towarzysze nieudanej podrozy 17









ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA - Musi mieć nas dość (PRL, intelektualiści)








Gazeta Wyborcza - 15/07/2000
 
 
 
ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA
TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (17)
Musi mieć nas dość   Czy mogli przeczuwać, że w III RP zabraknie dla nich słów wdzięczności za wieloletnią walkę z systemem?
I że - przeciwnie - coraz częściej i coraz bardziej uporczywie będzie się im wyciągać dawne zaangażowanie w komunizm? Wydawało się, że powinni być na to uodpornieni - w końcu wypominanie przeciwnikom stalinowskiej przeszłości było stałym chwytem partyjnej propagandy. A jednak nie byli.
 
Czwartek, 16 listopada 1989 roku, plac Dzierżyńskiego w Warszawie. Pracownicy Wojewódzkiej Dyrekcji Dróg Miejskich, w obecności dziennikarzy, fotoreporterów, a także licznie zgromadzonych warszawiaków, przy użyciu łomów, a później również ciężkiego sprzętu, rozkuwają podstawę pomnika Feliksa Dzierżyńskiego. Następnego dnia jego postać rozpada się na głowę, tułów i nogi i w kawałkach wędruje na ciężarówki. Publiczność własnymi siłami zrywa napis "Feliks Dzierżyński to duma polskiego ruchu robotniczego - Bolesław Bierut". Wśród oklasków, gwizdów i krzyków gapiów szef sowieckiej Czeka odjeżdża na śmietnik historii.



Scenę tę szeroko opisywano w prasie jako symboliczne zerwanie z komunistyczną niewolą, z której zresztą zaczynają się za przykładem Polski wyzwalać kolejne kraje tzw. obozu socjalistycznego. 62-letni Wiktor Woroszylski akurat niedawno wrócił z Budapesztu, gdzie w rocznicę węgierskiego powstania 1956 roku - szoku, który pchnął go na drogę odchodzenia od partii - przemawiał do tłumu, stojąc na cokole pomnika generała Bema. Teraz wrócił, czyta reportaż z "egzekucji" pomnika Dzierżyńskiego w "Przeglądzie Tygodniowym", a w nim przypomnienie swego poświęconego krwawemu Feliksowi wiersza "Imię", i odnotowuje z przykrością w dzienniku: "Spodziewałem się, że ktoś mi to wypomni".



"Skończyła się teraźniejszość, zaczęła się przyszłość" - optymistycznie komentował 73-letni Kazimierz Brandys zwycięstwo "Solidarności" w wyborach 4 czerwca 1989. Teraźniejszość, choć nieraz dramatyczna, często bez nadziei i perspektyw, była przynajmniej oswojona i znana, w odróżnieniu od pociągającej co prawda, ale nieznanej i przynoszącej całkiem nowe reguły gry przyszłości. Czy gdy to pisał, przeczuwał, że dla niego i jego zaangażowanych ongiś w komunizm przyjaciół pisarzy w III Rzeczypospolitej nie znajdzie się słów wdzięczności i uznania za wieloletnią walkę o poluzowanie okowów systemu, przeciwnie, że coraz częściej i coraz bardziej uporczywie będzie się im wszystkim wypominać partyjną przeszłość?



Powinni byli być już na to uodpornieni, wypominanie stalinizmu przeciwnikom systemu było wszak od lat stałym chwytem komunistycznej propagandy. A jednak nie byli. Może dlatego, że łatwiej im było znosić ataki w wykonaniu i na zlecenie komunistycznego reżimu? A może dlatego, że w latach 90. wszyscy mieli już za sobą swoje najlepsze, najintensywniejsze lata? Bo choć w tej ostatniej dekadzie żaden z nich nie złamał pióra, to przecież każdego z nich, wolniej lub szybciej, mniej lub bardziej, ale jednak dopadała starość. I jej forpoczty - rak, zawał, depresja.
Spytać samego siebie

Mieli też już za sobą gorzkie doświadczenie związane z wydaną w paryskiej "Kulturze" i w podziemnej NOW-ej w 1986 r. książką Jacka Trznadla "Hańba domowa". Ale dopiero w latach 90. stała się ona prawdziwym bestsellerem i weszła do lektur szkolnych jako materiał pomocniczy.



Pomysł książki, złożonej z rozmów z pisarzami uwikłanymi niegdyś w komunizm, narodził się jeszcze w roku 1981. Wtedy to Jacek Trznadel, który sam był członkiem partii z dłuższym stażem niż nasi bohaterowie, szef katedry literatury słowiańskiej na paryskiej Sorbonie, człowiek z wieloletnim treningiem kompromisów zawieranych z komunistyczną władzą dla "ratowania substancji", przekonywał swych przyszłych rozmówców, że chodzi mu o rzetelne zorientowanie się w motywach, które pchnęły ich w objęcia komunizmu i polityki, o zdokumentowanie wydarzeń i sytuacji, które objaśnią zjawiska opisane w "Zniewolonym umyśle" Miłosza. Gdy Wiktor Woroszylski wahał się, Trznadel nalegał, przekonywał: "Myślę, że należałoby wyjść poza kategorie winy i oczyszczania się, zobaczyć pewien fenomen kulturowy". Z naszych bohaterów odmówili: Kazimierz Brandys, Tadeusz Konwicki, Adam Ważyk. Wyrazili zgodę: Jerzy Andrzejewski, Julian Stryjkowski i Wiktor Woroszylski. Trznadel rozmawiał z nimi z atencją, w białych rękawiczkach, Andrzejewskiemu wręcz w rozmowie sam podsuwał tłumaczenia: "Przecież Pan był zawsze uczulony na rozdarcie człowieka, na straszliwe zwątpienie".



Pięć lat później opatrzył książkę brzmiącym jak wyrok tytułem "Hańba domowa" i wstępem w zdecydowanie innej tonacji niż zadawane przez niego pytania. Dołączył też wywiad ze Zbigniewem Herbertem, wielkim poetą i subtelnym eseistą, który w czasach stalinowskich biedował, a zadebiutował dopiero w czasie odwilży. Ten wziął na siebie rolę sędziego dawnych kolegów i przyjaciół, z którymi łączyło go wiele lat opozycyjnych działań w latach 70.



"Gdyby toczył się proces - mówił Herbert Trznadlowi - zarzuciłbym oskarżonym rzeczy następujące. Więc: a) że działali ze strachu i w złej wierze, b) że powodowali się pychą, która, o dziwo, wynikała ze strachu, c) działali z niskich pobudek materialnych".



