NF 2005 03 pod starym nowym jorkiem


Neal Barrett jr
Pod starym Nowym Jorkiem

Dwie ważne rzeczy to pilnować kolejki i dobrze schować swoje rzeczy. Tak jej powiedział ten mały. Nie, sam tam nie był, ale znał jednego kolesia, który dotarł. Opowiedział jej o tym wszystkim, a ona dała mu pół bułki. Siedzieli i gadali w zardzewiałym samochodzie. Mówił, że przyszedł z Tennessee. Mówił, że tam to już w ogóle nie ma pracy, więc chyba raczej nie wróci do domu. Połknął bułkę, zanim jeszcze ją pogryzł. Hannah nie miała jedzenia dla dwojga. Nie potrafiła jednak jeść, kiedy mały siedział i patrzył głodnymi ślepiami. Dzieciak wyglądał na południowca, był taki jakiś zbolały na twarzy. I chudy jak patyk. Powiedział, że na imię ma Cadillac. Spodobało mu się, że się wtedy uśmiechnęła. Najwyraźniej na tym właśnie mu zależało. Jego skóra miała brzydki zapach, coś jak skisłe mleko, jakby coś w środku mu gniło.
W nocy lało jak z cebra, ale w samochodzie było sucho. Cadillac spał z przodu, Hannah z tyłu. Słuchała deszczu. Długo nie zasypiała. Chłopak miał czternaście, góra piętnaście lat, ale to już wystarczy. Spała z jedzeniem między udami. Ze szpikulcem do lodu w dłoni. Przed świtem deszcz przeszedł, ale chmury, twarde a jak stal, wciąż wisiały nisko nad ziemią. Kiedy się obudziła, chłopaka już nie było.
To było już za Newark, kiedy się dowiedziała, że poszła w złą stronę. Na starej mapie ze stacji benzynowej widać było, że tunele idą aż do Nowego Jorku. Facet w sklepie aż się zaśmiał. Powiedział, że to stara historia. Że czarnuchy wszystkie zablokowały, tak że dostać się można było tylko przez most. Powiedział, że już właśnie miał zamykać sklep i że, jeśli chce, to może przyjść do niego na kolację. Bo ma mieszkanie nad sklepem. I wie, że czasy są ciężkie, a on lubi pomagać ludziom, kiedy tylko może. W swoim wielkim płaszczu wyglądała jak okryta namiotem, ale wiedziała, że to go wcale nie zmyliło. Facet widział ją na wylot, zupełnie bez ubrania. W sklepie było gorąco i śmierdziało pleśnią. Hannah podziękowała, powiedziała, że musi już iść. Kawałek dalej, na ulicy, czeka jej brat, a on to się dużo boksował w North Platte, w Nebrasce, i on zawsze wie, gdzie ona idzie, i nie lubi na nią czekać. Kupiła jabłko, parę bułek i krojoną wędlinę. Nieświeżą. Następny dzień przeleżała, wymiotując, zgięta wpół, w przepuście koło drogi.
Później, w nocy, znalazła zardzewiały samochód i Cadillaca. Rano zjadła jabłko i bułkę, i znów ruszyła w drogę. Na szosie było mnóstwo ludzi. Prawie wszyscy szli na północ, ale paru zmierzało w przeciwną stronę. Hannah trzymała się na uboczu. Nie odzywała się do nikogo. O tym też mówił jej Cadillac. Tam są najróżniejsi ludzie, powiedział. Staniesz w kolejce, zaprzyjaźnisz się z kimś, to się dowiedzą, co masz. Ile i jakie jedzenie. Czy masz w plecaku choć parę groszy. Już wam będzie super, a jak przejdziecie przez most, ten twój nowy kumpel powtórzy czarnuchom coś, czego 1 wcale nie chciałaś powiedzieć. "A gdybym nic takiego nie powiedziała?" - zapytała wtedy. Nieważne, powiedziałaś czy nie. Coś zmyślą i już. W końcu tam, po drugiej stronie, też jest tylko ileś miejsc pracy i ludzie zrobią wszystko, żeby się załapać. Tak mu powiedział ten koleś, a on to był po drugiej stronie mostu i wrócił. Spotkał w kolejce dziewczynę, a ta go przerobiła na cacy. Zżarła całe jego jedzenie, a potem jeszcze ukradła posadę, która mu się należała. Taki to świat.
Hannah podejrzewała, że Cadillac ma sto procent racji, no może prawie. W drodze była raptem trzy tygodnie i już się sporo nauczyła. Prawie ją załatwili w Decatur w stanie Illinois. Wędrowcy koczowali w polu. Obudziła się w samą porę, żeby zdążyć uciec. Stado dzieciaków, żaden nie miał więcej niż dziewięć, może dziesięć lat. W Pittsburghu było dobrze. Dużo fabryk szło pełną parą. Zapukasz w którekolwiek kuchenne drzwi, a prawie zawsze dostaniesz pełny talerz. Były miasta, które sobie nieźle radziły. Jeśli ludzie mieli pracę, zachowywali się w porządku. Sami wiedzieli, jak to jest obchodzić się smakiem.
Około południa znów zaczęło padać, nie taki mocny, nieustający deszcz jak ten, którego łoskot ukołysał ją w nocy do snu, ale coś, czego nawet nie było widać -jakby chmura opadła na ziemię, deszcz zimny jak błoto, taki że się wiedziało, że tak szybko nie odpuści, że może tak tu sobie wisieć przez tydzień, aż przemoczy ludzi do szpiku kości. Hannah uniosła wysoko kołnierz i naciągnęła na uszy wełnianą czapkę. Deszcz osiadał na jej twarzy lodowatym, oleistym oparem. Oblizała górną wargę i poczuła sól. Kurz dróg Zachodniej Wirginii. Darmowe posiłki w Indianie, drzewny dym z Illinois. Stoisz sobie pod prysznicem, aż uginają się pod tobą kolana, aż ściany pocą się od wody. Milion gorących kropelek siecze twoją skórę. Łazienka jest pełna pary, a w szafce są chyba wszystkie białe ręczniki świata.
Boże drogi, myśli Hannah, jak mogę pamiętać coś takiego? Ale pamięta dokładnie, kiedy i gdzie to było, więc wyrzuca ten obraz z myśli, ciska nim tak daleko, jak tylko potrafi.

