SYLWIN ZABORSKI
CZEGO śĄDA CZERWONA PIWONIA?
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Dzidce
i wszystkim wyznawcom strachu
I
Ostatni autobus
Pewnego lipcowego dnia 19… roku Sylwin Radzikowski, zwany „Dzikiem”, wbiegł
do
budynku dworca autobusowego i nie bez irytacji spojrzał w kierunku zegara. Duża
wskazówka
przeskoczyła właśnie kolejną minutę. Było jedenaście po szesnastej. Schyłek
upalnego
dnia nie przyniósł ochłodzenia. Przeciwnie, rozgrzane słońcem mury nie dopuszczały
do
wnętrza miasta nadmorskich powiewów. Szczególnie dotyczyło to gdańskiego
dworca, którego
nowoczesne budynki miały tę dziwną właściwość, że ogrzewały latem, natomiast
chłodziły
zimą.
W kilku długich kolejkach stali ludzie nie zrażeni dusznym klimatem hali. Ich
spocone
twarze wyrażały zdeterminowane pragnienie nabycia tego skrawka papieru, przepustki
poza
mury miasta. Sylwin nie zatrzymał się przy żadnej z kas. Poprzestawszy na kilku
niezbyt pochlebnych
myślach dotyczących zastanej sytuacji popędził dalej, czemu nie należy się dziwić.
Autobus, na który spieszył, odchodził zwykle o szesnastej dziesięć. Jednak pomiędzy
teorią
rozkładu jazdy a praktyką istniały rozbieżności, o których ten i ów na tej trasie
podróżny wie-
dział. Wbiegł po schodkach prowadzących na peron i zgodnie z przewidywaniami
ujrzał
pstrokaty tłumek ludzi stłoczonych w oczekiwaniu na właśnie zbliżający się do
krawężnika
pojazd. Był to stary Jelcz nie przypominający na pierwszy rzut oka autobusu. Jego
silnik ki-
chał co chwila, jak gdyby mało jeszcze rozgrzany. W skwarnym powietrzu unosiły się
kłęby
czarnego dymu. Bez wątpienia był to „szesnastowy”, jak mawiano o tym autobusie
kładąc
akcent na trzecią sylabę od końca. Sylwin zajął dogodną pozycję, bowiem,
„szesnastowy”
wkroczył właśnie do akcji.
– Miesięczne! – powiedział kierowca otwierając przednie drzwi. Był krępym
mężczyzną o
wyglądzie budzącym zaufanie. Miał na sobie spodnie ze śladami zaprasowanych
kantów i
rozpiętą koszulę z krótkimi rękawami. Jego władcza sylwetka widoczna nad
falującym tłu-
mem przywodziła na myśl „wilka morskiego”. Na owłosionej piersi i równie
zarośniętych
rękach szukało się mimo woli tatuażu. Niedbałym ruchem strząsnął ze stopni
autobusu pierwszych
ś
miałków próbujących dostać się do środka poza ustaloną hierarchią, a następnie,
wrzuciwszy w tłum swą maczugowatą rękę, utworzył przejście, którym pospieszyli
posiadacze
biletów miesięcznych. Za nimi szli szczęśliwi właściciele biletów „w ogóle”, a na
końcu
czaili się kandydaci do podróży, którzy nie nabyli jeszcze do niej uprawnień. Wśród
tych
ostatnich większość stanowiły wiejskie kobiety z niezliczoną ilością pakunków.
Umiały one
zabiegać o swoje prawa i Sylwin nie mógł pozbyć się niepokoju o losy dalszej
podróży.
„Szesnastowy” zgodnie z rozkładem jazdy przeznaczony był dla podróżnych z
biletami mie-
sięcznymi, niemniej nikt się tym faktem specjalnie nie przejmował. Kasy sprzedawały
bilety
każdemu, kto chciał, a starzy bywalcy przychodzili wprost na przystanek. Sylwin nie
był już
„starym bywalcem” od dawna.
Teraz, popychany przez jakąś energiczną staruszkę kobiałką uplecioną z korzenia
sosny,
znajdował się już w pobliżu drzwi.
– Full – stwierdził pogromca rozdygotanego pojazdu. Tym obcym słowem znanym
najbardziej
z etykietki od piwa dawał do zrozumienia, że autobus jest pełen. Szmer dezaprobaty
przetoczył się po oczekujących. Kierowca dokonał niewielkiego manewru swym
zwalistym
ciałem, przez co drzwi utraciły właściwą im na ogół przelotowość. Wpuszczeni już do
ś
rodka
szczęśliwcy w pełni popierali to postępowanie. Z niesmakiem spoglądali na żądną
podróżo-
wania tłuszczę, która zagrażała komfortowi ich jazdy.
– Z gumy nie jest – perswadował kierowca. Pukając wielkim paluchem w blachę
karoserii
pokazywał zebranym, niczym jakąś kabalistyczną cyfrę, to miejsce, w którym
wymalowano
czarną farbą maksymalną liczbę pasażerów mogących podróżować jego pojazdem.
Wykazy-
wał niestosowność dalszych nalegań oraz nędzę moralną płaszczących się przed nim
podróż-
nych, rysował pesymistyczną wizję przyszłości przez przypomnienie, że jest to ostatni
w tym
dniu autobus jadący do Wdzydz, aby pod koniec umiejętnie podkreślić własną
dobroczynność
i cechy ludzkie. – Paru jeszcze mogę wziąć – powiedział wreszcie.
Stojący poczęli jeden przez drugiego podsuwać i uzasadniać swoje kandydatury, ale
umilkli
wkrótce pod surowym spojrzeniem rozkazodawcy. Ten popatrzył badawczo,
patriarchalnym
gestem wyciągnął dłoń i w milczeniu wskazał kolejno pięć osób. Z niewiadomych dla
niego samego przyczyn Sylwin okazał się czwartą z nich. Następnie drzwi zawarły się
z trzaskiem
pociągnięte ramieniem Temidy w męskim przebraniu, a piątka wybrańców
zaopatrzona
została w bilety. Pyrkający cały ten czas silnik zacharczał znów pełną siłą i autobus
miał ru-
szyć, gdy nagle jego władca odwrócił się i ku zdumieniu publiczności wygłosił
następującą
mowę:
– Panowie! śeby mi nie było pustych butelek i plucia na podłogę. Grać w karty
możeta, ale
czysto, bo sprzątaczka na urlopie.
– Tak jest – odpowiedziano potulnie z kąta, gdzie kilku mężczyzn zabierało się
istotnie do
partii „baśki”. Mieli wszyscy około czterdziestki i roztaczali łagodną woń piwa. Ich
twarze,
nie noszące już śladów rannego golenia, wyrażały dziecięce zakłopotanie, gdyż
niespodziewanie
stali się obiektem zainteresowania całego autobusu. Pochrząkiwali trącając się łokcia-
mi, gestami dawali do zrozumienia, że zachowają się porządnie. Wreszcie
usatysfakcjonowany
kierowca potoczył wzrokiem po głowach swych podopiecznych i odwróciwszy się
przy-
stąpił do jazdy.
Ostatni raz przemierzał Sylwin tę trasę kilkanaście lat temu, gdy zniechęcony
wiadomością
o budowie motelu we Wdzydzach postanowił szukać miejsc ustronniejszych i równie
odpowiednich
do letnich eskapad. Odtąd tęsknił do tych okolic wielokrotnie. Tajemnicze wezwanie
Waldemara było stosownym pretekstem do przerwania cichego żalu, jaki żywił do
wdzydzkiej strony za jej flirt z nowoczesnością. Na tyle stosownym, że aż dotąd nie
zastana-
wiał się nawet, co mogło przyjacielowi podsunąć stylistykę tak przeciwną jego
naturze: „Zaklinam
– stop – przyjeżdżaj – stop – Czarliński ożył”. Tej treści telegram obracał Sylwin w
palcach na próżno usiłując dojść do ładu ze swoją pamięcią i odszukać w niej owego
Czarliń-
skiego. Tłok i gwar nie ułatwiały zadania. Koszula przylepiła mu się z upału do
pleców, do
koszuli zaś przywarła baba z kobiałką, gorąca jak stary piec, w którym diabeł pali.
Machinalnie
wsadził telegram do kieszeni podręcznej torby i zapadł w letargiczną zadumę. Jego
umysł
pracował na jałowych obrotach. W takich chwilach wydawało się, że w mózgu iskrzą
poszczególne
neurony. Jedyną, powracającą za to w różnych wariantach myślą była właśnie ta,
o odmienności stylu telegramu i usposobienia Waldemara Boruty. Przyjaciel Sylwina
pomimo
satanicznego nazwiska odznaczał się wielką łagodnością charakteru i oszczędnością
emocjo-
nalną. Jego legendarna pracowitość szła w wyścigi z milkliwością, która w istocie
była tylko
sztuką powstrzymywania słów niepotrzebnych. Jeszcze w szkole, do której przez
pewien czas
chodzili razem, mówiono z przekąsem o Waldemarze, że idąc przez las z dwiema
walizkami
książek, jeszcze chrustu na całą zimę przyniesie, a na pytanie, czy się nie zmęczył,
pokręci
tylko głową. Jeśli ten człowiek zaklinał, to znaczy że było co zaklinać. Taka była
jedyna konkluzja,
na jaką Sylwin w danym momencie się zdobył.
Tymczasem autobus zdążył zatrzymać się na kilku przystankach, przez co jego ludzka
za-
wartość uległa znacznemu zmniejszeniu. Wysiadło sporo osób z podmiejskich okolic
Gdań-
ska, wracających „szesnastowym” z pracy. Autobus stawał się coraz bardziej
regionalny.
Swojskość nacierała na Sylwina ze wszystkich kątów pojazdu. Podróż zrobiła się
nagle przyjemna.
Strzępy rozmów dolatujące do niego z różnych stron wskrzeszały wspomnienia sprzed
lat. Były niczym fragmenty mozaiki, która po złożeniu ukazuje niespodziewanie obraz
także
po swojej przeciwnej stronie. Wśród tych kaszubskich słów widział Sylwin tamte
Wdzydze i
siebie nastoletniego w upalne noce bez snu. Inwazja letniej, rozbuchanej przyrody i
narastają-
cej młodzieńczości nadawała życiu niesłychaną intensywność, do której już nigdy nie
wrócił.
Po uciszonej wodzie płynęły wtedy słowa takie jak te. Teraz poczuł nagle tamtą
ś
wieżość i
niepowstrzymany głód życia.
Pod Kościerzyną rozluźniło się na tyle, że wśród podróżnych mógł Sylwin rozpoznać
kilku
mieszkańców Wdzydz. Byli to młodzi mężczyźni wracający z pracy. Kilkanaście lat
temu,
jako mali chłopcy, asystowali w jego wędkarskich poczynaniach, zauroczeni egzotyką
sprzętu
używanego przez miastowych do „wandzenia”. Teraz nie poznawali go. W
rutynowanej, pozbawionej
wyobraźni rozmowie, jaką teraz prowadzili, trudno było odnaleźć ciągłość z tamtym
rozgorączkowanym dzieciństwem. Nie przypominali swoich wielkomiejskich
rówieśni-
ków, którzy pracując czy służąc w wojsku długo jeszcze są chłopcami bawiącymi się
w pracę
i wojsko. Nie bawił się w wojsko przecież ów „zlew” spod okna – Sławek od
sołtysów, przebrany
w mundur bosmański. Czy umiał jeszcze beztrosko łapać karaski w „kaszorek” albo
gołymi rękami wyławiać spod kamieni miętusy? – pytał retorycznie Sylwin. I zaraz
rozłado-
wał tę nową falę nostalgii wizją Sławka – zawodowego marynarza, łapiącego ryby z
pokładu
kutra torpedowego. Rozumiał, że jego utopijna wizja wdzydzkiej strony nie
wytrzymuje konfrontacji
z rzeczywistością. Wdzydzkie piaski, tyle piękne co mało płodne, dawały często
mniej ziarna, niż się zasiało. Bosonogim chłopcom pozwalały kochać się
bezinteresownie, ale
cóż miały do zaoferowania mężczyznom? Wdzydze to piękna i zimna kobieta –
pomyślał
Sylwin. Mali boją się ją kochać, bo wysysa nie dając nic w zamian. Tych paru, którzy
się na
to odważyli, pochodziło z zewnątrz. Mieli siłę wędrowców z niczym na stałe
niezwiązanych.
Nie dali się zwieść jak stolem Sorka, który w pogoni za ułudną Wdzydzaną wykopał
wspa-
niałe, lecz zimne jezioro. Nie byli też podobni tym kochającym, choć pozbawionym
pasji; ci
gospodarując wytrwale po jego brzegach, niezdolni byli do rozmachu i fantazji, jak
gdyby
zniewoleni zimnym pięknem, zastygłym w dumnej kaszubszczyźnie. Byli zupełnie
inni. W
jakiś sposób należał do nich także Waldemar Boruta, właściciel sporego gospodarstwa
na
największej z wdzydzkich wysp. Jakim cudem ten stateczny młodzieniec, z woli ojca
inżynier
budowy maszyn, objawił nagle wolę gospodarowania ziemią, tego nikt nie wiedział.
Tym
bardziej nie było wiadomo, skąd świeżo upieczony ziemianin zdobył dokumenty
potwierdza-
jące jego rolnicze kwalifikacje, którymi musiał się wylegitymować kupując ziemię od
poprzedniego
właściciela Ostrowia. Ten ostatni z radością odstąpił większą część swojego po-
kaźnego gospodarstwa, obrabianego z dawien dawna przez rodzinę Ginterów. Pan
Franciszek,
„gbur” jak się patrzy, pomimo niezwykle cichego i łagodnego usposobienia
gospodarzył z
rozmachem. Jego pola na tle nieurodzajnej okolicy prezentowały się okazale i były
przedmiotem
podziwu sąsiadów za wodą. Weronika Ginter, żona gospodarza, potrafiła potulnego i
pracowitego męża oraz swych rosłych synów natchnąć energią, o którą trudno ich
było podej-
rzewać. śelazna dama wyspy stanowiła mózg gospodarstwa, a „tatko” wraz z „trzema
królami”,
jak nazywała najmłodszych synów pozostałych jeszcze na Ostrowiu, jego moc
napędo-
wą. Z czasem jednak siły obojga sędziwych już gospodarzy zmalały. Synowie myśleli
tylko o
wyniesieniu się za wodę. Co roku nowy skrawek wyspy zdawano pod zalesienie
państwu.
Wreszcie liczące już około czterdziestu hektarów gospodarstwo rozpisano na dwóch
synów.
Trzeci utonął wiosną poprzedniego roku. Nad wyspą zawisła żałoba i zdawało się, że
nigdy
już nie powróci ona do dawnej świetności. Tymczasem jednak Waldemar Boruta
dokonał
cudu. Sylwin żartował na temat studiów przyjaciela, że nie tyle mechanikę, co
machinacje
musiał zgłębiać, skoro gospodarstwo udało mu się od Gintera wytargować. Potrzebna
w tym
celu była przecież nie tylko spora suma pieniędzy, ale też siła perswazji, przekonać
musiał
bowiem pana Franciszka o sensowności wspólnego na Ostrowiu gospodarowania. Co
się tyczy
synów, Stacha i Jerzego, gospodarowali oni jeszcze ze starymi, ale bez entuzjazmu.
Trzeba
się było liczyć z możliwością, że za kilkanaście lat staruszkowie pozostaną na wyspie
samotni,
oddzieleni pasmem wody od udogodnień cywilizacyjnych. Waldemar musiał widać
przekonać ich o swych opiekuńczych zamiarach, skoro w dobrej wierze przyjęli
perspektywy
nowego sąsiedztwa. Odtąd dwa domy stały kilkaset metrów od siebie: jeden
zwyczajny, „tutejszy”
i drugi pełen dziwacznych wymysłów, budzących w okolicy zrozumiałe poruszenie.
Należał do nich olbrzymi wiatrak, górujący nad lasem. W swe zachłanne skrzydła
łapał on
wdzydzkie wiatry i za pośrednictwem inżynieryjnych uzdolnień Waldemara
zmaterializowanych
pod postacią pokaźnej prądnicy i baterii akumulatorów oświetlił po raz pierwszy w
historii
wyspy tamtejsze domostwa. Z tego dobrodziejstwa korzystały oba domy, jak również
z
zapasów piwniczki Waldemara, którą umiał wypełniać ze znawstwem rozmaitymi
produktami
fermentacji miejscowych owoców leśnych. Nie sposób było natomiast zrozumieć,
jakie było
przeznaczenie wielkiego pokoju wypełnionego po brzegi książkami, po co były
potrzebne w
domu Waldemara aż dwie łazienki – na każdym piętrze jedna, czemu służył wysypany
ż
wi-
rem placyk na zapleczu willi. Największe zdziwienie budziła jednak, licząca może ar
powierzchni,
sadzawka wykopana na łące, z której właściciel czerpał w razie potrzeby ryby na
swój stół. Tutejsi tak dalece ufali zasobom „wdzydzciego jezora” i nielegalnym
praktykom
rybackim, że taki sposób zapewniania sobie świeżych ryb wydawał się nie lada
wymysłem.
Inna sprawa, że Waldemar, jako przyjezdny, nie miał nawet swojej działki jeziora, na
której
owym praktykom mógłby się oddawać i to go częściowo tłumaczyło. Tutejsi
sankcjonowali
podział ustalony przed wiekami. Taka czy inna administracja jeziorem bynajmniej
tego po-
działu dóbr nie burzyła. Nie starał się także niczego burzyć Waldemar. A jednak jego
gospodarstwo
promieniowało jakimś materialnym ładem, który milcząc prowokował i nie chcąc –
zmieniał.
Było kilka minut przed osiemnastą, gdy autobus znalazł się w Kościerzynie. Kierowca
z
werwą zajechał na odpowiednie stanowisko.
– Koscerzyna! Weskakiwac! Bilety sztrajchowane czerwonym blajsztyftem nie
rychtują –
ogłosił, po czym zapowiedział przerwę na papierosa. Sylwin nie wysiadał. Patrzył
przez okno
na smutny plac, po którym kołatało się trochę niesionych wiatrem papierów. Ludzie
przechodzili
grupkami i gwarzyli między sobą. Dwóch „leśnych” przeszło tuż koło autobusu. Przy-
pomniał mu się dawny leśniczy wdzydzki. Ten umiał nosić swój mundur! Nie poznać
było
nigdy, ile „miał wypite”, taki dumny i wyprostowany chodził, a ewentualne potknięcie
czy
zatoczenie umiał zamienić na „dzień dobry” wypowiedziane z godnością. Potrafiła
ludność
wdzydzka cenić sobie przychylnego im „leśnego” aż do jego nieoczekiwanej śmierci.
Tymczasem najwytrwalsi pasażerowie autobusu poczęli schodzić się przewidując
rychły
jego odjazd. Istotnie zjawił się wkrótce szef wehikułu. Obrzucił spojrzeniem
podróżnych,
nowo przybyłym sprzedał bilety i ruszył. Od Wdzydz dzieliło Sylwina osiemnaście
kilometrów.
Wśród nowo przybyłych tylko trzy osoby były znane Sylwinowi. Jedną z nich był
Józek
zwany „bezpalcym”, z którym znajomość była jednostronna, z powodu notorycznych
luk po-
wstających w pamięci tego ostatniego. Józek nadużywał alkoholu, mówiąc delikatnie,
nie
najlepszej jakości. W każdym razie obsługa okolicznych sklepów spożywczo-
przemysłowych
na serio zastanawiała się nad wydaniem imiennego zakazu sprzedaży denaturatu.
Utrata palca
była Józkowi – jeśli można tak powiedzieć – na rękę, gdyż spowodowała przyznanie
mu renty
inwalidzkiej. Nastąpiło to w dość dziwnych okolicznościach, w pobliskim tartaku. Na
uwagę
zasługuje fakt, iż pomimo intensywnych poszukiwań odciętego piłą tarczową palca
nie odnaleziono.
Stawiało to początkowo pod znakiem zapytania sprawę renty, jednak w końcu brak
palca u ręki Józka uznano za znacznie ważniejszy dowód, niż jego brak w trocinach
zalegają-
cych pobliże maszyny. W wiosce Józek był postacią dość lubianą, aczkolwiek
unikano z nim
bliskich spotkań jakiegokolwiek rodzaju ze względu na kategoryczne żądanie kupna
piwa,
jakie ten wówczas wysuwał. Pozostałymi palcami ucapiał rozmówcę niezwykle
mocno, niczym
poeta Rydel, o ile jednak tamtemu zostawał zwykle tylko guzik od marynarki
partnera,
Józek pozostawał na placu z portfelem.
Po przeciwległej stronie autobusu siedziały dwie osobistości zupełnie innego kalibru.
Było
to małżeństwo w starszym wieku. Sylwin rozpoznał ich natychmiast, jeszcze na
przystanku
kościerskim. Weszli do autobusu razem z Józkiem, który być może usiłował
uprzednio bawić
ziomków rozmową, ale zajęli miejsca odrębne. Uczynili to skromnie, z pełną prostoty
godno-
ś
cią. Mieli siwe włosy zaczesane starannie, ich twarze emanowały spokojem. Na
kolanach
trzymali pakunki. Kobieta, o twarzy surowej i ogorzałej, zerkała dyskretnie na boki i
wtedy w
jej spojrzeniu dawało się dostrzec oznaki filuternej wesołości, którą pokrywała godna
postawa
gospodyni. Jedno oko było umieszczone cokolwiek asymetrycznie, czy też pokryte
delikatnym
bielmem, co owo wrażenie filuterności tylko powiększało. Mężczyzna patrzył przed
siebie
oczyma niezwykłej łagodności, o barwie jasnoniebieskiej. Błyszczały matowo wśród
zmarszczek twarzy niczym górskie sadzawki. Razem tworzyło to konstelację
przepojoną ja-
kimś dziecięcym dobrem, melancholijnym uśmiechem. Stanowili parę dobraną na
zasadzie
uzupełniających się przeciwieństw.
Po kilku minutach podróży niepozorny mężczyzna siedzący za obserwowanym przez
Sylwina
małżeństwem przechylił się do przodu i zagadał.
– A my się z państwem musowo znamy!
Miał inteligentną twarz z wąskimi ustami i charakterystycznym nosem. Uśmiechał się
uprzejmie, aczkolwiek siedzący tyłem małżonkowie nie mogli dostrzec wyrazu jego
twarzy.
Kobieta odwróciła się wolno i popatrzyła badawczo.
– A skąd by? – zapytała.
– Z wyspy. Skórki baranie targowałem.
Twarz kobiety nie promieniała entuzjazmem, aczkolwiek dostojnym mruknięciem po-
twierdziła znajomość. Wtedy mąż obrócił się także i coś zagadał. Sylwin przypomniał
sobie
tego człowieka również. Płacił za skórki „z dołu”, dzięki czemu niemiłosiernie
gospodynię
okantował. Przyjechał na wyspę z „dochtorką”, która była cała mokra na skutek
stawania na
rękach w łodzi i wypadnięcia z niej. Chcieli gorzałki, ale gospodyni nie dała,
nadmieniając w
dodatku, że jak taka głupia jest, to nie można jej wódki dawać i że ona u takiej
„dochtorki”
nawet by się nie leczyła. Teraz mężczyzna prawił małżeństwu jakieś komplementy, od
których
asymetryczne oko gospodyni błyskało coraz żwawiej.
– A pani młoda, jakby miała za mąż dopiero iść!
– O, ja pierwsza przed tatkiem umrę.
– To tatko sobie wtedy biełki poszuka.
– Jo, jak ja kojfnę, on się wtedy od razu opartoli.
Tatko ucieszył się.
– Pewnie, pewnie – powiedział ugodowo. Miał minę Harry’ego Langdona. Mówił
niewiele,
gdyż nie wszyscy go rozumieli. Miał „skażoną mowę”.
Autobus mijał właśnie Grzybowo. Droga wiła się coraz bardziej krętymi
serpentynami.
Kierowca poweselał. Niczym wilk morski za sterami rozkołysanego okrętu
podśpiewywał
dziarsko, a spracowane opony pojazdu popiskiwały na zakrętach. Przez dłuższą
chwilę nie
było słychać ani słowa z rozmowy prowadzonej na przodzie autobusu. Obcy
wyciągnął w tym
czasie jakąś pokraczną machinę i począł ją składać zachwalając jej zalety. Sylwin
usiłował
zrozumieć coś z gestów nieznajomego. Po chwili oczom obserwatorów ukazało się
urządze-
nie przypominające wirówkę do mleka. Kierowca przywołał do porządku harcujący
pojazd i
także obserwował scenę w lusterku. Na kolejnych zakrętach Sylwin czuł się nieswojo.
– Nigdzie już pani nie dostanie takiej – tłumaczył mężczyzna. – Już nie produkują.
– Takiej to jo, boby zbankrutowali – odpowiadała gospodyni, akcentując słowo
„zbankrutowali”
na pierwszej sylabie. Mężczyzna kręcił coraz szybciej korbą urządzenia. Rozległo się
wycie przewyższające głośnością nawet warkot silnika. Mężczyzna przestał kręcić i
wsłucha-
ny z lubością w jednostajny turkot wykonywał gesty oburzenia. Tatko przybrał
płaczliwą mi-
nę. Zdawał się zasypiać.
– Przy takiej cenie to na pewno – potwierdził obcy – bo to jest cena specjalnie dla
pani.
– Na dobroczynność pieniędzy nie mam.
– To ja pani dobroczynność robię i pół darmo daję maszynkę, jakiej nigdzie już pani
nie
dostanie.
– Za te pieniądze nową obstaluję.
– Pięćset złotych spuszczę dla pani pięknych oczu. Za tyle nawet na blachę by nie
star-
czyło.
– A ja myślałam, że śydzi teraz nie handlują, ale pan jeden jeszcze jo.
– Pani sama nie po chrześcijańsku pazerna.
– Nie pan mnie chrześcijaństwa będzie uczył. Chrystus cierpiał za ludzkość i nawet
czterdziestki
nie dożył, a ja już sześćdziesiąt dobijam i nie wiem, za kogo cierpię.
Mężczyzna ujął maszynę dramatycznym gestem i wzniósł nad głowę.
– Jak ja mam tyle tracić, to już lepiej mi się opłaca potłuc.
– Tłucz pan, to ja panu jeszcze pomogę – dogadywała gospodyni sięgając także do
wirówki.
– Pewnie, pewnie – dodawał tatko. Kierowca ku zaniepokojeniu Sylwina całkowicie
prze-
rzucił się na obserwację zaplecza, podczas gdy samochód zjeżdżał samopas w dół
pokonując
zawrotne zakręty. Znajdowali się już koło potoku zwanego Studzienicami. Gdy
Sylwin jechał
do Wdzydz po raz pierwszy, wiodła tędy stroma, ciągle osypująca się od deszczu,
piaszczysta
droga. Polano ją asfaltem i puszczono w ruch autobusy, które co i raz wpadały w tym
miejscu
do rowu, zanim ich kierowcy przywykli do owego górskiego fenomenu w sercu
Kaszub. Na
szczęście targ dobiegał końca. Gospodyni ładowała nabytek w przepastną siatkę, a
mężczyzna
chował pieniądze ukradkiem je przeliczywszy. Kierowca na powrót zwrócił swoją
uwagę na
szosę. Na rozległych łąkach pokrywających brzegi Studzienic pasły się krowy. Pod
lasem
widniała sylwetka Jerzyka od Bratków. Autobus wspinał się teraz z powrotem do
przeciętne-
go poziomu drogi. Na końcu ostatniej prostej widać już było zabudowania Wdzydz.
Zatrzymali
się przy leśniczówce, gdzie większość osób wysiadła. Sylwin jechał do końca. Z
„Krzy-
ż
a”, jak nazywali miejscowi skrzyżowanie odnóg jeziora, było na wyspę najbliżej.
Teraz mógł
wstać ze swego miejsca i podejść do małżeństwa. Byli to państwo Ginterowie,
właściciele
„gburstwa” na wyspie. Poznali go. Przez chwilę rozmawiali konwencjonalnie,
ś
wiadomie
prowadzili żonglerkę utartymi schematami. Bez zakłopotanego milczenia, jakie
praktykują
ludzie w mieście, gdy nie mają tematów do rozmowy, poruszali się w bezpiecznej
strefie pogody,
zasiewów, zbiorów. Pogoda była nieustalona, termin żniw jeszcze daleki, a żyto –
kiepskie.
Ludzie coraz mądrzejsi, a żyto coraz głupsze – mówiła pani Weronika.
Sylwin oglądał przez szybę autobusu nie znane mu dotąd budowle. Nie widział
przecież
jeszcze skansenu, w którym uciekające z wioski życie miało stać się obiektem
muzealnym.
Zza wzgórza po przeciwnej stronie szosy mignął dach motelu „Pod Niedźwiadkiem”.
Jego
nazwa poszła od niewielkiego jeziorka kryjącego się w leśnym uroczysku. Dziś
Niedźwiadek
niewiele różnił się od pierwszej lepszej miejskiej sadzawki. Końcowy przystanek
wypadał
koło stanicy PTTK. Przybyło tam domków, las namiotów pokrywał brzegi Jelenia –
północ-
nej odnogi jeziora. Kierowca zatrzymał pojazd, który w tym momencie z
„szesnastowego”
stał się „siódmowym”. Kilka osób czekało już na ostatni autobus do Gdańska. Sylwin
pomógł
gospodarzom w wynoszeniu paczek. Szli milcząc wzdłuż drucianej siatki.
W piwnym barze siedziało jeszcze kilka osób. Sierżant Jedziniak rozmawiał z dwoma
cywilami
w skórzanych kurtkach. Sylwin poznał go i pozdrowił. W rogu grupa młodych męż-
czyzn piła hałaśliwie swoje piwo. Dwóch nowych zjawiło się nagle na ryczących
pełną mocą
silnika motocyklach i przywitawszy się z cywilami przysiadło do ich kompanów.
Koło kiosku warzywnego zeszli nad jezioro, gdzie czekała łódź. Sprzedawca warzyw,
Antoni Celiniak, zamykał właśnie swój kiosk.
Sylwin patrzył na zimne wody Wdzydzkiego Jeziora, które kochał miłością
beznadziejną i
nieodwzajemnioną.
II
Dom
Nie opodal Bukowej Góry stał dom. Jego pobielone niegdyś ściany wyrastały z
masywnych
fundamentów ułożonych z granitowych głazów. Od strony jeziora teren obniżał się i
patrzący mógł odnieść wrażenie, że budynek wzniesiono na nadbrzeżnej skale. Z
frontu wy-
glądał bardziej swojsko. Po podwórzu spacerował drób, z chlewika dobiegało
ś
wińskie po-
chrząkiwanie. Sklecone dość niedbale obszerne budynki gospodarcze rzucały
posuwiste cienie
łagodzące ostre kontury domu. Wszystkie dachy pokryte były słomą. Wieczorem, gdy
słoma stawała się jednolicie czarną masą strzechy, a trawnik porastający przestrzeń
dzielącą
dom od jeziora nie ujawniał swej soczystej zieleni, zabudowania miały w swoim
wyglądzie
coś naprawdę drapieżnego.
Nad czarną ławą lasów gasły ostatnie promienie słońca. Przed laty Waldemar Boruta
stał
na szczycie Bukowej Góry wpatrzony w to banalne, lecz zawsze podniosłe zjawisko.
Północ-
ny wiatr gnał wody jeziora wzdłuż stromego brzegu wyspy. Przeciwległy brzeg,
porośnięty
gęstym lasem, był już niewidoczny. Czarne czeluście zatok pozwalały tylko domyślać
się ich
prawdziwego wyglądu. Zdawało się, że las patrzy na Waldemara tymi zatokami,
niczym pustymi
oczodołami. Jego sylwetka sterczała na szczycie łysej góry dominującej nad całą
okoli-
cą. Stojąc tam miało się ochotę pobiec w dół stromizny, aby po chwili wzlecieć
wysoko nad
powierzchnię wody i poszybować z wiatrem. Północny stok góry stanowiło urwisko
poro-
ś
nięte gigantycznymi bukami i dębami, pośród których rosły gęsto jałowce, świerki
oraz
mnogość rozmaitych krzewów. Ta otchłań wypełniona kolczastą gęstwą wabiła
również, ale
w inny, przewrotny i zdradliwy sposób.
Ciemności rosły z minuty na minutę. Waldemar począł schodzić ku gospodarstwu,
położo-
nemu niespełna dwieście metrów dalej. Leżało ono w dolinie, za którą teren ponownie
się
wznosił, ale nie na tyle, aby zasłonić taflę wody na wschodnim brzegu wyspy i dalekie
Zabrody
za wąskim przesmykiem. Z tej strony góra opadała łagodnie przechodząc w równinę
łąki. Wzdłuż zarośniętego jaru, nad jeziorem, ciągnęła się wątła ścieżynka, nikły ślad,
ż
e ktoś
tędy czasami chadza. Po łące pełzły już mleczne opary wieczornej mgły. Waldemar
poczuł
chłód i przyspieszył kroku.
Pas bujnych chwastów i karłowatych drzew owocowych oddzielał obejście od łąki.
Przejść
tędy można było przez wąski tunel wyrobiony w roślinności częstym chodzeniem.
Waldemar
dał nura w otwór i znalazł się w kompletnej ciemności. Poczuł mdły zapach wilgoci,
zieleni i
gnijących liści. Pochylił się, gdyż rozwiane wiatrem włosy zaczepiały o gałęzie. Roje
owadów
szukających schronienia przed wiatrem krążyły w powietrzu zderzając się z twarzą
Waldemara.
Nareszcie ukazał się wylot przejścia. O mało nie wpadł na masywną glinianą kopułę
ziejącą czarnym otworem, która okazała się chlebowym piecem. Teraz był już w
obejściu.
Wiatr tutaj nie dochodził. Było słychać, jak pomyka gdzieś bokiem, nad dachami, tu
zaś pa-
nowała napięta cisza, nasycona uporczywym brzęczeniem komarów unoszących się
pod okapem
domu. Z komina wydobywał się dym. Wiatr porywał go od razu, skłębiał i niósł w
dale-
ką przestrzeń poza bezpiecznym azylem obejścia.
Waldemar pchnął drzwi i znalazł się w niskiej sieni. Przez chwilę przyzwyczajał
wzrok do
ciemności łowiąc uchem odgłosy domu. Nie usłyszał żadnych oznak ludzkiej
obecności. Tylko
sędziwe belki pułapu skrzypiały miarowo w takt podmuchów wiatru. Chrząknął dość
gło-
ś
no i czekał, ale w głębi nadal panowała cisza. Nacisnął klamkę po prawej stronie
sieni i uj-
rzał, a raczej tylko wyczuł w mroku przestrzeń sporej izby, z boku zaś zarys jeszcze
jednych
otwartych drzwi do innego pomieszczenia. W tej ciszy poczuł się niepewnie, jak
intruz. Instynktownie
cofnął drzwi, a potem otworzył je znów, ze sztucznym rumorem wydobytym
ponad potrzebę i zaraz zawstydził się własnego udawania.
– Dobry wieczór – powiedział, ale w głębi nikt się nie odezwał. Puścił drzwi, które
za-
mknęły się z trzaskiem tuż za jego plecami. Otworzył drzwi przeciwległe. Za nimi
dostrzegł
wnętrze kuchni, po którym snuły się odblaski ognia prześwitującego przez
niedomknięte
drzwiczki pieca. Fala gorąca wdarła się do sieni. Ogień palił się wyjątkowo
niespokojnie,
huczał w nagłych porywach albo przygasał wtłoczony w głąb pieca, to znów próbował
wydo-
stać się szparami na zewnątrz. Waldemar odczuł nagle jakąś niestosowność tego
ognia, który
powinien być kojącym azylem, schronieniem przed chłodem panującym na zewnątrz.
– Jest tu kto? – zapytał, a po chwili z braku odzewu zamknął i te drzwi. Pozostały
jeszcze
jedne, naprzeciw wejściowych. Były co najmniej o dwadzieścia centymetrów niższe
od pozo-
stałych, a poza tym nie wyróżniały się niczym szczególnym. Nacisnął klamkę i po
chwili
znalazł się w pomieszczeniu nader dziwnym. Była to komora o kwadratowej
podłodze, której
każdy bok mierzył około dwóch metrów. Poczuł swąd dymu. Było tu, rzecz dziwna,
słychać
jednocześnie huczenie ognia i skowyt wiatru w innych pomieszczeniach
przytłumiony, daleki.
Waldemar postąpił krok naprzód i spojrzał w górę. Na wysokości trzech metrów
pomieszczenie
zwężało się gwałtownie przybierając kształt butelki. U samej góry widniał niewielki
pro-
stokąt nie przypominający w pierwszej chwili niczego znanego. Wyglądał jak ekran
filmowy,
po którym na granatowym tle przesuwają się z wielką szybkością obłoki jakiegoś
jasnego
oparu. Nagle poczuł, że stężenie dymu w powietrzu stało się duszące. Pomyślał, że
trzeba
wyjść i zrobił pół obrotu w tył, gdy nagle zobaczył język ognia buchający ze ściany.
W tym
momencie zrozumiał, gdzie trafił, ale zanim zdążył uświadomić sobie to w pełni,
poczuł nagle
silne pchnięcie w pierś. Olbrzymia postać całym ciężarem ruszyła na niego. Usiłował
usko-
czyć do tyłu, ale potknął się o coś i upadł. Już z ziemi, w blasku ognia, zobaczył
niesamowitą
twarz z białymi oczami. Z rozchylonych ust wyglądały dwa kły zachodzące aż na
dolną war-
gę. Tyle zdążył zobaczyć, nim postać, wydawszy przenikliwe i głębokie stęknięcie –
coś na
kształt „Ooe” – skorzystała z wolnej przestrzeni i zniknęła w okamgnieniu.
Zanim jeszcze Waldemar zdążył się podnieść, usłyszał w sieni nowe kroki. W szparze
po-
między deskami pojawiło się światło. Nie było wyboru. Wstał czym prędzej i
możliwie najo-
ględniej, ale też dość śmiało, by nie wyglądało, że robi to ukradkiem, otworzył drzwi.
– Niech będzie pochwalony – powiedział w przypływie natchnienia.
– A dyć co pan robi w kominie, na wieki wieków? – odparła kobieta stojąca w sieni.
W
jednej ręce trzymała naftową lampę z osłoną przeciw wiatrowi, w drugiej zaś puste
wiadro.
Przypatrywała mu się bez strachu, bacznie i życzliwie jednocześnie, a może i trochę
ironicznie.
Nie wykluczone jednak, że było to mylne wrażenie wywołane faktem, że jedno oko
kobiety
było pokryte szelmowskim bielmem i lekko zezowało.
– Myślałem, że ktoś tam jest – powiedział Waldemar. Gospodyni spojrzała nań
uważnie.
– A kto by?
– No, tak w ogóle! – odparł niezbyt składnie.
Kobieta uchyliła drzwi do kuchni i powiedziała:
– Ta tu przecież siedzi.
Waldemar ujrzał olbrzymią dziewuchę o okrągłej twarzy. Na jego widok zeskoczyła z
zydla
i próbowała ukryć się za tym sprzętem. Gdy to się nie powiodło, przybrała minę
niezmiernie
boleściwą i wypowiedziała z głębi piersi, tonem tragicznym, z przydechem i akcentem
na
pierwszej sylabie:
– O Boże!
– Dobry wieczór – powiedział Waldemar, speszony jako że rozpoznał w tym „Ooe”
sprzed
chwili.
– Taak! – stęknęła dziewczyna z jeszcze większym przydechem i pokazała w
uśmiechu
dwa imponujące kły.
– No proszę, niech pan wejdzie do pokoju – powiedziała gospodyni. – Jedyna córka,
a… –
machnęła ręką z widoczną rezygnacją. – A pan się w tym kominie pobrudził.
Dopiero później dowiedział się, że takie kominy są powszechnie stosowane w
tradycyjnych
kaszubskich chatach. Pomieszczenie w kształcie butelki z kwadratowym dnem
stanowi
rdzeń budynku. Wpadają tam wyloty z poszczególnych pieców. Dym, zanim uleci
górnym
otworem przypominającym z zewnątrz normalny komin, oddaje swe ciepło ścianom
domu.
Wielu innych rzeczy miał się jeszcze dowiedzieć w ciągu lat, które upłynęły od tej
pierwszej
wizyty na wyspie. Nie spodziewał się nawet, że polubi tę ziemię i jej mieszkańców –
Ginterów,
a nawet Karusię, straszną dziewczynę z komina. Ani się obejrzał, jak zamieszkał na
tym
pustkowiu na stałe. Teraz siedział w bibliotece swego domu „Pod Lasem” i usiłował
rozpro-
szyć niewesołe myśli wspomnieniami. Tak samo jak wtedy wiatr wył w szparach
okiennic.
Niewielka lampka paliła się w rogu pokoju oświetlając grzbiety książek na półkach.
Pokój
wyglądał dość zwyczajnie. Wyróżniał się tylko dość sporymi rozmiarami i natłokiem
książek.
Ale w tej samotni sprawiał wrażenie niezwykłego, urządzonego z przepychem salonu.
Na
kominku płonęły brzozowe szczapy, a w pokaźnym kielichu stojącym na biurku nie
opodal
Waldemara szklił się płyn o intensywnej karminowej barwie.
Z zadumy wyrwało go nagłe ujadanie psów. Popatrzył nieufnie w okno, za którym
wid-
niała jednak tylko zielona powierzchnia okiennicy. Wstał i niepewnym krokiem
wyszedł na
ganek. Dom otoczony był drewnianą palisadą monstrualnej wielkości. Naprzeciw, w
odległo-
ś
ci może trzydziestu metrów, rysowała się furtka, do której biegły rozsierdzone psy.
Już do-
sięgały jej Herod i Gruby, pręgowany dog i czarny nowofundlandczyk, już dostojnym
truchtem
dobiegał basset Horacy, już doskakiwał niczym pchełka genialny pudelek Genio.
Nawet
Przygłup, niefortunny pasterz miejscowych krów, cudem uratowany przez Waldemara
przed
karą śmierci za niedopełnianie obowiązków służbowych w gospodarstwie Ginterów,
teraz
poszczekiwał chwacko wbrew swej nieporządnej i rozproszonej naturze. Przez
okratowane
okienko, umieszczone w furtce na wysokości oczu, można było zobaczyć uzębione
paszcze
Heroda i Grubego, z których zionęło nienawiścią i zalatującym padliną gorącem.
Sylwin,
gdyż on to stał po drugiej stronie palisady, wzdrygnął się na myśl o bezpośrednim
kontakcie z
taką paszczęką, w której ogniście czerwienił się ochłap jęzora, a na tym tle bielały kły.
Na
szczęście nim furtka stanęła otworem, ktoś z drugiej strony wypędził bestie,
niewybrednym
słowem popierając rękoczyn. Zgrzytnęły zasuwy. Sylwin i Waldemar stanęli oko w
oko.
Przez krótką chwilę mierzyli się wzrokiem, potem padłszy sobie w ramiona uściskali
się serdecznie.
Podczas tego krótkiego zbliżenia Sylwin poczuł ostry zapach alkoholu i skojarzył go
natychmiast z tą dziwną miękkością, z jaką Waldemar oparł się o niego. Nic nie
mówiąc szli
w kierunku ganku. Odgonione brutalnie psy przybliżyły się ukradkiem, aby nieufnym
powarkiwaniem
wyrazić swe wątpliwości co do reputacji gościa. Tylko Przygłup zapomniał nagle o
swoim gniewie i wykonywał, nietypowe dla psa, koliste ruchy ogonem.
– MistrzSylwin pozdrawia mistrza Waldemara – powiedział Sylwin.
Waldemar wprowadził gościa do środka i usadziwszy go w fotelu zajął się
nalewaniem
wina. Gdy już siedzieli obaj trzymając w rękach kielichy, napięcie znikło z twarzy
Waldemara
ustępując miejsca sztubackiemu śmiechowi.
– W pańskie ręce perswaduję – powiedział.
– Bynajmniej, bynajmniej – mitygował Sylwin. Obaj wypili do dna i teraz znowu
przyglą-
dali się sobie.
– Czarna porzeczka? – zaryzykował Sylwin.
– Z jeżyną – sprecyzował Waldemar chwytając znowu za karafkę.
Sylwin tymczasem rozglądał się po mieszkaniu. Wypite wino grzało przyjemnie. Czuł
niemal, jak cząstki czerwonego nektaru dostają się do krwi wzbogacając ją swoim
barwnikiem
i napełniają ciało twórczym żarem.
Działanie alkoholu uwarunkowane jest nie tylko jego jakością, ale też tym, co można
by
nazwać aurą psychiczną biesiady. Ta zaś zależy w równej mierze od ludzi, pogody i
nieuchwytnych
fluidów tworzących tak zwany nastrój. O ile pod wpływem znakomitego trunku
mowa Sylwina stawała się bogatsza i pełna fantazji, o tyle Waldemar coraz
widoczniej pogrą-
ż
ał się w jakimś topielczym alkoholizmie, dając się zdradliwemu płynowi mamić i
zamraczać.
Jego masywna postać zdradzała słabość i bezradność poruszając się ociężale po
pokoju. Ręce
drżały nieznacznie. Widać nie po raz pierwszy spędzał Boruta w ten sposób wieczór.
Sylwin nie dawał po sobie poznać, że zauważył to wszystko, a może naprawdę nie
zauwa-
ż
ył, bo od momentu, gdy wraz z Ginterami począł przeprawiać się przez jezioro, trwał
w ła-
godnej euforii. Gdy siedział tak delektując się miejscowym specjałem, oglądając go
pod
ś
wiatło, wąchając, pukając paznokciem w kieliszek, aby wreszcie upić mały łyk, jego
chło-
pięca sylwetka wyrażała pełne zadowolenie, pogodną życzliwość dla całego świata.
Gdy
wstawał, niby rosły i barczysty, ale jednocześnie jakiś efemeryczny, pokój napełniał
się jego
zapałem, promieniował jego ciepłem. W tym cieple odżywał także Waldemar, coraz
bardziej
upodabniając się do tamtego Waldemara, którym był, gdy się znali przed laty. Rwąca
się po-
czątkowo rozmowa stawała się wartkim dialogiem przyjaciół. Niespokojne języki
ognia rzu-
cały na pokój długie cienie. Twarze, a szczególnie oczy, nabierały niezwykłego,
głębokiego
wyrazu.
– Siedzisz w tej samotni – mówił Sylwin – niczym jakiś prasłowiański książę. Masz
dom,
parę hektarów ziemi, tyle to i radłem byś obrobił, no i masz palisadę z bali. Fosy
jeszcze nie
masz, ale jak cię znam, będziesz miał. Zrobiłeś sobie skansen i masz gdzieś
natrętnych turystów,
ośrodki, nawet kryzysy energetyczne i wszelkie uciążliwości cywilizacyjne. A ja, cóż
jak się to wszystko zaczęło, to wulgaryzowanie Wdzydz, wypędzanie do muzeum
całkiem
jeszcze krzepkiej tutejszej ludowości, nawiałem po prostu.
– Napisałeś wtedy ten reportaż – przypomniał zdawkowo Waldemar.
– Owszem. Naczelnemu wmówiłem co prawda, że jest to fantastyka naukowa
nawiązująca
do problemów współczesnej ochrony środowiska. Wierzysz w moc słowa pisanego?
Waldemar mimowolnie powiódł wzrokiem po półkach. Były wypełnione po brzegi.
Stos
książek piętrzył się także na stole. Szczególnie przyciągał wzrok niewielki tomik
oprawny w
skórę.
– Gospodarzę, działam – powiedział Boruta. – Nie można liczyć na reguły, zasady.
Musimy
kształtować swoje przestrzenie psychiczne, a potem dopasowywać do nich te fizyczne
obszary, nasze otoczenie.
Sylwin spojrzał na pustą niemal karafkę.
– Jeśli dalej w ten sposób będziemy kształtować te, jak mówiłeś, psychiczne i
fizyczne
przestrzenie, jutro cały ten las będzie miał kaca. – Milczał przez chwilę, a potem
dodał: –
Działasz, ale chronisz się też w enklawie. Odgrodziłeś swoją przyrodę, swoje
drzewka,
kwiatki i co tam jeszcze, bo tylko sobie ufasz.
Boruta słuchał nieuważnie. Zdawał się błądzić myślami w zupełnie innych regionach.
– Nie trzeba teorii – powiedział. – Nie trzeba ideału, nie trzeba żadnych myślowych
konstrukcji.
Rzeczywistość jest pełna anomalii. – Schował twarz w dłoniach i trwał chwilę w tej
pozycji. Potem spojrzał na Sylwina zmęczonymi oczami. – Osiągnąłem rodzaj
pogodzenia,
harmonii z rzeczywistością. Tą – wskazał w kierunku drzwi – a nie tą – zakreślił łuk
obejmu-
jący bibliotekę. To tylko wygląda na utopię, ten dom w środku lasu, sad, ogród, no i
palisada i
inne wymysły. W rzeczywistości jest bardzo normalne, dalekie od naszego
młodzieńczego
katastrofizmu, od wybrzydzania na cywilizację, od burzycielskich min. Pewnie, że nie
jestem
jakąś tutejszą Siłaczką, ale też daleko mi do dawniejszego surowego dążenia… ja
wiem?…
ascetycznego pragnienia radykalnej naprawy, nagłej zmiany świata. O tak, ktoś
zawsze musi
głosić katastroficzne ewangelie, bo to swoista prawda i to powstrzymuje. Ale ja nie
mam predyspozycji
na „głodomora”, za bardzo mi smakuje tyle rzeczy na tym świecie…
Sylwin popatrzył z udaną uwagą na nieco pękate kształty Waldemara.
– I owszem, na ascetę nie wyglądasz – powiedział.
Było jasne, że tematy ich młodzieńczych rozmów, w których egoistyczny żal nad
zakąt-
kiem świata, gdzie przeżyli tak wiele, nim bezimienna masa ludzka przystąpiła do
wyniszczania
go, mieszał się z autentyczną refleksją nad wszystkim co w kulturze ulotne, straciły
aktu-
alność. Trzeba było zrozumieć, że Waldemar po swoim antytechnologicznym
przewrocie
wewnętrznym stał się trzeźwym praktykiem. Ludzie najczęściej chcą być czymś
przeciwnym,
niż są, lub chociaż rozmawiać o tym. Gdy zaś przypadkiem ich pragnienie się
zrealizuje, co
innego mają wówczas w głowie.
– A ty dalej „wolny strzelec”? – pytał Waldemar.
Sylwin jak nigdy poczuł swoją chłopięcość. Poczuł nikłość wszystkiego, co robił
dotychczas
i o czym chciał Waldemarowi opowiedzieć. Bladły subtelne rozprawy literackie: „O
klimacie,
jako komponencie wizji człowieka kosmicznego w alchemii”, lub „O języku pogody”,
traciły ostrze kampanie publicystyczne w sprawie połaci ziemi zagrożonych wielkim
przemy-
słem, a nawet reprezentowanie Polski na ostatnim międzynarodowym zjeździe
poświęconym
terenom bagiennym. Zrozumiał, że w swym troskliwym pochyleniu nad wszystkim co
tradycyjne
i naturalne nie dorówna ani przez chwilę konkretowi, jaki przypadł w udziale temu
człowiekowi: obcowaniu z ziemią. Przypadł w udziale? Raczej wywalczył go sobie. A
teraz
siedzi tu, niby powalony gigant.
– Kto to jest Czarliński? – zapytał nagle Sylwin.
Przez twarz Waldemara przebiegł cień – lub tylko zdawało się tak Sylwinowi, bo po
chwili
odpowiedział lekko i niewymuszenie:
– Czarliński? Poznasz go jutro. Dziś całe towarzystwo pojechało do Gdańska.
– Ale kim był? Co znaczy „ożył”?
Waldemar uniósł brwi. Był zdziwiony.
– Najstarsi ludzie pamiętają, że był lekarzem. Jest nim nadal. Nie rozumiem, co masz
na
myśli.
Sylwin sięgnął do kieszeni spodni, gdzie ostatnio znajdował się telegram. Kartki
jednak
tam nie było. Nerwowo przetrząsnął pozostałe kieszenie. Bez rezultatu.
Waldemar przyglądał się tym zabiegom sceptycznie.
– Mocne wino – powiedział znacząco.
– Musiałem zgubić w autobusie, był cholerny tłok…
– Mhm – przytaknął Waldemar. Takim tonem przemawia się do groźnego wariata.
– Do diabła, mówię o telegramie od ciebie – wybuchnął Sylwin.
– A cóż tam pisało? – głos Waldemara był ironiczny.
Sylwin patrzył na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem. Wreszcie zapytał:
– Nie wysyłałeś telegramu?
Boruta pokręcił przecząco głową. Był już całkiem poważny.
– Dostałem od ciebie telegram, przecież czekałeś na mnie – powiedział Sylwin.
– Na nikogo nie czekałem, to znaczy czekałem, od pewnego czasu, mówił mi Bartosz,
ż
e
jesteś w kraju, więc jakże byś miał mnie nie odwiedzić. Ale nie miałem pojęcia, że
akurat
dzisiaj. No, po prostu ucieszyłem się, ale gdybym wiedział, przecież ucztę bym ci
tutaj wy-
prawił. Nie puściłbym ferajny do Gdańska.
– A to wino, przygotowane na stoliku, no i przecież wcale się nie zdziwiłeś.
– I owszem, jeszcze jak! Co do wina, takie u nas obyczaje, zawsze tu stoi.
Sylwin patrzył na lekko dygocącą rękę przyjaciela, gdy ten nalewał wino. W jego
spojrzeniu
było widać coś szczególnego, gdyż Boruta nagle wybuchnął.
– Może myślisz, że wysłałem ten telegram po pijanemu?
Radzikowski zawstydził się swego spojrzenia. Machnął ręką i powiedział:
– Ktoś zrobił głupi kawał. Bardzo głupi kawał.
– A cóż tam było napisane? – spytał Waldemar
Sylwin znów machnął ręką, ale po chwili powiedział niechętnie:
– Zaklinam, przyjeżdżaj. Czarliński ożył.
Teraz Boruta patrzył na niego jak na pijanego w sztok. On sam zresztą nie wiedział
już,
czy telegram nie jest wytworem alkoholu, który zdobywał nad nim coraz bardziej
przemożny
wpływ. Kwestia telegramu stała mu się obojętna. Ktoś ściągnął go w ten sposób w
gościnę,
no i dobrze.
– I ty myślałeś, że ja bym takim tandetnym stylem z zeszłowiecznego dramatu? Ty,
pisarz…
– Właśnie dlatego od razu przyjechałem. No, ale cóż, ktoś go musiał wysłać…
– O ile w ogóle go dostałeś.
– Ktoś go musiał wysłać – powtórzył uparcie Sylwin. – Ale pan doktor Czarliński
zrobi
minę, gdy się dowie, że ktoś go uśmiercił i wskrzesił w jednym telegramie!
– Ach nie, nie rób tego – krzyknął Waldemar, po chwili jednak zmitygował się. – To
egzaltowana
figura bez poczucia humoru. Zresztą to brzmi tak cudacznie, że… Nie obrażaj się,
przecież wierzę w ten telegram, ale inni pomyślą… Najlepiej popytam wśród gości,
może to
„koza”?
Sylwin spojrzał pytająco.
– Ach, nie pamiętasz, ale ona ciebie owszem, bardzo jej zależało na twoim przybyciu.
– A ładna? – spytał Sylwin.
Było mu dobrze. Cieszył się z przyjazdu nie wnikając w jego przyczyny. Kuzynka
miała
być podobno ładna i posiadać inne przymioty, o których Waldemar informował już
zza drzwi,
gdyż udawał się do toalety. Potem jeszcze wymienił jej imię, Jolanta, ale tak
niefortunnie, że
sąsiadowało ono z grubym przekleństwem wypowiedzianym na skutek potknięcia się
w
przedpokoju o torbę Sylwina. Ten ostatni w odpowiedzi począł bronić dobrego
imienia dzieweczki
i nastąpiła kłótnia, ale gdy Waldemar wrócił, wypili na zgodę i uściskali się, i znowu
wypili, a wszystko to pośród radosnej twórczości językowej uprawianej przez obu
jednocze-
ś
nie. A potem, nie wiedzieć jak, psi weszli do pokoju, a oni się z nimi bratali, aż
wszyscy po-
społu rozłożyli się na dywanie i już Herod z Grubym mógł uszczknąć trochę
ludzkiego ciepła,
już Genio wylizywał twarz Waldemara, a Horacy próbował bezczelnie położyć się na
brzuchu
Sylwina, Przygłup zaś biegał wkoło tego żywego obrazu i szczekał jak wariat. Wtedy
to we-
szła Janka, która widać zagadała się u Ginterów, powiedziała: „A to ci dopiero” i
rozpędziła
towarzycho. Jak znalazł się w łóżku, tego Sylwin już nie pamiętał.
W nocy obudził się nagle. Było duszno i całkiem czarno. Panowała niczym nie
zmącona
cisza. Leżał bez ruchu myśląc nad tym, gdzie się znajduje. Natrętna obsesja
dzieciństwa o
zakopaniu żywcem w grobie na skutek letargu powróciła na chwilę przejmując go
nagłym
dreszczem. Uniósł się gwałtownie aż do pozycji siedzącej, ale jego głowa nie uderzyła
w
wieko trumny. Bolała, owszem, ale z całkiem innych powodów. Teraz Sylwin
pamiętał już,
co działo się wieczorem i dlaczego boli go głowa. Dlaczego się obudził? Wąziutka
granica
pomiędzy jawą a snem była w jego wspomnieniu naznaczona czymś niezwykłym, co
właśnie
spowodowało obudzenie i cały niepokój. Przezwyciężając ociężałość członków wstał
i począł
po omacku poruszać się po całkowicie nieznanym sobie pomieszczeniu. Doszedłszy
do ściany
napotkał dotykiem jakąś wnękę, a w niej drewnianą powierzchnię desek. Zrozumiał,
dlaczego
w pokoju jest tak duszno. Skrzydła okiennicy nie były co prawda zaparte żelazną
sztabą, ale
przysłaniały całkowicie okno, które poza nimi pozostawało ledwo odemknięte.
Sylwin pchnął okno i stwierdził, że powietrze na zewnątrz wcale nie tchnie
ożywczym
chłodem. Była parna, pochmurna noc, dość widna jednak, jako że zbliżała się pełnia
księżyca.
Panowała cisza, jedynie równomierny bzykot owadów dobiegał spod okapu, a może
spośród
ś
wierków, które w cichej zadumie kłoniły swe niebosiężne głowy ponad ostrym
szczytem
palisady. W dalekich Rybakach poszczekiwały psy.
Nagle ciszę przeszył wysoki, nieludzko rozdzierający krzyk. Sylwin w jednej chwili
zro-
zumiał, co wybudziło go ze snu i że jego niepokój był podświadomym oczekiwaniem
na powtórzenie
wrzasku. Próbował racjonalizować porównując go z krzykiem żurawi, ale w tym
samym momencie rozległ się potworny, równie wysoki i przenikliwy chichot, który
niczym
ironiczne zaprzeczenie myśli Sylwina odbił się po lesie dalekim echem. Potem
zapanowała
dziwna, dygocąca cisza i tylko las trwał niczym nie poruszony.
Obudził się, gdy promienie słońca wpadające przez okno sięgnęły jego łóżka. Była
jedenasta.
Z zewnątrz dobiegały zwykłe odgłosy gospodarskie: gdakanie kur, dalekie
porykiwanie
bydła i naszczekiwanie Ginterowych psów. Piskliwy kobiecy głos śpiewał miejscową
piosen-
kę:
Dzysô takô mueda je na całym swiece,
jeden mô za wiele, drëdżich biéda gniece,
dzysô takô mueda, wszëtkue jidze lotem,
nôprzód robią chrzcënë, a wieselé puetém.
W wysokich też rejestrach ulokowały się głosy lasu, tworząc nieustające świergotliwe
tło
dla tamtych. Wstał z łóżka i podszedł do okna.
Pośród drobiu krzątała się Janka rozsypując wokół ziarno. Psy pokładły się w
ocienionych
miejscach, tylko Przygłup bez przekonania próbował jeść kurzą strawę. Wszystko co
ż
ywe
zdawało się poruszać na zwolnionych obrotach.
– Dzień dobry panu Sylwinowi – powiedziała Janka ujrzawszy go w oknie. – Jak się
panu
spało – dodała, a w jej głosie można było wyczuć lekką ironię.
– I owszem – odparł Sylwin ukłoniwszy się najpierw. – Tylko jakieś krzyki nie
dawały mi
spokoju.
Janka pokiwała głową ze zrozumieniem i powiedziała:
– Nie wszyscy mogą tyle pić co pan Waldemar. Lepiej radzę panu po lesie z nim się
uga-
niać albo i po jeziorze, niż za stołem siadać.
Waldemar, gdy nie jadł i nie pił, co jednako bardzo lubił, włóczył się często po
okolicy –
jeśli robota na to pozwalała.
– A pani ma pokój po drugiej stronie? – zapytał Sylwin.
– A mam – Janka spojrzała podejrzliwie. – Na co to panu?
Popatrzyła nań hardo. Nagie, nie opalone ramiona, masywna postać tej mniej więcej
trzydziestoletniej
kobiety wsparta teraz o mur domu przywodziły na myśl marmurową kariatydę.
– Nie, nic. Chciałem po prostu wiedzieć, czemu pani nie słyszała tych krzyków.
– Ja wina nie piję – powiedziała Janka z godnością i odżeglowała z gracją w kierunku
ganku.
– Niech pan zejdzie i zje sobie śniadanie. Wszystko pan znajdzie w kuchni, ale trzeba
wziąć samemu. Ja sługą nie jestem.
Faktycznie nie była. Na pierwszy rzut oka można by przypuszczać, że gospodarstwo
Waldemara
roi się od służby, ale był to w rzeczywistości tłum współpracowników dobranych z
najdziwniejszych indywiduów. Pasterzem owiec na przykład był stary, brodaty
mężczyzna,
którego Waldemar spotkał niegdyś w gdańskiej antykwarni. Człowieka tego, jako
stałego tam
bywalca, tolerowano pomimo łachmanów, w jakie był odziany. Przesiadywał długimi
godzinami
wertując starodruki – przeważnie dotyczące nauk tajemnych. Od zaprzyjaźnionego
sprzedawcy dowiedział się Waldemar, że ten obdarty clochard włada biegle
kilkunastoma
językami, w tym kilkoma wymarłymi. Na życie miał jakoby zarabiać sezonowym
strzyżeniem
owiec. Upłynęło kilka miesięcy i mężczyzna z antykwarni znalazł się na wyspie,
dzieląc swój
czas pomiędzy owce a Waldemarową bibliotekę, gdzie sporządzał indeks do prac
ś
rednio-
wiecznych gnostyków i oddawał się lekturze. Wieczorami zwykł śpiewać pieśni
cerkiewne,
jako że był starego obrządku. Przypominając przekonaniami „świętego starca”,
pieniędzy za
pracę nie brał, korzystając tylko z dóbr naturalnych – strawy i książek. Inaczej było z
drugim
„parobkiem”, niejakim Tadeuszem Tymoteuszem Słyszkto. Rodzice, którzy dziecko o
tak
niesfornym nazwisku obdarzyli jeszcze niepoślednim zestawem imion, musieli liczyć
się z
konsekwencjami. Jakoż ich syn został malarzem. Ponieważ – jak sam utrzymywał –
prawdziwemu
artyście nie jest dane zaznać sławy za życia, klepał tedy biedę. Imał się zgoła innego,
bo pokojowego rodzaju malarstwa, a w chwilach wyjątkowego kryzysu materialnego,
ale
też i duchowego, puszczał się na wieś i wysługiwał za parobka w dużych
gospodarstwach.
Będąc znajomym Waldemara od dawna, chętnie przystał na propozycję pracy z nim.
Sprawiał
się też, jako stary praktyk, wyśmienicie, niejednego sekretu natury wyuczywszy
początkują-
cego gospodarza. Potrafił nie tylko zająć się pracą polową, ale też spełniał rolę
domowego
znachora lecząc ziołami, obficie występującymi w okolicy. Będąc żywego
usposobienia,
wszczynał co i raz kłótnie dotyczące zarobków, zresztą dla samej przyjemności
prowadzenia
sprzeczki; jedynym jego stałym zakupem były farby i przybory malarskie. Stale
bowiem ma-
lował.
Tak więc od czasu do czasu kłócili się z Borutą zażarcie niczym dwa tokujące
głuszcze.
Ktoś pomyślałby, że oto prześladowany parobek usiłuje daremnie uzyskać od
chciwego pana
należny zarobek. A przecież dzielny malarz nie pobrał jeszcze pensji sprzed kilku
miesięcy,
jako że pieniądze zwykł gubić natychmiast lub obcierać nimi pędzle.
Było jeszcze kilku sezonowych pomagierów, o których szerzej rozprawiać nie
potrzeba.
Dość, że stanowili wszyscy solidarną społeczność, zjednoczoną wspólnotą pracy i
dążeń oraz
koleżeństwem. Prym zaś wiodła w tym towarzystwie Janka, jedyna wieśniaczka z
prawdziwego
zdarzenia. Pozbawiona mityczno-literackich motywacji, trzeźwa racjonalistka i
niezrównana
organizatorka, była prawdziwą gospodynią w tym kawalerskim domu. Chodziły po
okolicy, głównie w jej rodzimym Rowie, plotki, jakoby poprzez jej "służbę" dom
kawalerski
zgoła przestawał być takim, nie będziemy wszak tych plotek powtarzać.
Sylwin Radzikowski przyjął więc bez zmrużenia oka zastrzeżenia Janki, wkrótce też
zszedł
do kuchni, gdzie w olbrzymim piecu płonął ogień. Było tam gorąco jak w piekle.
