background image

Anne–Lise Boge 

 

GRZECH PIERWORODNY XXIII 

 

IGRANIE Z LOSEM 

 

 Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny" rozgrywają się w 

gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są 
autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczy
ćże ani ludzie, ani cała historia opisana w serii nie 
maj
ą żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni. 

 
Anne-Lise Boge 
  
ROZDZIAŁ 1. 
 
Ola biegł za Pederem i niemal równocześnie z nim dopadł skraju lasu. Wykonał długi skok 

i  z  trudem  łapiąc  oddech,  upadł  na  ziemię,  pewien,  że za  chwilę  usłyszy  wrzaski  goniących 
ich  Niemców.  Czuł  pulsowanie  w  skroniach.  Peder  podniósł  głowę  i  ostrożnie  zerknął  w 
stronę dworu. 

-  Nie zauważyli nas - odezwał się cicho. 
Ola  też  ukradkiem  obrócił  głowę  i  spojrzał  za  siebie.  Dwaj  żołnierze  skierowali  się  do 

stodoły, trzeci Niemiec z cywilem zaś, zapewne jakimś Norwegiem, który im pomagał, weszli 
do  domu  mieszkalnego.  Najwyraźniej  nie  mają  zamiaru  rezygnować,  póki  nie  przeszukają 
całego  obejścia,  pomyślał  Ola  i  ciarki  mu  przeszły  po  plecach.  Gdyby  z  Pederem  zostali  w 
stodole, nie mieliby szans. Na pewno by ich znaleźli. 

Skąd się tu wzięli Niemcy? - zastanawiał się, wczołgując się głębiej w zarośla. Ktoś musiał 

zauważyć mnie i Pedera i pewnie dał im cynk. Może dwór jest pod obserwacją? Kto wie, czy 
Niemcy  nie  domyślają  się,  że  jego  mieszkańcy  prowadzą  nielegalną  działalność,  i  dlatego 
mają oko na wszystko, co się tu w pobliżu dzieje. Jakie to szczęście, że nie zdecydowali się z 
Pederem wyruszyć na szlak za dnia, bo na pewno zostaliby zauważeni. 

Nie miał pojęcia, co powinni teraz zrobić, jednego jednak był pewien: póki Niemcy są w 

pobliżu, nie wolno im nawet wyściubić nosa z kryjówki. O tej porze roku zmierzch zapadał 
dość  późno,  przyjdzie  im  więc  długo  czekać,  nim  krajobraz  spowije  przytłumiony  liliowy 
mrok, rzucając długie cienie. 

Dopiero wtedy pod osłoną wieczoru będą mogli ruszyć w dalszą drogę, nie obawiając się 

zatrzymania. Powrót do dworu byłby zbyt ryzykowny, myślał dalej Ola.  Nagle przypomniał 
sobie  swój  plecak,  który  położył  w  kuchni  tuż  przy  drzwiach.  Z  przerażenia  przeniknął  go 
lodowaty  chłód.  Jeśli  Niemcy  znajdą  plecak,  natychmiast  się  domyślą,  że  we  dworze 
przebywali  uciekinierzy.  Co  się  stanie  z  gospodarzem  i  jego  rodziną?  Okupanci  grozili 
surowymi represjami za pomoc w ucieczce. Wystarczył im byle pretekst. Ola wzdrygnął się i 
spojrzał w stronę dworu. 

-  Co robimy? - zapytał cicho Peder. 
-  Czekamy - odpowiedział Ola. - Zostaniemy tu, aż się ściemni. 
-  A nie moglibyśmy pójść od razu? 

background image

-  Nie, muszę zabrać mój plecak! Mieliśmy też pożyczyć narty od gospodarza. Wysoko w 

górach  leży  jeszcze  dużo  śniegu,  nie  przedostaniemy  się  bez  nart.  Poza  tym  dwór  jest  pod 
obserwacją - dodał. - Gdybyśmy teraz wyruszyli w drogę, na pewno ktoś by nas spostrzegł. 

-  A gdzie masz plecak? 
-  Postawiłem go z boku przy drzwiach kuchennych. Mam nadzieję, że ktoś z mieszkańców 

zachował  przytomność  umysłu  na  tyle,  by  go  schować,  zanim  Niemcy  wpadli  do  izby.  Bo 
jeśli  nie,  to  będzie  z  nimi  krucho.  W  plecaku  jest  zapakowana  odzież  na  zmianę  i  sporo 
jedzenia na drogę. Jeśli Niemcy go znajdą, to... - Nie musiał kończyć. 

Leżeli w milczeniu, nie spuszczając oczu z zabudowań dworu. 
Minęło sporo czasu, nim Niemcy wraz z norweskim konfidentem wylegli na dziedziniec. 

Chyba  w  końcu  zrezygnują?  -  zastanawiał  się  Ola,  ale  znając  niemiecką  skrupulatność, 
wiedział, że żołnierze tak łatwo nie dadzą za wygraną. Nerwy miał napięte jak postronki. Na 
szczęście nic nie wskazywało na to, że Niemcy znaleźli plecak. Nie słychać było wrzasków 
ani  nawoływań,  nikt  też  nie  ruszył  w  stronę  lasu  w  pogoni  za  uciekinierami.  Gospodarz 
widocznie  w  samą  porę  zdążył  ukryć  plecak  i  zdołał  zmylić  nieproszonych  gości.  Stał  na 
podwórzu i rozmawiał z nimi, z daleka sprawiając wrażenie bardzo spokojnego. Pewnie nie 
po raz pierwszy znalazł się w takiej sytuacji. Wreszcie Niemcy usadowili się w samochodzie. 
Ola  zamarł  w  bezruchu  i  odetchnął  głęboko  dopiero  wówczas,  gdy  w  oddali  ucichł  warkot 
silnika. 

Jesteśmy uratowani, przynajmniej na razie, pomyślał. 
Ta  wyprawa  jednak  okazała  się  bardziej  niebezpieczna,  niż  przypuszczał.  Jeszcze  nigdy 

nie  zetknął  się  z  tak  realnym  zagrożeniem.  Przeniknęło  go  nieprzyjemne  uczucie  strachu, 
podobne  do  lodowatego  chłodu.  Wzdrygnął  się  i  otarł  pośpiesznie  twarz.  Za  późno,  by 
ż

ałować,  pomyślał.  Zresztą  nie  cofnąłby  swej  decyzji,  chciał  działać  w  konspiracji.  Nie 

oznaczało  to  jednak,  że  liczył  się  z  tym,  że  zostanie  przez  Niemców  aresztowany  albo,  co 
gorsza,  zastrzelony.  Miał  tak  wiele  powodów,  dla  których  pragnął  żyć!  Równocześnie  nie 
potrafił siedzieć bezczynnie i obojętnie przyglądać się temu, co się dzieje wokół, nie stawiając 
oporu, nie podejmując żadnej walki przeciwko okupantowi. Nie pozwalały mu na to głębokie 
poczucie  sprawiedliwości  i  szczera  miłość  do  ojczystej  ziemi.  W  tej  sytuacji  nie  miał  po 
prostu  wyboru.  Dla  spokoju  własnego  sumienia  musiał  włączyć  się  do  konspiracji. 
Pozostawało  mu  jedynie  mieć  nadzieję,  że  wszystko  pójdzie  dobrze,  a  w  najgorszym  razie 
tylko  on  poniesie  tego  konsekwencje,  a  nie  jego  bliscy.  Nagle  przed  oczami  stanęła  mu 
Dorbet  z  maleńkim  Trygvem  na  rękach  i  pomyślał  z  mocą,  że  im  nie  może  włos  spaść  z 
głowy. 

-  Pojechali - odezwał się Peder z ulgą. 
-  Tym  razem  mieliśmy  szczęście  -  pokiwał  głową  Ola.  -  Ale  musimy  zachować  jeszcze 

większą ostrożność, bo być może jego zapas się właśnie wyczerpał. 

Ułożyli się wygodnie pod drzewami na grubej warstwie z gałęzi świerku, ale Ola mimo to 

czuł ciągnące od ziemi chłód i wilgoć. Zapowiada się długi dzień, pomyślał niepocieszony i 
zerknął na zegarek. 

-  Gospodarz wychodzi z domu - zameldował Peder, stukając go w ramię. 
Ola  uniósł  się  na  łokciach  i  zmrużywszy  oczy,  popatrzył  w  stronę  dworu.  Rzeczywiście, 

gospodarz,  z  plecakiem  Oli  przewieszonym  przez  ramię,  skierował  się  w  stronę  stajni,  po 
czym  pojawił  się  znów,  prowadząc  czarnego,  lśniącego  konia.  Wprawnymi  ruchami  założył 
mu uprząż. Przez chwilę manipulował przy wozie i coś przekładał, a potem usiadł na koźle i 
cmoknął na konia. 

-  Jedzie tutaj - wyszeptał Peder. 
Ola poczuł, jak narasta w nim napięcie. Nie był pewien, czy gospodarz słusznie postępuje, 

kierując  się  w  stronę  ich  kryjówki,  ale  uznał  w  końcu,  że  chyba  wie,  co  robi.  Koń  szedł 

background image

powoli, jakby z ociąganiem, na skraj lasu. Ola zauważył, że gospodarz obrał kurs na ułożone 
w pryzmę drewno, niedaleko miejsca, gdzie się ukryli. Podniósł się i pochylony rzekł cicho: 

-  Przejdźmy  kawałek  w  dół!  On  podjedzie  z  tamtej  strony.  Przemknęli  się  skuleni  wpół, 

kryjąc  się  za  pniami  drzew,  tak  by  nikt  ich  nie  mógł  zauważyć,  ani  od  strony  dworu,  ani  z 
innego miejsca. 

Gospodarz  zatrzymał  się  przy  pryzmie,  odwrócił  plecami  do  dworu  i  zaczął  coś 

majstrować przy długich tyczkach na dnie wozu. 

-  Jesteście tu? - odezwał się cicho, nie przerywając pracy. 
-  Tutaj - odpowiedział Ola i podniósł rękę. 
-  Przyniosłem twój plecak, ukryliśmy go w samą porę. Żona zapakowała do środka garnek 

z  gorącą  kaszą,  byście  mogli  zjeść  ciepły  obiad,  w  środku  są  dwie  łyżki.  No  i  przywiozłem 
narty - dodał. - Wysoko w górach leży ponad metr śniegu. Dopilnuj, żeby obie pary wróciły tu 
z powrotem. W drodze powrotnej jedną przymocuj do plecaka. 

Między długimi tyczkami na wozie znajdowały się zarówno narty, jak i kijki. Zrzucił cały 

ładunek na ziemię. 

-  Przyjdę  późnym  wieczorem  i  was  kawałek  wyprowadzę  -  zerknął  pośpiesznie  przez 

ramię i dodał: - O ile we dworze będzie spokój. 

-  Dziękuję - odezwał się Ola. 
Gospodarz  stanął  w  rozkroku  przy  pryzmie  z  drewnem,  tak  by  Ola  mógł  niezauważony 

przekraść się i zaciągnąć pod drzewa narty oraz plecak. 

-  Bądźcie cicho! - upomniał ich gospodarz. - Ktoś obserwuje dwór i donosi o wszystkim, 

co się tu dzieje. 

-  Dobrze - odparł półgłosem Ola. - Jak myślisz, kiedy możemy wyruszyć w drogę? 
-  Zobaczymy. Wrócę tu. 
Cmoknął na konia i wóz odjechał. Ola z Pederem ukryli narty wśród drzew i przekradli się 

z powrotem w to samo miejsce, gdzie przygotowali sobie kryjówkę. Zapachniało kaszą, gdy 
Ola zdjął pokrywkę z garnka. Sięgnęli po łyżki i w milczeniu zabrali się do jedzenia. 

  
Dorbet zauważyła z okna w sypialni skręcający na dziedziniec niemiecki samochód. Serce 

przestało jej na moment bić. Złapała się za gardło, jakby się dusiła. W pośpiechu odłożyła to, 
czym się zajmowała, przemierzyła korytarz na poddaszu i pośpiesznie zeszła po schodach. 

Co  powiedzieć,  jeśli  Niemcy  zapytają  o  Olę?  -  zastanawiała  się.  Wyruszył  poprzedniego 

wieczoru. Nie miała pojęcia, gdzie teraz jest ani kiedy wróci. Wiedziała jedynie, że prowadzi 
jakąś nielegalną działalność. Jeśli Niemcy zorientują się w tym lub ktoś im doniesie, grozi mu 
surowa  kara.  Może  to  też  okazać  się  brzemienne  w  skutki  dla  całej  rodziny.  Dorbet 
westchnęła ciężko. Na pewno przyjechał Heinrich Klein, ten sam oficer, który był już u nich 
w Granvold parokrotnie, żeby kupić jedzenie. Muszę odwrócić jego uwagę od Oli, pomyślała, 
szybko  zdejmując  fartuch  i  poprawiając  włosy.  Miała  w  zwyczaju  splatać  je  w  gruby 
warkocz, bo tak było jej najwygodniej. Właściwie zamierzała je ściąć, ale Ola stanowczo się 
temu  sprzeciwiał.  Mało  kto  mógł  się  pochwalić  takimi  włosami,  jej  też  się  podobały  i 
wiedziała, że dodają jej urody. 

Przez  chwilę  bawiła  się  warkoczem  zamyślona,  po  czym  w  nagłym  postanowieniu 

rozplotła  je  i  przeczesała  palcami,  tak  że  zwisały  swobodnie.  Rzuciła  pośpieszne  spojrzenie 
do lustra, wypróbowała swój czarujący uśmiech i wyszła na schody. 

-  Dzień dobry - przywitała Heinricha Kleina, który wysiadł z samochodu ze słownikiem w 

ręku.  Tym  razem  przyjechał  bez  szofera.  Wysoki  i  przystojny,  mógł  podobać  się  kobietom. 
Dorbet  musiała  uczciwie  przyznać,  że  gdyby  był  Norwegiem,  a  ona  nie  miałaby  męża,  z 
pewnością nie przeszłaby obok niego obojętnie. 

-  Dzień dobry, Dorbet - rzekł, a w jego niebieskich oczach pojawił się błysk. 
-  Życzy pan sobie jajek i masła? 

background image

-  Jajek i maszła, ja, bitte - pokiwał głową i podszedł do niej o krok bliżej. 
-  To idźmy od razu do kurnika - zadecydowała Dorbet. - Wezmę tylko koszyk. 
Przewertował słownik i zerknąwszy na nią, powtórzył: 
-  Koszyk? 
-  Tak, koszyk na jajka. 
-  Korb, ja - pokiwał głową. - Przynieś koszyk! 
Kiedy ponownie wyszła na dziedziniec, niemiecki oficer zdążył zdjąć kurtkę od munduru i 

odłożyć  ją  do  samochodu.  W  samej  koszuli  z  podwiniętymi  rękawami  stał  w  słońcu  i 
uśmiechał się. 

-  Dein... twój mąż, Herr Grarwold? 
Dorbet zrobiło się gorąco i zimno na przemian. Nerwowo zacisnęła dłonie na koszyku, ale 

uśmiechając się lekko, pokręciła głową i odpowiedziała na pozór spokojnie: 

-  Nie ma go. Dziś musi panu wystarczyć moja obecność. 
-  W lesie? - dopytywał się Niemiec. 
-  Tak, w lesie - pokiwała głową Dorbet i ruszyła w stronę kurnika. - Proszę za mną. 
Przy oborze ich oczom ukazał się przepiękny widok na fiord. Ciemna tafla zalśniła w dole 

u  kresu  ciągnących  się  od  dworu  pól,  pokrytych  delikatną  zielenią.  Niemiec  przystanął  na 
chwilę i zapatrzył się zachwycony. 

-  So  schdn  -  wyrwało  mu  się  z  ust  i  zerknąwszy  na  Dorbet,  zapytał:  -  Możemy... 

zusammen spazieren?

 

-  Spacer? - zdziwiła się Dorbet. - Chce pan pospacerować? 
-  Tak, pospacerować - przytaknął ożywiony. - Du und ich
-  Czemu nie — pokiwała głową Dorbet i odstawiła koszyk pod ścianą obory. 
Chyba  nic  się  nie  stanie,  jeśli  się  z  nim  trochę  przejdę,  pomyślała.  Najważniejsze,  że 

przestał dopytywać się o Olę. 

Powoli  ruszyli  ścieżką  wzdłuż  pola.  Z  lasu  przy  cyplu  Stornes  dolatywały  trele  kosa. 

Powietrze przesycone było zapachami wiosny i słoną wonią morza. Niemiec zatrzymał się i 
długo spoglądał w dal, po czym odwrócił się i niepewnie, jakby na próbę, chwycił ją za prawą 
rękę. Nie cofnęła jej, a on, obracając obrączkę na jej palcu, powiedział: 

-  Herr Graiwold ist... ein glucklicher Mann
-  Glikklicher? 
-  Szczęśliwy, ten Ola. 
Dorbet  nic  na  to  nie  odpowiedziała.  Lekki  wiaterek  rozwiewał  jej  włosy,  które  muskały 

niczym  jedwab  jej  twarz.  Klein  puścił  dłoń  Dorbet  i  odgarnął  jej  włosy  do  tyłu.  Spojrzenie 
jego  granatowych  oczu  nabrało  głębi.  Dorbet  poczuła  żyłę  pulsującą  pod  skórą  na  szyi. 
Niemiec  tymczasem  objął  jej  szczupłą  talię,  po  czym  delikatnie  przyciągnął  do  siebie. 
Znaleźli  się  tak  blisko  siebie,  że  Dorbet  poczuła  na  policzku  jego  gorący  oddech.  Niemal 
fizycznie  odczuwała  jego  napięcie.  Kiedy  ujął  jej  podbródek  i  podniósł  ku  sobie  jej  twarz, 
uwolniła się z jego objęć i wyszeptała: 

-  Nie. 
Odwróciła głowę, tak że Niemiec zdążył jedynie musnąć wargami jej policzek. Cofnęła się 

o krok, pośpiesznie wygładziła włosy i spojrzała na niego z ukosa. Zaraz jednak uśmiechnęła 
się, chwyciła go za rękę i rzekła: 

-  Chciał pan kupić jajka, wracajmy więc do kurnika.  
Poszedł za nią bez słowa, ale po jego wzroku poznała, że jest stracony. Nawet nie starał się 

ukryć  zakochanego  spojrzenia.  Pomyślała  sobie,  że  taka  znajomość  może  się  przydać,  i 
postanowiła wykorzystać słabość Niemca, by chronić Olę. A gdyby, nie daj Boże, popadł w 
niełaskę,  to  Klein  może  będzie  mógł  mu  pomóc.  Intuicyjnie  wyczuwała,  że  będzie  tego 
Niemca  jeszcze  potrzebować,  choć  zdawała  sobie  sprawę,  że  obcowanie  z  nim  to  jak 
balansowanie  nad  przepaścią.  Musi  pozwolić  mu  na  trochę,  ale  nie  za  dużo,  dbać,  by  nie 

background image

stracił nią zainteresowania, dopóki jest potrzebny. Dlatego też musnęła leciutko jego wargi w 
pogrążonym w półmroku kurniku. Usłyszała, jak wstrzymał oddech. Kiedy jednak chciał jej 
dotknąć, zręcznie się wymknęła i wyszła na dwór. 

Zapomniał  zapłacić,  zapomniał  też  zapytać  o  Olę.  Na  pewno  wróci,  pomyślała  Dorbet, 

patrząc, jak samochód skręca z dziedzińca na drogę. Póki to konieczne, będę przyjmować go 
ciepło i serdecznie. 

  
Oli  wydawało  się,  że  czas  wlecze  się  niemiłosiernie.  Po  południu  na  dziedziniec 

gospodarstwa skręcił wóz. Ola wyciągnął szyję i zobaczył wychodzącego z domu gospodarza, 
który przywitał się z woźnicą. To chyba nie jest żaden wróg, pomyślał z ulgą Ola, patrząc na 
zeskakującego z kozła mężczyznę, który zdjął czapkę na powitanie. 

Postanowił się przespać w promieniach przygrzewającego słońca, bo zdawał sobie sprawę, 

ż

e w nocy czeka go niewiele snu. Wyprawa przez góry do Oppdal zajmie im jakieś pięć, sześć 

godzin,  a  gdy  tylko  przekaże  Pedera  w  dobre  ręce,  będzie  musiał  czym  prędzej  bez 
odpoczynku wracać z powrotem. Będzie musiał się wykazać wielkim hartem. 

Zdrzemnął się, a we śnie w czerwonawej poświacie przyszła do niego Dorbet. Wydawała 

się taka prawdziwa, że niemal czuł jej zapach. Wyciągnął do niej ręce, ale ona wymknęła się 
mu z uśmiechem. Dotknęła go leciutko i rozpłynęła się powietrzu. 

-  Dorbet  -  wyszeptał,  usiłując  ją  pochwycić.  -  Dorbet.  Uśmiechnęła  się  tylko  i  znów 

zniknęła,  zlewając  się  w  jedno  z  czerwoną  poświatą.  Obudził  się  gwałtownie  i  siadł 
otumaniony. 

-  Śniło ci się coś? - zapytał Peder, zerkając na niego uważnie. - Mamrotałeś przez sen. 
-  Nie wiem - odparł Ola wymijająco i potarł oczy. - Nic nie wiem. 
Miał nieprzyjemne uczucie, że coś jest nie tak, jak być powinno, jakby Dorbet wymykała 

mu  się  z  rąk.  Muszę  z  nią  porozmawiać,  postanowił  w  duchu.  Po  powrocie  do  domu 
przeprowadzę z nią poważną rozmowę. Tylko co ja jej powiem? Że miałem dziwny sen? 

-  Kobieta, co? - Peder uśmiechnął się pod nosem i obrzucił go uważnym spojrzeniem. 
-  Mam żonę. 
-  Dzieci też? 
-  Syna. Niebawem skończy pięć lat. 
-  Masz dla kogo żyć. 
-  Ty pewnie też? 
-  Jestem sam. Dlatego mi łatwiej. 
Ola  nie  odpowiedział.  Znów  uświadomił  sobie,  że  podjął  się  bardzo  niebezpiecznego 

zadania.  Odwrócił  się  i  położył  z  powrotem  na  gałęziach.  Zamknął  oczy,  a  z  jego  gardła 
wydobyło się ciężkie westchnienie. 

  
W dalszą drogę musieli się udać bez pomocy gospodarza, który przemknął się pod wieczór 

skrajem lasu do ich kryjówki i wyjaśnił, że nie ma odwagi opuszczać dworu. Obawiał się, że 
ktoś go obserwuje. 

-  Dasz sobie sam radę - przekonywał Olę. - Wiesz, którędy iść? 
-  Tak, raczej wiem. 
Gospodarz rozłożył mapę i wskazał palcem trasę. Na koniec poklepał ich po ramionach i 

ż

yczył powodzenia. 

-  Nad ranem będziesz z powrotem - zwrócił się do Oli. 
-  Mam nadzieję. 
-  Jak wrócisz, narty zostaw tutaj. I rozejrzyj się uważnie, bo nigdy nie wiadomo, kto może 

zajechać do dworu. Gdyby groziło jakieś niebezpieczeństwo, wrota stodoły zostawię otwarte. 
Stąd będzie widać. Poczekaj wówczas, aż je zamknę. Rozumiesz? 

Ola skinął głową i zarzucił plecak na ramię. 

background image

-  Będę uważać - obiecał. 
Gospodarz  odwrócił  się  i  w  zapadającym  zmierzchu  spojrzał  ku  górom.  Pokiwał  głową  i 

rzucił na odchodnym: 

-  No, chłopcy, ruszajcie! Szczęśliwej drogi! 
Ola odwrócił się tylko raz za siebie, kiedy uszli już spory kawałek pod górę. Było zupełnie 

cicho. Otarł pot z czoła i pomaszerował dalej. 

 
 ROZDZIAŁ 2. 
  
Kiedy Niemiec odjechał, Dorbet wzięła synka za rękę i poszli spacerkiem do Stornes. Była 

niespokojna,  nie  mogła  sobie  znaleźć  miejsca  i  czuła  potrzebę,  by  z  kimś  porozmawiać.  W 
Granvold  nigdy  nie  wspominała  o  tym,  czym  zajmuje  się  Ola.  Nie  chciała  wysłuchiwać 
biadolenia Marit na ten temat. Nie ufała w pełni teściowej, obawiając się, że mogłaby komuś 
nieopatrznie  wyjawić  tajemnice  Oli.  Ale  z  mamą  to  co  innego.  Z  nią  mogła  rozmawiać  o 
wszystkim.  Kiedy była  młodsza, mama często się na nią złościła i  gniewała, ale to było tak 
dawno. Obecnie ich relacje uległy całkowitej zmianie. Dla Dorbet mama stanowiła autorytet i 
do  niej  zwracała  się  po  radę.  Mama  jest  jak  skała,  myślała.  Spokojna,  zawsze  blisko.  Nie 
ugina się przed niczym, nic nie może jej złamać. 

Już w korytarzu uderzył ją w nozdrza zapach świeżego chleba. 
-  O, a kto to przyszedł? - uśmiechnęła się Ane,  podnosząc  głowę znad pracy. - Jesteście 

oboje! 

-  Tak, chciałam porozmawiać chwilę z mamą. 
-  Jest w pracowni. Idź do niej na górę! Trygve zostanie tu ze mną i z Ingeborg. Prawda, że 

chcesz z nami zostać, Trygve? 

Chłopczyk pokiwał głową ochoczo i zapytał: 
-  A będę mógł posmakować świeżego chleba? 
-  Oczywiście - roześmiała się Ane. - Z brązowym serem, tak? 
Dorbet  wymknęła  się,  gdy  malec  zajęty  był  pochłanianiem  dużej  pajdy.  Weszła  po 

schodach, pamiętając, by ominąć skrzypiący stopień, i zapukała lekko do drzwi pracowni. 

-  A to ty, Dorbet! - Mali podniosła wzrok znad pracy i uśmiechnęła się. - Sama przyszłaś? 
-  Nie, Trygve został w izbie. Zajada świeży chleb z serem. 
Mali  uśmiechnęła  się.  Dorbet  uderzyło,  że  mama  ze  swoimi  ciemnobrązowymi  oczami  i 

włosami w kolorze zboża jest wciąż oszałamiająco piękna. Jestem do niej podobna, pomyślała 
i oparta o framugę drzwi, poczuła gorące oddanie dla matki. Po raz kolejny podziękowała w 
duchu, że ma ją tak blisko. 

-  Co teraz tkasz, mamo? 
-  Kilim  na  ścianę.  Właściwie  to  zrobiłam  już  wszystko,  na  co  miałam  zamówienia  z 

Ameryki, ale teraz nie da rady tego wysłać. Ty pewnie też wyhaftowałaś swoje? 

-  Tak, mam gotową jedną wysyłkę. 
-  Spróbuję się czegoś dowiedzieć - rzekła Mali. - Może udałoby nam się coś nadać pocztą. 

Chociaż...  trochę  się  obawiam,  że  paczka  zginie  po  drodze.  Chyba  nie  pozostaje  nam  nic 
innego, jak czekać, aż ta wojna się skończy. Bo przecież kiedyś musi się skończyć - dodała, 
wzdychając ciężko. 

-  Martwię się o Olę - wymknęło się Dorbet. 
-  A co, znów poszedł w góry? - spytała Mali i podniosła wzrok. 
-  Ktoś zjawił się wczoraj w nocy, więc Ola spakował się pośpiesznie i ruszył w drogę. 
-  Wiesz dokąd? 
-  Nie,  przecież  on  mi  nigdy  nie  mówi!  Wspomniał  tylko,  że  nie  wie,  kiedy  wróci.  Tym 

razem może to potrwać trochę dłużej niż zazwyczaj. 

-  Nie podoba mi się to - mruknęła Mali. - Nawet bardzo mi się nie podoba. 

background image

-  A myślisz, że mi to co? 
-  W każdym razie nikomu o tym nie mów, Dorbet. 
-  Wiem, z nikim na ten temat nie rozmawiam. Tylko z tobą... 
-  Ze mną możesz mówić otwarcie. 
Po krótkim milczeniu Dorbet powiedziała: 
-  Ten niemiecki oficer znów był dziś w Granvold. 
-  Ten sam, co zajeżdża i tutaj, Heinrich Klein? 
-  Tak, on. 
-  Czego chciał? Chyba nie przyjechał z powodu Oli? 
-  Chciał kupić jajka i masło, jak zwykle. Ale pytał też o Olę. 
-  Co mu powiedziałaś? 
-  Skierowałam jego myśli na inne sprawy. 
-  Co  zrobiłaś?  -  Mali  wbiła  wzrok  w  córkę,  a  na  jej  czole  pojawiła  się  głęboka 

zmarszczka. 

Dorbet przeciągnęła się, uśmiechając się znacząco. 
-  No cóż, wyraźnie się we mnie podkochuje i jest mną tak zafascynowany, że nie trzeba 

znów tak wiele... 

-  Ale przecież to Niemiec, Dorbet! 
-  Wiem, mamo. On mnie nie obchodzi. Wykorzystuję jedynie jego słabość do mnie, by nie 

interesował się Olą. Przecież to ważne! 

-  Nie zapominaj tylko,  Dorbet, kogo masz przed sobą. Jeśli on się zorientuje, że się nim 

bawisz... 

-  Nie  zorientuje  się.  Trzymam  go  na  wyciągnięcie  ręki.  No,  prawie  -  dodała  z  lekkim 

uśmiechem. 

Mali popatrzyła na nią i zapytała: 
-  A  pomyślałaś  o  tym,  że  łatwiej  byłoby  mu  cię  zdobyć,  gdyby  zniknęła  przeszkoda  w 

postaci  Oli?  Skąd  wiesz,  czy  nie  obróci  się  to  przeciwko  twojemu  mężowi?  Klein  może 
zacząć sprawdzać Olę, zainteresuje się tym, co robi, tylko po to, by wybadać, czy nie udałoby 
się go pozbyć. O ile naprawdę mu na tobie zależy, a sądzę, że z taką możliwością trzeba się 
liczyć - dodała w zamyśleniu. 

-  Zwariowałaś,  mamo!  -  Dorbet  spojrzała  na  nią  przerażona,  bo  takiej  ewentualności  w 

ogóle  nie  brała  pod  uwagę.  Poczuła,  jak  ze  strachu  ściska  ją  w  żołądku. Może  rzeczywiście 
nieopatrznie wznieciła płomień, który pochłonie ich wszystkich? 

-  Uważaj na tego człowieka, Dorbet - powiedziała Mali z powagą. - Niemcy nie lubią, jak 

ktoś  sobie  z  nich  kpi.  I  strzeż  się  przed  plotkami  -  dodała.  -  Bo  jeśli  ktoś  pomyśli,  że 
kolaborujesz z wrogiem... 

-  Chyba ludzie we wsi na tyle mnie znają, że nie uwierzą w takie bzdury  - zaoponowała 

Dorbet. 

-  O, nigdy nie wiadomo - odparła Mali, pochylając się nad krosnami. 
-  Jak to nie wiadomo? O co ci chodzi? 
-  Ludzie we wsi nieraz mnie zawiedli. 
-  Rzeczywiście, ale to było dawno... Właściwie dlaczego wzięli cię na języki? 
-  Bo nie postępowałam tak, jak tego ode mnie oczekiwano. No i byłam obca... 
-  Nie byłaś szczęśliwa z Johanem Stornesem, ojcem Siverta i Oi? 
-  Nie, nie byłam - przyznała Mali niechętnie. 
-  Dlatego cię obgadywali? 
-  Chyba  nie  tylko  z  tego  powodu  -  odrzekła  Mali  niejasno.  -  W  każdym  razie  wiem 

dobrze,  jak  to  jest  być  pod  pręgierzem  plotek.  Zresztą  swego  czasu  ty  też,  Dorbet,  tego 
doświadczyłaś. Nie zapominaj, że tu we wsi człowiekowi nic nie ujdzie na sucho. 

-  Wzięli cię na języki dlatego, że byłaś silna - stwierdziła Dorbet. 

background image

Na  moment  zamilkły  obie.  Promień  słońca  wpadł  ukośnie  przez  okno,  a  w  jego  blasku 

kłębki wełny nabrały jaskrawych barw. 

-  Nie tylko dlatego, Dorbet - rzekła po chwili spokojnie Mali. - Nie tylko. 
-  Wiesz, mamo, zawsze mi się wydawało, że ty skrywasz jakieś tajemnice. Ze jest coś... 
-  Niektóre  sprawy  człowiek  musi  zachować  dla  siebie  -  skwitowała  Mali.  -  Tak  mi  się 

przynajmniej wydaje. 

Dorbet stała i patrzyła na matkę bez słowa. Zrozumiała, że nie wyciągnie z niej nic więcej, 

nawet  gdyby  się  dopytywała.  Mali  zamknęła  się  w  sobie,  jej  twarz  zastygła  jak  maska, 
skrywając uczucia. 

- No  to  już  chyba  pójdę  na  dół  -  rzekła  z  ociąganiem  Dorbet.  -  Musiałam  z  tobą 

porozmawiać, bo strasznie się boję. 

-  Rozumiem,  Dorbet  -  odparła  Mali  i  wstała  ze  stołka.  -  Zejdę  z  tobą  i  przywitam  się  z 

Trygvem.  -  Objęła  córkę  ramieniem  i  mocno  ją  uścisnąwszy,  pocieszyła:  -  Ola  na  pewno 
niebawem wróci. I mam nadzieję, że trochę się opamięta. 

Dorbet wiedziała jednak, że tak się nie stanie, ale nie powiedziała tego na głos. Tym razem 

mama nie mogła jej pomóc, mimo to poczuła się trochę spokojniejsza. 

  
Dorbet  obudziła  się,  bo  wyczuła  czyjąś  obecność.  Zaspana  siadła  gwałtownie  na  łóżku  i 

zauważyła szarą smugę świtu sączącą się przez szparę między zasłonkami. 

-  Ola, to ty? 
-  Cii - uciszył ją i podszedł bliżej. - Nie obudź Trygvego.  
Dorbet wstała po cichu i rzuciła się Oli na szyję. Był całkiem mokry. 
-  Wróciłeś - wyszeptała, wtuliwszy się w niego. - Tak się bałam, Ola. 
Przycisnął ją mocno do siebie i bez słowa głaskał po plecach. 
-  Spociłeś się - powiedziała, przeczesując dłonią jego wilgotne włosy. 
-  Wiosłowałem jak szalony - odpowiedział tylko. Chciała zapytać, gdzie był i co robił, ale 

milczała,  świadoma,  że  i  tak  nic  jej  nie  wyjawi.  Właściwie  nawet  nie  chciała  wiedzieć, 
cieszyła się jedynie, że wrócił bezpiecznie do domu. 

-  Ściągaj te mokre ubrania. Zaraz cię wysuszę. Wypuścił ją z objęć i zaczął się rozbierać. 

Tak jak stał, zrzucił odzież na podłogę, Dorbet tymczasem nalała wody do miski i zamoczyła 
szmatkę  w  zimnej  wodzie.  Chwyciła  ręcznik  i  podeszła  do  stojącego  nago  Oli.  Szybkimi 
ruchami wytarła mu pierś, barki i plecy wilgotną szmatką, po czym osuszyła go ręcznikiem. 

-  Tak się bałam, Ola - powtórzyła i pogładziła go po wilgotnych włosach. 
-  Ja też - przyznał się i objął ją ramionami. 
Jego  uścisk  był  mocny,  niemal  desperacki.  Przyciskał  ją  gwałtownie  do  swego  gorącego 

nagiego  ciała,  a  potem  chwycił  nagle  na  ręce  i  zaniósł  do  łóżka,  obsypując  pocałunkami. 
Przywarł mocno wargami do jej ust i wyszeptał chrapliwie: 

-  Zdejmij koszulę. 
Niecierpliwymi  dłońmi  pomógł  jej  się  rozebrać.  Dorbet  się  nie  wzbraniała,  jednak 

zaskoczyła ją ta jego gwałtowność. Zazwyczaj taki nie bywał. 

-  Ola,ty... 
W odpowiedzi usłyszała jego przyśpieszony oddech. Dysząc ciężko, złożył na jej wargach 

intensywny  pocałunek.  Gdy  gładki  i  gorący  język  wypełnił  jej  usta,  bliska  była  utraty  tchu. 
Nieczęsto tak ją całował. 

Potem  pogładził  jej  piersi  i  ujął  w  wargi  sterczące  brodawki.  Zanurzyła  dłonie  w  jego 

włosach  i  wzdychała  z  rozkoszą.  Usta  Oli  tymczasem  zsunęły  się  po  płaskim  brzuchu, 
zatoczyły  kółko  wokół  pępka.  Gorący  oddech  pieścił  jej  nagie  ciało.  Kiedy  zaś  rozsunął  jej 
uda i pochylił się nad łonem, poczuła przenikający ciało prąd. 

Jest taki cudowny, myślała oszołomiona i wygięła ciało ku niemu. 

background image

Wiedział,  jak  obudzić  w  niej  pożądanie,  nigdy  jednak  nie  był  taki  dziki  i  szalony.  Nie 

zdarzyło mu się kochać z podobną desperacją, jakby nie był pewien, czy nie jest to ich ostatni 
raz. 

-  Ola... - wyszeptała jego imię, obejmując mocno umięśnione ciało męża. 
Ola  nie  odpowiedział.  Uniósł  się  na  ramionach  i  wszedł  w  nią  gwałtownie,  ujeżdżając 

ostro,  a  po  krótkiej  chwili  opadł  na  nią  zdyszany.  Przygniótł  ją  swym  ciężarem,  a  ona, 
uwolniwszy z trudem ręce, objęła go. 

-  Co się dzieje? - wyszeptała, przytulona twarzą do jego policzka. 
-  Nic, a co miałoby się dziać? 
-  Byłeś taki gwałtowny. 
-  Sprawiłem ci ból? 
-  Nie, nie - zaśmiała się lekko. - Było mi bardzo przyjemnie. 
-  To chyba dobrze - rzucił tylko. 
Ale  Dorbet  czuła,  że  chodzi  o  coś  innego,  przeraziła  ją  jego  dzikość.  Nabrała  jeszcze 

większej  pewności,  że  Ola  zajmuje  się  czymś  bardzo  niebezpiecznym  i  zdaje  sobie  sprawę, 
jak się naraża. 

Zsunął się z niej, a ona skuliła się w kłębek i przywarła do niego, bawiąc się włosami na 

jego karku. 

-  Kochasz mnie? - zapytała, zbliżając usta do jego warg. 
-  Tak. 
Właściwie  chciała  go  spytać,  czy  z  miłości  do  niej  gotów  jest  porzucić  to  niebezpieczne 

zajęcie i przestać ryzykować życie, ale nie odezwała się. Znała odpowiedź. 

  
-  A  więc  wróciłeś  -  odezwała  się  Marit,  gdy  Ola  razem  z  Dorbet  zszedł  rankiem  do 

kuchni. 

Ola postawił na podłodze synka, którego przyniósł na rękach, i pokiwał głową. 
-  Wróciłem późno w nocy... albo wczesnym świtem, jak wolisz. 
-  A gdzie byłeś? 
-  Nie  będę  o  tym  rozmawiał,  mamo.  To,  czym  się  zajmuję,  jest  niebezpieczne  i  nie 

zamierzam was w to mieszać. Lepiej nie wiedzieć. Przynajmniej nikt z was nie pozna prawdy. 

-  Daj  chłopakowi  spokój  -  mruknął  Trygve,  który  siedział  przy  stole  i  jadł  śniadanie.  - 

Robi tylko to, co musi. Zostawmy to! 

-  Jakby jego własna matka... 
-  Jest wojna, Marit! To nie są żarty. 
Marit zacisnęła usta w linijkę i nalała kawy.  
-  To, co wie Dorbet... 
-  Dorbet nic nie wie. 
-  Potrafi jednak owinąć sobie Niemca wokół palca.  
Dorbet spojrzała zaskoczona na teściową, bo usłyszała w jej głosie przyganę. 
-  Co masz na myśli? - spytał Ola, sięgając po kromkę chleba. 
-  Ciągle tu do nas przyjeżdża ten niemiecki oficer - prychnęła Marit. - I nie tylko o jajka i 

masło mu chodzi, o nie. 

-  Ten,  którego  tu  raz  spotkałem?  -  Ola  zerknął  na  Dorbet,  która  smarowała  chleb  dla 

Małego Trygvego. 

-  Tak, ten sam - pokiwała głową Dorbet. - Był tu już kilka razy. Przy każdej okazji ci o 

tym mówię. Nie zdążyłam jedynie wspomnieć, że przyjechał tu też wczoraj przed południem. 

-  A  po  co  ty  w  ogóle  z nim  odeszłaś  od  domu, skoro  przyjechał  ponoć  tylko  po  jajka?  - 

spytała cierpko Marit. 

-  Chciał  popatrzeć  na  fiord  -  odpowiedziała  Dorbet,  wbijając  wzrok  w  teściową.  - 

Pomyślałam,  że  lepiej  będzie  mu  pokazać  widok,  którym  się  zachwyci,  niżby  miał  się 

background image

wypytywać o Olę. Bo zapytał, gdzie jest. Co miałam mu powiedzieć? Wolałam odwrócić jego 
uwagę. 

-  Dobrze  zrobiłaś,  Dorbet  -  stwierdził  Trygve  i  zapalił  fajkę.  -  Uspokój  się  lepiej,  Marit, 

bardzo cię proszę. Młodzi robią to, co należy. 

Jedli  dalej  w  milczeniu.  Marit  zaczęła  zmywać  naczynia,  tłukąc  talerzami  bardziej  niż 

zwykle, ale nic nie powiedziała. Dorbet popatrzyła na jej wyprostowane plecy i zdziwiła się, 
dlaczego  teściowa  zareagowała  tak  nieprzyjaźnie.  Pierwszy  raz  spotkała  ją  z  jej  strony  taka 
przykrość. I jeszcze chciała poróżnić ją z Olą! Może teściowa czuje się odstawiona na boczny 
tor, pomyślała. Na pewno i jej się nie podoba, że Ola naraża się na niebezpieczeństwo, a ona 
nawet nie wie dokładnie, co syn robi. A to zołza! - Dorbet rozzłościła się nagle w duchu, ale 
właściwie czuła się bardziej rozczarowana niż zła. 

-  Co  mama  miała  na  myśli,  mówiąc,  że  owinęłaś  sobie  tego  Niemca  wokół  palca?  - 

zapytał Ola w korytarzu, gdy wkładał buty. 

-  Rozmawiam  z  nim  i  jestem  miła.  Staram  się  kierować  rozmowę  na  inne  tematy,  by 

czasami nie zaczął się dopytywać, czym się zajmujesz. 

-  Jak to? 
-  Nie martw się - odparła Dorbet ze złością. - Robię, co mogę, żeby wszystko było dobrze 

z tobą i z nami. Nic ponadto - dodała, po czym wyszła, trzaskając mocno drzwiami. 

  
ROZDZIAŁ 3. 
  
Mali  poruszyła  się  niespokojnie,  przewróciła  się  na  drugi  bok  i  nasłuchiwała  odgłosów 

hulającej za oknem wichury. Wycie wiatru w gontach mieszało się z szumem zacinającego o 
szyby  deszczu.  Gałęzie  starej  gruszy,  uczepione  przylegającej  do  sypialni  Mali  i  Havarda 
ś

ciany  budynku,  stukały  i  drapały  o  nią  za  każdym  silniejszym  podmuchem,  który  targał 

drzewem. Grzmoty przetaczały się przez skaliste szczyty, a wnętrze sypialni rozświetlały co 
chwila błyskawice. 

Taka  zawierucha  w  samym  środku  maja  stanowi  zjawisko  nader  rzadkie.  Ale  z  pogodą 

nigdy nic nie wiadomo, pomyślała Mali, przytulając się mocniej do męża. 

Havard poruszył się i ziewnął. 
-  Nie śpisz? 
-  Obudziłam się przez te hałasy. Co za nawałnica! 
-  Rzeczywiście, okno jest dobrze zamknięte? 
Mali  spuściła  nogi  na  podłogę,  która  wydała  jej  się  wilgotna,  i  trzęsąc  się  z  zimna, 

podeszła boso do okna. Po czarnym niebie pędziły ciężkie chmury, a przez wzburzony fiord 
przetaczały się spienione fale, które rozbijając się o brzeg, rozpryskiwały się z taką siłą, że na 
szybach obok kropli deszczu spływała słona morska piana. 

-  Zamknięte  -  odezwała  się  Mali,  wtulając  się  skulona  w  Havarda  i  dzwoniąc  zębami  z 

zimna. - Co to za pogoda w maju? 

-  Rzeczywiście nietypowa, ale od czasu do czasu taka się zdarza. 
-  Cii - wyszeptała nagle Mali i siadła na łóżku. - Ktoś jest na schodach! 
-  Skąd,  to  wiatr!  A  może  jakiś  biedak  musiał  wyjść  za  potrzebą  -  stwierdził  Havard  i 

chciał pociągnąć Mali z powrotem na łóżko. 

-  Sprawdzę - rzekła tymczasem Mali. - Może ktoś jest chory i potrzebuje... 
Gdy  otworzyła  drzwi,  do  sypialni  wtargnęła  jakaś  postać.  Mali  krzyknęła  przestraszona  i 

cofnęła  się  gwałtownie.  Nie  przywykła,  by  ktoś  obcy  wchodził  na  poddasze,  chociaż  drzwi 
wejściowych w Stornes nigdy nie zamykano na klucz. 

-  Bengt! - zawołała zaskoczona, poznawszy w skulonej postaci Bengta Innstada. - Co się 

stało? 

-  Sigrid! - jęknął i odgarnął do tyłu ociekające włosy. - Musisz przyjechać, Mali! 

background image

Mali poczuła, jak strach ściska jej serce. 
-  Zachorowała? - spytała. 
-  Jest z nią bardzo źle - odparł zdyszany. - A w taką nawałnicę nie uda mi się sprowadzić 

ani  akuszerki,  ani  doktora.  Wichura  powaliła  wiele  drzew.  Drogi  są  zatarasowane,  telefon 
głuchy - dodał zrezygnowany. - Próbowaliśmy się do was dodzwonić, ale nadaremno. 

Havard wstał z łóżka i zaczął się ubierać. 
-  Przyjechałeś bryczką? - zapytała Mali.  
Bengt pokiwał głową i wyjaśnił: 
-  Droga zamieniła się w rwący strumień, a koń płoszy się za każdym razem, gdy uderzają 

pioruny. 

-  Zejdźcie  obaj  na  dół  -  rzekła  Mali,  popychając  Bengta  w  stronę  drzwi.  -  Ubiorę  się 

szybko i do was przyjdę. 

-  Co zrobimy, jeśli nie uda nam się sprowadzić ani doktora, ani akuszerki? - zapytał Bengt 

przerażony, wbijając w nią pociemniały wzrok, w którym czaiła się rozpacz. 

-  Zrobimy wszystko, co w naszej mocy - odparła Mali. - Idź już! 
Ubrała się i zapakowała do szydełkowej siatki ubrania na zmianę, przypuszczając, że gdy 

dotrze  na  miejsce,  do  Innstad,  będzie  całkiem  przemoczona.  W  najgorszym  przypadku 
mogłaby pożyczyć coś do przebrania od Sigrid, bo mają podobne sylwetki. 

Jeśli  rzeczywiście  rozpoczął  się  poród,  to  znaczy,  że  dziecko  przyjdzie  na  świat  przeszło 

miesiąc  przed  terminem.  Mali  wzdrygnęła  się  i  włożyła  sweter  zrobiony  na  drutach.  Nie 
wiadomo,  jak  pójdzie.  Liczyła  mimo  wszystko,  że  odbierze  poród  razem  z  akuszerką,  choć 
nic  nie  wskazywało  na  to,  że  da  się  ją  sprowadzić.  Bo  kiedy  Mali  pomyślała,  że  na  nią 
miałaby spaść cała odpowiedzialność za ten poród, nie było jej lekko na sercu. Trzeba będzie 
próbować dzwonić co jakiś czas, przecież ta nawałnica musi się wnet uciszyć. 

Chwyciła siatkę i obrzuciwszy ostatnim spojrzeniem sypialnię, wymknęła się przez drzwi. 
Kiedy  Mali  z  Bengtem  weszli  do  sypialni,  zastali  Sigrid  w  łóżku  wyczerpaną  i  bladą. 

Przemoczeni  do  suchej  nitki,  przybiegli  prosto  do  niej,  nie  tracąc  czasu  na  przebranie.  Z 
włosów Mali ciekły  krople deszczu, mimo że przez całą drogę była otulona szalem. Deszcz 
zacinał im w twarze, a wokół szalała wichura. Mali nie pamiętała, by kiedyś w taką pogodę 
przebywała  poza  domem.  Na  szczęście  jednak  droga  była  przejezdna,  choć  chwilami 
przypominała rwący potok. 

Bengt stanął przy drzwiach, przerażony i niepewny. Mali podeszła do łóżka i położyła rękę 

na  ramieniu  Sigrid,  która  leżała  z  zamkniętymi  oczami,  a  jej  długie  rzęsy  rzucały  cień  na 
bladą twarz. 

-  Sigrid, to ja, Mali. 
Otworzyła oczy z wysiłkiem, po omacku szukając dłoni Mali. 
-  Och, jak się cieszę, że przyjechałaś - wyszeptała, starając się uśmiechnąć. - Tak się źle 

czuję. 

-  Jak często masz skurcze? 
-  Przez ostatnią godzinę powtarzają się co chwilę. 
-  Szybko  się  przebiorę  i  cię  zbadam  -  powiedziała  Mali.  -  Bengt  też  musi  włożyć  suche 

ubrania. Straszna pogoda! 

Bengt podszedł do łóżka i chwycił Sigrid za rękę. 
-  Dziękuję ci, Bengt, że sprowadziłeś Mali - wyszeptała Sigrid do męża. - Teraz na pewno 

wszystko będzie dobrze. 

Bengt zszedł na dół, by się przebrać i tam czekać. Mali ściągnęła mokre ubrania i włożyła 

suche.  Miała  ze  sobą  słuchawki,  takie  same,  jakich  zawsze  używała  do  badania  akuszerka. 
Ostrożnie  odchyliła  kołdrę  i  przyłożyła  stetoskop  do  dużego  brzucha.  W  uszach  zabrzmiało 
jej miarowe i mocne bicie serca dziecka. 

background image

-  Z maleństwem wszystko dobrze - uśmiechnęła się, chcąc podnieść Sigrid na duchu. - Ale 

czeka nas ciężka praca, by je wydostać. 

-  Bardzo się tego boję - westchnęła Sigrid. - Poza tym poród zaczął się za wcześnie. 
-  Na  pewno  wszystko  pójdzie  dobrze,  zobaczysz  -  uspokoiła  ją  Mali.  -  Maj  to 

najpiękniejsza pora na urodzenie dziecka - dodała. 

Jednak  mimo  częstych  i  silnych  skurczów  akcja  porodowa  nie  posuwała  się  wcale, 

natomiast  Sigrid  całkiem  opadła  z  sił.  Jęczała  głośno,  gdy  kolejne  skurcze  przetaczały  się 
przez jej ciało, po czym opadała spocona i blada na poduszki, by na moment odetchnąć. Mali 
nie  wiedziała  dokładnie,  co  ma  robić.  Przygotowała  wywar  ziołowy  i  napoiła  jego  odrobiną 
Sigrid, ale nie zauważyła żadnej zmiany. 

Gdy nieco później odchyliła kołdrę, by ponownie zbadać rodzącą, odkryła czerwone plamy 

na  prześcieradle.  Krwawienie  nie  było  obfite,  ale  zawsze  jego  obecność  zwiastowała 
niebezpieczeństwo.  Mali  zaniepokoiła  się  nie  na  żarty.  Wymknęła  się  z  sypialni  i  zeszła  do 
izby,  gdzie  zastała  jedną  ze  służących.  W  saganie  gotowała  się  woda  i  pachniało  świeżo 
zaparzoną  kawą.  Bengt  leżał  na  kanapie,  ale  gdy  zobaczył  Mali,  poderwał  się  i  zapytał 
zdenerwowany: 

-  Stało się coś? 
-  Nie, ale poród się nie posuwa do przodu, na dodatek Sigrid zaczęła krwawić. Wprawdzie 

krwotok nie jest obfity, mimo to martwię się. Potrzebna jest akuszerka, Bengt. Telefon działa? 

-  Nie, wciąż jest głuchy. Wysłałem parobka, by sprawdził, czy da się przejechać drogą, ale 

zawrócił.  Podobno  tuż  przed  Gjelstad  jest  zatarasowana  przez  zwalone  potężne  drzewa. 
Usunięcie przeszkody zajmie parę godzin. A nie wiadomo, jak jest dalej - dodał ponuro. 

Mali odwróciła się do niego plecami, podeszła do okna i spojrzała przez szybę. Na dworze 

wciąż z tą samą siłą szalała nawałnica. Odgłos fal uderzających o brzeg przypominał grzmoty. 

-  W takim razie musisz popłynąć do Kvannes, Bengt - odezwała się nagle i odwróciła się 

do bladego mężczyzny z czerwonymi obwódkami wokół oczu. - To jedyna możliwość. 

-  Wiosłować  w  taką  nawałnicę!  -  jęknęła  służąca  i  przeżegnała  się.  -  Przecież  to  pewna 

ś

mierć! 

Bengt potarł brodę i popatrzył na Mali. 
-  No  cóż,  w  taką  pogodę  wyprawa  łodzią  nie  jest  ani  przyjemna,  ani  bezpieczna  - 

przyznała Mali. - Ale nie widzę innego wyjścia. 

-  Popłynę, jeśli tylko w ten sposób można pomóc Sigrid - oświadczył Bengt. 
-  Trzeba  sprowadzić  akuszerkę  -  przyznała  Mali.  -  Obawiam  się  komplikacji,  Bengt,  a 

akuszerka ma w takich przypadkach więcej doświadczenia niż ja. 

-  W  takim  razie  popłynę  -  kiwnął  głową  Bengt.  -  Wezmę  ze  sobą  dwóch  parobków, 

będziemy  wiosłować  na  zmianę  -  dodał.  -  Ale  zdajesz  sobie  sprawę,  Mali,  że  to  trochę 
potrwa? 

-  Rozumiem  -  przytaknęła,  wbijając  w  niego  wzrok.  -  A  nie  sądzisz,  że  Olaus  będzie 

chciał popłynąć z tobą, gdy się dowie, co zamierzasz? 