Handlarze z Newark ustawili stoiska wzdłuż drogi wylotowej z miasta - szałasy, namioty, prowizoryczne lady, stragany. Deszcz ich zachwycał
przegonił ludzi z drogi. W sklepikach chronili się przed zimnem. Stoiska były przeważnie jednorodzinne - mąż sprzedawał, a żona wpatrywała się w klientów jak pustułka. Wędrowcy nie często mieli pieniądze na zakupy, ale kraść umieli wszyscy.
Cadillac mówił: zrób zakupy, nim zajdziesz za daleko. Nic nie kupuj na moście, bo zedrą z ciebie skórę razem z włosami. Hannah spojrzała na nędzne towary. Warzywa zwiędłe, owoce przejrzałe. Od samego patrzenia traciła siły, ale jej głód wzmagał się. I wściekłość. Wiedziała, że ci ludzie sprzedawali tutaj to, czego nikomu nie wcisnęli w mieście. Na przykład brzoskwinie wielkości moreli, już miękkie i śmierdzące zgnilizną. Jabłka - spady. W domu ojciec hodował kilka świń - na zjedzenie, nie na sprzedaż. Hannah codziennie nosiła im z kuchni wiadro resztek. Nic w tych wiadrach nie wyglądało tak paskudnie jak ten tutaj śmietnik.
Wybrała parę jabłek, które nie całkiem jeszcze zbrązowiały. Dwa długie bochenki czerstwego chleba. Można go żuć, aż zmięknie. Marchewki zwiotczały jej w dłoni, ale i tak parę kupiła. Pęczek zielonej cebuli. Jedna pomarańcza. Do mięsa nawet nie. podchodziła. W sumie wyszło czterdzieści osiem centów, trzy razy więcej, niż to wszystko było warte. Hannah przeliczyła pieniądze, które jej pozostały. Siedemnaście centów. Dwa razy po jeden, raz pięć i raz dziesięć. Nie za dużo, ale będzie musiało wystarczyć. Cadillac mówił, że w Nowym Jorku można zarobić dwa dolary dziennie, a wykwalifikowani nawet trzy.
Już od jakiegoś czasu Hannah wyczuwała w pobliżu czyjąś obecność. Czuła lekki niepokój, miała wrażenie, że obserwują ją jakieś ciekawskie oczy. Nie odwracała się, schowała zakupy do siatkowej torby, którą trzymała pod płaszczem. Zacisnęła pięść na drobniakach i zaczęła się przeciskać pod ścianą do wyjścia ze sklepiku. Drogę zablokowała jej starsza kobieta. Hannah cofnęła się. Przejście było zbyt wąskie, a innej drogi nie miała.
- Przepraszam - powiedziała i spróbowała się przecisnąć.
Starsza pani spojrzała jej prosto w oczy. Zawzięta, nie miała zamiaru się ruszyć, patrzyła prosto w jej twarz drapieżnymi oczyma, czarnymi, obwiedzionymi aureolami luźnej, odbarwionej skóry. Patrzyła na nią jak sowa na mysz.
- Proszę pani, muszę przejść - powiedziała Hannah. - Musi się pani przesunąć.
- Mój munsz nie żyje - odparła tamta. - A ja ci mowie, że mnie to nie obchodzi. Sobie poradzę. Ja się do nikogo nie dopieprzam, jasne?
Hannah wzięła głęboki wdech i jakoś zdołała się przedrzeć. Wypadła ze sklepiku w deszcz. Starsza pani ruszyła w ślad za nią. Hannah odwróciła wzrok.
- Hej, ty, ja tam nie lubię, żeby nie popychać, dobra? Łatwo popychać babcie. Co to ciebie obchodzi?
- Kiedy pani po prostu nie dawała mi przejść.
- Mój munsz umar. Jedzie to swojo cienżarówko i umar.
- Jest mi bardzo przykro z tego powodu.
- A co to ciebie obchodzi? Jesteś se młoda, jesteś se ładna. My żeśmy w jednym domu mieszkali trzydzieści lat. On mie mówi, jajusz nie chce jeździć cienżarówko i jusz. Mówi, nie chce pracować dla tych jebanych Japońców. A ja mu mówię, a co cie to obchodzi? Płaco, nie? To co ty sie martwisz?
Hannah wbiła pięści w kieszenie płaszcza. Wszyscy, którzy wciąż szli, kulili się w deszczu. Pochowali gdzieś głowy. Starsza pani była niska - ledwie sięgała Hannah do piersi. Robiła trzy kroki na każdy krok dziewczyny.
- Chciałabym mieć jajko - powiedziała kobieta. - Luis to by nie zjad jajka. Jak go nie przyrządzić, nie zjadby i jusz. A te japka, co je masz, to niedobre, Sie szypko zepsujo.
- Tylko takie mieli - odparła Hannah:
- Ja jestem pani Ortega. A ty nie powiedziałaś, jak sie nazywasz.
- Hannah - odparła, i zaraz pożałowała, że nie powiedziała Mary czy Phyllis Ann.
- Żem kiedyś znała jedno Hannah. Ona chyba Żydówka była. Ale Żydzi so chyba w porzontku.
- To miło. - Hannah już nie słuchała starszej pani.

Wyglądało na to, że na drodze znaleźli się ludzie wszystkich rodzajów. Mężczyźni, kobiety, starzy i młodzi, czarni i biali. Latynosi, jak pani Ortega. Od czasu do czasu paru Azjatów. Pani Ortega powiedziała Hannah, i to niejeden raz, że jest z Puerto Rico, nie tam żadna Meksykanka. Ze jej krewny od strony męża ma w Nowym Jorku sklep. I nie to, że w nim sprzedaje - on jest właścicielem. I ten krewniak miał na nią czekać za mostem. 0 to właśnie chodziło - jeśli już się miało kogoś na miejscu, kogoś, kto załatwiłby pracę, to nie odsyłali. Ale wszyscy inni - i pani Ortega zaliczała także Hannah do tej grupy - musieli liczyć na łut szczęścia, brać, co im dadzą.
Hannah niespecjalnie miała ochotę tego słuchać. Robiła, co mogła, żeby o takich rzeczach nie myśleć. Teraz już tyle samo ludzi szło na północ, co stamtąd wracało. Ludzie, którzy byli po drugiej stronie mostu. Ci, którzy nie znaleźli pracy. Jakich ludzi tam potrzebowali? Myślała nad tym intensywnie. Kogo przyjmowali, komu pokazywali drzwi? Po jakimś czasie wszyscy zaczęli wyglądać tak samo. Jak ci, którzy szli na północ.
Wydawało się jej, że niedawno minęło południe - w deszczu trudno było powiedzieć, która godzina. Świat kończył się tuż zajezdnią. Po obu stronach stały domy i większe budynki, i słupy telefoniczne, a wszystko jak zwidy widziane przez woal.
- Bo z chłopem to problem przez całe życie - mówiła pani Ortega. - Właśnie tak to jest. Przez całe życie je z chłopem kłopot, a potem umrze i znów kłopoty.
- Pewnie tak - powiedziała tylko.
Z tyłu ryknęły klaksony. Hannah odwróciła się i dostrzegła prześwitujące przez mżawkę żółte, świetliste koła. Wszyscy zeszli na pobocze. Na północ toczyła się długa kolumna ciężarówek wyładowanych złomem i ciężkimi, metalowymi beczkami. Został po nich smród ropy i rdzy. Hannah obserwowała ich przejazd. Pani Ortega patrzyła wprost przed siebie, jakby nic się nie działo.
Parę minut później z południa nadjechał kolejny samochód, tnąc reflektorami mgłę. Był długi, niski i czarny, a jego opony syczały na asfalcie. Szybko jechał. Przemknął obok Hannah jak rozmazana plama. Tylne światła mrugnęły do niej i zniknęły.
- Japonce jebane - mruknęła pani Ortega.
- No ja tam nie wiem, czemu pani tak mówi. - Hannah widziała, że do samochodu nie dało się zajrzeć. Szyby były tak samo czarne jak lakier karoserii.
Pani Ortega spojrzała na nią jak na zupełną ignorantkę.
- Duży samochód znaczy Japonce. Daje ci słowo, że Japonce.
- Pewnie tak - odparła i nie ciągnęła dyskusji dalej. Nie było sensu kłócić się z panią Ortega. Kobieta miała już ustalony pogląd na wszystko, a cudze opinie jej nie interesowały.
Zresztą musiała przyznać, że tym razem starsza pani prawdopodobnie miała rację. Niewiele samochodów poruszało się po drogach. Żeby mieć sprawny samochód, trzeba było być bogaczem, a wśród Japończyków niewielu było biedaków. Hannah jeszcze nigdy żadnego nie widziała.
Pomyślała o samochodzie. O lśniącym czernią lakierze, pięknych czarnych oponach, o chromie, który lśnił niczym srebro, nawet w deszczu. Zastanawiała się, jak wygląda wnętrze. Ciepło, sucho. Z tyłu siedzi kobieta. Nie musi otulać się płaszczem. Słucha samochodowego radia. Ma na sobie białą suknię i złote pantofelki. Ma też pierścionek. Z dużym zielonym kamieniem. Gdyby go zgubiła, przystojny facet powie jej: nie przejmuj się, kupię ci drugi. Pójdziemy gdzieś na kolację, a potem kupimy ci pierścionek. Więc idą na kolację, i ona je kukurydzę i świeże pomidory, i jakieś ciasto. On zamawia stek. A na koniec lody dla obojga.
Hannah wsunęła swoją dłoń pod płaszcz i znalazła siatkę. Wyciągnęła dwie cebulki, urwała kawałek twardego chleba. Pani Ortega pokręciła głową.
- Jak jesz i idziesz, to niedobrze jes. Jedz, jak staniesz. Jak beńdziesz jadła, jak idziesz, to ci zabraknie i jusz.
- Nie zabraknie - odparła. - I będę jadła, kiedy zechcę.
- Ha! Co ty tam wiesz. W ogóle nic nie wiesz.

