Oko za oko Kiedy zawiadowca stacji Trebizondów Wielki wyekspediowawszy pociÄ…g towarowy wracaÅ‚ na tak zwanÄ… salÄ™ klasy drugiej, aby poÅ‚Ä…czyć siÄ™ z towarzystwem, które przed trzema kwadransami opuÅ›ciÅ‚, i otwarÅ‚ drzwi wchodowe, z peronu wprost do owej klasy wiodÄ…ce, oczom jego przedstawiÅ‚ siÄ™ widok dosyć niezwykÅ‚y. Zgromadzeni dokoÅ‚a stoÅ‚u przedstawiciele pewnego odÅ‚amu inteligencji miasta powiatowego Trebizondów tworzyli niby jedno ciaÅ‚o, wywijajÄ…ce mnóstwem rÄ…k i nóg, chwiejÄ…ce siÄ™ na krzeseÅ‚kach w najrozmaitsze strony i wrzeszczÄ…ce dziwnymi gÅ‚osami. Dwaj urzÄ™dnicy powiatowi, wtÅ‚oczeni na maÅ‚Ä… kanapÄ™ i zasuniÄ™ci stoÅ‚em, trzymali siÄ™ nawzajem za guziki od tużurków i co chwila oÅ›liniali w czuÅ‚ym pocaÅ‚unku. Geometra (drugiej klasy), z pięściÄ… i oczyma wzniesionymi w kierunku sufitu, oÅ›wiadczaÅ‚ wniebogÅ‚osy, że nie pozwoli, aby mu ktokolwiek, kiedykolwiek, jakimkolwiek sposobem lub uczynkiem ubliżaÅ‚ chociaż nikt mu nie ubliżyÅ‚ ani przed obecnym posiedzeniem, ani podczas jego trwania. MÅ‚ody doktor miejscowy, czarny i chudy jak sztalugi Å»ydek w niebieskich binoklach - zwany zÅ‚oÅ›liwie przez bogobojne stare panny "koÅ›ciotrupem z bakami" - pluÅ‚ bez skrupuÅ‚u na Å›rodek stoÅ‚u w kufle piwa i na kamizelki sÄ…siadów, mruczÄ…c od czasu do czasu, że bÄ™dzie pluÅ‚ i nikt nie może go zmusić do odmówienia sobie tej przyjemnoÅ›ci. Ryżawy telegrafista wymiotowaÅ‚ melancholijnie na kolano inżyniera powiatowego, który przyglÄ…daÅ‚ siÄ™ temu procesowi z wyrazem niekÅ‚amanej życzliwoÅ›ci. PodtatusiaÅ‚y "pan profesor", peÅ‚niÄ…cy obowiÄ…zki filozofa i ateusza powiatowego, pukajÄ…c palcem w plecy chorego telegrafisty perorowaÅ‚ coÅ› na temat "konwersji pożyczki" gÅ‚osem przerywanym przez czkawkÄ™ w sposób tak szczególny, że monolog jego sprawiaÅ‚ literalnie wrażenie gdakania kury chorej na "pypcia". Wykwintny w manierach i doborze koloru skarpetek tÅ‚umacz sÄ…du pokoju zrywaÅ‚ siÄ™ co chwila od stoÅ‚u, klÄ™kaÅ‚ i skÅ‚adajÄ…c uroczyÅ›cie dwa palce w resztkach sosu na półmisku, przysiÄ™gaÅ‚ komuÅ›, że go nie opuÅ›ci aż do Å›mierci... Stosunkowo najtrzezwiejszy z caÅ‚ego tego grona pan Jaksa-Åšwierkowski, zrujnowany obywatel, obecnie posiadajÄ…cy dom i kilkanaÅ›cie morgów gruntu tuż pod miastem, szlachcic kolosalnych rozmiarów, w butach z cholewami po same pachwiny - nie tyle Å›miaÅ‚ siÄ™, ile rżaÅ‚, patrzÄ…c na scenÄ™, jaka miaÅ‚a miejsce w ciemnym kÄ…cie sali obok pieca. Miody student uniwersytetu Adam Wawelski siedziaÅ‚ tam na ziemi przed skurczonym kelnerem stacyjnym i wydzieraÅ‚ mu rÄ™kÄ™, którÄ… ten, pÅ‚aczÄ…c rzewnie, chowaÅ‚ do kieszeni. Rzecz tak siÄ™ miaÅ‚a: Wawelski zażądaÅ‚ od kelnera zapaÅ‚ki, w zamian za szybkie udzielenie której ofiarowaÅ‚ czterdzieÅ›ci kopiejek. Wzruszony kelner pocaÅ‚owaÅ‚ hojnego studenta w rÄ™kÄ™. Demokratycznie usposobiony sÅ‚uchacz prawa wrzasnÄ…Å‚, że trupem natychmiast padnie, jeżeli sÅ‚użący nie pozwoli mu pocaÅ‚ować siÄ™ również w rÄ™kÄ™... Po dÅ‚ugim wahaniu siÄ™ kelner zezwoliÅ‚, lecz sam znowu pocaÅ‚owaÅ‚ Wawelskiego w rÄ™kÄ™. Od tej chwili zaczęło siÄ™ miÄ™dzy tymi dwoma wydzieranie sobie gwaÅ‚tem rÄ…k do caÅ‚owania, trwajÄ…ce już od kilkunastu minut. Zawiadowca stacji przyÅ‚Ä…czyÅ‚ siÄ™ czynnie do towarzystwa i wÅ‚aÅ›nie sama pani bufetowa krzÄ…tać siÄ™ zaczęła dokoÅ‚a jego osoby, odkorkowujÄ…c butelki, gdy nagle student Wawelski porzuciÅ‚ pÅ‚aczÄ…cego kelnera i stanÄ…Å‚ poÅ›ród biesiadników z wÅ‚osem rozwianym i oczami tak dalece zbielaÅ‚ymi, że przypominaÅ‚y dwie bryÅ‚ki masÅ‚a. - Panowie - zawoÅ‚aÅ‚ wyciÄ…gajÄ…c rÄ™kÄ™ z gestem krasomówczym, o tyle niefortunnie, że wskazujÄ…c palcem trafiÅ‚ w rzymski nos "koÅ›ciotrupa z bakami" - ten oto wyzyskiwany obywatel (tu wskazaÅ‚ na skruszonego kelnera) na wÅ‚asne uszy sÅ‚yszaÅ‚, jak ksiÄ…dz Piwko z ambony mówiÅ‚, że wszyscy ludzie równi sÄ… na tym padole pÅ‚aczu. ProponujÄ™, abyÅ›my ksiÄ™dza PiwkÄ™ podnieÅ›li na naszych barkach... w górÄ™ ksiÄ™dza PiwkÄ™! - A gdzież macie tego ksiÄ™dza PiwkÄ™? - zagrzmiaÅ‚ pan Åšwierkowski. - A w PrzebrzmiaÅ‚owicach, proszÄ™ Å‚aski pana - szepnÄ…Å‚ kelner. - No, to przecie cztery mile stÄ…d... - Pójdzmy, panowie, po niego - woÅ‚aÅ‚ Wawelski - przynieÅ›my go na barkach! Nie jestem wcale zwolennikiem wodzenia klas pracujÄ…cych na pasku klechów, ale pójdzmy, panowie!... na barkach i... w górÄ™ ksiÄ™dza PiwkÄ™!... Idziecie, Å‚ajdaki, czy nie? - krzyczaÅ‚ co siÅ‚, bijÄ…c pięściÄ… w plecy pierwszego z brzegu. Wszyscy zaczÄ™li z miejsc swych powstawać, aby iść po owego ksiÄ™dza PiwkÄ™. Wówczas pan Åšwierkowski chwyciÅ‚ wpół Wawelskiego, naÅ‚ożyÅ‚ mu pierwszy, jaki byÅ‚ pod rÄ™kÄ…, kapelusz na gÅ‚owÄ™, wyprowadziÅ‚ go z sali i kazaÅ‚ posÅ‚ugaczowi przywoÅ‚ać dorożkÄ™. Za chwilÄ™ wsiadali obadwaj z niemaÅ‚ym trudem na lichÄ… bryczkÄ™ zaprzężonÄ… w jednego konia. - Do mnie! - rozkazaÅ‚ eks-obywatel powożącemu Å»ydkowi. CiepÅ‚y oddech gruntu, spieczonego upaÅ‚em caÅ‚odziennym, owionÄ…Å‚ rozpalone gÅ‚owy jadÄ…cych i odebraÅ‚ im resztki przytomnoÅ›ci. Za każdym uderzeniem kół bryczki o kamienie i wyboje drogi gÅ‚owy ich uderzaÅ‚y siÄ™ znienacka i rozbiegaÅ‚y w różne strony. Wówczas obadwaj zdejmowali cudze kapelusze i wpatrywali siÄ™ w siebie nawzajem uparcie. - Uprzejmie przepraszam - beÅ‚kotaÅ‚ Wawelski. - O nie... to ja raczej przepraszam... - No, dobrze, ale dokÄ…d ja wÅ‚aÅ›ciwie i z kim wÅ‚aÅ›ciwie mam przyjemność jechać? - WiozÄ™ pana do mnie. ChcÄ™ pana przedstawić siostrze mojej żony. Åšliczna dziewczyna! Jak żyjÄ™ na Å›wiecie, nie widziaÅ‚em nic podobnego... - A, jeżeli tak... Wzruszony jestem cokolwiek. ZresztÄ…... co mnie przyjdzie tak dalece z paÅ„skiej żony? - Z siostry mojej żony! Cudna dziewczyna! Co za biodra, panie, u tej kobiety... - Ależ ja jestem zupeÅ‚nie obnażony z pieniÄ™dzy! Gdzież u licha ta kieszeÅ„!... - Posagu ona, biedactwo, wprawdzie nie ma, ale cóż to za serce zÅ‚ote, co za edukacja! Åšlicznie panu gra, maluje na porcelanie. DokÄ…dże mi zresztÄ… bÄ™dzie siedziaÅ‚a na karku.... to jest... - Na porcelanie?! - przerwaÅ‚ ze zdziwieniem Wawelski. Nie, wie pan, tego to już nie rozumiem... Przy tym to pan dobrodziej, o ile sobie przypominam, wyjÄ…Å‚eÅ› mi z twarzy mego wÅ‚asnego papierosa... - MogÄ™ panu sÅ‚użyć moim - mruczaÅ‚ Åšwierkowski szperajÄ…c po kieszeniach. Wózek wtoczyÅ‚ siÄ™ w uliczkÄ™ zamiejskÄ…, wygrodzonÄ… opÅ‚otkami chruÅ›cianymi i peÅ‚nÄ… nie wysychajÄ…cego nigdy bÅ‚ota. Z Å‚Ä…k wracaÅ‚y gromadki ludnoÅ›ci rolniczej miasteczka z kosami i grabiami, tu i owdzie wlokÅ‚y siÄ™ powoli w poprzek skoszonej murawy ku drodze "drabinki" z sianem. PrzechodzÄ…cy zatrzymywali siÄ™ na widok zdziczaÅ‚ych min i pomiÄ™tych kapeluszów naszych biesiadników i przeprowadzali ich wybuchami Å›miechu aż do tak zwanej szlacheckiej willi. Willa pana Åšwierkowskiego byÅ‚a domostwem starym, dosyć niezgrabnym i zasuwajÄ…cym siÄ™ w ziemiÄ™. Z prawej strony przybudowano, widocznie niedawno, rodzaj baszty drewnianej z dachem spiczastym, podobnym do wieżyczek koÅ›cielnych w Szwajcarii i sprawiajÄ…cym w towarzystwie poobdzieranego dachu caÅ‚ego domostwa efekt wielce humorystyczny. W tyle domu ciÄ…gnÄ…Å‚ siÄ™ Å›wieżo zaÅ‚ożony ogród, otoczony powyginanym i zataczajÄ…cym siÄ™ parkanem. Kiedy zmÄ™czona szkapa zatrzymaÅ‚a siÄ™ przed drzwiami willi, nasi panowie zachÄ™cali siÄ™ uprzejmie do wysiadania w ciÄ…gu tak znacznego przeciÄ…gu czasu, że wreszcie maÅ‚y woznica zmuszony byÅ‚ powyciÄ…gać ich jako tako z gÅ‚Ä™bi sÅ‚omianego siedzenia, które zupeÅ‚nie rozkopali i porozmiatali. Ugarnirowani wiechciami sÅ‚omy weszli do sieni. Gospodarz wprowadziÅ‚ Wawelskiego do saloniku i próbowaÅ‚ umieÅ›cić go na fotelu, czemu jednak student oparÅ‚ siÄ™ z zapaÅ‚em; minÄ™li wiÄ™c salon, pokój sypialny i stoÅ‚owy i znalezli siÄ™ na balkonie, skÄ…d po kilku stopniach schodziÅ‚o siÄ™ do ogrodu. W kÄ…cie werendy na dÅ‚ugiej Å‚awce siedziaÅ‚y dwie mÅ‚ode i Å‚adne kobiety, a u nóg ich bawiÅ‚ siÄ™ kamykami trzyletni może chÅ‚opczyk, tÅ‚usty i zabrudzony jak poÅ‚eć wÄ™dzonej szynki. - Pan Wawelski, student uniwersytetu... - wygÅ‚osiÅ‚ patetycznie gospodarz i zÅ‚ożywszy damom niebywaÅ‚y ukÅ‚on cofnÄ…Å‚ siÄ™ do pokoju. Obiedwie te panie szybkimi, nieznacznymi ruchami poprawiÅ‚y bluzki i wÅ‚osy, gdy tymczasem Wawelski, usiÅ‚ujÄ…c wykonać nogÄ… ruch peÅ‚en elegancji, oderwaÅ‚ z cementowej posadzki, pÄ™kajÄ…cej i podziurawionej, znaczny kawaÅ‚ tynku i przyglÄ…daÅ‚ mu siÄ™ z oburzeniem. Drobny ten wypadek zdetonowaÅ‚ go tak silnie, że nagÅ‚ym ruchem oddaliÅ‚ siÄ™ na przeciwlegÅ‚y koniec ganku i usiadÅ‚ tam na niskiej balustradzie. - Niechże pan bÄ™dzie Å‚askaw... - zaczęła mówić starsza powstajÄ…c, lecz spostrzegÅ‚szy nagÅ‚y odwrót goÅ›cia przerwaÅ‚a i pytajÄ…co spojrzaÅ‚a na towarzyszkÄ™. ZapanowaÅ‚o milczenie. Szczęściem zjawiÅ‚ siÄ™ pan Åšwierkowski i pragnÄ…Å‚ zagaić rozmowÄ™. - Uważasz, Zosiu - mówiÅ‚ - chciaÅ‚em przedstawić wam pana... - Co to wszystko znaczy, Wiktorze? - pytaÅ‚y szeptem obiedwie, gryzÄ…c wargi. Wawelski z dystynkcjÄ… poprawiÅ‚ koÅ‚nierzyk i wpatrywaÅ‚ siÄ™ w paniÄ… ZofiÄ™ z oddalenia tak ponuro i groznie, że ta ledwo mogÅ‚a powstrzymać Å›miech gÅ‚oÅ›ny. - BÄ™dziemy musieli obadwaj odpocząć cokolwiek, mój serdeczny przyjacielu - zwróciÅ‚ siÄ™ do studenta pan Åšwierkowski nieprawdaż? - Co do mnie... nie sÄ…dzÄ™... BÄ…dz co bÄ…dz... - mówiÅ‚, wstajÄ…c i prostujÄ…c siÄ™ Wawelski. MdlejÄ…cymi ruchami zbliżyÅ‚ siÄ™ do stolika i usiadÅ‚ na Å‚awce zajÄ™tej przez paniÄ… Zofie i jej siostrÄ™. Za chwilÄ™ jednak, zawiadomiwszy te panie, że spoÅ‚eczeÅ„stwo nie jest bynajmniej organizmem, gibnÄ…Å‚ siÄ™ na bok w sposób tak zatrważajÄ…cy, że go natychmiast odprowadzono do gabinetu pana domu, gdzie też wkrótce zasnÄ…Å‚ na kanapie snem kamiennym. Za jego przykÅ‚adem poszedÅ‚ niezwÅ‚ocznie pan Wiktor. MÅ‚odzieniec nasz obudziÅ‚ siÄ™ nazajutrz dosyć pózno. Zaledwie otworzyÅ‚ oczy i przypomniaÅ‚ sobie jako tako przygody dnia poprzedzajÄ…cego, usiÅ‚owaÅ‚ zasnąć jeszcze, zaciskaÅ‚ powieki, aby przynajmniej nie natychmiast zaglÄ…dać w oczy gorzkiej rzeczywistoÅ›ci. Lecz już usnąć nie mógÅ‚. SÅ‚oÅ„ce Å›wieciÅ‚o prosto w okno otwarte, zastawione siatkÄ… tiulowÄ…, i rzucaÅ‚o na podÅ‚ogÄ™ kwadratowy odblask, posuwajÄ…cy siÄ™ w miarÄ™ jak ciepÅ‚y podmuch wiatru wpychaÅ‚ do pokoju lub wydymaÅ‚ na zewnÄ…trz biaÅ‚Ä… zasÅ‚onÄ™. Duże muchy wciskaÅ‚y siÄ™ do pokoju przez szczeliny i, rozbijajÄ…c siÄ™ o Å›ciany i belki wybielonej wapnem powaÅ‚y, warczaÅ‚y groznie; z okna dolatywaÅ‚ cichy szelest liÅ›ci i brzÄ™k os; zresztÄ… w caÅ‚ym domu i ogrodzie cisza byÅ‚a Å›miertelna. - UcieknÄ™ chyba - myÅ›laÅ‚ zrozpaczony student - innej rady nie ma. WyjmÄ™ z okna siatkÄ™, skoczÄ™ do ogrodu... Po poÅ‚udniu przyjdÄ™, przeproszÄ™ itd. ZerwaÅ‚ siÄ™ i zaczÄ…Å‚ szukać ubrania. Niestety - ubrania nie byÅ‚o: wziÄ™to je do czyszczenia. - Aadna historia! Wyobrażam sobie, jak te kobiety spojrzÄ… na mnie, gdy siÄ™ wobec nich zjawiÄ™... Gdzie ten stary arcynygus miaÅ‚ rozum, żeby mnie wiezć tutaj w takim stanie! Przy tym co za kapitalny katzenjammer... Drzwi siÄ™ nagle otwarÅ‚y i weszÅ‚a pokojówka wzrostu kirasjera. PoÅ‚ożyÅ‚a ubranie na krzeseÅ‚ku i uciekÅ‚a co tchu, parskajÄ…c Å›miechem. - Zaczyna siÄ™... - mruknÄ…Å‚ Wawelski wstajÄ…c. UmyÅ‚ siÄ™ i ubraÅ‚ szybko, marzÄ…c rozkosznie, że może nikogo w domu i ogrodzie nie spotka, wymknie siÄ™ niepostrzeżenie i uniknie przynajmniej na teraz wstydu. Wkrótce byÅ‚ gotów i zauważywszy, że w sÄ…siednim pokoju nie ma nikogo, wsunÄ…Å‚ siÄ™ tam na palcach, wyjrzaÅ‚ przez okno wychodzÄ…ce na ogród i zaklÄ…Å‚ z gÅ‚Ä™bi serca. W bliskoÅ›ci balkonu widać byÅ‚o miÄ™dzy drzewami zielone sÅ‚upy niezgrabnej huÅ›tawki i owÄ… siostrÄ™ pani domu, koÅ‚yszÄ…cÄ… siÄ™ niedbale z książkÄ… w rÄ™ku. PiÄ™kna panna miaÅ‚a na sobie jakÄ…Å› jasnÄ… sukniÄ™, nogi jej, obute w żółte, letnie pantofle, muskaÅ‚y rozÅ‚ożyste trawy, uniesiona cokolwiek spódnica odsÅ‚aniaÅ‚a niesÅ‚ychanie Å‚adne poÅ„czochy na niebywale zgrabnych Å‚ydkach. Ciemne wÅ‚osy, zdobiÄ…ce jej piÄ™knÄ… gÅ‚owÄ™, uczesane w sposób najmodniejszy, to poÅ‚yskiwaÅ‚y i lÅ›niÅ‚y na sÅ‚oÅ„cu, to siÄ™ zanurzaÅ‚y w znikomy, przejrzysty, ledwo dostrzegalny cieÅ„, jaki odrzucaÅ‚y drzewiny owocowe. Z gÅ‚Ä™bi ogrodu szÅ‚a uliczkÄ… pani Åšwierkowska i zbliżyÅ‚a siÄ™ do huÅ›tawki. ByÅ‚a podobna do siostry i może o dwa lub trzy lata tylko od niej starsza. - Co ja wÅ‚aÅ›ciwie tym paniom powiem, gdy siÄ™ wobec nich zjawiÄ™? - myÅ›laÅ‚ zrozpaczony Adam. - O, Boże! UkÅ‚adaÅ‚ jeszcze w ciÄ…gu jakich dziesiÄ™ciu minut piÄ™knie brzmiÄ…ce tyrady, a wreszcie otwarÅ‚ z trzaskiem drzwi i przymrużywszy oczy wszedÅ‚ na uliczkÄ™ ogrodowÄ…. - Kto widziaÅ‚, panie Wawelski, tak siÄ™ upijać? - zawoÅ‚aÅ‚a pani Zofia, nim siÄ™ zdoÅ‚aÅ‚ do huÅ›tawki zbliżyć. - Z naszymi panami trzeba siÄ™ znać z wielkiej odlegÅ‚oÅ›ci, inaczej bÄ™dÄ… pana co kilka dni wyciÄ…gali na te ohydne pijatyki. Nie wiem, czy nas pan sobie przypomina: jestem żonÄ… paÅ„skiego "serdecznego przyjaciela", a oto moja siostra, Wanda. Czy gÅ‚owa pana boli? Wczoraj jeszcze daÅ‚am znać mamie pana, aby siÄ™ nie obawiaÅ‚a... - Doprawdy, nie wiem, j akimi sÅ‚owami przeprosić panie... jÄ™knÄ…Å‚ Wawelski, myÅ›lÄ…c w gÅ‚Ä™bi duszy, że to jednak dobra "baba". - Wiemy dobrze, że nie doÅ›wiadcza pan uczuć przyjemnych, toteż nie bÄ™dziemy wcale mówili o tej przygodzie. SkÄ…d siÄ™ pan wczoraj wziÄ…Å‚eÅ› miÄ™dzy tymi obrzydliwymi biboszami? - Przypadkowo zaszedÅ‚em na dworzec, a że znaÅ‚em doktora Daktylberga jeszcze z Warszawy, jakoÅ› wiÄ™c tak... - Teraz napije siÄ™ pan herbaty z cytrynÄ…, a nieco pózniej rosoÅ‚u. GÅ‚owa przestanie boleć. Chodzmy, Wanduchno; proszÄ™ pana... - A gdzież pan Åšwierkowski? - zagadnÄ…Å‚ Adam. - O, on dawno już odebraÅ‚ należne natarcie uszu, teraz jest znowu na dworcu... ekspediuje sery do Warszawy. - Dawno pan już bawi w Trebizondowie? - zapytaÅ‚a panna Wanda wstÄ™pujÄ…c na ganek. - Od dwu tygodni. Matka moja utrzymuje, jakoby tutaj byÅ‚o przepyszne powietrze, jakobym ja byÅ‚ chory na pÅ‚uca, najęła w willi Odrobinka mieszkanie i zmusza miÄ™ poÅ›rednio do takiego oto jak wczoraj przepÄ™dzania czasu. - Ach... wiÄ™c to mama paÅ„ska zmusiÅ‚a pana?... - No... nie! ale absolutna samotność. Las i las...MyÅ›laÅ‚em, że zdziczejÄ™ zupeÅ‚nie i zacznÄ™ chodzić na czworakach. Przy stole panna Wanda siedziaÅ‚a naprzeciwko studenta i przyglÄ…daÅ‚a mu siÄ™ od czasu do czasu bacznie dużymi oczami, lazurowymi jak niebo w poÅ‚udnie. Pani Zofia zajÄ™ta byÅ‚a nalewaniem herbaty. ByÅ‚a szczuplejsza od siostry, ubrana mniej modnie i jakby nieustannie o czymÅ› smutnym zamyÅ›lona. Kolor jej oczu byÅ‚ prawie ten sam co u siostry, bardziej tylko jasny i jakby zamglony. Wawelski wiedziaÅ‚ dobrze, że wyraz melancholii, tajemniczego zamyÅ›lenia, nieujÄ™ty wyraz oczu piÄ™knych kobiet ukrywa najczęściej wybitnÄ… pÅ‚ytkość umysÅ‚u i oschÅ‚ość, jeÅ›li nie zatwardziaÅ‚ość serca, a jednak nie mógÅ‚ siÄ™ oprzeć urokowi, jaki wywieraÅ‚y oczy tej mężatki. ByÅ‚o to wejrzenie Å‚agodne, miÄ™kkie, dobre i ufajÄ…ce; wyrażaÅ‚o jakby przystosowywanie siÄ™ subtelnych myÅ›li i delikatnych uczuć do przymusowo narzucajÄ…cej siÄ™ rzeczywistoÅ›ci, nieskoÅ„czenie od tych myÅ›li dalekiej. PopieraÅ‚o takie wrażenie - gÅ‚adkie i biaÅ‚e jak welinowy papier czoÅ‚o, otoczone jasnymi zaczesanymi w górÄ™ wÅ‚osami - i usta. Co za usta! Jeden jedyny Greuze umiaÅ‚ utrwalać tÄ™ wÅ‚aÅ›nie, tkwiÄ…cÄ… w pewnych twarzach kobiecych harmonijnÄ… melodiÄ™ rysów, jakiej nie mógÅ‚ siÄ™ do syta napatrzeć Wawelski w twarzy pani Åšwierkowskiej. - Rany Pana Jezusa! cóż za Å›liczna baba... - myÅ›laÅ‚ poÅ‚ykajÄ…c gorÄ…cÄ… herbatÄ™. - I to ona jest żonÄ… aligatora... - Pan koÅ„czy już zapewne uniwersytet? - zapytaÅ‚a panna Wanda. - WÅ‚aÅ›ciwie mówiÄ…c... jeszcze nie koÅ„czÄ™. PowziÄ…Å‚em zamiar przestudiowania pewnych umiejÄ™tnoÅ›ci na tym samym kursie. - Aha... jest wiÄ™c pan pewno prawnikiem? - Tak, pani. - ZnaÅ‚am bardzo wielu studentów prawa bÄ™dÄ…c jeszcze na pensji. - KoÅ„czyÅ‚a pani pensjÄ™ w Warszawie? Dawno jÄ… pani opuÅ›ciÅ‚a? - Przed trzema laty. - Obecnie chwilowo wypoczywa biedactwo u nas - wtrÄ…ciÅ‚a pani Zofia - po trudach i nudach zawodu. ByÅ‚a nauczycielkÄ… w pewnym domu obywatelskim. NiegdyÅ›, bÄ™dÄ…c dziewczÄ™tami, nie przypuszczaÅ‚yÅ›my, że jedna z nas bÄ™dzie siÄ™ zajmowaÅ‚a wyrabianiem serów, pieleniem rozsady i ogórków, a druga zapracowywaÅ‚a na utrzymanie tuÅ‚aniem siÄ™ po domach obcych. Panna Wanda spojrzaÅ‚a na mówiÄ…cÄ… z pewnym wyrazem surowoÅ›ci i zmusiÅ‚a jÄ… do milczenia. Wawelski nie braÅ‚ bardzo do serca zmiany losu, jaka zaskoczyÅ‚a te panie; toteż uÅ›miechajÄ…c siÄ™ nieodpowiednio, myÅ›laÅ‚ tylko o tym, jak by wyjść z honorem z caÅ‚ej tej afery. Po herbacie pani Åšwierkowska zaproponowaÅ‚a swemu goÅ›ciowi maÅ‚y spacer. Z ganku widać byÅ‚o kawaÅ‚ Å‚Ä…ki już skoszonej - gÅ‚adkÄ…, równÄ…, jasnozielonÄ… nizinÄ™, od której nie można byÅ‚o oderwać oczu. PoÅ›rodku Å‚Ä…ki staÅ‚a grupa szarozielonych olszyn. MaleÅ„ki ten a dziwnie uroczy krajobraz otaczaÅ‚y jakby ramionami smugi lasu sosnowego. CaÅ‚y ogród skrzÄ™tnie i pracowicie uprawiony byÅ‚ pod przeróżne ogrodowizny. WzdÅ‚uż i w poprzek przecinaÅ‚y go uliczki, wysadzone krzakami agrestu, porzeczek, malin i drzewami owocowymi. Od tÅ‚a jasnej jeszcze zielonoÅ›ci mÅ‚odych listków, powleczonych jakby lÅ›niÄ…cym pokostem - pÅ‚omienistÄ… smugÄ… odrzynaÅ‚o siÄ™ staje wysokiego i kwitnÄ…cego pasowo maku, dalej kilka zagonów kartofli, przyprószonych kwiatem niby Å›niegiem. KwitÅ‚y i pachniaÅ‚y mÅ‚ode lipy - rozlegaÅ‚ siÄ™ wszÄ™dzie melodyjny gwar pszczół, trzmieli, os, nieprzerwany krzyk kosów i pogwizdywanie wilg. Pod parkanem rosÅ‚y dokoÅ‚a ogrodu dwa zagony grochu tyczkowego, rozrosÅ‚ego bujnie i tworzÄ…cego istny las, peÅ‚en uliczek, grot, zieleni, korytarzy i tunelów. Tylna część pÅ‚otu ginęła caÅ‚kowicie w zaroÅ›lach dzikiego chmielu. W rogu tego waÅ‚u z roÅ›lin kryÅ‚a siÄ™ wÄ…ska i niska furtka. Pani Zofia otworzyÅ‚a jÄ… wyjÄ™tym z kieszeni kluczem i stanÄ…wszy już po tamtej stronie pÅ‚otu doradziÅ‚a mÅ‚odym, aby pozostali w ogrodzie - tam bowiem, dokÄ…d ona idzie, okoÅ‚o inspektów, rosa jest jeszcze. - Zdaje siÄ™, że to polowanko na mnie - pomyÅ›laÅ‚ Wawelski. Zaczęła siÄ™ tedy rozmowa mdÅ‚o-dowcipna: o maku, fasoli, Schopenhauerze, piÄ™knej Å‚Ä…ce, emancypacji kobiet, o sÅ‚owikach, o ciekawoÅ›ci jako zgubnej wadzie, siÄ™gaÅ‚a już nawet takich wyżyn jak deklamowanie piosenki Heinego: Wenn ich in deine Augen seh, So schwindet all mein Leid und Weh; Doch wenn ich kiisse deinen Mund... itd. - gdy na uliczce zjawiÅ‚ siÄ™ pan Åšwierkowski. SzedÅ‚ Å›miejÄ…c siÄ™ i z odlegÅ‚oÅ›ci czterdziestu kroków wyciÄ…gajÄ…c do Wawelskiego prawicÄ™ jak skrzydÅ‚o wiatraka. - ToÅ›my, panie, komedie wczoraj pokazywali... ha! -woÅ‚aÅ‚, kÅ‚ujÄ…c policzki studenta nie golonÄ… od tygodnia brodÄ…. - Jakże tam kacenjamerek... dokucza psubrat? A ja, panie Å‚askawy, musiaÅ‚em od rana awanturować siÄ™ z tymi serami. Kapelusz paÅ„ski znalazÅ‚em aż u profesora... Eh... barszczu by teraz, barszczu kwaÅ›nego! A gdzież to Zosia? - Przy inspektach - rzekÅ‚a panna Wanda. - Aha. Tak to, uważa pan, nasza szlachta do roboty siÄ™ bierze. Teraz dopiero zrozumiaÅ‚em, gdym na zagrodowca zeszedÅ‚, że gdzie pan, drogi panie, nogÄ… stÄ…pisz, tam leży, jeżeli nie caÅ‚y rubel srebrem, to na pewno siedemdziesiÄ…t pięć kopiejek! Dasz pan wiarÄ™, że ja z dziesiÄ™ciu morgów i z tej oto Å‚Ä…czki utrzymujÄ™ dom, żyjÄ™... - I bawiÄ™ siÄ™ przynajmniej raz w tygodniu na dworcu... dorzuciÅ‚a panna Wanda. - Z dziesiÄ™ciu morgów ziemi - wolaÅ‚, nie zwracaj Ä…c uwagi na sarkazm, aż mu żyÅ‚y na czole nabrzmiaÅ‚y. - Trzymam