J
OHN
C
ROWLEY
P
Ó ´
ZNE LATO
Przeło˙zyła: Iwona ˙
Zółtowska
Tytuł oryginału: Engine Summer
Data wydania: 1997
Data wydania oryginalnego: 1979
SPIS TRE ´SCI
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
8
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 21
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 37
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 53
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 66
2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 81
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 97
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 110
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 125
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 140
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 153
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 167
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 184
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 202
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 215
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 230
TRZECI KRYSZTAŁ — LIST OD DOKTOR BOOTS
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 249
3
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 266
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 283
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 299
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 313
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 331
CZWARTY KRYSZTAŁ — NIEBO JEST ZIELON ˛
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 338
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 352
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 367
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 387
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 401
4
Dla Lance Bird, bo podziela moj ˛
a opini˛e, ˙ze wtr˛ety i dygresje
stanowi ˛
a najciekawszy element opowie´sci.
Ów człowiek rzekł: Sk ˛
ad ta niech˛e´c? Gdyby´s słuchał przypowie´sci, sam
zmieniłby´s si˛e w przypowie´s´c; to dobry sposób, by unikn ˛
a´c wszystkich co-
dziennych trosk.
Drugi na to: Gotów jestem i´s´c o zakład, ˙ze i to zdanie jest przypowie-
´sci ˛
a.
Pierwszy odparł: Wygrałe´s.
Drugi stwierdził: Niestety, jedynie w przypowie´sci.
Pierwszy na to: Nie, w rzeczywisto´sci. W przypowie´sci poniosłe´s kl˛e-
sk˛e.
Franz Kafka
Przypowie´sci i paradoksy
PIERWSZY KRYSZTAŁ — WIELE
˙
ZYWOTÓW
PIERWSZA FASETA
Zasn ˛
ałe´s?
Nie. Czuwam. Miałem zamkn ˛
a´c oczy. Kazano mi zaczeka´c, a˙z pozwol ˛
a je znowu
otworzy´c.
A wi˛ec unie´s powieki. . . Co widzisz?
Ciebie.
Czy jestem. . .
Przypominasz. . . moj ˛
a znajom ˛
a. Tamta dziewczyna była ni˙zsza. Wszystkie anioły
s ˛
a takie wysokie?
8
Co jeszcze widzisz?
Traw˛e, na której siedzimy. To jest trawa?
Co´s w tym rodzaju.
Przez szklany dach widz˛e niebo. Och, aniele, czy to mo˙zliwe?
Oczywi´scie.
Dotarłem tutaj. Wła´snie tu. On miał racj˛e, mówi ˛
ac ˙ze tego dokonam. . . Aniele! Wi-
dz˛e chmury pod nami!
Oczywi´scie.
Odnalazłem ci˛e wreszcie. Najwi˛eksza ze strat została dzi˛eki mnie wynagrodzona.
Tak. Zagin˛eli´smy, a ty nas odnalazłe´s. Byli´smy ´slepi i dzi˛eki tobie przejrzeli´smy na
oczy. Tak si˛e składa, ˙ze nie mo˙zesz tu długo pozosta´c, a zatem. . .
Czego oczekujesz?
Twojej opowie´sci.
Tym w istocie jestem, prawda? Moj ˛
a własn ˛
a opowie´sci ˛
a. Zgoda, b˛ed˛e opowiada´c,
ale to długa historia. Mam j ˛
a przedstawi´c w cało´sci?
Zacznij od pocz ˛
atku i nie przerywaj, a˙z sko´nczysz. A˙z nadejdzie kres twojej historii.
9
Od pocz ˛
atku. . . Skoro uto˙zsamiłem si˛e ze swoj ˛
a opowie´sci ˛
a, zapewne i dla mnie
istnieje pocz ˛
atek. Czy mam zacz ˛
a´c od chwili narodzin? Czy one stanowi ˛
a pocz ˛
atek?
Mógłbym powiedzie´c najpierw o twojej srebrnej r˛ekawicy; o srebrnej r˛ekawicy i ku-
li. . . Zaczn˛e jednak od Małego Domostwa i opowiem, jak si˛e dowiedziałem o istnieniu
takich przedmiotów; w ten sposób pocz ˛
atek b˛edzie równie˙z ko´ncem. Zreszt ˛
a i tak powi-
nienem opisa´c najpierw Małe Domostwo, bo stamt ˛
ad wyszedłem i tam spodziewam si˛e
zako´nczy´c w˛edrówk˛e. Na dobr ˛
a spraw˛e przez cały czas jestem w Małym Domostwie.
Tam jest moje miejsce; jego istota stanowi zarazem esencj˛e mnie samego. Gdy mówi˛e
o sobie, zazwyczaj mam tak˙ze w pami˛eci Małe Domostwo. Nie potrafi˛e go dokładnie
opisa´c, bo z moj ˛
a przemian ˛
a i ono si˛e zmieniło. Gdy stałem si˛e inny, zostało we mnie
przekształcone. Z drugiej strony jednak, kiedy ci o sobie opowiem, zrozumiesz, czym
jest Domostwo, a raczej, jakie mo˙ze by´c.
Przyszedłem na ´swiat w pokoju mbaby — matki mojej matki. Zgodnie z obycza-
jem sp˛edziłem tam najwcze´sniejsze dzieci´nstwo. Pokój mbaby pami˛etam lepiej ni˙z in-
ne z tysi˛ecy pomieszcze´n Małego Domostwa. To było jedyne miejsce, które pozostało
niezmienione; jego ´sciany zawsze wygl ˛
adały tak samo, chocia˙z w miar˛e jak rosłem po-
10
zornie si˛e przemieszczało, bo s ˛
asiednie pokoje i ´sciany podlegały ustawicznym przesu-
ni˛eciom. Mieszkanie mbaby nie było tak stare jak pierwotne gniazdo, wzniesione przez
´swi˛etego Andy’ego — serce Małego Domostwa, pełne ciasnych klitek z szarych blo-
ków porowatego kamienia aniołów, gdzie skrywano wszelkie tajemnice. Pokój mbaby
nie przypominał równie˙z znajduj ˛
acych si˛e na obrze˙zach Małego Domostwa ´swietlistych
nierealnych komnat o widmowych ´scianach, które zmieniały si˛e co dnia i harmonijnie
ł ˛
aczyły z otoczeniem. Mbaba mieszkała po stronie poranka, niedaleko ´scie˙zki; ´sciany
pokoju były drewniane, a glinian ˛
a podłog˛e okrywały szmaciane chodniki; pełzało po
niej mnóstwo ˙zuków, raz nawet przypl ˛
atał si˛e czarny w ˛
a˙z i mieszkał tam przez dziewi˛e´c
dni. Słoneczny blask od wczesnego ranka, jak fala wpadał ´swietlikami do pomiesz-
czenia; znikał po południu, nim zapalono lampy. Do mbaby mo˙zna było zajrze´c od
zewn ˛
atrz, bo nad jej pokojem była kopułka z otworami na bokach i pomalowanymi na
czerwono okiennicami, które trzaskały szarpane wiatrem.
Przyszedłem na ´swiat po południu; ko´nczył si˛e listopad. Niemal wszyscy mieszka´n-
cy powrócili ju˙z do ciepłych pieleszy Małego Domostwa; na zewn ˛
atrz pozostała zaled-
wie garstka. Zgromadzono wszelkie zapasy na zim˛e, du˙zo chleba ´swi˛etej Bei i zwykłej
11
˙zywno´sci. Moja matka przesiadywała u mbaby; towarzystwa dotrzymywała im Salwa
´Smiechu, gaw˛edziarka i ceniona znachorka w jednej osobie. Chrupały włoskie orzechy,
popijaj ˛
ac je wod ˛
a z sokiem malinowym, gdy zacz ˛
ał si˛e poród. Tak mówiono.
Imi˛e nadane mi przez gaw˛edziark˛e brzmiało Potok Słów. Nazwała mnie tak, bo
z pocz ˛
atkiem zimy szybciej rw ˛
a potoki i wiatr silniej dmie w´sród pustych łodyg.
Wywodz˛e si˛e z linii, której znakiem jest Dło´n; nasz patron to ´swi˛ety Roy oraz ´swi˛ety
Dean. Wiele osób z naszej linii nosi imiona zwi ˛
azane z mow ˛
a. Matka nazywa si˛e Jedno
Słowo, mbaba za´s ma na imi˛e Taka Mowa.
Bywaj ˛
a tak˙ze odniesienia do r ˛
ak i dłoni — na przykład Siedmior˛eki albo Kciuk.
W mojej relacji Małe Domostwo b˛edzie przedstawione tak, jak widzi je linia Dłoni.
Narrator spod znaku Li´scia albo Ko´sci przedstawiłby odmienn ˛
a wizj˛e.
Srebrna kula i r˛ekawica. . . Miałem wtedy siedem lat. Był listopad. Pami˛etam dosko-
nale, bo tamtego dnia po raz pierwszy w ˙zyciu stan ˛
ałem przed gaw˛edziark ˛
a, co spotyka
ka˙zdego siedmiolatka, mniej wi˛ecej w rocznic˛e narodzin.
Okiennice w kopule nad pokojem mbaby postukiwały cicho. Zadarłem głow˛e, by
popatrze´c jak mbaba zsuwa si˛e po sznurowej drabince, wisz ˛
acej u otworu wyci˛etego
12
w kolistym sklepieniu. Karmiła ptaki. W promieniach sło´nca wróble pofrun˛eły za ni ˛
a
do pokoju z gło´snym trzepotem skrzydeł; ich białe odchody plamiły szmaciane chodniki
rozci ˛
agni˛ete na podłodze. Dzie´n był chłodny i dlatego mbaba opatuliła głow˛e włochat ˛
a
chust ˛
a, obszyt ˛
a fr˛edzlami. Stopy miała bose, ale ozdobione pier´scieniami.
Matka powiedziała mi, ˙ze mbaba coraz bardziej zamyka si˛e w sobie, jak cz˛esto by-
wa ze starymi lud´zmi. Miała racj˛e; z dzieci´nstwa pami˛etam, ˙ze mbaba sp˛edzała coraz
wi˛ecej czasu w swoim pokoju. W gruncie rzeczy nie była jednak sama, bo pod ´sciana-
mi stały kufry i komody oznaczone wyobra˙zeniem Dłoni — własno´s´c ziomków z na-
szej linii, powierzona mbabie. Te rze´zbione skrzynie przypominały. . . plastry miodu.
Stanowi ˛
a obraz Małego Domostwa — stłoczone ciasno, pełne tajemnic i niezwykłych
opowie´sci. Ka˙zda z niezliczonych szuflad jest opatrzona znakiem i ozdobiona rze´zbio-
nym wzorem — zale˙znie od rodzaju ukrytych w ´srodku przedmiotów. Kufry powstały,
by chroni´c sw ˛
a zawarto´s´c. . . a tak˙ze legendy o zagadkowych przedmiotach trzymanych
w Małym Domostwie, o ich przeznaczeniu i tajemnej wymowie. Mbaba nie była samot-
na, bo miała przy sobie mnóstwo pami ˛
atek, zamkni˛etych w szufladach kufrów i komód
opatrzonych znakiem Dłoni.
13
Le˙załem goły pod ci˛e˙zkim kocem na posłaniu mbaby. Obserwowałem j ˛
a, słuchałem,
jak mamrocze do siebie, kr ˛
a˙z ˛
ac po mieszkaniu z palcem przy zapadni˛etych bezz˛ebnych
ustach; chyba próbowała co´s sobie przypomnie´c. Po chwili zrezygnowała i si˛egn˛eła po
fajk˛e. Ma w swoim pokoju star ˛
a, bardzo pi˛ekn ˛
a fajk˛e z zielonego szkła, uformowan ˛
a
w kształt cebuli i zawieszon ˛
a na ła´ncuchach pod kopułowym sklepieniem. Odchodzi
od niej pi˛e´c zwisaj ˛
acych lu´zno, gi˛etkich jak w˛e˙ze, cybuchów o jaskrawych barwach.
Góruje nad nimi metalowa kula w kształcie głowy ´swi˛etej Bei; w otwarte usta wsuwa
si˛e kostki odkrytego przez ni ˛
a chleba.
Mbaba trzymała w palcach płon ˛
ac ˛
a zapałk˛e, a drug ˛
a r˛ek ˛
a wkładała turkusowe okru-
chy chleba wyj˛ete z baryłki. Przytkn˛eła do nich zapałk˛e, si˛egn˛eła po jeden z cybuchów
i dmuchn˛eła w ustnik. Ciemny p˛echerzyk uniósł si˛e z dna wodnej fajki i dotarł na po-
wierzchni˛e, a z metalowych ust wydobyła si˛e smuga dymu. Szerokie ró˙zowe pasma
oplotły ła´ncuch, ulatuj ˛
ac w gór˛e ku sklepieniu. Posta´c mbaby gin˛eła w ró˙zanej mgle;
smugi dymu wydobywały si˛e z jej ust i nozdrzy. Przyjemny jest aromat chleba ´swi˛e-
tej Bei — lekki i korzenny, zalatuj ˛
acy spalenizn ˛
a i łagodny. . . to wo´n o wielu ró˙znych
nutach. Na j˛ezyku czuje si˛e smak inny od zapachu, jakby si˛e próbowało. . . wszystkie-
14
go. Mo˙zna go porówna´c z czymkolwiek. . . ze wszystkim. To smak jedzenia: suszo-
nych owoców, kwaskowatych ziół, orzechów laskowych, niekiedy w˛egla drzewnego al-
bo mlecza, odnó˙zy konika polnego, ziemi, jesiennego poranka, ´sniegu. My´slałem o tym,
wci ˛
agaj ˛
ac dym w nozdrza; zerwałem si˛e z łó˙zka i owini˛ety kocem pobiegłem boso po
zimnej podłodze ku mbabie, z u´smiechem kiwaj ˛
acej na mnie r˛ek ˛
a. Przytuliłem si˛e do
niej. Chrz ˛
akn˛eła, si˛egaj ˛
ac po mój cybuch. Mbaba, moja matka i ja siedzieli´smy tak,
pal ˛
ac i rozmawiaj ˛
ac.
— Kiedy´smy w˛edrowali. . . — powiedziała mbaba, a ja stłumiłem chichot, bo wie-
działem, jak ˛
a histori˛e zamierza mi przypomnie´c. Tamtego ranka miała ich do wyboru
tyle, co przedmiotów ukrytych w rze´zbionych skrzyniach, wybrała jednak opowie´s´c
z czasów w˛edrówki.
— Kiedy´smy jeszcze w˛edrowali, bardzo dawno temu. . . tak dawno, ˙ze nie było
wówczas mowy o ˙zyciu podobnym do obecnego, ani o naszych liniach, ani o powstaniu
Małego Domostwa. . . Tak czy inaczej, ´swi˛ety Andy pewnego dnia opadł z sił. Sied-
miokro´c tak si˛e zatracił, kiedy´smy w˛edrowali, a moja opowie´s´c dotyczy jednej z owych
chwil. Osłabł, bo ci ˛
agn ˛
ał wóz ´swi˛etego Roya, załadowany skarbami z Wielkiego Domo-
15
stwa. Rozpalono ogniska, przy których grzali si˛e ludzie. Zadziwieni, ci ˛
agn˛eli tłumnie do
wozu ´swi˛etego Andy’ego, chocia˙z do zamkni˛etych na głucho szuflad i tak nie mogli si˛e
dosta´c. ´Swi˛ety Andy ch˛etnie posiedziałby w cieple i co´s przek ˛
asił, lecz nie miał chwi-
li spokoju, bo gromady ciekawskich przychodziły ogl ˛
ada´c niezwykły wóz. W ko´ncu
rzekł:
— Je´sli mi pozwolicie usi ˛
a´s´c na chwil˛e i nieco odetchn ˛
a´c, dla waszej uciechy po-
staram si˛e uczyni´c cud.
Na te słowa gapie pozwolili, by usiadł, lecz nie dali mu jadła ni napoju. Znu˙zony
czekaniem na odruch dobrej woli uznał, ˙ze tylko cud mo˙ze poprawi´c nastrój.
Pierwszy raz zebrał si˛e w sobie, by to uczyni´c. Wyci ˛
agn ˛
ał z szuflady srebrzyst ˛
a r˛e-
kawic˛e, która zacz˛eła cicho popiskiwa´c, ledwie j ˛
a wci ˛
agn ˛
ał na dło´n; potem wydobył
gałk˛e wydaj ˛
ac ˛
a podobne d´zwi˛eki. Pokazał ciekawskim te przedmioty, które wzbudziły
ogólne zainteresowanie. Tak mi si˛e przynajmniej wydaje. ´Swi˛ety Andy z całej siły ci-
sn ˛
ał graj ˛
ac ˛
a gałk˛e w nocn ˛
a ciemno´s´c. Wszyscy słyszeli, jak metal obija si˛e o gał˛ezie
drzew. ´Swi ˛
atobliwy człowiek nie opu´scił ur˛ekawicznionej dłoni. Wkrótce gałka powró-
ciła i wyl ˛
adowała na r˛ekawicy ´swi˛etego lekko niczym ptak. Wszyscy osłupieli. ´Swi˛ety
16
Andy rzucał gałk ˛
a raz po raz, a gapie klaskali i gwizdali. Za ka˙zdym razem długo jednak
trzeba było czeka´c na powrót srebrzystego pocisku; gwizdy i oklaski cichły z wolna, a˙z
w ko´ncu ludzie oznajmili:
— Znudził nas twój cud. Poka˙z co´s innego. — ´Swi˛ety Andy przeczuwał, ˙ze niejedn ˛
a
sztuczk˛e mógłby wykona´c, u˙zywaj ˛
ac srebrzystej r˛ekawicy i połyskliwej gałki, ale nie
miał poj˛ecia, jak si˛e do tego zabra´c. Widzowie szturchali go kijami i rzucali zło´sliwe
uwagi. W ko´ncu schował r˛ekawic˛e i gałk˛e, a potem oznajmił:
— Uczyni˛e wnet inny cud. Zobaczycie na własne oczy bezz˛ebnego człowieka, który
je surowe mi˛eso. — Otworzył szeroko usta, by wszyscy si˛e przekonali, ˙ze nie ma ani
jednego z˛eba. Sama wygl ˛
adam teraz jak ´swi˛ety Andy.
Ludzie uznali, ˙ze pokaz zapowiada si˛e ciekawie. Była tylko jedna trudno´s´c: nie mieli
surowego mi˛esa. Andy bardzo zgłodniał, tote˙z odparł skwapliwie, ˙ze zadowoli si˛e go-
towanym. Gapie przynie´sli jadło i postawili je przed ´swi ˛
atobliwym m˛e˙zem, który nagle
otworzył szeroko usta i pokazał gapiom pi˛ekne, mocne, białe z˛ebiska. Szarpał i ˙zuł mi˛e-
so, kłapi ˛
ac szcz˛ekami i zgrzytaj ˛
ac gło´sno od czasu do czasu, by gapie wszystko słyszeli
i widzieli.
17
Gdy zjadł, co mu dano, podniósł si˛e i wyszedł, nim widzowie ochłon˛eli ze zdu-
mienia. Nie było ono jednak tak wielkie, by ich powstrzymało od zabrania srebrzystej
r˛ekawicy i gałki. Dlatego nie mog˛e wam ich pokaza´c na dowód, ˙ze mówi˛e prawd˛e. Co´s
si˛e jednak zachowało.
Pod koniec opowie´sci mbaba zwykle wstawała i z oczyma utkwionymi
w szufladkach podchodziła do rze´zbionej komody; wodziła po niej opuszkami palców,
a˙z trafiła na odpowiedni znak. Tym razem wyci ˛
agn˛eła drewnian ˛
a szkatułk˛e w kształcie
ust. Rozpromieniła si˛e, wydobywszy pi˛ekne, l´sni ˛
ace, białe z˛eby ´swi˛etego.
— Sztuczna szcz˛eka — wyja´sniła. — Wszystkim pasuje. — Wło˙zyła cudo do ust
i przesun˛eła j˛ezykiem na wła´sciwe miejsce. Wyszczerzyła z˛eby, abym mógł je dokładnie
obejrze´c.
— Taki to był cud — dodała na koniec. — ´Swi˛ety Andy u˙zył sztucznej szcz˛eki,
wiekowej jak inne przedmioty w moim pokoju. A jednak wygl ˛
ada jak nowa.
18
*
*
*
To si˛e zdarzyło w siódm ˛
a rocznic˛e moich narodzin. Prawie dziesi˛e´c lat temu. . . O co
chodzi?
Mniejsza z tym. Mów dalej, prosz˛e.
Co ci˛e zaskoczyło w mojej opowie´sci?
Mów dalej.
A zatem. . . Siódma rocznica. Co siedem lat odwiedzamy gaw˛edziark˛e obeznan ˛
a ze
sprawami naszej linii, by przyjrzała si˛e zawarto´sci Archiwum i sprawdziła, co z nas
wyrosło. Nie mam poj˛ecia, czemu wybrano siódemk˛e oraz jej wielokrotno´sci. Mo˙ze
dlatego, ˙ze cyfra siedem wyst˛epuje w rozmaitych wyliczankach. Prze˙zyłem dwie sió-
demki z okładem i z własnego do´swiadczenia mog˛e powiedzie´c, ˙ze w przełomowym
roku człowiek si˛e zmienia. . . jest bardziej sob ˛
a. Mi˛edzy rocznicami chodzimy niekiedy
do gaw˛edziarki po wsparcie w trudnej chwili lub pomoc w zrozumieniu samego siebie;
zwyczajowo ka˙zdy udaje si˛e do niej, ledwie sko´nczy lat siedem, czterna´scie, dwadzie-
´scia jeden, dwadzie´scia osiem. Ostatni rok pierwszej siódemki to czas ró˙zy.
19
Skoro mam wyja´sni´c, co to za pora, musz˛e najpierw wspomnie´c o czwórdzbankach,
o doktor Boots i jej Rejestrze, o Przymierzu, katastrofie i zniszczeniu ´swiata aniołów. . .
Mo˙ze ta moja opowie´s´c w ogóle nie ma pocz ˛
atku?
DRUGA FASETA
Gaw˛edziarka, do której mbaba mnie zaprowadziła, miała na imi˛e Barwa Czerwieni.
Przyja´zniły si˛e od dziecka. Mbaba wspomniała, ˙ze Barwa Czerwieni w młodo´sci była
przypisana do linii Wody i nazywała si˛e Wichura. Dopiero gdy zmieniła imi˛e, zacz˛eła
poznawa´c Archiwum i została gaw˛edziark ˛
a.
— Nie znała wówczas sekretów naszej linii — tłumaczyła mbaba, przygotowuj ˛
ac
mnie do tego spotkania. Jej oddech zmieniał si˛e w delikatn ˛
a biał ˛
a mgiełk˛e. — Dopiero
kilka lat temu wzi˛eła si˛e za jej studiowanie.
— Od moich narodzin?
21
— Na dobr ˛
a spraw˛e zajmowała si˛e tym ju˙z wcze´sniej — odparła mbaba. — Nie
jest to jednak odległa przeszło´s´c. — Byli´smy gotowi do wej´scia. — Tak czy inaczej,
wszyscy powiadaj ˛
a, ˙ze jest bardzo m ˛
adra i doskonale zna wszelkie tajemnice linii Dłoni.
— Jakie tajemnice?
— Na przykład twoje! — Mbaba poci ˛
agn˛eła mnie za ucho. — Kto jak kto, ale ty
powiniene´s to rozumie´c.
Gdy wyszli´smy z pokoju, dodała:
— Barwa Czerwieni mieszka obok ´Scie˙zki. Lubi przysłuchiwa´c si˛e krokom prze-
chodniów mijaj ˛
acych jej pokoje.
´Swi˛ety Roy (mam rzecz jasna na my´sli Roya Mniejszego, a nie Roya Wielkiego)
powiedział, ˙ze ´Scie˙zka sama układa si˛e pod stopami. Małe Domostwo rozrastało si˛e
stopniowo. Wokół starego gniazda powstawały z latami du˙ze i małe pomieszczenia zł ˛
a-
czone ´scianami jak w plastrze miodu, lecz nie tak regularne. Domostwo zajmowało sto-
ki wzgórz i brzegi strumienia; były tam schody i w ˛
askie korytarze. Pokoje ró˙zniły si˛e
kształtem i wielko´sci ˛
a; nie było dwu takich samych. W ogromnych pomieszczeniach
stały rz˛edy kolumn, w małych połyskiwały zwierciadła; tysi ˛
ace wariantów. Dawne, nie-
22
zmienne komnaty w ´srodku domostwa, nowe i niestałe u jego kra´nców. ´Scie˙zka biegła
spiralnie przez najstarsze pomieszczenia ku ´srodkowym pokojom, a potem dalej, na ze-
wn ˛
atrz, ku osikowym gajom, gdzie linia Klamry miała swoje drzwi po wieczornej stro-
nie. Z Małego Domostwa mo˙zna było wyj´s´c tylko ´Scie˙zk ˛
a. Trzeba si˛e tam urodzi´c, by
trafi´c do ´srodka. ´Scie˙zka z pozoru niczym si˛e nie ró˙zni od swego otoczenia; sama ukła-
da si˛e pod stopami. Ta nazwa oznacza szlak biegn ˛
acy przez wszystkie pomieszczenia.
Jedno przechodzi w drugie; kto nie wie, jak biegnie ´Scie˙zka, mo˙ze bł ˛
adzi´c w niesko´n-
czono´s´c.
Do mieszkania Barwy Czerwieni szło si˛e długo, ci ˛
agle w stron˛e dawnego gniazda.
Wiekowe komnaty o ´scianach z kamienia były chłodne latem, ciepłe i przytulne zim ˛
a.
Tu przesiadywały gaw˛edziarki, ´sledz ˛
ac bieg swych linii i plot ˛
ac z nich paj˛ecz ˛
a sie´c, któ-
ra ogarniała całe domostwo. W komnacie gaw˛edziarki panował półmrok. Nie wida´c tam
nieba jak u mbaby. W dachu otwierały si˛e w ˛
askie ´swietliki wypełnione jasnozielonym
szkłem; mnóstwo w nim było powietrznych p˛echerzyków. Mbaba poło˙zyła mi r˛ek˛e na
ramieniu i dono´snym głosem zawołała po imieniu Barw˛e Czerwieni. Ze ´srodka dobiegł
´smiech, a mo˙ze pokasływanie. Mbaba wci ˛
agn˛eła mnie do pokoju.
23
Po raz pierwszy byłem w tak starej komnacie. ´Sciany wzniesiono z bloków szarego
kamienia zwanego przez nas anielskim. Niektóre zostały starannie obrobione; owal-
ne prze´swity (podobno ka˙zdy z kamiennych bloków ma w ´srodku taki otwór) tworzy-
ły cztery okienka. ´Swiatło wpadaj ˛
ace przez szklane tafle sufitu pozwalało dostrzec za
oknami małe kaskady spi˛etrzonych wód strumienia.
Mbaba pomogła mi wygodnie usi ˛
a´s´c. Starałem si˛e zachowa´c spokój. Czekałem, co
b˛edzie dalej. Barwa Czerwieni wyszła z s ˛
asiedniego pomieszczenia, spojrzała na mba-
b˛e i wybuchn˛eła ´smiechem. Kiedy uniosła ramiona w powitalnym ge´scie, bransolety
zad´zwi˛eczały na przegubach r ˛
ak. Była starsza od mbaby i nosiła wielkie okulary, któ-
rych szkła połyskiwały, gdy kiwała głow ˛
a w odpowiedzi na powitalne słowa. Usiadła
naprzeciwko mnie, podci ˛
agn˛eła bose stopy i oparła ramiona na kolanach. Milczała, nie
spuszczaj ˛
ac ze mnie bystrych oczu ukrytych za l´sni ˛
acymi okularami. Kiedy si˛e wreszcie
odezwała, słowa wypowiadane d´zwi˛ecznym i umiej˛etnie modulowanym głosem płyn˛eły
niespiesznie jak krople oliwy. Nie wszystkie potrafiłem zrozumie´c.
Podczas rozmowy Barwa Czerwieni wyci ˛
agn˛eła z sakiewki gar´s´c okruchów chleba
´swi˛etej Bei i owin˛eła je niebiesk ˛
a bibułk ˛
a; po chwili trzymała w palcach grubego skr˛eta.
24
Z kieszeni wyj˛eła dług ˛
a zapałk˛e i skin˛eła na mnie, ˙zebym usiadł obok niej. Podszedłem
z oci ˛
aganiem, chocia˙z mbaba wykonała ponaglaj ˛
acy gest. Barwa Czerwieni podała mi
zapałk˛e i patrzyła z uwag ˛
a, jak pocieram j ˛
a o chropowaty kamie´n i, trzymaj ˛
ac dre-
wienko obiema r˛ekami, przypalam jej skr˛eta. Wyd˛ete policzki gaw˛edziarki zapadły si˛e,
gdy hała´sliwie wydmuchn˛eła ró˙zowy obłoczek. Szczere i przyjazne zaciekawienie w jej
wzroku sprawiło, ˙ze si˛e zarumieniłem i u´smiechn ˛
ałem jednocze´snie.
— Witaj — rzuciła, pal ˛
ac chleb. — Miły z ciebie dzieciak. Ch˛etnie z tob ˛
a porozma-
wiam. Nie zdradz˛e ci wszystkich tajemnic, ale jestem pomocna i wyrozumiała. Nie ma
powodu do obaw. Wiem, ˙ze czujesz si˛e dziwnie, ale wkrótce dojdziemy do porozumie-
nia i na pewno si˛e zaprzyja´znimy. . .
Nie. . . jasne, ˙ze nie mówiła takich rzeczy, ale dała mi to do zrozumienia w chwi-
li, gdy si˛e przywitali´smy, bo u˙zywała prawdziwej mowy, a w tej dziedzinie nie miała
sobie równych; jako prawdziwa mistrzyni nie była w stanie zwodzi´c nawet takiego pro-
staczka jak ja. Oczywi´scie mało wówczas z tego rozumiałem, a o pewnych sprawach
wspomnianych przez gaw˛edziark˛e i mbab˛e nie mogłem wcze´sniej nawet słysze´c.
— Nie jeste´s prawdomówc ˛
a — stwierdziła Barwa Czerwieni.
25
— Nie — odparłem.
— Wkrótce nim zostaniesz. — Poło˙zyła mi dło´n na ramieniu i uniosła g˛este brwi. —
Potok; tak ci˛e b˛ed˛e nazywała. Zbyt długo trzeba mle´c ozorem, by wymówi´c pełne
imi˛e. — Parskn˛eła ´smiechem. Zabawne wyra˙zenie: mle´c ozorem. Zamieniła kilka słów
z mbab ˛
a, daj ˛
ac jej do zrozumienia, ˙ze chce ze mn ˛
a porozmawia´c na osobno´sci. Gdy zo-
stali´smy sami, zgasiła skr˛eta i skin˛eła, daj ˛
ac znak, ˙zebym poszedł za ni ˛
a do s ˛
asiedniego
pokoju.
— Twoja mbaba bardzo ci˛e chwali — stwierdziła, wyjmuj ˛
ac z komody mał ˛
a w ˛
ask ˛
a
szkatułk˛e, która mie´sciła si˛e na pomarszczonej dłoni. Otworzyła j ˛
a. W ´srodku znaj-
dowały si˛e cztery zaokr ˛
aglone flakoniki z por˛ecznymi zatyczkami. Ka˙zdy był innego
koloru: pierwszy czarny, drugi srebrzysty, trzeci biały jak naga ko´s´c, a czwarty bł˛ekitny
jak niebo o zachodzie w ´srodku zimy. — Mbaba twierdzi, ˙ze lubisz opowie´sci.
— Tak.
— Znam ich mnóstwo — odparła łagodnie, a zarazem powa˙znie, jej oczy spogl ˛
a-
dały na mnie bystro zza połyskliwych szkieł. — Wszystkie s ˛
a prawdziwe. — Oboje
skwitowali´smy te słowa wybuchem ´smiechu. Dreszcz mnie przebiegł, gdy słuchałem
26
tego d´zwi˛eku; był gł˛eboki i dono´sny, ´spiewny cho´c niski. Wiedziałem ju˙z, ˙ze Barwa
Czerwieni to istota błogosławiona; mo˙ze nawet ´swi˛eta.
Czemu nazwałe´s j ˛
a błogosławion ˛
a?
Błogosławiona. . . Blask powiedział mi, ˙ze przed wiekami w obecno´sci błogosła-
wionych zamykano usta i pow´sci ˛
agano j˛ezyki. My za błogosławionych uznajemy ludzi,
przy których trudno powstrzyma´c si˛e od ´smiechu. To wszystko.
Barwa Czerwieni si˛egn˛eła po czarny flakonik, nabrała kciukiem odrobin˛e jego ró-
˙zowej zawarto´sci i dotkn˛eła palcem moich warg. Zlizałem mikstur˛e. Nie miała ˙zadnego
smaku. Gaw˛edziarka znów si˛egn˛eła do kufra i wyj˛eła kilka czarnych pudełek z prze-
gródkami oraz podłu˙zne walce z niewielkimi soczewkami. Zaniosła je do wi˛ekszego
pokoju i zmontowała starannie, umieszczaj ˛
ac pod oszklonymi ´swietlikami, tak by wal-
ce skierowane były ku białej płaszczy´znie ´sciany. Poci ˛
agn˛eła za sznurek przymocowany
do zasłony zielonkawego prze´switu; blask padł na zwierciadło umieszczone za pudełka-
mi. Promie´n skupiony na soczewce odbił si˛e i trafił do podłu˙znego walca o niewielkim
przekroju; na ´scianie zal´snił bladozielony kr ˛
ag.
27
Barwa Czerwieni nadzwyczaj ostro˙znie otworzyła podłu˙zn ˛
a szkatułk˛e i po namy-
´sle wybrała jeden z wielu umieszczonych w niej cienkich szklanych kwadracików. Gdy
popatrzyła na´n pod ´swiatło, dostrzegłem barwny wzór. Umie´sciła płytk˛e w czarnej ma-
chinie i ten sam wzór pojawił si˛e na ´scianie, znacznie powi˛ekszony i tak wyra´zny, jakby
go tam wyrysowano.
— To jest Archiwum? — wyszeptałem.
— Tak.
Wiele lat pó´zniej Blask powiedział mi, jak brzmi pełna nazwa Archiwum. Na moj ˛
a
pro´sb˛e powtarzał j ˛
a tak długo, a˙z nauczyłem si˛e formułki na pami˛e´c i sam mogłem re-
cytowa´c te słowa jak magiczne zakl˛ecie. Mruczałem je w niesko´nczono´s´c, czekaj ˛
ac, a˙z
przyjdzie sen: Zintegrowane Archiwum Uniwersalnej Kartoteki Parasocjalnych Typów
Osobowo´sci Wassera-Doziera, Wydanie Dziewi ˛
ate. Blask próbował mi wytłumaczy´c to
poj˛ecie, ale zapomniałem, o co chodziło. Nawet gaw˛edziarka, która codziennie patrzyła
na tajemnicze wzory, u˙zywała skróconej nazwy: Archiwum. Stamt ˛
ad wzi˛eły si˛e nasze
linie, chocia˙z aniołowie, jego twórcy, nie mieli o nich poj˛ecia. Archiwum jest o setki lat
starsze od linii odkrytych dopiero przez gaw˛edziarki.
28
— W dawnych czasach — tłumaczył mi Blask — Archiwum nie było ´zródłem wie-
dzy. Słu˙zyło do zaprowadzenia w niej ładu. Aniołowie wymy´slili Archiwum i wiele in-
nych rzeczy. Wprawdzie zagadnienia, które zostały dzi˛eki niemu uporz ˛
adkowane, daw-
no straciły znaczenie, ale odkryto nieznan ˛
a wcze´sniej nauk˛e o liniach. Twórcy Archi-
wum nie mieli poj˛ecia, ˙ze jest w nim zawarta. Cz˛esto tak bywa.
Przygl ˛
adałem si˛e ja´sniej ˛
acym na białej ´scianie symbolom mojej linii, która cieszy
si˛e zasłu˙zon ˛
a sław ˛
a, bo pochodzi z niej dwoje wielkich ´swi˛etych.
— Mamy w linii Dłoni par˛e ´swi˛etych patronów — oznajmiłem.
— M ˛
adry z ciebie chłopiec — odparła Barwa Czerwieni. — Masz mi chyba co´s wi˛e-
cej do powiedzenia. — Przemawiała łagodnie, ale poczułem si˛e zmieszany, bo wspo-
mniałem o rzeczach, na których słabo si˛e znałem. Uprzejmie odczekała chwil˛e w na-
dziei, ˙ze odezw˛e si˛e ponownie; skwitowała moje milczenie wybuchem ´smiechu. Zaj˛eła
si˛e przezroczami Archiwum, a po chwili zacz˛eła mówi´c, troch˛e do mnie, troch˛e do sie-
bie, o naszej linii i sposobie ˙zycia; podczas tego wywodu uj˛eła moj ˛
a dło´n. Siedzieli´smy
obok siebie na posłaniu. Nic prócz barwnego wzoru na ´scianie pokoju nie przyci ˛
agało
mego spojrzenia; nic oprócz cichego głosu Barwy Czerwieni nie było warte słuchania.
29
Bezwiednie rozchyliłem dziwnie obrzmiałe wargi, lecz niepokoj ˛
ace odczucia w ogóle
mnie nie obchodziły. Słuchałem uwa˙znie pyta´n Barwy Czerwieni oraz własnych odpo-
wiedzi, które formułowały si˛e same z siebie. Opowie´s´c gaw˛edziarki nie była zwyczajn ˛
a
relacj ˛
a; jej głos powoływał rzeczy do istnienia. Ledwie spytała o moj ˛
a matk˛e, ta stan˛eła
mi przed oczyma jak ˙zywa; byli´smy razem na dachu w´sród pszczelich uli, przykła-
dałem ucho do ´scianki, by posłucha´c jednostajnego brz˛eczenia zimuj ˛
acych w ´srodku
owadów. . . Potem Barwa Czerwieni zapytała mnie o sny i od razu ujrzałem znajome
wizje; unosiłem si˛e w powietrzu, krzyczałem z przera˙zenia i miałem zawroty głowy
po upadku. Przez cały czas zdawałem sobie spraw˛e, ˙ze słucham siedz ˛
acej obok Barwy
Czerwieni i odpowiadam na jej pytania. Pod wpływem ró˙zowej substancji (wówczas
nie miałem o tym poj˛ecia) znów prze˙zywałem zapami˛etane sytuacje, a zarazem czułem
obecno´s´c mojej rozmówczyni i jej r˛ek˛e na mojej dłoni.
Wydawało mi si˛e, ˙ze od nowa prze˙zywam całe ˙zycie, potem jednak wa˙zne z pozoru
wydarzenia straciły na znaczeniu i realna pozostała jedynie twarz siedz ˛
acej obok mnie
Barwy Czerwieni; powróciłem my´slami do komnatki, gdzie widniał na ´scianie barwny
30
wzór, i ziewn ˛
ałem nieco zaskoczony, bo poczułem si˛e tak, jakbym mocno przespał cał ˛
a
noc.
— Potoku Słów. . . — szepn˛eła do mnie Barwa Czerwieni. — Jeste´s Dłoni ˛
a, i to
podwójnie.
Nie odpowiedziałem, bo ju˙z mnie nauczono, ˙ze to jakby sekret nie wart rozgłaszania
albo co´s w rodzaju wstydliwego pi˛etna, ˙ze mój ojciec imieniem Siedmior˛eki oraz matka
wywodzili si˛e z jednej linii. Rzadko bywa, ˙ze dwoje rodziców ma identyczne pochodze-
nie. To było tak dziwne, jak zwi ˛
azek brata i siostry. Gaw˛edziarki przed tym ostrzegały;
podobno tworzy si˛e wówczas nazbyt silna wi˛e´z.
— Kiedy Siedmior˛eki zamierza wyruszy´c? — zapytała.
— Nie wiem — odparłem spokojnie, bo wcale mnie nie dziwiło, ˙ze zna jego tajem-
nic˛e; sprawiała wra˙zenie osoby, przed któr ˛
a nic si˛e nie ukryje. — Mówił, ˙ze wkrótce; to
wszystko.
— Wolałby´s, ˙zeby nie odchodził.
Zamilkłem ponownie z obawy, ˙ze słowa mnie zdradz ˛
a. Siedmior˛eki był moim naj-
lepszym przyjacielem, cho´c rzadko go widywałem. Gdy w trakcie opowie´sci lub zaba-
31
wy nagle milkł i wzdychał, a potem zaczynał mówi´c o wielkim ´swiecie, ogarniał mnie
strach. Bałem si˛e ogromu ´swiata otaczaj ˛
acego Małe Domostwo; to był obszar wielki,
pusty i nieznany; nie chciałem, by Siedmior˛eki tam przepadł.
— Czemu chce odej´s´c? — zapytałem.
