Lerum May Grethe Cory zycia 21 Rozstajne Drogi

background image

MAY GRETHE LERUM

ROZSTAJNE DROGI

background image
background image

ROZDZIAŁ I

Votndalen w Âl, maj 1745

Biegła, tak jak gdyby stary gospodarz z Royse, lensman i wszystkie demony Raviego

deptały jej po piętach. Gnała przez zagajnik, a gałęzie w tę majową noc wyciągały się do niej,

próbując ją powstrzymać. Przedzierała się przez gęstwinę, lecz nie to wymagało największego

wysiłku. Gorzej było z tymi gałęziami, które zaciskały się wokół jej serca, z każdym krokiem

grożąc, że nie pozwolą iść dalej. A ona nie mogła zawrócić. Ravi musiał zrobić to sam. Gdy-

by go nie usłuchała, gdyby nie uciekła, równałoby się to ze śmiercią.

Ucieczka nie była dla Heleny niczym nowym.

Pokonała kamienny mur i wreszcie znalazła się w dole przy rzece. Svarteberg wznosi-

ła się nad nią wielka i potężna. Z kryjówki za niedużym wzniesieniem nie widziała już miej-

sca, w którym Ravi odgonił ją od siebie. Co on zamyślał?

Te piekielne kmiotki, przeklęci chłopi! Dlaczego mu nie uwierzyli? Dlaczego nie wy-

ciągnęli swoich tłustych bab z łóżek i nie wybiegli z chałup, unosząc pod pachą po zasmarka-

nym dzieciaku?

Helena zazgrzytała zębami i mocno wczepiając się palcami w skalną półkę, zaczęła

schodzić w dół ku wodzie. Rzeka płynęła rwącym nurtem, padało już od wielu dni, a nie były

to zwykłe wiosenne krople, lecz prawdziwe lejące się z nieba strumienie.

Czuła pod stopami rozmiękłą, gliniastą ziemię, lepką i śliską.

Jakby ku przestrodze poślizgnęła się i ziemia usunęła jej się spod nóg. Zaniosła się

krzykiem, lecz zaraz urwała, przygryzając wargę. Mocno przytrzymywała się rękami, a mimo

to przed oczami pobielało jej ze strachu przez tę sekundę, kiedy wisiała nad rozszalałą rzeką i

słyszała leniwy plusk ziemi wpadającej do wody. Podciągnęła się w górę, worek na ramio-

nach zakołysał się, lecz ramiona okazały się dostatecznie silne i wytrzymałe, by wydźwignąć

ją aż do punktu, w którym znalazła nowe oparcie dla stóp. Zwinnie i sprężyście przekręciła

się w bok i wcisnęła na solidny występ w skale. Musi przejść przez rzekę, musi znaleźć się po

drugiej stronie, choć przecież i tam nie będzie całkiem bezpieczna.

Wielki księżyc zawisł nad szczytem, przydając sytuacji jeszcze większego dramaty-

zmu. Oświetlona jego zimnym blaskiem olbrzymia góra zdawała się chylić ku ludziom, jakby

za moment miała się zawalić.

background image

Helena wiedziała, że nic takiego się nie stanie, Ravi o tym nie wspominał. Widział na-

tomiast lawinę, masę ziemi i kamieni, połamany las i urwisko. To wszystko poruszy się tej

nocy i pogrzebie bezmyślnych chłopów, którzy wznieśli swoje domostwa pod osłoną szczytu.

Znalazła się już na dole. Szum rzeki działał teraz wręcz usypiająco. Zimna wilgoć bi-

jąca od przełęczy ponad nią oblepiała twarz niczym lepka maź. Helena starym zwyczajem po-

trząsnęła głową, żeby odrzucić włosy w tył, lecz włosy zostały u Raviego.

Poczuła lód w brzuchu, wiedziała, że to płacz grozi jej zadławieniem.

Ale Helena nie płakała od wielu lat. Tylko przy Ravim.

Nie ustawała, przedzierała się dalej na drugą stronę rzeki. Przemoczona była teraz już

do pasa, znalazła bród, ale zalany. Sama nie wiedziała, w jaki sposób udawało jej się przeska-

kiwać z kamienia na kamień pośrodku rwącego nurtu, maleńkie wysepki wśród mas wody nie

zapewniały stopom oparcia. Zdecydowała się jednak, wkładając w to, co robi, całą swoją siłę

woli, i cudem udało jej się uniknąć porwania przez bystry prąd. Na środku rzeka sięgała jej

kolan. Helena była przekonana, że woda zwali ją z nóg, gdy stąpała na wyślizganych okrą-

głych kamieniach. Zanim jednak zdążyła się zastanowić, znalazła się już na drugim brzegu,

gdzie teren był bardziej płaski i nie tak śliski jak tam, skąd przyszła. Wkrótce mogła ruszyć

szybciej, a potem zgięta wpół pobiegła przez pole ku zagajnikowi.

Wtedy usłyszała głosy.

Z początku nie śmiała się obrócić, dźwięk tych głosów brzmiał w uszach niczym bicie

dzwonów obwieszczających nadejście zarazy lub syk płomieni ognisk zwiastujących nadej-

ście złych wieści.

To teraz! Ach, dobry Jezu, teraz nadejdzie lawina!

Helena skryła się za grubym pniem drzewa i zmęczona zsunęła worek z ramion. W

ustach pojawił się smak krwi, otarła wargi rękawem kurtki, zrozumiała, że najwidoczniej

sama tak mocno je zagryzła.

Tu w dole panowała ciemność i cisza. Obróciła się wolno, przeszukała wzrokiem teren

wznoszący się na drugim brzegu; był jej obcy, nie bardzo potrafiła się zorientować, gdzie się

rozstała z Ravim. Ale zaraz potem znów rozległy się głosy, jakieś dziecko krzyczało ze stra-

chu.

Wsłuchiwała się aż do bólu w uszach, wpatrzona w czarną sylwetkę góry, czekając, aż

dotrze do niej huk osuwającej się ziemi. To chyba on musiał tak wystraszyć ludzi?

Nagle drgnęła. Z początku myślała, że to jedna z tych białoczerwonych plam, które

wywołane wysiłkiem tańczyły jej pod powiekami, ale ta wśród wiosennej nocy migotała żół-

to.

background image

Ogień!

Zmrużyła oczy, piekące od spływającego z czoła potu, ale nie, to nie przywidzenie.

Krzyki dobiegały teraz jeszcze wyraźniej. Tam daleko, na drugim zboczu doliny, akurat tam,

skąd przybiegła, tam, u stóp góry, płonęła chata.

- Na wszystkie piekielne...

Osunęła się na ziemię, przytrzymując drzewa. Co to może być?

Nagle ujrzała, jak od płonącej chaty odrywa się niewielki płomyk. Na ten widok

chciała się prawie przeżegnać, płomień biegł przez pole, jakby miał nogi, kierując się w tę

stronę, gdzie niebieski mrok skrywał drugie gospodarstwo.

Małe światełko odnalazło prostą drogę przez pola. Patrzyła na nie i wreszcie zrozu-

miała. To jakiś człowiek niósł płomień, biegł ile sił w nogach, jak najdalej od płonącej chału-

py.

To Ravi podłożył ogień!

Wąskie wargi Heleny rozciągnęły się w lekkim uśmiechu. Nawet w obliczu grożącej

katastrofy nie mogła nie podziwiać jego pomysłowości. Zaraz jednak uśmiech zastygł jej na

ustach, wiedziała przecież, co to oznacza. Ravi uciekł z aresztu, nad głową wisiał mu wyrok,

a teraz oskarżą go jeszcze o podłożenie ognia!

Chyba że lawina zejdzie naprawdę.

I w tym momencie Helena po raz pierwszy dopuściła do siebie tę możliwość: Ravi

mógł się mylić.

Może nie będzie żadnej lawiny. Może to wszystko są tylko szaleńcze wizje, zrodzone

w jego obłąkanym umyśle.

Nie spuszczała wzroku z niedużego płomienia. Zmarzniętymi rękami sięgnęła po wo-

rek, mocno przycisnęła go do siebie. Wieczór wkrótce przemieni się w noc i ciemność jeszcze

bardziej zgęstnieje. To również był powód, by odpocząć w tym miejscu, zaczekać.

Ognik zatrzymał się, zniknął.

Helena nie śmiała nawet mrugnąć okiem.

I znów się pojawił, przy węgle domu.

Usłyszała nowe krzyki, dźwięk pękającego szkła.

Trzasnęły drzwi, ludzie nawoływali się, teraz docierało to do niej już wyraźnie.

- Pali się! Pali! Pożar!

Helena wręcz z zadowoleniem skinęła głową, gdy ognik znów oderwał się od płomie-

ni, jednak wśród okrzyków przestrachu zaraz dały się słyszeć również gniewne głosy. Krowy

background image

zanosiły się przeraźliwym rykiem, dwa psy ujadały, każdy ze swego podwórza, a ze zboczy

doliny nad jej głową odpowiadały im inne.

Nikt najwyraźniej nie gonił mężczyzny z pochodnią, a on wolno pokonywał teraz stro-

miznę góry, kierując się, jak sądziła Helena, ku szczytowi. Niczym robaczek świętojański

pełzł przez błękitny mrok wzdłuż ścieżki, której ona nie widziała.

Zapłonęła trzecia zagroda.

Teraz Helena usłyszała bicie dzwonów, które rozległo się jakby na dany sygnał. To

dzwoniono w trzech wielkich zagrodach, na których dzwony zwykle wzywały na posiłki lub

informowały o narodzinach albo ślubie. Dziś jednak w ich tonie pobrzmiewała śmierć, w ci-

szy majowej nocy bicie dzwonów zdało się odległym wołaniem, wezwaniem z miejsca, które-

go wszyscy się obawiali.

Co tam się teraz dzieje?

Helena nie mogła już wyłapać słów, nie odróżniała krzyków ludzi od parskania zwie-

rząt i trzasku płomieni. Wszystko to niosło się przez dolinę i odbijało od skał niewyraźnym,

zniekształconym echem.

Widziała, że pierwsza chałupa zaczyna dogasać, w każdym razie jęzory płomieni nie

strzelały już wysoko w niebo. Ostatnia chata natomiast dopiero się rozpalała, w czerwonożół-

tej poświacie widać było uciekających ludzi.

Gdzie jest Ravi?

Serce mocno waliło w piersi, usta Heleny wypełnił teraz smak dymu. Lekki wiatr niósł

w jej stronę nie tylko ludzki krzyk, lecz także zapach płonącego, przesyconego smołą drewna.

Och, gdybyż pomógł jeszcze zobaczyć coś więcej!

Oczy przyciągała najwyżej położona zagroda. On na pewno gdzieś tam jest. Nie wi-

działa już poruszającej się pochodni, tylko rozległą migoczącą poświatę. Ludzie zniknęli,

pewnie odbiegli, może przynieść wody z położonych dalej studni.

Ale tam! Tam coś się porusza!

Krowa? Zwierzę, które nie rzuciło się wraz z innymi do ucieczki?

Nie. Domyślała się raczej prawdy, niż widziała.

Huk w głowie przyprawiał teraz o ból w skroniach.

Chciała zawołać, czuła, że nogi jej drżą, pobudzone beznadziejnym pragnieniem, by

tam wrócić.

To on, tuż przy pożarze, tak blisko, że musiał opalić sobie skórę. Widziała, że zbliża

się do ognia, jeszcze bardziej...

Dlaczego nie ucieka?

background image

Dlaczego nie odbiegnie?

Ludzie lensmana mogli się tu pojawić w każdej chwili. I przecież wielu świadków wi-

działo Raviego z pochodnią w ręku.

Helena próbowała wołać, lecz ochrypły głos tylko się łamał.

Huk w uszach wzmógł się, wymieszał z innym dźwiękiem.

Z ciężkim, jakby odległym odgłosem, którego nigdy dotąd nie słyszała.

Wśród cieni pod szczytem ziemia zaczęła się poruszać.

Helena, siedząc pod osłoną lekkich brzóz, poczuła, że wiatr wokół uszu wieje mocniej,

niż jej się wydawało.

Lawina nadpełzła ukradkiem, niemal bezszelestnie, lecz gdy natrafiła na pierwszy nie-

wielki las, rozległ się trzask łamanych drzew i szczęk kamienia uderzającego o kamień. Po-

kruszona skała wymieszała się z wodą i gliną.

Na zboczu pod szczytem zwały ziemi nabrały pędu i ludzie noszący wodę uderzyli w

krzyk, widząc nadciągające nowe niebezpieczeństwo.

Lawina sięgnęła pierwszej zagrody, w górę strzelił snop iskier, gdy wilgotna masa do-

tknęła płomieni. W mgnieniu oka zdusiła ogień, jeszcze przez chwilę rozpalone cząstki tego,

co kiedyś było domem, syczały, dymiąc w nocnym mroku. Potem i one zniknęły.

Mężczyzna, który stał w tamtym miejscu, także zniknął.

Helena tkwiła jak zaczarowana, przypatrując się temu, co rozgrywało się na jej

oczach.

Ale dym z dogasających chałup kładł się pod szczytem niby dywan. Powoli wznosił

się w górę, aż w końcu przesłonił nawet księżyc.

Krzyki ucichły.

Zwały ziemi zatrzymały się na dole, na krańcu najdłuższego pola.

Kamienie wciąż nie przestawały się toczyć, wydawały tylko urywany stukot, gdy tłu-

kły się o siebie, i dalej gnały ku dnu doliny. Niektóre zapewne wpadły aż do rzeki.

On nie żył.

Nie spłonął, nie porwał go krąg płomieni, który, jak widziała, tworzył się wokół niego.

Zginął pogrzebany pod gliną i połamanymi drzewami.

Helena wstała, nachyliła się sztywnym ruchem i chwyciła worek.

Uczucie rozsadzające piersi zaczynało głuchnąć.

Bała się choćby mrugnąć, bała się, że pieczenie w oczach przemieni się w łzy. Mocno

przełknęła ślinę, poczuła, że wiatr wciska chłód pod przemoczoną spódnicę.

Dookoła panowała taka cisza...

background image

Nawet dzwony umilkły, jak gdyby ludzi pociągających za sznury niespodziewanie do-

padli zabójcy.

Helena zorientowała się, że ból w piersiach pojawił się, ponieważ na długą chwilę

wstrzymała oddech. Wciągnęła teraz w płuca powietrze, a potem gwałtownie odwróciła się na

pięcie i zaczęła iść. Zagłębiła się między drzewa.

Gałęzie przestały już się jej czepiać, mokry, klaskający leśny grunt przyjaźnie witał

ciężkie buty. Nie oglądała się w tył, nie miała już czego wypatrywać, nawet przez moment nie

czuła, by cokolwiek usiłowało ją powstrzymać, zmusić, by zawróciła.

On nie żyje.

On nie żyje.

Zaszlochała cicho i ruszyła biegiem. Wiedziała, że zanim noc dobiegnie końca, ogar-

nie ją odrętwienie, najlepiej więc zajść jak najdalej, zanim się to stanie.

Ludzie widzieli ją razem z nim.

Ravi nie żyje, lecz oni i tak zaczną szukać kogoś, ku komu będą mogli skierować swą

nienawiść.

Najgłębsze instynkty poganiały Helenę naprzód, nie pozwalały odpocząć, dopóki od-

głosy rozszczekanych psów i krzyczących ludzi całkiem nie ucichły za jej plecami.

Dotarła do Leveld, lecz wędrowała dalej.

Przed nią rozciągało się ciemne od mokrego lodu jezioro.

Na jego brzegu znalazła rozsypującą się starą szopę, dawno już opróżnioną z siana.

Helena miała jednak swój worek i chustę, a nie przywykła do lepszego posłania niż szorstkie

deski, z których ułożono podłogę.

Nie myśląc, bojąc się cokolwiek sprawdzać, Helena zasnęła i nic jej się nie przyśniło.

Przybył pastor, pokazano mu miejsce katastrofy. Nikt nie śmiał tam wejść, dopóki

było ciemno, gdy jednak dzień się rozjaśnił, gromada mężczyzn już czekała. Niewysocy,

mocni chłopscy synowie o kamiennych twarzach stali, dzierżąc w rękach długie tyczki. Nie-

którzy trzymali ciężkie żelazne łomy.

Szukali trojga zaginionych. Staruszkowie dożywający swoich lat na Nordgarden mieli

słabe nogi i nie zdążyli uciec, ich maleńka chata stała tuż ponad głównym budynkiem, ale po-

żar jej nie dosięgną!. Wiatr wiał w przeciwną stronę i nikt nie miał czasu, by wyprowadzić

tych dwoje przykutych do łóżka starców, gdy pożar sprawiał wrażenie, że dogasa.

Ale lawina zrównała chatę z ziemią, zniszczyła ją bardziej skutecznie, niż gdyby stra-

wiły ją płomienie, dokonała tego jednym jedynym szerokim otwarciem gardzieli. Nie spo-

background image

dziewano się odnaleźć ich żywych, należało jednak wydobyć zwłoki, by zapewnić tym lu-

dziom chrześcijański pogrzeb.

Być może i trzecie ciało zostanie należycie pochowane.

Ludzie lensmana nie przybyli na czas, by na własne oczy ujrzeć, co się stało. Słyszeli

jednak huk i widzieli dym. A na miejscu katastrofy dość było świadków, którzy opowiedzieli

o szaleńcu, biegającym od zagrody do zagrody i podkładającym ogień.

- On ocalił wasz nędzny żywot - mruknął pastor, a w jego głosie dało się niemal sły-

szeć zdumienie.

Wieśniacy burknęli coś na zgodę, a jeden splunął na ziemię, jak gdyby nagle nabrał

pogardy dla świętej gleby, która, odkąd mogli sięgnąć pamięcią, karmiła jego i jego przod-

ków.

- Na Boga w niebiosach, to na pewno nie chrześcijańska moc podpowiedziała mu, co

się stanie...

- Nie należy snuć złych domysłów - rzucił pastor w powietrze. - Nawet najnędzniejszy

z ludzi może stać się narzędziem w ręku Pana. Przypuszczam, że ten obcy otrzymał przesła-

nie. Jako wyraz łaski i możliwość odpokutowania za swe grzechy.

- Pastor go nie docenia - stwierdził lensman. - Znaliśmy go jako Knuta Plassen i jako

Raviego, lecz tak naprawdę wcale go nie znaliśmy. Uważam, że dokonał dziś prawdziwie bo-

haterskiego czynu.

- Bohaterskiego czynu? Ten wysłannik piekieł sprowadził nieszczęście na nas wszyst-

kich! - rzucił któryś z chłopów. - Nie widzisz, lensmanie, że wszystko zrównane jest z

ziemią? Spójrz na pola, które wkrótce mieliśmy obsiać, na moją nową oborę... Rozwalona i

przysypana ziemią, na rozkaz Szatana!

Pastor uniósł rękę, nakazując zebranym milczenie. Lensman wolno, z zadowoleniem,

pokiwał głową.

- Teraz na mało co się to przyda. I tak nie usłyszy żadnego podziękowania.

- Tfu!

Wieśniacy z wolna odsuwali się na bok, nasadzali czapki na głowy, gdy znaleźli się

już z dala od przedstawicieli władzy. Pomruk narastał i opadał, ale kobiety, z całych sił przy-

ciskając dzieci do siebie, zgromadziły się wokół pastora, krótką modlitwą dziękując za to, że

nikt więcej nie zginaj.

Helenę obudził ostry śpiew ptaka, wpadający prosto w ucho. Wyrwał ją z głębokiego

snu tak gwałtownie, że serce wyraźnie podskoczyło jej w piersi. Słabe promienie słońca do-

cierały do niej, lecz nie rozgrzewały.

background image

Mimo wszystko jednak Helena czuła, że dzień będzie ładny, wiosennie ciepły. Prze-

czołgała się po podłodze, przeciągnęła. Stopy miała jak z lodu, buty i spódnica wciąż były

wilgotne. Zatrzęsła się z zimna, ale stanęła na nogi. Nic nie mogła na to poradzić, musiała iść

dalej.

Na poranną toaletę brakło jej czasu, rozwiązała więc tylko chustę i otrzepała ją z dro-

bin siana i kozich bobków. Zdumiona poczuła, jak włosy na karku się podnoszą. Obcięła wło-

sy! Przeciągnęła palcami po głowie, nie napotykając oporu ciężkich splotów, serce jej się ści-

snęło, napłynęło wspomnienie, nad którym nie potrafiła zapanować. A przecież nie mogła, nie

powinna teraz o tym myśleć. Musi iść, tylko iść. Wytężyć wszelkie siły i wędrować dalej.

Wykorzystać cały swój rozum, by żaden człowiek, na jakiego się natknie, niczego się nie do-

myślił.

Czuła się osłabiona i zmęczona, mięśnie drżały jej po ciężkiej wspinaczce, a później

po blisko dwudziestokilometrowym marszu po stromiźnie.

Z powrotem zawiązała chustę, otuliła nią starannie ramiona, szyję i głowę.

Worek nie był już taki ciężki.

Helena wystraszyła ptaszka, chwalącego wiosenny poranek, i zmrużyła oczy na widok

światła dziennego, gdy pchnięte przez nią drzwi otworzyły się z przeraźliwym zardzewiałym

zgrzytem.

Trzeba iść dalej.

W stronę gór.

To jedno tylko miała w myślach. Ten jeden jedyny cel. Nie chciała zastanawiać się, co

może ją tam spotkać, co Johanna powie i zrobi.

Była to ostatnia rzecz, jakiej od niej zażądał. Kazał jej tam iść. Nie mogła zrozumieć

dlaczego, wcale tego nie chciała, ale też on nie prosił jej, by padała na kolana przed tą Johan-

ną, nie domagał się nawet obietnicy, że okaże jej szacunek czy da coś na kształt pociechy. He-

lena wiedziała, że Ravi kochał żonę i często ją wspominał, być może właśnie jej poświęcił

swe ostatnie myśli. Nawet z tym potrafiła się pogodzić.

Ravi umarł, mając przy skórze jej włosy.

To powinno mi wystarczyć, pomyślała Helena, nie docierając do głębi własnego bólu.

Była silna i młoda, nawykła do chłodu i głodu. W worku niosła trochę jedzenia, zapasową ko-

szulę i kilka ciepłych wełnianych ubrań. Kawałek drewna z tyczki znalezionej przy grobie

matki, małą czerwoną dziecinną kamizelkę i kilka szylingów, które dostała od Torkjella.

Zadarła głowę, buntowniczo popatrzyła na przejrzyste niebo. Ścieżka, którą szła, tro-

chę się wyprostowała, wzdłuż wody zmieniła się wręcz w drogę, zdołałby przejechać tędy na-

background image

wet wóz. Za kilka tygodni błocko wyschnie, a wielkie zaspy, które wciąż leżały nad brze-

giem, stopnieją i spłyną. Już niedługo lód na jeziorze skruszeje i ludzie, zamiast wędrować

krętą drogą, będą mogli pływać łodzią.

Helena maszerowała szybkim krokiem, a tempo, jakie sobie narzuciła, wywołujące

świszczący oddech i ból w całym ciele, odganiało wszelkie myśli.

Około południa napotkała mężczyznę z saniami i koniem, najwyraźniej wyprawił się

po jakieś nędzne resztki słomy i marne gałęzie. Zwiędłe liście zwisały bezwładnie z gałązek,

na poły zgniłe, gdy wiosenne słońce stopiło oblepiający je lód. Ale teraz, na przednówku,

owce będą zadowolone nawet z takiego pożywienia. Tu, na górze, trawa kiełkowała jedynie

gdzieniegdzie w nasłonecznionych miejscach, a na zboczach opadających ku dolinie wciąż

jeszcze połyskiwał świeży śnieg.

Wieśniak spoglądał na nią wzrokiem, w którym nie było nic poza ciekawością. Helena

skuliła się w sobie, zwolniła. Usiłowała wykrzywić twarz tak, by chłop nie potrafił opowie-

dzieć, jak naprawdę wygląda. Na szczęście rude włosy już wcześniej ukryła pod chustką.

Przeważnie właśnie one zapadały ludziom najgłębiej w pamięć, a gdyby jeszcze ujrzeli ją tak

bezwstydnie krótko ostrzyżoną, zapamiętaliby ją jeszcze lepiej.

Spuściła wzrok, gdy mężczyzna pozdrowił ją z wahaniem.

- Obcy kręcą się tu tak wcześnie? A możeś ty nowa dziewczyna, co ma służyć u Sju-

gurda z Nordabo? Albo włóczęga, co tak wcześnie wyruszyła na wędrówkę tego roku?

- Nie... tak... Owszem, jestem służącą, ale nie z Nordabo.

- Ach, tak?

Zatrzymał konia, który parsknął z wdzięcznością i stanął nieruchomo ze spuszczonym

łbem. Pod derką wyraźnie rysowały się sterczące kości.

- Ja... idę na Arnegard.

Nie miała pojęcia, w jaki sposób to właśnie słowo wydostało się z jej ust, teraz jednak

zawisło w powietrzu, jakby lśniąc, nie pozostawiając nawet cienia wątpliwości, że oto zaszło

jakieś nieporozumienie.

- Na Arnegard? Ale przecież oni umówili się z najmłodszą dziewczyną chałupników z

Vesleli? Nie słyszałem, żeby Per szukał obcej dziewczyny.

Nie odpowiedziała, nogi same prosiły, by odwróciła się do chłopa plecami i uciekła

czym prędzej. Ale człowiek z koniem najwyraźniej się namyślił.

- No... i tak się spóźniłaś. Dzień rozpoczęcia pracy minął czternastego kwietnia,

dziewczyno. Masz papiery?

background image

Obrzuciła go spojrzeniem od stóp do głów. W surowym głosie mężczyzny pojawił się

ton lekkiej niepewności. Był pewnie chałupnikiem albo może ubogim wieśniakiem z gór, któ-

ry w stajni trzymał kozy, a krowę pod gołym niebem. Na pewno nie umiał czytać, choć pytać

o papiery się ośmielił.

Helena ściągnęła worek z pleców, kiwnęła mu głową. Mężczyzna wsunął obie ręce za

pasek i nie przestawał się gapić, kiedy Helena wyjmowała z worka koszulę i jedzenie, nóż i

wełnianą kamizelkę. Na samym dnie spoczywała skrzyneczka, zrobiona z kory i wierzbowych

witek, ozdobiona dziecinnym wzorem. Otworzyła ją, nie patrząc nawet na zwinięty lok wło-

sów. Przy nim leżał zrolowany papier.

Wieśniak wziął go do ręki, mrużąc oczy, otarł ręką czoło i poprawił czapkę.

- Widzisz, to pieczęć lensmana z Hol, a obok jeszcze pieczęć królewska, powinno chy-

ba być w porządku?

- Tak, tak... Nie mów do mnie takim tonem, dziewczyno, wiesz wszak, że porządni lu-

dzie mają obowiązek sprawdzać, czy po drogach nie wałęsają się włóczędzy.

Helena prędko przyciągnęła papier do siebie. Był to dokument, który dostała, gdy

przybyła odbyć areszt u Torkjella Villanda. Gdyby wieśniak umiał czytać, zapewne leżałaby

teraz w jego saniach związana.

Ale mężczyzna cmoknął na konia, który drzemał otumaniony promieniami wiosenne-

go słońca. Wychudzona szkapa bardzo niechętnie ruszyła naprzód. Helena pożegnała się i po-

szła w górę ścieżką, chłop pokazał jej drogę do Arnegard. Sama właściwie nie mogła pojąć,

dlaczego tak się zdradziła. Teraz zaczną krążyć plotki, ludzie dowiedzą się o kobiecie, która

wypytywała o Arnegard. Jeśli się tam pokaże, natychmiast to zgłoszą władzom. Ravi mówił

jej, że brat matki, wuj Per, wciąż prowadzi gospodarstwo, ten sam Per, który widział, jak mat-

ka idzie wprost na zatracenie. Jakim mógł być człowiekiem? Czy wierzył, że Liv naprawdę

zabiła własne dziecko?

Helena zacisnęła zęby. Wszystko w niej było jednym wielkim chaosem. Ale stopy wi-

dać usłyszały, co powiedziała wieśniakowi, i same skierowały się teraz w stronę zagrody.

Krew w żyłach tętniła mocno, jak gdyby więzy od tak dawna zapomniane w jednej chwili sta-

ły się rzeczywiste.

Krewni.

Helena nie miała nic poza maleńką czerwoną kamizelką z wełny.

Wiedziała, że tam wysoko na zboczu ma wuja, ciotkę, liczne cioteczne rodzeństwo.

Wiedziała też jednak, że oni wcale nie ucieszą się na jej widok. Wstyd, jaki ściągnęły na nich

postępki Liv, zapewne wciąż palił, a córką morderczyni nie mieli ochoty się zająć już tamtego

background image

dnia, gdy matka została zgładzona. Zostawili ją rodzinie ojca w Hol, a ta natychmiast się jej

pozbyła. Pragnęli tylko, by dziewczynka jak najprędzej zniknęła im z oczu. Nie zabili jej, cze-

go Helena żałowała, gdyż życie u chłopa z Royse w Roldal było gorsze niż śmierć.

Zatrzymała się, słysząc szczekanie psa.

Podwórze było rozległe, otoczone niskimi, - solidnie postawionymi budynkami. Zoba-

czyła długą, wąską stodołę, dom mieszkalny, dom ognia i spichlerz. Do gospodarstwa należa-

ły też dwie nieduże szopy, jedna na skraju zagrody przy grupce górskich brzóz.

Przez dziedziniec przechodziła kobieta, a dwoje maleńkich dzieci czepiało się jej

spódnicy. Helena słyszała popłakiwanie malców.

Nogi się pod nią ugięły, lecz teraz nie chciały zawrócić.

Podeszła do płotu, na którym rozwieszono do wietrzenia grube narzuty z wełny.

- Szczęść Boże!

Kobieta odwróciła się zmęczonym ruchem, twarz nosiła ślady udręki, a teraz odmalo-

wała się na niej niechęć. Przydreptała do Heleny, najmłodsze dziecko wzięła na ręce. Wiadro,

które dźwigała, zostało na podwórzu.

- A cóż to za ludzie? Sama jesteś, dziewczyno?

- Tak, wędruję sama.

Wiedziała, że powinna podać teraz swoje imię, gdyż inaczej w twarzy kobiety pojawi

się jeszcze więcej podejrzliwości. Przypomniała sobie, jak w takiej sytuacji zachowywali się

Ravi i Johanna.

- Jestem Anna Plassen. Czy to Arnegard?

- Tak, masz tu jakąś sprawę? Jeśli szukasz pracy, to powiem ci, że wszystkie łóżka

mamy zajęte i nie zdołamy wyżywić nikogo więcej przed latem.

- Nie, ja tu nie zostanę. Przynoszę tylko pozdrowienia dla... Pera.

- Dla mego męża? Cóż to za pozdrowienia, jeśli wolno spytać? Czyżby on znał cię le-

piej niż ja?

W pytaniu pojawił się cień złości. Kobieta najwyraźniej bała się nieproszonych gości

w chałupie, zapadnięte policzki dobitnie świadczyły o tym, jak bardzo potrzeba tu ziarna.

- Per jest w oborze dla owiec, kocą się, a wcale nie są silne. Straciliśmy już cztery.

Helena wolno pokiwała głową.

- Niosłam tam ciepłą wodę.

- Pozwól mi zanieść wiadro do obory, mogę porozmawiać z nim właśnie tam. Nie

chcę sprawiać kłopotu, zaraz ruszam dalej.

- Dalej? To nie przyszłaś z gór?

background image

Helena nie odpowiedziała. Zrozumiała, że niemądrze byłoby rozgłaszać, iż wybiera

się w drogę przez góry w samym środku wiosennych roztopów. Złapała wiadro, okazało się

wcale nie takie ciężkie, jak jej się wydawało, gdy widziała kobietę dźwigającą je przez po-

dwórze. Mocnym krokiem, nie zdejmując worka z ramion, skierowała się do obory, w której

znajdował się jej najbliższy krewny.

Drzwi na skórzanych zawiasach uchyliły się, wewnątrz panował spokojny półmrok.

Zapach wilgotnej wełny, zwierzęcych odchodów i skwaśniałej paszy uderzał w nozdrza. He-

lena wychwyciła też ciężki odór wód płodowych, krwi i ludzkiego potu.

- Szczęść Boże, Perze Engebretssonnie!

Postać w głębi drgnęła, Helena usłyszała, że ktoś wstaje.

- Do diabła, czego tu szuka obca kobieta? Nie widzisz, że ręce mamy pełne roboty?

Owce się kocą!

- Chętnie pomogę, jeśli potrzeba. Swego czasu przyjmowałam jagnięta.

Podszedł tuż do Heleny i teraz sceptycznie jej się przyglądał. Podała mu wodę, prędko

obmył ręce, pokryte aż po łokcie krwią.

- Coś ty za jedna? - burknął, wycierając się w strzęp płóciennego worka, a potem ob-

macując kieszenie w poszukiwaniu fajki.

Aha, a więc nie na tyle źle im się wiedzie, żeby gospodarz nie mógł pozwolić sobie na

tytoń, pomyślała Helena.

- Jestem Anna Plassen, a przynoszę ci pozdrowienia od twojej siostrzenicy.

- Co takiego? Przecież ja nie mam żadnej siostrze... Urwał gwałtownie, palce zagłę-

bione w cybuch fajki nagle znieruchomiały.

- Liv - szepnął.

Patrzył jej teraz prosto w oczy. Helena nie miała pojęcia, czy jest podobna do matki,

ale tutaj, w półmroku panującym w oborze, gdy płomiennie rude włosy były schowane pod

chustą, mogło się zdarzyć, że...

- Ta nieczysta córeczka Liv... Czy ona żyje?

- W pewnym sensie - odparła Helena. - Prosiła, żebym przekazała pozdrowienia, gdy-

bym kiedykolwiek znalazła się w tych stronach. My... służyłyśmy razem, u jednego gospoda-

rza. W Roldal.

- Aha... W Roldal, mówisz?

- Nie wiedziałeś, że siostrzenicę tam wysłano?

- No, owszem. W Nedremyr nie stać ich pewnie było na to, żeby zająć się dziecia-

kiem. W dodatku dzieckiem morderczyni. Poza tym żona Levorda miała rodzić mniej więcej

background image

w tym samym czasie, co nieszczęsna Liv. Nie ma się czemu dziwić, że kobieta nie chciała wi-

dzieć bękarta pod swoim dachem. Ale... to znaczy, że ona jakoś sobie radzi? Potrafi trzymać

się z dala od lensmana i więzienia?

Helena lekko wypuściła powietrze przez nos i westchnęła.

- Przesadą byłoby powiedzieć, że jest cnotliwą kobietą zacnego rodu. Żyje jednak i ja-

koś daje sobie radę.

Wieśniak zdołał wreszcie zapalić fajkę. Ciche odgłosy wydawane przez kotną owcę,

dochodzące gdzieś z głębi ciemności, jakby przestały do niego docierać. Helena jednak usły-

szała skargę cierpiącego zwierzęcia i przerwała chłopu.

- Pomóc ci? Jagnię nie chce wyjść? Mam wąskie ręce.

Wieśniak, zaskoczony, podziękował jej za propozycję. Wyraźnie było widać, że opo-

wieść Heleny coś w nim obudziła. Ucieszyło ją to, nie był więc człowiekiem kompletnie po-

zbawionym uczuć. Może uda jej się czegoś od niego dowiedzieć bez zadawania pytań? On nie

powinien się domyślić, kim ona jest naprawdę, lecz może zdoła naprowadzić go na jakieś

opowieści o siostrze, spróbuje wspomnieć, że przyjaciółka chętnie dowiedziałaby się czegoś

więcej o matce.

Ale najpierw ta owca.

Helena zobaczyła wytrzeszczone oczy zwierzęcia. Lędźwiami owcy wstrząsnęły

dreszcze, gdy położyła jej rękę na grzbiecie i zaczęła do niej przemawiać.

Wieśniak smoktał fajkę, uderzył krzesiwem o obcas.

Stał teraz z miną świadczącą o tym, że od tej chwili cała odpowiedzialność spoczywa

na nieznajomej dziewczynie.

Owca miała lekkie skurcze, twardy brzuch pod dotykiem rąk Heleny wydawał się go-

rący. Przez moment przeleciała jej przez głowę myśl: Ravi, to ty powinieneś być teraz tutaj,

tak lubiłeś zwierzęta i tak się o nie troszczyłeś... chyba bardziej niż o ludzi, tak mi się wydaje.

Głowa owcy opadła na ziemię, zwierzę leżało na boku, co Helenie bardzo się nie po-

dobało.

- Musimy ją podnieść, inaczej to za długo potrwa. Dalej, pomóż mi!

Postawili osłabioną owcę na nogi, ślizgała się i pobekiwała, wreszcie jednak stanęła

spokojnie, a jej ciałem targnął kolejny skurcz.

Wieśniak poczerwieniał na twarzy. Było coś nieprzyzwoitego w tej sytuacji, kiedy stał

tu razem z obcą kobietą. Widział teraz pęcherz płodowy wydobywający się spod ogona owcy.

- Trzymaj ją, nie może ustać o własnych siłach, a ja spróbuję...

Helena przejęła dowodzenie, chłop pomruczał trochę, ale usłuchał.

background image

Jagnię nie urodziło się podczas następnego skurczu ani tego, który nadszedł później.

Owca zaś całkowicie bezwładnie spoczywała w ramionach wieśniaka, nie mogąc już utrzy-

mać się na nogach.

- Sama widzisz, to ją zabija, jagnię musi być martwe, a w każdym razie jakieś przero-

śnięte!

Helena bez namysłu zakasała rękawy kurtki i wsunęła ręce do wnętrza owcy. Wyczuła

pyszczek jagnięcia, lecz nie mogła odnaleźć nóg. Płód nie był ułożony tak jak powinien.

Przednie nogi nie otaczały głowy, lecz odgięły się w tył, co uniemożliwiło poród.

Helena zaczęła naciskać i popychać, aż wreszcie przesunęła ręce przez najwęższe

miejsce. Kości owcy mocno wżynały się w nadgarstki, wreszcie jednak udało jej się pochwy-

cić jedną nogę jagnięcia i przemieścić ją w przód. Potem to samo zrobiła z drugą.

- Teraz możemy jej pomóc!

Wieśniak przytrzymywał owcę, a Helena delikatnie pociągnęła za dwie kruche nóżki

zwisające poza ciałem matki.

Z cichym westchnieniem jagniątko wysunęło się na zewnątrz.

Owca w rękach gospodarza zrobiła się ciężka jak ołów.

Buchnęła krew.

Koniec.

Helena westchnęła z rezygnacją.

Sprawnie oczyściła palcami pyszczek jagnięcia i natarła je mocno szorstkim płótnem.

Zwierzątko się ocknęło.

- Tu jest jeszcze jedno - oznajmił cicho wieśniak i wyciągnął nóż.

Z przyjemnością posilała się zupą na świeżym mięsie, twarda baranina właziła w zęby,

ale Helenie wydawało się, że nigdy w życiu nie smakowała niczego lepszego. Jedli z apety-

tem, dzieci również. Stół w Arnegard otaczali ludzie w najróżniejszym wieku. Helena drgnęła

przestraszona, rozpoznając swe własne szczupłe palce w ruchliwych dłoniach malców. Nie-

zwykłe było tak siedzieć tutaj, tak blisko swoich korzeni. Nawet miną jednak nie zdradziła, że

w duchu płacze nad wszystkim tym, co utraciła jej matka. Nie wyjawiła, że jest kimś innym

niż Anną Plassen, która obiecała przyjaciółce odwiedzić jej rodzinną zagrodę i wypytać o no-

winy.

- Kiedy znów się spotkasz z córką Liv?

Nie spytali nawet o jej imię i wyraźnie zaniepokoiła ich wiadomość o nieznanej krew-

niaczce.

background image

- Nie wiem. Być może wtedy, kiedy rok służby się skończy, a może latem następnego

roku, ale spotkam się z nią na pewno. Jeśli obie tego dożyjemy.

- Hm. Ty... nie wychwalaj za bardzo tej zagrody. Owszem, całkiem dobrze sobie ra-

dzimy, lepiej niż wielu innych, w Arnegard zawsze powodziło się nie najgorzej, ale...

- Rozumiem - przerwała mu Helena, czując, jak pałają policzki. Nie chciała nawet słu-

chać, jak mało uradowała tych ludzi myśl, że bękart siostry mógłby się tu zjawić.

- Nie wydaje mi się, żeby do was przyszła. Wie przecież, że mogliście się nią zająć już

wtedy. Przypuszczam, że jasno postawiliście sprawę - odpowiedziała ze źle skrywanym

oskarżeniem w głosie.

Wokół stołu zapadła cisza. Wywar z mięsa zachował swój smak, nikt jednak nie pod-

nosił głowy znad krawędzi miski. Per z żoną wymienili spojrzenia.

- No cóż, dziękujemy ci za pomoc. Udało się uratować jagnięta i mięso. Pewnie tak

miało być. Liczymy na to, że podstawimy jagnięta starej owcy, która straciła swoje. Zostało

jej jeszcze parę kropli w wymieniu, biedaczce. A zbocze przy kuźni z każdym dniem coraz

bardziej się zielem...

Helena pokiwała głową. Wiosenne słońce ich ocali, jeśli tylko dobra pogoda się utrzy-

ma. A na to wyglądało, niebo było przejrzyste, lekki wiatr wiał od południa.

- Zamierzam jak najszybciej przeprawić się przez góry, pora jeszcze wczesna i...

- Nie możesz przecież iść całkiem sama! Bez nart czy rakiet, bez żadnej kompanii...

Kobieta była naprawdę przerażona, lecz Helena tylko się uśmiechnęła.

- Zawsze daję sobie radę. Mogę upleść jakieś rakiety, dość tu chyba wierzb. Tu pod

chatą gałązki są miękkie i sprężyste, na pewno znajdzie się jakaś rada.

Wieśniak mruknął coś zadowolony, zaproponował jej nawet trochę jedzenia na drogę,

spory kawałek gotowanego mięsa z boku owcy i parę kęsów twardego, niezakwaszonego

chleba.

Helena machała im na pożegnanie, ale odnosiła wrażenie, że w żołądku ma kamień.

Przed oczami znów pojawił jej się obraz Raviego, zmusiła się jednak, by go od siebie

odegnać.

Musiała iść dalej. Nie mogła dłużej zwlekać, bo wieści o tym, co się stało dalej w doli-

nie, na pewno dotrą do Arnegard jeszcze przed wieczorem. Takie dramatyczne nowiny zwy-

kle przemieszczały się tak prędko, jakby miały skrzydła, nawet w samym środku wiosennych

roztopów.

Nie poprosili, by przekazała pozdrowienia córce Liv Engebretsdatter.

Helena poprzysięgła sobie, że tego nigdy im nie wybaczy.

background image

ROZDZIAŁ II

Lyster w Sogn, maj 1745

- Z wszystkich dzieci najśliczniejszy

li - li - lo

będzie spał mój najmilejszy

li - li - lo...

Amelia uśmiechnęła się przy tym prościutkim wierszyku, który pojawił się jej w gło-

wie jednego z pierwszych wieczorów po powrocie Johanny i małego Benjamina Raviego do

domu. Chłopczyk nie potrafił teraz zasnąć bez znajomych strofek, chętnie więc mu je śpiewa-

ła, powtarzając raz i drugi, nawet kiedy już zasnął.

Tęsknota za tym, żeby mieć więcej dzieci, nie przestawała żarzyć się w Amelii. Mo-

dliła się o to i płakała, złościła i przeklinała swe zdradzieckie ciało. Nic jednak nie pomogło,

ani sekretne mieszanki z ziół, ani modlitwy. Często wracała myślą do dziwnej historii Marji o

złotym łańcuszku, naszyjniku czarownic, który podobno potrafił zaradzić bezpłodności. Marja

jednak zdjęła go przed wyjazdem, a teraz, choć wszystko już przeszukali, nie mogli go odna-

leźć. Dwa złote kawałki łańcuszka z podwójnym dzwoneczkiem pośrodku uczyniły kiedyś z

pewnej kobiety morderczynię. Amelia zadrżała, przejęta popatrzyła na Benjamina. Cóż, teraz

nie ma już o czym myśleć, skończyła czterdzieści lat i została babcią.

Uśmiech wciąż trwał na jej ustach, kiedy wstała i uniosła spódnice znad podłogi, by

ich szelest nie zbudził dziecka. Chłopczyk spał tak pięknie na białych prześcieradłach. An-

gielskie koronki miały właściwie zdobić odświętną suknię, lecz Amelia upierała się, by przy-

stroić nimi kołderki i poduszki.

Sukien i tak miała dosyć.

No cóż, w każdym razie wystarczyło ich, by ludzie z Lyster mieli czym sycić swoją

ciekawość. Amelia z Karlsgârd nigdy nie pokazywała się w kościele w tej samej sukni dwa

razy z rzędu. Kobiety bardziej cieszyły się na to, że znów będą mogły poszeptywać o cudzo-

ziemskich kreacjach, niż na samo kazanie.

Amelia lubiła obserwować, jak plotkują między sobą, jak zielone z zazdrości posyłają

jej ukradkowe spojrzenia.

Zadziwiające, jak próżną można stać się na starość, pomyślała z ironią. Może to dlate-

go, że tak niewiele miała pracy, za dużo trosk, a za mało konkretnej roboty?

background image

Gdy jednak wspomniała o tym Bendikowi, on roześmiał się tylko, leciutko pociągając

żonę za pięknie kręcone włosy.

- Pracujesz jak koń przy pługu, moja kochana. Nie znam nikogo innego, kto umiałby

być tak potargany i brudny w jednej chwili, a zaraz potem prezentować się jak najpraw-

dziwsza królowa.

Amelia poczuła, że ten prosty komplement ogrzewa ją aż do głębi serca, niemal rów-

nie mocno jak spojrzenie męża. Co ona by zrobiła bez niego? Jak wyglądałoby jej życie?

Trudno było coś o tym powiedzieć, lecz Amelia nie przestawała dziękować Bogu za to, że jej

losy potoczyły się właśnie tak, a nie inaczej. Wiele wycierpiała, wiele zaznała trosk, teraz jed-

nak na horyzoncie zaczynało się przejaśniać. Wiosna zapowiadała się piękna, obiecująca.

Nawet Johanna zaczęła powoli odzyskiwać rumieńce na policzkach, a zdarzało się na-

wet, że słyszeli dochodzący z kuchni jej szczęśliwy śmiech. Lubiła przesiadywać tam razem

ze służbą, chętnie wkładała starą spódnicę i zarumieniona stawała u boku zarządczyni zagnia-

tać chleb. Upłynęło wiele miesięcy, zanim Johanna znów zaczęła się uśmiechać. Przez pierw-

szy okres po powrocie do domu Amelią widziała, jak córka późnym wieczorem chodziła na

górę wznoszącą się nad fiordem. Siadała tam i spoglądała na wodę jak gdyby na kogoś czeka-

ła, myślała może, że Ravi przyjedzie za nią. Tęskniła za nim, płakała, lecz nigdy nie wspomi-

nała o nim matce.

Amelia nie chciała pytać.

Córka cierpiała jak wdowa lub opuszczona żona.

Potem, niemal z dnia na dzień, rodzice zauważyli zmianę, jaka w niej zaszła. Johanna

ożywiła się, jak gdyby nagle wyzwoliła się spod wpływu choroby. Poznali to także po dziec-

ku, chłopczyk zrobił się bardziej ruchliwy, uśmiechał się, a w poważnych ciemnych oczach

pojawił się blask.

Tak, tak, życie zaczynało wreszcie się układać.

Amelia miała nadzieję na ciepłe dobre lato, na lato pełne błogosławieństw zarówno

dla mieszkańców Karlsgârd, jak i dla całej wioski. Wszystko zapowiadało się naprawdę do-

brze, już teraz, w maju, drzewa owocowe na plebanii obsypały się kwieciem, a maleńkie ro-

ślinki, które Amelia zasadziła wokół domu, też wykazywały wielką chęć do życia. Pola leżące

odłogiem zaorano, na świat przychodziły dzieci, młodzi łączyli się w pary, ogłaszano zapo-

wiedzi i po raz pierwszy od wielu setek lat chałupnicy zaczęli przygotowywać pod uprawę

kolejne kawałki ziemi. Coraz częściej we wsi pojawiał się handlarz, a chłopi malowali nowe

chałupy na biało albo na czerwono, prawdziwe szklane szyby błyszczały w oknach nawet ma-

leńkich chat.

background image

Inne czasy, pomyślała Amelia. Czuje się to nawet w powietrzu.

Usiadła w paradnej izbie na haftowanej miękkiej kanapie. Mebel bardzo jej odpowia-

dał, mogła na nim odpoczywać, poczytać trochę albo po prostu przymknąć oczy i rozmyślać.

Niedługo przyjdą Bendik i Johanna, słońce już zaczęło chylić się ku zachodowi, pora na po-

siłek. Z kuchni dochodził Amelię zapach zielonego sosu, który po południu zostanie podany

do solonego mięsa. Pokrzywy, siewki kminku, pączki arcydzięgla i dużo nie w pełni wyro-

śniętego, delikatnego szczypiorku.

Powinno smakować.

Amelia zapadła w drzemkę. Nagle poderwała się, bo w uszach pojawiły się jakieś

dziwne dźwięki. Co to może być? Piosenka? Zabawa?

Tak, ktoś grał. Teraz usłyszała także dobiegający z daleka śmiech. Pospiesznie podbie-

gła do okna, w miejscu, gdzie droga rozszerzała się na zboczu, dostrzegła rozkołysane głowy.

Błyszczące w słońcu guziki na piersi, promienie odbijające się od żołnierskiej czapki.

I muzykant!

Zachwycona wygładziła taftowe spódnice, otworzyła drzwi i roześmiana stanęła na

schodach, by powitać wesołą gromadę. Wśród nadchodzących znajdował się i Bendik, pod-

niesioną do góry ręką zamachał do niej wesoło.

- Witamy panią, mamy dzisiaj gości z daleka! Przynieś piwo i świeże solone mięso,

zobaczysz, będzie zabawa!

- Ależ, Bendiku, czy możemy? Nie minął nawet rok, ludzie powiedzą, że nie mamy za

grosz wstydu...

- Ci ze Storlendet już nigdy więcej nie będą naszymi przyjaciółmi, niech więc sobie

myślą, co im się podoba. Nie jesteśmy już z nimi spowinowaceni, nie mamy obowiązku do-

trzymywać ich roku żałoby.

Amelia kiwnęła głową, bardzo chciała przyznać mu rację. Unikała patrzenia na sąsied-

nią zagrodę. Przełknęła ślinę i postanowiła, że pozwoli rozweselonej gromadce na zabawę.

Miło będzie trochę się rozerwać, zawirować w tańcu w taki piękny wieczór na chwałę wiosny

i lata.

Kokieteryjnie zakręciła się na schodach, muzykant mrugnął do niej porozumiewaw-

czo, a żołnierze, którzy dołączyli do orszaku, zaintonowali piosenkę wychwalającą kobiecą

urodę. Amelia poprosiła dziewczęta, by wystawiły wyjątkowo jedzenie na zewnątrz. Parobcy,

wracający zmęczeni z pól, nabrali nowych sił, gdy Bendik kazał wynieść na wiosenny wie-

czór długi stół i ławy.

background image

- Gdzie się podziała Johanna? Nie może jej to ominąć. Monsa, poproś Einara, by wy-

prowadził kariolkę i przywiózł ją do domu.

Amelia czuła, że twarz jej płonie. Zapach pysznych dań, piwo, które już pieniło się w

kubkach, weseli młodzieńcy w niebieskich spodniach i głośny śmiech męża...

Tak, życie na Karlsgârd było piękne. Amelia coraz rzadziej wracała myślą do dawne-

go marzenia o Meisterplassen, o spokoju i prostocie tego miejsca. Kiedyś na pewno znów tam

wyruszą, ale najpierw muszą być całkiem pewni, że Johannie naprawdę wszystko dobrze się

układa. Może kiedyś, za kilka lat, znów znajdzie sobie męża, nie takiego jak Erlend, który

okazał się potworem w swej zazdrości, ani nie takiego jak Ravi, pomyślała Amelia, czując

ukłucie w sercu. Nic nie mogła na to poradzić, ale myśl o tym, że Ravi prawdopodobnie już

nie żyje, napawała ją spokojem. Miała z tego powodu wyrzuty sumienia, bo córka wciąż nie

mogła otrząsnąć się z żalu. W każdym razie noce Johanny nadal były ciężkie od myśli, niekie-

dy matka słyszała, że córka wymyka się nocą i przepada gdzieś na wiele godzin.

Cóż, jeśli w czymkolwiek jej to pomagało, nie można jej za to winić, choć takie za-

chowanie nie przysporzy zapewne Johannie szacunku we wsi.