-  Oboje z Helene przed chwilą tu byli, żeby się dowiedzieć, co z Sigrid, ale kazałem im się 

położyć.  Mają  na  głowie  całe  gospodarstwo  i  muszą  być  rano  wypoczęci.  Nie  chcę  brać  ze 
sobą Olausa - dodał. - Ktoś musi zostać i zadbać o dwór. 

Złożył koc, którym był przykryty, gdy leżał na kanapie, i znów odwrócił się do Mali. 
-  Zanim ruszę w drogę, chcę się zobaczyć z Sigrid - rzekł cicho. - Człowiek nigdy nie wie, 

co się może zdarzyć - dorzucił. 

Mali  nie  była  pewna,  czy  miał  na  myśli  Sigrid,  czy  siebie,  ale  nie  zaprotestowała.  Bengt 

kazał służącej obudzić parobka, po czym poszedł z Mali na górę do sypialni. 

-  Sigrid,  Sigrid,  kochanie...  -  Bengt  ukucnął  przy  łóżku  i  położył  dłoń  na  pokrytym 

perlistym potem czole żony. 

Drgnęła, słysząc jego głos, i otworzyła oczy. Wzrok miała zamglony. 

background image

-  To ty, Bengt. 
-  Sprowadzę dla ciebie pomoc, Sigrid. Przywiozę akuszerkę. 
-  Ale nawałnica... Powiedziałeś, że... 
-  Popłynę, Sigrid. 
Wzdrygnęła  się  i  uniosła  głowę  znad  poduszki.  Chwyciła  go  mocno  za  rękę  i  rzekła  z 

wysiłkiem: 

-  Nie wypływaj teraz, broń Boże, Bengt. Jeszcze utoniesz! 
-  Nic  mi  się  nie  stanie  -  uspokoił  ją  i  ułożył  z  powrotem  na  poduszkach.  -  W  gorszą 

pogodę bywałem na morzu. 

Sigrid uczepiła się go wycieńczona i blada. 
-  Boję się - rozpłakała się. - Boję się o ciebie i dziecko. 
-  Mali mówi, że jest potrzebna pomoc, by wszystko poszło dobrze. Dlatego płynę. 
-  Och,  sama  nie  wiem  -  szlochała.  -  Minie  parę  godzin,  nim  wrócisz.  Do  tej  pory... 

Wszystko  się  może  zdarzyć  -  dodała,  a  usta  jej  drżały.  -  Wolę,  żebyś  został  tu  ze  mną. 
Potrzebuję cię, Bengt! 

Bengt spojrzał pośpiesznie na Mali, która stała w nogach łóżka. Jego oczy pociemniały ze 

strachu i z rozpaczy. 

-  Konieczna jest pomoc akuszerki, Sigrid - odezwała się Mali cicho. - Bengt wróci. 
W tej samej chwili rozległ się grzmot tak potężny, że aż szyby zadrżały. Może obiecałam 

więcej, niż to możliwe? - pomyślała Mali, zerkając na okno. A jeśli Bengt utonie? Ta myśl ją 
przeraziła. Nie wiedziała właściwie, co gorsze, czy to, że Sigrid umrze podczas porodu, czy 
ż

e Bengt nie wróci z morza. Jeśli sprawy się  całkiem źle potoczą, żadne z nich nie ujdzie z 

ż

yciem, pomyślała ponuro. 

Kolejny  skurcz  chwycił  Sigrid,  która  jęcząc  głośno,  uczepiła  się  kurczowo  Bengta. 

Przytrzymał  ją  troskliwie,  ale  Mali  widziała,  jak  bardzo  się  boi.  Gdy  bóle  ustąpiły,  Sigrid 
opadła na łóżko, a Bengt wstał. 

-  Sprowadzę  pomoc,  Sigrid  -  powiedział  i  pogłaskał  żonę  po  włosach.  -  Bądź  dzielna! 

Wszystko będzie dobrze. 

Pochylił się nad nią i pocałował suche, spękane usta żony. Potem wymknął się pośpiesznie 

z sypialni, zanim zdążyła mu coś odpowiedzieć. 

-  On  nie  wróci  -  płakała  Sigrid  zrozpaczona,  wyciągając  ręce  do  Mali.  -  On  nigdy  nie 

wróci! 

-  Ależ wróci - pocieszała ją Mali, uchwyciwszy jej dłonie. - Oczywiście, że wróci, Sigrid. 
Sama jednak nie miała pewności. 
  
Noc powoli miała się ku końcowi i nadchodził dzień, gdy tymczasem poród nie posunął się 

ani  trochę.  Skurcze  przetaczały  się  przez  ciało  Sigrid,  nie  wywołując  nic  prócz  bólu  i 
rozpaczy  rodzącej.  Serce  dziecka  biło  coraz  słabiej.  Mali  czuła  się  bezradna,  ale  starała  się 
zachować spokojną twarz, by Sigrid nie domyśliła się, jak bardzo się boi. 

-  To nie skończy się dobrze - szeptała Sigrid do Mali, która siadła przy wezgłowiu łóżka i 

położyła zimny kompres na jej czoło. - Jestem za stara. 

-  Przecież to nie ma nic do rzeczy - uspokajała ją Mali. - Ale ja też nie pojmuję, dlaczego 

nic się nie dzieje. Zupełnie, jakby dziecko utknęło. 

Odchyliła na bok kołdrę i spojrzała na sączącą się krew. 
Ż

eby  tylko  nie  zaczęła  gwałtownie  krwawić,  pomyślała  Mali  z  trwogą  i  podłożyła  pod 

ciało rodzącej czysty ręcznik. Bo wtedy byłoby bardzo źle. 

-  Jeśli umrę, Mali... - Sigrid chwyciła ją za rękę i wpiła w nią pociemniałe spojrzenie. 
-  Nie umrzesz, Sigrid. 

background image

-  Jeśli  umrę  -  ciągnęła  Sigrid,  jakby  nie  słysząc  słów  Mali.  -  Jeśli  ja  umrę,  a  dziecko 

przeżyje...  -  Odetchnęła  z  drżeniem.  -  Będziesz  musiała  pomóc  Bengtowi,  Mali.  On  już  raz 
stracił żonę, wiesz. Nie radzi sobie sam. 

-  Ma przecież Olausa i Helenę. Nie zostałby całkiem sam. 
-  Obiecaj mi, że zaopiekujesz się nim i dzieckiem, Mali. On ufa tobie i Havardowi. Będzie 

was potrzebował, jeśli ja... - Leżała przez chwilę z zamkniętymi oczami. - A jeśli Bengt nie 
wróci do domu... 

-  Wróci - powiedziała Mali z przekonaniem, którego tak naprawdę nie miała. 
Nowy skurcz chwycił rodzącą i nagle coś się ruszyło. Sigrid z trudem łapała oddech. 
-  No, wreszcie nadchodzą bóle parte, Sigrid! - zawołała Mali podniecona i położyła dłoń 

na jej napiętym łonie. - W końcu! Teraz już będzie dobrze. 

Ale  minęła  godzina,  jedna,  druga,  bóle  parte  szarpały  ciałem  Sigrid,  a  dziecko  nie 

przesuwało  się.  Sigrid  całkiem  opadła  z  sił  i  leżała  w  łóżku  wyczerpana,  niemal  bez 
ś

wiadomości. 

-  Musisz mi pomóc, Sigrid - rzekła Mali i potrząsnęła nią. - Pomóż! 
Posiniałe powieki Sigrid drgnęły. Otworzyła oczy, usiłując uchwycić wzrok Mali. 
-  Nie chcę - wyszeptała. - Nie mam już siły. Dłużej nie dam rady. 
I  wtedy  pośród  wycia  wiatru  rozległy  się  nagle  na  schodach  prowadzących  do  sypialni 

ciężkie  kroki.  Otworzyły  się  drzwi  i  stanął  w  nich  Bengt.  Puścił  przodem  akuszerkę.  Na 
moment w pomieszczeniu zapadła cisza. Mali patrzyła jak oniemiała na ociekające wodą dwie 
postaci  w  drzwiach.  Bengt  był  kompletnie  wyczerpany.  Twarz  miał  poszarzałą,  a  mokre 
włosy przykleiły mu się do czoła. 

-  Bengt, to naprawdę ty? - wyszeptała Sigrid i uniosła się w łóżku. - Och, Bengt! 
W  dwóch  susach  był  przy  niej  i  chwycił  ją  za  ramiona.  Sigrid  płakała  i  śmiała  się  na 

przemian, nie przestając go głaskać po głowie. 

-  Dzięki Bogu, wróciłeś - wyszeptała bez tchu. 
-  No, a jak wam tu idzie? - rozległ się silny, niski głos akuszerki. - Czas najwyższy, by coś 

wreszcie zaczęło się dziać! 

Sigrid  nagle  się  ożywiła,  jakby  dostała  zastrzyk  energii.  Wstąpiły  w  nią  nowe  siły, 

rezygnacja i rozpacz ustąpiły. 

-   Zostań  przy  mnie,  Bengt  -  poprosiła,  kiedy  przetoczył  się  przez  nią  kolejny  skurcz.  - 

Zostań! 

I  Bengt  został.  Siedział  u  wezgłowia  i  trzymał  mocno  żonę,  szeptał  jej  do  ucha  czułe 

słowa, pocieszał i kładł na czoło chłodne kompresy, gdy wyczerpana opadała na poduszki. 

-  Co  sądzisz?  -  zapytała  Mali,  zerkając  na  akuszerkę.  -  Zupełnie  jakby  coś  się  zatkało, 

prawda? 

-  Będzie  dobrze  -  odparła  doświadczona  kobieta  i  odciągnęła  Mali  na  bok.  -  Ale  serce 

dziecka  bije  bardzo  słabo  -  szepnęła.  -  Zresztą  trudno  się  dziwić.  Taki  długi  poród.  Nie 
mogłaś nic więcej zrobić. Wiesz przecież... - położyła Mali dłoń na ramieniu. 

Mali  pokiwała  głową  w  milczeniu.  Przez  cały  czas  obawiała  się,  że  dziecko  ucierpi  z 

powodu komplikacji. 

-  Nie traćmy nadziei, trzeba wierzyć, że będzie dobrze - rzekła akuszerka. - Teraz jednak 

musimy jak najszybciej wydostać dziecko. 

I kiedy zaczął się kolejny skurcz, chwyciła Sigrid za rękę i powiedziała dobitnie: 
-  No, teraz wszystko zależy od ciebie! Pomóż dziecku się wydostać! 
Chlusnęły  zielonkawe  wody  płodowe  z  krwią,  a  zaraz  potem  wreszcie  wyślizgnęło  się 

dziecko.  Chłopiec.  Maleńki,  ale  jak  Mali  zdążyła  pośpiesznie  sprawdzić,  prawidłowo 
zbudowany.  Akuszerka  odcięła  pępowinę  i  położyła  maleństwo  na  kocyku  na  komodzie. 
Odwróciła je i poklepała w pośladki. Raz. I jeszcze raz. W ciszy rozległ się płacz. 

-  To chłopiec! - Mali spojrzała rozpromieniona na Sigrid i Bengta. - Żyje! 

background image

Akuszerka pozostawiła Mali obmycie i ubranie noworodka, sama zaś skupiła się na Sigrid. 

Mali osuszyła delikatnie maleństwo. Było śliczne! Podniosła mu rączki i policzyła paluszki. 
Obróciła  je  w  jedną  i  w  drugą  stronę.  Wszystko  wyglądało  normalnie.  Chłopiec,  choć 
maleńki, nie wydawał się nawet taki kruchy, a przy tym był bardzo żywotny. 

To cud, pomyślała Mali. Cud Boski. Otuliła maleństwo kocykiem i zaniosła do rodziców. 
-  Syn - rzekła i położyła niemowlę w ramionach Sigrid. - Śliczny maleńki synek. 
Jeszcze  nigdy  nie  widziała  szczęśliwszych  ludzi  niż  tych  dwoje,  którzy  pochylili  się  nad 

maleństwem. Ich twarze promieniały. Po policzkach Sigrid spływały łzy, kiedy pochyliła się i 
pocałowała dziecko w czółko. Bengt, przeraźliwie blady, otoczył ramieniem żonę i synka. 

-  Chyba nam tu nie zemdlejesz? - zapytała Mali zatroskana. 
-  Teraz  już  zniosę  wszystko  -  uśmiechnął  się,  a  jego  twarz  natychmiast  nabrała  blasku  i 

ż

ycia. 

-  Dziękuję ci, Mali - rzekła Sigrid, wyciągając do niej rękę. - Nigdy ci się nie wywdzięczę. 

Bez ciebie nie przetrzymałabym tej nocy. 

Wysłały  Bengta  do  pralni,  by  wziął  gorącą  kąpiel,  a  Sigrid  obmyły  i  przebrały.  Jakimś 

cudem ustało krwawienie. 

Nawałnica  zwolna  ustąpiła.  Kiedy  Mali  spacerem  ruszyła  do  domu,  zza  postrzępionych 

chmur wyjrzało słońce. Nie chciała wracać bryczką. Wolała się przejść. Czuła, że potrzebuje 
tego po tak ciężkiej nocy. 

Na  źdźbłach  trawy  i  krzewach  lśniły  krople  deszczu.  Zapowiada  się  piękny  dzień, 

pomyślała Mali. Serce jej rosło z radości, gdy myślała o przyjaciołach w Innstad. Nie miała 
odwagi nawet myśleć, że wszystko skończy się szczęśliwie, tymczasem tak się właśnie stało. 
Pewnie Sigrid ma lepsze układy z Ojcem Niebieskim niż ja, pomyślała. Zerknęła pośpiesznie 
na niebo, mrużąc oczy przed oślepiającym słońcem. 

-  Dzięki ci, Boże! - rzekła cicho. - Serdeczne dzięki. 
  
ROZDZIAŁ 4. 
  
-  Czy w tym roku będziemy świętować Siedemnastego Maja, babciu? 
Johannes przybiegł do Stornes z krótką popołudniową wizytą i na dziedzińcu spotkał Mali, 

która szła właśnie do spichlerza. 

-  Oczywiście, że będziemy. 
-  Ale przecież nie wolno obchodzić Święta Niepodległości. 
-  W  zeszłym  roku  obowiązywał  taki  sam  zakaz  -  odparła  oschle  Mali.  -  Ale  my  i  tak 

ś

więtowaliśmy. Pamiętasz? 

-  Tak, najbardziej panikowała Ingeborg. 
-  Będzie dobrze, Johannes, w tym roku także wszystkie nasze dzieci łącznie z tobą będą 

mogły  pomaszerować  i  pomachać  chorągiewkami.  Zwłaszcza  dla  maluchów  to  wielka 
uciecha, wiesz. 

-  Przyjdzie do nas Ola Havard - oznajmił Johannes. - Dzwonił wczoraj do mnie, by mi o 

tym powiedzieć. Święto Niepodległości przypada w niedzielę, a on przyjedzie do Oppstad w 
sobotę. Zaprosiłem go do nas siedemnastego maja. Chyba nie masz nic przeciwko temu? 

-  Skąd?  -  kiwnęła  głową  Mali.  -  Będzie  nam  bardzo  miło.  Nieczęsto  go teraz  widujemy. 

Ale  co  ty  właściwie  mówiłeś  przez  telefon?  -  zainteresowała  się  Mali,  patrząc  uważnie  na 
wnuka. - Wiesz, że obchodzenie Święta Niepodległości jest zabronione, a w centrali... 

-  Tym  razem  łączyła  rozmowę  ta  dobra  Astrid  -  uśmiechnął  się  Johannes.  -  Zresztą  ja 

wiem,  babciu,  że  przez  telefon  nie  można  mówić  wszystkiego.  Nie  jestem  taki  głupi.  Z  Olą 
Havardem wymyśliliśmy własny szyfr i nikt nie zrozumie, o czym rozmawiamy. 

-  To dobrze - pochwaliła go Mali. - Cieszymy się, że Ola Havard do nas przyjdzie. 

background image

-  Wiesz, jemu jest teraz o wiele lepiej - rzekł Johannes, patrząc babci prosto w oczy. - Sam 

mi powiedział, że życie jest piękne. 

-  Jak miło usłyszeć - odparła Mali zamyślona. - Ten chłopiec na to zasłużył, jak mało kto. 

Nie zawsze było mu lekko. 

Johannes  nic  na  to  nie  odpowiedział.  Schylił  się,  podniósł  kamyk  i  rzucił  w  stronę 

strumienia przy pralni. Kamień z pluskiem wpadł do wody w sam środek niewielkiego zakola. 

-  Zamierzam złowić teraz trochę czarniaków - oświadczył. - A wieczorem wypływam na 

połów z tatą. 

-  Tak? Twoja wędka jest chyba schowana w szopie przy pralni. 
-  Moja  stara  dobra  wędka  -  zaśmiał  się  Johannes  i  spojrzał  na  babcię.  -  Dziadek  mi  ją 

zrobił, gdy byłem mały. 

-  Na  połów  czarniaków  nadaje  się  znakomicie  -  uśmiechnęła  się  Mali.  -  Na  połów  w 

morzu zabierzesz z pewnością lepszy sprzęt. 

-  Nazbieram  trochę  dżdżownic  -  rzekł  Johannes.  -  Tylko,  zdaje  się,  że  za  chwilę  będzie 

podwieczorek. 

-  Oczywiście - zaśmiała się Mali. - Zapraszam do nas. Mali wyciągnęła dłoń i pogłaskała 

wnuka po policzku, po czym odwróciła się i ruszyła do spichlerza. 

Johannes odnalazł w szopie swoją starą wędkę i  postawił ją przy ścianie. Potem odchylił 

duży  kamień.  Pod  spodem  w  czarnej,  wilgotnej  ziemi  wiły  się  długie  tłuste  dżdżownice. 
Johannes wyjął z kieszeni metalowe pudełko. Napełnił je ostrożnie robakami i zamknął. 

-  Co robisz, Johannes? 
Gdy się odwrócił, zobaczył Małą Mali, która stała tuż za jego plecami i przyglądała się mu 

uważnie swymi dużymi niebieskimi oczami. 

-  Szukam robaków. 
-  A po co? 
-  Będę łowił czarniaki. 
-  Biedne robaki, szkoda ich - sprzeciwiła się i głos jej zadrżał. 
-  No tak... pewnie szkoda - przyznał rację dziewczynce. -Ale czarniaki muszą coś zjeść. 
-  Ale przecież jak je złowisz, to one umrą. 
Johannes  tylko  pokiwał  głową.  Zabrał  wędkę  i  podszedł  do  dużego  kamienia  przy 

strumieniu. Mała Mali ruszyła za nim i usiadła w trawie naprzeciwko. 

-  A gdzie Marilena? 
-  Chyba w domu. 
-  Nie przyjdzie tu? 
-  A nie mogłabyś po nią pójść i ją tu przyprowadzić? Jak ją poprosisz, na pewno chętnie 

zje z tobą podwieczorek. 

-  Myślisz, że zechce? 
-  Jestem tego pewien. 
-  Marilena ma niedługo urodziny. 
-  To prawda - pokiwał głową Johannes i nałożył robaka na haczyk. - W czerwcu skończy 

sześć lat. Wiesz o tym? 

-  Tak, bo ona jest ode mnie o rok starsza. Kupię jej prezent. Mama tak powiedziała. 
Johannes  zarzucił  sznurek  do  wody  i  odwrócił  się  do  małej  dziewczynki  siedzącej  w 

trawie. - Niedługo obie będziecie chodzić do szkoły. 

Mała Mali pokiwała głową z namysłem. 
-  Marilena zacznie o rok wcześniej niż ja. No i ona ma brata. Ja nie mam. 
-  Może  jeszcze  będziesz  miała  -  pocieszył  ją  Johannes,  obserwując  uważnie,  czy  ryba 

bierze. Przy dnie strumienia migały cienie. 

-  Naprawdę? - zapytała z nadzieją w głosie. 

background image

-  Zapytaj  mamę  -  odparł  Johannes  i  drgnął,  gdy  ryba  zaczepiła  się  na  haczyk.  Szarpnął 

wędką  i  wyciągnął  małego  żwawego  czarniaka,  którego  rzucił  na  trawę  obok  dziewczynki. 
Odskoczyła  przestraszona  i  z  rozszerzonymi  oczami  patrzyła,  jak  Johannes  zdejmuje  rybę  z 
haczyka, ogłuszając ją o kamień. 

-  Idź  już  po  Marilenę  -  zaproponował  Johannes,  by  się  jej  pozbyć.  Nie  mógł  znieść,  jak 

patrzy na niego z niemym wyrzutem. - Jest w domu. 

Mała  Mali  wstała  powoli  i  ruszyła  przed  siebie.  Zatrzymała  się  nagle  na  mostku 

prowadzącym nad strumieniem i rzuciła na odchodnym: 

-  Będzie Siedemnasty Maja, babcia tak powiedziała. Chociaż jest wojna - dodała, patrząc 

uważnie na Johannesa. - Babcia nie boi się nawet Niemców. 

-  Rzeczywiście - uśmiechnął się Johannes. - Babcię niełatwo przestraszyć. 
-  Póki babcia tu rządzi, wszystko będzie dobrze - stwierdziła mała dziewczynka dorośle. - 

Tak zawsze mówi moja mama. 

-  No  i  ma  rację  -  pokiwał  głową  Johannes.  -  Ale  teraz  już  idź,  jeśli  chcesz  zdążyć  na 

podwieczorek. Ty i Marilena. 

Mała Mali pokiwała głową, odwróciła się i ruszyła dalej pod górkę. 
-  A  gdzie  ta  nasza  mała  się  wybiera?  -  zapytała  Mali,  która  wracając  ze  spichlerza, 

zobaczyła z daleka wnuczkę. 

-  Poszła przyprowadzić na podwieczorek Marilenę - odparł Johannes. 
-  A, to miło - pokiwała głową Mali. - Może z dziewczynkami przyszliby też twoi rodzice? 

Wyjęłabym coś smacznego. 

-  Tata siedzi na strychu i ćwiczy - rzekł Johannes. - Komponuje nowy utwór, więc trudno 

się  z  nim  teraz  dogadać.  Ale  oczywiście  byłoby  wspaniale,  gdyby  przyszedł  -  dodał,  jakby 
chciał załagodzić swoje słowa. 

-  To  może  twojej  mamie  przydałoby  się  trochę  od  tego  odpocząć  -  stwierdziła  Mali.  - 

Chyba  po  nią  zadzwonię.  Powieś  złowione  ryby,  Johannes,  bo  inaczej  kot  ci  je  zje  - 
upomniała wnuka i chwyciwszy miskę z mąką, ruszyła w stronę schodów. 

-  Przecież wiem - odparł Johannes. - Nie urodziłem się wczoraj. 
Oj  prawda,  pomyślała  Mali,  zerkając  na  chłopca.  Rzeczywiście,  ten  mój najstarszy  wnuk 

nie jest już dzieckiem. Wyciągnął się ostatnio i wychudł jak to dwunastolatek, ale buzię miał 
tak ładną, że trudno było oderwać od niego wzrok, a poza tym był bardzo miły. Podobny do 
ojca jak dwie krople wody i tak samo osobliwy, pomyślała, uśmiechając się pod nosem, gdy 
zdejmowała buty. 

-  Będzie nas więcej na podwieczorku, Ane - zapowiedziała, wchodząc do izby. - Dostaw 

na stole talerze. 

-  A ile dokładnie? 
-  Żebym to ja wiedziała - rzekła Mali. - Zadzwonię na Wzgórze i spróbuję się dowiedzieć. 
Tego dnia jedli podwieczorek w licznym gronie. Skończyło się bowiem na tym, że przyszli 

wszyscy  mieszkańcy  Wzgórza.  Mali  przyniosła  ze  spichlerza  roladę  i  kiełbasę.  Siedzieli 
wokół długiego drewnianego stołu i rozmawiali wesoło. 

Zupełnie  jakby  nie  było  wojny,  pomyślała  Mali,  zerkając  na  Siverta.  Ale  to  było  tylko 

krótkotrwałe  złudzenie,  bo  wojna  wciąż  trwała  i  nie  dało  się  o  niej  tak  łatwo  zapomnieć. 
Nawet na jeden dzień. Najbardziej bała się o Olę, który działał w konspiracji i podejmował się 
różnych  niebezpiecznych  zadań.  Zerknęła  raz  jeszcze  na  Siverta,  który  gestykulując  z 
ożywieniem, opowiadał coś z pełną buzią, a jego szarozielone oczy błyskały wesoło. Ostatnio 
przestał  opowiadać  o  swoim  przyjacielu  Żydzie,  więc  Mali  miała  nadzieję,  że  porzucił 
pomysł,  by  go  tu  ukryć.  Syn  powiedział  jej,  że  udzieli  schronienia  przyjacielowi,  jeśli  to 
będzie  konieczne.  Mali  nie  miała  pojęcia,  jak  by  to  miało  wyglądać  w  praktyce.  Przecież 
dzieci mogłyby się zdradzić. Chwila nieuwagi i łatwo powiedzieć o jedno słowo za dużo. 

background image

Mali podała dalej półmisek z wędliną i westchnęła cicho. Może wszystko będzie dobrze. 

Wojna wnet się skończy, a życie znów będzie spokojne i proste. A przynajmniej prostsze. Bo 
jej  życie  nigdy  nie  było  pozbawione  kłopotów,  gdy  się  tak  głębiej  nad  tym  zastanawiała. 
Jednak  sprawy,  które  dotyczyły  tylko  jej,  to  jedno,  gorzej,  gdy  kłopoty  dosięgały 
najbliższych, tych, których kochała. 

-  Piękna pogoda - oznajmiła Mali zadowolona, odsłaniając o poranku siedemnastego maja 

zasłony. - Dobrze się składa! 

-  Co  masz  na  myśli?  -  zapytał  Havard,  wyciągając  się  na  łóżku  i  podkładając  rękę  pod 

głowę. 

-  Chcę,  żebyśmy  obeszli  uroczyście  święto  narodowe,  tak  jak  to  zawsze  mieliśmy  w 

zwyczaju, nim wybuchła wojna. 

-  A kto przyjdzie? 
-  Cała rodzina ze Wzgórza i z Granvold. 
-  Seniorzy z Granvold także? 
-  Tak, Marit była radosna jak skowronek, gdy ją zaprosiłam. 
-  Jak układają się stosunki Dorbet z teściową. Wiesz coś? - zapytał. 
-  Chyba dobrze. Nie słyszałam skarg. Dorbet bardzo wydoroślała. 
-  Tak, tak - przyznał Havard, uśmiechając się pod nosem. - Ale nie jest typem gospodyni. 
-  Moim zdaniem jest bardzo zręczna. 
-  Zawsze stajesz w obronie swoich dzieci - pokiwał głową Havard. - I słusznie - dodał. - A 

jak zamierzasz świętować? Przecież nie wolno obchodzić Święta Niepodległości. 

-  E tam, nikt nie zauważy. 
-  A  jeśli  na  dziedziniec  wjedzie  niemiecki  samochód  w  tym  czasie,  gdy  dzieciaki  będą 

machać norweskimi chorągiewkami? 

-  Będziemy  uważnie  obserwować  drogę,  kiedy  dzieci  utworzą  swój  mały  pochód  - 

oznajmiła  ze  spokojem Mali.  -  Przecież  samochody  są  widoczne,  gdy  tylko  wyłonią  się  zza 
zakrętu. Gdyby ktoś jechał, dzieciaki zdążą się schować w szopie przy pralni. 

-  Zgadzam się, że trzeba jakoś uczcić ten dzień  - pokiwał  głową Havard. - Podobno Ola 

Havard ma przyjść? 

-  Przyjdzie. Wczoraj przyjechał do Oppstad. 
-  Tak rzadko go widujemy. 
-  Johannes wspomniał mi wczoraj, że Ola Havard ma się teraz dużo lepiej. Zadomowił się 

w Storhaug i dobrze mu tam. Mówi, że życie jest piękne. 

-  Tak powiedział Johannes? 
Mali skinęła głową i zaczęła się ubierać. 
-  Cieszę się, że to słyszę. 
-  Ja też - stwierdziła Mali, wciągając bluzkę przez głowę, a zerknąwszy na męża, zapytała: 

- Zamierzasz spędzić dzisiejszy dzień w łóżku? 

-  Nie, już wstaję - westchnął Havard i spuścił nogi na podłogę. - Ale czuję, że zaczynam 

się starzeć - dodał. 

-  Ty, starzeć? - Mali zaśmiała się lekko, podeszła do niego i pocałowała go w czoło. - Nie, 

ty  się  nie  starzejesz,  Havardzie.  Mnie  się  zdaje,  że  jesteś  wciąż  taki  sam  jak  wtedy,  gdy 
wprowadziłeś się do Stornes. 

-  No wiesz - uśmiechnął się, po czym objął ją w talii i przyciągnął do siebie. - No wiesz. 
Przez  chwilę  stali  przytuleni,  ale  gdy  z  dołu  doleciało  ich  trzaśniecie  drzwi,  Mali 

spróbowała uwolnić się z ramion męża. 

-  Służące już są. Trzeba do nich zejść.  
Havard jej jednak nie wypuszczał z objęć. 
-  Kochasz mnie? - zapytał. 

background image

Odwróciła się do niego pośpiesznie, tonąc w jego spojrzeniu. Wyciągnęła do niego dłoń i 

pogłaskała go po policzku. 

-  Tak - powiedziała cicho. - Kocham cię, Havardzie. I to mocniej, niż sądzisz. Nawet nie 

pojmujesz, jak bardzo. 

  
Siedzieli  stłoczeni  przy  stole.  Z  rąk  do  rąk  podawano  sobie  talerz  z  tortem,  waflami  i 

kogel-mogel, prowadząc przy tym ożywione rozmowy. 

-  Kiedy będziemy szli w pochodzie? - zapytał Trygve, ciągnąc Mali za bluzkę. - Mówiłaś, 

babciu, że będzie pochód. 

-  Oczywiście, że będzie - zaśmiała się Mali. - Poprowadzą go najstarsi chłopcy, dobrze? - 

skinęła głową na Johannesa i Olę Havarda, którzy nałożyli sobie właśnie po dużym kawałku 
tortu. 

-  Najpierw  zjemy  -  oznajmił  Johannes  i  zerknął  pośpiesznie  na  przyjaciela.  -  A  potem 

będzie pochód, prawda, Ola Havard? 

-  Tylko  że  ktoś  musi  stanąć  na  czatach  -  stwierdził  Ola  Havard  z  pełną  buzią.  -  Trzeba 

pilnować, czy nie jadą Niemcy. Bo chyba zajeżdżają tu czasem? 

-  Oni jeżdżą najczęściej gdzie indziej - stwierdziła Mali, zerkając na Dorbet. 
-  Tak,  teraz  zatrzymują  się  najchętniej  w  Granvold  -  podchwyciła  Marit  i  dodała  z 

przyganą w głosie: - Nikt tak jak Dorbet nie potrafi z nimi rozmawiać. 

-  Bzdura  -  odparła  Dorbet  i  poczerwieniała.  -  Mnie  się  tylko  zdaje,  że  lepiej  nie  robić 

sobie z nich wrogów. Nigdy nie wiadomo, czy kiedyś od ich dobrej woli  nie będzie zależał 
los kogoś z nas - dodała znacząco i popatrzyła na Olę. 

-  To w takim razie ja stanę na podjeździe do stodoły i będę obserwował drogę - przerwał 

im Oja. - Możecie śmiało maszerować, dzieciaki. Jak coś zauważę, to krzyknę. 

No i był pochód. Havard wyjął chorągiewki ze skrzyni na strychu, Johannes i Ola Havard 

ustawili  dzieci  w  rzędzie  i  wnet  wszystkie  ruszyły  w  pochodzie  przez  dziedziniec,  wołając 
„Hurra!" i machając z zapałem chorągiewkami. 

-  Kiedyś będziemy wspominać, jak obchodziliśmy Siedemnastego Maja podczas wojny - 

rzekła Tordhild. 

-  Chyba  ta  wojna  się  już  niebawem  skończy  -  stwierdziła  Marit  i  otuliła  się  ozdobnym 

szalem, bo chłód przeszedł jej po plecach, mimo że słońce przygrzewało. 

-  Nie jestem tego taki pewien - rzucił Ola ponuro. - Myślicie, że Niemcy się tak po prostu 

poddadzą? 

Nikt mu nie odpowiedział. 
Dorośli siedzieli na kocach rozłożonych na trawie i patrzyli na rozbawione dzieci. 
-  Podobno w Innstad wszystko poszło szczęśliwie - odezwała się nagle Marit. - Słyszałam, 

ż

e Sigrid urodziła synka. 

-  To prawda - pokiwała głową Mali. - Wszyscy się cieszą, bo dziecko urodziło się zdrowe. 
-  To  prawdziwy  cud  -  stwierdziła  Marit.  -  Sigrid  nie  jest  przecież  już  młoda.  Lepiej  by 

było, żeby inni pomyśleli o powiększeniu rodziny - dodała. 

Jej spojrzenie zatrzymało się na Dorbet, która uniosła głowę i wyprostowała się dumnie. 
-  Mnie masz na myśli, Marit? Ale ty przecież też urodziłaś tylko jedno  dziecko - rzuciła 

surowo. 

Mali  podniosła  się  i  otrzepała  spódnicę.  Wyczuła,  że  do  rozmowy  między  córką  a  jej 

teściową  wkradł  się  nieprzyjazny  ton.  Uznała  jednak,  że  Marit  zachowała  się  nietaktownie, 
podejmując  taki  temat  przy  wszystkich.  A  do  tego  te  jej  uwagi  na  temat  goszczenia 
Niemców... Mali postanowiła jeszcze raz porozmawiać o tym z Dorbet. Córka powinna być 
bardzo ostrożna, myślała. Bo jeśli rozejdą się plotki, że flirtuje z Niemcami... 

Małe dzieci miały już dość maszerowania, odłożyły więc chorągiewki na ławkę stojącą na 

ganku i wybiegły z powrotem na dziedziniec. 

background image

-  Możemy się pobawić w stodole, Havardzie? 
-  W tych odświętnych ubraniach? 
-  Ale my się nie pobrudzimy. 
-  Dobrze,  już  dobrze,  pobawcie  się  -  zgodził  się  i  spojrzał  na  Mali.  -  O  ile  babcia  wam 

pozwoli. 

-  Niech się bawią - rzekła Mali. 
Dorośli  siedzieli  i  rozmawiali  rozbawieni,  raz  po  raz  wybuchając  śmiechem.  Ze  stodoły 

dolatywały ich odgłosy wesołej zabawy. 

-  A to ci dopiero Siedemnasty Maja - stwierdził Sivert. - Dzieciaki są przeszczęśliwe. 
Wszyscy  odwrócili  głowy,  gdy  Mała  Mali,  Marilena  i  Trygve  zbiegli  po  podjeździe, 

ś

miejąc się i pokrzykując. 

-  Oni  chcą  nas  złapać!  -  wołała  radośnie  Marilena  i  biegła  co  sił  w  nogach  przez 

dziedziniec, a tuż za nią dwoje pozostałych maluchów. - Oni chcą nas złapać! 

Ze  stodoły  wybiegł  Johannes  z  rękami  wyciągniętymi  przed  siebie,  jakby  to  były  ostre 

szpony, a wył przy tym jak wilk. 

-  Już się zbliżamy! Zaraz was dopadniemy! 
Dobiegł  mniej  więcej  do  połowy  podjazdu,  gdy  za  nim  na  czworakach  wyskoczył  w 

pełnym biegu na samą krawędź podjazdu Ola Havard. Wyprostował się i nagle zachwiał się, 
po czym spadł z góry wprost na kamienne płyty. 

Przez moment wszyscy zamarli i ucichły krzyki dzieci. Havard poderwał się z miejsca, ale 

Johannes dobiegł szybciej do przyjaciela. 

-  Ola  Havard!  -  krzyknął  głośno,  a  w  jego  drżącym  głosie  pobrzmiewał  strach  i 

niedowierzanie. - Ola Havard! 

Chłopiec  leżał  dziwnie  skręcony,  a  z  rany  na  głowie  i  z  nosa  ciekła  mu  krew.  Havard 

przybiegł, uklęknął przy synu i ostrożnie uniósł jego głowę. 

-  Ola Havard - odezwał się cicho. - Słyszysz mnie? 
Ola  Havard  leżał  z  zamkniętymi  oczami  nieruchomo  i  nawet  jęk  nie  wydobył  się  z  jego 

ust. Zupełnie jak szmaciana lalka, pomyślała Mali, gdy dobiegła wraz z innymi do chłopca. 

-  Wszystko dobrze? - zapytała. Nikt się nie odezwał. 
Johannes osunął się na kolana obok Oli Havarda i położył mu rękę na policzku. 
-  Uderzył  się  głową  -  stwierdził  Oja  cicho  i  wskazał  na  stertę  ułożonych  równo  płyt  o 

ostrych krawędziach. A spojrzawszy na Mali, dodał: - Nie wygląda to dobrze. 

Mali zasłoniła dłonią usta i jęknęła. Zaraz jednak odzyskała mowę i zapytała: 
-  Stracił przytomność, Havardzie? 
Havard pochylił się nad synem, przyłożył twarz blisko jego twarzy, by sprawdzić oddech, 

a dłonią przesunął po jego szczupłej klatce piersiowej. Nagle Mali zauważyła, że mąż jakby 
zapadł się w sobie, a jego twarz pobladła jak wosk. Podniósł głowę i napotkał jej spojrzenie. 
Mali jeszcze nigdy nie widziała takiej rozpaczy w oczach. I wtedy gwałtownie uświadomiła 
sobie, że stało się najgorsze. Ola Havard nie żyje. 

Poczuła  się  tak,  jakby  otrzymała  pięścią  cios  w  brzuch.  Z  trudem  łapała  oddech.  Potem 

odwróciła się do otaczających ją wianuszkiem bliskich i odsunęła ich. 

-  Havard  musi  wnieść  Olę  Havarda  do  domu  -  oświadczyła  chrapliwie.  -  Chłopiec  nie 

może tak tu leżeć. 

Havard  wziął  syna  na  ręce  i  chwiejnym  krokiem  przeszedł  z  nim  przez  dziedziniec. 

Wyglądało  tak,  jakby  nogi  odmawiały  mu  posłuszeństwa.  Jakby  ciężar,  który  dźwigał, 
przerastał jego siły. Szok i rozpacz ścisnęły jej serce. 

-  Chyba się zaraz obudzi, co? - Johannes pociągnął ją za bluzkę. - Chyba tylko zemdlał, 

prawda? 

Mali  zatrzymała  się  i  objęła  chłopca  ramieniem.  Pozostali  stłoczyli  się  wokół  nich  cisi  i 

przerażeni. Mała Mali płakała wtulona w spódnicę mamy. 

background image

-  Obawiam się, że on nie żyje - powiedziała Mali cicho głosem pozbawionym wyrazu. 
-  Nie!  Nie!  -  zawołał  Johannes  i  objął  Mali  w  pasie  i  wtulił  się  w  nią.  Sivert  daremnie 

usiłował  go  odciągnąć.  -  On  nie  umarł,  babciu  -  płakał  zrozpaczony.  -  Nie  umarł.  On  tylko 
zemdlał! 

Mali  stała  nieruchomo,  patrząc  niewidzącym  wzrokiem  przed  siebie,  i  tuliła  swojego 

wnuka.  Sama  nie  mogła  tego  pojąć.  Przecież  z  podjazdu  nie  jest  tak  wysoko,  myślała.  Jak 
mógł  się  tak  mocno  uderzyć,  że  zginął  na  miejscu?  Chyba  złamał  kark  o  te  płyty.  Tak... 
pewnie stało się tak, jak mówił Oja. 

-  Muszę  pójść  do  Havarda  -  odezwała  się  cicho,  usiłując  rozluźnić  desperacki  uścisk 

Johannesa. - Muszę iść do domu, Johannes. 

-  Pójdę z tobą! 
-  Nie,  wracajmy  na  Wzgórze  -  wtrąciła  się  Tordhild,  obejmując  tulącą  się  do  niej 

Marilenę. - Później przyjdziemy - dodała. 

-  Nie zostawię mojego przyjaciela - płakał Johannes. - Chcę być przy nim. 
-  Pozwól mu zostać - rzekła Mali. - Przyjdziecie potem wszyscy na nabożeństwo. 
-  Wszystkiego dopilnuję - rzekła Herborg. - Ja... 
-  Sama zadzwonię do Oppstad - wyszeptała Mali. - I do Storhaug. 
Johannes chwycił ją za rękę i razem poszli w stronę schodów. 
 
Havard siedział obok kanapy z twarzą ukrytą w dłoniach. Ola Havard wyglądał zupełnie, 

jakby  spał.  Twarz  miał  białą  jak  kreda,  a  z  nosa  spływały  mu  dwie  cienkie  strużki  krwi. 
Johannes podszedł powoli do kanapy, nie spuszczając wzroku z przyjaciela. 

-  Obudź się, Ola Havardzie! Obudź się! - rzucił chrapliwie. 
Havard  uniósł  twarz  niemal  tak  samo  bladą  jak  twarz  nieżyjącego  dziecka,  a  jego 

zrozpaczone oczy przypominały dwa przepastne otwory. 

-  On chyba nie żyje - odezwał się niewyraźnie. 
Mali położyła dłoń na szyi Oli Havarda i powoli pokiwała głową. 
-  Nie żyje - potwierdziła cicho. - Tak mi przykro, Havardzie! 
-  Ja  tego  nie  wytrzymam  -  odezwał  się  Havard  stłumionym  głosem  i  wstał.  -  Wszystko, 

tylko nie to... 

Bezwolnie  zaczął  krążyć  po  izbie,  a  po  policzkach  płynęły  mu  Izy.  Mali  zatrzymała  go  i 

objęła mocno. 

-  Havardzie - jęknęła. - Kochany Havardzie... 
Tak  byli  pochłonięci  sobą,  że  dopiero  po  chwili  usłyszeli  cichy  śpiew.  Nie  rozróżniali 

słów,  tylko  melodię.  Johannes  ukucnął  przy  kanapie  i  obejmując  zmarłego  przyjaciela, 
ś

piewał mu cicho. 

-  Co robisz? - zapytała Mali. 
-  Śpiewam,  żeby  Ola  Havard  wiedział,  że  jestem  tu  przy  nim  -  odpowiedział  cicho 

Johannes. - Nie może pomyśleć, że go zostawiłem. 

-  Pewnie wie, że tu jesteś - pokiwała głową Mali. - Śpiewaj, Johannes, śpiewaj. 
Po czym znów objęła Havarda, wtulając twarz w zagłębienie na jego szyi. Czuła, jak jego 

ciałem  wstrząsa  szloch,  i  przełknęła  z  trudem  ślinę.  Nic  już  nie  będzie  takie  jak  kiedyś, 
pomyślała. Nic. 
 

ROZDZIAŁ 5. 
  
Tego samego dnia późnym popołudniem odbyło się nabożeństwo żałobne. W rozmowie z 

rodziną  Oli  Havarda  z  Oppstad  i  ze  Storhaug  Mali  ustaliła,  że  nabożeństwo  zostanie 
odprawione w Stornes, tam gdzie zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. 

background image

Wiadomość o śmierci Oli Havarda wszędzie wywoływała wstrząs i niedowierzanie. Mali 

długo ściskała słuchawkę w ręce, nim odważyła się zatelefonować do Oppstad. Przez chwilę 
wahała  się,  czy  to  nie  Havard  powinien  zadzwonić,  ale  zaraz  odrzuciła  tę  myśl.  Havard  tak 
rozpaczał, że nie był w stanie z nikim rozmawiać. 

-  Ja tego nie przeżyję - powtarzał, kierując na Mali załamane spojrzenie. 
-  Tak  ci  się  teraz  wydaje  -  pocieszała  go.  -  Tymczasem  nam,  dotkniętym  nieszczęściem, 

nie pozostaje nic innego. Takie już jest życie. 

-  Ale to nie do zniesienia - szlochał. 
Mali  objęła  go  i  mocno  przytuliła  do  siebie.  Poklepywała  go  po  plecach  i  gładziła 

zesztywniałe plecy, cierpliwie tłumacząc: 

-  Rozumiem, że teraz wydaje ci się, że tego nie udźwigniesz. Ale przecież masz dla kogo 

ż

yć. Wszyscy ciebie potrzebujemy. 

-  Nigdy  nie  byłem  dobrym  ojcem  dla  Oli  Havarda  -  zarzucał  sobie,  jakby  w  ogóle  jej 

słowa do niego nie docierały. - Ten chłopiec był z mojego powodu nieszczęśliwy, dlatego że 
go odrzuciłem. 

-  Może  kiedyś  tak  było  -  przyznała  Mali.  -  Ale  dobrze  wiesz,  jak  bardzo  cię  kochał  i 

cieszył się, że to ty jesteś jego ojcem. 

Havard znów zatrząśł się od płaczu. 
-  Czy  to  ma  sens,  żeby  dzieci  umierały  wcześniej  niż  rodzice?  Przecież  to  on  powinien 

mnie pochować, nie ja jego! 

-  O tym decyduje Bóg - rzekła cicho Mali. 
-  Jaki Bóg? - rzucił Havard chrapliwie. - Co to za Bóg zabiera chłopca będącego dopiero u 

progu życia? Co to za Bóg? 

-  Rzeczywiście trudno to zrozumieć - wyszeptała Mali i zanurzyła palce w jego włosach. - 

Niełatwo dopatrzeć się w tym jakiegoś sensu. 

-  A ci jego biedni dziadkowie w Storhaug - ciągnął Havard. - Co oni zrobią? Stracili już 

wszystkich najbliższych. Będą mnie obwiniać o śmierć wnuka. 

-  Przecież wiesz, że to nie była twoja wina. 
-  Mogłem przełożyć gdzieś te płyty. Wówczas by żył. 
Mali nic mu na to nie odpowiedziała. Pomyślała tylko, że czeka ich teraz trudny czas. Po 

stracie  Ruth  pogrążyli  się  w  ciężkiej  żałobie,  ale  to,  co  się  stało  z  Olą  Havardem,  jeszcze 
mocniej  załamało  Havarda.  Nie  dlatego,  by  był  mocniej  związany  z  chłopcem  niż  ze  swoją 
najstarszą córką, ale dlatego, że z jego powodu dręczyły go wyrzut sumienia, myślała Mali. 

Przypomniała  sobie,  jak  ona  sama  zadręczała  się  po  śmierci  Ruth.  Bezsilność  i  poczucie 

winy niemal kompletnie ją załamały. Znów ożyły w pamięci te ponure chwile, kiedy pragnęła 
jedynie  położyć  się  i  zasnąć,  by  już  nigdy  się  nie  obudzić.  Ale  jakoś  przez  to  przeszła.  Nie 
poddała się  całkiem smutkowi i rozpaczy.  Uznała, że dopóki człowiek żyje, musi próbować 
się  podźwignąć  i  iść  dalej,  zarówno  ze  względu  na  siebie,  jak  i  na  innych.  Zastanawiała  się 
tylko, czy Havard potrafi spojrzeć na to w taki sam sposób. 

-  Zatelefonuję do wszystkich - powiedziała powoli i wypuściła go z objęć. - Zadzwonię do 

Oppstad  i  do  Storhaug  w  sprawie  nabożeństwa.  Ale  wydaje  mi  się,  że  zostanie  ono 
odprawione tutaj. Nie będziemy przenosić Oli Havarda. 

Havard, słysząc to, znów zapadł się w sobie. 
-  Połóż się trochę - poradziła mu Mali. - Spróbuj się uspokoić. 
Nie odpowiedział, ale chwiejnym krokiem doszedł do łóżka i opadł na posłanie. Ułożony 

na  wznak  zasłonił  ręką  twarz.  Mali  rzuciła  mu  zatroskane  spojrzenie.  Smutek  z  powodu 
ś

mierci  Oli  Havarda  ciążył  jej  niczym  kamień  w  żołądku.  Oczy  piekły  ją  od  tłumionego 

płaczu, ale wiedziała, że nie może się poddać rozpaczy. Musi zatroszczyć się najpierw o to, 
by  godnie  pożegnać  chłopca  i  pomodlić  się  za jego  duszę.  No  a  potem,  kiedy  nadejdzie  ten 
dzień,  odprowadzić  trumnę  z  jego  ciałem  na  miejsce  wiecznego  spoczynku.  Nie  mogę  się 

background image

poddać rozpaczy, pomyślała i rzuciwszy zatroskane spojrzenie na Havarda, wymknęła się po 
cichu z sypialni. 

  
W izbie w Stornes stłoczyli się milczący, zapłakani ludzie. Mali stała w drzwiach razem z 

Havardem  i  witała  wszystkich  przybyłych.  Wymusiła  to  na  nim,  choć  jęczał,  że  temu  nie 
podoła. 

-  Musisz, Havardzie! Tyle przynajmniej jesteś winien swojemu synowi. 
Skulił się, jakby wymierzyła mu policzek, a jego oczy napełniły się łzami. 
-  Nie wszyscy są tacy silni jak ty - odezwał się gardłowo. 
-  Ale  wszyscy  mogą  wziąć  się  w  garść  -  odpowiedziała  krótko.  -  Jesteś  to  winien  Oli 

Havardowi. 

W  milczeniu  ogarnął  się  i  włożył  garnitur,  a  teraz  stał  blady  i  poważny  obok  niej  przy 

drzwiach  wejściowych.  Mali  widziała,  ile  to  go  kosztuje,  i  serce  jej  krwawiło  z  żalu.  Nie 
mogła jednak zdjąć z niego tego brzemienia. Będzie go chronić i pocieszać przez najbliższe 
dni i tygodnie, ale teraz sam musi stawić czoło rozpaczy. 

Johannes przyszedł z rodzicami i Marileną. Pod pachą niósł skrzypce. 
-  Czy z Oppstad już przyjechali? - zapytał. 
-  Tak, są w środku. Czemu pytasz? - zdziwiła się Mali. 
-  Dzwoniłem  do  nich  -  odparł,  pocierając  bladą,  zgnębioną  twarz.  -  Pomyślałem,  że  Ola 

Havard  przywiózł  pewnie  swojego  ulubionego  misia,  i  okazało  się,  że  miałem  rację.  Chcę, 
ż

eby zabrał go ze sobą. Wiesz, jak bardzo go lubił. Był jego pociechą. 

-  Pięknie, że o tym pomyślałeś - pochwaliła go Mali. - Zagrasz też coś? 
-  On  bardzo  lubił,  jak  grałem  -  pokiwał  głową  Johannes.  -  Oczywiście,  że  mu  zagram. 

Skomponuję też melodię tylko dla niego. Bo wiesz, że to był mój najlepszy przyjaciel. 

Nabożeństwo było piękne, choć przejmująco smutne. Nikolai odczytał fragment z Biblii i 

odśpiewał  dwa  ulubione  psalmy  Oli  Havarda,  a  na  zakończenie  zagrał  Johannes.  Jasne 
dźwięki  skrzypiec  przeniknęły  do  serc  pogrążonej  w  żałobie  gromady,  wyciskając  łzy  z 
niejednej pary oczu. 

Mali  patrzyła  na  wnuka,  ściskając  w  dłoniach  chusteczkę,  aż  zgniotła  ją w  twardą  kulkę. 

Chłopiec był taki blady, że wydawało się, iż zaraz zemdleje. Miał zamknięte oczy, łzy ciekły 
mu  po  policzkach,  ale  grał.  Tyle  osób  cierpi  dziś  z  powodu  bolesnej  straty,  myślała  Mali. 
Wśród nich Johannes. Tych dwóch chłopców od pierwszej chwili, gdy się poznali, połączyła 
bliska przyjaźń. Mali zastanawiała się, jak Johannes zniesie śmierć przyjaciela, jak upora się z 
nieszczęściem.  Jest  taki  wrażliwy,  a  przecież  Ola  Havard  zginął  tragicznie  na  jego  oczach. 
Mimo wszystko wierzyła, że wnuk nie podda się rozpaczy. W końcu w jego żyłach płynie jej 
krew. 

Mali rozmyślała także nad tym, kim był dla niej Ola Havard i jak pojawił się w jej życiu. Z 

początku,  musiała  się  przyznać  sama  przed  sobą,  nie  cieszyła  się  z  jego  istnienia.  Chłopiec 
stanowił  bowiem  żywy  dowód  zdrady  Havarda.  Z  czasem  jednak  szczerze  go  pokochała. 
Miała tylko nadzieję, że potrafiła to okazać i że chłopiec zdawał sobie z tego sprawę. Teraz w 
każdym razie było już za późno, by mu o tym powiedzieć. 

Wielu ludzi podchodziło do trumny, by pożegnać chłopca przed zamknięciem wieka. Mali 

serce krwawiło ze współczucia dla dwojga staruszków ze Storhaug. Stracili już tylu bliskich! 
Teraz stali oboje przy trumnie, szarzy i zapłakani, żegnając ukochanego wnuka. 

Johannes  podszedł i  włożył  Oli  Havardowi  pod  pachę  pluszowego  misia.  Chwycił  zimną 

białą dłoń przyjaciela i stał tak długo z pochyloną głową. 

-  Stało  się  nie  tak,  jak  myśleliśmy  -  mówił  cicho,  tak  że  ledwie  było  go  słychać.  - 

Powinieneś zostać z nami dłużej, Ola Havardzie. Mieliśmy tyle planów, ty i ja... 

Na koniec podszedł do trumny Havard. Twarz miał białą jak kreda. Pochylił się nad synem 

i  pocałował  go  w  czoło.  Pogłaskał  go  przelotnie  po  policzku  i  stał  tak  długo  z  pochyloną 

background image

głową i złożonymi rękami. Gdy wreszcie wrócił na swoje miejsce przy Mali i trumna została 
przykryta  wiekiem,  w  izbie  rozległ  się  tłumiony  szloch.  Potem  po  raz  ostatni  Ola  Havard 
został wyprowadzony z izby w Stornes. 

  
Pogrążona  w  żałobie  Mali  nie  zapomniała  jednak  o  swym  postanowieniu,  by  jeszcze  raz 

porozmawiać z Dorbet o niemieckim oficerze. Któregoś dnia, gdy córka przyszła z Trygvem, 
wzięła ją na stronę i zagadnęła: 

-  Jak ci się układa z Niemcem? 
-  Układa? 
-  No, czy był znowu? 
-  Od ostatniego razu nie. 
-  Dużo  myślałam  o  tym,  Dorbet.  Musisz zachować  w  tej  sprawie  wyjątkową  ostrożność. 

Słyszałaś Marit, ona wyraźnie ma ci za złe tego Niemca. Może ma jakiś powód? 

-  Marit potrafi być nieprzyjemna i złośliwa bez powodu. 
-  Ale jeśli ona uważa, że jesteś zbyt miła dla tego Niemca, to i inni mogą tak pomyśleć. 

Uważaj, Dorbet, żeby nie uznano, że kolaborujesz z wrogiem. 

-  Przecież tego nie robię! 
-  Nie,  ja  nie  mówię,  że  kolaborujesz,  ale  proszę,  pomyśl  o  tym  mimo  wszystko. 

Wpadniesz w kłopoty, jeśli... 

-  Tak,  mamo,  rozumiem,  ale  ja  naprawdę  nic  takiego  nie  zrobiłam.  Byłam  po  prostu 

uprzejma i odwróciłam uwagę Niemca od Oli, a to może się przydać. 

W duchu przyznała się jednak, że była może trochę za uprzejma. Podobało jej się, że ma 

nad Niemcem władzę. Sprawdzała jedynie jaką, na wypadek gdyby była jej potrzebna pomoc, 
by  ochronić  Olę.  Tylko  dlatego  jestem  dla  niego  miła,  usprawiedliwiała  się.  A  Marit  niech 
lepiej przestanie gadać, pomyślała zirytowana. Wciąż tylko się wtrąca w nie swoje sprawy. 

Mali  popatrzyła  na  odpychającą  minę  córki  i  westchnęła  lekko.  No  cóż,  przynajmniej  ją 

ostrzegłam  i  wyraziłam  swoje  zdanie.  Pozostaje  tylko  mieć  nadzieję,  że  Dorbet  nie  posunie 
się zbyt daleko. W końcu nie jest już dzieckiem. Nic więcej uczynić nie mogę. 

-  Nie  chcę  się  wtrącać  -  rzekła  i  pogłaskała  Dorbet  po  policzku.  -  Po  prostu  trochę  się 

martwię. 

-  Niepotrzebnie - skwitowała Dorbet. - Jestem dorosła.  
Mali  pokiwała  głową.  Dorbet  skończyła  dwadzieścia  dwa  lata,  jest  młodą  gospodynią  w 

dużym  dworze  i  matką  pięcioletniego  synka.  Oczywiście,  że  jest  już  dorosła.  Ale  z  drugiej 
strony. .. Dorbet zawsze pozostanie trochę nieobliczalna. 

-  Co słychać u Oli? - zmieniła temat rozmowy. 
-  No właśnie, to już lepsze pytanie - odparła Dorbet krótko. - Bo to o niego raczej trzeba 

się  martwić.  Wprawdzie  ostatnio  nie  wyprawiał  się  w  góry,  ale  z  nim  nigdy  nie  wiadomo  - 
dodała. - Jestem pewna, że za jakiś czas znów się to powtórzy. 

-  Ale nie mówiłaś mu, że... 
-  Spróbuj mu coś wytłumaczyć! 
Mali zamilkła i zatroskana westchnęła ciężko. Obawiała się, że Oli nie da się przekonać, 

by  skończył  z  niebezpiecznym  procederem  przeprowadzania  uciekinierów  przez  zieloną 
granicę. 

-  A  jak  twoje  haftowanie?  -  zagadnęła  z  innej  beczki,  by  trochę  złagodzić  nastrój.  - 

Zrobiłaś coś? 

-  Tak, cały czas haftuję. Ale jak myślisz, uda nam się to wysłać? 
-  Jeszcze  tego  nie  sprawdziłam  -  przyznała  się  Mali.  -  Ale  muszę  się  tym  zająć,  bo  i  ja 

mam wiele gotowych wyrobów. 

-  Martin nie dzwonił ostatnio? 

background image

-  Nie, od tamtej pory, gdy ci mówiłam, nie dzwonił. Wspominał, że mogą być trudności z 

połączeniem. 

Dorbet tylko pokiwała głową. 
Trygve podbiegł do nich roześmiany i zarumieniony, wołając z daleka: 
-  Mamo, urodziło się cielątko! Chodź i zobacz! Wujek Oja będzie je poił. 
Dorbet wzięła synka za rękę i uśmiechnęła się. 
-  Pewnie,  że  z  tobą  pójdę.  Też  chcę  zobaczyć  cielątko  -  dodała,  zerkając  pośpiesznie  na 

mamę. - Chyba nic więcej już ode mnie nie chcesz? 

-  Nie, chodziło mi tylko o tę jedną sprawę. 
Mali obserwowała z daleka córkę i wnuczka idących przez dziedziniec. Niech ta wojna się 

wreszcie skończy, pomyślała. Ale dni wydawały jej się teraz takie ponure nie tylko z powodu 
wojny. Tragiczna śmierć Oli Havarda nadal kładła się cieniem na nich wszystkich, zwłaszcza 
Havard nie mógł się otrząsnąć. Kręcił się po obejściu blady i milczący, mało jadł, niewiele się 
odzywał. Mali miała nadzieję, że z czasem odzyska dawną pogodę ducha, że nie zamknie się 
w sobie na resztę życia. 

Czekał ich jeszcze pogrzeb. Mali łudziła się, że gdy mąż już będzie miał to za sobą, trochę 

mu  ulży.  Choć  oczywiście  nikt  z  rodziny  nigdy  nie  zapomni  Oli  Havarda.  Ten  chłopiec 
pozostanie na zawsze w ich wspomnieniach jako ktoś bardzo bliski. 

Mali otarła dłonią twarz i odwróciwszy się na pięcie, skierowała w stronę schodów. 
  
Leżeli w łóżku. Ola bawił się włosami Dorbet, nawijając na palce jej jasne loki. W dużym 

domu panowała cisza. Zasłonki w oknach falowały lekko poruszane łagodnymi podmuchami 
wieczornej bryzy. W sypialni pomimo późnej pory panował półmrok. 

-  Czy coś jest nie tak? - zapytał nagle. Podłożył jej ramię pod głowę i przyciągnął ją lekko 

do siebie. 

-  A co takiego? 
-  Ostatnio odzywasz się do mnie półsłówkami, denerwujesz się o byle co i mam wrażenie, 

jakbyś się ode mnie oddalała. 

-  Jestem przy tobie, Ola - rzuciła krótko, prostując zesztywniałe ciało. - To raczej ty nigdy 

nie masz czasu... 

Nie odpowiedział jej od razu, musnął tylko palcem jej delikatny policzek. 
-  Dla ciebie zawsze mam czas - odpowiedział wreszcie. 
-  Jakoś nie odczuwam tego w taki sposób. 
-  Jest wojna - tłumaczył cicho. - A ty nie przepadasz za tym, czym się zajmuję. 
-  Bo te wyprawy są niebezpieczne, Ola. 
-  To prawda, ale ja nie potrafię inaczej, Dorbet. Nie chcę siedzieć bezczynnie. Muszę coś 

robić. 

Przez chwilę leżeli objęci, nic nie mówiąc. Przyciągnął ją mocniej do siebie i zaczął: 
-  Ten Niemiec... 
-  Co z nim? - zapytała Dorbet, wstrzymując oddech. 
-  O co właściwie chodziło mojej mamie, gdy o nim mówiła? 
-  A o to już musisz ją zapytać, bo ja nie mam pojęcia. 
-  Zabrzmiało to tak, jakbyś tego oficera bardzo polubiła... 
-  Bzdura - oburzyła się Dorbet. - Byłam dla niego miła i uprzejma, to prawda. Ale tylko 

dlatego, że się o ciebie boję! Pomyślałam, że taka znajomość może się przydać, gdyby nie daj 
Boże coś się stało i trzeba cię było ratować. 

-   Myślisz w taki sposób? 
W odpowiedzi łza potoczyła się po jej rozgrzanym policzku. 
-  Byłem zazdrosny - wyszeptał powoli, całując żonę. 
-  Zazdrosny? A mnie się zdawało, że cię już wcale nie obchodzę. 

background image

-  Nieprawda - wyszeptał, unosząc się na łokciu. - Jesteś dla mnie wszystkim, Dorbet. Ty i 

Trygve. Ale najbardziej ty - musnął oddechem jej policzek. - Wiesz przecież... 

-  Ale wojna jest ważniejsza... 
-  To co innego, to obowiązek wobec ojczyzny - rzekł, odgarniając do tylu jej włosy. - Ale 

kocham tylko ciebie, wiesz przecież. 

Dorbet  rozluźniła  się  i  przywarła  do  niego,  chłonąc  ciepło  bijące  od  jego  muskularnego 

ciała. Jęknęła, gdy wsunął jej dłoń pod koszulę. 

-  Czego chcesz? 
-  A jak myślisz? - zaśmiał się cicho. 
Zarzuciła  mu  ręce  na  szyję  i  przylgnęła  do  niego  gorąca  i  oszołomiona  szczęściem, 

stęskniona za jego bliskością. 

-  Ola - szeptała mu do policzka. - Ola... 
Zamknął  jej  usta  pocałunkiem.  Czubkiem  języka  muskał  jej  rozchylone  wargi,  a  jego 

gorące dłonie pieściły jej ciało, które chętnie poddawało się tym pieszczotom. Zaszumiało jej 
w  głowie,  a  kiedy  w  nią  wszedł,  pod  jej  zamkniętymi  powiekami  rozbłysły  gwiazdy. 
Wypuściła ustami powietrze i jęknąwszy przeciągle, poddała się szaleńczemu pędowi. 

-  Och ty - wyszeptał jej już po wszystkim i uśmiechnął się. - Och ty. 
Dorbet, rozpalona, uśmiechnęła się i wtuliła się w niego. Twarz ukryła w zagłębieniu przy 

jego szyi. 

-  Takiego chcę cię zawsze - wyszeptała. 
-  Ja też pragnę ciebie takiej - roześmiał się cicho. - Jesteśmy więc zgodni. 
Jeszcze długo po tym, gdy Ola zasnął, Dorbet leżała i nasłuchiwała jego równego oddechu. 

Wciąż  była  rozgrzana  miłosnym  aktem,  ale  po  plecach  przeszły  jej  ciarki  ze  strachu,  że 
mogłaby utracić męża. 

-  Strzeż go, Boże - wyszeptała powoli, złożywszy dłonie jak do modlitwy. - Strzeż go. 
Położyła mu głowę na piersi i zamknęła oczy. Niebawem spłynął na nią sen. 
  
W dniu pogrzebu Oli Havarda padał rzęsisty deszcz, stanowiąc ponure tło tego strasznego 

dramatu.  Tłumnie  przybyli  ubrani  na  czarno  żałobnicy  i  wypełnili  do  ostatniego  miejsca 
kościół w Kvannes. Na trumnie leżał bukiet pięknych świeżych kwiatów, a w głównej nawie 
ułożono wieńce i wiązanki od bliskich i dalszych krewnych oraz znajomych. 

Havard siedział blady i milczący w ławce obok Mali. Nie śpiewał psalmów ze wszystkimi. 

Mocno  zaciskał  szczęki,  a  pod  skórą  mięśnie  napinały  się  niczym  twarde  węzły,  z  trudem 
oddychał.  W  ławkach  z  drugiej  strony  nawy  siedziała  rodzina  chłopca  z  Oppstad  i  dwoje 
staruszków ze Storhaug. Mali serdecznie im współczuła, zwłaszcza dziadkom Oli Havarda ze 
Storhaug. 

Przez ten tydzień, który  upłynął od wypadku, jakby postarzeli się o dziesięć lat. Mali nie 

miała  pojęcia,  jak  to  teraz  będzie  w  Storhaug.  Kto  przejmie  dwór,  gdy  nadejdzie  czas?  Ola 
Storhaug,  według  kościelnych  ksiąg  ojciec  małego  Oli  Havarda,  był  jedynakiem.  Mali 
westchnęła  ciężko,  ale  uznała,  że  przecież  to  nie  jej  sprawa.  Na  pewno  znajdzie  się  jakieś 
rozwiązanie. Po omacku odszukała dłoń męża. 

Słyszała tylko urywki kazania pastora. Mówił coś o tym, że należy być zawsze gotowym, 

bo nikt nie wie, kiedy Pan wezwie nas do swego domu. Ola Havard ma zapewnione miejsce 
w  niebie,  myślała  Mali.  Przez  ten  krótki  czas  swego  ziemskiego  życia  był  dla  wszystkich 
dobry  i  miły.  Jeśli  istnieje  raj,  to  on  tam  na  pewno  trafił.  Może  teraz  jest  już  szczęśliwy  i 
beztroski. Mali pragnęła w to wierzyć z całego serca. Może Ruth stała tam i powitała swojego 
przyrodniego  brata?  Ta  myśl  wydała  jej  się  krzepiąca,  choć  wciąż  nie  pojmowała  Bożych 
zamysłów. Otarła łzy i wydmuchała nos. 

Tego  dnia  Johannes  także  grał.  Łagodne  dźwięki  skrzypiec  wypełniły  muzyką  kościelne 

wnętrze,  wywołując  wzruszenie  wśród  wszystkich  obecnych  na  nabożeństwie.  Mali  nigdy 

background image

wcześniej  nie  słyszała  tego  utworu.  Może  Johannes  skomponował  go  w  ostatnich  dniach 
specjalnie  dla  Oli  Havarda,  tak  jak  zapowiadał?  Było  to  cudowne  i  godne  pożegnanie 
przyjaciela. 

-  Pięknie zagrałeś - powiedziała mu Mali, kiedy potem do niej podszedł. 
Pokiwał głową w milczeniu. 
-  Sam to skomponowałeś? 
-  Tak, dziś w nocy. 
Mali pogłaskała go po ciemnej niesfornej grzywce i musnęła dłonią jego policzek. 
-  Jak się czujesz, Johannes? - zapytała. Popatrzył na nią oczami pełnymi łez. 
-  Jest mi bardzo ciężko - powiedział cicho. 
-  To minie z czasem - pocieszyła go i położyła mu rękę na karku. 
-  Tata też tak mówi. Może ma rację,  ale ja teraz tego zupełnie nie rozumiem. Zaczynam 

wątpić, czy Bóg istnieje. Dlaczego Oli Havardowi nie było dane nadal żyć? 

- Nie wiem, Johannes. Nigdy tak do końca nie rozumiałam Boskich wyroków - przyznała 

Mali. 

Kiedy  tego  wieczoru  Havard  wreszcie  usnął,  milczący  i  zapłakany,  Mali  długo  jeszcze 

leżała i wpatrywała się w półmrok. Zgadzała się z Havardem, że dzieci nie powinny umierać 
przed  rodzicami.  Jaki  to  ma  sens?  Ale  czy  po  raz  pierwszy  spotykało  ich  coś,  czego  nie 
potrafili zrozumieć? Życie nie zawsze układało się po ich myśli. Decydował o tym ktoś inny, 
a On nie zawsze był usposobiony przychylnie. 

Mali  westchnęła  głęboko,  obróciła  się  na  bok  i  okryła  kołdrą.  Złożyła  dłonie,  ale  nie 

potrafiła wykrzesać z siebie słów modlitwy. 

   
ROZDZIAŁ 6. 
  
Nie upłynęło wiele dni lipca, a znów do dworu przyszli ludzie, którzy chcieli widzieć się z 

Olą.  I  Ola  wyruszył  z  nimi  w  drogę.  Jego  plecak  leżał  teraz  zawsze  przygotowany  w 
korytarzu, wystarczyło tylko włożyć jedzenie. 

-  Znów  idziesz?  -  zapytała  Dorbet  cicho  i  zerknęła  w  stronę  łóżka,  gdzie  spał  Trygve, 

obawiając się, że synek się zbudzi. 

-  Tak, muszę. 
Sam  podejmuje  decyzje.  Zupełnie  nie  liczy  się  ze  mną,  pomyślała  Dorbet.  Mógłby 

odmówić, ale takiej możliwości najwyraźniej w ogóle nie bierze pod uwagę. 

Ale  w  jego  ruchach  zauważyła  jakieś  napięcie  i  bezradność,  gdy  ubierał  się  i  pakował 

plecak. Dorbet zeszła z nim do kuchni i posmarowała mu kanapki. 

-  Kiedy wrócisz? 
-  Nie wiem. To może trochę potrwać. 
-  To taka sama wyprawa jak ostatnio? 
Wykręcał się, wolał o tym w ogóle nie mówić. Nie nalegała więc i nie pytała o nic więcej. 

Stojąc  tak  przy  kuchennej  lawie,  poczuła  nagłą  potrzebę,  by  mu  wykrzyczeć,  że  nie  zniesie 
dłużej  napięcia  nerwowego,  jakie  jej  nie  opuszcza  podczas  jego  nieobecności,  ale  nie 
odezwała się. 

-  A jeśli ten Niemiec przyjedzie tu, gdy ciebie nie będzie? 
-  To się nim zajmiesz - odpowiedział rozkojarzony. 
-  Mam się nim zająć? 
-  Jakoś odwrócisz jego uwagę - rzekł Ola i pogłaskał ją po policzku. - Ty to potrafisz. 
Wszystko się w niej zagotowało. Czy Ola myśli, że to takie proste? Kiedy  uścisnął ją na 

pożegnanie,  była  w  jego  ramionach  sztywna  jak  kłoda,  jednak  już  wracając  po  cichu  na 
poddasze, żałowała tego z całego serca. A jeśli Ola nie wróci z tej wyprawy? Jeśli go złapią? 
Stanęła na moment na schodach i przechyliwszy się przez poręcz, jęknęła żałośnie. Niechby 

background image

już się skończyła ta przeklęta wojna! Żałowała, że Ola nie jest taki jak inni mężczyźni we wsi, 
którzy  nie  mieszają  się  do  niebezpiecznych  spraw.  Nie  mam  siły  chodzić  i  zamartwiać  się 
przez cały czas, pomyślała z ciężkim sercem i ruszyła dalej po schodach. 

  
W dniu, kiedy mężczyźni zaplanowali wycinkę i rąbanie drewna w górach koło szałasów, 

pogoda  była  niezwykle  piękna.  Z  początku  tylko  Herborg  miała  pójść  razem  z  nimi,  by 
ugotować  jedzenie  i  posprzątać  trochę  w  szałasie.  Należało  przygotować  wszystko  na  lato, 
zanim w góry ruszy redyk. Ale gdy sobota powitała ich bezchmurnym niebem i bezwietrzną 
pogodą, do Herborg, która zabrała ze sobą Małą Mali, przyłączyli się także Tordhild i Sivert z 
dziećmi. 

-    Nie  poszłabyś  z  nami?  -  Herborg  zapytała  Mali,  pakując  się.  -  Przydałby  ci  się  wolny 

dzień.  No,  wolny  jak  wolny...  -  dodała.  -Trzeba  będzie  ugotować  jedzenie,  posprzątać,  ale 
pomyśl,  będzie  nas  dużo,  więc  szybko  się  z  tym  uporamy.  A  tam,  w  górach,  człowiek 
zupełnie inaczej się czuje. 

Może rzeczywiście taka wycieczka dobrze by mi zrobiła? - pomyślała Mali. Nie mówiąc o 

Havardzie, który snuł się po obejściu i przypominał swój własny cień. Zamknął się w sobie i 
w  samotności  rozpaczał  nad  stratą  syna.  Mali  zupełnie  nie  potrafiła  do  niego  dotrzeć. 
Odpowiadał jej monosylabami i wzdychał ciężko całymi dniami. A po nocach nie mógł spać, 
przewracał się z boku na bok, rzucał się na łóżku niespokojny. Mali martwiła się o niego. Nie 
wiedziała jednak, co robić. Chyba tylko czas może tu pomóc, myślała. 

Nagle nabrała ochoty, by pójść w góry ze wszystkimi. Zadzwoniła do Granvold i zapytała, 

czy Dorbet z Trygvem nie przyłączyliby się także do nich. 

-  Spędzilibyśmy  rodzinnie  miły  dzień  na  łonie  natury  -  przekonywała  córkę.  Dorbet 

odpowiedziała, że mężczyźni z Granvold też właśnie zbierają się do wyjścia na górską halę, 
by  rąbać  drewno.  Właściwie  nie  planowała  iść  z  nimi,  ale  zmieniła  zdanie,  kiedy  Mali 
opowiedziała, ilu ich rusza ze Stornes. 

-  Dla dzieci będzie to wspaniała zabawa - rzekła. 
-  Oczywiście, zapamiętają sobie ten dzień - potwierdziła Mali. 
I tak umówiły się na spotkanie za pół godziny przy letnich oborach. 
  
Spacer  przez  ukwiecone  zbocza  dostarczył  wszystkim  wielu  wrażeń.  Białe  wełnianki 

kołysały się na wietrze, polśniewając w słońcu. Kwiaty i drzewa roztaczały odurzającą woń, a 
ze stromych skał opadały z hukiem potężne masy wody. Gdzieś z wysoka dolatywało kukanie 
kukułki. 

Mali chłonęła wszystkimi zmysłami piękno przyrody. Ostatnimi czasy tak rzadko bywała 

w górach, mimo że wiedziała, jak kojąco wpływają na nią takie spacery. Powinnam częściej 
to  robić,  pomyślała  i  zerwawszy  źdźbło  trawy,  włożyła  je  do  ust.  Może  od  czasu  do  czasu 
mogłabym wieczorem przejść się w stronę górskich pastwisk. Przecież nie muszę dochodzić 
aż do szałasów, wystarczy, że dojdę do letniej obory. Stamtąd rozpościera się piękny widok 
na wieś. Potrzebuję takich chwil spokoju i samotności, pomyślała. 

Tego  dnia  jednak  nie  miała  możliwości  delektować  się  ciszą.  Las  odbijał  echo  rozmów  i 

wesołego dziecięcego śmiechu. Dzieciaki rozbiegały się w różne strony, tarzały się w trawie i 
były zachwycone. Gdy zbliżali się do miejsca postoju, ruszyły wszystkie pędem na wyścigi, 
bo każdy chciał być pierwszy. 

-  A ty nie biegniesz? - zapytała Mali, kładąc Johannesowi rękę na ramieniu. 
-  Jestem już za duży. 
-  Jak ty się czujesz, Johannes? 
Nie  od  razu  odpowiedział.  W  milczeniu  szli  obok  siebie  wąską  ścieżką,  oświetloną 

promieniami słońca przenikającymi przez zarośla i korony drzew. 

-  Jakoś muszę sobie radzić - odezwał się w końcu. 

background image

-  Będzie lepiej - przypomniała mu Mali. 
-  Tak, mówiłaś mi już to, pamiętam. 
-  Nie można się całkiem poddać rozpaczy. 
-  Niektórzy nie potrafią inaczej - odparł Johannes i zerknął na nią. - Nie wszyscy mają tyle 

sił. 

Mali zastanawiała się, czy wnuk ma na myśli Havarda, ale nie zapytała go o to. 
-  Tak to już jest urządzone - rzekła tylko. - Ci, którzy pozostają, muszą żyć dalej. 
Znów  zamilkli  i  jakiś  czas  szli  pogrążeni  we  własnych  myślach.  Ze  szczytu,  na  który 

wchodzili,  słychać  było  głośne  nawoływania  i  śmiech  dzieci,  które  już  dobiegły  na  miejsce 
postoju. 

-  Myślałem  o  tym,  by  któregoś  dnia  pojechać  do  Storhaug  -  odezwał  się  Johannes.  - 

Rozmawiałem  o  tym  z  tatą.  Tak  mi  szkoda  tych  staruszków.  Nie  mają  nikogo  bliskiego. 
Wszystkich stracili. 

-  Chyba  powinieneś  tak  zrobić  -  pokiwała  głową  Mali.  -  Dziadkowie  Oli  Havarda  na 

pewno to docenią, Johannes. Wiedzą, jakimi byliście dobrymi przyjaciółmi. 

Kiedy usiadła na rozgrzanym wrzosowisku i omiotła spojrzeniem swoje wnuki, pomyślała, 

ż

e powinien tu z nimi być teraz też Ola Havard. Serce ścisnęło jej się z tęsknoty. Jak niewiele 

człowiek wie, pomyślała. Niezbadane są wyroki Boskie. Mali nigdy nie rozumiała Boga. 

  
Tu,  na  hali,  człowiek  oddycha  swobodniej,  pomyślała  Mali  i  otarta  pot  z  czoła.  Kiedy 

wzrok  sięga  ku  wysokim  szczytom  i  bezkresnemu  niebu,  w  płucach  mieści  się  więcej 
powietrza.  Stała  przez  chwilę  i  chłonęła  majestatyczny  widok:  mroczny  szczyt  Stortind 
odcinał  się  wyraźnie  na  tle  błękitnego  nieba  i  górował  nad  zazielenionymi  mokradłami 
porośniętymi białą wełnianką, a strumień przepływający przez hale szemrał przyjaźnie. 

-  Ale pięknie - odezwała się Herborg rozpromieniona. - Chyba będzie nam tu dziś bardzo 

miło. 

I  rzeczywiście.  Uszczęśliwione  dzieciaki  biegały  na  bosaka  po  łące  i  puszczały  łódki  z 

kory po strumieniu. Kobiety pootwierały drzwi szałasów i wyniosły do przewietrzenia pościel 
i maty na podłogę. A z pobliskiego lasu dochodziły odgłosy siekier i pił, świadczące o tym, że 
mężczyźni nie próżnowali. 

-  Dziś  zrób  sobie  wolne  -  zwróciła  się  Tordhild  do  Mali,  która  weszła  do  szałasu,  by 

pomóc. - Przejdź się trochę. 

-  Ależ nie mogę przecież... 
-  Możesz, możesz. Idź już. 
Johannes siedział przy ścianie szałasu i coś strugał. 
-  Nie chcesz się ze mną trochę przejść w stronę szczytów? - zapytała Mali. 
-  A dokąd się wybierasz? 
-  Może uda nam się dojść aż na sam szczyt Seterhaen. 
-  Tylko ty i ja? 
-  Tylko my dwoje - potwierdziła. 
Wstał, schował nóż do pochewki przytroczonej do paska i otrzepał się z wiórów. 
-  Pójdę z tobą - uśmiechnął się. 
Powędrowali  w  stronę  letnich  obór  połyskujących  srebrzyście  w  słońcu.  Mali  wetknęła 

głowę  do  pustej  obory  i  nabrała  powietrza  w  nozdrza.  Wciąż  unosił  się  tu  zapach  krów  i 
owiec,  mimo  że  na  jesieni,  zanim  w  górach  zawitała  zima,  obora  została  dokładnie 
uprzątnięta. Co roku porządkowali wszystkie obejścia po letnim gospodarowaniu na hali, tak 
ż

e  wraz  z  początkiem  nowego  sezonu  wystarczyło  wszystko  tylko  odświeżyć,  wywietrzyć 

pomieszczenia i pościel, tak jak dziś. 

Od dłuższego czasu nie padało porządnie, na górskich ścieżkach było więc sucho i łatwo 

się wędrowało. Mali wybrała drogę na prawo od Seterhaen w stronę rzeki. 

background image

-  Byłaś kiedyś na samym szczycie Stortind, babciu? 
-  Owszem, byłam, nawet dwa razy. Ale to było już dawno, gdy byłam młodsza. Zaraz na 

początku, gdy Havard wprowadził się do dworu. 

-  Myślę, że by mi się tam podobało. 
-  Namów więc tatę, on jest dość dziarski, by wejść na sam szczyt. 
-  Pytałem go już i obiecał mi, że wyruszymy na taką wycieczkę. Może nawet tego lata. 
-  Musicie wybrać jakiś pogodny dzień - rzekła Mali i przystanęła na chwilę, spoglądając w 

stronę szczytu. - W górach trzeba zachować pokorę, Johannes. 

-  Wiem o tym - pokiwał głową chłopiec. 
-  Kiedy byłam tam pierwszy raz, nieoczekiwanie zmieniła się pogoda - wspominała Mali. 

- Zamierzaliśmy już schodzić, gdy nagle, nie wiadomo skąd, nadciągnęła burza. Błyskawice 
tańczyły  nad  szczytami,  a  gdy  zbiegaliśmy  w  dół,  one  nas  dosłownie  goniły.  Nigdy  jeszcze 
nie słyszałam takich grzmotów przetaczających się przez zbocza. To było okropne przeżycie. 

Wspinali się dalej pod górę, ukosem wokół niewielkiego szczytu nad halą, który nazywali 

Seterhaen,  a  ostatnią  stromiznę  przebyli  na  czworakach.  Kiedy  zdobyli  szczyt,  Johannes 
podniósł ręce w górę i zawołał triumfalnie: 

-  Udało nam się! 
Mali stanęła obok niego rozgrzana i spocona, ale nie żałowała tego wysiłku i nie chciałaby, 

aby  ta  wycieczka  ją  ominęła.  Wędrówka  w  ciszy  pośród  wrzosów  i  torfowisk  dobrze  jej 
zrobiła. 

Popatrzyli w dół na halę i krzątających się tam ludzi. Johannes zdjął koszulę i machając nią 

nad głową, zawołał: 

-  Hej, hej, wy tam w dole! 
Jego  głos  poniosło  daleko  w  ten  pogodny  letni  dzień.  W  odpowiedzi  usłyszeli  niezbyt 

głośne  „Hej,  hej!".  Usiedli  i  oparli  się  o  nagrzaną  przez  słońce  skałę.  Mali  zamknęła  oczy, 
kierując twarz ku słońcu. 

-  Wierzysz, babciu, że Ola Havard jest teraz w niebie? 
-  Jeśli jest jakieś niebo, to on jest tam na pewno - odparła Mali. 
-  Nie masz pewności, że niebo istnieje? 
-  Ależ tak, właściwie mam - odparła Mali. - Jeśli człowiek wierzy w życie po śmierci, to 

musi też wierzyć w istnienie nieba. Babcia Johana, stara gospodyni Stornes, twoja prababcia, 
była bardzo wierząca i żyła w wielkiej zgodzie z Bogiem. Nie wszyscy mają takie szczęście. 

-  Ty nie masz? 
-  Nie bardzo rozumiem Boskie wyroki, Johannes. 
-  To tak jak ja. Bo jak zrozumieć, dlaczego umarł Ola Havard? 
-  W Biblii jest napisane, że nawet ptak nie spadnie na ziemię bez woli Boga - rzekła Mali 

powoli.  -  Bóg  więc  musi  mieć  swoje  powody,  pozwalając  umierać  ludziom  takim  jak Ruth, 
twoja ciocia czy Ola Havard. Tylko że ja po prostu tego nie pojmuję - westchnęła. 

-  Ale wierzysz w Boga? 
Mali nie od razu odpowiedziała. Otworzyła oczy i popatrzyła w dół na zbocza, w kierunku 

szałasów,  a  potem  jeszcze  dalej,  tam  gdzie  nad  ciemnym  fiordem  leżała  wieś  skąpana  w 
upalnym  słońcu.  W  tej  wsi  moja  wiara  w  Boga  została  wystawiona  na  ciężką  próbę, 
pomyślała.  Nigdzie  nie  byłam  tak  nieszczęśliwa  jak  tu,  z  drugiej  zaś  strony  nigdzie  też  nie 
zaznałam  większego  szczęścia.  Bo  tak  już  jest  w  życiu,  że  troski  i  radości,  cierpienie  i 
szczęście  wędrują  obok  siebie.  I  gwoli  sprawiedliwości  musiała  szczerze  przyznać,  że  Bóg 
obdarzył ją i jednym, i drugim. Gdy głębiej się nad tym zastanawiała, dochodziła do wniosku, 
ż

e sama sprowadziła na siebie kłopoty, sobie zawdzięczała też radości. Bo to było jej życie i 

jej wybory. Jedyne, za czym tęskniła, to poczucie bliskości Boga, Jego miłosierdzie, którego 
tak  potrzebowała  w  najtrudniejszych  chwilach.  Ale  może  nie  należy  oczekiwać  za  wiele, 

background image

zwłaszcza gdy człowiek sam bezmyślnie rozstrzyga, co jest dobre, a co złe, jak jej się nazbyt 
często zdarzało. 

-  Tak, wierzę w Boga, Johannes. Muszę wierzyć. 
-  Musisz? 
-  Tak, bo gdybym nie wierzyła, po śmierci Ruth pogrążyłabym się w całkowitej rozpaczy 

- rzekła Mali powoli. - Bardzo przeżyłam jej stratę, przecież wiesz. Nie mogłam znieść myśli, 
ż

e  zniknęła  na  zawsze  z  naszego  życia.  Pociechą  było  dla  mnie  jedynie  to,  że  istnieje  Bóg, 

który się nią zaopiekował. No i niebo. 

-  Miejsce, gdzie kiedyś będziesz mogła się z nią spotkać? 
-  O ile tam trafię - rzekła Mali, wykrzywiając usta w grymasie. - O tym zadecyduje Bóg. 
-  Na pewno pójdziesz do nieba, babciu - stwierdził Johannes. - Jesteś najlepszą osobą, jaką 

znam. 

-  Dziękuję,  to  miłe  z  twojej  strony  -  powiedziała  Mali  i  pogłaskała  wnuka  po  głowie.  - 

Pytanie tylko, czy Bóg też jest tego zdania. 

-  Bóg wybacza. 
Mali,  zaskoczona,  spojrzała  na  chłopca,  który  zbierał  kamyki,  a  potem  ciskał  je  w  dal. 

Przelatywały łukiem w powietrzu i spadały w dole w skalnej szczelinie. 

-  Wszyscy popełniają błędy - ciągnął. - Ale mogą uzyskać przebaczenie. Tak mówi moja 

mama. 

No tak, to rzeczywiście mogła powiedzieć jedynie Tordhild, pomyślała Mali. Sivert raczej 

nie był taki skory do wybaczenia. Zwłaszcza gdy chodziło o nią. 

-  Tak, to prawda - pokiwała głową Mali i wytarła spoconą twarz. - Jeśli ktoś wyzna swe 

grzechy i będzie szczerze żałował, Bóg mu wybaczy. 

-  A ludzie nie przebaczają? 
-  To pewnie zależy, jakie kto popełnił grzechy - dodała Mali cicho i odwróciła wzrok. - I 

kogo skrzywdził. 

-  Przebaczyć to jakby wygrać z samym sobą - rzekł Johannes powoli. - Tak mówi tata. 
-  Naprawdę? 
Johannes  skinął  głową.  Rzucił  kolejny  kamień  za  krawędź  skały  i  zerknął  za  nim  w  dół. 

Mali wstała, otrzepała spódnicę i powiedziała: 

-  Wracamy na obiad. Będzie zupa i świeże ciasto. 
-  I polewka z masłem i pączki - uśmiechnął się Johannes. - Mama przygotowała. 
Pobiegł  przodem,  a  Mali  ruszyła  za  nim,  rozmyślając  o  tym,  co  jej  powiedział  wnuk: 

„Przebaczyć  to  wygrać  z  samym  sobą".  Może  już  czas,  bym  znów  odbyła  rozmowę  z 
najstarszym synem i zapytała, czy może mi przebaczyć, zastanowiła się. Byłoby to dla mnie 
wielką ulgą i uciszyłoby głęboki niepokój w moim sercu. 

Nie wymagała od niego, by zapomniał o wszystkim, ale wybaczył. Gdyby tylko mógł jej 

wybaczyć. 

  
Na  hali  przy  szałasach  było  już  wszystko  przygotowane.  Na  rozłożonym  na  trawie 

prześcieradle stał garnek z zupą, chleb, bułki i pączki. Dla dzieci przygotowano sok do picia, 
a dla dorosłych kawę. 

-  O,  idą  -  zawołała  Tordhild,  kiedy  Mali  z  Johannesem  nadeszli  zboczem  od  strony 

szałasu.  -  Zaczęliśmy  się  już  zastanawiać,  czy  zdążycie  na  posiłek.  I  jak  wycieczka? 
Przyjemnie było? 

-  Wspaniale - pokiwała głową Mali. - Ścieżki są suche, więc dobrze się idzie, no i miałam 

wspaniałego kompana do wędrówki - uśmiechnęła się do Johannesa. - Ten chłopak potrafi się 
wspinać, Sivercie. Możesz już go zabrać na Stortind. 

-  Tak,  rozmawialiśmy  o  tym  -  odpowiedział  Sivert.  -  Może  nawet  tego  lata  się  tam 

wyprawimy. Myślę, że ktoś jeszcze zechce do nas dołączyć. 

background image

Mali odeszła na bok do strumienia i obmyła twarz i szyję zimną wodą. Włosy wysunęły się 

z upięcia i przykleiły do wilgotnej szyi. Zgarnęła je i poprawiła fryzurę. 

-  A co z naszymi drwalami? Nie przyjdą się posilić? 
Nim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, na polanę wkroczyli mężczyźni o poczerwieniałych 

od wysiłku i zlanych potem twarzach. Wysoko w górach słońce już mocno przygrzewało. 

-  No  i  jak  wycinka?  -  zapytał  Sivert,  zerkając  na  Oję.  -  Pójdę  wam  pomóc  układać 

porąbane drewno, ale nie mam odwagi brać do ręki siekiery. Boję się o ręce - wyjaśnił. 

Te wypielęgnowane białe dłonie nie bardzo się nadają do ciężkiej pracy, pomyślała Mali. 

Zresztą to dzięki nim zarabia na utrzymanie i byłby kłopot,  gdyby się skaleczył. Co prawda 
teraz,  w  czasie  wojny,  Sivert  nie  wyjeżdżał  tak  często  na  koncerty,  ale  ćwiczył 
systematycznie,  a  także  komponował.  Gdy  go  ostatnio  o  to  zapytała,  powiedział,  że  pracuje 
nad większym dziełem, które u niego zamówiono. 

Mali popatrzyła na Olę, który umył się w strumieniu i usiadł do posiłku obok Dorbet. Zięć 

wyglądał  na  bardzo  zmęczonego.  Pomimo  opalenizny  twarz  miał  poszarzałą.  A  Dorbet 
wydawała  się  bardzo  niespokojna  i  spięta.  Mali  słyszała,  że  Ola  znów  przeprowadzał  kogoś 
przez zieloną granicę i wrócił dopiero poprzedniego wieczora. Te jego wyprawy odbijały się 
na  nich  obojgu.  Mali  postanowiła  jednak  nie  mieszać  się  do  tego,  mimo  że  korciło  ją,  by 
powiedzieć,  co  o  tym  myśli.  Ola  jak  do  tej  pory  miał  dużo  szczęścia,  ale  któregoś  dnia 
szczęście się może od niego odwrócić. Mali ciarki przeszły po plecach. Wzięła talerz z zupą, 
który  podała  jej  Tordhild,  i  spojrzała  na  Havarda.  Zauważyła  z  zadowoleniem,  że  nawet  on 
coś zjadł tego przedpołudnia. Od śmierci Oli Havarda nie brał prawie niczego do ust i widać 
było, jak bardzo zeszczuplał. Teraz jednak połykał zupę z apetytem i przegryzał dużą pajdą 
chleba.  Nawet  uśmiechał  się,  obserwując  z  miłością  rozradowane  wnuki.  Mali  wyciągnęła 
rękę i dotknęła jego ramienia. Gdy podniósł na nią wzrok, uśmiechnęła się ostrożnie. 

-  Piękny dzień - powiedziała. 
-  Rzeczywiście - odparł. - Posuwamy się szybko z robotą. Myślę, że dzisiaj skończymy. 
-  Cieszę  się,  że  przyszłam  tu  dzisiaj  -  rzekła  Mali.  -  Razem  z  Johannesem  odbyliśmy 

wspaniałą wycieczkę na Seterhaen. 

Twarz  męża  wykrzywiła  się  w  lekkim  grymasie  i  Mali  natychmiast  pożałowała,  że  mu  o 

tym  wspomniała.  Havard  pewnie,  tak  samo  jak  i  ona  wcześniej  podczas  drogi  na  halę, 
pomyślął,  że  Ola  Havard  powinien  tu  być  razem  z  nimi.  Siedział  teraz  z  nieobecnym 
spojrzeniem  i  przeżuwał  kromkę  chleba.  O  nie,  żałoba  dla  niego  się  jeszcze  nie  skończyła, 
zasępiła  się  Mali.  Zresztą  tego  się  spodziewała.  Rozpacz  i  tęsknota  za  Olą  Havardem  nie 
opuści szybko ani jego, ani innych. 

Ale łatwiej byłoby mu dźwigać ten ciężar, gdyby trochę poprawił mu się nastrój. Może mu 

zaproponuję przejażdżkę łodzią któregoś wieczoru? - zastanawiała się Mali. Zawsze bardzo to 
lubił. 

W drodze powrotnej do dworu przez chwilę szła razem z Dorbet, bo Ola znalazł się gdzieś 

z przodu. 

-  Wszystko u was dobrze? - zapytała Mali. - Wydajesz się... trochę spięta. 
-  Bo  jestem  -  odpowiedziała  krótko.  -  Te  wyprawy  Oli  kosztują  mnie  wiele  nerwów. 

Ledwie  to  wytrzymuję,  mimo  że  jak  do  tej  pory  wraca  zawsze  cały  i  zdrowy  -  dodała, 
wzdychając ciężko. 

-  Wiesz, czym on się tak naprawdę zajmuje?  
Dorbet spojrzała na nią i odgarnęła włosy z twarzy. 
-  On nie chce, bym o tym wiedziała - rzekła. - Na początku jednak wspomniał mi coś, że 

przeprowadza ludzi przez góry w stronę Oppdal. 

Mali  pokiwała  głową  z  namysłem.  Tego  się  właśnie  domyślała.  Nie  musiała  tłumaczyć 

Dorbet, jakie to niebezpieczne zajęcie, bo o tym córka doskonale wiedziała. 

background image

-  Jestem  pewna,  że  wojna  się  niebawem  skończy  -  powiedziała  zamiast  tego  i  poklepała 

córkę po plecach. 

-  Mówisz tak już od dawna - westchnęła Dorbet. - Ale ja w to nie wierzę. 
-  Musimy to jakoś przetrzymać. 
-  Łatwo powiedzieć, ty nie musisz się przez cały czas o kogoś bać. 
Mali  nie  odpowiedziała,  bo  i  cóż  mogła  poradzić  córce?  Pod  tym  względem  trafił  jej  się 

najcięższy los, bo zdaje się, że w okolicy nikt poza Olą nie podejmował takich ryzykownych 
zajęć w konspiracji. Jeśli go złapią, będzie miał wielkie kłopoty, uświadomiła sobie brutalną 
prawdę. 

Wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia Dorbet. Nie wiedziała, jak jej pomóc. Nie miała na to 

ż

adnego wpływu. 

   
ROZDZIAŁ 7. 
  
Parę dni później w ciepły letni wieczór Mali zaproponowała Havardowi, by wybrali się na 

przejażdżkę łodzią. 

-  Tak dawno już, Havardzie, nie wypływaliśmy na morze. A pamiętasz, jak kiedyś bywało 

nam przyjemnie? 

Podniósł na nią wzrok i odparł: 
-  Jeśli chcesz, możemy popłynąć. 
Mali  przygotowała  prowiant,  włożyła  do  koszyka  kubki  i  cukier  w  kostkach,  ciastka  i 

trochę kawy w torebce. Stary czajnik, który brali zwykle ze sobą, był schowany w szopie na 
łodzie.  Weźmiemy  go,  postanowiła.  Podpłyniemy  sobie  gdzieś  na  brzeg  fiordu,  rozpalimy 
ognisko, tak jak to kiedyś robiliśmy. Może ugotujemy też świeżą rybę? Nic tak nie smakuje 
jak  gorąca  ryba  jedzona  palcami  na  świeżym  powietrzu,  a  do  tego  jakieś  kruche  ciastka, 
przypomniała sobie i uśmiechnęła się pod nosem. Mimo że pozornie jedno z drugim w ogóle 
do siebie nie pasuje, herbatniki i świeża ryba to klasyczny posiłek podczas takiej wycieczki. 
Przypomnimy  sobie  dziś  wieczorem  dawne  czasy,  postanowiła  Mali.  Może  powrócą  też 
dawne dobre uczucia z tamtego okresu, gdy Havard dopiero co wprowadził się do Stornes, a 
moje  serce  biło  mocniej,  ilekroć  na  niego  spojrzałam.  Wtedy  Havard  był  młody  i  radosny, 
oczy  mu  się  śmiały  i  miał  w  sobie  tyle  pogody  ducha.  Może  uda  nam  się  przywołać  coś  z 
tamtych dni. Bo mimo że dobrze nam ze sobą, wraz z upływem lat utraciliśmy coś z dawnej 
radości. Musimy spróbować odnaleźć ją w sobie na nowo. 

Przy  szopie  na  łodzie  pachniało  słoną  wodą  i  wodorostami.  W  liliowej  poświacie 

bezwietrznego  wieczoru  ciemna  tafla  fiordu  przypominała  gładkie  lustro.  Ciszę  przerywał 
jedynie  przenikliwy  okrzyk  ostrygojada.  Rozrośnięty  krzew  starego  głogu  pochylony  ciężko 
ku  ścianie  szopy  roztaczał  odurzającą  woń,  a  polne  goździki  kołysały  się  leciutko.  Pachnie 
pełnią lata, pomyślała Mali i postawiła kosz z prowiantem przy drzwiach szopy. To najlepsza 
pora w roku. 

Havard  usiadł  przy  wiosłach  jak  za  dawnych  dni,  Mali  zaś  usadowiła  się  z  tylu  łodzi  na 

kocu, który zabrała ze sobą. Wystawiła ręce za burtę, dotykając palcami powierzchni wody. 

-  Woda nie jest taka zimna - stwierdziła. - Będziemy mogli się wykąpać, jeśli zechcemy. 
W  odpowiedzi  uśmiechnął  się  tylko  leciutko.  Mali  sięgnęła  po  sznurek,  na  który  łowili 

ryby z łodzi, i zarzuciła. Popłynęli w głąb fiordu, minęli sklep, tartak. 

-  Podpłyń do kei, tam ryby zawsze biorą. 
I  rzeczywiście,  w  krótkim  czasie  złowiła  dwa  dorodne  czarniaki,  które  rzucone  na  dno 

łodzi, jeszcze podskakiwały. 

-  No to mamy kolację - uśmiechnęła się do Havarda. - Pomyślałam sobie, że moglibyśmy 

ugotować ryby, jak za dawnych lat. 

-  Rzeczywiście, często to robiliśmy - stwierdził Havard. - Ale nie tylko za dawnych lat. 

background image

-  Pamiętasz  wszystkie  te  nasze  cudowne  wieczory,  jakie  spędzaliśmy  na  morzu?  W 

tamtym czasie, gdy wprowadziłeś się do Stornes... 

-  To rzeczywiście było dawno temu - zaśmiał się Havard. - Ale później także spędziliśmy 

wspólnie niejeden piękny wieczór. 

Mali  pokiwała  głową.  Oczywiście,  że  przeżyli  ze  sobą  wiele  dobrych  lat.  Być  może 

zaczynam się starzeć, skoro tak uporczywie czepiam się przeszłości, pomyślała. Najbardziej 
jednak była zmęczona wojną i niepewnością. Wykańczał ją nieustanny strach o najbliższych. 
Czasem zmartwienia wprost ją przytłaczały. Ciążyło jej wtedy jeszcze bardziej brzemię, które 
przyszło  jej  dźwigać.  Przypomniała  sobie  wszystkie  kłopoty,  nieszczęśliwe  małżeństwo  z 
Johanem,  spotkanie  z  Jo  i  radość  z  narodzin  Siverta.  Niewybaczalny  grzech,  jakiego  się 
dopuściła,  zatajając  przed  synem  prawdę  o  jego  pochodzeniu.  I  rozpacz  z  powodu  straty 
maleńkiego syna Havarda. Zdrada, której nie mogła wymazać. Ruth... Żal z powodu śmierci 
córki  nigdy  nie  ucichł,  choć  może  wraz  z  upływem  lat  nieco  złagodniał.  Nigdy  jednak  nie 
zapomni Ruth, ten smutek pozostanie w niej na zawsze. 

Przybili  do  brzegu  tuż  przy  zatoczce  Svinvika,  gdzie  leżał  biały  piasek  i  gładkie, 

wypłukane  przez  wodę  kamienie.  Z  tyłu  wznosił  się  ciemny  cichy  las,  poszeptujący  coś  w 
wieczornej  bryzie.  Słońce  powoli  chyliło  się  ku  zachodowi  i  miało  niebawem  utopić  się  w 
morzu. Niebo przybrało krwistoczerwoną barwę, a woda połyskiwała złotem. 

Siedli blisko siebie oparci plecami o powalony pień nagrzany od prażącego za dnia słońca. 

Od strony lasu dolatywały trele kosa. Kawałek od brzegu ryba wyskoczyła nad powierzchnię 
wody i z pluskiem zanurzyła się ponownie. Po gładkim spokojnym fiordzie rozeszły się kręgi. 

-  Jak ty się czujesz, Havardzie? 
-  Akurat w tej chwili jest mi dobrze. 
-  Ale ja myślę o... 
-  Smutek towarzyszy mi w każdej godzinie dnia - odpowiedział cicho. - Ale to nie tylko 

ż

ałoba  po  stracie  syna.  Męczą  mnie  przede  wszystkim  wyrzuty  sumienia,  że  byłem  takim 

niedobrym ojcem... 

-  To nieprawda. 
-  No,  może  przez  ostatni  rok  się  to  zmieniło,  ale  wydaje  mi  się,  że  dawno  powinienem 

uznać go oficjalnie za swoje dziecko. Malec nie wiedział, kim jest. 

-  Każdy człowiek czegoś żałuje... 
-  Ty też? 
Mali ze strachu poczuła ssanie w żołądku. Gdyby Havard wiedział... Ale nigdy mu o tym 

nie powie, on się nie może dowiedzieć. 

-  Tak, ja także. 
-  Czego na przykład? 
-  To mój krzyż, moje brzemię - odparła tylko. 
-  I nikomu nie chcesz się z tego zwierzyć? Nawet mi? 
-   Nie,  przyrzekłam  sobie,  że  nikogo  tym  nie  będę  obarczać.  Babcia  Johana  mówiła,  że 

swój krzyż trzeba dźwigać samemu. 

-  Ale przecież dzielisz się ze mną różnymi smutkami. 
-  To  co  innego,  Havardzie.  Smutkami  można  się  dzielić,  ale  nie  brzemieniem.  Twoim 

brzemieniem jest na przykład to, że czujesz, iż nie byłeś dość dobrym ojcem dla Oli Havarda. 
I  musisz  to  dźwigać  sam,  nie  mogę  ci  ulżyć  i  zdjąć  z  ciebie  tego  ciężaru,  nawet  gdybym 
chciała. 

-  Wspierasz mnie wystarczająco, trwając przy mnie i rozumiejąc, co czuję. 
Objęła go i wtuliła twarz w zagłębienie na jego szyi. 
-  Dla mnie też największą pociechą jest to, że mamy siebie - wyznała, a jej gorący oddech 

musnął jego policzek. 

background image

Siedzieli  przytuleni.  Mali  odchyliła  głowę,  by  popatrzeć  na  twarz  Havarda.  Delikatnie  ją 

pogłaskała. 

-   Nie  powinieneś  się  tak  zadręczać,  Havardzie.  Zastanawiasz  się  nieustannie,  czy  byłeś 

dobrym, czy złym ojcem, ale to nic nie pomoże. Byłeś, jaki byłeś, i niczego już nie naprawisz. 
Myśleć należy o tym, co można zmienić, a nie o tym, co nieodwracalne. 

-  Możesz mi powiedzieć, jak mam to zrobić? 
-  Przede wszystkim musisz tego chcieć. Jeśli taka będzie twoja wola, poradzisz sobie. 
-  Tylko ty tak potrafisz - westchnął i położył dłoń na jej karku. - Ja nie jestem w tym taki 

dobry. 

Każdy potrafi, pomyślała Mali, ale to wymaga  wysiłku. Człowiek ma tylko jedno życie i 

nie  powinien  go  tracić  na  żal  i  gorycz  z  powodu  starych  grzechów.  Żyć  trzeba  tu  i  teraz, 
przyjmując radości, które ofiaruje nam los. Nie ma nic bardziej bezowocnego jak uporczywe 
rozpamiętywanie. Życie i tak jest dość ciężkie, bo każdy dźwiga swój krzyż, od którego nie 
da się tak po prostu uciec. Sama czuję jego ciężar każdego dnia. 

-  Będzie lepiej, Havardzie. 
Uświadomiła sobie, że te słowa zawsze powtarza, by pocieszyć i dorosłych, i dzieci. Ale to 

prawda, myślała. Czas leczy wszelkie rany, tak już jest w życiu. 

Przyciągnął  ją  do  siebie  i  pocałował.  Jego  gorące  wargi  odnalazły  jej  usta.  Zarzuciła  mu 

ręce na szyję i przylgnęła do niego całym ciałem. Po śmierci Oli Havarda nie byli ze sobą tak 
blisko. Tuliła się do Havarda, ale nie próbowała zbliżyć się bardziej. Rozumiała, że w smutku 
i rozpaczy człowiek potrzebuje samotności. 

Havard, oddychając szybciej, błądził rękami pod jej swetrem, po czym powoli zdjął z niej 

ubrania i sam się rozebrał. Mali poczuła lekkie drżenie w całym ciele. Nie powstrzymywała 
go, gdy przewrócił ją na gorący piasek blisko zwalonego pnia. Wzdrygnęła się lekko, gdy jej 
nagie ciało owiała lekka bryza. Brodawki jej piersi skuliły się. 

Wziął ją szybko i gwałtownie, jak to się często zdarza, gdy dwoje ludzi dawno się ze sobą 

nie  kochało.  I  tak  było  cudownie,  pomyślała  Mali,  czując  znów  jego  bliskość.  Poza  tym 
zawsze lubiła się kochać na łonie natury. 

-  Mali,  moja  ty  -  wyszeptał,  przygarniając  do  siebie  jej  głowę.  Pogłaskała  go  po  twarzy 

gorącymi delikatnymi dłońmi i westchnęła cicho: 

-  Wszystko będzie dobrze. Czas leczy rany. 
  
Latem  wciąż  przychodzili  do  Granvold  jacyś  ludzie  i  pytali  o  Olę.  Prawie  co  tydzień 

zjawiał się ktoś nieznajomy, a on nie dawał się długo prosić. Dorbet myślała o tym z goryczą. 
Gdy  Ola  brał  swój  plecak  i  znikał  w  szaroliliowym  zmroku,  ona  chodziła  jak  na  szpilkach, 
czekając  na  jego  powrót.  Miała  wrażenie,  że  wstrzymuje  oddech,  i  dopiero  gdy  wracał, 
oddychała pełną piersią. Odbiło się to na jej zdrowiu, nie sypiała po nocach, straciła apetyt i 
wychudła. Stała się bardzo drażliwa, nierzadko więc dochodziło w Granvold do spięć między 
synową a teściową. 

-    Nie  rozumiem,  co  się  z  tobą  dzieje,  dziewczyno  -  warknęła  na  nią  Marit  któregoś 

popołudnia, gdy Oli nie było w domu. - Weź się lepiej w garść! 

-    Uspokójcie  się  lepiej  obie  -  próbował  je  pogodzić  Trygwe,  podnosząc  wzrok  znad 

gazety. - Przecież Dorbet denerwuje się o Olę. 

-  Wszyscy się denerwujemy- skwitowała Marit. - Nie tylko ona. 
Dorbet cisnęła ścierkę do cynkowej balii i wymaszerowała z kuchni, zatrzaskując za sobą z 

hukiem  drzwi.  Dobrze,  że  Mały  Trygve  poszedł  do  Stornes  pobawić  się  z  Marileną  i  Małą 
Mali.  Ostatnio  często  tam  bywał.  Może  w  Stornes  panuje  milsza  atmosfera  niż  w  domu, 
pomyślała  Dorbet  i  rzuciła  fartuch  na  ławkę  na  ganku.  Zdawała  sobie  sprawę  z  tego,  że 
ostatnio jest wiecznie niezadowolona i podenerwowana, także w stosunku do syna. 

background image

Siadła  na  schodkach  prowadzących  do  spichlerza,  zwróciła  twarz  ku  słońcu  i  próbowała 

się uspokoić. Serce waliło jej w piersiach. Dłużej tak nie może być! Czuła się wprost chora z 
niepokoju,  nie  miała  pojęcia,  jak  długo  wytrzyma  takie  życie  w  ciągłym  strachu  i  napięciu. 
Podciągnęła  kolana  pod  brodę  i  objąwszy  je  rękami,  położyła  na  nich  głowę.  Westchnęła 
ciężko. 

Muszę  porozmawiać  z  Olą,  postanowiła.  Niech  skończy  z  tymi  niebezpiecznymi 

wyprawami, które im wszystkim szarpią nerwy. Niech wreszcie pomyśli także o niej i weźmie 
pod uwagę, ile ją to kosztuje. Coraz bardziej się bała, że Niemcy wytropią, czym się zajmuje 
jej  mąż.  Słyszała,  że  dobrze  się  orientują,  co  kto  robi.  Niewiele  uchodzi  ich  uwagi.  Co  się 
stanie, jeśli zwęszą, że Ola pomaga uciekinierom? Ciarki jej przeszły po plecach. W gazetach 
i  na  ulotkach  informowano,  że  ci,  którzy  pomagają  „wrogowi",  zostaną  ukarani  śmiercią. 
Ledwie parę dni temu słyszała o jakimś mężczyźnie z Rindalen, który też przeprowadzał ludzi 
przez góry. Złapano go i podobno wysłano transportem do Rzeszy. Niemcy deportowali ludzi 
do jakichś obozów, Dorbet nie do końca się w tym wyznawała. Dochodziły ją jednak słuchy, 
ż

e  na  południe  wysłano  też  transport  Żydów,  mimo  że  oni  w  niczym  nie  zawinili.  Nie 

rozumiała dlaczego. Może Hitler po prostu nie lubi Żydów? Ale co w takim razie stanie się z 
Olą, jeśli go złapią? 

Zerwała  źdźbło  trawy  i  włożyła  do  ust.  Wszystko  w  niej  się  przewracało  ze  strachu  i 

złości.  Bała  się  o  Olę,  ale  równocześnie  była  na  niego  wściekła.  Musi  porozmawiać  z  nim 
poważnie, kiedy wróci. Postawi twardo swoje warunki, bo dłużej już tego nie wytrzyma. Jeśli 
nie  zrozumie,  że  boi  się  o  niego,  choć  on  „tylko"  przeprowadza  uciekinierów  przez  góry, 
przeniesie się do Stornes. Skoro nie myśli o mnie i o swoim synu, to nie chcę mieszkać dłużej 
w  Granvold,  pomyślała  ze  złością  i  zamrugała  powiekami,  by  się  nie  rozpłakać.  Dłużej  w 
każdym  razie  nie  zamierzała  się  na  to  godzić.  Oczy  piekły  ją  od  tłumionych  łez.  Była  taka 
zmęczona, strach przenikał ją do szpiku kości. 

Usłyszawszy  warkot  silnika,  aż  podskoczyła.  Wstała  pośpiesznie  w  chwili,  gdy  czarny 

niemiecki  samochód  wjechał  na  podwórze.  Przeczesała  dłońmi  włosy  i  poprawiła  bluzkę. 
Zobaczyła,  że  przyjechał  Heinrich  Klein,  tak  jak  ostatnimi  razy  sam,  bez  szofera.  Coraz 
łatwiej  się  z  nim  rozmawiało,  bo  coraz  lepiej  porozumiewał  się  po  norwesku.  Jest  bardzo 
inteligentny, pomyślała Dorbet, a w każdym razie łatwo uczy się języków obcych. Już prawie 
nie potrzebuje zaglądać do słownika podczas rozmowy. 

Podejrzewała,  że  zakup  jajek  i  masła  jest  tylko  pretekstem,  bo  tak  naprawdę  Niemiec 

przyjeżdżał,  żeby  się  spotkać  z  nią.  Nawet  już  nie  próbował  ukrywać  swojego 
zainteresowania  jej  osobą,  a  Dorbet  musiała  przyznać  sama  przed  sobą,  że  nie  była  mu 
niechętna  i  przyjmowała  go  milej,  niż  to  uchodziło.  Czasami  pytał  o  Olę,  ale  jego  przecież 
nigdy nie było w domu. Nie mogła za każdym razem wskazywać dłonią w stronę lasu, bo nikt 
by w to nie uwierzył. Robiła jednak wszystko, by Niemiec nie myślał o Oli, dlatego flirtowała 
z  nim  otwarcie.  Wszystko  to  wina  Oli,  pomyślała  ze  złością  i  zeskoczyła  ze  schodów  do 
spichlerza. Gdyby nie jego wyprawy, nawet nie podałaby Niemcowi ręki. Kopnęła ze złością 
kamyk, który potoczył się przez dziedziniec. 

-  Dzień dobry, Dorbet - przywitał się oficer z uśmiechem. 
-  Dzień dobry - skinęła mu głową i wygładziła spódnicę. 
-  Twój mąż w domu?  
Dorbet zrobiło się gorąco. 
-  Nie, jest w Surnadalen - skłamała na poczekaniu. - Przyjedzie dopiero późno wieczorem. 
-  W Surnadalen? 
Przytaknęła, czując, że zaschło jej w gardle. 
-  Czy nie mogłabyś mu przekazać, żeby zgłosił się w Kvannes do mojego biura? Chcę z 

nim porozmawiać. 

-  O czym? 

background image

Zaśmiał się lekko i dotknął jej ramienia. 
-  Nic groźnego. Chodzi o drewno. 
-  O drewno? 
-  Tak, potrzebujemy drewna. Poproś go, żeby przyszedł.  
Dorbet pokiwała głową. 
-  Przyjechałeś po jajka i masło? 
-  Nie, ale chętnie przejdę się nad fiord, dobrze? 
Jeśli Marit zauważy, że idę z nim na spacer, znów urządzi mi awanturę, pomyślała Dorbet. 

Ale  przecież  nie  mogę  odmówić,  zwłaszcza  że  oficer  przyjechał  do  Oli,  a  jego  nie  ma  w 
domu.  Potrząsnęła  głową,  tak  by  włosy  nie  spadały  jej  na  oczy,  wygładziła  spódnicę  i 
pokiwała głową. 

-  Oczywiście, możemy się przejść. 
Ruszyli przed siebie i wnet zasłoniła ich bujna roślinność. Ścieżka wzdłuż pól uprawnych 

wiła się pomiędzy krzewami brzeziny i leszczyny, a dalej schodziła ukosem w dół nad brzeg 
fiordu, skąd już nie było widać zabudowań dworu. 

-  Jesteś dzisiaj... bose... ech, jesteś zła? - zapytał nagle i popatrzył na nią uważnie. 
-  Zła? 
-  Kopnęłaś kamień. 
Niewiele szczegółów uchodzi jego uwagi, pomyślała Dorbet. 
-  Nie, raczej zmęczona. 
Nie  odpowiedział,  doszli  do  szopy  na  łodzie.  Wiał  wiatr  od  morza  i  fale  uderzały  z 

pluskiem o brzeg. Dorbet zerknęła na zapatrzonego przed siebie Niemca, zastanawiając się, o 
co mu właściwie chodzi. Oparła się o ścianę szopy i zwróciwszy twarz ku słońcu, przymknęła 
powieki. Wiatr rozwiewał jej włosy. 

Nagle padł na nią cień. Otworzyła oczy i zobaczyła, że oficer stoi tuż przy niej. 
-  Dorbet - odezwał się cicho i oparłszy dłonie o ścianę szopy, zamknął jej drogę odwrotu. 

- Dorbet. 

Kiedy się pochylił do pocałunku, usiłowała go odepchnąć. 
-  Nie! - rzuciła zdecydowanie. - Nie chcę. 
Ale  on,  zamiast  ją  puścić,  chwycił  ją  jeszcze  mocniej.  Nie  sądziła,  że  jest  taki  silny. 

Daremnie  próbowała  się  wywinąć.  Niemiec  zręcznym  ruchem  przewrócił  ją  na  trawę  i 
przygniótł ją swym ciałem. 

Dorbet nie mogła złapać oddechu. 
-  Czego chcesz? Zostaw mnie! - warknęła rozeźlona. 
Ale on nie odpowiedział, w jego niebieskich oczach pojawił się dziwny błysk, przycisnął 

ją  do  ziemi  i  zamknął  jej  usta  pocałunkiem.  Dorbet  broniła  się,  ale  on  był  dużo  silniejszy. 
Nagle uświadomiła sobie, że on nie zamierza poprzestać na pocałunkach. Strach chwycił ją za 
serce,  gdy  szarpnął  jej  ubrania.  Chciała  go  uderzyć,  ale  on  zamknął  jej  ręce  w  żelaznym 
uścisku, po czym zadarł jej spódnicę i ściągnął z niej majtki. 

Czarno  jej  się  zrobiło  przed  oczami.  Bała  się,  że  zemdleje  ze  strachu.  W  przypływie 

rozpaczy usiłowała krzyczeć, ale wiedziała, że i tak nikt jej nie usłyszy. A nawet gdyby ktoś 
przyszedł... co by pomyślał, ujrzawszy leżącego na niej Niemca? 

-  Nie - jęknęła, usiłując się uwolnić. - Nie! Nie! 
Ale  przygnieciona  jego  ciężarem  nie  była  w  ogóle  w  stanie  się  ruszyć.  Niemiec,  dysząc, 

wdarł  się  w  nią  z  taką  siłą,  że  krzyknęła  z  bólu.  Leżała  jak  nieżywa,  gdy  ją  brał,  całkiem 
porażona tym, co się stało. W uszach jej szumiało, a przed oczami migotały czerwone kropki. 
Zaciskała zęby, by nie krzyczeć, i z ust wydobywały jej się tylko ciche jęki. 

Wreszcie  napastnik  zwolnił  uścisk  i  zsunął  się  z  niej.  Dorbet  leżała  nieruchomo,  a  wiatr 

owiewał jej nagie podbrzusze. Jak mogło do tego dojść? - zastanawiała się zdruzgotana. Jak? 

background image

Przez lekko uchylone powieki zauważyła, że Niemiec poprawia mundur. Potem odwrócił 

się i bez słowa odszedł w stronę dworu. Dorbet usiadła powoli i opuściła spódnicę. Na polnej 
ś

cieżce  mignęły  jego  plecy,  po  czym  zniknął.  Niech  idzie,  pomyślała  beznamiętnie.  Nie 

chciała go więcej widzieć na oczy. Zresztą przypuszczała, że nie będzie miał odwagi wrócić 
tu po tym, co zrobił. 

Zamknęła  oczy  i  zaszlochała.  Co  powiem  Oli?  -  zastanawiała  się,  ale  zaraz  podjęła 

postanowienie, że nic mu o tym nie wspomni. Ani on, ani nikt inny nie dowie się o tym, co się 
stało. Pozostanie to na zawsze jej mroczną tajemnicą. Wstała obolała. Poczuła się kompletnie 
zbrukana. Pośpiesznie więc zdjęła ubrania i zanurzyła się w wodzie. Trzęsąc się z zimna, tarła 
całe  ciało,  jakby  chciała  z  siebie  zmyć  niewidoczny  brud.  Słaniając  się,  wróciła  na  brzeg  i 
usiadła na trawie. Skuliła się, opuściła głowę i znów wybuchnęła płaczem. 

To  był  dziki,  nieopanowany  szloch,  przepełniony  strachem  i  rozpaczą.  Jak  to  się  mogło 

zdarzyć?  -  kołatało  jej  wciąż  na  nowo  w  głowie.  Jak  to  się  mogło  zdarzyć?  Dręczyło  ją 
poczucie winy. Może gdyby go nie prowokowała, nie zachęcała swoim zachowaniem, nigdy 
by  do  tego  nie  doszło?  Z  tego,  co  słyszała,  Niemcy  na  ogół  zachowywali  się  nienagannie, 
mimo że byli wrogami. Pewnie więc sama jest sobie winna... 

To twoja wina, twoja wina, dźwięczało jej w uszach. 
Wreszcie  ochłonęła  trochę.  Wytarła  twarz  i  włożyła  ubranie.  Zrozumiała,  że  popełniła 

wiele błędów, ale wina nie leży tylko po jej stronie. Gdyby nie to, że usiłowała chronić Olę... 
Tak czy inaczej, nikt nie ma prawa rzucać się na nią w taki sposób. Nikt, nawet Niemiec. A 
na domiar wszystkiego oficer! 

Wyjęła wstążkę z kieszeni i związała wilgotne włosy. Potem wygładziła ubranie, włożyła 

buty i ruszyła z powrotem do dworu. 

   
ROZDZIAŁ 8. 
  
Przez  resztę  dnia  Dorbet  chodziła  półprzytomna.  Kiedy  zmywała  naczynia  po 

podwieczorku, kubek wypadł jej z ręki i stłukł się o podłogę. 

-  Co z tobą, dziewczyno? - warknęła Marit. - Chodzisz jak otumaniała! 
-  Nie czuję się dobrze - wyszeptała Dorbet i usta jej zadrżały.  
Marit  obrzuciła  uważnym  spojrzeniem  bladą,  nieszczęśliwą  dziewczynę  i  nagle  objęła  ją 

mocno i przytuliła do siebie. 

-  Dobrze  już,  dobrze  -  pocieszyła  ją  po  matczynemu  i  poklepała  po  plecach.  -  Wszystko 

będzie dobrze, zobaczysz. Tylko proszę, przestań mi się tu w kółko zamartwiać. 

Słowa  pociechy  i  ciepło  w  głosie  teściowej  sprawiły,  że  Dorbet  całkiem  się  rozkleiła. 

Wtulona w obfitą pierś Marit poddała się rozpaczy i zaszlochała rozdzierająco. 

-  No  nie,  jest  aż  tak  źle?  -  wyrwało  się  teściowej  i  przestraszona  odsunęła  Dorbet  na 

odległość ramion i przyjrzała się jej uważnie. - Tak być nie może! Sama dokończę zmywanie, 
a ty idź na górę i się uspokój. 

Poklepała  Dorbet  przyjaźnie  po  policzku  i  popchnęła  ją  lekko  w  stronę  drzwi.  Dorbet  z 

wdzięcznością przyjęła jej pomoc, wybiegła na schody i pokonując po dwa stopnie, dotarła do 
sypialni i rzuciła się na łóżko. Zamknęła oczy i zakryła ręką twarz, ale pod powiekami wciąż 
przesuwały się jej obrazy minionego dnia: Heinrich Klein zamykający ją w uścisku i zadający 
gwałt. Jęknęła i obróciwszy się na bok, podciągnęła wysoko kolana i objęła je rękoma. 

Jak to się mogło stać? Jak on mógł jej zrobić coś takiego? 
To twoja wina, wyrzucało jej sumienie. Sama się o to prosiłaś! 
Nie,  broniła  się,  nigdy  go  nie  zachęcałam,  nie  dałam  mu  przyzwolenia  na  coś  takiego. 

Owszem, flirtowałam z nim, ale przecież od flirtu do gwałtu daleka droga. Na samą myśl, że 
Ola  lub  ktokolwiek  mógłby  się  o  tym  dowiedzieć,  poczuła,  jak  przenika  ją  lodowaty  chłód. 
Zostałaby napiętnowana na zawsze. Nikt by jej nie darował, że spała z Niemcem, mimo że nie 

background image

uczyniła tego dobrowolnie. Zresztą nikt by jej pewnie nie uwierzył. Nazwaliby ją niemiecką 
dziwką  i  wykluczyli  ze  społeczności,  co  do  tego  nie  miała  żadnych  wątpliwości.  Może  by 
jeszcze wymierzyli dodatkową karę, słyszała o takich przypadkach. Znając Olę, jak i ludzi we 
wsi...  -  myślała  ponuro,  gryząc  paznokcie.  A  tymczasem  to  Ola  pierwszy  powinien  jej 
wybaczyć,  bo  on  ponosi  w  znacznej  mierze  winę  za  to,  co  się  stało.  Gdyby  nie  ta  jego 
konspiracja, nigdy by do tego nie doszło! 

Znów zalała się łzami i ogarnęła ją czarna rozpacz. Nie miała pojęcia, jak zdoła przetrwać 

kolejne  dni  i  tygodnie.  Ale  przecież  muszę,  pomyślała,  wycierając  łzy.  To,  co  się  stało, 
pozostanie moją tajemnicą. Nie wolno mi dać niczego po sobie poznać. Muszę zachowywać 
się normalnie. Nikt się nie może dowiedzieć. Nigdy! Ani Ola, a już zwłaszcza jego matka. 

Kiedy po godzinie zeszła na dół, była już całkiem spokojna. 
-  Widzę,  że  chwila  dla  siebie  trochę  ci  pomogła  -  rzekła  Marit  przyjaźnie.  -  Wyglądasz 

dużo lepiej. 

-  Wszystko już dobrze - pokiwała głową Dorbet, unikając wzroku teściowej. 
-  Myślę,  że  trzeba  porozmawiać  z  Olą,  gdy  wróci  do  domu  -  uznała  Marit.  -  Te  jego 

wyprawy zbyt wiele nas kosztują. 

Dorbet nie odpowiedziała. 
-  A co się stało, że Niemiec nie chciał dziś jajek ani masła? - zaciekawiła się Marit. 
Dorbet  poczuła,  jak  krew  napływa  jej  do  twarzy.  Miała  nadzieję,  że  teściowa  nie 

zauważyła przyjazdu Niemca. Powinna jednak wiedzieć, że to niemożliwe, bo Marit widzi i 
słyszy wszystko. Nic się przed nią nie ukryje. 

-  Zostawił tylko wiadomość dla Oli - wymamrotała Dorbet. - Ma się zgłosić w jego biurze 

w  Kvannes,  kiedy  wróci  do  domu.  Chodzi  niby  o  drewno,  ale  strasznie  się  denerwuję  - 
dodała. - Z tymi Niemcami nigdy nie wiadomo. Trudno przejrzeć ich zamiary. 

-  Teraz  już  rozumiem  -  pokiwała  głową  Marit.  -  Mnie  się  też  nie  podoba,  że  kazali  Oli 

przyjechać do Kvannes. To wszystko, czego chciał ten Niemiec? 

-  Tak - odparła Dorbet, odwrócona plecami do teściowej. 
-  Samochód stał tu, na dziedzińcu, przez jakiś czas. Gdzie byliście? 
-  On lubi popatrzeć sobie na fiord - wymamrotała Dorbet. - Poszliśmy kawałek na dół. 
-  Hołota! - rzuciła zgryźliwie Marit. - Nic innego jak hołota z tych Niemców! 
-  Pewnie nie przyjedzie tu więcej - rzekła Dorbet. - Powiedziałam, by trzymał się od nas z 

daleka - skłamała. 

-  Naprawdę? Odważna jesteś, Dorbet! Ale dobrze zrobiłaś. Przynajmniej zaoszczędzi nam 

swego  widoku!  Chociaż  nie  wiadomo,  czy  nie  pojawią  się  inni  -  dodała  pesymistycznie.  - 
Póki trwa wojna, nie pozbędziemy się ich tak łatwo. 

-  Chyba wezmę gorącą kąpiel w pralni - odezwała się Dorbet nieoczekiwanie. 
-  Teraz? W samym środku lata? 
-  Latem też potrzebuję porządnie wykąpać się w balii. 
-  No dobrze, jak chcesz - rzekła Marit. - Skoro masz takie fanaberie. 
Od  chwili,  gdy  się  stała  ta  straszna  rzecz,  Dorbet  myślała  wyłącznie  o  tym,  by  się 

porządnie wyszorować. Czuła się bowiem odrażająca i brudna. Zdawało jej się, że nie zdoła 
nigdy zmyć z siebie tego brudu. Może poczuję się lepiej, jeśli posiedzę trochę w balii z gorącą 
wodą i wyszoruję się mydłem, myślała. 

-  Musisz najpierw napalić tam w piecu - rzuciła Marit. 
-  Zrobię  to  raz-dwa  -  odparła  Dorbet.  -  A  potem  pójdę  do  Stornes  po  Trygvego  i 

przyprowadzę go do domu. O ile sam wcześniej nie wróci. 

-  O,  na  pewno  wróci  spacerkiem,  gdy  nadejdzie  pora  kolacji  -  stwierdziła  Marit.  -  Jest 

bardzo grzeczny i pilnuje, by zdążyć na czas. 

-  W takim razie idę do pralni - oznajmiła Dorbet. - Wezmę sobie tylko  czystą bieliznę z 

sypialni. W razie czego wiesz, gdzie jestem - dodała i wyszła. 

background image

  
Długo siedziała w balii z parującą wodą. Umyła włosy i wyszorowała dokładnie całe ciało, 

nie  oszczędzając  mydła,  choć  nie  powinna  być  tak  rozrzutna.  Niełatwo  było  teraz,  w  czasie 
wojny, kupić mydło. 

Kiedy  wyszła  z  balii  i  otuliła  się  dużym  ręcznikiem,  pachniała  jak  krzak  bzu.  Zdążyła 

włożyć na siebie czyste ubranie, gdy do pralni wszedł Trygve. 

-  Babcia Marit powiedziała, że tu jesteś. 
-  Tak, wykąpałam się i właśnie zamierzałam pójść po ciebie do Stornes, a ty tymczasem 

zdążyłeś wrócić do domu. 

-  Babcia  Mali  powiedziała,  że  zbliża  się  pora,  kiedy  trzeba  pójść  spać.  Mała  Mali  też 

szykowała się do łóżka. 

-  Jadłeś kolację? 
-  Tak, trzy kawałki ciasta. 
-  Niemożliwe! Taki masz apetyt! 
-  Kiedy wróci tata?  
-  Nie wiem, Trygve. Ale myślę, że niebawem. 
-  Po co on wciąż wychodzi na tak długo? 
-  Po prostu musi. 
-  Wolę jak jest z nami. 
-  Ja też - odparła Dorbet i przetarła podłogę ścierką. - Ale wracajmy już do domu, Trygve! 
Tego wieczoru Dorbet długo leżała w łóżku, ale nie mogła zmrużyć oka. Jej skóra wciąż 

pachniała bzem, ale poza tym kąpiel nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Dorbet nadal 
czuła  się  brudna  i  nieszczęśliwa.  Jakże  pragnęła  móc  z  kimś  porozmawiać!  Zaraz  jednak 
przywołała się do porządku. O tym, co się wydarzyło, nie dowie się od niej żywa dusza. Sama 
musi dźwigać tę tajemnicę do końca życia. Przytłaczał ją ten ciężar. Gdyby mogła zwierzyć 
się  z  tego  mamie!  A  może?  Przecież  nie  jest  winna  temu,  co  się  stało!  Mama  zrozumie. 
Będzie  mi  łatwiej,  jeśli wyrzucę  to  z  siebie,  pomyślała  z  przekonaniem.  Zastanowię  się  nad 
tym do jutra, pomyślała. 

  
Wczesnym świtem Ola wrócił do domu. Dorbet obudziła się, instynktownie wyczuwając w 

sypialni  czyjąś  obecność.  Usiadła  gwałtownie  na  łóżku.  Ola  postawił  plecak  przy  szafie  i 
zdejmował z siebie ubranie. Dorbet podciągnęła kolana i na siedząco przyglądała się mężowi. 
W  piersiach  czuła  ból.  Myśl  o  tym,  co  się  stało,  wywołała  w  niej  fale  mdłości.  Kiedy  Ola 
podszedł do niej i ją objął, uczepiła się go desperacko i wybuchnęła płaczem. 

-  Ależ Dorbet - wyszeptał Ola i pogłaskał ją po plecach. - Wróciłem już, jestem w domu. 
Dorbet płakała tak, że wstrząsało całym jej ciałem. Ola położył się i przytulił ją mocno do 

siebie, kołysząc jak małe dziecko. 

-  Dorbet... 
Czuła  tak  straszną  potrzebę,  by  opowiedzieć  mu  o  wszystkim,  ale  zabrakło  jej  odwagi. 

Bała się, że mąż wybuchnie gniewem, a może nawet wyrzuci ją z domu. Wydawało jej się, że 
Ola  pomyśli,  iż  sama  się  w  to  wplątała,  więc  ma  teraz  za  swoje.  Uzna,  że  sama  jest  sobie 
winna. Ścisnęło ją w żołądku, aż jęknęła, i nie przestawała rozpaczliwie chlipać. 

-  No nie, uspokój się już - przemawiał do niej cicho Ola i próbował ją odsunąć lekko od 

siebie. - Wszystko już dobrze, Dorbet. 

Łatwo mu mówić! Myśli tylko o swoich sprawach i nie ma pojęcia, czego doświadczyłam! 

Chlipnęła i otarła dłonią twarz. 

-  Potrzebuję  cię  w  domu,  Ola  -  wyszeptała,  znów  zarzucając  mu  ręce  na  szyję.  -  Nigdy 

więcej mnie nie zostawiaj samej! 

-  Jest  wojna,  Dorbet.  Muszę  wypełnić  swój  obowiązek  wobec  króla  i  ojczyzny.  Tak  to 

czuję. 

background image

-  Ale przecież liczą się też inne sprawy! 
Ola westchnął i otarł dłonią przekrwione oczy. 
-  Teraz się muszę przespać parę godzin, Dorbet. Uspokój się, proszę. 
-  Rano  musisz  się  stawić  w  niemieckim  biurze  w  Kvannes.  Był  tu  ten  oficer  i  pytał  o 

ciebie. 

-  Po co mam tam iść? 
-  Jak  pójdziesz,  to  się  dowiesz.  Mówił,  że  chodzi  o  drewno.  Nigdy  cię  nie  ma  w  domu, 

gdy ktoś o ciebie pyta - dodała. - Pewnie Niemcy zaczęli coś podejrzewać. 

Ola nakrył się kołdrą i ziewnął. 
-  Na pewno wszystko się wyjaśni. 
Nie  sprawia  wrażenia,  by  ta  wiadomość  go  jakoś  specjalnie  zaniepokoiła,  pomyślała 

Dorbet. 

-  A jeśli oni wiedzą o tych twoich wyprawach? 
-  Gdyby  tak  było,  nie  kazaliby  mi  się  stawić,  tylko  sami  przyjechaliby  po  mnie.  Albo 

czekali tu na mnie, aż wrócę. 

-  Ten Heinrich Klein wiele razy o ciebie pytał. 
-  Całe szczęście, że jesteś na miejscu i mnie jakoś zawsze wytłumaczysz. 
Gdyby  wiedział,  do  czego  to  doprowadziło,  pomyślała,  wtulając  się  w  niego.  Nie  miała 

siły  już  o  tym  wszystkim  myśleć,  chciała  zasnąć  i  przespać  ten  koszmar.  Gdy  człowiek  śpi, 
problemy znikają. Zamknęła piekące oczy i westchnęła. 

Ale sen nie chciał na nią spłynąć. Leżała więc i nasłuchiwała równego oddechu męża. W 

końcu uniosła się na łokciu i popatrzyła na niego. Sen wygładził jego twarz, która wydawała 
się  teraz  taka  spokojna.  Grzywka  na  czole  nadawała  mu  młodzieńczy  wygląd.  Dorbet 
pogłaskała  palcem  wychudzony  policzek  męża.  Zeszczuplał,  pomyślała  w  przypływie 
czułości. Była na niego zła, a równocześnie zrozpaczona i przerażona. Ale w tym wszystkim 
jej serce przepełniała wielka miłość do Oli. Wraz z upływem lat kochała go coraz mocniej. 

On nie może się niczego dowiedzieć. Nigdy. 
  
Ola  wrócił  z  Kvannes  i  opowiedział,  że  otrzymał  rozkaz,  by  stawić  się  na  przystani  do 

pełnienia warty. 

-  Masz  stać  na  posterunku  przy  promie?  -  zapytała  Dorbet  przerażona.  -  Ależ  to 

niebezpieczne,  Ola!  Podobno  Niemcy  zapowiedzieli,  że  rozstrzelają  norweskich 
wartowników, jeśli... 

-  To  znaczy,  chłopcze,  że  cię  namierzyli  -  stwierdził  Trygve.  -  Nie  kazaliby  ci  stać  na 

warcie, gdyby cię nie podejrzewali. Ci Niemcy są przebiegli. Wiedzą, co robią. 

-  O Boże - jęknęła Marit, wycierając dłonie w fartuch. - Masz pilnować przystani? 
-  Nie  wiem,  co  oni  właściwie  wiedzą  -  odezwał  się  Ola  trochę  niechętnie.  -  Pytali  o 

wszystko, drążyli. Powiedziałem, że bardzo dużo pracowałem ostatnio w lesie przy wycince. 
Nie wiem, czy uwierzyli. W końcu przyszedł jakiś oficer i oświadczył, że mam się stawić na 
wartę  przy  promie.  O  drewno  nikt  mnie  nie  pytał.  Pewnie  był  to  tylko  pretekst  -  rzekł, 
spoglądając na Dorbet. 

-  Musisz porozmawiać z tym oficerem, który tu przyjeżdża, Dorbet - odezwała się Marit. - 

Może  on  coś  pomoże,  jeśli  go  o  to  poprosisz.  Bo  przecież  ta  warta  jest  niebezpieczna, 
prawda? 

-  Nie wiem - zastanawiał się głośno Ola, przeczesując dłonią włosy. - Mam chodzić po kei 

i pilnować, czy nie dzieje się nic podejrzanego. Niemcy zapowiedzieli, że jeśli ktoś podejmie 
próbę sabotażu, zastrzelą w pierwszej kolejności wartowników. Ale nie wiem, do tej pory nikt 
nie został rozstrzelany. 

-  Ale na wartowników Niemcy nie wybierają przypadkowych ludzi, biorą tych, którzy im 

jakoś podpadli - stwierdził Trygve. - To pewne. 

background image

-  O Boże, Dorbet, musisz porozmawiać z tym oficerem. Nie możemy ryzykować... 
-  Nie!  Myślę,  że  nie  będziemy  nic  robić  -  zadecydował  Ola.  -  Po  prostu  w  najbliższym 

czasie zaprzestanę działań w konspiracji. Może masz rację, tato, że Niemcy mnie obserwują. 
Przekażę, komu trzeba, że teraz nie mogę... Że na jakiś czas muszę się wycofać. 

Dorbet poczuła wielką ulgę. Ola będzie w domu! Ale gdy przypomniała sobie o warcie na 

przystani, westchnęła. Nie wiedziała, co gorsze. Może powinna rzeczywiście porozmawiać z 
Heinrichem Kleinem, jednak na samą myśl o tym, że miałaby stanąć z nim twarzą w twarz, 
wszystko w niej się wzbraniało. Nie zniesie nawet jego widoku. Ale gdyby to miało uratować 
Olę... wtedy odłoży na bok własne uczucia. 

-  Mam spróbować porozmawiać z tym Niemcem? 
-  Nie, poczekamy - zadecydował Ola. - Przez najbliższy tydzień będę pilnował przystani, 

a  potem  zobaczymy.  Mogło  być  gorzej  -  dodał,  ale  jego  głos  nie  brzmiał  całkiem 
przekonująco. 

Rzeczywiście,  pomyślała  Dorbet.  Mógł  zostać  złapany,  gdy  przeprowadzał  uciekinierów 

przez  góry.  Wtedy  na  pewno  by  go  rozstrzelali  na  miejscu  albo  wysiali  do  któregoś  z  tych 
okropnych obozów w Rzeszy. A tu na miejscu jakoś sobie poradzi. Niemniej jednak z całego 
Inndalen tylko Ola musiał pełnić wartę na przystani. Tylko jego to spotkało. 

  
Mijały  dni,  a  Dorbet  czuła  się  coraz  gorzej.  Źle  sypiała  i  za  dnia  chodziła  jak  błędna. 

Straciła apetyt, było jej wciąż niedobrze i w ogóle miała fatalny nastrój. Wspomnienie gwałtu 
prześladowało ją w dzień i w nocy, nie potrafiła go wymazać z pamięci. Najbardziej męczyła 
ją  niepewność,  czy  czasem  sama  nie  jest  winna  temu,  co  się  stało.  Może  była  wobec 
Heinricha  Kleina  nazbyt  miła  i  odczytał  to  jako  zachętę?  Chodziła  milcząca  i  o  byle  co 
wybuchała płaczem. Ola był zrozpaczony i zrezygnowany. 

-  Co  się  z  tobą  dzieje,  Dorbet?  -  zapytał  pewnego  popołudnia  i  objął  ją  mocno.  -  To 

zupełnie do ciebie niepodobne. Źle się czujesz? 

Dorbet przylgnęła do niego i przytuliła rozgrzaną twarz do jego szyi. Łzy napłynęły jej do 

oczu. 

-  Jestem taka nieszczęśliwa - rozszlochała się. 
-  Dlaczego? Przecież jestem w domu, Dorbet! 
-  Ale stoisz na warcie przy promie! 
-  Wszystko będzie dobrze! Nie sądzę, by miało  to potrwać dłużej. Niemcy  nic mi o tym 

nie mówili. 

-  To wtedy znów zaczniesz się potajemnie wyprawiać po nocach. 
-  Nie,  przeczekam  jakiś  czas  -  obiecał.  -  Chyba  nie  odważę  się  tak  szybko  na  kolejną 

wyprawę.  Zbyt  wiele  osób  naraziłbym  na  niebezpieczeństwo,  gdyby  Niemcy  mnie  złapali. 
Może  dobrze  by  ci  zrobiło,  gdybyś  przeszła  się  do  Stornes  i  porozmawiała  z  mamą  - 
zaproponował, głaszcząc ją po plecach. - Zwykle rozmowa z mamą poprawia ci humor, jeśli 
masz jakieś zmartwienie. Przy okazji przyprowadzisz Trygvego, bo zdaje się, że poszedł się 
tam bawić. 

Dorbet, nie przestając pochlipywać, wytarta nos. Bardzo ją kusiło, by pójść do Stornes. Już 

parę  razy zbierała się,  ale nie starczyło jej odwagi. Teraz jednak  czuła, że nie poradzi sobie 
sama, że nie ma już siły. Musi się komuś zwierzyć. Nie może dłużej sama się tym wszystkim 
zadręczać. Może uda jej się na chwilę porozmawiać z mamą na osobności i otworzyć przed 
nią  serce.  Mama  jest  jedyną  osobą,  której  może  o  tym  powiedzieć.  Nikomu  innemu  nie 
zdradzi swojej tajemnicy, to pewne. Poza tym mama potrafi zawsze doradzić. 

-  Może rzeczywiście przejdę się do Stornes - zgodziła się z wahaniem, choć wciąż miała 

lekkie wątpliwości. - Przyprowadzę Trygvego, tak jak mówisz. 

-  Idź - zachęcał ją Ola z wyraźną ulgą. - Jestem pewien, że wrócisz w lepszym nastroju. 

background image

Dorbet wytarła oczy brzegiem fartucha, zdjęła go i położyła na ganku. Przeczesała włosy 

palcami i poprawiła bluzkę, po czym skierowała się w stronę Stornes. 

Trygve stał na płaskim głazie przy strumieniu za pralnią razem z Marileną i Małą Mali. 
-  Co robicie? - zapytała Dorbet, zatrzymując się na mostku nad strumieniem. 
-  Łowimy czarniaki dla kota. 
-  Udało wam się już coś złowić? 
Marilena włożyła rękę do wiadra i z dumą wyjęła małą rybkę. 
-  Wspaniale - pochwaliła Dorbet. 
-  Trygve nie musi chyba iść już do domu? - zapytała Mała Mali. 
-  Musi, ale dopiero za jakiś czas. Najpierw porozmawiam z babcią. 
-  Babcia jest w pracowni. 
Mali podniosła wzrok, gdy Dorbet stanęła w drzwiach. 
-  O, to ty! - ucieszyła się na jej widok. 
  
Dorbet usiadła na stołku, ale nie odzywała się. 
-  Nie pomagasz w sianokosach? - zapytała Mali i popatrzyła na córkę badawczo. - Jesteś 

strasznie blada. Potrzebujesz trochę słońca i świeżego powietrza. 

-  Nie czuję się najlepiej - wymamrotała Dorbet, nerwowo ciągnąc za guzik od bluzki. 
-  No właśnie widzę. Co ci jest?  
Łzy napłynęły Dorbet do oczu, zadrżały jej usta. 
-  Co z tobą, dziecko? 
-  Stało się coś... coś strasznego, mamo.  
Mali  wstała  od  krosien  i  usiadłszy  obok  córki,  objęła  ją  ramieniem,  jakby  chciała  ją 

osłonić. 

-  Co takiego? - powtórzyła. 
-  Niemiec... 
-  Co z nim? 
-  Przyjechał pewnego dnia. Chciał się przejść nad fiord koło szopy na łodzie... i wtedy... I 

wtedy... 

Dorbet  nachyliła  się  do  mamy  i  nagle  coś  w  niej  pękło.  Wybuchnęła  płaczem,  a  łzy 

pociekły jej ciurkiem po bladej twarzy. 

Mali poczuła, jak strach ściska jej żołądek. Pogłaskała córkę po plecach i zapytała: 
-  Coś ci zrobił? 
-  Był o wiele silniejszy  ode mnie - chlipała Dorbet. - Nie chciałam tego, mamo! Ale nie 

udało  mi  się  uciec,  i  wtedy...  Czuję  się  tak,  jakby  to  była  moja  wina  -  płakała  bezradnie.  - 
Gdybym z nim nie rozmawiała, gdybym od razu wróciła do domu, to wtedy by... 

Mali  na  moment  zacisnęła  powieki.  Otarła  twarz  chłodną  ręką.  Boże  święty,  co  też  się 

przytrafiło jej córce! 

-  Powiedziałaś komuś o tym? 
-  Nie, nie, nikt się nie może o tym dowiedzieć – płakała Dorbet. - Ale nie umiem sobie z 

tym poradzić, mamo. Jestem z tym całkiem sama... 

Mali  siedziała  obok  zapłakanej  córki,  obejmując  ją  ramieniem,  i  czuła,  jak  ogarnia  ją 

rozpacz  i  bezradność.  Żeby  tylko  Dorbet  nie  zaszła  w  ciążę  w  następstwie  tego  zdarzenia. 
Byłaby to katastrofa, zarówno dla niej, jak i dla Oli. Właściwie dla wszystkich. Ale przecież 
tyle  lat  minęło  od  narodzin  Trygvego,  a  Dorbet  nie  doczekała  się  kolejnego  dziecka,  więc 
chyba  nie  będzie  miała  takiego  pecha.  Ale  gdyby  zaszła  w  ciążę...  Mali  westchnęła  ciężko. 
Powtórzyłaby się jej własna historia, a tego nikomu nie życzyła. Nie była pewna, czy Dorbet 
jest  dość  silna,  by  żyć  z  taką  tajemnicą,  dość  silna,  by  dźwigać  takie  brzemię.  Przyciągnęła 
głowę córki do piersi i nie przestawała jej głaskać po plecach. 

-  Będzie dobrze - wyszeptała powoli. - Będzie dobrze, Dorbet. 

background image

-  To nie była moja wina, mamo! - Dorbet niemal wykrzyczała te słowa. 
-  Pewnie, że nie! Jak możesz być winna temu, że ktoś cię zgwałcił? Gwałt to jest napaść. 

To nie była twoja wina. 

Dorbet  szlochała  wtulona  w  matkę.  Głos  mamy  brzmiał  cicho  i  bezpiecznie,  był  niczym 

balsam  na  skołatane  nerwy  młodej  kobiety.  Nagle  ogarnęła  ją  radość,  że  o  wszystkim 
opowiedziała. 

Mali  siedziała  z  nieobecnym  wzrokiem,  przytulając  córkę.  Przypomniała  sobie  życie  u 

boku Johana, wszystkie  te wieczory i noce,  gdy  brał ją siłą. Czuła się  wtedy taka zbrukana, 
taka nic niewarta, nędzna, bezwartościowa. Doskonale potrafiła więc sobie wyobrazić, czego 
doświadcza teraz córka. 

-  Czuję  się  okropnie  -  szeptała  Dorbet  przytulona  twarzą  do  szyi  matki.  -  Mam  mdłości, 

nie mogę spać. Z tego wszystkiego wciąż chce mi się wymiotować. 

-  Tak bywa - rzekła cicho Mali. 
Dorbet  nie  zamierzała  pytać  mamy,  skąd  o  tym  wie,  przyjmowała  tylko  jej  pociechę  i 

ciepło. 

-  Kiedy ostatnio miesiączkowałaś? - zapytała nagle Mali. Musiała to wiedzieć. 
Dorbet  wzdrygnęła  się  i  usiadła  prosto,  a  jej  oczy  rozszerzyły  się  z  przerażenia. 

Poczerwieniała gwałtownie. 

-  Kiedy miesiączkowałam? - jęknęła. - Myślisz, że mogłam zajść w ciążę? 
-  Nie, nie sądzę - uspokoiła ją Mali. - Ale... 
-  Właściwie  to  już  dawno  nie  krwawiłam!  -  Dorbet  zacisnęła  powieki,  usiłując  sobie 

przypomnieć.  -  Tak,  miałam  miesiączkę  tuż  przed  Siedemnastym  Maja.  A  potem  już  nie.  -
Wbiła w mamę przerażone spojrzenie. - Zwykle miesiączkuję regularnie. 

Mali doznała prawdziwej ulgi. Pogłaskała Dorbet po policzku i uśmiechnęła się, mówiąc: 
-  To wyjaśnia, dlaczego wciąż masz mdłości - rzekła. - Jesteś w ciąży, Dorbet. 
-  Z Olą? 
-  Tak, z całą pewnością jest to dziecko Oli. Gdybyś zaszła w ciążę przed paru dniami, nie 

miałabyś jeszcze żadnych dolegliwości. 

-  Dzięki  ci,  Boże  -  jęknęła  Dorbet  i  uściskała  mamę.  -  Jesteś  całkiem  pewna,  mamo,  że 

Niemiec nie jest ojcem dziecka? 

-  Całkowicie, Dorbet. 
-  Może więc teraz dojdę jakoś do siebie po tym wszystkim - westchnęła Dorbet. - Bo Ola 

będzie  uszczęśliwiony,  zresztą  Marit  także,  wszyscy.  Nie  mogę  wprost  uwierzyć,  że  urodzę 
dziecko. Już prawie przestałam w to wierzyć. 

-  Ale chciałaś? 
-  No  jasne,  oboje  bardzo  pragnęliśmy  mieć  jeszcze  jedno  dziecko.  Najbardziej  Ola  - 

dodała  w  przypływie  szczerości.  -  Teraz  jednak  jestem  bardzo  szczęśliwa.  Zapomnę  o 
wszystkim, co się stało. Nie chcę o tym więcej myśleć. 

-  Łatwo powiedzieć, ale to nie takie proste - uprzedziła ją Mali. - Z czasem jednak... 
Dorbet wstała, pogładziła brzuch i uśmiechnęła się. 
-  Nie, teraz już wszystko będzie dobrze. Tak się cieszę, że przyszłam z tobą porozmawiać, 

mamo. Jesteś najukochańsza. 

Mali  uśmiechnęła  się  lekko.  Pamiętała  dobrze,  że  Dorbet  nie  zawsze  tak  myślała.  Na 

szczęście  wraz  z  upływem  lat  jej  relacje  z  córką  bardzo  się  poprawiły.  Wiele  to  dla  niej 
znaczyło.  Gdyby  jeszcze  Sivert  zdołał  mi  wybaczyć,  pomyślała  z  ukłuciem  w  sercu  i 
postanowiła porozmawiać z nim któregoś dnia. 

-  Czyli że tym razem urodzę dziecko zimą - stwierdziła Dorbet. - Chyba wszystko pójdzie 

dobrze? 

-  Oczywiście - pokiwała głową Mali. - Ależ to będzie radość! 

background image

-  No,  to  biegnę  do  domu,  żeby  opowiedzieć  o  tym  Oli  -  oświadczyła  Dorbet 

rozpromieniona. - Na szczęście przestał wyprawiać się potajemnie w góry i obiecał, że długo 
nie podejmie się na nowo tego zadania. Tylko że teraz Niemcy wyznaczyli go do pilnowania 
przystani. 

-  Słyszałam, jak mówili o tym w sklepie - pokiwała głową Mali. - Miejmy nadzieję, że nic 

się nie stanie. Zresztą nie mówiono, że będzie długo pełnił tę wartę. 

-  Teraz  musi  się  bardzo  pilnować  -  stwierdziła  Dorbet,  otwierając  drzwi.  -  Skoro  ma 

zostać ponownie ojcem. 

Mali odprowadziła ją na ganek. Dzieci wciąż bawiły się przy strumieniu i łowiły ryby. 
-  Idziemy do domu, Trygve! - zawołała Dorbet. - Jutro znów przyjdziesz! Dziękuję, mamo 

- rzekła cicho do Mali. - Bardzo, bardzo ci dziękuję. 

Mali wyciągnęła rękę i uścisnęła dłoń córki. Ciepło jej się zrobiło na sercu, gdy patrzyła na 

uszczęśliwioną Dorbet. Jest jak nowo narodzona, pomyślała Mali. Jej twarz nabrała kolorów, 
a oczy błyszczały. 

Mali,  uspokojona,  podziękowała  Bogu.  Gdyby  zorientowały  się  później,  że  Dorbet  jest 

ciąży,  powstałyby  wątpliwości,  kto  jest  ojcem  dziecka.  A  odpowiedź  poznaliby  wszyscy 
dopiero po jego urodzeniu. Ale nawet termin narodzin nie dawałby pewności, bo często poród 
zaczyna  się  przed  terminem.  Na  samą  myśl  o  tych  wszystkich  problemach  Mali  przeszły 
ciarki. Dorbet chyba nie dałaby rady ich udźwignąć. Z pewnością nigdy nie zapomni gwałtu, 
ale z czasem to wspomnienie wyblaknie jak wszystkie inne nieszczęścia, które dotykają ludzi. 
Inaczej życie byłoby nie do zniesienia. 

-  Pozdrów Olę - uśmiechnęła się. - Zdaje się, że w Granvold dziś wieczór będzie wielkie 

ś

więto. 

Stała  przez  chwilę  i  patrzyła  na  Dorbet  oddalającą  się  drogą  i  razem  z  Małym  Trygvem. 

Widziała, jak ze sobą rozmawiają i się śmieją. Dorbet szła dziarskim krokiem wyprostowana 
jak struna, jakby ktoś zdjął z niej wielki ciężar. Mali westchnęła, przeczesała palcami włosy i 
wróciła do pracowni. 

   
ROZDZIAŁ 9. 
  
Ola schodził w dół podjazdem do stodoły, kiedy Dorbet z Trygvem skręcili na dziedziniec 

Granvold. 

-  Biegnij  do  babci!  -  poprosiła  Dorbet  synka  i  poklepała  go  przyjaźnie  po  plecach.  - 

Dostaniesz kolację. 

-  A ty? 
-  Ja porozmawiam chwilę z twoim tatą. 
Trygve  wszedł  po  schodach  do  budynku  mieszkalnego,  a  Dorbet  ruszyła  na  spotkanie 

mężowi. 

-  Widzę, że spacer do Stornes dobrze ci zrobił - stwierdził Ola i popatrzył z uśmiechem na 

ż

onę. - Znów jesteś radosna. 

Dorbet podała mu rękę, tak że ich palce splotły się ze sobą, a potem oparła się o niego z 

uśmiechem. 

-  Mam nowinę. 
-  Nowinę? Coś nowego się wydarzyło w Stornes? 
-  Nie, chodzi o nas. 
Obrzucił  ją  pośpiesznym  spojrzeniem,  ale  napotkawszy  jej  rozpromieniony  wzrok, 

uśmiechnął się. 

-  Widać to jakaś dobra nowina - zgadywał, uścisnąwszy jej dłoń. 
-  Jestem w ciąży! 
Oniemiał, oczy mu się rozszerzyły ze zdumienia, krew napłynęła gwałtownie do twarzy. 

background image

-  W ciąży - powtórzył chrapliwie. - Jesteś pewna? 
-  Całkowicie pewna - wyszeptała Dorbet uszczęśliwiona. Przytulił ją mocno i spojrzał na 

nią oczami pełnymi blasku. 

-  Wydaje mi się to wręcz niepojęte. Po tylu latach nie myślałem, że... A więc to dlatego 

miałaś ostatnio taki zmienny humor - dodał i znów ją uścisnął. - Zdaje się, że w tym stanie to 
normalne. 

-  Tak, pewnie dlatego - skłamała Dorbet. 
-  Kiedy urodzi się dziecko? 
-  Pod koniec stycznia albo na początku lutego. Nie jestem całkiem pewna. 
-  Mama ci powiedziała? 
Dorbet pokiwała głową z ożywieniem. 
-  Od razu domyśliła się tego, co mnie w ogóle nie przyszło do głowy. Z mamą tak zawsze. 

Ona ma szósty zmysł. 

-  I wszystko jest dobrze? 
-  Tak, ale jestem przewrażliwiona i łatwo się denerwuję - wyjaśniła Dorbet i uchwyciwszy 

jego wzrok, dodała: - Teraz, Ola, musisz być w domu. 

-  Przecież pełnię wartę na przystani. 
-  Tak,  ale  zachowuj  się  jak  należy,  żeby  nie  było  kłopotów.  I  nie  chcę,  żebyś  chodził  w 

góry. 

-  Przecież już powiedziałem, że nie będę. 
Owszem,  ale  nie  robisz  tego  dla  mnie,  lecz  z  obawy,  by  Niemcy  czegoś  nie  wywęszyli. 

Zresztą nieważne, pomyślała. Bylebyś trzymał się domu. 

-  Chodźmy do izby i opowiedzmy wszystkim, co się święci. Na pewno się ucieszą. 
-  Nie  wspomniałam  o  tym  jeszcze  Trygvemu  -  rzekła  Dorbet.  -  Chciałam,  żebyś 

dowiedział się pierwszy. 

-  No  to  ogłośmy  nowinę  -  ożywił  się  Ola  i  objął  Dorbet  ramieniem.  -  Nie  mogę  się 

doczekać, żeby zobaczyć minę mamy. 

-  Nie wiadomo, jak to przyjmie Trygve. 
-  Przecież on zawsze bardzo chciał mieć rodzeństwo - odparł Ola. - Ucieszy się. 
I rzeczywiście w izbie zapanowała ogólna radość. Cieszyli się i duzi, i mali. Trygvemu z 

wrażenia wypadła pajda z ręki. 

-  Będę starszym bratem! Nadaję się do tego jak mało kto! - zawołał rozpromieniony. 
-  No  nie,  słyszał  to  kto?  -  ćwierkała  Marit  zadowolona.  -  Wreszcie!  Czekałam  na  tę 

chwilę, odkąd Trygve przyszedł na świat - przyznała. 

Dawno  już  przy  stole  nie  panował  tak  radosny  nastrój.  Wszyscy  byli  uśmiechnięci  i 

zadowoleni. Dorbet, siedząc pośród kochających ją ludzi, poczuła głęboką wdzięczność. Tyle 
czasu  była  nieszczęśliwa  i  przygnębiona,  teraz  wreszcie  wszystko  się  odmieniło  na  lepsze. 
Nic nie może zniszczyć tego nastroju oczekiwania i radości. 

Tego  wieczoru  Trygve  zarzucił  jej  rączki  na  szyję  i  długo  ją  ściskał.  Powiedział  jej 

„dobranoc", ale wciąż jej nie puszczał. 

-  Z dzidziusiem to chyba całkiem pewne? - szepnął mamie do ucha. 
-  Tak,  całkowicie  -  pokiwała  głową  Dorbet.  -  Ale  to  trochę  potrwa,  zanim  się  urodzi, 

wiesz. Przyjdzie na świat dopiero po Bożym Narodzeniu. 

-  Mogę opowiedzieć o tym jutro w Stornes? 
-  Oczywiście, że możesz - pokiwała głową Dorbet. - Ależ szczęściarz z tego dzidziusia, że 

będzie miał takiego wspaniałego starszego brata. 

Malec aż się zawstydził z pochwały, ale zaraz się uśmiechnął. 
-  Pozwolę im popatrzeć na dzidziusia, Marilenie i Małej Mali - rzekł dobrodusznie. - Ale 

on będzie tylko mój. 

Dorbet wstała i otuliła synka kołdrą. 

background image

-  Tylko twój - uśmiechnęła się. - I mój, i taty. 
-  Nasz - pokiwał Trygve głową zadowolony. - Tylko nasz. 
-  Śpij teraz - rzekła Dorbet, naciskając dłonią klamkę. - Strasznie już późno. 
Pokiwał  jej  ręką,  radosny,  ale  oczki  już  mu  się  kleiły.  Skinęła  głową  rozpromieniona  i 

wymknęła się z sypialni. 

  
Lipiec był nadzwyczajnie upalny i piękny. Na halę przenieśli się ci wszyscy, którzy latem 

mieli wypasać owce i krowy w górach i gospodarować w szałasach. Sianokosy miały się ku 
końcowi.  W  pewien  ciepły,  jasny  wieczór  Mali  zdjęła  fartuch  i  postanowiła  wybrać  się  na 
spacer. Kiedy mijała Wzgórze, wyszedł jej spotkanie Sivert. 

-  Postanowiłaś się przewietrzyć? 
-  Pomyślałam sobie, że  się trochę przejdę. Taki  piękny  wieczór. A może przyłączysz się 

do mnie? 

Ociągał  się  przez  chwilę,  zerknął  pośpiesznie  w  stronę  domu,  jakby  się  spodziewał 

zobaczyć kogoś w drzwiach, ale wreszcie skinął głową. 

-  Może  rzeczywiście  się  przejdę?  Uprzedzę  tylko  Tordhild.  Mali  powoli  ruszyła  przed 

siebie, a po chwili Sivert ją dogonił i szli dalej razem. W milczeniu chłonęli cudowne zapachy 
lata. Różowe kwiaty koniczyny kiwały przyjaźnie poruszane lekką wieczorną bryzą. 

-  Dobrze ci się komponuje? - zapytała Mali w końcu. 
-  Idzie mi dość opornie. Trochę się zmagam - odparł. - Nie zawsze udaje mi się stworzyć 

to, co chcę. 

-  Zazwyczaj twoje kompozycje są bardzo udane. 
-  Może, ale kosztuje mnie to sporo wysiłku - skwitował. 
-  Rozumiem - pokiwała głową. - Sama często przeżywam podobne zwątpienia. 
Znów  szli  jakiś  czas  w  milczeniu.  Drzewa  liściaste  pochylały  się  nad  drogą,  tworząc 

połyskujący zielenią tunel. 

-  Dobrze się z Tordhild czujecie tu, na wsi? 
-  Tak - odpowiedział bez ociągania. - Jest nam tu tak dobrze, jak miałem nadzieję. 
-  Cieszy mnie, że to mówisz. Bałam się bowiem, że z czasem wam się tu może znudzić - 

dodała. 

-  Przecież należę do tego miejsca - odparł powoli. - Zawsze tak czułem, tylko że potem... 

Wiesz... Jakiś czas temu było zbyt wiele przeszkód. 

-  Teraz jest już lepiej? - zapytała ostrożnie. Nie od razu odpowiedział. Szedł pochylony do 

przodu, założywszy ręce na plecach, wreszcie przystanął i powiedział z powagą: 

-  Tak, teraz jest lepiej. Wiele o tym myślałem. A Tordhild mówiła tyle o tym... 
Przerwał. Mali stała przed nim cicho i czekała. Serce podeszło jej do gardła i waliło jej z 

całych sił. 

-  Ważne, by umieć przebaczyć - rzekł cicho. - Człowiekowi jest źle samemu ze sobą, póki 

się nie zdobędzie na przebaczenie. 

-  Wybaczyłeś mi? 
-  Tak, chyba tak. 
Z  ust  Mali  wydobył  się  jęk.  Pośpiesznie  otarła  twarz.  Sivert  wyciągnął  rękę,  objął  ją 

ramieniem i przyciągnął do siebie. 

-  Nie było to dla mnie łatwe, mamo - rzekł powoli. - Przez jakiś czas wydawało mi się, że 

całe  moje  życie  legło  w  gruzach.  Ale  wraz  z  upływem  lat...  Tak,  człowiek  z  wiekiem 
mądrzeje. Jest mi tak dobrze. Życie ułożyło się lepiej, niż śmiałem marzyć. - Westchnął lekko 
i  objął  Mali.  -  Starałem  się  postawić  w  twoim  położeniu.  Oczywiście  do  końca  nie  jest  to 
możliwe,  ale  zrozumiałem,  że  nie  było  ci  lekko.  Poza  tym  nie  ma  ludzi  idealnych.  Każdy 
popełnia  błędy  -  dodał.  -  Ja  także.  I  zrozumiałem  wówczas,  że  nie  warto  tracić  czasu  na 
rozpamiętywanie  tego,  co  było.  Co  mi  przyjdzie  z  tego,  że  będę  żył  przeszłością?  I  tak 

background image

niczego nie zmienię. Nikt z nas nie wie, ile nam jeszcze pozostało czasu tu, na ziemi, z tymi, 
których  kochamy.  Trzeba  żyć  tu  i  teraz,  wyznaczając  sobie  cele  na  przyszłość,  bo  z 
przeszłością już nic nie możemy zrobić. 

Mali stała przytulona do syna, a po policzkach ciurkiem płynęły jej łzy. 
-  Nie płacz, mamo - szepnął. - Nad czym tu jeszcze płakać? 
-  Jestem  taka  wdzięczna  -  zaszlochała.  -  Nie  myślałam,  że  kiedyś  się  tak  zdarzy,  że 

będziesz chciał mi prawdziwie wybaczyć. 

-  W każdym razie tak się stało. 
-  To teraz już mogę umierać w spokoju. 
-  Umierać? Mamo, chyba nie wybierasz się jeszcze na tamten świat! 
-  Nie,  ale  sam  mówisz,  że  nigdy  nie  wiadomo,  ile  nam  jeszcze  zostało  dni.  Starzeję  się, 

Sivercie. Na starość człowiek pragnie spokoju, a mnie twoja sprawa bardzo ciąży na sercu. 

-  Wiem. 
-  Chcę,  żebyś  wiedział,  że  choć  mi  wybaczyłeś,  ja  sama  sobie  chyba  nigdy  nie  wybaczę 

tego, że tak cię skrzywdziłam. 

-  A  powinnaś  -  stwierdził  stanowczo.  -  Ważne,  żebyś  przestała  się  już  tym  zadręczać. 

Zostawmy  to  za  sobą,  mamo!  Co  się  stało,  to  się  nie  odstanie.  A  w  gruncie  rzeczy,  gdy 
zastanowić się dobrze, to wszystko się ułożyło lepiej, niż się obawiałem - dodał powoli. 

-  No cóż, zważywszy na to, że zakochałeś się akurat w swojej przyrodniej siostrze i masz 

z nią dziecko... 

-  Ale wszystko poszło dobrze. 
-  Póki nikt o tym nie wie. 
-  I nikt się nie dowie. 
-  A Johannes? 
-  Nie  wiem  jeszcze,  co  zrobię  -  odparł  szczerze.  -  Uważam,  że  każdy  ma  prawo  znać 

prawdę  o  swoim  pochodzeniu.  Pewnie  więc  któregoś  dnia  mu  o  tym  powiem.  Ale  nie 
zamierzam  się  śpieszyć.  To  na  pewno  niczego  nie  zmieni  -  dodał  szybko.  Ą  Mam  na  myśli 
twoje relacje z Johannesem. On na pewno nie; będzie żywił do ciebie urazy. 

Może  i  nie,  pomyślała  Mali,  nie  chcąc  martwić  się  na  zapas.  W  tej  chwili  czuła  się 

wyłącznie  szczęśliwa,  że  wreszcie,  po  tylu  latach,  doczekała  się  wybaczenia.  Chwyciła 
ponownie syna za rękę i popatrzyła na niego oczyma pełnymi łez. 

-  Dziękuję  -  rzekła  cicho.  -  Bardzo  ci  dziękuję,  Sivercie.  Ruszyli  dalej,  trzymając  się  za 

ręce.  Brzemię,  które  dźwigała,  nagle  wydało  jej  się  dużo  lżejsze.  Mówiła  prawdę, 
wspominając Sivertowi, że nie wie, czy zdoła kiedyś wybaczyć sobie samej Ale że Sivert jej 
wybaczył... Prawie nie wierzyła, że to się kiedyś może stać. 

Mali podniosła oczy na bujną zieleń drzew nad ich głowami. Słońce sączyło się pomiędzy 

listowiem, wysyłając roztańczone błyski. Mali zamknęła na moment oczy i westchnęła cicho. 

-  Dzięki Ci, Boże - wypowiedziała w głębi serca. - Dziękuję! 
 
Mali nadal uważała urodziny małego chłopczyka w Innstad za cud. Przyszedł na świat w 

maju  po  ciężkim  porodzie,  ale  wszystko  się  szczęśliwie  skończyło.  Nie  miała  odwagi  snuć 
takich nadziei, wziąwszy pod uwagę dojrzały wiek Sigrid. Ale maleństwo rosło i przybierało 
na  wadze,  i  wydawało  się,  że  rozwija  się  normalnie.  Sigrid  miała  dużo  pokarmu,  z  piersi 
mleko jej dosłownie tryskało, a maluszek otwierał buzię jak pisklę. Co to za śliczne dziecko, 
myślała Mali za każdym razem, gdy go widziała. Był podobny do obojga rodziców, ale chyba 
bardziej do Bengta. Miał duże niebieskie oczy i jedwabiste włoski, które kręciły mu się przy 
uszkach.  Mali  nie  potrafiła  ocenić,  kto  był  bardziej  dumny  z  potomka,  Sigrid  czy  Bengt. 
Oboje nie mogli wprost nasycić oczu swoim małym synkiem, wciąż go wyjmowali z kołyski i 
nosili na rękach. 

-  Jest prześliczny - uśmiechnęła się Mali. - Chyba nie widziałam piękniejszego dziecka. 

background image

-  My  też  jesteśmy  tego  zdania  -  pokiwała  głową  Sigrid,  promieniejąc  z dumy.  -  To  nasz 

cud, Mali. 

Mali całym sercem przyznawała jej rację. 
-  Zamierzaliśmy cię właśnie spytać, czy zechciałabyś zostać jego matką chrzestną. Chrzest 

odbędzie się dwudziestego szóstego lipca - zwróciła się Sigrid z uśmiechem do Mali. 

-  Mam  być  chrzestną?  -  Mali  aż  poczerwieniała  z  radości.  Wyciągnęła  ręce  i  podniosła 

maleństwo. - Ależ z największą chęcią zostanę matką chrzestną, tylko czy to słuszny wybór? 
Tyle innych... 

-  To dzięki tobie przyszedł zdrowy na świat - przerwała jej Sigrid. - Wspólnie z Bengtem 

jesteśmy co do tego zgodni. 

-  A myśleliście już, jakie będzie nosił imię? 
-  O tak, dyskutowaliśmy zawzięcie - przyznała Sigrid i uśmiechem. - Ale stanęło na tym, 

ż

e nazwiemy go Kristoffer, po moim ojcu. Zawsze marzyłam, by urodzić syna, którego będę 

mogła nazwać tym imieniem. 

-  O, to dobre, stare imię - przyznała Mali. - Skoro jesteście zgodni... 
-  Jesteśmy - uśmiechnęła się Sigrid i wzięła synka z rąk Mali. Przytuliła go do swej bujnej 

piersi i ukołysała. 

Jaka  ona  piękna,  pomyślała  Mali.  Biodra  jej  się  zaokrągliły,    a  piersi  nabrzmiały  od 

pokarmu,  ale  było  jej  z  tym  do  twarzy.  Oczy  miała  promienne  i  uśmiechała  się  częściej  niż 
zwykle. 

-  A więc chrzciny odbędą się zaraz po sianokosach? 
-  Tak,  doskonale  się  składa,  że  po  dwudziestym  piątym  przypada  niedziela.  O  tej  porze 

jesteśmy już zwykle tu, we dworze po sianokosach. Zdążymy ochrzcić małego, zanim zacznie 
kosić łąki na hali. 

-  Spodziewacie się dużo gości? 
-  Przyjadą  wszystkie  dzieci  ze  swoimi  rodzinami,  i  to  już  stanowi  sporą  gromadę.  Poza 

tym  będą  moi  rodzice,  brat  z  rodziną  i  wszyscy  mieszkańcy  tutejszego  dworu.  Uzbiera  się 
więc licz grono. 

-  No cóż, ja w każdym razie zgadzam się zostać chrzestną maleństwa - oświadczyła Mali. 

- To dla mnie wielki zaszczyt. 

 
Mali  zaprezentowała  się  godnie  jako  chrzestna  chłopca.  Po  czas  ceremonii  kościelnej 

wystąpiła  bowiem  w  stroju  ludowym  wywołując  uzasadniony  podziw.  Dopiero  co  go 
skończyła  i  włożyła  po  raz  pierwszy  na  tę  uroczystość.  Nie  zdążyła  sobie  jeszcze  kupić 
srebrnych ozdób, ale pożyczyła od Dorbet. 

-  Ach,  włożyłaś  strój  ludowy  -  powiedziała  Sigrid,  przyglądając  się  jej  z  niekłamanym 

podziwem. - Nie spodziewałam się. 

-  Kończyłam  go  w  pośpiechu  -  przyznała  się  Mali.  -  A  srebrne  ozdoby  pożyczyłam  od 

Dorbet. 

-  W każdym razie wyglądasz pięknie. 
-  Musiałam  się  postarać,  skoro  mam  podawać  do  chrztu  Kristoffera  Innstada  - 

uśmiechnęła się Mali i wzięła na ręce o Sigrid śpiące dziecko. 

Chłopiec ubrany był w pożółkłą już nieco szatkę, w której chrzczone były wszystkie dzieci 

w  Innstad,  przewiązaną  szeroką  wstążką  z  niebieskiego  jedwabiu,  także  pamiętającą 
wszystkie tego typu uroczystości. 

-  Jakie imię wybraliście dla dziecka? - zapytał pastor. 
-  Kristoffer - odpowiedziała Mali, przysuwając dziecko bliżej pastora, który polał główkę 

chłopca wodą święconą i ochrzcił go w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Mały Kristoffer 
Innstad  nawet  nie  zapłakał.  Machał  tylko  pulchnymi  rączkami  i  uśmiechał  się  bezzębnymi 
dziąsłami do swojej chrzestnej. 

background image

  
Po uroczystości w kościele odbyło się bardzo miłe przyjęcie. Rzadko teraz Mali widywała 

wszystkie  dzieci  w  Innstad.  Prócz  Olausa,  dziedzica,  pozostałe  wyprowadziły  się  z  domu  i 
założyły własne rodziny. 

-  Niepojęte,  jak  ten  czas  szybko  leci  -  westchnęła  Mali.  -  Strasznie  się  postarzeliśmy, 

wystarczy spojrzeć na dzieci. 

-  Mów za siebie - roześmiał się Bengt. - My mamy maleństwo i ono nas odmłodzi. 
Mimo  wojny  na  stole  nie  brakowało  jedzenia.  W  gęstej  i  smacznej  zupie  nie  trzeba  było 

szukać  kawałków  mięsa.  W  Innstad,  tak  jak  i  w  Stornes,  spichlerze  były  pełne.  Właściwie 
mieli  więcej  zapasów  jedzenia  niż  zwykle,  bo  w  czasie  wojny  prawie  niemożliwy  był  zbyt 
tusz. Niemcy nie pozwalali ludziom poruszać się swobodnie, dlatego tak sprzedaż, jak i zakup 
towarów napotykały na duże trudności. Wszystko było regulowane zarządzeniami okupanta, 
który  kontrolował  dokładnie  wszelkie  poczynania  norweskich  obywateli.  Brakowało 
natomiast  mąki  i  cukru.  Ludzie  jednak  zaczęli  mleć  zboże  dla  własnych  potrzeb,  tak  że 
wystarczyło mąki na chleb i wieczorną polewkę, jak kiedyś. Właściwie,  sądząc po obfitości 
jadła, trudno uwierzyć, że jest wojna, pomyślała Mali. 

Czytała jednak w gazetach, jak ciężko jest mieszkańcom miast, którzy z trudem zdobywali 

pożywienie. Wszystkie towary podlegały reglamentacji, brakowało jaj, mięsa, masła i cukru, 
a w wielu domach używano tranu do przyrządzania jedzenia. 

Doprawdy,  tu  we  wsi  nie  mamy  na  co  narzekać,  myślała  Mali.  Po  pierwszym  tygodniu 

wojny, w czasie którego odbywały się regularne naloty bombowe, a wielu młodych mężczyzn 
zostało zmobilizowanych, właściwie prawie nie widzieliśmy wojny. Bezpośrednio odczuła jej 
skutki  Dorbet,  narażona  na  gwałt  niemieckiego  oficera,  a  także  Ola  prowadzący  działalność 
konspiracyjną.  Sivert  bardzo  przeżywał  kłopoty  swojego  żydowskiego  przyjaciela,  ale 
ostatnio  coś  o  nim  ucichło  i  dawno  już  o  nim  nie  rozmawiano  w  Stornes.  Olę  natomiast 
Niemcy  wyznaczyli  do  pełnienia  warty  na  przystani  i  z  tego,  co  Mali  się  domyślała,  nie 
bardzo mu się to podobało. Wartowników norweskich traktowano bowiem jak zakładników. 
Mali miała tylko nadzieję, że nie  wydarzy się nic, co skłoni Niemców do spełnienia  groźby 
rozstrzelania wartowników w przypadku sabotażu. 

Część  młodych  sąsiadów,  którzy  nie  byli  zaproszeni  na  obiad,  przyszła  po  południu  na 

kawę.  Wśród  nich  Dorbet  z  Olą,  Tordhild  z  Sivertem  i  Herborg  z  Oją,  wszyscy  wraz  z 
dziećmi.  Zrobiło  się  gwarno,  trwały  ożywione  rozmowy.  Mali  dziękowała  Bogu  za  piękną 
pogodę,  bo  dzięki  temu  dzieci  mogły  hasać  na  dworze.  Dorośli  zaś  przenieśli  się  w  cień. 
Dorbet  i  Ola,  zarumienieni  z  dumy,  obwieścili  nowinę  o  spodziewanym  potomku. 
Wiadomość  ta  wywołała  powszechne  zainteresowanie  i  radość.  Poprzedniego  dnia  Mali 
zdradziła  tę  tajemnicę  Herborg.  Spodziewała  się,  że  młodzi  z  Granvold  podzielą  się  swoją 
radością podczas chrzcin, i chciała przygotować na to Herborg. Za każdym razem, gdy któraś 
ze  znajomych  kobiet  spodziewała  się  dziecka,  synowa  ciężko  to  przeżywała.  Nigdy  nie 
porzuciła nadziei, że Oi i jej także urodzi się jeszcze jedno dziecko. Oczywiście może się tak 
jeszcze  zdarzyć,  myślała  Mali,  choć  serce  jej  krwawiło,  gdy  patrzyła  na  Herborg,  która 
uśmiechała  się  dzielnie.  Zresztą  Sigrid  jest  tego  najlepszym  dowodem.  Po  tylu  latach 
doczekała się dziecka. Dorbet podobnie. Oczywiście, że nie należy nigdy porzucać nadziei. 

  
Mali chciała wrócić pieszo do domu. Był piękny letni wieczór. Zostawili więc Oi bryczkę, 

a sami z Havardem urządzili sobie spacer. 

-  Co za miły dzień - stwierdził Havard. - Że też na stare lata urodził im się jeszcze mały 

synek! 

-  Tak, Bogu trzeba dziękować, że wszystko skończyło się szczęśliwie. 
-  Chciałabyś też mieć jeszcze takie maleństwo, Mali? 

background image

-  O nie, dziękuję - roześmiała się i chwyciła Havarda za rękę. - Czuję, że jestem na to za 

stara. Moim zdaniem dzieci powinni mieć młodzi. Ale gdyby się tak stało... 

-  Wtedy urodziłabyś dziecko, prawda? 
-  Oczywiście  -  rzekła  pośpiesznie.  -  Ale  tak  się  nie  stanie,  Havardzie.  Dzieci,  które  się 

nam miały urodzić, są już na świecie. 

-  No, ale dwoje nam umarło. 
-  Byłoby dobrze, Havardzie, gdybyśmy się teraz po niedzieli wybrali na cmentarz na grób 

Ruth i Oli Havarda - zaproponowała Mali. 

-  Dobrze, możemy jechać - pokiwał głową. 
Szli dalej powoli w milczeniu. Owiewał ich ciepły wieczorny wiaterek. Słońce złociło się 

nisko nad fiordem, pachniało słodko dziką różą i suchym sianem. 

-  Już ci lepiej, Havardzie? 
-  Chyba  tak.  Minęła  ta  najcięższa  żałoba,  ale  żal  i  smutek  chyba  do  końca  nigdy  nie 

ustąpią. 

-  Nie, człowiek nosi go w sercu na zawsze, wiem coś o tym. 
-  Ale  trzeba  starać  się  żyć  tu  i  teraz  -  rzekł  Havard  z  ociąganiem.  -  Los  przynosi  nam 

przecież tyle dobrych chwil i zdarzeń. 

Mali uścisnęła mu dłoń i pokiwała głową. Tak, los przynosi im wiele dobrego i należy się z 

tego cieszyć. A gdy nadejdą ciężkie dni, człowiek musi się starać stawić temu czoło najlepiej, 
jak  potrafi.  Na  tym  polega  życie,  myślała  Mali.  Nie  należy  żądać  zbyt  wiele.  Pan  daje,  Pan 
zabiera. Głównie to drugie, pomyślała Mali, tak bardzo doświadczona przez los. 

  
ROZDZIAŁ 10. 
  
Minął lipiec i nastał sierpień. Uporali się z sianokosami na łąkach w pobliżu gospodarstwa 

i  na  górskich  halach.  Zboża  na  polach  kołysały  się  złote  i  dojrzałe  po  gorącym  lecie,  nawet 
owies przybrał barwę bardziej żółtą niż zazwyczaj. Zbliżała się pora żniw. 

W  pierwszą  sobotę  sierpnia  Małi  i  Havard  wybrali  się  na  cmentarz  do  Kvannes,  by 

odwiedzić  groby  najbliższych.  Dzień  był  piękny,  skąpany  w  słońcu.  Podczas  przejażdżki 
bryczką Mali zwróciła twarz do słońca, które przygrzewało mocno, choć powietrze było dość 
rześkie. Może to już zapowiedź mających nadejść niebawem jesiennych chłodów, pomyślała. 
Ale z pewnością czeka nas jeszcze wiele ładnych dni. W tej części kraju sierpień i wrzesień 
bywają na ogól pogodne. 

Wystarczyło jednak popatrzeć na pola, by dostrzec pierwsze oznaki zbliżającej się jesieni. 

Stojaki do suszenia siana stały puste, zdjęto już linki pomiędzy nimi, a tyczki leżące na stosie 
przygotowano  do  zwiezienia  na  przechowanie  do  dworu.  Zwykle  chowano  je  na  zimę  pod 
spichlerzem  lub  stodołą.  Dla  Mali  taki  widok  zawsze  oznaczał  kres  lata.  Wnet  zacznie  się 
koszenie zbóż i układanie snopków w kopki. Trzeba z tym zdążyć, dopóki jest ładna pogoda i 
wieje  wiatr  od  lądu.  Zboże  schnie  przez  czternaście  dni.  Pamiętała  jednak  taki  rok,  kiedy 
padało  nieprzerwanie  i  zboże  pozostało  na  polu  aż  do  października,  zdarzyło  się  nawet,  że 
ś

nieg  przysypywał  kłosy.  W  końcu  jednak  zawsze  udawało  im  się  pozyskać  ziarno,  choć 

naturalnie jego jakość była znacznie gorsza niż w pogodne lata. 

-  Zboże ładnie dojrzało - zauważyła. 
Havard pokiwał głową zadowolony. 
-  Póki  co  zapowiada  się  rekordowy  rok.  Dawno  juz  owies  nie  dojrzał  tak  jak  tego  lata. 

Teraz wszystko zależy od pogody. 

-  Dziś jest pięknie. 
-  Wymarzony dzień na przejażdżkę. 
Mali wstała wcześnie rano i narwała dwa duże bukiety polnych kwiatów, które wzięła ze 

sobą na groby. 

background image

Minęło  sześć  i  pół  roku  od  śmierci  Ruth,  pomyślała,  mocniej  otulając  się  szalem.  Czas 

ukoił w niej ból po stracie córki, choć wciąż w sercu nosiła żałobę. Człowiek nigdy nie godzi 
się ze stratą dziecka. A być może jest jeszcze gorzej, gdy dziecko odbierze sobie życie, tak jak 
Ruth.  Rodzice  pozostają  z  pytaniami,  na  które  nie  znajdują  odpowiedzi,  i  rozpacz  potęgują 
wyrzuty sumienia, że nie sprawdzili się i nie potrafili pomóc dziecku. 

Czy Mali mogła zapobiec śmierci Ruth? Czy mogła nie dopuścić do tego, by córka poszła 

się utopić w wodach fiordu? Te pytania nigdy nie przestaną jej nękać. Powracały w bezsenne 
noce wciąż na nowo i paliły ją jak żywy ogień. Na początku sądziła, że zwariuje od tego, ale z 
czasem  trochę  się  uspokoiła.  Teraz  potrafiła  nawet  czasami  myśleć  o  córce  z  radością, 
wspominać miłe chwile, jakie wspólnie przeżyły. Bo w życiu Ruth było wiele radości, póki na 
jej drodze nie stanął Samuel. 

Mali często myślała, jak by potoczyły się losy córki, gdyby nie spotkała tego przeklętego 

misjonarza, Samuela Langmo. Może wyszłaby za mąż za jakiegoś dziedzica dworu, urodziła 
dużo dzieci i rozkwitłaby jako żona. Ale to były tylko marzenia, czasami jednak lubiła się im 
poddać. Czuła wtedy nawet coś na kształt szczęścia, oczyma wyobraźni widząc Ruth, radosną 
i szczęśliwą, z pękiem kluczy na pasku, otoczoną gromadką dzieci. 

Mali westchnęła i przygładziła włosy, założyła szal na głowę i powiedziała: 
-  Wiesz, Havardzie, że minęło już ponad sześć lat od śmierci Ruth? 
-  Tak, rozmyślałem o tym w nocy. Lata płyną. 
-  Nie zapomniałeś jej? 
Odwrócił się gwałtownie z pociemniałym wzrokiem. 
-  Miałbym  zapomnieć  Ruth?  Coś  ty,  Mali?  Nigdy  nie  zapomnę  żadnego  z  moich  dzieci, 

powinnaś to wiedzieć. 

-  Myślałam tylko, że to, co się stało z Olą Havardem... 
-  Rozpaczam nad obojgiem - rzekł tylko i cmoknął na konia. 
Mali  westchnęła  znowu  i  położyła  dłoń  na  kolanie  męża.  Nic  nie  powiedziała,  on  też 

umilkł i dalej jechali w milczeniu. 

  
Jak  zawsze  wizyta  na  cmentarzu  była  dla  niej  prawdziwym  błogosławieństwem.  W  tym 

miejscu spływał na nią spokój. Wydawało jej się, że w pewnym sensie jest tu bliżej Ruth. Tu 
odczuwała też intensywniej jej obecność niż w domu. 

Mali  nie  pamiętała,  czy  wcześniej  się  umówili  z  Havardem,  w  każdym  razie  bez  słowa 

skierowali pierwsze kroki na grób córki, który znajdował się w półcieniu, pod brzozą. Krzaki 
róż, które Mali tu posadziła, wciąż kwitły obficie. Gałęzie uginały się pod ciężarem kwiatów i 
opierały o ciemny kamień. Mali ukucnęła i wyrwała parę chwastów. 

-  Pójdę po jakieś naczynie na kwiaty - odezwała się po chwili. 
-  Ja to zrobię - rzekł Havard. - Znajdę pewnie coś przy pompie? 
Mali  pokiwała  głową,  a  gdy  mąż  się  oddalił,  wyszeptała,  gładząc  nagrzany  od  słońca 

kamień: 

-  I co z tobą, Ruth? Dobrze ci tam? Marilena rośnie i jest radosnym dzieckiem. Na jesieni 

zacznie chodzić do szkoły, wiesz. Wydaje mi się, że się cieszy. Chcemy się dowiedzieć, czy 
Mała  Mali  mogłaby  zacząć  wcześniej  naukę,  by  chodziły  razem.  Jest  wprawdzie  o  rok 
młodsza, ale wydaje mi się, że sobie poradzi. Te dwie kuzynki są nierozłączne, w szkole też 
pewnie się będą trzymać razem. Ale zobaczymy, jak się to wszystko ułoży - dodała. - Trygve 
pójdzie  do  szkoły  w  przyszłym  roku,  więc  Dorbet  wolałaby,  żeby  Mała  Mali  poczekała.  - 
Mali podniosła kilka płatków róży, które spadły na ziemię przy kamieniu, i ciągnęła dalej: - 
Marilena  jest  uśmiechnięta,  radosna  i  taka  podobna  do  ciebie...  Nie  martw  się,  Ruth,  nie 
zauważyliśmy u niej żadnych cech jej ojca. Ale pewnie coś po nim też odziedziczyła, przecież 
u dziecka mieszają się cechy obojga rodziców. Może Samuel miał w sobie też coś dobrego, 
choć ja, szczerze mówiąc, tego nie zauważyłam. 

background image

-  Siedzisz tu i mówisz do siebie? - rzekł Havard, podając jej wazon napełniony wodą. 
-  Opowiadam  Ruth  trochę  o  Marilenie.  Zawsze  to  robię,  gdy  tu  jestem,  chociaż  jestem 

pewna, że ona wie doskonale, co się u nas dzieje. 

-  Naprawdę w to wierzysz? 
-  Chcę  w  to  wierzyć.  Gdyby  wszystko  się  kończyło  wraz  ze  śmiercią  człowieka,  nie 

miałoby to sensu. Nie godzę się na to. Pomaga mi, gdy pomyślę, że Ruth przebywa w jakimś 
miejscu, gdzie jest jej dobrze. Że jest teraz szczęśliwa. Tu, na ziemi, nie dane jej było długo 
pożyć. 

Havard nie odpowiedział. Stał tylko i patrzył, jak Mali układa kwiaty w wazonie i ustawia 

je przy kamieniu. 

-  Proszę,  Ruth  -  rzekła  i  kiwnęła  głową.  -  Lubiłaś  zawsze  polne  kwiaty,  pamiętasz? 

Dostawałam  ciągle  od  ciebie  takie  piękne  bukiety.  Teraz  moja  kolej,  by  ci  się  za  to 
odwdzięczyć. 

Zamilkła,  a  nad  ich  głowami  zaszumiały  liście  brzozy.  Promienie  słońca  przedarły  się 

przez  gęstą  koronę  drzewa  i  zamigotały  na  grobie.  Od  morza  powiała  bryza  pachnąca  słoną 
wodą i wodorostami. 

-  Idziemy  dalej  -  rzekła  Mali  i  wstała.  Raz  jeszcze  położyła  dłoń  na  kamieniu  i 

przymknęła oczy. - Miej się dobrze, dziecko! - wyszeptała łamiącym się głosem. 

Havard wziął ją za rękę i uścisnął, po czym, nic nie mówiąc, skierowali się w stronę grobu 

Oli Havarda. Zatrzymali się przy rodzinnym grobie Storhaugów i przez chwilę stali w ciszy. 
Posadzone  tu  były  kwiaty,  grób  był  uporządkowany  i  zadbany.  Widać  rodzina  często  tu 
zagląda, pomyślała Mali pokrzepiona. 

Do pustego wazonu na pół wypełnionego wodą Mali włożyła kwiaty. 
-  Nie chcesz porozmawiać ze swoim synem? - zapytała. 
-  Nie wiem, czy wierzę... 
-  To  w  takim  razie  ja  będę  mówić  za  nas  oboje.  -  Mali  ukucnęła  i  wyciągnęła  dłoń  w 

stronę  kamienia.  -  Jesteśmy  tu,  Ola  Havardzie.  Myślimy  wciąż  o  tobie  i  bardzo  za  tobą 
tęsknimy. Johannes... - głos jej się załamał. Pochyliła głowę i poczuła na ramieniu ciepłą dłoń 
Havarda. 

-  Mali, no coś ty - rzekł zmienionym głosem. 
-  Ja myślę tylko, że to bez sensu, by człowiek przychodził na groby dzieci - zaszlochała i 

podniosła się z kucków. Oparła się ciężko o Havarda i ścisnęła mocno jego dłoń. 

-  Jeśli wierzysz, że Ruth jest teraz szczęśliwa, to pewnie też Oli Havardowi jest dobrze. 
Mali pokiwała głową w milczeniu. 
-  Jest dla mnie pociechą, kiedy myślę, że Ruth się nim zaopiekowała. 
-  Ma koło siebie także mamę - rzekła Mali. 
Havard  nic  na  to  nie  odpowiedział.  Przez  chwilę  milczał,  po  czym  odetchnął  głęboko  i 

wyprostował się. 

-  Trzymaj  się,  synku!  -  rzucił  niewyraźnie  i  pogłaskał  szybko  kamień.  -  I  spróbuj  mi 

wybaczyć. 

Nic nie mówiąc, przytuleni, opuścili cmentarz. 
  
Ola został zwolniony z pilnowania przystani. 
-  Tym razem mi się udało - rzucił z ulgą, kiedy wrócił do domu i o tym opowiedział. - Ten 

Niemiec,  który  tu  przyjeżdżał,  przyszedł  do  mnie  i  powiedział,  że  więcej  nie  muszę 
przychodzić pełnić warty. 

-  Ten Heinrich Klein? - zapytał ojciec i spojrzał na niego uważnie. 
-  Tak - potwierdził Ola. - Poznałem go, bo kiedyś widziałem go tu we dworze. Zdaje się, 

ż

e tak właśnie się nazywa. 

background image

-  Ostatnio  przestał  coś  całkiem  tu  przyjeżdżać  -  zauważyła  Marit.  -  Odkąd  go  stąd 

odprawiłaś, prawda, Dorbet? 

-  Odprawiłaś go stąd? - Ola popatrzył na nią zdziwiony.  
Dorbet  poczuła,  że  się  rumieni.  Na  myśl  o  Heinrichu  Kleinie  przeszył  ją  ból  w  żołądku. 

Nie przestając nakrywać do stołu, choć dłonie jej drżały, wymamrotała niechętnie: 

-  Zdaje się, że coś takiego powiedziałam. Dość już miałam tych jego ciągłych przyjazdów. 

Wciąż czegoś chciał! 

-  Dobrze zrobiłaś - pochwalił ją Ola. - Bo ci Niemcy to hołota. Trochę się napatrzyłem na 

nich z bliska, kiedy pełniłem wartę w Kvannes.  Zachowują się tak, jakby  wszystko im było 
wolno. 

-  Ale  chyba  na  razie  nikogo  z  wartowników  nie  ukarali  ani  nie  rozstrzelali  -  stwierdził 

ojciec. 

-  Tylko dlatego, że Norwegowie są powściągliwi i ostrożni - stwierdził Ola. - Gdyby coś 

się wydarzyło, Niemcy nie zawahaliby się nawet przez moment i z zimną krwią rozstrzelaliby 
wartowników. Jestem tego pewien, wystarczająco ich poznałem. 

-  Dobrze, że cię zwolnili. Miałeś szczęście - cieszyła się Marit. - Teraz już będziesz cały 

czas w domu? 

-  Tak,  nie  przeprowadzamy  teraz  ludzi  przez  granicę.  Nie  mam  odwagi  ruszać  na  szlak. 

Domyślam się, że Niemcy mnie obserwują, tak jak mówiłeś, tato - dodał z namysłem. 

-  Czułem to - pokiwał głową Trygve. - Trzymaj się przez jakiś czas domu, synu. Nie ma 

co ryzykować. 

  
Ale  niezbyt  długo  Dorbet  cieszyła  się  spokojem.  Któregoś  wieczoru  mąż  wrócił  z  letniej 

obory z radiem pod pachą. 

-  Zwariowałeś?  -  zdenerwowała  się,  gdy  zobaczyła  go  na  dziedzińcu.  -  Niemcy 

skonfiskowali ludziom radia, a ty paradujesz sobie jak gdyby nigdy nic z radioodbiornikiem? 

-  Zepsuł się. 
-  A co ty zamierzasz z nim robić? 
-  Musimy mieć radio we wsi, dlatego zawiozę je do miasta do naprawy. 
-  Do  Kristiansund?  Zwariowałeś,  człowieku?  Chyba  wiesz,  że  obowiązuje  zakaz 

posiadania radia. A zdajesz sobie sprawę, jak często odbywają się kontrole na parowcu? Jeśli 
Niemcy zauważą, że... 

-  Nie zauważą. 
Słowa  Dorbet  na  nic  się  zdały.  Marit  także  włączyła  się  do  rozmowy,  trzymając  stronę 

synowej i przekonując o niebezpieczeństwie wyprawy do miasta z zepsutym radiem. Ale Ola 
upierał się przy swoim, a ojciec go poparł. 

-  Musimy mieć radio - mówił. - Chłopak ma rację. 
-  Chyba dla jakiegoś radia nie warto narażać życia - warknęła Dorbet. - Tylko Ola może 

być taki głupi! 

-  Myślałam, że się o mnie troszczysz - odezwała się drżącym głosem, kiedy tego wieczoru 

znaleźli  się  w  sypialni.  -  A  ty  nie  przejmujesz  się  ani  mną,  ani  życiem  tej  maleńkiej  istoty, 
którą noszę pod sercem. Bo gdyby było inaczej, nie podejmowałbyś takiego ryzyka. 

-  Wiesz, Dorbet, że mnie obchodzisz - zaprotestował Ola. - Ale musimy mieć radio! Nie 

możemy tu siedzieć, nie mając pojęcia o przebiegu wojny. 

-  A ktoś inny nie mógłby się o nie postarać? 
-  Wszyscy oddali, tak jak nakazali Niemcy. Wiesz przecież. 
-  Jestem pewna, że gdzieś by się znalazło. 
-  Gdyby tak było, wiedziałbym o tym. Ale jeśli chcesz, możesz jechać ze mną - dodał. - 

Będziesz miała okazję pochodzić po mieście. Dawno już nie byłaś w Kristiansund. 

background image

Dorbet  ociągała  się.  Kusiła  ją  myśl,  by  pojechać,  chociaż  słyszała,  że  miasto  bardzo 

ucierpiało wskutek bombardowań. Ale co miasto to miasto. Chyba jakieś sklepy działają... 

-  Chcesz jechać ze mną? 
-  Chyba  się  nie  odważę  -  rzuciła  krótko.  -  Któreś  z  nas  musi  zostać  i  zaopiekować  się 

synkiem, na wypadek gdyby schwytali cię Niemcy. Ciebie i to twoje radio. 

I na tym stanęło. W środę rano Ola ruszył przed godziną siódmą z domu. W oddali usłyszał 

odgłos syreny parowca zbliżającego się do nabrzeża. Pod pachą niósł karton z zapakowanym 
radiem. 

Dorbet nawet nie wstała z łóżka, gdy wychodził. Demonstracyjnie odwróciła się do niego 

plecami i nakryła głowę kołdrą. 

-  Wrócę w piątek - powiedział Ola i poklepał ją po głowie. 
-  O ile cię nie złapią - odpowiedziała gniewnie i odsunęła się, by jej nie dotykał. 
Wstała,  gdy  tylko  usłyszała  trzask  drzwi  wyjściowych,  i  natychmiast  pożałowała  swojej 

złości. A jeśli rzeczywiście go złapią, myślała, kuląc się w sobie. Nigdy bym sobie wówczas 
nie  wybaczyła,  że  pozwoliłam  mu  jechać,  nie  pożegnawszy  się  z  nim  porządnie.  Stała  przy 
oknie  w  sypialni  i  patrzyła,  jak  parowiec  znika  za  cyplem  w  Kvannes.  Dopiero  wówczas 
zeszła na dół, by zacząć dzień. 

  
Ola  wszedł  na  pokład  parowca  z  kartonowym  pudłem  pod  pachą.  Na  pokładzie  nie  było 

dużo ludzi, ale pewnie niektórzy siedzieli w barze pod pokładem i pili poranną kawę. 

-  A  co  to,  wybieramy  się  w  podróż?  -  zagadnął  go  jeden  z  marynarzy,  Halvor  Plassen, 

którego trochę znał, i poklepał go po ramieniu. 

-  Ano wybieram się. 
-  Do miasta? 
-  Tak, muszę coś załatwić. 
-  Czy aby przypadkiem nie to, co trzymasz pod pachą?  
Ola spojrzał na niego uważnie, zastanawiając się, czy może mu zaufać. Pewności nie miał. 

Wprawdzie  do  tej  pory  nie  słyszał  o  nim  złego  słowa,  ale  nie  znał  go  na  tyle,  by  zdradzić 
zawartość  pudła.  Pokiwał  więc  tylko  głową  i  odstawił  pudło  na  bok  przy  dużej  skrzyni  z 
kołami  ratunkowymi.  Po  zawinięciu  do  portu  w  Kristiansund  zamierzał  zostawić  paczkę  w 
tym miejscu, samemu zaś przejść przez kontrolę, i wrócić po radio, gdy Niemcy już skończą. 
Słyszał, że żołnierze kontrolują ludzi, nie statek. Miał nadzieję, że plan ten się powiedzie. A 
jeśli Niemcy zauważą pudło, będzie udawał, że  to nie jego i jak  gdyby  nigdy nic zniknie w 
mieście  w  tłumie  ludzi.  Tak  sobie  to  wszystko  wcześniej  zaplanował,  ale  potrzebował 
jakiegoś  zaufanego  człowieka  na  pokładzie.  Kogoś,  kto  go  nie  wyda,  jeśli  Niemcy  odkryją 
radioodbiornik. 

-  A jak tam wojna u ciebie w okolicy? - zagadnął Halvora. 
-    Tu,  w  Inndalen,  jest  znacznie  gorzej  -  odpowiedział  Halvor.  -  Chociaż  zdaje  się,  że 

rodzimi naziści nie są tu zbyt aktywni. 

-  Nie,  tu  nie  uświadczysz  nawet  nazisty  -  zapewnił  Ola.  -  Na  szczęście  jeden  drugiemu 

może ufać. 

-  A w wielu miejscowościach jest to poważny problem. Nie wiadomo, komu wierzyć. 
-  Ale chyba macie rozeznanie, kto się zeszmacił i kolaboruje? 
-  Tak,  z  grubsza  -  przyznał  marynarz.  -  Wieziesz  radio?  -  zapytał  nagle,  skinąwszy  w 

stronę pudła. 

Ola zaryzykował i potwierdził. 
-  Zepsuło się i muszę je zawieźć do naprawy. 
-  Kiedy dopłyniemy do miasta, spodziewaj się ostrej kontroli. 
-  Zamierzam zostawić pudło przy skrzyni na koła ratunkowe i wrócić po nie dopiero, jak 

Niemcy skończą rewizję. Myślisz, że mi się uda? 

background image

-  Można  spróbować.  Ale  wszystko  zależy  od  tego,  czy  Niemcy  nie  wejdą  na  pokład  w 

Kvannes. Czasami płyną stamtąd do miasta. Wydaje mi się, że pewniej będzie umieścić pudło 
tam  z  boku,  razem  z  innymi  towarami,  które  wieziemy  -  dodał.  -  Przynajmniej  nie  będzie 
rzucać się w oczy. 

Wdzięczny za radę Ola przeniósł pudło, a Halvor wrócił do swoich zajęć. 
Ola  został  przy  relingu  i  obserwował,  jak  parowiec  przybija  do  kei  w  Kvannes.  Od  razu 

zauważył  czterech  niemieckich  żołnierzy,  którzy  najwyraźniej  zamierzali  popłynąć 
parowcem. Zerknął na pudło i poczuł, jak serce skacze mu do gardła. Ale Niemcy nawet nie 
spojrzeli  w  tamtą  stronę,  na  niego  zresztą  także  nie  zwrócili  uwagi,  mimo  że  w  dwóch 
rozpoznał żołnierzy, którzy razem z nim pełnili wartę na przystani. Ola odetchnął z ulgą, gdy 
zagadani i rozbawieni zeszli na dół do baru. 

Nieco później w ciągu dnia kupił sobie kawę i na pokładzie zjadł kanapki, które wziął ze 

sobą  na  drogę.  Parowiec  kolejno  zawijał  do  wszystkich  małych  osad  nad  fiordem.  Ludzie 
wchodzili  i  schodzili  po  trapie,  ładowano  i  wyładowywano  towary.  Ola  z  daleka  pilnował 
swojego  pudła.  Przesuwano  je,  podnoszono,  ale  zawsze  odkładano  z  powrotem  na  miejsce. 
Kilka razy  Ola napotkał wzrok Halvora, który kiwnął do niego dyskretnie, a na jego twarzy 
pojawił się lekki uśmiech. Nie rozmawiali jednak ze sobą. 

  
Późnym popołudniem dopłynęli do miasta. Ola zobaczył na kei patrol niemiecki składający 

się  z  sześciu  żołnierzy,  do  których  dołączyli  ci  czterej,  którzy  przypłynęli  z  Kvannes.  Ola 
poczuł,  jak  serce  wali  mu  w  piersiach.  Odszukał  wzrokiem  swojego  sprzymierzeńca,  a 
ujrzawszy go po drugiej stronie pokładu, podszedł do niego spacerkiem. 

-  Sądzisz, że się uda? 
-   Zrobimy,  co  się  da  -  rzucił  Halvor  oschle.  -  Ale  umówmy  się,  że  jeśli  znajdą  twoje 

radio, ja o tym nic nie wiem. Rozumiemy się? 

-  Jasne - skinął głową Ola. - Gdyby tak się stało, wmieszam się w tłum i zniknę w mieście. 
-  Tak będzie najmądrzej. 
-  W piątek będziesz wracał tą samą trasą, prawda? 
-  Tak, będę na parowcu w piątek. 
-  Aż się roi tu od Niemców. Jak wniosę na pokład radio? 
-  Przyjdź  kilka  godzin  przed  wypłynięciem  parowca.  Wtedy  jest  cicho,  ta  hołota  nie 

zjawia  się  tak  wcześnie.  Wniesiemy  twoje  pudło  na  pokład,  ty  zaś  poczekasz,  aż  będziemy 
wpuszczać pasażerów pół godziny przed wypłynięciem. 

-  Nigdy nie zapomnę, co dla mnie zrobiłeś - rzucił Ola cicho i podał mu rękę. 
-  W czasie wojny ludzie muszą sobie pomagać - stwierdził Halvor i zniknął. 
  
Ola zostawił pudło i zszedł na ląd. Dwóch Niemców kiwnęło na niego. 
-  Dokumenty - poprosił pierwszy. 
Ola  sięgnął  po  swoją  kenkartę.  Już  prawie  dwa  lata  temu  dla  wszystkich  pełnoletnich 

Norwegów  Niemcy  wprowadzili  obowiązek  posiadania  legitymacji  ze  zdjęciem.  Niemiec 
uważnie przyjrzał się dokumentowi, po czym oddał go Oli. 

-  Po co przyjechałeś? 
-  Odwiedzić znajomych - odparł Ola. 
-  Bagaż? 
-  Tylko  plecak  -  pokazał.  Miał  wielką  nadzieję,  że  Niemiec  nie  zechce  sprawdzić  jego 

zawartości, bo w środku miał kilo masła i dziesięć jaj dla fachowca, który  obiecał naprawić 
radio. Umówili się, że zapłaci żywnością. 

Niemiec tylko kiwnął głową i go przepuścił. Ola powędrował powoli wzdłuż kei w stronę 

magazynów i skręcił za węgieł budynku, skąd obserwował uważnie, co się dzieje. 

background image

Powoli parowiec opustoszał. Załoga zaczęła wyładowywać towary na nabrzeże. Niemieccy 

ż

ołnierze  jednak  w  ogóle  się  nimi  nie  interesowali.  Rozmawiali  przez  chwilę  z żołnierzami, 

którzy przypłynęli z Kvannes, po czym wsiedli do stojącego na kei samochodu i odjechali. 

Ola  nie  od  razu  wrócił  na  parowiec.  Czekał  cierpliwie  i  dopiero  gdy  zauważył  Halvora 

Plassena, który zwiózł worki z mąką, podszedł do niego i zapytał: 

-  Myślisz, że już można bezpiecznie wynieść radio? 
-  Na to wygląda. 
-  No to biorę. 
Przemknął  się  na  pokład,  chwycił  pod  pachę  swoje  pudło  i  kiwnąwszy  głową  na 

pożegnanie, rzucił Halvorowi: 

-  Bardzo  dziękuję.  Powiedz,  jeśli  będziesz  czegoś  potrzebował.  Chętnie  się  odwdzięczę, 

gdy będzie trzeba - dodał. 

-  Będę pamiętał - odparł marynarz. 
Ola  ruszył  ulicami  w  stronę  miasta  i  z  przerażeniem  patrzył,  jakie  zniszczenia  poczyniły 

niemieckie naloty. Smutny był to widok. Kristiansund, niegdyś takie piękne miasto, teraz ze 
wszystkich stron straszyło lejami po bombach i zawalonymi domami na każdym niemal rogu 
ulicy. 

Ola znalazł wreszcie sklep z radioodbiornikami, którego właścicielem był August Karlsen. 

Ola  znał  go  trochę.  Zadzwonił  do  niego  wcześniej,  gdy  dyżur  w  centrali  pełniła  ta  „dobra" 
Astrid i wiadomo było, że można rozmawiać swobodnie. 

Właściciel sklepu, zagadnięty o naprawę radia, odpowiedział, że da się to jakoś załatwić. 

Co  prawda  nie  miał  teraz  pozwolenia  ani  na  sprzedaż,  ani  na  naprawę  odbiorników,  ale 
obiecał zrobić to w domu. Za masło i jaja. 

Gdy Ola popchnął drzwi wejściowe, zadzwonił dzwonek. 
-  Dzień  dobry  -  odezwał  się  mężczyzna  za  ladą,  posiwiały  starszy  pan  w  okularach  na 

czubku  nosa.  -  Kogo  ja  widzę?  -  dodał  zaskoczony,  gdy  zorientował  się,  kto  przyszedł.  - 
Przyjechałeś! 

-  Tak,  jestem  -  odparł  Ola  i  wyciągnął  rękę  na  powitanie.  -  Zepsuło  się  nam  radio,  jak 

mówiłem przez telefon. A to jedyny odbiornik, jaki mamy w Inndalen, więc... 

  
-  A jak udało ci się przejść przez kontrolę? 
-  No, jakoś się udało. 
-  Pytanie, jak będzie w drodze powrotnej? 
-  Rozmawiałem  z  jednym  z  marynarzy.  Kazał  mi  przyjść  wcześniej  i  wstawić  pudło  na 

pokład, zanim Niemcy zaczną kontrolować podróżnych. 

Starszy pan pokiwał głową. 
-  Tak, to może się udać. 
-  Obejrzycie radio tutaj? 
-  Nie,  wezmę  je  ze  sobą  do  domu.  Tu  nigdy  nie  wiadomo,  kto  wejdzie.  Nieoczekiwanie 

mogą  stanąć  w  drzwiach  Niemcy,  żeby  sprawdzić,  czym  się  zajmuję.  Wolę  nie  ryzykować. 
Sam widzisz, co ci dranie zrobili z naszym miastem - dodał rozgoryczony. 

-  Tak, widziałem. Straszne zniszczenia! 
-  Kiedy  nas  bombardowali,  wydawało  się,  że  to  koniec  świata.  Prawdziwa  apokalipsa.  - 

Karlsen  potrząsnął  głową.  -  To  było  okropne.  Ilu  ludzi  zginęło!  Kto  tylko  mógł,  uciekał  z 
miasta, ale... - znów pokręcił głową. 

Ola postawił pudło na ladzie i zapytał: 
-  Mogę przyjść po odbiór jutro po południu? 
-  A może przenocowałbyś u nas? - zaproponował Karlsen. - Rozmawiałem z żoną. Mamy 

wolne łóżko. 

-  Nie śmiałbym przeszkadzać - rzekł Ola. - Zamierzałem zatrzymać się w gospodzie... 

background image

-  Jeśli ci nie przeszkadzają nasze skromne warunki, to możesz spać u nas. Zapraszamy. 
-  W  takim  razie  serdecznie  dziękuję  -  rzekł  Ola.  -  Przywiozłem  ze  sobą  jajka  i  masło  - 

dodał, zerkając w stronę drzwi. - Dobre masło, własnej roboty. 

-  Cieszyliśmy się na to, odkąd zadzwoniłeś - nie ukrywał zadowolenia Karlsen i wyszedł 

zza lady. - Zamknę sklep i pójdziemy do domu. Pewnie trochę czasu mi zejdzie na naprawę 
twojego radia. Tu i tak nie mam teraz dużo pracy. W tych ciężkich czasach ludzie nie kupują 
nic nowego. Każdy z trudem wiąże koniec z końcem. 

-  Planowałem pochodzić jutro po mieście - powiedział

 

Ola. - Muszę zrobić jakieś zakupy 

do domu. 

-  Rozumiem.  Niektóre  sklepy  są  nadal  otwarte,  chociaż  ni  ma  dużego  wyboru  towarów. 

Ale jak się ma pieniądze... 

-  Właściwie  zależy  mi  najbardziej  na  tym,  by  kupić  coś  dla  żony,  która  spodziewa  się 

kolejnego dziecka - uśmiechnął się Ola. - No i koniecznie muszę coś znaleźć dla synka. 

-  Miejmy nadzieję, że wrócisz do domu cały i zdrowy oświadczył Karlsen, przypominając 

Oli, że w czasie wojny wcale nie jest to takie oczywiste. 

Ola  zdawał  sobie  sprawę,  że  w  tę  stronę  poszło  mu  nadspodziewanie  łatwo.  Liczył,  że  i 

droga  powrotna  minie  bez  nieprzyjemnych  niespodzianek,  zwłaszcza  że  omówił  wszystkie 
szczegóły  z  Halvorem  Plassenem.  Ale  w  głębi  serca  doskwierał  mu  niepokój.  Musi  się 
pilnować, nie wolno mu stracić czujności, nic nie jest pewne w tych czasach. 

  
Spędził miły wieczór za zaciemnionymi oknami razem z małżeństwem w starszym wieku. 

Pani  Karlsen  była  sympatyczną  filigranową  kobietką,  która  aż  klasnęła  w  dłonie,  gdy 
zobaczyła jaja i dużą paczkę pachnącego, żółtego masła. 

-  Och,  jak  wspaniale  -  rozpromieniła  się.  -  Usmażymy  sobie  dziś  wieczór  jajka  i  zjemy 

chleb z dobrym masłem. 

-  Ja dziękuję za jajka. W Granvold mamy ich pod dostatkiem. 
Wydawało  mu  się  dziwne,  że  jajka  mogą  wywołać  taką  radość.  Reglamentacja  żywności 

nie  dotknęła  mieszkańców  wsi.  Na  kartki  Ola  kupował  jedynie  tytoń  dla  ojca,  bo  sam  nie 
palił. Ostatnio Trygve zaczął sam uprawiać liście tytoniu i nabijał nimi fajkę. Zapach nie był 
wprawdzie  aromatyczny,  ale  pozostawała  przyjemność  pykania  z  fajeczki.  Ola  obiecał  ojcu, 
ż

e kupi mu w mieście porządnego tytoniu. Zabrał z sobą kartki od całej rodziny i cieszył się 

już, że sprawi ojcu, który bez fajki nie potrafi żyć, prawdziwe święto. 

Ola  poczęstował  się  symbolicznie  jedzeniem  wystawionym  na  stół,  bo  odniósł  wrażenie, 

ż

e gospodarze sami nie mają wiele. Po obiedzie posiedzieli chwilę, po czym  Ola przyglądał 

się, jak August Karlsen, pochylony nad rozebranym odbiornikiem, kręci gałkami i wszystko 
sprawdza. 

-  I co, da się naprawić? 
-  Pewnie  tak,  młodzieńcze.  Tylko  że  to  trochę  potrwa.  Poza  tym  musisz  sprawić  sobie 

nowe lampy, skoro już tu jesteś. Stare już ledwo dychają. 

Około  dziesiątej  Ola  powiedział  „dobranoc"  i  poszedł  do  niewielkiego  pokoiku  obok 

kuchni, gdzie stało posłane dla niego łóżko. Zasnął niemal natychmiast. 

  
Tej nocy męczyły go koszmary. Śniło mu się, że kiedy przemykał się na pokład z pudłem 

pod pachą, poczuł na ramieniu ciężką dłoń, a na plecach lufę karabinu i usłyszał komendę po 
niemiecku, by się zatrzymał. Obudził się z jękiem, mokry od potu. 

W  pokoiku  było  duszno.  Wstał  po  cichu  i  otworzył  okno,  uważając  na  zaciemnienie. 

Bolały  go  plecy,  bo  materac  był  cienki,  niewygodny.  Położył  się  z  powrotem  z  rękami  pod 
głową, ale głęboki niepokój wywołany koszmarem nie ustępował. Gdyby go złapali... 

Wreszcie zapadł znów w niespokojny sen. 

background image

Po  śniadaniu  wyszedł  do  zniszczonego  od  bomb  miasta,  żeby  kupić  coś  dla  Małego 

Trygvego  i  dla  Dorbet.  Tak  się  cieszył  z  dziecka,  którego  się  spodziewała  żona!  Po 
wszystkich  tych  latach  prawie  całkiem  stracił  nadzieję,  że  doczekają  się  więcej  dzieci. 
Radosna  nowina  rozgrzewała  mu  serce.  Nie  mogę  teraz  zbytnio  niepokoić  Dorbet,  myślał. 
Nigdy nie wiadomo, czy nie zaszkodzi to maleństwu, a tego za nic w świecie by nie chciał. 
Bo to było długo oczekiwane, upragnione dziecko. 

W końcu kupił traktor z przyczepą dla Trygvego i piękną, grubą, cyzelowaną obrączkę ze 

srebra, pasującą do srebrnych ozdób, jakimi Dorbet ozdabiała strój ludowy. Takiej jeszcze nie 
miała. Skłonił się lekko, biorąc od sprzedawcy maleńkie pudełeczko, schował je do kieszeni i 
wyszedł ze sklepu. Pod pachą niósł zapakowany w pudełko traktor do zabawy. 

Za kartki, które miał z sobą, kupił duży zapas tytoniu. Ojciec zadymi cały dwór, pomyślał 

Ola.  Mama  nie  była  zachwycona  tym  jego  paleniem,  czemu  nieustannie  dawała  wyraz. 
Trygve jednak zdążył przywyknąć do jej gderania przez wszystkie te lata i zupełnie się tym 
nie przejmując, napychał swoją fajkę. 

Tego wieczoru na obiad gospodyni podała świeżą rybę. Ola, widząc suto zastawiony stół, 

pozwolił sobie najeść się do syta. 

-  Wspaniała ryba - pochwalił, wycierając usta. 
-  Kupujemy ryby prosto z kutrów - wyjaśniła gospodyni. - Przy odrobinie szczęścia, gdy 

przyjdzie się wcześnie rano, można kupić tanio sporo ryb. 

-  My też jemy dużo ryb. 
-  Sami łowicie? 
-  Owszem, nawet dość często. Ale w styczniu przypływają z połowów kutry ze śledziami. 

Wtedy  kupujemy  duże  ich  ilości  i  zagrzebujemy  w  śniegu,  żeby  było  na  zapas.  Śledzie  są 
tanie, więc karmimy nimi też inwentarz, dla zwierząt to doskonały dodatek do karmy. 

-  A bardzo odczuwacie niedogodności wojny? 
-  I  tak,  i  nie  -  odparł  Ola.  -  Zaraz  na  początku,  na  wiosnę,  w  tym  samym  czasie,  gdy 

odbywały  się  naloty  na  Kristiansund,  też  byliśmy  bombardowani.  To  był  straszny  tydzień, 
musieliśmy  wszyscy  ewakuować  się  w  góry  i  schroniliśmy  się  w  letnich  oborach.  Ale  na 
szczęście nikt nie stracił życia. Teraz ciągle zajeżdżają do nas, do dworu, Niemcy po jajka i 
masło. A ja na rozkaz okupantów musiałem pełnić wartę w Kvannes. 

-  Wartę? 
-  Niemcy kontrolują przystań, boją się aktów sabotażu na promie i na parowcach. Dlatego 

stawiają na warcie Norwegów. 

-  Sami nie mogą pilnować? 
-  My  jesteśmy  właściwie  zakładnikami  -  wyjaśnił  Ola.  -  Zapowiedzieli,  że  jeśli  coś  się 

stanie, rozstrzelają wartowników. 

-  To okropne! - Pani Karlsen załamała ręce z przerażenia. - Słyszałeś, August? 
-  Tak.  A  ty  mimo  to  nie  bałeś  się  wsiąść  na  parowiec  i  przypłynąć  do  miasta,  żeby 

zreperować radio. 

Ola pokiwał głową. 
-  Moja żona nie była zachwycona. 
-  Dobrze ją rozumiem. 
-  Ale  to  jedyne  radio,  jakie  mamy  do  dyspozycji  w  całym  Inndalen.  Nie  możemy  zostać 

odcięci od informacji. Musimy słuchać na bieżąco, co się dzieje na froncie. 

-  Obyś  tylko  szczęśliwie  dotarł  do  domu  -  rzekł  strapiony  Karlsen.  -  Twoje  radio  jest  w 

każdym razie naprawione, założyłem nowe lampy i wymieniłem wszystko, co trzeba. 

Ola zapłacił za lampy, ale poza tym Karlsen nie chciał nic ponad to, co już otrzymał. Miał 

nadzieję,  że  Ola  zajrzy  następnym  razem,  gdy  będzie  w  mieście.  Chętnie  kupią  od  niego 
wtedy jajka i masło. 

  

background image

Bladym świtem Ola przemykał się wzdłuż magazynów przy nabrzeżu z pudłem pod pachą. 

Parowiec  przycumował  do  kei  w  tym  samym  miejscu.  Na  pokładzie  panowała  cisza.  Ola 
zatrzymał się na chwilę przy budynku w pobliżu parowca i rozejrzał się na wszystkie strony. 
Na  kei  było  pusto.  Z  daleka  dolatywał  szmer  porannych  odgłosów  budzącego  się  do  życia 
miasta.  Ola  wyszedł  z  cienia  i  biegiem  skierował  się  do  parowca.  Kilkoma  susami 
przemierzył trap i znalazł się na pokładzie. 

W drzwiczkach prowadzących pod pokład pojawił się Halvor Plassen i rzucił na powitanie: 
-  Wcześnie przyszedłeś! 
-  No tak, mówiłeś... 
-  Postaw pudło tutaj, razem z innymi towarami. Doładujemy jeszcze więcej paczek, więc 

będzie tu bezpieczne. 

Ola postawił pudło na pokładzie i wyprostował się. 
-  No to wracam na ląd. 
W  tej  samej  chwili  na  nabrzeżu  rozległ  się  gwizd  i  tuż  przy  parowcu  zatrzymał  się 

gwałtownie samochód. 

-  Niemcy! 
Halvor chwycił Olę i popchnął go do drzwi, z których chwilę wcześniej wyszedł. 
-  Nie  możesz  teraz  zejść  na  ląd.  Przyjechała  kontrola.  Wcześnie  dziś  są!  Często 

przyjeżdżają znienacka, właśnie po to, by dopaść takich jak ty. 

Serce łomotało Oli w piersi. 
-  Co mam teraz zrobić? 
-  Zamknę  cię  w  mojej  kajucie.  Nie  wolno  ci  stamtąd  wyjść,  póki  nie  wypłyniemy  na 

morze. 

-  A jeśli oni przyjdą... 
-  Wtedy będziemy mieć duże kłopoty, ty i ja. Zwykle jednak nie przeprowadzają kontroli 

w kajutach. Miejmy nadzieję, że teraz też tak będzie. 

Ola  ruszył  za  Halvorem  przez  ciasny  korytarzyk  na  dole  pod  pokładem,  gdzie  pachniało 

kapustą  i  pieczoną  rybą.  Zatrzymali  się  przed  drzwiami  kajuty,  Halvor  wepchnął  go  do 
ś

rodka. 

-  Siedź tu cicho, dopóki nie przyjdę po ciebie - nakazał surowo. 
Ola  opadł  na  niepościeloną  koję,  usiłując  odzyskać  równy  oddech.  Serce  waliło  mu 

młotem, a krew pulsowała w skroniach. Zrobiło mu się gorąco i oblał się potem. Tylko tego 
brakowało, pomyślał. Jeśli mnie złapią, będę zgubiony. 

Siedział  na  brzegu  koi,  słysząc  nad  głową  tupot  ciężkich  butów  żołnierzy  niemieckich, 

którzy rozbiegli się po pokładzie. Dolatywały do niego także krótkie komendy wypowiadane 
po niemiecku. Potem usłyszał, że ktoś idzie korytarzem. W przypływie desperacji położył się 
na podłodze i wczołgał pod koję. Wcisnął się pod samą ścianę. Kurz drażnił go, ścisnął więc 
nos, by nie kichnąć. Zamarł, ale serce miał w gardle. Gdzieś blisko rozległ się trzask, a potem 
otworzyły  się  drzwi  kajuty  Halvora.  Słaba  smuga  światła  docierała  pod  koję  niemal  do 
połowy. Ola przycisnął się jeszcze bliżej ściany. 

-  Nichts - odezwał się jakiś głos. - Weiter
Drzwi  zamknęły  się  z  trzaskiem.  Ola  leżał  jeszcze  długo  pod  koją,  choć  całkiem  ścierpł. 

Boże święty, myślał przerażony. Niewiele brakowało. 

Nie odważył się opuścić kryjówki, póki nie usłyszał, że drzwi znów się otwierają. 
-  Ola? - odezwał się Halvor. 
Ola wyczołgał się spod koi i popatrzy! na marynarza. 
-  Myślałem  już,  że  wybiła  moja  ostatnia  godzina  -  przyznał  się  Halvor.  -  Rzadko  kiedy 

Niemcy robią takie kontrole. Na szczęście już poszli. Odbijamy właśnie od brzegu. 

Ola nasłuchiwał odgłosów parowca wypływającego z portu. 
-  Dobrze, chłopie, że jesteś taki sprytny - rzekł Halvor. - Gdybyś się nie ukrył... 

background image

Podał Oli rękę. Mężczyźni w milczeniu uścisnęli sobie dłonie. 
  
W piątek po południu Dorbet i Trygve stali na przystani i czekali, aż parowiec przybije do 

kei.  Ola  czuł,  jak  rozpiera  go  radość.  Wciąż  powracały  do  niego  zdarzenia  z  Kristiansund  i 
cierpła mu skóra na myśl, jak niewiele brakowało, by został złapany. Nie zamierzał mówić o 
tym ani Dorbet, ani komukolwiek innemu. Wszystko się dobrze skończyło, po co więc kogoś 
niepotrzebnie denerwować. 

-  Kupiłeś coś, tato? - Trygve uściskał go i wpatrywał się w niego z napięciem. 
Ola podał mu dużą paczkę i uśmiechnął się. 
-  Proszę, to dla ciebie, ale odpakujesz w domu, dobrze? 
Trygve  rozpromienił  się.  Chwycił  paczkę  pod  pachę  i  ruszył  przed  siebie,  wołając  do 

rodziców, by się pośpieszyli. 

-  Ty też przyszłaś? - zwrócił się Ola do żony i objął ją w talii. 
-  Tak, jestem szczęśliwa, że wróciłeś cały i zdrowy. 
-  Ja  też  -  pokiwał  głową  Ola  i  pomachawszy  dłonią  do  Halvora  Plassena,  krzyknął:  - 

Dziękuję za pomoc! 

Ś

cisnął mocniej paczkę pod pachą, a drugim ramieniem objął Dorbet. I tak ruszyli w stronę 

domu. 

 
 ROZDZIAŁ 11. 
 
We wtorek pierwszego września zaczął się rok szkolny. 
Mała Mali zalewała się łzami, bo chciała pójść do szkoły tak jak Marilena. 
-  Nie można zacząć nauki o rok wcześniej - tłumaczyła jej Herborg, wycierając zapłakaną 

twarzyczkę. - Twoja główka jest jeszcze za mała, by pomieścić to wszystko, czego się trzeba 
nauczyć. Poza tym w przyszłym roku pójdzie do szkoły Trygve, zaczniecie więc razem. 

-  A może z Trygvem odprowadzicie Marilenę pierwszego dnia - pocieszała dziewczynkę 

Mali. - Zobaczycie, jak tam jest. 

-  Nie ma co się tak śpieszyć - wtrącił się Johannes. - W szkole nie jest znowu tak fajnie. 
On  sam  zaczynał  właśnie  ostatni  rok  swej  nauki  w  szkole  powszechnej.  Mali  obrzuciła 

spojrzeniem wyrośniętego młodzieńca, który stał na środku izby, i trudno jej było uwierzyć, 
ż

e wkrótce przystąpi do konfirmacji. 

-  Idziesz już do ostatniej klasy - zagadnęła wnuka. - Zdecydowałeś, co będziesz robił po 

skończeniu szkoły? 

-  Chyba pójdę do szkoły średniej - odparł beztrosko. - Tak przynajmniej chce tata. 
-  A ty czego chcesz? 
-  Nie, no mogę pójść. 
-  Kim chciałbyś zostać w przyszłości? 
-  Muzykiem, tak jak tata. 
-  Chyba się z tego nie utrzymasz? 
-  Tata się utrzymuje. 
-  Tata tak, ale nie wszystkim się to udaje. Spytaj go. 
-  Pomyślę,  kiedy  już  będę  w  szkole  średniej.  Może  na  przykład  zostanę  weterynarzem? 

Podobałoby mi się takie zajęcie. 

-  A to będziesz musiał jechać na studia aż do Oslo. 
-  To pojadę. A potem wrócę i będę weterynarzem tu, w gminie. Chybaby to nie było takie 

złe? 

-  Owszem,  powinieneś  o  tym  poważnie  pomyśleć  -  odezwał  się  Havard,  zerkając  znad 

gazety.  -  Przydałby  się  nam  w  rodzinie  zdolny  weterynarz.  Ale  żeby  dostać  się  na  studia 
weterynaryjne, będziesz się musiał bardzo przykładać do nauki w szkole - dodał. 

background image

-  Jestem  zdolny  -  oświadczył  Johannes  nieskromnie.  Rzeczywiście,  pomyślała  Mali.  W 

szkole  Johannes  nie  miał  żadnych  problemów.  Był  bardzo  bystrym  chłopcem,  ale 
indywidualistą. Chodził swoimi ścieżkami. 

Skończyło się na tym, że Mała Mali pójdzie razem z Tordhild i Marileną. Trygve nie miał 

ochoty, najwyraźniej cieszył się, że do rozpoczęcia nauki pozostał mu jeszcze rok. 

  
Dzień  był  pochmurny,  a  od  szczytu  Stortind  powiewał  chłodny  wiatr.  Dziewczynki  na 

odświętne sukienki włożyły wełniane sweterki. Na rozpoczęcie szkoły wszyscy przychodzili 
ubrani galowo, bo był to bardzo uroczysty dzień. 

Marilena pozwoliła Małej Mali pochodzić po dziedzińcu z tornistrem na plecach, ale kiedy 

nadeszła  pora  pójścia  do  szkoły,  założyła  go  sobie  na  plecy.  Piękny  tornister  z  foczej  skóry 
udało im się kupić w sklepie. Ostatni. Czy była to prawdziwa skóra z foki, Marilena nie miała 
pewności,  bo  niektórzy  mocno  w  to  powątpiewali,  ale  dla  niej  nie  miało  to  żadnego 
znaczenia. Najważniejsze, że bardzo się jej podobał, a w środku mieścił zarówno piórnik, jak 
i pudełko kolorowych kredek. 

Mali obserwowała z ganku oddalające się wnuczki. Wiedziała, że przy sklepie spotkają się 

z  innymi  dziećmi,  które  mieszkają  po  drugiej  stronie  fiordu  i  do  szkoły  muszą  dopływać 
łodzią. W tym roku miało zacząć naukę aż czworo dzieci stamtąd. 

-  Jak się nazywasz, dziecko? - zapytał nauczyciel, kładąc dłoń na głowie Marileny. 
-  Marilena Stornes. 
-  A jak nazywa się twoja mama? 
Marilena  zerknęła  pośpiesznie  na  Tordhild,  która  jakiś  czas  temu  wzięła  dziewczynkę  na 

stronę  i  opowiedziała  wszystko  o  jej  prawdziwej  mamie  i  trochę  o  ojcu.  Sivert  uznał,  że 
nadeszła  najwyższa  pora,  tłumacząc,  że  Marilena  musi  poznać  prawdę,  zanim  zacznie  się 
szkoła. Był też przy tym, gdy Tordhild posadziła sobie dziewczynkę na kolanach i zaczęła jej 
wyjaśniać. 

-  Jesteś naszym dzieckiem, Marileno, ale masz także inną mamę i innego tatę. 
Marilena spojrzała na nią przerażona. 
-  Inną mamę i innego tatę? 
-  Twoja mama nazywała się Ruth Stornes. Była córką babci Mali i dziadka Havarda, czyli 

siostrą  Siverta.  Mieszkała  tu  na  Wzgórzu  z  tobą  i  twoim  tatą,  Samuelem.  Ale  Ruth 
zachorowała i umarła, i tak samo stało się z twoim tatą. Oboje umarli nagle. 

Marilena popatrzyła na Tordhild, robiąc wielkie oczy, a usta jej zadrżały. 
-  To  znaczy,  że  nie  jestem...  Nie  jestem...  Tordhild  uścisnęła  ją  mocno  i  przytuliła  do 

siebie. 

-  W  tym  czasie  Sivert  i  ja  przeprowadziliśmy  się  z  Johannesem  na  Wzgórze  i 

zapragnęliśmy  z  całych  sił,  żebyś  była  nasza.  Tak  długo  marzyliśmy  o  małej  córeczce. 
Dlatego  babcia  Mali  zadecydowała,  że  zamieszkasz  z  nami  i  będziesz  naszym  dzieckiem, 
tylko naszym. Naszą córeczką i siostrą Johannesa. 

-  Chcieliście mnie? 
-  Jeszcze jak - zapewnił ją Sivert. - Pragnęliśmy właśnie ciebie. 
-  Ale moja mama... 
-  Twoja mama była najlepsza na świecie - rzekł Sivert zmienionym ze wzruszenia głosem. 

- A ja uważałem ją za najlepszą siostrę. Jestem pewien, że cieszy się z tego, że jesteś z nami, 
skoro ona sama nie może się tobą opiekować. 

-  A dlaczego nie mogła żyć dłużej? 
-  Zachorowała - wyjaśniła pośpiesznie Tordhild. 
-  A mój tata? 
-  Spadł ze schodów i się zabił. To był wypadek. 

background image

Marilena  siedziała  przez  chwilę  w  milczeniu,  a  po  jej  pulchnym  policzku  spłynęła  łza, 

nagle jednak zarzuciła Tordhild ręce na szyję i powiedziała: 

-  To znaczy, że teraz ty jesteś moją mamą. 
-  Tak, i niczego bardziej nie pragnę. 
-  Jesteś  naszym  dzieckiem,  o  ile  pozwolisz,  byśmy  byli  twoimi  rodzicami  -  dorzucił 

Sivert. - Ale każdy powinien znać prawdę o swoim pochodzeniu. 

-  Chcę być siostrą Johannesa. 
-  I jesteś nią, Marileno. Siostrą Johannesa i naszym dzieckiem, na zawsze. 
Marilena  zaskakująco  szybko  przeszła  nad  tymi  wyjaśnieniami  do  porządku  dziennego, 

choć wieczorem popłakiwała trochę do poduszki i pytała znów o mamę. O ojca dużo mniej. 
Tordhild  pocieszyła  ją  i  uspokoiła,  a  następnego  dnia  Marilena  znów  była  radosna  i 
uśmiechnięta jak zwykle. 

-   Moja  mama  nazywała  się  Ruth  Stornes  -  odpowiedziała  nauczycielowi,  patrząc  mu 

ś

miało  w  oczy.  -  A  moim  ojcem  był  Samuel  Langmo.  Ale  teraz  jestem  córką  Tordhild  i 

Siverta, dlatego nazywam się Stornes. Prawda, mamo? 

-  Prawda - pokiwała głową Tordhild. 
-  A,  pamiętam  tę  historię  -  westchnął  nauczyciel,  spoglądając  na  Tordhild  znacząco.  - 

Niech Bóg ma cię w swojej opiece, dziecko. 

Marilena  zaimponowała  mu,  kiedy  dużymi  literami  wykaligrafowała  swoje  imię  i 

nazwisko. Była to zasługa Johannesa, który siedział przy siostrze i długo z nią ćwiczył. 

-  Nauczyciel na pewno  cię o to zapyta - tłumaczył cierpliwie. - Jeśli będziesz umiała się 

podpisać, pozwoli ci siedzieć w pierwszej ławce. 

Marilena  bardzo  się  starała  i  przez  wiele  dni  ślęczała  nad  kartką.  Z  wyciągniętym 

koniuszkiem języka pisała swoje długie imię, Maria Magdalena, i nie mogła się nadziwić, że 
tak brzmi. 

-  Takie  imię  otrzymałaś  na  chrzcie  -  wytłumaczyła  jej  Tordhild.  -  Ale  wołamy  na  ciebie 

Marilena i chyba przy tym pozostaniemy. 

-  Jakie masz piękne imię! Prosto z Biblii - pochwalił ją nauczyciel. - Maria Magdalena. 
-  Ale  wszyscy  mówią  na  mnie  Marilena  -  odpowiedziała  dziewczynka,  patrząc  na 

nauczyciela. - Prawda, mamo? 

-  Rzeczywiście, tak na nią wołamy - potwierdziła Tordhild. - Chyba w szkole też będzie 

można się do niej tak zwracać? 

-  Oczywiście,  jeśli  do  tego  przywykła  -  stwierdził  nauczyciel  i  tak  oto  Marilena  została 

zapisana do szkoły. 

Nauczyciel  wyznaczył  dziewczynce  miejsce  w  pierwszej  ławce,  tak  jak  zapowiedział 

Johannes.  Siedziała  tam  wyprostowana  jak  świeca  przez  dwie  lekcje,  bo  tyle  trwała 
pierwszego  dnia  nauka  dla  najmłodszych  uczniów.  Raz  po  raz  odwracała  się  i  zerkała  na 
Tordhild, jakby się chciała upewnić, czy mama nadal tam siedzi. Tanecznym krokiem wracała 
do domu, a w jej pięknym tornistrze podskakiwał nowy zeszyt i dwa nowe ołówki. 

-  Ja też bym chciała ponieść - marudziła Mała Mali. - Ja nie mam tornistra. 
Marilena  zatrzymała  się  i  założyła  kuzynce  tornister  na  plecy.  Mała  Mali  rozpromieniła 

się, a kiedy podskakiwała radośnie na drodze, podskakiwał też i falował na wietrze jej koński 
ogon. 

-  Ona jest jeszcze mała - rzekła Marilena, chwytając Tordhild za rękę. 
-  A  ty  jesteś  już  dużą  uczennicą  -  uśmiechnęła  się  Tordhild.  -  Bardzo  to  miło  z  twojej 

strony, że pozwoliłaś Mali ponieść swój tornister. 

Ruth powinna ją teraz widzieć, pomyślała, czując ukłucie w sercu. A może patrzy z nieba i 

cieszy się, że jej mała córeczka jest radosna i bezpieczna? 

-  Teraz już mam dwoje dzieci w szkole - oznajmiła Tordhild i uścisnęła rękę Marileny. - 

Myślę, że twój tata jest bardzo ciekawy, jaki dostałaś tornister. 

background image

-  I powiem mu jeszcze, że siedzę w pierwszej ławce! 
-  To dlatego, że umiesz się tak ładnie podpisać. 
-  Dobrze sobie poradziłam, prawda? - stwierdziła Marilena. 
-  Świetnie - potwierdziła Tordhild i dodała z uśmiechem: - Najlepiej! 
W pobliżu Wzgórza Marilena chciała znów założyć swój tornister. Zapewne liczyła na to, 

ż

e tata wyszedł przed dom i na nią czeka. Podekscytowana pobiegła drogą w dół. Na plecach 

podskakiwał jej tornister, a włosy falowały na wietrze. 

Co  za  szczęśliwy  początek  szkoły,  pomyślała  Tordhild,  spoglądając  na  córeczkę.  Nie 

wszystkie dzieci pierwszego dnia wracają takie zadowolone. Marilena rzadko przysparzała im 
kłopotów.  Uważnie  obserwowali  ją  z  Sivertem,  ale  nie  zauważyli,  by  dziewczynka 
odziedziczyła  po  swoim  ojcu  jakieś  cechy,  zwłaszcza  te  mroczne.  Póki  co  żadna  się  nie 
ujawniła. 

  
W  pierwszą  niedzielę  września  Johannes  miał  wreszcie  wyruszyć  na  szczyt  Stortind. 

Marudził o tym cale lato, ale jakoś nigdy się nie składało. Ale gdy nastały pierwsze jesienne 
dni  z  piękną  bezchmurną  pogodą,  Sivert  wreszcie  się  zgodził.  Na  wieść  o  planowanej 
wycieczce  w  góry  inni  też  nabrali  ochoty  na  taką  wyprawę  i  przyłączyli  się.  Oja  zgłosił  się 
pierwszy. 

-  Już  tyle  lat  nie  byłem  na  szczycie  -  stwierdził.  -  Muszę  sprawdzić,  jak  moja  kondycja. 

Może już jestem za stary i nie podołam takim trudom? 

-  Ty za stary? - prychnęła Herborg. - Niechby wszyscy byli tacy dziarscy! Nie zastanawiaj 

się więc, tylko idź. 

Bengt  też  miał  ochotę  pójść,  a  gdy  o  tym  usłyszał  Havard,  uznał,  że  i  on  się  wybierze. 

Pogłoski o wyprawie dotarły też do Oli, który zawsze chętnie wędrował po górach, więc i tym 
razem nie zastanawiał się długo. 

-  A ty się nie wybierzesz z nami? - Ola spytał Mali. 
-  Nie,  dziękuję  bardzo  -  roześmiała  się.  -  Na  wejście  na  szczyt  Stortind  jestem  już 

zdecydowanie  za  stara.  Ale  może  pójdziemy  z  wami  kawałek  i  zatrzymamy  się  przy 
szałasach? Tam też mogłybyśmy poczekać, aż wrócicie. 

I tak właśnie zrobili. Mali, Herborg, Tordhild i  Dorbet razem z dziećmi zdecydowały się 

spędzić dzień na hali, w czasie gdy mężczyźni planowali zdobywać szczyt Stortind. 

Ruszyli wcześnie rano, by mieć przed sobą jak najdłuższy dzień na wędrówkę. Zegar nie 

wskazywał jeszcze dziewiątej, gdy cała gromada wspinała się już pod górę w stronę górskich 
szałasów. W lesie krzaczki uginały się pod ciężarem jagód i dojrzewających borówek, dzieci 
więc znikały wciąż za pagórkami w wysokich jagodzinach. 

-  Chyba  będzie  lepiej,  jak  ruszycie  już  dalej,  nie  czekając  na  nas  -  doradziła  Mali 

uczestnikom górskiej wyprawy, gdy przeciągał się kolejny postój na zbieranie jagód. - My się 
nie musimy tak śpieszyć, bo mamy przed sobą cały dzień. 

-  Nie, do szałasów idziemy razem - zadecydował Sivert. - My też mamy przed sobą cały 

dzień. 

-  Jak długo wchodzi się na szczyt? 
-  Od szałasów wspinaczka trwa około dwóch, trzech godzin. 
-  Chyba wtedy, gdy my, staruszkowie, byliśmy młodzi i dziarscy - zaprotestował Havard. 

- Teraz trzeba wziąć poprawkę na nas. 

-  E  tam,  potrzebowaliśmy  tylko  dwóch  godzin,  zapomniałeś,  Havardzie?  -  przerwał  mu 

Bengt. - Teraz więc trzeba liczyć trzy godziny. 

Poszli  dalej  razem  całą  gromadą.  Słońce  oświetlało  zbocza  i  przyjemnie  przygrzewało,  a 

las odbijał dziecięcy śmiech i gwar. 

-  Ale dzielnie maszerujecie - pochwalił Havard dwie najmłodsze dziewczynki i Trygvego, 

którzy skakali ze skały na skałę. I to na dodatek z pełnymi brzuchami jagód. 

background image

Marilena nawlekła jagody na źdźbła trawy, a kiedy zatrzymali się na postój, poczęstowała 

wszystkich. 

-  Nazbieram więcej - odpowiedziała, gdy Sivert przekonywał ją, że ma zatrzymać jagody 

dla siebie. - Spróbuj, tato! 

-  Dobrze się czujesz? - zapytała Mali Dorbet, obrzucając córkę uważnym spojrzeniem. 
-  Tak, czuję się tym razem dużo lepiej niż wówczas, gdy byłam w ciąży z Trygvem. Czy 

to znaczy, że urodzę dziewczynkę? 

Mali roześmiała się. 
-  Nie mam pojęcia, nie jestem wróżką. A chcielibyście mieć teraz córkę? 
-  To nie ma znaczenia - odpowiedziała Dorbet, kładąc delikatnie dłoń na widocznym już 

pod ubraniem wypukłym brzuchu. - Byleby dziecko było zdrowe. Widać już trochę, prawda? 

-  Właśnie  o  tym  pomyślałam  -  przyznała  rację  Mali.  -  Urodzi  się  pewnie  na  początku 

lutego? 

-  Tak myślę - odparła Dorbet. - Tak sobie wyliczyłam. 
-  Wiesz, babciu, że będę miał rodzeństwo? - Trygve oparł się o kolana Mali i zerknął na 

nią. - To będzie tylko nasze dziecko, mamy, taty i moje! 

-  Tak, słyszałam - potwierdziła Mali. - Chyba bardzo się cieszysz, co? 
Mali  zauważyła,  że  Herborg  odsunęła  się  trochę  na  bok,  gdy  rozmowa  zeszła  na  temat 

dziecka. Pewnie nie chciała, by ktoś ją pytał, czy nie chciałaby mieć więcej dzieci. Co prawda 
ostatnio już nikt nie zadawał jej takich pytań, wszyscy orientowali się w sytuacji. Szkoda tej 
Herborg, myślała Mali. Tak bardzo życzyła synowej, by mogła urodzić choćby jeszcze jedno 
dziecko. 

Ostatnie wzniesienie przed górskim pastwiskiem dzieci pokonały biegiem. Zawsze ścigały 

się,  kto  pierwszy  dobiegnie  do  szałasów.  Tak  więc  gdy  dorośli  dotarli  na  miejsce,  powitały 
ich służące gospodarujące na hali, ciesząc się z gości, których obecność wprowadzała trochę 
odmiany w ich codziennych zajęciach. 

W  szałasie  należącym  do  Stornes  także  w  tym  roku  gospodarzyła  Ane.  Mali  wprawdzie 

powiedziała  jej,  że  nie  musi  przenosić  się  na  lato  w  góry,  a  jej  obowiązki  poza  domem 
przejmie  ktoś  inny,  Ane  jednak  zapewniała,  że  bardzo  chętnie  spędzi  letnie  miesiące  w 
górach, więc Mali się nie sprzeciwiała. Ucieszyło ją, że nie muszą zatrudniać nikogo obcego, 
zresztą  trudno  o  lepszą  służącą  na  górskim  pastwisku  niż  Ane.  Mali  jednak  uświadamiała 
sobie,  że  niebawem  nadejdzie  pora,  gdy  będzie  trzeba  kogoś  znaleźć.  Herborg  nie  lubiła  na 
tak długo rozstawać się  ze swoimi bliskimi. Właściwie odkąd została młodą  gospodynią we 
dworze, nie wyrażała chęci, by spędzać lato w górach, a innych młodych kobiet w Stornes nie 
było. 

W szałasie pachniało czystością i jałowcem. Ane zrobiła porządki na niedzielę i poutykała 

w  różnych  miejscach  świeżo  ścięte  gałązki.  Na  drewnianych  półkach  leżały  poukładane  w 
rzędy brązowe sery. 

-  Widzę,  że  nie  próżnujesz,  Ane  -  Mali  zerknęła  z  uznaniem  na  swoją  wierną  służącą, 

która nastawiła kawę. 

-  Och,  ja  po  prostu  uwielbiam  lato  w  górach  -  odparła  z  uśmiechem  Ane.  -  Choć  nie 

ukrywam, że wiek powoli daje mi się we znaki. Nie jestem już taka szybka jak kiedyś,  gdy 
byłam młoda - dodała z uśmiechem. 

-  Trzeba będzie się powoli rozejrzeć za kimś, kto cię tu zastąpi - stwierdziła Mali. - Choć, 

jak widać, zdążyłaś wszystko zrobić na czas. 

-  Czasami brakuje mi Aslaka - przyznała Ane. - Choć stara się mnie odwiedzać tak często, 

jak  to  możliwe.  Dziś  też  na  niego  czekam.  Powinien  niebawem  przyjść.  Spędza  tu  każdą 
niedzielę. 

-  Myślałam, że przychodzi już w sobotę i tu nocuje? 
-  Tak, zazwyczaj nocuje, ale wczoraj wieczorem miał coś do zrobienia w domu, więc... 

background image

-  No, to my ruszamy w drogę! - zawołał Sivert i zebrał grupę. 
-  Nie napijecie się przedtem kawy? - zapytała Ane, wystawiając głowę przez drzwi. 
-  Nie,  napełniliśmy  butelki  wodą  ze  strumienia.  Kawę  wypijemy  po  powrocie  - 

oświadczył  Sivert  i  skierował  się  razem  z  pozostałymi  mężczyznami  w  stronę 
majestatycznego szczytu, który odcinał się na tle niebieskiego wrześniowego nieba bez jednej 
chmurki. 

-  Czemu się do nich nie przyłączyłaś? - zapytała Ane. - Kiedyś byłaś taka dziarska. 
-  Trochę dokucza mi biodro - wyznała Mali, kładąc na nim dłoń. - Najgorzej mnie boli na 

zmianę pogody, no i zimą - dodała. - Właśnie w takich chwilach człowiek zaczyna liczyć lata, 
uświadamia sobie upływ czasu. 

-  Oj prawda, prawda - westchnęła Ane. - Ja też odczuwam to i owo. 
Podczas  gdy  dzieci  bawiły  się  wesoło  na  hali,  kobiety  rozłożyły  na  trawie  duże 

prześcieradło, na którym poukładały jedzenie: wafle, słodkie bułeczki, kanapki z serem. 

-  No  nie,  nie  mamy  prawa  narzekać  -  stwierdziła  Herborg,  gdy  usiadły  sobie,  popijając 

kawę. - W naszym kraju mało komu jest teraz tak dobrze jak nam. 

-  Rzeczywiście,  ludzie  cierpią  straszną  biedę  -  stwierdziła  Tordhild.  -  My  tu  prawie  nie 

zauważamy, że jest wojna, ale na świecie panuje chaos, a i u nas w kraju niektórzy odczuwają 
ją j boleśnie. 

-  Kiedy  się  to  wreszcie  skończy?  -  westchnęła  Mali.  -  Nie  przypuszczałam,  że  wojna 

będzie się ciągnąć tak długo. 

Dorbet  nie  odzywała  się.  Popijała  małymi  łyczkami  kawę,  ale  nie  włączała  się  do 

rozmowy,  najwyraźniej  nie  czując  potrzeby  dzielenia  się  swoimi  doświadczeniami 
wojennymi.  Rzeczywiście  przeżyła  swoje,  pomyślała  o  córce  Mali,  przypominając  sobie 
zarówno gwałt, jak i strach o działającego w konspiracji Olę. 

Po jedzeniu młode mamy wzięły swoje pociechy i wybrały j się na jagody, a Mali poszła 

pomóc  Ane  przy  zmywaniu.  Gdy  po  skończonej  pracy  wyszła  na  dwór,  zauważyła  ciemne 
chmury nad górskim łańcuchem Todalskaret. Przyłożyła dłoń do czoła i popatrzyła w dal. 

-  Ależ się zachmurzyło! - zawołała zdumiona. 
Ane wyszła za nią i zmrużywszy oczy, popatrzyła ku szczytom. 
-  Nigdy  nie  przestanę  się  dziwić,  jak  gwałtownie  zmienia  się  pogoda  w  górach  -  rzekła 

zamyślona - Nie wygląda mi to dobrze. 

-  Pomyślałam właśnie o tym samym - przyznała się Mali. - Chyba będą mieli tyle rozumu, 

ż

eby  zawrócić,  gdy  zobaczą,  jak  się  chmurzy  -  dodała  i  popatrzyła  w  górę  na  pociemniałe 

skały. 

-     Na  pewno!  Przecież  to  nie  ich  pierwsza  taka  wyprawa.  Wiedzą,  że  w  górach  nie  ma 

ż

artów - uspokajała ją Ane. 

W tej samej chwili przy szałasie zjawił się Aslak, ogorzały od słońca i spocony. 
-  O, jesteś! - Ane uśmiechnęła się promiennie. 
-  Skoro obiecałem - pokiwał głową. - A wy co, wypatrujecie wędrowców? 
-  Nie podobają mi się te chmury - wyznała Mali. - Co o tym sądzisz? 
-  Rzeczywiście,  po  drodze  właśnie  sobie  myślałem,  że  coś  się  zmienia  w  powietrzu  - 

odpowiedział Aslak. 

-  Myślisz, że nastąpi gwałtowne załamanie pogody? 
-  Na  to  wygląda,  ale  jak  będzie  naprawdę,  nie  wiadomo.  Havard  potrafi  rozpoznać  takie 

niebezpieczeństwo - dodał uspokajająco. - Na pewno zawrócą, gdy będzie trzeba. 

A może się przejaśni, pomyślała Mali z nadzieją. 
Tak się jednak nie stało. Wnet słońce zniknęło za ciemnymi chmurami, a znad wysokiego 

szczytu  dmuchnął  chłodny  wiatr.  Dzieci  ze  swoimi  mamami  wróciły  biegiem  z  lasu  z 
wiaderkami  napełnionymi  tylko  do  połowy.  Zdążyły  w  ostatniej  chwili,  zanim  spadły 
pierwsze krople deszczu. 

background image

-  Schowajmy  się.  Trzeba  przeczekać  -  zadecydowała  Mali.  -  Taka  gwałtowna  ulewa 

szybko minie. 

Ale myliła się. W ciągu pół godziny rozpętała się nad nimi prawdziwa zawierucha. Deszcz 

bębnił o dach szałasu, a od skalnych zboczy niosło się echo potężnych grzmotów. 

-  Gdzie  jest  Johannes?  -  popłakiwała  Marilena,  wtulając  się  w  Tordhild,  gdy  błyskawice 

rozświetlały wnętrze szałasu, a pioruny rozrywały ciszę. - Gdzie Johannes i mój tata? 

Gdybyśmy to wiedzieli, pomyślała Mali zmartwiona. Gdybyśmy wiedzieli. 
  
ROZDZIAŁ 12. 
  
Havard  pierwszy  zauważył  ciemne  chmury  nadciągające  nad  Todalskaret,  a  w  każdym 

razie to on wyraził na głos swój niepokój. Zatrzymał się i otarł dłonią spocone czoło. Dotarli 
wysoko,  trasa  była  sucha  i  dobrze  im  się  wspinało.  Utrzymywali  więc  szybkie  tempo. 
Johannes  świetnie  sobie  radził  i  nie  opóźniał  grupy,  zręcznie  przeskakując  po  skalnych 
występach. 

-  Pogoda się zmienia - zwrócił się do Siverta zamyślony Havard, gdy obaj się na moment 

zatrzymali. 

-  Te chmury niekoniecznie wróżą niepogodę - odparł Sivert. 
-  No, nie wiem... Nie podoba mi się to. 
Pozostali  uczestnicy  wyprawy  także  przystanęli.  Z  plecaków  wyciągnęli  butelki  z  wodą. 

Johannes  przysiadł  na  dużym  kamieniu  i  wyprostował  nogi.  Spragniony,  wypił  łapczywie 
resztę  wody  z  napełnionej  do  połowy  butelki.  Przez  ostatnie  pół  godziny  pokonali  bardzo 
trudny odcinek, stromy i nierówny, jak to zwykle niedaleko szczytu. 

-  Chyba  nie  zawrócimy  teraz?  -  zapytał  chłopak,  spoglądając  na  górujący  nad  nimi 

mroczny szczyt. - Przecież jesteśmy tak blisko. Ja muszę tam dotrzeć! 

-  Ale ta pogoda... 
-  To ruszajmy od razu! 
I  tak  Havard  uległ  pod  presją  pozostałych  uczestników  wyprawy,  którzy  nie  widzieli 

powodu,  by  zawrócić.  Oja,  co  prawda,  spodziewał  się,  że  może  ich  złapać  deszcz,  ale 
solidarnie uznali, że przecież nie są z cukru. Związali więc plecaki i poszli dalej. Byli już pod 
samym  szczytem,  gdy  Havardowi  spadła  na  nos  pierwsza  kropla  deszczu.  Zatrzymał  się  i 
popatrzył  zaniepokojony  w  górę.  Ciemne  obłoki,  niczym  granatowy  koc,  przykryły 
złowieszczo pół nieba, a ku nim sunęły ciężkie burzowe chmury. 

-  Musimy zawracać! - zawołał na pozostałych, wspinających się wyżej. - Pogoda się zaraz 

zmieni. 

-  Ale przecież jesteśmy już tak blisko - stwierdził Sivert. 
-  Nie mamy czasu do stracenia - oświadczył Havard stanowczo. - Z pogodą nie ma żartów. 

Jeśli na szlaku dopadnie nas burza, będziemy się mieli z pyszna. 

Deszcz  przybrał  na  sile  i  pociemniało.  Johannes  wprawdzie  protestował  niezadowolony, 

ale  mimo  to zawrócili. Rzuciwszy  ostatnie  spojrzenie  na  groźnie  ciemniejące  niebo,  Havard 
pierwszy rozpoczął odwrót w dół. Grupę zamykał Sivert z Johannesem. 

-  Obiecuję ci, że jeszcze raz tu przyjdziemy - pocieszał Sivert zawiedzionego syna. - Jeśli 

nie w tym roku, to na pewno w przyszłym. 

Szybko  zrobiło  się  całkiem  ciemno.  Czarne  postrzępione  chmury  przesuwały  się  z 

zawrotną  szybkością.  Nagle  lunęło  tak,  jakby  w  niebie  otwarto  wszystkie  śluzy.  W  jednej 
chwili  przemokli  do  suchej  nitki.  Mokre  skały  zrobiły  się  śliskie,  zupełnie  jakby  ktoś  je 
namydlił,  z  trudem  więc  utrzymywali  równowagę.  Kiedy  pierwsza  błyskawica  rozświetliła 
niebo,  Johannes  aż  się  wzdrygnął  i  przerażony  spojrzał  w  górę.  Pioruny  przetoczyły  się  po 
skalnych ścianach z hukiem, jakiego jeszcze nigdy nie słyszał. Poczuł się bardzo niepewnie. 
Przystanął i poczekał na tatę, który podążał za nim. 

background image

-  Czy to niebezpieczne, tato? - zapytał. 
-  Podczas  takiej  silnej  burzy  w  górach  nie  jest  bezpiecznie  -  odparł  szczerze  Sivert.  - 

Człowiek  jest  narażony  na  uderzenie  pioruna,  ponieważ  na  gładkich  skałach  stanowi 
wystający punkt. Pośpieszmy się, trzeba zapytać Havarda, co robić! 

Ledwie  wypowiedział  te  słowa,  gdy  kolejna  błyskawica  przeszyła  niebo  i  zatańczyła 

zygzakiem po zboczu. Johannes stał jak wryty, obserwując z otwartą buzią szalejący żywioł. 
Nigdy  jeszcze  nie  przeżył  czegoś  podobnego.  A  potem  rozległ  się  grzmot,  ogłuszający  huk, 
który odbił się echem o strome skały wokół nich. 

-  Może powinniśmy się położyć, Havardzie? - zawołał Sivert. - Chyba nie jest dobrze. 
-  Musimy czym prędzej zejść na dół - zawołał Havard przez strugi deszczu. - Tu na górze 

jest najbardziej niebezpiecznie, bo teren jest całkiem odkryty. 

-  Ale pioruny... 
Nie  zdążył  dokończyć,  gdy  kolejna  błyskawica  rozświetliła  mrok  i  tuż  za  nimi  piorun 

uderzył z siłą, która odrzuciła Siverta, tak że zwalił się ciężko na ziemię. 

-  Tato! - krzyknął Johannes przerażony. - Tato! Pozostali mężczyźni podbiegli pędem. 
-  Tato - jęczał Johannes, klęcząc obok Siverta. - Co ci się stało? 
Sivert poruszył się i jęknął żałośnie. Havard i Oja chwycili go pod ramiona i pomogli mu 

wstać.  Wydawał  się  całkiem  oszołomiony,  a  z  rany  na  czole  leciała  mu  krew.  Poza  tym 
jednak chyba nic mu się nie stało. 

-  A niech to, co za siła  - wymamrotał i potrząsnął głową. - Marny byłby mój los, gdyby 

mnie trafił. 

-  Dasz  radę  iść?  -  zapytał  Havard.  -  Musimy  koniecznie  zejść  niżej.  Tu  nie  jesteśmy 

bezpieczni. 

Na skalnym zboczu znów zatańczyła błyskawica i huknęło j potężnie, jakby pękały skały. 

Burza rozszalała się na dobre, przywodząc na myśl apokalipsę. 

-  Skręciłem lekko nogę  - powiedział Sivert i postawił ją ostrożnie na ziemi. - Ale chyba 

dam radę iść o własnych siłach. 

Wsparty  z  obu  stron  o  Oję  i  Havarda  przesuwał  się  ścieżką  w  dół.  Havard  kulił  się  za 

każdym razem, gdy błyskawice rozświetlały niebo. Nawet on jeszcze nigdy nie doświadczył 
tak gwałtownych sił przyrody. Był przerażony, choć dotąd nie czuł lęku przed burzą, i żywił 
tylko gorącą nadzieję, że cali i zdrowi zdołają dotrzeć na halę do szałasu. 

Mniej więcej na wysokości wielkiego osypiska zeszła nagle z hukiem lawina kamieni. Szli 

w  ścianie  deszczu,  prawie  nic  nie  widząc,  gdy  piorun  uderzył  w  gołoborze  z  taką  silą,  że 
poczuli swąd spalenizny, i rozległ się ogłuszający łoskot, który zdawał się nie mieć końca. 

-  Zobaczcie!  -  zawołał  Havard,  starając  się  przekrzyczeć  huk.  -  Schodzi  lawina  z  błota  i 

kamieni. 

Mimo  że  sami  znajdowali  się  poza  zasięgiem  lawiny,  cofnęli  się  odruchowo  i  oniemiali 

patrzyli  na  to,  co  się  dzieje.  Widok  był  przerażający.  Havard  po  raz  kolejny  pomyślał  z 
pokorą o ogromnej sile żywiołu. 

Droga  w  dół  była  bardzo  wyczerpująca.  Torfowiska  nasiąkły  deszczem,  grzęźli  więc  w 

bagnistym podłożu, zaczepiali o rozłożyste wrzosy i każdy krok kosztował ich wiele wysiłku. 
Wreszcie  zauważyli  szałasy.  Najgorsza  zawierucha  już  ustąpiła,  ale  wciąż  lało  jak  z  cebra. 
Grzmoty  uderzały  coraz  rzadziej,  a  niebo  nie  miało  już  tej  granatowofioletowej  barwy.  Od 
zachodu nawet zaczęło się nieco przejaśniać. 

-  Jesteśmy bezpieczni - rzekł Havard, ściskając Siverta za ramię. - Jak twoja noga? 
-  Boję  się  sprawdzić  -  jęknął,  opierając  się  ciężko  na  ramionach  podtrzymujących  go 

mężczyzn. - Ale boli mnie strasznie i chyba spuchła, bo but mnie ciśnie niemiłosiernie. 

Kiedy wreszcie usiedli w szałasie i Mali zdjęła Sivertowi z nogi przemoczony but, okazało 

się, że stopa jest spuchnięta i czerwona. 

background image

-  Jak  ty  zszedłeś  na  własnych  nogach  ze  szczytu?  -  zastanawiała  się.  -  Powinniście 

zawrócić już dawno. 

-  Havard  chciał  -  przyznał  się  Sivert.  -  Ale  nam  się  zdawało, że  nie  będzie  tak źle.  No i 

dostaliśmy nauczkę - dodał. - Z burzą w górach nie ma żartów. 

Johannes  przebrał  się  w  suche  ubrania  i  usiadł  przy  stole  nad  talerzem  gorącej  zupy. 

Deszcz  nadal  bębnił  o  dach,  ale  grzmoty  słychać  już  było  tylko  z  daleka,  więc  chłopak 
odzyskał  rezon.  Z  ożywieniem  opowiadał  dzieciom  o  błyskawicach,  które  tańczyły 
zygzakiem  po  skałach,  i  goniących  ich  piorunach.  Maluchy  słuchały  z  szeroko  otwartymi 
oczami. A gdy Johannes wspomniał, jak siła piorunu przewróciła tatę, wstrzymały oddech. 

-  Nie  bałeś  się,  Johannes?  -  zapytała  Marilena  z  przestraszonym  spojrzeniem  i  mocniej 

przytuliła się do brata. - Nie bałeś się, kiedy piorun prawie trafił w ciebie i w tatę? 

-  To było okropne - przyznał się, wyraźnie zadowolony z tego, że jest w centrum uwagi. - 

Ale się nie zląkłem, no w każdym razie nie jakoś bardzo - dodał. 

Późnym  popołudniem  ruszyli  w  drogę  powrotną  do  dworu.  Wypogodziło  się,  słońce 

połyskiwało w kroplach deszczu na wrzosach i w gałęziach, a przemoczona ziemia parowała, 
zupełnie jakby się unosiły z niej kłęby dymu. 

Ane  porwała  na  pasy  stary  ręcznik  i  Mali  owinęła  ciasno  spuchniętą  stopę  Siverta. 

Podtrzymywany przez Tordhild, powoli schodził w dół. 

-  Pewnie nie tak prędko wybierzecie się znowu w góry - zagadnęła Tordhild, zerkając na 

męża. 

-  To  była  wyjątkowa  wyprawa  -  przyznał  Sivert.  -  Ale  obiecałem  Johannesowi,  że 

pójdziemy  tam  jeszcze  raz,  bo  chociaż  byliśmy  już  tak  blisko,  to  jednak  szczytu  nie 
zdobyliśmy. 

-  Będziecie jednak musieli wybrać pogodny dzień. 
-  Przecież  dziś  była  piękna  pogoda,  gdy  ruszaliśmy  -  zaprzeczył.  -  A  potem  nagle  tak 

gwałtownie się zmieniło. 

-  Ale chyba dostałeś nauczkę i będziesz teraz wiedział, że trzeba zawrócić w porę. 
Pokiwał głową. 
-  Rzeczywiście, to się mogło źle skończyć - przyznał jej rację. 
Tordhild wsparła męża mocniej ramieniem i zerknęła ukradkiem na niego. Jego czarne loki 

były  jeszcze  wilgotne,  a  grzywka  opadająca  na  czoło  nadawała  mu  młodzieńczy  wygląd. 
Wydaje  się  taki  wrażliwy,  pomyślała  i  uścisnęła  go,  wdzięczna  losowi,  że  nie  doznał 
poważniejszych  obrażeń.  Przecież  nieszczęście  było  tak  blisko,  piorun  omal  go  nie  zabił. 
Ciarki  przeszły  jej  po  plecach.  Słyszała  nieraz  o  ludziach,  którzy  zginęli  rażeni  piorunem,  a 
dziś mało brakowało, a spotkałoby to Siverta. 

-  Cieszę się, że wróciłeś cały z tej wyprawy - rzekła. 
Pokiwał  głową  i  napotkał  jej  spojrzenie.  Uśmiechnął  się  przelotnie,  a  potem  objął  ją 

mocniej ramieniem i tak, ciasno objęci, podążyli w stronę domu. 

  
Tego dnia późnym wieczorem zadzwonił telefon. Jak zawsze, gdy wieczorem rozlegał się 

dzwonek, Mali wzdrygnęła się i pośpiesznie wyszła na korytarz, by podnieść słuchawkę. 

-  Stornes, słucham. 
-  Witaj, Mali - odezwał się miły głos Astrid z centrali. - Mam na linii Amerykę. 
Martin  Bakken.  Mali  poczuła  ukłucie  w  sercu.  Tak  dawno  go  nie  słyszała.  Zresztą  nie 

spodziewała się, że zadzwoni. Zdawała sobie sprawę, jak trudno w tych czasach połączyć się 
z Ameryki. 

-  Halo! To ty, Mali? 
Jego niski głos przyjemnie połaskotał ją w ucho. Przez moment wydawało jej się, że stoi 

przed nią wysoki i opalony. 