— Mo˙ze pragnie zerwa´c wi˛e´z. — Barwa Czerwieni wstała. W stawach co´s jej
zatrzeszczało. Si˛egn˛eła do podłu˙znej szkatułki po nast˛epn ˛
a płytk˛e z cienkiego szkła.
Umie´sciła j ˛
a w w ˛
askim gnie´zdzie przed lusterkiem, tu˙z za pierwszym barwnym kwa-
dratem. Delikatny wzór obrazka zmienił si˛e, barwy pociemniały i nabrały gł˛ebi.
— Potoku — zacz˛eła Barwa Czerwieni, przygl ˛
adaj ˛
ac mi si˛e badawczo sennym
wzrokiem lunatyczki. — Czy wiesz, ˙ze nasze ˙zycie przybiera rozmaite formy? Mo˙ze
by´c jak gwiazda lub kr ˛
ag. Dla jednych zaczyna si˛e tam i ko´nczy tu, dla innych pocz ˛
atek
i koniec jest tym samym. ˙
Zycie bywa pełne, albo niczego w nim nie ma.
— A moje jaki przybrało kształt?
— Nie wiem — odparła spokojnie. — Z pewno´sci ˛
a inny ni˙z Siedmior˛ekiego. To
pewne. Zdrad´z mi, co b˛edziesz robi´c, gdy doro´sniesz i staniesz si˛e prawdomówc ˛
a?
32
— Chciałbym zosta´c poszukiwaczem. — Spu´sciłem głow˛e, bo mogła mnie uzna´c
za pyszałka; gdybym oznajmił, ˙ze chc˛e robi´c szkło, hodowa´c pszczoły albo zosta´c ga-
w˛edziarzem, nikt by mnie o to nie pos ˛
adził. — Chciałbym odszuka´c wszystko, co utra-
cili´smy, i przywróci´c naszej gromadzie.
— Pi˛eknie — odparła. — Pami˛etaj jednak, ˙ze w´sród rzeczy utraconych wiele było
takich, których lepiej nie szuka´c. — W jej tonie była tak˙ze zach˛eta, abym nie rezygno-
wał z tego pomysłu, bo wart jest zachodu. — Siedmior˛eki o tym wie?
— Tak.
— Co on na to?
— Jego zdaniem wszystko, co zagin˛eło, jest stracone na zawsze i znajduje si˛e w Nie-
bia´nskim Mie´scie.
Barwa Czerwieni skwitowała moje słowa wybuchem ´smiechu. A mo˙ze rozbawił j ˛
a
widoczny na ´scianie obrazek?
— Linia Dłoni — rzuciła w zadumie. Po chwili milczenia dodała: — Zrób to, Potoku
Słów. Zapytaj Siedmior˛ekiego, czy zabierze ci˛e ze sob ˛
a, gdy postanowi odej´s´c.
— A zabierze?
33
— Nie — odparła. — Nie s ˛
adz˛e. Zreszt ˛
a czas poka˙ze. Wła´snie. To najlepsze wyj-
´scie. — Wskazała obraz na ´scianie. — Tam si˛e kryje ´scie˙zka. Jej nazwa to Mały W˛ezeł.
Nie prowadzi daleko.
Zobaczyła ju˙z do´s´c; wygl ˛
adała jak obudzona ze snu. Wstała, wyj˛eła z gniazd oba
kwadraty i przetarła je starannie; si˛egn˛eła po lusterko i równie˙z je oczy´sciła. Schowa-
ła wszystko do podłu˙znego pudełka. Dostrzegłem na nim znak Dłoni, co oznaczało,
˙ze wszystkie obrazki dotyczyły mojej linii. Niewiele si˛e o niej dowiedziałem. To był
zaledwie ułamek nauki o rozmaitych wariantach losu.
— Jak. . . — wykrztusiłem, wskazuj ˛
ac pudełko. — Jak to. . .
— Kiedy do˙zyjesz mego wieku — odparła — b˛edziesz wiedział, w czym rzecz.
S ˛
adz˛e, ˙ze o to pytałe´s. — Bez po´spiechu odło˙zyła wszystko na miejsce. Podeszła do
mnie znowu i oznajmiła: — Mam tu mnóstwo przezroczystych cienkich płytek ze szkła,
takich jak te, które ci pokazałam.
— Mo˙zna by umie´sci´c trzy przed soczewk ˛
a — wtr ˛
aciłem — i sprawdzi´c, jak zare-
aguj ˛
a na ´swiatło. . .
34
— Nawet siedem lub dziesi˛e´c. . . ile chcesz, byle tylko mie´c do´s´c rozumu i od ra-
zu si˛e w tym rozezna´c — zawołała, klaszcz ˛
ac w dłonie. Ukl˛ekła i popatrzyła na mnie
z bliska. — Ka˙zdy obrazek ma nazw˛e i zawiera wiedz˛e o tobie, jako ˙ze jeste´s Dłoni ˛
a.
Umieszczony w´sród innych zmienia ich sens i wprowadza nowe znaczenia. Archiwum
to wielka m ˛
adro´s´c, Potoku, znacznie wi˛eksza od mojej.
— Jakie s ˛
a nazwy innych wzorów? — zapytałem, chocia˙z i tak by mi nie powie-
działa.
— Poznasz je z czasem, je´sli zechcesz si˛e uczy´c. Jeszcze jedno, Potoku. Masz ocho-
t˛e odwiedza´c mnie cz˛e´sciej? Kilkoro dzieci przychodzi tu czasami. Opowiadam histo-
ryjki, troch˛e rozmawiamy, pokazuj˛e im ró˙zno´sci. S ˛
adzisz, ˙ze to by ci si˛e spodobało?
Te˙z pytanie! Nie na darmo stwierdziła przed chwil ˛
a, ˙ze Dło´n to moja linia. Pokazała
mi okruchy wiedzy, której nie potrafiłem ogarn ˛
a´c.
— Tak — wykrztusiłem, maj ˛
ac nadziej˛e, ˙ze owa cz ˛
astka prawdziwej mowy, jak ˛
a
zdołałem opanowa´c, da jej odczu´c, jakie s ˛
a moje intencje.
— Doskonale. — Skóra wokół jej ukrytych za okularami oczu zmarszczyła si˛e
w u´smiechu. — Porozmawiaj z Siedmior˛ekim i rób. . . Zapami˛etaj dobrze moje sło-
35
wa. Rób wszystko, co ci powie lub ka˙ze. Potem do mnie przyjd´z. S ˛
adz˛e, ˙ze wkrótce si˛e
tu zjawisz. — Przeczesała mi palcami włosy. — Zmykaj, Potoku Słów. Pora si˛e ockn ˛
a´c.
Wkrótce powrócisz. — Dostrzegła moj ˛
a ciekawo´s´c, zakłopotanie i o˙zywienie. Dono´sny
´smiech zabrzmiał w komnacie. D´zwi˛eczało w nim echo tysi ˛
aca dawnych spraw i legen-
da odwiecznej ´swi˛eto´sci.
Mbaba nie czekała na mnie przed drzwiami. ˙
Zaden problem, skoro Barwa Czerwieni
mieszkała przy ´Scie˙zce. W Małym Domostwie wiele było nieznanych mi zakamarków,
ale nie bł ˛
adziłem, bo nogi same mnie niosły.
TRZECIA FASETA
S ˛
a w Małym Domostwie miejsca, w których stale gromadz ˛
a si˛e ludzie z jednej linii.
Jest oczywiste, ˙ze ci spod znaku Wody ci ˛
agn ˛
a nad strumie´n i mi˛edzy wierzby po stro-
nie poranka; łatwo ich przejrze´c i domy´sli´c si˛e, jak post ˛
api ˛
a. Z Dło´nmi bywa trudniej,
ale i tak wiem, gdzie ich szuka´c. Znalazłem Siedmior˛ekiego w starej, łukowato wy-
sklepionej komnacie z glinian ˛
a podłog ˛
a; sala wzniesiona po wieczornej stronie słu˙zyła
jako miejsce zgromadze´n przed setkami lat, gdy jeszcze wiecowali´smy. Tafle szkła po-
chłaniały blask zachodz ˛
acego sło´nca, które o´swietlało komnat˛e, a kł˛eby dymu niczym
37
burzowe chmury zbierały si˛e nad niewielk ˛
a hała´sliw ˛
a gromadk ˛
a pogr ˛
a˙zon ˛
a w przyjaznej
rozmowie.
Same Dłonie. Nie nale˙zy s ˛
adzi´c, jakoby stanowili zamkni˛ety kr ˛
ag, ale problem
w tym, ˙ze innych nudz ˛
a ich długie rozmowy pełne zawiłych okre´sle´n, wtr˛etów i dy-
gresji, zwanych przez nas w˛e˙zowymi dło´nmi, oraz wieloznacznych dowcipów, które
bawi ˛
a tylko nielicznych. Ludzie wol ˛
a robi´c swoje; ja równie˙z.
Wstydziłem si˛e mówi´c przy wszystkich i dlatego poprosiłem Siedmior˛ekiego, ˙zeby-
´smy porozmawiali na osobno´sci. Rzucił mi badawcze spojrzenie i u´smiechn ˛
ał si˛e, ale
w moich słowach było tyle powagi, ˙ze podniósł si˛e, wymamrotał jakie´s usprawiedliwie-
nie; stan˛eli´smy za jedn ˛
a z ustawionych promieni´scie belek podtrzymuj ˛
acych szklany
dach. Siedmior˛eki dziwnie si˛e u´smiechał, bo Dłonie s ˛
a zakłopotane, ilekro´c maj ˛
a do
czynienia z intryg ˛
a czy tajemnic ˛
a, a tak˙ze wówczas kiedy zamiast ogólnych uwag sły-
sz ˛
a pytania dotycz ˛
ace ich samych. Dlatego mój głos brzmiał cicho i apatycznie.
— Gdy b˛edziesz opuszczał Małe Domostwo, zabierzesz mnie ze sob ˛
a? — wykrztu-
siłem z trudem, jakby co´s utkwiło mi w gardle; starałem si˛e u˙zywa´c prawdziwej mowy,
cho´c jeszcze słabo j ˛
a znałem.
38
— Kto wie, młody człowieku — odparł Siedmior˛eki. Wiedziałem, ˙ze z tym człowie-
kiem to ˙zart, lecz pochlebiało mi takie okre´slenie. Siedmior˛eki owin ˛
ał si˛e szat ˛
a i usiadł
oparty plecami o kolumn˛e. Zawsze układał łokcie na kolanach, a długie r˛ece zwisały
swobodnie; zaciskał palce wokół kciuka drugiej r˛eki; na´sladowałem ten gest.
Patrzył na mnie, w zamy´sleniu kiwaj ˛
ac głow ˛
a. Czekał, a˙z zapytam powtórnie, bo
wówczas łatwiej byłoby mu zgadn ˛
a´c, do czego zmierzam. Milczałem. Barwa Czerwieni
uznała, ˙ze powinienem zapyta´c, chocia˙z nie s ˛
adziła, by mnie zabrał; czekałem wi˛ec na
odpowied´z.
— Posłuchaj, co my´sl˛e — odezwał si˛e w ko´ncu. — Zapewne niepr˛edko zdecyduj˛e
si˛e wyruszy´c. Trzeba. . . no wiesz, przygotowania wymagaj ˛
a czasu. Mo˙ze kiedy nadej-
dzie dla mnie odpowiednia pora, ty równie˙z b˛edziesz gotowy do drogi.
Te słowa zawierały ukryte znaczenie. Jako pocz ˛
atkuj ˛
acy prawdomówca z łatwo´sci ˛
a
je wychwyciłem, ale zbyt mało umiałem, by wiedzie´c, w czym rzecz. Ojciec wyci ˛
agn ˛
ał
r˛ek˛e i poklepał mnie lekko po udzie.
— My´sl˛e jednak — dodał — ˙ze skoro zamierzamy kiedy´s wyruszy´c, ju˙z teraz trzeba
zacz ˛
a´c przygotowania. Mam pomysł. Na pocz ˛
atek odb˛edziemy razem mał ˛
a wycieczk˛e.
39
— Wycieczk˛e?
— Tak. Powłóczymy si˛e troch˛e. To ´swietna zaprawa. Widziałe´s drog˛e?
— Nie.
— A chciałby´s?
W milczeniu wzruszyłem ramionami, daj ˛
ac do zrozumienia, ˙ze mog˛e tam i´s´c skoro
tego ode mnie oczekuje.
— Popro´s mbab˛e o pozwolenie — dodał Siedmior˛eki. — Je˙zeli si˛e zgodzi, a chyba
tak b˛edzie, wyruszymy jutro, o ile nie przeszkodzi nam deszcz albo co´s w tym rodzaju.
Przyjd˛e po ciebie z samego rana.
Barwa Czerwieni powiedziała, ˙ze mam zrobi´c dokładnie to, co mi ka˙ze Siedmior˛e-
ki; w ˛
atpiła, by chciał mnie zabra´c na wypraw˛e, ale nie usłyszałem zdecydowanej odmo-
wy. Nale˙zało si˛e cieszy´c, tote˙z z rado´sci ˛
a czekałem na wycieczk˛e stanowi ˛
ac ˛
a pocz ˛
atek
wspólnych przygotowa´n, byłem jednak zakłopotany i niepewny. Tak si˛e dzieje, gdy ł ˛
a-
czy nas z innymi silna wi˛e´z; najprostsze sprawy zdaj ˛
a si˛e wówczas bardzo skompliko-
wane.
40
Taki oto splot wydarze´n sprawił, ˙ze nast˛epnego dnia przyszło mi wdrapa´c si˛e na
most wiod ˛
acy przez rzek˛e zwan ˛
a Tamt ˛
a Rzek ˛
a; był to wła´sciwie szkielet mostu z prze-
rdzewiałych ˙zelaznych belek. Prawdziwy most z drog ˛
a, po której mo˙zna spokojnie cho-
dzi´c, zawalił si˛e, nim przyszedłem na ´swiat. Poprzedniej nocy był przymrozek i dlatego
zimny wiatr hulał nad wod ˛
a.
St ˛
apali´smy ostro˙znie z belki na belk˛e, patrz ˛
ac w dół albo odwracaj ˛
ac wzrok od ciem-
nych i gro´znych fal widocznych mi˛edzy ˙zelastwem. Wiekowy metal skrzypiał i j˛eczał
pod naporem coraz silniejszego wiatru. Szedłem za Siedmior˛ekim, zaciskaj ˛
ac palce na
belkach, których on si˛e chwytał. Ramiona i ubranie pokryła gruba warstwa brudu i rdza-
wego pyłu; dłonie miałem zgrabiałe od chłodnego metalu.
Przed nami pojawiła si˛e spora wyrwa. Siedmior˛eki wyprzedził mnie, by na ni ˛
a po-
patrze´c. Wkrótce most nie b˛edzie si˛e nadawa´c do u˙zytku; jedna z belek odpadła, a cała
konstrukcja wkrótce si˛e zawali. Targane wiatrem długie włosy spadały ojcu na twarz;
furkotały na wietrze szerokie, podwini˛ete wysoko r˛ekawy jego szaty, gdy zamy´slony
spogl ˛
adał w gór˛e i w dół; most skrzypiał i kołysał si˛e, a w dole burzyły si˛e fale. Sied-
41
mior˛eki popatrzył na mnie z u´smiechem, zatarł dłonie, podmuchał w nie, napi ˛
ał mi˛e´snie
i skoczył.
Chyba krzykn ˛
ałem. Siedmior˛eki obj ˛
ał ramionami metalowy pal i przywarł do niego;
przesun ˛
ał dło´n, by wzmocni´c uchwyt i stan ˛
ał twarz ˛
a do mnie. Nierówny oddech unosił
mu pier´s, a twarz była czerwona od rdzy.
— ´Smiało, Potoku, skacz — rzucił, sapi ˛
ac gło´sno. Stałem bez ruchu, nie odrywaj ˛
ac
od niego wzroku. Usiadł na ˙zelaznej szynie i splótł pod ni ˛
a stopy. — Siadaj — rozka-
zał; tym razem posłuchałem. Byłem ni˙zszy, wi˛ec nogi zwisały mi lu´zno. Siedmior˛eki
wyci ˛
agn ˛
ał długie ramiona i wielkie dłonie, daj ˛
ac mi znak, ˙zebym si˛e ku niemu pochylił.
Chwyciłem go za nadgarstki i na dany znak rzuciłem si˛e do przodu. Spojrzenie utkwi-
łem w ˙zelastwie, by nie patrze´c na fale. Przeleciałem nad wyrw ˛
a, co´s uderzyło mnie
w rami˛e i poci ˛
agn˛eło w gór˛e; stopa dotkn˛eła metalowej belki i zsun˛eła si˛e po niej. Przez
chwil˛e próbowałem odzyska´c równowag˛e z twarz ˛
a przytulon ˛
a do torsu Siedmior˛ekiego;
obejmowałem go tak długo, a˙z poczułem, ˙ze stoj˛e pewnie. Nawet wówczas kurczowo
zaciskałem dłonie wokół nadgarstków ojca. Słyszałem jego ´smiech, spogl ˛
adałem z bli-
42
ska w szerok ˛
a, rozradowan ˛
a twarz i chichotałem, sapi ˛
ac gło´sno. Potem rozprostowałem
wolno palce zaci´sni˛ete na jego nadgarstkach i usiadłem bez pomocy.
— Trening — oznajmił. — Rozumiesz? Kto planuje wypraw˛e, musi wierzy´c, ˙ze
zdoła dotrze´c do celu. Jako´s si˛e uda.
Dotarli´smy na koniec mostu; potem trzeba było zej´s´c w dół po filarze. Przez chwil˛e
patrzyli´smy w milczeniu na konstrukcj˛e, któr ˛
a zdołali´smy pokona´c. Nagle desperacko
zapragn ˛
ałem wyruszy´c z ojcem i dzieli´c wszystkie jego przygody.
— Kiedy podrosn˛e, zabierzesz mnie ze sob ˛
a, prawda? Kiedy pocz ˛
atek wyprawy?
— Spokojnie, młody człowieku. — Znów wydało mi si˛e, ˙ze w jego słowach kryje si˛e
mroczna tajemnica, jaki´s ˙zal; zrozumiałem, ˙ze nie chodzi o mnie. Siedmior˛eki wstał. —
Powinni´smy wyj´s´c na drog˛e za dnia, o ile chcemy si˛e jej przyjrze´c.
Sporo czasu zaj˛eła nam wspinaczka po zalesionym stoku, gdzie pełno było opadłych
zbr ˛
azowiałych li´sci, zwarzonych przymrozkiem. Potem las zacz ˛
ał rzedn ˛
a´c. Szli´smy ska-
listym zboczem w´sród kamieni upstrzonych szarymi porostami. Ołowiane niebo wisiało
nisko nad głowami. W trakcie wspinaczki mieli´smy wra˙zenie, ˙ze si˛e do niego zbli˙zamy.
Gdy stan˛eli´smy na szczycie góry, w chmurze powstała szczelina i ukazało si˛e bł˛ekitne
43
niebo, rozja´snione srebrzyst ˛
a po´swiat ˛
a. Siedmior˛eki pokazał mi widoczny z daleka las
iglasty.
— Gdy miniemy tamte drzewa — powiedział — zobaczymy drog˛e.
Wiatr chłodził mi policzek zwrócony ku ojcu i rozganiał powoli g˛este chmury po-
nad naszymi głowami. Przeci˛eli´smy sosnowy lasek i wyszli´smy na skalisty płaskowy˙z,
góruj ˛
acy nad dolin ˛
a. Niebo ja´sniało ró˙zowo´sci ˛
a i bł˛ekitem, a wiatr p˛edził po nim sta-
da chmur. Gdy znikn˛eły, niebiosa sprawiały wra˙zenie bardzo dalekich; były odległe
i ciemnobł˛ekitne. Jaki˙z to wiatr tam d ˛
ał? Sło´nce, które chyliło si˛e ju˙z ku zachodowi,
roz´swietliło nasz ˛
a kryjówk˛e i le˙z ˛
ac ˛
a przed nami dolin˛e; poja´sniała tak˙ze droga.
Naprawd˛e istniała. Biegła dolin ˛
a, wij ˛
ac si˛e kapry´snie; lekcewa˙zyła naturalne zakr˛ety
i samowolnie zataczała osobliwy łuk — najwi˛ekszy twór, jaki kiedykolwiek widziałem
na oczy. Tyle było w nim cudowno´sci; czy potrafi˛e o nich wszystkich opowiedzie´c?
Zaczn˛e od tego, ˙ze nie była to jedna droga, lecz dwie. Podwójny szlak dostatecznie
szeroki, by na ka˙zdej jezdni ustawiło si˛e w szeregu dwudziestu ludzi. Obie umykały
w dal, niczym dwie szare wiewiórki. Powierzchnia miała barw˛e ich futerka. Jak da-
44
leko mogłem si˛egn ˛
a´c okiem, drogi biegły obok siebie, zachowuj ˛
ac t˛e sam ˛
a szeroko´s´c
i odległo´s´c, zmierzaj ˛
ac. . . donik ˛
ad?
W gł˛ebi doliny, wiele mil dalej, robiły nagł ˛
a wolt˛e, skr˛ecały, oddalaj ˛
ac si˛e od siebie,
p˛edziły w gór˛e i w dół po mostach i pochylniach, przybieraj ˛
ac kształt li´scia koniczyny
narysowanego tylko dla zabawy — kapry´sne jak gigantyczne bachory podczas szalonej
gonitwy.
A˙z po horyzont droga biegła ku wysokiemu zboczu, gdzie powinna si˛e zako´nczy´c;
o dziwo, zmierzała dalej. Oba pasma wpadały do groty albo skalnej rozpadliny. Wy-
łaniały si˛e po drugiej stronie góry i mkn˛eły dalej szerokim łukiem lub z woli aniołów
przecinały mocno pofałdowany teren prostymi liniami.
— Dok ˛
ad biegnie? — zapytałem.
— Wsz˛edzie — odparł krótko Siedmior˛eki, siadaj ˛
ac na ziemi. — Z wybrze˙za na
przeciwległy brzeg. Kiedy tam dotrze, zawraca i biegnie tu z powrotem nieco inn ˛
a tras ˛
a,
by ponownie zawróci´c. Krzy˙zuje si˛e raz po raz z innymi trasami, układa si˛e równolegle
do nich albo odchodzi promieni´scie, niczym tysi ˛
ace nitek paj˛eczej sieci.
— Wszystkie drogi s ˛
a podobne?
45
— Z wygl ˛
adu tak, ale bywaj ˛
a pot˛e˙zniejsze.
— Biegn ˛
a gromadnie?
— Nie, zawsze parami. Jedno pasmo wiedzie w t˛e, drugie z powrotem. Bywaj ˛
a
szersze, zakre´slaj ˛
a łuki pot˛e˙zniejsze od widocznych w oddali, ale zł ˛
aczone jak płatki
ogromnych kwiatów. Wtapiaj ˛
a si˛e w miasta, wspinaj ˛
a si˛e na wysokie mosty i znikaj ˛
a
w otchłaniach tuneli. Tak słyszałem. Kiedy´s zobacz˛e je na własne oczy.
— Po co. . . to wszystko?
— Do zabijania ludzi — odparł Siedmior˛eki równie szczerze jak przedtem. — Tak
mówili ´swi˛eci. Trzeba ci wiedzie´c, ˙ze drog ˛
a je´zdziły auta. St ˛
ad mógłby´s je obserwowa´c
przez cał ˛
a noc. Wszystkie były o´swietlone. Z przodu miały lampy białe, a z tyłu czer-
wone; w tamt ˛
a stron˛e mkn˛eły zatem otoczone jasn ˛
a po´swiat ˛
a, a z powrotem szkarłatn ˛
a.
— W jaki sposób droga zabijała?
— Sama tego nie robiła. Samochody to prawdziwi zabójcy. Były ciasne, nale˙zało
wi˛ec siedzie´c w ten sposób, a wówczas przy zderzeniu r˛ece i nogi łatwo ulegały złama-
niu. Auto si˛e kurczyło, zgniataj ˛
ac człowieka jak dziadek do orzechów.
46
— Wyobra´z sobie auta p˛edz ˛
ace szybciej od nietoperzy, ale znacznie mniej ostro˙zne
ni˙z one. Z tego powodu ci ˛
agle si˛e zderzały. ´Swi˛ety Clay twierdził, ˙ze usłyszał od ´swi˛e-
tego Roya Wielkiego. . . a ´swi˛ety Roy widział przecie˙z drog˛e u kresu dni, kiedy je´zdziły
ni ˛
a miliony aut podobnych do gromady mrówek albo ławicy drobnych rybek. . . Tak
czy inaczej, ´swi˛ety Roy twierdził, ˙ze droga zabijała rocznie tylu ludzi, ilu teraz mieszka
w Małym Domostwie, a mo˙ze dwa razy wi˛ecej.
Spogl ˛
adałem na to cudo, szare jak pióra goł˛ebia. Z bliska zobaczyłem, ˙ze kamienie
p˛ekaj ˛
a rozpychane korzeniami chwastów, a na zielonym pasie dziel ˛
acym obie drogi ro-
sn ˛
a bujnie młode drzewa. Wystarczyło stan ˛
a´c na ´srodku szarej wst˛egi, by rozpocz ˛
a´c w˛e-
drówk˛e ku przeciwległemu brzegowi; tylko aniołowie wiedz ˛
a, jak długo tam si˛e idzie.
Po drodze mo˙zna by zobaczy´c cuda, o których nawet prawdomówcy dawno zapomnieli.
Po dotarciu na wybrze˙ze nale˙zało tylko przej´s´c na s ˛
asiednie pasmo, by wróci´c do domu
t ˛
a sam ˛
a drog ˛
a, która dawniej zabijała ludzi.
Przeja´sniło si˛e. Wiatr, który odsłonił bł˛ekitne niebo zawieszone wysoko nad gło-
wami, cichł z wolna. Siedmior˛eki wstał i ruszył stromym zboczem w dół, ku drodze.
Poszedłem za nim.
47
— Dlaczego nie zatrzymali aut? — zapytałem. — Czemu nie chodzili piechot ˛
a? Nie
wystarczyło im. . . samo patrzenie?
— W ko´ncu przystan˛eli, kiedy wszystko inne stan˛eło — odparł Siedmior˛eki, szuka-
j ˛
ac oparcia dla stóp. — W dawnych czasach u˙zytkownicy drogi byli ponad to; nie znali
strachu i nic dziwnego, skoro zwali si˛e aniołami. Poza tym ˙zyły ich miliony; ´smier´c
paru tysi˛ecy nie była wielk ˛
a strat ˛
a.
Dotarli´smy na pobocze i wyszli´smy na ´srodek bli˙zszego pasma; przed nami le˙zało
ogromne szare skrzy˙zowanie odległe o wiele mil, a u kresu drogi było przeciwległe
wybrze˙ze.
— Przyszli´smy t ˛
a drog ˛
a — powiedział Siedmior˛eki, tupn ˛
awszy lekko stop ˛
a o gładk ˛
a
powierzchni˛e. — ´Swi˛eta Bea oraz ´swi˛ety Andy dotarli tu w błogosławionych czasach
i w tym wła´snie miejscu porzucili drog˛e. Postanowili wybudowa´c Małe Domostwo.
Znasz t˛e histori˛e.
— Mimo to opowiedz — poprosiłem. Wiele słyszałem, ale nie miałem poj˛ecia o tym
miejscu ani drodze, która nas do niego przyprowadziła.
— Dobrze — odparł. — Pomó˙z mi rozpali´c ognisko.
48
Nazbierali´smy patyków i suchego drewna. Uło˙zyli´smy je na ´srodku drogi. Sied-
mior˛eki wyj ˛
ał ukryte za mankietem zapałki i podpalił stosik. Usiedli´smy w niewielkim
kr˛egu ´swiatła, kryj ˛
ac dłonie w r˛ekawach. Naci ˛
agn˛eli´smy kaptury, a Siedmior˛eki zacz ˛
ał
opowiada´c.
— Było nas prawie tysi ˛
ac. W˛edrowali´smy przez sto lat. . . a mo˙ze półtorej setki.
Przez te wszystkie lata, dziel ˛
ace nas od niszczycielskiej burzy, pami˛etali´smy o Wielkim
Gmachu Korporacji i prawdziwej mowie, trzymali´smy si˛e razem; wielu si˛e do nas przy-
ł ˛
aczyło. Doszli´smy a˙z tutaj. Była wiosna, trzeba si˛e było zatrzyma´c na noc, rozbili´smy
wi˛ec namioty na drodze i wyładowali´smy potrzebne rzeczy. ´Swi˛eta Bea i ´swi˛ety Andy
otworzyli stary wóz, zapłon˛eły ogniska. Wyobra´z sobie, jak gromadzi si˛e wokół nich
tysi ˛
ac w˛edrowców. ´Swi˛eta Bea i ´swi˛ety Andy długo rozmawiali. Mowa była o dzie-
ciach i starcach. Przypominali wszystko, co wiedzieli o Wielkim Domostwie i dawnych
czasach. Martwili si˛e, ˙ze mog ˛
a straci´c wozy, a z nimi przepadnie mnóstwo wspomnie´n
z przeszło´sci. I tak ju˙z du˙zo poszło w zapomnienie. Jak my w tej chwili, spogl ˛
adali za-
pewne na drog˛e, która ich przyprowadziła. ´Swi˛ety Andy twierdził, ˙ze wtedy to ´swi˛etej
Bei przyszła do głowy pewna my´sl. Wiesz, o co chodzi.
49
— Małe Domostwo?
— Oto, co powiedziała: Mamy wiosn˛e. To przyjemna i malownicza okolica, a ziemia
jest tu urodzajna. Zadawała sobie pytanie, czy oddalili si˛e wystarczaj ˛
aco od anielskich
siedzib, od ´smierci i zniszczenia, które nie dotkn˛eły tych obszarów. Mo˙ze nadszedł ju˙z
czas, by przystan ˛
a´c. ´Swi˛ety Andy nie musiałby si˛e wi˛ecej zamartwia´c o bezcenny wóz.
Wiele czasu min˛eło od katastrofy i zagłady ´swiata aniołów; by´c mo˙ze wszystkie dawne
grzechy zostały odpuszczone — dawno temu. ´Swi˛eta Bea uznała, ˙ze do´s´c si˛e ju˙z na-
uczyli; pora zako´nczy´c nauk˛e i ˙zy´c w jednym miejscu. ´Swi˛ety Andy jeszcze si˛e wahał.
Potrafił tylko w˛edrowa´c. Tak powiedział: Uchodzimy przed aniołami. Przymierze nam
nie sprzyja. Ludzie nie maj ˛
a do nas serca. A ´swi˛eta Bea odparła: Aniołowie pomarli
i przemin˛eli. Z innymi na pewno sobie poradzimy. W popiele ogniska nakre´sliła za-
chowane do dzi´s zarysy Małego Domostwa oraz ´Scie˙zk˛e i ukryte wej´scia, znane tylko
prawdomówcom. Potem dodała: Wzniesiemy z anielskiego kamienia budynek pozba-
wiony okien, a wszystko w nim b˛edzie poł ˛
aczone, bo tak zaprojektowano budynek.
Zdołała przekona´c ´swi˛etego Andy’ego, który ch˛etnie powtarzał, ˙ze Bea umie znale´z´c
odpowiednie argumenty. W˛edrowcy zebrali si˛e wokół ogniska gaw˛edziarki; rankiem
50
stan˛eło na tym, ˙ze podejm ˛
a prób˛e odtworzenia Korporacji na terenach, gdzie aniołowie
zbudowali jedynie drog˛e biegn ˛
ac ˛
a naprzód bez wytchnienia. Tamtego dnia prawdomów-
cy porzucili szlak, i to był ostateczny kres ich w˛edrówek.
Sło´nce chyliło si˛e ku zachodowi. Zmierzch przychodził równie szybko jak ´swit.
Pochłodniało. Naci ˛
agn ˛
ałem gł˛ebiej kaptur i otuliłem si˛e płaszczem.
— Powrócisz na szlak — stwierdziłem. — Nadejdzie wła´sciwy dzie´n.
— Tak, młody człowieku — rzekł cicho. — Nadejdzie taki dzie´n.
Kiedy to powiedział. . . Wspólna przygoda, usłyszana przed chwil ˛
a opowie´s´c, a mo-
˙ze nagły przebłysk intuicji Siedmior˛ekiego pozwoliły mi zrozumie´c, ˙ze ojciec nie po-
rzuci Małego Domostwa, by pod ˛
a˙zy´c tam, gdzie biegnie droga. Wi˛e´z istniej ˛
aca mi˛edzy
nami sprawiła, ˙ze dotychczas brałem powa˙znie jego słowa, zło´sciłem si˛e i podziwiałem
go za niezwykłe postanowienie. W gł˛ebi serca przez cały czas wiedział, ˙ze nigdy go nie
urzeczywistni i poczuł do mnie niech˛e´c, bo w niego wierzyłem, chocia˙z nie był w sta-
nie odej´s´c. Mówił o tym jak prawdomówca, nawet wówczas, gdy opowiadał o swych
planach i w marzeniach układał marszrut˛e; do tej pory nie umiałem go słucha´c. Nagle
51
zabrzmiał mi w uszach głos cichy jak szept i wi˛e´z si˛e we mnie rozlu´zniła, a pozostał
smutek.
— Nadejdzie taki dzie´n — powtórzyłem, spogl ˛
adaj ˛
ac na smutn ˛
a i zaci˛et ˛
a twarz
ukryt ˛
a w cieniu kaptura. Trzy słowa stanowiły potwierdzenie, ˙ze poj ˛
ałem, w czym rzecz.
Wokół nas, z przodu i z tyłu, droga jakby l´sniła w zapadaj ˛
acym zmierzchu, jakby
emanowała tajemnicz ˛
a po´swiat ˛
a. Niebo wznosiło si˛e wysoko ponad dolin ˛
a. Zadawałem
sobie pytanie, czy miasta w niebiosach naprawd˛e istniej ˛
a? Ciekawe, czy ich miesz-
ka´ncy nas widz ˛
a — dwie male´nkie postaci przy ognisku, z którego unosi si˛e w gór˛e
smuga dymu w miejscu, gdzie ´swi˛eta Bea przerwała w˛edrówk˛e? Biały obłok mieszał
si˛e z ró˙zowym, bo palili´smy chleb ´swi˛etej, podaj ˛
ac go sobie z r ˛
ak do r ˛
ak; dwaj m˛e˙z-
czy´zni po´srodku szerokiej drogi, któr ˛
a dawniej p˛edziły miliony ludzi. Był listopadowy
wieczór. Czy aniołowie w miastach na niebie płacz ˛
a, wspominaj ˛
ac tamte czasy?
Nie.
Racja. Aniołowie nie płacz ˛
a.
Przeciwnie, płacz ˛
a, ale nad sob ˛
a. Zreszt ˛
a w ogóle was tam nie dostrzegli.
CZWARTA FASETA
Nadszedł dzie´n, gdy samotnie pow˛edrowałem ´Scie˙zk ˛
a do komnat, gdzie mieszkała
Barwa Czerwieni. Mbaba jeszcze spała, gdy wyszedłem. Szedłem w półmroku, gryz ˛
ac
jabłko. Gdyby kto´s szybował w powietrzu niczym anioł, widziałby z góry jak w˛edruj˛e
po Małym Domostwie, zataczaj ˛
ac coraz mniejsze kr˛egi lub z rzadka wybieram skróty,
id ˛
ac w´sród pogr ˛
a˙zonych we ´snie mieszka´nców.
Tam gdzie słycha´c było szum strumienia, ludzie ju˙z wstali i ubierali si˛e z wolna. Mi-
n ˛
ałem pokój, gdzie sze´s´c osób zasiadło, by pali´c, ´smia´c si˛e i rozmawia´c. Małe Domo-
stwo si˛e budziło. M˛e˙zczy´zni włazili na drabiny, by otworzy´c ´swietliki, wci ˛
agali w płuca
53
rze´skie powietrze i wolno zsuwali si˛e w dół. Mijałem po drodze osoby kieruj ˛
ace si˛e
na zewn ˛
atrz. Było cieplej ni˙z wtedy, gdy szedłem z Siedmior˛ekim popatrze´c na dro-
g˛e, i dlatego ludzie ch˛etnie przebywali w nagrzanych sło´ncem pokojach blisko wyj´scia.
Po południu wracali, nios ˛
ac przedmioty, które mogły przyda´c si˛e zim ˛
a: pier´scienie, na-
rz˛edzia lub wielkie rury, latem zawieszane przy drzwiach. Inni robili wypady do lasu,
by szuka´c pó´znych orzechów. Ci spod znaku Li´scia szli do zewn˛etrznych komnat, by
przy tkaniu snu´c opowie´sci. Linia Klamry wyległa na dach Małego Domostwa, by go
uszczelni´c przed zim ˛
a. Linia Szeptu omawiała własne sprawy, linia Wody zajmowała si˛e
cudzymi, a tych spod znaku Dłoni ciekawiły problemy tego ´swiata. Gaw˛edzili o wszyst-
kim, co zapami˛etali, co usłyszeli, i czego si˛e dowiedzieli od ´swi˛etych podczas w˛edrówki
i potem, za istnienia Wielkiego Domostwa, a tak˙ze o zamierzchłych czasach — by nic
nie zostało zapomniane.
Kto w˛edruje ´Scie˙zk ˛
a, ustawicznie szuka pretekstu, by si˛e zatrzyma´c, obejrze´c w˛e-
˙zowe dłonie albo pogada´c z lud´zmi. W drodze do mieszkania Barwy Czerwieni trafiłem
na w˛e˙zow ˛
a dło´n, w której gromadka dzieciaków grała w kolanka. Czekałem, a˙z zwolni
si˛e miejsce. . .
54
Chwileczk˛e. . . Gdy poprzednio wspomniałe´s o w˛e˙zowej dłoni, chodziło o sposób
mówienia. Teraz najwyra´zniej mówisz o miejscu. A skoro ju˙z przerwałe´s opowie´s´c, po-
wiedz mi, jak si˛e gra w kolanka.
Dobrze. Wiesz, czym jest ´Scie˙zka: przypomina w˛e˙za owini˛etego wokół Małego Do-
mostwa, który głow˛e ma w samym ´srodku, a ko´nczy si˛e u drzwi. . . tam gdzie mieszka
linia Klamry. Tylko mieszka´ncy Małego Domostwa wiedz ˛
a, któr˛edy biegnie ´Scie˙zka.
Inni odnosz ˛
a wra˙zenie, ˙ze korytarze rozchodz ˛
a si˛e promieni´scie. W trakcie w˛edrówki
mo˙zna trafi´c na pokój le˙z ˛
acy przy ´Scie˙zce, który okazuje si˛e pocz ˛
atkiem małego labi-
ryntu z jednym jedynym wyj´sciem; trzeba wróci´c na drog˛e w tym samym miejscu. Taki
pokój to w˛e˙zowa dło´n. Komnaty le˙z ˛
ace przy głównym szlaku zwini˛etym jak ciało w˛e˙za
przypominaj ˛
a palce r ˛
ak. Nazywamy te miejsca dło´nmi w˛e˙za, bo ów gad wcale nie ma
dłoni, a ´Scie˙zka jest tylko jedna i nie posiada odnóg. Ale to nie wszystko. Moja opo-
wie´s´c powinna biec naprzód niczym ´Scie˙zka, z konieczno´sci jednak i ona ma w˛e˙zowe
dłonie. W długich opowiadaniach takie wtr˛ety bywaj ˛
a najciekawsze.
Teraz kolanka. Nie jestem mistrzem w tej grze, ale jak wszystkie dzieciaki w Małym
Domostwie zawsze nosiłem ze sob ˛
a kulk˛e i szczypce; ˙zaden maluch nie wyjdzie bez
55
nich za próg. Kulk˛e zrobiłem z wi´sniowej pestki, ciasno owini˛etej sznurkiem; szczypce
mierzyły prawie łokie´c, były rozwarte prawie na całej długo´sci i spłaszczone na ko´n-
cach, by mo˙zna było nimi podnie´s´c kulk˛e. W kolanka gra si˛e rozmaicie: jedn ˛
a kulk ˛
a al-
bo wieloma, we dwójk˛e lub w kilka osób siedz ˛
acych kr˛egiem w zasi˛egu szczypiec. Tak
czy inaczej, kulka powinna le˙ze´c nieruchomo na uniesionym kolanie. O tak. . . Drugi
gracz zdejmuje j ˛
a szczypcami, a potem umieszcza na innym kolanie. Rozmaicie ustala-
my, na czyje kolano przeło˙zy´c kulk˛e i kto ma j ˛
a podnie´s´c.
Gra powinna przebiega´c szybko, bo wtedy jest dobra zabawa. Kto trzykrotnie upu´sci
kulk˛e albo si˛egnie po ni ˛
a nie wywołany, musi zapyta´c, czy wolno mu dalej gra´c. Inni
wyra˙zaj ˛
a zgod˛e albo odmawiaj ˛
a.