Wbrew wła-
snym słowom, Janka podzwaniając fajerkami stawiała do zagrzania gar świeżego
mleka. Jednak
postawiwszy – wyszła z kuchni, dzięki czemu mógł zaspokoić pragnienie
skacowanego
gardła, nie czekając końca podgrzewania. Za kuchnią mieścił się pokój jadalny z
dwoma wej-
ś
ciami: od kuchni i od przedpokoju. Tam też skierował się Sylwin nie mogąc dłużej
wytrzy-
mać temperatury pomieszczenia.
W jadalni znajdował się solidny, ciężki stół nakryty białym obrusem, na którym stały
róż-
ne gatunki serów, osełka masła, słój ciekłego jeszcze miodu oraz upleciona z korzenia
sosny
kobiałka wypełniona owocami. Stała również karafka z winem, dobrze mu już znana,
ale w
tej chwili – nienawistna. Za stołem natomiast siedziała stara dama o profilu
przypominającym
ż
ywo sępi dziób. Była to babcia Waldemara, niejaka Eryka Wegetariańska. W
zamyśleniu
spożywała wielką kromkę chleba tutejszego wypieku popijając każdy kęs mlekiem.
Chleb nie
był posmarowany. Harmonizowało to z wyniosłą, ascetyczną postacią staruszki:
filigranowa i
krucha, jednocześnie wydawała się dziwnie masywna i żylasta. W wątłej dłoni
zaciskała wła-
ś
nie ucho kubka tak, że zdawało się jęczeć z bólu. Pomimo skromnego i cichego
obejścia,
budziła respekt. Niektórzy bali się jej nawet. Ci twierdzili, że bywa obcesowa i
złośliwa. Kto
jednak znał ją dobrze, temu zarzuty te wydawały się bezpodstawne.
Przywitawszy się z wyniosłą damą Sylwin usiadł i spożywał w milczeniu obfite płody
wyspiarskiego
gospodarzenia. W tym czasie staruszka przyglądała mu się posępnie nie mówiąc
ani słowa. Albo go nie poznawała, albo nie przywiązywała do jego osoby żadnej wagi.
W
każdym razie starał się zjeść śniadanie jak najszybciej. Nim jednak zdążył to uczynić,
staruszka
skończyła żuć, wyjęła z torebki paczkę „Sportów” i załadowała swą szklaną lufkę pie-
czołowicie wybranym spośród innych papierosem. Zapaliwszy wstała i wyszła z
wielkim do-
stojeństwem, otaczając się kłębami dymu. Niezadługo Sylwin także opuścił jadalnię.
Waldemar Boruta powracał właśnie z lasu. Jego twarz w świetle dziennym wydawała
się
bardziej jeszcze zmęczona niż wczoraj. Nie było jednak w nim widać śladów
pijaństwa. Wy-
glądał na człowieka przemęczonego pracą i codziennymi kłopotami.
– Chcesz zobaczyć ogród? – powiedział i nie czekając na odpowiedź ruszył pierwszy
w
charakterze przewodnika.
Ostrów Wdzydzki był podłużną wyspą ciągnącą się na trzy kilometry wzdłuż linii
północ-
południe, pośrodku Wielkiej Wody. Południowy kraniec wyspy należał do lasów
państwo-
wych, północna zaś część dzieliła się między Ginterów i Borutę. Jej środkiem
rozciągał się
wysoki płaskowyż, który na wschodzie urywał się z nagła ku jezioru tworząc
porośnięte
chaszczami urwiska, zaś na zachodzie obniżał łagodnie przechodząc w nadjeziorne
płaszczy-
zny torfowisk i łąk. Waldemar gospodarzył na płaskowyżu. Ze szczytu jego domu
widać było
długi pas ornej ziemi ciągnący się między dwoma lasami. Ku północy pas ten nagle
wchodził
w dziwne zakrętasy, jakieś polodowcowe spirale, aby zejść do jeziora w miejscu,
gdzie stał
dom Ginterów. Kierując wzrok w lewo można było zobaczyć pełną wymarłych drzew
zatokę
zwaną Babą, a za nią Bukową Górę. Za tym – już tylko jezioro. Dalej w lewo rysował
się na
drugim brzegu cypel, Sosnowy Nurt, jeszcze zaś dalej było widać Owcze Bagna i
Wygodę
położoną w głębi zatoki Czystej. Patrząc w prawo można było ujrzeć za wodą dalekie
Zabrody
i Lipę, wysepki Przyrośla z Cyronkiem, aż do samych Rybaków, leżących za
majestatycz-
ną Sorką. Gdzieś pomiędzy Lipą a Ostrowiem dno jeziora zapadało się pono tworząc
siedem-
dziesięciometrową głębię. Tak powiadali geografowie, ale miejscowi twierdzili, że
jeszcze
głębiej jest pod Wdzydzami, gdzie jezioro rozcięte zostało wiatrami na kształt krzyża.
Dom stał pośród lasu nie wytrzebionego wcale, przeciwnie, przypominającego dzikie
uroczysko.
Tylko wokół budynku przebiegał kawałek wykarczowanej ziemi tworząc obejście.
Drewniana palisada sięgała dużo dalej, zagarniając i część lasu, gdzie, bywało,
nocowały
chowane półdziko indyki rozsiadłszy się w koronach drzew. Brama wjazdowa
znajdowała się
od zachodu, zaś w południowej stronie zagrody istniała furtka prowadząca do ogrodu
wydzielonego
osobno i chronionego przed natarczywością zwierząt domowych solidnym żywo-
płotem. Dalej były tylko pola uprawne, ale to już za palisadą zaopatrzoną z tej strony
w do-
datkową bramę.
Sam dom zbudowany został prosto. Fundamenty miejscowym zwyczajem
uszykowano ze
spojonych cementem głazów, dalej szedł zwykły mur. Piętro było sosnowe, boki
domu natomiast
w całości, od fundamentów po dach, wykonano z pruskiego muru – krzyżówki
czerwonej
cegły z balami drewna. Spadzisty silnie dach pokrywała czerwona dachówka.
Spojenia
drewna z cementem świeciły żółto miejscowym marglem, wypalonym w słońcu. We
wnętrzu
dom był przedzielony na dwie symetryczne połowy długim korytarzem, zakończonym
drzwiami wychodzącymi na tyły domu. Trzeba jednak powiedzieć, że tę symetrię
burzyło
zagospodarowanie poszczególnych pokoi, które Janka miała za szczególnie
ekstrawaganckie.
O tym właśnie toczyła się rozmowa, gdy Sylwin z Waldemarem okrążywszy dom z
lewa,
przeszedłszy obok ogrodu z sadem, zapuściwszy spojrzenie przez północną bramę na
płasz-
czyznę pól, docierali do „kuchennego wyjścia” po drugiej stronie domu. Tutaj rósł
park, niewielki
jeszcze, ale rokujący dobre nadzieje. Minąwszy go, skręcili pod południową ścianę i
tam zatrzymali się.
– Tu – powiedział Waldemar – przebiega granica. I województw, i mojej ziemi. Dalej
nad
wodą jest obniżenie, zwane nawet przez tutejszych Granicą właśnie. Ale to miejsce
zwie się
częściej inaczej: Pod Lasem.
– Pod Lasem? – zdziwił się Sylwin. – Toż tu wszędzie las. Raczej z drugiej strony
bardziej
ta nazwa pasuje.
Waldemar pokręcił głową.
– Nie, właśnie tutaj. Ten las, mój, sadzili Ginterowie. Tamten za płotem – robotnicy
leśni.
Tamten jest nieco starszy, a więc rósł, gdy mojego jeszcze nie było.
– I wtedy mówiło się na to miejsce „Pod Lasem”?
– Owszem, ale wątpię czy z tego powodu. Różnica między nimi wynosiła parę lat.
Gdy tego
jeszcze nie było, tamten był maleńkim zagajnikiem. Wątpię, żeby o takim kurduplu
mówili
„las”!
– Więc jeszcze wcześniej był tu jakiś las z prawdziwego zdarzenia.
– Otóż to. Ginter jeszcze go pamięta. Podobno był wiekowy. Są też różne
romantyczne
bajędy. Na przykład niektórzy mówią, że był tu kiedyś żeński klasztor, jeszcze
drewniany.
Jeszcze inni wiążą to miejsce z zamkiem i zaklętą królewianką… Eee – machnął ręką
– nic w
tym nie ma.
– A jednak ta nazwa – zastanawiał się Sylwin. – Widzisz, takie nazwy trwają wbrew
rze-
czywistości tylko wtedy, jeśli w takim miejscu znajdowało się coś ważnego. Bywa,
kawałek
pustego pola potrafi zwać się Komorniki, bo dwa wieki wstecz mieszkali tam
komornicy. To
nie miasto, nie wystarczy przybić tablicę z nową nazwą. Tutaj, bracie, nazwa jest
zabytkiem
archeologicznym. Jeśli się zachowała, musiało tu coś być.
– Z drewna, nie sprawdzisz – powiedział Waldemar. – Przypominasz mi księdza
Knittera z
Karsina. Przyjeżdżał tu na wakacje. Ostatniego roku napisał poemat. Coś dla ciebie;
on podtrzymuje
tę legendę o zakonie, nawet przypisy do swojego poematu zrobił. Uważa to za
pewnik,
a dowody czerpie nawet ze „Starej baśni”. Nie dziwię się zresztą, że duchownemu
zależy
na chrześcijańskiej przeszłości ulubionego miejsca.
– Dajmy pokój Kraszewskiemu. Cóż miał robić, kopać, szukać? Przecież sam
powiedziałeś
– drewno, zgniło i tyle. Może miał wewnętrzną pewność, poczucie wyjątkowości tego
miejsca.
Takie, jakie mieli i inni: chociażby wtedy, gdy tu właśnie ustanowili granicę.
Waldemar podniósł ręce pełen rezygnacji.
– Poddaję się. O wierze się nie dyskutuje.
Stali w milczeniu. Atmosfera była dziwnie uroczysta i pełna napięcia. Wydawało się,
iż w
dusznym powietrzu unosi się cały niepokój ostatniej nocy. Sylwin ważył przez chwilę
słowa,
po czym powiedział:
– Słyszałeś w nocy wrzaski?
– Tak – Boruta wyglądał niezwykle poważnie. – Całą noc wrzeszczały białe myszki,
pająki
i węże.
– Do jasnej cholery – nie wytrzymał Sylwin – przestańcie robić ze mnie pijaka! Po raz
drugi chcesz zwalić coś na pijaństwo, a Janka też robiła dziś jakieś głupie aluzje.
Oświadczam
więc po trzeźwemu…
– Ale na kacu – wtrącił Boruta.
– …po trzeźwemu, że telegram o śmierci Czarlińskiego miałem jeszcze w autobusie,
a w
nocy słychać było rozdzierające wrzaski.
– Chłopie – perswadował Boruta – toż z tym Czarlińskim ci wierzę, dowiemy się w
końcu,
kto to wysłał, nie rozumiem, o cóż ci chodzi. To przecież bagatelka. A wrzaski?
ś
ebyś ty sły-
szał, jak w tym lesie głośno wczesną wiosną! Tu można ducha stracić z wrażenia.
Alkohol
demonizuje takie nastroje. Wiem, wiem… no już dobrze. Ale żebyś się mógł wczoraj
wi-
dzieć! Pod koniec nie mogłeś ustać na nogach, więc pokazywałeś, jak chodzą psy. Ja
do ciebie:
„czemu chodzisz na czworakach?”, a ty mówisz: „tak chodzi Herod”. A potem nie
mo-
głeś już unieść się na rękach i tylko pełzałeś. „Jestem Horacy” – głosiłeś, nawet
mówiłeś do
niego po angielsku.
– Wiem – Sylwin machnął ręką. – Szekspira.
– Otóż to. A gdy wróciła Janka, szczekałeś i ugryzłeś ją w łydkę, gdy tylko próbowała
po-
stawić cię na nogi. I ty się dziwisz, że ona jakieś aluzje robi.
– W porządku – powiedział Sylwin. – Nic nie było. – W głębi jednak czuł się bardziej
niż z
rana pewny, że jednak odgłosy były realne. W opowiadaniu Waldemara był nadmiar
jakiejś
sztucznej wesołości. Zresztą Sylwin przypominał sobie nieco przebieg wieczoru.
Bardziej
rządziła nim euforia, radość ze spotkania ze starym przyjacielem, nawrót dziecięcej
swawol-
ności niż alkohol. Teraz utwierdził się w przekonaniu, że coś ważnego jest z
niewiadomych
pobudek skrywane przed nim.
Nie było jednak czasu zastanawiać się nad tym, gdyż od strony pola dała się słyszeć
olbrzymia
wrzawa. Wyszli przed furtę i zobaczyli Ginterowy wóz, zaprzężony w parę koni,
raźno zbliżający się w ich kierunku. Siedziało na nim spore towarzystwo osób, z
których
większość była wielce rozweselona. Na koźle znajdował się młody mężczyzna
przypominają-
cy satyra. Aż tutaj słychać było jego hałaśliwy śmiech.
Tymczasem z zagrody wybiegły psy i ujadając towarzyszyły przybyszom. Nienawykłe
do
takich przeżyć konie płoszyły się, przyspieszały biegu. Wóz przemknął koło bramy
nie za-
trzymując się. Waldemar z trudem przywołał psy i dopiero wtedy udało się zawrócić
rozhukane
konie. Wreszcie zaprzęg stanął.
Pierwszy zeskoczył na ziemię woźnica, którym był Tadeusz Tymoteusz Słyszkto.
Gadał
nieustannie sam chyba siebie nie słysząc, taki gwar czyniła reszta przybyszów.
Zachowywali
się, jak gdyby podchmielili zdrowo po drodze. Wokół wozu biegał zdyszany wilczur,
który
przybył wraz z nimi.
– Kogo mi asan tutaj przywiozłeś? – spytał ponuro Boruta, chociaż wszystkich znał.
Na
wozie siedziała bowiem kompania doborowa. Rej wiodła tam zażywna niewiasta o
czerstwej
cerze i takiej posturze, która mówiła dużo i głośno, jako jedyna na wozie dorównując
w tym
malarzowi. Gestykulowała przy tym obficie, czemu Tadeusz Tymoteusz nie mógł
sprostać w
ż
adnej już mierze. Na głowie nosiła fryzurę a la „kołtun”, zwaną też czasami kopą
siana. Po-
trząsała nią przy każdej kwestii dla podkreślenia bezsporności swoich słów. Prawiła
zaś z
humorem i fantazją, krasząc najprostsze historyjki łatwostrawnym sosem przesady,
frantowskiej
bufonady, zawadiackiego szpanu. W tej chwili jednak nikt jej nie słuchał, z wyjątkiem
cichej niewiasty o wydatnym nosie, czerwieniącej się przy lada okazji. Osoba ta nie
miała
prawdę mówiąc innej możliwości, gdyż siedząc w tylnym rogu wozu, wtłoczona w
jego kąt,
nie mogła się obrócić. Pierwsza z kobiet była matką Waldemara. Przypisane jej imię
Zofia,
oznaczające mądrość, zamieniła na Dzidkę. Pod tym wezwaniem znana była w
niejednym
miejscu. Mówiono do niej również Dzida, chociaż ze wszystkich rodzajów broni jako
ż
ywo
najbardziej przypominała dynamit. Przymusową słuchaczką natomiast była żona jej
bratanka,
Gabriela Wegetariańska. Mąż jej, brat cioteczny Waldemara i wnuczek pani Eryki,
siedział w
pobliżu zachowując jednakowoż powagę, a nawet surowość oblicza. Ich stosunki z
Waldemarem
opierały się głównie na tym, że mieli się nawzajem za wariatów, co nie przeszkadzało,
ż
e
mocno się lubili. Obok niego siedział, a raczej wiercił się na swoim miejscu, mniej
więcej
dziesięcioletni chłopak o niezwykle żywym usposobieniu. Paplał razem z innymi, ale
niezbyt
głośno, gdyż mina ojca nie wróżyła nic dobrego. Od czasu do czasu imieniem Czoper
przy-
woływał wilczura nastroszonego nieufnie na widok miejscowych psów.
Leszek Wegetariański, zwany czasami „szalonym Lesiem”, podpisywał się jako Lech,
gdyż bardzo nie lubił zdrobnień. Wszelako jego postać była zdrobniała sama w sobie i
na to
nie było rady. Rekompensował to jednak wyćwiczonymi mięśniami i potężną dawką
warcholstwa.
Z byle powodu zwykł siec, rąbać, kłuć, miażdżyć przeciwnika, chociaż, Bogiem a
prawdą, nikt jeszcze nie widział spełnienia tych pogróżek. Jego oblicze miało walory
twarzy
„pokerowej”. Na dodatek nosił zwykle przydymione okulary. Nad nimi rozciągała się
rozległa
płaszczyzna podanego nieco w tył czoła, dalej zaś, za rozległymi zakolami, zaczynały
się
twarde, wełniste i zmierzwione włosy, nasuwające podejrzenia o domieszce krwi
murzyńskiej
w rodzie Wegetariańskich. Całość twarzy, razem z okularami, przypominała to, co
rysownicy
książek dziecięcych podpisują „Pan Dżdżownica” lub „Pan Gąsienica”. Pani Zofia
uważała
dodatkowo, że jej bratanek przypomina barana lub kozła, jako że wybornie naśladuje
ich gło-
sy i ma zbliżone upodobania, ale dotyczyło to w szczególności zachowania Lesia.
Związek
ten przypisywała faktowi, że mąż ów jako dziecko żywiony był mlekiem kozim.
W tej chwili jednak najtrafniej byłoby porównać ponurego człeka do rozwścieczonego
wę-
ż
a okularnika. Nic dziwnego, że jego syn, zwany Kajtkiem, nie pokazywał jeszcze
swych
pełnych, iście diabelskich możliwości, popiskując tylko nieśmiało, jak zastraszona
mysz. Ktoś
niezorientowany podobnie mógłby sądzić o nieśmiałym zachowaniu jego małżonki,
ale tu
myliłby się. W małżeństwie tym bowiem przemyślna słabość zręcznie oplątywała
męskie
furie.
Pozostałych dwóch osób Sylwin nie znał. Domyślił się jednak od razu, że ma do
czynienia
z doktorem Czarlińskim i rekomendowaną już przez Waldemara studentką, Jolantą
Ś
piewal-
ską. Przedstawiciel świata medycznego był eleganckim mężczyzną o ujmującej
powierz-
chowności i nienagannych, choć swobodnych manierach. Pochylał się z gracją nad
dziewczy-
ną tłumacząc coś ściszonym głosem. Ta słuchała jednak mało uważnie. Zdawała się
być rozproszona,
a jej unerwiona twarz wskazywała jakieś oderwanie od reszty grupy. W tym
odosobnieniu
była ujmująco ładna.
Tymczasem wrzawa nie ustawała, przeciwnie, narastała, w miarę jak ujawniał się jej
przedmiot. Oto bowiem chodziło o pretensje zgłoszone pod opinię publiczną w
stosunku do
woźnicy. Oskarżycielem publicznym była, jak się łatwo domyślić, pani Zofia.
– Spójrzcie na tego człowieka – perorowała. – Gdyby jego sposób powożenia był tak
dobry,
jak złe są jego obrazy, gdyby jego mądrość była równie wielka, jak głupi jest jego
ś
miech
i gdybym ja, nie umiejąca malować, namalowała jego głupotę, to i tak jeszcze obraz
ten nie
będzie równie głupi jak on sam, a jego powożenie będzie gorsze od jego obrazów,
których
głupota – Bóg mi świadkiem – bije na głowę nawet jego śmiech.
Malarz roześmiał się tylko na to, a że śmiech miał istotnie idiotyczny, wzbudziło to
ogólną
wesołość. Pani Zofia była jedyną specjalistką od brawurowego powożenia końmi.
Niełatwo
rezygnowała ze swoich uprawnień.
Wśród pokrzykiwań i dalszych wesołości towarzystwo zsiadło wreszcie z wozu.
Sylwin
witał się ze wszystkimi, ale jego wzrok uciekał co i raz ku skromnej panience stojącej
na uboczu.
Tak jak wcześniej wydała mu się jakaś krucha i dziecinna, teraz narzuciła się swoją
doj-
rzałą kobiecością. Eteryczna talia przeczyła biodrom rozsadzającym dżinsy, delikatne
ramiona
wyrastały nad piersiami zdającymi się łaknąć męskich rąk. Doświadczona powaga
wyzie-
rała z jej spojrzenia, chociaż jednocześnie na zaróżowionej twarzy występowały
filuterne doł-
ki, ilekroć tylko uśmiechała się. Podała mu małą dłoń, którą przytrzymał nieco dłużej,
niż
należało. Wtedy spojrzała na niego uważniej i spłoszyła się. Widocznie we wzroku
Sylwina
musiało być coś niezwykłego. Puścił ją. Wtedy zauważył, że od pewnego czasu jego
usta coś
mówią, wypowiadają jakieś komunały. Poczuł się speszony, ale nikt tego nie
dostrzegał. Mo-
ż
e jeden Czarliński, który teraz patrzył na niego mrużąc ironicznie łagodne,
migdałowe oczy.
– Pan pierwszy raz w tych stronach? – zapytał doktor witając się z Sylwinem. Ten
zaprze-
czył gorąco. Nic podobnego, zna te strony jak własną kieszeń, wychował się tu
niemalże…
„Co ja gadam”, pomyślał nagle, „dlaczego zaczynam ni stąd ni zowąd opowiadać to
nieznajomemu?”
Znów urwał jakoś niezręcznie i spojrzał ukradkiem w kierunku panny. W oślepia-
jącym słońcu południa świeciły ciemnym blaskiem palące oczy. „Apage”, pomyślał
Sylwin i
po raz pierwszy w swym blisko trzydziestoletnim życiu ucieszył się, że plecie duby
smalone,
ż
e jest nieodpowiedzialny, że zachowuje się jak dziecko, że miłuje cały świat, a
przede
wszystkim – że sprawczyni tych wszystkich przypadłości, czarnobrewe półdiable, stoi
tuż
obok niego.
Tymczasem w domu nakrywano już pospiesznie do stołu, jako że nadeszła pora
obiadu.
III
Przerwany obiad
Prosto z podjazdu towarzystwo udało się na ganek, gdzie zmęczone upałem i
ujadaniem
psy rozkładały się już pod ławkami ziając na wyścigi. Stamtąd ruszono na pokoje.
Panie poczęły pomagać Jance w nakrywaniu stołu, czyniąc przy tym wiele
rozgardiaszu,
panowie zaś zanurkowali w chłodną głębię biblioteki Waldemara, skąd też po chwili
dobiegła
subtelna muzyka potrącanych kieliszków i otwieranych butelek. Wkrótce do biblioteki
prze-
mieściła się także pani Zofia, której czujnej uwagi wspomniane dźwięki nie uszły.
Tymczasem Waldemar poszedł do lodowni, dla uzupełnienia zapasów. Była to
wydzielona
część piwniczki. Leżały tam bryły lodu wyrąbanego zimą i przechowanego w
trocinach.
Wskutek dobrego odizolowania pomieszczenia topiły się bardzo wolno. Lodownia
miała
kształt piramidy i służyła do przechowywania produktów szczególnie delikatnych.
Prócz nasolonych
mięs i wędzonych ryb spoczywały tam również niektóre bardzo lekkie gatunki win,
a także wyborny napój przyrządzany wiosną z soku brzóz zaprawionego rodzynkami.
Ten
wymagał zimna, gdyż inaczej rozrywał butelki. Chłodnia promieniowała swoim
zimnem na
piwniczkę, gdzie znajdowały się główne zapasy trunków. Waldemar zabrawszy
wszystkiego
po trochu wrócił zamykając skrzętnie pomieszczenie, którego musiał niestety strzec
pilnie
nawet przed najbliższymi.
Strzeliły korki. Niektórzy próbowali mieszać musujący napój z lekkim winem
malinowym,
co dawało w rezultacie słaby, różowy szampan. Tak intensywne chłodzenie
zmęczonych ciał
ożywiło, rzecz jasna, przygasający nastrój. Śmiech perlił się jak kropelki w
oszroniałych
szklankach i kieliszkach. Nagle obejście zaroiło się od owiec, które becząc bez miary
skłoniły
do zamilknięcia ludzi, zawstydzonych tą mimowolną parodią ich tłumnego
rozgadania. Za
owcami wszedł na podwórzec patriarchalny Maksym o surowej brodatej twarzy i
zblakłych
niebieskich oczach odbijających rozmarzone niebo. W ręku trzymał oprawne w cielę
„Dzieje
procesów o czary na Ukrainie” z wieku XVII, która to książka przyszła właśnie w
paczce i
została dostarczona dzięki uprzejmości sąsiada z zabrzeżnego Rowu. Wszedłszy do
biblioteki
niezwłocznie przekazał przesyłkę Waldemarowi. Obaj nie taili zapału.
Wkrótce wszyscy znaleźli się w jadalni, gdzie w oczekiwaniu na główne danie
raczono się
gorzką wódką, zagryzaną dzwonkami wędzonego węgorza. Pito także domorosły
vermouth,
którego jedynym brakiem, jak zapewniał twórca mikstury ziołowej do jego produkcji,
Tadeusz
Tymoteusz, była nieobecność piołunu alpejskiego, bogatego w absyntynę.
Obiad podano. Najpierw stanęła na stole dymiąca waza flaczków pachnących
imbirem,
potem ziemniaki w mundurkach – młode jeszcze, gdyż późno w tych okolicach
dojrzewały, a
na końcu szaszłyki baranie nanizane na druty, przetykane cebulą i boczkiem,
posypane pa-
pryką. Pieczono je na niewielkim rożnie przy kuchni, używając do tego celu węgla
drzewnego
wygarnianego z chlebowego pieca. Jako dodatek do mięsa posiekano drobno mięsiste
strąki
papryki z niewielkim dodatkiem kiszonego ogórka. Był także chrzan i ćwikła oraz
grzyby
marynowane, z zeszłorocznych wszakże zbiorów, bo w tym roku jeszcze nie
wysypały. Jedzenie
było ostre, toteż pito przy tym sporo wina, a Maksym z Tadeuszem Tymoteuszem,
zatwardziali abstynenci, odszpuntowali baryłkę domowego słodowego piwa.
Gwar przy stole był wielki, jednak nie wszyscy mówili. Na cały stół odzywała się
jedynie
pani Borutowa i niekiedy sam Waldemar. Sylwin czuł, że nic nie stoi na przeszkodzie,
aby i
on zabrał głos wobec ogółu, lecz wolał wieść ściszony dyskurs z panną Jolantą, która
dobrze
zaplanowanym przypadkiem usiadła obok niego. Pozostali mówili tylko między sobą,
nie
wyłączając Leszka Wegetariańskiego. Ten, zwykle wygadany i agresywny, teraz
wyładował
się szybko, strzeliwszy podwójnie w przystrzyżoną glacę swego pierworodnego za
wylanie
ojcu wina, zinterpretowane jako wynik wiercenia się juniora. Teraz dzielny mąż
siedział już w
pogodzie ducha ze świadomością spełnienia ojcowskiego obowiązku, smaczne i
mocne wino
wprawiło go w błogostan i ukojenie, pod wpływem czego przybrał minę
zadowolonego idioty.
Tak pomyślałby każdy, kto nie znał pasji komedianckiej szalonego Lesia.
Niektórzy wreszcie nie mówili nic, a należała do nich dobrego, acz uszczypliwego
serca
Gabriela Wegetariańska, szepcząca coś zaledwie pod nosem na temat swego męża,
przede
wszystkim zaś grupa sezonowych pomagierów zaciągniętych spośród młodzieży
różnej płci.
Ci, siedząc u końca stołu, nic nie gadali, tylko pałaszowali ile wlezie.
Szczególną w tym wszystkim rolę odgrywała Janka, która kierowała przebiegiem
obiadu.
Ze swojego stanowiska dowodzenia mówiła do jakiegoś pomniejszego konsumenta:
„przynieś
sobie nowe nakrycie, a przy okazji sól dla pani Wegetariańskiej”. Najtęższym opojom
kazała
usługiwać w tej materii wokół bardziej wstrzemięźliwych dam, aż Boruta był
zmuszony jeszcze
raz zejść do piwniczki.
Najszczególniejszą natomiast rolę odgrywała przy stole sędziwa staruszka, Eryka
Wegeta-
riańska. Co prawda nie mówiła ona nic, jedząc z niespotykanym nawet u młodych
apetytem,
ale za to jeżeli już zechciała coś powiedzieć, przerywała bez pardonu każdą
wypowiedź. Za-
częte raz zdanie musiała bezwzględnie skończyć, nawet gdyby tymczasem
zbombardowano
wyspę. śując z wielką powagą nie zwracała żadnej uwagi na otoczenie. Tak było
właśnie
teraz, a jednak staruszka odezwała się nagle, przerywając doktorowi Czarlińskiemu
wypo-
wiedź o pożytku płynącym z uprawy tytoniu, skierowaną do niej.
– Córcia, czy ty zawsze musisz tak pierniczyć, jak sobie wypijesz?
Pani Zofia, do której te słowa się odnosiły, zamarła z oburzenia i zacisnąwszy zęby
wypo-
wiedziała przez nie kilka przekleństw. Rodzinny związek tych kobiet obfitował w
nagłe erupcje
tajonych uzależnień, które ze strony „córci” przybierały postać teatralnej agresji, ze
strony
matki zaś – „maminego” strofowania. Była to mała rekompensata za uzależnienie
odwrotne,
dominujące faktycznie w owym układzie. Tak więc pani Zofia rzekła w półudanej
furii:
– Noż kurcze… uważaj lepiej, żebyś nie udławiła się kością.
– W szaszłykach ni ma kości – odparła staruszka z obrażonym spokojem, po czym
znów
pochyliła się nad talerzem.
Na stole zaś pojawił się właśnie „placek”, czyli dość skromne ciasto drożdżowe
wypiekane
w tych stronach na codzienny niemal użytek, oraz czarna kawa i herbata. Pojawił się
także
nowy trunek w postaci wiśniaku na miodzie.
Teraz pani Eryka także zażądała kieliszka, co wywołało ze strony córki zjadliwe
komentarze
o niemieckiej jakoby naturze matki. Picie po jedzeniu było bowiem jej zdaniem
najbardziej
reprezentatywną i jednocześnie odrażającą cechą tej nacji. Staruszka, która zależnie
od
okoliczności przyznawała się do różnych domieszek krwi w swym rodzie, nie
zaprzeczała,
podkreślając, że dumna jest z tego przyzwyczajenia oszczędzającego jej żołądek.
– Znałam w Międzylesiu pewnego pijaka – ciągnęła dalej – który nabawił się nieżytu
ż
o-
łądka właśnie pijąc na czczo. Wkrótce zaczął pluć krwią i flegmą…
– Ależ, babciu – odezwała się z cicha milcząca Gabriela, spiekłszy uprzednio raka. –
Jeste-
ś
my przy deserze.
– Mówię tylko, że pluł flegmą – wznowiła staruszka obrażonym głosem,
wypowiadając
słowa tak flegmatycznie, że tamta wypluwana w opowieści flegma nabierała
realności.
– Babciu, proszę cię – zaczął Waldemar.
– … i wymiotował jakąś zieloną papką – ciągnęła Eryka Wegetariańska. – Raz tylko
by-
łam przy tym i potem przez tydzień nie mogłam myśleć o jedzeniu.
– Czy zauważyłaś, babciu, że my też jemy obiad? – zapytał Waldemar bardzo zimno.
– Toteż nic nie mówię, dziecko – powiedziała dama zasępiając się. – Już niedługo nie
bę-
dzie mi wolno odezwać się.
– Pijak umarł wkrótce w straszliwych męczarniach – próbował zakończyć sprawę
Waldemar,
ale staruszka znów się ożywiła.
– Ależ, mój drogi, najpierw wypluł resztki żołądka i wnętrzności!
Po czym zapadła cisza, którą przerwał nagle Tadeusz Tymoteusz.
– No to mamy i flaczki – powiedział i zaśmiał się niemądrze.
Waldemar spojrzał na niego wzrokiem wisielca, a Sylwin popatrzył na zgrabną
turystkę z
sąsiedztwa i oboje parsknęli cichym śmiechem.
– No, moi państwo – rzekł Czarliński. – Spróbujcie lepiej tego specjału!
Rozległo się mlaskanie i cichy głos Gabrieli Wegetariańskiej zapytał:
– Z czego ty robisz takie pyszności?
Pytanie było obliczone na połechtanie próżności gospodarza. Utrafiło też w sedno.
– Przepis jest bardzo prosty – objaśniał ze swobodną nonszalancją. – Bierze się
pięćdzie-
siąt kilo wiśni i tyleż miodu, patoki, i zakopuje w dębowej beczce na rok. Można
dodać trochę
rodzynek, żeby lepiej fermentowało.
– Faktycznie bagatelka, pięćdziesiąt kilo miodu! – wykrzykiwali goście, a Waldemar
uśmiechał się skromnie.
– Im dłużej beczka jest zakopana, tym wiśniak lepszy – objaśniał dalej. – Ten ma dwa
lata.
W zeszłym roku nie miałem miodu. Pszczoły poleciały na las po drugiej stronie
jeziora i
czymś się potruły. Teraz muszę zadbać, żeby przez cały sezon wyspa obfitowała w
odpowiednie
kwiaty. Ale na to trzeba czasu. Zanim mi to wyrośnie…
Zapadła pełna zrozumienia cisza, w której ozwał się zmieniony trochę głos staruszki.
– Waldeczku, a czy ja już próbowałam tych twoich ziółek?
Nie czekając na odpowiedź doktor Czarliński nalał pani Eryce ziołowego wina, które
piła
drobnymi łyczkami zaciskając pewnie kieliszek w nieco drżącej ręce.
Wtedy na drugim skraju stołu rozległ się głos Leszka, poważny i namaszczony, jak
gdyby
wnikliwie rozpatrywał sprawy ostateczne.
– Ty wiesz, Waldku, co ja bym robił z takimi, co trują las?
Nie otrzymawszy odpowiedzi na to retoryczne pytanie, jako że znający go dobrze
wiedzieli,
co by robił, Lesio ciągnął dalej, patrząc zza przydymionych okularów w sposób
straszliwy
i wyszczerzając zęby w zimnym, pozbawionym wesołości uśmiechu.
– Ja bym takiego wziął na osobność, wykroił mu skórę wokół pępka, a potem przybił
ją do
dużego dębu. No i kazałbym mu biegać dookoła popędzając nahajem, aż by całe flaki
dookoła
okręcił.
– Nazywało się to darciem pasów – wtrącił fachowo Czarliński.
– Takich flaków w człowieku jest kilkanaście metrów – próbował sobie wyobrazić
rzecz
Sylwin.
Gabrysia popatrzyła na małżonka jak na duże dziecko oddające się notorycznie
zakazanej
zabawie.
– Ej, ty bohaterze – powiedziała. – Upiłeś się. On tak wcale nie myśli – zwróciła się
do zebranych,
jak gdyby ktoś mógł przypuszczać, że jej mąż zajmuje się na co dzień darciem pasów.
– Waldeczku – powiedziała babcia. – Czy ja już próbowałam tej nalewki?
– Tak, próbowała babcia.
– Taaak?Popatrz, wcale nie pamiętam. Nalej mi jeszcze kuśtyczek.
– Tato jest zupełny pierwotniak – powiedział nagle młody Wegetariański.
Już ręka ojcowska dosięgała czupurnego łba Kajtkowego, gdy udało mu się
zanurkować
pod stół. W tym samym momencie Gabrysia wydała piskliwy okrzyk i zerwała się ze
swego
miejsca.
– Wąż – krzyknęła.
Oczom zebranych ukazał się jednak tylko pełen powagi Horacy, który wytoczył się
spod
stołu, popatrzył smutno na krzyczącą kobietę i majestatycznie wyszedł do sieni.
Przedziwna
kreatura była podługowata ponad miarę, nie wyłączając ogona. Ten właśnie ogon
musiał do-
stać się pod spodnie niewiasty, gdy wrażliwy pies wycofywał się przed uciekającym
Kajtkiem.
Powszechnie znana niechęć Gabrieli do płazów, gadów, robaków tudzież myszy miała
się więc wzbogacić także o psie ogony.
Waldemar niezbyt poruszony zajściem zajrzał pod stół i wypędził stamtąd pozostałe
zwierzaki,
które przedostały się z sieni nie wiedzieć kiedy, wyjąwszy – ze zrozumiałych
względów
– Grubego i Heroda. Maksym oburzał się na to, bo przecież „każda żywioła swoje
prawo le-
ż
eć pod stołem ma – w czas obiadu”, ale porządek musiał być. Gdyby to obiad
ś
wiąteczny…
– Więc tak wygląda dzień powszedni na Ostrowiu? – zapytał Czarliński, zapalając
cygaro
niezbyt wygórowanej jakości.
– Powiedzmy – dzień szczególny, ale nie świąteczny przecież. Goście nie mają,
niestety,
mocy ustanawiania świąt.
– Czasami mają – śmiał się Czarliński – tylko trzeba wiedzieć, kogo zapraszać.
– Waldemar wie, kogo zapraszać – powiedziała Janka, ale nikt nie wiedział, co to
miało
znaczyć, chociaż wypowiedziane było tonem znaczącym.
Czarliński wypuścił kilka kłębów dymu i powiedział:
– Wie pan, sądziłem kiedyś, że ta cała pana gospodarka, w dzisiejszych czasach – to
utopia.
No bo postęp, produkcja, pośpiech, a pan wskrzesza jakiś patriarchalny ład, feudalizm
niemal!
– Ja też „produkuję” – powiedział Waldemar – i nie jest to wcale taka utopia. Tu się
na
ogół pracuje, chociaż mógł pan jeszcze tego nie zauważyć. To jest zwyczajna
gospodarka,
małorolna w dodatku i na kiepskiej ziemi, tyle że my tu wszyscy pracujemy
normalnie, rozumie
pan? – naturalnie, dla ziemi, nie dla postępu. I to się może wielu wydać nienormalne,
nienaturalne i dziwaczne. A przecież to jest – zwyczajne.
– Waldeczku, a tamtej nalewki próbowałam? – spytała babcia Wegetariańska.
– To jest ta sama, którą babcia piła.
– Niemożliwe! Jestem pewna, że tamta była w pomarańczowej karafce.
– Więc naleję babci znowu – powiedział ulegle Waldemar i rzeczywiście nalał.
– No, ale zgodzi się pan – podjął Czarliński – że gospodaruje pan w sposób
anachroniczny,
mało intensywny, no – nieoptymalny. Gdyby to ująć w karby nowoczesnej
gospodarki, dopiero
by było!
– Nie znam się na nowoczesności – powiedział niechętnie Waldemar. – Wiem jednak,
ż
e
czasami tradycyjność staje się bardzo nowoczesna, postępowa – na czasie. My tu
przede
wszystkim żyjemy, a nie funkcjonujemy jako cząstki machiny produkcyjnej. A
ż
yjemy intensywnie!
Gospodarujemy też proporcjonalnie do tego, więcej można by ziemi tylko – wydrzeć.
Ta zagroda to jest taka „czarna skrzynka”. Chłonie różne rzeczy z zewnątrz, potem
wydala
odpowiednią ilość produktów gdzie trzeba, ale nie warto się zastanawiać, co jest w
ś
rodku.
– Bo się odkryje feudalne praktyki w środku cywilizowanej Europy – śmiał się
Czarliński.
– Waldziu, miałeś mi nalać tej nalewki – powiedziała z pretensją Eryka
Wegetariańska.
– Przecież przed chwilą babci nalałem! – zirytował się Boruta.
– Mnie?! – oburzyła się – przecież widzisz, że mam pusty kieliszek.
– No, bo babcia wypiła!
– No wiesz, przecież ja bardzo wolno piję. Chciałam tylko naparsteczek spróbować.
– Mamo, wypiłaś już kilka kieliszków – odezwała się pani Zofia z dezaprobatą.
– A ty już wypiłaś jedenaście kieliszków – rzekła starsza pani tocząc dokoła
wzrokiem
żą
dnym podziwu dla jej ścisłości. Istotnie, staruszka miała manię liczenia. Liczyła
wszystko,
czy to były okna w mijanym domu, czy liście na pobliskim krzaku.
– Przecież ty się upijesz, mamo! Co się z tobą zrobiło? Przecież kiedyś nie piłaś!
– Moje dziecko – rzekła staruszka z godnością – i dzisiaj nie piję ponad miarę, tylko
dla
smaku: na spróbowanie.
Nagle zrobiła minę złą i płaczliwą, po czym zatupała energicznie nogami w podłogę.
– Ja chcę natychmiast nalewki – krzyknęła głosem nie znoszącym sprzeciwu.
Waldemar spojrzał na matkę bezradnie, oboje wzruszyli ramionami. Napełniono
kieliszek
babci.
– Pan ma zupełną rację – zwrócił się do doktora Tadeusz Słyszkto. – To gospodarstwo
to
haniebny przeżytek feudalizmu, gdzie ludzie tacy jak my, służący, jesteśmy skazani na
pańską
samowolę.
– Milcz, lokajczyku – powiedział Waldemar.
Nie znający się na rzeczy zamilkli przestraszeni, pozostali zaś nastawili z ciekawością
ucha.
– Bo nie wyjdę na pańszczyznę – zagroził Słyszkto.
– To wyjdziesz na chłopszczyznę – stwierdził Waldemar. – Wyrzucam cię.
– Są jeszcze związki zawodowe – powiedział mściwie Tadeusz.
– Malarzy pokojowych?
– Jestem artystą! – rzekł z dumą malarz. – Mimo to nie możesz wyrzucić mnie z
pracy.
– Z pracy? Nie spodziewałem się nigdy, że znasz takie słowo.
– Znam jeszcze inne słowa!
– Wcale w to nie wątpię.
– Tyy!
– Co „ty”?
– Tyy! – Tadeusz pogroził mu pięścią.
– Czy my kiedyś piliśmy brudzia? Przecież ty jesteś abstynentem.
– Aaaa! – powiedział Tadeusz i zrobił odrażającą minę.
– Tadeuszu Tymoteuszu, dwojga imion, Słyszkto. Przywołuję was do porządku, jako
wasz
pracodawca.
– Zrzucimy twoje jarzmo – wykrzyknął malarz i wyciągnął rękę. – Oto karząca dłoń
spra-
wiedliwości.
To rzekłszy ruszył w dzikiej furii na Waldemara, wywołując popłoch w
niezorientowanej
części publiczności. Szalony Lesio zerwał się od stołu i chwycił biegnącego po
nelsońsku, po
czym obaj zastygli w tej głupiej pozie nie wiedząc, co dalej wypada czynić.
– Panowie – rzekł nagle Sylwin – zbyt wiele przewrotów w dziejach ludzkości
kończyło
się morzem krwi. Proponuję, aby ta rewolucja pałacowa rozegrała się między dwoma
zainteresowanymi.
Ustawiono krzesła na rogu stołu i przeciwnicy poczęli zmagać się na ręce. Waldemar
pa-
trzył na malarza z nieskończoną pogardą, ten zaś robił dalej upiorne miny i toczył z
ust pianę.
– Pamiętam, jak w 1915, w Sławiańsku, Cyganiewicz walczył z Darnałłą. To była
walka –
powiedziała babcia Wegetariańska, patrząc z politowaniem na zmagania mężczyzn.
Na koniec
westchnęła i upiła łyk wiśniaku.
Walczący, nic sobie z tego nie robiąc, zmagali się dalej, kultywując raczej formę, niż
treść
pojedynku. W pokoju panowała cisza, w której dał się nagle słyszeć wyraźny, choć
nieco dygotliwy
ś
piew:
Góralu, czy ci nie żal,
Odchodzić od stron ojczystych.
Mężczyźni przerwali pojedynek, a Waldemar zakrzyknął:
– Babciu, ty się upiłaś!
Na co odrzekła:
– Skądże znowu, dziecko. Po prostu nie wiem, czemu tak ostatnio lubię tę piosenkę.
Na tle jej ostatniego słowa dało się słyszeć wyraźne czknięcie.
W ogólnym ferworze nikt nie zauważył, że pani Zofii nie ma już od dłuższego czasu
w po
koju.
Gdy w jadalni Waldemarowego domostwa rozległa się czkawka starszej pani, jego
matka
– zwana pieszczotliwie Dzidzią, znajdowała się już o kilkaset metrów stąd, na
zachodnim
brzegu wyspy.
Trudno dociec, w jakim celu się tam znalazła. Można jednak przypuszczać, że
stanowiło to
cząstkę jej obyczajów biesiadnych.
Pani Zofia była, wbrew pozorom, kobietą zahukaną życiem codziennym, jeżeli jednak
się
bawiła, robiła to z całej duszy i na dwa zasadniczo sposoby: bądź wpadała w
niepowstrzyma-
ną euforię i sadziła psikusy typu raczej cyrkowego wszystkim, nie zachowując żadnej
ś
więto-
ś
ci, bądź wpadała w nastrój topielczy w dosłownym tego słowa znaczeniu. Wtedy,
bywało,
właziła do wody i płynęła, ale nie gdzie bądź, tylko ku wyraźnie wytkniętemu celowi,
sym-
bolizującemu ideał. W obu jednak wypadkach lubiła odejść od stołu przed wszystkimi
i pu-
ś
cić się gdzieś samopas. Wsiadała wtedy na dowolny pojazd znajdujący się w zasięgu
ręki i
hajda, choćby to był czołg. Dobrze się więc stało, że Waldemarowy traktor stał akurat
w za-
mknięciu.
Cel takich eskapad nie był nigdy wiadomy, ale dla niej samej nie podlegał dyskusji.
Była
to ekspresja różnych cech osobowości zduszonych na co dzień, jak fantazja, swada,
wyobraź-
nia, pieniactwo. O ile tam, w mieście, pani Zofia przemykała ukradkiem pośród
betonowych
ulic, bojąc się wszystkiego i wszystkich, a „pijaków” w szczególności, w takich
okoliczno-
ś
ciach potrafiła okazać niespotykaną samodzielność i zadziorność, potrafiła dokonać
czegoś
ryzykownego i zwariowanego, potrafiła pójść i wypić butelkę wódki z robotnikami
leśnymi,
przed którymi w innych okolicznościach umknęłaby gdziekolwiek. Umiała jednym
słowem
ujawnić drugą, rozbrykaną stronę swojej natury, co nie znaczy, że ta pierwsza ulegała
wtedy
zupełnej redukcji. Szła na wędrówkę jako ktoś chwilowo inny, rozdokazywany bądź
tragiczny,
ale zawsze jednakowo niesubordynowany i zbuntowany przeciw światu. Ktoś
odkrywają-
cy niespodziane aspekty własnej osoby, będący pełnym butnej dumy z tego powodu.
Na zachodnim brzegu, mniej więcej w połowie wyspy, rozciągała się olbrzymia
podmokła
łąka obrzeżona bagnem. Kiedyś w całości stanowiła bagno, teraz jednak poziom wody
opadł
znacznie i od dwóch pokoleń wypasało się tam Ginterowe bydło. Tak czy owak tereny
te nie
zażywały dobrej sławy. Szczególnie najbardziej wysunięty na południe kraniec
bagien, wpla-
tający się już w samopas rosnącą puszczę, matecznik tutejszego lasu. Stamtąd właśnie
najczę-
ś
ciej rozlegały się rozmaite wycia, stamtąd dobiegała pośród nocy tajemnicza jasność,
stam-
tąd też nadchodziła burza, która – o ile przeszła przez wodę, była straszliwa.
Najgorsze zaś
było to miejsce, w którym grzęzawisko przechodziło w bór plątaniną chaszczy
złożonych z
malin, jeżyn, dzikiej róży i akacji. Złe, zagoniwszy człowieka w ten zakątek jak rybę
w sieci,
rzucało się na niego, podczas gdy szarpał się bezbronny, nie mogąc wyplątać rąk
spośród
krzewów obłapiających go jak żywe. A potrafiło złe zapędzić! Czyż nie jeździł tatko
po jeziorze
całą noc, z jednego cypla na drugi, słysząc wołanie zza wody? Dopiero Ginterowa
miała
mu powiedzieć: „ej, ty głupi stary, to purtkowe stegny, diobeł tam pieniądze
przesusza”. Wie-
dział o tym Ginter, ale żeby głosem sąsiada nawoływał sam Purtk? Dowiedziawszy
się jednak,
kogo tatko słyszał, Ginterowa powiedziała: „na zimę będzie pięć lat, jak go chowali,
toś
ty nie wiedzioł?” „A uon stojoł i na mje żdoł” – powiedział tatko, który w ciężkich
chwilach
posługiwał się mową ojców.
Nie wiedziała o tym wszystkim pani Zofia, gdy w swej nieplanowanej wędrówce
wzdłuż
nadbrzeżnego pasa malin znalazła się nagle na Błotach. Dopiero gdy przy kolejnym
kroku
noga jej ześliznęła się z kępy trawy i przebiwszy cienką warstwę torfu zagłębiła z
ostrzegaw-
czym klaśnięciem w przepastny muł, próbowała zawrócić. Jednak przestrzeń poza nią
nie
wzbudzała zaufania. Naruszona ciężarem powierzchnia bulgotała i podchodziła wodą.
Ciężki
opar stęchlizny unosił się w powietrzu.
W tym momencie spostrzegła na środku bagna postać ludzką. Musiał to być Ginter, a
w
pobliżu na pewno pasły się jego krowy. Odetchnęła z ulgą i zawołała głośno po
imieniu.
Tamten odwrócił się i uczynił ruch, mogący być, dla znającego powściągliwość
kaszubską,
uważany za znak. Jakoż postać ruszyła z wolna przeskakując z kępy na kępę, jak
gdyby
wskazywała drogę wśród grzęzawiska. Dzidka ruszyła bez namysłu, posługując się tą
samą
metodą i stwierdzając z zadowoleniem, że postępuje po twardym gruncie. Gospodarz
prowa-
dził w kierunku zwartej ściany matecznika. Biegła szybko, aby z bliższej odległości
lepiej
widzieć, gdzie przewodnik stawia nogi. Gdy dotarł do pierwszych krzaków, była już
nie dalej
niż dziesięć kroków od niego.
Wtedy mężczyzna zatrzymał się i obrócił przodem do niej, schylając się jednocześnie
i za-
słaniając twarz ramieniem. Lodowate zimno przeszyło jej ciało. Nie był to Ginter!
Pośród
bujnego siwego zarostu widniała chuda twarz z zapadniętymi policzkami. W głęboko
osadzonych
oczodołach paliły się jasno oczy obłąkańca.
W tej samej chwili mężczyzna cofnął się jakoś dziwnie i nagle – po prostu znikł.
Rozwiał
się na miejscu, a ona stała nie mogąc zrobić kroku. Wreszcie podeszła z wolna do
tego miejsca,
ale była tam tylko zwarta ściana ostrych, nieprzyjaznych zarośli.
Nagle poczuła, że ogarnia ją gorąca fala paniki. Otaczająca przestrzeń zdawała się
zacie-
ś
niać wokół niej niewidzialnymi mackami. Mdłe światło zamglonego słońca żółciło
zimno
rdzawą powierzchnię Błot. Tajemnicze życie bagienne pulsowało dziwnymi
odgłosami. Powietrze
było przesycone smrodem trupiego jadu. Wydawało jej się, że smród ten dobiega do-
kładnie z miejsca, w którym zniknęła zjawa. Nawet odległe szczekanie psów mogło
być zwy-
kłym mamidłem. Oddalało się, to przybliżało, to znów dochodziło z góry. A tam, po
niebo-
skłonie, przesuwały się psie zaprzęgi, watahy dzikich zwierząt umykały przed ich
rozwartymi
paszczami, z których skapywała piana drobniutkich obłoczków. Naraz pojawił się
olbrzymi
smok z rozpiętymi skrzydłami i ziejącą ogniem paszczą, który połknął nagle kulę
słońca i
zawisł złowrogo nad bagniskiem.
Wtedy z zarośli uniósł się wysoki, rozdzierający krzyk. Wzleciał pod obłoki i
powrócił
zwielokrotniony, podczas gdy nagle zachmurzone niebo zdawało się spadać jej na
głowę. Nie
bacząc na nic rzuciła się do ucieczki. Biegła, zapadając się co chwila, aż dopadła
płytkiej i
bagnistej Mielnicy. Tam rzuciła się na wodę w ubraniu i starając się nie dotykać
obrzydliwego
mułu, chaotycznymi ruchami opłynęła nieprzebyty pas kolczastych zarośli. Gdy
wyczoł-
giwała się na brzeg, nad Błotami unosił się olbrzymi, majestatyczny żuraw, ale nie
mogła go
widzieć, gdyż właśnie zagłębiła się w uroczysko matecznika i gnała potykając się o
spróch-
niałe pnie, wpadając do przykrytych gałęziami wykrotów. Byle do drogi.
Nagle zderzyła się z czymś miękkim i ciężkim, dziwnie bezwładnym. Siła uderzenia
ode-
pchnęła ją do tyłu i rzuciła na ziemię. Spojrzała w górę i zobaczyła postać ludzką
bujającą się
miarowo na sznurku.
Posłyszała swój własny krzyk, a potem straciła pamięć wydarzeń. Musiała biec na
oślep, z
tym krzykiem, bo kiedy dotarła do domu, wszyscy stali na ganku i patrzyli na nią. W
ich
oczach zobaczyła własny strach.
– Tam ktoś wisi – powiedziała, gdy przestała krzyczeć.
IV
Matecznik
Przez chwilę na ganku panowała przejmująca cisza. Słychać było tylko podziemną
pracę
hydroforu pompującego wodę na ogród.
– No, to trzeba tam pójść – powiedział bez entuzjazmu Czarliński, ale nie ruszył się z
miejsca.
– Pójdzie pan z nami – potwierdził Waldemar. – Jako lekarz.
– Trzeba zawiadomić milicję – przerwał tamten.
– Niech pan idzie do automatu, jest przy stole – zadrwiła Janka.
Czarliński uderzył się dłonią w czoło i zamilkł.
– Co, myszy – powiedział Leszek do kobiet i Kajtka. – Boicie się? Nie ma czego.
Można
się bać żywych, ale nie martwych. – Potoczył dookoła oczami. – Dzida! – wyrzekł z
pieszczotliwym
politowaniem, gdy wzrok jego spoczął na własnej ciotce.
Była ona umazana od stóp do głów czarnym błotem. Z zadrapań sączyły się strużki
krwi,
nawet poprzez podartą i poprzylepianą do mokrego ciała odzież. Jej blada twarz
drżała, a
oczy przebywały w jakimś obcym świecie.
– No i co, panowie, tchórz was obleciał? – powiedział Leszek zaczepnie. – No
chodźcie,
pójdę pierwszy – dodał łaskawie i w istocie skierował się ku bramie.
Ruszyli za nim Sylwin i Czarliński oraz Waldemar, który uprzednio wycofał się na
chwilę
do kuchni. Kobiety w tym czasie zajęły się troskliwie panią Zofią, zaś pozostali
mężczyźni,
zgodnie z poleceniem gospodarza, wrócili do zajęć.
Gdy wyszli na drogę, Leszek, idący dotąd na przodzie, zboczył na chwilę do lasu,
skąd
wynurzył się z solidną pałką sosnową.
– Taka pałka to dobra rzecz – powiedział nie pytany i zamachnął się w powietrzu parę
razy.
– Wisielcowi zwisa twoja pałka – rzekł Waldemar.
Wszyscy wzruszyli ramionami na ten mimowolny kalambur, a Leszek mruknął:
– Nigdy nic nie wiadomo.
Uplasował się teraz na samym końcu pochodu.
Las zamilkł już uroczystą ciszą przedwieczorną. W powietrzu wisiał tylko lasu „ton
pod
stawowy”
– jednostajne buczenie i szelest. Było duszno. Słońce całkowicie skryło się w
chmurach, które zatraciły już indywidualne cechy, pokrywając niebo jednostajną
kopułą.
Nadrabiali minami, ale wewnętrznie czuli, że przerwanie idylli jest jakimś
złowróżbnym
znakiem zawisłym nad spokojem ich Arkadii. Odczuli wszyscy nagle rozerwanie
cienkiej
jeszcze skorupki ładu i bezpieczeństwa.
Doszli do matecznika. Jego wnętrze tonęło w półmroku. Stali przez chwilę
przyzwyczaja-
jąc oczy do nowych warunków.
– Zróbmy małą tyralierę – zaproponował Sylwin.
– Ja będę ubezpieczał was od tyłu – zaofiarował się Leszek i istotnie pozostał
wyraźnie w
tyle.
Matecznik był naznaczony złym, mrocznym pięknem. Pod spadzistymi strzechami
ś
wier-
ków stały potworki karłowatych, wyrosłych bez słońca drzewek, których wzajemne
sploty
imitowały nieskończone szubienice. Trupy dawno zmarłych drzew kłoniły się w
powietrzu
przesyconym wilgotnym i zimnym oparem. Ta monumentalna świątynia przyrody całą
swą
budową zwrócona była w przeszłość. Najwyższe świerki i dęby rosły tu już zapewne
w 1258
roku, gdy Sambor II zezwalał cystersom z Pelplina łowić ryby na „Lacus Widencze”;
lub mo-
ż
e wyrosły dopiero w dwadzieścia lat potem, kiedy Mściwój II pisał po raz pierwszy
słowo
„Costerina” – Kościerzyna. Później wyrosły te trochę mniejsze, a w niedalekim
Gdańsku akurat
wysadzano Aleję Hindenburga lipami na cześć Napoleona, w bliższej Kościerzynie
ż
ołnie-
rze pruscy i francuscy, na przemian, rabowali dobytek ludności cywilnej, zaś we
Wdzydzach
Kiszewskich rodziła się pięćdziesiąta dusza. Gdy malutki Franciszek Ginter igrał w
sto lat
później w młodniaku ledwo odrosłym od ziemi, tamte drzewa uczyły go szacunku dla
prze-
szłości, a małe samosiejki ginące pod wielkością przodków przypominały, że ludzie
teraz
nadejdą niepiękni, na podobieństwo zbliżających się czasów. Te najpokraczniejsze,
kaleko
powykręcane porosty, nieśmiało podszywające się pod drzewa, pełzające zaledwie po
powierzchni
ziemi, dawały schronienie wdzydzkiemu Hindenburgowi – Alojzowi Grulkowskiemu,
gdy drwił swą radiostacją z niemieckich porządków mających ogarnąć te nieporządne
z gruntu lasy, jeziora i pola. Tak więc cały matecznik błyszczał na swej powierzchni
dosko-
nałością i sławą, w głębi jednak kłębiły się żywioły wszelkiego gatunku. Tylko
nieliczne z
nich miały kiedyś wyrwać się z trującego łona chaszczów i stanąć ramię w ramię ze
smukłymi
ś
wiadkami dziejów.
Takim lasem posuwali się teraz czterej mężczyźni, rozglądając się uważnie wokoło.
– Dzidzie mogło się coś przywidzieć – rzekł z nadzieją Leszek. – Ona jest straszna
panikara.
Odkąd krawędź lasu przestała jaśnieć za nimi, posuwał się naprzód w pobliżu
Waldemara.
Mocno zaciskał w ręku swą broń, od czasu do czasu utrącając nią suche gałęzie w
sposób
zawadiacki.
Nagle posłyszeli głuche pojękiwania dobiegające spośród gałęzi pokrzywionej olchy.
Sta-
nęli niepewnie. Odgłos się powtórzył.
– Panikarze – powiedział Leszek cicho i bez przekonania.
Sylwin podszedł do drzewa i rozchylił jego gałęzie. Coś nadal jęczało z cicha, ale w
mroku
nie było nic widać.
Wtem naprzeciw niego zajaśniał wąski sierp czegoś białego i począł się powiększać,
niby
księżyc dążący do pełni.
Waldemar rozchylał właśnie kurtynę gałęzi z drugiej strony. W nowym oświetleniu
ich
oczom ukazała się karykaturalnie krótka postać wisząca na sznurze, obracana wolno
wokół
własnej osi prądami powietrza. Jej twarz obracała się ku nim.
W ciemności patrzyły na nich jarzące się oczy i spokojnie mrugały powiekami.
– Na Boga, doktorze – krzyknął Sylwin. – On żyje!
– Trzeba go natychmiast odciąć!
– Ma ktoś scyzoryk?
– Jak mogliśmy nie wziąć noża?
– Owszem, wzięliśmy – powiedział Waldemar wyciągając narzędzie.
– Mmmm… – odezwał się nagle przez nos wisielec.
– Panowie, on jest zakneblowany!
Istotnie, mogli teraz dostrzec, że człowiek ów jest powieszony nie za szyję, lecz za
pas od
spodni oraz iż nie mógł powiesić się sam, gdyż był związany i zakneblowany. Jego
ciało było
zgięte w kabłąk. Kolana podchodziły prawie pod brodę, a pięty dotykały z tyłu ud. W
tej scenerii
wyglądał jak wielki embrion zawieszony na pępowinie.
– Przytrzymajcie go, żeby nie upadł – powiedział Waldemar, a gdy to uczynili,
przeciął
sznur.
Potem zdjęli więzy krępujące jego kończyny i knebel. Był wolny.
– No i co, panikarze – odezwał się triumfalnie Leszek wchodząc pod kopułę drzewa.
–
Warto się było bać?
Tymczasem nieznajomy stał rozcierając sobie ścierpłe członki. Był to młody chłopak
o
ładnej, chociaż niesympatycznej twarzy, szarym, zimnym spojrzeniu i krótko
ostrzyżonych
włosach. Ubrany był w dżinsy i koszulę z surowego materiału. Nie wyglądał na atletę,
ale
twarda, łykowata budowa znamionowała siłę. Spoglądał na nich bardzo nieufnie i
badawczo.
– Co to za żarty? – powiedział wreszcie. Spojrzeli na siebie w niemym zdziwieniu. –
Kto
mnie, do cholery, związał? – spytał niecierpliwie. Patrzył przy tym nader
nieprzychylnie.
– To samo pytanie ciśnie nam się na usta – rzekł Waldemar.
– Jeśli to pan, panie Boruta…
– Pan mnie zna?
– Mniejsza o to – zmieszał się niespodziewanie chłopak.
– Ależ, drogi panie – przemówił jowialnie Czarliński, nadając swemu głosowi
nienaturalnie
pieszczotliwy odcień. – Właśnie pana uwolniliśmy i na równi z panem chcemy
wiedzieć,
kto dopuścił się tego okrutnego czynu.
Chłopak patrzył nadal nieufnie.
– Skąd wiedzieliście, że tu wiszę? – zapytał.
– Przestraszył pan pewną kobietę!
– Jak mogłem, do jasnej cholery, przestraszyć kobietę? Przecież wisiałem! To ta
idiotka
rąbnęła o mnie z całej siły, a potem darła się.
– Tylko nie idiotka – powiedział z obowiązku Waldemar.
Młodzieniec zaśmiał się nieprzyjemnie.
– To od pana, co?
Waldemar nie odrzekł nic, oglądając sznurek, na którym tamten przed chwilą wisiał.
– Można kawałek na szczęście? – zapytał Leszek z niezwykłą powagą.
Tamten spojrzał tępo i rzekł niepewnie:
– Coś pan… jak rany, przecież żyję, nie? Chyba nie jestem wisielec?
– Idzie o to – wyjaśnił Waldemar – że pan powiesił się, to znaczy – powieszono go
nader
nieskutecznie, czyli pozostały po tym sznur nie ma wcale właściwości ogólnie
przypisywanych
sznurom pozostałym po odcięciu wisielców.
– Bajer, to pan masz – pokręcił głową młodzian – ale kto mnie urządził, to pan nie
wie?
– Nie mam pojęcia! Skąd miałbym wiedzieć?
– To pana wyspa.
– Tylko częściowo.
– Diabła tam – machnął niecierpliwie ręką. – Przecież nic się nie dzieje na tej
cholernej
wyspie bez pana wiedzy!
– Właśnie się coś zaczęło dziać – stwierdził zimno Waldemar. Tamten spojrzał na
niego z
zainteresowaniem.
– Czyżby? No załóżmy, że tak. To ja panu coś powiem. To był wariat. Szaleniec!
Rzucił
się na mnie i nic już nie widziałem. I pan nie wie nic o takim facecie? To na pewno
jakiś z tej
pańskiej ferajny. Wy tu wszyscy jesteście kopnięci!
– Zdaje się, że ostatnie przeżycia dość mocno podziałały na pana – powiedział
Waldemar.
– Może pójdzie pan z nami i opowie wszystko dokładniej przy kolacji?
– Wolałbym już odejść – zaśmiał się drwiąco zaproszony.
– Zrozumiałe, że jeśli pan chce, ale…
– No to mogę czy nie? – przerwał z irytacją.
– Cóż za pytanie, a jakim prawem możemy pana siłą zatrzymywać? – wtrącił się
Czarliński.
– Jakim prawem? – roześmiał się złowrogo. – Prawem różnych zbirów i mętów,
których tu
stale pełno.
Nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Młodzian natomiast skłonił się ironicznie i z dużą
zręcz-
nością zniknął w najbliższych krzakach. Przez chwilę stali skonsternowani
spoglądając na
siebie, po czym Waldemar wzruszył ramionami i powiedział:
– Nic nie rozumiem.
– A ja częściowo – rzekł Czarliński. – Nie wiem co prawda, kto mógł dokonać tej
przedziwnej,
hmm… egzekucji, ale rozumiem lęk chłopaka przed nami. Jeszcze po takim szoku…
– Co pan chce przez to powiedzieć? – zainteresował się Sylwin.
– Nic szczególnego. Po prostu wyspa nie cieszy się dobrą sławą u ludzi, w
szczególności u
turystów.