-  Tak, to ja, Martin. 

background image

-  Co u was słychać? Jak sobie radzicie? 
-  Dobrze. 
-  Wszyscy? 
-  Tak, a co u ciebie? 
-  Tu wszystko w porządku. Nawiasem mówiąc, ożeniłem się. 
-  Ożeniłeś się? 
Wiadomość  ta  wywołała  w  Mali  prawdziwy  szok.  Poczuła  przez  moment  nawet  coś  na 

kształt zawodu. Nabrała jednak głębokiego oddechu i odchrząknąwszy, powiedziała: 

-  Gratuluję! Nie spodziewałam się. 
-  Skoro  nie  mogłem  dostać  tego,  co  najlepsze,  musiałem  zadowolić  się  tym,  co  dobre  - 

odparł gładko. - Smutno jest człowiekowi, gdy jest całkiem sam. 

-  To ktoś, kogo znam? 
-  Tak,  chyba  ją  poznałaś,  ale  nie  wiem,  czy  zwróciłaś  na  nią  uwagę.  To  dobra  kobieta, 

wcześniej nie była zamężna i naprawdę kocha mnie, a nie moje pieniądze. 

-  Ciebie  łatwo  pokochać,  Martin  -  wyrwało  się  Mali.  Przez  moment  w  słuchawce 

zapanowała cisza. Mali ugryzła się w język. Nie powinna była tego mówić! Ale trudno, skoro 
już tak się stało! Zresztą powiedziała prawdę, w nim aż nazbyt łatwo było się zakochać. 

-  Dowiedziałeś się czegoś o przesyłkach pocztowych? - zagadnęła pośpiesznie, by zmienić 

temat. - Jak dotąd wstrzymywałyśmy się, ale... 

-  Myślę, że na razie nie ma sensu nic wysyłać. Robiłem rozeznanie, ale czasy niepewne, a 

ryzyko duże. 

Rozmawiali  jeszcze  przez  chwilę,  jednak  Mali  wciąż  myślała  tylko  o  tym,  że  Martin  się 

ożenił. Ale przecież ona sama go nie chciała! Miała szansę i ją odrzuciła. Nie dlatego czuła 
się  tak  dziwnie,  by  tego  żałowała.  Ale  traktowała  Martina  Bakkena  w  pewnym  sensie  jako 
swojego mężczyznę. Teraz się to skończyło. Teraz należał do innej kobiety. 

-  Pozdrów wszystkich ode mnie - rzucił na pożegnanie i skończył rozmowę. 
 
-    Martin Bakken się ożenił - odezwała się Mali, gdy wieczorem układała się do snu. 
-  O, dobrze zrobił - odparł Havard. - Potrzebował żony, jak większość mężczyzn. 
Mali przytuliła się do niego i położyła mu głowę na piersi. 
-  Wydaje ci się, że to smutna wiadomość? - zapytał nagle.  
Mali  poczuła,  jak  jej  twarz  oblewa  się  rumieńcem.  Zupełnie  jakby  czytał  w  moich 

myślach, pomyślała spłoszona. 

-  A czemu miałabym tak uważać? 
-  No nie wiem. 
-  Myślę podobnie jak ty! Dobrze, że znalazł sobie żonę - dodała stanowczo. 
Havard objął ją ramieniem i pogłaskał po plecach. 
-  Wtedy mało brakowało, a nie wróciłabyś do domu - rzekł powoli. 
-  Ale wróciłam. 
-  Żałowałaś tego? 
-  Nie, Havardzie. Nigdy tego nie żałowałam. Przecież wiesz. 
Nic więcej nie powiedział, tylko przyciągnął ją bliżej i przyłożył usta do jej czoła, tak że 

jej twarz owionął jego gorący oddech. 

-  Nie poradziłbym sobie bez ciebie, wiesz, prawda?  
Objęła jego tors i westchnęła cicho: 
-  O, ty świetnie sobie radzisz sam, Havardzie. 
-  Bez ciebie moje życie nie miałoby sensu. 
-  Mnie też bez ciebie byłoby ciężko - przyznała. 

background image

-  Widocznie więc taka jest wola Boża, byśmy żyli razem. Czy to rzeczywiście wola Boża, 

Mali nie była taka pewna, ale nic nie powiedziała. Zamiast tego uniosła się lekko na łokciu i 
złożyła na jego policzku gorący i delikatny pocałunek. 

-  Gdybyś wiedział, Havardzie, jak bardzo cię kocham... 
Nie  odpowiedział,  tylko  wsunął  dłonie  pod  jej  koszulę  nocną.  Kiedy  palcami  musnął 

brodawki  piersi,  wstrzymała  oddech.  On  zaś  zsunął  z  niej  kołdrę  i  okrył  ją  swoim  ciałem. 
Pieścił  ją  niespiesznie,  rozebrał  i  rzucił  koszulę  na  podłogę.  A  potem  pogładził  gorącymi 
dłońmi całe jej ciało. 

-  Jesteś piękna jak młoda dziewczyna - wyszeptał gardłowo. 
-  Jestem już starą babcią - uśmiechnęła się do niego. 
Przylgnął  wargami  do  jej  delikatnej  szyi  i  koniuszkiem  języka  zataczał  kółka  na  gorącej 

skórze, powoli sunąc w dół. Chwycił w usta brodawkę piersi i ssał tak długo, aż Mali jęknęła 
z rozkoszy. 

-  Dobrze ci? 
-  Tak - wyszeptała cicho, zanurzywszy palce w jego włosach. - Tak, tak! 
Chciała go powstrzymać, gdy wargami sunął niżej, ale nie była w stanie. Skoro on chciał, 

chciała i ona. Otworzyła się więc przed nim i przyjęła go z jękiem. Pieścił językiem jej łono, 
drażnił ją, aż owładnięta pożądaniem wygięła ciało w łuk. 

Gdy wsunął się w nią, była gotowa. Otoczyła go ramionami i wychodziła mu na spotkanie, 

ilekroć w nią wnikał. Kiedy namiętność osiągnęła punkt kulminacyjny, przetoczyła się przez 
ich ciała fala rozkoszy, a oni z drżeniem uczepili się siebie. 

-  O Boże, Havard... 
-  Było cudownie - uśmiechnął się. 
-  Starzy ludzie nie robią takich rzeczy. 
-  Ale my tak. 
Zasnęli ciasno objęci, głowa przy głowie. 
  
ROZDZIAŁ 13. 
  
Dorbet  wracała  właśnie  ze  spichlerza  z  miską  pełną  mąki,  kiedy  dobrze  jej  znany 

niemiecki samochód skręcił na dziedziniec. Serce podskoczyło jej do gardła, a krew uderzyła 
do głowy 

-  To  nie  może  być  prawda  -  wyszeptała,  łapiąc  się  za  serce.  Od  tego  okropnego  gwałtu 

minęły  prawie  dwa  miesiące.  Była  niemal  pewna,  że  Klein  nie  odważy  się  tu  wrócić, 
tymczasem  to  on,  we  własnej  osobie.  Wyszedł  z  samochodu,  wysoki,  szczupły  i  elegancki, 
ubrany w zielony mundur. 

Dorbet  nie  wiedziała,  co  ma  robić.  Czy  wrócić  do  domu  i  poprosić  Marit,  by  zajęła  się 

Niemcem? Po co on właściwie przyjechał? Raczej nie po to, by  porozmawiać o tym,  co się 
wydarzyło, ani tym bardziej by zrobić to raz jeszcze, myślała gorączkowo. A może tym razem 
chce kupić jajka i masło? Niemiec zdążył ją tymczasem zauważyć i skierował swe kroki w jej 
stronę. Dorbet stała przez moment niepewna, co powinna zrobić. Była wzburzona i wszystko 
się  w  niej  gotowało.  Na  samą  myśl  jednak,  że  miałaby  z  nim  rozmawiać,  zrobiło  jej  się 
niedobrze.  Odruchowo  odwróciła  się  na  pięcie  i  pośpiesznie  weszła  z  powrotem  do 
spichlerza.  Chyba  nie  będzie  na  tyle  bezczelny,  by  iść  tu  za  mną,  pomyślała  i  zamknęła  za 
sobą drzwi. 

Oparła  się  plecami  o  ścianę  i  czekała,  co  się  wydarzy.  Zachrzęściły  drobne  kamienie,  a 

potem rozległo się lekkie pukanie do drzwi. 

-  Dorbet? 
Drzwi  się  otworzyły.  Do  mrocznego  wnętrza  spichlerza  wpadła  smuga  światła,  w  której 

zatańczyły drobinki kurzu. Niemiec pochylił głowę i wszedł do środka. 

background image

-  Nie chcę z tobą rozmawiać! 
-  Ale ja chcę porozmawiać z tobą. 
Drzwi  zamknęły  się  za  nim.  Przez  moment  stali  tak  naprzeciwko  siebie  w  półmroku. 

Wyciągnął do niej rękę, ale ona cofnęła się i zagroziła: 

-  Jeśli mnie tkniesz, zacznę krzyczeć!  
Opuścił rękę i potrząsnął głową. 
-  Nie tknę cię. Przyjechałem, żeby cię przeprosić - powiedział płynnie po norwesku. 
-  Przeprosić... 
-  Tak, zrobiłem coś strasznego. 
-  Owszem. Jak mogłeś... 
-  Nie  wiem.  Czuję  się  samotny.  Mam  w  Niemczech  rodzinę,  żonę  i  dwóch  synów.  A  tu 

ugrzązłem w samym środku bezsensownej wojny. A ty... Jesteś taka piękna... 

Stała w milczeniu i tylko patrzyła na niego. Wreszcie odezwała się: 
-  Masz żonę i dzieci, a mimo to posunąłeś się do czegoś takiego? Co z ciebie za człowiek? 
-  Zły  człowiek  -  odparł  cicho.  Przez  chwilę  stali  w  milczeniu.  Z  podwórza  dochodziły 

odgłosy gdakania kur i ryczenie krów w oddali. 

-  Spodziewam się dziecka. Zauważyła, jak drgnął i wstrzymał oddech. 
-  Dziecka? 
-  Nie twojego - odparła krótko. 
-  Wiesz to na pewno? 
-  Tak, na szczęście. 
-  Byłoby okropnie, gdyby... 
-  Tak, byłoby okropnie. Znów zapadła cisza. 
-  Powiedziałaś... 
-  Gdybym  powiedziała  Oli,  co  się  stało  tamtego  dnia,  już  byś  nie  żył,  tego  możesz  być 

pewien 

-  Obaj byśmy nie żyli, bo z pewnością zabójstwo niemieckiego oficera nie uszłoby mu na 

sucho. Zostałby rozstrzelany, a z nim pewnie i inni, ku przestrodze. I by spotęgować strach -
dodał poważnym tonem. 

-  Nie jesteś wart, by Ola miał zginąć przez ciebie - rzuciła Dorbet przez zaciśnięte zęby. - 

Dlatego nic nie powiedziałam. 

-  Masz rację. Czy możesz o tym zapomnieć? 
-  Mam zapomnieć o tym, co mi zrobiłeś? Naprawdę myślisz, że to możliwe? 
-  Nie. Ale pomyśl, Dorbet. Masz tyle powodów do radości i szczęścia. 
-  Nie potrzebuję twoich rad! 
-  Jedną ci w każdym razie zostawię. Poproś swojego męża, by był bardziej ostrożny. Jest 

obserwowany.  Są  tacy,  którzy  podejrzewają  go  o  to...  że  nielegalnie  wyprawia  się  w  góry. 
Poproś go, Dorbet, by tego zaprzestał. Jeśli go złapią, zostanie rozstrzelany albo deportowany, 
w gruncie rzeczy na to samo wychodzi - zakończył ponuro. 

Dorbet z trudem łapała oddech. A więc Niemcy wiedzą o działalności konspiracyjnej Oli. 

A przynajmniej mają podejrzenia, że przeprowadza ludzi przez góry w stronę granicy. Ola nie 
ma o tym pojęcia. Musi go ostrzec, by nigdy więcej nie przeprowadzał uciekinierów. 

-  Powtórz mu tylko - dodał Klein cicho - że na razie jeszcze nic na niego nie mamy. 
-  Dlaczego mi o tym mówisz? 
-  Może dlatego, by się choć trochę zrehabilitować w twoich oczach - odrzekł. - Poza tym 

nie chcę, żebyś w tak młodym wieku została wdową. Życzę ci jak najlepiej. 

-  Ale jeśli zaczną coś podejrzewać, Ola nie... 
-  Postaram  się  odwrócić  od  niego  podejrzenia.  Ale  więcej  niech  się  tym  nie  zajmuje. 

Nigdy. 

-  A warta na przystani? Dostał rozkaz... 

background image

-  Postarałem  się,  by  więcej  nie  musiał  pełnić  warty.  Ale  niech  on  nas  nie  lekceważy, 

Dorbet. My go obserwujemy. 

Pokiwała  powoli  głową,  ale  nic  nie  powiedziała.  Stała  nieruchomo,  ściskając  chłodnymi 

palcami brzeg miski z mąką. 

-  Wybacz  mi  -  odezwał  się  nagle.  -  Nie  chciałem  cię  skrzywdzić,  uwierz  mi.  Wolałbym 

cię spotkać w innych okolicznościach. Mógłbym cię pokochać, Dorbet Granvold. 

Jednym krokiem znalazł się przy niej, położył jej dłoń na karku i lekko pocałował w usta. 

Stało  się  to  tak  nagle,  że  Dorbet  nie  zdążyła  go  odepchnąć.  Stała  jak  porażona,  ściskając 
miskę z mąką. 

W tym momencie otwarły się drzwi i do wnętrza spichlerza wpadło światło. 
-  Dorbet! Co tu się, na Boga, dzieje? Dorbet! - rozległ się przenikliwy głos Marit. 
Klein puścił ją i odsunął się na bok. Dorbet wypuściła z rąk miskę z mąką, która uderzyła o 

podłogę z głośnym stukiem, a jej zawartość rozsypała się, tworząc biały tuman. 

Klein odwrócił się i popatrzył na starszą kobietę, która stała wzburzona w wąskim wejściu. 

Cofnął rękę z karku Dorbet i nerwowo poprawił włosy. 

-  On...  Całował...  -  Marit  skierowała  oskarżycielsko  drżącą  dłoń  w  kierunku  Dorbet  i  z 

trudem łapała oddech. - Ty... 

-  Marit, wyjaśnię ci... 
Dorbet  zrobiła  dwa  kroki  w  przód  i  próbowała  chwycić  teściową  za  ramię.  Ale  Marit 

odtrąciła ją. Cofnęła się i rozsierdzona, z szaleństwem w oczach zawołała: 

-  Coś  ty  za  jedna?  Ty  bezwstydna  niemiecka  dziwko!  Słowa  te  ugodziły  Dorbet  jak 

uderzenie  bata.  Z  przerażenia  ścisnęło  jej  się  serce.  Uświadomiwszy  sobie,  jakie  piekło 
rozpęta Marit, Dorbet poczuła zimny pot spływający jej po plecach. 

-  Marit,  uspokój  się.  Nie  jest  tak,  jak  myślisz!  Posłuchaj  mnie!  Teściowa  jednak 

wymierzyła jej policzek i odwróciwszy się gwałtownie, wybiegła na dziedziniec. 

-  Idź już! - powiedziała Dorbet do Heinricha Kleina. - Idź i nigdy więcej tu nie wracaj! 
Sama zaś ruszyła pośpiesznie za Marit. Nie miała pojęcia, że teściowa potrafi tak szybko 

biegać. Zdyszana, dogoniła ją dopiero na schodach prowadzących do budynku mieszkalnego. 

-  Marit!  -  próbowała  na  nowo  ją  zatrzymać  i  położyła  jej  rękę  na  ramieniu.  -  Posłuchaj 

mnie! 

-  Ty...  Jesteś...  -  Marit  odwróciła  się  do  niej  czerwona  na  twarzy.  Usta  miała  sine,  oczy 

dzikie, przekrwione. Oddychała płytko, nierówno. - Ty, ty niemiecka... 

Nagle osunęła się na ziemię jak ciężki worek, uderzając głową o kamienie przy schodach. 
-  Marit! Marit! - Dorbet ukucnęła przy niej i usiłowała unieść jej głowę. Strach ściskał ją 

w klatce piersiowej. - Co z tobą? - pytała, poklepując teściową w policzki. - Marit! 

-  Potrzebujesz pomocy? - Klein wyrósł nagle za jej plecami. 
-  Ona zasłabła. Idź już, zanim na obiad wróci Ola z ojcem. Idź, proszę. Przez ciebie mam 

już wystarczająco dużo kłopotów. 

Pokiwał  głową  i  odszedł,  a  po  chwili  usłyszała  warkot  silnika  i  odgłos  odjeżdżającego 

auta. Poklepała znów teściową po policzkach. 

-  Marit, powiedz coś! 
Ż

adnej  reakcji.  Krwistoczerwona  twarz  Marit  zaczęła  przybierać  niezdrową  poszarzałą 

barwę. Nagle Dorbet uświadomiła sobie, że Marit nie oddycha. Jęknęła i wstała gwałtownie. 
Tak gwałtownie, że zakręciło jej się w głowie. Chwyciła za poręcz, przechyliła się do przodu 
i zwymiotowała. 

-  Wołałaś?  -  w  drzwiach  pojawiła  się  służąca,  a  kiedy  zobaczyła  leżącą  na  ziemi  Marit, 

załamała ręce przerażona. Dorbet stała obok zgięta wpół. 

-  Co tu się dzieje, na Boga? 
-  Marit chyba miała jakiś atak - jęknęła Dorbet, ocierając czoło pokryte zimnym potem. - 

Pomóż mi... 

background image

Służąca, dorodna i silna dziewczyna, pochyliła się nad Marit i podłożyła jej rękę pod kark, 

po czym wysunęła ją, tak że głowa uderzyła o kamienie. Biała jak kreda wyprostowała się. 

-  Nie żyje - odezwała się drżącym głosem. - Marit nie żyje! 
Dorbet wstała gwałtownie i popatrzyła na leżącą na kamiennych płytach kobietę. Dopiero 

po  chwili  doszła  do  niej  prawda,  że  Marit  umarła.  Szok  i  niedowierzanie,  a  potem  ulga, 
wszystkie te uczucia zalały ją niczym fale przypływu. Teraz Marit już nic nie powie. Nikt się 
niczego nie dowie. 

Przerażona własnymi myślami, zakryła dłonią usta. Naszły ją gwałtowne mdłości i nie była 

w stanie powstrzymać wymiotów. 

-  Nie wolno ci się tak denerwować, spodziewasz się dziecka - upomniała ją przestraszona 

służąca. 

-  Już dobrze - jęknęła Dorbet. Wyprostowała się i otarła usta rękawem bluzki. - Musimy 

wnieść Marit do domu. Zawołaj Agnes! 

-  Ona jest za ciężka, Dorbet. Trzeba poczekać na mężczyzn.  
-  Nie może tak tu leżeć - upierała się Dorbet, starając się nie patrzeć na martwą teściową. 
-  To uderzmy w dzwon przy spichlerzu! Gdy mężczyźni usłyszą, zaraz się tu zjawią. 
Dorbet zastanawiała się przez chwilę. Wciąż była głęboko wstrząśnięta, ale przez cały czas 

kołatała jej w głowie jedna myśl. Nikt się nie może dowiedzieć o niej i o Heinrichu Kleinie. 
Nikt  nie  może  też  poznać  prawdy,  jak  umarła  Marit.  Tę  ponurą  tajemnicę  przyjdzie  jej 
dźwigać samej. Musi sobie z tym poradzić. To cena, jaką przyjdzie jej zapłacić, by uniknąć 
awantur i mnóstwa nieprzyjemności z Olą. 

Właściwie  nie  zrobiłam  nic  złego,  broniła  siebie  samej  w  myślach.  Przeciwnie.  Może 

uratowałam Oli życie, dowiadując się o podejrzeniach Niemców co do jego osoby. 

Na to, że oficer ją pocałował, nie miała żadnego wpływu. Ale Marit nie dałaby za wygraną 

i wykrzyczałaby o tym wszystkim. Nazwała ją „niemiecką dziwką"! Gdyby żyła, rozpętałoby 
się  prawdziwe  piekło,  a  wówczas  kto  wie,  czy  nie  wyszłoby  na  jaw  coś  więcej.  Dorbet 
przeszły ciarki po plecach. 

-  Sprowadź Agnes - powtórzyła. - A ja pobiegnę uderzyć w dzwon. 
Dźwięk dzwonu w Granvold zabrzmiał głucho w przedpołudniowej ciszy. Dorbet ciągnęła 

za  sznur,  aż  otarła  sobie  dłonie.  Potem  wróciła  z  powrotem  do  teściowej,  która  leżała  tam, 
gdzie ją zostawili. Krew całkiem odpłynęła jej z twarzy, która pozbawiona kolorów wydawała 
się zupełnie szara. Obok stały dwie służące, przerażone i niepewne. 

-  Powinnyśmy wnieść ją do środka - powtórzyła Dorbet. - Ale poczekajmy, aż przybiegną 

mężczyźni. Są niedaleko. 

-  Co się stało? - zapytała Agnes. - Przecież Marit nie chorowała. 
-  Nie  wiem  -  skłamała  Dorbet,  unikając  wzroku  służącej.  -  Wracałam  ze  spichlerza,  gdy 

zobaczyłam Marit przy schodach. Osunęła się nagle na ziemię. 

-  Pewnie miała atak serca - stwierdziła ze znawstwem służąca. - Takie rzeczy się zdarzają. 

Miała już swoje lata, no i poza tym była trochę za gruba. 

-  Nie pojmuję tego - nie dawała za wygraną Agnes. - Przecież tryskała energią! I nagle ni 

z tego, ni z owego po prostu upada i umiera na miejscu... 

-  Zdarza  się  -  powtórzyła  Dorbet.  -  Chyba  rzeczywiście  miała  atak  serca.  Nie  znajduję 

innego wyjaśnienia. 

Tej wersji muszę się trzymać, powtarzała w myślach, nerwowo ciągnąc za  guziki bluzki. 

Zobaczyłam Marit upadającą przy schodach, gdy wracałam ze spichlerza. Gorzej będzie, jeśli 
któraś ze służących widziała mnie, jak rozmawiałam z Niemcem, i zacznie o nim mówić. 

Agnes, jakby czytając w myślach Dorbet, podniosła wzrok i zapytała: 
-  A czego chciał Niemiec? 
Dorbet poczuła, jak strach znów chwyta ją za serce. Musi uważać na to, co mówi. 
-  Zajrzał do spichlerza i pytał o Olę. 

background image

-  Nie chciał jaj ani masła? 
-  Nie,  chciał  jedynie  porozmawiać  z  Olą.  Ale  jak  usłyszał,  że  Oli  nie  ma  w  domu, 

odjechał. 

Służące  zadowoliły  się  tym  wyjaśnieniem.  Najwyraźniej  nie  zauważyły,  kiedy  dokładnie 

odjechał  samochód  Niemca.  Przez  moment  Dorbet  zastanawiała  się,  czy  nie  poprosić,  by 
służące nie mówiły nic o wizycie Niemca, ale szybko uznała, że to zły pomysł. Wywołałaby 
tylko  niepotrzebne  podejrzenia,  jakby  miała  coś  do  ukrycia.  Miała  nadzieję,  że  służące  nie 
wspomną  o  wizycie  Kleina  we  dworze,  a  nawet  jeśli,  to  będzie  trzymać  się  tej  wersji,  że 
Niemiec  tylko  zajrzał  przez  uchylone  drzwi  i  zapytał  o  Olę.  Będzie  musiała  oczywiście 
powtórzyć  Oli,  co  jej  powiedział,  ale  nigdy  nie  przyzna  się,  że  Marit  zauważyła,  jak  ją 
pocałował. Powie, że rozmawiała z nim wcześniej, zanim teściowa upadła. 

Z  drogi  na  dziedziniec  wjechał  wóz  ciągnięty  przez  starą  kobyłę.  Dorbet  wybiegła  na 

spotkanie mężowi i teściowi. 

-  Co tu się dzieje? - zapytał Trygve. - Usłyszeliśmy dzwon. 
-  Marit... Leży nieżywa przy schodach! 
Ola wypuścił z rąk lejce i zeskoczył z wozu. Chwycił Dorbet za ramiona i przytrzymał ją 

mocno. 

-  Mama? - zapytał. - Co się stało? 
Wypuścił ją gwałtownie i pobiegł w stronę schodów. Trygve także zeskoczył, pobladłszy 

jak kreda. 

-  Co ty mówisz? - zapytał chrapliwie. - Marit? 
Zostawił zaprzężoną kobyłę i pobiegł z Olą. A Dorbet za nimi. 
-  Co  się  stało?  -  zapytał  Ola,  dobiegając  do  schodów,  gdzie  przy  leżącej  Marit  stały 

służące. - Przecież nie mogła tak po prostu... 

-  Osunęła się nagle na ziemię - rzekła Dorbet cicho. - Wychodziłam ze spichlerza z mąką i 

zobaczyłam ją przy schodach. Zachwiała się lekko i nagle po prostu upadła. 

-  Przecież nic jej nie było - mówił Ola, gładząc pozbawioną życia twarz matki. 
-  Czy ja wiem - odezwał się z ociąganiem Trygve. - Zdarzało się, że narzekała na ból w 

piersiach, ale nie poszła z tym do lekarza. 

-  To musiał być atak serca albo coś takiego - zasugerowała delikatnie Dorbet. - Kiedy do 

niej podbiegłam, już nie żyła. 

-  Niepojęte  -  wymamrotał  Trygve,  ocierając  łzy  z  oczu.  -  Zawsze  mi  się  zdawało,  że 

Marit... Nie sądziłem, że odejdzie wcześniej niż ja. 

-  Musimy wnieść ją do domu - rzekł niewyraźnie Ola. - Nie może tu leżeć. 
-  Dlatego  zadzwoniłyśmy  po  was  -  wyjaśniła  Dorbet.  -  Same  nie  dałybyśmy  rady  jej 

wnieść. 

Wspólnymi siłami podnieśli Marit i przytargali ją na kanapę w izbie. 
-  Trzeba będzie ją umyć i ubrać tutaj, nie damy rady wnieść jej do sypialni - rzekł Ola. - 

Pójdę po trumnę, by można ją było w niej położyć. Zatelefonuj wszędzie, Dorbet. Powiedz, że 
odbędzie się nabożeństwo. 

Dorbet  odprowadziła  Olę  do  korytarza,  objęła  go  mocno  i  wtuliwszy  się  twarzą  w  jego 

szyję, powiedziała cicho: 

-  Tak mi przykro, Ola, z powodu twojej mamy. 
-  No cóż, tak się dzieje - odparł z wysiłkiem. - Nic na to nie można poradzić. 
Gdyby  wiedział,  jak  było  naprawdę,  pomyślała  Dorbet,  czując  ssanie  w  żołądku.  Gdyby 

tylko wiedział. 

-   Dopilnuj, by wszystko było zrobione, jak należy - powiedział, kładąc jej dłoń na karku. 

- Od teraz ty jesteś gospodynią w Granvold. 

O  tym  Dorbet  nawet  nie  pomyślała,  dopiero  jego  słowa  uświadomiły  jej,  że  teraz  ona 

będzie tu rządzić. Przerażona, wstrzymała oddech, ale odpowiedziała po chwili mężowi: 

background image

-  Postaram  się  temu  sprostać  -  powiedziała  cicho  i  pogładziła  Olę  po  policzku.  -  Nie 

będziesz się musiał za mnie wstydzić. 

A potem odwróciła się i po cichu weszła do izby, do pozostałych domowników. 
   
ROZDZIAŁ 14. 
  
Wiadomość o nagłej i niespodziewanej śmierci Marit wywołała szok i niedowierzanie. 
-  Ale  co  się  stało?  -  pytała  przerażona  Mali,  gdy  Dorbet  zatelefonowała  do  Stornes.  - 

Przecież Marit nigdy nie narzekała na zdrowie. 

-  Chyba dostała ataku serca, nie wiem - odpowiedziała Dorbet wymijająco. - Upadła przy 

schodach przed domem, a kiedy do niej dobiegłam, już nie żyła. Stało się to na moich oczach, 
bo właśnie wracałam ze spichlerza. 

-  Chcesz, żebym przyszła do Granvold i ci pomogła przy Marit? - spytała Mali. - Przecież 

ty jeszcze nigdy nie byłaś w podobnej sytuacji. 

-  Proszę, przyjdź - odpowiedziała Dorbet z wyraźną ulgą, bo bała się, jak sobie poradzi z 

umyciem  i  ubraniem  teściowej.  Mama  miała  rację,  jeszcze  nigdy  nie  asystowała  przy 
układaniu zmarłych w trumnie i wszystko się w niej przed tym wzbraniało. 

-  Chyba  Trygve  ani  Ola  nie  będą  mieli  nic  przeciwko  temu,  że  do  was  teraz  przyjdę?  - 

zastanawiała się na głos Mali. 

-  O nie - odparła pośpiesznie Dorbet. - Na pewno nie. 
-  W takim razie będę tam za chwilę. Może lepiej, żeby Mały Trygve został póki co u nas, 

w Stornes. Przyszedł zaraz po śniadaniu, może zjeść tu obiad. Chyba lepiej, żeby teraz nie był 
w domu, prawda? 

-  Ale on musi się dowiedzieć... Możesz mu powiedzieć, że jego babcia umarła? 
-  Jeśli mu powiem, będzie chciał wracać. 
-  Chcę,  żeby  się  dowiedział  o  tym  od  ciebie  albo  ode  mnie.  Jeśli  postanowi  wrócić  do 

domu, to niech przyjdzie razem z tobą. Zajmę się nim. 

-  Trygve był bardzo związany z Marit. 
-  Tak, był jej ukochanym wnusiem, oczkiem w  głowie, wiesz przecież.  Nikt bardziej się 

dla niej nie liczył, o nikogo się tak nie troszczyła. Poza Olą oczywiście. 

-  Jak Ola to przyjął? 
-  Nie  mieliśmy  jeszcze  czasu  porozmawiać,  ale  zachowuje  się  ze  spokojem,  choć 

oczywiście jest wstrząśnięty. Tak samo zresztą jak Trygve. 

-  W takim razie za chwilę będę - zakończyła rozmowę Mali. - Wiesz, kiedy odbędzie się 

nabożeństwo? 

-  Ola powiedział, że o piątej. Chyba zdążymy ze wszystkim do tej pory. 
-  Uprzedzę  we  dworze,  żeby  zjedli  wcześniej  podwieczorek.  Bo  przyjadą  wszyscy  - 

oświadczyła Mali i odłożyła słuchawkę. 

O  tym,  że  dom  będzie  pełen  ludzi,  Dorbet  nie  miała  żadnych  wątpliwości.  Wszyscy, 

których  zawiadomiła,  zapowiedzieli  swoją  obecność  na  nabożeństwie.  Nagle  ogarnął  ją 
smutek  i  tęsknota.  Zawsze  to  Marit  organizowała  wszelkie  uroczystości.  Teraz  Dorbet,  jako 
młoda gospodyni, będzie musiała przejąć ster. Od tej pory ze wszystkim przyjdzie jej radzić 
sobie samej. Weszła z powrotem do izby i przeszedł ją dreszcz, gdy mimowolnie skierowała 
spojrzenie na leżącą na sofie martwą teściową. 

-  Zaraz przyjdzie moja mama i pomoże umyć i ubrać Marit - oznajmiła dwóm służącym, 

które wydawały się przerażone i zakłopotane. - Przynieście wszystko, co potrzeba. 

-  W co ją ubierzemy? 
-  Myślę, że powinna mieć na sobie tę swoją najładniejszą koszulę nocną - odparła Dorbet. 

- Prawie jej nie używała, więc jest całkiem nowa. Nie podobają mi się te szaty trumienne, w 
które zazwyczaj ubierają nieboszczyków. 

background image

-  A trumna? 
-  Ola poszedł już do stodoły i za chwilę przyniesie tę, która jest tam schowana. 
Służące  pokiwały  głowami  z  wyraźną  ulgą,  że  ktoś  znów  wydaje  dyspozycje,  tak  jak  do 

tego  przywykły.  Dorbet  weszła  na  górę,  by  przynieść  koszulę  dla  Marit.  Otworzyła  drzwi 
sypialni  teściów  i  przestąpiła  próg.  Nieczęsto  tu  bywała.  Ta  sypialnia  była  miejscem 
prywatnym, tak samo jak sypialnia Oli i jej. Podeszła do stojącej przy ścianie dużej brązowej 
komody i otworzyła najwyższą szufladę, ale ujrzawszy bieliznę Trygvego, szybko zamknęła i 
otworzyła  następną.  Dopiero  w  czwartej  szufladzie  znalazła  koszulę  nocną,  którą  Marit 
dostała  w  prezencie  od  Trygvego  w  zeszłym  roku  na  Boże  Narodzenie  i  prawie  jej  nie 
używała, bo było jej szkoda. Czy spodziewała się, że ta koszula dostąpi takiego zaszczytu? - 
pomyślała Dorbet, wyjmując ją ostrożnie. 

Z  okna  sypialni  zauważyła  nadchodzącą  mamę,  a  z  nią  Małego  Trygvego,  którego 

trzymała  za  rękę.  A  więc  Trygve  zdecydował  się  wrócić  do  domu,  pomyślała.  Pośpiesznie 
wyszła  na  korytarz  i  zbiegła  po  schodach.  Chciała  poczekać  na  nich  na  ganku  i  uprzedzić 
mamę, że Marit leży na sofie w izbie i że tam będą ją ubierać. Miała nadzieję, że uda jej się 
wykręcić od tych czynności i raczej zająć się synkiem. Zaproponuje mamie i Oli, że zabierze 
malca  na  krótki  spacer,  by  mu  wszystko  wyjaśnić.  Oby  tylko  mąż  nie  uznał,  że  to  ona 
osobiście powinna przygotować teściową do trumny! 

W korytarzu natknęła się na Olę. 
-  Wniosłem  trumnę  do  izby  -  powiedział,  ocierając  pobladłą  i  jakby  nagle  postarzałą 

twarz. - Pewnie zaraz będziecie myć i ubierać mamę. 

-  Tak, właśnie nadchodzi moja mama razem z Trygvem - odpowiedziała Dorbet. - Mama 

obiecała mi pomóc. Ja nigdy nie... Wiesz... 

Wyciągnął rękę i pogłaskał ją po włosach. 
-  Biedna mała Dorbet. Będziesz musiała dziś sprawdzić się jako gospodyni. Spadło to na 

ciebie tak nieoczekiwanie. 

-  Ale czy mogę nie uczestniczyć przy układaniu Marit w trumnie? Moja mama to zrobi. Ja 

się nie czuję... nie czuję się całkiem na siłach... 

-  W takim razie niech Mali się tym zajmie - rzekł Ola. - Najważniejsze, żeby mama ładnie 

wyglądała. Skoro ty nie dasz rady, nie ma o czym mówić - dodał. 

Dorbet poczuła ulgę. Przytuliła się do niego i go uściskała. 
-  Dziękuję  -  szepnęła  mu  do  ucha.  -  Za  to  wszystko  ładnie  przygotuję  do  nabożeństwa, 

Ola. Zobaczysz, że dopilnuję wszystkiego. 

-  Wiem - odpowiedział, zanurzywszy twarz w jej włosach. - Nikomu z nas nie jest teraz 

łatwo. Do mnie wciąż nie dochodzi, że mamy już nie ma... A ojciec... 

-  Właśnie, gdzie Trygve? Nie widziałam go od tamtej pory, gdy wnieśliśmy Marit do izby. 
-  Poszedł do lasu. Zawsze tak robi, gdy jest mu ciężko. Ale wróci. Potrzebuje tylko trochę 

pobyć w samotności. 

-  Jak on sobie poradzi bez twojej mamy? 
-  Jakoś to będzie. Ma przecież nas. 
-  A ty, Ola, co z tobą? 
-  Ja  mam  ciebie  i  Trygvego,  wy  jesteście  dla  mnie  wszystkim.  No  i  jeszcze  jest 

maleństwo,  które  się  urodzi  -  dodał,  kładąc  dłoń  na  brzuchu  Dorbet.  -  Poradzimy  sobie. 
Zawsze też mogę liczyć na ojca. 

W  tej  samej  chwili  otworzyły  się  drzwi  i  stanęła  w  nich  Mali  z  Małym  Trygvem.  Kiedy 

chłopiec ujrzał mamę, podbiegł do niej i się przytulił. 

-  Babcia... Ona... 
Dorbet ukucnęła i objęła mocno synka, mówiąc: 
-  Babcia Marit nie żyje, Trygve. 
-  Babcia Mali mi powiedziała - zaszlochał. - Ale dlaczego nie żyje? 

background image

-  Jej serce przestało bić. 
Trygve uwolnił się trochę z objęć mamy i popatrzył na tatę przerażonym wzrokiem. 
-  Dlaczego przestało? 
-  Nie wiem, Trygve, ale babcia była już stara. 
-  Ale przecież babcia i dziadek w Stornes też są starzy... 
-  Wszystko z nimi będzie dobrze - pocieszył  go  Ola i położył mu dłoń na główce. - Tak 

już jest, że ludzie umierają, wiesz. Nie mamy władzy nad życiem i śmiercią. 

-  Ale Bóg ma? 
-  Tak, Bóg decyduje o wszystkim - odpowiedziała Dorbet i pogłaskała synka po mokrym 

policzku.  -  A  teraz  pójdziesz  z  mamą  na  spacer  nad  fiord.  Porzucamy  kamienie  do  wody, 
dobrze? 

Pokiwał głową w milczeniu i chwycił ją za rękę. 
-  W takim razie zostawiam ciebie, mamo - powiedziała cicho Dorbet. - Ola się zgodził. Ja 

zaraz  wrócę  i  przygotuję  wszystko  do  nabożeństwa.  Służące  wiedzą,  od  czego  mają  zacząć. 
W tej chwili ważne jest, żebym zajęła się Trygvem - dodała, zerkając pośpiesznie na Olę. 

Ten skinął głową i pogłaskał synka po jasnych włoskach. 
-  Jesteś już dużym chłopcem, Trygve - powiedział. - Musisz być dzielny. 
Trygve spuścił głowę, nic nie mówiąc. Pociągnął mamę za sobą do drzwi. 
-  No,  to  my  idziemy  na  krótki  spacer  -  powiedziała  raz  jeszcze  Dorbet.  -  Zastanę  cię, 

mamo, gdy wrócimy, prawda? 

-  Jeśli chcesz, bym została... 
-  Tak, będę ci bardzo wdzięczna - odparła Dorbet. - Prawda, Ola? 
Ola tylko pokiwał głową, Trygve zaś pociągnął mamę i wyszli na dwór. 
 
Dorbet  z  synkiem  skierowali  się  ścieżką  nad  fiord,  w  stronę  szopy  na  łodzie.  Malec, 

trzymając kurczowo dłoń mamy, szedł wtulony w jej spódnicę, zupełnie się nie odzywając. 

-  Myślę,  że  nazrywamy  trochę  jarzębiny,  gdy  będziemy  wracać  -  powiedziała  Dorbet  i 

wspięła się na palce, by zerwać gałązkę z czerwonymi kulkami owoców. 

-  Po co? 
-  Przystroimy stoły. Wiesz, teraz, na jesieni, trudno o kwiaty. 
-  Stoły? 
-  We  dworze  odbędzie  się  dziś  nabożeństwo  -  wyjaśniła  Dorbet.  -  Zawsze  tak  jest,  gdy 

ktoś  umrze.  Pamiętasz,  jak  umarł  Ola  Havard?  Wtedy  też  w  Stornes  odprawiono 
nabożeństwo. 

-  Babcia będzie leżeć w trumnie? 
-  Tak. 
-  Babcia jest teraz aniołem? 
-  Tak myślę. 
-  A widzi nas z góry, jeśli jest w niebie? 
-  Tak, na pewno.  I będzie nad tobą czuwać, jak  to anioły. Szli dalej w  milczeniu, ale na 

czole chłopca pojawiła się zmarszczka, jakby myślał o czymś intensywnie. 

-  A czy babcia spotka Olę Havarda? 
-  Tak, bo Ola Havard też jest w niebie. 
-  Ja nie chcę umierać. 
-  Nie umrzesz, Trygve. 
-  Skąd wiesz? 
Dorbet  ukucnęła  i  przytuliła  synka,  którego  twarzyczka  nabrała  powagi.  Nie  wiedziała 

właściwie,  co  mu  odpowiedzieć.  Po  tym,  co  się  stało  z  Olą  Havardem,  nie  uspokoi  go 
przecież, mówiąc, że umierają tylko starzy ludzie. 

background image

-   Po prostu wiem - odparła krótko i pocałowała go w policzek. - A teraz porzucamy sobie 

kamienie, ty i ja. 

Wiedziała, że taką odpowiedzią trudno się zadowolić, ale nie umiała nic innego wymyślić. 

Trygve chyba dużo rozmyślał po śmierci Oli Hivarda, choć niewiele mówił i o nic nie pytał. 
Popłakiwał  tylko  przez  kilka  wieczorów,  ale  potem  się  uspokoił.  Teraz  widać  na  nowo 
udzielił się mu niepokój. Trzeba mu pomóc, by się trochę otworzył i nie tłumił w sobie tylu 
uczuć, których nie rozumiał. 

Poszli  dalej.  Słońce  błyskało  w  ciemnych  wodach  fiordu,  rażąc  w  oczy.  Powietrze  było 

klarowne i rześkie, jakie bywa wyłącznie na jesieni. Pachniało morską wodą i wodorostami. 

Dorbet usiadła na dużym kamieniu i zagadnęła tulącego się do niej synka: 
-  Ciekawe, jak daleko rzucisz kamieniem. 
Chłopiec z ociąganiem podniósł kamyk i rzucił. Kamyk uderzył o taflę wody i z pluskiem 

opadł na dno. Stopniowo Trygve ożywił się i śmiał się uszczęśliwiony, rzucił kamień dalej niż 
mama. Morski wiaterek zaróżowił mu policzki, a jego oczy nabrały blasku. 

Będzie  dobrze,  pocieszyła  się  Dorbet  i  popatrzyła  na  synka  z  lekkim  uśmiechem.  Dzieci 

szybko  zapominają.  Trygve  upora  się  wnet  zarówno  ze  śmiercią  Oli  Havarda,  jak  i  babci 
Marit. Trzeba mu tylko dać trochę czasu, pomyślała Dorbet. 

  
Dorbet  zastanawiała  się,  co  włożyć  na  siebie  na  nabożeństwo.  Czuła,  że  ważne  jest,  by 

tego  popołudnia  była  odpowiednio  ubrana.  Bardziej  niż  kiedykolwiek,  pomyślała, 
przeglądając  suknie  wiszące  w  szafie.  Spodziewała  się,  że  wielu  ludzi  będzie  ją  uważnie 
obserwować.  Została  najmłodszą  gospodynią  dworu  we  wsi  i  na  pewno  wszyscy  będą  się 
zastanawiać, czy sprosta temu zadaniu. 

Czuła  ssanie  w  żołądku,  ilekroć  o  tym  myślała.  Wiele  razy  chciała  rządzić  we  dworze, 

teraz  jednak  perspektywa  ta  ją  przerażała.  Nie  miała  pojęcia,  czy  udźwignie 
odpowiedzialność, pocieszała się jednak, że służące są zręczne i obie pracują w Granvold już 
od wielu lat. Będzie miała się więc na kim oprzeć. Poza tym zawsze może poprosić mamę o 
radę i pomoc. Po raz kolejny pomyślała z wdzięcznością o tym, że ma ją tak blisko. 

Przez  krótką  chwilę  zastanawiała  się,  czy  będzie  miała  teraz  czas  na  haftowanie  strojów 

ludowych.  Przerażało  ją,  że  przyjdzie  jej  przejąć  wszystkie  obowiązki  gospodyni.  Nigdy 
właściwie za tym nie tęskniła. Owszem, pragnęła pozycji, ale nie pracy i odpowiedzialności. 
Nie było jednak odwrotu. 

Ostatecznie  wybrała  ciemnozieloną  suknię,  której  dawno  już  nie  miała  na  sobie.  Nie 

przepadała  za  takimi  ciemnymi  kolorami.  Na  tę  okoliczność  jednak  suknia  nadawała  się 
znakomicie.  Na  szczęście  miała  nieco  luźniejszy  fason,  więc  pomimo  widocznej  już  ciąży 
zmieściła się w nią bez trudu. Stanęła przed lustrem i przyjrzała się sobie uważnie. Gospodyni 
Granvold. Włosy nie mogą być rozpuszczone, pomyślała. Związała je więc i upięła wysoko w 
kok. W takiej fryzurze wyglądała doroślej i bardziej dostojnie. 

Znów z całą ostrością powróciły do niej wydarzenia tego dnia. 
Jeszcze rano przy śniadaniu Marit dyrygowała wszystkim jak zwykle, a teraz leży sztywna 

na dole w izbie. Trudno to w ogóle pojąć. Gdy pomyślała o Heinrichu Kleinie, poczuła, jak 
napina jej się brzuch. Nikt nie może się dowiedzieć, że to ona ponosi winę za śmierć Marit. 
Wzburzenie  widokiem  synowej  całowanej  przez  Niemca  okazało  się  zbyt  silne.  Marit 
zupełnie opacznie odczytała tę sytuację, ale i tak nie dałaby mi szansy, by się wytłumaczyć, 
rozmyślała  Dorbet,  wyjmując  z  szafy  ciemny  garnitur  Oli.  Gdyby  przeżyła,  zaczęłyby  się 
oskarżenia  i  piekło.  Ola  wściekłby  się  i  Bóg  jeden  wie,  co  by  zrobił.  Nie  wiadomo  też,  jak 
zareagowałby  Heinrich  Klein,  gdyby  Ola  zjawił  się  w  Kvannes  z  oskarżeniami.  Może 
aresztowałby  go  i  wysłał  do  obozu?  Albo  kazał  rozstrzelać?  Ciarki  przeszły  Dorbet  po 
plecach. Nie, nikt się nie może dowiedzieć prawdy. Musi jednak porozmawiać z Olą o tym, 
co powiedział Klein. To ważne. Zatai jedynie udział Marit w tej historii. 

background image

  
Do Granvold przybyli tłumnie ludzie z okolicy na nabożeństwo. Dorbet stała między Olą a 

Trygvem i witała gości na schodach. Trygve zdążył wrócić z lasu. Miał czerwone oczy i był 
milczący, ale sprawiał wrażenie spokojnego i opanowanego, kiedy przyjmował kondolencje. 

-  A więc to ty jesteś teraz gospodynią w Granvold - mówili ludzie, ściskając Dorbet rękę. - 

Wszystko  się  pewnie  ułoży,  przeszłaś  odpowiednią  szkołę  u  Marit,  a  ona  była  wyjątkową 
gospodynią. 

Mali trzymała się w pobliżu córki. 
-  Potrzebujesz pomocy? - zapytała. 
-   Nie,  dziękuję,  mamo.  Panuję  nad  wszystkim  -  odparła  Dorbet  i  uścisnęła  z 

wdzięcznością jej dłoń. - Dziękuję ci przede wszystkim za to, że umyłaś i ubrałaś Marit, no i 
byłaś  tu  ze  mną  przed  południem.  Bardzo  mi  pomogłaś.  Nie  wiem,  czy  sama  bym  sobie 
poradziła. 

-  Na pewno - odparła Mali. - Z czasem się przekonasz, że jak człowiek musi, to poradzi 

sobie ze wszystkim, moja Dorbet. 

Na nabożeństwie stawili się licznie mieszkańcy wsi, a także krewni i przyjaciele z dalszych 

stron. Wszyscy byli jednakowo wstrząśnięci tym, co się stało, i nie mogli pojąć, że nie ma już 
wśród nich tej zaradnej i żywotnej Marit. 

-  Jak to się stało? - pytali i dziwili się. - Atak serca? Przecież Marit nigdy nie skarżyła się 

na serce. 

-  Widziałem dziś na drodze niemiecki samochód - powiedział sąsiad i popatrzył na Olę. - 

Jechał do was? 

-  Niemiecki samochód? - Ola spojrzał na niego zdziwiony. 
-  Tak,  był  tutaj  niemiecki  oficer  -  odpowiedziała  pośpiesznie  Dorbet,  chwytając  Olę  za 

rękę. - Kazał ci przekazać wiadomość. 

-  Nic o tym nie słyszałem. 
-  Były ważniejsze sprawy - odparła Dorbet. - Później ci powiem. 
  
Nabożeństwo odprawił Nikolai, on też wygłosił mowę nad trumną i odczytał fragmenty z 

Pisma  Świętego.  Wszyscy  uczestnicy  modlitwy  wspólnie  odśpiewali  dwa  psalmy,  po  czym 
zamknięto wieko trumny i w pełnej szacunku ciszy ciało Marit zostało wyniesione z izby w 
Granvold. 

-  Gdzie oni zabierają babcię? - wyszeptał Trygve, ściskając rękę Dorbet. 
-  Trumna będzie stała w stodole aż do pogrzebu. 
-  Dlaczego... 
-  Taki jest zwyczaj, Trygve - wyjaśniła mu mama. - Na dole w stodole młócone jest teraz 

zboże, dlatego trumna zostanie wniesiona podjazdem na górę. 

-  Ale jak będzie noc, to... 
-  To nie ma znaczenia, Trygve. Babcia i tak jest już w niebie. 
-  Już? 
-  Tak - przytaknęła Dorbet. - Już jest w niebie. 
Potem gości zaproszono na poczęstunek, kawę i ciasto. Wielu sąsiadów przyniosło z sobą 

wypieki, tak że niczego nie brakowało. 

-  Jak  pięknie  wszystko  przygotowałaś  -  pochwaliła  Helga,  kładąc  Dorbet  rękę  na 

ramieniu. 

-  Starałam  się,  jak  mogłam  najlepiej  -  przyznała  Dorbet  i  zarumieniła  się  ucieszona 

pochwalą. 

-  Jestem tego pewna. Zawsze byłaś zręczna i dzielna, Dorbet. Teraz też dasz sobie radę z 

prowadzeniem dworu, choć dla was wszystkich to zapewne wielka tragedia. 

background image

-  Czy  Kristen  źle  się  czuje?  - zapytała  Mali  szwagierkę  przy  kawie.  -  Wydaje  mi  się, że 

kiepsko wygląda. 

-  Spróbuj mu to powiedzieć! - pokiwała głową Helga, zerkając w stronę męża, który stał z 

boku i rozmawiał z Havardem. - Nie chce pójść do doktora, a ma kłopoty z żołądkiem. Całe 
lato się tak męczy. 

-  W takim razie to nie jakaś zwykła infekcja, skoro trwa tak długo. 
-  Tak, to raczej coś innego, ale co? - Helga potrząsnęła głową i westchnęła ciężko. - Tak, 

tak, twoja najmłodsza córka została gospodynią we własnym dworze. 

-  Nie spodziewaliśmy się, że nastąpi to tak nieoczekiwanie. 
-  Chyba wszystko pójdzie dobrze. 
-  Miejmy nadzieję. 
-  Dorbet  bardzo  wydoroślała  -  stwierdziła  Helga,  spoglądając  pośpiesznie  na  Mali.  - 

Słyszałam, że spodziewa się dziecka? 

-  Tak, bardzo się z tego cieszymy - odparła Mali. - Już najwyższy czas! Trygve przecież 

ma już sześć lat. 

-  Nie zawsze kobiecie dane jest urodzić tyle dzieci, ile by pragnęła - powiedziała Helga ze 

spokojem. - Ja urodziłam tylko jedno. 

-  Masz  rację  -  przyznała  Mali.  -  Ale  za  to  tej  twojej  jedynaczce  dobrze  się  powodzi,  w 

każdym razie takie słuchy mnie dochodzą. 

Helga rozpromieniła się, jak zawsze gdy mówiła o Ruth Linie. 
-  Tak, rzeczywiście, bardzo dobrze.  
Podszedł do nich Kristen i zagadnął do żony: 
-  Chyba  już  czas  się  zbierać!  -  A  skinąwszy  głową  do  Mali,  dodał:  -  To  był  dla  nas 

wszystkich szok. 

-  To prawda - przyznała Mali. - A ty jak się czujesz? 
-  Nie narzekam - odparł Kristen, który z bliska wyglądał jeszcze gorzej, szaro i niezdrowo. 
Najwyraźniej  coś  mu  dolega,  pomyślała  Mali,  ale  uznała,  że  nie  będzie  mu  tego  mówić. 

Ostatecznie  to  nie  jej  sprawa,  by  nakłaniać  go  do  wizyty  u  doktora.  Postanowiła  jednak 
wspomnieć o tym Havardowi. Może on porozmawia z bratem. 

Mali  i  Havard  wychodzili  jako  ostatni.  Służące  uwijały  się  przy  porządkowaniu  stołów  i 

wynosiły ciasto, które zostało, do chłodnej spiżarni. 

-  Pomóc w czymś? - zapytała Mali. 
-  Nie, teraz już nie trzeba - odrzekła Dorbet. - Z tym sobie już poradzimy sami. 
-  Wydaje mi się, że jesteś blada. 
-  Jestem zmęczona - przyznała Dorbet. - Zresztą trudno się dziwić. Po takim dniu! 
-  Tylko uważaj na siebie - ostrzegła ją Mali. - Pamiętaj, że jesteś w ciąży. 
Dorbet myślała o tym wiele razy w ciągu dnia, odczuwając bóle w plecach. Najbardziej się 

bowiem  obawiała,  że  mogłaby  stracić  dziecko,  które  nosiła  pod  sercem.  Położyła  rękę  na 
krzyżu i westchnęła. 

-  Chyba położę się dziś wcześniej! Dziękuję ci, mamo, za pomoc. 
Idąc przez dziedziniec, Mali odwróciła się jeszcze raz w stronę ganka, ale Dorbet już tam 

nie było. 

  
Dorbet przytuliła się do Oli i oparła twarz o jego szyję. Westchnął i objął ją ramieniem. 
-  Co za dziwny dzień - odezwał się. - Mama nie żyje...  
Dorbet nie odpowiedziała, wodziła jedynie delikatnie palcem po jego torsie. 
-  A czego chciał dzisiaj ten Niemiec? 
Dorbet ogarnął lęk, gdy wspomniał o tym, ale odetchnęła pośpiesznie i odpowiedziała: 
-  Heinrich Klein wstąpił tu przejazdem. 
-  Po co? 

background image

-  Kazał ci przekazać wiadomość. 
-  Może to ten jego przyjazd tak zdenerwował mamę? - zastanawiał się  Ola. - Nie lubiła, 

gdy we dworze kręcili się Niemcy. 