A kto wygrywa?
Wygrywa?
Jak pokona´c reszt˛e graczy?
Pokona´c? To nie jest walka, tylko gra. Chodzi o to, by kulka przez była cały czas
w ruchu i nie spadła z kolana, a gracze sobie nie przeszkadzali. To wymaga skupienia
i dlatego nie mo˙zna si˛e zbyt gło´sno ´smia´c, chocia˙z gra bywa zabawna. Linia Klamry
56
to ´swietni gracze; bardzo skupieni, z powag ˛
a na twarzach, szybko i zr˛ecznie manipu-
luj ˛
a szczypcami. Łaps-łaps-łaps. . . Warto doda´c, ˙ze prawie wszyscy ludzie spod znaku
Klamry maj ˛
a płaskie i szerokie kolana.
W ko´ncu zwolniło si˛e miejsce. Dziewczynka siedz ˛
aca naprzeciwko miała ze mn ˛
a
gra´c; tylko raz spojrzała na mnie dziwnie niebieskimi oczyma. Ich bł˛ekit kontrastował
z gł˛ebok ˛
a czerni ˛
a g˛estych włosów oraz brwi, które niemal zrastały si˛e u nasady nosa.
Zerkn˛eła, upewniaj ˛
ac si˛e, ˙ze mamy razem gra´c, i poło˙zyła kulk˛e na moim kolanie.
— Z czyjego kolana? — padło zwyczajowe pytanie i gra została podj˛eta. Rozległy
si˛e stłumione okrzyki zawodu i rado´sci. — Skucha! Zabrał dwie! — Moja partnerka
miała wyraz twarzy uwa˙znie ´sledz ˛
acej gr˛e lunatyczki. Usta o k ˛
acikach opuszczonych
w dół były lekko rozchylone. Widziałem drobne białe z˛eby.
— Z czyjego kolana? — zawołali´smy.
— Wielka Pszczoła wybiera z linii Szeptu — powiedział mistrz gry. Chudy roze-
´smiany chłopak spod znaku Li´scia przebiegł spojrzeniem po twarzach graczy i niemal
bez wahania poło˙zył swoj ˛
a kulk˛e na kolanie niebieskookiej dziewczynki. Linia Szep-
tu; jasne, wybrałbym tak samo. Brunetka wydawała si˛e nieobecna duchem, a zarazem
57
(przynajmniej moim zdaniem) mimo woli skupiała na sobie uwag˛e graczy; to jednak
wcale nie było najwa˙zniejsze. Co´s jeszcze zwróciło moj ˛
a uwag˛e. . . jakbym słyszał ci-
chy szmer. Kiedy nadeszła pora, abym z ni ˛
a grał, podniosła wzrok i spojrzała na mnie
ciemnoniebieskimi oczyma. Kulka spadła.
— Skucha!
Nie patrz ˛
ac na mnie, podniosła kulk˛e. Starałem si˛e uwa˙za´c, ale byłem roztargniony
i nie odezwałem si˛e na czas, gdy wywołano moj ˛
a lini˛e. Wkrótce odpadłem z gry.
Epizod z gr ˛
a to wtr˛et, czyli w˛e˙zowa dło´n mojej opowie´sci zwi ˛
azana z głównym w ˛
at-
kiem, podobnie jak ´Scie˙zka ma swe w˛e˙zowe dłonie. Gdy wstałem, dziewczynka tak˙ze
si˛e podniosła. Z tyłu dobiegły okrzyki ch˛etnych do gry, którzy skwapliwie zaj˛eli nasze
miejsca. Gdy wkroczyłem na ´Scie˙zk˛e, okazało si˛e, ˙ze dziewczynka bardzo mnie wy-
przedziła; szła w stron˛e komnat Barwy Czerwieni. Szedłem za ni ˛
a w pewnej odległo´sci.
Na zakr˛ecie przystan˛eła i czekała, a˙z podejd˛e.
— Dlaczego za mn ˛
a idziesz? — rzuciła. Z powodu ciemnych zro´sni˛etych brwi wy-
gl ˛
adała na wiecznie nad ˛
asan ˛
a, chocia˙z zwykle była pogodna. Wtedy jednak nic o niej
nie wiedziałem.
58
— Nieprawda. Id˛e do gaw˛edziarki imieniem Barwa Czerwieni.
— Ja równie˙z. — Popatrzyła na mnie bez wi˛ekszego zainteresowania. — Chyba
jeste´s za mały, co?
— Barwa Czerwieni tak nie uwa˙za. — Zirytowałem si˛e, bo nie wygl ˛
adała na starsz ˛
a
ode mnie.
Skrzy˙zowała szczupłe ramiona o jasnej skórze, okryte długimi ciemnymi włosami.
— W takim razie chod´zmy — mrukn˛eła, uznawszy ˙ze trzeba si˛e mn ˛
a zaopieko-
wa´c, chocia˙z nie miała na to ochoty. Zapytałem o jej imi˛e. Powiedziała, ˙ze nazywa si˛e
Jednodniówka; nie zapytała, jak na mnie wołaj ˛
a.
Barwa Czerwieni jeszcze spała, gdy weszli´smy do wi˛ekszej z komnat. Usiedli´smy
obok innych dzieci, które zerkały na mnie, pytaj ˛
ac o imi˛e. Czekali´smy, staraj ˛
ac si˛e za-
chowa´c cisz˛e, co nie było łatwe. Wkrótce z s ˛
asiedniego pomieszczenia dobiegł odgłos
kroków. Zaspana Barwa Czerwieni wsun˛eła głow˛e przez drzwi, mru˙z ˛
ac oczy, bo słabo
widziała bez okularów. Znikn˛eła na pewien czas, a gdy powróciła, rozgadali´smy si˛e na
dobre. Usiadła, nie zwracaj ˛
ac uwagi na gwar, i spokojnie zwin˛eła niebieskie cygaro.
Jedno z dzieci je przypaliło. Zaci ˛
agn˛eła si˛e gł˛eboko i popatrzyła wokół; wyra´znie po-
59
czuła si˛e lepiej. U´smiechn˛eła si˛e do nas i łagodnie dotkn˛eła policzka dziewczynki, która
podała jej ogie´n. Tak si˛e zacz ˛
ał mój pierwszy ranek z Barw ˛
a Czerwieni.
— Kiedy´smy w˛edrowali. . . — zacz˛eła przypowie´s´c o ´swi˛etym Garym i musze.
Mbaba kiedy´s mi j ˛
a opowiadała. Barwa Czerwieni przyniosła nam kosz jabłek. Objada-
li´smy si˛e nimi, słuchaj ˛
ac jak mówi w sposób typowy dla linii Wody; ci ˛
agle powracała
do pocz ˛
atku, wtr ˛
acaj ˛
ac zło´sliwo´sci, które mogły zbi´c z tropu nieuwa˙znego słuchacza.
Jej wersja ró˙zniła si˛e nieco od tej, któr ˛
a znałem. Gdy na koniec ´swi˛ety Gary wypu´scił
much˛e, nikt si˛e nie ´smiał. Opowie´s´c Barwy Czerwieni przypominała zagadk˛e czy rebus
wymagaj ˛
acy rozwi ˛
azania, z drugiej strony jednak odnosiło si˛e wra˙zenie, ˙ze to nie ˙zadna
szarada, tylko odpowied´z na nie´swiadomie zadane pytanie, zawarta w ciekawej historii.
Chłopiec spod znaku Li´scia, imieniem Wielka Pszczoła, z ustami pełnymi jabłko-
wego mi ˛
a˙zszu wypytywał Barw˛e Czerwieni, czemu opowiedziała nam t˛e histori˛e. Ci od
Li´scia nie lubi ˛
a tajemnic.
— Poniewa˙z ´swi˛eci nam j ˛
a przekazali — odparła Barwa Czerwieni. — A czemu
´swi˛eci s ˛
a ´swi˛etymi? — Przebiegła wzrokiem po naszych twarzach, z u´smiechem czeka-
j ˛
ac na odpowied´z.
60
— Bo pami˛etamy historie z ich ˙zycia — odparło jedno z dzieci.
— Jak to si˛e stało, ˙ze je zapami˛etali´smy?
— Poniewa˙z opowiadali tak, ˙ze nie mo˙zna było o nich zapomnie´c.
— A jak?
— U˙zywali prawdziwej mowy — odparła dziewczynka z linii Wody, imieniem Pora
Deszczu.
— Czym jest prawdziwa mowa? — zapytała j ˛
a Barwa Czerwieni. Dziewczynka
zaczynała kilka razy, nim doszła do sedna sprawy, jak to maj ˛
a w zwyczaju ludzie spod
jej znaku.
— Było niegdy´s Wielkie Domostwo Korporacji. . . Ale wszystko zacz˛eło si˛e du˙zo
wcze´sniej. — Wspomniała, ˙ze w dawnych czasach ludziom brakowało własnego gniaz-
da. Wyj ˛
atek stanowili mieszka´ncy Wielkiego Domostwa Korporacji. Mieli do dyspozy-
cji tysi ˛
ac pokoi, a ich sposób ˙zycia troch˛e przypominał egzystencj˛e w Małym Domo-
stwie. — Byli jednak aniołami — podkre´sliła dziewczynka. — Po wysokim gmachu
korporacji poruszali si˛e windami i rozmawiali przez telefon. . .
61
— Racja — wpadła jej w słowo Barwa Czerwieni. — Telefony. Wygl ˛
ada na to,
˙ze im cz˛e´sciej aniołowie si˛e nimi posługiwali, by rozmawia´c na odległo´s´c i ł ˛
aczy´c si˛e
z innymi, tym wi˛ecej ich dzieliło. ´Swiat stawał si˛e coraz mniejszy, ale ludziom było do
siebie coraz dalej. Nie wiem, jak mieszka´ncy Wielkiego Domostwa Korporacji zdołali
si˛e przed tym ustrzec, ale młodzi, którzy tam dorastali, po opuszczeniu gmachu nigdzie
nie czuli si˛e równie szcz˛e´sliwi; po latach wracali z potomstwem, by ˙zy´c w dawnym
gnie´zdzie. Tak było przez wiele pokole´n. — Barwa Czerwieni uniosła palec, jak zwykły
czyni´c wszystkie gaw˛edziarki. — Jakom rzekła, w owych czasach rozmawiano głównie
przez telefon. Ka˙zdy pokój w gmachu Korporacji wyposa˙zony był w aparat. Wszyscy
mieli telefony, by sami mogli dzwoni´c i ˙zeby do nich dzwoniono. Wypowiadane gło-
´sno słowa w˛edrowały po sznurze jak drgania przenosz ˛
ace si˛e po dobrze naci ˛
agni˛etym
powrozie. Gdy ludzie z Korporacji poznali si˛e lepiej, odkryli tajemnic˛e aparatu telefo-
nicznego: rozmowa za jego po´srednictwem jest zupełnie inna ni˙z dialog twarz ˛
a w twarz.
Do słuchawki mo˙zna powiedzie´c słowa, których nie u˙zyłoby si˛e wobec stoj ˛
acego obok
człowieka; łatwo jest wypowiada´c półprawdy, kłama´c, przesadza´c; trudno o porozumie-
nie, bo gada si˛e z urz ˛
adzeniem, nie z człowiekiem. Poj˛eli wreszcie, ˙ze je´sli nie naucz ˛
a
62
si˛e u˙zywa´c telefonów we wła´sciwy sposób, Korporacja straci racj˛e bytu, i podobnie jak
miliony innych spółek b˛edzie tylko miejscem pobytu swoich członków. Dlatego zabrali
si˛e do nauki.
Było sporo hałasu, gdy Barwa Czerwieni opowiadała. Ka˙zde z nas znało fragment
tej historii i chciało wtr ˛
aci´c swoje trzy grosze. Pojawiały si˛e odmienne wersje. Tylko
Jednodniówka milczała; nikt zreszt ˛
a nie oczekiwał, ˙ze co´s powie. Pora Deszczu Dzie´n
przypomniała, ˙ze dawniej tak˙ze były gaw˛edziarki — starsze kobiety, znajome wszyst-
kich i znaj ˛
ace si˛e na wszystkim; dla ka˙zdego miały dobr ˛
a rad˛e, ale nie słuchano ich tak
uwa˙znie jak teraz. Kto´s inny przypomniał, ˙ze pocz ˛
atkowo wszystkie drzwi były zaopa-
trzone w zamki, a pokoje miały t˛e sam ˛
a wielko´s´c i kształt, lecz ju˙z wtedy, gdy ´swi˛ety
Roy wywiódł ludno´s´c z budynku Korporacji, wn˛etrza przypominały Małe Domostwo
z jego ró˙znymi pokojami. Barwa Czerwieni kiwała głow ˛
a i słuchała uwa˙znie tych wy-
wodów; potakiwała, kwitowała nasze słowa skinieniem lub ruchem r˛eki i wł ˛
aczała je
w tok swojej opowie´sci, nie zwa˙zaj ˛
ac na to, ˙ze spotkanie si˛e przedłu˙za.
— Wkrótce potrafili — ci ˛
agn˛eła — rozmawia´c przez telefon tak, by słuchacz rozu-
miał jasno i wyra´znie, o co chodzi, a mówi ˛
acy wyra˙zał swoje prawdziwe opinie. Na-
63
uczyli si˛e mowy przejrzystej jak szkło, a słowa nie zaciemniały wizerunku osoby, która
je wypowiadała. Nazywali siebie prawdomówcami. W tamtych latach ludzie podobnie
my´sl ˛
acy tworzyli wspólnot˛e zwan ˛
a ko´sciołem, a zatem był to Ko´sciół Prawdomówców.
Tak o sobie mówili: „Naprawd˛e my´slimy to, co mówimy i mówimy to, co rzeczywi-
´scie my´slimy”. Takie było ich motto. Sprzeciwiali si˛e innym ko´sciołom, ale nikt ju˙z
dzi´s nie pami˛eta, co to były za wspólnoty. Korporacja i jej Wielkie Domostwo istnia-
ły przez długi czas. Mieszka´ncy wychowywali dzieci i uczyli si˛e prawdziwej mowy.
Nadszedł jednak dzie´n, gdy w budynku pogasły ´swiatła, a potem wył ˛
aczono telefony.
´Swi˛ety Roy Wi˛ekszy postanowił wyprowadzi´c mieszka´nców na drog˛e. Rozpocz˛eli´smy
w˛edrówk˛e. Wtedy zaistnieli ´swi˛eci; podczas w˛edrówek i budowy gniazda dopracowali
odkryt ˛
a w Korporacji prawdziw ˛
a mow˛e i uczynili j ˛
a doskonał ˛
a. Opowiadali w tym celu
historie ze swojego ˙zycia, które zapami˛etali´smy i nadal je powtarzamy. Jeszcze jedno
wam powiem. Zanim nauczyli´smy si˛e prawdziwej mowy, po rozmowie telefonicznej
pozostawały zwykle w ˛
atpliwo´sci, rodziło si˛e poczucie krzywdy lub powstawały nie-
snaski, a gaw˛edziarki mawiały wówczas, ˙ze to w˛ezeł na linii. W˛ezeł na linii. Bardzo
zabawne!
64
Wybuchn˛eła ´smiechem dono´snym, gł˛ebokim i zara´zliwym. Chichotali´smy wraz
z ni ˛
a.
Jednodniówka zachowała powag˛e. Spogl ˛
adała na mnie z powag ˛
a, ale bez zaintere-
sowania; tylko patrzyła.
PI ˛
ATA FASETA
Tej zimy przesiadywałem cz˛esto z Barw ˛
a Czerwieni i niekiedy przychodziło mi
do głowy, ˙ze gaw˛edziarka prowadzi osobliwe i wspaniałe ˙zycie. Stare komnaty w sa-
mym ´srodku Małego Domostwa były gniazdem i siedliskiem naszej m ˛
adro´sci, zrodzo-
nej w umy´sle gaw˛edziarki przegl ˛
adaj ˛
acej Archiwum lub wspominaj ˛
acej ´swi˛etych. My-
´sli si˛e ł ˛
acz ˛
a, a ´swi˛ety lub Archiwum staje niespodziewanie w innym ´swietle; ów nowy
aspekt na podobie´nstwo ´Scie˙zki zatacza coraz wi˛eksze kr˛egi i wpływa na linie, co powo-
duje dalsze przemiany. Z wiekiem coraz bardziej pochłaniały mnie opowiadane przez
66
Barw˛e Czerwieni historie o ´swi˛etych; pewnego dnia, gdy zostałem dłu˙zej w nadziei, ˙ze
co´s jeszcze usłysz˛e, gaw˛edziarka tak do mnie powiedziała:
— Zapami˛etaj sobie, Potoku, ˙ze nie ma człowieka, który wolałby ´swi˛eto´s´c od szcz˛e-
´scia.
Skin ˛
ałem głow ˛
a, chocia˙z nie rozumiałem jej słów. Wydawało mi si˛e, ˙ze kto jest
´swi˛ety, staje si˛e zarazem szcz˛e´sliwy. Nikomu jeszcze nie wspomniałem, ˙ze pragn˛e zo-
sta´c ´swi˛etym, ale sama my´sl o tym sprawiała mi rado´s´c.
Nie wygl ˛
adałem chyba na szcz˛e´sliwego chłopca; byłem nie´smiały, drobny i jak
wszyscy spod znaku Dłoni spragniony wiedzy, rozkochany w tajemnicach, a przez to
roztargniony i milcz ˛
acy; by´c mo˙ze skrywane marzenia sprawiły, ˙ze dziwnie wspominam
tamte lata. Ci spod Li´scia pami˛etaj ˛
a dalekie wyprawy, niezwykłe wyczyny, bieganie na
golasa w letnie dni i budow˛e ´snie˙znego domku zim ˛
a; linia Klamry zapami˛etuje umiej˛et-
no´sci; dla tych spod znaku Nitki liczy si˛e tajemnica; linia Wody pami˛eta ludzi. Wydaje
si˛e, ˙ze inni, w przeciwie´nstwie do mnie, zapami˛etuj ˛
a konkrety; moje wspomnienia do-
tycz ˛
a spraw, których nie mo˙zna opisa´c słowami. Nie mog˛e o nich zapomnie´c, bo nie ma
67
słów, które mogłyby ulecie´c z pami˛eci. Gdy wspominam teraz Barw˛e Czerwieni, wiem,
˙ze wol˛e szcz˛e´scie od ´swi˛eto´sci. Czy jeste´s w stanie poj ˛
a´c, o co mi chodzi?
Rozumiem to i owo. Znam kogo´s, kto poj ˛
ałby wi˛ecej.
Zapewne to linia Dłoni. Tu wła´sciwie nie ma linii. . .
S ˛
a. W pewnym sensie. Dło´n pasowałaby do m˛e˙zczyzny, którego mam na my´sli.
Ty płaczesz? Dlaczego?
Nie. Mów dalej. Czy twoja nauka polegała jedynie na słuchaniu historii o ´swi˛etych?
Och nie. Uczyłem si˛e wielu innych rzeczy. Barwa Czerwieni mówiła o dawnych cza-
sach; snuła długie, pi˛ekne opowie´sci, niemo˙zliwe do zapami˛etania w cało´sci — chyba
˙ze słuchacz ma pami˛e´c gaw˛edziarki. Najdłu˙zsza, jak ˛
a sobie przypominam, dotyczyła
pieni ˛
adza, ci ˛
agn˛eła si˛e przez kilka dni, obejmowała wiele stuleci; pojawiło si˛e w niej
mnóstwo aniołów. Trudno uwierzy´c, ˙ze tak było, ale przecie˙z słyszałem t˛e histori˛e z ust
prawdomówczyni. Istniał tak˙ze dowód — niezbyt okazały i przekonuj ˛
acy, zwa˙zywszy,
ile było zamieszania wokół tej osobliwo´sci oraz jak ˛
a moc jej przypisywano. Ujrzeli´smy
podłu˙zny kawałek papieru zmarszczony i wymi˛ety jak skóra pod koniec ˙zycia, pokryty
wyblakłymi rysunkami postaci, trudnych do rozpoznania li´sci oraz twarzy, które si˛e na
68
to listowie nakładały. Pieni ˛
adz wygl ˛
adał tajemniczo, ale kto by chciał dla niego umie-
ra´c? Barwa Czerwieni twierdziła, ˙ze dla pieni ˛
adza wielu oddało ˙zycie.
Historie gaw˛edziarki były jednak spraw ˛
a drugorz˛edn ˛
a; chodziło przede wszystkim
o styl opowiadania. Cz˛esto gadała o błahostkach, a jednak w sposób, którego nie umiem
opisa´c, cho´c zdaj˛e sobie spraw˛e z jego istnienia, zrobiła z nas prawdomówców. Od
pierwszego spotkania z Barw ˛
a Czerwieni mieli´smy szczere intencje, bo takie s ˛
a dzieci,
nawet je´sli mijaj ˛
a si˛e z prawd ˛
a. Pewnego dnia jednak, po roku, dwu lub pi˛eciu latach
(zale˙znie od tego kto ile czasu potrzebował, wedle oceny Barwy Czerwieni) opuszcza-
li´smy znajome komnaty jako prawdomówcy; trudno to było wytłumaczy´c, ale od tego
momentu, jak nasi przodkowie, naprawd˛e my´sleli´smy to, co mówili´smy i mówili´smy
to, co rzeczywi´scie my´sleli´smy.
Nawet Jednodniówka, mroczne dzieci˛e od ´swi˛etej Olivii, latoro´sl rozmiłowanej
w tajemnicach linii Szeptu, niejako mimo woli nauczyła si˛e prawdziwej mowy. A zatem
nie mogła mnie wi˛ecej okłamywa´c. Gdyby było inaczej, gdyby nie stała si˛e prawdo-
mówczyni ˛
a, zapewne moje ˙zycie nie byłoby tak mocno zwi ˛
azane z kolejami jej losu,
a opowie´s´c tej dziewczyny nie byłaby zarazem moj ˛
a.
69
Tego dnia, gdy sko´nczyła si˛e historia o pieni ˛
adzu, Jednodniówka podeszła do mnie
na ´Scie˙zce i uj˛eła moj ˛
a dło´n. Byłem tak zaskoczony, ˙ze po prostu zaniemówiłem. Gest
był tak naturalny, jakby dawno do niego przywykła, a przecie˙z od pierwszego dnia na-
szej znajomo´sci ledwie raczyła ze mn ˛
a rozmawia´c.
— Czy s ˛
adzisz, ˙ze Barwa Czerwieni jest m ˛
adra? — zapytała.
Natychmiast przytakn ˛
ałem, bo naprawd˛e podziwiałem gaw˛edziark˛e, która wydawa-
ła mi si˛e najm ˛
adrzejsz ˛
a osob ˛
a na ´swiecie.
— Du˙zo wie — przytakn˛eła Jednodniówka — ale nie zna wszystkich faktów.
— Na przykład?
— Istniej ˛
a tajemnice.
— Opowiedz mi o nich.
Zerkn˛eła na mnie bez słowa i u´smiechn˛eła si˛e lekko. W miejscu, gdzie szlak zakr˛e-
cał, wci ˛
agn˛eła mnie nagle do obwieszonego kotarami pokoju. Był ciemny i zagracony
ledwie widocznymi w mroku przedmiotami. Dobiegło nas ciche chrapanie. Kto´s tam
spał.
— S ˛
adzisz, ˙ze Barwa Czerwieni wie wszystko o pieni ˛
adzu?
70
Milczałem. Serce nie wiedzie´c czemu biło mi coraz szybciej. Jednodniówka nie
odrywała wzroku od mojej twarzy. Wyj˛eła z kieszeni błyszcz ˛
acy przedmiot i wyci ˛
agn˛eła
r˛ek˛e.
— To równie˙z jest pieni ˛
adz — wyja´sniła. — Barwa Czerwieni o nim nie wspomnia-
ła.
To był mały srebrny kr ˛
a˙zek. Na jego powierzchni widniała głowa — nie ˙złobiona
w metalu, tylko wystaj ˛
aca nad połyskliw ˛
a powierzchni˛e; miałem wra˙zenie, ˙ze błyszcz ˛
a-
ce oczy obserwuj ˛
a mnie uwa˙znie. Jednodniówka odwróciła kr ˛
a˙zek i pokazała mi drug ˛
a
stron˛e; był na niej jastrz ˛
ab z rozpostartymi skrzydłami. Uj˛eła mnie za r˛ek˛e i umie´sciła
na otwartej dłoni kawałek metalu, rozgrzany ciepłem jej dłoni.
— Daj˛e ci pieni ˛
adz — oznajmiła. — Teraz musisz robi´c wszystko, co ci ka˙z˛e. —
Zacisn˛eła moje palce wokół metalowego kr ˛
a˙zka. — Przyj ˛
ałe´s — dodała. Od Barwy
Czerwieni wiedzieli´smy, ˙ze dawniej ludzie dawali pieni ˛
adze, by spełniano ich polece-
nia. Odniosłem wra˙zenie, ˙ze dopuszczam si˛e grzechu popełnianego od pocz ˛
atku ´swiata,
ale nie zamierzałem odda´c trzymanego w dłoni pieni ˛
adza.
71
— Co. . . — zacz ˛
ałem. Miałem sucho w ustach i ledwie byłem w stanie mówi´c. —
Co mam zrobi´c?
Wybuchn˛eła ´smiechem, jakby słyszała ˙zart albo ujrzała zabawn ˛
a sztuczk˛e. Uciekła
bez słowa. Opuszk ˛
a kciuka wyczuwałem zarys twarzy i bujnej czupryny na otrzymanej
monecie.
Nast˛epnego dnia Jednodniówka nie przyszła do Barwy Czerwieni; dostrzegłem j ˛
a
pó´zniej w´sród dorosłych z linii Szeptu, zaabsorbowanych własnymi sprawami; je´sli
mnie widziała, nie dała tego po sobie pozna´c. Gdy po kilku dniach zjawiła si˛e w ko´ncu
u gaw˛edziarki, milczała, jakby nic nas nie ł ˛
aczyło; mo˙ze naprawd˛e tak uwa˙zała. Obra-
całem mi˛edzy palcami trzymany w kieszeni pieni ˛
adz i ci ˛
agle o niej my´slałem. Jakiego
słowa u˙zyła Barwa Czerwieni? To bardzo stary wyraz. Tak. . . zostałem kupiony.
Zim ˛
a wszyscy zaszywali si˛e w ciepłych zakamarkach domostwa, ale gdy robiło si˛e
cieplej, z równ ˛
a ochot ˛
a wychodzili na ´swie˙ze powietrze; staruszkowie opuszczali wy-
grzane legowiska dopiero pó´zn ˛
a wiosn ˛
a, ale dzieciaki ch˛etnie biegały po topniej ˛
acym
´sniegu, przynosz ˛
ac z tych wypraw krokusy i katar. Całymi dniami buszowałem po lesie
z Siedmior˛ekim albo rozmawiałem z matk ˛
a, która miała na imi˛e Jedno Słowo; równie
72
cz˛esto jednak włóczyłem si˛e całkiem samotnie. Pewnego wieczoru, gdy przy marnej po-
godzie przesiadywałem w zimowym schronieniu, nast ˛
apiło wydarzenie, które pozwoliło
mi lepiej pozna´c Jednodniówk˛e.
Owini˛eta w czerwon ˛
a szat˛e grała w pier´scienie z dziewczynk ˛
a z własnej linii. Nie
chciałem rozmawia´c z ni ˛
a przy ´swiadkach, wi˛ec usiadłem i czekałem, obserwuj ˛
ac za-
wodniczki. Gra w pier´scienie trwa niekiedy kilka dni w zale˙zno´sci od tego, spod jakiego
znaku wywodz ˛
a si˛e przeciwnicy; ci z linii Szeptu u˙zywaj ˛
a pier´scieni do przepowiada-
nia przyszło´sci w sposób, który dla mnie jest zagadk ˛
a. Jednodniówka narzuciła własne,
jeszcze bardziej skomplikowane zasady, czym wyprowadziła z równowagi przeciwnicz-
k˛e, która w ko´ncu odeszła. Zostali´smy sami. Jednodniówka rzuciła zł ˛
aczone pier´scienie
na pokryt ˛
a figuralnym ornamentem plansz˛e, wyd˛eła usta i zebrała kółka.
— Gor ˛
aco tutaj.
— Na dworze si˛e przeja´snia.
— Naprawd˛e? — mrukn˛eła, spogl ˛
adaj ˛
ac na rozrzucone kółka.
— Chod´zmy do lasu. Je´sli zechcesz, co´s ci poka˙z˛e.
— Co?
73
— Nie powiem. Je´sli pójdziemy, nie wolno ci nikomu mówi´c o naszej wyprawie.
Wiadomo, ˙ze ci z linii Szeptu ˙z ˛
adni s ˛
a tajemnic i dlatego Jednodniówka próbowała
skłoni´c mnie do zwierze´n, ale nic jej nie powiedziałem. W ko´ncu podniosła si˛e i poszła
ze mn ˛
a.
Las zaczynał si˛e ju˙z zieleni´c, wiosenne strumienie wezbrały, a grunt był mi˛ekki i po-
kryty młod ˛
a traw ˛
a. Lekkie obłoki mkn˛eły po niebie, które miało barw˛e chłodnego bł˛eki-
tu. Po południu sło´nce ogrzało powietrze. Z sakwami na ramionach szli´smy niepewnym
krokiem przez g˛esty las, po grubej warstwie opadłych li´sci i wilgotnych korzeniach. Na
mokrych ciemnych gał˛eziach zieleniły si˛e młode li´scie, błyszcz ˛
ace jak szkło. Rankiem
spadł deszcz i wielkie krople opadały na nas, gdy brn˛eli´smy przez zaro´sla.
— To tu — szepn ˛
ałem, gdy doszli´smy na miejsce.
— Co takiego?
— Trzeba wej´s´c troch˛e wy˙zej. Pomog˛e ci.
Wspi˛eła si˛e lekko, a zarazem nieco chwiejnie na stos grubych pni, które tej wio-
sny wypu´sciły jeszcze kilka młodych gał ˛
azek. Uda miała napi˛ete z wysiłku, mi˛e´snie
mocno napr˛e˙zone. Na gładkiej, jasnej skórze ud pojawiły si˛e brudne smugi od próchna
74
i drzewnych porostów, a tak˙ze kilka czerwonych zadrapa´n. Wdrapali´smy si˛e na stert˛e
pni i przykucn˛eli´smy w rozwidleniu gał˛ezi, sk ˛
ad mo˙zna było obserwowa´c jam˛e ukryt ˛
a
w´sród korzeni; mieszkała tam lisia rodzina. Matk˛e ze szczeni˛etami ledwie mo˙zna było
dostrzec, a nora była widoczna jedynie z miejsca, w którym stali´smy. Oboje patrzyli´smy
jak urzeczeni. Nagle pojawił si˛e samiec o dorodnej kicie; z pyska zwisała mu upolowana
zwierzyna.
W milczeniu obserwowali´smy, jak szczeniaki kr˛ec ˛
a si˛e przy matczynym brzuchu,
i po kilku niepewnych kroczkach zawracaj ˛
a, by wzi ˛
a´c si˛e znowu si˛e do ssania. Przy-
tuliłem mocno Jednodniówk˛e, która uniosła si˛e nieco, zaciekawiona rodzinn ˛
a scenk ˛
a,
obj˛eła mnie za szyj˛e, przywarła do pleców, a policzkiem dotkn˛eła mojej skroni. Za-
milkła, co dowodziło, ˙ze odkryta wła´snie tajemnica zrobiła na niej ogromne wra˙zenie.
Noga mi zdr˛etwiała, lecz ani drgn ˛
ałem, by nie przyszło jej do głowy si˛e odsun ˛
a´c.
— Ile jest małych? — szepn˛eła.
— Trójka.
— Urodziły si˛e wszystkie naraz?
— Owszem. Jak bli´zniaki.
75
— Bli´zniaki?
— Tak si˛e mówi, gdy kobieta rodzi naraz dwoje dzieci.
— Nigdy o tym nie słyszałam.
— Mbaba twierdzi, ˙ze takie narodziny to wielka rzadko´s´c.
Odsun˛eła si˛e w ko´ncu i zsun˛eła po balach. Przystan˛eła na dole, by popatrze´c, jak
schodz˛e; odgarn˛eła włosy spadaj ˛
ace na czoło, zeskoczyła z ostatniego pnia i podeszła
bli˙zej; wystarczyło, ˙ze na mnie popatrzyła, abym zrobił krok w jej stron˛e. Gdy sta-
n˛eli´smy obok siebie, obj˛eła dło´nmi moj ˛
a twarz, u´smiechn˛eła si˛e i pocałowała mnie.
Zaskoczyłem j ˛
a chyba, gwałtownie oddaj ˛
ac pocałunek. Odepchn˛eła mnie w ko´ncu na
odległo´s´c wyci ˛
agni˛etego ramienia i, nie przestaj ˛
ac si˛e u´smiecha´c, otarła usta wierzchem
dłoni.
— Teraz ja ci zdradz˛e swoj ˛
a tajemnic˛e.
— Jak ˛
a?
— Chod´z. — Wzi˛eła mnie za r˛ek˛e i poci ˛
agn˛eła przez zazieleniony las do miejsca,
gdzie mi˛edzy drzewami wznosiły si˛e dwadzie´scia trzy wie˙ze Małego Domostwa.
Biegła ´scie˙zk ˛
a, kieruj ˛
ac si˛e ku dawnemu schronieniu.
76
— Dok ˛
ad idziemy? — zapytałem po drodze. Bez słowa wyci ˛
agn˛eła przed siebie r˛e-
k˛e, odwróciła głow˛e i u´smiechn˛eła si˛e do mnie przelotnie. Wkrótce otoczyły nas ´sciany
budowane z anielskiego kamienia; o´swietlenie było słabe, a drzwi małe. Zrobiło si˛e cie-
pło; pod stopami mieli´smy zbiorniki i kamienie, słu˙z ˛
ace do ogrzewania Małego Domo-
stwa. Jednodniówka zawahała si˛e przez moment przy kolejnym skrzy˙zowaniu; potem
odsun˛eła staromodn ˛
a kotar˛e i weszli´smy do pokoiku o ´scianach z kamienia, gdzie było
ciemno i ciepło. W rogu znajdował si˛e tylko jeden prze´swit. Na przeciwległej ´scianie
widniała ´swietlna plama w kształcie wielobocznego kryształu.
Otworzyłem szeroko oczy; na skrzyni przysuni˛etej do ´sciany stała ludzka noga. Jed-
nodniówka popatrzyła na mnie i zachichotała. Po chwili zorientowałem si˛e, ˙ze to nie
jest prawdziwa ko´nczyna, tylko jej atrapa — blada i ˙zółtawa jak u nieboszczyka, z me-
talowymi zł ˛
aczami prze˙zartymi korozj ˛
a oraz sparciałymi paskami. Gapiłem si˛e na t˛e
osobliwo´s´c.
— Co to jest? — szepn ˛
ałem.
— Noga — odparła, uj˛eła moj ˛
a dło´n i ´scisn˛eła j ˛
a mocno. Chciałem zapyta´c, do kogo
nale˙zała, ale postanowiłem milcze´c; r˛eka wilgotniała mi w dziewcz˛ecej dłoni.
77
— Chod´z — rzuciła, ci ˛
agn ˛
ac mnie w przeciwległy k ˛
at pokoju. Wskazała przedmiot
wisz ˛
acy na ´scianie.
— Pod ˙zadnym pozorem nie wyjawiaj, ˙ze tu byłe´s i miałe´s okazj˛e to widzie´c —
oznajmiła cicho tonem nie znosz ˛
acym sprzeciwu. — To wielka tajemnica mojej linii.
Zdradzam ci j ˛
a, chocia˙z nie powinnam. — Bł˛ekitne oczy spogl ˛
adały na mnie z powag ˛
a.
Jednodniówka zrobiła ponur ˛
a min˛e i skin˛eła głow ˛
a.
Wisz ˛
acy na ´scianie zagadkowy przedmiot w kształcie domu ze spiczastym dachem
wykonano z plastiku. Był płaski, z przodu miał niewielk ˛
a półeczk˛e i dwoje drzwi po
obu stronach. W domku mieszkały trzy osoby; włosy zje˙zyły mi si˛e na głowie, gdy zo-
baczyłem, ˙ze jedna z nich niewielkimi skokami zmierza ku prawym drzwiom, a reszta
podobnym krokiem wyłania si˛e z lewych. Znikaj ˛
aca figura wyobra˙zała star ˛
a zgarbion ˛
a
kobiet˛e w kapturze, pokrzywion ˛
a i wspart ˛
a na lasce, pozostała dwójka to obj˛ete ramio-
nami dzieciaki.
— Jak si˛e poruszaj ˛
a? — zapytałem.
— Tajemnica — odparła Jednodniówka.
78
Zmierzaj ˛
ace ku drzwiom figurki miały dziwaczny obrazek w tonacji ró˙zu i bł˛ekitu,
przedstawiaj ˛
acy ogromny masyw górski w kształcie czterech m˛eskich głów z ogrom-
nymi kamiennymi twarzami — na jednej z nich dostrzegłem nawet okulary; ludzkie
sylwetki widoczne u podnó˙zy gór sprawiały wra˙zenie mikroskopijnych.
— Ta posta´c — tłumaczyła Jednodniówka, wskazuj ˛
ac star ˛
a kobiet˛e z haczykowa-
tym nosem, która wła´snie znikała za drzwiami — chowa si˛e, kiedy ´swieci sło´nce. Ci
dwoje — pokazała dzieci — wychodz ˛
a, gdy robi si˛e jasno. — Zerkn˛eła przez ´swietlik
na rozja´snione słonecznym blaskiem niebo. — Sam widzisz, prawda? W˛edruj ˛
a tak˙ze
wówczas, gdy zmienia si˛e pogoda. To wiekowy przedmiot. Kryje mnóstwo tajemnic.
— Kim s ˛
a ci czterej? — zapytałem.
— Czwórka nieboszczyków. To szale´ncy.
Patrzyli´smy na kamienne twarze; niebo w tle mieniło si˛e odcieniami cukierkowatego
ró˙zu i bł˛ekitu.
— Sami byli sobie winni — dodała Jednodniówka.
79
W dusznym pokoju zrobiło mi si˛e gor ˛
aco, a mimo to dr˙załem. Sztuczna noga. Ta-
jemniczy przedmiot na ´scianie, którego elementy poruszały si˛e w rytmie ´swiatła i ciem-
no´sci, wielka tajemnica linii Szeptu. Mała r˛eka Jednodniówki w mojej dłoni.
Chmura przesłoniła sło´nce. ´Swietlisty wielok ˛
at na ´scianie zbladł i znikn ˛
ał. Obser-
wowałem małe dzieci˛ece figurki i posta´c kobiety; ani drgn˛eły.
SZÓSTA FASETA
Jak mam ci to wszystko powiedzie´c? Przedstawienie jednego faktu wymaga przy-
pomnienia wielu dawnych zdarze´n i okoliczno´sci; ka˙zda historia ma zwi ˛
azek z tym, co
było wcze´sniej.
Potrafisz to opisa´c; fakty zostan ˛
a przypomniane. Taka jest powinno´s´c ´swi˛etego,
prawda? W jednej opowie´sci ma zawrze´c koleje całego ˙zycia.
Nie uwa˙zam si˛e za ´swi˛etego.
Poza tob ˛
a nie ma ´swi˛etych. Zaczynaj; pomog˛e ci, o ile potrafi˛e. Sko´nczysz opowie´s´c
przed zmrokiem, mo˙ze o ´swicie.
81
Posłuchaj, co chc˛e powiedzie´c: zwini˛eta w kł˛ebek linia Szeptu spoczywa w´sród in-
nych znaków Małego Domostwa, jak dawna obietnica nie do ko´nca spełniona albo frag-
ment snu, majacz ˛
acy przez cały dzie´n na granicy ´swiadomo´sci, a˙z przyjdzie noc i senna
wizja powróci. Najpierw jednak musz˛e ci opowiedzie´c o liniach oraz ich znakach. Istot-
na jest tak˙ze Droga Przymierza kobiet, jej pocz ˛
atek i kres. Trzeba wspomnie´c o ´swi˛etej
Olivii, o jej przybyciu do Małego Domostwa i powstaniu linii Szeptu, o Rejestrach dok-
tor Boots, a tak˙ze o umarłych; powiniene´s wiedzie´c, jak doszło do tego, ˙ze dzi´s tutaj
rozmawiamy.
