zapytaniem, czy jest potrzebna jego pomoc. Nicole odrzekla, ze da
sobie rade i ze rano przetransportuja Johnny'ego do domu.
Postanowila oddac choremu swoj pokoj na parterze, zeby nie musial chodzic po
schodach ze zlamanymi zebrami. - Niech Clair zaniesie na gore troche moich rzeczy -
powiedziala do Bicka. - I uspokoj babcie. Powiedz, ze jej ukochany Johnny nie stracil
poczucia humoru. I z pewnoscia bedzie zyl.
Johnny powoli podniosl sie z lozka i naciagnal dzinsy. Od spotkania z Farrelem i jego
kumplami uplynely trzy dni. Juz zaczal widziec na drugie oko i oddychac bez bolu.
Mieszkal teraz w sypialni Nicole i byl zazenowany szumem, jaki robiono w Oakhaven
wokol jego osoby. Wolalby zostac na przystani. Jakos wylizalby sie sam. Do pokoju
weszla Nicole, niosac tace ze sniadaniem. Na jej widok Johnny wykrzywil twarz. Nie
reagujac na jego niesympatyczne grymasy, postawila jedzenie przy lozku. - Clair
zrobila orzechowe wafle - stwierdzila. - Podobno lubisz. - Dzisiaj stad wychodze -
oznajmil Johnny. Stal blisko okna, grzejac sie w porannym sloncu. - Swietny pomysl -
uznala Nicole. - Moze poprawi ci to nastroj. Poprosze Bicka, aby zabral cie na spacer.
- Nie jestem psem, ktorego sie wyprowadza - warknal rozeZlony. - Nogi mam juz
sprawne. Nie jest mi
dluzej potrzebna nianka, wiec poczuj sie zwolniona z tej roboty. - Tak bardzo Zle
szanownemu panu z damska obsluga? - spytala z ironia. - Moze posciel nie dosc
swieza? Niesmaczne wafle? Drwila sobie z niego i miala racje. Byl pod doskonala
opieka i moglby w mig do tego przywyknac, ale nie zamierzal. Gdy tylko uplynie termin
przymusowej pracy, opusci Common na zawsze. - To ja jestem tu najemna sila
robocza, nie ty - przypomnial. Nicole wzruszyla ramionami i ruszyla do wyjscia. -
Potrzebujesz czegos z miasta? - spytala, stajac w drzwiach. - Chcesz kupic mi
ksiazeczke do kolorowania obrazkow? - Mialam na mysli raczej jakies czasopismo lub
ksiazke, ale jesli masz ochote pobawic sie kredkami... Aha, ubrala sie tak starannie, bo
jechala do miasta. Johnny zlustrowal Nicole od stop do glow. Lubil patrzec na jej nogi.
Najbardziej jednak podobaly mu sie dlugie wlosy, opadajace na ramiona. - Co
zamierzasz robic w Common? - zapytal jakby od niechcenia. - Babcia wybiera sie na
spotkanie klubu ogrodniczek. Obiecalam, ze ja zawioze. - PodejdZ do mnie. - Nie
zamierzam. Od chwili gdy przekroczylam prog tego pokoju, patrzysz na mnie wilkiem.
Zreszta przez caly czas byles nieznosny. Wole trzymac sie z daleka.
Johnny ruszyl w strone Nicole. - No to dlaczego kolo mnie skaczesz, skoro taki ze
mnie dran? - Bo w ten sposob uszczesliwiam babcie. - Nicole zerknela na zegarek. -
Na mnie juz czas, a tobie stygnie sniadanie. Odwrocila sie, zeby wyjsc, lecz Johnny
przytrzymal ja za reke. - Wiem od Mae, ze kiepsko sypiasz, chérie. Masz podbite oczy.
- Od kiedy mowisz tak bezceremonialnie o babci? - Od wczoraj - wyjasnil Johnny. -
Najpierw musialem przyrzec starszej pani, ze sie zgadzam, a dopiero potem wyjawila
mi, o co chodzi. Zanim sie zorientowalem, zrobila ze mna to, co chciala. Ale powiedz,
dlaczego nie sypiasz - nie dawal za wygrana. - Zmienmy temat. Jak sadzisz, czy
napadanie na ciebie wejdzie komus w krew? Pozwolisz bic sie raz na tydzien czy raz
na miesiac? - To zalezy. - Od Farrela? Johnny ani razu nie wymienil niczyjego
nazwiska. - Przyznal sie do czegos? - zapytal. - O ile wiem, to nie. A jest do czego? W
odpowiedzi wzruszyl ramionami. Nicole usilowala wyciagnac z niego prawde. - Miales
wiele okazji, zeby wyjasnic mi, co sie stalo. Pewnie blizsze prawdy jest to, co twierdzi
Bick. - To znaczy...? - Uwaza, ze albo pobilo cie kilku ludzi, albo zostales napadniety z
zaskoczenia.
- Ten stary gadula nie powinien straszyc malych dziewczynek takimi opowiadaniami. -
Mowil to babci - oznajmila Nicole. - Ja tylko podsluchiwalam. Czy ma racje? Na to
pytanie, podobnie zreszta jak i na zadne inne, Johnny odpowiadac nie zamierzal.
Wplatywanie mieszkancow Oakhaven w jego konflikty mogloby okazac sie
niebezpieczne, zwlaszcza dla Nicole. - Nie powinienes ukrywac nazwisk tych ludzi -
ciagnela. - Stana sie bezkarni. Nastepnym razem... - Urwala, uslyszawszy pukanie do
drzwi. - Nicki! - zawolala Clair. - Jadac do kosciola, mamy wstapic po Pearl Lavel.
Pospiesz sie, bo jesli sie spoZnimy, bedzie wyrzekala przez cala droge. - IdZ - poprosil
Johnny. Nicole rzucila okiem na tace ze sniadaniem. - Mam nadzieje, ze jest jeszcze
cieple. A jesli poczujesz sie lepiej, przejdZ do biura i sprobuj oszacowac calkowite
koszty remontu. Babcia meczy mnie o to wyliczenie, ale ja sie na tym nie znam. -
Johnny milczal, wiec ciagnela dalej: - Nie zamierzamy cie wykorzystywac. Za te prace
zaplacimy jak za godziny nadliczbowe. - Nie chodzi o pieniadze. Zobacze, co da sie
zrobic - mruknal i dodal: - Kup papierosy. Skonczyly mi sie wczoraj w nocy i... - Moze
to dobra pora na rzucenie palenia? Johnny oparl sie o sciane i popatrzyl w znuzone
oczy Nicole. - Przestane palic wtedy, kiedy przespisz cala noc. Umowa stoi?
- Przeciez wiesz, ze nie potrafie jej dotrzymac. - Sprawi ci satysfakcje patrzenie, jak
cierpie meki, powstrzymujac sie od palenia? - Usmiechnal sie leniwie. - Troche.
Zwlaszcza ze okazales sie najkoszmarniejszym pacjentem pod sloncem. Nicole juz
otworzyla drzwi, gdy uslyszala glos Johnny'ego. - Chérie, o tym, co sie stalo, nie mow
nikomu w miescie. W takich malych spolecznosciach ludzie sa dziwni. Jesli ktoregos z
nich zaczyna oskarzac ktos obcy, jednocza sie jak stado wilkow. Obie z Mae nie
mozecie zostac wplatane w te walke ze mna. Daisi spojrzala z uznaniem na szczupla
postac Nicole. - Chcialabym byc tak zgrabna jak ty. Chyba nic nie jesz. - Taka mam
sylwetke - przyznala Nicole. Jej spojrzenie zatrzymalo sie na wydatnym brzuchu Daisi.
Usilowala nie myslec o tym, ze rosnie tam dziecko. Zdrowe dziecko. Ciagle powracal
uporczywy bol. - To milo, ze podwiozlyscie mame do kosciola - powiedziala Daisi.
Nicole usmiechnela sie blado. Pearl Lavel nie nalezala do osob sympatycznych. Az
dziw, ze miala taka wspaniala corke. - Skad wiesz, ze jechala z nami? - spytala Nicole.
- Tutaj kazdy wie o wszystkim. O tym, co przydarzylo sie Johnny'emu uslyszelismy juz
nastepnego dnia przy sniadaniu. - Co ci mowiono? - chciala dowiedziec sie Nicole.
Wprawdzie Johnny prosil, zeby nie rozmawiala na ten temat, ale byc moze Daisi
poznala jakies istotne fakty.
- Johnny milczy jak grob. Moze ty znasz jakies nazwiska? - Jasne. Trzy. Woody mowil,
ze Clete Gilmore utyka na noge i brak mu dwoch zebow. Wiem tez, ze Jack Oden ma
zlamana szczeke, bo spotkalam go w klinice. Nie widzialam wprawdzie przetraconego
nosa Farrela, ale slyszalam, ze wyglada jeszcze gorzej niz przed szesciu miesiacami,
kiedy to Johnny zlamal mu go po raz pierwszy. A wiec Bick mial racje, uznala Nicole.
We trzech zastawili na Johnny'ego pulapke. I ze sposobu, w jaki o wydarzeniu
opowiadala Daisi, mozna bylo wnioskowac, ze nie bylo to niczym nowym. - Podobno
Johnny oberwal tak bardzo, ze nie mogl sie poruszac - ciagnela Daisi. - Juz z nim
lepiej? - Tak. Wstaje z lozka - oznajmila Nicole. - Wiesz, dlaczego tak go pobili? -
Dlaczego? Po prostu chcieli zaatakowac Johnny'ego. Farrel nie musi miec zadnego
powodu - powiedziala Daisi, znizajac glos. - Nienawidza sie od lat. - Dobrze znalas
Johnny'ego? - Chodzilismy razem do szkoly. Podkochiwalam sie w nim w szostej
klasie. Podobnie zreszta jak wiekszosc dziewczyn w miescie, ale zadna z nich
otwarcie nie chciala sie do tego przyznac. Nie wypadalo interesowac sie chlopakiem z
najbiedniejszej rodziny w calej okolicy. - Daisi spojrzala w strone holu. - Mozesz isc do
szefa. Jest teraz sam. Nicole zapukala i po chwili stanela w otwartych drzwiach.
- Dzien dobry. Czy rozmawiam z szeryfem Tuckerem? - spytala siedzacego za
biurkiem mezczyzne. - Tak. Witam, pani Chapman. Co za niespodzianka! - Naprawde?
Nicole usiadla i zaczela rozgladac sie po pokoju. Omiotla wzrokiem brudne
pomieszczenie. Clifford Tucker wyprostowal sie w krzesle. - Czym moge pani sluzyc? -
zapytal. - Jak panu zapewne wiadomo, trzy dni temu dotkliwie pobito Johnny'ego
Bernarda. Chcialabym wiedziec, co zamierza pan zrobic w tej sprawie. - Moja rola
zaczyna sie wtedy, kiedy zostaje popelnione jakies przestepstwo. Jesli nie ma
dowodu, nie ma sprawy. Do tej pory nie wplynela do mnie zadna skarga. Wiem, ze
Johnny i Farrel pobili sie na stacji benzynowej Gilmore'a. Nie pierwszy raz i, smiem
twierdzic, nie ostatni. Dlatego uwazam, ze zwolnienie warunkowe Johnny'ego to
bezsensowne posuniecie. Tym razem w sytuacji watpliwej przechylam szale na jego
korzysc, ignorujac ostatnie wydarzenie. - Jak mam to rozumiec? - Bojka to
pogwalcenie warunkow zwolnienia. - Szeryf sciagnal brwi. - Gdybym tylko zechcial,
moglbym natychmiast odeslac Bernarda z powrotem do wiezienia. - Ale on byl ofiara! -
krzyknela Nicole. - Johnny Bernard ofiara? O, bylby to prawdziwy ewenement -
wycedzil szeryf. - Widywalem go w akcji. - Tylko sie bronil. - Nie ogladala pani Clete'a
ani Jacka. Farrel tez przez jakis czas nie wygra konkursu pieknosci.
- Twierdzi pan, ze Johnny bronil sie zbyt dobrze? - spytala Nicole, zdumiona postawa
szeryfa. Żaden sedzia znajacy dotychczasowa kartoteke wykroczen Johnny'ego nie
uzna tego, co zrobil, wylacznie za obrone. - Johnny dzialal tylko w obronie wlasnej.
Czlowiek, ktory wdaje sie w bojke rownoczesnie z trzema silnymi mezczyznami,
musialby byc skonczonym idiota. O ile wiem, Johnny Bernard nie jest glupi. - Nikt nie
twierdzi, ze to tepak. Ale tlumacze pani, ze jesli nadam temu incydentowi sluzbowy
bieg, dla Johnny'ego skonczy sie to Zle. Taka jest prawda. Zostawienie sprawy w
spokoju wyjdzie mu na dobre. - A wiec nie zamierza pan niczego zrobic? - Nie
zamierzam. - A jesli to sie powtorzy? - Juz mowilem, Johnny jest na zwolnieniu
przedterminowym i musi zachowywac sie bez zarzutu. Pani Chapman, on rozrabia
niemal od urodzenia. Po raz pierwszy spal u mnie w celi, gdy mial dziewiec lat. -
Szeryf spojrzal na Nicole tak, jakby dopiero teraz ja zobaczyl. - Mieszkancy tego
miasta maja go po dziurki w nosie. Nie okazuja mu litosci i takie jest ich prawo. Sam
bede szczesliwy, kiedy minie lato i ten facet wyniesie sie stad. - Dzwonilam do
kuratora Johnny'ego i wyjasnilam mu, co sie stalo - oznajmila Nicole. - Powiedzial, ze
sie z panem skontaktuje. W jednej chwili Tucker zmruzyl oczy. Po raz pierwszy odkad
przestapila prog gabinetu szeryfa, Nicole ujrzala poruszenie na jego kamiennej twarzy.
- Jak widze, tak bardzo interesuja pania sprawy Johnny'ego Bernarda, ze wtyka pani w
nie swoj ladny nos - wycedzil przez zacisniete zeby. - Czy on wie, ze pani do mnie
przyszla? - Nie. Jeszcze nie - odparla Nicole. - Ale sadze, ze w tym plotkarskim
miescie szybko o tym uslyszy. - Moze byc pani tego pewna. Radze nie wtracac sie
wiecej do tej sprawy. My, przedstawiciele prawa i obroncy publicznego porzadku, nie
jestesmy ignorantami. Nie trzeba nam mowic, co powinnismy myslec i robic, ani
wykonywac za nas roboty. - Nie zamierzam, szeryfie, wykonywac za pana zadnej
roboty. Ale stan zdrowia Johnny'ego Bernarda i jego zdolnosc do pracy w Oakhaven
sa dla mnie bardzo istotne. - Nicole wstala i uniosla glowe. - Przykro mi, ze poczul sie
pan urazony. Chcialam tylko, aby pan pojal, ze jako pracodawca Johnny'ego nie
moge, w przeciwienstwie do pana, ignorowac tego, co sie stalo. Musi pan zdawac
sobie z tego sprawe. Jesli Johnny Bernard bedzie dluzej lezal chory niz pracowal,
naprawde sie rozzloszcze. Ojciec moj byl prawnikiem i jesli bede potrzebowala
fachowej porady, jestem przekonana, ze kazdy z jego kolegow z radoscia mi pomoze.
Żegnam pana, szeryfie. Życze milego dnia. Czy o to chodzilo, chérie? zapytal
wieczorem Johnny, zjawiajac sie w biurze i widzac, jak Nicole wertuje zestawienia
liczbowe, ktore zrobil i pozostawil tu wczesniej. Zaskoczona podniosla glowe, bo nie
slyszala, jak wchodzil.
- Zrobiles to wszystko w jedno popoludnie? Nie do wiary! Stanal obok Nicole siedzacej
za biurkiem i zaczal wskazywac dopisane pozycje i przewidywane koszty remontu. -
Siada podloga w kuchni - oznajmil. - Musisz powziac decyzje, czy ponownie klasc
deski, czy linoleum. - Powinna byc z drewna. - Wtedy bedzie drozsza. - Ale ladniejsza.
Wobec tego decyzje uzaleznimy od babci. Johnny stal tak blisko, ze Nicole czula na
szyi jego cieply oddech. - Czy zadowala cie praca rzemieslnika? - spytala. - W
Oakhaven byl potrzebny stolarz, wiec zajmuje sie ta robota. - A jesli bedziemy
potrzebowali hydraulika? - Wtedy pojade kupic klucze - odparl, jak zwykle powoli. A
jesli bedzie potrzebny mi kochanek? Za skarby swiata Nicole nie zadalaby Johnny'emu
tego pytania, ale od pocalunku na werandzie coraz czesciej chodzilo jej to po glowie. -
Chérie, nad czym sie zastanawiasz? - Nad tym, czy dzis za bardzo sie nie
przemeczyles - sklamala gladko. - Clair mowila, ze wybrales sie na spacer, i do tego
sam. Nie po raz pierwszy uznala, ze Johnny wyglada swietnie. To, co sie stalo, nic a
nic nie umniejszylo jego atrakcyjnosci. Nadal pociagal ja fizycznie. Na jego widok
tracila oddech. Sprawial, ze tesknila do rzeczy, co do ktorych byloby lepiej, zeby raz na
zawsze wybila je sobie z glowy. Wstala i podeszla do drzwi balkonowych. Tego
wieczoru powietrze tez bylo ciezkie, przesycone zapachem magnolii. Zaraz po
powrocie z miasta przebrala sie w szorty i zolta koszulke. Byla boso. - Martwia mnie
wysokie koszty remontu budynku. - Westchnela. - Byloby dobrze, gdyby znalazl sie
jakis sposob zrekompensowania babci chociaz czesci wydatkow. - Zalezy ci na tym? -
zapytal Johnny. - Oczywiscie. Czyzbys mial jakis pomysl? - Mozna zalozyc plantacje
trzciny tam, gdzie niegdys byla. Dzieki temu oszczednosci Mae pozostalyby nietkniete
i Oakhaven staneloby znow mocno na nogi. Plantacja to zyskowne przedsiewziecie. -
Masz na mysli taka plantacje, jaka byla za zycia dziadka Henry'ego? - Tak. Griffin
Black dzieki swojej plantacji zarabia duzo pieniadzy. Dlaczego my mielibysmy byc
gorsi? My. Powiedzial: my. Serce Nicole przyspieszylo rytm. - Klopot polega na tym, ze
nie mam pojecia o prowadzeniu zadnych upraw. Nie wiem nawet, czy w ogole
chcialabym je miec. - To tylko luZny pomysl. Jesli chcesz, moge sie nad tym
zastanowic. Zalozenie plantacji wymagaloby od nas wiele pracy, ale w pierwszym roku
musielibysmy tylko odpowiednio przygotowac ziemie, tak aby wszystko bylo gotowe na
wiosne. Jesli chcesz, to zanim stad wyjade, zorientuje sie, kto mialby ochote podjac u
was prace.
Zanim stad wyjade... Żeby ukryc rozczarowanie, Nicole szybko odwrocila wzrok. To
zdumiewajace, pomyslala, jak szybko wszystko moze sie zmienic. Zaledwie tydzien
temu marzyla, aby Johnny Bernard zniknal jak najszybciej z ich zycia. A teraz...? Teraz
nie potrafila wyobrazic sobie jego odjazdu. Na mysl o tym, ze pozwolila mu wkroczyc w
swoje zycie, ogarnela ja zlosc. Spojrzala Johnny'emu w twarz. - Bez sprawnego
zarzadcy nie mamy zadnych szans - oswiadczyla. - Zapomnijmy o tym pomysle.
Postaram sie w jakis inny sposob zdobyc potrzebne srodki. - Pozwol mi przynajmniej
zastanowic sie nad... - Powiedzialam: nie! - O co ci chodzi, chérie? Przed minuta
uwazalas projekt zalozenia plantacji za wart rozwazenia. - Staralam sie zachowac
grzecznie. Johnny zaczal zblizac sie do Nicole. Wygladal na troche rozgniewanego lub
rozczarowanego. Cofnela sie o krok. - Dajmy temu spokoj - dodala, chcac zamknac
dyskusje. Odwrocila glowe, zeby uniknac wzroku Johnny'ego, ale on przytrzymal jej
brode, wiec musiala spojrzec mu w oczy. - Pozwol sobie pomoc - powiedzial lagodnie.
- Jak mozesz mi pomoc, skoro nie potrafisz pomoc nawet samemu sobie? Nie znosi
cie polowa ludzi w tym miescie, a szeryf nawet nie kiwnie palcem, zeby ukarac tych,
ktorzy... - Nicole zamilkla nagle, bo zorientowala sie, ze powiedziala za duzo. -
Rozmawialas dzisiaj z Tuckerem? - zapytal.
- Poszlas zobaczyc sie z szeryfem, mimo ze prosilem, abys trzymala sie z daleka od
tej sprawy? Dlaczego? - Babci i mnie zalezy na tym, zebys byl zdrowy i caly. Musimy
sie troszczyc o ciebie. Bo jesli nie bedziesz mogl dla nas pracowac... Urwala na widok
furii malujacej sie na twarzy Johnny'ego. - Nie martw sie, wykonam swoja robote.
Zrobie, co do mnie nalezy - wycedzil przez zacisniete zeby. - Mialam na mysli zupelnie
cos innego. Ja tylko... Johnny odwrocil sie i ruszyl do wyjscia. Przystanal w drzwiach i
powiedzial przez ramie: - Prosilem, abys wlasne spostrzezenia zachowala wylacznie
dla siebie. Jesli w tym miescie narobisz sobie wrogow, chérie, mozesz byc pewna, ze
nie pozbedziesz sie ich do konca zycia. Uwierz czlowiekowi, ktory to wie z wlasnego
doswiadczenia. - Nie boje sie tutejszych mieszkancow - warknela Nicole, gdyz nagle
poczula sie dotknieta. - A powinnas. To dziwni ludzie, jedni gorsi od drugich. Jesli
uznaja, ze cie nie lubia, to juz nigdy nie uda ci sie zmienic ich stosunku do ciebie. -
Mieliby nie polubic mnie za to, ze oswiadczylam szeryfowi, ze uwazam Farrela i jego
kumpli za lajdakow i ze powinien ich wsadzic? - Cholera, chérie, czy ty naprawde nie
rozumiesz, co zrobilas? - Nie musisz mi mowic. - Nicole poczula tak silny ucisk w
gardle, jakby za chwile miala sie udusic. - Czy oni pobija takze i mnie?
OdpowiedZ Johnny'ego na jej dramatyczne pytanie zabrzmiala smiertelnie powaznie. -
Jesli ktokolwiek cie dotknie, to go zabije.
