Oriana Fallaci
WŚCIEKŁOŚĆ I DUMA
Przełożył Krzysztof Hejwowski
Cyklady
WŚCIEKŁOŚĆ I DUMA
Książką „Wściekłość i duma” Oriana Fallaci przerywa dziesięcioletnie mil-
czenie. Milczenie, które zachowywała aż do 11 września, dnia apokalipsy na Man-
hattanie, niedaleko jej domu.
Trzeba przyznać, że przerywa je z ogłuszającym hukiem.
W Europie książka ta spowodowała poruszenie nie notowane od dziesięcio-
leci. Polemiki, dyskusje, debaty, gorące wyrazy poparcia i uznania, wściekłe ataki.
Milion egzemplarzy sprzedanych we Włoszech, gdzie książka nadal utrzymu-
je się na czele listy bestsellerów.
Setki tysięcy - we Francji, w Niemczech, w Hiszpanii, krajach, gdzie również
stała się bestsellerem numer jeden.
Kilkanaście tłumaczeń na inne języki, w których książka wkrótce się ukaże.
Z typową dla siebie odwagą Oriana Fallaci rozprawia się z tematami będą-
cymi konsekwencją islamskiego terroryzmu: z kontrastem, a jej zdaniem również
nieusuwalną sprzecznością między Światem Islamu i Światem Zachodu, z ogólno-
światowym zagrożeniem, jakie niesie dżihad, i brakiem reakcji, nadmierną pobłaż-
liwością Zachodu. Z brutalną szczerością rzuca bezlitosne oskarżenia, gwałtowne
inwektywy, i obnaża niewygodne prawdy, które wszyscy znamy, ale których ni-
gdy nie odważamy się wypowiedzieć. Z żelazną logiką i przenikliwością broni na-
szej kultury i oskarża to, co nazywa naszą ślepotą, naszą głuchotą, naszym maso-
chizmem, stawia pod pręgierzem konformizm i arogancję Politycznie Poprawnych.
Niczym współczesna Kasandra nadaje swym przemyśleniom charakter pro-
roctwa i przedstawia je nam w formie listu adresowanego do nas wszystkich.
Tekst został wzbogacony o dramatyczną przedmowę, w której Oriana Fallaci
ujawnia, jak narodziła się „Wściekłość i duma”, jak się rozrastała, i z dystansem
nazywają „moją małą książeczką”. W przedmowie opowiada nam też o znaczących
epizodach ze swego niezwykłego życia i wyjaśnia przyczyny swojej bezwzględnej
izolacji, swoich trudnych, bezkompromisowych wyborów. Także z tego powodu to,
co nazywa swoją „małą książeczką”, jest w rzeczywistości wielką książką. Cenną
książką, która wstrząsa naszymi sumieniami.
Jest to również portret duszy - jej duszy.
Bez wątpienia książka ta jak cierń tkwić będzie w naszych sercach i umy-
słach.
Oriana Fallaci
jest florentynką mieszkającą w Nowym Jorku. Wręczając jej nagrodę literac-
ką, dziekan Columbia College w Chicago nazwał ją, „jedną z najpoczytniejszych i
najbardziej uwielbianych pisarek na świecie”. Jako korespondentka wojenna rela-
cjonowała niemal wszystkie konflikty zbrojne naszych czasów: od Wietnamu po
Bliski Wschód, od powstania węgierskiego w 1956 roku po zamieszki i wojny lat
siedemdziesiątych w Ameryce Łacińskiej, od rzezi w Meksyku w 1968 roku, gdzie
została poważnie ranna, po pierwszą wojnę w Zatoce. Jej książki, a wśród nich po-
wieści o światowym rozgłosie, przetłumaczono na dwadzieścia jeden języków i
opublikowano w trzydziestu krajach.
Moim Rodzicom, Edoardo i Tosce Fallaci, którzy nauczyli mnie mówić
prawdę, i mojemu stryjowi,
Bruno Fallaciemu, który nauczył mnie, jak pisać prawdę
.
P
RZEDMOWA
Wybrałam milczenie. Wybrałam wygnanie. Ponieważ, czas powiedzieć to
głośno i wyraźnie, w Ameryce mieszkam jako uchodźca polityczny. To znaczy na
politycznym samowygnaniu, które mój ojciec i ja sami sobie narzuciliśmy, kiedy
zdaliśmy sobie sprawę, że życie w kraju, w którym ideały leżą na śmietniku, stało
się zbyt bolesne, zbyt trudne i rozczarowani, zranieni, urażeni spaliliśmy mosty
między nami a ogromną większością naszych rodaków. Mój ojciec - usuwając się z
życia publicznego na jedno z odległych wzgórz Chianti, gdzie polityka, której po-
święcił swe życie jako człowiek szlachetny i prawy, nie mogła go dosięgnąć. Ja -
wędrując po świecie, a potem zatrzymując się w Nowym Jorku, gdzie od tychże
rodaków oddziela mnie Ocean Atlantycki. Ta paralela może się wydawać dziwacz-
na, wiem. Lecz kiedy wygnanie zasiedli rozczarowaną, zranioną i urażoną duszę,
położenie geograficzne nie gra roli - wierzcie mi. Kiedy kocha się swój kraj, kiedy
cierpi się z powodu swojego kraju, nie ma znaczenia, czy mieszka się w charakterze
pisarki w dziesięciomilionowej metropolii, czy w charakterze Cyncynata na odle-
głych wzgórzach Chianti z psami, kotami i kurami. Samotność jest identyczna.
Identyczne jest poczucie klęski.
Zresztą Nowy Jork zawsze był schronieniem dla politycznych uchodźców,
politycznych emigrantów. W roku 1850, po upadku Republiki Rzymskiej i śmierci
Anity, po ucieczce z Włoch przybył tu nawet sam Giuseppe Garibaldi, pamiętacie?
Przypłynął 30 lipca na statku z Liverpoolu, tak gorzko rozczarowany, że schodząc
po trapie w pierwszych słowach powiedział; ,,Chcę poprosić o amerykańskie oby-
watelstwo ”, a przez pierwsze dwa miesiące mieszkał jako gość u kupca z Livorno
Pastacaldiego na Manhattanie - 26 Irving Place. (Adres, który znam bardzo dobrze,
bo właśnie tam jedenaście lat później znalazła schronienie moja prababka Anasta-
sia, również uciekinierka z Włoch.) Potem w październiku przeniósł się na Staten
Island w gościnę do Antonio Meucciego, pomysłowego florentyńczyka, który wy-
nalazł telefon, ale nie mając pieniędzy na przedłużenie patentu, był świadkiem, jak
jego cenny pomysł przejmuje facet nazwiskiem Alexander Bell... Tutaj razem z Me-
uccim otworzył masarnię, którą z braku popytu trzeba było przerobić na fabrykę
świec, a w tawernie, gdzie co sobota obaj grali w karty (Ventura Tavern na Fulton
Street), zostawił kiedyś następującą notatkę: ,,Precz z kiełbaskami, niech żyją świe-
ce, niech Bóg ocali Włochy, jeśli potrafi ”. Ale zgadnijcie, kto przyjechał przed Gari-
baldim. W 1833 roku - Piero Moncelli, patriota, który w więzieniu Spielberg sie-
dział w jednej celi z Silvio Pellico i który trzynaście lat później umarł w Nowym
Jorku z nędzy i nostalgii. W1835 roku - Federico Confalonieri, patriota, którego Au-
striacy skazali na śmierć, ale którego Teresa Casati (jego żona) ocaliła, rzucając się
do nóg cesarzowi Austrii. W 1836 roku -Felice Foresti, patriota, któremu karę śmier-
ci Austriacy zamienili na dożywocie, a potem na czternaście lat więzienia. W 1837
roku - dwunastu Lombardczyków, którzy zostali skazani na szubienicę, ale których
Austriacy (przyznajmy, zawsze łagodniejsi od papieża czy Burbonów) ułaskawili.
W 1838 roku - nieustraszony generał Giuseppe Avezzana, który został zaocznie ska-
zany na śmierć za udział w pierwszym piemonckim ruchu konstytucyjnym...
To wcale nie wszyscy. Ponieważ wielu innych przybyło po Garibaldim, pa-
miętacie? W 1858 roku, na przykład, historyk Vincenzo Botta, który wkrótce został
profesorem emerytowanym Uniwersytetu Nowojorskiego. A na początku wojny
secesyjnej, dokładnie 28 maja 1861 roku, to właśnie tu, do Nowego Jorku, przybyła
Gwardia Garibaldiego i utworzyła 39. Nowojorski Regiment Piechoty. Tak, legen-
darni Gwardziści Garibaldiego, noszący oprócz flagi amerykańskiej sztandar włoski,
pod którym walczyli od 1848 roku za swoją ojczyznę i na którym wypisali hasło
,,Vincere o Morire” -,,Zwycięstwo albo śmierć”. Słynny 39. Nowojorski Regiment
Piechoty, którego przeglądu dokonał Lincoln w następnym tygodniu w Waszyng-
tonie i który w następnych latach wsławił się w krwawych bitwach pod First Bull
Run, Cross Keys, Gettysburgiem, North Anna, Bristoe Station, Po River, Mine Run,
Spotsylvanią, Wilderness, Cold Harbor, Strawberry Plain, Petersburgiem, Deep Bot-
tom Creek, aż do Appomattox. Jeżeli nie wierzycie, spójrzcie na obelisk stojący na
Cemetery Ridge (w Gettysburgu) i przeczytajcie napis upamiętniający Włochów
poległych 2 lipca 1863 roku, w dniu, w którym odbili działa zdobyte przez 5. Regi-
ment Artylerii generała Lee.
,,Odeszli przed życia południem
Kto powie, że umarli zbyt młodo?
Wy, pogrążeni w żałobie, powstrzymajcie łzy
Takie czyny przetrwają wieki”.
Co do uchodźców politycznych, którzy znaleźli azyl w Nowym Jorku w cza-
sach faszyzmu, cóż, było ich jeszcze więcej. Jako mała dziewczynka znałam ich
wszystkich, ponieważ tak jak mój ojciec należeli do ruchu ,, Sprawiedliwość i Wol-
ność”, założonego przez Carla i Nella Rossellich, którzy później zginęli we Francji z
rąk francuskich najemników Mussoliniego. To znaczy z rąk Cagoulardów. W 1924
roku przybył Girolamo Valenti, który założył nowojorską gazetę antyfaszystowską
,,The New World”. W 1925 roku - Armando Borghi, który zorganizował ,,Włosko-
Amerykański Ruch Oporu”. W 1926 roku - Carlo Tresca i Arturo Giovannitti, którzy
utworzyli ,,Sojusz Antyfaszystowski Ameryki Północnej”. W 1927 roku - nadzwy-
czajny Gaetano Salvemini, który wkrótce przeniósł się do Cambridge, by wykładać
historię na Uniwersytecie Harvarda, ale jednocześnie podróżował po Stanach
bombardując Amerykanów odczytami skierowanymi przeciwko Hitlerowi i Musso-
liniemu. (W salonie mam plakat informujący o jednym z takich wykładów. Wisi w
pięknej srebrnej ramie, a napis na nim głosi: ,,Niedziela 7 maja 1933 roku, godz.
14.30 - mityng antyfaszystowski w Irving Plaza Hotel. Róg Irving Plaza i 15 Ulicy,
Nowy Jork. Profesor G. Salvemini, historyk o międzynarodowej sławie, będzie
mówił o Hitlerze i Mussolinim. Spotkanie odbędzie się pod patronatem włoskiej
organizacji Sprawiedliwości Wolność. Wstęp 25 centów”. W 1931 roku - Arturo To-
scanini (jego wielki przyjaciel), który właśnie został pobity w Bolonii przez przy-
szłego zięcia Mussoliniego, Constanza Ciano, za to, że odmówił zagrania na jednym
ze swoich koncertów hymnu Czarnych Koszul ,,Młodości, młodości, ty wiosno
piękna”. W 1940 roku - Alberto Tarchiani, Alberto Cianca, Aldo Garosci, Max Ascoli,
Nicola Chiaromonte, Emilio Lussu -antyfaszystowscy intelektualiści, którzy założyli
„Mazzini Society” i miesięcznik „ United Nations ”...
Chcę przez to powiedzieć, że jestem tu w dobrym towarzystwie. Kiedy tęsk-
nię za Italią, która nie jest tymi chorymi Włochami, o których wspomniałam na
początku (a tęsknię za nią zawsze), wystarczy, że przywołam tych szlachetnych lu-
dzi - ideały mojej młodości, że zapalę z nimi papierosa i poproszę o pociechę.
,,Niech mi pan pomoże, profesorze Sahemini. Niech mnie pan pocieszy, profesorze
Cianca. Niech mi pan pomoże zapomnieć, profesorze Garosci ”. Albo też wzywam
duchy sławnych mężów - Garibaldiego, Maroncelliego, Confalonieriego, Forestie-
go, Avezzany itd. Ukłonię się im, poczęstuję brandy, puszczę im płytę z „Nabucho-
donozorem” wykonanym przez Orkiestrę Filharmoniczną Nowego Jorku pod dy-
rekcją Arturo Toscaniniego. A kiedy tęsknię za Florencją, kiedy tęsknię za moją To-
skanią (co zdarza się jeszcze częściej), wystarczy, że wskoczę do samolotu i polecę do
domu. Ukradkiem, co prawda. Tak jak Giuseppe Mazzini, który ukradkiem wy-
mknął się z Londynu, żeby pojechać do Turynu i odwiedzić swą ukochaną Giudittę
Sidoli... W gruncie rzeczy we Florencji i w Toskanii mieszkam znacznie częściej, niż
ludzie sądzą. Czasem całymi miesiącami albo nawet rok. Jeśli nikt o tym nie wie, to
dlatego że przyjeżdżam na sposób Mazziniego. A jeśli przyjeżdżam na sposób Maz-
ziniego, to dlatego że budzi we mnie odrazę spotykanie bandziorów, przez których
bandytyzm mój ojciec umarł na samowygnaniu w odległych wzgórzach Chianti, a
ja ryzykuję, że umrę tu w ten sam sposób.
No cóż, wygnanie wymaga dyscypliny i konsekwencji. Cnót, w których zo-
stałam wyszkolona przez dwoje pierwszorzędnych rodziców. Ojca, który miał siłę
Gajusza Mucjusza Scewoli, matkę, która przypominała Kornelię matkę Grakchów, i
którzy oboje uważali surowość za antidotum przeciw nieodpowiedzialności. I wła-
śnie z poczucia dyscypliny, konsekwencji w ostatnich latach zachowywałam mil-
czenie jak stary, gardzący światem wilk. Wilk, którego trawi pragnienie zatopienia
kłów w gardle owcy, karku królika, a przecież udaje mu się nad sobą zapanować.
Są jednak chwile w życiu, gdy milczenie staje się grzechem, a mówienie jest naka-
zem. Obywatelskim obowiązkiem, moralnym wyzwaniem, imperatywem katego-
rycznym, przed którym nie ma ucieczki. I tak osiemnaście dni po nowojorskiej apo-
kalipsie przerwałam milczenie długim artykułem, który opublikowałam w naj-
większej włoskiej gazecie, a potem w kilku zagranicznych czasopismach. A teraz
przerywam (nie kończę, przerywam) moje wygnanie tą małą książką, która podwa-
ja tekst artykułu. Muszę w związku z tym wytłumaczyć, dlaczego podwaja, jak po-
dwaja i jak się narodziła.
Narodziła się znienacka. Wybuchła jak bomba. Niespodziewanie jak kata-
strofa, która 11 września zmiotła tysiące istnień i zniszczyła dwa spośród najpięk-
niejszych budynków naszych czasów: wieże World Trade Center. W przededniu
apokalipsy zajmowałam się czymś zupełnie innym - książką, którą nazywam moim
dzieckiem. Ogromną, wciągającą powieścią, której w ciągu tych lat nigdy nie po-
rzuciłam, którą co najwyżej zostawiałam na kilka tygodni lub kilka miesięcy, żeby
się podleczyć w jakimś szpitalu albo posprawdzać w archiwach fakty, na których
jest oparta. Bardzo trudne, bardzo wymagające dziecko, którego życie płodowe
trwa przez większą część mojego dorosłego życia, którego poród rozpoczął się dzięki
chorobie, która mnie zabije, a którego pierwszy krzyk słychać będzie nie wiem kie-
dy. Może po mojej śmierci. (Czemu nie? Dzieła pośmiertne mają tę wspaniałą zale-
tę, że oszczędzają oczom i uszom autora idiotyzmu lub perfidii tych, którzy nie bę-
dąc w stanie napisać czy choćby począć powieść, mają pretensje do oceniania i ob-
rażania tych, którzy powieść poczną i napiszą.) Tak, owego ranka 11 września by-
łam tak zajęta moim dzieckiem, że, aby przezwyciężyć szok, powiedziałam sobie:
„Nie wolno mi myśleć o tym, co się stało i co się dzieje. Muszę się zająć moim
dzieckiem i to wszystko. Inaczej skończy się to poronieniem”. Potem, zaciskając zę-
by, siadłam przy biurku. Próbowałam skupić się na stronie napisanej poprzedniego
dnia, cofnąć myśli do powieściowych postaci. Postaci z odległego świata, z czasów
kiedy samoloty i drapacze chmur z całą pewnością nie istniały. Ale to nie działało.
Zapach śmierci dobiegał od okien wraz z obsesyjną muzyką radiowozów, straży
pożarnej, karetek, helikopterów, odrzutowców wojskowych latających nad mia-
stem. Telewizor (który z rozpaczy zostawiłam włączony) migał obrazami, o których
chciałam zapomnieć... Nagle wyszłam z domu. Rozejrzałam się za taksówką, nie
znalazłam jej, pieszo ruszyłam w stronę wież, które już nie istniały i...
Potem nie wiedziałam, co zrobić. Jak być przydatną, jak pomóc. I właśnie
kiedy zadawałam sobie pytanie: c o m a m z r o b i ć , c o m o g ę z r o b i ć , te-
lewizja pokazała Palestyńczyków - rozradowanych, klaszczących z powodu masa-
kry. Wiwatowali, powtarzali Zwycięstwo, Zwycięstwo. Niemal w tej samej chwili
przyszedł znajomy i powiedział, że w Europie, także we Włoszech, wielu ich naśla-
duje szydząc ,,Dobrze. Dobrze tak Amerykanom”. Więc jak żołnierz, który wyskaku-
je z okopu i rzuca się na wroga, rzuciłam się na moją maszynę do pisania i zaczę-
łam robić to jedno, co potrafię - pisać. Czasem po prostu przerzucać na papier no-
tatki. Bezładne zapiski, które zbierałam dla siebie. Pomysły, wspomnienia, inwek-
tywy, które z Ameryki poleciały do Europy. Czy może powinnam powiedzieć do
Włoch. Z Włoch - do krajów muzułmańskich. Z krajów muzułmańskich - z powro-
tem do Ameryki. Myśli, które latami trzymałam uwięzione w sercu i mózgu, mó-
wiąc sobie: „Po co sobie zawracać głowę? Po co? Ludzie są głusi. Nie słuchają, nie
chcą słuchać... ” Teraz trysnęły ze mnie jak wodospad - te myśli. Spadały na papier
jak łzy, których nie można zatrzymać. Bo łzami, trzeba wam wiedzieć, nigdy nie
płaczę. Nawet jeśli przeszywa mnie fizyczny ból, nawet jeśli doskwiera mi niezno-
śny smutek, łzy nie płyną z moich oczu. To rodzaj zaburzenia neurologicznego czy
raczej fizjologicznego okaleczenia, które noszę w sobie od ponad pół wieku. To zna-
czy od 25 września 1943 roku. Soboty, w którą alianci zbombardowali Florencję po
raz pierwszy i popełnili wiele błędów. Zamiast trafić w cel - dworzec kolejowy, któ-
rego Niemcy używali do transportu broni i wojska, trafili w pobliską dzielnicę i
historyczny cmentarz przy Placu Donatella. Cmentarz brytyjski, ten, na którym po-
chowana jest Elizabeth Barrett Browning. Byłam z ojcem w pobliżu kościoła
Sandssima Annunziata, który od Placu Donatella nie jest nawet oddalony o trzysta
metrów, kiedy zaczął spadać grad bomb. Uciekając przed nimi, schroniliśmy się w
kościele. Skąd mogłam wiedzieć, jak wygląda koszmar bombardowania? Przy każ-
dym wybuchu bomby grube mury Santissima Annunziata trzęsły się jak drzewa
zaatakowane przez burzę, szyby wylatywały, podłoga podskakiwała, ołtarz kołysał
się, ksiądz wrzeszczał ,,]ezu! Pomóż nam, Jezu!” I wtedy nagle zaczęłam płakać. Ci-
chym, opanowanym płaczem. Żadnych jęków, żadnej czkawki. Ale ojciec i tak zau-
ważył i żeby mi pomóc, żeby mnie uspokoić, biedny ojciec zrobił rzecz niewłaści-
wą. Dał mi potężnego klapsa, spojrzał w oczy i powiedział: ,,Dziewczynka nie mo-
że, nie powinna płakać”. Więc od 25 września 1943 roku nie płaczę. I tak dobrze,
jeśli czasem zwilgotnieją mi oczy i coś dławi mnie trochę w gardle. Natomiast w
głębi ducha płaczę więcej niż ci, którzy płaczą łzami. Dość często słowa, które piszę,
są niczym innym jak łzami. I to, co napisałam po 11 września, było w gruncie rze-
czy niepohamowanym płaczem. Nad żywymi, nad umarłymi. Nad tymi, którzy
wyglądają na żywych, ale naprawdę są martwi. Martwi, ponieważ nie mają jaj,
żeby się zmienić, żeby stać się ludźmi godnymi szacunku. A także nad sobą, że mu-
szę w ostatnim okresie życia wyjaśniać, dlaczego w Ameryce pozostaję jako
uchodźca polityczny, a do Włoch przyjeżdżam ukradkiem.
Potem (płakałam tak przez sześć dni) do Nowego Jorku przyjechał naczelny
redaktor jednej z większych włoskich gazet. Przyjechał mnie prosić, żebym prze-
rwała milczenie, które już przerwałam. I to mu powiedziałam. Pokazałam mu na-
wet rzucone na papier notatki, bezładne zapiski, a on natychmiast się zapalił, jakby
zobaczył Gretę Garbo, która odrzuca swe ciemne okulary i paraduje po scenie La
Scali, wykonując lubieżny striptiz. Albo jakby zobaczył moich czytelników ustawia-
jących się już, żeby kupić gazetę, przepraszam, żeby wcisnąć się na parter, do lóż i
na balkony teatru. Rozpromieniony poprosił, żebym pisała dalej, żebym pozszywa-
ła te różne kawałki gwiazdkami, żebym zrobiła z tego coś w rodzaju listu zaadre-
sowanego do niego, żebym przysłała go, jak tylko skończę. A ja, popychana oby-
watelskim obowiązkiem, moralnym wyzwaniem, imperatywem kategorycznym,
zgodziłam się. Znowu zaniedbując moje dziecko, śpiące pod tymi notatkami, wróci-
łam do maszyny do pisania, a niepohamowany płacz - zamiast być listem - stał się
krzykiem wściekłości i dumy. Nowym J’accuse. Aktem oskarżenia czy kazaniem
zaadresowanym do Europejczyków, którzy, rzucając mi może trochę kwiatów, ale z
pewnością wiele zgniłych jaj, wysłuchają mnie z parteru, lóż i balkonów jego gaze-
ty. Pracowałam kolejne dwanaście dni czy coś koło tego... Nie przerywając pisania,
nie jedząc, nie śpiąc. Nie czułam wcale głodu ani senności. Żywiłam się kawą i ty-
le, odpędzałam sen papierosami. Krótko mówiąc - nie poddając się zmęczeniu. Ale
w tym miejscu muszę na coś zwrócić uwagę. Muszę powiedzieć, że pisanie jest dla
mnie bardzo poważną sprawą - nie jest rozrywką ani odprężeniem czy ukojeniem.
Nie jest, bo nigdy nie zapominam, że słowa pisane mogą zrobić dużo dobrego, ale i
dużo złego, że mogą leczyć, ale i zabić. Poczytajcie Historię, a zobaczycie, że za każ-
dym wydarzeniem dobrym czy złym kryje się słowo pisane. Książka, artykuł, ma-
nifest, wiersz, piosenka. (Hymn Mamelego, na przykład. Jakaś Marsylianka, jakiś
Yankee Doodle Dandy. Albo jakaś Biblia, jakiś Koran, jakiś Das Kapital.) Więc ni-
gdy nie piszę szybko, nigdy nie wyrzucam z siebie słów - jestem powolną pisarką,
ostrożną pisarką. Jestem też pisarką niezaspokojoną: nie przypominam tych, którzy
są zawsze zadowoleni ze swojej twórczości, jakby sikali ambrozją. Poza tym mam
wiele obsesji. Dbam o rytm frazy, o kadencje strony, o dźwięk słów - o metrum. I
biada asonansom, rymom, nieproszonym powtórzeniom. Dla mnie forma jest rów-
nie ważna jak substancja, treść. Jest pojemnikiem, w którym spoczywa substancja -
jak wino w kieliszku, jak mąka w słoju - i osiągnięcie takiej symbiozy czasem spo-
walnia moją pracę. Ale nie tym razem. Pisałam szybko, nie martwiąc się o asonan-
se, rymy i powtórzenia, ponieważ metrum samo dbało o siebie, ale nie zapomina-
łam ani na chwilę, że słowa pisane mogą leczyć i zabijać. (Czy pasja może ponieść
tak daleko?) W każdym razie kiedy się zatrzymałam, kiedy byłam gotowa wysłać
tekst, zdałam sobie sprawę, że zamiast artykułu poczęłam małą książkę. Żeby ją
zmniejszyć, żeby uzyskać przyzwoitą objętość, skróciłam ją o połowę. Wycięłam na
przykład fragment o dwóch Buddach zmasakrowanych w Bamjan. Ten o Cavaliere,
który rządzi we Włoszech, ten o Alim Bhutto, zmuszonym do małżeństwa w wieku
lat trzynastu... Potem wsunęłam kartki do czerwonej teczki, ułożyłam je do snu z
moim dzieckiem. Metry papieru, na które wylałam swoje serce. Jednak mimo tych
cięć tekst okazał się potwornie długi. Rozpromieniony redaktor próbował mi po-
móc. Z dwóch stron, które zarezerwował w gazecie, zrobiły się trzy, potem cztery, a
potem cztery i ćwierć.
Rozmiary, jakich nigdy wcześniej nie przyjęła żadna gazeta codzienna. Za-
proponował nawet, że wydrukuje tekst w dwóch częściach. Na co się nie zgodzi-
łam, ponieważ opublikowanie go w dwóch częściach nie pozwoliłoby mi osiągnąć
tego, co zamierzyłam. A mianowicie: spróbować otworzyć oczy tym, którzy nie
chcą widzieć, odetkać uszy tym, którzy nie chcą słuchać, zapłodnić myślą tych,
którzy nie chcą myśleć. W rezultacie skróciłam go jeszcze bardziej. Odłożyłam na
bok najdrastyczniejsze akapity, wygładziłam najbardziej skomplikowane. Bez żalu,
muszę przyznać. Ponieważ w owej czerwonej teczce miałam te metry zapisanych
kartek. Pełny tekst, małą książkę.