-  Marit go chyba wcale nie widziała - skłamała Dorbet. - Przynajmniej tak mi się zdaje. 
-  Czego on chciał? - powtórzył swoje pytanie Ola. 
-  Powiedział, że mają cię na oku i wiedzą o twoich wyprawach w góry. 
Ola poderwał się na łóżku. 
-  Wiedzą... 
-  Tak powiedział ten Klein. I wspomniał jeszcze, żebyś nie lekceważył Niemców, Ola. 
-  Dlaczego po mnie nie przyjechali? 
-  Myślę,  że  Klein  cię  osłania.  Zdaje  się,  że  jest  w  Kvannes  kimś  ważnym.  Ale  mówił, 

ż

ebyś więcej nie próbował iść w góry. Bo wtedy już nie będzie mógł cię uratować. 

-  Nigdy nie sądziłem, że oni coś wiedzą - wymamrotał Ola. - Pewnie znów każą mi pełnić 

wartę przy promie. 

-  Nie, mówił, że cię nie wezwą. Podobno to załatwił. 
Ola leżał przez chwilę w milczeniu. Wreszcie otarł twarz i westchnął: 
-  Mogli mnie złapać... 
-  Za  każdym  razem  ci  to  powtarzałam  -  przypomniała  mu  Dorbet.  -  Ale  teraz  już  chyba 

wreszcie z tym skończysz? 

-  Tak, zostawię to. Nie rozumiem tylko, po co ten Niemiec mnie ostrzegł? 
-  Zapytałam go o to samo - odparła cicho Dorbet. - A on powiedział, że chce tylko dla nas 

dobrze, że wolałby nie widzieć, jak cię aresztują... 

-  Nie pojmuję. Niemcy tacy nie są, nie myślą w ten sposób. 
-  Może ten jest inny. 
-  A może zrobił to ze względu na ciebie? 
-  Ze  względu  na  mnie?  -  Dorbet  wstrzymała  oddech,  czując,  jak  serce  podchodzi  jej  do 

gardła. - Co masz na myśli? 

-  Nie, no nie wiem - westchnął Ola zmęczony. - Wydaje się tylko, że to dziwne. 
Dorbet nie odezwała się, przytuliła się mocniej do Oli i leżeli

 

tak, póki nie zmorzył ich sen. 

Pięć dni później Marit spoczęła w grobie. 
   
ROZDZIAŁ 15. 
  
Nadeszła jesień, wieczorem szybko zapadał zmrok, a coraz chłodniejsze podmuchy wiatru 

od Stortind zwiastowały zbliżającą się zimę. Do dworu wróciła służba z górskich pastwisk, a 
zwierzęta sprowadzono niżej na łąki pod lasem, skąd niebawem miały trafić do obory. 

Ż

niwa  tego  roku  okazały  się  wyjątkowo  udane.  Ciepły  wiatr  od  lądu  osuszył  ziarno  w 

rekordowym  czasie  i  zbiory  były  najlepsze  od  wielu  lat.  Stodoła  zapełniła  się  dorodnym 
złotym ziarnem. 

Na początku października nastały ulewy, zrobiło się zimno i wietrznie. Któregoś dnia, gdy 

Mali odsunęła zasłony w sypialni, zobaczyła, że zbocza po drugiej stronie fiordu pokryły się 
ś

wieżym białym puchem. 

-  Trzeba natychmiast przyprowadzić krowy do obory - powiedziała Havardowi. - Czas też 

sprowadzić z pastwisk owce, w górach leży już śnieg. 

-  Tego  się  właśnie  obawiałem  -  rzekł  Havard.  -  Spotykamy  się  dziś  w  sklepie  z  innymi 

gospodarzami, żeby  się  naradzić. Pewnie trzeba  będzie sprowadzić owce wcześniej. Nie ma 
co czekać do dziesiątego października, kiedy przypada tradycyjnie zakończenie redyku. 

-  Do  dziesiątego  już  niedługo,  ale  o  tej  porze  pogoda  bywa  taka  niepewna.  Nie  można 

jednak narzekać na tegoroczną jesień. Spójrz na ziarno. 

background image

-  Nie,  nie  narzekam  -  ziewnął  Havard,  spuszczając  nogi  na  podłogę.  -  Jesień  była 

wyjątkowo piękna. 

-  Zamierzam  wybrać  się  dziś  do  Granvold  -  rzekła  Mali.  -  Dorbet  potrzebuje  trochę 

pomocy  teraz,  gdy  sama  musi  zarządzać  dworem.  Ale  i  tak  wydaje  mi  się,  że  nieźle  sobie 
radzi. 

-  Chyba nawet lepiej, niż można się było spodziewać  - rzucił Havard. -  Kiedyś bym bez 

namysłu stwierdził, że do prowadzenia dworu to ona się nie nadaje, a tu, proszę. 

-  Wszystko się dobrze układa - przyznała mu rację Mali. - Choć odpowiedzialność spadła 

na  jej  barki  tak  nagle.  Kto  by  przypuszczał,  że  Marit  odejdzie  tak  szybko.  Chyba  Dorbet 
najmniej. 

-  Trygve jest chyba dla niej bardzo wyrozumiały. 
-  Pewnie tak, może nawet bardziej niż Ola. Gdy byłam tam ostatnio, poprosiłam go, by dał 

jej trochę czasu. Przecież ona spodziewa się dziecka. Obiecał, że będzie wyrozumiały. 

-  Och, Ola nigdy by nie narzekał na Dorbet! 
-  Ale  przywykł  do  rządów  swojej  mamy  -  stwierdziła  Mali.  -  A  Marit  była  znakomitą 

gospodynią, co do tego nie ma wątpliwości. Niełatwo jej dorównać. 

-  Gdybyś zobaczyła w obejściu Trygvego lub Olę, to powiedz, że przed obiadem zbieramy 

się na naradę w sklepie. Musimy postanowić, co robić z owcami. Ja w każdym razie najpierw 
sprowadziłbym krowy - dodał. - I to jeszcze dziś. Nie ma co dłużej czekać. 

Razem  opuścili  sypialnię.  Mali,  trzęsąc  się  z  zimna  w  chłodnym,  ciemnym  korytarzu, 

mocniej otuliła się szalem. 

-  Rzeczywiście już jesień - powiedziała, oświetlając sobie drogę świecą. 
-  Niebawem Boże Narodzenie - rzekł Havard. - Czas leci.  
-  Też coś - uśmiechnęła się Mali, chwytając męża za rękę. - Zanim nadejdą święta, czeka 

nas mnóstwo pracy, a ty, Havardzie, jesteś jak dziecko. Myślisz tylko o Gwiazdce! 

Puścił ją przodem po schodach. Usłyszeli na dole w piwnicy pobrzękiwanie wiader. Ane 

przygotowywała wszystko do dojenia. 

W kuchni trzaskał wesoło ogień i pachniało świeżo zaparzoną kawą. Za chwilę przyjdą na 

ś

niadanie  parobcy  i  zacznie  się  nowy  dzień.  Mali  lubiła,  jak  wszystko  toczyło  się  według 

ustalonych  reguł.  Gdyby  jeszcze  skończyła  się  okupacja,  pomyślała,  nalewając  Havardowi 
kawy.  Wprawdzie  tu,  w  okolicy,  nie  doświadczali  większych  uciążliwości  związanych  z 
wojną, to jednak wszyscy czuli jej lodowaty uścisk. Ale przecież musi się wreszcie skończyć, 
pocieszała się Mali. Tyle że powtarzała to sobie już tyle razy, że nie wiedziała właściwie, co o 
tym myśleć. Czas pokaże, trzeba czekać cierpliwie. 

  
Po obiedzie sprowadzono krowy, które pasły się blisko lasu. Mali stała na ganku razem z 

Marileną i Małą Mali, gdy dziedziniec wypełnił się porykiwaniem i odgłosem kopyt. 

-  Może  one  jednak  wolałyby  zostać  na  powietrzu  -  zastanawiała  się  Mała  Mali  oparta  o 

poręcz na schodach. 

-  Byłoby im za zimno - wyjaśniła Mali. - Pasły się na łąkach już od maja, więc pewnie się 

cieszą na powrót do swoich boksów w oborze. 

Obserwując  pomagającego  Johannesa,  przypomniała  sobie,  jak  dawno  temu  stała  na 

schodach  z  Sivertem  i  przyglądała  się  takiemu  samemu  widowisku.  Synek  wybiegł  nagle 
pomiędzy  rozpędzone,  przerażone  krowy  i  omal  nie  został  przez  nie  stratowany.  Wtedy 
właśnie Johan, ryzykując własne życie, rzucił się mu na ratunek. Nigdy tego nie zapomniała, 
bo był to najlepszy uczynek w życiu Johana, choć i tak nie odmienił ich życia. Tyle że Sivert 
wyszedł z tego zdarzenia bez szwanku, a to warte było każdego poświęcenia, nawet tego, by 
przez jakiś czas godzić się bez słowa na najgorsze zachcianki Johana w łóżku. 

-  Nie  słuchasz  mnie,  babciu!  -  Marilena  pociągnęła  ją  niecierpliwie  za  spódnicę  i 

popatrzyła z wyrzutem. 

background image

-  Co takiego, dziecko? 
-  Możemy pójść potem do obory, kiedy już krowy będą w swoich boksach? 
-  Możemy, oczywiście - pokiwała głową Mali. - Powitamy je we dworze. 
Tak  też  zrobiły.  Gdy  na  dziedzińcu  już  się  uspokoiło,  Mali,  prowadząc  dziewczynki  za 

ręce,  poszła  z  nimi  do  obory.  Krowy  stały  spokojnie  w  swych  boksach  i  przeżuwały.  W 
wysprzątanej  oborze  pachniało  zwierzętami.  Latem,  gdy  krowy  pasły  się  na  pastwiskach, 
zawsze szorowali dokładnie pomieszczenia, choć nikt szczególnie nie przepadał za tą pracą. 
Ale co trzeba, to trzeba. 

Mali  pogłaskała  lśniącą  sierść  dobrze  odżywionych  krów  i  pomyślała  sobie,  że  widać  po 

nich, iż lato było urodzajne. Teraz, kiedy już stoją w oborze, łatwiej będzie z dojeniem. Gdy 
pasły  się  pod  lasem,  trzeba  je  było  przyprowadzać  na  każde  dojenie  do  letniej  obory. 
Zapędzenie  bydła  taki  kawał  pod  górę  i  z  powrotem  zabierało  sporo  czasu.  Teraz  wszystko 
będzie prostsze. 

Kiedy  weszli  z  powrotem  do  izby,  zobaczyli  Tordhild  i  Siverta,  którzy  także  przyszli  do 

Stornes. 

-  Widzieliście  dzisiejszą  gazetę?  -  spytał  Sivert,  pokazując  „Adresseavisen".  -  W 

Trondheim ogłoszony został stan wyjątkowy. 

-  Nie, jeszcze nie czytałem dzisiejszych gazet - odparł Havard, sięgając po nią. - A co się 

stało? 

-  Trudno  powiedzieć  -  odparł  Sivert  ponuro.  -  Nie  wiadomo,  czy  to,  co  piszą  teraz  w 

gazetach,  jest  prawdą.  Wczoraj  i  przedwczoraj  „Adressa"  wcale  nie  wyszła  z  powodu  stanu 
wyjątkowego. 

-  Ale chyba nie dotyczy to jedynie Trondheim. Piszą, że...  
-  Tak,  stan  wyjątkowy  obowiązuje  niemal  w  całym  okręgu  Trondelag,  a  także  w  gminie 

Grane w okręgu Nordland. 

-  O  co  właściwie  chodzi?  -  spytała  Mali,  zaglądając  Havardowi  przez  ramię.  -  Jaki  stan 

wyjątkowy? 

-  Piszą  tutaj...  -  Havard  podsunął  gazetę  do  światła,  aby  lepiej  widzieć.  -  „W  ostatnim 

czasie podjęto kilka prób aktów sabotażu. Gdyby się powiodły, system zaopatrzenia kraju w 
energię i surowce zostałby narażony na poważne niebezpieczeństwo. Przeprowadzenie takich 
działań  było  możliwe,  ponieważ  część  ludności  nie  zastosowała  się  do  przepisów 
zobowiązujących  wszystkich  obywateli  do  meldowania  władzom  o  takich  próbach,  a  także 
dlatego, że udzieliła bezpośredniego wsparcia sabotażystom". 

Mali spojrzała na niego przerażona. 
-  Akty sabotażu? 
-  Tak,  dokonano  paru  zamachów.  We  wrześniu  podłożono  ładunki  wybuchowe  w 

elektrowni w Glomfjord, wysadzono także kopalnię w Fosdalen. Ale jestem pewien, że nie to 
jest  bezpośrednią  przyczyną  stanu  wyjątkowego.  Kiedy  byłem  dziś  w  Surnadalen, 
rozmawiałem  z  pewnym  człowiekiem  z  Trondheim,  który  powiedział,  że  w  mieście  panuje 
prawdziwy  terror.  Wczoraj  rozstrzelano  osiemnastu  mężczyzn  i  kolejne  dni  zapewne 
przyniosą nowe egzekucje. 

-  Po co ten Terboven to robi? - zapytał Oja. 
-  Chce  wywołać  postrach  -  odparł  Sivert  z  przekonaniem.  -  Niemcy  mają  taką  taktykę. 

Rozstrzeliwują  zakładników,  by  zastraszyć  ludność  i  złamać  opór.  David  mówił,  że 
przeszukali  niemal  każdy  dom  w  mieście.  Przeprowadzili  masowe  aresztowania  i  wysłali 
ludzi do Falstad, nie pozwalając im nawet zabrać ze sobą rzeczy osobistych. Zupełnie jakby 
chcieli ich wszystkich powystrzelać. Zresztą tak to wygląda... 

Mali  czuła,  jak  przejmuje  ją  groza.  Mimowolnie  pomyślała  o  Oli  i  jego  niebezpiecznych 

przeprawach  przez  góry  w  stronę  granicy.  Ostatnio  nie  słyszała,  co  prawda,  by  znikał 
potajemnie, ale trzeba go ostrzec. Teraz, gdy już wiadomo, do czego zdolni są Niemcy...  

background image

-  Najostrzejsze działania skierowali przeciwko Żydom - ciągnął Sivert. - Ten mężczyzna z 

Trondelag,  z  którym  dziś  rozmawiałem,  opowiadał,  że  wielu  Żydów  aresztowano  i 
deportowano, a Niemcy przejęli ich majątki. Terror się nasila. 

-  Co masz na myśli? - zapytała Mali, zerkając na Siverta. 
-  Chodzi mi o prześladowania Żydów. Mówiłem o tym od dawna, ale teraz akty przemocy 

ze strony Niemców są coraz brutalniejsze. Jestem pewien, że Davidowi też grunt się pali pod 
nogami. 

-  Wspominałeś kiedyś, że tu przyjedzie - odezwał się Oja. - Może już pora. 
-  Kiedy  ostatnio  z  nim  rozmawiałem,  uznał,  że  wstrzyma  się  z  wyjazdem  jeszcze  przez 

jakiś  czas  -  odparł  Sivert.  -  Ale  wydaje  mi  się,  że  niebawem  będzie  zmuszony  stamtąd 
uciekać. A wtedy... 

-  A  wiesz,  co  grozi  tym,  którzy  udzielają  pomocy,  którzy  sprzeciwiają  się  Niemcom  - 

wtrąciła się Mali. - Nie możesz ryzykować życia, Sivercie. 

-  Jeśli będzie trzeba, postąpię tak, jak nakazuje  mi sumienie - odparł syn. - Pomogę mu. 

Rozmawiałem o tym z Torhild. 

-  A jeśli wyjdzie na jaw, że ukrywasz w domu Żyda? 
-  A kto się o tym dowie? 
-  Dzieci mogą się wygadać albo ktokolwiek. 
-  Mali ma rację - poparł żonę Havard. - Nie możecie ukrywać na Wzgórzu Żyda. Tu bez 

przerwy  kręcą  się  Niemcy  i...  szybko  zostalibyście  zdemaskowani.  Nie  wolno  wam 
podejmować  takiego  ryzyka,  Sivercie.  Sam  czytałeś  w  gazecie,  że  Niememcy  aresztują  nie 
tylko tych, którzy złamali wprowadzone przez nich prawo. Oni karzą całe rodziny. 

Sivert przeczesał palcami włosy. 
-  Zastanawialiśmy się nad tym - przyznał. - Rozumiem, nie jest to najlepsze rozwiązanie, 

ale... 

-  Można  by  go  ukryć  u  nas,  na  Parceli  -  wtrącił  się  do  rozmowy  Aslak.  -  My  z  Ane 

przeprowadzilibyśmy  się do dworu a w naszej chacie zamieszkałby przyjaciel Siverta. Jakiś 
czas, no nie za długi, mógłby tam pobyć - dodał. - Powinno się udać. 

Wszyscy odwrócili się do Aslaka. 
-  Naprawdę  zgodzilibyście  się  pomóc?  -  W  głosie  Siverta  ulga  mieszała  się  z 

niedowierzaniem.  -  Byłoby  to  znakomite  rozwiązanie.  W  chacie  na  uboczu  nikt  by  go  nie 
zauważył... 

-  A ty, Ane, co o tym sądzisz? - zapytała Mali. 
-  Skoro Aslak uważa, że tak będzie dobrze, to ja się z zgadzam - kiwnęła głową Ane. 
-  A  mnie  się  nie  wydaje  to  właściwe  -  upierała  się  Mali,  wbijając  wzrok  w  syna.  - 

Wciągasz  postronnych  ludzi  i  narażasz  ich  życie,  Sivercie.  Sądzę,  że  powinieneś  to  jeszcze 
raz przemyśleć. To nie błahostka. 

-  Poczekajmy!  Zobaczymy,  jak  potoczą  się  wydarzenia.  Może  się  okaże,  że  nie  będzie 

potrzeby ukrywać tu Davida - wtrącił się Havard. 

Tak też uradzili i zmienili temat rozmowy. Ale Mali to nie uspokoiło. Czuła, że coś wisi w 

powietrzu. Przez dłuższy czas nie słyszała nic o tym Davidzie, prawie o nim zapomniała, a w 
każdym razie podświadomie wyparła go z pamięci. Tymczasem nagle okazało się, że sprawa 
stała się paląca. Mali postanowiła porozmawiać z Sivertem jeszcze raz. Rozumiała, że czuje 
się w obowiązku pomóc przyjacielowi, ale niech zrozumie, że naraża zbyt wielu ludzi. 

 
-  Co sądzisz o tej sprawie z Davidem, Tordhild? - zapytał Sivert, gdy leżeli już w łóżku. 

Zamyślony, bawił się jej włosami. 

-  Myślę  tak  samo  jak  ty,  wiesz  przecież!  -  Gorącymi  ustami  pocałowała  wnętrze  dłoni 

męża. - Powinieneś mu pomóc, jeśli zajdzie taka konieczność. 

-  Ale mama ma rację, że narażam zbyt wielu ludzi. A wiadomo, czym to grozi. 

background image

-  Owszem, to niebezpieczne, też o tym myślałam, ale wydaje mi się, Sivercie, że człowiek 

powinien  postępować  w  zgodzie  z  własnym  sumieniem  i  swoimi  poglądami.  A  ty 
sprzeciwiasz  się  wojnie  oraz  prześladowaniu  Żydów!  Pozostaje  tylko  pytanie,  ile  jesteś  w 
stanie zaryzykować dla swych przekonań. 

Przyciągnął ją bliżej i westchnął: 
-  Nie  wiem...  -  Przez  chwilę  leżał  w  milczeniu,  po  czym  dodał:  -  Nie  wiadomo  jeszcze, 

czy w ogóle będzie potrzebna mu moja pomoc. 

-  Chyba nie  wierzysz w to, co mówisz, Sivercie. Wiesz przecież, że sytuacja  Davida nie 

poprawi  się.  Na  pewno  poprosi  cię  o  to,  byś  udzielił  mu  schronienia.  A  wówczas  musisz 
wiedzieć, jakiej mu udzielić odpowiedzi. 

Sivert pokiwał głową. 
-  Jeśli  chodzi  o  mnie,  to  nie  mam  się  nad  czym  zastanawiać.  Mam  mu  tyle  do 

zawdzięczenia. Na początku mojej kariery pomógł mi nawiązać dobre kontakty, a przez jakiś 
czas mieszkałem nawet u niego w Oslo. Gdy go potrzebowałem, zawsze był przy mnie. 

-  Ale nie ryzykował dla ciebie życia. 
-  To  prawda,  ale  przecież  to  mój  przyjaciel,  Tordhild,  a  gdy  przyjaciel  potrzebuje 

pomocy... 

-  Narazisz dla niego życie? 
-  Nienawidzę wojny, nienawidzę jej istoty. Tego, że jedni ludzie prześladują drugich. Że 

ktoś decyduje, którzy ludzie są wartościowi, a którzy nie. Że deportuje się Żydów wyłącznie z 
powodu ich pochodzenia. Nie pojmuję tego... 

-  Tak  samo  jak  ja  i  wszyscy  tu,  we  wsi,  wiesz  o  tym,  Sivercie.  Lecz  nie  o  tym  teraz 

mówimy, ale o ryzyku, na które narażasz siebie i innych - dodała cicho. 

-  Mówiłaś, że myślisz podobnie jak ja, to znaczy? 
-  Rozumiem cię, Sivercie. I rozumiem, że chcesz pomóc przyjacielowi, ale nie jestem tym 

zachwycona, bo boję się o ciebie i o dzieci, boję się o nas. Jeśli coś się stanie... - dodała. 

-  Już  kiedyś  zaryzykowaliśmy,  przekonani  o  tym,  że  mamy  rację,  pamiętasz,  Tordhild? 

Przeciwstawiliśmy się wszystkim, postąpiliśmy nawet wbrew prawu, decydując się pozostać 
na  zawsze  razem  mimo  łączącego  nas  pokrewieństwa.  I  okazałaś  się  wówczas  odważna  jak 
mało  kto,  walcząc  o  dziecko,  które  nosiłaś  pod  sercem.  Chciałaś  je  urodzić  bez  względu  na 
ryzyko. - Tordhild nie odpowiedziała, przytuliła  się tylko mocniej do niego, obejmując  ręką 
jego tors. - Chyba nigdy tego nie żałowałaś? 

-  Wiesz,  że  nie,  Sivercie.  Ale  teraz  się  boję,  by  cię  nie  stracić.  Bo  grozi  ci 

niebezpieczeństwo, jeśli wyjdzie na jaw, że ukrywasz Davida. 

-  Nikt się o nim nie dowie, zwłaszcza gdy ukryjemy go w chacie Ane i Aslaka. Będzie tam 

całkiem bezpieczny. 

-  Jak długo? 
-  No nie wiem, aż skończy się wojna. 
-  A wiesz, kiedy to nastąpi? 
-  Ta wojna już długo nie potrwa. Nie wierzę w każdym razie, aby miało być inaczej. 
Z cichym westchnieniem pocałowała go w szyję i pogłaskała delikatnie po twarzy. 
-  Rób,  co  uważasz  za  słuszne,  Sivercie.  Nie  potrafiłbyś  i  tak  postąpić  inaczej.  Będę  cię 

wspierać, niezależnie od tego, co postanowisz. 

Objął  ją  i  zanurzył  twarz  w  gęstwinie  ciemnych  włosów,  a  jego  dłonie  zabłądziły  pod 

koszulę nocną żony. Wstrzymała oddech z drżeniem, po czym wyszeptała: 

-  Chodź. 
W jego pieszczotach krył się bezmiar czułości i miłości do niej. Zamknęła go w uścisku, 

oplatając  udami.  Myśl  o  tym,  że  Niemcy  mogliby  go  aresztować  za  pomoc  żydowskiemu 
przyjacielowi,  napełniała  ją  strachem.  Odsunęła  jednak  od  siebie  zmartwienia  i  oddała  się 
radości  i  rozkoszy,  wychodząc  każdorazowo  mu  na  spotkanie.  Jej  gorące  ciało  chętnie 

background image

poddawało się pieszczotom. A kiedy już po wszystkim leżeli obok siebie zdyszani, zarzuciła 
mu ręce na szyję, przytuliła się twarzą do jego twarzy i westchnęła spełniona. 

-  Jesteś szczęśliwa, Tordhild? 
-  Tak, Sivercie - wyszeptała w mroku. - Jestem. 
  
Dwunastego  października  Terboven  zawiesił  stan  wyjątkowy  w  Trondheim  i  w  okręgu 

Trondelag.  Trzydziestu  czterech  mężczyzn  straciło  życie,  wielu  zostało  aresztowanych  i 
deportowanych do Rzeszy. 

W Stornes nie rozmawiano więcej o Davidzie. 
Owce wróciły z  górskich pastwisk, trzeba więc  je było wymyć i ostrzyc, po czym część, 

jak  zwykle,  przeznaczono  do  uboju.  Spadł  pierwszy  śnieg,  ale  leżał  tylko  przez  noc,  bo 
następnego dnia stopniał w bladych promieniach słońca. 

Któregoś z ostatnich dni października na Wzgórzu zadzwonił telefon. 
-  Sivert Stornes, słucham. 
-  Sivert,to ja. 
Sivert wyprostował się i ścisnął mocniej słuchawkę. 
Krew napłynęła mu do głowy i zastanawiał się gorączkowo, jak powstrzymać przyjaciela, 

by  nie  powiedział  zbyt  wiele.  Musiał  wpierw  zyskać  pewność,  kto  tego  dnia  pełni  dyżur  w 
centrali  telefonicznej,  bo  jeśli  nie  jest  to  właściwa  Astrid,  to  będą  spaleni  nim  cokolwiek 
przedsięwezmą. Szybko przerwał rozmowę i oddzwonił do centrali. 

-  Halo, coś się rozłączyło - odezwał się, wstrzymując oddech. 
-  Tak, domyśliłam się. 
Sivert poczuł wielką ulgę, gdy usłyszał głos tej Astrid, do której mieli zaufanie. 
-  Muszę  odbyć  pewną  rozmowę,  Astrid.  Dla  twojego  dobra  będzie  lepiej,  żebyś  jej  nie 

słyszała. Możesz odłączyć się na chwilę z tej linii? 

-  Mogę - odpowiedziała spokojnie. - Wiedz jednak, Sivercie Stornes, że choć słyszę tu to i 

owo, to nigdy nie rozchodzi się to dalej. 

-  Wiem - potwierdził z przekonaniem. - Myślałem tylko... 
-  Nie ma problemu - przerwała mu. - Łączę ponownie. 
-  To ty, Sivercie? 
-  Tak,  musiałem  tylko  sprawdzić  w  centrali,  czy  możemy  rozmawiać  swobodnie.  Co  się 

dzieje? 

-  Zaczęło się. Aresztują Żydów,  wszystkich, kobiety, dzieci, starych i młodych. Sytuacja 

jest poważna, Sivercie. Muszę uciekać. 

-  Myślisz, że mógłbyś przyjechać tu do mnie autobusem? 
-  Nie,  to  zbyt  niebezpieczne,  Niemcy  przeprowadzają  szczegółowe  kontrole.  Ale 

mógłbym  pożyczyć  samochód.  Schowałbym  się  w  bagażniku,  a  ty  byś  poprowadził.  Trzeba 
by tylko jechać w nocy albo... 

-  Omówimy to, kiedy przyjadę, Davidzie. Wsiądę w autobus jutro rano. Gdzie cię znajdę? 
-  Mieszkam  u  przyjaciela,  który  teraz  jest  w  Oslo,  nie  mam  odwagi  spać  we  własnym 

mieszkaniu. Znajdziesz mnie na ulicy Markveien 52. Wiesz, gdzie to jest? 

-  Poradzę sobie. Będę jutro. Do zobaczenia. 
-  Dzięki, Sivercie. Tylko tobie mogę zaufać. 
-  Damy sobie radę - rzekł Sivert. - Zobaczymy się jutro na ulicy Markveien 52. 
Sivert odłożył słuchawkę i oparł czoło o chłodną ścianę. Teraz nie było już odwrotu. 
  
ROZDZIAŁ 16. 
 
-  Kto dzwonił? - zapytała Tordhild, kiedy wrócił do izby. 

background image

-  David  -  odpowiedział  Sivert,  odgarniając  grzywkę  z  czoła.  -  Musi  uciekać.  W 

Trondheim aresztują wszystkich Żydów. Zresztą nie tylko tam, w całym kraju trwa podobna 
operacja. David musi uciekać - powtórzył. 

-  To znaczy? 
-  Pojadę  po  niego  do  Trondheim.  Z  obawy  przed  kontrolą  lęka  się  jechać  autobusem. 

Wywiozę go pod osłoną nocy pożyczonym samochodem. Ukryje się, a ja poprowadzę. 

-  Ależ to szaleństwo, Sivercie! 
-  Nie ma innej możliwości. 
Tordhild westchnęła i nie przestając kroić chleb, zapytała: 
-  Co z nim zrobisz? 
-  Ukryjemy  go  na  Parceli.  Porozmawiam  z  Aslakiem  i  Ane,  żeby  przenieśli  się  dziś  do 

dworu. Jutro wczesnym rankiem pojadę autobusem do Trondheim, wrócimy tu późno w nocy. 
Najlepiej  będzie  od  razu  umieścić  Davida  w  chacie  na  Parceli.  Im  mniej  osób  będzie  o  nim 
wiedziało, tym lepiej. 

-  Też mi się tak zdaje. Bo to czyste szaleństwo, Sivercie - powtórzyła. - Niech Bóg ma cię 

w swojej opiece, by wszystko się powiodło. 

-  Myślę,  że  nie  będziemy  nic  mówić  dzieciom.  Lepiej,  żeby  nie  wiedziały  o  tym 

wszystkim. 

-  Z  Marileną  zapewne  nie  będzie  kłopotu,  ale  Johannes  i  tak  się  zorientuje.  Niełatwo 

cokolwiek przed nim ukryć. Przecież jak David zamieszka u Aslaka i Ane, trzeba go będzie 
tam odwiedzać i zanosić mu jedzenie. Nie ujdzie z pewnością uwagi Johannesa, że bywamy 
tam częściej niż dotychczas. 

-  Raczej nie. 
-  Myślę,  że  powinieneś  mu  o  tym  powiedzieć,  Sivert.  Wprawdzie  to  jeszcze  młody 

chłopak,  ale  można  mu  ufać.  Sądzę,  że  zyskasz  w  nim  sprzymierzeńca.  Kto  wie,  czy  nie 
przyda ci się taki pomocnik. 

-  Może masz rację - przyznał po chwili trochę niechętnie. - Choć nie chciałbym wciągać w 

to więcej osób, niż to konieczne. 

-  Już i tak wiele osób jest w to zamieszanych. Porozmawiaj z Johannesem, kiedy przyjdzie 

na  podwieczorek.  Marilena  zostanie  dziś  na  podwieczorek  w  Stornes,  będziesz  więc  mógł 
wyjaśnić mu wszystko w spokoju. 

-  Dobrze  -  pokiwał  głową.  -  A  po  podwieczorku  pójdę  do  Stornes,  żeby  porozmawiać  z 

Ane i Aslakiem. No i chyba także z mamą - dodał. 

-  I tak w Stornes wszyscy się dowiedzą, kiedy Ane z Aslakiem sprowadzą się do dworu, 

choć na pewno nikt się temu nie sprzeciwi - westchnęła Tordhild. - Mam tylko nadzieję, że 
wszystko dobrze pójdzie, bo jeśli nie, to ucierpi na tym wiele osób. 

-  Nie chciałem tego, Tordhild, przecież wiesz. 
-  Tak się jednak stało. 
-  Ale wspierasz mnie, prawda? 
-  Powiedziałam, byś zrobił to, co uważasz za słuszne. Pozostaje więc się tylko modlić, by 

Bóg miał cię w swej opiece. 

W tej samej chwili usłyszeli trzask otwieranych drzwi wejściowych. 
-  Halo! - zawołał Johannes, zrzucając ze stóp buty. - Jedzenie gotowe? 
-  Tak - odpowiedziała Tordhild i wystawiła chleb na stół. - Chodź już! 
Johannes, zarumieniony od wiatru, wszedł do izby. 
-  Byłeś w Stornes? - zapytał Sivert, siadając do stołu. - Co robiłeś? 
-  Pomagałem w stodole. Ale też dużo zboża udało się zebrać z pól w tym roku! Wszyscy 

się cieszą, bo przecież mąka jest racjonowana. Co prawda babcia w kółko powtarza, że wojna 
wnet się skończy. Podobno nie widzi innej możliwości. 

background image

-  Na  razie  nic  na  to  nie  wskazuje  -  stwierdził  Sivert.  -  Raczej  przeciwnie.  Podobno 

Niemcy deportują z kraju wszystkich Żydów. 

-  Co to znaczy? 
-  Żydzi  są  prześladowani  w  naszym  kraju,  a  właściwie  w  wszystkich  krajach 

okupowanych przez Niemców. 

-  Ale dlaczego? 
-  Żebym to ja wiedział, Johannes. Hitlerowcy uważają Żydów za coś gorszego, twierdzą, 

ż

e nie ma dla nich miejsca w społeczeństwie. Słyszałeś pewnie o ich teorii czystości rasy, o 

wyższości rasy aryjskiej. 

-  Ale co to ma wspólnego z Żydami? 
-  Z  tego,  co  mi  wiadomo,  większość  z  nich  jest  wywożonych  do  Rzeszy  do  specjalnych 

obozów. 

-  Ależ tak nie można! 
-  Masz  rację,  wygląda  to  jednak  na  zaplanowaną  operację  Wywożą  wszystkich,  kobiety, 

dzieci i... no wszystkich. 

Johannes napchał buzię chlebem z brązowym serem i sięgnął po szklankę mleka. 
-  Mam przyjaciela Żyda - zaczął Sivert, odkładając kanapkę na talerz. - Opowiadałem ci? 
-  Tak.  Nazywa  się  Daniel  czy  David,  czy  jakoś  tak.  Jest  muzykiem  i  mieszka  w 

Trondheim. Co z nim? 

-  Pali mu się grunt pod nogami - odparł Sivert, zerkając na Tordhild. - Musi uciekać. 
-  Jak to uciekać? Dokąd? 
-  Pojadę po niego i przywiozę go tutaj. Ukryjemy go przed Niemcami. 
Johannes zastygł z kanapką w ręku i zrobił wielkie oczy. 
-  Ukryjesz go tutaj? 
-  Tak, zamieszka na Parceli, ale będziemy się o niego troszczyć. To nielegalne, wiem, ale 

nie mogę postąpić inaczej. Poprosił mnie o pomoc, nie mogę mu odmówić. Zresztą uważam, 
ż

e powinienem mu pomóc, a ty jak myślisz? 

-  Ja? - Johannes spojrzał zaskoczony na ojca. - Dlaczego mnie pytasz? 
-  Ponieważ  jeśli  mu  pomogę,  będziemy  wszyscy  zamieszani  w  nielegalną  działalność. 

Uznaliśmy z mamą, że nie będziemy tego ukrywać przed tobą. 

Johannes  żuł  chleb  przez  chwilę  w  milczeniu,  a  potem  podniósł  wzrok  na  ojca  i 

odpowiedział: 

-  Myślę, tato, tak samo jak ty. Trzeba mu pomóc. 
-  Ale w takim razie rozumiesz też chyba, że nie wolno ci o tym nikomu mówić. Musimy 

utrzymywać  tę  sprawę  w  ścisłej  tajemnicy.  Wiedzieć  o  tym  będą  jedynie  w  Stornes,  a  poza 
tym mam nadzieję, że nikt inny nie zacznie tu węszyć. 

-  Potrafię dotrzymać tajemnicy. 
-  Może  będziemy  raz  po  raz  potrzebowali  twojej  pomocy,  gdy  trzeba  będzie  coś  zanieść 

na Parcelę. Pomożesz? 

-  Jasne, że tak! 
-  Ale to niebezpieczne - powtórzył Sivert. - Nielegalne. 
-  Co się stanie, jeśli się wyda? 
-  Nie wiem - odparł Sivert. - Ale za taki czyn Niemcy grożą surowymi konsekwencjami. 

Nie może więc się wydać. 

Johannes pokiwał głową z namysłem i jadł dalej w milczeniu. Sivert chwycił jego dłoń nad 

stołem i uścisnął. - Obarczyłem cię, synu, wielką odpowiedzialnością. 

-  Poradzę sobie, tato - odparł chłopiec. - Nie zawiodę cię. Sivertowi oczy zalśniły od łez i 

uścisnął w swoich dłoniach rękę syna. - Nie powinienem cię w to mieszać - rzucił gardłowym 
głosem. 

-  I tak bym się dowiedział. 

background image

-  Mama też tak powiedziała, dlatego... 
-  Przecież jesteśmy rodziną i musimy się trzymać razem - oświadczył Johannes i poklepał 

ojca po ręce. 

Sivert pokiwał głową bez słowa i chwycił też za rękę Tordhild. 
I  tak  wszyscy  troje  siedzieli  przez  chwilę,  trzymając  się  za  ręce.  Sivert  oparł  głowę  o 

chłodną szybę w autobusie. Czuł się tak, jakby w żołądku ciążył mu kamień. W nocy dopadł 
go nagle strach. Nie mógł zasnąć, leżał więc i rozmyślał. Kilka razy omal nie podjął decyzji, 
ż

e  się  wycofa.  Nie  ze  względu  na  siebie,  lecz  na  wszystkich,  których  tak  kochał,  a  których 

narażał  na  wielkie  niebezpieczeństwo.  Przede  wszystkim  zadręczał  się  z  powodu  Tordhild  i 
Johannesa.  Nigdy  sobie  nie  wybaczy,  jeśli  coś  im  się  stanie.  Równocześnie  ślepe 
posłuszeństwo wobec okupanta kłóciło się z jego naturą. Nie może pozostawić przyjaciela w 
potrzebie  bez  pomocy.  Wczesnym  świtem  podjął  ostateczną  decyzję.  Bez  względu  na 
wszystko musi ratować przyjaciela. Zrobi wszystko, co w jego mocy, by mu pomóc. Po czym 
zasnął niespokojnym snem. 

W  Stornes  poszło  mu  lepiej,  niż  przypuszczał.  Sivert  domyślał  się,  że  nikt  nie  jest 

zachwycony tym, co ma nastąpić, mimo to wspierali go.  Ane z Aslakiem obiecali przenieść 
się do dworu jeszcze tego samego wieczoru, tak żeby David mógł rozgościć się wygodnie na 
Parceli, gdy przyjadą z Trondheim. 

-  Kto o tym wie? - zapytał Oja. 
-  Wy we dworze, Tordhild i Johannes. Poza tym nikt więcej. I mam nadzieję, że uda nam 

się to utrzymać w tajemnicy. 

-  Wątpię - odezwała się Mali. - Przecież wiesz, jak szybko rozchodzą się we wsi plotki. 
-  W tym przypadku musiałby zdradzić ktoś z nas. 
-  Nikt  nic  nie  powie  -  rzekł  Oja.  -  Wiesz  przecież.  Ale  ludzie  są  spostrzegawczy.  Na 

przykład  ich  uwagę  może  zwrócić  to,  że  Ane  z  Aslakiem  zamieszkają  we  dworze...  Czy 
rozsądne było wtajemniczać w to Johannesa? - dodał. - Przecież to jeszcze dziecko. 

-  I tak by się zorientował - odparł Sivert. - Pomyśleliśmy więc, że mu powiemy. On się nie 

wygada. 

-  Mam tylko taką nadzieję - westchnęła Mali. - Nie podoba mi się to. 
Nie, nikomu się to nie podobało, rozmyślał Sivert w autobusie, podskakując na wybojach. 

Dobrze  ich  rozumiał.  Tym  bardziej  był  im  wdzięczny,  że  go  wspierali.  Przetarł  piekące  ze 
zmęczenia oczy, a z jego gardła wyrwało się głębokie westchnienie. Patrzył na przesuwający 
się  za  oknem  krajobraz.  Góry  w  wyższych  partiach  mieniły  się  złotobrązową  barwą,  choć 
najpiękniejsze  kolory  jesieni  zdążyły  już  przyblaknąć.  Na  szczęście  udało  mi  się  z  pogodą, 
pomyślał.  O  tej  porze  roku  często  już  leży  śnieg  albo  jest  breja,  a  takie  warunki  znacznie 
utrudniają  jazdę  samochodem.  Nie  jest  zbyt  wprawnym  kierowcą,  musi  to  przyznać.  Zdał 
egzamin  na  prawo  jazdy,  kiedy  przez  dłuższy  czas  mieszkał  w  Oslo.  Ponieważ  jednak  nie 
posiadał samochodu, nieczęsto miał okazję, by poćwiczyć się wjeździe. 

Znów  obleciał  go  strach.  Na  dworcu  autobusowym  w  Surnadalen  byli  Niemcy.  Pokiwał 

głową  pewnej  parze,  którą  znał  z  koncertów,  a  oni  uśmiechnęli  się  i  unieśli  ręce  w  geście 
pozdrowienia.  Był  osobą  znaną  dzięki  muzyce,  co  stanowiło  jego  atut.  Miał  nadzieję,  że  w 
razie  kontroli  po  drodze  zdoła  się  jakoś  wyłgać.  Ale  na  samą  myśl,  że  wioząc  późną  nocą 
ukrytego w samochodzie Davida, zostanie zatrzymany, przechodziły go dreszcze. Westchnął 
znowu i postanowił nie martwić się na zapas. 

  
Wreszcie  dojechali  do  Trondheim.  Sivert  wyskoczył  z  autobusu  z  plecakiem 

przewieszonym  przez  ramię,  do  którego  zapakował  zapasowy  sweter  i  skarpety  na  zmianę. 
No i prowiant, który wsunęła mu tuż przed wyjazdem Tordhild. 

background image

-    Nie  wiadomo,  jaka  jest  tam  sytuacja  z  żywnością  -  powiedziała  i  pewnie  miała  rację. 

Sam  liczył  na  to,  że  zje  z  Davidem  obiad,  ale  może  rzeczywiście  David  nie  będzie  miał  w 
mieszkaniu nic do jedzenia? 

Trondheim  tętniło  życiem.  Sivert  ruszył  przez  miasto,  minął  katedrę  i  poszedł  dalej.  W 

wielu miejscach natykał się na niemieckich żołnierzy. Gdy dotarł pod adres, który podał mu 
David,  zatrzymał  się  po  drugiej  stronie  ulicy  i  uważnie  obserwował  przez  jakiś  czas  bramę. 
Wszedł  jakiś  mężczyzna,  ale  to  nie  był  Niemiec.  Niedbałym  krokiem  przeszedł  więc  przez 
ulicę i wkroczył do ciemnego wejścia. Po cichu stąpał po schodach na trzecie piętro, tak jak 
podał  David.  Na  drzwiach  wisiała  tabliczka  z  nazwiskiem  „Holm".  Zapukał  i  czekał 
cierpliwie. Ze środka nie dolatywał najmniejszy dźwięk. Sivert zapukał ponownie. 

-  David, to ja, Sivert, 
Drzwi otwarły się na oścież i Sivert wszedł do mieszkania. 
-  Zjawiłeś się - odezwał się David cicho. - Dzięki Bogu, że jesteś. 
Był blady i nieogolony, ciemne włosy opadały mu nieporządnie na czoło, a oczy płonęły. 

Sivert chwycił jego dłoń i uścisnął ją. 

-  Jak się masz, Davidzie? 
-  Boję  się  -  odpowiedział  wprost.  -  Przez  ostatnie  dni  Niemcy  urządzili  prawdziwe 

polowanie na Żydów. Wielu moich znajomych zostało aresztowanych. Całe rodziny, Sivercie. 
Nie ma wątpliwości, jakie przyświecają im intencje. 

-  Jaki masz plan? 
-  Zostaniemy tu, póki nie zapadnie zmrok. Potem muszę zajrzeć do mojego mieszkania i 

wziąć pewne dokumenty, których zapomniałam.  Pod domem stoi samochód, który udało mi 
się pożyczyć. 

-  Jaki to samochód? 
-  Nieduża  ciężarówka,  ale  z  tyłu  na  skrzyni  ma  sporo  miejsca.  Co  prawda  pełno  tam 

jakichś  rupieci  i  worków,  ale  przynajmniej  będę  miał  się  gdzie  ukryć.  Nie  powinno  być 
kłopotów, nawet jeśli nas zatrzymają. 

-  A co z rzeczami, które do ciebie należą? Zostawisz tu to wszystko? 
-  Nie  mam  wyboru,  Sivercie.  Muszę  ratować  życie,  to  najważniejsze.  W  takiej  sytuacji 

przedmioty niewiele znaczą. 

Usiedli.  David  szarpał  niespokojnie  poobgryzane  paznokcie  i  nerwowo  przeczesywał 

dłonią potargane włosy. 

-  Bardzo mi przykro, że cię w to wszystko wciągam, Sivercie - odezwał się cicho. - Wiesz, 

czym to grozi? 

-  Tak, wiem. 
-  Możesz  się  jeszcze  wycofać,  nie  będę  miał  do  ciebie  pretensji.  Zrozumiem,  jeśli  stąd 

wyjdziesz i wrócisz autobusem do swojego bezpiecznego życia. 

-  A co ty wtedy zrobisz? 
-   Wezmę  samochód  i  pojadę  w  stronę  granicy  w  nadziei,  że  nikt  mnie  nie  zatrzyma  po 

drodze... 

-  Gdyby to było takie proste, nie zwróciłbyś się do mnie. 
-  Masz rację. 
-  U mnie w domu wiedzą, że przyjedziesz. Umieścimy cię w małej chacie pod lasem, za 

letnią  oborą.  Mieszkają  tam  nasi  służący,  którzy  na  ten  czas  przeniosą  się  do  dworu.  Nie 
mamy odwagi udzielić ci schronienia w naszym domu, Davidzie. Wiesz, dzieci, sąsiedzi... za 
dużo ludzi, którzy się kręcą. 

-  Czy będę tam bezpieczny? 
-  Na  pewno  bardziej  niż  tutaj.  Myślę,  że  nikt  postronny  się  nie  dowie,  że  tam  się 

ukrywasz, choć oczywiście tego nigdy nie wiadomo. 

-  Czy stamtąd będę mógł przedostać się do Szwecji? 

background image

-  Do Szwecji? Tam chciałbyś uciec? 
-  Nie  wiadomo,  jak  długo  jeszcze  potrwa  wojna.  Nie  mogę  was  narażać  zbyt  długo  na 

niebezpieczeństwo. Będę chciał jak najszybciej uwolnić was od swojej osoby. Więc jeśli trafi 
się okazja... 

-  Mój  szwagier,  Ola  Granvold,  przeprowadził  kilku  ludzi  przez  zieloną  granicę  do 

Szwecji. 

-  To może on... 
-  Nie wiem, jak wyglądają teraz jego sprawy, ale mogę zapytać. 
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, a przez otwarte okno dochodziły odgłosy codziennego 

ż

ycia na ulicy. 

-  Jadłeś coś? - zapytał Sivert. 
-  Nie, nie miałem odwagi wyjść do sklepu. Nigdy nie wiadomo, czy nie zatrzymają cię na 

kontrolę. 

-  Mam ze sobą jedzenie. 
Sivert  odwiązał  plecak,  który  postawił  przy  krześle,  i  sięgnął  po  prowiant.  Butelkę  z 

sokiem postawił na środku stołu. 

-  Podzielimy się tym, co mam. 
Widać było, że David jest głodny, bo rzucił się na kanapki bez słowa. A kiedy zjadł, oparł 

się wygodnie i westchnął zadowolony. 

-  Dziękuję, Sivercie. Było bardzo smaczne. Od wczoraj nie miałem nic w ustach. 
Sivert  podszedł  do  okna  i  wyjrzał  na  zewnątrz.  Przez  chwilę  obserwował  ruch  na  ulicy. 

Wydawało się, że życie toczy się zwykłym rytmem. Nie zauważył żadnego Niemca. 

-  Jest spokojnie - powiedział i odwrócił się do przyjaciela. 
-  Nie daj się zwieść pozorom - odparł David. - Niemcy są wszędzie. Musimy poczekać, aż 

się ściemni. 

Próbowali  się  trochę  przespać,  obaj  bowiem  zdawali  sobie  sprawę,  że  czeka  ich  długa  i 

wyczerpująca noc. Ale Sivert nie mógł zasnąć. Dopadło go nieprzyjemne uczucie niepokoju, 
ś

cisnęło  go  w  gardle  i  nie  mógł  się  odprężyć.  Zerknął  na  Davida,  który  leżał  z  rękami  pod 

głową na niepościelonym łóżku. On też nie spał. Nie odzywali się jednak do siebie. Leżeli w 
ciszy, rejestrując upływające godziny. Za oknem powoli zaczęło się ściemniać. 

  
O  godzinie  ósmej  wymknęli  się  z  mieszkania.  David  zamknął  za  sobą  drzwi  i  schował 

klucz  pod  wycieraczkę.  Miał  w  ręce  teczkę  na  dokumenty  i  niedużą  podniszczoną  walizkę. 
Nie  niepokojeni  przez  nikogo  wyszli  na  ulicę.  Nikt  nie  krzyknął,  nikt  nie  usiłował  ich 
zatrzymać. Sivert odetchnął z ulgą. 

Na  ulicach  panował  ożywiony  ruch.  Szli  pośpiesznym  krokiem,  ale  nie  tak  szybko,  by 

rzucać się w oczy. David prowadził, a Sivert deptał mu po piętach. 

Nie  rozmawiali  ze  sobą.  Na  rogu  ulicy  zauważyli  nagle  dwóch  żołnierzy  niemieckich. 

David zatrzymał się gwałtownie, ale zaraz wziął się w garść i ruszył dalej przez ulicę. Sivert 
nie miał pojęcia, jak długo tak szli ani w jakiej części miasta się znajdują, gdy w końcu David 
zwolnił i wskazał na stojącą po drugiej stronie ulicy dwupiętrową kamienicę. 

-  Tam mieszkam. 
Zatrzymali się przy budynku naprzeciwko i rozejrzeli na wszystkie strony. Było zupełnie 

cicho. 

-  Idziemy - szepnął David i szybkim krokiem przeszedł na drugą stronę ulicy. 
Na  klatce  schodowej  pachniało  pieczoną  rybą.  David  wszedł  na  pierwsze  piętro,  włożył 

klucz do zamka, ale drzwi się uchyliły, nim zdążył go przekręcić. 

Z jego ust wydobył się okrzyk przerażenia. 
-  Ktoś tu był - wyszeptał wzburzony. - Drzwi są otwarte! Przez moment stał, nie wiedząc, 

co robić, zaraz jednak wszedł do środka, dając Sivertowi znak, by podążył za nim. 

background image

-  Ktoś tu był - powtórzył chrapliwie. - Na pewno Niemcy! To znaczy, że mnie szukają. Na 

pewno obserwują dom, musimy więc... 

W tym samym momencie trzasnęła brama wejściowa na parterze i na schodach rozległ się 

tupot  ciężkich  butów.  David  rozejrzał  się  z  przestrachem  w  oczach.  Zupełnie  jak  dzika 
zwierzyna  w  potrzasku,  pomyślał  Sivert  i  poczuł  na  czole  zimny  pot.  Wiedział,  że  jeśli 
Niemcy ich złapią, to oznaczać to będzie koniec. Nie wolno do tego dopuścić. 

-  Co robimy? 
-  Schody przeciwpożarowe! - wyszeptał David i pobiegł do sypialni. - Zejdziemy tędy. 
-  A jeśli na dole stoją żołnierze? 
-  Musimy zaryzykować! 
Otworzył okno i wspiął się na szerokie schody, które prowadziły spiralnie w dół budynku. 
Sivert zrobił to samo. Jeszcze nigdy tak się nie bał. I nigdy nie poruszał się w takim pędzie. 

Parę  razy  zaczepił  się  plecakiem,  ale  szarpnąwszy,  pobiegł  dalej.  Zeskoczył  na  ziemię  na 
ciemnym podwórzu, spadając prawie na Davida. 

-  Chodź  -  wyszeptał  przyjaciel.  -  Pośpiesz  się!  Przebiegli  zgięci  wpół  do  płotu 

oddzielającego  podwórze  od  sąsiedniej  posesji.  David  przeskoczył  zręcznie  płot,  a  Sivert 
odbił  się  i  poszedł  jego  śladem.  Poczuł  przejmujący  ból  w  dłoni  i  z  jękiem  wylądował  po 
drugiej stronie płotu. 

-  Moja ręka - wyszeptał i podniósł ją do oczu. - Skaleczyłem się o gwóźdź. 
Przyłożył  krwawiącą  dłoń  do  ust  i  ukucnął  przy  plocie.  Z  okna  mieszkania  Davida 

doleciały ich podniesione glosy. 

-  Co robimy? 
-  Wejdziemy na strych i ukryjemy się. 
-  Myślisz, że nie będą nas szukać? 
-  Nie wiem, ale nie mamy wyboru. Chodź! Pośpiesznie przemknęli się do obcej bramy i 

po  cichu  weszli  na  strych.  Drzwi  zamknięte  były  jedynie  na  haczyk.  David  otworzył  je 
bezszelestnie i znaleźli się na ciemnym strychu podzielonym z obu stron na schowki. David 
szarpał po kolei kłódki, ale wszędzie było zamknięte, dopiero w głębi natknęli się na otwarty 
schowek. David otworzył skrzypiące drzwi i pociągnął Siverta za sobą do środka. 

-  Ukryj się gdzieś tu dobrze! - wyszeptał. - To wszystko, co można zrobić. 
Sivert  wczołgał  się  za  dużą  skrzynię  i  skulił  się.  Serce  waliło  mu  tak,  jakby  za  chwilę 

miało  pęknąć.  Nie  spodziewał  się  takich  przeżyć,  przyjeżdżając  po  przyjaciela.  Uświadomił 
sobie  z  całą  grozą,  że  to  się  może  źle  skończyć.  Kiedy  na  dole  usłyszał  dudnienie  ciężkich 
butów,  wstrzymał  oddech.  Słychać  było,  jak  Niemcy,  pokrzykując  i  przeklinając,  walą 
pięściami  do  każdych  drzwi  i  przeszukują  wszystkie  mieszkania.  Sivert  bał  się  oddychać. 
Skulił  się  mocno  i  zamknął  oczy.  Tupot  i  krzyki  dochodziły  coraz  wyraźniej,  w  miarę  jak 
prześladowcy wchodzili na kolejne piętra. 

-  A strych? - zapytał ktoś po norwesku. 
-  Czy ktoś już tam szukał? - usłyszał Sivert wyraźnie.