Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
Aleksander Mańkowski
Podróż za granicę
Warszawa 2012
Spis treści
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
ROZDZIAŁ X
ROZDZIAŁ XI
ROZDZIAŁ XII
ROZDZIAŁ XIII
ROZDZIAŁ XIV
ROZDZIAŁ XV
ROZDZIAŁ XVI
ROZDZIAŁ XVII
ROZDZIAŁ XVIII
ROZDZIAŁ XIX
ROZDZIAŁ XX
ROZDZIAŁ XXI
ROZDZIAŁ XXII
ROZDZIAŁ XXIII
ROZDZIAŁ XXIV
ROZDZIAŁ XXV
ROZDZIAŁ XXVI
ROZDZIAŁ XXVII
ROZDZIAŁ XXVIII
ROZDZIAŁ XXIX
ROZDZIAŁ XXX
ROZDZIAŁ XXXI
ROZDZIAŁ XXXII
ROZDZIAŁ XXXIII
ROZDZIAŁ XXXIV
KOLOFON
ROZDZIAŁ I
Dzierżący w powiecie monopol rozumu i nauki z niemieckich czerpanej książek, pan
Rafał Obuchowski mylić się nie mógł, a pan Rafał Obuchowski sceptycznie się
zapatrywał na mrówczą, wytrwałą pracę młodego Zdzisława Burskiego, któremu
umierający ojciec, prócz błogosławieństwa, zostawił niewielki majątek i dość
znaczne długi. Naturalnie, pan Obuchowski o tyle tylko mógł widzieć, co robi
Burski, o ile z wysokiej góry można dostrzec, co się dzieje na dole. Zażyłości
pomiędzy nimi nie było.
– Ten nigdy, panie dzieju, nie powie – mawiał pan Rafał – Rotszyld i ja! Ja i
Rotszyld! I chociaż nie był pochopny do śmiechu, rad się śmiał, ubawiony ciętością
swojego określenia.
Trudno było nie potakiwać człowiekowi, który tyle zasług położył, tyle
niemieckich przeczytał książek, a subtelnością swojego sądu, wytrawną radą i
szerokimi poglądami po prostu wprawiał w zdumienie. Jeżeli w co, lub w kogo nie
wierzył pan Rafał – nie mogła wierzyć okolica – i – każdy szedł spać spokojny i
oswojony z myślą, że się Burski przy Podpałkach nie utrzyma.
Wtem gruchnęła po świecie zupełnie pewna wiadomość, że ciocia Maniusia całą
swoją fortunę przeznacza jednemu tylko Zdzisławowi i, dla łatwiejszego pominięcia
innych krewnych, sprzedaje majątek.
W prędkim przeto czasie Burski został chłopcem interesującym, który uczciwą
pracą na ojczystym zagonie dawał najmocniejsze na przyszłość gwarancje
utrzymania się przy ziemi i wykierowania się na pożyteczną jednostkę w
społeczeństwie. Nawet p. Obuchowski począł z zajęciem przypatrywać się
Zdzisławowi. O tym, że miał pokierować się dobrze, nie wątpił, bo praca tylko do
dobrego doprowadzić musi, ale go zainteresowało, w jaki sposób rozporządzi swoją
osobą. Czy dalej bawić się zechce, dając się obałamucać czarnym oczom i białym
zębom pierwszych lepszych kokietek bez urodzenia, pozycji, majątku i stosunków –
czy też w końcu wskutek zmienionych losów, poważniej się zastanowi nad życiem i
jego obowiązkami.
Pan Obuchowski miał córkę. Wyprowadzając swoją rodzinę od książąt
Ostrogskich, dla tradycji nazwał ją Halszką, jak starszego syna nazwał Teodorem,
czyli Fedką. Pamiątkowe imiona w danym razie służą za legitymację.
Oczy Halszki nie były czarne, a zęby także nie były zbyt białe. Rodzice takich
rzeczy nie widzą.