Dwa dni poZniej, po powrocie na przystan, Johnny znalazl weza przybitego do drzwi
domku. Zdjal go i wrzucil do zalewiska na przynete dla ryb, a potem poszedl do siebie
na gore. Byl juz zmeczony ciaglym nekaniem. Nadal jednak mial co najmniej jeden
powod, zeby je wytrzymywac. Wszyscy mieszkancy Oakhaven pokladali w nim
zaufanie. Rozejrzal sie po malym pomieszczeniu. Nie zauwazywszy nic podejrzanego,
wyszedl z domu. Odcumowal lodZ i odbil od brzegu z zamiarem spedzenia samotnie
niedzielnego popoludnia. Mial juz dosc nadskakiwania i zrzedzenia Mae, a takze zbyt
obfitych posilkow Clair. Przede wszystkim jednak mial dosc milczenia Nicole. Od ich
ostatniej klotni nie odezwala sie ani slowem. Nadal byl zly, ze go nie posluchala. Kiedy
juz znalazl sie daleko od brzegu, zamknal oczy. Bedac chlopcem, poznal labirynt
przesmykow i zakamarki zalewiska. Wplywal nawet gleboko w grzezawisko, zanim sie
nie przekonal, ze to miejsca legowe gigantycznych aligatorow.
Manewrujac zrecznie lodzia wsrod cyprysowych pni, Johnny odszukal znany przesmyk
i po chwili zniknal pod oslona gestej zieleni. Doplynal do brzegu u stop wzgorza, na
ktorym znajdowalo sie stare domostwo. Podtrzymujac reka bolace zebra, ruszyl pod
gore. Opadly go wspomnienia niedzielnych popoludni spedzanych z rodzicami na
zboczu. Lezeli we trojke obok siebie, wpatrywali sie w niebo i opowiadali rozne
wymyslone historie. Potem zapadali w drzemke. Byli bardzo ubodzy, Johnny musial to
przyznac, ale laczaca ich milosc byla cenniejsza niz zloto. Wyciagnal sie w wysokiej
trawie i po dniach pelnych napiecia wreszcie sie rozluZnil. Po chwili zapadl w drzemke.
Godzine poZniej obudzilo go wolanie. Spod przymknietych powiek patrzyl, jak Nicole
kleka w trawie. Przypomnial sobie, ze sa na wojennej sciezce. - Johnny, obudZ sie. -
Nie spie. Slyszalem warkot twojego samochodu - sklamal, obracajac sie powoli na bok
i podpierajac glowe lokciem. - A wiec znow ze soba rozmawiamy? - To ty wtedy
odszedles, nie ja. - Mialem powod. Nicole usiadla na trawie i podciagnela nogi. - Nie
zamierzam cie przepraszac, bo nie czuje sie winna. - Spojrzala w strone pobliskiego
domu. - Zamierzasz go odbudowac? - Jasne, ze nie. Nadaje sie tylko do zrownania z
ziemia. Skierowala wzrok ku rozciagajacemu sie w dole zalewisku. - Jest przepiekne.
Bylo przepiekne, to fakt. Ale nie tak pociagajace, jak siedzaca obok kobieta. Z kazdym
dniem coraz bardziej jej pozadal. Nie potrafil pojac, jak taka mala istota moze uczynic
w mezczyZnie tak gigantyczne spustoszenie, i to w tak krotkim czasie. Nie panujac
nad odruchami, chwycil Nicole za kolano, tak ze stracila rownowage i padla na plecy.
Rozpostarl dlonie po obu stronach jej ciala, tak ze nie mogla sie wyrwac. - Lubisz
mnie, mam racje? - Zwariowales? - Bo jaki inny mialabys powod, zeby chodzic do
szeryfa? - Usmiechnal sie krzywo. - Nie masz co sie wstydzic. Przyznaj sie, chérie,
nikomu nie powiem. Bedzie to nasz sekret. Niebieskie oczy Nicole w jednej chwili staly
sie lodowate. - Mialabym cie lubic? Aroganckiego bylego komandosa, bylego
przestepce, bylego... kto wie, kogo jeszcze. OdpowiedZ brzmi: nie. A teraz zlaZ ze
mnie i pozwol mi wstac. - Przylapalem cie, jak gapisz sie na mnie - powiedzial
prowokacyjnie. - Nic dziwnego. W Kalifornii neandertalczycy sa prawdziwa rzadkoscia
- odciela sie z miejsca. Johnny zagwizdal przez zeby. - Nie masz byc z czego dumny. -
Skarcila go wzrokiem. - Chyba ze nie wiesz, o kim mowie. - Masz ochote jeszcze raz
pocalowac neandertalczyka? Nicole na chwile odebralo dech. Poczerwienialy jej
policzki.
- Nie - oznajmila wyzywajaco.
- Nie mowisz prawdy. Sadze, ze po to tu przyszlas. - Padlo ci na mozg popoludniowe
slonce. - Zaczela sie wiercic i odpychac od jego torsu. - Daj mi wstac. - Dobrze, ale
pod jednym warunkiem. - Nie bedzie zadnych warunkow. Pchnela go mocniej. - Auuu!
- Przetoczyl sie na bok i jeczac zlapal za zebra. - Boze! - Przypadla do niego. - Nie
chcialam... Przepraszam. - Dama przeprasza za to, ze wbila mi w pluca polamane
zebra. - Polamane? Naprawde? - Nicole nerwowo wciagnela powietrze. Johnny
otworzyl jedno oko i zobaczyl, ze naprawde jest zmartwiona. Żartowalem. Nie. Od
poczatku wiedziales, ze sa zlamane, mam racje? Johnny podniosl sie powoli do
pozycji siedzacej. - Goja sie calkiem nieZle. Lubisz wedkowac? - Nie bardzo. - A
plywac lodzia? - Czasami - odparla ostroznie. - Znakomity dzien na mala wyprawe -
uznal, popatrzywszy na blekitne niebo. - Prosisz, zebym z toba poplynela? - Zabawnie
przekrzywila glowe. - Cos w tym sensie - mruknal. - Pokaze ci zalewisko od nie znanej
strony. Rosna tam gigantyczne stare cyprysy. Maja pnie o prawie dwumetrowej
srednicy.
- Nie ma takich grubych drzew. Johnny podniosl sie z ziemi i ruszyl w dol. - Jesli bujam
- krzyknal przez ramie - to caly nastepny tydzien bede pracowal za darmo! Odplyneli
od brzegu. Johnny wprowadzil lodZ w ciemny, waski przesmyk i wkrotce znaleZli sie w
otoczeniu ogromnych cyprysow o dziwacznie powyginanych konarach. Mialy bardzo
grube pnie. Johnny nie przesadzal. Minela godzina, a oni plyneli dalej. Krajobraz robil
sie coraz bardziej niesamowity i dziki. W pewnej chwili Johnny pokazal Nicole aligatora
tkwiacego przy blotnistym brzegu. - BadZ tak dobra, chérie, i nie wysuwaj rak poza
lodZ. Przecieli kobierzec wodnych lilii tak gruby, ze mozna by z powodzeniem wziac go
za staly lad. - Czym zajmowalas sie w Los Angeles? - spytal Johnny, manewrujac
lodzia tak, aby ominela korzenie cyprysa. - Virgil nie potrafil przypomniec sobie, co to
byla za robota. Pytalem go, co o tobie wie, zaraz po naszej pierwszej telefonicznej
rozmowie. Chcialem dowiedziec sie czegos wiecej o kobiecie, ktora chciala wywalic
mnie z pracy, zanim jeszcze ja rozpoczalem. - Nie musialam cie ogladac, zeby
wiedziec, jaki z ciebie gagatek. - Nadal tak sadzisz? - Tak. - Zamilkla na chwile i zaraz
dodala lagodnym tonem: - Nie. - Kto to jest Nik Kelly? - Co to, gramy w dwadziescia
pytan? - spytala, zaskoczona. - Cos w tym sensie - z krzywym usmiechem przyznal
Johnny. - Kim jest stary Nik? Wszedzie w Oakhaven sa porozwieszane jego malunki.
W kazdym pokoju. Mae nalegala nawet na mnie, zebym powiesil jeden u siebie na
przystani. - Naprawde? - zdziwila sie Nicole. - Podobal ci sie ten obraz? - Jest w
porzadku - odparl sucho Johnny, tak na wszelki wypadek. Obraz bardzo mu sie
podobal, ale jesli okaze sie, ze malarz to bliski znajomy Nicole, pewnie zmieni zdanie.
- W porzadku? Tylko tyle masz do powiedzenia o tym obrazie? - Malo sie na tym znam
- mruknal Johnny. - Jak wiekszosc ludzi. Ale to nie wiedza o sztuce jest najwazniejsza,
lecz to, czy jakies dzielo podoba ci sie, czy nie. Jesli obraz sprawi, ze sie przed nim na
chwile zatrzymasz lub zechcesz obejrzec go po raz drugi, to znaczy, ze spelnia swoja
funkcje. - Nicole przeciagnela dlonmi po wlosach, chcac odgarnac je z czola. - Ten
stary Nik, jak o nim mowisz, przebywa w Common. Chcesz, zebym ktoregos dnia
poznala was ze soba? Ta informacja zdziwila Johnny'ego. Pokrecil glowa. - Dziekuje,
ale nie sadze, bysmy mieli wspolne tematy do rozmowy. - Wielka szkoda. Sadze, ze
pokazalaby ci z przyjemnoscia kolekcje swoich obrazow. - Pokazalaby? - Zdziwiony
Johnny uniosl brwi. - To kobieta? - Poznaj starego Nika - oznajmila Nicole, wyciagajac
reke. - Jestes malarka? - z niedowierzaniem spytal Johnny.
Rozesmiala sie jak dziecko, ktoremu udal sie dobry zart. - Powinienes zobaczyc swoja
mine. Johnny pokrecil glowa i w koncu zdobyl sie na krzywy usmiech. - Dlaczego
Kelly? - To nazwisko panienskie mojej matki. Ojciec mial na imie Nicholas, ale
nazywano go Nikiem. Stad wzielo
sie Nik Kelly wyjasnila. Żeby oddac na plotnie
farba i pedzlem nastroj tego miejsca, trzeba miec niezwykly talent. - Chyba masz racje
- powiedziala Nicole. - Jestem pod wrazeniem. - Johnny popatrzyl na nia z uznaniem. -
To mi pochlebia. Od mniej wiecej czterech lat wystawiam swoje obrazy w galeriach w
Los Angeles. I, jesli mi sie uda, bede mogla robic to samo w Nowym Orleanie.
Zamierzam przeksztalcic poddasze na pracownie. To zreszta pomysl babci... - Nicole
urwala. Johnny spostrzegl, ze z jej twarzy zniklo ozywienie. - Przerobka strychu to
zaden problem - oswiadczyl. Usmiechnela sie blado. - Oakhaven wymaga pilnych
napraw, a poza tym chce w lecie zrobic sobie urlop od pracy, wiec na razie pracownia
nie jest mi potrzebna. Moim rodzicom nie podobalo sie, ze chce zostac malarka.
Chcieli, abym skonczyla prawo i zostala wspolniczka w kancelarii ojca. - Udalo ci sie
przekonac ich do swoich racji? - Nie bardzo. Niestety, zawsze zalezalo mi na ich
akceptacji. Na szczescie zmadrzalam i uwazam, ze najbardziej liczy sie to, jak
czlowiek postrzega sam
siebie. Gdybym miala dzieci, chcialabym... usilowalabym wpoic im wlasnie to
przekonanie. Niech zostana, kim chca. - Wyglada na to, ze twoje dzieciaki beda
szczesliwe, majac ciebie za matke. Ta skadinad mila uwaga Johnny'ego sprawila, ze
Nicole odwrocila glowe i spojrzala na niego z powazna mina. Jeszcze nigdy nie miala
tak powaznej miny. - Powiedzialem cos niewlasciwego? - zapytal. - Jesli tak, to
przepraszam. - Nie - odparla. - Nigdy nie przebywalam wsrod dzieci. Stracila humor i
Johnny zastanawial sie, dlaczego. Dzis po raz pierwszy zaczela mowic o sobie. Uznal,
ze nie powinien pchac nosa w jej sprawy, mimo to jednak bardzo chcial wiedziec, kim
byl dla niej niejaki Chad i dlaczego cierpiala na bezsennosc. - Nudze cie - oswiadczyla
nagle. - W twoich uszach wszystko to musi brzmiec dziwacznie. Zaczynam
filozofowac. Wychodze na idiotke. - Nic z tych rzeczy - zaprotestowal Johnny. - Nie
krepuj sie niczym, chérie. Przy mnie nie musisz sie niczym krepowac. Nigdy... Slowa
Johnny'ego zawisly w powietrzu. Przez dluzszy czas patrzyli na siebie w calkowitym
milczeniu, przy akompaniamencie choru swierszczy. Po chwili uslyszeli glos aligatora,
niosacy sie po moczarach. Poderwal stado ptakow do lotu. - Zwykle nie jestem taka
gadatliwa - stwierdzila Nicole. - Teraz ty opowiedz o sobie. - Tez nigdy nie mowie wiele
- wymamrotal.
- Czekam na rewanz. - Nie dawala za wygrana. - Johnny, zdradZ mi choc jedna z
twoich tajemnic. - Nie mam zadnych - oswiadczyl. - Jestem jak otwarta ksiega. Nicole
rozesmiala sie wesolo. - Klamczuch. Powiedz cos, koniecznie. Wyjaw sekret, o ktorym
nie wie nikt - nalegala uwodzicielskim glosem. - Cos, o czym nie wie nikt, hmm... -
Johnny zamyslil sie na dluzej. - Juz wiem. Zamiast mowic, zademonstruje ci moja
tajemnice. - Wiedzialam! - wykrzyknela Nicole. Jej oczy rozblysly radosnie jak u
dziecka. - Czyzbys na bagnach zakopal skarb? - zgadywala. - Zrobiles to wiele lat
temu i teraz wrociles, zeby go wydobyc? Polaczyl ich wesoly smiech. Johnny nie
potrafil przypomniec sobie, kiedy po raz ostatni smial sie tak szczerze i czul sie tak
piekielnie dobrze. Poplyneli w glab czarnego trzesawiska wodnym labiryntem, gesto
zarosnietym, niedostepnym i dzikim. Swego czasu Johnny uciekal tedy lodzia przed
szeryfem, ale mu sie nie udalo. Zostal zlapany i zatrzymany za powybijanie szyb w
kosciele. Mimo ze byl niewinny, musial odpokutowac ten czyjs paskudny czyn. ŁodZ
niemal bezszelestnie przecinala tafle wody. Plynacych obserwowaly z gniazd zurawie i
biale czaple, a takze ibisy i inne ptaki. Johnny znal nazwy wszystkich stworzen, ktore
znajdowaly sie w zasiegu ich wzroku na wodzie i w konarach drzew. Nicole, bedac pod
urokiem tego zachwycajacego miejsca, co chwila wyrazala swoj podziw.
Znacznie wczesniej niz ona Johnny dostrzegl nad woda wielkiego weza zwisajacego z
konara. - Nieszkodliwy - uspokoil Nicole. Obdarzyla go lobuzerskim usmiechem. -
Nieszkodliwy? Jak ty? - Jak ja. Johnny usmiechnal sie krzywo i skierowal lodZ ku
waskiemu kawalkowi stalego ladu. Wyskoczyl na gabczasty, zielony kobierzec. Na
widok gruntu uginajacego sie pod jego stopami oczy Nicole rozszerzyly sie ze
zdumienia. Patrzyla z przerazeniem, jak pod Johnnym zapada sie ziemia,
wypuszczajac bable powietrza. - Uwazaj, to nie jest lad! - krzyknela ostrzegawczo. -
Wracaj! - Nie denerwuj sie, chérie. To plywajacy grunt. - Johnny wyciagnal ku niej
reke. - ChodZ do mnie. - Zwariowales? Za duzo naczytalam sie opowiadan o ludziach,
ktorzy na zawsze znikneli w tutejszych bagnach, aby... Prosze, natychmiast wracaj! -
To historyjki wyssane z palca. - Johnny wyciagnal reke. - ChodZ. - Nic z tego. Nie
opuszcze lodzi - oznajmila, unoszac hardo glowe. - Zaufaj mi, chérie. No, chodZ
wreszcie. Przekonasz sie, ze nie pozalujesz. Zawierz mi... ten jeden raz. Potem
pojdzie ci latwiej. Rozgladajac sie dokola, Nicole zagryzla wargi. - Jesli do ciebie
przyjde, obiecasz... - Obiecuje. - Przeciez nie wiesz, o co chodzi.
- Niewazne. - Wzruszyl ramionami. - Zrobie, co zechcesz. Podniosla sie powoli i
mocno chwycila go za reke. - Chyba zwariowalam! - jeknela. Gdy tylko jej tenisowki
zaglebily sie w nasyconej woda warstwie zieleni, krzyknela ze strachu, ploszac ptaki z
gniazd. Ich jazgot w gestwinie przerazil ja tak bardzo, ze rzucila sie Johnny'emu w
objecia. Aby nie jeknac, musial zagryZc zeby, bo zabolaly go polamane zebra. Ale
cieplo bijace z ponetnego kobiecego ciala szybko ukoilo bol. Poprowadzil Nicole w
glab lasu. Przez caly czas pod ich stopami kolysal sie gabczasty grunt. - Za chwile
bedziemy na miejscu - obiecal. Las stawal sie coraz gesciejszy. W pewnej chwili
Johnny zatrzymal sie przed wielkim cyprysem. Tak niesamowitym i poteznym, ze
Nicole z wrazenia niemal przestala oddychac. - Oto moja tajemnica - oznajmil Johnny.
- Ten domek na drzewie zbudowalem majac jedenascie lat. - Domek? - spytala,
zadzierajac glowe. Na jej twarzy odmalowalo sie zdumienie. Zaraz jednak usmiechnela
sie radosnie. - Czy ktos jeszcze o nim wie? - Chyba nie. - A wiec to tylko nasza
wspolna tajemnica? Och! - Byla wyraZnie zachwycona. Po chwili znaleZli sie pod
poteznymi konarami. Johnny sciagnal w dol ukryta sznurowa drabinke. Uznawszy, ze
jest jeszcze na tyle mocna, by utrzymac jego ciezar, zaczal sie po niej wspinac. -
Pojde wyploszyc niepozadanych gosci - oznajmil, ogladajac sie przez ramie.
Wspial sie z latwoscia i po chwili zniknal w drzwiach pokrytego mchem domku,
osadzonego na kilku grubych konarach drzewa. Chwile poZniej wynurzyl sie,
trzymajac w kazdym reku po jednym wijacym sie wezu. Byly brazowe. Od swych
smiertelnie niebezpiecznych kuzynow odroznial je tylko brak czarnych pasow i zoltego
podbrzusza. - Boze! - jeknela przerazona Nicole. - Nie boj sie, chérie. To przyjacielskie
stworzenia. Kiedy zdarzy ci sie natknac na weza, pamietaj, zeby nie robic gwaltownych
ruchow ani tez nie stawac nieruchomo. - Johnny wyrzucil weze daleko w powietrze. -
WchodZ. Przytrzymam drabinke, zeby sie nie rozbujala. Po krotkim wahaniu Nicole
zaczela powoli wspinac sie w gore. Patrzac na nia ze sporej wysokosci, Johnny
uprzytomnil sobie, jak bardzo jest delikatna, i nagle ogarnal go dziwny niepokoj. Gdy
tylko znalazla sie w zasiegu jego rak, objal ja i jednym szybkim ruchem wciagnal do
ciemnego wnetrza domku. Przywarlszy do Johnny'ego, oznajmila z przejeciem w
glosie: - Wspaniala jest ta twoja tajemnica. Dziekuje, ze mi pokazales ten domek.
Bliska obecnosc Nicole wzburzyla mu krew. - Podziekuj inaczej, chérie - wyszeptal jej
do ucha. - Pocaluj. W domku na drzewie zapadlo milczenie. Po chwili Nicole wspiela
sie na palce i lekko musnela wargami usta Johnny'ego. Nawet nie drgnal. I nie
oddychal. Dopoty, dopoki nie
poczul, ze zadrzala. Przyciagnal ja do siebie i pocalowal. Rozchylila zapraszajaco
cieple wargi, podniecajac go do ostatecznosci. Potem zwiedzali jeszcze inne
malownicze zakatki zalewiska, jednak Johnny nie odwazyl sie juz wiecej pocalowac
Nicole. Kiedy wrocili z wyprawy lodzia, odprowadzil ja do samochodu, ktory zostawila
na podjeZdzie starego domostwa. Nicole nie byla rozmowna. Patrzyl, jak odjezdza, a
potem wrocil do lodzi. Przez caly czas odnosil przykre wrazenie, ze ktos obserwuje
kazdy jego krok. Nicole zamknela ksiazke i jeszcze raz rzucila okiem na zegarek.
Dziewiata trzydziesci. Westchnawszy, podniosla sie z lozka. Dzisiaj postanowila
polozyc sie spac o dosc wczesnej porze, nie wiadomo dlaczego liczac na to, ze tym
razem zmorzy ja sen. Niestety, codzienny, a wlasciwie conocny rytual od miesiecy nie
ulegl zmianie. Co wieczor potrzebowala co najmniej dwoch godzin chodzenia po
pokoju, zeby pozbyc sie nekajacego ja napiecia i moc liczyc na sen. Dzis pewnie
bedzie jeszcze gorzej. Padal deszcz. Nicole wyjrzala na zewnatrz. Okna sypialni na
pietrze wychodzily na frontowy dziedziniec domu i dawaly niczym nie zmacony widok
na droge. Dawno temu Johnny pojechal do miasta. Babcia mowila, ze zamierzal
spedzic wieczor w towarzystwie Virgila. Po tym, co stalo sie przed tygodniem, Nicole
nie mogla zrozumiec, dlaczego Johnny nie trzyma sie z dala od Common.
Przynajmniej dopoty, dopoki nie wydob-
rzeje. Co bedzie, jesli Farrel wymysli tym razem jeszcze cos gorszego i nie ograniczy
sie do polamania wrogowi kilku zeber? Na mysl, ze moze spotkac Johnny'ego
nastepna brutalna napasc, Nicole poczula, jak cos sciska ja w gardle. Nie chciala o
tym myslec, ale nie byla w stanie skupic sie na niczym innym. Dzisiejszy dzien
zaliczala do najwspanialszych, jakie przydarzyly sie jej od miesiecy. Cale popoludnie
bylo jak spelnienie marzenia malarza. Johnny zabral ja w takie miejsca, jakich sama
nigdy by nie zobaczyla. Poprawil jej samopoczucie, dzielac sie swoja tajemnica.
Wyprawa na zalewisko okazala sie cudowna przygoda. Na wlasne oczy ogladala
olbrzymie cyprysy. Zalewisko uwielbiala zawsze. Dzis jednak poczula, ze z tym
urokliwym miejscem zaczela laczyc ja, dzieki Johnny'emu, silna, niepojeta wieZ.
Powinna mu za to podziekowac. Babcia byla przekonana, ze to czlowiek wyjatkowy.