Linia. . . Linia bli˙zsza jest nam od imienia i twarzy widzianej w lusterku, chocia˙z
jedno i drugie — twarz oraz imi˛e — nale˙zy do linii, która nas okre´sla. Wiele ich jest
w Małym Domostwie; trudno jest to jednoznacznie okre´sli´c, bo trwaj ˛
a spory w´sród
gaw˛edziarek, co jest lini ˛
a, a co jej odgał˛ezieniem. Z upływem czasu coraz bardziej
czujemy si˛e ze sw ˛
a lini ˛
a zwi ˛
azani; im bardziej jeste´smy sob ˛
a, tym mocniej si˛e z ni ˛
a
wi ˛
a˙zemy. Niekiedy linia o szczególnych przymiotach góruje nad innymi i zaczyna je
pochłania´c, a jej ludziom nie wystarcza jeden znak. Wspomniałem, ˙ze Barwa Czerwieni
nale˙zała do linii Wody i miała na imi˛e Wichura; z czasem wyrosła i przestała czu´c wi˛e´z
82
z tamtym mianem, cho´c sposób mówienia, drobne gesty i nawyki zdradzały, ˙ze nadal
po trosze była Wod ˛
a.
Woda, Klamra i Li´s´c; Dło´n, Ko´sci i Lód; wywodz ˛
aca si˛e od ´swi˛etego Gene’a w ˛
atła
linia Nitki; Kraw˛ed´z, o ile w ogóle istnieje. Długo mo˙zna by wymienia´c. No i Szept.
Czy wielbiłem Jednodniówk˛e jako istot˛e pełn ˛
a tajemnic, czy przez wzgl ˛
ad na ni ˛
a poko-
chałem tajemnice?
Za dnia wypatrywała nocy, wolała ziemi˛e od nieba; stanowiłem jej przeciwie´nstwo.
W pomieszczeniach przebywała ch˛etniej ni˙z na zewn ˛
atrz, wolała patrze´c w zwierciadła
ni˙z w okna; zamiast chodzi´c nago, wkładała ubranie, i wolała spa´c ni˙z czuwa´c.
Tamto lato, zima i kolejne ciepłe miesi ˛
ace to czas, gdy przej˛eli´smy Małe Domostwo
na własno´s´c. Wyja´sni˛e, o co chodzi. Niemowl˛e przez jaki´s czas jest z matk ˛
a, która ci ˛
agle
ma je przy sobie. Do´s´c szybko przechodzi pod opiek˛e mbaby, zwłaszcza je´sli matka jest
zapracowana, tak jak moja, trudni ˛
aca si˛e pszczelarstwem. Mbaby po´swi˛ecaj ˛
a maluchom
wi˛ecej czasu, maj ˛
a do nich du˙zo cierpliwo´sci, a przede wszystkim znaj ˛
a mnóstwo opo-
wie´sci. Pokoje mbaby to punkt wypadowy do pierwszych samodzielnych wypraw. Dla
mnie jedn ˛
a z nich była wspinaczka na dach, gdzie stały ule. Potem zacz˛eły si˛e poucza-
83
j ˛
ace w˛edrówki ´Scie˙zk ˛
a, ko´nczone powrotem do bezpiecznego schronienia. Z drugiej
strony jednak wszystko, co jest w ´srodku i na zewn ˛
atrz, stanowi moj ˛
a własno´s´c. Ka˙zdy
z wiekiem uczy si˛e posiadania Małego Domostwa. Układa si˛e do snu tam, gdzie poczu-
je zm˛eczenie, je i pali w miejscu, gdzie odczuwa głód; gdy jest w jakim´s pokoju, czuje
si˛e tam jak u siebie w domu. Gdy przebywałem w Rejestrze doktor Boots, zrozumia-
łem, ˙ze tamtejsze koty zachowuj ˛
a si˛e podobnie jak nasza dziatwa: wsz˛edzie potrafi ˛
a si˛e
zadomowi´c, a gdy znajd ˛
a legowisko, drzemi ˛
a lub obserwuj ˛
a ludzi.
Mieli´smy swoje ulubione miejsca — labirynty pokoi, gdzie panował spory ruch
i wymieniano nowinki, a tak˙ze w˛e˙zowe dłonie w gł˛ebi dawnego gniazda, spokojne i cie-
płe, gdzie trafiało si˛e cz˛esto na bezpa´nskie skrzynie pełne starych ubra´n oraz dziwnych
przedmiotów. Jednodniówka lubiła si˛e przebiera´c i odgrywa´c role ludzi, ´swi˛etych i anio-
łów, postaci z Drogi Przymierza oraz bohaterów opowie´sci, które słyszałem od niej po
raz pierwszy.
— B˛ed˛e ´swi˛et ˛
a Olivi ˛
a — powiedziała, unosz ˛
ac ku ´swietlikowi znalezion ˛
a w skrzyni
bransoletk˛e z niebieskiego kamienia — ty zagrasz ´swi˛etego Roya Mniejszego, który
czeka na moje przybycie.
84
— Jak mam czeka´c?
— To ˙zadna sztuka. Czekasz latami. — Otuliła si˛e dług ˛
a ciemn ˛
a szat ˛
a i majesta-
tycznym krokiem odeszła w gł ˛
ab pokoju. — Gdzie´s daleko trwa zgromadzenie Drogi
Przymierza. Nasi bohaterowie nie widzieli si˛e od wielkiej katastrofy; min˛eło wiele lat.
Znowu si˛e spotykaj ˛
a. Oto nadeszła upragniona chwila. — Usiadła wolno i przyło˙zyła
dło´n do czoła. Podniosła wzrok, spojrzała na mnie i powiedziała normalnym tonem: —
Trwa nasze zgromadzenie. Dowiedziałe´s si˛e o nim. Zaczynaj.
— Sk ˛
ad wiem?
— Od w˛edrowca. Przyniósł nowiny.
— Co to za przybysz?
— Jeden z w˛edrowców. Przed wiekami ´sci ˛
agały ich tu setki.
— Jasne. — Udawałem, ˙ze pilnie słucham nie istniej ˛
acego przybysza, który mówił
o niespodziewanym zgromadzeniu kobiet z Drogi Przymierza. Zapytałem wyimagino-
wanego rozmówc˛e: — Co postanowiły?
85
— Przybysz nie ma poj˛ecia — odparła Jednodniówka. — Jest przecie˙z m˛e˙zczyzn ˛
a.
Wie jednak, dok ˛
ad wyruszyły jego kobiety. Zabrały dzieci i poszły na zgromadzenie.
Wzi˛eły ze sob ˛
a nawet niedoł˛e˙zne staruszki. Wszystkie poszły.
— Oprócz kobiet z Małego Domostwa.
— Zgadza si˛e. — Uniosła dło´n. — Nasze czekaj ˛
a. Wszyscy czekacie na postano-
wienia Drogi Przymierza.
Czekałem, a tymczasem Droga Przymierza odbywała zgromadzenie.
— Masz przeczucie — oznajmiła Jednodniówka — ˙ze kto´s przyb˛edzie do Małego
Domostwa, ˙zeby si˛e z tob ˛
a spotka´c. Nie wiadomo kiedy. Mo˙ze po latach. Przyniesie
nowiny. . .
— Sk ˛
ad to wiem?
— Przecie˙z jeste´s ´swi˛etym Royem Mniejszym — przypomniała, trac ˛
ac cierpli-
wo´s´c. — On wiedział.
Wstała i ruszyła w moj ˛
a stron˛e drobnymi kroczkami, by przedłu˙zy´c w˛edrówk˛e.
86
— Olivia powraca ze zgromadzenia. — Szła wolniutko z oczyma utkwionymi w mo-
jej twarzy. Od lat czekałem na ni ˛
a w mrocznych komnatach starego gniazda. Wiedzia-
łem, ˙ze pewnego dnia przyb˛edzie.
— Jest noc — mówiła, podchodz ˛
ac coraz wolniej. — Nie spodziewasz si˛e odwie-
dzin. . . I nagle staje przed tob ˛
a Olivia. — Wyprostowała si˛e, tocz ˛
ac wokół zdziwionym
spojrzeniem i szepn˛eła: — Och, Małe Domostwo.
— Tak. Czy jeste´s Olivi ˛
a?
— Jestem t ˛
a, na któr ˛
a czekałe´s.
— Jasne — mrukn ˛
ałem. Spojrzała na mnie wyczekuj ˛
aco. Zastanawiałem si˛e, co
powiedziałby ´swi˛ety Roy: — Jakie nowiny? Co słycha´c w Przymierzu?
— Przymierze umarło — odparła uroczy´scie Olivia. — Przybyłam, ˙zeby ci o tym
powiedzie´c. Znam wiele tajemnic, które pragn˛e ci powierzy´c, bo na mnie czekałe´s, do-
chowuj ˛
ac wierno´sci. Przymierze nie zdradziło ich prawdomówcom, poniewa˙z byli´smy
wrogami. — Ukl˛ekła przy mnie i dotkn˛eła wargami mego ucha. — Mówi˛e ci cał ˛
a praw-
d˛e. — Usłyszałem tylko mamrotanie.
— Ju˙z — oznajmiła, podnosz ˛
ac si˛e z kl˛eczek.
87
— Poczekaj. Zdrad´z mi tajemnice.
— Ju˙z to zrobiłam.
— Rozumiem.
— Od tej chwili — zacz˛eła stanowczo i z powag ˛
a skin˛eła głow ˛
a — musimy by´c
razem i mieszka´c w twej skromnej komnacie do ko´nca ˙zycia. — Zsun˛eła płaszcz ze
szczupłych ramion, upadł na podłog˛e. Ukl˛ekła i z u´smiechem popchn˛eła mnie lekko,
a gdy upadłem na plecy, poło˙zyła si˛e obok, przytuliła ró˙zowy policzek do mojej twarzy
i oparła nog˛e na moim udzie. — Do ko´nca ˙zycia — westchn˛eła.
xxx
— Czemu Droga Przymierza i prawdomówcy byli wrogami? — zapytałem Sied-
mior˛ekiego. — Jakie tajemnice przed nami ukrywano?
Ojciec robił szkło — a szkło z Małego Domostwa słyn˛eło wsz˛edzie; handlarze nadal
po nie przybywaj ˛
a. Przez cały ranek mieszał popioły bukowego drewna oraz drobny pia-
sek i stłuczk˛e pozostał ˛
a z anielskich wytworów, dodał do mieszaniny okruchy szklanej
butelki, zielonej jak pełnia lata i powiedział:
88
— Nie znam ˙zadnych tajemnic. Trudno nazwa´c prawdomówców wrogami Przymie-
rza, cho´c jego członkinie były innego zdania. Nieporozumienia ci ˛
agn ˛
a si˛e od czasu, gdy
po wielkiej katastrofie dogorywał ´swiat aniołów. Tamta kl˛eska przypominała gwałtow-
n ˛
a burz˛e, zrobiło si˛e parno i gor ˛
aco, niebo po˙zółkło, na zachodzie kł˛ebiły si˛e ciemne
chmury. Burza zwykle nadci ˛
aga wolno, potem coraz szybciej i nagle ulewa spada w gó-
rach, dmie zimny wiatr, a ˙zywioły szalej ˛
a człowiekowi nad głow ˛
a. Taka burza zmiotła
anioły; zagra˙zała im ju˙z wówczas, kiedy były u szczytu pot˛egi, zbli˙zała si˛e wolno; by´c
mo˙ze od pocz ˛
atku nale˙zało jej oczekiwa´c. Mało kto jednak zdawał sobie z tego spraw˛e
prócz zapobiegliwych kobiet z Przymierza, które przygotowały si˛e na najgorsze. Gdy
nadeszła katastrofa, zaskoczyła niemal wszystkich. Tylko Przymierze było gotowe.
Podszedł do miechów; wkrótce zahuczały płomienie.
— Katastrofalna burza min˛eła po roku; gdy wszystko gin˛eło i miliony istot pozostały
bez opieki, a ´smier´c i straszliwe cierpienia na miar˛e wielkiej katastrofy zbierały obfite
˙zniwo w całej krainie, na Drog˛e Przymierza spadł obowi ˛
azek niesienia pomocy oraz
ratowania, co mo˙zna było uratowa´c, i decydowania, co pozostawi´c własnemu losowi;
kobiety podnosiły z upadku anioły, o ile te rokowały nadziej˛e poprawy, albo stawiały
89
na nich krzy˙zyk, gdy nie było ˙zadnych szans. By sprosta´c wielkiemu zadaniu, Przy-
mierze zwolniło członkinie z postawionego przed wiekami nakazu milczenia; kobiety
poznały si˛e nawzajem, ujawnione zostały tajemnice. Przez wiele lat Droga Przymierza
kobiet niosła potrzebuj ˛
acym ocalenie lub go odmawiała, a˙z ´swiat si˛e odmienił. W ko´ncu
przybrał obecn ˛
a posta´c.
Topniej ˛
ace składniki zlały si˛e w g˛est ˛
a mas˛e. Siedmior˛eki wzi ˛
ał dług ˛
a rurk˛e, ze szkli-
stej masy uformował kulk˛e i zacz ˛
ał j ˛
a uwa˙znie obraca´c.
— Wszyscy podporz ˛
adkowali si˛e władzy Przymierza? Dlaczego?
— Trudno powiedzie´c. Tylko ono było gotowe do działania. Kobiety umiały ˙zy´c
inaczej ni˙z aniołowie. Poza tym, ludziom potrzebni s ˛
a przywódcy. — Dmuchał w rurk˛e,
wydymaj ˛
ac policzki; twarz mu poczerwieniała. Zielona kulka przybrała kształt baloni-
ka. Kiedy przybrał ju˙z odpowiednie rozmiary, Siedmior˛eki zr˛ecznie odci ˛
ał ko´ncówk˛e
i wolno obracał rurk˛e w dłoniach. Szklany balon rozszerzył si˛e i spłaszczył jak talerz;
wydawało si˛e, ˙ze lada chwila odpadnie.
— Prawdomówcy ich nie słuchali.
90
— Racja. Przez długie lata w˛edrowali´smy, a potem zacz˛eło si˛e budowanie Małe-
go Domostwa. Jego mieszkanki trzymały si˛e z dala od Przymierza, które jako zwi ˛
azek
wszystkich kobiet uwa˙zało je za swoje członkinie, czego sobie nie u´swiadamiały, bo od-
nosiły si˛e oboj˛etnie do wszystkiego oprócz prawdziwej mowy, swoich opowie´sci oraz
´swi˛etych. Sprzymierzone dr˛eczyła zło´s´c i poczucie zawodu. W´sciekały si˛e, bo brako-
wało im r ˛
ak do pracy; czuły si˛e zawiedzione, poniewa˙z były przekonane, ˙ze wiedz ˛
a, co
jest najlepsze dla ´swiata.
— A wiedziały? — Naczynie Siedmior˛ekiego było teraz płaskie jak talerz; stygło,
pokrywaj ˛
ac si˛e drobnymi pr ˛
a˙zkami. — Zapewne tak. S ˛
adz˛e, ˙ze nasze kobiety nie in-
teresowały si˛e tymi sprawami. — Szklany talerz odpadł od wylotu rurki. — Trudno´s´c
polegała na tym, ˙ze Przymierze starało si˛e zmieni´c ´swiat, ukrywaj ˛
ac przed lud´zmi zgub-
n ˛
a nauk˛e aniołów, i w rezultacie jego członkinie zostały jedynymi spadkobierczyniami
ich wiedzy.
— A konkretnie?
Ojciec podniósł na wysoko´s´c oczu trzymany w dłoniach szklany kr ˛
ag z plamkami
zieleni i powietrznymi p˛echerzami, który wygl ˛
adał jak powierzchnia małej sadzawki.
91
— Nie pytaj mnie — odparł. — Id´z z tym do kobiet.
Mbaba nie kryła ciekawo´sci.
— Czy ta dziewczynka z linii Szeptu namówiła ci˛e, ˙zeby´s o to zapytał? — Milcza-
łem. Ci od Szeptu najch˛etniej trzymaj ˛
a si˛e we własnym gronie. Wi˛ezi z innymi s ˛
a rzad-
kie. Mbaba dodała: — Nic mi nie wiadomo o tajemnicach ´swi˛etego Roya Mniejszego.
Sadz˛e, ˙ze wszystko ujawnił. Chciał zosta´c gaw˛edziarzem, ale wyobra´z sobie, ˙ze w ko´n-
cu uznał, jakoby nie był do´s´c m ˛
adry. Pozostał jednak w´sród gaw˛edziarek i słu˙zył im do
ko´nca ˙zycia, przynosił co trzeba, przemierzał ´Scie˙zk˛e jako posłaniec z wiadomo´scia-
mi. Przysłuchiwał si˛e opowie´sciom. Zwykł mówi´c, ˙ze czuje si˛e jak posta´c wymy´slona
przez swoje protektorki. Ch˛etnie biegał po Małym Domostwie z wiadrami napełnio-
nymi wod ˛
a i głow ˛
a pełn ˛
a wie´sci. Gdy pó´zniej zamieszkał z Olivi ˛
a, opowiadał ponure
historie. Tak by´c musiało, cho´c pewnie nie zdawał sobie z tego spawy. Zreszt ˛
a kto wie. . .
To były czasy, gdy Archiwum zostało dopiero odkryte i Olivia poznawała je na równi
z innymi. ´Swi˛ety Roy Mniejszy przestrzegał j ˛
a ci ˛
agle: „Pami˛etaj, Olivio, ˙ze nadchodzi
moment, w którym poszukiwanie własnej to˙zsamo´sci zaczyna si˛e obraca´c przeciwko
tobie”. Zwykł mawia´c, ˙ze je´sli Olivia popada w przygn˛ebienie, całkiem znika w mroku,
92
a kiedy si˛e raduje, jest lekka niczym roz´swietlone powietrze. Nie rozumiem, o co mu
chodziło. Mo˙ze linia Szeptu wie.
Poprosiłem o pomoc Barw˛e Czerwieni.
— Nie mam poj˛ecia, jakie tajemnice aniołów mogła nam wyjawi´c Olivia. Brak
o nich wzmianki w moich opowie´sciach. Słyszałam tylko o kocie i ´swiatło´sci. To
wszystko.
— Był ´srodek pa´zdziernika — podj˛eła opowie´s´c. — ´Swi˛ety Roy Mniejszy siadł
w komnacie niedaleko wyj´scia, by popatrze´c na ksi˛e˙zyc w pełni. ´Scian˛e, która w daw-
nych czasach znajdowała si˛e od frontu, a dzi´s stoi w gł˛ebi domostwa, przecinał du˙zy
´swietlik — najlepszy punkt obserwacyjny dla miło´sników ksi˛e˙zycowego blasku. Roy
niecierpliwie wypatrywał okr ˛
agłej tarczy; pojawił si˛e Mały Ksi˛e˙zyc, niewielki biały
zwiastun Wielkiego Ksi˛e˙zyca i w tej samej chwili co´s zacz˛eło hałasowa´c. ´Swi˛ety po-
patrzył w tamt ˛
a stron˛e i ujrzał wielkiego ˙zółtawego kota. Twierdził, ˙ze włosy zje˙zyły
mu si˛e na głowie, gdy poczuł na sobie uporczywe spojrzenie nieruchomych ´slepi. Gdy
kocur patrzył na Roya, ´swietlista kula min˛eła drzwi i wolno sun˛eła przez komnat˛e. Ja-
sna biała sfera wielko´sci głowy szybowała na wysoko´sci ramion dorosłego m˛e˙zczyzny,
93
lekka jak puch dmuchawca. Popłyn˛eła w powietrzu ku ˙zółtawemu stworowi i zatrzyma-
ła si˛e ponad koci ˛
a głow ˛
a. Nagły powiew wiatru uniósł j ˛
a w gór˛e; zawisła nad ´swi˛etym
Royem Mniejszym. I oto, jak wszyscy z jego linii, ujrzał wizj˛e niedost˛epn ˛
a oczom in-
nych, spogl ˛
adał na tajemne znaki, przeczuwał kolejne wydarzenie. Kiedy tak siedział
bez ruchu, w ´slad za ´swietlist ˛
a kul ˛
a jaka´s istota weszła do komnaty; była to wysoka
smukła kobieta o haczykowatym nosie i siwych, krótko obci˛etych włosach.
— Och — szepn˛eła na widok ´swi˛etego Roya Mniejszego. — Jestem.
— Tak — odparł, bo wiedział, kim była; od dawna czekał na t˛e kobiet˛e. — Naresz-
cie.
Wielki kocur poło˙zył si˛e na podłodze z głow ˛
a opart ˛
a na łapach. Kobieta otuliła si˛e
szat ˛
a i usiadła obok ´swi˛etego.
— Musisz mnie teraz zaprowadzi´c do ´srodka — powiedziała. — Zwołaj wszystkich,
którzy powinni usłysze´c, co mam do powiedzenia.
— Poczekaj, prosz˛e — odparł. — Za chwil˛e pójdziemy w gł ˛
ab domostwa. Wiem,
kto powinien wysłucha´c twoich nowin od razu, kto na ko´ncu, ale. . . — Kobieta czeka-
ła cierpliwie, gdy przerwał. Blask ksi˛e˙zyca roz´swietlił komnat˛e i przy´cmił jasn ˛
a kul˛e.
94
´Swi˛ety Roy odezwał si˛e w ko´ncu. — Wiele czasu min˛eło od zgromadzenia Drogi Przy-
mierza. Powiedziano mi, ˙ze kto´s przyb˛edzie z wie´sciami. Przekazałem nowin˛e miesz-
ka´ncom Małego Domostwa. Czekałem długo na ten dzie´n i dlatego mam wielk ˛
a pro´sb˛e.
Chc˛e pierwszy usłysze´c wie´sci, zanim inni je poznaj ˛
a.
Kobieta długo mu si˛e przygl ˛
adała, a potem wybuchn˛eła ´smiechem i rzekła:
— Zawsze mówiono, ˙ze Droga Przymierza wzbudza tu wielki l˛ek, a na wie´sci o niej
w ogóle si˛e nie zwa˙za. Czy nast ˛
apiła jaka´s zmiana?
— To stare dzieje — odparł z u´smiechem. — Teraz jest inaczej. Moim zdaniem
Droga Przymierza tak˙ze musi przyj ˛
a´c nowe zasady.
— Nie — odparła kobieta. — Nie b˛edzie reformy Przymierza. Zjawiłam si˛e tutaj,
˙zeby ci o tym powiedzie´c. Do wszystkich jego nieprzyjaciół zawitaj ˛
a niedługo wysłan-
niczki, a jest ich wiele, bo w dawnych czasach narobiły´smy sobie mnóstwo wrogów.
Nios ˛
a wiadomo´s´c o rozwi ˛
azaniu Przymierza. To koniec. Od lat ubywało nam sił; taka
jest kolej rzeczy. Nie pojawiło si˛e nowe wyzwanie, które stanowiłoby powód, aby ze-
wrze´c szeregi i odzyska´c moc. ´Swiat si˛e zmienił. Nie mam poj˛ecia, jakie b˛ed ˛
a skutki
zgromadzenia, które zwołały´smy, by wszystko sobie powiedzie´c. Mo˙ze owa ´swiado-
95
mo´s´c stanowi wielkie osi ˛
agni˛ecie. Mniejsza z tym. Wiesz, czemu przybyłam. Chciałam
ci o tym powiedzie´c. Droga Przymierza jest ju˙z tylko wspomnieniem. Mam na imi˛e
Olivia. Przyniosłam nowin˛e. Je´sli chcecie, zostan˛e tu i b˛ed˛e wam pomaga´c.
Zapadła cisza; tylko kot i ksi˛e˙zyc m ˛
aciły spokój. . .
Barwa Czerwieni zsun˛eła z nosa okulary i przetarła je starannie.
— Nie mam poj˛ecia, jakie sekrety Olivii zna linia Szeptu — dodała. — Jedno wiem.
Wi˛ekszo´s´c ludzi raczej dochowuje tajemnicy, tamci jednak z góry wykluczaj ˛
a mo˙zli-
wo´s´c jej ujawnienia.
SIÓDMA FASETA
Co kilka lat bywa tak, ˙ze pierwszy przymrozek wcale nie zwiastuje chłodów; nie-
spodziewanie robi si˛e ciepło i lato powraca na krótko. Zima ju˙z nadchodzi; zapowiada
j ˛
a poranna wo´n powietrza oraz wygl ˛
ad przebarwionych li´sci, suchych i gotowych opa´s´c
lada chwila. Szybko mijaj ˛
a ciepłe dni, odchodzi krótkie i zdradliwe lato — tym cen-
niejsze, ˙ze zwiodło nas chwilow ˛
a popraw ˛
a pogody. W Małym Domostwie nazywamy
je pó´znym latem; trudno powiedzie´c, kto wpadł na ten pomysł.
Wydawało si˛e, ˙ze ciepłe dni b˛ed ˛
a trwały wiecznie, podobnie jak mo˙zna by s ˛
adzi´c, ˙ze
nigdy si˛e z Jednodniówk ˛
a nie rozstaniemy. Rozł ˛
aka była nie do pomy´slenia — to jakby
97
linia Klamry chciała wydoby´c promienie słoneczne z migotliwego kryształu. Mieli´smy
by´c razem, nawet gdyby´smy si˛e nawzajem unieszcz˛e´sliwiali. . . cho´cby jedno i drugie
pragn˛eło odej´s´c. Rozdzieleni, natychmiast zaczynali´smy si˛e szuka´c. Nie ma w tym nic
dziwnego, ˙ze miło´s´c — z natury podobna do pór roku — zdaje si˛e wieczna. Dobra
i zła pogoda wydaj ˛
a si˛e nie mie´c ko´nca, cho´c w gł˛ebi ducha zdajemy sobie spraw˛e, ˙ze
prawda jest inna.
Gdy nastało pó´zne lato, chlebiarz imieniem Naro˙znik zabrał nas oboje na wypraw˛e
po chleb ´swi˛etej Bei, bo chciał zrobi´c przyjemno´s´c mbabie Jednodniówki; zrobił dla
nas wyj ˛
atek, jako ˙ze byli´smy za młodzi, by pomaga´c przy zbiorach. Przenocowali´smy
w jego mieszkaniu poło˙zonym niedaleko wyj´scia. Obudziło nas poranne ´swiatło, s ˛
a-
cz ˛
ace si˛e przez ˙zółtawe przezroczyste ´sciany. Mglisty ranek pó´znego lata zapowiadał
niekiedy jasny, upalny i pogodny dzie´n. Gdy czekali´smy w białej mgle, a˙z si˛e wszyscy
zbior ˛
a, Jednodniówka, dr˙z ˛
ac i ziewaj ˛
ac, tuliła si˛e do mnie spragniona odrobiny ciepła.
Wielu zbieraczy niosło długie kije z hakami na ko´ncu. Policzyli´smy si˛e i po krótkiej
naradzie cała gromada ruszyła wzdłu˙z strumienia ku majacz ˛
acej w´sród oparów ´scianie
lasu roz´swietlonego promieniami sło´nca.
98
Naro˙znik s ˛
adził, ˙ze dotrzemy na polan˛e, gdzie rosły drzewa chlebowe, o zachodzie
sło´nca, gdy korony s ˛
a najokazalsze.
— Zmniejszaj ˛
a si˛e, kiedy nadchodzi wieczorny chłód — wyja´snił. — Zupełnie jak
dzwonki, tyle ˙ze kwiaty zamykaj ˛
a si˛e, a nie kurcz ˛
a. To jedna z wielu zabawnych cieka-
wostek dotycz ˛
acych drzew chlebowych.
— A inne? — wypytywała Jednodniówka.
— Wkrótce si˛e dowiesz — odparł Naro˙znik. — Dzi´s po południu, wieczorem. Jutro.
Poznasz wszystkie ciekawostki.
Nie było ´scie˙zki wiod ˛
acej na polan˛e; chlebiarze rozproszyli si˛e po lesie, tak ˙ze tylko
chwilami ukazywały si˛e pojedyncze sylwetki w˛edruj ˛
acych zbieraczy. Nie tylko praw-
domówcy zwykli pali´c chleb ´swi˛etej Bei, lecz jedynie my wiemy, gdzie rosn ˛
a drzewa
chlebowe, i bardzo uwa˙zamy, by nie wydepta´c ´scie˙zki wiod ˛
acej na polan˛e. Po zbiorach
i odpowiednim spreparowaniu plonów czekamy u siebie na kupców; handel jest dla
wszystkich zabawnym i popłatnym zaj˛eciem.
Pó´znym popołudniem wyszli´smy z lasu; za nami wiatr szumiał w koronach sosen,
przed nami podmuch kołysał srebrzyste ´zd´zbła dzikich traw. Na prawo i lewo od nas
99
chlebiarze rozci ˛
agni˛et ˛
a tyralier ˛
a wychodzili spomi˛edzy drzew; niektórzy skryci po ra-
miona w wysokiej trawie dr ˛
a˙zyli w niej ciemne korytarze. Grunt wznosił si˛e jak fala;
kilku chlebiarzy zd ˛
a˙zyło wspi ˛
a´c si˛e wysoko; machali r˛ekami i wołali do nas.
— Stamt ˛
ad zobaczycie drzewa chlebowe — oznajmił Naro˙znik. — Pospieszcie si˛e.
Za jego rad ˛
a pop˛edzili´smy na wał, gdzie wysokie betonowe kolumny stały jak stra˙z-
nicy.
— Popatrzcie — rzucił Naro˙znik, zatrzymuj ˛
ac si˛e pod masywnym słupem. — Co
za widok!
W dole ujrzeli´smy niewielk ˛
a dolin˛e i srebrn ˛
a rzek˛e roz´swietlon ˛
a słonecznymi pro-
mieniami; l´sniły korony drzew chlebowych ´swi˛etej Bei; s ˛
adz˛e, ˙ze nie ma na ´swiecie
drugiego miejsca, gdzie mo˙zna je spotka´c.
Czy umiesz robi´c ba´nki mydlane? Wystarczy dmuchn ˛
a´c lekko w g˛esty mydlany roz-
twór, by u wylotu słomki powstała dorodna ki´s´c baniek ró˙znej wielko´sci. Wyobra´z sobie
grono z baniek, u podstawy wielkich jak ty, na szczycie mniejszych od głowy i dłoni —
a˙z po chybotliwy czubek; nieregularny stos, z pozoru lekki jak wypełnione powietrzem
krople mydlanego roztworu, lecz w istocie napieraj ˛
acy swym ci˛e˙zarem tak mocno, ˙ze
100
dolne kule przypominały spłaszczone worki. Dodam, ˙ze nie s ˛
a wcale bezbarwne i t˛e-
czowe jak ba´nki mydlane, lecz przejrzyste i l´sni ˛
ace w promieniach sło´nca delikatnym
ró˙zem u góry, a turkusem przy gruncie. Było owych sto˙zków tyle, co jodeł w zagajniku.
Wszystkie podrygiwały lekko i chwiały si˛e na wietrze jak w dostojnym ta´ncu, a w popo-
łudniowym sło´ncu delikatne kule rzucały na ziemi˛e barwne refleksy. Oto z czego ˙zyje
Małe Domostwo.
P˛edzili´smy ku drzewom chlebowym po wielkich sp˛ekanych płytach z betonu, omi-
jaj ˛
ac pozbawione dachów ruiny budowli, tworz ˛
acych na skraju polany regularne czwo-
roboki, mi˛edzy którymi biegły proste drogi zaro´sni˛ete chwastami.
— Naprawd˛e przypominaj ˛
a wielkie ba´nki mydlane — powiedziała zdumiona i ro-
ze´smiana Jednodniówka. — Nic tam nie ma w ´srodku. — Cienka błona z wyra´znym
deseniem jak skóra w˛e˙za, a wewn ˛
atrz powietrze. Stali´smy w´sród sto˙zków, wdychaj ˛
ac
korzenn ˛
a, dusz ˛
ac ˛
a i słodk ˛
a wo´n.
Chlebiarze zgromadzili si˛e na niewielkim spłachetku ziemi pokrytej barwnymi
refleksami. Wymieniali u´smiechy i klepali si˛e po ramionach, naciskaj ˛
ac i podszczypu-
j ˛
ac dolne p˛echerze o grubej, chropowatej skórce; spogl ˛
adali w gór˛e na delikatne blade
101
wierzchołki. To było dobre lato, wilgotne i gor ˛
ace; tej zimy bieda nam nie grozi. Wszy-
scy zło˙zyli w jednym miejscu potrzebne na jutro kije zako´nczone hakami i wyj˛eli z sakw
zwoje cienkiej liny. Gromada zbieraczy rozproszyła si˛e po całej polanie; my z Jednod-
niówk ˛
a trzymali´smy si˛e Naro˙znika. Zbiór rozpocz˛eli´smy na skraju polany, zmierzaj ˛
ac
ku jej ´srodkowi.
Naro˙znik si˛egn ˛
ał po krótk ˛
a lin˛e, umie´scił j ˛
a pod dolnymi kulami i obwi ˛
azał ciasno
kosmat ˛
a łodyg˛e si˛egaj ˛
ac ˛
a do piersi mnie i Jednodniówce. Ka˙zde drzewko wspierało si˛e
na takiej kolumience.
— Wła´sciwie nie wymagaj ˛
a podpory — tłumaczył Naro˙znik. — To kolejna zabawna
ciekawostka dotycz ˛
aca naszego chleba. Pie´n nie pozwala b ˛
ablom ulecie´c w powietrze.
Chodzi o to, ˙ze gdy sło´nce przygrzeje, kule powi˛ekszaj ˛
a si˛e i prawie nic wtedy nie wa˙z ˛
a.
Ciepłe powietrze jest l˙zejsze od chłodnego. Gdyby korony nie były przytwierdzone do
łodyg. . .
— To by odleciały — doko´nczyła Jednodniówka.
— Jasne. Odfrun˛ełyby st ˛
ad — potwierdził Naro˙znik. Silne dłonie starca mocniej
zaci ˛
agn˛eły w˛ezeł na łodydze. Zbiór trwał, posuwali´smy si˛e wolno ku ´srodkowi polany;
102
wokół nas turkusowe kule podrygiwały i kołysały si˛e z najl˙zejszym powiewem. Zabaw-
ny widok; a˙z si˛e chciało podskoczy´c i wrzasn ˛
a´c na cały głos.
— S ˛
a l˙zejsze od powietrza! — oznajmiła roze´smiana Jednodniówka. — L˙zejsze od
powietrza!
Na ´srodku obszernej polany wida´c było ruiny niskich budynków oraz strzeliste me-
talowe wie˙ze, przekrzywione i zardzewiałe, a niektóre pochylone ju˙z ku ziemi; otaczały
wielkie zagł˛ebienie, na dnie którego kryło si˛e skomplikowane urz ˛
adzenie z czarnego
metalu — wysoka konstrukcja dopasowana kształtem do betonowej jamy, usiana wypu-
kłymi nitami, z których wystawały podpórki si˛egaj ˛
ace brzegu cementowego zagł˛ebie-
nia; machina przypominała wielkiego paj ˛
aka schowanego w norze. Z kadłuba wysta-
wały tu i ówdzie dziwaczne mechanizmy. Mo˙zna by pomy´sle´c, ˙ze budowle i metalowe
wie˙ze zapadły w sen, usługuj ˛
ac tajemniczym machinom.
— Czy to siewca? — zapytałem.
— Tak — odparł Naro˙znik. Zarzucił na rami˛e ostatni zwój liny i skin ˛
ał na nas.
Jednodniówka czekała, a˙z wezm˛e j ˛
a za r˛ek˛e, a kiedy ruszyli´smy, mocno si˛e do mnie
przytuliła.
103
— W˛edrował ku gwiazdom — dodałem.
— Owszem. I powrócił stamt ˛
ad. — Wiele było takich urz ˛
adze´n, mkn ˛
acych po nie-
bie; gdy wróciły po wielu setkach lat, ci˛e˙zarne wiedz ˛
a o najdalszych krainach, nie po-
został nikt, kto mógłby je powita´c. Nikt prócz samych wysłanników nie znał ju˙z celu
podró˙zy; zabrakło ludzi, i dlatego wiedza pozostała bezu˙zyteczna. Machiny czekały
cierpliwie, ale nikt si˛e nie zjawił, bo jedni w˛edrowali, inni wygin˛eli lub przepadli bez
wie´sci. Siewcy skonali na l ˛
adowiskach, pokryci rdz ˛
a i niezdatni do u˙zytku; ich pami˛e´c
osłabła, a umysły — wytwór aniołów — obróciły si˛e w proch.
— Jakie to dziwne — powiedział Naro˙znik. — Siewcy byli pionierami w´sród ma-
szyn, które miały przenie´s´c ludzi do gwiazd i zapocz ˛
atkowa´c nowe ˙zycie, a tymczasem
dla chlebowego drzewka stali si˛e wielk ˛
a czarn ˛
a donic ˛
a podobn ˛
a do naczy´n, w których
nasze mbaby flancuj ˛
a nagietki.
Podeszli´smy bli˙zej do ogromnego urz ˛
adzenia; wysoki ciemny kadłub l´snił nam
ponad głowami. Pot˛e˙zne wysi˛egniki i skomplikowane mechanizmy, utrzymuj ˛
ace go
w równowadze, przyprawiały o zawrót głowy. Grube metalowe prz˛esła nie tkni˛ete rdz ˛
a,
znakomicie ukształtowane i mocne zaczepy. Po´srodku kadłuba uchylony właz albo
104
drzwi; jak z otwartych ust wylewała si˛e z niego bezładna masa spienionych baniek
pierwszego drzewa, z którego narodziły si˛e inne. Odchodziły od niego turkusowe p˛e-
dy, biegn ˛
ace w´sród podpór i blach siewcy, zagł˛ebione w grunt jak korzenie. Naro˙znik
wyja´snił, ˙ze kiełkuj ˛
ac, tworzyły pie´n nowego drzewa.
— W gruncie rzeczy widzimy jedn ˛
a du˙z ˛
a ro´slin˛e — stwierdził — o ile to w ogóle
jest ro´slina.
Gdy sło´nce zaszło i nasza praca dobiegła ko´nca, nazbierali´smy drewna, by rozpali´c
ognisko na betonowych płytach za chlebowym zagajnikiem.
— Nie wiemy, sk ˛
ad pochodzi to drzewo — ci ˛
agn ˛
ał Naro˙znik, układaj ˛
ac polana
w kr ˛
ag, ˙zeby przez cał ˛
a noc mo˙zna si˛e było grza´c przy ognisku. — Cz˛esto jednak roz-
my´slam o tym ´swiecie. S ˛
adz˛e, ˙ze jest wi˛ekszy od naszego i panuje tam chłód. Drzewa
s ˛
a tam znacznie ni˙zsze, a istoty ˙zywe pełzaj ˛
a wolno albo trwaj ˛
a w bezruchu.
— Dlaczego tak s ˛
adzisz? — zapytałem. Popatrzyli´smy na chlebowe kule skurczone
na wieczornym chłodzie.
105
— Bo od dzieci´nstwa pal˛e chleb ´swi˛etej Bei. On mi pomógł dojrze´c i sta´c si˛e m˛e˙z-
czyzn ˛
a, a moje oczy, krew i umysł to dzi´s po cz˛e´sci jego wytwory. Po prostu wiem; on
mi to przekazał.
Podobno siewcy przewy˙zszali ludzi m ˛
adro´sci ˛
a. Mo˙ze to i prawda. Czy˙zby ten me-
chanizm, który powrócił nie wiadomo sk ˛
ad i odkrył, ˙ze nie ma z kim dzieli´c swej wie-
dzy, celowo uchylił drzwi, w nadziei (czy machina zna takie odczucia?), ˙ze pewnego
dnia ludzie uchyl ˛
a r ˛
abka tajemnicy, jak to uczynił Naro˙znik? Nie s ˛
adz˛e, by tak mogło
by´c. . . Starzec zanurzył w˛e´zlast ˛
a dło´n w sakiewce i wyj ˛
ał gar´s´c zeszłorocznego chleba.
Wszystkie kostki były turkusowe; ani ´sladu ró˙zowej barwy przejrzystych kul; chleb
l´snił osobliwym wewn˛etrznym blaskiem, kiedy Naro˙znik przesypywał go do bulwiastej
fajki, wisz ˛
acej mu na szyi.
— Dawniej panowało przekonanie, ˙ze nie powinno si˛e pali´c za cz˛esto. Potem uznano
z kolei, ˙ze mo˙zna du˙zo pali´c, byle dym filtrowa´c przez wod˛e, jak w naszych du˙zych
fajkach. Ale wy młodzi ju˙z o to nie dbacie. Moim zdaniem tak jest dobrze. Chleb was
nie krzywdzi; nie stanowi dla nikogo zagro˙zenia. Ale wywołuje przemian˛e. Kto ˙zyje
106
jak człowiek, przyjmuj ˛
ac nie tylko zwykły pokarm, lecz tak˙ze ów nowy, z czasem jej
dozna.
Rzecz jasna, w dawnych czasach uwa˙zano ów chleb za szkodliwy, z powodu ´swi˛e-
tej Bei. Wkrótce po pierwszej ci˛e˙zkiej zimie w Małym Domostwie odkryła polan˛e oraz
powietrzne grona, które słodko pachniały, kiedy je sło´nce ogrzało; ´swi˛eta Bea poczuła
głód. Po zjedzeniu chleba nie umarła ani nie zachorowała; kiedy jednak ´swi˛ety Andy
odnalazł j ˛
a po wielu tygodniach, bł ˛
akała si˛e w´sród drzew zabiedzona i obdarta; zmu-
szona głodem spróbowała chleba i zapomniała o Andym, prawdomówcach oraz nowej
korporacji, któr ˛
a sama wymy´sliła. Po˙zyła jeszcze troch˛e, ale ´swi˛ety Andy nie był w sta-
nie nic zrozumie´c z jej paplaniny.