Hannah o mało się nie rozpłakała, kiedy zobaczyła koniec kolejki. To nie miało być tak! Nie tak to sobie wyobrażała. W myślach widziała kolejkę, zaraz most
i już dalej Nowy Jork. Wszystko razem w jednym miejscu, na widoku. A tutaj kolejka ciągnęła się wzdłuż jezdni i znikała za ponurą kurtyną deszczu. Wszyscy ginęli z oczu tak jak przedtem.
- Gdzie most? - zapytała w głos. - Nie widzę go.
- Jeszcze będzie z mila - ktoś odpowiedział. - Mila, może dwie.
- Mila? - Hannah odwróciła się i zobaczyła mężczyznę. Był wysoki i stary, a może i młody. Z kapelusza ściekał mu deszcz. - Przecież już przeszliśmy z dziesięć mil!
- Ano, byłoby z dziesięć - przytaknął.
- Nie rozmawiaj z nim - powiedziała pani Ortega, która już przesunęła się chyłkiem, żeby stanąć przed Hannah.
- Będę rozmawiać, z kim zechcę - odparła. Mężczyzna wyszczerzył zęby.
- Twoja matka nic a nic mnie nie lubi.
- To nie jest moja matka.
- Znaczy, jak tak, to ty całkiem sama jesteś. Tylko siebie masz do towarzystwa. Hej, ale ładna jesteś, wiesz? Przez ten płaszcz mało co .widać, ale założę się, że niezła z ciebie lala. Jestem Dutch, a twoje imię gdzieś mi umknęło. Hannah poczuła, że do twarzy napływa jej krew.
- Wie pan co? Coś mi się widzi, że ani pańskie maniery, ani pańska gadka mi nie pasują.
- A widzisz? Nie mówiłam? - Pani Ortega nawet się nie odwróciła w jej stronę.
- Nie chciałem nikogo obrazić. - Dutch miał zaczerwienioną skórę wokół oczu. I do tego końską szczękę. I od paru ładnych dni się nie golił.
- Jak się kogoś nie zna, to nie powinno się z nim tak rozmawiać. A nawet jeśli się go zna, to i tak niegrzecznie mówić takie rzeczy.
Dutch wyglądał na rzeczywiście skarconego.
- Tak mi się tylko wydawało, że moglibyśmy pogadać. Nic innego nie ma do roboty.
- A mi się wydaje, że nie mam o czym z panem rozmawiać.
- Myślisz, że dostaniesz robotę w Nowym Jorku?
- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Postaram się najlepiej, jak umiem.
- No to, kurde, tak jak wszyscy. - Dutch znowu błysnął zębami. - Ja tam mam fach. Umiem rzeczy naprawiać. Niech się cokolwiek popsuje. Jak się co rozleci, to ja złożę do kupy.
Mrugnął do niej nie jak jakiś podrywacz, ale tak w zaufaniu.
- Widzisz, bo o to chodzi, jak się przejdzie przez most. Trzeba coś umieć. To właśnie chcą usłyszeć. I nawet jeśli nic nie umiesz, nic a nic, niczego żeś się nie uczyła, to im o tym nie mów. Nie wiadomo, kogo będą potrzebować, ale musisz powiedzieć, że coś umiesz. To jedyna szansa.
- Mnie to wygląda na ryzyko - odparła. - Chyba bałabym się powiedzieć, że umiem robić coś, czego nie umiem.
Dutch przyjrzał się jej uważnie.
- Chcesz wiedzieć, czego się bać? Bój się tego, że będziesz wracać z mostu bez pracy. Bój się, że nie znajdziesz w kieszeni tej ćwierćdolarówki, co myślałaś, że ją już na pewno masz. Nic nie jest straszniejsze.
- Chyba faktycznie nie.
Nawet nie musiał jej mówić, że już przez to przeszedł. Nie musiała go o to pytać. Nie wiedziała, co tak właściwie może powiedzieć. Zdawała sobie sprawę, że zachęcała go do rozmowy. Mogła sobie teraz żałować, ale tak było. Teraz nie bardzo wiedziała, jak skończyć.
Deszcz zaczął młócić w asfalt, dużo mocniej niż przedtem. Nie bił prosto w dół, jak porządna ulewa, tylko zacinał ukradkiem, skrycie, chytry i zimny, raz stąd, a potem stamtąd, chłoszcząc tak szybko, że nie można było z nim walczyć, osłonić się płaszczem, ukryć pod czapką. Woda ściekała za kołnierz płaszcza, cięła po twarzy i siekła po nogach, ale Hannah była wdzięczna za możliwość odwrócenia się od Dutcha, za szansę na milczenie, za to, że nie musi myśleć o tym, że może będzie musiała wracać bez grosza przy duszy.

Wiadomość sunęła od czoła kolejki, najpierw jak szept, jak wiatr z oddali, a potem już niczym burza, gdy jedne głosy zagłuszały następne.
- MOST! MOST! JUŻ NIEDALEKO JEST MOST! Wszyscy wyciągali szyje, żeby coś zobaczyć. Deszcz
zelżał, znów został tylko kapuśniaczek i ziąb. Dzień miał się ku końcowi, a przesiąknięte wilgocią niebo było matowo, przytłaczająco szare. Z początku Hannah nic nie widziała. Wszystko było równie blisko czy równie daleko. A potem dostrzegła światła i zaparło jej dech, bo w deszczu ujrzała bladobiałe gwiazdki rozwieszone w długie koronkowe wzory, widziała, jak gwiazdki zjeżdżają w dół niczym wagonik kolejki górskiej, a potem znów wspinają się w górę i znikają. Kiedy już dostrzegła światła, zauważyła też wieżyce mostu, dwa olbrzymie cienie pnące się wyżej, niż sięgał wzrok, zagubione we mgle, w raptownie zapadającym zmroku.
- Ale duży - powiedziała. - Nie myślałam, że będzie taki wielki.
- Most Jerzego Waszyngtona - rzekł Dutch. Uśmiechnął się szeroko, jak to człowiek, który już kiedyś był w jakimś miejscu. - Oto i on, właśnie tam, oto on, przed nami.
- Widzimy - wtrąciła pani Ortega. - Niewidomych tu ni ma.
- Tylko pokazuję widoki.
- Ty na niego uważaj - pani Ortega ciągnęła swoje - on mi się z wyglądu nie podoba.
- Bo pani to się chyba nic nie podoba - odgryzł się Dutch.