I choć sam Herbert w innym miejscu rozmowy dystansował się wobec swoich ostrych sądów ("To, co zostało powiedziane, mówiła gorsza część mojej istoty, którą wyrzucam za drzwi, kiedy próbuję pisać"), to właśnie jego styl wypowiedzi stał się w wolnej Polsce językiem obowiązującym lustratorów, mówiących o komunistycznym zaangażowaniu części polskiej inteligencji.



"Uzasadniali własne świństwo - dowodził Herbert - że my to robimy, ale z myślą o przyszłości, my z narodem. Guzik prawda, nikt i nigdy nie był z narodem. Łysemu prozaikowi odrastała lwia grzywa, zalękniony mieszczański esteta mówił, nie swoim wprawdzie, ale mocnym dźwięcznym głosem, wokół zapoznanego poety awangardowego gromadziły się obiecujące debiutantki. Jaka szkoda, że tę bajkę reżyserował stary czekista".



W maju 1986, jeszcze przed ukazaniem się książki, Jacek Trznadel odwiedził Wiktora Woroszylskiego, który - po zapoznaniu się z tytułem całości i przeczytaniu wstępu - chciał wycofać swój wywiad. Trznadel jednak twierdził, że książka jest już w druku. Odbyła się wtedy taka rozmowa:



- Kiedy godziłem się na wywiad, koncepcja Pańskiej książki była inna. Z czasem jednak najwidoczniej swoista koniunktura zniosła Pana zamierzenia w inną stronę.



- Jaka koniunktura? - żachnął się Trznadel.



- Koniunktura na demaskowanie ludzi z opozycji jako niegdysiejszych stalinowców.



"Niestety - zanotował później w dzienniku Woroszylski - wywiad ze Zbyszkiem Herbertem współbrzmi z tekstami na przykład Passenta czy specjalnymi >>rozrachunkowymi<< numerami miesięcznika >>Poezja<<. Książka ta będzie w ten sposób wykorzystywana, ale mniejsza o manipulatorów z tamtej strony, gorzej, że w jakimś takim zafałszowanym widzeniu umocni się wielu młodych >>radykałów<<, że może to odebrać im zaufanie do starszych opozycjonistów".



Zaś w wywiadzie dla "Nowego Życia", pisma wrocławskiej kurii metropolitalnej, dodawał: "Kiedy spotykam się z opinią mego przyjaciela Herberta, człowieka o zupełnie innym życiorysie niż mój, że chodziło nam o pieniądze, władzę, karierę, wszystko się we mnie buntuje. Jeśli tak było, dlaczego stosunkowo szybko odwróciliśmy się od tych perspektyw i nie zrobiliśmy w końcu tych karier, które leżały w zasięgu naszych możliwości?".



Również Kazimierza Brandysa zabolał ton rozmowy Herberta z Trznadlem. Tak komentował ją w "Miesiącach": "Czy z ewangelicznych słów robi się dziś tylko slogany? Chrześcijański poeta i naukowy badacz literacki rozmawiają o pisarzach, którzy przygotowali Październik '56 w literaturze, a dwadzieścia lat później założyli pierwsze nielegalne miesięczniki. I właśnie ich, >>nawróconych<<, piętnuje się w tej rozmowie najmściwiej, przede wszystkim im się nie chce zapomnieć. Dobrze, milczy się o innych, którzy byli lub są nadal funkcjonariuszami komunistycznego systemu w literaturze; zgoda, nie wspomina się tych, co przez wszystkie lata dyskretnie służyli reżimowi, zachowując ostrożność i stroniąc od wszelkich protestów. Poniża się natomiast tych, którzy udowodnili swą późniejszą twórczością i życiem, że są ludźmi dobrej woli i wiary. Wątpię, czy to sprawiedliwe. Podejrzewam, że istnieje typ człowieka, który chce nienawidzić".



Tadeusz Konwicki odmówił Trznadlowi rozmowy, od początku podejrzewał bowiem, iż może zostać wepchnięty do tej samej przegródki, co komunistyczni działacze odpytywani przez Teresę Torańską w "Onych". Pisał: "Może ambitny badacz mógłby zadać sobie fatygę sprawdzenia, co w tym było tak niezwykłego, tak interesującego, że w końcu wielu ludzi, którzy po latach okazali się przyzwoici i nie pozbawieni talentu, brało w tym udział".



Nam powiedział, że nie rozumie, po co się Trznadel tak namęczył, pytając tyle osób o to, dlaczego zostali stalinistami. Przecież dużo prościej byłoby zapytać samego siebie. I dodał, że utwierdził się w swojej odmowie, kiedy zobaczył Trznadla we własnej osobie: - Nie lubię mężczyzn z grzywką.



W dyskusji, która rozpętała się po "Hańbie domowej" wychwalano Trznadla i atakowano naszych bohaterów zarówno w prasie krajowej, jak i emigracyjnej, oficjalnej, jak i podziemnej. Jedynie pojedyncze głosy brały ich w obronę. "W wypadku rozmówców Trznadla, którzy splamili się współudziałem w tworzeniu stalinowskiej Polski, była to - jak się okazało po latach - felix culpa, szczęśliwa wina, zdarzenie w duchowej biografii, które wiele pomogło zrozumieć, dopingowało do rozmaitych odważnych i pożytecznych dla wszystkich przedsięwzięć. Od wielu lat rozmówcy Trznadla bronią praw polskiej literatury i współobywateli, niewielu współobrońców mając za plecami" - pisał Marek Zaleski w "Res Publice".



Tymczasem Jacek Trznadel eskalował w swoim wojującym antykomunizmie i w latach 90. kolejne wydania książki ukazywały się z jeszcze bardziej krwiożerczym wstępem. Pisał o swoich rozmówcach, że kiedy po wojnie nastał czas sowieckiej okupacji, oni poszli na lep władzy, nie bacząc na to, że "w powietrzu był zapach świeżo przelanej ludzkiej krwi i słychać było jęki ofiar". Dla swego własnego zaangażowania znajdował za to łatwe usprawiedliwienia: chciał zbawić świat, był niedojrzały, pchnęli go w tę otchłań jego przyszli rozmówcy, starsi i bardziej doświadczeni, którym on zawierzył.
Kibicowanie rzeczywistości

Kiedy w maju 1988 zaczęła się pierwsza fala strajków, które z czasem miały doprowadzić do rozmów Okrągłego Stołu, panował nastrój apatii i niewiary. Pewnie dlatego gustujący w wygłaszaniu zdań pod prąd Tadeusz Konwicki miał proroczą wizję:



"Zobaczycie - mówił przy stoliku w Czytelniku, gdzie siadywał przez lata z przyjaciółmi. - Któregoś dnia obudzimy się i już ich nie będzie".



A kiedy po wyborach 4 czerwca 1989 rzeczywiście zniknęli, Konwicki poczuł się wreszcie prawdziwie wolny. Jednak inaczej niż reszta społeczeństwa.



- Bo ja przez cały czas - tłumaczy nam - czułem się odpowiedzialny za PRL, jako że się kiedyś do niego przyczyniłem. I tu wreszcie zostałem uwolniony od samego siebie.



A choć nieskłonny do zachwytów i politycznych uniesień, w rozmowie z Adamem Michnikiem dla "Gazety Wyborczej" nie szczędził słów uznania dwóm postaciom nowej sceny politycznej - wprowadzającemu reformę gospodarczą Leszkowi Balcerowiczowi ("Dlaczego on, zamiast wybrać wygodne życie, być doradcą jakiegoś rządu, profesorem najlepszych uniwersytetów, mieć pełno pieniędzy, dlaczego on się tutaj tak zabija? Przecież tak łatwo odejść na bok, zejść na aut, co ja sam często robię. Skąd się biorą tacy ludzie?") i próbującemu zminimalizować społeczne skutki twardej polityki ministra finansów Jackowi Kuroniowi ("Mój stosunek do niego był kiedyś opalizujący, powiedzmy delikatnie. W którymś momencie padłem przed nim na kolana, dlatego że ten człowiek, który mógł - co jest u nas najbardziej pokupne - rzucić się w politykierstwo, w kombinacje, powiedział: biorę najgorszy odcinek pracy, i stara się go wzorowo wykonywać").



W pierwszych miesiącach nowej rzeczywistości miał miejsce prawdziwy festiwal twórczości Konwickiego. W grudniu 1989 odbyła się w Teatrze Ateneum w Warszawie prapremiera "Małej apokalipsy" w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego i w doborowej obsadzie aktorskiej. Jan Walc, publicysta znany z bezlitosnego pióra, tym razem wystąpił w roli apologety i napisał, że Konwicki z "Małą apokalipsą" jest tym dla pokolenia "Solidarności", czym dla pokolenia 11 listopada 1918 roku był Wyspiański z "Wyzwoleniem" i "Weselem". Wkrótce potem "Mała apokalipsa", która doczekała się 17 przekładów na obce języki, stała się kanwą filmu Costy-Gavrasa.



W 1990 r. ukazała się w wydawnictwie Alfa w 50 tysiącach egzemplarzy (choć czasy już nowe, nakłady jeszcze stare) "Rzeka podziemna, podziemne ptaki", Czytelnik wznowił "Nowy Świat i okolice", zaś na Festiwalu Filmów Fabularnych Konwicki dostał Złote Lwy Gdańskie za twórczą interpretację "Dziadów" w reżyserowanej przez niego "Lawie". Kiedy pisarz w MPiK-u podpisuje "Wschody i zachody księżyca" - po autograf ustawia się gigantyczna kolejka. Nie godzi się tylko na wznowienie "Rojstów", książki napisanej zaraz po wyjściu z wileńskich lasów, w której pokazywał degenerację swojego rozbitego oddziału AK-owskiego. Dlaczego? Tłumaczy, że zawsze był przeciwko głównemu nurtowi i wreszcie ma dosyć. A teraz przyszedł czas apologii AK.



Zaproszony przez tygodnik "Le Nouvel Observateur" - jako jeden z 240 pisarzy z całego świata (jest wśród nich także Kazimierz Brandys) - do opisu "jednego dnia z życia świata, który wyznaczono na 29 kwietnia 1994 roku", nie potrafi nie powrócić do przeszłości: "Dokładnie 29 kwietnia, ale 50 lat temu - pisze - zakopaliśmy broń w Puszczy Rudnickiej i ruszyliśmy towarowym pociągiem do Polski". I dodaje, że dzień wcześniej, 28 kwietnia, tym razem już 1994 roku, był w Wilnie w ekipie prezydenta Polski, który podpisywał traktat o przyjaźni polsko-litewskiej.



Temat Kresów jest wciąż obecny w tym, co pisze i mówi. Badaczce literatury polsko-białoruskiego pogranicza Teresie Zaniewskiej, autorce książki wywiadów z polskimi i białoruskimi pisarzami, powiedział: "Białoruś we mnie żyje. Jestem częścią żywej Białorusi. Jestem też Litwinem, oczywiście". I jeszcze: "Powinniśmy się pochylić nad Białorusią jak nad kimś, kto ze względów zdrowotnych wymaga opieki, czułości i natychmiastowej pomocy. Ponieważ my jako społeczność polska, będąca w nieco lepszej sytuacji i historycznej, i cywilizacyjnej, i politycznej jesteśmy coś winni Białorusi".



Konwicki szybko uświadomił sobie, że ten nowy świat jest mu jednak trochę obcy. Kiedy dziennikarz "Wprost" Wiesław Kot zapytał go w 1995 roku, czy zawalił się jego świat, odpowiedział:



"Może nie tyle się zawalił, ile został na drugim brzegu. Towarzyszy mi przy tym bardzo miłe uczucie wolności od niepokojów i wyrzutów sumienia. Poczułem się do tego stopnia zwolniony z poprzednich obowiązków, że kiedy zaczynam się irytować na jakieś zjawisko w życiu publicznym, powiadam sobie: zaraz złożę podanie z prośbą o zrzeczenie się obywatelstwa". Dodawał: "Jestem starszym panem i należę do świata, który właśnie jest wymijany przez pociąg ewolucji".



W innym wywiadzie mówił: "Nie chcę mieć dobrego samochodu, nie chcę dominować nad innymi, być posłem, senatorem, sprawować rządu dusz. W związku z tym mam straszną ilość czasu na eschatologiczne pytania - co to wszystko znaczy, czym jest nasza egzystencja - pytania, które mnie dręczą, ale nie tak znowu bardzo". Opowiadał, że poczuwa się do lewicowości, w sensie XIX-wiecznym. "Patrzę na urynkowienie i zastanawiam się, co będzie miał z tego człowiek o niezbyt dużych apetytach".



On sam, człowiek o niewielkich apetytach, w czerwcu 1996 na spotkaniu z czytelnikami w Lublinie mówił: "Bez euforii kibicuję rzeczywistości. Wolność i demokrację zrozumiano, niestety, jako możliwość korupcji i chamstwa. W ubiegłym stuleciu mieliśmy Mochnackiego, Mickiewicza i Traugutta, a teraz mamy Sekułę i Oleksego".



W kolejnym wywiadzie na pytanie, co czyta, odpowiadał: "Czytam jedyną opozycyjną gazetę >>Trybunę<<, bo mam słabość do opozycji".



Oczywiście, w wywiadach padały też pytania o jego stalinowską przeszłość, ale on akurat zdaje się niespecjalnie nimi przejmować. Kiedy swego czasu felietonista "Tygodnika Powszechnego" Jerzy Pilch zarzucił mu, że jego socrealistyczne powieści to gnioty, zripostował: "Ja uczyłem się dopiero pisać. Jakie byłoby nieszczęście, gdybym pisał wspaniałe, socrealistyczne książki, którymi bym może przekonał społeczeństwo i do dziś by jeszcze rządził Gierek".



Już na początku dekady, zaraz po ukazaniu się w 1992 r. "Zórz wieczornych" - ostatniego ogniwa tetralogii, rozpoczętej brawurowo "Kalendarzem i klepsydrą" i kontynuowanej we "Wschodach i zachodach księżyca" oraz "Nowym Świecie i okolicach" - Konwicki skarży się, że ma dosyć pisania, że się znudził, stracił ambicje relacjonowania nowych czasów. Po czym pisze obdarzone prowokacyjnym tytułem "Czytadło" - skrzyżowanie kryminału i romansidła.



Odnajdujemy tam świat znany z jego poprzednich powieści (z nieśmiertelnym Pałacem Kultury w tle, pod którym tym razem biwakują handlarze), tyle że w stanie ostrej, postkomunistycznej degradacji. Rzeczywistość gwałtownych ekonomicznych, politycznych i obyczajowych przemian jest tu, jak to u Konwickiego, mocno skarykaturowana. Nie na tyle jednak, byśmy nie rozpoznawali znanych epizodów z życia wziętych. Jeśli zatem czytamy o zjeździe Soboru Słowiańskiego, na którym planuje się zjednoczenie "słowiańskiego żywiołu", a na razie urządza wyprzedaż narodowych pamiątek - np. biustonosza Emilii Plater czy szczoteczki do zębów księdza Skorupki - zaraz przychodzi na myśli aukcja generała Kiszczaka, na którą Zbigniew Bujak oddał swoją legitymację "Solidarności". Ten gest byłego przewodniczącego "S" Mazowsza stał się oczywiście przedmiotem ataków, ale Konwicki bronił reprezentującego bliską mu postawę antypatetyczną Bujaka, tłumacząc: "On w ten sposób zabija w sobie kombatanta". Co odnotował w swoim dzienniku Woroszylski.



Bohater "Czytadła" jest mężczyzną w wieku autora, wciąż powracającym w swoich monologach do wątku zmęczenia, braku motywacji i pary do życia. Nie pierwszy raz Konwicki kokietował czytelnika zbliżającą się starością. Już w 1981 r. do "Wschodów i zachodów księżyca" włożył kawałek nieukończonej, a właściwie ledwo napoczętej, powieści o staruszku, który - ku rozpaczy zawstydzonych dzieci i wnuków - zakochał się bez pamięci w swojej rówieśnicy. "Chciałem ambitnie wydobyć całe piękno starości, całą urodę zgrzybiałego ciała, całą erotykę z resztki biologicznych odruchów życia. Zamierzałem całe akapity poświęcić opisowi piękna starej więdnącej skóry z cętkami brązowych plam. Chciałem, żeby od tego kochania, od tego wysiłku erotycznego mój dziadek, który mógłby być mną za pięć, dziesięć lat, żeby ten dziadek dostał od miłosnej wariacji zapalenia płuc, udaru mózgu, zawału serca. Żeby ku zgorszeniu bliźnich umarł bezwstydnie z miłości jak młodzik". W ostatniej - a Konwicki zarzeka się, że naprawdę ostatniej - książce, "Pamflecie na samego siebie", napisał: "Wielu zdarzeń, incydentów, nowości już nie zobaczę. Ale przecież z natury nie jestem ciekawski. Bardziej ekscytująca jest przygoda, która na mnie czeka po tamtej stronie".
Przerwane milczenie

Prawdziwym entuzjastą nowych czasów okazał się Julian Stryjkowski. W 1990 r. ukończył 85 lat, a kiedy dziennikarz "Gazety" Tadeusz Sobolewski zaczął: "Chciałbym z Panem rozmawiać o Pańskim jubileuszu...", przerwał mu: "Plan Balcerowicza jest na pewno ważniejszy". Z kolei dziennikarce "Tygodnika Powszechnego" oświadczył, że gdyby był pobożny, modliłby się za Balcerowicza i powodzenie jego reform.



Choć rozliczał się ze swoją komunistyczną przeszłością po 1956 r. w powieści "Czarna róża", w drukowanej u schyłku lat 70. w drugim obiegu powieści z kluczem "Wielki strach" i później w autobiografii "Raz jeszcze inaczej", na początku lat 90. udzielił Piotrowi Szewcowi obszernego wywiadu, opublikowanego pod tytułem "Ocalony na Wschodzie", w którym raz jeszcze wrócił do politycznych rozrachunków z wiarą młodości. Sam napisał opowiadanie "Sarna albo rozmowa z chłopcem, aniołem i Lucyferem", w którym mocuje się z odwiecznymi pytaniami i problemami ludzkiej egzystencji, próbuje zgłębić tajemnicę i sens ludzkiego życia, dać świadectwo, że naszym losem na ziemi rządzi Tajemnica. I rozpoczął inne rozrachunki.



Podobnie jak tysiące innych osób, które w czasach PRL-owskiej urawniłowki i glajchszaltowania odmienności czuły się zagrożone, Stryjkowski powitał nową Polskę z radością, przyniosła mu wszak wolność bycia sobą. Po bez mała 80 latach od czasu, kiedy, chcąc się wyzwolić z zamkniętego świata żydowskiej religijności, obciął pejsy i porzucił jarmułkę - zaczął ją znów od czasu do czasu nakładać. Kiedyś, przed laty, porzucił syjonizm dla komunizmu, a kiedy z kolei porzucił komunizm, syjonizm był, nie tylko dla partyjnych ideologów, synonimem zdrady polskiej ojczyzny. Teraz doczekał czasu, kiedy mógł mówić głośno, że tak, czuje się syjonistą, choć Polska też jest jego ojczyzną. Poczuł też, że może ujawnić swój homoseksualizm, który od lat przeżywał w sposób dramatyczny, trudny do wyobrażenia dziś, w czasach "dumy gejów" i Love Parade.



"Milczenie", cieniutka książeczka z dwoma opowiadaniami (jedno publikowane wcześniej), których tematem są miłosno-nienawistne związki mężczyzny z mężczyzną, jest - jak powie sam Stryjkowski - opowieścią o fatum, o tym, że "człowiek się rodzi naznaczony, jakby przez Boga przeklęty".



"Temat ten - mówił w wywiadzie dla "Gazety" Romanowi Kurkiewiczowi i Adamowi Michnikowi - atakowałem nie po raz pierwszy. Ale nigdy wcześniej nie robiłem tego frontalnie. Przyłbicę zdarłem z siebie dopiero w >>Milczeniu<<. Pomyślałem sobie: masz osiemdziesiąt osiem lat, napisz to, niech to będzie twoja ostatnia książka, zatrzaśnij drzwi, niech nie będzie więcej twoich słów, nie pisz więcej o niczym".



Swoim rozmówcom mówił, że nietolerancję wobec homoseksualistów odczuł dużo boleśniej niż antysemityzm. Odważnie wyznawał, że to z powodu swej odmienności przez lata nie angażował się w sprzeciwy, tulił uszy, bał się narazić, choć przecież, gdy tylko pisarze zaczęli angażować się w opozycyjne działania, Stryjkowski był jednym z nich.



Wiele razy powracał do historii sprzed lat, która go naznaczyła piętnem inności. Było to w roku 1936, po manifestacji z okazji pogrzebu zastrzelonego przez policję bezrobotnego. Zaczęły się wtedy masowe aresztowania i do więziennej celi, w której siedział już Stryjkowski i późniejszy PRL-owski minister Marian Naszkowski, dołożono tylu więźniów, że musieli spać na pryczach po dwu. Stryjkowski dzielił posłanie z pięknym młodym mężczyzną. "On wyczuł, że ja coś przeżywam - opowiadał pisarz. - Że ja się wstrzymuję od czegoś. Że staram się opanować. Ale nie dotknąłem go. A on powiedział Naszkowskiemu coś, co było kłamstwem". Naszkowski podzielił się tą wiedzą z władzami Komunistycznej Partii Polski. I odtąd już Stryjkowski aż do wystąpienia z partii w 1966 r. czuł nad sobą ten bicz. Później już partia nie miała nad nim władzy, a jednak dopiero dzięki napisaniu "Milczenia" poczuł, że wyzwolił się naprawdę.



Ale - niczym w brazylijskiej telenoweli - na tym, co Amerykanie nazywają coming out, czyli publiczne ujawnienie swoich preferencji seksualnych, nie kończą się niespodzianki w biografii Stryjkowskiego. Opowiadała nam Anka Grupińska, która zaprzyjaźniła się ze Stryjkowskim w latach 80., że kiedyś oglądała fotografie, które trzymał pod szkłem biurka. Były tam zdjęcia zaprzyjaźnionych mężczyzn, najczęściej osób znanych ze środowiska literackiego z opozycji. Iwaszkiewicz, Andrzejewski, zdjęcie z Papieżem. Jej uwagę zwróciła twarz młodego, nieznanego jej mężczyzny.



- A to kto? - spytała.



- To mój syn.



- ???



- Ale on nie wie, że jest moim synem. Uważa mnie za przyjaciela rodziny. Wyemigrował w 1981 r. do Kanady.



Przed śmiercią zdążył mu to jednak powiedzieć.



Zmarł 8 sierpnia 1996 roku. Pochowano go na Cmentarzu Żydowskim w Warszawie, a nad jego grobem odmówiono kadisz.
Obejść się bez szczęścia

Pytany, czym stał się dla niego Paryż, Kazimierz Brandys odpowiadał słowami słynnej francuskiej damy z przełomu XVIII i XIX wieku, pani Recamier: "Miejscem, gdzie najłatwiej obejść się bez szczęścia". Mieszkał tam ostatnie 20 lat swego życia. Tyle tylko że od 1990 r. zaczął spędzać w Polsce wakacje.



Brandys zakończył pisanie "Miesięcy" w momencie pierwszych pogłosek o możliwości rozmów między opozycją a władzą. Uznał, że zamyka to pewien etap nie tylko w historii Polski, ale i w jego biografii, w jego pisaniu. Gdy nadchodził czas wolności, jego bohaterami stali się: Oskar Wilde, Andre Gide i Paul Leautaud. Te czułe portrety dwóch homoseksualistów oraz jednego obłędnego erotomana i ekshibicjonisty, wydane w 1991 r. w książeczce "Charaktery i pisma", to jakby przewrotny prezent Brandysa na nową drogę życia demokracji, u której podstaw leży wszak założenie, że ludzie są niejednakowi i mają do tego prawo.



Gdy przyjeżdżał do kraju, czuł się przyjezdnym, nie tubylcem. Opisywał, jak poszedł, po kilkunastoletniej przerwie, do stołówki w warszawskim Domu Literatury przy Krakowskim Przedmieściu: "Jadły obiad te same osoby na tych samych miejscach.Wstaję, podchodzę do uśmiechniętych pań, które pochłonęła niepamięć, całuję je po polsku w rękę. Tyle lat, nic się państwo nie zmienili. Lecz wznosi się między nami zbyt długa nieobecność. Uśmiechamy się do siebie i wiemy, że te lata nas dzielą; mamy ze sobą mniej wspólnego i mniej się nawzajem obchodzimy".



W będącym swoistą kontynuacją "Miesięcy" dzienniku-eseju "Zapamiętane" pisał, że choć czyta regularnie "Gazetę Wyborczą", nie jest w stanie przedrzeć się przez gąszcz inicjałów: KLD, UD, UP, UPR, PC, PL itd. Ten dystans pozwalał mu co prawda patrzeć na doraźne spory z bezpiecznej perspektywy: "Słyszę często głosy pełne ubolewania, że rozpadł się etos >>Solidarności<<. To było do przewidzenia. Etos Armii Krajowej również by się rozpadł, gdyby Polska w 1945 roku znalazła się w sferze zachodnich aliantów. Skakano by do gardeł londyńczykom i sobie nawzajem. Po roku 1920 rozpadł się etos polskiej lewicy niepodległościowej. Po śmierci Piłsudskiego pękł etos legionowy".



Z oddalenia komentował życie w kraju pod prezydenturą Lecha Wałęsy: "Pośrodku kraj wydarty komunistom, zwany ironicznie >>republiką proboszczów<<, ze swoją stolicą pełną straganów, w niej zaś pałacyk o białych kolumnach, gdzie modli się i urzęduje szef państwa, któremu nocą piszą na pałacowym murze >>poszłem na nieszpór<<".



W czasie wakacji spędzanych w podwarszawskich Oborach zobaczył film, nakręcony przez Janusza Zaorskiego na podstawie jego rozrachunkowej powieści "Matka Królów".



- Napisałem ją w 1957 roku - opowiadał nam. - Pamiętam, przyniosłem do "Twórczości" maszynopis, a Iwaszkiewicz skrzywiony mówił: Napisałeś paszkwil na partię, a nie używasz "który, które". Od razu chciał to reżyserować Andrzej Munk.



Późniejsze perypetie tego nienakręconego filmu dobrze obrazują meandry PRL-owskiej polityki kulturalnej. Janusz Zaorski napisał scenariusz już na początku lat 70. i składał kolejnym szefom kinematografii. Zaakceptowano go dopiero w czasie "Solidarności", ale zdjęcia ukończono w styczniu 1982. Władza nie wyraziła zgody na rozpowszechnianie, reżyserowi oświadczono, że to nie czas na taki film. Gdy zapytał, kiedy ten czas przyjdzie, usłyszał: "Jak partia się umocni". Pomyślał, że film dostał dożywocie, ale w końcu lat 80. jednak wszedł na ekrany, najpierw do kin studyjnych. Wcześniej jeszcze pokazywano go na tajnych projekcjach w warszawskiej Wytwórni Filmów Dokumentalnych przy Chełmskiej. Wiktor Woroszylski, po obejrzeniu tam "Matki Królów", zapisał: "Nie dziwota, że nie puszczono go na ekrany: poziom oskarżenia systemu znacznie wyższy niż w książce Brandysa sprzed ćwierć wieku. Po prostu ci młodzi ludzie - reżyser ma 35 lat - są mądrzejsi, niż myśmy wtedy byli". "Film jest wyraźnie lepszy od książki" - pisał z kolei Brandys Zaorskiemu. "To bardzo rzadki ukłon literata w stronę filmu" - komentował reżyser.



W ostatniej książce Brandysa - "Przygodach Robinsona" - widać, że z horyzontu jego obserwacji znika współczesne życie polityczne, zaś żywiołem jego rozmyślań staje się starość, zniedołężnienie, choroba. I tak jak kiedyś bycie w opozycji zapewniło mu dogodny punkt obserwacyjny do refleksji nad Polską czy rolą inteligencji, tak teraz ciężka choroba, długotrwały pobyt w szpitalu, sztucznie wywołana za pomocą morfiny i kurary śpiączka dały mu niezwykły wgląd w proces starzenia. Cudem uratowany, opisał to pełne majaków, halucynacji, przerażających koszmarów i pięknych wizji doświadczenie przechodzenia na drugą stronę.



"Przygody Robinsona" to kolejny etap podsumowania własnego życia i żegnania się z czytelnikami. Pisał: "W Polsce nie lubi się obcych, a swoich się oczernia, ja byłem swój i obcy". Tam też opisuje, jak nieoczekiwanie odnalazła go w Paryżu młoda, piękna Amerykanka -wnuczka, o której istnieniu nie wiedział. Nigdy nie poznał jej matki, poczętej w czasie Powstania Warszawskiego. Nigdy nie próbował nawiązać kontaktu ani z jej matką, ani z babką. Ta ostatnia była jeszcze w ciąży, kiedy mężczyzna, który ją kochał, powiedział Brandysowi, że chce spędzić z nią życie i uznać dziecko, o którym wie, że nie jest jego. Dopiero po jego śmierci wnuczka postanowiła odnaleźć znanego z opowieści babki Kazimierza Brandysa. Przeżywszy całe życie jako człowiek bezdzietny, nieoczekiwanie u schyłku życia zaznał radości bycia dziadkiem.



"Była olśniewająca - napisał po pierwszym spotkaniu. - Czułem nie tyle wzruszenie, co zachwyt. Te wąskie skronie. Ten nieskazitelny owal twarzy. >>Bereniko - przemówiłem - powtórz swojej matce, że ma zachwycającą córkę<<. >>Wow! - odpowiedziała - ty masz także zachwycającą córkę<<".



Kiedy na wieczorze autorskim w warszawskim Klubie Księgarza jakiś zaintrygowany czytelnik spytał, czy ten fragment nie jest aby mistyfikacją, Brandys odpowiedział, że jego proza zawsze karmiła się wątkami autobiograficznymi.



W ostatnim roku życia zaczął pisać "Notatki z lektur i życia". Polska współczesna, przez lata naturalne tworzywo jego twórczości, zaczyna tam coraz bardziej blednąć. Coraz intensywniejszy jest Paryż, wspomnienia z przeszłości. Zaś postać generała Archambeaud, sąsiada z piętra wyżej, dumy francuskiej armii, który okazał się transwestytą (co ukrywał przez całe życie ,,dla ratowania honoru Francji"), jest dużo wyrazistsza niż jakakolwiek postać ze współczesnej Polski. Pod datą 23 lutego 1999 odnotował: "Kraj nie budzi tęsknoty i nie stanowi duchowego oparcia. Tyle zajadłości, stada hien i szakali grasują. Strajk chłopów, który może doprowadzić do bankructwa polskiej gospodarki. Lży się bezkarnie prezydenta. Występy księdza Jankowskiego, żydożercze broszury w przedsionku kościelnym. Strajk anestezjologów urągający zasadom etyki lekarskiej".



Zmarł 11 marca 2000 roku.
Pozwólcie nam się cieszyć

Kiedy po zwycięstwie 4 czerwca 1989 strona solidarnościowa jakby przeraziła się własnego triumfu, Wiktor Woroszylski między pierwszą a drugą turą wyborów pisał w "Gazecie Wyborczej" w artykule "Pozwólcie nam się cieszyć": "Kochani przywódcy >>Solidarności<<, dlaczego nie cieszycie się z nami i nam nie pozwalacie się cieszyć, kiedy mamy powody? Dlaczego w publicznych wypowiedziach niektórych z Was pobrzmiewa jakby wyrzut, że zachowując się jak ludzie wolni, jak normalni wyborcy w normalnym świecie, wybierając, kogo chcieliśmy wybrać, i skreślając, kogo chcieliśmy skreślić, postąpiliśmy nierozważnie? Rozpogódźcie się, proszę, uwierzcie, że zwycięstwo to zwycięstwo, i świętujcie z nami. Święto i tak nie będzie trwało długo, za progiem przestępuje z nogi na nogę nasza powszedniość ze wszystkimi odziedziczonymi troskami, ale może i z nią łatwiej będzie nam się borykać, jeśli nie stłamsimy w sobie tej radości, tego wspaniałego poczucia, że zdołaliśmy, że wyszło, że nie mamy się czego wstydzić".



Woroszylski od początku przeczuwał, że cudownej przemianie komunizmu w demokracji powinna towarzyszyć terapeutyczna radość. On sam potrafił się cieszyć odzyskaną wolnością, nie zważając na towarzyszące transformacji niedogodności. Uczestniczył w posiedzeniach Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, komentował nową rzeczywistość w felietonach w "Więzi", pisywał również do "Gazety". Odmówił co prawda przyjęcia stanowiska szefa Instytutu Kultury Polskiej w Moskwie, ale na prośbę ministra kultury Izabeli Cywińskiej w marcu 1990 pojechał tam, by zorganizować w ramach tygodnia kultury radzieckiej w Warszawie (wciąż funkcjonowały zobowiązania wynikające z umów między PRL i ZSRR) spotkanie pisarzy polskich i rosyjskich. Był to jego pierwszy od 20 lat wyjazd do ZSRR.



Wcześniej, jesienią 1989, gdy przyjechał do Polski poeta Wołodia Sokołow, Woroszylski z radością konstatował, że mimo iż nie widzieli się 33 lata, na wszystko mają jednakowe poglądy. Zadał wtedy sprawdzające pytanie: "Jak ty byś się zapatrywał na to, żeby to imperium się rozpadło?". I z ulgą usłyszał: "Oczywiście, że jestem za". Mówił jednak po kilku latach, że i Sokołow, i wielu innych jego przyjaciół stamtąd pogubiło się w nowej Rosji. Nie dziwiło go to zresztą. Wszak tam podobnie jak u nas - tłumaczył - wraz z wolnością pojawiło się mnóstwo paskudnych nurtów, i po prostu bredni, a wszystko to na o wiele większą skalę niż w Polsce.



Przez całe lata 90. Woroszylski prowadził swoją prywatną wojnę publicystyczną z tymi, którzy za główny cel ataków wzięli sobie garstkę dawnych wyznawców komunistycznej doktryny, prostował nieścisłości i przekłamania, odpowiadał na prasowe ataki. Te z prawa i te z lewa.



Kiedy Ludwik Hass, recenzując "Marcową kulturę" Marty Fik, pozwolił sobie na ubecki zarzut, że represjonowani wtedy pisarze jakoś nie umierali z głodu ani się nie zapożyczali, musieli więc być finansowani przez "wrogie siły", odpowiadał: "No cóż, obywatelu śledczy, po latach mogę z całą szczerością zeznać, że w okresie, kiedy miałem zakaz druku, a żonę wyrzucono z Uniwersytetu Warszawskiego, kilku kolegów użyczyło mi nazwisk dla publikacji moich przekładów, a pewien znakomity pisarz, którego książki cieszyły się powodzeniem za granicą, po prostu podarował mi pewnego dnia znaczną sumę pieniędzy... czy wystarczy, żeby pan się wyzbył podejrzeń, że to CIA nie dała umrzeć z głodu pozbawionym środków do życia przez Polskę Ludową?".



Kiedy profesor Ryszard Przybylski, recenzując książkę Jana Walca o Mickiewiczu, zarzucił mu, że cała "jego działalność jest przykładem ostatecznej degrengolady kultury czy raczej subkultury wytworzonej w ostatnich kilkunastu latach przez kombatantów zawodowej opozycji antykomunistycznej", Woroszylski wziął w obronę dawnego publicystę "Biuletynu Informacyjnego" KOR-u i podziemnego drukarza. Atak Przybylskiego nazwał "manifestem pogardy i nienawiści" do środowiska, które w latach 70. i 80. uczestniczyło w działalności opozycyjnej. "Podobne ujęcia - pisał - spotykało się swego czasu na łamach >>Trybuny Ludu<<, specjalizował się w nich na przykład, używając różnych pseudonimów, Witold Nawrocki (notabene też profesor, a nawet przez kilka lat dyrektor Instytutu Badań Literackich). To on dowodził nędzy kulturotwórczej opozycji, całkowitego braku walorów literackich w powieściach Konwickiego i Stryjkowskiego, grafomanii Barańczaka, zgubnego politykierstwa uprawianego przez pisarzy bez talentu".



Nie wahał się nazwać, kogo - świadomie czy nie - reprezentuje wybitny profesor. A mianowicie "zbiorowość ludzi nie uczestniczących w oporze, stroniących od porywania się z motyką na słońce, nie dających się wciągnąć w jałowe, ich zdaniem, bunty, konspiracje, protest i mających je >>kombatantom<< za złe". Bowiem - konkludował, rozszyfrowując mechanizmy, na mocy których on i jego przyjaciele z opozycji padali ofiarą ataków - "jakąkolwiek niechęcią otaczano w Polsce rządy PZPR i WRON, nie oznaczało to bynajmniej sympatii dla pomyleńców, którzy coś tam knuli, coś tam pisali, manifestowali, tworzyli godzące w aktualny porządek programy i struktury. Wśród zachowujących rezerwę, zamykających się w swoim świecie, ostrożnych - było wielu zacnych ludzi, robiących swoje w rozmaitych dziedzinach, zasłużonych dla powszedniego biegu życia, a czasem też dla nauki i kultury. Absurdem byłoby wysuwanie wobec nich pretensji o taką czy inną postawę. Ale w tych samych środowiskach narastały też niekiedy pretensje pod adresem żyjących inaczej, decydujących się na coś innego - o tę zuchwałą inność, o pychę zatem, o niejasne i podejrzane - skoro nie powszechne - motywy postępowania, narastała potrzeba gloryfikacji własnego wariantu życia kosztem obranego przez tamtych".