Dzisiaj odkryl przed Nicole nie tylko uroki zalewiska, ale takze czesc swojej
interesujacej osobowosci. Zaufaj mi, chérie, powiedzial. Uczynila, o co prosil. Po raz
pierwszy od wielu miesiecy zaufala mezczyZnie. Prawde powiedziawszy, parokrotnie
powierzala dzis Johnny'emu swoje zycie, a on nie zawiodl jej ani razu. Wypatrywala w
oknie swiatel samochodu skrecajacego na podjazd. Wiedzialaby wowczas, ze Johnny
wrocil bezpiecznie do domu. Minuty mijaly jedna za druga, a na drodze nie dzialo sie
nic. Zla na siebie, ze nie potrafi ani na chwile przestac o nim myslec, Nicole sciagnela
nocna koszule, zalozyla
luZne, bawelniane wdzianko i z latarka w reku wybiegla przed dom. Poczula na karku
krople cieplego deszczu. Zamierzala najpierw usiasc na laweczce od strony podworza,
ale odruchowo skierowala kroki ku ogrodowi. Po polgodzinie zrezygnowala z czekania
i weszla w las. Zapalila latarke i skrecila w strone stawu. Gdyby ktos wiedzial, co
zamierza zrobic, uznalby ja za osobe niespelna rozumu. Jednak w ciagu ostatnich
kilku tygodni nabrala wprawy w chodzeniu lesnymi sciezkami. Z latarka w reku szybko
dotarla nad staw. Zgasila swiatlo i usiadla na trawie, czekajac, az wzrok przyzwyczai
sie do panujacych wokol ciemnosci. Po paru sekundach dojrzala ciemny zarys wody
uderzajacej o trawiasty brzeg. Zrzucila przemoczone tekstylne pantofle i sciagnela
przez glowe mokre wdzianko. Weszla do wody w samych majtkach. Godzine poZniej,
juz rozluZniona na tyle, by moc wracac do domu, polozyc sie do lozka i zasnac
zdrowym snem, wynurzyla sie z wody i zaczela rozgladac sie za zostawionym na
brzegu ubraniem. Omiotla wzrokiem pobliskie geste krzewy. - Szukasz czegos? -
Dlugo tu jestes? - wyjakala zaskoczona, poznawszy Johnny'ego po glosie. -
Wystarczajaco. - Spod czarnej oslony roslego debu wynurzyl sie wysoki cien. - Troche
poZno na kapiel. No i nie najlepsza po temu pogoda. Serce Nicole zaczelo bic jak
szalone. Ujrzawszy swoje ubranie w reku Johnny'ego, zaczela drzec na calym ciele. -
Odloz - powiedziala z naleganiem w glosie.
Spojrzal na jej przemoczone odzienie tak, jakby zupelnie o nim zapomnial. Kiedy
zaczal sie zblizac, Nicole wstrzymala oddech. Zrobila krok w tyl i poczula, jak woda
omywa jej stopy. - Johnny, co robisz? - To, na co oboje mamy ochote. To, o co prosza
mnie twoje oczy. Ujal Nicole mocno za lokcie i przyciagnal ja do siebie. Wpatrywala sie
w niego szeroko rozszerzonymi oczami. Bez wahania nakryl ustami jej drzace wargi.
Pocalunek byl namietny. Desperacki i wladczy. Wargi Johnny'ego wpily sie w usta
Nicole. Nie przerywajac pocalunku, wzial ja w ramiona. Po chwili oderwali sie od
siebie, odwrocili i ruszyli ku przystani. Nicole objela Johnny'ego za szyje i w
zaglebieniu jego ramienia ukryla twarz. - Ale twoje zebra... - wyszeptala. - Ciii... -
uciszyl ja. Pachnial ziemia i deszczem. Nagle w pewnej chwili zatrzymal sie w polowie
drogi do domku. - Chyba dzis tego nie zrobimy, chérie. To znaczy ja tego nie moge
zrobic - poprawil sie z miejsca, odsuwajac od siebie Nicole. Wciagnal ja pod baldachim
gestych lisci, oslaniajacy przed mzawka, przyparl do pnia i, nie dajac jej czasu na
myslenie ani na pytania, odszukal jej usta. Żarliwie oddala mu pocalunek. Poczula, ze
sie podniecil. Zrobilo sie jej goraco i nie panujac nad soba, gwaltownie westchnela, a
po chwili jeknela, bo Johnny ujal w dlonie jej piersi. Z wrazenia zagryzla wargi.
Przeciagnal palcami po nabrzmialych sutkach, nie spuszczajac oka z jej twarzy. Chcial
dostrzec jej reakcje. Nicole zamknela oczy. - Jestes sliczna - wyszeptal i pochylil sie,
aby wziac do ust jeden z sutkow. Podniecona, wygiela cialo w luk. Calowal ja teraz
coraz nizej, az do brzucha. Potem uklakl, oparl dlonie na jej talii, i czubkiem jezyka
dotknal pepka. Jeknela i poczula, ze uginaja sie pod nia kolana. Rece Johnny'ego
powedrowaly nizej i wsunely sie miedzy jej gladkie uda. - Chérie, powiedz, ze tego
chcesz - wyszeptal. - Powiedz, ze pragniesz mnie tak bardzo, jak ja pragne ciebie.
Nicole uprzytomnila sobie, ze Johnny stwarza jej mozliwosc odwrotu. Wycofania sie w
ostatniej minucie, gdyby tego chciala. Przestal ja piescic i czekal na odpowiedZ. -
Pozadam cie - powiedzial miekkim glosem. - Jesli jednak Zle odczytalem dzisiaj twoje
pragnienia... Polozyla mu dlon na ustach. - Niczego nie odczytales Zle. Patrzyl na nia
uwaznie jeszcze przez chwile, a potem, nie odrywajac wzroku od oczu Nicole, zaczal
piescic jej podbrzusze. Zadrzala. Brakowalo jej powietrza. Pocalowal plaski brzuch
Nicole i, wsunawszy palce miedzy uda, odszukal najczulsze miejsce na ciele. Bylo w
pelni gotowe na jego przyjecie. Jeknal cicho i delikatnym ruchem rozsunal jej nogi. Pod
wplywem pieszczot cialem Nicole wstrzasnely
dreszcze pozadania. Nie byla w stanie dluzej czekac na ostateczne spelnienie. - Och,
Johnny! Och... - Pomoz mi zdjac... - poprosil, zdzierajac z siebie przemoczona
koszulke. Przesunela dlonmi po umiesnionym meskim brzuchu. Drzacymi rekoma
rozpiela Johnny'emu spodnie. Jej dlon napotkala... - Nie dotykaj, chérie - jeknal,
chwytajac Nicole za reke. - Bo zaraz bedzie po wszystkim. Blyskawicznie zdjal
spodnie, uniosl biodra Nicole i natychmiast znalazl sie w niej. Ogarnelo ich istne
szalenstwo. Takie, jakiego jeszcze nigdy nie przezywali. Wstrzasnieta Nicole
wiedziala, ze chwile te zapamieta do konca zycia. I ze do konca zycia nie zapomni o
Johnnym Bernardzie. Odsunal ja delikatnie i w milczeniu siegnal po dzinsy. Jeszcze
rozdygotany, podniosl koszulke, zeby wyciagnac papierosy. Szybko jednak
przypomnial sobie, ze zostawil je w gestwinie krzakow. Zaklal i cisnal koszulke na
ziemie. Nie potrafil wytlumaczyc sobie, dlaczego w ogole poszedl nad staw. Widocznie
zwabila go woda. Kiedy jednak dostrzegl w ciemnosciach sylwetke plywajacej Nicole,
uznal, ze przywiodly go tutaj jakies dziwne moce. Mzylo nadal. W powietrzu wisiala
prawie niewidzialna mgielka. Wysuwajac sie spod baldachimu gestych debowych
galezi, Nicole nawet nie spojrzala na Johnny'ego. Czekal na jej reakcje, by moc sie
przekonac,
w jakim jest stanie. Po minucie milczenia odwrocila sie i skierowala ku sciezce. -
Dokad idziesz, chérie? - zapytal zdziwiony. - Musze znaleZc pantofle i wdzianko. - Jak
sie czujesz? Odwrocila sie i spojrzala na Johnny'ego. - Dobrze. Czy naprawde?
Zamierzal piescic ja delikatnie i powoli, ale juz po pierwszym pocalunku stwierdzil, ze
to niemozliwe. Gdy tylko znalazla sie w jego objeciach, ogarnelo go szalenstwo.
Pragnal posiasc ja jak najszybciej i tak sie stalo. - Posluchaj, sadzilem, ze bylo to
wspolne... - zaczal niepewnie. - Bylo. - No to co, do diabla, poszlo nie tak? Wybuch byl
niezamierzony, ale Johnny'ego ogarnela niepojeta zlosc. Nie rozumial zachowania tej
kobiety. W jednej chwili jeczala i zachecala do pieszczot, szepczac jego imie, a w
drugiej zachowywala sie tak, jakby byli obcymi ludZmi. - Wszystko bylo dobrze -
zapewnila Johnny'ego. - Nie bede analizowac tego, co sie stalo. Jak widac,
poprawienie sobie samopoczucia bylo nam dzisiaj bardzo potrzebne. Nie mowmy
wiecej na ten temat. Oswiadczenie Nicole podzialalo na niego jak kubel lodowatej
wody. Cofnal sie o krok. Na temat seksualnych zblizen zdarzalo mu sie slyszec z ust
kobiet rozne komentarze, ale nigdy nie slyszal czegos podobnego. To prawda, poczul
sie dobrze, wrecz doskonale, a wiec poprawil sobie samopoczucie. Od chwili
opuszczenia wiezienia po raz pierwszy ogarnelo go tak silne pozadanie. Nie planowal
zblizenia, a mimo to nastapilo. Zly, ze Nicole zmusila go, aby usprawiedliwial sie przed
soba, oznajmil: - Jesli jeszcze kiedys bedziesz w potrzebie, daj mi znac. Sesja, jak ty
to nazywasz, ,,poprawiania sobie samopoczucia'' to o niebo lepsza rozrywka niz
skadinad sympatyczne partyjki pokera z Bickiem. Moze warto ustalic jakis
harmonogram naszych spotkan? Odpowiada ci dwa razy w tygodniu? A moze
potrzebujesz codziennych sesji? - IdZ do diabla - warknela ze zloscia i odwrocila sie,
spusciwszy glowe. W jednej chwili Johnny znalazl sie przy niej, chwycil ja za lokiec i
odwrocil twarza ku sobie, rownoczesnie obejmujac w pol. Usilowala bezskutecznie
wywinac sie z jego rak. - Nie wyrywaj sie - syknal. - Chyba ze znow naszla cie
ochota... - Tym razem bylby to gwalt - wysyczala rozeZlona. Johnny poczul, ze cialem
Nicole wstrzasa dreszcz. Przeciagnal dlonia po jej obnazonym posladku. Zadrzala
jeszcze mocniej. - Sadze, chérie, ze nie bede musial uzywac przemocy. Pasujemy do
siebie idealnie. A jesli czlowiekowi bardzo sie cos spodoba, to nie chce potem
poprzestac na czyms gorszym, prawda? - Ty arogancki laj... Nachylil sie i pocalowal ja
w usta. Mocno i szybko, po czym wypuscil z objec i pozostawil, okryta tylko
deszczowa mgielka, a sam zawrocil i zszedl sciezka w dol, zeby pozbierac ubranie
Nicole. Oddalajac sie, powiedzial przez ramie: - Nie odchodZ, ide po twoje ubranie.
Jesli zaczniesz uciekac, bede musial cie gonic. Oboje wiemy, kto wygra.
Znala Johnny'ego niespelna trzy tygodnie, a juz pozwolila mu na pieszczoty tak
intymne, jakby od dawna byl jej kochankiem. Na samo wspomnienie tego, co robil, i jak
na to reagowala, Nicole zapiekly policzki. Pragnela oskarzyc go o to, ze ja wykorzystal,
lecz wcale nie byla pewna, czy to nie ona posluzyla sie Johnnym. Nigdy nie zdola
zapomniec o utraconym dziecku, ale odkad w jej zycie wkroczyl Johnny, bol wywolany
porzuceniem przez Chada znacznie sie zmniejszyl. Dopiero teraz uzmyslowila sobie,
ze nigdy nie kochala Chada. Tak, w pewnym sensie posluzyla sie Johnnym i nie byla z
tego powodu dumna. Ale zakochanie sie w tym prymitywnym mezczyZnie byloby
chyba jeszcze gorsze. Nie dopusci do tego, aby Johnny zdobyl szturmem jej serce,
aczkolwiek w tym kierunku udalo mu sie juz wiele zrobic... Nicole usiadla na lozku z
postanowieniem wziecia sie w garsc. Przetarla zmeczone, piekace oczy, gdyz znow
nie mogla spac. Na mysl o tym, ze za kilka godzin ujrzy Johnny'ego przy sniadaniu,
poczula ucisk w zoladku. Mogla wprawdzie uciec do Nowego Orleanu, lecz nic by to
nie dalo, poniewaz po powrocie musialaby nadal go ogladac. Nie lubila mezczyzn
narzucajacych swoja wole, ale ostatniej nocy bez protestu podporzadkowala sie
Johnny'emu. Panowal niemal nad kazdym jej ruchem i sprawil, ze byla
najszczesliwsza kobieta pod sloncem. Dzieki niemu osiagnela rozkosz, o jakiej
przedtem nawet nie marzyla. Owszem, pragnela Johnny'ego, ale zadne inne uczucie
nie wchodzilo w gre. Na wpol ubrana uslyszala nagle glosny halas dochodzacy zza
okna. Odciagnela zaslony i ze zdumieniem ujrzala, jak z dlugich przyczep jacys obcy
mezczyZni wyladowuja cztery ogromne, zielone traktory, ktore wkrotce potem ruszyly
w strone lezacych odlogiem pol. Nicole uzmyslowila sobie, co sie stalo, i kto za to
odpowiada. Wsciekla na Johnny'ego, ubrala sie blyskawicznie. Wypadla z domu i po
chwili znikla w gestwinie drzew. Jej oczy miotaly blyskawice. Machajac rekami, rugala
na glos nieobecnego winowajce. O tym, czy i kiedy zalozy sie ponownie w Oakhaven
plantacje trzciny cukrowej, zadecyduje babcia, a nie jakis tam byly wiezien. Johnny
uslyszal trzask otwieranych drzwi. Nie zdolal nawet zalozyc spodni i sie podniesc,
kiedy do pokoju wpadla wzburzona Nicole. Usiadl i spuscil nogi z lozka. Podeszla
blisko i nagle sie zorientowal, ze zamierza trzepnac go w twarz. - Jak smiales...? -
wrzasnela z furia. - O co chodzi? - Zrobil unik i w jednej chwili
oprzytomnial. - Co takiego zrobilem? Dzis jeszcze nie moglem ci sie narazic, bo jest
dopiero... - spojrzal na scienny zegar. - Do licha, nie ma jeszcze szostej. - Wiem, ktora
godzina - warknela Nicole. Oczy jej blyszczaly. W obcislych, kusych szortach i zoltej
koszulce, upstrzonej rozowymi nadrukami warg, wygladala przeslicznie. - A wiec mow,
chérie, co tak cie wkurzylo? - zapytal. - Twoje zielone traktory! - wrzasnela. Johnny
zrobil gwaltowny ruch, zeby sie podniesc. Jeknal, bo zaprotestowaly polamane zebra.
Owinal sie przescieradlem i stanal obok lozka. - Dlaczego? Mieli trzymac sie z daleka
od frontowego dziedzinca. Czy cos zniszczyli? - Jesli tak, to twoj klopot. Ale chodzi o
cos innego. Nie miales prawa sciagac tutaj tych ludzi. - Mialem - zaprotestowal
Johnny. - Dwa dni temu uzgodnilem to z Mae. Dlatego jeZdzilem do Virgila prosic go o
pomoc w znalezieniu odpowiednich ludzi. To trudna sprawa, bo w porze zbiorow
niemal wszyscy pracuja na wlasny uzytek. Liczylem, ze Virgil wstawi sie za nami u
swego brata, Martina. - Uzyskales zgode babci? - Jasne. A co, myslisz, ze rzadzilbym
sie sam? - Dlaczego wczoraj wieczorem nie powiedziales mi o tym? Johnny zlustrowal
z uznaniem zgrabna postac Nicole. - Wczoraj nie rozmawialismy o interesach. W ogole
gadalismy niewiele. Wiesz, co mam na mysli... Jadowite spojrzenie, jakie rzucila mu
Nicole, mogloby zabic nawet weza.
- Moglam sie spodziewac, ze bedziesz chelpil sie tym, co bylo. W porzadku, zabawiles
sie moim kosztem. Mam nadzieje, ze dobrze, bo to ostatni raz. Johnny przyjrzal sie
uwaznie twarzy Nicole. Od rana wygladala na zmeczona. On tez nie mogl zasnac
przez pol nocy. - Niczym sie nie chelpie. - Daj spokoj, nie warto o tym mowic.
Odwrocila sie i wypadla z pokoju jeszcze szybciej, niz sie zjawila. Johnny zaklal, puscil
przescieradlo i siegnal po dzinsy. Tak energicznie szarpnal za suwak, ze urazil
najwrazliwszy fragment ciala. Boso, trac obolale miejsce, zbiegl jak szalony po
schodach. Dopadl Nicole, gdy zamierzala opuscic dom. Przyparl ja do drzwi i
wyszeptal do ucha: - Nie odchodZ w zlosci. Obrocila sie twarza do Johnny'ego. -
Zgoda. Po prostu wyjde. - Zapomnialas o czyms. - Niby o czym? Czy oprocz tych
zielonych potworow, ktore pojechaly na pole, jest jeszcze cos, o czym powinnam
pamietac? - Tak. O tym. - Johnny nachylil sie i pocalowal Nicole tak szybko, ze nie
zdazyla zaprotestowac. Potem cofnal sie i wierzchem dloni przeciagnal po jej policzku.
- Dzien dobry, chérie. Odwrocil sie i zaczal powoli wchodzic na schody, zostawiwszy
zdumiona Nicole z rozchylonymi wargami.
- Naprawde nie rozumiem, dlaczego mi o tym nie powiedzialas - zglosila pretensje pod
adresem babki. Siedzialy obie na werandzie. Nicole wolalaby znajdowac sie teraz we
wnetrzu domu, na wprost wentylatora, ale postanowila sie przemoc i przyzwyczajac do
piekielnego zaru lejacego sie z nieba, chocby nawet mial ja zabic. I pewnie zabije. -
Juz mowilam, Nicki, musialam zapomniec - tlumaczyla sie Mae. - Babciu, ty o niczym
nigdy nie zapominasz, chyba ze ci na tym zalezy - uzalala sie Nicole. - Sadzilam, ze
tak wazna sprawe, jaka jest zakladanie plantacji trzciny, przedyskutujesz ze mna. -
Chyba masz racje. Powinnam najpierw omowic ja z toba i wyjasnic, na czym stoimy.
Daleko mi jeszcze do bankructwa, ale sprzedaz pola albo sprawienie, ze bedzie
ponownie przynosilo zyski, z pewnoscia poprawi nasza sytuacje finansowa. - Juz
mowilam, ze pomoge. Przeciez wiesz, ze mam pieniadze w spadku po tacie... A kiedy
sprzedalam dom po rodzicach... - Nicki, to nonsens - przerwala jej Mae. - Do
Oakhaven nie bedziesz dokladala swoich pieniedzy. Sa przeznaczone dla ciebie i
twojej przyszlej rodziny. Dla twoich dzieci. - Nie zamierzam miec zadnego potomstwa -
wypalila Nicole i zaraz pozalowala, ze ta informacja tak nagle zaskoczyla babke. - Nie
chcesz miec dzieci? Tych cudownych, malych stworzen? Nicki, one sa nasza
przyszloscia. Takie poglady zupelnie do ciebie nie pasuja. Co sprawilo, ze zmienilas
zdanie na temat zakladania rodziny?
- Nic, babciu. Masz racje, dzieci to nasza przyszlosc. I byc moze pewnego dnia zechce
zalozyc rodzine. Sadze jednak, ze w tej chwili nie bylabym dobra matka. Za bardzo
absorbuje mnie malarstwo. Mae chyba troche sie uspokoila. Nicole ogarnely wyrzuty
sumienia, ze oklamuje babke. Przeciez nigdy wiecej nie zamierzala dopuscic do
ponownego zajscia w ciaze. Za bardzo sie bala. - Przy sniadaniu nie odezwalas sie ani
slowem do Johnny'ego. Jestes o cos na niego zla? Chyba juz sie nie klocicie, mam
racje? - Powinien uprzedzic mnie o pomysle rekultywacji pola - oswiadczyla Nicole. -
Podobnie jak ty. - Wybacz, Nicki, ale w tej sprawie sama powzielam decyzje. Wiem,
wiem, zrobilam Zle. - Babciu, nie o to chodzi. Decyzja nalezala do ciebie. Tylko ze... -
Nicole westchnela - chyba po prostu nie chcialam dowiedziec sie o niej jako ostatnia. -
Masz racje. Kiedy Johnny poruszyl ten temat, bylam tak podniecona, ze polecilam mu,
aby natychmiast skontaktowal sie z Virgilem Diehlem. Jego brat, Martin, ma na
wschod od Oakhaven piekna plantacje trzciny, przynoszaca duze zyski. Wiedzialam,
ze jest jedynym czlowiekiem, ktory bylby w stanie nam pomoc, i to szybko. - Na twarzy
Mae odmalowalo sie zadowolenie. - Tak sie ciesze, ze Johnny wrocil do Common.
Wszystko uklada sie jak nalezy, wrecz doskonale. Lepiej, niz to sobie zaplanowalam. -
Zaplanowalas? - Nicole zesztywniala. - Jak mam to rozumiec? - Znam dobrze to twoje
spojrzenie. Obiecalam, Ni-
cki, ze juz wiecej niczego nie zrobie ukradkiem i dotrzymam slowa. Mowiac o
planowaniu, mialam na mysli nasze pola. Sadze, ze ich uprawa okaze sie znakomitym
posunieciem, rozwiazujacym wszelkie nasze problemy. Jestem tylko zdziwiona, ze
sama nie pomyslalam o tym wczesniej. Nicole wjechala na parking i szybko opuscila
woz. SpoZniona na spotkanie z Daisi, prawie wbiegla do ciemnego wnetrza baru. O tej
porze, czyli wieczorem, przyszla tu dopiero drugi raz. Przedtem wpadala czasami w
poludnie, gdyz babcia uwielbiala lunch, ktory Pepper serwowal w srody. Kielbaski ze
strakami pizmaka i placek zrobiony z dodatkiem laskowych orzechow. Do tego starsza
pani pila najlepsza whisky, jaka dysponowal wlasciciel baru. Clair probowala zrobic w
domu placek podobny do wspanialego placka Peppera, ale nigdy sie nie udawal.