Kiedy kolejka zbliżyła się do mostu, Hannah zauważyła, że dotarli do splotu dróg, po obu stronach tej, którą szli, przechodzących pod i nad nimi, łączących się z ich drogą czy to z jednej, czy z drugiej strony. Pod drogą dla ludzi z łoskotem jechały ciężarówki, zarówno na wschód, ku mostowi, jak i z powrotem. Ciężarówki wszelkich kształtów i rozmiarów, a nawet czarne lśniące samochody. Ich drogi szumiały i wibrowały. Reflektory rozświetlały mglistą noc.
Teraz pojawiła się inna kolejka. Ciągnęła się od zachodu i również pełzła w stronę mostu. Ta nowa kolejka trzymała się lewej strony jezdni, kolejka Hannah - prawej. Nikt nie rozmawiał z ludźmi z drugiej kolejki. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Dla ludzi w obu kolejkach sprawa była jasna - tamci to nie są tacy sami ludzie co ci z tej strony. Może i wyglądają tak samo, ale naprawdę są inni i już. Oni są tam, a my tu. Nie są z naszej kolejki. Ludzie, którzy przedtem nawet się nie przywitali z tymi, którzy stali przed lub za nimi, teraz mieli z nimi wspólny temat do rozmowy. Może i rozmawiali z osobami, które miały im w przyszłości zwinąć sprzed nosa pracę. Ale przynajmniej byli w tej samej kolejce.
Teraz Hannah stała niemal u stóp mrocznych wież mostu. Obie kolejki wchodziły na most. Hannah z miejsca poczuła, nowy, większy chłód, nie ten niesiony deszczem. To zimno przychodziło z północy. Śpiewało w wielkich sieciach lin i stali. Przeszywało jej płaszcz jak ostre, lodowe strzałki.
- Piździ jak smok, nie? To Hudson - odezwał się Dutch. - Nie widać rzeki, ale ona tam jest.
- O, pan przewodnik - mruknęła pani Ortega. - Pan mądraliński.
- Dobra, przepraszam, że żyję - zdenerwował się. Hannah zastanawiała się, czemu nie sprzątali tego
mostu. Wszędzie było pełno śmieci. Puszki, tłuczone szkło. Wdeptane w asfalt resztki jedzenia. Kartonowe pudła. Potrzaskane skrzynki. Papierki po cukierkach, gazety, przeróżne papierzyska, namoknięte i przyklejone do rdzewiejącej stali mostu.
No i smród. Odór był z tego wszystkiego najgorszy. Był tak silny, że wiatr sobie z nim nie radził. Smród rozchodził się z małych blaszanych budek, ustawionych na obrzeżach jezdni. Hannah myślała o nich z coraz większą odrazą. Musiała pójść za potrzebą. Naprawdę musiała. Brały ją mdłości na myśl o wizycie w jednym z tych miejsc. Nie było jednak innego wyjścia.
- Proszę pani, ja zaraz wracam - szepnęła do pani Ortegi, żeby Dutch nie usłyszał. Pani Ortega otuliła się swoim płaszczem i nic nie powiedziała.
Hannah szybko przeszła wzdłuż linii czekających ludzi, nie patrząc na nikogo, trzymając się na uboczu. Widziała rozbłyski reflektorów jadących dołem ciężarówek. Zauważyła też czerwone światełko na rzece, na południu, ale zaraz zniknęło.
Jakiś mężczyzna sprzedawał jedzenie w szałasie z drewna i tektury. Na głowie miał naciągniętą na uszy czapkę-uszankę. Od zimna jego twarz zrobiła się czerwona jak burak. W szałasie powiesił sobie latarkę. Hannah przeczytała cennik, przypięty pinezką do ściany. Jabłko kosztowało ćwierć dolara. Kanapka - siedemdziesiąt pięć centów. Chryste Panie, za takie pieniądze w trasie można by przeżyć tydzień! Ale tu ludzie ustawiali się w ogonku do lady.
W wychodku Hannah próbowała w ogóle nie oddychać. Wyszła tak szybko, jak tylko mogła. Nie było papieru, więc oddarła kawałek mapy ze stacji benzynowej i jakoś sobie poradziła. Kiedy wracała na swoje miejsce w kolejce, usłyszała, jak ktoś ją woła. Obejrzała się, rozejrzała - i zobaczyła Cadillaca. Był przed nią, może ze dwadzieścia metrów. Tak się ucieszyła, że widzi kogoś znajomego. Uśmiechnęła się i już chciała się przywitać, gdy przyjrzała mu się dokładniej. Cadillac stał między dwoma mężczyznami. Jeden z nich był masywny, drugi szczupły. Obaj mieli praktycznie nowe płaszcze. Cadillac też miał płaszcz, czerwony, w kratę, w którym niemal nie było go widać, i czerwoną czapkę pod kolor. Uśmiechnął się szeroko do Hannah, ściskając w dłoni sporą porcję kurczaka. Hannah nie miała kurczaka w ustach od miesiąca albo i dwóch. Jeden z mężczyzn zauważył ją. Widział, jak macha do Cadillaca. Spojrzał prosto na nią i nie uśmiechnął się. Uniósł dłoń i dotknął twarzy Cadillaca, jego policzków, jego włosów.
Hannah miała wrażenie, że zimno przeszyło ją na wylot, zamrażając nawet serce. Spojrzała na mężczyznę. Na Cadillaca już nie mogła. Odwróciła się i pobiegła na tył kolejki. Ludzie podnosili na nią wzrok.

A z tobo co? - Pani Ortega zmierzyła Hannah wzrokiem od stóp do głów. - No? Wpadłaś do tego kibla czy jak?
- Wszystko w porządku, dziękuję - odparła. No to super, teraz już wszyscy wiedzą, gdzie była.
- Jasne. Jak dla mie, to ty wcale nie wyglądasz w po- rzondku. Masz minę, jakbyś zjadła coś takiego, co powinnaś wyrzygać. - Pani Ortega przytupywała, żeby nie zmarznąć. - W samo porę żeś wróciła, bo ten tu pan ważniak jakieś łgarstwa serwuje. Jakbym ja nie wiedziała, jak kto nie kłamie. Jakbym nie mieszkała z kłamczuchem przez czterdzieści lat.
- Ja tam pani nic nie kłamałem. Pani nie ma nawet pojęcia, jaka jest prawda.
- Swoje to ja wiem. A kłamstw to wcale nie musze słuchać.
- Ej, pani starsza, pani to w ogóle nic nie musi, tylko narzeka i narzeka. "
- Pani Ortega... - Do Hannah nagle dotarło, że coś tutaj nie gra. Coś się zmieniło, kiedy jej nie było. Kolejka przestała się posuwać! Nikt nie przesuwał się naprzód!
- Proszę pani, Czy wszystko jest w porządku? Czemu nie idziemy naprzód?
Pani Ortega przewróciła oczami; na jej twarzy malowała się desperacja.
- A widzisz? Ty to już w ogóle nic nie wiesz. Dutch śmiał się, jakby Hannah opowiedziała jakiś
stary dowcip.
- Kolejka nocą nigdzie nie idzie. Po ciemku nic z tego. Po ciemku nie i już.
- Ale czemu nie?
- Bo nie. Przez cały dzień przyjmują ludzi, a nocą zamykają. Nawet czarnuchy i Meksy muszą kiedyś spać.
- Ty uważaj, co mówisz - wtrąciła pani Ortega. Hannah nie mogła oderwać wzroku od Dutcha.
- Czyli będziemy musieli tu zostać? Na moście, pod gołym niebem?
- Właśnie tak, mała.
- Ale tu nie ma gdzie spać!
- To kolejka, nie hotel.
- No, tyle to chyba sama wiem. W końcu byłam w trasie chyba tak samo długo co i pan.
Hannah od razu wiedziała, że tego nie powinna była mówić. Dutch nie odpowiedział. Przez chwilę patrzył na nią, a potem kucnął, otulił się kocem i odwrócił wzrok. Patrzył poza most, gdzieś poza rzekę i deszcz, jakby mógł tam coś zobaczyć.

Hannah próbowała zasnąć, skulić się tak, żeby nie zmarznąć. Znalazła kawałek tektury i ułożyła go sobie nad głową. Niespecjalnie pomogło. Deszcz nie padał jej na twarz, ale smród został. Smród po prostu był i nie miał zamiaru się wynieść. Pomyślała o tych wszystkich śmieciach, o jedzeniu, odpadkach, papierach i szkle, już na wieki wtłoczonych w nawierzchnię mostu. Trochę jak skarpa nad potokiem na ich farmie, gdzie warstwy z różnych epok wyglądały jak przekładany tort. Jej ojciec znał wszystkie nazwy, każdej skały po kolei. Opowiadał jej, jak się nazywają, w jakich epokach powstawały. To były długie słowa i Hannah wszystkich nie zapamiętała.
Martwiła się, czy część tego smrodu nie pochodzi od niej samej. Czy nie śmierdzi równie paskudnie, jak wszyscy inni w tej kolejce. Czasami znajdowała jakąś rzeczkę czy strumień, odpowiednio daleko od szosy. Próbowała się domyć, doczyścić, jak najlepiej umiała, ale bała się rozebrać do końca. A nuż ktoś by akurat podszedł?
Byli tacy, co spali. Inni siedzieli i rozmawiali. Na moście nie wolno było palić ognisk, ale wielu łamało zakaz. Czasami podjeżdżał policjant i kazał im gasić ogień. Miał mały, trójkołowy samochodzik i ciężki, skórzany płaszcz. Kiedy tylko odjechał, znów rozpalali ogniska.
- Mój munsz to nie lubiał pracować dla Japońców - odezwała się pani Ortega. - Z twarzy mu się nie podobali.
- A ja kiedyś rozmawiałem z takim kolesiem, Japońcem - Dutch podjął temat - i poszliśmy razem na piwo. I jak już wypił ładnych parę, to mówi: "Wiesz? Ale z twarzy to ty mi się nie podobasz".