Cztery lata po artykule "Pozwólcie nam się cieszyć", w listopadzie 1993, po zwycięstwie wyborczym SLD i PSL, Woroszylski opublikował w "Gazecie" tekst "Pozwólcie nam się martwić". Z goryczą pisał tam o wojnie na górze, przypominał pamiętne zebranie Komitetu Obywatelskiego "Solidarność", na którym Wałęsa zbeształ sędziwego redaktora naczelnego "Tygodnika Powszechnego" Jerzego Turowicza, i dokonywał smutnego podsumowania pierwszych lat wolności:



"Pod hasłem dekomunizacji wczorajszy propagandysta partyjny (czy - jeśli Państwo pamiętacie, co to za okaz - >>koncesjonowany katolik<<) może na łamach chrześcijańskiego pisma gromić >>różowych<< i tropić ich >>sojusz z czerwonymi<<. Ktoś rozumny i przyzwoity może zostać wyparty przez, dajmy na to, niedawnego sygnatariusza petycji >>grunwaldzkiego<< betonu do Biura Politycznego o nałożenie kagańca rozbrykanej inteligencji. Ktoś niepomny własnej młodości może z kaznodziejskim patosem piętnować z trybuny >>pachołków<< i >>płatnych zdrajców<<. Mędrek literat odreagowujący dawny konformizm może odkryć w sobie złoża >>ideologii narodowej<< i obwieścić, że ci, którzy go wciągali do antykomunistycznej opozycji, a teraz mówią o Europie i państwie prawa, to w istocie >>mutanci komunizmu<<, obca narośl na ciele narodu".



Kiedy to pisał, już wiedział, że ma raka. Zdiagnozowano go wiosną 1993 roku i wtedy napisał wiersz "On jest w porządku":



 



A jeżeli nawet -



nie zgłaszam do Niego pretensji



On jest w porządku



Tyle razy nie skorzystał z okazji żeby mi to zrobić



Miał do dyspozycji



przeciągi zarazki bomby



zaryglowane wagony na wschód i zachód



Miał żołnierza na moście



nad Niemnem zbielałym



i nieznanych sprawców na żoliborskim skwerze



Podróże morskie przechodzenie przez jezdnię



Głęboką narkozę i zwyczajny sen



Rozpacz nieostrożność przypadek



Nie spieszył się dał mi szansę:



tyle czasu żeby kochać i nie dość kochać



ruszać się oddychać stawać bez tchu



strugać deski pisać do rymu



myśleć o niepojętym i



zobaczyć Neapol



Tyle czasu i jeszcze nadwyżkę do



przepuszczenia przez palce



przez oczy przez serce



Nie był dla mnie jak ojciec surowy lecz



jak hojny i pobłażliwy wujek



Ale wreszcie musi



mieć mnie dość



któregoś dnia którejś chwili



 



Ten wiersz wszedł do wydanego w 1995 r. i wypełnionego poruszającymi wierszami o sprawach ostatecznych tomiku "Ostatni raz". Tam też znalazł się przekład z niemieckiego poety Reinera Kunzego: Umrzyj wcześniej ode mnie, odrobinę/ wcześniej/ Żebyś nie musiała/ wracać do domu/ sama", do którego Woroszylski dopisał: "Przypis tłumacza-egoisty": "Nie umieraj wcześniej/ jeżeli to zrobisz/ kto będzie mnie trzymał za rękę/ no wiesz, kiedy".



Rok przed śmiercią zdążył jeszcze przygotować dla "złotej serii" PIW-u wybór poezji Władysława Broniewskiego, poprzedzony esejem o zmarłym poecie. 1 lutego 1996 udał się na wieczór promocyjny do Klubu Księgarza na Starym Mieście, gdzie rozpętała się prawdziwa burza. Potępiono komunistycznego poetę Broniewskiego, Woroszylskiemu zaś dostało się za "fałszowanie historii", "odnawianie cenzury", ukrywanie "hańby poety", a wszystko dlatego, że nie uwzględnił w wyborze "Słowa o Stalinie", które - jak tłumaczył - uznał za wiersz bez wartości.



Po powrocie do domu żałował, że zdenerwowanie nie pozwoliło mu powiedzieć wszystkiego, co zamierzał. Postanowił więc odpowiedzieć w felietonie w "Więzi".



"Łaskawy panie - odnosił się do głównego adwersarza - jeśli znajduje pan przyjemność (mniejsza o jej charakter) w ponawianej lekturze >>Słowa o Stalinie<<, to chyba chroni pan w biblioteczce jedno z licznych wydań, w których utwór ten zamieszczono. Jeżeli nie, proszę sobie gdzieś wypożyczyć i wykonać xerokopię. Co do mnie, to żałuję, ale nic dla pana nie mogę zrobić. I proszę się nie gniewać: interesują mnie czytelnicy, którzy z innych niż pan powodów od czasu do czasu sięgają po tom poezji".



To był jego ostatni publiczny występ i ostatni opublikowany za życia tekst. Zmarł 3 września 1996 roku. W domu, pod troskliwą opieką żony Janiny. Do końca nie pogodził się z tym, że nie chciano uznać jego przemiany, choć tak się zmienił od czasu swej rewolucyjnej młodości.



Chociaż czy naprawdę się zmienił? W opowiadaniu z czasów rewolucji francuskiej "Spór o rzeźnika Legendre'a" Woroszylski opisuje losy żarliwego jakobina, zwolennika "Wielkiej Destrukcji, z której miał się wyłonić świat szczęśliwych i równych obywateli"; "zgnębiony krwawym doświadczeniem historii", postanawia on odpokutować swoje winy i czynić dobro. I tak z tą samą namiętnością, z jaką niegdyś żądał głów i krwi arystokratów, zaczął peregrynować od więzienia do więzienia, by - jako członek Komitetu Bezpieczeństwa - kasować wyroki ludzi skazanych przez rewolucję.



Rzeźnik Legendre w swoim drugim żywocie - pisze Woroszylski o bohaterze, z którym niewątpliwie się utożsamił - stał się kimś zupełnie innym. I dodaje: "To nieścisłe - był niezmiennie tym samym co w poprzednim wcieleniu i dlatego tylko mógł zostać całkiem nowym człowiekiem"



 



 







 





GAZETA WYBORCZA - wybór tekstów










Wyszukiwarka