Sylwin zażądał dalszych wyjaśnień. Droga powrotna upłynęła więc na kilku
anegdotach z
ż
ycia wyspy opowiedzianych przez Waldemara
Owszem, było w tej „złej sławie” trochę i jego winy. W gościnę przyjmował często
rozmaitych
dziwaków (tu ukłon w stronę współtowarzyszy), a przynajmniej ludzi, których
ekstrawagancja
mogła szokować przypadkowych przechodniów – o ile na wyspie można znaleźć
się przypadkowo. Ale turyści nie są bez winy. W pewnym okresie, Sylwin o tym
pamięta,
skoro nawiał wtedy z tych stron, jezioro stało się tłoczne niebywale, przywożono
ludzi całymi
autokarami i puszczano na wodę w kajakach, choć wielu z nich znalazło się w takim
terenie
po raz pierwszy. Jedyne, co im przychodziło do głowy, to upić się jeszcze po drodze,
a potem
poszukać miłego zakątka na hulankę i dojść do siebie. Oczywiście, Waldemar zna
rozkosze
biesiady, ale ci ludzie byli tu obcy, to znaczy nie cieszyli się naturą ani ona nimi,
właściwie
wyśmiewali się z niej: „popatrz, jaki ptak, ale ucieka” albo: „zobacz na tego okonia,
dołóż mu
wiosłem”, albo: „ale jaja, widziałeś takie mrowisko?” Dewastowali często bezmyślnie
las,
traktując go jako miejsce jednorazowego użytku i niewiele można było zdziałać
perswazją.
Kiedyś przyjechali kutrem i w poszukiwaniu prawdziwków przeczesali tyralierą całą
wyspę.
Co prawda efekt był taki, jak gdyby w młodniakach zrobiono przecinkę, ale też
Ginterom
zginęły dwie kury, a jego, Waldemara, gęsi złamano skrzydło. Ponadto pod drzewami
wysypywali
całe stosy grzybów zebranych w pierwszej chciwości, a potem wymienianych na te
lepsze. Czyż to jego wina, że w przypływie desperacji namówił wtedy Tadeusza
Tymoteusza,
aby obaj, wysmarowawszy się sadzami, biegali nago po wyspie wznosząc obłąkańcze
okrzyki?
Czy to jego wina, że żona przewoźnika okazała się kobietą zabobonną i następnego
dnia
w całych Wdzydzach wiedziano, że Smętek i Purtk, dwa diabły kaszubskie,
zamieszkały na
Ostrowiu? Albo czy to jego wina, że jedyną radą na dzikich spływowiczów
rozbijających się
bez pytania, niszczących w ciągu jednej nocy hektar kartofli w poszukiwaniu kilku
wyro-
ś
niętych dostatecznie do upieczenia, a potem wrzeszczących dziko po nocy, okazało
się posmarowanie
Hektora i Grubego farbą fluoroscencyjną i puszczenie dwóch takich świecących
potworów samopas?
Tu wtrącił się Leszek i przytoczył chwalebną historię o tym, jak dwóch młodzieńców
roz-
biło namiot na Ginterowej łące i nie chciało jej opuścić, metodycznie niszcząc trawę
swymi
igrcami, aż dopiero on sam im w tym dopomógł. Otóż młodzieńcy wracali pewnego
dnia z
nader wesołej zabawy w motelu wdzydzkim. Aby dostać się do swego namiotu,
musieli opły-
nąć Bukową Górę, gdzie znajdowało się wtedy Lesia obozowisko. Waldemar także
był tam
obecny. Siedzieli przy ogniu, gdy do brzegu przybiła łódź sterowana bardzo
niezdarnie przez
zawianych wioślarzy. Zachowując wielką pewność siebie, mimo oczywistej
ignorancji, przy-
stąpili do wspólnego ognia, gadając przy tym dużo i głupio, a także przechwalając się
swą
chytrością wobec głupiego chłopa, jakim ich zdaniem był Ginter pozwalający robić
się w konia.
Wysłuchano ich z tajoną niechęcią, a gdy zapytali o drogę do swego namiotu, Leszek
powiedział: „nie znamy tych stron, żadnej łąki w pobliżu nie widzieliśmy”. Śmiejąc
się z ich
słabej orientacji, wsiedli młodzieńcy do łodzi i popłynęli zataczając ósemki na
wodzie. Leszek
zaś z Waldemarem natychmiast zwinęli Kajtkową „dwójkę” i pognali na łąkę, gdzie
rozstawili
ją w miejscu namiotu niepożądanych gości. Ci przyjeżdżają i wtarabaniają się do
ś
rodka. Lesio im po oczach latarką, że nic w środku nie widzą i pyta: „Coście za
jedni? Czego
tu chcecie?” A oni: „Chcemy do namiotu”. „Niestety, jestem z kobietą” – powiada
Lesio, a
oni w krzyk: „W naszym namiocie?” Lesio na to zimno: „Ja już tu dwa tygodnie
jestem rozbity,
a namiot mam od piętnastu lat”. Świecą latarką, oglądają, faktycznie. Spuścili więc z
tonu i któryś pyta: „Najmocniej przepraszam w takim razie, ale nie wie pan, gdzie tu
jeszcze
druga taka łączka się mieści?” A co słowo powie, to mu się, pijakowi, odbija. Więc
Lesio
mówi: „Nie, żadnej tu łąki więcej nie ma”. Oni zaś, słychać, coraz bardziej
nagazowani, bo
przy wiosłowaniu alkohol w krew musiał powchodzić, ale pytają: „Jakże to, przecież
myśmy
tu gdzieś się rozbijali, więc gdzie?” „Może w innej okolicy?” – pyta grzecznie Lesio.
„A
skądże w innej – na Ostrowiu”. „A, to nie wiem, gdzie to jest – Lesio na to – bo to
miejsce
nazywa się Great Island”. „Panie – krzyczą – takiej wyspy na Wdzydzach nie ma!”
„Wdzydz
także tu w pobliżu nie ma” – bezlitośnie powiada Lesio, podczas gdy Waldemar dusi
się ze
ś
miechu w poduszce. „Czy to jakiś archipelag?” – dodaje bez większego
zainteresowania.
„Jaki tam archipelag, to jezioro!” „To na pewno nie tutaj”, kończy dyskusję Lesio,
„bo tutaj
jest Trójkąt Bermudzki. Idźcie już, panowie, bo jak nadmieniłem, ja tu jestem z
kobietą”.
Tamci śmieją się pusto i płaczliwie. „Coś pan zwariował? Gdzie my do cholery
jesteśmy?”
„Na Great Island, dobranoc” – mówi Lesio, a Waldemar zaczyna popiskiwać jak
podszczyp-
nięta sługa. „Panie, ale my przecież jesteśmy w Polsce!” „Polska? Słyszałem. Czy to
gdzieś w
Azji?” Na zewnątrz znowu cisza, a potem pada ostatni argument: „Gdyby to było
Great Island,
to byśmy rozmawiali po angielsku, czy nie tak?” A Lesio na to bez mrugnięcia okiem:
„Toteż właśnie rozmawiamy”. „Rozmawiamy po polsku!” „Wybaczcie, panowie, ale
ja prze-
cież nie znam ani słowa w tym języku, sami więc widzicie, że jest to niemożliwe”. Na
górze
słychać odgłosy paniki, Lesio więc pociesza ich dobrotliwie: „No, nic takiego, jeśli
rzeczywi-
ś
cie wczoraj byliście w jakiejś Polsce, to na pewno sprawka UFO. Radzę wam, gdy
wypły-
niecie na wodę, posuwać się w kierunku latarni morskiej. Tam zgłosicie swój
przypadek w
Biurze Przesunięć w Przestrzeni i Czasie”. Słychać, jak wsiadają do łodzi, ale nagle
któryś
wraca. „A który rok mamy?”, pyta potulnie. „1938” – mówi Lesio. „To za rok będzie
wojna”
– powiada młodzian. Na to Lesio: ”Niemożliwe, kto wygra?” „Nasi”. „Dziękuję wam
chłop-
cy, za wiadomość, będę musiał sprzedać trochę akcji”. Byli już na wodzie, gdy któryś
krzyk-
nął: „Ale my przecież nie znamy angielskiego!”, ale Lesio nie daje za wygraną:
„Słyszałem o
facecie, który całe życie mówił prozą, sam o tym nie wiedząc” – odkrzykuje na całe
gardło.
„Jak moglibyście rozmawiać ze mną przez pół nocy, gdybyście nie znali języka,
którym wła-
dam?”
Na wodzie istotnie paliła się latarnia morska, a to z tej racji, że pewien emerytowany
kapitan,
mieszkający w niewielkim drewniaczku na Domarusowej Łączce, zapalał co wieczór
lampę gazową. Było to niejako jego przyzwyczajenie zawodowe. Gdy nasi
młodzieńcy przybyli
do jego chałupki pytając, czy mogą zgłosić przemieszczenie w czasie i przestrzeni,
przy
czym upierali się, że staruszek rozmawia z nimi po angielsku, bo jakże inaczej może
mówić
urzędnik na Bermudach, kapitan wskoczył do samochodu i wrócił z lekarzem
psychiatrii
mieszkającym na letnisku w Wygodzie. Ten zbadawszy „chorych” stwierdził manię
prześla-
dowczą na tle omamów poalkoholowych i zastosował wodolecznictwo. Zaś swoje
graty mogli
odebrać na drugi dzień u Ginterów – zakończył Lesio, uśmiechając się do wspomnień.
Tak, tak, powspominać było przyjemnie. „Zła sława” nie była niezasłużona.
Waldemar
także się rozmarzył i z takimi, idiotycznie uradowanymi gębami, wkroczyli wszyscy
czterej
na podjazd, gdzie odchodzące od zmysłów panie czekały na wieści.
– Na Boga, powariowali – powiedziała półgłosem Gabriela, szczypiąc się w policzek
dla
sprawdzenia wiarygodności obrazu.
– Powariowali ze strachu – smutno uzupełniła pani Zofia, będąca już najwidoczniej w
lepszej
formie.
Psy, zawsze skore do radości, podjęły tę wesołość znudzone atmosferą panującą w
domu
przez ostatnią godzinę. Skakały wokół kobiet liżąc ich zatroskane twarze, a gdy
wyczuwały w
nich przygnębienie, wracały w prysiudach ku mężczyznom. Oddawały im
bezinteresownie
swoje rozbawienie, a w zamian dostawały ciepłe, silne dłonie nadające się do
polizania. Spojeni
tą wewnętrzną solidarnością beztroski spoglądali pobłażliwie na wiecznie zatroskane
kobiety, te zaś z coraz większą czułością patrzyły na wiecznie bawiących się
chłopców. I
wtedy Sylwin poczuł, że musi odtrącić kudłatą mordę Grubego szukającą jego dłoni,
aby
przyjąć wyciągnięte ku niemu pytająco ręce należące do ponętnej panny z dołeczkami
na buzi.
Tak też uczynił. A wytrzymawszy niemy wyrzut emanujący z psich oczu, ujął
wreszcie
dłonie dziewczyny i powiedział:
– Wszystko w porządku. Fałszywy alarm.
Ona uścisnęła go lekko i natychmiast puściła, jak gdyby niepokój i zagrożenie, a nie
pew-
ność i spokój, dawały jedynie prawo do intymności.
Po odprężeniu, jakiego wszyscy doznali, nastał w domu okres idylliczny. Wszyscy
korzystali
z upalnej pogody, szczególnie zaś młodzi Wegetariańscy, których urlop kończył się
już
niedługo. Waldemar także zdecydował zrobić sobie mały odpoczynek, toteż przez
parę dni
trwała ta sielanka.
Motywem przewodnim rozmów towarzyskich prowadzonych podczas pływania,
opalania
się i gry w tenisa, były głównie strachy minionego wieczoru, z których naigrywano się
już
dość mocno, tym bardziej że wydarzenia bieżące tworzyły nowe imitacje strachów
rzeczywistych,
łatwo okazujące swe racjonalne oblicze. Skoro tak, myślano, dowiemy się kiedyś, kto
związał owego chłopaka i po co. Najważniejsze, że zjawy zawsze okazują się czymś
zwyczajnym,
wyolbrzymionym wyobraźnią.
Co do wspomnianych imitacji, to były one na przykład takie.
W namiotach Wegetariańskich, którzy nad gościnny dach Boruty przedkładali
bliskość
wody i łagodne wiatry orzeźwiające obóz pod Bukową Górą, od kilku dni ginęły
rozmaite
produkty żywnościowe. Sprawa nie byłaby warta zachodu, gdyby nie dziwna aura
tych zda-
rzeń. Jak mógł na przykład zginąć pięciokilowy bochen chleba trzymany w namiocie
gospodarczym
i zawinięty w szczelny płócienny worek? Kto i gdzie wynosił słoiki z zawekowaną
ż
ywnością? Jeśli sprawczynią tych kradzieży miała być Psota – suczka Ginterów
znana z takich
skłonności, to gdzie ślady tego przestępstwa? A po cóż miałaby kraść konserwy, które
również ginęły. Dla psoty? Inną podejrzaną była Karusia, która w swej ciekawości
często
podchodziła nocą pod obóz i z pobliskich krzaków obserwowała siedzących przy
ognisku.
Umiała się doskonale maskować. śartowano, że łatwiej jest podejść na wyspie stado
dzikich
kaczek niż Karusię. Postronny obserwator mógł też przypuszczać, że krowy Ginterów
chodzą
cały dzień samopas, tak dalece nieuchwytna była sylwetka pasterki, stale im przecież
towa-
rzyszącej. Jeśli jednak zdarzyło się, że taki postronny obserwator napotkał
przypadkiem Ka-
rusię, i jeśli w pokątnej ucieczce przed nim dziewczyna zabrnęła w ślepy róg, to
strach przed
ludźmi nakazywał jej iść na całego i wtedy na nieświadomego turystę ruszała zjawa
błyskają-
ca kłami i wydająca groźne pomruki. O efekcie takiego nagłego „objawienia”
przekonał się
kiedyś Waldemar na własnej skórze, toteż nie dziwił się plotkom o wampirze
trzymanym jakoby
na wyspie dla odstraszenia turystów. Chociaż więc niczego w sprawie znikającej żyw-
ności nie ustalono, zbyt często jednak ostatnimi czasy wystraszała Karusia
nieświadomych
gości, aby nie dało to do myślenia. Często siedząc w kręgu ognia wyczuwało się jakiś
wzrok
wpatrzony w ciemności ciekawie i łapczywie. W każdym razie panie chodziły „w
krzaczki”
parami.
W ciągu tygodnia po niespodzianym wydarzeniu życie powróciło do normy. Leśne
niesa-
mowitości, niewytłumaczalne pozornie zdarzenia, jakie przecież zawsze wiążą się z
ż
ywio-
łem, od którego człowiek bezpowrotnie się oderwał, nabrały z powrotem właściwego
wymiaru.
A jednak tamto zdarzenie pozostawiło w umyśle Sylwina gorzki osad. Teraz wszystko
było inne. Nocne odgłosy uroczyska nie straszyły już jakimś naturalnym piętnem zła,
ale wy-
dawały się przewrotne i w dwójnasób dzikie. Sylwin z dreszczem przypominał sobie
okrzyk,
który słyszał podczas pierwszego noclegu i zastanawiał się, jak zareagowałby na
niego teraz.
Nie znaczy to, aby Sylwin nie uczestniczył w atmosferze ogólnego odprężenia
panującego
teraz na wyspie. Owszem, oddawał się z pasją pływaniu, jeździł na ryby z Borutą i
jego mat-
ką, powierzał się wraz z deską zaopatrzoną w żagiel podmuchom południowego
wiatru, go-
niącego spienione wody Morza Kaszubskiego od Sorki po Cyronek nawet w
najupalniejsze
dni. Wieczorami grywał w tenisa aż do upadłego, a potem zażywał długich spacerów
z panną
Jolantą. Chodzili wtedy aż na koniec Ostrowia, skąd w odległości pięćdziesięciu
metrów wi-
dać było przesławną wyspę – Glonek. Stali na ostrym cyplu kończącym wyspę i
patrzyli na
fale omywające go ze wszystkich stron. Przestrzeń między wyspami znana była ze
zdradliwych,
wiejących z różnych stron naraz wiatrów i ze sprzecznych z sobą prądów wody. To
Glonek rozdzielał przychylny wiatr południowy i kazał mu być jednocześnie zefirem,
odbitym
nieco o Sorkę, ale też i zachodnim wiatrem, dmuchającym gdzieś z Kniei i Przytarni.
Ostrów z kolei, swym drapieżnym jak pazur cyplem rozczesywał wody toczące się z
północy.
Korytem Wielkich Wód płynęły bowiem czarne wody Wdy i krystaliczne strugi
ź
ródełek
podwodnych, pokrywających dno zachodniego wybrzeża. Tutaj, między wyspami,
mieszały
się ze sobą nagle, na przekór wiatrom usiłującym odepchnąć je w tył. Patrząc na te
tajemne
walki podwodne opowiadał Sylwin sentymentalne i bohaterskie historie o Glonku,
gdzie poznali
się kochankowie, Teodora z Fethków z Izydorem Gulgowskim, gdzie mieszkał Król
Jeziora, pan Zaborski, oraz Remus ze „skażoną mową”. A gdy wracali mając jeszcze
w
uszach szum fal, chłonąc wdzydzkie powietrze, czyste i ostre, jak narkotyk odurzające
wyziewami
lasów, był rozmarzony i spokojny. Wszakże potem nadchodziła noc i powracało
uczucie nieznanego zagrożenia, które przyczaiło się i odbywało gdzieś swój „okres
wylęgu”.
Jakże przyjemnie było śmiać się z tych złudzeń nazajutrz, w porannym słońcu! Ale
póki
trwały duszne zmory nocne, wywołane gorącym i wilgotnym powietrzem, od kilku
dni daremnie
zapowiadającym burzę, trzeba było poddać im się bez zastrzeżeń. Wydawało się
wtedy,
ż
e kopuła nieba pokryta ołowiem chmur siada mu na piersiach, tamuje oddech,
zniewala.
Szedł do chłodnej biblioteki i czytał lub rozmawiał z Waldemarem i Maksymem,
którzy z
niewiadomych przyczyn także mantykowali po nocach.
Do najbardziej celebrowanych form życia towarzyskiego na wyspie należały
grzybobrania.
Niestety, w tym roku na grzyby było za sucho. Był początek sierpnia, a przecież nie
było
jeszcze nawet wysypu majowego! Nadaremnie pani Zofia, fanatyczka zbierania
grzybów,
przeczesywała wyspę. Wracała z pustym koszykiem. Na drugi dzień z rana zjawiła się
u Waldemara
delegacja, dająca do zrozumienia, w kuluarach podjęto decyzję udania się po grzyby
„za wodę”, on sam zaś ma zorganizować przewóz tak wielkiej liczby osób. Daremnie
tłuma-
czył, że skoro grzybów nie ma na wyspie, to nie ma ich także za wodą. Daremnie
rozwodził
się nad urodzajnością wyspy, przywołując jako przykład rok ubiegły, tak obfitujący w
prawdziwki,
ż
e każdy z grzybiarzy przynosił ich z lasu ponad sto za jednym wypadem. Daremnie!
Kobiety uparły się, a na to nawet Boruta nie pomoże. Wyruszono więc niezwłocznie.
Największy „czołen” Ginterów, płaskodenna łódź o nieszczególnym wyglądzie,
ciężka i
niezwrotna, ale za to zupełnie pozbawiona wywrotności, przewiozła ich bezpiecznie
na Sosnowy
Nurt. Stamtąd rozsypali się po lesie.
Lasy z tej strony wody były duże i rozległe, nie tak jednak piękne, jak lasy
pokrywające
wyspę. Wysokie sosny rosły równo, jak „pod linijkę”, tworząc na przemian z
młodniakami i
kwadratami wyrębów regularną szachownicę. Drzewostan był bardzo jednorodny. Dla
po-
rządku drzewa sadzono grupami: tu sosny, tam świerki, tam trochę liściastych. Nie
budził taki
las zaufania. Na pograniczach poszczególnych działek stały gdzieniegdzie czerwone
tablice
informujące, że na tym akurat obszarze wytruto „sówkę” albo po prostu, że nie wolno
po lesie
chodzić ze względu na niebezpieczeństwo pożaru. Poszycie lasu niezbyt dobrze
ś
wiadczyło o
respektowaniu tych tablic. Krzyżowały się tam liczne ścieżki wydeptane przez ludzi.
Przy-
klapnięty mech też zdradzał częstą ich obecność. Dopiero w głębi, z dala od
uczęszczanego
brzegu, ten nadmiernie uporządkowany, nudny las nabierał rumieńców, poczynał
skrzyć się
różnorodnością.
Sylwin szerokim łukiem obszedł kroplistą połać bagna, na którym w sezonie zbierano
ż
u-
rawiny i łochynie. Na jego skrajach rosły, bywało, czerwone kozaki, a pod jałowcami,
na
stromych stokach okalających błota zagajników spotykało się i prawdziwki. Niestety,
daremnym
było wypatrywać ich teraz. Widać taki był już nieurodzajny rok.
Tam, gdzie bagno przechodziło w rozległą łąkę, na której stała ambona do nocnego
strzelania
dzików, skręcił w górę. Po chwili znalazł się na drodze prowadzącej z płęskiego
pustkowia
do Rowu. Był to piaszczysty trakt o poboczach obrośniętych wrzosem. Jeszcze dalej
ciągnęły się młodniki pełne brzóz. I tutaj daremnie wypatrywało się kozaczych głów.
Od Rowu dzieliło go nie więcej, jak pół kilometra. Już miał zawrócić, gdy nagle z tyłu
rozległ się tętent galopującego konia. Zadziwiony przystanął i wtedy oczom jego
ukazał się
widok zadziwiający. Od strony Płęs pędziła na koniu dziewczyna z rozwianymi
włosami. Koń
był biały, z lekka tylko nakrapiany, włosy dziewczyny też miały kolor zdecydowanie
jasny, z
niewielkim poblaskiem miedzianym. Wpięta w nie była czerwona piwonia. Zanim
Sylwin
zdążył dostrzec coś więcej, koń zarył kopytami w ziemię tuż przed jego nosem.
Patrzyły na
niego czarne, śmiałe oczy. Na drobnej twarzy widniało parę piegów. Ruchliwe
nozdrza oddy-
chały nerwowo, jak gdyby chcąc się dostroić do ruchów końskich chrap.
– Pan jest ten „Dzik”? – zapytała niespodziewanie. W jej głosie brzmiała miła
wibracja,
chociaż pozbawiony był wystudiowania i kokieterii. Słychać w nim było swoistość
tubylczej
mowy, ale nie mówiła gwarą.
Sylwin stał bez ruchu, zaskoczony tą sytuacją. Zanim zdążył powiedzieć cokolwiek,
dziewczyna odrzuciła włosy z niecierpliwością i powiedziała:
– Ach, to na pewno pan! Nie trzeba tak wytrzeszczać oczów.
Powiedziała to z rozbawieniem i wewnętrzną pewnością, które pokryły jej widoczne
zdenerwowanie.
Miała w sobie jakąś naturalność, brak dystansu do siebie, co sprawiało, że błąd
gramatyczny, który zrobiła, przemienił się w uroczą ignorancję.
– Co za milczek – powiedziała i rozejrzała się szybko wokoło. Potem zniżyła się ku
Sylwinowi
i powiedziała ciszej: – Niech pan powie Borucie, że jest źle. Niech zwróci uwagę na
spalony dom. To nie żarty – dodała, widząc jego nierozumiejące spojrzenie.
– Kim pani jest? – zapytał.
– Ach, on będzie wiedział – powiedziała niecierpliwie. Potem zmierzyła Sylwina od
stóp
do głów dość bezczelnym spojrzeniem, wcale się z tym nie kryjąc. – Może jeszcze się
spotkamy
– powiedziała uśmiechając się nieznacznie. Następnie uderzyła konia w boki gołymi
piętami i popędziła w dalszą drogę.
Pozostał na drodze nic nie rozumiejąc, aż dalekie wołania z dołu lasu skłoniły go do
powrotu.
V
Spalony dom
Bukowa Góra wznosiła się tam, gdzie północny koniec wyspy przeginał się ku
zachodowi,
tworząc cypel o dziwnej nazwie: Ifranek. U stóp góry stały namioty Leszków. Gdy ich
miesz-
kańcy wychodzili o zachodzie słońca na brzeg jeziora, widzieli, jak czerwona, ciężka
kula
zapada za lasem po drugiej stronie wody. Tam właśnie znajdowała się Zatoka Płęska,
a na jej
brzegu – spalony dom.
Waldemar z Sylwinem podpłynęli pod brzeg na samym krańcu cypla i przestali
wiosłować.
Kajak posuwał się jeszcze przez chwilę siłą rozpędu, potem znieruchomiał na wodzie
w miejscu,
gdzie dno opadało z nagła, a linia wodorostów urywała się. Na jeziorze panowała
cisza,
tylko zza góry dobiegały pokrzykiwania Kajtka i burkliwe basowe gderanie Leszka.
Patrząc
na zachodzące słońce, Waldemar przypomniał sobie swój pierwszy przyjazd na
wyspę. Wtedy
czarne wcięcie w przeciwległym brzegu wydawało się daleko bardziej tajemnicze.
Po chwili chwycili znów za wiosła i popłynęli w kierunku zatoki. Gdy przepłynęli
kilka-
dziesiąt metrów, Waldemar obejrzał się. Promienie słońca oświetlały teraz wyspę,
nadając jej
zdecydowany kształt i jędrne barwy. Zagięty palec Ifranka zdawał się wskazywać
prosto na
wnętrze Zatoki Płęskiej.
Północny brzeg zatoki wznosił się ostro ku górze. Łatwo było trafić na piaszczystą
drogę
prowadzącą do pustkowia Płęsy. Gospodarstwo to, wymienione ponoć już w lustracji
z 1664
roku, pełniło funkcję sołectwa, chociaż faktycznie sołtys mieszkał jakieś cztery
kilometry na
południe, w Rowie. Te niezasłużone prerogatywy były solą w oku okolicznych
mieszkańców.
Gdy na przykład panią Weronikę Ginterową pytano o adres w kościerskim urzędzie,
poda-
wała tylko nazwę macierzystej wyspy, a następnie milczała jak grób. „Cóż to,
gospodyni, tyle
lat mieszkacie i nie wiecie, jaka to gromada?” – dziwiła się urzędniczka i biegła
sprawdzić w
księgach wieczystych. „Gromada Płęsy” – pouczała po chwili, ale Ginterowa tylko na
to cze-
kała: „Płęsy? A cóż to za gromada! Dyć my na Ostrowiu nie gorsze gospodarstwo
mamy, jak
w Płęsach. Taka sama u nas gromada jak i tam!” Po czym wybuchała awantura, której
nie
powstydziłaby się nawet słynna niegdyś karczma Knitterów w Karsinie. Tak działo się
nieodmiennie
za każdym razem. Przyczyny niechęci sąsiadów do płęskiego pustkowia były także
i inne, o tych jednak nie mówiono z obcymi, a i wśród swoich nikt nie potrafił
powiedzieć
niczego konkretnego. Ginterowa machała jedynie ręką i dawała do zrozumienia, że
gospodarstwo
to dotknęły takie same plagi, jak mieszkańców wioski. Znaczyło to, iż zaborcza ręka
miasta sięgnęła i tutaj. Widziało się tam kobiety palące papierosy, a nawet pijące
alkohol.
Ludzie „byli tam słabe: jak we Wdzydzach, nic nie lepsze”.
W jednej trzeciej drogi od jeziora do gospodarstwa stał spalony dom. O tym obiekcie
w
okolicy wiedziano najmniej. Pobudowało go ponoć dwóch mężczyzn. Było to w
pozaprze-
szłym roku. W serce lasu zjechały naraz buldożery, dźwigi i wywrotki. Minęły dwa
miesiące i
w brzozowym zagajniku stanął piętrowy dom, zbudowany solidnie, choć bez smaku.
Był cały
z betonu, jedynie piętro wyłożono z zewnątrz drewnem, bardziej przez wgląd na modę
niż na
użyteczność. W oknach tkwiły grube kraty. Zbierający w okolicy grzyby widzieli
czasami
ludzi na tarasie domu, ale nikt nie wiedział, kto jest gospodarzem budynku. Chociaż
nie ogrodzony,
dom nie przyciągał jakoś, nie nęcił, nie zapraszał. Podobno kiedyś spragnionemu tury-
ś
cie odmówiono tam szklanki wody. Wiedzeni instynktem autochtoni omijali więc
zabudo-
wania, których okolice zaczęły zresztą wkrótce straszyć wyniszczonym poszyciem i
walają-
cymi się śmieciami. Zastanawiano się tylko wieczorami, jak w środku państwowego
lasu mo-
gła powstać tak szybko ta budowla i „kto za tym stoi”. „Leśny” z Lipusza zachowywał
na ten
temat powściągliwe milczenie. „Dejta mnie ludzie spokój – mawiał najwyżej. – Za
wysokie to
dla mnie sprawy, niech ta się na górze martwią”. Dawał jednak do zrozumienia, że
dom jest
„dzikim lokatorem” na terenie jego lasów.
Jakoż po pewnym czasie istotnie ktoś „na górze” zaczął się tym martwić, a na dodatek
okazało się, że właścicieli, niespodziewanie dla nich samych, także ktoś przerasta, bo
dom
nagle opustoszał. Ciężkie kłódki wisiały na drzwiach budynku, a także na bramie
drewnianego
hangaru stojącego nad brzegiem jeziora, gdzie trzymano łodzie. Ci, którzy znali
jakoby
właścicieli, twierdzili, że przestali oni pojawiać się w okolicy. W domu, pomimo jego
za-
mknięcia, miały się natomiast dziać dziwne i tajemnicze rzeczy. Może został
zbudowany „po
trupach”, przypuszczano, bo ze środka dobiegały często jakieś niesamowite dźwięki.
A jakże!
Wszyscy pamiętali tamten dom, daleko za Lipą, którego nazwy lepiej było nie
wymawiać.
Właściciel zamordował w szale żonę i dwoje dzieci. Od tamtego czasu budynek był
pusty. Bo
chociaż spadkobiercy usiłowali go sprzedać, to przecież nikt nie wytrzymał tam dłużej
niż
jedną noc. Uciekali z krzykiem i żądali zwrotu pieniędzy. Niektórzy nawet prosto do
wariatów
trafiali – ci już po forsę nie przychodzili. Dobry interes nawet był. Dopiero niedawno,
trzecie czy czwarte pokolenie po tamtym dom sprzedało. Widać ofiara się spełniła.
Ginterowa
miała inną opinię: „panie, tych nowych ludzi to i duch się zalęknie!” Tak czy owak,
skoro
takie już historie w okolicy się działy, tutaj sprawa mogła być podobna.
– A jak jest naprawdę? – zapytał Sylwin.
Waldemar uśmiechnął się z naiwności przyjaciela.
– A skąd ja mogę wiedzieć, średniorolny gospodarz? Prędzej ty mógłbyś przywieźć
jakieś
plotki gdańskie! To są sprawy na poziomie metropolii – ciągnął ironicznie. – My tu
możemy
tylko obserwować ich zewnętrzny kształt i poddawać się magicznym wyjaśnieniom.
Sylwin spojrzał z niedowierzaniem.
– Wierzysz w te opowieści?
– Ach, nie! – skrzywił się. – One nie odpowiadają prawdzie, ale jakąś jednak prawdę
mał-
pują. Te metafory, bracie. Tu się mówi o czymś przez coś innego. Takie – struktury
homologiczne.
– Zmieńmy temat – powiedział Sylwin ziewając.
– A więc dobrze. Widzisz, chodzi pogłoska, że ta turystka, czy turysta, któremu
odmówiono
wody, głośno złorzeczył niegościnnym gospodarzom. No i widzisz, dom się spalił.
Tylko
jeden sezon w nim przemieszkali. A takie rzeczy ludzie chwytają – i to olbrzymieje…
– Olbrzymieeeje! – przedrzeźniał Sylwin. – Jak tak dalej pójdzie, zmienisz się w
ludowego
maga – dodał.
– A zmienię – powiedział twardo Waldemar i zamilkł.
– Po diabła my tam płyniemy, panie Boruta – podjął Sylwin po chwili. – Jakaś
powiatowa
lady Godiva posyła mnie ni stąd ni zowąd na jakieś nocne eskapady, a ja na dodatek
nie mogę
się dowiedzieć, o co chodzi!
– W tej sprawie wiem tyle, co i ty.
– A w innych sprawach?
– Inne sprawy, jak sama nazwa wskazuje, są inne. Po prostu nie należą do tej sprawy
– zi-
rytował się nagle Waldemar.
– Jak taki betonowy dom mógł się w ogóle spalić?
Sylwin dyplomatycznie zmienił temat.
– Otóż to jest ciekawe – ożywił się Boruta. – Mury się spaliły, ale las dookoła nie
zajął się
nawet. Chodzą słuchy, że ktoś musiał im pomóc, i to dość usilnie. Może właściciel
zoriento-
wał się, że sprawa zabrnęła za daleko i postanowił zażegnać ją usuwając przedmiot
całej afery
– dom. W końcu ubezpieczenie też jest coś warte!
Wpłynęli do zatoki, gdy słońce całkowicie zniknęło za ścianą lasu. Tafla wody była tu
cał-
kowicie gładka. Kiedyś, gdy szczupaki występowały masowo we wdzydzkich
wodach, tutaj
przypływano na łowy. Zatoka była płytka. Jej bagniste dno porastała moczarka
kanadyjska, a
po wierzchu pływały nenufary. Brzegi porośnięte trzciną dawały dobre schronienie
drapieżni-
kom. Płynęli właśnie wzdłuż pasa trzciny. Dopiero gdy siedzący z tyłu Waldemar
skręcił zdecydowanie
w prawo, Sylwin dojrzał wąski korytarz, prowadzący do brzegu. U jego końca
widniała nieudolnie sklecona z bali kładka. Dobili do niej z trudem, tak płytko było w
tym
miejscu. Dno kajaka szorowało o muł, dobywając spod niego bąble śmierdzącego
gazu.
Wysiedli. Waldemar przywiązał kajak do pomostu i ruszyli w las. Wąska ścieżka
prowa-
dziła pod górę. Pięćdziesiąt metrów dalej ich oczom ukazały się kikuty spalonego
domu.
Górne krawędzie ruin były ostro postrzępione i czarne od spalenizny. Sterczały w
niebo,
przywalone gdzieniegdzie nadpalonymi belkami, zwalonymi bezładnie. Puste
oczodoły okien
czerniły się złowrogo. W niektórych były jeszcze kraty.
– Ludzie wynieśli, co się dało – rzekł szeptem Waldemar. – Kraty, kaloryfery, piec od
centralnego. Zostało to, czego nie mogli wyrwać ze ścian. Po pożarze traktowali
dom…
Przerwał nagle. Sylwin już wcześniej to zauważył.
Z lewej strony ruin świeciło się w oknie. Przez pozbawiony szyb otwór widać było
cienie
ludzkie kładące się na ścianach wewnątrz pomieszczenia.
– To duchy tych twoich budowniczych – rzekł Sylwin. W jego głosie nie było nadziei,
ż
e
ta wypowiedź rozśmieszy rozmówcę.
Kucnęli obaj przy krzaku rokitnicy. Przez dłuższą chwilę słyszeli tylko swoje
oddechy.
Potem dobiegły ich także głosy z wnętrza.
Spokojny, wibrujący głos męski wypowiadał miarowo słowa, których nie sposób było
z tej
odległości zrozumieć. Chwilami przypominało to melorecytację, chwilami dziwaczną
mszę
zbliżoną do wschodniego obrządku. Odpowiedzią były nieartykułowane dźwięki,
wypowiadane
przez kobietę. A może była to tylko sugestia, gdyż na ścianie pokoju widać było, na
tyle
wyraźnie, na ile pozwalało migotliwe światło świecy lub lampy naftowej, cień
długowłosej
dziewczyny. Włosy zwieszały się tworząc rodzaj klosza nad czymś, nad czym
pochylała się
przez cały czas. Jej ciało, zgięte pod kątem prostym, kołysało się miarowo w takt słów
wypowiadanych
przez mężczyznę. On sam stał wyprostowany tuż za nią. Ich cienie stykały się
na ścianie i zdawały jednoczyć w tym niesamowitym kołysaniu. Po chwili wszystko
ucichło.
Cienie zapadły się gdzieś w dół. Zdawało się, że ze środka dobiegają teraz szepty lub
oddechy,
a może tylko łagodne powiewy wiatru szeleściły liśćmi.
Nie wiadomo jak długo to trwało. Nagle rozległ się wyraźny łoskot i głos kobiecy
powie-
dział:
– Można by sprzątnąć to żelastwo.
Głos sprawiał wrażenie sennego, a słowa rozwlekały się nienaturalnie.
Na ganku, a raczej tam, gdzie kiedyś znajdował się ganek, stała kobieta. Nie można
było w
ciemności dostrzec szczegółów jej wyglądu. Zeskoczyła na ziemię i zniknęła za
rogiem domu.
Wróciła niedługo, ale nie weszła do środka, tylko powiedziała:
– Chyba jadą.
To samo pomyśleli ukryci obserwatorzy, gdyż istotnie dał się słyszeć warkot
przybliżający
się z każdą chwilą. Instynktownie poczęli wycofywać się w kierunku dalej
położonych krzaków.
Uważali, aby nie zdradzić swej obecności, ale obawy ich były płonne. Dziewczyna
stała
przed spalonym domem i kołysała się lekko, jak gdyby nie mogąc uspokoić
rozdokazywanego
ciała. Nie przerwała tych ruchów nawet wtedy, gdy pod stopą Waldemara trzasnęła
sucha
gałązka. Początkowo zmrożeni, a potem ośmieleni tym faktem, śmielej postąpili do
tyłu i
uplasowali się za rozłożystym krzakiem jałowca. Czas był najwyższy.
Ś
wiatła reflektorów wdarły się raptem w uśpiony las przecinając go krzyżowymi
smugami.
Rycząc silnikami motocykli na polanę wjechało kilku ludzi. Maszyn było chyba trzy,
zaś
przyjezdnych w sumie naliczył Sylwin pięciu. Po głosach można było przypuszczać,
ż
e są to
młodzi mężczyźni. Siedzieli jeszcze na swoich opancerzonych rumakach i wydawali z
nich
groźne grzmoty silników. Władczo omiatali okolicę światłami reflektorów.
Doprawdy, Sylwin
z Waldemarem mogli sobie pogratulować, że wybrali kryjówkę tak gęstą.
Nagle światło reflektora padło na dziewczynę. Z mroku wyłoniła się szczupła
sylwetka. W
tym oświetleniu wydawała się niemal chłopięca. Wrażenie to podkreślały krótko
upięte,
ciemne włosy i męska koszula zarzucona niedbale na nagie ciało.
– Hej, Frania, komary cię potną – rozległ się młodzieńczy głos. Zawtórowały mu
ś
miechy.
Dziewczyna zgarniała niezręcznie poły koszuli i zakrywała bez przekonania małe,
ostre piersi
próbujące wydostać się na wolność. Koszula była za mała. Zakrywając jedno,
odsłaniała drugie.
Chłopcy jeszcze przez jakiś czas mieli powody do wesołości, ale ona, pogrążona w ła-
godnym transie, niewiele sobie z tego robiła. Odganiała złośliwe docinki, jak
niedźwiadek
uporczywą muchę. Wreszcie z wnętrza wyszedł mężczyzna i śmiechy ucichły.
Dziewczyna z
ujmującą nieporadnością schowała się za jego plecami. Była to niezręczność
rozkwitającej
dopiero kobiecości, jak pomyślał Sylwin konstatując jej bardzo młody wiek.
– Co za granda? – zapytał mężczyzna, a ponieważ nie otrzymał odpowiedzi na to
retoryczne
pytanie, dodał: – Włazić do środka i nie hałasować.
Gdy pojawił się przed domem, chłopcy przestali świecić w tym kierunku, toteż jego
twarz
tonęła w półcieniu. Miał na sobie spodnie, ale za to był bez koszuli. Odwrócił się
teraz i
pchnąwszy dziewczynę w ciemną wnękę wejścia zatrzymał w ręku jej jedyne okrycie.
Ktoś
puścił za nią zachłanny strumień światła, ale w ciemności zabłysły jedynie chude
plecy męż-
czyzny i jego ostrzegawczo uniesiona ręka. Reflektor zgasł natychmiast. Za chwilę
nocni
jeźdźcy także poczęli wchodzić do środka. Lampa oświetlająca pokój rozbłysła teraz
jaśniej,
ale zaraz potem ktoś podszedł do okna i zasłonił je kocem.
Jeszcze przez kilka minut pozostali w swej kryjówce, aż Waldemar dał znak do
powrotu.
Nie kryjąc się zbytnio schodzili w dół tą samą drogą, którą przyszli.
Sylwin szedł z tyłu. Patrzył na barczyste plecy Waldemara, który, znając lepiej drogę,
wy-
przedzał go coraz bardziej. Nurkował po krzakach, zostawiając bezradnego
towarzysza w
gąszczu. Ów zagłębiał się na chybił trafił w to miejsce zarośli, które zdradzało jeszcze
koły-
saniem obecność człowieka i rzeczywiście – w głębi wiła się ścieżka. A tymczasem
niecierpliwy
przewodnik już forsował następny krzak; tak przynajmniej wynikało z odgłosów.
Koło hangaru krzaki urwały się. Plecy Waldemara zniknęły za rogiem budynku, ale
Sylwin
nie musiał już spieszyć za nim. Byli na brzegu jeziora; drogę do kajaka znał. Pamiętał
nawet,
ż
e idąc w górę, obchodzili budynek z przeciwnej strony. Tamta dróżka wydawała się
wygodniejsza.
Zanim jego mózg zdążył zarejestrować podejrzany szelest usłyszany z boku, potężne
kop-
nięcie zwaliło go z nóg. Przeciwnik znał się na rzeczy! Jego noga wylądowała na
prawej kostce
Sylwina akurat wtedy, gdy lewa noga robiła krok w przód, a ciężar ciała spoczywał na
prawej. Przy każdym kroku istnieje chwila, kiedy środek ciężkości ciała wysunięty
jest jak
najdalej w bok, a człowiek balansuje na jednej nodze. Kto umie wykorzystać ten
nieskończe-
nie mały moment nierównowagi, potrafi zwalić z nóg nawet olbrzyma. Przeciwnik
Sylwina
nie był jednak Dawidem uciekającym się do podstępu wobec Goliata. Przeciwnie, gdy
Sylwin
musnąwszy zaledwie umysłem całą sytuację, przekonał się, że jego sprężyste ciało
zerwało
się z ziemi i samoistnie przyjęło pozycję obronną, zobaczył przed sobą mężczyznę
dorównu-
jącego mu wzrostem, lecz daleko bardziej krępego. I – do diabła: mężczyzna ten
trzymał w
ręku strzelbę! O pomyłce nie było mowy. Najwidoczniej jednak nie zamierzał
strzelać, gdyż
teraz, gdy kluczyli wokół siebie na wąskiej ścieżce niby zapaśnicy, ujął nagle broń za
koniec
lufy i zadał cios. I znów ciało Sylwina przypomniało sobie dawny trening. Myśli
odnalazły go
dopiero wtedy, gdy jego tors wychylał się maksymalnie w lewo. Kolba strzelby
przeleciała o
parę milimetrów od głowy. Jego prawa noga dosięgła klatki piersiowej przeciwnika.
Tamten,
trafiony znienacka w momencie, gdy zataczająca łuk broń pozbawiła go równowagi,
upadł
natychmiast, a chcąc zamortyzować upadek, wypuścił strzelbę z ręki. Wykonał za to
miękkie-
go kozła przez bark i już stał gotowy do walki. Nie zwracał pozornie uwagi na leżącą
broń,
ale Sylwin wiedział, że tak nie jest. Krążyli znów wokół siebie, aż Sylwin wyczuł
moment i
zadał cios, konstatując z zadowoleniem, że przeciwnik nie jest tak biegły w sztuce
uników,
jak on. Cóż z tego! Cios nie zrobił na tamtym większego wrażenia, chociaż Sylwin
czuł jego
siłę na własnych kostkach. Za to w następnym momencie, gdy odparował uderzenie
przeciwnika,
zdał sobie sprawę z jego mocy. Ręka zwisła na chwilę jak sparaliżowana i gdyby nie
zrobił uniku całym ciałem, walka zakończyłaby się dość marnie. Teraz wiedział
przynajmniej,
czego się trzymać. Przez jakiś czas pozwalał nieznajomemu zadawać ciosy w próżnię.
Był od
niego o wiele szybszy, ale ciosy daremnie przeszywające powietrze wokół jego ciała
budziły
w nim grozę i szacunek. Gdy tak stali naprzeciw siebie, z wielkim rozmysłem
manewrując
sprężonymi do skoku ciałami, dał się nagle słyszeć spokojny, w tonie konwersacji
towarzyskiej
utrzymany głos:
– Witam pana doktora.
Wystarczył ten krótki moment zdumienia, które nawet nie zdążyło odmalować się na
twarzy
przeciwnika, i noga Sylwina wylądowała w tym miejscu, które już starożytnym było
znane
jako splot słoneczny. Nieznajomy zwinął się wpół, a głos Waldemara krzyknął:
– Do kajaka!
W trakcie szaleńczego biegu posłyszeli okrzyk: „stój”, a w ślad za nim rozległ się
donośny
wystrzał.
– Strzela w powietrze – wydyszał uspokajająco Sylwin. – Szybko, jeśli nie chcemy
mieć
całej tej bandy na karku!
Już byli jednak u celu. Waldemar brodząc ofiarnie po kolana w mule spychał kajak, w
którym
siedział Sylwin i pomagał mu odpychając się wiosłem od kładki. Ruszyli. Trzask
pękają-
cego drzewa uświadomił im, że zapomnieli odwiązać cumę.
– Kajak czy pomost? – spytał Sylwin bez zbytniej ciekawości.
Płynęli jednak bez przeszkód. Waldemar kierował w lewo, wzdłuż trzcin, gdzie
wszystko
tonęło w głębokim cieniu. Potem skręcili pod kątem prostym – na Ifranek. Za nimi
kłębiły się
wzburzone głosy, nie było jednak słychać, aby szykowano się do przeprawy przez
wodę. Było
to zrozumiałe, gdyż żadna łódź nie stała przy brzegu, a wyciąganie jej z hangaru
byłoby zbyt
czasochłonne. Nie wiadomo nawet, czy mieli do niego klucze.
Czarne kontury Bukowej Góry rysowały się na tle nieba. Wpływali stopniowo w
zasięg jej
działania. Niby magnetyczna góra z bajek wabiła ich pod skrzydła cienia rzucanego na
wodę,
ale było to przyciąganie oparte o siły dobra i bezpieczeństwa emanujące z jej
wiekowych
drzew, a nie moc nieludzka.
Musiało być około dziewiątej, gdyż wschodził już księżyc. Wczoraj jeszcze w pełni,
w
dalszym ciągu oświetlał mocno jezioro. Na szczęście nie mogli być już w żaden
sposób widoczni
z drugiej strony.
– Coś ty, u diabła, powiedział? – przypomniał sobie Sylwin.
– Masz na myśli tego „pana doktora”? Doprawdy nic innego nie przyszło mi na myśl.
Czy
potrafiłbyś wymyślić coś bardziej zaskakującego?
Istotnie. Nie potrafił. Efekt tych absurdalnych w głuszy leśnej słów był doprawdy
zaska-
kujący. Pomyślał z uznaniem o refleksie i lotności przyjaciela. Jego umysł wydawał
mu się
dotąd solidny i rozległy, ale nieco przyciężki.
Tymczasem po drugiej stronie usłyszeli warkot motorówki. Więc jednak otworzyli
hangar!
Nie mogła to być inna motorówka. Jezioro od jakiegoś czasu stanowiło strefę ciszy i
tylko
nieliczni pozwalali sobie na łamanie przepisów. Nasłuchiwali z niepokojem, ale
motorówka
minęła koniec Ifranka i pomknęła w głąb Wielkiej Wody. Wkrótce warkot umilkł za
Bukową
Górą. Oni tymczasem dobijali już do obozu Wegetariańskich.
Przy ognisku siedziało parę osób. Nastrój był nieszczególny. Znać było, że
pokrzepiono się
niedawno jakimś dobrym trunkiem, ale nie poprawiło to wcale humorów. Gabriela
trzymała
nawet w ręku naczynie z jej ulubionym likierem z żółtek, ale wydatny nos
wpuszczony niemal
w kieliszek współgrał z półgłośnym mamrotaniem skierowanym ku mężowi. Ten zaś
próbował opowiadać dowcipy korzystając z faktu, że Dzidka, mająca krótką pamięć,
nie pa-
miętała ich z zeszłego roku. Osoby z lepszą pamięcią zaprotestowały jednak żywo,
twierdząc,
ż
e zdarza im się słyszeć dany dowcip nawet po raz piętnasty. Wtedy Leszek począł
nucić jed-
ną z trzech znanych sobie piosenek, a była to melodia góralska rozpoczynająca się od
słów:
„wzięli ją pod ręce”. Co powiedziała wtedy Gabriela, tego nikt nie usłyszał, ale Lesio
przestał
ś
piewać, a Kajtek zarżał głupawym śmiechem. Głośne plaśnięcie ręki ojcowskiej o
wystrzy-
ż
oną pałkę syna rozległo się w ciszy wieczoru.
Wtedy właśnie Sylwin i Waldemar zjawili się przy ognisku. Waldemar rozumiał
dobrze
powody kiepskich humorów. Młodzi Wegetariańscy wyjeżdżali już jutro do swojej
Złotoryi.
Czynili to niechętnie, wyrzekając na krótki urlop. Pani Zofia także miała wyjechać za
parę
dni. Dodatkową przyczyną złego humoru babci Eryki był fakt, że matka natura
niedostatecznie
wygładziła powierzchnię wyspy, przez co ona, wychodząc gdziekolwiek, ustawicznie
się
potykała. Starsza pani była zresztą stale podenerwowana możliwością zaistnienia
burzy, a
także ciągłą obawą o dzień następny: co też jej dzieci, wnuki i prawnuk wymyślą. Nic
dziwnego,
ż
e Waldemara zasypano z punktu wyrzutami, które spływały częściowo i na Sylwina.
Jak mogli gdzieś pływać, skoro to pożegnalny wieczór Leszków? Jak mogli w ogóle
pływać
po nocy, argumentowała dodatkowo babcia, skoro po ciemku można się gdzieś
zaplątać? – tu
staruszka wyciągnęła żylasto-kościste, ale mocne piąstki i poczęła wywijać w
powietrzu
młynka dla zilustrowania swoich słów.
Zaplątać? Owszem, zaplątali się! Waldemar w kilku słowach opowiedział o walce z
nieznajomym
napastnikiem, przemilczając jednak to, co widzieli w spalonym domu.
– Szkoda, że mnie tam nie było – powiedział złowrogo Leszek. – A coś ty robił przy
spalonym
domu?
Okazało się, że i Leszek zna to miejsce. Stamtąd przecież przywiózł w zeszłym roku
dwie
pełne łodzie szczap brzozowych, które po spaleniu się domu pozostały bezpańsko w
drewutni.
Ależ one się paliły! Kajtek aż westchnął na to wspomnienie. Czarliński, który właśnie
zjawił
się przy ognisku z Jolantą, także przyznawał się do znajomości tego miejsca. Nawet
Maksym
wyznał, że zbłądził kiedyś w tamte strony, aby zerknąć, co też „skatina” pobudował.
Sylwin
był do głębi rozczarowany tą powszechnością doświadczeń i powiedział, że cała
przygoda
wydaje mu się teraz o wiele mniej egzotyczna.
– Ale walka pozostaje walką – powiedział Czarliński – bez względu na miejsce.
– Co też pan mówi – oburzyła się Janka. – Na swoim walczy się o wiele lepiej i
dzielniej.
Czarliński uśmiechnął się z lekka i powiedział z przesadną ugodowością:
– Tym większa chwała naszemu rycerzowi, że napadnięty na obcej ziemi, dzielnie
stawił
czoła.
Wszyscy się teraz uśmiechnęli. Sylwin zamiast rozżalenia poczuł do Czarlińskiego
wdzięczność za zbagatelizowanie wydarzenia. Stanowczo zbyt łatwo ulegał jakiejś
naturalnej
magii tutejszej, która wszystko wyolbrzymiała. Napad chuligański, który w mieście
był nader
przykrym, niespodziewanym epizodem, tutaj samoistnie zaczynał obrastać w jakieś
fantastyczne
znaczenia.
– Z tego co słyszę, zna się pan na mordobiciu – rzekł, tym razem poważnie,
Czarliński.
Sylwin wzruszył skromnie ramionami, za to Waldemar rzekł z niejaką przechwałką w
głosie:
– O, to państwo nie wiecie, że Sylwin…
Nie mieli się jednak dowiedzieć, co mianowicie, ponieważ przedmiot tej wypowiedzi
po-
trącił właśnie niechcący ramię pani Eryki, niosącej do ust szklankę tak zwanej
„kowbojki” –
herbaty parzonej wprost na ognisku, ta zaś wylała się na nogę jej córki. Podniósł się
wrzask i
obie kobiety wszczęły spór na temat poczucia winy. Sylwin z wytrwałością godną
lepszej
sprawy dowodził, że tylko on ponosi winę.
– To państwo nie wiecie – ciągnął swoje Waldemar, ale tym razem Sylwin, czyszcząc
usłużnie plamę na spodniach poszkodowanej, zawadził nogą o tacę z trunkami i
przewrócił
jedną z butelek. Co najmniej cztery pary rąk wyciągnęły się na ratunek, a tyleż par
oczu z
dezaprobatą spojrzało na Sylwina.
– To państwo nie wiecie – zaczął po raz trzeci Waldemar spoglądając znacząco na
przyjaciela
i zanim doszło do nowego wypadku, dokończył: – że Sylwina nazywają „Dzikiem”?
Wiadomość przywitano ze zdziwieniem. Panna Jolanta zaśmiała się nawet dźwięcznie
i
zaklaskała w dłonie z radości. Niektórym wydawało się, że Waldemar miał
powiedzieć coś
innego, ale w ferworze zdarzeń zapomniano już, o co chodziło, tym bardziej że na
usilne
prośby Czarlińskiego Waldemar opowiedział częściowo i o tym, co widzieli w
spalonym domu.
– Zaraz, zaraz – powiedział Leszek. – Mówiłeś, że kobieta wewnątrz budynku miała
długie
włosy, a teraz okazuje się, że jednak miała krótkie. Coś tu jest nie w porządku.
– Może były tam po prostu dwie kobiety? – zaproponował Czarliński.
– Mogła też włosy podpiąć – podsunął Sylwin.
– Opowiadam, co widzieliśmy – rzekł Waldemar. – A widzieliśmy najpierw cienie.
Nietrudno
się w takim wypadku pomylić.
– Ja jednak sądzę, że wyraźnie… – zaczął Sylwin, ale przerwał mu okrzyk
Waldemara.
– Oj, bo znowu wyleje się herbata!
Faktycznie, przestraszona krzykiem babcia uroniła parę kropel ze swej szklanki.
Miała
bowiem zwyczaj napełniać wszystkie naczynia aż po brzegi.
– Pan coś zaczął mówić – upomniał się po chwili Czarliński.
– Ach, nic takiego – zbagatelizował Sylwin. – Po prostu chciałem powiedzieć, że w
tym
skąpym oświetleniu wyraźnie nie było widać. Jakiś inny cień mógł nakładać się na
cień
dziewczyny imitując włosy.
– Ech, te dziewczyny! – rozmarzył się nagle bez wyraźnego związku Leszek,
przeciągając
się lubieżnie. Potem wyciągnął się jak długi, wsadzając nogi niemal w ogień i kładąc
głowę
na kolanach żony. – Co, Gabrycha, gniewasz się? – zapytał przymilnie, ona zaś
prychnęła jak
pogłaskana pod włos kotka.
Potem już nie powracano do tych tematów. Rozmowa przybrała ton paranoiczny, tak
chęt-
nie podejmowany przez mieszkańców wyspy. Waldemar z Lesiem, wodzireje takich
rozmów,
z chęcią dokooptowali na trzeciego Sylwina, także lubującego się w absurdalnych
rozważa-
niach. Toteż rozmowa toczyła się teraz z wolna i o niczym, a wśród mielizn
idiotycznego,
chłopięcego paplania, nie bez udziału Kajtka, wybuchały czasem perełki czystego
nonsensu.
Kobiety nadążały za nimi swą wesołością, chociaż płynęła ona ze źródła bardziej
naturalnego
– z czystej radości życia. Doktor Czarliński uśmiechał się uprzejmie, mając na
uwadze powa-
gę swojej osoby. Nawet Czoper merdał radośnie ogonem, gdy wybuchały salwy
ś
miechu.
Jedynie babcia Wegetariańska, nie mająca zrozumienia do tego typu humoru, kiwała z
politowaniem
głową i zasępiała coraz bardziej i tak już podobne do sępiego oblicze. Gdy zaś
ś
miech sięgał zenitu, gdy potężny ryk Leszka mieszał się z niedoścignionym rechotem
Tadeusza
Tymoteusza het, pod pułapem obłoków, babcia Wegetariańska wzdychała ciężko i
mó-
wiła: „oj, głupki, głupki”.
Wracali późną nocą. Niebo, całkiem już pokryte grubą warstwą chmur, przykrywało
wyspę
miękkim kloszem, odgradzało od świata zewnętrznego. Nie śmiali już przerywać
natchnionej
ciszy panującej pod tą kopułą. Ich serca i umysły opanowała również cisza, tłumiąca
niepo-
kojące wrażenia minionego dnia, kojąca myśl o rannym wyjeździe.
Jolanta zbliżyła się powoli do Sylwina i zaczęła wypowiadać półgłosem wiersz,
którego
nigdy wcześniej nie słyszał.
Ciemno i sny ludzkie leżą
w swych pudełkach na wystawie
cień skulony w lampie zamarzł
nad oknami zmartwionymi łódź przepływa
Smętek w chacie zasuszonej
pod pułapem sieci łata
mgiełka siwiutkiego życia
w dzieży z chleba opróżnionej
Gra na skrzypcach paleniska diabeł stary
co w kapliczce ma przydrożnej domu strzęp
w szybie zasłuchana olcha
zamyślony korzeń sosny u jej brwi
W oddali odezwał się niepokojąco puchacz. Sylwin poczuł głowę dziewczyny na
swoim
ramieniu.
VI
Pożegnanie
– Tak, tak, tak – powiedział w zadumie Waldemar.
Siedział w swoim ulubionym fotelu obok kominka, w którym tej nocy nie płonął
ogień. W
bibliotece było jednak i bez tego bardzo gorąco. Sylwin przechadzał się z wolna
wśród ksią-
ż
ek, zatopiony w myślach. Jak nigdy przedtem wyglądał w tym otoczeniu obco, jak
egzotyczne,
leśne zwierzę zamknięte nagle w klatce.
– Nalej mi jednego – powiedział Waldemar nie ruszając się z fotela.
Spojrzał z wahaniem i podszedł do stolika spełniającego funkcję barku.
– Ach, nie – zaśmiał się Boruta. – Nie powiesz mi, że za dużo piję, bo to nie leży w
twoim
stylu. W tym stylu, do którego dzisiaj nagle powróciłeś. He, he – nie patrz tak na
mnie. Mam
na myśli całe twoje zachowanie. Chodzisz po tym dywanie jak dziki kocur. Te obrazy,
książ-
ki, gryzą się z tobą, jak dwa kolory nieodpowiednio dobrane.
– Ja sam również napisałem książkę – rzekł zdawkowo Sylwin.
– Ach, wiem – łagodził Boruta – co nie zmienia faktu, że teraz jesteś dawnym
Sylwinem,
który ma, hm… – zdrowy stosunek do literatury.
– Zgadzam się z tobą, cokolwiek przez to rozumiesz – powiedział Sylwin z wyraźnym
zamiarem
zakończenia tej rozmowy.
Po raz drugi tego wieczoru nawiązywał Boruta do jego przeszłości, która, aczkolwiek
burzliwa i romantyczna, nie zasługiwała z pewnością na miano nienagannej. Czyżby
wtedy,
gdy rozlanie herbaty przerwało szczęśliwie jego wywód, miał zamiar zdradzić źródło
niezwy-
kłych umiejętności prowadzenia walki wręcz, których dowody złożył Sylwin? Jako
jedyny
znał je w całej okazałości. Pamiętał te czasy, gdy niespokojna natura Sylwina
Radzikowskiego
dawała sobie upust w awanturach wielkomiejskiego podziemnego światka, gdzie
zwierzę-
ca sprawność fizyczna stanowiła podstawę podziałów społecznych. Gdzieś wysoko,
bliski już
szczytów hierarchii tej społeczności, złapał nagle inny wiatr i szczęśliwie skierował
swe życie
w inną stronę. Pozostały mu jednak szczególne umiejętności udatnego rozbijania
twarzy przeciwników
i równie sprawnego chronienia swojego ciała przed ciosami tamtych. Pozostali też
przyjaciele, których przy największej oględności można by nazwać dziwnymi.
Doceniano
wprawdzie fakt, że wielu z nich wchodziło pod jego wpływem na tak zwaną uczciwą
drogę
ż
ycia, co traktował po części jako zadośćuczynienie swym młodzieńczym błędom,
niemniej
krąg znajomych autora poczytnej książki i uczestnika poważnych zjazdów
międzynarodo-
wych budził opory jego nowego otoczenia.
– Ależ nie, Dziku – powiedział Waldemar, czytając jakby w jego myślach – nie
zdradził-
bym twojej andrusowskiej przeszłości. Nawet gdybyś nie potrącił tak perfidnie Bogu
ducha
winnej staruszki, rozlewając jej herbatę.
– Ale zacząłeś mówić…
– Och, chciałem tylko powiedzieć, że uczyłeś się na kursach samoobrony, czy coś w
tym
rodzaju.
– I o tym lepiej było nie wspominać – odparł Sylwin, a na zdziwione spojrzenie
przyjaciela
dodał: – Nie wiem dlaczego, ale tak mi się wydaje.
Waldemar wzruszył ramionami i rzekł:
– Rozumiesz więc chyba, dlaczego nie chciałem prowadzić dalej tych rozważań o
włosach
dziewczyny, czy była jedna, czy dwie. – Po chwili milczenia dodał: – Ale mnie się nie
tylko
w y d a j e. Ja mam powody, aby sądzić, że nie należało wypowiadać swoich
przypuszczeń.
Od kilku chwil Sylwin stał przy pustym fotelu i zrzucał ubranie. Teraz był tylko w
kąpie-
lówkach i oglądał swoje ciało pokryte gęsto sińcami i zadrapaniami. Bez ubrania jego
chło-
pięca sylwetka stawała się nadspodziewanie barczysta, muskularna, zatracała
smukłość i kru-
chość. W tej chwili przerwał badanie stanu uszkodzeń swej osoby i spojrzał na
mówiącego.
– Jakież to są powody? – zapytał.
– Szkoda mówić, chociaż jeśli tak dalej pójdzie, kiedyś będę musiał ci powiedzieć.
– Do diabła! – wykrzyknął Sylwin w irytacji i podskoczył ku niemu. – A to jest dla
ciebie
mało?
Podtykał mu pod nos siniaki i obtłuczone kostki rąk, aż Waldemar musiał cofnąć
głowę,
aby uniknąć uderzenia.
– Co znaczy „kiedyś”?! – wściekał się dalej Sylwin. – Czy to może znaczy, że
powiesz mi
o tym w mowie pogrzebowej nad moim grobem?
– Weź te giry! – krzyknął Boruta, gdy zobaczył tuż przed swoim nosem nogę Sylwina
na-
znaczoną kopniakiem napastnika.
– Weź te giry – przedrzeźniał Sylwin. – A czemu wtedy nie kazałeś mi ich wziąć, gdy
osłaniały twoje tajemnicze sprawy, o których nic nie wiem? Nie, albo się wreszcie
dowiem,
co tu się dzieje i dlaczego nadstawiam karku, albo wyjadę jutro.
– Ależ, człowieku! – twarz Waldemara wyrażała bezbrzeżne zdziwienie. – Jeśli
chodzi o tę
napaść, wiem równie mało, co ty. Nic nie wiem, rozumiesz? Ja mówię o czymś
zupełnie innym.
Popatrzył na Sylwina z wyczekiwaniem, ale tamten milczał zacięcie.
– To są sprawy całkiem prozaiczne – ciągnął Waldemar. – Nie wiem, co sądzić o
takich
dziwnych wydarzeniach, jak telegram, który jakoby otrzymałeś, czy dzisiejsza napaść.
Nie
myślę jednak, aby miało to związek ze sprawą, dla której zabiegałem o ostrożność w
pochopnym
wypowiadaniu niektórych uwag. Jest to, powtarzam, rzecz całkiem banalna, do której
nie
pasuje ta sensacyjna aura. Ona się jakby dobudowuje mimochodem, przypadkowo.
Jeśli więc
twoja ostrożność wynika, jak się domyślam, z tej sensacyjnej wersji wydarzeń, jaką
sobie
budujesz, to moja – z prozaicznej. I zapewniam cię, że twoja interpretacja jest tworem
wy-
obraźni opartym na przypadkowych zdarzeniach.
– Ja nie mam żadnej interpretacji – rzekł Sylwin. – Mnie się to po prostu nie podoba.
– Zaraz nie podoba! To twoja słynna intuicja?
– Nie podoba mi się tylko, gdy mnie biją – odparł Sylwin.
– Mnie też to nie zachwyca, ale przede wszystkim z innych przyczyn niż ciebie. Te
przypadkowe
zajścia mogą narobić zgiełku wokół wyspy, co nie wyjdzie na dobre sprawie, o której
mówię.
– A więc? Dowiem się wreszcie, za jakąż to prozaiczną i banalną sprawę brałem po
pysku?
Waldemar parsknął ze zniecierpliwienia i rzekł:
– Mogę ci pokrótce opowiedzieć, o co chodzi. Sam zobaczysz, że to nie może mieć
nic
wspólnego z tym napadem. Otóż doktor Czarliński…
– Więc jednak Czarliński?
– Co „jednak Czarliński”? Jeśli powiesz coś o telegramie, przestanę mówić. Chociaż
ma to
i swoje dobre strony. Być może dzięki temu zwrócisz na niego więcej uwagi i
będziesz mógł
mi pomóc. Ja nie mam właściwej perspektywy. Za długo go znam. To zasiedziały
Kaszub. Po
wojnie gdzieś zniknął. Wrócił w latach pięćdziesiątych. Leczy w Kościerzynie, w
Lipuszu ma
letni domek. No, a u mnie bywa częstym gościem z racji wspólnych działań. Trudno
ci będzie
w to uwierzyć, ale moje skromne próby, hm, pracy organicznej – tak to nazwijmy, nie
umy-
wają się do jego poczynań. Jest znanym w regionie społecznikiem.
– To ten Czarliński? – zdziwił się Sylwin. – Ależ w takim razie wiem o nim coś
niecoś.
Całkiem inaczej go sobie wyobrażałem, nie myślałem też, że jest doktorem
medycyny. Ot,
myślałem, stary, wąsaty Kaszuba, doktorat przedwojenny z prawa, czy coś takiego.
– Brawo – zaśmiał się Waldemar. – To nawet pasuje do jego starszego brata. Ale
tamten
jest zupełnie przeciwnym typem. Siedzi ponoć w Gdańsku i nie wystawia nosa ze
swojej samotni.
Podobno doktor nie widział się z nim od wojny. Ale do rzeczy. Otóż Czarliński po-
mógł mi trochę, gdy wpadłem na pomysł zamieszkania tutaj. Potem stoczyliśmy parę
wspólnych
batalii o zachowanie tych stron w jakim takim stanie naturalnym.
Sylwin gwizdnął z ironicznym podziwem, jakby ostrzegając przed wchodzeniem w
jego
kompetencje, i zapytał:
– Gdzie tu miejsce na nieufność, którą wobec niego przed chwilą objawiłeś?
– Właśnie do tego zmierzam. Od pewnego czasu nasze drogi mimo woli rozeszły się.
Do-
kładniej – od momentu, gdy postanowiono tu założyć park krajobrazowy. Znasz ten
model
ochrony przyrody i zabytków: usuwa się ludzi z zabytkowych chałup i tworzy
skansen. Te
domy i przedmioty codziennego użytku, które przydawały się jeszcze na co dzień,
stają się
martwe. Wieś-muzeum. Koszmarne! Checz bez ludzi wali się w rok, więc zatrudnia
się bry-
gadę ludzi. Smołują, nacierają, podtrzymują, a i tak nie mają do niej podejścia. Tam
trzeba
chłopskiej ręki. Na takiej chałupie wisi gaśnica, bosak, obok – skrzynia piasku. I
strażak na
etacie, żeby to się nie zapaliło. Bo Kaszub mieszkał w takiej chałupie dwieście lat i
się nie
ceregielił, a nasza kochana higieniczna cywilizacja musi ją ogrodzić, zamknąć pod
kluczem,
oswoić jak każde dziwadło z groźnego dla niej świata natury. Postanowiono też
wysiedlić
ludzi z lasów i także je ogrodzić. Rolnictwo, jak wiesz, wywołuje skażenie
ś
rodowiska, gospodarstwa
więc także ulegną likwidacji. Czy pomyślał kto, że można uprawiać ziemię sposobem
biologicznym?
– I owszem – wtrącił Sylwin. – Byłem ostatnio na zjeździe SECO. Większość
europejskich
rezerwatów zachowuje rolnictwo biologiczne. Uprawia się tam ziemię z
powodzeniem metodami
naturalnymi, bez środków chemicznych.
– Ja też tak uprawiam. Stąd ptaków u mnie coraz więcej, wyjadają szkodniki na
całego.
Sówka mi po lasach nie grasuje, bo ją dzięcioły likwidują. Rajska wyspa, bracie. Cóż
z tego,
kiedy się uwidziało komuś, że człowiek z naturą nie może żyć. śe jeśli chce się
zachować
dzikość, to znów trzeba odczłowieczyć i ogrodzić. A co znaczy „środowisko naturalne
czło-
wieka”? To znaczy miejsce, gdzie żyje się w symbiozie z przyrodą. Jeśli więc chcą
chronić to
ś
rodowisko naturalne przez izolowanie go od człowieka, to już nie jest żadne
ś
rodowisko naturalne,
tylko muzeum przyrody. Tak jak gdyby chronić mrowiska przez usunięcie mrówek.
„Idź stąd sobie – mówią mi. – Tu nie wolno wchodzić, bo tutaj jest twoje naturalne
ś
rodowi-
sko”.
– Chcą, abyś opuścił wyspę?
– Właściwie tak. Gmina wykupuje wszystkie gospodarstwa w okolicy jeziora. Trzeba
przyznać, że doskonale płaci za tę kiepską ziemię. Toteż wszyscy chętnie sprzedają. A
ja nie
mogę, bo wiesz dobrze, że nie sprowadziłem się tu dla robienia interesów na uprawie
ziemi.
– No, a Czarliński?
– Właśnie. On jest rozdarty. Ileż razy wspólnie przekonywaliśmy różnych ludzi do
posu-
nięć, które wychodziły regionowi na dobre. Bo mieliśmy jednak pewien wpływ na
admini-
strację regionu. Teraz ja znalazłem się nagle po przeciwnej stronie. Przedkładam,
rozumiesz,
interes prywatny nad dobro ogólne. A ja wcale nie uważam, żeby tak było. Tu, na
wyspie,
którą gmina chce odkupić za bajońskie sumy, ma powstać jakiś pensjonat, który moim
zdaniem
zrobi prawdziwe spustoszenie w przyrodzie, w przeciwieństwie do mojej naturalnej
gospodarki.
Czarliński jest w pewnym stopniu ze mną, ale nie może być do końca. Nasze dzia-
łania są teraz różne: on chroni przyrodę dla ogółu, ja jakoby – z pobudek prywatnych.
Na
dowód tego przytacza się wariactwa, które jakoby dzieją się na wyspie.
Sylwin skinął głową i rzekł:
– Jaka jest oficjalna rola Czarlińskiego?
– Oficjalnie nie ma żadnej roli. Prywatnie natomiast jest czynnikiem mediacyjnym.
Namawia
mnie na sprzedaż, mówi o konieczności historycznej i tym podobnych pompatycznych
sprawach. Współczuje mi, ale – nie ma rady, powiada. „Musi pan sprzedać tę kiepską
ziemię,
z wielkim zresztą zyskiem, albo gmina zamieni panu na inną, żyźniejszą gospodarkę
za wodą.
Przeminęło z wiatrem, powiedz pan sobie – nie pierwszy zresztą”. Kiedy indziej
jednak,
szczególnie gdy spędzimy parę wspólnych chwil przy kieliszku, nachyla się do mnie i
mówi:
„panie Waldemarze, nikt lepiej nie utrzyma tej wyspy w stanie naturalnym niż pan,
który ją
kocha. Zrobimy coś, aby pan tu został. Ubijemy razem interes”. Ale potem nie wraca
do tego.
– Ciągle jednak nie rozumiem, co do tego mają twoje dzisiejsze obawy.
– To proste. Jestem pod wzmożoną obserwacją. Chodzi o to, żeby mieć dodatkowe
argumenty
dotyczące mojej „prywaty”. śeby móc udowodnić, że jestem wilk-samotnik niechętny
ludziom, że utrzymanie wyspy w moich rękach jest sprzeczne z interesem
społecznym, że nie
umiem żyć z sąsiadami i tak dalej. Nie podejrzewam Czarlińskiego o złą wolę. Nie
chcę jednak,
aby ktokolwiek z zewnątrz znał do końca domowe sprawy wyspy, gdyż tam muszą się
one czasami wydawać niezrozumiałe. W tym nie chcę także, aby ktoś wiedział, co
robiliśmy
za wodą. W końcu podglądaliśmy sąsiadów, a teraz zaczęliśmy już roznosić plotki.
Muszę
przyjąć zasadę niewtrącania się w sprawy sąsiadów, a będę żądał, aby i oni nie
wtrącali się w
moje.
– Po co więc tam jeździłeś? Czemu obserwowaliśmy to wszystko, cokolwiek to miało
oznaczać?
– Sylwia, mój drogi – roześmiał się Waldemar. – Ta dziewczyna na koniu. Trzeba
słuchać
Sylwii, bo ona wie więcej, niż wszyscy mieszkańcy gminy Dziemiany razem wzięci.
Skoro
mówiła, że to ważne…
– Ależ zaprzeczasz sam sobie! Przecież właśnie próbowałeś mi udowodnić, że te
dziwne
przypadki nie mają związku z twoimi kłopotami, że tak powiem administracyjnymi.
– No bo nie mają, ale mogły mieć. Sylwia też jest omylna. Może to jakieś
nieporozumienie.
Spodziewałem się na przykład, że przyjechał ktoś ważny z Gdańska i razem z tymi z
Płęs
robią jakąś wizję lokalną. Zresztą nie wiem – wzruszył ramionami. – W każdym razie
na
pewno to, co zobaczyliśmy, nie było tym, co mieliśmy zobaczyć. To jest bez sensu i
związku.
Jeden tylko związek istnieje: tajemnicze pozornie zdarzenia, które zawsze nawiedzają
takie
dzikie okolice i które zawsze dadzą wyjaśnić się w sposób naturalny, nie powinny stać
się
zbyt głośne, gdyż mogą być wykorzystane przeciwko mnie w rozgrywce o wyspę.
Jakieś
przypadkowe zajścia mogą popsuć całą sprawę.
– Przypadkowe zajścia? Zawsze się zdarzają? Dobre sobie! Chcesz mi wmówić, że
wisielcy
wiszą sobie po lasach jak gruszki na wierzbie, że w co drugim domu letniskowym
odby-
wają się co noc jakieś wyuzdane sceny…
– Dzieje się dużo gorzej. Ale w tłumie miasta – i wtedy to jest naturalne. Natomiast
natura
dawno przestała już być naturalna. Nie zauważyłeś, że wszystko wokoło jest tu jakby
natchnione,
tajemnicze? Zapewniam cię, że przez okrągły rok w tej głuszy zdarzają się rzeczy
dziwne dla mieszczucha, ale naturalne dla tubylca, że wszystko z czasem daje się
zwyczajnie
wytłumaczyć, ponieważ właściwością tej bujnej przyrody jest wyolbrzymianie
wszystkiego
wobec ludzi, którzy dawno się od niej oderwali.
– Dobrze – Sylwin nie był wcale przekonany. – Jeśli więc spotkam jutro ducha
przeora cystersów
z Pelplina, którzy mieli prawo łowienia na tym jeziorze, powiem sobie: „To normalne,
w tej okolicy takie rzeczy się zdarzają. Taka już przyroda, nie ma rady”.
– Nawet dzisiaj możesz zobaczyć, bo już od dawna „jutro” jest „dzisiaj”.
Waldemar pchnął okiennice. Rzeczywiście, dniało już.
Ranek przyniósł pogodę równie parną i duszną, co dnia poprzedniego. Waldemar
wstał
dość wcześnie, gdyż należało wyprawić w podróż Leszków Wegetariańskich. Sylwin
także
nie spał długo. Włóczyli się teraz po śpiącym domu, ziewając z niewyspania i budząc
irytację
Janki. Niedługo zjawili się Leszkowie. Namioty ich były już zwinięte, cały bagaż
leżał na
brzegu u stóp Bukowej Góry i czekał na przetransportowanie. Oni sami natomiast
przyszli
zjeść proszone śniadanie, wypić strzemiennego i pożegnać się z tymi, którzy nie mieli
im to-
warzyszyć w drodze przez jezioro.
Na dźwięk kieliszków obudziła się także pani Zofia i niezwłocznie wstała, aby wziąć
udział w pożegnalnym poczęstunku. Mimo pozorów wesołości wszyscy – choć każdy
z innych
względów – byli nieco skwaszeni, Leszek zaś szczególnie. Miał dzisiaj prowadzić
samochód,
a to uniemożliwiało wypicie strzemiennego.
Niedługo trwała impreza pożegnalna. Wegetariańskich czekała długa droga; musieli
nie-
zwłocznie wyruszyć. Całe towarzystwo, w osobach wyjeżdżających, pani Zofii oraz
Sylwina
z Waldemarem, załadowało się w reprezentacyjną łódź napędzaną elektrycznym
silnikiem
pomysłu Waldemara. Była to wielka, ważąca dwie tony – z powodu ciężaru
akumulatorów –
kolubryna, poruszająca się wolno, lecz skutecznie. I cicho, na czym Waldemarowi
zależało
najbardziej. Z przystani, założonej na północno-wschodniej części brzegu, zwanej
niegdyś
Wisiadłami, popłynęli po bagaże. Z mijanego Cyronka zerwały się dzikie kaczki.
Znać nikt
jeszcze nie przepływał tędy tego dusznego, leniwego dnia. Potem łódź skierowano
prosto w
gardziel pomiędzy Kozłowym Cuplem i Niwkami. Wkrótce byli na Krzyżu. Przed
nimi maja-
czyły w rozedrganym od gorąca powietrzu Wdzydze.
Wylądowali w zatoce zwanej Kątem. Stąd wypływała wąska struga łącząca Gołuń z
Jeziorkiem,
tutaj przebiegała granica dwóch części Wdzydz: Nystrony i Wsi. Z prawej strony
wznosiła się zalesiona góra, na której przewieziony z Glonka kamień pokrywał grób
Gulgowskich,
legendarnych kochanków i dobroczyńców wioski. Na lewo widniało gospodarstwo
Trudzi i Agnieszki złożone z dwóch domów: drewnianej checzy, jednej z najstarszych
w wiosce,
i nowego budynku wzniesionego własnoręcznie przez obie siostry – począwszy od
wyrobu
pustaków, skończywszy na elewacji. Ta drewniana była przed laty niepisaną
własnością
Róży, pięknej pisarki, która w tutejszym krajobrazie odnalazła bezpowrotnie utracony
pejzaż
dzieciństwa. Teraz, po jej śmierci, dom uniknął wyburzenia tylko dzięki interwencji
bratanka
Trudzi i Agnieszki, Romana. Potrafił on przekonać ciotki, aby udostępniły mu checz
jako
domek letniskowy. W budynku natomiast, oprócz sióstr, mieszkał Klemuś z Ulą, a i
wnuków
już nie brakowało. Dom stawał się z każdym dzieckiem coraz mniejszy, toteż
systematycznie
dobudowywano nowe pomieszczenia. Nabierał wskutek tego kształtów przedziwnych,
ale
funkcjonalnych.
– Sylwuś – krzyknęła Trudzia. – Dzień dobry, dzień dobry! Gdzieś ty się tyle lat
podzie-
wał!
Trudzia była niewielka i pękata. Toczyła się po obejściu niby balonik goniony
wiatrem.
Okrągłą główkę ozdabiały grube okulary błyszczące pod krótko przystrzyżonymi
włosami.
Podobnie jak Agnieszka, Trudzia chodziła w spodniach. Pierwsze wprowadziły ten
zwyczaj w
wiosce, ku zgorszeniu innych kobiet.
– To mnie jeszcze pamiętacie? – ucieszył się Sylwin.
Agnieszka też stała już na progu i patrzyła na niego surowo.
– Jak ty, Sylwuś, o nas przez tyle lat zapomniałeś, to nie myśl, że my tak samo o tobie
–
powiedziała poważnie.
– A gdzie to Klemuś? – dopytywał się Waldemar, gdy na zaproszenie sióstr wchodzili
do
obszernego budynku. – Przywiózłbym mu do naprawy zbiornik na wodę. Dziury się
zrobiły.
Ale najpierw chcę się ugodzić…
– A co ty będziesz się godzić! Jak pieniędzy nie masz, my tobie zawsze na borg
zrobimy.
Klemuś był kowalem. Obie siostry, pomimo niemłodego wieku, także przyuczyły się
do
kowalskiego zawodu i przez parę lat pracowali wspólnie w samotrzeć zbudowanej
kuźni. W
ten sposób wypracowały sobie rentę.
– Jeszcze tak źle to nie jest, żebym na borg musiał, ale nie wiem, czy Klemuś zechce
robić,
jak mu powiem, ile tam dziur od rdzy wypadło.
– Już nasza głowa, żeby zechciał – uspokajała Trudzia. – Klemuś do Kościerzyny
pojechał.
– Na kole? – spytał Waldemar. „Koło” to był rower.
– Gdzie tam – żachnęła się Agnieszka. – Na kozie pojechał.
– Ludzie, nie róbcie ze mnie durnia – wtrąciła się pani Zofia. – Na kole w cyrku
jeżdżą, ale
na kozie – nie słyszałam!
– Koza znaczy motorower – powiedział półgłosem Waldemar, a Trudzia zaoponowała
ze zgorszeniem:
– Koza to jest koza, i już. Ty, Zośka, tyle lat nas znasz i nie wiesz, co to koza?
Agnieszka prosiła już na „arbatę”. Trudzia herbaty nie lubiła, ale ponieważ nie było
nic
mocnego… Co? Znalazło się, u Waldemara w kieszeni, więc Agnieszka i kieliszki
postawiła,
choć niechętnie, bo sama pić nie może.
– A co by było – rzekła Agnieszka – jakbyś ty kiedy zapomniał połówki?
– To Trudzia by sznapsa nie wypiła – odparł Waldemar, a Trudzia machała pulchnymi
rączkami dla odgonienia takich myśli.
– Jo – drwiła z pomysłu Agnieszki – on by zapomniał!
Potoczyła się rozmowa. O rybach przede wszystkim. Ileż tu ryb kiedyś było! Jakie
szczupaki
pod Trzepcynem, a u nich, w Kącie, jakie leszcze łowił Sylwuś, kiedy jeszcze był cał-
kiem niedorosły. A Różyczka – całe miski okoni przywoziła spod błotka, na
przeciwnej stronie.
Na Krzyżu zaś skakały trocie. Wysoko, na metr w górę. Kto je ujrzał, już wsiąkł. Nie
mógł Wdzydz zapomnieć. Sylwin pamiętał te czasy dobrze i coraz to potwierdzał, że
ż
adnej
blagi w słowach sióstr nie ma. A teraz? Szkoda było mówić. A jednak mówili. W
wodzie było
coraz gorzej, cóż więc się dziwić, że i ludzie coraz marniejsi. Tutejsi coraz mniej
pamiętają,
ż
e są Kaszubami. Turyści zaś nie lepsi. Ot, niedawno łąkę im stratowali, ten
kawałeczek na
cuplu, jak się wpływa w Kąt.
– Nie chcieli zejść. Nawet namiot zamiarowali rozbijać, ale my ich zaczęły –
kamniami! –
Trudzia wykonała sugestywny gest, aż przewróciła swoją szklankę.
O tak! Sylwin pamiętał, czego potrafią dokonać wojownicze siostry w obronie swoich
racji.
On sam kiedyś omal nie został obrzucony gradem kamieni, gdy nie spytawszy o
pozwolenie
łaził po łączce, przez którą przechodziło się do miejsca, w którym zwykły żerować
olbrzymie
jak łopata leszcze. Wtedy jeszcze pasła się tam koza – nie motorower, ale koza
prawdziwa. Ocalał dzięki temu, że miał w siatce piękną sztukę. Tym zaskarbił sobie
podziw
Agnieszki. Następnego dnia uczył Trudzię rzucać spiningiem – nie znanym jeszcze w
wiosce
narzędziem. Trudzia wysłuchawszy wskazówek ujęła wędzisko i zamachnąwszy się
potężnie
wyrzuciła wysoko w górę ciężką błystkę, za którą podążyła nie tylko żyłka, ale też
wędzisko z
kołowrotkiem. Próba na szczęście odbywała się na górze pod domem, dzięki czemu
cały
sprzęt wylądował w kartoflach. Trudzia nie pamiętała tego. Nie lubiła pamiętać takich
rzeczy.
Bo Trudzia z Agnieszką za co się wzięły, robiły to dobrze i Sylwuś nie powinien
opowiadać
takich bajd.
– Ty tak mówisz, jakbyś nas nie znał. Może i tak było, ale po co tak gadać? Chyba
urazy
do nich nie ma o ten spining, a jeśli ma – to one go przepraszają.
– Trudzia – rzekła Agnieszka – Ale chyba to nie je prawda. Rzucać byś nie umiała?
Trudzia od razu się rozpogodziła. Jakżeby nie umiała. A kto lepiej kamniami w
szkodników
trafiał! Agnieszka też nie gorsza! Jak przed wojną, tak się złożyło, musiała pracować
w
mieście u jednej pani, to tamta zaczęła półmiskami, talerzami miotać…
– Ty, Agnieszka, uważaj – krzyczy Trudzia ze śmiechem, ale trochę jest zła na siostrę.
–
To ty nie wiesz, że Sylwuś książki pisze? On tylko słucha, uśmiecha się, a potem
notuje i w
książce opisze!
– A mnie to kole dupy lata! – stwierdza Agnieszka, ale przestaje opowiadać.
– Ty tak mówisz – nie daje za wygraną Trudzia. – A pamiętasz, jak Różyczka
przyniosła
nam tę książkę, co to ty z Franciszkiem rozmawiasz…
– Jo! – zdenerwowała się Agnieszka. – Jak ja nią prasłam o ziemię, tylko strony
fruwały!
Bardzo rozeźlone już są siostry, więc Waldemar zmienia temat, wypytuje o
gospodarkę,
chwali za zaradność. One też pytają. Dlaczego Waldemar żony sobie nie weźmie?
Ludzie już
gadają, że stary kawaler, co gorsza podobno za białkami za wodę jeździ. A i u siebie,
na wyspie,
sam z młodą, fajną kobitą mieszka. O tej Jance też mówią! No, a Leszek? Jak mu
idzie?
Czemu dzieciaka drugiego nie mają? Jednemu Kajtkowi przykro na świecie.
Gabrysia rumieni się lekko i powiada, że teraz jeszcze dużo pracy, ale za parę lat…
– Za parę lat? – przerywa szyderczo Agnieszka. – Wtedy już dupa bandze weg!
Gabrysia milknie, a jej twarz przybiera kolor pąsowy.
Tymczasem jednak nadeszło południe, co po części ratuje Gabrysię z opresji. Trzeba
się
zbierać.
– To do przyszłego roku? – pyta Trudzia i całuje się kolejno ze wszystkimi
Wegetariań-
skimi. Agnieszka nie. Ona jest powściągliwsza. Toż zanim Leszek sprowadzi
taksówkę, zanim
się załadują, pierwsza będzie.
„Taksówka” to samochód Leszka, sędziwa warszawa, równie szalona jak on, zwana
Garbusem,
dla wydobycia charakterystycznych cech karoserii. W trakcie pobytu Wegetariańskich
na wyspie samochód stał zwykle na dziedzińcu leśniczówki.
Powściągliwość Agnieszki okazała się aż zanadto uzasadniona. Lesio wrócił po
kilkunastu
minutach – piechotą.
– Znów coś się zepsuło? – zapytała Gabrysia twierdzącym tonem, jakiego używają
ż
ony,
chcąc powiedzieć: a nie mówiłam?
– Olej mi wyciekł – powiedział Leszek niezbyt wyraźnie.
– To dolej – rzekła Gabrysia wzruszając ramionami nad męską niezaradnością.
– Dolałem – odparł z jakimś oczekiwaniem w głosie.
– No więc o co chodzi?
– Dalej wycieka – powiedział ze zjadliwą satysfakcją i wyszczerzył zęby w uśmiechu
pozbawionym
wesołości.
– O mój Boże! – powiedziała Gabrysia i przez długi czas nie odzywała się więcej.
Korzystając z tego Leszek podjął decyzję: pojadą oto z Waldemarem do Kościerzyny,
gdzie można naprawić uszkodzenie. Na tyle drogi oleju wystarczy.
Wszyscy zgodzili się z łagodną rezygnacją, z wyjątkiem pani Zofii. Nie lubiła ona,
gdy
ktokolwiek z jej rodziny wsiadał do Garbusa. Ponieważ i Wegetariańscy stanowili jej
rodzinę,
nie lubiła w ogóle, gdy Garbus znajdował się w ruchu, a szczerze mówiąc najbardziej
ucie-
szyłoby ją definitywne zniknięcie samochodu. Miała ku temu pewne podstawy. Pięć
lat temu,
w lipcu, Wegetariańscy zjawili się, aby zabrać ją na wyspę wraz z babcią
Wegetariańską oraz
ciocią Marysią z Wrocławia. Razem z nimi – sześć osób. Towarzystwo czyniło wielki
tłok w
nowoczesnym M-4 pani Zofii, o dziwo jednak zmieściło się nieźle w Garbusie, wraz z
Czoperem
i olbrzymim bagażem. Było to pierwszy raz, kiedy pani Zofia mogła ocenić
umiejętności
bratanka w prowadzeniu wozu oraz walory nowo kupionego samochodu. Trzeba od
razu po-
wiedzieć, że o ile przed podróżą cena samochodu wydała jej się śmiesznie mała, o tyle
już za
rogatkami miasta podjęła mniemanie zupełnie odwrotne. Jeśli mogła jeszcze
cokolwiek
mniemać.
Stylu, w jakim Lesio prowadził Garbusa, z pewnością nie można było nazwać
rajdowym,
ale na pewno postronnym wydawał się on niezwykle interesujący. Prawo jazdy
otrzymał Le-
sio równie dawno jak i okulary, które nosił, toteż nie wiadomo było, co gorzej: widzi
czy
prowadzi. Podczas jazdy leżał nieomal na kierownicy, zaś jego kamienna twarz
opierała się
prawie szkłami okularów o przednią szybę. Trudno ocenić tę postawę, wiadomo tylko,
ż
e
wywoływała ona wśród kierowców znaczną panikę. Gdańsk, w godzinach szczytu,
stanowił
dla niego nieodgadniony labirynt, w którym dawno zapomniane znaki drogowe
migały chaotycznie.
Jadąc przez miasto, szczególnie nocą, wymagał Leszek, aby go pilotowano. Nale-
ż
ało to czynić bardzo rzeczowo, gdyż każde słowo rozumiał dosłownie. Gdy na
przykład
mówiło się: teraz skręt w prawo, należało to powiedzieć właśnie w momencie skrętu,
gdyż
samochód gwałtownie zjeżdżał w prawo natychmiast po komendzie. Sforsowawszy
dajmy na
to wysepkę przystanku tramwajowego Lesio wjeżdżał w końcu w bocznicę, w którą
miał
skręcić kilkanaście metrów dalej i pytał w sposób rozbrajająco niewinny: dobrze jadę?
Współpasażerowie odpowiadali, że dobrze, mając na myśli fakt, iż na przystanku
jednak nie
było na szczęście nikogo. W dzień łatwiej było trzymać się szosy, gdyż wystarczyło
omijać
ludzi. Ci ostatni jednak utrudniali znacznie zadanie, gdyż zamiast stać nieruchomo,
wyzna-
czając w ten sposób trasę, łazili przez jezdnię, a nawet rozpierzchali się spod maski
Garbusa
na widok tragicznie napiętej twarzy Lesia, przylepionej do przedniej szyby i
połyskującej
złowrogo ciemnymi szkłami okularów. O tym jednak ani pani Zofia, ani inni
pasażerowie nie
wiedzieli jeszcze zbyt dokładnie.
Spod wieżowca na Kołobrzeskiej ruszyli całkiem zgrabnie. Nie dyskredytował
przecież ani
samochodu, ani kierowcy fakt zapalania pojazdu korbą. Nie było też, zdaniem pań,
niczego
rażącego w trzykrotnym okrążeniu gdańskiej obwodnicy, spowodowanym
niemożnością zjechania
na prawy pas – co było warunkiem późniejszego skrętu w Kartuską. Ostatecznie tak
solidny jak Garbus samochód musiał mieć trudności z włączeniem się do ruchu.
Przyspieszenie
osiągał niewielkie, ale czynił przy tym taki łoskot, że w końcu za czwartym razem,
wy-
płoszywszy sąsiada, zjechał na odpowiedni pas. Za chwilę zaczęły się wątpliwości
pani Zofii,
które nigdy nie miały zniknąć.
Zaczęło się od zgrzytania w skrzyni biegów. Pani Zofia sama kiedyś prowadziła, toteż
jej
uwaga dotycząca tej nieprawidłowości zabrzmiała bardzo profesjonalnie.
– To jeszcze nic – uspokoił Lesio. – Grunt, żeby hamulce działały – dodał zawieszając
głos.
Bała się odpowiedzi, a jednak spytała:
– A nie działają?
– Jak czasem – powiedział Lesio i wyszczerzył się. – O ty w mordę – dodał, zapewne
pod
adresem któregoś z sąsiednich samochodów.
– Nie pleć, tylko uważaj na drogę – zgromiła go Gabrysia.
– Gabryśka, wiem, co robię.
Nie zabrzmiało to pokornie, bowiem podczas jazdy Leszek był hardy, czując się
panem
ż
ycia pasażerów. I był nim istotnie.
– Jak przejeżdżaliśmy przez Wrocław – ciągnął konfidencjonalnie – wylazła mi na
drogę
taka cipa. Lezie takie… Ja na hamulec. Nie działa. Pompuję parę razy – ni cholery. To
ja na
klakson. Niby zakaz trąbienia, ale lepiej mandat zapłacić, niż mieć babę na sumieniu.
– Ja dziękuję – powiedziała pani Zofia siląc się na swobodny ton. – Jak jej zaryczałeś
nad
uchem…
– Gdzie tam – machnął niecierpliwie ręką, aż samochód skręcił niebezpiecznie
pozbawiony
kierownictwa. – Cisnę i cisnę, a tu nic – nie działa.
– Hamulec?
– Nie, klakson! Hamulec cisnąłem wcześniej. Teraz klakson i też nic. A baba tuż i nic
nie
widzi.
– Trzeba było hamować silnikiem!
– A jak! Z góry jechałem, co miałem benzynę wypalać. Na wyłączonym.
– To ona cię w ogóle nie słyszała!
– No właśnie mówię! Więc chwytam za korbkę, żeby spuścić szybę i krzyknąć, a tu
korbka
się kręci – i nic.
– Jak to nic?
– Normalnie. Szyba się nie chce spuścić. Dopiero jak szarpnąłem za ręczny…
– Zahamowałeś ręcznym?
– Gdzie tam. Tryby od razu poszły. Taki jazgot się zrobił, że zwiała, jak oparzona.
Pani Zofia nie odzywała się, patrzyła tylko tępo przez okno na mijające ich pojazdy.
Tymczasem
dojechali do skrzyżowania. Akurat zapaliło się czerwone światło. Za nimi ustawił się
długi szpaler samochodów.
– No widzisz? Działają – powiedział nie bez satysfakcji Leszek, mając na myśli
hamulce.
Ś
wiatło zmieniło się. Ruszyli kilkoma gwałtownymi podrygami, ale zaraz stanęli. Ci
za
nimi czekali cierpliwie. Silnik piłował niemiłosiernie, a ze skrzyni biegów dobiegał
potworny
zgrzyt.
– Dzida, co ty! – powiedział Lesio do lusterka, w którym bielała jej przestraszona
twarz. –
To tylko biegi… O cholera!
Uniósł w górę dłoń, w której zaciskał urwaną dźwignię biegów.
– Mówiłem, żeby tego nie montować – wybuchnął. – Ale ty zawsze musisz mieć
elegancko!
Gabrysia cierpiała w milczeniu. Samochody za nimi trąbiły już bez pardonu.
– No, a jak chcesz przełączać biegi bez t e g o? – powiedziała cedząc słowa ciocia
Marysia.
Jej pseudoarystokratyczne maniery wyprowadzały z równowagi niejednego.
– A jak? A tak! – wykrzyknął szalony Lesio i potężnym kopem zwalił blaszaną
pokrywę
skrzyni biegów. Zanurzył rękę w ciemnej czeluści i grzebał tam przez chwilę, a gdy
wycią-
gnął ją z powrotem, umazaną czarnym smarem, samochód istotnie ruszył do przodu
krótkimi
skokami.
Powtórnie zatrzymał się kilkadziesiąt metrów dalej, przed gmachem sądu. Z otwartej
cze-
luści buchały teraz kłęby czarnego dymu.
– To instalacja – wyjaśnił oględnie. – Trochę jest nie w porządku, trzeba będzie
zrobić
przegląd.
– Pali się! – pisnęła ciotka.
Lesio spojrzał na nią z miną wisielca i wcisnął w otwór trochę szmat. Ruszyli znowu,
ale
dym gęstniał.
– Leszku, przecież palą się szmaty! – powiedziała Gabrysia przerywając milczenie dla
dobra
ogółu.
Istotnie, zaoliwione szmaty tliły się już ochoczo. Otworzył okno i wyrzucił je na ulicę.
– Działa! – ucieszył się podnosząc i opuszczając szybę dla sprawdzenia tego
fenomenu.
Następnie wyjął podręczną gaśnicę i wpuścił w otwór strugę aerozolu.
– To najlepszy sposób – wyjaśnił. – Zawsze tak robię.
– Tatusiu! Zgubiliśmy część! – meldował z tyłu Kajtek, klaszcząc w ręce z uciechy.
Kierowca
nie reagował jednak, prąc stale do przodu.
– On mówi prawdę – potwierdziła Gabriela. – Może zatrzymasz, a ja się po nią
wrócę?
– Przecież jedziemy! Zawsze wmontują człowiekowi jakiegoś niepotrzebnego
szmelcu,
ż
eby tylko skórę zedrzeć!
Jechali, i to jak! Na piętnastym kilometrze za Gdańskiem zagotowała się woda w
chłodni-
cy. Kajtka wysłano z wiadrem do pobliskiego gospodarstwa, ale wiadro było dziurawe
i woda
wyciekła po drodze. Po krótkich oględzinach Leszek stwierdził, że powodem
przegrzania
były hamulce, które blokowały koła przez całą drogę – nawet wtedy, gdy nie wciskał
pedału
hamowania.
– Mówiłem, że działają! – powiedział z dumą i dodał: – Garbus wcale nie jest taki
zły!
Wtedy, po raz pierwszy w trakcie tej podróży, odezwała się babcia Wegetariańska.
– Sraluś mazgaluś, rewelentuś duptuś! – powiedziała z wielką mocą. Wszyscy
oniemieli,
choć nikt nie wiedział, co to ma oznaczać.
Nic dziwnego, że obarczona tymi wspomnieniami pani Zofia była niechętna
przejażdżkom
Garbusem. Waldemar pojechał wszakże nie pytając.
W tym samym czasie Sylwin przechadzał się po wiosce. Najpierw poszedł w górę,
tam
gdzie wieś kończyła się pozornie, a gdy u wrót leśniczówki pożegnał jadących do
Kościerzy-
ny, ruszył dalej. Na skraju lasu i pól stało jeszcze Wiewiórkowo, potem ciągnęła się
już tylko
leśna droga. Tędy miał iść ów Stolem, który przechodząc jezioro pod Komornikiem
uronił z
płachty szczyptę ziemi. Z niej powstała wyspa Trzepcyn, zaś z kropel wody,
kapiących potem
z materii, utworzył się długi ciąg coraz mniejszych i coraz rzadziej wzdłuż drogi
położonych
jeziorek. Zwano je Wałachami. W pierwszym z nich żyły pono spore szczupaki, ale
na pewno
nie dziś. Szerokim łukiem zawrócił do szosy i tropem wspomnień doszedł do
Niedźwiadka.
Niegdyś było to leśne „oko”, wabiące i tajemnicze, zdradliwie bagniste na krańcach.
Był to
też matecznik legendarnych ryb monstrualnych wielkości. Jak mówiono w wiosce,
Niedźwia-
dek łączył się z Wielką Wodą podziemnymi kanałami. Tamtędy, jeszcze przed
wiekami,
miały wpływać ryby, które potem, nie mogąc znaleźć wyjścia, tkwiły w tym
naturalnym wię-
cierzu. Tylko najwytrwalsi widzieli ich omszałe grzbiety podczas tarła. Siecią ani
wędką nie
sposób ich było dosięgnąć, gdyż dno jeziorka pokrywały wykarczowane pieńki.
Kiedyś był tu
las, potem łąka z kikutami pozostałymi po drzewach. Gdy łąkę zalała woda, a było to
wtedy,
gdy pod Kościerzyną przeprowadzono meliorację łąk, drewno skamieniało, tworząc
podwodne
zasieki. Ileż błystek urwał Sylwin na tych zawadach! śałował ich tylko do czasu, gdy
na
rozlewisku zobaczył szczupaka, o jakim się nawet w książkach nie czyta.
Sylwetka motelu „Pod Niedźwiadkiem” zbyt uporczywie przywoływała do realności.
Za-
wrócił. Wycofał się tą samą drogą, którą przyszedł, by znów przeskoczyć wąski
strumień
Studzienic i nurzać się po pas w bujnej trawie łąki obejmującej go troskliwie – aż do
ujścia na
Jeleniu. Nie wrócił jednak na szosę, lecz stromym brzegiem Jeziorka, po którym tak
chętnie
spacerowała Róża, doszedł do Wsi. Miał wielką ochotę posiedzieć w starej checzy,
gdzie jako
chłopak spędzał wiele godzin w towarzystwie starego Wiktora, zwanego we wsi
kustoszem.
Checz wchodziła teraz w skład skansenu i jak on była ogrodzona drutem. W środku
kręciły
się grupki turystów. Zabytkowe chałupy poustawiano w rzędzie na przystrzyżonych
trawnikach.
Przed każdą stała pomalowana na czerwono skrzynia z piaskiem i słup z przybitą
gaśni-
cą. „Jego” checz trzymała się na uboczu, wśród drzew dorównujących jej wiekiem.
Zbliżając
się zauważył, że słyszalne na całą wioskę dźwięki dyskotekowej muzyki unoszą się
właśnie
stamtąd. Przed chałupą siedziała grupa młodych ludzi. Pili piwo. Z otwartych drzwi
chaty
ciągnęły się kable podłączone do magnetofonu stojącego na zewnątrz. Sylwin minął
ich i
wszedł do środka. Wszystko tam było w zasadzie takie jak dawniej, a jednak inne.
Sprzęty
zalegające wnętrze nie były już przyjaznymi wytworami ludzkich rąk, lecz
eksponatami. Po
drabinie umieszczonej w sieni zaczął wchodzić na strych.
– Dokąd? – usłyszał za sobą.
Młody mężczyzna stojący w dole patrzył na niego wyzywająco.
– Chce pan zlecieć? My za to odpowiadamy.
– Kto my?
– No, użytkownicy tej chałupy. Urządzamy tu klub terenowy.
– A zwiedzanie?
– Na razie nie ma. Dopiero jak przyjmą przewodników. Ma być dwóch, magistrów.
– A Wiktor? tutejszy kustosz.
– Ten stary Kaszub? Przecież jego nikt nie rozumie!
Czym prędzej wyszedł na dwór. Ścigały go słowa: „Jakby tak każdy chciał
indywidualnie
włazić! Nie można. Własność społeczna”.
Idąc z powrotem w stronę Krzyża, Sylwin przypomniał sobie ostatnie plotki o
libacjach w
opuszczonym domu w Płęsach, o gangach młodzieżowych działających jakoby w
Wielu i
pocieszał się, że taki klub też ma swoje dobre strony. Znów przekroczył granicę
Nystrony i
wspiął się pod górę, aby w pustym obejściu szukać śladów siebie sprzed lat, aby na
stoku
prowadzącym do wody, wśród zachwaszczonego zboża tropić wyleżałe, odparzone
gnuśnymi
i rozbuchanymi zarazem ciałami wiejskich dziewuch miejsca, w których jego ciało
budziło się
niegdyś do zmysłowości. Mężczyzna, który stojąc u szczytu góry patrzył na niego nie
pozna-
jąc, był Jerzykiem. Wtedy co rano mówił: „o jeny, czas wstawajac”, gdy stara
Bratkowa wy-
grzebywała go z siana, służącego im za legowisko. Pod wieczór chodzili na
„szczukę”. Nie
było nic ważniejszego niż wieczorne mgły nad Niedźwiadkiem. W nich tkwiło
wszystko! Czy
poszedłbyś tam teraz? – pomyślał Sylwin – gdyby Niedźwiadek żył jeszcze? Czy
poszedłbyś
pomimo, że jesteś pijany i ledwie stoisz na nogach? Tamten jednak przestał się
interesować
osobą Sylwina i odszedł do chałupy starym, zmęczonym krokiem. Sylwin przedostał
się przez
dziurę w płocie na teren szkoły, w której przestano uczyć z chwilą otworzenia szkoły
zbiorczej
w Wąglikowicach, i wyszedł znów na szosę. W tym miejscu Nystrona przechodziła w
Szydlice. Kiedyś w tej części wioski roiło się od psów, dopóki kierowcy pięknych
wozów
mknących do motelu nie postarali się o zmniejszenie ich liczby.
Niedaleko spółdzielni stał zielony kiosk. Antoni Celiniak sprzedawał tam swoje
warzywa.
Był to cichy i niepozorny człowiek, chociaż niektórzy mówili, że przyszedł tu z
wielkiego
miasta, gdzie żył sobie nawet nieźle i wesoło. Młodzież kpiła z niego: „o takim to
tylko wiersze
pisać!” Sylwin wątpił, czy można by napisać dobry wiersz o panu Antonim, lecz
Waldemar
zwykle wytykał mu, że nie zna się na poezji. „Być może – odpowiadał wtedy. – Lecz
znam się na Antonim Celiniaku”.
Pan Antoni stał przy swoim straganie i układał jabłka. Co drugie zwracało się na świat
swą
czerwoną stroną, pozostałe zaś – zieloną. Gdy skończył, rozejrzał się wokoło i z
pełnym
obrzydzenia westchnieniem zabrał się do układania cebuli. Nie wiadomo, czy jego
twarz w
chwilę później wyrażała radość z ujrzenia Sylwina, czy też po prostu cieszył się z
porzucenia
prozaicznego zajęcia.
– No co tu robisz, łaskawco – mówił, otwierając ramiona, w które Sylwin padł z
ochotą. –
Wiesz, miałem taki pomysł, żeby tę cebulę jakoś niebanalnie ułożyć. Ja wiem?
Warkoczyki
jej zapleść, albo…
– Nic pan się nie zmienił, panie Antoni – śmiał się Sylwin. – Kogo dziś obchodzi, jak
pan
cebulę układa? Trzeba im będzie, to kupią. Inaczej nie. A kupią, jak na wolną sobotę
przyja-
dą, bo w Gdańsku podobno jakieś braki… Wtedy bez układania wezmą.
– O, nie ma pan racji, panie Sylwinie. Tak nie może, łaskawco, być, żeby już nikomu
na
tym nie zależało. Może w Gdańsku… Pan wie, że ja tu przyjechałem, bo to miało
znaczenie.
O, mówili, Celiniak! Ten umie sprzedać, jakby na jarmarku w Wielu się szkolił!
– Kolorowe jarmarki, co? – zaśmiał się Sylwin.
– E, pan tak zaraz wszystko spłaszczy!
– Samo się jakoś tak spłaszcza, panie Celiniak.
– Wstydź się pan – powiedział surowo Celiniak patrząc mu w oczy. – Ja stary i
miękki, ale
się nie daję. Ot, widzisz pan, jarzynki sobie układam i żeby nie wiedzieć co na świecie
się
działo – ja swoje zrobię.
– Bo pan jest wyjątkowy, panie Antoni.
Zawstydził się po dziecinnemu. Jego pomarszczona twarz nie miała wieku. Między
powa-
gą i uśmiechem był w niej dystans dzielący starca od niemowlęcia.
– A pan u Boruty siedzi? – spytał po chwili i nie czekając na odpowiedź dodał: –
Dzielny
chłop, ale będzie musiał iść z wyspy.
– Wie pan coś na ten temat?
Celiniak wiedział dużo i nigdy nie należało lekceważyć jego doświadczenia. Teraz
jednak
wzruszył bezradnie ramionami i odrzekł nie patrząc na Sylwina:
– Wiem i nie wiem. Przeżyłem kawałek historii i czuję, że będzie musiał. Niczyja
wina.
Ot, układ – mechanizm taki, jak mówią.
– Jest na to rada?
– Jest. Powinien zostać na wyspie jako urzędowy opiekun obiektów rekreacyjnych,
czy jak
tam będzie to się nazywało. Niech pan patrzy: nic się w jego życiu nie zmieni, będzie
siedział,
gdzie siedzi, bez nerwów, bez napięcia. Nie będzie się martwił, czy wyrośnie alby czy
się co
nie spali. Te same przyjemności za mniejszą cenę – bez kłopotów, obaw, wielu
obowiązków.
– Panie Celiniak – powiedział Sylwin z wyrzutem. – Czemu pan nie wykorzystał tych
przemyśleń sam kiedy…
– W porządku – przerwał, podnosząc ręce. – Więc nie ma rady.
– A Czarliński nie mógłby wpłynąć?
– Przecenia pan chyba jego rolę. Zresztą, chociaż zdziałał wiele dobrego, w tym
momencie
jego kryteria dobra są inne niż pana Waldemara. Czarliński działa dla dobra ogółu, ale
kto
będzie działał dziś na rzecz jednostek?
– Pan jest wielkim pesymistą, panie Celiniak – powiedział Sylwin bez przekonania.
– Jestem wielkim realistą – powiedział Celiniak.
Ś
miejąc się z cicha układał jędrne korzenie marchwi. Na soczystej powierzchni
czerniły
się jeszcze grudki świeżej ziemi, które strzepywał z każdej z osobna. Sylwin wracał
już w
Kąt, ale ów mądry śmiech brzmiał mu jeszcze w uszach.
Tymczasem Garbus znajdował się już gdzieś pod Wąglikowicami. Waldemar z
niepokojem
przyglądał się manewrom Leszka wśród zawijasów szosy. Aż za dobrze pamiętał, jak
podczas próbnej przejażdżki do Gołunia Lesio próbował rozjechać rowerzystę –
jedyny obiekt
na pięciokilometrowej pustej szosie. Nawet na pustym polu istniała obawa, że Lesio
wjedzie
na jedyne tam rosnące drzewo.
– Mamy szczęście, że tak szybko nam naprawili – powiedział Waldemar dla usunięcia
niespokojnych
myśli.
– Łaski nie robią – odrzekł Leszek. – Inaczej mieliby ze mną do czynienia!
Samochód wpadł przy tych słowach w poślizg niezupełnie kontrolowany, więc
Waldemar
zamilkł profilaktycznie. Począł ściągać spodnie – ostatnią część garderoby, jaką miał
na sobie.
– Tu można się żywcem upiec! – tłumaczył nie pytany.
– Nie wyłączyłem ogrzewania – wyjaśnił skromnie Leszek.
– Co?
– No, nie wyłączyłem od zimy, zapomniałem.
– Na Boga, jest lato, skwar! Jak żeście tu przyjechali w tym piekarniku?
– Miałem wstawiony kawałek dykty.
– Nie uważasz, że prościej byłoby wyłączyć ogrzewanie?
– Kiedy mówię, że zapomniałem.
– To po cholerę wstawiałeś dyktę?
– W zimie wstawiłem, żeby nie wiało. Potem nawet nie czułem, że włączone, no bo ta
dykta nie wpuszczała do środka gorącego powietrza. A teraz, jak wymienili pompę
olejową,
to jakiś baran musiał ją wyjąć – no i masz skutki!
Waldemar nic nie powiedział. Z przerażeniem stwierdził, że teraz, gdy zjeżdżali
serpentynami
w dół, tam gdzie Studzienice przecinają szosę, życzył sobie gorąco nagłego wypadku,
aby uwolnić się czym prędzej z tego rzeżącego, rozpalonego pudła, o którym nie
wiadomo
nawet było, czy w razie wypadku zechcą się w nim otworzyć drzwi! Jakże przyjemnie
byłoby
wpaść na tę zieloną łąkę i nie zatrzymać się, aż na dnie potoku! Nic takiego się jednak
nie
stało i Garbus, mijając się z autobusem na grubość lakieru, wyjechał na prostą, z
której już
widać było Wdzydze.
Gdy wjechali na podwórze, Trudzia skromnie spuściła oczy, a Agnieszka wyraziła
przypuszczenie,
ż
e „oni po drodze jeszcze mieli coś wypite”. Boruta ubrał się więc pospiesznie. W
tym czasie Gabrysia mamrotała pod nosem słowa, które, aczkolwiek niesłyszalne,
miały
wielką moc sprawczą, bowiem Leszek nie zwlekając otworzył klapę samochodu i
zabrał się
do likwidowania ogrzewania. Pora była najwyższa, gdyż słońce miało się już ku
zachodowi.
Na dachu wozu wiązano bagaże. Ceremonia pożegnania przeciągała się w
nieskończoność.
Sylwin zszedł na dół i patrzył na jezioro. Nad Kątem pojawił się klucz przedwcześnie
od-
latujących na południe dzikich gęsi.
Woda była dziwnie niespokojna. Migotliwe cienie tańczyły po powierzchni jeziora.
Niekiedy
wyglądało na to, że jakaś postać maszeruje wprost przez wodę. Przez chwilę wydało
się
Sylwinowi, że na podwodnej górce po drugiej stronie Gołunia, naprzeciw Kuczowego
Błotka,
majaczy sylwetka Róży Ostrowskiej, wędkującej z kajaka. Po chwili jednak wszystko
roz-
wiało się i tylko woda przybierała coraz bardziej ponurą, ołowianą barwę.
VII
Poważne ostrzeżenie
Następnego ranka mieszkańcy domu pod lasem obudzili się bardzo wcześnie.
Przyczyną
tego niecodziennego zjawiska był ogromny warkot, od którego cały budynek dudnił i
wibro-
wał. Wibracja brała początek gdzieś z dołu, obejmowała wpół cały dom i – bezsilna
wobec
spokojnie chrapiącej na parterze babci Wegetariańskiej i nieczułej na hałasy Janki –
wzbijała
się pod pułap, ku pokoikom „na górce”. Tam, w męskim pandemonium, czyniła
niepowetowane
szkody, niszcząc sprawiedliwy sen mieszkańców tego regionu domu. Wkrótce też na
schodach pojawiły się zaspane postacie Waldemara i Sylwina.
Pani Zofia, gdy nie folgowała ziemskim uciechom, wpadała w manię przeciwną i –
pełna
w tym momencie rygoryzmu wobec siebie i bliźnich – oddawała się z pasją dziełu
czyszczenia
ś
wiata. Opanowana obsesją higieny fizycznej i duchowej wygłaszała wtedy pochwały
ładu, porządku i czystości. śe łatwiej jednak wyczyścić posadzkę niż dusze bliźnich,
ta apoteoza
boskiego ładu przejawiała się w konkretnych działaniach, które pani Zofia nazywała
sprzątaniem, zaś Waldemar – religijnym kultem podłogi.
W prywatnej kosmologii pani Zofii niepoślednie miejsce zajmował kurz. Ta
tajemnicza
substancja, licho wie skąd się biorąca, o której Picasso ponoć napisał naukową
rozprawę po-
chwalną, spędzała jej sen z oczu. Kurz, nie sposób dłużej ukrywać, był w jej
koncepcji świata
grzechem pierworodnym. Co dzień rano podejmowała krucjatę przeciwko niemu, a i
tak nazajutrz
bezszmerowy najeźdźca zalegał wszystkie kąty.
Waldemar zatrzymał się u dołu schodów i patrzył z niemym zdziwieniem na ów
widok dobrze
mu znany, a przecież dotąd szczęśliwie nie występujący na wyspie. Na środku
korytarza
stał spory sprzęt w kształcie wysokiego taboreta, oparty na trzech kółkach
obracających się
we wszystkie strony. Na plastykowej ścianie widniał napis wymalowany sporymi
„bukwami”:
Ural. Dalej biegła pokarbowana rura zakończona jakąś zmyślną szczotką, a u jej
końca szalała
pani Zofia, niby czarownica na miotle. Walcowaty kształt toczył się żwawo za nią,
ilekroć go
pociągnęła. Warkot, jaki przy tym stale wydawał, można – w braku bardziej
stosownych ze-
stawień – porównać do odgłosów silnika traktora lub samolotu odrzutowego.
– Walkiria cwałująca na Uralu – powiedział półgłosem, gdy Sylwin stanął obok niego,
ale
tamten nie usłyszał ani słowa, więc powtórzył to samo wrzeszcząc mu prosto w ucho.
W tym
jednak momencie odkurzacz umilkł i donośny okrzyk rozniósł się po całym domu.
– Czemu tak krzyczysz? – odezwała się pani Zofia, dając do zrozumienia swą miną,
ż
e nie
lubi hałasów. Zastanawiała się, czy wypowiedziane słowa syna niosą ze sobą obrazę,
czy też
jest to komplement.
– Skąd to wzięłaś? – zapytał zimno Waldemar.
– Ładny, prawda? – ożywiła się. – Kupiłam w Kościerzynie. Ach, żebyś widział jak
on
wciąga…
– Czy musisz t o używać tutaj? – indagował dalej Waldemar.
– Ależ nie bądź śmieszny – powiedziała z urazą w głosie. – Nie widzisz, ile tu kurzu?
Po czym włączyła silnik na powrót i oddała się sprzątaniu.
Boruta wykonał kilka nieskoordynowanych gestów, wreszcie zawrócił w górę
schodów.
– Na cholerę zakładałem ten prąd! – krzyknął w Sylwinowe ucho.
– Nie rozumiem!
– Po co było zakładać światło! – wrzasnął.
– Co?
– Gówno!
Sylwin pokiwał głową i zrobił myślącą minę. Nic nie wskazywało na to, że zrozumiał.
Waldemar machnął ręką i przyspieszył kroku. Dotarłszy do swego pokoiku, otworzył
okno i
począł wołać Jankę.
– Czy agregat gotowy do naprawy? – zapytał, gdy znalazła się w polu widzenia.
– Do jakiej naprawy?! – zdziwiła się.
– Jak to, to nie wiesz, że zaraz przyjdzie mechanik? Trzeba natychmiast wyłączyć
prąd,
ż
eby… – nie mógł znaleźć słowa, a Janka czekała z politowaniem. – śeby wszystko
otęchło –
dokończył wreszcie i zatrzasnął okno. Janka zaś wzruszyła ramionami i poszła spełnić
polecenie.
Wkrótce mężczyźni chrapali znowu w swoich pokojach. Nie na długo jednak, gdyż
już po
godzinie pojawił się gość. Nie był to wcale mechanik.
Sierżant Jedziniak został przyjęty na pięterku – na tak zwanym „balkonie”, który w
istocie
był oszklonym pomieszczeniem u końca korytarza. Tam trzymano kwiaty i
przyjmowano
niektórych gości. Na „balkonie” panował zdrowy bałagan, jak i na całej „górce”,
gdzie ingerencja
kobieca nie sięgała. Przyjęło się, że nie tylko nocowanie, ale nawet przebywanie tam
kobiet jest cokolwiek dwuznacznym wydarzeniem. Tam wisiały strzelby, tam głównie
wałko-
niły się psy, o ile już pozwolono im wejść do domu, tam w naturalnym nieładzie
porozrzucane
były nie tak znów liczne trofea myśliwskie. Przychodziło się tam nie tylko spać, ale i
po-
gawędzić w miłym towarzystwie, wypić sznapsa, pognuśnieć trochę. Można było
mieć zabło-
cone buty na nogach, siano we włosach i przekleństwa na ustach, a mimo to uwalić
się bez
ż
enady na kanapce, która zapobiegliwie stała tuż przy szafce z trunkami na oszklonym
tarasiku.
Prócz kanapy były tam jeszcze trzy wysłużone fotele i stolik drewniany nie nakryty
niczym
– nawet warstwą lakieru, dawno startego z powierzchni blatu. W środku
pomieszczenia
panował cień. Zielona tkanina roślin odgradzała od promieni słonecznych i czyniła
powietrze
wilgotniejszym.
Sierżant Jedziniak przysiadł na skraju fotela. Od chwili zdjęcia służbowej czapki nie
mógł
się zdecydować, jaki sposób zachowania ma przyjąć: prywatny czy służbowy. Znali
się prze-
cież z Waldemarem nie od dziś, z drugiej jednak strony kierowała nim obecnie
wyraźna misja.
Gospodarz ze swej strony także czuł się nieswojo, głównie dlatego, że sierżant
Jedziniak
odmówił wypicia „kieliszka” – co w żadnym razie nie leżało w jego zwyczajach.
– Najpierw służba – westchnął melancholijnie, czyniąc tym samym nadzieję na
przyszłość.
Rozłożył przy tym podręczną torbę i wydobył z niej bardzo poważnie wyglądający
notatnik.
– Nazwisko? – zapytał.
– Panie Jerzy – żachnął się Waldemar – teraz żeś pan przesadził.
– No dobra – machnął ręką Jedziniak i począł wypełniać formularz korzystając z
własnej
pamięci. – Co ja mam za zawód panu wpisać? – przerwał nagle. – Rolnik? – pokręcił
głową i
dodał: – Pan jakiś nietypowy we wszystkim. Do formularza nawet nie pasuje, cóż
dopiero do
ż
ycia… No dobra. Niech już będzie – zadecydował desperacko uderzając się w kolano
otwartą dłonią.
Waldemar patrzył nie rozumiejąc.
– Co ma być?
– No ten tego – powiedział Jedziniak pociągając nosem.
– Wódeczka? – zgadł gospodarz.
– O właśnie – odetchnął sierżant. Nie musiał już wypowiadać tego niestosownego
słowa. –
Wypił wprawnie, odchuchnął i odstawił kieliszek. – Ja się panu dziwię – podjął – że
pan, magister
inżynier, chce się w tych naszych tutejszych piaskach grzebać. Studia pan skończył i
nijakiego z tego pożytku. Czas zmarnowany i pieniądze. Tutaj majątki całe by ludzie
oddali,
ż
eby do dużego miasta trafić, a za magistra to by chyba i duszę… no, tego – chciałem
powie-
dzieć, ciało by własne zapisali. A pan chyba na złość tym ludziskom, na pośmiewisko:
wszystko na odwyrtkę, żeby tylko zadziwić.
– Tu cię mamy – powiedział Boruta. – Co tam nowego, nakaz eksmisji?
Jedziniak zamachał szybko rękami.
– Nic z tych rzeczy! Ja w zupełnie innej sprawie, a to tak tylko… Zresztą, to nie te
czasy,
ż
eby zaraz eksmisja!
Nachylił się bliżej i ciągnął poufnym tonem:
– Ale tak między nami, po co to panu? Jak zaprojektowali skansen czy tam jaki
ośrodek, to
i tak go postawią i nic nie pomoże. A jak po dobremu nie wykupi się, to przecież
zawsze się
jakiś sposób znajdzie. Niech pan się nie ogląda, tylko sprzedaje i bierze tę posadę
dyrektor-
ską. Będziesz pan siedział dalej jak i teraz na tej swojej wyspie, tyle że kłopoty
wszystkie
spadną z głowy, ktoś inny za pana będzie się o nie martwił.
– Kto? – zapytał Waldemar.
– Tak w ogóle – powiedział zaskoczony sierżant i umilkł wytrącony z rytmu. – No
dobra –
rzekł po chwili z namysłem. – Przystąpimy do rzeczy. – westchnął tęsknie, co zostało
przez
Waldemara zrozumiane prawidłowo. Odstawiwszy opróżniony kieliszek, sierżant
Jedziniak
rzekł: – Wpłynęła skarga.
Waldemar nie wydawał się być specjalnie zdziwiony. Patrzył na Jedziniaka z
uprzejmym
zainteresowaniem.
– Młody człowiek – ciągnął sierżant nie doczekawszy się pytań ułatwiających –
przyjechał
na grzyby. Ktoś go pobił i związał.
– Wiem – powiedział Waldemar. – Ja i moi przyjaciele uwolniliśmy go z więzów.
– No dobra – ważył słowa Jedziniak – ale on mówi, że… ten tego, że to ktoś od pana
tak
go urządził…
– Dobre sobie – roześmiał się Boruta. – A kto na przykład?
Dowódca posterunku milicji we Wdzydzach rozłożył ręce tak bezradnie, że Waldemar
się-
gnął po flaszkę i napełnił kieliszki.
– On sobie spacerował po lesie – ciągnął gość – gdy nagle jakiś niedźwiedź…
– Panie sierżancie – zapewnił nad wyraz poważnie Boruta – u mnie na wyspie nie ma
niedźwiedzi.
Przez uchylone drzwi widać było pokaźną i zarośniętą sylwetkę pasterza Maksyma.
Ze
spokojem wlókł on przez korytarz jakieś wielkie pudło.
– Maksym! – zawołał Waldemar. – Są u nas niedźwiedzie?
Pasterz zbliżył się do nich z godnością i powiedział ważąc każde słowo:
– Sarny są. No niedźwiedzia – nie uświadczysz.
Sierżant Jedziniak od pewnego czasu machał rękami, jak gdyby wyganiał z pokoju
wypowiedziane
słowa.
– To taka, no, przerzutka – wyjaśnił spiesznie – to był jakiś olbrzym, zarośnięty jak…
Urwał, a jego wzrok podążył za znikającą w głębi korytarza sylwetką Maksyma.
– Jak? – ciekawił się Waldemar.
– Nie przymierzając, jak ten tam – powiedział Jedziniak.
– Maksym muchy nie skrzywdzi, to mistyk.
– Kto?
– Mistyk. Oddaje się medytacji religijnej, aby jego „ja” roztopiło się w duszy wszech-
ś
wiata, w Bogu.
Jedziniak sięgnął pospiesznie po kieliszek i wychylił go tak, jakby połykał lekarstwo.
– Panie Boruta – powiedział konfidencjonalnie – wszystkie pana kłopoty biorą się
stąd, że
jest pan dziwakiem i otacza się dziwakami. Pan żyje…
– Nienormalnie?
– Tak. Wie pan, w wiosce mówią, że tu po wyspie biega wariat, a niektóre elementy,
ten
tego, zacofane, mówią nawet, że tu diabeł biega.
– Może i biega – powiedział Boruta w zamyśleniu. Rozmaite obrazy z niedalekiej
prze-
szłości odwróciły na chwilę jego uwagę. Sprawiał wrażenie nieobecnego.
– Co proszę?
– Nie, nic – roześmiał się. – Przecież pan, sierżancie, nie wierzy w diabła?
– No, ma się rozumieć, diabła wymyślili ludzie.
– A wariata?
Jedziniak patrzył nie rozumiejąc.
– Wariat jest wariat – powiedział wzruszając ramionami.
– Panie sierżancie – uśmiechnął się Waldemar – czy ja na przykład wyglądam na
wariata?
– No nie – powiedział bez przekonania tamten.
– Ale są tacy, którzy mówią, że jestem wariatem, czy tak?
– A owszem, sameś pan temu winien…
– A teraz pytam się pana, panie Jedziniak, kto ma wyrokować, czy jest się wariatem,
czy
nie?
– Lekarz, rzecz jasna!
– Zapytam więc Czarlińskiego – powiedział Waldemar z uśmiechem. Pragnął jak
najszybciej
zmienić temat. – A co to był za chłopak? – zapytał.
– Przyjezdny – powiedział Jedziniak niechętnie. – Swój człowiek – dodał, jak gdyby
chcąc
zamknąć ten temat. Ale Waldemar nie ustępował. Wlepił w rozmówcę pytające
spojrzenie i
nie odzywał się.
– No dobrze – zasapał gość. – Przyjechała cała grupa, młode chłopaki jak się patrzy.
Rozpiera
ich ta młodość, to i rozrabiają trochę.
– Legitymował ich pan?
Jedziniak zrobił obrażoną minę i rzekł nad wyraz oficjalnie:
– Przecież mówię, że swoi. Skumali się z miejscowymi chłopakami – ciągnął
łagodniej – i
razem na wypady chodzą. Jak to młodzi.
– W Płęsach, na prywatkach, też bywają – bardziej stwierdził niż zapytał Boruta.
Błysk
zrozumienia prześwietlał jego twarz.
– Ano właśnie – ożywił się Jedziniak. – Byłbym zapomniał. Pan niepotrzebnie kręci
się
koło hangaru, wie pan, przy spalonym domu.
– Wiem – potwierdził Waldemar. – Jeśli już o tym mówimy, zostałem tam wraz z
moim
przyjacielem napadnięty przez jakiegoś osobnika.
– Napadnięty, napadnięty – sierżant machnął ręką, aby przepędzić ten wyraz. – Walek
z
Płęs pilnuje hangaru, bo go właściciel prosił. A że trochę gorliwie…
– On miał broń – powiedział Boruta.
– Pewnie wracał z polowania – zbagatelizował sierżant. – Trzeba było się nie kręcić.
Pan
nie lubi, inni też.
– W porządku – powiedział Waldemar. – Ale długo będzie musiał pan Walek
warować
przy hangarze, skoro właścicieli zasądzili…
– Właścicieli?
– No tych dwóch…
– Panie Boruta – powiedział chłodno Jedziniak z miną, jaką musiał niewątpliwie
przybrać
Sfinks zadając Edypowi swe słynne zagadki. – Ja nie dostałem żadnego rozkazu, żeby
się tą
sprawą zajmować, a i panu osobiście odradzam. Ani to na moją głowę, ani na pańską,
choć
pan taki wykształcony – ale tym bardziej nie na pańską.
Waldemar słuchał od niechcenia. Rozlał do kieliszków resztę wódki, a pustą flaszkę
po-
stawił pod stół, aby nie denerwowała gościa.
Jedziniak zdziwiony brakiem zainteresowania rzekł:
– Jeden już siedzi.
Złożywszy to intymne wyznanie czekał na jakąś reakcję, ale ku jego rozczarowaniu
Waldemar
powiedział tylko:
– A drugi?
– Jeden już siedzi – powtórzył sierżant Jedziniak w zadumie. – No dobra – ocknął się
nagle
i wstał. – Pora już na mnie.