No więc strony, które nastąpią po tej przedmowie, są właśnie tą małą książ-
ką. Pełnym tekstem, który napisałam w dwa czy trzy tygodnie, kiedy nie jadłam,
nie spałam, żywiłam się kawą, odpędzałam sen papierosami, a słowa spadały na
papier jak wodospad. Poprawek jest niewiele. (Na przykład ta o 15 670 lirach od-
prawy, jaką dostałam od Włoskiej Armii, kiedy miałam czternaście lat. I która w
gazecie trochę się zmniejszyła - 14 540.) Uzupełnienia natomiast są liczne i prawie
zawsze dotyczą hitlerofaszyzmu, którego uosobieniem są islamscy fundamentaliści
i ich sposób postępowania - gdziekolwiek się osiedlą... Na przykład w odrażającej i
niegramatycznej broszurze zatytułowanej ,,Islam karze Orianę Fallaci”, rozpo-
wszechnianej obecnie we wszystkich społecznościach muzułmańskich we Wło-
szech, prezydent tak zwanej Włoskiej Partii Islamskiej (nawiasem mówiąc, osobnik
dobrze znany policji antyterrorystycznej we Włoszech) w oburzający sposób obraził
pamięć mojego zmarłego ojca i wezwał swoich współwyznawców, aby zabili mnie
w imię Allacha. „Idźcie i umrzyjcie razem z Fallaci ”. W procesie, który wywołał w
Europie znaczny skandal, ponieważ urągał podstawowej zasadzie każdego demo-
kratycznego społeczeństwa, zasadzie Wolności Przekonań, ultralewicowe stowarzy-
szenie muzułmańskie w Paryżu próbowało zamknąć mi usta, żądając, aby francuski
sąd skonfiskował „La Rage et l’Orgueil” albo opieczętował obwolutę każdego eg-
zemplarza ostrzeżeniem takim jak na papierosach. „ Uwaga! Zawartość tego tomu
może zaszkodzić waszemu zdrowiu”. No cóż... Francuski sąd odrzucił te żądania,
wygrałam, ale stowarzyszenie chce następnego procesu i podobne działania po-
dejmowane są w innych krajach europejskich. Autora odrażającej i nie-
gramatycznej broszury pozwałam do sądu za zniesławienie i podżeganie do mor-
derstwa, a policja antyterrorystyczna ma go na oku. Nie ma jednak dnia, żebym
nie dostała pogróżek od jego braci, a moje życie jest poważnie zagrożone.
* * *
Nie wiem, czy pewnego dnia ta książeczka nie rozrośnie się jeszcze bardziej i
nie przysporzy mi jeszcze więcej kłopotów, niż przysporzyła do tej pory. Wiem jed-
nak na pewno, że publikując ją czuję się jak Salvemini, który 7 maja 1933 roku
przemawia na Irving Plaza przeciwko Hitlerowi i Mussoliniemu, krzycząc z rozpa-
czy zwraca się do słuchaczy, którzy nie rozumieją, ale zrozumieją 7 grudnia 1941
roku (kiedy sprzymierzeni z Hitlerem i Mussolinim Japończycy zbombardują Pearl
Harbor), i nieugięty wykrzykuje: „Jeśli pozostaniecie bezczynni, jeśli nam nie po-
możecie, prędzej czy później was też zaatakują!” Jest jednak pewna różnica między
moją książeczką a mową Salveminiego z 1933 roku.
O Hitlerze i Mussolinim w owym czasie Amerykanie rzeczywiście nie wie-
dzieli tego, czego my, Europejczycy, dowiedzieliśmy się i co odczuliśmy na własnej
skórze. Mam na myśli narodziny hitlerofaszyzmu. W związku z tym mogli sobie
pozwolić na luksus nieuwierzenia temu politycznemu uchodźcy, który, krzycząc z
rozpaczy, przepowiadał podobne nieszczęścia Ameryce. Natomiast o islamskich
fundamentalistach my, Europejczycy, wiemy wszystko. Niecałe dwa miesiące po
nowojorskiej apokalipsie, pamiętacie, sam bin Laden dowiódł, że mam rację, kiedy
krzyczę: ,,Nie rozumiecie, nie chcecie zrozumieć, że trwa Odwrotna Krucjata. Woj-
na religijna, którą oni nazywają Świętą Wojną, dżihadem. Nie rozumiecie, nie
chcecie zrozumieć, że dla tych Odwrotnych Krzyżowców Zachód jest światem,
który trzeba podbić i podporządkować islamowi”. Udowodnił to kasetą wideo, na
której zagroził nawet Narodom Zjednoczonym, a sekretarza generalnego ONZ Kofi
Annana określił mianem „przestępcy”. Taśmą wideo, na której rozciągnął swoje
groźby na Francuzów, Włochów, Brytyjczyków, na której brakowało tylko histe-
rycznych głosów Hitlera czy Mussoliniego. Przedstawienia z Palazzo Venezia czy
scenariusza z Alexanderplatz. ,,W swej istocie jest to wojna religijna, a ci, którzy
temu zaprzeczają, są kłamcami” - powiedział. ,, Wszyscy Arabowie i wszyscy mu-
zułmanie muszą powstać i walczyć, a ci, którzy stoją na uboczu, wyrzekają się Alla-
cha” - powiedział. „Przywódcy arabscy i muzułmańscy, którzy siedzą w ONZ i bio-
rą udział w jego polityce, stawiają się poza islamem. Są Niewiernymi, nie szanują
przesłania Proroka” -powiedział. A potem: ,,Ci, którzy uznają legalność międzyna-
rodowych instytucji, odrzucają jedyną autentyczną legalność, legalność, która po-
chodzi z Koranu”. I w końcu:,, Ogromna większość muzułmanów cieszy się z ata-
ków na wieże. Potwierdzają to nasze sondaże”.
Ale czy potrzebne było jego potwierdzenie? Od Afganistanu do Sudanu, od
Palestyny do Pakistanu, od Malezji do Iranu, od Egiptu do Iraku, od Algierii do
Senegalu, od Syrii do Kenii, od Libii do Czadu, od Libanu do Maroka, od Indonezji
do Jemenu, od Arabii Saudyjskiej do Somalii, nienawiść do Zachodu wzbiera jak
pożar rozdmuchiwany przez wiatr. A zwolennicy islamskiego fundamentalizmu
mnożą się jak pierwotniaki - jedna komórka dzieli się tworząc dwie, potem cztery,
potem osiem, potem szesnaście, potem trzydzieści dwie - do nieskończoności. Ci,
którzy sobie tego nie uświadamiają, niech popatrzą tylko na obrazy pokazywane
nam co dzień przez telewizję. Tłumy, które zapełniają ulice Islamabadu, place Nai-
robi, meczety Teheranu. Dzikie twarze, wygrażające pięści. Ogniska, w których pło-
ną amerykańskie flagi i zdjęcia Busha. Ci, którzy nie wierzą, niech tylko posłuchają
tych radosnych dziękczynień do Litościwego i Gniewnego Boga wznoszonych przez
owe tłumy. Ich wrzasków Allah-akbar, Allah-akbar. Dżihad, dżihad... Ekstremi-
styczny margines?!? Fanatyczna mniejszość?!? Są ich nieprzeliczone miliony, tych
ekstremistów. Są ich nieprzeliczone miliony, tych fanatyków. Nieprzeliczone milio-
ny, dla których żywy czy umarły Osama bin Laden jest legendą podobną do le-
gendy Chomeiniego. Nieprzeliczone miliony, które po śmierci Chomeiniego wybra-
ły bin Ladena na swego nowego przywódcę, swego nowego bohatera. Wczoraj
wieczorem widziałam tych z Nairobi, miejsca, o którym nigdy nie mówimy. Wyle-
gło ich na plac więcej niż w Gazie czy Islamabadzie, czy Dżakarcie, a reporter tele-
wizyjny przeprowadził wywiad z pewnym starcem. Zapytał go: ,,Kim jest dla pana
Osama bin Laden?” ,.Bohaterem, naszym bohaterem!” - odpowiedział starzec rado-
śnie. „A co się stanie, jeśli on zginie?” - pytał dalej reporter. „Znajdziemy następne-
go” - odpowiedział starzec pogodnie. Innymi słowy, ten, który ich prowadzi, jest
tylko wierzchołkiem góry lodowej, tą częścią góry, która wystaje z głębiny. Tak
więc prawdziwym bohaterem tej wojny nie jest bin Laden. W jeszcze mniejszym
stopniu jest nim kraj, który udziela mu schronienia czy który wydał go na świat.
Mam na myśli Arabię Saudyjską i popleczników takich jak Iran czy Irak, czy Syria,
czy Palestyna. Jest nią Góra. Ta Góra, która przez tysiąc czterysta lat nie poruszyła
się, nie podniosła z głębi swojej ślepoty, nie otworzyła swoich drzwi podbojowi
cywilizacji, nigdy nie chciała słyszeć o wolności, demokracji i postępie. Mówiąc
krótko, nie zmieniła się. Ta Góra, która mimo haniebnego bogactwa swoich zacofa-
nych panów (królów i książąt, i szejków, i bankierów) nadal żyje w skandalicznej
nędzy, wegetuje w potwornych ciemnościach religii nie tworzącej nic poza religią.
Ta Góra, która tonie w analfabetyzmie (nie zapominajcie, że w niemal każdym kra-
ju muzułmańskim analfabeci stanowią ponad sześćdziesiąt procent). Ta Góra, która
wszelkie informacje czerpie wyłącznie od zacofanych imamów lub z komiksów. Ta
Góra, która, zazdroszcząc nam po cichu, odczuwając niewyznaną zawiść z powodu
naszego stylu życia, zrzuca na nas odpowiedzialność za swą nędzę materialną i in-
telektualną. W błędzie jest ten czy ta, kto sądzi, że Święta Wojna skończyła się w
roku 2001 wraz z upadkiem reżimu talibańskiego w Afganistanie. W błędzie jest
ten czy ta, kto cieszy się z widoku kabulskich kobiet, które nie muszą już chodzić w
burkach i wreszcie mogą pójść do szkoły, do lekarza czy do fryzjera. W błędzie jest
ten czy ta, kto czuje się pomszczony, widząc, jak kabułscy mężczyźni pozbywają się
bród, niczym Włosi, którzy po upadku Mussoliniego pozbywali się faszystowskich
odznak...
Jest w błędzie on czy ona, ponieważ brody odrosną, burki można znowu za-
łożyć - przez ostatnie dwadzieścia lat w Afganistanie ciągle na zmianę golono i za-
puszczano brody, zdejmowano i zakładano burki. On, ona są w błędzie, ponieważ
obecni zwycięzcy czy tak zwani zwycięzcy modlą się do Allacha tak samo jak po-
konani. Ponieważ od pokonanych różnią się tylko długością bród. W gruncie rzeczy
afgańskie kobiety boją się ich tak samo jak ich poprzedników, znoszą te same upo-
korzenia, te same niegodziwości, jakie znosiły za talibów. (W wieku trzynastu lat
dziewczyna nie może już marzyć o chodzeniu do szkoły, o spacerowaniu po ulicach,
o siedzeniu pod drzewem, nie zapominajcie). On, ona są w błędzie, ponieważ
obecni zwycięzcy jak zwykle zwalczają się nawzajem, jak zwykle powiększają chaos
i ponieważ wśród dziewiętnastu kamikadze z Nowego Jorku i Waszyngtonu nie
było ani jednego Afgańczyka. Poza tym kamikadze mają inne miejsca, w których
mogą trenować, inne jaskinie, w których mogą się ukrywać. Spójrzcie na mapę, a
zobaczycie, że na południe od Afganistanu jest Pakistan. Na północ od Afganistanu
- muzułmańska Czeczenia, Uzbekistan, Kazachstan itd. Na zachód od Afganistanu -
Iran. Za Iranem - Syria. Za Syrią niemal całkowicie muzułmański Liban. Obok Li-
banu muzułmańska Jordania. Obok Jordanii ultramuzułmańska Arabia Saudyjska.
A za Morzem Czerwonym leży kontynent afrykański z muzułmańskim Egiptem,
Libią, Somalią, Nigrem, Nigerią, Senegalem, Mauretanią itd. i ludami, które przy-
klaskują Świętej Wojnie. Jest w błędzie wreszcie, ponieważ konflikt między nami a
nimi nie jest konfliktem militarnym. O nie. Jest konfliktem kulturowym, religij-
nym. I nasze zwycięstwa militarne nie rozwiążą problemu ofensywy islamskiego
terroryzmu. Wręcz przeciwnie, zaostrzą go. Zaognią go i pomnożą. Najgorsze dopie-
ro przyjdzie. Oto gorzka prawda. A Prawda niekoniecznie leży pośrodku. Czasami
jest tylko po jednej stronie. Na mityngu na Irving Plaza Salvemini również pró-
bował zwrócić uwagę na ten fakt, którego nikt nie chce przyjąć do wiadomości.
* * *
Jest jednak jeszcze jedna różnica między tą małą książką a przemówieniem
Salveminiego na Irving Płaza. Amerykanie, którzy 7 maja 1933 roku słuchali jego
zdesperowanych krzyków, nie mieli w swoim kraju SS Hitlera czy Czarnych Koszul
Mussoliniego. Od naszej rzeczywistości oddzielały ich, powiększając ich niedowie-
rzanie, ocean wody i mur izolacjonizmu. Dziś natomiast zarówno Amerykanie, jak i
Europejczycy mają na swojej ziemi różne SS i Czarne Koszule bin Ladena. Na ziemi,
na której te SS i Czarne Koszule żyją bez obaw, przez nikogo nie niepokojone. W
Ameryce - dzięki niewzruszonemu szacunkowi dla każdej religii, jednej z zasad, na
których Ameryka się narodziła. W Europie - dzięki cynizmowi i oportunizmowi
lub fałszywemu liberalizmowi Politycznie Poprawnych, którzy manipulują fakta-
mi lub im zaprzeczają. („Biedactwa, jakże są godni współczucia, kiedy lądują tu ze
swymi nadziejami’’.) Biedactwa?!? W Europie meczety, które rozkwitają nie z sza-
cunku dla każdej religii, lecz w cieniu zmartwychwstałej bigoterii, zapomnianego
laicyzmu, wprost roją się od terrorystów czy kandydatów na terrorystów. Od czasu
nowojorskiej apokalipsy nawet niektórych z nich aresztowano. Odnaleziono część
broni Litościwego i Gniewnego Boga. We Włoszech, na przykład, odkryto wiele
komórek al Kaidy. Teraz wiemy, że już w roku 1989 FBI wymieniało „szlak wło-
skich bojowników ’’, że już w roku 1989 meczet w Mediolanie wskazywano jako
gniazdo terrorystów. Wiemy, że w tym samym roku mediolańskiego Algierczyka
nazwiskiem Ahmed Ressan złapano w Seattle z 60 kilogramami chemikaliów do
produkcji materiałów wybuchowych, że w 1990 roku dwóch innych „mediolańczy-
ków” o nazwiskach Atmani Saif i Fateh Kamei kierowało atakiem na paryskie me-
tro i że z Mediolanu często przenosili się do Kanady. (Dziwny zbieg okoliczności:
dwóch spośród dziewiętnastu kamikadze z 11 września wjechało do Stanów Zjed-
noczonych właśnie z Kanady... ) Wiemy też, że Mediolan i Turyn zawsze były sta-
cjami przekaźnikowymi i ośrodkami rekrutacji dla tych biedaczków. W tym dla
Afgańczyków, Bośniaków i Kurdów. (Mały szczegół, jeszcze jeden, który dodaje
pikanterii aferze Ocalana: ten kurdyjski superterrorysta został przywieziony do
Włoch przez komunistycznego deputowanego i ukryty przez lewicowy rząd w ele-
ganckiej willi pod Rzymem.) Wiemy też, że epicentrami tych biedaczków zawsze
były Mediolan, Turyn, Genua, Rzym, Neapol, Bolonia. Że takie miasta jak Cremo-
na, Reggio Emilia, Modena, Florencja, Perugia, Triest, Rawenna, Mesyna zawsze
miały ,,siatki operacyjne”, ,,bazy logistyczne”,,, komórki przemytu broni”. To znaczy
filie ,, Włoskiej Struktury na rzecz Jednolitej Strategii Międzynarodowej”. Wiemy
też, że Włochy, tak jak Francja, Anglia, Niemcy, Holandia, Belgia i Hiszpania, a
nawet w jeszcze większym stopniu, zawsze były uważane przez nich za „Dar al
Harb” - Teren Wojny. A także teren, na którym muzułmanie odmawiający użycia
broni dla tryumfu islamu uważani są przez innych muzułmanów za ,.zdrajców wia-
ry”. I wszystkie władze przyznają ostatecznie, że wielu z najgroźniejszych terrory-
stów ma paszporty lub dowody tożsamości, lub pozwolenia stałego pobytu przy-
znawane regularnie przez nasze nazbyt wielkoduszne rządy. W zasadzie to samo
dzieje się w Stanach Zjednoczonych, gdzie niektórzy z wrześniowych kamikadze
zostali wpuszczeni przez Urząd Imigracyjny, chociaż byli znani FBI czy CIA.
I gdzie w imię Praw Obywatelskich nie wolno nawet wyrazić podejrzeń
przeciwko komuś, kto ma arabskie rysy. Jeśli ktoś spróbuje, natychmiast zostanie
oskarżony o nietolerancję, uprzedzenia, rasizm...
Obecnie wiemy już nawet, gdzie spiskują. A miejscami ich spotkań nie są
dwory czy pałace, gdzie, ryzykując śmierć na szubienicy, konspirowali nasi przod-
kowie z XIX wieku, aby uwolnić Włochy od okupantów. W pierwszej kolejności są
to rzeźnie. Islamskie rzeźnie, które straszą w każdym mieście, a to dlatego że te bie-
dactwa mogą jeść tylko mięso zwierząt, które zostały zabite przez poderżnięcie gar-
dła, a następnie pozbawione krwi i kości. Są to również arabskie grille i arabskie
kawiarnie, arabskie burdele i arabskie łaźnie, arabskie sklepy i oczywiście meczety.
Skoro mowa o meczetach, no cóż, po nowojorskiej apokalipsie wielu imamów zrzu-
ciło maski. Lista jest dość długa. Znajduje się na niej marokański rzeźnik, którego
włoscy dziennikarze nazywają z szacunkiem Religijnym Przywódcą Piemonckiej
Społeczności Islamskiej. Mam na myśli pobożnego Podcinacza Gardeł, który w
1989 roku przyjechał do Turynu z wizą turystyczną i w ciągu niecałych dziesięciu
lat otworzył pięć rzeźni plus pięć meczetów, przekształcając w ten sposób prze-
świetne miasto Cavoura w brudną kazbę. Cnotliwy Rzeźnik, który teraz wznosi por-
tret Osamy bin Ladena niczym sztandar i oświadcza: ,,Jak mówi Koran, nasza Świę-
ta Wojna jest wojną słuszną i sprawiedliwą. Wszyscy Bracia z Turynu pragną do
niej przystąpić”. (A tak przy okazji, najdrożsi ministrowie spraw wewnętrznych i
zagranicznych, dlaczego nie odeślecie go z powrotem do Maroka albo nie wsadzicie
do więzienia?) Na liście znajduje się też przewodniczący Islamskiej Społeczności
Genui, kolejnego wspaniałego miasta obróconego w kazbę, jak również imamowie
Neapolu, Rzymu i Bolonii. Imam Bolonii, tak. Facet, który mówi: ,,Nowojorskie
wieże zostały zniszczone przez Amerykanów, którzy używają bin Ladena jako tar-
czy. Jeśli nie byli to Amerykanie, to Izraelczycy. W każdym razie bin Laden jest
niewinny. Zagrożeniem nie jest bin Laden, jest nim Ameryka”. I nie zapominajcie,
że dwadzieścia cztery godziny przed nowojorską apokalipsą w meczecie w Bolonii
wierni rozprowadzali ulotkę propagującą terroryzm i zapowiadającą ,,niezwykłe
wydarzenie”. Ech! Prawie zawsze wnukowie komunistów, którzy zaprzeczali
zbrodniom Stalina albo je aprobowali, protektorzy naszych gości, twierdzą, że w
hierarchii islamskiej imam jest postacią bez znaczenia: pomniejszy duchowny, któ-
ry ogranicza się do prowadzenia piątkowych modłów i nie ma żadnej władzy.
Gówno prawda! Imam jest czołową postacią, która kieruje i zarządza swoją spo-
łecznością z pełnym autorytetem i władzą. Pobożny Podcinacz Gardeł czy Cnotliwy
Rzeźnik, czy ktokolwiek jest wysokim kapłanem, który może manipulować swoimi
wiernymi i wywierać bezgraniczny wpływ na ich umysły i ich czyny. Agitatorem,
który podczas piątkowej modlitwy wykrzykuje dowolne przesłania polityczne.
Wszystkie tak zwane Rewolucje Islamskie zaczęły się od imamów w meczetach;
również tak zwana Rewolucja w Iranie zaczęła się od imamów w meczetach. Nie
na uniwersytetach, jak chcieliby nam wmówić wzmiankowani wyżej wnukowie.
Za każdym islamskim terrorystą stoi imam, a Chomeini też był imamem. Główni
przywódcy Iranu byli i są imamami, przypominam. I twierdzę, że wielu imamów
(zbyt wielu) to duchowi przywódcy terroryzmu. A zatem, w sensie moralnym, sami
są terrorystami.
Co do Pearl Harbor, które wisi nad naszymi głowami, nie ma wątpliwości,
że wojna chemiczna i biologiczna należy do strategii esesmanów i Czarnych Koszul
wymachujących Koranem. Podczas innego ze swoich wideopokazów bin Laden we
własnej osobie nam to obiecał. Wiemy też, że Saddam Husajn zawsze miał skłon-
ność do tego typu rzezi. Wiemy, że nadal produkuje bakterie wywołujące dżumę,
ospę, trąd, tyfus, wąglika itd. Oprócz tego broń jądrową oraz ogromne ilości gazu
paraliżującego. Wiemy też doskonale, że jak na razie tego rodzaju groźba jeszcze się
nie zmaterializowała. Protektorzy naszych wrogów lubią ględzić, że z tego również
powodu moja wściekłość jest nieuzasadniona, przesadzona, udawana. Ale Pearl
Harbor, o którym ja mówię, nie ma nic wspólnego z tego rodzaju obietnicami. Do-
tyczy groźby, którą rzecznicy FBI wskazują następującymi słowami: ,,To nie jest
kwestia Czy, to jest kwestia Kiedy...” Groźby, której obawiam się bardziej niż dżu-
my, bardziej niż trądu, bardziej niż gazu paraliżującego, bardziej nawet niż broni
jądrowej. Groźby, która wisi nad Europą i zagraża jej w znacznie większym stopniu
niż Ameryce.
Mówię o niebezpieczeństwie grożącym naszym zabytkom, naszym dziełom
sztuki, skarbom naszej historii. Samej istocie zachodniej kultury.
Mówiąc ,,Kiedy, a nie Czy”, rzecznicy FBI martwią się rzecz jasna o swoje
skarby. O Statuę Wolności, mauzoleum Jeffersona, obelisk Waszyngtona, Dzwon
Wolności, most Golden Gate, Most Brooklyński itd. I mają rację. Ja też się o nie
martwię. Martwię się o nie tak samo, jak martwiłabym się o Big Bena czy Opac-
two Westminsterskie, gdybym była Brytyjką. O Notre Dame, Luwr i wieżę Eiffla,
gdybym była Francuzką. Ale jestem Włoszką. Dlatego martwię się jeszcze bardziej
o Kaplicę Sykstyńską, o bazylikę św. Piotra i o Koloseum w Rzymie. O plac św.
Marka i muzea, i pałace przy Canale Grande w Wenecji.
O katedrę i Kodeks Atlantycki, i „Ostatnią Wieczerzę” Leonarda da Vinci w
Mediolanie... Jestem Toskanką, więc martwię się jeszcze bardziej o Krzywą Wieżę i
Plac Cudów w Pizie, o katedrę i ratusz w Sienie, o zachowane średniowieczne wie-
że San Gimignano... Jestem florentynką, więc martwię się jeszcze bardziej o moją
katedrę Santa Maria del Fiore, o moje Baptysterium, o moją kampanilę Giotta,
0 mój Palazzo Pitti, moją Galerię Uffizi, o mój Ponte Vecchio - Stary Most.
Nawiasem mówiąc, jedyny zachowany stary most, ponieważ pozostałe zostały
wysadzone w 1944 roku przez ulubiony wzorzec bin Ladena - Adolfa Hitlera. Mar-
twię się też o Biblioteca Laurenziana z jej wspaniałymi tysiącletnimi miniaturami,
jej wspaniałym Kodeksem Wergiliańskim. Martwię się też i o Galleria
dell’Accademia, gdzie przechowujemy Dawida dłuta Michała Anioła. (Bezwstydnie
nagiego, mój Boże, i dlatego szczególnie mocno potępionego przez Koran.) I gdyby
te biedactwa zniszczyły jeden z tych skarbów, tylko jeden, przysięgam - to ja stała-
bym się wtedy świętą bojowniczką. To ja stałabym się wtedy morderczynią. Więc
słuchajcie mnie, wyznawcy Boga, którego nauka brzmi: oko za oko, ząb za ząb.
Urodziłam się podczas wojny. Dorastałam podczas wojny. O wojnie wiem dużo i
uwierzcie mi - mam więcej odwagi niż wasi kamikadze, którzy zdobywają się na
śmierć tylko wtedy, gdy śmierć oznacza zabicie tysięcy ludzi, w tym małych dzieci.
Chcieliście wojny, chcecie wojny? Dobrze. Jeśli o mnie chodzi, jest wojna i będzie
wojna. Do ostatniego tchu.
* * *
Dulcis in fundo. W końcu z małym uśmieszkiem. Nie trzeba mówić, że tak
jak śmiech, uśmiech oznacza czasem coś wręcz przeciwnego. (We wczesnej młodości
dowiedziałam się, że kiedyś mój ojciec śmiał się, gdy faszyści torturowali go, żeby
się dowiedzieć, gdzie ukrył broń zrzuconą przez Amerykanów naszemu ruchowi
oporu. Ta wiadomość zmroziła mnie i pewnego dnia wykrzyknęłam: ,, Ojcze! Czy
to prawda, że kiedyś śmiałeś się w czasie tortur?” Ojciec zmarszczył brwi i ochry-
płym głosem wymamrotał: ,,Moje drogie dziecko, w pewnych sytuacjach śmiech
oznacza to samo co płacz. Przekonasz się. Z pewnością się przekonasz”). Cóż - kiedy
ogłoszono publikację tej książki, profesor Howard Gotlieb z Uniwersytetu Bostoń-
skiego (uniwersytetu, który od kilkudziesięciu lat zbiera i przechowuje moje prace)
zadzwonił do mnie i zapytał: ,,jak mamy sklasyfikować «Wściekłość i dumę»?’’
„Nie wiem” - odparłam, dodając, że moja mała książeczka nie jest powieścią ani
reportażem, ani esejem, ani wspomnieniami i moim zdaniem nie jest nawet pam-
fletem. Potem przemyślałam to jeszcze raz. Zadzwoniłam do niego i powiedziałam:
,,Sklasyfikujcie ją jako kazanie”. (Właściwe określenie, jak sądzę, ponieważ rzeczy-
wiście to, co nastąpi, jest kazaniem. Miało być listem, o który poprosił mnie ów
redaktor, o wojnie, jaką synowie Allacha wypowiedzieli Zachodowi, a w trakcie
pisania stało się kazaniem.) Po ukazaniu się tekstu we Włoszech profesor Gotlieb
zadzwonił do mnie znowu i zapytał: „Jak Włosi to przyjęli?” „Nie wiem” - odpo-
wiedziałam, dodając, że kazanie trzeba oceniać po rezultatach, a nie po oklaskach
czy gwizdach. Zanim więc będę mogła sprawdzić rezultaty swojego kazania, upły-
nie dużo czasu. Bardzo dużo. „Nie możemy się spodziewać, że moja wściekłość i
moja duma zbudzą nagle tych, którzy śpią, profesorze Gotlieb. W gruncie rzeczy,
nie wiem nawet, czy w ogóle kiedyś się obudzą”.
I naprawdę nie wiem. Z drugiej strony wiem, że kiedy opublikowano mój
artykuł o 11 września, gazeta rozeszła się w nakładzie ponad miliona egzemplarzy. I
miały miejsce poruszające zdarzenia. W Rzymie, na przykład, pewien mężczyzna
kupił wszystkie 36 egzemplarzy, które były w kiosku i rozdał je przechodniom. W
Mediolanie pewna kobieta zrobiła tak samo z dziesiątkami zrobionych przez siebie
kserokopii. Wiem też, że tysiące Włochów napisało do mnie, żeby mi podziękować,
że centrala telefoniczna gazety i jej łącza internetowe zostały zablokowane na wie-
le godzin, że jedynie mniejszość czytelników nie zgadzała się ze mną. Jaka szkoda,
że nie znalazło to odbicia w wyborze listów opublikowanych pod tytułem ,, Włosi
podzieleni z powodu Oriany”. Zadzwoniłam nawet do redaktora, który przygoto-
wał ten wybór i nawrzeszczałam na niego, że jeśli liczba nie jest opinią, jeśli głosy
tych, którzy są przeciwko mnie, nie mają większej wagi niż głosy tych, którzy są za
mną, to w każdym razie oskarżanie mnie o podzielenie moich rodaków jest na-
prawdę niesprawiedliwe. Włosi nie potrzebują żadnej Oriany, żeby się podzielić -
dodałam. Włosi są podzieleni co najmniej od czasów gwelfów i gibelinów, od śre-
dniowiecza, i nigdy się to nie zmieniło. Dobry Boże, nawet garibaldczycy, którzy
przybyli do Ameryki, żeby walczyć w wojnie secesyjnej, natychmiast podzielili się
na dwa stronnictwa. Bo tylko połowa z nich przybyła do Nowego Jorku i wstąpiła
do wojsk Unii, to jest do 39. Nowojorskiego Regimentu Piechoty. Druga połowa
postanowiła wstąpić do armii konfederatów i ruszyła do Nowego Orleanu, gdzie
utworzyła Gwardię Garibaldczyków 6. Luizjańskiego Batalionu Włoskiej Milicji.