oÅ›m krów, wyrabia siÄ™ sery, masÅ‚o, szczerze mówiÄ…c, letników warszawskich obciÄ…ga siÄ™ należycie na mleku. Ogórki takie widziaÅ‚eÅ› pan też kiedy za żywota swego? To wszystko "furt" do Warszawy idzie; maliny, porzeczki, agrest, wÅ‚oszczyzna... wszystko! A owoce? to Å›miech! ZasypiÄ™ tÄ™ waszÄ… WarszawÄ™ moimi Å›liwkami za jakie dwa lata. Teraz, panie, z książek siÄ™ uczÄ™ o uprawie cykorii. To może być artykuÅ‚! co też pan sÄ…dzi? - Ja, uważa pan... - MyÅ›lisz pan może, że Å»ydom oddam mojÄ… cykoriÄ™?... akurat! Wie pan, co ja panu powiem - mówiÅ‚ dalej, biorÄ…c Wawelskiego pod rÄ™kÄ™ i zniżajÄ…c gÅ‚os do szeptu demonicznego - wiesz pan, co ja zamierzam? Zamierzam ni mniej, ni wiÄ™cej, tylko... jajami handlować! OdrobinÄ™ kapitaÅ‚u niech mam... no, jakieÅ› kilkaset rubli... i mogÄ™ do konkurencji z Å»ydami stawać. Taki, panie, u nas pozytywizm siÄ™ zagnieżdża! - Pozytywizm... - dziwiÅ‚ siÄ™ Wawelski obserwujÄ…c uÅ›miech panny Wandy, z jakim oskubywaÅ‚a listki polnej skabiozy. DÅ‚ugo, szeroko i patetycznie rozpowiadaÅ‚ pan Åšwierkowski o daleko siÄ™gajÄ…cych planach zaÅ‚ożenia w Trebizondowie sklepu akcyjnego, gdzie on peÅ‚niÅ‚by rolÄ™ subiekta, o nieuniknionej ruinie handlu żydowskiego, dziÄ™ki samej tylko zniżce na żelazie, o uprawie pszenicy sposobem pana PepÅ‚owskiego, o melioracjach, nawozach sztucznych, nawet o azocie i Liebigu i piorunowaÅ‚ na niedoÅ‚Ä™stwo szlachty. - Ja sam, niestety, takim capem byÅ‚em... Nie piÅ‚em, nie jadÅ‚em, w kartymnie graÅ‚... i rozlazÅ‚o siÄ™; gdzie, jak i kiedy... nic nie wiem. Å»ydy, panie, o, tu jest rdzeÅ„... Co prawda - szeptaÅ‚ Wawelskiemu do ucha - czasami tam z tymi aktorkami... pojmuje pan? Przyjedzie do miasta gubernialnego stado takich Å‚adnych bestii, że ani podobieÅ„stwo wytrzymać. Tak, to byÅ‚a rubryka także swego rodzaju... Ale dziÅ› mi siÄ™, panie, oczy otworzyÅ‚y: sami rÄ™kawy powinniÅ›my zakasać albo, panie, kaput! Na mnie już dowcipnisie anegdoty ukÅ‚adajÄ…. Opowiada na przykÅ‚ad jeden pÄ™dziwiatr, że jedzie niby bryczkÄ…, aż tu patrzy... na drodze leży kupa jaj potÅ‚uczonych, a miÄ™dzy skorupami biaÅ‚a karteczka. Co takiego? Podnosi on tÄ™ kartkÄ™... patrzy... bilet wizytowy, na którym stoi moje nazwisko: Wiktor Jaksa- Åšwierkowski. To ma być dowcip, że niby mi siÄ™ jaja w drodze potÅ‚ukÅ‚y i żem tÄ™ jajecznicÄ™, w braku innego przyrzÄ…du, biletem wizytowym zgrzebywaÅ‚. GÅ‚uptasy! ja jeszcze pieniÄ…dz zrobiÄ™, gdy oni... No... ale chodzmy na barszcz, bo rzeczywiÅ›cie w ustach, uczciwszy uszy, jak w niewyszlamowanym stawie. Wkrótce po spożyciu owego barszczu, podanego rÄ…czkami panny Wandy, Wawelski ruszyÅ‚ najbliższÄ… drogÄ… do domu, żegnany czule i zapraszany nadal uroczyÅ›cie. * * * Pan Józef Wawelski, nieboszczyk ojciec Adama, posiadaÅ‚ swego czasu w jednym z miast prowincjonalnych Å›wietny "interes" mydlarski, skÅ‚adajÄ…cy siÄ™ z fabryki na wielkÄ… skalÄ™ i dużego sklepu. Wawelscy pochodzÄ… z Å»ydów, chociaż dziad Adama byÅ‚ już żarliwym katolikiem, a i pradziad podobno jawnie Å›wininÄ™ jadaÅ‚, chociaż pozornie trwaÅ‚ w wierze ojców. Pan Józef byÅ‚ czÅ‚owiekiem prostym, nigdy żadnym umiejÄ™tnoÅ›ciom siÄ™ nie oddawaÅ‚, nie miaÅ‚ żadnego "sposobu myÅ›lenia", bardzo rzadko wypuszczaÅ‚ spodnie na cholewy i miaÅ‚ wówczas minÄ™ zakÅ‚opotanÄ…; interes prowadziÅ‚ sprytnie, pracowaÅ‚ zapamiÄ™tale i wedÅ‚ug powszechnego mniemania dorobiÅ‚ siÄ™ majÄ…tku uczciwie, a przetrÄ…caÅ‚ parobkom piszczele i miażdżyÅ‚ nosy chÅ‚opcom sklepowym w sposób tak mistrzowski i rodzimy, jakby w żyÅ‚ach jego pÅ‚ynęła odwieczna krew sarmacka. O umeblowaniu salonu, powozie i przyswojeniu sobie przekonaÅ„ plutokratycznych pomyÅ›laÅ‚ dopiero pod koniec życia, i to nie z wÅ‚asnej inicjatywy, lecz ulegajÄ…c natarczywym żądaniom żony - Róży z Rubinów. Przez caÅ‚y czas małżeÅ„skiego pożycia pani Róża byÅ‚a prawÄ… rÄ™kÄ… męża w gromadzeniu majÄ…tku i nie zdradzaÅ‚a żadnych niewÅ‚aÅ›ciwych nawyknieÅ„; dopiero gdy jedynak AdaÅ› przestaÅ‚ wykradać pierniki z szuflad sklepowych otrzymawszy promocjÄ™ do klasy czwartej, nabraÅ‚a skÄ…dÅ› zupeÅ‚nie niezrozumiaÅ‚ych dla starego mydlarza pojęć o "tonie" i przebÄ…kiwać nawet zaczęła o jakimÅ› high-lifie... - PowinieneÅ› pojąć - mawiaÅ‚a do męża w pasji - że sÄ… obecnie czasy demokratyczne... jesteÅ›my katolikami i Polakami... byle chcieć, chÅ‚opiec do najlepszych towarzystw dostać siÄ™ może. Bóg wie z kim ożenić! - Róziu - odpowiadaÅ‚ zazwyczaj pan Józef - ja ciebie bardzo kocham i bardzo ciÄ™ przepraszam, ale ty jesteÅ› gÅ‚upia. Niech on skoÅ„czy sześć klas, no, gimnazjum cale niech skoÅ„czy, i obejmie fabrykÄ™. Ja jestem stary, bÄ™dÄ™ siedziaÅ‚ w sklepie i tych zÅ‚odziejów pilnowaÅ‚... Nic jednak nie pomogÅ‚y perswazje. AdaÅ› po ukoÅ„czeniu gimnazjum wyekspediowany zostaÅ‚ do Warszawy na wydziaÅ‚ prawny. W rok niespeÅ‚na po jego wyjezdzie pan Józef zaniemógÅ‚ nagle i skoÅ„czyÅ‚ życie, nim syn wezwany telegraficznie zdążyÅ‚ przyjechać. Wdowa niezwÅ‚ocznie interes zwinęła, odstÄ…piwszy go na lichych warunkach; przeniosÅ‚a siÄ™ do Warszawy i żyjÄ…c z procentów od kapitaÅ‚u usiÅ‚owaÅ‚a wprowadzić syna w Å›wiat. Latem wyjeżdżaÅ‚a zawsze jeÅ›li nie do wód galicyjskich, to przynajmniej do Trebizondowa. AdaÅ›, który w gimnazjum z klasy do klasy "piecem" przechodziÅ‚, w uniwersytecie okazywać zaczÄ…Å‚ talenty niebywaÅ‚e Nie dość że masy książek czytaÅ‚, ale wygÅ‚aszaÅ‚ niejednokrotnie w obecnoÅ›ci matki, fanatycznej katoliczki, i niemniej po katolicku myÅ›lÄ…cych jej znajomych takie zdania, takie zasady, że wÅ‚osy powstawaÅ‚y na gÅ‚owie. Okrzyk Börnego: "Zginajcie siÄ™ w haki i zarzućcie siÄ™ na ogniwa Å›wiata, a o tym wiemy, że go w dobrym pociÄ…gniecie kierunku!" - byÅ‚ ulubionym jego okrzykiem. UtrzymywaÅ‚ o sobie, a może nawet w to wierzyÅ‚, że jest jednym z owych haków zarzuconych na ogniwa Å›wiata. Po przodkach AdaÅ› nie otrzymaÅ‚ w dziedzictwie żadnych nadzwyczajnych popÄ™dów altruistycznych, wychowanie nie wszczepiÅ‚o mu ich również; nadto nie doÅ›wiadczyÅ‚ jeszcze żadnego prawie cierpienia, nie wiedziaÅ‚, co to jest wÅ‚aÅ›ciwie ów pan nad pany głód, co znaczy choroba, której nie ma za co leczyć, nÄ™dza, której nie ma koÅ„ca, nie wiedziaÅ‚ nawet, co to jest brak biletu do cyrku. Nie zdarzyÅ‚o mu siÄ™ ani razu zajrzeć z bliska w wygniÅ‚e oczy niedoli i zrozumieć gorzkÄ… potrzebÄ™ niesienia krzywd i grzechów Å›wiata we wÅ‚asnym sumieniu, toteż życie wÅ‚aÅ›ciwe byÅ‚o dlaÅ„ wesoÅ‚Ä… komediÄ…, skupieniem werend cukierni, przyzwoitych salonów, wesoÅ‚ych kobiet, modnych ubraÅ„ itd. Znienacka wdarÅ‚y siÄ™ do tego Å›wiata promienie dalekowidzÄ…cego humanizmu i wytworzyÅ‚y w umyÅ›le Wawelskiego szczególne, raczej artystyczne niż naukowe zamiÅ‚owanie do nazw i obrazów niedoli, z jakich znowu splataÅ‚ siÄ™ wieniec "przekonaÅ„", dajÄ…cy jego posiadaczowi niewyczerpany temat do rozmów, sprzeczek, dysput i dowodzeÅ„. Naturalnie zjawiÅ‚ siÄ™ zaraz wstrÄ™t do "kompromisów"... Z przerażajÄ…cÄ… oczywistoÅ›ciÄ… AdaÅ› wyÅ‚uszczaÅ‚ w salonach bogatym a oburzonym do najwyższego stopnia eks-Å»ydom, co, kiedy i w jaki sposób stanie siÄ™ z tÄ… lub owÄ… klasÄ… spoÅ‚ecznÄ…; wiedziaÅ‚ na pamięć, do jakiego paragrafu wciÄ…gnąć dane zjawiska, i przepowiadaÅ‚ rzeczy przyszÅ‚e. Wyznać należy, że byÅ‚ w przyswojonych sobie zapatrywaniach bardzo konsekwentnym. Owo kochanie niedoli, zaglÄ…danie z bliska w wygniÅ‚e oczy itd. - uważaÅ‚ wprost za szkodliwe dla umiejÄ™tnego badania i przeprowadzania w życiu umiejÄ™tnych wskazaÅ„. ZnaÅ‚ i chciaÅ‚ znać fakty pozytywne, przyczyny i skutki - wszelkich zaÅ› "mar mglistych" oraz wszystkiego, co z nimi ma zwiÄ…zek, nie uznawaÅ‚, ponieważ ich nie rozumiaÅ‚, a wiÄ™c nie to mu siÄ™ wydawaÅ‚o koniecznym. Byt natomiast o tyle bezstronny, że wyjeżdżajÄ…c na wieÅ› zamierzaÅ‚ niejednokrotnie przyjrzeć siÄ™ tak zwanemu ludowi, lecz że miÄ™dzy willÄ… Odrobinka a najbliższÄ… siedzibÄ… "ludu" leżaÅ‚ ogromny kawaÅ‚ zarosÅ‚ego pastwiska, porzuciÅ‚ wiÄ™c tÄ™ myÅ›l w samym jej zarodku, tym Å‚atwiej, że popieranie interesów chÅ‚opskiego podwórka nie mieÅ›ciÅ‚o siÄ™ na horyzoncie jego altruizmu. SiedzÄ…c w Trebizondowie zachodziÅ‚ z nudów na dworzec kolejowy, nie wiedziaÅ‚ bowiem, że sala drugiej klasy tego dworca stanowi dla mężów trebizondeÅ„skich pewnego rodzaju agora. Owego pamiÄ™tnego popoÅ‚udnia wypadÅ‚o wÅ‚aÅ›nie tygodniowe zebranie i AdaÅ› wciÄ…gniÄ™ty na nie zostaÅ‚ na prawach czÅ‚onka nadzwyczajnego, wskutek czego spiÅ‚ siÄ™ nadzwyczajnie. W kilka dni po pijatyce pani Wawelska, pragnÄ…c podziÄ™kować paÅ„stwu Åšwierkowskim za opiekÄ™ rozciÄ…gniÄ™tÄ… nad jej synem, przyoblekÅ‚a siÄ™ w jedwabne szaty oraz biżuteriÄ™ i pojechaÅ‚a z wizytÄ… do willi szlacheckiej. Adam towarzyszyÅ‚ matce. Zaledwie pani Róża zaczęła nudzić paniÄ… ZofiÄ™ dÅ‚ugimi okresami, panna Wanda wysunęła siÄ™ z saloniku do ogrodu. Wawelski przyglÄ…daÅ‚ siÄ™ przez czas pewien starym, powygniatanym fotelom i niezwykle zakopconym sztychom, wyobrażajÄ…cym jakieÅ› krwawe boje, przerzucaÅ‚ numery "KÅ‚osów" sprzed lat oÅ›miu, a wreszcie, zachÄ™cony filuternie Å‚agodnym uÅ›miechem pani domu, wyniósÅ‚ siÄ™ również. Panna Wanda przechadzaÅ‚a siÄ™ po zacienionej uliczce w gÅ‚Ä™bi ogrodu; gdy zbliżyÅ‚ siÄ™, przechyliÅ‚a niedbale gÅ‚owÄ™ i rzekÅ‚a: - MyÅ›laÅ‚am, że siÄ™ pan już nie domyÅ›li... - Czego? - Tego, że tyle czasu, bo pewno z kwadrans, nie jest pan przyjemnym warszawiakiem. - Dla siostry pani? - Dla siostry mej siostry. - Ach, Boże! ja ani tam, ani tu nie umiem być przyjemnym. - I czemuż to, biedny panie Adamie? - Bo straciÅ‚em wszelkie probierze krytyczne... - Pragnęłabym szczerze współczuć panu, ale nie rozumiem, co to znaczy. - Idzie tutaj o kolor bÅ‚Ä™kitu. Raz wydaje mi siÄ™, że najpiÄ™kniejszym jest jasny bÅ‚Ä™kit, kiedy zaczyna siÄ™ zmierzch, to znowu czaruje miÄ™ lazur poÅ‚udnia, czaruje jak preludium Chopina. - I dÅ‚ugo trwa ten ostatni stan bolesny? - Trwa chwilkÄ™, ale... - Wiem: ta chwilka to wieczność. CzytaÅ‚am już o tym w ponurych nowelach. Niech siÄ™ pan upaja chÅ‚odem wieczornego bÅ‚Ä™kitu - mówiÅ‚a siadajÄ…c na darniowej Å‚awce, otaczajÄ…cej dokoÅ‚a gruby pieÅ„ jabÅ‚onki. - ChÅ‚odem? Co znowu? PoezjÄ…, proszÄ™ pani, dramatem wreszcie. Ale ja przecież jestem podobno synem PoÅ‚udnia; zÅ‚oÅ›liwi nazywajÄ…, co prawda, takÄ… przykrÄ… poÅ‚udniowość po prostu żydostwem; wiÄ™c, jako niby syn PoÅ‚udnia, kocham tylko te szafiry ciemne, cudowne, porywajÄ…ce... - Aż kocham? panie Wawelski, synu PoÅ‚udnia... - Aż kocham... - No i cóż siÄ™ dalej staÅ‚o w tej noweli? - PiÄ™kny bohater truchleje z trwogi, że przepiÄ™kna bohaterka nie pozwoli mu usiąść obok siebie. - Nieszczęśliwy! czyż nie znajduje dokoÅ‚a siebie na tym padole pÅ‚aczu jakiegoÅ› krzeseÅ‚ka? - KrzeseÅ‚ka... nie, ale znajduje w sobie tyle odwagi, że siada obok ubóstwianej. - Rozumie siÄ™, na brzeżku kanapy. - Ponieważ okrÄ…gÅ‚e kanapy nie majÄ… żadnego brzegu... - WiÄ™c biedak stoi, a pragnÄ…c być uprzejmym i zajmujÄ…cym zrywa różę, tylko nie tÄ™ szlamowÄ…, bo te pan Åšwierkowski sprzedaje po piÄ™tnaÅ›cie groszy sztukÄ™, ale tamte, z tego dużego krzaka, pÄ…sowÄ….. AdaÅ› zerwaÅ‚ wskazanÄ… różę i niosÄ…c jÄ… ostrożnie, mówiÅ‚: - Bohater dotyka róży ustami... Panna Wanda oparÅ‚a gÅ‚owÄ™ o pieÅ„ drzewa i przyglÄ…daÅ‚a siÄ™ Wawelskiemu spod rzÄ™s. Ledwie dostrzegalny rumieniec zabarwiÅ‚ jej policzki. - Co pan powiedziaÅ‚? - zapytaÅ‚a cicho. - MówiÅ‚em - szeptaÅ‚ AdaÅ› siadajÄ…c obok niej bardzo blisko - że... - Ależ, panie Adamie, jak pan Å›mie'.... - mówiÅ‚a z oburzeniem udanym, odsuwajÄ…c siÄ™ od niego na odlegÅ‚ość cala. - Czyż ja Å›miem cokolwiek?... ChciaÅ‚em tylko, aby pani dotknęła paluszkiem tej róży. PochyliÅ‚ siÄ™ bliżej ku jej skroniom. Zapach wÅ‚osów i ciaÅ‚a na wskroÅ› go przeniknÄ…Å‚. SÅ‚yszaÅ‚, jak mu bije gwaÅ‚townie serce, widziaÅ‚ jak jej oczy ciemniejÄ…, niby od napÅ‚ywajÄ…cej do tÄ™czówek fali bÅ‚Ä™kitu, jak biaÅ‚ka pokrywajÄ… siÄ™ siateczkÄ… delikatnych naczyÅ„, jak usta rozchylajÄ… siÄ™ i pÄ…sowiejÄ…, i przepyszne ramiona ledwie dostrzegalnie drgajÄ…. - Niech pan usiÄ…dzie tam, dalej... ProszÄ™ wziąć sobie tÄ™ różę i przypiąć do żakietu. - Nie dotknie jej pani ani jednym paluszkiem? Nie prawÄ… rÄ™kÄ…, broÅ„ Boże! lewÄ…... Przecież lewÄ… można, o, tym paluszkiem... PoÅ‚ożyÅ‚ na jej wypieszczonej i miÄ™kkiej jak bukiet fioÅ‚ków rÄ™ce swojÄ… i gÅ‚adziÅ‚ jÄ…, ledwie dotykajÄ…c. Gdy chciaÅ‚ tÄ™ rÄ™kÄ™ podnieść do ust, panna Wanda usuwaÅ‚a jÄ…, uÅ›miechajÄ…c siÄ™ przekornie. Teraz wstrzÄ…snęły nim te same dreszcze i jakby mu odebraÅ‚y samowiedzÄ™. PochyliÅ‚ siÄ™ nagle i ucaÅ‚owaÅ‚ usta panny Wandy. - Ach! - krzyknęła gwaÅ‚townie i zerwaÅ‚a siÄ™ z Å‚awki, lecz rÄ™ka jej pozostaÅ‚a w jego dÅ‚oni. StaÅ‚a z przymkniÄ™tymi powiekami przed Adasiem, oblana po brwi rumieÅ„cem. Z tego gwaÅ‚townego jej ruchu, z tej nawet chwilowej bezwÅ‚adnoÅ›ci Wawelski wywnioskowaÅ‚, że na ustach panny Wandy zÅ‚ożyÅ‚ pocaÅ‚unek - on pierwszy. SprawiÅ‚o mu to nieopisanÄ…, przez mgnienie oka trwajÄ…cÄ… rozkosz. SchyliÅ‚ siÄ™, aby nieznacznie pocaÅ‚ować rÄ™kÄ™, którÄ… pieÅ›ciÅ‚; wtedy panna Wanda wyrwaÅ‚a jÄ… i odeszÅ‚a. Z odlegÅ‚oÅ›ci kilku kroków rzekÅ‚a nie odwracajÄ…c siÄ™: - ProszÄ™ nie iść za mnÄ…, bardzo pana proszÄ™... - Panno Wando, niech mi pani przebaczy - mówiÅ‚ Adam w pewnego rodzaju zgÅ‚upieniu. Nie wstaÅ‚ jednak z Å‚awki. Z dala od ganku sÅ‚ychać byÅ‚o rozmowÄ™ zbliżajÄ…cych siÄ™ paÅ„ starszych. Panna Wanda wracaÅ‚a ku Å‚awce. W oczach jej cudnie zawstydzonych malowaÅ‚o siÄ™ ukrywane pod maskÄ… min przerazliwie surowych uczucie szczerej i radosnej rozkoszy. Zbliżywszy siÄ™ mówiÅ‚a ze zmarszczonym czoÅ‚em i nie patrzÄ…c na winowajcÄ™: - Co pan zrobiÅ‚? Jak pan siÄ™ oÅ›mieliÅ‚? Co za bezczelność!... Ja teraz chyba ospy dostanÄ™ ze wstydu!... - Ja paniÄ… przepraszam, ja serdecznie żaÅ‚ujÄ™, ale pani ma takie przeÅ›liczne oczy... - Znowu bezczelność!... nie, wie pan, że to coÅ› przerażajÄ…cego! StaÅ‚a tak blisko, że Adam nie mógÅ‚ siÄ™ powstrzymać, aby jej nie objąć. Nim pani Wawelska i pani Zofia weszÅ‚y na uliczkÄ™, zdoÅ‚aÅ‚ przyciÄ…gnąć pannÄ™ WandÄ™ do siebie Å‚agodnie i w ciÄ…gu niewysÅ‚owionej sekundy trzymać jaw objÄ™ciach. Panna Wanda byÅ‚a pewna, że w tej chwili bogaty mÅ‚odzieniec oÅ›wiadczy siÄ™ o jej rÄ™kÄ™ i dlatego nie opieraÅ‚a siÄ™. Wtem usÅ‚yszaÅ‚a rozmowÄ™ i odsunęła siÄ™ chyżo. Pani Wawelska szÅ‚a uroczyÅ›cie, wykÅ‚adajÄ…c coÅ› bardzo poważnego. Gdy podeszÅ‚y blisko, pani Zofia przyglÄ…daÅ‚a siÄ™ siedzÄ…cej na Å‚awce parze z uÅ›miechem zadowolenia. Stara dama zajęła miejsce na Å‚awce i potoczyÅ‚a siÄ™ rozmowa, wahajÄ…c siÄ™ miÄ™dzy powieÅ›ciami Kraszewskiego a konfiturami z niedojrzaÅ‚ego agrestu. SÅ‚oÅ„ce za las zachodziÅ‚o. Na Å‚Ä…kÄ™ wpeÅ‚zaÅ‚a mgÅ‚a jasna i rozpoÅ›cieraÅ‚a siÄ™ cisza letniego zmierzchu. - Przecudny wieczór - zauważyÅ‚ Adam. - Co za cisza! "SÅ‚yszÄ™, kÄ™dy siÄ™ motyl koÅ‚ysa na trawie, kÄ™dy wąż Å›liskÄ… piersiÄ… dotyka siÄ™ zioÅ‚a". - SÅ‚yszy pan, że wąż siÄ™ dotyka?... - zapytaÅ‚a pani Zofia z uÅ›miechem. - Ach! te zioÅ‚a... Rozsada, buraki, selery... - Nie lubi pani wsi?... - zapytaÅ‚ Wawelski. - WieÅ› lubiÄ™ i nie potrafiÅ‚abym literalnie wyżyć w mieÅ›cie, nie mogÄ™ tam wytrzymać przez trzy dni, ale najbardziej lubiÄ™ wieÅ› wtedy, gdy wszystkie "zioÅ‚a" leżą w beczkach, sÅ‚oikach, w piwnicy. JesieÅ„, to dopiero prawdziwa radość moja! IdÄ™ wtedy do lasu i siedzÄ™ sobie tam z robotÄ…. WidziaÅ‚ pan kiedy las w jesieni, podczas szarugi i wichru? Zdaje siÄ™, że Å›wierkom zimno, gaÅ‚Ä™zie tulÄ… siÄ™ do pnia niby rÄ™ce zmarzniÄ™te. Czasami znowu wydaje siÄ™, że drzewa wpadajÄ… w straszny gniew, że powydzierajÄ… z ziemi korzenie i pójdÄ… dokÄ…dÅ› w Å›wiat... Szczególniej lubimy obiedwie z WandÄ… szum jesienny. Raz chodziÅ‚yÅ›my tak po lesie ze dwie godziny, nic do siebie nie mówiÄ…c. MżyÅ‚ deszcz, poubieraÅ‚yÅ›my siÄ™ wiÄ™c w grube obuwie Wiktora, pamiÄ™tasz "szwesterko"? Najlepiej myÅ›leć sobie wtedy, podczas gÅ‚uchego szumu i huku idÄ…cego górÄ… po szczytach. - MyÅ›leć czy marzyć? - zapytaÅ‚ filuternie Wawelski. - Marzyć? Może Wanda marzyÅ‚a, bo ja daÅ‚am już marzeniom dymisjÄ™ od dawna i patrzÄ™ na Å›wiat bardzo szaro. Rok temu, gdy Wandzia bawiÅ‚a u nas w jesieni, chodziÅ‚yÅ›my czytywać Mickiewicza. Ja go bardzo lubiÄ™, bo to taki sobie dobry, poczciwy, prosty, a taki mÄ…dry czÅ‚owiek. Czasami siÄ™ egzaltowaÅ‚, ale bardzo rzadko. Szczególniej lubiÄ™, jak on opisuje miejscowoÅ›ci w Panu Tadeuszu. To takie jest dziwne... Albo gdy smutnie pisze, to każdziuteÅ„ki wyraz jest mÄ…dry: czasami jedno sÅ‚owo ma ogromnÄ… masÄ™ znaczeÅ„. Prawda, panie? - O, tak... Mickiewicz... rzeczywiÅ›cie... Tylko że to zacofaniec, wedÅ‚ug mnie, straszny, który nic nie widzi poza swoim powiatem. Rad by skisnąć w swoich pojÄ™ciach upartych i nieraz ogromnie ciemnych. Szczególniej ten jego caÅ‚y towianizm - coÅ› tak komicznego. - Towianizm? - zapytaÅ‚a ze zdziwieniem pani Zofia - co to znaczy? - Ja lubiÄ™ bardzo Heinego - rzekÅ‚a panna Wanda spoglÄ…dajÄ…c ukradkiem na Adama. - Ba! Heine - uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ - to król. Pani Róża przysÅ‚uchiwaÅ‚a siÄ™ tej rozmowie z sympatycznym uÅ›miechem, wykazujÄ…cym, że stara dama zupeÅ‚nie nie pojmuje, o co idzie, a ponieważ wieczór zapadaÅ‚, zaczęła zabierać siÄ™ do powrotu. Dorożka dawno odjechaÅ‚a, wypadaÅ‚o wracać piechotÄ…, a że czas byÅ‚ przeÅ›liczny, wiÄ™c pani Åšwierkowska i panna Wanda oÅ›wiadczyÅ‚y siÄ™ z chÄ™ciÄ… odprowadzenia nie tyle zapewne pani Róży, ile jej syna. Student znaÅ‚ już drogÄ™ przez las, podjÄ…Å‚ siÄ™ tedy prowadzić karawanÄ™. Od szlacheckiej willi do Odrobinki byÅ‚a zapewne z wiorsta drogi, willa bowiem leżaÅ‚a na przeciwnej stronie miasteczka. Ciemno już byÅ‚o zupeÅ‚nie, gdy caÅ‚e towarzystwo dosiÄ™gÅ‚o wreszcie stacji kolejowej i kilkunastu domostw porozrzucanych wÅ›ród lasu. Pani Zofia nie chciaÅ‚a wstÄ…pić do Odrobinki, gdyż spodziewaÅ‚a siÄ™ powrotu męża z Warszawy i nie mogÅ‚a zaniedbywać swych zajęć gospodarczych. AdaÅ› odprowadziÅ‚ te panie tÄ… samÄ… drogÄ…. WszedÅ‚ księżyc i nastaÅ‚a jedna z tych nocy letnich, a może ta noc w lecie jedyna, gdy na ziemiÄ™ zstÄ™puje czar przedziwny. TkwiÅ‚ w bladoniebieskiej przestrzeni rozmieciony pyÅ‚ Å›wietlisty, podobny do niezmiernie rzadkiej mgÅ‚y, ledwie widzialnej. Przez konary Å›wierków wdzieraÅ‚y siÄ™ do gÅ‚Ä™bi lasu biaÅ‚e promienie księżycowego Å›wiatÅ‚a i rzucaÅ‚y na jego dno oraz na pnie i leÅ›nÄ… podszewkÄ™ bezksztaÅ‚tne plamy. Zimne Å›wiatÅ‚o odszukiwaÅ‚o krople rosy, leżące jak w miskach w zagÅ‚Ä™bieniach listków i szyszek; czepiaÅ‚o siÄ™ brzegów uschniÄ™tych zeszÅ‚orocznych igieÅ‚, co przygniatajÄ… jak bale i pÅ‚yty kieÅ‚ki wypychajÄ…ce siÄ™ z gruntu, wciskaÅ‚o siÄ™ miÄ™dzy włókna mchów i w nory pniów zbutwiaÅ‚ych. Po caÅ‚ym lesie bÅ‚Ä…kaÅ‚y siÄ™ jasne blaski jak widma. StanÄ…wszy na brzegu lasu pani Åšwierkowska zwróciÅ‚a siÄ™ do Wawelskiego żegnajÄ…c go; willa szlachecka byÅ‚a tuż za Å‚Ä…kÄ…. - Mamy jeszcze tylko kilkadziesiÄ…t kroków - mówiÅ‚a miniemy mostek i wrócimy jeszcze przez furtkÄ™. Nikt nie zauważy naszego spaceru. OtuliÅ‚a siÄ™ szalem pod szyjÄ™ i zwróciÅ‚a twarzÄ… do Adama. Na twarz tÄ™ padÅ‚o Å›wiatÅ‚o, zamigotaÅ‚o jak lÅ›niÄ…ce pyÅ‚ki we wÅ‚osach z lekka wzburzonych nad czoÅ‚em i nadaÅ‚o tej gÅ‚owie jakiÅ› wyraz szczególny. Student doznaÅ‚ takiego wrażenia, jakby paniÄ… ZofiÄ™ w tej chwili dopiero po raz pierwszy zobaczyÅ‚. Rozkoszny spazm Å›ciskaÅ‚ go w okolicach diafragmy i sÅ‚odko obezwÅ‚adniaÅ‚. Radość wewnÄ™trznÄ… a bezmyÅ›lnÄ… sprawiaÅ‚o mu fizyczne przypatrywanie siÄ™ tej twarzy, nacechowanej w tej chwili czymÅ› niewysÅ‚owienie znajomym i bliskim. - No, dobranoc panu - rzekÅ‚a pani Zofia. Panna Wanda serdecznie i z trwożnÄ… namiÄ™tnoÅ›ciÄ… uÅ›cisnęła rÄ™kÄ™ Wawelskiego. - Dobranoc - rzekÅ‚ jakimÅ› nieswoim i mimo woli smutnym gÅ‚osem, ukÅ‚oniÅ‚ siÄ™ i patrzyÅ‚ na oddalajÄ…ce siÄ™ sylwetki tych paÅ„. DÅ‚ugi, dziwaczny cieÅ„, padajÄ…cy od ich postaci, posuwaÅ‚ siÄ™ po ubielonej rosÄ… Å‚Ä…ce, wydÅ‚użaÅ‚ siÄ™, zwężaÅ‚... Wtedy mÅ‚ody czÅ‚owiek poczuÅ‚ w gÅ‚Ä™bi serca jakby próżniÄ™. CzuÅ‚ bezwiednie, że mu czegoÅ› brak, brak niesÅ‚ychanie. - Tu przed chwilÄ… staÅ‚a ta pani - myÅ›laÅ‚ - o dwa kroki ode mnie... taka nadzwyczajnie piÄ™kna... Z wysiÅ‚kiem uprzytomniÅ‚ sobie oczy pani Zofii, barwÄ™ jej twarzy w Å›wietle, dzwiÄ™k ostatniego wyrazu i schwytawszy te ksztaÅ‚ty szczególnym pojmowaniem poszedÅ‚ do domu szybko, co tchu, szerokimi krokami, jakby przed kimÅ› uciekaÅ‚ ze zrabowanym skarbem. Nazajutrz wstaÅ‚ bardzo wczeÅ›nie i poszedÅ‚ do lasu. SprawiÅ‚o mu przyjemność brodzenie po dywanie z zeschÅ‚ych liÅ›ci grabowych w dalekich zakÄ…tkach lasu, bÅ‚Ä…kanie siÄ™ fizyczne, kiedy wszystkie myÅ›li bÅ‚Ä…kaÅ‚y siÄ™ tak samo. ByÅ‚o to pewne rozbicie i rozproszenie siÄ™ zdolnoÅ›ci, nagÅ‚y zanik pamiÄ™ci, zatracenie rozsÄ…dku i sprytu. Nie pamiÄ™taÅ‚ tego poranka nic, literalnie nic, oprócz koloru niebieskiego stanika pani Zofii, a wÅ‚aÅ›ciwie pamiÄ™taÅ‚ tylko o jakiejÅ› plamie niebieskiej, i to nieprzerwanie obecne a bezmyÅ›lne wspomnienie, bÄ™dÄ…ce j ak gdyby wytworem nieÅ›wiadomego myÅ›lenia, sprawiaÅ‚o mu przejmujÄ…cÄ…, jÄ…trzÄ…cÄ… skrycie, gÅ‚Ä™bokÄ… rozkosz. Ilekroć usiÅ‚owaÅ‚ uprzytomnić sobie caÅ‚y dzieÅ„ ubiegÅ‚y, rozmowÄ™ z paniÄ… ZofiÄ…, rysy jej twarzy gubiÅ‚ siÄ™ w niejasnej pustce. OkoÅ‚o poÅ‚udnia wyszedÅ‚ na brzeg lasu, poÅ‚ożyÅ‚ siÄ™ na mchu w pobliżu drogi prowadzÄ…cej przez Å‚Ä…kÄ™ do willi szlacheckiej i patrzyÅ‚. SÅ‚oÅ„ce paliÅ‚o; wysoko, w bezchmurnym niebie krążyÅ‚y kanie woÅ‚ajÄ…ce przeciÄ…gle swoje "pić-pić", na Å‚Ä…ce, w lesie, na drogach panowaÅ‚a nieruchoma cisza. Ze wzgórza, gdzie siÄ™ ukryÅ‚, widać byÅ‚o dach willi poÅ‚yskujÄ…cy w sÅ‚oÅ„cu, czuby drzewek ogrodowych, szary parkan, żółty piasek na drodze, bÅ‚yszczÄ…cy zÅ‚otawym blaskiem. Wszystkie te punkty zwracaÅ‚y i przykuwaÅ‚y do siebie jego uwagÄ™, ale w sposób dziwaczny; byÅ‚y to formy jego uczucia bezwiednego, ksztaÅ‚ty przemijajÄ…cych to udrÄ™czeÅ„, to uniesieÅ„ dziecinnie wesoÅ‚ych. Chwilami nie zdawaÅ‚ sobie zupeÅ‚nie sprawy z kierunku tego chaosu wrażeÅ„ i pojmowaÅ‚ to tylko jedno drÄ™czÄ…cÄ… i niecierpliwÄ… półwiedzÄ…, że ta droga żółtawa, przeroÅ›niÄ™ta skrawkami murawy, leży tak nieskoÅ„czenie daleko, że tamtÄ™dy nie pójdzie w tej chwili, że nie można, niepodobna... NierychÅ‚o przypomniaÅ‚ sobie, że trzeba iść na obiad, i powlókÅ‚ siÄ™ do domu ze zwieszonÄ… gÅ‚owÄ…. Po poÅ‚udniu wróciÅ‚ co tchu na zajÄ™ty rano punkt obserwacyjny. Wzgórze to, do poÅ‚owy wykarczowane przez pana Åšwierkowskiego i zasiane owsem, który koÅ‚ysaÅ‚ siÄ™ teraz weÅ‚nÄ… ciemnozielonych piórek pod tchnieniem ciepÅ‚ego wiatru - wieÅ„czyÅ‚a kÄ™pa niskich chojaków. LeżaÅ‚y tam stosy wykopanych przy karczunku kamieni, kupy suchego jaÅ‚owcu powydzieranego z korzeniami i wykroty pniów starych. Wawelski wpeÅ‚zaÅ‚ miÄ™dzy krzaki, zdejmowaÅ‚ kapelusz, kÅ‚adÅ‚ siÄ™ na mchu i czekaÅ‚. Nie miaÅ‚ żadnej nadziei zobaczenia dziÅ› pani Zofii, a jednak czekaÅ‚ na coÅ›, podniecany przez niejasne, senne przeczucia. UkoÅ›ne promienie sÅ‚oÅ„ca padaÅ‚y na drogÄ™ dzwigajÄ…cÄ… siÄ™ z doÅ‚u miÄ™dzy dwiema podartymi przykopami, zarysowywaÅ‚y wyraznie każdy krzaczek tarniny, każdy koÅ‚ek i żerdz zmurszaÅ‚ego pÅ‚otu, i zdawaÅ‚o mu siÄ™, że zbliżaÅ‚y te ciemne punkty, jedynie odbijajÄ…ce od tÅ‚a jasnozielonej przestrzeni. W gÅ‚Ä™bi zabudowaÅ„ szczekaÅ‚ z nudów jakiÅ› pies. Chwilami szczekanie rozlegaÅ‚o siÄ™ gÅ‚oÅ›niej czy może wiatr wyrazniej niósÅ‚ jego echo - wtedy Adam podnosiÅ‚ gÅ‚owÄ™. Nic nie widać, nie ma nikogo... Dla oszukania wÅ‚asnej niecierpliwoÅ›ci obserwowaÅ‚ ciche życie dna lasu, liczÄ…c, że zajÄ™cie to skróci czas miÄ™dzy chwilÄ… obecnÄ… i tÄ… chwilÄ… bezgranicznego upojenia, jaka może nadejdzie, a może nie nadejść wcale. UpÅ‚ywaÅ‚y minuty, kwadranse, godziny... Oto maÅ‚y pajÄ…k na krótkich kabÅ‚Ä…kowatych nogach mknie szybko po badylu konwalii, przeskakuje z listka na listek jak zwinny góral, dobiega do szczytu i siedzi tam, w zamyÅ›leniu przebierajÄ…c nogami. Skacze znienacka na sÄ…siedni kwiatek, wdziera siÄ™ na jego wierzchoÅ‚ek i caÅ‚y, z nogami i szarym cielskiem, pakuje siÄ™ w kieliszek kwiatu. Siedzi tam nieruchomo jak zbójnik tatrzaÅ„ski. Po tym samym badylu spina siÄ™ z mozoÅ‚em do góry brunatna boża krówka; jak uboga kobiecina z brzemieniem na plecach lezie i zsuwa siÄ™ maleÅ„ki syzyf, opiera siÄ™ silnie nogami i usiÅ‚uje dotrzeć do tego wÅ‚aÅ›nie dzwonka kwiatu, gdzie siedzi chybki rozbójnik. - Jeżeli dojdziesz, maleÅ„ka - myÅ›li AdaÅ› - to pani Zofia... tu przyjdzie... pani Zofia... Zofia... Wiatr przynosi wyrazne, radosne szczekanie psa - i nim boża krówka zdoÅ‚aÅ‚a wstÄ…pić na odnóżkÄ™ maÅ‚ego badyla, z bramy folwarku wysuwajÄ… siÄ™ dwie jasne figury. BÅ‚yszczy w sÅ‚oÅ„cu pÄ…sowa parasolka, a opodal - niebieska suknia. - To idzie pani Zofia - szepce Wawelski, przypadajÄ…c twarzÄ… do mchu w jakimÅ› ogÅ‚upieniu czy szale radoÅ›ci. Serce mu bije, krew pulsuje w skroniach, w gardle zasycha. Wkrótce sÅ‚ychać już odgÅ‚os rozmowy, niejasne dzwiÄ™ki odbijajÄ… siÄ™ o Å›cianÄ™ lasu, przerywa ciszÄ™ krótki, urwany wybuch Å›miechu, potem wszystko znowu zacicha. Za chwilÄ™ te panie rozmawiajÄ… już w lesie - wyminęły schronienie Adama nie zauważywszy go; panna Wanda Å›piewa półgÅ‚osem preludium: "Czemu w sercu smutno?..." Wówczas student jÄ…Å‚ na gwaÅ‚t oczyszczać ubranie z igieÅ‚ Å›wierkowych i mchu, wstaÅ‚ i wysunÄ…wszy siÄ™ na drogÄ™, podążyÅ‚ w kierunku echa rozmowy. W gÅ‚Ä™bi lasu przecinaÅ‚y siÄ™ na wzgórzu, tworzÄ…cym maleÅ„kÄ… polanÄ™, dwie zapuszczone drogi. W Å›rodku staÅ‚ spróchniaÅ‚y pniak starego Å›wierka, obdarty z kory i porzezbiony Å›ladami dróg drzewojadów. Przy pniaku siedziaÅ‚y obiedwie damy w pozach nie tyle malowniczych, ile niedbaÅ‚ych. Kiedy Wawelski zbliżyÅ‚ siÄ™ i mógÅ‚ widzieć twarz pani Zofii, uspokoiÅ‚ siÄ™ nieco, aczkolwiek nie mógÅ‚ zebrać rozproszonych myÅ›li i wrażeÅ„. Panna Wanda byÅ‚a niesÅ‚ychanie zadowolona z jego przybycia, kokietowaÅ‚a go oczami, ruchami, pantoflami, półsłówkami, uÅ›miechami, a nawet usiÅ‚owaÅ‚a drażnić, oddalajÄ…c siÄ™ co pewien czas o kilka kroków. Wówczas Adam mógÅ‚ rozmawiać z paniÄ… ZofiÄ… i patrzeć jej w oczy. UderzaÅ‚ mu wtedy do gÅ‚owy jakby czad, dziÄ™ki czemu nie mógÅ‚ mówić gÅ‚oÅ›no i najzwyklejsze zapytania i odpowiedzi wypowiadaÅ‚ zdÅ‚awionym szeptem. Pani Zofia siedziaÅ‚a na murawie, oganiajÄ…c komary gaÅ‚Ä…zkÄ… Å›wierczyny. Teraz wsiÄ…kÅ‚y w jego pamięć na zawsze rozmaite szczegóły: ksztaÅ‚t jej ramion, piersi, ksztaÅ‚t podwiniÄ™tych nóg odciskajÄ…cy siÄ™ na sukni, charakterystyczne pochylenie na bok gÅ‚owy, gdy wymawiaÅ‚a rzadko przez niÄ… używane wyrazy, leniwe wznoszenia siÄ™ powiek, dzwiÄ™k Å›miechu, Å›miechu półgÅ‚oÅ›nego, jakby byÅ‚ zaledwie echem czyjejÅ› wesoÅ‚oÅ›ci. Adam doznawaÅ‚ wreszcie tego radosnego upojenia, jakie niedawno przeczuwaÅ‚, a jakie teraz zdawaÅ‚o siÄ™ uciekać, wyrywać siÄ™, unikać go... Każde zbliżenie siÄ™ panny Wandy sprawiaÅ‚o mu niewypowiedziane cierpienie, każde jej sÅ‚owo wydawaÅ‚o siÄ™ nierozsÄ…dnym, każde spojrzenie wyzywajÄ…cym, natrÄ™tnym i nudnym. Gdy siÄ™ sÅ‚oÅ„ce nachylać zaczęło ku zachodowi, mieszkanki willi poprosiÅ‚y Adama na herbatÄ™. PoszedÅ‚ z wielkÄ… chÄ™ciÄ…. Pan Åšwierkowski byÅ‚ już na ganku, gdy siÄ™ do willi zbliżyli. PragnÄ…c ufetować swego goÅ›cia, w którym przeczuwaÅ‚ jakiegoÅ› demokratÄ™, używaÅ‚ co kilka słów: "bo to, uważa pan, ta nasza szlachta..." - "ja tam z caÅ‚Ä… szlachtÄ… o... tyle nie mam stycznoÅ›ci..." itd. - Ale i ten chÅ‚op - woÅ‚aÅ‚ - to jest także! Tak siÄ™ to mówi: chÅ‚op, chÅ‚op... Daj mi pan z Å‚aski swojej takiego chÅ‚opa, który by wziÄ…Å‚ ode mnie ogród w dzierżawÄ™. Parch, uczciwszy uszy, przychodzi, wylicza siedmdziesiÄ…t pięć rubli, siedzi caÅ‚e lato w budzie, nie wiem, czy on tam je co, czy nic bestia nie je - dość że ja moje siedmdziesiÄ…t pięć rubli mam w kieszeni i on na pewno zarobi. Ja bym z duszy-serca rad zgnieść Å»ydów ze szczÄ™tem, ale komuż ten ogród wypuszczÄ™? - woÅ‚aÅ‚ z desperacjÄ…. - ChÅ‚op bÄ™dzie mi miesiÄ…c medytowaÅ‚, potem siÄ™ namyÅ›li i da, wie pan ile?... czterdzieÅ›ci rubli!... BÄ™dzie siÄ™ sam objadaÅ‚ gruszkami, bÄ™dzie spaÅ‚ w nocy, owoc mu rozkradnÄ…, sam straci i ja na jego handlu. On musi siÄ™ objeść, papierosika wypalić, wódeczki w niedzielÄ™... No, da mi pan chÅ‚opa, który by mi zastÄ…piÅ‚ Å»yda, który by sam zarobiÅ‚ i mnie daÅ‚ tyle, ile daje Å»yd? No, panie Wawelski... - SkÄ…dże ja mogÄ™ wziąć jakiegoÅ› chÅ‚opa? Może gdyby w "Kurierze" ogÅ‚osić... - tÅ‚umaczyÅ‚ siÄ™ Adam, a jednoczeÅ›nie przez mózg jego przemknęła myÅ›l przykra, że w tym ogrodzie latem bÄ™dzie jakiÅ› Å»yd siedziaÅ‚. - Tak ci moja! - Å›miaÅ‚ siÄ™ Åšwierkowski - w "Kurierze" ogÅ‚aszać... Jeszcze i na "Kuriera" z pięć zÅ‚otych wydać; zresztÄ…, czy pan myÅ›li, że chÅ‚opy czytajÄ… pisma? - A cóż ci chÅ‚opi koniecznie majÄ… brać paÅ„ski ogród?...MiaÅ‚ pan zamiar wysyÅ‚ać owoce do Warszawy, sam uskuteczniać tÄ™ manipulacjÄ™... - Tak siÄ™ to mówi... sam... manipulacja... A ile to ja wydam na koleje, na jazdy, na hotel w Warszawie? Panie! - wrzasnÄ…Å‚ nagle - jeÅ›li my siÄ™ sami Å»ydami nie staniemy, Å»y- da-mi panie, to ja sobie rÄ™kÄ™ dajÄ™ uciąć, że nie zwyciężymy tych pijawek! Wawelskiemu robiÅ‚o siÄ™ trochÄ™ nieswojo wobec perspektywy stawania siÄ™ znowu Å»ydem, szczególniej, gdy patrzaÅ‚ na przymusowo poważnÄ… minÄ™ pani Zofii. Åšwierkowski, wybierajÄ…c siÄ™ o zmroku do obory i stajni, zaproponowaÅ‚ Adamowi zwiedzenie gospodarstwa. Poszli tedy obadwaj. OglÄ…dali parÄ™ mÅ‚odych i Å‚adnych koni; szlachcic kazaÅ‚ je natychmiast wyprowadzić, prezentowaÅ‚ ich nogi, kÅ‚Ä™by, kopyta, Å‚opatki, szyje, odsady ogonów itd., a zachwalaÅ‚, jakby miaÅ‚ przed sobÄ… nabywcÄ™. Przeszli nastÄ™pnie do obórki, aby obejrzeć krowy. Znowu zaczęło siÄ™ wyliczanie przymiotów, życiorysów, narowów i wad każdej krowy z osobna. Studenta nudziÅ‚o już to wszystko Å›miertelnie, toteż pragnÄ…c zakoÅ„czyć szereg przymiotów jakiejÅ› Kwiatuli, rzekÅ‚: - Tak, to Å›liczna krowa; co za odsada ogona! Åšwierkowski wytrzeszczyÅ‚ oczy i zaczÄ…Å‚ tÅ‚umić Å›miech w taki sposób, jakby poÅ‚ykaÅ‚ jeden po drugim surowe buraki. - Czego siÄ™ ten plantator Å›mieje? - zapytywaÅ‚ siebie w duchu Adam, gdy wyszli wreszcie spomiÄ™dzy stosów nawozu i skierowali siÄ™ ku domowi mieszkalnemu. Na tle bukietów rozkwitÅ‚ego bzu, którego caÅ‚y gaj rozrósÅ‚ siÄ™ dokoÅ‚a ganku, widać byÅ‚o gÅ‚owÄ™ pani Zofii. Niedawny Å›miech Åšwierkowskiego, jego obecność w danej chwili i widok tej gÅ‚owy, coraz piÄ™kniejszej, sprawiÅ‚y, że AdaÅ› po raz pierwszy pojÄ…Å‚, co siÄ™ z nim staÅ‚o; zrozumiaÅ‚ tÄ™ klÄ™skÄ™, ten cios, to nieszczęście, że pani Zofia jest żonÄ… takiego oto pogromcy Å»ydów. GÅ‚ucha i Å›lepa energia instynktu miÅ‚osnego spotkaÅ‚a siÄ™ po raz pierwszy z tamÄ…, z nieugiÄ™tym i brutalnym hamulcem, toteż w mgnieniu oka staÅ‚a siÄ™ przyczynÄ… paroksyzmów cierpienia, kÄ…sajÄ…cych znienacka jak przypalenie rozpalonym drutem, a przepadajÄ…cych za chwilÄ™ przy napÅ‚ywie wrażeÅ„ miÅ‚osnych, przychodzÄ…cych z zewnÄ…trz, aby tÄ™ sÅ‚odkÄ… i rozkosznÄ… energiÄ™ do nowych wybuchów zasilać. NadmiernÄ… i dominujÄ…cÄ… nad zdrowym rozsÄ…dkiem litość dla dopiero co powstaÅ‚ego uczucia zmieniaÅ‚ gorzki żal do pani Zofii, żal nieutulony i skÅ‚aniajÄ…cy do Å‚ez prawie. Poczucie dokonywaj Ä…cego siÄ™ bezprawia, poczucie prawie fizyczne, bo Å›ciskaÅ‚o za serce, tÄ™tniÅ‚o w pulsach i uderzaÅ‚o do gÅ‚owy falÄ… krwi, odszukaÅ‚o wreszcie w duszy Adama jakiÅ› punkt i zatliÅ‚o w nim coÅ› zÅ‚ego. Ten mąż, z jego wÄ…sami, butami, grubymi paluchami i wargami mlaszczÄ…cymi, zaczÄ…Å‚ mu ciężyć na ciemieniu jak kamieÅ„ mÅ‚yÅ„ski. Przy herbacie, podczas gdy szlachcic usiÅ‚owaÅ‚ rozweselać wszystkich cytowaniem kolejnym anegdot, jakie praszczurom jego obmierzÅ‚y już od czÄ™stego powtarzania, Adam wpatrywaÅ‚ siÄ™ w talerz z nieopisanie cynicznym uÅ›miechem. Nie mógÅ‚, literalnie nie byÅ‚ w stanie podnieść oczu ani na Åšwierkowskiego, ani na paniÄ… ZofiÄ™. Å»yÅ‚y mu na czole nabrzmiaÅ‚y jak strÄ…ki grochu, nozdrza drgaÅ‚y, rÄ™ce potniaÅ‚y, Å‚zy piekÅ‚y w oczach. Zaraz po herbacie żegnać siÄ™ zaczÄ…Å‚. Obiedwie siostry przyglÄ…daÅ‚y mu siÄ™ z nadzwyczajnÄ… ciekawoÅ›ciÄ… i zdziwieniem. Åšwierkowski przeprowadziÅ‚ go z latarkÄ… przez ogród i nagadawszy jeszcze wiele rzeczy wypuÅ›ciÅ‚ przez furtkÄ™ w parkanie. Miody czÅ‚owiek szedÅ‚ po kretowiskach i Å›cieżkach wydeptanych przez bydÅ‚o, niosÄ…c w sobie smutek taki, jakby go spotkaÅ‚o jakieÅ› wielkie i niespodziewane nieszczęście. Wszystko teraz byÅ‚o mu obce - caÅ‚y Å›wiat, książki, idee nie miaÅ‚y z wewnÄ™trznÄ… treÅ›ciÄ… jego duszy żadnego literalnie zwiÄ…zku. CzuÅ‚ siÄ™ obcym na ziemi, rozbitym w sobie, opuszczonym i samotnym.... * * *