NEAL BARRETT
Autor ponad pięćdziesięciu powieści i kilkuset opowiadań kryminalnych, sensacyjnych, fantastycznych i historycznych. W roku 2001 zbiór jego najlepszych krótkich utworów "Perpetuity Blues" znalazł się w gronie finalistów World Fantasy Award. Wytwórnia Pararhount Pictures kupiła prawa do kryminalnej powieści Barretta "Piok Vodka Blues". Tekstem "Pod starym Nowym Jorkiem" debiutuje na tamach "NF". (anak)



- Ja myślę, że ty znów kłamiesz. Nie wierzę, że on z tobą na piwo poszedł.
- Poważnie, facet był w porząsiu. Ciąłem złom w takiej jednej firmie i ten Japoniec mówi: "Dutch, gorąco się robi. Zrób przerwę, napijemy się."
- Żaden Japoniec tak nie powie. On do ciebie tak nie mówił.
- A pewnie, że mówił. Nie podobam mii się z twarzy, super. Przecież i tak będę pracował dla każdego, kto mi płaci. Co mnie to obchodzi, czarnuch, Japoniec czy Meks. Daje mi dolara dziennie? Dla mnie bomba. Gdzie mam kopać? Co naprawić? Mnie tam wszystko jedno.
- Nie beńdziesz pan taki mundry, panie pyskacz, jak pan przejdziesz przez ten most.
- A co ja jestem, czubek? - Dutch parsknął śmiechem. - Cholera, pewnie, że nie. Będzie inna gadka. "Dzień dobry, panie Muuurzyn, jak leci, szanowny panie Poortorykańczyk? Wie pan, bardzo się cieszę, żeście spalili to miasto, żeby stary Dutch mógł dostać robotę. Naprawdę, bardzo mi miło."
- O, znów pan kłamiesz. Co pan, musisz kłamać? Nikt jego nie spalił. Nikt tak nie robi.
- Jasne. Samo się pewnie wzięło i spaliło. Jak nic, obudziło się pewnego ranka i powiedziało, a, kurczę, nie mam nic innego do roboty, chyba się wezmę i sfajczę. No chyba właśnie na to mam ochotę.
- Naprawdę byłoby mi bardzo miło, gdybyście uprzejmie raczyli się przymknąć - odezwała się Hannah. - Są ludzie, którzy nie mają ochoty gadać przez całą noc. Chcieliby pospać.
- No to śpij - poradził Dutch.
- Nie słuchaj - dodała pani Ortega. - Nie chcesz słuchać, se wetknij coś w ucho. Mówię ci, wetknij se coś w ucho i jusz.

Hannah odwróciła się od nich. Udawała, że nic nie słyszy, że już zaraz nadejdzie dzień i jasne, gorące słońce.
- Co ja zrobię? - Dutch nie ustawał. - Znajdę sobie porządną robotę, może przy naprawie maszyn albo coś. Zawsze przyda im się gość, co potrafi naprawić różne rzeczy. A jak już dostanę pracę, to się objem do urzygania i pójdę spać w prawdziwym łóżku.
- Możesz se śnić o łóżku. - Pani Ortega wiedziała swoje. - Tyle beńdziesz, miał.
- To nie sen, pani starsza. Idę tam po pracę. To bardzo dobry moment, żeby przejść przez most.
- Pewnie. To właśnie dlatego tamte ludzie wracajo.
- Wszyscy ci, co wracają, to dlatego, że nie mają fachu. A ja, kurde, mam. I tak sobie myślę, że może nawet się załapię na Times Sąuare. Tam, kurde, to się masa rzeczy dzieje. I tam właśnie chciałbym pracować.
- Ha! I znowu pan kłamiesz, no. Jusz w ogóle nie ma Times Sąuare. O tym to każden wie. A mój kuzyn, to on ma sklep w Nowym Jorku.
- Wielkie mi co. A Times Sąuare właśnie, że jest, jasne? Bo tak to zrobili, że kupa bogatych czarnuchów i Meksów chce go znowu odpicować na glanc. Światła, neony, wszystkie bajery. Jak masz szmal, to możesz coś zjeść i jeszcze jakiś artycha wystąpi. Czarnuchy, ci to wiedzą, jak kosić szmal, czapki z głów. Japonce, kurde, turyści, będą im jedli z ręki.
- No, jedno wielkie kłamstwo - upierała się pani Ortega.
- W gazecie żem widział. A jak było w gazecie, znaczy, że prawda.
- Ja myślę, że żeś pan te gazetę też se wymyślił, ot co. Ja myślę, że gazety to bujda. Że pan to tylko sie szłajasz i zmyślasz historie.

Hannah słyszała przejeżdżające niżej samochody i ciężarówki. Słyszała wiatr i deszcz. Śpiew człowieka na łódce. Rozmowy kolejkowiczów. Zasnęła, obudziły ją odgłosy bójki. Znów przyjechał policjant w swoim trójkołowcu. Powiedział ludziom, żeby się nie bili. Żeby nie palili ognisk.
Raz obudziła się i stwierdziła, że przestało padać. Dutch spał przytulony do jej pleców. Podkulił kolana do jej ud. Swoim masywnym ramieniem ugniatał jej talię. Hannah, zdumiona, aż usiadła. Wyciągnęła swój szpikulec i machnęła nim przed oczami Dutcha.
- Wiesz, lepiej nie próbuj tego znowu - powiedziała.
- A proszę cię bardzo. Niech ci dupa odmarznie. Co mi tam?

Świt był ponury, szary jak popiół. Nad rzeką zaległa mgła, klejąc się do chłodnej stali mostu, zostawiając tylko trochę wolnego miejsca pośrodku. Hannah wszystko swędziało. Cała była obolała. Miała wrażenie, że do oczu nasypano jej piasku. Dokoła ludzie wstawali i przeciągali się. Ustawiali się w kolejkach do wychodków. Hannah obiecała sobie, że już więcej tego nie zrobi. Poczuła dym z porannych ognisk, zapach gotowanego jedzenia. Przeżuła jedną cebulkę i zagryzła kawałkiem chleba, żeby odpędzić głód.
Dutch wyglądał okropnie. Skórę miał białą jak mąka. Wyjął spod płaszcza papierową torebkę, pociągnął łyk i skrzywił się. Zobaczył, że Hannah go obserwuje, wyszczerzył zęby, otarł usta i schował torebkę.
Hannah sięgnęła do płaszcza, wyjęła pół chleba i podała go Dutchowi. Zaskoczenie odmalowało się na jego twarzy. Wymamrotał coś jak "dzięki", jakby miał poważne problemy z wymówieniem tego słowa. Rozerwał skórkę, żeby dobrać się do miększego miąższu.
- Nie dawaj temu leserowi nic do jedzenia - skarciła ją pani Ortega.
- Jak będę chciała, to dam.
- Ha! A jak nie dostaniesz pracy, to co będziesz jadła? Co wtedy powiesz?
Kolejka ruszyła z miejsca. Hannah usiłowała dojrzeć Nowy Jork, ale nie widziała końca mostu. Przynajmniej już nie padało.
- Wiesz - powiedział Dutch - przepraszam za tę noc. Nie miałem nic złego na myśli.
- Akurat. Czemu mówisz, że nie, jak miałeś? - spytała.
- Jak chcesz sobie łyknąć, to jeszcze trochę mi zostało. Rozgrzeje cię.
- Nie, dziękuję.
Kolejka znów stanęła. Gdzieś z przodu rozległ się krzyk. Potem jakaś kobieta zaniosła się wrzaskiem. Ktoś wyprowadził ją z kolejki i nakłonił, żeby przestała. Z prawej strony mostu zaczął się gromadzić tłumek.
- Co się stało? - zapytała. - Widzi pani, co się tam dzieje?
- A co ja jestem, olbrzym?
Od strony Nowego Jorku nadbiegło kilku ludzi, pognali dalej. Stojący za Dutchem zaczęli się dopytywać, co się stało. Dutch odpowiedział, że nie wie. Po chwili nadjechało dwóch policjantów w trójkołowcach. Kazali wszystkim odsunąć się i nie tamować kolejki. Ludzie powoli posuwali się naprzód. Każdy musiał się przyjrzeć. Hannah nie chciała patrzeć, cokolwiek to było. Jednak, kiedy mijała to miejsce, i tak musiała spojrzeć. Na moście była krew. Policjanci pochylali się nad czymś białym. W posępnym świetle poranka krew była bardzo ciemna. Jeden z policjantów wyprostował się i odszedł.
- O Boże! - Hannah zatoczyła się, zasłaniając dłonią twarz.
- No co, ktoś umar, ciesz sie, że nie ty - powiedziała pani Ortega.
- O Jezu. - Dutch kurczowo chwycił ramię Hannah.
- Nic mi nie jest - wydukała i zwymiotowała cebulą i chlebem.
Strasznie go pocięli, porznęli całe ciało. Zastanawiała się, co zrobili z jego ubraniem - z płaszczem w kratę i czerwoną czapką. Pocięli wszystko, tylko nie twarz. Z twarzy wyglądał doskonale. Czy ci dwaj wciąż jeszcze byli na moście, czy też wrócili na koniec kolejki? A jego twarz wyglądała tak ładnie. Wszystko inne było naprawdę, tylko nie twarz.