Batalionu, który w 1862 roku wszedł w skład 6. Regimentu Piechoty Brygady Eu-
ropejskiej. Oni również wznosili trójkolorowy sztandar z hasłem ,,Vincere o Morire
- Zwycięstwo albo Śmierć”. Oni również okryli się chwałą w bitwach pod First Buli
Run, Cross Keys, North Anna, Bristoe Station, Po River, Mine Run, Spotsylvaniq,
Wilderness, Cold Harbor, Strawberry Plain, Petersburgiem aż do Appomattox. A czy
wiecie co wydarzyło się 2 lipca 1863 roku w bitwie pod Gettysburgiem, w której
zginęło 54 tysiące żołnierzy Północy i Południa? Zdarzyło się, że 365 gwardzistów
Garibaldiego z 39. Regimentu dowodzonego przez generała W. S. Hancocka stanęło
naprzeciw 360 gwardzistów Garibaldiego z 6. Regimentu Piechoty dowodzonego
przez generała J. Early’ego. Ci pierwsi - w granatowych mundurach. Ci drudzy - w
szarych mundurach. Jedni i drudzy powiewający trójkolorowymi sztandarami, któ-
rymi machali razem we Włoszech, walcząc o zjednoczenie kraju. Sztandarami z na-
pisem ,,Vincere o Morire - Zwycięstwo albo śmierć”. Krzycząc ,,Parszywi secesjoni-
ści” lub ,,Parszywi abolicjoniści”, zwarli się w zażartej walce wręcz o wzgórze na-
zwane Cemetery Hill. Dziewięćdziesięciu dziewięciu poległych po stronie garibald-
czyków z 39. Nowojorskiego Regimentu. Sześćdziesięciu po stronie garibaldczyków
z Europejskiej Brygady 6. Regimentu Piechoty. A następnego dnia w ostatecznym
ataku, który miał miejsce w dolinie, zginęło prawie dwa razy tylu.
Wiem też, że wśród mniejszości czytelników, którzy się ze mną nie zgodzili,
niejeden nikczemnik napisał: „Fallaci odgrywa odważną, bo jest ciężko chora, już
jedną nogą w grobie”. (Niegodziwość, na którą odpowiadam: nie, moi drodzy, nie -
nie odgrywam odważnej. Jestem odważna. Zawsze byłam. W pokoju i w wojnie,
wobec gwelfów i gibelinów. To jest wobec tak zwanej prawicy i wobec tak zwanej
lewicy. I za każdym razem płacąc bardzo wysoką cenę, w tym cenę fizycznych i
moralnych gróźb, prześladowań, potwarzy. Przeczytajcie mnie jeszcze raz, a zoba-
czycie. Co do nogi w grobie, to niech was szlag. Nie pławię się w oceanie zdrowia,
to prawda, ale umarlaki takie jak ja zawsze w końcu grzebią tych zdrowych. Nie
zapominajcie, że raz wyszłam żywa z kostnicy, gdzie wrzucono mnie jako zmarłą.) I
w końcu wiem też, że po moim artykule te brzydkie Włochy, te Włochy, przez któ-
re mieszkam na wygnaniu, podniosły wrzawę w obronie synów Allacha. W rezul-
tacie rozpromieniony redaktor stał się bardzo zmartwionym redaktorem i, oślepio-
ny zmartwieniem, schował się za plecami moich krytyków, i to, co mogło być do-
brą okazją do obrony naszej kultury, stało się plugawym jarmarkiem plugawej
próżności. Żałosny chór wołający „Ja też tu jestem, ja też tu jestem”. Jak cienie z
przeszłości, która nigdy nie umiera, ci, których nazwałam ,,cykadami ”, podpalili
wielki stos, żeby spalić Heretyczkę i podnieśli wrzask „Na stos, na stos! Allach ak-
bar, Allach akbar!” Poczęli rzucać oskarżenia, potępienia, obelgi... Codziennie nowy
atak, nowe oszczerstwo, aż przypomniały mi się procesy z Salem. Powiesić czarow-
nicę, powiesić czarownicę. Nawet przekręcili i splugawili moje imię: przezwali mnie
Orhieną w swoich artykułach... A przynajmniej tak mi mówili ci, którzy zadawali
sobie trud czytania. Ja nie próbowałam. Po pierwsze, dlatego że wiedziałam, co
napiszą, i nie byłam ciekawa. Po drugie, dlatego że na końcu mojego artykułu
ostrzegłam, że nie będę uczestniczyć w jałowych dyskusjach i bezużytecznych po-
lemikach. Po trzecie, dlatego że cykady to nieodmiennie osoby bez pomysłów i bez
właściwości - nadąsane pijawki, które nieodmiennie kryją się w cieniu tych, co po-
zostają na słońcu, posłańcy ubóstwa. A ich pisanina jest nudna. (Starszy brat moje-
go ojca nazywał się Bruno Fallaci. Był wielkim dziennikarzem. Nie znosił dzienni-
karzy - kiedy pracowałam dla gazet wybaczał mi tylko wtedy, gdy ryzykowałam
życie w jakiejś wojnie. Ale był wielkim dziennikarzem. Był także wspaniałym re-
daktorem naczelnym i gdy wyliczał reguły dziennikarstwa, grzmiał: „Pierwsza za-
sada: nie nudzić czytelników”. Cykady natomiast nudzą czytelników.) Po czwarte,
dlatego że prowadzę bardzo surowe i bogate intelektualnie życie. Lubię studiować
tak bardzo jak lubię pisać. Lubię samotność lub towarzystwo uczonych ludzi, a tego
rodzaju tryb życia nie pozostawia miejsca dla posłańców ubóstwa. Wreszcie dlate-
go że zawsze korzystam z rady mego znakomitego rodaka Dantego Alighieri, który
powiedział: „Non ti curar di lor ma guarda e passa. Nie przejmuj się nimi, popatrz
tylko i idź dalej”. Właściwie posuwam się jeszcze dalej niż on: kiedy idę, nawet nie
patrzę.
Teraz jednak chciałabym się zabawić, robiąc wyjątek. Wyjątek dla jednej cy-
kady, której nazwisko, płeć i tożsamość ignoruję, a która przypisała mi dwie po-
ważne zbrodnie: nieznajomość,, Baśni z tysiąca i jednej nocy” oraz nieświadomość
faktu, że pojęcie zera zostało określone przez Arabów. Ech nie, Szanowny Panie czy
Pani, czy Pół na Pół. Nie, moja nadąsana pijawko, mój biedny posłańcu ubóstwa -
uwielbiam matematykę, więc dobrze znam pojęcie zera i jego pochodzenie. Pomyśl
tylko, że w ,,Inszallach” (nawiasem mówiąc, powieści zbudowanej na wzorze Bolt-
zmanna, tym, który mówi, że entropia równa się stałej Boltzmanna pomnożonej
przez logarytm naturalny z prawdopodobieństwa rozkładu) właśnie na pojęciu zera
skonstruowałam scenę, w której sierżant zabija Passepartout. Zrobiłam to, wyko-
rzystując szatańskie zadanie, które w 1932 roku Uniwersytet Normale w Pizie po-
stawił przed swoimi studentami na egzaminie: ,,Wyjaśnij, dlaczego jedność jest
większa od zera”. (Tak szatańskie, że można je rozwiązać tylko „ab absurdo”.) No
więc, twierdząc, że zero zostało zdefiniowane przez Arabów, możesz mieć na myśli
jedynie arabskiego matematyka Muhammada ibn Musę al-Khwarizmiego, który
około 810 roku n.e. wprowadził numerację dziesiętną z powtarzającym się zerem.
Mylisz się jednak. Ponieważ Muhammad ibn Musa al-Khwarizmi sam przyznaje w
swoich pismach, że numeracja dziesiętna z powtarzającym się zerem nie jest jego
wynalazkiem, nie. Że przejął ją od Hindusów, a zwłaszcza od sławnego hinduskie-
go matematyka Brahmagupty. (Autora traktatu astronomicznego ,,Brahm-asphu-
tasiddhanta”, człowieka, który zajął się tą kwestią na samym początku siódmego
wieku.) No cóż... Według niektórych dzisiejszych uczonych Brahmagupta określił
pojęcie zera później niż Majowie. Już w piątym wieku, mówią oni, Majowie okre-
ślali datę narodzin wszechświata jako rok zerowy, a także oznaczali pierwszy dzień
każdego miesiąca zerem. A kiedy w obliczeniach brakowało im jakiejś liczby, puste
miejsce wypełniali zerem. Jednak na oznaczenie zera nie używali nawet dziwnej
kropki, którą długo później wprowadzili Grecy; rysowali małego człowieczka z od-
wróconą głową. Ten mały człowieczek z odwróconą głową jest źródłem wielu
wątpliwości i nieporozumień, więc informuję cię, że dziewięciu spośród dziesięciu
matematyków zajmujących się historią matematyki przyznaje autorstwo zera Bra-
hmagupcie. A teraz, Szanowny Panie czy Pani czy Pół na Pół, porozmawiajmy o
,,Baśniach z tysiąca i jednej nocy”.
Dobry Boże, mój Boże - któż ci powiedział, że nie znam takiej perełki?!? Wi-
dzisz, kiedy byłam małą dziewczynką, sypiałam w „bibliotece”, taką niewłaściwą
nazwę nadali moi ubodzy rodzice pokoikowi, który był dosłownie od podłogi do
sufitu wyłożony książkami kupowanymi na raty. Na półce ponad miniaturową
kanapą, którą nazywałam moim łóżkiem, stała ogromna książka z zakwefioną da-
mą uśmiechającą się do mnie z okładki, więc pewnego wieczora odwzajemniłam
jej uśmiech, zaspokajając swoją ciekawość. To znaczy, czytając pierwsze strony.
Matka nie chciała, żebym czytała tę książkę. Jak tylko zobaczyła ten klejnot w mo-
ich rękach, skonfiskowała go, jakby to był słownik grzechów i deprawacji. „Wstydź
się, wstydź się - to nie jest dla dzieci’’. Ale potem zmieniła zdanie i udzieliła pozwo-
lenia. „Dobrze, przeczytaj ją, przeczytaj. I tak cię czegoś nauczy”. W ten sposób „Ba-
śnie z tysiąca i jednej nocy” stały się opowieściami mojego dzieciństwa, a od tam-
tej pory - częścią mojego książkowego dziedzictwa. Znajdziesz je w moim florenc-
kim mieszkaniu, a także tu w Nowym Jorku, gdzie gromadzę je w różnych wyda-
niach. Ostatnie było po francusku. Kupiłam je od Kennetha Glossa, mojego anty-
kwariusza w Bostonie razem z ,,Les Oeuvres Completes de Madame De La Fayette”
wydrukowanymi przez D’Auteila w 1812 roku i „Les Oeuvres Completes de Molie-
re” wydrukowanymi przez Pierre’a Didota w 1799 roku. Jest to wydanie przygoto-
wane przez Hiarda - le libraire editeur de la Bibliotheque des Amis des Lettres, w
roku 1832. I niezmiernie je cenię. Ale, mówiąc zupełnie szczerze, nie mam ochoty
porównywać tych cudownych baśni z „Iliadą” czy „Odyseją” Homera. Nie mam
ochoty porównywać ich z dialogami Platona, „Eneidą” Wergiliusza, „Wyznaniami”
św. Augustyna, „Boską komedią” Dantego, tragediami i komediami Szekspira,
,,Krytyką czystego rozumu” Kanta i tak dalej. Nie byłoby to poważne.
Koniec małego uśmiechu i ostatnia uwaga. Uwaga, na której mi bardzo zale-
ży, ponieważ dotyczy problemu godności, moralności, honoru.
* * *
Żyję z moich książek. Z mojego pisarstwa. Żyję z tantiem: procentu, jaki autor
otrzymuje od każdego sprzedanego egzemplarza. I jestem z tego dumna. Jestem
dumna, chociaż procent ten jest mały, czy wręcz niezauważalny. Suma, która
zwłaszcza w przypadku paperbacków (jeszcze gorzej - tłumaczeń) nie starcza na ku-
pienie pół ołówka od syna Allacha sprzedającego ołówki na chodnikach Florencji.
(I który oczywiście nigdy nie słyszał o „Baśniach z tysiąca i jednej nocy”.) Potrze-
buję moich tantiem. I dostaję je. Gdybym nie dostawała, nawiasem mówiąc, to ja
sprzedawałbym ołówki na chodnikach Florencji. Ale nie piszę dla pieniędzy. Nigdy
nie pisałam dla pieniędzy. Nigdy. Nawet wtedy, kiedy byłam bardzo młoda i
strasznie ich potrzebowałam, żeby pójść na uniwersytet. (Szkoła Medyczna... Co w
owym czasie naprawdę dużo kosztowało.) W wieku siedemnastu lat zostałam za-
trudniona jako reporterka w jednej z florenckich gazet codziennych. A w wieku lat
dziewiętnastu zostałam natychmiastowo zwolniona, ponieważ nie zgodziłam się
być maszyną do pisania. Kazali mi napisać nieprawdziwy artykuł na temat wiecu
sławnego przywódcy, do którego czułam głęboki wstręt. (Przywódcy ówczesnej
Włoskiej Partii Komunistycznej, Palmiro Togliattiego). Artykuł, którego nawiasem
mówiąc, miałam nie podpisywać. Powiedziałam więc, że nie będę pisać kłamstw, a
dyrektor naczelny (gruby i nadęty chrześcijański demokrata) wrzasnął, że dzienni-
karz jest maszyną do pisania i że ma obowiązek pisać to, za co mu płacą. „Nie pluje
się na talerz, z którego się je”. Płonąc z oburzenia, odpowiedziałam, że może sobie
zatrzymać taki talerz dla siebie, że jeśli mam się stać maszyną do pisania, to wolę
umrzeć z głodu, a on zwolnił mnie natychmiast. I dlatego właśnie, nie mając pie-
niędzy na opłacenie uniwersytetu, nigdy nie zrobiłam doktoratu z medycyny. Tak -
nikt nigdy nie zmusił mnie do pisania za srebrniki. To, co kiedykolwiek w życiu
pisałam, nie miało nigdy związku z pieniędzmi. Tak - zawsze zdawałam sobie
sprawę, że słowo pisane może wpływać na ludzkie umysły i czyny silniej niż bom-
by czy bagnety i że odpowiedzialność, która wyrasta z takiej świadomości, nie mo-
że być naginana w zamian za pieniądze. Konsekwentnie, mój artykuł o 11 września
nie został napisany dla pieniędzy. Przygniatający trud, który nadwerężył mój i tak
już zniszczony organizm, nie został podjęty dla pieniędzy. Moje dziecko, moja waż-
na powieść, nie zostało odłożone do snu po to, bym mogła zarobić więcej pienię-
dzy, niż dostaję w mizernych tantiemach. A teraz nastąpi ciekawy kawałek.
Ciekawy, bo kiedy rozpromieniony redaktor naczelny przyleciał do Nowego
Jorku i poprosił, bym przerwała już przerwaną ciszę, nie mówiliśmy o pieniądzach.
On po prostu pominął ten temat, a co do mnie, to uważałam, że mówienie o
pieniądzach w odniesieniu do tekstu, który miał swój początek w śmierci tylu ist-
nień, byłoby niemoralne. W dodatku tekstu, który miał na celu otwarcie uszu głu-
chych i oczu ślepych i tak dalej. Kiedy rozpalono ogień, aby spalić mnie na stosie
jako heretyczkę, powiesić mnie jako czarownicę z Salem, redaktor poinformował
mnie jednak, że zapłata za przygniatający trud jest gotowa. ,.Bardzo, bardzo, bardzo
hojna zapłata’’. Tak hojna (nie znam i nie chcę znać sumy), że zbyteczne byłoby
wyrównanie mi dużych kosztów długich rozmów międzykontynentałnych, dodał.
Dobrze - choć zdawałam sobie sprawę, że zgodnie z prawami ekonomii zapłacenie
mi było obowiązkiem (nie przez przypadek artykuły pisane do jego gazety przez
moich krytyków były regularnie i obficie opłacane), ta bardzo bardzo bardzo hojna
zapłata nigdy nie trafiła do mojej kieszeni. Odmówiłam od razu. Co więcej, słysząc,
że zapłata jest gotowa, poczułam to samo zakłopotanie i zdumienie co 56 lat wcze-
śniej. To znaczy, kiedy dowiedziałam się, że Armia Włoska ma mi wypłacić odpra-
wę wojskową za walkę z hitlerofaszystami w Ochotniczych Oddziałach Wolności.
(Epizod, który wspominam w związku z pieniędzmi, jakie przyjęłam w 1946 roku,
żeby kupić przyzwoite buty, których nie miałam ani ja, ani moje młodsze siostry.)
No cóż... słyszałam, że po mojej odmowie redaktor naczelny zmienił się w
słup soli jak żona Lota, kiedy odwróciła się, żeby jeszcze raz spojrzeć na Sodomę.
Słyszałam też, że wielu innych uznało mój gest za przejaw naiwności połą-
czonej z wyniosłością. (Co może być prawdą.) Ale zarówno jemu, jak i im heretycz-
ka, czarownica mówi: teraz mam porządne buty, mam. A gdybym nie miała, wola-
łabym chodzić boso po śniegu, niż nosić w kieszeniach tę bardzo bardzo bardzo
hojną zapłatę. Choćby jeden cent splamiłby, zbrukałby moją duszę.
Oriana Fallaci
Nowy Jork, grudzień 2001 Florencja, wrzesień 2002
Prosisz mnie, żebym przemówiła - tym razem. Prosisz mnie, żebym przerwa-
ła, przynajmniej tym razem, milczenie, które wybrałam. Milczenie, które narzuca-
łam sobie przez wiele lat, żeby nie mieszać swego głosu z głosami cykad. I robię to.
Ponieważ słyszałam, że we Włoszech niektórzy radują się tak, jak tamtej nocy Pa-
lestyńczycy z Gazy radowali się na ekranach telewizorów „Zwycięstwo! Zwycię-
stwo!” Mężczyźni, kobiety, dzieci. (Założywszy, że ktoś, kto robi coś takiego, może
być nazwany mężczyzną, kobietą, dzieckiem.) Słyszałam też, że niektórzy politycy
czy tak zwani politycy, jak również rozmaici intelektualiści czy tak zwani intelektu-
aliści, którzy nie mają prawa do miana cywilizowanych ludzi, zachowują się zasad-
niczo w ten sam sposób. Że z radością mówią: „Dobrze. Dobrze tak Amerykanom”. I
jestem bardzo bardzo bardzo zła. Zła wściekłością zimną, jasną, racjonalną. Wście-
kłością, która wyklucza jakikolwiek dystans, jakiekolwiek pobłażanie, która każe
mi odpowiedzieć im i napluć im w twarz. Pluję im w twarz. Jestem rozgniewana, a
wczoraj wieczorem afroamerykańska poetka Maya Angelou ryczała: „Bądź gniew-
ny. Słuszny jest gniew. Jest zdrowy”. Cóż... Czy jest zdrowy dla mnie, nie wiem. Ale
wiem, że nie będzie zdrowy dla nich. Myślę o tych, którzy podziwiają różnych
Osamów bin Ladenów i wspierają ich swoim zrozumieniem, sympatią czy solidar-
nością. Przerwanie przeze mnie milczenia zapali detonator, który zbyt długo już
pragnie wybuchnąć.
Zobaczycie.
Prosisz mnie też, bym przedstawiła swoje świadectwo, żebym ci opowiedzia-
ła, jak przeżyłam tę Apokalipsę, zatem zacznę od tego. Byłam w domu, mój dom
jest w centrum Manhattanu i około dziewiątej rano miałam poczucie zagrożenia,
które może nie było skierowane we mnie bezpośrednio, ale z pewnością mnie do-
tyczyło. Takie uczucie jak w czasie bitwy, kiedy każdym porem skóry wyczuwasz
nadlatującą kulę czy rakietę, więc nadstawiasz uszu, a ci, którzy są w pobliżu, krzy-
czą „Na ziemię! Na ziemię! Padnij!” Odsunęłam je od siebie. Powiedziałam sobie,
że nie jestem w Wietnamie, na litość boską. Nie jestem na jednej z tych licznych
wojen, które od czasu drugiej wojny światowej wypełniają cierpieniem moje życie.
Jestem w Nowym Jorku, jest wspaniały wrześniowy poranek. 11 września 2001
roku. Uczucie jednak nadal władało mną niewytłumaczalnie, niezrozumiale, więc
włączyłam telewizor. Nie wiadomo, czemu głos nie działał. Wizja natomiast dzia-
łała. I na każdym kanale (w Nowym Jorku mamy około stu kanałów) widać było
jedną z wież World Trade Center, która od osiemdziesiątego piętra w górę płonęła
jak gigantyczna zapałka. Spięcie? Roztrzepany pilot, który stracił kontrolę nad swo-
im małym samolotem? Czy dobrze wymierzony akt spektakularnego terroryzmu?
Jak sparaliżowana patrzyłam dalej i kiedy patrzyłam, kiedy powtarzałam sobie te
trzy pytania, na ekranie pojawił się samolot. Wielki, biały, liniowy samolot. Leciał
bardzo nisko. Niezwykle nisko. I lecąc nisko, niezwykle nisko, kierował się ku dru-
giej wieży jak bombowiec, który nadlatuje na cel. Wtedy zrozumiałam. Zrozumia-
łam też, dlatego że w tej samej chwili wrócił głos i przyniósł chór zduszonych krzy-
ków. Zduszonych, pełnych niedowierzania, bezsilnych. „Boże! O Boże! Boże! Boże!
Boże! O mój Boooooże!” Potem samolot wślizgnął się w drugą wieżę, jak nóż wśli-
zguje się w kostkę masła.
Była wtedy 9.03. I nie pytaj mnie, co czułam w tamtej chwili czy trochę
później. Nie wiem. Nie pamiętam. Byłam bryłą lodu. Nawet mój mózg był bryłą
lodu. Nie pamiętam nawet, czy pewne sceny widziałam na pierwszej wieży czy na
drugiej.
Przede wszystkim ludzi, którzy wyskakiwali z okien osiemdziesiątego, dzie-
więćdziesiątego czy setnego piętra, żeby nie spłonąć żywcem. Którzy wybijali szy-
by w oknach, wspinali się na parapety i skakali, tak jak skacze się z samolotu ze
spadochronem. Dziesiątkami. I spadali tak wolno. Wolno poruszali ramionami i
dłońmi, wolno płynęli w powietrzu... Tak, wydawało się, że płyną w powietrzu. I
ciągle nie mogli dolecieć. Ciągle nie mogli spaść. Jednak około trzydziestego piętra
zaczynali przyśpieszać. Zaczynali desperacko gestykulować, pewnie z rozpaczy, jak-
by prosili o pomoc. Proszę, pomóżcie mi, proszę. Może naprawdę prosili. Potem w
końcu spadali jak kamienie i trach! Wiesz o tym - większą część życia spędziłam na
wojnach... Na wojnach widziałam wszelkie rodzaje okropieństw, przez wojny uwa-
żam się za uodpornioną, z powodu wojen nic mnie już nie zaskakuje. Nawet wte-
dy, kiedy jestem rozgniewana. Nawet wtedy, kiedy czuję pogardę. Ale na wojnach
zawsze widziałam, jak ludzi zabijano. Nigdy nie widziałam, jak ludzie zabijają się
sami, jak rzucają się bez spadochronów z okien osiemdziesiątego czy dziewięćdzie-
siątego czy setnego piętra... Skakali tak i rzucali się z okien, dopóki wieże, jedna
około 10, a druga około 10.30 nie zapadły się, i do diabła - oprócz ludzi, których
zabijano, w czasie wojen widywałam zawsze coś, co wybucha. Coś, co zapada się z
powodu wybuchu. Dwie wieże natomiast nie zapadły się z powodu wybuchu.
Pierwsza zapadła się, ponieważ implodowała, połknęła się sama. Druga, ponieważ
stopiła się, rozpuściła, jakby naprawdę była z masła. I wszystko to stało się, albo
tak mi się wydawało, w grobowej ciszy. Jak to możliwe? Czy ona tam naprawdę
była, ta cisza, czy była tylko we mnie?
Może była tylko we mnie. Zamknięta wewnątrz tej ciszy, usłyszałam jednak
wiadomości o trzecim samolocie, który spadł na Pentagon, i czwartym, który spadł
w pensylwańskim lesie. Zamknięta wewnątrz tej ciszy, zaczęłam szacować liczbę
ofiar i poczułam, że dusi mnie mój własny oddech. Ponieważ w najkrwawszej bi-
twie, jaką opisywałam w Wietnamie, bitwie pod Dak-To, poległych, których wi-
działam, było około czterystu. W masakrze w Meksyku, masakrze, podczas której
sama dostałam kilka kul - około ośmiuset. A kiedy, sądząc, że nie żyję, ratownicy
zostawili mnie w kostnicy, ciała, wśród których się znalazłam, wydawały mi się
jeszcze liczniejsze. Wiedząc zatem, że w wieżach pracowało zwykle niemal pięćdzie-
siąt tysięcy ludzi, nie śmiałam szacować liczby. Pierwsze szacunki mówią o pięciu
lub sześciu tysiącach zaginionych, ale istnieje różnica między słowem „zaginiony” a
słowem „zabity”. W Wietnamie zawsze rozróżnialiśmy między zaginionymi a zabi-
tymi. Jednak nawet jeśli nie wszyscy zaginieni okażą się martwi... Słuchaj: moim
zdaniem całej prawdy nigdy nie poznamy. Jak moglibyśmy? Na ogół z ruin wydo-
bywane są tylko porozrzucane kończyny. Nos tam, palec tu. A wszędzie widać brą-
zowy muł, który wygląda jak zmielona kawa, ale w rzeczywistości jest materią or-
ganiczną: szczątkami ciał, które w mgnieniu oka zdezintegrowały się, spłonęły.
Wczoraj burmistrz Giuliani przysłał dziesięć tysięcy worków na ciała, a wykorzy-
stano zaledwie kilkaset.