Waldemar odprowadzał gościa aż do bramy: po części przez uprzejmość, ale też
dlatego,
ż
e pieski, jeżąc sierść, krążyły wokół mrucząc nieprzyjemnie.
– No dobra – powiedział jeszcze raz Jedziniak, już za bramą. – Wszystko będzie
dobrze –
dodał bez przekonania i westchnął. – Oj, niech no tylko zwierzchność sobie
wyjedzie… Panie
Waldemarze, nade wszystko spokój. Niech pan nie wywołuje zadrażnień. Przecież
jeszcze nic
nie wiadomo…
– Co nie wiadomo?
– Tak w ogóle. A po wyspie mogą chodzić wszyscy, bo las to dobro, ten tego,
publiczne.
Po czym ruszył ścieżką prowadzącą nad jezioro. Waldemar patrzył za nim dopóty,
dopóki
nie zniknął w owym „dobru publicznym”. Wtedy zamknął bramę i wrócił na górę.
Tymczasem Sylwin, który znajdował się już w jak najlepszej komitywie z panną
Jolantą,
zmierzał w kierunku Bukowej Góry, gdzie miał się właśnie z nią spotkać. Wybór tego
miejsca
był jej dziełem, a podyktowany został faktem, że na południowo-zachodnim stoku
góry, aczkolwiek
nie był on zalesiony, rosły w dużych ilościach czerwone kozaki. Sylwin był nieco
zazdrosny o te wspaniałe grzyby. To, że dziewczyna chciała upiec dwie pieczenie na
jednym
ogniu, świadczyło jego zdaniem o umiarkowanym zainteresowaniu nim samym.
Zobaczył ją, gdy pochylona nisko wyrwała z ziemi dużego mięsistego
czerwonogłowca, a
potem obejmując wzrokiem jego dumnie wyprostowany kształt, wydęła w pełnym
uśmiechu
olbrzymie od upału wargi. Usłyszawszy Sylwina odwróciła głowę i patrzyła na niego
tym
samym co przed chwilą spojrzeniem, a on podszedł uśmiechając się i po raz pierwszy
poca-
łował ją w rozchylone, czerwone jak kapelusz grzyba usta. Przez chwilę oddawała
pocałunek,
potem wyśliznęła się lekko z jego ramion i pobiegła w dół. Za niewielką łączką,
porośniętą
pastewnymi smakołykami dla Ginterowych zwierząt, wysterczał na zachód
piaszczysty cypel,
odgrodzony od reszty wyspy gęstą zaporą łozin. Położyli się na gorącym piasku nic do
siebie
nie mówiąc. Słońce zniżyło się już nieco. Koniec cypla zdawał się wskazywać
miejsce, w
którym za niedługo winno zapaść za las po przeciwległej stronie. Było parno, światło
sło-
neczne nabierało chorobliwej, czerwonej poświaty. Jak od wielu dni, tak i teraz
zapowiadało
nadejście jakiejś meteorologicznej katastrofy. Rozleniwiona przyroda, tętniąca wkoło
tajemnymi
rytmami, groziła nie mogąc rozładować się w ostatecznym paroksyzmie. Sylwin poca-
łował lekko szyję dziewczyny. Potem całował inne obszary jej ciała. Jak wszystko
wokół,
wpadali w bolesne i radosne zatracenie, które domagało się spełnienia, ale zarazem
było zainteresowane
w przedłużaniu własnego trwania. Wszedłszy raz w zdyszany rytm przyrody,
trwali tak, dopóki słońce nie zapadło czerwono za zatoką Płęską. Wtedy ocknęli się i
patrzyli
na siebie nieśmiało jak przedtem, ale z nowym odcieniem: wspólnego
wtajemniczenia, wzajemnego
poznania.
– Wysechł – powiedziała nagle Jolanta wskazując na grzyb porzucony na piasku.
Roze-
ś
mieli się jednocześnie.
– Znów zmarnowałaś owoc, Ewo – powiedział Sylwin.
– To nie owoc, tylko grzyb – powiedziała Jolanta. – Zresztą my nie marnujemy
owoców.
Przetwarzamy je zgodnie z własnymi potrzebami.
– W każdym razie chodźmy, zanim pojawi się archanioł.
Istotnie, horyzont przybrał amarantową barwę. Ciemna chmura o jaskrawo
podświetlonych
brzegach rzucała na wyspę złowrogi cień. Chwilami po powierzchni wody przebiegała
ulotna
bryza. Pochłodniało.
Szli objęci wąską ścieżynką u stóp Bukowej Góry, po jej północnej stronie. Urwiste
zbocze
porastały potężne drzewa. Było tu prawie ciemno, jako że i u góry, tam gdzie kawałki
nieba prześwitywały pomiędzy gałęziami, zmierzchało się już. Nagle wśród szumu
drzew
spadły na nich jakieś głosy. Wiele głosów. Wiele dziwnych głosów.
Sylwin zatrzymał się. Dopiero teraz usłyszała głosy Jolanta. Stali w milczeniu.
Odczuli
nagle nieprzyjemny mokry chłód tego miejsca. Stali jeszcze przez chwilę, ale nie
udało im się
zrozumieć, o czym mówiono na górze.
– Pewnie jakiś spływ – powiedział Sylwin. – Będą się rozbijać na noc.
– Przecież tam jest szkółka. Waldek znów się wścieknie.
– To górka Gintera. Nie naszego Franciszka, jego brata. Nie przepadają za sobą.
– Mimo to się wścieknie – upierała się Jolanta. – Jemu chodzi o…
Urwała szukając odpowiedniego słowa. Sylwin cmoknął ironicznie i wpatrzył się w
jej
oczy – po trosze z kpiną, po trosze z miłością.
– O to, żeby było gdzie mieszkać – powiedziała wreszcie, a Sylwin spoważniał, bo to
była
prawda.
– Im też o to chodzi – mruknął i ruszył w dalszą drogę, pociągając dziewczynę za
sobą.
– Im chodzi o mieszkanie na dzisiaj, Waldek martwi się o mieszkanie na jutro.
Martwi się,
ż
e pewnego dnia wszyscy nie będziemy mieli gdzie mieszkać.
– Naprzód, pani mądralińska – zakomenderował Sylwin, bo właśnie wyszli na łąkę, za
któ-
rą widniał dom Ginterów. Pobiegli trzymając się za ręce. Zbite w gromadkę gęsi
komento-
wały ten fakt wyciągając za nimi syczące szyje, niczym wielogłowy smok.
Zanim wrócili do domu pod lasem, pili jeszcze świeżo wydojone mleko i rozmawiali
chwilę z gospodarzem, którego mowy Jolanta nie rozumiała. Po drodze minęli
Karusię. Stała
za starą stodołą i wpatrywała się w nadchodzącą noc. Z rozwartymi rękami kołysała
się miarowo,
a podmuchy wiatru szarpały jej podarte odzienie. Na wzniesionej do góry twarzy
błysz-
czały w świetle księżyca dwa kły. Nie dostrzegła ich. Niewidzącymi oczami, których
ź
renice
uciekły ku górze pozostawiając same białka, wpatrywała się w księżyc szepcząc przy
tym coś
w sobie tylko zrozumiałym języku.
Po kolacji, która toczyła się w niezbyt ożywionej atmosferze, wszyscy rozeszli się do
swoich pokoi, jako że większość domowników samopoczucie miała kiepskie. Sylwin
pokręcił
się chwilę po pustym obejściu i poklepawszy Grubego i Heroda po rozradowanych
mordach
wyszedł na drogę. Godzina była niezbyt późna. W odległych wioskach na lądzie
pulsowało
jeszcze życie. Księżyc skrył się za gęstwą chmur tak, że wyspa pogrążona była w
ciemności.
Idąc płaskowyżem w kierunku zabudowań Ginterów, Sylwin doszedł do takiego
miejsca, z
którego widać było Bukową Górę. Na górze płonęło wielkie ognisko.
Po kwadransie marszu znalazł się na ścieżce, gdzie po raz pierwszy usłyszeli z Jolantą
owe
głosy. Było je słychać i teraz. Wydawały się jeszcze bardziej nienaturalne. Można
było wy-
raźnie usłyszeć poszczególne głoski, a mimo to uchwycenie sensu słów, zdań,
sprawiało Sylwinowi
trudność. Był to jak gdyby chór odtwarzany na gramofonie, który co chwila zmienia
szybkość obrotów. Falująca kakofonia spływała wśród drzew po urwistym zboczu i
ś
cieliła
się wokół, w niskich zaroślach, tworząc wrażenie jak gdyby świat doznał obłędu.
Sylwin słuchał przez chwilę, po czym ruszył pod górę niewielką rozpadliną wyrytą w
zboczu
przez spływające wody. Dno rozpadliny nie było zarośnięte, za to krzewy wyrastające
na
jej poboczach tworzyły rodzaj kopuły, tak że całość sprawiała wrażenie tunelu. Można
się
było w nim poruszać cicho i niespostrzeżenie, choć z mozołem, zważywszy ostre
nachylenie
zbocza. Dopiero u samego szczytu zarośla rzedniały i trzeba było zachować większą
ostroż-
ność. Sylwin przypadł do ziemi i począł się czołgać. Wkrótce dotarł do niewielkiego
zagłę-
bienia wieńczącego tunel. Przycupnął w nim i czekał, aż uspokoi mu się oddech.
Potem wy-
chylił ostrożnie głowę ze swojego schronienia.
Nie opodal, w pobliżu rosłego jałowca płonęło ognisko. W kręgu światła siedziało
kilkana-
ś
cie osób. Byli to młodzi mężczyźni, prawie chłopcy, jeśli nie liczyć człowieka
siedzącego
najbliżej ognia, którego głos dominował nad głosami reszty. Oparty o grubą żerdź
wbitą w
ziemię, na której zawieszony był jakiś ciemny przedmiot, rzucał wkoło pytania
dźwięczące
jakimś groźnym zaśpiewem. Odpowiadał mu głuchy i niejednocześnie wydany przez
młode
gardła pomruk. Sylwin wsłuchiwał się w ten dialog, a im dłużej się wsłuchiwał, tym
bliższy
był myśli, że zwariował. Jeśli to był spływ, to z pewnością należał do
najdziwniejszych, jakie
spłynęły przez ostatni wiek po wodach Europy Wschodniej. A jeśli…
Mężczyzna siedzący pod żerdzią wypowiedział formułę, której intonacja jak gdyby
koń-
czyła jakiś wątek. Istotnie wszyscy poczęli wstawać – nieporadnie, w transie. Teraz
tworzyli
rozchwiane koło otaczające ogień, żerdź i starszego mężczyznę. I coś jeszcze. Kogoś!
Teraz dopiero, gdy zwarty krąg siedzących ciał przestał zasłaniać przestrzeń wokół
ogniska,
Sylwin zobaczył dziewczynę. Była naga. Leżała na ziemi. Jedna z jej rozrzuconych
nóg
dotykała czubka buta mężczyzny. Była chyba nieprzytomna, ale od czasu do czasu
poruszała
głową.
Znowu rozległy się słowa, ale teraz, gdy mówili stojąc, nie płużyły się już
niezrozumiale
po ziemi, lecz dotarły do uszu Sylwina ze względną wyrazistością.
– Czego żąda czerwona piwonia?
– Pić, pić, pić – rozległo się w kole.
– Przecież już dostała to, co dostać miała.
– Nie!
– Czyż nie piła, gdy „pić, pić” wołała?
– Jedna z nich piła, druga nie zaznała!
– Druga?
– Czerwona na równi, piwonia ukryta!
– A więc dajcie jej pić!
– Damy ci pić!
Psim gnatem, kobylim donatem!
Tego się wszyscy źli ludzie spodziewajcie!
– Stój! Kani nie ruszajcie, zanim przewiny winny spłaci…
– Tak, tak!
Sylwinowi od pewnego czasu wydawało się, że śni.
Młodzieńcy, niczym diabły, schwycili swą ofiarę za ręce i nogi i pobiegli w dół
zbocza.
Pozostali rozbiegli się także wyjąc dziko. Wkrótce wszyscy zniknęli w ciemności.
Ognisko
dopalało się powoli. Głosy ludzkie rozsypywały się po wyspie coraz dalszym
wachlarzem.
Sylwin wstał ostrożnie i z wolna podszedł do ognia. Potknął się o drewniany podest
sklecony
z kilku desek. To na nim, a nie, jak przypuszczał, na ziemi leżała dziewczyna.
Nasłuchując
czujnie odpiął rozporek i zgasił resztki płomienia starym traperskim sposobem. Teraz,
nie
będąc już w kręgu światła, poczuł się bezpieczniej. Wpatrzony w ciemność słyszał, że
obława
(tak to w myślach nazwał) przemieszcza się gdzieś w okolice Waldemarowego lasu,
podczas
gdy gospodarstwo Ginterów, na lewo, za łąką, tonęło w spokoju. Po prawej stronie
połyski-
wała równie spokojna tafla jeziora i gdy tak stał z twarzą zwróconą na wschód, słyszał
tylko
wieczny poszum lasu za sobą – lasu, który przed chwilą dał mu schronienie – i
oddalające się
w głąb wyspy krzyki tych niewiarygodnych ludzi, będących tu przed chwilą.
Sylwin podszedł do żerdzi wbitej w ziemię i ujął w rękę to, co na niej wisiało. Było to
ś
cierwo jakiegoś ptaka. Oderwał sznurek i wziął je ze sobą.
Schodząc skrajem zalesionego urwiska zobaczył łunę. Rozświetlała wschodnią połać
wyspy
tak, że gdyby nie zbyt wczesna pora, można by sądzić, że zbliża się wschód słońca.
Syl-
win odrzucił ptasie truchło w pobliski gąszcz i ruszył do przodu. W tym momencie
łuna
przemieniła się w tęczę i zgasła raptownie. W ciemności migotały tylko jakieś
oślepiające
ś
wiatełka. Wszechwładny ból opanował wszystko. Potem nie było już nic.
Po chwili otworzył oczy. Słońce stało wysoko. Boleśnie skrzywiona twarz Karusi
nachylona
nad nim kazała mu na powrót zamknąć oczy.
– O Boże! – usłyszał nad sobą.
Nie śnił. Otworzył ponownie oczy. Karusia pokazała w uśmiechu dwa kły. Sięgnął
pamię-
cią do minionych wydarzeń i pomyślał, że jeśli piekło jest nicością, to nie jest wcale
takie
straszne, gdyż nawet wieczna nicość trwa jedną chwilę.
– Co się stało? – zapytał.
Karusia wytrzeszczała się do granic możliwości i przewracała białkami. Była straszna
i
ujmująca. Trzymała go wpół i niosła przed sobą wydając z siebie głuche
postękiwania.
– Do diabła, moja zalotna dzieweczko, dość czułości, bo pogruchoczesz mi wszystkie
ko-
ś
ci – wykrzyknął Sylwin usiłując bezskutecznie uwolnić się z uścisku. Ponad
stukilogramowa
dziewoja nie dawała się tak łatwo zbić z tropu.
– No, moja piękna, pójdziemy tańcować – zaryzykował wreszcie.
– Tańcować! – wykrzyknęła Karusia i pozwoliła mu stanąć na ziemi. Zaraz jednak
chwy-
ciła go z nieprawdopodobną siłą za przeguby i pytała podejrzliwie:
– A dokąd to pany idą, co?
– No przecież tańcować trzeba w izbie, nie na polu.
– Tam nie chodzić, tutaj, tutaj, tam nie chodzić – krzyknęła ze strachem i pociągnęła
go z
nadludzką siłą. Z trudem oswobodził rękę i pobiegł przed siebie. Znajdował się gdzieś
na
wschodnim brzegu, w pobliżu Cyronka. Teraz dopiero poczuł w głowie bolesne
pulsowanie.
Pomacał się po obolałej czaszce. Na ręku zostało trochę krwi.
W kuchni Ginterów życie toczyło się codziennym torem. Pani Weronika przyjrzała
mu się
krytycznie i błysnąwszy oczkiem powiedziała:
– Pan Sylwin chyba ciężką noc miał, bo źle wygląda.
– Co tu się w ogóle dzieje? – spytał niecierpliwie.
Patrzyła na niego poważnie i powiedziała:
– Ja już nie wiem, gdzie pan po nocy buszuje, ale coś mi się widzi, że pan nawet nie
wie.
– O czym?
– No wej, doprawdy? śe pan Waldemar się palił?
– Jak to się palił? Wódka się w nim zapaliła?
– No jawcale nie żartuję. Zagroda mu się paliła.
– Jak to!
Rozłożyła ręce i patrzyła na Sylwina, jakby oczekiwała, że zrozumie. Wreszcie
powie-
działa:
– My też się kiedyś palili. Od burzy. A teraz czasy takie, że grom z jasnego nieba
może
uderzyć.
– Przecież nie było żadnego gromu. Stałem wtedy na górce…
– Całą noc pan stał?
– Do północy może stałem, a potem leżałem. Dostałem od kogoś w łeb.
– Od kogo?
– Diabli wiedzą!
– Jo, oni to wiedzą. No i sam pan widzi, że z jasnego nieba może strzelić. No to niech
pan
przejdzie się tam do pana Waldka, bo już u niego i milicja, i rychtyk – urwanie głowy.
Jeszcze
jakichś turystów pobili, wie pan, tych co się rozbili na tym cuplu, pod Cyronkiem.
– Nawet wiem, kto to mógł zrobić.
– Jo – powiedziała z powątpiewaniem – pan wie tyla, że w głowa dostał i więcej panu
nie
potrzeba wiedzieć.
– Trzeba pomóc władzom w wyświetleniu tej sprawy…
– Oni już sobie radę dadzą i bez pana. Zresztą jak pan chce. – Podeszła do rozpalonej
kuchni, na której stał olbrzymi sagan buchający parą. Zamieszała w nim i rzekła:
– A ja tu jak w piekle, sam pan widzi: wszystko czarne od sadzy, wiecznie gorąco…
Ja już
mówia…
Była to rozmowa z gatunku rytualnych, którą raczyła wszystkich odwiedzających
dopuszczonych
do życia kuchennego.
– A ta moja, to ani pomoże, wiecznie się gdzieś włóczy, już nawet z krowami nie
pójdzie.
Nie widział jej pan gdzie?
– I owszem – powiedział zdawkowo. – Mieliśmy tańcować.
Popatrzyła na niego mrugając jednym okiem i wzruszyła ramionami.
– No też coś!
Nie zwlekając dłużej Sylwin opuścił dom Ginterów i udał się w kierunku zabudowań
Waldemara.
Z trudem szedł pod górę. Głowę miał ciężką i obolałą. W powietrzu można było za-
wiesić siekierkę. Tak jak od wielu dni, zapowiadało się na burzę, która nie chciała
nastąpić.
– No dobra – powiedział sierżant Jedziniak bez przekonania. – Przyzna pan jednak, że
opowiada nam pan tutaj bardzo dziwne rzeczy.
Spojrzał na kapitana siedzącego obok, szukając potwierdzenia. Tamten skinął
patriarchalnym
gestem i nic nie powiedział. To co tu ostatnio usłyszał i zobaczył, przekraczało jego
wy-
obrażenia o pracy dochodzeniowej na prowincji i wolał zachowywać powściągliwe
milczenie.
W pokoiku na górce, oprócz dwóch przedstawicieli milicji, siedzieli teraz Waldemar,
doktor Czarliński i Sylwin. W ciągu ostatniej godziny przez pokój przewinęli się
wszyscy
mieszkańcy zagrody, a także poszkodowani na ciele i dobytku młodzi mieszkańcy
namiotów
na pobliskim cyplu. Teraz cała uwaga zebranych skupiła się na Sylwinie.
– Ależ, panowie – perswadował – nie rozumiem, czemu moja opowieść was nie
zadowala.
Przecież ja widziałem napastników!
– Hm, tak – powiedział oficer i spojrzał na Jedziniaka znacząco. – Więc najpierw,
mówi
pan, gadali w niezrozumiałym języku…
– Panna Jolanta może to potwierdzić, gdyż wcześniej słyszeliśmy ich razem.
– Panna Jolanta ma głowę zawróconą czym innym – wtrącił z przekąsem Czarliński.
– Co pan chce przez to powiedzieć? – uniósł się Sylwin. Tamten zrobił nieokreślony,
ale
bardzo elegancki gest i umilkł.
Zapadła denerwująca cisza. Waldemar odchrząknął dwa razy i rzekł tonem
konwersacyjnym,
jaki gospodarz stosuje zwykle dla podtrzymania rozmowy:
– Podobno diabły posługują się zwykle niezrozumiałym dla nikogo językiem zwanym
beł-
kotem – wymyślanym zresztą na poczekaniu, natomiast w chwilach złego humoru
używają
francuskiego z wyraźnym kaszubskim akcentem. Á propos, czy znasz, Sylwinie,
francuski?
– Dość tego – wybuchnął nagle oficer. – To są poważne sprawy. Pan opowiada bajki.
Owszem, widział pan coś, co stało się podstawą dla pańskich fantastycznych rojeń.
Sierżan-
cie, proszę jeszcze raz sprowadzić jednego z poszkodowanych.
– Którego?
– No, sam pan będzie wiedział najlepiej.
Jedziniak wyszedł i po chwili wrócił prowadząc ze sobą młodego mężczyznę. W
pierwszej
chwili Sylwinowi wydało się, że jest to ten sam człowiek, którego niedawno znaleźli
na uroczysku
i uwolnili z więzów. Jednak był to ktoś inny. Inny, lecz jednocześnie taki sam,
ulepiony
z tej samej gliny, przedstawiciel tego samego gatunku.
– Musi nam pan jeszcze raz opowiedzieć, co robiliście wczoraj wieczorem –
powiedział
kapitan.
Młodzieniec wydął wargi w grymasie znudzenia. Poza tym jednak jego ładna twarz
pozo-
stała nieruchoma. Popatrzył na kapitana i oszczędnym gestem wskazał pobliskie
krzesło, co
mogło znaczyć zarówno „czy mogę usiąść”, jak i „to ja sobie usiądę”. Jakoż i usiadł,
zwinnym
kocim ruchem, a Jedziniak ratując sytuację powiedział:
– No, siadajcie sobie, ma się rozumieć.
Młody człowiek uśmiechnął się życzliwie i kiwnął obandażowaną głową. Chyba
nawet coś
powiedział, a może był to tylko odgłos przesuwania gumy do żucia z jednego kącika
ust w
drugi.
– A więc gdzie panowie spędzili wczorajszy wieczór?
– Na tamtej górze – powiedział, robiąc nieokreślony gest.
Sylwin siłą zapanował na sobą.
– Zaraz, chwileczkę. Na Ifranku?
Tamten wzruszył ramionami.
– A ja tam wiem? Jak się płynie z motelu, to potem nie na lewo, jak jesteśmy rozbici,
tylko
na prawo, tam jest taka łysa góra.
Nie było wątpliwości, że mówi o Bukowej Górze.
– Co żeście tam robili? – zapytał znów kapitan. Było widoczne, że obaj odtwarzają
przebieg
rozmowy sprzed powrotu Sylwina.
– Normalnie. Piekliśmy kiełbaski, wiara kupiła w wiosce parę win, trochę słuchaliśmy
radia.
– Czego dokładnie?
– Radio Luksemburg. „Zis is e radio laksemberg, tu ou eit, tu-ru-tu-tu-tu” –
sparodiował
nieudolnie markując kilka tanecznych ruchów.
Sierżant Jedziniak popatrzył wymownie na Sylwina i powiedział:
– No to i ma pan ten swój język.
– Czy były z wami jakieś dziewczyny? – kontynuował kapitan.
– Nie – powiedział z żalem. – Posucha.
– Do której godziny siedzieliście przy ognisku?
– Może do północy. Potem nie było co wypić, zrobiło się drętwo, no i wróciliśmy do
obozu.
– I wtedy was napadnięto?
– Tak.
W tym momencie na korytarzu rozległy się kroki i ktoś zapukał do drzwi. Do pokoiku
wsunęła się głowa Antoniego Celiniaka.
– Widzę, że przyszedłem w mało odpowiednim momencie – powiedział cicho i chciał
się
wycofać, ale Waldemar stanowczą namową skłonił go do wejścia.
– To jest nasz miejscowy sprzedawca warzyw – objaśnił sierżant, na co kapitan
uśmiechnął
się ze zrozumieniem.
– Badylarstwo, co? – zapytał mrugając wyrozumiale.
Pan Antoni zamachał szybko ręką, jak gdyby odpędzając dym snujący się po pokoju.
– Gdzież ja badylarstwo. Kiosk prowadzę w wiosce. Ale nie przeszkadzajcie sobie,
panowie.
Ja z interesikiem do pana Waldka, może jednak poczekam na dole.
– Ależ nie przeszkadza nam pan, proszę usiąść – kapitan był bardzo wylewny. – Tylko
niewiele będzie pan wiedział, bo pewnie nie słyszał pan, co się wydarzyło.
– A jakże, a jakże – zachichotał Celiniak. – Już mi panna Janka wszystko
powiedziała. śe
się paliło i że ktoś panów turystów powiązał w pęczki.
Oficer podniósł pytająco brwi, na co Jedziniak natychmiast objaśnił:
– Słu… znaczy, tego – pomoc domowa.
Mężczyźni pokiwali ze zrozumieniem głowami.
– Czego te kobitki nie wymyślą – przypieczętował sprawę pan Antoni i zaśmiał się
bezgło-
ś
nie.
– No dobra – rzekł sierżant Jedziniak. – Stanęliśmy na tym, że was napadnięto.
Młodzian potwierdził niedbałym skinieniem głowy i mówił dalej:
– Więc właśnie. Ale już powiedziałem, że dokładnie nie wiem, jak to było. Wyleciał
ten
szaleniec i wszystkich co do jednego.
– Jeden człowiek?! – wykrzyknął Sylwin.
– Chyba jeden – powiedział z zażenowaniem młodzian. – Przecież mówię, że to był
szaleniec.
Wyskoczył na mnie i nawet żem nie pisnął, a już leżałem omotany jak…
– Jak baleron – podsunął usłużnie Celiniak.
– Jak co? – zdziwił się chłopak.
– Do rzeczy – zirytował się Jedziniak. – Ad rem, jak to mówią.
– I nie wie pan, jak wyglądał? – zapytał Sylwin.
– A jakże. Mówię, że było ciemno. Jakiś taki kudłaty.
– Dziś wszyscy kudłaci – rzekł sentencjonalnie sierżant.
– O nieprawda, to już niemodne – oburzył się chłopak i machinalnie pogładził po
krótko
przystrzyżonej fryzurze.
– Ale dlaczego nikt panu nie pomógł. Przecież żeby wszyscy, ilu was tam było…
– Dziewięciu.
– No właśnie, jeżeli napastnik działał sam…
– Niby tak. Ale my nie szliśmy razem.
– Jak to?
– Normalnie. Wiara rozproszyła się po lesie, każdy miał trochę wypite, wie pan, jak
jest.
– Ale czemu pan jest taki pewny, że napadł was jeden człowiek, a nie na przykład cała
banda?!
– A czemu pan chce coś wmówić świadkowi – powiedział z irytacją kapitan.
– Bo widziałem to, co widziałem – rzekł z naciskiem Sylwin.
– Widział pan tych chłopców. Przecież słyszy pan, że tam byli, piekli kiełbaski, wypili
jabola,
posłuchali radia – jak to młodzież. Reszta jest tworem pańskiej chorej wyobraźni.
Dzie-
więciu ludzi zeznało to samo, a pan chce forsować swoją wersję. Zeznali też, że
poszli stam-
tąd około północy. Czy pana zdaniem zaraz po nich przyszła jakaś nowa grupa – pan
w tym
czasie śnił o nagich kobietach – i zorganizowała napad na tamtych?
Przez chwilę panowało milczenie, po czym oficer ciągnął dalej, znacznie już
spokojniej.
– A teraz gdybym ja pana spytał, co robił pan pomiędzy północą a dziesiątą rano, bo z
pana
słów wynika, że o tej porze odzyskał pan przytomność? Wiem, wiem, dostał pan w
głowę i
nic nie pamięta. Ale dlaczego dostał pan w głowę na tej waszej górze, a ocknął się w
pobliżu
zdemolowanych namiotów, hę?
– Niosła mnie Karusia, mówiłem o tym…
– Dobre sobie. Ile ona ma lat?
– Osiemnaście chyba.
– I ja mam uwierzyć, że ta dziewczyna przeniosła pana o dobry kilometr?
– Obywatelu kapitanie – wtrącił Jedziniak – gdyby pan tę, hm, dziewczynę
zobaczył…
– Ja nie muszę widzieć, sierżancie, są normy wiekowe siły…
– Ale ona nie jest normalna.
– Co? No właśnie, do tego zmierzam. Wszystko to jest nienormalne, a pana, panie…
– Radzikowski.
– … Radzikowski, przygoda w szczególności. Więc ja się nie pytam pana o to
wszystko,
chociaż mógłbym na przykład założyć, że to pan w jakimś napadzie szału pobił tych
chłop-
ców i stąd się wzięło pana stłuczenie głowy.
Zapadła denerwująca cisza. Niespodziewanie dla wszystkich odezwał się
przesłuchiwany
chłopak. Mówił bez dotychczasowej nonszalancji, z zaciętym przekonaniem. Zwracał
się teraz
wyłącznie do oficera, jak gdyby między nimi a pozostałymi osobami zapadła nagle
niewidzialna
kurtyna.
– To wszystko jedna sprawka… jak wtedy… każdemu wolno chodzić po wyspie.
Najpierw
powiesili Józka, niby za co, każdy ma takie samo prawo… To trzeba ukrócić… to
siedlisko
wariatów…
Wszyscy milczeli, a chłopak, wadząc się nagle z tą ciszą, krzyknął:
– Do diabła, niech pan posłucha, co mówią ludzie wokoło!
Rozmówca patrzył na niego wzrokiem, w którym musiało błyszczeć niezrozumienie,
bo
wyrzucił jeszcze z siebie:
– O Borucie! – i znów po chwili ciszy: – To jest zagrożenie dla spokojnych obywateli!
W ciszy, jaka znów zapadła, rozległ się, zza owej niewidocznej bariery, cichy głos
Antoniego
Celiniaka.
– A ja tu tyle, łaskawco, spaceruję, za grzybkami chodzę i jeszcze nikt mnie nie pobił.
Rozległ się nieprzyjemny śmiech i chłopak powiedział, wracając do poprzedniego
„luzu”:
– Dobre sobie, kto by miał pana ruszać? Nawet pana tknąć nie trzeba, wystarczy
wziąć na
huki i zaraz się pan rozpadniesz.
Celiniak uśmiechnął się smutno.
– Nawet się nie obraziłem – powiedział cicho – ale trudno mi będzie nie zapamiętać
pań-
skich, hm, wskazówek.
Na tym skończyła się rozmowa z poszkodowanym. Jedziniak proponował Sylwinowi,
ż
e
powoła powtórnie jeszcze któregoś z pobitych chłopców, lecz ten nie zdradzał na to
ż
adnej
ochoty. Od pewnego czasu popadł jakby w letarg i tylko znający go dobrze Waldemar
wie-
dział, że jest to tylko pozór marazmu, któremu przyjaciel oddawał się wtedy, gdy czuł,
ż
e
działanie praktyczne jest chwilowo skazane na zagładę i należy oddać się
wewnętrznej pracy
umysłu. Wobec tego milicjanci pożegnali się wkrótce i odeszli, zaś w domu pod
lasem rozpo-
czął się obiad pozbawiony zwykłej scenerii. Rozmowa albo nie kleiła się wcale, albo
dotykała
wydarzeń ostatniej nocy, a wtedy pani Zofia irytowała wszystkich snuciem
najzupełniej fantastycznych
wyjaśnień oraz katastroficznymi prognozami na przyszłość. Jedynym, który sta-
nął w jej obronie, okazał się doktor Czarliński.
– Ma pani po części rację, wszystkiego w tej sytuacji można się spodziewać. Nie
ulega
wątpliwości – zwrócił się teraz do Waldemara – że po pańskiej wyspie grasuje wariat.
Co do
tego nie mylił się nasz młody przyjaciel z namiotów, tyle tylko że w młodzieńczej
zapalczy-
wości obrócił swą złość na najbliższy możliwy cel – przeciwko panu.
– Do licha – rzekł Sylwin bez związku. – Zapraszam panów na mały spacer
poobiedni.
Wyspa stanowczo potrzebowała deszczu. Słońce prażyło z taką żywotnością, z jaką
może
ż
yć ten, kto umiera każdego wieczora, a jednak rano zostaje mu darowany jeszcze
jeden
dzień. Czarliński zauważył mimochodem, że dzisiaj na pewno będzie burza, ale
oświadczenia
tego typu były przyjmowane z rosnącą z dnia na dzień nieufnością. Po kilkunastu
minutach
marszu znaleźli się na stoku Bukowej Góry. Sylwin zatrzymał się w połowie jego
wysokości.
Nie było po co iść na górę: ślady po ognisku nie dowodziłyby niczego nowego.
Gdzieś w tym
miejscu Sylwin pamiętał jeszcze, co się działo. Gdzieś niżej, może tutaj, jego
ś
wiadomość nie
stąpała już po tej ziemi.
W piaszczystej, suchej ziemi widać było wiele śladów, nie odróżniały się one jednak
od
siebie, gdyż nie miały wyraźnych konturów. W tym jednak miejscu ziemia na
krawędzi stoku
obsunęła się w sposób jednoznaczny. Sylwin zniknął nagle z oczu swych
współtowarzyszy w
gęstwinie porastającej urwisko. Po chwili wynurzył się stamtąd trzymając w ręku
ptasiego
trupa. Teraz, w świetle dnia, widać było, że jest to ptak wypchany. Jego głowa
dyndała nienaturalnie,
jak gdyby była już odrywana i przyszywana.
Sylwin wzniósł nad głowę ten jedyny dowód wspierający jego nocne fantasmagorie i
za-
pytał triumfalnie:
– Co to jest?!
– Milvus – powiedział spokojnie doktor Czarliński.
– Co?! – krzyknęli równocześnie z Waldemarem.
– Milvus – powtórzył tym samym tonem. – Po waszemu – kania.
VIII
Umarły powraca
Zbliżał się wieczór. Eryka Wegetariańska wstała z leżaka stojącego w cieniu młodej
ja-
błonki i poczęła przesuwać go po wysokiej trawie sadu. Znalazłszy się w ostrym
ś
wietle nisko
już pochylonego słońca, usiadła z powrotem. Machinalnie policzyła kwiaty na
klombie po
drugiej stronie płotka. Pociągnąwszy parę razy nosem westchnęła w duchu, że inaczej
niegdyś
pachniała maciejka, po czym zamierzała powrócić do przerwanej lektury. Niestety, od
furtki
zbliżał się pan Franciszek Ginter.
Rozmowy babci Wegetariańskiej z panem Franciszkiem odznaczały się tym, że
starsza pani
nie rozumiała ani słowa z tego, co mówił tamten, zaś gospodarz, nawykły do
nieokiełzna-
nych okrzyków niosących się het, po rozległych przestrzeniach jego wyspy, nie
zawsze mógł
dosłyszeć, co dystyngowana dama wypowiada pod nosem. Toteż teraz, nie znalazłszy
w po-
bliżu nikogo innego, podchodził do pani Eryki nieśmiało, z cicha pęk, niby to
oglądając
drzewka, popatrując na chmurki, ona zaś oczekiwała go nastroszona i zła.
– Ładno pogoda – zagaił Ginter znalazłszy się w pobliżu leżaka.
– A, dzień dobry – odparła na chybił trafił babcia Wegetariańska.
– Dobry, dobry – przyznał dobrotliwie gospodarz. Bawił go nieodmiennie dziwny
obyczaj
turystów – uporczywego chwalenia dnia, trzeba czy nie trzeba. Oni woleli raczej przy
spotkaniu
zagadnąć o zbiór, ocenić pogodę, wyjawić cel podróży – i to było ich powitanie.
– Parno je – ocenił, nie dając za wygraną.
– Owszem – zgodziła się dama. – Pod wieczór zawsze robi się chłodno.
– Pewnie, pewnie – przyznał gospodarz, odznaczający się niezwykle zgodną naturą.
Po
chwili milczenia odezwał się znów. – śona prosi dziś z wieczora na poczanstunek –
rzekł
uroczyście.
Słowo „poczęstunek” rozumiała babcia Wegetariańska w każdym języku i w każdej
sytuacji.
Nie wypadało jednak zgadzać się zbyt łatwo.
– Ja chyba nie będę mogła – powiedziała z wahaniem – ale powtórzę córce.
Ginter posłał jej rozpaczliwe spojrzenie i przestąpił z nogi na nogę. Co robić?
Pamiętał
wszak dobrze przykazanie żony, które doścignęło go w chwilę potem, gdy wyszedł za
próg
chałupy.
– Wszyscy, wszyscy, ta staro babko też – powiedział wsłuchany głęboko w tamte
ż
onine
słowa.
Nos babci Wegetariańskiej wydłużył się raptownie i zagiął. Z gniewnym fuknięciem
opa-
dła na oparcie leżaka i stanowczym gestem uniosła przed oczy książkę, nie bacząc, że
trzyma
ją odwrotnie. Pan Franciszek postał jeszcze przez chwilę myśląc, czy dobrze
wywiązał się z
powierzonej misji, po czym rzekł: „tedy jo” i oddalił się zadowolony z siebie. Zaś
starsza pani
trwała w swoim siedzeniu nieruchomo i tylko fala oburzenia wylewała się z niej i
zdawała
toczyć po całej wyspie.
W klimacie Ostrowia były te rzadkie momenty, gdy przyroda, jak gdyby znudzona
wiecznym
trwaniem, cichła gwałtownie, wycofywała się poza krawędź bytu, pozostawiając pustą
scenę dla człowieka. Wtedy podnosiła się kurtyna namiętności i to, co zwykle
pozostawało
gdzieś w środku, stłamszone przez bogactwo świata zewnętrznego, teraz nagle
wypełzało
wszystkimi otworami, znaczyło naturę ludzkim niepokojem, ludzkimi lękami,
ludzkim stra-
chem. W takich chwilach wyspa zdawała się mówić całym swym ciałem, ale w
rzeczywisto-
ś
ci ziemia była wtedy niema jak nigdy. I tylko człowiek pozostawiony sam sobie,
zawieszony
z nagła w próżni, odnajdywał własne odbicie w niemej przyrodzie i przypisywał jej
grozę
będącą jego własną projekcją.
I oto nadszedł wieczór.
Wierzchołki drzew dużego lasu porastającego koniec wyspy zastygły w niemym
oczekiwaniu.
Wybuchające tu i tam z ziemi zagajniki, skupiska paproci, plantacje jagód, rozległe
pajęczyny rozpięte pomiędzy drzewami – wszystko wydawało się martwe, sztuczne,
powycinane
z różnokolorowej materii. Rdzawe odcienie przypominające, że to już schyłek lata,
krople
wieczornej rosy błyszczące w tym schyłkowym słońcu sprawiały, że las wyglądał, jak
gdyby był skonstruowany z metali, minerałów, drogich kamieni. Jego sztuczność
wydawała
się wytworem najwspanialszej sztuki. Ale myśl ludzka nie znajdowała schronienia w
tym
pałacu, lecz odbijała się o jego zimne piękno nieskończonym echem, aby wreszcie
nieodmiennie
napotkać samą siebie.
Sylwin i Jolanta zmierzali na kraniec wyspy krętą drogą wyjeżdżoną przez Ginterowy
wóz.
Ich głosy ogromniały, wielokrotniały pod ciemną kopułą konarów i wiły się miękko
po
mchowych materacach wyściełających podłogę tego nagle wymarłego lasu. Sylwin
sadził
wielkimi krokami, pogrążony w myślach tak, że dziewczyna biegła prawie u jego
boku, chcąc
za nim nadążyć. Obok dreptał mały pudelek Genio, który w ostatnich dniach bardzo
polubił
oboje i przedkładał ich towarzystwo nad prostackie maniery Heroda i Grubego, nad
głupotę
Przygłupa i filozoficzne oddalenie od rzeczywistości Horacego. W lesie Genio starał
się nie
oddalać więcej jak na dwadzieścia centymetrów od nogi Sylwina, gdyż trawa
ograniczała mu
widnokrąg tak, że pozostawiony samemu sobie biegał w kółko.
Dotarłszy na koniec wyspy ujrzeli Glonek. Unosił się nad wodą na mglanej podusze.
Zda-
wał się płynąć na obłoku, lecz była to tylko złudliwa gra cieni; wszystko wokół tkwiło
nieruchomo
pogrążone w sobie, dalekie, nierealne.
Nie zabawili długo na cyplu. Jezioro nie miało dziś w sobie nic, co mogłoby
wzbudzić
ludzkie zainteresowanie. Było martwe i tylko zdawać się mogło w tej zawiesistej
ciszy, że
słychać, jak w dalekiej głębinie przetacza się leniwie, z północy na południe, ponura
struga
Czarnej Wody.
Wracając milczeli. Przeistoczenia, jakim uległ las, nabrały teraz ostrości. Liście i
szpilki
pokryły się patyną rosy, kryształy mgły poosiadały na trawach i pajęczynach.
Najlżejszy szept
dudnił wielokrotnym echem, niczym w olbrzymim hangarze. W głębi zamajaczyły
sylwetki
kilku młodych mężczyzn zbierających grzyby. Rozmawiali głośno nie ulegając magii
lasu.
Sylwin miał przez chwilę absurdalne wrażenie, że ich koszyki pełne są muchomorów.
Dalej w
tyle, nie zauważona przez nikogo z nich, przemykała dziwaczna postać odziana w
czerwień z
zielenią, z szyszkami wplecionymi w skołtunione włosy i kosturem w ręce. Wyglądała
niczym
Borowa Ciotka, mściwa opiekunka lasów, ale Sylwinowi bardziej jednak
przypominała
Karusię od Ginterów.
Wkrótce weszli w maślakowy zagajnik znajdujący się na granicy gospodarstwa
Waldemara.
Droga wiła się teraz pomiędzy dwoma nieprzeniknionymi ścianami drzew. Ich kroki
nie
odbijały się już tubalnym pogłosem, lecz wypływały z ciszy w postaci sprasowanych,
zgrzytliwych
skrzypnięć. O ile przedtem szli niczym w wielkiej, blaszanej hali, o tyle teraz znaleźli
się jakby w długiej, żelaznej rurze. Przy tym każdy krok był przedrzeźniany przez
chrzęst
piasku wzbijanego przez ich stopy i opadającego w chwilę później na ziemię.
Zdawało się
ciągle, że ktoś za nimi podąża w niewielkiej odległości, ale wystarczyło się zatrzymać
na
chwilę, aby złudne kroki rozbrzmiewające z tyłu ucichły.
W takiej ciszy, dzwoniącej w powietrzu lękami ich najskrytszych myśli, rozległ się
nagle
upiorny, zawodzący chichot, który przeszedł w jęk skargi i skonał gdzieś w gęstwinie
zagajnika,
pozostawiając w powietrzu wibrujące na najwyższej nucie strachu wspomnienie.
Sylwin Radzikowski, który stanął niegdyś oko w oko z Księciem Oruni w barze
„Kotwica”,
poczuł wyraźnie, jak po kręgosłupie przebiega mu stado mrówek. W swoim
burzliwym
ż
yciu miał do czynienia z wieloma sytuacjami krańcowymi, lecz uczucie strachu nie
nawie-
dzało go zbyt często. Niebezpieczeństwo, z którym można się było zmierzyć,
pobudzało bardziej
do działania niż do strachu. Teraz jednak poczuł, że tam, w wilgotnej gęstwinie czai
się
nieznane zło i że jest to to samo zło, którego tajemniczą obecność mieszkańcy wyspy
czuli
przez skórę już od pewnego czasu.
Gdy okrzyk zgasł zupełnie, na drodze zapanowała poprzednia cisza – tak
wszechwładna,
ż
e to co usłyszeli przed chwilą, wydało się obojgu nierealnym złudzeniem. Teraz
dopiero
Sylwin spostrzegł, że ręka Jolanty zaciska się na jego dłoni aż do bólu, a Genio
przywiera
ciasno do jego stóp. Stojąc tak wsłuchiwali się w przestrzeń, ale las trwał
nieporuszony.
Wreszcie Sylwin poczuł, że jego ręka uwolniła się jakoś ukradkiem z jej dłoni.
Pomyślał, że
muszą wyglądać śmiesznie, zbici na tej drodze w gromadkę jak stado owiec, i poczuł
zawstydzenie.
– Jakiś ptak – powiedział konwersacyjnym tonem.
– Może kania – odparła równie obojętnie.
Zaniemówił na chwilę. Rozmawiał z nią o nocnych wydarzeniach bardzo ogólnikowo,
a o
porannym znalezisku wcale. Jeśli ktoś jej powiedział, to czemu teraz…
– Dlaczego akurat kania? – spytał znów bez emocji.
Wzruszyła ramionami. Było to bardzo przekonywające wzruszenie ramionami.
– To takie drapieżniki, bardzo podobne do sokołów. Podobno wydają takie
przenikliwe
wrzaski.
– Hm, to bez wątpienia kania – rzekł bardzo autorytatywnie, chociaż pierwszy raz
zoba-
czył tego ptaka dziś rano i nie wiedział nawet, czy w ogóle wydaje jakieś odgłosy. Tą
zgodą
chciał zrehabilitować swoją podejrzliwość. Pomyślał, że to wszystko robi się
chorobliwe,
skoro niewinna rozmowa tak nastraja jego czujność.
W tym momencie przeraźliwy wrzask powtórzył się w całej okazałości, jak gdyby dla
zilustrowania
ich rozmowy. Ich reakcja powtórzyła się także, teraz jednak wiedzieli, jak zaczaro-
wać niesamowitość, jak się odżegnać od strachu.
Ruszyli do przodu nie oglądając się za siebie. Sylwin spostrzegł, że musi się
kontrolować,
ż
eby nie przyspieszać kroku. Wkrótce zagajnik pozostał za nimi. Z jednej strony
drogi, na
zboczu, ciągnął się teraz młodniak, nad którym znajdowało się Waldemarowe
gospodarstwo,
z drugiej strony stały wysokie sosny. Za nimi połyskiwała ciemna tafla jeziora
oświetlona
ostatnimi promieniami słońca.
Sylwin skręcił ze ścieżki i zatrzymał się pod pozorem zawiązania sznurowadła.
Kucnąw-
szy wśród grubych pni sosen mógł widzieć dokładnie drogę, którą przed chwilą szli.
Nic się
tam nie działo. Za to niżej, na granicy zagajnika i łąki porastającej brzeg jeziora,
zobaczył
sylwetkę człowieka, spieszącego się najwyraźniej. Miał na sobie obszerną kurtkę i
niósł coś w
ręku. Z tej odległości i przy tym oświetleniu trudno było rozpoznać nawet jego płeć.
Sądząc z
wielkich, kołyszących kroków, jakimi przemierzał przestrzeń łąki, mógł to być
mężczyzna.
Wyglądał na grzybiarza.
– Jego też wypłoszyło – uśmiechnął się Sylwin. – Chodźmy, bo Ginterowa będzie zła,
ż
e
się spóźniamy.
– Założę się, że będzie jajówa z kurkami – powiedziała Jolanta, lecz on nie przyjął
zakła-
du, bo wiedział, że to prawda.
Droga biegła coraz bliżej jeziora. Teraz już po lewej stronie nie było lasu, tylko wąski
pas
łąki. Ciągnął stamtąd chłodny, wilgotny opar. Na prawo wznosiło się nadal zbocze
porośnięte
młodniakiem.
I wtedy usłyszał ten szelest, a właściwie całkiem jawny chrzęst, i zanim uświadomił
sobie,
ż
e słyszy kogoś przedzierającego się przez gęstwinę (chociaż myśli podsuwały mu, że
może
któraś z krów gnanych zwykle przez Jerzyka górą zboczyła w gąszcz, on czuł
obecność k o g
o ś), zanim więc uświadomił to sobie, w powietrzu wibrował znów szaleńczy śmiech i
krzyk
rozkładający każdy nerw ciała na strzępy, zawieszony w próżni – poza rozumem,
rozsądkiem,
wolą. Najbardziej paraliżująca była świadomość, którą właśnie posiadł, że to
nieludzkie łka-
nie wydawane jest przez człowieka. A więc Czarliński miał rację: na wyspę
przedostał się
jakiś zbiegły szaleniec i teraz ściga ich z żelazną konsekwencją. Jakie zadanie sobie
postawił?
Przepędzić ich ze swojego dominium, nastraszyć, zniszczyć? Może mieli się stać
obiektem
zemsty za krzywdy, jakich doznał od ludzkości? Może ucieleśnili niespodziewanie
jakiegoś
ś
miertelnego wroga z jego upiornych rojeń?
Bezradność. To było jedyne słowo nadające się do określenia tej sytuacji. Wejść tam,
w
czarną gęstwinę, gdzie czyhał obłąkany niczym osaczony odyniec? A zostawić sprawę
wła-
snemu biegowi, oznaczało pozostać nadal z tajemnicą.
– Chodź – powiedział cicho Sylwin. – On przyjdzie.
Poszli prosto na zabudowania Ginterów. Lasek skończył się. Za nimi pozostawała
pusta
przestrzeń. Było już prawie ciemno. Jedynie wody zatoki zwanej Babą jaśniały
jeszcze wie-
czorną poświatą.
Zatrzymali się pod jabłonką rosnącą na zapleczu Ginterowej obory. W pobliżu stał
pieniek
do rąbania drzewa. Pachniało trocinami i nawozem.
Na tle jaśniejącej powierzchni wody zobaczyli zgarbioną postać przesuwającą się
zdecydowanie
wzdłuż brzegu. Zmierzała w kierunku Bukowej Góry. W jej działaniu widać było
niewiarygodne zdeterminowanie, które przejmowało lękiem.
Sylwin podszedł do pieńka i wyjął zeń siekierkę. Potem ruszył w kierunku Bukowej
Góry
północnym brzegiem. U jej stóp, na polanie, zatrzymał się obok dużego namiotu
wojskowego,
który był tam stale rozstawiony jako podręczny magazyn dla przyjaciół i członków
rodziny
Waldemara obozujących w tym miejscu. Wtedy usłyszał za sobą szelest i zobaczył, że
Jolanta
podąża przez cały czas za nim.
– Weź to i stój tutaj – powiedział szeptem oddając jej siekierę.
W następnej chwili piął się pod górę gołym stokiem, rozglądając się na wszystkie
strony.
„Nierozważnie, ale skutecznie – i nawet w miarę bezpiecznie. W ten sposób musi
mnie zoba-
czyć – myślał – i co z tego. Na otwartej przestrzeni nie zaskoczy mnie. A nawet jeśli
pozostanie
w ukryciu, to przecież teraz nie on osacza, nie on ściga, tylko jego tropią”.
Był już na samym szczycie, ale nic nie dostrzegł, a i jego chyba jeszcze nie
zauważono. Na
gołym brzegu od strony Baby nie widać było nikogo. Porastające łagodne zbocze
jałowce
tkwiły bezszelestnie w półmroku, zaświadczając swą wyniosłą obojętnością, że nikt
się za
nimi nie kryje. Nie, zło tkwiło po przeciwnej stronie, na przepaścistym zboczu
północnym.
Może przekrada się już wąską ścieżką u stóp góry lub też czai się w którymś z jarów.
Może w
tym, w którym on sam zeszłej nocy…
Zobaczył go. Był także na szczycie góry. Szedł bardzo wolno i ostrożnie wzdłuż
urwiska,
prawie niewidoczny na tle ciemnej ściany drzew. Schodził w kierunku polany.
A więc miał jasno wytknięty cel. Ten nieznajomy szaleniec dąży na polanę, gdyż tam
spodziewa
się ich zastać. Po co?
Tamten zobaczył go również. Przez tę krótką chwilę namysłu Sylwin jeszcze raz
przekonał
się, że w takich sytuacjach myślenie jest za wolne, więc nieskuteczne. śe trzeba
reagować
instynktownie albo w ogóle nie pakować się w to. Ba, ale gdzie niby miały się te
odruchy
wyrobić. Nie co dzień spotyka się szaleńca. A on był szalony – teraz nie było co do
tego wąt-
pliwości. Zaplanował swoją akcję w każdym szczególe, jak gdyby był jakimś
tutejszym
Monte Christo szykującym od lat plan zemsty – ale przecież cały jego wysiłek był
skierowany
w próżnię, gdyż nie znali się nawzajem. I właśnie ta żelazna logika działań
absurdalnych two-
rzyła jądro jego szaleństwa. Teraz obrócił się z wolna i wtedy jego sylwetka
zarysowała się w
mroku wyraźniej. Ale tylko sylwetka. Ten człowiek bowiem nie miał twarzy.
Znów myśl nie nadążała za zdarzeniami. Może miał maskę, może zasłonił twarz
chustką, a
może po prostu był zarośnięty jak małpa – o tym wszystkim Sylwin nie zdążył
pomyśleć pa-
trząc na tamtego. Zobaczył coś, co nie podpadało pod myślenie. Ujrzał sylwetkę
kanciastą,
zakapturzoną, jakby zakutą w pancerz. Miejsce twarzy zajmowała bezkształtna plama.
Na jej
tle jarzyły się upiornie białe, nieludzkie źrenice oczu. Zbliżał się ku niemu
nieprzerwanie, a
gdy już był dostatecznie blisko, Sylwin ujrzał w jego ręku osadzone na długim drągu
widły.
Wtedy zaczął się cofać. Tamten opuścił swą broń ostrzem w jego kierunku i
postępował za
nim. Nieludzki manekin, robot z elektrycznymi oczami, superkonsekwentna maszyna
do
mordowania.
– Siekierę! – krzyknął w kierunku polany. – Daj mi siekierę!
Wtedy usłyszał śmiech tamtego i inne śmiechy z polany poniżej, a potem dobiegł go
głos
Jolanty:
– Dajcie mu siekierę! No dajcie mu tę siekierę!
I wtedy Sylwin zrozumiał już wszystko, wiedział, kim jest człowiek napierający na
niego.
Ale to była wiedza myśli. Natomiast całe jego jestestwo cofało się nadal w kierunku
tych
ś
miechów, nie mogąc przyjąć do wiadomości tego, co oczy już zobaczyły.
A zobaczyły oczy Sylwina rzecz dziwną. Ujrzały mianowicie zakapturzoną postać
Leszka
Wegetariańskiego sunącą z obróconym ku niemu długim, rozwidlonym patykiem.
Cofał się
nadal w transie, jak zahipnotyzowany. I nawet wtedy, gdy Leszek zbliżył się i
odrzuciwszy kij
poklepywał go po ramieniu rechocąc z uciechy – nawet wtedy najgłębsza istota
Sylwina nie
przyjmowała tego faktu do wiadomości.
Następnego dnia z rana Sylwin opuścił wyspę. Wyjaśnienia, jakich udzielił, były
mętne i
fragmentaryczne, toteż ci, którzy nie znali go bliżej, podejrzewali, że obraził się z
powodu
kawału wypłatanego mu przez Leszka. Prawdziwe powody były inne, chociaż on sam
nie
zaplanował jeszcze do końca celu podróży.
Wczoraj, gdy wśród śmiechów i kpin osób niespodzianie zgromadzonych na polanie –
a
byli to pani Zofia, Waldemar i doktor Czarliński, wysłani przez gospodynię, w celu
odszukania
spóźnialskich – nastąpiły wyjaśnienia, Sylwin zrozumiał kilka spraw. Słuchał niby
tego,
co mówił Leszek o pękniętym wale korbowym, o nadziei na szybką naprawę, o tym,
ż
e w
oczekiwaniu na nią postanowili jednak wrócić na wyspę, no i oczywiście, że tak
wybornie
udało mu się ich podejść. I jeszcze o cmentarzu w Legnicy, na którym pod kierunkiem
zdolnych
koleżków wyuczył się był w latach szczenięcych tego upiornego okrzyku. Tego
wszystkiego
słuchał Sylwin jednym uchem, a naprawdę zastanawiał się nad mechanizmem
psychologicznym
tego, co się wydarzyło, nad działaniem ludzkiej wyobraźni. Jego własna wyobraź-
nia nie należała do wybujałych. Była bogata, lecz panował nad nią, potrafił ją
poskromić, gdy
była niepotrzebna. A przecież przed chwilą zobaczył to, co chciał zobaczyć, co
podsunęła mu
wyobraźnia wcześniej – zdeterminowanego szaleńczym rojeniem wariata, a nie to, co
widział
naprawdę. Owszem: trudno było go rozpoznać w kapturze zasłaniającym prawie całą
twarz,
spod którego tylko szkła okularów świeciły odbitą poświatą nocy, ale też nie ulegało
wątpli-
wości, że zobaczył w tej jednej sekundzie coś zupełnie innego niż obiekt, na który
patrzył.
Zachodziło pytanie, dlaczego jednak nie zobaczył Leszka, skoro tamten stał przed
nim. Od-
powiedź była prosta. Dlatego, że Leszek wyjechał. Nie było go na wyspie. Nie był
brany pod
uwagę. Po prostu go nie było. I choćby stanął w lepszym świetle, bez kaptura, to w
tych oko-
licznościach mógłby zostać nie rozpoznany, nie przyjęty do wiadomości. Jeśli fakty
przeczą
„zdrowemu rozsądkowi”, to tym gorzej dla faktów. Można patrzeć i nie widzieć, jeśli
wy-
obraźnia nie akceptuje tego, na co się patrzy.
I w ten sposób Sylwin przypomniał sobie dokładnie, co widział poprzedniej nocy.
Widział
grupę młodych ludzi zachowujących się, delikatnie mówiąc, dziwnie – teraz już był
ostroż-
niejszy w formułowaniu pochopnych hipotez w oparciu o podsuwane przez
wyobraźnię go-
towe tłumaczenia, więc nie nazywał tego, co widział – a ich przywódcą był nie kto
inny, jak
doktor Czarliński. Teraz, gdy przekonał się, jak własna wyobraźnia umie płatać figle
fałszując
fakty, potrafił spojrzeć prawdzie w oczy. Czarliński był tam, chociaż być go nie
mogło, nie
powinno, chociaż było to nie do pomyślenia.
I jeszcze jedno ważne odkrycie dokonało się w świadomości Sylwina pod wpływem
wstrząsu. Przypomniał sobie, z kim skojarzył nazwisko Czarlińskiego wtedy, gdy po
raz
pierwszy przeczytał zagubiony później telegram od Waldemara, którego zresztą
tamten się
wyparł.
Ginterowa nie zdziwiła się specjalnie powrotem Leszka. Powiedziała, że słysząc
krzyki na
wyspie, od razu pomyślała sobie, że wrócił ten wesoły pan. Kolacja upłynęła, jak to
się pięk-
nie mówi, w miłej i pogodnej atmosferze. Jednak wesołość panująca w izbie
wydawała się
Sylwinowi mocno naciągana. On sam był roztargniony i pogrążony we własnych
myślach,
przez co zasłużył kilkakrotnie na naganę gospodyni. Około dziesiątej wszyscy się
rozeszli i
tylko Sylwin pozostał do północy. Rozmowa, jaką przeprowadził z Ginterem, podczas
gdy
pani Weronika przysłuchiwała się w milczeniu, z rzadka wtrącając słowo lub
tłumacząc nie-
zrozumiałe fragmenty, wyświetliła wiele spraw, ale też wiele zaciemniła. Nazajutrz
Sylwin
wyjechał.
ś
ar miasta buchnął mu prosto w twarz. Drzwi autobusu zatrzasnęły się za nim,
zrywając
ostatnią nić łączącą go z wyspą. Wraz z nim wysiadło kilku przyjezdnych z
rozmaitych wiosek
rozsianych na trasie autobusu. Niektórzy tu pracowali i ci wsiąkali w parny zaduch
miasta
z obojętnością. Inni robili wrażenie ludzi śmiertelnych, którzy nagle znaleźli się
wśród olimpijczyków.
Włączeni w potok szarzyzny emanowali jeszcze przecież energią prowincjonalnych
słońc.
Jadąc dziesiątką sprzed dworca kolejowego na Siedlce, Sylwin jeszcze raz pomyślał o
współczesnym olimpie. Tam, w gmachach obejmujących szpalerem trasę przejazdu,
w zaciszu
gabinetów, kształtował się często kierunek przepływu gwarnej masy wypełniającej
ruchliwie
brzuch miasta. Tam, na bliźniaczych półkach, tkwił spisany i skatalogowany świat.
Na którejś z rzędu było być może miejsce na wyspę zamkniętą w urzędowych
słowach. A
może leżała już na jakimś biurku?
Radzikowski miał w mijanych gmachach kilku znajomych, co jak się można
domyślić, nie
było wynikiem jego burzliwej młodości, lecz raczej pisarskiego wieku dojrzałego. Z
jednym z
nich miał się zobaczyć za parę godzin, z drugim za chwilę, w jego prywatnym
mieszkaniu.
Był to stosunkowo młody, ale przebywający na rencie mężczyzna, którego telefon
mimo to
miał jeszcze więcej magicznej mocy niż wiele innych telefonów. Na skutek czarów
tkwiących
w tej czarnej skrzyneczce, modnie wystylizowanej na aparaty z początku wieku,
Sylwin niespodzianie
znalazł się po trzech kwadransach na schodach starej kamienicy przy ulicy Mariackiej,
przed drzwiami z wizytówką: Jerzy Czarliński, magister praw. Odczekawszy chwilę
w gabinecie, którego pobieżny ogląd wyzwolił w nim pomruk: „liceum klasyczne”,
ujrzał
starego człowieka o znajomych rysach. Wkrótce miał się przekonać, jak ważna miała
się oka-
zać rozmowa, którą w chwilę potem odbyli.
Drugie z planowanych spotkań odbyło się w chłodnej ciszy gmachu, w którym tu i
ówdzie
jeszcze działano nie bacząc na to, że jest po godzinach pracy. To spotkanie nasunęło
Sylwinowi
sporo niewesołych myśli. Zaraz potem udał się z powrotem na dworzec. Po dziesięciu
minutach był na miejscu, aby stwierdzić, że „szesnastowy” już odjechał. Wykupił
bilet do
Kościerzyny.
Gdy przybył na miejsce, okazało się, że tego dnia nie pojedzie już do wioski żaden
autobus.
Informacja ta krążyła wśród podróżnych pocztą pantoflową, gdyż w oficjalnym
rozkła-
dzie był jeszcze jeden kurs. Tym sposobem Sylwin znalazł się w pociągu jadącym do
Czerska.
Był to tak zwany „bumelant”, który dwunastokilometrową przestrzeń dzielącą
Kościerzynę
i Olpuch przebywał w całe trzy kwadranse. Sylwin stał przez kilka minut przy oknie i
patrzył
na mijane lasy, dopóki ciemność nie przykryła ich zupełnie. Potem skierował się do
prze-
działu. Dwóch mężczyzn awanturowało się na korytarzu. Jeden z nich utrzymywał, że
obo-
wiązuje tam zakaz palenia, drugi uważał, że owszem – wolno palić. Obaj, stojąc
pośrodku
korytarza w odległości dwóch metrów od siebie, wskazywali na odpowiednie symbole
wyrysowane
na ścianie i wymyślali sobie od analfabetów rysunkowych. Nadszedł konduktor i
mężczyźni odwołali się do jego zdania. Orzekł, że obaj mają rację, gdyż pół korytarza
jest dla
palących, pół zaś – dla niepalących. Sylwin wyszedł z przedziału i zapalił papierosa w
bezpiecznej
odległości od niepalącego podróżnego, który siedział teraz na bocznym krzesełku i
mruczał coś o alergii na dym i o absurdalności przepisów. Z toalety wyszła przystojna
dziewczyna.
Wyciągnęła papierosa i zwróciła się do siedzącego z prośbą o zapałki. Nieszczęśnik
wstał i oddalił się do innego wagonu wyjąc z cicha. Sylwin znów wrócił do
przedziału. Po raz
kolejny wyjął z kieszeni zdjęcie, które wręczono mu przed paroma godzinami.
Przedstawiało
ono scenę z wystawnego pogrzebu. Krąg dobrze ubranych mężczyzn otaczał otwartą
trumnę.
Leżały w niej zwłoki jeszcze młodego mężczyzny, którego rysy nie pozostawiały
ż
adnych
wątpliwości.
Był nim doktor Czarliński.
IX
Czerwona piwonia
Z Olpucha do Wdzydz prowadziła droga, która – niegdyś leśna – dziś przebiegała
pomię-
dzy ogrodzeniami ośrodków wypoczynkowych pobudowanych przez rozmaitych
potentatów
przemysłowych. Asfalt wcale nie ułatwiał sześciokilometrowego marszu, wpijając się
swoimi
nierównościami w stopy poprzez cienkie podeszwy tenisówek.
Kąt był cichy i spowity mgłą. Na mostku stała Trudzia i wpatrywała się w jezioro.
Sylwin
zobaczył, jak się zestarzała przez te lata. Zrozumiał niespodziewanie, że Kąt nie
będzie już
nigdy tym samym Kątem.
– No i co tam, Sylwuś – powiedziała cicho odwracając ku niemu okrąglutką twarz i
bły-
skając okularami. – Spotkał ty są z Borówcą w lese, że jes taczi smutni?
– Źle – odrzekł. – Trzeba będzie chyba iść z wyspy.
– Ty se na to sroj – powiedziała z przyzwyczajenia, ale bez zwykłej werwy. Jej głos
był
zmęczony.
Wsiadł w kajak pozostawiony rano przy pomoście i odbił od brzegu. Wir wodny
pozostawiony
po wiośle wzbił na powierzchnię wody kupę mułu, w którym gniły resztki dawnego
bujnie rozkwitłego życia biologicznego zatoki. Zapachniało stęchlizną.
Jezioro przykryte grubym płaszczem mgły wyglądało niezwyczajnie. Kontury
brzegów i
ostrowów unosiły się jakby w powietrzu łącząc z bryłami chmur w zaklęte zamki,
królewianki
i apokaliptyczne potwory zżerające niebiańskie odbicia ziemskich rzeźb tego
gigantycznego
pałacu przyrody. Wydawało się, że jego sklepienie ledwo już wisi i lada chwila
pęknie, a
przez szczelinę wyleje się na rozpalony wielotygodniowym upałem świat potok wody,
która
parując z sykiem rozsadzi do reszty niebieską kopułę – i jej ziemskie zwierciadlane
odbicie.
Przesmyk na Wielkie Wody spowity był śmiertelną ciszą. Opadłe liście – pierwsza
zapo-
wiedź nadciągającej jesieni, niedostrzegalnie płynęły na południe niesione
podskórnym prą-
dem Czarnej Wody. Olbrzymi cień Kozłowca przytłaczał wszystko, jakby to tu
umiejscowiło
się jądro nocy.
Przybił do wyspy tuż przy gospodarstwie Ginterów, nie opodal szerokiej piaszczystej
drogi,
którą wożono z jeziora pitną wodę. W checzy nie było nikogo. Rozwierał po kolei
wszystkie
drzwi i wzywał gospodarzy – bezskutecznie. Gdy już wychodził z sieni, otworzyły się
nagle drzwiczki od komina i niezmiernie czymś poruszona Karusia chwyciła go za
rękę. Zaci-
skając palce w żelaznym uchwycie krzyczała:
– Nie chodzić, panie, nie chodzić tam!
Sylwin wyrwał się i wybiegł ścigany skowytem dziewczyny.
Na wyspie coś się działo. Psy ujadały za palisadą z pni otaczającą dom Waldemara.
Gdzieś
z dołu las rozbrzmiewał polifonią zlewającą się w nieopisany harmider. W domu
zastał jedynie
babcię Wegetariańską, która machnąwszy zamaszyście ręką powiedziała:
– Poszli łapać tego wariata!
– Jakiego wariata? – krzyknął porywczo Sylwin.
Staruszka stanęła bezradnie, mieląc językiem w ustach jakieś słowa, wreszcie
odrzekła:
– No tego szaleńca, co biega po wyspie.
Sylwin zaklął z cicha i wybiegł z zagrody. Przez niedomkniętą bramę wyskoczyły za
nim
psy. Herod i Gruby zamilkły statecznie wydalając z siebie tylko krwiożercze rzężenie,
za to
Genio rozjazgotał się namiętnie wznosząc łeb do księżyca. Głupek usiłujący
przejechać się na
ogonie Heroda płakał, skarcony, nad swoim nieszczęściem. Tylko Horacy po
przebiegnięciu
kilkunastu metrów zawrócił swe bez miary podługowate cielsko i oddalił się w innym
kierunku
wąchając po drodze kwiatki. Reszta biegła obok Sylwina, który sadził wielkimi
susami,
najpierw drogą prowadzącą w dół, potem podmokłym Błotkiem. Głosy dobiegały
wyraźnie z
matecznika, ale też z lasu leżącego powyżej, na wzgórzu.
Psy dobiegły pierwsze do ściany drzew i wkrótce było słychać, jak przedzierają się
przez
chaszcze obrastające matecznik. Już były w środku i buszowały w tej otulonej ciasno
przestrzeni.
Ich szczekanie potężniało w łonie lasu i chociaż tłumione u spodu rozbrzmiewało
donośnie w koronach drzew.
Sylwin znajdował się teraz w odległości kilkunastu metrów od matecznika. Nie
zdążył się
jeszcze dobrze zastanowić, w jaki sposób sforsuje kolczastą barierę krzaków, gdy na
krawędzi
lasu wszczął się ruch. Szczupłe postaci wyskakiwały w różnych punktach
„żywopłotu” i nie
zatrzymując się pędziły w jego kierunku. Byli to młodzi mężczyźni. Wszyscy
przypominali
chłopaka uwolnionego przed paroma dniami z więzów. Rozbiegli się po równinie
Błotka niczym
młode pająki z pozostawionego w piasku plaży jaja. Głosy z góry dobiegały nadal.
Były
to głosy mieszkańców domu pod lasem. Rozbrzmiewały coraz niżej, przybliżały się.
Jeden z młodzieńców zobaczył Sylwina i ruszył w jego kierunku. Czas był po temu
naj-
wyższy, gdyż rozbisurmanione pieski wypadły na powrót z lasu i poczęły harcować
po Błotku
wielce zadowolone z takiego polowania.
– Do jasnej cholery, kto wypuścił te psy! – wrzasnął mężczyzna znajdujący się
najbliżej
Sylwina. Ten zatrzymał się i odkrzyknął:
– To dobre pieski do polowania z nagonką!
– Ale one tylko przeszkadzają!
– To mądre pieski – obstawał przy swoim Sylwin.
– Do diabła! – odezwał się piskliwie inny głos. – To weź je pan zawołaj!
Sylwin spełnił życzenie głosu, którego właściciel wyłonił się wkrótce z ciemności,
wska-
zując wymownie tu i ówdzie postrzępione spodnie.
– śeby to chudy byk wyruchał! – ocenił zwięźle sytuację patrząc na Sylwina bez
sympatii.
Temu zaś wydawało się to być obojętne. Z niecierpliwością wpatrywał się w
ciemność, usi-
łując przeniknąć ją wzrokiem. Albowiem w mateczniku nadal kotłowało się od ludzi.
Teraz wypadł stamtąd doktor Czarliński i z wielkim wzburzeniem podszedł do
Sylwina.
– Do licha, młody człowieku, nie podejrzewałem pana o taką głupotę! Spłoszył pan
gagatka,
a nam uniemożliwił pościg!
– Robiliście i tak wystarczający hałas – odpowiedział Sylwin spokojnie – a przecież
wam
nie ucieknie. Jesteśmy na wyspie, doktorze.
Czarliński zrobił ręką gest nieprzejednania, za to jeden z młodych ludzi poparł
nieoczekiwanie
Sylwina.
– Racja! Będziemy się trzymać kupy, a te bestie wytropią faceta!
Czarliński milczał obrażony.
Tymczasem z lasu wypadł Leszek siekąc kolczaste krzewy na prawo i lewo przy
pomocy
wielkiej dębowej pałki. Chciał coś powiedzieć, lecz w tym momencie w lesie rozległ
się nowy
hałas.
Wszyscy rozpoznali przyduszony, ale całkiem wyraźny głos pani Zofii. Sylwin
skoczył w
kierunku zarośli. W biegu dostrzegł, że Leszek również wraca w gąszcz. Droga
przetarta
przez niego znacznie ułatwiła zadanie. Mimo to Sylwin czuł, jak ostre kolce
rozdrapują mu
skórę i przytrzymują za ubranie.
Pani Zofia była w pobliżu. Zaplątana w wysoki krzak dzikiej róży, a nogami
wczepiona w
kępki jeżyn, szamotała się z bluzką okręconą wokół głowy i wydawała spod niej
stłumione
okrzyki.
– O, ty chamie! Puszczaj, bo ci łeb rozwalę!
Uwolnili ją z trudem, gdyż gryzła i kopała, dopóki nie zdjęto jej z oczu zasłony
oplątanej
w kolcach krzewu.
Tymczasem już wprowadzono w życie projekt dalszego pościgu. Podjudzane ze
wszystkich
stron psy kręciły się nerwowo, ujadając na wiwat. Wreszcie, zrozumiawszy, czego się
od
nich oczekuje, pognały Błotkiem, wzdłuż kolczastej ściany, a potem przecięły drogę i
po-
mknęły w górę. Cała czereda ludzi ruszyła za nimi. Krzyczeli.
– Przeczeszemy cały las!
– Złapiemy drania!
Sylwin uśmiechnął się.
– Pieski wracają do domu i tyle – powiedział. – Chciałbym zobaczyć ich miny, nie
piesków,
rzecz jasna, tylko tych facetów.
Pobiegł lekko za oddalającymi się głosami, zostawiając w ciemnościach panią Zofię z
sio-
strzeńcem.
Psy istotnie pobiegły w kierunku zagrody, ale nie umilkły, lecz przeciwnie – ujadały
coraz
zacieklej. „Czyżby rzeczywiście kogoś opadły?” – pomyślał Sylwin i przyspieszył
biegu.
Nagle wyrosły przed nim dwie sylwetki. Wyłoniły się z krzaków bezszelestnie i
zastąpiły
mu drogę. Zanim zdążył pomyśleć, usłyszał znajomy głos.
– A dyć nie wie pan, czemu tak latają?
Sylwin zdał sobie nagle sprawę, że nie wie dokładnie, co się tutaj dzieje, że
uczestniczy w
jakiejś absurdalnej pogoni za cieniem, za mirażem wybujałej wyobraźni. Powtórzył
machinalnie
to, co sam usłyszał.
– No cóż – rzekł z wahaniem. – Łapią tu jakiegoś szaleńca.
– A czy tu jest jaki?
W ciemności błyskało filuternie oko Ginterowej. Taką minę miała zwykle, gdy
rozmawiała
z gminnymi urzędnikami.
– Z jednym to ja jezdem żonata, ale na to ani sam pan Bóg nie pomoże.
– Pewnie, pewnie – powiedział tatko zza jej pleców.
– Macie państwo szczęście – powiedział Sylwin – że ta hałastra pobiegła bokiem, bo
mogliby
was uszkodzić bez dania racji. Ta cała pogoń jest równie szalona jak złudzenie, za
którym
goni.
– My żadnej pogoni nie widzieli – powiedziała gospodyni z głębokim przekonaniem.
Sylwin
pomyślał z podziwem o jej umiejętności „palenia głupa”. Musieli stać ukryci za tym
ja-
łowcem, gdy cała czereda przebiegała tędy, trzy metry od nich. Wiedział z
doświadczenia, jak
trudno jest zauważyć w tym krajobrazie autochtona, gdy ten nie chce być zauważony.
– Pieski nas znają – powiedziała pani Weronika, pozornie bez związku.
– Uważajcie na siebie – rzekł Sylwin. – Tak naprawdę nie wiadomo, co tu się dzieje.
– Ja tera jezdem czysty gap – przyznała Ginterowa.
– Jażem wzął ten koł – zabulgotał z tyłu tatko. Istotnie, z ciemności wyłonił się drąg
mo-
gący się ubiegać o nazwę belki. – Jak ja rąbna, z takim zaro bandze kunc! – ciągnął
pan Franciszek.
– No dobra, stary, chodź do dom – przerwała małżonka chwytając za „koł” i ciągnąc
w
kierunku drogi. – Nic tu po nas.
– Ale tam coś się dzieje! – wykrzyknął Sylwin, gdyż hałasy na górze znowu przybrały
na
sile.
– To już nie nasz interes – powiedziała jakoś twardo pani Weronika. – My tu przyszli
sprawdzić, czy kto lasu nie podpala albo kartoflów nie depce. Pan nam opowie –
dodała, jakby
usprawiedliwiając się ze swego braku ciekawości.
– Uważajcie – powiedział nie wiadomo czemu Sylwin.
Oddalali się z prostotą i godnością jednocześnie, a on znów wspinał się ku górze, do
ź
ródła
niepokoju.
Gdy znalazł się pod palisadą gospodarstwa, stało się dla niego jasne, że wydarzenia
roz-
grywają się w tym momencie na zewnątrz, od południowej strony ogrodzenia, w
miejscu
zwanym „Pod Lasem”. Pobiegł dość szerokim duktem, który przypominał, gdzie
niegdyś
przebiegała granica między polem a lasem. Droga kończyła się ślepo – gęstym,
zaniedbanym
sosnowym laskiem. W tym kiszkowatym zakończeniu stali uczestnicy pogoni i
naradzali się,
podczas gdy ze środka lasku dobiegało histeryczne ujadanie.
– Trzeba okrążyć! – radził Czarliński – Niech kilku z panów pójdzie tą ścieżynką na
prawo,
a kilku na lewo. Tu tylko z pozoru jest trudno przejść – dalej one się poszerzają. A z
tyłu
jest wolna przestrzeń i zaraz jezioro. Nie ucieknie. No dalej!
Wykonywano ochoczo jego polecenia, gdy nagle w krzakach rozległ się trzask i
pojawiła
się jakaś barczysta sylwetka. Dwóch młodzieńców rzuciło się na nią z pałkami.
– Stać! – krzyknął Sylwin, a okrzyk ten uratował prawdopodobnie Waldemara Borutę
przed niebezpiecznym ciosem.
– Co pan tu robi? – po raz drugi tego wieczoru Czarliński był wyprowadzony z
równowagi.
– Do diabła – to samo co i pan! Ganiam za tym facetem!
– Nie spotkał pan nikogo? – zapytał doktor, nieco udobruchany.
Waldemar wzruszył ramionami uznając pytanie za retoryczne.
– Tam się trudno przedrzeć. Jak psy nie poradzą, wtedy pójdziemy.
– Lepiej zrobić to szybciej, jeżeli ceni pan swoje pieski – rzekł Czarliński, a z lasu
dobiegł,
jakby na potwierdzenie tych słów, nienaturalny skowyt. – Panowie, obława! –
dowodził doktor.
– Rozstawić się! Ruszamy!
– On jest w swoim żywiole – rzekł Waldemar z niejakim zdziwieniem.
– On tak – potwierdził Sylwin. – Ale czemu, do cholery, ty w tym uczestniczysz?
– A ty? – odparował, a nie otrzymawszy odpowiedzi, zaczął mówić. – Wracałem
kiedyś
pociągiem z Bydgoszczy i wstąpiłem na piwo. Bufet pełen był kibiców. Wychwalali
głośno
grę swojego klubu, chyba „Arki”. Spytali mnie, czy jestem kibicem tej drużyny.
Powiedzia-
łem, że nie i zanim zdążyłem dodać, że w ogóle nie interesuje mnie piłka nożna,
zostałem
nazwany „lechistą” – to chyba jakiś klub konkurencyjny – i dostałem po głowie.
Gęstwina rozbrzmiewała dzikimi okrzykami i trzaskiem łamanych gałęzi.
– Musiałem się do tego przyłączyć, bo oni myślą, że jestem z n i m – powiedział
cicho, a
po namyśle dodał: – Albo n i m samym.
– To znaczy kim?! Czy przypuszczasz, że on jest naprawdę?
– Jest naprawdę, przynajmniej tylko w nas. Czy Lesio nie nauczył cię tego wczoraj?
Uśmiechnął się sarkastycznie. Sylwin odgarnął włosy z czoła niecierpliwym ruchem i
rzekł:
– Bredzisz, jakbyś się objadł blekotu. Chcę wiedzieć, czy w tych krzakach siedzi ktoś
na-
prawdę, czy ci wszyscy ludzie powariowali doszczętnie.
– Zaraz dowiemy się tego.
Istotnie w chaszczach zawrzało. Rozległy się krzyki wyraźniej artykułowane niż
poprzednio.
Podekscytowane głosy obwieszczały coś, czego nie można było zrozumieć. Po chwili
pojęli, że mężczyźni przywołują ze środka lasku Waldemara.
Przejście przez gęstwinę nie stanowiło już takiego problemu. Tyraliera mężczyzn
spusto-
szyła zagajnik niczym stado słoni. Ciasno splecione suche gałęzie porastające dolne
partie pni
młodych sosen zostały poutrącane pałkami, w jakie zaopatrzyli się ścigający. Teraz
między
drzewkami zrobiło się całkiem luźno.
Doszli szybko do miejsca, gdzie zgrupowała się większość uczestników obławy. O
dziwo,
nie pokrzykiwali już, lecz wypowiadali ciche, wzburzone wewnętrznie kwestie
wibrujące
złowrogo w ciemności. Także psy przestały ujadać. Sylwin oparł rękę o grzbiet
Heroda. Pod
dłonią poczuł zjeżoną sierść. Po skórze zwierzęcia przelatywało falami nerwowe
drżenie.
Koło stojących rozstąpiło się nagle. Weszli w powstałą lukę i zobaczyli to, co było
dotąd
niewidoczne, otoczone szeregiem ciał.
Na ziemi leżało również ciało, ale emanowało z niego coś świadczącego, że nie
przynależy
już ono do ożywionej części natury. Porzuciwszy krąg niejasnych wrażeń, Sylwin zdał
sobie
sprawę, że na ziemi leży po prostu trup młodej dziewczyny.
Wydobyta nieskromnie ze schowka ciemności ostrym światłem latarek, zdawała się
oskar-
ż
ać tę głuszę o wspólnictwo w tej śmierci, a stojących wokół ludzi – o bezprawne
wdarcie się
w centrum tajemnicy. Leżała przechylona na bok, skulona. Chude, dziewczyńskie
nogi, wy-
stające spod przykrótkiej spódnicy, były podwinięte. Blada twarz, kontrastująca z
ciemną
smugą włosów, miała ascetyczny, surowy wyraz. Gdyby nie to przedziwne śmiertelne
znieruchomienie,
wyczuwalne intuicyjnie, mogłoby się wydawać, że dziewczyna śpi.
Sylwin przypadł do niej i dotknął jej szyi łagodnym, prawie czułym ruchem. Nie mógł
się
od tego gestu powstrzymać, tak bardzo wierzył w życie przesycające jeszcze to
znajome
skądś ciało. W następnej chwili nie miał już wątpliwości. Nie żyła. Jednakże szok tej
namacalnej
prawdy okazał się owocny. Dotyk martwego ciała pozwolił Sylwinowi uprzytomnić
sobie, kiedy widział je w pełnej krasie życia. Było to przed spalonym domem.
Spojrzał wokoło i dostrzegł, że jego gest jest czymś wysoce nienaturalnym,
nieprzystosowanym
do okoliczności. Wbrew sobie, niejako machinalnie poprawiając tamten błędny ruch,
ujął teraz rękę dziewczyny zrutynizowanym gestem i potrzymawszy przez chwilę
orzekł:
– Nie żyje. Trzeba ją stąd wziąć w jakieś bardziej ludzkie miejsce.
Uniósł bezwładne ciało nad ziemię, gdy nagle powstrzymał go głos Czarlińskiego.
– Niech pan zostawi. To sprawa milicji. Nie możemy niczego ruszać, zanim oni nie
przy-
jadą.
Sylwin musiał przyznać mu rację. Położył ciało z powrotem na ziemi. Jej głowa
przekrę-
ciła się nagle na drugi bok jakby w geście niemej bezsilności. Włosy rozpełzły się po
mchu.
Oczom Sylwina ukazał się nagle nowy szczegół.
W tych włosach tkwiła zmięta i zgnieciona czerwona piwonia.
„Dziewczyna z Bukowej Góry” – pomyślał Sylwin, chociaż rozsądek podpowiadał
mu, że
niejedna piwonia rośnie na świecie, że twarzy tamtej dziewczyny nie widział ani przez
chwilę
i że wreszcie wiarygodność tamtych zdarzeń wydaje się jemu samemu coraz bardziej
nikła. A
jednak, gdy patrzył na rozlane wokół włosy dziewczyny, zalewały one także i jego
wyobraź-
nię, łącząc ze sobą trzy punkty: spalony dom, Bukową Górę i to ciemne i wilgotne
wnętrze
lasu. Jej młodość, którą pamiętał z tamtych poprzednich spotkań, została nagle
osaczona, zaszczuta.
Tak, w lesie można się obłąkać pośrodku drogi życia, ale wcześniej jest to zabójcze.
Z zamyślenia wyrwało go delikatnie dotknięcie Waldemara. Przyjaciel pokazywał mu
ruchem
ręki kwiat we włosach dziewczyny. A więc pamiętał jego opowiadanie, te pozbawione
sensu tyrady, które Sylwin przytaczał z pamięci, a które zostały przez słuchaczy
przyjęte jako
dowód pomieszania zmysłów.
– Mamy też czerwoną piwonię – powiedział nagle głośno rozglądając się wkoło. Nie
zoba-
czył jednak żadnej twarzy. Tylko reflektory świeciły mu oślepiająco w twarz, jak na
przesłu-
chaniu.
– Znów jakieś rojenia – rozległ się w ciemnościach spokojny głos doktora. – Wszyscy
ją
widzimy, ale cóż z tego wynika? Kwiat we włosach nie potwierdza jeszcze pańskich
opowiastek,
tak jak rozpalenie ogniska przez młodzież nie kojarzy się na ogół z okropnościami,
które
nam pan niedawno opisywał. Na szczęście nie wszyscy mają tak chorobliwą
wyobraźnię.
Milczał przez dłuższą chwilę. Sylwin czuł, jak krąg wrogości obejmuje go za szyję.
– No cóż – powiedział Czarliński z rozwagą. – Wydarzenie, które właśnie zaistniało,
zmienia na szczęście perspektywę, z jakiej dotychczas patrzyliśmy na to wszystko, co
się tutaj
wyprawia. Dzisiejsze czasy odznaczają się sporą tolerancją na różne wariactwa.
Można nawet
mówić o kulcie nienormalności, o dyktaturze obłąkanych. Demokracja czyni nas
bezsilnymi
wobec wybryków natury. Zanika poczucie ładu publicznego, należyte zrozumienie
wartości
społecznych. Dopiero gdy dojdzie do takich tragicznych wypadków, mamy prawo
interwe-
niować. A wtedy jest zwykle za późno.
– Co pan chce, u diabła, przez to powiedzieć! – krzyknął Sylwin, ale tamten
zignorował
pytanie.
– Ja też żądam wyjaśnień – powiedział spokojnie Waldemar.
– Phhh – parsknął drwiąco Czarliński – wyjaśnień! Niestety wszystko wyjaśniło się
samo!
Pańskie, hm, dziwactwo, tak długo tolerowane… Znamy te rozmowy: prawo do
odrębności,
do bycia sobą. Uszanować inność! A wie pan, co to znaczy? Pan jest pomyleńcem,
tyle że
łagodnym, ale jakie to ma teraz znaczenie? Stworzył pan warunki rozwoju dla
rozmaitych
mętów, obłąkańców, warchołów i kryminalistów! Oto są rezultaty!
Szmer uznania przebiegł po zebranych. Sylwin wstał i próbował wyjść z kręgu
ś
wiatła,
lecz w murze ciał nie było żadnej luki, w którą można by się wcisnąć. Usłyszał głos
Waldemara.
– Więc twierdzi pan, że ja mam z tym coś wspólnego?!
– Ależ nie, to znaczy nie bezpośrednio…
– A czemu nie? – wtrącił niespodzianie młody, arogancki głos. – Przecież gdy tu
przyszli-
ś
my, on pierwszy wylazł z tych krzaków. Co tam robił?
– Nie pańska sprawa – powiedział Waldemar. – To samo co każdy z was. Różnica
polega
na tym, że wy biegaliście po krzakach stadem, ja natomiast chodziłem sam. A stado
zawsze
ma rację, droga stadna jest zawsze słuszna…
– Co on gada? – zabrzmiał głos innego młodzieńca.
– Przerwijmy tę dyskusję – rzekł niecierpliwie Czarliński. – Nie chodziło mi o takie
bez-
pośrednie podejrzenia. Miałem na myśli to, że przez swój nadmierny liberalizm toruje
pan
drogę złu – oczywiście niechcący. To pańskie anachroniczne gospodarstwo od dawna
wyma-
gało likwidacji.
– Niedawno był pan innego zdania…
– O, bo pan umiał gadać! Jakich to ono owoców nie przyniesie! No i przyniosło.
– Ale co ja ztym mam wspólnego, jeszcze raz pytam?
– A to, że męt idzie zawsze tam, gdzie anarchia i warcholstwo, a nie tam, gdzie ład i
po-
rządek. Rozumie pan? Jest pan człowiekiem wykształconym, tak jak i większość
pańskich
przyjaciół. Wam więcej wolno, bo rozumiecie wiele spraw, nie przekraczacie, że tak
powiem,
granicy. Ale dla maluczkich wasze teorie mogą być niebezpieczne. Przeciętny
człowiek nie
może wiedzieć o wszystkim. Naszym zadaniem jest sterować jego wiedzą o świecie.
Nie mo-
ż
emy go do wszystkiego dopuszczać. Wszystkie piękne teorie są też niebezpieczne,
bo godzą
w ład i porządek. Może zajmować się nimi człowiek na poziomie, bo on nie
przekroczy…
– Skończ pan – powiedział niechętnie Waldemar. Pomimo ciemności Sylwin zobaczył
na
jego twarzy wyraz bezradności, który dobrze znał.
– Patrzcie go – odezwał się ktoś w grupie. – Ład i porządek! I kto to mówi? Nasz
kochany
doktor?
– Milcz – powiedział ktoś twardym głosem i dopiero po chwili Sylwin zrozumiał, że
jest to
głos Czarlińskiego. – Niczego jeszcze nie rozumiecie.
– Staramy się – zaśmiał się ktoś w ciemnościach śmiechem puszczyka. Zapanowała
cisza.
– Trzeba wiedzieć, kiedy można się bawić, a kiedy trzeba być odpowiedzialnym za
siebie
– rzekł Czarliński. – Na wyładowanie się są przeznaczone w życiu człowieka
odpowiednie
chwile po to, żeby potem mógł ująć się w karby i służyć społeczeństwu.
– śycie nie może mieć karbów – powiedział Waldemar. – Musi być całe realizacją
siebie,
„wyładowaniem” – jak pan to zechciał nazwać.
– No i proszę – wykrzyknął doktor z pełną wrogości pogardą. – Ten wciąż swoje.
– Ma rację doktor, a jak! – krzyczano w grupie. – Po dobrej robocie zasłużony
wypoczynek.
Ktoś roześmiał się cynicznie, ale nie był to już śmiech skierowany przeciwko
Czarlińskiemu.
Sylwin usiłował dociec intuicyjnie, na czym opierało się spięcie zaistniałe przed
chwilą
między doktorem i młodzieżą. Szukał słowa, które niczym haczyk zaczepiony o
zwartą tkani-
nę rozmowy, spruje ją nagle, ujawniając goliznę faktów. Ale słowo takie coraz
bardziej się
oddalało. Zamiast tego Sylwin poczuł, że ogarnia go fala nieposkromionej
wściekłości, nad
którą daremnie próbuje zapanować rozum. Na chwilę wyłączył się z czasu.
Oślepiająca ja-
sność rozświetliła go od środka. „Tak, słusznie to nazywają białą gorączką” –
pomyślał, gdy
odzyskał zdolność myślenia.
Sylwin rzucił się w kierunku głosu Czarlińskiego roztrącając po drodze ludzi
tworzących
krąg, niczym bezwolne manekiny. Nim ktokolwiek zdołał zrozumieć, co się stało,
Radzikowski
wylądował obok doktora chwytając go w tym samym momencie za kurtkę i
podnosząc
bez wysiłku z ziemi. Nikt na wyspie nie widział jeszcze tego szczupłego mężczyzny o
chło-
pięcym wyglądzie w takim stanie. Jego oczy płonęły chorobliwie, ruchy zaś były tak
brutalne,
jak gdyby ten cherubinek zabierał się do koszenia rosnących wkoło drzew.
Jednocześnie jednak
były to ruchy bezbłędnie pewne, niezawodne. Przez chwilę zdawało się, że Sylwin,
stoją-
cy teraz dumnie, niczym wybraniec bogów, ciśnie gdzieś ciało nieszczęsnego doktora
jak
wyżętą cytrynę. On jednak stał nadal trzymając tamtego bez wysiłku i tylko w
pewnym momencie
usłyszano jego cichy, łagodny szept. Sylwin przybliżył ramię, w którym zaciskał
doktora Czarlińskiego, w kierunku swoich ust i mówił. Dopiero teraz wyszło na jaw,
jaka
cisza panowała tu przed chwilą.
– Ty draniu. Zgrywasz tutaj moralistę, a zaraz ci powiem, jaką podwójną grę
prowadzisz.
– Puść go, na Boga! – krzyknął z boku Waldemar. – Przecież on się dusi!
– O, przepraszam, zapomniałem pana postawić przez roztargnienie – zmitygował się
Sylwin
i Czarliński stanął na własnych nogach.
– Cieszę się – wystękał doktor, ale głos odmówił mu posłuszeństwa i nie chciał
wydoby-
wać się dalej ze sfatygowanej krtani. – Cieszę się – wycharczał powtórnie i znów
utknął.
– O? – zdziwił się uprzejmie Sylwin. – Z czegóż to?
– Cieszę się – podjął po chwili zwracając się do Waldemara – że spotkało mnie to w
obec-
ności świadków. Bo to potwierdza wszystko, co panu powiedziałem. Rozumie pan?
Wszystkie
zarzuty! Skoro ten tu, zdawałoby się, najspokojniejszy… Kryptowariat! – wybuchnął.
– Kto? – zapytał anonimowy młody głos.
– No taki wariat, co udaje normalnego – wyjaśnił Czarliński z niezadowoleniem. Po
chwili
mówił dalej, z rosnącą wściekłością. – Dobrze się stało, wyszło szydło z worka. No,
ale ja
was teraz urządzę! Pójdziecie za kratki. Do czubków albo do kryminału. Wedle
zasług.
Zamilkł. W ciemnościach było słychać tylko jego ciężki oddech. – Teraz idę –
powiedział
już swoim zwykłym zdyscyplinowanym głosem. – Trzeba wysłać kogoś do wioski,
ż
eby za-
wiadomił milicję. I naprawdę cieszę się, że to zaszło i że jest tutaj tyle osób
postronnych. –
Nie! – roześmiał się nagle – nie wykręcicie się sianem. Idę.
Odwrócił się i ruszył do przodu. Nagle jak gdyby stalowe kleszcze zacisnęły się na
jego
ramieniu i przeniosły go na powrót do punktu wyjścia.
– Jeszcze nie – powiedział łagodnie Sylwin i puścił ramię doktora. – Nie omówiliśmy
naj-
ważniejszego. Rozumiem już, jak cieszy pana ta tragedia, ponieważ spodziewa się
pan zreali-
zować jakieś swoje knowania. Usiłuję właśnie domyślić się, jakie to są knowania i po
co pan
je podejmuje. Otóż wiem już, panie Czarliński, o czym nikt inny z tu obecnych, prócz
pana,
jeszcze nie wie, że nasz doktor Czarliński jest tym samym człowiekiem co pewien
awanturnik,
który jako członek grupy konspiracyjnej sławnego Hindenburga brał udział w skoku
na
niemiecką pocztę pod Olpuchem. Prócz bezwartościowych banknotów niemieckich
było tam
również paręnaście kilogramów złota. Sam Alojzy, były pana przełożony, mówił mi
kiedyś o
tym. Wtedy nie kojarzyłem oczywiście faktów. Czarlińskich na Kaszubach do diabła i
trochę.
Wracając do złota: zniknęło, razem z młodym, brawurowo odważnym żołnierzem
podziemia.
Razem z panem, doktorze. Pamiętają o tym i tubylcy. Mówią, że zakopał pan złoto i
uciekł do
Ameryki. Potem miał pan jakoby umrzeć. A złoto zostało. Pierwsze po wojnie
miejscowe
władze tak się na to złoto napaliły, że chciano przejąć wyspę na skarb państwa i
rozpocząć
systematyczne poszukiwania. Nie uczyniono tego. Potem sprawę zaczęto traktować
jak le-
gendę. Ale oto pan wraca. Nieboszczyk zmartwychwstaje. O, niech pan nie zaprzecza.
Mam
zdjęcie z pańskiego pogrzebu. Dlaczego tak panu zależało na ukryciu się, a
jednocześnie nie
zmienił pan nawet nazwiska?
– Nie zależało mi na tym – rzekł Czarliński beznamiętnie. – Może, w pewnym
okresie, ale
później nie. Dlaczego miałbym zmieniać nazwisko? To co pan mówi, to pomieszanie
prawdy
i bujdy. Musiałem emigrować. Bałem się. Był na mnie wyrok, jak i na Alojza.
Ludność miejscowa
bała się coraz częściej udzielać pomocy, ze względu na coraz większe represje. Wyje-
chałem. Natomiast z tym złotem to bujda. śe Alojz potwierdzał? Ależ on w ostatnich
latach
plótł, co mu ślina na język przyniosła. Wyjechałem, wróciłem – to wszystko. I pracuję
sumiennie
na ziemi, z której wyszedłem.
– Dlaczego z taką konsekwencją próbuje pan spowodować wysiedlenie Waldemara?
Najpierw
działał pan metodą wężowatą, z ukrycia. Teraz nadarzyła się okazja uknucia intrygi, z
której trzeba skwapliwie skorzystać, czy tak?
– Do człowieka tak przesiąkniętego prywatą nie trafią argumenty, którymi się
powoduję.
Złoto, co? To dla pana jedyny sensowny motyw działania. Niech się pan dowie więc,
ż
e ist-
nieją jeszcze inne względy: dobro ogółu…
– Przestań pan – przerwał Sylwin. – Jest pan wrednym kłamcą. Mam tutaj zdjęcie z
pań-
skiego pogrzebu.
Czarliński istotnie przestał.
– Skąd je pan ma? – zapytał zmienionym głosem.
– Od pańskiego brata, drogi panie. Odwiedziłem go. Ucieszył się. Skoro rodzony brat
go
nie odwiedza, bo jakże mógłby odwiedzać, skoro od pięćdziesiątego czwartego leży w
grobie…
Pamięta pan te zdjęcia, które robiliśmy sobie tydzień temu? Panu tak tam do twarzy z
panną Jolantą u boku… Otóż mam takie zdjęcie, a raczej miałem. Pana brat zatrzymał
na pa-
miątkę. Nie chciał biedak uwierzyć, że to zdjęcie pochodzi sprzed tygodnia. W
zamian dał mi
tę fotografię z pańskiego pogrzebu. Wzruszające. Zachodni styl. Wygląda pan w tej
trumnie
niezwykle dystyngowanie…
– Powieść układasz – mruknął Czarliński. – Ma pan dość specyficzną wyobraźnię.
– O nie – roześmiał się Sylwin. – Tym razem nie pójdzie tak łatwo jak wczoraj.
Większość
ma zawsze rację i to jest pana atut. Jeśli kilku ludzi powie, że coś jest czarne, to
jednostka
musi w końcu przyznać rację – choćby było białe. Nie mogę panu udowodnić, że był
pan
wczoraj na Bukowej Górze, że była tam ta dziewczyna, jak to było? – „czego żąda
czerwona
piwonia”, i tak dalej. Pan to mówił, chociaż nie mam pojęcia, co to wszystko
znaczyło. Nie
mam też pojęcia, dlaczego zainscenizował pan swój pogrzeb, ale na to mam
przynajmniej
dowód: czarno na białym – dosłownie, bo fotografia jest czarno-biała.
Sylwin wydobył z kieszeni zdjęcie pocztówkowego formatu i rozejrzał się w
poszukiwaniu
najbliższej latarki. Zanim jednak zdołał skierować snop światła na fotografię, ktoś
nagłym
ruchem wyrwał mu ją z ręki. Jednocześnie oślepił go snop światła skierowany prosto
w twarz.
Instynktownie jego ręce podążyły w kierunku, skąd przyszedł atak, ale napotkały tylko
mur
nieruchomych, ciasno stłoczonych ciał.
– Kto zabrał zdjęcie? – krzyknął, czując, jak głupio i dziecinnie zabrzmiało to pytanie.
– Jakie zdjęcie? – zdziwił się Czarliński, a po chwili dodał: – Chłopcy, czy
widzieliście u
pana jakieś zdjęcie?
Ś
wiat nie przewrócił się w tym momencie do góry nogami. Nie drgnęła ani jedna
gałąź
trwającego nieporuszenie lasu. Zdawało się tylko, że tężejące zwłoki zgięły się w
jakimś bolesnym
skurczu.
X
Ś
cinanie kani
– Czy my przypadkiem nie śnimy? – zapytał Sylwin po kilku minutach.
– Wykluczone – odparł Waldemar macając boleśnie rozbite w niewiadomych
okoliczno-
ś
ciach kolano. – Ta nielogiczna bzdura zdarza się nam naprawdę.
Zostali przy zwłokach sami. Oddalające się głosy zacichły przed chwilą za lasem.
Przera-
ż
ona przyroda budziła się z wolna z martwoty. Po trawach rozlegało się coraz śmielej
cykanie
owadów. Nocne ptaki poczynały rozmawiać ze sobą.
– Chodźmy – rzekł Waldemar i jakby przeczuwając skrupuły Sylwina, dodał: – Ona
rze-
czywiście musi tu zostać. Teraz tym bardziej nie możemy niczego ruszać przed
przybyciem
milicji.
Najkrótszą drogą wydostali się na zewnątrz lasku. Niebo pojaśniało teraz trochę, lecz
cięż-
kie chmury nadal wałęsały się po widnokręgu. Od czasu do czasu przezierał spoza
nich rąbek
księżyca, świecącego niezdrowym blaskiem.
Nagle po lewej stronie leśnego duktu coś zatrzeszczało i jak spod ziemi wyrosła w
ciemno-
ś
ciach jakaś postać. Sylwin zdołał uskoczyć w bok, jeszcze zanim Waldemar
zauważył zjawę.
Z przyjemnością skonstatował powrót do dawnej formy.
– Nie bij, łaskawco – rozległo się równocześnie w ciemności. – To ja, Celiniak.
Snop światła z latarki Waldemara potwierdził prawdziwość tych słów. Z mroku
wyłoniła
się przestraszona sylwetka sprzedawcy warzyw.
– A to pan – rzekł Boruta. – Co też pana sprowadza do mnie?
– Ano tak sobie zajechałem. Trochę za interesem, „Tygodnik” panu przy okazji
przywio-
złem…
– Niezbyt szczęśliwie pan trafił – przerwał Waldemar. – U nas dzisiaj sądny dzień.
– Słyszałem, słyszałem. Niech się pan nie dziwi. Ja mam dobry słuch. Zajęczy. A po
drodze
spotkałem jakichś młodzieńców. Takich bardziej… jeźdźców apokalipsy. Tak, dobrze
mówię, toż nawet paru bicyklistów z wioski dało się rozpoznać. A ja się skryłem i
niejedno
usłyszałem. Młodzież dziś głośno mówić nawykła.
– Skoro pan wie o wszystkim, moje zadanie jest ułatwione. Zamierzam mianowicie
prosić
pana o przysługę. Zależy mi na tym, żeby po powrocie do wioski zameldował pan o
zbrodni.
Nie chcę, rozumie pan, aby taki meldunek wpłynął od osoby, która opatrzy go jakimś
stronniczym
komentarzem.
– O, to drobiazg – zgodził się pan Antoni. – Zamienię tylko z panem kilka słów i
zaraz
pojadę.
Tymczasem w domu panował niepokój i zamieszanie. Czarliński był tam przed
chwilą i
zawiadomiwszy panią Zofię o „znamiennym wypadku” pożegnał się bardzo
oficjalnie. Pomimo
jednak katastroficznego nastroju nakryto do kolacji jak zawsze. Waldemar na widok
zastawionego stołu, za którym siedzieli w komplecie wszyscy Wegetariańscy, pani
Borutowa
oraz pstrokata zbieranina sezonowych pomagierów z Maksymem i Tadeuszem
Tymoteuszem
na czele, wzruszył tylko ramionami i spytawszy pana Celiniaka, czy nie chce jeść,
zabrał go
do swego pokoju nie czekając na odpowiedź.
Po kilku minutach wrócił sam i usiadłszy na swoim miejscu skubał po kawałku tej czy
tamtej potrawy, nie mówiąc nic. Pani Zofia, zajmująca miejsce w tym końcu stołu,
gdzie
zwykły się grupować wszystkie stojące na nim butelki, także nic nie mówiła, co było
już rze-
czą wyjątkowo dziwną. Natomiast babcia Wegetariańska nie odzywała się w
całkowitej zgodzie
ze swoim zwyczajem, co jak zwykle rekompensowała sobie niezwykłą jak na jej wiek
i
ascetyczną postać, ilością pochłanianych potraw.
Wkrótce pojawił się Sylwin z Jolantą, której zachowanie świadczyło o tym, że
dowiedziała
się o zajściu. Radzikowski czuł się całkiem nieźle. W jedzeniu konkurował z
powodzeniem z
babcią Wegetariańską, a pod względem samopoczucia wydawał się być maksymalnie
zrelaksowany.
Była to kwestia treningu. śycie w sytuacjach stresowych nastręczało wiele okazji do
wyrobienia w sobie mechanizmów regulowania emocji. Właściwie doszło do tego, że
w stresie
odżywał i przejmował inicjatywę. Przypomniał sobie o tym teraz, po kilku latach,
podczas
których nie miał okazji praktykować swoich psychicznych „zaworów
bezpieczeństwa”. Sie-
dząc obok Jolanty prowadził z nią wyszukaną rozmowę na temat elementów erotyzmu
w
sztuce młodopolskiej, odwołując się konwencjonalnie do zdania innych biesiadników,
którzy
patrzyli na niego jak na głupiego. Janka mruknęła nawet coś o bezeceństwach i
chciała wyjść
z pokoju, wobec czego Sylwin zajął się koncepcją szatana w malarstwie bizantyjskim.
Podczas
tego monologu czuł, jak zmęczone całodziennymi zajęciami mięśnie wypoczywają,
jak
odżywają te nieczynne chwilowo pokłady kory mózgowej, tak potrzebne w
krańcowych momentach
ż
ycia, gdy intelektualizm musi ustąpić miejsca zwierzęcym instynktom.
Pierwsze grzmoty rozległy się w chwili, gdy kolacja dobiegała końca. Ci, którzy
spojrzeli
w tym momencie w kierunku okna, ujrzeli w nim młode twarze przylegające do
szyby. W
ś
wietle dalekiej błyskawicy zabłysły ciekawe oczy obserwujące wnętrze
pomieszczenia. Waldemar
poderwał się z miejsca i wyszedł na ganek. Kilku chłopców z pobliskiego obozu
pode-
szło do niego.
– Czy doktor pojechał do wioski? – zapytał jeden z nich.
– A wybierał się?
– Tak. Mówił, że on to musi załatwić, żeby uniknąć dalszych nieporozumień.
– Nieporozumień? Jeśli miał na myśli to, co się wydarzyło, to użył dość dziwnego
określe-
nia. W każdym razie niepotrzebnie się trudził, gdyż ja już zleciłem znajomemu z
wioski
sprawę zawiadomienia milicji. Co do Czarlińskiego, to tutaj go nie ma, więc pewnie
pojechał.
– Jak prędko można się kogoś spodziewać?
– Trudno powiedzieć. Mam nadzieję, że zdążą, zanim rozpęta się nawałnica. Burza
idzie
pod wiatr. Będzie niezła ruchawka, a jak przejdzie jezioro to… sami zresztą
zobaczycie, jaki
będzie kocioł na wyspie.
Młodzieńcy popatrzyli na siebie z niedowierzaniem i jeden z nich rzekł:
– Mówi pan, że aż tak będzie grzało? Ale chyba milicyjna łajba przejedzie. Z
silnikiem od
Lublina…
– Różnie na tym jeziorze bywało – rzekł zdawkowo Waldemar. – A wracając do
doktora
Czarlińskiego, sądzę, że nie warto go w przyszłości szukać pod tym adresem. A
nawiasem
mówiąc, czy nie spotkali się panowie z moimi pieskami?
Rozejrzeli się strachliwie dookoła.
– Na szczęście nie – powiedział któryś. – Do diabła, zapomnieliśmy o tym. No to się
zmywamy. Uszanowanie.
– Pewnie biegają po wyspie – odezwał się Sylwin, który od paru chwil stał jak cień za
plecami
przyjaciela. – Strasznie się rozbisurmaniły w trakcie tej całej pogoni.
Waldemar odburknął coś w odpowiedzi i wrócił do pokoju. Zaraz potem Maksym
wyru-
szył w teren. Po lesie rozległo się śpiewne, jękliwe nawoływanie. Nie minął
kwadrans, jak
psy znalazły się na powrót w zagrodzie. Brama została zamknięta na noc.
Dalekie błyski pojawiały się to w tej, to w tamtej stronie wyspy. Były jeszcze na tyle
odle-
głe, że pomruki grzmotów wydawały się czymś oddzielnym, nie związanym z
błyskawicami.
Jedne i drugie przetaczały się leniwie gdzieś za jeziorem, jak gdyby gotując się do
osaczenia
wyspy w krzyżowym ogniu. Na tle tej przyciszonej walki żywiołów łomotanie do
furtki roz-
legło się całkiem wyraźnie.
Psy nie szczekały. Przeciwnie, machały ogonami i krygowały się przed milczącą
martwo
bramą. Pomimo to w głębi domu usłyszano pukanie i wkrótce Waldemar wyszedł
przed dom.
Po drugiej stronie bramy stała Sylwia.
Bez słowa wśliznęła się do środka, gdy tylko Waldemar uchylił furtkę, po czym nie
cze-
kając na niego podążyła ku domowi. Poruszała się pewnie, ze znajomością rozkładu
pomiesz-
czeń. Znalazł ją w bibliotece, siedzącą z podwiniętymi pod siebie nogami w fotelu.
Zdążyła
nawet napełnić sobie kieliszek. Karminowe wino kołysało się w rżniętym szkle,
rzucając niespokojne
refleksy na jej żywą twarz okoloną włosami, w których migotały jeszcze barwy
słońca. Ale były to kolory słońca schylającego się ku jesieni. Także oczy, zwykle
połyskliwe,
nabrały teraz barwy głębokiej, przepaścistej toni.
– Wiem o Frani – powiedziała. – Kto to mógł zrobić?
– Znałaś ją? – zdziwił się Waldemar.
Parsknęła ze zniecierpliwieniem i odrzekła:
– Chyba byłeś przy spalonym domu, kiedy ci radziłam przez twojego pięknego
przyjaciela?
No więc ją widziałeś. Byłeś tam, gdy wychodziła?
– Byliśmy z moim „pięknym przyjacielem”. Ale skąd ty znasz takie szczegóły?
Roześmiała się machinalnie.
– Przecież ja też tam byłam. W środku.
– Ty? No i co wyście tam, u diabła, robiły?
– Bawiłyśmy się – powiedziała zdawkowo.
Zamilkła. Zdawała się coś rozważać. Wreszcie powiedziała:
– Z doktorem Czarlińskim.
Waldemar przestał chodzić po pokoju. Opadł na pobliski fotel i po chwili rzekł:
– Gdziekolwiek się obrócę, prześladuje mnie nazwisko tego człowieka. Gdybym
wiedział
do końca, o co w tym wszystkim chodzi!
– Właśnie dlatego miałeś tam przyjść. Myślałam, że będzie mowa i o tym.
– O czym?
– No, o skarbie. On mówił, że ty siedzisz na skarbach, tylko, że tyle się pozmieniało,
ż
e on
nie wiedział, w którym to było miejscu.
– Oto potwierdziła się moja teoria – powiedział Radzikowski wchodząc do pokoju. –
Oto
masz swojego Czarlińskiego!
– Ale czy to był na pewno on? – dopytywał się Waldemar.
– A któż by? Co to, pierwszy raz z nim byłam?
– Ale coście robili w spalonym domu?
– Ach, ty mój naiwny niedźwiadku, spędzaliśmy przyjemnie czas!
– Z tymi młodziankami na motorach również?
– Ach, nie, oni przyjechali pierwszy raz. Jakieś ograniczone typy. Nie wiem, skąd
doktor
ich wytrzasnął. Ale on był w ogóle jakiś inny.
– Inny?
– Tak. Irytujący. Płaski i chamowaty. Nie widziałam się z nim od tamtego czasu. Ale
dlaczego
my o tym mówimy? Czy nie ma ważniejszych spraw?
– Mówimy cały czas o sprawach zbieżnych – wtrącił się Sylwin. – Jeśli boli panią ta
ś
mierć, musimy rozpatrzyć wszystko, co może mieć z nią związek.
– A co to może mieć wspólnego? – zdziwiła się arogancko, lecz spojrzenie rzucone
przelotnie
Sylwinowi zatrzymało się na nim i złagodniało jak wzburzone morze, na które wylano
oliwę. – Mówmy sobie po imieniu – powiedziała innym tonem. – Przecież jesteśmy
prawie
imiennikami.
– Do rzeczy – przerwał podejrzliwie Waldemar. – Sylwin był świadkiem dziwnej
sceny.
Proponuję, żeby ci ją opowiedział. A nuż rzuci jakieś światło na sprawę?
Sylwin istotnie zaczął opowiadać historię, która wydarzyła mu się na Bukowej Górze,
ale
po kilku zdaniach dziewczyna przerwała mu niecierpliwie.
– Po co to opowiadasz, ja to znam na pamięć. To ścinanie kani.
– Co?! – krzyknęli obaj, podczas gdy ona, zdziwiona tą reakcją, patrzyła na nich
podejrzliwie.
– No przecież mówię. Ścinanie kani. Taki zwyczaj. Tutejszy zresztą. Ja dokładnie nie
wiem, ale on mówił, że bardzo stary. No, ale on ma fioła na tym punkcie. On mówi,
ż
e to
jeszcze w Grecji było, zanim Chrystus się urodził. Ale u nas tego nie pamiętają,
zresztą tu
Greków nie bywało. No więc to jest tak: jak pan Jezus ze świętym Piotrem wędrowali
po
ś
wiecie, raz zachciało im się pić. Weszli do jednej kobiety, ale ona im nie chciała dać
wody.
Więc zamienili ją w kanię. Teraz lata po świecie i woła pić.
– A czemu się ją ścina?
– Bo to zła kobieta. Czarownica. Przez nią wszystko złe w okolicy. Zbiory niszczy i
biał-
kom spódnice podnosi.
Mówiła prawie serio. Tylko wprawny obserwator mógł dostrzec, jak wiele
ironicznego dystansu
kryje się w tym mówieniu.
– I ścina się kobietę? – spytał nagle Sylwin.
– A skąd. Nawet kani się nie używa, bo to rzadki już ptak. Czasem wypchaną. Ale
najczę-
ś
ciej – czerwoną piwonię.
Sylwin i Waldemar popatrzyli na siebie, a Waldemar spytał:
– A jaka w tym rola kobiety?
– Czarliński wszystko przerobił. Mówi, że tak jest bliżej prawdy, niby tak, jak kiedyś
się
odbywało. U tych jego Greków czy Irańczyków.
– Może Indoeuropejczyków? – wtrącił Sylwin.
– O, coś właśnie tak. Więc kobieta jest tutaj… ofiarowywana. Jako kapłanka diabła
ponosi
odpowiedzialność, eee… w planie lucyferycznym…
Mówiła to z przekonaniem, a jednak trochę sztucznie, powtarzając jakby wyuczony
wcze-
ś
niej tekst. Sylwin z Waldemarem znów popatrzyli na siebie z niedowierzaniem.
– Co rozumiesz przez ofiarowanie? Jak to się odbywa? – spytał Waldemar.
– To niby nie wiesz, niedźwiadku? – zaśmiała się gardłowo. – Ja też tak całkiem nie
wiem
– dodała po chwili przepraszająco. – Tańczyliśmy do upadłego i piliśmy jakiś gorzki
napój.
On sam go przyrządza. Potem wszystko jest inne.
– Kto w tym uczestniczył?
– On sam, mmm… guru, kilku chłopaków, no i dwie, trzy dziewczyny.
– Mówiłaś, że tam, w spalonym domu, chłopcy przyjechali pierwszy raz.
– Ach, to byli zupełnie inni. – Machnęła ręką i dodała z prostotą: – Tamci byli mądrzy
i
piękni. Jeden nawet czytał w… anskrykcie.
– W sanskrycie?
– O właśnie.
Sylwin objął głowę rękami i trwał w tej postawie pełnej rezygnacji.
– Co to znaczy ofiarowanie? – powtórzył pytanie Waldemara sprzed chwili. – Czy te
kobiety
ginęły?
Spojrzała na niego z oburzeniem.
– Też wymyśliłeś! – krzyknęła. – Przecież to była zabawa. Nikt nie traktuje tego serio.
Przynajmniej nie całkiem serio.
– Posłuchaj więc do końca, co widziałem tamtej nocy – rzekł Sylwin – i tym razem
nie
przerywaj mi.
Gdy skończył przerwaną opowieść, dziewczyna wykrzyknęła:
– Ależtobie się to chyba śniło!
– Słyszałem już kilkakrotnie taką opinię w ostatnich dniach – uśmiechnął się gorzko
Sylwin.
– Ale teraz wiele się zmieniło.
Zatrzymała na nim pytające spojrzenie.
– Zamordowali tę dziewczynę – rzekł beznamiętnie. – Tę samą, która uczestniczyła w
tej
waszej zabawie!
– Ależ to się nigdy nie odbywało tak, jak mówisz. Zamordowanie Franciszki to na
pewno
zupełnie inna sprawa. Przekonasz się. A zresztą skąd wiemy, że ona została
zamordowana?
– Wiesz, co ona ma we włosach? Czerwoną piwonię! A może to takie symboliczne
kwiatki
ś
cina się zamiast prawdziwej kani?
– To czysty przypadek, zapewniam cię. Piwonię nosiłyśmy jako tajemny znak
posiostrzenia.
Czasem wpinała ją ta, która miała pełnić tego wieczoru rolę… Lucyferyssy. Mówię
wam,
ż
e to była zabawa! Czy nie możecie się zająć tym, co naprawdę ważne?
– Właśnie to robimy – powiedział Sylwin.
Drzwi do biblioteki otworzyły się i do środka weszła Jolanta. Dwa spojrzenia spotkały
się
na jej zgrabnej sylwetce ubranej w śmiały negliż, a następnie pobiegły ku sobie.
Radzikowski
dokonał prezentacji, po czym przeniósłszy wzrok z powrotem z Sylwii na Jolantę,
pytał o
przyczynę nocnego markowania.
– Oni znów są – powiedziała głosem pełnym niepokoju. – Znów palą ogień na górze.
Wi-
dać przez okno z mojego pokoju.
Sylwia poderwała się z fotela i chwyciła Jolantę za rękę.
– Chodź, zobaczymy – powiedziała niecierpliwie ciągnąc ją w kierunku drzwi.
Zabrzmiało to w taki sposób, że Waldemar spytał zdziwiony.
– To wy się znacie?
– Owszem – Sylwia zaśmiała się gardłowo. – Wszyscy znajomi doktora znają się
nawzajem.
Stanowimy zwartą paczkę.
Dopiero teraz Waldemar uświadomił sobie, że Jolanta przyjechała tu z Czarlińskim.
Ten,
uważany prawie za domownika, często przywoził swoich gości. Cieszyli się oni w
domu pod
lasem równie dużym zaufaniem, co sam doktor. Lecz co teraz?
Podczas gdy obie dziewczyny wbiegały po schodach na górę, Waldemar patrzył
bezradnie
na Sylwina, zadając to nieme pytanie. Ten zaś rozumiejąc go bez słów, odpowiedział:
– Znają się z „Nowych Kaszub”. To takie stowarzyszenie folklorystyczne. Jeśli nie
masz
nic przeciwko temu, teraz jest moim gościem.
Waldemar zgodził się w milczeniu i obaj przyjaciele podążyli na górę.
Sypialnia Jolanty położona była nad gankiem. Janka początkowo protestowała
przeciwko
temu, aby „porządna panienka” spała na górce, lecz widząc jej kumoterskie stosunki z
„dzikusami”
z góry machnęła na to ręką. W ogóle z wielką przykrością musiała stwierdzić, że
coraz
większa liczba dam przedkłada zwariowaną górę nad dystyngowany dół. Widziała w
tym
zgubny wpływ pani Zofii, czemu niejednokrotnie dawała wyraz.
Tak więc sypialnia Jolanty była położona na górce i Sylwin znał drogę do niej. Z
okna,
wychodzącego na południe, widać było spory wycinek jeziora, od Zatoki Czystej po
Bukową
Górę. Ta ostatnia była przedmiotem zainteresowania grupki, która się teraz przy tym
oknie
skupiła. Istotnie, płonął tam ogień. Wokół niego uwijało się kilka postaci. Słychać
było dzikie
krzyki. Dziewczyny sprawiały wrażenie, jak gdyby widowisko takie było im dobrze
znane.
Sylwin również widział już taki taniec, ale nie mógł myśleć o tym bez niepokoju.
Toteż ze
zdziwieniem obserwował beznamiętność Jolanty i Sylwii i wysłuchiwał ich
rzeczowych
uwag.
– Czy ty również brałaś już udział w czymś takim? – spytał dotykając ramienia
Jolanty.
– W ścinaniu kani? No jasne!
Sylwin wzniósł bezradnie oczy ku niebu, zaś Waldemar mruknął:
– Można by sądzić, że w całym powiecie nie ma kobiety, która nie hasałaby z
Czarlińskim
przy ścinaniu kani. To już nie kat, ale rzeźnik!
– Na pierwszym roku studiów byliśmy na wycieczce z „Nowymi Kaszubami” –
powie-
działa urażonym tonem – i w programie była inscenizacja tego obrządku. To było na
ś
więtego
Jana. Co w tym złego?
– Nic – rzekł Sylwin nie spuszczając oka z ogniska. – Po prostu to za bardzo weszło
niektórym
w zwyczaj. Nie można co dzień świętować.
– Przejdę się tam – powiedziała w zamyśleniu blondynka z czarnymi oczami. –
Dawno nie
widziałam się z doktorem. Może dowiem się czegoś?
– Ani się waż! – krzyknął Waldemar. – Czy ty nie rozumiesz, co się dzisiaj stało na
wyspie?
– Tam będę bezpieczna.
– A może właśnie tam nie?
– Głupi jesteś – powiedziała nagle bardzo naturalnie. – Znam doktora nie od dziś.
Jesteś w
dwójnasób podejrzliwy, bo zrobił ci świństwo. Ale z Franciszką nie ma nic
wspólnego. To nie
jego styl.
– Ależ poza tym wcale go nie ma. Pojechał do wioski, po milicję.
– Musi być. Bez niego nie odbywa się wieczór. On jeden zna formuły.
– A ja cię nie wypuszczę – zawyrokował Waldemar. – Pomijając wszystko za chwilę
roz-
pęta się straszliwa burza.
– No dobrze, już nie nudź – powiedziała Sylwia ze zniechęceniem. – Twój dar
przekonywania
jest szalenie męczący.
Waldemar nie przyzwyczajony do takiej uległości z jej strony mruknął coś pod nosem
i
dodał:
– Najlepiej zrobisz zostając na noc. Znasz rozkład pokoi gościnnych.
– Na razie posiedzę z Jolantą – odburknęła Sylwia i obie popatrzyły wyczekująco na
męż-
czyzn. Wkrótce zostały w pomieszczeniu same. Po półgodzinie, gdy hałasy w domu
uciszyły
się zupełnie i jedynie pokrzykiwania tańczących na Bukowej Górze przeplatane coraz
wyraź-
niejszymi grzmotami docierały do każdego jego zakątka, zgasło także światło w
pokoju Jolanty.
Gdyby jednak ktoś zechciał sprawdzić, czy dziewczyny już zasnęły, zdziwiłby się
bardzo
zastawszy puste łóżka. Usłyszałby zapewne ciche protesty psów, przekupionych po
chwili dobrym słowem, a potem odgłosy otwieranej furty. Idąc dalej tym tropem
natknąłby
się po paru minutach na obie dziewczyny zmierzające w kierunku Bukowej Góry.
Ognisko płonęło z mozołem. Ułożone na metr wysoko co chwila podlegało kręconym
wiatrom i presji zmieniającego się ciśnienia, wobec czego dusiło się własną
okazałością. Skupieni
wokół niego ludzie wyglądali groteskowo w swoim zapamiętaniu. Nie opodal ognia
stał
duży, okopcony kocioł, z którego uczestnicy dziwacznego tańca nabierali co pewien
czas kubek
napoju, zaraz przez nich wypijanego. Na drewnianym, niewysokim podeście stojącym
w
pobliżu leżała czerwona piwonia.
– Co oni piją? – spytała szeptem Jolanta.
Leżały obok siebie w tej samej rozpadlinie, z której dwie noce wcześniej Sylwin
obserwo-
wał podobne widowisko. Wtedy jednak na podeście miała jakoby znajdować się
kobieta. Czy
to możliwe?
– Zupę z muchomorów.
– Z czego?
– Ćśś! Z muchomorów.
Jolanta wzruszyła ramionami i powróciła do obserwacji tańczących. Tymczasem w
sposobie
zachowania ludzi przy ognisku zachodziły jakieś zmiany. Jeden z nich stanął teraz
przy
kotle i bronił doń dostępu, przez co tamci zaprzestawali tanecznego krążenia wokół
ogniska i
skupiali się przy nim. Był to doktor Czarliński we własnej osobie. A więc nie pojechał
za wo-
dę. Dlaczego chciał, aby wierzono, że nie ma go na wyspie?
– Pić, pić! – wołano ze wszystkich stron. Czarliński uniósł ręce i przywrócił ciszę.
Potem
przemówił sam.
– Na razie, bracia, musicie obejść się smakiem. Nasze źródło radości wyschło.
Wśród młodzieży podniósł się szmer oburzenia. Nad nim górował donośny głos
Czarliń-
skiego.
– Ona go wysuszyła, bracia. O n a. Grzeszna czarownica, która dotąd spłacała grzechy
swą
uległością, zbuntowała się i zniszczyła naszą radość.
– Biada! – krzyczeli młodzieńcy.
– Jej siostra – kania także nas zdradziła.
Rozległy się potakujące mruknięcia.
– Wiecie, kto jest temu winien?
W tłumie potwierdzono, ale Czarliński zdawał się tego nie słyszeć.
– Ten, który zagarnia wspólną własność, który chce mieć wszystko dla siebie. On jest
stronnikiem kani. On je buntuje.
Wrzawa i podniecenie grupy rosło. Jolanta ze zdumieniem spostrzegła, że te płaskie i
banalne
słowa działają na młodych ludzi niczym czarodziejskie zaklęcia, wywołując na
przemian
dziecinny zachwyt lub dziki gniew. Spojrzała na Sylwię. Dziewczyna leżała ciasno
przytulona do niej. Przez cienką tkaninę czuć było wibrujące ciepło jej drobnego
ciała. Była
podekscytowana i wzburzona.
– Nic nie rozumiem – wyszeptała napotykając w ciemnościach spojrzenie Jolanty. –
Nigdy
tak nie było. Ja…
– Bracia! – rozległ się krzyk Czarlińskiego. – Niech się więc spełni egzekucja. Niech
nas
uwolni od win, które nie są nasze.
Jeszcze nie skończyła rozbrzmiewać chóralna akceptacja, a już Czarliński podszedł
do
drewnianego podium, na którym leżała czerwona piwonia. W jego ręce zabłysnął nóż.
Jeden z
młodzieńców odebrał narzędzie rytualnym gestem i stanął w wyczekującej pozycji.
– Giń, boś winna cudzych win i niech winny pójdzie za tobą! – krzyknął Czarliński.
Nóż
spadł na dół, odcinając kwiat przy samej łodydze. Kilka rąk chwyciło go natychmiast i
ponio-
sło w stronę ognia. Gdy wpadł bezpowrotnie w płomienie, uczestników obrzędu
ogarnęła
ż
ywiołowa radość. Poczęli znów pląsać dookoła ognia, a kilku z nich podeszło do
kotła z zamiarem
zaczerpnięcia napoju. Jednakże Czarliński zatrzymał ich powtórnie.
– Stójcie! Ofiara nie spełniona! – Stanęli niechętnie. – Trzeba, aby winny
pogwałcenia
praw naszej wyłączności sądu nad kanią przez samowolne i zbyt surowe osądzenie,
przez co
pozbawiono was przywilejów związanych z jurysdykcją…
– On chyba połknął kancelarię – szepnęła Sylwia. – Naprawdę nie rozumiem, o co tu
chodzi.
Wszystko inaczej.
Tymczasem wśród młodzieży, pomimo wyraźnych oznak upojenia wywołanego
prawdopodobnie
przyjmowanym napojem, narastał najwyraźniej konflikt ze słowami przywódcy.
– Znaczy się, kto ma beknąć? – zapytał bez ogródek ładny chłopak w skórzanej
kurtce.
Czarliński jak gdyby wypadł z roli szamana i poczuł się zakłopotany.
– Jak to? Nasz wróg! Który nie uznaje praw większości, który…
– Szefie, ale przecież nie on ją rąbnął! – powiedział ktoś inny.
– No, nie on sam, ale czy muszę wam tłumaczyć, skąd się na wyspie bierze zło? To on
nie
bacząc na dobro ogółu bierze w opiekę rozmaite indywidua. Czyżby czynił to
bezinteresownie?
Nie, na pewno ma w tym swe niecne cele…
– Ale przecież Frankę zadusił… – rzekł ktoś, ale natychmiast przerwał mu inny głos.
– Cicho!
– No, nieważne – podjął tamten – ale jak pan kazał montować kolektyw, wtedy, co
ona
powiedziała, że już ją to nie bawi, to…
– To co? – wykrzyknął Czarliński wytrącony już z roli całkowicie.
– To my ten kolektyw, tego no, za mocno…
Dwa okrzyki rozległy się na Bukowej Górze: jeden jawny, w kręgu światła, drugi
zduszony,
w ciemnościach. Pierwszy był raczej okrzykiem zakłopotania, drugi – zgrozy, toteż
choć
cichszy, został przez wszystkich usłyszany. Czarliński, autor odzewu zakłopotania,
natychmiast
odzyskał zimną krew.
– Ktoś jest w parowie! – krzyknął. – Mówiłem, żeby tym razem postawić straż! Dalej,
za
nim!
– Uciekajmy! – krzyknęła Sylwia, której mimowolny okrzyk był powodem
demaskacji.
Było już jednak za późno. Szok niespodziewanej wiadomości, a potem nagłego
odkrycia
sprawił, że zanim obie dziewczyny zdołały rzucić się do ucieczki, już zostały
pochwycone
pomimo niepełnej sprawności prześladowców. Po chwili stały przy samym ogniu
trzymane za
silnie wykręcone do tyłu ręce.
– O, stare znajome – powiedział Czarliński. Był na powrót zadowolony z siebie.
Należało
się obawiać, że cierpi na nadmiar pomysłów. – Oto Lucyfer zsyła wam waszą
nagrodę, chłop-
cy – rzekł wskazując ręką na więźniarki. Nie trzeba było lepszej zachęty. Las rąk
wyciągnął
się w ich kierunku. Jolanta poczuła nagle, że unosi się rozkrzyżowana w powietrzu.
Ręce
trzymały ją za ramiona i nogi, inne ręce zdzierały już sukienkę opiętą na szeroko
rozwartych
udach.
– Hola! Stać! – Autorytet doktora musiał być jeszcze bardzo wielki, jako że poczuła
pod
stopami znowu ziemię. – Mówiłem wam o dzisiejszej ofierze, ale nie chcieliście dać
wiary. I
oto Lucyfer zsyła dowód i nagrodę w dwóch osobach, które otrzymacie po spełnieniu
ofiary.
Jakby na potwierdzenie tych słów dał się usłyszeć potężny, całkiem już bliski grzmot.
Jed-
nocześnie z nieba lunęły grube krople deszczu, a stłamszone do reszty ognisko
gwałtownie
przygasło. Wśród zgromadzonych przeleciał pomruk uległości.
– A więc nieistotny jest bezwolny wykonawca, lecz sprawca właściwy. Czyż nie
zostali-
ś
my sprowokowani do tak drastycznych środków, przy których łatwo o wypadek?
– A jak! – powiedziało kilka głosów.
– Czy nie nasyła się na nas z premedytacją umysłowego, który w swym szaleństwie
jest
niebezpieczny? – znów rozległ się głos powszechnej aprobaty. – A nawet jeśli nie ma
w tym
jego rozkazu, to wystarczającą winą jest, że toleruje obecność wariata, ba! hołubi go
na swojej
ziemi!
– Jasne! To jego wina! On nas sprowokował!
Kolejny grzmot przetoczył się gdzieś nad płęskim pustkowiem.
– Za chwilę więc przystąpimy do rozprawy, z wrogiem, a nagroda poczeka w naszym
schowku. Napój mocy także poczeka. Trochę deszczu mu nie zaszkodzi.
Ulewa istotnie osiągnęła niebywały poziom. Ogniska już prawie nie było widać.
Tylko
kłęby pary świadczyły o jego niedawnej obecności. Jolanta i Sylwia posuwały się w
dół zbocza,
prawie biegnąc, prowadzone przez Czarlińskiego i dwóch młodzieńców.
Nagle, jak to bywa często w czasie gwałtownych burz, ulewa ustała na chwilę. Jest to
zwykle krótki przerywnik, który nie wróży nic dobrego. Przeciwnie, wiadomo, że po
chwili
gdzieś blisko strzeli grom i na ziemię runie ściana wody ogromniejsza od poprzedniej.
I teraz
stało się podobnie. Zanim jednak rozległ się grzmot, w tej chwilowej, ulotnej ciszy
zabrzmiał
wysoki, przeraźliwie przenikliwy okrzyk.
– Do diabła, to on! – krzyknął Czarliński.
W istocie, musieli znać ten okrzyk nieźle, gdyż natychmiast przyspieszyli kroku.
Tymczasem
na górze, wśród pozostałej gromady, rozległy się krzyki przerażenia. W tym
momencie
gruchnęło znowu. Na tle rozświetlonego błyskawicą nieba ukazała się niepozorna
sylwetka,
która w monstrualnie wielkich skokach przemierzała przestrzeń dzielącą zarośla od
byłego
ogniska. Potem niebo zgasło i było słychać znów tylko krzyki.
Sylwia i Jolanta, ośmielone nagłą odsieczą, poczęły stawiać gwałtowny opór swej
eskorcie
i wzywać pomocy. Nie na wiele to się jednak zdało. Prześladowcy zwiększyli dawkę
przemocy,
starając się na dodatek zasłonić im usta dłońmi. Niespodziewany pomocnik natomiast
miał wiele roboty na górze. W blasku następnych błyskawic widać było, jak uwija się
wśród
zdezorientowanych postaci, które, o ile nie zdołały zbiec, nieodmiennie były
ekspediowane
przez drobnego napastnika w powietrze, skąd powrót okazywał się nader bolesny.
Cóż stąd!
Zbawiciel nie widział w ciemnościach, gdzie zostały uprowadzone ani nie słyszał w
szumie
ulewy ich zduszonych krzyków. Jeszcze chwila i obie dziewczyny poczuły, że spadają
gdzieś
w dół, na coś miękkiego. Potem dał się słyszeć trzask. Zapanowała ciemność, której
nie prze-
rywało nawet światło błyskawic. Tylko deszcz bębnił gdzieś w górze.
Na powierzchni zdołano wreszcie opanować panikę i skonsolidować siły. Nie zdołano
jednak
ująć napastnika, który rozdawszy każdemu porcję solidnych razów zniknął bez śladu.
Czarliński z niesmakiem przyglądał się swoim podopiecznym. Wreszcie
doprowadziwszy ich
morale bojowe do pewnego porządku, wzmocniwszy nadwątloną przez nagły napad
histo-
ryczną wolę walki, rzekł:
– A teraz idę na ostateczną rozmowę, po której nastąpi finał.
Po czym rzeczywiście zniknął w ciemności na wschodnim stoku góry.
Tymczasem w domu pod lasem panowało wielkie podniecenie. Obudzeni mieszkańcy
stwierdzili brak Jolanty, Sylwina i Waldemara, czego w żaden sposób nie potrafili
sobie wy-
tłumaczyć. Większość zebrała się na ganku. Wsłuchani w ryk burzy i dalekie
nawoływania na
Bukowej Górze poddawali się tchnieniu niesamowitości.
– Gdzie oni wszyscy mogli pójść? – powiedziała cicho Janka. – W takiej chwili, po
tym,
co się stało na wyspie…
– Właśnie – wtrąciła babcia Wegetariańska. – Jeszcze się przemoczą i dostaną kataru.
– Babcia też ma problemy – żachnął się Lesio – przecież im grozi niebezpieczeństwo,
a
babcia o katarze…
Zapadła cisza, a po chwili rozległa się seria grzmotów na Płęsach i Sosnowym Nurcie.
– Boję się – powiedziała pani Zofia i instynktownie przytuliła się do swego
siostrzeńca. –
Jeszcze trochę, a umrę na serce.
– Kto ze strachu umiera, temu bździnami dzwonią – powiedziała ze złością babcia
Eryka i
oddaliła się do swego pokoju.
XI
W głębi ziemi
Sylwin Radzikowski obudził się w swoim łóżku i stwierdził, że przespał zaledwie
godzinę.
Niewytłumaczalny niepokój kazał mu wstać i wyjść na korytarz. Próbował znaleźć
Waldemara,
ale nie było go w sypialni. Nie było go również w bibliotece. Nie było go w ogóle w
całym
domu. Wracając na górę pomyślał nagle, że trzeba zajrzeć do dziewczyn. Ale i tam go
nie
było. Dziewczyn zresztą też. Sylwin wrócił do swojego pokoju i nałożył spodnie i
koszulę.
Były mokre, ale na dworze i tak lało jak z cebra. Przez chwilę pochodził jeszcze po
sadzie i
nie zobaczywszy nikogo wyszedł za palisadę.
Tymczasem burza dotarłszy do jeziora usadowiła się naprzeciw wyspy, od Kniei po
Płęsy,
i zbierała siły do dalszej ofensywy. Przestrzeń pomiędzy obydwoma pustkowiami
zdawała się
być poddana nalotowi dywanowemu, którego siła systematycznie rosła. Jednakże
woda nadal
odpychała swą masą nawisy chmur. Za słaba była jeszcze ta burza na forsowanie
Wielkiej
Wody.
Sylwin obszedł zagrodę zostawiając ją po lewej stronie i wszedł w las. Wybór takiej
trasy
nie był umotywowany niczym szczególnym. Początkowo miał zamiar pójść w
kierunku Bukowej
Góry, lecz nie płonęło tam już ognisko, ani nie rozlegały się żadne głosy. Nie wiedząc
kiedy, skierował się ku miejscu, w którym rozegrały się dziś dramatyczne wydarzenia.
Szedł wątłą granicą pomiędzy dwoma rodzajami lasu, zwaną przez miejscowych „Pod
Lasem”,
która teraz, gdy nie sposób było dostrzec, którędy prowadzi najekonomiczniejsza
droga,
wydawała się całkowitą fikcją geograficzną. Bo też ciemności panowały całkowite.
Sylwin
trzymał w ręku latarkę gotową w każdej chwili do użycia, ale na razie zgaszoną. Nie
chciał być dostrzeżony, nie chciał też przyzwyczajać oczu do światła. Wolał widzieć
w zarysach
ogromniaste zwały drzew i krzewów, niż za cenę wąskiego kręgu światła wtrącić ota-
czający świat w nieprzeniknione ciemności. Świat i to wszystko, co mogło się w nim
czaić.
Wkrótce znalazł się w ślepym zaułku, gdzie droga kończyła się nieprzeniknioną
ś
cianą gę-
stego zagajnika. Zdziwiony sam przed sobą uświadomił sobie, że od dłuższej chwili
jego cel
stał się jasny. Szedł do miejsca, w którym leżała martwa dziewczyna. Motywacje tego
odruchu,
jakiekolwiek były, nie tkwiły na pewno w sferze racjonalnej, toteż po krótkim
zastanowieniu
przestał ich dociekać. Wszedł w zagajnik i z mozołem począł przesuwać się do
przodu.
Trzask łamanych gałęzi, słyszalny dobrze pomimo ulewy, zdradzał dokoła miejsce
jego
pobytu, ale też gęstość lasu uniemożliwiała ewentualny niespodziany atak. Zapalił
więc latar-
kę. Teraz odnalazł właściwą drogę o wiele szybciej. Została przetarta przez szereg
osób prze-
chodzących tędy ostatnio.
Jednak po chwili stwierdził, że droga, jaką obrał, jest fałszywa. Przemierzył kilka razy
w tę
i z powrotem labirynt dróżek ogołoconych z gałęzi – bezskutecznie. Zatrzymał się i
penetru-
jąc reflektorem otoczenie usiłował zorientować się w terenie. Nie było mowy o
pomyłce. Ale
tam, gdzie powinny leżeć zwłoki, nie było ich. Tylko spora, podłużna kałuża
chlupotała
przyjmując w siebie kolejne porcje deszczu. A może…?
Wrócił raz jeszcze w tamto miejsce. Idąc spoglądał na ślady odciskane przez niego
samego
w wysokim, poduchowatym mchu. Były głębokie i podchodziły wodą.
Kałuża miała rozmiary niewielkiego wzrostem człowieka. Powstała niedawno, gdyż
była
całkiem płytka. Po jej powierzchni pływała potrącana kroplami deszczu czerwona
piwonia.
Sylwin począł bacznie obserwować poszycie. Tędy szedł i tędy również, ale ta dziura
wy-
pełniona wodą nie pozostała po nim. I ta dalej, również. To były ślady kogoś, kto
szedł wcze-
ś
niej. Musiał być ciężki; namokłe poszycie oddawało wodę chętnie i szybko. Ale
ś
lady nie
były zbyt szerokie. Miał małą stopę; nie był to żaden olbrzym. Raczej niósł coś
ciężkiego. Na
przykład zwłoki. Gałęzie na wysokości brzucha Sylwina były obłamane bardziej, niż
mogłaby
to uczynić jedna osoba. A więc niósł ją przed sobą, na wyciągniętych ramionach. Był
niewysoki.
Zagajnik skończył się i Sylwin znalazł się na polanie. Przed nim ciemniało półkole
dużego
lasu. Zgasił latarkę i przez bardzo długą chwilę przyzwyczajał wzrok do ciemności. Z
wolna
zaczął posuwać się wzdłuż ściany lasu, w niewielkiej od niego odległości. Poszycie
tłumiło
wszelkie odgłosy. Było w tym miejscu twarde. Woda nie wsiąkała w nie, lecz
spływała niżej,
do zagajnika.
Gdyby nie błyskawica przebiegająca wysoko po nieboskłonie, nie zauważyłby
zapewne tej
postaci przemykającej bezszelestnie w poprzek polany. Natychmiast włączył reflektor.
Z
ciemności wyłoniła się pochylona sylwetka. Człowiek ten dobiegał właśnie do rogu
polany i
w następnej chwili zniknął za wielką karpiną. Sylwin nie zauważył jej wcześniej,
gdyż znaj-
dowała się na granicy dużego lasu. Drzewo, którego częścią była, nie zostało ścięte,
lecz powalone
starością. Był to olbrzymi buk nachylony pod kątem może czterdziestu stopni i
wsparty rozległymi konarami o pobliskie świerki. Karpina, wyschnięta i pozbawiona
ziemi,
wskazywała, że musiał upaść już bardzo dawno.
Sylwin zatrzymał się zdezorientowany. Nieznajomy rozpłynął się wśród drzew nie
pozo-
stawiając śladu. Obszedł karpinę oświetlając ją podejrzliwie latarką. Nie stwarzała
ż
adnych
możliwości ukrycia. Podczas tej czynności musiał przekroczyć pień powalonego
drzewa.
Wspinając się narobił sporo hałasu, toteż zgasił latarkę i przycupnął na mchu o parę
metrów
dalej. Siedział tak może z kwadrans nie wiedząc, co czynić dalej.
Trzask, który dobiegł z okolic zwalonego drzewa, zarejestrował z opóźnieniem.
Dopiero
ś
wiadomość wydobyła go z szumu deszczu i zwróciła intuicji jako coś nienaturalnego.
Wypu-
ś
cił w tamtym kierunku snop światła i jednocześnie skoczył sam, jak gdyby ciągniony
strumieniem
fotonów. Mężczyzna, którego w następnej chwili powalił na ziemię, krzyknął
zduszonym
głosem. Sylwin zastosował duszenie, po czym spokojnie oświetlił twarz leżącego.
Natychmiast też rozluźnił chwyt.
Człowiekiem, którego obezwładnił, był Waldemar Boruta.
Sylwin oświetlił z kolei własną twarz wywołując tym drugi okrzyk napadniętego, tym
razem
radosny.
– Skąd tu się wziąłeś? – powiedział Sylwin.
– Mmm – odparł Waldemar i Sylwin spostrzegł, że nie rozluźnił uścisku do końca.
Pomógł
przyjacielowi wstać i ponowił pytanie.
– Szukałem dziewczyn – powiedział Waldemar. – Zniknęły gdzieś.
– Nie o to chodzi. Skąd się t u wziąłeś. Wyrosłeś jak spod ziemi. Nie słyszałem, aby
ktoś
się zbliżał, a tu nagle – ty.
Boruta machnął ręką ze zniecierpliwieniem. Teraz dopiero Sylwin odkrył wielkie jego
zdenerwowanie, które początkowo przypisywał swojej napaści.
– Och, nie bądź śmieszny. Znów czepiasz się szczegółów. To nieważne – skąd.
Ważne, co
z tego wynika. Rzeczywiście miałeś rację co do Czarlińskiego. Więcej jeszcze:
pomimo
swojej podejrzliwości nie przewidziałeś wszystkiego. To wariat! Nie ten, którego
szukają.
Tamten jest wymyślonym kozłem ofiarnym. Doktor współdziała z chłopakami. Nie
wiem
tylko, jak zaaranżowali to pobicie. Nie wykluczone, że pobili się nawzajem, żeby
mnie skom-
promitować i odwrócić uwagę od podpalenia. A głowę dam, że palisadę podpalił
któryś z
nich. Ale oczywiście, czy może być podejrzany o podpalenie ktoś, kogo w tym samym
czasie
pobito?
– Uspokój się. Skąd ci to wszystko przyszło do głowy?
– Ktoś mi podpowiedział. Ktoś godny zaufania. Nie mogę ci powiedzieć, gdyż jestem
związany przyrzeczeniem. Spotkałem się z nim właśnie. Nie podejrzewałem, że ten
czło-
wiek…
Waldemar mówił nienaturalnie głośno i bezładnie. Sylwin przerwał mu wpół zdania.
– Do diabła, łżesz! Dlaczego mnie okłamujesz? Jestem tu od kilkunastu minut i nie
wi-
działem cię. Czy wiesz, że zniknęły zwłoki dziewczyny? Jakiś facet przebiegał tędy
niedawno
i nagle – jakby się zapadł pod ziemię. Potem ty wyrastasz ni stąd ni zowąd. I
wmawiasz mi,
ż
e się z kimś spotkałeś właśnie tutaj. Chociaż istotnie: przecież ty znikąd nie
nadszedłeś.
Chyba że…
Sylwin zbliżył się do karpiny i począł oświetlać ją ze wszystkich stron. Obszedł ją
dwukrotnie
dookoła, a potem niezadowolony z siebie zanurkował pod skośnie położony pień
zwalonego drzewa.
– Co ty robisz, bądź poważny – perswadował Waldemar próbując odciągnąć go za
rękę. –
Chodźmy do domu, opowiem ci wszystko dokładniej.
Sylwin był jednak nieprzekupny. Zniknął prawie cały w dziupli zwalonego drzewa,
które
okazało się w środku całkiem spróchniałe i wydrążone.
– Hej, co ty wyprawiasz! – krzyknął Waldemar z nagłym przestrachem. – Wracaj
natychmiast!
Ale w odpowiedzi usłyszał radosny okrzyk Sylwina gwałtownie przemieszczający się
z
centrum pnia ku wnętrzu ziemi. Dźwięk modulował się niczym syrena karetki
pogotowia
gwałtownie mijającej słuchacza, aż wreszcie ugrzązł gdzieś w podziemiu. Waldemar
wes-
tchnął ciężko i także wlazł pod pień, a potem do dziupli. Suche próchno świeciło w
ciemno-
ś
ci. Było miękkie jak aksamit i miłe w dotyku. Niczym na dziecinnej zjeżdżalni ciało
Waldemara
pomknęło w dół i wylądowało obok stojącego tam Sylwina. Znajdowali się w
niewielkim
pomieszczeniu, którego ściany i sufit pokrywały bale z nieokorowanego drewna.
Strop
podparty był czterema słupami. Wylot „zjeżdżalni” wystawał prosto ze ściany. W
pozostałych
trzech ścianach widniały wnęki metrowej wysokości.
– Wiedziałeś o tym? – spytał Sylwin. – Dlaczego nie chciałeś, abym tu wszedł?
– Powiedziałem ci, że dałem słowo – burknął Waldemar niechętnie.
Sylwin powiódł spojrzeniem po ścianach i spytał:
– Jak się stąd wychodzi?
– Tą samą drogą, tylko o wiele trudniej.
– A dokąd prowadzą tamte wnęki?
– Nie mam pojęcia – wzruszył ramionami Waldemar. – Słuchaj, sytuacja jest
naprawdę
dziwna. Powinniśmy wrócić do domu i pilnować zabudowań.
– Nie martw się, zaraz przyjedzie milicja.
Waldemar pokręcił głową.
– Nie tak zaraz. Celiniak dopiero pojechał. Czekał, aż poprawi się pogoda, aż
wreszcie
odważył się wyruszyć w tę zawieruchę.
Sylwin popatrzył na niego uważnie. Nie zadał pytania, które miał na końcu języka,
powie-
dział natomiast:
– Ale Czarliński pojechał i na pewno przywiezie milicję. To leży w jego interesie.
Boruta roześmiał się złym śmiechem.
– Już nie! Teraz poszedł na całego. Nie znałem tego człowieka. To szaleniec. Gdy
przyja-
dą, może się okazać, że mój dom spłonął „przypadkiem” podczas burzy. On potrafił
zarazić
swoim obłędem tych młodych ludzi!
– Czy ty nie przesadzasz? Mówisz teraz dokładnie to samo co on. Wyszukujesz
szaleńca!
– Nie wiesz wszystkiego! On był kimś innym, niż znałem.
– Był?
– No tamten, który istniał w mojej wyobraźni, zanim pokazał pazury.
Sylwin powstrzymał się od dalszych pytań i skierował ku wnęce znajdującej się po
prawej
stronie. Korytarz za nią miał wysokość człowieka i również był podstemplowany
stosunkowo
ś
wieżym nieokorowanym drewnem. Waldemar poszedł za nim i po chwili obaj
znaleźli się u
końca tunelu. Skośna ściana, wyłożona deskami, zagrodziła im drogę. Sylwin
spostrzegł na
niej coś w rodzaju okiennic. Otworzył jedną z nich. Wiatr pomieszany z deszczem
wdarł się
do zacisznego pomieszczenia.
Za prostokątnym otworem o dłuższym boku nie przekraczającym czterdziestu
centymetrów
kłębiła się gęsta roślinność. Trawa przeplatała się z kolczastymi pędami jeżyny.
Sylwin
sięgnął po kij, który zobaczył już uprzednio w rogu pomieszczenia, i rozgarnął
zarośla. Po-
wiało jeszcze bardziej. W świetle błyskawicy wyłoniły się nagle z ciemności refleksy
spienionego
jeziora, zarys Sorki, dalekie zabudowania Rybaków i jeszcze odleglejsze Zabory.
Potem znów zapanowała ciemność.
– Ależto jest wschodni stok wyspy! – wykrzyknął Waldemar.
– Nigdy nie widziałeś z zewnątrz tych okien?
– Skąd! Brzeg jest urwisty i porośnięty kłującymi krzakami. Sam widzisz zresztą.
Sylwin pokiwał głową i zamknął okiennicę. Ruszyli z powrotem.
Gdy znaleźli się w punkcie wyjścia, Sylwin skierował się ku lewemu otworowi.
Waldemar
jednak chwycił go za rękę i pociągając gwałtownie krzyknął w zdenerwowaniu:
– Doprawdy, tego za wiele! Nie możesz tego zwiedzić później? Dom jest w
niebezpieczeń-
stwie!
– Dom! Jedyna rzecz, która cię interesuje! Dlaczego nie miałeś nic przeciwko temu,
abym
zwiedził tamten korytarz, a teraz powstrzymujesz mnie tak uparcie? Muszę tam
wejść!
Wyrwał rękę i dał nura w ciemny otwór. Pierwsze dwa metry nowego korytarza
wyglądały
podobnie do poprzedniego, dalej jednak zaczynało się gwałtowne obniżenie. Tunel
opadający
pod kątem czterdziestu pięciu prawie stopni miał ściany i półkoliste sklepienie
wybudowane z
kamienia. Podłoga wysypana była żółtym piaskiem. Widniały w nim wyraźne ślady
pojedynczego
człowieka.
– Lochy urszulanek! – wyszeptał Waldemar stojący tuż za nim.
Skinął głową i zaczął schodzić w dół. Nic nie było już w stanie go zdziwić.
– Stary ksiądz miał rację! – powiedział jeszcze Waldemar i podążył za nim.
Tunel ciągnął się na przestrzeni około stu metrów i niespodziewanie urywał. Strome,
kamienne
schodki prowadziły w dół. Znaleźli się w niewielkiej, murowanej celi. I tu podłoga
była wysypana żwirem. Ślady stóp prowadziły do środka pomieszczenia i tam się
kończyły.
Stanęli przed okrągłą studzienką dwumetrowej średnicy. O pół metra niżej
połyskiwała ciemna
tafla wody.
Sylwin wstąpił na kamienne obramowanie studni i obszedł ją dookoła. Nigdzie nie
było
dalszych śladów. Oświecił latarką powierzchnię wody. Strumień światła przebił ją i
wdarł się
w głąb. Woda była czysta i nieruchoma, a dno niewidoczne. Smuga światłości
omiatała z
wolna ściany studni. Nagle w jej zasięgu ukazało się srebrzyste wrzeciono. Nieduża
ryba
znieruchomiała oślepiona blaskiem i trwała tak wachlując się leniwie płetwami.
– To się łączy z jeziorem! – wykrzyknął Waldemar.
– Nie tylko z jeziorem, jak sądzę. Ślady urywają się tutaj. Więc co? Uleciał w
powietrze?
Poświecił latarką w górę, ale kamienny strop mówił sam za siebie. Sylwin zaczął
zdejmo-
wać ubranie.
– Człowieku, zwariowałeś! Co robisz!
– To samo co mój poprzednik, tylko bez ubrania. Chcę być swobodniejszy. Nie próbuj
mnie powstrzymać.
Boruta machnął ręką i czekał zrezygnowany.
– Trzymaj latarkę – rzekł Sylwin. – Będziesz nią świecił w głąb. Na razie prostopadle
do
powierzchni.
To mówiąc wśliznął się delikatnie do wody opierając ręce na kamiennym obrzeżu
studni.
Pluskał się przez chwilę, jak gdyby zażywał zdrowotnej kąpieli, po czym wywrócił
kozła i dał
nura pod wodę. Waldemar starał się podążyć za nim ze światłem, ale ciemny kształt
ciała
zniknął szybko w głębinie. Nie było go ponad trzy minuty. Waldemar liczył sekundy i
pełen
niepokoju szykował się już do akcji ratowniczej, gdy nagle Sylwin wyprysnął spod
wody.
– Miałem rację – krzyknął oddychając ciężko. – Tam niżej jest przejście! Umiesz
nurko-
wać? Prawda, umiesz, chyba że już się całkiem odzwyczaiłeś. Ale nie trzeba
nurkować zbyt
głęboko. Najwyżej dwa metry.
– Gdzie prowadzi to przejście?
– Do takiej samej studni, tylko chyba większej. Dokładnie jej jeszcze nie oglądałem.
– Co z latarką?
– Do diabła! O tym zapomniałem!
– Ale nie ja. Mam pomysł. – Waldemar rozebrał się szybko. Po zdjęciu spodni zabrał
się
za bandaż na swoim lewym kolanie. – Reumatyzm – wyjaśnił. – Przykładam
kompresy. Cóż
zrobić, wyspiarski klimat.
Pod bandażem znajdowała się spora cerata, w którą pospiesznie zawinął latarkę i
zdjęty z
ręki zegarek.
– Myślałem, że jest wodoszczelny – zdziwił się Sylwin.
– Owszem. Nie wypuszcza wody, która do niego nacieknie.
Gotowy pakunek obwiązany paskiem od spodni schował pod kąpielówki i wskoczył
do
wody.
– Gotowy – rzekł. W jego głosie wibrowała nagła wesołość lub też tylko zdawało się
tak
Sylwinowi w ciemności.
– Wejście jest po tej stronie – powiedział Sylwin. – Wystarczy opuścić się wzdłuż
ś
ciany.
Waldemar nie dosłuchał go jednak do końca i zanurzył się pod wodę. Odczekawszy
chwilę
Sylwin uczynił to samo. Macając brzegi studni odnalazł po chwili otwór i prześliznął
się na
drugą stronę. Szerokim wyrzutem rąk skierował się ku górze. Nad sobą słyszał plusk
wody.
Widocznie Waldemar…
Nagle jego głowa zderzyła się z czymś dużym i miękkim. Instynktownie wyciągnął
ręce.
To coś, czego tu przedtem nie było i co na pewno nie było ścianą, miało kształt
ludzkiego
ciała. Waldemar? Co się mogło stać? Nagle snop światła wdarł się w wodę
przynosząc gwał-
towne rozwiązanie. Sylwin trzymał w ramionach sztywne ciało. Martwa twarz bielała
upiornie
w pomroce toni.
Była to twarz doktora Czarlińskiego.
Sylwin całym wysiłkiem woli zmusił się do tego, aby nie wypuścić trupa z rąk.
Histerycznymi
wyrzutami nóg wydostał się na powierzchnię wraz ze swoim bagażem. Krzyk
Waldemara
podziałał na niego trzeźwiąco.
Wspólnymi siłami wyciągnęli sztywne ciało na brzeg studni. Sylwin dyszał ciężko
patrząc
z uwagą na Waldemara, który już nie krzyczał, ale trwał w niemym osłupieniu.
Zwłoki ude-
rzyły głucho o piaszczyste podłoże. Ręce i głowa trupa wykonały kilka groteskowych
ruchów,
zanim znieruchomiały. Był bladosiny, o gąbczastej skórze namokniętej wodą. Otwarte
oczy wpatrywały się w nich matowym, pozbawionym wyrazu spojrzeniem.
– Leży już tutaj od dłuższego czasu – powiedział Waldemar. – Spójrz, jak wygląda.
– Nie znam się na tym. Niedawno żył, a więc pozory mylą. Widocznie woda tak
szybko
wyciąga ślady życia.
– Trzeba by doktora… – zaczął Waldemar i urwał. Sylwin spojrzał na niego
niechętnie.
Zapadła cisza.
– Wiem, co sobie myślisz – wybuchnął Boruta po chwili. – Wygadywałem na doktora,
byłem wściekły w chwilę później, jak wyszedłem spod ziemi, ukrywałem przed tobą
istnienie
lochu, a potem usiłowałem cię powstrzymać przed wejściem tutaj. Ale…
– Dajmy temu na razie spokój – przerwał Sylwin. – Eksperymentalnie uwierzmy sobie
nawzajem
i chodźmy dalej. Te ślady znów są widoczne. To jest atut dla ciebie.
Z pomieszczenia bliźniaczo podobnego do tego, w którym byli wcześniej, weszli w
korytarz
biegnący płaskim łukiem. Był on zbudowany jak poprzedni, ale znacznie bardziej
zaniedbany.
Miejscami popękany mur nie wiązał już wchodzących w jego skład głazów i pozwalał
im wysypywać się w poprzek tunelu. Za nimi sypał się piach tworząc w sumie
przeszkodę
trudną do przebycia. Na podłodze nie było żółtego piachu, lecz jeziorny muł i szlam
naznaczony
gdzieniegdzie resztkami wodorostów. Widocznie był czas, że wdarło się tu jezioro.
– Tracę orientację – powiedział Sylwin. Rzeczywiście, nierównomierna krzywizna
korytarza
uniemożliwiała dokładnie określenie położenia. O ile można było mniej więcej
określić
położenie studni – gdzieś na pograniczu matecznika i podmokłych łąk – o tyle teraz
trudno
było ustalić kierunek marszu.
– Mam kompas – powiedział Waldemar. – Na pasku od zegarka – dodał widząc
zdziwienie
towarzysza.
Zatrzymali się, Sylwin poświecił latarką.
– Idziemy na północ – stwierdził Waldemar. – Ale droga systematycznie skręca na
zachód.
Podejrzewam, że ten tunel przebiega w tym stromym wyrębie nad drogą. Ma w
każdym razie
takie samo zakrzywienie.
Przeszli około dwustu metrów i droga poczęła się gwałtownie obniżać. Napotkali
znów
kamienne schody, tym razem karkołomnie powykrzywiane. Niżej korytarz rozszerzał
się
gruszkowato. Pod stopami chlupotała woda. Sączyła się także ze ścian mocno tu
nadwątlo-
nych.
– Czy sądzisz, że jesteśmy tu bezpieczni? – zapytał Waldemar rozglądając się
nieufnie do-
okoła.
– Nie mniej niżczłowiek, którego tropimy – odrzekł Sylwin.
– Ale przecież ślady i tak się urwały.
– Owszem, tylko że woda już się kończy.
Istotnie, tunel zwężał się znowu i wznosił ku górze. Miejscami ze stropu zwieszały się
korzenie
drzew świeżo ogołocone z ziemi; znać, że lochy podlegały w tym miejscu wyjątkowo
gwałtownej erozji. Po raz pierwszy też od chwili wkroczenia pod ziemię usłyszeli
odgłosy z
powierzchni. Były to grzmoty.
Ś
ladów stóp jednak nie było. Widocznie nieznajomy rozpłynął się w powietrzu lub
utopił
w wodzie zalegającej obniżenie lochu. Mimo to szli dalej. Bliskość powierzchni
działała na
nich krzepiąco.
Po kilkunastu krokach korytarzem, który nie był już murowany, lecz jedynie
zabezpieczony
jak bądź drewnem przed osypywaniem, trafili na drewniane drzwi sklecone byle jak.
Sylwin
nacisnął na klamkę, ale drzwi okazały się zamknięte. Daremnie szarpnął nimi kilka
razy i
wtedy rozległ się chrzęst zamka. Zapora ustąpiła. Zanim zdołał poszerzyć uczynioną
szparę,
ktoś z drugiej strony szarpnął za klamkę i otwarł drzwi na oścież. Blask silnego
reflektora
oślepił go na chwilę. Poczuł, że silne ręce chwytają go z obu stron pod ramiona i
machinalnie
strząsnął napastników. Usłyszał brzęk tłuczonego szkła. W tym samym momencie
zręcznym
kopnięciem wytrącił latarkę z rąk człowieka stojącego naprzeciwko. Teraz światło
jego wła-
snej latarki było górą. Nowi napastnicy podbiegli ze wszystkich stron, ale Sylwin nie
szyko-
wał się na ich przyjęcie. Jak urzeczony wpatrywał się w twarz widniejącą przed nim.
Była to
bowiem twarz doktora Czarlińskiego. Niczego więcej nie zdołał zauważyć przed
utratą przy-
tomności. Nie słyszał też mimowolnego okrzyku przerażenia, jaki wydał Waldemar
na widok
zjawy, zanim nie został powalony na ziemię i związany.
Jolanta i Sylwia, uwięzione w podziemnej kryjówce, daremnie nasłuchiwały
odgłosów do-
biegających z góry. Oprócz grzmotów i jednostajnego szumu deszczu słychać było
jedynie
nieartykułowane okrzyki towarzyszące walce. Wkrótce, ku wielkiemu żalowi
więźniarek,
odgłosy walki ustały. Posłyszały strzępki słów, zrazu niezrozumiałych, rozrywanych
wiatrem,
potem coraz pełniejszych, w miarę jak prześladowcy zbliżali się do kryjówki. Ktoś
odchylił
klapę znajdującą się na górze. Wiatr, deszcz i struga światła wdarły się do środka.
Pojedyncze
postaci, jedna za drugą, poczęły opuszczać się w dół po drabince ustawionej pod
włazem.
Gwar rozmów, od których Jolanta zadygotała ze strachu, wypełnił pomieszczenie.
– Są tu nasze gołąbki? – zapytał ktoś świecąc po kątach latarką.
– Pewnie że są – odpowiedział inny głos. – Zanim wyfruną, pogruchamy sobie trochę!
– Nie wiem, czy po tym gruchaniu będą mogły jeszcze fruwać – roześmiał się
pierwszy
głos. – Chyba że z rozkraczonymi nogami.
Roześmieli się wszyscy. Ktoś powiedział surowo:
– Słyszeliście, co powiedział doktor? Najpierw robota, potem rozrywki.
Odstąpili, nie tyle przez wzgląd na te słowa, ile przez pilniejsze potrzeby. Przerażone,
przemoknięte i ciasno do siebie przylegające, bardziej przypominały spłoszone owce
niż go-
łąbki, dziewczyny nie stanowiły na szczęście dostatecznie silnej pokusy, gdyż
młodzieńcy
pospieszyli do swoich zajęć. Jeden zapalił lampę naftową wiszącą u stropu. Pozostali
skupili
się pod przeciwległą ścianą pomieszczenia. Teraz dopiero Jolanta i Sylwia mogły
obejrzeć
dokładnie swoje więzienie. A wyglądało ono nader dziwnie. Najbardziej rzucającym
się w
oczy szczegółem był wielki okrągłodenny kocioł znajdujący się po lewej stronie
włazu. Nad
nim zwisał ze stropu rozłożysty parasol z okopconej blachy zwężający się ku górze,
zakoń-
czony rurą, prowadzącą prawdopodobnie gdzieś na zewnątrz. Pod kotłem mieścił się
nieforemny
piec ulepiony zapewne z miejscowej gliny, obok leżały porozrzucane bezładnie
fajerki.
Całe palenisko było odsłonięte tak, że kocioł zawieszony na trzech łańcuszkach
dotykał prawie
ż
arzących się węgli. Jego zawartość stanowiła bulgocząca ciecz, gęsta od pływających
w
niej kawałków… Czego? To wyglądało jak grzyby, a i mdławy opar unoszący się nad
kotłem
i niknący w otworze metalowego parasola pachniał grzybami. Można by pomyśleć, że
gotuje
się tutaj po prostu grzybową zupę. Ale równie dobrze zapach mógł pochodzić ze
sterty muchomorów
leżących po drugiej stronie drabiny, a nie z wywaru, chyba, że… Ależ tak – przy-
pomniała sobie Jolanta. – Sylwia mówiła coś o wywarze z muchomorów, lecz ona
sądziła, że
się przesłyszała! Ale przecież to jest trujące! Jej wzrok lustrował dalsze rejony
pomieszczenia,
podczas gdy Sylwia, znająca już je najwidoczniej, wpatrywała się w zamyśleniu w
klapę
włazu. Pod przeciwległą ścianą stała długa, drewniana ława, a na niej poustawiane
nieporząd-
nie szkło laboratoryjne – pojedynczo lub w skomplikowanych zestawach. Zwłaszcza
jeden z
nich był szczególnie imponujący: w kulistej szklanej kolbie tkwił termometr oraz
prowadząca
w bok spiralna rurka przykryta szklanym kołnierzem i wpadająca do drugiej,
mniejszej kolby.
Ta z kolei była zaopatrzona w pionową rurę napełnioną szklanymi kulkami i
zakończoną ja-
kimś urządzeniem w kształcie litery Y. I w tej kolbie tkwił termometr, a pod
obydwiema pa-
liły się płomyki lampek spirytusowych. Prócz tego ta konstelacja szkła opleciona była
gumowymi
wężykami, podłączonymi tu i tam. Końce ich sięgały beczki z wodą zawieszonej pod
pułapem, z drugiej zaś strony – koryta wyżłobionego w ziemi, spełniającego widać
rolę zlewu.
Z prawej strony ławy widniały jakieś drzwi zbite ze świeżego drewna, pod nią leżał
porzucony
miech kowalski. Na ziemi gdzieniegdzie walały się deski, a na nich stare materace i
koce. W wielu miejscach chodziło się po gołej ziemi. Tylko tam, gdzie stali teraz
gospodarze
tego przybytku – pod drewnianą ławą, podłoga była ułożona porządnie.
– Wchodź cicho na drabinę i wiej do Ginterów – szepnęła Sylwia prosto w jej ucho. –
Właz nie jest zamknięty.
– A ty? – poruszyła wargami Jolanta.
– Ja zdążę za tobą. Są zajęci. No dalej!
Rzeczywiście, młodzieńcy z uwagą, choć nieudolnie wykonywali jakieś operacje przy
sprzęcie, co chwila coś upuszczając lub przewracając. Jak tylko można było
najczęściej
chwytali naczynie stojące w finalnej części całego procesu i wychylali z niego całą
zawartość
krzywiąc się przy tym.
– Dobre, chociaż nie doprawione – odezwał się jeden z nich przecząc tym samym
swojej
minie.
– Słuchajcie, chłopaki, nie wygłupiajcie się – powiedział ten sam, który stanął
poprzednio
w obronie dziewczyn. – To może być jeszcze niedobre.
– Zamknij się – poradził mu pijący. – Nie twój zasrany interes.
– Dobrze mówisz, Józek – przypochlebnie poparł go drobny chłopak w skórzanej
kurtce. –
Kunus jak coś powie, to całkiem bez jaj. Doktorek by ci kazał, to byś nawet wypuścił
te… O
ty w mordę!
Jolanta wspięła się już niemal do samej góry drabiny, gdy usłyszała okrzyk, który ją
ze-
lektryzował. Facet w kurtce pierwszy spostrzegł ich zamiary i rzucił się w kierunku
drabiny.
Za nim pospieszyli inni. Sylwia, która dopiero wstępowała na pierwszy szczebel,
cofnęła się i
usiłowała kopnięciem odpędzić pierwszego napastnika, jednakże ten chwycił ją za
uniesioną
nogę i zręcznym szarpnięciem pozbawił równowagi. Padając widziała, jak Jolanta
pochwycona
za nogi i oderwana od drabiny trzyma się kurczowo brzegu włazu. Nie trwało to
długo.
Wkrótce i ona spadła pomiędzy napastników.
– Widziałeś psiekrwie? – spytał retorycznie jakiś głos. Jolanta poczuła, że niosą ją
trzy-
mając za ręce i nogi. Instynktownie zaczęła wierzgać, ale to tylko rozjątrzyło zapał
przeciwników.
Ramiona ugrzęzły w silniejszym uścisku, ręce trzymające ją za nogi powędrowały ku
górze, zatrzymując się na wysokości ud w tym lubieżnym, jak jej się zdawało,
pełzaniu. Nie
myliła się co do charakteru tych dotyków. Poczuła nagle, jak palec jednej z rąk
pełznie jeszcze
wyżej i wyżej i dotyka… O nie! Wierzgnęła teraz już nie samymi kończynami, lecz
całym
ciałem, niczym płynący „delfinem” wyczynowiec. Niosący ją kondukt zafalował jak
garść
zżętego zboża. Młodzi mężczyźni szybko opanowali sytuację i poczęli prześcigać się
w
chwackich odzywkach mających pokryć ich zmieszanie.
– Ma dziewucha parę w nogach!
– Jak taka ułapi udziskami, to zadusi człeka.
– Związać najpierw, a potem się zobaczy, kto silniejszy: my czy ona.
– Taka nawet pułk przetrzyma!
– Ale do czego przy7wiązać? Tu nic takiego nie ma.
– No, normalnie związać, ręce i nogi.
– O ty głupi, wtedy możesz sobie w dziurkę od klucza.
– Mam – powiedział nagle młodzieniec nazywany Józkiem i – o dziwo – kłótnia
raptownie
wygasła. – Zwiążemy je jedna do drugiej. – Ponieważ w pierwszej chwili nie
zrozumieli, do-
dał: – No co za barany! Jedną do drugiej, plecami: lewa noga jednej do prawej nogi
drugiej, i
tak dalej. Nie będą mogły bić, kopać, uciekać, a nam to nie przeszkodzi.
W radosnym uniesieniu zabrali się do dzieła. Wypity na nowo napój musiał już
podziałać,
gdyż wszystko wydawało im się nieodparcie śmieszne i ekscytujące. Płacząca z
bezsilności i
upokorzenia Jolanta zobaczyła z przerażeniem, że resztki mokrej odzieży rwą się na
niej pod
gwałtownym dotykiem tych niecierpliwych rąk.
– Te, harcerka! – krzyknął ktoś na widok jej dumnej rezygnacji. – Nie martw się,
zaraz poharcujemy!
Poczuła za sobą niższe, lecz szersze w ramionach ciało Sylwii i ta obecność, zamiast
dodać
jej otuchy, przytłoczyła ją niepomiernie. Uświadomiła sobie, że od jakiegoś momentu
zaczęła
traktować Sylwię jako ostoję bezpieczeństwa i obecna bezradność towarzyszki wydała
jej się
symptomem nieodwracalności tego koszmaru. Były związane ze sobą i rzeczywiście,
gorszej
tortury nie mogłyby obmyślić diabły w piekle. Jakkolwiek chciałyby walczyć z
napastnikiem,
walczyły tylko z sobą. I wskutek tego zamiast nienawidzić prześladowcy, po pewnym
czasie
zaczynały nienawidzić siebie nawzajem. Metoda taka, znana od dawien dawna
rozmaitym
dyktatorom, zaowocowała po raz pierwszy, gdy Sylwia kopiąc na oślep rękę usiłującą
pozba-
wić ją spodniej części garderoby, dopomogła Jolancie mimo woli w rozchyleniu nóg,
które
dziewczyna z różnych względów wolała trzymać zsunięte.
– Jak możesz! – krzyknęła, czując na ciele nieodwracalne skutki postępku Sylwii.
– Przestań – powiedziała nagle Sylwia spokojnym głosem. – Przecież im o to chodzi,
ż
eby
nas poróżnić. Nie róbmy im tej przyjemności. Stańmy na baczność, jak mumie, niech
się sami
martwią. To niezdarne dzieciaki, zobacz, jak śmiesznie podskakują! Koguciki!
W głosie Sylwii jarzyła się wesołość tak autentyczna, że Jolanta także roześmiała się
gło-
ś
no, a młodzieńcy ulegli chwilowej konsternacji. Znów musieli nadrabiać miną.
Chwycili
związane ciała i przytrzymali je w pozycji, z której by strony nie patrzeć,
nieprzyzwoitej.
Właściciel skórzanej kurtki gwizdnął z cicha.
– Ale kombajn! Nie wiadomo, skąd zacząć. Seks maszin, jak mówią Anglicy. – A po
chwili dodał patrząc na prowodyra: – Józek to miał pomysł, co nie, Kunus?
Adresat tych słów, milczkowaty chłopak tego samego wzrostu, nie odezwał się, gdyż
wie-
dział, że prawdziwym adresatem jest kto inny. Reszta przywitała wypowiedź pełnym
aprobaty
rechotem. Krąg zacieśnił się. Jolanta znów poczuła, że nie ma dla nich ratunku.
Nagle u góry rozległ się głos, którego brzmienie nigdy nie było jej tak miłe, jak w tej
chwili.
– A co tu się właściwie dzieje? – krzyknął doktor Czarliński. – Powariowaliście?
Szarpanina ustała. Część grupy miała ochotę wcale nie posłuchać doktora, jednakże
do-
mysł, że był on mimowolnym świadkiem ich niedawnej konfuzji, działał na nich
konsternują-
co. Nie było wiadomo, jak długo jego głowa, zwisająca groteskowo z otworu w
suficie, śle-
dziła akcję migdałowymi oczyma w dziwnej oprawie. Teraz głowa zniknęła na chwilę
i w
otworze ukazały się nogi. Doktor zszedł wolno na dół, zamykając za sobą klapę
włazu.
– Źle się bawicie, chłopcy – powiedział bez specjalnego gniewu. Skinął z zachętą, aby
skupili się wokół niego. Mówił coś przez chwilę, póki nie uzyskał zbiorowego
aplauzu nienaturalnie
spotęgowanego działaniem narkotyku.
– No widzicie! – powiedział z zadowoleniem i dodał: – One przecież i tak są wasze!
Jolanta nie miała żadnych wątpliwości, kogo dotyczy to zdanie. Tymczasem doktor
pod-
szedł do drewnianej ławy z aparaturą i zrzędził dobrotliwie.
– Oj, cepy jesteście. Aby się naćpać. O przyszłości nie pomyślą! No zobacz, jaka tu
temperatura.
Przecież za chwilę przejdzie ci muska… no, ta…
– Muskaryna – powiedział ktoś.
– A ty skąd wiesz?
– No przecież doktor tłumaczył.
– Możliwe. No więc przejdzie muskarydyna i strzelicie kopytami w kalendarz. Zresztą
nie
lepiej raz a dobrze, niż tak po kropelce?
Kiwali głowami całkiem ulegli. Jolanta zauważyła, że narkotyk rozpina ich
możliwości
psychiczne pomiędzy skrajnościami buntu i uległości. Jak można by to wykorzystać w
ich
sytuacji?
W tym momencie doktor zamilkł. Ruchem ręki nakazał ciszę chłopakowi w skórze,
który
otworzył usta, aby poprzeć przedmówcę. W powstałej ciszy usłyszano chrobotanie.
Wzrok
Czarlińskiego powędrował w okolice nie używanych drzwi po prawej stronie
pomieszczenia.
Wtedy Jolanta zrozumiała, że ktoś po prostu naciska klamkę z tamtej strony.
Czarliński omiótł drzwi ostrym strumieniem światła swojej latarki i przekonawszy
się, że
istotnie ktoś jest z tamtej strony, powiedział:
– Który idiota pozwolił się zamknąć w środku? A kto wam w ogóle pozwolił tam
wcho-
dzić?
I nie czekając na odpowiedź odsunął zasuwę zabezpieczającą drzwi. Natychmiast
uchyliły
się tworząc szparę na kilkanaście centymetrów i tak pozostały. Nikt nie wchodził.
Czarliński
szarpnął niecierpliwie za klamkę otwierając drzwi na oścież. Do klamki z tamtej
strony przy-
legała jakaś ręka. W oślepiającym blasku reflektora ukazał się jej właściciel: Sylwin
Radzikowski.
Jego nagie ciało wysmarowane było błotem, we włosach zaschły pasemka
wodorostów.
Doktor zaklął cicho i wykonał gest w stronę swoich siepaczy. Nie musiał tego czynić.
Dwóch z nich podbiegło już do przybysza i schwyciło go pod ręce wykręcając je do
tyłu. Jolanta
nie zdążyła zobaczyć, jak to się stało, ale niemal w tej samej chwili atakujący wyjąc z
bólu polecieli w dwa przeciwległe kąty celi: jeden o mały włos nie wpadłszy w kocioł
z wywarem,
drugi rozbijając parę sztuk pustego laboratoryjnego szkła. Jolanta aż zaklaskała w
dłonie, nie zważając na protesty Sylwii, której ręce wykręciły się przy tym do tyłu.
Dalsi napastnicy
podbiegli do Sylwina, ale Jolanta bez zdenerwowania obserwowała rutyniarski
spokój,
z jakim oczekiwał atakujących. Na dodatek zza jego pleców wyłoniła się spora
sylwetka
Waldemara, który robił na placu bitwy bezsprzecznie dobre wrażenie, chociaż sztuka
walki
była mu obca. Tak więc Jolanta z Sylwią troszczyły się teraz tylko o położenie ich
podwójnego
ciała, gdyż każda z nich chciała widzieć, w co teraz wpadną pokonani prześladowcy.
W
tym momencie latarka doktora Czarlińskiego zgasła nagle, a jej właściciel znalazł się
sam w
kręgu światła znacznie słabszej latarki Sylwina. Cofnął się machinalnie i wtedy zaszło
coś
niewytłumaczalnego. Sylwin bynajmniej nie skorzystał z tej przypadkowej przewagi,
a strach
doktora nie pobudził go do działania. Stał jak zamurowany i wpatrywał się w
przeciwnika
nieruchomym spojrzeniem. Z jego bladej twarzy wyzierał strach. Zdawał się nie
dostrzegać
ludzi obezwładniających go ze wszystkich stron, nie słyszał też okrzyku, który wydała
Jolanta,
gdy jeden z napastników zamierzył się do ciosu drewnianą pałką. Ugodzony w głowę
osu-
nął się bez przytomności. Dziewczyny usłyszały także krzyk strachu wydany przez
Waldemara,
który dał się powalić i związać jak dziecko. Zamknęły oczy, aby oddalić absurdalne,
jak z
koszmarnego snu, przedstawienie. Triumfalne wycie dochodziło i tak do ich uszu.
Około północy burza przekroczyła wody Morza Kaszubskiego i znalazła się na
wyspie.
Ładunek gromadzony przez wiele godzin, osaczający z przeciwległych brzegów,
okazał się
wreszcie dostatecznie silny. Po krótkiej ciszy, kiedy to nawałnica dokonywała
desantu, z góry
runęła lawina ognia. Pioruny siekły powierzchnię wyspy konsekwentnie i
metodycznie. Nie
słychać już było pojedynczych grzmotów, ale nieustającą kanonadę towarzyszącą
pulsujące-
mu rozjarzeniu nieba. Dziwne, że w tych warunkach jeszcze padał deszcz, zamiast
wyparo-
wać razem z wyspą i jeziorem, potwierdzając tym jedynowładztwo ognia.
W domu pod lasem od czasu odkrycia nieobecności gospodarza i dwojga
mieszkańców
nikt nie spał. Zebrano się w jadalni, gdzie dźwięki burzy dochodziły stosunkowo
najsłabiej.
Było to nie bez znaczenia, gdyż większość kobiet obawiała się grzmotów i błyskawic,
a to co
działo się w tej chwili przekraczało najśmielsze wyobrażenia na temat burzy. Babcia
Wegeta-
riańska zjawisk przyrody lękała się bardziej niż ludzi, toteż pogoda była dla niej
sprawą
pierwszoplanową. Borutowa paliła jednego papierosa za drugim, siedząc za stołem.
Pani Zofia
była i tak przerażona zaistniałą sytuacją: morderstwem (chociaż Waldemar lansował
oficjalnie
wersję ataku serca, intuicja jej nie miała żadnych wątpliwości), zniknięciem syna, nie-
pewnością sytuacji, a burza tylko podsycała, potęgowała ten niepokój, potwierdzając
teorię
Waldemara o obecności zjawisk pogody we wszystkim, co się wydarza człowiekowi.
Leszek
paląc chodził po pokoju. Jego żona siedziała obok pani Zofii i nie mówiła nic, tylko
czerwie-
niała i bladła na przemian. Najweselszy w kręgu rodzinnym pozostawał młody
Wegetariański.
Niecodzienna okazja nocnego mantykowania była dla Kajtka wystarczającym
powodem do
ż
ywiołowej radości, którą zresztą przypłacił niejednym kuksańcem zadanym ciężką
ręką podenerwowanego
ojca. Pozostali domownicy nie zdradzali zdenerwowania, ale był to tylko
pozór spokoju wynikający z lepszej umiejętności opanowania się. Nawet sezonowi
pomagierzy,
nie zaangażowani pozornie w sprawy domu, byli przejęci. Nic dziwnego: chcąc nie
chcąc
znaleźli się na tym samym wózku, co ich szef. Jedynym człowiekiem, którego na
pewno nic
nie obchodziło, był stary Maksym. Zagłębiony w lekturze „Nowego Średniowiecza”
Bierdiajewa,
nie dostrzegał prawdopodobnie panującej paniki.
– Jak mogli tak zniknąć bez uprzedzenia – powiedziała z goryczą pani Zofia. –
Człowiek
ma dorosłego syna, a ciągle musi się o niego martwić. Ciekawe, w kogo on się wdał.
– No, ciekawe – powiedział Leszek.
– Jak on mógł mi to zrobić – dodała nie zważając na zaczepkę.
– Ale, Dzida, on nie zrobił tego t o b i e. Po prostu miał jakieś ważne powody.
– śeby wychodzić w taką burzę i w takiej sytuacji.
– I nie wziął ze sobą parasola – wtrąciła babcia Wegetariańska.
– Ależ, mamo!
– Naprawdę! Widziałam, że stoi w sieni.
Pani Zofia zamilkła demonstracyjnie, ale nie wytrzymała tego zbyt długo.
– I jeszcze zabrał tego swojego przyjaciela. Zostałyśmy całkiem same.
Leszek zaniechał na chwilę chodzenia po pokoju i zastygł w pozie pełnej oburzenia.
Tadeusz
Tymoteusz roześmiał się bez przekonania.
– No nie całkiem – zgodziła się niechętnie pani Zofia. – Ale prawie. śeby wreszcie ta
milicja…
Brzęk tłuczonego szkła przerwał jej wpół zdania. Przez stłuczone okno wleciał do
pokoju
spory kamień. Zawierucha wdarła się gwałtownie do środka. Leszek podbiegł do okna
i wyj-
rzał na zewnątrz. Usłyszał chrobot kamienia staczającego się po dachówkach. Inny
kamień
trafił w mur nie opodal niego, jeszcze inny opadł na ziemię, nie dolatując celu.
Rzucano zza
palisady, na oślep. Psy, pochowane przed deszczem w swoich budach, dopiero teraz
usłyszały
obcego. Ich ujadanie wzniosło się ku górze współzawodnicząc z rykiem nawałnicy.
Wszyscy porwali się z miejsc i skupili koło okna. Nawet Maksym przerwał lekturę.
– Swołocz jakaś – powiedział oglądając podniesiony z podłogi kamień.
Panią Zofię ogarnęła histeryczna odwaga.
– Czego rzucasz, bydlaku!? – krzyknęła w noc. Za palisadą ktoś zachichotał i męski
głos
odkrzyknął:
– Bo nie zabrałem procy!
Rozległ się zbiorowy śmiech. Grad kamieni posypał się na budynek. Kilka wpadło do
pokoju,
nie wyrządzając jednak nikomu krzywdy.
– Odsunąć się od okna – zakomenderował Leszek. – Czego chcecie? – krzyknął
bardziej
ugodowo pod adresem napastników.
– Wykurzyć was, zanim podpalimy tę budę! – usłyszeli zza palisady.
– Gospodarz popłynął po milicję. Zaraz tu będą. Radzę wam zabierać się stąd!
– Gospodarz popłynął nie tam, gdzie chciał – odkrzyknięto. – Siedzi grzecznie
związany
razem z tym swoim zbirem z Gdańska.
– Na Boga! Kto to jest? Czego oni chcą?! – powiedziała Zofia.
– Trzeba popłynąć po pomoc – zawyrokował Leszek. – To nie są żarty. Ale jak się
stąd
wydostać?
– Przecież tata zawsze mówił, że da radę dwudziestu! – zaszczebiotał Kajtek w dobrej
wierze.
– Milcz, baranie! – Ojcowska ręka wylądowała na potylicy syna – i pozostała w tej
nienaturalnej
pozycji, gdyż jej właściciel popadł w nagłą zadumę. – Baran, baran – powtarzał cicho,
jakby to słowo miało wyjątkową moc.
– No co? – zaprotestował Kajtek, odnosząc tę monotonną serię wyzwisk do siebie.
– Jajco! – odparł Leszek i przyłożył mu z drugiej strony – Mam pomysł! – obwieścił.
– Ty wpadłeś na pomysł? – dziwiono się ze wszystkich stron.
– Nie ja – odparł skromnie. – Odys.
– Mój Boże, zwariował – powiedziała cicho pani Zofia.
Tymczasem zamknięto okiennice, gdyż kamienie szybujące zza palisady padały coraz
celniej.
– On wpadł na pomysł – kontynuował Leszek – a ja go ulepszę. Nie mamy bowiem
takich
wielkich baranów.
Udawano grzecznie, że nikt nie słucha tych bredni. Jedynie Tadeusz Tymoteusz
Słyszkto
zdawał się rozumieć intencję mówiącego. Po chwili obaj wyszli z jadalni. Pozostali w
milczeniu
wsłuchiwali się w złowróżbne odgłosy z zewnątrz.
Po kilku minutach Leszek wsadził głowę przez uchylone drzwi i rzekł:
– Kajtek, nabij swój korkowiec!
Pani Zofia wzniosła oczy ku niebu w bezradnej rozpaczy. Upłynęło jeszcze kilka
minut.
Na dziedzińcu rozległy się wystrzały. Pani Zofia, a za nią pozostali, wybiegli z
pokoju.
– Jeszcze wciągają w to dziecko! – mówiła pod nosem.
Znalazłszy się na ganku, zobaczyli rzecz następującą. Po dziedzińcu biegały jak
oszalałe
Waldemarowe owce i krowy. Podenerwowane burzą zwierzęta na odgłos strzałów z
korkowca
wściekły się ostatecznie. Gdy już wydawało się, że niechybnie rozwalą ogrodzenie,
Tadeusz
Tymoteusz rozwarł bramę wjazdową. Wystarczyło, że jedna z krów skorzystała z tego
wyjścia, a wszystkie zwierzęta poszły w jej ślady. Brzegi bramy zatrzeszczały pod
naporem
ciał. Nie było mowy, aby ktoś przedarł się w stronę przeciwną, pod prąd rozszalałej
masy.
Okrzyki z zewnątrz wskazywały, że to tam zapanowała panika z powodu nagłej
inwazji tabunu
bydła.
Ledwo ostatnia sztuka zniknęła za bramą, Tadeusz Tymoteusz zatrzasnął pospiesznie
wrota i zasunął stalowe sztaby zabezpieczające je przed wyważeniem. Rozległo się
wściekłe
łomotanie, na szczęście za późno.
– Najlepiej zrobimy chroniąc się do piwnicy – rzekł Tadeusz Tymoteusz do
zgromadzonych
na ganku. Tam nas nie znajdą, nawet gdyby sforsowali mur.
Istotnie, piwniczka wykopana na zapleczu domu była dobrym schronieniem. Jej
wejście,
obrosłe chwastami, kryło się przed oczyma niewtajemniczonych. Pod budynkiem
istniała
jeszcze jedna, podręczna piwnica, ale ta na zewnątrz była główna. Łatwiej tam było
trans-
portować lód, który, przechowywany w trocinach, zastępował lodówkę. Ponieważ w
piwnicy
stały nieprzebrane zapasy domowych win i nalewek, Waldemar zwykł nosić klucz ze
sobą.
Na szczęście Maksym, jako abstynent obdarzony pełnym zaufaniem, posiadał drugi
klucz,
toteż szybko urzeczywistniono zamiar Tadeusza. Piwnica była obszerna i dobrze
urządzona.
Było nawet gdzie usiąść. Wejście zaparto od wewnątrz długim drągiem. Rozpoczęło
się pełne
napięcia oczekiwanie.
Inwentarz Waldemara po wydostaniu się na zewnątrz długo jeszcze cwałował tratując
wszystko, co stanęło na drodze. Nierozumna panika kazała zwierzętom biec dopóty,
dopóki
przedostawszy się brzegiem jeziora na koniec Ifranka, aż za Bukową Górę, nie stanęły
w obliczu
konieczności omijania krzewów zwisających tuż nad samą wodą. Chłodne fale jeziora
ostudziły nieco ich temperament. Rozproszone w trakcie biegu, wałęsały się teraz
zdezorientowane,
porykując bezradnie. Nagle, ku milczącemu zdumieniu natury i pozostałych zwierząt,
jedna z krów, stojąca po kolana w wodzie, przemówiła ludzkim głosem.
– No i gdzieżeś wlazła, bydlę jedno. Wyłaź natychmiast!
Był to głos Leszka Wegetariańskiego. Dobywał się prosto spod brzucha poczciwej
krowiny,
której mina nie wskazywała zadowolenia z tego faktu.
– Wyłaź na brzeg, ty… ty… krowo! – zagrzmiał Leszek orientując się poniewczasie,
ż
e
obelga nie była w tym wypadku zbyt trafna. W jego ręce zabłysnął nóż. Ktoś mógłby
pomy-
ś
leć, że szalony Lesio pragnie ukarać biedne zwierzę za domniemaną złośliwość, ale
on po-
czął przecinać sznurek, którym został uwiązany do swego rumaka. Za chwilę opadł
we wzburzone
wody jeziora i pełen rezygnacji wyszedł na brzeg. – I tak leje jak z cebra – pocieszył
się, a potem, z braku innych słuchaczy, zwrócił się do krowy: – Jesteś marnym
wierzchowcem…
Przerwał, zorientowawszy się, że zwierzę, p o d którym się podróżuje, nie jest nawet
wierzchowcem. Krowa popatrzyła smutno i zamuczała tęsknie, jak gdyby z pretensją
do stworzyciela,
który obdarzył ją tak nędzną kondycją. Ponieważ im bardziej żałosne jest to, z czym
się spotykamy, tym więcej mamy powodów do doceniania własnej wartości, Leszek
oddalił
się w dobrym nastroju, aby spełnić cel swojego wypadu.
Biegł brzegiem zatoki, tą samą drogą, którą przebył niedawno pod brzuchem krowy.
Co
chwila zapadał się w rozmokły piach lub na odmianę ślizgał na mokrych kamieniach,
którymi
usłana była linia brzegowa. W świetle błyskawic groteskowe pnie zatopione w Babie
szcze-
rzyły czarne zęby. Znalazłszy się w miejscu, gdzie Ifranek był najwęższy, skręcił w
lewo i
pobiegł w kierunku przeciwległego brzegu półwyspu. Łodzi należało szukać właśnie
na tamtym
brzegu, gdzieś pomiędzy gospodarstwem Ginterów a cyplem pod Cyronkiem, gdzie
do
niedawna było jej miejsce postoju.
Przewężenie Ifranka było tak płaskie, że gdyby poziom jeziora podwyższył się
chociażby o
metr, cypel stałby się samodzielną wysepką, z przytłaczającym ją masywem Bukowej
Góry
pośrodku. Niewiele do tego brakowało. Leszek biegł po kostki w wodzie. Nie
nadążała ona z
wsiąkaniem w przesyconą wodą glebę. Dopiero na środku przewężenia, gdzie było
najwyżej,
grunt wydawał się suchszy. Ale były to pozory. Leszek poczuł, że jego noga grzęźnie
w bło-
cie, zapada się z dziwną, niespotykaną poprzednio miękkością. Stracił równowagę i
oparł się
na kolanie. Z całej mocy próbował wyciągnąć z ziemi uwięzioną kończynę, lecz
zamiast tego
poczuł, że zapada się w głąb także jego kolano i druga noga, i on cały wreszcie spada
gwał-
townie w dół wraz z tym kawałkiem ziemi, na którym przed chwilą ukląkł. W
oblewanej
strumieniami deszczu murawie powstała nagle przepaść, z której wzbił się pod
rozszalałe niebo
okrzyk równie rozpaczliwy, co nieprzyzwoity.
Wylądowawszy miękko o parę metrów niżej, Leszek metodycznie sprawdził całość
swojej
powłoki cielesnej, po czym zajął się oględzinami miejsca, w którym znalazł się w
przymusowy
i niewytłumaczalny sposób. Siedział na ziemi, ale była to prawdopodobnie ziemia,
która
zarwała się pod nim, gdyż kawałek dalej namacał inną powierzchnię: gładką, oślizgłą,
pofał-
dowaną nieco i gumiasto elastyczną. Wstał i poszukał w kieszeni niewielkiej latarki,
którą
przezornie zabrał ze sobą. Początkowo nie chciała się zapalić. Widać przemokła w
kieszeni.
Manipulując przy niej postąpił krok do przodu. Jego noga pośliznęła się na czymś
miękkim.
W tym momencie latarka wreszcie zaświeciła. Poświecił w dół i zrobiło mu się
niedobrze.
Pod jego butem połyskiwała blado stłamszona, wkopana w błoto twarz doktora
Czarlińskiego.
Nie panując nad sobą odskoczył w tył. Jego plecy uderzyły w ścianę, aż jęknęło. Cofał
się
teraz wzdłuż tej ściany potykając się co chwila o coś. Bez celu. Byle dalej od tego
miejsca.