Przez tyle lat zżyty z biedą, Burski w swojej pokorze nigdy by się nie ważył
podnosić oczu na córkę pana Obuchowskiego. Wypadało go przeto ośmielić.
Bo Burscy – to, bądź co bądź, szlachta dobra. Są wprawdzie Burscy pod
Berdyczowem, którzy Bóg wie skąd się wzięli, a do których dawniej pan Rafał
zaliczał Zdzisława. Ale się dowiedział, że humańscy Burscy nic wspólnego nie mają
z berdyczowskimi, a nawet, że się wyprowadzają od Kmitów.
– A Ostrogskiej wolno jest Kmicie wiarę ślubować – konkludował pan
Obuchowski.
Nie tylko wypadało, ale należało chłopca ośmielać, tym bardziej, że w widokach
podniesienia rodu, pan Rafał wydzielał córce jak najmniej posagu.
Zarzucano wprawdzie Zdzisławowi pewien brak towarzyskiej ogłady, zanadto
czysty akcent polski, kiedy po francusku rozmawiał z damami i – absolutną
nieznajomość winta. Młodo objąwszy po ojcu zawikłane interesy, Burski nie znalazł
czasu na wykończenie zaniedbanej trochę edukacji.
Prawdziwy szlachcic powinien umieć grać w winta. Sam pan Rafał, pomimo
poważnych zajęć, nie gardził partyjką, przy czym, z powodu tuszy, rad poprawiał się
w krześle, co pozwalało mu strategicznym spojrzeniem obejmować karty sąsiadów.
W ten sposób kombinacja staje się trafniejszą, a gra – nieporównanie śmielszą. W
wincie ważniejszą od wygranych pieniędzy jest reputacja dobrego gracza, według
której mierzą jego zdolności i jego inteligencję. Pan Obuchowski o swoją reputację
był dbały.
Braki wykształcenia Zdzisław okupywał junacką fantazją i wrodzonymi
zdolnościami do figlów i facecyjek, których fama szybko rozbiegała się po okolicy,
rozweselając ciepłe, serdeczne, wiejskie zebrania. To on lakiem przypieczętował
do stołu brodę śpiącego żyda, a potem mu nad uchem wypalił z obu luf dubeltówki.
Żyd wprawdzie brodę zostawił na stole, ale biedny Burski długo się potem męczył z
wygojeniem palca skaleczonego szarpnięciem strzelby. To on, zakradłszy się w
nocy do piekarni, śpiącym dziewczętom pomalował wąsy i brody. Przez tydzień się
odmyć nie mogły, jedna z nich potem urodziła dziecko z połową twarzy czarną, ale
biedny Zdzisław tak się zaziębił podczas nocnej do piekarni wyprawy, że długo
potem kaszlał i nie mógł wychodzić z pokoju. To on...
Zważywszy wszystkie pro i contra, dotyczące młodego sąsiada, pan Rafał
przymknął oczy i podniósł palce do góry.
– Tak – wyrzekł – bogaty, pracowity, uczciwy, bystry... Ostrogska odda swoją
rękę Kmicie.
Jedna przeto strona w interesie była dojrzała i gotowa.
Ale pomimo całego szacunku dla wieku, rozumu i zasług pana Obuchowskiego,
Zdzisław nie był ani gotów, ani dojrzały.
Przede wszystkim lubił oczy czarne, a zęby zupełnie białe.
Po drugie – od dzieciństwa był nauczony patrzeć na wszystko oczami cioci
Mamusi – ostatniej z prawdziwych Faławskich. Prawdziwi Faławscy, jednego z
Firlejami szczepu, wraz z nimi wywodzą się z Frankonii). A ciocia Maniusia nigdy w
żyłach pana Rafała nie chciała dopatrzeć się szlachetnej krwi Ostrogskich.