* * *
Co sądzę o całkowitej nietykalności, jaką wielu ludzi w Europie przypisywa-
ło Ameryce, co czuję do dziewiętnastu kamikadze, którzy spowodowali to spusto-
szenie? Posłuchaj: dla kamikadze - żadnego szacunku. Żadnej litości. Tak, nawet
litości. Ja, która zawsze w końcu pozwalam sobie na litość. Poczynając od japoń-
skich kamikadze z drugiej wojny światowej, nigdy nie znosiłam tych, którzy po-
pełniają samobójstwo, żeby zabić innych. Nigdy nie uważałam ich za odważnych
czy szlachetnych; ludzi takich jak nasz Pietro Micca, piemoncki żołnierz, który chcąc
powstrzymać atak francuskich wojsk i ocalić cytadelę turyńską 29 sierpnia 1706
roku podpalił skład prochu i wysadził siebie i nieprzyjaciół. Nigdy nie uważałam
ich za żołnierzy. A tym bardziej nie uważam ich za męczenników czy bohaterów,
jak, wrzeszcząc i plując cuchnącą śliną, określił ich pan Arafat w 1972 roku. Wtedy,
kiedy przeprowadzałam z nim wywiad w Ammanie - miejscu, gdzie szkolił też kil-
ku terrorystów z grupy Baader-Meinhof. Uważam ich za morderców, którymi po-
woduje próżność, ekshibicjonistów, którzy zamiast próbować odnieść sukces w fil-
mie, polityce czy sporcie, szukają chwały we własnej śmierci i śmierci innych. Któ-
rzy zamiast walczyć o Oscara, stanowisko ministra czy medal olimpijski, szukają
miejsca w Dżannie. W niebie z Koranu, raju, do którego według Proroka idą wszy-
scy bohaterowie, by uprawiać miłość z dziewiczymi hurysami. Założę się, że są
próżni nawet w kwestii swego wyglądu zewnętrznego. Mam przed oczami zdjęcie
dwóch kamikadze, których opisuję w książce „Inszallach”, powieści zaczynającej się
od rzezi 436 amerykańskich i francuskich żołnierzy pełniących misję pokojową w
Bejrucie, patrzę na to zdjęcie i... Zrobili je sobie przed pójściem na śmierć, a zanim je
zrobili, poszli do fryzjera. Spójrzcie na te wyszukane fryzury, pracowicie przystrzy-
żone wąsy, eleganckie brody, wymuskane faworyty... Za szczególnie niegodnych
szacunku czy litości uważam tych, którzy zafundowali sobie śmierć w Nowym Jor-
ku, w Waszyngtonie i w Pensylwanii. Przede wszystkim tego Muhammeda Attę,
który zostawił dwa testamenty, a w jednym z nich napisał: „Na moim pogrzebie
nie chcę istot nieczystych. To znaczy zwierząt i kobiet”. W tym samym testamencie
dodał: „Nawet w pobliżu mego grobu nie życzę sobie istot nieczystych. Zwłaszcza
tych najbardziej nieczystych: kobiet w ciąży”. No cóż... Cieszy mnie bardzo, że nigdy
nie będzie miał ani pogrzebu, ani grobu. Oczywiście z niego także nie pozostało nic,
nawet jeden włos.
Mój Boże, wyobraźcie sobie, w jaką histerię wpadłby pan Arafat, gdyby
mnie przeczytał. Bo nie żyjemy w szczególnej przyjaźni, pan Arafat i ja, o nie. Ni-
gdy mi nie wybaczył diametralnie odmiennych opinii, jakie wyraziłam podczas
ammańskiego wywiadu. Ja nigdy nie wybaczyłam mu niczego, więc życzę mu
wszystkiego najgorszego, tak jak on mnie. Starannie się unikamy. Gdybym go jed-
nak jeszcze kiedyś spotkała, wykrzyczałabym mu prosto w twarz, co sądzę o jego
męczennikach i bohaterach. „Po pierwsze powiem ci, kim są prawdziwi męczenni-
cy. To pasażerowie porwanych samolotów zamienieni w ludzkie bomby przez two-
ich uczniów. Wśród nich czteroletnie dziecko, które zdematerializowało się w dru-
giej wieży! To ludzie pracujący w obu wieżach i w Pentagonie. To czterystu osiem-
nastu strażaków i policjantów, którzy zginęli, niosąc im ratunek. Ty pyszałkowaty
gaduło! A teraz powiem ci, kim są prawdziwi bohaterowie.
To pasażerowie samolotu, który miał uderzyć w Biały Dom, ale rozbił się w
pensylwańskim lesie, ponieważ oni podjęli walkę. Ty półgłówku!” Problem polega
na tym, że teraz ten pyszałkowaty gaduła, ten półgłówek odgrywa rolę Głowy
Państwa. Odgrywa Mussoliniego ad perpetuum, odwiedza papieża, jedzie do Bia-
łego Domu, przesyła kondolencje prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Ten kame-
leon, który potrafi sam sobie zaprzeczyć, sam sobie zadać kłam, który byłby nawet
w stanie powiedzieć teraz, że mam rację. Ten kłamca, który ma przebłyski szczerości
tylko wtedy, kiedy (prywatnie) odmawia Izraelowi prawa do istnienia. Ten hipo-
kryta, któremu nie można ufać nawet wtedy, kiedy odpowiada na pytanie: która
godzina. Ten rzekomy rewolucjonista, który nie daje swemu narodowi choćby
odrobiny demokracji. Nie mówię o takiej demokracji jak w Izraelu, mówię o
„odrobinie demokracji”. Ten malowany bojownik, który zawsze nosi mundur jak
Fidel Castro czy Pinochet, ale walkę zostawia swoim biednym poddanym, tym
biednym Chrystusom, którzy w niego wierzą. Ten nieuk, który nie potrafi nawet
wyrazić prostej myśli, sformułować prostego zdania, złożyć do kupy zrozumiałego
przemówienia. Ten wieczny terrorysta, który potrafi tylko wychowywać terrory-
stów, trzymać ludzi w gównie, wysyłać ich na śmierć. Zabijać i umierać... Ale dość
o nim, dość. Nie zasługuje na mój czas, wolę mówić o nietykalności, jaką wielu
ludzi w Europie przypisywało Ameryce.
Nietykalność? Im bardziej społeczeństwo jest otwarte i demokratyczne, tym
bardziej narażone na terroryzm. Im bardziej naród jest wolny, tym bardziej naraża
się na rzezie, które (dzięki Palestyńczykom) od tylu lat wydarzają się we Włoszech i
innych krajach europejskich. I które teraz dotarły do Ameryki.
Nie przez przypadek kraje niedemokratyczne zawsze udzielały terrorystom
schronienia i pomocy. Były Związek Radziecki ze swoimi satelitami i Chiny na po-
czątek. Potem Libia, Irak, Iran, Syria, Pakistan, Afganistan, Liban. Potem Egipt,
gdzie Anwar Sadat też został zabity przez terrorystów. Potem Arabia Saudyjska,
skąd pochodzi Osama bin Laden. Potem wszystkie muzułmańskie regiony Afryki...
Na lotniskach i w samolotach tych krajów zawsze czułam się bezpieczna, wierz mi.
Spokojna jak śpiące dziecko. Na europejskich lotniskach i w europejskich samolo-
tach natomiast zawsze byłam spięta. Na amerykańskich lotniskach i w amerykań-
skich samolotach - dwa razy bardziej. A w Nowym Jorku trzy razy bardziej. Jak
sądzisz, dlaczego we wtorek rano podświadomie odczuwałam taki niepokój, takie
poczucie zagrożenia i wbrew moim zwyczajom włączyłam telewizor? Jak sądzisz,
dlaczego wśród trzech pytań, które sobie zadawałam, kiedy płonęła pierwsza wie-
ża, było też to o dobrze wymierzonym ataku terrorystycznym? Jak sądzisz, dlaczego
zrozumiałam prawdę, gdy tylko pojawił się drugi samolot? Ponieważ Ameryka jest
najbogatszym i najsilniejszym krajem na świecie, najpotężniejszym, najbardziej
kapitalistycznym, ponieważ świat boi się jej militarnej supremacji, sami Ameryka-
nie żywili złudzenia co do swojej nietykalności. Ależ narażenie Ameryki na atak
jest właśnie wynikiem jej siły, mój drogi. Jej bogactwa, jej potęgi, jej superkapitali-
zmu. To znaczy powodów, dla których wzbudza ona wszelkiego rodzaju zazdrość i
nienawiść.
Jest także wynikiem jej wieloetnicznego charakteru, jej tolerancji, szacunku
dla własnych obywateli i dla gości. Widzisz, kilka milionów Amerykanów to arab-
scy muzułmanie. A kiedy jakiś Mustafa czy Ali, czy Muhammed przyjeżdża z Afga-
nistanu, żeby odwiedzić na przykład swojego wujka, nikt nie zabrania mu uczęsz-
czać na kurs pilotażu, na którym uczą, jak pilotować boeinga 757. Albo chodzenia
na zajęcia z chemii i biologii na uniwersytecie - dwóch dyscyplin potrzebnych ko-
muś, kto chce wywołać wojnę biologiczną. Uczęszcza na nie, nawet jeśli służby
bezpieczeństwa obawiają się porwań samolotów, nawet jeśli spodziewają się takiej
wojny Powróćmy jednak do wcześniejszego wątku: jakie są prawdziwe cechy
Ameryki, symbole jej siły, bogactwa i władzy, super-kapitalizmu, supremacji mili-
tarnej? Nie są nimi, jak sądzę, jazz czy rock and roli. Nie guma do żucia i hamburge-
ry, nie Broadway i nie Hollywood. Są nimi drapacze chmur, jej samoloty, jej Pen-
tagon, jej nauka i technika... Te imponujące drapacze chmur. Tak wysokie, solidne,
stabilne i tak piękne, że kiedy się na nie patrzy, zapomina się nawet o piramidach i
cudownych pałacach naszej przeszłości. Te wszędobylskie samoloty i helikoptery.
Tak ogromne, tak szybkie, mogące przenosić wszystko, co da się przenieść. Prefa-
brykowane domy, świeże kwiaty, świeże ryby, uratowane słonie, turyści bez gro-
sza, oddziały bojowe, pojazdy opancerzone, bomby atomowe... (Zresztą to właśnie
Ameryka rozwinęła wojnę powietrzną do granic histerii - pamiętasz?) Ten przeraża-
jący Pentagon. Ta posępna forteca, która odstraszyłaby Napoleona i Dżyngis-chana
razem wziętych. Ta wszechobecna, wszechpotężna, wszystkożerna nauka. Ta wsze-
chogarniająca technika, która zmieniła nasze życie codzienne, nasz odwieczny styl
życia w mgnieniu oka. A w co uderzył Osama bin Laden? W drapacze chmur, w
Pentagon. Jak? Za pomocą jej nauki, jej techniki. A nawiasem mówiąc - czy wiesz,
co uderza mnie najbardziej w tym ponurym multi-milionerze, tym byłym play-
boyu, który w wieku dwudziestu lat figlował w nocnych klubach, a teraz przypisał
sobie obowiązki Srogiego Saladyna?
Fakt, że jego bezgraniczne bogactwa pochodzą z zysków korporacji specjali-
zującej się w burzeniu domów i że w tej dziedzinie jest prawdziwym ekspertem.
Fachowcem, nieprześcignionym mistrzem.
Gdybym mogła przeprowadzić z nim wywiad, jedno z moich pytań dotyczy-
łoby właśnie tej kwestii. To znaczy przyjemności psychicznej, jaką z pewnością
czerpie z niszczenia. Nie trzeba dodawać, że kolejne pytanie dotyczyłoby jego nie-
żyjącego już ojca, multipoligamisty, który spłodził pięćdziesięcioro czworo dzieci, a
siedemnaste z nich (właśnie jego) przedstawiał zwykle tymi słowami: „On jest
najmilszy, najukochańszy, najlepszy”. Kolejne dotyczyłoby jego sióstr, które, gdy są
w Londynie czy na Riwierze, lubią się fotografować z odkrytymi głowami, odkry-
tymi twarzami. Pełne piersi, dobrze uwypuklone przez obcisłe swetry, tłuste tyłki
wyraźnie podkreślone przez obcisłe spodnie. Żadnej burki, żadnego czadoru. Kolej-
ne - związków, jakie nadal utrzymuje z Arabią Saudyjską. Tym cuchnącym skarb-
cem bankowym. Tym średniowiecznym królestwem feudalnym, które podporząd-
kowuje nas sobie swoją pieprzoną ropą naftową, chciwym, zacofanym, tajemnie
wspierającym wszelkie formy terroryzmu. Zapytałabym go „panie bin Laden, ile
pieniędzy dostaje Al-Kaida od pana rodaków i od członków rodziny królewskiej?”
Może jednak zamiast marnować czas na pytania poinformowałabym go tylko, że
nie rzucił Nowego Jorku na kolana. I żeby go o tym przekonać, powtórzyłabym
mu, czego nauczył nas wczoraj rano Bobby, ośmioletni chłopiec z Manhattanu.
„Moja mama zawsze mówiła: «Bobby, jeśli zabłądzisz idąc do domu, nic się nie
bój. Spójrz na dwie wieże i pamiętaj, że mieszkamy dziesięć przecznic dalej nad rze-
ką Hudson». Teraz wież już nie ma. Źli ludzie zniszczyli wieże i tych wszystkich,
którzy byli w środku, i przez wiele dni zadawałem sobie pytanie: «Bobby, jak teraz
trafisz do domu, jeśli zabłądzisz?» Ale potem powiedziałem sobie: «Bobby, na tym
świecie są także dobrzy ludzie. Jeśli teraz zabłądzisz, zamiast wież pomoże ci jakiś
dobry człowiek. Ważne, żeby się nie bać»”.
I w tej kwestii muszę dodać kilka rzeczy, które również nas dotyczą.
* * *
Kiedy przyjechałeś tu w zeszłym tygodniu, widziałam, jak byłeś zdumiony
heroiczną sprawnością i godną podziwu jednością, z jaką Amerykanie zmagali się z
apokalipsą. O tak - pomimo wszystkich niedociągnięć, które bez przerwy wytyka-
my i krytykujemy (choć jak zobaczymy, nasze europejskie są znacznie gorsze),
Ameryka jest krajem, od którego możemy się dużo nauczyć. A propos heroicznej
sprawności, pozwól, że wygłoszę pean na cześć burmistrza Nowego Jorku. Tego
Rudolpha Giulianiego, któremu Włosi powinni dziękować na kolanach, ponieważ
(jak wielu strażaków i policjantów, którzy zginęli w wieżach) ma włoskie nazwisko,
jest włoskiego pochodzenia, więc rozsławia nas na cały świat... Posłuchaj mnie -
mnie, osoby, która nigdy nikogo nie chwali począwszy od samej siebie: jaki to
wielki burmistrz ten Rudolph Giuliani! Godny innego burmistrza o włoskim na-
zwisku Fiorello La Guardia i wielu naszych burmistrzów powinno się od niego
uczyć. Z głowami posypanymi popiołem powinni przyjść do jego ratusza ukłonić
się i poprosić: „Szanowny panie Giuliani, czy mógłby nas pan nauczyć, jak wyko-
nywać naszą pracę?” Nie powierza swych obowiązków innym, jak oni to robią. Nie
dzieli swego czasu na obowiązki burmistrza i obowiązki parlamentarzysty, jak oni
to robią. Gdy nastąpiła apokalipsa, natychmiast pobiegł do wież, ryzykując spło-
nięcie wraz z innymi. Ocalał o włos i w niecałe trzy dni postawił dziewięciomilio-
nowe miasto na nogi. Prawie dwa miliony na Manhattanie. Jak to zrobił, pozostaje
tajemnicą. (Ma ten sam problem co ja. Kilka lat temu jego też dopadł cholerny
rak). Nigdy się nie męczy. Nigdy nie ujrzycie go bezczynnego, znużonego, przestra-
szonego. „Pierwszym z ludzkich praw jest wolność od strachu. Nie bójcie się” -
mawia. To prawda, że mówi tak i zachowuje się w ten sposób, ponieważ ludzie
wokół niego są do niego podobni. Ludzie z jajami. Na przykład strażak, którego
wczoraj widziałam w telewizji. Facet z włosami jak dojrzała kukurydza, oczami jak
błękitne morze, o kolejnym włoskim nazwisku - Jimmy Grillo. Zapytali go, czy
chciałby zmienić pracę. Odpowiedział: „Jestem strażakiem i będę strażakiem przez
całe życie. Zawsze tu, zawsze w Nowym Jorku. Żeby chronić moje miasto, moją
rodzinę i moich przyjaciół”.
Co do ich godnej podziwu zdolności do jednoczenia się, niemal żołnierskiej
zwartości, z jaką Amerykanie reagują na nieszczęścia i na wroga, to muszę przyznać,
że 11 września ja też byłam zdumiona. Oczywiście wiedziałam, że taka zwartość
objawiała się wyraźnie w przeszłości. Na przykład po Pearl Harbor, kiedy cały kraj
zjednoczył się wokół Roosevelta, a Roosevelt wypowiedział wojnę hitlerowskim
Niemcom, Włochom Mussoliniego i Japonii Hirohito. Czy też, w tym samym du-
chu, po zabójstwie Johna Kennedy’ego. Ale po zabójstwie Kennedy’ego nastąpił
wyniszczający podział spowodowany wojną w Wietnamie i w jakimś sensie po-
dział ten przypominał mi ich wojnę secesyjną. Więc kiedy zobaczyłam czarnych i
białych obejmujących się, demokratów i republikanów śpiewających razem „Boże,
błogosław Amerykę”, zareagowałam tak jak ty. Tak samo, kiedy usłyszałam, że Bill
Clinton (osoba, do której nie czułam nigdy specjalnej słabości) oświadcza: „Skupmy
się wokół Busha, zaufajmy naszemu prezydentowi”. Tak samo, kiedy te słowa po-
wtórzyła jego żona, senator Hillary Rodham Clinton. Tak samo, gdy powtórzył je
senator Joe Lieberman. (Tylko pokonany Al Gore zachował i nadal zachowuje bole-
śnie nędzne milczenie.) Tak samo, kiedy Kongres jednogłośnie poparł wojnę. Tak
samo, kiedy odkryłam że ich mottem jest szlachetna łacińska maksyma, która
brzmi „Ex pluribus unum - Z wielu jeden”. (Czyli: wszyscy za jednego.) Tak, byłam
zdumiona, a teraz zazdroszczę. Wzruszam się i zazdroszczę. Ach, gdyby nasz kraj
mógł się tego od nich nauczyć! To taki podzielony kraj, nasza ojczyzna. Tak sekciar-
ski, tak zatruty przez stare waśnie plemienne! Włosi nie potrafią być razem nawet
wewnątrz swojej własnej partii politycznej. Nawet w ramach tej samej ideologii
dbają tylko o własny mały sukces, własną małą sławę. Zdradzają się nawzajem,
oskarżają nawzajem, obrzucają gównem... Jestem absolutnie pewna, że gdyby
Osama bin Laden zechciał zniszczyć Wieżę Giotta czy Krzywą Wieżę w Pizie, wło-
ska opozycja winiłaby za to rząd, a włoski rząd - opozycję; szefowie rządu i szefo-
wie opozycji winiliby swoich własnych towarzyszy. A teraz pozwól, że wytłuma-
czę, skąd bierze się ta niezwykła zdolność Amerykanów do jednoczenia się, do rea-
gowania z niemal żołnierską zwartością na nieszczęścia, na wrogów.
Bierze się z ich patriotyzmu. Nie wiem, czy widziałeś w telewizji, co się dzia-
ło, kiedy Bush przyjechał tu, żeby podziękować służbom ratunkowym, ludziom,
którzy kopali w tej mielonej kawie, nie poddając się, a jeśli ich zapytałeś, jak to
robią, odpowiadali „mogę sobie pozwolić na to, żeby być zmęczonym, ale nie na
to, żeby być pokonanym”. Nie wiem, czy widziałeś, jak machali amerykańskimi
flagami i wołali „U-S-A, U-S-A, U-S-A”. No więc, ja widziałam. I w kraju totalitar-
nym pomyślałabym sobie: „popatrzcie, jak dobrze władza to zorganizowała!” Ale
nie w Ameryce. W Ameryce takich rzeczy nie można zorganizować. Nie można ich
zaaranżować, nie można ich narzucić. Zwłaszcza w tak sfrustrowanej metropolii jak
Nowy Jork, z takimi robotnikami jak robotnicy Nowego Jorku. To twardzi faceci, ci
robotnicy Nowego Jorku. Zdeterminowani, niezależni. Indywidualiści, którzy nie
słuchają nawet swoich związków zawodowych. Ale jeśli ruszysz ich ojczyznę... W
angielskim nie ma odpowiednika słowa ,,patria”, ojczyzna. Trzeba połączyć dwa
wyrazy i powiedzieć „Fatherland” albo „Motherland” , albo „Nativeland” albo po
prostu „My Country” - mój kraj. Istnieje jednak rzeczownik „patriotyzm”, przy-
miotnik „patriotyczny”.
I, może poza Francją, nie mogę sobie wyobrazić kraju bardziej patriotyczne-
go niż Ameryka. Ach, czułam coś w rodzaju upokorzenia, kiedy patrzyłam, jak ci
robotnicy spontanicznie machali flagami i wołali „U- S-A, U-S-A, U-S-A”, bo nigdy
nie widziałam włoskich robotników machających trójkolorówką i wrzeszczących
Italia, Italia, Italia. Nigdy. Widziałam ich machających wieloma czerwonymi
sztandarami. Rzeki, jeziora, oceany czerwonych sztandarów Ale włoska flaga - ni-
gdy. Otumanieni czy tyranizowani przez Partię Komunistyczną, która służyła
Związkowi Radzieckiemu, zawsze zostawiali trójkolorówkę swoim przeciwnikom. I
nikt nie może powiedzieć, że ich przeciwnicy zrobili z niej dobry użytek. W rezulta-
cie dziś trójkolorówkę można oglądać jedynie na igrzyskach olimpijskich, kiedy
przypadkiem zdobędziemy medal, czy na stadionach, kiedy gramy międzynarodo-
wy mecz piłki nożnej. Jedyna okazja, kiedy można usłyszeć dumne okrzyki „Italia,
Italia, Italia”.
Tak, jest wielka różnica między krajem, gdzie flagą narodową machają jedy-
nie chuligani na stadionach lub zdobywcy olimpijskich medali, a krajem, w którym
machają nią wszyscy obywatele. Na przykład patriotyczni robotnicy, którzy kopią
w takiej mielonej kawie, żeby wydobyć kilka kończyn istot zdezintegrowanych
przez synów Allacha, i nie znajdują nic poza nosem tu i palcem tam.
* * *
To fakt, że Ameryka jest bardzo szczególnym krajem, mój drogi. Krajem, któ-
remu jest czego zazdrościć, jest o co czuć zawiść. I to z powodów, które nie mają nic
wspólnego z jej bogactwem, jej niezmierną potęgą, jej supremacją militarną. Czy
wiesz czemu? Bo Ameryka jest narodem, który powstał z potrzeby ducha, potrzeby
ojczyzny i z najwznioślejszej idei, jaką kiedykolwiek wymyślono na Zachodzie: idei
Wolności zespolonej z ideą Równości. To kraj szczególny także dlatego, że stało się
to w czasach, kiedy idea Wolności nie była w modzie. Idea Równości - jeszcze
mniej. W owym czasie o takich rzeczach mówili tylko niektórzy filozofowie zwani
filozofami oświeceniowymi. Jedynie ogromna i droga książka w siedemnastu to-
mach (co razem z osiemnastoma tomami tablic daje trzydzieści pięć) opublikowana
we Francji pod redakcją niejakiego Diderota i niejakiego D’Alemberta (ta, która
nazywała się „Encyclopedie, albo słownik rozumowany nauk, sztuk i rzemiosł”)
wyjaśniała owe pojęcia. A oprócz intelektualistów, oprócz arystokratów, którzy
mieli pieniądze, żeby kupić te siedemnaście, a potem trzydzieści pięć tomów Wiel-
kiej Drogiej Książki i inne księgi, które ją zainspirowały, któż wiedział w owych
czasach o oświeceniu? Kto walczył o tę wzniosłą ideę? Nawet nie rewolucjoniści
francuscy, zważywszy, że rewolucja francuska zaczęła się w 1789 roku. To znaczy
piętnaście lat po rewolucji amerykańskiej, która rozpoczęła się w roku 1776, ale
rozwijała się już od roku 1774. (Szczegół, o którym antyamerykańscy lewicowcy
zwykle zapominają albo udają, że zapomnieli.) Przede wszystkim jednak Ameryka
jest krajem szczególnym, ponieważ ideę Wolności zespoloną z ideą Równości pojęli
wieśniacy, którzy byli na ogół niepiśmienni, a w każdym razie niewykształceni.
Wieśniacy z trzynastu amerykańskich kolonii. I ponieważ idea ta zmaterializowała
się dzięki niezwykłym przywódcom, ludziom o wielkiej kulturze, wielkich charakte-
rach i wielkiej wyobraźni: Ojcom Założycielom. Na litość boską, czy ktoś pamięta
nazwiska: Benjamin Franklin, Thomas Jefferson, Thomas Paine, John Adams, Geor-
ge Washington i tak dalej, i tak dalej, amen? Nie mieli nic wspólnego z kauzyper-
dami, czyli „awocaticchi” (jak ich pogardliwie określał Vittorio Alfieri) z francuskiej
rewolucji. Nic wspólnego z ponurymi i podstępnymi egzekutorami jej terroru: roz-
maitymi Maratami, Dantonami, Desmoulinsami, Saint-Justami, Robespierre’ami i
tak dalej. Byli ludźmi, Ojcowie Założyciele, którzy znali grekę i łacinę, tak jak nigdy
nie będą ich znać nasi nauczyciele greki i łaciny. Ludźmi, którzy czytali Archimede-
sa i Arystotelesa, i Platona po grecku, Senekę i Cycerona, i Wergiliusza po łacinie.
Ludźmi, którzy studiowali zasady greckiej demokracji pilniej niż marksiści za moich
czasów studiowali teorię wartości dodatkowej. (Zakładając, że marksiści za moich
czasów rzeczywiście ją studiowali.) Jefferson znał nawet włoski. (Nazywał go to-
skańskim.) Po włosku mówił, pisał i czytał z dużą łatwością. W roku 1774 floren-
tyński lekarz Filippo Mazzei przywiózł mu - wraz z dwoma tysiącami winorośli i
tysiącem sadzonek oliwkowych, i nutami, o które trudno było w Wirginii - pięć
egzemplarzy pewnej książki napisanej przez niejakiego Cesare Beccarię: „Dei Delitti
e delle Pene” („O zbrodniach i karach”). Co do samouka Benjamina Franklina, to
był on geniuszem. Uczony, typograf, pisarz, redaktor, dziennikarz, polityk, wyna-
lazca. Odkrył na przykład elektryczną naturę błyskawic. Wynalazł piorunochron i
piecyk do ogrzewania pokojów, w których nie było kominka. (Wielki książę Toska-
nii Piotr Leopold zakupił dwa takie piecyki do swego gabinetu w Palazzo Pitti we
Florencji.) Właśnie z takimi niezwykłymi przywódcami, ludźmi wielkiej kultury,
wielkich charakterów i wielkiej wyobraźni, w 1776 roku w większości niepiśmienni
czy niewykształceni wieśniacy z trzynastu amerykańskich kolonii zbuntowali się
przeciwko Anglii i walczyli w wojnie o niepodległość. Amerykańskiej rewolucji.
Walczyli w niej pomimo krwi, jaką kosztuje każda wojna, bez okropieństw
rewolucji francuskiej. Bez terroru gilotyny, bez rzezi z Tulonu, Lyonu czy Bordeaux,
masakry wandejskiej. Walczyli z powodu małej kartki papieru, która oprócz po-
trzeby ducha, oprócz potrzeby ojczyzny, ucieleśniała wzniosłą ideę Wolności zespo-
loną z Równością: z powodu Deklaracji Niepodległości. „Uważamy za niezbite i
oczywiste następujące prawdy; że wszyscy ludzie stworzeni zostali równymi sobie;
że Stwórca udzielił im pewnych praw niepozbywalnych, w rzędzie których na
pierwszym miejscu postawić należy prawo do życia, do wolności i do poszukiwa-
nia szczęścia; celem zapewnienia sobie tych praw ludzie ustanowili między sobą
rządy...” I ten kawałek papieru, który począwszy od rewolucji francuskiej cały Za-
chód kopiował, z którego każdy z nas czerpał inspirację, nadal tworzy kościec Ame-
ryki. Jej żywotne soki. Wiesz dlaczego? Ponieważ przekształca poddanych w oby-
wateli. Ponieważ przemienia plebs w ludzi. Ponieważ zachęca, nie, zmusza plebeju-
szy przemienionych w obywateli do tego, by powstali przeciwko tyranii i rządzili
się sami. Aby wyrażali swą indywidualność, poszukiwali swego szczęścia. (Co dla
biedaków, dla plebsu oznacza bogacenie się.) Mówiąc krótko, głosi całkowite prze-
ciwieństwo tego, co zwykli robić komuniści, zabraniając ludziom samorządu, wy-
rażania swej osobowości, bogacenia się. Sadzając na tronie Jego Wysokość Pań-
stwo. „Komunizm jest absolutyzmem, monarchią w starym stylu” - mawiał mój
mądry ojciec. „Jako taki, obcina mężczyznom jaja. A kiedy mężczyźnie obciąć jaja,
to nie jest już mężczyzną”. Mawiał też, że zamiast ratować plebs, komunizm prze-
mienia wszystkich w plebejuszy. Każe wszystkim umierać z nędzy i głodu, nie po-
zwala uratować plebsu.