Tamta fajka, któr ˛
a paliłe´s w pokoju twej mbaby. . .
Tak. Wiele czasu min˛eło, nim zacz˛eto pali´c chleb. Czynimy tak od wieków, a główka
fajki ma kształt głowy ´swi˛etej Bei, o ustach szeroko otwartych, by mogły przyj ˛
a´c jadło.
Gdy Naro˙znik przytkn ˛
ał zapałk˛e do chleba ´swi˛etej, kostki pokryły si˛e b ˛
ablami; do-
biegł nas cichy syk. Starzec ssał ustnik, a˙z zapadły mu si˛e policzki. Wkrótce wypu´scił
pierwszy kł ˛
ab ró˙zowego dymu. Podał fajk˛e Jednodniówce, która nosem i ustami wypu-
107
´sciła z płuc delikatn ˛
a ró˙zan ˛
a mgiełk˛e. Zadr˙załem, obserwuj ˛
ac ten osobliwy posiłek —
wci ˛
a˙z niezwykły, mimo ˙ze sam przez całe ˙zycie tak si˛e od˙zywiałem.
Na bł˛ekitnym niebie pojawiły si˛e pierwsze gwiazdy. Wiatr rozniecał ˙zar w główce
fajki i unosił dym. By´c mo˙ze jedna z widocznych o zmierzchu gwiazd była rodzinn ˛
a
ziemi ˛
a chleba, lecz teraz najsilniejszy wiatr nie zaniesie tam ró˙zowej chmury.
Rankiem nast˛epnego dnia niebo było zachmurzone. Rzek ˛
a z południa przypłyn˛eły
tratwy. Chlebiarze trudzili si˛e przez cały dzie´n, długimi kijami zaopatrzonymi w haki
zrywaj ˛
ac dorodne grona z pni ´sci´sni˛etych sznurowymi p˛etlami; w´sród okrzyków podno-
sili je i ci ˛
agn˛eli ku tratwom (w chłodny dzie´n kule nie wydawały si˛e l˙zejsze od powie-
trza, ale były niemal równie lekkie); mocowali do belek za pomoc ˛
a haczyków i lin prze-
ci ˛
agni˛etych przez cienk ˛
a membran˛e. Jednodniówka i ja niewiele mogli´smy pomóc, ale
biegali´smy od grupy do grupy, ci ˛
agn ˛
ac i pchaj ˛
ac ze wszystkich sił, bo ki´scie powietrz-
nych kul musiały by´c załadowane przed zmrokiem; gdyby zapadły si˛e jak namioty, nikt
by ich nie ruszył z miejsca.
Spławiono wszystkie grona w dół rzeki, gdzie linia Klamry wypalała drewno wi ˛
a-
zów na w˛egiel drzewny potrzebny do suszenia chleba, który potem kruszy si˛e, sortu-
108
je i pakuje do przewiezienia. Na ogołoconej polanie zostały turkusowe łodygi. Ludzie
spławiaj ˛
acy tratwy okryli je workami na zim˛e, a tymczasem reszta owijała siewc˛e pla-
stikiem i szmatami, by ´snieg nie zaszkodził pierwotnemu szczepowi. I ju˙z było po zbio-
rach, w których pomagali´smy z Jednodniówk ˛
a; odpłyn˛eli´smy jedn ˛
a z ostatnich tratw.
Dziewczyna odpoczywała z głow ˛
a na moim udzie. Kto´s nam po˙zyczył gruby
płaszcz, którym si˛e owin˛eli´smy, bo wiatr był chłodny.
— Idzie zima — powiedziałem.
— Nie — odparła sennie. — Jeszcze nie.
— W ko´ncu musi przyj´s´c.
— Nie.
— Wiesz, ˙ze zima. . .
— Milcz — przerwała.
ÓSMA FASETA
To było w porze deszczu, po tym jak sp˛edziłem rok ze ´swi˛etym i dostałem list od
doktor Boots, tamtej zimy, któr ˛
a prze˙zyłem samotnie, wci ˛
a˙z drzemi ˛
ac; odkryłem, ˙ze mój
umysł zdolny jest do pewnej sztuczki: czasami w pół´snie wracało dzieci´nstwo i pierw-
sza młodo´s´c. Jak mam to wytłumaczy´c? Wydawało mi si˛e, ˙ze znów jestem sob ˛
a sprzed
lat, jakby tamte chwile zostały mi zwrócone w cało´sci, bez ˙zadnego uszczerbku, tak
niespodziewanie, ˙ze cz˛esto nie miałem poj˛ecia, co to za epizod. Cz˛esto zanim przy-
szło ol´snienie, zapadałem ponownie w sen albo budziłem si˛e skupiony i pełen energii,
a chwila mijała.
110
To ciekawe do´swiadczenie. Nie brakło czasu, by je powtarza´c — szczerze mówi ˛
ac,
nie miałem nic innego do roboty; niekiedy bywałem nawet w dwu miejscach jedno-
cze´snie, niemal całkowicie zwrócony ku przeszło´sci, niewielk ˛
a cz ˛
astk ˛
a ´swiadomo´sci
obserwuj ˛
ac zarazem inne wydarzenia. Zima ci ˛
agn˛eła si˛e niemiłosiernie i miałem wra-
˙zenie, ˙ze moje ˙zycie dobiega kresu, tote˙z za wła´sciwe uznałem odtworzenie z okruchów
wspomnie´n krótkiego bytowania, które mnie wydawało si˛e bardzo długie; przypomina-
łem mbab˛e, przegl ˛
adaj ˛
ac ˛
a zawarto´s´c rze´zbionych kufrów. Nie miałem wpływu na to,
jaka chwila do mnie powróci; mogłem sta´c si˛e dwulatkiem albo mie´c znów lat dzie-
si˛e´c. Raz stałem na dachu w pełni lata, pomagałem matce dogl ˛
ada´c pszczół, a skronie
pod kapeluszem i chust ˛
a pulsowały mi od upału. To znów siedziałem zim ˛
a w ciepłych
i dusznych komnatach z dala od wyj´scia, graj ˛
ac z Jednodniówk ˛
a w pier´scienie, a gło-
w˛e miałem pełn ˛
a zimowych wie´sci, bo wokół czuło si˛e ju˙z wo´n chłodnych miesi˛ecy.
Wiadomo, ˙ze ka˙zda pora roku (a nawet ka˙zdy dzie´n, poranek i wieczór) to zjawisko
wyj ˛
atkowe i niezwykłe, o którym szybko si˛e zapomina, dopóki wra˙zenie nie powróci.
Cz˛esto miałem okazj˛e słucha´c, jak Barwa Czerwieni gł˛ebokim, dono´snym głosem
snuje opowie´sci o ´swi˛etych, i zaczynało mi ´swita´c, ˙ze w gruncie rzeczy wszystkie te hi-
111
storie składaj ˛
a si˛e na jedn ˛
a; to prosta opowie´s´c o tym, jak ˙zy´c i pozosta´c człowiekiem —
całkiem zwyczajna, a zarazem niemo˙zliwa do opowiedzenia.
Pewnego dnia przymkn ˛
ałem powieki i czekałem bez ruchu, a potem stałem si˛e dzie-
si˛eciolatkiem; była wiosna, siedziałem z innymi u wej´scia nale˙z ˛
acego do linii Klamry
i obserwowałem kwitn ˛
ace drzewa, których płatki zasłały drog˛e prowadz ˛
ac ˛
a na południe.
Nadchodziła stamt ˛
ad gromada w˛edrowców w czarnych strojach, odcinaj ˛
acych si˛e wy-
ra´znie od wiosennej bieli i ró˙zowo´sci. Przybywali, by kupi´c chleb. Wokół mnie ˙zółciły
si˛e w sło´ncu przejrzyste ´sciany mieszka´n linii Klamry. Siedziałem na glinianej podło-
dze zasłanej barwnymi kilimami; obok mnie handlarze z linii Wody odziani w barwne
stroje, dalej jasne sakwy z chlebem. Przy mnie Jednodniówka, która niespodziewanie
wysun˛eła r˛ek˛e z mojej dłoni. Ockn ˛
ałem si˛e, zzi˛ebni˛ety i dr˙z ˛
acy od zimowego chłodu,
z szeroko otwartymi oczyma i mocno bij ˛
acym sercem; słuchałem, jak pada zimowy
deszcz.
Tej wiosny od wielu tygodni Jednodniówka mówiła tylko o spodziewanej wizycie
handlarzy z Rejestru doktor Boots; opowiadała o nich albo milczała. Kupcy z Rejestru
co roku przybywali na wiosn˛e; poza tym nikt wła´sciwie nas nie odwiedzał i dlatego
112
ich przybycie stanowiło wielkie wydarzenie, do którego linia Szeptu przywi ˛
azywała
szczególn ˛
a wag˛e.
— S ˛
a moimi kuzynami — o´swiadczyła Jednodniówka, u˙zywaj ˛
ac słowa, którego nie
rozumiałem. Gdy poprosiłem o wyja´snienie, nie potrafiła wytłumaczy´c, w czym rzecz;
stwierdziła tylko, ˙ze jako kuzynk˛e ł ˛
aczy j ˛
a z nimi silna wi˛e´z.
— Czy to mo˙zliwe? — spytałem. — Nie s ˛
a prawdomówcami. Nie pochodz ˛
a z twojej
linii. Przecie˙z nie znasz nawet ich imion. S ˛
a dla ciebie anonimowi.
— Moj ˛
a lini˛e zało˙zyła Olivia z Przymierza — stwierdziła Jednodniówka. — Rejestr
doktor Boots ma podobny rodowód. Dlatego jeste´smy kuzynami.
— Przymierze nie istnieje; to przeszło´s´c — stwierdziłem. — Tak powiedziała Oli-
via.
— Nie mów o sprawach, na których si˛e nie znasz — rzekła Jednodniówka.
Drog ˛
a nadchodził mniej wi˛ecej tuzin w˛edrowców, głównie m˛e˙zczyzn, w ukwieco-
nych kapeluszach o szerokich rondach i niskich główkach. Gdy podeszli bli˙zej, usłysze-
li´smy, ˙ze ´spiewaj ˛
a; wła´sciwie trudno nazwa´c te d´zwi˛eki ´spiewem, bo nie było ˙zadnych
słów, a i melodia ˙zadna; przybysze nucili cicho rozmaite d´zwi˛eki z ró˙znym nat˛e˙zeniem;
113
tu kto´s mruczał, tam burczał, jedni zaczynali, inni milkli — ka˙zdy na własn ˛
a modł˛e.
Starcy i staruszki z linii Wody ruszyli w dół po zboczu, by ich powita´c, a za nimi
szli młodzi, którzy mieli wnie´s´c starannie zawi ˛
azane paczki, kuferki i tobołki. Wsz˛e-
dzie słyszało si˛e powitalne słowa wypowiadane od siebie lub w imieniu całej gromady.
M˛e˙zczy´zni w kapeluszach i postawne kobiety przekroczyli drzwi linii Wody i weszli
do uroczych mieszka´n poło˙zonych niedaleko wyj´scia, gdzie czekali´smy z Jednodniów-
k ˛
a i reszt ˛
a gapiów, którzy przyszli powita´c w˛edrowców. D´zwi˛eczały dzwonki noszone
przez go´sci, dało si˛e słysze´c ich gardłowe głosy i dawn ˛
a bełkotliw ˛
a mow˛e. Gdy ich
pakunki spocz˛eły na podłodze, podano owoce, wod˛e i pó´zne orzechy. Jednodniówka
patrzyła na przybyszów jak urzeczona, ale gdy kto´s z nich, rozgl ˛
adaj ˛
ac si˛e, napotkał jej
spojrzenie, natychmiast odwracała wzrok. U´smiechała si˛e do nich w sposób, który mnie
zadziwił.
Ubrani w czarne szaty brodaci w˛edrowcy z daleka sprawiali wra˙zenie ponuraków,
ale po bli˙zszym poznaniu okazali si˛e całkiem inni; ich długie proste stroje naszywane
były złotymi lub kolorowymi cekinami i uło˙zone w gł˛ebokie fałdy dla wi˛ekszego efek-
tu, a d´zwi˛ek dzwoneczków, przyczepionych do ubra´n w najdziwniejszych miejscach,
114
wywoływał salwy ´smiechu. Hała´sliwa, pogodnie u´smiechni˛eta gromadka; w˛edrowcy
sprawiali wra˙zenie ludzi nadzwyczaj swobodnych i odpr˛e˙zonych, tak czaruj ˛
acych i peł-
nych zapału, ˙ze mo˙zna by z nimi przesiedzie´c cał ˛
a wieczno´s´c. Gdy na nich spogl ˛
adałem,
przypomniała mi si˛e opowie´s´c Barwy Czerwieni o kocie ´swi˛etej Olivii.
Handlarze z linii Wody przynie´sli kawałki chleba z jesiennego zbioru. Bransolety
i dzwonki brz˛eczały, kiedy go´scie podawali sobie z r ˛
ak do r ˛
ak połyskliwe okruchy, ob-
racali je w palcach, w ˛
achali i ogl ˛
adali. Stary Naro˙znik wrzucił kilka gar´sci w mosi˛e˙zne
usta ´swi˛etej Bei; jej głow˛e, niemal naturalnej wielko´sci, umie´scił nad wielk ˛
a burszty-
now ˛
a fajk ˛
a przeniesion ˛
a z trójnogiem do mieszka´n poło˙zonych niedaleko wyj´scia dzie´n
wcze´sniej, gdy ju˙z wypatrywano go´sci. Powstała przed setkami lat, ale nie miała własnej
opowie´sci; była po prostu stara i dlatego linia Dłoni nie uwa˙zała jej wcale za wielkie
cudo.
Jeden z przybyłych handlarzy podszedł do Jednodniówki i z wdzi˛ekiem usiadł obok
niej. Był to m˛e˙zczyzna o ciemnej karnacji i twarzy pokrytej bruzdami niczym skorupka
orzecha. Przeguby i dłonie miał całe w zgrubieniach i guzach, lecz u´smiech promien-
ny, a oczy bystre i l´sni ˛
ace. Pogodnie spogl ˛
adał z góry na zakłopotan ˛
a Jednodniówk˛e,
115
która zaraz odwróciła wzrok. Spojrzała na niego dopiero, gdy popatrzył w bok. Led-
wie m˛e˙zczyzna ponownie zacz ˛
ał j ˛
a obserwowa´c, spu´sciła oczy. Potem zdj˛eła bransolet˛e
z bł˛ekitnego kamienia, znalezion ˛
a w starym kufrze, któr ˛
a uznała za swoj ˛
a własno´s´c.
Podała j ˛
a s ˛
asiadowi, a ten ostro˙znie uj ˛
ał klejnot palcami o długich ˙zółtawych pa-
znokciach.
— Bardzo ładna — powiedział, unosz ˛
ac ozdob˛e ku ´swiatłu. U´smiechn ˛
ał si˛e. —
Czego chcesz w zamian? Co mam ci za to da´c?
— Nic — odparła.
M˛e˙zczyzna uniósł brwi; spogl ˛
adał na ni ˛
a zdziwiony i przerzucał bransolet˛e z r˛eki do
r˛eki; potem u´smiechn ˛
ał si˛e, bez słowa zapi ˛
ał j ˛
a na swoim przegubie, potrz ˛
asn ˛
ał nim lek-
ko, by wsun˛eła si˛e mi˛edzy inne ozdoby, i wrócił do targów. Jednodniówka u´smiechn˛eła
si˛e tajemniczo, chwyciła r ˛
abek jego szaty i mocno trzymała w zaci´sni˛etej dłoni.
Przez całe popołudnie kobiety i m˛e˙zczy´zni z Rejestru otwierali kuferki, wyci ˛
agaj ˛
ac
z nich swoje dobra, a tak˙ze wa˙zyli chleb. Mieli ze sob ˛
a czwórdzbanki; ka˙zd ˛
a czwórk˛e
przechowywano w osobnej szkatułce. Czarne naczy´nko zawierało ró˙zow ˛
a substancj˛e,
która sprawiła, ˙ze ´sniłem z Barw ˛
a Czerwieni; reszta miała inne przeznaczenie. W Reje-
116
strze nazywaj ˛
a je „potomstwem medykamentów” i strzeg ˛
a zazdro´snie tajemnicy. Przy-
nie´sli tak˙ze instrumenty i osobliwe narz˛edzia z anielskiego metalu, który zw ˛
a stal ˛
a nie-
rdzewn ˛
a. Mieli tak˙ze skrzynki i słoje pełne wonnych ziół oraz suszonych przypraw,
dalej buraczany cukier i proszek na kocie pchły; linia Klamry dostała starocie do napra-
wy, ostre narz˛edzia i wykonane przez aniołów ´sruby z nakr˛etkami; linia Dłoni otrzymała
staro˙zytne znaleziska, klucze, gwizdki oraz szklan ˛
a kul˛e z umieszczon ˛
a wewn ˛
atrz chat ˛
a,
na któr ˛
a sypał ´snieg.
Dostali´smy te przedmioty za szklane misy oraz inne wyroby ze szkła, za okula-
ry w plastikowej oprawie, bibułk˛e dla palaczy, barwne plastry miodu, ˙zółwie skorupy
wypolerowane tak, ˙ze udawały plastik, długie wst˛egi przezroczystej ta´smy pokrytej ob-
razkami, doskonałej na paski. My oferowali´smy chleb w workach, dla kupców równie
cenny jak dla nas ich lekarstwa; targowano si˛e w kilku pomieszczeniach w´sród słodkiej
woni dymu, szmeru rozmów i ´swietlnych refleksów od ciemniej ˛
acych z wolna ˙zółtych
´scian. Wielu chciało ubi´c interes z przybyszami lub tylko popatrze´c na nich czy posłu-
cha´c opowie´sci; musiałem w ko´ncu ust ˛
api´c miejsca, ale Jednodniówka nadal siedziała
obok ´sniadego m˛e˙zczyzny, który nosił jej bransolet˛e.
117
Przybysze nocowali u linii Szeptu, po dwu lub trzech, w pomieszczeniach le˙z ˛
acych
z dala od ´Scie˙zki, na obrze˙zach Małego Domostwa. Takie ´srodki ostro˙zno´sci obowi ˛
azy-
wały przed wiekami i cho´c ju˙z nie były potrzebne, nadal ich przestrzegano. Id ˛
ac szla-
kiem, słyszało si˛e rozmowy albo zara´zliwy ´smiech. Nie zatrzymałem si˛e na dłu˙zej przy
˙zadnej z grup, nie miałem odwagi, chocia˙z nikt mnie nie odp˛edzał; snułem si˛e w pobli-
˙zu, staraj ˛
ac si˛e usłysze´c, o czym mowa.
Nad ranem ockn ˛
ałem si˛e z krzykiem, bo ujrzałem nagle przed sob ˛
a jak ˛
a´s twarz. Po
chwili odkryłem, ˙ze jestem sam. Niczym lunatyk ruszyłem ´Scie˙zk ˛
a ku drzwiom linii
Klamry, jakbym został wezwany i w pół´snie nie był w stanie oprze´c si˛e wołaniu. Bie-
głem, mijaj ˛
ac plamy bł˛ekitnawej po´swiaty wpadaj ˛
acej przez ´swietliki w suficie; wszy-
scy jeszcze spali. Gdy dopadłem wyj´scia, dostrzegłem jaki´s ruch; na ´Scie˙zce pojawiły
si˛e niewyra´zne sylwetki. Znalazłem kryjówk˛e i z niej obserwowałem nadchodz ˛
acych.
Przybysze z Rejestru doktor Boots zmierzali ku wyj´sciu, prowadzeni przez kobiet˛e
z linii Szeptu. Niesione na plecach tobołki zniekształcały ogl ˛
adane w półmroku sylwet-
ki. Gdy kupcy stan˛eli u drzwi ja´sniej ˛
acych bł˛ekitnawym ´swiatłem poranka, przewod-
118
niczka odeszła bez po˙zegnania. W˛edrowcy poczekali chwil˛e na maruderów i gromad ˛
a
ruszyli do wyj´scia; drobna posta´c nadbiegła ´Scie˙zk ˛
a i przył ˛
aczyła si˛e do nich.
Wyszedłem z ukrycia i chwyciłem rami˛e Jednodniówki. Nie czułem zdziwienia,
mimo ˙ze do tej chwili nie podejrzewałem, na co si˛e zanosi.
— Stój — rzuciłem.
— Pozwól mi odej´s´c — odparła.
— Dlaczego? Mów.
— Nie.
— Wrócisz?
— Nie pytaj.
— Obiecaj, ˙ze wrócisz. Przyrzeknij mi to. Inaczej pójd˛e za tob ˛
a. Zawołam Siedmio-
r˛ekiego, Naro˙znika i twoj ˛
a mbab˛e. Sprowadzimy ci˛e do domu. — Mówiłem szybko,
przyciszonym głosem, nie całkiem ´swiadomy sensu wypowiadanych słów. Nadal ´sci-
skałem jej rami˛e, a ona poło˙zyła r˛ek˛e na mojej dłoni; stali´smy tak zł ˛
aczeni, twarz ˛
a
w twarz, ledwie widoczni w bladym ´swietle poranka.
119
— Dałam ci pieni ˛
adz — stwierdziła cicho, lecz nieust˛epliwie. Zaszyłem go w r˛ekaw
i miałem zawsze przy sobie. — Ofiarowałam ci pieni ˛
adz i dlatego musisz robi´c, co ka-
˙z˛e. — Uwolniła rami˛e z u´scisku. — Zosta´n tu. Nie wspominaj nikomu o moim odej´sciu,
ani dzi´s, ani jutro. Milcz, póki si˛e nie oddal˛e. Przesta´n o mnie rozmy´sla´c. Zaklinam ci˛e
na pieni ˛
adz, który otrzymałe´s.
Stałem nieruchomo, bezradny i wystraszony, a Jednodniówka si˛e odwróciła. Ogo-
rzały zreumatyzowany m˛e˙zczyzna, id ˛
acy za gromad ˛
a przybyszów z Rejestru doktor Bo-
ots obejrzał si˛e, gdy pobiegła za w˛edrowcami.
— Z wiosn ˛
a tu powrócisz — dodałem.
— Teraz jest wiosna — stwierdziła, nie odwracaj ˛
ac głowy, i odeszła. Stan ˛
ałem
w drzwiach i patrzyłem, jak go´scie maszeruj ˛
a g˛esiego na południe, znikaj ˛
ac wolno
w porannej mgle, a za nimi biegnie Jednodniówka w niebieskiej sukni, z rozwianymi
czarnymi włosami. Zanim opary lub łzy przesłoniły mi widok, spostrzegłem, ˙ze jeden
z przybyszów uj ˛
ał jej dło´n.
xxx
120
Przesiedziałem w kryjówce cały dzie´n; bałem si˛e wyj´s´c do ludzi, bo pierwszy lepszy
rozmówca zacz ˛
ałby mnie wypytywa´c, a ja nie mógłbym go oszuka´c, poniewa˙z mowa
i tak by mnie zdradziła. W chwili zw ˛
atpienia chciałem i´s´c do Siedmior˛ekiego, ale si˛e po-
wstrzymałem. Znikni˛ecie Jednodniówki zostałoby zauwa˙zone dopiero wówczas, gdy-
bym podniósł alarm; mogła przecie˙z w˛edrowa´c do woli po odległych pokojach i w ka˙z-
dym zakamarku Małego Domostwa byłaby u siebie. Nie wiedziałem, co robi´c. Czułem
si˛e zagubiony i dlatego jej posłuchałem. Przyszło mi do głowy, ˙ze to było ukartowane.
Linia Szeptu tak postanowiła; doro´sli zdecydowali o losie Jednodniówki. Nie wiadomo,
czy to prawda, ale chciałem wierzy´c, ˙ze tak. Ukrywałem si˛e.
Szukaj ˛
ac samotno´sci, szedłem coraz dalej w stron˛e dawnego gniazda, i w ko´n-
cu trafiłem do komnaty, gdzie Jednodniówka przyprowadziła mnie wiosn ˛
a; stała tam
sztuczna noga, na ´scianie z anielskiego kamienia wisiał domek, a zamieszkuj ˛
aca go
staruszka oraz para dzieci pojawiała si˛e i znikała zale˙znie od pogody.
Jak to mo˙zliwe, ˙ze si˛e nie zorientowałem? Byli´smy jak dwa palce jednej dłoni —
dwoje prawdomówców, a jednak dałem si˛e nabra´c i do dzi´s nie wiem, jak to si˛e stało.
Łudziłem si˛e, ˙ze podj˛eła decyzj˛e w ostatniej chwili, o ´swicie, ale sam nie potrafiłem
121
w to uwierzy´c. Wiedziała, czego chce i wszystko zaplanowała; z pewno´sci ˛
a przez wiele
dni o niczym innym nie my´slała, a ja dałem si˛e nabra´c.
Przypomniałem sobie, co mówiła o kuzynach; wspomniała, ˙ze linia Szeptu wywo-
dzi si˛e od Przymierza, podobnie jak Rejestr doktor Boots. Skoro ci od Szeptu strzegli
tajemnic Przymierza zachowanych przez Olivi˛e, Rejestr doktor Boots musi zna´c ich
jeszcze wi˛ecej; mieli przecie˙z medykamenty i znali si˛e na podró˙zowaniu, jak dawne
Przymierze. Rozwa˙załem słowa Barwy Czerwieni, która powiedziała, ˙ze linia Szeptu
nie tyle zachowuje sekrety, co uwa˙za, ˙ze w ogóle nie nale˙zy ich wyjawia´c.
Zastanawiałem si˛e nad tymi sprawami, ale nie umiałem tak ich sobie poukłada´c, by
nabrały dla mnie sensu. Uwa˙znie obserwowałem plastikowy domek wisz ˛
acy na ´scianie.
W drzwiach ukazała si˛e staruszka; była sama, dwójka dzieci pozostawała w ukryciu.
Stara kobieta wychodzi w pochmurne dni, a dwoje maluchów widzi si˛e przy sło-
necznej pogodzie. Przy zmianie aury zamieniaj ˛
a si˛e miejscami. A czwórka nieboszczy-
ków na obrazku? Jednodniówka mówiła, ˙ze to szale´ncy.
Tamtego dnia ´swieciło sło´nce i wiosna była w pełni.
122
Trudno si˛e było w tym rozezna´c; długo płakałem ukryty w mrocznej komnacie,
samotny we własnym domu, obok sztucznej nogi, ´swiadomy niewypowiedzianych se-
kretów.
To barometr.
Co?
Barometr. Domek na ´scianie; to był barometr. Urz ˛
adzenie do ustalania pogody. Zwy-
kły mechanizm.
Tak. Do ustalania pogody. Nie s ˛
adzisz. . .
Poczekaj. Trzeba zmieni´c kryształ.
DRUGI KRYSZTAŁ — ´SMIECH
KUTERNOGI
PIERWSZA FASETA
Co to jest?
Kryształ. O´smioboczny, widzisz? Musz˛e go wymieni´c. Id´zmy dalej.
Nie rozumiem. Po co ta przerwa?
Kryształy zapami˛etuj ˛
a twoje słowa. Wszystko, co powiedziałe´s, zostaje wyryte albo
zapisane. . . na fasetach kryształu. Nie umiem ci wytłumaczy´c, jak to si˛e dzieje. Mo˙zna
potem odtworzy´c twoj ˛
a opowie´s´c za pomoc ˛
a innego mechanizmu; usłyszymy wszystko
po kolei, słowo w słowo.
Tak samo jest z ksi ˛
a˙zkami, które miał Blask.
125
Tak, w pewnym sensie. . .
Co ci przyjdzie z takiego zapisu? Tylko przez moment jestem jaki jestem; wiem
o tym, ale tu i teraz czuj˛e si˛e naprawd˛e sob ˛
a. W pewnym sensie przypominam ten krysz-
tał, a raczej. . . much˛e uwi˛ezion ˛
a w przezroczystym kawałku plastiku.
Co takiego?
Much˛e. Owada w plastikowej kostce. Blask tak ˛
a miał. . . Powiedz mi jedno. Kim
jestem?
Potokiem Słów.
˙
Zadna odpowied´z.
Ale to prawda.
Czuj˛e si˛e zagubiony. Powinienem by´c tylko sob ˛
a, ale to niemo˙zliwe.
Mów dalej. To łatwiejsze. Najlepiej opowiedzie´c cał ˛
a histori˛e od pocz ˛
atku do ko´nca.
Wiemy, ˙ze tak robicie. Chcesz mówi´c o Blasku?
Blask.
126
Je˙zeli Blask jest ´swi˛etym, ja nim by´c nie mog˛e. Je´sli nie przysługuje mu to miano,
zapewne mnie si˛e nale˙zy. Barwa Czerwieni powiada, ˙ze prawdziwy ´swi˛ety jest przej-
rzysty. Osi ˛
agn ˛
ałem ten stan, prawda?
Barwa Czerwieni tak powiedziała: ´Swi˛eci odkryli, ˙ze prawdziwa mowa polega nie
tylko na jasnym i zrozumiałym wyra˙zaniu my´sli. Najwa˙zniejsze jest, ˙ze im lepiej opo-
wiada prawdomówca, tym łatwiej jest innym przejrze´c si˛e w nim jak w lustrze. Byłoby
idealnie, gdyby słuchacze prawdomówcy, który osi ˛
agn ˛
ał całkowit ˛
a przezroczysto´s´c, uj-
rzeli siebie nawzajem.
Druga siódemka mego ˙zycia dobiegała ko´nca. Odwiedziłem Barw˛e Czerwieni, by
zajrzała do Archiwum i poszukała danych na mój temat. Nie od razu wyj˛eła soczewki
i szklane kwadraty; pocz ˛
atkowo rozmawiali´smy, gryz ˛
ac jabłka. Przypomniałem sobie
pierwsz ˛
a wizyt˛e; wtedy dopiero zaczynałem si˛e uczy´c.
— Dlaczego nie ma ju˙z ´swi˛etych? — zapytałem.
— Kto wie, mo˙ze i s ˛
a — odparła. — Tak si˛e składa, ˙ze wiele lat musi upłyn ˛
a´c od
ich ´smierci, by ludzie si˛e przekonali, czy opowie´sci rzekomych wybra´nców pozostały
˙zywe. W´sród nas mog ˛
a by´c ´swi˛eci, cho´c o tym nie wiemy.
127
— Od dawna wcale o nich nie słycha´c. Wiele pokole´n przemin˛eło bez ´swi˛etych.
— To prawda — odparła. — ´Swi˛ety Roy Mniejszy i ´swi˛eta Olivia byli ostatni. No
i ´swi˛ety Gene, je˙zeli wierzy´c tym spod znaku Nitki. Z drugiej strony jednak, od wieków
panuje spokój, nic si˛e nie dzieje, wystarczy uczy´c si˛e tego, co odkryli nasi skrz˛etni
poprzednicy. Nadejdzie czas nowych odkry´c; pora ludzi nie znaj ˛
acych bezruchu.
— Siedmior˛eki uwa˙za, ˙ze ju˙z si˛e zacz˛eła.
— Naprawd˛e?
— Jego zdaniem nale˙zy opu´sci´c Małe Domostwo. Zamiast czeka´c, pragnie wyj´s´c
przyszło´sci naprzeciw.
— Tak?
Ze sposobu, w jaki mówiła Barwa Czerwieni wywnioskowałem, ˙ze nie wierzy, by
Siedmior˛eki wiedział co´s o nowych czasach lub rzeczywi´scie miał zamiar wyj´s´c im na
spotkanie.
— Jednodniówka odeszła — dodałem.
— Kto? — zapytała Barwa Czerwieni. — Ach, ta dziewczynka z linii Szeptu. . . —
Rzuciła mi badawcze spojrzenie. — S ˛
adzisz, ˙ze odeszła, by pozna´c tajniki ´swi˛eto´sci?
128
— Nie wiem.
— Pójdziesz za ni ˛
a?
— Nie wiem — powtórzyłem. — Raczej nie.
W ko´ncu wyszło na jaw, ˙ze Jednodniówka znikn˛eła. Musiałem odpowiada´c na ró˙zne
pytania. Powiedziałem, co mi było wiadomo: ˙ze dobrowolnie poszła za w˛edrowcami
z Rejestru, ˙ze nie mam poj˛ecia, dlaczego to zrobiła i czy zamierza wróci´c. Mówiłem
prawd˛e i było to po mnie wida´c. Wie´sci szybko rozeszły si˛e po Małym Domostwie.
Słyszało si˛e narzekanie, omal nie doszło do zgromadzenia. Posła´ncy z wie´sciami biegali
´Scie˙zk ˛a w t˛e i z powrotem, a gaw˛edziarki odbyły narad˛e, lecz nikt nie zdołał ustali´c, czy
doro´sli z linii Szeptu wiedzieli o zamiarach Jednodniówki, czy ci z Rejestru namawiali
j ˛
a do odej´scia, i jak to si˛e wszystko odbyło. W´sród prawdomówców nie powinno by´c
takich zagadek, a jednak si˛e zdarzały. ´Swi˛ety Roy Mniejszy powiedział: Prawdziwa
mowa to prosty sposób mówienia prawdy, o ile sprawa nie jest skomplikowana i łatwo
o niej rozprawia´c.
Gdy nast˛epnej wiosny przybyli do nas w˛edrowcy z Rejestru, nie było w´sród nich
Jednodniówki. Czekaj ˛
ac na ich przybycie, wyobra˙załem sobie niestworzone rzeczy, ˙ze
129
dziewczyna powróci zmieniona nie do poznania i nie´swiadoma prawdziwej mowy; ˙ze
b˛edzie taka sama jak przedtem, powita mnie, jakby´smy si˛e nie rozstawali i opowie o cu-
dach, które widziała; ˙ze b˛edzie ˙załowała pochopnej ucieczki i uni˙zenie poprosi, by j ˛
a
przyj ˛
a´c z powrotem; ˙ze zachorowała i umarła w´sród obcych z Rejestru, a ci przynios ˛
a
nam blad ˛
a nieboszczk˛e. Jednodniówka nie wróciła. W˛edrowcy twierdzili, ˙ze jest zdrowa
i wesoła, ale nie potrafili sobie przypomnie´c ˙zadnych szczegółów i z niecierpliwo´sci ˛
a
czekali, a˙z zacznie si˛e handel.
Tej wiosny po odej´sciu w˛edrowców policzyli´smy nasz ˛
a dziatw˛e.
Ka˙zdej wiosny daremnie czekałem na Jednodniówk˛e. Co roku wypatrywanie przy-
byszów z Rejestru oraz rosn ˛
aca nadzieja jej powrotu oznaczały, ˙ze nadchodzi wypatry-
wana niecierpliwie zmiana pór roku. Wiosna była przez to jeszcze bardziej upragniona,
a nuda dobiegaj ˛
acej kresu zimy graniczyła z szale´nstwem; charakterystyczne oznaki,
takie jak wezbrane nurty rzek i przyloty w˛edrownego ptactwa, wprawiały mnie w stan
euforii. Jednodniówka, miło´sniczka jesieni i mrocznych komnat stała si˛e dla mnie sym-
bolem wiosny.
130
— Nie pójdziesz za ni ˛
a — stwierdziła Barwa Czerwieni. — W takim razie dok ˛
ad
si˛e wybierasz?
— Sam nie wiem — odparłem. — Trudno powiedzie´c.
— Mało wiesz jak na młodzie´nca aspiruj ˛
acego do ´swi˛eto´sci — stwierdziła i dodała
z u´smiechem: — To dobry znak.
Wcale si˛e nie dziwiłem, ˙ze Barwa Czerwieni zna moje zamysły, chocia˙z jej nie
wspomniałem, ˙ze chc˛e opu´sci´c Małe Domostwo, nauczy´c si˛e ˙zycia godnego opowie-
´sci, bo pragn˛e zosta´c ´swi˛etym. Po prostu dałem jej to do zrozumienia. ˙
Zadnej z moich
ch˛eci czy my´sli nie mogłem przed ni ˛
a ukry´c. U˙zywałem prawdziwej mowy, której mnie
nauczyła.
— ˙
Zycie — mówiła, przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e uwa˙znie obrazowi pierwszego z przezroczy
Archiwum, widocznemu na białej ´scianie — to splot okoliczno´sci, które ł ˛
acz ˛
a si˛e w kr˛e-
gi i razem wiruj ˛
a. Okoliczno´sci ˙zycia ´swi˛etego zawieraj ˛
a si˛e w jego opowie´sci o kole-
jach własnego losu. Ta historia trwa w naszych wspomnieniach. ˙
Zywot ´swi˛etego za-
mkni˛ety w opowiadaniu przedstawia tak˙ze rozmaite okoliczno´sci naszego bytowania.
To jak kr˛egi na wodzie.
131
Wstała, zamiataj ˛
ac szat ˛
a glinian ˛
a podłog˛e. Z podłu˙znej szkatułki wyj˛eła drugi szkla-
ny kwadrat i umie´sciła go obok pierwszego. Obraz na ´scianie był teraz inny; kolory si˛e
zmieszały, a barwne plamy przybrały odmienny kształt i poło˙zenie.
— Widzisz? — powiedziała Barwa Czerwieni. — ´Swi˛eci s ˛
a jak przezrocza Archi-
wum. Liczy si˛e interpretacja, a nie sam obrazek.
— Ze ´swi˛etymi jest podobnie — wtr ˛
aciłem. — Ich przejrzyste ˙zywoty objawiaj ˛
a
prawd˛e o nas samych. Cudze dzieje staj ˛
a si˛e tłem dla naszych losów. Mniejsza o pery-
petie i barwne opowie´sci. Liczy si˛e. . .
— Interpretacja. Masz racj˛e — odparła Barwa Czerwieni. — Istot ˛
a ´swi˛eto´sci nie s ˛
a
czyny, lecz opowie´sci o nich. Natura snuj ˛
acych je ´swi˛etych staje si˛e przejrzysta, a przez
to rzuca nowe ´swiatło na nas samych.
— Bez Korporacji Wielkiego Domostwa nie byłoby prawdziwej mowy, a gdyby nie
ona, ˙zycie nie zyskałoby przejrzysto´sci. ´Swi˛eci mieli nadziej˛e, ˙ze doskonale przejrzysty
˙zywot uwolni nas od ´smierci; nie chodzi o nie´smiertelno´s´c, której pragn˛eli aniołowie;
uwolnienie od ´smierci polega na tym, by koleje losu ju˙z za ˙zycia zyskały przejrzysto´s´c,
i to nie dzi˛eki czynnikom zewn˛etrznym, takim jak Archiwum czy prawdziwa mowa.
132
Przejrzysto´s´c winna cechowa´c wszelkie zdarzenia i okoliczno´sci. Zamiast opowiada´c
historie, które je takimi uczyni ˛
a, sami b ˛
ad´zmy przezroczy´sci. Słuchanie i wspominanie
˙zycia ´swi˛etych nie wystarczy, trzeba ich samemu do´swiadczy´c; od narodzin do ´smierci
musimy prze˙zy´c wiele ˙zywotów.
— Jakim sposobem? — wypytywałem, bo trudno mi było ogarn ˛
a´c to my´sl ˛
a albo
wyobra´zni ˛
a.
— Wła´snie — rzuciła Barwa Czerwieni. — Gdybym wiedziała, byłabym najwi˛eksz ˛
a
w´sród ´swi˛etych. Je˙zeli odkryjesz. . . Powiedz mi jedno, Potoku słów. Na czym polega
prawdziwa mowa?
Powinienem to wiedzie´c; jestem prawdomówc ˛
a i cokolwiek si˛e stanie, nie przestan˛e
nim by´c, a mimo to. . . Na czym polega? Pytanie Barwy Czerwieni d´zwi˛eczało echem
w mojej głowie; było jak obraz, w niesko´nczono´s´c odbijany przez dwa stoj ˛
ace naprze-
ciw siebie zwierciadła. Wzrok si˛e wtedy m ˛
aci, jak mnie zm ˛
acił si˛e rozum.
— Nie mam poj˛ecia — odparłem, wybuchaj ˛
ac ´smiechem. — Nie wiem, jak funk-
cjonuje.
133
Gaw˛edziarka równie˙z si˛e roze´smiała. Pochylona w moj ˛
a stron˛e, jakby chciała po-
wierzy´c mi tajemnic˛e, stwierdziła, zni˙zaj ˛
ac głos do szeptu:
— Wiedz, Potoku, ˙ze i ja nie mam poj˛ecia!
Wci ˛
a˙z chichotała, si˛egaj ˛
ac po kolejne przezrocze Dłoni, potrzebne do uzupełnienia
obrazu. Co´s jej przyszło do głowy, kiedy ujmowała w palce szklane kwadraty.