Miała wrażenie, że okropnie długo trwało, zanim obie kolejki zeszły z mostu. Ludzie schodzili po podjazdach, pod jednymi szosami, nad innymi, omijali budynki stojące jeden tuż obok drugiego, tak stłoczone, że trudno byłoby powiedzieć, co było częścią czego. Potem brudną, wąską ulicą szli do budynku, w którym znikały obie kolumny.
- Sala naboru - odezwał się Dutch, nim Hannah zdążyła zapytać. Skinął głową trochę w lewo. - Jak nie dostaniesz pracy, to wypuszczą cię przez takie inne drzwi. I nie wolno wtedy rozmawiać z tymi, co stoją w kolejce.
- A czemu nie?
Dutch uśmiechnął się szeroko, podłubał w zębach.
- Kurde, jakby pozwolili, to od razu wszyscy z mostu by mówili, że znają się na stolarce. Albo na hydraulice, albo pół życia naprawiali ciężarówki. Cokolwiek, kogo tam akurat przyjmują.
- Może pijaczków im potrzeba - wtrąciła się pani Ortega. - Może zara dostaniesz pan robotę.
- A może, kurwa, wylew panią strzeli - nie zdzierżył Dutch.
Zbliżając się z kolejką do drzwi, Hannah doznała nagłego poczucia utraty, jakby jakiś dygot, jakaś wibracja, drżenie sunęło pod prąd kolejki, niosąc falę mroku i rozpaczy. Próbowała otrząsnąć się z lęku, pozbyć złych przeczuć, myśleć o dobrych rzeczach, ale nic dobrego nie przychodziło jej do głowy. Pozostały zimno i strach, obraz długiego powrotnego marszu po moście.
- Kolejka wolno idzie - odezwał się Dutch - znak, że dużo przyjmują. Znaczy, mają czas, żeby z ludźmi pogadać. Jak idzie za szybko, znaczy, że nie trafiają na ludzi, których szukają.
- Mi tam wygląda, że szybko idziemy - stwierdziła Hannah.
- No, może. Dla mnie to tak ani szybko, ani wolno.
- Ty jego nie słuchaj. Ty tego lesera nie słuchaj. Wnętrze budynku wcale nie ukoiło lęków Hannah.
Pokój był olbrzymi, na szerokość całego gmachu, wielka hala oświetlona jaskrawym białym światłem, z betonową posadzką. Za długimi, wąskimi biurkami siedzieli ludzie i coś zapisywali. Zbierali papiery i nieśli je do biurka po drugiej stronie pokoju. Papiery były niebieskie, różowe i białe.
Trzeba było stanąć na wymalowanej na podłodze żółtej linii. Od najbliższego biurka dzieliło ją sześć metrów. Nie było widać ani słychać, o czym rozmawiano przy biurkach. Kolejki posuwały się szybko, i ta Hannah, i ta po lewej. Hannah obserwowała. Ci, co nie dostali pracy, wychodzili przez drzwi pomalowane na czerwono. Hannah liczyła w myślach. Siedem - osiem - dziewięć - dziesięć... dziewiętnaście -dwadzieścia - dwadzieścia jeden. Upadła na duchu. Wszyscy wychodzili przez czerwone drzwi.
- O Boże -jęknęła. - Nikogo nie przyjmują!
- Hej, skąd wiesz, nigdy nie wiadomo - pocieszał ją Dutch.
Przyjęli osobę numer dwadzieścia pięć. Potem dwadzieścia dziewięć, a potem nikogo aż do czterdzieści jeden. Pani Ortega miała numer czterdzieści dwa.
Czubki palców stóp Hannah dotykały żółtej linii. Za biurkiem siedział czarnoskóry mężczyzna ubrany w błękitną koszulę i niebieski krawat. Powiedział coś do pani Ortegi. Pani Ortega odpowiedziała mu. Mężczyzna pokręcił głową. Na biurku stał plastikowy kubek pełen żółtych ołówków. Pani Ortega złapała go i cisnęła w mężczyznę. Ten wstał, cofnął się.
- Nie poczebna mi wasza jebana robota! - wrzasnęła. - Mam rodzinę. A mój kuzyn to ma sklep!
Mężczyzna wyglądał na wstrząśniętego i zaskoczonego. Żółte ołówki toczyły się po podłodze. Z lewej strony wpadło dwóch innych mężczyzn. Złapali panią Ortegę pod ramiona i ponieśli ją szybko przez salę.
- Mój kuzyn, on tu przyjdzie! - wrzeszczała pani Ortega, wierzgając w powietrzu krótkimi nóżkami. - Wy tylko poczekajcie! On zara przyjdzie! Mój munsz umar. On jeździł cienżarówko dla Japońców, no i umar. A mój kuzyn ma sklep.
- Ojej. Mam nadzieję, że nic jej nie będzie - zmartwiła się Hannah.
- Należało się babsztylowi - uciął Dutch.
- Wcale nie. Nieładnie tak mówić.
- Akurat.
- Następny - odezwał się mężczyzna za biurkiem. Hannah ledwie mogła się ruszyć. Miała wrażenie, że
te sześć metrów to raczej mila. Mężczyzna zmierzył ją wzrokiem. Zatrzymała się przed biurkiem. Znów na nią spojrzał. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Inny mężczyzna podszedł i stanął za nim, więc się odwrócił i odchylił głębiej w krześle, żeby porozmawiać. Hannah spojrzała na papiery, które miał na biurku. Przykrył je dłonią. Znów na nie spojrzała. Widziała tylko dwa słowa: GLAZURY MET. MET było tylko częścią słowa. Resztę przykrył kciuk mężczyzny. Ten odwrócił się znów do niej i Hannah szybko spojrzała gdzie indziej.
- Doświadczenie - powiedział.
- Przepraszam? Wycelował w nią ołówkiem.
- Co umiesz robić, jakie prace?
- A, rozumiem. - Myśli pędziły jej przez głowę. Nie chciała użyć słowa "glazura", nie od razu - mogłaby się wydać.
- Murarka - rzuciła w końcu. - Dużo pracowałam przy murarce.
Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego.
- Ty, przy murarce?
- Cegła, kamień, glazura, co tylko trzeba.
- No i co robiłaś?
- Muruję bardzo dobrze. Niejedną ścianę postawiłam. A z glazurą to prawie wszystko potrafię zrobić.
- Pokaż dłonie - zażądał.
Hannah wyciągnęła ręce. Mężczyzna przeciągnął palcem po wnętrzu jej dłoni. Wstrzymała oddech, po raz pierwszy wdzięczna losowi za dorastanie, na farmie.
Mężczyzna postawił znaczek na niebieskiej kartce papieru i podał ją Hannah.
- Stół Piąty - powiedział, nie podnosząc wzroku. Już na nią nie patrzył.
Hannah była oszołomiona. Nie mogła uwierzyć, że dostała pracę. Praca w Nowym Jorku. Nie będzie musiała wracać po moście. Odszukała Stół Piąty. Stał dwa rzędy dalej. Czarnoskóra dziewczyna, jej równolatka, zabrała papier. Była strasznie czysta.
- Tu masz swoje kartki - zaczęła tłumaczyć. - Żółta na nocleg, zielona na posiłek. To jest
twój znaczek. Załóż go i nie zdejmuj. Pilnuj go i kartek. Drugich nie dostaniesz. Wyjdź przez drzwi z napisem DZIEWIĘĆ.
Zrobiła swój znaczek na kartce i oddała ją Hannah z powrotem.
Jedzenie, mieszkanie, pomyślała Hannah. Sprawy wyglądały coraz lepiej. Znalazła drzwi numer dziewięć. Odwróciła się, spojrzała wstecz. Po drugiej stronie sali pani Ortega siedziała na krześle. Krzesło wydawało się ogromne, a może pani Ortega była na nim taka malutka. Przynajmniej jednak wciąż znajdowała się w pokoju. Nie wyrzucili jej za czerwone drzwi.
Hannah przypomniała sobie nagle, że Dutch zupełnie wyleciał jej z głowy. Zrobiło się jej przykro. Rozejrzała się po sali, ale nigdzie go nie widziała. Popatrzyła na znaczek przypięty do płaszcza. Nosił numer dziewięćset trzydzieści dziewięć. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że nikt nie zapytał jej o nazwisko.