Tak - moim zdaniem Ameryka ratuje, ocala plebs. Zasadniczo wszyscy są tam
plebejuszami. Biali i czarni, żółci i brązowi, głupi i mądrzy, biedni i bogaci. Wła-
ściwie w wielu przypadkach ci bogaci są najbardziej plebejscy. Takie chamy! Widać
od razu, że nigdy nie czytali „Dobrych manier monsignora della Casa”, że nigdy nie
mieli kontaktu z wyrafinowaniem czy ogładą. Na przykład to, co zwykle jedzą. Jak
się ubierają. Większość z nich jest tak nieelegancka, że królowa Anglii wyglądałaby
przy nich jak wzięta modelka. Ale są uratowani, na Boga! Są ocaleni! A nie ma na
tym świecie nic bardziej żywotnego, potężniejszego, bardziej nieustępliwego niż
Ocalony Plebs, Uratowany Plebs. Zawsze sobie połamiesz zęby na Uratowanym
Plebsie, Ocalonym Plebsie. I w ten czy w inny sposób wszyscy połamali sobie zęby
na Ameryce. Anglicy, Niemcy, Rosjanie, Meksykanie, hitlerowcy, faszyści, komuni-
ści... W ostatecznym rachunku nawet Wietnamczycy Ho Chi Minha. Po swoim
zwycięstwie oni też musieli pogodzić się ze znienawidzoną Ameryką. A kiedy były
prezydent Clinton pojechał złożyć im małą wizytę, mało nie wyskoczyli ze skóry.
„Bienvenu, Your Excellence, bienvenu! Shall we faire business avec America, oui?
Beaucoup money, much argent, oui?” Sęk w tym, że synowie Allacha nie są Wiet-
namczykami. I wojna z nimi będzie bardzo ciężka. Bardzo długa, bardzo trudna,
bardzo ciężka. Chyba że my, Europejczycy, przestaniemy srać w majtki ze strachu i
poświęcając naszą godność toczyć podwójną grę z naszym wrogiem. Jest to po-
gląd, który chciałabym z całym szacunkiem przedstawić także papieżowi.
(Powiedz mi Ojcze Święty: czy to prawda, że jakiś czas temu prosiłeś synów
Allacha o przebaczenie za wyprawy krzyżowe, które Twoi poprzednicy podjęli, żeby
odzyskać Grób Pański? A czy synowie Allacha kiedykolwiek prosili Cię o przeba-
czenie za to, że zajęli Grób Pański? Czy kiedykolwiek przepraszali za to, że na ponad
siedemset lat podbili superkatolicki Półwysep Iberyjski, całą Portugalię i trzy
czwarte Hiszpanii, tak że gdyby Izabela Kastylijska i Ferdynand Aragoński nie wy-
gonili ich w 1490 roku, wszyscy mówilibyśmy teraz po arabsku? Intryguje mnie to
pytanie, Ojcze Święty, bo oni nigdy nie prosili mnie o przebaczenie za zbrodnie,
które w siedemnastym i osiemnastym wieku popełnili Saraceni na brzegach To-
skanii i w innych rejonach Morza Śródziemnego. Kiedy porywali moich przodków,
skuwali im ręce i nogi, i szyje, zawozili do Algieru, Tunisu, Tangieru czy Konstanty-
nopola i sprzedawali ich na bazarach. Trzymali jako niewolników do końca życia,
młode kobiety w haremach, za próbę ucieczki karząc poderżnięciem gardła - pamię-
tasz? Oczywiście, że pamiętasz. Towarzystwo na rzecz Uwolnienia Białych Niewol-
ników przetrzymywanych w Algierii, Tunezji, Maroku, Turcji itd. zostało założone
przez włoskich mnichów, prawda? I to właśnie Kościół katolicki negocjował uwol-
nienie tych, którzy mieli pieniądze na zapłacenie okupu, prawda? Naprawdę zdu-
miewasz mnie, Przenajświętszy Ojcze. Przecież to ty pracowałeś tak ciężko, żeby
doprowadzić do upadku Związku Radzieckiego. Moje pokolenie, pokolenie, które
przeżyło całe życie w obawie przed trzecią wojną światową, musi Ci szczególnie
podziękować za ten cud, w który nikt z nas nie wierzył: Europa wolna od koszmaru
komunizmu, Rosja, która chce wejść do NATO, Leningrad, który nazywa się znowu
Sankt Petersburg, Putin, który jest najlepszym przyjacielem Busha. Najlepszym so-
jusznikiem. I po takim zwycięstwie mrugasz do osobników, którzy są gorsi od Sta-
lina, flirtujesz z tymi, którzy nadal chcieliby wybudować meczet w Watykanie?
Przenajświętszy Ojcze... Z całym szacunkiem, przypominasz mi tych niemiecko-
żydowskich bankierów, którzy w trzydziestych latach sądząc, że się ocalą, pożyczali
pieniądze Hitlerowi. I którzy kilka lat później skończyli w piecach jego kremato-
riów.)
* * *
Nie mówię oczywiście do tych sępów, którzy, widząc obrazy z 11 września,
chichoczą szyderczo „Dobrze-dobrze-tak-Amerykanom”. Mówię do ludzi, którzy,
choć nie są głupi ani źli, żyją złudzeniami pobożności, niepewności, wątpliwości.
Do nich mówię: Ludzie, obudźcie się, obudźcie się! Zastraszeni perspektywą płynię-
cia pod prąd, bojąc się wyjść na rasistów (zresztą zupełnie niewłaściwe słowo, bo
problem nie ma nic wspólnego z rasą - chodzi o religię), nie rozumiecie lub nie
chcecie zrozumieć, że toczy się już Odwrotna Krucjata?
Zaślepieni krótkowzrocznością i głupotą Politycznie Poprawnych, nie zdaje-
cie sobie sprawy lub nie chcecie zdać sobie sprawy, że toczy się już wojna religijna.
Wojna, którą oni nazywają dżihadem. Wojna, która nie ma być może (być może?)
na celu podboju naszego terytorium, ale z pewnością ma na celu podbój naszych
dusz i zlikwidowanie naszej wolności. Wojna, która jest prowadzona po to, by
zniszczyć naszą cywilizację, nasz styl życia i umierania, modlenia się lub niemodle-
nia, jedzenia, picia i ubierania się, i studiowania, i cieszenia się życiem. Otępieni
propagandą fałszu nie przyjmujecie do wiadomości lub nie chcecie przyjąć do wia-
domości, że jeśli nie zaczniemy się bronić, jeśli nie będziemy walczyć, dżihad zwy-
cięży. Zwycięży, tak, i zniszczy świat, który w ten czy inny sposób udało nam się
zbudować. Zmienić, ulepszyć, uczynić bardziej inteligentnym, mniej zakłamanym
czy może w ogóle niezakłamanym. Zmiecie naszą kulturę, naszą sztukę, naszą nau-
kę, naszą tożsamość, naszą moralność, nasze wartości, nasze przyjemności... Na Bo-
ga! Czy nie rozumiecie, że ci wszyscy Osamowie bin Ladenowie uważają się za
uprawnionych do zabijania was i waszych dzieci, bo pijecie alkohol, bo nie nosicie
długich bród, czadoru czy burki, bo chodzicie do teatru i do kina, bo kochacie mu-
zykę i śpiewacie piosenki, bo tańczycie i oglądacie telewizję, bo nosicie minispód-
niczki albo szorty, bo na plaży i na basenie opalacie się nago czy prawie nago, bo
kochacie się wtedy, kiedy chcecie, i z tymi, z którymi chcecie, czy też dlatego że nie
wierzycie w Boga?!? Jestem ateistką, chwała Bogu. I nie mam zamiaru dać się uka-
rać tym niedorozwiniętym bigotom, którzy zamiast wnieść swój wkład w ulepsze-
nie ludzkości, salamują i gdaczą modlitwy pięć razy dziennie.
Powtarzam to od dwudziestu lat. Dwudziestu. Z pewnym umiarkowaniem,
bez tej wściekłości i bez tej dumy, dwadzieścia lat temu napisałam artykuł wstęp-
ny. Był to artykuł osoby przyzwyczajonej do współżycia z wszelkimi rasami, zwy-
czajami i wierzeniami, kobiety przywykłej do walki z wszelkim faszyzmem i nieto-
lerancją, laika bez żadnych tabu. Ale był to też krzyk mieszkańca Zachodu pełen
oburzenia na idiotów, którzy nie czują smrodu nadchodzącej świętej wojny, któ-
rzy tolerują przestępstwa popełniane w Europie przez synów Allacha wraz z ich
terroryzmem... Moje rozumowanie dwadzieścia lat temu szło mniej więcej tym
tropem: „Jaka jest logika w szanowaniu tych, którzy nie szanują nas? Jaka god-
ność w obronie ich kultury czy rzekomej kultury, jeśli oni okazują pogardę naszej?
Chcę bronić mojej kultury, nie ich, i oświadczam wam, że lubię Dantego i Szekspi-
ra i Goethego i Verlaine’a i Walta Whitmana i Leopardiego znacznie bardziej niż
Omara Chajjama”.
No tak. Zostałam ukrzyżowana. „Ty rasistko, wstrętna rasistko!” To nasze cy-
kady ukrzyżowały mnie za pomocą oszukańczego słówka „Rasistka”. A potem, to
znaczy podczas sowieckiej inwazji na Afganistan zrobiły to znowu. Zrobiły to, po-
nieważ za każdym razem, gdy brodaci wojownicy wrzeszczeli Allach akbar strzela-
jąc z moździerza, miałam złe przeczucia i mówiłam „Spójrzmy prawdzie w oczy.
Sowieci są jacy są, ale w tym wypadku powinniśmy im podziękować”. Potem zo-
stałam ukrzyżowana, kiedy opisałam, co robią z sowieckimi jeńcami. Że obcinają
im ręce i nogi. (Te same okrucieństwa, przypomnij sobie, które popełniali pod ko-
niec dziewiętnastego wieku na ambasadorach królowej Wiktorii i innych europej-
skich dyplomatach przebywających w Kabulu. Po takim okaleczeniu obcinali żywej
jeszcze ofierze głowę i tą obciętą głową grali w buskachi. Rodzaj afgańskiego polo.
Co do rąk i nóg, sprzedawali je na bazarze jako trofea...) Wtedy też zostałam ukrzy-
żowana, tak. Nie podobał im się nawet fakt, że opłakuję bezrękich i beznogich
ukraińskich rekrutów, porzuconych przez tych barbarzyńców i odnalezionych przez
swoich towarzyszy, którzy leżeli w szpitalach polowych błagając: pozwólcie mi
umrzeć. Nazwali mnie „rasistką” za to też, pamiętasz? Nazywając mnie rasistką,
wiwatowali na cześć Amerykanów, którzy otumanieni strachem przed Związkiem
Radzieckim, dali barbarzyńcom swe wsparcie i broń, wyszkolili młodego Saudyj-
czyka nazwiskiem Osama bin Laden i krzyczeli „Niech żyje bohaterski naród afgań-
ski! Precz z Sowietami! Sowieci precz od Afganistanu!” No cóż, Sowieci odeszli.
Osama bin Laden został i wysłał kamikadze do Ameryki.
Teraz jesteście zadowoleni?
Niektórzy nie są ani zadowoleni, ani niezadowoleni. Po prostu im nie zależy.
Czemu miałoby nam zależeć, protestują, Ameryka jest daleko. Między Ameryką a
Europą jest ocean. O nie, moi drodzy. Nie ma oceanu - jest strużka wody. Kiedy
bowiem chodzi o los Zachodu, kiedy zagrożone jest przetrwanie naszej cywilizacji,
Nowy Jork to my. Ameryka to my. My Włosi, my Francuzi, my Anglicy, my Niem-
cy, my Szwajcarzy, Austriacy, Holendrzy, Węgrzy, Słoweńcy, Polacy, Belgowie,
Hiszpanie, Grecy, Portugalczycy, Skandynawowie, Rosjanie... Tak, również Rosja-
nie, zważywszy że Moskwa ma ten sam problem co my z terroryzmem muzułma-
nów z Czeczenii. Ameryka to my, mówię wam. Więc jeśli Ameryka upadnie, upad-
nie też Europa. Upadnie cały Zachód. Wszyscy upadniemy. I to nie tylko finanso-
wo, czego wielu jedynie się obawia. (Kiedyś, kiedy byłam młoda i naiwna, powie-
działam do dramaturga Arthura Millera: „Wy, Amerykanie, mierzycie wszystko
pieniędzmi, martwicie się tylko o cholerne pieniądze”. A Arthur Miller roześmiał
się i odparował: ,,A wy nie?”). Upadniemy pod wszelkimi względami, moi drodzy.
Ponieważ umrze nasza cywilizacja i obudzimy się z minaretami zamiast wież ko-
ścielnych, w burkach zamiast minispódniczek, z wielbłądzim mlekiem zamiast
drinka... Nie rozumiecie tego, do cholery? Blair zrozumiał. Zaraz po tragedii przyje-
chał tu i odnowił solidarność z Bushem. Nie solidarność opartą na pogawędkach i
narzekaniach - solidarność opartą na faktach. To znaczy na sojuszu militarnym. Chi-
rac nie zrozumiał. Jak wiesz, on też tu przyjechał. Z wizytą przygotowaną dużo
wcześniej, nie spontaniczną. Przyjechał, zobaczył ruiny wież, zrozumiał, że zabitych
są niewypowiedziane rzesze, ale nie zmienił swej postawy. Podczas wywiadu w
CNN był czterokrotnie pytany przez Christiane Amanpour, w jaki sposób i w jakim
zakresie Francuzi zamierzają włączyć się do walki z dżihadem. I cztery razy wykrę-
cił się od odpowiedzi, wyśliznął się jak piskorz. W taki pokrętny i przerażający spo-
sób, że miałam ochotę krzyknąć: „Monsieur le President, czy nie pamięta pan lą-
dowania w Normandii? Czy nie wie pan, ilu Amerykanów zginęło w Normandii,
żeby wypędzić hitlerowców z Francji?!?”
Kłopot polega na tym, że wśród pozostałych przywódców europejskich też
nie widzę żadnego Ryszarda Lwie Serce. A tym bardziej nie widzę go w moim kra-
ju, gdzie do dnia tego listu, to jest końca września 2001 roku, nie zidentyfikowano i
nie aresztowano żadnych podejrzanych o współpracę z Osamą bin Ladenem. Ejże,
panie premierze Włoch: meczety Mediolanu, Turynu i Rzymu po prostu pękają w
szwach od terrorystów i kandydatów na terrorystów, którzy marzą o wysadzeniu
w powietrze naszych dzwonnic, naszych kopuł - czy pana policja jest taka nieudol-
na? Czy pana tajne służby są tak źle poinformowane, tak bojaźliwe? Czy pana
urzędnicy są tak niezdarni? I czy wszyscy nasi brodaci goście są tacy niewinni, tak
niepowiązani z tym, co stało się w Ameryce? Czy też strach przeszkadza panu ziden-
tyfikować i aresztować wyżej wymienionych facetów? Dobry Boże, nie odmawiam
nikomu prawa do strachu. Tysiąc razy pisałam, że ktokolwiek twierdzi, że nie zna
lęku, jest albo kłamcą, albo idiotą, albo jednym i drugim. Ale w Życiu i w Historii
są chwile, kiedy strach nie jest dopuszczalny. Chwile, kiedy strach jest niemoralny i
niecywilizowany. A ci, którzy ze słabości albo głupoty (albo zwyczaju trzymania
jednej nogi w dwóch butach) unikają zobowiązań narzucanych przez tę wojnę, są
nie tylko tchórzami - są masochistami.
* * *
Masochistami, tak, masochistami. I w tym kontekście porozmawiajmy
wreszcie o tym, co wy nazywacie „różnicami między dwoma kulturami”. Dwoma?!?
Jeśli naprawdę chcecie wiedzieć, czuję się nieswojo nawet wtedy, kiedy słyszę
słowa „dwie kultury”. To znaczy, kiedy stawiacie je na tym samym poziomie, jakby
były dwoma równoległymi bytami. Dwoma rzeczywistościami o równej wadze i
znaczeniu. Nie bądźcie tacy skromni, moi drodzy. Bo za naszą kulturą stoi Homer,
Fidiasz, Sokrates, Platon, Arystoteles, Archimedes. Stoi starożytna Grecja ze swą
boską rzeźbą i architekturą, i poezją, i filozofią, ze swą zasadą demokracji. Stoi sta-
rożytny Rzym ze swą wielkością, uniwersalnością, pojęciem prawa, literaturą, pała-
cami, amfiteatrami, akweduktami, mostami, drogami budowanymi w całym zna-
nym wówczas świecie... Stoi rewolucjonista, nazywany Jezusem, który umarł na
krzyżu, aby nauczyć nas pojęcia miłości i sprawiedliwości. (I tym gorzej dla nas,
jeśli się nie nauczyliśmy.) Stoi także Kościół, który dał nam inkwizycję, wiem. Ko-
ściół, który za pośrednictwem inkwizycji męczył nas i torturował, palił nas tysiące
razy na stosie. Kościół, który uciskał nas przez wieki, który przez wieki kazał nam
malować i rzeźbić wyłącznie Chrystusy i Madonny, i męczenników, i świętych. Ko-
ściół, który niemal zabił Galileusza, upokorzył go, zmusił do wyrzeczenia się same-
go siebie i swojej wiedzy... Ale ten Kościół wniósł też ogromny wkład do Historii
Myśli, a po inkwizycji zaczął się zmieniać. Nawet taki antyklerykał jak ja nie może
temu zaprzeczyć. Stoi kulturalne przebudzenie, które rozpoczęło się i rozkwitło we
Florencji, w Toskanii, by umieścić Człowieka w centrum Wszechświata i pogodzić
jego potrzebę wolności z jego potrzebą Boga. Mam na myśli renesans. A dzięki re-
nesansowi mamy też Leonarda da Vinci. Michała Anioła, Donatella, Rafaela,
Wawrzyńca Wspaniałego. (Wybieram pierwsze nazwiska, które przychodzą mi do
głowy.) Mamy też spuściznę pozostawioną przez Erazma z Rotterdamu, Montai-
gne’a, Tomasza More’a i Kartezjusza. Stoi też za nią oświecenie, mam na myśli Ro-
usseau i Woltera, i Encyklopedię. Jest też muzyka Mozarta i Bacha, i Beethovena, i
Rossiniego, i Donizettiego aż do Verdiego i Pucciniego, i całej reszty. (Ta muzyka,
bez której nie potrafimy żyć, a która w kulturze muzułmańskiej czy rzekomej kultu-
rze muzułmańskiej jest wstydem, wielką zbrodnią; biada tym, którzy zagwiżdżą
piosenkę czy zanucą kołysankę. „Co najwyżej mogę wam pozwolić na marsz woj-
skowy” - powiedział Chomeini podczas wywiadu w Kum.) W końcu jest też nasza
nauka, na Boga. I technika, która z niej czerpie soki. Nauka, która w ciągu kilku
stuleci poczyniła zapierające dech w piersiach odkrycia, zmieniła oblicze tej plane-
ty. Technika, która wyprodukowała i produkuje cuda godne czarodzieja Merlina...
Dość tych bzdur, mój drogi: Kopernik, Galileusz, Newton, Darwin, Pasteur, Einstein
nie byli wyznawcami Proroka. Prawda? Silnik, telegraf, żarówka, mam na myśli
wykorzystanie elektryczności, fotografia, telefon, radio, telewizja nie zostały wyna-
lezione przez jakichś mułłów czy ajatollachów. Prawda? Pociąg, samochód, samo-
lot, helikopter (o którym marzył i który projektował Leonardo da Vinci), statki ko-
smiczne, którymi polecieliśmy na Księżyc i na Marsa i które niedługo polecą Bóg
wie gdzie, tak samo. Prawda? Przeszczepy serca, wątroby, oczu i płuc, lekarstwo na
raka, rozszyfrowanie genomu, także. Nieprawda? Nie zapominajmy też o poziomie
życia, jaki osiągnęła zachodnia kultura we wszystkich warstwach społecznych. Na
Zachodzie nie umieramy już z głodu i na uleczalne choroby tak jak ludzie w krajach
muzułmańskich. Prawda czy nie? Ale nawet gdyby były to wszystko mało ważne
osiągnięcia (w co wątpię), powiedzcie mi: gdzie są zdobycze tej drugiej kultury,
kultury bigotów z brodami, w czadorach i burkach?
Szukajcie, szperajcie, szperajcie, szukajcie, ja potrafię znaleźć tylko Proroka z
jego świętą księgą, która brzmi niedorzecznie nawet wtedy, kiedy jest plagiatem
Biblii czy Ewangelii, czy Tory, czy myślicieli hellenistycznych. Potrafię znaleźć tylko
Awerroesa z jego niezaprzeczalnymi zasługami jako uczonego (Komentarze do Ary-
stotelesa itd.), Omara Chajjama z jego uroczą poezją oraz kilka pięknych meczetów.
Żadnego innego osiągnięcia w dziedzinie sztuki czy w ogrodzie Myśli. Żadnych do-
konań na polu nauki, techniki czy dobrobytu... Kiedy wypowiadam takie słowa,
niektórzy protestują i mówią „matematyka”. Jak zwykle rycząc i plując mi w twarz
swoją cuchnącą śliną, Arafat w roku 1972 powiedział mi, że jego kultura jest „wyż-
sza” od mojej, ponieważ jego przodkowie wynaleźli matematykę i liczby. (Nawia-
sem mówiąc, cykady: jak to jest, że on może mówić „wyższa”, a ja nie?) Ale oprócz
małej inteligencji i bezmiernej niewiedzy Arafat ma też krótką pamięć. Nie, panie
pyszałkowaty pyskaczu, wyjaśnijmy to raz na zawsze: pańscy przodkowie nie wy-
naleźli matematyki. Matematyka została wynaleziona mniej więcej równocześnie
przez Arabów, Hindusów, Greków, Majów, mieszkańców Mezopotamii. Idź i
sprawdź. Twoi przodkowie nie wynaleźli też liczb. Po prostu wynaleźli nowy spo-
sób ich zapisywania. Sposób, który my, niewierni, przyjęliśmy, ułatwiając i przy-
spieszając tym samym odkrycia, których wy nigdy nie dokonaliście. Ten wynalazek
jest wysoce chwalebny, przyznaję. Niewątpliwie godny najwyższego uznania. Ale
jest też niewystarczający, by uznać kulturę islamską za wyższą od kultury zachod-
niej. W rezultacie czuję się w pełni uprawniona do stwierdzenia, że oprócz Awerro-
esa i paru poetów, i paru meczetów, i sposobu zapisywania liczb, pańscy przodko-
wie pozostawili nam jedną książkę. I to wszystko. Mam na myśli ten Koran, który
przez tysiąc czterysta lat wyrządził ludzkości więcej cierpień niż Biblia, Ewangelie i
Tora razem wzięte. A teraz przyjrzyjmy się, dlaczego cykady, zwłaszcza te europej-
skie, szanują ją bardziej niż szanowały „Kapitał” Karola Marksa.
Może z powodu jej kłamliwego, obłudnego, oszukańczego przesłania Pokoju
i Braterstwa, i Sprawiedliwości? Ach! Żeby uciszyć swoich Araboamerykanów, za-
chować ich lojalność, nawet George Bush powtarza, że islam naucza pokoju i bra-
terstwa, i sprawiedliwości. Ale w imię logiki - jeśli ten Koran jest taki pokojowy i
braterski, i sprawiedliwy, to jak wytłumaczymy „oko za oko, ząb za ząb”, które co
prawda znajdziemy także w Biblii i Torze, ale które dla muzułmanów jest Solą Ży-
cia? Jak wytłumaczymy nakaz czadoru i burki, burki, pod którą muzułmańskie ko-
biety stają się bezkształtnymi tobołami i oglądają świat przez malutką pajęczynę?
Jak wytłumaczymy fakt, że w większości krajów islamskich nie mają prawa cho-
dzić do szkoły, nie mogą pójść do lekarza, nie mają żadnych praw, są mniej warte
od wielbłąda i tak dalej i tak dalej amen? Jak wyjaśnimy potworność ukamieno-
wania czy dekapitacji niewiernej żony? (Ale nie niewiernych mężów.) Jak wytłu-
maczymy karę śmierci dla pijących alkohol i karę okaleczenia dla złodziei - za
pierwszą kradzież lewa ręka, za drugą prawa ręka, za trzecią lewa stopa, a potem
nie wiem co? To także zapisano w Koranie: tak czy nie? I nie wydaje mi się to spe-
cjalnie sprawiedliwe. Nie wydaje mi się to bardzo braterskie. Nie wydaje mi się to
bardzo pokojowe. Nie wydaje mi się to też specjalnie mądre... A skoro mowa o in-
teligencji: czemu włoskie ultralewicowe cykady nie przyjmują takich uwag? Czemu,
czytając je czy słysząc, dostają amoku i wrzeszczą „Nie do zniesienia, niedopusz-
czalne, skandaliczne”? Czy wszystkie nawróciły się na islam, czy też może zachowu-
ją się w ten sposób, żeby się przypodobać swojemu nowemu partnerowi, niewy-
tłumaczalnie proislamskiemu Kościołowi katolickiemu? No cóż... Mój stryj Bruno
miał rację, kiedy mówił: „Włochy, które nie miały reformacji, są krajem, który bar-
dziej intensywnie i katastrofalnie przeżywa kontrreformację”.
Oto jest zatem moja odpowiedź na pytanie o to, co nazywacie „różnicami
między dwoma kulturami”. Jest na tym świecie miejsce dla każdego. W swoich
własnych domach, swoich własnych krajach ludzie robią, co chcą. Jeśli zatem w
krajach muzułmańskich kobiety są tak głupie, że noszą czadory i burki, jeśli są tak
niemądre, że akceptują fakt, iż są mniej warte od wielbłąda, jeśli są tak tępe, że
wychodzą za mąż za rozpustnika, który chce mieć cztery żony, tym gorzej dla nich.
Jeśli ich mężczyźni są tak niemądrzy, że odmawiają kieliszka wina czy szklanki pi-
wa, to samo. Ja nie zamierzam mieszać się do ich wyboru. Mnie wychowano w
zrozumieniu wolności, do cholery, a moja matka zawsze mówiła: „Świat jest cie-
kawy, bo jest różnorodny”. Ale jeśli próbują narzucić te szaleństwa mnie, mojemu
życiu, mojemu krajowi, jeśli chcą zastąpić moją kulturę swoją kulturą czy swoją
rzekomą kulturą. .. A chcą. Osama bin Laden oświadczył, że cały ziemski glob musi
stać się muzułmański, że po dobroci czy nie on nas nawróci, że aby osiągnąć ten
cel, zabija nas i nadal będzie nas zabijał. Tego zaś nie może zaakceptować nawet
najbardziej tępy czy cyniczny adwokat islamu. Więc zgadnijcie, czy mogę to zaak-
ceptować ja. Tak naprawdę, bardzo chętnie odwróciłabym role i zapolowała na
niego... Kłopot w tym, że śmierć Osamy bin Ladena nie jest rozwiązaniem proble-
mu. Ponieważ Osamów bin Ladenów jest już zbyt wielu - jak klonowanych owiec
w naszych laboratoriach. Co więcej nie są oni już dzielnymi Maurami, którzy pod-
bijali Hiszpanię i Portugalię, jadąc na wielbłądach i walcząc złocistymi bułatami.
Czasy się zmieniają. Dzisiaj są sprytnymi oszustami, których uczymy, jak pi-
lotować boeinga 757, jak obsługiwać skomplikowany komputer, jak wyproduko-
wać broń jądrową. Jak zniszczyć lub zablokować system elektroniczny, system ko-
munikacyjny, system finansowy, jak wypuścić chorobotwórczego wirusa. Jak za-
szantażować rząd, jak manipulować papieżem, jak uwieść i wykorzystać media i
kręgi intelektualne czy tak zwane kręgi intelektualne. To znaczy, jak wpływać na
zachodnie umysły (w tym umysły ludzi dobrej wiary), kontrolując ich codzienne
otoczenie. Przecież ci najlepiej wyszkoleni i co bardziej inteligentni nie przebywają
w krajach muzułmańskich, w jaskiniach Afganistanu czy meczetach Iranu lub Paki-
stanu. Przebywają w naszych krajach, w naszych miastach, naszych uniwersyte-
tach, naszych przedsiębiorstwach. Mają doskonałe kontakty z naszymi kościołami,
naszymi bankami, naszymi telewizjami, naszymi radiostacjami, naszymi gazetami,
naszymi wydawcami, naszymi organizacjami akademickimi, naszymi związkami,
naszymi partiami politycznymi. Gnieżdżą się w zwojach nerwowych naszej techni-
ki. Gorzej: żyją w samym sercu społeczeństwa, które ich gości, nie kwestionując ich
inności, nie sprawdzając ich złych intencji, nie karząc za posępny fanatyzm. Społe-
czeństwo, które przyjmuje ich w duchu swojej liberalnej demokracji, nieograniczo-
nej tolerancji, chrześcijańskiej litości, liberalnych zasad, cywilizowanych praw.