Wlasciciel baru poprzysiagl, ze zdradzi jej swa tajemnice, gdy tylko rzuci Bicka i
zostanie jego zona. Nicole zatrzymala sie w drzwiach. Wypatrzywszy Daisi siedzaca
na stolku przy polkolistym barze i rozmawiajaca ze swoim bratem, ruszyla w ich
strone. Slyszala, ze mu sie podoba. Usadowila sie obok nich na wysokim stolku. -
Jestes! To fantastycznie - oswiadczyla Daisi. Rzucila okiem na Woody'ego. - Mowilam,
ze sie zjawi. Prawda, ze moj braciszek to sliczny chlopak? - Och, Daisi, daj spokoj! -
Czerwieniac sie, wymamrotal speszony mlody czlowiek. Rzeczywiscie byl ladny. Mial
dlugie, jasne, krecone wlosy i opalona twarz. Duzo pracowal na sloncu. Jego
cialo, pracujacego fizycznie mezczyzny, bylo umiesnione i zgrabne. Mimo to jednak...
Nicole otrzasnela sie, zeby wymazac sprzed oczu twarz Johnny'ego. Nie powinien
ukrywac przed nia sprawy plantacji. Od rana byla w fatalnym nastroju. - Przepraszam
za spoZnienie. - Nic sie nie stalo. - Stracilam poczucie czasu - tlumaczyla sie Nicole. -
Zabralam sie za porzadki na strychu. Zamierzam przerobic go na pracownie malarska.
- Bede musiala to zobaczyc. - Daisi spojrzala na brata. - Ktoregos dnia Woody
podrzuci mnie do ciebie. Dobrze? - Oczywiscie - zgodzila sie Nicole. W tej chwili do
baru wszedl Toby Potter. Wysoki, dobrze zbudowany, rudobrody kierowca ciezarowki,
miejscowy pyskacz. Obrzucil Nicole uwaznym spojrzeniem, a potem mrugnal do niej
okiem. - Uwazaj, dziewczyno. Ostatnim razem tylko Farrel mial frajde, ale dzisiaj inni
moga nie chciec okazac sie gorsi. - Spojrzal na towarzysza Nicole. - Jak widze,
Woodrow pomyslal to samo co my. Bedzie mala przepychanka. Zobaczymy, komu uda
sie zatanczyc z toba pierwszy taniec. Woody rzucil rudobrodemu zle spojrzenie. -
Splywaj, Toby. Karnet Nicki jest juz zapelniony - powiedzial i zaraz potem spojrzal na
Nicole, chcac sie przekonac, czy nie posunal sie zbyt daleko. Obdarzyla go
usmiechem. W tej chwili przystalaby na wszystko, co zaproponowalby brat Daisi. Toby
Potter wygladal okropnie. Tak, jakby od tygodni sie nie kapal.
- Zawalcze z toba o pierwszy taniec - oswiadczyl Woody'emu. - Na piesci, czy masz
ochote na cos solidniejszego? Przestraszyl Nicole. Byl poteznym dragalem, ciezszym
od brata Daisi co najmniej o dwadziescia kilogramow. I co oznaczalo to ,,cos
solidniejszego''? - Na ten temat, chlopcy, mozecie pogadac sobie bez nas -
oswiadczyla Daisi. - Boli mnie kregoslup i musze usiasc na przyzwoitym krzesle. -
Wziela Nicole za ramie. - ZnajdZmy sobie jakis stolik. Pepper, podaj nam cos dobrego.
Slodkiego i dla mnie bez alkoholu. Nicki, masz ochote na wino? - Dzis napije sie tego
samego, co ty. - Wobec tego daj nam dwie rozowe lemoniady! - krzyknela Daisi.
Pepper przesuwal scierka po ladzie w rytm muzyki plynacej z grajacej szafy. W kaciku
miesistych warg mial przylepione grube, czarne cygaro. Polerujac bar, nigdy nie
podnosil glowy, ale odkrzyknal: - Zaraz dostaniesz, kochana! Chwile poZniej przed
Nicole i Daisi postawil dwie szklanki rozowej lemoniady. - Moja specjalnosc - oznajmil.
- Nazwalem ja ,,Wschod slonca nad zalewiskiem''. Wyglada zbyt ladnie, aby ja
wypijac, pomyslala Nicole, spogladajac na wysoka i smukla szklanke przyozdobiona
plasterkami cytryny i pomaranczy nadzianymi na plastykowy patyczek zakonczony
wisienka. - Bedzie grala kapela Lucasa Pelota - oznajmila Daisi. - Czy kiedys ja
slyszalas? - Nie - odrzekla Nicole, biorac do ust lyk lemoniady.
- Jest naprawde dobra. Lucas gra swietnie na akordeonie - wychwalala Daisi
miejscowych grajkow. Usiadly przy stoliku tuz przy parkiecie, na ktorym dwa tygodnie
temu Nicole szalala w objeciach Farrela. W pewnym momencie ujrzala go z drinkiem w
reku, stojacego na koncu baru. Na jej widok usmiechnal sie i uniosl szklanke. Nicole
nie odwzajemnila gestu. Nie miala ochoty utrzymywac znajomosci z tym lajdakiem.
Clair mowila, ze telefonowal dwukrotnie, za kazdym razem proszac Nicole o
oddzwonienie. Zignorowala prosby. - Co u ciebie? - spytala Daisi. - Dlugo sie nie
widzialysmy. - Juz mowilam, robilam porzadki na strychu. Troche tez szkicowalam.
Moimi obrazami zainteresowal sie wlasciciel jednej z nowoorleanskich galerii. - Jestem
pewna, ze sa cudowne. Nicole postanowila zmienic temat. - Jak sie czujesz? - spytala.
- Czy ona sie porusza? Jest w porzadku? - Ona? - zdziwila sie Daisi. - Nie mowilam,
ze to dziewczynka. - Rozesmiala sie. - Oswiadczylam lekarzowi, ze nie chce znac
zawczasu plci dziecka. - Spowazniala i poglaskala wydatny brzuch. - Poznalas to po
jego polozeniu i ksztalcie? Slyszalas cos, o czym powinnam wiedziec? - Nie. - Nicole
poczula sie glupio. - Przepraszam, przejezyczylam sie. O wszystkich niemowlakach
mysle jak o dziewczynkach. Daisi rozluZnila sie. - Nie mow tego przy Melu, bo on
marzy o synu.
Zjawil sie Woody.
- Lucas konczy sie rozgrzewac - poinformowal siostre i Nicole. Postawil na stoliku
butelke zamowionego dla siebie piwa. - Zaraz zaczna grac. Czy masz ochote ze mna
zatanczyc? - spytal Nicole. Kapela zagrala tradycyjna melodie. Nocole, za namowa
Daisi, ujela wyciagnieta dlon Woody'ego i pozwolila mu zaprowadzic sie na parkiet.
Uznala, ze dobrze jej zrobi przetanczony wieczor. Tym razem jednak bedzie trzymala
sie z daleka od wina. A takze od Farrela Craiga. Z boksu w odleglym koncu sali
Johnny patrzyl, jak Woody po raz szosty prowadzi Nicole na parkiet. Byl wsciekly na
siebie za to, ze nie zostawil Virgila i wczesniej nie wyszedl z baru. Teraz juz bylo na to
za poZno. Musial zostac, bo widzial, jak z kazdym nastepnym tancem Woody staje sie
coraz bardziej pewny siebie. Co gorsza, w przeciwleglym krancu baru czyhal na Nicole
Farrel. - Juz po niej - mruknal Virgil, popatrujac na parkiet. - Dlaczego nie poprosisz jej
do tanca? Przeciez chcesz. Widze to, chlopcze, po twojej minie. - Ja nie tancze -
oswiadczyl Johnny. - Moze pora sie nauczyc - mruknal Virgil. - Dzis Woody spija
smietanke. Czy to cie nie drazni? Johnny spojrzal na przyjaciela. - Zamknij sie,
staruszku. - Nie wyzywaj sie na mnie, dlatego ze nie umiesz tanczyc. To nie moja
wina. Na oczach Johnny'ego Wooddy objal Nicole w talii i przyciagnal do siebie.
- Jak myslisz, czy Nicole jest zadowolona? - Virgil dolewal oliwy do ognia. - Mae cos
wspominala, ze wy oboje... - Zamknij sie wreszcie. Kapela Lucasa Pelota mocnym
akordem zakonczyla szybka melodie i niemal natychmiast zaczela grac wolna,
sentymentalna ballade. Katem oka Johnny spostrzegl, ze Farrel zsuwa sie z barowego
stolka. Dojrzal to takze Virgil. - Ale teraz, glupku, nie napytaj sobie biedy - ostrzegl
przyjaciela. - Jesli narozrabiasz, Tucker z przyjemnoscia wsadzi cie za kratki. Ze
smetna mina Johnny patrzyl, jak Farrel podchodzi do Woody'ego i klepie go w plecy.
Mlody czlowiek spochmurnial. Zawahal sie, jakby chcac zaprotestowac, ale dosc
szybko sie poddal i Farrel zajal jego miejsce. Mimo sporej odleglosci Johnny jednak
dostrzegl, jak Nicole zesztywniala. Gdyby jej dobrze nie poznal, pospieszylby wnet z
odsiecza. Wygladala na drobna i piekielnie slaba istotke, ale w rzeczywistosci byla
silna jak malo kto. Gdyby nie chciala tanczyc z Farrelem, to by mu to oswiadczyla.
Johnny mial juz dosc. - Virgil, ide do domu - oznajmil, podnoszac sie z miejsca. -
Jeszcze raz dziekuje za to, ze namowiles Martina, aby pomogl Mae. - Zostaniesz w
Common i bedziesz zarzadzal jej plantacja? Ludzie sadza, ze tak sie stanie. Robia
zaklady, ze wkrotce przeniesiesz sie na swoje stare smieci. - Nie zakladaj sie o to, bo
stracisz pieniadze. - Johnny ruszyl w strone wyjscia.
Byl juz prawie przy drzwiach, gdy nagle, mimo halasu panujacego na sali, do jego
uszu dotarl donosny glos Nicole: - Powiedzialam, ze nie chce z toba tanczyc!
Natychmiast mnie pusc! Zobaczywszy, ze Nicole wyrywa sie z objec Farrela, Johnny
odruchowo zmienil kierunek marszu. Na jego widok kilka tanczacych par wycofalo sie
z parkietu. Zamilkla muzyka. Dobrze wiedzial, jak wyglada Nicole szykujaca sie do
ataku. Szybko objal ja w pasie i zdazyl obrocic, zanim jej reka trafila Farrela w twarz. -
Spokojnie, chérie - szepnal jej do ucha. - Facet jest znany z tego, ze oddaje ciosy.
Nawet kobietom. Nicole wcale nie byla zachwycona pojawieniem sie obroncy. - IdZ
stad! - zazadala. - Farrel zasluguje na to, by podbic mu oko, a jesli mi odda, rabne go
w drugie. Johnny mocniej przytrzymal Nicole. - WyjdZmy przed dom, abys mogla
ochlonac. Strzasnela z plecow jego reke. - Nigdzie nie pojde. To on powinien wyjsc i
ochlonac. Nie traktuj mnie tak, jakbym byla glupia blondynka. - Nicole odwrocila sie i
gniewnym wzrokiem zmierzyla zebranych w poblizu mezczyzn, obserwujacych z
zainteresowaniem wydarzenie na parkiecie. - Slyszeliscie, co powiedzialam? IdZcie
stad. ZnajdZcie sobie inna rozrywke. - Ale ta bardzo sie nam podoba - zadrwil Farrel.
Znajdujacy sie w barze mezczyZni wybuchneli gromkim smiechem.
Nastroj Johnny'ego pogorszyl sie jeszcze bardziej. - Koniec frajdy - obwiescil
zebranym. - ChodZ, chérie. - I tu sie mylisz, zebraczy synu - wycedzil rozzloszczony
Farrel. - To dopiero poczatek. Wyciagnal reke, zeby wziac Nicole ponownie w objecia,
ale Johnny zlapal go za nadgarstek. - Dama nie zyczy sobie z toba tanczyc -
oswiadczyl. - Dala ci to jasno do zrozumienia. - Puscil Farrela i dodal: - Tylko sprobuj
dotknac jej jeszcze raz, a juz nigdy nie bedziesz w stanie posluzyc sie ta reka. Na sali
zamilkly glosy. MezczyZni przestali sie smiac. - Slyszeliscie? - wykrzyknal Farrel. - On
mi grozi! Glupio robisz, Bernard, oswiadczajac to przy tylu swiadkach! Johnny wzruszyl
ramionami i odwrocil Nicole twarza do siebie. - ChodZ. Chyba ze chcesz, bym
skonczyl to, co zaczelas. - Usmiechajac sie, dorzucil kpiacym tonem: - Masz fajny
wybor, co? Obserwowanie barowej bijatyki, z ktorej pewnie wyniosa mnie w trumnie,
albo wyjscie frontowymi drzwiami w towarzystwie najbardziej niepopularnego faceta w
miescie. Tak czy inaczej, jutro ludzie beda mieli o czym gadac. Z hardo uniesiona
glowa Nicole ruszyla szybko ku drzwiom. Jej wyjsciu towarzyszyly obraZliwe,
prowokujace slowa Farrela. Johnny uznal jednak, ze dolozenie facetowi nie jest warte
powrotu za kratki. Dogonil Nicole przed barem. Ze zlosci niemal ziala ogniem.
- Mylisz sie, jesli sadzisz, ze podziekuje ci za wtracanie sie w moje sprawy - wycedzila
przez zeby. - Twoja pomoc nie byla mi potrzebna. Johnny popatrzyl na gromadzacych
sie gapiow. - Idziemy? A moze przed barem tez chcesz zrobic przedstawienie? -
zapytal. - Nie wracam z toba do domu - warknela gniewnie. - Dlaczego? Czyzbys
nagle zaczela sie mnie bac? A moze obawiasz sie tego, co moze sie wydarzyc, kiedy
zostaniemy sami? - Nie wydarzy sie nic, mozesz byc tego pewien. Johnny odwrocil sie
i zwawym krokiem ruszyl w strone zaparkowanego samochodu. - To dobrze. Wobec
tego chodZmy. - Ale ja prowadze - oznajmila, dogoniwszy Johnny'ego. - Slyszysz? To
moj woz i... - W porzadku. Bede mial wolne rece - ze znaczacym usmiechem rzucil
przez ramie. Rozzloszczona Nicole zajela siedzenie dla pasazera. Rozesmiany
Johnny zajal miejsce za kierownica.
Skrecajac w kierunku domu, kierowca wrzucil nizszy bieg. Johnny, pracujacy na
dachu, rozpoznal dostawcza ciezarowke Farrela Craiga, wyladowana po brzegi. Byl to
widok niespodziewany, gdyz po incydencie w barze Johnny spodziewal sie, ze jego
wrog numer jeden zerwie z Oakhaven wszelkie kontakty handlowe. - Przywiozlem
gonty, ktore zamowila pani Chapman! - krzyknal kierowca, wysiadajac z szoferki.
Johnny otarl dlonia spocone czolo i po drabinie zszedl z dachu. Odpial pas z
narzedziami i polozyl go na lawce, a potem wylal sobie na glowe wiadro stojacej w
poblizu wody. Osuszyl twarz bawelniana koszulka, zrzucona pare godzin wczesniej, i
naciagnal ja na siebie. - Sam moglem po nie pojechac - oznajmil kierowcy ciezarowki.
- Po co placic za przywoz, skoro mamy wlasny samochod? - To zalegla dostawa -
poinformowal go pracownik Farrela Craiga. - Dlatego szef nie doliczyl pani Chapman
kosztow transportu. A nawet sprzedal gonty z duzym rabatem. Johnny obejrzal
rachunek. Skrzywil sie na widok rzeczywiscie solidnego upustu i wetknal kwit do
kieszeni, zastanawiajac sie, co tym razem kombinuje Farrel. Wraz z kierowca
rozladowal ciezarowke. Po jej odjeZdzie, ledwie zywy, padl na jeden z wiklinowych
foteli na werandzie. Otarlszy pot z twarzy, spojrzal odruchowo w strone otwartych
balkonowych drzwi, prowadzacych do biura. Zastanawial sie, czy jest tam jeszcze
Nicole. Wczesniej widzial, ze siedzi przy biurku. Od pamietnego wieczoru, kiedy to
odwiozl ja z baru do domu, to znaczy od tygodnia, zamienili ze soba zaledwie kilka
slow. Johnny wstal, przeciagnal sie i podszedl do drzwi. Oparlszy sie o futryne,
zobaczyl, ze Nicole jeszcze siedzi w biurze. Nadal wystukiwala cos na malym
kalkulatorze. Zaklela, a potem wprowadzila ponownie kilka liczb. Zadowolona, zapisala
w notesie policzona sume. - Od kiedy prowadzisz rachunkowosc? - zapytal Johnny. -
Odkad postanowilam nie prosic cie o te przysluge. Jej sluzbowy ton z miejsca
pogorszyl Johnny'emu samopoczucie. Wszedl do pokoju, stanal przy biurku i wylaczyl
wentylator. - Nie przeszkadzala mi ta robota - powiedzial. Z palcami jeszcze na
klawiszach Nicole podniosla powoli wzrok. - Ale byc moze przeszkadzalo to mnie.
Wokol jej twarzy, poczerwienialej od goraca, zwisaly wilgotne kosmyki wlosow.
Jasnoniebieska letnia sukienka
poglebila blekit oczu. Duzy dekolt odkrywal zarys ponetnych piersi. Johnny poczul, jak
ogarnia go podniecenie. Ganiac sie za to, spostrzegl, ze Nicole przyglada sie jego
przemoczonej koszulce. - Wpadles do stawu czy zaczal padac deszcz? - spytala
drwiaco. Cierpka uwage skwitowal wzruszeniem ramion. Rozejrzal sie po pokoju w
poszukiwaniu czegos, na czym moglby usiasc, brudny i spocony. Wybral twardy fotel
na biegunach. - Z firmy Craiga wlasnie przywieziono gonty - oznajmil chlodno. Nicole
uniosla brwi. - Widocznie podzialala moja wizyta. Johnny rzucil na biurko wyciagniety z
kieszeni rachunek Farella. - Musiala to byc nie lada wizyta, skoro dostalas az tak
gigantyczna znizke. Wziela do reki rachunek. Obejrzala go z usmiechem. - Tak,
musiala zrobic nie lada wrazenie. Johnny zesztywnial. - Blagalas Farrela o
wybaczenie? - Cos w tym sensie - przyznala Nicole. Odchylila sie w krzesle i polozyla
rece na kolanach. - Jazda po gonty i inne materialy do Nowego Orleanu kosztowalaby
nas dwukrotnie drozej. Łatwiej mi bylo pojsc na drobne ustepstwo. Johnny z trudem
powstrzymal gniew. - Jestem ciekaw, co to kosztuje w dzisiejszych czasach - wycedzil
przez zacisniete zeby.
- Nie udawaj, chérie. Co obiecalas Farrelowi? Wspolna kolacje, a potem kino? A moze
cos bardziej konkretnego? - zapytal drwiacym tonem. - Masz brudne mysli - warknela
Nicole. - Po prostu znam Farrela i wiem, na co go stac. - Mysl sobie, co chcesz.
Johnny zagryzl wargi. Nie lubil zazdrosci, a mimo to doznawal tego uczucia. Na Nicole
zalezalo mu znacznie bardziej, niz na jakiejkolwiek innej kobiecie. Zanim sie
zorientowal, weszla mu w krew i nic na to nie mogl poradzic. Pozostawalo tylko
cierpienie. - Po prostu troszcze sie o ciebie na zyczenie Mae - wykrecil sie sianem. -
Jestem dorosla. Babcia wie, ze sama potrafie o siebie zadbac. - Mnie mowi cos
innego. Dzis rano pytala, czy pod koniec nastepnego tygodnia moglbym pojechac z
toba do Nowego Orleanu. Obawia sie, ze dasz sie komus nabrac lub zrobisz cos
jeszcze gorszego. Na twarzy Nicole odmalowalo sie zdumienie. - Powiedziales,
oczywiscie, ze nie mozesz. - Nie. Powiedzialem, ze porozmawiam o tym z toba. W
kazdym razie wiedz, ze jestem do dyspozycji. - Johnny popatrzyl z uznaniem na ladnie
wykrojone usta Nicole, a potem zajrzal jej w oczy. - Moze maly wyjazd obojgu nam
dobrze zrobi? Zacisnela wargi. - Dziekuje, ale nigdzie z toba nie pojade. Mam juz
wlasne plany. A teraz, wybacz, chcialabym zabrac sie ponownie za robote. Ty tez
powinienes uczynic to samo.
- Mam przerwe sniadaniowa - oswiadczyl, rozsiadajac sie wygodniej w fotelu. Nicole
odsunela krzeslo od biurka i podniosla sie z miejsca. - W porzadku. Ale wyjdZ stad i
zjedz na dworze. Wiedzial, ze powinien posluchac szefowej, ale gdy podniosl sie z
fotela, nogi poprowadzily go nie ku otwartym drzwiom, lecz w strone Nicole. Kiedy
zaczela sie przed nim cofac, usmiechnal sie i lekkim pchnieciem posunal ja az pod
sama sciane. - Masz dzis ochote na... to i owo? - Daj spokoj. - Od poprzedniego razu
minelo sporo czasu. Na pewno jestes w potrzebie... - Wynos sie! - Nie moge. Tego lata
naleze wylacznie do ciebie, chérie. Czyzbys o tym zapomniala? Na twarzy Nicole
ukazaly sie krwiste rumience. Zamknela oczy, zaciskajac mocno powieki. - Przestan,
prosze. Sama mysl, ze moglby jej dotknac, doprowadzala Johnny'ego do szalu.
Pracowal jak wariat, usilowal udawac przed samym soba, ze Nicole wcale go nie
obchodzi, ale jak zadra tkwila w jego umysle, i to przez pelne dwadziescia cztery
godziny na dobe. Nie baczac na to, ze jest spocony i brudny, nachylil sie i przyparl ja
do sciany. - Spojrz na mnie - wyszeptal do ucha. - Johnny, prosze... Ciezko dyszac,
usilowala sie uwolnic. Natarl na nia cialem, tak ze poczula, jak bardzo jest podniecony.
Musnal wargami jej czolo.
Milo miec cie tak blisko, chérie. Ładnie pachniesz. Ale ty nie odciela sie.
Pracowalem na dachu od szostej rano. Przesunal dlonia po obnazonym ramieniu
Nicole. Poczul, jak jej cialem wstrzasa dreszcz. Pozadal tej kobiety. Pragnal miec ja.