Przeciwnie, skłaniała się raczej ku innej, skromniejszej legendzie, która nie płynęła
z Ostroga, ale z okolic Lipowca, przez co stawała się łatwiejszą do sprawdzenia.
Nie imponowały jej koligacje pana Rafała, którego matka, Minoska z domu, primo
voto była za Kopytkiewiczem z Podola. To wszystko może być sobie arystokracją
inteligencji, zasług, nauki – ale nigdy nie zostanie arystokracją rodu. Mając się za
Kmitę, a rodząc się z Firlejówny, Burski patrzał daleko wyżej, niż się panu
Obuchowskiemu zdawało.
Po trzecie, a to najważniejsze, Zdzisław już miał serce zajęte.
Zresztą pana Rafała ubóstwiał i wobec niego języka zapominał w gębie. Chociaż
się mógł popisywać przed człowiekiem, który tyle wiedzy posiadł, oddawał hojnie
wszystko na usługi słuchaczy i mówił tak wzniośle, tak płynnie, tak długo, którego
każdy ruch niemal zdawał się już czynem, ofiarą na polu służby społeczno-
obywatelskiej.
Wszak nawet opowiadano sobie po cichu, że ten człowiek pisze... I na to umiał
znaleźć czas.
Pisał, w istocie, rozprawy filozoficzne, polemiki teologiczne, traktaty podręczne z
dziedziny rolnictwa, techniki, zoologii – wszystko mu z równą przychodziło
łatwością. Głównie zaś dwom pracom swoje wczasy poświęcił: spisywał dziennik,
czy też pamiętnik i – komentował Krasińskiego. Pierwszy mógł zostać cennym
nabytkiem dla historii kraju, a może i Europy, drugi – pomnikiem naszej literatury.
Uderzony tym do jakiego stopnia wielki poeta jest niezrozumiały, a więc i
niedostępny, pan Rafał postanowił okalające go ciemności rozegnać, bo bądź, co
bądź, dużo w nim znajdował dobrego. I dziwił się, że pomysł taki na pozór prosty
ani samemu poecie, ani nikomu innemu nie przyszedł do głowy.
– Największe, panie dzieju, wynalazki są proste – myślał – a wieki całe na nie
czekamy.
Praca to była wdzięczna, choć bardzo ciężka. Komentować całe ustępy, których
się nie rozumie, to nie każdy potrafi.
Czasami zapomniawszy się, pan Obuchowski sam nawet o swoich pracach
przebąkiwał, ale w ogóle o tym mówić nie lubił i przebierał w wyborze tych, przed
którymi wolno mu było zapomnieć się.
– To nie dla każdego, panie dzieju, dostępne.
Zajęcia literackie dodawały tylko blasku i wzrostu jego postaci, wobec której
Zdzisław czuł się marnym robaczkiem, pełnym niekłamanej pokory. Za tę pokorę
nieraz mu dokuczała ciocia Maniusia, bo inteligentna i wykształcona sama, do tego
bogata, miała prawo z lekceważeniem traktować niejedno, nawet i pana Rafała.
– Niemiecki pedant! – mówiła nieraz.
I miała słuszność. Gardząc Francuzami, jako narodem płochym, pan Obuchowski
nic wierzył w ich naukę:
– Forma błyskotliwa, a gruntu, panie dzieju, żadnego.
Cenił tylko to, co przychodziło z Niemiec, co pisali i nauczali Niemcy, chętnie
zapominając o tym, że do wojny z roku siedemdziesiątego, która mu otworzyła oczy
– nieoględnie ciążył ku Francji, dając się unosić kłamliwym mirażom; prawda, że
wówczas był jeszcze młody, a w młodości człowiek rad okłamuje samego siebie.