Amelia przeszła do swojego pokoju i rozsznurowała czarną suknię. Muzykanci popra-

wili jej humor, wciąż jednak czaił się gdzieś irytujący lęk. Mieszkańcom Karlsgârd i Storlen-

det nie wypada tańczyć.

Zaraz jednak gniewnym ruchem naciągnęła czerwoną wełnianą spódnicę, wyjętą z sa-

mego dna kufra, gdzie leżała razem z innymi sukniami: zieloną, niebieską i kraciastą.

Erlend był potworem.

Związku z nim Johanna omal nie przypłaciła życiem. Jakiego szacunku mógł więc żą-

dać?

Amelia wysunęła kilka loków spod surowego czarnego czepka, a na ramiona narzuciła

piękną jedwabną chustkę z długimi frędzlami. Potem poszła po Bendika, żeby zaprosił muzy-

kantów i cały towarzyszący im orszak do domu.

Johanna usłyszała kroki matki na schodach. Amelia zwykle stąpała lekko, lecz przez

całą tę zimę jej kroki były powolne i ciężkie. Johanna czuła się odpowiedzialna za ból matki.

Własny żal potrafiła znieść, choć wspomnienie Raviego nie odstępowało jej w żadnej godzi-

nie.

Za każdym razem, gdy brała dziecko na ręce, gdy z troską głaskała jego spuchnięte

stawy, pojawiała się pełna goryczy myśl: ten chłopiec ma przecież ojca, ojca, który zdradził i

jego, i ją.

background image

Jakież demony mieszkały w tym człowieku i do tego stopnia potrafiły zatruć mu

umysł, że bał się przebywać w pobliżu tych, którzy go kochali?

Rozumiała go, o, tak, zawsze się tym chwaliła, z trudem jednak przychodziło jej pogo-

dzenie się z faktem, że gdy nastąpił wreszcie dzień, kiedy mogli wrócić do domu, on odszedł,

zniknął.

Może zostałby skazany za zamordowanie Erlenda. Nie było jednak dowodów na to, że

Ravi był w Laerdal... Torkjell na pewno należycie wywiązał się ze swego zadania, jego ludzie

przewieźli zwłoki Erlenda przez góry i zatroszczyli się o to, by znaleziono je w odległości

dziesiątków mil od miejsca zabójstwa nad rzeką w Torpo.

Mimo to jednak... Ludzie ze Storlendet przywykli do tego, że dostają wszystko, czego

sobie zażyczą. I zarówno pastor, jak i wójt usłuchaliby być może starego gospodarza, gdyby

Johanna wróciła do domu z kochankiem.

Z synem mordercy.

Rein nigdy nie doczekał się grobu w obrębie ciężkich cmentarnych murów, choć wieś

z czasem dowiedziała się, że nie był wcale winien zabójstw, o które go podejrzewano. Ravi

zaś... On był zbyt dziwny, zbyt przerażający dla ludzi, z którymi się stykał.

Być może więc stało się najlepiej jak mogło. Amelia i Bendik twierdzili wprawdzie,

że zdołają powstrzymać burzę, jaka zerwałaby się, gdyby Johanna zabrała Raviego z powro-

tem do Lyster. Ona jednak wiedziała, że cieszą się, iż przyjechała sama. Pomimo całego wsty-

du, pomimo posyłanych im długich spojrzeń. Johanna wróciła do domu, a ludzie z wioski nad

fiordem gotowi byli jej wybaczyć, jeśli udowodni im, że na to zasłużyła. Przez całą zimę

przyjmowała ich w Vildegârd i nigdy nie okazała nic innego niż pokorę i pełną gotowość, by

im służyć. Takiego właśnie zachowania spodziewano się po zamożnej skruszonej grzesznicy.

'W dodatku zdaniem wielu gospodarz ze Storlendet był łajdakiem i krwiopijcą, a jego syn nie-

raz pokazał twardą rękę. Nietrudno było o współczucie dla młodej dziewczyny, którą oddano

Erlendowi.

Kobiety rozumiały.

Johanna nigdy niczego nie tłumaczyła, nie odpowiadała na żadne pytania. Bacznie się

pilnowała, by ani słowem nie wspominać o życiu z Erlendem. One jednak dobrze pamiętały,

nie musiała im przypominać o bójce na ślubie szwagra ani o wściekłych wybuchach Erlenda

w ostatnim czasie.

Nigdy też nie wspominała Raviego.

Nie przeczyła domysłom, że być może on już nie żyje.

Ludzie więc tak jak Amelia uważali go za zmarłego.

background image

Lecz nie Johanna.

Ona próbowała wyobrażać sobie, gdzie on teraz jest, z kim się związał. Prawdopodob-

nie siedzi pijany w chacie Trugego albo oskarżony o coś stoi przed sądem w Âl Lensman za-

pewne z wdzięcznością przyjąłby każdego, kto mógłby mu coś zarzucić, by przynajmniej

przez pewien czas dało się trzymać tego dziwnego człowieka pod kluczem.

A może udałoby się go skazać na spędzenie w więzieniu reszty życia?

Nieczęsto słyszało się teraz o karach za uprawianie czarów, Johanna wiedziała, że w

Hallingdal było to prawie nieznane zjawisko, ale przy zdolnościach Raviego. - Mało brako-

wało, zwłaszcza wtedy gdy podpalono ich chatę.

Otrząsnęła się ze wspomnień i tylko mocniej tuliła do siebie dziecko. Właśnie spał,

biedny mały. Amelia uśpiła Benjamina kołysanką i branie go teraz na ręce było bardzo niemą-

dre. Johanna jednak niekiedy po prostu nie mogła się powstrzymać, musiała przytulić synka

do piersi, czując, jak strach tętni w żyłach. Nie wiedziała, jak długo będzie jej dane zatrzymać

maleńkiego Benjamina Raviego. Amelia wiele łez wylała nad chorym chłopcem, Johanna

wiedziała też, że matce nie podoba się jego imię. Tamten drugi Benjamin niewiele przeżył lat.

Pewnej wigilijnej nocy zamarzł na lodzie.

Temu maleńkiemu ciałku dokuczało raczej gorąco, często gorączkował, a zimą już

myśleli, że umrze im na przeziębienie i jakąś zarazę, która rzuciła się na płuca. Nie przestawał

kasłać pomimo podejmowanych przez Amelię prób zaradzenia chorobie najrozmaitszymi me-

dykamentami i wywarami. Johanna najbardziej się bała, że paskudny kaszel poszarpie naczy-

nia krwionośne w płucach chłopca, wiedziała bowiem, że gdy już zacznie krwawić, być może

nie uda im się tego powstrzymać.

Przekleństwo.

Co też takiego nad nimi zawisło? Ta choroba zabijająca małych chłopców w rodzinie

czy też odbierająca im siły do życia. Żadnej z kobiet w rodzinie, z tego co wiedziały, nigdy

nie dotknęła ta słabość. Na szczęście uniknął jej także Karl Martin. On mógłby przenieść da-

lej rodowe nazwisko, pomyślała Johanna ze smutkiem, lecz brata matki nikt nie widział od

czasów, gdy przed tak wieloma laty wyjechał wraz z obcą w wiosce kobietą, Nadjaną. Teraz

zaś nie było także i Marji, zapewne ona również znalazła swój grób gdzieś daleko od zielone-

go fiordu. Źle się sprawujemy, pomyślała Johanna.

Niechętnie położyła chłopca w puchowe kołdry. Żadne dziecko nie miało bardziej

miękkiego posłania niż jej Benjamin Ravi. Nie krępowała go też powijakami, choć przypusz-

czała, że kobiety krzywią się na takie zwyczaje. Chłopczyk leżał ubrany jedynie w coś, co

przypominało becik: długą luźną koszulę zawiązaną na dole pod maleńkimi stopkami Kołyska

background image

wymoszczona była grubymi kołderkami i poduszkami, nie było w niej ani jednej twardej kra-

wędzi, nic, o co mógłby się uderzyć. Benjamin Ravi potrafił już siedzieć, ale słabe nóżki na

pewno nie uniosą jego ciężaru przed dniem pierwszych urodzin, przypadającym w czerwcu.

Rączki natomiast już miał sprawne, potrafił bawić się w klaskanie i składać zabawkę z kółek.

Spał.

Johanna uchyliła okno, żeby świeże powietrze mogło wypełnić pokój. Pod oknem ro-

sły krzewy dzikiej róży, listki już rozwijały się w pełni, a w ogrodzie kwitły wiśnie i jabłonie,

wielka duma Amelii.

Johanna odetchnęła głęboko i przez moment stała w oknie. Usłyszała urywki śmiechu

i muzyki, wreszcie w jej myśli wdarł się głos matki:

- Johanno, Johanno, mamy gości! Poproś dziewczyny, żeby przyniosły piwo z piwni-

cy, a do wieczornej kaszy dodały dużo solonego mięsa!

- Dobrze, mamo, ale...

Oczy Amelii roziskrzyły się niespotykanym gniewem.

- Nie myśl o tym, że to nie wypada, moja droga. Zasługujesz na trochę rozrywki i, do-

prawdy, ja także.

Johanna uśmiechnęła się, matka miała rację. Zima była dostatecznie długa i ciężka,

zresztą nikt ze Storlendet na pewno im nie podziękuje za to, że przedłużają okres żałoby. I tak

nie rozmawiali ze sobą, nawet po tym, jak Bendik zgodził się na zapłacenie mieszkańcom

Storlendet czegoś w rodzaju zadośćuczynienia, oddając im szkutę w zamian za marny spła-

chetek ziemi na zboczu.

Dostali swoje również dzięki temu, że Johanna zrzekła się wszelkich praw do Storlen-

det. Dla wszystkich wyraźne było, że Benjamin nie jest z ich krwi.

- Ja... nie bardzo wiem. Nie mam zbyt wielkiej ochoty na tańce i zabawę, mamo. Czu-

ję się trochę., zmęczona.

- Nic dziwnego, wciąż przecież dajesz dziecku pierś. To nie jest już konieczne, Johan-

no. Zrobisz się od tego chuda i zapadną ci się policzki jak u starej kozy. On jest już dostatecz-

nie duży, żeby pić krowie mleko. Wiesz przecież, że tyle krów ocieliło się zimą... Od świąt

jest mnóstwo mleka, nie widzę więc powodu, żebyś...

- Cicho, mamo, przecież ja sama tego chcę. 'W dodatku nie wydaje mi się, żeby akurat

to tak mnie męczyło.

Matka przycupnęła na stołku, podparła głowę rękami. Johanna stwierdziła, że Amelia

z jasnymi włosami zwisającymi swobodnie spod niewieściego czepka wygląda jak młoda

dziewczyna. To prawda, matce przyda się trochę śmiechu i zabawy. Amelia miała w sobie coś

background image

kruchego i dziecinnego, jakąś jasność i delikatność zarazem, na której widok w Johannie za-

wsze budziło się pragnienie, by oszczędzić matce wszelkiego bólu. Zmusiła się do uśmiechu,

otoczyła starszą kobietę ramionami, dziecko rozkosznie cmoknęło przez sen.

- Mamo, skoro już będziemy się bawić, przynieś trochę słodkiego wina.

Amelia uśmiechnęła się.

- To znaczy, że i ty się przyłączysz...?

- Tak, zgadzam się z tobą, najwyższy czas, żeby również Karlsgârd przegnało mróz ze

swojej ziemi!

- Tak właśnie być powinno, moja kochana. Chodź, usiądziemy w słońcu, zabierzemy

też parę motków przędzy, żeby wyglądało na to, że pracujemy.

Śmiały się już teraz razem i wyszły objęte. Na zewnątrz powitał je przebudzony upał.

- Ach, przecież to lato - westchnęła Amelia zadowolona.

Johanna ze śmiechem wskazała plamy śniegu, wciąż bielejące na zboczach. Szczyt

Molden pokrywało mnóstwo świeżego śniegu.

- No to przynajmniej prawie... Zobacz, możemy zdjąć kaftany i siedzieć w samych

bluzkach!

Jak rozbawione dzieci zdjęły okrycia i po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuły pro-

mienie słońca pieszczące nagą skórę przedramion.

Amelia zamknęła oczy i wystawiła twarz do nieba.

- Boże, jakież to cudowne! Czy ty rozumiesz, w jaki sposób udaje nam się przetrwać

te zimy, Johanno?

Córka nie odpowiedziała. Po zimach spędzonych bardziej na wschodzie nie potrafiła

pojąć skargi matki. Tu na ogół nie bywało na tyle zimno, by nie dawało się wytrzymać na

dworze, oczywiście pod warunkiem, że człowiek odpowiednio się ubrał, w dodatku wiosna

przychodziła wcześnie, a zima późno.

Parobcy wytaszczyli ławy z kuchni, ułożono na nich jeszcze miękkie poduszki i go-

spodyni z córką mogły usiąść. I zaraz służąca przyniosła wino w drewnianych kubkach.

Amelia zachichotała rozweselona.

- Mogą sobie myśleć, że pijemy herbatę albo wodę...

Słodycz lekko wkradła się na język, Johanna rozkoszowała się ciepłem, teraz już i na

zewnątrz, i wewnątrz. W drzewach rosnących wokół uwijały się przejęte jaskółcze pary, zno-

siły gałązki i suche zeszłoroczne listki do gniazd pod kalenicą obory. Na wierzbie pojawiły

się obsypane złocistym pyłem kotki, a szum wezbranej wiosennej rzeki docierał aż tutaj. Na

fiordzie widać było, jak woda szarzeje w miejscach, gdzie spływają wodospady, i przy ujściu

background image

rzek. W lśniącej zielonej tafli słońce odbijało się z taką mocą, że nie dawało się długo tam

spoglądać.

- To najpiękniejsze miejsce na świecie - szepnęła Johanna.

Amelia nie odpowiedziała. Gdy Johanna odwróciła głowę, zobaczyła, że matka z przy-

mkniętymi oczyma zatonęła w marzeniach.

Myślała o innej zagrodzie, o innym miejscu, które uważała za najpiękniejsze na ziemi.

Amelia jednak utraciła swe marzenie, zanim tak naprawdę się spełniło. Po kilku zaledwie

miesiącach szczęścia na Meisterplassen musiała wracać do Lyster, by podjąć kolejną walkę.

- Mamo, pojedziesz tam znów, możesz jechać... już latem.

Amelia w milczeniu pokręciła głową, lekki uśmiech rozciągnął wargi. Wypiła łyczek z

kubka, westchnęła lekko z przyjemności, jaką sprawił jej smak wina.

- Nie, moja kochana. To nie jest już takie ważne. Odzyskałam ciebie, całą i zdrową,

mam Benjamina, Bogu niech będą dzięki za niego. I Bendika. Czegóż więcej mogłabym pra-

gnąć?

Johanna spuściła wzrok, słońce aż kłuło w oczy, gdy siedziało się tak nieruchomo.

- Nie wiem - odszepnęła, nagle zasmucona tym, że matka nie chce podzielić się z nią

swymi marzeniami.

Orszakowi składającemu się z kupców, skrzypka, dwóch zgiętych wpół staruszek i

młodego kotlarza pozwolono rozlokować się w pustym brogu należącym do Karlsgârd. Przy-

bysze przyjęli to z wielką wdzięcznością, zwłaszcza gdy Bendik przysłał kaszę i wymieszane

z wodą piwo, solone mięso i po małym kieliszku gorzałki dla każdego. Nie codziennie spoty-

kali się z taką gościnnością, choć człowieka ze skrzypkami w większości miejsc witano ser-

decznie.

Prowadzili ze sobą cztery konie, a wybierali się przez góry do Gudbrandsdalen. Wio-

senny targ w Marifjaeren dobiegał końca, a na dni tingu w Lyster przybyli za późno. Teraz

pozostawało pytanie, czy da się przejść przez góry, zwłaszcza że obeznani z trasą twierdzili,

iż opłaca im się poczekać tydzień albo dwa, a wędrówka pójdzie prędzej.

Bendik zaprosił gości na kilka dni, przynajmniej do niedzieli Stwierdził, że mieszkań-

com wsi także przyda się trochę zabawy teraz, gdy ziarno spoczywało już w ziemi, a najpil-

niejsze wiosenne prace dobiegły końca.

Wieść o tym, gdzie zatrzymali się wędrowcy, prędko obiegła wioskę i jeszcze przed

wieczorem do Karlsgârd zaczęli zaglądać młodzi ludzie. Okazja weselenia się w sobotni wie-

czór przyciągała do gospodarstwa biednych i włodarzy. Zanim zapadł niebieski majowy wie-

background image

czór, wokół podróżnych zebrała się gromadka mężczyzn, żeby potargować się o stal do noża,

nową skórzaną sakiewkę, dzban wódki albo może o piękny srebrny dzwonek.

Kobiety zaczęły zjawiać się później, po dwie, w najlepszych chustkach na głowach, w

niedzielnych spódnicach. I one targowały się hałaśliwie, szorstkie od pracy ręce gładziły

kwieciste materie i przepiękne wstążki Jedna przyniosła na wymianę wielki motek farbowanej

wełny, inna srebrną łyżkę, za którą chciała dostać piękną broszkę.

Johanna siedziała razem z matką i handlarzem z Do - sen. Nie bardzo mu się podoba-

ło, że ludzie tłoczą się wokół nowych, jakże interesujących towarów, wiedział jednak, że ceny

proponowane przez obcych nie wytrzymają konkurencji z jego własnymi W dodatku niejeden

pożegna się z szylingami zanim wieczór dobiegnie końca, bo przybysze słono kazali sobie

płacić nawet za kieliszek na dobicie targu. Dominikus Lemvig ufał w swoje zdolności kupiec-

kie, lecz w Lyster niejeden nie chciał zawierzyć swoich pieniędzy temu niedołędze. Choć

umiał głośno i rozwlekle gadać, to wszyscy jednak wiedzieli, że u nich w zagrodzie spodnie

powinna nosić raczej matka, ona zaś zmarła zimą, świeć, Panie, nad jej duszą. Teraz w Dosen

rządził Dominikus ze swą anemiczną Kristina i coraz rzadziej się zdarzało, by gospoda i sklep

były pełne ludzi.

- Powinieneś był zabrać z sobą te nowe maszynki, które tak bardzo starasz się sprze-

dać, Dominiku. Przekonasz się, że teraz, kiedy ludzie posmakowali kawy, przyrząd do palenia

ziaren znajdzie się w wielu kredensach.

Podróżni proponowali nieprzyjemnie pachnącą, grubo zmieloną kawę, z zachwytem

snując opowieści o cudownym nowym napoju, którego wszyscy powinni spróbować.

Amelia śmiała się z tego. Na Karlsgârd stał pojemnik pełen dobrej kawy, dla miesz-

kańców dworu nie była ona żadną nowością. Handlarz spytał więc ze śmiechem, czy wobec

tego nie potrzeba jej raczej ślicznego dzbanka do parzenia modnego napoju.

Amelia obejrzała naczynie i uznała, że jest doprawdy zmyślnie skonstruowane, w

środku miało oddzielny, dziurkowany pojemniczek na kawę, można było z niego nalewać na-

par bez fusów.

Johanna zapatrzyła się na grajka, muzyka zaczynała ożywać. Przygrywka rozpaliła

skrzypki, mężczyźni ciągnęli swoje kobiety do tańca.

Młodzi wahali się, wielu z nich miało wielką ochotę na zabawę, lecz okazja trafiła się

tak nieoczekiwanie, że przydałyby się wódka i piwo, które dodałyby im śmiałości.

Nagle ktoś pojawił się przed Johanną, pokłonił.

Uśmiechnęła się do mężczyzny, widziała go już wcześniej, choć ledwie się znali. To

Ludvig z Nes, syn dzwonnika, który prowadził także zajęcia szkolne po domach. Niewiele o

background image

nim słyszała, dotarły do niej jedynie pogardliwe uwagi mężczyzn, twierdzących, że podjął się

tego zadania, by uniknąć emisariuszy pojawiających się regularnie na kontrolę powołań woj-

skowych.

- Jeśli pani nie odmówi., może zaszczyci mnie tańcem?

- Ależ, mój drogi... chyba nie całkiem...

- Och, Johanno, znasz przecież Ludviga! Nie zawstydzaj go, niech się nie czerwieni,

idź zatańczyć!

Amelia dosłownie wypchnęła córkę.

- Dobrze, dziękuję więc - mruknęła Johanna do wysokiego mężczyzny.

Lekko ujął ją pod ramię i poprowadził po trawie do miejsca, w którym wszystko, co

rosło, zostało już zdeptane przez drewniaki i długie buty ze skóry.

Jak na syna dzwonnika chłopak dobrze tańczył.

Prowadził Johannę długim, odrobinę niepewnym krokiem. Podskakiwał sztywno, lecz

rytmicznie, ona bez trudu zdołała się wpasować w nieco przyciężki rytm. Ludvig, widząc to,

nabrał pewności, odważył się nawet do niej uśmiechnąć, porywając ją w serię wymyślnych

kroczków. Johanna roześmiała się, a on mocniej ścisnął ją w pasie. Wreszcie skrzypki umil-

kły, ktoś pobiegł przynieść muzykantowi więcej piwa.

- Chyba już się zmęczyłam - uśmiechnęła się Johanna.

- Odprowadzę panią.

Johanna śmiała się z jego oficjalnej miny.

- Ależ, Ludvigu, żadna ze mnie pani!

- Jak to, jest pani przecież wdową na Karlsgârd! Johanna milczała. Twarz jej się ścią-

gnęła, wszak on miał rację, znów powtórzyła się stara historia. Karlsgârd było i pozostało sie-

dzibą wdowy, wdowią zagrodą, choćby nie wiem jak zmieniano nazwę. Teraz stare miano od-

nosiło się do niej, do Johanny. Uważniej przypatrzyła się mężczyźnie, widziała, że oczy mu

błyszczą, a ręce nie wiedzą, co począć. Był wyraźnie zdenerwowany, a może tylko spięty,

mówił za głośno, chwilami plątał się w słowach. Rozbawiła ją świadomość, że spoczywa na

nich wiele par oczu. Czy on nie zaczyna dawać do zrozumienia, że ona być może czuje się sa-

motna, że smutno jest tak młodej wdowie.

To znaczy, że wieś chce, by Johanna znalazła ojca dla swego bękarta!

O, długo będą na to czekać, poprzysięgła sobie. I w dość gwałtowny sposób odesłała

jąkającego się Ludviga.

- Ależ, Johanno, ten biedny chłopak..

background image

- Co tam! Nie chcę, żeby ludzie pomyśleli sobie, że tak rozpaczliwie pragnę mężczy-

zny. Nie chcę, żeby się tu kręcili jacyś zalotnicy, równie dobrze mogę dać im to do zrozumie-

nia już teraz.

Amelia poklepała ją po ramieniu i zaproponowała słodki obwarzanek.

- Podchodź do tego spokojnie, moja droga. Nie chcesz chyba narobić sobie wstydu

nieuprzejmym zachowaniem?

- Ten głupek w oczy mi mówił, że poszukuję chłopa.

- Nie, nie, wcale tak nie było. Na pewno nie miał nic złego na myśli, prawda? To prze-

cież normalne, że człowiek po pewnym czasie zaczyna...

- Nie, mamo, o tym zapomnij. Nie będą tu przychodzić żadni zalotnicy. Już ja się o to

zatroszczę. Wystarczy mi Benjamin.

Amelia westchnęła ciężko. Odgadywała, że córka mimo wszystko nie zapomniała o

swoim Ravim. On przyciągał ją do siebie, kradł myśli, a nawet sen. Amelia nie mogła go za to

przekląć, miała zbyt wiele współczucia dla tego czarnowłosego nieszczęśnika.

Lecz jako matka Johanny nie mogła się powstrzymać przed pragnieniem, by umarł.

background image

ROZDZIAŁ III

- Gdyby żył, zabiłbym go sto razy! Zerwałbym mu z karku tę paskudną skórę, wytrze-

bił go, tak jak się kastruje zawszone...

- Ucisz się, Magnusie, takie gadanie niczego nie zmieni, a już na pewno nie wróci ży-

cia Erlendowi. Musisz się uspokoić.

Ale mężczyzna rozpalił się już jak wyschnięty proch. Wśród przekleństw padło teraz

imię Johanny.

- Ona go zabiła, to pewne, jak i to, że wbiła mu nóż w plecy, przeklęta suka!

- Johanna nie jest niczemu winna - cicho sprzeciwiła się gospodyni na Storlendet.

Nie bała się rozzłoszczonego męża, widywała go już w gorszym humorze, lecz jej

spokojny opór sprawił tylko, że mąż jeszcze raz uderzył pięścią w ścianę.

- Posłuchaj tylko! Posłuchaj, jak hałasują i się śmieją, chociaż do świętego Jana został

jeszcze miesiąc! Posłuchaj tych bezeceństw! Zaprosili pod swój dach wszystkich możliwych

oszustów i włóczęgów! Zbiegło się tam pół wsi, oni także zarazili się diabelstwem...

- Ty sam lubisz zatańczyć, Magnusie, a kielicha też już sobie wypiłeś!

Kobieta wstała gwałtownie, tacę z suchym grochem odstawiła na stół. Dość mieli w

zagrodzie dziewczyn służących, żeby gospodyni nie musiała imać się takich robót, ona jednak

nie lubiła bezczynności i wieczorami często siadywała przy ogniu, zajmując się jakąś drobną

pracą. Dziś po obrządzeniu zwierząt dała służącym wolne, żeby mogły iść tam, gdzie grali, i

zabawić się choć przez parę godzin. Bóg jeden wiedział, jak długie były ich dni pracy teraz,

gdy wszystko, od ubrań po pościel, należało uprać, wywietrzyć i schować do następnej zimy.

- Że też mają czelność! - wypluł z siebie mężczyzna z nosem przylepionym do szyby.

Nie widział nic poza swoim własnym odbiciem, lecz odgłosy z sąsiedniej zagrody wciskały

się do izby przez otwarte drzwi. - To drwina, to bluźnierstwo wobec Boga... Oni sobie kpią z

naszego syna, nurzają w błocie jego pamięć!

- Gdy ktoś obraca się wśród świń, nietrudno się pobrudzić. A wspomnienia Erlenda ni-

gdy nie zdołamy całkiem doczyścić - zauważyła żona.

- I ty także chcesz go zdradzić? Swego najstarszego syna, pierworodnego! Tego, któ-

rego, jak mówisz, kochałaś bardziej niż własne życie! Teraz siedzisz spokojnie i patrzysz, jak

ta dziwka, która go zabiła, oblewa się potem w tańcu z najgorszymi we wsi...

background image

- Ona robi to, na co ma ochotę, Magnusie. Dostałeś chyba dość jako zadośćuczynienie

za jej grzechy, szkutę, pole w górach... Ludzie z Karlsgârd zapłacili swoje. Mimo wszystko to

nie ich Johanna wbiła nóż, nawet ty musisz przyznać.

Mężczyzna przy oknie zazgrzytał zębami.

- Bóg jeden wie... Po tej Johannie można się wszystkiego spodziewać. Wszyscy wie-

dzieli, że ma w żyłach gorącą krew, lecz że Erlend nie zdoła jej okiełznać... nigdy bym nie

pomyślał.

Kobieta westchnęła.

- Najgłupsza kobieta może sobie poradzić z mądrym mężczyzną. Ale potrzeba niezwy-

kle mądrej kobiety, żeby zapanować nad głupcem.

Mężczyzna zamrugał oczami zmieszany, nie rozumiał, że te z pozoru pochlebne słowa

o synu stanowią jednocześnie policzek wymierzony jemu samemu.

Nastąpił teraz jeden ze zwyczajnych hymnów pochwalnych na cześć świętej pamięci

Erlenda. Kobieta nie bardzo wiedziała, czy ma ochotę tego wysłuchiwać. Kiedy synowie byli

mali, spędziła przy nich niejedną nieprzespaną noc, lecz teraz, na starość, nie wiedziała, czy

starczy jej sił, by znosić kolejne troski z ich powodu. Byli podobni do swego ojca, pełni ognia

i zgryźliwego gniewu na cały świat, a gdy najstarszego znaleziono martwego podczas pościgu

za zbiegłą żoną, wszyscy jakby odrętwieli w rozgoryczeniu.

Może to właśnie owo rozgoryczenie utkwiło na dobre w sercu najmłodszego i zasiało

niezgodę między nim a młodą Sigrid. Synowa straciła dziecko, które nosiła w łonie, a później

nowe życie nie chciało w niej się zakorzenić. To, wraz ze śmiercią najstarszego brata, od-

mieniło usposobienie najmłodszego z chłopców. Z każdym dniem stawał się coraz bardziej

podobny do ojca. Wkrótce już tylko stary gospodarz, który przeszedł na dożywocie, Magnus,

będzie miał śmiałość stawić mu czoło resztką sił, jaka jeszcze mu została.

Staruszka zmęczona z powrotem siadła na krześle.

Mąż, nie przestając ciskać przekleństw, zniknął w drzwiach, wyszedł w łagodną wio-

senną noc.

Kobieta w duszy odmówiła modlitwę, by tylko nie skierował się na Karlsgârd i dalej

nie psuł krwi między sąsiadami.

Przeczuwała jednak, że tym razem jej modlitwa nie zostanie wysłuchana.

Zesztywniałymi palcami znów zabrała się za pracę. Powoli ssąc ziarnko grochu, wy-

bierała zeschnięte resztki strąków i paprochy, rzucała je w ogień. Na ganku trzasnęły jakieś

drzwi, to pewnie synowa próbowała wymknąć się po cichu.

background image

Biedna Sigrid, zasłużyła na to, by zabrać ją na tańce, lecz rok żałoby na Storlendet nie

dobiegł jeszcze końca, a od śmierci Erlenda niedobra choroba zawładnęła ich sercami i ode-

brała wszelką radość życia.

Bendik zebrał w paradnej izbie kilku gospodarzy, a na dodatek dwóch oficerów. Przez

jakiś czas siedzieli na trawie, przyglądając się tańczącym, w końcu jednak silniejsza okazała

się pokusa ciepła bijącego od ognia na kominku i wzmacniających napitków.

Zegar Karla powitał ich tykaniem, suchym i wyraźnym. A gdy tylko zamknęli drzwi

za sobą, znaleźli się w o wiele spokojniejszym świecie. Na stole stała już przygotowana taca z

karafką i małymi cynowymi kubkami Prawdopodobnie to Amelia osobiście przyniosła też

słone owsiane ciastka i miseczkę pokrojonej na kawałeczki suszonej kiełbasy.

Żaden z mężczyzn nie był głodny, lecz wielu wyciągnęło fajki i zaczęło obmacywać

kieszenie w poszukiwaniu kapciucha z tytoniem.

Bendik nalał każdemu odrobinę złocistobrunatnego płynu.

- Za zdrowie tego domu!

- Za zdrowie!

Już pierwszy łyk poprawił nastrój. Opowiadano wesołe historie, po pokoju rozniósł się

szczery męski śmiech. Któryś akurat wrócił z Bergen z wizyty u pewnej madame, inny zasko-

czył właściciela dworu z jego żoną i barwnie opisywał, jak to tych dwoje skakało sobie do

oczu.

Pożartowano trochę z szalonych bab, aż wreszcie głosy przycichły i potoczyła się roz-

mowa o innych nowinach ze wsi.

- Bendiku, szczęściarz z ciebie! Przybyłeś tu i zawładnąłeś złotem z samego Karls-

gârd.

- Tak, Amelia doprawdy też nie ma się czego wstydzić! Przepili do niego, a on, sły-

sząc takie gadanie, poczuł się niepewnie. Co chcieli przez to powiedzieć? Jeden z gości pocią-

gnął solidny łyk z kubka.

- No tak, ale i ty masz się o co martwić! Rozpatrzyłeś się już za nowym małżeństwem

dla Johanny?

Bendik pociemniał na twarzy.

- Tym nikt nie musi się zajmować, nawet ja. Johanna zrobi to, co sama zechce.

- Tak, tak, pokazała już, co potrafi. Twarda z niej sztuka, to jasne. Nawet Erlend Stor-

lendet nie mógł sobie z nią poradzić. Powinieneś rozejrzeć się za dojrzałym, zdecydowanym

mężczyzną, który ma trochę doświadczenia. To byłby dobry mąż dla Johanny. Przydałby jej

się ktoś taki, wspomnisz moje słowa.

background image

- Nie zaprosiłem was do swego stołu, żeby rozmawiać o Johannie.

Ton głosu Bendika się zmienił, mężczyźni wokół stołu z wyczekiwaniem zsunęli łok-

cie. Tylko ten, który mówił, potężny komandor porucznik, nie ustawał.

- Mówię poważnie, Bendiku! Twoja córka to wciąż piękna kobieta w swoich najlep-

szych latach. A chociaż dzieciak jest słaby i chorowity, to przecież niczego innego nie można

się spodziewać po tym włóczędze, z którym się związała. Wierzę, że odrobina nasienia lep-

szego mężczyzny wystarczyłaby...

- Dosyć! Jeśli nie potrafisz lepiej się zachowywać przy moim stole, Johannesie Meie-

rze, to odejdź stąd!

Pozostali mruknięciem przyznali gospodarzowi rację, lecz wśród gości także nie było

takiego, który w głębi duszy myślałby inaczej niż oficer.

- Proszę o wybaczenie, jeśli to, co powiedziałem, było ci tak przykre, lecz dla ojca w

twojej sytuacji... Moje słowa nie były niczym innym, jak tylko propozycją, Bendiku Karls-

gârd. Minął już przeszło rok od śmierci mojej drogiej Eleonory, Panie, świeć nad jej duszą...

Komandor porucznik wzniósł toast, Bendik przyłączył się do pijących.

Wtedy z korytarza dobiegły odgłosy świadczące o jakimś zamieszaniu.

Do izby wpadł Magnus ze Storlendet.

- Co do... Słuchaj, starcze, kto cię tu zaprosił?

Mężczyźni zaczęli się podrywać, nagle oficjalni, rzucając Bendikowi ukradkowe spoj-

rzenia. On zaś lekko uniósł rękę.

- Zaczekajcie, nikogo nigdy nie wygnano z Karlsgârd, jeśli przybywał z jakąś sprawą.

- Ta twoja przeklęta dziwka... Siedzisz tu, u szczytu stołu, popijasz przeklętą hiszpań-

ską gorzałkę, a mój syn... mój syn...

Stary w pijackim żalu jął wygrażać pięścią. Stał w drzwiach, chwiejąc się na nogach,

oparł się w końcu i przytrzymał starej komody, a gdy ją puścił, kierując w stronę grupy przy

stole, na wpół osunął się na kolana. Z podniesioną ręką przedarł się aż do Bendika.

- Dostaniesz za swoje, ty brudny przyjacielu mordercy! Przeklęty...

Natychmiast go okrążyli, zmusili, by usiadł na krześle. Bendik natomiast nie ruszał się

z miejsca w oczekiwaniu na to, co się stanie. Nie widział się z gospodarzem ze Storlendet od

momentu, gdy podpisali umowę i szkuta zmieniła właściciela, i myślał już, że będzie to dosta-

tecznie wysoka cena za spokój.

- Szumowiny! Potomkowie piekieł! Ściągnąłeś nieszczęście na mnie i na moją rodzi-

nę!

background image

- Zamknij gębę, Magnusie, zanim naprawdę ściągniesz na siebie nieszczęście! I tak już

za dużo powiedziałeś, Bendik może cię pociągnąć na ting za samo takie...

- Nie, pozwólcie mu, niech powie to, co ma do powiedzenia. Tyle złości i żółci w ciele

może przyprawić go o chorobę. Niech to z siebie wyrzuci - spokojnie rzekł Bendik.

Stary gospodarz ze Storlendet przez chwilę przypatrywał mu się zmieszany, oszoło-

mienie wywołane wódką spowiło jakby welonem wzrok i mowę. Wreszcie jednak zdołał się

jakoś, pozbierać i wykrzyczał nową serię przekleństw.

- To Erlend powinien zapraszać do stołu tu, na Karlsgârd, to on powinien siedzieć na

tym miejscu tłusty i dumny, proponować najlepszą we wsi zagraniczną wódkę. Ale ta dziewu-

cha, z którą się ożenił, ta mała...

Bendik przerwał mu:

- Dosyć tego, ani słowa o Johannie, jeśli chcesz wyjść stąd o własnych siłach.

A komandor porucznik zacisnął pięści na znak wsparcia dla Bendika. Magnus Storlen-

det położył ręce na stole i ukrył w nich głowę. Trząsł się na całym ciele. Mężczyźni popatrzy-

li na siebie. Owszem, dotknęła go wielka tragedia, lecz nie potrafił dźwigać jej w sposób bu-

dzący szacunek.

- Szkoda starego - szepnął któryś.

- Jeden syn nie żyje. Najmłodszy, żonaty, nie umie zapewnić dziedzictwa. Chora stara

baba. - Bóg ma widać Z tobą wiele niezałatwionych spraw, Magnusie Storlendet.

- Przeklęte niech będzie wszystko...

Magnus Storlendet podniósł głowę i popatrzył Bendikowi prosto w oczy.

- Przekonasz się na własnej skórze, że tu, we wsi, wielu jest takich, którzy mają moż-

nych przyjaciół i mogą uczyć na ich wsparcie. Przekonasz się o tym, Bendiku Karlsgârd, jeśli

nie rozliczysz się za wszystko, co zrobiła twoja córka!

Teraz Bendik podniósł się pobielały na twarzy.

- Dość już tego, Magnusie Storlendet, zapomnę o tym, co powiedziałeś, bo masz pra-

wo rozpaczać i przeklinać, lecz nie wolno ci tu przychodzić i ubliżać Johannie. Nie myśl so-

bie, że ona lekko to przyjęła. Owszem, straciłeś syna, lecz ja także poniosłem stratę, Magnu-

sie Storlendet.

Wieśniak zamrugał oczami, znów zaczynała ogarniać go wściekłość, lecz tym razem

silne ręce wyprowadziły go za drzwi.

- Jeśli będziesz chciał kiedyś poważnie ze mną porozmawiać, to przyjdź bez wódki za

pazuchą - zawołał za nim Bendik.

background image

Miły nastrój w izbie zgęstniał, mężczyźni prędko opróżnili kubki i zaczęli się rozcho-

dzić. Bendik ściszonym głosem życzył im przyjemnego wieczoru, słyszał jednak, że nawet

grajek pod oknami ucichł.

Do pokoju wemknęła się Amelia, z włosami rozwianymi od tańca z parobkami i go-

spodarzami.

- Co się stało, Bendiku, czego on tu chciał? Czy skończy się to czymś złym?

Bendik pociągnął żonę na kolana, ukrył twarz w jej włosach. Pachniały słodko, potem

i różaną wodą.

- Moja kochana... przepełnia go gorycz i złość. Może ma słuszność, może nie powinni-

śmy byli...

- To prawda, ale co się stało, to się nie odstanie. Widziałeś zresztą, ilu ludzi przyszło.

Pół wsi brało udział w zabawie. Nie mogą nas osądzić za coś, w czym sami uczestniczyli.

- Masz rację, a Storlendet i tak wydało na nas wyrok, nawet gdybyśmy przez resztę

życia chodzili w pokutnych workach i posypywali głowy popiołem.

- Złożyliśmy już dostatecznie dużą ofiarę. Erlend Storlendet nie jest wart takiego żalu.

Słowa Amelii były jak na nią niezwykle gorzkie, Bendik znalazł w nich jednak pewną

pociechę. On często myślał tak samo.

- Musimy ją wspierać, to się jeszcze nie skończyło. Johanna i jej dziecko wciąż nie są

wolni od wstydu. Nie będzie z tym spokoju, dopóki nie znajdzie sobie dobrego męża.

- Na pewno tak jest, sądzę jednak, że ona wciąż myśli o Ravim. Widzę to po niej. Ma

w oczach ten wyraz wiecznej tęsknoty, tak straszną udrękę...

- Lepiej by było, gdyby umarł - szepnął Bendik schrypniętym głosem.

- Bóg pokara nas za takie myśli.

- Tak, lecz mimo wszystko... Johannes Meier ją chce. To solidny człowiek.

- Komandor porucznik? Ale przecież on jest stary, ma tyle lat co ja!

Bendik uśmiechnął się lekko.

- To przecież żaden wiek. Od dwudziestu lat się nie - zmieniłaś, moja Amelio.

- Ty też nie, mój mężu. Tyle tylko, że tej wiosny nie zrobiłeś ani jednej fujarki.

Bendik wstał, podniósł żonę i mocno chwycił ją pod kolanami i za ramiona. Rozba-

wione oczy błysnęły.

- Doprawdy, to musimy zmienić!

Z haka przy kuchennym ganku złapał chustkę służącej i pociągnął Amelię za sobą w

chłód nocy. Ptaki przestały już śpiewać, z miejsca tańców dobiegał jedynie pomruk głosów i

background image

od czasu do czasu jakiś okrzyk na pożegnanie. Zabawa dobiegła końca, być może Magnus

Storlendet, odchodząc, zabrał ze sobą śmiech do kieszeni.

Bendik nie zamierzał jednak tym się teraz martwić, zbiegał ścieżką na tyłach gospo-

darstwa i nie puszczał gorącej dłoni Amelii.

Gdyby ktoś ich zobaczył, pomyślałby, że to któraś ze służących z Karlsgârd rusza w tę

majową noc na spotkanie nieszczęścia.

Drzewa wyrosły, wznosiły się teraz nad nimi wysokie jak dom, każdego roku przyby-

wało siewek. Wielu ludzi wspominało Bendikowi, że wierzbowe zarośla wkrótce zagrodzą

drogę przez kładkę, że powinno się je wyrąbać i oczyścić teren, on jednak opędzał się od ta-

kiego gadania, nie chciał słuchać i wkrótce wszyscy chyba zrozumieli, że to niewielkie miej-

sce nad rzeką, latem na poły skryte wśród liści, jest czymś szczególnym dla gospodarza z

Karlsgârd. Mężczyźni podśmiewali się z niego z tego powodu, niektóre kobiety także, lecz u

większości niewiast zyskiwał sobie dodatkową sympatię za takie romantyczne wymysły.

Właśnie tutaj zabrał żonę. Amelia nie mogła oprzeć się wrażeniu, że zaprosił ją na wę-

drówkę w czasie i wrócił jej postać młodej dziewczyny przynajmniej na jeden wieczór.

Czuła się jak huldra, jak leśna boginka, gdy powolnym ruchem rozwiązywała czepiec,

pozwalając włosom spłynąć na tętniącą uderzeniami serca pierś pod suknią.

- Piękniejsza niż kiedykolwiek - szepnął Bendik z uśmiechem.

Amelia leciutko odrzuciła głowę, oczy patrzące na męża błyszczały.

Właśnie tutaj, kiedyś, dawno temu, przychodzili na potajemne schadzki.

Tu została spłodzona Johanna.

Tu Amelia przychodziła płakać wtedy, gdy myślała, że Bendik jest jej przyrodnim bra-

tem.

I tutaj przyszli w pierwszą noc, kiedy mogli się już kochać za Bożym przyzwoleniem.

- Wiem, o czym marzysz, Amelio... Pomyślałem... może właśnie dziś jest ta noc. Księ-

życ w pełni, a dookoła nas wszystko rośnie...

Amelia długo mrugała, aż w piersiach poczuła ból. Rozmawiali o tym przez wiele lat,

ostatnio jednak żadne z nich nie wspominało o dojmującej tęsknocie. A mimo to on dostrze-

gał jej rozpacz, skrywany płacz wśród radości, gdy pomagała jakiemuś dziecku przyjść na

świat.

Gdy kobiety z sąsiedztwa głosem takim, jakby obwieszczały nadejście dnia sądu, wy-

jawiały, że są przy nadziei.

I gdy przychodziły z prośbą o radę, by nie mieć dziecka.

background image

Amelia zawsze spieszyła im z pomocą, lecz nigdy nie robiła tego z lekkim sercem, a

niektóre nawet odpędzała twardymi słowami, uważając, że zapominają o swoim obowiązku i

nakazie Bożym, nie chcąc urodzić dzieci, które zesłał im Pan.

- Chodź, usiądź tutaj, tu nie zmarzniesz.

Bendik ściągnął z grzbietu długą kurtkę i rozpostarł ją przed Amelią na trawie.

Potem z uśmiechem wyciągnął nóż. Stal zalśniła w blasku księżyca i zaraz Bendik

znalazł giętką, młodą gałązkę, wygiął ją lekko i odciął dwoma prędkimi ruchami noża u nasa-

dy.

- Usłyszysz jeszcze, jak gram - uśmiechnął się w półmroku.

Amelia westchnęła zadowolona, wyciągnęła rękę i pogładziła go po karku. Pracował

zwinnymi, szybkimi ruchami, robił delikatne nacięcia, rękojeścią noża ostukał korę, ściągnął

ją.

Zrobił głębokie nacięcie w białym soczystym drewnie, zaostrzył fujarkę.

Jeszcze kilka małych dziurek i była gotowa.

Wsunął ją do ust, zwilżył śliną. Amelia patrzyła na miękkie wargi otulające ustnik in-

strumentu i naprawdę musiała wziąć się w garść, żeby natychmiast nie obsypać męża poca-

łunkami.

Melodia była cicha, nieco dziecinna, rozbawiona i beztroska.

Bendik, grając, przymknął oczy, a ona mocno się do niego przytuliła. Wówczas ton

nieco się odmienił, stał bardziej kruchy i jakby cieplejszy, przepojony tęsknotą.

Wsunęła mu rękę pod koszulę, dotknęła gładkiej, ciepłej skóry.

Odnalazła silny bark, pogładziła mięśnie i szukała dalej. Wyczuwała każdą nieregular-

ność, każdą znajomą linię.

Wreszcie odłożył fujarkę, Amelia miała wrażenie, że oczy błyszczą mu bardziej niż z

samej tylko namiętności. Przygarnął ją mocno do siebie, usłyszała, że z trudem przełyka ślinę,

lecz żadne z nich nie śmiało nic powiedzieć.

Jakby dokonując rytualnego obrządku, rozwiązał sznurówki przy staniku sukni i

wstążki przytrzymujące spódnice.

Wierzbowe zarośla pochyliły się nad nimi, skrywając przed ciekawskim księżycem.

Płynący w pobliżu strumyk szemrał wesoło, lecz w niczym nie przeszkadzał.

Bendik całował linię prowadzącą od ust żony w dół, ocierał się ogolonymi policzkami

o skórę. W Amelii rozgorzał teraz ogień, którego zgasić nie była w stanie nawet wilgotna ma-

jowa noc.

background image

Czuła Bendika tuż przy sobie i nie pragnęła już żadnych przerw, żadnych pieszczot.

Tuliła się do niego tak mocno, że nie pozwalała nawet, by rozdzieliły ich jego ręce. Zmusiła,

by przysunął twarz do jej twarzy.

Z łagodnym westchnieniem poczuł, jak ona porusza biodrami i otula go miękkością i

ciepłem, które całkiem go pochłonęło.

Amelia miała wrażenie, że szmer płynącej w strumieniu wody przenika ją i pociąga w

wir oszołomienia Dookoła pachniało wschodzącą trawą i ziemią, której twardość Amelia od-

bierała jak dotyk bezpiecznej, potężnej, unoszącej ją dłoni. Z każdym ruchem wciskała się w

ziemię coraz mocniej i nie mogła oprzeć się przeświadczeniu, że nie ma nic słuszniejszego,

niż leżeć tu tak w momencie stworzenia i być może skraść maleńką odrobinę potężnej siły,

która co roku sprawia, że ziemia wydaje plony.

Na poddaszu było przytulnie i ciepło. Wciąż jeszcze co wieczór zamykano okiennice

w oknie pod dachem. Kołyska Benjamina stała zwykle przy szerokim łóżku, tej nocy jednak

Amelia ustawiła ją przy posłaniu najstarszej służącej. Johanna zrozumiała, że matka wie, jak

niespokojne były jej ostatnie noce. Dziecko płakało i krzyczało, paskudny kaszel wciąż mu

zagrażał. Johanna wprost bała się kłaść synka do łóżka i przez pół nocy nosiła go na rękach.

Mały jednak dobrze jadł, chociaż na widok owsianki wymachiwał z irytacją zaciśniętymi

piąstkami i uderzał w krzyk, gdy tylko poczuł jedzenie w ustach.

- Ząbkuje - stwierdziła najstarsza sługa. Była podeszłą w latach wdową, która sama

wydała na świat ośmioro dzieci. Troje z nich przeżyło i od dawna zajmowało się własnymi

troskami i własnym potomstwem.

Proste wyjaśnienie niepokoju dziecka Johanna przyjęła z ulgą. I wreszcie przystała na

to, by kobieta choć przez parę nocy zajęła się Benjaminem.

Teraz miała nadzieję, że się wyśpi, bo wino i wesołość zakryły jakby tłumiącą zasłoną

wszelkie troski. Gdy tylko jednak została w izdebce sama, poczuła, jak wszystko powraca.

Melancholia przemieszana z wiecznie dręczącym niepokojem. Sama nie mogła tego pojąć,

czegóż więcej miała się bać?

Los synka spoczywał w ręku Boga. Nawet gdyby wypłakała sobie oczy i pogryzła

wargi do krwi w wiecznym niepokoju, jemu i tak nie pomogłoby to ani odrobinę. Najlepsza

rzecz, jaką mogła zrobić, to rzucić się w wir pracy, czynić wszystko, co w jej mocy, by ulżyć

innym. Na Vildegârd można było odpokutować za wiele grzechów i chociaż Johanna nie trak-

towała wcale swego zajęcia jak ofiary, to jednak ciężka praca zawsze umniejszała jej strach,

łagodziła choć trochę bezsensowny smutek.

background image

Jutro wypada sobota, nie pójdzie więc na Vildegârd. Umówiła się z dziewczętami, że

razem posprzątają po gościach, a może wybierze się do wsi przy kościele kupić trochę śmie-

tankowych wypieków gospodyni z Do - sen? Później zaś przyjdzie niedziela, nabożeństwo i

zamieszanie. Nie bała się już tych dni, gdy gromadziła się cała wieś. Najgorzej było, zanim

pastor wprowadził ją do kościoła i oczyścił z wszelkich win i grzechów, ciążących na niej

jako położnicy bez męża.

Teraz ludzie powoli znajdowali inne tematy do rozmów, Johanna jednak wciąż czuła

na sobie ich spojrzenia, słusznie lub nie, i wiedziała, że do końca życia zawsze znajdzie się

ktoś taki, kto nie zapomni, że ona jest tą Johanną, która sprowadziła nieszczęście na samą sie-

bie i na swego męża, gdy opuściła dom wraz z obcym czarnowłosym synem mordercy.

Ravi...

W piersiach ją zakłuło, zorientowała się, że nawet za sprawą wina nie potrafi się bro-

nić. Jego obraz pojawił się pod powiekami, nie miała sił, by go odepchnąć.

W pełni ubrana położyła się na szerokim łóżku, przymknęła oczy.

A więc tak on się czuł.

W taki sposób walczył, kiedy upijał się, by ulżyć cierpieniom, lecz stwierdzał, że bez-

wolne koszmary łatwiej przenikają przez skórę, gdy alkohol otumani ciało.

Leżała wyciągnięta na łóżku i czuła ciężkie łzy, powoli spływające po policzkach.

Bezgłośny płacz, który ani nie oczyszczał, ani nie przynosił ulgi, dawał jedynie wyraz tęskno-

cie, która wciąż tak strasznie jej dokuczała.

background image

ROZDZIAŁ IV

Z workiem przewiązanym w pasie i obiema rękami swobodnymi kobieta zeskoczyła

na pokład. Łódź była duża i stabilna, ledwie się zakołysała, gdy ciężkie buty zadudniły na de-

skach.

- Ostrożnie, dziewczyno, to już i tak dostateczne nieszczęście mieć kobietę na pokła-

dzie...

- Zamknij gębę, niewolniku wioseł, przecież wiem, jak cieszy cię ta odrobina gorzałki,

którą dostałeś!

Posłała mu kilka zielonych błyskawic i usiadła wygodnie na tylnej ławeczce. Łódź

była szeroka, mocna, z miejscem na ładunek zarówno na dziobie, jak i na rufie. Dwie pary

wioseł sprawiały wrażenie trudnych do okiełznania, lecz mężczyźni chwycili je nawykłymi

dłońmi i zaczęli wiosłować. Nie było wiatru, który mógłby im pomóc, zanim jednak wypłynę-

li na środek fiordu, zmarszczki na zielonej wodzie obiecywały wsparcie w żegludze.

Utkwiła wzrok we wznoszących się dokoła potężnych szczytach, z każdym porusze-

niem wioseł łódź sunęła coraz dalej ku środkowi głębokiego fiordu. Helena nie była przygoto-

wana na lęk, jaki ją ogarnął. Pływała już przecież wcześniej łodzią!

Lecz nigdy nie po takim potężnym fiordzie, nigdy tak daleko od brzegu... i nigdy w

otoczeniu huczących wodospadów, stromych skalnych ścian, pod niebem w kolorze ostrego

błękitu, jakiego wcześniej nie widziała.

