Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 25 Lustro wody

background image

Gjersoe Ann-Christin


Dziedzictwo II 25



Lustro wody

background image

1

Blanche otaczały gęste, nieprzeniknione ciemności, ale po

chwili dostrzegła w szparze w wieku trumny przesączające się
cienkie pasmo złotawego światła. Wstrzymując oddech,
usiłowała dojrzeć coś, lecz bez rezultatu.

Nasłuchiwała przez chwilę. Ani jeden dźwięk nie mącił ciszy.

Słyszała tylko własny oddech, łomotanie pulsu i szum w
uszach, który pojawił się po tym, gdy uderzyła głową o
kamienną podłogę.

Ciepła łza spłynęła po jej skroni, załaskotała w ucho.
Jak się stąd wydostać? Jak mam...
Czuła, że ogarnia ją panika, oddech coraz

background image

bardziej przyspieszał, brakowało jej powietrza. Chustka

przeszkadzała normalnie oddychać. Każdy ruch tylko
pogarszał sprawę.

Widok smużki światła dodawał jej nieco otuchy,

przypominał, że na zewnątrz czeka wolność.

Przede wszystkim musisz oddychać spokojnie. Spokojnie i

powoli.

W trumnie było duszno i gorąco, na szczęście przez wąską

szparę napływało trochę powietrza. Kiedy o tym pomyślała,
poczuła się nieco spokojniejsza. Miała trochę czasu. Poza tym
pan Schmidt chyba wkrótce zacznie jej szukać? Chociaż nie
było to wcale takie pewne, powiedział jej przecież, że ma
opuścić budynek w ciągu pół godziny i poinstruował
dokładnie, jak ma się wydostać na zewnątrz niezauważona.
Może wcale nie będzie jej szukał? Nie miała pojęcia, ile czasu
minęło od chwili, kiedy zostawił ją w bibliotece. Wydawało jej
się, że niewiele, ale przecież straciła przytomność, kiedy spadła
ze schodów, ocknęła się dopiero wtedy, kiedy mężczyzna w
kapturze niósł ją do groty.

background image

Poruszyła się. Dłonie i stopy miała związane. Chyba zdoła się

jakoś uwolnić?

Szybko zorientowała się, że to nie takie proste. Ciasne więzy

krępowały jej nogi zarówno poniżej, jak i powyżej kolan,
ramiona zaś były boleśnie wygięte do tyłu i związane na
plecach.

Przymknęła oczy. Była unieruchomiona.
Oddech znowu przyspieszył. Z każdym oddechem chustka w

jej ustach robiła się coraz bardziej wilgotna i przesuwała się
coraz głębiej. Zrobiło się jej niedobrze, miała ochotę zwy-
miotować. Spróbowała przesunąć chustkę językiem, lecz bez
powodzenia.

Potem usiłowała poluzować więzy wokół nóg, ale nagle

uświadomiła sobie, że najlepiej byłoby najpierw uwolnić ręce.
Wtedy mogłaby wyjąć chustkę z ust i zawołać pomoc.

A jeśli wróci ten w kapturze?
Musi się stąd wydostać.
Zacisnęła zęby na chustce. Z przyprawiającym o dreszcze

dźwiękiem zazgrzytały o materiał. Jej oprawca wykazał się
ogromną skrupulatnością - prawie straciła czucie w nogach,
wi-

background image

docznie krew nie krążyła tak, jak powinna. Za to więzy wokół

dłoni nie były chyba aż tak ciasne?

Ale za każdym razem, kiedy próbowała uwolnić ręce,

przeszywał ją ból. Wydawało się to nieosiągalne. Czyżby
jednak się pomyliła? Gdyby tylko udało jej się uwolnić jedną
dłoń! Wtedy mogłaby uwolnić i drugą, wtedy może zdołałaby
wydostać się z trumny.

Wzięła głęboki oddech i zacisnęła powieki. Czuła, że krwawi,

ale mimo przeszywającego bólu przekonywała samą siebie, że
to dobrze, bo dzięki temu sznur łatwiej się ześliźnie.

Postanowiła, że spróbuje z prawą ręką. Nie była aż tak ciasno

związana, jak lewa. Za to bardziej bolała. Łzy pociekły jej z
oczu. Postanowiła odpocząć. Oddychała z trudem, wyczerpana
wysiłkiem. Coraz bardziej brakowało jej powietrza.

Jak ja się tu znalazłam, na Boga? Kim jest ten mężczyzna,

który mnie tu wrzucił jak padłe zwierzę?

Domyślała się, że musi to mieć coś wspólnego z zapiskami

ojca. Na pewno właśnie o nie chodziło temu w kapturze.

background image

Myślała gorączkowo, starając się zapomnieć o palącym bólu

wokół nadgarstków.

Co takiego znajdowało się w tych zapiskach? Dlaczego ktoś

chciał ją skrzywdzić z ich powodu?

Nie zdążyła się nad tym zastanowić, bo nagle usłyszała jakiś

stłumiony dźwięk. Nadstawiła uszu.

Leżała nieruchomo, wstrzymując oddech.
Ktoś się zbliżał. Słyszała pospieszne kroki, dźwięk żwiru

miażdżonego podeszwami butów.

Potem znów zapadła cisza.
Gdzie on jest? Tuż obok?
Próbowała dojrzeć coś przez wąską szparę, ale na próżno.
Co się dzieje? Podniesie teraz wieko? Wypuści ją?
A może to pan Schmidt?
Serce zaczęło galopować w jej piersi jak szalone. Kilka razy

uderzyła całym ciałem w bok trumny, jednocześnie wydając z
gardła stłumione dźwięki.

background image

Chyba ją słyszał? Nie wiedziała kto to, ale musiała

zaryzykować. Ponownie zaczęła dawać znaki. Nagle
przerwała.

Przez chwilę leżała nieruchomo, węsząc w powietrzu jak pies.
Do wnętrza trumny napływała mocna woń, której nie można

było z niczym pomylić.

Blanche, zdjęta paniką, znów zaczęła szarpać więzy.
Dym. Pachniało dymem.

background image


2

- Wielki Boże - wyszeptała Ellen. Kobiety i mężczyźni, dzieci

i starcy mijali ją w biegu, ktoś potrącał ją co chwilę. Sama stała
jak sparaliżowana, nie mogła się ruszyć. I nic nie słyszała.
Czemu było tak cicho?

Mogła tylko patrzeć, a to, co widziała, było tak straszne,

okrutne, przerażające, że najgorsze koszmary nie mogły się z
tym równać.

Statek został poważnie uszkodzony. Pokład pokrywała

warstwa połamanego drewna, rozbitego szkła, fragmentów
oklejonych tapetą paneli, kawałków grubych pluszowych
zasłon z salonu i innych niezidentyfikowanych resztek. W
kilku miejscach pokład wypuczył się groźnie.

background image

Najgorsze jednak było ludzkie cierpienie. Wielu pasażerów

odniosło rany. O reling opierał się jakiś mężczyzna, trzymając
się za prawe udo, z którego sterczał kawał drewna. Obok
siedziała zapłakana kobieta, przyciskała dłoń do oka, a
spomiędzy jej palców ciekła krew, barwiąc białą rękawiczkę.
Jakiś inny mężczyzna leżał nieprzytomny na pokładzie. Młoda
dziewczyna próbowała zatamować krew płynącą z głębokiej
rany na skroni.

Gdzie nie spojrzeć, trafiała na podobne sceny. Najgorzej było

z tymi, których wynoszono z niższych pokładów. Tak
okropnych obrażeń Ellen nawet nie potrafiłaby sobie
wyobrazić. Byli to chyba głównie członkowie załogi, więk-
szość miała na sobie mundury. Zostali poparzeni parą z kotła.
Dwóch mężczyzn niosło między sobą trzeciego. Nie miał skóry
na twarzy, ale nie krzyczał, tak się przynajmniej Ellen
wydawało, choć ból musiał być przecież nie do wytrzymania.
Za nim wyniesiono młodego chłopaka. Nogawki jego spodni
zniknęły, nogi aż po uda były krwistoczerwone. Potem ukazał
się kolej-

background image

ny członek załogi, skóra na jego dłoniach wisiała płatami.
Patrzyła na to wszystko, ale jakby nie w pełni przyjmowała

tego do świadomości. Zbyt wiele, za bardzo... Nie mogła...

- Ellen!
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że Ulrik krzyczy do niej,

jednocześnie mocno ściskając jej ramię. Nagle wszystkie
dźwięki powróciły, jak ogromna fala strachu i bolesnych
okrzyków.

- Musimy coś zrobić! - Ulrik pokazał przed siebie. - Nora

przyniosła skrzynkę z lekarstwami. Musisz jej pomóc
opatrywać rannych!

Po tych słowach ruszył biegiem na pomoc jakiemuś

chłopakowi, który z trudem podtrzymywał mężczyznę dwa
razy większego od siebie. Ellen odwróciła wzrok. Mężczyzna
miał koszmarne poparzenia na piersi i brzuchu.

Na sekundę przymknęła oczy. Czuła, że zaraz zemdleje.

Krew. Nie znosiła widoku krwi. Nic nie mogła na to poradzić.
Nie miało znaczenia, że wychowała się na wsi i nieraz
widziała, jak ubija się zwierzęta. Krew miała taki specyficz-

background image

ny zapach, teraz powietrze było nim przesycone. Poza tym na

sam widok krwi robiło jej się niedobrze. Za każdym razem,
kiedy ojciec kazał jej pomagać przy uboju, biegała za róg i
wymiotowała. W końcu matka się za nią wstawiła i zwolniono
ją z tego przykrego obowiązku.

Otworzyła oczy. Przeszywające okrzyki bólu, ocean błagań o

pomoc, niezliczone ludzkie głosy - wszystko to uderzyło w nią
z ogromną siłą, potem jeszcze raz i jeszcze.

Musiała coś zrobić. Nie mogła tak stać bezczynnie. Nawet

jeśli nie na wiele się przyda -w domu to matka i Abelone
zajmowały się opatrywaniem ran - to w każdym razie musi
spróbować.

Już miała pobiec w stronę Nory, gdy nagle przez inferno

dźwięków z trudem przebił się cichy, przestraszony płacz
dziecka.

Rozejrzała się prędko. Tuż obok dziury w pokładzie stała

samotnie ciemnowłosa dziewczynka, ściskając coś w
ramionach.

Zhenmei! Płakała coraz rozpaczliwiej, z przerażeniem

wodząc wokół wzrokiem.

background image

Ellen podbiegła do dziecka, pochyliła się.
- Zhenmei, to ja, Ellen - powiedziała, ujęła w dłonie mokrą od

łez twarzyczkę małej Chinki i zwróciła ku sobie, próbując
uchwycić jej spojrzenie. - Nie jesteś ranna?

Wiedziała, że dziewczynka jej nie słyszy, ale i tak mówiła do

niej, jednocześnie szukając obrażeń na jej ciele. Wyglądało na
to, że jest cała i zdrowa.

Pogłaskała ją uspokajająco po policzku. Zhenmei cała się

trzęsła, kurczowo przyciskała do siebie szmacianą laleczkę w
czerwonej jedwabnej sukience, o czarnych lśniących włosach,
takich samych jak jej własne. Nadal rozglądała się dokoła.
Ellen domyśliła się, że szuka wzrokiem pani Darcy, angielskiej
misjonarki, która ją przygarnęła.

Ellen położyła dłoń na dłoni dziewczynki, która podniosła na

nią wzrok.

- Znajdziemy twoją mamę - powiedziała Ellen i uśmiechnęła

się z wysiłkiem.

Wprawdzie Zhenmei nie słyszała, a nawet gdyby słyszała, i

tak nie rozumiałaby, co Ellen

background image

do niej mówi, ale pełen przerażenia płacz zaczął się

uspokajać. Dziewczynka wsunęła dłoń w dłoń Ellen i ścisnęła
ją mocno.

Ellen wstała, odetchnęła głęboko i jeszcze raz rozejrzała się w

tłumie.

Gdzie też może być pani Darcy?
Kiełkujące uczucie niepokoju ścisnęło jej żołądek.
Z dołu wciąż wynoszono kolejnych rannych. Kajuta pani

Darcy znajdowała się na najniższym pokładzie. Nietrudno było
sobie wyobrazić, że wśród pasażerów z tej części statku musi
być najwięcej ciężko rannych i ofiar śmiertelnych.

Zaraz, zaraz, zdawało jej się, czy też statek przechylał się

teraz jakby bardziej na jedną stronę?

Strach, który pojawił się w chwili, kiedy siła wybuchu

wyrzuciła ich z łóżek i któremu do tej pory nie pozwalała dojść
do głosu, przejęta tym, co zobaczyła na pokładzie, teraz dał o
sobie znać.

Czy statek tonął?

background image

3

Woń dymu stawała się coraz bardziej intensywna. Blanche

ponownie spróbowała poluźnić więzy krępujące jej nadgarstki.
Szorstki sznur jeszcze mocniej wbił się w skórę. Starała się nie
zwracać na to uwagi.

Musi się stąd wydostać. Natychmiast.
Co się pali? Gorączkowo próbowała przypomnieć sobie, jak

wygląda grota. Pamiętała tylko nierówne kamienne ściany i
stojącą pośrodku trumnę, nic poza tym. Ale zapach był
wyraźny. Słyszała tez charakterystyczne trzaskanie ognia. Ból
prawego nadgarstka był teraz nie do wytrzymania, jakby ktoś
zdzierał jej skórę z dłoni. Nie miała jednak wyjścia.

background image

Przełknęła ślinę, by opanować mdłości, zacisnęła mocno

zęby.

Ciągnęła i szarpała, obracała ręką na wszystkie strony. Czuła,

jak sznur kawałek po kawałku zsuwa się wzdłuż dłoni. Krzyk
bólu zabrzmiał stłumionym bulgotem gdzieś w głębi gardła.
Już niedługo, jeszcze tylko kawałek.

Nagle poczuła, że dłoń jest wolna. Ból ustąpił. Teraz mogła

wyjąć chustkę zatykającą jej usta.

Ramiona, tak długo wygięte w niewygodnej pozycji, bolały ją

i były zupełnie sztywne. Pozbawionymi czucia palcami wyjęła
chustkę z ust.

Zaczęła bębnić pięściami w wieko trumny i krzyczeć. -

Wypuść mnie! Wypuść mnie!

Teraz, kiedy już uwolniła ramiona, mogła wreszcie poruszyć

całym ciałem.

Kopnęła mocno w wieko. Ruszyło się zaledwie odrobinę, ale

nie ustąpiło całkiem, jakby czymś przygniecione czy
zablokowane.

Wrzeszczała ile sił w płucach. Musi je otworzyć, musi

zaczerpnąć powietrza, musi...

background image

Nie przestając krzyczeć, waliła pięściami i nogami w drzwi

swego więzienia.

Nagle ktoś mocno zapukał w wieko. Aż drgnęła z przerażenia.
- Leż spokojnie, wariatko - usłyszała szept. To nie był głos

pana Schmidta. Musiał więc

należeć do tego w kapturze.
- Leż spokojnie?! - krzyknęła i znów zabębniła w wieko.

Chyba w końcu musi ustąpić?

- Leż spokojnie, powiedziałem - zasyczał znowu głos. - Bo jak

nie, obiecuję, że nie wyjdziesz stąd żywa.

Przez chwilę leżała spokojnie, zastanawiając się, co robić.

Skoro ją tu zamknął, to niby czemu miałby ją teraz wypuścić? I
skąd ta woń dymu?

Już zamierzała znowu kopnąć w wieko, gdy powstrzymał ją

jakiś nowy dźwięk.

Cóż to? Czy naprawdę słyszała śpiew?
Leżała nasłuchując, czy to rzeczywiście śpiew, czy może jej

się wydawało. W trumnie było koszmarnie gorąco, może z
braku powietrza mózg zaczął odmawiać posłuszeństwa?
Czyżby miała stracić przytomność?

background image

Skoncentrowała się. Nie, to nie złudzenie. Naprawdę słyszała

śpiew. Melodia była piękna, słów nie rozpoznawała.

Nadal jednak czuła, że kręci jej się w głowie. Oddychała tym

samym powietrzem, które wydychała, świeże powietrze
prawie nie dochodziło przez wąską szparę w wieku.

Nagle usłyszała krótki trzask, potem jeszcze raz, i jeszcze.
Zaczęła drżeć. Co się dzieje? Te same dźwięki słyszała, kiedy

mężczyzna zamykał ją w trumnie.

Uniosła ramię i na próbę popchnęła wieko.
Zmrużyła oczy, porażona światłem. Odsunęła całkiem wieko

i usiadła, oszołomiona.

Co się stało?
Rozejrzała się prędko dokoła. Bała się, że zobaczy mężczyznę

w kapturze, ale w grocie nie było nikogo. Zrozumiała za to,
skąd pochodzi woń spalenizny.

Na ziemi leżały resztki zwoju: zaokrąglone uchwyty z

ciemnego, błyszczącego drewna i czarne, zwęglone kawałki
papieru. To musiały być zapiski ojca.

background image

Jeszcze raz rozejrzała się. Początkową ulgę i radość z powodu

odzyskanej wolności zastąpił strach. Co będzie dalej? Dokąd
poszedł mężczyzna? Czy wróci?

I dlaczego ją wypuścił?
Spojrzała na wieko trumny. Było wyposażone w coś w

rodzaju czterech niewielkich zasuwek. To dlatego nie mogła go
podnieść. Dopiero, kiedy ten w kapturze otworzył zasuwki,
mogła się wydostać.

Drżącymi rękami zaczęła rozplątywać sznury pętające jej

nogi. Nie miała czasu zastanawiać się nad tym, co się
wydarzyło. Marzyła tylko o tym, by jak najszybciej opuścić to
miejsce.

Dziwne, ale nadgarstki i dłonie wyglądały całkiem dobrze,

choć wydawało jej się, że są zdarte do krwi. Owszem, miała
kilka niewielkich ranek, knykcie były czerwone i spuchnięte,
ale prawie nie krwawiła.

Zaczęła rozplątywać sznury, co okazało się niełatwym

zadaniem.

Cały czas słyszała śpiew. Męskie głosy. Widocznie loża miała

własny chór.

background image

Nie poświęciła więcej czasu tym rozmyślaniom, walka z

więzami pochłaniała całą jej uwagę. W końcu udało jej się
uwolnić.

Podniosła się i poczuła, że drży na całym ciele.
Nadal nie wiedziała, co ją czeka. Co będzie, jeśli mężczyzna

wróci?

Trzeba jak najszybciej wydostać się stąd.
Ostatni raz spojrzała na żałosne resztki zapisków ojca. Jedno

nie ulegało wątpliwości - celem mężczyzny, który ją uwięził,
było nie dopuścić do tego, by je przeczytała.

Wydostała się z trumny i przez chwilę stała niezdecydowana

w miejscu. W którą stronę pójść? Po lewej grota ginęła w
ciemnym tunelu, po prawej otwierał się oświetlony korytarz.
Wydawało się jej, że właśnie tą drogą przyniósł ją do groty
mężczyzna w kapturze.

Zdecydowała się pójść w prawo, perspektywa spaceru w

ciemnościach nie wydawała się zbyt kusząca.

Przemknęła ku ścianie, po której bezgłośnie spływała woda. Z

tego miejsca mogła obserwować korytarz.

background image

Nikogo nie było widać. Śpiew ustał. Czy się odważy?
Nagle zobaczyła swoją torebkę, leżała nieco dalej. Widocznie

upuściła pompadurkę po drodze, kiedy mężczyzna niósł ją
nieprzytomną.

Zagryzła dolną wargę. Jej ciemiężyciel w końcu wypuścił ją z

trumny, przecież nie zrobiłby tego, gdyby miał naprawdę złe
zamiary.

Obejrzała się. Na widok pomalowanej na czarno trumny, w

której leżała jeszcze przed chwilą, ciarki przeszły jej po
plecach.

Wzięła głęboki oddech.
Nie ma wyboru, trzeba przejść tym korytarzem.
Powoli posuwała się naprzód, trzymając się ściany. Ciasne

przejście oświetlało sześć pochodni. Zaraz dalej korytarz
zakręcał. Dokąd prowadził? Do krypty, w której znalazła
zwój?

Otworzyła torebkę. Klucz, który dał jej pan Schmidt, klucz do

szuflady z zapiskami ojca, zniknął. Nie miało to znaczenia.
Zapiski i tak przepadły.

Nagle zauważyła, że płomień ostatniej po-

background image

chodni zamigotał. Tak jak wówczas, gdy otworzy się drzwi

czy okno.

Przykleiła się do ściany i wpatrzyła w głąb korytarza.
Nikogo.
Była mniej więcej w połowie drogi, nie miała gdzie się

schować.

Może ktoś idzie tamtym ciemnym przejściem, którego nie

śmiała wybrać? Obejrzała się prędko przez ramię.

Stała tak przez chwilę, ale nic się nie wydarzyło, nikt się nie

zjawił. Chyba wyobraźnia spłatała jej figla.

Zdecydowała się ruszyć dalej. Nagle serce przestało bić w jej

piersi. Przed nią, w miejscu, gdzie korytarz zakręcał, stał
mężczyzna w kapturze.

background image

4

Ellen przystanęła, zdyszana i zmęczona szukaniem pani

Darcy. Pokład statku wyglądał jak krajobraz po bitwie.

Odnalezienie matki Zhenmei w ponad pół-tysięcznym tłumie

wydawało się niemożliwością. Z każdą chwilą Ellen była coraz
bardziej przekonana, że najprawdopodobniej kobieta znajduje
się pośród rannych lub ofiar śmiertelnych na jednym z niższych
pokładów.

Spojrzała na Zhenmei. Dziewczynka przestała przynajmniej

płakać, chyba czuła się bezpiecznie w jej towarzystwie.

Ellen, choć przerażona, zrezygnowana

background image

i przytłoczona widokiem strasznych ludzkich cierpień,

zdecydowała się jeszcze raz przejść po pokładzie. Dym, który
tuż po eksplozji zasnuł wszystko ciemną kotarą, wreszcie się
rozwiał. Zobaczyła, że ktoś z załogi wiesza na maszcie dwie
flagi: jedną w biało-niebieską szachownicę i drugą w
biało-niebiesko-czerwone pasy. Wiedziała, że są to flagi,
których używa się na statkach do przekazywania wiadomości
innym jednostkom. Domyślała się, co sygnalizują te dwie - ich
statek potrzebuje pomocy.

Poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Spojrzała w niebo.

Słońce już zaszło, wkrótce zapadnie noc. Co wtedy? Co z
rannymi? Z uszkodzonym statkiem? A jeśli zacznie tonąć
pośród tych ciemności?

Rozejrzała się. Ze wszystkich stron był tylko spokojna, gładka

tafla wody. Żadnego statku, żadnej nadziei na ratunek. Nikt nie
odbierze ich sygnału.

Gardło ścisnęło się jej z przestrachu na myśl o nadchodzącej

nocy. Jedyna pociecha, że przynajmniej było ciepło i
bezwietrznie.

background image

Wzięła głęboki oddech. Musi się uspokoić. Najważniejsze, to

odnaleźć teraz panią Darcy. Jeśli się nie uda, będzie musiała
zrezygnować i zacząć pomagać Norze opatrywać rannych, tak
jak ją prosił Ulrik. Młodą żonę profesora Wergelanda już
otaczał spory wianuszek potrzebujących pomocy.

Dała znak Zhenmei i ruszyły. Kiedy znalazły się obok

wielkiej dziury ziejącej w pokładzie w miejscu, gdzie
wcześniej stał komin, zebrała się na odwagę i spojrzała w dół.
W ogromnej przepaści kłębiły się zwoje splecionych ze sobą
rur i żelaznych belek, połamane deski i płyty metalowe
sklejone razem niby kartki papieru.

W tym samym momencie Zhenmei puściła jej dłoń. Ellen

odwróciła się. Ciężar spadł jej z serca. Pani Darcy podbiegła do
dziewczynki i porwała ją w ramiona.

Dzięki Ci, Boże, że ją oszczędziłeś.
Przygotowała się już na to, że być może rodzice Zhenmei nie

żyją i że na jakiś czas będzie musiała wziąć ją pod opiekę.

Podeszła do pani Darcy, która zaczęła dzię-

background image

kować jej wylewnie, choć wiedziała, że Ellen nie rozumie ani

słowa.

Nagle coś zwróciło jej uwagę. Jakiś ruch. Głowa, ręka.
Podbiegła do relingu i spojrzała w dół.
Ktoś machał zaciekle ramionami, które co chwila niknęły pod

wodą. Na chwilę wynurzył głowę, próbował nabrać powietrza,
lecz znów poszedł pod powierzchnię.

Tonął.
Ellen odwróciła się, złapała za ramię pierwszego

przechodzącego obok mężczyznę.

- Musi mi pan pomóc, you must help me, please, człowiek za

burtą!

Mężczyzna tylko popatrzył na nią jak na wariatkę, wyrwał

ramię i pobiegł dalej.

Znów przechyliła się przez reling. Człowiek zniknął. Serce na

chwilę przestało bić jej w piersi. Wynurzył się, zaczerpnął
powietrza, znów poszedł pod wodę.

Zacisnęła dłonie wokół poręczy. Obejrzała się. Biegła ku niej

pani Darcy, widocznie jako jedyna zauważyła, że Ellen
potrzebuje pomocy.

background image

Kiedy zobaczyła, o co chodzi, przycisnęła dłonie do ust i

wydała rozpaczliwy okrzyk.

Ellen znów spojrzała w dół.
Daleko. Bardzo daleko.
Odwróciła się ku misjonarce, wyraźnie bliskiej płaczu,

wykonała ramionami ruch jak podczas wspinaczki, a potem
pokazała na nią.

- Rozumie pani? - spytała prędko i zdecydowanie. Ze

zdumieniem stwierdziła, że słowa te wypowiedziała po
angielsku.

Kobieta skinęła głową z widocznym przerażeniem.
Ellen zrzuciła trzewiki, chwyciła się relingu i przełożyła jedną

nogę na drugą stronę.

Gdy spojrzała w dół, przez chwilę nie mogła złapać oddechu.

Teraz odległość wydawała się jeszcze większa. Jeszcze mogła
zmienić zdanie, przełożyć nogę z powrotem, bezpiecznie wró-
cić na pokład.

Bezpiecznie? Czy na statku było bezpiecznie? Jak długo

jeszcze?

I co z tym biedakiem? Może jest ranny? Pewnie siła wybuchu

wyrzuciła go za burtę.

background image

Nie czas na rozmyślania, trzeba działać. Jeśli będzie myśleć,

zacznie się bać.

Trzymając się mocno, przerzuciła drugą nogę. Stała teraz

uczepiona relingu niby figura dziobowa. Wiedziała, że kiedy
wpadnie do wody, przez chwilę nie będzie wiedziała, gdzie jest
góra, a gdzie dół. Że poczuje ból. Wiedziała też jednak, jak
złagodzić siłę uderzenia. W dzieciństwie ona i Abelone lubiły
skakać ze skał do wody. Pamiętała, że należy podciągnąć nogi,
zwinąć się i jak najciaśniej otoczyć nogi ramionami.

Pochyliła się nieco do przodu. Poczuła mdłości. Patrzyła na

tonącego człowieka, który najwyraźniej tracił siły.

Nie ma czasu na rozważania, trzeba działać.
Ostatni raz spojrzała na panią Darcy. Z ulgą stwierdziła, że

kobieta posłuchała jej prośby.

Wiedziała, że nikt na nią nie patrzy. Wszyscy byli zajęci,

pomagali rannym albo sami byli ranni i czekali na pomoc.

Już czas.
Pochyliła się i skoczyła.

background image

Spadała szybciej, niż przypuszczała, poczuła nagle

gwałtowny skurcz wszystkich mięśni, gotujących się na
bolesne zderzenie z powierzchnią wody.

Podciągnij nogi, zamknij oczy i usta.
W chwili uderzenia poczuła ostry ból, który najpierw ogarnął

jej nogi, rozszedł się po stopach i brzuchu, ale zniknął, kiedy
znalazła się pod powierzchnią.

Zimne nurty porwały ją w nieznane, nie wiedziała, gdzie jest

góra, a gdzie dół.

Zaraz wypłynę. Zaraz dowiem się, w którym kierunku mam

płynąć.

Ale ta chwila wcale nie chciała nadejść. Rzucało nią tu i tam,

we wszystkie strony.

Zaczęła ją ogarniać panika. Otworzyła oczy, chociaż

wiedziała, że kiedy dostanie się do nich słona woda, będzie
jeszcze gorzej.

Brakowało jej powietrza, płuca puchły, błagały o tlen. W

uszach szumiało. Nie miała już sił. Przed oczami migotały
białe rozbłyski.

Nie powinnam była tego robić.

background image

5

Blanche wpatrywała się w mężczyznę w niebieskim kapturze.

Nic nie mogła zrobić, musiała czekać na jego ruch.

Stał tam, nic nie mówiąc, ale wiedziała, że na nią patrzy.
Nagle machnął połą peleryny i zniknął, równie nagle, jak się

pojawił.

Blanche oparła się plecami o ścianę. Próbowała się uspokoić.

O mało nie wyzionęła ducha ze strachu, kiedy go zobaczyła.

Zacisnęła pięści. Wściekłość wzięła górę nad strachem.
Miała tego dosyć. Wydostanie się z tego koszmarnego

miejsca. I to zaraz!

background image

Ruszyła przed siebie, nie zatrzymując się, czując cały czas,

jak sztywnieją mięśnie jej ramion i szyi.

Czy czeka na nią za zakrętem? Może znów ją zaatakuje?
Nie wiedziała, czemu wybrała tę drogę. Może jednak powinna

była pójść tamtym ciemnym korytarzem. Tylko jakoś nie
potrafiła się na to zdobyć, strach paraliżował ją na samą tę
myśl.

Doszła do zakrętu. Korytarz był pusty. Wiedziała już, gdzie

jest. Przed sobą miała kryptę z zapiskami braci.

Zwolniła kroku. Próbowała sobie przypomnieć, co jej

powiedział pan Schmidt: Musi pani pójść tymi kręconymi
schodami, którymi weszliśmy na górę. Potem do końca
korytarza. Ostatnie drzwi prowadzą do niewielkiego ogródka.
Proszę uważać, nikt nie powinien pani widzieć.

Najpierw musi więc wejść na górę po kamiennych schodach,

z których spadła, wtedy dostanie się do biblioteki, potem pójść
tamtym korytarzem, w którym było tyle drzwi. Na koń-

background image

cu korytarza znajdują się wąskie drzwiczki, za nimi są

kręcone schodki. Musi zejść po nich na dół, wtedy dostanie się
do ogrodu.

Tłumaczyła sobie, że to niedaleko, choć w tym momencie

odległość wydawała się ogromna. I co będzie, jeśli ktoś ją
zobaczy?

Nagle znów rozległ się chór męskich głosów. Nagle

pomyślała, że przecież wszyscy członkowie loży nie mogą być
tacy, jak ten w kapturze. Jeśli zawoła o pomoc, chyba ktoś ją
usłyszy i zareaguje?

Z tą myślą ruszyła w stronę krypty, skąpanej w blasku

pochodni.

Gdzieś otworzyły się drzwi. Usłyszała szybkie kroki na

kamiennych schodach.

Nawet nie zdążyła zastanowić się, co robić. Do krypty wszedł

pan Schmidt. Poczuła tak wielką ulgę, że miała ochotę się
rozpłakać.

Zaczęła biec w jego stronę. On na pewno pomoże jej się stąd

bezpiecznie wydostać.

- Pan Schmidt! Tak się cieszę, że pana widzę! - wykrzyknęła,

zanim jeszcze ją zauważył.

Odwrócił się i spojrzał na nią.

background image

- Pani Bjerkely! - wyszeptał, a właściwie wysyczał. - Co pani

tu robi? Mówiłem, że ma pani zniknąć w ciągu pół godziny.
Wie pani, ile czasu minęło? Ruszył w jej stronę, jego okrągła
twarz skurczyła się z wściekłości. - Chciałem tylko sprawdzić,
czy na pewno opuściła pani budynek.

Potrząsnęła głową.
- Nie rozumie pan - zaczęła pospiesznie. -Miałam właśnie

wychodzić, kiedy nagle pojawił się jakiś mężczyzna. Od razu
się zorientowałam, że ma złe zamiary i...

Dyrektor posłał jej rozwścieczone spojrzenie.
- Nie mam czasu wysłuchiwać tych tłumaczeń, pani Bjerkely -

powiedział cicho, lecz dobitnie. - Musi pani stąd zniknąć,
natychmiast. Jeśli któryś z braci panią zobaczy i zrozumie,
czego się dopuściłem...

Złapał ją za łokieć i zaczął ciągnąć ją z powrotem w stronę

korytarza, który właśnie przebyła.

- Nie - zaprotestowała głośno i wyrwała

background image

rękę. - Pan nie rozumie. Zostałam zaatakowana, zamknięto

mnie w trumnie, ja...

Pokazała mu nadgarstki, a strumień słów nie przestawał

płynąć z jej ust. Zauważyła, że pan Schmidt słucha uważnie,
mimo że było mu tak spieszno jej się pozbyć.

- Z pewnością ma to związek z pani sprawą
- stwierdził, ałe nie rozwinął tematu. Kark jeszcze bardziej mu

poczerwieniał, raz po raz oglądał się za siebie. - Musi pani
opuścić budynek

- powtórzył.
Zrozumiała, że nie ma wyjścia. Pociągnął ją za sobą

korytarzem, aż doszli do groty, w której leżała uwięziona.

-

Miał na palcu pierścień - wydyszała. -Taki

charakterystyczny. Na wskazującym palcu prawej dłoni. Z
dużym błękitnym kamieniem, ozdobionym wizerunkiem
jakiegoś owada, chyba skarabeusza albo...

Zdjął ze ściany pochodnię i wręczył jej.
- Proszę iść tym korytarzem - przerwał i skinieniem głowy

pokazał ciemne, ponure przejście. - Jest dość wąski, ale dojdzie
nim pani

background image

do drzwi prowadzących do ogrodu. Proszę uważać, aby nikt

pani nie widział.

Z rezygnacją stwierdziła, że nie ma wyjścia. Spojrzała z

przerażeniem w ziejącą ciemnością czeluść korytarza.

- Zostawiam panią - oznajmił pan Schmidt ostrym tonem.

Próbował jej pomóc, ale było widać, że teraz sytuacja go
przerosła.

- Dziękuję panu... - zaczęła, lecz on już ruszył w drogę

powrotną.

- Proszę się pospieszyć! - upomniał ją. Zatrzymał się jednak

jeszcze i odwrócił się w jej stronę. - Rozumie pani, mam
nadzieję, że wydarzenia tego wieczora muszą pozostać między
nami.

Napotkała jego surowe spojrzenie. Owszem, rozumiała. Pan

Schmidt nie chciał, by bracia się dowiedzieli. Tylko co z tym w
kapturze? Czy nie powie pozostałym, że ktoś wpuścił do
krypty obcą osobę, kobietę?

Nie dziwiło jej, że pan Schmidt żałował swego czynu.
Blanche skinęła głową, mimo wszystko roz-

background image

czarowana brakiem zrozumienia z jego strony. Ledwo

spojrzał na jej poranione nadgarstki. Cóż, pewnie myślał
przede wszystkim o sobie.

- Naturalnie, panie Schmidt - odparła zdawkowo.
Pospieszne kroki dyrektora odbiły się echem od ścian groty.

Została sama.

Przez chwilę stała bez ruchu, patrząc w głąb tunelu. W końcu

zebrała się w sobie. Nic nie mogło być gorsze od leżenia w
trumnie.

Pokonał biegiem schody, wpadł do biblioteki. Jeszcze ten

korytarz i znajdzie się w sali ceremonialnej. Słyszał, jak wielki
mistrz uderza berłem o posadzkę.

Trzeba się pospieszyć, ceremonia już się rozpoczęła.
Przeklinając swą skłonność do obżarstwa, biegł truchtem,

mijając kolejne drzwi w wyłożonym dywanem korytarzu.
Zdawał sobie sprawę, jak komicznie musi wyglądać -
mężczyzna

background image

jego postury, w dodatku zajmujący takie stanowisko! Wielki

brzuch kołysał się przy każdym ruchu.

Zgrzany i zmęczony wpadł do środka. Bracia właśnie

ustawiali się w krąg pod wszytkowidzącym okiem Opatrzności
namalowanym pośrodku sufitu.

Niemal wszyscy mieli na sobie zwykłe czarne peleryny, prócz

niego jeszcze dwaj, również najwyżsi stopniem, peleryny
błękitne.

Wiedział dokładnie, co robić i mówić. Tego wieczoru miała

się odbyć ceremonia inicjacji jednego z braci na wyższy
stopień - rzadka uroczystość. On sam przeszedł ten rytuał
blisko piętnaście lat temu, ale dobrze znał jego przebieg.

Niepokoiła go myśl, że pani Bjerkely nadal znajduje się w

budynku. Zastanawiał się też, co właściwie się wydarzyło. Na
czoło wystąpiły mu krople potu. Prędko starł je chusteczką.

Chciał jej tylko pomóc, w końcu miał wobec niej dług i

oczywiście cieszył się, że jego córka dostała pod opiekę
Mathiasa i Amalie. Sytuacja

background image

jednak go przerosła. Zrobił swoje, uznał sprawę za

skończoną.

Ciekawe, który z braci odkrył obecność pani Bjerkely. Kto

zamknął ją w trumnie - tej samej, która miała posłużyć im tego
wieczoru podczas ceremonii.

Kiedy wspomniała o charakterystycznym pierścieniu na palcu

mężczyzny, pomyślał o pewnym konkretnym bracie. Nie
zdziwiłby się wcale, gdyby to był właśnie on. Jemu z pew-
nością szczególnie zależało na tym, by pani Bjerkely nie
przeczytała sekretnych zapisków.

Schmidt poczuł, jak żołądek ściska mu się ze zdenerwowania.

Co on właściwie sobie myślał? To, co zrobił, było wprost
niesłychane. Dopuścił się zdrady - zdrady wobec zmarłego
pułkownika Blickenfeldta, zdrady wobec loży i braci. Miał
nadzieję, że nikt jej nie odkryje.

Pani Bjerkely właśnie przeprawiała się przez korytarz. Czuł

lekkie wyrzuty sumienia. Może powinien był ją ostrzec, że w
podziemiach gmachu znajdują się stare grobowce. Z drugiej
strony, może pani Bjerkely niczego nie zauwa-

background image

ży. Miał nadzieję, że się pospieszy, później tego wieczoru

wszyscy uczestnicy ceremonii mieli przejść tym samym
korytarzem.

Głęboko wciągnął powietrze przez nos, po czym powoli

wypuścił je ustami. Z godnością wkroczył w środek kręgu,
naciągnął kaptur na twarz i pochylił głowę. Prawą dłonią ujął
rękojeść miecza i wyciągnął go z pochwy.

Reszta braci wyciągnęła swoje miecze i skierowała ich ostrza

do środka kręgu. Potem zapadła cisza. Po chwili zagrzmiał głos
mistrza ceremonii:

- Ave Frater!
- Rosea et Aureae! -
odpowiedział dyrektor Schmidt głośno i

wyraźnie wraz z pozostałymi. Rzucił w bok ukradkowe
spojrzenie. Tuż obok niego stał brat w czarnej pelerynie, za
nim zaś inny, w błękitnej.

Schmidt wyraźnie widział pierścień na jego prawej dłoni.

Pierścień z niebieskim kamieniem, ozdobiony wizerunkiem
owada, którego pani Bjerkely słusznie zidentyfikowała jako
skarabeusza.

background image

Śledził dalszy przebieg ceremonii, jednocześnie myśląc

intensywnie. Czy to rzeczywiście ten brat w tak brutalny
sposób potraktował panią Bjerkely? W takim razie musiał
wiedzieć o tej sprawie więcej, niż Schmidt przypuszczał.

Jak to dobrze, że tego wieczoru nie pełnił żadnej istotnej

funkcji. Mógł pozostać w cieniu i spokojnie wszystko
rozważyć, choć zdawał sobie sprawę, że w ten sposób
wykazuje się brakiem szacunku wobec brata, który miał
przejść ceremonię inicjacji.

Nie słuchał nawet słów mistrza, lecz jego monotonny głos

przypominał

mu

o

najważniejszym

przykazaniu

obowiązującym członków loży. Byli braćmi, a bracia mieli
sobie pomagać i wspierać się nawzajem, bez względu na
wszystko. Nie miał pojęcia, że któryś z braci mógł być
zamieszany w sprawę, którą badała pani Bjerkely. W takim
przypadku nigdy nie dałby jej klucza.

Przede wszystkim obowiązywała go lojalność wobec braci.

Każdy z nich nieraz dawał jej wyraz - w sądach, w interesach.
Nikt spoza loży

background image

nie znał nazwisk jej członków i tak miało pozostać. Ich

sekretna wspólnota, zaufanie, rytuały były ważniejsze od
jakichś trywialnych, przyziemnych spraw.

Owszem, pani Bjerkely została potraktowana dość brutalnie.

Ale z drugiej strony, on też kiedyś leżał w tej trumnie,
podobnie jak wszyscy zgromadzeni w tej sali, i jakoś nikomu
nie stała się krzywda z tego powodu, wręcz przeciwnie. Takie
doświadczenie było bardzo budujące, skłaniało do refleksji i
samodoskonalenia, choć zdawał sobie sprawę, że pani Bjerkely
zapewne miała na ten temat inne zdanie.

Nie, nie, on już zrobił swoje. Domyślał się, który z braci

potraktował ją tak okrutnie, lecz nie zamierzał zdradzić jego
imienia.

Pani Bjerkely będzie musiała prowadzić swe poszukiwania

gdzie indziej.

Trzymała pochodnię przed sobą, oświetlając ciemny korytarz.

Uniosła głowę. Kilka kro-

background image

pel wody spadło na jej czoło. Wstrząsnął nią dreszcz. Pewnie

niewielu wiedziało, że podziemia jednego z najwspanialszych
budynków w mieście skrywają takie tajemnice.

Zrobiła kilka kroków, ostrożnie, bo podłoga była nierówna,

kamienista. Na szczęście teraz, kiedy miała pochodnię, tunel
nie wydawał się aż tak przerażający.

Przeszła jeszcze kilka kroków w głąb. Od kamiennych ścian

wiało chłodem, jednak była zbyt przejęta, by marznąć.

Ciekawe, do czego służył ten korytarz? Wyobrażała sobie, że

groty, w której stała trumna, używali bracia do swoich
przerażających ceremonii, ale to przejście?

Może zarówno ono, jak i grota były już, zanim zbudowano

gmach loży? Tego pewnie się nie dowie. Zdawała sobie
sprawę, że wkroczyła na chwilę do świata, który miał swoje
tajemnice znane jedynie członkom loży.

Tak jak uprzedzał pan Schmidt, korytarz był bardzo wąski,

sklepienie wisiało nisko.

Szła przed siebie, uważając na każdy krok.

background image

Gdyby przewróciła się i straciła przytomność, może nigdy nie

zostałaby odnaleziona! Ciekawe, czy jeszcze daleko? Przejście
wiło się niby spirala, niemożliwością było zobaczyć, co kryje
się za kolejnym zakrętem.

Znów spojrzała w górę. Ze sklepienia nie kapała już woda.

Skała wyglądała teraz inaczej, była jakby bardziej porowata i
miała inny kolor, rdzawo-rudy. Blanche wiedziała, że
świadczy to o obecności złoży żelaza.

Nagle kamienne ściany zniknęły, tunel przeszedł w ciasne

murowane przejście.

Serce szybciej zabiło jej w piersi. To przejście było jeszcze

węższe, z trudem się w nim mieściła. Jedyna pociecha, że
sklepienie było nieco wyższe.

Coraz mniej jej się to wszystko podobało.
A jeśli dyrektor Schmidt ją oszukał?
Fale zimna i gorąca ogarniały na przemian jej ciało.

Mężczyzna w kapturze pewnie był gotów na wszystko. A pan
Schmidt? Czy mogła na nim polegać? Potraktował ją dość
bezceremonialnie i bezdusznie.

background image

Obejrzała się przez ramię. Wydawało jej się, że przebyła

bardzo długą drogę, ale wiedziała, że to tylko wrażenie.

Odetchnęła głęboko. Nie miała powodu podejrzewać pana

Schmidta, przecież chciał jej pomóc.

Z tą myślą ruszyła dalej, w głąb korytarza, tak ciasnego, że

dotykała ramionami ścian po jego obu stronach.

Dopiero teraz zauważyła prostokątne otwory w ścianach.
Co to za dziwne miejsce?
Szła dalej, zwolniła tylko kroku. Zaciekawiona i

przestraszona jednocześnie, uniosła pochodnię i zajrzała do
jednej z tajemniczych wnęk.

Przerażający widok na chwilę odebrał jej dech w piersi.
Nie musiała się zastanawiać, co zobaczyła. Nie było mowy o

pomyłce. Pamiętała rysunki szkieletów z podręcznika.

Ale chyba te tutaj to nie są ludzkie szczątki?!
Przełknęła ślinę, próbowała oddychać spokojnie.

background image

Łuki żeber, długie kości, może nóg czy ramion...
Nie, nie miała siły na to patrzeć.
Zaczęła biec, nie rozglądając się na boki.
To nie mogą być szczątki ludzkie. Nie widziała czaszek. Ta

myśl trochę ją uspokoiła. Tak, to na pewno kości zwierząt.

Szła dalej ciasnym korytarzem. Przypomniało jej się, jak

kiedyś czytała, że w podziemiach Paryża i Rzymu znajdują się
katakumby, czyli podziemne grobowce. Widziała też rysunek,
miejsce, w którym się teraz znajdowała, bardzo je
przypominało.

Usiłowała odpędzić tę myśl od siebie. To niemożliwe, by

znajdowała się w grobowcu. Przecież prawo mówi, że ludzi
należy grzebać w poświęconej ziemi.

Zmrużyła oczy. Dalej korytarz rozszerzał się.
Bezgłośnie podziękowała Bogu, choć nie miała tego w

zwyczaju. To miejsce było jednak naprawdę przerażające,
ciarki chodziły jej po plecach.

Dotarłszy do końca korytarza, zobaczy-

background image

ła schody. Zatrzymała się i uniosła pochodnię. Stopnie były

szerokie i wygładzone od częstego używania.

Zebrała suknię i ruszyła. Chyba już niedługo powinna dotrzeć

do drzwi prowadzących do ogrodu?

Rzeczywiście, na górze znajdowały się jakieś drzwi, przez

szparę przenikało dzienne światło.

Z ulgą podbiegła do nich. Były zamknięte na zasuwę. Przez

chwilę bała się, że nie zdoła jej otworzyć, ale udało się to jej
bez trudu.

Zapadał już wieczór, ale światło i tak wydało jej się

oślepiające. Zmrużyła oczy, zrobiła kilka kroków i rozejrzała
się.

Pan Schmidt mówił prawdę, znajdowała się w niewielkim

ogrodzie na tyłach dwuskrzydłowego budynku. Nie mogła
wcześniej zauważyć tego miejsca, potężne drzewa zasłaniały je
od ulicy.

Przez chwilę stała bez ruchu, zastanawiając się, jak

niezauważenie wymknąć się z tego miejsca.

Spojrzała na wielkie okna. Kiedy pan Schmidt

background image

prowadził ją do biblioteki, zdziwiła się, że w budynku nie ma

okien, choć była pewna, że widziała je od zewnątrz. Teraz
zrozumiała dlaczego. Wszystkie były zaciemnione. Nie dało
się zajrzeć do środka, co mogło znaczyć, że wewnątrz budynku
nie widać z kolei, co się dzieje na zewnątrz - czyli jej też nikt
nie widział.

Postanowiła przejść wzdłuż muru do żelaznej furtki, za którą

zauważyła wąską ścieżkę. Potem trzeba tylko okrążyć róg
budynku i już będzie na ulicy.

Wetknęła pochodnię w ziemię i ruszyła przed siebie.

Rozejrzała się, nikogo nie było widać. Mimo to nie mogła się
pozbyć wrażenia, że ktoś śledzi ją wzrokiem.

Przebiegła ostatni odcinek dzielący ją od furtki i z bijącym

sercem nacisnęła klamkę.

Jeszcze raz spojrzała na budynek loży. Czuła, że ktoś na nią

patrzy, ktoś, kto sam pozostał niewidzialny.

Odwróciła się i prędkim krokiem ruszyła ścieżką, nareszcie

bezpieczna.

Miała nadzieję, że tego wieczoru uda jej się

background image

dowiedzieć, kim jest jej brat czy siostra. Niestety, tak się nie

stało.

Zamiast tego spotkało ją potworne przeżycie. Nie to było

jednak najgorsze.

Opuszczała budynek loży z jeszcze większymi wątpliwości

niż kiedy do niego wchodziła.

Mężczyzna w kapturze nie chciał, by przeczytała zapiski ojca.

Widocznie znajdowało się w nich coś, o czym nie powinna się
dowiedzieć. Tylko co?

background image

6

Ellen rozejrzała się. Zewsząd otaczała ją ciemnozielona

przejrzysta woda. Włosy rozplotły się i niczym woalka zakryły
twarz. Odgarnęła je i wtedy zobaczyła pęcherzyki powietrza.
Duże i małe, wznosiły się spienionym wirem prosto w górę. W
górę.

Brakowało jej powietrza, miała ochotę otworzyć usta, ale

wiedziała, że nie może tego zrobić, bo wtedy do płuc dostanie
się woda.

Wytrzymaj. Wytrzymaj.
Zaczęła płynąć. Woda pojaśniała.
Jeszcze trochę...
Chyba powinna zaraz wypłynąć na powierzchni-

background image

nię? Czuła, że musi nabrać powietrza, płuca rozrywał palący

ból.

Nie może utonąć, przecież jest tak blisko.
Wynurzyła się na powierzchnię, odetchnęła głęboko. Znów

zamigotały jej przed oczami białe plamy, mocniej zaszumiało
w uszach. Zamrugała kilka razy. Próbowała oddychać powoli i
spokojnie. Nie może teraz zemdleć.

Powiodła wzrokiem dokoła.
Gdzie on jest?
Może skoczyła za późno? Może zbyt długo się wahała?
Łzy napłynęły jej do oczu, wymieszały się z morską wodą.

Kilkoma mocnymi ruchami ramion przepłynęła do miejsca, w
którym, jak jej się wydawało, ostatnio widziała tonącego.

Już miała zanurkować, gdy nieco dalej zobaczyła głowę

wystającą nad wodą. Zaczęła płynąć w tamtą stronę. Z trudem
utrzymywał się na powierzchni, nie ruszał już nawet ramiona-
mi.

Złapała go w chwili, kiedy znów miał pójść pod wodę.

Czyżby było za późno? Widziała

background image

jego twarz, bladą jak kreda, ciemne włosy kle-jące się do

czoła i sine wargi. Oby nie okazał się za ciężki.

Niestety, kiedy objęła tonącego, zrozumiała, że uratowanie go

może okazać się zadaniem bardzo trudnym, jeśli w ogóle
możliwym. Bała się, że bezwładny mężczyzna pociągnie ją za
sobą pod wodę. Pomogło, kiedy objęła go ramieniem za szyję i
położyła się na plecach. Próbowała sprawdzić, czy nie jest
ranny, czy nie krwawi, ale w tych warunkach było to niewy-
konalne. I nie najważniejsze. Przede wszystkim musiała dostać
się z powrotem na statek.

Boże, jaki on ciężki
Ale nie zamierzała go teraz wypuścić, nie po tym wszystkim!
Słona woda wlewała jej się do uszu i nosa, Ellen kaszlała i

pluła, by się jej pozbyć. Oddychała z trudem, niełatwo było
płynąć na plecach, ciągnąc jednocześnie za sobą ciężkiego
mężczyznę.

Obejrzała się. Musiała sprawdzić, jaka odległość dzieli ją od

statku i czy pani Darcy spełniła jej prośbę i spuściła drabinkę.

background image

O mało nie popłakała się z radości. Drabinka już wisiała, pani

Darcy zaś czekała przy relingu, a obok niej stał jakiś człowiek
w mundurze.

Nie była skazana na własne siły.
Poczuła, że mężczyzna za chwilę wysunie się z jej objęć.

Chwyciła go mocniej. Żył, wydawał ciche jęki i poruszał
głową.

- Jeszcze trochę - stęknęła po norwesku, bo nie miała siły

szukać teraz w pamięci angielskich słówek. Poza tym tak
naprawdę nie wiedziała przecież, czy mężczyzna zna angielski.

Z trudem posuwała się przed siebie. Jak to dobrze, że tego

dnia morze było spokojne. Przy wzburzonych falach chyba nie
odważyłaby się skoczyć, to byłaby pewna śmierć.

Jedną ręką chwyciła się mocno sznurowej drabinki, drugą

cały czas kurczowo obejmując mężczyznę. Z trudem łapała
oddech. Mężczyzna nie leżał już całkiem bezwładnie, lekko
poruszał ramionami, próbując utrzymać się na powierzchni.

Uniosła wzrok. Widziała zaniepokojo-

background image

ną twarz pani Darcy, obok niej małą Zhenmei i członka

załogi. Patrzyli na nią w napięciu.

Spojrzała na mężczyznę. Oddech miał przyspieszony,

wyglądał na bardzo osłabionego.

Czy zdoła sam wspiąć się po drabinie? Był zbyt ciężki, ona na

pewno nie zdoła go wnieść.

Nagle rozległo się dziwne buczenie. Co się dzieje?
Zacisnęła mocniej dłoń na drabince. Po wybuchu załoga

zatrzymała statek, ale teraz silnik znowu włączono. Z
przerażeniem stwierdziła, że za moment statek odpłynie.

- Musi pan wdrapać się na pokład! - krzyknęła do mężczyzny,

starając się obrócić go tak, by mógł chwycić drabinkę.

Nieraz stała przy relingu i patrzyła, jak dziób statku przecina

fale, jak morze burzy się wzdłuż burty. Wiedziała, co to dla
nich oznacza.

Nie ma czasu do stracenia! Muszą jak najprędzej znaleźć się

na górze!

Mężczyzna chyba zrozumiał. Wyciągnął rękę i chwycił nią

drabinkę.

Dopiero teraz widziała wyraźnie jego twarz.

background image

Ze zdumieniem stwierdziła, że ma przed sobą markiza de

Cavalière. Twarz miał zbielałą, wargi sino-granatowe,
spojrzenie nieprzytomne.

- Poradzi pan sobie? - krzyknęła i spojrzała w górę.

Mężczyzna z załogi gdzieś zniknął, miała nadzieję, że poszedł
zawiadomić kapitana. Jeśli się nie pospieszy i statek ruszy,
czeka ich pewna śmierć. Albo utoną we wzburzonych wirach
kilwateru, albo wciągnie ich śruba.

- Proszę mocno trzymać się drabinki! Widziała, że markiz jest

bliski omdlenia. Jeśli straci przytomność, zginą oboje.

Słabym głosem powiedział coś po francusku, czego,

oczywiście, nie zrozumiała. Pokazał na nią, a potem na
drabinkę.

Stanowczo potrząsnęła głową.
- Nie, nie, pan pierwszy.
W tym samym momencie statkiem szarpnęło. Powoli zaczął

posuwać się do przodu. Ogarnęło ją przerażenie.

- Prędko! - wykrzyknęła. Czuła, jak drabinka i jej własne ciało

powoli przesuwa się ku rufie.

background image

Markiz chyba też musiał to zauważyć, gdyż zebrał siły i

podciągnął się do góry. Oparł stopę na pierwszym szczeblu i
zaczął się wspinać.

Ellen kurczowo zaciskała dłonie na drabinkę, przygotowana

na to, że będzie musiała poczekać na swoją kolej. Na szczęście
markiz okazał się szybszy, niż przypuszczała.

Z pewnością nie było mu łatwo, miał na sobie surdut do kolan

i długie buty. Może był ranny? W każdym razie nie widziała,
żeby krwawił.

Zaczęła się wspinać. Z trudem jej to szło, przy każdym ruchu

drabinka kołysała się na wszystkie strony. W dodatku nie miała
na sobie butów li każdy krok sprawiał jej trudność. Na
szczęście Inie marzła.

Spojrzała w dół. Statek przyspieszył. Z przerażeniem

pomyślała, co by się stało, gdyby nadal znajdowali się w
wodzie.

Zakręciło się jej w głowie, więc skierowała wzrok w górę.

Markiz był już przy relingu, właśnie wciągano go na pokład.

Tylko czy na pewno byli bezpieczni? A jeśli statek nabrał

wody? Miała wrażenie, że po wy-

background image

buchu przechylił się nieco na jedną stronę. I dlaczego kapitan

Peyton kazał rozwinąć taką prędkość? Spieszył się, chciał jak
najprędzej znaleźć się jak najbliżej lądu? Czy to znaczyło, że
statek tonie? A pożar, czy został ugaszony?

Markiz był już na pokładzie. Poczuła ulgę.
Teraz jej kolej.
Przy relingu zebrał się już spory tłum, wiele pomocnych dłoni

wyciągnęło się w jej stronę. Drżąc na całym ciele przełożyła
nogę przez reling, potem drugą.

Nie przestawała się trząść, woda z niej ciekła, nogi i ramiona

bolały ze zmęczenia. Kątem oka zobaczyła Zhenmei,
prowadzącą za sobą Ulrika.

Podbiegł do niej przerażony, zerwał z siebie kurtkę i zarzucił

jej na ramiona.

- Co się stało? Wpadłaś do wody? Skinęła głową. Zęby jej

szczękały, choć nie

czuła zimna.
- Zobaczyłam, że ktoś tonie - wyjąkała. Tak naprawdę dopiero

teraz dotarło do niej, co się wydarzyło. Z trudem łapała oddech
przez zaciśnięte gardło.

background image

Ulrik otoczył ją ramionami i mocno przytulił.
- Co ty wyprawiasz? Chyba jesteś niespełna rozumu!
W jego objęciach natychmiast poczuła się bezpiecznie, jej

oddech powoli się uspokajał. Markiz też już dochodził do
siebie, choć nadal był blady i wyczerpany.

Ulrik spojrzał na niego.
- Jest pan ranny?
Markiz potrząsnął głową. Silnie drżącą ręką przesunął po

mokrych włosach.

Odpowiedział cicho łamanym angielskim.
- Mówi, że siła wybuchu wyrzuciła go za burtę - powiedział

Ulrik, spuszczając wzrok. - Był już pewien, że tonie, kiedy
zobaczył, jak skaczesz mu na pomoc.

Napotkała spojrzenie markiza. Jego oczy błyszczały od łez - a

może ze zmęczenia. Nagle coś za jej plecami przyciągnęło jego
uwagę. Usłyszała zrozpaczony kobiecy głos, wołający pana
Bjerregaarda.

Odwróciła się. W ich stronę biegła lady Ju-

background image

liet, zapłakana, wymachując rękoma i wykrzykując coś bez

ładu i składu.

- Chodzi o jej przyjaciela - wyjaśnił prędko Ulrik. - Utknął w

kajucie na dolnym pokładzie. Próbowałem jej pomóc, kiedy
przybiegła po mnie Zhenmei.

Ellen chciała go poprosić, by jej nie zostawiał, ale nie zdążyła,

już biegł w stronę zrozpaczonej kobiety.

Rozglądała się dokoła, zdezorientowana. Markiz siedział na

skrzyni, pocierał dłonią pierś, jakby nie mógł oddychać.
Powiedział, że nie jest ranny, ale z pewnością odniósł jakieś
obrażenia podczas upadku do morza. Poza tym nałykał się
sporo morskiej wody, może nawet dostała mu się do płuc. Ellen
słyszała nawet o przypadkach, kiedy człowiek topił się, kiedy
już go wyciągnięto na ląd, właśnie z powodu wody w płucach.

Ale wielu pasażerów potrzebowało pomocy bardziej niż

markiz. Pani Darcy pomagała Norze opatrywać rannych. Ellen,
choć wyczerpana, ruszyła w ich kierunku. Kobiety zrobiły z
dwóch skrzynek prowizoryczny stolik na le-

background image

karstwa i opatrunki. Profesor Wergeland kazał pasażerom

potrzebującym pomocy ustawić się w kolejce.

Nora zmierzyła Ellen wzrokiem.
- Może spróbujesz dostać się do kajuty? Powinnaś się

przebrać - powiedziała z troską. -Jeszcze zachorujesz.

Ellen potrząsnęła głową.
- Nie jest mi zimno.
Wieczory na Morzu Śródziemnym były ciepłe, nie marzła,

mimo że przemokła do suchej nitki. Nie chciała tracić czasu,
poza tym wcale nie miała ochoty wracać do zniszczonej kajuty.

Nora spojrzała na nią z wdzięcznością.
- Naj ciężej rannych musimy odesłać do kajuty dla chorych -

wyjaśniła, po czym ruchem głowy wskazała zapłakaną
dziewczynkę, siedzącą na ramieniu ojca. Na rączce miała
wielką krwawiącą ranę. - Może zaczniesz od niej? Oczyść ranę
karbolem i załóż opatrunek. Powiedz ojcu, żeby zabrał ją do
lekarza, kiedy już będziemy w Marsylii. W tych warunkach
możemy tylko zatamować krwawienie i nieco uśmierzyć ból.

background image

Skinęła głową w stronę apteczki, częściowo schowanej za

drewnianymi skrzyniami. Nora obficie wyposażyła ją przed
wyjazdem, mężczyźni śmiali się, że tyle tego zabiera. Wśród
lekarstw były też środki przeciwbólowe, zarówno mocne -
chloroform i morfina, jak i słabsze -laudanum i krople
opiumowe. Chloral, tak dobrze znany jej ze szpitala dla
obłąkanych, też się tam znalazł.

- Chloroform i morfinę musimy oszczędzać dla najciężej

rannych - wyszeptała Nora. - Daj jej wody z laudanum, to
wystarczy.

Nie było wyjścia, zabrała się do pracy. Z uśmiechem

przywołała dziewczynkę do siebie. Nabrała nieco wody ze
stojącego obok wiadra, rozpuściła na łyżce kilka kropel lauda-
num i podała dziewczynce, która spojrzała na nią podejrzliwie.
W końcu ojcu udało się przekonać małą, żeby wypiła
lekarstwo. Po chwili płacz ustał.

Ellen z przymusem spojrzała na ranę. Należałoby ją zszyć, ale

na szczęście nie była głęboka i prawie nie krwawiła.

background image

- Wiesz może, jak bardzo statek został uszkodzony? - spytała

Nory, jednocześnie szukając buteleczki z karbolem. Zaczęła
przemywać ranę, starała się robić to jak najdelikatniej, ale
dziewczynka i tak płakała i wierciła się w objęciach ojca.
Uspokoiła się, kiedy Ellen owinęła jej rękę bandażem. Może
pomogło to, że rany nie było już widać.

- Kadłub i śruba są całe - odparł pan Wergeland. - Kapitan

Peyton mówi, że nad ranem powinniśmy dopłynąć do Marsylii.
Spojrzał na ocalały komin, z którego wydobywał się dym.
-Statek utrzymuje dobrą prędkość.

Ellen poczuła tak ogromna ulgę, że łzy napłynęły jej do oczu.

Tak się bała, że statek pójdzie na dno.

Następny w kolejce był mężczyzna, który mocno krwawił z

rany na szyi, do tego miał wiele mniejszych ran na twarzy. - Do
kajuty dla chorych - stwierdziła Nora, obejrzawszy go.

Spojrzała na Ellen. - Był w salonie, kiedy nastąpił wybuch.

Widziałam kawałki szkła tkwiące w ranach, na pewno z
rozbitych okien. Nagle zesztywniała. - Co się stało Ulrikowi?!

background image

Ellen odwróciła się prędko. Jego biała koszula, ręce, ramiona

- wszystko było we krwi! Bandaż wypadł jej z dłoni. Podbiegła
do Ulrika, wołając jego imię.

Powoli uniósł głowę. Jego twarz również była zakrwawiona.

Przerażona Ellen złapała go za ramię.

- Ulriku, co się stało? Jesteś ranny?
Wyglądał na zupełnie oszołomionego, ramiona zwiesił

bezwładnie wzdłuż ciała, spojrzenie miał nieprzytomne.

Powoli pokręcił głową.
- Nie, nie jestem ranny.
- Ale twoja koszula, ręce - jesteś cały we krwi!
Ulrik podszedł do skrzyni, na której siedzieli dwaj mężczyźni

i opadł na wolne miejsce między nimi. Ellen wpatrywała się w
niego, widziała, że jest zrozpaczony. Wsparł łokcie na
kolanach i zanurzył dłonie we włosach, mażąc je krwią.

Wreszcie zrozumiała.
- Znalazłeś przyjaciela lady Juliet? - zapytała cicho.

background image

Ulrik pochylił głowę i przytaknął.
- Żył, kiedy go znalazłem, ale zmarł, nim zdążyłem przenieść

go do kajuty dla chorych. Spojrzał na nią. - Ellen, tam na dole
jest piekło. Prawdziwe piekło.

Podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu. Zobaczył

dzisiaj coś, co na zawsze wy-ryje się w jego pamięci. Tak jak
im wszystkim. Wokół pełno było cierpiących. Coś się jednak
zmieniło.

Rozejrzała się dokoła. Chaos, który zapanował po wybuchu,

już się uspokoił. Większość pasażerów siedziała spokojnie,
najciężej ranni byli już w kajucie dla chorych. Ucichły przej-
mujące, pełne przerażenia krzyki i płacz. Zapanował spokój.
Pewnie także dlatego, że uszkodzenia statku okazały się
niegroźne.

Opodal kilku mężczyzn z załogi otwierało jakąś skrzynię.

Ellen zastanawiała się, co robią. Spojrzała w niebo. Zapadała
noc, jeszcze tylko na horyzoncie jaśniało pasmo światła.

Nagle rozległ się przeciągły syk. Aż podskoczyła. Teraz

zrozumiała. Mężczyźni odpalali ra-

background image

kiety, by zawiadomić inne statki, że potrzebna im pomoc.
Może sytuacja była bardziej poważna, niż twierdził kapitan?

Może po prostu nie chciał niepokoić pasażerów?

Starała się oddychać równo i spokojnie. Jedyne, co mogli

zrobić, to zachować spokój i czekać cierpliwie. Nikt nie
wiedział, co przyniesie ta noc.

Rozejrzała się dokoła. Nieco dalej, przy relingu, stał markiz

de Cavalière i przyglądał się kolejnej rakiecie, jej blask barwił
mu twarz na czerwono. Wyglądał tak samotnie. Ramiona okrył
kocem, który pewnie dała mu jakaś litościwa dusza. Ciekawe,
czy wiedział, co się stało z przyjacielem lady Juliet? Tak czy
inaczej, niedługo się dowie.

Pobiegła spojrzeniem dalej, ku Zhenmei, siedzącej na

kolanach jakiegoś mężczyzny, zapewne przybranego ojca.
Płakała bezgłośnie, a on pokazywał na rakiety, próbując
odwrócić jej uwagę od smutnych myśli. Może martwiła się o
koty?

background image

Zniszczenia na dolnym pokładzie były bardzo poważne, nie

wpuszczano tam prawie nikogo. Ellen nawet nie miała siły
martwić się o rzeczy, ich utrata, cała ekspedycja - wydawało
się to zupełnie bez znaczenia po tym wszystkim, co widziała.
Ile osób straciło tego dnia swoich bliskich? Ile cierpiało teraz
straszliwe męki?

Choć wybuch zniszczył dużą część statku, była pewna, że

niektóre kajuty musiały ocaleć. Może mogliby z Ulrikiem
wrócić, tak jak zrobiło to wielu pasażerów pierwszej klasy, ale
nie widziała w tym większego sensu. I tak by nie zasnęła. Poza
tym na pokładzie czuła się bezpieczniej, a kolejka rannych
potrzebujących pomocy wciąż była spora.

- Muszę pomóc Norze.
Ulrik tylko skinął głową. Czuła wyrzuty sumienia,

zostawiając go samego. Wydarzenia na dole gwałtownie nim
wstrząsnęły. Musiała jednak pomóc poszkodowanym, w ten
sposób będzie z niej większy pożytek.

Nora właśnie bandażowała głowę jakiemuś chłopcu. Na oko

mógł mieć nie więcej niż pięć lat, ale dzielnie powstrzymywał
łzy.

background image

Ellen nabrała głęboko powietrza, skinęła głową z uśmiechem

kolejnej osobie w kolejce - starszemu, elegancko ubranemu
panu z siwą czupryną przesiąkniętą krwią.

To miała być długa noc.

background image

7

Alf chodził w tę i z powrotem, miotając przekleństwa.
- Co za łajdak! Jak można traktować ludzi w ten sposób!

Kobietę!

Blanche usiadł na łóżku.
- Nie wydaje mi się, by zamierzał mnie skrzywdzić -

powiedziała uspokajająco. - Po prostu nie chciał, żebym
przeczytała zapiski ojca.

Alf spojrzał na nią, nadal czerwony ze złości.
- Nie zamierzał cię skrzywdzić? - krzyknął niemal, wskazując

jej opuchnięte nadgarstki. - Związał cię i zamknął w trumnie!
Czy to jest normalne zachowanie? Mogłaś przynajmniej
powiedzieć Signe, dokąd się wybierasz - upo-

background image

mniał ją. - Co by było, gdyby nie udało ci się otworzyć

trumny?

Wiedziała, że Alf ma rację. Nie śmiała spojrzeć mu w oczy.
Może ten w kapturze miał rację? Powinna pani wiedzieć, że

ludzie mają tego dosyć. Kobiecie nie przystoi zachowywać się
w ten sposób, swoim postępowaniem obraża pani Boga i jego
przykazania.

Może powinna być bardziej ostrożna? Wiedziała, że wielu

osobom nie podoba się jej zachowanie. Może drażniło ich
bardziej, niż jej się zdawało?

- Nie wiem, jak ten mężczyzna się dowiedział, że jestem w

krypcie.

Alf posłał jej ponure spojrzenie.
- A jesteś pewna, że dyrektor Schmidt ma dobre intencje? W

końcu był jednym z tych, którzy kazali ci milczeć na temat
tego, co przeczytałaś w zapiskach ojca.

- Niczego mi nie kazali. Alf wzruszył ramionami.
- Nazwij to jak sobie chcesz. Zagrozili, że

background image

w razie czego rozgłoszą, co wydarzyło się tej nocy, kiedy

zmarł Oskar. Blanche spojrzała na niego.

- Owszem, ale wydaje mi się, że pan Schmidt naprawdę chciał

mi dzisiaj pomóc. Chyba czuje się wobec mnie dłużny za to, co
zrobiłam dla jego córki. Poza tym, jeśli nie chciał mi pomóc, to
po co kazał mi przyjść do siedziby loży?

Alf powoli pokiwał głową.
- Może masz rację.
- Wydaje mi się, że ten w kapturze odkrył moją obecność

zupełnie przypadkowo, ale kiedy mnie zobaczył, domyślił się,
po co przyszłam i postanowił mi to uniemożliwić.

Alf prychnął.
- Co do tego ostatniego nie ma wątpliwości. Bardzo się

postarał, to trzeba mu przyznać.

Blanche przesunęła dłonią po czole. Głowa nadal ją bolała po

upadku na schodach, plecy również dawały o sobie znać.

- Pamiętasz, jak ci mówiłam, że kilku mężczyzn wystąpiło z

loży, ponieważ byli przeciwni obowiązkowi sporządzania
zapisków?

background image

- Jak widać, nie bez powodu - odparł Alf. Uśmiechnęła się.
- Niewątpliwie.
Na twarzy Alfa pojawił się zrezygnowany uśmiech.
- W każdym razie nikt nie może ci zarzucić braku odwagi -

stwierdził, podchodząc do niej. - Wiele kobiet w tej samej
sytuacji zemdlałoby ze strachu.

Nie powiedziała Alfowi, że straciła przytomność po upadku -

ale może nie miało to znaczenia, przecież nie zemdlała dlatego,
że się wystraszyła.

Usiadł koło niej i ujął jej dłonie.
- Obiecasz mi, że będziesz bardziej ostrożna? - zapytał z

powagą, patrząc jej w oczy. - Nie zapominaj, że mamy córkę.
Nie chcę, żeby straciła matkę. A ja nie mam ochoty stracić
żony.

Zbyła to uśmiechem.
- Nie masz powodów do niepokoju - zaczęła buńczucznym

tonem, ale urwała, napotkawszy jego ostrzegawcze spojrzenie.
Wiedziała, że Alf ma rację. Kiedy leżała zamknięta w trumnie,

background image

nie myślała o Helene Auguście. Ale to prawda, ta przygoda

mogła się skończyć znacznie bardziej dramatycznie.

- Wygląda na to, że nie dowiem się, kto jest moim bratem czy

siostrą - powiedziała cicho, spuszczając wzrok.

Alf położył wskazujący palec pod jej brodę i zwrócił twarz

Blanche ku sobie.

- Może tak ma być? - powiedział miękko. -W każdym razie

tamten mężczyzna, kimkolwiek jest, nie chciał, żebyś się
dowiedziała.

- Ale to dla mnie bardzo ważne - odparła ze smutkiem. - Poza

tym nie rozumiem, dlaczego nie chciał, żebym przeczytała
zapiski ojca. Wydaje mi się, że kryje się za tym coś więcej, że
nie chodzi tylko o nazwisko człowieka, z którym moja matka
miała nieślubne dziecko.

Na twarz Alfa powrócił uśmiech.
- Masz, oczywiście, rację, ale, obawiam się, będziesz musiała

pogodzić się z tym, że nigdy nie poznasz prawdy.

- Niestety - westchnęła. - Zapiski ojca przepadły. Nikt nigdy

nie dowie się, co w nich było.

background image

- Może tak jest lepiej?
Alf przesunął dłonią po jej policzku. Przytuliła się do jego

ramienia. Miał rację. Powinna dać sobie spokój, pogodzić się z
tym, że nie pozna prawdy. Przed tym właśnie ostrzegł ją
mężczyzna w kapturze - by nie grzebała w przeszłości.

Jedno nie dawało jej spokoju - kto to był? Czuła, że powinna

umieć rozwiązać tę zagadkę. Było w nim coś znajomego,
sposób poruszania się, mówienia. I spojrzenie. Widziała jego
ciemne oczy. Skądś je znała.

Kto to może być? Jedyną wskazówką był pierścień na palcu

wskazującym jego prawej dłoni, pierścień z błękitnym
kamieniem i złotym skarabeuszem.

Może tylko jej się wydawało, że skądś go zna. Pierścień był

tak charakterystyczny, że na pewno zapamiętałaby, gdyby
kiedykolwiek go u kogoś widziała.

Nagle poczuła na ustach ciepły pocałunek i zapomniała o

wszystkim. Poddała się dotykowi miękkich dłoni Alfa, które
wyganiały zmęczenie z jej ciała, koiły ból.

background image

Przymknęła oczy i opadła na posłanie.
Patrzyła na śpiącego Alfa. Pomyśleć, że nadal tak na nią

działał. Takie chwile należały tylko do nich, tworzyły osobny
świat, do którego tylko oni mieli wstęp, w którym tak dobrze
było czasem zniknąć. Zapomnieć o smutkach i kłopotach.
Wiedzieć, że jest ich dwoje, bez względu na wszystko. Alf
wściekł się, kiedy opowiedziała mu o swojej przygodzie, ale
wiedziała, że zareagował tak tylko z troski o nią.

Przekręciła się na plecy. W takie wieczory, jak ten,

przeważnie od razu zasypiała, tym razem jednak natłok myśli
nie dawał jej spokoju.

Cały czas dręczyło ją uczucie, że coś przeoczyła. Ta

układanka miała wiele elementów, intuicja podpowiadała jej,
że tworzą one całość. Żeby jeszcze wiedziała, jak je ułożyć.

Tkwiła w miejscu i nie mogła ruszyć dalej.
Coś jej umknęło, wiedziała, że ten brakujący element istnieje,

tylko ona nie potrafi go odnaleźć.

Ułożyła się na boku i zamknęła oczy, próbu-

background image

jąc odpędzić irytujące, natrętne myśli i wreszcie zasnąć.
Próbowała myśleć o czymś innym. Jutro, jeśli pogoda się

utrzyma, zabiorą dzieci z sierocińca do Brzozowego Zakątka.
W mieście było tak ciepło.

Pomyślała o dzieciach, które trafiły do nich z Angelsten i

przypomniało się jej, co powiedziała pani Angelsten: jej matka
urodziła kiedyś martwe dziecko.

Znów przekręciła się na plecy, poirytowana faktem, że nie

potrafi pozbyć się dręczących myśli.

Otworzyła oczy. Leżała bez ruchu i patrzyła w sufit.
Znowu to uczucie - coś przegapiła. Tylko co?
Rozmawiała i z panią Archer z Rosenlowe, i z dawną

gospodynią ojca, panią Martens. Ku jej wielkiemu zdziwieniu
okazało się, że niegdyś pani Archer i jej matka przyjaźniły się.
Pani Archer nigdy o tym nie wspominała, choć tyle czasu spę-
dziły razem tej zimy, przygotowując bal dla dzieci.
Dowiedziała się tego od pani Martens. Pani

background image

Archer z kolei wytłumaczyła dlaczego w pewnym momencie

przyjaźń zmieniła się w zaciekłą niechęć. Pani Archer
wiedziała, że matka Blanche la romans z żonatym mężczyzną.
Przyjaciółka powiedziała jej w zaufaniu, że ma nadzieję
pewnego dnia wyjść za niego. Jego ówczesna żona była bardzo
chora. Wydawało się to tylko kwestią czasu. Matka Blanche
musiała więc być bardzo rozczarowana, gdy pewnego dnia jej
kochanek oznajmił, że jego żona miewa się lepiej i w związku z
tym nie będą się więcej spotykać.

A potem odkryła, że ich romans miał konsekwencje - była w

ciąży. I nie mogła wyjść za ojca dziecka. Wtedy jej rodzice
zawarli z tym mężczyzną umowę, że weźmie dziecko do siebie.
Nie miał on dzieci z żoną.

Blanche przymknęła oczy. To musiała być Ha jej matki

prawdziwa tragedia! Ale czy miała wybór? Kobieta z tej
warstwy społecznej samotną matką? To było nie do
pomyślenia. Istniało tylko jedno wyjście - oddać dziecko.

Może stanowiło to dla niej jakąś pociechę, że będzie wyrastać

pod opieką ojca? Gorzej,

background image

gdyby musiała oddać je obcym. Choć z drugiej strony, gdyby

zostało w Tonsbergu, miałaby z nim jakiś kontakt, mogłaby
przynajmniej je widywać.

A gdyby ją coś takiego spotkało? Małżeństwo z Oskarem było

koszmarem, ale miała Helene Augustę, to pozwoliło jej
wytrzymać. Gdyby musiała ją oddać, życie straciłoby sens.

Pewnie to właśnie czuła matka.
Łzy popłynęły po twarzy Blanche. Tyle musiała wycierpieć.

Blanche była pewna, że najgorsze wcale nie było to, że zaszła
w ciążę i że zawiodła się na mężczyźnie, którego kochała.
Najgorsze było to, że musiała oddać dziecko. Każda matka by
się z tym zgodziła.

Zarówno ona sama, jak i jej rodzice i kochanek robili

wszystko, by zachować sprawę w tajemnicy, ale matka
zwierzyła się przyjaciółce, pani Archer, a ta z kolei
powiedziała mężczyźnie, w którym była zakochana, w nadziei,
że w ten sposób zdoła go przy sobie zatrzymać.

Ciekawe, jak ojciec wtedy zareagował? Blanche zdawała

sobie sprawę, że raczej nigdy się

background image

tego nie dowie, za to dalszy przebieg wydarzeń świadczył o

jednym - ożenił się z matką. A ona nigdy więcej nie odezwała
się do pani Archer.

Próbowała się skoncentrować. Dziecko dorastało w domu

swego biologicznego ojca i jego żony. Kim oni byli? W jakich
okolicznościach matka go poznała? Musieli spotykać się w ta-
jemnicy - jak im się to udawało? Kim był z zawodu? Był ubogi
czy może należał do kręgu znajomych dziadków? Prowadzili
dość intensywne życie towarzyskie, często zapraszali gości,
wydawali przyjęcia.

Właśnie. Przyjęcia w domu dziadków. Pani Martens chyba

mówiła coś na ten temat. Co to było?

Blanche nie wiedziała, że pani Angelsten znała jej dziadków,

dopiero pani Mortensen powiedziała jej, że pierwszy mąż pani
Angelsten, pan Mowinckel, był bliskim znajomym dziadka.
Coś jednak musiało się wydarzyć, bo w pewnym momencie
zerwali ze sobą kontakty.

Usiadła na posłaniu i zapatrzyła się przed

background image

siebie. W pokoju panował półmrok, o tej porze roku nigdy nie

robiło się całkiem ciemno.

Pani Martens wspominała, że pani Angelsten rzadko bywała

na przyjęciach w domu dziadków, w tym czasie poważnie
chorowała.

Blanche przyłożyła dłonie do rozpalonych policzków.
Pani Angelsten miała syna, który jako młody chłopak uciekł z

domu. Czy to możliwe, że...

Serce w jej piersi łomotało jak szalone. Zrobiło jej się słabo.
Próbowała się uspokoić. Nie chciała wyciągać pochopnych

wniosków.

Jeszcze raz uporządkowała w myślach wszystkie fakty. Pani

Angelsten chorowała w młodości. Tak jak żona kochanka
matki.

Pan Mowinckel, pierwszy mąż pani Angelsten, przyjaźnił się

z dziadkiem, razem prowadzili interesy, bardzo często bywał u
niego w domu. To znaczyłoby, że matka mogła go znać.

Potem dziadek i pan Mowinckel nagle ze-

background image

rwali kontakty. Blanche zastanawiała się nieraz, czy to

właśnie jest przyczyną niechęci pani Angelsten do niej.

Przycisnęła dłoń do ust i pochyliła się nieco.
Czy to możliwe, że ojcem nieślubnego dziecka był pan

Mowinckel? Że właśnie z tego powodu dziadek przestał się z
nim przyjaźnić?

To by wyjaśniało, czemu pani Angelsten tak jej nie lubiła.

Blanche była dla niej córką kobiety, z którą jej mąż miał
romans.

Wzięła głęboki oddech i przesunęła dłonią po włosach.
Czy tak właśnie wyglądał przebieg wydarzeń?
Nie było to w każdym razie niemożliwe.
Próbowała się uspokoić i przemyśleć wszystko jeszcze raz.
Odnalazła brakujące elementy układanki. Jeszcze jedno

pytanie pozostawało bez odpowiedzi - gdzie jest teraz jej brat,
chłopiec, który uciekł z Angelsten?

background image

8

Abelone postawiła skopek na podłodze i przysunęła sobie

trójnożny zydel, którego zawsze używała podczas dojenia.

Leniwy spokój panujący w oborze działał tak kojąco. Tylko

muczenie przerywało ciszę od czasu do czasu. Dojarka nie
należała do rozmownych osób. Wymieniły kilka słów i praco-
wały w milczeniu.

Tego dnia wszyscy zasiedli do śniadania w radosnym

nastroju. Również ona, tak jak wszyscy pozostali, cieszyła się,
że Aslak Sorensen wreszcie znalazł się za kratkami. Miała
nadzieję, że zarówno mieszkańcy Gimle, jak i całej wsi wresz-
cie odzyskają spokój i będą mogli czuć się bez-

background image

piecznie. Ojciec liczył na to, że lensmann zmusi

aresztowanego, by przyznał się do winy. To na pewno on
podpalił krzyż w Wigilię, może też zranił konia? Najpierw
sądzili, że sprawcą był Marinius, w końcu znaleziono jego nóż
w staj-li, ale potem, kiedy okazało się, że we wsi grasuje
morderca, podejrzenie padło na Sorensena. Był rosłym, silnym
mężczyzną,

w

dodatku

obdarzonym

gwałtownym

temperamentem. Marinius stanowił jego przeciwieństwo.
Owszem, wdał się kiedyś w bójkę z ojcem, ale winić go za
napaść na starą bezbronną kobietę? W to Abelone nigdy by nie
uwierzyła.

Na samą myśl o tym ogarniała ją wściekłość, nie istniały

słowa na określenie tak ohydnego postępku. Na szczęście
staruszka rozpoznała sprawcę. Oby nigdy więcej nie musieli go
oglądać.

Wydoiła pozostałe krowy i zaniosła mleko do komórki.

Odstawiła na bok tyle, ile potrzebowali, resztę Hilmar miał
zabrać do serowarni, która powstała we wsi tego lata.

Po chwili nadbiegła Maline. Zwykle pomagała jej przy

przecedzaniu mleka.

background image

- Dzień dobry - powiedziała prędko, dygając. - Przepraszam,

że się spóźniłam.

- Nic nie szkodzi - odparła Abelone z uśmiechem. - Prawie

skończyłam.

- Słyszała pani? - zagaiła Maline, wkładając fartuch.
- O czym?
- Sorensen uciekł z aresztu!
- Co ty opowiadasz? - wykrzyknęła Abelone z

niedowierzaniem.

Maline skinęła głową, wyraźnie poruszona.
- Jeden z parobków mi powiedział. Sorensen uciekł.
Abelone patrzyła na dziewczynę, całkowicie zaskoczona.
- Ktoś go widział? Ktoś się domyśla, gdzie teraz może być?
Maline pokręciła głową.
- Nie, nikt niczego nie słyszał ani nie widział.
Abelone ciarki przeszły po plecach. Wszystkim tak ulżyło, tak

się cieszyli, że Sorensen wreszcie został aresztowany, a teraz
znów był na wolności.

background image

I chyba tylko Bóg jeden wiedział, gdzie go szukać.
Spojrzał w bladobłękitne niebo. Koń spokojnie kroczył przed

siebie po niewidocznej ścieżce. Promienie słońca przesiane
przez korony wysokich drzew kładły się jasnymi cętkami na
miękkim poszyciu, nadal zsypanym perłami porannej rosy.

Koń parskał cicho i bez wahania szedł dalej. Obaj dobrze

znali tę drogę, pokonywali ją już tyle razy, o każdej porze roku,
w każdą pogodę.

Tego ranka w lesie było cicho i spokojnie. O tej porze owce

trzymały się jeszcze w pobliżu gospodarstw, słyszał ich dzwonki
na południowym stoku, gdzie zwykle nocowały. Krowy pewnie
już wyszły na pastwisko, ale rzadko zapuszczały się tak wysoko.

Wkrótce las się skończył. Po niedługim czasie koń stanął na

szczycie wzniesienia.

Wstrzymał go i oparł ramiona na przednim łęku siodła.

background image

Kochał to miejsce. Stąd mógł spokojnie obserwować Gimle.

Biały budynek wydawał się taki mały, wraz z resztą zabudowań
wyglądał jak grupa wysepek na morzu rozległych złotych pól,
otoczonego falującymi pagórkami, a z jednej strony
zamkniętego linią fiordu.

Przez chwilę rozkoszował się widokiem, chłonął zapachy i

dźwięki budzącego się dnia. Skierował wzrok na fiord i
przybrzeżne wyspy.

Widział wiele pięknych miejsc, ale żadne nie mogło równać

się z tym. Gimle - tak nazywała się siedziba dawnych bogów,
chroniona przed ogniem i wszelkimi niebezpieczeństwami.
Sprawiedliwi tam mieszkać będą, szczęścia wiecznego
zaznawać będą, jak głosiły wersy prastarej skandynawskiej
pieśni.

To miejsce z pewnością było godne swego miana.
Koń zaczął niespokojnie grzebać przednim kopytem,

niecierpliwił się, by ruszyć dalej.

Przesunął dłonią po mocnej, żylastej szyi zwierzęcia.
- Tak, tak, musimy jechać dalej - wymruczał,

background image

nie odrywając wzroku od Gimle. Na podwórzu pojawili się

ludzie - maleńkie figurki, krążące w tę i z powrotem. W końcu
kilku z nich ruszyło razem w stronę łąki, która czekała na
skoszenie.

Przypominali mrówki rozpełzające się we wszystkich

kierunkach, łażące bezmyślnie, pozbawione świadomości jakie
są małe i bez znaczenia.

Krew zawrzała w nim z wściekłości, gniew rósł w jego

wnętrzu niby chmury gradowe na horyzoncie po wielu dniach
gorącej, dusznej pogody.

Chwycił wodze, zawrócił konia i odjechał w stronę lasu.
Poczuł ulgę, kiedy znów znalazł się pod dachem zielonych

koron. W lesie zawsze wracał mu spokój, ale wściekłość nadal
wrzała w jego wnętrzu, płonęła skrywanym ogniem, gorzała i
sypała iskrami.

Zobaczył przed sobą wielkie mrowisko. Jak to możliwe, że

nigdy wcześniej nie zwrócił na nie uwagi? Przecież tak często
tędy jeździł.

Bez wahania podjechał bliżej i wstrzymał ko-

background image

nia. Pochylił się, zanurzył strzelbę w mrowisku i mocno

poruszył nią kilka razy. Po chwili pokazały się ogarnięte
paniką, zdezorientowane mrówki, rozbiegły się na wszystkie
strony.

Cofnął strzelbę, przez chwilę przyglądał się swemu dziełu.
Trud owadów poszedł na marne, wystarczył jeden jego ruch,

by zniszczyć wszystko, co zbudowały.

Koń cofnął się nieco, chyba nie podobało mu się, że jakieś

stworzenia łażą po jego kopytach.

Mężczyzna chwycił wodze i ruszył dalej przez las. Przez

krótką chwilę czuł się lepiej, ale jego myśli znów zaczęły krążyć
wokół Gimle.

Gardził, gardził tymi ludźmi za ich samozadowolenie,

hipokryzję, za to, czego się dopuścili.

O czym milczeli.

background image

9

Poranna mgła wisiała nisko nad gładką taflą morza.

Angélique, zniszczona, lecz nadal dumna, wpływała do portu w
Marsylii.

Ellen, tak jak wielu innych pasażerów, patrzyła, oparta o

reling. To była długa noc, wypełniona strachem i
niepewnością. W końcu zjawiły się z pomocą dwa statki i
towarzyszyły im przez resztę drogi. Gdy zajaśniał świt, Ellen
odetchnęła z ulgą. Byli uratowani.

Spośród ponad pół tysiąca pasażerów jedenastu straciło życie,

niektórzy od razu podczas wybuchu - Ellen uważała, że dając
im szybką śmierć, Bóg okazał prawdziwą łaskę. Inni zmar-

background image

li w ciągu nocy, w potwornych cierpieniach, wielu

nieszczęśników przeżyło, choć biorąc pod uwagę, jak wielkie
odnieśli obrażenia, trudno było w to uwierzyć.

Na tych, którzy stali teraz na pokładzie, koszmar minionej

nocy odcisnął niewielki ślad. Ten i ów nosił bandaż na ręce czy
nodze, ale trudno było uznać to za coś więcej niż zwykłą
bagatelę. Wszystko mogło się skończyć znacznie gorzej.

Zaraz po wybuchu pasażerowie zareagowali kakofonią

przerażających krzyków, potem nastała przytłaczająca, pełna
przygnębienia cisza. Teraz jej miejsce zastąpił nastrój
podniosłej radości i ulgi, że niedługo znajdą się bezpiecznie na
lądzie.

Mgła była gęsta, ale już wcześniej tej nocy widzieli w oddali

zarysy portu. Po lewej stronie ukazała się wąska wyspa,
otoczona wieńcem mlecznobiałego oparu, po jej wschodniej
stronie kolejna, mniejsza wysepka. Wcześniej Ellen cieszyła
się, że zobaczy te wyspy, czytała o nich w magazynie, który
dostawała od Blanche, ale po wydarzeniach ostatniej nocy
radość

background image

z wyprawy i wszelkich związanych z nią atrakcji znacznie

przyblakła. Miała nadzieję, że powróci po kilku dniach
spędzonych na lądzie. Na razie nie uśmiechała jej się jakoś
perspektywa dalszej morskiej podróży.

Odwróciła się w stronę stojącej obok Nory. Nikt z nich nie

spał tej nocy, Nora była blada, oczy miała podkrążone,
podobnie jak Ulrik i profesor. Dobrze im wszystkim zrobi,
kiedy wreszcie zejdą na ląd i odpoczną w jakimś hotelu.

- Widzisz tę wyspę, Noro?
Mgła podniosła się nieco, wyspa coraz wyraźniej ukazywała

się ich oczom. Była dość płaska, ale o wysokich stromych
brzegach, wyrzeźbionych z kremowobiałej skały. Jakby
wynurzyła się z wody. Na szczycie wznosił się wielki
czworokątny zamek w kolorze piasku. Ellen widziała trzy
wieże i otwory strzelnicze. Dokładnie tak, jak to opisano.
Zabawnie było zobaczyć to teraz na własne oczy.

- Zamek d'lf - wyjaśniła. - Czytałaś Hrabiego Monte Christo

Alexandra Dumasa?

background image

Żona profesora nieustannie siedziała z nosem w książkach,

więc Ellen sądziła, że może znać też tę powieść.

Nora posłała jej nieodgadnione spojrzenie.
-Nie.
Ellen natychmiast pożałowała pytania, Norze najwidoczniej

nie podobało się, że musi odpowiedzieć na nie przecząco. Choć
z drugiej strony, sama cały czas mówiła o książkach i za-
gadnieniach naukowych, o których, dobrze to wiedziała, Ellen
nie mogła mieć pojęcia - przecież nie była przyrodnikiem, tak
jak pozostali członkowie wyprawy.

- Wydaje mi się, że mogłaby ci się spodobać - ciągnęła Ellen.

- To bardzo ciekawa opowieść o pewnym mężczyźnie, który
niesłusznie trafia do więzienia na tej właśnie wyspie -
wyjaśniła, skinieniem głowy pokazując twierdzę. - Kilka lat
temu drukowano ją w odcinkach w Folkebladet.

Nora potrząsnęła głową i zwróciła wzrok z powrotem w

stronę zbliżającego się portu.

- Nie czytuję takich czasopism - odparła.

background image

Ellen postanowiła zignorować jej pełen wyższości ton. Miała

nadzieję, że Nora zacznie jednak czytać również inne rzeczy,
nie tylko rozprawy naukowe, i znajdzie w tym prawdziwą
przyjemność.

- Pani Bjerregaard?
Ellen odwróciła się i zobaczyła markiza do Cavalière.

Uśmiechnęła się.

- Ulriku, zapytasz go, jak się miewa?
Ulrik przetłumaczył pytanie. Francuz skinął głową ale twarz

miał poważną.

- Czuje się znacznie lepiej - ciągnął Ulrik. -I pragnie ci

podziękować za uratowanie życia. Kiedy skoczyłaś mu na
pomoc, był bliski poddania się.

Wiedziała, że uratowała markizowi życie, ale i tak poczuła się

zakłopotana.

Nim zdążyła otworzyć usta, markiz już mówił dalej.
- Twierdzi, że ryzykowałaś życie - podjął Ulrik. - Pragnie, byś

przyjęła ten podarunek jako wyraz jego wdzięczności.

Markiz zdjął z palca pierścień z diamentem.

background image

Ellen spojrzała najpierw na klejnot, potem na markiza. Nie

wiedziała, jak zareagować. W końcu potrząsnęła głową.

- Nie, nie mogę tego przyjąć - powiedziała zdecydowanie,

choć jednocześnie jakiś głos mówił jej, że głupio robi. Diament
był wart majątek!

Markiz spojrzał na nią i podał jej pierścień. Ulrik zaśmiał się

cicho.

- Mówi, że chce ci jakoś podziękować i że nie zna nikogo

równie odważnego jak ty, ani kobiety, ani mężczyzny.

Zwróciła wzrok na Ulrika, nie chciała patrzeć na pierścień,

pokusa była zbyt wielka.

- Nie, naprawdę nie mogę... - zaczęła protestować, ale markiz

ujął jej dłoń i wsunął pierścień na palec. Poczuła chłodny dotyk
złota. Na palcu diament wydawał się jeszcze większy i cięższy,
niż kiedy tylko na niego patrzyła.

- Markiz mówi, że i tak nie nosi go z radością. Przypomina mu

on o niewierności lady Juliet. Nawet jeśli kiedyś się ożeni, nie
zamierza ofiarować tego pierścienia wybrance swego serca.

background image

Zauważyła, że dłoń jej drży. Z trudem wydusiła słowa

podziękowania.

Wymieniwszy kilka słów z Ulrikiem, Francuz ukłonił się i

zniknął wśród pasażerów, równie niespodziewanie, jak się
pojawił.

Ulrik, Nora i profesor otoczyli ją ciasnym kręgiem i z

podziwem przyglądali się pierścieniowi.

- Jakie to uczucie mieć na palcu diament Cavalierów? - spytał

Ulrik, puszczając do niej oczko.

Wpatrywała się w lśniący klejnot. Dopiero teraz zauważyła,

że jest lekko zabarwiony na różowo. Powinna czuć czystą,
niezmąconą radość! Ten kamień należał niegdyś do
indyjskiego radży! Radość z posiadania tak pięknej i cennej
rzeczy mącił jednak jakiś niejasny niepokój.

Zdjęła pierścień i delikatnie włożyła go do pompadurki.
Nie zamierzasz go nosić? - spytał Ulrik powagą.
Nora i pan Wergeland patrzyli na nią zdumieni.

background image

Potrząsnęła głową. - Na razie nie.
W końcu od śmierci przyjaciela lady Juliet nie minęła jeszcze

nawet doba. Gdyby nie pierścień, ten młody człowiek nadal by
żył.

Diament był zapewne wart tyle, że Ellen nawet nie potrafiła

sobie podobnej sumy wyobrazić, jednocześnie jednak
pamiętała, ile spowodował nieszczęść i trosk.

Chyba minie sporo czasu, nim będzie potrafiła cieszyć się

jego pięknem, niezwykłą historią i wartością.

background image


10

Pani Archer przystanęła w cieniu oranżerii. Blanche, która

właśnie skończyła swą opowieść, patrzyła na nią w napięciu.
Miała nadzieję, że teraz, kiedy podzieliła się z nią swoimi
podejrzeniami, była przyjaciółka jej matki przypomni sobie
coś więcej z tamtego czasu.

- Rozmawiała pani z panią Angelsten?
Blanche potrząsnęła głową. Początkowo o tym myślała, ale

doszła do wniosku, że jeśli jej podejrzenia są słuszne, pani
Angelsten i tak nie powie prawdy. Powiedziała Blanche, że jej
matka urodziła nieślubne dziecko, ale potem stwierdziła, że
dziecko nie żyje.

Teraz Blanche rozumiała jej motywy. Jeśli

background image

rzeczywiście wzięła na wychowanie nieślubne dziecko swego

męża, na pewno wspólnie z nim ustaliła, że nigdy nikomu nie
zdradzą prawdy. Skłamali, że dziecko urodziło się martwe,
żeby Blanche nie zaczęła go szukać.

Chyba że pani Angelsten rzeczywiście była o tym

przekonana, to znaczyłoby, że trop poszukiwań jest błędny.

- Chciałam najpierw pomówić z panią - wyjaśniła Blanche. -

Miałam nadzieję, że może pamięta pani panią Angelsten i jej
ówczesnego męża.

Pani Archer wyciągnęła dłoń w kierunku niewielkiego stolika

i dwóch krzeseł ustawionych na kamiennej płycie w
przyjemnie chłodnym, osłoniętym od słońca miejscu.

- Proszę usiąść, pani Bjerkely - powiedziała. Usiadły w

milczeniu. - A więc podejrzewa pani, że pierwszy mąż pani
Angelsten może być tym mężczyzną, z którym Helene Augusta
miała romans? - spytała z namysłem.

Blanche skinęła głową i przesunęła się na sam brzeżek

krzesła.

background image

- Czy moja matka kiedykolwiek wspominała o panu

Mowinckelu?

Wargi pani Archer wygięły się w uśmiechu.
- Nie, nie przypominam sobie, ale potrafię sobie wyobrazić,

że mógł jej się podobać. Był niezwykle przystojnym
mężczyzną, przy tym o nienagannych manierach i miłym
usposobieniu. Spojrzała znacząco na Blanche. - Był kapitanem
statku pływającego do Indii Zachodnich, oczywiście zanim
został współpracownikiem pani dziadka.

- Tak, gospodyni mówiła, że bardzo często bywał w domu

dziadków.

Pani Archer z namysłem zmarszczyła czoło.
- Niewiele pamiętam z tamtego okresu, w dość młodym wieku

przeniosłam się do Anglii, ale pana Mowinckela zapamiętałam.
Z jego żoną nie rozmawiałam zbyt często.

Blanche skinęła głową.
- Gospodyni dziadków mówiła, że rzadko się pokazywała,

bardzo chorowała w tym czasie.

Pani Archer spojrzała na nią.
- Pani podejrzenia są całkowicie uzasadnione.

background image

Helene Augusta wspominała, że żona jej kochanka choruje,

choć w ogóle rzadko o niej mówiła.

Blanche spuściła wzrok. To zrozumiałe, że matka nie miała

ochoty mówić ani nawet myśleć o tej kobiecie. Zapewne miała
z jej powodu wyrzuty sumienia. Spojrzała na panią Archer i
spytała z wahaniem:

- Myśli pani, że mogę mieć rację?
Chciała, by ktoś potwierdził jej przypuszczenia. Rozmawiała

o nich z Alfem, ale odradził jej zgłębianie tej sprawy. Uważał,
że wydarzenia w budynku loży mogły w jakiś sposób wiązać
się z przeszłością jej matki.

Pani Archer wpatrywała się w nią przez chwilę.
- Nie wiem, pani Bjerkely. Skierowała wzrok przed siebie,

nagle nieobecny, jakby coś jej się przypomniało. - To prawda,
że pan Mowinckel i pani matka się znali, ale czy mieli romans,
czy jego żona wzięła pod opiekę dziecko urodzone z tego
związku i udawała przed wszystkimi, że to dziecko jej i jej
męża... Słowa zawisły w powietrzu. - ...tego nie wiem.

background image

Blanche nie zamierzała tak łatwo się poddać.
- Wiem, że pan Mowinckel i pani Angelsten mieli dziecko,

syna. Nie przypomina sobie pani, kiedy się urodził? Czy
przypadkiem nie w tym czasie, kiedy moja matka wróciła ze
Szwecji?

Pani Archer powoli pokiwała głową.
- Zgadza się, dlatego nie twierdzę, że pani przypuszczenia są

nieuzasadnione. Wiedziałam, że kochanek Helene Augusty
wziął dziecko do siebie. Byłam ciekawa, kto nim jest, ale, jak
wspominałam, pani matka nigdy nie zdradziła jego imienia.

Cień przebiegł po jej twarzy. - Muszę przyznać, że tego lata

bacznie śledziłam, w którym domu w mieście właśnie urodziło
się dziecko, ale niczego pewnego nie mogę na ten temat
powiedzieć.

Blanche wpatrywała się w nią w napięciu, czuła, że pani

Archer o czymś jeszcze jej nie powiedziała.

- Pamięta pani, czy tego lata było małe dziecko w domu pana

Mowinckela i pani Angelsten?

- Było, ale nikt nigdy nie twierdził, że nie było ich.

background image

Blanche ledwo mogła usiedzieć w miejscu.
- Ale to niemożliwe! Była tak podekscytowana, że brakowało

jej słów. - To nie może być przypadek! - ciągnęła z zapałem. -
Wszystko się zgadza. Pani Angelsten chorowała, dziadek
zerwał znajomość z panem Mowinckelem, którego moja matka
z pewnością znała...

Pani Archer potrząsnęła głową.
- To może być tylko zbieg okoliczności - powiedziała, patrząc

na Blanche, jakby jej było przykro. - Nie chcę, żeby się pani
rozczarowała.

Blanche skinęła głową.
- Ma pani rację - powiedziała nieco spokojniej.
- Może przespacerujemy się nad morze? -zaproponowała pani

Archer z uśmiechem.

Blanche wstała. Pani Archer chyba zauważyła, że trudno jej

usiedzieć w miejscu.

Przeszły przez ogród, minęły pawilon i domek kąpielowy.

Nad morzem wiała rześka bryza. Nieco dalej jakiś mężczyzna
bawił się z psem, rzucając patyk do wody.

- To mój syn - wyjaśniła pani Archer. - William.

background image

Przez chwilę przyglądały się zabawie, po chwili mężczyzna

ruszył dalej, zszedł z plaży i zniknął w lesie.

Pani Archer przerwała przedłużającą się ciszę.
- Rozumiem, że może pani myśleć inaczej, ale nikt nigdy nie

miał wątpliwości co do tego, że to pani Angelsten jest matką
tego chłopca. Zatrzymała się przy leżącej na piasku roz-
gwieździe, schyliła się i delikatnie wrzuciła ją do wody. - Nie
słyszałam nawet żadnych plotek na ten temat.

Blanche patrzyła przed siebie. Wiedziała, co pani Angelsten

sądzi na temat nieślubnych dzieci oraz jak je traktuje. Gdyby
naprawdę nie urodziła tamtego chłopca, na pewno wcześniej
udawałaby, że jest w ciąży, a tym samym dopuściłaby się
kłamstwa. Trudno zaś posądzić o kłamstwo tego typu kobietę.
Wzięła głęboki oddech i westchnęła.

- Może ma pani rację. Może jest tak, jak pani mówi - tak

bardzo chcę poznać prawdę, że tracę umiejętność trzeźwej
oceny sytuacji.

background image

Pani Archer podeszła i położyła dłoń na jej ramieniu.
- Bardzo bym chciała, żeby odnalazła pani brata czy siostrę,

proszę mi wierzyć.

Blanche spojrzała jej prosto w oczy. Miała wrażenie, że

mogłaby powiedzieć coś więcej, ale postanowiła milczeć.

Może trzeba będzie pogodzić się z tym, że nigdy nie odkryje

prawdy.

Dzień był ciepły i pogodny, dokładnie taki, jak wymarzyła

sobie Blanche. Dzieci mogły bawić się i kąpać do woli. Był już
wieczór, kiedy opuściły Brzozowy Zakątek.

Helene Augusta stała przy bramie i patrzyła tęsknie za nimi.

Tak się cieszyła na ich wizytę. W te dni, kiedy siedziała sama w
domu, szybko się nudziła, z kolei po całym dniu spędzonym w
sierocińcu często była wyczerpana. Nie spała już w środku
dnia, a biegała zawsze jak szalona, musiała zawsze wszystko
wiedzieć, we wszystkim uczestniczyć.

background image

- Idziesz? - spytała Blanche, ale dziewczynka nie

zareagowała. Czasami zachowywała się w ten sposób,
szczególnie kiedy była zmęczona, jakby w ogóle nie słyszała,
co się do niej mówi.

Blanche nie miała zamiaru naciskać, wiedziała, że kiedy tylko

Helene Augusta zostanie sama, zaraz za nią pobiegnie.

- Idę do domu - oznajmiła.
Ale w tym momencie Helene Augusta wykrzyknęła radośnie:
- Jedzie kareta! Taka jak mają księżniczki!
Blanche podeszła do dziewczynki i wyjrzała na ulicę.

Rzeczywiście, nadjeżdżał nią bardzo elegancki powóz
zaprzężony w dwa konie - lando z Rosenlowe. Nic dziwnego,
że Helene Augusta uznała je za królewską karetę.

Powóz zatrzymał się, w okienku mignęła twarz pani Archer.

Woźnica otworzył drzwiczki.

Blanche wyszła na ulicę, by powitać gościa.
- Pani Archer? - spytała, zdziwiona niespodziewaną wizytą, w

końcu rozmawiały wcześniej tego samego dnia.

background image

Pani Archer wysiadła z powozu. Na jej twarzy, jak zwykle,

widniał szeroki, serdeczny uśmiech.

- Przepraszam, że przeszkadzam, pani Bjerkely, nie zajmę

pani dużo czasu.

- Ależ nie przeszkadza pani. Otworzyła bramę. - Proszę wejść.
Pani Archer potrząsnęła głową.
- Nie, nie, dziękuję, muszę zaraz wracać, spodziewam się

gości. Pochyliła się i pogłaskała Helene Augustę po policzku. -
Poza tym widzę, że panienka zmęczona. Spojrzała na Blanche.
-Mam pani coś do powiedzenia. Nie mogłam zapomnieć naszej
dzisiejszej rozmowy i postanowiłam przeprowadzić niewielkie
śledztwo.

Blanche wpatrywała się w nią z napięciem. Widać było, że

muszą to być jakieś pomyślne wieści.

- Jak miło z pani strony. Już naprawdę nie wiem, co mam

robić - powiedziała zrezygnowanym tonem.

Pani Archer skinęła głową.
- Przypomniało mi się, że jedna z przyjació-

background image

łek mojej matki znała dobrze pani babcię, obracała się w tych

samych kręgach, co pan Mowinckel i jego żona. Dzisiejszego
popołudnia [udałam się do niej z wizytą.

Blanche czuła, jak serce tłucze jej się w piersi. Niecierpliwie

czekała na dalszy ciąg.

- Ta kobieta dobrze pamiętała pana Monwinckela i panią

Angelsten z tych czasów. Pamiętana też, że pani Angelsten
wyjechała dokądś na czas ciąży. Mówiono, że to z powodu
kłopotów ze zdrowiem, że pojechała wypocząć do krewnych w
Bergen.

Blanche otworzyła usta ze zdumienia.
- To nie może być przypadek! - wykrzyknęła.
- Nie wspomniałam ani słowem o pani przypuszczeniach, za

to ona powiedziała mi coś, co loże się pani wydać interesujące -
powiedziała po chwili wahania pani Archer. - Pani Angelten
nie karmiła piersią. Od samego początku zatrudniała mamkę.

Blanche wpatrywała się w nią jak zaczarowała. Że też sama

wcześniej o tym nie pomyślała!

background image

- Gdyby to było jej dziecko, miałaby pokarm - zauważyła.
Pani Archer potrząsnęła głową.
- Niektóre kobiety nie mają pokarmu, czasem nie chcą karmić

same, ale zgadzam się z panią. Za dużo tych zbiegów
okoliczności. Posłała Blanche szeroki uśmiech. - Ale najlepsze
dopiero nastąpi. Zamilkła na chwilę. - Znam tę mamkę.

Blanche patrzyła na nią, nic nie mówiąc.
- Znam ją dzięki pracy w miejskim Towarzystwie Przyjaciół

Sztuk Pięknych - ciągnęła pani Archer. - Kilka lat temu wyszła
za zamożnego armatora z Tonsbergu, u którego wcześniej
służyła jako gospodyni. Nie widziałam, że kiedyś w
przeszłości była mamką. Przypuszczam, że teraz, kiedy jej
sytuacja się zmieniła, nie lubi mówić o tamtym okresie swego
życia.

Blanche próbowała zrozumieć, dokąd zmierza pani Archer.
- I myśli pani, że może wiedzieć coś więcej?
- Nie mam pojęcia, ale to bardzo miła osoba, tak czy inaczej

zamierzałam ją odwie-

background image

dzić w związku z wystawą, którą organizujemy w sierpniu w

Rosenlowe. Pomyślałam sobie, że może chciałaby pani mi
towarzyszyć?

- Naturalnie - odparła pospiesznie Blanche, już planując w

myślach przebieg rozmowy.

- W takim razie jesteśmy umówione - zakończyła pani Archer

z uśmiechem.

Miały spotkać się dwa dni później. Blanche pomachała jej na

pożegnanie. Cały czas zastanawiała się, co może przynieść ta
wizyta.

To tak, jakby próbować rozplątać zasupłaną sieć. Chwilami

była już bliska rezygnacji, ale wtedy nagle rozwiązywał się
kolejny supeł i wracała nadzieja.

Miała nadzieję, że jest już blisko uzyskania odpowiedzi na

dręczące ją pytania.

background image

11

Abelone przystanęła w zagajniku i patrzyła na owce
- kłębki białej wełny na tle zielonej łąki.
Większość leżała spokojnie, wolno przeżuwając, niektóre

stały, karmiąc jagnięta. Para jagniąt, które nie mogły dobrać się
do wymion, trącała matkę w bok.

Powinno być osiemnaście owiec i dwadzieścioro czworo

jagniąt. Zaczęła liczyć, ale wyszło jej razem czterdzieści jeden
sztuk. Policzyła jeszcze raz, najpierw dorosłe owce. Osiemna-
ście. Potem jagnięta. Dwadzieścioro troje. Brakowało jednego.

Nie przejęłaby się, gdyby chodziło o doro-

background image

słą owcę, małe zawsze trzymały się blisko matki, ale kiedy

ginęło samotne jagnię, był powód do niepokoju. Mogło być
właściwie wszędzie, ukryte pod jakąś zwisającą gałęzią, za
kamieniem. Ojciec nauczył ją, że chore zwierzęta z reguły
znajduje się w pobliżu ścieżki. Najpierw trzeba więc sprawdzić
wszystkie trasy, którymi chodzą owce.

Zwierzęta zaczęły przesuwać się w kierunku ścieżki po

drugiej stronie pastwiska, ruszyła więc z Wilmą tą samą drogą.
Jagnię mogło już być martwe. Albo - uderzyła ją nagła myśl -
zostało skradzione. Ostatniej zimy ginęły ludziom zwierzęta.
Skoro jednak winowajcą, jak twierdził ojciec, był Aslak
Sorensen, to raczej niemożliwe, przez ostatnie dni nie miał
przecież ku temu okazji. Zapewne uciekł ze wsi i był już gdzieś
daleko.

Szła powoli, zaglądając pod gałęzie, za kamienie,

sprawdzając każdą najmniejszą rozpadlinę, lecz bez rezultatu.
Martwiła się, że jagnię leży gdzieś, może ranne czy chore, ale
nie mogła przecież przeszukać całego terenu, szcze-

background image

golnie że miejscami było stromo i niebezpiecznie. Rozejrzała

się dokoła. Gdzie się podziała Wilma?

- Wilma? - zawołała, lecz pies się nie pojawił. Może pobiegł

za owcami? Przeszła jeszcze kawałek i znów zaczęła wołać.

W tej samej chwili usłyszała, jak Wilma biegnie po ścieżce za

jej plecami.

Abelone już miała skarcić, ale ku jej zdumieniu Wilma

nagle zawróciła.

Dziwne. Zawsze lubiła biec z przodu. Musiała chyba coś

zwietrzyć.

Śledziła Wilmę wzrokiem, widziała, jak biegnie w stronę

kamienistej stromizny. Ogon kołysał się z boku na bok
powolnym, wyczekującym ruchem.

Najwyraźniej coś znalazła, piszczała i biegała niespokojnie

dokoła.

Nagle Abelone usłyszała ciche beczenie.
Pobiegła za psem. Dopiero teraz zobaczyła jagnię.
W niewielkim zagłębieniu rosła osika o rozwidlonym,

skręconym dziwnie pniu. Jakimś ta-

background image

jemniczym sposobem jagnię zdołało wcisnąć łeb w szczelinę.
Gdyby nie Wilma, Abelone nigdy by go nie odnalazła.
- Wilma, leżeć - rozkazała. Psiak raz po raz podbiegał do

jagnięcia i skubał wełniste futro.

Abelone stwierdziła, że jagnię musiało stać tak już od

dłuższego czasu. Na ziemi za nim leżały odchody. Widać też
było ślady świadczące o tym, że próbowało się uwolnić.
Wyglądało na wyczerpane, wełnę na karku miało zdartą niemal
do skóry.

- Biedny maluch - mruknęła Abelone, zastanawiając się, jak je

uwolnić.

Pogłaskała je po grzbiecie. Było bardzo małe, pod warstewką

wełny wyczuwała drobne kostki kręgosłupa.

Jak ten szkrab tego dokonał? Chyba musiał, nie wiadomo po

co, wsadzić łeb w szczelinę i potem nie mógł już go wyjąć.
Innego wytłumaczenia nie znajdowała.

Znów rozległo się cichutkie beczenie.
- No, w każdym razie żyjesz - stwierdziła, ale

background image

zdawała sobie sprawę, że chore czy ranne jagnię przeważnie

jest skazane na śmierć.

Najważniejsze teraz, to je uwolnić, potem będzie się martwić.
Spojrzała na osikę. Skoro jagnię jakimś sposobem zdołało

wetknąć łeb między pnie, to chyba da się je też jakoś stamtąd
wyciągnąć?

Miała dwie możliwości: albo na siłę pociągnąć jagnię ku

sobie, albo odgiąć jeden z pni, tak by mogło samo uwolnić łeb.
Zdecydowała się na to drugie, by nie nadwerężać dodatkowo
sił zwierzęcia.

Zacisnęła dłonie na cieńszym pniu, szarym i gładkim, i

zaczęła ciągnąć z całych sił.

Jagnię chyba zauważyło, że coś się dzieje, bo znów zaczęło

beczeć. Ale nadal tkwiło w pułapce.

Pień był wprawdzie dość cienki, lecz Abelone czuła, że nie

ma siły bardziej go odgiąć. Mimo to postanowiła spróbować
jeszcze raz, ale teraz zamierzała pień odepchnąć zamiast
ciągnąć go ku sobie.

Pchała z całych sił, aż pot wystąpił jej na czoło, ale i ta próba

na nic się nie zdała.

background image

Westchnęła i otarła czoło. Nie pozostawało jej nic innego, jak

pójść po ojca. Pewnie był zajęty przy sianokosach, ale trudno.
Może pośle któregoś z parobków, żeby jej pomógł.

- Chodź, Wilmo, idziemy.
Ruszyła ścieżką biegnącą w stronę zagajnika koło Myr. Bała

się, że dla jagnięcia jest już za późno, ledwo trzymało się na
nogach. W każdym razie ona musiała zrobić wszystko, by je
uratować.

Nagle usłyszała za sobą stukot końskich kopyt. Gdy

zobaczyła, kim jest jeździec, serce na chwilę przestało bić w jej
piersi. Pan Langaard.

Podjechał bliżej, uśmiechnięty, i wstrzymał konia.
- Pani Ladefoss?
Abelone czuła doskonale to charakterystyczne napięcie, które

niedawno pojawiło się między nimi.

Zaczęła pospiesznie tłumaczyć, skąd wzięła się w tym

miejscu.

Mężczyzna zmarszczył czoło.

background image

- I nie udało się pani uwolnić jagnięcia?
- Nie, właśnie idę poprosić ojca o pomoc. Pan Langaard

zeskoczył z konia.

- Zobaczę, co da się zrobić.
Abelone wolałaby, żeby po prostu pojechał dalej, ale skoro

już tu był, może rzeczywiście mógłby się na coś przydać.

- To bardzo miłe - odparła.
- Wody ubyło - zauważył Langaard, gdy przechodzili koło

jeziorka, w którym o mało nie utonął Mały Erik.

Napotkała jego spojrzenie. Miała wobec niego ogromny dług.

Gdyby nie on, Mały Erik leżałby teraz na cmentarzu, obok
swego ojca. Na samą tę myśl łzy napłynęły jej do oczu, jak za
każdym razem, kiedy przypominała sobie o tym wydarzeniu.

- Jestem panu dozgonnie wdzięczna, panie Langaard -

powiedziała cicho.

Uśmiechnął się.
- Całe szczęście, że wszystko dobrze się skończyło.
Usłyszeli ciche beczenie.

background image

Pan Langaard uwiązał konia, podszedł do jagnięcia i obejrzał

je.

- Czego te zwierzęta nie wymyślą. Nigdy nie przestaną mnie

zaskakiwać - mruknął.

- Tak. Ja też tego nie rozumiem. Skoro zdołało wsadzić tam

łeb, to chyba powinno też umieć go wyciągnąć.

Zerknął na nią z boku i uśmiechnął się.
- Ale, jak widać, nie umie. Chyba już trochę czasu spędziło w

tej pułapce, prawda?

Pan Langaard najpierw próbował zrobić to, co ona - odgiąć

jeden z pni, ale bez powodzenia. Po namyśle kiwnął głową.

- Chyba wiem, co trzeba zrobić. Rozwinął przytroczony do

siodła zwój liny

i jeden jej koniec okręcił wokół pnia. Abelone domyśliła się,

że do odgięcia pnia zamierza wykorzystać siłę swego
wierzchowca.

- Kiedy koń ruszy, niech pani spróbuje uwolnić jagnię -

powiedział.

Skinęła głową.
Objęła zwierzę, czuła pod rękami szybkie, mocne bicie

małego serca.

background image

- Zaraz cię stąd wyciągniemy - szepnęła, modląc się w duszy,

żeby wytrzymało jeszcze trochę.

- Teraz! - wykrzyknął pan Langaard i uderzył konia po zadzie.
Tego właśnie było trzeba. Kiedy koń ruszył, Abelone bez

trudu wyciągnęła jagnię ze szczeliny.

Postawiła je na ziemi. Zdrowe od razu pobiegłoby przed

siebie, to natomiast stało w miejscu, całe drżące. Potem łeb mu
zwisł, przednie nogi ugięły się pod nim.

Właśnie tego się obawiała. Jagnię było wyczerpane.
- Trzeba mu dać wody - stwierdziła. - Na pewno jest

spragnione.

- Przyniosę.
Abelone uklękła na ziemi i wzięła jagnię na kolana.

Delikatnie głaskała miękką wełnę. Zawsze smuciło ją, kiedy
jakieś zwierzę chorowało, miała jednak nadzieję, że jagnię
wydobrzeje, wcześniej było przecież silne i zdrowe.

background image

Pan Langaard przyniósł wodę. Abelone przytknęła drewniany

kubek do pyszczka jagnięcia.

- Nie chce pić - stwierdziła najpierw zmartwiona, ale potem

zanurzyła palce w wodzie i wsadziła zwierzęciu do pyszczka.
Zaczęło ssać. - Chciało ci się pić, prawda? Po chwili piło już
prosto z kubka.

- Trzeba zanieść je matce. Abelone spojrzała na pana

Langaarda.

- Ma pan rację. Nie przeżyje bez mleka matki, a samo jej nie

odnajdzie, jest zbyt słabe.

- Widziałem kilka owiec pasących się na stoku niedaleko

Myr. Może akurat jest wśród nich matka tego malca.

Abelone skinęła głową i wstała z jagnięciem w ramionach.
- Zgadza się, sama je tam popędziłam. Podszedł do niej i

wyciągnął ręce.

- Proszę mi je dać.
Abelone potrząsnęła głową z uśmiechem.
- Nie jest ciężkie, sama mogę je nieść.
- Jest pani pewna? Przytaknęła. - Prawie nic nie waży.

background image

Niby czemu miałby ją wyręczać? Jagnię było lekkie, poza tym

u niej czuło się bezpiecznie. A droga nie była daleka. Przez
chwilę patrzyli na siebie, nic nie mówiąc.

- Proszę przynajmniej pozwolić, że panią odprowadzę.
Coś w jego oczach mówiło jej, że powinna uważać. Coś

wydarzyło się między nimi. I sposób, w jaki na nią patrzył...
Uważne, ciepłe, pełne blasku spojrzenie jakoś dziwnie ją
poruszało. Czuła się zakłopotana, a jednocześnie gdzieś w
głębi jej serca czaiło się radosne, pełne napięcia oczekiwanie.

- To miło z pana strony - powiedziała, niewiele myśląc. Twarz

pana Langaarda rozjaśniła się w uśmiechu.

Przyprowadził konia i razem ruszyli w kierunku Myr.
Rozmowa toczyła się gładko. Pan Langaard był wspaniałym

rozmówcą, z zainteresowaniem słuchał, co Abelone ma do
powiedzenia i nie dopuszczał, by zapadła między nimi
kłopotliwa cisza. Abelone zerkała na rozjaśnioną słoń-

background image

cem czuprynę i miłe, roześmiane oczy. Musiała przyznać w

duchu, że pan Langaard jest bardzo interesującym mężczyzną.

Przystanęli na występie skalnym, z którego rozciągał się

widok na dolinę. Owce pasły się spokojnie przy wtórze
pogodnego pobrzękiwania dzwonków.

Jagnię, które do tej pory leżało spokojnie w ramionach

Abelone, uniosło łebek, zabeczało, głośno i żałośnie, po czym
zaczęło niespokojnie przebierać nogami.

- Chcesz na ziemię? - roześmiała się Abelone. Postawiła je.

Nadal było bardzo słabe, ale nie

przestawało beczeć. Nagle jedna z owiec odpowiedziała i

ruszyła w ich stronę, prowadząc za sobą jeszcze jedno jagnię.

- To Dora - powiedziała Abelone. - Dobra owca.
Jagnię chwiejnie podeszło do matki. Obwąchali się, po chwili

zaczęło ssać. Dora stała spokojnie.

- Chyba zgłodniało - stwierdził pan Langaard.

background image

- Już się bałam, że nie będzie miało siły ssać - powiedziała

Abelone z ulgą.

Stali w milczeniu, przyglądając się zwierzętom. Do tej chwili

rozmowa toczyła się gładko, teraz nagle zapadła miedzy nimi
krępująca cisza.

W końcu przerwała ją Abelone.
- Muszę wracać, praca czeka.
Podniosła wzrok. Jego włosy lśniły złoto w słońcu. Znów

poczuła to dziwne napięcie i niepokój. Jego spojrzenie było
takie szczere, na wargach błąkał się uśmiech, który sprawił, że
też musiała się uśmiechnąć. Zastanawiała się, czemu nie
odpowiada.

- Do widzenia, panie Langaard - dodała. -I jeszcze raz

dziękuję za pomoc.

Odwróciła się, a wtedy złapał ją za ramię.
Poczuła lekkie ukłucie w piersi, jakby ostrzeżenie, i w tej

samej chwili uświadomiła sobie, że sprawy zaszły za daleko.

Przyciągnął ją do siebie. Poczuła jego wargi na swoich. Zaraz

potem je oderwał. Nie zostawił jej czasu na zastanowienie. To
był tylko lek-

background image

ki, przelotny pocałunek, ale czuła, że coś jest nie tak. Nie

wiedziała, skąd to wrażenie, przecież Langaard jej się podobał,
ale ten dziwny ucisk w głębi brzucha nie był przypadkowy.

Odsunęła się, oszołomiona tym, co się wydarzyło, że

pozwoliła, by to się stało.

- Muszę... muszę już iść - wyjąkała, odgarniając z twarzy

nieposłuszne kosmyki. Chciała spojrzeć na niego, ale wzrok
uciekł w drugą stronę. Odwróciła się na pięcie i zaczęła biec.
Czuła jego wzrok.

Co właściwie się wydarzyło? Co on sobie pomyślał?
Była wściekła na samą siebie. Niepotrzebnie się zgodziła, by

ją odprowadził, na pewno uznał to za zachętę. Coś zaczęło się
między nimi dziać, nie powinna była swoim zachowaniem
prowokować go do zrobienia kolejnego kroku.

Czemu pozwoliła, by zaszło to tak daleko?
Musiała przyznać, że Greger Langaard jest bardzo

atrakcyjnym mężczyzną. Na pewno mogłaby się w nim
zakochać, choć oczywiście nie wyobrażała sobie, by miała
ponownie wyjść za mąż.

background image

Kiedy była już prawie przy chatce Myr, zwolniła kroku.

Owszem, pan Langaard miał coś w sobie, zwróciła na niego
uwagę, ale kiedy ją pocałował, poznała odpowiedź. Po prostu
nic do niego nie czuła.

Zatrzymała się przy kamiennym murku, wzięła głęboki

oddech i usiadła. Wilma podeszła do niej i przycupnęła tuż
koło jej nóg.

- Co ta twoja pani wyprawia? - powiedziała cicho i podrapała

psa po szyi.

Była z siebie bardzo niezadowolona i miała wyrzuty sumienia

wobec pana Langaarda. Czuła się, jakby go oszukała i nie było
to przyjemne uczucie. Lubiła go, owszem, ale nie w ten sposób.

Podniosła się z ciężkim westchnieniem. W taki dzień nie

siedzi się z założonymi rękami. Praca czekała.

Zamyślona, ruszyła przed siebie. Chyba chciała coś do niego

czuć. Wiedziała, że mu się podoba, pochlebiało jej jego
zainteresowanie. Doceniała też sposób, w jaki się do niej
odnosił, szczery, szlachetny i pełen szacunku. Nie mó-

background image

wiąc już o tym, że uratował Małego Erika. Miała wobec niego

dług. Nic jednak do niego nie czuła.

Spojrzała w górę, tam, gdzie przed chwilą stali. Zniknął, ale

wiedziała, że wkrótce znowu się zobaczą. Co sobie pomyślał
po tym, co wydarzyło się dzisiaj miedzy nimi? Czy zrozumiał,
że ona nie odwzajemnia jego uczuć? A może sądził, że
zareagowała tak, bo była zmieszana i zaskoczona, może nawet
przytłoczona siłą własnych uczuć.

Tego Abelone się nie dowie. Jednego była pewna - nie

pocałowałby jej, gdyby był przekonany, że ona sobie tego nie
życzy.

Wiedziała, co musi zrobić. Przy kolejnym spotkaniu powie

mu, że między nimi nic nie może się wydarzyć.

background image

12

Blanche przysłuchiwała się rozmowie pani Archer z

gospodynią, która oprowadzała je po mieszkaniu w centrum
Tonsbergu, z dumą pokazując dzieła sztuki gromadzone przez
lata przez nią i jej męża.

- Widzą panie ten obraz? To wczesne dzieło Johana Thomasa

Lundby'ego, znanego duńskiego pejzażysty i malarza zwierząt.
Czy widzą panie to bogactwo szczegółów? Te mocne, zmy-
słowe kolory? Proszę spojrzeć na to niebo!

Blanche skinęła głową, udając zainteresowanie, a panie

dyskutowały o obrazie, wchodząc po szerokich, malowanych
na biało schodach prowadzących na półpiętro. Umieszczone
tam

background image

wielkie

okna

dostarczały

odpowiedniego

światła

zgromadzonym w holu dziełom sztuki.

Blanche przyglądała się z boku pani Matre.
Pani Archer mówiła, że zbliża się do siedemdziesiątki,

Blanche jednak dałaby jej znacznie mniej, mimo białych jak
śnieg włosów. Cerę miała świeżą, opaloną, ciało szczupłe, bez
tych rozlanych krągłości, których tak często dostają kobiety w
pewnym wieku. Wyrażała się jak osoba, która odebrała
stosowne wykształcenie. Blanche pomyślała, że pani Matre
odniosła prawdziwy sukces. Doskonale odnalazła się w
nowych warunkach. W końcu przed ślubem zarabiała na życie
jako zwykła służąca, wcześniej jako mamka. Taki awans nie
zdarzał się często wśród osób z jej warstwy społecznej.
Blanche wiedziała też jednak, że nowe środowisko nigdy nie
zapomniało pani Matre skromnego pochodzenia.

- A co pani sądzi, pani Bjerkely? - przerwała jej rozmyślania. -

Chyba zgodzi się pani, że na przykładzie tego pejzażu
wyraźnie widać, jak bardzo rozwinęła się Kitty Kielland od
czasu pierwszych prac?

background image

Blanche słuchała jednym uchem. Nie miała zamiaru

dyskutować z gospodynią.

- Owszem, pani Matre, to bardzo piękny obraz.
Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Nie czuła się zbyt

pewnie, jej wiedza na temat sztuki była dość ograniczona.

Nagle gospodyni klasnęła w dłonie.
- Ale cóż ja najlepszego wyprawiam! - wykrzyknęła. - Panie z

pewnością chętnie by coś zjadły i wypiły, a ja zanudzam je
jakimiś dywagacjami na temat malarstwa!

Pani Archer potrząsnęła głową ze śmiechem.
- W ogóle o tym nie myślałam. Konwersacja z panią jest zbyt

zajmująca.

Ruszyły w stronę saloniku, gdzie już czekał poczęstunek.
Pani Matre posłała Blanche uprzejmy uśmiech i upiła

smakowitej kawy.

- Pani Bjerkely, proszę opowiedzieć o sierocińcu. Słyszałam,

że trafia do pani wiele dzieci, które inaczej czekałby ciężki los.

background image

Blanche nie zamierzała się przechwalać, ale istotnie było tak,

jak powiedziała pani Matre.

- Obawiam się, że wiele dzieci w tym mieście nie dostaje

należytej opieki - odparła zgodnie z prawdą. - Jest tyle ubogich,
wielodzietnych rodzin, które po prostu nie mają odpowiednich
środków.

Pani Matre spoważniała.
- To, co pani robi, jest naprawdę wspaniałe i godne podziwu,

pani Bjerkely. Mam jednak nadzieję, że pewnego dnia pani
praca okaże się niepotrzebna.

- Ja też mam nadzieję, że kiedyś nadejdzie taki dzień -

dorzuciła pani Archer - ale raczej nieprędko to nastąpi.
Wystarczy przejść się po ulicach naszego miasta. To straszne,
jak te dzieci są ubrane. I chude, niedożywione...

- Jak pani to wytrzymuje, patrząc na tę całą biedę, na krzywdę

dzieci? To musi być bardzo trudne? - zwróciła się pani Matre
do Blanche.

Blanche nie zaprzeczyła. Nieraz płakała w swoim pokoju.

Dzieci, które do niej trafiały, były pozbawione podstawowych
rzeczy, nie-

background image

zbędnych do życia: jedzenia, mieszkania, miłości.
- Ma pani rację, ich los jest straszny, ale jednocześnie tak

niewiele potrzeba, by go odmienić. Nie zastąpimy im ojca i
matki, ale możemy dać bardzo wiele.

Blanche widziała, jak twarz kobiety się zmienia. Kiedy

mówiła o malarstwie, była taka elokwentna, pełna zapału, teraz
jej oczy zaszły łzami. Przytknęła do nich chusteczkę.

- Proszę mi wybaczyć, ale to straszne, jak niektórzy traktują

własne potomstwo.

Blanche i pani Archer prędko wymieniły spojrzenia. Może

nadszedł odpowiedni moment, by poruszyć sprawę, z której
powodu się tu zjawiły?

- Na szczęście w naszej okolicy jest więcej osób,

opiekujących się dziećmi z ubogich rodzin - zaczęła pani
Archer i poczęstowała się ciastkiem. - Na przykład
Angelstenowie od lat przyjmują dzieci do siebie.

Blanche uważnie przypatrywała się pani Matre, ale nie

potrafiła niczego wyczytać z jej twa-

background image

rzy. W dodatku gospodyni akurat schowała ją za filiżanką z

kawą.

- Wydaje mi się, że swego czasu pani dla nich pracowała? -

ciągnęła pani Archer.

Blanche pomyślała, że gospodyni może uznać to pytanie za

nieodpowiednie. Na szczęście pani Archer zadała je w
naturalny i życzliwy sposób.

Pani Matre odstawiła filiżankę na stół.
- Zgadza się, pani Archer, ale w tym czasie w Angelsten nie

mieszkały jeszcze dzieci. Pamiętam nawet, kiedy zaczęli je
przyjmować.

- Ale pracowała pani dla pani Angelsten, kiedy była jeszcze

żoną pana Mowinckela, prawda? - ciągnęła pani Archer z
niewinną miną. Blanche zauważyła, że twarz pani Matre
przybrała czujny wyraz. Gospodyni chyba nie podobał się
kierunek, który przybrała rozmowa.

- To prawda. Jak pani zapewne wiadomo, pan Mowinckel

umarł w młodym wieku, podczas podróży.

- Niewiele pamiętam z tych lat, przyjeżdża-

background image

łam do Norwegii tylko na lato, przez resztę roku mieszkałam

w Anglii -powiedziała pani Archer po chwili zastanowienia.

- Jego śmierć była dla pani Angelsten prawdziwą tragedią.

Została sama z rocznym synkiem.

Blanche tyle pytań cisnęło się na usta, ale powstrzymała się.
- Tak, to straszne, zostać wdową w tak młodym wieku -

zgodziła się pani Archer i potrząsnęła głową ze współczuciem.
-1 ten mały chłopiec - nigdy nie poznał ojca.

Blanche drżała z niecierpliwości. Czy mówiły o jej bracie?

Ostatnio dużo myślała o tym chłopcu. Jak to było dorastać pod
opieką takiego człowieka jak pan Angelsten? A jeśli to rze-
czywiście jej brat? Jak wyglądało jego dzieciństwo? Może
kiedyś ci ludzie nie byli tacy źli jak teraz.

Tylko w takim razie dlaczego chłopiec uciekł?
- Tak, Frederik miał trudne dzieciństwo -powiedziała pani

Matre i spojrzała na panią Archer. - Pewnie pani wie, że byłam
jego mamką?

background image

- Przyjaciółka mojej matki wspominała mi o tym.
Blanche postanowiła włączyć się do rozmowy.
- Coraz więcej kobiet decyduje się na mamkę. Uważają, że

karmienie jest zbyt kłopotliwe, wolą, żeby robiła to za nie inna
kobieta.

Twarz pani Matre spochmurniała.
- Nie rozumiem tego. Jeśli kobieta ma mleko, powinna karmić

sama. Potrząsnęła głową z rezygnacją. - Kobiety w
dzisiejszych czasach mają takie dziwne pomysły.

Blanche nie podobała się ta rozmowa, wiedziała jednak, że

wiele kobiet takie uwielbia. Chętnie wymieniały się
informacjami na temat dalszych i bliższych znajomych i
przyjaciółek, najlepiej jeszcze, żeby były stawiały te osoby w
niekorzystnym świetle. Wiedziała, że i o niej wiele się mówi, a
teraz, proszę, sama siedzi tutaj i ciągnie panią Matre za język.

- O ile mi wiadomo, pani Angelsten dużo chorowała w

młodości - podjęła Blanche. -Może stan zdrowia nie pozwolił
jej karmić?

Pani Matre spojrzała ostro na Blanche.

background image

- Nie mam pojęcia, co było tego przyczyną -odparła, po czym

podsunęła im paterę z ciastkami. - Proszę się częstować.

Blanche zrozumiała, że gospodyni nie ma ochoty drążyć

tematu, ale na jeszcze jedno pytanie musiała dostać odpowiedź.

- Słyszałam, że syn pani Angelsten uciekł z domu jako młody

chłopak? - zapytała.

Nienawidziła samej siebie, że to zrobiła, czuła się jak

ordynarna plotkara, być może jednak był to jedyny sposób, by
dowiedzieć się, czy ten chłopiec to jej brat.

Pani Matre wydawała się zirytowana, co z kolei wydało się

Blanche nieco dziwne. Czy nie takie rozmowy prowadzą
eleganckie damy na tych wszystkich przyjęciach i
niezliczonych podwieczorkach?

- Ma pani rację, pani Bjerkely - powiedziała w końcu. - Uciekł

z domu, gdy miał trzynaście lat, od tego czasu nie daje znaku
życia. Na chwilę zamilkła. - Rodzice byli dla niego bardzo su-
rowi, zresztą dla innych dzieci również.

- Trafiło do nas kilkoro dzieci, które wcze-

background image

śniej mieszkały w Angelsten. Źle im się tam działo. Owszem,

miały co jeść i w co się ubrać, ale wychowywano je w sposób
wołający o pomstę do nieba.

Pani Matre skinęła głową.
- Tak, tak samo było, kiedy tam pracowałam. Po ślubie

państwa Angelsten przeniosłam się do nich, miałam nadal
pracować jako niania Frederika, a prócz tego służyć też w
kuchni.

Głos kobiety był teraz ostry, jakby gniewny.
- Po kilku latach dostałam wymówienie. Na chwilę zacisnęła

mocno wargi. - Właśnie w tym czasie zaczęli przyjmować
dzieci pod opiekę, a ja odważyłam się skrytykować ich metody
wychowawcze, nie mogłam dłużej na to patrzeć.

- I dlatego dali pani wymówienie? - Blanche poczuła, że

dosłownie gotuje się ze złości. Jak widać, w Angelsten od
dawna źle się działo.

Pani Matre przytaknęła.
- Taki już los służącej. Jest się własnością gospodarzy, a kiedy

raz się straci posadę, trudno znaleźć nową. Ja miałam
szczęście, trafiłam

background image

do tego domu. Jej twarz znów rozjaśnił uśmiech. - Wtedy nie

przypuszczałam, że pewnego dnia zostanę jego panią.

W jej głosie brzmiała duma. Chyba musiała to sobie

uświadomić, gdyż nagle zmieniła temat.

- Muszę powiedzieć, że z wielką niecierpliwością czekam na

wystawę w Rosenlowe, pani Archer. Tak miło z pani strony, że
udostępniła nam pani swój dom na sale wystawowe. Będzie
stanowił przepiękną, wspaniałą oprawę dla naszych
eksponatów.

Kobiety zaczęły rozprawiać o zbliżającej się wystawie,

Blanche zaś milczała, rozczarowana. Niewiele udało jej się
dowiedzieć, pani Matre nie dostarczyła jej żadnych nowych
informacji.

Pozostawało jej tylko jedno - porozmawiać z panią Angelsten.

Nie potrafiła sobie jednak wyobrazić, jak taka rozmowa
miałaby wyglądać. Od czego zacząć? Przecież nie zapyta jej
wprost, czy to prawda, że nie jest naturalną matką tamtego
chłopca! Nie, to nie do pomyślenia. Poza tym z pewnością by
zaprzeczyła.

background image

Czuła, że powinna włączyć się do rozmowy, poczuła więc

ulgę, kiedy pani Archer uznała, że czas już na nie.
Podziękowały i już miały wychodzić, kiedy pani Archer
zatrzymała się przed dużym malowidłem w holu.

- Cóż za wspaniały obraz! - wykrzyknęła. -To pani, prawda?
Pani Matre skinęła tylko głową. Blanche zdziwiło, że nie ma

nic do powiedzenia na temat tego dzieła. Może zmęczyła ją ich
wizyta.

Pani Archer podeszła bliżej do obrazu. Przedstawiał panią

Matre siedzącą w ogrodzie pod wielkim krzakiem róży,
pogrążoną w lekturze. Na drugim planie, nad brzegiem wody,
bawiły się dwie ubrane na biało dziewczynki.

Obraz zrobił na Blanche ogromne wrażenie. Wprawdzie nie

znała się na sztuce, ale wydał się jej naprawdę piękny. Było coś
wyjątkowego w zgaszonych, harmonijnie dobranych barwach,
niezwykłym kolorze nieba, świetle.

Obraz przypominał jej portret, namalowany przez pana Lothe.

background image

Pani Archer potwierdziła jej przypuszczenia.
- To dzieło pana Lothe - powiedziała, spojrzawszy na podpis.

- Muszę powiedzieć, że bardzo podziwiam jego prace. - Zimą
namalował moją córkę Victorię - dodała ze śmiechem. -A także
panią Bjerkely.

- Tak, to wspaniały malarz - zawtórowała jej Blanche. -

Podobają mi się te jasne kolory, nie przekonują mnie te ponure
malowidła, tak ostatnio modne.

Pani Matre spojrzała na nią i uśmiechnęła się, ale jakoś tak

wymuszenie.

- Każdy artysta ma swój własny sposób ekspresji. Musi pani

koniecznie przyjść na wystawę do Rosenlowe, zobaczy pani,
na czym to polega.

- Bardzo chętnie - Blanche skinęła głową z uśmiechem.
Podziękowały jeszcze raz i wyszły na ulicę. W milczeniu

skręciły za róg.

- Niezbyt owocna wizyta, prawda? - stwierdziła pani Archer i

posłała Blanche zrezygnowane spojrzenie.

Blanche pokręciła głową. W tym momencie

background image

wszystko wydawało się beznadziejne, ale chyba istnieją inne

możliwości?

- Muszę odnaleźć chłopca, który uciekł z Angelsten.
Pani Archer popatrzyła na nią z powątpiewaniem.
- To chyba nie będzie takie proste. Blanche westchnęła. Pani

Archer pewnie

miała rację. Niepotrzebnie traciła czas na bezowocne

działania.

Może najlepiej zrobić tak, jak mówili Alf i tamten mężczyzna

w kapturze - nie wracać do przeszłości.

background image

13

Zamknąwszy drzwi za gośćmi, pani Matre pospieszyła z

powrotem do salonu.

Czy coś zauważyły? Próbowała uspokoić oddech. Może to

ona się pomyliła? Ale to całe wypytywanie o panią Angelsten
-to chyba nie mógł być przypadek?

Owszem, uśmiechały się cały czas, nadawały rozmowie lekki

ton, ale nie mogła pozbyć się wrażenia, że nie była to zwykła
towarzyska wizyta.

Usiadła przy sekretarzyku, wzięła pióro do ręki i zanurzyła je

w atramencie.

background image

Przez chwilę szukała odpowiednich słów. Wreszcie pióro

zaskrzypiało na papierze.

Złożyła mu obietnicę i zamierzała jej dotrzymać, ale musiała

zawiadomić go o tym, co się dzisiaj wydarzyło.

To chyba nie przypadek, że pani Bjerkely, którą znała tylko z

widzenia, przyszła do niej z wizytą w towarzystwie pani
Archer, która swego czasu była najlepszą przyjaciółką Helene
Augusty Borchgrevink.

On sam zdecyduje, co zrobić. Może uzna, że nadszedł już

odpowiedni moment, by powiedzieć pani Bjerkely, że jest jej
bratem?

background image

14

Zwolnił kroku. Był prawie na miejscu. Opodal wielkiego

gmachu sierocińca bawiły się dzieci. Turlały się ze śmiechem
w dół trawiastego zbocza, a kiedy tylko znalazły się na dole,
biegły z powrotem na górę, by sturlać się jeszcze raz.

Był tu wcześniej kilka razy. W tym miejscu dzieciom z

pewnością nie działa się krzywda. Otrzymywały odpowiednią
opiekę, czuło się panującą w tu ciepłą, bezpieczną atmosferę.

Szedł wolnym krokiem, przez sztachety ogrodzenia

obserwując, co się dzieje w ogrodzie. Z budynku wyszła
kobieta. Znał ją, była to Signe, jak nazywali ją
wychowankowie. Jeden z chłop-

background image

ców uderzył się podczas zabawy, stał teraz zapłakany,

pokazując stłuczone kolano. Kobieta pochyliła się, pogłaskała
kolano i podmuchała na nie. Chłopiec otarł łzy i po chwili już
nie pamiętał o swoim nieszczęściu. Podniósł się, zrobił kilka
niepewnych kroków i pobiegł do pozostałych.

Mężczyzna zatrzymał się przed bramą. Spojrzał na zieloną

tablicę pokrytą eleganckimi złotymi literami. Sierociniec
imienia Helene Augusty Blickenfeldt.

Nazwisko jego matki.
Uśmiechnął się mimowolnie, jak zwykle, kiedy patrzył na ten

napis. Pewnie płacz byłby stosowniejszą reakcją. Czasami
zastanawiał się, czemu nie potrafi płakać. Może jako dziecko
wypłakał wszystkie łzy?

Nie wiedział. Czasami wydawało mu się, że ma serce z

kamienia, choć wcale nie chciał, by tak było.

Matka. Jak można nazwać sierociniec imieniem kobiety,

która własne dziecko oddała obcym ludziom? Było to tak
absurdalne, że aż zbierało mu się na śmiech.

background image

Pewnie siostra chciała w ten sposób oddać hołd matce, która

zmarła, wydając ją na świat. Ich matce.

Która jego oddała.
Jak mogła? Czy nie wiedziała, na jaki los go skazuje?
Mieszkała w tym wspaniałym domu, otoczona bogactwem i

pewnie nie poświęciła mu ani jednej myśli, było jej zupełnie
obojętne, że jej syn cierpi.

Poczuł piekącą gorycz. Ona, Blanche Bjerkely, dostała

wszystko. Była zamożną kobietą, nie znała innego życia.

Łączyło ich tylko jedno - że mieli tę samą matkę i że dorastali

bez niej.

Dlatego właśnie przyszedł. Chciał dowiedzieć się o niej

czegoś więcej. Kiedy zrozumiał, że całe jego życie było
zbudowane na straszliwym, ohydnym, największym z
możliwych kłamstwie, czuł do niej tylko nienawiść. Długo nie
miał nawet ochoty jej poznać. Jednakże przedziwnym
zrządzeniem losu ich ścieżki się przecięły.

background image

Nie miał pojęcia, czy ona wie. W liście nic na ten temat nie

było napisane.

Położył dłoń na żelaznej klamce i nacisnął ją zdecydowanym

ruchem.

Teraz.

background image

15

Po całym dniu pracy na łące była zgrzana i zmęczona.

Spokojne wody jeziorka kusiły. Rozejrzawszy się, zdjęła
cienką białą koszulę.

Choć zbliżał się wieczór, nadal było ciepło i duszno. Tylko

przelotny powiew przemknął po jej skórze.

Złożyła koszulę, rzuciła ją na kupkę ubrań i weszła do wody.

Z wierzchu była ciepła, głębiej chłodniejsza.

Zrobiła jeszcze kilka kroków, a kiedy stopy zapadły się w

mulistym dnie, zaczęła płynąć. Cudownie było zanurzyć w
wodzie całe ciało, poczuć, jakie robi się lekkie.

Zaczerpnęła powietrza i dała nurka.

background image

*
Oparty o pień drzewa, rozkoszował się widokiem kąpiącej się

kobiety. Przepłynęła jeszcze kawałek, nabrała powietrza i znów
zanurkowała. Widział jej białe ciało pod powierzchnią,
wyglądała jak ryba.

Językiem przesunął w ustach prymkę tytoniu. Czekał, kiedy

znów się wynurzy. Musiała mieć dobre płuca, minęła długa
chwila, nim wreszcie się ukazała po drugiej stronie jeziorka.
Słyszał, jak łapie powietrze.

Wyprostowała się i odgarnęła do tyłu włosy barwy miodu.

Powoli żując tytoń chłonął widok jej pełnych piersi.

Miała wspaniałe ciało, miękkie kształty, nie była ani za

szczupła, ani zbyt obfita. Sam sposób, w jaki się poruszała
sprawiał, że jego członek robił się twardy.

Znów się zanurzyła, tym razem kładąc się na plecach i zaczęła

płynąć z powrotem. Patrzył, jak jej nogi rozłączają się i łączą
ponow-

background image

nie w jednostajnym rytmie, ramiona zataczają szerokie łuki.

Już wkrótce...

W jego ciele narastało niecierpliwe oczekiwanie, było jak

kufel, w który ktoś nalewa spienione piwo.

Kiedy go zauważy?
Dopłynęła już do brzegu, stanęła na dnie i podniosła się.
Jego szczęki zaczęły szybciej pracować, czuł ciepło

rozlewające się w dole brzucha, dobrze znane narastające
napięcie.

Chętnie by ją wziął, pokazał, kto tu rządzi, co to znaczy

prawdziwy mężczyzna.

Z trudem się powstrzymywał. To byłoby takie proste - wybiec z

ukrycia, rzucić się na nią, obalić na ziemię...

Opanował się jakoś, teraz nie mógł sobie na to pozwolić. Jego

plan był ważniejszy. Mógł zapłacić za zaspokojenie swoich
potrzeb, tak jak zwykle to robił, ostatnio zresztą coraz częściej i
częściej.

Z uśmiechem patrzył, jak idzie przez łąkę,

background image

ociekająca wodą, naga i bezbronna. Nie zauważyła go. Szła w

stronę kamienia, przy którym zostawiła swoje rzeczy. Nie
znalazłszy ich, zaczęła rozglądać się dokoła, zakryła piersi
ramionami. Reszta nadal była widoczna - pośladki i kępka
włosów miedzy nogami.

Zaczęła cofać się z powrotem do wody. Mocno zacisnął usta,

żeby się nie roześmiać. Co sobie pomyślała, odkrywszy, że jej
ubranie zniknęło? Przestraszyła się?

Tłumiony śmiech buzował we wnętrzu jego ciała. Wyglądała

na przerażoną, jak małe dziecko, które zaraz się rozpłacze.

Wbiegła do wody, zanurzyła się po szyję. Rozglądała się

wokół rozszerzonymi strachem oczami. Nie zauważyła go, był
dobrze ukryty.

Uznał, że czas na niego. Osiągnął swój cel. Nawet nie

przypuszczał, że sprawi mu to aż tyle radości.

Upokorzył ją. Upokorzył dziedziczkę Gimle. Zabrał jej

ubranie. Wiedziała, że ktoś ją podgląda.

Widział ją nagą.

background image

Ale najgorsze dopiero przed nią. To go cieszyło najbardziej.
Jak wróci do domu bez ubrania?
Abelone wycisnęła wodę ze swych długich włosów i ruszyła

w kierunku kamienia, przy którym zostawiła ubranie. Kąpiel
była cudowna, miejsce piękne i tchnące spokojem. Czuła się
teraz jak nowo narodzona.

Tyle że ubranie zniknęło. Przy kamieniu stały tylko trzewiki.
Zanurzyła się z powrotem w wodzie, rozglądając się

niespokojnie na wszystkie strony.

Nikogo. Cisza.
Tylko myszołów przemknął z krzykiem ponad koronami

drzew w poszukiwaniu bezbronnej ofiary.

Była w pułapce. Naga.

background image

16

Blanche wyszła na schody i zadzwoniła dzwoneczkiem.

Dzieci natychmiast przerwały zabawę i przybiegły do niej.
Zwykle nie lubiły, kiedy im się przerywało, ale wiedziały, że
dzisiaj na obiad będzie coś wyjątkowo pysznego. W niedzielę
Signe zawsze przyrządzała jakieś specjalne danie. Dzisiaj
miała to być karkówka, chociaż dzieci i tak pewnie najbardziej
cieszyły się na niedzielny deser. Na co dzień dostawały kaszę.
Signe zamierzała przyrządzić „śnieg marcowy", słyszała, że
jedno z nowo przybyłych dzieci uwielbia bitą śmietanę, ale z
powodu upału musiała zmienić plany. Zamiast tego zrobiła
leguminę waniliową z po-

background image

lewą malinową. Była pewna, że wzbudzi równie wielki

zachwyt.

Dzieci ruszyły biegiem po schodach i jak burza wpadły do

środka, ignorując jej napomnienia.

Dopiero teraz zauważyła stojącego przy bramie mężczyznę.

Uśmiechnęła się i przywołała go skinieniem dłoni.

Poczekała, aż podejdzie. Ostatni raz widziała go zimą i była

pewna, że jest już w Dreźnie, gdzie miał kontynuować studia
malarskie. W końcu sama ruszyła mu na spotkanie. Szedł
powoli, każdy krok stawiał jakby z wahaniem. Wydawał się
jakiś inny. Może chory? A może pił? Wiedziała, że bardzo lubi
wino.

Uśmiechnęła się, ale nagle przypomniała sobie, co powiedział

ostatnim razem - żałował, że wcześniej się nie poznali. Oby nie
zrozumiał opacznie tego uśmiechu.

- Jak miło pana widzieć - zagaiła.
Naprawdę coś było nie tak. Zwykle zachowywał się

swobodnie i zuchwale, niemal bezczelnie, teraz był blady i
spięty, wzrok miał dziwnie czujny, wręcz podejrzliwy.

background image

Poczuła się nieswojo. Czemu nie odpowiada? Może czeka, aż

ona coś jeszcze powie.

- Co pana do nas sprowadza? - spytała uprzejmie.
Znów to baczne, ponure spojrzenie. Czuła, jak uśmiech znika

z jej twarzy. Na pewno coś wypił. Miał skłonności do alkoholu.
Nigdy jednak nie widziała go nietrzeźwego.

Zawahała się. Wiedziała, że powinna go zaprosić do środka,

ale jeśli rzeczywiście był pijany, to nie miała na to najmniejszej
ochoty. Nie chciała denerwować dzieci. Wiele pochodziło z
domów, w których nadużywano alkoholu. Tu miały czuć się
bezpiecznie.

- Czy mogę coś dla pana zrobić? Nie odpowiedział, ale w

końcu skinął głową.

Dłoń mu drżała, gdy przygładził włosy na głowie. - Muszę z

panią porozmawiać, pani Bjerkely.

Nie była do końca pewna, czy rzeczywiście pił, ale z

pewnością jego zachowanie było dziwne.

- Oczywiście - odparła i wskazała ręką stoją-

background image

ce w cieniu starych owocowych drzew biały sto lik i krzesła,
Niezgrabnie usiadł na jednym z nich.
- Może podam coś do picia i jakąś przekąskę? - zapytała.
Pokręcił głową. - Nie, dziękuję.
Usiadła, czuła się nieswojo.
Czego od niej chciał pan Lothe?

background image

17

Muszę o czymś pani powiedzieć - zaczął pan Lothe, nie

patrząc na nią.

Zaniepokoiła się. Cóż on niby miał jej do powiedzenia?

Sądząc po jego ponurej minie, musiało to być coś bardzo
poważnego.

Czekała na dalszy ciąg. Potrząsnął głową. Drżącą dłonią

przeczesał czarne pukle.

Nagle uderzyła ją myśl, że malarz wygląda tak, jakby coś go

dręczyło. Nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić.

- Na pewno nie chce pan nic do jedzenia ani do picia? -

zapytała jeszcze raz, niepewna, co robić. Signe zawsze
powtarzała, że jak człowiek

background image

sobie podje, zaraz mu humor wraca i w głowie się rozjaśnia.
Spojrzał na nią. Jego wargi wykrzywił blady uśmiech.
- Nie, chciałem tylko z panią porozmawiać. Pochylił się, oparł

łokcie na kolanach i przesunął dłońmi po twarzy.

- Kilka dni temu dostałem list od pewnej kobiety, która była

moją mamką - powiedział cicho.

Mamką? Słowo rozbrzmiało echem w jej głowie. Serce

zaczęło szybciej bić. Poczuła, jak gdzieś w głębi jej brzucha
rodzi się ciepła fala, by po chwili rozlać się po całym ciele.
Policzki płonęły.

Przełknęła ślinę.
To mógł być zbieg okoliczności. To musiał być zbieg

okoliczności.

- Odwiedziła ją pani w tym tygodniu - ciągnął Lothe. - W

towarzystwie pani Archer.

Mówił teraz głośno i wyraźnie, ale jego głos docierał do jej

uszu stłumiony, obcy i daleki. Pani Archer?

background image

Jej ciało ogarnął ciężki bezwład. Czuła, że zaraz zemdleje.
- Ma pan na myśli panią Matre? - spytała cienkim, łamiącym

się głosem.

Pan Lothe wpatrywał się w nią intensywnie. - Tak, pani

Bjerkely.

Nie mogła wydusić słowa. Przez jej głowę przelatywały

tysiące myśli.

Pani Matre była mamką pana Lothe. Pani Matre karmiła syna

pani Angelsten.

Który najprawdopodobniej był jej bratem.
Wiedziała już, po co przyszedł.
- Jest... jest pan moim bratem?
- A więc pani wie? - nie wydawał się być szczególnie

zaskoczony.

Potrząsnęła głową, oszołomiona.
- Nie, nie wiedziałam, tylko...
Próbowała się opanować, ale słowa same popłynęły z jej ust

niepowstrzymanym strumieniem. Opowiedziała, jak jakiś czas
temu dowiedziała się, że jej matka urodziła w młodości nie-
ślubne dziecko, jak potem odkryła, że dziecko to wcale nie
było martwe, tak jak powiedziano

background image

jej początkowo. Jak rodziło się w niej podejrzenie, że syn,

którego wychowywała pani Angelsten, nie był tak naprawdę jej
dzieckiem.

- Nie wiedziałam, czy moje podejrzenia są słuszne - ciągnęła,

a pan Lothe słuchał uważnie w milczeniu. - Czy nie jest to po
prostu zbieg okoliczności. Spojrzała na niego niepewnie.

Pan Lothe, siedzący przed nią mężczyzna -jej bratem?
Na razie nie mogła się do tej myśli przyzwyczaić.
Patrzył na nią uważnie.
- A więc dopiero teraz zdobyła pani pewność, kiedy

powiedziałem, że pani Matre była moją mamką?

- Tak, nie miałam pojęcia, kto jest synem pani Angelsten.

Urwała, zawstydzona niefortunnym doborem słów. - To
znaczy... - spojrzała na niego błagalnie. Tak trudno było
znaleźć te właściwe. - To znaczy, nie wiedziałam, że to pan.

Zaśmiał się cicho. Blanche pomyślała, że wygląda na równie

zdenerwowanego jak

background image

ona. Czy w ogóle można się przygotować na tego typu

rozmowę? I jak to możliwe, że nikt nie wiedział, gdzie się
podziewa zaginiony syn pani Angelsten. Przecież miała go
teraz przed sobą!

- Zapewne słyszała pani, że uciekłem z Angelsten w bardzo

młodym wieku? - zapytał, jakby czytał w jej myślach.

Skinęła głową.
- Cóż, chciałem zerwać wszelkie więzy łączące mnie z tymi

ludźmi, przybrałem więc nowe nazwisko. Nie wspominając już
o tym, że nie chciałem, by ktokolwiek wiedział, że to ja jestem
tym chłopakiem, który uciekł z Angelsten. Wie tylko Nikoline.

Spojrzała na niego, zdezorientowana.
- Nikoline?
- Mam na myśli, rzecz jasna, moją mamkę, panią Matre -

wyjaśnił pospiesznie. - Państwo Angelsten również wiedzą, że
wróciłem, ale, jak się pani zapewne domyśla, nie mam o czym
z nimi rozmawiać.

Napotkała jego wzrok. Trochę ją dziwiło,

background image

że mówiąc o swoich byłych opiekunach, używa ich nazwiska.
- Jak pan się dowiedział, że pani Angelsten nie jest pana

prawdziwą matką? - spytała ze zdumieniem. - Sądziłam, że
ukrywano prawdę przed panem.

Pan Lothe odchylił się na oparcie fotela i zapatrzył się przed

siebie.

- Dowiedziałem się dopiero jesienią. Do tamtej chwili

sądziłem, że naprawdę jestem jej synem.

Od ponad pół roku wiedział, że są rodzeństwem i nic nie

mówił! Czuła się zawiedziona.

- Dlaczego w takim razie nic pan nie powiedział, kiedy

malował pan mój portret?

Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Może nie zdążyłem przyzwyczaić się do tej

myśli. Mrugnął do niej. - Poza tym dzięki temu, że o niczym
pani nie wiedziała, mogłem panią lepiej poznać.

Chyba nie podobało jej się to, co usłyszała. Czuła się

niezręcznie. Obserwował ją, oceniał - było w tym coś
wyrachowanego.

background image

- Ale dlaczego pani Angelsten wyznała panu prawdę dopiero

teraz, po tylu latach?

- Być może pewnego dnia pani o tym opowiem - odparł, nie

patrząc na nią. - Mogę tylko wspomnieć, że nie zrobiła tego z
własnej woli, a dlatego, że musiała.

- Państwo Angelsten na pewno uznali, że lepiej będzie nic nie

mówić - powiedziała cichym głosem. - Chcieli pana w ten
sposób chronić.

Rzucił jej prędkie spojrzenie. Zielone oczy ciskały iskry.

Cętkowane zielenią oczy, pomyślała. Jak jej własne.

- Chronić? Przed czym? Czy myśli pani, że jest coś gorszego

dla dziecka, niż mieć matkę, która zupełnie nie dba o nie? Czy
zdaje sobie pani sprawę, jak bardzo dziecko pragnie akceptacji
najbliższych? Czy wie pani, jak to jest starać się z całych sił, by
za każdym razem dowiedzieć się, że nie jest to wystarczająco
dobrym? Jak to jest błagać o dotyk ciepłej dłoni, być gotowym
oddać wszystko za uśmiech i miłe słowo? Tęsknić za tym, by
usiąść matce na kolanach? Przytulić się do niej?

background image

Gwałtownie wyrzucał z siebie słowa pełne złości i bólu. W

jego oczach zabłysły łzy. W oczach Blanche również.

Jej brat dorastał przekonany, że pani Angelsten, ta zimna,

oschła kobieta, nie potrafiąca dać dziecku miłości, jest jego
matką.

Dziecku, które jej mąż miał z inną kobietą.
Spuściła wzrok. Pan Lothe miał bolesne wspomnienia z

dzieciństwa, jej własne nie mogły się z tym równać, ale mieli
coś wspólnego.

Wiedziała, jak to jest, kiedy nie dostaje się rodzicielskiej

miłości. Jako mała dziewczynka wciąż czekała, by ojciec
wreszcie obdarzył ją jednym ciepłym słowem, by wziął ją na
kolana, pokazał, że mu na niej zależy. Przeżyła to samo, co pan
Lothe.

- Wie pani, co jest najgorsze? - ciągnął. W jego głosie słychać

było tłumione łzy. - Nie te wszystkie dni, kiedy człowiek
próbuje, ma nadzieję, ale ten dzień, kiedy uświadamia sobie, że
niezależnie od tego, co zrobi czy powie, jego rodzona matka i
tak zawsze będzie miała go za nic.

background image

Te słowa trafiły ją jak cios. Nie znała swojej matki, ale miała

niezachwianą pewność - to była dobra kobieta.

- Matka uznała, że tak będzie dla pana najlepiej - powiedziała

cicho.

- Najlepiej! - oburzył się. - Nigdy nie wybaczyłem i nie

wybaczę pani Angelsten, że traktowała mnie w ten sposób, ale
czy jest coś gorszego niż matka, która wyrzeka się własnego
dziecka, oddaje je obcym ludziom?

Blanche nie wiedziała, co powiedzieć. Podczas pracy w

sierocińcu nauczyła się, że rodzice w większości pragną dobra
dla swoich dzieci, tylko nie zawsze potrafią im je dać.

- Wiem, że trudno zrozumieć jej decyzję -podjęła ostrożnie -

ale ona nie mogła pana zatrzymać. Nie mogła wyjść za pana
ojca. Panna z dzieckiem - to był straszny wstyd. Urwała.
Doskonale rozumiała pana Lothe. Matka zawiodła go, oddała
obcym. To była prawda, niezależnie od jej motywów i
okoliczności tego zdarzenia.

Jego oczy zwęziły się. Na pewno czuł się bar-

background image

dzo rozgoryczony, kiedy dowiedział się o swoim

pochodzeniu, ta gorycz nadal w nim tkwiła.

- Nie mogła mnie zatrzymać, ponieważ pochodziła z bogatego

domu, taka jest prawda - stwierdził. - Mogła wybrać życie w
hańbie, zerwać z rodziną. Wolała jednak pozbyć się dziecka.

Blanche spojrzała mu prosto w oczy.
- Myśli pan, że nigdy się nie zastanawiała, czy postąpiła

słusznie? Że nigdy nie wątpiła? Ja jestem pewna, że tak.

Jego twarz znów przybrała gniewny wyraz.
- Co pani może na ten temat wiedzieć? Zmarła przy pani

narodzinach.

Jego głos był cichy, lecz twardy i pełen złości. Teraz

zrozumiała.

Winił ją za śmierć matki. Tak samo jak ojciec.
Postanowiła nie komentować jego słów. Odkąd jako młoda

dziewczyna zrozumiała, czemu ojciec nigdy nie okazuje jej
czułości, czasami rzeczywiście oskarżała samą siebie. To
prawda - matka poświęciła życie, by dać życie jej.

- Matka uważała, że tak będzie dla pana naj-

background image

lepiej. I chciała, żeby dorastał pan pod opieką ojca. Myśli pan,

że kobiecie łatwo przychodzi oddać własne dziecko?

- Kobiety są z natury zdradzieckie i fałszywe, pani Bjerkely -

powiedział z goryczą.

Nie zdziwiły jej te pełne pogardy słowa. Widziała to nie raz -

chłopiec, który w dzieciństwie zawiódł się na matce, w
dorosłym życiu często nienawidził kobiet. A pana Lothe zdra-
dziły aż dwie najbliższe mu kobiety. Może ona, jego siostra,
potrafiłaby mu to wynagrodzić.

- Moim zdaniem matka bała się, że jeśli pana zatrzyma, czeka

pana życie w rynsztoku. Zamilkła. - Zapewniam pana, że dosyć
napatrzyłam się na tego typu przypadki - dodała po chwili.

Prychnął tylko w odpowiedzi.
- A widziała pani dziewczynę z dobrego domu żebrzącą na

ulicy? O nie, rodzina nigdy nie dopuściłaby do takiego
skandalu.

- Przyznaję panu rację. Nigdy też jednak nie widziałam

dziewczyny z dobrego domu żyjącej jako samotna matka.

Wcale jej się nie podobało, że rozmowa zmie-

background image

rza w takim kierunku. Próbowała bronić wyboru matki, ale

pan Lothe wcale nie chciał jej słuchać.

Poza tym chyba mogliby porozmawiać na ciekawsze tematy.

Gorączkowo szukała jakiegoś.

- Wie pan, że matka interesowała się historią sztuki, kiedy

była w ciąży? - powiedziała w końcu.

Jego twarz rozpromieniła się. - Naprawdę? Nie, nie

wiedziałem o tym. Pochylił się nieco do niej. - Malowała
również?

Blanche uśmiechnęła się. - Słyszałam, że czyniła pewne

próby, ale bardziej interesowało ją studiowanie cudzych dzieł.

- Pewnie po niej odziedziczyłem artystyczne zainteresowania

- stwierdził. - Pani Angelsten nigdy nie próbowała ich
podsycać. Wręcz przeciwnie, strasznie się gniewała, jeśli na
przykład przyłapała mnie, gdy rysowałem węglem na kawałku
deski. Głos mężczyzny znów pobrzmiewał goryczą.

Blanche próbowała wyobrazić sobie, jak wyglądało jego

dzieciństwo.

background image

- Wiem co nieco na temat warunków panujących w Angelsten

- powiedziała z powagą. Nie dało się uniknąć tego tematu. - Do
naszego sierocińca trafia stamtąd sporo dzieci.

Pan Lothe utkwił w niej przenikliwe spojrzenie.
- Jak może pani twierdzić, że coś pani na ten temat wie? Nie

mieszkała tam pani.

Potrząsnęła głową.
- Ma pan racje, panie Lothe. Od dawna jednak martwi mnie

sposób, w jaki traktuje się tam dzieci. Wielu moich
wychowanków opowiadało mi historie, których nawet nie
mam ochoty powtarzać.

Pan Lothe prychnął. - Wiem doskonale, jak dręczy się i

zastrasza dzieci w Angelsten. W końcu mieszkałem tam od
drugiego roku życia.

Zrozumiała, że jej uwaga była dość niefortunna.
- Bardzo mi przykro - powiedziała cichym głosem. - Z

opowieści dzieci wynika, że Angelsten to koszmarne miejsce.

background image

- Tylko co z tego? Nikt nic w tej sprawie nie robi. Wszyscy

widzą to tak: państwo Angelsten przyjmują dzieci z ubogich
rodzin do swego wspaniałego domu i zapewniają im
odpowiednią opiekę, a wszystko w imię Boga jedynego.

Przytaknęła. - Zapewniam pana, że próbowałam. Wiele razy

mówiłam o moich wątpliwościach pracownikom komisji do
spraw ubogich, ale nie chcieli słuchać. Jakiś czas temu
wydawało mi się, że zdobyłam dowód i poprosiłam jednego z
nich, by udał się ze mną do Angelsten. Niestety,
poszkodowany chłopiec skłamał, mówiąc, że rany na plecach
spowodował upadek.

- Rany na plecach?
Blanche skinęła głową, po czym opowiedziała całą historię

Fredrikke, która zobaczyła, jak pan Angelsten bije chłopca i
bojąc się, że też zostanie ukarana, uciekła.

- A więc nie porzucili tych praktyk - powiedział pan Lothe

zduszonym głosem.

Spojrzała na niego. - Co ma pan na myśli? Odwzajemnił

spojrzenie.

- Pan Angelsten bardzo lubi bić niegrzeczne

background image

dzieci. Z reguły używał pasa, lecz jeśli tylko był w

odpowiednim nastroju, lubił się posłużyć powrozem.
Zapewniam panią, że po potraktowaniu nim plecy długo
jeszcze bolały.

Wpatrywała się w niego z przerażeniem.
- Fredrikke mówiła to samo. Jeden z chłopców ma blizny na

plecach. Przesunęła dłonią po czole. - To potworne.

- Zapewne też posmakował dyscypliny pana Angelstena -

stwierdził.

- Nie wiem już, co robić. Mam wrażenie, jakbym waliła głową

w mur.

Pan Lothe poruszył się w fotelu. - To nie trwa wiecznie - rzekł

z głęboką goryczą w głosie. - Kończy się wraz z końcem
dzieciństwa.

W jego słowach pobrzmiewał tłumiony gniew.
- Mogę zapytać, jak to było dorastać w Angelsten? - zaczęła

ostrożnie. - Teraz, kiedy jest pan dorosły, co może pan
powiedzieć o tym miejscu?

Odpowiedział po dłuższej chwili milczenia.
- Chyba nikt, kto tam nie mieszkał, nie po-

background image

trafi sobie tego wyobrazić. Mówi pani, że słyszała o karach,

ale czy wie pani, co to znaczy żyć w nieustannym strachu? A
zapewniam, że niewiele potrzeba, by wzbudzić niezadowolenie
u pana lub pani Angelsten.

Nie mogła spojrzeć mu w oczy. - To musiało być straszne.
- Do wszystkiego można się przyzwyczaić - odparł twardo. -

Najgorszy jest pierwszy raz. Pierwszy raz, kiedy zamykają cię
w ciemnej piwnicy albo każą stać boso na śniegu.

Uniosła wzrok. - Dzieci mówiły to samo, właśnie w taki

sposób są karane.

- Najgorsze jednak są te kary, które wyrządzają krzywdę na

duszy. Na przykład, kiedy kazano nam jeść pod stołem. Jak
psom.

Po tym wszystkim, co słyszała, nie powinno jej się to wydać

szczególnie przerażające. A jednak.

- Wie pani, jak na mnie mówili? Na twarzy pana Lothe

widniał uśmiech, ale oczy mu pociemniały. - Szatan. Uważali,
że jestem złem wcielonym.

background image

Otworzyła usta ze zdumienia. - Co też pan opowiada? Skinął

głową.

- Może teraz zrozumiała pani, jak bardzo nienawidziła mnie

pani Angelsten? Wydaje mi się, że czuła do mnie jeszcze
większą nienawiść niż do naszej matki. Mój widok nieustannie
przypominał jej o zdradzie.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, patrząc na siebie. Nie była

pewna, czego tak naprawdę oczekiwała, ale z pewnością
inaczej wyobrażała sobie swoje pierwsze spotkanie z bratem
czy siostrą.

Pan Lothe podniósł się z miejsca. Jego wargi wygięły się w

ostrożnym, niepewnym uśmiechu.

- Mamy sporo zaległości do nadrobienia, prawda, pani

Bjerkely?

Też wstała i wyciągnęła rękę. - Może zaczniemy od tego, że

przejdziemy na ty? Uśmiechnął się blado.

- Blanche. Piękne imię.
- A jak ja mam na ciebie mówić? Frederik czy Friedrich?

Brzmi zresztą dość podobnie.

background image

Zaśmiali się oboje. Blanche nie czuła się jednak swobodnie.

Oboje byli zdenerwowani. Miała nadzieję, że minie to za jakiś
czas, kiedy lepiej się poznają. Znali się już wcześniej, kiedy
Friedrich ją malował, wtedy potrafili rozmawiać bez
skrępowania.

- Wolę Friedrich - odparł i ujął jej dłoń. -Mam prośbę do

ciebie.

Napotkała jego wzrok. - Tak?
- Wolałbym, by nikt nie wiedział, że jestem zaginionym

synem pani Angelsten. Przybranym synem - poprawił się.

- Mamy nikomu nie mówić, że jesteśmy rodzeństwem?
Wiedziała, jak to będzie. Za jakiś czas ludzie zaczną się

dziwić ich zażyłości, na pewno wyciągną pochopne wnioski.
Uważała, że lepiej byłoby wyjawić prawdę, że nawet jeśli
miałoby to zniszczyć dobre imię ich zmarłej matki lub odbić
się w jakiś sposób na niej samej czy Helene Auguście. Co będą
mówić i myśleć ludzie o pani Angelsten, to Blanche zupełnie
nie interesowało.

background image

Friedrich potrząsnął głową. - Nie, tego nie powiedziałem -

odparł, uśmiechając się teraz szeroko. - Możemy spokojnie
rozgłosić to całemu światu! I tak zrobimy.

Przez chwilę znów zobaczyła takiego Friedricha, jakiego

znała przedtem, człowieka wielkich słów i wielkich czynów.

- Nie chcę tylko, by wiedzieli, że jestem tym chłopcem, który

uciekł z Angelsten.

Zrozumiała. - Wtedy cała historia wyszłaby na jaw. O tym, że

matka miała romans, że pani Angelsten wzięła na wychowanie
nieślubne dziecko męża. Że przez wszystkie te lata kłamała. Że
nigdy nie była w ciąży.

Skinął głową. - Właśnie. Lepiej nie wracać do przeszłości.
Te słowa przypomniały jej o mężczyźnie w kapturze.

Zerknęła ukradkiem na prawą dłoń Friedricha. Nie zobaczyła
na niej pierścienia.

- Rozumiem - powiedziała z uśmiechem. - Zresztą to

nieistotne. Ludzie nie muszą nic więcej wiedzieć, poza tym, że
jesteśmy rodzeństwem.

background image

Uśmiechnął się figlarnie.
- Damulki będą miały o czym gadać.
- Ale co mówiłeś wcześniej? Ludzie na pewno pytali cię o

pochodzenie.

- Przywilej bycia artystą. Ludzie nie spodziewają się, że

pochodzisz z dobrej rodziny, wręcz przeciwnie. Poza tym,
zwykle uprzedzałem wszelkie pytania mówiąc, że moja matka
zmarła, kiedy byłem mały i że dorastałem w Lanrvig, pod
opieką starej, surowej ciotki.

Przez chwilę milczeli. Blanche zastanawiała się, co

powiedzieć. Jak rozmawiać z człowiekiem, który okazał się jej
bratem? Jak go poznać?

- Może przyjedziesz za kilka dni do Lille Bjerkely? - zapytała

niewiele myśląc. Czuła po prostu, że chciałaby spotkać się z
nim w jakimś innym miejscu, nie w domu rodzinnym. - Mo-
glibyśmy jeszcze porozmawiać.

Friedrich skinął głową. Uśmiech w jego oczach zdradzał, że

cieszy się na kolejne spotkanie. - Chętnie.

Pożegnali się w napięciu, nie potrafili odna-

background image

leźć odpowiednich słów. Potem odszedł ścieżką prowadzącą

do bramy. Nim zamknął ją za sobą, spojrzał jeszcze w stronę
Blanche, uśmiechnął się zawadiacko i ukłonił się lekko.

Opadła na fotel, wyczerpana, pusta.
Zjawił się tak nagle. Owszem, pragnęła odnaleźć brata, ale

spadło to na nią tak niespodziewanie. Była jednocześnie
zaskoczona, szczęśliwa, ciekawa i...

Sama nie wiedziała. Cieszyła się, że wreszcie dowiedziała się,

kim jest jej brat, cieszyła się, że będzie mogła poznać go bliżej.
Jednocześnie historia jego dzieciństwa napełniła ją ogromnym
smutkiem. Czy rzeczywiście winił ją za śmierć matki? Może to
dlatego dopiero teraz ją odwiedził, choć już od jakiegoś czasu
wiedział, że są rodzeństwem?

Ta myśl nie dawała jej spokoju. Dlaczego od razu do niej nie

przyszedł? Miał tyle okazji, by jej powiedzieć, kiedy ją
malował!

Od pewnego czasu wiedziała już, że ma brata, nie siostrę.

Zastanawiała się, jak wygląda, jaki jest. Friedrich nie pasował
do tego obrazu.

background image

Może oczekiwała, że brat będzie bardziej podobny do niej?
Zewnętrznie mieli wiele wspólnych cech. Oboje byli wysocy i

szczupli, mieli takie same ciemne włosy. I oczy - najbardziej
charakterystyczne. W tym samym odcieniu zieleni.

Charakterem jednak chyba bardzo się różnili. Friedrich był

skomplikowaną osobą. Kiedy ją malował, zauważyła, że ma
bardzo zmienne usposobienie. W jednej chwili był radosny, pe-
łen entuzjazmu, w następnej zachmurzony i poirytowany, tak
jak podczas tej rozmowy.

Wstała z miejsca. Wszyscy pewnie się zastanawiają, gdzie się

podziewa. Ruszyła przez ogród, zamyślona.

Czemu nie czuła radości? Była pewna, że będzie ogromnie

szczęśliwa, kiedy wreszcie dowie się, kto jest jej bratem czy
siostrą.

Poza tym Friedrich skontaktował się z nią dopiero po pół

roku. Pewnie minęłoby jeszcze więcej czasu, gdyby nie pani
Matre. Widocznie domyśliła się, że ich wizyta nie była czysto
towarzyska.

background image

Już wiedziała, co czuje. Rozczarowanie.
Musiała natychmiast skarcić się w myślach. Nie miała

przecież pojęcia, co znaczyło dla Friedricha dowiedzieć się, że
pani Angelsten nie jest jego matką i że ma siostrę.

Przez chwilę zastanawiała się nad tym. Jednego była pewna,

Friedrich nie krył się z rozgoryczeniem, smutkiem i tęsknotą.

Postanowiła odsunąć od siebie wszystkie przykre myśli i

uczucia. Dziś po raz pierwszy rozmawiali ze sobą jako
rodzeństwo. Ten dzień miał na zawsze odmienić jej życie.

Musiała się uśmiechnąć.
Miała brata. Nie była sama.
Tak jak zawsze o tym marzyła.

background image

18

Jak długo już tak stała? Dziesięć minut?
Spojrzała w bladozłote niebo. Słońce chyliło się ku

zachodowi.

Jeszcze raz rozejrzała się dokoła. Nie wiedziała, kto mógł

skraść jej ubranie. Może jacyś rozdokazywani chłopcy? Może
uboga kobieta? A może ktoś chciał ją w ten sposób upokorzyć?
A teraz obserwował ją z ukrycia, czekał, aż pokaże się naga?

Nie wiedziała dlaczego, ale coś jej mówiło, że słuszne jest to

ostatnie przypuszczenie. Uboga złodziejka zabrałaby też
trzewiki. Jakoś nie chciało jej się też wierzyć, że to żart jakichś
wyrostków.

Godzinę?

background image

Jak długo jeszcze tak wytrzyma? Strasznie marzła, szczękała

zębami z zimna, czuła, że w obu nogach zaczyna chwytać ją
skurcz, wcześniej kilka razy wykręcał jej palce u stóp.

Zatrzymała spojrzenie na sosnowym zagajniku, przy którym

się rozbierała. Czy siedział tam ukryty, patrząc na nią? Jeśli
tak, nie miało znaczenia, czy dalej będzie stała w wodzie, czy
od razu z niej wyjdzie. Była pewna, że łotr, który zabrał jej
ubranie, miał jeden cel - zobaczyć ją nago. Cel ten osiągnął, na
pewno zdążył jej się dokładnie przyjrzeć, kiedy wcześniej
wyszła z wody i szukała ubrania.

Ogarnęła ją wściekłość. Czuła się jak zwierzę w pułapce!
Tylko co się stanie, jeśli wyjdzie teraz z wody? Może

podglądacz ją zaatakuje? A jeśli nawet nie, jak tu się dostać do
domu?

Chciało jej się płakać, ze złości i strachu.
Może wkrótce zaczną jej szukać? Chyba powinni się

zaniepokoić, że tak długo jej nie ma? Może ojciec pomyśli, że
potrzebuje pomocy przy owcach?

background image

Postanowiła podpłynąć bliżej brzegu, była już zmęczona.
Po chwili poczuła muliste dno pod stopami. Wstała, skulona,

tak by nie widać było jej nagości. Próbowała nie pamiętać tych
wszystkich przerażających opowieści o tym, jakoby jezioro nie
miało dna i potrafiło wessać człowieka, a podwodne stwory...

Abelone, weź się w garść!
Nigdy nie wierzyła w takie historie i nie zamierzała w nie

wierzyć.

Nagle jakiś dźwięk wyrwał ją z zamyślenia. Czy to koń

parsknął? Wstrzymała oddech. Nasłuchiwała przez chwilę. W
lesie panowała cisza.

Serce zaczęło mocniej bić jej w piersi. Czy patrzy na nią?

Może stoi za jakimś drzewem i tylko czeka, żeby wyszła z
wody.

Rozejrzała się jeszcze raz i nastawiła uszu.
Teraz znów coś usłyszała. Pobrzękiwanie uprzęży, stukot

końskich kopyt na twardo udeptanej ścieżce.

Dochodziły zza niewielkiego wzniesienia po południowej

stronie jeziora.

background image

Zaczęła płynąć powoli. Wkrótce jeździec powinien pokazać

się na ścieżce.

Próbowała nie wynurzać ciała nad wodę. Może to nie ten

człowiek, może to ktoś, kogo mogłaby poprosić o pomoc?

Modliła się, żeby to był ojciec. Albo ktokolwiek, byle nie on.
Usłyszała gwizd, głośny i wyraźny.
Zesztywniała. Na chwilę jej nos znalazł się pod wodą. Zaczęła

gorączkowo płynąć.

Znała ten dźwięk. Sama gwizdała w ten sposób na Wilmę.
Aslak Sorensen. Czy to on ukradł jej ubranie? Czy to on ją

podglądał?

Marzła, całe ciało miała zlodowaciałe, a jednocześnie

rozpalone. Była śmiertelne przerażona.

Próbowała się skurczyć, zniknąć, poruszać się jak najciszej,

oddychać bezgłośnie.

Jak on śmiał? Był przestępcą, uciekinierem, wyrzutkiem

społecznym!

Nagle na ścieżkę wystrzelił jak pocisk Shep. Zatrzymał się i

zaczął wietrzyć.

background image

Shep, nie, nie teraz, biegnij dalej!
Wiedziała, że Shep ma doskonały węch. Wiedziała, że już

złapał jej zapach. Nagle rzucił się do wody i już po chwili był
przy niej.

- Shep! Shep, do nogi!
Pies zawrócił do brzegu, ale było za późno. Sorensen już ją

zauważył.

Podjechał nad samą wodę i wstrzymał konia. Shep wyszedł na

brzeg i otrząsnął się, ochlapując konia, który niespokojnie
przestąpił z nogi na nogę.

Dlaczego stoi tak i patrzy na nią? Czy to on zabrał jej ubranie?
Postanowiła zaryzykować. Nie miała wielkiego wyboru. Poza

tym czuła się bezpiecznie, kiedy Shep był w pobliżu, choć
jednocześnie zdawała sobie sprawę, że to raczej złudne
uczucie.

Podpłynęła do brzegu, postawiła stopy na dnie. Czekała.
- Proszę mi powiedzieć, pani Ladefoss - zaczął, skinieniem

głowy pokazując kamień, przy którym zostawiła trzewiki. -
Czy to cała pani garderoba?

background image

Spojrzała na niego. Trudno było się zorientować, co o tym

wszystkim sądzi. Bawiła go ta sytuacja? Nic w brodatej twarzy
tego mężczyzny nie zdradzało, jakie myśli kłębią się w jego
głowie. Poza tym skąd wiedział, że jej ubranie zniknęło? A
może położyła je w innym miejscu?

- Dlaczego pan sądzi, że moje rzeczy powinny leżeć akurat w

tym miejscu? - odparowała.

Shep znów rzucił się do wody, wyraźnie uradowany, że ją

widzi.

- Cóż - odparł Sorensen - tego rzeczywiście nie wiem. Ale

chyba dość dużo czasu spędziła już pani w wodzie, prawda?

To musiał być on. Inaczej by tego nie powiedział.
- Tego też jest pan pewien? - zapytała z wściekłością.

Dlaczego tak ją upokarzał?

Sorensen uniósł nieco brwi.
- Ma pani sine usta, pani Ladefoss - odparł krótko. - Na pani

miejscu zastanowiłbym się, czy nie lepiej wyjść już z wody.
Ale proszę wybaczyć, nie zamierzam pani przeszkadzać.

background image

Chwycił wodze i już zamierzał zawrócić konia.
Abelone ogarnęła panika.
- Proszę zaczekać!
Sorensen obejrzał się przez ramię.
Abelone posłała mu rozpaczliwe spojrzenie. - Moje ubranie...

Ktoś je zabrał i...

Sorensen wstrzymał konia. - To dlatego nie chce pani wyjść z

wody?

Czy coś się kryło za tymi słowami? Jeśli wcześniej jej nie

obserwował, skąd mógł wiedzieć, ile czasu spędziła w wodzie?

Zeskoczył z konia. Abelone drgnęła z przerażenia. Zrzucił

kurtkę i przewiesił ją przez siodło, po czym ściągnął koszulę
przez głowę. Zaczął szukać czegoś w torbie przytroczonej do
siodła.

Cofnęła się o kilka kroków. Sorensen był wysoki i mocno

zbudowany, przeraził ją widok jego muskularnej piersi, ramion
i szerokich pleców. Gdyby chciał ją zaatakować, nie miałaby
najmniejszej szansy.

Wyciągnął z torby spodnie i razem z koszulą rzucił na

kamień. Kurtkę włożył z powrotem na gołe ciało.

background image

- Teraz może pani wrócić do domu, nie narażając się na wstyd

- stwierdził i wskoczył na konia. Jego głos brzmiał teraz
łagodniej, ale czarne oczy wyglądające spod potarganej
czupryny patrzyły w sposób równie obojętny i nieodgadniony,
co przedtem.

Objęła się ramionami. Drżała. Do oczu cisnęły się łzy, choć

przecież powinna się cieszyć.

- Dziękuję - wydusiła, jakby nadal nie była pewna, czy akurat

ten mężczyzna na to zasługuje. - Dziękuję, panie Sorensen.

Nie odpowiedział, popatrzył tylko na nią. Odwróciła wzrok.
- Niestety, nie mogę pani odprowadzić - powiedział nagle. -

Ze zrozumiałych, jak sądzę, powodów.

Ścisnął łydkami końskie boki i po chwili zniknął między

drzewami. Shep wahał się przez chwilę, ale popędził za
właścicielem, kiedy ten gwizdnął na niego.

Poczekała, aż tętent kopyt ucichł w oddali, po czym zrobiła

kilka niepewnym kroków w stronę brzegu.

background image

A jeśli ten podglądacz nadal tu jest? Jeśli to nie Sorensen

ukradł jej ubranie? Miałby najpierw je zabrać, żeby potem dać
jej swoje? Coś tu się nie zgadzało.

Lekki powiew zmarszczył powierzchnię wody. Abelone

wstrząsnęła się z zimna.

Nie miała siły dłużej tak stać. Była bardziej zmarznięta i zła,

niż przerażona. Jeśli za krzakami stał jakiś obłąkaniec i czekał,
by napawać oczy widokiem jej nagiego ciała, to trudno. A jeśli
rzuci się na nią, będzie krzyczeć, kopać i drapać z całych sił.

Zdecydowanie ruszyła do brzegu, nie próbując już się zakryć,

nie rozglądając się. Patrzyła na ubranie, które zostawił jej
Sorensen.

Wciągnęła spodnie, które, oczywiście, okazały się za duże.

Przytrzymując je, włożyła koszulę, również pokaźnych
rozmiarów.

Spojrzała w dół. Cienki materiał przyklejał się do mokrej

skóry. Spodnie były za długie i za szerokie w pasie, ale
najważniejsze, że nie musiała wracać nago do domu.

Ukucnęła, by zasznurować trzewiki, kie-

background image

dy wpadł jej do głowy pewien pomysł. Prędko wyciągnęła

sznurówki, związała je, podciągnęła spodnie i obwiązała się
nimi w pasie. Koszulę wcisnęła do środka. Zadowolona, wzięła
buty do ręki i podniosła się.

Na chwilę znowu ogarnął ją strach. A jeśli tamten pójdzie za

nią? A jeśli czeka tylko na odpowiedni moment, by się na nią
rzucić?

Jeszcze raz spojrzała na siebie. Chyba żaden mężczyzna nie

mógłby uznać za atrakcyjną kobiety w męskim stroju?
Próbowała odgonić strach. Wyprostowała się. Teraz chciała
tylko jednego - znaleźć się w domu.

Zmierzała przed siebie wąską ścieżką wiodącą od stawu. Do

siedzib ludzkich było daleko, las gęstniał ciemno dokoła,
słońce zaszło już dawno temu. Oby tylko dotrzeć do drogi, póź-
niej będzie już lepiej.

Próbowała nie myśleć o tym, co się wydarzyło, ale nie było to

proste. Kto postanowił zabawić się ten sposób jej kosztem?

I co robił w lesie Sorensen? Uciekł przecież

background image

z aresztu, dziwne, że nadal znajdował się w okolicy. Chyba

lensmann sprawdził jego chatę?

Zdawała sobie sprawę, że Sorensen jest niebezpieczny. Kiedy

go zobaczyła, bała się, że zechce wykorzystać jej bezbronność.
To byłoby bardzo proste. A on dał jej własne ubranie. On,
którzy sam miał tak niewiele.

Nie walczyła już, pozwoliła myślom płynąć swobodnie.

Lepsze to, niż zastanawiać się, czy za chwilę coś nie wyskoczy
na nią z krzaków.

Sorensen nie był bogaty, ale miał przecież konia. Może go

ukradł?

Trochę dziwne to wszystko. Nie bał się, że go znajdą?

Przecież musiał zdawać sobie sprawę, że ona opowie
wszystkim o tym spotkaniu.

Odetchnęła z ulgą, kiedy wreszcie zobaczyła przed sobą

drogę.

Za chwilę będzie bezpieczna.
Zaczęła biec. Drogą jechał wóz. Rozpoznała sylwetkę na

koźle i o mało nie popłakała się z radości.

- Anders! - wykrzyknęła. Nie mogła pozwolić, by pojechał

dalej bez niej.

background image

Spojrzał na nią z wyraźnym zdumieniem, ale zatrzymał konia.
Zdyszana, zwolniła nieco kroku. - Nie masz pojęcia, jak się

cieszę, że cię widzę - wystękała.

- Muszę przyznać, że w pierwszej chwili cię nie poznałem -

powiedział i zeskoczył na ziemię. - Co się stało?

Utkwił w niej pytające spojrzenie. Z trudem łapiąc oddech,

zaczęła opowiadać swoją nieszczęsną przygodę.

- A kiedy wyszłam na brzeg, okazało się, że moje ubranie

zniknęło - zakończyła.

- Resztę opowiesz w domu, jedziemy - powiedział.
Jak dobrze było usiąść koło niego na koźle. Dał jej swoją

kurtkę, zrobiło jej się ciepło i przyjemnie. Dopiero teraz
poczuła, jaka jest zmęczona. Ciało miała zupełnie bezwładne.
Oparła głowę na ramieniu Andersa. Kołysanie wozu działało
na nią usypiająco.

- Ubranie należy do Sorensena - podjęła. Chciała opowiedzieć

o wszystkim, mimo zmęczenia. - Akurat tamtędy przejeżdżał.

background image

- Co? - wykrzyknął Anders. - Sorensen? Przytaknęła.
- Ten łotr odpowie nie tylko za napaść na staruszkę - wysyczał

Anders.

Abelone siadła prosto. Byli już niedaleko Gimle, nie chciała,

by ktoś ją zobaczył z głową na ramieniu Andersa. W ogóle nie
chciała, żeby ktoś ją teraz oglądał, w tym stroju.

- Nie sądzę, by to on skradł mi ubranie. Po co w takim razie

pomógłby mi potem?

- To nieobliczalny człowiek. Nigdy nie wiadomo, co mu

chodzi po głowie. Anders zerknął na nią z boku. - Właśnie
dlatego jest taki niebezpieczny.

Nie miała siły dłużej o tym myśleć. Najpierw musi dotrzeć do

domu. Zdawała sobie sprawę, że pewnie wzbudzi niezłą
sensację

Anders zajechał przed dom. Hilmar gapił się na nią zupełnie

otwarcie, podobnie jak jeden z dzierżawców z żoną i Elisabeth,
młodsza siostra Andersa, która bawiła się z Marie przy studni.
Dała swej towarzyszce kuksańca w bok.

background image

Oczy Marie zrobiły się wielkie jak spodki. Abelone nie miała

siły się teraz tłumaczyć. Marzyła tylko o tym, by zrzucić
wreszcie to ubranie i włożyć własne.

- Abelone! - wykrzyknęła dziewczynka. Anders ruchem ręki

pokazał Abelone, by weszła do środka.

- Opowiem im, co się stało - powiedział. -Jeśli chcesz?
Skinęła głową, wdzięczna za jego troskę. -Dziękuję,

Andersie.

Wbiegła po schodach i wpadła do środka. Miała nadzieję, że

przemknie na górę niezauważona, ale niestety, w tej samej
chwili otworzyły się drzwi do salonu i stanął w nich ojciec. Zza
jego pleców wyglądała przerażona twarz Sofie. Abelone
domyśliła się, że dziewczyna zobaczyła ją przez okno i
powiadomiła ojca.

- Abelone! Obrzucił ją zdumionym spojrzeniem, ale prędko

odwrócił wzrok, zakłopotany. - Porozmawiamy, kiedy się
przebierzesz - wymamrotał i wycofał się do salonu.

background image

Wbiegła po schodach, wpadła do pokoju. Mały Erik spał

spokojnie w swoim łóżeczku.

Nagle zobaczyła swoje odbicie w lustrze. Ogromne spodnie

przewiązane w talii sznurowadłem, kurtka Andersa, za szeroka
w ramionach i biała koszula pod spodem. Zrzuciła z siebie to
wszystko.

Stanęła naga przed lustrem. To właśnie widział podglądacz.

Jej nagie ciało. Nie dotknął jej, nie zrobił jej krzywdy, a mimo
to tak właśnie się czuła.

Zaczęła drżeć. Zmęczenie wróciło ze zwielokrotnioną mocą.

Nie miała siły ubierać się i tłumaczyć ojcu, dlaczego wróciła do
domu w męskim stroju.

Dowlokła się do łóżka i wsunęła się pod rozkosznie ciepłą

kołdrę.

Spać - to jedyne, czego w tym momencie pragnęła.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 25 Lustro wody
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 22 Ucieczka
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 16 Tajemne księgi
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 26 Rodzinne więzy
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 19 Wir
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 16 Tajemne księgi
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 21 Pieśń słońca
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 26 Rodzinne więzy
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 18 Niebiańska panna młoda
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 24 Niepewność jutra
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 23 Podejrzenia
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 15 Niebieska godzina
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 23 Podejrzenia
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 19 Wir
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 20 Ukojenie
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 15 Niebieska godzina
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 17 Groźby
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 17 Groźby
Gjersoe Ann Christin Dziedzictwo II 20 Ukojenie

więcej podobnych podstron