Za przykładem kilku rodzin, od kniaziów na Bracławiu wyprowadzają się
Dymscy. O tym, czy wywodzą się słusznie, powątpiewać niewolno, bo panna Janina
Dymska ma oczy tak czarne, usta – czerwone, a zęby białe, taka przy tym
szykowna, pulchna, wesoła, że największego niedowiarka przekona. Sióstr
wprawdzie ma kilka, posagu – niewiele, ale te oczy! te oczy!
Dzięki obietnicom ciotki, Zdzisław mógł dzisiaj śmielej w tych oczach topić swoje
spojrzenia, więc je topił, nie śpiesząc z oświadczynami i wyczekując, aż się w sercu
Janinki obudzi wzajemność. Musiał przy tym o swoich zamiarach uprzedzić ciocię
Maniusię i jej zezwolenie uzyskać.
Panna Dymska nie wyróżniała może specjalnie młodego Burskiego, ale ponieważ
się śmiała do niego jak i do innych, był rad i czasem myślał, że ona do niego
najwięcej się śmieje, i sam nie wiedział, czy też jest bardzo dowcipnym, czy po
prostu śmiesznym.
Młoda jeszcze, Janinka, nie spieszyła się do ołtarza. Po co? Na to, żeby się
kłaniać jednemu, kiedy teraz jej się kłania dziesięciu? Chciała się bawić, śmiać się i
błyskać białymi zębami. Wtedy na ładnej twarzy panienki ukazywały się dołki, a
koniec zadartego noska bardzo przyjemnie się marszczył. Patrząc na nią, Zdzisław
czuł, że byłby ją mógł zjeść.
Poważny wdowiec, pan Obuchowski nie lubił panny Dymskiej. Irytowała go jej
wesołość, drażnił go nieprzyjemnie jej śmiech.
Zresztą Obuchowscy z góry patrzyli na Dymskich i żadnych bliższych stosunków
pomiędzy dwiema rodzinami nie było. Spotykano się czasem u wspólnych sąsiadów,
nic więcej.
Ale pomimo różnicy wieku i braku zażyłości, ta bezczelna Janinka poufale się
śmiała do poważnego obywatela, jakby do jakiego młokosa ze swojej sfery.
Więc jeszcze więcej się irytował pan Rafał, bo nie był przecie pierwszym lepszym
kawalerem, wykręcającym zaściankowymi gąskami w mazurze. Zresztą nigdy się
nie dobijał o zaszczyt śmieszenia panien i w ogóle kobiet. Jeżeli był z natury cięty –
nie pragnął śmieszyć, lecz – smagać.
– Ekonomska koza! – mówił, określając Janinkę.
– Dlaczegóż ekonomska! – protestowano nie bez hipokryzji.
– Wiem, wiem – odpowiadał – kniaziowie na Bracławiu! Słyszałem! W moim,
panie dzieju, wieku, już maskarady nie bawią i, wolę by każdy, zostając sobą, nie
przebierał się w pożyczane, panie dzieju, płaszcze i mitry.
I chociaż był mało pochopny do śmiechu, śmiał się przy tych słowach, smakując
całą ich ciętość.
– Zresztą – dodawał – ja tam o tym wszystkim gadać nie lubię, ale po mojej
śmierci przeczytacie, panie dzieju, niejedno.
Przyjemnie jest opowiadać sobie poufnie, że dziad pana X. był fagasem albo
ekonomem, który nakradł, przyjemnie jest boleć nad tym, że pan Y. młodszy nie jest
synem pana Y. starszego, lecz młodego studenta, który panią Y. zrozumiał, ale
najprzyjemniej jest czytać to wszystko w druku i czarno na białym, bo wtedy to już
przestaje być plotką i wkracza w dziedzinę historii. Życzliwie przeto słuchając pana
Obuchowskiego, każdy się oblizywał, zawczasu smakując ważniejsze ustępy jego
historycznego dzieła. Miłe wrażenie trwało jednakże niedługo, bo wnet ogarniał
niepokój o własną skórę. O nieżyczliwych tak łatwo! Zmylony złośliwą plotką, bez
gruntownego wyświetlenia prawdy, pan Rafał mógł o każdym ze słuchających tak
samo umieścić historyczną wzmiankę.