Jej uwagę przykuły głębokie rysy, w niektórych miejscach lawiny utorowały sobie

drogę w dół zboczy, łamiąc las i zamiatając brudny lód niczym olbrzymia miotła.

Helenę przeniknął dreszcz.

Odgłosy tamtej lawiny wciąż brzmiały w jej uszach, a kiedy wielki nawis śnieżny ode-

rwał się od szczytu przy fiordzie, skuliła się z krzykiem. Mężczyźni również na moment znie-

ruchomieli, przyglądając się potwornym masom kamienia i lodu.

- Dobrze, że nie popłynęliśmy wzdłuż brzegu - mruknął jeden.

Usiedli wygodniej na ławeczkach, stapiając się jakby bardziej w jedno z łodzią. Hele-

na wiedziała, że lawina nie może ich dosięgnąć, znajdowali się zbyt daleko od brzegu, coś

jednak w zachowaniu wioślarzy sprawiło, że zdrętwiała ze strachu.

Wreszcie zrozumiała. Masy śniegu wpadły do wody ze strasznym hukiem, woda roz-

prysnęła się na wszystkie strony. Na spokojnej zielonej tafli wody utworzył się półokrąg fal,

które rozchodziły się coraz dalej, zbliżając się ku nim.

background image

Mężczyźni paroma mocnymi ruchami wioseł odwrócili łódź. Ustawili ją ukośnie dzio-

bem do miejsca, w którym zeszła lawina. Drewno ciężko westchnęło, gdy pierwsza fala do-

sięgła łodzi, a Helena rozłożyła ręce, wczepiając się w burtę.

- Siedź spokojnie, kobieto, to nic takiego!

Łódź zaczęła się kołysać, Helena poczuła mdłości podchodzące do gardła, musiała na-

wet przechylić się przez burtę. Mężczyźni wybuchnęli śmiechem.

- Baba z lądu, to dopiero będzie żona dla nieszczęsnego rybaka! I te włosy, rude jak

ogień! No, ale chociaż do niczego innego się nie nadajesz, to pewnie potrafisz ogrzać w łóż-

ku!

- Ja... nie wybieram się., do żadnego rybaka. Rozśmieszyła ich pobladła twarz młodej

kobiety, gniew bijący z oczu. Wiedziała, że posłali niejedno pożądliwe spojrzenie na jej za-

dek, kiedy tkwiła przewieszona przez burtę. Teraz postanowiła się odgryźć, z dumnie podnie-

sioną głową ciskała jedno przekleństwo za drugim. Mężczyźni znów zaczęli się śmiać, zaka-

sali rękawy, wystawili ręce do słońca, pod szorstkim samodziałem uwypuklały się mięśnie.

Helena odwróciła głowę. Łódź zostawiała za sobą wąski biały pas piany, ścieżkę, którą Hele-

na nigdy nie wróci.

Nikt nie zainteresował się kobietą w szarym stroju, która na trzęsących się nogach wy-

siadła z łodzi przy Dosen. Ostatnimi czasy wielu ludzi przybywało i odchodziło. Wioska

przywykła do widoku nowych obcych twarzy, zjawiających się około wiosennego tingu. To

prawdopodobnie jedna ze spóźnialskich albo służąca, która najęła się do pracy w którejś z

okolicznych zagród.

Gdy jednak spytała o Karlsgârd, wielu baczniej się jej przyjrzało. Tam chyba dość

mieli dziewek służących i parobków, wszyscy w dodatku wiedzieli, że Bendik karmi za dar-

mo wiele gąb. Ta stara wrona, najstarsza służąca, na co mogła się przydać, pokręcona reuma-

tyzmem i słaba? A parobek, który przed kilku laty stracił rękę we młynie, dostawał całą wy-

płatę za połowę pracy.

- Masz dokument? Nie możemy ryzykować, żeby kręcili się tu po okolicy włóczędzy!

Helena cofnęła się o parę kroków.

- Jeśli nie chcecie zachować się na tyle przyzwoicie, żeby wskazać mi drogę, to sama

ją znajdę!

Odwróciła się na pięcie, rozgniewana, ledwie powstrzymując ochotę, by nie uderzyć

zarozumiałego młodego człowieka. Być może jednak nie warto ryzykować.

Zawołał za nią:

background image

- Do góry, drogą za kościołem! Wystarczy nią iść. Karlsgârd widać tam daleko za

wzgórzem.

Zmrużyła oczy, spoglądając we wskazanym przez niego kierunku, i zobaczyła jasne

zielone dachy. W przejrzystym powietrzu widać też było unoszącą się prosto w niebo cienką

smużkę dymu. Najwidoczniej zagroda położona była iście po królewsku, i z tego, co widziała,

musiało to być zaiste wspaniałe gospodarstwo.

Ruszyła przed siebie.

Co ona tam powie?

Wydmuchała nos, wytarła go rękawem.

Będzie, co ma być. Właściwie nie miała tu do załatwienia żadnej innej sprawy poza

przekazaniem Johannie wieści, że od tej pory naprawdę jest już wdową. Nie odczuwała przy

tym triumfu, bo teraz żadna z nich nie mogła już dostać Raviego. Helena snuła wiele nieprzy-

jemnych myśli o Johannie, zwłaszcza wtedy gdy twarz Raviego wyraźnie jaśniała miłością.

Wiedziała także jednak, że tych dwoje nie zostało stworzonych dla siebie, że on pozwolił jej

odejść, i to więcej niż raz, ona zaś stawiała mu wymagania, jakich Ravi nigdy nie mógł speł-

nić.

Głupia gęś! To także jej wina, że Ravi spoczywa teraz przygnieciony lawiną błota.

Helena nie zatrzymała się przy furtce, tylko zdecydowanym, pewnym krokiem ruszyła

do drzwi najokazalszego budynku. Był to piętrowy dom, po części obity deskami na ze-

wnątrz, miał też aż cztery symetrycznie rozmieszczone okna Prosty ganek biegł wzdłuż jedne-

go długiego boku, a na jego końcu widać było pięknie rzeźbione drzwi Przy futrynie błysz-

czała mosiężna kołatka.

Już chciała jej użyć, gdy przez podwórze nadszedł młody człowiek z naręczem jałow-

ca na opał. Prawdopodobnie za węgłem były kuchenne drzwi.

- Niczego nam nie trzeba! - zawołał do niej. - Wszystko, czego potrzebowaliśmy, do-

staliśmy wczoraj, dziękujemy. I czy gospodarz nie mówił, że macie się raczej tu nie kręcić?

- Ja niczego nie sprzedaję! Nie jestem też włóczęgą. Chciałabym porozmawiać z go-

spodynią, jeśli ona nosi imię Johanna.

- Nie, tak nie jest, panią na Karlsgârd jest wciąż Amelia, ale jej córka nazywa się Jo-

hanna, a ją możesz znaleźć tam, w domu ognia.

Rzucił drewno na ziemię i ruszył za Heleną w odległości kilku kroków. W końcu wy-

przedził ją i wszedł do niewielkiego budynku położonego w pewnym oddaleniu od innych.

- Johanno, jest tu jedna, która chce z tobą mówić.

- Czy to coś pilnego? - rozległ się głos jakby zza obłoków buchającej pary.

background image

- Nie, nie wygląda na to.

- No, to poproś, żeby była cierpliwa, zaraz przyjdę. Muszę tylko przełożyć to do sło-

iczków...

Wkrótce zarumieniona Johanna wyszła na dwór. Mrużyła oczy zaczerwienione od

oparów ziół, u nasady włosów perlił się pot, wystrzępiona bluzka była mokra, a z łokci kapała

woda. Prędko wytarła błyszczące od tłuszczu ręce w płócienny fartuch. Helena przerażona

wpatrywała się w tę kobietę. Wyobrażała sobie żonę Raviego jako bladą, elegancką panią o

ostrym spojrzeniu, w białym koronkowym kołnierzyku. A oto stała przed nią osoba, nie zwa-

żająca na to, że twarz ma powalaną sadzą, a ręce umazane łojem, ani też że bluzka podsunęła

się tak, że między wstążkami widać było pół piersi.

- Kim ty jesteś? Jeśli szukasz pomocy, to musisz iść na Vildegârd. Ja gotuję dzisiaj

maści i mam mało czasu.

- Ja... nie chciałabym przeszkadzać, mogę zaczekać, aż pani skończy. Ale przynoszę

ważne wieści.

Helena wzięła się mocno w garść, szok na widok prawdziwej Johanny wymazał z jej

głowy wszystkie poprzednie obrazy. Nie mogła powstrzymać języka i wypaliła:

- Czy ty naprawdę jesteś Johanna?

- Oczywiście! Mówisz tak, jakbyś spodziewała się królowej Saby, dziewczyno.

- Niech pani mi wybaczy... ale tak jak mówiłam, przynoszę ważne wieści. Potem zaraz

sobie pójdę.

- Tu, na Karlsgârd, nie oddalamy posłańców bez gościny. Chodź, usiądź tutaj, wysłu-

cham cię, dziewczyno.

Helenę bardzo irytowało to, że nazywa się ją dziewczyną. Wszak ta kobieta nie jest

wcale od niej dużo starsza! Oczywiście różnią się od siebie, Johanna jest bardziej władcza i w

ogóle, lecz patrząc na Helenę nikt nie mógł powiedzieć, że upłynie jeszcze kilka lat, zanim

rozpocznie się jej dorosłe życie.

- Jestem Helena. Znałam Raviego. Właśnie dlatego... dlatego tu przyszłam.

Wesoły uśmiech zamarł Johannie na ustach. Dłonie mocujące się z wstążkami fartucha

nie mogły ich rozwiązać.

- Co ty mówisz? Przychodzisz od Raviego? Czy on jest chory? Co się stało? Chyba go

nie złapali i znów nie zamknęli?

Heleną szarpnął jej własny ból, pięści się zacisnęły. Odwróciła głowę i twardo powie-

działa:

- On nie żyje.

background image

Jęk Johanny aż zaświdrował w uszach.

- Nie żyje? To niemożliwe, to...

Johanna poderwała się, pobiegła przez podwórze, wpadła na ścianę, wtuliła się w nią i

ukryła twarz. Stała tak przez chwilę, a Helena w tym czasie nie śmiała nawet drgnąć. Nie wie-

działa, czy ta kobieta pobije ją do nieprzytomności, czy też uciekła w napadzie histerycznego

płaczu.

Nic się nie działo.

Johanna wyprostowała się, gestem kazała odejść parobkowi, który ze zdumieniem ob-

serwował jej zachowanie.

Z podniesioną głową przeszła przez podwórze do Heleny.

- Jesteś całkiem pewna?

Helena spodziewała się takiego pytania. Huk mas ziemi, które stały się grobem Ravie-

go, wciąż dźwięczał w jej uszach. Kiwnęła głową.

- Widziałam na własne oczy. To była lawina.

- Lawina?

Helena znów lekko skinęła głową. Opowiedziała o wizjach Raviego, o tym, że cał-

kiem oszalał, że musiał przestrzec ludzi, mieszkających w zagrodach pod Svarteberg, i o tym,

że mu nie uwierzyli.

- Podpalił więc trzy zagrody...

- Co takiego? Ravi podpalił...

- ...żeby wygnać tych głupich chłopów z ich zawszonych chałup. Tak, tak, udało się.

Wybiegli z chat, żeby nosić wodę, ratować zwierzęta, wyprowadzić starców. Na pewno usły-

szeli hurkot dobiegający z gór, poczuli, że ziemia trzęsie się pod stopami. Uciekli przed lawi-

ną, przynajmniej większość z nich.

- Ale dlaczego...

- Kiedy schodziła lawina, Ravi nawet nie próbował się wycofać - wyszeptała cicho

Helena. - Stał tylko, widziałam zapaloną pochodnię aż do chwili... gdy zwały błota go zabra-

ły.

Johanna osunęła się na ziemię.

Nie chciała uwierzyć, że to może być prawda.

Gdyby ktoś powiedział jej, że Ravi został zastrzelony przez dragonów, gdyby gardło

poderżnął mu kompan od wypitki czy zakłuł nożem któryś z rozgniewanych bywalców ko-

ścioła, wtedy być może by uwierzyła. Lecz że zginął podczas katastrofy wywołanej przez siły

przyrody, z tym pogodzić się nie mogła.

background image

- Ach, mój Boże! Helena skubała worek.

- Ach, dobry Boże...

Helena nie wiedziała, czy powinna odejść, czy Johanna całkiem zapomniała, że nie

jest sama. Kobieta kołysała się, szeroko otwartymi oczyma patrzyła gdzieś przed siebie.

Parobek zawołał do nich niepewnym głosem:

- Co się stało? Czy mam sprowadzić Amelię?

- Tak! - wrzasnęła Helena, a on pobiegł co sił w nogach.

Amelia nadbiegła, wysoko unosząc spódnice, jasna suknia była stanowczo zbyt wy-

tworna w taki zwykły wtorek, lecz pani na Karlsgârd niewiele sobie z tego robiła. Ona nie

stroiła się po to, by pokazać się ludziom przybyłym na nabożeństwo, tylko żeby podobać się

własnemu mężowi, poszeptywano ze źle skrywaną zazdrością.

- Johanno, co się stało, kto to jest?

- Mamo, Ravi nie żyje... - Nie!

Piękna kobieta zasłoniła usta dłonią. Była jasnowłosa i drobna, ubrana jak wielka

dama wysokiego rodu. To ją musiałam sobie wyobrażać, pomyślała Helena. W sercu zakłuło

ją, gdy młodsza z pań na Karlsgârd przytuliła się do matki, szukając u niej pociechy i wspar-

cia. Ale na twarzy Amelii widać było jedynie wielką troskę o córkę.

- Moja droga... to straszna wiadomość, trudna do zniesienia, ale... przecież i tak już

wcześniej go utraciłaś, prawda?

Helena usunęła się, nie chciała tak stać i się narzucać. W dodatku ją także piekły oczy.

Zacisnęła pięści, zwiesiwszy ręce wzdłuż boków. Pomyślała, że doprawdy ona ma więcej po-

wodów do płaczu aniżeli ta młoda kobieta, której niczego nie brak.

Parobek pogwizdywał cicho nad kamieniem do ostrzenia. Sprawdzał kolejno sierpy i

kosy, wszystko musiało być gotowe i naprawione przed sianokosami i żniwami. Dzień świę-

tego Jana zbliżał się już wielkimi krokami, za miesiąc będzie już być może kosić się pierwszą

trawę.

Helena wdała się w pogawędkę, chłopak wydawał się miły i bezpośredni. Nie mogła

się powstrzymać, poruszyła głową i pokazała mu parę nagich łydek, gdy siadała na beczce

pełnej wody potrzebnej przy ostrzeniu. Pokrywa zatrzeszczała pod jej ciężarem, lecz wytrzy-

mała.

- Od dawna tu jesteś?

Skinął głową, w zębach obracał drzazgę. Silne dłonie wbijały kolki między żelazo a

rękojeść, a potem owijały je cienkimi witkami.

background image

- Od chłopięcych lat. Jak już się raz dostanie miejsce w tej zagrodzie, to nie wypusz-

cza się go z rąk.

- Gospodarze to dobrzy ludzie?

- Oczywiście, lepszego miejsca długo by szukać. Nie, niczego nam nie brakuje. Wi-

dzisz, że wcale nie jestem chudy, nawet teraz na przednówku?

Przyłączył się do jej gry, zdjął kurtkę i zarzucił ją tylko na szerokie ramiona i nagą

pierś. Chichocząc, nie przerywał roboty.

- Nie ciekawi cię, kim jestem?

Parobek podniósł głowę, wyjął drzazgę z wąskich warg i zmrużył oczy.

- Przypuszczam, że wkrótce się tego dowiem. Helena prychnęła.

Nie zamierzała pozwalać mu dłużej na wyniosły śmiech.

Z wielką śmiałością pstryknęła go w pośladek.

- Na pewno jeszcze porozmawiamy, parobku. Zostanę tu do wieczora.

Parobek mruknął coś i jakby skurczył się w sobie pod wpływem jej bezczelnego gestu.

- Na Boga, cóż to za kobieta...

Johanna na pewien czas skryła się przed światem. Nikt nie wiedział, co robi, czy pła-

cze w swoim pokoju, czy nie. Zabrała z sobą Benjamina. Najstarsza służąca miała wątpliwo-

ści, czy słusznie jej na to pozwalają, lecz Amelia była spokojna.

- Ona zniesie i to, nasza Johanna. Nie jest z tych, które poddają się smutkowi. Na pew-

no dobrze zajmie się dzieckiem.

I rzeczywiście, kiedy zeszli na wieczerzę, Johanna wyglądała świeżo i szła z podnie-

sioną głową, Benjamin zaś był ubrany w swoją najlepszą koszulkę.

Helena siedziała przy ogniu i piła z wielkiego kubka. Johanna poczuła zapach herbatki

zaparzonej przez matkę, był to napar z dziurawca i melisy. Na pewno Amelia dodała też dużą

łyżkę miodu albo nawet kupnego cukru. Helena sprawiała wrażenie, jakby cieszyło ją takie

goszczenie, zdjęła z siebie koszulę i buty, siedziała teraz owinięta w niedzielną spódnicę któ-

rejś ze służących. Na stopach miała kapcie Amelii, te kożuszane, bez twardych podeszew, te,

które pani na Karlsgârd nosiła w domu, gdy wieczory robiły się chłodne.

- Heleno, musisz mi wybaczyć, nie podziękowałam ci nawet za to, że przyniosłaś mi

wiadomość. Jest wiele rzeczy, o których musimy porozmawiać. Rozumiem, że znałaś Ravie-

go?

W tym krótkim pytaniu kryło się tyle treści, a Helena wyczuwała każdy odcień nie-

pewności Johanny.

- Tak, znałam go bardzo dobrze. Jak żona.

background image

Johanny nie zaskoczył upór i złość, za których sprawą słowa Heleny wydały się takie

twarde. Amelia zdrętwiała przy stole, który nakrywała na cztery osoby.

- To ja byłam jego żoną - rzekła Johanna ostrzegawczo. - A to syn Raviego. Nazywa

się Benjamin Ravi.

- Biedne dziecko - odparła Helena beztrosko. Zerknęła tylko przez moment na gawo-

rzącego malca, który usiłował wyrwać się z ramion matki i dosięgnąć żyrandola. Johanna po-

sadziła chłopczyka na czerwonym dywanie i przyciągnęła krzesło bliżej paleniska, przy któ-

rym siedziała Helena.

- Nie bój się. Wiem, że go zawiodłam. Ty™ ty, jak przypuszczam, byłaś przy nim,

gdy znalazł się w potrzebie.

Słowa te nie świadczyły o zbyt wielkim zaufaniu i Helena poczuła, jak wzbiera w niej

gniew. Wszystko, co mówiła ta kobieta, pomimo jej łagodnego głosu, uznała jedynie za drwi-

nę. Nie przypuszczała, że tak będzie myśleć, wszak chwile spędzone z Ravim nie były niczym

innym niż właśnie tym: pociechą w potrzebie. Wiele razy ona sama odsuwała się od niego, a

jednak bardzo ją to zapiekło.

- Czy ty naprawdę go kochałaś, skoro mogłaś tak po prostu odejść od niego razem z

jego dzieckiem?

Johanna drgnęła przestraszona. Ta obca młoda kobieta była w istocie bardzo bezpo-

średnia, a nic w niej nie skłaniało do zwierzeń, do otwartego ukazania ran.

- A ty?

Helena potrząsnęła głową, włosy już jej wysychały. Krótko obcięte, sprężyste, kręciły

się przy uszach.

- On był dobry, na swój sposób. Nigdy nie było trudno nim rządzić.

Teraz Johanna spuściła wzrok, zapatrzyła się w swoje ręce.

- Wobec tego potrafisz rządzić lepiej niż ja, Heleno.

- Może i tak - odparła młoda kobieta, wstając. Amelia skończyła już robić swoje, lecz

stała niczym nieruchomy cień, skubiąc frędzle na brzegu bieżnika.

- Jesteście dobrzy, bo dajecie mi jedzenie, chociaż jestem tylko dziwką, która widziała

śmierć twego męża, Johanno.

- Nie mów tak - wtrąciła się Amelia. - Usiądź teraz i jedz, Bendik widać trochę się

spóźni. Johanno, czy możesz poprosić, żeby jeszcze raz zadzwonili?

Na podwórzu dzwonek Karlsgârd zaintonował wieczorną piosenkę. Bendik jednak się

nie pojawiał, trzy kobiety same więc zabrały się do posiłku, którego głównym daniem była

ryba. Na stół wystawiono także dobre masło i cieniutkie podpłomyki, a także cienkie placki,

background image

w które można było zawinąć gotowaną rybę, słoną i dość twardą, przyprawioną suszoną arni-

ką i pieprzem, o wiele smaczniejszą niż lekko mdła owsianka, którą woleli parobcy i dziew-

czyny służące.

Helena skrzywiła nos. Amelia podsunęła jej więc zimne kotlety z mielonego mięsa i

jajek.

- Nie myśl sobie, że chcemy cię przesłuchiwać, ale tak wielu rzeczy chciałybyśmy się

dowiedzieć.

- No, to pytajcie - odparła Helena z pełnymi ustami.

- Chciałabym dowiedzieć się nowin ze wsi, z Âl.

- O, tam wszystko jest chyba tak jak przedtem. Mają nowego pastora i chyba jakiegoś

nauczyciela. No i Torkjell Villand został ukarany?

- Ukarany? Za co?

Johannie serce podskoczyło w piersi.

- Za to, że nie przypilnował więźnia, który siedział u niego w areszcie - uśmiechnęła

się Helena chytrze. - To samo pewnie dotyczy lensmana. Ravi uciekł bez najmniejszego tru-

du.

- Wy dwoje... razem?

- Długo razem mieszkaliśmy - kiwnęła głową Helena.

Czyżby wyraz bólu na twarzy? Grymas złej zazdrości? Nie była pewna, lecz oczy Jo-

hanny sprawiały wrażenie wystraszonych i niepewnych. Helena postanowiła więcej jej nie

drażnić.

- Dobrze nam było. On był szalony, prawdę powiedziałaś, ale ja nigdy nie lubiłam

oswojonych mężczyzn.

Johanna z trudem przełknęła ślinę, ryba stała jej w gardle. Amelia nerwowo przeniosła

wzrok z jednej na drugą.

Helena rzuciła się na ostatni kotlet, jadła z wielkim apetytem, wymachiwała łyżką,

której używała do zupy.

- Ravi był w gruncie dobrym człowiekiem, wiem o tym, on wcale nie był zły. On...

znał tę sztukę, potrafił sprawić, by w lędźwiach pulsowało.

- Wydaje mi się...

Amelia usiłowała powstrzymać dziewczynę, lecz Johanna delikatnym kuksańcem pod

stołem dała jej znak, by nie przerywała.

Helena roześmiała się perliście.

- Och, prawdziwy z niego ogier... Ale taki słodki! Kiedy spał, był jak jagnię!

background image

Johanna uśmiechnęła się z wysiłkiem. Jej samej przyszło do głowy to porównanie.

- Powiedz mi, Heleno, czy on był bardzo przybity? Helena przestała żuć, przekrzywiła

głowę.

- Nie mam pojęcia, widziałam tylko kamienie, które...

- Nie, nie o to mi chodzi. Czy smucił się, kiedy wyjechałam?

Helena popiła jedzenie piwem.

- O, tak, na pewno, miał wiele dziwnych wizji. Prawie zapił się na śmierć. I czasami

straszył ludzi swoimi przepowiedniami, krakał jak kruk.

- Uf - ciężko westchnęła Amelia.

- Ravi nigdy nie uczynił nic złego - oświadczyła Johanna matce.

- Nigdy nic naprawdę złego - zawtórowała jej Helena. - Tylko trochę drażnił tych, któ-

rzy się z niego naśmiewali i nazywali czarownikiem i włóczęgą.

- Czarownikiem? Helena kiwnęła głową.

- Siedział za złodziejstwo, za kłamstwa, za ubliżanie i czary. Zakładam się jednak, że

wyszedłby z tego, lensman go polubił, kobiety w jego zagrodzie również.

Johanna uśmiechnęła się bez radości. Amelia szepnęła:

- Wiele zostało mu oszczędzone. Johanna wolno kiwnęła głową.

- Chciałabym oszczędzić mu jeszcze więcej. Helena wyjątkowo miała dość rozumu,

by milczeć. Skupiła się raczej na talerzu z suszonymi jabłkami, które przyniesiono na deser

po smacznym posiłku. Amelia nalała Helenie odrobinę słodkiej nalewki z arcydzięgla, czar-

nych jagód, soku brzozowego i żytniej wódki. Cisza w przytulnym pokoju zaczynała im cią-

żyć, tykanie zegara na ścianie brzmiało w uszach Johanny niczym dodatkowe uderzenia serca.

Wreszcie Helena przerwała to milczenie, schyliła się pod stół i zaczęła ściągać z nóg

skórzane kapcie.

- Najwyższy już chyba czas, żebym podziękowała za gościnę.

- Nie zamierzasz chyba nigdzie wyruszać o tej porze? Późno już, zaraz się ściemni, a

niebo zwiastuje złą pogodę.

- Nie mogę tu zostać.

- Owszem, możesz. Już pościelono dla ciebie na stryszku, jeśli nie pogardzisz sienni-

kiem. Tam jest ciepło, prosiłam też linę, żeby włożyła kamienie z paleniska do misy.

Helena zawahała się. Faktem było, że zaplanowała sobie wypad do izby parobków, ja-

snowłosy chłopak przy kamieniu do ostrzenia na pewno pozwoliłby jej się wyciągnąć na swo-

im posłaniu...

- No cóż... przydałaby mi się jedna spokojna noc, dziękuję więc.

background image

Johanna kiwnęła głową.

- A dokąd zmierzasz później? Czy czeka na ciebie łódź, która cię podwiezie? Służysz

tam w Âl albo może masz rodzinę?

Helena pokręciła głową. Wiedziała, że obie kobiety aż płoną z chęci zadania jej pyta-

nia, co się stało z jej włosami. Prawdopodobnie sądziły, że już jakiś czas temu ogolono jej

głowę za to, że trudniła się nierządem.

Nie było to zbyt dalekie od prawdy, równie dobrze mogło się stać właśnie tak.

Helena uśmiechnęła się lekko i życzyła im dobrej nocy. Tego wieczoru nie mogła już

znieść więcej pytań, bo nie wiadomo dlaczego usta same z siebie odpowiadały złośliwie, a

tego, jak się domyślała, będzie żałować.

background image

ROZDZIAŁ V

Amelia, nie śpiąc, czekała na Bendika, lecz on przyszedł dopiero wtedy, gdy zegar w

salonie wybił dwa uderzenia. Wemknął się do sypialni, krok sprawiał wrażenie ciężkiego.

Amelia słyszała, jak rozbiera się w kącie, wreszcie położył się do łóżka i delikatnie pociągnął

do siebie skrawek okrycia. Odwróciła się w jego stronę.

- Nie śpisz?

- Nie. Mam ci coś do powiedzenia.

- Jakieś złe wieści?

- Tak... nie... Naprawdę nie wiem, Bendiku. Ravi nie żyje. Pewna kobieta dzisiaj, gdy

cię nie było, przyniosła wiadomość.

- Ravi? Och, biedna Johanna! Jak ona to przyjęła? Amelia westchnęła.

- Rozsądnie, przynajmniej na to wygląda. Przecież mimo wszystko już wcześniej go

utraciła...

- Ale ona wciąż go kocha, wiem o tym. Amelio, nie pamiętasz, jak to jest, gdy kocha

się kogoś, z kim nie można być?

- O, tak... Boże, miałam nadzieję, że jej oszczędzony zostanie taki smutek. Że nie bę-

dzie musiała tak cierpieć.

- Przekonasz się, że jeszcze obróci się to na dobre. Jeśli on naprawdę zginął... Johanna

musi zacząć myśleć o jakimś innym życiu. To może okazać się dla niej zbawienne, gdy

uświadomi sobie, że już nigdy go nie zobaczy. Widziałem, jak chodzi na wzgórze i siedzi tam

przez długi czas, spogląda na fiord... jak gdyby czekała, że on przybędzie za nią.

- Być może w głębi ducha tak właśnie czuła. A teraz nie musi już wyglądać, biedna

mała.

- Nasza mała Hanna...

- Musimy spróbować trochę ją rozweselić. Może jakieś nowe książki... Albo wybie-

rzemy się do Marifjaeren, Katinka zapraszała nas już tyle razy...

- Tak, może i tak. Myślę jednak, że nieróbstwo to nie jest najlepsze rozwiązanie dla

Johanny. Ona najlepiej się czuje przy pracy, przy mnóstwie pracy.

- Pewnie tak. No cóż, będę więc musiał pójść na drogę i pobić kilku ludzi, żeby miała

kogo leczyć w tym swoim szpitalu.

Zaśmiali się cicho. Johanna chodziła przejęta po Vildegârd jak najprawdziwszy dok-

tor. Nakazała teraz w dodatku wszystkim pomagającym jej tam kobietom nosić podniszczone

background image

suknie z niebieskiego płótna, które co drugi wieczór prano i gotowano. Czytała, że tak wła-

śnie muszą robić pielęgniarki w szpitalu świętego Józefa. W tej samej książce znalazła też

wiele dobrych rad i zasad pielęgnowania chorych i położnic. Między innymi kazała parobko-

wi zbić coś w rodzaju krzesła na wzór podobno wspaniałego wynalazku położnika samej kró-

lowej.

- Powinna chodzić w spodniach, ta nasza Johanna, wtedy dawno byłaby już prawdzi-

wym medykiem.

Amelia uśmiechnęła się w ciemności, lekko pocałowała męża w szyję.

- Możemy przynajmniej mieć nadzieję, że nasz wnuk to osiągnie, Bendiku. Ciekawe,

czy odziedziczy śliczne uszy po dziadku?

Ukąsiła go leciutko i Bendik już wkrótce zapomniał, czemu tak długo nie mógł usnąć

ostatniej nocy.

Mdłości zaatakowały ją, gdy tylko położyła się na twardej pryczy. Smak owoców i na-

lewki wymieszał się w ustach z kwaśnym odbijaniem.

Powinna była przewidzieć, że tak obfity posiłek nie jest dobry dla kogoś, kto przeszedł

wiele, wiele mil na kilku sucharach i odrobinie solonego mięsa.

Helena zsunęła się na podłogę i na czworakach przeczołgała, zasłaniając usta ręką.

Akurat na czas dotarła do wiadra pod ścianą.

Ból rozsadzał głowę i brzuch. Nogi uginały się pod nią, a dreszcze wprawiły całe ciało

w drżenie. Otuliła się wytartą wełnianą derką i swoją własną kurtką, mocno zacisnęła oczy,

lecz nieprzyjemne uczucie tylko narastało. Rzucała się na łóżku i miała wrażenie, że wilki

szarpią jej trzewia, a głowa wydawała się ciężka jak z ołowiu.

Dopiero gdy cienka smużka dziennego światła padła na jej twarz, ośmieliła się wstać.

Nie rozebrała się, czuła sama, że cuchnie potem i wymiocinami. Musi być gdzieś w pobliżu

strumyk, w którym będzie mogła się obmyć. Gdy postawiła nogę na najwyższym stopniu dra-

biny, przed oczami zatańczyły jej czerwone plamy. Ziemia pod nią Zatrzęsła się przez mo-

ment, a potem niebezpiecznie zaczęła się zbliżać, aż wreszcie Helena zapadła się w wąski

czarny tunel.

- Ona jest chora, na Boga! Spadła! Pomóż mi, Svein, i natychmiast sprowadź panią!

To Lina znalazła Helenę pod schodami spichlerza, dziewczyna zleciała z samego

szczytu zewnętrznej drabiny, będącej jedyną drogą na stryszek teraz, w czasie gdy parobek

budował nowe schody.

Służąca potrząsnęła Heleną, uderzyła ją kilkakrotnie w oba policzki, dziewczyna jed-

nak nie odzyskiwała przytomności. Lina palcami wymacała wielki guz z tyłu głowy.

background image

Pospiesznie rozerwała ubranie Heleny i przyłożyła ucho do jej piersi.

Owszem, serce biło.

Teraz już nadbiegła Amelia z parobkiem, depczącym jej po piętach. Najstarsza ze słu-

żących, Hildur, również zmierzała w ich stronę, kulejąc i trzymając się za obolały krzyż.

Amelia prędko zbadała, czy nic nie jest złamane, lecz poza uderzeniem w głowę nie

znalazła żadnego zranienia.

- Zanieście ją do środka! Połóżcie w pierwszej izbie! - powiedziała i krzywiąc się mi-

mowolnie poprosiła również o przyniesienie dużej ilości gorącej wody. Tej pacjentce przyda

się mycie, a odrobina wody być może wróci jej też przytomność.

- Na pewno z tego wyjdzie. Wygląda na silną i zdrową - stwierdził parobek.

Miało się już jednak ku wieczorowi, gdy wreszcie powieki Heleny zadrżały. Dziew-

czyna jęknęła parę razy, a potem poderwała się i usiadła.

- Leż spokojnie, moja droga, nie ma żadnego pośpiechu! Upadłaś i uderzyłaś się, leża-

łaś tu cały dzień.

Helena zasłoniła usta obiema rękami, ciałem targnęły mdłości.

- Zaczekaj, zaraz przyniosę wiadro!

Amelia wybiegła z pokoju. Na ganku natknęła się na Bendika.

- Jak ona się czuje?

- Wszystko będzie dobrze, na razie jednak dokuczają jej wymioty.

- Cieszę się, to znaczy, że wyjdzie z tego. Amelio, poślij do niej Linę, muszę porozma-

wiać z tobą... i z Johanna, jeśli jest tutaj.

- Wyszła z Benjaminem, ale zaraz poproszę, żeby ktoś ją sprowadził. Co się stało,

Bendiku?

- Zaraz się dowiecie - odparł. Spojrzenie nie wróżyło nic dobrego.

Amelia westchnęła. Czyżby na Johannę spaść miał kolejny ciężar?

- Mówią, że jeśli będzie to konieczne, zażądają Benjamina. Być może on ma rację, ten

adwokat Storlendet.

- Ale... ale... Benjamin jest synem Raviego, chyba wszyscy to widzą! I przecież Ma-

gnus ze Storlendet nieraz go za to przeklinał!

- Owszem, nie zaprzecza temu, lecz formalnie... Zgodnie z prawem wszystkie dzieci

urodzone w małżeństwie uważane są za dzieci męża, jeśli on nie zrzecze się ojcostwa czy też

nie upomni się o nie ktoś inny.

Johanna rozłożyła ręce.

background image

- Ależ musi chyba wystarczyć za świadectwo, gdy powiem, że Benjamin to dziecko

Raviego? Nie ma chyba obawy, że kobiety mogą chcieć kłamstwem ściągnąć na siebie taki

wstyd?

Ojciec w zamyśleniu pokręcił głową.

- Obawiam się, że twoje świadectwo nie bardzo będzie się liczyć, Johanno. Przeciw-

nie...

- Czego oni właściwie chcą? - znużonym głosem spytała Amelia. - Dostali przecież

szkutę, dostali pola, których żądali. Johanna nie domagała się też od nich niczego, co należało

do Erlenda.

- Oni chcą Karlsgârd - odparł Bendik po prostu.

- I dlatego próbują odebrać nam Benjamina, no wiesz? Jeśli te adwokackie sztuczki

mogą narobić tyle krzywdy, to doprawdy uważam, że powinniśmy jak najszybciej zatkać

gębę temu gadowi.

Johanna nie mogła powstrzymać się od gorzkiego uśmiechu, słysząc niezwykle gwał-

towne słowa matki. Choć wydawało jej się absolutnie niemożliwe, by chciano jej zabrać

dziecko, to jednak ziarnko strachu zostało w niej zasiane.

- Nikt chyba nigdy nie słyszał, by odbierano dziecko matce i oddawano je pod opiekę

zupełnie obcym ludziom! Skoro potrafię się nim zająć i niczego mu nie brak - .

- Sądzę, że na pewno pozwolą ci zatrzymać Benjamina, jeśli poza tym dostaną to, cze-

go chcą. Będą twierdzić, że on jest dziedzicem Karlsgârd, a według prawa ich wnukiem z

małżeństwa twojego i Erlenda.

- A więc oddajmy im dwór! - zawołała Amelia zrozpaczona.

Bendik złapał żonę za rękę i zmusił, by z powrotem usiadła przy stole.

- Spokojnie. Mówię przecież, że nie wiem, jak daleko się posuną, a do Karlsgârd na-

wet się nie zbliżą, dopóki nie sięgnę po moją ostatnią kartę.

Johanna z powagą skinęła głową.

- Masz rację, ojcze. Już i tak okazaliśmy im zbyt wielką łaskę. Dostali o wiele więcej,

niż mają prawo żądać. To my powinniśmy postawić ich przed tingiem i domagać się rozwią-

zania całego tego małżeństwa. Byłabym teraz wdową po Ravim i nikt nie zagrażałby spadko-

wi Benjamina...

- Ale na to już za późno - przypomniał Bendik. - Jestem jednak przekonany, że coś

wymyślimy. Pomówię z samym pisarzem, wybiorę się do niego już jutro. Ten adwokat na

pewno próbował nas tylko przestraszyć. Karlsgârd jest nasze, przede wszystkim Amelii, ale

potem twoje, Johanno.

background image

- Pamiętam, jak szczęśliwi byliśmy, kiedy matka dostała dwór po Antonie. Zadbała o

to, żeby został przepisany na mnie i Karla Martina, sądzę jednak, że miało to większe znacze-

nie dla niej niż dla kogokolwiek z nas.

- A jeśli babcia wróci do domu, to musi wrócić na Karlsgârd - oświadczyła Johanna

wojowniczo.

Amelia otarła łzę.

- Jeśli Bóg zechce, to pewnego dnia tak właśnie się stanie - szepnęła.

- Bez względu na wszystko nie pozwolimy tym złodziejom odebrać nam tego, co na-

sze - uznała Johanna. - Jeśli nie przez wzgląd na babcię, to dla dobra mojego synka.

Nie powiedziała tego głośno, pomyślała jednak, że jeśli Benjaminowi dane będzie

przeżyć, to będzie potrzebował wsparcia gospodarstwa i ziemi Mało prawdopodobne, by cho-

rowity malec mógł w przyszłości wykonywać męską pracę, inną niż nauczyciela albo uczone-

go.

Bendik wstał.

- Teraz więc już wiecie, co się wydarzyło dzisiaj na Storlendet. Gdybym przewidział,

co może zajść, nie wybrałbym się tam bez człowieka, który przemówiłby w mojej sprawie.

Ale następnym razem będę przygotowany. Jeśli poważą się sięgnąć po Karlsgârd, czeka ich

trudna walka.

Amelia znów otarła łzy i uściskała najbliższych.

- Nawet gdybym musiała wyjawić wszystko, co wiem o Erlendzie Storlendet, to i tak

nie pozwolimy im na to. Myślę, że pisarz będzie miał o czym myśleć, gdy cała ta straszna hi-

storia wyjdzie na jaw. Być może wspomnienie o Erlendzie po jego śmierci nabrało blasku, ale

tu, w wiosce, wielu ludzi potrafi ujawnić jego postępki, które nie przemówią za sprawą jego

rodziny.

- Bardzo dobrze, Amelio. Przekonasz się, że niepotrzebnie was straszyłem. Uznałem

jednak, ze powinienem powiedzieć wprost, jak się sprawy mają. Dziecko zapłakało przez sen.

- Biedny mały - westchnęła Amelia. - Mówię wam, on zrozumiał, o czym mówimy,

taki jest mądry.

- Na pewno ocalimy wszystko to, co należy do nas. I do Benjamina - poprzysiągł Ben-

dik.

- Muszę wracać, muszę, muszę!

- Szsz... tylko spokojnie, Heleno. Jesteś chora, chyba to rozumiesz. I nigdzie nie pój-

dziesz, w każdym razie nie teraz. Pozwól mi się podeprzeć, musisz wypić coś na wzmocnie-

nie.

background image

Czysta wódka długo syciła się korą lipy, nasionami kminku i suszonymi liśćmi czarne-

go bzu. Po dodaniu miodu i gotowanego soku arcydzięgla powstała mętna mieszanka o wy-

glądzie wcale nie zachęcającym do jej spróbowania.

Helena wypiła i rozkasłała się.

- Au, do diabła, taki piekielny ból w boku...

- Bardzo mocno się uderzyłaś, ale nie widać, żebyś coś sobie złamała. Głowa cię boli?

Helena z wahaniem wyciągnęła rękę, pogładziła się z tyłu po głowie, a wtedy twarz

ściągnęła się grymasem bólu.

- Z tyłu wyrosła mi jakaś cholerna główka kapusty, jak więc myślisz? Oczywiście, że

mnie boli!

Johanna spokojnie odstawiła drewnianą miseczkę.

- To, dzięki Bogu, przeżyjesz. A udało się to niewielu takim, co głową w dół zlecieli z

drabiny ze stryszku. Miałaś szczęście, Heleno.

Chora zaśmiała się nieprzyjemnym śmiechem.

- Chyba pierwszy raz ktoś mówi, że miałam szczęście. Johanna westchnęła. Przygoto-

wała kilka czystych gałganków, lecz teraz zmieniła decyzję. Nie miała siły myć tej kobiety,

nie chciała zostawać przy niej dłużej, niż wymagała tego absolutna konieczność. Pytania

wprost ją paliły, wiedziała jednak, że jeśli je zada, w odpowiedzi może spodziewać się jedy-

nie pełnych goryczy wymówek i źle skrywanej zawiści.

- Zajrzę do ciebie jeszcze wieczorem, Heleno. Postaraj się wypocząć. Amelia będzie

tu do ciebie przychodzić, może nawet budzić cię, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w po-

rządku. Tylko nie krzycz na nią, ona jest...

- Delikatnym kwiatuszkiem, co? Twoja matka to prawdziwie elegancka dama, ma ta-

kie białe, miękkie rączki, ale też pewnie nigdy nikogo nie uderzyła i nie widziała nic poza

tymi pięknymi pokojami.

- Milcz, Heleno! - ostro przerwała jej Johanna. - Nic o nas nie wiesz!

- Wy też nic nie wiecie o mnie.

- Ale też i nie wdajemy się w rozważania, na ile jesteś delikatna ani jak wiele przeży-

łaś.

- Uważacie, że jestem dziwką, przeklętą nierządnicą, która zwiodła na pokuszenie

świętego...

Johanna nigdy w życiu nie przypuszczała, by kiedykolwiek mogła uderzyć chorą, bez-

radną osobę, której los spoczywał w jej rękach, wymagającą troskliwości i życzliwości.

background image

Dłoń jednak sama przyskoczyła do czerwonego policzka Heleny, a kiedy już się to sta-

ło, Johanna niczego nie żałowała. Helena drgnęła przestraszona, lecz zaraz twarz wygładziła

jej się w lekkim zaskoczeniu.

- Nadużywasz naszej gościnności, Heleno. Nie okazujesz nam bodaj odrobiny szacun-

ku. Czy zrobiliśmy choć raz coś, czy powiedzieliśmy coś, co mogłoby usprawiedliwić twoje

twarde słowa?

Johanna bezszelestnie zamknęła drzwi za sobą. W żołądku współczucie mieszało się z

gniewem na tę obcą kobietę.

Zerwała płócienny fartuch, narzuciła na ramiona niebieską pelerynę i zawołała do sta-

jennego, że może wyprowadzać powóz.

Zaprzężono do niego dojrzałą, silną klacz. Johanna pamiętała ją jeszcze z dzieciństwa,

Bendik niekiedy zabierał ją na konną przejażdżkę, a wtedy poczucie swobody i świadomość,

jak ciężko pracuje zwierzę, na którym siedzi, wprawiały ją w leciutkie oszołomienie.

Tym razem posłuszna niepisanym regułom zgrabnie wsiadła do lekkiego powozu. Był

granatowy tak jak peleryna, z białymi zdobieniami i rzeźbieniami na bokach i przy siedzeniu.

Koń dobrze znał drogę na Vildegârd. Powóz równo toczył się w dół, przejechał obok

pastwiska, po którym brykało kilka zniecierpliwionych młodych ogierów. Wiosna przenikała

swą mocą i czystością wszystko dookoła, a turkusowe niebo nad głową zdawało się topnieć.

Johanna poczuła wiatr uderzający w oczy, które napełniły się łzami. Nie próbowała

ich ocierać, mocno trzymając lejce, cmoknęła na konia. Klacz zmieniła rytm, wiatr porwał te-

raz pelerynę Johanny, a błoto i kamyki pryskały spod lekkich kół powozu. Na drodze nie wi-

dać było żywej duszy, Johanna zresztą nie widziała już nawet drogi, popędzała konia, czując,

jak bardzo przyjemne jej jest to poczucie nierzeczywistości wywołane pędem.

Ravi, Ravi, jak mogłeś mi to zrobić?

Jak mogłeś umrzeć i odebrać mi wszelką nadzieję?

Stanęła u wrót Vildegârd, nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, i zdyszana zeskoczyła

z powozu, puszczając lejce luźno. Koń parskał zaskoczony taką wyprawą, dawno już się nie

zdarzyło, by Johanna tak się spieszyła.

Córka Solveig stanęła w drzwiach, biały fartuch jaśniał na brzuchu.

- Ależ, pani, cóż za pośpiech, przecież tu nic...

- To dobrze, Bjorg, najwidoczniej upiłam się wiosną! Bjorg w zamyśleniu pokręciła

głową. Johanna wcale nie wyglądała na wyjątkowo szczęśliwą czy pijaną. No cóż, dziewczy-

nie nie brakuje zmartwień. Biedaczka, jakie też ona ma życie! Wdowieństwo nie jest najgor-

background image

szą rzeczą, ale całe to ludzkie gadanie, jakie towarzyszyło śmierci Erlenda ze Storlendet... Jo-

hanna nigdy o tym nie mówiła, z wysoko podniesioną głową starała się zająć pracą.

- W powozie jest osiem pojemników z maścią i kilka pudełek gotowej leczniczej mie-

szanki - rzuciła Johanna przez ramię i weszła do środka.

W pierwszym pokoju nie leżał nikt, wszystkie ławy wyścielone zostały świeżą słomą i

nakryte czystymi grubymi prześcieradłami. Na palenisku pośrodku żarzyło się, ciepło bijące

od żaru było zupełnie inne niż to nieco ostre, krótkotrwałe gorąco wiosennego słońca. Johan-

na zorientowała się, że przemarzła. Wiatr wiał tak mocno, zrywał jej niemal okrycie z ramion,

powinna też była włożyć porządne rękawiczki, a nie skórzane mitenki, mające jedynie ochro-

nić dłonie przed szorstkimi lejcami.

Ściągnęła teraz rękawiczki i zaczęła chuchać w dłonie, pocierać jedną o drugą. Zoba-

czyła, że na żelaznym piecyku obok paleniska stoi gotująca się woda. Wszystko było tak, jak

być powinno. Bardzo często pouczała kobiety, że wrzątek zawsze musi stać gotowy, wszędzie

powinny panować czystość i porządek, a każdą godzinę należy wykorzystać na coś pożytecz-

nego. Obydwu, Bjorg i Ingebjorg, odpowiadała ta praca. Wprawdzie żadna nie umiała czytać,

nauczyły się jednak rozpoznawać napisy na etykietach, jakimi Johanna oznaczała wszystkie

słoiczki i pojemniki.

Nie myliły się.

Już i tak bardzo wiele umiały. Potrafiły zająć się większością pacjentów, poczynając

od staruszków cierpiących na choroby w płucach, poprzez skaleczenia, rany i bóle brzucha.

Z czasem stały się też zupełnie dobrymi akuszerkami i coraz częściej zdarzało się, że

nie wzywały Amelii czy Johanny, gdy proszono o pomoc przy rodzącej.

Johanna bardzo cieszyła się z takiego obrotu spraw. Dzięki temu miała więcej czasu

na czytanie i na zajmowanie się Benjaminem.

I więcej czasu na żałobę, przemknęło jej przez myśl.

Zorientowała się, że nawet tu, gdzie nie było przeciągu ani wiatru, oczy wciąż nie wy-

sychały. Nalała wrzątku do kubka, wpuściła do niego grudkę brązowego cukru i wlała odrobi-

nę aromatycznej nalewki z dziurawca i sporyszu. Szarobiały proszek miał moc odebrania

człowiekowi życia, gdy jednak wsypano zaledwie kilka drobin do filiżanki wzmacniającego

napoju, sprowadzał rozluźnienie, z jakim nie mogło się równać nawet to wywołane przez

wódkę. Ciało robiło się ciężkie, znikało gdzieś napięcie, sporysz jednak nie mącił myśli tak,

jak robią to większe ilości alkoholu.

background image

Johanna przeszła do pokoiku na tyłach większej sali. W tej izdebce wiele godzin spę-

dziła jej babka. Johanna pamiętała zdecydowane kroki Marji, siłę, z jaką potrafiła trzasnąć

drzwiami czy nawet paskudnie zakląć.

Tu, w tym miejscu, część jej siły jakby utkwiła w ścianach.

Johanna przymknęła oczy, położyła nogi na stołku. Z półki na ścianie zdjęła nowo

oprawioną książkę. Była pierwszą osobą, która ją otworzyła. Rozcięła strony, usłyszała skrzy-

pienie grzbietu, gdy pracę introligatora po raz pierwszy poddano ciężkiej próbie.

Było to dzieło młodego uczonego ze Szwecji, w którym omawiał szczególne cechy ro-

ślin, ich wartość użytkową, wykorzystanie i warunki wzrostu. Zawarto tutaj też jedną całkiem

nową myśl, a mianowicie tę, że rośliny są ze sobą spokrewnione. Przedstawiono je w gru-

pach, dobranych na podstawie szczególnych cech i budowy, a także według tego, jak kwitły i

się rozmnażały.

Johanna przeczytała trzy strony, zanim zdała sobie sprawę z tego, że nic nie zapamię-

tała.

Odłożyła książkę, opróżniła jednym haustem kubek z zimnym napojem..

A potem pozwoliła łzom płynąć bezgłośnie, bez szlochu i westchnień, tylko jako nie-

powstrzymany, nieprzerwany strumień, który wysuszał jej wnętrze do szpiku kości.

- Helena pytała o ciebie, Johanno. Myślę jednak, że to nic pilnego, jeśli jesteś zmęczo-

na i wolałabyś...

- Pójdę do niej.

- Ale jedzenie, mamy przecież teraz jeść...

- Zabiorę tacę, dla nas obu.

Johanna wzięła z sobą kilka płatków płaskiego chleba, trochę kwaśnego mleka, żytni

placek, masło i ser.

- Ona już schudła... Boję się o nią - mruknął Bendik.

- Ja także, ale bardziej bym się bała, gdyby... gdyby on przyszedł tu za nią. Teraz już

tak się nie stanie.

Bendik pochylił głowę nad owsianką.

- Hm... kto wie? Ten człowiek..

- Bendiku, co ty za głupstwa wygadujesz? Sam przecież zawsze powtarzałeś, że takie

gadanie to tylko przesądy i wymysły.

- Bo zwykle tak właśnie jest, ale cóż, nie wiem. Raviego trudno zapomnieć dla innego,

Amelio.

background image

- Ja już o nim zapomniałam - oświadczyła zdecydowanie, głośno stawiając dzbanek z

mlekiem na stół. - I ty także powinieneś tak zrobić, ze względu na Johannę.

- Ze względu na Johannę - powtórzył cicho. Amelia wolno wypuściła powietrze z

płuc, skupiła się na rozsmarowywaniu miękkiego sera na chlebie. Tak jak córka nie lubiła

owsianki. Kiedy mogła wybierać, wolała jeść chleb albo podpłomyki namoczone w mleku.

- A tak w ogóle, słyszałeś coś nowego? Bendik odgadł, o co żona pyta.

- Nie, nic więcej. Ale adwokat Albertsen dostał wszystkie papiery. Nie ma sensu dłu-

żej o tym rozmawiać, Amelio.

- Zatrzymamy Meisterplassen i Vildegârd. Bendik spokojnie kiwnął głową.

- Tak, w najgorszym razie przynajmniej to nam zostanie. Ale wszystko to jedynie spe-

kulacje, Amelio. Nie powinnaś się tym zamartwiać. W tej sprawie stoimy mocno, to wbrew

wszelkiej sprawiedliwości, aby ci ludzie odbierali to, co nasze.

- Na pewno masz rację, ale... Nie mogę przestać o tym myśleć.

Bendik wychylił się przez stół, ujął żonę za rękę, zajętą niczym maleńki ptaszek sku-

baniem okruchów chleba.

Łagodnie popatrzył prosto w oczy Amelii.

- Ty i tak chciałabyś tam pojechać. Myślisz sobie nawet, że jeśli naprawdę utracimy

ten dwór, to wszystko ułoży się po naszej myśli i wreszcie tam wyjedziemy.

Amelia twardo pokręciła głową.

- Nie, co ty sobie o mnie myślisz? Sądzisz, że chcę, żeby Johannę pozbawiono spad-

ku? I Benjamina, tego maleńkiego biedaka?

- Nie, wcale tak nie myślę. Ale chcesz jechać na Meisterplassen, widzę to w twoich

oczach niemal codziennie.

Amelia przyciągnęła rękę do siebie, ale jej zaprzeczenia nie wypadły przekonująco.

- Nie, Bendiku, to nieprawda, że przez cały czas marzę tylko, byśmy tam wrócili. Ale

wiesz, jak bardzo tęsknię za tą zagrodą. Mam wrażenie, że Meisterplassen to jedyne miejsce,

w którym czułam się naprawdę sobą.

Bendik kiwnął głową.

- Jeszcze tam pojedziesz, obiecuję. Za rok albo dwa, Johanna już niedługo odzyska

siłę i być może...

Ich spojrzenia znów spotkały się ponad stołem. Oboje wiedzieli, o czym myśli drugie,

lecz nie śmieli wypowiadać tego na głos.

Może Johanna znajdzie dobrego męża?

Dopiero wtedy będą mogli spełnić swe marzenia.

background image

Bendik wcale tego nie chciał, lecz jego myśli wciąż powracały do oficera, który tak

wyraźnie przedstawił swoje pragnienia. Lecz czy Johanna przyjmie takiego konkurenta? O

wiele starszego, wdowca, z całym mnóstwem nieślubnych dzieci czyhających gdzieś w cie-

niu?

Amelia chrząknęła i przerwała ciszę, proponując, żeby wypili za duszę Raviego.

- On na pewno umarł szczęśliwy - powiedziała Helena.

Johanna chłonęła teraz każde jej słowo. Rudowłosa kobieta zjadła trochę, była jednak

blada i wyglądała na osłabioną. Czyżby odniosła jakieś inne obrażenia, takie, których Johanna

nie odkryła? W każdym razie nie dokuczała jej gorączka, a wzrok i słuch miała w porządku.

Skarżyła się na bóle w boku i nodze, no i oczywiście głowa po tak solidnym uderzeniu

bolała. Oczy jednak spoglądały matowo, nie błyszczały już jak fiord w okresie topnienia śnie-

gów.

- Tak myślisz? Helena kiwnęła głową.

- Ocalił tych przeklętych wieśniaków, tylko o to mu chodziło. A przecież nawet ich

nie znał! Drwili z niego. Nie chcieli nam uwierzyć, jedyne, czego pragnęli, to nas przegonić.

Do diabła, usiłowałam przekonać Raviego, że głupio się zachowuje, ale on nie chciał ustąpić.

- Męczennik - mruknęła Johanna. Helena zaśmiała się ochryple.

- No właśnie, czy to nie tacy święci, co sami siebie składają w ofierze na całą wiecz-

ność?

- Owszem.

- To idiotyczne, moim zdaniem. Jeśli rzeczywiście tak jest, że Bóg dał nam życie, to

chyba nie sprawimy mu radości, rezygnując z niego.

Johanna podniosła głowę. Nieco zaskoczyła ją ta filozoficzna uwaga w ustach nie-

okrzesanej Heleny.

- Masz rację - powiedziała życzliwie.

- Mhm. Ale Ravi jednak to zrobił.

- Nie dla Boga, on to zrobił dla ludzi.

- Jeszcze większy powód do chwały - prychnęła. - Bo większość ludzi myśli tylko o

sobie. O mnie myślę tylko ja.

Johanna z całych sił musiała powstrzymywać się od śmiechu. Helena, widać, kiedy

chciała, potrafiła być szczera. Johanna domyślała się, że za zimnym zielonym spojrzeniem

kryje się ciepło, lecz by dotrzeć do niego, trzeba przekopać się przez wiele pokładów zasty-

głego popiołu.

- Byłaś dla niego dobra, niezachwianie w to wierzę.

background image

- Nie, byłam potworem, zawsze nim jestem.

- Głupstwa pleciesz, Heleno! Nie wolno ci tak o sobie myśleć.

Helena odsunęła od siebie resztki chleba. Niewiele zjadła, lecz piła chciwie wzmacnia-

jący napój.

Może to odrobina gorzałki przywróciła blask jej oczom.

Johanna posprzątała, dołożyła do ognia. Brzozowe drewno zatrzeszczało wesoło.

- Ravi lubił ogień, widziałam to, kiedy rozpalał. Lubił płomienie, sprawiały, że oży-

wał. Czasami myślałam sobie, że to dlatego, że naprawdę jest diabłem.

Johanna drgnęła wystraszona.

- W imię Ojca i Syna, co ty wygadujesz?

- Rzeczywiście tak uważam, i nie mam wcale na myśli nic złego, Johanno. Ale prze-

cież te jego zdolności musiały się skądś wziąć! No i księża unikają go, wszyscy dobrzy chrze-

ścijanie także...

- Ravi nie ma nic wspólnego z diabłami. Został obdarzony talentem, dobrym talentem.

Dany jest on wielu ludziom, Heleno. Na pewno słyszałaś o takich, którzy otrzymali moc

uzdrawiania, wystarczy, by położyli na chorym ręce i pomodlili się za niego. Potrafił to uczy-

nić Jezus i nawet apostołowie.

- Tak... ale nigdy nie słyszałam, żeby któryś z nich umiał rozpalić ogień bez krzesiwa

albo żaru. A Ravi potrafił.

Johanna, osłabła, osunęła się na krzesło. Echo doznanego wstrząsu zdawało się pulso-

wać w żyłach. Ravi, który potrafił zatrzymać krew. Ravi biegnący przez ogień, Ravi, za które-

go sprawą w żyłach zamiast krwi krążyły fale gorąca. I wszystko to, co widział...

- Łatwo się tym przerazić, Heleno, lecz tak naprawdę on był tylko nieszczęśliwym

chłopcem. Kimś, kto nigdy nie nauczył się kochać drugiego człowieka, upokarzany i przega-

niany z każdego miejsca, w którym się zjawił... Wykorzystywany przez całe swoje życie...

Wydaje mi się, że i ja go wykorzystałam, a później zdradziłam.

Helena przymknęła oczy.

Johanna patrzyła na nią, jej własne słowa zawisły w powietrzu. Wreszcie opadły i uło-

żyły się wokół postaci Heleny.

- Ty... jesteś taka jak on, prawda, Heleno? Chora ledwie uchyliła usta.

- Jestem córką Liv - Więźniarki, morderczyni, a moim ojcem jest najprawdopodobniej

Levord Knutsen, morderca. Jestem dziwką gospodarza z Royse i przynoszę wstyd całemu

światu. Sama zaś go nie mam.

background image

Johanna siedziała całkiem nieruchomo w obawie, że Helena przestanie mówić, jeśli

przerwie jej najdelikatniejsze nawet trzeszczenie krzesła.

- Ale należałam do Raviego. O, tak, tak samo jak ty, choć nie miałam na to żadnych

papierów od pastora.

- Ja też tak naprawdę ich nie miałam. Wszystko to było jedynie oszustwem, pokutą,

jaką wyznaczył sobie za grzechy umierający ksiądz.

Helena jej nie słuchała.

- Miałam go... tylko dla siebie, Johanno. Ty go odrzuciłaś, prawda? Ja go pozbierałam,

a potem rozerwałam na strzępy.

- Teraz jesteś szczera - wyjąkała Johanna z oczami pełnymi łez.

- Tak, teraz jestem szczera.

Helena ostrożnie odwróciła pulsującą bólem głowę. Zielone oczy zmieniły się w wą-

skie szparki, lecz patrzyły wprost na Johannę.

- On cię kochał, Johanno. Zawsze. Za każdym razem. Tylko ty się dla niego liczyłaś.

Johanna załkała cicho, na końcu języka miała pytanie, na które nikt nie potrafiłby od-

powiedzieć.

- Czy myślisz... czy myślisz, że kiedyś przyszedłby tu za mną?

- Tak, gotowa jestem się założyć, że siedzi teraz gdzieś na tamtym świecie i płacze z

naszego powodu.

Johanna uśmiechnęła się blado.

- Być może rzeczywiście nie powinnyśmy tak pogrążać się we własnej goryczy.

- Ja wcale nie mam w sobie goryczy, Johanno.

- Oczywiście, że masz, ty także. Ale różnica między nami polega na tym, Heleno, że

ty masz do tego powód.

Pogłaskała chorą po głowie, nawet jej włosy wyglądały teraz na bardziej matowe, jak-

by pozbawione koloru.

- Wyzdrowiej niedługo - powiedziała i na moment jej dłoń na głowie chorej znieru-

chomiała.

Helena przymknęła oczy. Jakie to dziwne! Nagle jakby ciepło Raviego przeniknęło z

naszych myśli prosto w ciało, pomyślała. Miała wrażenie, że słowami wypowiadanymi przez

Johannę kieruje jego wola. O, tak, musi wkrótce wyzdrowieć, by dłużej nie dręczyć Johanny.

background image

ROZDZIAŁ VI

Najpierw była tylko ciemność, niema ciemność, jakiej nigdy wcześniej nie przeżył.

Gdy doszedł do siebie, ciemność trwała, teraz jednak pełna była przemieszanych, ale znajo-

mych wrażeń: zimna, przenikliwych dźwięków w głowie, pulsującego bólu, który być może

promieniował od potłuczonej kończyny, lecz równie dobrze mógł być echem wizji albo pijac-

kiej nocy.

Ravi poruszył się ostrożnie.

Wełna otaczająca myśli nie była szarobiała i ciężka jak zwykle, lecz czarna i miękka.

Stwierdził, że jedna ręka nie chce go słuchać. Miał coś w ustach, wypluł, lecz na języku po-

czuł jedynie szorstkość ziemi i żwiru.

Dokoła noc, ciemno.

Obie nogi były uwięzione.

Nie, nic ich nie przygniatało. Wpół usiadł, zorientował się, że nie widzi nieba. Leżał w

cieniu wielkiego głazu.

Z wolna noc i rzeczywistość zaczęły do niego wracać.

Znajdował się pod gołym niebem, sam.

Najwidoczniej został ranny, przynajmniej w jedną rękę. Mógł jednak poruszać dłonią i

palcami, najpewniej więc tylko się potłukł. W głowie mu się mąciło, lecz chyba jedynie od

głębokiego snu. Może stracił przytomność?

Uchwycił się kamienia, wydawało mu się, że nogi wciąż nie należą do niego.

Obmacał ciało, nagle przestraszony, że w ogóle ich nie ma.

Owszem, uda pokrywała sztywna warstwa ziemi, lecz były na miejscu. Łydki i stopy

także, chociaż zgubił gdzieś jeden but.

Ravi obejrzał się przez ramię, dostrzegł zarys kamienia, podciągnął się odrobinę w tył

tak, by mógł, na wpół leżąc, oprzeć się o ten okruch góry. Siedział w zaroślach, wysokich jak

dziesięcioletni chłopiec i dość gęstych.

Kawałek po kawałku powracały wydarzenia ostatniej nocy.

Przypominał sobie ogień, lawinę, wszystko.

Ale dlaczego tak tu cicho?

Dotarło do niego wreszcie:

To musiała być wizja.

Po prostu kolejna wizja.

background image

Sen, koszmar, jeden z wielu. Śniło mu się, że biegał jak szaleniec i podpalał domy.

Podkładał ogień pod szopy i obory, pod chaty, a nawet chałupy, w których mieszkali starcy na

dożywociu. Robił to, by znajdujący się w środku ludzie przebudzili się i wyszli stamtąd, by

nie dosięgła ich lawina.

Durni chłopi, nie uwierzyli mu, chociaż uciekł z aresztu u lensmana, narażając własne

życie...

Życie?

Ravi siedział i jęczał.

Na miłość boską, to prawdopodobnie oznacza, że on wciąż żyje.

A więc to musiał być sen. Skończył się bowiem akurat w momencie, gdy nadciągnęła

lawina, a on upadł na ziemię tuż przy gorejącym domu, z dłońmi pełnymi włosów Heleny...

Odczekał chwilę.

Potem podniósł zdrową rękę i wsunął ją pod kurtkę.

Twarz ściągnęła mu się w grymasie bólu.

To nie był żaden sen, żadna szaleńcza wizja. Jej włosy wciąż tam były, przemoczone i

brudne, pod koszulą na piersi.

- Heleno, co ja zrobiłem...

Zacisnął rękę na włosach dziewczyny i zapłakał.

Powoli wstawał świt. Dziwne, że Ravi nie czuł zapachu sadzy i mokrego popiołu, do-

póki nie pojawiło się światło dzienne.

- On wkrótce skończy rok, powinien już stawać na nogi, Johanno. W każdym razie na-

leżałoby pozwolić, żeby spróbował.

Bjorg, przyciskając dziecko do siebie, z irytacją bijącą z oczu patrzyła na swoją panią.

- Zrobisz tak, jak mówię, Bjorg. Nie waż się zdejmować mu bandaży. Trzeba go pielę-

gnować tak, jak poleciłam, wcale nie dlatego, że jestem histeryczką. Benjamin różni się od in-

nych dzieci.

- Tak poza tym to jest pulchny i bystry - mruknęła Bjorg i ukłoniła się pokornie swojej

pani na znak, że będzie posłuszna.

Johanna w przeciągłym westchnieniu wyrzuciła z siebie resztkę gniewu.

Bjorg była osobą godną zaufania. Nauczyła się milczeć, nie komentować dziwacznych

pomysłów Johanny i wyprobowywać je bez protestów. Najtrudniej chyba przyszło nauczyć ją,

że wszyscy, którzy tu przychodzą, muszą się starannie myć. Ci w lepszym stanie nawet łu-

gowym mydłem, pozostali ciepłą wodą i oliwą. Jeśli nie da się inaczej, to przynajmniej trzeba

ich obetrzeć mokrą szmatką.

background image

Sama Bjorg zaś musiała szorować dłonie i całe ręce za każdym razem, gdy przecho-

dziła od jednego pacjenta do drugiego. Nie mogła tego zrozumieć, a i Johanna nie potrafiła jej

wytłumaczyć, dlaczego powinna tak robić. Wiedziała jedynie, że tak zawsze postępowała

Marja, ona zaś nauczyła się tego od swej matki i uważała, że tak właśnie czynić należy.

Johanna nieraz słyszała krzyki i złorzeczenia. Niejeden chory uciekł stąd, postanawia-

jąc raczej udać się do babek, które uchodziły za takie, co to lepiej znają się na chorobach niż

zwykli ludzie. Słyszała też prześmiewki i kpiarskie piosenki, wyśpiewywane przez parobków

wożących kolejne beczki z wodą na Vildegârd.

Najgorzej jednak było tamtego razu, gdy wieśniak z Trake skonał jej na rękach zaraz

po kąpieli. Doprawdy, trudno było przekonać pastora i wystraszoną wdowę, że ciepła woda

naprawdę nie przyczyniła się do jego śmierci.

Johanna pomachała Benjaminowi i Bjorg wędrującym drogą w blasku słońca. Bjorg

wybierała się do Dosen odebrać przesyłkę i zaofiarowała się wziąć dziecko ze sobą, żeby Jo-

hanna mogła mieć chwilę spokoju. Amelia i Bendik wyprawili się łodzią do Marifjaeren od-

wiedzić Katinkę i jej matkę. Od dawna już prosili i namawiali Johannę na tę wizytę, wreszcie

jednak zrozumieli, że Johanna wcale nie pragnie zasiąść w eleganckim salonie, popijać gorz-

kiej czarnej kawy i jeść wyrafinowanych ciasteczek Katinki.

Johanna wolała raczej pracować, w dodatku ktoś musiał zająć się Heleną. Służące z

Karlsgârd i tak miały dość swojej roboty teraz, gdy zbliżał się czerwiec.

Pierwszą izbę zajmowała uboga, żyjąca na łasce wioski kobieta. Johanna wiedziała, że

staruszka niedługo umrze. Ona sama także zdawała sobie z tego sprawę i leżała z dziwnym

uśmiechem na pomarszczonej twarzy. Kościste ręce spoczywały zawsze pięknie złożone na

piersi, niekiedy mruczała pod nosem psalmy albo przeciągała kruche ciało, aż słychać było

trzask kości.

Dobrze jej tu było, pojono ją piwem i kwaśnym mlekiem, myto, pomagano przejść do

ustępu, gdy z rzadka okazywało się to konieczne.

Johanna poleciła parobkom sprowadzić ją z Linkseplassen, bo tamtejsza gospodyni

wyrzuciła starą do obory, twierdząc, że znosi do domu wszy.

Może to była i prawda, lecz nigdy żadnej wszy nie udało się przeżyć powitalnej cere-

monii Johanny.

Staruszka nie przyjmowała już pokarmu, być może wiosną jadła tak mamie, że żołą-

dek całkiem jej się zasupłał.

Oświadczyła teraz, że chce umrzeć, a Johanna jej uwierzyła.

background image

Gorzej było z szesnastolatkiem w pokoiku w głębi. Leżał tam razem z trójką małego

rodzeństwa. Matka nie żyła, a ojciec miał spędzić w więzieniu jeszcze wiele lat.

Malcy marudzili i popłakiwali, choć wcale nie z tęsknoty za matką, lecz dlatego, że

Hans nie rozmawiał z nimi i się nie bawił. Dzieci rozumiały przynajmniej, że jest chory, lecz

rodzaj dolegliwości znała jedynie Johanna. Wiedziała, że chłopak przeżyje, był młody i silny,

lecz choroba, która sprawiła, że szyja tak strasznie mu napuchła, zsunęła się także niżej i gro-

ziła, że może doprowadzić chłopaka do szaleństwa z bólu. Johanna wiedziała, co to oznacza.

Jakże dziwne są zrządzenia opatrzności! Ten młody człowiek wziął na swoje barki odpowie-

dzialność za troje maleńkich dzieci i Bóg najwyraźniej stwierdził, że większemu ciężarowi

nie podoła. Chłopak nigdy nie będzie miał własnego potomstwa.

Johanna pozwoliła malcom zostać z bratem w szpitaliku, bo chłopcu najbardziej po-

trzebny był spokój.

Większość czasu spał, otępiony wywarami Johanny albo wódką. A na gorączkę poda-

wała mu wyciąg z kory wierzby, berberysu i jesionu.

Malcy siedzieli w kącie i wyglądali bardzo niewyraźnie. Johanna spodziewała się, że

cała trójka prędzej czy później również się rozchoruje. W ich przypadku jednak choroba nie

będzie tak ciężka jak u najstarszego brata, który był już mężczyzną, choć ciało miał kruche i

wycieńczone.

- Przyniosłaś coś dla nas, kochana Hanno?

Podbiegli do niej, gdy tylko zajrzała do środka. Johanna uśmiechnęła się, dzieci są ta-

kie dziwne. Te tutaj były przerażone, starały się być niewidoczne jak myszki, gdy przywiózł

je należący do Karlsgârd wóz do wożenia siana. Śmiertelnie wystraszone tuliły się do pół-

przytomnego brata, a teraz, zaledwie kilka dni później, czepiały się spódnicy Johanny jak roz-

pieszczone bachory.

- Może i przyniosłam, a byliście grzeczni dzisiaj?

- Tak, tak, zrobiliśmy wszystko, co mówiła Bjorg. I nie krzyczeliśmy ani nie hałaso-

waliśmy.

- Dobrze, to znaczy, że naprawdę byliście grzeczni. Patrzcie, po placku dla każdego.

- Z serem i z masłem! Dziękujemy, dziękujemy!

- Jedzcie na zdrowie.

Johanna dotknęła czoła chłopaka, wyczuła, że jest spokojniejszy, że śpi lżej. Choroba

powoli ustępowała, już niedługo będzie mógł się zająć małymi, ale dużo czasu pewnie upły-

nie, zanim znajdzie pracę dobrą na tyle, by mógł ich karmić plackami z masłem i z serem.

background image

Johanna zamknęła się w swoim pokoiku. Ledwie zdążyła się zagłębić w jakieś pisma,

gdy z zewnątrz dobiegł głos Ingebjorg, ostrożnie nawołującej ją po imieniu. Po miękkim, nie-

mal trochę drżącym głosie Ingebjorg bardzo łatwo było poznać, w jakim jest nastroju. Potrafi-

ły pojawić się w nim wyższe tony, lecz nigdy nie nabierał ostrości.

Teraz słychać było, że dziewczyna się boi.

- Pani Johanno, proszę przyjść zaraz!

Co się mogło stać? Jakieś nieszczęście? Umierająca położnica?

Johanna rzuciła książkę i pióro, którym wypisywała najtrudniejsze słowa, żeby później

sprawdzić ich znaczenie.

Na dworze czekał Bendik, pobielały na twarzy.

Podbiegła do niego.

- Co się stało? Chyba nic z Benjaminem?

- Nie, nie, nic mi o tym nie wiadomo, ale... dostałem straszną wiadomość, Johanno.

Szkuta... zatonęła.

- Och...

- Utopiło się trzech ludzi, to się stało na morzu w okolicach Bergen, tuż przy Husoy.

- Kto...?

- Mały Thor z Gaupnegrandane, syn bednarza, z którym bawiłaś się, kiedy zabrałem

cię do Fortun, i... adwokat Storlendet.

Johanna zasłoniła usta dłonią, zakazane uczucie radości aż zapiekło w piersi. Bendik

odczytał myśli córki i położył jej dłoń na ramieniu.

- To na pewno niczego nie zmieni. Ja też pomyślałem sobie, że przynajmniej przez pe-

wien czas będziemy mieć spokój i może rzeczywiście tak będzie, ale utrata szkuty na pewno

wzbudzi w Magnusie Storlendet jeszcze większą gorycz i nienawiść. Stracił wielkie pienią-

dze, chociaż łódź zdobył tanio.

- Łatwo przyszło, łatwo poszło - mruknęła Ingebjorg ostrożnie.

Johanna pokiwała głową. Bendik zapewne miał rację, to, co się stało, na pewno nie

przyniesie pokoju, ale przez kilka tygodni, może nawet przez całe lato mogą się niczego nie

obawiać.

- Patrz, idzie Bjorg z Benjaminem! Chodź do dziadka, malutki!

Bendik wziął chłopczyka z rąk kobiety, która na plecach dźwigała ciężki worek.

- Straszne zamieszanie dziś w Dosen - wystękała zdyszana. - Tak się cieszyłam, że

przekażę ważne nowiny, a widzę, że tu już wszystko powiedziane!

- Tak, tak, przykra sprawa.

background image

- Oczywiście. Ale ja twierdzę, że we wszystkim jest ręka Boga. Każdy wie, że Magnus

ukradł szkutę z Karlsgârd. Z takiego załatwienia sprawy nikt nie będzie miał korzyści.

- Cicho, cicho, tak mówić nie wolno! To wielkie nieszczęście dla Storlendet. Trochę

mi ich szkoda.

- Owszem, żal starej gospodyni, ale za diabła nie mam współczucia dla tego okropne-

go starego dziada.

Johanna pomogła Bjorg zdjąć worek z pleców.

- Czy wszystko przyszło?

- Tak, niech mi pani wybaczy, lecz ten, kto powiedział, że nauka to ciężar, który łatwo

się nosi, nie niósł na grzbiecie tego worka. Myślałam, że nie wejdę na wzgórze przy strumie-

niu.

- To leksykon, na który tak czekałam, i nowy zbiór pism dla położnych. A to! Spójrz,

ojcze, tę księgę napisał wielki francuski lekarz. Odkrył zupełnie niesłychane rzeczy o ludzkim

ciele i chorobach.

- Idź, moja kochana, i poukładaj je sobie w głowie, a jeśli zdołasz się oderwać od ksią-

żek, to zobaczymy się wieczorem na kolacji.

Johanna nieprzytomnie wymruczała podziękowanie. Z nosem w jednej z nowych

ksiąg pospieszyła przez podwórze do izdebki za pokojami chorych.

- Dziwna osoba z tej mojej córki.

- To prawda, panie Bendiku - odparła Bjorg. - Ale już taka jest i, doprawdy, wielu lu-

dzi powinno się z tego cieszyć.

Bendik pokiwał przechyloną na bok głową. Chłopczyk przytulił policzek do jego ra-

mienia i już usypiał.

- Zabiorę go do domu. Znajdź jakąś skrzynkę, bardzo proszę, zabiorę powóz, a konia

zostawię. Johanna może wrócić na nim do domu.

- Ale...

- Żadnych ale, na pewno weźmie konia.

Bjorg i Ingebjorg wymieniły spojrzenia. Przytaszczyły jednak solidną drewnianą

skrzynkę i wymościły ją derkami. Chłopczyk mógł spokojnie w niej spać, gdy dziadek będzie

ciągnął wóz.

- Przypomnijcie jej, że na nią czekam. Do widzenia. Stały, długo za nim patrząc.

Bjorg złożyła ręce, zmrużyła oczy.

- Oni nie są jak inni ludzie, o, nie. Ale możliwe, że teraz nastaną inne czasy dla pań-

stwa z Karlsgârd.

background image

- Dla całej wsi, jeśli Magnusowi Storlendet uda się to, co sobie zamyślił.

- Gdybyśmy tylko mogły coś zrobić...

- Nie da się. Ale chciałabym wiedzieć, kto zabił Erlenda.

- Ten syn mordercy, to oczywiste, a on gdzieś przepadł za górami, za lasami.

- On nie żyje - rozległ się nagle głos z tyłu. Kobiety odwróciły się gwałtownie, wystra-

szone jak gęsi, gdy w środek stada zakradnie się lis.

Johanna.

- Zmieniłam zdanie - oznajmiła z pozoru beztrosko. - Wracam do domu od razu.

Oczy jej błyszczały groźnie, a wąska zmarszczka dzieliła czoło. Nerwowymi ruchami

odwiązała konia. Dwie kobiety pokraśniały i nagle jakby odjęło im mowę.

- Nie wstydźcie się, wiem, że ludzie o tym gadają, czegóż innego mogłabym się spo-

dziewać? I nigdy nie zrobiłam nic, żeby położyć kres tym dociekaniom, lecz jeśli wy dwie

chciałybyście coś wiedzieć, to mnie spytajcie.

Bjorg chrząknęła, uśmiechnęła się niepewnie.

- Ja... nigdy nie myślałam o pani nic złego. Ale... ten Ravi... bałam się go, muszę przy-

znać.

- Ja też się go bałam - powiedziała Johanna po prostu. - Ale go kochałam. Nigdy bar-

dziej nie pokocham innego człowieka.

- Ty... on...

- Nie mogliśmy być razem z wielu powodów, a teraz... teraz on nie żyje.

Obie kobiety jakby odetchnęły z ulgą.

- Panie, świeć nad jego duszą - mruknęła Ingebjorg. Johanna ujęła cugle i dosiadła ko-

nia. Ciało widać nie zapomniało o dawnych umiejętnościach, choć nie jeździła konno, odkąd

urodził się Benjamin. Teraz nawykłym gestem uderzyła piętami w bok zwierzęcia i cmoknęła.

- Na pewno tak jest - zawołała przez ramię, odjeżdżając.

Czerwiec przyniósł deszcz i mgły. W błyszczącej wodzie fiordu odbijały się kłębki

białej wełny. Niekiedy pochmurne niebo skrapiało wioski cichym deszczem, wypuszczało

małe krople, od których woda mętniała i marszczyła się niczym trawione kwasem srebro.

Na wszystkich polach kiełkowała teraz kapusta i zboże, łąki pokryły się zieloną soczy-

stą trawą. A kiedy chłody i deszcze zaczynały już za bardzo rozmiękczać i wychładzać zie-

mię, słońce przebiło się przez pokrywę chmur. To nowy księżyc przyniósł zmianę pogody.

W ciągu zaledwie kilku dni trawa urosła o palec, wprost tryskała życiodajną siłą.

Wszystko wyglądało, jak gdyby opatrzność po wielu latach suszy i letnich chłodów na prze-

mian nagle postanowiła ofiarować ludziom lżejsze życie.

background image

Bendik osobiście wybierał się każdego dnia na pole dopilnować prac. W ogrodzie na

tyłach Karlsgârd pięknie zakwitły jabłonie, wiśnie i krzewy owocowe. Na najwcześniejszych

odmianach widać już było twarde zalążki owoców. Nowo zasadzone przez Amelię krzewy

dobrze się przyjęły, wykiełkowały nawet obce nasiona, jak gdyby nigdzie nie czuły się bar-

dziej w domu niż tu, w tej bogatej ziemi w dolinie pod lodowcami.

Ale Amelia, klęcząc między prostymi rządkami grządek i rabat kwiatowych, troskli-

wie pielęgnując maleńkie siewki, czuła się pusta i samotna.

W niej nic nie chciało urosnąć.

Sądziła, że ból z tego powodu złagodnieje wraz z upływającymi latami, wkrótce

wszak mogła się już uważać za starą kobietę. Ale przecież jej miesięczna przypadłość nie

ustała, piersi miała jędrne, a mięśnie silne.

Wśród tej przytłaczającej bujności wiosennej Amelia czuła, jak dawna nadzieja wydo-

bywa się gdzieś z zapomnienia i odbiera jej szczęście.

Dziecko. Syn. Albo jeszcze jedna córka, to już naprawdę bez znaczenia.

Niekiedy błagała Boga, by dał jej dziecko, tylko po to, by za chwilę prosić go o wyba-

czenie, że nie jest zadowolona z całego dobra, jakie spotkało ją w życiu.

Nic się jednak nie zmieniało.

Nawet teraz.

A uwierzyła, że kochanie tam, w tajemniczym miejscu wśród wierzb, będzie miało ja-

kiś magiczny skutek Tak bardzo się wtedy ze sobą zbliżyli. Prawdopodobnie przecież tam zo-

stała spłodzona Johanna.

W głowie Amelii coraz częściej pojawiały się pytania: Czy coś się z nią stało wtedy,

gdy rodziła Johannę? Czy coś w niej pękło? A może jakaś tajemnicza choroba nie pozwalała

przyjąć jej ciału nasienia i nie dawała mu wyrosnąć?

Czy też może po prostu Bóg postanowił, że nie będzie jej dane mieć więcej dzieci dla-

tego, że tak zawiodła Johannę?

Amelia nie umiała znaleźć żadnej odpowiedzi.

Z uporem jednak nie przestawała modlić się o to jedno, aż w końcu prośba stała się tak

wielką częścią jej modlitw, że prawie na nic więcej nie starczało już miejsca.

Bendik na pewno o tym wiedział, poznawała to po jego oczach za każdym razem, gdy

wyciągała do niego rękę i chciała, by połączyli się ze sobą jak małżonkowie. Kiedyś zawsze

się cieszył, gdy lekki dotyk jej dłoni pociągał go ku miłości. Teraz jednak, tej wiosny, na jego

twarzy ukazywał się jakiś nowy wyraz, gdy Amelia pieściła delikatną skórę, gdy gładziła go

po wąskich biodrach, a jej pocałunki wyznaczały wąską ścieżkę na ciele. Zdarzało się, że

background image

przyciągał ją mocno do siebie i tulił, dopóki nie uspokoiła się i nie zaprzestała uwodziciel-

skich sztuczek.

Amelia wstydziła się tego. On być może miał prawo odrzucać jej zaloty, na pewno

czuł, że to już nie miłość ciągnie ją do niego w kolejne wieczory. Brakło jej sił, by o tym mó-

wić, nie chciała potwierdzać tego, co on i tak już wiedział.

Lecz czy nie napisano, że ludzie winni łączyć się w pary jako małżonkowie, żeby za-

ludnić ziemię?

Czy nie to właśnie nakazywali księża?

Amelia nieraz słyszała pastora wzywającego do chrześcijańskiej wstrzemięźliwości,

aby ludzie pohamowali zwierzęce pożądanie nawet w małżeństwie. Dobrzy chrześcijanie łą-

czyli swoje ciała w jednym tylko, świętym celu: spłodzenia dzieci.

A gdy oni mieli słuchać tych jakże trudnych słów Pana, wszystko układało się źle.

Amelia nie śmiała wspomnieć o żadnej z tych myśli Bendikowi ani żadnej innej isto-

cie. Nie opuszczały jej jednak nawet na moment, aż wreszcie przestała zajmować się ogro-

dem, wolała zlecić pielenie i podlewanie dziewczynom służącym i parobkom.

Szedł po jej śladach. Nie dziwił się, że akurat właśnie tam go prowadzą, wiedział, że

wiodą przez góry na zachód.

A więc posłuchała tego, co jej mówił.

Na pewno była teraz u Johanny.

Próbował wiele razy, zaciskał oczy, z wysiłkiem napinał każdy mięsień w potłuczo-

nym ciele. Niczego jednak nie dawało się zobaczyć. Było to niemożliwe - jak zawsze, gdy

usiłował wykorzystać swoje zdolności dla własnej korzyści. Ravi wędrował niby zranione

zwierzę wzdłuż rzek wezbranych od topniejącego śniegu, przez rozmiękłe mokradła. Jedzenia

nie miał w ustach, odkąd zatrzymał się w jakiejś nieznajomej zagrodzie, która, jak się dopiero

później dowiedział, nazywała się Arnegard. Młoda gospodyni opowiedziała mu o rudowłosej

dziewczynie, która zjawiła się tu przed nim. Patrzyła przy tym na niego tak dziwnie, gdy sie-

dząc na kamiennym progu jadł owsiankę i tłusty wywar z mięsa, który mu zaproponowała.

Ravi nie zdjął płaszcza, tak jakby się pod nim ukrywał. Ani razu nie podniósł oczu na kobietę.

Zauważył, że ona się go boi. Jedzenia jednak nie śmiała mu odmówić. Całe szczęście, to do-

dało mu sil.

Cichym głosem podziękował za posiłek, wyczuł, że ktoś się zbliża. Może gospodarz,

którego powrotu do domu oczekiwano? Ravi nie chciał, by ktoś jeszcze go zobaczył. Kobieta

i tak nie potrafi utrzymać języka za zębami i rozpowie na prawo i lewo o dziwnym włóczę-

dze. Chyba że... uda mu się kupić jej milczenie.

background image

- Daleko macie do wody tu w zagrodzie - zauważył niespodziewanie.

- No tak, nosimy wodę czasami ze źródełka, lecz często musimy schodzić aż do rzeki.

- To niemądre. Tak, to głupie z waszej strony.

- Doprawdy? Takiemu jak tobie wydaje się pewnie, że to wina kobiety?

- Nie, wcale nie kobiety. To twój mąż powinien wykopać ci studnię.

- Studnię? - roześmiała się zrezygnowana, niepewna. - Szukali tu już wody na wscho-

dzie i na zachodzie, ale nigdy nie znaleźli nic poza żwirem i piaskiem, górską ziemią i torfem.

Ravi podniósł się ostrożnie. Pełen żołądek nie mógł jakoś zaznać spokoju.

Skinął na kobietę, zawahała się, lecz poszła za nim za węgieł domu.

Ravi ostrożnie stąpał po ziemi, jak gdyby wędrował przez bagno i lękał się, że przy

pierwszym niebacznym kroku grzęzawisko otworzy się przed nim i pochłonie go na wieki.

Kobieta za jego plecami przeżegnała się. Poczuł to.

- Tutaj, kopcie tutaj!

- Czy ty jesteś... czy ty umiesz...?

- Tak, potrafię znaleźć wodę. Jest głęboko, muszą kopać dwa albo i trzy dni, ale niech

nie rezygnują. Tak, tak, na głębokość równą wzrostowi dwóch albo trzech mężczyzn, może

czterech. Ale woda tu jest, dużo świeżej wody.

- Ale... to urwisko w górze. Tu nie ma żadnego spadku, żadnego znaku takiego jak

zwykle.

- Jeśli uważasz, że warto poświęcić trzy dni pracy mężczyzny, to przekonasz się, czy

mówiłem prawdę. Będziesz miała wodę, dość dla ludzi i dla zwierząt, w dodatku zaledwie tu-

zin kroków od drzwi, kobieto.

Kiwnęła teraz głową, oczy zabłysły w nadziei, że to w istocie może być prawda.

Ostatniej zimy zamęczyła się prawie na śmierć topieniem śniegu, a ramiona nie przestawały

boleć od dźwigania ciężkich wiader.

- Musisz zaczekać, żeby powiedzieć to mojemu mężowi.

- Nie. Po to, żebyś miała wodę, musisz spełnić jeden warunek: nie wolno ci nigdy

zdradzić, kto ci o tym powiedział. Nie wolno ci wspomnieć nawet, że w ogóle byli tu jacyś

obcy.

- Przecież nikt mi nie uwierzy!

- Owszem, posłuchaj tylko, co powinnaś robić. Kobieta nerwowo pochyliła się do nie-

go, pozwoliła, by szepnął jej kilka słów na ucho. Jej ciało ogarnęło takie przedziwne drżenie,

jak gdyby głos nieznajomego łaskotał ją wszędzie, w całym wnętrzu, lecz słowa, które od nie-

background image

go usłyszała, zmusiły ją do zachowania powagi, a w końcu do złożenia uroczystego przyrze-

czenia, że wszystko będzie tak, jak tego chciał.

Ravi dostał na drogę spory kawał słoniny, stary nóż, nieduży skórzany bukłak z wodą,

a w dodatku kawał twardego żytniego ciasta, mąkę wymieszaną z korą drzew i barani łój, so-

lony i ani trochę nie zjełczały. To, zdaniem kobiety, pomoże mu przejść przez góry.

Ravi wiedział, kim jest ta gospodyni, wyczuwał więzy krwi, ślady Heleny. Ona zatrzy-

mała się tutaj, wiedział dlaczego. Wyczuwał też inne ślady, dawne ślady wędrowców przyby-

wających tu w różnych sprawach.

Usiłował wzbić się pod wiosennie błękitne niebo, starał się zapomnieć o bólu i udręce

ciała. Wieczorami jednak padał ledwie żywy i resztkami sił pożywiał się zapasami. Pił dużo

wody z topniejącego śniegu, ponieważ jej ostry smak przyjemnie kojarzył mu się z dzieciń-

stwem.

Tu, pod gołym niebem, wróciło ono do niego. Od tak dawna nie był już tylko sam ze

sobą, tak daleko od ludzi. Czuł teraz, jak bardzo mu tego brakowało, jak mocno za tym tęsk-

nił.

Widać właśnie tutaj było jego miejsce, wcale nie w wioskach, wśród wszystkich tych

rozgadanych, dziwnych ludzi. Podczas przeprawy przez góry jedyną żywą istotą, jaką spotkał,

była samica renifera.

Musiała odłączyć się od stada albo może była ranna. Leżała na słonecznym zboczu na

niedużej plamie gołej ziemi. Brzuch miała nadęty, okrągły. Upłynęła długa chwila, zanim

Ravi zorientował się, że będzie się cielić.

Usiadł pod wiatr i czekał na nią.

- Musicie mieć coś innego, nie wystarczą spekulacje i domysły. Nie mogę zabrać się

do tej sprawy, nie mając w ręku nic więcej, panie Storlendet.

Adwokat nie był ani młody, ani stary, za to elegancko ubrany i tłusty. Słynął z tego, że

dobrze prowadzi powierzone mu sprawy, i wzdłuż całego fiordu był poszukiwanym człowie-

kiem. Uważano, że pochodzi z Bergen, lecz odziedziczył dom po wuju w Fjaerland. Krążył

teraz po wioskach, rozwiązując spory czy też pomagając ludziom w sporządzaniu umów.

Asesorowi nie podobała się taka działalność, lecz pan Waldemar był bystrym człowiekiem,

który prędko zrozumiał, że może mu się opłacić oddawanie asesorowi niewielkiej sumy od

każdego honorarium.

Gospodarzowi ze Storlendet polecił go przyjaciel i stary Magnus jak dotąd zadowolo-

ny był z tego, co pokazał nowy adwokat. Teraz został przyparty do muru, rozumiał jednak, że

to konieczne.

background image

- Spekulacje? To wszystko jest najprawdziwszą boską prawdą! Mój syn ożenił się z tą

suką, a ona przez cały czas miała na boku tego nierządnika. W końcu ona ucieka razem z nim

i ściąga wstyd na nas, na całą wieś. Przepadają na wiele miesięcy, Erlend wreszcie jedzie za

nimi i nigdy nie wraca. Dowiadujemy się, że znaleźli go utopionego w Laerdalsfjorden. Po

drodze! A niedługo potem gospodarze z Karlsgârd wyruszają tą samą drogą. Przywożą swoją

córkę do domu i wszystko jest dobrze. Ona ma ze sobą bękarta, a my musimy się podwójnie

wstydzić. Co innego mogło się zdarzyć? Tamten łajdak zabił naszego Erlenda, a teraz boi się

tu pokazać.

- Porozmawiam z tą kobietą.

- Czy to mądre?

- Muszę wiedzieć, co oni mają na ten temat do powiedzenia. Nie możemy przedstawić

sprawy na tingu, nie wiedząc na pewno, że postępujemy sprawiedliwie.

- Sprawiedliwie! A czy to sprawiedliwe, żeby morderczyni siedziała na Karlsgârd i

rządziła się majątkiem naszego syna? Czy nie byli prawnie małżonkami? Czy nie przyrzekała

mu wierności na wieki? Złamała przysięgę, strasznie zgrzeszyła wobec Boga i ludzi. Dla ta-

kich nie będziemy mieć litości, panie adwokacie!

- Tak, tak, dobrze rozumiem wasze uczucia, lecz tu nie tylko o uczucia chodzi. O ile

dobrze pojmuję, nie dysponujemy żadnymi świadkami, żadnymi jasnymi dowodami, że to ten

Ravi zabił Erlenda?

- Twoja głowa, żeby je znaleźć. Może ludzie w Laerdal coś widzieli? No cóż, wiem,

że na pewno coś widzieli, trzeba ich tylko... zachęcić, żeby przypomnieli sobie.

Gospodarz ze Storlendet sięgnął do kieszeni kamizelki i wyciągnął solidnie nabitą sa-

kiewkę. Ciężkie monety starannie ułożył wzdłuż krawędzi stołu. Adwokat wodził wzrokiem

po przyjemnie lśniącym starym złocie.

- Może one się nadadzą, choć, niestety, nie ma na nich pieczęci naszego ostatniego

króla.

- Nadadzą się - odparł adwokat zachrypniętym głosem. - One się będą zawsze nada-

wać, panie Storlendet.

- Też tak sobie myślałem - odparł Magnus Storlendet ostro i jednym ruchem zmiótł

wszystkie monety z powrotem do sakiewki. Popatrzył adwokatowi w oczy. - Możesz się spo-

dziewać dobrego wynagrodzenia, jeśli zdołasz to wszystko załatwić. Dwór ma wielką war-

tość, lecz mnie chodzi o coś zupełnie innego. Dostaniesz połowę tego, ile warte jest Karls-

gârd, jeśli uda ci się sztuczka ze sprawiedliwością.

Mężczyzna w czarnym płaszczu wolno pokiwał głową.

background image

- Na pewno sobie poradzimy. Znajdzie się sposób.

background image

ROZDZIAŁ VII

Wczesna czerwcowa noc nie była ciemna, tylko niebieska. Ravi widział wszystko to,

co konieczne do odnajdywania drogi, jak gdyby stopy miały własne oczy i jakby rozumiały,

że już niedługo odpoczną. Szedł tędy już wcześniej, nie wiedział jednak, którą drogę wybrać

ani dokąd ona zmierza. Podczas przeprawy przez góry wyobrażał sobie spotkanie z Johanną,

widział, jak będzie musiał przejść znów przez wielkie podwórze pod ogniem ludzkich spoj-

rzeń. Ale przecież musi to zrobić. I wyobrażał sobie jeszcze te zielone oczy, w które ostatnio

patrzył z czymś na kształt miłości.

Musi porozmawiać z nimi obiema. Musi ujrzeć w ich twarzach rozczarowanie, potę-

pienie za zdradę. Być może podejdą razem i niczym rozgniewane orły rzucą się na niego z

krzykiem.

Mają do tego prawo.

Helena...

Serce w piersi Raviego uderzyło jeszcze szybciej, goręcej. Może ona będzie krzyczeć,

drapać i bić... ale ucieszy się, że go widzi. Ten dziwny wyraz w jej oczach świadczył o uczu-

ciach, które instynktownie odgadywał ukryte za ostrymi słowami, za gwałtowną chęcią zdo-

bycia jego ciała.

Ale Johanna...

Ona była rzeką tam, gdzie Helena ogniem. Umiała obmywać i oczyszczać, była nie-

ustającym strumieniem chłodnej, niosącej pokój miłości. Nikt nigdy nie pokocha go tak jak

Johanna. Teraz już prawdopodobnie jest za późno, czekała zbyt długo, a on jedynie posłał jej

brudną ladacznicę, nie mającą przyjaciół, jego własną małą dziwkę. Helena niczego nie bę-

dzie ukrywać, Johanna na pewno dowiedziała się już wszystkiego o tym, jak to Ravi pocieszał

się po jej wyjeździe.

Nie miał nadziei na znalezienie czegokolwiek u Johanny, a może i u Heleny.

Musi jednak tam iść, musi je zobaczyć jeszcze raz, pokazać, że o nich myśli.

A Benjamin... Czy jest już dostatecznie duży, by coś zapamiętać? Jeden rok to niewie-

le, lecz może zdoła pozostawić bodaj maleńki ślad w myślach syna?

Ravi chciał, by syn go zapamiętał.

W ten sposób stałby się wieczny.

Chyba łatwiej będzie mu potem umrzeć.

background image

- To poważna sprawa. Uważam, że powinniśmy czym prędzej posłać wiadomość pa-

storowi. Ludzie muszą się dowiedzieć. Poproście parobków, żeby się przygotowali, ja pojadę

od razu do proboszcza.

- W samym środku wiosennych robót? Johanno, musisz się nad tym dobrze zastano-

wić, nie możesz...

- Peder Juul zrozumie powagę sytuacji. Zróbcie, jak mówię, i módlmy się, żeby nic

więcej poza tym alarmem nie było konieczne.

Z początku nie wiedzieli nic innego poza tym, że młodzi gospodarze z Hellebrekk

stracili małą córeczkę. Żona spodziewała się drugiego dziecka, a dziewczynka urodziła się w

święta półtora roku wcześniej. Gospodarz, głowa rodziny, niedawno powrócił do domu z wy-

prawy na północ. Zajmował się drobnym handlem, wynajmował się także jako szyper i miał

swoich ludzi gdzieś tam na wybrzeżu. Zwykle przyjeżdżał do domu wiosną, przywoził cukier

i pieprz, gotowe materiały i wiele pęczków suszonych morskich ryb najlepszego gatunku.

Nieźle mu się chyba tam powodziło, aż dziw, jakie bogactwo widać było w Hellebrekk po

tych wyprawach. Filiżanki i naczynia z zagranicznej porcelany, przedziwne urządzenia, jakich

nikt nigdy tu nie widział, przyrządy, którymi podobno dało się zmierzyć wędrówkę gwiazd na

niebie.

Ale tego roku, tej wiosny, przywiózł z sobą do domu coś jeszcze. Rozchorował się,

gdy tylko postawił nogę za progiem. Dostał wysokiej gorączki, wzrok mu się mącił, a na ciele

rozprzestrzeniły się wielkie czerwone plamy. Nie zmieniały się wcale we wrzody, tylko wże-

rały w skórę, która podrażniona czerwieniła się i paliła.

Johannie opowiadano o sposobach, jakimi próbowano go leczyć: zamawianiu, okłada-

niu wełną, napojach z kamfory i o cmentarnej ziemi. Wyzdrowiał i stanął na nogi.

Właśnie wtedy zachorowało dziecko. Babka była zamawiaczką, kamfory jeszcze im

starczyło, a po cmentarną ziemię wyprawił się wuj późnym wieczorem przy księżycu w pełni.

Młoda matka sądziła, że choroba została pokonana, mąż wstawał już z łóżka i mogła się z nim

podzielić swoimi zmartwieniami.

Ósmego dnia jednak dziecko zmarło. Wtedy to młody gospodarz przyszedł do Johan-

ny, prosząc ją o pomoc, bał się bowiem, że żona z żalu się zapłacze albo jej smutek zabije nie-

narodzone dziecko w łonie.

Johanna poprosiła, by przyprowadził żonę dzień po pogrzebie.

Gdy jednak nikt się nie zjawił, sądziła, że wszystko jest w porządku.

Trzy dni później gospodarz z Hellebrekk znów stanął na schodach Vildegârd, o wiele

bledszy niż zaraz po stracie dziecka.

background image

Na jego twarzy widać było nie smutek i żałobę, lecz najczystsze przerażenie.

- Rozchorowali się. Wszyscy bratankowie mojej żony chorują, a stary ojciec już leży

w malignie i cały pokrył się czerwonymi plamami. Pani, to nieszczęście dotknie nas wszyst-

kich! Tym razem przywiozłem w podróżnym węzełku śmierć!

Johanna zdrętwiała. Słowa mężczyzny uderzyły ją jak obuchem w głowę. Tego wła-

śnie najbardziej się obawiała niemal za każdym razem, gdy ktoś przyjeżdżał na Vildegârd z

wysypką albo z wysoką gorączką. Z reguły udawało jej się zapanować nad chorobą albo wy-

gonić z ludzkiego ciała nieczystą moc, jaka w nim zamieszkała. Zawsze jednak bała się, że

choroba przerzuci się na innych, przeniesie w powietrzu i że zachoruje więcej ludzi.

- Nie dopuszczajcie do chorych nikogo! Niech nie przychodzą zamawiaczki ani inni

goście, a ci, którzy ich pielęgnują, nie mogą zajmować się przygotowywaniem jedzenia dla

innych i muszą mieć osobne ubrania, gdy będą myć i karmić chorych.

Mężczyzna kiwnął głową oszołomiony. Wiele było tych nakazów i takie dziwne.

Obiecał jednak, że powtórzy wszystko żonie.

- Niech mi pani da swoje lekarstwo, to, które pomaga na wszelkie boleści!

- Nie jestem Bogiem - prychnęła Johanna, narzucając na sukienkę z niebieskiego płót-

na lekką chustkę. - Muszę najpierw obejrzeć chorych, może na tę przypadłość nie znaleziono

jeszcze żadnego lekarstwa.

Mężczyzna z trudem dosiadł konia, chude nogi mu się trzęsły, choroba widocznie ode-

brała mu siły, reszty zaś dokonała żałoba. Johanna zatrzymała się na moment, podeszła do

niego i położyła rękę na zaciśniętej pięści. Popatrzyła w niebieskie oczy, spostrzegła, że są

pełne smutku.

- Nie wolno ci się o to obwiniać, wszak nie ściągnąłeś nieszczęścia na siebie i swoją

rodzinę celowo. Nikt nie może ci tego zarzucić, ani Bóg, ani ludzie.

- To kara - mruknął tylko. - Kara za wszystkie nasze złe uczynki. Bóg sprawiedliwie

odebrał mi maleńką Berit.

Johanna lekko pokręciła głową.

- Jeśli w istocie jest tak, że masz jakąś sprawę niezałatwioną, to ją załatw, ale nie myśl

sobie, że to, co cię spotkało, stało się za karę. Potrzeba ci teraz całej twojej siły i prawdopo-

dobnie również modlitwy. Nie jest to odpowiedni czas na licytowanie się z Bogiem, przyja-

cielu.

Pospieszyła dalej. Wiedziała, że mężczyzna spogląda za nią, pełen wątpliwości i zdu-

mienia.

background image

Gdyby było, jak mówił, mogło ich czekać lato zarazy, takiej jak za czasów Marji, kie-

dy niemal wszystkie rodziny we wsi przy kościele musiały zbijać trumny dostatecznie małe,

by mogły się zmieścić między innymi grobami.

Pastorowi nie spodobało się to, co usłyszał. Siedział z kubkiem piwa w jednej ręce i

długą fajką w drugiej. Johanna nie czuła się tu najlepiej. Spojrzenie zmrużonych oczu, taksu-

jących ją od stóp do głów, sprawiło, że zapiekło ją w żołądku. Co to może znaczyć? Czyżby

pastor jej nie wierzył?

- Dawno cię nie widziałem, Johanno Karlsgârd.

- Chodzę na nabożeństwa, tak jak nakazuje obowiązek.

- Owszem, lecz nic ponadto. Jesteś wojowniczą kobietą, Johanno, i to potrafię znieść.

Ale ty walczysz z Bogiem, a to już gorzej.

- Nie mam z Bogiem żadnych niedomówień - oświadczyła zniecierpliwiona. - Panie

Juul, to może być poważne, taka zaraza z daleka... Nikt we wsi nie miał wcześniej tej choro-

by, obawiam się wielu śmiertelnych przypadków, szczególnie wśród dzieci.

- Przeceniasz swoje znaczenie, kobieto! - Pastora wyraźnie ogarnęła teraz irytacja. -

Co ty właściwie chcesz powiedzieć? Że uratujesz dzieci, bijąc na alarm jak w czasie zarazy?

Chcesz powstrzymać ludzi przed pracą na polu? Chcesz zamknąć robotników razem z dzieć-

mi w samym środku sianokosów? Chcesz, żeby nikt nie chodził w góry do żony ani nie przy-

nosił z letnich zagród pożywienia?

- Tak będzie najlepiej, zwłaszcza dla dzieci, które są w górach. Tam są bezpieczne.

- Bluźnisz, kobieto! Nie ty wydajesz wyroki w tej sprawie, lecz Bóg. A on, zsyłając

śmierć na człowieka, zawsze czyni to z sensem.

Johanna wolno wypuściła powietrze z płuc. Złożyła dłonie.

- Pastor musi więc modlić się wraz ze mną o życie tych dzieci. Pastor przyjmuje na

siebie wielką odpowiedzialność, jeśli nie zastosujemy się do tego, co wiemy, i nie przeszko-

dzimy tej diabelskiej zarazie w rozprzestrzenianiu się.

Pastor wstał, odwrócił się do niej plecami. Wyglądając przez okno, mruknął wreszcie:

- Zrób wszystko, co możesz, kobieto, ale przynajmniej poczekajmy trochę, przekona-

my się. Na razie choroba dotknęła zaledwie trzy zagrody. Może taki właśnie miał być ich los.

Wstrzymajmy się jeszcze.

Johanna westchnęła w duchu, lecz ukłoniła się, wychodząc.

Dwoje najmłodszych nie przetrzymało, najstarsze nigdy nie było już takie jak przed-

tem. W sąsiedniej zagrodzie, rządzonej przez kuzyna żony człowieka, który wrócił z północy,

zmarli starzy gospodarze na dożywociu i jedno z czwórki dzieci. Zagrodę po drugiej stronie

background image

także dotknęła choroba, ale tam gospodyni zabrała z sobą wszystkich pięcioro malców i prze-

niosła się na Vildegârd. Oni zarazili się ostatni, a gdy trumny krewniaków odprowadzano na

cmentarz, kobieta stanęła na podwórzu Vildegârd, wsłuchana w żałobne dzwony.

- Wkrótce i nas czeka ta sama droga - westchnęła cicho.

Johanna wyszła za nią na dwór. Kobieta odwróciła się ze łzami w oczach. Letni wie-

trzyk pochwycił jej chustę, nasunęła ją głębiej na głowę.

- Dlaczego...? Johanna spuściła wzrok.

- Nie wiem.

- Rozumiem, nie powinnam była pytać, ale...

- Wielu zadaje sobie dzisiaj to pytanie - odparła Johanna cicho. - A będzie ich jeszcze

więcej.

Kobieta podniosła głowę, wyczuła chyba coś w głosie Johanny. Brzmiał w nim nie

tylko żal za tymi, których zaraza już zabrała.

- Więcej zagród jest zarażonych, dzisiaj przyniesiono mi wieści. Nawet w górach cho-

ruje dwoje dzieci. Ich ojciec nie mógł się widać opamiętać, tak tęsknił za żoną.

Kobieta zapatrzyła się przed siebie, jak gdyby niczego nie słyszała.

Johanna zorientowała się, że nie da się nawiązać z nią kontaktu. Nie chciała jej zabie-

rać ze sobą do środka, do tragedii, jaka się tam rozgrywała. Nieszczęsnej przyda się łyk świe-

żego powietrza, już od dziesięciu dni nie odstępowała dzieci.

Johanna nie miała odwagi trzymać Benjamina przy sobie. Patrzyła na niego, pozwala-

ła sobie na lekki dotyk, gdy spał. Surowo jednak przykazała matce, by to ona się nim zajmo-

wała, żeby przypadkiem nie zaraził się od chorych. Benjamin i tak był słaby, na pewno nie

wyszedłby z tej choroby. Amelia rozumiała córkę, lecz mimo to Johanna dopatrzyła się w jej

oczach niemego wyrzutu.

- Już wcześniej matkowałaś mu przez wiele nocy, dobrze wiem, że chętnie znów się

nim zajmiesz.

- Oczywiście, moja Johanno, ale... Tak się boję. Zapominasz chyba, że i ty jesteś czło-

wiekiem. Ty... jesteś matką, Johanno! Nie wolno ci ryzykować własnego życia.

- Ale przecież robię to za każdym razem, gdy przyjmuję chorego. Do tej pory jednak

byłam chroniona. Myślę, że tak właśnie jest, że jestem pod ochroną.

- Pewnie tak - westchnęła Amelia z rezygnacją - lecz mimo wszystko się boję. A twój

ojciec... zmarszczki na jego czole robią się coraz głębsze.

- Mieliście jakieś wiadomości ze Storlendet?

- Nie... chyba nie. Ale Bendik ostatnio jest taki milczący.

background image

Jakiś smutek w oczach matki? Co to może znaczyć? W sercu Johanny rozdzwoniły się

ostrzegawcze dzwoneczki. To, że matka była smutna i niespokojna tymi czasy, każdy mógł

zrozumieć, lecz było coś jeszcze, coś w jej głosie, gdy wymieniła imię Bendika. Johanna od-

sunęła niepokój od siebie. Nie ma się nad czym zastanawiać, rzadko zdarzało się widzieć mał-

żonków, którzy kochaliby się równie mocno jak Amelia i Bendik Karlsgârd.

- Musisz spróbować go podpytać, mamo, jeśli uważasz, że jest coś, o czym on chciał-

by porozmawiać.

- Tak, tak, ale chyba nie o to chodzi.

Johanna ułożyła z powrotem cieniutkie płótno, którym nakrywała łóżeczko Benjami-

na. Był to również jeden z jej dziwacznych pomysłów. W pewnej książce dla medyków zoba-

czyła rycinę przedstawiającą szpital we Francji, w którym zakonnice rozwieszały rzadko tka-

ny materiał między łóżkami, by zapobiec rozprzestrzenianiu się chorób. Nie zaszkodzi wypró-

bować ich mądrości, stwierdziła Johanna i przyniosła kawałek cieniutkiego, kupionego w

mieście materiału, z którego właściwie miała powstać miękka bielizna dla niej i dla synka.

Płótno wisiało teraz udrapowane wokół łóżeczka Benjamina niczym bielutkie niebo.

Amelia ostrożnie zamknęła drzwi. Gdy chciała objąć Johannę, córka cofnęła się o

krok.

- Nie, mamo, czuję się jak trędowata.

- Ale przecież jesteś czysta! Już myślałam, że zamordujesz dzisiaj parobków tym

dźwiganiem wody. Kąpałaś się co najmniej w trzech wodach, a policzki masz aż czerwone od

mydła. Johanno, to szaleństwo! Kto ci powiedział, że chorobę można z siebie zmyć, to prze-

cież straszna...

- Głupota? Tak, może i tak, ale ja w to wierzę i dotychczas jakoś działało. Nie pamię-

tasz Marji? Ona też nauczyła myć się, kiedy przechodziła od chorego do chorego.

- Owszem, lecz nie aż tak. Ty jesteś jak opętana, Johanno.

- Może, ale za to jestem zdrowa. I dotychczas nie zachorował nikt z tych, z którymi się

stykam, chociaż codziennie zajmuję się umierającymi.

- Niektórzy twierdzą, że sprzeciwiasz się Bogu tymi swoimi dziwacznymi mydlanymi

rytuałami.

- Może i tak, lecz mimo wszystko będę tak robić - odparła Johanna z niezwykłym upo-

rem.

Amelia nie chciała się kłócić.

- Chodź, poszukamy ojca, zjemy razem.

- A gdzie on jest?

background image

- Nie bardzo wiem. Wydaje mi się, że miał rozmawiać z gospodarzem z Kvarstein o

miejscu dla Heleny.

- Ale ona nie jest chyba jeszcze zdrowa?

- Wyzdrowiała już dostatecznie - oświadczyła Amelia z gniewem.

Johanna zrozumiała, że coś musiało się wydarzyć.

- Co się stało z Heleną? Mówiłaś, że jej się polepszyło, że może już trochę pochodzić

w koło domu, że nie ma kłopotów z jedzeniem.

- Tak, tak, to wszystko prawda, wyjdzie z tego, ale. - Niedobrze ją mieć pod dachem w

domu takim jak ten.

- Co chcesz przez to powiedzieć? W domu takim jak ten?

- Parobcy. Doprowadza ich do szaleństwa tymi swoimi gierkami. Ona. - no cóż, po-

wiem wprost, ona uprawia nierząd w izbie parobków, i to tu, na Karlsgârd, Johanno!

- Może chce znaleźć sobie narzeczonego? Matka posłała jej pełne irytacji spojrzenie.

- Nie w tym rzecz. Ona jest z nimi wszystkimi, niemal po kolei, z tego co zrozumia-

łam.

Johanna usiadła.

Tak, to, co mówiła matka, nie wydawało się wcale niedorzeczne. Sposób bycia Hele-

ny, zupełny brak wstydu i przyzwoitości, dzikość, niemal przerażająca swoboda w porówna-

niu ze zwykłym moralnym zachowaniem większości kobiet. Czego ona szuka?

- Opowiedz mi wszystko, co o tym wiesz, mamo. Może wspólnie zdołamy znaleźć ja-

kieś rozwiązanie. Helenie nic nie pomoże służbą u Kvarsteina.

- Mimo wszystko oni mają u siebie tylko dwie dziewczyny i żadnego syna kawalera,

którego mogłaby otumanić.

Johanna pokręciła głową.

- Mamo, nie przeszkodzisz kotu w łapaniu myszy. Amelia wybuchnęła wymuszonym

śmiechem.

- Kotu? O, tak, doprawdy, prawdziwy z niej kot, lecz ona nie poluje na myszy! Helena

ugania się za grubszą zwierzyną!

- Na pewno boleje nad utratą Raviego. Ona także - rzekła Johanna cicho.

Matka nakryła ręką dłoń córki.

- Czasami aż za dobrze rozumiesz ludzi, Johanno. Nikt nie czyniłby ci wyrzutów, gdy-

byś okazała Helenie nienawiść. Przecież ona zabrała...

- Nie, nie chcę o tym rozmawiać, mamo. Ty będziesz mówić. Opowiedz mi teraz o

Helenie.

background image

Parobek był bezbronną ofiarą. Zachowywał się jak wystraszona mysz, gdy Helena

zrzuciła koszulę, a przed jego oczami zatańczyły dwie brązoworóżowe brodawki.

Tak bezczelnych słów nie słyszał nigdy z ust żadnej kobiety. Tak rozmawiali męż-

czyźni, taką gadkę można było usłyszeć podczas wyprawy na polowanie albo w późne wie-

czory w karczmie.

- Widziałeś już kiedyś coś takiego, mały Jorgen? Nie, oczy mało ci z orbit nie wyjdą,

ale patrz sobie, chodź bliżej, przyjrzyj się...

Chłopak wydawał się wystraszony, ręka, za którą go złapała, wyraźnie drżała. Nie

spuszczał jednak wzroku ze szczupłego ciała, a jej spojrzenie przysysało go do siebie niczym

magnes żelazny opiłek.

- Mały Jorgen...

- Mam na imię tylko Jorgen - odparł ochryple, z uporem.

- No dobrze, Jorgen, może Duży Jorgen, co? Dotknęła go, sprowokowała.

Ciało Jorgena jakby ocknęło się z szoku, wybuchnęło niezgrabnym zapałem. Prędkie

ręce szarpnęły za spódnicę Heleny, nie mogły odnaleźć sznurka, lecz mimo to zdołały ją z

niej ściągnąć. Cichy śmiech dziewczyny brzmiał niczym gruchanie gołębia, lekko ukąsiła go

w usta.

Był taki rozpalony i twardy. Przez chwilę walczyła, by nie tak od razu dopuścić go do

siebie, chciała zabawić się jeszcze przez chwilę, napawać się poczuciem, że wśród jego zasa-

panego opętania to ona ma nad nim kontrolę. W końcu jednak nie mogła go dłużej trzymać z

dala od siebie, miałby kłopoty, gdyby teraz nie ustąpiła i nie pozwoliła zaznać smaku kobiety.

- Jorgen? - odezwała się wesoło, zaraz gdy tylko się uspokoił. - Umiałbyś to zrobić le-

piej! Nauczę cię, ale nie mów nic innym.

- Dobrze - jęknął, lecz Helena wyczuła dumę w każdym uderzeniu jego serca i wie-

działa, że młody człowiek nigdy nie zdoła dotrzymać takiej obietnicy.

Co tam, pomyślała.

Nigdy nie cieszyłam się dobrą sławą, zawsze byłam tylko dziwką i ladacznicą. Dziw-

nie byłoby żyć bez tego, trochę tak, jakby stanęło się w słońcu i stwierdziło, że ciało przestało

rzucać cień.

Drzemała leniwie. Właściwie powinna była zgrabić niską trawę, którą parobek skosił

na ścieżce między studnią a oborą. Po obu stronach zielona łąka wyrosła wysoka, lecz ścieżkę

koszono już kilka razy. Grabie miały dwanaście zębów, były wyślizgane od tysięcy uścisków

ręki, Helena jednak uważała, że są ciężkie i niewygodne. Wiele czasu już upłynęło, odkąd

zajmowała się taką pracą w domu, na polach wieśniaka z Reyse. Nigdy nie lubiła ciężkich dni

background image

sianokosów, kiedy spoceni i cuchnący mężczyźni wykorzystywali każdą okazję, by się do niej

zbliżyć. Była zdania, że zapach świeżo skoszonej trawy za mocno kręci w nosie, wolała aro-

mat wyschniętego siana. Bała się też ślimaków, które zawsze kryły się wśród źdźbeł, gdy ko-

szono trawę rano, jeszcze mokrą od rosy.

Słońce przypiekało już mocno.

Siano na pewno wyschnie na ziemi. Niech sobie tam tak leży, pomyślała Helena, i tak

nic jej nie powiedzą, że chwilę odpocznie. Przecież jeszcze nie całkiem wyzdrowiała.

Czuła to w nodze, w całym ciele. Gdzieś podziała się jakaś część jej dawnej siły. W

głowie też często jej się mąciło. Może podczas upadku coś w środku się oderwało i przestała

już być dawną sobą?

To zresztą chyba nie ma w ogóle znaczenia. Nie dzieje jej się żadna krzywda, przeciw-

nie, tak dobrze nigdy nie jadła, nawet w tym czasie, gdy tkwiła uwięziona jako służąca Tor-

kjella.

Dobrze być na Karlsgârd.

Tyle że tak straszliwie nudno.

Johanna większość czasu spędzała na Vildegârd, a z powodu zarazy panującej we wsi

nikomu nie wolno było przychodzić ani odchodzić z dworu bez wyraźnego nakazu Amelii.

Helena nie mogła wybrać się na krótką przechadzkę do Deseń, żeby obejrzeć materiały na

suknie i kolorowy papier, ani nawet pójść na cmentarz, przespacerować się pod ciężkimi ko-

ronami dębów.

Helenę ogarnął niepokój. Krótkie, pełne gorączki chwile wśród parobków albo w ką-

cie obory już jej nie wystarczały.

Poza tym tęskniła za Ravim. To dziwne, w jaki sposób zdołał wypełnić jej życie, nie-

właściwie nie robiąc. Dopiero teraz się zorientowała, do jakiego stopnia zawładnął jej myśla-

mi, a potem odszedł. Zginaj, ponieważ bardziej troszczył się o jakichś zawszonych chłopów

niż o nią.

No cóż, takie jest życie. Tacy są ludzie.

Helena przestała go już opłakiwać, lecz jego wspomnienie pozostało niczym słodki

cierń w sercu, który kłując dawał o sobie znać w chwili, gdy najmniej się tego spodziewała.

Podciągnęła spódnicę aż po uda, czuła, jak słońce praży skórę, białą i gładką, niena-

wykłą do słonecznych promieni. Od jednego biodra w dół wciąż ciągnęły się żółtozielone cie-

nie po upadku, a gdy zbyt prędko usiłowała odwrócić głowę, kark wydawał się sztywny.

W zamyśleniu pogładziła się po nogach, dłonie miała teraz bardziej miękkie. Uszczyp-

nęła się lekko, potem mocniej, aż na skórze pojawiły się czerwone ślady palców i paznokci.

background image

Zapatrzyła się w słońce, aż wszystko przed oczami zmieniło się w czarnoczerwone

plamy. Objęta ramionami zaczęła się wolno kołysać pod nasłonecznioną ścianą.

- Heleno...

Drgnęła wystraszona, spuściła oczy i zamrugała zmieszana. Nie pomyślała nawet o

tym, żeby obciągnąć spódnicę. Ale Johanna chyba nawet tego nie zauważyła. Jej dziwne oczy

spoglądały na nią życzliwie.

- Dobrze, że masz na tyle rozumu, żeby sprawić sobie chwilę przyjemności. Lato jest

takie piękne, a tak naprawdę ostatnio nie bardzo jest się z czego cieszyć.

- O?

Johanna usiadła. I ona także podciągnęła nieco spódnicę.

- Rozumiem, że człowiek szuka zabawy wszędzie tam, gdzie może ją znaleźć, Heleno,

ale jestem zmuszona porozmawiać z tobą. Niedługo już nawet pastor się dowie o tym, co wy-

prawiasz w czeladnej.

Helena z początku wyglądała na zaskoczoną, potem poważyła się na śmiech, ale oczy

Johanny spoglądały teraz twardo i zdecydowanie. Jasne było, że na nic się tu nie zdadzą za-

przeczenia i błagalne prośby.

Helena rozłożyła ręce, oparła się o ścianę. W ten sposób mogła przynajmniej uniknąć

tego dziwnego spojrzenia Johanny. Każde oko innej barwy, było w nich coś strasznego.

- Nie będziesz dłużej przynosić nam wstydu. Czy nie uczyniliśmy dla ciebie wszyst-

kiego, co powinniśmy? A ośmielę się twierdzić, że zrobiliśmy jeszcze więcej. Proszę cię, He-

leno, żebyś się zastanowiła, bo nie tylko na tobie się to skrupi, jeśli lensman uwięzi cię za cu-

dzołóstwo. Kara dotknie i nas, mamy bowiem obowiązek sprawować pieczę nad naszymi

ludźmi.

- Ja nie jestem twoja. Nie jestem waszą własnością tu, na Karlsgârd.

- Jesteś częścią naszego domostwa, podobnie jak parobcy. Nie możemy dopuścić, by

działy się tu takie rzeczy, musimy myśleć o naszym dobrym imieniu we wsi.

Teraz Helena śmiała się głośno.

- I kto to mówi? Dobrze wiem, co o tobie gadają, mówią, że jesteś rozpustnicą, wiedź-

mą, która sprowadziła śmierć na własnego męża! Ba, na obydwu.

- Tym większy powód, żebyś się pilnowała, Heleno. Masz rację, że kara kościelna by-

łaby dla nas surowsza niż dla innych. Ludzie tak łatwo nie zapominają, lecz to, co ty robisz,

jest mimo wszystko czymś zupełnie innym. Nie chciałabym cię osądzać, ale...

- Ale to robisz. Ty, która jesteś większą dziwką, niż ja kiedykolwiek byłam!

background image

Johanna poczuła gniew pęczniejący w żołądku, lecz zmusiła się, by zachować spokój.

Wiedziała jednak, że jeszcze jedno słowo, a nie zdoła utrzymać rzeczowego, niemal życzliwe-

go tonu.

- Heleno, nie mów już nic więcej, posuwasz się za daleko. Spróbujmy raczej wspólnie

się nad tym zastanowić. Wydaje mi się, że zrozumiesz mnie, jeśli się postarasz. I wbij sobie

do głowy jedno: kolejny taki wybryk, a nie będziemy mogli cię dłużej chronić.

- Odejdę stąd!

Johanna nie odpowiedziała.

- Odejdę, już teraz! Johanna wstała.

Popatrzyła z góry na Helenę, która nagle zaczęła przypominać uparte, zbuntowane

dziecko.

- Ile masz lat, Heleno?

- Tysiąc!

- Przypuszczam, że niewiele ponad szesnaście, ale ciało masz już dorosłe, a twarz na-

znaczoną wieloma latami życia. Ale tak naprawdę jesteś jeszcze dzieckiem, Heleno.

- Zamknij gębę, do diabła!

- Dzieckiem. To dlatego nie wyrzuciliśmy cię od razu. Od tej chwili możesz przeby-

wać w pokoju dziecinnym razem z Benjaminem. Pomożesz dziewczynom zajmować się nim,

może czegoś się nauczysz. Przyda ci się to, tak jak każdej innej. Kiedyś sama stwierdzisz, że

życie, jakim do tej pory żyłaś, źle ci służy. A jeśli Bóg zechce, znajdziesz dobrego męża.

- Nie chcę żadnego męża!

- Doprawdy? Ale Raviego chciałaś?

Johanna była zupełnie nieprzygotowana na to, że Helena ukryje twarz w dłoniach i za-

niesie się głośnym szlochem.

Ona musiała go kochać, pomyślała Johanna. Ból ukłuł ją mocno, żal i zazdrość połą-

czyły się w żrącą mieszankę.

Gdy stamtąd odchodziła, nie czuła się na siłach przejąć odpowiedzialności za załama-

nie dziewczyny. Akurat teraz Helena musi czerpać siły gdzie indziej.

Maleńki szałas był niczym echo dawnego snu. Szedł tędy już kiedyś, podnosił nogi

akurat nad tym korzeniem, wiedział, że wielki kamień przypominający ludzką twarz będzie

leżał za krzakami dzikich róż nieco dalej. Już wcześniej widział też to niebieskie światło, ja-

snoliliowy pas malowany przez słońce tuż nad sylwetką szczytu.

Stary szałas stał tu od wielu lat, rozpadał się już wtedy, gdy Ravi szukał w nim schro-

nienia jako młody chłopak.

background image

Właśnie tutaj przychodziła Johanna, i to nie raz, żeby go kochać.

To tutaj rozmawiali przez tak wiele nocy bez snu, tu byli ze sobą na długo przedtem,

zanim połączyły się ich ciała.

Teraz szałas stał z tak samo zgarbionym dachem, tak samo na wpół ukryły wśród ci-

snącego się wokół młodego lasu. Pomimo iż noc była ciepła, straszył zamkniętymi okiennica-

mi.

Ale co to?

Ravi zmrużył oczy i wstrzymał oddech.

Dym?

Zapach palącego się drewna?

Na tle ciemnego nieba nie rysowała się żadna ciemniejsza smuga, lecz mimo to on jak

zwierzę wyczuł, że ktoś jest w szałasie.

Skulił się i z zaciśniętymi szczękami podkradł pod sam szałas.

To jego miejsce. Ale teraz, nocą, nie miał odwagi wejść do środka, pchnąć dziurawych

drzwi i podjąć walki.

Był niczym zamroczony niedźwiedź, który we śnie opuścił gawrę jeszcze przed nadej-

ściem wiosny i teraz próbował do niej wrócić.

Tylko po to, by stwierdzić, że cała gawra cuchnie człowiekiem.

Helena siedziała pod ścianą w słońcu, aż dzień zrobił się wyraźnie chłodniejszy. Do-

piero wtedy poczuła, że pieką ją policzki, a uda Wprost palą.

Podniosła się zamroczona, widać zasnęła na trochę. Zwilżyła językiem obolałe wargi.

Zakręciło jej się w głowie, gdy szła przez podwórze, spragniona i głodna, ale twarde słowa

Johanny wciąż dźwięczały jej w uszach. Doprawdy, o nic więcej nie będzie ich już prosić.

Bezszelestnie przekradła się na górę spichlerza po schodach, skończonych już i solid-

nych, nie groził jej więc żaden ponowny upadek.

Izdebka była rozpalona, gorąca, pachniała rozgrzaną w słońcu żywicą i smołą.

Tu, w środku, czuła też zapach własnego ciała.

Dopadły ją mdłości, sięgnęła po dzbanek, który stał tam już blisko dobę, i napiła się

ciepłej wody.

Poczuła się trochę lepiej, lecz żołądek wciąż nie chciał się uspokoić, głód szarpał kisz-

ki ostrzej niż kiedyś, bo teraz przyzwyczaiła się już do smacznego jedzenia z kuchni Amelii.

Rozgoryczona zaczęła schodzić na dół.

Nie trzeba rezygnować z niczego, co oferuje świat. Niemądrze sobie czegokolwiek od-

mawiać, skoro oni są tacy głupi, że chcą ją karmić, nie żądając właściwie niczego w zamian.

background image

- Czasami jej nienawidzę. Ach, ojcze, nie chcę tego, ale tak strasznie jej nienawidzę!

Ona mogła go uratować, mogła... Ale pewnie myślała tylko o sobie, ta głupia gęś!

- Moja kochana, jesteś zmęczona i przygnębiona. Dręczy cię wielki smutek, chyba ni-

gdy nie zaznasz spokoju. Za wielki dźwigasz ciężar, Hanno, zawsze tak było.

- Ojcze... tato... jak dobrze, że tu jesteś. Ale... i tak czuję się samotna, rozumiesz?

Szelest ubrań ocierających się o siebie, ściszony szloch.

Helena stała pod drzwiami nieruchomo, jak gdyby zamieniła się w lód, i mimowolnie

słuchała.

Ból przeszył ją, gdy usłyszała pełen ciepła głos Bendika. Wyobrażała sobie, jak tuli

córkę, jak ją głaszcze, o nic się nie dopominając. Johanna mogła przy nim płakać jak maleń-

kie dziecko.

Rozmawiali teraz ciszej, Helena nie słyszała słów, docierało do niej tylko, że przery-

wane są szlochami, wycieraniem nosa, sileniem się na śmiech.

Wróciła tą samą drogą, którą przyszła. Głód przycichł, lecz ostry ból w brzuchu jesz-

cze się wzmógł.

Ruszyła biegiem, parobcy wracający po ostatniej części dnia pracy z placu budowy

powiedli za nią wzrokiem. Do skończenia nowej szopy niewiele już brakowało.

Wyminęła ich, wyminęła szopę, wyminęła wszystkie miejsca, które dotychczas tu zba-

dała. Chciała do lasu, za tym właśnie tęskniła. Pamiętała, jak wiele razy wcześniej biegła, do-

póki nogi nie chciały jej dłużej nieść, po to, by osunąć się na ziemię pod krzakiem czy powa-

lonym przez wiatr drzewem. Zawsze dobrze robiła jej świadomość, że nikt nigdy na całym

świecie nie wie, gdzie ona jest, i nie patrzy na nią.

Ravi odczuwał podobnie.

To dziwne, pomyślała Helena, czując w ustach smak krwi.

Dziwne, bo chyba była to jedyna rzecz, jaka tak naprawdę nas łączyła.

Może to jednak wystarczyło? Chyba bliska jestem szaleństwa, bo czuję, że akurat w

tej chwili jestem tak bardzo blisko ciebie.

Stary stanął w porannym świetle i przeciągnął się. Nie miał koszuli, tylko szarą weł-

nianą kamizelkę, która ledwie zakrywała pomarszczony brzuch. Broda sięgała mu piersi i tak-

że dawała jakieś okrycie. Była brązowa, przetykana siwymi pasmami, tak jak włosy, które po-

czochrał w ten letni ranek.

Ptaki dawno już pobudziły się nawzajem coraz głośniejszym melodyjnym nawoływa-

niem. Ich pierwsze ostrożne ćwierkanie Ravi usłyszał na długo, zanim niebo pojaśniało. Teraz

background image

ponad górami na wschodzie tkwiło różowe oczekiwanie. Rodził się dzień. Spodnie Raviego

przemokły od leśnej rosy.

Stary ziewnął przeciągle.

Ravi widział go już kiedyś.

Stary splunął, zmrużonymi oczami popatrzył na korony drzew. Odwrócił się do beczki

stojącej pod ścianą, chwycił wiszący na niej czerpak. Napił się, przeklął i znów splunął, widać

do niczym nie przykrytej wody powpadały jakieś nieczystości.

Zadrżał lekko w chłodzie poranka i wrócił do szałasu. Ravi słyszał, że przesuwa coś w

środku, dobiegło go też ciche westchnienie.

Pewnie znów położył się spać.

Może wyczuł, że coś czai się na zewnątrz. Może powiedziało mu o tym jakieś ściśnię-

cie w sercu.

Może czuł się zagrożony.

Ravi uśmiechnął się blado.

Łatwiej przyjdzie mu wystraszenie stąd tego człowieka niż niedźwiedzia z gawry.

Wróciła w środku nocy. Nie uciekła, jak zdarzało się wcześniej. W duszy jednak nie

chciało się uspokoić. Helena się wystraszyła.

Co się zmieniło? Czy nawet w lesie nie ma już spokoju?

Niepokój tkwił w niej niczym nie przestająca szemrać grudka. Szary, twardy i groźny,

niczym olbrzymie gniazdo os w piersi.

Bez trudu odnalazła drogę do domu, miała dobre wyczucie miejsca i kierunku, choć

właściwie nie zdawała sobie z tego sprawy. Na strychu wszyscy będą jeszcze spać przez kilka

godzin.

Właściwie dobrze się tam czuła, dwie dziewczyny służące dzieliły większą izbę, jej

pozostawiono tę małą. W ubraniu położyła się na swoim łóżku, ale nie usnęła. Coś nią szarpa-

ło, jakieś dziwne uczucie. Inne od ciężkiej paniki, która zawsze przepędzała ją z miejsca na

miejsce, od twierdzy do twierdzy. Jakiś niepokój ją dławił, jakieś wrażenie, że nie należy już

do własnego ciała.

Leżała nieruchomo, nasłuchując.

Z początku słyszała jedynie szum własnej krwi w żyłach, po jakimś czasie jednak za-

częły do niej docierać drobne, budzące poczucie bezpieczeństwa dźwięki, oznajmiające na-

dejście nowego dnia.

background image

W dalszym ciągu leżała nieruchomo, chociaż ciało domagało się już zmiany pozycji.

Dopiero jednak gdy kroki dwóch dziewcząt rozległy się na schodach i ucichły, odważyła się

wstać i napić ciepłej wody z dzbanka.

Nie czuła głodu, całe ciało było jakby jedną wielką dziurą.

Musi stąd odejść.

Ucieknie z tego miejsca, z tego gospodarstwa, ze wsi. Od Johanny i jej surowej życzli-

wości, od Amelii, która niemo oskarżała ją o zmartwienia córki.

I od parobków, którzy na pewno naśmiewali się z niej i drwili z tego, co miała im do

zaofiarowania.

Powoli zaczęła upychać w worku nieliczne należące do niej rzeczy.

Na dnie leżała czerwona wełniana kamizelka, lecz Helena tym razem jej nie widziała.

- Dokąd zamierzasz iść?

Nie odpowiedziała, była całkowicie nieprzygotowana na to, że ktoś tu przyjdzie, a już

na pewno nie on, sam gospodarz. Dotychczas zamieniła z nim ledwie kilka słów, widziała tyl-

ko, jak przychodzi i wychodzi albo rozmawia z którymś ze swoich ludzi.

Bendik był zwinnym mężczyzną, nie za wysokim, nie za mocno zbudowanym, ale

przystojnym, zdaniem Heleny, na swój sposób. W jego spojrzeniu tkwiło coś, co spowalniało

rytm uderzeń jej serca. W dodatku potrafił tak czule gładzić Johannę. I jak na mężczyznę nie

stroniącego od ciężkiej pracy miał drobne ręce.

- Ja... nie chcę wam dłużej przynosić wstydu, panie Bendiku.

Gospodarz wolno pokiwał głową. Przytrzymał wzrokiem jej spojrzenie w sposób, jaki

wcale jej się nie spodobał.

- Chcesz więc po prostu odejść? Chociaż nie masz dokąd pójść?

- To prawda, ale jakoś to będzie.

- Nie będzie. Kobieta nie może tak wędrować sama jak jakiś włóczęga.

- Może znajdę sobie towarzystwo. Kogoś, kto nie będzie się mnie wstydzić.

- Wstyd przynosisz tylko sobie, a tak nie powinno być, Heleno. Jesteś więcej warta.

W Helenie obudził się diabeł.

- A ileż to ja jestem warta? Ile jestem wam winna za jedzenie i dach nad głową, panie

gospodarzu? Chciałabym się rozliczyć!

Wyzywająco zerwała z siebie kurtkę, stanęła w rozkroku, zadarła głowę.

Bendik spokojnie pokręcił głową.

- Świat źle się z tobą obszedł, Heleno. Widzę, że od niejednego człowieka spotkała cię

krzywda.

background image

Powietrze wyszło z niej jak z przekłutego pęcherza. Rzuciła jednak krótkimi włosami i

roześmiała się drwiąco.

- Odchodzę, gospodarzu, i nikt nie może mnie przed tym powstrzymać.

Bendik podszedł do dziewczyny, przycisnął ją prawie do ściany, ich usta dzielił już te-

raz tylko oddech, gdy zaczął do niej mówić:

- Masz wolną rękę, Heleno. Możesz odejść, ale sprawisz nam wszystkim wielką ra-

dość, jeśli zostaniesz, przynajmniej do czasu, dopóki całkiem nie wyzdrowiejesz. Nie będzie-

my mogli spać spokojnie, mając świadomość, że błąkasz się gdzieś, nie mogąc liczyć na ni-

czyją pomoc ani wsparcie. Nikt nie zasługuje na taki los.

- To niesprawiedliwe...

- To prawda, życie nie jest sprawiedliwe, ale ty masz przed sobą szansę. Stoję tu przed

tobą i proponuję ci stale miejsce na Karlsgârd, jeśli naprawdę chcesz odmienić swoje życie.

Możesz teraz wybierać. Możesz mieć rodzinę, nawet jeśli w naszych żyłach nie płynie ta

sama krew.

- Drwisz sobie ze mnie? Nikt mnie tu nie chce, nikt!

- Owszem. Amelia nigdy nie powiedziała o tobie złego słowa, a Johanna cię toleruje,

dobrze o tym wiesz. Prawdę powiedziawszy, wydaje mi się, że mogłybyście się zaprzyjaźnić,

gdy najgorszy ból nieco przycichnie.

Helena poczuła, że kręci jej się w głowie. On był taki łagodny i miły, ale co się kryje

za jego słowami, czego on chce?

Spróbowała zaprotestować jeszcze raz.

- Dlaczego ty miałbyś być dla mnie dobry? Jestem przecież tylko dziwką, która ściąga

wstyd na ciebie i twój dom.

- Czasami przypominasz mi kogoś, kogo dobrze znałem - odparł Bendik. - Młodą

dziewczynę, która bardzo musiała się wstydzić. I nigdy nie mogła wyjść poza mokradła, bo

ludzie nigdy nie dali jej szansy. Jej było jeszcze gorzej niż tobie, bo nie była sama. Była od-

powiedzialna za maleńkiego synka.

- Za ciebie.

Bendik uniósł brwi. Bystra dziewczyna, potrafi przeniknąć ludzi. Ma instynkt jak na

pół dzikie zwierzę.

- Tak. Ja sam jestem bękartem urodzonym we wstydzie i wiem, co to znaczy nie mieć

po co żyć, Heleno. Kiedy byłem w twoim wieku...

- Ach, przestań!

background image

- Nie przestanę. Wtedy też myślałem, że nie ma nic poza biedą i samotnością. Ale rze-

czy potrafią się odmienić, Heleno, obiecuję ci to.

- Obiecujesz?

Głos jej drżał lekko, lecz drwina w oczach nie ustępowała.

- Tak - odparł Bendik szeptem i na moment przytulił ją do siebie.

Nie zdążyła podjąć walki z jego czułością, dopiero gdy ogarnęła ją panika, dopiero

gdy odsunął się i uśmiechnął lekko zza uchylonych drzwi.

- Uwierz mi, Heleno, wcale nie jesteś stracona. Twoje życie może być inne, jeśli tylko

będziesz tego chciała.

Helena usiadła na podłodze tak jak stała, z workiem między kolanami.

W gardle jej zaschło, oczy miała suche, lecz na swój sposób płakała.

A ręce wyciągnęły z worka małe pudełko z kory, nóż, kilka szmatek i butelkę rozcień-

czonej wodą wódki.

Czerwona kamizelka leżała tam gdzie zawsze.

Helena wyjęła ją teraz i przycisnęła do twarzy, jak wtedy, gdy jako mała dziewczynka

próbowała wychwycić z niej resztki zapachu matki.

background image

ROZDZIAŁ VIII

Ravi nie ruszał się z upatrzonego miejsca. Splótł teraz palce i zatopił się w myślach.

Ten człowiek musi się stąd wynieść! To przecież jego, Raviego, szałas! Rozczarowanie, że

oto dotarł do celu, a tu okazało się, że nie ma gdzie się schronić, wprawiło Raviego w niepo-

mierną irytację. Przy każdym z trudem stawianym kroku, w każdej minucie pełnej bólu mię-

śni, podczas całej tej długiej drogi przez góry widział tylko to jedno: ułoży się, nareszcie pod

dachem, na tej samej pryczy, na której odpoczywał już tyle razy.

Prawdziwego domu nie miał chyba nigdy, a ta wioska nie odnosiła się do niego wcale

życzliwiej niż inne.

Ale szałas był dobry. Odnalazł w nim coś w rodzaju spokoju i święcie wierzył, że

znów go tam znajdzie. Będzie mógł siedzieć w środku i zastanawiać się nad sobą, być może

pozwoli, by los robił z nim, co zechce. O dziwo, na zobaczeniu się z Johanną przestało mu aż

tak zależeć. To, co dotychczas poganiało go, jakby smagało batem, ucichło. Johanna znajdo-

wała się w pobliżu i to wystarczało. Teraz dość niemal wyciągnąć rękę, przejść kilka kroków,

by zaraz ją zobaczyć.

Dlatego miał czas, żeby czekać.

Miał czas, żeby zajmować się każdym kłopotem po kolei.

Pierwsze, najważniejsze, to przepędzić niedźwiedzia z jego gawry...

Skoncentrował się mocno, dłonie go swędziały, czuł bijące od nich ciepło. Nie był to

ogień, o, nie, tu nie mógł dopuścić do ukazania się płomieni.

Natomiast ciepło...

Czekał cierpliwie, uczepiony jednej i tej samej myśli. W końcu otworzył oczy, utkwił

wzrok w drzwiach do szałasu.

Usłyszał, że stary w środku zaczyna się kręcić.

Tak, okiennice się otworzyły. Z hałasem, od którego Ravi drgnął wystraszony, męż-

czyzna odsłonił okna.

Potem rozległy się przekleństwa.

Drzwi się uchyliły i wyzwiska stały się wyraźniejsze. Teraz Ravi się podniósł. Miał

zamiar przemknąć się za drzewo albo przebiec za węgieł chatynki i tam się schować.

Ale mężczyzna już odkrył jego obecność.

- Do diabła, coś ty za jeden? Niech to wszyscy czarci, chyba gdzieś się pali!

background image

Węszył w powietrzu, obejrzał się za siebie, popatrzył na dach szałasu. Zmrużonymi

oczyma powiódł po otaczającym ich lesie, spojrzał w blade niebo.

Potem ściągnął czapkę z głowy i przysiadł na kamieniu. Ravi stał nieruchomo i tylko

się przyglądał.

- Wiem, kim jesteś - rzekł mężczyzna cicho.

Ravi miał wszystkie mięśnie napięte, był gotów do ucieczki, lecz nie zamierzał poddać

się bez walki. Co zrobi ten człowiek? Zaatakuje go? Będzie bronić szałasu? A może pobie-

gnie do wsi i sprowadzi ludzi na pomoc?

Stary splunął i włożył do ust grudkę prymki.

- Tak, tak, tak, wiem, kim jesteś, obcy przybyszu. Jesteś synem Reina, prawda? Tym

chłopaczyskiem, z którym uciekła Johanna Karlsgârd, ha, ha!

- Tak, jestem Ravi.

Mężczyzna kiwnął na niego, Ravi podszedł do kamienia. Stary poklepał miejsce obok

siebie, zachęcając, by obcy usiadł, jak gdyby był zaufanym przyjacielem.

- Miło, żeś tu do mnie przyszedł, Ravi. Wiele o tobie słyszałem. Widzisz, mnie też

szukają. Najgorsza jest moja żona, ona się nie podda, dopóki ziemia jej nie przykryje. I to na-

giej, jak ją Pan Bóg stworzył Przeklęte babsko, ta moja kobieta, ale nie dostanie mnie, o, nie,

pokażę jej, że Gunnelius nie da się oszukać!

- Oszukać?

- Tak! Baba cały czas próbuje. Przegoniła mnie z domu, nastawiła dzieci przeciwko

mnie, w końcu zaczęły twierdzić, że je okradłem, że zły ze mnie ojciec. A to ona zrobiła,

wszystko ona! Siedziała tylko, cały czas mrugała swoimi paskudnym ślepiami i nakłaniała

dzieci, żeby źle myślały o swoim ojcu.

- Twoje dzieci... Czy one tu mieszkają?

- O, tak! Mały Gunnar jest najbystrzejszy. Zaciągnął się na statek, to prawdziwy spry-

ciarz. A Randi, powiem ci, została gospodynią. Moja mała dziewczynka nosi własne klucze u

pasa! Teraz wszystkie dziewuchy, które zawsze jej dokuczały, mają jej czego zazdrościć.

Stary wyciągnął nóż, lecz Ravi już się go nie bał. Mężczyzna dalej gadał o rodzinnych

kłopotach, czubkiem noża czyszcząc długie paznokcie.

Ravi usiłował wymyślić, co mógłby powiedzieć. Wcześniej zakładał, że ten człowiek

z krzykiem ucieknie stąd, nie było bowiem cienia wątpliwości, że jego sztuczka się udała.

Stary wyczuł gorąco w szałasie, wyczuł je bardzo wyraźnie. Dlaczego nic nie mówił? Dla-

czego tak spokojnie siedział i opowiadał mu o sobie?

- Gunneliusie, czy to twój szałas?

background image

Mężczyzna uderzył pięściami o uda i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- O, oczywiście, jakżeby inaczej. Dostałem go od lensmana, za zgodą i błogosławień-

stwem pastora!

Zabrał się za przycinanie szczeciniastej brody, nóż wydawał się tępy. Ravi przyglądał

się szorstkim, poznaczonym bliznami dłoniom i usiłował przypomnieć sobie tego człowieka.

Musiał go chyba spotkać wcześniej, wioska nie była wielka, wystarczyło, że ktoś pomieszkał

tu przez krótki czas, a już poznawał wszystkich; jeśli nie inaczej, to przynajmniej widział ich

w kościele. Ravi wprawdzie nie miał na sumieniu zbyt wielu nabożeństw, ale coś mu podpo-

wiadało, że i ten człowiek nie zaliczał się do stałych bywalców kościoła.

- Od jak dawna tu mieszkasz?

- O, całe życie!

- Ale... mówiłeś przed chwilą, że miałeś żonę i dzieci. Nie mieszkałeś chyba z nimi tu-

taj?

Mężczyzna zmrużył oczy, przez moment wydawał się zdziwiony, lecz wreszcie twarz

rozjaśniła mu się w uśmiechu.

- O, nie, widzisz, nie mieszkałem tu z nimi, nie, nie. Miałem zagrodę, piękną niedużą

zagrodę. Dostatecznie wielką, by zdołała wyżywić nas czworo. Ale ta przeklęta baba, ona

zniszczyła wszystko. W końcu nasłała na mnie lensmana, tak się płaszczyła i podlizywała

władzy. No i doszło do tego, że straciłem wszystko.

- A potem przeniosłeś się tutaj?

Stary z wielką starannością umieścił nóż w pochwie.

- Tak, potem przyszedłem tutaj.

- To chyba nie mogło być bardzo dawno temu? Gunnelius podniósł oczy na Raviego.

- Czy dawno? Owszem, bardzo dawno, obcy przybyszu.

- Ale... ale... przecież ja tu mieszkałem, i to jeszcze przed dwoma laty!

- Proszę, proszę - rzekł Gunnelius wesoło, wskazując coś wyczyszczonym paznok-

ciem. - Pisklęta wróbli nauczyły się już latać! Niech mnie diabli porwą, te słabeusze napraw-

dę sobie z tym radzą! Spójrz, bawią się teraz wśród gałęzi jak gdyby nigdy nic! To dopiero

dziwne!

- Rzeczywiście - przyznał Ravi zaskoczony. Gunnelius wstał, klasnął w ręce.

- No, to wobec tego wszystko jasne. Wprowadzisz się teraz do mnie.

Ravi też się podniósł, z wahaniem, lecz Gunnelius był najprawdopodobniej dobrą,

życzliwą duszą. Ravi ostrożnie ujął wyciągniętą do niego wielką dłoń.

background image

- Au! - Gunnelius najwidoczniej się sparzył, lecz uśmiech nie zniknął z jego twarzy

nawet wtedy, gdy wsadził całą rękę do beczki z wodą. Zaprosił Raviego do środka.

Ravi zmieszany zajął miejsce przy starym stole, tym samym co przedtem. Teraz jed-

nak w blacie pojawiło się pęknięcie, we wszystkich kątach leżały śmiecie, a przy drzwiach

cuchnący stos czegoś, co, jak Ravi prędko się zorientował, było źle oczyszczonymi skórami

rozmaitych zwierząt. Wewnątrz szałasu panował ostry, nieprzyjemny zapach, lecz z rodzaju

tych, do których można przywyknąć.

- Masz, posil się, Ravi. Jednego przynajmniej nie można powiedzieć o Gunneliusie

Trinke, a mianowicie tego, że jest chciwy w stosunku do swoich dłużników!

I Ravi jadł niedostatecznie uwędzone mięso, było dobrze nasolone i tylko dlatego ja-

dalne. Popił je cienkim kwaśnym mlekiem, odcedziwszy uprzednio wszystkie czarne punkci-

ki, będące, jak się okazało, potopionymi muchami.

- Chyba ci smakowało! Baba myślała pewnie, że bez niej umrę z głodu, ale ktoś taki

jak ja poradzi sobie, i to jeszcze jak!

Ravi ugodowo kiwnął głową, wciąż bacznie przyglądając się Gunneliusowi. Było w

tym człowieku coś, co wprawiało go w niezwykłe zakłopotanie.

Dziwak z tego Gunneliusa. Dziwak dlatego, że nie uważał Raviego za dziwaka?

Wędrowiec, znużony, odłożył wreszcie wędzony udziec Tak strasznie chciał się teraz

przespać. Gunnelius zamruczał przyzwalająco.

- Ale jak się obudzisz, to już się nie wykręcisz. Będziesz musiał pójść do wsi, dowie-

dzieć się, jak tam sobie poczyna moja baba. Czuję po sobie, że znów wypuściła swoje diabły.

Zawsze umiałem to przeczuć, kolano mi mówi. Zawsze piekielnie boli wtedy, kiedy ona coś

wymyśli.

Nieprzytomny ze zmęczenia Ravi obiecał, że to zrobi.

Zasnął na pryczy, zanim stary wygadał się do końca.

Bendik Karlsgârd wyprawił się na ting okręgowy jedynie w towarzystwie swego ad-

wokata. Amelia na pewno chętnie by mu towarzyszyła, dopóki jednak we wsi panowała zara-

za, musiała zostać w domu i dopilnować ludzi. Mały Benjamin ostatnimi czasy rzadko widy-

wał matkę i Bendik uznał, że być może dobrze się stanie, jeśli sam wszystko załatwi w tym

czasie.

Nie wiadomo było, jaką decyzję podejmie ting okręgowy; wiejski ting przesłał sprawę

do wyższej instancji jeszcze wiosną.

Niemożliwe, by Magnus Storlendet miał w ręku bardzo mocne karty. Owszem, może

powołać świadków, którzy poręczą za jego dobre imię i przyzwoitość, może nawet znalazł lu-

background image

dzi, którzy oskarżą Johannę o zdradę małżeńską. No cóż, Johanna może zostać powtórnie

ukarana, zmuszona do zapłacenia jeszcze wyższej grzywny za swój grzech, ale ich na to stać,

byle tylko zachowali dwór.

U stóp wzgórz Bendik odwrócił się i popatrzył na Karlsgârd. W promieniach słońca

dwór jaśniał jeszcze bardziej niż wtedy, gdy przybył tu przed laty jako chłopak i przyglądał

mu się oczyma szeroko otwartymi ze zdumienia. Pobielili dom, a otwory okienne w oborze

pomalowali na niebiesko, żeby muchy trzymały się z daleka. Pozostałe budynki były brunat-

noczerwone od tłuszczu i smoły, postoją jeszcze pewnie ze sto lat.

Zadbane pola, proste ślady pługa, pięknie poukładane drewno z własnego lasu. O, tak,

wszystko to razem jest prawdziwym błogosławieństwem. Bendik nie mógł uwierzyć, że tak

łatwo mogą je utracić.

Przed wyjazdem zastanawiał się, czy nie zabrać ze sobą Heleny. Obijała się tylko po

domu, często chodziła do lasu. Sama. Nie odwiedzała już więcej czeladnej, z czego Amelia i

Johanna były bardzo zadowolone. Bendik musiał przyznać, że ta dziewczyna go martwi,

wszak to jeszcze dziecko. Nie można jej winić o wszystko, co złe. Coś musiało się z nią stać.

Jakichż ona miała rodziców, z jakiej była krwi? Johanna mówiła, że jej matką była skazana

morderczyni z Hallingdal, nic więcej o niej nie wiedzieli. A o ojcu Bendik na własne uszy

słyszał z ust Heleny, że on również został skazany za zabójstwo.

Ale co ją w życiu spotkało? Skąd przybyła? Jej mowa stanowiła przedziwną mieszani-

nę słów i zwrotów, których pochodzenia Bendik nie umiał powiązać z żadnym znanym mu

miejscem.

Cóż, była teraz u nich. Jeśli okażą się delikatni, być może zostanie z nimi. Jeśli zapro-

ponują jej strawę i dach nad głową, nie musi to wcale być jałmużna; Helena, młoda i silna,

wyglądała na nawykłą do ciężkiej pracy. Może będzie służyć w domu? Albo nawet pomagać

przy dziecku, jeśli tylko nauczy się lepiej pilnować własnego języka? Bendik żywił głębokie

współczucie dla wszystkich biedaków, szczególnie zaś dla młodych, którzy zbłądzili, dla

tych, których wieś osądzała najsurowiej, karała drwiną i obmową. Znał sytuację takich ludzi

aż za dobrze, choć nikt już chyba nie myślał, że pięknie wystrojony pan na Karlsgârd przy-

szedł na świat jako nieślubne dziecko w ubogiej chacie gdzieś w Ârdal...

Amelia patrzyła na Helenę z przerażeniem w oczach. Młoda kobieta pochylała się nad

kadzią pełną wrzątku i z miedzianego kotła dolewała do niego zimnej wody.

Był dzień prania, choć stary drewniany kalendarz wskazywał dzień świętego Botolva

.

Amelia wiedziała, że w niektórych wsiach dzień ten uważa się za święto, lecz u nich, w wio-

17 czerwca (przyp. tłum.).

background image

sce nad fiordem, ludzie już od dawna nie siedzieli z tej okazji z założonymi rękami, bez pra-

cy.

- Zaczekaj, zrobimy to razem!

Amelia podciągnęła grubą roboczą spódnicę i podbiegła kawałek przez podwórze w

stronę budynku kuchni Obie dziewczyny służące już nosiły pranie do strumienia i tam je płu-

kały. Potem miały rozwiesić bieliznę na żerdziach do suszenia siana, których jeszcze nie wy-

korzystano na łąkach. Mieli też wiąz za kuchnią, jego długie, mocne gałęzie doskonale się

nadawały do rozwieszania ubrań.

Zanim Amelia dobiegła, Helena wylała już niemal całą wodę z kotła. Na jej czole po-

jawiła się wyraźna zmarszczka bólu.

- Heleno, musisz się opamiętać, jeszcze zrobisz sobie krzywdę! Nie zapominaj, że nie

jesteś...

- Jestem zdrowa! W nodze nic już nie czuję, w ramieniu też nie.

- Ale nikt nie każe ci dźwigać takich ciężarów!

- Ktoś to musi podnieść, prawda? Ty też sama podnosiłaś ten kocioł, Amelio.

- Nie, ten nie, ale może inne - przyznała Amelia. - Hm.

Helena wzięła się pod boki i na szeroko rozstawionych nogach przyglądała się swej

gospodyni.

- Wyglądasz mi na słodko pierdzącą paniusię, Amelio, ale nie całkiem ci wierzę.

Amelia nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Nieprzyzwoite słowa, które padły z

czerwonych warg Heleny, zabrzmiały niemal jak komplement. Amelia popatrzyła w zielone

oczy i jeszcze raz spróbowała dojrzeć coś pod bijącą z nich goryczą.

Czyżby pojawiło się w nich coś nowego? Czy śmiech Heleny zrobił się mniej gorzki?

Nie tak ostry?

Tak przynajmniej wydawało się Amelii. Przed oczami stanął jej obraz innej zgorzknia-

łej młodej kobiety.