Jego głowa zderzyła się z jakąś przeszkodą. Przejmujący ból zaćmił mu na chwilę
ś
wiado-
mość. Coś uderzyło głucho o ziemię. Machinalnie poświecił latarką. Poczuł nagle, że
zwa-
riował. Usłyszał wibrujący w powietrzu krzyk obłąkańca. Prawdziwy, nie udawany.
Swój
krzyk. Popatrzył jeszcze raz w dół, ale normalność nie wróciła.
Ludzka głowa toczyła się w kierunku jego stóp. Teraz, gdy znieruchomiała, nie było
wąt-
pliwości: z ziemi patrzyła na niego martwo jego własna twarz.
XII
Człowiek bez twarzy
Upłynęła długa chwila, zanim Leszek przyszedł do siebie. To było po prostu
niemożliwe, a
więc nie mogło być straszne! Mimo to ukradkiem, wstydząc się samego siebie,
pomacał się
po głowie. Dopiero teraz odetchnął z ulgą. Rozejrzał się wokoło. Tuż przy nim stała
drewniana
półka. To o nią musiał wyrżnąć głową. Stamtąd też spadła zapewne ta głowa, która –
teraz
zdał sobie z tego sprawę – była z gipsu. Nie zmieniło to jednak faktu, że była to jego
głowa.
Nie śmiał podnieść jej z ziemi; stał jak zahipnotyzowany wpatrując się w swoją twarz.
– Dobry wieczór – usłyszał za sobą cichy głos i odwrócił się gwałtownie. Zobaczył w
mdłym świetle swojej przemokniętej latarki niepozornego człowieka ubranego w
baranicę
przepasaną niedbale rzemieniem. Skóra była obrócona włosem na zewnątrz, tak że
przybysz
sprawiał wrażenie kosmatego potwora, który dopiero co wyskoczył z buszu. Leszek
przy-
siągłby, że nieznajomy nosi brodę i bujne włosy. Dopiero z bliska przekonał się, iż to
mylące
wrażenie powstało za sprawą kudłatego kołnierza jego dziwnego ubioru. Spod
baranicy wy-
stawały gołe i szczupłe nogi zabłocone aż do kolan. Wskutek tego nie można było
stwierdzić,
czy przybysz nosi w ogóle obuwie. – A raczej dobranoc – kontynuował dziwny
osobnik zbli-
ż
ywszy się ze swobodą salonowca – gdyby oczywiście to słówko chciało
funkcjonować jak
tamto lub jak „dzień dobry”. Niestety! Nasz język nie posiada nocnego pozdrowienia,
lecz
jedynie nocne pożegnanie, które na dodatek stosuje się głównie u progu nocy. Cóż za
szkoda!
Nocą, łaskawco, dzieje się tyle ciekawych rzeczy, jak pan zapewne miał sposobność
zauwa-
ż
yć.
To jakiś wariat – pomyślał Leszek i jednocześnie spytał:
– Kim pan jest?
– Po cóż pytać? Przecież i tak na pewno zadał pan sobie to pytanie wcześniej i nie
wątpię,
ż
e odpowiedział w sposób zadowalający. Czyż nie mam racji?
Leszek spojrzał w spokojne, bladoniebieskie oczy przybysza i speszył się. On potrafi
czy-
tać w myślach! – przyszło mu do głowy.
– Ach, nie, niech się pan tylko nie boi, nie jestem jasnowidzem. Obserwuję ludzi i
wycią-
gam wnioski. Repertuar myśli większości z nas jest ubogi… Zresztą jasnowidzenie
nie może
istnieć. Ta właściwość jest tak kłopotliwa dla otoczenia, że z pewnością ewolucja
wyelimi-
nowała ją w drodze doboru naturalnego. A jeśli nawet nie, to ludzie, którzy wymknęli
się, jak
panu wiadomo, doborowi biologicznemu, znaleźli doskonalsze sposoby selekcji. Ale
ja pana
nudzę. Jak pan znajduje swoją twarz? – Leszek spojrzał na obcego spode łba i
nastroszył się.
– Ach, rozumiem, nie musi pan odpowiadać. To niecodzienne przeżycie stanąć oko w
oko z
własną facjatą, jakakolwiek by była.
– Ja pana już przecież widziałem – powiedział Leszek przypatrując mu się uważnie.
– Możliwe – zgodził się – chociaż niech pan zbytnio nie ufa pamięci. Jestem podobny
do
wielu ludzi.
– Ale przecież…
– Zmieńmy temat, łaskawco!
– Drogi panie – powiedział Leszek. – Przyzna pan, że okoliczności są na tyle dziwne,
ż
e
mam prawo żądać, aby pan przedstawił się. Jeśli idzie o mnie, odnoszę wrażenie, że
pan mnie
zna.
– Nie myli się pan. Jestem mile zdziwiony rozpoznając w panu osobę przywiązującą
wagę
do takich spraw. Toteż zamiast odpowiedzieć: „moje nazwisko nic panu nie powie”,
zdradzę
panu swoją godność. Zaborski jestem. Mucha Zaborski. Świat nie zna mnie raczej pod
tym
nazwiskiem, o ile w ogóle świat mnie zna.
– Ależmnie to nazwisko nie jest obce! – wykrzyknął Leszek. – Tak jak i pańska twarz.
– No cóż – powiedział z wahaniem. – Możliwe, że gdzieś je pan słyszał, ale z
pewnością
nie chodziło o mnie.
– Mam! Waspan Mucha, Król Jeziora!
Zaborski spojrzał na niego zdumiony i w przypływie wylewności chwycił go za rękę.
– A więc słyszał pan? To oczywiście nie ja, lecz mój pradziad. Pan na Zaborach. To z
tamtej strony, na tym wysokim brzegu przed Rybakami. Tylko nazwa pozostała.
Patrzył na Leszka badawczo. Powracał już do właściwego sobie dobrodusznego
dystansu
wobec rozmówcy.
– Hm, niech się pan przyzna. Pewnie czytał pan książkę dra Majkowskiego, o
Remusie?
Od razu wiedziałem. Innych źródeł nie ma. Cóż, nafantazjował sobie nasz Majkowski,
ale
takie prawo powieści. – nachylił się konfidencjonalnie do Leszka i mówił dalej. – Ale
lochy
na Glonku były jak się patrzy. Pradziadek przez całe lata krył się przed Prusakami i
nie mogli
go znaleźć. Dopiero w parę lat po jego śmierci przyszła burza: wszystko się zawaliło,
trudna
rada.
Po chwili milczenia ciągnął:
– Jego syn umarł bezpotomnie, jeszcze za życia Króla Jeziora. Ale została córka. Ona
wła-
ś
nie związała się z banitą Remusem, któremu pradziad umierając wręczył ten oto
rodowy
ryngraf, wyobrażając sobie, że z tego związku narodzi się mściciel krzywd rodzinnych
i kaszubskich.
Istotnie, narodził się mój ojciec. Też Zaborski, bo Remus nie wziął nigdy ślubu z
babką; był już żonaty z jakąś Trąbiną. Owóż ojcu, oględnie mówiąc, daleko było do
mścicie-
la. Próbował raczej postawić na nogi gospodarstwo. A w tym celu musiał jak najlepiej
ż
yć z
okupantem… Zresztą co ja panu będę tłumaczył!
Znów zamilkł na chwilę.
– Nie rozpieszczano mnie opowieściami o pradziadku banicie i o, jeśli tak można
rzec, nie-
ś
lubnym dziadku Remusie, też banicie i handlarzu jarmarczną literaturą. Ba! Ale od
czegóż
właśnie jest literatura! Dość powiedzieć, że nie tylko wiedziałem o nich wszystko
jeszcze
jako chłopak, ale też prędko dorobiłem się swoich lochów. Właśnie tych, po
urszulankach. W
czasie wojny przysłużyły się niejednemu, potem straciły jakby na popularności,
chociaż kto
wie, czyby się czasem nie przydały. Jak pan widzi, jestem raczej królem
jednoosobowego
podziemia aniżeli jeziora. W każdym razie nikt nie próbuje wydrzeć mi tego
władztwa, bo też
i nikt o nim nie wie. Czasem tylko jakiś intruz…
– O, przepraszam – oburzył się Leszek. – Ja się tutaj nie prosiłem. – wymownym
gestem
poświecił w otwór szybu prowadzącego na powierzchnię.
– Ach, nie mówię o panu! Są inni, bardziej natrętni. Na przykład ten pan.
Schylił się i wyciągnął z błota maskę doktora Czarlińskiego. Mlasnęło niechętnie
oddając
łup w ludzkie ręce. W pustych oczodołach bieliła się powierzchnia gipsowej atrapy.
Zaborski
jednym ruchem ściągnął z niej właściwą maskę. Zawisła w jego ręku żałośnie, jak
przekłuty
balon. Przyglądał się temu kawałkowi kauczuku odartemu nagle z pozorów
człowieczeństwa,
aż wreszcie rzekł:
– Nie sądzi pan, że niektórzy ludzie umierają w sposób pozbawiony dobrego smaku?
Mam
na myśli nie tyle jakość umierania, co ilość zgonów. Ale to tylko pozór! Zły smak jest
wszak
wynikiem braku imperatywów moralnych, a te z kolei… Ale znów pana nudzę.
Trzeba czytać
Kanta i tyle. Dlaczego pan się tak przygląda tej masce?
– Myślałem, że tam leży trup, w błocie – wyjąkał Leszek.
– Dlatego pan krzyczał?
– Nie, potem ta głowa, moja głowa…
– Rozumiem. Jeden obraz nałożył się na drugi, a skoro pan myślał, że tu leży trup
Czarliń-
skiego…
– Ja nie myślałem – wyznał Leszek. – Ja się stuknąłem o tę półkę…
– Mniejsza o to. W każdym razie zdrowo pan krzyknął. Mamy podobny głos. Założę
się,
ż
e napędziło to strachu naszym junakom. Á propos: myślę, że czas skończyć
pogawędkę.
Czekają na nas. Pan prawdopodobnie wyszedł po pomoc?
– Tak. To już regularny napad. I jeszcze zniknął gdzieś gospodarz z przyjacielem i
jedną
dziewczyną…
– Dwiema – przerwał Zaborski. – Są tu niedaleko.
– I co oni tam robią? – wykrzyknął Leszek w zdumieniu.
– Nic. Dokładnie nic, czyli tyle, ile można robić mając związane ręce i nogi. Za to z
nimi
mogą zrobić coś z czego ani pan, ani tym bardziej oni, nie będziecie zadowoleni.
Krótko mó-
wiąc: trzeba ich natychmiast uwolnić.
– My? We dwóch?
– A czemu nie?
– Ale ja miałem jechać po milicję!
– Nie zdąży pan. Nawet gdyby udało się przeprawić przez jezioro przy tej wichurze.
– A ilu ich jest?
– W tej chwili trudno powiedzieć. Nie więcej jak pięciu. A może mniej, jeśli
przystąpili już
do ostatecznego ataku na dom.
– Oni myślą o tym na serio? Taki mają cel?
– Nie myślą na serio o niczym, ani nie stawiają sobie celu. Są poddani celom i
myślom
przywódcy.
– Mówi pan: pięciu – powiedział w zadumie Leszek i oblizał nerwowo wargi.
– Chyba nie przeraża to pana? Słyszałem, że niezły z pana osiłek.
– Od kogo?
– Sam żeś pan się chwalił, aż się rozlegało. Przechodziłem właśnie lasem. No więc
jak,
idziemy?
– A broń?
– Musimy się obyć bez niej.
Leszek zawahał się i rzekł niespodziewanie:
– Może jednak, skoro pan tyle wie, zechciałby pan objaśnić mi, gdzie się właściwie
znala-
złem i co to wszystko znaczy.
– Ależ nie ma na to czasu! Powiedziałem panu tylko to, co było konieczne, aby nabrał
pan
zaufania do mojej osoby. Cóż mam powiedzieć? Tu się po prostu robi maski. Te
urządzenia
na półce za panem to prawdopodobnie matryce. Nie znam się na tym. A tam dalej,
widzi pan,
leży jeszcze kilka takich jak ta.
– Ale po cóż w tym wszystkim moja głowa?!
– Nie wiem. Zastanawiałem się nad tym. Może ma pan paszport?
– Mam! Skąd pan wie?
– Domyśliłem się. A teraz w drogę.
– Czy mogę to wziąć ze sobą? – powiedział Leszek potrącając z szacunkiem swoją
gipso-
wą głowę czubkiem buta.
– Będzie panu przeszkadzać.
– Nie sądzę – rzekł Leszek szczerząc zęby w jednym ze swych zimnych uśmiechów.
Zaborski popatrzył na niego z uwagą i powiedział:
– Na panu facet by się pośliznął. śadna maska nie uwzględnia takich min. Chodźmy.
Powiem
panu po drodze, jak to urządzimy.
– No i co, moi panowie? – zapytał doktor Czarliński klepiąc się dłonią po eleganckich
oficerkach,
jakie miał na nogach.
Siedział na drewnianej ławie, zrobiwszy sobie miejsce wśród stojącej tam aparatury.
Był
zadowolony z siebie i nie ukrywał tego faktu. Nie opodal niego, na brudnej i
skotłowanej macie,
leżeli więźniowie. Sylwia i Jolanta w dalszym ciągu były związane wspólnie;
Waldemar i
Sylwin leżeli każdy z osobna z rękami wykręconymi do tyłu i przywiązanymi do
kostek nóg.
Prócz nich w pomieszczeniu znajdowało się dwóch młodzieńców żujących leniwie
gumę i
przysłuchujących się monologowi Czarlińskiego.
– Moje słodkie mądrale! Leżycie tutaj, a tam waszych łupią. Przynajmniej tyle macie
ko-
rzyści, że was złupią na końcu. O nie! Nie mam zamiaru was zabić. Ale cóż poradzić,
ż
e
chłopcy się rozhulali? Panienkom to już na pewno nie przepuszczą, jak ich znam.
Albo kto
może ręczyć, co stanie się z domownikami, panie gospodarzu, jeśli zechcą się zbyt
długo
opierać?
– Ty draniu! – wystękał Waldemar szarpiąc się bezskutecznie z więzami. – Po co ci
to,
szaleńcze? Przecież cię złapią!
– Mylisz się. Jutro będę daleko i nikt mnie nie będzie podejrzewał. Gdyż motywy,
które
mam teraz, nie będą już moimi motywami. Skomplikowane? Wierzę. Być może
opatrzność
zlituje się nad wami i pozwoli dożyć chwili, gdy to pojmiecie.
– Jakie motywy? Twoje działanie jest pozbawione sensu.
– O nie! Chcę zdobyć skarb. Twój przyjaciel, który jest w tej chwili cokolwiek śnięty,
miał
kilka dobrych informacji, chociaż całość nie mogła się przyśnić nawet jego
powieściopisar-
skiej głowie. Złoto – to motyw doktora Czarlińskiego. Spytasz, dlaczego nie zależy mi
na
waszej śmierci, skoro znacie prawdę? Ależ właśnie dlatego, że za parę godzin to
przestanie
mieć związek ze mną.
– Co ma skarb wspólnego ze mną? Dlaczego napadacie na mój dom?
– A po co się tam pobudowałeś? – wyciągnął z kieszeni kartkę papieru i rozpostarł ją
przed
sobą. – O widzisz? Tu jest wszystko zapisane. Z dokładnością do pół metra.
Naprawdę szkoda,
ż
e się tam pobudowałeś. Bo ja nie lubię się dzielić. Zresztą tam są ponoć różne
złotnicze
cudeńka, a to trzeba zaraz przetopić na sztabki, tak bezpieczniej sprzedawać. Nie na
twoją
idealistyczną głowę takie interesy. Kręciłbyś nosem.
– I nie widziałeś innego sposobu zdobycia złota, jak regularny napad?
– O, i owszem. Można by poczekać, aż będziesz sam i zastosować, powiedzmy,
delikatną
narkozę. Ale ty masz stale kupę gości. Można było też poczekać, aż każą ci się
wynieść z
wyspy – i ten pomysł brał ostatnio górę. Chodziło o to, żeby cię skompromitować i w
ten sposób
dopomóc władzom w decyzji. Niestety, ostatnio wiele rzeczy uległo zmianie. Park
krajobrazowy
nie przewiduje ośrodków ani pensjonatów.
– Mówiłem! – wykrzyknął Waldemar zapominając o swoim położeniu.
Czarliński spojrzał na niego ze zdziwieniem i ciągnął dalej.
– Pozostawała więc zorganizowana akcja, lecz nie tak ją sobie wyobrażałem.
– Nie bardzo to się trzyma kupy – rzekł Waldemar. – Nie chciałeś wspólnika, a tu
nagle
dobierasz sobie całą gwardię!
– Oni? Są teraz w innym świecie. Meskalina robi swoje. Ich interesuje działanie, a nie
ja-
kieś złoto, bo wszystko, co robią, czują tysiąckrotnie mocniej.
– Hej, chłopcze – zwrócił się nagle Boruta do jednego z młodzieńców. – Nie słyszysz,
ż
e
tu się was nabija w butelkę. Robicie za kozły ofiarne i za darmo. Doktor wyjedzie, a
wy pójdziecie
siedzieć.
Ale narkotyk działał już zbyt mocno. Wyglądali jak maszyny z nagranym programem
działania. Spojrzenia i ruchy mieli sprawne, lecz władza sądzenia opuściła ich.
– Daj spokój – roześmiał się Czarliński. – Oni mają złoto gdzieś. Tamten krąg jest
lepszy…
– Zależy, gdzie się ich pchnie, gdy są u progu. Ty ich pchnąłeś w zło!
– Nieprawda! To miało być inne, zorganizowane! Oni mnie w to wepchnęli, mordując
tamtą małą! A ja tylko chciałem, żeby nie gadała, no chciałem… zmontować
kolektyw. A
teraz muszę być konsekwentny.
Upiorny krzyk rozległ się gdzieś niedaleko, przytłumiony, ale wyraźny. Spłynął jakby
z
góry, jednocześnie wypełniając podziemie. Czarliński drgnął mimo woli i skulił się w
sobie.
– Boisz się? – spytał szyderczo Waldemar. – Boisz się go jak śmierci – dodał tonem
twier-
dzącym.
– Czemu mam się go bać? Nie znam go – ochłonął Czarliński.
– Ja też go nie znam. Ale nie muszę się go bać. I to jest najgłębsza różnica między
nami.
Zapadła cisza. Słychać było ciche pojękiwania Sylwina, który prawdopodobnie pod
wpły-
wem krzyku ocknął się do życia. Czarliński z tajonym niepokojem nasłuchiwał
odgłosów z
zewnątrz, ale krzyk już się nie powtórzył. Tylko burza szalała z niesłabnącą siłą.
Nagle klapa w suficie otworzyła się. W otworze ukazała się twarz okolona
młodzieńczym
zarostem. Czarliński skinął ręką i przybysz zszedł na dół.
– Nie chcą wpuścić – powiedział bez wstępów. Był znacznie mniej oburzony od
dwóch
stale tu obecnych. Jego oczy płonęły za to emocją i szaleństwem. Waldemar ze
strachem po-
myślał o tamtych pod domem, takich samych jak on: zapamiętale dążących do
zaprogramowanego
celu, niczym śnieżna kula staczająca się nieomylnie ku swojej finalnej postaci –
lawinie.
– Słyszałeś krzyk? – spytał Czarliński.
Młody pokręcił głową.
– Co dalej robić? – zapytał. Tylko ta jedna sprawa go interesowała.
– No cóż – powiedział powoli Czarliński. – Sami sobie winni.
Zwracał się po części do Waldemara, nawiązując do rozmowy sprzed chwili.
– Chłopcy podpalają budę – powiedział chłopak.
Waldemar i doktor wydali jednoczesny okrzyk, chociaż każdy z innego powodu.
– Czy wyście zwariowali? Zanim to ostygnie i będzie można wejść, zrobi się dzień. A
kiedy
zdążę odnaleźć skarb?
Argumentacja ta spadała jednak poza kręgami wyobraźni psychodelicznej. Jak lawina
zmiata przeszkody ze swej drogi przypadkowo, gdyż jedynym jej celem jest spadanie,
tak i
oni działali już poza wszelką przyczynowością, niszcząc dla niszczenia. Tak zostali
pchnięci,
w tę stronę polecieli – i teraz toczyli się bezwolnie i radośnie bez możliwości
zatrzymania.
Czarliński, którego ostatnie godziny nauczyły reagować bardzo elastycznie na to, co
się wydarza,
powiedział po chwili zastanowienia:
– Dom jest murowany i ma piorunochron. Trudno przypuścić, że zapalił się od burzy.
Lepiej
jest podpalić las wokół domu. Ofiary także rzucić w ogień, żeby się trochę podpiekły
–
będzie wyglądało, że zginęli w pożarze wywołanym burzą.
– Więc jednak ofiary? – zapytał Waldemar.
– A cóż pan myślał! Każde działanie wymaga ofiar.
Młody przybysz słuchał wskazówek doktora bez specjalnego zainteresowania. Nie
wyglą-
dało na to, aby miał się okazać dobrym kurierem.
– Zostań tu – powiedział Czarliński. – Sam pokieruję tą akcją.
Chłopak został nie bez sprzeciwów, skuszony wreszcie sporą miarką oszałamiającego
napoju,
a gdy Czarliński oddalił się spiesznie, siadł na miejscu doktora i patrząc na więźniów
pociągał drobnymi łykami wydzieloną mu dawkę eliksiru. Upłynęło może pięć minut,
ale na
kosmicznym zegarze Buddy pojawił się znak wieczności. Nie było dobra ani zła,
wystarczyło
zniszczyć bestię, o której mówił mistrz i która od tego czasu była obecna wszędzie,
także tutaj.
Jej stutysięczne macki wypełzały z oczu i uszu więźniów, kłębiły się coraz gęściej w
pomieszczeniu.
Należało je natychmiast poobcinać. Bez nich więźniowie będą czyści i neutralni.
Bestia krzyczała przenikliwie, gdy skoczył ku niej z nożem. I wtedy zobaczył inną
bestię,
czteroręką i dwugłową: to ona krzyczała, usiłując go powstrzymać. Była wcieleniem
piękna
kosmosu. Gdy przywarł do jej ciała, ujrzał, że jej cztery odnóża oplatają go i
wpychają w
przepaść bezgranicznego pożądania, z którego nie ma wyjścia. I wtedy znów usłyszał
krzyk,
ale inny, i poznał, że został zwiedziony, gdyż właściwa bestia przyszła dopiero teraz,
spadła z
nieba, odbiła się o ziemię jak piłka, aby roztrącić tamtych dwóch jak figury na
szachownicy,
potem zaś wbiegła na ścianę i stamtąd – na jego pierś, jak zmora nocna. Jego ciosy
nożem
trafiały w próżnię, zaś uniki na nic się nie zdawały, gdy zjawa materializowała się,
aby zadać
cios. Nagle zaczął spadać w dół. Stracił świadomość.
Sylwin, leżący z zamkniętymi oczami, spostrzegł postać pochylającą się nad nim
dopiero
wtedy, gdy zaalarmował go cień padający mu na twarz. Usiłował przeciwdziałać
zagrożeniu,
podrzucając swe ciało w gwałtownych skurczach, lecz nie było realnej możliwości
zadania
skutecznego ciosu. Mógłby się od biedy potoczyć nadchodzącemu pod nogi, lecz
między nimi
leżał Waldemar, niezdolny do takiej ekwilibrystyki. Nagle spostrzegł, że Jolanta i
Sylwia
wstają z trudem ze swego miejsca i kołysząc się karykaturalnie podchodzą do
napastnika.
Ten, na widok syjamskich sióstr, obrócił swą uwagę w ich kierunku. Do Sylwina
dotarł dopiero
teraz fakt, że obie dziewczyny krzyczą na całe gardło.
– Przestańcie krzyczeć, bo was zabije – usiłował przekrzyczeć ich głosy.
Istotnie, chłopak ruszył w ich kierunku trzymając nadal nóż. Przestały krzyczeć, ale
on nie
zatrzymał się. Nagle jakby zmienił zamiary. Stał się napastnikiem erotycznym. Rzucił
się na
podwójne ciało i po chwili cała trójka tarzała się w groteskowym tańcu. Gra toczyła
się mię-
dzy pragnieniem połączenia, a potrzebą osobności. Nóż trzymany przez napastnika
cały czas
czynił tę grę niebezpieczną i sprowadzał walkę na inne tory. Niespodziewanie z góry
spłynął
okrzyk szaleńca, znany już dobrze wszystkim obecnym. W tym samym momencie,
jakby na
fali swojego głosu, wskoczyła do środka jakaś postać. Dwóch strażników pochwyciło
drewniane
pałki i rzuciło się na przybysza. Ten jednak odbił się lekko od ziemi i wykonał w
powietrzu
przedziwny, niewymuszony szpagat, jak gdyby tańczył trepaka. Ugodzeni prawie
równocześnie przeciwnicy zostali odrzuceni w przeciwległe rogi pomieszczenia,
gdzie wy-
rżnęli ciężko o ściany, aż zadygotał podtrzymywany stemplami strop. Dopiero teraz
wyszła
na jaw prawdziwa siła tego wykonanego niby od niechcenia uderzenia stóp.
Tymczasem
przybysz był nadal w ruchu. Gdy ugodzeni podnosili się z ziemi, szykując się do
ataku, on
wykonywał nowy skok, w kierunku trzeciego strażnika. W pierwszej chwili wydało
się, że
jest to jawne samobójstwo, gdyż przeciwnik oczekiwał go z otwartym nożem. Ale już
w powietrzu
przybysz dokonał niewiarygodnej korekty lotu, jakiegoś cyrkowego przewrotu tak, że
opadł po zgoła przeciwnej stronie chłopaka z nożem. I znów się odbił w górę, trącając
jakby
przypadkiem swą lewą nogą dłoń z nożem, która zwisła bezwładnie wypuszczając
mordercze
narzędzie. Zrobił to mimochodem, gdyż głównym jego celem była ściana, na którą
niemalże
wbiegł, tylko po to, aby znów zmienić kierunek i powrócić jak huragan do dwóch
postaci
stojących już z powrotem na nogach.
Sylwin przypatrywał się temu z wielkim zdziwieniem i niedowierzaniem. Zetknął się
wiele
razy z rozmaitymi przejawami wschodnich systemów walki, jednakże czegoś takiego
nie wi-
dział. Była to mieszanina wszystkich stylów karate, kung-fu i dżudo, zjednoczona
jakimś nie-
zwykłym lokalnym szarmem, stylem wypracowanym na drodze chałupniczego
mozołu, niby
ś
miesznym w swej prowincjonalnej elegancji, ale zarazem niewiarygodnym,
zapierającym
dech, łamiącym bariery praw fizycznych. Zdawało się, że człowiek w baranicy, gdyby
ze-
chciał, mógłby z łatwością pochodzić trochę po suficie, jednocześnie rozbijając
wszystkim
głowy paroma wytwornymi gestami, nie przerywając przy tym czyszczenia paznokci.
Wyda-
wał się bawić walką i umyślnie, ponad potrzebę, popisywać cyrkowymi chwytami.
Jak gdyby
od wielu lat to była jedyna możliwość zyskania publicznej satysfakcji. Teraz
przeprowadzał
finałową szarżę z okropnym krzykiem na ustach, od którego rozśpiewało się szkło
przyrzą-
dów, a ze stropów posypał się piach. Jeszcze nie przebrzmiało jego echo, gdy walka
uległa
zakończeniu. Jeden ze strażników stracił przytomność, pozostali patrzyli ze strachem
na przybysza
nie ponawiając ataku.
W czasie walki nie można było w słabym świetle lampy naftowej dojrzeć rysów
człowieka
w baranicy. Szybkość, z jaką się poruszał, uniemożliwiała to całkowicie. Teraz
zatrzymał się
na moment i wtedy Sylwin powiedział:
– Na Boga, to pan? Stój! – krzyknął zgadując jego zamiary.
Mężczyzna odwrócił się błyskawicznie i skoczył do bocznych drzwi, tych samych,
którymi
przybyli Waldemar z Sylwinem. Ledwo jednak zdążył je otworzyć, gdy oczom
obserwatorów
ukazał się widok szokujący. Oto nad stosunkowo niedużą sylwetką uciekiniera
pojawiła się
napuszona, blada jak papier głowa Leszka Wegetariańskiego. Tak musiał wyglądać
Humpty
Dumpty na swoim murze. Przez ułamek sekundy głowa kołysała się groteskowo na
czymś, co
przypominało szyję żyrafy, aż spadła z wielkim trzaskiem, prosto na głowę ich
wybawiciela.
W tym momencie ujrzeli, jak głowa Lesia pęka na kilka części, które z chrzęstem
osypują się
na ziemię. Człowiek w baranicy zachwiał się na nogach, ale nie upadł. Zaklął tylko z
cicha i
złapał się za potylicę.
– Lepiej późno niż wcale – odezwał się zadowolony głos Leszka i oto ukazał się on
sam.
Spod przymrużonych oczu lustrował pomieszczenie.
– Dejta mnie flinta! – wykrzyknął z wyraźnym kaszubskim akcentem człowiek
zdzielony
po głowie, ale zaraz powściągnął zdenerwowanie i odezwał się swym zwykłym
tonem. –
Zdurniałeś, łaskawco?
Leszek stanął jak wryty i patrzył z miną wyjątkowo głupawą.
– To pan? – wyjąkał wreszcie. – Nie wziąłem okularów – usprawiedliwiał się. –
Myślę sobie:
i tak ciemno. Dobrze chociaż, że moja głowa była pusta…
– Jest nadal – stwierdził sarkastycznie rozmówca. – Mogłaby być pełniejsza.
– Ja mam na myśli…
Ale człowiek w baranicy nie dowiedział się, co miał na myśli szalony Lesio, gdyż
zniknął
w czeluści lochu.
– Niech pan pamięta! Wszystko według planu – dobiegł ich stamtąd oddalający się
głos.
Leszek chwycił leżący na ziemi nóż i niezwłocznie uwolnił więźniów. Potem wszyscy
udali się w głąb korytarza. Po drodze Leszek wprowadził ich w sytuację, streścił
opowieść
Zaborskiego oraz przedstawił plan działania naszkicowany przez niego.
– Należy mu zaufać – powiedział Sylwin. – Nie mamy zresztą wyboru. Ten człowiek
zna
wszystkie elementy mozaiki, nam są dostępne tylko fragmenty. Chociaż wydaje mi
się, że i ja
zaczynam mieć obraz całości.
Niedługo doszli do pomieszczenia ze studnią. Zwłok Czarlińskiego, pozostawionych
na jej
brzegu, nie było. Leżała tu tylko porzucona baranica. Przeprawili się po kolei na drugą
stronę.
Potem, idąc pod górę, dotarli do centralnego pomieszczenia pod bukową karpiną,
skąd rozpo-
częła się podziemna wędrówka Sylwina i Waldemara.
– To musi być ten korytarz – powiedział Leszek rozejrzawszy się bardzo dokładnie
do-
okoła.
– Nie wątpię – powiedział Sylwin. – W pozostałych dwóch już byliśmy.
W piwnicy panowało milczenie. Po odejściu Leszka, jeśli tak można nazwać jego rajd
pod
krowim brzuchem, nie było komu reagować na zaczepne tyrady pani Zofii, toteż i ona
zamil-
kła wreszcie. Słychać było tylko nie słabnący szum deszczu, uderzenia piorunów i
dzikie na-
woływania napastników. Czas płynął niezwykle wolno. Chociaż początkowo
wydawało się to
niemożliwe, popadli wkrótce w monotonię strachu, w nudę napiętego oczekiwania.
Ludzkie
odczucia mają nieprzekraczalne bariery. Tylko nagłe objawienie niewiadomego może
je zbu-
rzyć. Na dłuższą metę strach staje się po prostu atrybutem bytowania. śyć w
osaczeniu moż-
na, chociaż nie tak dobrze jak na wolności. Bo życie zawsze upomina się o
pierwszeństwo.
Nic więc dziwnego, że otoczeni już wkrótce zaczęli wieść zorganizowane życie
piwniczne,
mościć się coraz wygodniej, pociągać ze stojących na półkach butelek, palić
papierosy. Niektórzy
nawet podsypiali dla nabrania sił. Dopiero nowe zdarzenie wytrąciło zebranych z tej
szczególnej stagnacji.
– Pali się! – wykrzyknęła pani Zofia.
Rzeczywiście, przez szpary w drzwiach sączyło się do środka monotonne, purpurowe
ś
wiatło, które żadną miarą nie mogło pochodzić od błyskawicy. Jego natężenie rosło
wolno,
lecz stale.
– Koniec z nami! – odezwała się znowu.
Chociaż wszyscy byli przyzwyczajeni do katastroficznego tonu jej wypowiedzi, tym
razem
zabrzmiało to wyjątkowo dramatycznie.
– Piwnica nie spali się – pocieszył ktoś.
– Ale się upieczemy żywcem lub udusimy dymem!
– Dom nie zajmie się tak prędko, przecież leje deszcz.
– Mają benzynę, bo inaczej niczego by nie podpalili.
– Ale co właściwie płonie? Palisada?
Wśród tych przypuszczeń, wyrzucanych z siebie w nerwowym pośpiechu, zabrzmiał
nagle
rozkazujący głos Janki.
– Cicho!
– Co za cicho?! – oburzyła się pani Borutowa.
W tej samej chwili dowiedziała się dlaczego, chociaż Janka nie zamierzała
odpowiedzieć
na jej retoryczne pytanie. Oto z rogu piwnicy dobiegło niezbyt silne, lecz
zdecydowane chrobotanie.
– To myszy – zbagatelizował sprawę Tadeusz.
– Aaaa! – powiedziały niektóre z pań usiłując schronić się na najbliższych im
półkach, co
ze zrozumiałych względów okazało się niemożliwe. Nawet babcia Wegetariańska
straciła swą
zwykłą flegmatyczność. Wpiła się w kark córki i zawisła na nim z nogami
uniesionymi nad
ziemią. Nic nie było w stanie jej stamtąd oderwać.
– No, może szczury – powiedział ugodowo Tadeusz Tymoteusz, zaskoczony reakcją
kobiet.
To jednak wywołało nowe piski, więc nie mówił nic więcej.
Pani Zofia nie bała się myszy, tym bardziej jednak bała się w tej chwili. Rozumiała
bowiem
jasno, że dźwięki nie są spowodowane przez gryzonie. Odgłosy były co prawda przy-
tłumione, ale na pewno dużego kalibru. Podkop!
Chwyciwszy się tej myśli, pani Zofia poczuła, że robi jej się zimno ze strachu. Teraz,
gdy
dźwięki przestały być tajemnicze, w każdym szurnięciu rozpoznawała nowy, coraz
bliższy
ruch łopaty, w każdym tąpnięciu – spadek kolejnej bryły ziemi dzielącej ich od
napastników.
Jej przerażenie było tak silne, że pozornie nic nie mogło go zdystansować.
– Wino z wiśni! – krzyknęła nagle rozdzierająco i nie zważając na staruszkę
uczepioną jej
nadal, rzuciła się w kierunku padającej półki. Zdążyła jeszcze zgarnąć oburącz
kilkanaście
butelek, zanim drewniana konstrukcja przewróciła się. Zadźwięczało tłuczone szkło.
Piwnicę
wypełnił bachiczny aromat. W miejscu półek ukazała się teraz ściana ziemianki, a w
niej
czarny otwór. Po chwili rozbłysło w nim słabe światełko, na którego tle kłębił się dym
tytoniowy,
poruszony nagle wytworzonym przeciągiem. Wtedy dopiero z jaskini wyszły cztery
półnagie, wymazane czarnym błotem postaci.
– Diabły – krzyknęła Janka.
W tym momencie ukazała się postać piąta, jako tako podobna do człowieka. Był to
Leszek,
który powiedział:
– Przyprowadziłem ich.
Burza, dostawszy się raz na wyspę, nie była już w stanie jej opuścić. W pierwszym
ataku
bluznęła długo zbieraną furią, dzięki której przed chwilą przekroczyła wodę, a teraz
nie miała
siły pójść za jezioro. Jej przeznaczeniem było siedzieć tu dopóty, dopóki się zupełnie
nie wyczerpie.
Janek Gołuński spojrzał na niebo i powiedział:
– Jeszcze godzyna i bandze kuńc!
– Jo – potwierdził poważnie pan Męczykowski z Zabrodów. – A ostrowów i cupli –
nie
poznasz.
– Ty, Manczykowsci, zawsze czarno myślisz! – powiedział Gołuński i zamilkli.
Siedzieli w kilku chłopa pod jednym ze świerków-olbrzymów rosnących w
mateczniku.
Niektórzy kurzyli papierosy, inni podrzemywali. Pod gęstym kapturem świerkowych
gałęzi
było stosunkowo sucho i przytulnie.
– Jerzy, śpisz? – zapytał Janek Gołuński.
Młody Ginter zamruczał coś sennie, a potem powiedział dość wyraźnie:
– Grzenia na mie jidze!
– Wypijeta sznapsa? – spytał ktoś w ciemnościach.
– Jo! – ożywili się. Grzenia natychmiast odeszła.
– Cos mnie swandzi – powiedział Jerzyk.
– Pewnie robok ci se wkrancył.
– Tero takie roboki – machnął ręką stary Gliszczyński. – Jak jo był w pruskiej armii –
tam
były wszy! Raz ida sobie – coś mie kąsa. To ja bach o ziemię, patrze, wsza. Taka była
jucha
wielka, że psy na nią szczekały. – Zamilkł, sprawdzając, czy wszyscy należycie
ocenili rozmiary
wszy, a po chwili dodał: – Taka to w godzyne babką zostaje!
– Zamknijta sę, knopy! Ktos jidze – powiedział Janek Gołuński. Chociaż był młody –
szanowano
go, jak całą rodzinę Gołuńskich, z której wywodziła się też Weronika Ginter.
W ciemnościach zamajaczyła jakaś postać.
– Waspan Mucha? – zapytał Gliszczyński.
– Już pora – powiedział przybysz.
Powstali z ziemi i ruszyli za nim w milczeniu. W rękach trzymali kosy, siekiery i
bosaki.
Benzyna rozlana brzegiem lasku, wzdłuż drogi, zapaliła się gwałtownie. Czarliński
scho-
wał zapalniczkę i patrzył, jak płomienie obejmują kolejne połacie mchu, jak
przenoszą się na
drzewka. Ulewa nie trwała jeszcze dostatecznie długo, aby zawilgocić poszycie po
kilkunastodniowej
suszy. Las wznosił się stromo, toteż ogień wspinał się w górę z błyskawiczną
szybkością.
– Okrążyć dom bokami! – krzyknął Czarliński. Jego ludzie ominęli płonący pas
zagajnika i
wyprzedzając ogień także zaczęli piąć się ku górze. Od palisady domu Boruty dzieliło
ich
tylko kilkanaście metrów, gdy rozległ się dobrze im znany przenikliwy krzyk,
paraliżujący
wolę swym nieludzkim brzmieniem. Przystanęli. Patrzyli w ciemność z zabobonnym
strachem.
– Naprzód! – krzyczał za nimi Czarliński. – Czego się boicie, że las ruszy na was?
Przecież
wszyscy są zamknięci w środku.
W tym momencie las istotnie ruszył. Niektóre z drzew zaczęły schodzić w dół,
kiwając się
na boki. Rozległ się trzask łamanych gałęzi.
Na ten widok młodzieńcy zamarli w panicznym strachu. Drzewa zaś skłaniały się
coraz
groźniej w ich stronę, z coraz większym chrzęstem i pobrzękiwaniem przedzierały
przez las.
Nagle usłyszeli głos:
– Starczy, knopy! Teraz rozstawić się wzdłuż, wyciąć jakieś dwa metry zagajnika i
usunąć
poszycie. Kto ma czym gasić, niech pójdzie niżej. Będziemy próbować.
Wtedy niektóre z ruchomych drzewek opadły, inne, najdłuższe, ruszyły w dalszą
drogę.
Były coraz bardziej podobne do bosaków.
Gdy przeszywający okrzyk dotarł do wnętrza piwnicy, przybyła tu przed chwilą piątka
nie
posiadała się z radości. A więc zdążyli! Już są pod palisadą. Ich podkop do piwnicy, z
którą
korytarz lochu mijał się zaledwie o dwa metry, okazał się niepotrzebny. Awaryjne
wyjście się
nie przyda! Sylwin, nie zważając na protesty nie zorientowanych w sytuacji więźniów,
otwo-
rzył drzwi piwnicy i wybiegł na dziedziniec. Zaraz za nim podążył Waldemar,
skrzykując
osoby zdatne do gaszenia pożaru. Wkrótce ekipa uzbrojona w dość przypadkowe
narzędzia
dołączyła do ludzi uwijających się na zewnątrz. Uczyniono już wyręb mający
zapobiec rozprzestrzenianiu
się pożaru. Teraz próbowano ratować płonący kawałek.
Napastnicy w obliczu uzbrojonych ludzi, nie atakujących w dodatku, lecz
lekceważących
ich w sposób, w jaki mężczyzna lekceważy dokuczliwe dziecko, rozpierzchli się po
lesie. W
grupie zapanowała kompletna anarchia. Nawoływania Czarlińskiego unosiły się
jeszcze przez
pewien czas nad wyspą, ale nie przynosiły rezultatów. Wkrótce chmura przesunęła się
nad
zagajnik, a pioruny, jak to mają w zwyczaju, zaczęły bić wzdłuż linii ognia,
ześlizgując się
jakby po ścianie dymu. Potem obce głosy ucichły i było słychać tylko zdawkowe
uwagi pra-
cujących ludzi. Tak zastał ich świt – na dymiącym pogorzelisku w samym sercu
wyspy, wi-
tającej dzień w całkiem nowych kształtach.
– Więc mówi pan, że było ich dwóch? – upewniał się sierżant Jedziniak.
– Owszem – mówił Waldemar. – To znaczy był jeden, a drugi potrafił się doskonale
upodobnić. Prawdopodobnie też zabił wpierw tego autentycznego.
– No dobra, ale po co?
Była godzina jedenasta. Dzień był dość pogodny, choć chłodnawy. Waldemar od
dwóch
godzin bezskutecznie usiłował wyłożyć przybyłemu sierżantowi swoją wiedzę o
zaistniałych
faktach. Teraz znajdowali się pod Bukową Górą, w piwnicy użytkowanej przez
Czarlińskie-
go.
– O, tu produkowali narkotyk – objaśniał Waldemar.
– Z tego?
– Tak. To amanita muscaria. Zawiera meskalinę.
– To? To przecież muchomór! Trująca zaraza.
– Zawiera też muskarynę, którą można oddzielić przy pomocy niezwykle
skomplikowanych
zabiegów laboratoryjnych. Temu służył sprzęt, który pan widzi.
Jedziniak milczał przez dłuższą chwilę, po czym cmoknął z niedowierzaniem.
– To niemożliwe – powiedział.
– Jakżeż! Przecież są dowody.
– Ja widzę – sierżant ujął go pod ramię niemal pieszczotliwie. – Widzę, panie
Waldku, ale
to niemożliwe, żeby takie rzeczy istniały na świecie.
Wyszli na powierzchnię i wolno udali się do domu. W bibliotece zgromadzili się już
prawie
wszyscy uczestnicy wydarzeń. Pojawił się nawet Antoni Celiniak, który uśmiechając
się
nieśmiało rzekł:
– Pomyślałem, łaskawco, żebyśmy zebrali się do kupy i spróbowali połączyć naszą
wiedzę
o zaistniałych wypadkach na użytek pana sierżanta.
– Wiem już dość dużo – powiedział sierżant.
– Ale nie więcej niż Waldemar. A on nie wie wszystkiego. Pozwolę sobie i ja
dorzucić cokolwiek
do obrazu sprawy. Informacje o przedwojennych i wojennych losach doktora Czar-
lińskiego, które zresztą są znane dzięki panu Sylwinowi, z pewnością gospodarz już
panu
przekazał. Nie wiem jednak, czy ktokolwiek z panów orientuje się, co było dalej.
Otóż doktor,
wszechstronnie wykształcony i wyrafinowany umysł, a zarazem człowiek wrażliwy na
zmy-
słową urodę świata, związał się z instytucją znaną w Kalifornii pod nazwą Kościoła
Satanicznego.
Jej obecnym prezesem jest bodajże Anton la Vey. Doktor doszedł tam do dość znacz-
nych zaszczytów. Po powrocie do kraju, w latach pięćdziesiątych, rzucił się w wir
rozmaitych
działań pozytywnych, ale schyłkowy urok tamtej obrzędowości, kontakt ze sferą
barbarzyń-
ską w sobie…
– Do rzeczy – przerwał sierżant Jedziniak.
– Proszę bardzo. Krótko mówiąc doktor Czarliński zbudował sobie przedziwną,
kaszub-
sko-grecko-prairańską mitologię i wykorzystując aurę Bukowej Góry, służącej istotnie
jako
góra obrzędowa w prasłowiańszczyźnie, pokusił się o utworzenie własnej organizacji
tego
typu. Była ona bardziej umowna, traktowana z przymrużeniem oka… ale zawsze.
Skupiała się
tam najczęściej młodzież inteligencka z „Nowych Kaszub”, którą dyskretny urok
doktora
potrafił zakazić pokusą. Pokusą czego? No, nie były to orgie. Raczej połączenie
prakaszubskiego
ś
cinania kani z doktryną kościoła satanicznego i z estetyką schyłku wieku. Całkowity
eklektyzm. Całość nosiła znamiona dość pikantnej zabawy towarzyskiej. Prawda, pani
Sylwio?
Dziewczyna przytaknęła, a stojąca w pobliżu Jolanta nie wiadomo czemu spiekła
raka.
– Ta postawa niezdecydowanego estety – ciągnął Celiniak – rzutuje zresztą na
postępowa-
nie Czarlińskiego wobec zakopanego skarbu. Latami zwleka, nie może się
zdecydować na
wysiłek związany z odnalezieniem i sprzedaniem złota, a gdy już decyduje się to
uczynić –
pojawia się przeszkoda. Pański dom, panie Waldemarze. Czarliński poszukuje
miejsca, gdzie
ukrył złoto, i wypada mu, że pan się akurat tu pobudował. Znów nie wie, co robić:
czekać? a
może pan odnalazł złoto w trakcie budowy? a może wejść w spółkę z panem? Z
kłopotu wybawia
go przypadek. Spotyka swego amerykańskiego kumpla, byłego podwładnego z
satanicznej
sekty, który teraz piastuje dość eksponowane stanowisko. To umysł trzeźwy i
praktyczny,
nie skażony nadmiarem wiedzy. O skarbie dowiedział się od doktora w Ameryce,
gdyż tamten nie planował wtedy powrotu. Teraz popycha go do czynu, a nawet
ułatwia mu
wiele spraw dzięki swoim stosunkom. Ale Czarliński zaczyna kręcić nosem na
metody
wspólnika. Próbuje uwolnić się od tej narzuconej współpracy. Nie jest to łatwe.
Wspólnikowi
akurat powinęła się noga. Musi się ukrywać. Zabija doktora i wchodzi w jego skórę.
– Niemożliwe – powiedział sierżant Jedziniak. – Słyszałem już o tych maskach, ale
powtarzam
– niemożliwe! Przecież on miałby stale ten sam wyraz twarzy!
– Gdyby założył maskę odpustową. Ale on był akurat specjalistą w tym zakresie i
dzięki
temu zresztą – bo innych predyspozycji nie miał – został przyjęty do tamtej
satanicznej organizacji.
Otóż specjalizował się w charakteryzacji. Słyszeliście, łaskawcy, o generale
Montgomerym?
Otóż pewien aktor udawał go przez jakiś okres wojny w celach strategicznych. To
najbardziej znany przypadek, lecz nie jedyny. Takich mistyfikacji było wiele. Nie
każdy jednak
generał miał podobnego do siebie aktora. Posługiwano się wtedy maskami. Sobowtór
doktora Czarlińskiego brał udział w takich akcjach dwukrotnie.
Zapadła chwila ciszy.
– Tak – powiedział Sylwin. – Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że to fałszywy
Czar-
liński, gdy znaleźliśmy, nazajutrz po mojej przygodzie na Bukowej Górze, kanię.
Pamiętasz,
Waldek, co on powiedział? „Milvus. Po waszemu – kania”. Tak nie mówi Kaszub. A
Czarliń-
ski był Kaszubem. Z fałszywym doktorem musieliśmy mieć do czynienia już w
spalonym
domu. No i z jego nową ekipą.
– Owszem – powiedział Celiniak. – Nowy Czarliński zmienił także uczniów,
stosownie do
swoich predyspozycji. Tamci nie daliby się na niego nabrać. Przechwycił za to język
obrzę-
dów doktora. O ile jednak tamten był do pewnego stopnia prawdziwym magiem i
alchemikiem,
o tyle nowy był szarlatanem. Ta cała sceneria, w której Czarliński się lubował, była
dla
niego tylko sztafażem traktowanym instrumentalnie, dla materialnych celów. No i
oczywiście
– to właśnie się na nim zemściło. Przestał panować nad żywiołem, który rozpętał. Gdy
zamordowano
Franciszkę, nie przypuszczał, że to skutek jego własnych zaleceń. Dziewczyna za
późno zorientowała się w „przeprofilowaniu” grupy i odgrażała się za to, co ją
spotkało pod-
czas tego wieczoru, kiedy pan Sylwin dostał po głowie, a oni próbowali podpalić
palisadę.
Nasz sobowtór podszepnął komuś, aby przemówili jej do rozsądku – i przemówili!
Wtedy,
gdy jeszcze myślał, że kto inny ją zamordował, zamierzał to wykorzystać: pojechał
jakoby na
milicję, a w rzeczywistości został. Potem wyszłoby na to, że ci „szaleńcy z wyspy” to
zrobili,
skoro nikt nie zawiadomił władz. Podobnie niekontrolowany przebieg zaczęły mieć
napady
agresji wobec „zewnętrznego wroga”, wchodzące w skład kaszubskiego „ścinania
kani”, które
w tym wypadku przekroczyły ramy obrzędu. Toteż ujrzawszy, że przestał panować
nad
grupą, fałszywy Czarliński postanowił tę agresję wykorzystać i poszedł na całego.
Resztę
znamy.
– No dobra. Ale gdzie są zwłoki! Ba, i to nie jedne! Skoro mówicie prawdę,
powinienem
znaleźć dwa ciała męskie, no i oczywiście tę dziewczynę.
– Będzie pan miał swoje trupy, sierżancie – zapewnił Celiniak. – To kwestia czasu.
Zwłoki
doktora, przechowywane w podziemnej studni dla uniknięcia szybkiego rozkładu,
miały słu-
ż
yć za kozła ofiarnego, w razie gdyby jednak wina Czarlińskiego wyszła na jaw.
Wtedy milicja
znalazłaby zwłoki winnego i zakończyła śledztwo. W innym wypadku pozostałyby w
podziemiu. W momencie gdy przestępca zaczął się obawiać, że nie panuje nad grupą
(było to
w lesie, podczas rozmowy nad zwłokami Franciszki), i gdy pomyślał, że nie
zawiadamiając
na razie milicji skompromituje Borutę jeszcze bardziej, przyszło mu do głowy, że
lepiej za-
brać zwłoki dziewczyny, aby dysponować nimi w stosownym momencie. Ów moment
nad-
szedł, gdy jego podopieczni zaczęli podpalać las. Po spaleniu domu wszystkie ofiary
wyda-
rzeń miały być tam podrzucone – oczywiście po solidnym osmaleniu ogniem. Brzmi
to zapewne
dość mętnie, ale fałszywy Czarliński nigdy nie miał jednolitej koncepcji i działał w
zależności od bieżących wydarzeń. Nie wiedział nawet, czy nie będzie musiał
natychmiast
uciekać, toteż wyszykował sobie gipsowy model głowy pana Leszka
Wegetariańskiego, aby
zrobić na tej podstawie maskę. Dzięki temu mógłby się posłużyć jego paszportem.
Oczywi-
ś
cie, los pana Wegetariańskiego byłby wtedy jednoznacznie przesądzony.
– Ale, panowie – powiedział sierżant Jedziniak. – Nie gniewajcie się, ale te maski
zupełnie
do mnie nie trafiają. Gdybym obejrzał taką jedną… W jaki sposób na przykład
przekazuje
mimikę nie tracąc swoich rysów?
– Jest odlana z niezwykle plastycznego tworzywa, o skóropodobnej konsystencji.
Resztę
załatwia makijaż. Zrobienie matrycy do takiej maski… Zresztą może pan obejrzeć
jego pra-
cownię.
– Niestety – przerwał ponuro Leszek. – Byłem tam… chciałem znaleźć jeszcze jedną
swoją twarz… no, na pamiątkę, zresztą – mniejsza o to. Tam się wszystko zawaliło.
Cały ten
loch.
– A Zaborski? – wykrzyknęła pani Zofia. Leszek zdążył już rozpowszechnić opowieść
o
swym tajemniczym spotkaniu.
– Pan Zaborski został zapewne w podziemiu, przysypało go – powiedział Antoni
Celiniak.
– No właśnie – podchwycił sierżant. – Pan mi, panie Waldemarze, opowiadał o tym
czło-
wieku, ale to brzmi najbardziej fantastycznie z całej tej historii.
– To nie moja wina – rozłożył ręce Waldemar. – Rzeczywistość, im bardziej musi
bronić
się przed prozaicznością, w tym większą popada fantastyczność. Niewiele wiemy o
panu Zaborskim.
Był pierwszym, który spostrzegł, co się święci. Z niewiadomych pobudek zaczął
działać. Próbował odstraszyć przybyszów. Tego chłopaka w mateczniku on schwycił i
zwią-
zał. Widziała go wtenczas moja matka. Twierdziła, że miał brodę. Potem ten człowiek
zjawiał
się w rozmaitych miejscach jak duch, niosąc nam pomoc. Był prawdziwym
postrachem bandy.
Miał niewiarygodną siłę i umiał walczyć. To on, w przewidywaniu pożaru, sprowadził
kilku okolicznych gburów, bez czego spaliłby się cały las. Teraz przepadł bez śladu.
– Jak wszystkie dowody w tej sprawie – zirytował się Jedziniak. – Opowiadacie o
zbrodniach,
ale nie ma zwłok. Opowiadacie o maskach, ale zasypało ich wytwórnię. Opowiadacie
o
jakimś tajemniczym opiekunie – ale to istny duch! Zniknął, mówi jeden, został w
podziemiu,
mówi drugi. Na czym ja mam się oprzeć?!
– Obiecałem panu te trupy – powiedział Celiniak – i będzie je pan miał. Dziewczyna i
prawdziwy doktor leżą pod palisadą, od północnej strony.
– Skąd pan wie? – zapytał sierżant z zawodową podejrzliwością.
– Przechodziłem tamtędy – rzekł skromnie Celiniak.
Zapadła cisza. Każdy z obecnych porządkował sobie jak umiał chaos wydarzeń. Nagle
Waldemar wykrzyknął:
– A co z twoim telegramem?
Sylwin usiłował zbagatelizować całą sprawę twierdząc, że to teraz nieistotne i że
mógł go
po prostu zgubić. Jednak wobec zainteresowania zgromadzonych opowiedział krótką
historię
telegramu.
– Pan jest pisarzem? – spytał nagle bez związku Celiniak, a otrzymawszy odpowiedź
twierdzącą mówił dalej:
– I zapewne nosi pan dużą i rozklapcianą torbę, bez której nie mógłby pan
transportować
ulubionych książek?
– Owszem.
– Ale po przyjeździe tutaj stał się pan na powrót innym człowiekiem, dawnym
Sylwinem-
włóczęgą, którego odruchy nie koncentrują się bynajmniej wokół torby z książkami?
– Może – przyznał z wahaniem Sylwin.
– Niechże więc pan idzie przeszukać kieszenie swej porzuconej i zapomnianej torby –
po-
radził Celiniak.
Sylwin wyszedł wzruszając ramionami i po chwili zjawił się wywijając odnalezionym
telegramem.
Rozległy się okrzyki uznania, na które pan Antoni odpowiadał zażenowanym
uśmiechem.
– Kto to mógł wysłać? – zapytał Waldemar obracając papier w ręku.
– Zaborski, łaskawco – powiedział z przekonaniem Celiniak.
– Jest pan pewien? – spytał Boruta.
– Bardziej niż tego, że się nazywam Antoni Celiniak.
– Wspominał pan o jakiejś fotografii z pogrzebu – przerwał sierżant, który nie
rozumiał
ostatniej wymiany zdań.
– Owszem – rzekł Waldemar z zażenowaniem. – Ale nie zachwyci pana okoliczność,
ż
e tej
fotografii również nie ma. Zaginęła. Została wyrwana z ręki panu Radzikowskiemu
przez
członka bandy fałszywego Czarlińskiego.
Jedziniak machnął ręką z lekceważeniem i niedowierzaniem, dając do zrozumienia, że
wobec
takich świadków i z braku dowodów nie można tu w ogóle pracować.
– Jeśli mógłbym pomóc… – odezwał się nieśmiało pan Antoni. – Tak się składa, że
mam
akurat tę fotografię. – Wyjął z kieszeni zdjęcie i podał Jedziniakowi.
– Skąd pan je ma? – zapytał tamten.
– Poprosiłem jednego z chłopców Czarlińskiego, aby mi je dał. Muszę przyznać, że
bardzo
szybko spełnił moją prośbę.
– Skąd pan go zna?
– Kupował u mnie jarzyny.
Jedziniak machnął ręką w geście kompletnego niedowierzania i wpatrzył się w
zdjęcie.
– A jak mam to rozumieć?
– Najnormalniej w świecie – pospieszył z wyjaśnieniem Celiniak. – To nie ma
związku ze
sprawą. Zdjęcie przedstawia symboliczny pogrzeb starej powłoki cielesnej, stosowany
w Ko-
ś
ciele Satanicznym jako inicjacja w sprawy sekty. Jest to więc zdjęcie pamiątkowe.
– I pan mówi: „najnormalniej w świecie” – westchnął sierżant.
W tym momencie w pokoju pojawił się funkcjonariusz przywieziony przez Jedziniaka
do
pomocy i zameldował:
– Znalazłem zwłoki, obywatelu sierżancie!
Wyszli przed dom i podążyli za milicjantem, który poprowadził ich prosto do spalonej
po-
łaci lasu. Wśród osmalonych drzew leżały zwłoki. Były tak zwęglone, że tylko z
trudem moż-
na było rozpoznać rysy doktora Czarlińskiego.
– Ależ on został trafiony przez piorun! – wykrzyknął Sylwin.
Sierżant Jedziniak po krótkich oględzinach pokiwał głową przyznając rację tej
koncepcji i
zapytał:
– No więc, który to waszym zdaniem Czarliński? Prawdziwy czy fałszywy?
– Oczywiście że fałszywy – rzekł Waldemar.
– No więc ściągnijcie mu maskę – zażądał. – Niech ją wreszcie zobaczę.
Waldemar kucnął z ociąganiem i próbował to uczynić. Jednakże tworzywo przywarło
najwidoczniej
do skóry pod wpływem gorąca.
– Nie da rady, wtopiło się – powiedział.
– He, he – zaśmiał się Jedziniak. – Jeszcze jeden dowód, którego nie ma.
W przypływie desperacji Waldemar szarpnął mocniej. Rozległ się zbiorowy okrzyk
odrazy
i przerażenia. Pod zerwaną maską nie było nic poza krwawym, bezkształtnym
mięsem.
– Mówiłem panu! – krzyknął Waldemar histerycznie. – Przecież jego trafił piorun.
Parę
milionów wolt!
Sierżant nie próbował oponować. Był zaszokowany nie mniej od innych. Nagle tuż za
nim
rozległ się głos:
– Dzień dobry. Czy tutaj potrzeba doktora?
I znów po spalonym lesie poniósł się krzyk. Za nimi stał doktor Czarliński.
– Więc pan żyje? – wykrzyknął sierżant.
– Ależ skąd – powiedział Antoni Celiniak zdejmując maskę. – Jest pan
niedowiarkiem i
właśnie dlatego byłem zmuszony do tej małej mistyfikacji. Oto maska: niech pan ją
sobie
obejrzy. Inaczej nigdy by pan nam nie uwierzył. A musi pan uwierzyć, gdyż mam
jeszcze w
zanadrzu jedną informację. Otóż poszukujecie z nakazu prokuratorskiego dwóch
osobników,
byłych właścicieli spalonego domu, czy tak?
– To już na pewno nie ma nic do rzeczy – powiedział niechętnie Jedziniak.
– A ma. Jeden z nich jest już pod kluczem, drugi zaś pozostaje dotychczas na
wolności.
Nazywa się…
– Ćććć… – przerwał sierżant rozglądając się dokoła.
– Otóżleży on tutaj, przed panem – rzekł Celiniak pokazując trupa.
– O Boże! – wyrwało się sierżantowi, po czym cofnął się instynktownie w tył.
– Tak więc ta sprawa pozostanie chyba nie bez znaczenia w pańskiej karierze, panie
Jerzy
– rzekł Waldemar przyjaźnie.
Jedziniak nie mógł ochłonąć jeszcze przez dłuższą chwilę. Wreszcie rzekł:
– A jakaż dla mnie może być kariera? Gdzie mi będzie lepiej niż na tym jeziorze?
W przyjaznym nastroju, uspokojeni nagle po natłoku koszmarnych przeżyć, wracali
do
domu. Już w obejściu odezwał się nagle mały Wegetariański.
– Tatusiu, a kto nam kradł żarcie spod namiotów?
Leszek pomyślał chwilę i odparł:
– Nie wiem, synu. Każda historia musi mieć swoją tajemnicę. Tylko autorom
sensacyjnych
powieści wydaje się, że wszystko, co się zdarza, musi mieć swoje wyjaśnienie.
– No dobra – przypomniał sobie sierżant. – Ja już we wszystko wierzę, chociaż to
niemoż-
liwe. Ale jak ja mam to wyjaśnić przełożonym? Jak ja mam napisać raport?
– Mamy tu pisarza – rzekł Waldemar. – Sądzę, że panu pomoże, chociaż nie jest
pisarzem
gminnym.
Zanim Sylwin zdołał zaprotestować, dobroduszny sierżant wziął żart Waldemara za
dobrą
monetę. Co było robić?
Upłynął tydzień. Dom pod lasem opustoszał. Wyjechali Wegetariańscy, sezonowi
pomagierzy
zwolnili się z pracy, wyczerpani ostatnimi przeżyciami. Zrobiło się cicho. śycie wra-
cało do normy.
– No i co? – zapytał Sylwin.
Waldemar ukazał się w otworze prowadzącym do piwniczki znajdującej się pod
podłogą.
Był powalany piaskiem i zły.
– No i nic. Ten maniak musiał coś przekręcić, źle zrozumieć doktora. Albo tamten nie
ufał
dawnemu kumplowi i wprowadził go w błąd. To zupełnie możliwe, w końcu
Czarliński nie
był głupi.
– Gdyby nie spłonął wraz z ubraniem ten papier, który widzieliśmy wtedy pod
Bukową
Górą…
– Ba! Chyba jednak w tej sytuacji dam spokój. Skopałem całą przestrzeń pod domem,
aż
do fundamentów. Dalej nie mogę, bo mi się chałupa zawali!
Zamknął właz i wyszli na dwór. Był cichy wieczór, słoneczny, choć naznaczony już
jesiennym
chłodem. Babcia Wegetariańska siedziała pod drzewkiem jabłoni i liczyła dojrze-
wające owoce. Za pierwszym razem wypadło jej o dwa mniej niż za drugim. Nie
miała jednak
ochoty liczyć ich jeszcze raz. Teraz powtarzała sobie dawno zapamiętane liczby.
– Co babcia szepcze? – zapytał Waldemar. – Znów Toto-Lotek?
Eryka Wegetariańska była fanatyczką tej gry. Uważała co tydzień, że wykryła system i
zgrywała się do suchej nitki.
– Nie, dziecko – odparła. – Powtarzam sobie takie numery, z kartki, którą ten wasz
doktor
zostawił kiedyś na stole.
– Z jakiej kartki?!
– No, poszedł prasować spodnie, a na wierzchu zostawił różne szpargały. Tę kartkę
też.
Tam były same liczby, dlatego zapamiętałam.
– Czy babcia może je zapisać? – gorączkował się Waldemar.
– Spokojnie – mitygował Sylwin. – To mogło być coś zupełnie innego. Zresztą
okazuje się
przecież, że dane były nieścisłe i skarb nie znajduje się pod domem, jak przypuszczał
oszust.
– Jeśli to są liczby, to pewnie jakieś odległości…
– A skąd wiesz, że nie szyfr?
– … odległości, bo pomyłka jest wtedy możliwa: przez pomylenie jednostek miary.
Czar-
liński przywykł…
– Jeśli odległości, to od czego mierzone?
– Nie wiem jeszcze! Napisała babcia?
Sylwin uśmiechnął się wyrozumiale i odszedł w kierunku furtki. Psy, rozleniwione do
ostatnich granic, szczerzyły się radośnie. Poszedł drogą w górę wyspy. Potem skręcił
nad jezioro.
Jesienne barwy podświetlane zachodzącym słońcem tworzyły na powierzchni wody
zmysłowe refleksy. Pod krzakiem rokitnika zobaczył Jolantę. Podszedł i pocałował ją
w usta.
Roześmiała się i wskazała wzrokiem na coś, czego dotąd nie spostrzegł. Za krzakiem
stała
Sylwia i także się uśmiechała.
– A ja? – powiedziała zbliżając się do nich.
Łagodny podmuch zmarszczył powierzchnię wody. Włosy dziewczyn rozpłynęły się
w
powietrzu muskając delikatnie roztańczone listki. Nitka babiego lata zasrebrzyła się w
słońcu.
– Czego żąda czerwona piwonia? – zapytał poważnie.
Sylwia wspięła się na palce i delikatnie musnęła jego usta wargami. Potem cała trójka
we-
szła w złote mroki jesiennego lasu.
Wdzydze – Gdańsk
sierpień 1979 – maj 1980