— Zapytałe´s mnie kiedy´s, Potoku, jakie s ˛
a nazwy przezroczy oraz ich sekwencji.
— Tak.
— Nadal chcesz je pozna´c?
— Owszem.
— A zatem nadeszła odpowiednia pora — stwierdziła Barwa Czerwieni, spogl ˛
a-
daj ˛
ac na mnie, jakby si˛e ˙zegnała. — Obrazek widziany przed chwil ˛
a to Czwarty Od-
krywca. Przezrocze Dłoni. Czy widzisz jej zarys w miejscu, gdzie spotykaj ˛
a si˛e kontu-
ry? Nast˛epny wizerunek to Pierwsza Rysa Mniejsza. Razem tworz ˛
a W˛ezeł Mniejszy. —
Wyj˛eła z pudełka kolejny szklany kwadrat. — W˛ezeł Mniejszy i R˛eka daj ˛
a W˛ezeł Mniej-
szy Rozwikłany. — Dodała dwa kolejne obrazki. — W˛ezeł Mniejszy Rozwikłany i dwa
Stopnie tworz ˛
a W˛ezeł Wi˛ekszy. — Ostro˙znie wyjmowała i umieszczała w przegródce
134
cienkie przezrocza. — Wielki W˛ezeł i Pierwsza Pułapka to Pułapka Mniejsza, natomiast
Pułapka Mniejsza i Wyprawa daj ˛
a Drug ˛
a Bram˛e Mniejsz ˛
a albo Pułapk˛e Zamkni˛et ˛
a
Mniejsz ˛
a, gdy rzecz dotyczy tych od Li´scia. Druga Brama Mniejsza oraz Boisko tworz ˛
a
zwykł ˛
a Bram˛e.
Kontury widoczne na ´scianie splotły si˛e, a nało˙zone na siebie barwy ´sciemniały.
Kolejne przezrocze jakby uwyra´zniało poprzednie, a potem m ˛
aciło wzór. Nie mogłem
si˛e w tym rozezna´c. Dłonie Barwy Czerwieni zawisły nad pudełkiem wypełnionym
szklanymi kwadratami.
— Istnieje przypuszczenie — tłumaczyła — ˙ze Brama wraz z dwoma kolejnymi
przezroczami Rysy, Złamanym Sercem i Rozrzuconymi Okruchami, tworzy W˛ezeł Roz-
wikłany Wi˛ekszy. Nikt jednak nie potrafi odczyta´c takiej sekwencji obrazów; nawet in-
terpretacja Bramy nastr˛ecza trudno´sci, a co dopiero mówi´c o bardziej zło˙zonych ukła-
dach. — Dotkn˛eła soczewek, by poprawi´c ostro´s´c, a nało˙zone obrazy na moment stały
si˛e wyra´zne i ponownie zm˛etniały. Podeszła bli˙zej i znów usiadła obok mnie. — Po
wielu latach poszukiwa´n gaw˛edziarki przekonały si˛e, ˙ze nie mo˙zna nakłada´c obrazów
135
w niesko´nczono´s´c, a Brama stanowi granic˛e pewnej interpretacji. Je´sli nawet W˛ezeł
Rozwikłany Wi˛ekszy zawiera wszelkie obrazy, to nie podlega opisowi i komentarzowi.
— Czy Archiwum przestało by´c u˙zyteczne, gdy odkryły´scie t˛e prawidłowo´s´c? Jak
to jest?
— O, nie — odparła. — W ˙zadnym wypadku. Minie wiele czasu, nim nauczymy
si˛e rozumie´c wszystkie dane zawarte cho´cby w W˛e´zle Mniejszym. Z drugiej strony
jednak. . . Wydaje si˛e, ˙ze gdy w czasach ´swi˛etej Olivii rozpocz˛eto rzetelne badanie Ar-
chiwum, s ˛
adzono. . . istniała uzasadniona nadzieja, ˙ze pewnego dnia uda si˛e zobaczy´c
pełn ˛
a sekwencj˛e i odpowiedzie´c na wszystkie pytania. Teraz wiadomo, ˙ze to mrzon-
ki. Gdy prawda wyszła na jaw, kilka gaw˛edziarek zniszczyło swoje Archiwa, a cz˛e´s´c
z nich opu´sciła Małe Domostwo. Smutne to były czasy. — Barwa Czerwieni poprawiła
zsuwaj ˛
ace si˛e okulary. — Co do mnie. . . Zdaj˛e sobie spraw˛e, ˙ze w Archiwum tyle jest
odnóg, w˛e˙zowych dłoni i ciekawostek, ˙ze wielu ˙zywotów nie starczy na ich gruntow-
ne poznanie. Nie zabraknie równie˙z kwestii wynikaj ˛
acych z do´swiadcze´n i m ˛
adro´sci
naszych linii uwikłanych w problemy i wi˛ezi. — Zerkn˛eła na wzór Bramy; na szkłach
okularów powstały barwne refleksy. — Tam s ˛
a wszelkie dane, Potoku, cho´c nie po-
136
trafi˛e ich wydoby´c; wszystko zawiera si˛e w Archiwum; cała prawda o ludziach, której
nigdy nie poznam. To wystarczy, ˙zebym stale do niego wracała. — Zapadło milczenie.
Barwa Czerwieni wydawała si˛e starsza ni˙z w rzeczywisto´sci. Nagle zapytała: — Kiedy
zamierzasz odej´s´c?
— Na wiosn˛e — odrzekłem. — S ˛
adz˛e, ˙ze wówczas b˛ed˛e ju˙z gotowy.
— ´Swi˛ety. . . — rzuciła. — Chc˛e ci u´swiadomi´c, Potoku, ˙ze gdy przed siedmioma
laty odwiedziłe´s mnie po raz pierwszy, inne były twoje zamiary. Chciałe´s odszuka´c
wszystkie zaginione dobra, aby je nam zwróci´c.
— Tak.
— Czy twoja dziewczyna z linii Szeptu równie˙z si˛e do nich zalicza? — Nie odpo-
wiedziałem. Barwa Czerwieni nie patrzyła na mnie. Wzrok utkwiła w obrazie Bramy. —
Wła´sciwie czemu nie. . . — mrukn˛eła, uderzaj ˛
ac si˛e dłoni ˛
a w kolano. — W tym roku nie
zamierzam odczytywa´c dla ciebie wzorów. Gdyby´s mimo wszystko nalegał, wynikłoby
tyle˙z szkody, co po˙zytku. Co ty na to?
— Tobie pozostawiam decyzj˛e.
137
— Sadz˛e, ˙ze mój pomysł jest rozs ˛
adny. — Wyci ˛
agn˛eła r˛ek˛e, abym pomógł jej wsta´c.
Czy to mo˙zliwe, ˙ze tak szybko urosłem? A mo˙ze to ona si˛e skurczyła? Mocno zacisn˛eła
dłonie na moim ramieniu i dodała: — Gdy odejdziesz, nie wa˙z si˛e zapomnie´c o nas
i naszych potrzebach. Je´sli znajdziesz co´s, co mogłoby si˛e nam przyda´c, zachowaj to.
Wiedz˛e zdobyt ˛
a tutaj we´z ze sob ˛
a jak baga˙z; z ni ˛
a łatwiej ci b˛edzie wypełni´c zadanie.
Cho´cby´s odszedł daleko, wró´c do nas ze swymi znaleziskami.
Obj˛eła mnie i wyszedłem. Biegłem kr˛et ˛
a ´Scie˙zk ˛
a, znan ˛
a mi jak własne pi˛e´c palców,
zdziwiony, ˙ze komnaty, pokoje i korytarze stały si˛e nagle zbyt ciasne. Ciekawiło mnie,
jakie dane ujawniłoby Archiwum i czego dowiedziałbym si˛e o moich zamiarach, jakie
miałem szanse, co pewnie by si˛e nie udało. Czułem, ˙ze p˛ekła linia ł ˛
acz ˛
aca moj ˛
a młodo´s´c
z Małym Domostwem; byłem nieco zagubiony, a zarazem wolny. Barwa Czerwieni na
pewno miała racj˛e. Mniejsza zreszt ˛
a o jej wiedz˛e (a wiedziała mnóstwo); jednego byłem
pewien — z pewno´sci ˛
a wyczuwała, kiedy trzeba, a kiedy nie nale˙zy mówi´c, co ujawniło
Archiwum.
Jak mogła przypuszcza´c, ˙ze zapomn˛e o Małym Domostwie! Z pewno´sci ˛
a nie mówi-
ła tego powa˙znie. Im dalej odchodz˛e, tym wyra´zniejszy staje si˛e w moim umy´sle jego
138
obraz; widz˛e strumie´n płyn ˛
acy z pluskiem fal, owady i ptactwo w zaro´slach, najskrytsze
tajemnice zawarte w Archiwum i ocalałych przedmiotach, ukrytych wyrze´zbionych ku-
frach. Teraz, gdy mieszkam od roku na drzewie, gdy otrzymałem list od doktor Boots,
poznałem ´swiatło´s´c i mrok, dochodziłem swoich praw, przetrwałem niezliczone analizy
i podsumowania, my´sl˛e niekiedy, ˙ze wyobraziłem sobie po prostu nasz le´sny zak ˛
atek,
˙ze wcale nie jestem prawdomówc ˛
a — nie my´sl˛e tego, co mówi˛e i nie mówi˛e, tego, co
my´sl˛e, a wszystko jest moim wymysłem. Z drugiej strony, nawet je´sli to było senne
marzenie, wizj˛e podyktował mi głos prawdomówcy, który nie potrafi kłama´c.
DRUGA FASETA
Twoja wyprawa miała jednak, na celu odszukanie Jednodniówki, prawda?
Nie wiem. Mo˙ze tak. Nie byłem tego ´swiadomy.
Jako dziecko pragn ˛
ałem odnale´z´c nasze utracone dobra. Kiedy podrosłem i pozna-
łem opowie´sci o ´swi˛etych oraz historie Siedmior˛ekiego, pojawił si˛e inny ´smiały plan:
zapragn ˛
ałem SAM ZOSTA ´
C ´swi˛etym i prze˙zy´c niezwykłe przygody, o których mógł-
bym potem opowiada´c, a tak˙ze odkry´c zapomniane tajemnice, znacznie wa˙zniejsze od
sekretów, których nie chciała mi powierzy´c Jednodniówka. Miałem równie˙z nadziej˛e,
˙ze w moich opowie´sciach ´swiat nabierze wewn˛etrznej logiki.
140
Barwa Czerwieni s ˛
adziła, ˙ze w gł˛ebi ducha pragn ˛
ałem tylko odnale´z´c Jednodniów-
k˛e. Ona była zaginionym dobrem, którego mi najbardziej brakowało.
Od gaw˛edziarki dowiedziałem si˛e równie˙z o podstawowym d ˛
a˙zeniu ´swi˛etych: pra-
gn˛eli by´c przejrzy´sci.
Sk ˛
ad miałem wiedzie´c tamtej wiosny, czego chc˛e najbardziej i jaki b˛ed˛e w przy-
szło´sci? Jak miałem przeczu´c, ˙ze wszystkie domysły s ˛
a prawdziwe, ˙ze spełni ˛
a si˛e co do
joty?
Nie miałem o tym poj˛ecia. Jednego byłem pewny; wbrew opinii Barwy Czerwie-
ni, przekonanej, ˙ze ´swi˛etych ju˙z nie ma, ˙zyje gdzie´s na ´swiecie wybraniec, jakim sam
chciałbym zosta´c. Najwa˙zniejsze moje zadanie polegało na tym, by go odnale´z´c, usi ˛
a´s´c
przed nim i dzi˛eki obserwacji zrozumie´c to, czego sam nie mogłem poj ˛
a´c: czym jest
przejrzysto´s´c.
Odbyli´smy z Siedmior˛ekim wiele wypraw; zdarzało si˛e, ˙ze na cały tydzie´n opusz-
czali´smy Małe Domostwo, by odwiedzi´c wszystkie ciekawe miejsca. Nauczyłem si˛e
wspina´c po skałach, rozpala´c ognisko z wilgotnego drewna, okre´sla´c kierunek i masze-
rowa´c przez cały dzie´n bez obawy, ˙ze nie wiem, dok ˛
ad zmierzam. Siedmior˛eki mawiał,
141
˙ze to przygotowania. Odk ˛
ad postanowiłem opu´sci´c Małe Domostwo, zacz ˛
ałem si˛e do
nich solidniej przykłada´c. Wprawdzie ani razu o tym nie rozmawiali´smy, ale Siedmio-
r˛eki rozumiał, ˙ze przygotowania słu˙z ˛
a mnie, nie za´s jemu.
Zabrałem grub ˛
a niebiesk ˛
a koszul˛e, chleb i fajk˛e, sporo orzechów i suszonych owo-
ców. Siedmior˛eki splótł dla mnie ze sznurka lekki i mocny hamak; zabrałem tak˙ze pla-
stikow ˛
a płacht˛e, któr ˛
a zamierzałem nad nim rozpina´c, by słu˙zyła za namiot. Miałem
czwórdzbanek i troch˛e innych lekarstw oraz nowe okulary wykonane przez Moje Oczy
specjalnie dla mnie. Szkła były ˙zółtawe, a kiedy przez nie spogl ˛
adałem, wczesna wio-
sna zmieniała si˛e w pó´zne lato. Wkładałem je i zdejmowałem dla zabawy, wypatruj ˛
ac
´swi˛etych w koronach drzew.
Czemu na drzewach?
´Swi˛eci zawsze ˙zyli z dala od innych, zwykle w domkach budowanych w koronach
drzew. Nie mam poj˛ecia, czemu tak czynili. S ˛
adziłem, ˙ze pewnego dnia sam zamiesz-
kam na drzewie jak dawni ´swi˛eci; najch˛etniej wybrałbym d ˛
ab o niskim pniu albo jeden
z mijanych wi ˛
azów. Zd ˛
a˙zyłem si˛e ju˙z przywi ˛
aza´c do wizerunku ´swi˛etego, którym pra-
gn ˛
ałem zosta´c, widziałem bardzo wyra´znie owego starca, chwytałem uchem oderwane
142
fragmenty jego opowie´sci. . . W południe zaszyłem si˛e w niewielkim zagajniku, na pod-
mokłym brzegu strumienia, z którego piły czasem dzikie krowy. Zapaliłem. Nie pozo-
stawało mi nic innego, jak ruszy´c dalej. Mijał pierwszy ranek mojej wyprawy, ale czas
bardzo mi si˛e dłu˙zył i dlatego postanowiłem sobie ul˙zy´c.
W czwórdzbanku jest srebrne naczynie, które zawiera małe, czarne jak ˙zu˙zel gra-
nulki ró˙znej wielko´sci, które czyni ˛
a brzemi˛e l˙zejszym. Wiedziałem to od mbaby, która
otwierała przy mnie dzbanek, by za˙zy´c ów specyfik. Byłem ´swiadomy, ˙ze w podró˙zy
trzeba przed połkni˛eciem granulki u´swiadomi´c sobie dokładnie, co stanowi cel wypra-
wy, któr˛edy si˛e tam dosta´c i w jakiej porze. Znałem szlak wiod ˛
acy ku Rzece i wie-
działem, ˙ze przed zmierzchem powinienem dotrze´c do mostu, którym szli´smy kiedy´s
z Siedmior˛ekim. Otworzyłem dzbanek, dr˙z ˛
ac ˛
a r˛ek ˛
a (jako ˙ze dotychczas nie za˙zywałem
tej mikstury) si˛egn ˛
ałem po ciemn ˛
a granulk˛e i przełkn ˛
ałem j ˛
a pospiesznie.
Zwolniłem kroku w´sród olbrzymich wi ˛
azów ocieniaj ˛
acych drog˛e. Szum wiatru
w koronach drzew brzmiał coraz ciszej i przypominał smutne powolne zawodzenie, a˙z
w ko´ncu przestałem go słysze´c. ´Spiew ptaków brzmiał przeci ˛
agle, a li´scie poruszały si˛e
w zwolnionym tempie. Jasny dzie´n zmienił si˛e w bł˛ekitny półmrok; takie bywa ´swiatło
143
w czasie za´cmienia sło´nca. Obserwowałem jedn ˛
a gał ˛
azk˛e, potem wybrany li´s´c. Robiłem
długie przerwy mi˛edzy jednym a drugim krokiem, by obserwowa´c ka˙zdy szczegół; sło´n-
ce nie zmieniało poło˙zenia, a niskie ptasie głosy ci ˛
agn˛eły w niesko´nczono´s´c pojedyncze
tony. Czekałem cierpliwie, a˙z opadnie uniesiona do góry prawa stopa; wydawało si˛e, ˙ze
to nie nast ˛
api. Nagle zapomniałem o li´sciu, ´spiewie ptaków i jednostajnym poj˛ekiwaniu
wiatru; noga uderzyła o ziemi˛e i ujrzałem przed sob ˛
a Rzek˛e, a w dali most i zachodz ˛
a-
ce sło´nce. Zaskoczony parskn ˛
ałem ´smiechem. Ul˙zyłem sobie, nie ma co! W˛edrowałem
przez całe popołudnie i nawet tego nie poczułem. Zrozumiałem staruszków, którzy chi-
chotali, spogl ˛
adaj ˛
ac z lekkim niedowierzaniem na efekty całodziennej pracy wykonanej
pod wpływem czarnych granulek zmniejszaj ˛
acych trudy.
Obejrzałem si˛e i na widok li´sci trzepocz ˛
acych w koronach drzew przy lekkim po-
południowym wietrze, ˙zal mi si˛e zrobiło utraconej w˛edrówki. Zrozumiałem, ˙ze warto
sobie ul˙zy´c, gdy mamy do przeniesienia ci˛e˙zar d´zwigany setki razy, albo niech˛etnie
ruszamy w dług ˛
a drog˛e. Ciemny specyfik nie wychodzi na dobre ani odkrywczym wy-
prawom, ani młodym ´swi˛etym. To było dla mnie nauczk ˛
a; cisn ˛
ałem srebrny dzbanek do
rzeki, a˙z podskoczył w´sród spienionych brunatnych fal i poszedł na dno.
144
Za rzek ˛
a sło´nce o´swietlało szczyty wzgórz, ale w nadbrze˙znych zaro´slach robiło
si˛e ju˙z ciemno i zimno. Opadła mgła. Wsun ˛
ałem dłonie w r˛ekawy i spogl ˛
adałem na
bystry nurt; byłem zm˛eczony, bo długo maszerowałem. Ciekawe, czy zdołam zapali´c.
Nagle woda zabulgotała, chlapi ˛
ac na wszystkie strony, i po rzece przemkn ˛
ał człowiek.
W˛edrował po falach; woda bryzgała na tors, a on wykonywał ramionami zamaszyste
ruchy jak podczas marszu. Za nim kł˛ebiła si˛e piana. Nie spostrzegł mnie, bo ukryłem
si˛e w cieniu, i odpłyn ˛
ał z nurtem.
Zadziwiaj ˛
ace! Bez namysłu pobiegłem za nim wzdłu˙z brzegu, potykaj ˛
ac si˛e o korze-
nie i grz˛ezn ˛
ac w błocie. Na moment straciłem nieznajomego z oczu, ale po chwili znów
go ujrzałem, jak równym tempem przepływał obok drzew, a ko´nski ogon i biała koszula
ci ˛
agn˛eły si˛e za nim. Brn ˛
ałem w´sród wierzb i pn ˛
aczy rosn ˛
acych na podmokłym brze-
gu; ledwie wyci ˛
agałem buty z grz ˛
askiego błota. Wkrótce zobaczyłem si˛egaj ˛
acy w nurt
drewniany pomost, a na nim zwyczajnego m˛e˙zczyzn˛e; wyciskał wod˛e z ko´nskiego ogo-
na, przekomarzaj ˛
ac si˛e wesoło z kobiet ˛
a, która energicznie wycierała go r˛ecznikiem.
Gdy si˛e odwrócili i ujrzeli przybysza brn ˛
acego przez zaro´sla, po´slizgn ˛
ałem si˛e i plusn ˛
a-
łem jak wydra do zm˛etniałej wody.
145
Pomogli mi wyj´s´c na brzeg i ze ´smiechem wypytywali, jak przyw˛edrowałem w to
miejsce; kiedy wyplułem zamulon ˛
a wod˛e, zorientowałem si˛e, ˙ze to prawdomówcy.
Wci ˛
agn˛eli mnie na pomost, kilkoma schodkami poł ˛
aczony z nadbrze˙znym domem.
Spostrzegłem przycumowany do molo lekki chybotliwy pojazd, którym nieznajomy
przemierzał rzeczny nurt: dwa podłu˙zne, puste w ´srodku metalowe cylindry poł ˛
aczone
ławk ˛
a, wiosła oraz wielkie pedały no˙znego nap˛edu. Bez obci ˛
a˙zenia urz ˛
adzenie mocno
wystawało z wody. Domy´sliłem si˛e, ˙ze nieznajomy wywodzi si˛e z linii Klamry. Za-
mierzałem powiedzie´c, jak bardzo si˛e zdumiałem, widz ˛
ac go na rzece, ale w tej samej
chwili z drzwi domu wypadł chłopiec i znieruchomiał na mój widok. Był o kilka lat
młodszy, opalony, z włosami spłowiałymi od sło´nca. Poza bł˛ekitn ˛
a opask ˛
a na szyi był
zupełnie nagi, a w dłoni trzymał kij.
Ju˙z miałem si˛e przedstawi´c, gdy z budynku wybiegł nast˛epny chłopiec; on równie˙z
przystan ˛
ał na mój widok. Był opalony, a czupryna zja´sniała mu od sło´nca; trzymał kij
i był nagi, wyj ˛
awszy czerwon ˛
a opask˛e na szyi.
Po raz pierwszy ujrzałem bli´zni˛eta. Wykr˛ecałem mokre ubranie, gapi ˛
ac si˛e na nich
mimo woli. Oni równie˙z mi si˛e przygl ˛
adali, cho´c nie było na co patrze´c. Nie potrafiłem
146
okre´sli´c wyrazu ich twarzy, ale z czasem poj ˛
ałem, ˙ze tak wygl ˛
adaj ˛
a ludzie rzadko wi-
duj ˛
acy nieznajomych.
— To jest P ˛
aczek, a to Kwiatek — powiedział m˛e˙zczyzna. Nie mogłem powstrzy-
ma´c ´smiechu, a on mi zawtórował. — Jestem Wyko´nczony, a moja kobieta zwie si˛e Bez-
ksi˛e˙zycowa. Chod´z wysuszy´c ubranie. — Upewniłem si˛e, ˙ze pochodził z linii Klamry;
Bezksi˛e˙zycowa nale˙zała do Li´scia; chłopców nie umiałem przypisa´c do linii, jako ˙ze
było ich dwu.
Gdy weszli´smy do ´srodka, ujrzałem na ´scianach zakrytych kilimami migotliwe
refleksy promieni zachodz ˛
acego sło´nca, odbitych od faluj ˛
acej wody; mogło si˛e wyda-
wa´c, ˙ze jeste´smy pod jej powierzchni ˛
a. Jednostajny plusk przyprawiał mnie o senno´s´c;
w mieszkaniu rzecznego w˛edrowca i jego rodziny czułem si˛e jak ryba odwiedzaj ˛
aca
rybich przyjaciół. Wyko´nczony, przerywaj ˛
ac rozmow˛e, zdj ˛
ał i napełnił szklan ˛
a fajk˛e.
Miał przyjemny głos, lecz chwilami przemawiał tonem, który pobudzał mnie do ´smie-
chu, a Bezksi˛e˙zycowa ´smiała si˛e jeszcze cz˛e´sciej. Zapytałem Wyko´nczonego, dlaczego
nie mieszka w Małym Domostwie.
147
— Tak si˛e składa, ˙ze ci dwaj — zacz ˛
ał, wskazuj ˛
ac synów ły˙zk ˛
a pełn ˛
a chleba —
uwielbiaj ˛
a wod˛e. Strumie´n płyn ˛
acy przez Małe Domostwo jest dla nich za płytki. Ich
mbaba narzekała, ˙ze okropnie chlapi ˛
a, uznałem wi˛ec, ˙ze skoro lubi ˛
a wod˛e, powinni tu
zamieszka´c na stałe. Gdyby woleli towarzystwo ludzi, a rodzina im nie wystarczyła,
mogliby pozosta´c w Małym Domostwie. Najlepiej czuj ˛
a si˛e we dwójk˛e, wi˛ec mieszkaj ˛
a
nad rzek ˛
a.
— Tu si˛e urodzili´smy — wtr ˛
acił Kwiatek, a P ˛
aczek dodał: — Tu jest nasze miejsce.
— Postanowiłem zabra´c ich do siebie na jaki´s czas — oznajmił Wyko´nczony. —
Maj ˛
a tu dom. Ja równie˙z; tak było i b˛edzie. Chłopcy wol ˛
a mieszka´c nad wod ˛
a.
— Czy pozostan ˛
a prawdomówcami?
— Skoro byli nimi dawniej, nic si˛e nie zmieni, prawda? W naszym domu nad rzek ˛
a
jest dwoje prawdomówców, natomiast w Małym Domostwie brak prawdziwej rzeki.
Wybrali´smy najlepsze rozwi ˛
azanie.
Wyko´nczony stwierdził ponadto, ˙ze bli´zniakom nad wod ˛
a było lepiej ni˙z w´sród zdu-
mionej ich wygl ˛
adem gromady. Nadal zdarzali si˛e ludzie gotowi przej´s´c kawał drogi,
byle tylko zobaczy´c chłopców; nie chciał, by im si˛e w głowach przewróciło, bo na dobr ˛
a
148
spraw˛e niczym si˛e nie wyró˙zniaj ˛
a. Bli´zniacy patrzyli na ojca z identycznym u´smiechem;
podobnie jak my, byli ´swiadomi, co stanowi o ich niezwykło´sci.
Chłodny pokój wypełnił si˛e mocn ˛
a o˙zywcz ˛
a woni ˛
a dymu, który łatwiej ni˙z powie-
trze wci ˛
agało si˛e w płuca. Wyko´nczony nie przerywał rozmowy, a kł˛eby dymu wygl ˛
a-
dały jak słowa wychodz ˛
ace z jego ust.
— To osobliwe, ˙ze dziwi ci˛e opuszczenie Małego Domostwa — stwierdził, upycha-
j ˛
ac ´swie˙ze okruchy chleba w główce fajki. — Wygl ˛
ada na to, ˙ze wybrałe´s tak samo jak
my. Byli´smy od ciebie nieco starsi, decyduj ˛
ac si˛e na ów krok.
— To nie tak — zacz ˛
ałem, ale przyszło mi do głowy, ˙ze maj ˛
a racj˛e, poniewa˙z wiele
lat upłynie, nim powróc˛e do Małego Domostwa. A jednak ˙zal mi było P ˛
aczka i Kwiatka,
bo nie mogli pozosta´c na stałe w najwspanialszym miejscu na ziemi. — Wyruszyłem na
wypraw˛e. Pewnego dnia wróc˛e. Bez mo˙zliwo´sci powrotu moje ˙zycie byłoby koszma-
rem. — Dopiero teraz zdałem sobie z tego spraw˛e.
— Tak czy inaczej — wtr ˛
aciła Bezksi˛e˙zycowa, podnosz ˛
ac si˛e z miejsca — mo˙zesz
tu zosta´c, jak długo zechcesz. Mamy du˙zo miejsca.
149
Gdy opowiedziałem wszystkie nowiny z rodzinnego gniazda, jakie zdołałem sobie
przypomnie´c, a lampy zapalone przez Bezksi˛e˙zycow ˛
a przygasły, po kr˛etych schodach
poszedłem z chłopcami do sypialni, gdzie przez liczne przeszklone okna wida´c by-
ło czyste nocne niebo i przecinaj ˛
acy je Mały Ksi˛e˙zyc. Byłem wprawdzie zm˛eczony,
ale min˛eło sporo czasu, nim zasn ˛
ałem. Nie mogłem wyj´s´c z podziwu, słysz ˛
ac, jak P ˛
a-
czek wpada w słowo Kwiatkowi. My´sleli niczym jedna osoba. Chichotali, rozmawiaj ˛
ac
o sprawach, na których si˛e nie znałem i baraszkowali jak młode wydry. Za dnia wy-
gl ˛
adali na opalonych, ale w półmroku na tle ciemnych kołder ich skóra wydawała si˛e
blada.
Postanowili mi pokaza´c swoje skarby ukryte w pudłach oraz pod posłaniem; obej-
rzałem pust ˛
a skorup˛e ˙zółwia i myszk˛e o spiczastym nosie w gniazdku z trawy. Ze skrytki
w ´scianie wyci ˛
agn˛eli najcenniejszy przedmiot. Była to przezroczysta kostka z plastiku,
a w niej mucha gotowa do lotu; prawdziwy owad. Niesamowite! Zatopili much˛e w pla-
stikowej bryle! Pochyleni ku sobie obracali´smy kostk˛e w ´swietle ksi˛e˙zyca.
— Jak powstała? — wypytywałem. — Ma jak ˛
a´s histori˛e? Sk ˛
ad j ˛
a macie?
150
— Od ´swi˛etego — odparł jeden z chłopców i si˛egn ˛
ał po nast˛epny przedmiot wart
pokazania, ale zdziwiony jego słowem dodałem natychmiast:
— ´Swi˛ety wam to dał? Jaki ´swi˛ety?
— Nasz znajomy — odparł P ˛
aczek.
— Znacie ´swi˛etego?
— Dał nam kostk˛e.
— Czemu? Co to miało oznacza´c?
— Nie wiem — powiedział jeden z chłopców. — To miało by´c dla nas nauczk ˛
a.
Mucha jest przekonana, ˙ze wisi w powietrzu, bo wszystko dokładnie widzi i nie czuje,
by j ˛
a cokolwiek ograniczało. A jednak nie mo˙ze si˛e poruszy´c. Mamy z tego czerpa´c
nauk˛e. Tak powiedział.
— To zwykły upominek — wtr ˛
acił drugi z braci.
— Czy mógłbym pozna´c waszego przyjaciela? — zapytałem tak niecierpliwie, ˙ze
chłopcy byli wyra´znie zdziwieni. — Daleko trzeba i´s´c?
— Tak.
151
— Nie — odparł brat bli´zniak. — Niezbyt daleko. Wyruszymy o ´swicie. Zabierzemy
ci˛e do niego. Nie wiadomo, czy ci˛e polubi.
— Na pewno ci˛e polubi.
Chłopcy wymienili spojrzenia i parskn˛eli ´smiechem.
— To dlatego, ˙ze jest nas dwu — rzucił P ˛
aczek, gdy stali obj˛eci ramionami, spogl ˛
a-
daj ˛
ac na mnie z u´smiechem.
Jak przystało na dobrze wychowanych młodzie´nców spod znaku Li´scia, pozwolili
mi wybra´c posłanie. Długo nie mogłem zasn ˛
a´c. Wsłuchany w szum wody rozmy´slałem
o naszych odwiedzinach u ´swi˛etego. Miałem go pozna´c jutro, wkrótce, tak szybko!
TRZECIA FASETA
Rano Wyko´nczony przewiózł nas swym wehikułem przez Rzek˛e. Ci ˛
agle ´smiał si˛e
i ˙zartował. Nie spotkałem dot ˛
ad człowieka, który po przebudzeniu byłby w tak dobrym
humorze — rzecz jasna, oprócz mnie, uradowanego rychłymi odwiedzinami u ´swi˛e-
tego. P ˛
aczek i Kwiatek wło˙zyli grube koszule chroni ˛
ace przed chłodem i mgł ˛
a, która
zalegała nad rzek ˛
a oraz jej dopływami o bardzo przyjemnej woni, ja natomiast trz ˛
a-
słem si˛e z zimna. Od Bezksi˛e˙zycowej dostałem zapas chleba i ładn ˛
a plastikow ˛
a butelk˛e
z przygotowanym na zim˛e musuj ˛
acym gronowym napitkiem. . . a na po˙zegnanie całusa.
153
— Jesieni ˛
a wybieram si˛e do starego gniazda — oznajmiła. — Powiem, ˙ze ci˛e wi-
działam w dobrym zdrowiu.
Moja w˛edrówka trwała zaledwie dzie´n, a ju˙z miałem do przekazania tysi ˛
ace nowin,
zachowałem jednak milczenie, oboj˛etnie skin ˛
ałem głow ˛
a, jak przystało na do´swiadczo-
nego w˛edrowca, i ruszyłem za Wyko´nczonym.
Przez jaki´s czas szli´smy z bli´zniakami zalesionym brzegiem, wzdłu˙z bystrego do-
pływu rzeki, który spokojnie płyn ˛
ał wy˙złobionym w gruncie korytem. Gdy sło´nce było
ju˙z wysoko i mocno przygrzewało, a poranna mgła znikn˛eła, dotarli´smy do zatoczki,
gdzie czekała mała okr ˛
agła łódka, przywi ˛
azana do jednego z drzew rosn ˛
acych na brze-
gu. Aniołowie wykonali j ˛
a z białego plastiku i, jak cz˛esto bywało, przeznaczyli do inne-
go ni˙z my celu. Łód´z o tak osobliwym wygl ˛
adzie, proporcjach i kształcie byłaby daw-
niej nie do pomy´slenia. Zrobiło si˛e tak gor ˛
aco i parno, ˙ze P ˛
aczek i Kwiatek rzucili grube
koszule na dno plastikowej misy. Z mi˛ekkich ubra´n zrobiłem sobie poduszk˛e, usiadłem
i obserwowałem bli´zniaków, stoj ˛
acych w łodzi z bosakami w r˛ekach. Po wodach zatoki
pływały białe kwiaty; chłopcy zerwali po jednym i wło˙zyli je niczym kapelusze. Kiero-
wali łódk˛e w gór˛e rzeki, mijaj ˛
ac zaro´sla, które rzucały cie´n na ich ukwiecone czupryny.
154
Gdy rzeka stała si˛e w ˛
askim potokiem o kamienistym dnie, wyci ˛
agn˛eli´smy łódk˛e
na brzeg i dalej ruszyli´smy piechot ˛
a wzdłu˙z strumyka szemrz ˛
acego w´sród skał. W cie-
płym wiosennym powietrzu nagle powiało chłodem, bo strumie´n zasilały topniej ˛
ace
´sniegi z odległych gór. Gdy weszli´smy mi˛edzy rosn ˛
ace na brzegu młode paprocie, P ˛
a-
czek i Kwiatek dali mi znak, ˙zebym milczał; wspi˛eli´smy si˛e po zboczu. Za drzewami,
które rosły nad strumieniem, była niewielka, zalana sło´ncem ł ˛
aka, poro´sni˛eta białymi
kwiatami. Na zielonej pochyło´sci le˙zał ´swi˛ety.
Pogr ˛
a˙zony w gł˛ebokim ´snie, zło˙zył dłonie na piersiach i chrapał. Stopy w ogrom-
nych buciorach sterczały w gór˛e. Siwe włosy opadły na traw˛e, tworz ˛
ac aureol˛e wokół
głowy, a drobn ˛
a ogorzał ˛
a twarz cz˛e´sciowo zakrywała broda; ´spi ˛
acy człowieczek podob-
ny był do dmuchawca. Podczołgali´smy si˛e w jego stron˛e. P ˛
aczek szepn ˛
ał co´s do ucha
Kwiatkowi, a ten parskn ˛
ał ´smiechem i obudził ´swi˛etego, który usiadł natychmiast i ze
zdumieniem rozejrzał si˛e po ł ˛
ace. Widz ˛
ac nas, kichn ˛
ał gło´sno, wstał z trudem i poma-
szerował przez ł ˛
ak˛e w stron˛e pobliskiego lasu. P ˛
aczek krzykn ˛
ał i rzucił si˛e w pogo´n za
´swi˛etym, jakby to był ptak, hodowany od małego. Kwiatek pop˛edził za nim, speszony
nieudanym powitaniem.
155
Biegali przez chwil˛e po lesie, w którym znikn ˛
ał ´swi˛ety, a potem wrócili do mnie
zdyszani.
— Wlazł na drzewo — oznajmił Kwiatek.
— Nie zdołamy go stamt ˛
ad ´sci ˛
agn ˛
a´c — dodał P ˛
aczek, ´slini ˛
ac palec i pocieraj ˛
ac nim
dług ˛
a szram˛e na udzie.
— Nie mogli´scie zostawi´c go w spokoju? — zapytałem. — Zaraz by si˛e ockn ˛
ał.
Trzeba było zaczeka´c.
— Kwiatek si˛e roze´smiał — wymamrotał P ˛
aczek — i to go zbudziło. . .
— P ˛
aczek mnie roz´smieszył — usprawiedliwiał si˛e Kwiatek. — To przez niego
uciekł.
— Zobaczył nieznajomego i zwiał — wtr ˛
acił P ˛
aczek. — Nas si˛e nie boi.
Szkoda, ˙ze nie mogłem sam przyj´s´c do ´swi˛etego; kto wie, czy teraz zdołam go
przejedna´c. Bli´zniacy szybko zapomnieli o ´swi˛etym. Uganiali si˛e za konikami polny-
mi z równym zapałem, jak przedtem ´scigali starego człowieka. Usiedli i szeptali przez
chwil˛e, poszturchuj ˛
ac si˛e nawzajem, a nast˛epnie podeszli do pnia, na którym siedzia-
łem.
156
— Przykro nam, ˙ze ´swi˛ety zwiał — powiedział Kwiatek. — Zobaczyłe´s go przynaj-
mniej i wiesz, jak wygl ˛
ada. Pora wraca´c do domu.
Ostro˙znie dobierał słowa, bo widział, ˙ze jestem zawiedziony, próbował mi jednak
u´swiadomi´c, ˙ze czas ucieka i gdyby´smy nawet wyruszyli od razu, w domu b˛edziemy
długo po zmroku.
— W takim razie zostan˛e — odparłem.
Patrzyli na mnie, nie pojmuj ˛
ac, o czym mówi˛e.
— Mo˙ze rankiem zejdzie z drzewa — wyja´sniłem. — B˛ed˛e miał sposobno´s´c, by si˛e
z nim rozmówi´c i przeprosi´c, ˙ze go tak nagle obudzili´smy. Dam sobie rad˛e.
— Zgoda — odparł jeden z chłopców. — Zosta´n, skoro chcesz. Przypłyn ˛
ałe´s tu
z nami. Wiesz, jak wróci´c?
Podj ˛
ałem zaskakuj ˛
ac ˛
a decyzj˛e. Miałem nadziej˛e, ˙ze bli´zniaki osłupiej ˛
a.
— Nie wracam — oznajmiłem. — Tak, chłopcy, nie zamierzam wraca´c, a wy szukaj-
cie dalej koników polnych. — Chyba tu zostan˛e i poczekam na staruszka. Zamieszkam
w pobli˙zu i pewnie zostan˛e ´swi˛etym.
157
Bli´zniacy usiedli i zastanawiali si˛e nad tym przez chwil˛e, zerkaj ˛
ac to na mnie, to na
las, a˙z wreszcie popatrzyli sobie w oczy. P ˛
aczek zbli˙zył si˛e i z powag ˛
a ucałował mnie
w policzek. Kwiatek poszedł w jego ´slady. Ruszyli po mój baga˙z, zostawiony na skraju
ł ˛
aki i poło˙zyli go obok mnie. Odwrócili si˛e bez słowa, poszli w stron˛e potoku i wkrótce
znikn˛eli w´sród osik porastaj ˛
acych brzeg.
Tacy wła´snie s ˛
a ci spod znaku Li´scia — na co dzie´n przyziemni, ale gdy sytuacja
tego wymaga, potrafi ˛
a stan ˛
a´c na wysoko´sci zadania.
Przesiedziałem całe popołudnie, obserwuj ˛
ac rój muszek ta´ncz ˛
acy w powietrzu nad
ł ˛
aczk ˛
a. Im dłu˙zej rozmy´slałem o mojej decyzji, tym stawała si˛e dla mnie wa˙zniejsza. Ale
w miar˛e jak u´swiadamiałem sobie jej znaczenie, coraz trudniej było mi wsta´c i ruszy´c
do lasu, który szumiał na skraju ł ˛
aki; nie miałem ochoty szuka´c ´swi˛etego. ´
Cwiczyłem
na głos formułki, których mógłbym u˙zy´c, kiedy pójd˛e go przeprosi´c.
— Dzie´n dobry. . . — Niby proste, ale musiałem powtórzy´c te słowa kilkakrotnie,
by wła´sciwie zabrzmiały. Chodzi głównie o to, by przekona´c samego siebie. W ko´ncu
poszedłem do lasu; czułem jeszcze na policzkach całusy bli´zniaków. Pomy´slałem sobie,
co by si˛e stało, gdybym jednak wrócił, o ile, rzecz jasna, znalazłbym drog˛e powrotn ˛
a.
158
Chłopcy spod znaku Li´scia pewnie by si˛e tym nie przej˛eli, a nawet okazaliby szczer ˛
a
rado´s´c na mój widok, ale my´sl o powrocie sprawiła, ˙ze poczułem si˛e paskudnie.
O zmroku wstałem i poszedłem do lasu. St ˛
apałem cicho, by nie przestraszy´c ´swi˛e-
tego, na wypadek, gdyby znajdował si˛e w pobli˙zu. W lesie było ju˙z ciemno, a w miar˛e
jak zagł˛ebiałem si˛e w nim coraz bardziej, robiło si˛e coraz mroczniej. Wiał lekki wiatr,
gał˛ezie trzeszczały ostrzegawczo i trudno było zrobi´c krok, nie potykaj ˛
ac si˛e o niewi-
doczne przeszkody. Trafiłem na wielki d ˛
ab z pniem szerokim jak mur; zapewne był
ojcem innych drzew. Usiadłem mi˛edzy grubymi korzeniami.
Było zbyt ciemno, by rozwiesi´c hamak, ale za to w g˛estym, ciemnym listowiu l´sniła
samotna gwiazda, a wiatr całkiem ustał. Postanowiłem odpocz ˛
a´c u stóp d˛ebu. Rozmy-
´slanie o domku nad rzek ˛
a lub Małym Domostwie mijało si˛e z celem, skoro, jak sam
powiedziałem, moim zamiarem było zosta´c ´swi˛etym; z drugiej strony jednak, trudno
mi było uwolni´c si˛e od wspomnie´n, gdy siedziałem w ciemno´sciach z kolanami podci ˛
a-
gni˛etymi pod brod˛e. Zrobiłem sobie skr˛eta i starannie pozbierałem upuszczone okruchy.
Miałem zapas chleba na kilka dni, a w najgorszym razie mógłbym je´s´c korzonki i jago-
dy, które Siedmior˛eki nauczył mnie rozpoznawa´c; niestety, było jeszcze za wcze´snie na
159
le´sne owoce. Gdybym okropnie zgłodniał, upolowałbym małe zwierz˛e, by upiec mi˛eso
na ogniu i zje´s´c jak w dawnych czasach. Poza tym prawdziwy ´swi˛ety nie pozwoliłby,
˙zebym umarł z głodu w jego lesie.
A je´sli przyjdzie mi tu umrze´c bez jedzenia. . . Trudno, mo˙ze to wła´snie było mi
pisane. Smutny los, ale b˛edzie nauczk ˛
a dla innych, a moja niedola zostanie wł ˛
aczona do
opowie´sci o ´swi˛etym z lasu, i nie przepadnie. Czy to wła´snie przeczuwała Barwa Czer-
wieni? Pomy´slałem o Jednodniówce; mo˙ze pewnego dnia usłyszy t˛e opowie´s´c. Dowie
si˛e wówczas. . . czego´s si˛e dowie. Siedziałem, patrz ˛
ac na szafirowe niebo, widoczne
w´sród szumi ˛
acych li´sci, i rozmy´slałem o ´smierci.
— Skoro masz zamiar sp˛edzi´c tu noc — usłyszałem cichy głos — mógłby´s si˛e ru-
szy´c i przynie´s´c mi troch˛e wody. — Natychmiast zapomniałem o umieraniu i zadarłem
głow˛e, spogl ˛
adaj ˛
ac w mrok. Siwa broda majaczyła niewyra´znie w´sród ciemnego listo-
wia d˛ebu, o którego pie´n oparłem si˛e plecami. Wyleciało mi z głowy, co zamierzałem
powiedzie´c ´swi˛etemu. Broda znikn˛eła, a obok mnie przemkn ˛
ał ciemny przedmiot i z ha-
łasem opadł na ziemi˛e. Było to plastikowe wiadro. Podniosłem je i ponownie zadarłem
głow˛e.
160
— I có˙z? — usłyszałem cichy głos.
Ruszyłem przez las, zbiegłem po łagodnym zboczu, nabrałem wody z ciemnego
strumienia i ruszyłem do lasu niepewnym krokiem. Gdy stan ˛
ałem pod d˛ebem, z gó-
ry opadła lina zaopatrzona w hak. Zawiesiłem na nim wiadro i patrzyłem, jak znika
w ciemno´sci.
— Niewiele przyniosłe´s. Daremna fatyga.
— Jest ciemno.
— Trudno. Musisz i´s´c raz jeszcze.
Wiadro spadło po raz drugi. Poszedłem nad strumie´n, ˙zeby je napełni´c, a wracaj ˛
ac,
st ˛
apałem ostro˙zniej. ´Swi˛ety nie pokazał si˛e wi˛ecej. Stałem z zadart ˛
a głow ˛
a, a˙z rozbolała
mnie szyja. Słycha´c było plusk i stukanie, ale ´swi˛ety ju˙z si˛e nie odezwał.
Obudziłem si˛e rankiem sztywny i zmarzni˛ety. Spojrzałem w gór˛e i wszystko zrozu-
miałem. Strefa mroku w d˛ebowej koronie to domek, zbudowany starannie w´sród pot˛e˙z-
nych konarów: ´sciany wyplatane z cienkich gał ˛
azek wzmocnionych fragmentami aniel-
skich wytworów, a w nich okienka, na dachu za´s komin stercz ˛
acy wysoko ponad gał˛ezie.
Mi˛edzy oknem a pionow ˛
a gał˛ezi ˛
a wisiał sznurek, a na nim dwie długie koszule.
161
Widzisz, aniele, przyszło mi kiedy´s do głowy, ˙ze bli´zniaki mogły si˛e pomyli´c, a sta-
ruszek wcale nie był ´swi˛etym; zakładałem, ˙ze wiedz ˛
a, co mówi ˛
a. Gdy zobaczyłem do-
mek na drzewie, pozbyłem si˛e w ˛
atpliwo´sci. Wła´snie takie były mieszkania ´swi˛etych
przed laty, kiedy´smy w˛edrowali. ´Swi˛ety Gary wybrał wielki buk, ´swi˛eta Maureen za-
mieszkała na d˛ebie, a ´swi˛ety Andy po ´smierci ´swi˛etej Bei osiadł na drzewie, którego
pie´n do dzi´s mo˙zna ogl ˛
ada´c w lasach Małego Domostwa.
— O, ´swi˛eci nadrzewni! — zawołałem, jak czyni ˛
a zadziwieni staruszkowie, nie-
pewny, czy powinienem zawoła´c mieszka´nca d˛ebu. Nie znałem jego imienia. Co wi˛e-
cej, w ´swietle dnia stało si˛e dla mnie jasne, ˙ze posłał mnie wprawdzie po wod˛e, ale
nie ˙zyczy sobie, ˙zeby intruz przesiadywał u stóp jego drzewa. Nie wystawiał nosa ze
swego domku, bo miał nadziej˛e, ˙ze odejd˛e. Byłem uszcz˛e´sliwiony, bo ledwie rozpo-
cz ˛
ałem wypraw˛e, od razu natkn ˛
ałem si˛e na ´swi˛etego, i dlatego nie wzi ˛
ałem pod uwag˛e
jego odczu´c. A wywodziłem si˛e przecie˙z z linii Dłoni! Poczułem na policzkach rumie´n-
ce wstydu i z wolna oddaliłem si˛e od d˛ebu, ale nie poszedłem daleko, bo chciałem si˛e
przyjrze´c ´swi˛etemu. Usiadłem na k˛epie mchu, zapaliłem i czekałem.
162
Nie min˛eło wiele czasu, gdy ujrzałem, ˙ze drzwi si˛e otwieraj ˛
a i w dół opada solidna
sznurowa drabinka, a lokator nadrzewnego domku schodzi po niej wolno, lecz pewnie.
Gestykulował, spieraj ˛
ac si˛e z niewidzialnym rozmówc ˛
a; miał ze sob ˛
a szczotk˛e i gruby
r˛ecznik.
Poszedł si˛e wyk ˛
apa´c. Sznurowa drabinka wisz ˛
aca u drzwi kołysała si˛e lekko.
Czy wystarczy mi odwagi? Jedno ukradkowe spojrzenie. Postanowiłem wspi ˛
a´c si˛e
po drabince i zajrze´c do domku. Ale gdy stan ˛
ałem przy drzwiach i ujrzałem mieszkanie
´swi˛etego, zapomniałem o solennym postanowieniu i wszedłem do ´srodka.
Od czego mam zacz ˛
a´c opis wn˛etrza, które ukazało si˛e moim oczom? Wiklinowe
´sciany uszczelniono glin ˛
a i mchem; pot˛e˙zny d˛ebowy konar zasłaniał róg pomieszczenia,
dziel ˛
ac je na dwie cz˛e´sci; podłoga odtwarzała układ gał˛ezi, na których została oparta.
Niski sufit załamywał si˛e pod dziwnym k ˛
atem; pod belkami i na półkach wbudowanych
w ´scian˛e, w naro˙znych szafkach, na stołach i skrzyniach ujrzałem zagadkowe przed-
mioty oraz prawdziwe skarby — anielskie wytwory, powstałe dzi˛eki utraconym dawno
umiej˛etno´sciom. Gdyby udało si˛e nam odkry´c przeznaczenie owych rzeczy, zapewne
funkcjonowałyby bez zarzutu. Odnosiło si˛e wra˙zenie, ˙ze w zagraconym domku wi˛ecej
163
jest tajemniczych przedmiotów i anielskich wytworów ni˙z w niezliczonych komnatach
Małego Domostwa.
Byłem tak oszołomiony i zaciekawiony ow ˛
a kolekcj ˛
a, ˙ze usłyszałem kroki ´swi˛e-
tego dopiero, gdy domek zakołysał si˛e od ci˛e˙zaru wchodz ˛
acego po drabinie lokatora.
Nie dostrzegłem ˙zadnej kryjówki. Zarzuciłem tobołek na rami˛e, jakbym zbierał si˛e do
odej´scia; wystraszony i zakłopotany czekałem, a˙z poka˙ze si˛e znajoma twarz. ´Swi˛ety
w pierwszej chwili osłupiał, a potem zmarszczył brwi.
Wolno podci ˛
agn ˛
ał si˛e do drzwi, a gdy wszedł do ´srodka, zorientowałem si˛e, ˙ze je-
stem od niego wy˙zszy. Obrzucił mnie taksuj ˛
acym spojrzeniem. Byłem nazbyt zakłopo-
tany, by przemówi´c. Staruszek tkni˛ety nagł ˛
a my´sl ˛
a wyci ˛
agn ˛
ał do mnie r˛ece i podszedł
z u´smiechem.
— Do widzenia — powiedział uprzejmie. U´scisn ˛
ałem ogorzał ˛
a prawic˛e. Poszedł
w gł ˛
ab mieszkania, stan ˛
ał pod łukowatym konarem, odwrócił si˛e do mnie plecami i cze-
kał, a˙z wyjd˛e. Raz po raz niecierpliwie zaciskał splecione na plecach dłonie. Pod wpły-
wem nagłego impulsu wyj ˛
ałem z tobołka musuj ˛
acy gronowy napitek, który Bezksi˛e˙zy-
cowa dała mi na drog˛e. Gdy ´swi˛ety odwrócił si˛e, by sprawdzi´c, czy natr˛et ju˙z poszedł,
164
z u´smiechem pokazałem mu plastikow ˛
a butelk˛e, lecz nadal l˛ekałem si˛e odezwa´c. Przez
chwil˛e spogl ˛
adał na butelk˛e, a gdy odwrócił wzrok, zacz ˛
ał si˛e kołysa´c na obcasach ci˛e˙z-
kich buciorów. Czekałem. W ko´ncu wyszedł zza gał˛ezi, wlazł pod zarzucony rupieciami
stół i wydobył stamt ˛
ad zniszczon ˛
a szklank˛e o grubych ´sciankach z usianego powietrz-
nymi p˛echerzami szkła. Podałem mu butelk˛e. Niespodziewanie podniósł wzrok, a na
małej twarzy pojawił si˛e szeroki u´smiech.
— Mam na imi˛e Blask — powiedział. — A ty?
— Potok Słów. — Postawiłem butelk˛e na blacie. Przygl ˛
adali´smy si˛e obaj słonecz-
nym promieniom roz´swietlaj ˛
acym jej purpurow ˛
a zawarto´s´c. ´Swi˛ety Blask otworzył za-
mkni˛et ˛
a szczelnie butelk˛e i b ˛
abelki podeszły pod jej otwór. Napełnił szklank˛e napojem,
który pienił si˛e i syczał. Przykrył j ˛
a dłoni ˛
a, ˙zeby piana nie uciekła, podniósł do ust i wy-
pił zawarto´s´c dwoma wielkimi haustami. Potem czkn ˛
ał ukradkiem i u´smiechn ˛
ał si˛e do
mnie przyja´znie.
— Czy wiesz. . . — zacz ˛
ał, osuwaj ˛
ac si˛e wolno na skrzypi ˛
acy fotel z trzciny i gi˛etego
drewna. Powoli obracał w dłoni szklank˛e roz´swietlon ˛
a słonecznymi promieniami. —
165
Czy wiesz, ˙ze w dawnych czasach chroniono letnie owoce przed zepsuciem, gotuj ˛
ac je
w syropie g˛estym i słodkim jak miód? Uchodziły za przysmak.
— Nie — odparłem ze ´sci´sni˛etym gardłem. W domku były dwa identyczne fotele.
Usiadłem bez po´spiechu. — To dla mnie nowo´s´c. Teraz b˛ed˛e ju˙z wiedział.
— Tak — odparł. Popatrzył na mnie z ciekawo´sci ˛
a. Uspokojony, poło˙zyłem dłonie
na oparciach fotela. Nie ´smiałem uwierzy´c, ˙ze dotarłem nareszcie do miejsca, którego
od dawna szukałem; miałem nadziej˛e, ˙ze tam pozostan˛e.
CZWARTA FASETA
Nadeszło lato. Czas mijał, a ´swi˛ety nie zamierzał mnie przep˛edzi´c. Id ˛
ac przez las po
wod˛e i wracaj ˛
ac do chatki ukrytej w´sród szeleszcz ˛
acych li´sci, my´slałem, ˙ze by´c mo˙ze
Blask znalazł mnie w chwili, kiedy ja go znalazłem; oczekiwał w˛edrowca. Uwa˙załem
si˛e za szcz˛e´sciarza, chocia˙z trudno mi było wspi ˛
a´c si˛e na d ˛
ab, wci ˛
agn ˛
a´c kubeł z wod ˛
a
i przela´c j ˛
a do wielkiego słoja.
Ustawione na blacie stołu naczynie si˛egało mi do szyi; było wykonane z plastiku,
jasno˙zółte, gładkie i obłe. Słój miał idealnie dopasowan ˛
a pokrywk˛e, dawniej l´sni ˛
ac ˛
a,
potem zmatowiał ˛
a. Woda pita z pokrywki o kształcie niewielkiego kubka była ´swie-
167
˙za i chłodna jak zaczerpni˛eta przed chwil ˛
a ze strumienia — nawet wówczas, gdy stała
w słoju przez cały dzie´n. Na boku namalowano lub przylepiono wizerunek człowieka,
a raczej stworzenia o ludzkiej sylwetce, mocnych bryłowatych nogach i szeroko rozło-
˙zonych ramionach. W ogromnej łapie trzymał szklank˛e, z której lał si˛e sok pomara´nczo-
wy, a drug ˛
a podniósł do góry, celuj ˛
ac w niebo grubym paluchem. Łeb pomara´nczowy
jak napój w szklance był za du˙zy w stosunku do tułowia i przypominał wielk ˛
a kul˛e,
a na twarzy postaci zastygł wyraz szalonej rado´sci i niewyobra˙zalnego szcz˛e´scia. Tak
wygl ˛
adał słój.
Na pytanie, sk ˛
ad si˛e wzi ˛
ał, Blask przyznał, ˙ze to pami ˛
atka z wyprawy do miasta,
odbytej w czasach młodo´sci. Opowiadał mi o niej wieczorami.
— Wzi ˛
ałem słój, bo jest lekki i pojemny, nadawał si˛e zatem do przeniesienia zna-
lezionych drobiazgów — stwierdził ´swi˛ety. — Rzemykami przytroczyłem go do ple-
ców. — Mówił o ciszy w mie´scie, która a˙z dzwoni w uszach, bo nie ma tam ˙zywych
stworze´n. Dawnymi czasy prócz ludzi gnie´zdziły si˛e w budynkach ˙zyj ˛
ace kosztem
mieszka´nców ptaki, szczury i owady, ale przepadły, kiedy ludzie odeszli. Blask w˛e-
168
drował cichymi ulicami, zwiedzał wysokie budynki, a potem trafił na słój, w którym
przyniósł inne znaleziska.
Gdy słuchałem tych opowie´sci, za´switało mi w głowie, ˙ze Blask mo˙ze si˛e wywodzi´c
z linii Ko´sci lub Klamry, jakkolwiek w tej ostatniej nie było dot ˛
ad ´swi˛etych. Trudno
ustali´c co´s pewnego. Ilekro´c obserwowałem, jak wkłada okulary i zasiada przy stole
zaj˛ety krzy˙zówk ˛
a, pochłoni˛ety bez reszty zawart ˛
a w niej tajemnic ˛
a, której uroda pro-
mieniowała z niego nawet wówczas, gdy odp˛edzał much˛e lub zniecierpliwiony raz po
raz krzy˙zował stopy, byłem niemal pewny, ˙ze nale˙zy do w ˛
atłej linii Nitki, której patro-
nuje ´swi˛ety Gene. Po namy´sle dochodziłem do wniosku, ˙ze takie wyja´snienie równie˙z
mnie nie zadowala.
Czemu go nie spytałe´s?
O co?
Z jakiej linii pochodzi.
Zrozum. . . Skoro ja nie umiałem tego ustali´c, sk ˛
ad on miałby wiedzie´c?
Potrafiłe´s okre´sli´c własn ˛
a lini˛e.
169
Owszem. Gdyby´smy spotkali si˛e z Blaskiem w dawnym gnie´zdzie, w´sród jego zna-
jomych, podczas zwyczajowych zaj˛e´c, w jego ulubionych miejscach, od razu bym wie-
dział, jaki ma znak. Nie mo˙zna tego okre´sli´c na pierwszy rzut oka, jakby si˛e spogl ˛
adało
w lustro, by stwierdzi´c, ˙ze włosy s ˛
a rude. W Małym Domostwie uto˙zsamiamy si˛e ze
swoj ˛
a lini ˛
a. Ona jest niczym. . . ´sci˛egno, a nie nadane imi˛e. To chyba wyja´snia spraw˛e.
Zapewne. Mów dalej. Wspomniałe´s, ˙ze Blask zajmował si˛e czym´s z wielk ˛
a pasj ˛
a
i wówczas przyszło ci do głowy, ˙ze mo˙ze pochodzi´c z linii Nitki.
Rozwi ˛
azywał krzy˙zówk˛e.
Gdy ´swi˛ety Ervin poznawał tajniki ´swi˛eto´sci, obserwuj ˛
ac zamieszkał ˛
a na d˛ebie
´swi˛et ˛
a Maureen, ta ani razu nie zaprosiła go do swego domu w koronie drzewa, chocia˙z
wiele lat sp˛edził u jego stóp. Rozmawiała czasami z intruzem, staraj ˛
ac si˛e go zach˛eci´c,
by odszedł i zostawił j ˛
a w spokoju. Nie posłuchał i tkwił uparcie w jednym miejscu.
Gdy ofiarował ´swi˛etej podarki, natychmiast je wyrzuciła, a kiedy si˛e ukrył, odnalazła
go i przep˛edziła kijem. Długa to opowie´s´c, a ko´nczy si˛e tak: na ło˙zu ´smierci ´swi˛eta
Maureen była zbyt słaba, ˙zeby odp˛edzi´c ´swi˛etego Ervina, który z płaczem biadał, ˙ze
teraz na pewno nie dost ˛
api ´swi˛eto´sci.
170
— Mój Ervinie — szepn˛eła — masz gotow ˛
a opowie´s´c. Id´z i mów, jak było. —
Potem umarła.
Po kilku dniach sp˛edzonych w nadrzewnym domku, troch˛e zakłopotany wyjawiłem
Blaskowi, po co do niego przybyłem.
— Chcesz zosta´c ´swi˛etym? Prawdziwym ´swi˛etym? W takim razie czemu u mnie
przesiadujesz? Powiniene´s wzi ˛
a´c si˛e do działania.
— Wydawało mi si˛e — zacz ˛
ałem ze spuszczon ˛
a głow ˛
a — ˙ze najlepiej b˛edzie za-
mieszka´c tu, słucha´c ci˛e i obserwowa´c, pozna´c twoj ˛
a drog˛e do ´swi˛eto´sci i nauczy´c si˛e
jej od ciebie.
— Ode mnie? — rzucił zdławionym głosem, nie kryj ˛
ac zdumienia. — Ode mnie?
Nie jestem ´swi˛etym! Sk ˛
ad ten pomysł? Ja ´swi˛etym? Czy˙zby w gnie´zdzie nie uczyli
ci˛e prawdziwej mowy? Czy dałem ci do zrozumienia, ˙ze aspiruj˛e do ´swi˛eto´sci? Czy
przemawiam jak ´swi˛ety Roy?
— Tak — odparłem zgodnie z prawd ˛
a. Zmieszany Blask utkwił spojrzenie w krzy-
˙zówce.
171
— Nie, nie — rzucił po namy´sle. — Posłuchaj, ´swi˛eci opowiadaj ˛
a o swoim ˙zyciu,
a. . .
— Ty równie˙z. Powiedziałe´s mi o wyprawie do miasta i o swoich znaleziskach.
— To całkiem inna historia. Nie mówi˛e o własnym ˙zyciu, tylko o do´swiadczeniach
znanych wielu ludziom. Wiedza nie oznacza m ˛
adro´sci, zachodzi mi˛edzy nimi ró˙znica.
Gotów jestem przyzna´c, ˙ze posiadam wiedz˛e, i to nawet do´s´c du˙z ˛
a; widz˛e, jak ura-
dowało ci˛e nasze spotkanie, ale moje wiadomo´sci s ˛
a bezu˙zyteczne. Gdzie mi tam do
m ˛
adro´sci. . . Nie jestem aniołem, ale zdaj˛e sobie spraw˛e, ˙ze wiedza nie czyni nas m ˛
a-
drymi, a niekiedy wr˛ecz przeszkadza w d ˛
a˙zeniu do m ˛
adro´sci. Je´sli przyszedłe´s tu, by
poszerzy´c wiadomo´sci, ch˛etnie podziel˛e si˛e moj ˛
a wiedz ˛
a, bo od lat nie miałem takiego
rozmówcy. Je˙zeli chcesz zm ˛
adrze´c, szukaj innego sposobu, bo ja ci w tym nie pomog˛e.
— Czy, maj ˛
ac wiedz˛e, mo˙zna zosta´c ´swi˛etym?
— Zapewne — odparł po chwili namysłu — ale ´swi˛eto´s´c nie zale˙zy od posiadanych
wiadomo´sci; przytrafia si˛e ludziom jak wysoki wzrost, obfita tusza albo niebieskie oczy.
— Rozumiem — mrukn ˛
ałem z ulg ˛
a. — W takim razie zaczn˛e od zdobywania wie-
dzy, a z czasem si˛e oka˙ze, czy mam zadatki na ´swi˛etego.
172
— Mnie to odpowiada — odparł Blask. — Co chciałby´s wiedzie´c?
— Powiedz mi, czym si˛e teraz zajmujesz?
— Czym? Krzy˙zówk ˛
a. Spójrz.
Na stole, w miejscu, gdzie docierały promienie sło´nca, le˙zała cieniutka szybka. Pod
ni ˛
a znajdował si˛e arkusz papieru pokryty znakami, które znałem ju˙z wcze´sniej jako
druk. Wypełniały znaczn ˛
a cz˛e´s´c kartki — poza jednym kwadratem podzielonym na
mniejsze kwadraciki. Na szybce pokrywaj ˛
acej arkusz, Blask kre´slił czarne znaki na-
zywane literami, wpisuj ˛
ac je w kwadraciki. Papier był po˙zółkły, wymi˛ety i poplamiony
brunatn ˛
a substancj ˛
a.
— Gdy jako chłopiec mieszkałem w Małym Domostwie — zacz ˛
ał Blask, pochyla-
j ˛
ac si˛e, by zdmuchn ˛
a´c paj ˛
aka usadowionego nad jednym z kwadratów — znalazłem ten
arkusz w kufrze linii Ko´sci. Nikt jednak nie umiał mi wyja´sni´c, co to jest i jak ˛
a zawiera
opowie´s´c. Jedna z gaw˛edziarek oznajmiła, ˙ze to zagadka, wzorowana na łamigłówkach
układanych przez ´swi˛etego Gene’a, a zarazem ró˙zna od nich. Inna mówiła, ˙ze mamy do
czynienia z gr ˛
a podobn ˛
a do pier´scieni, tyle ˙ze troch˛e odmienn ˛
a. Nie twierdz˛e, ˙ze jedynie
z tego powodu opu´sciłem Małe Domostwo, ale z pewno´sci ˛
a chciałem si˛e dowiedzie´c,
173
co to za łamigłówka albo gra, oraz jakie b˛ed ˛
a zasady i rozwi ˛
azanie. W pewnym sensie
dopi ˛
ałem swego, lecz nie całkiem, cho´c mam ju˙z sze´s´cdziesi ˛
at lat. — Wsun ˛
ał głow˛e
pod stół i grzebał przez chwil˛e w stosie zgromadzonych tam przedmiotów. — Roz-
mawiałem z wieloma osobami, przebyłem dług ˛
a drog˛e. Najpierw usłyszałem, ˙ze dla
odcyfrowania mego arkusza musz˛e wiedzie´c, jak czyta´c pismo. Rada była dobra, lecz
długo nie mogłem trafi´c na człowieka, który by to potrafił. — Wyci ˛
agn ˛
ał drewnian ˛
a
skrzynk˛e i uchylił jej wieko. Ujrzałem znajome z wygl ˛
adu, ciemne, szerokie cegiełki.
— To ksi˛egozbiór — powiedziałem.
— Ksi ˛
a˙zki — poprawił ´swi˛ety Blask.
— Odwiedziłem miejsca — odparł, bior ˛
ac jeden tom do r˛eki — gdzie ksi ˛
a˙zki wy-
pełniały budynki wielko´sci Małego Domostwa i zajmowały cał ˛
a przestrze´n od podłogi
a˙z po dach. — Uniósł okładk˛e, aby mi pokaza´c zeszyte kartki papieru, który wydzie-
lał szczególn ˛
a wo´n; zapachniało papierem i st˛echlizn ˛
a. — Ksi ˛
a˙zka. . . — ci ˛
agn ˛
ał jak
w transie, wodz ˛
ac palcem po najwi˛ekszych znakach — o tysi ˛
acach spraw. Słowa, sło-
wa, słowa. . . — Przesun ˛
ał dłoni ˛
a po stronicy i szepn ˛
ał, dotykaj ˛
ac czerwonych znaków
u dołu kartki: — Czas, ˙zycie, ksi ˛
a˙zki. — Zamy´slony, wolno opu´scił okładk˛e.
174
Popukał w szar ˛
a cegiełk˛e.
— Nie brakuje ludzi ch˛etnych do ich czytania. Udało mi si˛e odnale´z´c takich, któ-
rzy całe ˙zycie sp˛edzili na zgł˛ebianiu tajemnic aniołów. Zrozumiałem, ˙ze dokonuje si˛e
w nich dziwny zwrot i od tej pory spogl ˛
adaj ˛
a w przeszło´s´c. Co do mnie, chciałem tylko
rozwikła´c moj ˛
a łamigłówk˛e, ale im lepiej czytałem pismo, tym bardziej byłem odwró-
cony. Mo˙zna by czyta´c przez cał ˛
a wieczno´s´c, bo aniołowie opisywali wszystko — a˙z
po najdrobniejsze wskazówki dotycz ˛
ace przyziemnych spraw. W ksi ˛
a˙zkach znajdziesz
ich cały ´swiat.
— Chcesz powiedzie´c, ˙ze gdyby´smy umieli czyta´c pismo, mo˙zna by powtórzy´c
dokonania aniołów? Na przykład fruwa´c?
— Zapewne. Aniołowie mieli takie porzekadło: Potrzeba jest matk ˛
a wynalazku. Po-
trafi˛e sobie wyobrazi´c, ˙ze w przyszło´sci zrodzi si˛e w nas wewn˛etrzna potrzeba, by za-
cz ˛
a´c wszystko od pocz ˛
atku. Z drugiej strony jednak, wol˛e my´sle´c, ˙ze cuda tamtego
´swiata opisane w ksi ˛
a˙zkach przypominaj ˛
a dziecinne zabawki, nudnawe pami ˛
atki chło-
pi˛ecych lat, które szkoda wyrzuci´c. — Blask umie´scił ksi˛egozbiór pod stołem i ci ˛
agn ˛
ał
opowie´s´c. — Ówcze´sni ludzie nie pragn˛eli niczego odtwarza´c za pomoc ˛
a wskazówek
175
zawartych w tysi ˛
acach ksi ˛
a˙zek opisuj ˛
acych rzeczywisto´s´c. Wystarczyło im, ˙ze taki ´swiat
raz zaistniał i nie mo˙zna wykluczy´c, ˙ze ponownie zaistnieje. Przywodz ˛
a na my´sl doro-
słych, wspominaj ˛
acych z u´smiechem trudn ˛
a młodo´s´c i uradowanych, ˙ze tamte czasy
min˛eły.
Pochylił si˛e nad łamigłówk ˛
a i westchn ˛
ał. Po´slinił palec i wytarł nim brudn ˛
a szybk˛e.
— W kwadraciki nale˙zy wpisa´c litery, zgodnie z umieszczonymi tu wskazówkami,
które same w sobie równie˙z s ˛
a zagadkami. Podpowiadaj ˛
a, jakie litery nale˙zy zapisa´c
w odpowiednich kwadratach. Gdy zagadkowe wskazówki zostan ˛
a rozwikłane, wła´sciwe
słowa odgadni˛ete, a litery wpisane jak nale˙zy, wyrazy uło˙z ˛
a si˛e w jasne przesłanie.
Mo˙zna je b˛edzie przeczyta´c i zrozumie´c.
Nie jestem pewny, czy wła´sciwie przytoczyłem wywody ´swi˛etego, poniewa˙z mało
z nich rozumiem. Wiem jednak, dlaczego po´swi˛ecił łamigłówce tyle lat. Je˙zeli zadano
sobie tyle wysiłku, by ukry´c wpisane w kwadraty przesłanie, musi to by´c informacja
wielkiej wagi. Z uwag ˛
a spogl ˛
adałem na zapis pełen luk niczym uz˛ebienie starego czło-
wieka.
— Co to znaczy?
176
SUR OCENA WIEDE TA ´
N MAGNACK SAMOWOL MIEJ POSIEDZE SZY-
MON ZE ZNOJ SKUMAN Z SUROWY OBYCZAJA W HERBACI R KREMO ´
N
LUTNIK GARDA W KA NASZ KRZY ˙
ZÓWCE OLEJ CIECZ TOKSYCZ DO PRO-
DUK LEK BARWNIKÓ TWORZY SZTUCZ NIE POWIERZA MU ROBO BO
Blask słusznie podejrzewał, ˙ze to łamigłówka lub gra, ale ty si˛e myliłe´s, s ˛
adz ˛
ac,
˙ze jej tre´s´c jest wa˙zna, skoro została tak dobrze ukryta. Takich zagadek powstawały
tysi ˛
ace. Aniołowie rozwi ˛
azywali je dla zabawy albo grali w nie przez jaki´s czas, a potem
wyrzucali do ´smieci.
Aniołowie. . . Gdyby uwierzy´c we wszystko, co opowiadał mi Blask, mo˙zna by po-
my´sle´c, ˙ze okres mniej wi˛ecej stu lat przed wielk ˛
a katastrof ˛
a to czasy, w których ˙zycie
było ciekawsze ni˙z kiedykolwiek w dziejach ludzko´sci. Blask jak z r˛ekawa sypał cie-
kawymi historiami, a ja, odurzony, ´sniłem na jawie. Moim zdaniem w młodo´sci ´swi˛ety
był do mnie podobny i w pewnym sensie niewiele si˛e zmienił, chocia˙z sarkał, gdy za-
chwycałem si˛e ˙zyciem aniołów.
— Jakie to cudowne. . . — przedrze´zniał mnie. — A wiesz, ˙ze najcz˛estsz ˛
a przyczyn ˛
a
´smierci było wówczas samobójstwo?
177
— Sami si˛e zabijali?
— U˙zywali broni; mówiłem ci o niej. Brali trucizn˛e albo narkotyki. Czasami rzucali
si˛e z wysokich budynków. Wiele anielskich wytworów miało zabójcze działanie, cho´c
przeznaczono je do innych celów.
— Zabijali si˛e umy´slnie?
— Owszem.
— Dlaczego?
— Bo ich epoka była cudowna.
Te słowa wcale mnie nie przekonały. Wolałem siedzie´c bez ruchu w popołudnio-
wym skwarze i ´sni´c o zagładzie aniołów, którym niecierpliwo´s´c oraz duma kazały opa-
sa´c ´swiat Drog ˛
a i podrzuci´c wysoko Mały Ksi˛e˙zyc, by roz´swietlał wieczorne niebo,
a w ko´ncu pchały ich na dachy wysokich budynków, zmuszaj ˛
ac do skoku, gdy nie czuli
si˛e szcz˛e´sliwi. Z drugiej strony jednak, Blask mógł si˛e pomyli´c; a je´sli aniołowie rzucali
si˛e w dół w przekonaniu, ˙ze potrafi ˛
a fruwa´c?
Ach, ˙zyło si˛e wówczas pełni ˛
a ˙zycia; o wiele ciekawiej ni˙z teraz, gdy sprawy tocz ˛
a
si˛e wolno i spokojnie; niejedno ˙zycie mija, nim cokolwiek si˛e zmieni i dlatego ´swiat
178
od pokole´n jest taki sam. Dawniej tysi ˛
ace spraw zaczynało si˛e i przemijało za jednego
˙zywota; ´scierały si˛e pot˛e˙zne siły, i w ko´ncu cz˛e´s´c z nich musiała ulec. Trwał za˙zarty
pojedynek mi˛edzy niszczeniem i doskonało´sci ˛
a. Ledwie udało si˛e opanowa´c pewien
wycinek rzeczywisto´sci — na przykład wysiłkiem milionów istot poło˙zy´c Drog˛e —
zwyci˛estwo obracało si˛e przeciwko triumfatorom. Droga zabijała tysi ˛
ace podró˙zników
ukrytych w samochodach. Podobne były rezultaty mechanicznych wizji, ´snionych przez
anioły, urzeczywistnionych z wielkim trudem i w dobrej wierze; marzenia nieustannie
szybuj ˛
ace w powietrzu jak nasiona dmuchawca, nieuchwytne dla oka, przenikały mury,
´sciany i ciała czekaj ˛
acych na nie aniołów, objawiały si˛e ka˙zdemu z osobna i wszystkim
jednocze´snie, by pouczy´c lub ostrzec. Wszyscy ´snili jeden sen, przenikaj ˛
acy do ich wn˛e-
trza, by mogli poczu´c si˛e jedno´sci ˛
a. W ko´ncu odkryli, ˙ze wizja jest trucizn ˛
a o trudnych
do okre´slenia wła´sciwo´sciach; to przez ni ˛
a masowo chorowali i umierali młodo, nie-
zdolni do wydania na ´swiat potomstwa. Mimo to nie mogli oby´c si˛e bez snów, chocia˙z
i one zawierały ostrze˙zenie przed zgubnymi nast˛epstwami wizji. Bali si˛e przebudzenia,
które oznaczało samotno´s´c. Pierwsze ockn˛eły si˛e kobiety z Drogi Przymierza. Wszyst-
kie te fakty miały miejsce za ˙zycia jednego pokolenia.
179
Sprawy potoczyły si˛e jeszcze szybciej, gdy nadeszła katastrofa, podobna do finału
wy´scigów. Narastało gro´zne poczucie wyobcowania, dolegliwo´sci coraz bardziej dawa-
ły si˛e we znaki, a w owym zamieszaniu aniołowie wy´snili swój najdziwniejszy sen —
o nie´smiertelno´sci lub ˙zyciu niemal wiecznym; zapragn˛eli porzuci´c zniszczon ˛
a ziemi˛e
i na wieki szybowa´c w podniebnych miastach, wysoko nad jej powierzchni ˛
a, gdzie´s
mi˛edzy ksi˛e˙zycem a nasz ˛
a planet ˛
a. Nie mogli zrealizowa´c marzenia, bo zacz˛eły si˛e
wojny, a miliony wrogów skoczyło sobie do gardeł. Droga Przymierza potajemnie ro-
sła w sił˛e, a kiedy daremne wysiłki szale´nców pozostawiły jedynie ruiny i zgliszcza,
w tajemnicy rozpocz˛eła walk˛e z nie´swiadomymi jej istnienia aniołami, a˙z w ko´ncu wy-
szło na jaw, ˙ze Przymierze stanowi jedyn ˛
a wa˙zn ˛
a sił˛e, jako ˙ze prawo i kruchta wy-
czerpały si˛e ostatecznie w walce o utrzymanie dominacji m˛e˙zczyzn. Dlatego wła´snie
prawdomówcy zmienili styl rozmów prowadzonych przez tysi ˛
ace telefonów w Korpo-
racji Wielkiego Domostwa. Potem zgasły miliony ´swiateł, znikn˛eły mechaniczne wizje
senne; aniołowie pozostali sami w przera˙zaj ˛
acym mroku. Siewcy wyposa˙zeni w tysi ˛
a-
ce ramion i oczu, m ˛
adrzejsi od istot ludzkich, na rozkaz aniołów przeszukiwali niebo
i odległe sło´nca; przywie´zli na ziemi˛e drzewo chlebowe, a mo˙ze i inne cuda, na wie-
180
ki stracone. Nikt nie pojmował owego splotu wydarze´n, co zreszt ˛
a nie powinno dziwi´c.
A potem nast ˛
apiła katastrofa i, jak opowiadał Siedmior˛eki, to był pocz ˛
atek ko´nca; z cza-
sem wszystko stan˛eło, a˙z wreszcie miliony nieszcz˛e´sników znalazły si˛e w lasach, gdzie
ludzka stopa dot ˛
ad nie postała; zdumieni obserwowali stary porz ˛
adek, w ich oczach
równie osobliwy jak z gruntu szalone wizje ogl ˛
adane we ´snie.
— Przychodzi mi do głowy takie porównanie — stwierdził Blask. — Aniołowie
zdobyli si˛e na ogromy wysiłek, by zawiesi´c nad ´swiatem ogromn ˛
a t˛eczow ˛
a kul˛e, nie-
zwykł ˛
a, pi˛ekn ˛
a i tak bardzo trudn ˛
a do utrzymania w powietrzu, ˙ze jej twórcy zapomnieli
o całym ´swiecie i z zapartym tchem ´sledzili lot swego dzieła. Nadeszła wielka katastro-
fa i rozbiła j ˛
a na kawałki. Znikn˛eła t˛eczowa kula, a pozostał dawny ´swiat istniej ˛
acy
nieprzerwanie, ocalony, by sta´c si˛e padołem nieustaj ˛
acego cierpienia. Wsz˛edzie jednak
mo˙zna było znale´z´c okruchy wielkiej kuli; rozsypały si˛e po starej ziemi, odnajdywane
po latach, ukryte w najdziwniejszych zakamarkach, u˙zywane w sposób nie maj ˛
acy nic
wspólnego z ich przeznaczeniem. Owe fragmenty unoszone ku ´swiatłu i ogl ˛
adane jak
klejnoty budz ˛
a zachwyt, ale nie mo˙zna z nich odtworzy´c t˛eczowej kuli.
181
Ko´nczyło si˛e lato. Wyci ˛
agn˛eli´smy si˛e na ł ˛
ace, by podziwia´c chmury sun ˛
ace majesta-
tycznie po niebie. Przymrozek zwarzył ro´slinno´s´c, odebrał jej blask, nadał szczególn ˛
a
wo´n i brunatne zabarwienie, ale lato jeszcze trwało. Pó´zne lato.
— Blasku, czy niebia´nskie miasta istniej ˛
a? — zapytałem.
— Niebia´nskie miasta aniołów. — Podrapał si˛e za uchem i legł wygodnie z r˛eka-
mi pod głow ˛
a. — ´Swi˛ety Roy Mniejszy nazywał tak chmury. To metafora z opowie-
´sci. Mowa jest w niej o miastach aniołów, nakrytych szklanymi kopułami i płyn ˛
acych
w powietrzu jak obłoki. Nie umiem powiedzie´c, jak to mo˙zliwe. Z pewno´sci ˛
a aniołowie
potrafili tego dokona´c. Przepowiadano, ˙ze po wielu tysi ˛
acach lat aniołowie powróc ˛
a;
miasta opadn ˛
a na ziemi˛e, a ich mieszka´ncy zobacz ˛
a, co si˛e tu wydarzyło, gdy szybowa-
li w niebiosach. Tak mówiono. . . Nikt si˛e nie pojawił. Aniołowie nie wrócili. . . Sam nie
wiem. . . Mo˙ze w opowie´sci chodziło o Mały Ksi˛e˙zyc, który rzeczywi´scie był miastem
w niebiosach, zamieszkanym przez aniołów, ale oni pomarli, gdy nadeszła katastrofa.