Durdei, biedaczka, która żyła wśród najnędzniejszych mieszkańców brzegu w Sogn-

dal. Amelia była wówczas bardzo młoda, lecz wciąż pamiętała ból i poczucie klęski, jakie

wywołała w niej śmierć Durdei. Amelia chciała wtedy odgrywać rolę niosącego zbawienie

anioła, lecz udało jej się to jedynie częściowo. Próbowała zająć się wszystkimi, pragnęła nieść

pomoc tak wielu ludziom, aż wreszcie musiała przyznać, że to niemożliwe.

Helenie jednak mogła pomóc.

Była tego coraz bardziej pewna.

background image

Nie dlatego, żeby czuła, iż ma wobec Boga jakiś stary niespłacony dług, może raczej

uważała, że musi okazywać wielką dobroć i troskę jak przystało prawdziwej chrześcijance.

Jej modlitwy potrzebowały wszelkiego oparcia, jakie tylko mogły mieć...

- Chodź, odpoczniemy trochę, to już ostatnia kadź.

- Nie, muszę jeszcze przynajmniej wytrzepać co grubszy brud z ubrań parobków.

- Dziewczyny się tym zajmą, chodź.

Helena cisnęła jakąś ciężką od wody część garderoby do kadzi, aż prysnęło dokoła.

- Pani, ja nie jestem twoją damą do towarzystwa tu, w zagrodzie! Jestem jedną z two-

ich służących i tak chyba najlepiej, bo Helena nigdy nie nadawała się do zabawy, a już na

pewno nie dla pań!

Amelia podniosła brwi. Tę dziewczynę doprawdy trudno zrozumieć. Jednego dnia nie-

śmiała, wystraszona, byle się tylko nie wyróżnić, drugiego dnia niczym uosobienie siły i woli

działania, niestraszna jej żadna robota.

- Dobrze już, dobrze, zrobisz jak zechcesz, ale ja nie mam ochoty, żeby ludzie gadali,

że my na Karlsgârd źle dbamy o naszych służących.

- Gdyby się dowiedzieli, że Chętną Helenę wyznaczono do ciężkich robót, raczej by

cię pochwalili - odparła Helena wesoło.

Amelia wiedziała, że dziewczyna ma rację. Wśród ludzi panowało mocne przekona-

nie, że pot i długie dni pracy to najlepsza kuracja na zepsutą moralność i nieprzyzwoite myśli.

- Chyba pójdę przynieść coś do picia dla was wszystkich trzech.

Helena z uznaniem patrzyła za gospodynią z Karlsgârd.

To ona powinna mieć taką matkę, bogatą i piękną, lecz bez zachcianek i strachu przed

ciężką pracą, gdy tego potrzeba. Johanna miała wielkie szczęście, ale i posiadaniu takich ro-

dziców również towarzyszą kłopoty, zwłaszcza gdy ściągnie się na nich wstyd i przysporzy

zmartwień, tak jak na pewno się stało, gdy Johanna uciekła z Ravim.

Ręce Heleny opadły, chwyt jakby utracił siłę, skrzywiła się i tak mocno zacisnęła po-

wieki, że aż przed oczami zatańczyły białe kreski.

Ravi!

Potrzebowała kilku głębokich oddechów, by zwalczyć ból. Usiłowała go od siebie

odegnać, jakby to był rój rozzłoszczonych os.

Gdy znów usłyszała dreptanie Amelii po kamiennych płytach, pranie leżało na taczce

gotowe do płukania. Tamte dwie dziewczyny zrobiły sobie chwilę odpoczynku przed ostat-

nim kursem do strumienia.

Amelia przyniosła gruby bieżnik i delikatne szklanki.

background image

Służące bały się ich dotykać zaczerwienionymi, rozpulchnionymi od wody palcami.

Ługowe mydło niszczyło skórę i gdy chłodne szklanki spoczywały w dłoniach, wydawały się

niemal koić ból. Amelia nalała zmieszanego z wodą soku z wiśni i śliwek z goździkami.

- To coś innego niż kwaśne mleko, które dostają kosiarze - zachichotała młodsza z

dziewcząt.

- Ale też i dzisiaj dzień tingu w okręgu - nerwowo zauważyła druga.

Amelia wymieniła z nią prędkie spojrzenia. Wiedziała, że służba z Karlsgârd bardzo

się martwi pomimo pocieszających słów Bendika. Ludzie doskonale wiedzieli, że sprawa bę-

dzie rozpatrywana dzisiaj, i jeśli ting postanowi się nią zająć, gospodarzy czeka ciężka walka

w obronie swoich praw. Może jednak los będzie im sprzyjał, może żądania Storlendet w ogó-

le zostaną odrzucone, może w dzień świętego Jana będą mieli za co wypić i na poważnie po-

traktują dawne rytuały?

- Na pewno również w tym roku będę budzić pola należące do Karlsgârd - spokojnie

oświadczyła Amelia.

Dziewczyny wypiły słodkokwaśny płyn, uśmiechnęły się.

Były tu już dostatecznie długo, by cieszyć się z takich dorocznych wydarzeń, i oczyma

wyobraźni widziały wszystkie minione lata, kiedy to gospodynie w czerwcowy dzień szły

wraz z dziećmi, błogosławiąc i wylewając odrobiny mleka na pola.

- Ale zabawy świętojańskiej w tym roku nie będzie. Chyba żeby zapłonęły wici albo

ognisko do spalenia ubrań zarażonych i słomy ze wszystkich łóżek chorych.

- Ale czy Johanna nie mówiła, że zaraza trochę przycicha?

- Owszem, lecz w wielu zagrodach ludzie nie usłuchali jej próśb, kosiarze wędrują z

miejsca na miejsce. Byłoby cudem, gdyby któremuś z nich nie deptała po piętach paskudna

stara baba.

Helena kiwnęła głową.

- Słyszałam o tym, podobno stare kobiety rzeczywiście roznoszą zarazę. Gospodarz z

Royse zawsze się bał starych bab. Nigdy nie przyjmował ich do siebie, chociaż miał taki obo-

wiązek Tylko dla mężczyzn godził się uprzątać miejsce w oborze...

Amelia odwróciła się do Heleny zaskoczona, że dziewczyna naprawdę powiedziała

coś o sobie bez proszenia. Chciała wypytywać ją dalej, wykorzystać ten naturalny ton, lecz na

jej oczach Helena znów zamknęła się w sobie.

- Diabła tam, świetnie go rozumiem, nie ma nic gorszego od śmierdzących staruch!

Amelia westchnęła, mrucząc coś, że wszyscy wszak kiedyś będą starzy.

background image

Dziewczęta wyczuły niepokój w powietrzu i poderwały się na nogi, żeby jeszcze po-

pracować przed południowym posiłkiem.

- Nie martwcie się o owsiankę, ja się dziś tym zajmę - powiedziała Amelia. - Heleno, a

ty możesz iść zbudzić Benjamina, mały już się chyba wyspał.

Helena kiwnęła głową, lecz z niechęcią.

Amelia nie zwlekała dłużej, prędko sprzątnęła szklanki, dzbanek, obrus i mieszadełko.

Resztę napoju wykorzysta może jutro do zupy owocowej albo zachowa dla Johanny, gdy cór-

ka wróci do domu wieczorem.

Jaki on mały, pomyślała Helena. Świadomość, że chłopczyk cierpi na tajemniczą cho-

robę, napełniała ją jeszcze większym lękiem przed wzięciem go na ręce. Johanna pouczała ją,

że nigdy nie wolno go zbyt mocno ściskać za drobne ramionka, nie można dopuścić do tego,

by się przewrócił, nie należy też pozwalać na zbyt żywe zabawy. Benjamina należało bardzo

ostrożnie podnosić i nawet na moment nie spuszczać z oka, gdy siedział na podłodze i bawił

się klockami albo powiązanymi zębami grabi. Bendik kupił mu nawet maleńką łódkę, pięknie

wyrzeźbioną i pomalowaną przez staruszka z Skjolden. Łódź miała żagielek z cienkiego płót-

na, a na maszcie błyszczała śliczna cynowa kula. Za pomocą sznurka splecionego z włóczki w

dwóch odcieniach czerwieni dziecko mogło ciągnąć łódkę za sobą po podłodze. Benjaminowi

ta zabawa nigdy się nie nudziła, śmiał się perliście za każdym razem, gdy zdołał złapać za

sznurek i pociągnąć tak, że łódź znalazła się w zasięgu rączek.

Helena nie mogła się nie uśmiechnąć.

Rzadko miała do czynienia z małymi dziećmi.

Były dla niej tylko tłumoczkami na plecach innych kobiet albo popiskującymi istota-

mi, które w ciężkich czasach wysysają siłę z ciała matek.

Benjamin to mały dziwak, pomyślała Helena. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze rok temu

nawet się nie urodził.

Gdy zbliżała się do głębokiego łóżka, chłopiec spojrzał na nią najpierw ze zdumie-

niem. Spodziewał się zapewne matki albo babki. Helena zmusiła się do uśmiechu, próbowała

zrobić przyjazną minę.

- Ćwir, ćwir, leżysz tu sobie?

Chłopczyk przekrzywił głowę, drobne usteczka jakby się zasznurowały.

- Witaj, Benjaminie... zaraz cię podniosę i dam coś do jedzenia.

- Am - am.

- Tak, do jedzenia, a potem pójdziesz posiedzieć ze mną na słoneczku.

- Am!

background image

Dzięki Bogu, uśmiechnął się! Chyba starczy jej odwagi, żeby go wziąć na ręce. Deli-

katnie podniosła tłumoczek z łóżka. Chłopiec mocno złapał za chustkę Heleny, niemal zerwał

ją z głowy, ale małe nóżki były spętane grubym kawałkiem płótna tak, żeby w łóżku nie mógł

się za bardzo ruszyć. Amelia bała się, że będzie próbował wyjść, a to mogło mieć bardzo po-

ważne skutki. Od byle dotknięcia na ciele chłopczyka pojawiały się siniaki.

Helena z każdą chwilą czuła się pewniej. Już wcześniej trzymała chłopca na rękach,

lecz zawsze pod troskliwym spojrzeniem Johanny czy Amelii.

Tym razem Helena odkryła, że taka praca może być naprawdę przyjemna. Chłopczyk

rozpromienił się jak słońce, gdy rozluźniła krępujące go płócienne więzy i delikatnie połasko-

tała w stopę.

Chętnie jadł kleik, zimny i niesłodzony. Helena także przełknęła ukradkiem kilka ły-

żek, chociaż wiedziała, że już niedługo stół dla służby będzie nakryty.

Posadziła malca na podłodze, w kręgu kożuchów i poduszek. Benjamin pewnie chce

się bawić. Nie bardzo wiedziała, co wymyślić, bo łódki nigdzie nie było widać, ale w koszyku

Amelii leżały kolorowe kłębki wełny. W głowie dziewczyny poruszyło się jakieś dawne

wspomnienie, wybrała czerwony kłębek i umocowała nitkę.

Siedzieli potem sobie i toczyli kłębek, a mały Benjamin za każdym razem, gdy złapał

miękką piłkę, wybuchał długim serdecznym śmiechem.

Helena odpowiadała mu i nawet się nie zorientowała, że drzwi się otworzyły.

Amelia stała w nich długo, bez słowa.

Widok Heleny z dzieckiem tak bardzo ją poruszył.

Jeszcze bardziej jednak przeraziła ją nagła pewność, która naszła ją nie wiadomo skąd.

background image

ROZDZIAŁ IX

- To nieprawda! - zawodziła Helena. - Kłamiesz! Skąd mogłabyś wiedzieć o czymś ta-

kim, nie jesteś przecież Bogiem!

- Heleno, być może się mylę, ale skoro nie pamiętasz, kiedy ostatnio...

- Do diabła, nie wycinam sobie znaków na łydce, kiedy mam okres! Skąd mogłabym

wiedzieć? W dodatku to nie ma znaczenia, bo cieszę się za każdym razem, kiedy to przekleń-

stwo trzyma się z daleka. I tak ciąży na mnie dość przekleństw!

- Musisz się zastanowić, Heleno, lecz i tak prędzej czy później się o tym dowiesz.

Piersi ci się powiększą i oczywiście brzuch, być może poczujesz jakieś dziwne ruchy w dole.

Helena tupała nogami.

- Ty głupia krowo, nie jesteś chyba wszechwiedząca! Owszem, przytyłam, ale to przez

tę twoją okraszoną masłem owsiankę i całe to dobre jedzenie!

Wybiegła z kuchni, mocno trzaskając drzwiami.

Helena jednak zdradziła dość, by Amelia nabrała pewności, że się nie myli. Dziewczy-

na spodziewała się dziecka. Zaszła w ciążę jeszcze przed przybyciem na Karlsgârd. Amelia,

znając Helenę, zdawała sobie sprawę z tego, co to może znaczyć. Ojcem mógł być Ravi,

prawdopodobnie jednak nie tylko on wchodził w grę, lecz również wielu innych.

Bez względu na wszystko, mieli wielki problem.

Amelia usłyszała, że Benjamin popłakuje za swoją przegrodą w jadalni, i zmęczona

poszła go stamtąd zabrać. Żal tak bardzo ściskał w piersi, oddałaby wszystko, byle tylko zna-

leźć się na miejscu Heleny.

Benjamin uspokoił się, z radością przytulił do babki. Niedługo przyjdzie pora przewi-

nięcia i karmienia, chłopczyk na pewno zaśnie przed powrotem Johanny do domu. Wiele cza-

su już upłynęło, odkąd ostatnio spędzał czas z matką, przestał też instynktownie szukać piersi,

gdy tylko jakaś kobieta brała go na ręce.

Amelia kołysała się w przód i w tył, zdawała sobie sprawę, że raczej siebie stara się

pocieszyć.

Benjamin należał niemal w równym stopniu do niej, jak do Johanny.

Lecz Amelii to nie wystarczało.

Nasłuchiwała kroków, może krzyków i wrzasków, lecz Helena na pewno gdzieś ucie-

kła, jak to miała w zwyczaju, gdy nie mogła poradzić sobie z samą sobą.

No cóż, wróci, będzie musiała się z tym pogodzić.

background image

Amelię uderzyła pewna myśl:

A może to jest odpowiedź na moje modlitwy? Może jest tak, że ja nie mogę mieć dzie-

ci, Bóg więc zesłał mi Helenę? Taka sama historia jak w Biblii, gdzie Pan pozwala służącej

urodzić dziecko dla swej pani?

Ale nie, to jednak nie do pomyślenia.

Mimo to przymknęła oczy i na jawie śniła o tlumoczku z noworodkiem, silnym i zdro-

wym, którego trzymała w ramionach.

A gdy kroki Heleny rozległy się jednak na ganku, Amelia wstała i oddała Benjamina

pod opiekę służącej.

- Heleno, musimy to sprawdzić. Chodź ze mną do mojego pokoju.

Dziewczyna posłusznie poszła za nią, lecz Amelia i tak wyczuła targający nią gniew.

- Jesteś przerażona, rozumiem to, ale wiedziałaś chyba, że to, co wyprawiasz w cze-

ladnej, może mieć takie następstwa? Musiałaś o tym wiedzieć, Heleno!

- Wiem, skąd się biorą dzieci. Wydaje ci się, że urodziłam się dopiero wczoraj?

- Nie, ale... Wcześniej ci się to nie przytrafiło?

- Nic o tym nie wiem.

Helena wzruszyła ramionami. Kostki u rąk, którymi przytrzymywała się łóżka Amelii,

pobielały.

- Muszę niestety zapytać cię o rzeczy, które właściwie nie są moją sprawą, a ty bę-

dziesz musiała to wytrzymać, Heleno. Spróbuj sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miałaś mie-

sięczną przypadłość.

Helena nabrała powietrza w płuca. Amelia zauważyła, że dziewczyna jest teraz po-

ważna i wystraszona, na pewno będzie się starała odpowiedzieć najlepiej jak umie.

- Latem zeszłego roku... po tym, jak spotkałam Raviego. Tak, zaraz potem. Tyle pa-

miętam...

Amelia kiwnęła głową.

- A później?

Zielonooka dziewczyna przygryzła wargę, wykrzywiła usta przy namyśle. W końcu

jednak westchnęła tylko i stwierdziła, że nic więcej nie potrafi powiedzieć.

- Rok temu? To przecież niemożliwe, Heleno. Wszak dzieci przychodzą na świat po

dziewięciu miesiącach! A ty jesteś nie dalej niż w trzecim miesiącu, to pewne, jesteś przecież

taka szczupła.

- Może i tak.

Amelia podjęła decyzję.

background image

- Heleno, kto...? Te ostatnie trzy miesiące, o to mi chodzi...

Helena wolnym ruchem zdjęła z głowy chustkę, potrząsnęła błyszczącymi włosami.

Popatrzyła Amelii prosto w oczy i oświadczyła:

- To dziecko Raviego. Brat twojego wnuka, pani. Było to wyzwanie, być może prowo-

kacja, lecz w twarzy Amelii nie drgnął ani jeden mięsień.

- Może i tak.

- Prawdą jest to, co mówisz - stwierdziła Helena ze zdziwieniem. - Będę miała dziec-

ko.

- Boisz się?

- Czy się boję? Takiego małego stworzenia? Nie, oczywiście, że nie. Co może mi zro-

bić noworodek?

Amelia schyliła głowę, po części po to, by ukryć wyraz twarzy, a po części dlatego, że

słowa Heleny jasno powiedziały, do jakiego stopnia inaczej myśli młoda kobieta.

- Pomożemy ci, Heleno. Jesteśmy teraz za ciebie odpowiedzialni, szczególnie jeśli na-

prawdę jest tak, jak mówisz. Jeśli nosisz dziecko, które może być bratem albo siostrą naszego

Benjamina. Twojemu dziecku być może nie będą przysługiwały żadne prawa, Heleno, wiedz

jednak, że my tu na Karlsgârd mamy swoją własną sprawiedliwość. Obiecuję ci, że zapewni-

my byt tobie i twojemu dziecku.

- O, serdeczne dzięki - odparła Helena zapatrzona gdzieś w dal, nie bez goryczy w

głosie.

- Pozwól mi się zbadać, zorientujemy się, jak daleko zaszły sprawy. Być może najle-

piej byłoby pozwolić, by zrobiła to Johanna, ona wie więcej, nie sądzę jednak, żeby ona...

- Jeśli to dziecko Raviego, to na pewno je ze mnie wytrzęsie. I być może właśnie to

powinna zrobić!

- Nie mów tak, Heleno, zachowuj się jak dorosła osoba.

- Jestem już dość dorosła! Jestem dorosła, odkąd chłop z Royse...

Urwała gwałtownie, lecz przez moment Amelia pochwyciła maleńki skrawek rozbitej

szklanej kuli, jaką była dusza Heleny.

- Połóż się teraz wygodnie na plecach i odpręż, rozluźnij się. Przyniosę wodę i fartuch.

Helena ciężko opadła na miękkie łóżko. Nie przejmowała się wcale tym, że jej brudna

spódnica zostawia plamy na haftowanej jedwabnej narzucie Amelii.

Leżała tak, gapiąc się w sufit, patrząc na chmury wymalowane na nim, na ozdobione

zawijasami litery wijące się wzdłuż belek. Nie rozumiała, co głoszą, domyślała się jednak, że

musi to być coś o Bogu i sprawiedliwości.

background image

Na takich rzeczach Helena się nie wyznawała.

Nauczyła się nie dbać o nie ani trochę.

Ravi...

W ciele zaczęło pulsować, nagle wydało jej się, że serce przesunęło się w miejsce,

gdzie zdaniem Amelii rozwijało się dziecko.

Z wahaniem położyła ręce na brzuchu.

Nieduża kula?

Zgrubienie?

Tak, nie dało się już tego nie zauważyć. Ale w głębi serca Helena wciąż nie mogła się

pogodzić z faktem, że coś takiego mogło się przytrafić właśnie jej. Zaokrągliła wargi i zaczęła

cicho gwizdać pod nosem.

Cierpliwie czekała na Amelię, lecz ciało, którego doświadczona kobieta dotykała, ob-

macywała, obracała i naciskała, jakby przestało należeć do niej.

- W połowie kwietnia, tak mi się przynajmniej wydaje, w jakimś momencie na wio-

snę... Prawdopodobnie dziecko urodzi się zimą, Heleno. Równie dobrze może to być gru-

dzień, jak i luty. Tak czy inaczej będzie to zimowe dziecko, Heleno, a takie uchodzą za silne i

zdrowe.

- To świetnie!

Słaby głos wydobył się jakby nie z ust Heleny, lecz Amelia z wyrozumiałością poki-

wała głową.

- Jesteś wzburzona, to bardzo naturalne. Nie jest to łatwe dla nikogo, ale masz szczę-

ście, Heleno. Podczas tamtego upadku mogłaś pożegnać się z życiem, a prawdziwym cudem

boskim jest to, że od razu nie straciłaś dziecka!

- O, tak, na pewno.

- Powinnaś się z tego cieszyć. Przekonasz się, to dziecko będzie prawdziwym błogo-

sławieństwem dla nas wszystkich.

- Mmm.

- Powiem o tym Johannie, tak chyba będzie najlepiej, ale musisz być szczera. Czy je-

steś pewna, że to Ravi jest ojcem?

- Między Bożym Narodzeniem a czeladną nie miałam żadnego innego.

- Ach, tak. Wobec tego nie ma żadnych wątpliwości. To dobrze, Heleno. Łatwiej jest

powiedzieć dziecku, że ojciec nie żyje, niż że gdzieś sobie poszedł.

- Tak.

background image

Palce Heleny nerwowo bębniły o wysoką krawędź łóżka. Dziewczyna z powrotem

usiadła, a Amelia przykładnie zakryła jej nogi spódnicą.

- Idź teraz trochę odpocząć. Czy czegoś ci potrzeba? Musisz mi obiecać, że będziesz

na siebie uważać. I na miłość boską, nie dźwigaj już kotłów z wodą! Mamy przecież do tego

mężczyzn.

- Oczywiście.

- Czy chciałabyś wiedzieć coś jeszcze? - spytała Amelia tak łagodnie, jak tylko umia-

ła.

Wtedy Helena poderwała się i zaciśnięte pięści podsunęła pod twarz Amelii.

- Tak! Chciałabym wiedzieć, co takiego, u diabła, zrobiłam, że spotyka mnie taka

kara! Chciałabym wiedzieć, jakie to szatańskie siły zesłały na mnie również to przekleństwo!

Myślałam już, że przynajmniej to będzie mi oszczędzone, przecież od dzieciństwa dopuszcza-

łam do siebie każdego mężczyznę, jaki tylko się trafił, i nigdy, przenigdy żaden nie pozosta-

wił po sobie żadnego śladu! Nigdy, słyszysz? Tysiąc razy pozwalałam, żeby ta ich zgnilizna

ciekła we mnie, ale zawsze udawało mi się ją wypluć!

Amelia cofnęła się o parę kroków, lecz usiłowała pochwycić wymachujące ręce Hele-

ny.

- Odejdź, nie dotykaj mnie! Nie chcę, żebyś mnie ruszała! I nie chcę też mieć dziecka,

rzucę się do fiordu, słyszysz!

Amelia była przerażona, lecz nie tylko dlatego wymknęła się przez uchylone drzwi i

zatrzasnęła je za sobą, odgradzając się od Heleny. Potrzebowała odrobiny oddechu. Helena na

pewno, mówiąc o fiordzie, nie traktowała tego poważnie.

- Skoczę z okna, jeśli zabarykadujesz drzwi!

Amelia nie przypomniała jej, że drzwi nie miały rygla od zewnątrz, tylko w środku,

tam gdzie Helena stała teraz i pluła.

- Uspokój się, bo inaczej będę się bała z tobą rozmawiać. Zachowujesz się jak chora

na głowę, Heleno!

- Bo jestem chora, jestem szalona. Jestem tylko małą brudną dziwką, ale i tak mam

prawo robić to, co chcę!

- A co byś chciała?

Zapadła cisza. Amelia przyłożyła ucho do drzwi i nasłuchiwała.

Dobrze, cichy szloch.

A z dołu dobiegały znajome głosy.

background image

Amelią tak wstrząsnęło to, co stało się z Heleną, że całkiem zapomniała o martwieniu

się nowinami, które mógł przywieźć Bendik. Usłyszała teraz dochodzący z dołu jego znajomy

śmiech i pełen zapału głos Johanny. Brzmiało to obiecująco. Widać sędzia stanął po ich stro-

nie.

Amelia ostrożnie uchyliła drzwi. Helena nie próbowała nawet w nie walić, nie usiło-

wała otwierać.

- Heleno, zejdę teraz do nich na dół, ale na razie jeszcze nic im o tym nie powiem. Je-

śli chcesz, odpocznij tu sobie. Możesz się obmyć i wyjąć czyste prześcieradło. Zejdź na dół,

kiedy będziesz chciała. Czekamy na ciebie w paradnej.

Dziewczyna nie odpowiedziała, Amelia zobaczyła, że leży na łóżku na brzuchu i cała

drży. Najlepiej będzie zostawić ją w spokoju. Amelia pomodliła się w duchu, by wszystkie

straszne przeżycia tej kobiety nie wyrządziły krzywdy ciału i duszy jej nienarodzonego dziec-

ka.

Twarz Johanny ściągnęła się, gdy matka weszła do pokoju. Amelia zauważyła, że cór-

ka i mąż wymienili przelotne spojrzenia. Po śmiechu, jaki wcześniej słyszała, nie pozostał ża-

den ślad.

Bendik podszedł do niej.

- Będzie sprawa - rzekł krótko.

Amelia oparła się lekko o niego, głowę tak miała wypełnioną teraz zmartwieniami, że

nie było w niej już miejsca na więcej.

- Opowiedz wszystko po kolei - poprosiła słabym głosem.

- Będzie sprawa. Na jesiennym tingu. Sędzia bez względu na wszystko chce, żeby tam

najpierw zapadł wyrok. Będziemy mogli ewentualnie zaskarżyć go dalej, jasno jednak dał do

zrozumienia, że pragnie, aby w tej sprawie wypowiedzieli się najpierw mieszkańcy wioski.

Jego zdaniem oni potrafią najlepiej stwierdzić, co będzie sprawiedliwe. Poza tym to solidny

człowiek, spodobał mi się.

- To chyba znaczy, że on może nam pomóc, jeśli przegramy na tingu.

- Może i tak, ale akurat przed tym mnie przestrzegał. Widzisz, istnieje jeszcze inna

możliwość... Możemy pozwolić, żeby zdecydował asesor, wtedy jednak rezygnujemy z moż-

liwości zaskarżenia wyroku wyżej, na tingu okręgowym.

Johanna poszła po Benjamina, który wcale nie zasnął. Siadła do stołu z dzieckiem na

rękach.

- Wydaje mi się, że powinniśmy się dobrze zastanowić, ojcze, tak wiele ryzykujemy.

Właściwie można powiedzieć, że ryzykujemy wszystko!

background image

- To prawda - przyznał Bendik. - Ryzykujemy wszystko.

Amelia milczała.

Czuła się tak bardzo zmęczona tymi problemami, całą tą straszną niepewnością. Nie-

kiedy nocą zwidywały jej się słodkie obrazki; widziała siebie samą siedzącą przy prostym pa-

lenisku, na którym płonie spokojny ogień, w małej, o wiele uboższej zagrodzie, gdzieś daleko

nad fiordem.

- Co więc teraz zrobimy? Ting wiejski czy asesor? - spytała.

Johanna oparła głowę na ręce, dłubiąc w potrawie z dorsza, rzepy i masła.

- Przypuszczam, że Storlendet najbardziej by chciał przedstawić sprawę na tingu. Wie-

lu w wiosce nie zapomniało...

- Wiem - przerwała jej Johanna. - Nie słuchają mnie nawet wtedy, gdy chodzi o ich

własne życie. Posyłają dzieci od zagrody do zagrody i trzymają się z dala jedynie od tych do-

mów, w których już ktoś umarł.

- Ale chyba jest już lepiej? - wtrąciła Amelia.

- Tak, w pewnym sensie. W ostatnich dniach nie było nowych zachorowań. A ci, któ-

rzy zachorowali, zaczynają dochodzić do siebie, przynajmniej najsilniejsi. Ale bardzo się boję

o małego Geirmunda Lidvarslettena i o dzieciaki z Moen.

- Nieszczęśni ludzie - westchnęła Amelia roztargniona. Ta zaraza nie dotknęła jej na-

zbyt ciężko i wśród nawału codziennej pracy z trudem wyobrażała sobie, jak radzi sobie Jo-

hanna, spędzając całe dnie wśród chorych i umierających. Amelia od tygodni nie rozmawiała

z nikim spoza ich własnego dworu. - Nie myślisz więc, że dzięki twojej pracy ludzie patrzą

teraz na ciebie łagodniej?

- Może i tak. - Johanna wzruszyła ramionami. - Ale nie wiem, wciąż zdarza się, że ci,

których spotykam po drodze, obrzucają mnie wrogim spojrzeniem.

W głosie brzmiał żal, lecz powiedziała to z podniesioną głową.

- Nie powinni tego robić. To nie ich sprawa osądzać ciebie czy Raviego. Wiedzą prze-

cież, że on już nie żyje. Wiedzą też, że nie jesteś zwyczajną ladacznicą. Powinni zostawić cię

w spokoju.

- Tak, ale pastor myśli inaczej. Byłam u niego, chciałam, żeby zrozumiał, jak poważna

jest sytuacja, gdy ludzie zaczęli chorować. Prawie mnie wyrzucił. Twierdził, że sprzeciwiam

się woli boskiej.

Amelia spuściła głowę. Ona kiedyś słyszała to samo, niekiedy szeptał tak również ja-

kiś głos w jej wnętrzu. Gdy jednak przychodziło co do czego, wszystko w niej zaczynało bu-

rzyć się przeciwko takiemu twierdzeniu. Któż mógłby stać przy łożu chorej osoby, patrzeć na

background image

jej cierpienia i nie chcieć pomóc? Niemożliwe, aby wolą Bożą było, by ludzie pozwalali in-

nym cierpieć, nic sobie z tego nie robiąc.

Bendik długo się zastanawiał, przy stole zapadła cisza.

- Myślę, że zaryzykujemy i oddamy sprawę asesorowi. To dobry człowiek, sprawiedli-

wy. Przynajmniej z tego co słyszałem.

Amelia kiwnęła głową.

- Tak, i w ten sposób unikniemy osądu tych wszystkich ludzi.

Johanna wahała się, wreszcie jednak i ona się zgodziła. Bendik jakby odczuł ulgę.

- Wobec tego tak zrobimy. Poproszę, żeby adwokat poszedł do Storlendet. Najlepiej

będzie, jak oni to zaproponują.

- Sprytnie pomyślane, najmilszy! - Amelia wychyliła się przez stół, żeby pogładzić

męża po policzku.

Johanna uśmiechnęła się. Aż miło patrzeć, jak oni się kochają. Ostatnio odczuwała pe-

wien niepokój, bo wydawało jej się, że oboje rodziców coś dręczy, ale teraz w ich oczach dało

się wyczytać jedynie wzajemną miłość.

- Damy sobie z tym radę - oświadczyła wesoło. - Nikt nas nie skrzywdzi ani nie odbie-

rze dziedzictwa temu malcowi!

Synowi Raviego, odezwał się zdradziecki głos w jej sercu. Ale uśmiechnęła się z

dumą do rodziców i uściskała synka.

Bendik odpowiedział uśmiechem.

- Ten nasz Hammerfeld to zdolny człowiek. Uratuje nas, jestem o tym przekonany. Bo

co oni właściwie mogą zrobić, skoro Ravi nie żyje, a nikt nie może udowodnić, że to on zabił

Erlenda?

- Nic - westchnęła Johanna. - Chyba że mają słuszność, twierdząc, że Benjamin przy-

najmniej na papierze jest synem Erlenda.

- Owszem, co do tego mogą mieć rację, ale sędzia okręgowy mówił mi, że spotkał się

z wieloma podobnymi wyrokami i nigdy nie słyszał o tym, by dziecko wykorzystano do ode-

brania rodzinie zagrody należącej do rodu matki Może, gdy Benjamin dorośnie, mógłby na tej

podstawie żądać swojej części Storlendet, ale nigdy odwrotnie.

Brzmiało to optymistycznie, obie kobiety roześmiały się nawet. No tak, chytrość ludzi

ze Storlendet mogła w przyszłości uderzyć w nich samych. Jeśli będą upierać się przy tym, że

Benjamin jest pod względem prawnym synem Erlenda, to w istocie mogło się zdarzyć, że

sami stracą to, co teraz próbują odebrać innym!

background image

- Dowiesz się kiedyś, jakimi to prawami cię obdarzyli! - uśmiechnęła się Amelia do

dziecka.

- Ba... ba - odparł chłopczyk z głęboką zmarszczką na czole, potem piąstkami potarł

nos i zaczaj głośno płakać.

- Zmęczony jest, poproszę Linę, żeby go położyła. A gdzie Helena? Jak ona się czuje?

Słysząc niewinne pytanie Johanny, Amelia drgnęła.

A tak było miło, siedzieli sobie razem w poczuciu łączących ich więzi. Nawet problem

ze Storlendet wydawał się teraz mniej poważny. Amelia bardzo nie miała ochoty na kolejne

tego wieczoru trzęsienie ziemi.

- Na pewno miewa się dobrze, pozwoliłam jej dziś po południu odpocząć w moim po-

koju.

- O? A to dlaczego?

Amelia zawahała się, zerknęła na Bendika, zaczęła miąć płócienną serwetkę na kola-

nach.

- No cóż, czuła się dzisiaj trochę samotna, a na stryszku tak gorąco, wyglądała na zmę-

czoną, spoconą, chyba przepracowała się przy praniu.

Johannę uspokoiła ta odpowiedź, Bendik zaś całą swą uwagę skupiał na córce.

- Opowiedz nam teraz coś o Vildegârd. Nie potrzebujesz tam nikogo do pomocy?

- Bjorg i Ingebjorg są naprawdę wspaniałe. Tak mi ufają, wierzą niemal, że zostałam

obdarzona jakąś świętą mocą i uchronię je przed chorobą. Żadna już się nie boi, opiekują się

dziećmi tak, jak gdyby były ich własne. I dzięki Bogu, obie są silne i zdrowe. Ale Bjorg za-

czyna już odczuwać swój wiek.

- Powinnaś wziąć do pomocy jeszcze ze dwie dziewczyny. Stać nas na to - nieobec-

nym głosem zauważyła Amelia.

- Owszem, może się za kimś rozejrzę, kiedy ta zaraza już minie. Wiem też, że Inge-

bjorg i Bjorg bardzo chciałyby iść do letnich zagród w góry. Są tam teraz ich siostry z dzieć-

mi. Bardzo by im się przydała taka wyprawa.

- Mądrze myślisz - pochwalił ją Bendik. - Jeśli będziesz dbać o swoich ludzi, to w

końcu staną ci się tak bliscy jak przyjaciele, nigdy nie zawiodą.

Amelia nie mogła się nie uśmiechnąć.

- Za to mamy najbardziej leniwych chałupnikóww całej wsi, Bendiku, wszyscy o tym

wiedzą.

background image

- Owszem, najbardziej leniwych, ale też i najwierniejszych. Mogą nadejść czasy,

Amelio, kiedy przyda nam się wdzięczność za życzliwość, jaką okazywaliśmy naszym lu-

dziom.

- To prawda - podchwyciła Johanna. - W mojej szopie wciąż od czasu do czasu poja-

wia się kilka naręczy narąbanego drewna albo motek uprzedzonej wełny. Sądzę, że mamy we

wsi więcej przyjaciół, niż na to akurat teraz wygląda.

- Chciałabym, żeby ta zaraza już minęła - westchnęła Amelia. - Moglibyśmy pojechać

do Dosen i znów się z kimś spotkać, usłyszeć nowiny z okolicznych wsi.

- Sądzę, że to potrwa jeszcze jakiś tydzień, a już na pewno minie do końca miesiąca.

Ale nie polecałabym w tym roku świętojańskich zabaw.

- Pewnie nikomu to w głowie. Dzwonnik tyle razy musiał ostatnio bić w dzwony na

pożegnanie, że nikt chyba nie wpadnie na taki pomysł.

Amelia przysłuchiwała się przyjaznej rozmowie ojca i córki. Patrzyła na nich. Johanna

zapaliła lampę na stole. Jacyż oni właściwie do siebie podobni! A przecież różnią się kolorem

włosów i posturą, nawet oczy mają różny kolor, a nosy inną Unię.

Niewiadomo, skąd się bierze to podobieństwo. Podobieństwo, dzięki któremu potrafią

rozmawiać niedokończonymi zdaniami, a to drugie natychmiast wychwytuje ich sens.

Przez chwilę się nad tym zastanawiała. Czy relacja jej i męża jest podobna? W my-

ślach wspominała przeszłość i stwierdziła, że tak właśnie jest. Niekiedy nie musiała odzywać

się nawet słowem, a on i tak wiedział, co chciała mu przekazać.

Bywało jednak, że się przed nim kryła i nie śmiała przyznać do swoich myśli nawet

przed samą sobą.

Jemu także się to zdarzało.

Bendik wciąż często wstawał w środku nocy i wychodził.

Właśnie w takie noce ona próbowała wyciągnąć do niego rękę i pragnęła mieć go jak

najbliżej siebie, lecz on wydawał się wtedy sztywny i daleki, jakby wystraszony.

Co się z nim stało?

Przecież ją kochał, co do tego Amelia nie miała żadnych wątpliwości. Ale jakaś zmia-

na zaszła. Zmiana, której przyczynę w głębi ducha znała.

Amelia Karlsgârd nie mogła już szukać bliskości swego męża. Bendik nie tolerował

nawet najmniejszych oznak jej zalotów. Coraz rzadziej też sam pragnął zbliżenia, ona za każ-

dym razem bardzo się cieszyła, gdy jednak tylko okazywała zbyt duży zapał, on natychmiast

się wycofywał.

Co się stało?

background image

Nie musiała szukać odpowiedzi na to pytanie.

Bendik umiał czytać w jej myślach i wiedział, że Amelia nie pragnie już od niego cie-

lesnej rozkoszy, nie żąda też dowodów jego uczuć ani 'wesołej małżeńskiej zabawy.

Amelia chciała dziecka. Za każdym razem, gdy znów dotykała ją miesięczna przypa-

dłość, traciła jakby cząstkę samej siebie. Jak gdyby regularne krwawienia gasiły iskrę życia.

A niedługo, już bardzo niedługo źródło się wyczerpie.

Amelia bała się, że gdy nastąpi ten dzień, ona sama zgaśnie.

background image

ROZDZIAŁ X

- Nie chcę mieć dziecka! Nie chcę! Uduszę je, jak tylko się urodzi! Zrobię to samo, co

zrobiła moja matka! Mamo! Mamo!

Nawet we dwoje ledwie mogli utrzymać Helenę. Zachowywała się jak szalona, z ust

toczyła pianę, a zielone oczy wywróciły się tak, że widać było jedynie białka. A wszystko to z

powodu jednego słówka, nieodpowiedniego wyrażenia Amelii.

Bendik był wzburzony. Gdy Johanna poszła się położyć, Amelia przekazała mu nowi-

nę. Nie był tym szczególnie zdumiony, być może uważał, że żona z przesadą traktuje ten pro-

blem. Gdy jednak dowiedział się, że może to być dziecko Raviego, zimne ciarki i jemu prze-

biegły wzdłuż kręgosłupa.

Uzgodnili, że razem pójdą do Heleny, zobaczyć, czy ma zamiar dziś w nocy spać u

siebie na stryszku, czy może czegoś jej potrzeba.

W pokoju było cicho, gdy szli na górę po schodach, i Amelia westchnęła z ulgą, gdy

otworzyła drzwi i poświeciła sobie lampą. Letnia noc była dostatecznie jasna, by mogli zoba-

czyć Helenę na krześle pod oknem. Amelia zdmuchnęła lampkę i ciepło przywitała dziewczy-

nę.

- Słyszałem już o wszystkim - spokojnie oznajmił Bendik.

Oczy Heleny czujnie badały jego twarz.

- Masz szczęście, Heleno, to, co się z tobą dzieje teraz, to prawdziwy cud, nie wolno ci

o tym zapominać. Johanna to najcenniejsze, co mamy, i ty także poczujesz to samo, gdy tylko

dziecko się urodzi.

- Johanna będzie mnie nienawidzić. Mnie i dziecko! Ona jest zazdrosna!

- Może i tak. Sądzę jednak, że powinnaś okazać jej większe zaufanie. Nasza Johanna...

- Wasza Johanna, wasza Johanna... Ona jest niczyja, ja też!

W Helenie narastało podniecenie. Pierwsze sygnały niebezpieczeństwa zostały ode-

brane jako jej zwykła twarda arogancja. Gdy jednak Amelia spróbowała ją uspokoić i zaczęła

mówić ściszonym, ciepłym głosem o radości z posiadania maleńkiego dziecka, Helena nie

wytrzymała. Uderzyła, nie patrząc gdzie, prawdopodobnie na oślep, lecz trafiła Amelię w

same usta. Warga rozgnieciona o zęby natychmiast zaczęła krwawić, lecz Heleny wcale to nie

uspokoiło. Bendik musiał wreszcie popchnąć ją na łóżko i zakryć usta mocną dłonią, żeby

stłumić przeraźliwy krzyk.

- Zbudzisz cały dom! Zachowuj się jak człowiek i rozmawiaj z nami!

background image

Lecz na twarzy Heleny pojawiło się coś na kształt śmiertelnego przerażenia.

Gdy Bendik ją puścił, wypluła kolejne gorzkie słowa, choć głos jej nie brzmiał już aż

tak przeraźliwie.

- Spokojnie teraz, spokojnie, musisz postarać się opanować, Heleno!

I nagle spięte ciało zwiotczało pod jego naciskiem, dziewczyna zaczęła głucho szlo-

chać. Bystre oczy nie chciały już patrzeć na nikogo, Amelia wymieniła z mężem nerwowe

spojrzenia.

- To widać dla niej za dużo, ach, Boże, co my zrobimy?

- Sprowadź Johannę - mruknął Bendik.

- Ale...

- Sprowadź ją. I tak musi się o tym dowiedzieć. A nam potrzeba teraz jej mikstur. Czy

ona ma jakieś krople opium w domu? Bardzo pomogły wtedy, gdy Sara straciła dzieci.

Amelia bliska rozpaczy skinęła głową, zebrała spódnice, wytarła usta i pobiegła po Jo-

hannę.

- Dziecko? Ależ...

Amelia potwierdziła to i ujęła córkę za ramiona. Przez cienką nocną koszulę czuć

było, że są szczupłe, lecz wciąż jeszcze silne i okrągłe.

Johanna przymknęła oczy i przygładziła włosy.

- Dziecko Raviego - szepnęła.

Amelia bezradnie kiwała głową, ucieszona, że Johanna tak prędko domyśliła się praw-

dy.

- Ach, mój Boże!

Johanna wstała z łóżka, chwyciła leżącą na nim narzutkę, warkocz przerzuciła na ple-

cy. Na wpół się rozplótł. Gdy matka przyszła, Johanna jeszcze nie spała, wierciła się w łóżku

dręczona niespokojnymi myślami.

- Ona jest całkiem zrozpaczona, nie potrafię sobie z nią poradzić. Aż przykro patrzeć,

mówiła coś o tym, że zabije dziecko, Johanno.

- To absolutnie niemożliwe - oświadczyła Johanna i przygryzła wargę.

- Oczywiście - matka westchnęła z ulgą. - Ale ta jej niechęć, ta nienawiść... Boję się,

Johanno, że to może zaszkodzić dziecku...

- Gdyby tak było, rodziłoby się wiele ciężko chorych dzieci, bo nierzadko spotyka się

kobiety, które nie płoną z radości na wieść o ciąży.

- I ja dobrze o tym wiem i potrafię nawet to zrozumieć.

- Biedna mama - powiedziała nagle Johanna i lekko uścisnęła matkę.

background image

Amelia czuła się mała i bezradna, idąc po schodach do własnego pokoju za kroczącą

zdecydowanie córką.

- Heleno, najwyższy czas porozmawiać rozsądnie! Dosyć już wybryków, sprawa jest

poważna!

Helena nie odpowiedziała.

Siedziała jakby zamroczona przy łóżku, na wpół objęta przez Bendika, któremu bar-

dzo wyraźnie nie podobała się ta sytuacja.

- Ja™ nie chcę - szepnęła w powietrze.

- Obawiam się, że nie masz wyboru Johanna ze smutkiem pokręciła głową.

- Heleno, ogromnie mi przykro, na pewno to rozumiesz. Wcale nie dlatego, że to

dziecko Raviego, ale...

- Jesteś zazdrosna!

Helena na moment wyrwała się z odrętwienia i znów była sobą.

Johanna nie odpowiedziała. Wymieniła tylko z matką spojrzenia i podeszła do drzwi.

- Przyniosę ci coś do picia. Musisz się uspokoić, nie możesz krzywdzić swego dziec-

ka.

Po niespełna godzinie Helena rzeczywiście zasnęła, Bendik nie wypuszczał jej z ob-

jęć, dopóki nie poczuł, że ciało dziewczyny całkiem się rozluźniło, a głowa ciężko opadła mu

na ramię.

Amelia nieustannie trzymała Helenę za rękę, a Johanna oświadczyła, że będzie nad nią

czuwać przez całą noc.

- No i co oni powiedzieli? Dowiedziałeś się czegoś nowego o mojej babie? Ciekawe,

jakich awantur narobiła ostatnio.

Ravi wzruszył ramionami.

- Z nikim nie rozmawiałem, poszedłem się tylko przejść.

- Naprawdę? Ale przecież obiecałeś!

Ravi westchnął. Gunnelius był życzliwy i sympatyczny, lecz bardzo uparty w swoim

widzeniu rzeczy, nie chciał się zadowolić okrężnym gadaniem. Nie przestawał marudzić i

chciał dowiedzieć się wszystkiego o Ravim, ale ten przynajmniej na razie zdołał się jakoś wy-

kręcić. Jeśli jednak miał zostać tu w szałasie, nie było innej rady, będzie musiał zdradzić star-

cowi większość swoich tajemnic.

Ravi siedział przy prostym stole zbitym z przepołowionych bali.

- Gunneliusie... ja nie mogę pokazać się we wsi.

- O? - Stary przekrzywił kudłatą głowę, przypominał teraz ciekawskiego trolla.

background image

- No tak, przecież mnie tu znają, dobrze o tym wiesz.

- Znają i znają, w każdym razie nie zapomnieli tak prędko o twoim ojcu. Muszę ci po-

wiedzieć, że ludzie strasznie gadali wtedy, jak umarła ta kobita z Deseń. Ona i wszystkie inne.

To on je udusił, prawda?

Ravi ciężko pokręcił głową.

- To stara historia, ale wiesz chyba też, co ludzie gadają o mnie i o Johannie z Karls-

gârd.

- Co takiego?

Ravi ze zdziwieniem przyjrzał się otwartej twarzy, czyżby ten człowiek o niczym nie

wiedział? Czyżby ludzie we wsi mimo wszystko nie plotkowali? Poczuł kiełkującą nadzieję.

- Johanna Karlsgârd, ta, która uciekła od Erlenda Storlendet, od swego męża, z innym

mężczyzną... ze mną.

Gunnelius zarechotał.

- Niezła dziewucha z tej Johanny. Miała taką śliczną sukienkę, żółtą jak mlecz. Tak,

tak, widywałem ją na placu przed kościołem, była jak kwiatek i matkę miała piękną. O, tak,

ona jest wciąż piękna. Bardzo piękna, nie tak jak ten strach na wróble, z którym ja się ożeni-

łem...

- Johanna wyjechała razem ze mną. Urodziło nam się dziecko. Ale Erlend przyjechał

za nami. Teraz on już nie żyje, a Johanna jest w domu, na Karlsgârd. Nic nie wie, że tu przy-

byłem.

Staremu wszystko się teraz pomieszało.

Przez chwilę cmokał wargą i roztargnionym ruchem otrzepywał spodnie. Ravi nie po-

spieszał go, wiedział, że takie nowiny trzeba przetrawić. Dodał jeszcze:

- Dziecko, które teraz jest na Karlsgârd, to mój syn. Malutki, może go widziałeś? Ma

ciemne włosy i jest raczej słabowity. Benjamin, tak ma na imię.

- Benjamin? - Twarz starego nareszcie się rozjaśniła. Zaczął wreszcie coś rozumieć. -

O, tak, Benjamina świetnie pamiętam! Taki mały łobuziak Siostra woziła go w dziwacznym

wózku, bardzo to lubił. Pamiętam tę okrągłą buzię, nawet się do mnie uśmiechał, przyjemny

malec.

Ravi rozjaśnił się.

- Tak, on na pewno jest mądry, chociaż jeszcze mały. Czy wszystko z nim jak należy?

Kiedy go ostatnio widziałeś? Często go wożą w takim wózku?

Gunnelius kołysał się zadowolony z tego, że w głosie Raviego nareszcie dało się wy-

czuć pełne zapału, zainteresowanie.

background image

- O, tak, często, bardzo często, szczególnie jak jest ciepło. A ta dziewczynka, co go

wozi, jest śliczna i bardzo miła. Prawdziwa mała mama. Chłopcu niczego chyba nie brakuje,

biedaczysko!

- To dobrze - odetchnął Ravi z ulgą. - Ale rozumiesz chyba już teraz, dlaczego nie

mogę pokazać się we wsi.

Ludzie, jak przypuszczam, myślą, że to ja zabiłem Erlenda, a Johanna dość już najadła

się wstydu z mojego powodu. Ona mnie zostawiła i na pewno się cieszyła, że z nią nie poje-

chałem.

- A dlaczegoś nie pojechał?

- Nie wiem, pewnie się bałem.

- Bałeś się kobiety? Tak, tak, rozumiem cię, przyjacielu. Ja też nieraz robiłem w portki

ze strachu, kiedy moja baba...

- Bałem się, ale nie w tym sensie. Bałem się, że ją unieszczęśliwię. Jestem inny niż

wszyscy ludzie. Ciąży na mnie przekleństwo.

Ravi podniósł głowę. A więc wreszcie to powiedział. Spodziewał się ujrzeć na twarzy

mężczyzny wzburzenie i ciekawość, lecz gdy chciał popatrzeć w brunatnosiwe oczy ledwie

widoczne wśród nastroszonej brody i włosów, zobaczył jedynie dwa półksiężyce nad szero-

kim uśmiechem.

- Coś podobnego! Trzeba to koniecznie opić! Jest nas zatem dwóch, obcy przybyszu!

Bo ja też jestem przekleństwem, nieraz już to słyszałem.

Ravi nie, mógł powstrzymać się od uśmiechu. Gunnelius pogrzebał w stercie szmat w

kącie, cisnął na ziemię zniszczoną faskę i wyciągnął butelkę.

Była zielona i nieprzejrzysta, lecz płyn, który pociekł do drewnianego kubka, pachniał

ostro i mocno.

- Na zdrowie, przyjacielu! A więc jesteśmy przynajmniej my dwaj przeciwko całemu

światu. Starego Gunneliusa niełatwo pognębić!

- Na zdrowie - mruknął Ravi. Trudno mu było pojąć tego dziwnego człowieka. Spra-

wiał jednak wrażenie, że wszystko rozumie, nie miał też nic przeciwko temu, by Ravi przez

pewien czas ukrywał się w starym szałasie.

To najważniejsze. Tu bowiem panowało coś na kształt spokoju. Johanna była niedale-

ko, wyczuwał wręcz ślady jej niosącej spokój bliskości.

Ravi wypił jeszcze łyk i na tym poprzestał.

Johanna przecież nigdy nie lubiła, gdy pił.

Może już niedługo uda mu się z nią porozmawiać.

background image

Helena poczuła, że w jej wnętrzu zaczyna się uspokajać, była już w stanie myśleć,

była w stanie przyswoić sobie tę prostą prawdę: w jej brzuchu rosło dziecko.

Nie podobało jej się to, czuła gniew, który mieszał się z drżącym mrocznym tonem za

każdym razem, gdy o tym myślała. Ale Amelia i Johanna dały jej nadzieję. Johanna zajmie

się dzieckiem, Helena nie musi myśleć o przyszłości. Będzie mogła zostać na Karlsgârd do

czasu, aż dziecko się urodzi, może się ukryje, jeśli będzie bała się o swoją sławę. Mogą prze-

cież powiedzieć, że jest chora, że te miesiące spędza w łóżku, będą się nią zajmować i pomo-

gą jej, gdy przyjdzie czas rozwiązania.

Doskonale wiedziała, że mimo wszystko może mówić, że ma szczęście.

Jednak gorzka zazdrość szarpała ją niekiedy, gdy widziała, jak matka i córka śmieją

się razem i żartują.

Zaraza zdawała się odwracać.

Może to ogniska, które zapłonęły w noc świętojańską, oczyściły powietrze z ostatnich

nieczystości? Nastało gorące lato, uprawy na polach pięknie rosły, wszystko zdawało się wra-

cać do normalnego rytmu.