Tutaj. Teraz. Zaczal goraczkowo calowac Nicole. Coraz mocniej i mocniej. Nie
protestowala i nawet nie probowala sie wyrywac. Kiedy zdal sobie z tego sprawe,
porwal ja w objecia i podciagnal w gore. Poczul na szyi drobne dlonie. Calujac
szalenczo, slyszal, jak wali jej serce. Uplywaly minuty, jedna za druga. Zajeci soba,
Johnny i Nicole nie zauwazyli, ze sa obserwowani. Ze swojego wozka stojacego na
werandzie Mae Chapman przygladala sie w milczeniu obejmujacej sie parze. Na jej
twarzy malowalo sie zadowolenie. Oparta o balustrade, Nicole z bijacym sercem
patrzyla na zblizajacego sie Johnny'ego. Unikala go od dluzszego czasu, przekonana,
ze w ten sposob potrafi zapomniec o tym, co sie wydarzylo. Byla na granicy
zakochania sie w mezczyZnie, ktory za niespelna trzy miesiace zniknie z jej zycia.
Wszedl po schodkach na werande. Nicole odsunela sie od balustrady. Ubrana w biala
bawelniana luZna bluzke i szeroka powiewna spodnice, usiadla szybko na jednym z
wiklinowych foteli. Wskazala Johnny'emu drugi fotel. Nie skorzystal z zaproszenia. -
Ranny ptaszek juz gotowy do drogi? - zapytal. - Tak. Wstalam wczesnie. Zaopiekujesz
sie babcia? - Jasne. - Johnny wsunal rece do kieszeni. - Roz-
mawialem z kuratorem. Zgodzil sie, zebym na weekend wyjechal z miasta. - Nie. -
Nicole potrzasnela glowa. - Jade sama. Nie wygladal na zdziwionego jej decyzja. -
Pilnuj sie. W Miescie Grzechu grasuje wielu szalencow. Nicole za chwile przymknela
oczy. Uwielbiala glos Johnny'ego i sposob, w jaki mowil. Zaczynala powoli rozumiec
tego czlowieka. Byl cieply, czuly i serdeczny. Poczatkowo negowala istnienie tych
zalet, mimo ze babcia, ktora znala Johnny'ego od dziecka, miala go za dobrego,
uczciwego i szlachetnego czlowieka. - Jak sadzisz, czy nasze roboty posuwaja sie we
wlasciwym tempie? - spytala. - Na to wyglada. - Pracujesz jak wol. Jestem ci bardzo
wdzieczna za pomoc okazywana babci. Nie widzialam jej tak szczesliwej od lat. -
Cieszy sie, bo ty tutaj jestes. - Moze dlatego, ze jestesmy tu oboje. - A co do tego
przyjecia, na ktore sie wybierasz... - To nie przyjecie, lecz otwarcie wystawy - lekkim
tonem sprostowala Nicole, zeby rozluZnic atmosfere. Kiedy jednak zobaczyla powazna
mine Johnny'ego, zaczela sie zastanawiac, o co moze mu chodzic. Sprawial wrazenie
podenerwowanego. - A wiec nie jestes tam z nikim umowiona? - zapytal. - Nie jestem.
Jade, bo na wystawie wlasciciel galerii wystawia na probe takze kilka moich obrazow.
Chce sie przekonac, czy beda mialy wziecie. - Gdzie zamierzasz sie zatrzymac?
- We Francuskiej Dzielnicy, w hotelu Place d'Armes. Staroswieckim i malym.
Mieszkalam tam raz z rodzicami. - Nicole podniosla sie z fotela. - Chcialabym, zebys
przejal prowadzenie rachunkowosci. Zrobisz to? Wiem, co mowilam przedtem.
Bylam... - Uparta - podpowiedzial Johnny. - Tak, cos w tym sensie. Zrobil krok w
strone Nicole. Cofnela sie. Nie chciala kochac tego mezczyzny. Byla przekonana, ze
zlamie jej serce, ktore tym razem juz nie da sie posklejac. - Musze wracac do pokoju -
oswiadczyla spokojnie. - Dziekuje za to, co zrobiles dzis rano. - Wskazala azalie w
rogu werandy. - Sama balam sie przesadzic ja do wiekszej donicy. Babcia bedzie ci
bardzo wdzieczna. Johnny postapil jeszcze jeden krok do przodu. Przez dluzsza
chwile patrzyli sobie w oczy. Gdy Nicole uslyszala zmieniony, glosny oddech
Johnny'ego, serce zabilo jej szybciej. - Podziekuj mi inaczej, chérie - powiedzial po
dluzszej chwili. - Pocaluj. - Nie. - Energicznie potrzasnela glowa. - Nie chce. Nie
poruszyl sie ani nie poprosil raz jeszcze. Nadal stal obok niej. Nicole postanowila, ze
poczawszy od nastepnego dnia, zacznie odsuwac sie od Johnny'ego. Na odleglosc
uda sie jej myslec jasniej. Jedzac jutro sniadanie, nie bedzie musiala spogladac w jego
oczy, siegajace glebi jej duszy, i poddawac sie ich hipnotyzujacemu dzialaniu. Jutro
spojrzy prawdzie w oczy. Ale dzis jeszcze... Powoli przesunela dlonmi po torsie
Johnny'ego. Uniosla usta na spotkanie jego warg.
Pocalunek byl goracy. Nicole chciala, zeby byl krotki i calkiem zwykly, nie grozacy
zadnymi konsekwencjami. Johnny mial jednak w tym wzgledzie zupelnie inne plany.
Zostala wiec na werandzie dluzej niz zamierzala. Znacznie dluzej.
Stajac w drzwiach galerii, od razu go zobaczyla i natychmiast serce podeszlo jej do
gardla. Przygladal sie obrazowi nagiej kobiety. Mial na sobie dzinsy i chyba nowa,
granatowa koszule, w ktorej wygladal doskonale. Postawny, z kruczoczarnymi
wlosami, opadajacymi luZno na ramiona, wybijal sie na tle pozostalych gosci. Nicole
nie potrafila oderwac od niego wzroku. - Jak milo, ze zdecydowalas sie przyjechac -
przywital ja wlasciciel galerii. - Jutro pogadamy o interesach, a dzis popatrzmy na
obrazy. Pan Medoro przedstawil Nicole innym artystom, ktorzy po chwili otoczyli ja
kolem. Odpowiadala na pytania, usmiechala sie i potakiwala ruchem glowy, starajac
sie rownoczesnie odszukac wzrokiem Johnny'ego. Najpierw dostrzegla go w otoczeniu
trzech nadskakujacych mu kobiet, a potem zobaczyla, jak wraz z wlascicielem galerii
oglada jakas dziwaczna rzeZbe w drewnie. Dopiero po godzinie udalo sie Nicole
wyrwac z kregu gosci zaabsorbowanych salonowa konwersacja.
- Twoje obrazy sa najlepsze. Czujac za plecami obecnosc Johnny'ego, zamknela oczy.
Jej cialem wstrzasnal dreszcz. Zapytala przez ramie: - Czyzbys byl ekspertem? - Mam
wlasny, ale za to dobry gust - odparl powoli, zblizajac sie do niej jeszcze bardziej.
Nicole odwrocila sie. Stali tak blisko siebie, ze koszula Johnny'ego ocierala sie o jej
odkryte ramie. - Co tutaj robisz? - spytala. - Miales zostac w Oakhaven i opiekowac sie
babcia. - Prawde powiedziawszy, to Mae sprawila, ze tutaj jestem. Zamartwiala sie
przez caly dzien. Bala sie, ze ktos obrabuje cie lub napadnie. Nalegala, abym pojechal
i wystapil w roli twojego ochroniarza. Nicole nie mogla oderwac od niego wzroku. Stal
obok, ubrany tak jak nalezalo na taka okazje, niezwykle atrakcyjny fizycznie i
zachowujacy sie calkowicie swobodnie. Mimo ze pewnie po raz pierwszy w zyciu
przestapil prog jakiegokolwiek przybytku sztuki. Z usmiechem na twarzy nachylil sie ku
Nicole i wyszeptal: - Mozesz juz stad wyjsc? Nie wiem, jak ty, ale ja umieram z glodu. -
Smakuje ci ten zebacz? - Tak. Jedzenie maja tu zawsze doskonale. - Bywales tutaj
przedtem? ,,Mulates'' byla jedna z najbardziej znanych restauracji rdzennych
mieszkancow Nowego Orleanu. Johnny'emu podobala sie mila, intymna atmosfera
tego
miejsca. Dlatego zaproponowal Nicole zjedzenie tutaj kolacji. - Kilka lat mieszkalem w
Nowym Orleanie - przyznal sie, nie wspominajac o tym, ze majac szesnascie lat
wlasnie w tej restauracji zmywal talerze. Nicole nieznacznie uniosla brwi. - Po tym, jak
opusciles dom? - Dla malych uciekinierow duze miasto to dobre miejsce. Gineli w
tlumie. I bylo latwo o prace. Johnny usilowal nie wpatrywac sie zbyt dlugo w sliczne
usta Nicole. Nie zamierzal jej peszyc. Ale obcisla mala czarna sukienka, uwypuklajaca
ponetne ksztalty, przyprawiala go o mocniejsze bicie serca. Nicole zawsze byla
atrakcyjna, ale dzis wygladala wyjatkowo zachwycajaco. Zarowno w galerii, jak i w
restauracji przyciagala wzrok wielu mezczyzn. - Co sadzisz o panu Medoro i jego
galerii? Czy pasuje do tego miejsca? - spytala z usmiechem, saczac powoli wino. -
Uwazam, ze pasujesz wszedzie. Nawiasem mowiac, poddalem mu pomysl zrobienia ci
indywidualnej wystawy. Oczy Nicole rozszerzyly sie ze zdumienia. - Co takiego? -
Majac taki talent, jestes stanowczo zbyt skromna - lagodnie skarcil ja Johnny. -
Powinnas chwalic sie, zeby ludzie wiedzieli, jaka jestes dobra. - Przeciez sie chwale.
Odchylil sie w krzesle i popatrzyl uwaznie na Nicole. - Lubisz ubierac sie elegancko i
chodzic na wystawne przyjecia?
- Czasami. Ale nie przepadam za zaskakujacymi mnie zdarzeniami. - Cos mi sie zdaje,
ze mowimy teraz o mnie. Mam racje? - Masz - potwierdzila Nicole i zachichotala. - W
galerii sprawiales wrazenie calkowicie rozluZnionego. Sadze jednak, ze udawales. -
Dlaczego tak myslisz? Czyzby moje cierpienie bylo az tak wyraZne? - Nie dla szatynki,
ktora usilowala poic cie winem. Na twarzy Johnny'ego pojawil sie szeroki usmiech. -
Chciala dowiedziec sie, jak dlugo zostane w tym miescie. - Umowiles sie z nia na
randke? Nie byl pewny, czy Nicole zartuje i stara sie troche mu podokuczac, czy tez
przemawia przez nia zazdrosc. Liczyl na to drugie. Ładna koszula oswiadczyla,
zmieniajac temat. - Do tej pory widywalam cie wylacznie w bawelnianych
podkoszulkach. - Do ciuchow nie przywiazuje wiekszej wagi, ale przeciez nie moglem,
chérie, przyniesc ci wstydu. - Dopiero teraz Johnny spostrzegl, ze stoja przed nimi juz
oproznione talerze. - Masz ochote wrocic juz do hotelu? - Tak. Jutro z rana mam
porozmawiac z panem Medoro o kilku moich szkicach. Dlatego chcialabym wczesnie
polozyc sie spac. Gdy tylko wyszli na ulice, zobaczyli mijajacy ich bialy staroswiecki
powozik konny. Johnny zatrzymal woZnice i wsadzil Nicole do srodka. Lubil miec ja
blisko siebie. Pojechali do hotelu okrezna droga.
Podziwiali staroswieckie uliczne latarnie, slynna nowoorleanska muzyke dochodzaca
od strony Bourbon Street i charakterystyczne dla tego miasta zapachy slodyczy. Trzy
kwadranse poZniej znaleZli sie w hotelu Place d'Armes, w samym sercu Francuskiej
Dzielnicy. Ten dwupietrowy budynek mial niepowtarzalny urok dawnych lat.
Staroswiecki dziedziniec zarosniety byl kwitnacymi krzewami. - A ty gdzie sie
zatrzymales? - spytala Nicole. - Tak sie sklada, ze mam pokoj w tym hotelu - odparl
Johnny. - Tutaj?
Żartujesz. Gdy znaleZli sie na pietrze, wyjal klucz z reki Nicole.
Otworzyl drzwi do jej pokoju, wetknal glowe do srodka, zapalil swiatlo i rozejrzal sie
wokolo. - Czy przed wyjsciem zamknelas drzwi balkonowe? - Tak. Tak mi sie wydaje...
Uslyszawszy wahanie w glosie Nicole, zmarszczyl czolo. Wszedl do srodka. Klnac pod
nosem, szybko przeszukal pokoj, po czym wyszedl na stojacy otworem balkon. Waski,
ze staroswiecka azurowa balustrada z gietego zelaza. Sasiedni balkon zaslaniala
rozrosnieta doniczkowa azalia. Pod murem ustawione byly stolik i dwa krzesla. Johnny
rzucil okiem na oswietlony dziedziniec. Pozostale balkony byly puste. Ponizej dwie
pary zazywaly kapieli w basenie, ukrytym wsrod kwitnacych pnaczy i malych palm.
Wrocil do pokoju i ruszyl w strone wyjscia. - Gdybys czegos potrzebowala, znajdziesz
mnie...
- Nie bede. Ale dziekuje za troske. Chyba chciala jak najszybciej sie go pozbyc.
Rozczarowany, wyszedl na korytarz i kluczem wyjetym z kieszeni otworzyl sasiednie
drzwi. W zdobyciu tego pokoju sprzyjal mu los, bo odwolano kilka rezerwacji. Wyszedl
po ciemku na balkon i usiadl na gietym krzesle. Wypaliwszy dwa papierosy, zamknal
oczy i zaczal gleboko oddychac nocnym powietrzem, przesyconym slodkim zapachem
azalii. Staral sie choc przez chwile nie myslec o Nicole. O tym, jak sie rozbiera i
przygotowuje do snu... Zapalajac trzeciego papierosa, uslyszal, ze w sasiednim pokoju
otwieraja sie drzwi balkonowe. Siedzial bez ruchu, oddzielony od sasiadki skrywajaca
go wielka azalia. Na balkonie pojawila sie Nicole. Wygladala zachwycajaco. Przez caly
wieczor Johnny pilnowal sie, by nawet jej nie dotknac, ale bylo to trudne. Stanowczo
zbyt trudne. Postanowil wrocic do pokoju. Podnioslszy sie z krzesla, nagle uslyszal
znajomy glos. - Czyzbym wygonila cie z balkonu? Upuscil papierosa i zgasil go butem.
- Skad wiedzialas, ze tu jestem? - zapytal zaskoczony. - Poczulas dym? - Tak.
Znajomy. Johnny odwrocil sie i podszedl do balustrady. - Doprowadzasz mnie do bialej
goraczki - wymamrotal. - Naprawde? - Przeciez o tym wiesz. ChodZ do mnie.
- Nie. Jesli cierpisz, to... to dobrze. Swiadomosc, ze ma sie towarzysza niedoli,
poprawia samopoczucie. Chérie, wcale nie musisz cierpiec. Żadne z nas nie musi.
Zblizyla sie do balustrady. ZnaleZli sie na wyciagniecie reki. - A nie bedziesz potem
triumfowal i sie chelpil? - Nie bede. - Zostane u ciebie na cala noc? - Jesli zechcesz. -
Zjemy sniadanie razem w lozku? - pytala niezmordowanie. - Jesli zdolamy obudzic sie
przed poludniem - odparl ze smiechem. Johnny nachylil sie i pocalowal Nicole w usta.
A potem objal w talii i ponad balustrada przeniosl na swoj balkon. Kiedy zarzucila mu
rece na szyje, znowu sie pocalowali. Tym razem namietnie. - Lubie miec cie tak blisko
- wyszeptal, przygarniajac ja do piersi. Opuscila nizej rece i wsunela je pod rozpieta
koszule Johnna. Delikatnie piescila jego naprezone sutki. - Ja tez. Zamknal oczy i
szybko wciagnal powietrze. - Przez ciebie oszaleje. I chyba umre - szepnal. Smiechem
dala mu do zrozumienia, ze nie ma nic przeciwko temu, zeby pocierpial. Lekkimi
pocalunkami obsypala jego obnazony tors. - Mam nadzieje, ze nie umrzesz i jeszcze
troche pozyjesz. Obiecales mi przeciez sniadanie w lozku. Musnal wargami usta
Nicole, ale zaraz poglebil
pocalunek. Nicole drobnymi ruchami jezyka prowokowala go do dalszych pieszczot i
ocierala sie o niego swoim cialem. - Zawsze przy tobie trace dech - pozalila sie. -
Jeszcze nigdy nie czulam sie tak, jak w tej chwili. A wiec weZ mnie sobie, jesli tego
chcesz. Slowa te niemal rzucily Johnny'ego na kolana. Pocalowal Nicole jeszcze raz,
wzial na rece i zaniosl do pokoju, po czym zlozyl ja na lozku, a sam wyciagnal sie
obok. Pelen pozadania obrocil sie na plecy, wciagnal Nicole na siebie i poprosil o
pieszczoty. Podciagnela sukienke do pasa i nachylila sie nad lezacym. Chwile poZniej
uslyszala jego cichy, blagalny jek. - Jeszcze... jeszcze... wiecej... wiecej... - Dobrze.
Ale obiecaj, ze bedziesz kochal sie ze mna przez cala noc. - Cala noc - wydyszal. - A
teraz rozbierz sie. - Pomoz mi - poprosila. Gdy znow przywarli cialami, Nicole
uprzytomnila sobie, jak bardzo Johnny jej pozada. Jak zaden inny mezczyzna dotad...
Johnny ostatnim wysilkiem woli odsunal sie i podniosl z lozka. - Tym razem nie
bedziemy sie spieszyc - oznajmil. - Mamy przed soba cala noc. Skwitowala te slowa
usmiechem. Nie zglaszam zadnych zastrzezen co do pierwszego razu. Ładnie to
tak? Lubisz, jak zachowuje sie jak dzikie zwierze?
- Tak. Sciagnal buty, spodnie i reszte ubrania. Blyskawicznie znalazl sie w lozku. Tym
razem to on lezal na Nicole. - Zmieniles zdanie? - spytala, gdy gwaltownie wzial ja w
posiadanie. - Co takiego? - Mielismy sie nie spieszyc - rozbawiona przypomniala
Johnny'emu jego wlasne slowa. - Nastepnym razem albo jeszcze pozniej - obiecal.
Obudzila sie. Przez otwarte drzwi balkonowe wpadaly do pokoju promienie slonca.
Johnny spal na brzuchu, z jedna reka nad glowa, a druga zwisajaca z lozka. Nicole
przysunela sie blizej. Cialo Johnny'ego przyciagalo ja jak magnes. Przypomniala
sobie, jak cudownie piescil ja w nocy. Bylo jej niewiarygodnie dobrze. Nie potrafila
dluzej zwalczac w sobie rozbudzonego uczucia. Chyba pokochala tego czlowieka...
Poruszyl sie i obrocil w jej strone. - Lubisz podgladac spiacych mezczyzn, chérie? - Ma
to swoj urok - przyznala Nicole. - Od kiedy nie spisz? - Od dosc dawna. - Przeciagnal
sie i z rozesmianym wzrokiem skradl jej calusa. - Dzien dobry. Wygiela cialo w luk i
poczula, ze jest podniecony. - Johnny... - Ciii... Nic nie mow. Na razie... ChodZ... no,
chodZ... Czujesz? - Chcesz zjesc sniadanie w lozku? Mowilas serio?
Drzwi miedzy dwoma hotelowymi pokojami staly otworem. Nicole, umyta i ubrana w
kusy lawendowy szlafroczek, przyjela poze modelki. - Oczywiscie. Nie zartowalam. -
Kiedy? - Jak to kiedy? - Kiedy powinni przyniesc nam jedzenie? - Za pol godziny. -
ChodZ do mnie. - Nie. - Dlaczego nie chcesz? - Za dwie godziny jestem umowiona z
panem Medoro. Musze zaraz sie ubrac. Johnny postanowil nie puscic Nicole na
spotkanie z wlascicielem galerii. Mial inne plany. Kochal te niezwykla kobiete. Lubil ja
piescic i uwielbial w niej wszystko. Oczy, slodkie usta i delikatna skore, ktorej
dotkniecie przyprawialo go o szalenstwo. - ChodZ tutaj... Nicki... No, chodZ... -
Johnny... - Wobec tego sam przyjde. Zerwal sie z lozka i pognal w strone otwartych
drzwi. Nicole wycofala sie blyskawicznie do swojego pokoju, ale Johnny odcial jej
droge do lazienki. Padli razem na dotychczas nieuzywane, szerokie poslanie. Patrzyli
na siebie rozesmiani, zaraz potem jednak spowaznieli. - Znowu cie pragne... -
Johnny... no, coz... ja tez... Johnny... och! Godzine poZniej Nicole wniosla do pokoju
sniadanie,
ktore zostawiono im pod drzwiami. Postawila tace posrodku lozka i usiadla obok po
turecku. - Wystyglo - stwierdzila, podnioslszy pokrywe oslaniajaca omlet z owocami
morza. - Wyglada nieZle - uznal Johnny, wpychajac do ust kawalek banana wzietego z
patery z owocami. Zjedli sniadanie, karmiac sie nawzajem. Spojrzenie Nicole
zatrzymalo sie na dlugiej bliZnie przecinajacej jego udo. - Gdzie sie tego dorobiles? -
spytala. - W wiezieniu. - W walce na noze? - Nie. - Johnny chwycil za widelec i
podniosl go do gory. - Ludzie walcza tam, czym popadnie. Tym, co uda sie ukrasc i
uzyc jako broni. Widelcami, lyzkami, kawalkami metalu... - To straszne. Musialo
bardzo cie bolec. Czy kogos sprowokowales do ataku? Johnny usmiechnal sie krzywo.
- Nie. - Ale walczyles, prawda? - Nicole spojrzala wymownie na widelec. - Czyms
takim? Odlozyl widelec na tace. - Bez broni. Jako byly komandos wiem, jak poslugiwac
sie rekoma. Moga stanowic tak samo smiertelne narzedzie jak noz. Nicole ponownie
wskazala blizne. - Co stalo sie potem? - Walczylismy jeszcze przez jakis czas, a
potem moj przeciwnik spedzil dwa dni, pielegnujac poranione
czesci ciala, a ja zarobilem tydzien odosobnienia za to, ze bronilem sie troche za
dobrze. - Nie byla to sprawiedliwa kara. Johnny rozesmial sie glucho. - Sprawiedliwa?
Malo jest w zyciu sprawiedliwosci, chérie. Gdy bylem dzieckiem, zawsze znajdowal sie
ktos, kto walil mnie tak, ze padalem twarza w bloto. - Farrel cie bil? - Systematycznie.