E, nie! Obcowanie z literatami nie jest rzeczą bezpieczną.
– Lepiej by na swoim Krasińskim poprzestał – odzywał się nie jeden. – To
pożyteczne, to dawno było potrzebne, a przynajmniej nie dotyka niczyjej reputacji.
– E, Krasiński! – z lekceważeniem mówiła dama bardzo sympatyczna – ja wolę
Ohneta.
Na to z politowaniem uśmiechała się młodziutka panienka spod Taraszczy, znana
w okolicy z tego, że dużo miała wiedzy i smaku. I rzeczywiście nic jej obcym nie
było – mogła decydować o rzeźbie, malarstwie, literaturze, architekturze, czym
zawsze w zachwyt wprawiała matkę i dwóch braci. Nieomylność swojego sądu
zawdzięczała przeważnie temu, że nigdy się nie wydaliła z powiatu. Podróże
bałamucą, rozpraszają uwagę, nasuwają cudze poglądy, wpływy, wykoszlawiają
pojęcia, odejmują swobodę myślenia...
– Chociażbym Krasińskiego nie znała – rzekła – już by we mnie zaufania nie
budził dlatego, że jego nazwisko zaczyna się od k i r. Litery, składające nazwisko,
mają niewątpliwy wpływ na los, charakter, czyny, przymioty, wady i kierunek
talentu. Gdy widzę z sobą zestawione litery k i r, doznaję wrażenia nudy albo
wstrętu. Krokodyl, kruk, kret, budzą wstręt, gdy Krasiński, Kraszewski, Krupiński,
Korzeniowski nudzą, choć w tym ostatnim k i r rozdzielone są samogłoską o, która
jest płaczliwa, a więc także nudna. Nudzą mnie nawet krowy swoimi masywnymi
kształtami, głupim spojrzeniem i głupim rykiem.
– Poetów i krokodyle daruję pani – zaprotestował jakiś rumiany obywatel – ale co
byśmy robili bez krów i bez mleka.
Młodziutka panienka spod Taraszczy pobłażliwie się uśmiechnęła.
–Lubiłabym – rzekła – mieć w ogrodzie obłaskawione różowe sarny, które by
liliowo przystrojone, bosonogie pasterki doiły blado-zielonymi rękami, ściągając
opałowe mleko. Lubiłabym wzrokiem tonąć w tym słabo barwnym obrazie,
rozuśmiechnionym na tle żółtawego nieba, nierozwichrzonego żadnymi
atmosferycznymi prądami, nierozkłębionego w brutalne obłoki, rozerwane ogniem i
gromem. O! niebo moje jasne, o moja pogodo!
Inny znowu, zjedzony troskami obywatel, uważał, że bez poetów obejść się
można. Żaden z nich jeszcze nie nauczył nikogo, co zrobić, żeby żuczki nie jadły
buraków albo, żeby sprzedać pszenicę po rublu, kiedy jej cena w miasteczku
trzyma się siedemdziesięciu kopiejek.
Słowem, pomimo szacunku, jakim otaczano pana Obuchowskiego, bardzo
rozmaite wygłaszano poglądy na jego literackie zajęcia.
ISBN (ePUB): 978-83-63149-71-0
ISBN (MOBI): 978-83-7884-000-8
Wydanie elektroniczne 2012
Na okładce wykorzystano fragment obrazu „Koncert domowy” Wincentego Wodzinowskiego (1866–1940).
WYDAWCA
Inpingo Sp. z o.o.
ul. Niedźwiedzia 29B
02-737 Warszawa
Opracowanie redakcyjne i edycja publikacji: zespół Inpingo
Plik cyfrowy został przygotowany na platformie wydawniczej
Inpingo
.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie