Robert K. Leśniakiewicz
Miloš Jesenský
Powrót do
Ksi
ycowej Jaskini
ęż
Jordanów – Krásno n./Kysucou 2010
Spis treści:
Wstęp
ROZDZIAŁ I – Obłazowa Jaskinia – dowód pośredni
ROZDZIAŁ II - Dolina Krzemowa z Dyluwium?
ROZDZIAŁ III – Kuliste zagadki i inne …
ROZDZIAŁ IV – Ślady w mikroświecie
ROZDZIAŁ V – Szamballa a sprawa polska
ROZDZIAŁ VI – Australijska Atlantyda
ROZDZIAŁ VII – Megality – aspekt energetyczny
ROZDZIAŁ VIII – Księżycowy Szyb – ignis fatuus?
ROZDZIAŁ IX – Rekonesans w Yzdar
ROZDZIAŁ X – Kurierskie szlaki
ROZDZIAŁ XI – Księżycowa Jaskinia – koniec mitu?
Wstęp
Od wydania naszej wspólnej książki pt. „Tajemnica Księżycowej Jaskini” minął już
rok. W tym czasie zmieniło się bardzo wiele, ale najważniejsza zmiana nastąpiła w tej
części Europy, w której mieszkamy. Polska i Słowacja wstąpiła do grona państw z
Układu Schengen i dzięki temu pomiędzy naszymi krajami praktycznie znikła granica.
Spełniło się nasze marzenie i granica zaczęła naprawdę łączyć, a nie dzielić ludzi. To
bardzo dobry prognostyk na przyszłość, bowiem będzie można przedsięwziąć te prace
i poszukiwania, których nie można było wykonać ze względów administracyjno-
biurokratycznych. Jaka szkoda, że nie dożył tego dr Antonin Horák, który ta
sprawę zaczął swym doniesieniem!
Na razie daliśmy sobie spokój z poszukiwaniami w terenie. Po prostu dlatego, że
wymaga to sił i środków, których nie posiadamy, a po drugie – dlatego, że nie wiemy
dokładnie, w których lokalizacjach należałoby jej szukać. W zasadzie wytypowaliśmy
dwie:
1. Okolice gór Šíp i Kopa w paśmie Wielkiej Fatry, i…
2. Okolice miejscowości Żegiestów-Żdziaryki w Polsce i po słowackiej stronie
granicy w okolicach miejscowości Súlin.
Obie te lokalizacje spełniają zasadniczo większość punktów z opisu geograficznego
podanego przez dr Horáka, ale nie wszystkie… - dlatego sprawa lokalizacji tej jaskini
wciąż pozostaje kontrowersyjna.
Nie liczymy na pomoc z zewnątrz, bowiem – jak nauczyło nas doświadczenie –
zachodni ufolodzy i badacze Nieznanego tylko dużo obiecują, a kiedy przychodzi co do
czego, zwyczajnie nie odpowiadają na listy czy telefony. Szczególnie Amerykanie są
przyzwyczajeni do tego, że traktuje się ich jak wyrocznię w sprawach wszelkich
dziwnych rzeczy i wydarzeń. Oczywiście są nimi zainteresowani o tyle, o ile będzie
można je sprzedać mediom – najlepiej TV. No i oczywiście to my mamy wykonać
czarną robotę i znaleźć dane, informacje czy artefakt, a oni przyjeżdżają na gotowe i
zgarniają całą śmietankę glorii odkrywców, sprowadzając nas do roli „tubylców,
którzy udzielili im pomocy w odkryciu jaskini”. Stąd nasza awersja do wszelkiej
współpracy z Zachodem w tym zakresie.
Osobiście jestem zdania, że sprawa powinna być rozstrzygnięta przez nas – to jest
przez przedstawicieli krajów bezpośrednio zainteresowanych rozwiązaniem tej
zagadki: Słowaków, Czechów, Polaków oraz ewentualnie Węgrów i Rumunów – o ile
ci ostatni wykażą tym zainteresowanie, wszak dr Horák urodził się i wychowywał w
Siedmiogrodzie na obszarze byłego Imperium Austro-Węgierskiego… Natomiast
reszcie świata ewentualnie możemy udostępnić wyniki badań i dane na temat
odkrytej i wyeksplorowanej przez nas Księżycowej Jaskini. Inaczej być nie może.
Uważam, że prymat w tym zakresie należy się właśnie Słowakom i Czechom, bo to w
końcu jest terytorium Słowacji, a dr Horák był czeskim Żydem. I tak należałoby
potraktować tą sprawę.
Aktualnie zbieramy informacje o innych dziwnych jaskiniach świata i zjawiskach w
nich zachodzących. Mamy więc informacje na temat odkryć dokonanych w Jaskini
Obrazowej koło Nowego Targu, w której uczeni znaleźli przedmioty codziennego
użytku sprzed około 32.000 lat – w tym bumerangi – jak dotąd pierwsze w Polsce i
chyba jedyne na naszym kontynencie. W 1985 roku polscy archeolodzy odkryli w
Jaskini w Obłazowej na pograniczu Spiszu i Podhala skupisko cennych przedmiotów
obrzędowych. Był wśród nich zakrzywiony, oszlifowany fragment ciosu mamuta.
„Przyznam, że nie od razu wiedziałem, że mamy do czynienia z bumerangiem" - mówi
prof. Paweł Valde-Nowak z Instytutu Archeologii i Etnologii PAN w Krakowie.
"Na początku sądziliśmy, że to starannie wykonany sztylet. Po bliższych badaniach
stwierdziliśmy jednak, że z racji wyglądu kojarzonego z narzędziami używanymi przez
Aborygenów, musi to być bumerang, tyle tylko, że używany przez człowieka paleolitu"
- dodaje prof. Valde-Nowak. Jedynie w Australii używanie bumerangu przetrwało do
naszych czasów. Dlaczego więc nic o nim nie wiemy? "Do 1995 roku trwały prace
terenowe w jaskini. Teraz w programie badań nastąpiła przerwa przewidziana na
opracowanie wyników pierwszego etapu i nie ma decyzji, kiedy dalsze badania
kompleksu stanowisk (Jaskinia w Obłazowej i przylegające do Obłazowej stanowisko
ludności ze schyłkowego paleolitu) zostaną podjęte" - wyjaśnia naukowiec.
Przeprowadzone w lipcu badania geofizyczne w jaskini Obłazowej na Podhalu (pow.
Nowy Targ) - jednym z najważniejszych stanowisk paleolitycznych w Polsce - ujawniły
istnienie zasypanych korytarzy.
We współpracy z Instytutem Nauk o Ziemi Uniwersytetu Śląskiego wykonane zostały
sondaże geofizyczne we wnętrzu jaskini i jej najbliższym otoczeniu. Wykazały one, że
poza znaną i zbadaną już częścią jaskini są jeszcze zawalone, lub zamulone rozległe
korytarze i być może obszerna komora. Niewielkie zapadlisko na polu kilkadziesiąt
metrów od jaskini okazało się głębokim lejem krasowym. Prawdopodobnie łączy się
on z podziemną częścią jaskini. Był tu kiedyś przepływ podziemnej rzeki. Jaskinia
Obłazowa była zamieszkiwana już ponad 50 tys. lat temu. Jej podziemne części
zostały zasypane znacznie później. Dlatego w głębszych partiach mogły zachować się
nienaruszone ślady jej najstarszych mieszkańców.
W czasie wcześniejszych badań jaskini rozpoznano w niej 11 warstw osadniczych.
Szczególnie interesująca była warstwa ósma datowana na ok. 30-28 tys. lat p.n.e.,
która zawierała liczne ozdoby oraz narzędzia z kamienia i rogu - w tym słynny już
bumerang z kości mamuta. Były tam także obcięte ludzkie palce - najstarsze szczątki
ludzkie znane z ziem polskich. Jaskinia spełniała w tym czasie rolę jakiegoś
sanktuarium.
Dlaczego Jaskinia Obrazowa jest tak ważna z naszego punktu widzenia i co ma ona
wspólnego z Księżycową Jaskinią? Otóż ma to, że jej wiek wynosi ponad 30 tysięcy lat
i w ciągu tego czasu mimo szalejących tutaj trzęsień ziemi – a trzeba wam wiedzieć, że
w okresie pomiędzy 998 a 2004 rokiem n.e. na terenie Polski południowej miały
miejsce ponad 120 trzęsień ziemi, z czego co najmniej 20 miały siłę 9 stopni w skali
Rychtera, a w jednym przypadku wartość ta sięgnęła 10 R. Było to w fatalnym dla
mieszkańców Europy Środkowej dniu 28.VI.1763 roku, kiedy to na Słowacji nie ostał
się ani jeden murowany dom! I mimo tego potężnego, niszczącego terremoto, jaskinie
w Polsce, Słowacji i Czechach ostały się niemal nienaruszone!
Odbyliśmy również wyprawy do dwóch innych polskich jaskiń: Jaskini Niedźwiedziej
(800-807 m n.p.m.)
w masywie Śnieżnika (1425 m) koło Kłodzka na Dolnym Śląsku i
Jaskini Raj (250-256-259 m) koło Kielc. Charakterystyczną w tych jaskiniach jest
piękna i bogata, kolorowa szata naciekowa, która nie uległa zagładzie w czasie tych
trzęsień ziemi. A powinna! Co z tego wynika? Ano wynika to, że jest nadzieja na to, iż
Księżycowa Jaskinia nie zapadła się w czasie któregoś z tych kataklizmów, które
dotknęły nasze kraje i co więcej – jeżeli istnieje – możemy ją odnaleźć w stanie
nienaruszonym. To jest bardzo ważne spostrzeżenie.
Drugie doniosłe spostrzeżenie wiąże się z pewnym zjawiskiem zaobserwowanym w
tych jaskiniach oraz w Wąwozie Kraków – otóż jak już wspominaliśmy w naszych
pracach – Wąwóz Kraków w polskich Tatrach Zachodnich jest osobliwą formacją
terenową powstałą wskutek zapadnięcia się, literalnego skolapsowania, długiej na ok.
3 km jaskini biegnącej od Doliny Kościeliskiej (1110 m) aż niemal pod szczyt góry
Ciemniak (2096 m). Jak podają to różne źródła – jaskinia ta zapadła się około 10.000
– 12.000 lat temu, wskutek nieznanego kataklizmu.
Po drugiej stronie naturalnego działu jakim jest grzbiet Twardego Upłazu (1858 m),
istnieje gigantyczne głazowisko Wantule (od słowa „wanta” czyli głaz). Jest to kilkaset
ogromnych skalnych bałwanów, które znajdują się w górnej partii Doliny Miętusiej
(ok. 1200 – 1300 m). Głazowisko to powstało w wyniku osunięcia się na zalegający w
Miętusiej jęzor lodowcowy północno-wschodniego występu skalnego turni Dziurawe,
w wyniku czego rozpadła się ona na skalne, wapienne bałwany o objętości kilku
metrów sześciennych. I znowu – wiek tego głazowiska waha się w przedziale od 10 do
12 tysięcy lat…
W obu wymienionych jaskiniach – Niedźwiedziej i Raju – znajdują się skalne obwały
pokryte naciekami, których wiek szacuje się znowu na 10 - 12 tysięcy lat… A zatem
wygląda na to, że w tej części świata nastąpił jakiś kataklizm, który powodował
zapadanie się jaskiń, osuwanie się piargów i powstanie gołoborzy. Ten wiek, który się
powtarza, wykazuje zbieżność do wydarzenia opisanego przez Arystoklesa zwanego
Platonem (427-347 p.n.e.) – a chodzi oczywiście o zagładę legendarnej Atlantydy. W
tym przypadku jest to jeden dowód więcej mówiący pro relacji Platona zawartej w
jego dialogach „Timajos” i „Kritias”. Stąd właśnie ta pewność dr Horáka, kiedy mówił
on o cywilizacjach platońskich w kontekście istnienia Księżycowej Jaskini.
Ale to jeszcze nie wszystko, bowiem sprawa istnienia Księżycowej Jaskini ma swe
drugie dno, o czym już sygnalizowaliśmy w naszej książce. Jest nim kwestia istnienia
słynnej podziemnej krainy – Shambhalli-Agharty,która według jednych autorów ma
znajdować się w naszym planetarnym podziemiu, gdzieś pod Azją Centralną lub na
obszarze Tybetu, na pograniczu z Indiami – pomiędzy Himalajami a
Transhimalajami, u źródeł Brahmaputry, niedaleko gigantycznej piramidy świętej
góry Kajłas/Kailas (6716 - 6666 m)
. Znany w okresie międzywojennym, polski
podróżnik i pisarz Ferdynand A. Ossendowski (1876-1945) w swym bestsellerze
„Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” (Warszawa 1923) poza opisami swej brawurowej
ucieczki przed okrutną śmiercią zarówno z rąk czerwonych jak i białych Rosjan,
podaje jeszcze opis czegoś, co nazywa on „podziemnym państwem Agharty”. Według
jego relacji, Agharta znajduje się głęboko pod ziemią na terenach Tybetu i Mongolii, a
zamaskowane wejścia do niej znajdują się na całym świecie. Powstała ona 60.000 lat
temu i ma ważki wpływ na to, co się dzieje na świecie. Zainteresowanych odsyłam do
lektury tej książki, która zawiera opis tej krainy. Ma ona być zamieszkała przez
mędrców, którzy mają bezpośrednią łączność z Bogiem, a kiedy Władca Świata z
Agarty się modli – wszystko, co żyje, zamiera z przerażenia. Podziemia agartyjskie
odwiedzali ludzie, których życie odcisnęło piętno na losach całej cywilizacji: Budda,
Paspa, Baber i Issa (Isza) – Jezus zwany Chrystusem, który tam spędził swe
młode lata w poszukiwaniu mądrości. Pisali o tym Mikołaj Notowicz, Śri Swami
Abhendanda oraz Mikołaj Roelich. (=> Antologia – „Nieznane życie Jezusa”,
Zakopane 1993) Wiele wskazuje na to, że faktycznie – gdzieś na pograniczu
dzisiejszego Tybetu, Indii, Nepalu i Pakistanu – znajdowało się potężne centrum
religijne, promieniujące wiedzą na cały świat i wywierające nań niewidzialny, ale
odczuwalny wpływ, jak w powieściach Montyherta i Redfielda. (=> F. Montyhert
– „Atlantyda i Agharta”, Warszawa 1983; M. Redfield – „Niebiańskie proroctwo”,
„Dziesiąte Wtajemniczenie”, „Tajemnica Szamballi”, Warszawa 1993-2002)
Ossendowskiego tam nie było, bo w swych wędrówkach zapuścił się tylko do Lhassy, a
potem przez Chiny i Japonię wyjechał do USA, gdzie w kilka tygodni powstał rękopis
jego książki. Relację o państwie Agharty ma on niejako z drugiej i trzeciej ręki, i wiele
wskazuje na to, że jest ona opowiadaniem o istniejącej realnie krainie, którą otacza
mityczny i mistyczny woal Wielkiej Tajemnicy.
F. A. Ossendowski pisał o wejściach do podziemnego świata Agharty znajdujących się
w rejonie południowego brzegu jeziora Bajkał czy w paśmie górskim Arszanów, które
znajduje się pomiędzy Bajkałem a Mongolią. Druga lokalizacja znajduje się według
opowiadań przezeń przytoczonych, gdzieś na pograniczu afgańsko – indyjsko –
pakistańsko – tybetańskim – tadżyckim i chińskim... To jest ogromny obszar,
górzysty i pustynny. Szukanie w nim systemu jaskiń i tajnych wejść jest
równoznaczne z poszukiwaniem igły w stogu siana. W terenie tym zawodzi nawet
najbardziej wyrafinowana i finezyjna technika, o czym przekonali się Rosjanie i
Amerykanie w czasie I i II Wojny Afgańskiej...
No właśnie – w czasie działań związanych z likwidacją baz talibańskich terrorystów w
Afganistanie, w czasie oblężenia skalistej twierdzy w masywie Tora Bora, atakujący
Amerykanie natknęli się na zupełnie nieznany nikomu (poza miejscowymi rzecz
jasna) system korytarzy i podziemnych tuneli. W tunelach tych talibowie rozpłynęli
się i Amerykanom nie udało się ich zlokalizować i zlikwidować. Akcję przeciwko
talibom przerwano, rzekomo na prośbę rządu afgańskiego, a to ze względu na
świętość tych miejsc... I przeszedłbym ponad tym do porządku dziennego, gdyby nie
to, że informację tą firmował słynny polski podróżnik i członek nowojorskiego
Explorers Club – Maciej Kuczyński. (=> M. Kuczyński – „Szambhalla w
Afganistanie?” w „Gwiazdy mówią” nr 12/2003)
A zatem założywszy, że te amerykańskie dane są prawdziwe, to zetknęliśmy się z
czymś naprawdę niezwykłym i tajemniczym, co może nas zawieść nawet do Agharty! I
ta tajemnica będzie nas wciąż utwierdzała tylko w przekonaniu, że tak naprawdę, to
bardzo, ale to bardzo niewiele wiemy o planecie, na której mieszkamy... Tak zatem
istnieje możliwość, że Księżycowa Jaskinia stanowi część systemu tuneli oplatającego
naszą planetę, a który faktycznie przynależy do Shambhalli-Agharty lub niemniej
mitycznej Interterry.
W ścisłym związku z nimi pozostają tajemnicze tunele w Babiej Górze i jej polskich
odgałęzieniach, o których krążą uporczywe legendy po obu stronach granicy.
Należałoby zbadać słowackie megalityczne kule z piaskowca ze słowackich Kysuc.
Ostatnio znaleziono ich slady także w Polsce, w okolicach Węgierskiej Górki i
Beskidzie Małym. W dalszym ciągu nikt nie rozwiązał tej zagadki…
Podobnież, jak nie jest rozwiązaną zagadka Muru Gigantów, który ciągnie się od
Bańskiej Szczawnicy aż do wsi Dudince, a który jest ponoć widoczny tylko z góry, z
satelitów. Jednakże informacja o nim pochodzi od Amerykanów, a jak już tu raz
powiedziano, jest to najmniej wiarygodne ze źródeł… Ale nie odrzucamy tego, gdyż
właśnie tam może kryć się rozwiązanie niejednej zagadki.
Kolejną tajemnicą do wyjaśnienia jest tajemnica tuneli pod piramidą w Bośni, która
została odkryta dwa lata temu.
Zbadania także wymagają ogromne kurhany w Polsce, znajdujące się w okolicach
Kazimierzy Wielkiej, objętość tylko jednego z nich jest 1,5 razy większa od Wielkiej
Piramidy w Gizie! I zostały wzniesione – jak obliczają archeolodzy, około 6000 roku
p.n.e. – tj. 8000 lat temu!
Poza tym dzięki pomocy Rosjan z czasopisma „Kalejdoskop NLO”, a w szczególności
red. Wadima K. Ilina z Sankt Petersburga uzyskaliśmy sporo informacji na temat
zadziwiających systemów jaskiniowych w masywie Butentau w Azji Środkowej oraz
tuneli łączących pieczary północnego i południowego Uralu. Wygląda na to, ze to, co
wiemy o jaskiniach tego świata jest zaledwie cząstką tej tajemnicą, do której należy
także tajemnica Księżycowej Jaskini…
ROZDZIAŁ I - Obłazowa Jaskinia:
dowód pośredni
Poszukując dowodów na autentyczność relacji dr Horáka zadaliśmy sobie pytanie o
samą możliwość istnienia takiej jaskini w stanie niezmienionym przez kilka czy nawet
kilkadziesiąt tysięcy lat. Obawy nasze były o tyle uzasadnione, że jaskinia ta znajduje
się na obszarze pensejsmicznym słowacko-polskiego pogranicza, co oznacza, że jest
ono nawiedzane od czasu do czasu przez trzęsienia ziemi, czasami nawet bardzo silne.
Jak bardzo obawy te są uzasadnione, pokazuje poniższa tabela, w której wykazano co
silniejsze trzęsienia ziemi od X do pierwszych lat XXI wieku:
TRZĘSIENIA ZIEMI W POLSCE
Wg „Katalog trzęsień ziemi w Polsce w latach 1000-1970”, Warszawa 1972
i materiały autorów
Data
Epicentrum
Rejon trzęsienia ziemi
Stopień
(R)
998.VII
Czechy
Niemcy, Morawy, Śląsk
b. silne
1000.03.29.
Lublana (SLO)
Cała Europa
9
1011
Kowary
Karkonosze
silne
1014.11.18.
Śląsk
Śląsk i Polska
silne
1016
Kraków
Polska
silne
1034.02.17.
Polska
Polska, Czechy, Węgry
silne
1040.12.25.
Węgry
Polska, Czechy, Węgry
silne
1044
Polska
Polska, Czechy, Węgry
silne
1092.06.26.
Morawy (CZ)
Polska, Czechy, Węgry
silne
1170.04.01.
Węgry
Polska, Czechy, Austria, Węgry,
Ukraina, Niemcy, Szwajcaria
b. silne
1201.05.04.
G. Styria (A)
Austria, Czechy, Niemcy, Polska
9
1258.02.07.
Polska
Polska, Czechy, Rosja
silne
1259.01.31.
Kraków
Polska, Czechy
9
1303.08.08.
Kraków
Polska, Niemcy
silne
1328.08.04.
Węgry
Polska, Węgry, Czechy
silne
1356
Bazylea (CH)
Czechy, Polska
b. silne
1358
Morawy (CZ)
Czechy, Polska
silne
1372.06.01.
Sundgau (D)
Niemcy, Polska, Czechy,
Szwajcaria
9
1384.12.24.
Austria
Niemcy, Polska
silne
1433
Dolny Śląsk
Polska, Czechy, Austria
silne
1441
Słowacja
Słowacja, Polska
9
1443.05.29.
Węgry
Węgry, Słowacja, Czechy,
Polska, Austria
<9
1443.06.05.
Śląsk
Środkowa Europa
9
1443.06.05.
Zvolen
n./Hronom
(SK)
Słowacja, Polska
9
1483
Brzeg
Polska
słabe
1496.06.23.
Nysa
Polska
słabe
1517.09.25.
Podole (UA)
Polska, Ukraina
słabe
1528
Polska
Polska, Węgry, Ukraina
silne
1562.02.10.
Kłodzko
Polska, Czechy
silne
1572.01.06.
Warmia i
Polska
b. silne
Mazury
1572.01.09.
Toruń
Polska
silne
1590.09.15.
Alpy (A)
Austria, Niemcy, Polska, Czechy,
Szwajcaria, Słowacja, Węgry
9
1591.IV-V
Wieliczka
Polska
silne
1591.05.09.
Morawy (CZ)
Czechy, Polska
b. silne
1594.09.15.
Złotoryja
Polska
słabe
1601.01.06.
Warmia i
Mazury
Polska, Dania, Szwecja
9
1606
Tuczno
Polska
5
1615.02.13.
Kotlina
Kłodzka
Polska
słabe
1650.04.14.
Stara Lubovnia
(SK)
Słowacja, Polska
4
1662.08.09.
Spisz (SK)
Słowacja
, Polska
b. silne
1671.12.28.
Rzeszów
Polska
słabe
1680
Polska
Polska
silne
1690.12.04.
Karyntia (A)
Austria, Polska, Czechy, Niemcy,
Szwajcaria
9
1695.VIII
Węgry
Polska, Węgry, Słowacja
silne
1715.05.01.
Cieszyn
Polska, Czechy
silne
1716
Tatry Wysokie
Polska, Słowacja
5
1717.03.11.
Pieniny
Polska, Słowacja
silne
1724.01.29.
Kieżmark (SK)
Słowacja, Polska
7
1751.06.31.
Karkonosze
Polska
słabe
1763.06.28.
Słowacja
Słowacja, Polska, Czechy
9 - 10
1768.02.27.
Austria
Środkowa Europa
8
1774.01.26/27
Górny Śląsk
Polska
>7
1775.01.24.
Wrocław
Polska
słabe
1778
Beskid Niski
Polska
4
1778.05.10.
Dolny Śląsk
Polska
słabe
1785.02.07.
Morawy (CZ)
Czechy, Polska
silne
1785.08.22.
Beskid Śląski
Polska, Czechy, Słowacja
6,5
1786.01.03.
Szczecin
Polska, Niemcy
słabe
1786.02.10.
Mysłowice
Polska
słabe
1786.02.13.
Kotlina
Kłodzka
Polska, Czechy, Słowacja
5 – 5,5
1786.02.26.
Beskid Śląski
Polska
3 – 3,5
1786.02.27
Kietrz
Polska, Czechy, Słowacja
6 – 6,5
1786.02.27.
Opava (CZ)
Polska, Czechy, Słowacja,
Austria
7,5
1786.03.04.
Kotlina
Kłodzka
Polska
3 – 3,5
1786.10.03.
Cieszyn
Polska, Czechy
3 – 3,5
1786.12.03.
Myślenice
Polska, Ukraina, Czechy,
Słowacja
7,5 – 8
1789.12.11.
Karkonosze
Polska
>4
1790.03.13.
Wrocław
Polska
silne
1790.04.06.
Transsylwania
(RO)
Polska, Rumunia, Ukraina,
Węgry, Słowacja
silne
1799.II
Wrocław
Polska
słabe
1799.IX-X
Kotlina
Jeleniogórska
Polska
słabe
1799.12.11.
Trutnov (CZ)
Czechy, Polska
6
1802.10.26.
Bukareszt (RO)
Rumunia, Węgry, Słowacja,
Polska, Czechy, Ukraina
silne
1803.01.08.
Białystok
Polska, Litwa
silne
1817.02.07.
Czerwony
Klasztor (SK)
Słowacja, Polska
4
1823.09.09.
Głubczyce
Polska
słabe
1829.06.02/03
Śnieżka
Polska, Czechy
słabe
1834.02.02.
Śląsk
Polska
słabe
1834.10.15.
Węgry
Węgry, Słowacja, Polska,
Ukraina
7
1837.03.14.
Alpy
Środkowa Europa
7
1838.02.08/09
Dukla
Polska
słabe
1840.04.25.
Spiska Stara
Wieś (SK)
Słowacja, Polska
7
1840.04.30.
Spiska Stara
Wieś (SK)
Słowacja, Polska
słabe
1841.04.30.
Węgry
Węgry, Słowacja, Polska
słabe
1842.02.24.
Kraków
Polska
słabe
1842.03.08.
Kraków
Polska
słabe
1855.01.25.
Cieszyn
Polska
słabe
1857.12.16/17
Stary Sącz
Polska
słabe
1858.01.15.
Żylina (SK)
Słowacja, Polska, Czechy
9
1872.03.06.
Gera (D)
Niemcy, Polska, Czechy
8
1872.12.26.
Bielsko-Biała
Polska
słabe
1876.07.12.
Czeski Cieszyn
(CZ)
Czechy, Polska
słabe
1877.10.05.
Góry Izerskie
Polska, Czechy
słabe
1877.11.25.
Kotlina
Kłodzka
Polska, Czechy
słabe
1883.01.31.
Dolina Upy
(CZ)
Czechy, Polska
6,5
1892.10.27.
Morawy (CZ)
Czechy, Polska
słabe
1895.04.14.
Lublana (SLO)
Środkowa Europa
6
1895.06.11.
Ząbkowice Śl.
Dolny Śląsk
7
1901.01.10.
Dolina Upy
(CZ)
Czechy, Polska
7
1901.10.21.
Spiska Stara
Wieś (SK)
Słowacja, Polska
6 – 7
1903.08.28.
Cerny Dul (CZ)
Czechy, Polska
3
1908.05.13.
Cista
k./Vrchlabi
(CZ)
Czechy, Polska
4
1908.12.30.
Gołdap
Polska, Rosja
3 – 4
1909.02.11.
Kołobrzeg
Polska
4 – 5
1909.02.12.
Kołobrzeg
Polska
4 – 5
1909.05.06.
Krynica
Polska, Słowacja
3 – 4
1909.11.05.
Śnieżnik
Polska, Czechy
5
1912.12.01.
Smołdzino
Polska
3 – 4
1928.06.11.
Kołobrzeg
Polska
słabe
1931.03.30.
Opava (CZ)
Czechy, Polska
6
1932.II-III
Polska
Polska
4 – 5
1934.09.03.
Opava (CZ)
Czechy, Polska
4,5
1935.03.23.
Czarny
Dunajec
Polska
5 – 6
1935.07.24.
Morawy (CZ)
Czechy, Polska
5,5
1962.06.20.
Dąbrowa
Górnicza
Polska
3,8
1966.03.11.
Dzianisz
Polska
4
1977.03.04.
Bukareszt (RO)
Środkowa Europa
3
1980.11.29.
Bełchatów
Polska
4,5
1992.06.29.
Kiczera
k./Krynicy
Polska, Słowacja
6
1993.03.01.
Beskid Niski
Polska
6 – 7
1994.06.01.
Augustów
Polska
>6
1995.09.11.
Domański
Wierch (SK)
Słowacja, Polska
5,2
1995.10.13.
Dolina Białki
Polska
5
2004.09.21.
Kaliningrad
(RUS)
Rosja, Polska, Litwa
5,2
2004.11.30
Skrzypne
Polska
4,7
2004.12.02.
Czarny
Dunajec
Polska
3,3
Oczywiście trzęsienia ziemi z północy Polski nie obejmowały swym zasięgiem
pogranicza polsko-słowackiego, ale pozostałe mogły mieć ważki wpływ na kondycję i
stan jaskiń na terenie Tatr i pozostałych pasm górskich w Polsce i na Słowacji.
Zwiedzając jaskinie Tatr Zachodnich i Tatr Bielskich po trzęsieniach ziemi z lat 90.
XX stulecia pytaliśmy przewodników i administratorów o efekty trzęsień ziemi na ich
stan. Odpowiedź była zawsze jednakowa – zmian zagrażających istnieniu tych jaskiń
nie stwierdzono! A przecież trzęsienia te były stosunkowo silnie, jak widać to na
przytoczonym powyżej zestawieniu, więc siłą rzeczy mogły powstać w nich jakieś
pęknięcia ścian, wytryski wód podziemnych czy obwały i obrywy stropów. Niczego
takiego nie odnotowano.
A to pozwala na wysunięcie optymistycznego wniosku – jeżeli Księżycowa Jaskinia
rzeczywiście istnieje, to powinna ona nadal istnieć, wbrew obawom Patricka
Monceleta, który twierdzi, że skoro jaskinia ta – a właściwie Księżycowy Szyb – jest
tworem sztucznym, to został on zabezpieczony przeciwko wstrząsom sejsmicznym – a
dowodem na to jest warstwa metalu czy innego odpornego tworzywa, którym pokryto
jej ściany. Zabezpieczenie to nie wytrzymało i w rezultacie czego cała jaskinia się
zapadła. Skolapsowała jak dach stodoły pokryty zbyt grubą warstwą śniegu...
Zwiedzaliśmy jaskinie po obu stronach granicy – w Polsce i na Słowacji. Były różne,
różnego pochodzenia i różnej wielkości. Miały one jednak pewną cechę wspólną – a
mianowicie – znajdowały się w nich obwały i obrywy skalne, których wiek oscylował
zazwyczaj około 10.000 lat!
10 tysięcy lat temu zdarzył się jakiś kataklizm, który spowodował zawalenie się
niektórych systemów jaskiniowych i obwały skalne w innych. Powstało ogromne
gołoborze Wantul i – jak sądzimy – wiele innych jaskiń w caliznach skalnych Europy.
Ale powróćmy do Obrazowej. Jaskinia ta wsławiła się pewnymi znaleziskami, które
odkryli polscy archeolodzy, a które tak opisała red. Beata Zalot na łamach „Tygodnika
Podhalańskiego” i w Internecie:
REWELACJE OBŁAZOWEJ
Zagadka skaleczonych rąk.
Co znaczą ucięte kciuki znalezione w Jaskini Obłazowej pochodzące sprzed
ponad 30 tys. lat? Co mają wspólnego z przedstawieniami ludzkiej dłoni w
malarstwie jaskiniowym odkrytym w Gargas czy Lascaux? Okaleczani
podczas inicjacji chłopcy, rytuały żałobne, fragmenty palców złożone w
ofierze jakiemuś tajemniczemu bóstwu czy po prostu prozaiczne
odmrożenia?
O rewelacyjnych odkryciach w jaskini Obłazowej znajdującej się na terenie
Rezerwatu Przełom Białki koło Nowej Białej pisaliśmy już kilkakrotnie.
Okazuje się, że trwające wciąż badania i analizy przynoszą kolejne
niespodzianki.
Przypomnijmy krótko: Badania wykopaliskowe pod kierownictwem doc. dr
hab. Pawła Valde Nowaka z Instytutu Archeologii w PAN w Krakowie
rozpoczęły się w 1985 roku i trwały dziesięć lat. Jaskinia została dosłownie
przesypana przez sito, a seria odkryć archeologicznych stała się sensacją
światowej rangi. Najwięcej niespodzianek przyniosła warstwa ósma,
reprezentująca kulturę pavlowską. Cały świat obiegły informacje o
znalezionym w Obłazowej najstarszym na świecie bumerangu wykonanym z
ciosu mamuta, najstarszych narzędziach górniczych, amulecie z kła lisa
polarnego czy dwóch kciukach będącymi najstarszymi w Polsce szczątkami
ludzkimi. Badania radiowęglowe określiły wiek tych wszystkich
przedmiotów na około 30 tys. lat p.n.e.
Paleolityczna świątynia
Początkowo naukowcy wysnuli bezpieczną tezę, że Obłazowa to
obozowisko łowieckie. Żmudne badania laboratoryjne, analizy odkrytych
przedmiotów i jego ułożenia przyniosły następne sensacje. Bumerangi
stosowane na co dzień do polowań były drewniane, ten z Obłazowej musiał
stanowić dla ówczesnego człowieka dużą wartość – był z kła mamuta,
posiadał w dodatku ornament. Także inne przedmioty znalezione tam
wykonane z rzadkich surowców – muszla jurajska, drapacz z kryształu
górskiego musiały stanowić dla ówczesnego człowieka rzecz niezwykle
cenną i rzadką. Specyficzny układ tych przedmiotów, ich wartość, a także
fakt, że nie znaleziono w jaskini tzw. „odpadków” będących inwentarzem
codziennego życia, a także obecność czerwonego barwnika pojawiająca się
w zespołach archeologicznych i u ludów prymitywnych w kontekście
symboliki życia i śmierci to dowody, że było to miejsce szczególne – miejsce
rytualne, coś w rodzaju sanktuarium człowieka sprzed ok. 30 tys. lat temu.
Ucinali czy zaginali?
Ostatnio kierujący badaniami dr hab. Paweł Valde Nowak zajął się dwoma
kośćmi ludzkimi znalezionymi w jaskini. Chociaż jaskinię przesypano przez
sito, nie znaleziono żadnych innych elementów ludzkich szkieletów. Jeden z
paliczków lewego kciuka został złożony w centralnym miejscu układu wśród
innych niezwykłych przedmiotów, służących najprawdopodobniej do jakiś
rytuałów. Nieco dalej znajdował się inny ludzki kciuk.
W paleolitycznym malarstwie jaskiniowym często występuje motyw
ludzkiej dłoni, w wielu przypadkach z brakującymi fragmentami palców.
Najsłynniejsze miejsce to Gargas, gdzie odkryto 231 przedstawień dłoni,
spośród których ponad sto miało brakujące części palców. Naukowcy od lat
spierają się, czy ręce te zostały okaleczone czy części palców składane były
w ofierze czy też dłoń została tylko wygięta, co mogło dla ówczesnego
człowieka być jakimś znakiem.
Także w paleolitycznych szkieletach z grobów w Murzak-Koba na Krymie
brakowało paliczków dłoni. Zwyczaj ucinania części palców podczas
różnych obrzędów inicjacyjnych lub żałobnych znany był u różnych
społeczności i przetrwał do czasów współczesnych.
-Wszystko zaczęło się nam układać w pewną całość – twierdzi Paweł Valde
Nowak. –Na początku tych szczegółów nie rozumieliśmy. Teraz myślę, że
znalezione w jaskini Obłazowej kciuki mogą być kluczem do całej zagadki.
Możemy znowu mówić o kolejnym przełomie interpretacyjnym
polegającym na znalezieniu istoty tego depozytu.
Obłazowa i Gargas
Do tej pory z brakującymi palcami dłoni naukowcy spotykali się w
malarstwie jaskiniowym. Takich sanktuariów paleolitycznych odkryto
kilkadziesiąt, w tym kilka datowanych jest podobnie jak kciuki z Obłazowej
na ok. 30 tys. lat p.n.e. -Nigdy dotąd nie odkryto jednak tak bogatego i
cennego inwentarza jak w Obłazowej. Powstała odwrotna sytuacja. My
mamy przedmioty i fragmenty uciętych palców świadczące o niezwykłości
tego miejsca, odprawianych tu rytuałach, ale nie odkryliśmy żadnych
rysunków na skałach. W pozostałych jaskiniach są malowidła, ale nie ma
przedmiotów. Być może dalsze badania i analizy Obłazowej, pomogą nam
zrozumieć znaczenie skaleczonych rąk z Gargas – twierdzi kierujący
badaniami naukowiec.
Kolejne pytania nasuwa samo położenie Obłazowej. Kultura pavłowska
kwitła na Morawach, tam archeolodzy odkryli wiele miejsc codziennego
życia. W okolicach Obłazowej, w promieniu około stu kilometrów, na żadne
takie skupisko nie natrafiono. Być może po prostu go nie ma. Może
Obłazowa była oddalonym miejscem kultu, do którego ówczesny człowiek
wyprawiał się jak na pielgrzymkę, przebywał tu setki kilometrów, by
uczestniczyć w jakiś ważnych dla niego obrzędach.
Jakie niespodzianki przyniesie jeszcze Obłazowa, nie wiadomo. Badania
laboratoryjne ciągle trwają. Na ukończeniu jest monografia dotycząca
jaskini. Wszystko wskazuje, że archeolodzy powrócą jeszcze do badań w
samej jaskini. Na razie jednak jest to niemożliwe ze względów
bezpieczeństwa. By tam wejść, grota musi być odpowiednio zabezpieczona i
przygotowana. Na to na razie nie ma pieniędzy. W przyszłości jaskinia
mogłaby być udostępniona do zwiedzania. Mógłby tam zostać
zrekonstruowany układ przedmiotów odkrytych podczas wykopalisk. Może
– jak robią to na przykład Francuzi - w pobliżu tego miejsca powinna
powstać kopia groty. To już jednak pole do popisu dla lokalnych władz.
Tyle red. Beata Zalot. Inna dziennikarka – red. Anna Bielecka z „Faktu” podaje nieco
szczegółów na temat znalezionego tam bumerangu:
Bu-Mer-Ang
to w języku Aborygenów z Australii „powracający”. Ale to nie
Australijczycy pierwsi używali tej broni. Najstarszy bumerang ma 30 tys.
lat, został znaleziony w Polsce i jest przechowywany w Krakowie! I choć
bumerang jest znany jako broń myśliwska rdzennych mieszkańców
Australii, Aborygenów, to nie jest ich wynalazkiem. Przed nimi bronią tą
posługiwali się starożytni Egipcjanie, Indianie z Arjzony, Eskimosi, dawni
mieszkańcy Nowych Hybryd. A także... ludzie żyjący ok. 30 tys. lat temu na
terenach dzisiejszej Polski. W skarbcu Instytutu Archeologii i Etnologii
PAN w Krakowie naukowcy przechowują najstarszy zachowany na świecie
bumerang. Znaleziono go już prawie 20 lat temu. W 1985 roku polscy
archeolodzy odkryli w Jaskini Obłazowa w miejscowości Nowa Biała, na
pograniczu Spiszu i Podhala, skupisko cennych przedmiotów obrzędowych
Broń Uderzeniowa Miotana
Ewentualnie Rzucana Albo Nawracająco-Godząca
służących zamieszkującym tu przed 30 tys. lat ludziom. Był wśród nich
zakrzywiony, oszlifowany fragment ciosu mamuta.
- Przyznam, że nie od razu wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z
bumerangiem - opowiada prof. Paweł Valde-Nowak z Instytutu Archeologii
i Etnologii PAN w Krakowie - początkowo sądziliśmy, że to starannie
wykonany sztylet. Po bliższych badaniach stwierdziliśmy, że z racji wyglądu
(kształt półksiężyca, z przekrojem płasko-poprzecznym) kojarzonego z
narzędziami używanymi przez w Aborygenów, musi to być bumerang, tyle
tylko, że używany przez człowieka paleolitu. Australia jest jedynym
obszarem, na którym używanie bumerangu przetrwało do naszych czasów.
Dlaczego więc nic o nim nie wiemy?
niektóre z nich przypominają huby. I nie chce się wierzyć, że 6.000 lat temu ludzie
potrafili sobie poradzić z takimi problemami, jak szalowanie ścian i wzmacnianie ich
sztucznymi filarami. I to nie drewnianymi, bo te łamały się pod ciężarem nadkładu,
ale z misternie ułożonych kamieni, dzięki czemu były one bardzo trwałe i stosunkowo
bezpieczne. Dlatego uważam, że mówienie o nich „ludzie pierwotni” czy „ludzie
prymitywni” brzmi pejoratywnie, bowiem niejednego moglibyśmy się od nich
nauczyć. Nawet dzisiaj - w XXI wieku!
Naprawdę nie mamy się czego wstydzić, nasi przodkowie nie byli w niczym gorsi od
budowniczych piramid czy innych budowli megalitycznych, które są chlubą innych
narodów. Co więcej, nasze kopalnie zaopatrywały w narzędzia ludzi na całym niemal
kontynencie i to właśnie dzięki nim mogło dojść do pierwszej rewolucji naukowo-
technicznej. Brzmi to może bombastycznie, ale taka jest prawda… Krzemionki i inne
miejscowości, gdzie wydobywano krzemień pasiasty były ówczesną Doliną Krzemową,
która napędzała postęp w czasie świtania naszej cywilizacji.
Kiedy zwiedzaliśmy kopalnię krzemienia, to skojarzyła się ona nam z kryształową
grotą z Meksyku. Czy pamiętacie rysunki do książki pt. "Podróż do wnętrza Ziemi"
Juliusza Verne'a, kiedy to prof. Lidenbrock, jego siostrzeniec Axel i przewodnik Hans
Bjelke spacerują po podziemnym świecie, wśród wielkich kryształów różnych
minerałów. Okazuje się, że Pan Juliusz przewidział i taką możliwość...
Od jesieni roku 2001 trwają prace nad zbadaniem i opisaniem jednego z
najniezwyklejszych odkryć w historii speleologii. Jest nim grota ogromnych
kryształów zwana Jaskinią Marzeń, którą odkryto w kopalni Naica położonej w
południowym Chihuaha w Meksyku.Te ogromne kryształy przekraczaja wszelkie
dopuszczalne normy znane geologom. Jest to ogromna pustka w skale na kształt
geody wypełniona kryształami o rozmiarach 10 - 12 m długości i 1 - 1,2 m grubości.
Lśnią one srebrzyście i złociście w świetle lamp. Ich masa sięga do 10 ton.
Jaskinia została odkryta w wapiennym masywie, w którym znajdują się także złoża
rud srebrowo-cynkowo-ołowianych. Materiałem, z którego powstały jest
najprawdopodobniej gips - CaSO4 x 2H2O i selenit czyli włóknista odmiana tegoż
gipsu. A mnie to kojarzy się od razu z podaniami, według których Atlantydzi mieli
używać ogromnych krysztaów do m.in. uzyskiwania energii. Może w ogromnych
laserach krystalicznych? Gips nie gips - ale ogromne kryształy budzą respekt i
zdumienie - na świecie są tylko dwie jaskinie z takimi ogromnymi kryształami. Może
mają one coś wspólnego z Atlantydą??? Szczegóły można znaleźć na stronie Richarda
Fishera,
który
badał
te
jaskinie:
http://www.canyonsworldwide.org/canyonsorg/books.html
. A może to była
meksykańska wersja staropolskiej Doliny Krzemowej? Kto wie?
Wędrując po podziemnych światach Kielecczyzny wspominaliśmy inną zagadkę
Przeszłości. Jest nią zagadka kompleksu jaskiń Butentau. Artykuł Władimira
Niecziporenki na jej temat ukazał się na łamach rosyjskiego tygodnika „Kalejdoskop
NLO” nr 35/2007 z dnia 27 sierpnia 2007 roku i traktuje on o dziwnej krainie, która
znajduje się w Azji Centralnej, a w której być może znajduje się źródło legendy o
świętej Śambhalli (Szamballi) i jednocześnie pokazuje, do czego byli zdolni nasi
Przodkowie…
Wysokie pieczary
W głuchym i bezludnym regionie Azji Środkowej, na południe od Jeziora Aralskiego
znajduje się zagadkowa kraina zwana Butentau (Buten-tau). To tutaj właśnie znajduje
się suche i pozbawione życia Ustjurt (Ust’-jurt) Plateau spadające kamienistymi
progami i skalnymi basztami do piaszczystych diun i barchanów pustyni Kara-kum.
W pewnym miejscu spaszty tworzą skaliste urwisko wysokie na 70 m i ciągnące się w
dal na dziesiątki kilometrów. Obok niego, pośród wydm można zobaczyć ślady
istnienia koryta ogromnego, dawnego kanału nad brzegami którego wznoszą się
potężne ruiny wczesnośredniowiecznej twierdzy Adak.
W górnej części żółtoszarych skalnych ścian, na wysokości 50 m od podnóża,
widoczne są doskonale czarne plamy otworów. Są do wejścia do jaskiń. Jest ich setki!
Sądząc po ich budowie, pieczary te i jaskinie nie są tworami naturalnymi, które
powstały w wyniku erozji, one mają sztuczne pochodzenie. Tak, tylko kto i kiedy
potrafił je w stromej, przewieszonej ścianie, o wysokości ponad 70 metrów?
Jeszcze przed wojną w rejonie twierdzy Adak, prowadził wykopaliska znany radziecki
archeolog i etnograf, prof. Siergiej Pawłowicz Tołstow z MGU. Niestety, nie był
w stanie zbadać tych pieczar, głównie z powodu braku specjalistów z tej dziedziny i
środków technicznych do prac na takich wysokościach.
Dopiero w latach 70. XX wieku, do Butentau przybyli rozmaici miłośnicy historii z
takich miast, jak Kijów, Odessa, Charków i Użgorod. Po kilku sezonach przebadali oni
około stu pieczar przy użyciu specjalnych technik. Później dołączyli do nich miejscowi
entuzjaści z Taszkentu, Samarkandy, Buchary i Urgenczu.
Pomiędzy uczestnikami jednej z takich ekspedycji znajdował się mieszkaniec
Taszkentu – Nikołaj Aleksiejewicz Gołubiew, który potem przeniósł się do Sankt
Petersburga. Lakoniczne opowiadanie tego badacza wskazuje na to, że zagadka
Butentau jest skryta znacznie głębiej, niż myślimy…
Rysunki na ścianach
- Pieczary były podobne jedna do drugiej, jak pokoje jednego mieszkania – mówi
Gołubiew. – Głębokość ich rzadko przekraczała dziesięć metrów. Doszliśmy do
wniosku, że pieczary te służyły do zamieszkania, znaleźliśmy kominy, łóżka i
legowiska oraz przedmioty codziennego użytku. Ściany pieczar były pokryte
petroglifami przedstawiającymi zwierzęta domowe i dzikie, scenami z polowań, walk i
wojowników. Te piękne rysunki-petroglify wciąż tchnęły życiem i mogłyby stanowić
wspaniałą ekspozycję niejednego muzeum.
Rozwiązaliśmy także zagadkę, w jaki sposób ludzie wchodzili do swych wysoko
położonych siedzib. W niektórych mieszkaniach znaleziono szczeble drabiny zrobione
z kości dużych zwierząt. Najwidoczniej mieszkańcy pieczar mieli drabinki linowe,
które na noc wciągali do wnętrza. Można założyć zatem, że w pieczarach ludzie
chowali się przed najazdem wrogów.
Nasza ekspedycja dobiegała końca, kiedy przydarzyło mi się coś, o czym milczałem do
tej pory, a dla którego nie znalazłem żadnego wyjaśnienia. Zaraz pan zrozumie,
dlaczego.
Znikający tunel
Nasza grupa w sile trzech ludzi spuszczała się właśnie do kolejnej pieczary. Byłem na
końcu. Na tym fragmencie ściany, trochę niżej i w bok – na wyciągnięcie ręki –
czerniał otwór wejściowy do jeszcze jednej, niezbadanej jaskini. Z wyglądu niczym się
on nie wyróżniał od sąsiednich. Na razie nie miałem zamiaru tam zaglądać.
Ale kiedy spuszczając się niżej doszedłem do poziomu tej pieczary, to z jej głębin
usłyszałem jakiś dziwny dźwięk, jakiego jeszcze w tej miejscowości nigdy nie
słyszałem.
Zaciekawiony wdrapałem się na krawędź jaskini i wszedłem do jej otworu. Przez kilka
sekund siedziałem z zamkniętymi oczami, by przywyknąć do ciemności. A kiedy
otworzyłem oczy… - zrozumiałem, że pieczara ta nie ma tylnej ściany! Wejście było
pochyłe i wiodło do jakiejś płaskiej przestrzeni, która nie miała końca! I to przejście, a
właściwie tunel nie był ciemnym, ale powietrze w nim świeciło jakimś bladożółtym
światłem! Wszedłem do tunelu i zauważyłem, że robi się on stopniowo szerszy i
wyższy. Wydawało mi się, że idę nim dość długo, ale w rzeczywistości przeszedłem
jakieś 50 metrów, nie więcej. Ale problem nie był w tym. Zrozumiałem już, że korytarz
ten ciągnie się bardzo, bardzo daleko. Jego perspektywa znikała gdzieś w
pomarańczowej mgiełce.
Naraz do moich uszu dobiegły jakieś głosy. Pomyślałem, że to wołają mnie moi
koledzy, którzy tymczasem spuścili się na ziemię i wołali mnie po stwierdzeniu mej
nieobecności. No i bardzo dobrze! Zawołam ich, by podzielili moją radość i
potwierdzili moje sensacyjne odkrycie!
Powróciłem zatem do wejścia i wychyliłem głowę z otworu jaskini-tunelu.
- Hej! – zawołałem.
Więcej już nic nie wołałem, bo za moimi plecami rozległ się ponownie ten dziwny
dźwięk, jakby przesuwanych kamieni. Błyskawicznie odwróciłem się.
W odległości około 10 metrów ponosiła się ze spągu płyta skalna, która zamknęła
tunel, z którego właśnie wyszedłem. Pół minuty – i tunel znikł! Dosłownie tak, jakby
go nigdy nie było! Przede mną ciemniała teraz ściana, równie chropawa i
monolityczna, jak ściany w pozostałych pieczarach.
- Co się tam stało! – zaniepokoili się moi towarzysze.
- A nic, zaraz się do was spuszczę – odpowiedziałem. Podbiegłem do ściany i
oświetliłem ją latarką. Nie znalazłem nawet szczelinki na jej obrzeżach.
Po pięciu minutach byłem na ziemi. O swoim odkryciu nie opowiedziałem nikomu ani
słowa. No bo przecież nie miałem nawet najmniejszego dowodu na prawdziwość
moich słów, a nie chciałem, by mnie uznano za blagiera i fantastę. (W kręgach
naukowych taka opinia jest cywilną śmiercią dla uczonego… - przyp. tłum.) Tym
niemniej zapamiętałem sobie miejsce, w którym znajdowała się ta pieczara i
postanowiłem do niej wrócić w przyszłym sezonie, spróbować wejść ponownie do
tunelu, sporządzić dokumentację i próbować przeniknąć w głąb tajemnicy Butentau.
Niestety, z przyczyn niezależnych ode mnie, ta wyprawa była dla mnie wyprawą
ostatnią.
Domysły
- Krótko mówiąc, mam dwie hipotezy na ten temat – mówi Gołubiew na zakończenie.
- Pierwsza z nich, to historyczna. W niepamiętnych czasach, kiedy Amu-Daria płynęła
do Morza Kaspijskiego, Butentau było żyzną, kwitnącą krainą. To tutaj właśnie kipiało
życie, rozwijały się rzemiosła, kwitły nauki, a kupcy przybywali z całego dawnego
Orientu. No i różni zdobywcy nie przechodzili obojętnie obok tych żyznych i bogatych
ziem. No i najwidoczniej miejscowi władcy postanowili zbudować jakieś schronienia
dla mieszkańców przed najazdem tychże zdobywców. Tak więc w litych skałach
wykuto liczne jaskinie-tunele. Których wejścia zamaskowano ruchomymi płytami
kamiennymi, poruszanych zmyślnymi mechanizmami.
Najwidoczniej, kiedy wspinałem się po ścianie, to nacisnąłem jakiś występ, który
uaktywnił z kolei mechanizm, który mimo wieków wciąż zachował swe możliwości
działania. Czy to nie dziwne? Nie, wszak podobne mechanizmy działają np. w
egipskich piramidach jeszcze od czasów faraonów…No, a potem ten sam mechanizm
wrócił płytę w to samo położenie. Na całe szczęście w tej chwili nie było mnie we
wnętrzu tunelu.
No, ale jest jeszcze druga hipoteza, w której przedstawiam wersję nie z tej Ziemi. Jak
wiadomo, interior Azji Środkowej z jakiejś przyczyny są w zainteresowaniu pilotów
UFO. Ich statki latające niejednokrotnie widzieli mieszkańcy nawet najodleglejszych
kiszłaków i aułów, przy czym te NOL-e wylatywały jakby spod ziemi.
Z drugiej strony, w mitologii zamieszkujących tam narodów niejednokrotnie mówi się
o zaludnionym wnętrzu Ziemi i zamieszkujących w niej istotach ludzkich, którzy
potrafią czynić cuda… A jak wiadomo mity i legendy nie pojawiają się z niczego, i u
ich genezy leżą zazwyczaj realne wydarzenia historyczne. Być może akurat pojawiłem
się w tej jaskini w tym momencie, kiedy Przybysze „przewietrzali” swoją podziemną
bazę…???
Rzecz wymaga pewnego skomentowania. Zdaję sobie sprawę, że w moim ułomnym
komentarzu nie będę w stanie w jakikolwiek sposób wyczerpać tego tematu.
Chciałbym zwrócić uwagę tylko na jeden aspekt sprawy, a mianowicie ten, że ludzie –
szczególnie ci pierwotni – mieszkali w jaskiniach, stąd nadano im miano
jaskiniowców. Niby dlatego, że mieszkania w jaskiniach były najlepsze ze względu na
czynniki atmosferyczne, możliwości obronne, itd. itp. A jednak są dowody na to, że
tak nie było. Np. na Ukrainie budowano chaty z drewna i ciosów oraz innych kości
mamutów, nosorożców włochatych i innych dużych ssaków. Wędrowne hordy ludzi
pierwotnych mieszkały w przenośnych namiotach ze skór zwierzęcych. Ludzie osiadli
budowali domy z cegieł zrobionych z gliny i nawozu zwierzęcego, z pokrojonych trzcin
i innych materiałów. W jaskiniach mieszkało się raczej okazjonalnie i to tam, gdzie te
jaskinie występowały.
A jednak powstawały całe metropolie mieszkań podziemnych – że wspomnę tylko
słynny podziemny kompleks miejski w Kapadocji (góry Taurus) w Turcji i Wyspę
Wielkanocną. A teraz do tego dochodzi Butentau i… tyle razy wymieniana przez
różnych autorów Agharta.
Nie, nie wierzę w to, że Agharta jest krainą we wnętrzu Ziemi. Nie ma ona też niczego
wspólnego z Śambhallą i jej stolicą Kalapą. Agharta jest niczym innym, jak
kompleksem pieczar wydrążonych w górze nad jeziorem w sąsiedztwie świętej góry
Kajłas, o czym już pisałem. To właśnie tam rezydowali mędrcy religii Bön,
wcześniejszej niż buddyzm i lamaizm.
Co do UFO wylatujących spod ziemi, to legendy o takich incydentach krążą we
wszystkich częściach świata. Ile jest w nich prawdy – trudno dociec. Być może są to
pojazdy Interterran czy Aghartyjczyków, albo rzadkie zjawiska optyczne.
Tym niemniej warto jest odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: dlaczego w pewnym
okresie istnienia ludzi na Ziemi pojawiła się wśród nich swoista moda na
budownictwo podziemne, jakby coś zagrażało im z jasnego nieba… Czy było to jakieś
wspomnienie zagłady Atlantydy i atomowych wojen bogów-astronautów? Wojny,
które cofnęły Ziemian niemal do stanu pierwotnej dzikości?
Myślę, że warto jest szukać odpowiedzi na te pytania. Jedną z nich może uda się
znaleźć wśród gorących piasków i skał Butentau…
A jednak są tacy, jak Nikołaj Ziatkow, którzy nie boją się wybić tłustymi wersalikami
tytuł w „Argumentach i Faktach”: ZNALEŹLIŚMY LEGENDARNĄ BRAMĘ DO
SZAMBALLI...
I dalej piszą tak:
Na stronicach naszego dziennika wiele razy publikowaliśmy materiały o ekspedycjach
prof. Ernsta Mułdaszewa w Himalaje, Tybet i do Egiptu. Tym razem niezmordowany
podróżnik udaje się w podróż - tym razem na zagadkową Wyspę Wielkanocną. I – co
stało się już dobrą tradycją – udzielił on wywiadu Czytelnikom „Argumentów i
Faktów”. A dzisiaj będzie on mówił o celach i zadaniach tej ekspedycji red. Nikołajowi
Ziatkowowi. Wywiad ten ukazał się w „AiF” nr 25 i 26/2004.
Niebezpieczny znak szóstki.
Pytanie: Erneście Rifgatowiczu! – o ile mi wiadomo – pan przekładał tą ekspedycję
trzykrotnie, a tym razem nie przełożył jej pan jeszcze raz? Z czym były związane
poprzednie zmiany terminu ekspedycji?
Odpowiedź: Były dwie przyczyny tego stanu rzeczy. Po pierwsze: organizując
ekspedycję doszedłem do wniosku, że z naukowego punktu widzenia powinniśmy do
niej „dojrzeć”. A na to „dojrzewanie” potrzeba czasu.
Po drugie: chciałbym zaznaczyć, że ekspedycja na Wyspę Wielkanocną mogła być
niebezpieczną. Tak się bowiem złożyło, że byłaby to moja szósta ekspedycja (po
Himalajach - 3, Tybecie - 1 i Egipcie – też 1) i dlatego nie miałem zbyt wielkiej ochoty
pojechać na tą złożona i trudną ekspedycje pod znakiem szóstki...
P.: A co może być niebezpiecznego na Wyspie Wielkanocnej? To jest niewielka wyspa
na Oceanie Spokojnym, na której stoją kamienne posągi.
O.: Rzecz w tym, że cała Wyspa Wielkanocna – mająca rozmiary nieco większe od 20
km średnicy – jest pocięta siecią podziemnych chodników i przejść sztucznego
pochodzenia, które w sumie tworzą labirynt. Według tamtejszych legend, podziemny
labirynt posiada kilka odgałęzień, z których każde wiedzie ku... środkowi Ziemi.
P.: A zatem zamierza pan przejść przez ten labirynt – w jakim celu?
O.: Na przeciwległej do Rapa Nui stronie Ziemi znajduje się święta góra Kajłas
(Kailas) – vide il. 1, wokół której położone jest legendarne Miasto Bogów, które
składa się z wielu ogromnych i bardzo starych piramid – vide il. 2. To Miasto Bogów
dokładnie opisano i ukazano w mej ostatniej książce pt. „W poszukiwaniu Miasta
Bogów. Tom 3. W objęciach Shambhalli” . I to właśnie w tybetańskim Mieście Bogów
znaleźliśmy legendarną Bramę do Szamballi – wiodącą, jak głoszą legendy – do
podziemnego miasta, stolicy podziemnej Szamballi.
Miasto Bogów
Nie mogę wykluczyć tego, że po drugiej stronie kuli ziemskiej, tj. na Wyspie
Wielkanocnej, było drugie Miasto Bogów... – jeszcze starsze, które zatonęło w
oceanie. A i podziemne miasto – biorąc na logikę – powinno być tam także. A wejście
doń znajduje się w podziemnym labiryncie Wyspy Wielkanocnej.
P.: Kiedy mówi pan o Mieście Bogów, to chcąc – nie chcąc rodzi się pytanie: a cóż to
takiego?
O.: Trudno jest odpowiedzieć krótko na to pytanie. Temu będzie poświęcona moja
następna książka pt. „W poszukiwaniu Miasta Bogów . Matryca Życia na Ziemi”.
Rzecz w tym, że kiedy wykreśliliśmy mapę Miasta Bogów, to okazało się, że ma ono
strukturę bardzo podobną do struktury DNA. Znany rosyjski biolog molekularny dr
Piotr Pietrowicz Garjajew stwierdził właśnie to.
P.: Ogromne kamienne... DNA?
O.: Tak. U nas panuje przeświadczenie, że Miasto Bogów to jest to miejsca, gdzie Bóg
stworzył człowieka na Ziemi, manipulując przede wszystkim DNA.
P.: A teoria Darwina?
O.: Jest po prostu śmieszna...
P.: Pan powiedział, że istnieją dwa Miasta Bogów?
O.: Sądzę, że tym pierwszym Miastem Bogów było miasto zatopione w rejonie Wyspy
Wielkanocnej, zaś drugim – miasto w rejonie świętej góry Kajłas w Tybecie.
Pierwszego Miasta Bogów nie możemy znaleźć – ono zatonęło w otmętach Oceanu
Spokojnego...
P.: W takim razie dlaczego przedsiębierze pan wyprawę na Wyspę Wielkanocną,
skoro Miasto Bogów numer 1 zatonęło w wodach Pacyfiku? W jakim celu chce pan
zbadać podziemny labirynt Rapa Nui?
O.: Cała rzecz w legendarnym kamieniu Szantamani . Nasze badania w czasie
tybetańskiej ekspedycji w rejonie Miasta Bogów doprowadziły nas do konkluzji, że ten
kamień znajduje się w piramidce Małego Kajłasu (wskazanego strzałką na il. 1),
znajdującej się na zachodnim stoku świętej góry Kajłas i stojącym na ekstremalnie
niedostępnym miejscu, na trzech kamiennych słupach o orientacyjnej wysokości 600
m. Założyliśmy, że kamień Szantamani jest „kamienną tablicą”, na której zapisano
program powstania życia na Ziemi – mówi o tym wiele tybetańskich legend.
No, ale jak już myśleć o tym, że istnieją dwa Miasta Bogów, to w Mieście Bogów w
rejonie Wyspy Wielkanocnej także powinien istnieć odpowiadający mu kamień
Szantamani – najstarszy program stworzenia człowieka na Ziemi. I nie wolno
wykluczyć tego, że znajduje się on w podziemiach tej wyspy.
P.: Chce pan odnaleźć kamień Szantamani?
O.: Ciekawość ludzka, to nie wszystko. Żeby tak zrobić chociaż wstępną analizę! Żeby
chociaż znaleźć jakieś potwierdzające to fakty!
Można założyć, że jacyś dawni, wysoko rozwinięci ludzie spodziewając się tego, że
Miasto Bogów wcześniej czy później zostanie zatopione w ponad dwukilometrowej
głębinie, postanowili przenieść ten „Kamień Życia” w najwyższy punkt, którym
okazuje się być dzisiejsza Wyspa Wielkanocna i tam go schowali.
Utalentowany ufimski matematyk dr Szamil Cyganow przeprowadził obliczenia
położenia Rapa Nui względem miejsca, w którym wychodzi oś poprowadzona ze
świętej góry Kajłas i środek Ziemi dokładnie na drugą stronę kuli ziemskiej. Wyszło
na to, że Wyspa Wielkanocna znajduje się dokładnie w odległości 999 km na zachód.
Ale najciekawsze w tym wszystkim jest to, że różnica pomiędzy długością tej osi – od
Kajłasu na przeciwną stronę geoidy – równej 19.999 km, a osią łączącą Kajłas z
Wyspą Wielkanocną – 19.333 km – wynosi dokładnie 666 km! Zgodnie z równaniem:
19.999 – 19.333 = 666,
a do tego oś przeprowadzona z Rapa Nui przez centrum Ziemi wychodzi z niej gdzieś
w północnej części Indii – a dokładniej nad rzeką o nazwie Chambal (fonetycznie
brzmi to jak Szambal) – która jest dopływem świętego Gangesu...
P.: To znaczy, że i tutaj pojawiają się złowieszcze cyfry 999 i 666, o których pisał pan
w pierwszym tomie swej książki „W poszukiwaniu Miasta Bogów – Tragiczne posłanie
dawnych”?
O.: W tych cyfrach jest jakaś prawidłowość. I tak np. wysokość świętej góry Kajłas
wynosi 6666 m (inne źródła podają jednak wysokość 6714 m n.p.m. – uwaga tłum.), a
odległość od kompleksu Stonehenge w Anglii do Kajłasu wynosi dokładnie... 6666
km. Odległość Wielkiej Piramidy w Gizie, w Egipcie, do Bieguna Północnego wynosi
także 6666 km – i tak dziewięć razy tylko w tej ćwiartce kuli ziemskiej. Jest coś
zakodowane w tych cyfrach. Rozmieszczenie wszystkich tych monumentów jest
związane z cyframi 6 i 9. Tak więc Wyspa Wielkanocna jest wybraną o czym nie
można zapomnieć.
Chciałbym jeszcze zauważyć, że piramida Małego Kajłasu w Tybecie – gdzie według
naszej hipotezy ma znajdować się legendarny kamień Szantamani , znajduje się na
wysokości szacowanej na 6000 m n.p.m. W takim razie można założyć, że drugi
kamień Szantamani znajdujący się po drugiej stronie kuli ziemskiej znajduje się na
głębokości 6000 m od poziomu oceanu, do którego wiodą tajemne, podziemne
sztolnie i szyby z Rapa Nui. Wszak wysokich gór na Wyspie Wielkanocnej nie ma.
P.: Czy nie zejdzie pan na taką głębokość?
O.: Nie wszystko naraz. Ale sądzę, że i tak znajdziemy wiele ciekawych rzeczy.
Chciałbym jeszcze trochę pożyć...
P.: A czym są – według pana – wielkie kamienne posągi na Rapa Nui?
O.: One być może oznaczają bliskość kamienia Szantamani... Tak jak tybetańskie
Miasto Bogów jest oznaczone posągiem „Czytającego Człowieka” wysoką na 15 pięter,
którą widzieliśmy, sfotografowaliśmy, sfilmowaliśmy i która, wedle miejscowych
legend – jest oznaka istnienia świętego kamienia Szantamani... (O legendach tych
pisali m.in. F. A. Ossendowski, M. Roerich, H. Bławacka i wielu innych. Na łamach
„Nieznanego Świata” przytacza je dr L. Szposznikowa w artykule „Szamballa dawna i
zagadkowa”. Poza tym polecam Czytelnikowi doskonałe cykle powieściowe J.
Redfielda – „Niebiańskie proroctwo”, „Dziesiąte wtajemniczenie”, „Tajemnica
Szamballi” i E. Pattisona – „Mantra czaszki” i „Woda omywa kamień”, których akcja
toczy się właśnie w okolicach świętego Kajłasu – przyp. R.K.L.)
Ponadto mogę dodać, że jak mówią – oczy figur na Wyspie Wielkanocnej świecą się w
drugiej dekadzie września każdego roku. I w tym terminie my udajemy się tam z
naszą ekspedycją.
P.: I już ostatnie pytanie: - wychodzi panu na to, że na Wyspie Wielkanocnej
oznaczonej cyframi 666 i 999 znajdzie się pan ze swoją 6 z kolei ekspedycją... (NB, o.
Sebastian Englert policzył, że na Rapa Nui znajduje się właśnie 666 kamiennych
posągów jednego typu wykutych w skałach kamieniołomu Rano Raraku... – uwaga
R.K.L.)
O.: Ależ nie. Ona będzie siódmą! Szóstą ekspedycją będzie powtórna ekspedycja do
Egiptu. A to dlatego, że po dopisaniu do liczby 666 kolejnej szóstki otrzymujemy
6666. Piramidy i pomniki starożytnego Egiptu, które chcemy obejrzeć sobie po raz
drugi, z innego punktu widzenia będą dla nas inspiracją w czasie badań na Wyspie
Wielkanocnej. Ileż jest jeszcze zagadek w Egipcie! Kompleks piramid i innych
monumentalnych budowli w Egipcie jest najmłodszym na świecie. Wiele z nich
ocalało, zaś monumenty megalityczne na Wyspie Wielkanocnej na odwrót – są
najstarszymi. Wiele dadzą, jak sądzę, analogie pomiędzy Egiptem a Rapa Nui. Tak
zatem obejdziemy feralną szóstkę w czasie ekspedycji na tą wyspę, która oznaczona
jest liczbami 666 i 999...
P.: A zatem szczęśliwej podróży i niech pan uważa na siebie!
O.: Dziękuję. Na tej Ziemi wszystko jest podporządkowane, ale nie nam. Coś wyższego
steruje nami...
Od redakcji „AiF”:
Ekspedycja Mułdaszewa jest osiągalna na Wyspie Wielkanocnej tylko za pomocą
telefonu satelitarnego, innej łączności z nią nie ma. Będziemy od czasu do czasu
zamieszczać krótkie informacje o jej postępach i wynikach badań przez nią
prowadzonych na łamach naszego dziennika.
* * *
A zatem czy Szamballi trzeba szukać wśród skwaru krajów Środkowego Wschodu czy
wśród lodowców Himalajów? A może wśród tajemniczych i malowniczych gór
tureckiej Kapadocji? Oto raport Wiktorii Leśniakiewicz o osobliwościach tej ziemi:
W książce „Bogowie atomowych wojen“ mówi się o straszliwym konflikcie zbrojnym,
który miał miejsce kilkadziesiąt tysięcy lat temu. Niektórzy autorzy, jak np. sir
Brinsley le Poer-Trench - Lord of Clancarty – szacują ten okres czasu na 12-50
tyś. lat temu.
Inni na równie zamierzchłe czasy, ale i w tych przypadkach cezurą jest
tutaj magiczna liczba 12.000 lat temu, czyli przełom zodiakalnej Epoki Panny i Lwa –
szczyt potęgi Imperium Atlantydzkiego w basenie Morza Śródziemnego, który
zarazem stał się początkiem jego upadku...
wydarzeniach stały się dziwne artefakty, budowle megalityczne, podania i legendy
oraz właśnie te nieprawdopodobne fakty, wobec których kapituluje ortodoksyjna
nauka, bowiem nie mieszczą się one w jej ciasnych ramach. Z łańcuchem właśnie
takich dziwnych faktów spotkaliśmy się w Turcji latem 2002 roku.
Kapadocja, to kraina geograficzna położona w górach Taurus, na południu Turcji. Jej
krajobraz przypomina krajobraz z innej planety, NB to właśnie tutaj kręcono niektóre
epizody z lucasowskich „Wojen gwiezdnych”, który powstał około 60 mln lat temu, we
wczesnym Kenozoiku, krótko po impakcie asteroidy, który zabił dinozaury. Kraina ta
należąca wtedy do lądu Tetydy została pokryta bardzo grubą warstwą jasnego tufu
wulkanicznego – wyprodukowanego przez trzy pobliskie wulkany: Erciyeş Dag (3.917
m n.p.m.), Hasan Dag (3.263 m) i Gölü Dag (2.143 m) - który potem spękał tworząc
niesamowicie wyglądające formacje terenowe: pinakle, stożki, grzyby skalne, groty,
wąwozy czy kaniony wyżłobione przez wodę deszczową – vide zdjęcia. Niesamowita i
zarazem piękna to kraina.
Nieco później, bo 1.800 lat p.n.e. tereny te zamieszkiwał lud Hatti – czyli Hetyci,
którzy stworzyli swoje własne imperium. Ludy, które tam się osiedliły wybudowały
potem miasta w tufowej skale. Rzecz w tym, że były to miasta nie na powierzchni
Ziemi, ale w jej głębi... I to właśnie one nas zainteresowały, a szczególnie Derinkuyu,
które zwiedzałam w sierpniu 2002 roku. Przewodniki mówią o Kapadocji i jej
podziemnych miastach, że są one unikatem na skalę światową. Faktycznie – nigdzie
indziej nie ma czegoś podobnego – a przynajmniej jeszcze nie znaleziono.
W tym regionie znajduje się 36 podziemnych miast i wszystko wskazuje na to, że to
jeszcze nie koniec, i że największe i najciekawsze odkrycia są jeszcze daleko przed
nami. Któż może wiedzieć, ile czasu pochłonęła budowa tych podziemnych
kompleksów, ile tysięcy ludzi pracowało nad ich budową, jakich technik budowlanych
oni używali, i co najciekawsze: jak wydobywali tysiące metrów sześciennych skały i
ziemi, jak transportowali urobek na powierzchnię i jak się ich pozbyli, by nie zwrócić
uwagi swych wrogów na trwające prace podziemne? W rzeczy samej, wszystko było
dziełem ludzkiej pracy i przemyślności, jakkolwiek nie było to łatwe do wykonania
przy ówczesnym poziomie techniki.
Najbardziej logiczną metodą budowy podziemnych kompleksów – która wyjaśnia
wiele – było wywiercanie przede wszystkim szybów wentylacyjnych (patrz schemat),
które wbijano w skałę dopóki, dopóty nie natrafiono na wodę, to jest do głębokości
70-85 m; a potem rozbudowywano poziomy podziemnego miasta od szybów
wentylacyjnych w głąb skał we wszystkich kierunkach. Szyby wentylacyjne były
zawsze otwarte, by podziemni konstruktorzy i budowniczowie mieli świeże powietrze.
Dzięki temu powstało to wspaniałe dzieło sztuki i zmysłu konstrukcyjnego ludzi
tamtej epoki. Jak to robiono? Prawdopodobnie kamiennymi dłutami i siekierkami w
miękkim tufie. Nie znaleziono wprawdzie śladów obróbki tufów przy ich pomocy, ale
w 1910 roku angielski archeolog R. Campbell Thomson znalazł takie narzędzia w
jednej z komór podziemi.
To pytanie rodzi się natychmiast i dotyczy zagadnienia drążenia podziemnych
konstrukcji, a mianowicie: jak wydobywano urobek spod ziemi i co z nim robiono?
Oczywiście, że tym, co wybrano spod ziemi – a była to gleba i skała wydobywana z
głębokości 70-85 m w pewnych miejscach i to wszystko robiono na obszarze nawet 4
km
2
(!!!) – usypano by w wielki pagórek czy też kopiec. Zastanawiające jest to, czy te
miasta zostały wybudowane w czasach Paleolitu? Tego nadal nie wie nikt, bowiem
badania i wykopaliska prowadzone są w ograniczonym zakresie. Istnieją dowody na
to, że mieszkali tam Rzymianie i Bizantyjczycy, i znajduje się tam kościół w kształcie
krzyża, gdzie później powołano także szkołę misjonarską.
Wentylacja podziemnych miast stała na bardzo wysokim poziomie. Czyste powietrze
dochodzi aż do najniższego poziomu poprzez system tuneli i szybów wentylacyjnych.
Szokującym jest to, że powietrze jest tak czyste, jakby filtrowane. Dym z papierosa
jest usuwany nieprawdopodobnie szybko przez szyby wentylacyjne na każdej z
siedmiu kondygnacji Derinkuyu! Na poszczególnych piętrach temperatura w
sąsiedztwie szybów wentylacyjnych wynosi od +7 st. C do +8 st. C i jest stała
niezależnie od panującej pory roku. W partiach odległych od szybów jest ona wyższa i
zawiera się pomiędzy +13 st. C a +15 st. C. Powietrze płynie systemem otworów o
średnicy 10 cm i długości 3-4 m, wywierconych przy pomocy drewnianych świdrów z
metalowymi zakończeniami, z poziomu na poziom.
Jak dotychczas niewielka część podziemi została udostępniona zwiedzającym. Nie
mamy wielu informacji dotyczących historii tych miast. Z tego powodu ciągle stajemy
w obliczu coraz to nowych pytań. I tak np. wciąż nie za bardzo wiemy, jak ludzie mogli
żyć w tak zatłoczonych podziemiach? Obliczono bowiem, że podobno zamieszkiwało
tam jednorazowo 200.000 mieszkańców! To bardzo dużo, jak na owe czasy!
Na udostępnionym do zwiedzania szlaku w Derinkuyu spotykamy niewiele kuchni.
Wyglądałoby zatem na to, że tam były kuchnie dla jednej, lub co najwięcej dwóch
rodzin. W tej chwili panuje pogląd, że wiele rodzin używało wspólnie jedną kuchnię –
jak w byłym ZSRR... Miało to jeszcze znaczenie strategiczno-obronne – dym z wielu
kuchni mógł nieprzyjaciołom zdradzić lokalizację podziemnych miast z wiadomym
efektem. Dlatego też ludzie używali tylko kilku palenisk kuchennych, które
obsługiwały całą populację.
Następna sprawa, to sprawa tamtejszych WC. W podziemnych miastach Tatlarin i
Gelveri toalety zrobiono niezwykle starannie i mogą być używane nawet dzisiaj! Są
tam nawet podziemne szamba. W innych miastach nieczystości składowano do
glinianych i zamykanych naczyń, które potem wynoszono z podziemi do wiosek, które
maskowały wejścia do podziemnych miast, a dzięki czemu zapobiegano fetorowi i
możliwości zakażenia salmonellozą lub innymi chorobami tego typu.
Nie ma śladów odzieży, którą nosili ludzie zamieszkujący te podziemia –
przynajmniej nie znaleziono ich w komorach i korytarzach na szlaku turystycznym.
Na pewno używano grubszej odzieży ze względu na niższą temperaturę panującą w
podziemiach. Korytarze wszystkich miast podziemnych mają 160-170 cm wysokości
od spągu do stropu i nie bardzo wiadomo, czy ludzie je zamieszkujący byli takiego
właśnie wzrostu?
Na pewno wiadomo, że znajdowały się tam zwierzęta gospodarskie i wytwórnie win,
bowiem wskazują na to stajnie, obory i winiarnie umieszczone na wszystkich
poziomach miast. Tymczasem wieśniacy uprawiali ziemię na równinach. Ziemia była
powulkaniczna, a zatem bardzo żyzna. Wypada tutaj postawić kolejne pytanie: jak ci
ludzie byli w stanie komunikować się ze sobą, kiedy zaatakowali ich wrogowie?
W Kapadocji są wzgórza i góry takie, jak : Erdaş, Karadağ, Çağnı i Kahveci – na
szczytach których znajdowały się posterunki wartownicze, które przekazywały sobie
informacje o zagrożeniach przy pomocy błysków światła i innych umówionych
sygnałów. Zazwyczaj w takich przypadkach i w takim terenie porozumiewano się przy
pomocy sygnałów dymnych.
Podziemne miasta miały swe znaczenie także w czasie szerzenia się chrześcijaństwa.
W czasie prac wykopaliskowych i porządkowych wydobyto stare monety, naczynia na
kruszec i olej do lamp, jednakże podziemne miasta nie są zamieszkiwane już od VIII
w n.e.
Przez te 1.200 lat stały one otworem i przenikał do nich deszcz i śnieg, kurz, kamienie
i ziemia poprzez otwarte drzwi i szyby wentylacyjne. Tymczasem ludzie mieszkali
nadal we wsiach nad nimi, nie zdając sobie sprawy z tego, co znajduje się pod ich
stopami...
Największe zainteresowanie współczesnych budzą niezwykłe drzwi, które zrobiono z
okrągłych, gładko ociosanych kamieni o grubości 55-65 cm, wysokości 170-175 cm i
wadze od 300 do 500 kg! Są one o wiele twardsze, niż skały tufowe tworzące
podziemne miasto. Ociosano je i obrobiono na powierzchni ziemi, a następnie
przetransportowano w dół, gdzie osadzono je na stałe.
Generalnie, wszystkie miasta – te udostępnione dla turystów i te niedostępne dla
publiczności – położone są na wschodnich, południowych i zachodnich zboczach
wzgórz. Na północnej stronie nie budowało się ich, a to ze względu na ostre zimy i
dużą ilość śniegów, które w czasie nich spadały.
Jak dotąd, to n i k t nie odpowiedział na zasadnicze pytania: kto pierwszy zbudował
te podziemne miasta, w którym wieku i jakie plemiona tego dokonały oraz – co
najważniejsze - d l a c z e g o je wybudowały???
I byłoby tyle mądrości objawionej z przewodników i mądrych ksiąg.
Nasz przewodnik, o jakimś niezmiernie skomplikowanym tureckim imieniu, które
spolszczyliśmy do polskiego Jacka, opowiedział nam jeszcze o tym, że dwa z tych
podziemnych miast są połączone tunelem o długości 40 km wybitym w skamieniałym
tufie i obsydianie. Brzmiało to niewiarygodnie, ale... Przypomniały nam się opowieści
z polskiego i słowackiego Spisza, w których mówi się o tajemniczym tunelu łączącym
Zamek Dunajec w Niedzicy z domniemanym Zamkiem Karpaty (z powieści Juliusza
Verne’a pt. „Zamek w Karpatach”) w Spišskim Podhradiu k./Prešova na Słowacji, a
który też miałby mieć długość prawie 40 km i przebiegać w wapiennych skałach
Pienin i Spišsko – Šarišskiego Medzihoria.
Są jednak rzeczy, które budzą nasze wątpliwości, a mianowicie: na którym poziomie
trzymano zwierzęta? Na 1 czy na 7? Na pierwszym byłoby nie bardzo bezpiecznie, bo
ryk bydła słychać byłoby nawet spod ziemi – szczególnie w nocy. Na ostatnim też nie,
bo fekalia ściekając i przeciekając przez porowate skały skaziłyby wodę... Ten fakt
staje się niebagatelnym problemem!
Mówi się, że okoliczna ludność chowała się w tych miastach przed Persami.
Oczywiście pochód Persów zaczynał się na wiosnę i kończył późną jesienią, a wszystko
było uzależnione od spyży. Bez tego ani rusz. Bez tego nawet najlepsza armia świata
staje się zbieraniną hałastry. Z Persji – dzisiaj Iran – do Kapadocji jest prawie 2.000
km w linii prostej. W praktyce o wiele więcej, bowiem nie idzie się tam przez równiny,
tylko góry i to wysokie. Zakładając, że armia perska poruszała się z prędkością do 20
km dziennie – co jest szacunkiem zawyżonym – te dwa tysiące kilometrów przeszłaby
w ciągu 100 dni, czyli trzech miesięcy. A potem trzeba było wracać na Wyżynę Irańską
też 3 miesiące... - pozostała zatem okupacja tych terenów. I tutaj kolejna wątpliwość –
skoro Persowie okupowali te tereny w latach 546-333 p.n.e., to musieli wiedzieć o
tych miastach. Nie jest możliwe, by ukryć fakt ich istnienia na czas dłuższy, niż
wyczerpią się zapasy zgromadzone w podziemiach... Były przecież pola, które trzeba
było uprawiać: orać, siać, kosić i zbierać, zwierzęta, które trzeba było karmić, itd. itp.
– a tego nie dało się ukryć przed najeźdźcami. Takich cudów nie było, nie ma i nie
będzie. Takie pożal się Boże „wyjaśnienie” zadowala mieszczucha, ale nie kogoś, kto
jest związany z pracą na roli!
Przed Hetytami, czyli 1.800 lat temu tereny te zamieszkiwały ludy azjanickie, ale to
nie one zbudowały te podziemne miasta. Powstały one w epoce wczesnego Paleolitu –
czyli około 1 mln – 100.000 lat temu! Pytanie brzmi – komu i do czego były
potrzebne takie miasta? Jak dotąd oficjalna nauka nie znalazła na nie odpowiedzi, a
tymczasem odpowiedź jest prosta, gdy spojrzymy na problem z punktu widzenia
hipotezy o zamierzchłej Pracywilizacji na Ziemi – cywilizacji, która poprzedza naszą
własną, a której upadek zakończyła zagłada Atlantydy 12.000 lat temu.
Wspomniany już tutaj dr Jesenský w swej pracy twierdzi, że nasza cywilizacja wyrosła
na gruzach i popiołach poprzedniej cywilizacji Atlantydów, która pozostawiła po sobie
gigantyczne artefakty w postaci kamiennego sanktuarium w Marcahuasi, piramid w
Gizie i innych miejscach, kamiennych kul w Meksyku i na Słowacji, obserwatorium w
Stonehenge, kurhanów w Małopolsce, itd. itp., które spędzają sen z powiek
archeologom i poszukiwaczom Nieznanego.
Cywilizacja ta spłonęła w ogniu termonuklearnej wojny, który przekształcił w
pustynie tętniące życiem obszary Afryki, obu Ameryk, Azji i Australii. Być może to
ludzie zostali zaatakowani przez Obcych z Kosmosu, którym Ziemia nadawała do
osiedlenia się i kolonizacji? Tego się już chyba nie dowiemy... Pozostały po tej
zawierusze obszary stosunkowo nietknięte przez wojenny kataklizm i jednym z nich
jest właśnie Kapadocja. To właśnie tutaj schowali się ludzie ocaleli z Wielkiego
Konfliktu i tutaj przetrwali najgorszy okres zmian klimatycznych po skończeniu się IV
Zlodowacenia (u nas zwanego Zlodowaceniem Północnopolskim). Niewykluczone, że
miasta te zbudowano jeszcze wcześniej – 1,8 mln lat temu, kiedy zaczęło się I lub II
Zlodowacenie (w Polsce: Przasnyskie i Południowopolskie [Krakowskie]) – najgorsze
ze wszystkich – które objęły pół Europy i zaostrzyły znacznie klimat nad Morzem
Śródziemnym. Tak czy inaczej – budowa tych miast ma ścisły związek ze zmianami
klimatycznymi na Ziemi. A tylko wojna nuklearna spowodowałaby tak katakliktyczne
zmiany klimatu porównywalne jedynie z efektami impaktu asteroidy!
Ciekawa rzecz, bo patrząc na te wszystkie budowle, przypomniała się nam relacja dr
Ludmiły Szaposznikowej o tajemniczej krainie Szambalii – Szanszun-go czy też
Krainie d’Bus
, (którą James Hilton nazwał Shangri-la w swej powieści „Zaginiony
horyzont”), a w której mędrcy mieszkali w wydrążonych iglicach skalnych nad
świętym jeziorem Nam-co-to-rin. Zgadzało się prawie wszystko, nie było tylko
świętego jeziora Nam-che...
I jeszcze jeden, naszym zdaniem tajemniczy fakt, o którym opowiedział nam nasz
przewodnik, a mianowicie: dłuższe przebywanie w korytarzach podziemnych miast
powoduje napromieniowanie ciała człowieka słabymi dawkami promieniowania
jonizującego, co stwierdził na samym sobie w trakcie lekarskich badań okresowych w
Ankarze. To naturalne – tufy, obsydiany i inne skały wulkaniczne zawsze promieniują
silniej, niż normalne radioaktywne tło Ziemi, co można stwierdzić np. w Tatrach
Wysokich, których granity wypromieniowywują 21-30 μSv/h i więcej. W przypadku
Kapadocji, dawki są silniejsze i dłuższa ekspozycja na nie grozi konsekwencjami dla
zdrowia człowieka i zwierząt. Czyżby to były namacalne ślady Wielkiego Konfliktu?
Tak czy owak – wychodzi na to, że te podziemne miasta były po prostu schronami
przed opadami radioaktywnymi, które od czasu do czasu nawiedzały to miejsce –
wszak niedaleko od Kapadocji znajdują się pustynie Arabii Saudyjskiej, Radżastanu
(Thar) i Sahara, które – jeżeli mamy wierzyć starym tekstom świętych ksiąg
hinduskich i legendom ludów Afryki – były celem uderzeń broni masowego rażenia w
Wielkim Konflikcie Bogów-Astronautów przed 120 wiekami. A zatem podziemne
budowle Kapadocji stanowią kolejne ogniwo w długim łańcuchu dowodów na to, że
nie jesteśmy pierwsi na tej planecie...
Prosimy zwrócenie uwagi na ostatni akapit. Słowa te napisał zawodowy historyk i
ponad taką opinią nie można sobie po prostu przejść do porządku dziennego…
ROZDZIAŁ III – Kuliste zagadki i
inne…
Już od wielu lat uczeni usiłują odgadnąć pochodzenie i przeznaczenie przedmiotów,
zjawisk i biologicznych fenomenów, które odkryto „nie na swoich miejscach” w
świecie. I znów w 2005 roku rozgorzała dyskusja na temat pochodzenia metalowych
kulek z RPA. Średnice ich wynoszą 2,5 – 10 cm i wyglądają, jakby wykonane były
przez człowieka. Tylko że... – tylko że mogły powstać one w Prekambrze, o wiele
dawniej niż pojawił się Homo sapiens sapiens na Ziemi – bowiem one liczą sobie –
bagatela! – od 2,8 do 3 mld lat!!! (Czyli mniej więcej z przełomu Katarchaiku i
Archaiku, w czasie formowania się najstarszych Marealbidów – uwaga tłum.) O
odkryciu tego i innych artefaktów traktuje artykuł Marka Sokołowa zamieszczony na
łamach rosyjskiego czasopisma „NLO” nr 16/2005.
Model Gwiazdy Śmierci sprzed 3 mld lat?
O istnieniu tych metalicznych kulek stało się głośno już w 1977 roku, kiedy trzeba było
ratować dawne petroglify (rysunki naskalne – przyp. tłum.) na pirofillicie (cudownym
kamieniu – jak go tam nazywają – przyp. aut.), a którego ogromne bloki zaczęto
rozpiłowywać na mniejsze, kiedy tnące urządzenie natknęło się na taką sferoidę.
Wszystkich zdumiał idealny kształt tej kulki, a także nacięcie wykonane tylko
pośrodku.
W następnych dziesięcioleciach południowoafrykańscy górnicy znaleźli co najmniej
200 takich kulek. Niektóre z nich mają na swym „równiku” do 3 równoległych
rowków. (Czyż jedna z tych kulek nie przypomina modelu... Gwiazdy Śmierci z
filmu George’a Lucasa, albo Mimasa – satelity Saturna? – uwaga R.K.L.) Niektóre
z kulek udało się przepołowić. Okazało się, że są one pokryte pancerzem o 6-
milimetrowej grubości. W środku znajdował się gąbczasty materiał, który w
zetknięciu się z powietrzem zamieniał się w pył. Przypominał on swym wyglądem
węgiel drzewny. Inne kulki okazały się być pełne i zrobiono je z niebieskawego metalu
w białe cętki.
Twarda kulka do zgryzienia...
Co to był za metal? Analiza wykazała, że był to stop stali i niklu, ale w Przyrodzie coś
takiego nigdy nie występuje. Z punku widzenia Rolfa Marxa – kustosza
Południowoafrykańskiego Muzeum w Klerksdorfie – kulki te stanowią
najprawdziwszą zagadkę. Te, które znajdują się w jego muzeum same wibrują w
jakimś dziwnym rytmie, chociaż odcięte są od jakichkolwiek źródeł energii. Być może
we wnętrzu kulek jest ukryta jakaś tajemnicza energia, która się jeszcze nie zużyła
pomimo upływu 3 mld lat?
Pewnego razu przywieziono do muzeum znanego czarownika, który powiedział, że
kulka ta przywędrowała do nas z Kosmosu i posiada czarodziejską moc.
W 1984 roku, w odpowiedzi na zapytanie jednej z redakcji R. Marx napisał, że
praktycznie nie istnieją żadne prace naukowe na temat tych kulek, ale takie sferoidy
można znaleźć w pirofillicie, wydobywanym nieopodal miasteczka Ottosdal w
Zachodnim Transwaalu. Pirofillit o wzorze chemicznym Al
2
[Si
4
O
10
](OH)
2
jest
miękkim minerałem. Kulki zaś charakteryzują się dużą twardością i trudno jest je
zarysować stalowym ostrzem.
Druga zagadka kulek – odporność na cięcie. Trzeba próbować znaleźć jakieś
wyjaśnienie dla powstania tych żłobków wokół sferoid – szczególnie tych trzech
równoległych do siebie. Jeżeli nie znajdziemy naukowego wyjaśnienia tego problemu
– to trzeba będzie przyznać się do czegoś mistycznego – a mianowicie tego, że te
kulki, które dziś znajdują się w głębokich warstwach skalnych, wykonały przed
miliardami lat jakieś istoty rozumne...
15 lat temu, sferoidy te przyciągnęły uwagę
Johna Hunda
z
południowoafrykańskiego Petersburga. Pojechał do kopalni i znalazł taką kulkę,
dokładnie taką, jaka znajduje się w muzeum w Klerksdorfie. Pewnego razu siedząc
przy stoliku w restauracji wyjął kulkę i położył ja na stole, zauważył, że kulka ta jest
bardzo stabilna. Hund postanowił przesłać artefakt do amerykańskiego Instytutu
Badań Kosmosu przy Caltech, w Kalifornii. Okazało się, że kulka jest idealnie
wyważona. Dokładność wyważenia sięga 1/100.000 cala! Pewien uczony z NASA
przyznał się do tego, że u nich nie istnieje technologia, która umożliwiłaby zrobienie
czegoś takiego na Ziemi. Coś takiego zrobić można - owszem, ale... tylko i wyłącznie w
warunkach zerowej grawitacji. W warunkach stanu nieważkości. Tylko w Kosmosie!...
Kierowana panspermia i maszyna czasu
I tak holenderski uczony B. V. Lourker zakłada, że jakieś 3 mld lat temu kulki te
przywieźli ze sobą Pozaziemianie – Kosmici, Przybysze, Obcy, czy jeszcze jak ich tam
zwać. Po co? Były to kontenerki zawierające jednokomórkowe organizmy,
najprymitywniejsze formy życia. A teraz popatrzmy na to w ten sposób – skoro Oni
mieli wtedy taką technologię, to do czego doszli dzisiaj? Po dwóch – trzech miliardach
lat swego istnienia?!
No, a skoro to nie byli Oni, to może wykonała je jakaś pradawna rasa Ziemian, która
żyła dawno przed nami na tej planecie, i która albo wyginęła, albo opuściła Ziemię?
(Jak w powieści R. Cooka pt. „Uprowadzenie”, w której występują tzw. Ludzie I
Generacji, którzy zaszyli się pod powierzchnią Ziemi – uwaga R.K.L.)
Być może także te kuleczki sformowały się same wskutek jakiegoś naturalnego
procesu – jak sferoidy na Marsie. Ale dlaczego ta muzealna kuleczka jest taka stabilna
– no wskutek działania pól magnetycznych...
Niektórzy uczeni, którym udało się zbadać te kuleczki doszli do wniosku, że sferoidy
te zostały wytworzone sztucznie, a nie powstały wskutek procesów naturalnych. I być
może wcale nie pochodzą z Przeszłości, ale na odwrót – z Przyszłości! Powiem tak –
przyleciał do nas z Przyszłości jakiś czasolot, który w Przeszłości uległ awarii. Załoga
albo zginęła, albo jakimś sposobem udało się jej wrócić do swego czasu, pozostawiając
w Przeszłości detale swego pojazdu, a może nawet cały pojazd???
Przyziemne wyjaśnienia
Są także wersje bardziej przyziemne – w dosłownym tego słowa znaczeniu. Skoro
Ziemia w czasie swej historii przeszła wiele straszliwych kataklizmów, to jej warstwy
geologiczne mogły się wielokrotnie przemieszać i zamieniać miejscami. I tak zatem,
jakieś współczesne przedmioty mogły dostać się do najstarszych skał na Ziemi,
wskutek czystego przypadku. Badacz Paul Heinrich pisał jeszcze pięć lat temu, że
wokół tego problemu podniósł się niezdrowy szum, spowodowany głównie przez
najrozmaitszej maści łowców sensacji skupionych przy tabloidzie „Weekly World
News”. Błędy i nieścisłości znalazły się nawet w książce M. Cremo i R. Thompsona
pt. „Zakazana archeologia” oraz w programie NBC pt. „Mistyczne pochodzenie
człowieka”. I nie jest prawdą, że na temat afrykańskich sferoid nie ma żadnej
literatury naukowej. Ona istnieje. I z niej jasno wynika, że pirofillit to skała
metamorficzna, a nie osadowa. Ten metamorfizm objawia się w umiarkowanych
temperaturach na głębokości kilku kilometrów. Przy pomocy geologów z RPA,
Heinrich doszedł do wniosku, że tajemnicze kulki składają się z pirytu – siarczku
żelaza – FeS
2
i getytu (goethytu) – tlenowodorku żelaza – FeO(OH). W procesie
przeobrażania się gliny lub popiołu wulkanicznego w pirofillity uformowały się w
górotworze pirytowe sferoidy. A z gniazdowych złóż pirytów, które zostały wypchnięte
do strefy utleniania powstał getyt. Tak zatem nie są to żadne konkrecje – jak napisano
w całym szeregu opracowań...
I to wszystko, ale dlaczego te kulki są tak twarde? A to dlatego, że getytowe kulki
mogą wchłaniać jeszcze inne wodorotlenki, które po związaniu się z nimi powodują
zwiększenie twardości tych kulek.
A do tego jeszcze Anglicy postanowili na tych kulkach zrobić interes. Wytwarzają oni
kulki o średnicy 7 – 15 cm z pirytu i za cenę 100 USD za sztukę sprzedają je
kolekcjonerom osobliwości i miłośnikom egzotyki.
Co się zaś tyczy kulistego kształtu tych sferoid, to Przyroda potrafi ukształtować swe
twory dowolnie i artystycznie. Wystarczy wspomnieć tylko ogromne kamienne kule
Kostaryki. (Jednak największa kamienna kula znajduje się w kamieniołomie koło
miejscowości Klokočov na Kysucach na Słowacji. Mierzy ona 305 cm średnicy i składa
się ona z brązowego piaskowca magurskiego – przyp. tłum), a do tego trzeba dodać,
że pełnometaliczne kule nieraz spadały z nieba w różnych krajach świata. Trzy takie
błyszczące, wypolerowane sferoidy o średnicy 35 cm każda znaleziono na
australijskiej pustyni w 1963 roku. Występując w parlamencie australijski minister
obrony Allen Feihell przyznał, że wszelkie próby otwarcia tych kul spełzły na
niczym. (Opisał to Lucjan Znicz-Sawicki w swej pracy „Goście z Kosmosu – NOL”
– przyp. R.K.L.) Krążą pogłoski, że kule te zostały przekazane USAF i słuch o nich
zaginął. Niewielkie różnokolorowe kule znaleziono na terytorium Francji i to w takiej
ilości, że wyglądało jakby spadły z deszczem. Jak widać – Przyroda lubi z nami grać w
kulki!...
Ale to jest tylko początek układanki. W roku 1972, chemik-analityk Boughzighe
pracujący w jednym z zakładów przetwarzania paliwa jądrowego we Francji, zwrócił
uwagę na niezwykły dla rudy uranowej stosunek izotopu uranu U-235 do U-238.
Właśnie ta niezwykła anomalia jest tematem artykułu Iriny Stiekałowej
zamieszczonego w „NLO” nr 3/423 z dn. 16 stycznia 2006 roku.
Fizycy popuścili wodze fantazji...
Oczywiście od razu postawiono kilka hipotez odnośnie tej dziwnej anomalii niezwykle
dużej ilości uranu-235 w tej rudzie. Pierwszą z nich była hipoteza zakładająca, że ruda
została zanieczyszczona przepracowanym paliwem jądrowym, jednakże dokładne
pomiary promieniowania wykazały, że takie wyjaśnienie nie tłumaczy niczego.
Okazało się przy tym, że ruda uranowa z niespodziewanie niskim procentem uranu-
235, została wydobyta w Gabonie – jednym z krajów równikowej Afryki. Dlaczego ta
ruda jest zubożona właśnie o ten izotop – pozostaje zagadką.
Pojawienie się w Afryce tej anomalii można by było objaśnić zakładając mianowicie,
że złoże „normalnych” rud uranowych zostało napromieniowane neutronami. Taką
paradoksalną hipotezę postawił rosyjski fizyk N. A. Własow. W środowisku
naukowym przyjęto ją sensacyjnie. Fizykom-atomistom były znane dziesiątki kopalni
uranu, i w nich ilość izotopu uranu-235 zawsze znajdowała się na stałym poziomie –
ok. 0,7%. W anomalii odkrytej w 1972 roku w kopalni Oklo, zawartość izotopu uranu-
235 okazało się równym tylko 0,44%.
No i fizycy popuścili wodze fantazji. Pokazały się hipotezy mówiące, że złoże zostało
zanieczyszczone przepracowanym paliwem jądrowym z pozaziemskiego statku
kosmicznego, albo że w tym miejscu znajdowało się „cmentarzysko” radioaktywnych
odpadów dawnej cywilizacji.
- Tutaj miał miejsce wybuch jądrowy – twierdzili jedni – i doszło do niego miliony lat
temu.
- Nie, to akurat jest robota naturalnego reaktora jądrowego – twierdzili inni. – To
akurat doskonale tłumaczy częściowe wypalenie się paliwa jądrowego. Dokładnie ten
sam proces przebiega w normalnych reaktorach elektrowni jądrowych!
Hipoteza Własowa
Wkrótce najciekawszą okazała się trzecia hipoteza, która zakładała istnienie w
Przyrodzie antymaterii. Wiadomo, że fizycy-teoretycy zakładają i dopuszczają
istnienie w bezkresie wszechświata antymaterii. Przy spotkaniu się materii z
antymaterią powinno dojść do anihilacji – eksplozji, której wynikiem będzie przejście
materii w energię, zgodnie z einsteinowskim wzorem na równoważność materii i
energii: E = mc². Proces ten odznacza się całym szeregiem przemian jądrowych i
wydzieleniem się kolosalnych ilości energii, zgodnie w powołanym wyżej wzorem.
Jest jednak małe ale – w warunkach panujących na Ziemi zdarzenie takie jest niemal
nieprawdopodobne. Tym niemniej od czasu do czasu pojawiają się hipotezy, których
autorzy dopuszczają nikłe prawdopodobieństwo zdarzenia spadku na Ziemię
kawałków antymaterii z Kosmosu, np. w postaci anty-meteorytu. Taka hipoteza
pojawiła się już wcześniej w związku ze spadkiem na Ziemię tzw. Meteorytu
Tunguskiego. (=> Antologia „Bolid Syberyjski”, Jordanów 2001 – Internet -
http://www.sm.fki.pl/Lesniakiewicz/Lesniakiewicz.php?nr=Bolid_Syberyjski
-
uwaga tłum.)
Eksplozja anihilacyjna spadłego na Ziemię meteorytu z antymaterii charakteryzowała
się seria przemian jądrowych, które spowodowały powstanie strumienia neutronów.
Wedle oceny N. A. Własowa, strumień neutronów o niesamowitej intensywności mógł
być spowodowany poprzez spadek na Ziemię anty-meteorytu o masie 1 anty-tony.
(Anihilacja tylko 1.000 kg materii wyzwoliłaby energię równą w przybliżeniu 90 x 10
18
J, czyli ok. 21,5 Gt TNT – wielokrotnie więcej, niż wynosi cały arsenał nuklearny
Ziemi, którego moc wg obliczeń SIPRI wynosiła w latach 80. XX wieku tylko 9,4 Gt
TNT – uwaga tłum.) Wybuchem takiej ilości antymaterii można wytłumaczyć
anomalną zawartość izotopu U-235. (Energia wybuchu Meteorytu Tunguskiego – o
ile on był meteorytem, a nie czymś innym – wyniosła wg różnych szacunków tylko od
13 do 130 Mt TNT, a zatem mizerny ułamek energii eksplozji 1 tony antymaterii –
uwaga tłum.)
Jednak dokładniejsze badania wykazały, że ta niezwykła ruda odznaczała się dziwnym
składem chemicznym. Analizy występujących w niej produktów rozpadu uranu
wykazały, że około 2 mld lat temu, w okolicy złoża doszło do jądrowych reakcji
łańcuchowych.
Fizyka jądrowa jest stosunkowo młodą dziedziną wiedzy, a pierwszy reaktor jądrowy
człowiek skonstruował w 1942 roku. Tym niemniej reakcje jądrowe przebiegały na
naszej planecie już 2 mld lat temu – w Proterozoiku. (Jest to najmłodszy z okresów
Prekambru, który trwał od 1.900 – 600 mln lat temu. Liczba 2 mld lat wskazuje, że
złoże to powstało w jeszcze wcześniejszym okresie Prekambru, a dokładnie pod koniec
okresu Archaiku [2.7 – 1.9 mld lat temu] – uwaga R.K.L..) Jak dotąd, nauka zna 17
dawnych reaktorów jądrowych, położonych na południowym – wschodzie Gabonu
(vide mapka). Wszystkie te reaktory zostały znalezione w rejonie występowania rud
uranowych w Oklo i Bangombe. Dziewięć z 17 reaktorów zostało odkrytych w
wyrobiskach starych kopalni rud uranowych w jednym z krajów Afryki równikowej.
Datowanie naturalnych reaktorów jądrowych jest możliwe dzięki temu, że dawno
temu na Ziemi było więcej izotopu U-235 niż dzisiaj. Reakcja łańcuchowa przebiega w
uranie wtedy, kiedy ilość tego izotopu jest większa od 3%. Właśnie w takiej,
wzbogaconej rudzie dochodzi do optymalnego dla podtrzymania reakcji wychwytu
neutronów. Czas pracy gabońskich reaktorów wynosi miliony lat. W dzisiejszych
czasach możliwość powstania takich reaktorów jest niewielka, bowiem koncentracja
izotopu
235
U jest w rudach uranowych jest już niewielka, i nie by doszło do
spontanicznej reakcji łańcuchowej.
Naturalne reaktory jądrowe przedstawiają ogromną wartość dla nauki. Są to
unikatowe obiekty, nie spotykane nigdzie w świecie! Pozwalają one nam na poznanie
wielu tajemnic historii naszej planety i pomagają nam w eksploatacji naszych
reaktorów jądrowych w dzisiejszych czasach. Poza tym zbadanie tychże reaktorów
naturalnych pomoże nam w wypracowaniu procedur i technologii utylizacji
promieniotwórczych odpadów jądrowych.
Tyle Irina Stiekałowa. Dla nas ta sprawa zaczęła się od przeczytania powieści
Jerzego Edigeya (1912-1983) pt. „Strażnik piramidy (wyd. II, Warszawa 1990),
która – jak się spodziewaliśmy – byłaby podobna do słynnej „Strzały z Elamu”.
Okazało się, że rzecz była o m.in. budowie piramid egipskich i ich zabezpieczeniu
przed rabusiami przy pomocy „ziemi śmierci” – radioaktywnych rud uranowych
sprowadzonych do Kraju Faraonów z... Gabonu właśnie! Niewiele się potem o tym
dowiedziałem, boż i temat był egzotyczny, a i od Polski daleko... Dopiero po roku
1978, kiedy na naszym rynku księgarskim zaczęła się ukazywać rodzima i zagraniczna
produkcja na tematy zakazane przez cenzurę naukową (a była taka, i to jeszcze
surowsza od obyczajowej czy politycznej!) dowiedzieliśmy się na ten temat nieco
więcej. Ale wciąż lansowano tezę o naturalnym pochodzeniu tych reaktorów
jądrowych. No bo niby wszystko jasne – reaktory są naturalne i nie ma w nich niczego
niezwykłego. Ale czy na pewno? Dr Miloš Jesenský w jednej ze swych książek pisze o
tym tak:
To jeszcze wciąż nie jest wszystko, boż mamy przesłanki po temu, by
wierzyć, że ziemska energetyka jądrowa jest o wiele, wiele starsza.
Niemal detektywistyczne dochodzenie zaczęło się już w maju 1972
roku, kiedy to w zakładzie wzbogacania uranu w Pierrelatte, Francja,
dokonano rutynowej analizy rudy uranowej. Wyniki tej analizy
wprawiły w osłupienie i podziw fizyków i pracowników naukowych
tych zakładów. Okazało się bowiem, że w uranie poddanemu analizie
procent atomów izotopu uranu U-235 wynosi tylko 0,717% a nie
0,720%, jak to ma miejsce wszędzie na Ziemi, Księżycu i w
meteorytach. (Z zastrzeżeniem, że Księżyc jest być może ciałem
sztucznym, a nie naturalnym... – uwaga. R.K.L.)
Gdzie zatem zginęło pozostałe 0,003% U-235?
Trop wiódł do Gabonu, do tamtejszych kopalni rud uranowych w
Oklo, skąd wzięto próbki rudy do badań we francuskich laboratoriach.
Analizę rudy wykonano od razu na miejscu. Zdziwienie specjalistów
urosło do chorobliwych rozmiarów, bo badania wykazały, ze w 700
tonach uranu, które tam wydobyto w latach 1970-1972, brakuje 200
kg radioizotopu U-235. Mało? Taka ilość całkiem wystarczy do
skonstruowania kilkudziesięciu bomb atomowych typu Hiroszima...
(Czyli o mocy ok. 20 kt TNT – uwaga R.K.L.)
Wygląda na to, że nikt w niedawnej przeszłości z Gabonu nie ukradł
takiej ilości U-235, a zatem wychodziłoby na to, że w rudach
uranowych w Oklo jest mniej uranu, niż go tam być powinno! A to
oznacza tylko jedno - ktoś kiedyś oddzielał już uran-235 od naturalnej
rudy!
Chociaż specjaliści pośpieszyli od razu z wyjaśnieniem o „naturalnym
reaktorze jądrowym w Oklo” (hipoteza o „naturalnym reaktorze
jądrowym w Oklo” zakładała, że w żyłowym złożu rud uranu
[uranofan, torbenit] wskutek trzęsień ziemi powstały głębokie
szczeliny, w które następnie wlała się woda deszczowa, zatrzymując
neutrony, co stanowiło zapoczątkowanie reakcji łańcuchowej rozpadu
jąder atomów uranu U-235 i wydzielanie wielkich ilości energii
cieplnej. Ciepło to następnie odparowywało wodę i reakcja ustawała.
Powtarzający się od kilku tysięcy pór deszczowych cykl aktywności
„naturalnego reaktora” mógł spowodować zubożenie rud uranu w U-
235 o te 0,003%. Jak dotąd, to nikt nie zweryfikował tej hipotezy i
opiera się ona głównie o chciejstwo uczonych. Trudno uwierzyć w to,
że do dziś dnia nie doszło tam samorzutnie do wybuchu jądrowego i
skażenia wód powierzchniowych i gruntowych produktami rozpadu
jąder uranu... Czegoś takiego nie znaleziono na Ziemi, choć znamy
kilka miejsc, w których taki proces byłby możliwy - przyp. R.K.L.)
pozostaje faktem, że ktoś czy coś w przepastnej przeszłości oddzielał
izotop U-235 od reszty rudy dokładnie tak, jakby chciał przeznaczyć go
do celów energetycznych.
Oczywiście uczeni usiłowali wyjaśnić to zjawisko poprzez fakt, że rudy
uranu w Oklo składały się w swej masie z 17% U-235 i 83% U-238.
Izotopy te mają różny czas półzaniku - T
1/2
- i przed 2 mld lat ta ruda
uranowa zawierała tylko 3% U-235. Uran mógł być wymyty przez
wodę w delcie pradawnej rzeki, gdzie dziś leży Oklo i tam osadzał się
U-235 dokonując jego wzbogacenia. Kiedy ilość U-235 wzrosła do
masy krytycznej, dochodziło do reakcji łańcuchowej.
Jakkolwiek by z tym reaktorem nie było, pozostaje faktem, że niewiele
wiemy o energetyce jądrowej w Starożytności. (M. Jesenský –
„Bogowie atomowych wojen”, Krásno nad Kysucou 1998-2001,
Internet -
http://www.sm.fki.pl/Lesniakiewicz/Lesniakiewicz.php?
A zatem nic nie jest jasne i klarowne. Nikt nie odpowiedział na zasadnicze pytania,
które powinny brzmieć:
1. Dlaczego te reaktory powstały w akurat Gabonie, a nie gdzieś indziej? Przecież
skoro są to formacje naturalne, to powinny powstawać tam, gdzie znajdują się
rudy uranowe. Tymczasem znajdują się one tylko w Gabonie i...
2. ...w jakim kraju środkowoafrykańskim znajdują się jeszcze takie reaktory? Z
mapy wynika, że takim krajem może być Niger (a dokładniej miejscowość Arlit,
w saharyjskich górach Aïr), gdzie znajdują się potężne pokłady rud tego
pierwiastka. Ale czy na pewno? Nigdzie się nie spotkałem z informacją, że takie
naturalne reaktory znajdują się także i tam.
3. Na czym polega dziwność składu chemicznego rud w Oklo i Bangombe? Jeżeli
zawierają one tylko produkty naturalnego rozpadu uranu i toru, to nie ma w
tym nic dziwnego, bo te szeregi promieniotwórcze są przewidywalne i
obliczalne. Natomiast jeżeli znajdują się tam jakieś inne elementy spoza tychże
szeregów, to sprawą powinni się zająć także i archeolodzy.
W jednym ze swoich artykułów Leśniakiewicz sugerował, że najlepszym znakiem
pobytu w Układzie Słonecznym wyższej Cywilizacji Naukowo-Technicznej byłoby
znalezienie izotopów pierwiastków w Przyrodzie nie występujących i
zsyntetyzowanych w reaktorach jądrowych. Czyżby w przypadku „naturalnych”
reaktorów jądrowych w Oklo mieli do czynienia z opisanym przeze mnie wypadkiem?
Jeżeli tak, to byłby to dowód na to, że te reaktory nie są takie „naturalne” jak mówią o
nich uczeni, a być może stanowią atomowe „cmentarzyska” odpadów nuklearnych
cywilizacji Atlantydów i twórców Księżycowego Szybu???
Ale co tam reaktory, które liczą sobie parę tysięcy lat. Walentin Psałomszczikow pisze
o figurkach z żelaza, które liczą sobie ich pół miliarda! Niedawno do redakcji
tygodnika „NLO” nadszedł ciekawy list. Jego autorem był Innokientij
Michajłowicz Połoskow – główny geolog Kopalni Zachodnio-Lipowienskowskiej
położonej w pobliżu wsi Pobugskoje w Gołowaniewskim Rejonie Kirowogradskiej
Obłasti. Przy pracach ziemnych na głębokości 30 - 40 m od powierzchni ziemi znalazł
on dziesiątki figurek o rozmiarach od 1 do 40 cm przedstawiające wyobrażenia
różnych zwierząt i ptaków, w tym także tych wymarłych, a także figurki ludzi.
Prawdopodobny wiek…
… tych figurek wynosi od 100 do 600 milionów lat! Zostały one znalezione w
warstwach należących do Proterozoiku, które wcięły się w skały Trzeciorzędu, których
wiek wynosi około 100 mln lat.
Figurki te zrobiono z minerałów zawierających
krzem z domieszkami magnetytu i związków chromu oraz wodorotlenków. Figurki te
znajdowano przez dwa lata trwania tych prac.
W roku 2002 na odkrywce uczeni z Uniwersytetu Kijowskiego przeprowadzili badania
magnetyzmu, w wyniku których ustalono, że najsilniejszym on był właśnie w miejscu,
gdzie znajdowały się te figurki. Dotychczas ilość żelaza w badanych pokładach rud nie
przekraczała 30%, zaś w miejscach gniazd hematytowych, gdzie jego ilość wynosiła 40
– 47% natężenie pola magnetycznego było znacznie słabsze.
W celu wyjaśnienia natury swojego znaleziska Połoskow wysunął trzy hipotezy:
1. Kilkanaście milionów lat temu na Ziemię wysadzono desant
Przybyszów z Kosmosu, którzy w niewiadomym celu pozostawili
metaliczne figurki zwierząt i ludzi z ich planety. Z biegiem czasu
działanie wody, mikroorganizmów i innych czynników powodowało
wrastanie do figurek innych minerałów, przede wszystkim kwarcu z
inkluzjami innych metali. Nawiasem mówiąc, w magazynie Znanie-
siła sprzed 30 lat znalazło się zdjęcie typowego pocisku karabinowego
znalezionego w bryle węgla. Pocisk trafił w drzewo, które po kilku
tysiącach lat skamieniało, a metal pocisku został zastąpiony przez
krzemionkę.
2. Zgodnie z hipotezą pracowników Moskiewskiego Instytutu
Problemów Medyczno-Biologicznych – A. Biełowa i W. Wasiliewa
człowiek pojawił się na Ziemi około 500 mln lat temu, a także powstał
właściwy dla tego okresu świat zwierząt.
3. Figurki ludzi, to po prostu igraszka Natury.
Ale od razu wynikają z tego następujące pytania: dlaczego te figurki znajdują się w
ściśle określonym miejscu o rozmiarach 30 x 50 m, chociaż te procesy mineralizacji
zachodzą także na innych odcinkach? Na figurkach ptaków wyraźnie widoczne jest
zachowanie proporcji tułowia do skrzydeł i dzioba, a także widoczne są oczy w formie
czarnych inkluzji. To samo mamy w przypadku figurek psów – oczy i uszy są na
właściwych miejscach.
Powrót siły plastycznej?
Do listu Połoskowa dołączona była odpowiedź pracownika naukowego Krymskiego
Oddziału Ukraińskiego Naukowo-Badawczego Instytutu Poszukiwań Geologicznych,
dr n. geologiczno-mineralogicznych W. Szirokowa. Autor odpowiedzi wspiera
hipotezę o sztucznym pochodzeniu tych figurek.
Rzeczywiście, nie mogła to być tylko igraszka Natury, bo niektóre figurki wyglądają
jakby były odlane w formach, co widać chociażby na zdjęciach. No i dlaczego Przyroda
zadecydowała o rozmieszczeniu tych figurek na tak małej przestrzeni?
Jednakowoż hipoteza Połoskowa dotycząca paleokontaktu ma pewne słabe miejsce, a
mianowicie to, że dlaczego akurat Kosmici mieliby robić figurki ziemskich zwierząt i
ptaków – w tym pingwina, niedźwiedzi, psów, kotów czy fok i ludzi? A wszystkie z
nich mają dokładnie uwidocznione oczy…
A nade wszystko ten kamienny ogród zoologiczny przypomina dość dokładnie jakieś
elementy dekoracyjne czy ozdobne figurki, które ktoś wypalił z gliny jako zabawki dla
swoich dzieci. Oczywiście, tylko skąd one się wzięły tam pół miliarda lat temu? czy
geologowie mogli się aż tak bardzo pomylić w ocenie wieku znaleziska? Pewien
zachodni specjalista wymyślił oryginalną hipotezę głoszącą, że jacyś nasi przodkowie-
żartownisie zrobili te figurki i zakopali by ośmieszyć uczonych. Tylko pozostała
kwestia, jak oni byli w stanie wykopać dziurę na głębokość 40 metrów bez szalowania
i zabezpieczenia jej?
Druga hipoteza sceptyków jest analogiczna: figurki wykonali i zakopali współcześni
fałszerze.
Kamienie z Ica i…
I faktycznie, powtarza się historia z amerykańskimi kamieniami, które zostały odkryte
w okolicy peruwiańskiego miasta Ica. Na ich czarnej powierzchni jakimś nieznanym
nam bardzo twardym narzędziem wyryto niemożliwe z naszego punktu widzenia i
naszej historycznej wiedzy rysunki, jak np. ludzie polujący na dinozaury, latający na
ognistych smokach czy skrzydlatych gadach, słonie, wielbłądy, kangury – nieznane na
kontynencie amerykańskim, a także zwierzęta wymarłe setki tysięcy i miliony lat
temu. Są tam także mapy kontynentów, które bardzo odróżniają się od nam znanych
współcześnie. Na innych zaś jakieś człekopodobne istoty wykonują operacje
przeszczepiania serca. Datowanie tych kamieni jest skomplikowane: w prasie
opublikowano liczby od dziesiątków tysięcy do kilku milionów lat. Kamieni tych
zebrano i umieszczono w muzeum około 15.000, ale według ocen ekspertów ponad
50.000 znajduje się w prywatnych kolekcjach.
I znów pojawiają się hipotezy o ich fałszowaniu głoszące jakoby miejscowi
niegramotni Indianie ryją te obrazki na kamieniach, a potem zakopują, by jest
sprzedawać wielu turystom. Tylko skąd u tych ciemnych Indian taka wiedza
historyczna – przecież oni ani dinozaurów ani słoni i wielbłądów w życiu nie
widzieli!!!
… znane od dawna znaleziska
O podobnych znaleziskach różnych dziwnych artefaktów pisaliśmy niejednokrotnie
na stronicach „NLO”. Należy tu dodać, że nawet doskonale wszystkim znany szef
„Kosmopoisku” W. Czernobrow odkopał na naszym terytorium coś podobnego.
Można wspomnieć także o dawnych, znanych nam wcześniej znaleziskach. I tak w
połowie XIX wieku, w warstwach geologicznych powstałych 35-50 mln lat temu w
Szwajcarii i Kalifornii znaleziono ludzkie szkielety. W roku 1910 w okolicy
francuskiego miasteczka Saint-Jean-de-Luves znaleziono w warstwie kredy sprzed
50-140 mln lat metalowe rury. A w warstwie o wieku 300 mln lat znaleziono
metalowy krążek. Amerykańscy geolodzy znaleźli z kolei odcisk buta z
charakterystycznym protektorem, w skale o wieku 300 mln lat. Podobnych znalezisk
jest bez liku, tylko geolodzy i archeolodzy nie chcą przyznać tego, że one istnieją i
oczywiście mówią o fałszywkach.
Jest jeszcze w naszej historii jeden moment, który od razu rzuca się w oczy tym,
którzy doskonale opanowali szkolne podręczniki: figurki, których wiek wynosi
kilkaset milionów lat, wyobrażają nie tylko ludzi, ale także ptaki i inne zwierzęta, z
którymi zdaje się dzielić tą samą epokę. A przecież według książkowej wiedzy
najpierw była epoka dinozaurów, które potem – z nie do końca poznanej przyczyny –
zostały zastąpione przez ssaki. Czyżby więc było na odwrót i ciepłokrwiste ssaki były
przodkami dinozaurów, które narodziły się jako ewolucyjna kontrpropozycja? A
wyjaśnienie tego fenomenu jest – jak na razie – tylko jedno: po jakiejś globalnej
katastrofie istniała kilkaset milionów lat temu pracywilizacja, która całkiem zginęła i
rozwój ziemskiej flory i fauny zaczęło się niemal od zera. A kto wie, czy nie powtórzyło
się to kilkakrotnie? A jak znam życie, po raz któryś specjaliści stwierdzą, że są to
falsyfikaty lub igraszki sił Przyrody, gdy tymczasem istnieje setki tysięcy takich
artefaktów, które tylko czekają na swoich odkrywców…
Przeszlibyśmy nad tą informacją do porządku dziennego, gdyby nie znamienny fakt.
Firmuje nią swym nazwiskiem dr n. matematyczno-fizycznych Walentyn
Psałomszczikow – jeden z dwóch autorów piszących dla „NLO” i podających swe
stopnie naukowe. Jest to jeden z tych uczonych, który nie boi się utraty reputacji w
świecie naukowym, a to się w takich przypadkach bardzo liczy…
ROZDZIAŁ IV – Ślady w
mikroświecie
W swej pracy pt. „Atomowa wojna bogów” (Lublin 1979), Aleksander Mora
twierdzi, że kilkanaście tysięcy lat temu na Ziemi kwitła wspaniała cywilizacja, która –
niestety – zgładziła sama siebie w tytanicznym konflikcie z użyciem wszystkich
znanych nam i nieznanych broni masowego rażenia – BMR, albo – jak mi się wydaje
– została zniszczona w totalnej wojnie z kosmicznymi kolonizatorami i wskutek
regresu cywilizacyjnego – cofnęła się do epoki kamienia łupanego. Podobne poglądy
Zostały przekazane także przez dr Jesensky’ego w pracy „Bogowie atomowych wojen”
(Ústi nad Labem 1998). Z jego enuncjacji tamże zawartych wynika, że cywilizacja
Atlantydy czy poprzedzająca ja cywilizacja Atlantyki sięgnęła naszych najbliższych
planet i skolonizowała je. Co gorsza – wyprowadziła BMR także w Kosmos, co mogło
doprowadzić do tego, że nieaktywne i niewykorzystane jednostki tych kosmicznych
BMR wciąż jeszcze okrążają Ziemię, Księżyc i inne planety Układu Słonecznego,
grożąc zagładą wszystkiemu, co na niej żyje. Opisano już efekty spadku głowic
bojowych A i C – co można znaleźć w opracowaniu Roberta Leśniakiewicza pt.
„Projekt Tatry” (Kraków 2002), zaś na łamach „Wizji Peryferyjnych” opisał on
działanie broni B. teraz też chciałbym skupić się na tym temacie, bowiem ostatnio
uzyskaliśmy dowody na to, że broń biologiczna została stworzona przez poprzednie
cywilizacje, i że wskutek Wielkiego Konfliktu owa broń wymknęła się spod kontroli
człowieka.
Aleksander Mora tak pisał na ten temat:
[...] Antyczny tekst hinduski „Samara Sutradhara” wyraźnie mówi o
stosowaniu w odległej przeszłości broni biologicznych – B. Specyfik o
nazwie Samhara był używany jako środek wywołujący choroby wśród
żołnierzy przeciwnika, zaś inny – Moha – powodował odrętwienia i paraliż.
W „Fengshen-yen-i” wspomina się działania wojenne z użyciem broni B
prowadzone w Chinach; i znowu w tekstach tych znajdujemy opisy
zadziwiająco podobne do hinduskich.
Przy tej niejako okazji powstaje pytanie: czy nie jest możliwe, że niektóre
współczesne, trapiące Ludzkość schorzenia zostały kiedyś w przeszłości
wywołane w sposób sztuczny? Istnieje wiele chorób, którym ulegają
wyłącznie ludzie, nie trapią one natomiast zwierząt. Czy nie mogły one
powstać jako rezultat pradawnej, niszczycielskiej wojny bakteriologicznej,
której zasięg wymknął się walczącym stronom spod kontroli?
Znany biolog A. Firsow zwraca uwagę na fakt, że wirusy, traktowane
obecnie jako reprezentujące etap pośredni pomiędzy światem żyjącym a
nieżyjącym, światem organicznym a nieorganicznym, zachowujące się w
stanie nieaktywnym jak substancje krystaliczne, zaś w stanie aktywnym
reprodukujące się i wykazujące działania celowe, wcale nie musiały powstać
u zarania życia na Ziemi. Tym bardziej, że wykazują one wysoki stopień
specyficzności w stosunku do żywiciela, co mogłoby wskazywać na ich
stosunkowo niedawne pochodzenie. [...]
Inną tajemniczą sprawą, ściśle związaną z tragedią atomową w czasach
prehistorycznych, są malowidła na ścianach jaskiń i na skałach, rozrzucone na całej
kuli ziemskiej. Malowidła te, przedstawiające postacie tzw. Kosmitów zyskały sobie w
ostatnich latach rozgłos światowy, a ich szczególna popularność datuje się od
momentu publikacji książki Ericha von Dänikena zatytułowanej „Rydwany bogów”.
Jednym z najbardziej znanych jest kontur olbrzymiej postaci wyryty w skale. Został
on odkryty przez Henri Labote’a na płaskowyżu Tassili na Saharze i nazwanej przez
niego Wielkim Bogiem Marsjańskim. Szkic ten zadziwiająco przypomina postać
odziana w skafander kosmonauty.
Na obszarze płaskowyżu znajduje się więcej podobnych rysunków: jeden z nich
przedstawia idącą grupę czterech postaci ubranych w stroje przypominające
kombinezony kosmonautów, których głowy są pokryte baniastymi hełmami. Rysunki
tego rodzaju odkryto na różnych kontynentach. Istnieje np. rysunek naskalny na
południe od miejscowości Fergana w Uzbekistanie, przedstawiający postać, której
głowa jest otoczona pierścieniem z wychodzącymi z niego promieniami. Pierścień ten
najprawdopodobniej reprezentuje hełm, jaki noszą nurkowie zaopatrzony w anteny.
Niemal identyczne postacie przedstawiają rysunki odkryte w Val Camonica we
Włoszech. Sylwetki Kosmitów znaleziono także wyrysowane na płaskich ścianach skał
w Australii.
Znaczne podobieństwo do postaci na rysunkach wykazują japońskie statuetki Dogu
pochodzące z okresu Jomon (Dżomon). Wzbudziły one duże zainteresowanie,
ponieważ przedstawiają one ludzi w pewnego rodzaju ubiorach ochronnych i hełmach
zaopatrzonych w dziwne okulary. Japoński ekspert Isao Washio tak opisuje strój
Dogu:
... rękawice przymocowane są do przedramienia za pomocą wiązania, zaś
okulary mogą być zamykane i otwierane. Po bokach postaci umocowane są
dźwignie prawdopodobnie przeznaczone do regulacji ich ustawienia,
podczas kiedy „korona” umieszczona na hełmie spełnia rolę anteny [...].
urządzenia na zewnątrz ubrania nie stanowią elementów zdobniczych, ale
są przyrządami pozwalającymi kontrolować ciśnienie w skafandrach w
sposób automatyczny...
Wszystkie te rysunki i postacie kojarzy się obecnie z Przybyszami z
Kosmosu oraz poglądem, że planetę naszą w dalekiej przeszłości
odwiedzali goście – astronauci z innych układów gwiezdnych. W gruncie
rzeczy przedstawiać one mogą niebiańskich bogów – tym bardziej, że
rysunkom Kosmitów towarzyszą często latające dyski, kuliste pojazdy i inne
urządzenia latające. Wydaje się, że istnieje inne, nie mniej prawdopodobne
wyjaśnienie, oparte na odmiennej interpretacji znajdywanych rysunków.
Być może przedstawiają one po prostu ludzi w ubiorach chroniących ich
przed skażeniem radioaktywnym. Przecież w większości rysunki Kosmitów
odkryte zostały na terenach dzisiejszych pustyń. Wcześniej już jednak
sugerowano, że pierwszą przyczyną powstania tych pustyń mogło być
zastosowanie na tych obszarach broni nuklearnych, dlatego nawet tysiące
lat później regiony te wskazywały wysoki stopień skażenia radioaktywnego.
Rysunki mogły być więc wykonane później przez potomków mieszkańców
tych okolic, którym udało się przeżyć kataklizm. Widzieli oni
przybywających (albo ze schronów podziemnych, albo z obszarów
nieskażonych radioaktywnym fall-out’em) ludzi w latających maszynach,
którzy zabezpieczeni strojami ochronnymi pojawili się, aby skontrolować
tereny, zbadać stopień ich skażenia i ocenić rozmiary zniszczeń.
Niewątpliwie niektóre z tych rysunków mogą przedstawiać Przybyszów z
Kosmosu. Nie wydaje się jednak słuszne pomijanie możliwości, że ubrania
ochronne noszone były przez mieszkańców Ziemi, jako osłona przed
skażeniem radioaktywnym. Gdyby bowiem Kosmici musieli być tak
dokładnie chronieni przed naszym ziemskim środowiskiem przy pomocy
tak dokładnie izolujących skafandrów kosmicznych, oznaczałoby to, że nie
mogli Oni oddychać ziemską atmosferą czy też znosić panującej na
powierzchni Ziemi temperatury. A taki obraz kosmicznych bogów – jak
pisze Richard E. Mooney – stałby w całkowitej sprzeczności z tym, jaki
wyrobiliśmy sobie na podstawie mitów i legend.
O mitycznych bogach Egiptu, Grecji, Indii a także Majów, Inków i Azteków
n i g d y nie pisano, jako o noszących stroje ochronne. Dlatego albo byli
oni Ziemianami, albo Przybyszami z Kosmosu, których fizjologia podobna
była do ziemskiej w takim stopniu, że nie potrzebowali skafandrów
ochronnych. Oczywiście ci, którzy przybywaliby tylko na krótki pobyt na
Ziemi, mogliby nosić ubiory chroniące ich przed odmiennym
promieniowaniem słonecznym, czy też nieznanymi, a być może groźnymi
dla nich ziemskimi mikroorganizmami. Jednakże biorąc pod uwagę
argumenty „za” i „przeciw” oraz uwzględniając rozmieszczenie głównych
malowideł oraz materialnych dowodów katastrofy nuklearnej, wydaje się,
że najbardziej racjonalnym wyjaśnieniem funkcji owych „kosmicznych”
skafandrów jest ochrona przed skażeniem promienistym.
A może chodziłoby tu raczej także o skażenie biologiczne??? Ubiory ochronne przeciw
mikrobom są równie szczelne jak skafandry kosmiczne czy głębinowe, a zatem są
podobne do nich i równie funkcjonalne. Istoty, które obawiały się ziemskich bakterii
nie mogły być Kosmitami, tylko ludźmi. To, że ci ludzie nosili skafandry jest na to
dowodem. Ziemska flora bakteryjna może być szczególnie niebezpieczna dla istot,
które mają podobny lub taki sam metabolizm i budowę komórek podobna do bakterii,
a zatem bakterie nie są w stanie zainfekować obcego organizmu, bowiem po prostu
nie mogłyby się one w nim namnażać i w rezultacie szybko by zginęły.
Tak czy inaczej, te złośliwe mikroby powstały wskutek manipulacji genetycznych, co
mogło wyglądać tak, wedle Al. Mory:
[...] Ziemia była bardzo zniszczona. Główne ośrodki cywilizacji nie istniały.
Centra dyspozycyjne, niektóre lądy i wszystkie miasta albo znikły pod
falami oceanów, albo zamieniły się w starty popiołu pod działaniem broni
laserowej i jądrowej. Reszty dzieła zniszczenia dokonały wybuchy
wulkaniczne, wstrząsające skorupą ziemską, której równowagę tak
lekkomyślnie naruszono.
Pomimo przerażająco smutnego bilansu rozpoczęto organizować nowe
bytowanie. Zaczęto gromadzić ocalały jeszcze gdzie niegdzie sprzęt i
urządzenia. Ekipy techniczne penetrowały powierzchnię Ziemi, poszukując
tych, którym udało się przetrwać kataklizm, a także surowców, środków
napędowych, leków i żywności. Podjęto budowę nowych miast, jak
Tiahuanaco (?) i osiedli – jak Sacsayhuaman (?). Życie zaczęło wchodzić w
bardziej ustabilizowane tryby, pomimo tego, że niezbyt liczne
społeczeństwo musiało borykać się z całym szeregiem poważnych
problemów.
Przede wszystkim nie było ono jednolite. W skład jego wchodzili przecież
ludzie, którzy wychowali się na różnych planetach. Niektórzy z nich od
początku nie mogli przystosować się do oddychania ziemską atmosferą,
zapewne musieli korzystać z urządzeń wspomagających i ochronnych. Dla
innych promieniowanie słoneczne na Ziemi było zbyt silne. Dla jeszcze
innych – zbyt słabe.
Wszystkim tym trudnościom należało zaradzić możliwie szybko, jeżeli to
nieliczne społeczeństwo miało uchronić przed całkowitą zagładą i wymarcie
samo siebie i zdobycze cywilizacji trwającej tysiące lat.
Wśród puszcz tropikalnych, lasów i sawann Ziemi istniały prymitywne
plemiona ludzkie znajdujące się na niskim szczeblu rozwoju, których
sposób życia nie odbiegał właściwie od zwierzęcego. Zdecydowano się więc
na śmiały eksperyment biologiczny, którego celem było dokonanie na kilku
wybranych plemionach zabiegu genetycznego, pozwalającego na znaczne
przyśpieszenie ich rozwoju. Uzyskane w tym procesie osobniki miały być w
przyszłości wykorzystane jako tania, niewykwalifikowana siła robocza,
rozumiejąca i wykonująca prawidłowo i w sposób zdyscyplinowany
stawiane przez bogów-stwórców zadania.
W biblijnej „Księdze Rodzaju” czytamy: A wreszcie rzekł Bóg: >>Uczyńmy
człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam...<< na marginesie warto
zaznaczyć, że wyraz Elohim - bogowie, stanowiący jedno z imion Boga w
Starym Testamencie jest formą od liczby mnogiej Eloah – Bóg.
Eksperyment powiódł się znakomicie, a jego efekty – jak się zdaje –
przekroczyły najśmielsze oczekiwania. Rozwój intelektualny plemion
poddanych na ograniczonym terenie zabiegowi genetycznemu, a następnie
starannej opiece i edukacji postępował bardzo szybko. Jednocześnie
doprowadził on do powstania nieprzewidzianego produktu ubocznego –
rozwiązał mianowicie problem, z którym bogowie się dotychczas borykali,
dostarczył bowiem zastępu niezwykle urodziwych kobiet. Nic więc
dziwnego, że co młodsi bogowie natychmiast przystąpili do ulepszania
wyników eksperymentu, zapominając, że choć z grubsza przynależą do tego
samego gatunku, to jednak reprezentują odmienne drogi rozwoju
genetycznego, co szczególnie dotyczyło tych, którzy byli potomkami
pokoleń długo żyjących na innych, niż Ziemia, planetach.
Biblijna „Księga Rodzaju” podaje: A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na
Ziemi, rodziły się im córki. Synowie Boga widząc, że córki człowieka są
piękne, pojmowali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się podobały. [...] A
w owych czasach byli na Ziemi giganci. Bo gdy Synowie Boga zbliżali się do
córek człowieczych, te im ich rodziły. Byli to więc owi mocarze, mający
sławę w owych dawnych czasach.
Narodzone z tych związków mutanty nie zawsze mogły być przedmiotem
chluby bogów. Niektóre z nich stanowiące całkowicie zdegenerowane formy
musiano zlikwidować. Jednakże większość potomków reprezentowała
znacznie zwiększone możliwości intelektualne niektórzy mieli tak wysoki
poziom intelektualny, że bez trudu mieszali się ze społecznością młodszych
bogów.
Udany eksperyment spowodował nowy, gwałtowny rozwój cywilizacji na
Ziemi. Bogowie mieli już zastępy siły roboczej. Wybrani spośród rzesz
ludzie uzyskiwali kwalifikacje techniczne, a nawet naukowe; wykonywali
prace inżynierskie, byli pilotami, żołnierzami, lekarzami, czy wreszcie
osiągali status boga. Starzy bogowie wymierali, młodzi coraz bardziej
wtapiali się w prężne społeczeństwo inteligentnych Ziemian.
Skoro ludzie z tamtej epoki potrafili manipulując genami wyhodować Homo sapiens
sapiens, to wyhodowanie złośliwego szczepu bakterii czy wirusa byłoby dla nich
pestką! I było!
Zawsze zagadkę stanowiło dla nas to, jak to można by udowodnić. I dowód taki
znaleźliśmy w książkach autorstwa Richarda Prestona – „Strefa skażenia” (Warszawa
1996); Petera Radetsky’ego – „Niewidzialni najeźdźcy” (Warszawa 1998), a nade
wszystko w pracy Christophera Willsa pt. „Żółta febra, czarna bogini” (Poznań 2001).
Otóż jednymi z najbardziej letalnych chorób są bakteryjne infekcje w rodzaju cholery
azjatyckiej – Vibrio cholerae, czy dżumy dymienicznej – Yersinia pestis. Epidemie i
pandemie tych chorób dziesiątkowały ludność całego świata czy nawet pustoszyły
znaczne jego obszary, bowiem dżuma jest także chorobą atakującą zwierzęta i
uśmiercającą je – i to przede wszystkim te, które towarzyszą człowiekowi: psy, koty,
myszy, szczury, konie, krowy i świnie.
Na cholerę nie ma do dziś dnia żadnej szczepionki – można ja leczyć tylko przy
pomocy antybiotyków. Uczeni nie odpowiedzieli jak dotąd na podstawowe pytanie –
od kiedy cholera zabija ludzi? Bo tylko jedno jest pewne – cholera nie zawsze była dla
ludzi szkodliwa... Wiadomo, że stosunkowo niedawno przebiła ona barierę
gatunkową, ale kiedy to było? – tego nie wie nikt.
Z dżumą jest trochę inaczej. Jej letalność jest wynikiem nie tego, że dodano jej jakiś
gen powodujący „złośliwość”, ale genetycznie pozbawiono jej możliwości ruchu
postępowego w środowisku płynnym, utraciła ona także wiele z biochemicznych
możliwości zmiany swego żywiciela na innego (innymi słowy „przypisano” ją do
określonych zwierzęcych żywicieli), co oznacza również, że nie może przetrwać w
glebie; wyeliminowano także jej cykl Krebsa, który decyduje otrzymaniu wielu
składników, które powstają w czasie oddychania... Oznacza to, że musi je otrzymać od
żywiciela. I dalej – Y. pestis nie potrafi sama wytworzyć białka hialuronidazy, które
umożliwiałoby jej przenikanie do komórek żywiciela. A to ma bardzo poważne
konsekwencje, bo podwyższa mordercze zdolności tych bakterii. Udowodniono to
nader prosto – zniszczono odpowiednie geny odpowiedzialne za produkcję
hialuronidazy i cykl Krebsa u pokrewnych bakteriom dżumy bakterii Y.
pseudotuberculosis – co spowodowało, że stały się one tak letalne, jak Y. pestis...
Zjadliwość Y. pseudotuberculosis podanej doustnie wzrosła o 1.000 razy, zaś
wstrzykniętej podskórnie – aż 10.000 razy! Badania nad tymi bakteriami
przeprowadzano nie tylko na myszach i szczurach laboratoryjnych...
Wniosek wyciągnięty przez uczonych był jeden – powstanie dwóch mutacji jednej
bakterii naraz jest wysoce nieprawdopodobne, a zatem nie były one dziełem Natury.
Bakteria Y. pestis została rozmyślnie uszkodzona genetycznie tak, by podnieść jej
złośliwość. A co za tym idzie - wszystkie podane powyżej uwarunkowania genetyczne
tworzą z niej idealną broń biologiczną, która została stworzona tylko i wyłącznie do
niszczenia wielkich populacji ludzkich, uśmiercenia wszystkiego, co żyje a następnie
samolikwidacji z braku żywicieli. Po co? – wiadomo: po to, by stosujący tą BMR
agresorzy mogli w krótkim czasie opanować określony teren. A zatem była to z całą
pewnością broń ofensywna pierwszego uderzenia!
Jest jeszcze jedna sprawa związana z Y. pestis – otóż jej głównym wektorem są pchły.
Bakteria ta potrafi tak zmodyfikować organizm tego owada, by pchła zarażała jak
najwięcej istot żywych ze swego otoczenia. Zatyka ona dokumentnie jej jelita
doprowadzając do szybkiego odwodnienia, co zmusza pchłę do jak najbardziej
intensywnego odżywiania się – skakania z żywiciela do żywiciela – i w rezultacie
zakażenia wielu z nich, zanim zginie. Szczuty, myszy i koty zakażają z kolei ludzi,
którzy są celem biologicznego ataku.
Zauważmy, że oba te dopusty Boże mają bardzo krótki okres wylęgania: cholera 2-3
dni, zaś dżuma 2-5 dni. Jak widać, obie te bakterie idealnie nadają się do
prowadzenia wojny biologicznej poprzez tzw. dywersję biologiczną – rozsiewania
chorób przy użyciu grup dywersyjno-rozpoznawczych, dywersyjnych bombardowań,
ostrzału rakietowego, itp. Po zapowietrzeniu danego terenu dochodzi do wybuchu
epidemii, a potem – kiedy śmierć zbierze swe żniwo – do wejścia na ten teren wojsk
agresora...
Uczeni doszli do wniosku, że całość manipulacji powodującej zletalizowanie
niezłośliwych szczepów bakterii nie jest taka skomplikowana w wykonaniu, ale nader
skuteczna w użyciu. Podobnie rzecz może się mieć z wirusami, które jeszcze bardziej
są przystosowane do warunków wojny bakteriologicznej i stanowią niemal idealną
broń B.
Co do cholery, to ta bakteria na odwrót – posiada dodatkowy gen, który odpowiada za
jej umiejętność syntetyzowania toksyny. Christopher Wills twierdzi wprost, że ów
fragment DNA od długiego czasu znajduje się w helisie bakterii V. cholerae, przy
czym dodaje, że nabyła go ona od innej bakterii. Ale znowu – taka możliwość jest
raczej nikła, więc wygląda na to, że ktoś „pomógł” V. cholerae ten transpozon nabyć...
Patrząc na ten wredny zestaw genów – pisze on – niemal ma się wrażenie, że ten
transpozon został umyślnie zaprojektowany, żeby dać Vibrio właściwości niezbędne
do dokonania spustoszenia w ludzkich wnętrznościach.
Nie od rzeczy będzie tutaj wspomnieć, że istnieją również choroby zwierzęce, które są
wywoływane przez bakterie ze szczepów Vibrio i Pasteurella. Zazwyczaj są one
śmiertelne z 99% skutkiem.
Kolejnymi wrednymi patogenami są dur plamisty – Rickettsia provazeki i dur
brzuszny – Salmonella typhi. Ten drugi jest szczególnie paskudny, bowiem S. typhi
potrafi przywierać do ścianek komórek wyściełających jelita ofiary, przenikać do
wnętrza organizmu i wreszcie jest w stanie atakować te komórki, które mogłyby je
unieszkodliwić, co stanowi likwidację bariery immunologicznej... – jak w przypadku
wirusa HIV! I znowu ciekawa rzecz – istnieją dwa rodzaje szczepów S. typhi –
afrykańskie i te, które zamieszkują Afrykę i resztę świata. Te ostatnie zaś pojawiły się
na Ziemi w okresie od 2.000.000 do 200.000 lat temu! Ten światowy szczep potrafi
infekować swe ofiary i przedostawać się do woreczka żółciowego, a stamtąd wydalać
się z organizmu nosiciela i doprowadzać do skażeń wielu ludzi. Tego nie potrafią
szczepy afrykańskie... A zatem kolejna celowa mutacja??? I znowu badania DNA
Salmonelli i pokrewnej bakterii Shigella flexnen (wywołującej czerwonkę)
potwierdziły tą tezę. DNA obu bakterii zawierały dodatkowe geny odpowiedzialne za
ich mordercze właściwości... Jak dotąd uczeni nie wiedzą, jak doszło do tych mutacji
– ale nikt nie zastanowił się nad ich sztucznym pochodzeniem. To nie ewolucja nadała
tym drobnoustrojom ich mordercze właściwości, a celowa robota...
Nieco mniej groźną jest bakteria Escherichia coli, która odpowiada za niektóre
infekcje pokarmowe. Uczeni sądzą, że to ona była „genetycznym materiałem
wyjściowym” do „wyprodukowania” tych patogenów, których jest bliską krewną.
Co to właściwie jest? – zapyta Czytelnik. Otóż jest to kolejny konkretny dowód na to,
że dawno temu ktoś manipulował genami bakterii tak, by były one morderczą bronią
przeciwko człowiekowi i zwierzętom, które go otaczają. Letalność tych patogenów jest
czymś wbrew strategii przeżycia tych bakterii, bowiem patogenom zależy na tym, by
ich żywiciel żył jak najdłużej - w ich własnym interesie. Do pewnego czasu śmierć
żywiciela nie leżała w interesie bakterii, które były być może nawet bakteriami
symbiotycznymi z człowiekiem i zwierzętami domowymi. Wskutek manipulacji
genetycznych tutaj opisanych, bakterie te z symbiontów zamieniły się w patogeny i
zaczęły zabijać. I o to chodziło. Twórcy tej BMR zamienili się dawno w pył i proch, ale
ich dzieło wciąż zbiera krwawe żniwo nawet teraz – po stu dwudziestu wiekach!
I tutaj właśnie rodzi się pytanie, a mianowicie: AIDS to broń B czy „prezent” od
Kosmitów, a może Atlantydów? Postawił je Iwan Rybakow na łamach rosyjskiego
czasopisma „NLO”:
Nie tak dawno w angielskim magazynie „Steamshovel Press”, poświęconego
zjawiskom paranormalnym, opublikowano artykuł o problemie AIDS. Jego
autor Ken Thomas rozpatruje w nim kilka hipotez na temat pochodzenia tej
dziwnej choroby. Jedna z nich mówi o eksperymencie biologicznym, który
wymknął się spod kontroli uczonych. Być może był to rezultat wyścigu
zbrojeń Zimnej Wojny, kiedy to uczeni usiłowali stworzyć idealną bron
biologiczną, która byłaby w stanie zniszczyć ich wroga.
Tajny referat
Autor powołuje się przy tym na tajny referat wygłoszony przez wojskowego
eksperta Donalda MacArthura w 1969 roku na posiedzeniu kongresu
Stanów Zjednoczonych, w czasie posiedzenia na temat uchwalenia budżetu
na rok następny. A oto cytat z tego referatu:
W ciągu najbliższych 5 – 10 lat, uda się nam wyhodować mikroorganizmy,
które będą mogły mieć wpływ na przebieg wszystkich znanych chorób
zakaźnych poprzez znaczne obniżenie zdolności immunologicznych
organizmu człowieka.
Na tym właśnie polega AIDS... W roku 1969 był szczytowy okres Zimnej
Wojny. Thomas uważa, że w tym czasie grupa, do której należał Mac Arthur
już prowadziła badania nad wyprodukowaniem wirusa immunodeficytu.
Niestety, Thomas nie podaje źródła, które przekazało mu informację o
tajnym referacie Mac Arthura. Jednak owo źródło – nazwijmy je N.N. – w
dniu dzisiejszym już emeryt, będący wtedy wojskowym specjalistą, w
swoim czasie zajmował się obliczeniami prędkości i zasięgu opadania
gazowego obłoku skażonego wirusami. Jakimi dokładnie wirusami, tego on
nie wie, ale jest przekonany, że mowa o wirusach immunodeficytu. N.N.
jest człowiekiem wierzącym, i kiedy poprzez ostatnie lata epidemia AIDS
przekształciła się już w pandemię, postanowił powiedzieć dziennikarzowi
to, co było mu wiadome.
Thomas postanowił przeprowadzić specjalne dochodzenie dziennikarskie,
by ujawnić tych uczonych, którzy pracowali nad tym problemem. Nie udało
mu się zebrać dowodów bezpośrednich, ale znalazły się mocne poszlaki.
M.in. porozmawiał on z Mary Bagstock, której mąż mający wykształcenie
medyczne, w swoim czasie pracował jako laborant w United States Army
Medical Research Institute of Infectious Diseases – czyli Medycznym
Instytucie Badań Chorób Zakaźnych Armii Stanów Zjednoczonych -
USAMRIID. Mary nie wiedziała dokładnie, czym się on tam zajmował, ale
wiedziała to, że związane to było z chorobami infekcyjnymi.
W roku 1972, Robert Bagstock nieoczekiwanie zachorował i wkrótce zmarł.
Lekarze nie byli w stanie postawić diagnozy, bowiem wykryli u niego kilka
chorób, w tym także pneumonię. Robert miał w sumie 27 lat, i wcześniej na
nic poważnego nie chorował...
W roku 1983, Mary nabrała podejrzeń, że śmierć jej małżonka miała
związek z jego pracą i wytoczyła proces sądowy Departamentowi Obrony
USA. Przeprowadzono ekshumację, której wynik był nieoczekiwany, bo
okazało się, że przyczyną śmierci był wirus HIV – Human
Immunodeficiency Virus, a zatem Robert zmarł na Acquired Immune
Deficientcy Syndrome – czyli AIDS... Mary nie udało się obwinić za śmierć
męża US Army, jednakowoż już sam fakt śmierci wskutek AIDS w roku
1972 wiele mówi. A przecież fakty śmierci wskutek infekcji wirusem HIV
zaczęto rejestrować dopiero pod koniec lat 70. XX wieku! Wygląda zatem
na to, że wirus HIV wyszedł z ciszy laboratoriów i rozprzestrzenił się na
świecie, uderzając nie tylko w wojskowego przeciwnika, ale i innych ludzi –
w tym swych twórców. Ken Thomas jest przekonany, że analogiczne
badania prowadzono także w ZSRR i innych krajach, a rozmiary tej
epidemii pozwalają sądzić, że tak właśnie było.
Hipoteza AIDS a ETI...
Druga hipoteza, co do pochodzenia wirusa HIV jest daleko bardziej
fantastyczna. Zakłada ona, że tą biologiczną bombę przywieźli na Ziemię
jacyś Kosmici.
Pogląd ten jest podzielany przez cały szereg ufologów, w tej liczbie
amerykański specjalista od badań możliwości istnienia pozaziemskiego
Rozumu – Walter Maxlee. Według jego poglądów, Oni zrobili to zupełnie
przypadkowo. Wirus HIV nie jest niebezpiecznym dla samych Kosmitów,
bo Ich system immunologiczny jest na nie odporny. Z Ziemianami jest tak,
jak z Eskimosem, którego przeniesiono do Afryki – umiera na choroby,
które dla Afrykanów są nieszkodliwe, i vice-versa – Murzyn przeniesiony
na Grenlandię rychło zachoruje i nie leczony – umrze.
Francuski ufolog – Gerard Bernier – jest stronnikiem innej możliwości, a
mianowicie celowego zakażenia Ziemian wirusem HIV. Cel jest prosty i
jasny – uwolnienie Ziemi spod dominacji człowieka i przejęcie planety dla
siebie. Zakażenie wirusem HIV zachodzi poprzez ludzi wziętych na pokłady
UFO. Bernier założył dossier ludzi porwanych przez Kosmitów, w głównej
mierze Europejczyków. Ufolog przeprowadził z wieloma z nich seanse
hipnozy regresyjnej, wskutek czego przypominali oni sobie, że Obcy na
pokładzie UFO pobierali od nich krew z ich żył i dokonywali z nią jakichś
manipulacji.
Mirelle Doufrane, 60-letnia mieszkanka Lyonu, która w lipcu 2002 roku
spędziła kilka dni na pokładzie NOL-a wspominała, że widziała, jak jej krew
w kolbie umieścili w środku jakiegoś błyszczącego kręgu, w czasie czego
rozległo się miarowe wycie. Potem tą samą krew na powrót wprowadzono
do systemu krwionośnego kobiety. Porywacze mieli kształty owadzie – w
ufologicznej nomenklaturze zwani są insektoidami.
Druga porwana kobieta – 24-letnia Claire Clavier opowiedziała ufologowi o
tym, że porwali ją Obcy bardzo podobni do ludzi, których interesowało to,
w jaki sposób ludzie łączą się w pary w celu spłodzenia potomstwa.
Zdaniem Claire, byli oni wielce zdziwieni faktem, że na Ziemi ludzie rodzą
się wskutek stosunku seksualnego przedstawicieli dwóch płci. U Obcych
również istnieją mężczyźni i kobiety, jednakże dzieci rodzą mężczyźni po
połączeniu się w pary z przedstawicielami swojej płci. (!!!)
Czarna perspektywa
Oświadczenie pani Claire Clavier francuski ufolog uznał za kluczowe.
Wiadomym jest, że wirus HIV zakaża przede wszystkim homoseksualistów.
Najwidoczniej Pozaziemianie uznali, że ludzie rozmnażają się tak jak Oni w
rezultacie jednopłciowych aktów seksualnych. Natomiast najbardziej
przekonującym dowodem na rzecz hipotezy AIDS a ETI jest fakt, że
większość porwanych przez Ufitów ludzi zostało zakażonych wirusem HIV
w czasie tych CE4. Mirelle Doufrane zmarła na AIDS w styczniu, zaś Claire
Clavier w grudniu 2004 roku. Obie kobiety były poważane w swym
środowisku, nie miały kontaktów z narkotykami i nie utrzymywały żadnych
stosunków seksualnych z innymi mężczyznami. Sama diagnoza wprawia w
zdumienie. Francuski ufolog natomiast nie ma wątpliwości, że to Obcy
zarazili obie kobiety wirusem HIV. Statystyki mówią same za siebie – z 12
porwanych aż 5 zmarło na AIDS, a 1 człowiek jest nosicielem wirusa HIV.
A zatem czym jest AIDS? – bronią B opracowaną w tajnych wojskowych
laboratoriach, a może „prezentem” od Przybyszów z Kosmosu? Ken
Thomas uważa, że obie te hipotezy są prawdopodobne. Tak czy inaczej –
dżin wyszedł z lampy – i jeżeli medycy nie znajdą efektywnej metody
leczenia, rozumne życie na Ziemi po prostu wyginie...
Czytając artykuł Iwana Rybakowa doszliśmy do wniosku, że warto tutaj
zaprezentować dwie inne teorie powstania AIDS. Pierwsza z nich zakłada, że wirus
HIV jest zmutowanym potomkiem jakiegoś patogenu, który powstał w warunkach
naturalnych – Richard Preston wskazuje tutaj na grupę wysepek Sese (Uganda) na
Jeziorze Wiktorii, skąd potem rozprzestrzenił się on wzdłuż magistrali kinszaskiej (do
Mombassy w Kenii na wschód i do Pointe Noire w Zairze) na zachód. Podobnie
zresztą było z innym zabójczym patogenem – wirusem Ebola-Kenia, którego źródłem
jest grota Kitum w stokach Mt. Elgon (4.321 m n.p.m.). W przypadku wirusa Ebola
można powiedzieć, że spełnia on wszystkie warunki idealnej broni B – jest to wirus 4
poziomu (według nomenklatury USAMRIID) i jego letalność sięga 90%. Wirus HIV
ma wprawdzie letalność 100%, ale jego niska zaraźliwość powoduje, że jest on tylko
wirusem 2 poziomu. (=> R. Preston – Strefa skażenia, Warszawa 1996, op. cit. ss. 21-
80)
Druga hipoteza zakłada, że obydwa te wirusy zostały zmutowane i użyte w działaniach
bojowych Atomowej Wojny Bogów 12.000 lat temu, a ludzie natknęli się na jakieś
skażone nimi kontenery czy niewybuchy w lasach Afryki oraz Ameryki Południowej,
skąd wychynęły ponownie na świat. Hipoteza ta jest atrakcyjna o tyle, że tłumaczy
zaistniałe fakty – bez uciekania się do trudnych, a właściwie niemożliwych do
zweryfikowania relacji kontaktowców i osób porwanych, którym Obcy mogli
zmodyfikować pamięć tak, by opowiadali różne brednie, jak te cytowane powyżej
przez Rybakowa. Jedno jest pewne, Obcy interesują się naszym rozrodem, ale wynika
to z Ich własnych kłopotów w tym zakresie...
Wiele danych wskazuje jednak, że wirus HIV może być zmutowanym wirusem jakiejś
choroby zwierzęcej, który przebił się przez barierę gatunkową i zaatakował człowieka.
Przykładem z ostatnich dni jest epidemia tzw. ptasiej grypy wywołanej przez wirus
oznaczony jako H5N1 na terenie Azji i obecnie także Europy. A zatem nie można
jednoznacznie stwierdzić, że HIV spadł z nieba...
I kolejny aspekt tego zagadnienia. Jedną z hipotez wyjaśniających wszystkie zakręty i
pokrętności historii Ludzkości jest hipoteza o Atomowych Wojnach Bogów –
Astronautów - AWBA, która stała się alternatywą dla hipotezy Wizyt Gości z Kosmosu
i w ogóle daenikenizmu jako takiego. W największym skrócie zakłada ona, że nigdy w
historii Ludzkości nie było żadnych Odwiedzin, zaś wszelkie anomalie w historii
można wytłumaczyć tym, że nasza cywilizacja jest tylko jedna z wielu cywilizacji
ludzkich i przedludzkich egzystujących na naszej planecie od co najmniej kilku
milionów lat. Osobiście podzielamy ten pogląd, aliści nie całkowicie i do końca,
bowiem dopuszczamy możliwość rzadkich wizyt Przybyszów z Kosmosu w
częstotliwości raz na jakieś 10.000 do miliona lat – co uważamy za szacunek skrajnie
optymistyczny. Ogromne odległości w Kosmosie i mnogość gwiazd Ciągu Głównego
(do których zalicza się i nasze Słońce) w Galaktyce powoduje, że prawdopodobieństwo
odkrycia Ziemi przez Kosmitów jest nikłe, ale tym niemniej istnieje i może się zdarzyć
w każdej chwili – nawet teraz, kiedy piszę te słowa.
Ślady AWBA w mikroświecie
Na temat mikroskopijnych śladów AWBA pisaliśmy już gdzie indziej i nie będziemy
się powtarzać. Dość tylko wspomnieć, że pochodzenie takich straszliwych dopustów
Bożych, jak m.in. dżumy czy cholery wskazuje na to, że w niezbyt odległej przeszłości
– szacowanej przez biologów na około 20.000 lat – nieznany Ktoś manipulował
genomem tych bakterii i spowodował to, że z łagodnych istot żywych stały się one
piekielnie złośliwymi i bezwzględnymi eksterminatorami ludzi i zwierząt na Ziemi. I
przyznają to ludzie, którzy nigdy nie interesowali się hipotezą o AWBA i nawet o niej
nie słyszeli!
Nie tylko broń B
Ale nie tylko broń B była w użyciu, bowiem przeciwko ludziom zastosowano bronie A
- jądrowe i termojądrowe. Są na to liczne ślady w postaci zwitryfikowanych piasków i
kamieni w wielu punktach Ziemi. Według niektórych badaczy, korespondują one z
dziwnymi legendami na temat dawnych bogów i „miast świateł”, które znajdowały się
tam, gdzie dzisiaj przesypują się piaski i żwiry wielkich pustyń afrykańskich,
azjatyckich, australijskich i amerykańskich...
Książki popularno-naukowe i szkolne podręczniki do PO mówią nam, że działanie
broni A jest tak letalne, iż w przypadku jej zmasowanego użycia, życie na naszej
planecie może zostać całkowicie zlikwidowane. Oczywiście AWBA nie zlikwidowała
całkowicie życia na Ziemi, ale mogła spowodować szereg mutacji i kolejny epizod
Wielkiego Wymierania – np. trzeciorzędowej megafauny. A zatem nie musiało to być
letalne działanie impaktu asteroidu, wybuchu superwulkanu czy efekt cieplarniany
oraz przebiegunowanie Ziemi. Mogła to być wojna totalna wszystkich ze wszystkimi i
przeciwko wszystkim z takimż efektem...
Innym śladem użycia BMR z arsenału broni A są tektyty. Są to dziwne szkliste
kropelki stopionej materii, których pola znajdują się na całej Ziemi. Ich skład
chemiczny odbiega znacznie od składu chemicznego „zwykłych” meteorytów, a niska
zawartość w nich wody sprawia, że ich pochodzenie i natura staje się bardzo
zagadkowa. Najbliższe Polsce pole tektytowe znajduje się na terenie Republiki
Czeskiej i Słowacji – są to tzw. Mołdawity. Zainteresowanych odsyłam do prac mgr
Andrzeja Kotowieckiego z Polskiego Towarzystwa Meteorytowego, którego artykuły
na temat tektytów pojawiły się na łamach „Nieznanego Świata” i „Meteorytu”. Tektyty
powstały najprawdopodobniej w warunkach wysokiej próżni i w temperaturach
liczonych w tysiącach kelwinów, noszą bowiem one na sobie ślady działania
temperatur powstających w czasie eksplozji termojądrowych...
Ale to są ślady znajdowane w przyrodzie nieożywionej. Istnieją ślady w przyrodzie
ożywionej, które sugerują, że kiedyś na Ziemi miał miejsce konflikt z masowym
wykorzystaniem BMR, w tym także broni A. Aleksander Mora podaje, że badania
uczonych z wielu krajów wykazują, że zwierzęta żyjące na pustyniach są znacznie
odporniejsze na promieniowanie, niż żyjące w innych warunkach. To samo dotyczy
roślin. Można to wytłumaczyć zwiększającą się odpornością na napromieniowanie
dzięki zamieszkiwaniu stref skażenia promienistego. Mogłaby to być wyraźna
poszlaka.
Radiolubne bakterie
Wszystkie te rośliny i zwierzęta zakasowują istoty z mikroświata. Popularnie mówi
się, ze po II Wojnie Światowej na Ziemi pozostaną jeno karaluchy i szczury. To
prawda, obydwa te gatunki wykazują zwiększoną odporność na napromieniowanie.
Ale są na Ziemi organizmy superodporne na napromieniowanie. Są to bakterie z
gatunku Deinococcus radiodurans – jest to bakteria wytrzymująca dawki
promieniowania mogące być zabójcze dla człowieka. Została ona odkryta w latach
pięćdziesiątych dwudziestego wieku (dokładnie w 1956 roku) w zepsutym
puszkowanym mięsie, które podobno poddawano promieniowaniu gamma celem
sterylizacji. W mięsie znaleziono pleniące się kolonie Deinococcus radiodurans,
posiadające unikalne cechy szybkiego odbudowywania wszelkich genetycznych
defektów wywołanych radiacją. Cechy te są źródłem nazwy mikroorganizmów, którą
można tłumaczyć jako: obce, odporne na promieniowanie organizmy. (=> „Mars na
Ziemi“ cz. 2 – www.marssociety.pl)
Odkryte one zostały przez dr Arthura W. Andersona z Oregon Agricultural
Experiment Station w Corvallis (OR). Zauważył on, że w zakonserwowanym mięsie
znajdowały się czerwone kolonie bakterii, które potrafiły wytrzymać
napromieniowanie promieniami gamma rzędu kilku Megaradów – 1 Mrad = 106 =
1.000.000 radów. Przy okazji odkryto także całą gamę bakterii, które są odporne na
wszelkie ekstremalne warunki bytowania – są to tzw. ekstremofile. D. radiodurans
swe właściwości zawdzięczają umiejętności szybkiego usuwania uszkodzeń
chromosomów wywołanych przez radiację i przywracania ich do stanu pierwotnego.
Nie muszę chyba mówić, jak wielki znaczenie miałoby posiadanie takiej umiejętności
przez organizmy wszystkich istot żywych na Ziemi – albo chociaż przez ludzi. (=> T.
Lottman
–
“Deinococcus
radiodurans”
-
http://www.geocities.com/ResearchTriangle/Forum/1416/deino.html)
Ekstremofile te występują w kilku gatunkach. Są to bakterie odporne m.in. na gorąco
(termofile) – D. thermophilus oraz D. igniterrae, a także D. geothermalis;
radioaktywność (radiofile) – D. radiodurans i D. radiophilus a także D.
radiopugnans. Mogą one występować (i występują) we wnętrzach reaktorów
jądrowych i instalacji obiegów pierwotnych pary wodnej elektrowni jądrowych.
Promieniowanie atomowe zbytnio im nie szkodzi... (=> Uniformed Services
University
of
Medical
Sciences
[USUMS]
-
http://www.usuhs.mil/pat/deinococcus/index_20.htm)
Co to wszystko oznacza? D. radiodurans została nazwana Conanem wśród bakterii,
bowiem jest ona także stosunkowo duża. Jej odporność jest nieprawdopodobna.
Starczy podać porównanie tej bakterii z człowiekiem. Żeby zabić człowieka, wystarczy
napromieniować go dawką wynoszącą 0,5 do 1 krad. D. radiodurans wytrzymuje
dawkę rzędu 1,5 Mrad, zaś niektóre szczepy radiofilne aż do 5 Mrad! A to oznacza, że
bakterie te są w stanie przeżyć nawet wybuch atomowy i to w niedużej odległości od
punktu zerowego!... A to rodzi następne pytania. (=> S. Sleuth – “Microbe!” -
http://www.microbe.org/microbes/Deinococcus.asp
Oczywiście możliwości odpornościowe tych niezwykłych organizmów zwiększają się,
kiedy bakteria ta jest niemal odwodniona i znajduje się w formie przetrwalnikowej.
http://www.scifun.ed.ac.uk/card/facts.html
Przybysze z Kosmosu, czy dzieci wojny?
Jak dotąd, nie udało się wyjaśnić bez reszty, skąd te bakterie się wzięły w biosferze
Ziemi. Możliwe, że powstały razem z całą mikro- i megafauną Ziemi, ale... Rzecz w
tym, że gatunki nie powstają ot tak sobie, ale powstają w określonych warunkach
ekologicznych – w tym przypadku w środowisku o wysokim stopniu radioaktywności.
Na naszej planecie nie ma naturalnych źródeł radioaktywności o takim stężeniu
promieniowania, nawet w naturalnym reaktorze jądrowym w Oklo (Gabon).
Być może bakterie te są jakimiś mutantami, które powstały wskutek prawie 2500
próbnych wybuchów atomowych na pustyniach Arizony, Newady, Australii, na
francuskiej Saharze, czy Gobi i Takla-Makan, Ała-Szan, stepach Kazachstanu i
Orenburga, leśnych bezkresów Jakucji, polarnych pustyniach Nowej Ziemi oraz
atolach Pacyfiku. Może powstały w reaktorach jądrowych doświadczalnych lub
przemysłowych. Jedno jest pewne – powstały i ewoluowały tam w skrajnych
warunkach wysokich temperatur i ogromnych stężeń promieniowania UV i gamma
a to jest argument za tym, że nie pochodzą one tylko z tej Ziemi...
Tak ekstremalne warunki panują na Marsie – gdzie stężenie promieniowania UV jest
zabójcze dla żywych istot z Ziemi (pomijając już fakt rozrzedzonej i trującej atmosfery
na tej planecie) oraz na Wenus, gdzie z kolei panują temperatury rzędu 450ºC,
trująca atmosfera złożona z dwutlenku węgla i chmur kwasu siarkowego, wywierająca
ciśnienie 90 atm – bakterie te są w stanie przeżyć i takie piekło! Bakterie te są
odporne na działanie większości trujących związków chemicznych i stężonych
kwasów! Przypominają silikoki – krzemowe bakterie z powieści K. Borunia i A. Trepki
– „Kosmiczni bracia” (Warszawa 1957, 1986), które zawojowały naszą planetę
wskutek naszego niedopatrzenia. Czy takie bakterie nie mogłyby być forpocztą do
procesu terraformowania tych planet? Krzysztof Boruń i Andrzej Trepka opisali
właśnie taki proces, tylko że na odwrót. To rozumni krzemowcy – Silihomidzi –
przekształcali Ziemię na swoja modłę, dostosowując jej warunki do wymagań własnej
egzystencji: braku wody, temperatury około 1.000ºC, wrzącej lawy, chmur siarki i
innych ekshalacji wulkanicznych – słowem w średniowieczne wyobrażenie Piekieł...
Czy coś takiego już na Ziemi było? Być mogło w niektórych miejscach po AWBA, i de
facto mamy do czynienia z mutantami po wojnie termojądrowej, albo... –
pozostałościami po próbie terraformowania innych planet. Próbie, która być może się
nieudała – wszak Mars jest zamarznięty na kość, a na Wenus widzimy skutki efektu
cieplarnianego.
Czy Deinococcinae mogą być przybyszami z Kosmosu? A czemu nie? Mogły spaść z
pyłem kosmicznym z komet, gdzie bytowały sobie w ekstremalnych warunkach
niskich temperatur, próżni i potężnych dawek promieniowań UV, gamma i
Zupełnie inaczej widzi to dr Ludmiła Szaposznikowa, która przebywała w Indiach
i tam zetknęła się z wyznawcami przedbuddyjskiej religii Bön. W jej reportażu
zamieszczonym na łamach „Nieznanego Świata” nr 11/1994 pisze ona o legendarnej
krainie. Według uczonych kapłanów religii Bön, w manuskryptach wyznawców tej
religii mówi się wyraźnie o tym, że stworzona została niebo, Ziemia i święta Szambala.
Uczeni europejscy twierdzą przy tym, że znajduje się ona w górach Kajłasu. Jej
interlokutor – rimpoche Senge Tensing Iongdan twierdził, że: Szambala znajduje
się w rejonie zachodnich Himalajów, gdzieś pomiędzy zachodnią częścią indyjskich
Himalajów, Lhassą a Transhimalajami. Dawno temu na tym terytorium było państwo
Szan-Szung, które było podzielone na trzy części: Szan-Szung Bu, Szang-Szung Par i
Szan-Szung Go, ta ostatnia zajmowała terytorium na północny-wschód od Kajłasu do
klasztoru Bönu o na-zwie Czun-Po. Szan-Szung Par rozciągała się na zachód od
Kajłasu i graniczyła z Afganistanem, natomiast Szan-Szung Bu była świętą i
błogosławioną Oł-mo-łun-rin, czyli właśnie Szambalą – pisze ona.
I dalej – Po wejściu do Szan-Szung Bu przez przełęcz Tang-la schodzi się do cudownej
krainy, której pierwszym zwiastunem jest cudowne drzewo Pe-mi Dum-po o
czerwonych kwiatach. Dalej są ogrody i jezioro. [...]
Krok po kroku idąc w kierunku północno-wschodnim zbliżaliśmy się do
miejsca, gdzie stała Centralna Wieża. [...] Stanęliśmy przy kolumnach
wznoszą-cych się w bezkresne niebo. Wykonano je z monolitycznych
bloków kryształu górskiego, a ich przeźroczyste płaszczyzny pokrywało
jakieś pismo.
- Czy to pismo kraju Szan-Szun? – zapytałam rimpocze.
- Tak – potwierdził – to szanszun, dawny język bogów, pismo dawno już
zapomniane. Uchroniło się jedynie na tych kolumnach. [...]
Spieszyliśmy do wieży, która wypiętrzała się nad nami zbudowana z wiel-
kich bloków skalnych. Stanęliśmy przed nią. Patrzyła na nas oczami
szerokich okien w kamiennych ścianach.
- Ta wieża, to coś najważniejszego na naszej planecie – rzekł rimpocze –
liczy sobie ona wiele setek tysiącleci, a kto wie, czy nie milion lat... W tej
wieży jest ukryta Tajemnica. Tylko mędrcy Bönu – siddhowie mogli
wchodzić do niej, a i to nieliczni. Nie mam odwagi wejść tam z panią.
- Szkoda – pomyślałam – być tak blisko największej tajemnicy planety i
odejść z niczym...
- Szkoda, wielka szkoda – powtórzył za mną rimpocze – ale na wszystko
przyjdzie czas. Musimy już wracać.
Tyle relacja dr Szaposznikowej. Jak zapewne zauważyłeś Czytelniku, jest ona bardzo
podobna do tego, co opisał James Hilton w powieści „Zaginiony horyzont” i co
pokazano w filmie pod tym samym tytułem. Podobny opis tajemni-czego kraju
znajdujemy w ostatniej książce z trylogii Jamesa Redfielda.
Dla Roberta Leśniakiewicza jest to pewnego rodzaju sprawa rodzinna, jako że jego
dziadek Franciszek Baranowicz przez kilkanaście lat przebywał na Syberii i
północnych Chinach, gdzie w 1905 roku bił się w Mandżurii z Japończykami, też
zetknął się z tą legendą i z polskim autorem, który w dwudziestoleciu
międzywojennym ją rozpropagował w Polsce - pisarzem i podróżnikiem - Antonim
Ferdynandem Ossendowskim w książce „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”. On sam
od 1980 roku zbiera wszelkie informacje na temat tej podziemnej krainy, która - o ile
wierzyć Ossendowskiemu - wywiera ważki wpływ na to, co dzieje się na Ziemi, zaś
niektóre indykacje wskazują na to, że zjawisko powszechnie znane jako UFO ma swe
źródło właśnie tam - w Agharcie... Dzisiaj można powiedzieć, że nie chodziło tutaj - w
przypadku Babiej Góry - o UFO, ale o jak najbardziej ziemskie pojazdy
wyprodukowane w III Rzeszy, dzięki którym Hitlerowi udało się zbiec z płonącego
Berlina do Kancelarii IV Rzeszy na skalistym wybrzeżu Ziemi Peary’ego na
Grenlandii, o czym pisał już na łamach „Nieznanego Świata” i na swej stronie
internetowej.
W czasie jego wejścia antenowego opowiedział on o polskim fragmencie Legendy
Agharty, do której wejście miało ponoć - o ile wierzyć znanemu polskiemu uczonemu
zatrudnionemu w Aoraki Polytechnic i Dunedin University na Nowej Zelandii prof. dr
inż. Janowi Pająkowi - znajdować się ni mniej ni więcej tylko na południowo-
zachodnim stoku Babiej Góry, gdzieś na wysokości 2/3 względnej wysokości Królowej
Beskidów - czyli na wysokości 1550 - 1650 m n.p.m., po słowackiej stronie granicy.
Jak twierdzi prof. Pająk, legendę o korytarzach w Babiej Górze, które miały ponoć
wieść nie tylko do Szamballi-Agharty, ale także do Ameryki i Chin, usłyszał od
pewnego mieszkańca jednej z beskidzkich wiosek, który powierzył mu ją w wielkim
sekrecie. Wejście to znajdowało się pod grupą skałek na stoku Babiej, zaś sam tunel
miał szerokość kilku metrów i jego ściany pokrywało coś w rodzaju glazury, zeszklonej
bardzo wysoką temperaturą skały. Korytarz wiódł do przestronnej komory w kształcie
beczki, gdzie można było - wedle słów informatora prof. Pająka - przeczekać nawet
największe kataklizmy w rodzaju wojny termojądrowej czy klęski żywiołowej. Czy była
to relacja prawdziwa, bajka dla turystów, a może echo legend na temat Księżycowego
Szybu, którego twórcami są Agartyjczycy albo Atlantydzi?
ROZDZIAŁ VI – Australijska
Atlantyda
Artykuł ten autorstwa Iwana Rybakowa ukazał się na łamach rosyjskiego czasopisma
„NLO” nr 50/2005 z dnia 12 grudnia 2005 roku. Jest on kontrowersyjny, ale tylko na
pierwszy rzut oka, bowiem po dłuższym zastanowieniu się można dojść do wniosku,
że coś w tym jest...
Świat zaginiony na „Indyku”
Resztki „zaginionego kontynentu” zostały odkryte na dnie Oceanu Indyjskiego w
odległości około 2.500 mil (czyli ok. 4.000 km) na południowy – zachód od
australijskiego portu Perth. Okazało się, że wyspa Heard i Archipelag MacDonalda są
de facto wierzchołkami kolosalnego masywu lądowego, który teraz znajduje się pod
wodą. Dawno temu, w czasie okresu kredowego, ta ogromna wyspa lub mały
kontynent był pokryty bujnymi zaroślami paprotników, chodziły po nim ogromne
gady i dinozaury.
Ten „Świat Zaginiony”, którego powierzchnia zajmuje powierzchni dzisiejszej
Australii, podniósł się z dna oceanu w okresie od 90 do 115 mln lat temu. Straszliwy
kataklizm rozpoczęła seria naziemnych i podziemnych wybuchów. W ciągu
następnych 20 mln lat ten skrawek lądu dryfował i zmniejszał się sukcesywnie, a po
kolejnym straszliwym kataklizmie definitywnie zapadł się na dno oceanu.
Kontynentalne struktury skalne
Do takiego wniosku na temat dawnego kontynentu doszli australijscy uczeni po
badaniach dokonanych w lecie 2005 roku na Wyspie Kerguelena, podwodnym
grzbiecie górskim, który rozdziela Basen Australijsko – Antarktyczny od Basenu
Afrykańsko – Antarktycznego. Przy pomocy specjalnych urządzeń udało się im pobrać
w sześciu punktach próbki skał znajdujących się na poziomie 1 km pod powierzchnią
dna oceanu. Miało to miejsce na Kergueleńskim Plateau, gdzie głębokość Oceanu
Indyjskiego wynosi tylko 73 metry.
Oceanografowie pracujący na statku naukowo-badawczym Resolution, doszli do
wniosku na podstawie typów wydobytych skał, że są to skały typu wylewnego, tzn.
powstały one w wyniku działalności wulkanicznej i dawno temu ciekła tutaj
rozżarzona magma. Skały te są dokładnie takie same, jak struktury kontynentalne
Antarktydy i Indii. Poza tym w próbkach skał wydobytych na powierzchnię znaleziono
ślady gleby zawierającej skamieniałe szczątki roślinne w postaci kamienia i węgla.
Próbki te zbadano w laboratorium Uniwersytetu Sydney. Okazało się, że są to szczątki
drzew i drzewiastych paprotników.
Dalsze badania Australijskiej Atlantydy
To ważne odkrycie australijskich geologów i oceanografów pozwoliło na rozszerzenie
naukowego wglądu w przeszłość okresu Kredy. Były to niespokojne geologicznie
czasy, kiedy to nieustanne wybuchy wulkaniczne ponosiły z dna oceanów ogromne
fale tsunami. Ziemia podnosiła się i opadała. Dzisiejszych lądów jeszcze nie było. Dwa
ogromne superkontynenty: Laurazję i Gondwanę rozdzielał Ocean Tetydy (Tetys).
Kontynenty te były fragmentowane przez ruchy górotwórcze i eksplozje magmy. Od
Laurazji oderwała się południowa część Ameryki Północnej, od Afryki odpłynął
półwysep Dekan (dzisiejsze Indie), a potem Antarktyda z Australią i Ameryka
Południowa. Uformowały się dzisiejsze oceany oraz pojawił się niewielki kontynent, o
którym jeszcze niedawno niczego nie było wiadomo geologom. Kierownik
australijskiej ekspedycji na Kergueleny, prof. Mikel Coffin zaproponował nazwać
ten kontynencik Australijską Atlantydą. W tym roku planuje się wyjazd
międzynarodowej ekspedycji, w której będą uczestniczyć australijscy, amerykańscy i
brytyjscy uczeni, celem której będą dalsze badania „zaginionego kontynentu”.
Ile jest w tym prawdy? – pytamy. Okazuje się, że ten świat zaginiony mógł istnieć
naprawdę! I kto wie, czy to właśnie o nim w swych delirycznych wizjach pisał
Howard Phillips Lovecraft (1890-1937) opisując podwodne miasta R’Lyeth i
antarktyczne miasto czarnych wież Kaddath, o którym pisałem już na łamach
„Nieznanego Świata”. (=> H. P. Lovecraft – „Zew Cthulhu” oraz „W górach
szaleństwa”) Jak dowodzą tego badania historyków literatury, niejednokrotnie
zdarzało się, że intuicja i niezwykle barwna wyobraźnia pisarzy jest w stanie tworzyć
wizje, które w wysokim stopniu pokrywają się z faktami. W takich przypadkach mówi
się o wizjonerach, jakim był np. nieodżałowanej pamięci Stanisław Lem (1921-
2006).
Z mapy batymetrycznej wynika, że istotnie – wyspy Kerguelena i cały Archipelag
MacDonalda znajduje się na podmorskim wyniesieniu, które doskonale wychodzi na
plastycznej mapie dna Wszechoceanu. Kiedyś faktycznie mógł to być całkiem sporej
wielkości ląd ze swym własnym unikalnym środowiskiem. Kto wie, czy nie zachowały
się na nim jeszcze jakieś niedobitki dinozaurów po wielkiej katastrofie, którą
spowodował impakt asteroidy i możliwe gigantyczne eksplozje superwulkanów pod
Dekanem i Indonezją? Wiele wskazuje na to, że ów tajemniczy ląd mógł być taką oazą
życia, która przetrwała nawet zimę poimpaktową i/albo także poeksplozyjną. Nie
zdziwiłbym się zbytnio, gdyby w osadach trzeciorzędowych znaleziono jeszcze
sfosylizowane kości przedstawicieli leinazaurów i driozaurów pospolitych na półkuli
południowej w Górnej Kredzie. Kergueleńskie Plateau wystawało zapewne ponad
poziom oceanu jeszcze 12.000 lat temu, kiedy wielka ilość wód oceanicznych było
uwięzione w lodowcach na Półkuli Północnej naszej planety. Jeżeli istniała cywilizacja
Atlantydy, to mogła tam istnieć jej kolonia, która po stopieniu lodowców podzieliła
los Imperium Atlandydzkiego w czasie „jednego dnia i jednej nocy okropnej”, jak to
barwnie opisał Platon. Zresztą takich „wysp widm” jest więcej i dokładna analiza
reliefu dna Wszechoceanu powinna dostarczyć nam więcej danych o ich lokalizacji. A
jak na razie, to czekam na rezultaty tej najnowszej ekspedycji w 2006 roku.
Ale co tam Atlantyda! Wszak istnieje jeszcze bardziej tajemnicza kraina, w której
mogą żyć potomkowie twórców Księżycowej Jaskini. Pisze o niej Natalia Kowalewa,
której artykuł tu cytujemy. Podania o zagadkowej krainie duchowych przewodników i
mędrców, istniejącej gdzieś tam na Wschodzie spotyka się w folklorze wielu krajów i
narodów świata. Co stoi za tymi legendami? Czy jest to jedynie niezwykłej żywotności
mit rozpowszechniony w wielu kulturach świata? A może to są tylko relacje
dochodzące do nas z głębin Czasu mówiące o czymś, co istniało przed wiekami i teraz
krążące wśród narodów świata? A oto materiał z rosyjskiego czasopisma „Kalejdoskop
NLO" nr 16/2007, nawiązujący do opublikowanego parę lat temu na łamach
"Nieznanego Świata" raportu dr Ludmiły Szaposznikowej pt. „Szamballa dawna i
zagadkowa":
Szamballa – ta nazwa wielu ludziom kojarzy się z istnieniem jakiegoś Raju, Ogrodu
Eden czy jeszcze innej krainy wiecznej szczęśliwości i Ostatecznej Mądrości. Istnieli
ludzie, którzy poszukiwali tego Raju na naszej planecie sądząc, że jest to konkretna
kraina geograficzna. I o jednym z nich mówi ten artykuł Konstantina Kolcowa
opublikowany w rosyjskim czasopiśmie Kalejdoskop NLO nr 31/2007.
Niezwykłe CV
Mikołaj Roerich. Kiedy wspominamy to nazwisko, to u większości ludzi kojarzy się
ono z przepięknymi obrazami. Nikołaj Konstantynowicz był bardzo utalentowanym
człowiekiem, który potrafił się uzewnętrzniać w różnych dziedzinach życia i sztuki.
Malarz, uczony, filozof, działacz kultury, pisarz i podróżnik… Przede wszystkim sam
Roerich uznał za swe największe życiowe osiągnięcie swoje podróże do Azji
Środkowej. Sam on dzielił swe życie na dwa etapy: przygotowanie ekspedycji i
opracowanie jej wyników.
Nikołaj Roerich urodził się w dniu 9 października 1874 roku w Sankt Petersburgu.
Protoplaści rodu Roerichów (z Norwegii) pojawili się w Rosji w XVIII wieku .
zainteresowanie sprawami Wschodu i Azji Środkowej ujawniło się u Roericha bardzo
wcześnie. Była po tyemu dobra atmosfera w domu. Młodzieniec niejednokrotnie
zabierał głos w dyskusjach historycznych, literackich i naukowych na temat Wschodu.
[…]
Po roku 1900, Mikołaj Konstantynowicz wraz ze swą żoną Heleną Iwanowną z
domu Szaposznikowa zabrał się do studiowania kultury i filozofii hinduskiej. W
roku 1913 opublikował on artykuł pt. Indyjska droga, w którym pisał o doniosłości
badań kultury tego kraju i zorganizowania tam ekspedycji. No to jest oczywiste, że
jako prawdziwy uczony nie mógł polegać tylko na książkowych poszukiwaniach zza
biurka. Tuż przed rozpoczęciem I Wojny Światowej wraz ze swym przyjacielem,
archeologiem Gołubiewym, Roerich zaczyna przygotowywać się do podróży, której
celem jest zbadanie pierwotnych źródeł filozofii Wschodu i starożytnych pomników
kultury.
Po przewrocie komunistycznym
No, ale w roku 1917 nastąpił przewrót bolszewicki, który zmienił los jego ojczyzny.
Ten renesansowy artysta zrozumiał, że z objętej wojną domową Rosji nie wyjedzie do
Indii. Tak zatem najpierw przebija się do Finlandii, a potem wyjeżdża do Wielkiej
Brytanii. I to właśnie w stolicy Imperium Brytyjskiego, od rosyjskich teozofów po raz
pierwszy usłyszał o Szamballi. Dawne legendy głosiły, że gdzieś tam, wysoko w
górach, na granicy Indii i Chin znajduje się Szamballa – siedziba bogów i skarbnica
dawnej wiedzy. Odnaleźć ten „Raj na Ziemi” usiłowało wielu podróżników na
przestrzeni wielu, wielu wieków.
Należy odnotować, że Roerich od razu uwierzył w realność istnienia Szamballi, dla
której znalazł odpowiednie miejsce na mapie – północno-zachodnią część Wyżyny
Tybetańskiej. Ponadto on przypuszczał, że to właśnie tam człowiek może nabyć
wiedzę pozwalającą na zharmonizowanie wewnętrznych i zewnętrznych energii,
dzięki czemu osiągnie on wyższy stopień kosmicznej świadomości. Poza tym ów
Rosjanin zamierzał stworzyć wewnątrz azjatyckiego kontynentu ogromne mongolsko-
syberyjskie państwo – Nowy Kraj. (Podobne marzenia według Antoniego
Ferdynanda Ossendowskiego [1876-1945] żywił „Nowy Czyngiz–chan” generał-
porucznik baron Roman Nicolaus Fiodorowicz Ungern von Sternberg [1886-
1921] – dowódca kontrrewolucyjnej Azjatyckiej Dywizji Konnej i inni
kontrrewolucjoniści – uwaga tłum.) Jego ustrój powinien opierać się na buddyjskim
światopoglądzie i powinno ono być siedzibą żywego wcielenia Buddy. Innymi słowy
mówiąc, miałaby się dokonać materializacja Północnej Szamballi na świecie.
No, ale pierwej należało znaleźć dowody na to na drodze poszukiwań. Nieoczekiwana
pomoc nadeszła z Ameryki. Jankescy mecenasi dali rosyjskiemu malarzowi tyle
pieniędzy, że mógł on nie tylko zorganizować ekspedycję, ale założyć w Nowym Jorku
swe muzeum.
W grudniu 1923 roku, rodzina Roerichów rozpoczęła wielką wyprawę do Szamballi.
Pierwszym przystankiem na ich drodze stało się maleńkie górskie księstwo Sikkim,
gdzie nastąpiło długo oczekiwane spotkanie z tybetańskimi lamami. Mnisi wręczyli
mu posłanie od władców Szamballi, które miano przekazać jak najszybciej
Włodzimierzowi Iliczowi Leninowi (1870-1924). Malarz przerwał swą podróż i
pojechał do Europy, gdzie dowiedział się o śmierci „wodza proletariatu”.
Ekspedycja
Ruszyć dalej z ekspedycją udało się w sierpniu 1925 roku. Pod jego kierownictwem
znajdowało się 50 ludzi i 80 jucznych koni. I tak karawanie tej udało się przejść
pierwszy krąg tajemniczego w Środkowej Azji na szlaku karawanowym wiodącym
przez Pendżab, Kaszmir, Mały Tybet, Hotan, Jarkend, Kaszgar i Turfan. Podróżników
czekała przeprawa przez wysokogórskie przełęcze i rwące górskie rzeki oraz przez
tereny różnych plemion – nie zawsze pokojowo nastawionych do przybyszów. Już
pierwsza burza śnieżna – typowy syberyjski burań omal nie postawił krzyżyka na ich
planach – Roerichowie i ich towarzysze tylko dzięki temu uszli z życiem, że
tybetańskie koniki odnalazły drogę w szalejącej zamieci…
Potem do ekspedycji dołączył się tajemniczy mongolski lama – mówiąc wprost po
rosyjsku – agent GPU (sowieckiej tajnej policji politycznej, późniejszemu KGB –
przyp. tłum.) Jakow Bliumkin planujący przy pomocy Roericha dostanie się do
Tybetu i wywołanie tam rewolucji. (Wzmiankowany już tutaj A. F. Ossendowski
opisuje w powieściach Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów oraz Lenin tego rodzaju
działalność czerwonej agentury w Mandżurii i Mongolii, której celem było zniszczenie
bazy dla działalności kontrrewolucyjnej na Syberii oraz wywołania tam
komunistycznych przewrotów na wzór Rewolucji Październikowej – przyp. tłum.) Ten
fakt doszedł do brytyjskiego wywiadu, który otrzymał zadanie zatrzymania
„czerwonych szpiegów”. W październiku 1925 roku, na rozkaz brytyjskiego rezydenta
w Tybecie Bailey’a, Roerich został zatrzymany w chińskim Sińczianie i zabroniono
mu iść dalej. Po 6-miesięcznym oczekiwaniu karawana ruszyła na północ i
przekroczyła sowiecką granicę.
Posłanie z Indii
W lipcu 1926 roku, Roerich odwiedził Moskwę i wręczył komisarzowi spraw
zagranicznych Cziczerinowi posłanie od mahatmów (żywych świętych buddyjskich).
Ten zatwardziały ateista z uśmieszkiem ironii przeczytał święty tekst posłania i o
dziwo… - nakazał udzielić wszechstronnej pomocy i wsparcia podróżnikowi, którego
droga wiodła teraz na Ałtaj.
Dalej ekspedycja poszła do Mongolii. Na ulicach Urgi (dziś Ułan Bator) miejscowi
śpiewali pieśni o Szamballi. Słuchając ich podróżnik zrozumiał, że poszukiwany
przezeń kraj znajduje się gdzieś blisko. Udali się oni zatem na pustynie Takla-Makan i
Gobi. Wiele takich dziwnych faktów zebrał Mikołaj Konstantynowicz w czasie tej
podróży, w której jego przewodnikami byli miejscowi mieszkańcy i lamowie. (Jest
także drugie polonicum w tej sprawie i znajdujemy je w jednej z książek Alfreda
Szklarskiego [1912-1992] – Tajemnicza wyprawa Tomka, w której autor zacytował
mongolską legendę o krainie Ui lub Üi, pod którą miało znajdować się podziemne
morze. Sama nazwa Ui jest pradawną nazwą dzisiejszego Tybetu – uwaga tłum.)
W jednym z rejonów pustyni Takla-Makan, położonym na północ od skalistych
szczytów Karakorum tubylcy powiedzieli mu, że „za tamtą górą mieszkają święci
ludzie, którzy ratują Ludzkość swą mądrością; wielu ludzi starało się ich zobaczyć, ale
im się to nie udało – jak tylko wychodzili wyżej w górę, to nie mogli znaleźć drogi.”
Hinduski przewodnik opowiedział Roerichowi o istnieniu w górach Karakorum
ogromnych pieczar, w których zbierano skarby od samego początku historii. Twierdził
on także, że widziano tam białych ludzi o wysokim wzroście, którzy znikali w głębi
tych skalnych galerii. Sam Roerich niejednokrotnie znajdował w Tybecie takie oazy w
takich surowych warunkach klimatycznych, gdzie istnienie ich było po prostu
niemożliwe.
Po wielkiej wyprawie
Podróżnicy szli dawno zapomnianymi ścieżkami, obok ruin zapomnianych przez
bogów i ludzi miast, pamiętających jeszcze rządy Czyngiz-chana. Niejednokrotnie
napadali na nich koczownicy. Ale Tybetu nie udało się im pokonać: rząd Dalaj-lamy
pod naciskiem Anglików nie wpuścił obcych na swoją ziemię.
Przez pięć miesięcy ekspedycja czekała na podejściach do Hassy – stolicy Tybetu –
cierpiąc od chłodu i niestatków. Ludziom przyszło zimować na gołym stepie, w
lodowatych wiatrach ścinających mrozem krew w żyłach. Padły prawie wszystkie
konie i zmarła połowa przewodników. Ale Roerich nawet w takich warunkach nie
przestał prowadzić swej pracy naukowej. Naniósł na mapę dziesiątki górskich
szczytów, zebrał całe kolekcje zwierząt, minerałów i archeologicznych artefaktów.
Roerichowie cały czas wysyłali listy do Dalaj-lamy i gubernatora, ale w odpowiedzi
otrzymywał same odmowy. Wreszcie Mikołaj Roerich porzucił myśl o przyjeździe do
Lhassy, gdzie wedle legendy miało znajdować się wejście do Szamballi. Od tego
momentu Szamballa nie miała dla niego niczego wspólnego z Tybetem – tym
„muzealnym reliktem przeszłości”.
4 marca 1928 roku, podróżnicy wrócili z powrotem. Na tym zakończyła się podróż
naszego wielkiego rodaka. Roerich jako pierwszy z Europejczyków dokonał przejścia
Tybetu z północy na południe przez Transhimalaje i z wejściem do Indii.
Po powrocie z Tybetu, Roerich postanowił pozostać za granicą wiedząc, że w ZSRR
WCzK (sowiecka policja polityczna, późniejszy GPU, OGPU, NKWD, NKGB i KGB –
przyp. tłum.) likwidowała po kolei wszystkich jego kolegów i przyjaciół. W roku 1929
Mikołaj Konstantynowicz powołał do życia Instytut Badań Himalajów według
oficjalnego oświadczenia – „w celu opracowania wyników ekspedycji i późniejszych
badań”. Instytut ten znajdował się w osiedlu Nagar w dolinie Kulu, zachodnie
Himalaje w Indiach. Z biegiem czasu Instytut stał się jego rezydencją. I tam właśnie
on zmarł w dniu 13 grudnia 1947 roku. do swego ostatniego dnia Mikołaj
Konstantynowicz nie tracił nadziei na znalezienie legendarnej Szamballi. I marzył o
powrocie do ojczyzny.
Podania o zagadkowej krainie duchowych przewodników i mędrców, istniejącej
gdzieś tam na Wschodzie spotyka się w folklorze wielu krajów i narodów świata. Co
stoi za tymi legendami? Czy jest to jedynie niezwykłej żywotności mit
rozpowszechniony w wielu kulturach świata? A może to są tylko relacje dochodzące
do nas z głębin Czasu mówiące o czymś, co istniało przed wiekami i teraz krążące
wśród narodów świata? A oto materiał autorstwa Natalii Kowalewej z rosyjskiego
czasopisma Kalejdoskop NLO nr 16/2007, nawiązujący do opublikowanego parę lat
temu na łamach Nieznanego Świata raportu dr Ludmiły Szaposznikowej pt.
Szamballa dawna i zagadkowa:
Zagadkowa kraina
Zgodnie z tym, co mówią ezoteryczne podania, Szamballa (także: Śambhallah,
Shampullah czy literacka Shangri-la, w literaturze polskiej istnieje także nazwa
Agharta spopularyzowana przez Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego w
bestsellerowej powieści Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów, Poznań 1930 – przyp.
tłum.) jest krainą znajdującą się gdzieś na pograniczu Nepalu, Tybetu i Indii, w której
to krainie mieszkają adepci wyższej jogi święci nauczyciele z poprzednich epok. Mieli
oni władzę nad materią i innymi skrytymi siłami Przyrody już wtedy, kiedy nasi
praprzodkowie zamieszkiwali jaskinie. Mieszkańcy tej zagadkowej krainy wyprzedzili
naszą cywilizację w zakresie duchowego i naukowo-technicznego rozwoju. Niektórzy
badacze fenomenu Szamballi wychodzą z założenia, że himalajskie Bractwo Adeptów
składa się z potomków Atlantydów i Lemurejczyków, którzy ocaleli z totalnych
kataklizmów. Ale w naukach teozofii i Agni Jogi istnieją jeszcze inne świadectwa. I tak
w Doktrynie tajemnej (The Secret Doctrine, 1888) Heleny Pietrownej Bławatskiej
mówi się o tym, że Szamballa istniała w czasach Atlantydy, a członkowie zagadkowego
Bractwa Oświeconych nie tylko byli świadkami zguby ogromnego kontynentu, ale
brali także czynny udział w ratowaniu co lepszych przedstawicieli cywilizacji
Atlantydów.
Szamballijczycy w historii Ludzkości
Jak twierdzą ludzie uczeni w teozofii i Agni Jodze, legendarna kraina Wschodu była
założona na naszej planecie dlatego, by towarzyszyć ewolucji Ludzkości, a przede
wszystkim jej duchowemu rozwojowi. W ciągu całej historii Ziemi, członkowie
zagadkowego Bractwa wcielali się (mówiąc po prostu rodzili się jako zwyczajni ludzie
– przyp. aut.) w różnych krajach świata, by wnieść swój wkład w duchowy i
intelektualny rozwój całego świata. I tak oto przedstawiciele Szamballi wnosili swój
wkład w rozwój wszystkich aspektów kultury naszej cywilizacji. To właśnie rodem z
Szamballi były znane postacie z naszej przeszłości, duchowi i polityczni przywódcy
narodów, genialni twórcy sztuki i nauki, pionierzy i odkrywcy. Do nich ezoteryczna
tradycja zalicza Paracelsusa i Dantego, Giordano Bruno i Pitagorasa,
Platona-Aristoklesa i Apoloniusza z Tiany, Tomasso di Campabellę i
Leonarda da Vinci, Akbara Wielkiego i Ramzesa II Wielkiego, Saint
Germaine’a i Joannę d’Arc i wielu, wielu innych tajemniczych geniuszy, którzy
zostawili swój jasny ślad w człowieczej historii…
Poprzednie epoki – co jest oczywiste – wniosły do podania o Szamballi różne
nieprawdziwe, folklorystyczno-mitologiczne i religijne dodatkowe legendy. Jednakże
w XIX i XX wieku fenomen Szamballi zostaje naświetlony na zupełnie nowym
poziomie. Prawdziwe informacje o Szamballi zawędrowały na Zachód dzięki
rosyjskim członkom Bractwa Adeptów – wspomnianej już Bławatskiej, a za nią
rodzinie Roerichów. I prace Bławatskiej i nauki Agni Jogi (czyli Żywej Etyki) stały się
tym sposobem najpełniejszymi najbardziej obiektywnymi źródłami wiedzy o życiu i
działalności przedstawicieli Białego Bractwa, jak jeszcze teraz nazywa się Szamballę
na Zachodzie. I Bławatska i Roerichowie otwarcie powiedzieli całemu światu o tym, że
Szamballa to nie bajka ani czyjś wymysł, a coś realnego, zaś duchowi Nauczyciele
Szamballi to realni ludzie z krwi i kości, którzy dysponują jednak niezwykłymi,
paranormalnymi możliwościami, nawet wedle naszych standardów.
Nadchodzące zmiany
Dlaczego zatem ta tajemnicza, duchowa kraina Wschodu naraz dała znać o swym
istnieniu i to do całego świata i ponadto – przekazała światu chronione przez wieki
skarby naukowo-filozoficznego nauczania dostępne ongi tylko i wyłącznie
Oświeconym? Sądząc z tego wszystkiego, duchowi Nauczyciele Wschodu odkryli
przed światem tajemnice swego istnienia po to, by przekazać ludziom praktyczne
nauki w bardzo trudnych czasach Przemiany Kosmicznych Epok. Dawni prorocy ze
Wschodu i Zachodu unisono mówili o tym, że na Ziemi powinna nastąpić epoka
wielkich kosmicznych zmian, które będą poprzedzone ogromnymi naturalnymi i
socjalnymi kataklizmami. Nauki teozofii i Agni Jogi zawierają w sobie jeszcze
ważniejszą naukową informację o charakterze i przyczynach stających przed planetą
wydarzeń. Wiedza ta będzie pomocna ludziom do wstąpienia w nową kosmiczną
epokę.
Za miejsce zamieszkania tego tajemniczego narodu Wschodu uważa się Dolinę Ukrytą
w Himalajach, która wedle podań znajduje się w rejonie świętej wyżyny
Kanczendżangi. (=> James Redfield – Niebiańskie proroctwo, Dziesiąte
wtajemniczenie i Tajemnica Shambhalli, Warszawa 2000-2004 – przyp. tłum.) Na
szczytach górskich otaczających dolinę leżą śniegi i hulają lodowate wiatry, zaś w
samej Dolinie położonej w sercu gór biją gorące źródła – gejzery, zaś klimat tam jest
subtropikalny. (Bardzo dokładnie pokazał to Charles Jarrott w filmie Zaginiony
horyzont z 1973 roku, według powieści Jamesa Hiltona pod tym samym tytułem
wydanej w 1936 roku, z muzyką i piosenkami Burta Bacharacha. Istnieje także
starszy film w reżyserii Franka Capry z 1937 roku także traktujący o Shangri-la. –
uwaga tłum.) Do tej górskiej doliny, według legend, ze wszystkich stron Himalajów
biegną doskonale zamaskowane podziemne przejścia i tunele. Innym razem te
podziemne drogi zaczynają się w górskich jaskiniach, niekiedy w podziemnych
katakumbach lamaickich klasztorów rozmieszczonych w praktycznie niedostępnych
rejonach górzystego Tybetu (Bod-rang-skyong-ljongs po tybetańsku i Xīzàng Zìzhìqū
po chińsku, aktualnie chińskiej prowincji od 1949 roku – przyp. tłum.). Drogi do
świętych aśramów Szamballi mogą wieść także poprzez niebezpieczne górskie percie
i eksponowane urwiska, przez chwiejne bambusowe mostki nad przepaścistymi
kanionami i przepaściami.
Na przedpolach Szamballi
W opisach podróżników i relacjach kupców można wyczytać, że w czasie zbliżania się
do zaczarowanych granic świętej krainy ludzie i zwierzęta odczuwali niezwykłe
wrażenia, jakby uderzenia niewidzialnych promieni. W tych rejonach karawanowe
zwierzęta i ludzie naraz zatrzymywali się i żadna siła nie mogła ich zmusić do
przekroczenia świętych granic.
W książkach Nikołaja Konstantinowicza Roericha pisze się, że w stokach Himalajów
znajduje się ogromna ilość jaskiń, w których – według oświadczeń tamtejszych
wyznawców – zaczynają się podziemne korytarze, które ciągną się na wielkie
odległości i dochodzą pod Kanczendżangę (nie mylić z himalajskim szczytem
Kangczendzonga [K’ancz’endzönga, Kancz, Kanczendzanga] – 8586 m n.p.m.
znajdującej się na granicy Nepalu i Indii (Sikkimu) we wschodniej części Himalajów,
to są dwa różne pojęcia i nazwy geograficzne – uwaga tłum.) Te podziemne korytarze
wiodą do przepięknej doliny, ukrytej w samym sercu gór. Podobne opisy podaje w
swych pracach także inny badacz Azji – dr Ferdynand Ossendowski. W czasie jego
podróży do Azji Środkowej mongolski lama opowiedział mu nie tylko o podziemnej
sieci korytarzy i tuneli przylegającej do granic Świętej Doliny, ale i o istnieniu w tych
tunelach ultraszybkich środków transportu – dziwnych świetlistych aparatów, które
przemieszczają się tymi podziemnymi arteriami. Dr Ossendowski powołując się na
mongolskich lamów twierdzi, ze w niektórych korytarzach i komorach podziemnych
istnieje dziwne światło, w świetle którego rosną jarzyny i owoce.
Ku granicom Szamballi!
W czasie swych himalajskich ekspedycji N. K. Roerich nieraz rozpytywał buddyjskich
tybetańskich mnichów o Szamballę, wspominając przy tym legendy o podziemnych
korytarzach wiodących w górską Dolinę, w której zamieszkuje zagadkowe Bractwo
Adeptów. Lamowie odpowiadali, że póki Mędrcy Wschodu nie życzą sobie, by ich
niepokoiły tłumy ciekawskich z całego świata, to nieproszony gość nigdy nie dotrze do
świątyń magicznego kraju. (Na ten temat pisze Jeremi Parnow – Zbudź się w
Famaguście w Fantastyka nr 11-12/1983, w którym bohater dociera jednak do
Szamballi. Innego zdania jest Mircea Eliade [1907-1986], który w noweli
Tajemnica doktora Hönigbergera, Kraków 1983 twierdzi, że Szamballa jest poza- i
ponadwymiarowym bytem i dotrzeć doń można tylko duchowo, a nie cieleśnie –
przyp. tłum.) Bez przewodnika można łatwo zginąć w poplątanym podziemnym
labiryncie, gdzie ze szczelin wydobywają się naturalne gazy trujące, które na pewno
zabiją ciekawskiego. Poza tym są jeszcze inne naturalne niebezpieczeństwa czyhające
na wędrowca zmierzającego ku granicom Szamballi. Są to ekrany emanujące energią
nieznaną zachodniej nauce.
A zatem Szamballa to nie mit, ale coś konkretnego, co jest jednak niedostępne naszej
nauce? Wygląda na to, że na Ziemi razem z nami istnieje druga, wysoko rozwinięta
cywilizacja, która za swój cel istnienia uznała pomoc w ewolucji całej planety i
Ludzkości? Odpowiedź na to pytanie jest – jak sądzę bardzo daleko przed nami…
* * *
Komentarze specjalistów
Powyższy tekst byłby niepełny bez dwóch komentarzy pochodzących od ludzi, którzy
zajmują się poszukiwaniami informacji o Szamballi od wielu lat. Wiąże się ten
problem nie tylko z problemem istnienia Agharty i UFO, ale także atomowych wojen
bogów-astronautów sprzed tysięcy lat. Pierwszym z nich jest zamieszkały na stałe w
Malezji francuski handlowiec Patrick Moncelet z Kota Kinabalu, który pisze o tym
tak:
Osobiście jestem przekonany o tym, że Shangri-la, Shamballa i
Agharta są tylko legendami: gdyby istniały naprawdę, to Google Earth
Project już dawno by je wykrył na podstawie badań zdjęć
satelitarnych. Wielu powiedziałoby – O! Jesteś w błędzie! Wszak to są
podziemne krainy, ale przecież można je wykryć (tutaj polecam film
pt. The League of the Extraordinary Gentlemen) na podstawie ich
emisji zanieczyszczeń czy kontaktów z naszym światem. Dam prosty
przykład plemienia Badhuysów z zachodniej Jawy (Indonezja): zostało
one odkryte tylko dlatego, że kilku członków plemienia zdecydowało
się wyjść poza Badhuy Luar z czystej ciekawości lub z powodów
ekonomicznych – kilku z nich stało się wkrótce ludźmi majętnymi.
Plemię to jest jedną z największych zagadek tego świata.
Sądzę, że słyszałeś o Madame Bławatskiej? Jej dziewiętnastowieczny
ruch teozoficzny jest mi dobrze znanym. Wciąż czytam książkę Need
to Know Timothy’ego Gooda, którą polecam ze względu na ukazane
w niej nowe informacje od amerykańskich wojskowych na temat ich
doświadczeń z UFO. Pan Good wykonuje wielką pracę zbierając,
opracowując i archiwizując informacje oraz przeprowadzając wywiady
z wieloma ludźmi – w tym z byłymi wojskowymi i zazwyczaj znajduje
dobre źródła. Podobnie jak ja sądzi on, że większość UFO pochodzi z
ultrasekretnych podmorskich baz, które nie mogą być wykryte z tego
powodu, że kontrolują one swe zanieczyszczenia środowiska, w
którym się znajdują i wytwarzają swą własną energię, pozostając w
ukryciu z kilku powodów.
Oczywiście strawiłem nieco czasu studiując sprawę poruszonych przez
Ciebie atomowych wojen bogów-astronautów, które odbywały się przy
użyciu m.in. pojazdów Vimana. W singapurskiej Małej Indii
rozmawiałem z człowiekiem, który jest właścicielem małej hinduskiej
księgarni, w której są książki w języku angielskim i w hindi.
Powiedział mi on, że tak – Vimana jest autentycznym sanskryckim
słowem, ale ma całą gamę znaczeń, ale nie wiedział dokładnie –
jakich. Notabene, kupiłem od niego sanskrycki słownik zaintrygowany
tym językiem, dawno temu miałem przyjaciela, który się nim biegle
posługiwał. Teraz są całe strony internetowe poświęcone tylko
problemom Viman i innych pojazdów. W Madrasie jest grupa osób
studiujących ten temat (w miejscowym uniwersytecie), ale mają oni
wiele problemów z przekładami ze starego sanskrytu, bowiem teksty
te wcale nie są tak precyzyjne, jak się to powszechnie wydaje. Jedno,
co jest pewnym to, to że w czasach Imperium Ramy istniała
zadziwiająca sztuka metalurgiczna.
Naturalnie w t a m t y c h czasach Vimany były tym czymś, czym są
dzisiaj UFO – a zatem kto je zbudował? Jeden z hinduskich królów,
nie pomnę już jego imienia, nakazał zebrać wszystkie Vimany, całą
dokumentację techniczną ich wytwarzania i wszystkie źródła na ich
temat, a następnie zniszczyć. Kilku badaczy sądzi jednak, że kilka z
nich zostało ukrytych w górach Afganistanu, w jaskiniach i pieczarach.
Żadna z nich nie została znaleziona do dziś dnia.
Zapewne słyszałeś o antycznym mieście Mohendżo Daro w Indiach;
jego ruiny stanowią dowód na użycie tam broni jądrowej, a także w
kilku innych miejscach na Pustyni Thar, a także o szkle pustyni
(tektytach) na Pustyni Libijskiej? Pisze o tym Pan Zacharia Sitchin
w swych pracach.
Mój Hindus z Singapuru jest niezbyt kompetentnym w tej sprawie i
odesłał mnie do Madrasu, które to miasto jest kulturalnym centrum
Indii, a gdzie znajdują się uczeni mówiący biegle tym językiem i dał mi
ich adresy. Jednakowoż tłumaczenie tych starych tekstów jest
niezmiernie trudnym i niewdzięcznym zadaniem: jest wiele
możliwości interpretacji, bo sam język jest bardzo nieprecyzyjny.
Opisy Vimana i innych latających maszyn Starożytności nie są
opisami technicznymi, a literackimi. Ich rysunki nie są rysunkami z
oryginału, ale z opisów i były wykonane przez hinduskich i angielskich
tłumaczy, którzy nie mieli pojęcia o technice i najmniejszego pojęcia o
tym, jak te maszyny naprawdę wyglądały. W chwili obecnej, w Indiach
zamieszkuje kilku starców, którzy wiedzą coś wartościowego na ten
temat (jacyś jogini lub swami), bowiem ci ludzie przez całe swe życie
uczyli się i nauczali – i poza tym nie mieli niczego innego do roboty.
Kiedy jeszcze mieszkałem na Tajwanie, w końcu lat 70., to
przedstawiono mnie jednemu swami – nauczycielowi, który właśnie
tam odbywał swą pracę misjonarską tworząc tam aśram. Był on
bardzo przyjacielski, więc po jego opowieści o Swami Vivekananda
zapytałem go: Swami, co ty sądzisz o „latających spodkach” czy UFO?
Odpowiedział on, że „one istnieją”, ale niestety, nie wiedział niczego
więcej na ich temat, ale to zachęciło ludzi do studiowania ufologii.
Nawet Maharishi Mahesh Jogi nie wiedział więcej od nas o UFO, a
nawet daleko mniej.
Mówiąc o jodze, odnoszę się ze sporą rezerwą do joginów i ich sposobu
widzenia świata i tego, jak opisują oni Rzeczywistość. Jest on zupełnie
różny od naszego i żaden z nich – Śri Aurobindo, Vivekananda,
Patanjali, itd. nie zaproponował wyjaśnienia opartego o prawdziwą
naturę Czasu i fraktalnej naturze Uniwersum: oni sugerowali istnienie
prany oraz eteru (Atma i Akasza), ale technicznie rzecz biorąc nie jest
to do przyjęcia z naszego punktu widzenia, kto chce poznać ostateczną
prawdę kosmologii.
A oto odpowiedź Piotra Listkiewicza:
Patryk myli się w wielu miejscach, bo to co wiedzą jogini i swamis, to
bardzo niewiele, jak sam widzisz. Zresztą można powiedzieć na ich
usprawiedliwienie, że nie są to zagadnienia, którymi się zajmują na co
dzień, bo ich celem jest zupełnie coś innego. Prawdziwy swami nie
podróżuje, żeby zebrać pieniądze (wyżebrać) na zbudowanie ashramu.
Wokół prawdziwego Mistrza ashram tworzy się sam. To nie budynek
lub osiedle, lecz ludzie, uczniowie. Wokół Jezusa zbierali się uczniowie
i rozmawiali z nim na wolnym powietrzu lub u kogoś w domu.
Kościoły powstały później.
Vimany były odtworzone nie tylko na podstawie starożytnych opisów.
Opis służył niejako jako rekwizyt do skupienia się. Rysował je technik
pod kierunkiem człowieka, który kierował nim pod wpływem
wewnętrznego wglądu. On widział te pojazdy jak na zdjęciu
rentgenowskim.
Argument Google jest naiwny. Oczywiście są strony poświęcone
Shamballi, a map nie ma, bo nikt jej dotąd nie zlokalizował. Nie
przeceniajmy satelitów - nie widzą wszystkiego, a poza tym, niektóre
mapy nie pokazują szczegółów. Fragmenty terenu, który ma nie być
widziany przez ogół są zamazane lub nie mają bardziej szczegółowych
zbliżeń. Odkryłem to już dawno, gdy szukałem pewnych miejsc, np.
Człowieka z Maree.
Latające talerze, cygara itp. istnieją na pewno i temu nie da się
zaprzeczyć. Zbyt wielu ludzi je widziało - często były to całe tłumy,
piloci, astronauci i uczeni. Jak Ci kiedyś pisałem pewien Mistrz
powiedział, że częściowo są one naturalnymi zjawiskami Natury, ale
niektóre są sztuczne i należą do Ziemian. Określił je jako "pojazdy
powietrzne mocarstw" bez wymieniania nazw. Ponieważ jednak w
czasach kiedy to mówił (lata 60.) były tylko dwa mocarstwa
prowadzące zimną wojnę, należało się spodziewać, że z czasem
pojazdy te zostaną odtajnione i oficjalnie będą przemierzać niebo.
Tymczasem upłynęło ponad 40 lat i tajemnica nie została rozwiązana.
Pomyśl, jeśli te pojazdy należą do USA i Rosja, to wywiady obu
mocarstw doskonale o nich wiedzą wraz ze wszystkimi szczegółami
technicznymi. Do tej pory stworzono wiele nowych konstrukcji i żadne
z wymienionych mocarstw nie ma obiekcji, żeby się nimi chwalić. Cóż
nadzwyczajnego jest w latającym spodku, że owija go taka ciężka
zasłona tajemnicy?
Wynika z tego jasno, że na Ziemi istnieje jeszcze jakieś inne
mocarstwo (mocarstwa?), o którym oficjalnie niczego nie wiemy.
Konspiracja USA i Rosji z każdą chwilą narasta. Narasta również
dezinformacja, ale z pewnych przesłanek wynika, że koła rządzące, a
zwłaszcza sztaby wojskowe większości krajów czegoś się boją. Czego?
Uwaga badaczy tych zjawisk powinna się skupić na Księżycu. Znasz
moje zdanie na ten temat. Najbardziej podejrzane jest nagłe
zaprzestanie programu Apollo i programu badania Księżyca przez
Rosjan. W tym samym czasie. Rosjanie wysłali Łunochody na
niewidoczną stronę Księżyca i zdobyte dane nigdy nie ujrzały światła
dziennego. Podobno wiele z nich zostało zniszczone, zanim
wylądowało, zaś inne później. Co jest na Księżycu, czego wszyscy się
boją? Gdyby był faktycznie martwy i bezludny, nie byłoby powodów,
żeby zaprzestać kontynuowania obu programów. Od tamtego czasu
technika zwielokrotniła swój zasięg i to, co kiedyś było jedynie w
rękach armii najpotężniejszych państw, mamy na swoich biurkach w
domu i w kieszeniach. Księżyc był niezmiernie łakomym kąskiem dla
tych, którzy go zdobędą i zagospodarują, bo to dawało władzę nad całą
Ziemią i umożliwiało o wiele łatwiejszy start do eksploracji naszego
systemu słonecznego i dalszego kosmosu. I nagle, ni z tego, ni z owego
oba mocarstwa rezygnują z tego celu?
Jednakże, jakby na to nie patrzeć, Księżyc jest martwym globem -
przynajmniej na powierzchni. Co jest wewnątrz, w systemie jaskiń?
Jaskinie muszą być, bo Księżyc ma budowę wulkaniczną i istniejące
kratery nie są jedynie miejscami impaktów meteorów i planetoid. Czy
może tam istnieć cywilizacja istot podobnych do ludzi?
Patryk wspomina Bławatską. Wydaje się jednak, że nie wie o tym, co
Bławatska powiedziała o relacji Księżyca i Ziemi. Bławatska uważała,
że Księżyc był pierwszy w układzie słonecznym i "zrodził Ziemię", gdy
był jeszcze w stanie półpłynnym i gazowym podobnie jak niektóre
najdalsze planety naszego systemu. Gdy Księżyc nadawał się do
zasiedlenia, Ziemia nadal była w trakcie procesów tworzenia się globu.
Nowa planeta "wyssała" wodę z Księżyca, ze względu na swoją masę i
grawitację - siłę dośrodkową w procesie stygnięcia. Nie jestem
specjalistą, żeby komentować, ale... wiele rzeczy mi pasuje. Bławatska
dalej mówiła, że na Księżycu reinkarnowała się rasa białych "Lunar
Pitris" (Księżycowych Ojców). Ta informacja jest w tłumaczonych
przez nią pismach, a zwłaszcza w „Księdze dzban”. Gdy Ziemia
ustabilizowała się i stała się sprzyjającym miejscem dla rozwoju
ludzkości, reinkarnowała się na niej pewna grupa dusz w postaci
bardzo prymitywnych homo sapiens. Po jakimś czasie Lunar Pitris
zaczęli przybywać na Ziemię (Bławatska nie pisze jak - czy
reinkarnowali się, czy przylatywali w jakiś pojazdach), w celu
uszlachetniania i uczłowieczania rasy. Bławatska pisze również o tym,
że w pewnym momencie Lunar Pitris zaczęli tracić pierwiastek ludzki i
choć ich umysły były coraz sprawniejsze i lepsze, a ich ciała nadal były
ludzkie, przestali być ludźmi sensu stricto. Spowodowane to zostało
wzrostem ego i próbami działania na własną rękę. Coś w rodzaju
sprzeciwienia się boskim planom.
Patryk ma rację co do ziemskiego pochodzenia UFO. Jeżeli mogą
istnieć podmorskie bazy (czego mamy dowody w postaci USO), mogą
również istnieć bazy podziemne. Na pewno zaś istnieje (istnieją) bazy
na Księżycu, lecz "ojczyzną" tych istot jest Ziemia. Jaskinie,
podziemia, niezbadane głębie oceanów. To są jedyne miejsca, gdzie
mogą żyć bez obawy interwencji i agresji Ziemian. UFO są zatem
jedynie "taksówkami" pomiędzy oboma globami. Poza tym, ponieważ
istoty dawniej nazywane Lunar Pitris nadal wyglądają jak ludzie,
pewna ich grupa niewątpliwie wmieszana jest w ludzką populację.
Nazwa "Ojcowie" występuje we wszystkich plemionach na Ziemi i ich
gnozach. Ci Ojcowie są zawsze biali i zawsze byli nauczycielami
ludzkości i są do dzisiejszego dnia. Aborygeńskie rysunki naskalne
wyraźnie ich ukazują. Opisuję to w „Tajemnicy Wiszącej Skały”.
Przyczyną ostatnich zlodowaceń na przestrzeni ostatniego pół miliona
lat była "zima nuklearna" po jakimś konflikcie na Ziemi. Jednakże jest
to historia o wiele starsza niż Wam się z Milošem Jesenským
wydaje. (Jest to dygresja do naszych prac: Tajemnica Księżycowej
Jaskini i Bogowie atomowych wojen – przyp. aut.) 15 - 12 tys. lat
p.n.e. lodowiec był w końcowej fazie topnienia i klimat zaczął się
stabilizować. Widać to nadal w Australii, która straciła połączenie z
Nową Gwineą i Tasmanią oraz w konfiguracji terenu, który jeszcze nie
do końca został zdewastowany przez kolonizatorów. Na rysunkach
naskalnych są ludzkie istoty w "skafandrach" wyraźnie kontrastujące z
nagimi krajowcami uwiecznionymi na tych samych malowidłach.
Däniken i jego wyznawcy widzą w nich przybyszów z kosmosu,
jednakże mnie te kombinezony bardziej przypominają ubrania
chroniące przed promieniowaniem cywilizację z podziemi. Te rysunki
zatem datują odwiedziny na okres pomiędzy 200 tys. a 100 tys. lat
temu, a ich celem były prawdopodobnie badania jak nieliczna ocalała
ludność Ziemi znosi podwyższone i coraz bardziej słabnące
promieniowanie. Na niektórych rysunkach są przedmioty
niewiadomego pochodzenia, w niczym nie przypominające zwykłych
narzędzi Aborygenów. Odwiedziny nadal są zjawiskiem codziennym
dla Aborygenów, ale ich rysunki już nie przedstawiają ludzi w
skafandrach - tego jednak na pewno nie wiemy, bo zgodnie z
ustaleniami rządowymi, większość miejsc sakralnych Aborygenów
została zamknięta przed białymi i zabezpieczona przez rady Starszych
plemiennych. Wstęp mają jedynie Aborygeni i to tylko po to, aby
odprawić jakąś ceremonię.
Chyba nie przypadkowo Aborygeni są od początku zaciekłymi
przeciwnikami wydobycia uranu w Australii. Zbyt zaciekłymi jak na
"prymitywne" plemiona, jak ich widzą biali. Jednakże Aborygeni nadal
mają kontakt z Protoplastami i Nauczycielami, którzy mogą ich do
tego inspirować. Dla Aborygenów miejsca, gdzie występują złoża
zawsze były tabu. Prawdopodobnie nie wiedzieli dokładnie co się
znajduje pod ziemią, ale na pewno czuli niebezpieczną energię, której
istnienie zostało potwierdzone przez Nauczycieli.
Aborygeńska gnoza twierdzi, że Nauczyciele byli również ich
Protoplastami oraz Kreatorami form zwierzęcych i krajobrazu. O ile
pierwsze dwa twierdzenia są całkiem zrozumiałe i wyjaśniają rolę
Lunar Pitris w kształtowaniu ras na Ziemi, o tyle trzecie twierdzenie
jest o wiele trudniejsze do pojęcia. Wiadomo bowiem, kto jest
uprawniony do tworzenia - wydaje się zatem, że początkowo Lunar
Pitris działali zgodnie z wolą Boga, realizując jego plan na Ziemi, aby
stworzyć optymalne warunki rasom ludzkim, którymi się opiekowali.
Z czasem jednak, jak mówią pisma wschodnie, a za nimi Bławatska,
Lunar Pitris zaczęli się szarogęsić i odstępować od planu, działając na
własną rękę, grając rolę kreatorów. Popełnili wiele błędów
eksperymentując z formami ożywionymi, tworząc formy zbyt wielkie
lub/oraz wielofunkcyjne i zbyt długowieczne, co na dłuższą metę nie
pozwalało im się wyżywić, zaś wcielonym duszom pomagało w
tworzeniu zbyt wielkiego ładunku karmy. W tworzeniu krajobrazu
poprzez używanie do woli sił Natury również popełniali błędy
puszczając wodze fantazji i prawdopodobnie prześcigając się w coraz
bardziej zwariowanych pomysłach i nadużywając sił paranormalnych.
Zrobiono więc "głasnost'", a następnie gruntowną "pierestrojkę" i
Lunar Pitris stracili pierwiastek ludzki, czyli możliwość powrotu do
źródła ich dusz. Być może ten moment zachował się w wielu
starożytnych kulturach jako "bunt aniołów" i kara, jaka była
konsekwencją przerostu ich ambicji?
Chociaż nauka na zewnątrz chwali się swoimi osiągnięciami i stwarza
pozory, że już wszystko wie o Ziemi, to jednak w ścisłym gronie
przyznaje się, że nie zna podstawowych zagadnień i praw Natury.
Istnieją jedynie podejrzenia, spekulacje, teorie i hipotezy, z których
jedne się z czasem sprawdzają, ale większość nie. Wydaje się jednak,
że od jakiegoś czasu - właśnie od programu Apollo - pewne koła na
Ziemi posiadły tajemnicę i postanowiły ją utrzymać za wszelką cenę.
Jest to konspiracja jakiej jeszcze do tej pory nie było, bo ujawnienie
"kogoś jeszcze" na tej planecie bez wątpienia zburzyłoby porządek (lub
bajzel) pracowicie tworzony przez kilka ostatnich millenniów. "Kogoś
jeszcze", kto dysponuje techniką daleko wyprzedzającą czołowe
państwa Ziemi i którego prawdziwych zamiarów nikt nie zna, bo ten
"ktoś" wcale nie ma zamiaru się spowiadać przed przywódcami
ludzkości, którzy są bezwzględni i pozbawieni człowieczeństwa. Po
prostu prawo silniejszego.
Chociaż jaskinie i oceany same się bronią przed ciekawskimi, od
jakiegoś czasu eksploracja jaskiń i oceanów utknęła w martwym
punkcie. Rządy odcięły fundusze na badania, zaś to co nadal robią
amatorzy z jednej strony ma niewielką skalę, z drugiej zaś również
natyka się na różne zakazy. Takie zrywy jak piramidy w Bośni spotkały
się z tsunami protestów ze strony nauki, która przecież powinna
pierwsza rzucić się na rozwiązanie tajemnicy. Czy to o czymś nie
świadczy? Wiadomo, że nauka jest na żołdzie rządów
manipulowanych z jednej strony przez biznes, a z drugiej przez koła
militarne. Jednakże piramidy stały się już własnością publiczną i
trudno teraz ukręcić łeb sprawie. Co znajdą archeolodzy-amatorzy w
Bośni pokaże czas. Na razie podejrzewa się, że oprócz piramid,
pomiędzy nimi istniała olbrzymia metropolia. Istnieje oczywiście
możliwość, że po pierwszych znaczących odkryciach miejsce zostanie
ogrodzone i zaplombowane, jak to się stało w innych tego typu
przypadkach. "Oni" prawdopodobnie nie chcą, żeby świat się o nich
dowiedział i wywierają presję na czynniki oficjalne tak samo, jak w
przypadku programu Apollo. Wyobraźmy sobie jak muszą być
potężni, skoro dwa dumne mocarstwa walczące zajadle o najwyższą
stawkę, nagle pokornie spasowały.
* * *
Być może było tak, jak twierdzi Piotr Listkiewicz. Nie wiemy. Natomiast jeden fakt
zdaje się do tego pasować, a mianowicie ten, że Księżyc jest światem który szybciej
ostygł i jego skały wykształciły się szybciej, niż skały na wciąż jeszcze stygnącej
Ziemi…
I jeszcze jedna znacząca informacja w tej sprawie, cytowana z portalu Onet.pl:
W Bibliotece Jagiellońskiej może znajdować się fragment pierwodruku
tybetańskiego kanonu buddyjskiego – „Kandżuru” z 1606 r. -
przypuszczają naukowcy. W Bibliotece Jagiellońskiej trwają badania
ksiąg tybetańskich z niemieckich zbiorów.
Jak poinformowała uczestnicząca w badaniach dr Agnieszka
Helman-Ważny, naukowcy przeglądają unikalny zbiór ponad 800
ksiąg z kolekcji niemieckiego uczonego Eugena Pandera, należącej
do tzw. Berlinki. Przypuszczają, że w kolekcji tej może znajdować się
fragment pierwodruku tybetańskiego kanonu buddyjskiego –
„Kandżuru” - edycji Wang-li z 1606 r.
- Znalazłam artykuł niemieckiego naukowca, prof. Helmuta
Eimera, który sugerował, że jedno z pierwszych wydań drukowanych
„Kandżuru”, czyli buddyjskiego pisma świętego zaginęło podczas
wojny. Historia tych zbiorów sugerowała, że to co Niemcy uznali za
zaginione, prawdopodobnie znajduje się w Bibliotece Jagiellońskiej -
powiedziała Helman-Ważny.
Jak tłumaczyła badaczka, badania będą prawdopodobnie trwały przez
wiele lat. W pierwszym ich etapie naukowcy starają się przede
wszystkim potwierdzić, czy zaginiony fragment najstarszego
drukowanego wydania „Kandżuru” znajduje się faktycznie w
Bibliotece Jagiellońskiej.
- Trzeba te księgi najpierw dokładnie przejrzeć i tłumacząc fragmenty
zorientować się co w tych zbiorach jest. Wiemy jak zwykle wyglądają
wydania „Kandżuru” i co zawierają. W związku z tym wiemy jak
obszerne to powinny być tomy. Odnalezienie ksiąg z tekstem
„Kandżuru” nie byłoby tak wielką trudnością - jednak potwierdzenie,
że jest to „Mandżur” edycji Wang-li, a nie jedno z licznych
późniejszych wydań będzie wymagało szczegółowych badań. Problem
polega również na tym, że całość tych zbiorów obejmuje ok. 860
tomów, a poszukiwany „Mandżur” jest tylko ich niewielką częścią -
podkreśliła Helman-Ważny.
- Oczywiście na tym etapie nie prowadzimy jeszcze dokładnych
tłumaczeń czy analizy każdej książki, tylko po prostu szukamy takich,
które mają odpowiednią ilość kart, charakterystyczny format i które
mogą być potencjalnie „Mandżurem” - zastrzegła.
Jak tłumaczyła Helman-Ważny, kolekcja jest unikatowa na skalę
światową. Znajdują się w niej rękopisy i druki przeważnie w języku
tybetańskim, ale też w języku mongolskim i w języku chińskim.
Głównie są to teksty religijne, ale nie tylko. Wszystkie są bardzo stare.
- Już te nasze wstępne badania potwierdzają, że kolekcja ta została w
1889 r. przywieziona z Pekinu do Berlina przez profesora Eugena
Pandera. Trafiły początkowo do pewnego muzeum w Berlinie i potem
zostały przez to muzeum przekazane do Biblioteki Pruskiej. Stamtąd
trafiły na tereny obecnej Polski i z czasem właśnie do Biblioteki
Jagiellońskiej - podkreśliła badaczka.
Jak dodała, z zapisków Pandera można wnioskować, że część
pierwodruku „Kandżuru” trafiła do Japonii, a część znajdowała się w
tych zbiorach, które zostały zabrane do Niemiec. Skądinąd wiadomo,
że te tomy, które się dostały do Japonii, spaliły się w pożarze w czasie
trzęsienia ziemi w Tokio w 1923 r. i na pewno już nie istnieją. "Jedyne
znane części tego wydania, o których wiadomo, przedostały się za
sprawą Pandera do Niemiec. I to mamy nadzieję znaleźć w Krakowie"
- zaznaczyła.
Oprócz Helman-Ważny W zespole zajmującym się badaniem ksiąg
tybetańskich z Berlinki zajmują się prof. Marek Mejor z Instytutu
Orientalistycznego Uniwersytetu Warszawskiego oraz dr Thupten
Kunga Chashab, również z UW.
Berlinka składa się z dwóch części: z tzw. Skarbu Pruskiego oraz
zbioru druków nowych czyli książek z XIX i XX w. Tzw. Skarb Pruski
to rękopisy, rękopisy muzyczne, starodruki i niewielki fragment
zbiorów kartograficznych.
Zbiory Pruskiej Biblioteki Państwowej zostały wywiezione przez
Niemców pod koniec II wojny światowej, w obawie przed nalotami, z
Berlina do opactwa cystersów w Krzeszowie na niemieckim wówczas
Dolnym Śląsku. Po wojnie tereny te znalazły się w granicach państwa
polskiego i zbiory zostały przejęte przez polskie władze.
Zbiory te począwszy od 1946 r. przekazywane były do "Jagiellonki"
jako centralnej Składnicy Zbiorów Zabezpieczonych. Do Krakowa
trafiło 490 z 505 skrzyń. Właścicielem tych zbiorów jest Skarb
Państwa, a Biblioteka Jagiellońska jedynie ich depozytariuszem. […]
No właśnie – należałoby tutaj postawić pytanie: czego Niemcy szukali przed i w czasie
II Wojny Światowej w Azji Centralnej? Legendarnej Szamballi i jej tajemniczych
technologii, dzięki którym miała powstać ich magiczna Wunderwaffe? Coś, co
przeczuł Steven Spielberg tworząc postać i zwariowane przygody Indiany
Jonesa? A może poszukiwali dowodów na to, że udało się im zbudować i uruchomić
jakiś pojazd, który byłby w stanie poruszać się w czasie? Kto wie, czy zamiast
uranowych i torowych rud nie poszukiwali oni w polskich i słowackich górach
zaginionych artefaktów, jak np. Księżycowego Szybu? Ta myśl nie jest taka głupia,
jakby wyglądała na pierwszy rzut oka. Ale o tym już w następnych materiałach…
I jeszcze o jednej osobliwości, a mianowicie o Tunelu pod Uralem, opisanego przez
jednego z rosyjskich autorów. Tytuł oryginalnego artykułu brzmi: „Od północnego
Uralu do południowego można przejść pod ziemią!” Ten rewelacyjny wywiad
zamieścił Jegor Usaczew na łamach czasopisma „Kalejdoskop NLO” nr 3/2008 z
dnia 13 stycznia 2008 roku. A oto i on:
Pytanie: Z północnego do południowego Uralu pod ziemią! Czy pan to mówi serio?
Odpowiedź: Oczywiście, dokładnie tak, jak pan powiedział. Tylko od czasu do czasu
trzeba wyjść na powierzchnię, by przejść z jednego podziemnego systemu jaskiń do
drugiego.
Pierwszą i oczywistą reakcją na słowa badacza z Jekatierinburga pana Igora M.
(prosił o zachowanie anonimowości) jest śmiech. Z całkowitą pewnością rozmawiał
ze mną człowiek pozostający pod urokiem bajki A. Wołkowa pt. „Siedmiu królów
podziemia”. Ale kiedy śmiech ustał, to zacząłem sobie przypominać, co właściwie
wiadomo o jaskiniach na Uralu? I wyszło na to, że idea Igora nie jest taka głupia,
na jaka wyglądała. Zachodni stok grzbietu Uralu okazuje się być doskonałym
miejscem występowania jaskiń. Prawie połowa tamtejszych gór składa się z
rozmytych wodami wapieni, dolomitów i gipsów. W miejscach tych rozciągniętych
południkowo znajdują się obszary o podwyższonej podatności na pękanie i
przenikania podziemnych wód w głąb skał.
Z tymi strefami pokrywają się dawne doliny Uralu – vide mapa 1. W ciągu setek
tysięcy lat na ich brzegach i pod łożyskami rzek trwał proces tworzenia się krasu.
Potem uralskie góry znowu ożyły i zaczęły się wznosić, a na szczytach pojawiły się
lodowce. Kiedy się roztopiły, w dawne południkowe doliny zapełnione osadami
polodowcowymi werżnęły się młodsze i bardziej głębokie, często pokrywające się z
siecią wodną doliny. Rozdzielone na oddzielne fragmenty glinianymi tamami
systemy jaskiniowe ukazały się powyżej poziomu wód podziemnych i stały się
dostępne dla ludzi. Takich jaskiń na Uralu znaleziono powyżej 500!
- Przez wszystkie wieki ludzie z tych czy innych przyczyn próbowali zasiedlać
podziemne przestrzenie – kontynuował Igor – poszukiwali tam cennych rud,
budowali tajne świątynie, schrony. Szczególnie dużo takich właśnie sztucznych
konstrukcji podziemnych znajduje się w trójkącie, którego wierzchołkami są miasta
Perm, Jekatierinburg (d. Swierdłowsk) i Czelabińsk – zob. mapa 2. Nałożenie się
sztucznych konstrukcji podziemnych na istniejący system jaskiń spowodowało
powstanie ogromnego podziemnego systemu korytarzy rozciągniętego na wiele, wiele
kilometrów.
P.: No tak, ale dlaczego do dziś dnia nikt tym systemem nie przeszedł? Mamy w kraju
wielu sportowców ekstremalnych, którzy uprawiają turystykę podziemną. Istnieje
kilkanaście dużych sekcji speleologii ekstremalnej także w uralskich miastach, czyż
nie tak?
O.: Po pierwsze – jaskinie Uralu nie zostały zbadane tak dokładnie, jak krymskie czy
kaukaskie, do których zjeżdżali się speleolodzy z całego byłego ZSRR. W tych
przypadkach, kiedy w składzie uralskich ekspedycji znajdowali się doświadczeni
speleolodzy mający nawyk przechodzenia przez gliniane zapory i tamy przedzielające
systemy jaskiniowe na fragmenty, to odkrywano całe wielokilometrowe systemy
nieznanych korytarzy i pieczar.
Jedna z jaskiń, która okazała się być wejściem do całego podziemnego labiryntu, nosi
nazwę Diwija. Znajduje się ona w okolicy niedużego miasta Narym. Miejscowi ją znali
od dawna, ale twierdzili, że jej długość wynosi zaledwie kilkaset metrów. W latach 60.
ubiegłego stulecia grupa speleologów z MGU postanowiła sprawdzić, jaką ma
wielkość ta jaskinia Diwija. Zbadali oni dokładnie kilka korytarzy i rozkopali
podejrzane miejsca. Ich wysiłki zwieńczył sukces. Jeden z wąskich korytarzy
doprowadził ich do całego, wielokilometrowego labiryntu jaskiniowego z
zadziwiającymi swą urodą miejscami. Ale to nie wszystko, bowiem według słów
kierownika ekspedycji, za odkrytą nową częścią Diwiji znajduje się jeszcze jeden, nie
odkryty ogromny system jaskiniowy z wielkimi salami i galeriami…
Druga przyczyna może wydawać się absurdalną, mistyczną, ale nie wolno jej pominąć
w rozważaniach. Przeanalizowałem wiele nieszczęśliwych wypadków, które miały
miejsce w uralskich jaskiniach, i doszedłem do wniosku, że większość z nich jest
wbrew prawom fizyki. Mam takie przeczucie, że coś lub ktoś w sposób nienaturalny
przeszkadza w przechodzeniu przez niektóre jaskinie. Istnieją w nich takie
ograniczenia, po przekroczeniu których zaczyna się odczuwać negatywny wpływ na
psychikę człowieka, coś powoduje, że zaczyna się on zachowywać nielogicznie,
popełnia niebezpieczne czyny, od których – nie wiedzieć czemu – nie może się
powstrzymać. I nawet bardzo doświadczeni speleolodzy popełniają błędy, których
potem nie są w stanie wyjaśnić. Nie mogą, jeżeli wszystko zakończyło się dobrze. A
przecież niejednokrotnie zdarzały się tragedie, jak np. w wielopiętrowej jaskini
Sungan.
P.: Co to za jaskinia?
O.: Jest to jedna z najdłuższych na Uralu, długość chodników tylko na najniższym
poziomie sięga ośmiu kilometrów! Badało ją wielu speleologów i wszyscy oni
opowiadali o halucynacjach słuchowych i wzrokowych odczuwanych przez ludzi w tej
jaskini.
Speleologowie niejednokrotnie szturmowali tą jaskinię i dochodząc do jej drugiego
dna wspominali to uczucie niepojętego, niczym nie uzasadnianego strachu, który
dopadał ich w jednym z jaskiniowych korytarzy. Korytarza tego nikt nie przeszedł do
końca do dnia dzisiejszego… Inni znów wspominali o nieprzewidywalnej huśtawce
nastrojów w czasie eksploracji tej jaskini, co zdarzało się nawet najbardziej
zahartowanym z nich.
Właśnie ta okoliczność mogła stać się przyczyną tragedii, która rozegrała się w tej
jaskini 40 lat temu: zginęli tutaj dwoje wybitnych speleologów z Moskwy –
Walentyn Alieksienskij i Jelena Alieksiejewa.
… Kończyła się zimowa, wielodniowa eksploracja jaskini. Eksploratorzy wspięli się z
niższego poziomu i zatrzymali się obok speleologicznej drabiny, zrobionej ze
specjalnych stalowych łańcuchów i aluminiowych stopni (była ona podwieszona na
specjalnym kołowrocie). Zatrzymali się oni porażeni niezwykłym widowiskiem:
drabinka pokryła się lodem, bowiem wejście zamieniło się w wodospad. Próba
wspinania się po tak oblodzonej drabince na 100% musiała zakończyć się tragicznie.
Wydawałoby się, że tylko wystarczyło poczekać parę godzin, aż woda przestanie
płynąć lub poczekać, aż z okolicznej farmy ktoś podejdzie do kołowrotu i zapyta, co ze
speleologami. Ale ubrany w nieprzemakalny kombinezon Alieksienskij poszedł po
drabinie odbijając lód ze stopni i kuląc się by uniknąć strumienia spadającej z góry
wody. Na początku jego towarzysze widzieli go, a potem już tylko słyszeli, a potem
przestał się nawet odzywać do nich. Potem w ślad za nim poszła Lena Alieksiejewa, i
stało się z nią to samo: z początku odzywała się na wołania, potem znikła z widoku i
zamilkła. Na zawsze…
Po kilku godzinach do wylotu jaskini podeszli miejscowi chłopi, którzy pomogli
speleologom wydostać się na zewnątrz. Kiedy przy pomocy traktora udało się
wyciągnąć na zewnątrz drabinę, to ukazał się straszny widok – Walentyn i Lena
zmienili się w lodowe posągi. Zamarzli na śmierć!...
P.: A zatem przekonał mnie pan, co do tego, że jaskinie karzą ludzi za ciekawość. No,
ale w istniejący system podziemnych połączeń pomiędzy Północnym a Południowym
Uralem… Czy istnieją dowody wskazujące na istnienie takich systemów jaskinnych,
które składają się ze sztucznych i naturalnych fragmentów?
Widząc, że wątpię w jego słowa, Igor zdjął z półki kilkakrotnie złożoną płachtę
papieru. Nawet dyletant zorientowałby się, że na planie tym ukazano dwa typy
galerii. Geometrycznie prawidłowa sieć sztucznie wykopanych korytarzy to tu, to
tam łączy korytarze i sale naturalnego pochodzenia.
Przed nami znajduje się fragment podziemnego systemu, który odkryto w okolicach
Jekaterinburga. Do niego można wejść wprost z miasta, ale system ten nie został
jeszcze pokonany przez nikogo… Mnie się udało w ciągu 48 godzin przejść –
pokonując liczne podziemne strumienie – do końca tylko jednego z tych korytarzy.
Zdziwiony? No to otwórzmy książkę o krasie uralskim, którą wydała AN ZSRR w 1979
roku w śladowym nakładzie. Okazuje się, że przy zasypywaniu jednego z dawnych
obniżeń terenu pomiędzy miastami Niżnie Sierni a Njazepietrowskiem 23 z 45
znajdujących się tam skalnych szczelin miało połączenia z podziemnymi
przestrzeniami o wysokości do 10 metrów! Znajdujący się tam górotwór był niemal w
połowie pusty! Tak zatem, kto wie, czy idąc tymi systemami jaskiń nie uda się przejść
z północnego Uralu do Południowego?
Nie tylko jaskinie…
Przekładając ten tekst od razu przypomniała mi się lektura mej młodości „Podróż do
wnętrza Ziemi” Juliusza Verne’a, „Tajemnica ślepych ptaków” Ludviga Součka i
książki Macieja Kuczyńskiego, Jacka Kolbuszewskiego, Władimira
Obruczewa, Józefa Sękowskiego, Erazma Majewskiego i innych autorów
traktujące o tajemniczych przestrzeniach planetarnego podziemia. Przypomniał mi
się cytat o tym, że Ziemia przypomina stary dom pełen szpar i dziur… Poza tym wciąż
każda wzmianka o systemach jaskiń przypomina legendę o Agharcie przekazaną przez
prof. Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego w jego książce „Przez kraj ludzi,
zwierząt i bogów”.
Wspominaliśmy już poprzednio o uralskich „pisanicach” – rysunkach
naskalnych na Uralu. Geolog i mineralog, dr Tjurin-Awińskij z Samary, jest
całkowicie przekonanym, że nasza planeta w przeszłości była odwiedzana przez
przedstawicieli pozaziemskich cywilizacji. Jego zdaniem, te dziwne uralskie
rysunki naskalne są niczym innym, jak... wyobrażeniami wzorów
chemicznych!!! Każdy uczeń ze szkoły średniej zna ten graficzny sposób
ukazywania wzorów chemicznych, tzw. „wzorów strukturalnych”, używanych głównie
w chemii organicznej. Uczony wykreował śmiałą hipotezę, że te chemiczne wzory
mogły być kiedyś przekazane ludziom pierwotnym przez Przybyszów z Kosmosu,
którzy onegdaj odwiedzili Ziemię. Według nas alternatywą do Przybyszów z Kosmosu
są przedstawiciele zmierzchłych cywilizacji zamieszkujący Ziemię, a opisanych w
starożytnych hinduskich poematach…
A jeszcze przypomnijmy sobie rosyjskie uralskie legendy o ludziach z gór, którzy
mieszkali pod ziemią i utożsamiano ich z gnomami, goblinami i innymi chtonicznymi
istotami Podziemia. Być może są to relacje o ludziach pozostałych po straszliwym
konflikcie, który zmiótł z powierzchni Ziemi wysoko rozwiniętą cywilizację Imperium
Atlantydzkiego, którzy przez stulecia zamieszkiwali jaskinie obawiając się wyjść na
powierzchnię zdewastowanej przez konflikt Ziemi. Brzmi to równie sensownie, jak
hipoteza o odwiedzinach Przybyszów z Kosmosu…
I żeby zakończyć ten rozdział, chcemy zaprezentować jeszcze jedną hipotezę na temat
zagłady Atlantydy, której twórcami są Robert Leśniakiewicz i jego siostra Wiktoria, a
oto i ona:
Zagłada Atlantydy: Winna cykliczna „plama gorąca”? Spór o istnienie Atlantydy trwa
już dwa i pół tysiąca lat, tj. od czasu podania relacji o tej tajemniczej wyspie -
niektórzy twierdzą, że całym kontynencie - przez Platona (437-347 p.n.e.) jednego z
siedmiu mędrców Starożytności, w dwóch tzw. dialogach „Timajos” i „Krytias”, w
których opisał on Imperium Atlantydzkie i jego zagładę, która miała miejsce jakieś
10-12 tysięcy lat temu.
Jak dotąd nikomu nie udało się podać prawdziwej przyczyny tragedii, która rozegrała
się około roku 10.000 p.n.e. gdzieś na Środkowym Atlantyku, o dwa dni drogi na
zachód od Słupów Herkulesa, gdzie leżał kraj Hesperyd i celtycki Avalon. Przyjmuje
się, że przyczyną zatopienia Atlantydy były potężne wybuchy wulkanów - tak to
podają encyklopedie. Inna teoria wiąże zagładę Imperium ze spadkiem dużego
meteorytu czy asteroidu - czyli powtórką na mniejszą skalę wydarzenia sprzed 65 mln
lat, kiedy to zagładzie uległy dinozaury. Tak czy inaczej, większość hipotez obraca się
wokół przyczyn geofizycznych.
Jak dotąd jednak, nikt nie powiązał tego wydarzenia z tektoniką płyt i zjawiskami jej
towarzyszącymi. Wydaje nam się, że istnienie płyt lądowych i oceanicznych, (tzw. kier
litosferycznych) oraz znajdujących się pod nimi pióropuszów gorąca (nazywanych
również punktami czy plamami gorąca - w literaturze światowej hot spots) może być
wyjaśnieniem zagłady tej tajemniczej wyspy, która musiała istnieć na środku
Atlantyku. Inna lokalizacja jest po prostu niemożliwa, by była prawdopodobna...
Jak wszystkim w tej chwili powszechnie wiadomo, Ziemia składa się z kilkunastu płyt
kontynentalnych i oceanicznych, które znajdują się w ciągłym ruchu. Płyty
kontynentalne są poruszane przez płyty oceaniczne, które powstają w dolinach
ryftowych pośrodku oceanów, zaś znikają - są subdukowane mówiąc uczonym
językiem - w strefach subdukcji, którymi są rowy oceaniczne - najgłębsze miejsca we
Wszechoceanie. To właśnie subdukcja płyt oceanicznych powoduje ich ruch oraz ruch
materii w komórkach konwekcyjnych, a zatem całość zjawiska zwanego
spreadingiem. Wciąż jednak nie było za bardzo wiadomo, co z kolei powoduje
generowanie płyt oceanicznych, skąd następował stały dopływ magmy do dolin
ryftowych i wulkanów. Odpowiedź przyszła znowu z głębin Ziemi: otóż z
wewnętrznych warstw naszej planety ku jej skorupie biją potężne pióropusze gorącej
materii, które przebijają się ku jej powierzchni tworząc „plamy gorąca”. Jak dotąd
uczeni znaleźli 40 takich miejsc na powierzchni Ziemi, gdzie magma płynąca
bezpośrednio z nich wydostaje się na powierzchnię tworząc potężne wulkany. Są to
m.in. Wyspy Galapagos, Azory, Wyspy Zielonego Przylądka, Hawaje - gdzie znajduje
się najpotężniejsza góra na Ziemi mierząca ponad 10.000 m od dna oceanu do jej
wierzchołka i Islandia - która jest wyniesionym fragmentem dna morskiego i jednym
wielkim wulkanem.
No właśnie - Islandia. Wydaje nam się, że właśnie na tej wyspie mgieł,
wichrów, wulkanów i lodowców znajduje się klucz do zrozumienia tajemnicy zagłady
Atlantydy. Jak już powiedziano - Islandia jest wyniesionym nad poziom oceanu
fragmentem dla morskiego. Zasadnicze pytanie brzmi: co spowodowało to
wyniesienie? Wszak Islandia jest przecięta od Vík po Raufarhöfn ryftem
przebiegającym właśnie przez Vatnajökull, wzdłuż którego wydostaje się magma na
powierzchnię Ziemi i dzięki czemu wyspa istnieje na mapie świata, na północnej
części podwodnego grzbietu Reykjanes. To prawda, ale jeszcze nie cała, bowiem pod
Islandią znajduje się właśnie pióropusz gorąca, którego parcie ku górze powoduje
wyniesienie tego fragmentu dna oceanicznego na wysokość prawie 4 km nad poziom
dna oceanicznego. Dowodem na to jest nieustający wulkanizm na tej wyspie, która
jest geologicznie młoda i liczy sobie nie więcej, niż 65 mln lat. Pod jej największym
lodowcem Vatnajökull znajduje się uaktywniający się co 4-10 lat wulkan Grimsvatn
(Grimsvötn) – 1.719 m n.p.m. i Hvannadalshnúkur – 2.119 m (najwyższy szczyt
Islandii), i 138 innych wulkanów, z których 26 jest stale aktywnych.
Do czego zmierzamy?
Zmierzamy do tego, że Atlantyda była być może takim wyniesionym obszarem dna
morskiego na akwenie leżącym bezpośrednio vis-à-vis Cieśniny Gibraltarskiej – co
widzimy na załączonej mapce 1. Wyspa (czy nawet archipelag) ta była dostatecznie
duża, by blokować przepływ Golfsztromu i dzięki temu w Europie i Ameryce
Północnej od czasu do czasu pojawiały się i znikały pokrywy lodowe. Atlantydę być
może zamieszkiwała jakaś cywilizacja, która być może miała swe kolonie w Europie:
Brytania, Bretania, Hiszpania i część wybrzeży Północnej Afryki oraz w Amerykach –
szczególnie w basenie Morza Karaibskiego. W takim przypadku nie ma racji sir
Brinsley le Poer-Trench – Lord of Clancarty, który w Anglii widzi prowincję
Atlantydy. (=> Brinsley le Poer-Trench – Men Among Mankind, Londyn – Nowy
Jork 1962 oraz Operacja Ziemia, Londyn 1976 – na stronie internetowej Systemu
) Była to tylko jej kolonia i nic nadto... Bawiąc w
Hiszpanii Portugalii, Ceucie i Maroku na tamtejszych plażach znajdowaliśmy dużą
ilość drobnych kamieni w kolorach czerwonym, białym i czarnym. Do tego dużą ilość
przeźroczystych kamyków, jakby z butelkowego szkła, które nie mogły być szczątkami
meteorytów czy tektytami, których najbliższe pole znajduje się na Saharze. Takie
kolory miały domy i inne budowle Atlantydy. Butelkowe szkło, które jak sądzimy było
wulkanicznego pochodzenia, znajdywali także nasi przyjaciele z Florydy, i kolorowe
kamyki też. Czy jest to tylko przypadkowa zbieżność? Nie ma takich „przypadkowych
zbieżności” – Atlantyda naprawdę istniała! Atlantyda istniała dzięki pióropuszowi
gorącej magmy, który wyniósł ją na wysokość co najmniej 4.000 m nad poziom
Wszechoceanu.
Co stało się 120 stuleci temu? Możemy tylko przypuszczać. Płk James
Churchward – twórca teorii o Pacyfidy czyli kontynencie Mu (Moo) sądzi, że
Pacyfida stała na ogromnych podziemnych pustkach, które zawaliły się pod wpływem
gigantycznego terremoto. Coś w tym jest, ale za podziemne pieczary należałoby
podstawić „gorący punkt”, który wypychał ku górze dno oceaniczne, tworząc ogromny
bąbel na powierzchni dna oceanicznego. Wyobraźmy sobie teraz, że w ten bąbel trafia
mała asteroida... Co się wtedy stanie?
Energię impaktu pochłonie ciekła materia pióropusza, ale sam bąbel jak przekłuty
balon opadnie na dno oceanu grzebiąc pod falami to, co znajdowało się na jego
powierzchni. ...i nadszedł jeden dzień i jedna noc okropna – napisał Platon. To
tłumaczyłoby stosunkowo małe straty poniesione przez przyrodę naszej planety od
tego impaktu 12.000 lat temu i fakt przetrwania przez ludzi i mniejsze zwierzęta
potężnych trzęsień ziemi i tsunami oraz runięcie Golfstromu na północny Atlantyk i
wywołane tym stopienie lodowych czasz na półkuli północnej Ziemi. Ale powyższe
wyjaśnia tylko jednorazowy epizod – ten najmłodszy, sprzed 12 mileniów. A tych
zlodowaceń i interglacjałów było już cztery!
Być może było jeszcze inaczej – gorąca plama dopiero się tam tworzy od środkowego
Trzeciorzędu i jej „praca” jest jeszcze niestabilna. Bąbel utworzony jej aktywnością już
to wynurza się nad powierzchnię Atlantyku, już to zanurza się w jego wodach, co
powoduje cykliczne glacjały i interglacjały. A zatem wygląda na to, że wyspa Atlantyda
przeżyła już cztery cykle swego „życia” i – o ile wierzyć Edgarowi Cayce’owi i
innym wizjonerom oraz przekazom, które otrzymują niektórzy kontaktowcy w czasie
telepatycznych kontaktów z Obcymi – już wkrótce nastąpi jej piąte pojawienie się na i
w wodach Atlantyku...
„Pióropusz gorąca”, który jest za to odpowiedzialny jest cały czas aktywny, tyle że od
12.000 lat jego aktywność zmniejszyła się do minimum i dno oceaniczne znajduje się
na głębokości 6.000 m pod powierzchnią Atlantyku. Czynne są wulkany na Wyspach
Kanaryjskich – które są jedynym namacalnym dowodem na istnienie tej wyspy. Także
podmorski wulkanizm – jak widać z załączonej mapki 2 – w tym rejonie Oceanu
Atlantyckiego także koncentruje się wokół Azorów, Madery i Wysp Kanaryjskich.
Ostatnie badania sonarowe dna Atlantyku w tym rejonie pokazują również topografię
dna morskiego podobną do topografii Atlantydy z opisów Platona.
Co to oznacza? Ano to, że nie było jakiegoś gwałtownego kataklizmu i wyspa
Atlantyda poszła na dno stosunkowo spokojnie, w przeciwnym przypadku góry te
zostałyby starte na rumowiska kamieni... Pierwszym sygnałem nadchodzącej zmiany
było uspokojenie się wulkanów. Oczywiście wszystko odbyło się spokojnie w skali
planety, bo dla ludzi był to jednak straszliwy kataklizm – jeden dzień i jedna noc
okropna...- ale większość z nich zdołała się uratować i uciec do kolonii. Resztę znamy.
Czy tak było – tego nie wiemy na pewno, ale wiele na to wskazuje. Jeżeli tak jest, to
przekonamy się o tym wkrótce, kiedy „pióropusz gorąca” podwyższy swą aktywność i
dno oceaniczne zacznie się dźwigać w okolicy Azorów, a tamtejsze wulkany zaczną
gwałtowne erupcje. Oczywiście narodziny (powtórne) nowej wyspy wielkości Islandii
(103.000 km
2
), czy nawet większej, będzie stanowiło naruszenie równowagi
ekologicznej i tektonicznej naszej planety, co odbije się także i na nas w postaci
nowego zlodowacenia Europy i Ameryki Północnej. Być może złagodzi to nieco efekt
szklarniowy, ale może wreszcie będą w Polsce porządne zimy?
I jeszcze jedno doniosłe – jak się nam zdaje – spostrzeżenie, a mianowicie – spójrz
Czytelniku na ukształtowanie dna Atlantyku pomiędzy Azorami a Gibraltarem na
mapce 1. Znajdują się tam podwodne góry stojące na uskokach. A teraz spójrz na
zachodnią stronę ryftu. Po drugiej stronie powinna znajdować się analogiczna
formacja, ale jej nie ma... Jest regułą, że każda formacja po wschodniej stronie ryftu
ma swój odpowiednik po jego zachodniej stronie i vice-versa, i tak np.
odpowiednikiem Wysp Zielonego Przylądka są Bermudy. W tym przypadku reguła ta
została naruszona! Uczeni starając się jakoś wytłumaczyć tą anomalię wprowadzili
tam przedłużenie rozgraniczenia pomiędzy nieruchomą Płytą Afrykańską a
napierającą na nią z północnego-zachodu Płytą Euroazjatycką, ale na pewno nie to
spowodowało powstanie tam podwodnego wyniesienia. Przypomina nam to trochę
sytuację panującą w tzw. Trójzłączu Afaru, NB, pod którym też znajduje się
„pióropusz gorąca”... Jak widać, hipoteza gorącego punktu pod tamtym rejonem dla
Atlantyku zyskuje mocny punkt.
Pożyjemy zobaczymy – najgorsze jest zawsze przed nami – co jest o tyle adekwatne,
że na przemiany geologiczne nie mamy żadnego wpływu i jedyne, co możemy zrobić,
to się do nich przystosować. A zatem czekajmy i bądźmy gotowi.
ROZDZIAŁ VII - Megality –
aspekt energetyczny
Od początku istnienia blogu Centrum Badań Zjawisk Anomalnych zamieszczane są w
nim artykuły Pani Zofii Piepiórki – Eleonory, która bada je od wielu już lat.
Zamieszczono na blogu także kilka naszych koncepcji, co do ich pochodzenia. W
zasadzie jesteśmy przekonani – podobnie jak zagraniczni badacze, co do tego, że są
one swego rodzaju echem świetności dawnych cywilizacji – cywilizacji Atlantydy, czy
jeszcze starszej od niej cywilizacji Atlantyki. Osobiście jesteśmy przekonani, że cała ta
wiedza już kiedyś była ludziom znana i została zapomniana - a raczej była ona
przekazywana z pokolenia na pokolenia, tylko że w czasie tego przekazywania
pozostała z niej tylko pamięć o jej fantastycznych - z punktu widzenia prymitywnych
mieszkańców naszej planety - możliwościach. A teraz popatrzmy na to z punktu
widzenia tychże ludzi. Kim byli ludzie, którzy posiadali takie możliwości? Ci ludzie
byli bogami naszej planety!
Niedawno Robert Leśniakiewicz polemizował z przeciwnikiem teorii o istnieniu
Atlantydy, Interterry czy Atlantyki, który twierdził, że gdyby te cywilizacje istniały, to
pozostałyby po nich ślady w postaci robót górniczych. Owszem - ten pan miał rację,
ale... Po pierwsze - gdyby te roboty górnicze były prowadzone, to ślady po nich
zostałyby zatarte przez czas - wszak od upadku Imperium Atlantydzkiego upłynęło
12.000 lat! Po drugie - nawet gdyby pozostały w górotworze jakieś maszyny, to po
upływie tego czasu obróciłyby się one w gniazdowe złoża rudy żelaza z dodatkami
metali kolorowych i być może REE
. Istnieje jeszcze alternatywa do tego, ale o tym
potem. I po trzecie - cywilizacja, która potrafiłaby tworzyć jedne pierwiastki z drugich
w skali przemysłowej, nie musiałaby bawić się w kopalnictwo rud, mogąc dokonywać
transmutacji w miarę swych potrzeb...
Po upadku Imperium Atlantydy, co mogło się stać wskutek wojny domowej, wojny
pomiędzy cywilizacjami czy wskutek katastrofy ekologicznej, wiedza Atlantydy była
przekazywana z ojca na syna, aż straciła swój pierwotny sens. Ci wszyscy ludzie,
których wymieniłem na początku, odkryli częściowo sens przekazów z Atlantydy i być
może udało im się osiągnąć przedłużenie życia o ileś tam lat, co oczywiście wzbudziło
czujność Świętej Inkwizycji z wiadomymi skutkami: tortury, proces, stos lub
dożywotnie więzienie. Wszak książęta kościoła też chcieli długo żyć, a że przy pomocy
tego, co oni zwali czarami, a de facto było jedynie wykoślawioną, zwyrodniałą
starożytną wiedzą...
W czasie wrocławskiego VII UFO Forum, w kwietniu 2003 roku, mieliśmy okazję
widzieć to, co sfilmowała ekipa "Nie do wiary" w Indiach. Były to popisy różnych
fakirów, które mi skojarzyły się z próbami, jakie przechodzą astronauci przed lotem w
Kosmos. To też jest przekaz kulturowy z Atlantydy. Nie zapominajmy, że kultura
hinduska licząca sobie 8.000 lat jest jedną z najstarszych kultur na Ziemi! To przecież
w „Mahabharacie" i „Ramayanie" spotykamy opisy latających maszyn i innych
urządzeń, w tym broni, które istniały jeszcze wcześniej, niż te poematy napisano. To w
tych poematach pisze się o lotach ludzi w Kosmos i zasiedlaniu innych planet. To w
tych poematach pisze się o starożytnych cywilizacjach dysponujących ogromną -
nawet dla nas ludzi XXI wieku wiedzą! Dokładnie takim samym przekazem jest także
alchemia - tylko z innej dziedziny - chemii i biologii... Pomyślmy tylko - wytworzenie
homunkulusa to nic innego, jak wytworzenie człowieka transgenicznego. Nowej istoty
ze zmutowanym genotypem. A te wszystkie znane nam z greckich, chińskich,
japońskich, hinduskich, skandynawskich, słowiańskich, indiańskich, murzyńskich
legend, podań czy mitów potwory, chimery, cyklopy, smoki, wilkołaki, itp. hybrydy
istot żywych, to co? To przecież produkty inżynierii genetycznej! Być może były to po
prostu... biologiczne maszyny, roboty, które służyły ludziom i pracowały dla nich...
Pomyśl Czytelniku - taka biologiczna cywilizacja byłaby pozbawiona wszelkich
„dobrodziejstw" naszej (ponoć wspaniałej) cywilizacji: brudu, smrodu, plam ropy
naftowej na oceanach, radioaktywnej trucizny, milionów ton odpadów i śmieci! I
ginąc nie pozostawiłaby po sobie żadnych śladów - poza tymi, które zbudowano z
najtrwalszego materiału: kamienia!
Ale wróćmy do megalitów. Te słowa napisano w 2004 roku, i jak dotąd postępy
inżynierii genetycznej wskazują na to, że mieliśmy rację. GMO
widzimy i nawet spożywamy codziennie. Ale to, co opisano, to nie była wizja, tylko
ściśle naukowe przewidywanie oparte na faktach, a nie ezoterycznych majakach.
A teraz przypomnijmy o czym mowa:
ATLANTYDA. Legendarny ląd wspomniany pierwszy raz przez Platona. Powiedział
on:
...Atlantyda leżała za słupami Herkulesa. Była wielką potęgą, jej obszar sięgał aż do
zachodniej Europy i Afryki... Według Platona istniała około 9 500 lat temu.
Atlantyda zatonęła, przykryły ją wody oceanu. Długo zastanawiano się czy był to tylko
mit stworzony przez Platona, czy rzeczywiście istniał ten ląd....? Już w tamtych
czasach wielu uczniów Platona kłóciło się między sobą.
Francis Bacon w 1626 roku również wspomniał ten kontynent. Legendy, mity i
bajki dotyczące Atlantydy i jej zagłady w XX wieku coraz mocniej pochłonęły ludzi.
Naukowcy wskazują na wiele miejsc, które mogą być tym zapomnianym
kontynentem.
Wyspy na Oceanie Atlantyckim łącznie z Arktyką, Azorami, Bahama, Kubą, wyspami
Karaibskimi i Boliwią a na wschodzie, Kreta, Santoryni, Płn. Afryka i Morze Czerwone
uważane są za teren, który zajmowała Atlantyda. Naukowcy i różni badacze Atlantydy
opisują jej kulturę i wielką potęgę.
Było to:
- mocarstwo panujące na świecie ok. 10 000 lat temu
- ciągle ten ląd jest bardzo sekretny dla świata.
Biblijny potop w Starym Testamencie i 700 lat życia Noego jest utożsamiane z
Atlantydą.
...Po siedmiu dniach spadły na ziemię wody potopu. W roku sześćsetnym życia
Noego, w miesiącu drugim, siedemnastego dnia tego miesiąca, w tym właśnie dniu
wytrysnęły źródła wielkiej otchłani i otworzyły się upusty nieba...
(Rdz. 7:10 - 11)
Platon w swoim dialogu o Atlantydzie przedstawił 11 opisów i teorii mówiących o
kulturze Atlantydy. Z jego dialogu wynika, że ten kontynent był większy niż cały
Półwysep Arabski, a królował na nim Bóg Posejdon. Nazwa Atlantyda wywodziła się
od imienia pierwszego syna Posejdona, Atlasa. Ląd umiejscowiony za słupami
Herkulesa, za Gibraltarem, na oceanie Atlantyckim był podzielony na dziesięć
różnych terytoriów. Platon opisał stolicę Atlantydy jako wielkie miasto, mieszkało tam
bardzo bogate społeczeństwo. Zajmowali się polityką i posiadali armię. Egipskie
zapisy opisują wojny między Ateńczykami i Atlantami, również wspominają, że obie
te cywilizacje były zniszczone podczas wielkiej katastrofy jaka wydarzyła się w
tamtych czasach.
Wymienionych jest wiele powodów, które mogły zniszczyć kulturę Atlantów:
1. Jej własna potęga
2. Uderzenie wielkiego asteroidu lub komety
3. Trzęsienie ziemi, wielka aktywność wulkaniczna i podnoszenie się fali wody
4. Podnoszący się poziom wody spowodował topnienie lodowca
5. Wymienia się też przebiegunowanie Ziemi i drastyczne zmiany pogody
spowodowane tym wydarzeniem
Jednak wszystkie kultury na Ziemi mówią o wielkiej powodzi w tym regionie.
Starożytni Grecy przypuszczali, że stało się to ok 10 000 lat temu. Platon zasłyszał
historię o Atlantydzie od Solona, oprócz niego również mówili o Atlantydzie Edgar
Cayce, H. P. Błavacka, nie jest ta historia obca hinduskim Brahminom i Druidom.
W książce „The story of Atlantis" jej autor Wiliam Scott - Elliot, antropolog daje
dokładne opisy Atlantydy. Wskazuje na ludy Mongołów, Semitów i Tolteków, którzy
mogą być potomkami Atlantydy.
Toltekowie byli cywilizacją wysoko rozwiniętą. Rozwijali się w drodze zdolności
paranormalnych, nie była im obca technologia. Ale jak niosą wieści używali swych
mocy do kontrolowania i manipulowania w diabelski sposób innymi osobami. Ich
moralny upadek był rezultatem ich własnego upadku.
Różnie umieszcza się geograficzne położenie Atlantydy na kuli ziemskiej:
- na Atlantyku,
- na morzu Śródziemskim,
- w zachodniej Europie i w Afryce,
- również wspomina się teren morza Kaspijskiego i Czarnego,
- są tacy, że umieszczają ten ląd w zatoce Meksykańskiej
- i w dorzeczu rzeki Mississippi.
Jedną z terorii zagłady Atlantydy jest zniszczenie przez uderzenie w ten ląd asteroidu
lub komety, ten pogląd przedstawił Ignatius Donnelly. Wielki impakt
spowodowany tym uderzeniem rozpuścił lodowiec i nastąpiło zatopienie lądu.
Edgar Cayce w czasie jego proroczych przepowiedni często mówił, że Atlantyda
zatonęła. Twierdził, że była to wyspa wielkości Europy i Rosji. Umiejscowił ją na
obszarze od morza Śródziemnego aż po zatokę Meksykańską, według niego rozciągała
się na większej części dzisiejszego oceanu Atlantyckiego.
Cayce uważał również, że ruiny świątyni znalezionej w Bimini niedaleko Florydy są
pozostałością po Atlantydzie. Opisał dokładnie atlantów, znawców zaawansowanej
technologii. Platon twierdził, że Atlantowie byli bardziej rozwinięci na morzu,
posiadali doskonałe okręty ale również zajmowali się ogrodnictwem. Cayce również
mówił, że Atlantyda istniała już ok. 50 000 lat temu a zaginęła ok. 10 500 lat temu.
Około 28 500 lat temu ten kontynent został przejęty przez trzy inne wyspy: Arianów,
Posejdoni i Og, właśnie ich mieszkańcy doprowadzili do zniszczenia Atlantydy. Tym,
którym udało się przeżyć powędrowali na inne lądy na Ziemi.
Nowa hipoteza Wiaczesława Kudriawcewa z Instytutu Prehistorii, w oparciu o
dialog Platona: Wielka Brytania, Irlandia, północna Francja są pozostałością po
Atlantydzie.
Jest jeszcze wiele innych teorii odnośnie tego lądu. Naukowcy poszukują Atlantydy w
różnych miejscach na Ziemi. Są też tacy, którzy wyrażają opinie, jakoby ten ląd
zaginął nieco później, ok. 8 500 lat temu.
Wokół Atlantydy zawsze budzi się wielkie zainteresowanie, jest dużo dyskusji i jeszcze
więcej kontrowersji. Wielu naukowców i archeologów bada kulturę minojską na
wyspie Krecie i na wyspie Santorynii. Starożytni minojczycy byli potężni, dominowali
na Cykladami.
Wyspa Santorini leży nieopodal Krety, zniszczona przez wulkan 1600 lat temu.
Geolodzy twierdzą, że pierwsze potężne wybuchy wulkanów na Santorynii miały
miejsce już 23 000 lat temu. Ostatni bardzo niszczący, zakłócił obszar całej Europy,
Azji i Afryki 1600 lat temu.
Na Ziemi znajduje się bardzo dużo mistycznych i zagadkowych lądów przypisywanych
Atlantydzie. Po całkowitym zatonięciu Atlantydy liczna grupa jej mieszkańców
wyemigrowała do Egiptu. Wielcy Kapłani zwani Ra Ta dali początek kulturze
egipskiej. Najwięcej sekretów dotyczących Atlantydy zobaczyło świat w latach 1958 -
1998. Stare teorie głoszone przez Platona, H. P. Błavacką, Rudolfa Steinera,
Aleistera Crowleya i Francisa Bacona znalazły potwierdzenie.
W roku 1970 Dr Ray Brown w pobliżu wysp Bahama odkrył pod wodą kamienne
struktury przypominające piramidy. Podczas nurkowania i badania tych wielkich
podwodnych monumentów zauważono źródło światła. Nurkowie podążyli w tamtym
kierunku i ujrzeli kryształ w wielkości czterech cali ozdobiony wokół czerwonymi
kamieniami. Brown wypowiedział się,
... że ten kryształ miał wielką mistyczną moc. Osoby znajdujące się w jego pobliżu
odczuły dziwną falę, jakby podmuch wiatru. (...) razem zimno i ciepło rozchodziło
się wokół, jakby warstwy na przemian, było to czuć w bardzo dalekiej odległości od
tego źródła światła...
Zaobserwowano światło i słyszeli głosy i wszyscy poczuli dziwne wibracje w
otaczającej ich wodzie.
Trójkąt Bermudzki na oceanie Atlantydzkim jest dotąd wielką zagadką dla całego
świata. Rozciąga się między południową Florydą aż do Bermudów i Puerto Rico.
Obszar nazwany Trójkątem Bermudzkim słynący z wielu zagadkowych i mistycznych
wydarzeń. Znikają tam statki i giną samoloty. Wiele teorii próbuje wyjaśnić ten
dziwny fenomen, naukowo nieznany. Jak dotąd bezskutecznie. Trójkąt Bermudzki
zwany również diabelskim trójkątem pochłonął w zagadkowy sposób wiele istnień
ludzkich.
Edgar Cayce (1877 - 1945) pozostawił dużo informacji na temat Atlantydy. Jedna z
jego przepowiedni mówi:
...Część świątyni może być odkryta pod morską wodą niedaleko Bimini. Oczekuję
tego nie tak długo ok. roku 1968 lub 1969...
23 lata po śmierci Cayce Bimini Road zostało odkryte ok. 15 stóp (5 m) pod wodą na
oceanie Atlantyckim w okolicy wyspy Bimini na wyspach Bahama.
Bimini Road jest pól mili długa, ułożona z pięknych kamieni, szczególnie jest to
piękny widok z samolotu. Zawsze ludzie myśleli, że te skały pod wodą są dziełem
natury ale obecnie mają co do tego pewne wątpliwości. Pod wodą znaleziono
mistyczne skały, nie są przypadkowe. Jeden z badaczy Dr Little nie przeczy, że może
to być Atlantyda a te skały swoim wyglądem przypominają autentyczny port. Podobne
miejsca były znalezione na Kubie, w Azji i w Afryce. Niezależnie od wypowiedzi Dr
Little kilku badaczy już dzisiaj wierzy, że Bimini Road jest częścią Atlantydy.
Z drugiej strony oceanu Atlantyckiego naukowcy prowadzą dochodzenie na wyspie
Spartel niedaleko Gibraltaru, znajduje się ona obecnie 60 metrów pod wodą
niedaleko miejsca, które określił Platon:
...znajduje się wyspa usytuowana z przodu filarów Herkulesa, wyspa jest długa jak
Libia i Azja mniejsza razem. Była to droga do drugiej wyspy a z nich można było
wejść na kontynent...
Geologowie ustalili, że miejsce wyspy Spartel było zniszczone przez trzęsienia ziemi i
tsunami ok. 11 600 lat temu. Platon twierdził, że przestało istnieć 9 600 lat temu.
Jedna z najbardziej znanych legend opisująca Atlantydę pochodzi od Solona,
przekazał ją Platonowi podczas kiedy odwiedził Egipt. Słynny dialog „Timajos” i
„Kritias” zaznajamia nas z nieznanym dotąd lądem, zwanym Atlantydą. Jest to
opowieść o wielkiej cywilizacji Atlantów i jej zagłady, spowodowanej wybuchem
wulkanu i potężną falą tsunami.
Naukowcy przypuszczają, że wyspa Santorynii może być pozostałością Atlantydy. W
tym czasie zginęła też cywilizacja minojska na Krecie. Archeolodzy odkryli stare ruiny
na Krecie i na Santoryni. Są z tego samego czasu. Wysuwają też teorie, że jej
mieszkańcy mogli być Atlantami.
Wielkim wydarzeniem było znalezienie przez archeologów Akrotiri, w okolicy stolicy
Santoryni Phiry (Ogień). Ludzie, którzy tam żyli przypominają swoją kulturą
kreteńską kulturę Minosa. Znalezienie Akrotiri było dużym wydarzeniem w świecie
archeologicznym.
Wybuch wulkanu na Santoryni miał wielki wpływ na pogodę na całym świecie.
Erupcja wulkanu zniszczyła całą wyspę. Krater wulkaniczny znajduje się na wyspie
Kaimeni - fragment starej wyspy Santoryni. 1600 lat temu największy wulkan jaki
notuje się na świecie rozerwał Wyspę Santoryni na strzępy. Dzisiejsza Santoryni
składa się z pięciu fragmentów - pięciu małych wysp. Główna i największa wyspa
zwany Thera, ok 70 km długa i bardzo wąska i druga mniejsza Therasia są
zamieszkałe przez ludzi. Pozostałe trzy wyspy są tylko wulkanicznymi skałami. Na
wyspie Kaimeni ziemia pod stopami jest gorąca. Prawie codziennie ze szczelin krateru
wydobywają się opary gazów. Wulkan na Santoryni ciągle jest groźny. W czasach
nowożytnych krater wulkaniczny na Kaimeni jedenaście razy wyrzucał z siebie żywy
ogień. Ostatnia erupcja była w 1950 roku
Platon w jego dialogu "Timajos" i "Kritias" pozostawił dla świata informacje o
zagadkowym lądzie zwanym Atlantyda.
Zasłyszał starą legendę z Egiptu od Solona a tamten jeszcze wcześniej spotkał
Kapłana z Teb Sonchisa, który odczytał hieroglify znajdujące się na kolumnach
świątyni, opisujące konflikt między Atlantami i Ateńczykami.
Platon opisał dokładnie stolicę Atlantydy. Była zdumiewająca pod względem
architektonicznym i inżynieryjnym.
Zostało utworzone z lądu kilka okrągłych pierścieni leżących na wodzie.
Wyglądem przypominały oko.
W samym środku zbudowano świątynię Posejdona - Boga morza.
Złota statua Posejdona pędzącego na rydwanie, który był prowadzony przez sześć
uskrzydlonych koni była symbolem Atlantydy i ozdobą tego miejsca.
Atlanci dookoła stolicy wybudowali wielki system kanałów i mosty łączące wszystkie
pierścienie lądu, zabezpieczyli przejścia bramami zdobionymi brązem i zbudowali
kamienne mury.
Według Platona Atlantyda została zniszczona 9 000 lat temu, tak zadecydowali
bogowie. Zatopili ten ląd w ciągu jednej nocy.
Śpiący prorok E. Cayce umieścił Atlantydę bliżej wysp Bermudzkich. Wierzył, że
posiadali wysoką technologię włącznie z potężnymi „ogniowymi kryształami"
posiadającymi niezwykłą energię. Ogniowy kryształ został przejęty w złe ręce, wyrwał
się spod kontroli. Właśnie taka sytuacja według Cayce spowodowała zatopienie
Atlantydy. Energie tego kryształu miały nuklearną moc. Tak w relacji Platona jak
również w przepowiedniach Cayce jest powiedziane, że bardzo silna fala oceanu była
przyczyną tsunami. Cayce przypuszczał, że zniszczenie Atlantydy spowodowała wielka
energia.
Dużo naukowców zwraca uwagę na kulturę Krety i Santoryni. Szukają
powiązania z Atlantydą
Również pisali o zaginionym kontynencie: Plutarch, Herodus, Timagenus,
Theopompos, grecki historyk, J. Churchward, autor wielu książek o Ziemi MU i
dr Gorge Hunt Williamson, autor książek o Atlantydzie i Lemurii - badacz tych
lądów i antropolog. Jego zdaniem oba lądy Atlantyda i Lemuria zostały zniszczone
poprzez potężną technologię Atlantów.
Znalazł źródła w Peru, w górach Andach w świątyni Inków, przetrzymali stare zapisy.
Podobne poglądy wyrażają Indianie Hopi.
Katastrofy przez ogień i wodę dla ziemian nie są nowością. Różne regiony już nieraz
przeżyły podobne uderzenia w czasach nowożytnych. Więc naukowcy nie wykluczają,
że Atlantyda mogła zginąć w naturalny sposób. Wielu naukowców wspomina też
lodowiec, mógł przyczynić się do zniszczenia Atlantydy
Większość badaczy twierdzi, że Atlantowie nie byli rozwinięci duchowo, wyznawali
kult Zeusa. Ich zdaniem, właśnie z tego powodu Bogowie zniszczyli ten ląd.
Bóg Zeus prowadził liczne wojny, jemu przypisuje się rozpętanie wojny trojańskiej.
Wojował z Bogami, jak mówi mitologia zdecydował aby zniszczyć człowieka z epoki
brązu. Sprowadził na świat wielki deszcz i powódź. Ocalała tylko mała garstka ludzi,
zginęła też Atlantyda. Dla Zeusa poświęcano ludzkie ciała na jego ołtarzach,
szczególnie młodych chłopców. Po tych rytualnych obrządkach jej uczestnicy mogli
przemienić się w wilka.
Bóg Posejdon dominował na morzu, Zeus w Niebie. Byli braćmi
Ojcem Posejdona i Zeusa był Kronos.
Kiedy Zeus dorósł wystąpił przeciw swojemu ojcu i odniósł zwycięstwo.
Walczył też z władcami Ziemi.
Solon przekazał Platonowi, który urodził się 600 lat po wojnie trojańskiej legendę o
wielkiej powodzi i opowiedział historię zatopionego lądu i jej mieszkańców.
Egipcjanie posiadali dużą wiedzę, znali okresowe zniszczenia Ziemi przez ogień i
wodę jak również przez laser, które już nie raz niszczyły ludzkość.
Ci, którzy mieszkali w głąb lądu mocniej cierpieli niż mieszkańcy w pobliżu rzek i
mórz. Mieszkańcy gór mogli ocaleć. Duże miasta nad morzem były zabierane przez
wodę. Jedynie ludzie, którzy umieli żeglować mogli przepłynąć na bezpieczny ląd.
Egipcjanie posiadali wiele zapisów z poprzednich epok na ziemi, również zachowała
się pamięć o potopie Atlantydy. Solon twierdzili, że Ateńczycy istnieli już 8 000 lat
wcześniej niż była wojna trojańska w roku 1 200 p.n.e.
Z tych samych źródeł wynika, że Ateńczycy najeżdżali Atlantów, mieszkańców na
wyspie większej niż Libia i Azja Mniejsza, która leżała za słupami Herkulesa.
Atlantyda w tym czasie była rządzona przez króla. Trzymał w swoich rękach jeszcze
inne wyspy i ich władców, miał wielką moc.
Egipcjanie mówili, że był czas kiedy Atlantowie okupowali teren Libii, Egiptu i
południowo-wschodniej części Europy. Władca Atlantydy również chciał
podporządkować sobie Ateńczyków. Jednak oni posiadali silną armię. Ich pierwszym
królem był Actaeus, jeszcze długo przed potopem. Jego córka Aglaurus poślubiła
Kekropsa, w ten sposób stal się królem Aten. Z królem Kekropsem wiąże się
legenda jakoby jego ciało było złożone z ciała człowieka i węża - ten wąż był zwany
„synem ziemi" czasami nazywano go „synem Gai" (albo Gei). W tamtym czasie każde
miasto miało swojego patrona - boga. Ateny miały dwóch bogów: Posejdona i Atenę,
która dała życie drzewu oliwnemu i od tej chwili stała się patronką Aten.
Jasnooka Atena zwana boginią mądrości, sprawiedliwości i odwagi odnosiła pełne
zwycięstwo ze wszystkimi, którzy nie byli sprawiedliwi. Również nauczyła ludzi
uprawy ziemi, rzemiosła i innych sztuk. Wszystkim tym, którzy żyli zgodnie z prawem
i wzbogacali życie w prawdziwe jego owoce wynagradzała obficie i błogosławiła ich
domom. Była pierwszą założycielką sądu, gdzie odbywały się rozprawy morderców.
Była przeciwna zabijaniu i czynieniu zła. Atenie zawdzięczamy, że już nie uchodziły
bezkarnie morderstwa. Nie można było zabijać matki, ojca, męża, żony, dziecka, czy
innego człowieka.
Słowa:
... nie będzie honoru aż do śmierci dla kobiety, która zabije męża ...
są przypisywane Atenie.
Wracając do Króla Kekropsa, niektórzy wierzą, że właśnie on przeciwstawił się
Zeusowi.. Odmówił składania krwawych ofiar, nie chciał zabijać żadnego życia na
ołtarzu Zeusa. Kekrops był potężnym władcą.
Kiedy Bogowie podzielili Ziemię na odrębne regiony, wyspa Atlantyda weszła w
posiadanie Posejdona. Tam się osiedlił, poślubił śmiertelną kobietę - Kleito i miał z
nią dzieci.
Środkowa część wyspy była równiną ale w jej środku znajdowała się góra. Właśnie
tam na wzgórzu wybudował Posejdon ołtarz, wokoło wyrzeźbił w ziemi okrągłe pasy
przedzielone wodą. W ten sposób wzmocnił całą wyspę i jej cyrkulację. Uczynił ją
ciepłą na wiosnę i zimną zimą aby ziemia mogła wydawać dobre owoce.
Posejdon miał pięć par bliźniąt, stąd nastąpił podział całej Atlantydy na dziesięć
prowincji. Jego ziemia została nazwana Atlantydą od imienia pierworodnego syna
Atlasa, który królował nad swoim rodzeństwem. Jego bracia byli władcami w swoich
królewskich pałacach, również zarządzali terenami i ludźmi w okolicy morza
Śródziemnego. Ich królestwa sięgały do Egiptu i Tiscani (Italia).
W Atlantydzie królowało dziesięciu królów, każdy w swojej prowincji. Mieszkańcy
Atlantydy byli bogaci, mieli zwierzęta, nawet słonie, rozwinęli ogrodnictwo, bogate w
owoce i warzywa. Budowali świątynie i rozbudowywali swój kraj Wielokrotnie
prowadzili w wojny z Ateńczykami. Ale jak niosą legendy ci ludzie nie mogli być
szczęśliwi ponieważ nie rozwijali się właściwie duchowo. Wielką ich przeszkodą był
Zeus i bogowie, czciciele kultu krwi. Czynili krwawe ofiary na swoich ołtarzach. Wielu
Atlantów przyjęło ich obrządek.
Największa wyspa Atlantydy nazywała się Posejdonia (wyspa Posejdona) i było
jeszcze dwie mniejsze, bardzo piękne:
... Potęga przyszła z morza z oceanu Atlantyckiego. […] Stolica Atlantydy była
usytuowana na wodzie na pierścieniach ziemi. Na centralnym wzgórzu była
świątynia Posejdona z wielką złotą statuą Posejdona, prowadzącego rydwan
zaprzężony w uskrzydlone konie. Atlantyda przestrzegała prawa i jej władcy
rządzili sprawiedliwie, oddawali cześć Posejdonowi. Wszyscy żyli prostym życiem i
posiadali piękne cechy. Ale powoli następowały zmiany. Zeus dojrzał wielkość i
nieśmiertelność Atlantów, buntował innych bogów aby ich ukarać i zniszczyć....
(Platon)
W tym czasie jedna wyspa była usytuowana na przeciw filarów Herkulesa
Ta wyspa była większa niż Libia i Azja. Były też inne wyspy, z nich można było przejść
na kontynent, który był otoczony oceanem. Cudowne mocarstwo królowało ponad
wszystkimi wyspami i nad innymi częściami kontynentu.
I przytaczając dalej słowa legendy dowiadujemy się:
... była wielka wyspa jak Libia i Azja ale po wielkim trzęsieniu Ziemi zatonęła.
Przykryta mułem leży na dnie oceanu i jest niedostępna dla oka żeglarzy.
(Platon)
Coroczny powrót ptaków z Europy do Ameryki Środkowej zatrzymuje w jednym
miejscu duże grupy ptaków na Oceanie Atlantyckim. Naukowcy przypuszczają, że te
ptaki posiadają ciągle pamięć lądu. Odpoczywały na nim zawsze kiedy odbywały
swoją wędrówkę.
Atlas często szturmował Niebo, występował przeciw Zeusowi. A ten go ukarał i włożył
na bark całą Ziemię. Idąc za mitologią grecką bóg Atlas był bardzo zręcznym bogiem.
Karl Kerenyi - mitolog nazywa go pierwszym astrologiem, który trzymał w swoich
rękach "niebezpieczną mądrość", wiedzę z gwiazd. Podtrzymywał filary i oddzielał
niebo od ziemi. Wojny między Atlasem i Zeusem trwały dziesięć lat.
Ziemia posiada wiele źródeł energii, największym jest Słońce.
Sama Ziemia również wytwarza duże jej zasoby. Zbudowana w
specyficzny sposób, według sekretnej geometrii, niczym ciało ludzkie jest
połączona systemami meridianów i punktów, obfituje w dużą ilość
wielkich energetycznych zbiorników (ziemskich czakr) i silniejszych
energetycznie miejsc i kanałów, za pomocą których są wszystkie te
miejsca powiązane z sobą.
Nie jest to współczesna wiedza, już Platon (427 - 347 p.n.e.) rozpoznał ziemską siatkę.
Głosił teorię, że geometryczna struktura Ziemi jest odpowiedzialna za ziemskie
elementy i formy życia.
Ziemia, ogień, powietrze i woda - cztery najważniejsze elementy są
niewyczerpanymi źródłami życia. Kiedy są zrównoważone tryskają
doskonałą energią. Według Platona - siatka Ziemi zbudowana jest z
trójkątów, kwadratów, sześcianów, itd ... te geometryczne formy dają
wielką moc, wytwarzają tzn., energię kształtów. Więc dlatego jest tak
ważne aby człowiek nie zakłócał natury, nie niszczył przyrody, nie
zmieniał wielkich praw, które rządzą odwiecznie Ziemią.
Ludzie budowali na Ziemi piramidy. Najbardziej jest nam znana Wielka Piramida w
Gizie. Naukowcy wiedzą, że jest ona powiązana z siatką energetyczną Ziemi i z
niebieskimi ciałami na niebie. Atlantowie wybudowali wiele piramid, które
spoczywają dzisiaj na dnie Atlantyku. Są tacy, którzy wierzą, że ich zatopienie
spowodowało rozłączenie ludzkiej świadomości od Wielkiego Źródła. Została
przerwana wielka transmisja kosmicznej energii na Ziemię. Człowieka umysł stał się
nieświadomy i od tej pory człowiek żyje w ciemności, nie rozumie źródeł własnego
pochodzenia.
Atlantowie (albo Atlantydzi) byli znani ze swojej wielkiej wiedzy o energii kryształów.
Kryształy posiadają wielką moc.
Kto potrafi je właściwie użyć wyzwala potężną energię drzemiącą w ich wnętrzu. Ale
tylko właściwe jej zastosowanie wnosi wielkie wartości. Kiedy człowiek użyje jej
niewłaściwie potrafi być w swym działaniu destruktywna.
WŁAŚCIWE ZASTOSOWANIE KRYSZTAŁÓW
- leczenie różnych chorób,
- medytacja - użyte podczas medytacji dają duchowe przebudzenie, wzmacniają
zdolności paranormalne człowieka,
- podnoszą pojemność umysłu i czystość myślenia,
- służą nauce i w technologii,
- za ich pomocą można dematerializować, można się teleportować,
- wzmacniają pole energetyczne,
- są niczym biblioteka - magazyn pamięci i wiedzy,
- służą w rozwoju roślin,
- kontrolują pogodę,
- wielkie kryształy mogą być energetycznym źródłem dla dużych miast,
- mają zdolności transferować energię, potrafią odpowiednio nią zarządzać, są
doskonałym przekaźnikiem,
- wielkie kryształy - o potężnej mocy, zwane "ogniowymi kryształami" przenoszą
energię fal radiowych pomiędzy stacjami, miastami, budynkami, kontynentami,
- kryształy są również potęgą na wyższym poziomie duchowym, pomagają opuścić
ciało i przenieść się w inny wymiar, czasami na zawsze.
Wiemy, że Atlantowie słynęli z wiedzy i rozwijali własną technologię opartą na energii
kryształów. Często wspominał o tym mistycznym instrumencie w rękach Atlantów
E.Cayce. Określił budowę używanych przez nich kryształów, ich kształty, opisywał ich
energię, według niego Atlantowie umieli połączyć za ich pomocą źródło ziemskiej
energii z potężną energią słońca, księżyca i innych gwiazd.
Tworzyli ze szlachetnych kamieni przeróżne, cylindryczne i piramidowe kształty o
różnych rozmiarach. Umieszczali na ich czubkach inne wzmocnienia, w ten sposób
mocniej skupiały wchodzące promienie energii ściągając ją z ciał niebieskich i
przesyłali w odpowiednie miejsca.
Używali tej energii do rozmaitych celów.
Na początku, ok 50 000 lat temu (wg niektórych źródeł) tylko i wyłącznie do celów
własnego rozwoju duchowego. Kryształy były narzędziem, za pomocą których
człowiek wzrastał w pozytywny sposób.
Wcześni Atlantowie byli bardzo spirytualnymi ludźmi. Rozwijali swoje fizyczne -
materialne ciała do potrzeb ducha, używali kryształów aby je odmłodzić. Czytamy w
Biblii, że w starych czasach człowiek żył bardzo długo, setki lat i ciągle wyglądał
młodo. Zastanawiamy się dlaczego dzisiaj pomimo wielkiego rozwoju medycyny i
technologii życie człowieka jest krótkie. Starożytny człowiek umiał użyć potężną
energię kryształów aby wzmocnić własne ciało i przedłużyć swoje życie.
Nieco później moce kryształów skierowano do innych celów. Transmitowano ich
energię z lądu na ląd niczym fale radiowe, wzmacniano okręty i pojazdy kosmiczne.
Są też takie opinie, że Atlantowie potrafili transmitować na duże odległości głos
człowieka (telefon ? ) a nawet obrazy (dzisiejsza TV ?).
OGNIOWY KRYSZTAŁ - TUAOI KAMIEŃ
Najbardziej potężnym i mistycznym kryształem wspominanym przez Cayce’a był
ogniowy kryształ - kamień, zwany Tuaoi.
Wielkich rozmiarów cylindryczny pryzmat, posiadał sześć ścian. Na jego wierzchołku
było specjalne wzmocnienie, które koncentrowało wchodzące promienie energii i
kierowało ją dokładnie w przeznaczone miejsce. Kamień Tuaoi był połączony z
energią słońca, księżyca, z energią ziemską i jeszcze z innymi nieznanymi elementami.
Jest wspomniany w Biblii:
... Nad głowami żywych istot było coś w kształcie sklepienia błyszczącego jak
niesamowity kryształ rozciągniętego w górze nad głowami ...
(Ezekiel 1:22)
Prawdopodobnie kryształ ogniowy spełniał rolę generatora wysyłającego fale energii.
Albert Einstein badał przepowiednie Cayce’a i spekulował w jaki sposób użyć ponad 1
metrowy czworobok kryształu aby uzyskać podobny efekt.
Wspomniane są na Ziemi trzy miejsca, które prawdopodobnie posiadały zapis i znały
konstrukcję ogniowego kryształu.
1. Atlantyda - Świątynia Posejdona, w okolicy południowych Azorów.
2. Świątynia Posejdona, w okolicy Bimini
3. Egipt i Jukatan.
Energię tego kryształu porównuje się do lasera, był potężnym strumieniem energii o
różnych kolorach. Każdy z tych kolorów posiadał inną falę. Cayce wierzył, że
Atlantowie używali energii ogniowego kryształu aby łączyć się z Najwyższym Źródłem.
W świecie badaczy kultury Atlantów mówi się, że podobne źródła energii znajdują się
w Wielkiej Piramiedzie Cheopsa i Wielkiej Świątyni Inków, zwanej Inkalithlon.
Energia wysyłana przez ogniowy kryształ - Tuaoi nie jest znana dzisiejszej nauce.
Wzbudza wielkie zainteresowanie NASA. Dopóki Tuaoi kamień był używany
właściwie służył Atlantom do wspaniałych celów:
- neutralizowali za jego pomocą negatywne energie,
- leczyli aurę i system czakr,
- poprawiali witalność ludzi,
- aktywowali kontakty człowieka ze Wszechświatem.
Ale kiedy przez własną głupotę zwiększali jeszcze mocniej tą energię, wysoka jej
wibracja spowodowała wulkaniczną aktywność wielu miejsc aż w końcu doprowadziła
do zniszczenia całej Atlantydy. Wielka moc Tuaoi zadziałała jak bomba nuklearna.
Poza kryształami używali innych energii np. z metali szlachetnych. Znali doskonale
energię kształtów - prawo sekretnej geometrii.
Najbardziej przez nas znanym jest pierścień Atlantów znaleziony w Dolinie Królów w
Egipcie. Jego geometryczny wzór balansuje środowisko ale jest ważne aby umieć go
używać. Krążą na jego temat odmienne opinie. Jedni wierzą, że posiada energie
wzmacniające zdolności paranormalne i spirytualną moc, że przynosi szczęście, leczy
z chorób. Inni uważają go za źródło złej energii i obwiniają za różne nieszczęścia. Ale
ten pierścień, zanim ktoś zacznie nosić powinien wprzódy dobrze rozpoznać jego
harmonijne tony. Pierścień Atlantów jest utożsamiany z energię spirali - jednym z
pierwszych sekretnych symboli religijnych, które są językiem Boga do ludzi. Spiralna
Świadomość (ślimak) oznaczony Phi (φ), tak zwana "złota wartość" (filozofia) jest
używany w astrologii i matematyce.
Złota wartość - φ = 1, 6180339887.... Wartość ta znana jest światu co najmniej od 2
400 lat. Pitagoras - matematyk dał nam jego definicję i bliżej przedstawił wartość φ.
Według mistyków, za pomocą spirali jest przedstawiane:
koło życia - czas karmy - czas reinkarnacji i ewolucji człowieka.
Pierścień Atlantów jeśli jest właściwie rozpoznany przywołuje świadomość z wyższych
wymiarów, wzmacnia pozytywne wibracje.
Kryształy Atlantów rozwijały ich moce w różnych środowiskach. Ważne były ich
kształty, nadawali im coraz nowszych form, od prostych figur geometrycznych do
bardziej rozwiniętych form kwiatowych.
Kwiat życia - kryształowa forma - znana przez nas jako Gwiazda Dawida - Merkaba
był znany w Atlantydzie.
Potrafili układać z najmniejszych kryształów piękne geometryczne formy i
programować do własnych celów, jedne formy w celach użytecznych a inne do
destruktywnych.
Również użyte zostały, jak niosą legendy i przepowiednie do niewłaściwych celów.
Zakłócały naturalne Żródła Boskiej Energii. Ich niewłaściwe użycie doprowadziło do
rozdzielenia człowieka ciała i duszy, oddalenie od Boga. Człowiek począł wzrastać w
siłę materialną, jego hasłem stało się - "ja będę bogiem ". Zapomniał, że jest
jednością, jedną nitką Wielkiej Świadomości. Ta wielka izolacja zamknęła przed
człowiekiem wielkie bramy. Nie uchodzi bezkarnie, kiedy człowiek wykorzystuje
potężne moce dla własnych egoistycznych celów. Materialne budowanie życia nie
pozwoli człowiekowi ubrać korony (lotos 1000 płatowy). Kosmiczne źródła muszą być
w całkowitej harmonii, wtedy rozwiną mądrość i otworzą bramy do wieczności.
Zakłócone energie są źródłem niszczącym człowieka, ziemię i kosmos.
Są tak zwanymi "promieniami śmierci". (A może po prostu chodzi o negatywną dla
materii ożywionej informację zakłócającą prawidłowe działania komórek i ich
agregatów – tkanek stanowiącą swoiste promienie śmierci?)
Cayce mówił, że kapłani w świątyniach Atlantydy umieszczali wielkie kryształy na
samym ich froncie w taki sposób aby kiedy stali na ołtarzu energie tych kryształów
mogły wzmocnić ich moc i połączyć ich z Bogiem.
W Egipcie potomkowie Atlantów również budowali piramidy i świątynie, używali
słonecznych promieni wzmacnianych kryształami w celu uzdrawiania ludzi.
Kryształy posiadają wielkie moce, ich wielkie źródło energii może być użyte do
leczenia nowotworów, w celu odmładzania ciała, odblokowywania punktów
energetycznych i czakr człowieka. Odpowiednio skierowana wiązka energii kryształów
daje moc niczym laser. Może posłużyć do spirytualnych operacji w ciele człowieka.
Jeśli człowiek nauczy się właściwie używać tej energii będzie to jego wspaniałym
sukcesem i wielką naukową rewolucją na świecie.
Atlantyda leżała na oceanie Atlantyckim, zamieszkiwała ją przez tysiące lat wysoko
rozwinięta cywilizacja. Około 11 500 lat temu nagle po dramatycznych zmianach
zatonęła. Wokół Atlantydy krąży wiele historii, samo jej położenie określano na kuli
ziemskiej w kilku miejscach. Najbardziej prawdopodobne miejsce, na którym się
znajdowała jest ocean Atlantycki. Musiał to być bardzo obszerny kontynent i sięgał
swoimi rozmiarami od zachodnich wybrzeży Europy aż po wyspy karaibskie.
A kim byli Atlantowie/Atlantydzi?
Pierwsi Atlantowie przybyli 50 000 lat temu z Nieba. Wyglądem przypominali
człowieka. Kosmolodzy twierdzą, że oryginalnie byli mieszkańcami z systemu Lira.
Znali Annunaków i są wspominani w ukryty sposób w Biblii - Genesis. Mieli
zakodowane życie na 800 lat, byli bardzo wysokiego wzrostu.
Archeologów zaszokowały szkielety ludzkie znalezione na Ziemi, od 8 do 12 stóp (2,66
– 4 m) wysokości. Hiszpańscy najeźdźcy na kontynent amerykański pozostawili
zapiski, że bardzo wysocy, dziwni blondyni o niebieskich oczach biegali po górach
Andach i zawiadamiali mieszkańców o najeźdźcach. Naukowcy wysuwali hipotezę
jakoby człowiek już wcześniej manipulował w genetyce i stworzył takiego człowieka do
własnych celów jako robotnika.
Podobne eksperymenty robili Annunaki.
Biblia wspomina najwyższego człowieka, Goliata o wzroście sześć łokci i piędź.
Według obliczeń dzisiejszych naukowców miał w przybliżeniu ok. 11 stóp (3,7 m)
wysokości.
Najwyższym mężczyzną na świecie żyjącym w XX wieku był Robert Wadlow z
Ilinois, zmarł 1940 roku, miał 2, 71 m wysokości.
Obecnie żyje na świecie, na Ukrainie Leonid Stadnyk, uchodzi za najwyższego na
świecie. Ma 2, 54 m wysokości.
Atlantowie na samym początku byli mniej materialni, wrażliwi, rozwijali się bardziej
spirytualnie.
Później zaczęli rozwijać technologię i osiągali jej coraz wyższy poziom. Umieli nawet
kontrolować pogodę. Dzięki temu zbierali wspaniałe plony ze swoich pól i ogrodów.
Również słynęli jako dobrzy geodeci, opanowali wulkany. Ich pełnym podziwu
dziełem było tworzenie z wulkanów pięknych ogniowych fontann. Mieli mnóstwo
czasu, uchodzili za nieśmiertelnych.
Atlantowie używali kryształów i rozwijali coraz mocniej i głębiej swoją technologię aż
w końcu stracili balans energii i doprowadzili do własnej katastrofy. Ich wiedza o
kryształach, za pomocą których potrafili skupić wysoki promień energii niczym laser
służył im do różnych celów. Wspomina się piramidy Atlantów chociaż ciągle dzisiejszy
świat nie posiada o nich wystarczającej wiedzy. Ale jest wiadomo, że za ich pomocą
transmitowano energię kryształów z piramidy do piramidy. Właśnie piramidy były
magazynami energii kryształów. Używali duże ilości czystego kwarcu, wykonywali z
niego piramidy o różnych wielkościach, odwracali je do góry, składały się z czterech i
sześciu ścian. Były też w różnych kolorach: białe, różowe, koralowe, złote, żółte,
czarne ... w zależności do jakich celów były przeznaczone np, usuwania bólu, operacji
w ciele, czym głębiej penetrowali w organy ludzkie tym bardziej wzmacniali wibracje
kryształów. Jednym z częściej używanych kamieni był rubin. Pomagał w problemach
emocjonalnych i spirytualnych, również do tych samych celów używano czarnych
kryształów. Służyły jako silne ochraniacze.
Aby przywrócić własną witalność i młodość Atlantowie stosowali codzienne
medytacje w pobliżu koła utworzonego z 6, 11 lub 24 kamieni różnych typów a w
rękach trzymali czysty kwarc. Potrafili wzmocnić energię kryształu promieniami
słońca, księżyca i innych gwiazd.
Wielki ogniowy kryształ służył niczym centralna stacja nadawcza, za jego pomocą
komunikowali się w sposób podobny jak my obecnie komunikujemy się za pomocą
telefonu czy radia. Przy pomocy kryształów mogli opuszczać własne ciało, nawet
potrafili już nigdy do niego nie wrócić, przenosili się w wyższe wymiary. Słynęli z
dematerializowania rzeczy a nawet terenów. Słynny eksperyment Filadelfia
przeprowadzony przez Alberta Einsteina był wzorowany na wiedzy Atlantów.
Również zdobili własne domy kryształami, służyły różnym celom. Dopóki energie
kryształów posiadały właściwe wibracje szło wszystko gładko ale któregoś dnia
zabrzmiały zbyt wysoko i poruszyła się ziemia. Wyzwoliła w sposób niekontrolowany
wulkany a te poczęły rozpuszczać góry i spowodowały zatopienie Atlantydy.
Według Cayce Atlantyda posiadała dwanaście punktów komunikacyjnych na Ziemi,
bardzo mocnych spirytualnie, były niczym świątynie i służyły do komunikacji w
innych grupach bardziej oddalonych. W świątyniach najstarsze dusze mocno
zaawansowane spirytualnie służyli jako kapłani. Mistrzowie odpowiednio
przeszkoleni do tej roli i mieli wielką władzę. Rozwijali nadal własną świadomość i
prowadzili tą drogą mniej świadomych: przez modlitwę, medytację i komunikację z
Wyższymi Źródłami.
Wysocy kapłani potrafili podróżować z Ziemi w wyższe wymiary, znali potęgę
własnego umysłu, posiadali również wysoką wiedzę o chorobach i ich źródłach
powstania. Umieli leczyć, nie obce im były organy w ciele człowieka.
Mówi się, że Atlantowie osiągnęli szczyt ewolucji. Rozwinęli bardzo wysoko swoje
zdolności mistyczne i połączyli się z kosmicznym źródłem.
Dlaczego więc upadli?
Używali kosmicznej wiedzy ale nie byli do końca przepełnieni Boską Energią. Swojej
wiedzy używali dla własnej satysfakcji, pokazywali swoją potęgę i bogacili się
manipulując innymi słabszymi jednostkami. Czasami w ogóle nie dbali jakim kosztem
dla innych było ich zachowanie.
Wielka Spirytualna Hierarchia przypominała nie jeden raz kapłanom z Atlantydy i
tym wszystkim, którzy ich naśladowali, że nie kroczą właściwą drogą i że kapłani
zapominają się, zamiast służyć Bogu tylko zakłócają jego czyste intencje, tworzą na
świecie diabelskie moce. Upominali ich wielokrotnie i nie było obce kapłanom, że
Atlantyda może zginąć.
Atlantowie osiągnęli potężną technologię. Jak mówią Niebiańscy Mistrzowie ogniowe
kryształy były przechowywane w piramidach na Atlantydzie. Kryształy wzmacniano
bursztynem. Dzięki piramidom rozwinęła się komunikacja między różnymi punktami
na Ziemi. Czynili zdumiewające rzeczy i wzmacniali własne moce umysłowe.
W założeniu Wniebowstąpionych Mistrzów jest harmonizowanie energii, rozwijanie
zdolności mistycznych ale ma to wszystko służyć aby człowiek poszerzył swoją
świadomość i połączył się z Najwyższy Źródłem.
Harmonizowanie energii i wyższy rozwój spirytualny jest od zawsze stawiany na
pierwszym miejscu. Odbywa się ten proces przez dwudziestu dwóch Wysokich
Mistrzów na Ziemi, którzy posiadają wysokie wibracje, tak zwane brylantowe
promienie. Poprzez te promienie mogą wysyłać energie do innych ludzi wzmacniając
ich świadomość spirytualną.
Kapłani na Atlantydzie wykorzystywali wysokie energie do własnych celów, nie
wzmacniali innych ludzi.
Wielkie kryształy miały moc wytwarzania brylantowych promieni. Kapłani tracili
swoją czystość i ich świadomość nie koncentrowała się zbyt mocno na duchowości
lecz łączyli się z energiami ziemskimi aż w końcu doprowadzili do katastrofy. Przed
samą zagładą ludzkość nie była w stanie osiągnąć zbyt wysokiego poziomu
spirytualnego. Jest bardzo ważne aby każdy zrozumiał jeden wielki sekret - czystość
własnego umysłu, ciała i ducha. Tylko ta wielka czystość jest zdolna wynieść człowieka
ponad ziemski plan.
Mamy dokładny obraz namalowany ręką Atlantów, ich potęga i upadek tej wielkiej
cywilizacji w momencie kiedy oni sami osiągnęli szczyty i kosmiczne moce ale
zatracili swoje piękne boskie cechy. Odwrócili się zbyt mocno od Praw Boskich.
Atlantowie również produkowali kryształy syntetyczne. Wiele ludzi na świecie
wypowiada się, że właśnie kryształy syntetyczne mogły być źródłem zniszczenia
Atlantydy.
Jest też ważne aby człowiek pracujący z kryształami nigdy nie myślał negatywnie.
Jego myśli szybko przechwytuje kryształ.
Edmund Harold w swojej wspanialej książce "Leczenie Kryształami" pisze
.. w czasie panowania Atlantów było tak, że kapłani,
którzy byli pionierami w rozwoju mocy za pomocą kryształów
neutralizowali swoje pole mentalne, fizyczne i spirytualne.
Energia kryształów pulsuje energię z osoby, która je używa ...
Negatywne myśli mogą spowodować wielki problem, potrafią być wielką
niszczycielską bronią.
Atlantów nadużywających swojej władzy zwano synami Beliala.
Według Starego Testamentu służyli szatanowi, byli rebeliantami kosmicznego prawa:
... Wyszli mężowie niegodziwi spośród ciebie
i zwodzili mieszkańców swego miasta powiadając,
chodźmy i służmy innym bogom, których nie znacie ...
( 5 Mjż. 13:14)
... Nie chodźcie w obcym jarzmie z niewiernymi,
bo co ma wspólnego sprawiedliwość z nieprawością
albo jakaż społeczność między światłością i ciemnością ?
Albo jaka zgoda między Chrystusem a Belialem,
albo co za dział ma wierzący z niewierzącym ?
Jakiż układ między świątynią Bożą a bałwanami ?
Myśmy bowiem świątynią Boga Żywego
jak powiedział Bóg:
Zamieszkam w nich
a oni będą ludem moim...
(2 Kor 6:14 -16)
Według Hebrajczyków Baal - zebub - król ciemności, przedstawiony jako osobnik
ciągle zmieniający się by zniszczyć ich piękno.
... A to co czynię czynić będę nadal
aby odebrać postawę tym, którzy chcą mieć postawę
by w tym czym się chlubią
byli takimi jakimi my jesteśmy.
Tacy bowiem są fałszywymi apostołami,
pracownikami zdradliwymi,
którzy tylko przybierają postać apostołów Chrystusowych.
I nic dziwnego wszak i szatan przybiera postać anioła światłości.
Nic więc nadzwyczajnego
jeśli i słudzy jego przybierają postać sług sprawiedliwości
lecz kres ich taki jakie ich uczynki ... "
(2 Kor 11:12-15)
Encyklopedia podaje, że Belial - książę piekła jest komendantem 80 legionów
demonów, przywódcą synów ciemności. (jud.)
Biblia często wspomina Beliala:
- Levi - powiedział do swoich dzieci, aby wybierali Boskie Prawa albo pracowali dla
Beliala
- Józef z Egiptu powiedział - oni będą w świetle Boga kiedy Belial będzie w ciemności.
- Kiedy Mesjasz przyjdzie aniołowie ukarzą duchy Beliala.
Znani z Bibli dwaj bracia Mojżesz i Aaron - dwa przeciwieństwa.
Biblia satanistyczna nazywa Beliala - czterokoronnym księciem piekła. Każda korona
reprezentuje inny ziemski element. Belial jest mistrzem życia na Ziemi, kocha
przyjemności, sex, dba o własne "ja", lubi kontrolować innych, rozwija własne "super-
ego" Belial używa różnych trików aby zepchnąć ludzi z ich właściwej drogi.
Największym jego osiągnięciem jest aby w niego ..... po prostu nie wierzyć.
A drugim, że Miłosierdzie Boga jest tak Wielkie, że człowiek będzie miał wybaczone
wszelkie winy i nawet za największe draństwa życiowe Bóg da mu to samo miejsce co
temu, który zawsze był sprawiedliwy i czynił dobrze.
Tak - Bóg jest Miłosierny i wybaczy wszystkie winy ale tylko temu człowiekowi,
który w pełni zrozumie własne pomyłki i naprawi krzywdy wyrządzone innym.
Jego dusza musi być czysta.
Najlepszym przykładem są historie niektórych świętych"
- źle czynili ...
- ale zrozumieli własne błędy ... -
- zawrócili z fałszywych dróg ...
Mamy czas Miłosierdzia i jest wielki czas naprawiać samego siebie,
i przychodzi czas sprawiedliwości ....
nie pierwszy to raz koło życia obraca się w podobny sposób.
W Atlantydzie Niebiańscy Mistrzowie przestrzegali kapłanów, upominali i
zapowiadali temu lądowi wielki upadek, jeśli nie zawrócą w porę z fałszywych dróg ...
ale ich glosy zostały zignorowane.
Nadszedł dzień sprawiedliwości ................
Dużo Mistrzów Wniebowstąpionych przekazuje obecnie informacje o tym zaginionym
kontynencie. Edgar Cayce był jednym z wielu kanałów, przez które dostaliśmy wiedzę
o zaginionej dawno temu Atlantydzie.
http://www.vismaya-maitreya.pl/zakryte_zagadki_atlantyda.html
* * *
Poza Atlantydą ezoterycy opowiadają jeszcze o innym zaginionym kontynencie –
Lemurii, który jest przez jednych utożsamiany z zaginionym kontynentem Moo (Mu)
na Pacyfiku a przez drugich z Lanką na Oceanie Indyjskim – ich pozostałościami
byłyby wyspy Polinezji oraz Śri Lanka i Seszele, Malediwy, Komory, Adamandy i
Nikobary. A oto, co na ten temat piszą ezoterycy:
Lemuria (Mu)
LEMURIA była starożytną cywilizacją, która istniała przed i w czasie istnienia
starożytnego kontynentu zwanego Atlantyda. Uważa się, że Lemuria istniała w dużej
mierze na południowym Pacyfiku, pomiędzy Ameryką Północną, Azją i Australią. Dla
uściślenia informacji warto zaznaczyć, że Lemuria jest czasem określana jako Mu lub
Ojczyzna (z MU).
Początkowo koncepcja i nazwa tej krainy zostały zaproponowane przez Augusta Le
Plongeona w XIX wieku - podróżnika i pisarza, który twierdził, że starożytne
cywilizacje, takie jak Egipt i Mesoamerica, zostały stworzone przez uchodźców z MU -
kontynentu, który znajduje się w Oceanie Atlantyckim.
Następnie wątek ten został spopularyzowany i rozwijany przez Churchwarda Jamesa
(1851-1936) w serii książek, twierdził on, że Mu kiedyś była położona na Pacyfiku.
Pierwsza książka Churchwarda – "Mu Zaginiony Kontynent" – została wydana w
1926 roku. Churchward opowiadał, że pewien kapłan hinduski pokazał mu starożytne
tablice stworzone przez Naacalów – zaawansowaną cywilizację zamieszkującą
kontynent Mu. Ląd ten, według jego przekazów, miał mieć długość 9600 km i
rozciągać się od punktu leżącego na północ od Hawajów, aż do Wyspy Wielkanocnej.
Według Churchwarda, erupcje wulkanów, trzęsienia ziemi i potężne fale zniszczyły
Mu ok. 12 tys. lat temu. Pozostałością kontynentu mają być właśnie wyspy rozrzucone
na Oceanie Spokojnym.
Stawiana jest także inna hipoteza na temat Mu. Kontynent ten mianowicie miał
wyłonić się w trakcie Przebiegunowania Ziemi 52 tys. lat temu, a zatonięcie
kontynentu było następstwem kolejnego przebiegunowania, ok. 24 tysiące lat p.n.e.
Ludność kontynentu według tej tezy przeniosła się na nowo wynurzony w wyniku
zmian litosfery kontynent. Nowy ląd pojawił się na powierzchni jako następstwo
zmian pola magnetycznego w jądrze planety. Kontynentem tym była Atlantyda.
Według autorów, którzy stworzyli tę tezę, Atlanci mieli być potomkami mieszkańców
Mu.
Kolejna osoba, która zainteresowała się tematem najstarszej kultury na ziemi, jaką
była Lemuria jest Frank Joseph - amerykański badacz zagadek przeszłości, redaktor
naczelny magazynu „Ancient American”, wieloletni badacz kolekcji z jaskini
Burrowsa, autor książek "Zagłada Atlantydy" i "Ocaleni z Atlantydy". Joseph swoje
odkrycia związane z Lemurią opublikował w księżce pt. "Tajemnica Najstarszej
Kultury Na Ziemi", gdzie przedstawił min. podwodne świadectwa istnienia i zagłady
cywilizacji Lemurii. Na podstawie najnowszych odkryć archeologii podwodnej,
osobliwych hieroglifów i symboli oraz starożytnych zapisków odtworzył obraz
zaginionego świata, który podobnie jak Atlantyda zatonął w wyniku straszliwej
katastrofy. Również Frank Joseph twierdzi, iż ocalali Lemurianie dotarli do innych
kontynentów, przekazując swoją wiedzę ludom Azji, Polinezji i obu Ameryk...
Istnienie kontynentu Mu zostało jednak zakwestionowane. Obecnie naukowcy
odrzucają koncepcję MU (i innych kontynentów, takich jak utracona Lemuria) jako
fizycznie niemożliwe, ponieważ twierdzą, iż żaden kontynent nie mógł być zniszczony
przez kataklizm, szczególnie w tak krótkim okresie czasu.
Ponadto - jak twierdzą naukowcy - jest masa przeciwnych dowodów
archeologicznych, językowych i genetycznych na to, że starożytne cywilizacje z
Nowego i Starego Świata mają wspólne pochodzenie.
Z powodu tych "faktów", owa teoria została wyjaśniona przez naukowców jako
nieprawdziwa. Dlatego też Mu jest dziś uważana za miejsce fikcyjne , a książki na ten
temat na ogół można znaleźć w ruchach "New Age" oraz tzw. grupach zajmujących się
"Religią i duchowością".
Lecz czy tak do końca możemy ufać owym naukowcom? Chcę w tym miejscu
przypomnieć, że jakiś czas temu naukowcy nie brali pod uwagę istnienia Troi.
Uważano, że jest to tylko i wyłącznie wymyślona historia Platona, napisana w celu
wzmocnienia waleczności armii Greckiej. Jednak po latach okazało się, że Troja
istniała i są na to niezbite dowody. Dlaczego w tym miejscu piszę o tym fakcie ? Otóż
dlatego, że to właśnie Platon wspomniał o Atlantydzie i to on poruszył ten temat już w
starożytności.
Idąc jednak dalej tropem informacji o Lemurii, należy wspomnieć o wizjonerze
światowej sławy Edgarze Cayce. W jednym z zapisów, podczas swoich wizji
dotyczących miejsca zatopienia kontynentu Atlantydzkiego, Cayce wspomniał, iż
istniejąca tam cywilizacja była trzecią z kolei cywilizacją świata. A tuż przed
cywilizacją Atlantydzką, istniała Lemuria.
Obecnie n.t. Lemuri możemy dowiedzieć się jedynie z tzw. "przekazów" istot, które
podają się za ludzi żyjących w tamtych czasach.
Jedną z takich istot jest Ramtha, który twierdzi, iż żył 35 tysięcy lat temu na
kontynencie Atlantyckim jako Lemurianin.
W szczytowym okresie rozwoju cywilizacji, Lemurianie bardzo ewoluowali oraz byli
na bardzo wysokim poziomie rozwoju duchowego. Jednak Atlanci po rozwinięciu
techniki
i pójściu w kierunku rozwoju intelektualnego, znienawidzili i pogardzali
Lemurianami.
Do tego stopnia, że Lemurian traktowano gorzej od psów. Jak opisuje Ramtha, "psy
na ulicy lepiej żyły od Lemurian, bo były przynajmniej karmione".
O Lemurii z innego źródła..
Rozwój i upadek Lemurii nie jest nigdzie dokumentowany. Nie zachowały się żadne
zapiski ani inne świadectwa, które mówiły by, że ten ląd naprawdę istniał. Naukowcy
przypuszczali już od dłuższego czasu, że musiał istnieć jeszcze inny ląd na długo przed
Atlantydą.
Lemuria zwana również Pacyfika, MU i jak nazywał ją Cayce Zu lub Oz nie była
podobna do Atlantydy. Przypuszcza się, że ciągle na Ziemi są miejsca, pozostałości
po tym wielkim kontynencie. Wiele wysp na Pacyfiku np, Wielka Wyspa Hawaje i
Wyspy Wielkanocne są przypisywane Ziemi MU. Wierzy w to wielu naukowców. Na
Wyspach Wielkanocnych jest zastanawiające skąd tam się wzięły kolosalne kamienne
postacie. Maorysi w Nowej Zelandii ciągle wspominają, że dawno temu była
zatopiona wyspa
zwana Hawaiki. Jest wiele dat w czasie, które przypisuje się istnieniu Lemurii, od 75
000 lat do 20 000 przed Atlantydą. Są też przypuszczenia, że Lemurianie i Atlantowie
kontaktowali się z sobą w pewnym okresie ich wspólnego istnienia.
O Lemuri pisała H. P. Błavacka
Dokładnie opisała wiele sekretnych symboli z ziemi MU. Jeszcze przed nią wspominał
Ziemię MU Augustus Le Plondeon (1826 - 1908), naukowiec badający kulturę Majów
na Jukatanie. Po przetłumaczeniu tekstów Majów znalezionych w starych ruinach na
półwyspie Jukatan było oczywiste,że przed kulturą Atlantydy i starożytnego Egiptu
istniała inna ziemia, ale badacz uważał je za bajki, mówiły o starym kontynencie
zwanym MU.
H.P. Błavacka w roku 1880 wydała książkę "Book of Dzyan" („The Stanzas of Dzban”),
komplet kosmologii, opisuje siedem ras człowieka. W swojej książce ukazuje światu
po raz pierwszy Lemurię i jej mieszkańców - trzecią rasę ludzi na Ziemi. Opisuje ich
jako istoty bardzo wysokiego wzrostu, hermafrodyci (posiadający oba, męski i żeński
system rozrodczy, w jednym
ciele produkują jaja i spermę, podobnie jak wiele roślin i niektóre z niższej grupy
zwierzęta). Mentalnie nie byli zbyt mocno rozwinięci ale za to bardziej czyści
spirytualnie.
H.P. Błavacka podała również, jaki był powód zatonięcia Lemuri. Pewna grupa
Lemurian rozpoczęła praktyki seksualne ze zwierzętami. Lemuria została zatopiona,a
w to miejsce zaczęła powstawać nowa czwarta rasa ludzi, byli to Atlantowie.
W roku 1894 Frederic Spencer Olivier w książce " A Dweller Two Planet" pisze o
zatopieniu kontynentu Lemuri i wspomina Mount Shasta w Kaliforni jakoby była
pozostałością po tym starym lądzie. Podobne informacje są przekazywane przez inne
już całe grupy, między innymi:
Church Universal and Triumphant,
The Tample of the Presence,
The Heatrs Center,
którzy powtarzają je za Wniebowstąpionymi Mistrzami. Oprócz Lemurii jest także
wspominana nazwa Kumari Kandam - Królestwo w południowej Indii, cywilizacja
istniejąca ok 50 000 lat temu. Trudno dzisiaj określić czy była to cywilizacja z Lemuri
czy żyła równocześnie w tym samym czasie,
Tyle nauka ... a co mówią mistycy?
Mistyczne źródła donoszą, że rasa lemuriańska była mieszanką głównie z Syriusza,
Alfa Centaura i mniejsza ilość z innych jeszcze planet. Wszystkie te rasy zmieszały się
razem na Ziemi w okresie formowania się cywilizacji Mu. Lemuria jest przedstawiana
jako rajska i magiczna kraina, na której przez długi czas ludzie nie znali większych
trosk. 25 000 lat temu Lemuria i Atlantyda były dwoma największymi cywilizacjami
na Ziemi. Walczyly nawzajem o własne poglądy. Obie cywilizacje miały bardzo różne
ideały. Lemurianie wierzyli, że inne mniej rozwinięte kultury powinny odejść w
samotność aby kontynuować ich własną ewolucję, we własnej ciszy, żeby mogli lepiej
zrozumieć własną drogę życia. Atlantowie wierzyli, że mniej rozwinięte kultury
powinny być kontrolowani przez dwie bardziej rozwinięte cywilizacje. Ta różnica
poglądów spowodowała serię termonuklearnych wojen pomiędzy Atlantydą i
Lemurią.
Kiedy wojny wygasły i opadły wojenne kurze nie było zwycięzcy. Podczas tych wojen
ludzie, wysoko zaawansowani cofnęli się na zupełnie niski stopień rozwoju. Zarówno
Atlantyda jak i Lemuria byli ofiarami swojej agresji i mocno osłabili oba kontynenty.
W czasie Lemurii Kalifornia była częścią ich lądu. W okolicy Mount Shasta wznieśli
dużą swoją kulturę i wybudowali potężne miasto - Telos. Rozciągało się na bardzo
wielkim terenie, nie tylko w okolicy Mount Shasta ale wzdłuż całego dzisiejszego
zachodniego wybrzeża Ameryki Północnej, sięgało aż do Brytyjskiej Kolumbii. Telos
znaczy: komunikacja z duszą, jedność z duszą i zrozumienie duszy.
Lemuria uchodzi za macierzysty ląd człowieka. Zatonęła bardzo szybko w ciągu jednej
nocy. Wszyscy spali i nawet nie spostrzegli, co się stało. Lord Himalaja -
Wniebowstąpiony Mistrz, w roku 1959 przez Geraldine Innocenti przekazał
informacje o Lemurii i jej zniknięciu. Zanim zatonęła kapłani i kapłanki z Świątyni
przestrzegali przed nadciągającym kataklizmem. Wiele świętych rzeczy i Święty Ogień
zdążyli przenieść do Telos. Udało im się też ewakuować w bezpieczne miejsca dużo
osób. Święty Ogień został również przesłany na kontynent Atlantydy, umieszczono go
w specjalnych miejscach i zabezpieczono na długi czas aby mógł służyć do celów
spirytualnych.
Przed samym zatonięciem Lemurii, kapłani i kapłanki powrócili w te miejsca, które
miały zniknąć aby pomóc ludziom w tej ciężkiej chwili, aby nie było w nich lęków i
obaw. Dużo swojej pracy wykonywali za pomocą energii, otulali ciała ludzi własną
aurą aby ocalić ich ciała emocjonalne.
Lord Himalaja w swoim przekazie zatytułowanym " Most Wolności" z roku 1959
mówi:
"... Wielu członków z duchowieństwa utworzyło
małe strategiczne grupy w różnych regionach.
Modlili sie i śpiewali aby uleczyć emocjonalne rany
w ciałach eterycznych i ocalić pamięć,
która została zakodowana w komórkach.
Podczas tej akcji i poświęcenia kapłani wybrali
aby pozostać razem z grupami i do samego końca.
Wspierali ludzi pełnych obaw.
Modlili się dotąd aż fale wody wypełniły im usta.
Podczas ich modlitw ludzie posnęli,
woda przykryła ich nagle.
Rano było już niebieskie niebo, wszystko się skończyło.
Lemuria spoczęła na dnie Pacyfiku.
Nikt z kapłanów nie uciekł, ani nikt z nich nie obawiał się.
Lemuria odeszła dostojnie...."
W tym samym czasie kiedy odchodziła Lemuria zaczęła też tonąc Atlantyda. Szybko
traciła znaczne części swojego lądu. Ten proces trwał ok. 200 lat aż w końcu
Atlantyda kompletnie zatonęła.
Oba te kontynenty były już pod wodą. Pozostały małe wyspy i ludzie mieszkający na
nich ciągle pamiętali te wydarzenia jak również wojny nuklearne. Długo trwało zanim
wyleczyli swoje emocjonalne rany. Po zatonięciu obu tych kontynentów zmieniła się
na Ziemi drastycznie atmosfera. Nastąpiło wielkie oziębienie, brakowało na niebie
słońca, ciągle atmosfera była skażona. Na Ziemi rosło bardzo mało roślin i nie było
wystarczająco pożywienia. Znikła duża ilość zwierząt.
http://www.lemuria.pl/LEMURIA.html
* * *
Oczywiście pomijając ten cały biblijno-demonologiczny bełkot, który ma się tak do
historii ludzkich cywilizacji jak pięść do nosa – wszak sama Biblia była wielokrotnie
przeredagowywana i cenzurowana z powodów czysto ideologicznych na przestrzeni
niemal 2000 lat usunięto z niej wszystko, co nie pasowało ojcom Kościoła, a zatem
powoływanie się na nią jako na źródło jest obarczone bardzo wysokim ryzykiem – to
jest w tym wszystkim jakieś racjonalne ziarno prawdy. Przytaczamy to jedynie jako
ciekawostkę, choć z drugiej strony – to właśnie w Biblii zachowało się wiele informacji
zniekształconych wprawdzie i wykoślawionych przez liczne przekłady i interpretacje,
które mogą dotyczyć przeszłych wydarzeń związanych z ekstynkcją poprzedniej
cywilizacji Imperium Atlantydy – ale wspomniane już kastrowanie jej na przestrzeni
wieków uniemożliwia dokładne umiejscowienie tych wydarzeń w czasie. Informację w
niej zawarte można traktować tylko i wyłącznie jako tzw. informacje sygnalityczne –
informacje pierwiastkowe, które wymagają weryfikacji i pogłębienia.
Wiele w tym tekście mówi się o energetyce i nieznanych energetycznych
właściwościach kryształów, które rzekomo miały wytwarzać energię na potrzeby
cywilizacji Atlantydy. Uważamy, że była to energia elektryczna, którą czerpano z
kryształów np. kwarcu korzystając z efektu piezoelektrycznego. Nie ma w tym nic
tajemniczego czy nieznanego. Atlantyda była wulkaniczna wyspą, jak dzisiejsza
Islandia, więc energii geo- i hydrotermalnej Atlantydzi mieli po dziurki w nosie i
kryształy mogły im służyć bardziej jako urządzenia wykorzystujące energię
elektryczną, niż ją wytwarzające.
Jak już pisalismy niejednokrotnie – Atlantyda stała na tzw. hot spot – gorącym
punkcie pod którym znajdował się pióropusz czy jak kto woli fontanna gorącej magmy
z wnętrza Ziemi. Kiedy znikł – wyspa, która stanowiła wypychane przezeń dno
morskie jak Islandia – zapadła się do poziomu dna Atlantyku. Jej ślady można
zobaczyć na dnie oceanu właśnie vis-à-vis Gibraltaru, gdzie znajduje się szczególnie
górzysty obszar odpowiadający powierzchnią opisowi platońskiej wyspy… Niedawno
odkryto na morskim dnie regularne linie sugerujące istnienie jakichś sztucznych
struktur – być może kanałów nawadniających pola czy czegoś w tym rodzaju. I co
ciekawe – naukowcy wzięli wodę w usta i nie komentują tego odkrycia…
A teraz wróćmy do megalitów. Robert Leśniakiewicz twierdzi wprost, że na terenie
Polski nie mogły one powstać wcześniej, niż 11.000 lat temu. Dlaczego? A dlatego, że
była to Epoka Lodowa i znaczną część naszego kraju pokrywały lody. Od nich wolne
było jedynie południe Polski, ale gdyby tam zbudowano jakieś kręgi czy inne
konstrukcje kamienne, to rozpadłyby się one pod wpływem nawiedzających ten
pensejsmiczny obszar trzęsień ziemi, które nierzadko – nawet w czasach
historycznych sięgały tutaj 9 - 10°R! Opracowując wraz z dr Milošem Jesenským
książkę na temat Księżycowej Jaskini zwrócił on uwagę właśnie na ten fenomen, który
występował i nadal występuje w Środkowej Europie. Obecność trzęsień ziemi
wyjaśnia także to, dlaczego w Polsce północnej budowano tak niewielkie kręgi
menhirów. Otóż robiono tak właśnie dlatego, by nie zostały one zniszczone przez silne
wstrząsy tektoniczne.
Wracając do zlodowaceń, to w Plejstocenie obszar Polski był wielokrotnie zajęty przez
lądolód, który okresowo ulegał topnieniu, toteż większość powierzchni Polski
pokrywają plejstoceńskie osady lodowcowe i wodnolodowcowe.
Za najstarsze zlodowacenie uważa się zlodowacenie Narwi/Günz – ok. 1 mln lat (MA)
– 0,6 MA temu (kolor niebieski); czoło lądolodu sięgało po północne przedpole Wyż.
Lubelskiej, rejon ujścia Pilicy i rejon Płocka, skąd wyginało się ku północy w kierunku
Doliny Dolnej Wisły; śladem tego zlodowacenia jest glina zwałowa występująca w
rejonie Gałachów k. Modlina. W czasie interglacjału podlaskiego rzeki wymodelowały
głębokie doliny wypełnione osadami aluwialnymi, głównie piaszczysto-żwirowymi,
niekiedy mułami ze szczątkami flory.
Podczas zlodowacenia Nidy/Mindel (kolor ciemnozielony) 0,5 – 0,4 MA, lądolód
oparł się o północne zbocza G. Świętokrzyskich, obejmując swym zasięgiem
Wzniesienia Łódzkie i Wyż. Lubelską; śladem tego zlodowacenia jest najstarszy
poziom gliny zwałowej, zachowany szczególnie dobrze w zachodniej i północnej części
G. Świętokrzyskich, w rejonie rowu Kleszczowa k. Bełchatowa oraz w głębokich
dolinach na Wyż. Lubelskiej; z okresem zlodowacenia Nidy jest związana także
akumulacja najstarszych w Polsce lessów oraz mułów i iłów warwowych. Osady
interglacjału małopolskiego (przasnyskiego) zachowały się tylko w niewielu
miejscach. Są to osady rzeczne, jeziorne i bagienne ze szczątkami fauny i flory,
występujące na Wzniesieniach Łódzkich, Niz. Mazowieckiej i Wyż. Lubelskiej.
Podczas zlodowacenia Sanu I/Riss (kolor jasnoniebieski) 0,2 – 0,1 MA, lądolód
przekroczył pas wyżyn środkowopolskich docierając do przedpola Sudetów i Doliny
Dolnego Sanu. Śladem tego zlodowacenia jest poziom gliny zwałowej o grub. od 5 do
30 m. Podczas interglacjału ferdynandowskiego lądolód ustąpił całkowicie z obszaru
Polski, nastąpił okres erozji; tworzyły się piaski, żwiry i bruki rezydualne, a w
jeziorach także mułki, ziemia okrzemkowa, kreda jeziorna, gytia i torfy.
W czasie zlodowacenia Sanu II zasięg lądolodu przebiegał wzdłuż północnych zboczy
Roztocza i Karpat, skąd dalej jego granica biegła wzdłuż Sudetów; do osadów
powstałych w tym czasie należą gliny zwałowe, a także piaski i żwiry
wodnolodowcowe, o łącznej miąższości dochodzącej do kilkunastu metrów; doliny
rzek spływających z Karpat zostały wówczas zasypane do wysokości sięgającej 90 m
powyżej poziomu ich koryt współczesnych. W interglacjale zw. wielkim, który jest
wyraźnie dwudzielny, powstawały rzeczne osady okruchowe, a także osady jeziorne —
muły, iły, kreda jeziorna, ziemia okrzemkowa, torfy; osady te są znane z wielu miejsc,
zarówno na Niżu Polskim, jak i na wyżynach przedpola Karpat i Sudetów.
W czasie zlodowacenia Liwca lądolód objął swym zasięgiem północno-wschodnią
Polskę, jego czoło zaś sięgało w dorzeczu rzeki Liwiec po równoleżnik Warszawy;
osady tego zlodowacenia reprezentowane są przez gliny zwałowe, muły i iły warwowe
powstałe w jeziorach zastoiskowych utworzonych przed czołem lądolodu; podczas
tego zlodowacenia powstały najstarsze lessy w południowej Polsce. W interglacjale
Zbójna dominowały procesy erozyjne (erozja osadów starszych zlodowaceń); w wielu
miejscach zachowały się osady aluwialne i limniczne tego interglacjału.
Podczas zlodowacenia Odry (kolor jasnozielony) lądolód oparł się o Sudety, wkroczył
nieznacznie w Bramę Morawską, a następnie jego czoło biegło ku północnemu
wschodowi, omijając G. Świętokrzyskie w kierunku wschodnim i opierając się o
północny skraj Roztocza; maksymalny zasięg tego zlodowacenia wyznaczają pasy
moren czołowych, a także gliny zwałowe, pola sandrowe, wzgórza kemowe i ozy na
Wzniesieniach Łódzkich, Nizinie Mazowieckiej, Podlasiu, a także na Wyż. Śląskiej,
Wyż. Małopolskiej i na przedgórzu Sudetów. Na Wyż. Małopolskiej i Wyż. Lubelskiej
nastąpiła sedymentacja lessów. W interglacjale lubawskim tworzyły się osady
organogeniczne, rzeczne i limniczne; w lessach Polski południowej występują gleby
kopalne z tego interglacjału.
W zlodowaceniu Warty (kolor żółty) rozróżnia się 3 stadiały; w czasie maksymalnego
stadiału — stadiału Pilicy, lądolód dotarł aż do Doliny Dolnej Pilicy, przekraczając ją
nieznacznie na wschód od Warki; na wschód od Wisły jego zasięg wyznacza dział
wodny między dorzeczami Wieprza i Krzny oraz Bugu. Na zachód od Wisły czoło
lądolodu utworzyło potężny lob w rejonie Łodzi, a następnie biegło ku zachodowi;
każdy stadiał pozostawił po sobie, oprócz glin zwałowych oddzielonych od siebie
piaszczysto-żwirowymi osadami wodnolodowcowymi lub mułami i iłami
zastoiskowymi, pasy moren czołowych oraz pola sandrowe.
W interglacjale eemskim w rejon dolnej Wisły wlały się wody morza, zaś na
pozostałym obszarze północnej i środkowej Polsce tworzyły się osady rzeczne i
jeziorne.
Zlodowacenie Wisły/Würm (kolor czerwony) 0,07 – 0,01 MA, jest dzielone na 3
stadiały: stadiał Torunia, Świecia i stadiał główny. W czasie stadiału Torunia lądolód
dwukrotnie wkroczył na obszar Doliny Dolnej Wisły, uprzednio zajętej przez zatokę
morską. Podczas stadiału Świecia lądolód ponownie wkroczył do Doliny Dolnej Wisły,
a być może i na obszar Warmii i północnej części Pojezierza Mazurskiego. W czasie
stadiału gł. rozróżnia się 2 fazy: leszczyńska i pomorska; maks. zasięg lądolód
osiągnął w czasie fazy leszcz.; czoło jego biegło od Zielonej Góry przez Leszno,
Wrześnię, Konin, Płock, Niedzicę i dalej w kierunku wschodnim. Przed czołem
lądolodu powstała Pradolina Głogowska, którą wraz z Pradoliną Bzury–Neru oraz
Pradoliną Warszawsko-Berlińską płynęły ku zachodowi wody z topniejącego
lądolodu. W fazie pomorskiej lądolód objął swym zasięgiem jedynie północną Polskę,
wkraczając nieco dalej na południe dolinami dolnej Wisły i Odry. Zbierające się przed
czołem lądolodu wody kierowały się ku zachodowi Pradoliną Toruńsko-
Eberswaldzką.
Podczas zlodowacenia Wisły i recesji lądolodu z obszaru Polski powstały wzgórza
moren czołowych, liczne ozy, kemy, pola sandrowe, a także jeziora rynnowe,
zaporowe i wytopiskowe obszarów pojezierzy. W południowej Polsce doszło do
sedymentacji lessów.
W czasie zlodowaceń plejstoceńskich wielokrotnie powstawały lodowce górskie w
Tatrach i, w mniejszym stopniu, w Karkonoszach. Pozostałością po nich są liczne
jeziora cyrkowe, żłoby lodowcowe, wały moren bocznych, rysy i wygłady lodowcowe.
(Źródło:
http://encyklopedia.pwn.pl/haslo.php?id=4575162
Co zatem z tego wszystkiego wynika? A to, że megality na terenie naszego kraju nie
mogły powstać za czasów Atlantydy, bowiem terytorium Polski było zawalone
śniegami i lodami zlodowaceń, i to aż po Beskidy. Musiały one powstać później, kiedy
tereny te były możliwe do zasiedlenia przez ludzi. Megality w Polsce rozmieszczone są
bardzo ciekawie. Budowle megalityczne na obszarach Polski związane są z
występowaniem dwóch kultur: kultury pucharów lejkowatych i późniejszej kultury
amfor kulistych.
Pierwszą z nich jest kultura pucharów lejkowatych. Kultura ta w III tysiącleciu p.n.e.
była rozprzestrzeniona na rozległych połaciach Europy środkowej i północnej. Jej
pozostałościami są m.in. rozmaite grobowce megalityczne. Z terenów Polski znane są
z tego okresu długie, bezkomorowe kopce ziemne, zwane kopcami kujawskimi. Miały
one kształt wydłużonego trapezu zbliżonego do trójkąta, szerokość podstawy od 6-15
metrów, długość od 40 do 150 metrów, a pierwotna wysokość szacowana jest na ok. 3
m. Obstawa grobowca zrobiona była z dużych głazów. W najszerszej części budowli,
zwanej podstawą lub czołem grobowca, znajdował się pojedynczy zazwyczaj grób,
czasem jednak również więcej pochówków. Między grobem a kamieniami podstawy
znajdowało się niekiedy sanktuarium (świątynia grobowa). Grobowce kujawskie
wznoszono w okresie od IV-III tysiąclecia p.n.e. Najbardziej znane znajdują się
obecnie w Sarnowie i Wietrzychowicach na Kujawach, a także w okolicy Łupawy na
Pomorzu.
Drugą jest kultura amfor kulistych. W drugiej połowie III tysiąclecia p.n.e. na
terenach Polski zaczęły się pojawiać zupełnie inne grobowce megalityczne,
charakterystyczne dla kultury amfor kulistych. Były to grobowce skrzyniowe,
wykonane z dużych płyt i przykryte wielkim głazem lub głazami. Ich długość wynosiła
od 2,5-6 metrów, a szerokość ok. 1-2 metrów. Skrzynie te wkopywane były pod
powierzchnię ziemi. Znaleziono w nich zbiorowe pochówki, czasem też ofiary ze
zwierząt.
No i megaksylony. Grobowiec megaksylonowy nawiązywał formą do grobowców
megalitycznych typu kujawskiego, jednakże filarem jego konstrukcji były duże pnie.
Na ziemiach polskich znaleziono takie grobowce w Słonowicach, na południu kraju.
Nietrudno wyjaśnić, czemu budowniczowe megaksylonów odeszli od stosowania
kamienia na rzecz drewna – na Kujawach i Pomorzu nie brak polodowcowych głazów
narzutowych. Na południu są one rzadkością. Przywiązanie do idei budowli
megalitycznej wymusiło zatem zastosowanie innego materiału. Ściany megaksylonów
słonowickich zrobione były z potężnej palisady wkopanych pni o średnicy ok. 30 cm
każdy. Szerokość grobu wynosiła około 5 m, a głębokość (powyżej poziomu ziemi) ok.
3 m. Megaksylon pochylał się ku zachodowi. Oczywiście do dnia dzisiejszego
zachowały się tylko rowki fundametowe, w których ustawiano pnie grobowca, z
dobrze widocznymi, znacznie ciemniejszymi kołami – pozostałością po rozłożonych
pionowych belkach. Po rozłożeniu drewna nasypy zostały rozmyte przez deszcze.
Zachowały się jednak pochówki. Do dziś odkryto w Słonowicach sześć megaksylonów,
usytuowanych równolegle, posiadających wspólne cechy, ale nie identycznych i
różniących się rozmiarami. Tylko dwóm z nich towarzyszą rowy, z których wybierano
ziemię do zasypania grobów. Być może zatem pozostałe są puste. Pochówki nie
zawierają żadnego ciekawego wyposażenia, ciała zostały zasypane kamieniami i
ziemią. Czasem badacze znajdują jakieś naczynie lub wyroby miedziane. Badania w
Słonowicach rozpoczęto w 1979 roku, są obecnie w toku, a ich końca na razie nie
widać. Więcej na ten temat można przeczytać na stronie internetowej Słonowice nad
rzeką Małoszówką, poświęconej właśnie tym wykopaliskom. (Wikipedia) A zatem
wszystkie w zasięgu lodowców, które nawiedziły Polskę. Nawiasem mówiąc objętość
tylko jednego grobowca w Słonowicach jest równa 1,5 objętości Wielkiej Piramidy!
Co do kamiennych kręgów - kromlechów, to występują one tylko na Pomorzu – i
znowu – nie ma ich na południowych połaciach Polski wolnych od lodowców. Co to
oznacza? Ano tylko to, że zostały one zbudowane po ostatnim zlodowaceniu – już po
katastrofie, która pogrążyła Atlantydę w odmętach Oceanu Atlantyckiego. To jest
absolutny pewnik. Niewielu zdaje sobie sprawę z tego, z czym właściwie mamy tu do
czynienia. Nawet gdyby jakaś cywilizacja wzniosła swe najbardziej masywne i
ogromne budowle w rodzaju piramid w czasie interglacjałów, to każde następne
zlodowacenie sprowadziłoby na nie zagładę. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, czym
naprawdę były te lodowce. Coś podobnego dzisiaj jest tylko na Antarktydzie. Była to
nasuwająca się powoli, ale nieubłaganie na Europę czasza lodowa gruba na 2000 –
3000 m i masie miliardów ton, która byłaby w stanie zmiażdżyć, sprasować i
rozproszyć ich ruiny na przestrzeni setek kilometrów kwadratowych, a
najpotężniejsze nawet obrobione bloki kamienne tak obtoczyć i ogładzić, że
przypominałyby one zwykłe głazy narzutowe, jakich pełno na Niżu Polskim. I to
właśnie mogą być (ale wcale nie muszą) ślady TAMTYCH budowli antycznych
cywilizacji. Wszystkie inne powstały już w ostatnim interglacjale, w którym jesteśmy
także i my.
Co z tego wynika? Ano to, że wszystkie kamienne budowle Pomorza nie mogą być
starsze, niż 11-12 tys. lat. I co więcej – wszystkie powstały już po kataklizmie, który
pochłonął i pogrążył w falach morskich Imperium Atlantydzkie. Zapadnięcie się
Atlantydy wywołało wtargnięcie Golfstromu w głąb północnej części Atlantyku i w
rezultacie dostarczenie ogromnej ilości ciepła, która stopiła lodowiec. Nie
zapominajmy bowiem, że właśnie prądy morskie są tym „pasem transmisyjnym”
ciepła. Gdyby 35 MA temu prądy morskie nie zostały zmuszone do okrążania
Antarktydy bez dostawy ciepła z pasa równikowego, to Antarktyda nie miałaby dzisiaj
pancerza lodowego o maksymalnej grubości do 5000 metrów, i rosłyby na niej bujne
lasy jak w Kanadzie, czy na Syberii – bo to byłby porównywalny klimat i to w
najgorszym przypadku. Megalityczne budowle mogły powstać tylko na południu
Polski i na tym właśnie opiera on wraz z dr Milošem Jesenským ich nadzieje na
znalezienie Księżycowej Jaskini – o ile ona istnieje na polsko-słowackim pograniczu.
Wtedy oczywiście były tam lodowce górskie, ale to nie było to, co na Niżu Polskim. Tu
można było mieszkać i wznosić budowle. Można było również budować instalacje
obronne – jak chcą niektórzy, czy np. silosy do rakiet balistycznych – jak chcą ci
obdarzeni największą fantazją. Księżycowa Jaskinia – wedle słów dr Horáka – miała
mieć co najmniej 20.000 lat, a zatem powstała już w czasie ostatniego zlodowacenia
Vislan/Würm, kiedy znaczne połacie Polski pokryte były lodami ostatniego glacjału. I
co więcej – nie mogła ona powstać (zakładając, że był to twór sztuczny i zamierzony)
na terenie Tatr Wysokich czy Niskich Tatr, bowiem tereny te były pokryte lodowcami
górskimi. A zatem jest to kolejny argument mówiący za tym, że powstała ona –
wybudowano ją – w Beskidzie Sądeckim na stronie polskiej lub Lubovnianskej
Vrchowinie albo Levočskich Vrchach po stronie słowackiej.
Wróćmy jednak do megalitów. W jednym z moich artykułów Robert Leśniakiewicz
napisał o tym, że stanowią one dalekie wspomnienie tego, co kiedyś rzeczywiście
mogło istnieć na Atlantydzie i w jej koloniach na wszystkich kontynentach. Kojarzą
się one przede wszystkim z jakimiś danymi astronomicznymi. I fakt – w większości
wypadków tak właśnie jest. Oczywiście „uczeni” „wytłumaczyli”, że ma to związek z
kultem solarnym i kultem płodności Matki Ziemi i służyło do obliczania punktów
równonocy i przesileń letnich oraz zimowych, itede itepe…. Ale czy to tłumaczy
wszystko?
Zastanówmy się na moment: czego potrzebuje każda cywilizacja technologiczna?
Oczywiście dwóch rzeczy: surowców i energii. Nie inaczej było z Atlantydą –
potrzebowała i jednego i drugiego. Bez tego po prostu nie mogłaby istnieć, i jak pisze
Aristokles vel Platon – być hegemonem nad wielkimi połaciami świata. tak było
zawsze, tak jest i tak będzie. Surowce i energia – a szczególnie energia – jest
wykładnikiem potęgi danej cywilizacji.
I kolejne pytanie: jaka to była energia? Oczywiście najtańsza i najbardziej dostępna –
energia wnętrza Ziemi. Jak na Islandii. Ale to właśnie była pięta achillesowa tej
cywilizacji, bo pełno jej było tylko na Atlantydzie. A co z koloniami na terenach, gdzie
wulkanizm był minimalny lub żaden? Atlantydzi musieli sobie poradzić i poradzili
sobie znajdując drugie, potężne źródło energii. Nie, nie atomowej – ta była
zmarginalizowana jako niebezpieczna dla środowiska. Atlantydzi ją znali, ale nie
używali. Księżycowy Szyb mógłby być zatem takim śladem dawnych robót górniczych,
które porzucono. A zatem tą drugą była energia słoneczna!
I tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Dlaczego właśnie nasi dalecy przodkowie
układali kamienie w kręgi, a nie w kwadraty czy prostokąty? Otóż dlatego, bo
pamiętali, że ich atlantydzcy Mistrzowie i Nauczyciele właśnie w kręgi układali
zwierciadła i kolektory swych elektrowni solarnych.
Spójrzmy na projekty takich elektrowni – składają się one z kolistego systemu
zwierciadeł i centralnego kolektora, który doprowadza światło słoneczne do
przetwornic, które z kolei energię termiczną przetwarzają w elektryczną. Coś takiego
pokazał Breck Eisner w filmie „Sahara” (2005) wg powieści Clive Cusslera. Teraz
jest już oczywistym, że takie elektrownie musiały być dokładnie zorientowane
względem stron świata i ich usytuowanie nie miało niczego przypadkowego – one
musiały być zorientowane tak, by można było optymalnie wykorzystać każdą kalorię
ciepła słonecznego. Sądzę, że to jest jasne i oczywiste.
Wiedza techniczna o elektrowniach słonecznych w zwyrodniałej formie religijnych
wierzeń przetrwała do czasów, w których stawiano kamienne kręgi, orientowano je
według stron świata – tym razem jednak nie po to, by uzyskać z nich energię
elektryczną, ale wyznaczać niektóre dane astronomiczne – stąd właśnie fenomen
Stonehenge czy naszych kręgów w Odrach czy Grzybnicy i dokładnych zbieżności ich
lokalizacji z lokalizacja punktów solstycjów i innych, ważnych dla ówczesnych,
prymitywnych gromad łowieckich i rolniczych, które pozostały po zagładzie potężnej
cywilizacji-matki. Krótko mówiąc mamy do czynienia z wspomnieniem z odległej
Przeszłości naszego gatunku. Wspomnieniem, które liczy sobie co najmniej jedenaście
tysiącleci. I jest prawdą, że megality mają coś wspólnego z energiami – są one
nieudolnymi modelami czegoś, co istniało w dalekiej Przeszłości. Wszystko to zostało
potem przeinaczone i wykoślawione przez oniryczno-deliryczne majaczenia różnych
religijnych oszołomów – stąd właśnie te wszystkie metafizyczne brednie, które nie
mają żadnego umocowania w rzeczywistości. Brak wiedzy rodził lęk przed światem, a
ten z kolei rodził magię i religię. W tym i innych przypadkach należy zawsze
podchodzić do zagadnienia zgodnie z dewizą Arystotelesa, którą wyraża sentencja –
Amicus Plato, sed magis amica merita est, a co nie zawsze trafia do badaczy i
uczonych, którzy zawsze chcą w naukach ścisłych znaleźć jakieś miejsce dla jakiegoś
nierealnego bytu i jego zdolności sprawczych.
Czy Atlantydzi znali energię jądrową i termojądrową? Sadzę, że tak, ale nie stosowali
jej ze względu na jej skutki uboczne, które musieli znać. Wszędzie na świecie istnieją
ślady wydobywania rud uranowych i uranowo-torowych, które liczą sobie kilka czy
nawet kilkanaście tysięcy lat. Pisał o tym dr Jesenský w swej kapitalnej pracy
„Bogowie atomowych wojen” (Ústi nad Labem 1998), w której twierdzi on, że
związkami uranu – i to wzbogaconego! – interesowano się już w głębokiej
Starożytności. Czyżby był to kolejny dowód na pamięć Przeszłości, w której używano
związków uranu do celów przemysłowych i wojennych?
Myślę, że postawiona tu hipoteza jest możliwa do zweryfikowania. Przede wszystkim
należy przeprowadzić poszukiwania artefaktów w rejonach, w których możliwe było
osadnictwo (kolonie) atlantydzkie po obu stronach Oceanu Atlantyckiego –
szczególnie na obszarach Amazonasu czy brazylijskiej selvy, gdzie nie ma wulkanów
oraz w piaskach Sahary. Osobiście jednak stawiam na Europę i Afrykę – bowiem to
właśnie tam panowała moda na stawianie cyklopich głazów w charakterystyczne
kręgi, które potem otaczano czcią. To oczywiste – elektrownie słoneczne były czymś
niezwykle ważnym dla Atlantydów i dlatego właśnie były one pod tak pieczołowitą
opieką. Były one warunkiem sine qua non istnienia ich cywilizacji. Kiedy ich zabrakło
– wtedy się skończyła.
A dlaczego zabrakło? Otóż zabrakło dlatego, że doszło do katastrofy, która pochłonęła
Atlantydę i jej mieszkańców. Jak już wcześniej powiedziano – Atlantyda znajdowała
się na wypchniętym przez pióropusz gorącej magmy z wnętrza Ziemi fragmencie dna
morskiego – jak dzisiejsza Islandia, Hawaje czy Azory. Ten „gorący punkt” stanowił
doskonałe miejsce do osiedlenia się ludzi: żyzna gleba, doskonałe warunki
klimatyczne – podobne do tych, jakie panują na Costa de la Luz w hiszpańskiej
Andaluzji, obfitość gorących źródeł i wreszcie ciepły prąd opływający wyspę od
południa – to wszystko stanowiło prawdziwy raj na Ziemi. Według mitów greckich, to
właśnie tutaj znajdował się Ogród Hesperyd, gdzie zawitał potężny Herakles i
przebiegły Ulisses-Odyseusz. I to także zgadza się z opisem Platona.
Jakie mogły być możliwe scenariusze tej zagłady? Przede wszystkim naruszenie
ciągłości skorupy ziemskiej, co spowodowało wybuch wulkaniczny porównywalny z
eksplozją Superwulkanu Lake Toba – co miało miejsce 70.000 lat temu. proszę
porównaj to sobie Czytelniku z okresem nasunięcia się na Europę lodów IV
zlodowacenia Vislan/Würm. Jakoś dziwnie to pasuje jedno do drugiego, nieprawdaż?
Nie pasuje to jednak do obrazu sytuacji w Europie, która stała się wolna od lodów.
Druga koncepcja jest autorstwa Otto Mucka – trafienie w Atlantydę jakiegoś
asteroidu i powtórka zimy poimpaktowej sprzed 64,8 mln lat, kiedy to wyginęły
dinozaury. W obu wspomnianych tu przypadkach mogło dojść do gwałtownych
erupcji wulkanicznych i w rezultacie do zalania Atlantydy przez wody oceanu.
Pióropusz gorąca przestał tłoczyć magmę, która uleciała przez kratery wulkanów lub
krater poimpaktowy i trwające przez kilka lat zamglenie atmosfery pyłami
poerupcyjnymi czy poimpaktowymi spowodowało obniżenie wydajności elektrowni
słonecznych tak, że przestały one być opłacalne. A kiedy rozwiały się i opadły pyły i
dymy po Wielkiej Katastrofie – nie było już komu ich naprawiać, ustawiać i z nich
korzystać. Pozostały tylko wspomnienia i opisy techniczne, które w miarę upływu
czasu i prymitywnienia ludzi stały się najpierw zbiorem legend i podań, a potem
systemem religijnych mitów. Ich gasnące echa dotarły do Greków, Egipcjan,
Chaldejczyków, Fenicjan, Żydów i innych ludów, które z nich stworzyły własne
wierzenia…
Oczywiście wszystko, co tu napisałem jest tylko i wyłącznie spekulacją, ale uważam, że
te hipotezy są o wiele bardziej prawdopodobne i sensownie, niż opowiastki o bogach
czy Kosmitach, którzy przybyli z nieba i zachowywali się na Ziemi nader… hmmm… -
nie-bosko, a wręcz powiedziałbym, że byli oni po ludzku nieprzewidywalni, zawistni,
zazdrośni i niekonsekwentni. Ale także po ludzku kochali, po ludzku żyli i choć
nieśmiertelni – wiązali się z ludźmi i mieli z nimi potomstwo. To oczywiste – sami
byli tylko ludźmi, którzy osiągnęli wysoki stopień cywilizacji, tak że dla prymitywnych
mieszkańców basenów Morza Śródziemnego, Czarnego i Bałtyckiego mogli uchodzić
za bogów. Tak jak my jesteśmy dla Aborygenów czy mieszkańców dżungli
Amazonasu. I być może właśnie nasza cywilizacja skończy się tak, jak kiedyś
cywilizacja Atlantydy, a wtedy to oni zaczną tworzyć własne mity o nas i naszym życiu.
I zamknie się kolejne koło historii, bo nie zapominajmy o tym, że historia powtarza
się tyle razy, ile tylko może. A może raczej tyle razy, na ile jej na to pozwolimy…
ROZDZIAŁ VIII - Księżycowy
Szyb – Ignis fatuus?
Już po wydaniu naszej książki na temat Księżycowej Jaskini otrzymaliśmy wiele
dodatkowych danych na temat jej i innych dziwnych fenomenów związanych z
istnieniem na Ziemi różnych dziwnych artefaktów z dalekiej Przeszłości, które
mogłyby być związane z tzw. „platońskimi” cywilizacjami Atlantydy, Mu, Lanki,
Lemurii czy nawet Atlantyki.
Poszukiwanie Księżycowej Jaskini przypomina nam pogoń za tytułowym błędnym
ognikiem – kiedy wydaje się, że mamy już jakiś wyjątkowo „ciepły ślad”, to okazuje się
on po bliższym zanalizowaniu ścieżką wiodącą donikąd…
Niedawno otrzymaliśmy z Niemiec relację autorstwa inż. dypl. Marco Hiltschera,
który postanowił odnaleźć tą jaskinię i w tym celu przedsięwziął trzy ekspedycje w
Beskidy, gdzie spodziewał się ją odkryć dla świata. […]
Pierwotna lokalizacja
Spróbujmy zatem zanalizować materiał, który uzyskaliśmy od inż. Hiltschera.
Pierwszą rzeczą, która budzi największe wątpliwości są współrzędne geograficzne
Księżycowej Jaskini. Według relacji dr Antonina Horaka, który jako pierwszy
uczony w niej przebywał, jaskinia ta znajduje się w pobliżu punktu opisanego
współrzędnymi geograficznymi: 49,2 N – 20,7 E. Pytanie zasadnicze brzmi: Gdzie
znajduje się ten punkt?
Otóż właśnie – nie za bardzo wiadomo, bowiem nie wiadomo, z czym mamy do
czynienia. Czy jest to 49°02’ N - 020°07’E? Jeżeli tak, to gdzie leży ten punkt? –
patrząc na mapę widzimy, że punkt ten znajduje się pomiędzy wsią Vikartovce a
Liptowską Tepliczką w Niskich Tatrach, na południowy-zachód od miasta Poprad.
Pasowałoby to do budowy geologicznej Księżycowej Jaskini – masyw skał
węglanowych na podłożu piaskowca – jak to jest np. w Tatrach Bielskich. Nie ma tam
jednak dwóch wymienionych w dokumencie miejscowości: Plavnice i Lubocna oraz
miejscowości o nazwie Yzdar czy Żdiar.
Warunki te spełnione są (znowu!!!) częściowo dla dwóch lokalizacji, z których
pierwsza pokrywa się z terenem masywu górskiego Vel’kiej Fatry i znajduje się w
okolicy Kral’ovan. Faktycznie – znajdują się tam skały wapienne, jaskinia w pobliżu
szczytu góry Šip (Dziura v Šipie) oraz dwie miejscowości o nazwach: Parnica i
Lubochnia. Należy dodać, że góra Šip znajduje się dokładnie pomiędzy tymi
miejscowościami. Brakuje tylko trzeciego elementu – miejscowości o nazwie Yzdar. W
tej okolicy znajduje się kilka punktów geograficznych mających w swych nazwach
rdzeń „Żdzar” – ale niestety – nie pasuje to do podanych współrzędnych
geograficznych…
A zatem należy je odczytać inaczej? Ale jak? Może dr Horak podał je w formie takiej,
jaką teraz stosujemy w urządzeniach GPS – a zatem nie 49°02’ N - 020°07’E, a 49°,2
- 20°,7 – i co za tym idzie 49°12’ N - 020°42’ E? Punkt taki byłby zlokalizowany na
terenie Levoczskich Vrhów – na południe od miejscowości Stara Lubovnia –
położonej na 49°18’34” N - 020°40’44” E oraz wsi Plavnica - 49°16’36” N -
020°46’36” E, gdzieś w okolicach miejscowości Jakubanske Kupele położonej
pomiędzy Nową Lubovnią a Plavnicą! Wszystko to brzmi odlotowo, ale… - znowu, w
pobliżu NIE MA miejscowości o nazwie Yzdar/Żdziar… - bo zakładamy, że tak właśnie
brzmi poprawnie nazwa tej tajemniczej miejscowości. A zatem zagadka pozostaje
zagadką.
Odwrót powstańczego batalionu
Kwestia odwrotu oddziału kpt. dr Horaka po potyczce z Niemcami jest równie
ciekawa. Być może potyczka z Niemcami miała miejsce w okolicach podanych przy
pomocy koordynat geograficznych, a następnie oddział odskoczył Niemcom w
kierunku północnym – ku granicy z Generalną Gubernią (czyli z Polską). Dlaczego
akurat tam, a nie na wschód – naprzeciw wojskom sowieckim? Odpowiedź wydaje się
być prosta – nie kochał on Rosjan i nie pałał miłością do komunizmu. Ale nie tylko. W
tym czasie ten właśnie odcinek granicy pomiędzy GG a Słowacją był słabo obsadzony
przez niemieckie wojska i w ogóle słabo chroniony. Powód był oczywisty – polski
Ruch Oporu chciał mieć łatwy odcinek granicy do pokonywania przez kurierów z
okupowanej Polski via Słowacja na Węgry i dalej do Anglii, gdzie znajdowała się
kwatera Naczelnego Wodza i rząd emigracyjny. Ten odcinek granicy był pod tym
względem wyjątkowo aktywnym. Szedł nim przemyt z/do GG oraz kurierzy Armii
Krajowej dzięki czemu udało się m.in. przewieść, czy jak kto woli przeszwarcować
przez kordon wiele cennych dokumentów wywiadowczych i materiałów na temat
m.in. niemieckich broni odwetowych. Idąc w tym kierunku kpt. dr Horak po prostu
nie chciał narażać swego przetrzebionego oddziału na dalsze straty, bowiem wiedział,
że właśnie tam istnieje niewielkie prawdopodobieństwo napotkania na silne
ugrupowania Wehrmachtu czy rodzimych faszystów z Hlinkovej Gardy.
Inż. Hiltscher prowadził swe badania na polsko-słowackim pograniczu. Nie podaje on
nazwy miejscowości, w której się zatrzymał, ale z tego, co o niej pisze wynika, że
zamieszkiwał on w okolicach Piwnicznej, skąd miał łatwy dojazd do góry w której
znajdowała się inkryminowana jaskinie – namiary na nią znalazł on w zakupionym
przez siebie przewodniku turystycznym. Jak dotąd jedyną górą spełniającą ten
warunek jest Wierch Zubrzy – 861 m n.p.m., w którym w partii przyszczytowej od
strony wschodniej ma znajdować się jaskinia.
Beskidzkie jaskinie…
Z doświadczenia wiemy, że beskidzkie jaskinie nie mają się co równać z ich
tatrzańskimi odpowiednikami. Są to raczej dziury zwane na wyrost jaskiniami. Ich
długość waha się w granicach 2 – 25 metrów. W opisywanym przypadku chodziłoby o
jaskinię o długości rzędu nawet kilku kilometrów! Skąd ten wniosek? A stąd, że
nieopodal – w odległości około 3 km na północny-wschód znajduje się druga ciekawa
góra – Pusta Wielka (Pusta) – 1061 m wysokości. Osobiście jestem zdania, że
poszukiwania powinny mieć miejsce właśnie tam, mimo tego, iż inż. Hiltscher uważa,
że znalezione przez niego dziury wiodą właśnie do systemu jaskiń pod zachodnią
częścią Beskidu Sądeckiego. Jak dotąd – podobnie jak w przypadku słowackiej Kopy
koło Kral’ovan – nie znaleziono ani śladu tego systemu, a przecież
prawdopodobieństwo istnienia takiego systemu w Kopie jest o wiele większe, niż pod
Pustą. Kopa jest masywem skał węglanowych, zaś Pusta zbudowana jest z
piaskowców.
Inż. Hiltscher podaje jeszcze jeden ciekawy szczegół, otóż w okolicy obu odkrytych
przezeń dziur stwierdził obecność radioaktywności, co sugerowałby, że we wnętrzu
góry mogą znajdować się rudy uranu. Owszem, rudy uranowe na terenie Beskidów
były poszukiwane przez Niemców i Rosjan w latach 1940 – 1956 i o ile wierzyć
relacjom miejscowej ludności – jakieś ślady rud uranowo-torowych zostały na tym
terenie znalezione – m.in. w Żarnówce (Beskid Makowski) czy w rejonie Ptaszkowej.
Ale – jak już tutaj powiedziano, złoża te nie są warte eksploatacji. Zgadza się
natomiast jeden szczegół, a mianowicie – na tym terenie występują źródła wód
leczniczych – szczaw, stąd nazwy Szczawnik, Szczawnica, itp., które są nasycone
dwutlenkiem węgla. Być może że istnieją tam jakieś podziemne wody nasycone np.
siarkowodorem, który jest równie trujący jak CO2… I to pasuje do relacji dr Horaka.
… i Łemkowie
[…] Jeszcze w czasie II wojny światowej rozpoczęły się, początkowo dobrowolne,
wyjazdy Łemków na radziecką Ukrainę oraz w głąb ZSRR. Z czasem przesiedlenia te
nabierały charakteru coraz bardziej intensywnego (pod wpływem nacjonalistycznej
propagandy ukraińskiej) i wymuszanego (umowa międzypaństwowa między Polską a
sowiecką Ukrainą o wymianie ludności). Dopiero jednak Akcja "Wisła" za sprawą
oskarżenia ludności łemkowsko-rusińskiej o sprzyjanie rebelii wywołanej przez UPA
w 1947 roku spowodowała wysiedlenie praktycznie całej ludności łemkowskiej (ok.
40%) z terenów tzw. Łemkowszczyzny na tzw. Ziemie Odzyskane. W wyniku tego
procesu rodziny łemkowskie pozostające w Polsce, na Ukrainie czy w Rosji, często
ulegały wynarodowieniu – polonizacji lub ukrainizacji. Mimo wielu utrudnień, starsze
pokolenie starało się podtrzymywać rodzimą kulturę i język. Stało się to łatwiejsze
szczególnie w Polsce po kolejnych "odwilżach", kiedy Łemkowie, począwszy od 1956
roku, mogli starać się o pozwolenie powrotu na swe rdzenne tereny – pod warunkiem
jednak, że ich ziemie i domy nie były zajęte przez innych obywateli Polski, którymi
zasiedlono tereny Łemkowszczyzny. [...] (=> Wikipedia -
http://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%81emkowie
). Pozostawiamy to bez komentarza.
Na tych terenach mieszkali Polacy w czasie wojny i ją pamiętają, a zatem enuncjacje
autora uważamy za typowe chciejstwo. Tajemniczy baca Slavek i jego dwie córki mogli
być właśnie słowackimi Rusinami, którzy zajmowali się przeprowadzaniem ludzi
przez granicę ze Słowacji do Generalnej Guberni i vice-versa. Mogli oni
współpracować z partyzantką polską i słowacką i – czego nie da się wykluczyć – także
sowiecką. Nie zapominajmy, że Nowosądecczyzna była pocięta szlakami kurierów
wiodących z GG na Słowację i Węgry a stamtąd do Anglii.
Uwagi końcowe
[…] A tak jeszcze a propos uranu, to nasunęła mi się ciekawa konstatacja – otóż jak
już tutaj napisałem, dr Horak podał współrzędne Księżycowej Jaskini - 49°02’ N -
020°07’ – które sytuują ją w okolicach wsi Vikartovce w Niskich Tatrach. Trzebaż
trafu, że to właśnie tam odkryto niedawno dwie z naszego punktu widzenia bardzo
ciekawe rzeczy: pochodzący z dawnych epok artefakt zwany Tarczą Cyklopa oraz
właśnie złoże rud uranowych… Pytanie brzmi zatem: czy dr Horak wiedział o tym
złożu? Dr Horak musiał o nim wiedzieć, choćby z racji wykonywanego zawodu – był
geologiem. Być może wiedzę swą zataił i nie przekazał tej informacji komunistom, bo i
dlaczego? Potem, w roku 1965, postanowił tą informację ujawnić w relacji ze swych
wojennych przygód. A zatem mielibyśmy do czynienia z d w o m a różnymi
artefaktami w jednej relacji? A czemu by nie??? Jednego jestem absolutnie pewien: dr
Horak wiedział o wiele więcej niż mógł powiedzieć i chciał przekazać tą wiedzę –
która z różnych względów była wiedzą zakazaną, wiec mógł to uczynić tylko nadając
jej kształt sensacyjnej historii, którą opublikował w czasopiśmie czytywanym przez
speleologów, ale i nie tylko – przez geologów, podróżników i… ufologów. I nie zawiódł
się – sprawa nabrała rozgłosu!
Dlaczego tak zrobił? To proste – jako uciekinier z Czechosłowacji pod władzą
komunistów, były VIP i Żyd żył na emigracji z komunistycznym wyrokiem śmierci,
którą czechosłowacka Št. B. i/albo sowiecka KGB mogły wykonać, gdyby tylko wpadł
w ich ręce. Tajemnica, którą nosił paliła go i chciał ją komuś powierzyć. Rodziny nie
miał, zresztą każda próba kontaktu z krajem musiała się skończyć
zdekonspirowaniem i egzekucją. Dlatego właśnie napisał sensacyjną historyjkę i
opublikował ją licząc na to, że ktoś ją przeczyta i zajmie się nią na serio. I to miałoby
być rozwiązanie tej tajemnicy??? – a czemu nie? Rozumowanie to ma swój słaby
punkt, a mianowicie taki, że dr Horak opublikował to pod swoim nazwiskiem. Gdyby
opublikował to pod pseudonimem, to wszystko byłoby zrozumiałe. No, chyba że miał
on skuteczną ochronę przed czechosłowackimi i radzieckimi agentami z V Dyrekcji
Generalnej KGB – zwanej Departamentem od Mokrej Roboty.
Krótko mówiąc – relacja inż. Hiltschera jest do sprawdzenia. […]
Ciekawa rzecz – podobnie jak jaskinia w Zubrzym Wierchu, przysiółek ten nie jest
zaznaczony na wszystkich mapach turystycznych. Jest on zaznaczony na mapach
wojskowych i… słowackich mapach turystyczno-samochodowych. Aha, i jeszcze jedno
– znajduje się on dokładnie vis-a-vis słowackiego Wielkiego i Małego Sulina! Mało
tego – wiedzie z niego najprostsza droga na szczyt Wierchu Żubrzego, gdzie ma
znajdować się wejście do systemu jaskiniowego, w którym ma się ukrywać tajemniczy
Księżycowy Szyb. Prawdę powiedziawszy zwróciliśmy uwagę na ten fakt będąc tam w
lecie 2006 roku, kiedy zbieraliśmy materiały do naszej pierwszej książki, o czym
zresztą w niej napisaliśmy. Czy oznacza to, że byłby to wreszcie ten „ciepły ślad”?
Wnioski
W dniu 28 listopada 2008 roku pojechaliśmy na zwiad w rejon pomiędzy Wierchmolą
Wielką a Żegiestowem – Palenicą w celu przyjrzeniu się dokładniej topografii terenu,
na którym rozegrały się ponoć wydarzenia opisane przez dr Horaka. Co się udało nam
stwierdzić? Udało się stwierdzić mianowicie to, że:
1. Teren ten jest dość trudny i zakryty. Biegnąca głównym nurtem rzeki Poprad
granica jest stosunkowo łatwa do przekroczenia („przerwania” – mówiąc językiem
pograniczników), dlatego też w okresie wojny i po niej wiodły przez nią liczne
przemytnicze i kurierskie szlaki na/ze Słowacji.
2. Rzeka Poprad liczy sobie w najszerszym miejscu około 50 m i przejście jej w zimie
nie nastręczałoby zbytnich trudności, szczególnie przy zalodzeniu i niskim poziomie
wody.
3. Po polskiej stronie granicy znajdują się góry o stromych i zalesionych zboczach,
pokryte żlebami utworzonymi przez potoki, którymi można wejść na ich stoki, co
jednak nastręczałoby rannym i zmęczonym ludziom pewne, a może nawet poważne
trudności.
4. Szczyty takich gór jak Zubrzy Wierch i Pusta są niemal niewidoczne z drogi
wiodącej z Piwnicznej do Krynicy. Zobaczyć je można od południa dopiero po wejściu
na szlaki turystyczne wiodące z Żegiestowa na Wielką Pustą i Jaworzynę – droga
Żegiestów Centrum – Pusta (znaki czarne); szlak z Żegiestowa – Palenicy na Pustą
(znaki żółte) i szlak z Żegiestowa Zdroju poprzez Stawiska (759 m) i Trzy Kopce (687
m) na Pustą (znaki niebieskie).
5. Skład drzewostanów tamtejszych lasów zgadza się z tym, który podaje inż.
Hiltscher: sosna, buk, brzoza i jodła, czasem świerk. Nie ma tam kosodrzewiny, o
której pisał dr Horak.
6. Nie ma już przysiółka Żdziaryki leżącego pomiędzy Żegiestowem a Żubrzykiem.
Mógł to być ten tajemniczy Yzdar/Zdiar z relacji dr Horaka, w którym mieszkał baca
Slavek/Sławek z dwiema córkami, ale…
7. … istnieje potok o nazwie Zdziar (Żdziar), który wypływa z zachodniego zbocza góry
Bystre (807 m) i wpada do Popradu ok. 200 m na południe od stacji kolejowej
Wierchomla Wielka. Być może inż. Hiltscher właśnie na tej górze znalazł obie Dziury,
o których pisze w swym raporcie szczególnie, że…
8. …sprawa jaskini w partiach przyszczytowych Wierchu Zubrzego jest bardzo
ciekawa, bowiem na jednych mapach jest ona uwidoczniona ok. 50 m na wschód od
szczytu tego wierchu, a na innych nie ma jej w ogóle. Wygląda na to, że inż. Hiltscher
nie szukał jej tam, gdzie wskazywała to mapa.
9. Podobnie jest z opisem jaskini w przewodnikach – są w nich jedynie wzmianki i nie
ma żadnych danych na ich temat.
10. Dostęp do ewentualnego podziemia zachodniej części Beskidu Sądeckiego w
grupie góry Pusta Wielka jest utrudniony ze względu warunki terenowe i dlatego
właśnie ukrywanie się partyzantów było bardzo możliwe, bowiem ich wykurzenie z
tego terenu musiałoby zaabsorbować Niemcom znaczną ilość sił i środków, w tym
użycia wyspecjalizowanych jednostek Alpenkorpsu czy Gebirgsjägern i innych
formacji przewidzianych do działań policyjnych i walki w górach.
11. Budowa geologiczna tych gór stoi w jawnej sprzeczności z tym, co pisze dr Horak w
swym doniesieniu – te góry składają się ze skał piaskowcowych fliszu karpackiego –
starych piaskowców magurskich. Jedyną możliwością jest bardzo głębokie pęknięcie
tektoniczne dwukilometrowej warstwy piaskowców i powstanie jaskini w leżących
pod nimi ławic kredowych skał węglanowych… To zgadzałoby się z tym, co pisał dr
Horak, ale jak dotąd nie znaleziono takiej pustki skalnej pod tymi górami. Inną rzeczą
jest to, że nikt jej tam nie szukał…
12. W sierpniu 2009 roku znaleźliśmy jeszcze jeden ciekawy ślad, a jest nim jeszcze
jeden przysiółek wsi Wierchomla Wielka o nazwie jeszcze zbliżonej do tajemniczego
Yzdar – a mianowicie Izdwor! A niedaleko od niego znajduje się masyw Pustej
Wielkiej…
Zamierzenia
A zatem możliwość, że to właśnie w tych górach Beskidu Sądeckiego znajduje się
Księżycowa Jaskinia jest wysoce prawdopodobna, tym niemniej możliwość istnienia
ogromnego systemu jaskiniowego pod grupą Pustej Wielkiej jest jednak wysoce
problematyczna, ale błędem byłoby jej wykluczenie. Dlatego też uważamy, że dalsze
poszukiwania powinny skoncentrować się po polskiej stronie granicy. Zamierzamy
poszukać Księżycowego Szybu na obszarze Beskidu Sądeckiego w pasie przylegającym
do masywów Żubrzego Wierchu i Wielkiej Pustej. Jeżeli gdzieś znajdują się ślady
pobytu słowackiego pododdziału bojowników z SNP, to tylko tam. Poza tym
równolegle postaramy się poszukać informacji o ruchach wojsk na tym terenie w
opisywanym okresie – na przełomie października i listopada 1944 roku.
Nie możemy liczyć na relacje świadków, bo ci zapewne już wymarli i nie przekazali
swej wiedzy potomnym, poza tym wsie w okolicach Żegiestowa zostały najpierw
wysiedlone z ludności żydowskiej, którą zlikwidowano w jednym z obozów zagłady, a
po wojnie wysiedlono także Łemków – których część wyjechała na Ukrainę, część do
polskich Ziem Odzyskanych oraz najprawdopodobniej na Słowację. Być może mamy
rację, i Księżycowy szyb znajduje się gdzieś w górach polsko-słowackiego pogranicza…
ROZDZIAŁ IX – Rekonesans w
Yzdar
W sierpniu 2009 roku postanowiliśmy zweryfikować kolejny trop w sprawie
Księżycowej Jaskini. Chodzi tu o kolejną kluczową naszym zdaniem postać z relacji dr
Horáka - jest nią baca Slavek czy Sławek oraz jego córki - Anna i Olga.
Tym razem założyliśmy, że ci ludzie mieszkali po polskiej stronie granicy - w
Żegiestowie albo Wierchomli Wielkiej - w tym kontekście a to tajemnicze „at Yzdar" z
dziennika dr Horáka może po prostu znaczyć "koło potoku Żdziar". A zatem śladów
Sławka-Slavka należy poszukać właśnie w Wierchomli Wielkiej, bo naszym zdaniem
tylko tam mógł mieszkać. Przysiółek Zdziaryki odpada, bo był za blisko granicy i przy
drodze z Muszyny do Krynicy, po której jeździły niemieckie patrole. Slavek nie
mógłby chodzić w góry nie zwracając na siebie uwagi. Natomiast mieszkając w
Wierchomli Wielkiej nie miałby z tym problemu i mógłby iść najprostszą i najbardziej
logiczną drogą w kierunku Księżycowej Jaskini i Zubrzego Wierchu właśnie korytem
potoku Żdziar...
Jednakże wkrótce wynikła inna okoliczność, a mianowicie taka, że w Wierchomli
Wielkiej istnieje także potok i przysiółek o nazwie Izdwor, co również można odczytać
jako Yzdar – wymawiając jako Jzdiar!!! Potok ten przepływa przez centrum
Wierchomli Wielkiej. Przysiółek ten znajduje się nieco na północ od centrum tej
wioski, której dzisiejszym miejscem centralnym jest kościół (dawniej cerkiew
łemkowska) pod wezwaniem Św. Michała Archanioła. A zatem kolejne miejsce
podejrzane o związki z Księżycową Jaskinią.
I już by zakończyć ten temat – to miejsce o nazwie Żdziar (Ždiar) znajduje się na
południowo-wschodnim stoku słowackiej góry Sliboň (789 m) nieco na zachód od wsi
Malý Lipník. Tak więc Slavek mógłby mieszkać w tej miejscowości.
Kolejna sprawa - jeżeli Slavek był partyzantem, to rzecz oczywista musiał się
konspirować. Po wojnie mógł zostać aresztowany - jeżeli należał do AK, i albo
odsiedzieć wyrok, albo został rozstrzelany jako angielski szpieg. Jeżeli tak, to jego
dane powinny znajdować się w nowosądeckim oddziale IPN. Nie zapominajmy, że
działał on na terenach działalności licznych grup partyzanckich i mógł brać udział w
przerzucie przez granicę broni, materiałów szpiegowskich i ludzi. Nowosądecczyzna
była głównym terenem przez który przebiegały szlaki kurierskie – szczególnie w
okolicach Eliaszówki i Obidzy (kierunek Litmanová) oraz Tylicza i Muszyny (kierunek
Preszow)… - a zatem szlaki kurierskie musiały biec także przez Wierchomlę i
Żegiestów.
Inną ewentualnością jest jego wyjazd na Słowację - co jest prawdopodobne
zakładając, że był on Słowakiem. W takim przypadku jakiś ślad powinien pozostać po
słowackiej stronie granicy.
Trzecia możliwość jest taka, że został on wywieziony wraz z rodziną w ramach akcji
„Wisła" na Ziemie Zachodnie i tam zamieszkał gdzieś w okolicach Wrocławia, Opola,
Zielonej Góry, Gorzowa Wielkopolskiego, Szczecina albo Koszalina czy Słupska. W
tym układzie też ślad się rozmywa...
I czwarta możliwość - mógł zostać wywiezionym na Ukrainę w ramach repatriacji
Łemków, których uznawano za ludność pochodzenia ukraińskiego i co za tym idzie –
tutaj ślad też sięgam urywa, bo wątpimy, czy zachowały się po nim jakieś ślady pod
panowaniem radzieckim…
Okolice Żegiestowa i Wierchomli Wielkiej po wojnie zostały wysiedlone z Łemków, i
zasiedlone przez Polaków z okolic Krynicy. Łemkowie padli ofiarą polityki
„ukrainizacji" prowadzonej przez Austro-Węgry w odpowiedzi na rzekome tendencje
moskalofilskie. Lista Łemków, umieszczonych w Thalerhofie, opracowana ok. 1930 r.
przez o. W. Kuryłłę i zapewne niekompletna wymienia 1915 nazwisk. Dla porównania,
kronikarze Ukraińskich Strzelców Siczowych wśród 8000 ochotników doliczyli się
zaledwie 30 Łemków. Jeszcze w czasie II wojny światowej rozpoczęły się, początkowo
dobrowolne, wyjazdy Łemków na radziecką Ukrainę oraz w głąb ZSRR. Z czasem
przesiedlenia te nabierały charakteru coraz bardziej intensywnego (pod wpływem
nacjonalistycznej propagandy ukraińskiej) i wymuszanego (umowa
międzypaństwowa między Polską a sowiecką Ukrainą o wymianie ludności). Dopiero
jednak Akcja "Wisła" za sprawą oskarżenia ludności łemkowsko-
rusińskiej o sprzyjanie rebelii wywołanej przez UPA w 1947 roku
spowodowała wysiedlenie praktycznie całej ludności łemkowskiej (ok.
40%) z terenów tzw. Łemkowszczyzny na tzw. Ziemie Odzyskane. W
wyniku tego procesu rodziny łemkowskie pozostające w Polsce, na
Ukrainie czy w Rosji, często ulegały wynarodowieniu – polonizacji lub
ukrainizacji. Mimo wielu utrudnień, starsze pokolenie starało się podtrzymywać
rodzimą kulturę i język. Stało się to łatwiejsze szczególnie w Polsce po kolejnych
„odwilżach", kiedy Łemkowie, począwszy od 1956 roku, mogli starać się o pozwolenie
powrotu na swe rdzenne tereny – pod warunkiem jednak, że ich ziemie i domy nie
były zajęte przez innych obywateli Polski, którymi zasiedlono tereny
Łemkowszczyzny. (Wikipedia -
http://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%81emkowie
Co do ludności Wierchomli Wielkiej, to Wikipedia podaję bardzo ciekawą informację
o tym, że: Wierchomla Wielka (łem.Wierchomlia) lokowana była na prawie wołoskim
w 1595r przez kardynała Jerzego Radziwiłła. Zasadźcą był Mikuta Zubrzycki z
Zubrzyka. Osadnikami byli napływający tu pasterze wołoscy. (Czyli Łemkowie –
zatem to oni byli tu autochtonami w czasie II Wojny Światowej – przyp. aut.)
Otrzymali aż 30 lat wolnizny na zagospodarowanie. Stanowiła część państwa
muszyńskiego. Po likwidacji muszyńskiego państwa biskupów krakowskich (1781)
stanowiła dobra kameralne (K.k. Muszyner Cameral Verwaltung).W XIX w osiedlili
się tutaj również Polacy i Żydzi. W czasach autonomii galicyjskiej i do 1933 roku
była gminą jednowioskową. Następnie należała do gminy zbiorowej w Piwnicznej.
Miejscowa ludność repatriowała się w 1945 roku do ZSRR (Ukraina). Pozostałych
kilka rodzin wysiedlono w 1947 r. Wieś zasiedlili Polacy z okolic Piwnicznej.
(Wikipedia -
http://pl.wikipedia.org/wiki/Wierchomla_Wielka
) A zatem tajemniczy
Sławek czy Slavek mógł być równie dobrze Słowakiem, Polakiem, jak i Żydem. Nie
zapominajmy, że Żydem był także kpt. dr Antonin Horák! Jednakże pojawia się
zasadnicza trudność, bowiem Niemcy w czasie wojny wysiedlili wszystkich Żydów z
tego terenu i umieścili w Getto w Nowym Sączu, a następnie niemal wszystkich
zgładzili w obozie zagłady w Bełżcu.
I jeszcze jedna rzecz, tym razem dotycząca jaskiń. W Wikipedii znaleźliśmy ciekawą
wzmiankę o jaskiniach pod Pustą Wielką, a brzmi to tak:
Wierchomla Mała – wieś w Polsce położona w województwie małopolskim, w
powiecie nowosądeckim, w gminie Piwniczna-Zdrój. W latach 1975-1998 miejscowość
administracyjnie należała do województwa nowosądeckiego. Wieś położona jest w
górnej partii doliny potoku Wierchlomlanka, nad potokiem Tysina, u podnóża Pustej
Wielkiej (1061 m. n.p.m.) i południowych stokach Lembarczka (916 m npm).
Miejscowość ta została odnotowana w średniowieczu, gdy Ścibor ze Ściborzyc herbu
Ostoja (1347-1414) jesienią 1410 r. w imieniu Zygmunta Luksemburczyka najechał na
ziemię sądecką i spalił oraz ograbił Stary Sącz, został odparty w potyczkach w
Piwnicznej, Łomnicy, pod Wierchomlą. Osada została lokowana w 1603 (wg innych
źródeł w 1601) na przywileju biskupa Bernarda Maciejowskiego. Zasadźca
miejscowości był Fedor z pobliskiego Szczawnika. Nazywana była Wierchomlą Księżą
z racji świadczenia powinności na rzecz proboszcza muszyńskiego. Miejscowość
zamieszkiwana była przez Rusinów (Łemków). Stanowiła część biskupiego
państwa muszyńskiego. Od 1770 w państwie Habsburgów a od 1781r była własnością
skarbu cesarskiego (K.k Muszyner Cameral Verwaltung ). Następne lata to wspólne
dzieje z Wierchomlą Wielką. Do 1947 Łemkowie zostali przymusowo
przesiedleni na Ukrainę i na Ziemie Odzyskane.
Wierchomla Mała jest miejscowością turystyczną w Popradzkim Parku
Krajobrazowym, pomiędzy Muszyną a Piwniczną-Zdrój. Mieści się tu nowoczesna
stacja narciarska (działająca od sezonu 1997/98) z 10 wyciągami, w tym najdłuższym
w Polsce wyciągiem krzesełkowym (1600 m), czynnym także latem. Odbywają się tu
liczne cykliczne imprezy sportowe - narciarskie, rowerowe, wyścigi psich zaprzęgów.
Atrakcje turystyczne: stare połemkowskie chaty, liczne źródełka, jaskinie pod górą
Pusta Wielka, grillowiska, pole do gry w paintball, skałki do wspinania, szlaki
turystyczne piesze i rowerowe, basen kryty, park linowy ze ścianką wspinaczkową,
bacówka nad Wierchomlą, niedaleko schronisko Na Hali Łabowskiej, trasa piesza i
rowerowa na Jaworzynę Krynicką, skąd można zjechać koleją gondolową do Krynicy.
W zimę narciarze mogą przemieszczać się systemem wyciągów do Muszyny -
Szczawnika. (Wikipedia -
http://pl.wikipedia.org/wiki/Wierchomla_Ma%C5%82a
A zatem pod Pustą Wielką znajdują się jakieś jaskinie!!! Ale jest to jedyna wzmianka o
nich – w żadnym przewodniku czy w Internecie nie spotkałem żadnej wzmianki o
nich, a jedynie w Wikipedii. A zatem należałoby to sprawdzić in situ.
A wracając jeszcze do znanej jaskini w Zubrzym Wierchu, to analiza map tej części
Beskidu Sądeckiego daje ciekawe rezultaty – jak to widać na zdjęciach, mamy tutaj do
czynienia z pewnym fenomenem – otóż patrząc na lokalizację jaskini w Zubrzym
Wierchu widzimy, że każda edycja map przynosi nową lokalizację wejścia do tej
jaskini, i tak – na mapie „Beskid Sądecki – Mapa turystyczna”, skala 1 : 75.000,
Warszawa 1974, jaskini tej nie uwidoczniono, co wcale nie dziwi, boż władza ludowa
obawiała się, że zostanie ona wykorzystana w niecnych celach przez „wrogów ludu” i
„brzydkich, złych imperialistów”.
Na kolejnej mapie turystycznej „Beskid Sądecki – Mapa turystyczna”, skala 1 :
75.000, Warszawa – Wrocław 2001, jaskinia ta znajduje się w partii przyszczytowej
Zubrzego Wierchu od strony wschodniej.
Trzecia mapa – „Beskid Sądecki”, wyd. III, skala 1 : 50.000, Kraków 2006, lokalizuje
wejście do jaskini po zachodniej stronie szczytu Zubrzego Wierchu, na grzbiecie
łączącym tą górę z sąsiednią górą Bystre (807 m).
Na mapie z 2008 roku „Beskid Sądecki”, skala 1 : 50.000, Piwniczna 2008, jaskinia
znowu wraca w partie przyszczytowe Zubrzego Wierchu od strony wschodniej, a co
więcej – wejście to jest usytuowane na polanie, a przynajmniej na bezleśnym miejscu.
Następne mapy i ... Na mapie „Krynica Zdrój, Muszyna i okolice”, skala 1 : 50.000,
Piwniczna 2009 oraz „Popradzki Park Krajobrazowy”, skala 1 : 60.000, Warszawa
2009, wejście do jaskini znajduje się po zachodniej stronie szczytu Zubrzego Wierchu.
Natomiast w interesującej zbiorowej monografii „Atlas Gór Polski”, wyd. II,
Warszawa 2008, tej jaskini w ogóle nie ma… Po prostu nie ma i już. Są za to inne
niemniej ciekawe informacje, które przytoczę w innym miejscu.
Czego dowodzi powyższe? Ano tylko tego, że albo mapy turystyczne robiono na
kolanie z dokładnością pozostawiającą sobie wiele do życzenia, albo mamy do
czynienia z dwoma jaskiniami w Zubrzym Wierchu – jedna w partii przyszczytowej od
wschodu, druga na grzbiecie łączącym Zubrzy Wierch z Bystrem od strony zachodniej
– w większej odległości od szczytu, niż ta pierwsza. I to zdaje się zauważył także inż.
Hiltscher.
Istnieje w tej części Beskidu Sądeckiego jeszcze jedna jaskinia, Jaskinia Diabla Dziura
obok Diabelskiego Kamienia położona na stoku Jaworzyny Krynickiej (1114 m) – ale
nie może być wzięta pod uwagę ze względu na bliskość Krynicy – miasta o znacznym
natężeniu ruchu turystycznego i narciarskiego – nawet w czasach wojny. Po I wojnie
światowej odnowiono wiele obiektów i wybudowano również kilka nowych np. Nowe
Łazienki Mineralne, pensjonat Lwigród, Nowy Dom Zdrojowy. W tym czasie
zbudowano także schronisko na Jaworzynie Krynickiej i kolejkę na Górę Parkową,
stadion zimowy oraz tor saneczkowy. Poza czysto uzdrowiskowym obliczem, Krynica-
Zdrój stawała się w tym czasie również znanym ośrodkiem sportów zimowych.
Wystarczy wymienić, iż odbyły się tu m.in. Mistrzostwa Europy w saneczkarstwie i
Mistrzostwa Świata w hokeju na lodzie. Druga wojna światowa i okres okupacji
przerwały rozwój uzdrowiska. Po wojnie nastąpiła rozbudowa kurortu, powstały
bardzo nowoczesne na ówczesne czasy sanatoria branżowe, zakład przyrodoleczniczy,
Pijalnia Główna z salą koncertową, korty tenisowe, boiska. (Portal Krynica24.pl -
http://www.krynica24.pl/pl/warto_wiedziec/krynica_historia/
) Wynika z tego, że
obszar ten był stale penetrowany przez ludzi i ukryć się tam było bardzo trudno, a
zatem możemy go śmiało wyłączyć z naszych rozważań.
W dniu 28 sierpnia 2009 roku udaliśmy się na rekonesans do Wierchomli Wielkiej,
gdzie znajdują się dwa potoki o nazwach zbliżonych do słowa Yzdar. Pierwszy z nich
Żdziar spada z grzbietu Bystre rozciągającego się pomiędzy szczytami Wierchu
Zubrzego i Rąbaniskami (786 m). To właśnie tutaj prowadziła swe poszukiwania
ekipa inż. Marco Hiltschera, która najprawdopodobniej dotarła do Jaskiń w Zubrzym
Wierchu. Oczywiście mogli się w niej ukrywać partyzanci i na pewno się ukrywali
przed skokiem przez granicę na słowacką stronę. Ale to nie mogła być Księżycowa
Jaskinia.
Pozostały zatem dwa miejsca: pierwsze z nich, to przysiółek Izdwor położony nad
potokiem o tej samej nazwie spływającym ze stoków Kiczery (840 m) i wpadającego
do Wierchomlanki niemalże w centrum wsi. Zwiedzamy stary cmentarz przy kościele
zaadaptowanym z cerkiewki. Na nim znajdują się mogiły z charakterystycznymi
sześcioramiennymi krzyżami z ukośna poprzeczką i zwyczajne krzyże łacińskie.
Napisy na nagrobkach są w języku polskim i łemkowskim. Widać przenikanie się tych
dwóch kultur.
Krajobraz jest bajkowy – jedziemy samochodem w górę potoku Izdwor aż do domu
sołtysa Wierchomli. Stąd rozpościera się wspaniały widok na gęsto zalesione północne
stoki całego gniazda górskiego Wielkiej Pustej i Zubrzego Wierchu. Gdyby Slavek
rzeczywiście mieszkał tutaj, to nie miałby najmniejszego problemu z dojściem do
któregokolwiek miejsca w masywach Pustej Wielkiej i Zubrzego.
Jedziemy dalej w kierunku Wierchomli Małej. Dolina coraz bardziej się zaciska – po
obu jej stronach wyrastają dość strome stoki gór. Krajobraz zaczyna przypominać
nieco Niskie Tatry… Przychodzi na myśl opowiadanie dr Horáka i podana przezeń
lokalizacja Księżycowego Szybu w Niskich Tatrach. Kto wie, czy starszemu już i
steranemu życiem człowiekowi nie pomyliły się dwie miejscowości? Ich podobieństwo
jest uderzające, co widać szczególnie w okolicach parkingu przed terenami
narciarskimi Wierchomli Małej. Jeszcze tutaj wrócimy, bo tymczasem pojechaliśmy
pod Malý Lipník, by obejrzeć trzecią lokalizację o nazwie zbliżonej do Yzdar.
I rzeczywiście – z dość widokowego miejsca udało się nam sfotografować połogi,
szeroki stok o nazwie Ždiar opadający od szczytu góry Sliboň w kierunku rzeki Poprad
i granicy z Polską. Gdyby Slavek mieszkał pod tym stokiem, to mógłby przeprowadzać
ludzi na obie strony granicznej rzeki i penetrować jaskinie po obu stronach granicy…
Niestety nie wiadomo, czy pod tym stokiem znajdowały się przed i w czasie wojny
jakieś zabudowania – teraz ich tam nie ma. Widoczne na zdjęciach budynki to polska
osada Ługi. Dopiero budynki na dalszym planie i za rzeką należą do Malego Lipníka.
Po słowackiej stronie przy drodze do Malego Sulína nie ma żadnego budynku. Rzeka
Poprad jest tam stosunkowo wąska i można ją przekroczyć bez mniejszych
problemów. Jesteśmy jednego pewni – Slavek musiał mieszkać właśnie w którejś z
tych miejscowości. Brak jego śladów po stronie polskiej jest całkowicie wytłumaczalny
wydarzeniami tuż po wojnie. Jeżeli Slavek nie został wywieziony z tego terenu, to
mógł pojechać do córki, która wyszła za mąż za jednego z towarzyszy dr Horáka. Tego
możemy być pewni.
Tymczasem postanowiliśmy wrócić tutaj i zorganizować kolejną wyprawę do Pustej
Wielkiej, gdzie najprawdopodobniej znajduje się rozwiązanie tej zagadki sprzed 65
lat. Studiując „Encyklopedię Gór Polski” stwierdzamy bardzo ciekawe opisy budowy
geologicznej tej części Beskidów, a mianowicie:
Beskid Sądecki tworzą skały płaszczowiny magurskiej, czyli flisz karpacki złożony z
piaskowców, łupków i margli. W obrębie płaszczowiny magurskiej wyróżnia się tutaj
dwie podjednostki: na północy sądecką i nasunięta na nią od południa – krynicką. […]
W podjednostce krynickiej zaś występują zlepieńce i piaskowce gruboławicowe. W
górach zdarzają się niekiedy wychodnie piaskowców, np. Kamień św. Kingi pod
Skałką (1163 m), skałki w rezerwacie „Wierchomla” (które nas interesują, bo są
to jedyne wychodnie w okolicy), Czarci Kamień i Skamieniała Córka w okolicach
Wierchu nad Kamieniem (1082 m).
W rejonie tym znajdują się także jaskinie: Rysia (4 m długości) i Niedźwiedzia
(kilkaset metrów korytarzy - a to oznacza, że możliwe jest istnienie dużych jaskiń w
masywach piaskowcowych!!!), kilka jaskiń odkryto na stokach pobliskiej
Sokołowskiej Góry. […]
Dlaczego podkreśliliśmy te margle? Ano dlatego, że margiel jest to skała osadowa,
zwykle szara; składa się z węglanów (wapnia lub magnezu) i minerałów ilastych,
używany do wyrobu cementu, także jako nawóz mineralny (sztuczny), ma słaby,
nieprzyjemny zapach. Dobrze reaguje z HCl (pozostawia błotnistą plamkę). Margle są
skałami pośrednimi między skałami węglanowymi a okruchowymi. Zbudowane są
głównie z kalcytu (od 50 do 70% według Czermińskiego, od 33 do 67 wg
Smulikowskiego), któremu towarzyszą mniejsze ilości dolomitu, syderytu i minerałów
ilastych. Mogą one ponadto zawierać domieszki materiału okruchowego, którego
zwiększony udział prowadzi do powstawania odmian piaszczystych lub piaskowców
marglistych. Margle są na ogół mniej twarde i zwięzłe niż wapienie, różnią się od nich
także ciemniejsza barwą. Cechą charakterystyczną tych skał jest silne "burzenie" z
10% HCl, podczas którego wytrąca się i pozostaje osad minerałów ilastych. Rozpoznać
je czasem można po płaskiej powierzchniowo łupliwości oraz nawet wymyte, brudzą
ręce.
(Margle
-
http://www.mount.cad.pl/g/budowa/rodz_skal/prawa/index_skal/skaly/15.htm
http://pl.wikipedia.org/wiki/Margiel
I jeszcze jedna poszlaka:
Budowa geologiczna Beskidu Sądeckiego, podobnie jak i innych pasm Zewnętrznych
Karpat fliszowych jest dość monotonna. Występują tu dość grube (do kilku km), serie
piaskowców przewarstwiających się z łupkami ilastymi, mułowcami i iłowcami.
Utwory te znane są pod wspólną nazwą fliszu karpackiego i tworzyły się od górnej
jury poprzez kredę do dolnego trzeciorzędu, czyli paleogenu na dnie zbiornika tzw.
Oceanu Tetydy. W czasie oligoceńskich i mioceńskich ruchów górotwórczych zostały
odkłute, czyli oderwane od pierwotnego podłoża, i pchnięte ku północy na odległość
kilkudziesięciu kilometrów tworząc szereg ponasuwanych na siebie płaszczowin.
Spoczywają one na krystalicznym podłożu platformy paleozoicznej. Beskid Sądecki
budują głównie dość twarde piaskowce magurskie należące do płaszczowiny
magurskiej. Obok nich występują łupki ilaste i zlepieńce, poza tym warstwy
podmagurskie, warstwy hieroglifowe, łupki pstre i margle. […]
Mniejsze formy możemy napotkać w rezerwacie "Baniska", na Zadnich Górach (969
m) i Wietrznych Dziurach. Interesujące są wychodnie piaskowców skałki na
Wdżarach koło Prehyby, Kamień św. Kingi, Wierch nad Kamieniem czy Diabelski
Kamień pod Jaworzyną Krynicką Niewielkie jaskinie występują na zboczach
Wierchu nad Kamieniem (1064 m) i Wierchu Zubrzy (860 m).
Interesującym bogactwem są wody mineralne zwłaszcza szczawy w Krynicy,
Piwnicznej, Żegiestowie, Złockiem, Łomnicy, Muszynie, Tyliczu. Najprostsze z nich,
szczawy wodorowęglanowo-ziemno-alkaliczne są pochodzenia infiltracyjnego, co
oznacza że wsiąkające wody opadowe nasycają się na swej drodze
dwutlenkiem węgla W ten sposób nabierają agresywności rozpuszczając
minerały zawarte w skałach. Dowodem na występowanie pod ziemią
powulkanicznego dwutlenku węgla jest obecność skał wylewnych w
Szczawnicy i na Słowacji.
W Złockiem, Szczawniku, Krynicy, Tyliczu i Powroźniku odkryto mofetowe
wyziewy dwutlenku węgla. Inne, bardziej złożone, to szczawy wodorowęglanowo-
o-chlorkowo-sodowe lub wysoko zmineralizowane szczawy wodorowęglanowo-
sodowe. Tworzą się one na skutek zmieszania reliktowych solanek ze szczawami
infiltracyjnymi (np. źródło Jan w Szczawnicy) lub na dużych głębokościach w
warunkach izolacji od powierzchni ziemi i wód powierzchniowych. Następuje tam
nasycanie reliktowych solanek powulkanicznym dwutlenkiem węgla i
przeobrażanie wód w wodorowęglanowo-sodowe. (Beskid Sądecki -
Czy wszystko jest jasne? Pod grubowarstwowymi piaskowcami płaszczowiny
krynickiej znajdują się m.in. margle płaszczowiny magurskiej. I taka konfiguracja
może być właśnie w rejonie Wierchomli. Poza tym te trujące wyziewy, o których
wspominał dr Horák w swym dzienniku mogły mieć miejsce tylko tam!
A zatem postanowiliśmy udać się w okolice Wielkiej Pustej, by zbadać jej tajemnice.
ROZDZIAŁ X – Kurierskie szlaki
Szczawy, wody mineralne zawierające powyżej 1 g wolnego dwutlenku węgla (IV)
(CO2) w 1 dm³ wody. Szczawy to wody infiltracyjne, które wsiąkając w podłoże
napotykają wyziewy dwutlenku węgla (IV) (w Polsce związane z wulkanizmem Karpat
w trzeciorzędzie). Nasycając się nim, stają się bardziej aktywne chemicznie i
rozpuszczają skały, w których płyną (mineralizują się). Występują w południowej
części Beskidu Sądeckiego i na wschodnim pograniczu Pienin, w Szczawnicy,
Krościenku nad Dunajcem, Krynicy, Piwnicznej, Muszynie, Wysowej, Żegiestowie-
Zdroju, także w Szczawnie-Zdroju. Dwutlenek węgla jest wulkanicznego pochodzenia.
Chemicznie jest to stężony kwas węglowy z domieszkami soli mineralnych. Jak widać,
w okolicy Wielkiej Pustej znajduje się wiele źródeł wód mineralnych, a zatem mogą
się również znajdować przestrzenie skalne wypełnione częściowo lub nawet
całkowicie dwutlenkiem węgla. A właściwie na pewno.
Chcielibyśmy zwrócić tutaj uwagę Czytelnika na pewien arcyciekawy aspekt sprawy
Księżycowej Jaskini i … zamachu na Gibraltarze na gen. Władysława Sikorskiego.
„Gdzie rzeka, a gdzie las?” – powie ktoś. A jednak jest coś wspólnego z tymi dwoma
wydarzeniami. Ale po kolei. W trzeciej części trylogii na temat zamachu na
Gibraltarze pt. „Gibraltar i Katyń”
, jej autor – Tadeusz A. Kisielewski pisze m.in.
o kurierskich szlakach na Nowosądecczyźnie w czasie II Wojny Światowej.
Dlaczego sprawa kurierskich szlaków jest tak ważna? – ano dlatego, że kpt. Horak i
jego ludzie jakoś musieli się dostać na teren Polski – czyli ówczesnej Generalnej
Guberni – gdzie przechowano ich w Księżycowej Jaskini. W tym kontekście Slavek
mógłby być kimś z polskiej czy słowackiej konspiry wyspecjalizowanym w przemycie
ludzi przez granicę pomiędzy GG a Słowacją. Tacy ludzie mają zazwyczaj kilka met
(melin) i jedną z takich melin mogła być właśnie Księżycowa Jaskinia.
W opisywanym przez nas odcinku granicy znajdowały się, według cytowanych przez
Tadeusza Kisielewskiego dokumentów, co najmniej cztery szlaki albo kanały
przerzutowe kurierów z terenów GG do Słowacji i dalej na Węgry. Cytuje on opinię
Jana Cieślaka na temat kanałów przerzutowych na Nowosądecczyźnie:
Powiat Nowy Sącz:
Droga przerzutów używana tak dla wojskowych, jak i dla uchodzącej
ludności żydowskiej prowadziła z Krynicy przez Tylicz do
miejscowości Lenartec.
[…] Druga droga prowadziła ze Szczawnicy
do Krościenka przez Dunajec do Orlova na Słowacji i dalej do Koszyc.
[…] Drogami powiatu nowosądeckiego przeszło w okresie okupacji
około 8.000 ludzi.
Powiat Limanowa:
Przerzuty z limanowskiego szły drogamina Krynicę-
Muszynę i Orlovo
po stronie słowackiej i na Żegiestów-
Alverna
Jan Cieślak podaje również ciekawą informację na temat ruchu granicznego na tych
terenach, i tak:
…istniał także taki odwrotny ruch przez granicę (tzn. ze Słowacji do
Polski/GG) i był przez Niemców tolerowany.
Wymienia on również inne trasy przerzutów, które najczęściej były używane:
Wariant:
a)
Nowy Sącz – Rytro – Komarzyska – Eliaszówka – Lubonia lub
Kieżmark – Prešov – Koszyce – Budapeszt;
b)
Nowy Sącz – Bardejov – Salgotarian – Sarospartak – Budapeszt;
c)
Warszawa – Nowy Sącz – Szczawnica – Poprad – Dobšina –
Rozsnyo – Budapeszt;
W którym miejscu przekraczano granicę:
W wariancie A – przez szczyt Eliaszówki i Koszycki Las;
W wariancie B wprost na słowacką wieś Lenartovo, a na Węgry i na wieś
Garany;
W wariancie C ze Szczawnicy na wieś Leśnicę, a na Węgry przez Park
Andrassych nad Velko Polono do Rożniawy.
Miałem jeszcze inne przejścia, np. Sanok – Użgorod lub Zakopane –
Wysokie Tatry – Poprad. […]
Następny ślad znaleźliśmy na stronie „Internetowego Przewodnika po Polsce”, gdzie
pod hasłem „Żegiestów Zdrój” znaleźliśmy następujący passus:
W czasie II wojny światowej Żegiestów był jednym z ośrodków
kurierskich organizujących przerzuty na Węgry. W czasie
działań wojennych uzdrowisko nie ucierpiało, dzięki czemu mogło
rozwijać się bez większych przeszkód.
Kolejny ślad wskazuje Józef Bieniek w artykule pt. „Sądeczanie na granicznym
szlaku” ze strony internetowej „Dawno temu w Nowym Sączu…” -
http://www.nsi.pl/almanach/art-ludzie/sadeczanie_na_kurierskim_szlaku.htm
Przygraniczne położenie Sądecczyzny i jej topograficzna specyfika
narzuciły tutejszym ziemiom w latach II wojny światowej dodatkowe
zadania, związane ściśle z antyhitlerowskim ruchem oporu. Były nimi:
przerzuty przez granicę polsko - słowacką osób uchodzących z kraju
do armii polskiej na Zachodzie oraz kurierstwo, czyli służba
łącznościowa na liniach wiążących władze krajowego podziemia z
rządem i Naczelnym Wodzem na emigracji.
Zaczęło się to 17 września 1939 roku, kiedy - w wyniku uzgodnień
władz polskich z rządami Węgier i Rumunii - zostały otwarte granice i
w bramy naszych południowych sąsiadów weszły człony rozbitych
armii, a z nimi naczelne dowództwo i władze zwierzchnie RP oraz
tysiące osób z międzywojennej czołówki politycznej, społecznej i
kulturalnej. To przejście kierowniczych sfer przedwrześniowej Polski
na obczyznę i stopniowe z biegiem czasu ich oddalanie się od
ojczystych granic, z równoczesnym powstawaniem krajowego
podziemia, stworzyło w pierwszym rzędzie konieczność
zorganizowania stałej sieci łącznościowej, która by wiązała ośrodki
dyspozycyjne polskich władz na emigracji z kierownictwem krajowego
ruchu oporu.
Problemem zbudowania „mostu" łącznościowego ponad granicami i
państwami zajęły się już w październiku 1939 r. specjalne wydziały
przy rządzie polskim w Paryżu i Komendzie Głównej SZP ZWZ w
Warszawie. „Filarami" pierwszego „mostu" na linii Warszawa - Paryż
stały się, tworzone równocześnie, bazy i placówki pomocnicze w
Budapeszcie, Bukareszcie i Belgradzie.
Głównymi barykadami na trasach „mostu" były granice
międzypaństwowe. Z tym, że specyfika zaistniałej sytuacji wojennej
wyłączyła z możliwości operacyjnych granicę wschodnią i częściowo
północną, przesuwając główny ciężar problemu łączności zewnętrznej
na kierunek zachodni i południowy.
Nurt łącznościowy, rozgrywający się wyłącznie na płaszczyznach
konspiracyjnych, a więc pozbawiony jawności działania, podstaw
prawnych i ochrony ze strony oficjalnego ustawodawstwa, nie mógł
istnieć i działać w społecznej próżni. Chcąc egzystować i operować na
wyznaczonych kierunkach, musiał sobie stwarzać własne formy
organizacyjne i cały szereg ogniw specjalnych, z szeroko rozwiniętym
zapleczem i służbami pomocniczymi. Mowa oczywiście o łączności
konwencjonalnej, czyli o kurierstwie lądowo - morskim, które,
zwłaszcza w początkowym okresie wojny, było jedyną formą wiązania
krajowego podziemia z wolnym światem. Dopiero później została
uruchomiona łączność radiowa, a od 15 lutego 1941 r. w sukurs
kurierstwu i radiostacjom przyszło lotnictwo, które z baz angielskich, a
później włoskich dokonywało lotów ze zrzutami ludzi, poczty,
pieniędzy i broni dla ruchu oporu w Polsce. Kurierstwo jednak istniało
i działało do końca wojny, wykonując te zadania, których ani radio, ani
zrzuty nie były w stanie zrealizować.
A więc o kurierstwie. A raczej o tych jego odcinkach, na których
operowali przez wszystkie lata wojny Sądeczanie, czołowi żołnierze
kurierskiego frontu, na etatach Wojskowej Bazy Przerzutu i łączności
nr 1, kryptonim: „Romek", „Liszt" i „Pestka" oraz rządowej placówki
„W" w Budapeszcie. Byli nimi: Jan Freisler ps. „Sądecki",
Franciszek Krzyżak ps. „Karol", Leopold Kwiatkowski ps.
„Tomek", Zbigniew Ryś ps. „Zbyszek" i Roman Stramka ps.
„Bardyjowski" i inni. Wszyscy zresztą mieli po kilka pseudonimów i
tyle samo „lewych" nazwisk", zmienianych co pewien czas, gdy stawały
się zbyt znane, lub gdy w kręgu „zielonych granic" zaistniała wsypa.
Swoistym dramatem dla piszącego o tych sprawach jest fakt, że
kurierstwo stanowi temat o nieprawdopodobnym bogactwie wątków,
spraw i zdarzeń, których w kalendarzowym skrócie szerzej
potraktować nie można. Ukażemy więc tylko ważniejsze fragmenty
większej całości.
Jako pierwsza, lub jedna z pierwszych, rozpoczęła pracę na sądeckim
odcinku przerzutu i łączności trasa zorganizowana na zlecenie
warszawskiej komórki Związku Oficerów Rezerwy (ZOR) przez
sądeczanina, wychowanka kolejarskiej rodziny Zenglów (ul. Zygmun-
towska 38), por. Klemensa Konstantego Gucwę ps. „Góral".
„Góral" po koleżeńsku „Kostek", wychowanek Kolejowego Przyspo-
sobienia Wojskowego, bardzo popularny i lubiany, był właściwie
twórcą głównego w Sądecczyźnie zespołu kurierskiego, który pracował
od marca 1940 r. do końca wojny, wpisując się złotymi literami do
historii łączności zagranicznej. Zespół „Górala" zaczynał od
przerzutów. Pierwszymi klientami byli oficerowie nadsyłani przez
centralę ZOR w Warszawie. Z czasem lista uchodźców poszerzyła się
na całą Polskę. „Szli na Górala" wszyscy, którym udało się zdobyć z
nim kontakt.
„Góral" skompletował doskonały zespół złożony przeważnie z
kolejarskich synów, byłych kolegów z Kolejowego Przysposobienia
Wojskowego, rozkochanych w łażeniu po beskidzkich „zbyrkach",
świetnych narciarzy i sportowców. Pierwszymi, którzy poszli na
graniczną służbę byli: Jan Freisler, Leopold Kwiatkowski, Franciszek
Krzyżak i Roman Stramka. Oni też pierwsi, zdając „żywy towar" w
attachacie polskim przy Vaciutca, „wpadli w oko" kierującym
sprawami uchodźców oficerom i zostali zaangażowani na etaty
kurierów na linii Budapeszt - Warszawa. Z dniem 1 kwietnia 1940
roku , po złożeniu przysięgi na rotę ZWZ, cała czwórka rozpoczęła
służbę łącznościową na etacie Wojskowej Bazy Przerzutu i Łączności
Nr 1, kryptonim „Romek", w Budapeszcie.
Służba kurierska przebiegała według z góry ułożonego harmo-
nogramu. Wyznaczonego dnia i godziny, w ustalonym punkcie, kurier
otrzymywał pocztę szyfrowaną w postaci mikrofilmów i innych
utajnionych dokumentów, najczęściej w tak małej postaci, że kryły się
w obsadce wiecznego pióra, tubce po paście do zębów, puderniczce,
czy uchwycie walizki - no i ruszał w drogę. Najpierw pociągiem w
stronę słowackiej granicy. Jeden czy dwa przystanki przed granicą
wysiadał i znając teren, czekał na melinie do zmroku. Nocą
przekraczał węgiersko - słowacką granicę, po czym koleją lub
umówioną wcześniej taksówką docierał w pobliże granicy polskiej,
gdzie znów czekał nocy, pod której osłoną „przeskakiwał" granicę i
lądował na ojczystej ziemi. Oczywiście, jeśli mu szczęście sprzyjało i
nie „nadział" się na patrol słowacki lub Grenzschutzu. Bo wtedy albo
ginął w walce, albo pochłaniał go Auschwitz.
Oczywiście podany wyżej przebieg rajdu jest bardzo uproszczony i
schematyczny, W rzeczywistości bowiem bywało różnie: na kurierskim
szlaku wyrastały setki przeszkód i nieprzewidzianych zdarzeń, z
których cało wychodzili tylko ci, którzy dysponowali maksymalnym
zasobem sił fizyczno - psychicznych, odpowiednią zaprawą, zimną
krwią, sprytem i odwagą, lub tacy, do których uśmiechnął się w
krytycznym momencie łaskawy los.
Ale wróćmy znów do naszych Sądeczan i śledźmy dalej ich losy.
Główne punkty kurierskiej przysięgi złożonej na rzecz Bazy Wojskowej
brzmiały: nie kontaktować się z żadnymi organizacjami prowadzącymi
łączność z krajem, służbę w Bazie utrzymać w najgłębszej tajemnicy,
nie przyjmować żadnych zleceń od instytucji i osób, poza pocztą Bazy
„Romek". Chodziło oczywiście o zachowanie absolutnej konspiracji i
dyscypliny oraz bezpieczeństwa ludzi i spraw, co w Budapeszcie, gdzie
roiło się od agentur wywiadowczych wszystkich zainteresowanych
wojną państw, było bezwzględną koniecznością. Wszystkie te
uwarunkowania i zastrzeżenia nie dotarły do przekonania naszej
czwórki. To byli przede wszystkim wspaniali patrioci, pragnący służyć
wszystkim i wszystkiemu, co nosiło miano: Polska - Ojczyzna. Przy
tym szalenie koleżeńscy i życzliwi dla całego świata, nie byli w stanie
odmówić prośbom różnych działaczy budapeszteńskiej Polonii i, idąc
w rejs do kraju, zabierali podrzuconą im pocztę, z obowiązkiem
doręczenia pod wskazanym adresem. Przyłapani przez kontrwywiad
na tego rodzaju „usługach obcych", zostali zwolnieni z Bazy i rozkazem
Komendanta Głównego ZWZ, gen. Grota - Roweckiego z dnia
31.10.1940 r. przekazani do dyspozycji powstałej właśnie w
Budapeszcie placówki „W" (Węgry), będącej „filarem" dla „mostu"
łączności cywilnej między władzami na emigracji a Delegaturą Rządu
w Warszawie.
Kurierstwo, wbrew pozorom spokojnego pokonywania wyznaczonych i
zorganizowanych tras, było w rzeczywistości swoistym frontem, na
którym nocami w obustronnych rejonach pogranicza huczały strzały i
ginęli lub wpadali w ręce wroga żołnierze łączności, względnie
holowane przez nich osoby. Było takich zdarzeń wiele. Ale tu
wspomnimy tylko o kilku poważniejszych. W lutym 1940 roku na szlak
„Górala" weszła kurierka Komendy Głównej ZWZ Krystyna
Michalska ps. „Michcik". Jej punktem etapowym na terenie Nowego
Sącza był współpracujący żywo z siatką „Górala" dom Harsdorfów
przy ul. Batorego 78. Któryś z kolei rajd wypadł Michalskiej w maju
1940 r. 23 maja znalazła się u Harsdorfów i tu ją właśnie, idące jej
śladem Gestapo dopadło. Aresztowana, zginęła rozstrzelana koło
Tarnowa. W międzyczasie szereg organizacji warszawskich, które
obsługiwał „Góral", scaliło się, tworząc tzw. Centralny Komitet
Organizacji Niepodległościowych (CKON), z inż. Ryszardem
Świętochowskim na czele. Świętochowski, głośny polityk z grupy
Paderewskiego i gen. Sikorskiego (Front Morges), zajął zdecydowanie
wrogą postawę w stosunku do oficjalnej formacji wojskowej, jaką był
Związek Walki Zbrojnej. Popadł więc w konflikt ze swoim najbliższym
przyjacielem, gen. Sikorskim, i, aby sytuację wyklarować, wybrał się w
podróż do Paryża. Człowiek zamożny, przyzwyczajony do luksusowych
warunków jazdy w międzynarodowych ekspresach, a przy tym typowy
mieszczuch, wybrał się w daleką drogę jak na spacer w Aleje
Ujazdowskie, w eleganckim garniturze i w... lakierkach. Toteż gdy
zjawił się w melinie „Górala" z prośbą a pomoc w drodze do Paryża,
„Góral" z miejsca zadecydował: „Dobrze, panie inżynierze, pomóc
panu jest moim służbowym obowiązkiem, ale ostrzegam, że w
pańskim wieku, przy braku sportowej zaprawy, nie będzie to
sprawa łatwa. Lat panu nie ujmiemy, pokonywać górskich stromizn
nie nauczymy, ale ubrać pana w odpowiedni garnitur możemy i
musimy". W pierwszej połowie maja, Świętochowski, przebrany za
turystę i oddany pod opiekę „lepszego z najlepszych", Jana Freislera
ps. „Sądecki", ruszył w drogę. Z Nowego Sącza taksówką do Jazowskiej
Obidzy, gdzie czekało dwóch szczawnickich górali (bracia
Mastalscy), którzy mieli doprowadzić Świętochowskiego na pierwszy
pod granicą punkt etapowy. Ale po kilku kilometrach, gdzieś w
rejonach Przystopia, Świętochowski upadł i powiedział: - „Ni kroku
dalej. Nie dam rady!" Zrobiono więc z gałęzi nosze i doniesiono
pechowego „turystę" do Szczawnicy. Po drodze złapał zapalenie płuc i
o dalszej drodze nie było mowy. Chorym zajęli się: zaprzysiężony
lekarz Zdzisław Kołączkowski i dyplomowana pielęgniarka (na
ideowym etacie ruchu oporu) Melania Czamara ps. „Jedlina". Po
dwóch tygodniach, gdy Świętochowski czuł się lepiej, Freisler
zorganizował przerzut inżyniera do leżącej po słowackiej stronie
wioski Leśnica. W Leśnicy czekał umówiony taksówkarz, Józef Lach
z Popradu, który przewiózł Świętochowskiego z Freislerem i obstawą
do miejscowości Mala Veska, leżącej tuż pod wałem lesistych wzgórz,
których wierzchołkiem biegła granica między Słowacją i Węgrami. O
zmroku ruszono w drogę. Niestety, los znów stanął w poprzek
zamiarom inżyniera. W pewnym momencie natknęli się na patrol
słowackich „pohraniczników", którzy krzycząc: - „Stojte! Ruki hore!" -
zaczęli biec w ich stronę. Ochrona inżyniera - cwaniaki zielonych
granic - zniknęli w leśnej gęstwinie. Freisler, niosąc bagaże
Świętochowskiego z kupą forsy i ważną pocztą dla gen. Sikorskiego,
też nie miał na co czekać. Osamotniony inżynier próbował uciekać, ale
zaplątał się w korzenie i upadł, dostając się w ręce Słowaków. Kolejny
etap jego losu - to więzienie gestapowskie w Nowym Sączu i wyjazd 11
września 1940 r. do Auschwitz. Od tego momentu wszelki ślad po
Świętochowskim zaginął. Odnotowano w tej sprawie tylko fakt, że
Freisler za uratowanie poczty Świętochowskiego otrzymał od
Sikorskiego wysokie odznaczenie i pochwałę.
Wciąż tkwimy w 1940 r., bo właśnie w tym roku na sądeckich szlakach
kurierskich wydarzył się jeszcze jeden szczególniejszy fakt:
aresztowanie i odbicie ze szpitala w Nowym Sączu emisariusza Jana
Kozielewskiego, vel Piaseckiego, vel Karskiego. Oprócz
wspomnianych już linii, działała trasa przerzutu i łączności w ramach
powstałego właśnie rejonu ZWZ, zwanego Inspektoratem Nowy Sącz,
kryptonim „Sarna". W zespole inspektorackim wybijał się odwagą i
sprytem młody podchorąży, były komendant placówki Straży
Granicznej, Zbigniew Ryś ps. „Zbyszek". Ryś, po powrocie z
wrześniowego frontu, zajął się przerzutem znajomych oficerów i
kolegów. Miał własną linię via Barcice - Prehyba - Szczawnica -
Leśnica. W styczniu 1940 r. wszedł w szeregi ZWZ i oddał swoją trasę
w służbę Inspektoratu, którego szef, mjr Franciszek Żak ps.
„Franek" lub „Siwosz", zlecił Rysiowi zorganizowanie i dowodzenie
Oddziałem Ochrony Przerzutów i Łączności. Któregoś dnia, w
ostatniej dekadzie maja 1940 roku, do domu Rysiów przy ul. Matejki
2, łącznik przyprowadził młodego mężczyznę, który przedstawił się
jako Jan Piasecki i, podając ustalone dla „Zbyszka" hasło, prosił o
pomoc w drodze do Budapesztu. Ryś ulokował Piaseckiego w domu p.
Żaroffe przy ul. Lwowskiej 13 i po porozumieniu się z mjr Żakiem,
przekazał petenta w ręce najlepszego z przewodników, Franciszka
Musiała ps. „Myszka" z Piwnicznej, który miał już za sobą 33
„bezawaryjne" kursy na linii Nowy Sącz - Budapeszt. Trzydziesty
czwarty zakończył się dramatem.
Wyszli wieczorem 12 czerwca. Prowadził Musiał z kolegą,
Władysławem Gardoniem, który ubezpieczał. Późną nocą dotarli
pod węgierską granicę, do wioski Demjata, gdzie u Franciszka
Muszyńskiego „Myszka" miał swój punkt odpoczynku przed
„skokiem" przez granicę. Nie wiedział, że jego wierny dotąd meliniarz
przeszedł w międzyczasie na służbę słowackiej żandarmerii jako
„łapacz" uchodźców, po tyle a tyle od sztuki. Przyjął zespół „Myszki"
niby serdecznie, ugościł, ułożył do snu i zniknął. Za pół godziny wrócił,
ale z grupą żandarmów. Piasecki miał tylko tyle czasu, by zniszczyć
niesione filmy ze zdjęciami egzekucji dokonywanych przez gestapo na
ludności polskiej. Aresztowanych przewieziono do aresztu w
Kapusanach, gdzie Piasecki, obawiając się tortur, wyciągnął ze skrytki
w podeszwie buta żyletkę i przeciął sobie żyły obydwu rąk. Na alarm
współwięźniów zjawiła się żandarmeria i założywszy prowizoryczne
opatrunki, jeszcze tej samej nocy odwiozła rannego do szpitala w
Nowym Sączu, zawiadamiając o tym fakcie Gestapo, które postawiło
przy Piaseckim dwóch granatowych policjantów. Emisariuszem zajął
się mający właśnie dyżur lekarz zakonspirowany w inspektorackiej
komórce sanitarnej, Jan Słowikowski, który pierwszy zawiadomił
komendanta „Sarny" o losie Piaseckiego. Mjr Żak z miejsca zajął się
losem emisariusza i polecił Rysiowi zorganizować odbicie rannego w
możliwie szybkim tempie, nim przewiozą go na gestapo. Tym bardziej,
że sprawą zainteresowały się wojskowe i cywilne władze Okręgu w
Krakowie, jako że emisariusz był postacią wysoko notowaną w
dyplomatycznym świecie i właśnie wiózł do Paryża bardzo ważne
ustalenia ze strony rodzących się władz krajowego podziemia, dla
rządu emigracyjnego w Angers. Wspólnym wysiłkiem dr
Słowikowskiego i zespołu Rysia w składzie: Ryś, por. Karol Głód,
mgr Tadeusz Szafran, Józef Jennet i łączniczka Zofia Rysiówna
Piasecki został uprowadzony nocą do Marcinkowic, gdzie pod opieką
Jana Morawskiego i Feliksa Widła wrócił do zdrowia. Dalsze
koleje jego losu to sprawa na cały tom. Ograniczymy się tylko do
wzmianki, że przez wiele powojennych lat Piasecki, pod przyjętym na
stałe nazwiskiem Jan Karski, był wykładowcą na Uniwersytecie
Georgetown w Waszyngtonie. W 1990 roku słuchaliśmy go w telewizji.
Kiedy jednak wspomnieliśmy o Rysiu, to trzeba pokazać go w
szerszym aspekcie, jako jednego z najwybitniejszych żołnierzy
budapeszteńskiej Bazy „Romek", późniejsze kryptonimy „Liszt" i
„Pestka". Sądeczanin, rocznik 1914, do wybuchu wojny ukończył dwa
lata studiów prawniczych i Szkołę Podchorążych, po której jakiś czas
pracował na stanowisku komendanta Straży Granicznej. Po opisanej
już akcji uwolnienia Piaseckiego, zagrożony aresztowaniem, wyjechał
do mieszkających w Warszawie sióstr, zgłaszając się do dyspozycji
Komendy Głównej ZWZ. Skierowany do komórki łączności
zagranicznej, przeszedł kilkumiesięczne przeszkolenie w zakresie
zasad kurierskiej służby oraz języków: słowackiego i węgierskiego, po
czym został przerzucony do Budapesztu na etat kuriera Bazy
Wojskowej „Romek", w której pracował do końca wojny. W końcowej
fazie pełnił obowiązki kierownika łączności na kraj, a od kwietnia 1944
roku, gdy Niemcy zajęli Budapeszt, a Baza pod nazwą „Pestka"
przeniosła się do Bratysławy, Ryś zajął stanowisko zastępcy
komendanta „Pestki", pułkownika Franciszka Matuszczaka ps.
„Dodo". Jedyny z sądeczan, pozostał wierny Wojskowej Bazie do
końca. Ogromnie aktywny, wykonał 108 rajdów na różnych odcinkach
linii, głównie na trasie zwanej „Karczmą": Budapeszt - Roznawa -
Słowacja, do punktów przygranicznych „Karczmy" u Dominika
Staszka w Łapszach Wyżnych, lub u Pajorów w Dursztynie.
Aresztowany w kwietniu 1945 r. przez NKWD w Bratysławie, uniknął
wprawdzie wywózki na Sybir, ale przesiedział parę lat. Zwolniony,
dokończył studia we Wrocławiu, gdzie od 1959 roku prowadził
kancelarię adwokacką. Zmarł 29 września 1990 r. we Wrocławiu. Za
trumną niesiono szereg odznaczeń, między innymi trzykrotnie nadany
Krzyż Walecznych i Virtuti Militari. A kompania wojska pożegnała
por. Rysia salwą honorową. Po żołniersku.
Rok 1941 zaznaczył się bolesną dla kurierstwa stratą: 18 marca zginął
od kul słowackiej straży granicznej, idący do Budapesztu, szef linii
„Świętochowszczaków", por. Gucwa „Góral", lewe nazwisko Adam
Opyrchał. Ciężko ranny i wyniesiony przez kolegów z placu potyczki
na węgierską stronę, zmarł następnego dnia w koszyckim szpitalu.
Jego miejsce w ekipie zajął Jan Freisler, który z kolei podlegał
pracownikowi placówki „W", z funkcją kierownika łączności na kraj,
mgr Wacławowi Felczakowi ps. „Madziar'. Zespół Freislera był
zespołem tylko przy... szklance wina. W pracy każdy z ekipy był
indywidualistą z indywidualnymi zadaniami i chodzący, jak Kiplingów
kot, własnymi drogami. Freisler należał do elity i przeznaczony był do
zadań specjalnych; Stramka - wyjątkowy indywidualista i spryciarz,
obsługiwał Stronnictwo Ludowe; Krzyżak - wychowanek OMTUR,
pracował na rzecz PPS. Kwiatkowski pełnił zlecenia różne. Ale jego
trzeba potraktować odrębnie.
Z wielu wariantów trasowych, którymi wędrowali Sądeczanie,
wyklarowały
się
ostatecznie
trzy:
1) Nowy Sącz - Krynica - Tylicz - Muszynka - Bardiov -
Koszyce
-
Budapeszt,
2) Nowy Sącz - Kosarzyska - Sucha Dolina - Eliaszówka -
Jarabina - Kieżmark - Budimir - Koszyce - Budapeszt,
3) Nowy Sącz - Szczawnica - Poprad - Mala Veska - Roznava -
Budapeszt.
Te trzy trasy po słowackiej stronie obsługiwali, pracujący na etatach
Bazy „Romek" i placówki „W" taksówkarze: Józef Lach z Popradu,
Otto Ludwigh z Kieżmarku i Istvan Burger z Dobsiny. W 1941 r.
ruch łącznościowy na wspomnianych trasach bardzo się zagęścił i
przekroczył daleko normy bezpieczeństwa. Aby uniknąć wpadek i
wsyp, szef łączności na kraj w placówce „W", W. Felczak, polecił
Kwiatkowskiemu zorganizować nową trasę przez Orawę. Kwiatkowski
zakwaterował się w Rabie Wyżnej u swej ciotki Katarzyny
Kwiatkowskiej i w oparciu o dom Sabiny i Jana Obertaczów w
Orawce, leżącej wówczas po słowackiej stronie - uruchomił nową
trasę: Raba Wyżna - Orawka - Kieżmark - Koszyce - Budapeszt. Nie
miała ona oficjalnej nazwy, a w potocznym języku nosiła miano
„Orawa". Pracowali na niej głównie Polacy z terenów przyłączonych do
Słowacji i ich znajomi, Słowacy o propolskiej orientacji. Kurierem na
polskim odcinku Kraków - Warszawa był znany muzykolog, profesor
konserwatorium, mający obywatelstwo szwajcarskie, Konstanty
Regame. „Orawa" pracowała do wyzwolenia, z małą przerwą w
okresach powstań warszawskiego i słowackiego. Sam Kwiatkowski po
różnych perturbacjach osiadł w rodzinnym mieście, gdzie zmarł
11.02.1968 r.
A inni? A więc „wódz" Freisler zszedł z granicznego frontu w marcu
1944 roku, po zajęciu Budapesztu przez Niemców i krwawej rozprawie
Gestapo z wybitniejszymi działaczami polskimi na Węgrzech. Zszedł z
jednego frontu, aby wejść na drugi. W czerwcu 1944 r. zorganizował
zalążki oddziału partyzanckiego „Świerk", z którym w sierpniu wszedł
w skład oddziału por. Juliana Zubka ps. „Tatar". Dowodząc
plutonem wykonał wiele udanych akcji. W styczniu 1945 r. zszedł z
oddziałem z gór i ujawnił się w Urzędzie Bezpieczeństwa. Ujawnienie
kosztowało go parę lat ciężkiego więzienia, jako że każdy kurier w
oczach ówczesnej władzy był imperialistycznym szpiegiem i
potencjalnym wrogiem Polski Ludowej. Po odbyciu kary wegetował na
marginesie społecznym. Ciągle inwigilowany i nękany - zmarł w
Warszawie na zawał 10.10.1964 r.
W kwietniu 1944 r. gestapo aresztowało na dworcu w Budapeszcie
Stramkę i Lenza. Skazani zostali na obóz koncentracyjny w Gusen. Ale
do celu dotarł tylko Lenz. Stramka, który już cztery razy uciekał z
więzienia, tym razem także zdążył zbiec z transportu i wrócić do
Budapesztu, gdzie, ukrywając się u znajomych Węgrów, doczekał
wolności. Po wojnie wrócił do kraju i zadekował się w sporcie i
turystyce. Już nawet jako tako się urządził i zaczął legalizować
niespokojny żywot. I oto on, który tyle razy na kurierskim szlaku
wyrwał się z zimnych łap śmierci, zginął w najgłupszy sposób w
wypadku motocyklowym dnia 1.09.1965 r.
Najłagodniej wylądował z postkurierskich tarapatów Franciszek
Krzyżak. Gdy jesienią 1942 r. aresztowany został cały aktyw
podziemnej PPS, noszącej nazwę Wolność - Równość - Niepodległość
(WRN), Krzyżakowi, jako czołowemu działaczowi w latach
przedwojennych pepeesowskiej młodzieżówki, polecono przerzucić się
z kurierstwa na robotę polityczną i odbudować sądeckie podziemie.
Krzyżak kurierstwa całkowicie nie porzucił, ale z nałożonych zadań
organizacyjnych wywiązał się szybko, regenerując rozbite
kierownictwo WRN, w którym objął funkcję Komendanta
Powiatowego Gwardii Ludowej, Wiosną 1943 roku, gdy powstała Rada
Pomocy Żydom, zwana „Żegotą", Krzyżak wszedł w jej skład i
uruchomił linię przerzutu Żydów na Słowację. Linią tą, obsługiwaną
przez braci Władysława i Kazimierza Świerczków, poszło na
wolny świat ponad 50 osób. Tego samego roku zorganizował Krzyżak
oddział bojowy Gwardii Ludowej, którym, dowodząc do wyzwolenia,
przeprowadził szereg akcji o charakterze sabotażowo - dywersyjnym i
partyzanckim. Po wyzwoleniu przez jakiś czas szukał swego miejsca
pod niebem Polski Ludowej. Ale, lewicujący od młodości, nie miał
specjalnych oporów w stosunku do nowego ustroju. Włączył się więc w
nurt życia politycznego, ukończył studia zdobywając dyplom inżyniera
budownictwa lądowego. Osiadł na stałe w Tarnowie, gdzie przez wiele
lat pracował na stanowisku dyrektora Miejskiego Przedsiębiorstwa
Remontowo - Budowlanego. Zmarł w latach osiemdziesiątych. […]
A więc, jak widać z tego tekstu – granica ta była bardzo „gorąca” i ludzie kursowali
przez nią w dwie strony. Współpracowali tutaj ze sobą Polacy, Słowacy, Węgrzy,
Rumuni… i nie tylko. Innym interesującym – i to bardzo! – śladem są wspomnienia
spisane przez Seweryna A. Wisłockiego w artykule pt. „Kurierskie szlaki przez
Łemkowszczyznę” zamieszczonym na stronie internetowej samorządu Beskidu
http://www.beskid-niski.pl/index.php?pos=/lemkowie/historia/kurier
a który brzmi dosłownie tak:
W świadomości przeciętnego Polaka utrwaliło się przekonanie, iż
łączność kurierska między dowództwem konspiracyjnego podziemia w
Polsce a agendami rządu na uchodźctwie w Budapeszcie czy
Bukareszcie utrzymywana była wyłącznie... przez Tatry. Jest to efekt
literackich, szeroko dostępnych opisów przygód kurierskich,
wypromowania w świadomości zbiorowej narodu bohaterskich i
tragicznych perypetii Heleny Marusarzówny, Bronisława
Czecha czy Stanisława Marusarza, zwanego później "Dziadkiem".
Jest to tylko część prawdy a obraz szlaków przerzutowych i
kurierskich powinien zostać w społeczeństwie polskim rozszerzony i to
znacznie rozszerzony o wiedzę na temat działalności polskiego
podziemia w pasie przygranicznym Sądeczczyzny i Beskidu Niskiego,
w tym o udział w nim Łemków. Praktycznie, na ten temat pisał
kompetentnie i uczciwie jeden człowiek. Był nim Józef Bieniek z
Nowego Sącza, autor źródłowych, mających charakter dokumentu,
publikacji. Na szczególną uwagę zasługuje praca zamieszczona w
"Roczniku Sądeckim t.9", Nowy Sącz 1968 r., zatytułowana: "Między
Warszawą a Budapesztem. (O Nowym Sączu w latach okupacji)".
"Rocznik Sądecki" jest wydawnictwem Oddziału Polskiego
Towarzystwa Historycznego w Nowym Sączu. Wówczas miał nakład 1
tysiąc egzemplarzy. Któż czyta wydawnictwa specjalistyczne, no i jaka
jest jego sił przebicia przy tak niskim nakładzie? Władze
komunistyczne promowały to, co było im z jakichś względów
potrzebne lub wygodne, a nie dopuszczały do szerszego obiegu
informacji mogących kompromitować politykę PRL-u na terenie
Łemkowszczyzny
Proszę tylko pomyśleć jak wygląda w świetle faktów walki ramię w
ramię Łemków i Polaków w szeregach AK przeciw Niemcom, ich
współpracy przy organizowaniu i utrzymywaniu szlaków kurierskich i
przerzutowych do Budapesztu - podstawowa motywacja Akcji "Wisła"
o powszechnie wrogim nastawieniu Łemków do Polski, Polaków i
wyłącznym wspieraniu przez nich oddziałów UPA ?!
W ogóle w tej sprawie, jak i innych dotyczących bolesnych
doświadczeń historycznych, nie wolno niczego uogólniać,
generalizować ani stosować zasadę odpowiedzialności zbiorowej.
Musimy powolutku i uparcie odsiewać ziarno od plew, tak, żeby
sprawiedliwości dziejowej stało się zadość, jak zresztą słusznie uważał
Józef Bieniek. On jest także autorem ważnej publikacji "Łemkowie w
służbie Polski Podziemnej" zamieszczonej na łamach "Tygodnika
Powszechnego nr 15 z dn. 14 V 1985 r. Po jej ukazaniu się, nawiązałem
kontakt listowny, a później osobisty z p. Bieńkiem i przekazałem mu
uzupełnienia oraz zwróciłem uwagę na drobne błędy, jak np.
przekręcenie (z braku innych materiałów źródłowych) nazwiska
mojego dziadka: Harasym Gromościak - zamiast Harasym
Gromosiak. Wiem, że wszystkie te uwagi i materiały przyjął bardzo
serdecznie, niemniej jednak, będąc schorowanym i w podeszłym
wieku (miał wówczas 74 lata), nie zdążył ich już opublikować. Tak
więc w oparciu o skrót publikacji Bieńka, jako szkic podstawowy,
przytoczę informacje uzyskane od Bazylego Sowy, wybitnego
działacza z Krynicy.
(Rodzina Sowów z Łabowej była zaprzyjaźniona od czasów
przedwojnia z naszą rodziną tj. Hromosiaków w Krynicy).
Na początku przytoczę najważniejsze fragmenty publikacji Bieńka, a
potem będzie czas na uzupełnienia.
"Na terenie objętym treścią niniejszych wspomnień, Łemkowie
stanowili wał etniczny, dzielący zwartą enklawą osiedla polskie od
granicy słowackiej. Od Szlachtowej w Nowotarskiem, z małą przerwą
w rejonie Piwnicznej, do granicy powiatu jasielskiego zajmowali oni
ponad sto wsi. w takim układzie narodowościowym, skoro wszystkie
drogi wiodły przez tereny łemkowskie - nie było mowy o szerszej
działalności przerzutowej bez zaangażowania miejscowej ludności. (...)
Taka postawa Zachodniej Łemkowszczyzna stała się dla ZWZ-AK w
jego granicznych operacjach zasadniczą szansą działania (...).
Uchodźcy wybierający kierunek sądecki - lądowali przede
wszystkim w Nowym Sączu, skąd działacze agend
przerzutowych kierowali ich na odpowiednie adresy w
Muszynie, Tyliczu i Krynicy, przy czym ta ostatnia odegrała
główna rolę w przerzutach obsługiwanych przez Łemków.
Punkty takie mieściły się w prywatnych domach
wczasowych, których właściciele utrzymywali przyjazne
stosunki z Łemkami w okolicznych wioskach, z racji dostaw
płodów rolnych i leśnych.
Kiedy więc jesienią 1939 roku zjawili się onegdajsi kuracjusze i
wczasowicze z prośbą o pomoc w przekroczeniu granicy - sprawa była
najprostsza w świecie, a wyjście jedno - zaufani Łemkowie. Zwłaszcza
Ci, którzy trudnili się przemytem. Oni bowiem, najlepiej znali tajne
furtki w granicznym "murze", zwyczaje straży granicznych; mieli też
krewnych bądź znajomych po słowackiej stronie. Co, rzecz
jasna, dla akcji przerzutowej miało kapitalne znaczenie. Na takich
właśnie zasadach prowadziły robotę przerzutową dziesiątki domów w
różnych miejscowościach pogranicza.
(...) Łemkowie znani byli przede wszystkim z absolutnej uczciwości.
poza tym cechowała ich rzadko spotykana prostolinijność, surowy
tradycjonalizm, wielka bezpośredniość i serdeczna gościnność. Te
właśnie walory, połączone ze świetna znajomością terenu po obu
stronach granicy - stworzyły w pewnych kręgach uchodźctwa swoiste
przeświadczenie, że kto odda swój los w ręce Łemka przewodnika -
osiągnie zamierzony cel z absolutną pewnością.
Przeświadczenia takie narastały w miarę napływu do kraju
wiadomości z Węgier, od tych, którzy właśnie przy pomocy Łemków
osiągnęli pierwszy etap tułaczej drogi - Budapeszt, i którzy
wybierającym się w ich ślady polecali łemkowskie usługi (...).
Ponieważ niektórzy z polskich przewodników , pragnąc zdobyć
klientów do przerzutu (płatnego) podszywali się pod miano Łemków -
uchodźcy ustalili sposób, przy którego pomocy poznawali bezbłędnie
czy nastręczony przewodnik jest Łemkiem. Sposobem takim był
swoisty egzamin ze znajomości pacierza. Oczywiście w języku
Łemkowskim i według rytu greckokatolickiego, przy czym sam
moment przeżegnania się już wyjaśniał sprawę w sposób niezawodny
(...).
W Sądeczczyźnie współpraca polsko-łemkowska zaczynała się w
Grybowie, gdzie przerzuty prowadzone przez tamtejszą placówkę ZWZ
obsługiwali dwaj Łemkowie, bracia Grzegorz i Józef Wilczaccy z
Florynki. Najaktywniejsza w niesieniu pomocy uchodźcom była
Muszynka. Wieś wciśnięta klinem między zespół osiedli słowackich,
zamieszkana w całości przez Łemków - miała idealne warunki do
przekraczania granicy. Tędy też przeszła największa liczba uchodźców
kierowanych tu przez krynickich przerzutowców: Zofię Sas-
Bojatską, Helenę Witkowską, Michalinę Piszową,
Stanisława Kmietowicza, Jana Tryszczyłę i innych. W
Muszynce pomagała uchodźcom niemal cala wieś a rolę
przewodników pełnili bracia Izydor i Jan Cieniawscy, bracia
Daniło i Teodor Kostyszakowie, Wasyl Łychański, Teofil
Chowaniec, Włodzimierz Nesterek i inni.
W Tyliczu funkcje przewodników pełnili, między innymi, Andrzej
Garbera, Jan Koczański, Teodor Dutka i Anastazja
Pawliszak oraz bracia Stefan i Włodzimierz Rystwejowie.
Obsługiwali oni miejscową placówkę przerzutową kierowana przez
Kazimierza Janieca oraz szereg punktów przerzutowych w Krynicy.
Właśnie w Tyliczu skala służby łemkowskiej na rzecz Polski
Podziemnej przybrała wyjątkowo rozległy charakter, na co złożyło się
kilka powodów (...) M.in. życzliwa postawa, dla Polaków wójta gminy
Tylicz, Tymoteusza Rybińskiego i proboszcza greckokatolickiej
parafii ks. Włodzimierza Mochnackiego. (...) Również wysoce
pozytywną postawę wobec uchodźców polskich wykazała łemkowska
ludność Powroźnika. wieś ta, leżąca między dwoma uzdrowiskami -
Muszyną i Krynicą - miała codzienną możliwość obcowania z
elementem polskim, co sprawiło, że w okresie okupacji ludność
tutejsza w całości stanęła po stronie polskiej. Postawa taka została
okupiona szeregiem ofiar. (...) Zginęli w Oświęcimiu Łemkowie:
Józefa Bartosz, Dymitr Galik, Konstanty Galik, Wasyl
Halczak, Marek Kapuściński, Ludwik Smoczyński, Grzegorz
Węgrzynowicz i jego brat Władysław. Powrócili z więzień i
obozów: Mikołaj Halczak i Józef Pańczak.
W Powroźniku zbiegły się dwa nurty przerzutowe: muszyński i
krynicki. Tu w dziesiątkach domów łemkowskich uchodźcy gromadzili
się i wyczekiwali na moment "skoku" przez pobliską granicę. Stąd
zabierali ich łemkowscy przewodnicy i szlakiem Wojkowa - Dubne -
Obrucne - Lenartów prowadzili do stacji kolejowej w Bardejovie.
Wśród wielu powroźnickich Łemków największe zasługi sprawie
polskiej oddali Jan Galik i Jan Peregryn, którego dom stojący na
uboczu, nad Szczawniczym Potokiem, był jedną wielką "meliną" dla
uchodźców kierowanych tu przez muszyńskie punkty przerzutowe. W
muszyńsko-powroźnickiej siatce pracowali także w charakterze
przewodników Łemkowie z sąsiednich wiosek: Maksym Kieblisz i
Aleksander Lelito z Wojkowej oraz Filip Polaczek i Adam Pyda
z Dubnego.
Z tą siatką współpracował Harasym Gromosiak z Krynicy Wsi, który
aresztowany w styczniu 1940 roku za przetrzymywanie w swym domu
uchodzących za granicę oficerów polskich - doznał szczególniejszych
szykan. Wreszcie straciwszy wzrok wskutek pobicia - został
rozstrzelany w krakowskim więzieniu przy ulicy Montelupich.
Poza Sądeczczyzną, łemkowską służbę na rzecz przerzutów
odnotowano w powiatach gorlickim i jasielskim. W gorlickim
pracowały dwie siatki: wspólna Groblewskich z Bystrzycy
Szymbarskiej i Zgórniaków z Nowodworza oraz "harcerska",
prowadzona przez nauczycielkę, harcmistrzynię
Marię
Rydarowską. W obydwu, łemkowscy przewodnicy odegrali bardzo
ważną rolę. Podobnie było na jasielskiej trasie, kryptonim "Korytarz",
która wiodąc przez Przełęcz Dukielską i operując zespołem Łemków
wyprowadziła w świat parę setek przyszłych żołnierzy generała
Sikorskiego.
Świetna znajomość terenu i ludzi oraz wielka dyskrecja z jaką
Łemkowie traktowali problem przerzutów - zachowała ich od wsyp i
zdrad. Wsypy zdarzały się tu o wiele rzadziej, niż to miało miejsce w
rejonach, gdzie przerzuty odbywały się wyłącznie w oparciu o element
polski (...). Główną przyczyną strat łemkowskich byli sami uchodźcy,
którzy aresztowani na Słowacji i przekazaniu gestapo nie zawsze
zdołali wytrzymać tortury śledztwa i załamywali się, ujawniając adresy
łemkowskich przewodników.
Poza wspomnianym już Gromosiakiem, zginęli w więzieniach i
obozach za udział w podziemiu: Antoni Demczak i dr med.
Stefan Durkot z Nowego Sącza, mgr praw Aleksander Hnatyszak
z Grybowa, Wasyl Dubec, Grzegorz Klucznik, Jan i Grzegorz
Wilczaccy z Florynki, Wasyl Porucznik i Piotr Rydzanicz z
Mochnaczki Niżnej, Jan Peregryn z Powroźnika, dr praw Orest
Hnatyszak wraz z synem Igorem z Krynicy, Teodor Rusyniak z
Wierchomli Wielkiej oraz Danyło Kostyszak, Teodor Kostyszak,
Jan Cieniawski, Izydor Cieniawski i Wasyl Łychański z
Muszynki. Do listy ofiar łemkowskich, zaliczyć trzeba także
krynickiego studenta, Igora Trochanowicza, który aresztowany za
przeprowadzenie grupy Polaków w listopadzie 1939 roku - trzy lata
przebywał w więzieniach i obozach.
(...) Są to oczywiście okruchy wielkiej całości, której opracowanie jest
bardzo trudne ze względu na brak materiałów źródłowych i
rozproszenie Łemków po różnych rejonach Ukrainy oraz ziem nad
Odrą i Nysą. Ale gdziekolwiek są - niech będą przekonani, że ich
często bohaterska postawa na wspólnym froncie z Polakami, froncie
walki z hitlerowskim najeźdźcą nie została zapomniana.(...).
Józef Bieniek opublikował dużo materiałów źródłowych na temat, w
tym również sylwetki znaczniejszych kurierów łemkowskich, jak
choćby słynnego z bohaterstwa i nieprawdopodobnej pomysłowości
Stefana Węgrynowicza. Jednak, jak sam przyznaje, na skutek
rozproszenia Łemków, do wielu informacji nie mógł dotrzeć.
W dniu 5 sierpnia 1985 roku przebywając z żoną Lucyną i córką Oliwią
w Krynicy, w części domu dziedziczonego po moim dziadku
Harasymie Gromosiaku nagrałem szereg rozmów z Bazylim Sową na
temat szlaków kurierskich przez Łemkowszczyznę i sytuacji na tym
terenie w okresie okupacji hitlerowskiej. Św. pamięci Bazyli Sowa sam
był łącznikiem między placówką przerzutową w Łabowej a Krynicą. Do
czasu aresztowania mojego dziadka Harasyma, prowadził ludzi do
niego, do kryjówki jaka znajdowała się w piwniczce pod stodołą, od
strony potoku Kryniczanka. W piwniczce tej trzymało się wielkie
kamionkowe gary z mlekiem, śmietaną, beki z kiszoną kapustą. Wśród
nich siedzieli oficerowie polscy i inni ludzie oczekujący na bezpieczne
przejście przez "śtrekę" i las do Tylicza. Nie ocalało żadne z
zabudowań bogatego gazdy Harasyma, ale, zdarzeniem losu,
piwniczka tak.!
- Bieniek napisał o Łemkach uczciwie - mówił Bazyli Sowa - ale dużo
pominął, bo nasi ludzie wyjechali. Nie mógł wiedzieć o różnych
placówkach, bo u nas była taka konspiracja, że mało co który wiedział
o drugim. I nic się nie gadało. To nas chroniło od wsypy. Polak, nieraz
i to bardzo odważny, wypił wódki i za dużo gadał, a drugiego dnia już
wisiał za wykręcone do tyłu ręce na haku u sufitu na gestapo w
Muszynie. Ci ludzie z Polski nie mogli przyjść do nas, na nasze
placówki nad samą granicą, ot tak sobie, sami od siebie. Byli
kierowani z Nawojowej albo Nowego Sącza przez łączników, którzy
tym się specjalnie zajmowali. Nasi ludzie ich przejmowali i potem
przekazywali dalej. Tego już nigdy nie odtworzymy, bo
wysiedlili ich na Ukrainę, resztę na zachód i tak się zgubiły
ślady tych placówek konspiracyjnych, przez które
prowadziły szlaki przerzutowe. To były bardzo
skomplikowane działania i zawsze niebezpieczne. Nie
można było wtedy ot, tak sobie iść drogą. Wszędzie była
niemiecka żandarmeria, polska granatowa policja i
sprowadzona tutaj policja ukraińska - "siczowcy".
Bazyli Sowa na moją prośbę przekazał informacje o tych placówkach z
którymi współpracował i o ludziach z konspiracji łemkowskiej, których
znał. Ważną rolę na szlaku przerzutowym do Krynicy pełniła placówka
w Łabowej i placówka w Nowej Wsi. w Łabowej w konspiracji był wójt
Osip (Józef) Wisłocki i do niego przyprowadzano ludzi z innych
placówek od strony wsi polskich. W ten sposób trafiali oni do Łabowej
i Nowej Wsi. W Nowej Wsi placówka przerzutowa znajdowała się u
Jerzego Steranki. Miał on spichlerz od strony rzeki i tam ludzi,
których mu przyprowadzano, lokował.
- Strasznie za tym policja węszyła, bo w Łabowej był już posterunek
tych "siczowyków" - opowiadał Bazyli Sowa - i najgorzej było się przez
nią przedostać. Tam był Czech komendantem. To nie byli nasi ludzie.
Ich nasyłali gdzieś z Galicji (czyli z terenu dawnego księstwa
halickiego - przyp. SAW), szczególnie z okolic Lwowa. Ja z nimi
rozmawiałem, to wiem.
Z Nowej Wsi trzeba było tych uciekinierów przeprowadzić na Kozub,
na Werch, bo drogą ani co było marzyć. Na Krzyżówce stała kolumna
ukraińskiej policji. Stali też Niemcy i polska policja granatowa.
Kontrolowali wszystko a szczególnie mleko, które wieziono niby do
mleczarni na przymusowe dostawy a ludzie mieli często w tych
konwiach nielegalnie mięso na sprzedaż. Przez Krzyżówkę ciężko było
się przedostać, przez te stałe rewizje. Trzeba było wierchami ponad
Berest, ponad Nową Wieś i tak trzeba było dojść tym grzbietem jak się
kończy w lasach za Berestem a dalej na Mochnaczkę, gdzie najwięcej
przyprowadzano do księdza greckokatolickiego - Emiliana
Węgrynowicza, ojca Stefana. To właśnie on, stamtąd dalej tych
polskich oficerów prowadził na Izby, czy od razu na Słowację. W
Mochnaczce i w Izbach byli też inni kurierzy, którzy prowadzili dalej.
Chcę jeszcze dodać, że Stefanowi Węgrynowiczowi krzywdę
zrobili, że go nie uhonorowali, za to ile on dal z siebie jako kurier. Nikt
o tym oficjalnie nie chciał pamiętać a przecież w tej służbie człowiek
codziennie się narażał ciężko, a Węgrynowicz był odważny do
szaleństwa. Można było życie stracić w ciężkich męczarniach. Ja wiem
jak było na Sterankiwci, u tego Jurka Steranki w Nowej Wsi. Tam
się wszyscy bali, bo za utrzymanie takiego punktu mogła zginąć cała
rodzina.
Był piękny zwyczaj łemkowski wyposażania idących przez granicę
uciekinierów w jedzenie. Od wieków nie wypuszczano u nas nikogo w
daleką drogę bez jedzenia. Było tak: wypiekano ogromne, okrągłe
chleby wiejskie, potem cięto je na ćwiartki, a w każdej wykrawano taką
"studzienkę". Jak chleb ostygł, ładowano do niej masło i zakrywano
zdjęta z wykrojonego miękiszu skórka. Każdy z uciekinierów dostawał
taką porcję chleba i masła na drogę. To się nazywało "meryndia".
Ładnie brzmiące słowo, pochodzenia chyba rumuńskiego.
Policja, jeżeli ktoś wydał się jej podejrzanym, to sprawdzała, czy on
jest prawdziwy Łemko, przez modlitwę. Kazali wtedy szybko i bez
zająknięcia modlić się po łemkowsku lub ukraińsku. Gdy ktoś się
pomylił, zająknął, źle przeżegnał - to już był koniec. Wpadka. Był to
jeden z głównych powodów, dla którego Polacy działający w
podziemiu na naszym terenie musieli być chronieni przez Łemków,
musieli korzystać z ich opieki i instruktażu.
- Trzeba koniecznie sprostować - postulował śp. Bazyli Sowa - to, co
piszą po wszystkich rocznikach i innych wydawnictwach, że Łemkowie
przekazywali Polaków po drugiej stronie granicy Słowakom. Przecież
to nieprawda. Oddawali tamtejszym Rusinom (Łemkom). Słowacy byli
bardzo niepewni. To byli wredni ludzie, a "hlinkowcy" byli zażarci jak
psy wściekłe, gorsi os "siczowyków". Nasi kurierzy i przewodnicy w
ogóle im nie ufali. Myśmy mieli swoje, łemkowskie szlaki i nigdy na
nich nie było żadnych wpadek. Wpadki, jakie zdarzały się na Słowacji
ludziom przeprowadzonym przez Łemków, wszystkie miały miejsce
poza terenem słowackiej Łemkowszczyzny.
Pozostaje jeszcze uzupełnić i poprawić informacje na temat mojego
dziadka - Harasyma Gromosiaka. Według znanych mnie przekazów
ustnych był on w pierwszej trójce założycielskiej ZWZ w Krynicy, wraz
ze swoim przyjacielem Stanisławem Kmietowiczem. Obaj byli
zamiłowanymi myśliwymi, łączyło ich wiele osobistych więzów, m. in.
raz na polowaniu Harasym celnym strzałem uratował mu życie, kiedy
lekkomyślnie podbiegł do postrzelonego odyńca. Mieykie aDbKtJ
Dlaczego ta lokalizacja jest mniej prawdopodobna? – to jest oczywiste – trzech
rannych żołnierzy, w tym jeden bardzo ciężko w stanie krytycznym, a potem
terminalnym n i e b y ł o w s t a n i e wejść na jakikolwiek szczyt, a baca Slavek
nawet przy pomocy swych dwóch córek nie byłby w stanie ich skrycie tam
wyprowadzić nie zwracając na siebie i innych uwagi Niemców czy Ukraińców. Cudów
nie ma – mógł ich prowadzić tylko lasami i to tylko do jakiejś jaskini, która
znajdowała się w masywie Wielkiej Pustej. Każda inna możliwość jest bardzo mało
prawdopodobna.
Na początku rozdziału powiedzieliśmy, że istnieje pewien ciekawy i dziwny związek
pomiędzy sprawą zabójstwa generała Władysława Sikorskiego a sprawą istnienia
Księżycowej Jaskini. Otóż chodzi nam o losy osób, które są w nią zamieszane. Zabójcy
(domniemani) gen. Sikorskiego i kpt. pilot Eduard Prhal, który pilotował jego
Liberatora po wojnie znaleźli zatrudnienie w CIA i umieszczeni w luksusowych
warunkach w USA lub Wielkiej Brytanii.
Kapitan dr Antonin Horak też wyjechał do Francji i potem do USA, gdzie prowadził
jakąś knajpę w zapadłej dziurze Arizony czy Kolorado. A przecież stał w urzędniczej
hierarchii o wiele wyżej od zabójców gen. Sikorskiego i kpt. Prhala! Jaki stąd
wniosek?
Są dwa: pierwszy przemawia za tym, że za zamachem w Gibraltarze stoją przede
wszystkim Amerykanie, którzy mieli w nim konkretny interes. Wniosek drugi – kpt.
Horak przez cały czas trzymał język za zębami, dopiero kiedy doszedł do wniosku, że
mu już nic w stanie nie jest zaszkodzić – zaczął mówić. I, paradoksalnie, jest to
argument za jego prawdomównością. Podejrzewam, że nawet FBI nie bardzo
wiedziało, co ma z nim zrobić – na co wskazuje fakt, że zezwolono na publikację jego
wspomnień. Podejrzewamy jednak, ze zostały one celowo okrojone i tropy zmylone
tak, by nikt nie był w stanie na podstawie tej relacji odnaleźć Księżycową Jaskinię na
terenie Słowacji.
ROZDZIAŁ XI – Księżycowa
Jaskinia – koniec mitu?
A zatem możemy powiedzieć, że wiemy, gdzie znajduje się Księzycowa Jaskinia. Jest
na to kilka poszlak. Pierwsza poszlaka - historyczna:
XX wiek
Na początku I wojny światowej Sądecczyznę zajęły wojska rosyjskie, ale krótko potem
zostały wyparte z udziałem polskich Legionów. Tworzące się w 1918 roku władze
polskie objęły swym zasięgiem teren wyznaczony przez granicę dawnej
Rzeczpospolitej, za Karpatami powstawała natomiast Czechosłowacja.
Ukonstytuowała się również Ruska Ludowa Republika Łemków, która
starała się przygotować grunt dla przyłączenia Łemkowszczyzny do
Czechosłowacji. Siedzibą narastającego już kilka lat wcześniej ruchu łemkowskiego
była Florynka w dolinie Białej.
Tuż przed II wojną światową doszły do głosu polsko-czechosłowackie spory graniczne.
Najpierw Polacy zajęli Łopatę Słowacką, półwysep utworzony przez zakole Popradu
pod Żegiestowem oraz nieco gruntów koło Milika i Andrzejówki, potem Słowacy
przyłączyli się do inwazji niemieckiej. Wojska niemieckie weszły na Sądecczyzne od
południa – z Czerwonego Klasztoru, Bardejova i (razem ze Słowakami) z okolic
Mniszka nad Popradem. [Sztab słowackiej armii znajdował się w
Żegiestowie!]
Polski ruch oporu koncentrował się przez pierwsze lata okupacji na
przerzucie kurierów [z GG na Słowacje i Węgry, a dalej do Londynu]
świadomie dla ich ochrony ograniczając typową partyzantkę. Ostatni rok
wojny [1944] przyniósł natomiast liczne walki ukrywających się w górach
oddziałów; szczególnie wsławił się Julian Zubek pseudonim „Tatar”, który w 1944
roku został dowódcą kompanii Strzelców Podhalańskich regularnego Ludowego
Wojska Polskiego. Jako żołnierz Armii Krajowej znany był z gotowości do współpracy
z działającą również w Beskidzie Sądeckim partyzantką radziecką. Wojska radzieckie
– oddziały 4. Frontu Ukraińskiego – zajęły Nowy Sącz w dniu 20.I.1945 roku, a całą
Sądecczyznę w kilka dni później.
Koniec wojny oznaczał koniec Łemków na Sądecczyźnie. Większą ich część
wyprowadzili na Ukrainę aktywiści przybyli w 1945 roku z wojskami radzieckimi,
oddziałując [na nich] trochę obietnicami dobrobytu, trochę naciskiem (niektórzy
przesiedleńcy zdążyli jeszcze wrócić). Cała reszta została wysiedlona w 1947 roku w
ramach akcji „Wisła” w celu, (albo pod pretekstem), likwidacji zaplecza działającej w
Bieszczadach Ukraińskiej Powstańczej Armii.
Na miejsce Łemków sprowadzono ludność z okolic Nowego Sącza, Limanowej,
Podhala, wiele wsi zamarło lub skurczyło się. Powrót na Sądecczyznę był dla
wysiedlonych aż do 1980 roku bardzo utrudniony (łatwiej było wrócić Łemkom do
powiatów położonych dalej na wschód), więc dziś mieszkają tam tylko nieliczni.
Źródło: Wojciech Nowicki – „Beskid Sądecki – Przewodnik”, Pascal, Bielsko-Biała
2001, ss. 17-18.
Druga poszlaka:
Marek Kroczek, Tadeusz Wieczorek
SZLAK PRZYRODNICZY PO MATECZNIKACH PUSZCZY KARPACKIEJ
IMIENIA ADAMA HRABIEGO STADNICKIEGO
Jedną z form obszarowej ochrony przyrody i szeroko pojętego krajobrazu w Polsce są
Parki Krajobrazowe. W Beskidach utworzono dotąd dwa takie parki - Żywiecki Park
Krajobrazowy i Popradzki Park Krajobrazowy. Popradzki Park Krajobrazowy został
powołany 11 września 1987 roku. Zajmuje obszar 54 tys. ha, a wraz z otuliną 78 tys.
ha, będąc jednym z największych parków krajobrazowych w Polsce. Prawie w całości
obejmuje obszar Beskidu Sądeckiego. Celem utworzenia Parku jest kompleksowa
ochrona walorów przyrodniczych, krajobrazowych, uzdrowiskowych i turystycznych
realizowana poprzez dostosowanie działalności gospodarczej do wymogów ochrony
przyrody. Utworzenie tego Parku w terenie zagospodarowanym, ale o dużych
walorach krajobrazowych miało być przykładem koegzystencji gospodarki leśnej i
turystycznej bazującej na racjonalnym wykorzystaniu istniejących zasobów przyrody.
Wśród czynników przyrodniczych wiodącą cechą w jego krajobrazie jest rzeźba terenu
uwarunkowana budową geologiczną. Morfometryczne cechy rzeźby (nachylenie
stoków, wysokości względne i bezwzględne) warunkują dostępność terenu, co w
sposób pośredni lub bezpośredni wpływa na zachowanie krajobrazów naturalnych,
lub do nich zbliżonych oraz kształtowanie krajobrazu kulturowego. Względy
fizjograficzne Popradzkiego Parku Krajobrazowego oraz historycznie uwarunkowane
osadnictwo zdecydowało o sposobie użytkowania ziemi. Prawie 70% jego powierzchni
zajmują lasy, a tylko 27% użytki rolne.
W wyniku prac nad utworzeniem paneuropejskiego zintegrowanego systemu ochrony
dziedzictwa przyrodniczego kontynentu jako całości, czyli Europejskiej Sieci
Ekologicznej EECONET (European Ecological Network), obszar Popradzkiego Parku
Krajobrazowego uzyskał największą rangę w waloryzacji terenów chronionych.
Stanowi on w Krajowej Sieci Ekologicznej obszar węzłowy o znaczeniu
międzynarodowym z biocentrami i strefami buforowymi. Rzeka Dunajec została
uznana za korytarz ekologiczny o znaczeniu międzynarodowym.
Na 14 rezerwatów przyrody utworzonych dotąd na terenie Beskidu Sądeckiego aż 12
to rezerwaty leśne. Niektóre z nich mają swe początki w rozumnej działalności
dawnego właściciela większości lasów tego regionu Adama hrabiego Stadnickiego.
Najstarszy rezerwat przyrody powstał w jego dobrach około 1906 roku, a najmłodszy
w Lasach Państwowych w 1996 roku. Niektóre z rezerwatów są łatwo dostępne
(Łabowiec, Barnowiec) lub wręcz udostępnione (Las Lipowy Obrożyska), ale są także
rezerwaty trudne do penetracji i niezbyt często odwiedzane (Hajnik, Żebracze).
Obecna powierzchnia rezerwatów wynosi około 500 ha, uzupełniona prawie 90
pomnikami przyrody.
Celem utworzenia szlaku przyrodniczego jest zapoznanie młodzieży i turystów
odwiedzających tę przepiękną część Popradzkiego Parku Krajobrazowego z
wartościami wspaniałej i niepowtarzalnej górskiej przyrody, imponującymi
krajobrazami dolin z czystymi wodami potoków, urokami słonecznych hali polan
rozciągających się pośród lasów. Jest to także odpowiedź na dużą penetrację
turystyczną związaną z otwarciem kolejki gondolowej na Jaworzynę Krynicką.
Wyznaczone na trasie punkty przystankowe pozwalają dokładnie zapoznać się z
piętrowym zróżnicowaniem roślinności, ze światem zwierząt, wskazują najcenniejsze
formy terenu i ciekawe zjawiska hydrologiczne.
Początek szlaku przyrodniczego znajduje się w centrum wsi Łabowa, obok przystanku
PKS przy drodze Nowy Sącz - Krynica. Nazwa miejscowości pochodzi podobno od
Łabów - szlachty ruskiej, która tu osiedliła się po najeździe tatarskim. Łabowa słynęła
z hucznych jarmarków, na które zjeżdżano z całej okolicy. Dawniej wieś zamieszkiwali
Łemkowie. Szlak biegnie od przystanku PKS w kierunku zachodnim. Przekraczamy
most na rzece Kamienicy Nawojowskiej. Na dnie rzeki i wzdłuż jej
brzegów odsłaniają się margle łąckie. Widoczny na dnie długości około
200 metrów i na brzegach kompleks piaskowców ubogi w łupki
rozdzielają wkłady margli. Piaskowce są drobno - i średnioziarniste, źle
przesortowane o spoiwie wapnistym. Zawierają one oprócz kwarcu także
muskowit, glaukonit i kwarcyt, rzadziej okruchy wapieni i skaleni. Po
prawej stronie mijamy drewniany kościół z 1930 roku z zabytkowym obrazem św.
Jana Nepomucena z końca XVII wieku i późno barokowymi posągami św., Łukasza i
św. Marka.
Dochodzimy do skrzyżowania i skręcamy w lewo drogą asfaltową. Po około 500
metrach z lewej strony możemy zobaczyć piękną murowaną cerkiew z 1784 roku z
wieżą o cebulastym hełmie, fundowaną przez Lubomirskich. Po około 10 minutach
dochodzimy do doliny Uhryńskiego Potoku. Po lewej stronie rozciągają się pięknie
zalesione stoki Ośnikowskiego Wierchu (828 m npm.), po prawej stronie stoki
Pereslihy (812 m npm.).
Możemy oglądać tutaj głęboko wciętą (odcinkami do 30 metrów) krętą dolinę
Uhryńskiego Potoku, porośniętą lasem mieszanym z dorodnymi okazami sosny
(projektowany rezerwat geologiczny). Obszar ten jest najlepiej dostępny od strony
południowe-wschodniej, ścieżką leśną odchodzącą od szlaku w odległości około 100
metrów poniżej gajówki. Ścieżka ta biegnie ponad zakolami potoku i po drugim jego
przekroczeniu sprowadza do doliny o stosunkowo łagodnych zboczach. Stąd należy
rozpocząć wędrówkę w górę potoku jego meandrującym korytem, co jest możliwe
jedynie przy niskim stanie wody. Na dnie potoku i na jego stromych brzegach, a
zwłaszcza w zakolach podcinanych erozyjnie, odsłania się niemal w sposób ciągły
profil utworów dolnego eocenu. Są to cienko - lub średnioławicowe piaskowce
ze strzałką kalcytową przekładaną łupkami ilastymi. Dalej w górę potoku
odsłania się kompleks łupków ilastych z nielicznymi cienkimi ławicami
piaskowców. W dolnej części profilu występują łupki bezwapniste na ogół
barwy czerwonej, które zawierają liczne otwornice. W wyższej części
profilu charakterystycznym utworem jest tzw. pasiak, który składa się z
naprzemianległych cienkich warstewek łupków czekoladowo -
wiśniowych i mułowców marglistych o zabarwieniu niebieskoszarym. Te
ostatnie dominują w najwyższej części kompleksu. Lesista dolina Uhryńskiego Potoku
ma niezwykłe walory krajobrazowe, na które składają się jej znaczne głębokości, kręty
przebieg i strome brzegi, jak też prawie pionowo zalegające tu różnobarwne skały
odsłonięte na dnie potoku i na jego brzegach.
Po przejściu około 4 kilometrów od początku trasy, po prawej stronie usytuowane jest
miejsce biwakowe przygotowane przez nadleśnictwo Nawojowa. Można tu odpocząć
na ławeczkach, a także poszukać w pobliskim potoku źródeł wody mineralnej, które
biją na dnie rzeczki.
Idąc dalej po około 2 kilometrach dochodzimy do wsi Uhryń. Znajdują się w niej
ciekawe połemkowskie kapliczki. Już na początku wsi możemy zobaczyć odnowioną
kapliczkę o bardzo ciekawej budowie. Przechodzimy przez całą wieś, około 500
metrów za ostatnimi zabudowaniami znajduje się szlaban. Z miejsca tego możemy
zobaczyć całą przebytą do tej pory drogę od Łabowej.
Idziemy dalej drogą asfaltową. Po około 2 kilometrach dochodzimy do rozwidlenia
dróg, w lewo skręcamy do rezerwatu Uhryń. Z lewej strony ścieżki możemy
zaobserwować ciekawą jodłę. Z dwóch pni po złączeniu na wysokości około metra
powstaje jeden wspólny pień. Dochodzimy do składu drewna. Około 100 metrów za
nim dochodzimy do granicy rezerwatu Uhryń.
Rezerwat Uhryń - powstał w 1924 roku w prywatnych dobrach Adama hrabiego
Stadnickiego, potwierdzony zarządzeniem Ministra Leśnictwa i Przemysłu
Drzewnego z 1957 roku. Dawna nazwa rezerwatu to Medwiczka. Powierzchnia
rezerwatu wynosi 16,00 ha. Ochronie podlegają drzewostany bukowo - jodłowe, w
wieku około 230 lat charakterystyczne dla dawnej puszczy karpackiej. W
drzewostanach przeważa jodła przy niedużym na ogół udziale buka i mniejszej ilości
świerka. Najstarsze jodły osiągają wysokość do 40 metrów i grubości pni do 115
centymetrów. W runie najczęściej występuje jeżyna gruczołowata, wietlica samicza,
gwiazdnica gajowa i tojeść gajowa. Z roślin chronionych występuje w nim widłak
wroniec, a z częściowo chronionych - kopytnik pospolity i marzanka wonna. Jest on
jednym ze starszych rezerwatów polskich i przez ponad 100 lat nie prowadzono w nim
działalności gospodarczej. Rezerwat leży na terenie Nadleśnictwa Nawojowa.
Co wynika z powyższego? A to, że w Beskidzie Sądeckim istnieją formacje
geologiczne opisane przez dr Horáka: wapienie leżące na skałach
węglanowych!
I dalej:
Idziemy dalej ścieżką wzdłuż granicy rezerwatu (pozostawiamy rezerwat po prawej
stronie). Po około 15 minutach dochodzimy do ścieżki obchodowej. Powyżej
wychodnia skalna, na której możemy chwilę odpocząć i wejrzeć w głąb tego
prapuszczańskiego kompleksu leśnego. Powyżej widzimy młody drzewostan, typowa
sukcesja w lasach karpackich. Po przejściu następnych 10 minut dochodzimy do
grzbietu i odbijamy w lewo wzdłuż granicy rezerwatu. Dochodzimy do skrzyżowania.
Znajduje się tutaj miejsce odpoczynku i schronienie na wypadek deszczu. Po prawej
stronie pozostawiamy rezerwat, kierujemy się na wprost w górę stoku i po 200
metrach skręcamy w lewo za strzałką. Po około 20 minutach dochodzimy do szlaku
czerwonego. Szlak skręca w prawo w kierunku na Halę Łabowską, znajdujemy się
około 4 kilometrów od niej. Po około 40 minutach dochodzimy do Hali Jawor, która
opada na południowy wschód w przepaścisty zwór dopływu Potaśni. Hala zarasta
obecnie pięknym laskiem sosnowym. Idziemy dalej w kierunku północnym, po
chwili dochodzimy do pomnika upamiętniającego śmierć partyzantów
AK, następnie do Hali Łabowskiej i odejścia w prawo do rezerwatu
Łabowiec.
Hala Łabowska (1061 m npm.) jest rozległą zarastającą lasem grzbietową halą
opadającą ku północy, położona w pobliżu zwornika, gdzie do grzbietu głównego
dołącza się od południa boczny grzbiet Parchowatki (1005 m npm.). Widok z hali jest
wprawdzie ograniczony od północy i północnego wschodu, lecz bardzo urozmaicony.
Przed nami za doliną Kamienicy ciągnie się pasmo Margoni Niżnej i Wyżnej,
Spalskiej Góry, Tokarni i Czerszli, z wystającym poza nim wałem Jaworza i Chełmem
w prawo od niego. Na hali stanęło po ostatniej wojnie - staraniem Oddziału PTTK w
Nowym Sączu - schronisko, które na Głównym Beskidzkim Szlaku, między Krynicą i
Rytrem stanowi ważny punkt oparcia dla turystów. W czerwcu 1944 roku w
czasie obławy gestapo zginął na hali Adam Kondolewicz, żołnierz
oddziału AK „Tatara". W miejscu jego śmierci głaz z pamiątkowym
napisem. W schronisku możemy zjeść posiłek (bardzo dobra kuchnia), a także
przenocować przed dalszym marszem wzdłuż szlaku przyrodniczego.
Hala Pisana. Tą nazwą określa się szczytową zarastającą obecnie halę, ciągnącą się w
głównym grzbiecie między Zadnimi Górami od zachodu, a Wierchem nad Kamieniem
od wschodu. Nazwa ta pochodzi z czasów, gdy geodeci dokonywali w oko lity
pomiarów i „spisywali", jak mówili górale. Na hali znajduje się pamiątkowy głaz
przypominający czas okupacji hitlerowskiej i walki partyzantów,
mających w lasach Beskidu Sądeckiego swe kryjówki. Nad bukowymi lasami,
które otaczają halę - oryginalny widok na zachód na gniazdo Radziejowej i Prehyby,
dalekie Gorce i Beskid Wyspowy oraz Babią Górę w najdalszym planie. Ku północy
ukazuje się plastyczna mapa Kotliny Sądeckiej, a ku południowemu wschodowi
piękna Parchowatka, otoczenie Jaworzyny Krynickiej i Runka. Na południowy zachód
przy przejrzystej pogodzie delikatnie zarysowane Tatry.
A zatem teren ten był aktywny pod względem działalności grup
partyzanckich w czasie II Wojny Światowej. Ślady tego są upamiętnione
do dziś dnia!
Idziemy dalej szlakiem czerwonym, któremu towarzyszą znaki żółte. Znaki prowadzą
do mrocznego wilgotnego lasu, w którym przeważają stare, wiekowe buki, pełnego
wykrotów i głazów, pokrytych roślinnością. Gdy ścieżka o kierunku północno-
zachodnim załamuje się i skręca w prawo na zachód - w pobliżu, w lewo, nieco w dół -
źródełko. Niebawem wychodzimy z lasu na halę, której kulminacja Zadnie Góry (969
m npm.) pozostają nieco z lewej strony. Panorama z niej rozległa i warto podejść w
lewo na południową stronę grzbietu, aby obejrzeć widok na Dolinę Popradu i
kształtną Parchowatkę. Występuje tu rzadko spotykany w Karpatach grzbietowy rów
rozpadlinowy tzw. podwójny grzbiet, będący przykładem procesów
rozczłonkowujących grzbiety górskie. Towarzyszą mu liczne formy rzeźby
typowe dla osuwisk, takie jak ściany i ambony skalne, rowy
rozpadlinowe, ruchome blokowiska, szczeliny dylatacyjne i nabrzmienia
koluwialne.
Z Zadnich Gór kierujemy się na zachód do węzła szlaków, w tym miejscu skręcamy w
prawo i kierujemy się szlakiem zielonym na północny zachód. Po około 10 minutach
dochodzimy do szlaku niebieskiego kierującego nas w stronę Makowicy. Pod szczytem
szlak przyrodniczy odbiega od szlaku turystycznego i schodzi na zachodnie stoki
Makowicy, na piękne polany. Usytuowany jest tu punkt widokowy, skąd możemy
zobaczyć piękną panoramę Pasma Radziejowej i Doliny Popradu. Z Lego miejsca
kierujemy się polanami i lasem w dolinę Potoku Rzyczanowskiego. Dochodząc do
niego skręcamy w lewo i idziemy drogą leśną poprowadzoną dnem doliny.
Dochodzimy do przepięknego mostu drewnianego przerzuconego nad malowniczym
przełomem Potoku Rzyczanowskiego. Płynie on na tym odcinku wąwozem skalnym o
głębokości od kilku do kilkunastu metrów i szerokości w części dennej 5-10 metrów, a
w części górnej od kilkunastu do 50 metrów. Wąwóz ten został wyerodowany w
gruboławicowych i bardzo gruboławicowych piaskowcach magurskich. Istnienie
fragmentów kilku poziomów wypłaszczeń dolinnych, w tym tarasów zbudowanych z
osadów rzecznych, świadczy o wieloetapowym rozwoju doliny. Rozcięcie odpornych
piaskowców i powstanie wąwozów jest świadectwem silnej erozji w ostatnim,
holoceńskim etapie jej rozwoju. Kręty, meandrujący przebieg współczesnego koryta
jest być może odziedziczony po starszym etapie formowania doliny. Piaskowce
magurskie tworzą w ścianach wąwozu atrakcyjne krajobrazowo oraz interesujące
morfologicznie urwiska i występy skalne, natomiast na jego dnie - niewielkie
wodospady, kaskady (zespoły stopni skalnych) i szypoty (drobne występy na
wychodniach ławic przegradzających koryto rzeki). Do najatrakcyjniejszych
krajobrazowo obiektów można zaliczyć: dolną bramę skalną, bramę skalną przy
moście oraz bramę górną. Wąwóz Potoku Rzyczanowskiego jest również
miejscem współczesnego tworzenia się martwic wapiennych.
Najciekawsza z pokryw martwicowych tworzy się na stromym zboczu
wąwozu, poniżej mostu. Być może jej powstanie jest związane z wypływem wód
wzbogaconych w CO2 i silnie zmineralizowanych, migrujących wzdłuż strefy
uskokowej. Najlepszym punktem widokowym jest drewniany most przerzucony nad
potokiem na wysokości około 25 metrów. Możemy z niego oglądać uroki nieożywionej
natury, ale także piękny drzewostan bukowo-jodłowy rosnący wzdłuż potoku. Ma on
ponad 80 lat. Można spotkać w nim wiele roślin chronionych. Cały ten teren jest
powierzchniowym pomnikiem przyrody. Za mostem znajduje się miejsce na
odpoczynek.
Znowu zbieżność z opisami podanymi przez dr Horáka.
Dalsza część szlaku biegnie drogą leśną w kierunku wsi Rzyczanów. Przy pierwszych
zabudowaniach skręcamy w lewo, schodząc ze szlaku turystycznego. Przechodzimy
przez całą wieś, kierując się w stronę Popradu. Na końcu wsi znajduje się piękna,
odnowiona kapliczka. Dochodzimy do mostu na Popradzie. Za mostem skręcamy w
lewo i wzdłuż drogi Stary Sącz - Piwniczna idziemy do Rytra. Jest to wieś letniskowa
położona u ujścia Roztoki do Popradu. Na stromym, stożkowatym pagórku na
prawym brzegu rzeki ruiny rycerskiego zamku. Nazwa Rytro wzmiankowana jest już
w 1240 roku. W XIII wieku zamek był własnością kasztelana sądeckiego Piotra Wyżgi,
który zaprzedał się Krzyżakom i za karę po śmierci ponoć pokutuje w ruinach zamku.
(Notabene, ów Piotr Wyżga był także alchemikiem i poszukiwaczem złota, a więc
postacią niezwykle ciekawą…)
Tutaj żegnamy się ze szlakiem przyrodniczym im. Adama hrabiego Stadnickiego po
matecznikach puszczy karpackiej. Serdecznie zapraszamy do zwiedzenia szlaku i
zapoznania się z pięknem przyrody Popradzkiego Parku Krajobrazowego.
Źródło:www.nsi.pl/almanach/art-
miejsca/szlak_przyrodniczy_hrabiego_stadnickiego.htm
* * *
A wiecie, co z tego wynika??? A wynika to, że mylnie zinterpretowaliśmy dane dr
Horaka! Otóż on i jego ludzie odskoczyli Niemcom i hlinkowcom, a potem poszli na
północ – w kierunku granicy z GG – czyli z Polską. Miejscowości, które wymienia były
ostatnimi mu znanymi po słowackiej stronie granicy – dlatego je zapamiętał, bo
poszedł w kierunku Sulina czy Lipnika, gdzie przekroczyli oni granicę na Popradzie.
Potem pomógł im Slavek – a właściwie łemkowski przewodnik wraz z córkami, który
mieszkał w Yzdarze – Izdworze koło Wierchomli Wielkiej. Nie mógł ich zatrzymać, bo
to była chyba jakaś przemytnicza meta (melina) więc zaprowadził ich do jednej z
partyzanckich kryjówek – w okolicy Hali Łabowej. Były one puste, bowiem partyzanci
tymczasem poszli na wschód i połączyli się z Armią Radziecką – to jeszcze wymaga
sprawdzenia, ale sądzę, że w październiku i listopadzie 1944 roku nie było już tam
nikogo – nawet pasterzy. Slavek zaprowadził ich do znanej mu mety – Jaskini
Niedźwiedziej. I rzeczywiście – znana jest z tego, że odkryto w niej kości niedźwiedzia
jaskiniowego. W linii prostej jest to tylko 6 km od Yzdaru, więc Slavek i jego córki
mogły odwiedzać ich w tej jaskini.
Wykreślona trasa ucieczki dr Horaka i jego dwóch towarzyszy prowadzi
najlogiczniejszą drogą – po grzbietach górskich i duktach leśnych. Dzisiaj już zarosły,
ale w latach 70. jeszcze się ich używało do zrywek drewna czy transportu leśnego.
Co się stało ze Slavkiem? Najprawdopodobniej wyjechał na Słowację w latach 1945-47
i ślad po nim zaginął. Mógł pracować dla Armii Krajowej, Anglików i partyzantki
radzieckiej. Tacy ludzie byli na wagę złota. Mógł pracować także dla patriotów
słowackich walczących w SNP.
Także budowa geologiczna odpowiadałaby z grubsza relacji dr Horaka – znajdują się
tam poza fliszowymi piaskowcami – także pokłady skał węglanowych.
* * *
W roku 2010 ruszyliśmy wreszcie na poszukiwania Księżycowej Jaskini. Założyliśmy
wprost, że jest nią jedna z większych jaskiń Beskidu Sądeckiego. Dzięki pomocy
prezesa Towarzystwa Miłośników Ziemi Jordanowskiej mgr Stanisława Bednarza
uzyskaliśmy wykaz jaskiń Beskidu Sądeckiego, z których wyselekcjonowaliśmy
następujące formacje:
WYKAZ NAJWIĘKSZYCH JASKIŃ BESKIDU SĄDECKIEGO
-8,0
-3,0
-12,0
-8,0
K.Bsd-01.12
Jaskinia Roztoczańska
140,0
-5,0
-4,0
-9,0
-11,0
-4,0
K.Bsd-02.14
Jaskinia Złotniańska
155,0
-7,0
-5,0
-11,0
K.Bsd-02.28
Jaskinia Niedźwiedzia
340,0
-15,0
K.Bsd-02.36
Grota nad Pustą Wielką
3,0
-3,0
-7,0
K.Bsd-02.38N
Jaskinia Zbójnicka
57,0
-7,0
Do tego wszystkiego, co napisano na temat Księżycowej Jaskini pasują jedynie trzy z
nich, które wyróżniono tłustym drukiem na wykazie. Długość ich korytarzy wynosi
powyżej 100 metrów i ich deniwelacja jest stosunkowo duża – liczy sobie od 10 do 28
metrów.
Niektóre z nich, jak np. Smerczynowa Dziura w Zubrzym Wierchu były znane
miejscowej ludności. Znajduje się ona w siodle pomiędzy dwoma wierzchołkami
Żubrzego Wierchu. Poziomo usytuowany otwór jaskini znajduje się w środkowej
części siodła, na północnym skraju zarastającej leśnej polany. Do wnętrza jaskini
dostajemy się poprzez metrowej głębokości studzienkę i ciasny przełaz na jej dnie.
Pierwsze 5 m to wysoki korytarz o obniżającym się dnie. Poprzez niskie przejście w
zawalisku można dostac się do dalszych partii. Po 8 m szeroki i wysoki (na 2 m)
korytarz zamyka ponownie zawalisko. (To właśnie tutaj mogło być przejście do dalszej
części jaskini aż do Półksiężycowego Szybu) Leżą tutaj bukowe liście, które dostały się
poprzez wąską szczelinę wychodzącą na powierzchnię w płytkim leju.
Jaskinia utworzyła się w gruboławicowych piaskowcach krynickich (serii magurskiej).
Dno pokrywa glina w rumorze. Światło sięga w bezpośrednie okolice otworu. […]
Fauna i flora nie były obserwowane.
Smerczynową Dziurę po raz pierwszy opisał A. Rotter w 1976 roku. Przynajmniej od
początku lat 80. otwór i studzienka wejściowa były zagruzowane, a jaskinia
niedostępna. Według mieszkańców Wierchomli „zawarła się”. Dnia 21 stycznia 1990
roku Smerczynowa Dziura została odgruzowana i skartowana przez E. Berka i K.
Farona. W październiku 1994 roku E. Berek pokonał końcowe zawalisko, za którym
odkrył 4 m długości korytarz, kończącym się szczeliną biegnąca ku powierzchni.
To jest pierwsza „podejrzana” jaskinia, w której mogli się zatrzymać dr Horák ze
swymi towarzyszami. Drugą jest Grota nad Pustą Wielką.
Słowo „grota” oddaje dość adekwatnie to, czym ta dziura naprawdę jest. Znajduje się
ona na wysokości 1050 m n.p.m., w masywie góry Wielka Pusta. Można do niej dojść
ze szczytu Wielkiej Pustej – grzbietem ok. 50 m ku zachodowi, do podnóża ambony
skalnej. Szczelinowy otwór nr 1 znajduje się w północnej podstawie skały.
Schronisko tworzy wysoka i wąska szczelina prowadząca od otworu nr 1 ku
południowi. Po 2 m zmienia ona kierunek pod katem prostym i poprzez 1,5 m wysoki
prożek wyprowadza otworem nr 2 na powierzchnię. Schronisko powstało w
gruboławicowych piaskowcach krynickich serii magurskiej. Światło sięga do końca. W
otworze jaskini spotkano żmiję. Innych zwierząt nie widziano.
Schronisko znane okolicznej ludności i zostało opisane przez speleologów.
Zakładając, że dr Horák i jego ludzie nie mogli z powodu odniesionych ran iść daleko
w góry i dokonywać forsownych marszów, można domniemywać, że mogli oni dojść
tylko do jednej z tych dwóch jaskiń i w nich znaleźć schronienie. Być może to właśnie
pod Smerczynową Dziurą znajduje się dalszy poziom – czy nawet kilka poziomów
tworzących cały system jaskiniowy – w którym znajdował się także i Księżycowy Szyb.
Niestety nie mamy żadnych możliwości tego zbadać.
Istnieje także inna możliwość, że dr Horák i jego ludzie zostali przerzuceni przez
granicę nie w rejonie Żegiestowa, ale w rejonie góry Eljaszówka i zaprowadzono ich
do Jaskini Roztoczańskiej, pod którą należałoby poszukiwać formacji Księżycowego
Szybu.
Innymi możliwymi lokalizacjami są: Jaskinia Złotniańska i Jaskinia Niedźwiedzia,
które w czasie wojny do lata 1944 roku były bazami partyzantów AK. Slavek
przeprowadził ich do opuszczonej bazy w jednej z tych jaskiń i tam właśnie dr Horák
dokonał tych niezwykłych odkryć. A potem jaskinia „zawarła się” – już to wskutek
trzęsienia ziemi, już to wskutek zdetonowania ładunków trotylu przez ludzi
wiedzących o ich istnieniu, by nie wpadły w ręce Polaków czy Rosjan.
Teren ten był penetrowany przez speleologów i przyrodników w latach 70. i 80.
ubiegłego stulecia i coś tak wielkiego, jak system jaskiniowy na pewno nie uszedłby
ich uwagi. A zatem można spokojnie założyć, że jeżeli Księżycowa Jaskinia istnieje
naprawdę, to może się ona znajdować tylko w polskim Beskidzie Sądeckim albo w
słowackiej Lubovniańskiej Vrhovinie. Innych możliwości po prostu n i e m a .
KONIEC - KONEC
Jordanów 2010-04-27