Po jednej takiej bojce poznalem Mae. Na ogol uciekalem przed nim i innymi
chlopakami w pole trzciny, lecz czasami musialem szukac innej kryjowki. Chowalem
sie wtedy w polciezarowce Henry'ego i kiedys Mae znalazla mnie tam. Potem
zostawiala mi w szoferce pomarancze i jablka, a czasami nawet rozne zabawne
ksiazki. Kladlem sie wtedy w polciezarowce, gryzlem jablko i czytalem dopoty, dopoki
Farrel nie zmeczyl sie szukaniem mnie i nie wrocil do domu. Wtedy wpychalem ksiazki
pod siedzenie kierowcy i szedlem do domu. Nicole spuscila oczy. Johnny ujal jej
brode. - Tylko nie mysl, chérie, ze opowiadam ci o tym po to, abys mnie zalowala. -
Jest mi tylko przykro. Czy rodzice probowali bronic cie przed przesladowcami? - Moj
ojciec sam byl w podobnej sytuacji. Czasami wracal wieczorami z pracy tak pobity, ze
zastanawialem sie, skad wzial sily, zeby dowlec sie do domu. - Johnny rozejrzal sie w
poszukiwaniu papierosow. - Musze zapalic. - Ostatniej nocy twierdziles, ze palenie to
paskudny nalog. Wiec badZ konsekwentny i cos z tym zrob. - Dobrze, ale cos za cos.
- Nie rozumiem. - Wczoraj, o ile dobrze pamietam, spalas jak susel. - Johnny
spowaznial. Przyciagnal Nicole do siebie i pocalowal. - Kto to jest Chad? - Skad znasz
jego imie? - spytala zaskoczona. - Wspomnialas po alkoholu o tym czlowieku.
Odnioslem wrazenie, ze to on cie skrzywdzil. Kto to jest? W pierwszej chwili Nicole
odwrocila wzrok, lecz zaraz potem spojrzala Johnny'emu w oczy. - Chad byl jednym z
moich profesorow w college'u. Po smierci rodzicow wiele dla mnie znaczyl. Byl mi
wowczas potrzebny ktos starszy i madrzejszy. Wlasnie taki jak on. Zaczela podnosic
sie z lozka, lecz Johnny przytrzymal ja przy sobie. - I co bylo potem? - Pewnie mu sie
znudzilam. Przyczyna nie ma znaczenia. - Nicole spuscila wzrok i zagryzla wargi. - Nie
postepowal ze mna uczciwie. Mowil o wspolnej przyszlosci, a nawet o malzenstwie.
Przestalam uwazac. - Co masz na mysli? - Zaszlam w ciaze. - I co bylo dalej? -
Powinienes zobaczyc teraz swoja mine. Dlaczego slowo ,,ciaza'' tak bardzo przeraza
mezczyzn? - Nie jestem przerazony, tylko zdziwiony. Nie sprawiasz wrazenia osoby
beztroskiej. - Nie martw sie. Seks ze mna nie oznacza, ze od razu zostaniesz
tatusiem. Johnny zmarszczyl czolo. - Nie zlosc sie na mnie. Nie jestem Chadem. Co
bylo potem?
- Och, wszystko odbylo sie normalnie. Wedlug znanego scenariusza. Dziewczyna
zakochuje sie w swoim profesorze, zachodzi w ciaze, a on ja rzuca. To wszystko. -
Nicole odwrocila wzrok. Johnny usiadl i wzial ja za ramiona. - To nie jest wszystko. Co
stalo sie z dzieckiem? - zapytal. Nicole usilowala bezskutecznie wyrwac sie z jego
objec. - Uspokoj sie, chérie. - Stracilam ja! Stracilam moja coreczke w piatym
miesiacu... - Nicole zaczela gwaltownie lkac. Johnny lagodnie kolysal ja w ramionach.
Nie wiedzial, jak ja pocieszyc, wiec postanowil milczec. Zasneli objeci. Jakis czas
poZniej rozbudzona Nicole uzmyslowila sobie, ze uplynela pora rozmowy z panem
Medoro. - Moje spotkanie. - Westchnela. - Zupelnie o nim zapomnialam. Johnny nie
przestawal tulic jej w objeciach. - Pan Medoro na pewno ci wybaczy. Potem
zadzwonimy do niego. Nicole usiadla na lozku. - Przeciez wiedziales, ze jestem
umowiona. Dlaczego mnie nie obudziles? - Mialem nadzieje, ze namowie cie na
spedzenie dnia w lozku. - Calego dnia? - Tak. Rozsunal szlafroczek Nicole, zeby
odslonic jej idealnie uksztaltowane piersi.
- Johnny... - Gdy tylko ujrzalem cie po raz pierwszy w domku na przystani - powiedzial
chrapliwym glosem - zapragnalem rzucic cie na podloge i zedrzec z ciebie ubranie.
Zdawalas sobie z tego sprawe? - Naprawde chciales tak zrobic? - Widok twoich
pieknych nog doprowadzil mnie do szalenstwa. Chérie, dopiero co wyszedlem z
wiezienia. Co, do diabla, myslalas sobie, pokazujac sie wyglodnialemu mezczyZnie
ubrana tak prowokujaco? - Przeciez mowiles, ze na przystani zjawisz sie najwczesniej
o czwartej. Mialam wiec wiele czasu na zostawienie kartki od babci, otworzenie okien i
opuszczenie domku przed twoim przyjazdem. - A wiec zadzialal los... - Nie wierze w
takie rzeczy... - Czyzby? Chcac rozweselic Nicole, zartobliwie rzucil sie na nia, gdy
tylko przestala zachowywac czujnosc. Krzyczac, bo ja laskotal, walczyla bezskutecznie
i po chwili oboje, rozbawieni, znaleZli sie z powrotem w lozku. Johnny przycisnal
Nicole do materaca i kiedy ich smiech ustal, pochylil sie nad lezaca. - Chérie, czy
spedzisz ze mna w lozku ten dzien? - Caly dzien? - Poczawszy od tej chwili. Johnny
spojrzal na prezace sie sutki Nicole i ponownie zatopil wzrok w jej blekitnych oczach. -
Jak widze, Nicole, twoja odpowiedZ brzmi: tak.
Nicole zrobila sporo zdjec zalewiska i starego gospodarstwa na wzgorzu, po czym
weszla do opuszczonego domu, nalezacego do Johnny'ego. Zamierzal go zburzyc,
chciala wiec przedtem utrwalic to miejsce na plotnie, a przynajmniej zrobic kilka
fotografii. Po powrocie z Nowego Orleanu odzyskala tworcza wene. Malowala w dzien,
smacznie spala w nocy i czula sie swietnie. Wiedziala, ze wszystko to zawdziecza
Johnny'emu. Wypelnil luke zarowno w jej zyciu, jak i w sercu. W opuszczonym domu
panowal mrok. Nicole z trudem wypatrzyla obskurna kuchenke, przylegajacy do niej
pokoj z kilkoma rozpadajacymi sie meblami i dwie niewielkie izby, jedna z lezacym w
rogu gnijacym materacem. Dopiero teraz uzmyslowila sobie, jak trudne bylo
dziecinstwo Johnny'ego. Od powrotu z Nowego Orleanu pracowal jeszcze ciezej niz
przedtem, od rana do nocy. A po kolacji, zamiast odetchnac swiezym powietrzem lub
pograc
z Bickiem w karty, godzinami przesiadywal w biurze, sleczac nad rachunkami i
kosztami renowacji Oakhaven. Od dluzszego czasu przestal wspominac o
opuszczeniu tego miejsca. Nicole byla jednak przekonana, ze gdy tylko bedzie mogl,
wroci do Lafayette. Na sama mysl o tym chcialo sie jej plakac. Johnny nigdy nie
obiecywal jej niczego. Gdyby pewnego dnia oznajmil, ze zostaje, bylaby zachwycona.
Moze nawet zdobylaby sie na odwage i wyznala mu swoje uczucie. Zawracala wlasnie
do dziennego pokoju, gdy nagle zaskrzypialy drzwi wejsciowe. Ujrzala przed soba
Johnny'ego. - Chérie, co tutaj robisz? - zapytal zaskoczony. - Wla... wlasnie
fotografowalam okolice i... - splonela rumiencem - z ciekawosci zajrzalam do srodka.
Byl brudny. Jego obnazony tors pokrywal pot. Dla Nicole nie mialo to zadnego
znaczenia. Gdyby tylko wyczula ze strony Johnny'ego choc odrobine zachety,
rzucilaby mu sie w objecia i zapomniala o bozym swiecie. Zamknal za soba drzwi i
zaczal rozgladac sie wokol siebie. - Wyglada paskudnie, ale wlasciwie nigdy nie bylo
tu duzo lepiej. - Usmiechnal sie blado. - Tak mi przykro... - Juz mowilem, nie chce
twojej litosci. - To nie litosc
. Żaluje tylko, ze zycie nie ulozylo ci sie inaczej. Nicole
podeszla do malego kuchennego pieca. Chwile poZniej poczula za plecami bliska
obecnosc Johnny'ego.
- Dojrzalem cie z dachu - powiedzial miekkim glosem. - Nie wiedzialem, co zamierzasz
robic, wiec poszedlem za toba. Chetnie wzialbym cie w objecia, ale jestem spocony i
brudny. Nicole odwrocila sie twarza do niego. - Do tej pory to ci nie przeszkadzalo.
Mnie podobasz sie zawsze. Ale od powrotu z Nowego Orleanu nie mielismy wlasciwie
okazji, zeby zostac tylko we dwoje. Pracujesz od switu do nocy. - Czyzby piekna pani
poczula dzis potrzebe? - Przestan sie ze mna draznic. Johnny nachylil sie i, nie
dotykajac rekami Nicole, pocalowal ja. - Mozemy isc nad staw. Ja sie wykapie, a ty
zrobisz dla mnie striptiz. - Usmiechnal sie lobuzersko. - To na pewno mi sie spodoba. -
Mnie tez. Juz zamierzal ukrasc drugiego calusa, ale sie zawahal. Pociagnal nosem. -
Czujesz dym? - zapytal. - Dym? Nicole zobaczyla, jak Johnny szybko zawraca do
wyjsciowych drzwi i usiluje je otworzyc. Bezskutecznie. - Cholera! Uderzyl ramieniem.
Raz, drugi i trzeci. Drzwi nie puscily. - Johnny, czy dom sie pali? - Nicole juz wyraZnie
czula swad. Podbiegla do jednego z okien, zeby wyjrzec na zewnatrz, ale nic nie bylo
widac. Zobaczyla, ze sa od zewnatrz zasloniete deskami. - Po co pozabijales okna? -
zapytala.
Odwrocil sie. Zaskoczylo go to, co zobaczyl wokolo. - Do diabla, kiedy to zrobiono? -
To nie ty? - Nie ja. - Johnny, o moj Boze! Jestesmy w pulapce! Jeszcze raz
bezskutecznie uderzyl w drzwi, a potem podbiegl do jednego z okien. Nie mogl pojac,
dlaczego wczesniej nie zauwazyl, iz zabito je deskami. Mial glowe zaprzatnieta Nicole.
Myslal tylko o tym, zeby spedzic z nia troche czasu na osobnosci. Obejrzal okna. Od
wewnatrz nie dawaly sie otworzyc. Trzaski nad glowa uprzytomnily Johnny'emu, ze
plonie dach. W powietrzu unosil sie zapach benzyny, co oznaczalo, ze w ciagu paru
sekund caly dom moze stanac w plomieniach. Juz zaczynaly pelzac po scianach jezyki
ognia. Pomieszczenie wypelnialo sie dymem. Johnny pociagnal Nicole w dol. - Zostan
tuz przy ziemi - nakazal. Gdy zaczely otaczac ich plomienie, nakryl ja wlasnym cialem.
Cos ciezkiego uderzylo go w plecy, ale nie zareagowal, mimo ze bol byl
przeszywajacy. Zdawal sobie sprawe z beznadziejnosci sytuacji. Ciagnac Nicole,
poczolgal sie do swojej dawnej, dzieciecej izby. Pieklo go gardlo. Czul, jakby zamiast
oczu mial rozzarzone wegle. Wiedzial, ze Nicole jest w podobnym stanie i obawial sie
o jej zycie. Oby udalo im sie przedostac do piwnicy! Odszukal po omacku klamke u
drzwi. Odetchnal z ulga. - Johnny... - jeknela Nicole.
Miala slaby glos. Zreszta ledwie ja slyszal w trzaskajacym ogniu. Tuz obok nich
zalamal sie sufit. Jak slepiec macajac reka, natrafil na stary materac, odnalazl ukryte
pod nim zejscie do piwnicy i z trudem otworzyl ciezka klape. - Szybciej, chérie. Musimy
sie pospieszyc. Objal mocno Nicole i, trzymajac ja przy sobie, opuscil sie w dol.
Spadajac z duzej wysokosci na gliniana podloge, uderzyl sie tak dotkliwie, ze
zamroczylo go z bolu. Gdy usilowal usiasc, domem wstrzasnal wybuch. Z hukiem
zapadl sie dach. - Johnny, gdzie jestesmy? - Nicole dusila sie od kaszlu. - W piwnicy.
Wstrzymaj oddech. Nie mozemy tutaj dlugo pozostac. Zaciagnal Nicole w
najbezpieczniejszy kat piwnicy, po czym wspial sie po przerdzewialej drabince i
zamknal od dolu klape, przez ktora przed chwila wydostali sie z mieszkania. Od
podlogi nad ich glowami bil zar. Grozila zapadnieciem. Johnny zaczal nerwowo szukac
wejscia do waskiego tunelu, ktory wykopal jeszcze jako dziecko. Tajemne przejscie
ulatwialo mu ucieczke przed mlodocianymi napastnikami. Po paru chwilach
poszukiwania odnalazl wejscie do wykopu. Wydawalo mu sie znacznie szersze, niz
przed laty. Zawrocil po kaszlaca i slaniajaca sie Nicole. - Tedy, chérie. Idziemy
tunelem. Nie mamy innego wyjscia. Drzala na calym ciele, ale przynajmniej zyla. I
radzila sobie nawet lepiej, niz sie spodziewal.
- Pojde pierwszy. Na wszelki wypadek, bo moze zadomowilo sie tutaj jakies zwierze.
Gdy wczolgali sie do wykopu, ujrzal za zakretem jakies dziwne, nienaturalne swiatlo.
Kilka minut poZniej dotarli do niewielkiej jaskini. Ujrzeli palaca sie latarnie. Na ziemi,
sciskajac w rekach butelke whisky, siedzial oparty plecami o sciane Jasper Craig.
- Do licha, co ty tutaj robisz? - zapytal go Johnny. - Nic - warknal Jasper Craig. -
Slyszalem jakis wybuch. Cos sie stalo? - Ktos oblal benzyna i podpalil moj dom, a
wczesniej zamknal nas w srodku. Moze wiesz, komu zalezy na tym, aby nas sie
pozbyc? A moze to twoja robota? - Nigdy nie podpalilbym domu Madie. Nigdy. - Stary
czlowiek zwilzyl jezykiem zaschniete, sine wargi. - I jej synowi tez nie zrobilbym
krzywdy. Slyszac imie matki, Johnny zmarszczyl czolo. - Dlaczego? - zapytal. Zdumial
go blogi usmiech na twarzy pijaczyny. Jasper odstawil butelke, siegnal do drewnianej
skrzynki i zaczal czegos w niej szukac. - Syna Madie nie skrzywdzilbym nigdy w zyciu
- powtorzyl, wyciagajac jakis niewielki przedmiot. Johnny rozpoznal zloty medalion.
Nalezal do jego matki i powinien znajdowac sie teraz w komodzie
w domku na przystani, wraz z tanim zegarkiem ojca. Wyrwal medalion z rak Jaspera. -
Dlaczego go ukradles? - zapytal. - Zabralem - odparl Jasper. - Nie jest twoj. Kupilem
go przed laty i kazalem wygrawerowac. Twoja matka na pewno chcialaby, zeby wrocil
do mnie. To moja pamiatka. Johnny obejrzal medalion. Nie zauwazyl zadnego napisu.
- Zajrzyj za fotografie - podpowiedzial Jasper. Johnny otworzyl medalion i ostroznie
wyjal male zdjecie, pod ktorym widnial napis: ,,Mojej ukochanej Madie od J.C.'' Jasper
Craig otarl rekawem nos. - Bylismy w sobie zakochani. Tu masz dowod. - Ponownie
siegnal do drewnianej skrzynki i wreczyl Johnny'emu jakas stara fotografie. - Te lubie
najbardziej, ale mam jeszcze inne. Chcesz je obejrzec? Zaskoczony Johnny ujrzal
oprawione zdjecie dwojga mlodych ludzi. Z latwoscia rozpoznal matke. Czyzby matka i
Jasper byli w sobie zakochani? Wydawalo mu sie to malo prawdopodobne, ale kto
wie? Fotografia byla bardzo stara. Oddal medalion, ale zatrzymal zdjecie. Jasper
schowal medalion do skrzynki. Byl ruina czlowieka. Cuchnal wodka i uryna. Juz w
biurze szeryfa Johnny dostrzegl, jak bardzo jest brudny. Teraz wiedzial, dlaczego.
Pewnie cale dnie spedzal w tej podziemnej kryjowce z butelczyna whisky i pamiatkami.
Johnny dostrzegl w glebi jaskini wygaszone palenisko i stary garnek. Obok stal jakis
pekaty worek.
- Co tam masz? - zapytal. - Kolacje - odparl Jasper. - Glownie zaby. Nicole drgnela
nerwowo. Johnny uspokajajaco uscisnal jej reke. - Czy Farrel wie o istnieniu tego
podkopu? - Nie - zapewnil stary czlowiek. - Czasami szuka mnie w poblizu i wola, ale
mu nie odpowiadam. - Kto jeszcze tutaj sie kreci? Jasper Craig zawahal sie i odwrocil
wzrok. - Nikt - mruknal. Torba poruszyla sie. Nicole drgnela ze strachu. - Nie ma co sie
bac - uspokoil ja Jasper. - To tylko zaby. - Opowiedz o sobie i mojej matce - powiedzial
Johnny, oddajac mu fotografie. - Chowalismy sie razem. Pewnie nie wiesz, ze Madie
byla adoptowana. Wziela ja do siebie stara Glady Keen. Glownie po to, zeby miec
pomoc w domu. - Wiem o pani Keen. - Chcialem ozenic sie z Madie, ale moi starzy
uznali, ze sie dla mnie nie nadaje. Widywalismy sie ukradkiem. - Jasper pociagnal
nosem. - Mielismy uciec i sie pobrac. Ale wczesniej musialem jechac z rodzicami do
Baton Rouge. I tam poznalem matke Farrela. - Zrezygnowany wzruszyl ramionami. -
Skonczylo sie na tym, ze Nora zaszla w ciaze. Mialem pecha. Dalem sie zlapac i
zaciagnac do oltarza. Johnny ledwie pamietal matke Farrela. Chuda elegantke,
blondynke ze sztucznym usmiechem na twarzy i zimnymi oczami. Rzucila Jaspera,
zanim Farrel zdolal ukonczyc dziesiec lat.
- Jedyna miloscia mego zycia byla Madie - wyznal Jasper - ale sam zniszczylem to
uczucie. Kiedy wrocilem z Baton Rouge i rozeszlo sie, ze sie zareczylem, przestala ze
mna rozmawiac. Potem zaczela sie spotykac z Delmarem Bernardem. Byl przystojnym
chlopakiem, ale synem Carla Bernarda. Powiedzialem jej wtedy, ze nie powinna sie
zadawac z mezczyzna noszacym to nazwisko. Oswiadczyla, ze Delmar jest dobry i
uczciwy, a wszystko zle, co ludzie gadaja o Bernardach, to plotki wyssane z palca. -
Jasper spojrzal na Johnny'ego. - Ale to, co mowiono o twoim dziadku, bylo prawda. -
Co takiego mowiono? - Twoj dziadek Carl byl lajdakiem i dziwkarzem. Na prawo i lewo
sypial z mezatkami. Z kazda, z jaka sie tylko dalo. Zniszczyl wiele zwiazkow i
unieszczesliwil wielu ludzi. Ci ludzie nigdy o tym nie zapomnieli, ale nic nie mowia, bo
laczy ich zmowa milczenia. A Carl wzial ze soba do grobu cala prawde o swoim
paskudnym zyciu. - Ale ty nie dopusciles do tego, zeby zla slawa mego dziadka zmarla
smiercia naturalna - wycedzil Johnny oskarzycielskim tonem. - Placil ojciec, place do
dzisiaj i ja za grzechy przodka. - To prawda. Pamiec o krzywdzie, chlopcze, potrafi
niekiedy siegac bardzo daleko, a bol bywa gleboki. - Stary czlowiek podniosl glowe. -
Delmar byl niezwykle podobny do swego ojca. Jego wyglad bez przerwy przypominal o
haniebnych czynach Carla. - Moj ojciec byl przyzwoitym czlowiekiem - oznajmil
Johnny. - Kochal moja matke i byl jej wierny. - Mozliwe. Ale ja mscilem sie na nim i
zatruwalem
mu zycie. Nigdy nie wybaczylem Delmarowi tego, ze to jemu dostala sie moja Madie. -
A wiec znecales sie nad moim ojcem za wlasne bledy? - RozeZlony Johnny mial juz
dosc tej rozmowy. Gdyby siedzacy przed nim starzec nie byl wrakiem czlowieka,
chyba udusilby go wlasnymi rekoma. Na twarzy Jaspera odmalowalo sie cierpienie. -
Nie zasluguje na to, zeby zyc. Sam siebie nie znosze. - Zacisnal mocno powieki. - Ona
byla moja. Tylko moja - wymamrotal. - Kto podlozyl ogien? - ostrym tonem zapytal go
Johnny. - Farrel? - Nie. Gdyby zamierzal pozbawic cie zycia, zrobilby to dawno temu.
Bylo to sensowne wyjasnienie. - Wobec tego kto? - pytal dalej. - Nie wiem. Nie... nie
moge powiedziec. - Nie mozesz czy nie chcesz? - Johnny przypieral go do muru. -
Carl mial wielu wrogow. Niektorzy z nich nigdy nie wybaczyli zdrady swoim zonom. Nie
wiem, nie wiem - powtorzyl Jasper. - Przychodze tutaj, zeby byc blisko Madie. Nikomu
nie robie krzywdy. - Farrel wiedzial o mojej matce? Jasper skinal glowa. - Jako
dzieciak podsluchal kiedys moja klotnie z Nora na jej temat... Johnny zamilkl i dopiero
po chwili zapytal, czy Jasper chce teraz wyjsc razem z nimi, czy zostaje w jaskini.