Praw, które odrzuciły tortury i karę śmierci, które nie pozwalają nikogo aresztować,
jeśli nie zostało popełnione przestępstwo, nie pozwalają nikogo sądzić, jeśli nie ma
obrońcy, nie pozwalają nikogo skazać, jeśli wina nie została udowodniona. Praw,
czy może powinnam powiedzieć luk prawnych, które pozwalają unieważnić wyrok
czy zwolnić przestępcę. Co do luk prawnych, no cóż... Czy to nie dzięki nim nasi go-
ście osiedlają się na naszym terytorium, wtrącają się w nasze życie, drażnią nas i
dyrygują nami? Podczas synodu w Watykanie zorganizowanego w październiku
1999 roku dla przedyskutowania stosunków między chrześcijanami a muzułmana-
mi, pewien sławny uczony islamski zwrócił się do oniemiałych słuchaczy, oświad-
czając ze spokojną bezczelnością: „Dzięki waszej demokracji najedziemy was, dzięki
islamowi podporządkujemy was sobie”. (To niepokojące sprawozdanie przedstawił
jeden z uczestników spotkania: Jego Eminencja monsignor Giuseppe Bernardini,
arcybiskup tureckiej diecezji smyrneńskiej.)
Jak widzisz, ich Odwrotna Krucjata nie potrzebuje współczesnego Srogiego
Saladyna czy jakiegoś Napoleona. Z Saladynami i Napoleonami czy bez nich jest
nieodwracalnym faktem. Rozwijającą się cały czas rzeczywistością, którą Zachód
bezrozumnie podsyca i popiera. I właśnie dlatego owi Krzyżowcy są coraz liczniejsi,
żądają coraz więcej, panoszą się coraz bardziej. Także dlatego właśnie (jeśli nadal
pozostaniemy bezczynni) będzie ich coraz więcej. Będą żądać coraz więcej, będą nas
drażnić i dyrygować nami coraz bardziej. Aż nas sobie podporządkują. A zatem per-
traktowanie z nimi jest niemożliwe. Próba dialogu - nie do pomyślenia. Okazy-
wanie pobłażliwości - samobójcze. A ten, kto myśli inaczej, jest głupcem.
* * *
Uwierz komuś, kto poznał dość dobrze ten szeroki świat. Komuś, kto poznał
Iran, Pakistan, Bangladesz, Arabię Saudyjską, Kuwejt, Libię, Jordanię, Liban, Syrię,
Afrykę, a nawet Włochy. Komuś, kto poznał ten świat, tak, i kto w formie nierzad-
ko groteskowych wydarzeń uzyskał przerażające potwierdzenie tego, co twierdzi.
Wielkie nieba, nigdy nie zapomnę, co stało się w Rzymie, kiedy poprosiłam o irań-
ską wizę (wywiad z Chomeinim) i poszłam do irańskiej ambasady z paznokciami
pomalowanymi na czerwono. W oczach bardzo fanatycznego muzułmanina to
oznaka niemoralności. Przestępstwo, za które winowajczyni można amputować
wszystkie palce. Trzęsąc się z oburzenia, urzędnik w ambasadzie polecił mi usunąć
to czerwone i gdybym mu nie powiedziała, co ja bym chętnie usunęła z dolnych
rejonów jego ciała, pewnie bez wahania by mnie ukarał. Nie zapomnę też nigdy,
co stało się w świętym mieście Kom, gdzie jako kobiety nie wpuszczono mnie do
żadnego hotelu, żadnego miejsca publicznego. Żeby przeprowadzić wywiad z Cho-
meinim musiałam założyć czador, żeby założyć czador, musiałam zdjąć niebieskie
jeansy, żeby zdjąć jeansy, musiałam się gdzieś schować. Oczywiście mogłam prze-
prowadzić tę operację w samochodzie, którym przyjechałam z Teheranu. Ale mój
tłumacz błagał mnie, żebym tego nie robiła. „Proszę pani, proszę. Za taką rzecz w
Kom moglibyśmy dostać karę śmierci”. Po kolejnych odmowach wylądowaliśmy w
byłym pałacu królewskim, obecnie ratuszu, gdzie litościwy strażnik nas wpuścił.
Weszliśmy do przepysznej sali, w której nadal stał tron (tron byłego szacha Rezy
Pahlaviego), gdzie poczułam się jak Maria Dziewica, która chroni się, by urodzić
dzieciątko, zamknęłam drzwi i zgadnijcie, co się stało. Ponieważ Koran zabrania
parom, które nie są małżeństwem, przebywania w jednym pomieszczeniu bez
świadków, niemal natychmiast odrzwia przepysznej sali rozwarły się na oścież.
Mułła, któremu powierzono Pieczę nad Moralnością, wpadł dysząc „wstydź-
cie się, wstydźcie się, to grzech, to bezbożność” i mieliśmy tylko jeden sposób na to,
by uniknąć aresztowania za bezbożność: pobrać się. Podpisać świadectwo krótko-
terminowego ślubu (cztery miesiące), którym on nerwowo wymachiwał, i natych-
miast się pobrać. Kłopot polegał na tym, że mój Józef, to znaczy mój tłumacz, był
już żonaty. Z hiszpańską katoliczką, niejaką Consuelą, bardzo zazdrosną i zapewne
nie bardzo przygotowaną na szokujące spotkanie z drugą żoną. Co do mnie, nie
miałam ochoty nikogo poślubiać. A już na pewno nie irańskiego męża zazdrosnej
hiszpańskiej katoliczki. Z drugiej strony nie chciałam pójść do więzienia i stracić
wywiadu z Chomeinim. Więc zmagałam się z dylematem: poślubić-go-czy-nie i...
Śmiejesz się, jestem pewna. Dla ciebie to po prostu zabawne zdarzenie.
Anegdota. Więc nie opowiem ci reszty. Zostawię cię w niepewności co do tego, czy
za niego wyszłam czy nie, a żeby cię teraz zasmucić, opowiem ci historię o dwuna-
stu nieczystych mężczyznach (jaką nieczystość popełnili, nigdy się nie dowiedzia-
łam), których w 1975 roku synowie Allacha zabili w Dakce w Bangladeszu. Egzeku-
cja odbyła się na stadionie, pchnięciami bagnetów w piersi, w obecności dwudzie-
stu tysięcy wiernych, którzy siedzieli na trybunach i modlili się Allach-akbar, Al-
lach-akbar, Bóg-jest-wielki, Bóg-jest-wielki... Ach tak - słyszę bardzo dobrze, co so-
bie myślisz. Starożytni Rzymianie, myślisz sobie, ci Rzymianie, z których moja kul-
tura jest taka dumna, zwykli się zabawiać oglądaniem chrześcijan pożeranych przez
lwy. W całej Europie katolicy, ci katolicy, których wkład do historii myśli dostrze-
gam i szanuję, zabawiali się oglądaniem heretyków płonących żywcem. Od tamtej
pory upłynęło jednak dużo czasu, staliśmy się nieco bardziej cywilizowani i nawet
synowie Allacha powinni już zrozumieć, że takie rzeczy nie mogą mieć miejsca. A
jednak mają. Po nieczystych młodych mężczyznach zabili dziesięcioletnie dziecko,
które, aby ocalić jednego ze skazanych, swego brata, rzuciło się na oprawców. Zo-
stawcie-go, zostawcie-go.
Zgnietli mu głowę obcasami swoich ciężkich buciorów. A jeśli mi nie wie-
rzysz, przeczytaj mój reportaż albo reportaże francuskich, niemieckich i brytyjskich
dziennikarzy, którzy też tam byli. Jeszcze lepiej obejrzyj zdjęcia zrobione przez jed-
nego z nich. Niemca. W każdym razie chcę podkreślić, że gdy tylko egzekucja do-
biegła końca, dwadzieścia tysięcy wiernych (wiele kobiet) opuściło trybuny i zeszło
na murawę. Ale nie w bezładzie i wzburzeniu - w sposób uporządkowany i uroczy-
sty. W porządku uformowali kondukt, procesję. Uroczyście dotarli do miejsca rzezi.
I powtarzając w kółko swoją obsesyjną litanię Allach-ak-bar, Bóg-jest-wielki, Al-
lach-akbar, przeszli po ciałach. Zrobili z nich dywan zgniecionych kości. Zniszczyli je
jak dwie wieże.
Ach! Mogłabym opowiadać bez końca takie odrażające historie. Mogłabym
przytoczyć wydarzenia, których nigdy nie opisałam, nie opublikowałam. Bo czy
wiecie, na czym polega problem ludzi takich jak ja, ludzi, którzy za dużo widzieli?
W pewnym momencie przyzwyczajamy się do okropieństw. Opowiadając o nich,
czujemy się tak, jakbyśmy przeżuwali po raz drugi to samo jedzenie, więc zachowu-
jemy te historie dla siebie. O okrucieństwie poligamii zalecanej przez Koran i nigdy
nie krytykowanej przez cykady, mogłabym na przykład opowiedzieć historię Alego
Bhutto - pakistańskiego premiera, który został powieszony przez swoich ultramu-
zułmańskich przeciwników. Znałam Alego Bhutto. Żeby przeprowadzić z nim wy-
wiad, towarzyszyłam mu przez dwa tygodnie. I bez żadnego naciskania pewnego
wieczora w Karaczi opowiedział mi historię swojego pierwszego małżeństwa. Mał-
żeństwa zawartego mimo jego rozpaczy („Nie chcę się żenić, nie chcę”), kiedy nie
miał jeszcze trzynastu lat. Żona - piękna dwudziestokilkuletnia kuzynka. Opowia-
dał to, płacząc. Łza płynęła mu po nosie, potem spadła na usta, gdzie zlizał ją ze
smutkiem. Jednak później zmienił zdanie. Poprosił mnie, żeby wyciąć pewne szcze-
góły. Zrobiłam tak, bo zawsze miałam ogromny szacunek dla prywatności innych.
Włącznie z wrogami i głowami państw. Co więcej, zawsze czułam się bardzo nie-
swojo, słuchając, jak opowiadają o swoich prywatnych sprawach. (Szkoda, że nie
widziałeś, jak gwałtownie przerwałam Goldzie Meir, która zaczęła mi się wywnę-
trzać, jak unieszczęśliwiła męża swoją namiętnością do polityki. „Golda, czy jesteś
pewna, że chcesz o tym mówić?”) Ale kilka lat później znowu spotkałam Bhutto.
Spotkałam go w rzymskiej księgarni, przypadkiem. Oboje ucieszyliśmy się ze szczę-
śliwego spotkania i poszliśmy na herbatę, a pijąc herbatę, zaczęliśmy rozmawiać o
islamie i ni z tego ni z owego on wykrzyknął: „Nie miałem racji, kiedy prosiłem
cię, żebyś wycięła te szczegóły o moim pierwszym małżeństwie. Pewnego dnia
powinnaś opowiedzieć całą historię”. A cała historia zaczyna się od szantażu, ja-
kiemu został poddany w przeddzień ceremonii. To znaczy wtedy, kiedy krzyczał
„Nie-chcę-się-żenić, nie-chcę”. „Jeśli się ożenisz, damy ci wrotki i kije do krykieta, o
które ciągle prosisz”. Cała historia obejmuje przyjęcie weselne, w którym panna
młoda nie uczestniczyła, ponieważ kobiecie muzułmańskiej nie wolno brać udziału
w żadnym przyjęciu, nawet na własnym ślubie. Historia osiąga punkt kulminacyj-
ny tej nocy, kiedy małżeństwo miało być skonsumowane, ale nie zostało. „Nawet
nie próbowałem. Pomimo wyglądu byłem naprawdę małym chłopcem, dzieckiem,
wierz mi. Nie wiedziałem, od czego zacząć, a ona zamiast mi pomóc płakała. Płaka-
ła i płakała. Więc wkrótce ja zacząłem płakać razem z nią, a potem zmęczony pła-
kaniem zasnąłem w jej ramionach. Następnego dnia wyjechałem z Karaczi do szko-
ły w Londynie. I dlatego zobaczyłem ją znowu dopiero po moim drugim małżeń-
stwie, kiedy byłem dorosłym mężczyzną, zakochanym w mojej drugiej żonie. Zoba-
czyłem ją samą w jej samotnym domu w Larkanie i tym razem poczułem, że mnie
pociąga. Była nadal tak piękna... Ale jak to wyjaśnić? Widzisz, lubię kobiety. Nie-
nawidzę abstynencji. Niektórzy uważają mnie nawet za kobieciarza, i po tym dru-
gim spotkaniu spotykaliśmy się ze sobą wiele razy. Jednak od niej nie miałem
żadnych dzieci. To znaczy, nigdy nie spowodowałem takiej sytuacji, żebym mógł
mieć z nią dzieci. Wspomnienie tej pierwszej nocy zawsze powstrzymywało mnie
od wypełnienia moich małżeńskich obowiązków... I kiedy jadę do Larkany, gdzie
ona żyje samotna i zapomniana, bo gdyby dotknęła innego mężczyzny, byłaby
winna cudzołóstwa i zginęłaby ukamienowana, wstydzę się wtedy za siebie i za
moją religię. Poligamia jest podłością. Aranżowane małżeństwa są podłością. I
żadna religia nie jest tak bezlitosna jak moja”.
(No więc, zrobione, Bhutto. Gdziekolwiek jesteś, szkoda, jeśli tylko w grobie,
bądź pewien, że twoja prośba z Rzymu została spełniona. Biedaku, nie zrobiłam nic
dla ciebie, kiedy junta wojskowa potwornego generała Zia obaliła twój rząd i po-
wiesiła cię w więzieniu jak przestępcę. Co mogłam zrobić? Ale cała historia twojego
smutnego pierwszego małżeństwa została w końcu opowiedziana, tak jak chciałeś.)
* * *
Teraz zapomnijmy o Alim Bhutto, zapomnijmy o barbarzyńskiej egzekucji
zrozpaczonego chłopca i dwunastu młodych ludzi w Dakce. Zapomnijmy o mulle z
Kontroli Moralności i moim byłym czy niebyłym małżeństwie w Kom, zapomnij-
my o komicznej przygodzie z czerwonymi paznokciami i prześledź ze mną kwestię
pogardy, jaką muzułmanie mają dla nas kobiet. Pogardy, którą odczuwałam nawet
w okolicznościach, w których miałoby się prawo oczekiwać odrobiny ludzkiej przy-
zwoitości. W 1973 roku, na przykład, miałam okazję jej doświadczyć w oddziale
palestyńskich fedainów, którzy w owym czasie stacjonowali w Jordanii u króla
Husajna - jedynego sympatycznego i cywilizowanego przywódcy, jakiego poza
moim powieszonym przyjacielem znałam w świecie islamskim. (Tak cywilizowa-
nego, że kiedy chciał mieć nową żonę, rozwiódł się. Żadnej poligamii. Tak sympa-
tycznego, że kiedy podczas wywiadu powiedziałam mu, jak trudno jest mi zwracać
się do kogoś „Wasza Wysokość”, on wesoło wykrzyknął: ,,To proszę mnie nazywać
Husajn. Praca króla to taki sam zawód jak każdy inny”.) A oto mój przykład. Pew-
nej nocy tajna baza, którą odwiedzałam jako reporterka, stała się obiektem zma-
sowanego nalotu izraelskiego. Wszyscy zaczęli biec w stronę solidnej kryjówki, jaką
stanowiła górska jaskinia, i ja zrobiłam to samo. Ale dowódca zatrzymał mnie.
Powiedział, że obecność kobiety u boku jego ludzi byłaby nieprzyzwoita, a potem
kazał swoim adiutantom umieścić mnie gdzieś indziej i zgadnij, gdzie te skurwysy-
ny mnie zamknęły - w drewnianej odosobnionej szopie, w której był skład dyna-
mitu. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy zapaliłam zapalniczkę i zo-
baczyłam pudełka z przerażającym napisem „Uwaga! Materiały wybuchowe”. Ale
to nie najgorszy szczegół tej historii. Najgorsze jest to, że nie zrobili tego przez po-
myłkę czy przypadkiem. Zrobili to celowo, żeby się rozerwać, tak jakby perspekty-
wa tego, że wylecę w powietrze od pobliskiego wybuchu, była najśmieszniejszą
rzeczą na świecie. Kiedy nalot się skończył, wszyscy rechotali z uciechą: „Nigdy się
tak nie ubawiliśmy”.
Prześledź ze mną drogę pogardy, oglądając film dokumentalny nakręcony
ostatnio w Afganistanie przez zdolną reporterkę z Londynu. Dokument tak przera-
żający, tak szokujący, tak rozdzierający serce, że zaskoczył mnie mimo uprzedzają-
cych napisów: „Ostrzegamy widzów, że program zawiera sceny bardzo drastyczne”.
Widziałeś go? Czy był nadawany we Włoszech? Był czy nie, powiem ci od razu,
jakie były te „bardzo drastyczne sceny”. Są to sceny egzekucji trzech kobiet w bur-
kach, winnych nie wiadomo czego. Egzekucji, która odbywa się na kabulskim pla-
cu, obok pustego parkingu. I na ten pusty parking zajeżdża nagle samochód. Fur-
gonetka, z której one zostają wypchnięte na zewnątrz. Burka pierwszej kobiety jest
brązowa. Burka drugiej kobiety jest biała. Burka trzeciej kobiety jest jasnoniebie-
ska. Kobieta w brązowej burce jest najwyraźniej przerażona. Nie może ustać na
nogach, chwieje się. Kobieta w białej burce wygląda na oszołomioną. Posuwa się
ostrożnymi kroczkami, jakby się bała, że upadnie i zrobi sobie krzywdę. Kobieta w
jasnoniebieskiej burce, bardzo niska i drobna, idzie natomiast zdecydowanym kro-
kiem i w pewnym momencie zatrzymuje się. Robi taki gest, jakby chciała pomóc
swoim towarzyszkom, dodać im odwagi. Ale brodaty zbir w spódnicy i turbanie
interweniuje, gwałtownymi szturchnięciami rozdziela je, zmusza do klęknięcia na
asfalcie. Scena rozgrywa się na tle ludzi, którzy przechodzą obok, jedzą daktyle czy
dłubią w nosie - tak beztrosko i obojętnie, jakby nadchodząca śmierć nie miała
najmniejszego znaczenia. Tylko młody człowiek stojący na skraju placu patrzy z
pewnym zainteresowaniem. Co do egzekucji, przebiega ona bardzo sprawnie. Żad-
nych plutonów egzekucyjnych. Żadnych bębnów, żadnego odczytywania wyroku.
To znaczy żadnej ceremonii czy choćby pozorów ceremonii. Trzy kobiety klęczą na
asfalcie, kiedy ich morderca, kolejny brodaty zbir w spódnicy i turbanie, pojawia
się znikąd z karabinem maszynowym w prawej ręce. Niesie go tak, jakby to była
torba z zakupami. Idzie znudzony, leniwym krokiem, jakby zabijanie kobiet było
zwykłym składnikiem jego codziennego życia, podchodzi do trzech znieruchomia-
łych postaci. Tak nieruchomych, że nie wyglądają już jak trzy ludzkie istoty - przy-
pominają raczej pakunki porzucone na ziemi. Podchodzi do nich od tyłu jak zło-
dziej, który chyłkiem dopada swej ofiary. Zbliża się i bez wahania, zaskakując nas,
strzela prosto w kark tej w brązowej burce, która natychmiast pada do przodu. Zu-
pełnie martwa. Potem, nadal poruszając się niespiesznym krokiem, ze znudzeniem
przesuwa się w lewo i strzela w kark tej w białej burce, która pada w ten sam spo-
sób. Na twarz. Potem przesuwa się jeszcze trochę w lewo. Zatrzymuje się na chwilę,
żeby się podrapać w jaja i strzela w kark tej małej w jasnoniebieskiej burce, która
zamiast paść do przodu przez długą chwilę klęczy. Wyprostowana z biustem do
przodu. Buntowniczo do przodu. W końcu pada na bok i w ostatnim odruchu bun-
tu unosi rąbek burki, odsłaniając gołą nogę. Ale on z lodowatym spokojem zakry-
wa ją i woła grabarzy. Pozostawiając za sobą trzy duże wstęgi krwi, grabarze chwy-
tają ciała za nogi i zaczynają je ciągnąć, a na ekranie pojawia się miejscowy mini-
ster spraw zagranicznych i sprawiedliwości pan Wakil Motawakil. (Tak, zapisałam
jego nazwisko. Starannie... Nigdy nie wiadomo, co życie nam przyniesie. Kto wie,
może pewnego dnia spotkam go na jakiejś pustej ulicy i zanim zrobię to, o czym
marzę, będę może na tyle skrupulatna, by sprawdzić jego tożsamość. „Czy pan na-
prawdę nazywa się Wakil Motawakil?”)
Jest trzydziesto- czy czterdziestoletnim kawałkiem słoniny, ten pan Wakil
Motawakil. Bardzo gruby, bardzo brodaty, bardzo wąsiasty kawałek brązowej sło-
niny. Ma piskliwy głos eunucha, a mówiąc o egzekucji trzech kobiet wyraża eksta-
tyczną radość. Trzęsie się jak miska galarety, piszczy: „To bardzo radosny dzień. Dziś
nasze dobre miasto odzyskało pokój i bezpieczeństwo”. Nie mówi, w jaki sposób
trzy kobiety pozbawiły miasto pokoju i bezpieczeństwa. Nie wymienia powodu,
dla którego zostały skazane i stracone. Czy zdjęły burki, czy odsłoniły twarze, żeby
napić się wody? Czy złamały zakaz śpiewu, czy mruczały kołysankę jakiemuś no-
worodkowi? A może popełniły zbrodnię śmiechu? (Tak: śmiechu. Napisałam „śmie-
chu”. Nie wiedziałeś, że fundamentaliści muzułmańscy zabraniają kobietom się
śmiać?) Zadaję sobie te pytania, a pan Wakil Motawakil znika z ekranu, pojawia
się natomiast salon wypełniony ładnymi dziewczętami, które nie noszą burek.
Dziewczętami z odsłoniętymi twarzami, nagimi ramionami w sukienkach z dekol-
tem. Jedna zakręca sobie włosy, druga nakłada tusz na rzęsy, kolejna maluje usta i
paznokcie na czerwono. W tym samym czasie żartują, bawią się, śmieją się, więc
dochodzę do wniosku, że nie jesteśmy już w Afganistanie - zdolna dziennikarka
wróciła ze swoją ekipą do Londynu, gdzie dokument kończy się sceną nadziei i
ulgi. Pomyłka. Jesteśmy nadal w Kabulu, a dziennikarka mówi chrapliwym gło-
sem: „Jesteśmy teraz w jednym z najbardziej nielegalnych miejsc w mieście. Miej-
scu bardzo tajnym, bardzo niebezpiecznym. Jesteśmy u fryzjera”. Słyszę niezbyt
wyraźnie, bo nagle z drżeniem przypominam sobie krzywdę, jaką niechcący wyrzą-
dziłam fryzjerowi w Teheranie, którego zakład pod nazwą „Chez Bashir-Coiffeur
pour Dames” został zamknięty przez władze jako siedlisko rozpusty. Nie zastana-
wiając się, dlaczego zakład został zamknięty i wykorzystując fakt, że Bashir był
moim fanem i miał wszystkie moje książki przetłumaczone na farsi, namówiłam
go, żeby otworzył zakład. „Proszę cię, Bashir, tylko na pół godziny. Muszę umyć
głowę, a w moim pokoju nie ma gorącej wody”. Biedny Bashir. Zdejmując pieczę-
cie i wpuszczając mnie do pustego zakładu trząsł się jak przemoczony pies i powta-
rzał: „Proszę pani, proszę pani! Nie rozumie pani, na jakie się wystawiamy niebez-
pieczeństwo. Jeśli ktoś nas tu zaskoczy, jeśli ktoś się dowie, pójdę do więzienia, a
pani też”. Cóż, nikt nas nie zaskoczył, kiedy trzęsąc się jak zmoknięty pies mył mi
głowę. Dozorczyni pilnowała drzwi. Lecz gdy osiem miesięcy później wróciłam do
Teheranu (kolejna brzydka historia, której nigdy nie opowiadałam) i zapytałam o
Bashira, dostałam odpowiedź: „Nie wie pani? Ktoś się dowiedział i doniósł wła-
dzom od Kontroli Moralności. Po pani wyjeździe Bashir został zaaresztowany za
nieprzyzwoitość i jeszcze siedzi w więzieniu”. Przypomniałam sobie to zdarzenie i
wreszcie zdałam sobie sprawę niemal z całkowitą pewnością, że trzy kabulskie ko-
biety zostały stracone, ponieważ poszły do fryzjera. Wreszcie rozumiem, że były
trzema bojowniczkami ruchu oporu, trzema bohaterkami. A teraz powiedz mi: Czy
to jest ta kultura, o której mówisz, kiedy z szacunkiem wspominasz „różnice między
dwoma kulturami”?!? Nie, mój drogi, nie. Chociaż mam obsesję na punkcie wolno-
ści, choć napisałam niedawno, że na tym świecie jest miejsce dla każdego. Że moja
matka mawiała, że świat jest ciekawy, ponieważ jest zróżnicowany. Napisałam też:
tym-gorzej-dla-kobiet-które-są-takie-głupie-że-akceptują-swoje-niewolnictwo-waż-
ne-jest-to, że-ich-niewolnictwa-nikt-nie-narzuca-mnie. Myliłam się jednak. Po-
twornie się myliłam. Bo zapomniałam, że wolność oddzielona od sprawiedliwości
jest tylko połową wolności i że obrona tylko naszej wolności jest obelgą dla spra-
wiedliwości. Więc przepraszając, jak papież Wojtyła za krucjaty swoich poprzedni-
ków, błagam o przebaczenie trzy bohaterki z Kabulu, wszystkie kobiety stracone,
torturowane i upokarzane, ogłupiane przez muzułmanów (ogłupiane do tego stop-
nia, że biorą udział w procesji na stadionie w Dakce), i oświadczam, że ich tragedia
dotyczy mnie także. Dotyczy każdego z nas, łącznie z cykadami. I...
Męskim cykadom, to znaczy egoistom, którzy nigdy nie otworzyli ust w tej
sprawie, nigdy nie podnieśli palca, by walczyć z burkami, nie mam nic do powie-
dzenia. Niegodziwości, jakie muzułmańscy mężczyźni wyrządzają muzułmańskim
kobietom, nie mieszczą się w ich obłudnej interpretacji sprawiedliwości, a podej-
rzewam też, że potajemnie zazdroszczą Wakilowi Motawakilowi. Nierzadko pewnie
biją i wykorzystują swoje żony. Homoseksualnym cykadom - tak samo. Pożerani
wewnętrznym gniewem z powodu swej połowiczności, czują odrazę nawet do
swoich matek. A w kobietach widzą tylko jajeczko, dzięki któremu mogą klonować
swój niepewny gatunek. Żeńskim cykadom natomiast, to znaczy Feministkom ze
złych wspomnień, mam coś do powiedzenia. Zdejmijcie maski, podrabiane Ama-
zonki. Czy pamiętacie, jak, zamiast przyznać, że pokazuję wam drogę i że wykaza-
łam, że kobieta może wykonać każdą pracę tak jak mężczyzna, a nawet lepiej niż
mężczyzna, zasypałyście mnie obelgami? Czy pamiętacie, jak zamiast pójść moim
śladem, nazwałyście mnie „podłą męską szowinistyczną świnią” i obrzuciłyście
kamieniami, ponieważ napisałam książkę pod tytułem „List do nienarodzonego
dziecka”? („Ona ma mózg w macicy”.) No i dokąd poszedł wasz gorzki, jadowity
feminizm? Kiedy skończyła się wasza rzekoma wojowniczość na pokaz? Czy może-
cie mi powiedzieć, dlaczego kiedy chodzi o wasze muzułmańskie siostry, kobiety,
które są torturowane i poniżane, i mordowane przez prawdziwe męskie szowini-
styczne świnie, naśladujecie milczenie swoich małych mężczyzn? Czy możecie mi
wytłumaczyć, dlaczego nigdy nie zorganizujecie krótkiego ujadania pod ambasadą
Afganistanu czy Arabii Saudyjskiej, dlaczego nigdy nie wypowiecie się przeciw
okropnościom, o których mówię, dlaczego milczycie, nawet jeśli dzieją się na wa-
szych oczach? Czy wszystkie zakochałyście się we wrogu w panu bin Ladenie? Czy
wszystkie marzycie o tym, żeby was zgwałcił? Czy może po prostu macie gdzieś
wasze muzułmańskie siostry, ponieważ uważacie je za gorsze? W takim razie, kto
jest rasistą - wy czy ja? Prawda jest taka, że nie jesteście nawet cykadami. Jesteście
i zawsze byłyście nadąsanymi kurami, które potrafią tylko machać skrzydłami w
kurniku. Ko ko ko.