Była wstrząśnięta, kiedy kobieta kazała jej się rozebrać, ale zrobiła, czego od niej żądano. Kobieta dała jej ręcznik i kostkę żółtego mydła. "Zostaw tu " swoje manele", powiedziała i Hannah usłuchała.
Prysznic był miłą niespodzianką. Mydło pachniało szpitalem, ale woda bila mocno i była tak gorąca, że aż parowała. W kabinach obok myło się siedem innych kobiet. Hannah nie patrzyła na nie, a one na nią. Wisiał tam znak z napisem, że na kąpiel przeznacza się pięć minut. Hannah miała ochotę stać tam cały dzień. Zmyć z siebie każdą milę.
W pokoju przy prysznicach inna kobieta dała jej zielony kombinezon i parę tenisówek. Strój nie był nowy ani dokładnie na jej rozmiar, ale czysty. Pachniał jak to żółte mydło. Swoje stare ubranie, znaczek i kartki dostała w torbie. Było tam też jej jedzenie, siedemnaście centów i mapa. Szpikulec do lodu przepadł.
Długi korytarz prowadził do sporej sali, zastawionej stolikami i krzesłami. Jeszcze zanim tam dotarła, poczuła zapach jedzenia. Aromat zdzielił ją prosto w żołądek i z bólu niemal padła na kolana. Walczyła ze łzami, ale nadmiar cierpienia znalazł ujście z oczu.
Gulasz okazał się gorący i gęsty. Do tego był świeży chleb, kawa, miseczka z cukrem. Dostrzegła znak z napisem, że można brać dokładki, i skorzystała z okazji. Połowa miejsc była zajęta. Kobiety siedziały oddzielone od mężczyzn. Ludzie byli ubrani nie tylko w zielone kombinezony, jak ona, lecz także w czarne, niebieskie, czerwone.
- Skąd jesteś? - zagadnęła dziewczyna po prawej.
- Z Nebraski.
- Południowa Karolina - powiedziała tamta. Miała pociągłą twarz. Zapadnięte policzki, zapadnięte oczy. - Chciałabym się nie bać. Mam nadzieję, że wszystko się ułoży.
- Chyba nic nam się nie stanie.
- Jestem LuAnn.
- Hannah.
- Słyszałaś o mieście Scotia? W hrabstwie Hampton, niedaleko Estill.
- Chyba nie. Pierwszy raz jestem daleko od domu.
- Zieloni do autobusu. Dwie minuty. Oddajcie kartki kierowcy pod budynkiem - odezwał się wiszący na ścianie głośnik.
- Na mnie pora - stwierdziła Hannah i łapczywie dokończyła gulasz. - Uważaj na siebie, co?
- Żebyś wiedziała - odparła LuAnn.
Hannah odniosła miskę po gulaszu i kubek, tam gdzie wydawano jedzenie. LuAnn wyglądała na samotną i wystraszoną. Ja pewnie też, pomyślała Hannah. Może tu wszyscy wyglądają tak samo.