Stary czlowiek jednak nie zamierzal opuszczac swojej kryjowki, wiec zostawili go i
przeczolgali sie pod ziemia
jeszcze okolo pol kilometra. Wynurzyli sie na powierzchnie przy brzegu zalewiska. Na
wzgorzu, ktore pozostawili daleko za soba, zamiast domu widzieli tylko dymiace
pogorzelisko. Dawne wydarzenia, pozornie nie majace ze soba nic wspolnego, zaczely
ukladac sie w glowie Johnny'ego w spojna calosc. Wreszcie dowiedzial sie, dlaczego
ludzie tak bardzo nie znosza Bernardow. Odwrocil sie i popatrzyl z czuloscia i ze
wspolczuciem na Nicole. Miala oparzona reke. - Jak sie czujesz? - zapytal. - Jutro
bedzie bolalo jak diabli. Odwzajemnila sie spojrzeniem rownie czulym i serdecznym. -
Wygladasz gorzej niz ja. Otworzyla ci sie rana na ramieniu. Na plecach masz druga,
trzeba je opatrzyc. - Nic mi nie bedzie. Naprawde nie stalo ci sie nic wiecej? - Chyba
nie. - Moze powinienem sprawdzic? - spytal, chcac choc troche rozladowac napiecie. -
Wracajmy. Mae z pewnoscia dostrzegla dym. Martwi sie o nas. Ruszyli w strone domu.
- Czy o tym, co sie stalo, zamierzasz zawiadomic szeryfa Tuckera? - spytala Nicole. -
Powinienem, choc to nic nie da. Nie mamy podejrzanego. - A czy skontaktujesz sie z
kuratorem? - Tak. To nie zaszkodzi. - Johnny obrzucil Nicole uwaznym spojrzeniem. -
Naprawde nic ci nie jest? - Ubrudzona, w podartym ubraniu, z mnostwem
zadrapan na nogach i rekach, wygladala jak obraz nedzy i rozpaczy. - Od dzis masz
sie trzymac blisko Oakhaven - zarzadzil. - Zanim nie uda mi sie wyjasnic paru rzeczy,
musimy zachowac najwieksza ostroznosc. - Jesli, tak jak poprzednio, szeryf nie
podejmie zadnego sledztwa, to kto nam pomoze? Na to pytanie Johnny nie znal
odpowiedzi, ale nie zamierzal jeszcze bardziej niepokoic Nicole. O maly wlos, a dzis
by ja stracil. Nie mogl pozwolic sobie na zadna nieostroznosc. Kochal te kobiete. Od
tygodni, a moze nawet od pierwszego wejrzenia. Dzis jednak jego uczucie wielokrotnie
sie poglebilo, a obawa o utrate Nicole wstrzasnela nim i uzmyslowila mu nowa prawde.
Zrozumial, ze sam moze raz na zawsze odmienic swoje zycie, jesli tylko zdobedzie sie
na odwage i z wlasnymi demonami zmierzy sie twarza w twarz. - Babciu,
przedstawiam ci detektywa Rylanda Archarda z nowoorleanskiej policji - oznajmila
Nicole. - To dobry znajomy kuratora Johnny'ego. Przyjechal zbadac sprawe
podpalenia domu. - Ma pani piekna posiadlosc - stwierdzil wysoki, jasnowlosy
mezczyzna, uscisnawszy dlon Mae. Stojac na frontowej werandzie, popatrzyl na
swiezo zorane pola. - Ziemia wyglada na urodzajna. - Skad nowoorleanski detektyw
moze sie na tym znac? Ryland Archard obdarzyl usmiechem wlascicielke Oakhaven. -
Pochodze z Teksasu, pani Chapman. Uprawialismy niewiele, ale za to mielismy sporo
bydla. - Czy pan nam pomoze? - spytala Nicole.
- Juz mowilem Johnny'emu, zrobie, co w mojej mocy - oswiadczyl detektyw. Piec minut
poZniej w towarzystwie Johnny'ego pojechal do szeryfa Tuckera. Mae i Nicole zostaly
same na werandzie. - Nie moge wprost uwierzyc w to, co sie stalo. - Mae westchnela. -
Dzieki Bogu, unikneliscie smierci. - Babciu, wiedzialas, ze Carl Bernard byl
uwodzicielem? - spytala Nicole. - Czy to prawda, ze wiele kobiet w miescie mialo z nim
romans? - Nie uslyszawszy odpowiedzi, spojrzala na babke. - Slyszalas, o co
pytalam? Co sie dzieje? Jestes blada jak plotno. Mae odwrocila glowe. Zachodzace
slonce opromienilo niebo rozowym blaskiem. - Carl byl bardzo przystojnym mezczyzna
- powiedziala po chwili. - Tak jak Johnny. Jego jedyna zbrodnia byl pociag do plci
przeciwnej. Byl donzuanem. Mial mnostwo osobistego uroku. Romansowal z kazda
kobieta, jaka nawinela mu sie pod reke. Mae mowila dobrze o czlowieku, ktorego
wszyscy nienawidzili. Nicole mocniej zabilo serce. - Babciu, czy ty...? - Ja tez mu sie
nie oparlam. Zdradzalam Henry'ego z Carlem. Z wrazenia Nicole odebralo glos.
Dopiero po dluzszej chwili powiedziala cicho: - Babciu, nie musisz mowic nic wiecej.
To stare czasy. Zostalas oszukana przez tego czlowieka. Byl przeciez... - Nie, Nicki,
nie zostalam oszukana. Przyznaje, bylam zauroczona, ale wiedzialam, co robie. Carl
nalezal do mezczyzn, ktorym nie sposob bylo sie oprzec. - Mae
spojrzala na wnuczke. - Przykro mi, jesli cie zaszokowalam, ale taka jest prawda. -
Kocham cie, babciu, i uwazam za wspanialego czlowieka. Moglas przeciez
przemilczec ten fakt lub zrzucic wine na Carla, ale tego nie zrobilas. - Uznalam, ze
nadeszla pora, aby ci wreszcie o tym powiedziec. - Ja tez mam cos do wyznania -
szepnela Nicole. - Pamietasz, babciu, co mowilam ci o Chadzie? Opuscilam wtedy
najwazniejsze fakty. - Nabrala gleboko powietrza. - Zaszlam w ciaze i dlatego mnie
porzucil. Nie chcial zostac ojcem, a ja... tez nie bylam pewna, czy pragne byc matka.
Ale stalo sie. W okamgnieniu zostalam sama. - Och, Nicki, powinnas mi o tym od razu
powiedziec. Nie jestes sama. Masz przeciez mnie. I dom. Tworzymy rodzine. - Wiem,
ale wstydzilam sie przyznac do tego, co sie stalo. - Nicole otarla lzy. - Przez pierwsze
tygodnie wyplakiwalam oczy, lecz poZniej wstapila we mnie zlosc. Mialam pretensje do
Chada, a potem do samej siebie. Bylam nawet zla na to dziecko, ktore mialo sie
urodzic... Kilka miesiecy poZniej stal sie prawdziwy cud. Poczulam, jak sie we mnie
porusza. Od tamtej pory moje zycie zaczelo miec sens. Ale pewnego dnia - Nicole
odwrocila wzrok - obudzilam sie w nocy z silnymi bolami... i wtedy stracilam moja mala
coreczke. - Kochanie, tak mi przykro. PodejdZ, prosze, blizej. Nicole otarla mokre
policzki i uklekla przed wozkiem babki. - Powinnam wyznac ci to wczesniej, ale nie
wiedzialam, jak. Kiedy jednak uslyszalam o Carlu...
- Wtedy uznalas, ze nie jestes jedyna niedoskonala osoba w naszej rodzinie -
dokonczyla Mae. - Och, nie, babciu. Nigdy bym cie nie osadzala. - Kochanie, dajmy
temu spokoj. Życie nie jest latwe. Dziadek przebaczyl ci zdrade? spytala Nicole.
Tak. Henry zachowal sie inaczej niz wiekszosc tutejszych mezczyzn, ktorzy znaleZli
sie w podobnej sytuacji. Griffin Black wydziedziczyl zone. Najstarsza siostra Pearl
Lovel, okryta hanba, wyjechala ukradkiem w nieznanym kierunku. Malzonka Franka
Gilmore'a opuscila Common i czworo malych dzieci. Sporo osob posprzedawalo domy
i przenioslo sie w inne strony. Byly to okropne chwile dla naszego miasta,
ale Henry i ja razem. jakos szczesliwie przetrwalismy je
Czy Carl byl wowczas zonaty? Tak. Żona opuscila go poZniej, kiedy Delmar
poszedl do szkoly sredniej. Podobnie jak sporo innych kobiet uciekla w srodku nocy i
nigdy nie dala Carlowi o sobie znac. Delmar wyrosl na przystojnego mlodzienca, z
wygladu niezwykle podobnego do ojca. I to byl, moim zdaniem, glowny powod, dla
ktorego stal sie sola w oku mieszkancow miasta. Nikt go nie znosil, a on po prostu
dopasowal sie do wizerunku wlasnej osoby. Carl w wieku piecdziesieciu pieciu lat
zmarl na zawal serca. Po jego smierci gospodarstwem zajal sie Delmar i wkrotce po
ukonczeniu szkoly sredniej ozenil z Madie. Reszte juz znasz. Nicole podeszla do
wiklinowego fotela i usiadla obok babki. - Kto, twoim zdaniem, mogl podpalic dom
Johnny'ego?
Griffin Black czy jakis inny mezczyzna nienawidzacy Bernardow? - To bardzo
prawdopodobne. Ale Griffin ozenil sie ponownie i teraz mysli tylko o tym, jakby tu
powiekszyc dochody, tak aby mloda zona mogla kupowac sobie coraz to nowe stroje.
Chyba przestal zyc przeszloscia. - Wobec tego kto? Pomysl, babciu. Moze o kims
zapomnialas? Mae zastanawiala sie przez dluzsza chwile. - Nie mam pojecia. Wielu
ludzi opuscilo miasto. Inni postarzeli sie i sa teraz w moim wieku. - Moze wobec tego
osoba, ktorej szukamy, jest mlodsza - uznala Nicole. - Pewnie Jasper Craig oklamal
nas, chcac chronic syna. Zapragnela nagle przytulic sie do Johnny'ego i zobaczyc, jak
on sie czuje. Radzil jej nie oddalac sie od Oakhaven, ale sam tez powinien zastosowac
sie do tej rady. Popatrzyla na droge i zaczela modlic sie, zeby jak najszybciej wrocil do
domu. Nerwowym krokiem przemierzala pokoj. Od wyjazdu Johnny'ego i
nowoorleanskiego detektywa uplynely juz trzy pelne godziny. Dlaczego tak dlugo nie
wracali? Nicole zatrzymala sie przy oknie. Niebo pociemnialo i zaczal padac deszcz. Z
minuty na minute ogarnial ja coraz wiekszy niepokoj. Czy Johnny'emu stalo sie cos
zlego? Nie, nie moglo. Byl przeciez z detektywem Archardem. Ale dlaczego nie
wracal? Ponownie przeszukala wzrokiem dlugi, tonacy w mro-
ku podjazd. Miala nadzieje, ze zaraz ujrzy samochodowe swiatla. - Johnny, gdzie
jestes? - szepnela zbielalymi wargami. - Co sie z toba dzieje? Dwadziescia minut
poZniej zlapala kluczyki wozu i wypadla z domu. Po niespelna dziesieciu minutach
dotarla do miasta. W urzedzie szeryfa panowaly ciemnosci. Nigdzie nie bylo widac
zielonego samochodu nowoorleanskiego detektywa. Nicole postanowila objechac cale
miasto. Najpierw ruszyla ulicami biegnacymi ku polnocy i poludniu, potem zjechala na
droge laczaca wschod z zachodem. Juz miala zrezygnowac z dalszych poszukiwan,
gdy nagle ujrzala samochod Rylanda Archarda, stojacy na tylach motelu.
Odetchnawszy z ulga, zatrzymala obok swoj woz i wysiadla. Wokol panowaly
ciemnosci. Jedynym oswietlonym pomieszczeniem motelu bylo biuro Virgila. Nicole
ruszyla ku wejsciu i nagle do jej uszu dobiegl jakis halas. Pod wrazeniem ostatnich
przezyc, blyskawicznie przywarla plecami do sciany budynku i znieruchomiala. Po
chwili zaklela w duchu i niezbyt swiadoma, ze mowi glosno do siebie, ze zloscia
wyszeptala: - Do licha z toba, Johnny. I z tym wszystkim, co dla ciebie robie. I nagle
tuz obok jej ucha rozlegl sie znajomy glos: - Prowadzisz rejestr dobrych uczynkow,
chérie, zeby moc potem sciagnac naleznosc? Az podskoczyla z wrazenia. Stal przed
nia Johnny z rekoma opartymi na biodrach.
- Mialas trzymac sie z daleka - przypomnial surowym tonem. - Trzy godziny czekalam
na ciebie w domu. Sadzilam, ze lezysz w jakims rowie. Nie mogles przynajmniej
zadzwonic? - I co mialbym ci powiedziec? Nicole nie byla w stanie spokojnie sluchac
Johnny'ego. Coraz bardziej zezloszczona, powiedziala: - Przepraszam, ze pozwalam
sobie krytykowac twoj sposob bycia. Rozejrzala sie wokolo, aby sprawdzic, czy nie ma
gdzies w poblizu Rylanda Archarda. Chyba byli sami. - Spodziewasz sie kogos? -
spytal Johnny. - Nie. A ty? - Co to za pytanie? Od wyjazdu z Oakhaven bylem z
Rylandem. Fajny z niego gliniarz. Co najwazniejsze, jest po mojej stronie. - A bylby,
gdyby znal cala historie? - To znaczy...? Nicole uprzytomnila sobie, ze nie powinna
wyciagac teraz sprawy Carla Bernarda. Byla jednak nadal zla na czlowieka, ktory tak
wielu ludziom zrujnowal zycie i zniszczyl rodziny, nie wylaczajac jej wlasnej... Choc,
prawde mowiac, akurat malzenstwa Mae nie udalo mu sie rozbic. - Chérie, zadalem ci
pytanie. - Chodzilo mi tylko o to, ze twoj dziadek w opinii calego miasteczka byl... -
Łajdackim uwodzicielem dokonczyl za nia Johnny. I nagle przyszlo ci do glowy, ze
jestem takim samym draniem jak on?
- Grasz nie fair. - Nicole ujela sie pod boki i zmierzyla go ostrym spojrzeniem. - Wcale
tak nie mysle. I nie porownuje cie z tym czlowiekiem, tylko uwazam, ze wszystkie twoje
klopoty maja zwiazek z... - urwala, bo Johnny podszedl blizej. Tak blisko, ze cofnela
sie pod sama sciane. - Powiedz mi, chérie, czy w twoich oczach naleze do
spolecznych metow? Czujesz sie przeze mnie zbrukana? - Przestan. Jestem tylko
zmartwiona i zdenerwowana. - I dlatego chce, zebys wrocila do Oakhaven. Ryland
wypytuje Virgila o dawne czasy, usilujac znaleZc kogos, kto bylby zdolny popelnic az
takie przestepstwo. A teraz badZ grzeczna i zrob, o co prosze. Nicole nie byla
zachwycona tym, ze Johnny traktuje ja jak mala, krnabrna dziewczynke, ale ustapila. -
Dobrze - mruknela i ruszyla w strone samochodu. - Nie badZ zla. - Zlapal ja za ramie. -
Pusc mnie. Nie musisz mi mowic, co powinnam robic. Sama wiem. I trzymaj rece z
dala ode mnie! Puscil jej ramie, ale poszedl za nia do samochodu. Gdy zamierzala
otworzyc drzwi, porwal ja w objecia i zaczal szeptac do ucha: - Nie chce, zeby cos ci
sie stalo, rozumiesz? Twoje bezpieczenstwo jest dla mnie teraz najwazniejsze. -
Pocalowal ja w szyje. - A jesli zachowuje sie czasami jak wariat, to tylko dlatego, ze
bardzo zalezy mi na tobie. Ale masz racje. Nie mam prawa mowic, chérie, co masz
robic, a czego nie. Przepraszam. - Pochylil sie i pocalowal Nicole w usta. Nie chciala
sprawiac wrazenia slabej kobietki, ale poddala sie emocjom i objela go za szyje.
Pocalunek byl
namietny i dlugi, a kiedy wreszcie odsuneli sie od siebie, Johnny powiedzial: - Moze
bedziemy poza domem nawet przez pol nocy. Jesli dowiem sie czegos, to zadzwonie.
Przyrzekam. - Tylko nie nadstawiaj glowy i nie rob z siebie bohatera - poprosila. - Nie
chce utrudniac ci teraz zycia, ale powinienes wiedziec, ze cie kocham. - Widzac, ze
Johnny otwiera usta, szybko zamknela mu je dlonia. - Nie mow nic. Nie przyjechalam
tu po to, zeby robic ci wyznania ani sluchac tego, co ty masz mi do powiedzenia.
Chcialam cie odnaleZc, zeby sie uspokoic. Dlatego prosze cie tylko o jedno. BadZ
ostrozny. Wkrotce potem Nicole spotkala sie z Daisi Buillard na Mill Street. - Nie
wierze, ze to robie - oswiadczyla, wsuwajac sie na chwile do wozu Nicole i wreczajac
jej klucz. - Jesli cie przylapia, oberwiemy obie. - Dziekuje, ze mi go pozyczasz - Nicole
spojrzala na klucz. - Bez niego nie dalabym rady wlamac sie do biura szeryfa. - Musisz
robic to teraz? Nie mozesz odlozyc do jutra? - Tucker mnie nie znosi, podobnie jak
Johnny'ego. Od tego czlowieka nigdy nie uzyskam zadnej pomocy. Musze dostac sie
tam jeszcze dzis. Nicole poczula wyrzuty sumienia, ze wciaga przyjaciolke w dzialanie
niezgodne z prawem, i na domiar zlego zamierza wlamac sie do biura, w ktorym Daisi
pracuje.
- Naprawde masz - stwierdzila Daisi. kota na punkcie Johnny'ego
Nicole usmiechnela sie smutno.
- Kocham go. Ale nie jestem az tak naiwna, by sadzic, ze ta milosc mnie uszczesliwi.
Juz pogodzilam sie z faktem, ze Johnny wkrotce nas opusci. To boli. Bolaloby jednak o
wiele bardziej, gdybym nie poznala go blizej. To dobry czlowiek. Wspanialy
mezczyzna. - Woody bedzie nieszczesliwy. Ale ja pozostane twoja przyjaciolka, mimo
ze mialam nadzieje, iz pewnego dnia staniemy sie rodzina - powiedziala z usmiechem
Daisi. Nicole uscisnela ja serdecznie. - Oddam ci ten klucz. Obiecuje. Zostawila Daisi i
ruszyla przed siebie. Unikajac jazdy glowna ulica miasta, dotarla na tyly biura szeryfa,
wylaczywszy uprzednio reflektory. Zaparkowala pod rozlozysta wierzba placzaca,
wysiadla z wozu i zaczela przemykac sie pod murem budynku. Gdyby ujrzala jakiegos
przechodnia, minelaby wejscie do biura szeryfa, udajac, ze idzie na spacer. Na
szczescie dotarla bez przeszkod do drzwi wejsciowych. Zamknela je za soba na klucz i
wsunela go do kieszeni. Nicole byla gotowa posluchac Johnny'ego i wracac do domu,
gdy nagle przyszlo jej do glowy, ze w kartotece szeryfa moga znajdowac sie
dokumenty, ktore, byc moze, pozwola ustalic, kto tak bardzo msci sie na Johnnym.
Zapalila mala latarke, ktora wziela z samochodu i ruszyla przez hol. Minela szybko
biurko Daisi i skierowala kroki do gabinetu Tuckera. Nacisnela klamke i odetchnela z
ulga, bo drzwi otworzyly sie cicho.
Strumien niklego swiatla skierowala na rzad metalowych szaf z kartotekami, stojacych
wzdluz sciany, a potem na biurko szeryfa, zawalone papierami. Zrobila kilka krokow,
gdy nagle za jej plecami rozlegl sie jakis halas. Zmartwiala. Blyskawicznie zgasila
latarke. Z bijacym sercem wsluchiwala sie w odglos zblizajacych sie krokow. Czlowiek,
ktory szedl teraz przez hol, mial wlasny klucz. Nie musiala zgadywac, kto to jest.
Podeszla na palcach do sciany, gdzie staly metalowe szafy, aby ukryc sie za ostatnia z
nich. Kiedy znalazla sie w kacie, kucnela i wstrzymala oddech. Zaskrzypialy drzwi i
zaraz wnetrze pokoju obiegl strumien swiatla z silnej latarki. Zatrzymal sie na skulonej
postaci Nicole. - Zaczyna mnie pani irytowac, pani Chapman - oswiadczyl szeryf. -
Prosze stamtad wyjsc. Podszedl blizej, chwycil Nicole za ramie i wyciagnal z ukrycia. -
Przepraszam - wyjakala, usilujac znaleZc jakies wytlumaczenie. - Ale ja wlasnie... - W
tym miescie nic nie dzieje sie bez mojej wiedzy - sucho oznajmil szeryf. - Absolutnie
nic. Nicole zmrozil smiertelnie powazny ton jego glosu. Zobaczyla, ze Tucker ma
dziwnie szklane oczy. I nagle pojela cala prawde. - To pan, mam racje? To pan jest
tym czlowiekiem, ktory... - gwaltownie urwala i bez namyslu uderzyla szeryfa latarka w
glowe, najsilniej jak potrafila. Jeknal z bolu i kiedy zachwial sie na nogach, Nicole
rzucila sie w strone drzwi. Juz wydawalo sie jej, ze jest
bliska ocalenia, gdy nagle poczula, jak zlapal ja w pasie. Bez trudu uniosl ja w gore i
cisnal na jedna z metalowych szaf. Ujrzala przed oczami wszystkie gwiazdy, po czym
na moment zrobilo sie jej niedobrze i stracila przytomnosc.
Na to popoludnie, kiedy podpalono dom na wzgorzu, Farrel mial niepodwazalne alibi,
podobnie zreszta jak Clete Gilmore i Jack Oden. Na koncu listy podejrzanych znalazl
sie niejaki Tweed Bowden, mieszkajacy w Assumption Parish, oddalonym o jakies
czterdziesci kilometrow od Common. On jednak nawet nie pamietal, kim byl Carl
Bernard. Mial wylew przed kilku laty i od tamtej pory byl przywiazany do lozka. Tak
wiec Johnny wraz z detektywem zabrneli w slepy zaulek. - Zrobilo sie poZno i zaraz
zacznie padac - stwierdzil Johnny, gdy z Assumption Parish wracali do miasta. -
Chyba na dzis damy juz sobie spokoj. - Zgoda, ale jutro zaczniemy dzialac z samego
rana. - Detektyw usmiechnal sie i poklepal Johnny'ego po plecach. Rylan Archard
nalezal do najlepszych nowoorleanskich policjantow. Nieprzejednany i dociekliwy,
dostawal zawsze najtrudniejsza robote.