Również we mnie, pomyślała Helena.

Wciąż włóczyła się samotnie po lasach, zapuszczała się coraz dalej od dworu. Johanna

uśmiechała się teraz do niej, twierdząc, że ją rozumie. No tak, ona także czasami lubiła iść

gdzieś sama.

Że też ona jest tak przeklęcie wyrozumiała!

Głaskała i badała brzuch Heleny i wydawała się przy tym niemal chora.

Johanna twierdziła, że będzie kochać to dziecko.

Helena wzdragała się na samą myśl.

Ona chce mieć ten ostatni kawałeczek Raviego, właśnie o to jej chodzi. I gotowa jest

zapłacić naprawdę dobrą cenę.

Helena uśmiechała się z goryczą.

Tak, tak, dobrą cenę.

Doprawdy, będzie umiała jej zażądać. Johanna będzie się przed nią wić jak robak na

haczyku.

Takie myśli przyniosły jej ulgę, sprawiły, że czuła choćby ułamek swej dawnej siły.

Lżejszym krokiem dreptała wąską, wydeptaną przez owce ścieżką, wydawało jej się, że im

bardziej zagłębia się w las, tym wyraźniejsze staje się ćwierkanie ptaków.

Helena nie bała się, że zabłądzi. Nigdy nic takiego nie przeżyła. Nieznana okolica nie

wydawała jej się wcale straszna, instynktownie wyczuwała kierunek i zawsze potrafiła zna-

background image

leźć drogę z powrotem. A tutejszy las nie był wysoki i ciemny jak w Hallingdal. Drzewa rosły

tu rzadko, niewysokie i nigdy tak gęste, by nie można było między nimi dostrzec szczytu czy

innego charakterystycznego znaku. Dało się też wyczuć zapach morza.

Usiadła, z obszernej kieszeni fartucha wyciągnęła zawinięty kawałek nasmarowanego

chleba.

Bardzo jej posmakował, chociaż wcale nie była głodna. Johanna surowo jej przykaza-

ła, żeby jadła regularnie i do syta.

To część naszej umowy, pomyślała Helena z ukłuciem w sercu.

Ale masło było żółciutkie, tłuste, z zagrody w górach, gdzie służące zajmujące się

zwierzętami z Karlsgârd przez całe lato będą robić wielkie zapasy sera i masła.

Helena tej zimy nie będzie głodować. Czuła się bezpieczna i spokojna. A jeszcze przy-

jemniejsza była świadomość, że i w następną zimę nie zazna głodu. Johanna zapłaci jej dwie-

ma albo trzema zimami, zdecydowała.

Siedziała tu i coraz bardziej się odprężała w chłodnym cieniu. Słońce prażyło korony

drzew, ale niżej, w trawie, wśród mchu było przyjemnie. Helena bez zastanowienia ściągnęła

spódnicę, odczuła zakazaną radość, gdy powietrze dosięgło nagiej skóry.

Westchnęła i wyciągnęła się na plecach na samym środku polany z myślą, że mogłaby

przespać nawet i sto lat.

Wyczuł jedynie lekkie pulsowanie krwi, ledwie zauważalne niepokojące wrażenie,

którego doznał już wcześniej.

Ravi przystanął. Jakiś ptak w tej godzinie zachodu słońca krzyczał głośno i przeraźli-

wie. Z odległej zagrody dobiegło bicie dzwonu. Poza tym panowała cisza, lekki wietrzyk led-

wie słyszalnie szeleścił w koronach drzew.

Co to może być?

W napięciu szedł dalej, wytężając wzrok i nastawiając uszu.

Czyżby byli tu ludzie?

Tak, to właśnie obecność człowieka dała o sobie znać tym lekkim ukłuciem.

Ravi chciał zawrócić, uciec, jego ciało instynktownie szukało drogi ucieczki, oczy nie-

spokojnie wypatrywały, za czym lub pod czym mógłby się schować.

Wiele tu było kryjówek.

Ostrożnie stawiał stopy, teraz serce zaczęło uderzać mu mocniej. Co to może znaczyć?

Starał się, lecz nie napływały żadne wyraźne obrazy, żadne wizje, które mogłyby w czymkol-

wiek mu pomóc. Zawsze tak jest, pomyślał z goryczą. Zawsze gdy naprawdę chciałbym coś

zobaczyć.

background image

Leżała jak martwa, w pierwszej chwili jej nie poznał.

Ale coś w piersi się zacisnęło i mało brakowało, a osunąłby się na ziemię.

Helena!

Jak we śnie podszedł do niej, leżała wyciągnięta na ziemi, oczy miała zamknięte.

Usiadł, chciał szepnąć, lecz z ust nie mogło się wydobyć żadne słowo.

Helena, myślał.

Ach, żyjesz, na szczęście! Jesteś tutaj, jesteś silna, Heleno, i żyjesz.

Chudym palcem dotknął jej krótkich włosów. Helena była tak ładnie ubrana. Miała

nową koszulę, bluzkę z lnianego płótna i biały czepiec, taki, jakie noszą cieszące się szacun-

kiem młode mężatki albo dziewczęta z dobrych domów. Z ostrym ukłuciem w żołądku Ravi

rozpoznał, że uszyły go ręce Johanny.

Gorąco zalało mu pierś, poczuł, że oczy mu wilgotnieją. Gorąco niosło ze sobą jakiś

dźwięk, chrapliwe westchnienie. Helena otworzyła oczy i zaraz potem otoczyła się ramiona-

mi. Był pewien, że zaraz zacznie krzyczeć, i cofnął się przerażony.

- Ravi - powiedziała tylko Helena. - Jak to dobrze, że tu przyszłam.

- Tak - odparł bezradnie.

- Trzymaj mnie mocno. Trochę się boję.

Zrobił to, zaczął mruczeć coś niezrozumiałego w jej włosy.

- Bałem się, że tu nie dotarłaś... Jak się miewa Johanna? Co się z wami działo? Czy

Benjamin jest zdrowy?

Helena wyzwoliła się z jego objęć, uklękła na trawie i tylko na niego patrzyła.

Potem mocno zamrugała, pokręciła głową, zmrużonymi oczyma powiodła po lesie.

- Ja nie umarłam - powiedziała zdziwiona. - Ravi, to ty jesteś tutaj?

Uśmiechnął się, a ona poruszyła głową w jakże charakterystyczny dla siebie sposób i

głośno się roześmiała.

- Ty czarcie! Oszukałeś mnie! Myślałam, że umarłam tak jak ty! Ale ty wcale nie

umarłeś, a może jednak? Z tobą przecież nigdy nic nie wiadomo!

W głosie pojawił się żartobliwy ton. Na kolanach przeczołgała się do niego. Jedną

ręką sięgnęła do jego uda, siedzieli na ziemi, zwróceni do siebie twarzami. Helena szepnęła:

- Wyglądasz na żywego, jesteś taki gorący!

- Jestem gorący.

- Doprawdy, myślę, że próbujesz mnie oszukać, Ravi. Nigdy nie byłeś za sprytny, ale

ja jestem sprytna, chcę dowodu.

background image

Bez dalszych wstępów pocałowała go. Ravi poczuł jej miękkie wargi na ustach i z ję-

kiem uświadomił sobie, że w bólu dręczącym ciało kryła się także tęsknota za Heleną.

- Ty...

- Nie mów. Tak strasznie za tobą tęskniłam, nawet jeśli jesteś tylko upiorem.

- Nie jestem...

Otoczyła go ramionami, mocno, i wcisnęła się w niego tak, jak tylko mogła. Jej nagie

uda wprost paliły go poprzez samodział.

Nie mógł zrobić nic innego, jak również przytulić się do niej.

Helena przynosi ukojenie, wiedział to już wcześniej, a teraz zaznał już tyle bólu, że

nic nie mogło go powstrzymać od sięgnięcia po tę ulgę, jaką zawsze potrafiła mu dać.

- Helena... moja droga...

- Nie mów nic, nic nie mów! Milczał.

A ona wsunęła ręce pod lekką koszulę, wymacała płaską skórzaną sakiewkę, ale nie

wiedziała, co jest w środku. Dotykała wychudłej piersi, czuła, że jeszcze bardziej schudł, lecz

że jego ciało żyje niczym giętka gałązka wierzby i kryje w sobie wiele siły, z której pragnęła

dostać choćby cząstkę.

Przymknęła oczy, wydawało jej się, że nie zniesie jego widoku. Ravi miał zapełnić w

niej tę pustkę, tylko on umiał to zrobić.

Zerwała z niego koszulę, rozpięła pasek Raviego także ogarnęło pożądanie, lecz od

jego pieszczot biła również rozpacz. Żadne z nich się nie wahało, nie było czasu na długie za-

bawy. Zmusiła go, by w nią wszedł, przeciągnęła palcami po włosach tak mocno, że trochę

wyrwała, a na twarzy pojawił się wyraz bólu.

W obojgu pękł jakiś wrzód, poczucie ulgi mieszało się z ogromną radością. Ravi trzy-

mał ją z całych sił, jakby chciał uratować ją przed upadkiem, i wciskał się w jej ciało tak, jak

tylko mogła to znieść.

Helena krzyknęła, lecz nawet jeśli ktoś to usłyszał, pomyślał pewnie, że lisy tak ba-

raszkują albo leśne koty rozpaczliwie nawołują się do walki.

Drżenie, jakie go ogarnęło, kiedy wyczuł jej bliskość, okazało się jedynie słabym

ostrzeżeniem. Pojął to teraz. Teraz całe ciało mu dygotało, miał wrażenie, że dusza odrywa

się od niego i wraz z jej duszą znika na moment w krainie, gdzie nic poza tym nie ma.

Kiedy ptaki znów zaczęły śpiewać wokół nich, nie było ani jednego słowa, które

chciałby jej powiedzieć. Na szczęście ona również milczała.

Ravi leżał, czując uda Heleny między swoimi i smak potu w ustach.

background image

A ona wtuliła głowę w zagłębienie jego szyi, wyczuwał jej mały nos na cienkiej skó-

rze nad obojczykiem.

Tysiąc gorzkich myśli próbowało przedrzeć się do jego świadomości. Na pewno drogo

za to zapłaci, ale niczego nie da się już odwrócić.

I Ravi całym sobą wiedział, że nie mógł postąpić inaczej, że w pewnym sensie uczynił

to, aby przeżyć.

Helena poruszyła się pierwsza. Popatrzyła na niego, uśmiechnęła się.

- Widać naprawdę jesteś mój, Ravi.

W piersi serce uderzyło mocno i boleśnie, ale musiał kiwnąć głową.

- Powiem ci coś dziwnego - oświadczyła zadowolona i nos znów odnalazł swoje miej-

sce przy skórze, miękki język delikatnie go polizał. - Będę miała dziecko.

- Naprawdę?

Helena usiadła, oparła się nad nim na sztywnych ramionach. Zielone oczy ściemniały.

- Ty głupcze, nie rozumiesz? To ty mi to zrobiłeś! Złagodniała trochę, gdy spostrzegła,

jak bardzo przeraził go jej twardy ton.

- Biedny Ravi, widzę, że zbyt nagle to na ciebie spadło, ale widzisz, ja już ci wybaczy-

łam, przynajmniej teraz, kiedy mimo wszystko żyjesz.

Próbował to sobie wyobrazić. Wiedział, że Helena mówi prawdę. Pamiętał pierwszą

rozmowę z Johanną o tym, że będą mieli dziecko, i pamiętał, jak wszystko w nim się wtedy

zakołysało, jak wypełniła go czułość i przytłaczająca miłość. Otoczył ją ramionami.

- Heleno, Heleno... - Na smutek nic nie mógł poradzić. Ostrożnie spytał: - Cieszysz się

z tego? Czy Johanna o tym wie?

- Tak, wie i wszystkim się zajęła. Kobiety z Karlsgârd naprawdę potrafią zatroszczyć

się o biedną dziewczynę.

Ravi nie wychwycił w jej słowach ironii, mruknął tylko, że to dobrze.

- Johanna chce mojego dziecka, można powiedzieć, że już je kupiła. Myślałam, że ty

nie żyjesz, przecież sama nie mogłabym ciągnąć ze sobą dzieciaka. Ale teraz... teraz może

nam się to uda, razem. Zamieszkamy w twoim domu, Ravi. W Âl, tam było tak przyjemnie.

Ach, chodźmy tam już zaraz!

- Heleno zapominasz...

Pełen zapału głos dziewczyny rozpłynął się w wieczornej ciszy.

Ravi na pociechę pocałował ją w policzek.

background image

- Nigdy nie będziemy mogli tam wrócić, Heleno. Jestem złodziejem, łajdakiem, nie-

bezpiecznym człowiekiem nocy, a dom na pewno już zajęli. Dom i wszystko inne. Czeka

mnie wyrok, Heleno, gdybym tam wrócił.

- Wobec tego pójdziemy gdzie indziej, ale ja tu dłużej nie wytrzymam, Ravi.

- Musisz się teraz dobrze zastanowić - powiedział cicho. - Nie czynić nic pospiesznie.

Nie mam nic, co mógłbym ci dać, nawet maleńkiej cząstki tego wszystkiego, co otrzymujesz

tutaj. Być może jestem czymś w rodzaju ojca tego dziecka, które w sobie nosisz, lecz byłbym

lepszym ojcem, gdybym umarł. Nie wolno ci snuć zbyt wielu marzeń, Heleno, bo doznasz je-

dynie rozczarowania. Ja jestem nikim.

- Dla mnie jesteś wszystkim - szepnęła, a Raviego aż zakłuło w sercu, gdy usłyszał,

jak bardzo się przed nim obnaża.

Helena się zmieniła. Bał się cokolwiek jej powiedzieć, przerażony, że znów wpadnie

w taką rozpacz jak wtedy, gdy przepędził ją od siebie na minuty przed tym, jak sama ziemia

nadciągnęła z gniewem i chciała go pogrzebać. Ale te słowa musiały paść.

- Wracaj do domu, Heleno. Nie składaj ofiary z tego, co masz. Dobrze ci w Karlsgârd,

a ja jestem w podróży, w wiecznej podróży.

- Pójdę z tobą - oświadczyła twardo i zdecydowanie. - O niczym innym nie może być

mowy. Lecz jeśli właśnie tego chcesz, Johanna może zabrać dziecko. Na pewno masz rację,

mówiąc, że jesteś złym ojcem, a ja też nie jestem matką, którą można by się chwalić. Jeste-

śmy tacy sami, Ravi, należymy do siebie, a w dodatku urodzi nam się więcej dzieci, jeśli nie

będziemy się pilnować. Nie możesz ode mnie odejść, Ravi, nie możesz mnie przepędzić, wię-

cej tego nie zniosę! Obiecaj mi to, inaczej natychmiast rzucę się do fiordu!

Ravi ciężko przełknął ślinę.

Helena cała się roztrzęsła.

Wczepiła się w niego. Naprawdę się Zmieniła.

Czuł odpowiedzialność za nią niczym kamień z paleniska, który legł mu na sercu wiel-

ki i ciężki, lecz mimo wszystko dający przyjemne ciepło.

Usłyszał pytanie:

- Ravi, to za mną przyszedłeś, prawda? Wiedziałeś o dziecku, powiedz! To dlatego

przyszedłeś!

Kołysał ją lekko, wcisnął brodę w jej głowę. Można to było potraktować jako potwier-

dzenie.

background image

ROZDZIAŁ XI

Mężczyzna z dzieckiem spokojnie wędrował rzadko uczęszczaną ścieżką. Tu, nad rze-

ką, droga była dość nierówna, jeździli nią przede wszystkim podróżujący z Dalsdalen do wio-

ski przy kościele. Bujne wierzbowe zarośla zwieszały się nad wodą, ale mężczyzna wymijał

je sprawnie, prowadząc swój dziwny wózeczek.

Dziecko uśmiechało się i wymachiwało rączkami. Chłopczyk był ciemnowłosy, lecz

miał bladą skórę. Na głowie nosił coś w rodzaju kapelusza, dziwaczne nakrycie głowy z sze-

rokim rondem, zawiązane pod brodą.

- Da - da - zawołał mały.

Mężczyzna zatrzymał się i roześmiał do dziecka.

- Ach, tak, chcesz na ręce? Młodemu paniczowi nie odpowiada jazda powozem? A

może koń mu się nie podoba? Nie pasuje, żeby dziadek ciągnął?

Robił wymówki przyjaznym głosem, ale delikatnie podniósł chłopca. Mały wyciągnął

rączki i mocno uczepił się szyi mężczyzny.

Ravi widywał ich już wcześniej.

I to nie raz.

To Gunnelius powiedział, że właśnie tutaj powinien iść, bo tu ostatnio widział dziec-

ko.

Z Karlsgârd była to półgodzinna wycieczka w dół zbocza, powrót do domu trwał nieco

dłużej.

Raviemu spodobało się to miejsce, bywał tu już wcześniej.

I dzisiaj wrócili, tak jak się tego spodziewał.

Wiedział, że dzisiaj coś się stanie.

Nie spuszczał z oczu dziecka i mężczyzny, szukał ich na ścieżce, tak daleko jak mógł

sięgnąć wzrokiem. Poczuł ogarniające go rozczarowanie. Taki był dzisiaj zdenerwowany, po-

jawił się ten niepokój, który znał tak dobrze, tyle że o wiele mocniejszy.

Sądził, że będzie to oznaczać, iż Johanna również przyjdzie.

Że wreszcie będzie mógł ją zobaczyć.

Ale oni najwidoczniej byli sami. Ravi niepewny usunął się w gęste zarośla.

I wtedy usłyszał jej głos. Wołała Benjamina i ojca. Już sam głos wystarczył, żeby coś

zacisnęło się w jego piersi, jakby strach, lecz o wiele słodszy, lecz równie bolesny.

Rozsunął na boki gałęzie, w których się ukrywał.

background image

To ona.

Ach, Boże, nie zmieniła się ani odrobinę.

Ale była ubrana w piękną zieloną sukienkę, na głowie miała kapelusik. Wyglądała jak

pastorowa albo córka oficera! Piękniejsza niż kiedykolwiek, lecz również dziwnie przerażają-

ca w swoim wspaniałym stroju.

Niedziela. Dzwony kościelne wydzwoniły już rozpoczęcie i zakończenie nabożeństwa.

Wystroiła się, ale nie dla niego.

Ravi jęknął w duszy.

Miał wrażenie, że nogi przymarzły mu do rozgrzanej ziemi.

Śmiech Johanny dzwonił mu w uszach, biegła lekko, czego prawdziwa dama nigdy by

nie zrobiła, i zabrała dziecko z ramion ojca. Bendik chętnie oddał jej chłopca i obdarzył córkę

pocałunkiem.

Do uszu Raviego docierały jedynie urywki ich rozmowy. Ruszyli dalej wzdłuż rzeki,

wreszcie jednak przysiedli na niewielkim pagórku, który wśród wysokich drzew jakby wdzie-

rał się w wodę.

Widział, jak Bendik gładzi młody pień drzewa, a potem z wielką przyjemnością opiera

się o niego.

Mróz w Ravim z wolna topniał. Znikał strach, znikał las i okolica.

Po prostu zaczaj podchodzić bliżej, wolno niczym we śnie, spodziewając się na poły,

że ktoś inny przyjmie na siebie konsekwencje tego, co właśnie się działo.

- Myślę, że zabiorę go teraz do domu. Możesz sobie trochę odpocząć, Johanno, po-

siedź tu przez chwilę, odetchnij. Wiem, że lubisz to miejsce, i wiem dlaczego!

Bendik puścił oko do córki. Mówił jej już wcześniej, że została spłodzona akurat tutaj,

w tym osłoniętym miejscu na bezludnej ścieżce nad rzeką.

- Dziękuję, chyba rzeczywiście tak zrobię, ale zostaw mi Benajmina, tak mało czasu z

nim ostatnio spędzałam.

- Dobrze. Tylko czy nie za ciężko będzie ci ciągnąć wózek z powrotem pod górę?

- Nie, dam sobie radę.

- Mogę za jakiś czas wrócić i ci pomóc.

- Nie, ojcze, jestem silna jak koń. Bendik roześmiał się.

- Nie przypominasz konia, moja mała, jesteś śliczna. Szczególnie gdy od czasu do cza-

su usiłujesz być prawdziwą damą.

- Wolę raczej być zręczną kobietą niż damą. - Johanna wzruszyła ramionami.

Bendik uśmiechnął się ciepło, bo zgadzał się z nią w pełni.

background image

- Bez względu na wszystko jestem z ciebie dumny, moja kochana.

- Rzadko spotyka się takiego ojca jak ty, większość ludzi wstydziłaby się, po tym co

zrobiłam...

Bendik czym prędzej przytulił ją mocno.

- Nigdy - szepnął spokojnie.

Johanna z uśmiechem pomachała mu na pożegnanie, Benjamin też zdołał już opano-

wać tę sztukę, ale zasznurował usta na moment, gdy zrozumiał, że kochany Da - da ich zosta-

wia.

Johanna musiała go zająć rzucaniem gałązek do wody i dziecko zaraz pochłonęły roz-

tańczone patyczki, które porywał prąd i zabierał z pola widzenia. Johanna upajała się słodkim

zapachem dziecka, czuła, że jego ciałko wydaje się silniejsze, bardziej pełne życia niż kie-

dykolwiek.

Już od chwili, gdy powróciła do domu, rosła w niej nadzieja, wciąż jednak nie śmiała

całkiem poddać się radości. Benjamin przeżyje, nic nie wskazywało, by miał jej teraz umrzeć.

Powiodła palcem po znajomym profilu dziecka, połaskotała je w nosek i w wąskie ró-

żowe wargi. Synek śmiał się, patrząc jej w oczy, obsypała go rozbawionymi pocałunkami.

Jakiż to miły dzień!

Cudowna godzina!

Pastor miał więc chyba trochę racji w dzisiejszym kazaniu, w którym obiecywał pokój

i błogosławieństwo Boże wszystkim, którzy są posłuszni nakazom Pana.

Johanna czuła się pobłogosławiona.

Bez tego uczucia długo musiała się obchodzić.

Wszystko zaczynało się powoli układać. Helena wydawała się spokojniejsza, z entu-

zjazmem mówiła o przyszłości. Postanowiła stąd odejść, być może wrócić do rodziny. Wie-

rzyła, że znajdzie się u nich dla niej miejsce, choćby jako służącej, jeśli nie inaczej. Wygląda-

ła na zadowoloną z tego pomysłu, a dziecko mogła zostawić Johannie. Niekiedy w oczach

dziewczyny pojawiał się niezgłębiony wyraz, jakby triumf, jak gdyby próbowała oszukać cały

świat i jej się to udało.

Johanna przestała ją wypytywać, lecz Helena tym chętniej opowiadała o sobie.

Niekiedy jesteśmy prawie jak siostry, pomyślała Johanna. Ale tylko prawie. Łączyło je

wspomnienie Raviego, lecz ono pozostanie również na zawsze oddzielającym je od siebie

murem.

Świadomość, że Ravi kochał Helenę, wciąż budziła w niej gorycz.

Johanna wiedziała jednak, że jej nie zdradził, że to ona zbyt wiele od niego wymagała.

background image

Być może gdyby wszystko dało się odwrócić, postąpiłaby inaczej. Teraz jednak za

późno już, by o tym myśleć.

A mimo to poprzez roześmiane oczy dziecka powracało do niej wspomnienie tego

człowieka, który miał w swym spojrzeniu jeszcze mroczniejszą głębię i którego Benjamin był

uwiecznionym obrazem.

- Ravi - szepnęła do siebie.

Benjamin popatrzył na nią zdziwiony. On również nosił to imię, lecz jeszcze o tym nie

wiedział.

- Mój jedyny Ravi, jakże ja cię kocham!

Ten dźwięk usłyszeć mogły jedynie uszy dziecka, lecz znaczenie wypowiadanych

słów całkiem jasno dotarło do mężczyzny, obserwującego ich z ukrycia.

Z wolna zaczął się zbliżać.

Johanna go nie słyszała, żaden trzask łamanej suchej gałązki nie zdradził kroków.

Zanim jednak do nich doszedł, spomiędzy wąskich warg wydobyło się ciche wołanie.

- Johanno... Johanno...!

Odwróciła się, Ravi dostrzegł, że natychmiast go poznała, ale mocno przycisnęła

dziecko do siebie, a oczy rozszerzały jej się coraz bardziej.

Nie spuszczała z niego wzroku, siedziała nieruchomo, mrugała tak samo jak Helena.

Ravi wiedział, co myśli Johanna.

Zatrzymał się w odległości kilku kroków od niej, z rękami bezradnie zwieszonymi

wzdłuż boków.

- Ja nie umarłem, Johanno... Nie bój się.

Johanna wstała, sztywna, chwiejąc się na nogach, wciąż z dzieckiem mocno przytulo-

nym do siebie.

Żadne z nich nie miało odwagi, by postąpić o krok w przód. Usta Johanny otwierały

się i zamykały, nie zdołała jednak wydusić z siebie słowa.

- Johanno, ja... nie wytrzymałem... musiałem... Wybacz, Johanno!

I wtedy coś w niej pękło, z krzykiem rzuciła się ku niemu. Ravi pochwycił oboje, wy-

straszony, że dziecku coś się może stać. Mały wykrzywił teraz buzię, Johanna opamiętała się,

uśmiechnęła do dziecka.

- To nic złego, Benjaminie. To... tatuś...

Dzieciak odwrócił głowę i zaczął głośno płakać. Przez kilka drżących minut Johanna

usiłowała go uspokoić. Potem znów utkwiła wzrok w Ravim i wolno pokręciła głową.

background image

- Nie pojmuję... Helena mówiła, że nie żyjesz. Twierdziła, że widziała, jak zginąłeś

przysypany lawiną. Ta łotrzyca... Okłamała mnie?

- Nie, to prawda, ona to rzeczywiście widziała. Nie mogła wiedzieć, co się stało. To...

cud, że przeżyłem.

- Dzięki ci, Boże - szepnęła Johanna. Ravi zacisnął pięści.

- Nie wiem... W każdym razie tu jestem. Nie wiem, dlaczego...

Chłopczyk uspokoił się wreszcie i ośmielił nawet na ostrożny uśmiech skierowany do

poważnego nieznajomego.

- Przyszedłeś tu, żeby zostać, prawda?

W głosie Johanny dał się wychwycić strach przed kolejnym rozstaniem. Ciągnęła:

- Nić nie ma żadnej wartości bez ciebie, Ravi, dopiero teraz to rozumiem! Dwór, wio-

ska, wszystko... Nie przyniosło mi szczęścia to, że cię opuściłam. Nigdzie nie mogę sobie

znaleźć miejsca...

- Twoi rodzice...

- Oni oczywiście się cieszą, lecz również oni mają inne marzenia, Ravi. Wydaje mi

się, że więcej teraz rozumieją. Gdyby wiedzieli, że żyjesz, sprowadziliby cię do mnie. Bez

względu na wyrok...

- Moja sytuacja jest zła. Nigdy nie będę mógł zostać gospodarzem na Karlsgârd. Teraz

jeszcze mniej niż kiedyś.

Johanna nie chciała o tym słuchać.

- Ravi, obejmij mnie! Nie uwierzę, że naprawdę żyjesz, dopóki mnie nie przytulisz!

Uderzyło go, jak podobne mogły wydawać się obie kobiety, za dobrze jednak wie-

dział, jak bardzo różnią się od siebie.

Pogładził Johannę, dłonie dotykały jej lekko, z czułością. Przytulił policzek do jej twa-

rzy, było to zupełnie inne uczucie, niż kiedy tulił Helenę.

Miał wrażenie, że sam jest dwiema osobami.

Jedna należała do Johanny na wieki.

Druga zaś nigdy nie zdoła spojrzeć w parę zielonych oczu bez drżenia wywołanego

niezwykle silnymi uczuciami.

Johanna westchnęła zadowolona, delikatnie tuląc dziecko między nimi. Chłopczyk

ziewnął, zaczął popłakiwać.

- On jest głodny - rzekła Johanna słabym głosem. - Ach, Boże, wprost trudno w to

uwierzyć...

- Wracaj do domu, Johanno, możemy porozmawiać później. Zaczekam tutaj.

background image

- Mamy gości... Pół wsi miało przyjść na kawę po nabożeństwie. Przyjęcie już się za-

częło...

- Nie spiesz się, zostań tam tak długo, jak musisz. Ja zawsze mogę jeszcze trochę po-

czekać.

Johanna, oszołomiona, kiwnęła głową, ale w jej świadomości już zaczynały się formo-

wać przytomne myśli.

- Ravi... nikt nie może się dowiedzieć, że tu jesteś! Wytłumaczę ci to później, ale pa-

miętaj, musisz się ukrywać. Czy ktoś o tobie wie? Ktoś z wioski?

Pokręcił głową.

- To dobrze, bardzo dobrze. Nic nie wolno nam mówić. Chyba nawet matce ani ojcu,

dopóki nie będziemy wiedzieć, co robić...

Przygryzła palec.

- Wrócę tu, późnym wieczorem, kiedy wszyscy położą się spać. Wtedy... będziemy

mogli... porozmawiać.

- Dobrze.

Niechętnie wyrwała się z jego objęć.

Pocałował ją, próbował przytrzymać, lecz dziecko zaczynało się już naprawdę niecier-

pliwić i jego popłakiwanie wystraszyło Raviego i zaniepokoiło Johannę.

- Powiedz do widzenia swojemu ojcu... Zobaczycie się później.

- Ta - ta.

Benjamin nie miał już w zanadrzu żadnego uśmiechu, ale Johanna czule pogładziła

Raviego po policzku.

- Nigdy nie przestałam cię kochać, wiesz o tym? Zamrugał wzruszony.

Bezradnie rozłożył ręce, tak bardzo były puste teraz, gdy przestał ją obejmować.

- Ja... ja też - mruknął niewyraźnie.

Johanna z trudem przełknęła ślinę, lecz wciąż się uśmiechała. Czy to jej oczy zwilgot-

niały, czy też jego patrzyły niewyraźnie?

- Do zobaczenia - wydusiła z siebie i niechętnie ruszyła w górę ścieżki.

Ravi zobaczył, że na zielonej spódnicy pojawiła się plama, a wózek wzbijał w górę

mnóstwo kurzu.

Osunął się na miękką, porośniętą trawą ziemię.

'W głowie złowieszczo mu huczało.

Ujrzał mężczyznę szalejącego w niewielkiej izbie, widział błysk noża i dwójkę maleń-

kich dzieci, które wystraszone schroniły się pod łóżko. Mężczyzna złapał za małą stopę i wy-

background image

ciągnął płaczące dziecko na środek izby, wystarczył gwałtowny ruch ręki, a krzyk dziecka

zniknął gdzieś w głębi głowy Raviego. Drugie dziecko nie płakało, nie ruszało się, leżało tyl-

ko bezwolnie, gdy mocne ręce mężczyzny podniosły je na ławę i zarzuciły mu derkę na twarz.

Silne dłonie zacisnęły się na szyi dziecka, przytrzymały.

Ravi przygryzł wargi, lecz wiedział, że nie jest w stanie nic zrobić, by powstrzymać

okrutne obrazy. Wciąż napływały.

Widział trzy zabójstwa, echo dawnego czasu. Troje ludzi, którzy w ten sposób poże-

gnali się z życiem. Nic nie mógł zrobić, odczuwał jedynie znajomą rezygnację. Wiedział, że

zdarzyło się to tutaj, w tej wiosce, być może w pobliżu tego jakże spokojnego miejsca, w któ-

rym teraz siedział.

Oày wizja wreszcie ustąpiła, odetchnął głęboko i przewrócił się na brzuch. Zsunął się

na sam brzeg rzeki i obmył twarz świeżą wodą. Napił się, wielkie łyki spłynęły mu do gardła,

kaszlnął, przełknął, poczuł się lepiej, ale smaku śmierci nie zdołał z siebie zmyć. Nie potrafiły

tego dokonać nawet pocałunki Johanny.

Nie zapamiętała ani jednego z tych wszystkich życzliwych słów, jakie zamieniła z

ludźmi. Ani jedno z pełnych uznania spojrzeń nie miało dla niej najmniejszego znaczenia,

Matka nie kryła wesołości i zadowolenia, a Bendik siedział na poczesnym miejscu i był taki

jak kiedyś. Dawno już przy ich stole nie zasiadali goście, tak wielka gromada dobrych sąsia-

dów i znajomych. Poszło lepiej, niż ośmielali się przypuszczać, zaproszono wszystkich, któ-

rzy kiedyś byli przyjaciółmi Karlsgârd, i bardzo wielu z nich przyszło.

Tak jak za dawnych czasów.

Czy wioska naprawdę im wybaczyła?

Czy plotki o żądaniach Storlendet wzbudziły większą sympatię dla mieszkańców

Karlsgârd niż tysiące grzywien kościelnych i dobre uczynki Johanny?

Bendik nie chciał się teraz nad tym zastanawiać. Widział, że zatroskane czoło Amelii

wygładziło się, wyglądała tak młodo i lekko. Cieszyło go to bardzo, nie potrafił nawet powie-

dzieć, jak.

Nic nie szkodzi więc, że Johanna nalała kawy do kieliszków od wódki i częstowała

gości plackami z pustego półmiska. Biedaczka, na pewno jest bardzo zmęczona, lecz i ona

wyglądała na weselszą. Krążyła po domu, jakby pozwalając, by przytłoczyła ją cała ta nie-

oczekiwana życzliwość.

Biedna Johanna, tyle ma trosk, wciąż jeszcze nie może wyzwolić się z żalu. Na szczę-

ście chłopczyk zdrowo rośnie, a jego obecność przynosi jej spokój. Ten dzień spędzony razem

z synkiem najwyraźniej dobrze jej zrobił.

background image

Bendik szepnął córce do ucha, żeby opuściła gości razem z Benjaminem w każdej

chwili, gdy zechce. Da się to przecież wytłumaczyć, wszyscy wszak wiedzą, jak ciężko pracu-

je wśród chorych.

I rzeczywiście, Johanna odeszła, lecz dopiero gdy zapadł wieczór i młodzi, najbardziej

niespokojni, zaczęli wychodzić na podwórze.

Widać Johanna nie czuła, że jej miejsce jest wśród młodych dziewcząt, które przy ta-

kich okazjach pozwalały na zaloty chłopskim synom i żołnierzom w niebieskich mundurach.

Johanna też będzie miała zalotników, Bendik był o to spokojny. Nabierał coraz więk-

szej pewności, że tak właśnie się stanie. Coraz częściej słyszał napomknienia wioskowych

mężczyzn, właścicieli zagród i ziemi. Rozmawiali z nim nawet zamożni wieśniacy, jeden

przemawiał w imieniu pierworodnego syna.

Wszystko jakoś się ułoży, pomyślał Bendik z ulgą. Kiedy przełamią się lody w stosun-

kach z mieszkańcami wsi, ich pozycja w sprawie przeciwko Storlendet również będzie moc-

niejsza.

Bendik rozejrzał się za swą piękną córką, nie znalazł jej, lecz mimo to zadowolony

przepił do dwóch starszych mężczyzn, którzy przyszli uczcić nadejście lata.

Przez cały czas czekała, że obudzi się z krzykiem, że poczuje, jak zlewa ją pot, i bę-

dzie szukać czegoś, czego zdoła się uchwycić. Mógł to być przecież jeden z wielu snów, je-

den z tych, z którymi tak długo walczyła, nie dopuszczała do siebie. Żal za Ravim wcale nie

zniknął, mroczny niepokój, który nosiła w sobie od dnia, gdy opuściła Âl wraz z ojcem i mat-

ką, wciąż w niej tkwił.

Czy to rzeczywiste?

Czy to może być prawda?

Widziała go, nawet go dotykała, lecz mimo to wydawało jej się absolutnie niemożli-

we, by Ravi żył.

Serce mocno waliło jej w piersi, a dłonie trzęsły się, gdy wemknęła się do domu przez

główne drzwi, a zaraz potem wymknęła kuchennymi.

Za domem niebieskie cienie rozciągały się w stronę lasu. Nie mogła iść prosto, po

okolicy wciąż krążyli ludzie. Johanna znała jednak wszystkie wąskie ścieżynki, wszystkie

skróty, którymi najchętniej chodziły owce i inne zwierzęta. On powiedział, że będzie na nią

czekać, i jeśli to wszystko nie było snem, to Ravi siedzi teraz na kamieniu.

Napłynęły dawno zapomniane obrazy. Widziała go już tak siedzącego na kamieniu w

chłodnym mimo letniego upału lesie. Jakby na coś czekał. Znalazła go wtedy.

background image

Na drżących nogach Johanna biegła po skałach, przez krzaki, spódnicę wysoko pod-

niosła nad kolana, a uszy niemal wcisnęła w ramiona.

Gdzieś zaniósł się krzykiem ptak. Johanna zadrżała, widać jakiś rabuś dostał się do

gniazda. Na sekundę jej myśli powędrowały do Benjamina, nie zajrzała do niego przed wyj-

ściem...

Jest tam.

Ach, niemożliwe, aby to był sen. Uspokoiła się, obciągnęła spódnicę, nie chciała nad-

biec jak dzika huldra. Opuściła napięte ramiona, wygładziła koszulę zmiętą od spoconych pal-

ców, potem kilkakrotnie mocno mrugnęła, chciała widzieć wyraźniej. Żal, ściskający piersi,

zaczął rozpływać się we łzach.

- Ravi...

Jej szept przeniknął nocne powietrze, jak gdyby tysiąc drobnych znajomych dźwięków

sprawiło, że las stał się bezpieczny.

Ravi odwrócił się, długie włosy miał związane, twarz odsłoniętą.

Johannie dech zaparło w piersiach, jego widok przyprawił ją o wielki smutek. Oczywi-

ście to te same wąskie usta, kości policzkowe wystające teraz, gdy tak bardzo wychudł.

Wszystko to było znajome, widziała go przecież już wcześniej, lecz mimo to, gdy napotkała

spojrzenie czarnych oczu, miała wrażenie, że ktoś do niej strzelił.

- Hanno... moja...

Ravi zesztywniał w pół ruchu niczym zwierzę zaskoczone przez ludzi, którzy pojawili

się zbyt nagle, by mogło uciec. Zwierzęta stały wtedy przez nie kończącą się sekundę, ocenia-

jąc swoje możliwości i decydując, czy powinny podjąć walkę.

Johanna ruszyła w jego stronę, lecz coś zatrzymało ją w odległości kilku kroków.

Dzieliła ich ściana bólu, niewypłakanego smutku, ciężka i mroczna.

- Nie czekałaś na mnie - rzekł cicho.

- Czekałam na ciebie przez cały czas - odparła pewnym głosem.

Czarne spojrzenie nie budziło już w niej lęku, dawna bliskość zwyciężała.

- Ty... Nie powinienem tu przychodzić, ale musiałem zobaczyć...

- Benjamina?

- Nie, ciebie...

Johanna przetarła oczy, wydała z siebie coś na kształt westchnienia.

- Ravi... ty...

- Zła jesteś, że przyszedłem?

- Nie, do diabła, ani jeden dzień nie upłynął mi bez czekania na ciebie.

background image

- Ale Helena powiedziała ci przecież o mojej śmierci? Johanna zesztywniała, wyczuła

coś w jego głosie, gdy wypowiadał imię dziewczyny. A może po prostu zareagowała tak, bo

uważała, że w ogóle nie wolno mu wymawiać jej imienia?

- Owszem, powiedziała, ale my niewiele rozmawiamy, musisz wiedzieć. Dlaczego

przysłałeś ją do nas, Ravi? To doprawdy śliczna historia, przysłać swoją...

Już miała na końcu języka „brzemienną nałożnicę”, lecz z jakiegoś powodu wolała

tego nie mówić.

- ...przysłać swoją kochankę do domu żony.

- Nie wiedziałem, co robić, ale ufałem ci. Zawsze potrafisz być sprawiedliwa, Johan-

no.

- Ha!

Uśmiechnął się, spostrzegł, że i ona zaraz się uśmiechnie. Wyciągnął rękę.

- Tak się cieszę, że cię widzę, Hanno.

Johanna przekrzywiła głowę, czuła, że mur między nimi powoli się rozsypuje. Za każ-

dym razem, gdy obdarzali się uśmiechem, odrywał się wielki kawał.

- Doprawdy, niepięknie wyglądasz, ty włóczęgo, ale chyba nigdy nie widziałam nic

piękniejszego.

Jego głęboki śmiech jakby ją objął, cichy i dobry, odsuwał gdzieś powagę, przynosił

błogosławiony spokój.

Obejmowała go, jeszcze zanim uświadomiła sobie, które z nich zrobiło ostatni krok.

Może uczynili to jednocześnie, jak na dany sygnał?

Jego broda nie wydawała się wcale sztywna i kłująca na jej skórze. Miała odpowiednią

długość, by delikatnie łaskotać jej czerwieniejące policzki, a ramiona wciąż były tak samo

mocne, choć pod lekką brunatną koszulą wyraźnie dawały się wyczuć żebra.

- Jak ja za tobą tęskniłam, Ravi...

Mruknął coś w jej włosy, jednym ruchem rozpuścił ciasno spleciony warkocz, który

nosiła na plecach jak stara żona dzwonnika.

Ciężar włosów zmusił ją do uniesienia głowy, Ravi pocałował ją w usta. Johannę prze-

niknęło szczęście.

Ravi nie umarł.

Och, nie, nie można być bardziej żywym!

Uświadomił to sobie dopiero, gdy Johanna wreszcie odeszła. Gorąco jej ciała wciąż

otaczało jego lędźwie niczym ciepły płaszcz. W żyłach pulsowało mu słodko nawet teraz, całe

godziny po tym, jak burza ucichła.

background image

W zamyśleniu schylił głowę i czuł, że nawet jego włosy nią pachną. Ravi uśmiechnął

się, z zamkniętymi oczyma mógł widzieć radość na jej nagiej twarzy, jasność, która dawała

odpowiedź na jedyne pytanie, jakiego nie miał śmiałości zadać.

Ona należała do niego. Tak, tak samo jak przedtem, a może jeszcze bardziej, bo prze-

cież mocno za nim tęskniła. Rozstanie dokuczało jej chyba równie dotkliwie jak jemu. Żało-

wała, że wyjechała bez niego, i myślała być może nawet o tym, by do niego wrócić.

Bycie z nią było takie proste, ona wiedziała o wszystkim, nie musiał ukrywać przed

nią ani jednej mrocznej plamy, ona przecież już je widziała.

Mimo to jej twarz była tak łagodna i szczera, gdy ją kochał, pozbawiona strachu, wol-

na od zahamowań i lęku.

I właśnie wtedy, gdy o tym wszystkim myślał, pojawiła się Helena. Nie rozmawiali o

niej! On nic nie powiedział, Johanna też, ani słowem nie wspomniał, że Helena już o nim wie,

że oni także spotkali się tutaj w lesie.

Wstrząsnęło nim to, zagroziło, że usunie tę cienką powłokę przyjemnego bezpieczeń-

stwa.

Czuł się tak, jak gdyby znów przełknął jajo kłamstwa i musiał teraz wysiadywać je

przez całą wieczność.

Wstał. Powoli rodził się nowy dzień. Niebo nad głową wciąż wisiało szaroniebieskie,

bez śladu słońca, ale wokół było jasno, a las dawno już się przebudził.

Wolnym krokiem wracał do szałasu. Gunnelius pewnie śpi, stary lubił sypiać długo, a

wczoraj chyba późno się położył. Ogniska błyszczały nad fiordem, a ludzie cieszyli się, że

zdołali przeżyć czas zarazy. Na pewno tańczono i pito pod osłoną ścian i drzew.

Helena nic nie powie Johannie. Taka była umowa, a instynktownie wyczuwał, że

dziewczyna jej dotrzyma. Była zazdrosna. Jakie to dziwne słowo, stwierdził Ravi. Uśmiech-

nął się gorzko do siebie, lecz myśl nie była mu nieprzyjemna.

Johanna także była zazdrosna.

Wyprostował plecy, pogrzebał w kieszeniach. Ogarnęła go jakaś wesołość, a przecież

powinien raczej się wstydzić, powinien odczuwać żal, że tak zwodzi te dwie kobiety.

Ale w duszy mu śpiewało i nic nie mógł na to poradzić.

Helena i Johanna... Obie go chciały.

- A oto inne czasy, kiedy pomocnik hycla został księciem! - zaśpiewał półgłosem do

wiewiórki, która zaklaskała wesoło w odpowiedzi.

background image

Kopnął kamień, ułożył usta, żeby zagwizdać wesołą melodię. Roześmiał się, kiedy

zdał sobie sprawę, że to psalm, który Johanna nuciła wieczorami, gdy mały Benjamin był

jeszcze ciężarem w jej ciele.

Johanna, czy istnieje lepsza od niej kobieta?

Wiedział o tym przez cały czas. Gdyby przyszło mu wybierać między Johanną a Hele-

ną, jego uczucia i przyzwoitość mówiłyby jednym głosem. Przysiągł jej to i gdyby ona rze-

czywiście go chciała, podtrzymałby swoje przyrzeczenie.

A ona za nim tęskniła! Nie śmiał w to uwierzyć. Wiedział, że gdy nadejdą mroczne

chwile, znów będą go dręczyć wątpliwości.

Ale przecież miał się czego uchwycić:

Powiedziała wszak, że go kocha.

Że bardzo żałowała swojego wyjazdu, lecz strach o Benjamina i tęsknota za rodzicami

nie pozwoliły jej zostać.

A Erlend... Nie, o tym Ravi nie chciał teraz myśleć. Johanna nie mówiła nic o żadnym

wyroku i o karze, chodziła po wsi tak samo wolna i szanowana jak przedtem, przynajmniej o

niczym innym nie słyszał. A więc udało się znaleźć jakieś rozwiązanie.

Gdy słońce pojawiło się na niebie, Ravi położył się do łóżka i nie zauważył, że Gun-

neliusa nie ma na jego posłaniu. Przez chwilę jeszcze leżał, nie śpiąc, i rozkoszował się wspo-

mnieniem spotkania, aż wreszcie odpłynął w sen pozbawiony majaków, co zdarzało mu się

niezwykle rzadko.

background image

ROZDZIAŁ XII

Nastała pełnia lata. Lipiec przyniósł ze sobą na przemian deszcze i upały dla dobra

upraw. Dla ludzi jednak nie było to równie korzystne. Jednego dnia kobiety musiały ubierać

się w wełniane koszule i owijać grubymi chustami, żeby osłonić się przed zimnym deszczem i

wichrem, a drugiego, kiedy wiatr powiał z gór, siekąc ulewą skórę i ubranie, palce siniały z

zimna w samym środku lata. Ludzie zanosili się kaszlem, stali zasmarkani nad grabiami i przy

drążkach do suszenia siana, żeby zaledwie kilka dni później pocić się z gorąca.

Izdebki na Vildegârd z wolna zapełniały się rozkaszlanymi, rozpalonymi gorączką

ludźmi.

Johanna bała się, że w takich okolicznościach zaraza uderzy na powrót, na razie jed-

nak wyglądało na to, że choroba, która tym razem dotknęła ludzi, jest całkiem innego rodzaju.

Tym razem legła na piersiach, przynosząc ze sobą paskudny kaszel i świszczący od-

dech. Ci, którym dokuczała wysoka gorączka, naprawdę miewali się źle, Johanna obawiała

się o ich życie.

Szczególnie ciężki przypadek stanowiła pewna młoda kobieta, która za półtora miesią-

ca spodziewała się dziecka. Gdy następował atak kaszlu, krwawiła z ust i podbrzusza. Johan-

na podawała jej rozluźniającą i wzmacniającą miksturę z rozcieńczonego spirytusu z wycią-

giem z jałowca, lipy i kminku, która miała oczyścić jej oddech.

Chora dostawała też herbatkę ze skrzypu, w takiej ilości, w jakiej tylko zdolna była

wypić. Napar miał powstrzymać krwawienia i zapewnić jej odrobinę spokoju.

Kobieta tkwiła w nieprzytomnym śnie, serce uderzało jej nierówno i słabo. Dziecko

umiejscowiło się tak, że trudno było stwierdzić, czy wciąż kołacze się w nim życie. Ciężarna

twierdziła jednak, że czuje ruchy, była więc jeszcze jakaś nadzieja.

Innym przeziębionym Johanna podawała do żucia korę wierzbową, która wraz z mo-

krymi okładami na nadgarstkach i twarzy była najlepszym sposobem na wypędzenie gorączki.

Johanna wiedziała jednak, że takich metod leczenia nie może zastosować u kogoś, kto mocno

krwawi.

Dwie służące z Vildegârd z nadzieją wyglądały spokojnego lata. Żadna z nich nie wy-

sypiała się ani nie odpoczywała dostatecznie, gdy w wiosce panowała zaraza. Teraz obie po-

szarzały na twarzach ze zmęczenia. Johanna miała wielką ochotę dać im parę dni wolnych,

rozumiała jednak, że sama nie poradzi sobie ze wszystkim. Stale trzeba było zmieniać na łóż-

kach pościel i słomę, gotować bieliznę i prześcieradła w wielkim kotle w domu ognia. Parob-

background image

cy zwykle znosili dość drewna i wody, lecz teraz, w najbardziej gorączkowym okresie żniw,

zdarzało się, że nie przejmowali się tak bardzo dodatkową pracą. Johanna nieraz sama musia-

ła wyprawiać się do studni, w której tafla wody stale się obniżała.

Patrzyła w oczy własnemu odbiciu w wodzie, dostrzegała twarz na tle niebieskiego

nieba, potem wiadro rozcinało obraz, niszczyło go. Johanna napinała linę, czuła, jak bardzo

bolą ją ramiona, a mimo to miała w sobie nową siłę, źródło, bijące mocno i wesoło, o wiele

głębsze niż sama studnia na Vildegârd.

Ravi czeka na nią dziś wieczorem.

Ustaliło się już przez te dwa krótkie tygodnie, że co trzeci wieczór spotykała się z nim

w lesie i spędzała z nim kilka godzin. Było to niezwykle emocjonujące, niczym niebezpieczny

sen. Nieraz łajała się za to, że biegnie do niego na skrzydłach jak zakochana młoda panna.

Byli wszak małżeństwem, skąd więc to drżące napięcie, jak gdyby dopuszczała się

czegoś zabronionego?

Nie wiedziała. Nie chciała też, by było inaczej.

Oczywiście coś należało zrobić, Ravi musi przyjść tu na Karlsgârd, zamieszkać tu na

dobre.

Najpierw jednak trzeba rozwiązać całą masę problemów, Johanna próbowała na razie

przed nimi uciekać. Podejrzewała, że gdzieś głęboko pod tą siłą, jaką okazywała w ostatnich

tygodniach, wciąż tkwi jakaś cząstka pozbawiona mocy, pełna strachu, która nie zniesie ko-

lejnych przeciwieństw losu.

Noszenie wody to jedno.

Dźwiganie kłopotów to zupełnie inna sprawa.

- Ona powoli wychodzi z tego.

- Tak, dzięki ci, Boże. Jest teraz niemal taka jak kiedyś. Zauważyłeś, Bendiku, jak się

uśmiecha, jak się bawi z Benjaminem? A przecież musi być wykończona, nie oszczędza się

na Vildegârd. A tu nagle taka wesołość!

- Johanna jest młoda. U młodego człowieka wszystko wygląda inaczej - uśmiechnął

się Bendik i czule pogłaskał żonę po jasnych włosach.

Siedzieli pod podwórzowym drzewem na świeżo zbitej ławce. Dawna całkiem już

przegniła, Bendik zauważył, że stolarz, który ją ustawiał, zaniedbał żelaznych okuć, które

miały chronić nogi ławki od kontaktu z ziemią i wilgocią. Przerobił ją więc, wynalazł dobre,

tłuste kawałki starego dębu i sam ustawił ławkę, która postoi w tym miejscu przez sto lat.

background image

Ławka wciąż była jasna, świeża oliwa, którą wysmarowano drewno, mogła jeszcze

poplamić suknię. Amelia jednak wcale się tym nie przejmowała, opierała się o męża i o pień

drzewa zadowolona jak kot, który wygrzewa się na słońcu.

- O nic się już nie martwię - szepnęła. - Mam wrażenie, jakby wszelkie zło, które tak

długo nad nami wisiało, nagle zniknęło.

- To dobrze - cicho rzekł Bendik, nie przestając gładzić jej po włosach.

Były gładkie i miękkie, znów odbijało się w nich słońce, jedynie kilka pasm zmato-

wiało, straciło barwę. Jego Amelia także jest jeszcze młoda, wcale nie ma więcej niż szesna-

ście lat, jak wtedy, gdy ją spotkał.

- Nie wiem, jak długo jeszcze potrafiłabym znosić jej żal. Czy myślisz, że dziecko He-

leny ma z tym jakiś związek? Może wyrwało ją z próżnych marzeń?

- Może i tak. Na pewno było to dla niej przykre, ale może właśnie tego bólu potrzeba

było, żeby zrozumiała, jak beznadziejne jest marzenie o Ravim.

- Widać nie każda miłość prowadzi do samego tylko dobra - zamyśliła się Amelia.

- Może i tak.

- Johanna na pewno znajdzie sobie kogoś nowego, dobrego człowieka, takiego, który

być może zdoła ofiarować jej pomoc, jakiej tak bardzo jej potrzeba.

- Medyka! A może pastora, Bendiku! Kobiety w naszej rodzinie mają chyba słabość

do duchownych.

- Ha! Twoja babka Maria była chyba jedyną pastorową w waszej rodzinie, o jakiej sły-

szałem.

- Ale przecież matka także... Zapomniałeś, że mój ojciec był pastorem?

Bendik ucichł. Niezbyt często o tym rozmawiali, przypuszczał, że Amelia wciąż uwa-

ża zacnego Karla Oppdala za swojego ojca, tak jak i on nauczył się o nim myśleć. Musiał jed-

nak przyznać, że w takim rozumowaniu jest pewna sprzeczność, nie mogli przecież nazywać

ojcem tego samego człowieka, nie mogli być obojętni na to, że wiązałyby ich wtedy więzy

krwi.

- Pastor dla Johanny— No cóż, może i tak, przekonasz się, staremu Pederowi Juulowi

potrzebny wkrótce będzie zmiennik. Winien jest już pieniądze prawie całej wiosce, na pewno

wkrótce się stąd wyniesie - zachichotał Bendik.

Amelia roześmiała się, podniosła głowę, wyciągnęła się do słońca. Stary podwórzowy

kot przeszedł dostojnie przez podwórze, kierując się wprost do nich.

- Johanna będzie musiała sama zająć się tą sprawą, tak jak zawsze robiliśmy w tej ro-

dzinie.

background image

- Tak, miejmy nadzieję, że wyniknie z tego coś dobrego - rzucił Bendik na poły żar-

tem, na poły poważnie. - Wielu uważa, że powinienem zachować się jak porządny ojciec i że

właśnie tego potrzeba Johannie...

- Niech sobie gadają. Johanna jest dobrą partią, nie potrzebuje ojca, który próbowałby

zainteresować nią mężczyzn.

- Wielu jest takich, którzy są więcej niż zainteresowani. Muszę przyznać, że już zaczę-

li się wywiadywać...

Amelia chciała zasypać go pełnymi zapału pytaniami, lecz za ich plecami rozległo się

wesołe wołanie. Wróciła Johanna, piechotą. Kot skoczył do niej, rodzice podnieśli się Z ław-

ki.

- Już wracasz?

- Oczywiście! Wszystko powoli się uspokaja. I przywitałam na świecie małego chłop-

czyka w Nyberget. Szkoda, że go nie widziałaś, mamo. Śliczne dziecko, rzadko widzi się tak

pięknego noworodka. I poród tak łatwo poszedł, obyło się bez jakichkolwiek kłopotów. Na

pewno z małego wyrośnie życzliwy człowiek.

- Miło słyszeć.

- Teraz zrobię więc sobie wolne. Wybiorę się nad rzekę, dobrzy ludzie będą mieli o

czym gadać.

Amelia roześmiała się nerwowo.

- Tak, tak, niewielu tam zagląda w środku dnia, ale uważaj na siebie, moja kochana...

- Żartuję, mamo. Będę uważać, ale muszę się porządnie wykąpać, a potem przejdę się

kawałek w stronę letniej zagrody, może nawet przenocuję tam. Myślę, że służąca, która tam

jest, nie sprzeciwi się temu.

Uściskała rodziców, a potem zerwała z głowy szarą chustkę i wemknęła się przez

drzwi do piwnicy, pewnie nalać sobie kubek chłodnego piwa.

Amelia z powrotem usiadła na ławce.

- Ona znów żyje, dzięki Bogu. Bendik śmiał się pod nosem.

- Dziwi mnie trochę ta wyprawa do letniej zagrody™ Myślisz może...

Amelia z uśmiechem pokiwała głową.

- Mówię ci, nasza Johanna ma jakiegoś starającego - szepnęła zadowolona.

- Jakież to do niej podobne, wziąć sprawy w swoje ręce, w tym czasie gdy ja siedzę tu-

taj i martwię się o to, że jestem złym ojcem!

Pod wieczór spadł ciepły deszczyk, delikatny, zaledwie taki, który sprawił, że roz-

puszczone włosy Johanny pokryły się jakby rosą i zaczęły kręcić przy uszach. Ravi nie śmiał

background image

zaprosić jej do szałasu, choć Gunnelius ostatnio znikał na trzy albo i cztery kolejne dni. Nigdy

jednak nie wiadomo było, kiedy, kaszląc, zjawi się z powrotem.

Dlatego też Ravi zbudował nieduży szałas z gałęzi wyżej na zboczu, z dala od wszel-

kich ścieżek wydeptanych przez ludzi i bydło. Żeby tam dojść, należało okrążyć niewielką

stromiznę, przejść przez plątaninę niewysokich jałowców, a i tak miejsce to trudno było odna-

leźć. Ravi ułożył na ziemi wyschniętą trawę niby gruby materac, a dach nakrył kilkoma war-

stwami splecionych gałęzi.

Johanna uważała, że to miejsce stanowi odrębny świat, do którego można wejść, zo-

stawiając wszystko inne na zewnątrz.

Często leżeli tu w półmroku i nawet to im się podobało. Wciąż przez całą dobę było

jeszcze jasno i z jakiegoś powodu Johanna uważała, że łatwiej jest odnaleźć spokój, gdy świa-

tło nie razi w oczy, nie wbija się w głowę.

Ravi kochał ją dzisiaj ze śmiechem, jego palce łaskotały i mocno trzymały zarazem.

Radowała się, widząc go tak rozbawionego, cieszyło ją też, że to ona potrafi wydobyć z niego

chłopięcą beztroskę.

Została za to w pełni nagrodzona, bo nikt tak jak on nie potrafił wprawić jej ciała w

drżenie, przegnać z myśli wszelkie wątpliwości. Była nad nim i pod nim, pozwalała mu brać

się na kolana i wynosić nago w mrok nocy, przez cały czas nie wypuszczając go z siebie.

Wpijała się w niego, czuła, jak on napina się, by wyjść jej naprzeciw, i chwytała jego usta

akurat na czas, by stłumić krzyk napływającej rozkoszy.

Później szukali spokoju pod gołym niebem, niekiedy zaś zdarzało się, że pod nim za-

sypiali.

Matka usiłowała delikatnie ją wypytać, ojciec czynił drobne aluzje. Ostateczne pytanie

zadała jednak Helena. Obie młode kobiety ostatnio nieczęsto się widywały i Johanna czuła z

tego powodu wyrzuty sumienia. Pewnego dnia prawda musi wyjść na jaw. Czuła ból za każ-

dym razem, gdy patrzyła w zielone oczy, a być może Helena coś odgadywała, bo coraz czę-

ściej odwracała wzrok.

Zapewne ją również dręczył żal za Ravim, lecz mimo to zdaniem Johanny wyglądała

teraz lepiej, poruszała się lżej, chociaż brzuch zaczynał być już widoczny.

- Znalazłaś sobie mężczyznę, Johanno, widać to po tobie ż daleka. Któż to taki?

Johanna zaśmiała się nerwowo.

- Ależ, Heleno, co to za pytanie?

Rudowłosa wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się gorzko.

background image

- Jeśli nie chcesz nic mówić, to bardzo proszę. Ja się tylko z tego cieszę, że biegasz w

koło jak rozochocona kotka i wyglądasz na chorą z miłości. Przedtem, doprawdy, nie byłaś

wesołym towarzystwem.

Johanna nie zważała na bezczelność tych słów, po trosze dlatego, iż wiedziała, że to

bardzo trafna obserwacja, lecz również dlatego, że z oczu Heleny biła pewna życzliwość.

- Chyba rzeczywiście masz rację. Nic więcej ci nie powiem - oświadczyła Johanna,

czując, że się rumieni.

Helena wolno skinęła głową, a jej zielone oczy zmieniły się w wąskie szparki.

- A więc nie bolejesz już nad utratą Raviego? Johanna drgnęła, lecz zmusiła się, by

ręka nalewająca wodę do kubków się nie zatrzęsła.

- Nie - odparła po namyśle. - Już nie. Prawda tych słów ułatwiła kłamstwo.

Helena zrzuciła z ramion cienką chustką i wzięła od niej kubek.

- Ja też nie - powiedziała cicho.

Johannę zastanowiło coś w tonie jej głosu, lecz Helena siedziała teraz rozluźniona i

spokojna, pozwoliła więc, by te słowa zawisły w powietrzu. Żadna z nich nie odwróciła gło-

wy, jakby ze świadomością, że ich oczy nie powinny się spotykać.

- Wyjdziesz ponownie za mąż, Johanno?

- Nie wiem...

- Ja nigdy nie będę miała męża - oświadczyła Helena i przełknęła ostatni łyk. - Z mał-

żeństwa wynikają same tylko głupstwa, cudzołóstwo i awantury.

Johanna patrzyła, jak dziewczyna odchodzi, i postanowiła przyjąć to oświadczenie za

najbliższe, co Helena była w stanie wykrzesać z siebie jako przeprosiny.

Patrzyła na nią, zwróciła uwagę na sprężystość szczupłych nóg. Helena miała wpraw-

dzie biodra jak chłopak, była jednak giętka i zwinna. Na pewno sobie poradzi, gdy nadejdzie

jej czas. Jeśli tylko będzie dostatecznie dużo odpoczywać, dobrze jeść i nie wymyśli żadnego

głupstwa, to dziecko Raviego przyjdzie na świat równie zdrowe i śliczne, jak chłopczyk, któ-

remu Johanna pomagała się urodzić gospodyni z Nyberget.

Zajmą się nim troskliwie.

Helena odzyska wolność.

O, tak, takie rozwiązanie będzie najlepsze dla nich wszystkich. Dziecko będzie znało

swego ojca i brata, będzie też miało matkę, nawet jeśli Helena nie zechce nią być.

Niechże więc na razie żyją w takim świecie marzeń, pomyślała Johanna z niezwykłą

jak na nią beztroską.

background image

Helena przychodziła zawsze do szałasu i stary Gunnelius z czasem wiedział już, jaki

jest porządek rzeczy. Ravi zwykle wstawał i szedł jej naprzeciw, gdy nakazywało mu to prze-

czucie, a wtedy stary rozumiał, że musi wybrać się na przechadzkę. Pojękiwał trochę i użalał

się nad sobą, lecz też nie mógł się powstrzymać przed kilkoma słowami podziwu dla Raviego,

który zdobył sobie kobiety w tak prosty sposób.

- Ty czarnowłosy diable, chyba wabisz je do siebie zaklęciami! O, wiem dobrze, na

pewno wykorzystujesz swoją moc do czegoś więcej poza podgrzewaniem wody w mojej

beczce! Prawdziwy z ciebie uwodziciel!

Ravi nie odpowiedział staremu, obdarzył go tylko uśmiechem. Nie zaszkodziłoby mu

podać kilka formuł, które mógłby wymruczeć podczas pełni księżyca, gdyby tylko miał ko-

smyk włosów albo zapomnianą chustkę, mógłby wykorzystać je do rzucenia uroku, potem ko-

biety przychodziłyby już same...

Helena miała wolne całe niedzielne wieczory, a niekiedy zjawiała się również w środ-

ku tygodnia. Przez pewien czas Ravi bał się, że obie jego kobiety spotkają się kiedyś w lesie,

w drodze do niego.

W końcu jednak się uspokoił, z czasem uświadomił sobie, że zdołałby wyczuć kata-

strofę na długo przed jej nastąpieniem. Gdy bowiem nadchodziła Helena, słyszał jej kroki

dużo wcześniej, z o wiele dalszej odległości niż mógłby go dobiec jakikolwiek dźwięk z lasu.

Johanna zaś przychodziła jedynie do miejsca za urwiskiem, absolutnie nie ufała w to, że sta-

rzec, z którym Ravi dzielił mieszkanie, zdoła dotrzymać tak pikantnej tajemnicy. Mógłby za

nią kupić sobie niejeden kubek piwa w Deseń, gdyby tylko umiał dobrze sprzedać tę historię.

Ravi z ulgą kiwnął głową, Johanna chyba rzeczywiście miała słuszność, mówiąc, że

mądrze będzie przez pewien czas zachować ostrożność.

Ludzie bowiem wciąż gadali o Erlendzie i nawet pisarz podejrzewał pewnie, że to

Ravi może kryć się za jego śmiercią. Niedobrze by było, gdyby teraz nagle się pojawił tuż

przed sprawą przeciwko Storlendet.

Ravi dziwił się, że Johanna potrafi tak żyć. Ona, która zawsze pragnęła, aby wszystko

odbywało się wprost i uczciwie. Ona zawsze chciała, by plan jej życia wytyczony został na

wiele lat naprzód. Dlaczego nie pytała go o przyszłość? Dlaczego nie płakała nad tym, że nie

mógł, przynajmniej od razu, zostać gospodarzem na Karlsgârd?

Johanna sprawiała wrażenie zadowolonej, wręcz zachwyconej ich dziwacznym poży-

ciem małżeńskim.

Ravi uśmiechnął się. Johanna Karlsgârd spotyka się ze swym tajemniczym kochan-

kiem w nędznym szałasie z gałęzi w lesie! Doprawdy, Gunnelius miałby o czym gadać.

background image

Nie, z Heleną było prościej, ona nie bała się żadnych złych plotek i nic a nic nie ob-

chodziło jej gadanie starego dziwaka. Była tu obca, a we wsi nikogo szczególnie nie intereso-

wało, czym zajmuje się para nietutejszych.

Ona na pewno niedługo przyjdzie, wyczuwał to. A Gunnelius ochoczo przeklinał i już

szykował się do wyjścia.

Miała ze sobą dzisiaj koszyk, przyniosła mu zapewne jakieś smakołyki. Ravi powitał

ją z uśmiechem, a Helena rzuciła mu się na szyję.

- Nareszcie udało mi się wyrwać! Bendik tak bacznie mnie pilnuje, wydaje mi się, że

zaczął coś podejrzewać. Mówi, że nie wolno mi przynieść wstydu jego domowi, i dopóki

mieszkam pod jego dachem, muszę zachowywać się porządnie. Och, Ravi, to już chyba nie-

długo!

Ravi zamrugał, nie bardzo rozumiał, o co jej chodzi.

Helena schyliła głowę i weszła do szałasu. Ravi czuł, że w środku pozostał smród po

starym, i było mu wręcz głupio, że pozwolił jej tu przyjść. Tak jednak było najbezpieczniej i

nie wyglądało na to, by Helenie w czymkolwiek przeszkadzało.

Od razu położyła się na łóżku, a jej brzuch wyglądał wtedy jak wielki twardy kłębek,

który ktoś wsunął jej pod pasek spódnicy.

- Chodź tutaj, dotknij... ono się rusza. Czy potrafisz wyobrazić sobie coś tak niepraw-

dopodobnego?

Ravi ostrożnie położył rękę na twardym brzuchu.

- Biedna jesteś - powiedział cicho. - To moja wina.

- Mhm, to prawda. Dopóki jednak będziesz mnie tak dotykał, Ravi, będę ci to wyba-

czać, za każdym razem...

Przypomniał sobie tamten czas z Johanną, swój własny lęk przed wyrządzeniem

krzywdy dziecku.

Wszystko to teraz odeszło, z Heleną wszystko wyglądało całkiem inaczej, nikt bo-

wiem tak jak ona nie potrafił go rozpalić. Miał wrażenie, że całe ciało jakby staje w płomie-

niach i tylko w głębi niej istnieje chłód dostatecznie duży, by ugasić ten pożar. W sercu ści-

skało go i szarpało, powietrze było aż gęste od poczucia zdrady i kłamstwa, uchylał się jednak

od niego, szukał bliskości Heleny. Wciskał się w nią tak mocno, że zatracał niemal świado-

mość, gdzie kończy się jej skóra, a zaczyna jego ciało.

W tych uściskach Ravi wyczuwał ukojenie, tak samo dla niej, jak i dla niego. Nie

mógł już poprosić, by odeszła, i wcale też tego nie pragnął. Był rozdarty na dwoje, jedna jego

background image

część na zawsze należała do Johanny, druga była upiorem z dawnych czasów, w których ni-

komu nie wolno było się zbliżyć do syna Reina.

Nigdy nie zaofiarowano mu nic takiego, co mógłby odrzucić.

background image

ROZDZIAŁ XIII

Znów pogoda się odmieniła, spokojną odnogę fiordu pokryły białe grzywy piany.

Woda niczym szary zimny jęzor z rozdziawionej paszczy nieba wlewała się do wsi w głębi

fiordu, pokrywając solą brzegi Letnia burza wbiła zboże w ziemię i wypłukała żyzną glebę

przy korzeniach rzepy i marchwi Główki kapusty, które wciąż były niczym lekko zaciśnięte

dziecinne piąstki, poszarpały wiatry i deszcze.

Na Vildegârd musieli pochować dwoje z tych, którzy zapadli na przeziębienie. Jedną z

nich była kobieta z nienarodzonym dzieckiem.

Na Karlsgârd Bendik wpisywał stracone uprawy do wielkich ksiąg, a na dodatek prze-

kreślił jeden ładunek zamówionej mąki i soli, którą stracił, gdy wiatr zepchnął wiozący ją sta-

tek na brzeg na Storfjorden.

Tegoroczne lato jakby niosło w sobie nastroje Johanny, nieustające wahania między

groźnym chłodem i najjaśniejszymi beztroskimi porankami.

Johanna miała wrażenie, że burza zapowiadająca zmianę pogody wciąż pobrzmiewa w

niej echem, i gdy. Bendik wezwał ją do siebie w pewien późny wieczór, w niezwykły sposób

odczuła pewność, że stało się coś poważnego.

- Wyznaczono już sprawę - oznajmił krótko Bendik. - Mamy spotkać się z adwokatem

w poniedziałek po Vergismess.

To bardzo odpowiedni dzień, powiedziała sobie w duchu Johanna. Vergismess, dzień

po tym, jak ścięto Jana Chrzciciela. Wielu starych, a także część młodych tego dnia zgodnie z

dawną tradycją nie tykało miecza ani siekiery, chyba że mieli jakiś młody las, którego chcieli

się pozbyć. Ścięty tego dnia nigdy więcej nie wyrastał.

- Co ty o tym myślisz? Czy zaszło coś nowego?

- Wszystko teraz zależy od asesora. A on, wydaje mi się, zrozumiał naszą sprawę. Są-

dzę, że raczej dostrzega niesprawiedliwość w tym żądaniu ze strony Storlendet. Możliwe jed-

nak, że istnieje coś, o czym my nie wiemy. Prawdę powiedziawszy, dziwi mnie nieco, że Ma-

gnus Storlendet pozwala na to, by sprawę rozpatrzył asesor. Przypuszczałbym, że mógłby

więcej zyskać, gdyby sprawa została rozstrzygnięta przez sąd składający się ze starców...

Wiesz chyba, że to nie będzie przyjemne.

- Wiem.

- Jesteś przygotowana na to, że będziesz musiała świadczyć... o wszystkim?

background image

- Tak, ojcze, nie będzie mnie to kosztowało aż tak wiele. Niech ludzie się dowiedzą,

jakim mężem był Erlend Storlendet.

- Byle tylko to w czymś pomogło. Musimy się pilnować, żeby nie przynieść sobie

jeszcze większego wstydu, Johanno. Nie mówię tak dlatego, żebym się tak bardzo znów tym

przejmował, ale asesor to człowiek, który potrafi mieć swoje zdanie. Być może zrozumie, dla-

czego opuściłaś Erlenda, na pewno jednak wysłucha również tych, którzy twierdzą, że to twój

kochanek go zabił.

Johannę przeszedł dreszcz. Co powiedziałby ojciec, gdyby wiedział, że Ravi w tej

chwili na nią czeka?

Co by powiedział, gdyby znał plany Johanny, która postanowiła, że gdy tylko sprawa

się rozstrzygnie i szum wokół niej choć trochę przycichnie, Ravi wprowadzi się na Karlsgârd

jako nowy młody gospodarz?

Zaczęła słuchać, co mówi ojciec. Bendik zdawał się myśleć bardzo trzeźwo. Nie był

głośnym mężczyzną, rzadko używał wielkich słów, teraz też nie wydawał się zrozpaczony ani

przestraszony. Wszystko na pewno pójdzie dobrze, trafili na dobrego adwokata, a co najważ-

niejsze, ludzie ze Storlendet nie mają moralnego prawa, by odbierać im Karlsgârd. Johanna

czuła to głęboko w sercu.

Pogładziła ojca po ramieniu i chciała odejść. Serce mocno waliło jej w piersi, niepo-

kój, jaki ogarnął całe ciało, nie wynikał wcale ze słów ojca ani ze świadomości zbliżającej się

sprawy.

Bendik jednak ją zatrzymał, mówiąc:

- Zaczekajmy tu na matkę, zjemy razem. Na dworze taka paskudna pogoda. Dziew-

czyny na pewno rozpaliły w salonie. Napijmy się dziś wina, Johanno, zdradźmy sobie nasze

małe tajemnice!

Johanna napotkała jego spojrzenie, otwarte, lecz wyraźnie pełne niepokoju. A więc jej

drogi ojciec mało nie pęknie z ciekawości! Nic dziwnego, sądzi pewnie, że spotyka się z kimś

z wioski Nie miała siły, by kłamać mu prosto w oczy, na razie jakoś udawało jej się wykrę-

cać.

- Kochany ojcze, ja jednak muszę wyjść, ale bądź spokojny, nie grzeszę. Nie robię nic,

co nie byłoby zgodne z Biblią i co potępiłaby wioska.

Bendik wypuścił powietrze z płuc, próbował ukryć ulgę pod uśmiechem.

- O tym dobrze wiem, moja kochana, myślałem jednak, że...

- Posiedźcie sobie z mamą przy kominku, jestem pewna, że wam również dobrze zro-

bi, jak pobędziecie sobie tylko we dwoje.

background image

Z tymi słowami wyszła.

Helena przez okienko dostrzegła błysk czerwonej spódnicy. Ach, tak, a więc Johanna

znów się gdzieś wyrwała. Helena dużo by dała, żeby dowiedzieć się, co to za jeden. Najważ-

niejsze jednak i tak, że kogoś ma.

Najważniejsze bowiem, że ona wciąż jest żoną Raviego, tyle że sama o tym nie wie.

Nie można chyba mówić o zdradzie, skoro Johanna nie ma takiej świadomości.

Helena bała się postawić sobie nawet w duchu pytanie, co by się stało, gdyby Johanna

o wszystkim się teraz dowiedziała.

Nie, lepiej zaczekać.

Wstrzymać się do chwili, gdy Johanna pokaże światu swego nowego wybrańca. A

może nawet do czasu jej ponownego wyjścia za mąż.

Wtedy Ravi będzie naprawdę wolny.

Dopiero wtedy Helena uzyska pewność, że on należy tylko i wyłącznie do niej.

To nie musi wcale trwać tak długo, sądząc po dużych krokach spieszącej się kobiety,

która znikała na ścieżce biegnącej na tyłach Karlsgârd, przekonana, że nikt jej nie widzi.

Helena poczuła lekkie ukłucie w piersi. Zazdrościła niemal Johannie, która w ten nie-

przyjemny wieczór miała znaleźć się w objęciach silnych męskich ramion. Wokół węgła

domu zawodził wiatr, siekąc deszczem w belki starego spichlerza.

Ale na górze, na stryszku dziewczęcym, panowało mimo wszystko przytulne ciepło i

Helena dziękowała Stwórcy za to, że nie musi już wałęsać się po świecie w taką niepogodę.

Dziecko poruszyło się w niej, musiała walczyć z nagłymi mdłościami i stwierdziła, że mimo

wszystko chętnie się przejdzie.

- Nie ma świadków ani też niezbitych dowodów na to, że pani Johanna córka Bendika,

zamężna z Erlendem Storlendet, jest winna jego śmierci bezpośrednim działaniem. Musi nam

być jednak wolno, panie asesorze, wskazać za pomocą świadectwa uczciwych ludzi i prostej

prawdy logiki, że ona przyczyniła się do tego, a tym samym, że można obwinie ją o to, co się

stało.

Długie, zawiłe zdania adwokata jakby nie chciały wpaść do uszu Amelii. Z całych sił

usiłowała się skupić i wreszcie pochwyciła znaczenie wypowiadanych słów. Mimo to praw-

dziwym szokiem było dla niej, gdy drzwi do gabinetu asesora otworzyły się i adwokat prze-

sadnym gestem kazał wejść do środka trzem niepozornym osobom. Była to ubrana na czarno

kobieta, mężczyzna w spranym samodziałowym stroju chałupników i młodziutki chłopiec w

nieco za dużym na niego mundurze żołnierskim.

background image

- Ci ludzie mogą nam opowiedzieć inną historię aniżeli ta przedstawiona przez adwo-

kata Karlsgârd.

Bendik zaczął kręcić się na krześle, ale jego adwokat był tak samo spokojny jak przed-

tem.

- Niechże i tak będzie. Niech mówią, co mają do powiedzenia - cicho rzekł wyperfu-

mowany mężczyzna.

Zaprzysiężono pierwszego świadka, kobietę. Z jej ust popłynęły słowa monotonne jak

modlitwa. Mówiąc, z całych sił zaciskała szczupłe dłonie na pddołku. Ze spuszczonym wzro-

kiem opowiadała, jak to Johanna źle traktowała swego męża i zaledwie w kilka tygodni po

ślubie odgrażała się, że się go pozbędzie.

Mężczyzna, jak się okazało, pochodził z Laerdal i był jednym z tych, którzy znaleźli

ciało Erlenda w tamtejszym fiordzie. Człowiek ten oświadczył, że gdy zmarłego znaleziono,

palce jednej ręki zdawały się coś wskazywać, druga dłoń zaś zaciśnięta w pięść tkwiła przy

sercu.

Miało to oznaczać, że za zbrodnią kryje się osoba bliska jego sercu, a więc żona.

Najbardziej ważkie okazało się zeznanie chłopca. Odzywał się do asesora cichym gło-

sem, wydawał się jednak pewny siebie i godny zaufania, gdy mówił o tym, co widział nocą

tuż przed odnalezieniem ciała Erlenda. Pochodził z Laerdal, był synem sternika i wyznaczono

go tamtej nocy do pilnowania ładunku na łodzi, cumującej przy pomoście.

- Widziałem dwóch mężczyzn, jeden był jasnowłosy, potężny, drugi zaś niższy i

szczuplejszy, miał długie, gładkie czarne włosy. Bili się. Ten mniejszy wyciągnął nóż i zadał

cios. Stałem schowany za beczkami i nagle zabójca mnie zauważył. Podszedł do mnie i zaczął

mamrotać jakieś ohydne słowa, jakby zaklęcie. Powiedział...

Chłopak zawahał się, lecz adwokat Storlendet kazał mu dokończyć.

- Powiedział, że może mnie zaczarować, że zamieni mnie w kamień, jeśli kiedykol-

wiek zdradzę... ujawnię...

- Dlaczego więc to robisz? - burknął asesor z niechętnym zainteresowaniem.

- To przecież jasne. Podejrzany, kochanek tej kobiety, nie żyje. Przekleństwo już mnie

nie dosięgnie i wobec tego prawda może wyjść na jaw.

Asesor mruknął coś do swego pomocnika i zanotował kilka słów w swojej księdze.

Johanna czuła, jak mocno wali jej serce. Wszystko idzie źle. Jeśli asesor uwierzy, że

Ravi spotkał Erlenda w Laerdal i zabił go tam., to nie tylko utracą zagrodę, lecz na dodatek

nad głową Raviego zawiśnie na wieki kara za zabójstwo. Sprawa być może zostanie wzno-

background image

wiona, może znajdą się świadkowie, którzy widzieli, jak Erlend cały i zdrowy jechał z Laer-

dal do Âl, a później nikt go już nie widział.

Wszak oni byli winni.

Johanna zmęczona pochyliła się ku ojcu. Czuła, że Bendik drży.

Przy stole asesora adwokat Storlendet ciągnął swoją przemowę. Zagłębił się teraz w

opis ponurego losu Erlenda i niewybaczalnego zachowania jego żony.

- Niedługo przyjdzie nasza kolej - szepnął adwokat do Bendika. - Nie traćcie odwagi.

Kiedy to się skończy, w uszach asesora pozostanie nasza historia.

Bendik wolno pokiwał głową, lecz Johanna czuła, jak krew krzepnie jej w żyłach.

Dziecko zanosiło się krzykiem z gniewu i niezadowolenia. Małe nóżki nie chciały go

nosić, choć uparcie próbował podźwignąć się po każdym upadku. Przytrzymując się stołka,

podniósł się do połowy, rączki miał nawet silne, gdy jednak stawał na nodze, nagle jakby za-

czynało kręcić mu się w głowie i znów się przewracał.

- Ależ, Benjaminie, nie złość się tak! Masz dopiero rok i dość czasu, żeby nauczyć się

chodzić.

Johanna nie miała dziś sił na podróż łodzią. Wyprawa do asesora wcale nie była długa,

lecz spotkania stawały się coraz bardziej męczące. Rozprawa ciągnęła się już czwarty dzień i

adwokaci uczynili z niej prawdziwe przedstawienie pełne wyrafinowanych przemów, chytrze

sformułowanych zarzutów, bitew słownych i dokuczliwych wymysłów. Wkrótce jednak i to

także się skończy.

Zegar na dole wybił cztery uderzenia. Dawno już nadeszła pora posiłku, lecz na Karls-

gârd nawet służba w tych dniach poruszała się cicho i nie okazywała chęci do jedzenia. Lu-

dzie przychodzili do domu na posiłki przemoczeni do suchej nitki, lecz przełykali zaledwie

kilka łyżek owsianki, zanim, nie patrząc na siebie, znów wychodzili w pole.

Bali się o swoje życie.

Tak, tak, oni mają więcej powodów do strachu niż którekolwiek z nas, pomyślała Jo-

hanna. My mamy Vildegârd, las, tereny w górach i jeszcze zagrody Bringe i Flaten. I mamy

także Meisterplassen, nie będziemy głodować. Będziemy jednak musieli żyć ze świadomo-

ścią, że zaprzepaściliśmy dwór Antona i dziedzictwo, które miało przypaść tobie, mały Benja-

minie...

- Am! - krzyknął chłopczyk i zrezygnował z dalszych prób chodzenia. Dostrzegł mi-

skę pełną letnich jabłek, ustawioną na komodzie przy drzwiach.

Johanna wzięła jedno jabłko, nadgryzła je, zębami oskrobała przezroczystą skórkę i

dała spróbować Benjaminowi. Jabłko miało świeży kwaśny smak, jakiego dziecko jeszcze nie

background image

znało. Nie mogła powstrzymać się od śmiechu, patrząc, jak mała buzia się krzywi. Szkoda, że

Ravi tego nie widzi.

Radość z tego, że on żyje, odmłodziła ją o tysiąc lat. Równie wielka była też radość na

myśl, że pewnego dnia Ravi będzie dzielił z nią i to. Będzie patrzył, jak syn dorasta, z dnia na

dzień coraz zdrowszy i silniejszy. W ostatnich tygodniach Benjamin wyraźnie się ożywił, za-

czaj jakby rozumieć otaczający go świat i stawiać czoło rzucanym przez niego wyzwaniom.

Tak jak teraz, gdy badał językiem kawałek jabłka.

Ciemne oczy, takie podobne do oczu Raviego...

Przytuliła dziecko, dała mu cały owoc. Benjamin delikatnie skubał jabłko, mlaskając z

zadowoleniem. Johanna oparła się wygodnie w miękkim, obszernym bujanym fotelu.

Tak bardzo chciała zabrać synka do Raviego. Wiedziała, że on także tęskni za chłop-

cem, choć przecież prawie go nie zna.

Może dziś wieczorem...

Nie, lepiej będzie zaczekać, aż sprawa rozstrzygnie się na ich korzyść i wszelkie po-

dejrzenia, jakie na nich padły, zostaną odrzucone. Ravi będzie mógł się wtedy tu sprowadzić,

tu, gdzie jego miejsce. Johanna była pewna, że on tego zechce. Po cóż inaczej wędrowałby aż

tak daleko?

Pomówi z nim o tym już jutro.

Jutro Ravi będzie czekał na nią w szałasie z gałęzi, jeśli wątłej konstrukcji od ostatnie-

go razu nie zburzyła wichura i deszcz.

Helenę cieszyła taka niepogoda. Jej zdaniem było coś niezwykłego w tym, że mogła

siedzieć w cieple, sucha, popijać słodkie piwo i przez okno z prawdziwą szybą patrzeć, jak

wichura przygina brzozy do ziemi. Bardzo niezwykłym uczuciem było móc przycisnąć nos do

zimnego szkła i śledzić strumienie deszczu lejące się z nieba zaledwie kawałeczek od skóry,

nie moknąc przy tym ani trochę, nie czując porywów wiatru.

Zajadała pszenne ciastka z półmiska, widziała, że dziewczyny służące posmarowały je

grubo masłem.

Tak, tak, dobrze tu być.

Przeżywała wciąż pełne rozpaczy chwile, gdy dziecko jakby nagle rosło w niej i chcia-

ło zadusić ją od wewnątrz.

Nie mogła już jednak od tego uciec, nie mogła się przed tym uchronić. Musi urodzić

to dziecko, czy tego chce czy nie. Johanna drogo jej za nie zapłaci. Dostatecznie drogo, by

Helena mogła żyć z Ravim w spokoju przez wiele długich lat.

Ravi będzie się cieszył.

background image

Wciąż okazywał jej swój zachwyt, nawet teraz, przy jej rosnącym brzuchu, kochał ją

goręcej niż kiedykolwiek.

I dawał jej tyle radości! A więc jednak rzeczywiście było tak, jak mówili, że kobiety

również mogą czerpać przyjemność z połączenia się z mężczyzną. Helena nigdy w to nie wie-

rzyła po bolesnych doświadczeniach z chłopem w Roryse i jego kompanami, ani też z wszyst-

kimi innymi.

Tylko z Ravim...

Przymknęła oczy, w ustach czuła smak słodu.

Czuła się tak dziwnie beztroska.

To chyba właśnie jest uczucie, które ludzie nazywają szczęściem, pomyślała.

To chyba właśnie to, co sprawia, że niektóre kobiety robią się tłuste i leniwe, a na twa-

rzach pojawia im się taka ospałość. Zaśmiała się cicho sama do siebie i wzięła jeszcze jedno

ciastko.

- To jest dla ciebie, wiesz? - szepnęła do swego brzucha i niemal przestraszyła się czu-

łości, która ją ogarnęła.

- Osobiście zebrałem niezbite dowody. Sprawca nie żyje, zginął podczas kamiennej la-

winy pod Svarteberg w Âl w Hallingdal. Dlatego też nie można wnieść przeciw niemu pełnej

sprawy i stąd wynikają nasze żądania. Żona musi zadośćuczynić stracie, którą spowodowała

swym nieprzyzwoitym postępkiem na szkodę rodziny zmarłego męża. Jej syn, urodzony w

czasie trwania małżeństwa, uważany jest za syna Erlenda Storlendet do czasu wniesienia spra-

wy o zaprzeczenie ojcostwa.

Tu adwokat pozwolił sobie na mały żart.

- Czego najprawdopodobniej nie należy się spodziewać po zmarłym mężczyźnie...

- Bez względu na wszystko sprawa jest jasna, Benjamina Raviego, syna Johanny córki

Bendika, należy uważać za wnuka Magnusa Storlendet, którego tym samym należy wyzna-

czyć na opiekuna tego dziecka i dysponenta jego majątku, dopóki nie ukończy ono dwudzie-

stu jeden lat. Matkę należy pozbawić prawa do dziedziczenia po dziecku i zasądzić od niej za-

płacenie przypadającej na nią połowy jako grzywny za krzywdę, którą wyrządziła. Dziecko

od tej chwili przebywać powinno pod opieką Storlendet. Wiem, że dziecko jest chorowite, i

dlatego na wszelki wypadek dołączyłem wyraźne żądanie, aby cały jego majątek przypadł ro-

dzinie jego ojca, w osobie Magnusa Storlendet.

Oddał dokument, na którym spisał wszystkie żądania.

Teraz wstał adwokat Bendika.

background image

- Bezpodstawność tych żądań jest dla mnie oczywista, panie asesorze. Proszę mi jed-

nak pozwolić podsumować: Johanna Karlsgârd zawarła małżeństwo, w którym nie były prze-

strzegane nawet jej najmniejsze prawa. Była przetrzymywana w zamknięciu i musiała wypeł-

niać obowiązki małżeńskie w wielce niechrześcijański sposób. Z tego powodu stała się osobą

osłabłą pod względem uczuciowym i w pomieszaniu zmuszona została do ucieczki ze swego

więzienia. Pomógł jej w tym człowiek nietutejszy, któremu przynosiła jedzenie i który winien

jej był przysługę. Połączyła się z tym mężczyzną, co w istocie jest rzeczą naganną, lecz mimo

to w miejscu, w którym osiadła, cieszyła się szacunkiem ludzi, a nawet łaską ze strony pasto-

ra. Urodziła dziecko, syna owego Raviego syna Reina, i nie śmiała powrócić do domu, dopóki

jej męża nie znaleziono martwego.

Johanna uważała, że adwokat dobrze przemawia, i poczuła, że wzbiera w niej otucha.

- Przypominam, że żaden ze świadków nie potrafi połączyć niezbicie Raviego z zabój-

stwem Erlenda, wprawdzie wiele wskazuje na to, że ów człowiek miał ku temu zarówno mo-

tyw, jak i możliwości, lecz w sprawie tak poważnej jak ta domysły nie mogą służyć za pod-

stawę do wydania wyroku. Proszę więc pana asesora o rozstrzygnięcie tego sporu w najlepszy

sposób: zabezpieczyć los dziecka, które jest niewinną stroną w tej sprawie, pozwalając matce,

by zatrzymała zagrodę swego ojca, a także przyznać jej opiekę nad dzieckiem. Zgodzę się

jednak na grzywnę, którą zapłacić powinna Johanna Karlsgârd, w pełni świadoma popełnio-

nego przez siebie grzechu i przyznająca się do niego z wielkim żalem.

Asesor w roztargnieniu kiwał głową, lecz zachowywał się tak również przez cały czas

podczas przemowy adwokata Storlendet.

Wreszcie adwokat zakończył.

Dramatyzm ostatnich wypowiedzi gdzieś nagle zniknął i Johanna poczuła się niemal

zawiedziona. Jak długo będą musieli teraz czekać?

Asesor wstał, nasadził perukę na głowę.

Chrząknął.

Szepnął coś swemu asystentowi.

- Muszę przyznać, że ta sprawa, której rozstrzygnięcia się podjąłem, okazała się dalece

bardziej skomplikowana, aniżeli się tego spodziewałem. Jest niemal tak, że przekraczam tu

swoje kompetencje, a w każdym razie nie mogę wskazać na żadne oficjalne zarządzenia na

poparcie mojej decyzji. Nie mogę zasądzić grzywny bądź innej kary za ewentualne fałszywe

zeznania. Jeśli jednak strony wciąż życzą sobie, by sprawa została rozstrzygnięta poza tin-

giem, i pokładają we mnie wiarę, niezbędną, by wyrok w tej sprawie miał moc wiążącą... to

decyzję już podjąłem.

background image

Obaj adwokaci ukłonili się głęboko.

- Dobrze więc, moja decyzja jest następująca...

Johanna nawet nie mrugnęła, a gdy asesor skończył, siedziała z suchymi oczami, czu-

jąc, że ojciec jakby kurczy się obok niej. Przestał drżeć, a Amelia tylko cichutko westchnęła.

Mogło to brzmieć jak ulga, lecz przede wszystkim jak radość, że nareszcie będzie mogła

wstać i wyjść z całego tego osobliwego przedstawienia.

Dzień świętego Mateusza

przyniósł promienne słońce, zwiastujące piękną jesień. Po

burzliwym lecie plony zapowiadały się raczej marnie, lecz gdyby dobra pogoda utrzymała się

jeszcze przez kilka tygodni, większość wieśniaków zdołałaby jakoś się uratować.

Drogą na Karlsgârd płynął niewielki, acz równy strumień ludzi. Niektórzy szli piecho-

tą, inni jechali pustymi wozami. Wozy trzeszczały na kamieniach na drodze, a ci, którzy nimi

powozili, krzykiem torowali sobie drogę wśród ciągnących niespiesznie piechurów. Ten i ów

jechał konno, a gdy na koniu nadjechał sam lensman, ludzie uprzejmie rozstąpili się na boki,

usunęły się zarówno wozy, jak i piesi.

Działy się wielkie rzeczy.

Ściszonymi głosami prowadzono podniecone rozmowy, ten i ów przeklinał. Nikt się

nie śmiał, choć wszyscy wystroili się jak na niedzielę i zrobili sobie wolne w środku tygodnia

z zupełnie innych przyczyn aniżeli w święto.

Dorosłym towarzyszyły również dzieci, biegające i podskakujące w niewielkich gro-

madach, przybyłe tu z maleńkich zagród czy dalszych wiosek. Niektóre miały nawet szylinga

w kieszeni, który przydawał wrażenia, jakby był to dzień targu.

Wieśniacy przybywali z uprzężami i pełnymi sakiewkami, nie chcieli bowiem tracić

szansy na kupno dobrego konia, zupełnie się na to nie przygotowując.

Licytację ogłoszono ze schodów kościoła we wszystkich przyległych parafiach, a

stamtąd wieści prędko rozniosły się jeszcze dalej. Przy Dosen cumowały teraz trzy obce stat-

ki, jeden z nich był dużym wspaniałym galeasem, jakiego nigdy chyba tutaj jeszcze nie wi-

dziano. Podobno jakiś bogacz aż z Bergen wybrał się tu wraz z kilkoma innymi kupcami, któ-

rych zdaniem na Karlsgârd mogły się znaleźć prawdziwe rarytasy.

Kobiety zebrały się wokół kuchni, siedziały na trawie, posyłając w koło filiżanki do

herbaty, cudowne szklane patery, delikatne noże i łyżki, i sztućce, które nazywano widelcami.

Były tu także faski na masło, pięknie rzeźbione drewniane półmiski na ciastka, pudełka do

przechowywania placków i wszystko co możliwe ze ślicznie dekorowanych sprzętów kuchen-

nych.

21

września

(przyp tłum.).

background image

Na stole, którego pilnował parobek lensmana, stały ustawione rządkiem srebra. Ol-

brzymi świecznik z najczystszego kruszcu królował z tyłu. Mówiono jednak, że rodzina

ostrzegła, iż jego cena wywoławcza i tak będzie zawyżona.

Bendika i Amelii z Karlsgârd nigdzie nie było widać, ale nic w tym dziwnego, cóż za

upokorzenie, co za klęska! Niejednemu żal było tych dwojga, wszak oni zawsze okazywali

wszystkim taką życzliwość, nieszczęśnicy! Widać jednak mieli to i owo na sumieniu, skoro

Bóg tak srodze ich ukarał. Tak, tak, za łatwo weszli w posiadanie tej zagrody. Starsi pamiętali

jeszcze Antona i jego dziwaczny testament No cóż, mówi się wszak, że lekko przyszło, lekko

poszło. Była też w tym jakaś sprawiedliwość, gdyż ten dwór zawsze miał niezwykłą zdolność

przechodzenia z rąk do rąk, z wdowy na wdowę.. Johanna była zapewne ostatnią wdową, w

której posiadaniu znalazło się Karlsgârd, Magnus Storlendet nie był bowiem schorowanym

starcem, u nich w gospodarstwie należało się modlić raczej o zdrowie dla żony. Miał też sy-

nów, rodzina była żywotna, od dawna zapuściła we wsi korzenie.

Tak, tak, szczęście widać sprzyja temu, kto i tak ma dużo, a w dodatku wie, czego

chce.

Ludzie gromadzili się pod podwórzowym drzewem, gdzie wystawiono już wielki

dzwon, który teraz wydawał się czuwać nad tym, co się tu będzie działo. Lensman uderzył w

żelazny garnek i wezwał ludzi do zachowania ciszy.

Licytacja mogła się rozpocząć.

Z Vildegârd również było widać spragnionych widowiska ludzi, którzy kierowali się

na Karlsgârd. Johanna i Amelia odesłały służące, a w izbie leżał tylko stary dziadek, żyjący

na łasce wioski, i dwoje maleńkich dzieci, które wkrótce miały zostać oddane bezdzietnemu

małżeństwu z Solvorn.

Johanna nic nie czuła.

Amelia siedziała i próbowała trochę szydełkować.

Żadna z nich nie miała ochoty wyglądać przez okno, choć obie robiły to w regular-

nych odstępach czasu.

Już niedługo wszystko się skończy.

Pozwolono im zabrać z sobą jedynie kilka rzeczy, trochę starych sprzętów kuchen-

nych, wykrzywiony stół, parę krzeseł, cztery ławy do spania, szafę, w której brakowało

wszystkich drzwi.

Garderoba Amelii nie została wystawiona na licytację, podobnie jak nieliczne drobia-

zgi, które odziedziczyła po swoim ojcu. Większość jednak z jej spadku została sprzedana, a

pieniądze zainwestowano w dwór.

background image

- Wszystko stracicie. W jaki sposób zdołam kiedykolwiek wam się za to odpłacić?

Pytanie, jakie zadała Johanna w ów wieczór, kiedy zapadł wyrok, pozostało bez odpo-

wiedzi.

Bendik pogłaskał ją tylko po głowie i szepnął, że tak nie wolno jej myśleć.

Widzieli, jak strasznie przygnębiona jest córka, i bali się mówić coś więcej. Amelia

próbowała się uśmiechać i wmawiać wszystkim, że nareszcie jej marzenie będzie mogło się

spełnić. Następnego lata przeniosą się na Meisterplassen, być może za kilka lat zrobią z niego

piękną zagrodę, jeśli tylko zdrowie im dopisze. Być może Benjamin mimo wszystko dostanie

należyty spadek po matce.

Johanna kiwała tylko głową i więcej się nie odzywała.

Ale oczy pociemniały jej z żalu tak bardzo, że rodzice wprost nie mogli uwierzyć, że

chodzi jej tylko i wyłącznie o utratę ziemskich dóbr.

Silny męski głos wciąż mieszał się w oferty. Ubiegł dzwonnika w kupnie wspaniałej

biblii, a potem wręcz porwał sześć najdorodniejszych krów, które miały stanąć w oborze Fla-

hammar. Nikt nie znał tego człowieka, ubranego w niezwykły strój i mówiącego bardzo dziw-

nym dialektem. Mężczyzna ten miał dość ciemną skórę, jak gdyby wiele czasu spędził w kra-

inie, gdzie panuje wieczne lato. Ludzie wiedzieli, że jest jednym z pięciu przybyłych lekką ło-

dzią ze szkunera, który cumował pod Nes.

Mężczyzna miał pieniądze w gotówce, a po krótkiej naradzie z lensmanem przy za-

mkniętych drzwiach pozwolono mu widocznie proponować ceny takie, jakie miał ochotę.

Przyjechał tu, żeby wszystko wykupić, mruczeli ludzie.

To jeden z tych padlinożerców, którzy krążą po okolicy, zarabiając na nieszczęściu in-

nych.

Ale ten człowiek nie pasował do takiego obrazu. Przywiózł nawet ze sobą żonę. Nie-

wiasta nosiła kapelusz wielki jak kamień do ostrzenia narzędzi na probostwie, a na szyi miała

ciężki złoty naszyjnik. Ciemnoczerwona suknia była zapewne jakimś zagranicznym wymy-

słem, obszyta pienistymi koronkami, z bardzo nieprzyzwoitym dekoltem odsłaniającym ra-

miona i piersi do połowy. Może to jaka Hiszpanka? Albo jeszcze gorzej, przybyła z któregoś

z pogańskich krajów daleko na wschodzie? Słyszano już o takich, podobno miały całkiem

brązową skórę i były bardzo nieprzyzwoite. Nosiła lekką chustkę, kobiety wzburzone śledziły

ją wzrokiem, gdy ruszyła wprost w gromadę ciemno ubranych mężczyzn, którzy składali

oferty. Z najbardziej oczywistą miną pociągnęła męża za rękaw i wskazała na stół ze srebra-

mi. Mężczyzna w odpowiedzi tylko kiwnął głową. Kobiety zaczęły poszeptywać między

sobą, oto srebro z Karlsgârd także opuści wieś.

background image

Kobieta odeszła potem na bok, do wielkiej czarnej kariolki, którą wynajęli w Dosen.

Z przyjemnością rozłożyła się na siedzeniach i wyciągnęła błyszczącą butelkę chło-

dzącego napoju. Nalała go sobie do maleńkiego srebrnego kubeczka i popijała z przymknięty-

mi oczyma.

Potem znów pochyliła się nad podróżnym kuferkiem i wyciągnęła króciutką fajkę, bia-

łą, ze złotymi okuciami.

Kobiety zgromadzone przy domu ognia przysunęły się jeszcze bliżej siebie i zaczęły

szeptać ze wzburzeniem, gdy nieznajoma skrzesała ogień i zniknęła za chmurą gęstego, aro-

matycznego tytoniowego dymu.

Nad ich głowami rozległo się uderzenie młotka lensmana.

Srebro w całości zostaje sprzedane temu panu.

Kobieta z fajką wypuściła w powietrze nieduże kółko dymu i uśmiechnęła się z zado-

woleniem.

Jej mąż nie przestawał kupować. Talary przesypywały się między jego palcami prę-

dzej niż ziarnka piasku. Wkrótce pozostali zainteresowani stali w milczeniu, nie proponując

już żadnej ceny. Nigdy chyba nie słyszano, by ktoś kupił niemal wszystko, co wystawiono na

licytację, a Magnus ze Storlendet zacierał ręce, bo wiedział już, że będzie miał więcej gotów-

ki do schowania na dnie kufra, niż na to liczył. Nie szkodzi, że Bendik Karlsgârd ocalił prawa

do terenów w górach, do górskich łąk, do dwóch niedużych, oddanych w dzierżawę zagród i

wielu listów dłużniczych.

Lensman pokonferował przez chwilę z asesorem i zaakceptował kolejną ofertę niezna-

jomego. Teraz jednak wśród ludzi poniósł się pomruk. Ciekawość ich paliła, grożąc, że

wkrótce doprowadzi do wrzenia. Lensman znów odwołał swych doradców na bok.

- Ludzie chcą wiedzieć, kim pan jest. Chociaż Magnusowi Storlendet złoto starcza za

odpowiedź...

Obcy wzruszył ramionami i odwrócił się do żony. Kobieta schowała fajkę do ciemno-

czerwonej aksamitnej sakiewki, którą nosiła przytroczoną do paska.

- I co ty na to? Czyżby cię nie poznawali?

Tłum ludzi cofnął się lekko. Zebrani wstrzymali oddech, świadomi, że wreszcie będą

mogli zaspokoić swoją ciekawość.

Kobieta przemówiła podniesionym głosem.

- No cóż, upłynęło kilka lat, to prawda, i nie jesteśmy już młodzi.

Podniosła ręce, przytrzymała kapelusz i rozwiązała wstążkę przytrzymującą ową dzi-

waczną kreację.

background image

Pod kapeluszem miała włosy rozpuszczone, układały się na jej ramionach niczym sze-

roka peleryna. Przypominały sierść borsuka, układały się w wyraźne czarno - białe pasma.

Usta kobiety były nienaturalnie czerwone, lecz oczy połyskiwały ciemnym granatem, a od ich

spojrzenia niejednemu z widzów ciarki przeszły po plecach.

- Dobrze jest wrócić do domu i zobaczyć, że wioska nic nie straciła ze swego dawnego

ducha - rzekła kobieta, uśmiechając się gorzko. - Tu przecież zawsze się starano, aby wszyst-

ko zostało sprawiedliwie podzielone, prawda?

Teraz znów zwróciła się do lensmana.

- A gdzie Bendik i Amelia? Czy już wypędzono ich za drzwi? Chcę się z nimi zoba-

czyć, i to zaraz.

A lensman, który teraz już ją poznał, pobielał na twarzy i nie wiedział, czy powinien

głęboko się ukłonić czy może raczej odwrócić.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum May Grethe Cory zycia 06 Drogi Przez Morze
Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu
Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości
Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie(1)
Lerum May Grethe Cory zycia 20 Ruda Kotka
Lerum May Grethe Cory zycia 11 Miasto Niewolnikow
Lerum May Grethe Cory zycia 17 Nocna Wedrowka
Lerum May Grethe Cory zycia 27 Czas Zarazy
Lerum May Grethe Cory zycia 33 Na Krancu Teczy
Lerum May Grethe Córy Życia 04 Zerwane kajdany
Lerum May Grethe Cory zycia 13 Taniec Aniolow
Lerum May Grethe Cory zycia 16 Zamie
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 02 Księga Marii

więcej podobnych podstron