Tabliczki z numerami ulic przemykały za oknami autobusu. Sto Pięćdziesiąta Piąta... Sto Czterdziesta Szósta... Boże, kto by pomyślał, że może być tyle ulic! Samochodów było niewiele, czy to osobowych, czy ciężarowych, ale za to mnóstwo ludzi. Autobus pędził na południe jak do pożaru. Było tu tyle rzeczy do zobaczenia, zbyt wiele jak na jeden raz, ale Hannah próbowała obejrzeć wszystko. Szeroka ulica, którą jechali, nazywała się Amsterdam Avenue. Po obu stronach ciągnęły się długie rzędy budynków, ponurych domów z czerwonej cegły, z poutykanymi tu i ówdzie sklepikami i ryneczkami. Kino, dalej kościół. Park bez choćby jednego drzewa. Hannah widziała tu samych Murzynów. Niektóre przecznice wyglądały na zaniedbane i mroczne, inne były ładne. Mężczyzna sprzedający jedzenie na rogu ulicy pomachał do Hannah, a ona odwzajemniła się tym samym.
Po niebie wciąż pełzły ołowiane chmury. Hannah pomyślała o ludziach na moście. O tym, czy pani Ortega wciąż siedzi na krześle. O tym, czy Dutch musiał iść z powrotem.
- Hej, jak tam ci się podoba w Nowym Jorku? Prawie się poderwała, gdy dziewczyna z impetem
opadła na siedzenie obok.
- Tak. To znaczy, bardzo mi się podoba. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko. Zerknęła
na znaczek Hannah i przerzuciła trzymane w dłoni błękitne kartki. Hannah uderzyła zaskakująca uroda śniadoskórej dziewczyny. Czarne włosy, czarne oczy, jakby lśniąca skóra barwy cynamonu. Nowy, czerwony kombinezon we właściwym rozmiarze. Hannah dotknęła własnych włosów, z żalem, że nie miała szczotki.
- Hej, robotnik budowlany, nie? Murarka i glazura. - Dziewczyna spojrzała na Hannah i parsknęła śmiechem. - Ależ ktoś tu nawciskał kitu, wiesz, panno dziewięćset trzydzieści dziewięć?
- Nigdy w życiu. - Hannah zdjął strach. - To właśnie mój fach.
- Dobra. Pewnie. Co to kogo? Jestem Catana Perez. A ty kto?
- Jestem Hannah.
- A dalej?
- Hannah Gates.
- Gates. Znaczy brama. Raz zamknięta, raz otwarta, co?
- W szkole inne dzieciaki trochę się ze mnie nabijały.
- A gdzie to było?
- W Nebrasce. Mój ojciec miał tam farmę.
- Miał? Znaczy, już nie ma?
- Padła. Nie mógł jej spłacić.
- A twój ojciec teraz już jest muerto, on umarł.
- Tego nie powiedziałam.
- Nie musiałaś. Ile masz, piętnaście lat?
- Nie! Siedemnaście, w maju będzie osiemnaście.
- Dios. - Catana skrzywiła się. - Uważaj na siebie, co? Kundle, perros, będą na ciebie strasznie szczekać. Jesteś naprawdę ładna dziewczyna, masz super blond włosy. Pewnie jakieś cycki też, ja tam nie wiem. Widzisz, trochę musisz się zarumienić, dobra? Perros będą szczekać. Ale ty nie słuchaj. Nie odszczekuj się, a nic ci nie będzie. Rozumiesz, co mówię?
- Chyba tak.
- Ach, si. Właśnie o to mi chodzi. I co ja mam z tobą zrobić?
- Nic nie musi pani robić. Wszystko jest w porządku. Catana pochyliła się bliżej i Hannah poczuła lekką
woń kwiatowych perfum.
- Dobra. Widzę, co ci chodzi po głowie. "Ta dziewczyna to mnie pyta o mnóstwo rzeczy. I po co jej to?" Bo taką mam robotę, wiesz? Cały dzień pytam ludzi o różne rzeczy. Pilnuję, żebyś wsiadła do autobusu i dojechała, gdzie trzeba. Taką mam pracę, to właśnie robię. Lepsze to niż murarka, nie?
Hannah nie powstrzymała uśmiechu.
- Pewnie tak.
- Żebyś wiedziała.
- Słuchaj, jesteś Portorykanką? Można pytać o takie rzeczy?
- Z Kuby. Cubano. To nawet lepiej, ale nie mów tym z Puerto, bo się nie znają.
Hannah znów wyjrzała przez okno. Zaskoczył ją odmieniony wygląd miasta. Budynki już nie były takie ponure. Sklepy w większości świeżo odmalowano. Na ulicach raczej nie walały się śmieci. Ludzie jedli na chodnikach, pod białymi i czerwonymi parasolami. Sklep sprzedający kwiaty miał część towaru wystawioną na zewnątrz. Wyglądało to tak, jakby na cemencie rozkwitł ogród.
- Wygląda jakby lepiej, nie? - Catana chyba czytała w jej myślach. - Już wyjechaliśmy z Brooklyn Heights, dziewczyno. Jesteśmy na Upper West Side.
Catana dotknęła końca swego nosa i uniosła go o dobre pół centymetra.
- Bardzo miłe miejsce do mieszkania. Bardzo ładne. Hannah pokręciła głową.
- Już się chyba naprawdę pogubiłam. Wszyscy mówią, że miasto się spaliło, ale dla mnie to wcale nie wygląda na spalone. Tu wszystko wygląda świetnie. W ogóle nie widać, że spłonęło.
- Hannah Gates. - Twarz Catany była zupełnie bez wyrazu. - Hannah Gates prosto z farmy. Pewnie żeś, kurwa, krowy doiła.
- Ja tylko pytałam.
- Dobra, dobra. - Catana wyrysowała na siedzeniu coś w kształcie ogórka. - Tu się nie spaliło.Ogień był tam. Wszystko od centrum po Midtown. Aż do Central Parku. Na East Side może trochę dalej, do Sześćdziesiątej Siódmej, jasne? Na West Side do Pięćdziesiątej Dziewiątej. Właśnie tam jedziesz. Na Pięćdziesiątą Dziewiątą.
Spojrzała na Hannah.
- To ci nic nie mówi, co? Nawet nie wiesz, gdzie jesteś. Nie wiesz, gdzie jedziesz. Nie masz pojęcia, co będziesz robić.
- Murarka. Murarka i glazura.
- A pewnie. - Catana przewróciła oczami jak pani Or- tega. - Panna dziewięćset trzydzieści dziewięć, murarka i glazura. Pewnie żeś jeszcze w życiu kafelka nie widziała, ale to właśnie będziesz robić. Kucie i pucowanie, aż w metrze znów będzie się błyszczało. Wszyscy turyści będą mówić: "Hej, ale tu ładnie, pewnie tu pracowała panna dziewięćset trzydzieści dziewięć".
- W metrze? - Hanna usiłowała nie okazywać przerażenia.
- No jasne, że w metrze, a co żeś myślała? Dlatego masz zielone ciuchy - roześmiała się Catana. - Jak będziesz ciężko pracować, to może wypucujesz całą trasę aż do Times Square. Napatrzysz się na widoki.
- Wiem, co jest na Times Sąuare. Czytałam kiedyś w gazecie.
- O kurde, i jeszcze czytać potrafi. Ale żeśmy mieli szczęście, żeś do nas przeszła po moście. - Catana urwała na chwilę. - Słuchaj, powiem ci parę rzeczy. Przydadzą ci się. Zapamiętaj, gdzie mieszkasz. Jak dojść do pracy. Nie wychodź po ciemku, aż naprawdę dobrze poznasz okolicę. Dziś wieczorem po pracy dostaniesz posiłek. Bez kartki. A potem kupuj sobie sama jedzenie w bodegach, tam taniej.
Catana obejrzała się przez ramię, po czym znów zwróciła się do Hannah:
- Ale w ogóle, w ogóle nikogo już nie pytaj o pożar, dobra? Minęło już dziesięć, jedenaście lat. Stara sprawa. Nie mów o tym. Nikt nie chce słuchać.
Hannah była zdumiona.
- Aleja tylko zapytałam. Co w tym złego? W spojrzeniu Catany coś się zmieniło.
- Się pytasz, co w tym złego, bo masz białą twarz. Jak kto ma białą twarz, to od razu myśli, że wszystko wie o pożarze. Mają w głowach wszystkie odpowiedzi.
- Ja nie miałam nic na myśli - zaprotestowała.
- Niejasne. To teraz ci powiem, żebyś już nie musiała pytać. Pożar nie zaczął się tutaj. Zaczął się TAM. Jasne? Tam, gdzie wszyscy mieli białe twarze, jak ty. Ty myśl o glazurze. O dwóch dolarach dziennie. Catana dotknęła ramienia Hannah i wstała.
- Wiesz co? Poradzisz sobie. Świetnie sobie poradzisz.

Hannah nie chciała się wściekać na Catanę, ale i tak była na nią zła. Musiała wstać i odejść? Nie musiała. Co ja takiego zrobiłam?, pomyślała. Tylko zapytałam. Zapytałam o pożar. Co w tym takiego złego? Przecież to żadna tajemnica, o pożarze wszyscy wiedzą. Nie mówiłam jak Dutch, żadnych czarnuchów czy Meksów. Catana próbowała zachowywać się przyjaźnie, ale i tak wstała i poszła sobie.
Autobus wciąż jechał na południe. Im dalej, tym ładniej wszystko wyglądało. Od Osiemdziesiątej Szóstej ulicy ruch się wzmógł. Od Osiemdziesiątej Pierwszej musieli zwolnić. Tu wszędzie były miejsca, gdzie można było coś zjeść. Ludzie byli czarni i śniadzi. Nawet paru białych. Hannah zobaczyła piękny hotel. Lokal, gdzie sprzedawali japońskie jedzenie. Autobus znów zatrzymał' się. Róg Sześćdziesiątej Dziewiątej. Na słupie wisiało sześciu mężczyzn. Sześciu mężczyzn i dziewczyna. Hannah nie potrafiła powiedzieć, jakiego koloru mieli skórę. Wszystkie twarze sczerniały. Ktoś zrobił napis i powiesił go u nasady słupa. Napis brzmiał: NA NARKOTYKACH SIĘ DOROBISZ. Nikt nie patrzył na wisielców. Ludzie na ulicy kupowali kwiaty, ale nikt nie unosił wzroku.
Autobus pojechał dalej. Hannah widziała kolejne lokale z jedzeniem i rzeczami do kupienia. Wszędzie pędzili gdzieś ludzie, byli też tacy, którzy spacerowali z pieskami. Ktoś z tyłu powiedział: "Hej, to Lincoln Center, czytałem o tym", i Hannah zobaczyła ładne, białe budynki i gmach opery. Wciąż jednak miała przed oczami tych ludzi wiszących na rogu, o poczerniałych twarzach.

Autobus stanął i kierowca zawołał: - Columbus Circle, wszyscy wysiadka. Teraz wszyscy w autobusie zaczęli rozmawiać. Hannah przecisnęła się środkiem i wyszła. Stała tam Catana, uśmiechnęła się do niej i powiedziała "cześć". Może nic się nie stało.
Hannah była zadziwiona widokiem wielkiego ronda, kolumną z posągiem na szczycie. Tu wysoki szklany budynek, tam narożnik parku. Wszędzie byli ludzie, drzewa, trawa, jeden pan sprzedawał kolorowe baloniki. Tyle rzeczy do zobaczenia, ale oczy wszystkich były zwrócone na południe. Ku wypalonym, poszarpanym iglicom, wieżowcom czarnym jak noc, mrocznym, zrujnowanym skorupom ze stali i szkła, odcinającym się od posępnego nieba.
Budzący grozę i poczucie własnej małości widok zmroził Hannah. Martwe miasto kładło się smolistym cieniem na mieście wciąż żywym. To zbyt blisko, pomyślała. Nie powinno być aż tak blisko. Powinno być bardzo, bardzo daleko. Nie chcę mieszkać w zupełnie martwym miejscu. Nie chcę czyścić kafelków. Wcale mi się tu nie podoba.
- Dobra, zieloni, ustawić się, ruszamy! - zawołała Catana i roześmiała się, jakby w ten sposób mogła rozproszyć cienie. - Zejdziemy pod Nowy Jork, pójdziemy do pracy, zarobimy dziś parę dolarów!

Przełożył Tomasz S. Gałązka


Wyszukiwarka