A teraz dokończę swój wywód.
* * *
Kiedy rozpaczam i walczę o naszą zagrożoną wolność, o naszą kulturę, na
którą czyhają Wakilowie Motawakilowie i którą poniżają ich zachodni protektorzy,
nie zawsze mam przed oczami apokaliptyczną scenę, od której zaczęłam ten list.
Ludzie skaczący dziesiątkami z osiemdziesiątego, dziewięćdziesiątego i setnego pię-
tra, pierwsza wieża, która imploduje i połyka się sama, druga wieża, która topi się,
zamienia w płyn, jakby naprawdę była kostką masła. Często miejsce tych dwóch
wspaniałych wieżowców, które już nie istnieją, zajmują dwa tysiącletnie posągi
Buddy, które talibowie zniszczyli zeszłego lata w Afganistanie. Te cztery obrazy
mieszają się, stają się tym samym i zastanawiam się: czy ludzie wymazali już zu-
pełnie tę hańbę ze swojej pamięci? No cóż, ja jeszcze nie. I kiedy patrzę na dwa
mosiężne posążki Buddy, które trzymam na kominku w salonie w Nowym Jorku
(prezent od starego khmerskiego mnicha w Phnom Penh podczas wojny w Kam-
bodży), serce mi się kraje. I zamiast nich widzę te dwa ogromne, które, osadzone w
twardej skale, patrzyły na dolinę Bamjan. Dolinę, którą tysiące lat temu musiała
przejechać każda karawana dążąca z Imperium Rzymskiego na Daleki Wschód lub
w odwrotnym kierunku. Skrzyżowanie dróg, którym przebiegał legendarny Je-
dwabny Szlak, droga wszystkich kultur. Widzę je, bo wiem o nich wszystko co
trzeba. Że ten starszy (III wiek n.e.) miał trzydzieści pięć metrów wysokości. Ten
drugi (IV wiek n.e.) - pięćdziesiąt cztery. Że oba plecami wrastały w skałę i pokryte
były polichromowanym gipsem. Feeria czerwieni i żółci, zieleni i błękitu, brązu i
fioletu. Że ich twarze i ręce były złote, więc w słońcu błyszczały jak ogromne klej-
noty. Że wnętrza ich nisz, teraz puste jak puste oczodoły, pokryte były freskami
mistrzów rzemiosła. Że do przybycia talibów nawet barwy nie uległy działaniu
czasu...
Serce mi się kraje, ponieważ dla dzieł sztuki mam takie samo uwielbienie jak
muzułmanie dla grobu Proroka i jego Koranu. Dla mnie dzieło sztuki jest tak świę-
te jak Mekka dla nich, a im jest starsze, tym świętsze staje się w moich oczach. Po-
za tym każdy przedmiot z przeszłości jest dla mnie święty. Skamieniałość, perga-
min, wytarta moneta. Jakiekolwiek świadectwo tego, czym byliśmy i co robiliśmy.
Przeszłość pobudza moją ciekawość bardziej niż przyszłość i nigdy nie przestanę
twierdzić, że przyszłość to tylko hipoteza. Prawdopodobieństwo, przypuszczenie, a
zatem nierzeczywistość. W najlepszym razie nadzieja, którą próbujemy ucieleśnić
naszymi marzeniami i fantazjami. Przeszłość natomiast jest pewnością. Konkretem,
ustaloną rzeczywistością, szkołą, bez której nie możemy się obejść, bo jeśli nie
znamy przeszłości, nie rozumiemy teraźniejszości i nie możemy próbować kształ-
tować przyszłości. Ucieleśniać jej naszymi marzeniami i fantazjami. Poza tym każdy
przedmiot, który przetrwał z przeszłości, jest cenny w moich oczach, ponieważ nie-
sie w sobie złudzenie wieczności. Reprezentuje zwycięstwo nad czasem, który roz-
kłada, zabija i unicestwia; przedmiot taki zapala iskierkę nadziei, że pokonanie
śmierci jest możliwe. I jak megalityczne Stonehenge, jak minojski pałac w Knossos,
jak piramidy ze swoim Sfinksem, jak Partenon, jak Koloseum, jak stuletni żółw czy
tysiącletnie drzewo, na przykład majestatyczna sekwoja z Sierra Nevada, dwa po-
sągi Buddy z Bamjan dawały mi to wszystko. Ale ci przestępcy, ci Wakile Mota-
wakile, zniszczyli je. Zmasakrowali je.
Serce kraje mi się również na myśl o premedytacji, z jaką je zmasakrowali.
Zimnej rozmyślności i przyjemności, z jaką popełnili tę niegodziwość. Bo, pamiętaj,
nie działali pod wpływem nagłego szaleństwa, w nagłym okresowym wybuchu
niepoczytalności. Z taką irracjonalną furią, z jaką maoiści w 1951 roku zniszczyli
Lhasę i jak pijane bawoły wdarli się do klasztorów, a potem do pałacu Dalajlamy,
spalili tysiącletnie papirusy, rozbili tysiącletnie ołtarze, podarli tysiącletnie szaty,
przetopili wszystkie złote i srebrne posążki Buddy - hańba im ad saecula saeculo-
rum amen. Barbarzyństwo z Lhasy nie było przynajmniej poprzedzone procesem i
wyrokiem. Nie miało cech egzekucji przeprowadzonej na podstawie norm praw-
nych czy rzekomo prawnych. Co więcej, wydarzyło się bez wiedzy świata. W przy-
padku dwóch posągów Buddy z Bamjan miał natomiast miejsce autentyczny pro-
ces. Autentyczny wyrok, egzekucja oparta na prawnych czy rzekomo prawnych
normach. Miała miejsce świadoma zbrodnia z premedytacją, świadoma rozmyślna
niegodziwość dokonana wtedy, kiedy cały świat błagał: „Prosimy, nie róbcie tego.
Błagamy was, nie róbcie tego. Pomniki przeszłości są dziedzictwem całej ludzkości,
a posągi Buddy z Bamjan nikomu nie szkodzą”. Ach! Nawet ONZ i kraje sąsiednie,
Rosja i Indie, Tajlandia i Chiny (które miały na sumieniu grzech z Lhasy), przyłą-
czyły się do tych próśb. Ale wyrok Islamskiego Sądu Najwyższego w Kabulu i tak
zapadł: „Każdy przed-islamski posąg zostanie zniszczony. Każdy przed-islamski
symbol zostanie zmieciony. Każdy bożek potępiony przez Proroka zostanie zmie-
niony w pył”. Wyrok zapadł 26 lutego 2001 roku (nie 1001). Tego samego dnia,
kiedy reżim talibów zezwolił na publiczne wieszanie ludzi na stadionach i zniósł
ostatnie prawa kobiet. (Prawo do śmiechu, prawo do noszenia butów na wysokim
obcasie, prawo do przebywania w domu bez czarnych zasłon na oknach, między
innymi.) A potem zaczęła się zagłada. Pamiętacie strzały z karabinów maszyno-
wych w twarze Buddy? Pamiętacie, jak odpadały nosy, rozpadały się podbródki,
znikały policzki, kruszyły się ręce? Pamiętacie konferencję prasową talibskiego mi-
nistra Qadratullaha Jamala dla zagranicznych dziennikarzy? „Mamy duże kłopoty
ze zniszczeniem ich. Granaty i piętnaście ton materiałów wybuchowych, które
umieściliśmy u stóp tych dwóch bożków, nie wystarczyły. Ani ciężka artyleria -
udało nam się tylko zniszczyć ich głowy. Więc teraz liczymy na pomoc zaprzyjaź-
nionego kraju, wsparcie eksperta od wysadzania obiektów i za trzy dni wyrok zo-
stanie w pełni wykonany”. (Którego zaprzyjaźnionego kraju: Arabii Saudyjskiej czy
Pakistanu? I kim był ten ekspert od wysadzania obiektów? Sam Osama bin La-
den?) W końcu prawdziwa podwójna egzekucja. Te dwa grzmiące wybuchy. Dwie
gęste chmury. Przypominały chmury, które sześć miesięcy później wydobyły się z
nowojorskich wież. A ja pomyślałam o moim przyjacielu Kon-dun.
* * *
Bo, widzisz, w 1968 roku przeprowadziłam wywiad z cudownym człowie-
kiem. Najspokojniejszym, najbardziej tolerancyjnym, najmądrzejszym człowiekiem,
jakiego kiedykolwiek spotkałam w moim życiu wędrowca. Obecnym Dalajlamą.
Mnichem, którego buddyści nazywają Żywym Buddą. Miał wtedy 33 lata. Był
niewiele młodszy ode mnie. Wówczas już od dziewięciu lat papież bez kościoła,
król bez królestwa, bóg na wygnaniu. Mieszkał w Dharamsali, mieście u podnóża
Himalajów, niemal na granicy, która oddziela Kaszmir od Pradeś, gdzie rząd indyj-
ski udzielił gościny jemu i paru tysiącom Tybetańczyków zbiegłych z Lhasy. Było
to bardzo dziwne, niezapomniane spotkanie. Popijając herbatę w jego małej willi,
rozjaśnionej białymi górami i srebrzystymi lodowcami ostrymi jak noże, lub space-
rując po zielonej dolinie pełnej pachnących róż, byliśmy razem od wczesnego ranka
do późnej nocy. On - aby mówić. Ja - aby słuchać. Ach, ten młody bóg zorientował
się od razu, że jestem kobietą bez bogów. Te migdałowe oczy, wyglądające jeszcze
przenikliwiej za okularami w złotej oprawce, obserwowały mnie uważnie, kiedy
tam przybyłam. A jednak zatrzymał mnie tam cały dzień i w swej bezgranicznej
tolerancyjności traktował tak, jakbym była starą przyjaciółką czy dziewczyną, z
którą można poflirtować. W pewnym momencie złożył mi nawet najpiękniejszy
hołd, jaki kiedykolwiek otrzymałam od mężczyzny. Pod pretekstem, że upał jest
nieznośny, poszedł się przebrać. Zdjął cenny kaszmirowy szal, który okrywał jego
nagi tors i włożył lekki podkoszulek z wizerunkiem Popeye. Postaci z komiksu. Te-
go dziwacznego żeglarza, który zawsze trzyma fajkę w zębach i stale je szpinak z
puszki, żeby się wzmocnić. A kiedy ze śmiechem i z niedowierzaniem zapytałam,
skąd wziął tak nieprawdopodobny strój i dlaczego go włożył, on z anielskim spo-
kojem odpowiedział: „Kupiłem go na targu w Nowym Delhi, a włożyłem, żeby
pani sprawić przyjemność”.
Wywiad był rzeką niewiarygodnych historii. Najpierw o smutnym dzieciń-
stwie spędzonym wśród książek i nauczycieli - w wieku sześciu lat studiował już
sanskryt i astrologię, i literaturę. W wieku lat dziesięciu - dialektykę i metafizykę, i
astronomię. W wieku lat dwunastu - sztukę rządzenia jako papież. Jako król. O po-
nurym dorastaniu spędzonym na wysiłkach, żeby stać się doskonałym mnichem,
przezwyciężać pokusy, zdusić pragnienia, umilanym jedynie pracą w małym
ogródku, gdzie hodował ogromne kapusty. „Metr średnicy, co?” O jego miłości do
mechaniki i o tym, że gdyby mógł wybierać zawód, zostałby inżynierem, a nie
mnichem. A już na pewno nie Dalajlamą. „W pałacowym garażu odkryłem trzy
stare automobile, które przysłano w darze mojemu poprzednikowi. Dwa baby au-
stiny z 1927 roku, jeden niebieski, a jeden żółty, i pomarańczowy dodge z 1931 roku.
Były bardzo zardzewiałe, ale je uruchomiłem i nawet nauczyłem się je prowadzić
po pałacowym dziedzińcu. Tylko po dziedzińcu, bo w Lhasie nie mieliśmy dróg.
Tylko ścieżki i szlaki dla mułów”. Opowiedział mi też o Mao Tse-tungu, przez któ-
rego w wieku osiemnastu lat został zaproszony i praktycznie zatrzymany na jede-
naście miesięcy. („Pozwoliłem mu na to, bo myślałem, że mój pobyt w Pekinie oca-
li Tybet, ale... Biedny Mao. Wiesz, było coś żałosnego, godnego politowania w
Mao. Coś, co budziło we mnie niemal tkliwość. Zawsze miał brudne buty i nie-
świeży oddech, ciągle palił jednego papierosa za drugim i ciągle mówił o marksi-
zmie. Tylko raz zmienił temat i przyznał, że moja religia jest dobrą religią. W każ-
dym razie nigdy nie mówił głupstw”.)
Opowiedział mi też o okropieństwach, jakie popełnili maoiści w Lhasie i o
swojej ucieczce z Tybetu.
Ucieczce dwudziestoczteroletniego człowieka, który przebrany za żołnierza
opuszcza swój splądrowany pałac, miesza się z przerażonym tłumem, potem docie-
ra do przedmieść, gdzie kradnie konia i ścigany przez chiński samolot, ucieka, by
ratować życie. Ukrywa się w jaskiniach i ucieka dalej. Kryje się pod krzakami i
ucieka dalej. Góra po górze, wioska po wiosce i w końcu dociera do Dharamsali, ale
po co?
Jego poddani są rozproszeni po Indiach, Nepalu czy Sikkim, po jego śmierci
nie będzie praktycznie można znaleźć następcy, niemal na pewno jest ostatnim z
Dalajlamów. Ach... głos załamał mu się, kiedy mówił, że niemal na pewno jest
ostatnim z Dalajlamów. Więc przerwałam mu i zapytałam: „Wasza Świątobliwość,
czy naprawdę potrafi pan wybaczyć swoim wrogom?” A on, zamiast odpowiedzieć
tak lub nie, spojrzał na mnie z niedowierzaniem, ze zdumieniem. Potem nabrał
powietrza i zawołał: „Wrogom?!? Nigdy nie uważałem i nie uważam maoistów za
wrogów! Ja nie mam wrogów! Buddysta nie może mieć wrogów!”
Do Dharamsali przyjechałam z Wietnamu, pamiętasz? I tego roku w Wiet-
namie przeżyłam ofensywę Tet, ofensywę majową, oblężenie Khe Sanh, krwawą
bitwę pod Hue. Innymi słowy przyjechałam ze świata nieuleczalnej nienawiści.
Świata, gdzie słowa „wróg - enemy - ennemi - nemico” były wymawiane co kilka
sekund, z regularnością bicia serca. Więc słysząc ten płomienny okrzyk: „Nie mam
wrogów. Buddysta nie może mieć wrogów”, straciłam zwykły dystans. I niemal się
zakochałam w tym młodym mnichu. Z oczami jak migdały, koszulką z Popeye, z
jego dobrocią, jego duszą. Kiedy wyjeżdżałam, powiedziałam, że mam nadzieję
spotkać go znowu, dałam mu numery moich telefonów i ucieszyłam się, słysząc
jego odpowiedź: „Oczywiście. Pod warunkiem, że nie będziesz mnie już nazywać
Jego Świątobliwością. Nazywam się Kon-dun”. Ale nigdy go więcej nie widziałam
poza telewizją, gdzie zauważyłam, że starzeje się tak jak ja... Oprócz tego dnia, kie-
dy przyjaciel przywiózł mi od niego pozdrowienia („Dalajlama prosił mnie, żebym
ci przypomniał, że nazywa się Kon-dun”) nigdy też nie miałam od niego wiadomo-
ści. Nasze życia potoczyły się w tak różnych kierunkach, tak odmiennymi drogami...
Jednak po owym spotkaniu, na fali nostalgii za tamtym dniem, przez owe trzydzie-
ści trzy lata dużo przeczytałam na temat buddyzmu. I dowiedziałam się, że w prze-
ciwieństwie do muzułmanów i ich „oko za oko, ząb za ząb”, buddyści rzeczywiście
odrzucają słowo „wróg”. Dowiedziałam się, że nigdy nie nawracali nikogo siłą, ni-
gdy nie dokonywali podbojów terytorialnych pod pretekstem religii, nigdy nie
wymyślili koncepcji świętej wojny... Niektórzy uczeni temu przeczą. Twierdzą, że
buddyzm nie jest taki pacyfistyczny, taki łagodny i na poparcie tej tezy podają
przykład buddyjskich wojowników, którzy żyli w Japonii przed wieloma wiekami.
Jednak i oni przyznają, że nawet buddyjscy wojownicy nigdy nie prowadzili świę-
tej wojny, żeby kogoś nawrócić. Faktem jest też, że historia buddyzmu nie notuje
żadnego Saladyna ani Leona IX, ani Urbana II, ani Innocentego II, ani Piusa II, ani
Juliusza II - mam na myśli papieży, którzy prowadzili armie i mordowali ludzi w
imię Boga. A jednak muzułmanie prześladują także buddystów. Wysadzają ich ty-
siącletnie pomniki, zabraniają im praktykować ich religię, nawracają ich siłą. Zatem
pytam: kto będzie następny, teraz gdy „bożki” z Bamjan zostały zniszczone jak
dwie wieże? Inni niewierni, którzy modlą się do Wisznu czy Sziwy, Brahmy, Krisz-
ny, Annapurny? Hindusi mieszkający w Kaszmirze, spornym regionie, który Paki-
stan chce okupować od czasu podziału w 1947 roku? Innymi słowy, czy nienawidzą
tylko chrześcijan i buddystów, ci żarłoczni synowie Allacha, czy też zamierzają
podbić całą naszą planetę?
Pytania pozostaną, nawet jeśli Osama bin Laden umrze czy nawróci się na
katolicyzm. Albo jego uczniowie staną się tak liberalni jak mój Kon-dun. Bo Osama
bin Laden i jego uczniowie, nigdy nie przestanę powtarzać, są tylko najnowszym
przejawem rzeczywistości, na którą Zachód w swej głupocie czy cynizmie przymyka
oczy od stuleci. Na litość boską! W 1982 roku widziałam, jak niszczyli katolickie ko-
ścioły, palili krucyfiksy, brukali Madonny, sikali na ołtarze, zamieniali kaplice w
latryny. Widziałam, jak folgują swej pogardzie dla innych religii. Widziałam ich w
Bejrucie. Tym Bejrucie, który przed ich przybyciem był tak bogaty, tak szczęśliwy,
tak elegancki, a który dziś jest zapyziałą repliką Damaszku czy Islamabadu... Tym
Bejrucie, gdzie Palestyńczycy zostali przyjęci przez chrześcijan jak Tybetańczycy
mojego Kon-dun przez Hindusów w Dharamsali i gdzie natychmiast postawili się
w roli panów. Gdzie pod przywództwem pana Arafata zbudowali państwo w pań-
stwie, a potem rozpełźli się po całym Libanie. Poczytaj sobie gazety sprzed dwu-
dziestu lat, jeśli nie pamiętasz. Albo przeczytaj jeszcze raz moją „Inszallach”. To po-
wieść, prawda, ale oparta na historycznych wydarzeniach, których doświadczyło
tysiące ludzi, a setki dziennikarzy opisało w każdym języku. Pamięć może zawieść,
hipokryzja może zwyciężyć, ale historii nie da się wymazać... Można zapominać,
ignorować, tak. Można ją fałszować jak Wielki Brat w powieści Orwella, ale nie
można jej wymazać. A mówiąc jak zwykle o tych, którzy udają, że nie widzą lub że
zapomnieli: jak to możliwe, że tak zwani lewicowcy nie wspominają już ostrzeżenia
Karola Marksa „religia to opium dla mas”? Jak to się dzieje, że nigdy nie wypo-
wiadają się przeciw teokratycznym reżimom w państwach islamskich? Pomyślcie:
w ani jednym kraju islamskim nie ma rządu demokratycznego, rządu laickiego. Ani
jednym. Nawet te, które są tłamszone przez dyktaturę wojskową jak Irak czy Libia,
czy Pakistan, nawet te podporządkowane monarchii absolutnej jak Arabia Saudyj-
ska czy Jemen, nawet te, w których władzę sprawuje nieco bardziej umiarkowana
monarchia jak Jordania czy Maroko, nigdy nie schodzą z drogi religii, która kontro-
luje i reguluje, i despotycznie rządzi każdą chwilą życia swoich ofiar. (Drobny przy-
kład? Zmarły król Maroka, często postrzegany jako nowoczesny facet, nigdy nie
ujawnił imienia ani nie ukazał twarzy swojej pierwszej żony - królowej. A fakt, że
obecny władca podał imię i ujawnił zdjęcie dziewczyny, którą poślubił, uważany
jest za oznakę nowoczesności.) No, to jak? Czy takie reżimy mogą współegzystować
z naszymi zasadami wolności, demokracji, cywilizacji? Czy możemy je akceptować
w imię tolerancji, wyrozumiałości, porozumienia i pluralizmu? Jeśli tak, to dlaczego
walczyliśmy z Mussolinim i Hitlerem, a później ze Stalinem i z jego kompanią? Po
co poszliśmy do Wietnamu? Czemu sprzeciwialiśmy się i nadal sprzeciwiamy temu
nieznośnemu Fidelowi Castro? Czemu rzucaliśmy bomby na Jugosławię Milosze-
wića? Czemu gramy rolę światowego policjanta i zabijamy, i umieramy w wojnach
wypowiadanych wrogom wolności, demokracji, cywilizacji? Czy te zasady są waż-
ne tylko w niektórych wypadkach, tylko wobec niektórych krajów? Czy islamskie
tyranie nie są równie niedopuszczalne, równie nie do przyjęcia jak faszystowskie
czy komunistyczne? Dosyć waszej dwulicowości, dwuznaczności, hipokryzji, cykady
wszelkich krajów i języków! Skończcie te bzdury i odpowiedzcie: Gdzie się podział
wasz laicyzm, wasza świeckość, wasz otrąbiony liberalizm? A dokładniej: czy kie-
dykolwiek istniał? Bo jeśli kiedyś istniał, jeśli w jakimś zakątku waszego nieczyste-
go sumienia nadal istnieje, przygwożdżę was kolejnym pytaniem: Jakim prawem
potępiacie ortodoksyjnych Żydów, którzy noszą czarne kapelusze jak amisze i za-
puszczają brody jak Osama bin Laden, i trefią włosy w loki jak Dama Kamelio-
wa?!? To prawo należy do mnie - wolnej duchem, laika, osoby, która odrzuca
wszelką formę tyranii i interwencji religii, która nawet nie chce słyszeć określenia
państwo teokratyczne. Nie do was.
A teraz porozmawiajmy o pionierach, którzy zdobyli sobie przyczółki, założy-
li osady w moim kraju. W moim mieście.
* * *
Nie jeżdżę stawiać namiotów w Mekce. Nie idę recytować „Ojcze Nasz” czy
„Zdrowaś Mario” przed grobem Proroka. Nie chodzę sikać na ściany meczetów. A
tym bardziej srać na nie. Kiedy jestem w ich krajach (co nie sprawia mi najmniej-
szej przyjemności), nigdy nie zapominam, że jestem gościem i cudzoziemką. Staram
się nie obrażać ich uczuć swoim strojem czy gestami, czy zachowaniem, które dla
nas mogą być normalne, a dla nich nie do przyjęcia. Traktuję ich z należnym sza-
cunkiem, należną grzecznością, uwagą. Przepraszam, jeśli z niewiedzy czy nieuwagi
złamię któreś z ich zasad czy przesądów. A kiedy w mej pamięci dwa zburzone wie-
żowce mieszają się z dwoma wysadzonymi posągami, widzę też obraz (nie apoka-
liptyczny, ale dla mnie równie symboliczny) ogromnego namiotu, który dwa lata
temu oszpecił Plac Katedralny we Florencji. Moim mieście.
Ogromny namiot wzniesiony przez somalijskich muzułmanów (Somalia jest
krajem, który ma bliskie związki z Osamą bin Ladenem, pamiętasz, a także krajem,
gdzie w roku 1993 zamordowano, a następnie okaleczono siedemnastu komando-
sów z sił pokojowych), aby oskarżyć włoski rząd o to, że wreszcie zawahał się
przedłużyć im paszporty i przyjmować hordy ich krewnych. Matki, ojców, braci,
siostry, wujków, ciocie, kuzynów, żony w ciąży, a może także krewnych ich krew-
nych. Namiot wzniesiony obok pałacu arcybiskupów, na chodniku, na którym
przybysze zostawiali buty i butelki z wodą potrzebną do mycia stóp przed modli-
twą. A zatem naprzeciwko katedry Santa Maria del Fiore i kilka kroków od Bapty-
sterium. Namiot umeblowany jak małe mieszkanie: stoliki, krzesła, kanapy, mate-
race, na których można spać i pieprzyć się, kuchenki, na których można gotować i
którymi można zasmrodzić plac. A zatem namiot na wszelkie okazje. Namiot wypo-
sażony w elektryczność i taśmę odtwarzającą głos muezina, który bezustannie na-
woływał wiernych, napominał niewiernych, skutecznie zagłuszał piękny dźwięk
dzwonów. Oprócz tego wszystkiego żółte strużki moczu, które sprofanowały tysiąc-
letnie marmury Baptysterium jak również jego złociste drzwi. (Wielkie nieba! Na-
prawdę celnie sikają ci synowie Allacha! Jak udało im się tak dobrze trafić w cel
osłonięty balustradą i oddalony o ponad dwa metry od ich aparatu sikającego?)
Wraz z żółtymi strużkami moczu odór ekskrementów, które zablokowały główne
wejście do San Salvatore al Vescovo - wspaniałego romańskiego kościoła (IX w.),
który stoi w pobliżu placu i który synowie Allacha obrócili w latrynę, jak kościoły
w Bejrucie w 1982 roku. Zresztą wiesz.
Wiesz, ponieważ to ja zadzwoniłam do ciebie i poprosiłam, żebyś zainter-
weniował w swojej gazecie, pamiętasz? Zadzwoniłam też do burmistrza Florencji,
który natychmiast złożył mi wizytę, pokornie zniósł moją furię, nieśmiało przyznał,
że moje protesty są uzasadnione. „Ma pani rację. Zupełną rację”. Ale nie usunął
namiotu. Zapomniał albo, co bardziej prawdopodobne, nie miał odwagi. Zadzwoni-
łam też do ministra spraw zagranicznych, który był florentyńczykiem i mówił z
bardzo florenckim akcentem i który był władny przedłużać zagraniczne paszporty
lub odmawiać przedłużenia. On także zniósł moją furię. On także przyznał, że moje
protesty są uzasadnione. ,,Ma pani rację. Zupełną rację”. Ale nie zrobił nic, aby
usunąć namiot. Jak burmistrz - zapomniał. Albo, co bardziej prawdopodobne, nie
miał odwagi. Potem (minęły ponad trzy miesiące) zmieniłam taktykę. Zadzwoni-
łam do policjanta, który kierował biurem bezpieczeństwa miasta i warknęłam:
„Panie władzo, ja nie jestem politykiem - kiedy coś mówię, to na serio. Jeżeli do
jutra nie usunie pan tego cholernego namiotu, to ja go spalę. Przysięgam na mój
honor, że go spalę i nawet regiment żołnierzy mnie nie powstrzyma. I za to chcę
być aresztowana. Zakuta w kajdany, zamknięta w więzieniu, aresztowana! Żeby
gazety i stacje telewizyjne doniosły, że Fallaci została zamknięta we własnym mie-
ście za obronę własnego miasta. I całe gówno spadnie na was”. Cóż, ponieważ po-
licjant był inteligentniejszy od tych pozostałych, w ciągu kilku dni usunął cholerny
namiot. Została tylko ogromna, odrażająca plama na chodniku placu. To znaczy
brudne pozostałości po trzyipółmiesięcznym obrzydliwym biwaku. Ale marne to
było zwycięstwo, pyrrusowe zwycięstwo w gruncie rzeczy. Bo wkrótce potem so-
malijskie paszporty zostały przedłużone przez ministra spraw zagranicznych z bar-
dzo florenckim akcentem i wszystkie somalijskie żądania zostały spełnione przez
rząd. Dziś protestujący oraz ich ojcowie, matki, bracia, siostry, wujkowie, ciocie,
kuzyni, ich żony w ciąży (które tymczasem już urodziły dzieci) mieszkają sobie tam,
gdzie chcieli zamieszkać. To znaczy we Florencji i w innych miastach europejskich.