- Na pobyt tutaj zostaly mi jeszcze dwa dni. To sporo czasu. Nie trac wiary, Bernard. O
gliniarzach, jak dotad, Johnny mial raczej zle zdanie. Jednak nigdy przedtem nie mial
do czynienia z kims takim jak Ryland Archard. Czlowiek kompetentny, uczciwy, a przy
tym skromny. Minela jedenasta. Johnny wrocil myslami do problemu, ktory nekal go od
samego rana. Wreszcie zapytal detektywa: - Jesli nie uda sie nam rozwiazac tej
sprawy, czy w ramach zwolnienia warunkowego mam szanse na przeniesienie mnie
gdzie indziej? - Masz - zapewnil Ryland. - Zalatwie ci to, gdy tylko postanowisz, co
chcesz dalej robic. - Wiem, ze musze stad wyjechac. Odkad przyjechalem do miasta,
Nicole i Mae znalazly sie w piekielnie trudnej sytuacji. Nie chce, zeby ktorejs z nich
przydarzylo sie cos zlego. Jechali nadal autostrada w strone miasta, gdy nagle
detektyw nacisnal nieoczekiwanie na hamulec i zjechal na pobocze. - Johnny, wlasnie
minal nas samochod twojej pani. - Niemozliwe. Pare godzin temu odeslalem ja do
domu. - To byl jej woz - powtorzyl Archard. - Przemknela jak wicher obok nas. - Gon ja
- zazadal Johnny. - Ruszaj! Archard zawrocil, wcisnal gaz do deski i mimo ze padal
deszcz, w ciagu kilku sekund jego szybki samochod osiagnal maksymalna predkosc.
Kiedy zblizyli sie do skylarka, ktory akurat musial zwolnic, aby zjechac z autostrady w
boczna droge, Johnny przyznal:
- Masz racje, to jej woz. Detektyw wykorzystal powstala na drodze sytuacje i
wyprzedzil samochod Nicole. Gdy tylko to uczynil, zahamowal ostro i zajechal
skylarkowi droge. Johnny wyskoczyl na jezdnie i w strugach deszczu pobiegl do
samochodu Nicole. Zaskoczony ujrzal za kierownica nie Nicole, lecz Jaspera Craiga.
Stary czlowiek otworzyl przed Johnnym drzwi. - Dobrze, ze cie widze, chlopcze -
wysapal. - Myslalem, ze bede musial radzic sobie sam. - Co sie dzieje?! - ryknal
Johnny, starajac sie przekrzyczec odglosy burzy. - Ma ja. Cliff porwal twoja pania. - Co
takiego?! - Powinienem juz wczesniej ci powiedziec, ze to on podpalil dom Madie i
robil rozne inne bardzo zle rzeczy, ale sie balem. Johnny zmartwial. - Kiedy ja porwal?
I jak to sie stalo?! - krzyknal. - Mow! - Zaraz wszystko ci opowiem, tylko nie wrzeszcz
tak... Widzialem was oboje na motelowym parkingu. Slyszalem, jak kazales jej wracac
do domu, ale ona pojechala wprost do domu Daisi Buillard, a potem do urzedu szeryfa.
Otworzyla kluczem drzwi jego biura i weszla do srodka, a potem zjawil sie tam Clifford.
Kiedy odjezdzal, mial ze soba twoja pania. Boje sie, chlopcze, ze zrobil jej krzywde, bo
widzialem, jak ladowal ja do bagaznika swojego wozu, a ona w ogole sie nie ruszala.
Chyba byla nieprzytomna... - Jasper Craig zamilkl na
chwile, zeby zaczerpnac powietrza. Jego oddech byl przesycony zapachem whisky. -
Nie wiedzialem, co robic. Odczekalem troche, a potem wzialem jej samochod i
ruszylem za Clifftonem. Dobrze, ze zostawila kluczyk w stacyjce. Johnny'ego ogarnelo
przerazenie. Jesli cos stalo sie Nicole, nigdy sobie tego nie wybaczy. Nie bedzie mial
po co dluzej zyc. Jak szaleni pognali z Archardem droga prowadzaca do starego
gospodarstwa. Za nimi podazyl Jasper Craig. Na podjeZdzie ujrzeli samochod szeryfa
Tuckera. - Mialem racje - wymamrotal Jasper Craig. Johnny, przyswiecajac sobie
latarka detektywa, szybko odnalazl na blotnistej drodze slady Clifftona Tuckera.
Prowadzily w strone zalewiska. W trojke dotarli do przystani i odcumowali dwie lodzie.
- Plyncie za mna - polecil Johnny, bosakiem odpychajac lodZ. Po chwili znalazl sie na
czarnych wodach zalewiska. Zdawal sobie sprawe z tego, jak bardzo tu
niebezpiecznie, zwlaszcza noca. Żalowal, ze wieczorem nie wyznal milosci Nicole. Ale
zrobi to. Powie wszystko, co tail przed nia od chwili, gdy kochali sie po raz pierwszy.
Ocknela sie ze strasznym bolem glowy. Jej twarz omywaly strugi deszczu. Zajeczala
cicho. Dosc szybko uprzytomnila sobie, co sie stalo, i ze znajduje sie nie w biurze
szeryfa Tuckera, lecz na lodzi. Z trudem podniosla sie i usiadla na lawce. - No,
nareszcie oprzytomnialas - warknal. - Nie
chcialem, zeby do tego doszlo. Od lat mialem z Bernardem na pienku i zalezalo mi na
tym, zeby wyniosl sie stad na zawsze. - Dlaczego? - Nicole skrzywila sie, bo bol
rozsadzal jej czaszke. - Johnny to dobry czlowiek. - Bernardowie zawsze podobali sie
kobietom i wyczyniali z nimi, co tylko chcieli. - Tucker zaklal szpetnie i dodal: - Jak
widac, z toba tez zrobil, co chcial... - Ale pan, szeryfie, pan przeciez nie chce zrobic mi
krzywdy, prawda? Prosze odwieZc mnie na brzeg... - Nie moge. Oni juz ida moim
sladem. Ten przeklety idiota Jasper pewnie zdazyl im powiedziec, jak naprawde zginal
Delmar Bernard. - Przeciez ojciec Johnny'ego wpadl pod samochod. Kierowca zbiegl z
miejsca wypadku, a Delmara nie udalo sie uratowac. Wiem to od babci. Uwaza pan, ze
bylo inaczej? - Przejechal go samochod - odparl Tucker - ale nie byl to wypadek.
Serce Nicole podeszlo do gardla. Co ten czlowiek wygaduje? Czyzby przyznawal sie
do zabicia ojca Johnny'ego? Gdy Tucker skierowal lodZ w glab zalewiska, niebo
przeciela jeszcze jedna blyskawica. W strugach ulewnego deszczu Nicole trzesla sie z
zimna. Wiedziala, ze nie moze poddac sie woli szalenca i musi dzialac. W wodzie
czekala ja jednak rychla smierc, bo moczary roily sie od aligatorow i jadowitych wezy.
Przypomniala sobie ostrzezenie Johnny'ego, zeby nie wystawiala z lodzi rak.
Wyobrazila sobie aligatora z otwarta paszcza i jadowi-
tego weza, i zrobilo sie jej slabo z przerazenia. Usilowala przebic wzrokiem otaczajace
ich ciemnosci i uzmyslowic sobie, gdzie sa. Ale wokol byla tylko czarna odchlan wody i
czyhajaca zewszad smierc. Pod powiekami poczula lzy. Nie chciala umierac. Musi byc
jakas droga ucieczki. Musi... Zauwazyla, ze lodZ przeplywa obok jakiegos cyprysa.
Zblizali sie do brzegu? Ale trzesawisko bylo tak zwodnicze, ze nie mogla byc niczego
pewna. W pewnej chwili lodZ uderzyla o cos twardego. Nie majac czasu na
zastanawianie sie, Nicole zerwala sie z lawki, zlapala za grube pnacze zwisajace nad
woda i zawisla w powietrzu. - Opusc sie natychmiast na lodZ! - krzyknal Tucker.
Rozwscieczony glos szeryfa jeszcze bardziej zmobilizowal Nicole do ucieczki. Puscila
pnacze i po chwili dotknela nogami gabczastego podloza. Ugielo sie pod nia raz i
drugi, lecz nie ugrzezla. Uprzytomniwszy sobie, ze natrafila na plywajacy grunt, Nicole
odetchnela z ulga. Rzucila sie przed siebie, w gestwine drzew. Chyba sprawila to Boza
Opatrznosc, ze niemal wpadla na pien wielkiego cyprysa. Odruchowo podniosla glowe.
Ujrzawszy wysoko wsrod galezi znajomy zarys domku Johnny'ego, zaczela plakac.
Oparta o pien, z trudem lapala oddech. - Slyszysz mnie? Z mojej reki zginiesz szybko i
bezbolesnie. A na moczarach dlugo bedziesz umierac w mekach! Glos Tuckera
pobudzil Nicole do dzialania. Odnalazla nad glowa sznurowa drabinke i zaczela
wspinac sie w gore. Do domku wsunela sie akurat w chwili, gdy
jeszcze jedna blyskawica oswietlila niebo. Na sekunde Nicole ujrzala zwinietego w
klebek weza. Zamarla. Przypomniala sobie uspokajajace slowa Johnny'ego, ze waz
nie jest jadowity i nie powinna sie go bac. Bylo jednak zbyt ciemno, zeby dojrzec
podbrzusze gada. Co jeszcze Johnny mowil o wezach? Aha, ze nie nalezy poruszac
sie szybko ani tkwic nieruchomo. Odetchnawszy gleboko, zmusila sie, zeby wejsc
glebiej. Zrobila to powoli, rownym krokiem. - Zostan tam, gdzie jestes - powiedziala do
weza. - Nie bede ci przeszkadzac. Zajme inny kat. Nie byla w stanie nawet dojrzec,
czy gad poruszyl sie, czy nie. Musiala zawierzyc szczesliwej gwieZdzie. - Johnny,
przyjdZ tu po mnie - szepnela cicho. - Czekam. Zaczela sie modlic o to, by zjawil sie,
zanim bedzie za poZno. Mimo odglosow burzy, donosny glos Clifftona Tuckera dotarl
do uszu Johnny'ego. Piec minut poZniej, plynac sladem szeryfa, doslyszal jego
okrutna groZbe skierowana do Nicole. Na szczescie, znal tu kazdy zakamarek. Dorwie
Tuckera i odnajdzie Nicole. Jakies dziesiec minut poZniej dostrzegl lodZ wyciagnieta
na ruchomy grunt. Wszyscy trzej dobili do grzaskiego brzegu i rzucili sie w gestwine
drzew. Johnny pierwszy dostrzegl sylwetke szeryfa i odruchowo krzyknal. Wyciagajac
blyskawicznie bron, Tucker odwrocil sie i latarka zaswiecil mu w oczy.
- To ty, chloptasiu? - Co ty robisz, Tucker! Gdzie jest Nicole?
- Umrze wylacznie z twojej winy - warknal szeryf. - Bo nie z mojej. Gdybys nie wracal
do miasta, nic by sie nie wydarzylo. A teraz wszystko skonczone. Musialem wyrownac
rachunki. Nagle przed Johnny'ego wysunal sie Jasper i krzyknal do szeryfa: - Powiedz
mu prawde! Niech dowie sie, jak zginal jego ojciec! - Jasper, przeciez pragnales miec
Madie! - wrzasnal Tucker. - Nie moja wina, ze zachorowala i zmarla, zanim zdolales
sie z nia ozenic! Gdyby zyla, bylbym teraz dla ciebie nie morderca, lecz bohaterem!
Trzeba bylo zalatwic Delmara... - Ja nie zrobilem nic zlego - zaprotestowal Jasper. - O
tym, co zrobiles, dowiedzialem sie dopiero po fakcie. Nigdy bym ci nie pozwolil
zamordowac Delmara. - Ale dochowales tajemnicy. - Jakiej tajemnicy? - zapytal
Ryland Archard. - Carl Bernard uwiodl moja matke, a moj ojciec, kiedy zastal ich
razem w lozku, strzelil sobie w glowe. Musialem sie zemscic. Dlatego przejechalem
Delmara. Uslyszawszy te slowa, Johnny zdretwial. - Zabiles mojego ojca? - A teraz
zalatwie ciebie - oznajmil Tucker. Uniosl rewolwer i wycelowal w Johnny'ego. W tym
momencie rozlegl sie donosny glos detektywa: - Juz przyznal sie pan, szeryfie, do
popelnienia morderstwa. Wszystko skonczone. Prosze rzucic bron.
- Cliffton, nie zabijaj go! - Jasper zaslonil soba Johnny'ego. - To syn Madie... Rozlegl
sie ogluszajacy huk wystrzalu. Johnny rzucil sie na Tuckera i wytracil mu rewolwer.
Zobaczyl, ze Jasper osuwa sie na ziemie. Z kula w piersi. Gdy Archard obezwladnial
szeryfa, Johnny pochylil sie nad rannym. Jasper ledwie oddychal. - Sluchaj, bo mam
malo czasu - wyszeptal zdlawionym glosem. - Powiedz Farrelowi, ze wasze rachunki
zostaly wyrownane... IdZ do wykopu i weZ stamtad moje rzeczy... Chce miec je przy
sobie. - Zacisnal palce na reku Johnny'ego. - Przyrzeknij. - Przyrzekam. - Przyzwoity z
ciebie chlopak. Twoja mama byla wspaniala kobieta i pamietaj o tym... Miales tez
dobrego ojca... Obaj pragnelismy tego samego i ja przegralem... - Dlaczego mnie
zasloniles? - Wreszcie zrobilem cos dobrego. Teraz, kiedy spotkam sie z Madie, po
raz pierwszy bedzie zadowolona ze mnie. Moze nawet mi wybaczy. Pamietaj,
chlopcze, o mojej skrzynce... Byly to ostatnie slowa Jaspera Craiga. Johnny spojrzal
na Clifftona Tuckera. - Bydlaku, zaplacisz mi za wszystko! - krzyknal, zrywajac sie z
ziemi i rzucajac z piesciami na szeryfa. - Daj spokoj! - przywolal go do porzadku
detektyw. - Niech zajmie sie nim prokurator. Teraz musimy znaleZc twoja Nicole.
Ruszaj! Johnny oprzytomnial i natychmiast pobiegl przed siebie.
- Chérie! - wolal. - Chérie! - Z oczu pociekly mu lzy. Ostatni raz plakal na pogrzebie
matki. - Johnny! - Chérie! - Jestem tutaj. Na drzewie. W domku! Johnny stanal u stop
ogromnego cyprysa. Zadarl glowe. Na widok Nicole o maly wlos, a bylby zemdlal z
wrazenia. Chwile poZniej zniosl ja po sznurowej drabince i wzial w objecia. Przytulila
glowe do jego piersi. - Slyszalam strzaly - powiedziala. - Nic ci sie nie stalo? - Nic. -
Jeszcze przez chwile trzymal ja tak przytulona, po czym lekko odsunal od siebie i
zaczal opowiadac, co sie stalo. - Johnny, tak mi przykro - szepnela. - Ten lajdak
zastrzelil Jaspera. Biedak... staral sie mi pomoc. - Johnny jeszcze raz przytulil do
siebie Nicole. Przez kilka minut trwali w milczeniu. - Na szczescie, ty zyjesz. Nic ci sie
nie stalo? - Mam tylko guza na glowie. Najwazniejsze, ze jestes tu. Caly czas liczylam
na twoja pomoc. Przyszedles. Dziekuje. - Podziekuj, chérie, w inny sposob. Pocaluj.
Mieszkancy Common byli zaszokowani. Mimo to jednak nadal obiegaly miasto
przerozne plotki. Od rana do nocy dzwonil telefon w Okhaven. Nicole zdumialo to, ze
ludzie starali sie wynagrodzic Johnny'emu swoje dotychczasowe postepowanie.
Dopiero teraz uzmyslowili sobie, iz Tucker od lat manipulowal nimi. W gruncie
rzeczy nie byli zlymi ludZmi. Teraz odzyskali wreszcie wlasna godnosc. Za to, jak
sadzila Nicole, powinni byc wdzieczni Johnny'emu. Kiedy wrocili do domu tej ostatniej
dramatycznej nocy, przez godzine opowiadali Mae o tym, co sie stalo. Rano
nowoorleanski detektyw wezwal Farrela i wraz z Johnnym spedzili kilka godzin
zamknieci w gabinecie Mae. Nicole nie pytala Johnny'ego o przebieg tej rozmowy ani
o to, co wydarzylo sie miedzy nim a Farrelem. Wiedziala jednak, ze skonczyla sie
wreszcie ich wieloletnia nienawisc. Tucker bez przeszkod zostal aresztowany, bo
Ryland Archard skrupulatnie wyjasnil zwierzchnikom wszystkie szczegoly wydarzen
ostatniej nocy. Ponadto obiecal Johnny'emu zbadac mozliwosci wczesniejszego
zwolnienia warunkowego za dobre sprawowanie, bez koniecznosci odpracowywania
na wolnosci ostatnich miesiecy odsiadywania w wiezieniu kary. Zdumiewajace, jak
szybko i skutecznie mozna pozalatwiac nawet najtrudniejsze sprawy, kiedy ma sie
odpowiednie kontakty. Nowoorleanski detektyw znal wlasciwych ludzi. Uczciwych i
sprawiedliwych, jak on. Wreszcie nastal kres wrogosci mieszkancow Common do
rodziny Bernardow. Wyjasnily sie przyczyny rozpaczliwego alkoholizmu i psychicznego
zalamania Jaspera Craiga, a takze nienawisci Farrela do Johnny'ego.
Nicole zostawila samochod na podjeZdzie i ruszyla ku pogorzelisku. Na zboczu
wzgorza ujrzala siedzacego Johnny'ego. Wpatrywal sie w rozlewisko. Wczoraj nie
mogli oderwac sie od siebie. Nikt jednak ani slowem nie skomentowal ich zachowania.
Nad ranem Johnny przyszedl do pokoju Nicole. Kochali sie z takim zapamietaniem, jak
jeszcze nigdy. Podeszla i bez slowa usiadla obok Johnny'ego. Sama bliska obecnosc
ukochanego dawala jej juz poczucie szczescia. - Masz do mnie, chérie, jakas pilna
sprawe? - zapytal. - Mowilem Mae, ze wroce w porze lunchu. - Wiem. Dzwonil z
Nowego Orleanu nasz detektyw, Ryland Archard. Powiedzial, ze sprawa twojego
zwolnienia zostanie ponownie rozwazona. I ze gdyby to zalezalo od niego, lada dzien
stalbys sie wolnym czlowiekiem. Przyszlam tutaj, bo sadzilam, ze chcesz to wiedziec.
Johnny skwitowal slowa Nicole jedynie kiwnieciem glowy. - Masz ochote pogadac? -
zapytal. - Jesli tego sobie zyczysz... Odwrocil sie i spojrzal jej prosto w oczy. -
Chcialem powiedziec ci to wczoraj wieczorem, ale plakalas i nie moglas przestac... -
Usmiechnal sie krzywo. - Bylo to dla mnie cos nowego. Najpierw sadzilem, ze beczysz
przeze mnie, a potem... - Wiem, wiem, glupio sie zachowywalam - przyznala Nicole. -
O czym chcesz pogadac? - Wczoraj wieczorem, zanim zaczelo sie to cale pieklo,
powiedzialas, ze mnie kochasz. Pamietasz? - Tak. - Nicole zapragnela przytulic sie do
Johnny'ego,
ale sie powstrzymala. Mial dziwna mine. Niepokojaco powazna. Co chcial oswiadczyc?
Czyzby to, ze w jej towarzystwie bylo mu milo, i na tym koniec, bo wyjezdza z
Oakhaven? - Nadal mnie kochasz? - Chcial sie upewnic. - Bardziej niz kiedykolwiek
przedtem - wyznala. - Ale juz ci mowilam... - Ciii... - Johnny polozyl jej palec na ustach.
- Teraz moja kolej. Siedze tu sobie i kombinuje, jak najlepiej ci to wylozyc. Nicole nie
wytrzymala nerwowo. - Wiem, ze zamierzasz opuscic Oakhaven. Od poczatku
zdawalam sobie z tego sprawe. Jestem na to przygotowana. - Usmiechnela sie slabo,
aby Johnny nie wyczul, iz mija sie z prawda. - Naprawde wolalabys mnie sie pozbyc? -
Nie! - wyrwalo sie Nicole. - Nie chce jednak, zebys odczul... - Co mialbym odczuc?
Johnny wyciagnal reke i odgarnal jej wlosy opadajace na oczy. - Pragne, zebys robil
to, co chcesz - powiedziala. - To wszystko. - Wszystko, co chce? - Tak. - A wiec moge
cie kochac? Gdy z wrazenia zaparlo jej dech, mowil dalej: - Kocham cie, chérie.
Musisz to wiedziec. Zapragnela rzucic sie Johnny'emu w objecia, ale nie byla w stanie
nawet drgnac. - I...?
- I jesli zostane, nie bede mieszkal na przystani ani sypial sam... - A wiec...? -
Wyjdziesz za mnie, zeby Mae przestala wreszcie nas swatac? Nicole z wrazenia
zaniemowila. Nie mogla uwierzyc w to, co slyszy. Johnny jednym zrecznym ruchem
przewrocil ja na plecy. Przymruzywszy oczy, przygladal sie jej z gory. Nadal milczala. -
A jesli chodzi o dzieci... - ciagnal lagodnym tonem. - Zajmiemy sie tym dopiero wtedy,
kiedy bedziesz miala na nie ochote. Nicole wreszcie odzyskala glos. - W porzadku. -
Wzruszona z trudem powstrzymywala lzy. - Umowa stoi? - Aha - potwierdzil Johnny. -
Zamierzasz sie rozplakac? - Chyba tak. Usmiechnal sie lobuzersko. - Dlatego, ze
znow pozbawilem cie tchu? - Cos w tym sensie. Ale czy nie powinnismy
przypieczetowac pocalunkiem naszej umowy? - spytala zalotnie. - A czy to nam
wystarczy? - W oczach Johnny'ego zaplonal ogien pozadania. Objela go za szyje,
przyciagajac do siebie. Tym razem postanowil kochac Nicole delikatnie i powoli. Ale
gdy tylko rozpalil ich pierwszy pocalunek, przestali panowac nad soba i poddali sie
uczuciom nieziemskiej rozkoszy.
Gdy oprzytomnieli, na poludniowy posilek bylo juz za poZno. Mimo to poszli od razu do
Mae, aby podzielic sie z nia dobra nowina. Johnny odwazyl sie wyznac milosc Nicole,
a ona przyjela jego oswiadczyny. Oboje byli pewni, ze Mae bedzie z tego powodu
bardzo szczesliwa.
Koniec ksiazki.