Marne to było i pyrrusowe zwycięstwo, bo usunięcie namiotu nie zmieniło prze-
różnych zniewag poniżających od dziesięcioleci miasto, które było stolicą sztuki,
kultury, piękna.
I ponieważ ten incydent nie zniechęcił innych muzułmańskich intruzów. Al-
bańczyków, Sudańczyków, Bengalczyków, Tunezyjczyków, Egipcjan, Algierczyków,
Pakistańczyków, Nigeryjczyków, którzy z zapałem rozwijają handel narkotykami
(najwyraźniej takiego grzechu Koran nie potępia). Wraz z nimi przekupnie, którzy
są plagą naszych ulic i placów, sprzedający podrabiane zegarki i ołówki. Kramarze,
którzy wykładają swój towar na małych dywanach rozłożonych na chodnikach.
Prostytutki, które uprawiają swoje rzemiosło i szerzą AIDS nawet wzdłuż wiejskich
dróg. Włamywacze, którzy napadają na wiejskie domy zwłaszcza w nocy, a nie
próbuj powitać ich z rewolwerem w ręku, bo wtedy ty pójdziesz do więzienia.
(Oskarżony również o rasizm, rzecz jasna.)
O tak. Wszyscy oni są tam, gdzie byli, zanim mój policjant usunął namiot.
Kramarze siedzą w kucki nawet na wspaniałym dziedzińcu między dwoma arka-
dami Galerii Uffizi. Dziedzińcu Vasariego. Blokują nawet wejścia do muzeów i bi-
bliotek. Na przykład prastarej Biblioteca Laurenziana (tej, która przechowuje takie
skarby jak tysiącletni Kodeks Wergiliański czy średniowieczne iluminowane manu-
skrypty) i wspaniałej Biblioteki Narodowej. Zajmują też teren wokół kampanili
Giotta, most Ponte Vecchio, gdzie koczują pod sklepami jubilerskimi, i chodniki
wzdłuż rzeki Arno. Moje piękne Lungarni... Okupują też tysiącletnie dziedzińce
przed kościołami. Na przykład dziedziniec przed bazyliką San Lorenzo. Miejsce, w
którym publicznie łamiąc przykazania proroka upijają się, a gdy się upiją, zaczepia-
ją kobiety. (Ubiegłego lata zaczepili nawet mnie - wiekową damę. Nie trzeba do-
dawać, że drogo zapłacili za ten afront. Jeden z nich pewnie do tej pory opłakuje
swoje genitalia.) Pretekstem jest oczywiście sprzedaż towarów. Ale przez „towar”
oni rozumieją wyroby skórzane imitujące markowe modele - a zatem nielegalne.
Rozumieją plakaty, pocztówki, tanie zegarki, afrykańskie statuetki, które nierozgar-
nięci turyści biorą za renesansowe rzeźby. I powtarzam - narkotyki. „Je connais
mes droits - znam swoje prawa” - wysyczał po francusku nigeryjski handlarz nar-
kotyków, kiedy zagroziłam, że każę go aresztować. Dokładnie te same słowa wy-
mówił dwa lata wcześniej bardzo młody syn Allacha na placu Porta Romana, kie-
dy lubieżnie schwycił mnie za pierś i oczywiście dostał kopniaka w krocze. „Znam
swoje prawa”. Domagają się też finansowego wsparcia od miasta i dostają je. Żąda-
ją też budowy nowych meczetów i dostają je. Oni, którzy w swoich krajach nie
pozwalają chrześcijanom wybudować nawet malej kapliczki i którzy tak często
mordują zakonnice czy misjonarzy. I biada obywatelowi, który zaprotestuje, który
zdesperowany wykrzyknie: „Idźcie sobie egzekwować wasze prawa we własnych
krajach”. Biada przechodniowi, który spacerując pomiędzy „towarami” nadepnie na
torbę, plakat czy statuetkę. „Rasista, rasista!” Biada policjantowi, który podejdzie
do nich i grzecznie zapyta: „Szanowny panie kramarzu, Wasza Ekscelencjo, czy
mógłby pan proszę przesunąć swój towar o parę centymetrów, żeby ludzie mogli
przejść?” Zjedzą go żywcem. Pogryzą jak wściekłe psy. A w najlepszym wypadku
obrażą jego matkę, jego ojca, jego przodków, jego potomstwo. A florentyńczycy
trzymają gęby na kłódkę. Zastraszeni, zrezygnowani, szantażowani słowem „rasi-
sta”. Nie reagują nawet na upomnienie, którego mój ojciec używał w czasach fa-
szyzmu wobec tchórzy znoszących szykany i brutalność Czarnych Koszul: „Czy nie
macie odrobiny godności, wy parszywe owce?!? Czy nie macie choć trochę poczu-
cia własnej wartości, wy nędzne króliki?”
Tak samo dzieje się w innych włoskich miastach, to prawda. Tak dzieje się w
Turynie, na przykład. W tym Turynie, któremu zawdzięczaliśmy tak wiele w cza-
sach jednoczenia Włoch, a który dziś nie wygląda nawet jak włoskie miasto - wy-
gląda jak miasto afrykańskie. (Nawiasem mówiąc, turyńskie ściany noszą szczegól-
nie dużo muzułmańskich napisów o treści „Zjeżdżajcie. Ta ulica jest moja”.) Tak
dzieje się w Wenecji. Tej Wenecji, gdzie tysiące gołębi na placu św. Marka zostało
przepędzone przez handlarzy i kramarzy i gdzie tysiącletnie zabytki są zbrukane
takimi samymi strużkami moczu jak te, które zbrukały Baptysterium we Florencji.
Tak dzieje się w Genui. Tej Genui, której cudowne pałace entuzjastycznie podzi-
wiane przez Rubensa są teraz zamieszkane przez bezlitosnych wandali i umierają,
jak piękne kobiety zgwałcone przez stada dzikich bestii. Tak dzieje się w Rzymie.
Tym Rzymie, w którym pewni wandale nie szanują nawet wykopalisk archeolo-
gicznych. I gdzie politycy wszelkiej maści i wszelkich odcieni obłudy chronią ich,
by w przyszłości zyskać ich głosy. (Tak, teraz nasi politycy mówią nawet o tym,
żeby dać naszym gościom prawo głosu.) I gdzie nieusatysfakcjonowany jeszcze
przeprosinami za krucjaty papież bezustannie ich błogosławi. (Raz jeszcze, Ojcze
Święty: czemu się nie opamiętasz? Czemu w imię Jedynego Boga nie ulokujesz tych
braci we wnętrzach przestronnego Watykanu? Oczywiście pod warunkiem, że nie
będą srali w Kaplicy Sykstyńskiej. Że nie będą sikali na rzeźby Michała Anioła, że
nie splugawią malowideł Rafaela). Dzieje się tak również w Szwajcarii, we Francji,
w Belgii, w Niemczech, w Hiszpanii, w Anglii, w Holandii, w Szwecji, w Norwegii,
w Danii, na Węgrzech, w Grecji i tak dalej i tak dalej amen. Dzieje się tak w całej
Europie. Ale we Włoszech ten skandal przekracza wszelkie granice przyzwoitości,
tolerancji. Bo pod względem dziedzictwa artystycznego nasze miasta mają więcej
do stracenia niż inne miasta europejskie. I ponieważ Włochy są tak niebezpiecznie
blisko Albanii, Bośni, Egiptu, Libii, Tunezji, Algierii, Maroka - krajów, z których po-
chodzi zdecydowana większość tych najeźdźców... Czy muszę ci przypominać, że
Włochy są praktycznie wyspą na łasce muzułmańskich imigrantów, długim mo-
stem rozciągniętym pośrodku Morza Śródziemnego, krajem, który ma prawie 8,5
tysiąca kilometrów wybrzeży niedających się kontrolować? Czy muszę ci przypo-
minać, że prawie wszyscy emigranci wyjeżdżający z Albanii, Bośni, Egiptu, Libii,
Tunezji, Algierii, Maroka i reszty muzułmańskiej Afryki podróżują morzem i, nawet
jeśli zmierzają do Europy północnej, lądują na naszych wybrzeżach? Czy muszę ci
przypominać, że gdy już wylądują na naszych wybrzeżach, spotykają się tu z takim
nadmiarem gościnności, że, zamiast jechać dalej, 25% z nich decyduje się zatrzymać
we Włoszech, osiedlić się we Włoszech, jak Maurowie, którzy osiedlali się w Por-
tugalii i w Hiszpanii tysiąc lat temu?
I teraz to ja czegoś nie rozumiem. Bo, do cholery, ich wspólnicy i protektorzy
nazywają ich „zagranicznymi robotnikami” lub „siłą roboczą, której potrzebujemy”.
I wielu z nich pracuje, to prawda. Włosi stali się takimi dandysami. Jeżdżą na wa-
kacje na Seszele, spędzają Boże Narodzenie w Paryżu, mają angielskie nianie,
wstydzą się pracy fizycznej. Wszyscy chcą być lekarzami, profesorami, generałami,
admirałami, właścicielami ziemskimi, piosenkarzami, przedsiębiorcami. Nie chcą
mieć nic wspólnego z proletariatem, a, na litość boską, ktoś w społeczeństwie musi
wykonywać pracę wymagającą fizycznego wysiłku... Ale ci intruzi, których właśnie
opisałam, jakimiż są robotnikami? W jaki sposób zapewniają fizyczną siłę roboczą,
której włoski eksproletariat nie chce już zapewnić? Włócząc się po miastach ze swo-
im „towarem”, swoimi prostytutkami, swoimi narkotykami? Niszcząc nasze pomni-
ki, koczując na dziedzińcach prastarych kościołów? Upijając się wbrew Koranowi,
szepcząc świństwa wiekowym damom lub łapiąc je za piersi, sycząc „znam swoje
prawa”? I czegoś jeszcze nie rozumiem - jeśli są tak biedni, jak twierdzą ich wspól-
nicy i protektorzy, to kto daje im pieniądze na podróż? Skąd biorą te pięć czy dzie-
sięć tysięcy dolarów na głowę, potrzebnych na wyjazd?
A może te pieniądze dostarcza jakiś Osama bin Laden po to, żeby zorgani-
zować przyczółki Odwrotnej Krucjaty i lepiej organizować islamski terroryzm? A
może te pięć czy dziesięć tysięcy dolarów na głowę wykładają ich bogaci szejkowie
po to, by urzeczywistnić podbój, który ma być nie tylko podbojem dusz, lecz rów-
nież podbojem terytorium? Za bardzo się mnożą. Włosi nie płodzą już dzieci, ci
idioci. Od dziesięcioleci mają najniższy wskaźnik urodzeń na Zachodzie. Nasi „za-
graniczni robotnicy” natomiast płodzą dzieci i rozmnażają się wręcz wspaniale. Co
najmniej połowa muzułmańskich kobiet, które się widzi na naszych ulicach, jest w
ciąży albo otoczona wianuszkiem dzieci. Wczoraj w Rzymie trzy z nich urodziły w
miejscach publicznych. Jedna w autobusie, jedna w taksówce, jedna na ulicy. Nie,
teoria o sile roboczej mnie nie przekonuje. A ci, którzy biorą ją poważnie, mylą się
w równym stopniu co ten głupiec, który porównuje obecne fale migracji z migra-
cją, która trafiła do Ameryki w drugiej połowie XIX i pierwszej ćwierci XX wieku.
Pozwól, że wyłożę dlaczego.
* * *
Jakiś czas temu słyszałam jak jeden z niezliczonych byłych premierów, któ-
rzy zadręczają Włochy przez ostatnie dziesięciolecia, mówił w telewizji: „Mój wu-
jek też był emigrantem. Dobrze pamiętam wujka, który wyjechał do Ameryki ze
swoją tekturową walizką”. Zupełnie nie tak, mój źle poinformowany czy nieszczery
ekspremierze. Pomijając fakt, że nie mogłeś mieć wujka, który wyjechał do Amery-
ki z tekturową walizką, bo wujkowie z tekturowymi walizkami wyjeżdżali do Ame-
ryki w pierwszej ćwierci XX wieku, a więc wtedy, kiedy ciebie nie było jeszcze na
świecie, to zupełnie nie jest to samo. To zupełnie nie jest to samo z powodów, któ-
re ignorujesz lub udajesz, że ignorujesz. A oto one.
Po pierwsze Ameryka jest kontynentem o powierzchni 9,4 min kilometrów
kwadratowych. Nadal istnieją tu ogromne rejony, które są całkowicie niezamiesz-
kane lub tak rzadko zaludnione, że całymi miesiącami można nie spotkać drugiego
człowieka. A zwłaszcza w drugiej połowie XIX wieku te ogromne regiony były zu-
pełnie puste albo prawie puste. Żadnych miast, miasteczek, żadnych dróg, żadnych
domów - co najwyżej mały fort czy korral, gdzie można było zmienić konie. Więk-
szość ludności skupiała się w stanach wschodnich. Na Środkowym Zachodzie była
tylko garstka zuchwałych awanturników i plemiona indiańskie - tak zwani czer-
wonoskórzy. Na Dalekim Zachodzie ludzi było jeszcze mniej - gorączka złota dopie-
ro się zaczęła. Cóż, Wiochy nie są kontynentem. Są dość małym krajem, trzydzieści
dwa razy mniejszym od Ameryki, i przeludnionym - około 58 min Włochów wobec
282 min Amerykanów. A zatem, jeśli trzysta czy czterysta tysięcy synów Allacha
osiedla się co roku we Włoszech (a tak się dzieje), to można to porównać do sytua-
cji, w której trzy lub cztery miliony Meksykanów osiedlałoby się co roku w Teksa-
sie, Arizonie czy Kalifornii. Po drugie, przez sto lat, to znaczy od wojny o niepodle-
głość do 1875 roku, Ameryka była krajem bez granic. Jej granice i wybrzeża były
niestrzeżone, cudzoziemcy mogli przybywać kiedy chcieli, a imigranci byli bardzo
dobrze widziani. Żeby rosnąć i rozwijać się, nowo powstały naród musiał wykorzy-
stać dostępną mu przestrzeń, potencjalne bogactwa i właśnie dlatego 20 maja 1862
roku Abraham Lincoln podpisał Homestead Act - ustawę o osadnictwie. Ustawę,
która udostępniała osadnikom ponad sto milionów hektarów ziemi federalnej. W
Oklahomie na przykład. W Montanie, Nebrasce, Kolorado, Kansas w obu Dako-
tach... Ustawę, z której co więcej mogli korzystać nie tylko Amerykanie. Z wyjąt-
kiem traktowanych per noga Chińczyków i prześladowanych Indian, każdy (męż-
czyzna lub kobieta) mógł ubiegać się o 65 hektarów ziemi i otrzymać je w prezen-
cie. Warunkami były: ukończone dwadzieścia jeden lat, zasiedlenie nadanej ziemi
przez okres nie krótszy niż pięć lat, przekształcenie pustkowia w farmę z domem,
założenie rodziny i (jeśli wnioskodawca nie był Amerykaninem) złożenie podania
o obywatelstwo. I rzeczywiście, zwabieni sloganami „amerykański sen”, „Ameryka
krajem możliwości”, liczni kandydaci na osadników przybyli z Europy. Przybyli tak
licznie, że całe plemiona tubylców (Czerokezi, Krikowie, Seminole, Czikasawowie,
Czejenowie) zostały brutalnie wypędzone i w haniebny sposób zamknięte w re-
zerwatach. No cóż, we Włoszech nigdy nie było Homestead Act zapraszającego ob-
cokrajowców, żeby osiedlali się na naszym terytorium.
„Przyjeżdżajcie, cudzoziemcy, przyjeżdżajcie. Jeśli przyjedziecie, damy wam
ładny kawałek ziemi w Chianti albo w dolinie Padu albo na Riwierze. Dla was
wypędzimy tubylców, to znaczy Toskańczyków, Lombardczyków i Liguryjczyków i
umieścimy ich w jakichś rezerwatach”. Tak jak w innych krajach Europy wszyscy
imigranci, którzy trapią Włochy, przybyli z własnej inicjatywy. Na cholernych stat-
kach, na cholernych gumowych łódkach albańskiej mafii i pomimo naszej straży
wybrzeża, która próbowała ich nie wpuścić. Bo my nie jesteśmy krajem bez granic,
mój drogi ekspremierze, rzekomy siostrzeńcze wujka z tekturową walizką. Nie ma-
my ziemi do rozdania. Żadnych pustych regionów do zaludnienia. Żadnych Czero-
kezów, Krików, Seminoli, Czikasawów czy Czejenów do wypędzenia.
Po trzecie, nawet Ameryka, „kraj możliwości”, nie była zawsze tak otwarta
jak za prezydentury Lincolna. W 1875 roku, na przykład, rząd amerykański zdał so-
bie sprawę, że trzeba wprowadzić jakieś ograniczenia i Kongres uchwalił prawo
zakazujące wjazdu byłym skazańcom i prostytutkom. W 1882 roku drugie prawo,
które wykluczało szaleńców i tych, którzy najprawdopodobniej stanowiliby obcią-
żenie dla społeczeństwa. W 1903 roku trzecie, które wykluczało epileptyków i za-
wodowych żebraków oraz ludzi zakaźnie chorych i anarchistów. (Niewłaściwa na-
zwa, która w owym czasie była nadawana zarówno świrom polującym na prezy-
dentów, jak i radykałom siejącym zamęt czy wywołującym strajki.) Od tej chwili
polityka imigracyjna stała się bardzo restrykcyjna, a nielegalni imigranci byli na-
tychmiast wydalani. We Włoszech, w Europie natomiast wjeżdżają jak chcą i kiedy
chcą. Terroryści, złodzieje, gwałciciele. Byli skazańcy, prostytutki, żebracy. Handla-
rze narkotyków, zakaźnie chorzy. Nawet ci, którzy mają pozwolenie na pracę, nie są
w żaden sposób sprawdzani. Gdy tylko wylądują, dostają mieszkanie, wyżywienie
i opiekę lekarską na koszt tubylców. To znaczy włoskich podatników. Dostają na-
wet comiesięczne kieszonkowe na drobne wydatki. Co do nielegalnych imigran-
tów, nawet jeśli przypadkiem zostaną wydaleni, bo popełnią jakąś odrażającą
zbrodnię, to i tak wracają. Jeśli zostaną znowu wydaleni, wracają jeszcze raz. Żeby
popełnić kolejne zbrodnie, rzecz jasna. A politycy nie robią nic. Do diabła! Nigdy
nie zapomnę wieców, podczas których nielegalni imigranci zapełnili w zeszłym
roku nasze place, żeby bezczelnie domagać się prawa pobytu. (Często machając
swoimi narodowymi flagami lub czerwonymi sztandarami.) Te paskudne, wykrzy-
wione twarze. Te pięści gotowe bić nas tubylców, wepchnąć nas do jakiegoś rezer-
watu. Te wycia, które przywodzą na myśl wycia z Iranu Chomeiniego i całej listy
krajów bin Ladena - Indonezji, Malezji, Pakistanu, Iraku, Senegalu, Somalii, Nigerii
i tak dalej... Nigdy tego nie zapomnę, bo nie tylko mnie obrażano - czułam też, że
szydzą ze mnie politycy, którzy mówią: „Chcielibyśmy ich wydalić, repatriować.
Ale nie wiemy, gdzie się ukrywają”. Ukrywają?!? Wy, żałosne palanty! Były ich
całe tysiące na tych placach i wcale się nie ukrywali. Żeby ich wydalić, repatrio-
wać, wystarczyłoby otoczyć ich grupką uzbrojonych policjantów i żołnierzy. Zała-
dować na ciężarówki, zawieźć na lotnisko czy do portu i wysłać z powrotem do ich
krajów.
Co do ostatniego powodu, mój drogi eks-premierze i rzekomy siostrzeńcze
wujka z tekturową walizką, jest tak prosty, że nawet niedorozwinięte dziecko by go
zrozumiało. Ameryka jest bardzo młodym krajem. Gdy przypomnimy sobie, że jej
narodziny jako narodu miały miejsce pod koniec XVIII wieku, szybko policzymy,
że dziś (rok 2002) ma nieco ponad dwieście lat. Jest też narodem imigrantów. Od
czasów „Mayflower”, od czasów trzynastu kolonii, od zawsze wszyscy w Ameryce
są imigrantami. Lub dziećmi, wnukami, dalekimi lub bliskimi krewnymi imigran-
tów. Jako naród imigrantów, Amerykanie są najbardziej niewiarygodną mieszanką
ras, religii i języków, jaka kiedykolwiek istniała na tej planecie. Jako bardzo młody
kraj, Ameryka ma bardzo krótką historię. Zatem jej tożsamość kulturowa nie jest
jeszcze dobrze określona. Włochy natomiast są bardzo starym krajem. Po Grecji,
powiedziałabym, najstarszym na Zachodzie. Zapisana historia kraju sięga trzech
tysięcy lat wstecz, czasów, gdy założono Rzym. Jeszcze dalej, gdy Etruskowie stwo-
rzyli cywilizowane społeczeństwo. W ciągu tych trzech tysięcy lat i pomimo Cesar-
stwa Rzymskiego, pomimo najazdów, które ostatecznie doprowadziły do upadku
tego niezwykłego osiągnięcia, pomimo okupacji, które podzieliły nasz kraj na wie-
ki, Włosi nigdy nie byli narodem imigrantów. To znaczy mieszanką ras, religii i
języków. Włosi nie przystosowywali się nawet do swoich najeźdźców. Wszyscy ci
cudzoziemcy, którzy nas okupowali i dzielili (Niemcy, Skandynawowie, Hiszpanie,
Francuzi, Austriacy), nigdy nie byli w stanie zmienić naszej tożsamości. Byli nato-
miast przez nas wchłaniani jak woda wsiąkająca w gąbkę. (Żeby podać jakiś przy-
kład, pomyśl tylko o dynastii lotaryńsko-habsburskiej, która w 1735 roku zaczęła
władać Toskanią i której przedstawiciele jako wielcy książęta osiedli we Florencji,
gdzie rządzili aż do 1859 roku, to znaczy do zjednoczenia. Wkrótce nazwali się To-
skańczykami, florentyńczykami. Mówili, pisali, zachowywali się jak florentyńczy-
cy... Jeden po drugim zapominali być Austriakami i kiedy odwiedzali w Wiedniu
swoich krewnych, wzdychali: „Tęsknię za moją Toskanią, tęsknię za moim krajem!”
I dokładnie to samo stało się z Burbonami, którzy rządzili Neapolem, Królestwem
Obojga Sycylii. Zapomnieli być Hiszpanami, stali się neapolitańczykami.) W rezul-
tacie nasza tożsamość kulturowa jest dobrze określona. I chociaż zawiera pewne
elementy wessane przez gąbkę (zważcie na nasze liczne dialekty, rozmaite zwyczaje,
zróżnicowaną kuchnię), w żadnej mierze nie obejmuje to świata muzułmańskiego.
W żadnej mierze ten świat nigdy na nas nie wpłynął. Co więcej, od dwóch tysięcy
lat nasza jedność oparta była na religii zwanej chrześcijaństwem. Na Kościele, któ-
ry nazywa się Kościołem katolickim… Weź mnie na przykład. „Jestem ateistką,
jestem antyklerykałem, nie mam nic wspólnego z Kościołem katolickim” - tak zaw-
sze powtarzam. I jest to prawda. Ale również nieprawda. Bo czy mi się to podoba,
czy nie, mam bardzo dużo wspólnego z Kościołem katolickim. Niech to szlag, jak
dużo! Jak mogłabym nie mieć? Urodziłam się w krainie kopuł, klasztorów, Chry-
stusów, Madonn, świętych, krzyży, dzwonów. Pierwsza muzyka, jaką usłyszałam,
kiedy przyszłam na świat, była muzyką dzwonów. Dzwonów katedry Santa Maria
del Fiore, które w czasach Namiotu głos muezina bezlitośnie zagłuszał swoimi Al-
lach akbar. W takiej muzyce, w takim krajobrazie, w takim kościele, przed którym
zginali kolano nawet najwięksi umysłem, tacy jak Dante Alighieri, Leonardo da
Vinci, Michał Anioł i Galileo Galilei, dorastałam. Dzięki niemu nauczyłam się,
czym są rzeźba, architektura, malarstwo i poezja, i literatura, czym jest piękno połą-
czone z wiedzą. Dzięki niemu zaczęłam zadawać sobie pytania, czym jest Dobro,
czym jest Zło, czy Bóg istnieje. Czy on stworzył nas, czy my stworzyliśmy Jego, czy
dusza to substancja chemiczna, którą można analizować w laboratoriach, czy coś
więcej. I na Boga...
Widzisz? Znowu napisałam „na Boga”. Przy całym moim laicyzmie, antykle-
rykalizmie, ateizmie jestem tak zanurzona w kulturze katolickiej, że kultura katolic-
ka tworzy część mojego pisanego i mówionego języka. Na Boga, dzięki Bogu, wiel-
ki Boże, wielkie nieba, Jezu, Jezus Maria, na litość boską... Te zwroty przychodzą
tak spontanicznie, że nie jestem nawet świadoma wymawiania czy pisania ich. I
czy mam powiedzieć całą prawdę? Chociaż nigdy nie wybaczyłam katolicyzmowi
niegodziwości, jakim mnie poddał, począwszy od pieprzonej inkwizycji, która w
siedemnastym wieku spaliła na stosie moją pramatkę Ildebrandę, biedną Ilde-
brandę, to przecież muzyka dzwonów pieści moje serce. Tak bardzo ją lubię. Lubię
też tych pięknie namalowanych Chrystusów, Madonny i świętych. Właściwie to
nawet zbieram stare ikony. Lubię też opactwa i klasztory. Dają mi nieodparte po-
czucie spokoju i zawsze zazdroszczę tym, którzy w nich mieszkają. Poza tym, bądź-
my szczerzy - nasze katedry są piękniejsze niż meczety czy synagogi, czy świątynie
buddyjskie, czy ponure kościoły protestantów. Mój rodzinny cmentarz jest cmenta-
rzem protestanckim. Przyjmuje wprawdzie zmarłych każdego wyznania, ale jest
cmentarzem protestanckim. Jedna z moich prababek należała do waldensów, jedna
z moich praciotek była ewangeliczką. Prababki od waldensów nigdy nie znałam
Umarła młodo. Praciotkę ewangeliczkę owszem, znałam. Kiedy byłam małą
dziewczynką, zabierała mnie na nabożeństwa do swojego kościoła i cóż to była za
nuda! Czułam się taka znudzona tymi ludźmi, którzy nie tylko śpiewali psalmy,
tym księdzem, który nie był księdzem, lecz pastorem i nie tylko czytał Biblię. Czu-
łam się taka znużona w tym kościele, który nie wyglądał jak kościół i w którym
były tylko ławki i ogromny krzyż. Ani Jezusa, ani Madonny, ani anioła, ani świę-
tego, ani świeczki, ani srebra, ani kadzidła. Brakowało mi nawet odoru kadzidła i
dałabym wiele, żeby znaleźć się w pobliskiej bazylice Santa Croce, gdzie wszystkich
tych rzeczy było pod dostatkiem. Tych rzeczy, tych symbolicznych ozdóbek, które
należały do mojego życia.