Nie mogli wróci´c na ziemi˛e i nadal s ˛
a tam, w górze. Zreszt ˛
a, kto wie? Patrz, dmuchawce
si˛e rozsiewaj ˛
a.
182
Br ˛
azowe nasionko szybowało obok staruszka. Byli do siebie podobni. Przemkn˛eło
mi przez my´sl, ˙ze gdybym przyjrzał si˛e z bliska br ˛
azowej drobinie, zobaczyłbym na niej
długi nos i drobn ˛
a twarz ´swi˛etego. Nasionko musn˛eło jego wygniecion ˛
a biał ˛
a koszul˛e
i uleciało nie wiadomo dok ˛
ad. Wiatr je unosił.
— Tylko okruchy — mrukn ˛
ał sennie Blask. — Tylko okruchy.
Zasn ˛
ał. Patrzyłem na chmury, z których aniołowie mieli zst ˛
api´c w doliny i w ˛
awozy,
by znów je zaludni´c.
PI ˛
ATA FASETA
Tylko okruchy. . . Srebrna gałka i r˛ekawica. Anielski obrazek, a na nim wuj Plunkett,
krewny ´swi˛etego Gary’ego. Domek, którego mieszka´ncy — dwoje dzieci i staruszka —
przepowiadali pogod˛e, a mi˛edzy nimi kamienni nieboszczycy. Sztuczna noga; jasna ku-
la, pusta z pozoru, a jednak ogarniaj ˛
aca wszystko, co dotyczy doktor Boots; mucha
uwi˛eziona w plastikowej kostce; miasto w niebiosach. Blask miał racj˛e. Tego si˛e nie
da poł ˛
aczy´c w jedn ˛
a cało´s´c; zreszt ˛
a wcale nie miałem takich aspiracji. Wydawało mi
si˛e jednak, ˙ze ka˙zdy z poznawanych kolejno przedmiotów zawiera przeznaczon ˛
a dla
mnie wiadomo´s´c, stanowi znak, zapowiada kolejne znalezisko, a ostatnia wskazówka
184
doprowadzi mnie do bezcennego skarbu, który został utracony przed wiekami; mo˙ze to
zwykła wiedza, ale i tak gra jest warta ´swieczki, bo ponad wszystko na ´swiecie pragn ˛
a-
łem was odnale´z´c.
Postawiłe´s na swoim.
Naprawd˛e? Kto tego dokonał? Kim jestem? Mongolfier twierdził, ˙ze ja sam si˛e do
was nie dostan˛e, ˙ze przenikn ˛
a´c tu mo˙ze tylko odbicie, utrwalona wizja senna, odwzoro-
wanie mojej osoby podobne do anielskiego wizerunku wuja Plunketta, nieludzk ˛
a stwo-
rzonego r˛ek ˛
a. Tak samo, jak Plunkett, nie jestem sob ˛
a, prawda? Jak mo˙zesz twierdzi´c,
˙ze cokolwiek odkryłem?
Nikt prócz ciebie nie odnalazł srebrnej kuli i r˛ekawicy. Nikomu nie przyszło do głowy
jej szuka´c. Jedynie ty nieustannie zwa˙załe´s na znaki, by w ko´ncu uczyni´c ostatni krok.
Mo˙ze inni tak˙ze byliby w stanie tego dokona´c, ale nikt nie zadał sobie tyle trudu. Dlatego
twierdz˛e, ˙ze sam nas odnalazłe´s. Ty — mój obecny rozmówca, którego odpowiedzi pilnie
słucham. Zmie´nmy temat. Czy przedstawisz spraw˛e Plunketta?
Ja. . . tak. Tak. Powiem o wizerunku i powtórz˛e, co mówił Blask. A mo˙ze znasz t˛e
histori˛e lepiej ode mnie?
185
Opowiadaj. Nie robisz tego dla mnie.
— Zapytałem kiedy´s ´swi˛etego o domek, który pokazała mi Jednodniówka, i o czte-
rech kamiennych nieboszczyków. Oto co powiedział Blask:
— Słyszałem o czterech kamiennych łbach; to skalne głowy tworz ˛
ace gór˛e. W zna-
nych mi opowie´sciach nie wyst˛epuje czwórka nieboszczyków. Mo˙ze cztery kamienne
głowy to ich wizerunki? Nie wykluczam równie˙z, ˙ze linia Szeptu z nas sobie ˙zartuje. Co
mówiła o nich tamta dziewczyna? ˙
Ze to szale´ncy? Ciekawe. Zreszt ˛
a któ˙z zdoła nad ˛
a-
˙zy´c za tymi od Szeptu. Mniejsza z tym. Posłuchaj opowie´sci. Gdy nadeszła katastrofa,
gdy w Korporacji pogasły ´swiatła i na dobre wył ˛
aczono telefony, a ´swi˛ety Roy Wi˛ek-
szy poszedł z nami na w˛edrówk˛e, w gromadzie znalazł si˛e chłopiec imieniem Gary,
który z czasem został ´swi˛etym. Wychowała go ciotka władaj ˛
aca prawdziw ˛
a mow ˛
a oraz
wuj nazwiskiem Plunkett, który był zatrudniony przy realizacji tajnego planu aniołów,
udaremnionego przez katastrof˛e; pracował nad formuł ˛
a nie´smiertelno´sci. ˙
Zona Plunket-
ta wygadała si˛e nieopatrznie przed Garym; nie kwestionuj ˛
ac ´smierci i pogrzebu m˛e˙za,
twierdziła zarazem, ˙ze Plunkett nadal ˙zyje w podziemiach niedaleko Clevelen, gdzie´s
na zachodzie, w pobli˙zu miejsca, gdzie znajdowała si˛e Korporacja. ´Swi˛ety Gary opu-
186
´scił gromad˛e mówców i wrócił do Clevelen, by odszuka´c wuja, który podobno nadal
˙zył. W˛edruj ˛
ac na zachód, min ˛
ał jego grób. Po długich poszukiwaniach znalazł miejsce,
o którym napomkn˛eła ˙zona Plunketta. Nie on jeden si˛e tam kr˛ecił; jedni pragn˛eli za
wszelk ˛
a cen˛e odkry´c, co aniołowie wiedzieli o nie´smiertelno´sci, inni za´s chcieli znisz-
czy´c wszelkie ich wytwory. Trafiono na osobliwo´s´c, która nadal istnieje i po dzi´s dzie´n
stanowi przedmiot ostrych sporów: pi˛e´c gładkich, jasnych kul, z pozoru całkiem pu-
stych. Do czterech z nich przyczepione były anielskie obrazki — szare, połyskliwe,
z wizerunkiem twarzy. Jedna z nich nale˙zała do wuja Plunketta, opiekuna Gary’ego.
Wielu odkrywców protestowało, gdy młody człowiek postanowił zabra´c wuja ze sob ˛
a.
Długo si˛e wykłócał, broni ˛
ac Plunketta przed krzykaczami optuj ˛
acymi za rozbiciem kul
i ciekawskimi, którzy pragn˛eli je otworzy´c i w miar˛e mo˙zliwo´sci zbada´c ich działanie.
Wtedy Droga Przymierza wtr ˛
aciła si˛e do sprawy. Sprzymierzone kobiety przybyły, by
podj ˛
a´c decyzj˛e w tej kwestii, jako ˙ze rozstrzygały wówczas mnóstwo spraw. Zabroniły
dotyka´c kuli i prowadzi´c nad ni ˛
a badania; sobie zostawiły ten przywilej. ´Swi˛ety Gary
nie pogodził si˛e z tym werdyktem. Pewnej nocy ukradkiem zabrał kul˛e, w której był
rzekomo jego wuj, no i zwiał. Przez wiele lat, w´sród mnóstwa niebezpiecze´nstw, Gary
187
nosił ze sob ˛
a wuja Plunketta, cho´c mówcy szydzili z niego i ´swietlistej kuli. Na sta-
ro´s´c został wielkim ´swi˛etym, a mieszkał na buku koło obozu rozbitego przez mówców
w czasach ´swietno´sci Drogi Przymierza niedaleko miejsca zwanego New Neyork. Gary
mieszkał z Plunkettem. Nie wykluczam, ˙ze wuj do niego przemówił, ale ´swiadków nie
było. Po ´smierci Gary’ego kula wuja Plunketta trafiła do wozu ´swi˛etego Andy’ego wraz
z innymi przedmiotami o du˙zej warto´sci i niewiadomym przeznaczeniu; wiele spo´sród
nich, na przykład srebrna gałka, okulary niwecz ˛
ace mrok czy machina snów oraz jasna
kula, z czasem przepadło. . . a mo˙ze je sprzedano. Nikt tego nie pami˛eta, bo mało kto
si˛e tym przejmował. Wyj ˛
atek stanowiła Droga Przymierza; chodziły słuchy, ˙ze poszu-
kuj ˛
a ostatniego z czterech nieboszczyków. Jedni mówili, ˙ze wszystkie kule maj ˛
a by´c
zniszczone, inni utrzymywali, jakoby Przymierze chciało ukry´c je przed wrogami, ale
mówcy nie wtr ˛
acali si˛e do tych dyskusji. Nic wi˛ecej nie wiem.
Zadałem kilka pyta´n, ale Blask wzruszył tylko ramionami i pokr˛ecił głow ˛
a. Czemu
kul było pi˛e´c, a tylko cztery wizerunki? Skoro wszystkie wygl ˛
adały identycznie, na
jakiej podstawie utrzymywano, ˙ze tylko cztery z nich zamieszkuj ˛
a nieboszczycy? Jak to
mo˙zliwe, by prze˙zyli w ´srodku, jak powszechnie twierdzono?
188
— Id´z z tym do aniołów, zapytaj Drog˛e Przymierza — odparł Blask. — Tylko oni
wiedz ˛
a takie rzeczy. Ja potrafi˛e tylko przytoczy´c histori˛e ´swi˛etego Gary’ego. Gdyby li-
nia Szeptu co´s wiedziała, i tak zachowa rzecz w sekrecie, moim zdaniem jednak nic nie
wiedz ˛
a, a czwórka nieboszczyków to zwykła łamigłówka, podobnie jak trzy sny Oli-
vii, siedem w˛edruj ˛
acych gwiazd i dziewi˛e´c ostatnich słów ´swi˛etego Roya Mniejszego.
A jednak co´s w tym jest, nie wszystko przepadło; mam dowód, cho´c nie mog˛e wyja´sni´c,
jak wpadł mi w r˛ece. Popatrz. . .
Blask przypominał mbab˛e szukaj ˛
ac ˛
a w przepastnej komodzie potwierdzenia opo-
wie´sci z czasów, kiedy´smy w˛edrowali. Pogrzebał chwil˛e w swych ruchomo´sciach i ze
szczeliny w ´scianie wydobył nieco pognieciony anielski wizerunek Plunketta odczepio-
ny przez Gary’ego od ´swietlistej kuli przed porwaniem wuja. Obrazek przedstawiał ły-
siej ˛
acego m˛e˙zczyzn˛e z wianuszkiem siwych włosów wokół głowy, ubranego w koszul˛e
zapinan ˛
a na guziki. Pod wygolonym podbródkiem trzymał kartk˛e z napisem. Spogl ˛
adał
w bok, jakby odwrócił głow˛e, słysz ˛
ac czyje´s wołanie. Obrazek był wymi˛ety i dlate-
go twarz sprawiała wra˙zenie pokrytej bliznami zyskanymi w walce na ´smier´c i ˙zycie.
189
Plunkett u´smiechał si˛e szeroko, ukazuj ˛
ac z˛eby błyszcz ˛
ace jak sztuczna szcz˛eka, która
ka˙zdemu pasuje. Nie wiedzie´c czemu wzdrygn ˛
ałem si˛e, patrz ˛
ac na jego podobizn˛e.
— Mo˙ze nasi przodkowie si˛e pomylili — stwierdziłem po chwili namysłu. — Ku-
le miały pewnie całkiem inne przeznaczenie, a czwórka nieboszczyków w ogóle nie
istniała. Słuchacze pomieszali opowie´sci i wyszła kompletna bzdura. Tak s ˛
adz˛e.
— Kto wie? — Blask u´smiechn ˛
ał si˛e i pogłaskał mnie po policzku. — Chod´zmy na
grzyby.
xxx
Nie s ˛
adziłem, ˙ze staruszek tak wiekowy jak Blask zdecyduje si˛e sp˛edzi´c zim˛e w na-
drzewnym domku wystawionym na wiatr i mróz. Jesie´n była w pełni, a ´swi˛ety nie szy-
kował si˛e do przeprowadzki. Chodził z k ˛
ata w k ˛
at, przesiadywał nad ksi˛egozbiorem albo
gapił si˛e ponuro na szybk˛e, pod któr ˛
a le˙zała krzy˙zówka. Noce stawały si˛e coraz zim-
niejsze, rankiem na sprz˛etach osiadał szron, a my dwaj siedzieli´smy okutani po uszy
w wielkie kołdry ze skrawków tkanin i skór, które Blask zwał nied´zwiadkami. Chłód
si˛e nas nie imał. Po południu włazili´smy pod ciepłe okrycia; czas schodził nam na ple-
nieniu i rozmowach, a tymczasem ogie´n w palenisku stopniowo przygasał.
190
— Jeszcze par˛e dni i nie b˛edzie po˙zytku z tych płomyczków — stwierdziłem.
— Spokojna głowa — odparł ´swi˛ety. — Na szcz˛e´scie nie b˛edziemy od niego zale˙zni.
Z drzew opadły ju˙z li´scie i wzrok si˛egał dalej ni˙z latem. Z okien widzieli´smy dró˙z-
k˛e, która wiodła na ł ˛
ak˛e, a nawet chłodny strumie´n płyn ˛
acy w´sród oszronionych skał.
Pomogłem Blaskowi zabezpieczy´c dom przed nadej´sciem zimy. Zatkali´smy szczeliny
glin ˛
a i mchem, zawiesili´smy na ´scianach grube kotary, latem ukryte w schowkach. Za-
tkali´smy komin i wylot paleniska. Zbili´smy dodatkowe drzwi starannie dopasowane do
starych; nie obyło si˛e bez sprzeczki, jak je poł ˛
aczy´c, ˙zeby skutecznie chroniły przed
chłodem. Pewnego dnia, gdy brak wiatru i półmrok nisko wisz ˛
acych chmur zapowie-
dział nadej´scie mrozu, Blask wyci ˛
agn ˛
ał ze schowka du˙ze kawałki grubego przezroczy-
stego plastiku o trudnej do oszacowania warto´sci. Zasłonił nim okna z obu stron — od
zewn ˛
atrz i w ´srodku. Gdy przygotowania dobiegły ko´nca, ustawił dwa wygodne fotele
tak, by mo˙zna było spa´c twarz ˛
a do okna.
— Czy słój jest napełniony? — zapytał.
— Tak.
— A zatem wszystko gotowe.
191
Rozpalił ogie´n w metalowym piecyku, a kiedy chrust zapłon ˛
ał, a kawałki w˛egla
drzewnego rozpaliły si˛e do czerwono´sci, si˛egn ˛
ał po starannie zamkni˛ete naczynie wy-
konane z anielskiego srebra i zdj ˛
ał pokrywk˛e. Wzi ˛
ał szczypt˛e czarnego proszku, uniósł
dło´n do oczu, przyjrzał si˛e ciemnej substancji, zmarszczył brwi i odsypał troch˛e do
puszki. Reszt˛e rzucił na roz˙zarzone w˛egle. Proszek si˛e nie palił, ale wydzielał charakte-
rystyczn ˛
a wo´n, ci˛e˙zk ˛
a i wyrazist ˛
a. Nie potrafiłem z niczym jej porówna´c. Ko´nczyli´smy
ostatnie przygotowania. Blask szczelnie zamkn ˛
ał puszk˛e i postawił j ˛
a obok swego fote-
la. Poczułem rozkoszne ciepło i senno´s´c, a zarazem wielkie o˙zywienie, zupełnie jakbym
potrafił spa´c i czuwa´c jednocze´snie. Blask najwyra´zniej reagował podobnie. Usadowi-
li´smy si˛e w fotelach okryci nied´zwiadkami, które dawały teraz znacznie wi˛ecej ciepła,
bo ´swi˛ety obszył j ˛
a srebrzyst ˛
a tkanin ˛
a. Mieli´smy tak sp˛edzi´c trzy zimowe miesi ˛
ace.
Pierwszego dnia po popołudniu mało rozmawiali´smy; siedzieli´smy bez ruchu,
w milczeniu obserwuj ˛
ac czyste chłodne barwy nieba o zachodzie sło´nca, które cho-
wało si˛e za ciemnymi koronami drzew na wzgórzach za ł ˛
ak ˛
a. Potem ksi˛e˙zyc w pełni
roz´swietlił nag ˛
a ziemi˛e, a gdy chwycił mróz, doszły nas trzaski i skrzypienie tward-
niej ˛
acego gruntu. Wiatr p˛edził chmury zakrywaj ˛
ace raz po raz biał ˛
a twarz ksi˛e˙zyca.
192
Przed ´switem spadł pierwszy ´snieg i pokrył ziemi˛e chłodnym puchem, który wirował
pod wpływem gwałtownych podmuchów wiatru.
Słój podgrzewał wod˛e równie skutecznie, jak latem j ˛
a chłodził. Mniej wi˛ecej raz
dziennie, dr˙z ˛
ac z zimna, nabijałem fajk˛e chlebem ´swi˛etej Bei. Przy pełni ksi˛e˙zyca ´swi˛e-
ty Blask wyłaził spod cieplutkiego nied´zwiadka, zapalał w˛egiel drzewny i sypał na ˙zar
troch˛e ciemnego proszku. Ilekro´c robiło si˛e cieplej, wstawali´smy z foteli i, otworzyw-
szy dwoje drzwi, schodzili´smy ostro˙znie po drabince niczym dwaj staro˙zytni paralitycy.
Szybko wracali´smy do domku i cho´c nie była to daleka wyprawa, czuli´smy si˛e ogromnie
wyczerpani.
Wkrótce ogarn˛eła nas dziwna senno´s´c. Gdy mróz ´scisn ˛
ał na dobre, ust˛epowała oko-
ło południa i wracała po kilku godzinach. Milczeli´smy po całych dniach, od czasu do
czasu spogl ˛
adaj ˛
ac tylko na s ˛
asiada mi˛edzy kolejnymi drzemkami. ´Snieg przysypał las
grub ˛
a warstw ˛
a. W ci ˛
agu dnia obserwowali´smy lisa brn ˛
acego przez za´snie˙zon ˛
a ł ˛
ak˛e albo
´sledzili´smy wzrokiem lot sójek i wróbli, póki nam powieki nie opadły. Dwie wiewiór-
ki przedostały si˛e jako´s do domku i biegały rado´snie po nieruchawych tubach, grzej ˛
ac
si˛e w cieple naszych oddechów. Przespały na kolanach ´swi˛etego gwałtown ˛
a trzydniow ˛
a
193
burz˛e, po której las pokrył si˛e cienk ˛
a warstw ˛
a lodu, o´slepiaj ˛
aco jasn ˛
a w promieniach
sło´nca, gdy po szale´nstwie ˙zywiołów nastała wspaniała pogoda. Wiewiórki spały. My
równie˙z zasn˛eli´smy, obsypani drobinami mchu, li´s´cmi oraz igłami, które rzucił nam do
stóp ostry wiatr. Stali´smy si˛e integraln ˛
a cz˛e´sci ˛
a u´spionego d˛ebu, który upodobał sobie
´swi˛ety Blask. Zasypiaj ˛
ac, wsłuchiwali´smy si˛e w trzask i skrzypienie kołysanych wia-
trem gał˛ezi, ze ´sci´sni˛etym sercem patrzyli´smy na pi˛ekny konar złamany pod ci˛e˙zarem
lodu. ´Snie˙zne kaskady spadły z gał˛ezi na dach naszego domku i zsuwały si˛e po nim na
ziemi˛e. Podczas zimy odkryłem, ˙ze mrugam powiekami rzadziej ni˙z zwykle; wystar-
czyło je opu´sci´c, by przyszedł sen. Moja lewa dło´n przez dwa tygodnie spoczywała na
prawej.
Nastał jeden z cieplejszych dni ci ˛
agn ˛
acej si˛e w niesko´nczono´s´c zimy. Blask opu´scił
ciepłe posłanie, by rzuci´c na płon ˛
ace w˛egle szczypt˛e proszku ułatwiaj ˛
acego zimowanie.
— Sk ˛
ad si˛e to wzi˛eło? — zapytałem.
— Co takiego? — mrukn ˛
ał Blask i rozejrzał si˛e po mieszkaniu, s ˛
adz ˛
ac ˙ze znów
mamy le´snego intruza.
194
— Proszek — odparłem. — Jak działa? — Zaczynałem odczuwa´c wpływ mikstury.
W powietrzu unosił si˛e wyrazisty zapach, jak metaliczny, gor ˛
acy oddech istoty o gardle
z mosi ˛
adzu. Wierciłem si˛e, szukaj ˛
ac wygodniejszej pozycji na posłaniu, gdzie sp˛edzi-
łem tyle dni.
— Zapytaj aniołów, jak działa — mrukn ˛
ał Blask. — Wytłumacz ˛
a ci, ale nic z tego
nie zrozumiesz. Nie potrafisz odpowiedzie´c na swoje pytanie? Wsłuchaj si˛e w siebie.
Czasu ci nie zabraknie. — Legł na posłaniu i starannie zagarn ˛
ał kołdr˛e. Skupiłem si˛e
na sobie, analizuj ˛
ac działanie tajemniczego specyfiku. Zaczynałem rozumie´c, co prze-
kazuje mi ciemny proszek i nabrałem pewno´sci, ˙ze z ko´ncem zimy odkryj˛e, jak działa,
chocia˙z nie b˛ed˛e w stanie tego wyja´sni´c osobie, która nie do´swiadczyła jego wpływu.
— Pytałe´s, sk ˛
ad wzi ˛
ałem proszek — dodał Blask, gdy udało mu si˛e usadowi´c. —
Znam pewn ˛
a histori˛e. . .
Wspomniałem, ˙ze du˙zo spali´smy, lecz po przebudzeniu czułem si˛e nadzwyczaj rze´s-
ki i bystry, jakbym na nowo odkrywał rzeczywisto´s´c, z namysłem, staranno´sci ˛
a i zdu-
mieniem stwierdzaj ˛
ac, ˙ze jest o wiele bardziej zło˙zona, ni˙z do tej pory s ˛
adziłem. Moim
zdaniem tak było naprawd˛e, a potwierdzenie owego faktu stanowił nie tylko ka˙zdy ruch
195
poluj ˛
acego lisa, lecz tak˙ze opowiadane mi˛edzy drzemkami zawiłe historie ´swi˛etego, ja-
sne i zrozumiałe mimo rozmaitych zwrotów akcji, podobnie jak mo˙zna nazwa´c jasnym
strumie´n o falach miodowej barwy, płyn ˛
acy o zachodzie sło´nca przez biało-czarn ˛
a ł ˛
ak˛e.
Blask opowiadał o ciemnym proszku oraz innych anielskich ´srodkach i medykamen-
tach. Dowiedziałem si˛e, ˙ze aniołowie rozczarowani ´swiatem zmienionym dla własnej
wygody, przekształcili równie˙z człowieka, by pasował do odmienionej rzeczywisto´sci;
uformowali jego wewn˛etrzn ˛
a struktur˛e równie ´smiało jak oblicze ziemi. Blask wspo-
mniał tak˙ze o dziatwie medykamentów.
— Dziatwa medykamentów tak si˛e ma do samych lekarstw jak drzewo do kostura.
Inaczej mówi ˛
ac, lekarstwa s ˛
a jak farba, a ich dziatwa przypomina barwn ˛
a t˛ecz˛e ukryt ˛
a
w krysztale. Lekarstwo pomaga choremu, zwalcza dolegliwo´sci, wyp˛edza smutki. Dzia-
twa medykamentów zach˛eca, by zmieni´c samego siebie, i trudno si˛e oprze´c tej presji.
Leki działaj ˛
a, póki nie strawimy posiłku; dziatwa medykamentów powoduje w człowie-
ku zmiany utrzymuj ˛
ace si˛e długo po jej wydaleniu.
Czwórka spo´sród dziatwy medykamentów znajduje si˛e w czwórdzbanku, pierwszy
specyfik leczy niemal wszystkie choroby, ostatni jest biały jak naczy´nko do jego prze-
196
chowywania, a słu˙zy do usuwania dziwnych objawów wywołanych za˙zyciem pierwsze-
go.
— Aniołowie potrafili usun ˛
a´c dolegliwo´sci, które zabijały młodych — tłumaczył
Blask — i dlatego s ˛
adzili, ˙ze mog ˛
a ˙zy´c wiecznie. Nie mieli racji, ale mogli tak skutecz-
nie utrzymywa´c ludzi przy ˙zyciu, ˙ze ´swiat szybko zapełniłby si˛e zdrowymi osobnikami
aspiruj ˛
acymi do nie´smiertelno´sci, których zabi´c mogła tylko ich własna głupota; dzie-
ci nadal opuszczałyby matczyne łona, powi˛ekszaj ˛
ac człowiecz ˛
a gromad˛e podobn ˛
a do
ruchliwych mrówek; dla kolejnych pokole´n zabrakłoby przestrzeni i ˙zywno´sci. Przypo-
mnij sobie odraz˛e i l˛ek, odczuwane na widok gor ˛
aczkowej krz ˛
ataniny w rozgrzebanym
mrowisku; takie uczucia ogarniały człowieka w przeludnionym ´swiecie. Identyczna by-
ła reakcja prawa i kruchty; na nich spoczywał ci˛e˙zar zachowania ´swiata dla m˛e˙zczyzn.
— Za pomoc ˛
a ´srodków dzisiaj zapomnianych, a przypominaj ˛
acych dziatw˛e me-
dykamentów, tylko znacznie bardziej wymy´slnych, spowodowali u ludzi bezpłodno´s´c.
Trzeba było kilku pokole´n, by ta wła´sciwo´s´c si˛e utrwaliła jako cecha przechodz ˛
aca
z matki na potomstwo. Stworzyli zarazem czwarty specyfik czwórdzbanka, który przy-
wracał zatrzymane przez inny specyfik procesy. Je´sli kobieta przyj˛eła ostatni ˛
a z mikstur
197
czwórdzbanka, na krótko stawała si˛e płodna, lecz jej dziecko nie mogło mie´c potom-
stwa bez dziatwy medykamentów. Wyobra´z sobie, ˙ze przychodzimy na ´swiat bez oczu;
zamiast mie´c je w oczodołach dostajemy w darze od matek niczym wielki skarb, przy
czym sam potomek decyduje, czy pragnie je dosta´c, czy nie. Sytuacja mogła si˛e unor-
mowa´c, gdyby nie nast ˛
apiła wielka katastrofa. Mo˙zna by decydowa´c o wielko´sci ludz-
kiej gromady, jak o budowie Drogi albo sztucznego ksi˛e˙zyca obok naturalnego satelity.
Nast ˛
apił jednak kataklizm; czy kto´s mo˙ze zapewni´c, ˙ze zgubna decyzja nie miała na to
˙zadnego wpływu? Wiele zim min˛eło w´sród wojen i nieszcz˛e´s´c, a ludzie znów gin˛eli mi-
lionami od dolegliwo´sci z pozoru unieszkodliwionych przez aniołów. Z pomoc ˛
a nowych
´srodków narodziła si˛e ˙zało´snie mała garstka potomków. Zostali´smy sami, niezdolni do
odwrócenia porz ˛
adku zmienionego przez naszych przodków; cz ˛
astka nas samych za-
mkni˛eta jest w białym naczy´nku. Tamci nadal decyduj ˛
a o naszym ˙zyciu.
Przypomniałem sobie, ˙ze pewnej zimy szukałem mojej matki imieniem Jedno Sło-
wo. Miałem wtedy pi˛e´c. . . mo˙ze sze´s´c lat. Znalazłem j ˛
a w pomieszczeniu za grub ˛
a
zasłon ˛
a. Podszedłem cichutko, a ona mnie nie dostrzegła, bo słuchała uwa˙znie gaw˛e-
dziarki o imieniu Salwa ´Smiechu; nie miałem poj˛ecia, o czym rozmawiaj ˛
a. Po chwili
198
dostrzegłem Siedmior˛ekiego i od razu przystan ˛
ałem, bo moja wi˛e´z z ojcem była wtedy
szczególnie zagmatwana. Przed Salw ˛
a ´Smiechu dostrzegłem pudełko z czterema na-
czy´nkami. Jedno z nich przesun˛eła ostro˙znie palcem ku mojej matce, której nos pokryty
kropelkami potu sczerwieniał z przej˛ecia, a na ustach zastygł dziwny u´smieszek. Pod-
niosła dzbanuszek, lecz po chwili go odstawiła.
— Nie w tym roku — oznajmiła.
Siedmior˛eki milczał. Czy był innego zdania? Jakie to miało znaczenie? Nie odzy-
wał si˛e, bo zgodnie z wol ˛
a aniołów Jedno Słowo musiała sama zdecydowa´c. Umie´sciła
naczy´nko na podstawce i wstawiła j ˛
a do szkatułki, której wieko opadło z cichym trza-
skiem.
Przypomniałem sobie tamten d´zwi˛ek i to wybiło mnie ze snu. Blask ci ˛
agn ˛
ał swoj ˛
a
histori˛e.
— Aniołowie posiadaj ˛
acy telefony, auta oraz Drog˛e mawiali, ˙ze ´swiat jest mały,
z dnia na dzie´n coraz mniejszy. — Blask potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a. — ´Swiat jest mały.
Palił, nie przerywaj ˛
ac opowie´sci, która zeszła na kolejne zimy. Mówił o tych wojen-
nych, kiedy to czarny proszek trzymał przy ˙zyciu bojowników walcz ˛
acych z aniołami;
199
zdradził, jak sam go zdobył. Wspomniał o zimie, podczas której Droga Przymierza wy-
dała o´swiadczenie i jak ´swi˛ety Roy Wi˛ekszy zaryglował wrota Korporacji Wielkiego
Domostwa, jak mówcy rozpocz˛eli dług ˛
a i ci˛e˙zk ˛
a w˛edrówk˛e; mówił o sztucznej nodze,
o dalekich krainach poło˙zonych za oceanem, sk ˛
ad nie przyszła ˙zadna wiadomo´s´c. . .
— A sztuczna noga? — zapytałem.
— Roy odmroził własn ˛
a — odparł ´swi˛ety Blask. — Mróz zrobił swoje, wdała si˛e
gangrena i trzeba było amputowa´c. Dawniej anielscy uczeni dysponowali wiedz ˛
a, dzi˛eki
której mo˙zna było odtworzy´c utracon ˛
a ko´nczyn˛e, ˙zeby była jak nowa, ale ´swi˛ety musiał
zadowoli´c si˛e sztuczn ˛
a.
— Mamy j ˛
a nadal w dawnym gnie´zdzie. — Prawda jest niczym rzeka roz´swietlona
sło´ncem. . .
— Zapewne. — ´Snieg sypał bez ko´nca. — Roy mówił, ˙ze człowiek rozpacza, za-
dr˛ecza si˛e w duchu, wszystko mu jedno i wła´sciwie chciałby umrze´c. Daj ˛
a mu sztucz-
n ˛
a nog˛e wykonan ˛
a z drewna, która nie mo˙ze si˛e równa´c z wytworami aniołów, lecz
działa. Trzeba si˛e przemóc, wsta´c i chodzi´c, mimo ˙ze odczucia s ˛
a dziwne, a poza tym
boli. Ale to nie sztuka i z czasem nabiera si˛e wprawy. Kuternoga ju˙z nie zata´nczy, mi-
200
nie troch˛e czasu, nim b˛edzie si˛e kocha´c, ale w ko´ncu zacznie ˙zy´c normalnie. Znów
si˛e b˛edzie ´smiał; Roy na pewno to potrafił. Mimo wysiłków pozostał jednak kuterno-
g ˛
a. Roy mawiał, ˙ze kto przetrwał katastrof˛e, jak on sam b˛edzie kuternog ˛
a. Wystarczy
pomy´sle´c o dobrowolnej bezdzietno´sci aniołów albo wzi ˛
a´c pod uwag˛e ich zamiar cał-
kowitego przekształcenia ´swiata; tak czy inaczej jeste´smy przegrani. ´Swiat zamieszkuj ˛
a
kaleki. — Dzie´n był mroczny, a z upływem godzin robiło si˛e coraz ciemniej, a˙z zapadła
bezksi˛e˙zycowa noc. — Mimo to umiemy si˛e ´smia´c. Mamy Archiwum i nasz ˛
a m ˛
adro´s´c,
która jednak nie zast ˛
api utraconej nogi. Na to nie ma lekarstwa; kalectwo trzeba znosi´c
jak chłód. Uczymy si˛e z tym ˙zy´c. Trzeba próbowa´c. — Poruszył si˛e lekko. — Zimowe
opowie´sci. . . Patrz, jak dzi´s szaro. ´Swiat bierze przykład ze mnie i drzemie. Małe Do-
mostwo zamkni˛ete na cztery spusty, ludzie skryli si˛e w zakamarkach i opowiadaj ˛
a stare
historie. . . ale w odpowiednim czasie przyjdzie wiosna.
Le˙z ˛
ac bez mchu, zapadli´smy w sen. Przez kilka dni padał ´snieg, a blade sło´nce
rzadko pokazywało si˛e na niebie, daj ˛
ac niewiele ciepła. Przez wiele dni nie widzieli´smy
gwiazd ani ksi˛e˙zyca; ani lisa, ani ptaków.
SZÓSTA FASETA
Gdy szare strugi deszczu zmyły z pagórków resztki brudnego ´sniegu, ptaki wróciły
do gniazd, a las wypełniła ´swie˙za wo´n, nadszedł dzie´n, gdy przeci ˛
agaj ˛
ac si˛e i ziewaj ˛
ac
szeroko, zeszli´smy po drabince, by zaczerpn ˛
a´c powietrza ci˛e˙zkiego od le´snych zapa-
chów i rozejrze´c si˛e po ´swiecie. Powieki nam dr˙zały i trudno było usta´c na nogach.
Podczas niedawnej pełni Blask rozmy´slał o pogodzie, dla pewno´sci dwukrotnie ob-
liczył co´s na palcach, a potem odstawił do szafki naczynie z czarnym proszkiem. Mimo
to pierwsze ciepłe dni sp˛edzili´smy w łó˙zku pogr ˛
a˙zeni w przedłu˙zaj ˛
acej si˛e drzemce ni-
czym ´spioch, który wie, ˙ze pora wsta´c, a jednak do południa przewraca si˛e z boku na
202
bok w zmi˛etej po´scieli. Ruszyli´smy w las na mały rekonesans, witaj ˛
ac po drodze in-
ne zimuj ˛
ace tam stworzenia przebudzone z gł˛ebokiego snu: ˙zółwia wygrzewaj ˛
acego si˛e
na sło´ncu, wiewiórk˛e tak wychudzon ˛
a, ˙ze futerko wisiało na niej jak cudze, no i rzecz
jasna drzewa. Gdy Blask i ja zatrzymali´smy si˛e, by popatrze´c na wiewiórk˛e, nabrałem
powietrza w płuca wdzi˛eczny, ˙ze prze˙zyłem kolejn ˛
a zim˛e, bo nie wszystkim si˛e to uda-
ło. Mro´zna pora min˛eła; te chłody stanowi ˛
a połow˛e naszego ˙zycia, które składa si˛e z lat
i zim, jak doba to sen i czuwanie. Jestem człowiekiem, moj ˛
a rzecz ˛
a jest ˙zy´c i umrze´c;
przetrwałem kolejn ˛
a zim˛e, mogłem sta´c na roztajałej ziemi i czu´c zapach wilgotnego
lasu. Pomy´slałem o Jednodniówce i zobaczyłem całkiem wyra´znie, jak przemierza od-
legły szlak. Usiadłem przygnieciony tym brzemieniem i podniosłem wzrok; obok mnie
stan ˛
ał postarzały Blask o twarzy pokrytej zmarszczkami; ostatnia zima mocno dała mu
si˛e we znaki, cho´c u˙zywał czarnego proszku. Zdawałem sobie spraw˛e, ˙ze w Małym
Domostwie nie wszyscy prze˙zyli. Zrozumiałem, co si˛e działo, gdy Blask rzucał do pa-
leniska czarny proszek: jego wo´n powstrzymywała gonitw˛e my´sli; blokowała odczucia,
które teraz spadły na mnie jak kaskada. Z chwil ˛
a gdy specyfik przestał działa´c, odczu-
203
łem wszystko nadzwyczaj intensywnie. Daremnie wzdychałem, szukaj ˛
ac ulgi; niespo-
dziewanie wybuchn ˛
ałem płaczem i, łkaj ˛
ac spazmatycznie, padłem na ziemi˛e.
W Małym Domostwie dla uczczenia nadchodz ˛
acej wiosny zapewne odnawia si˛e sta-
re pokoje, przestawia ´sciany i otwiera drzwi wychodz ˛
ace na ´Scie˙zk˛e. Mieszka´ncy na-
nios ˛
a piasku, depcz ˛
ac gliniane polepy, a sło´nce zajrzy do ´srodka. Domostwo jak owad
wygrzewa si˛e w promieniach sło´nca. Ci spod znaku Li´scia robi ˛
a porz ˛
adki, upi˛ekszaj ˛
a
pokoje i wołaj ˛
a reszt˛e, by podziwiała ujawnione pi˛ekno wn˛etrz. Usuwa si˛e ocieplaj ˛
ace
kotary, wymiata li´scie i zimowe ´smieci, przed drzwiami wychodz ˛
acymi na ´Scie˙zk˛e wy-
stawia si˛e ulubione krzesła, by grza´c ko´sci w promieniach sło´nca. Powstaje nowe słowo
i w Małym Domostwie a˙z huczy od komentarzy i wybuchów ´smiechu.
— Pewnie chcesz wróci´c do domu — rzekł ´swi˛ety Blask.
— Co? Do domu? Czemu tak s ˛
adzisz?
— Nie odpowiadasz na moje pytania, przestałe´s mnie słucha´c, przez cały ranek
gapiłe´s si˛e w okno, chocia˙z mo˙zna ju˙z wyj´s´c z domu i jest si˛e czym zaj ˛
a´c. Nie mówi˛e
tylko o sprz ˛
ataniu i naprawach; tyle si˛e wokół dzieje, wszystko rozkwita, a ty siedzisz
w zamkni˛eciu.
204
— Tu jest przewiewnie.
— Wiesz, o co mi chodzi. Co´s ci˛e gryzie, ale czujesz si˛e bezradny.
— Posłuchaj, nie zamierzam wraca´c. To chyba jasne — odparłem.
— Jasne.
Pewnie słycha´c ju˙z u nas brz˛eczenie pszczół. Wkrótce ruszy wyprawa za Mał ˛
a Gó-
r˛e, bo trzeba sprawdzi´c, jak ro´snie chleb. Ptactwo mbaby chyba przyleciało. Wkrótce
zjawi ˛
a si˛e w˛edrowcy z Rejestru. Mo˙ze i ona z nimi powróci.
— Warto by zobaczy´c inne krainy — odparłem.
— Tak — stwierdził Blask. — Z pewno´sci ˛
a warto. Gdzie indziej jest równie miło.
Poderwałem si˛e i w po´spiechu zszedłem po drabince; niewiele brakowało, ˙zeby
´swi˛ety wyprowadził mnie z równowagi. Miał racj˛e. Usiadłem na rozkwitłej ł ˛
ace, ˙ze-
by wszystko przemy´sle´c. Tak, chciałem wróci´c do domu; to prawda, ˙ze z nadej´sciem
wiosny bardzo mnie tam ci ˛
agn˛eło; przyznałem to ze ´sci´sni˛etym gardłem. Przez cały
dzie´n marzyłem o powrocie i dlatego wcale si˛e nie zdziwiłem, ˙ze moje marzenie wy-
wołało z lasu, spomi˛edzy drzew okrytych młodym listowiem, dwu bladych chłopców
szczuplejszych ni˙z przed zim ˛
a; jeden miał na szyi czerwon ˛
a, a drugi niebiesk ˛
a opask˛e;
205
podczas chłodnych miesi˛ecy w´sród mnóstwa wa˙znych spraw zapomniałem tak˙ze ich
imiona. Jak zawsze z oci ˛
aganiem wchodzili na stromy brzeg, uganiaj ˛
ac si˛e po zaro´slach
za drobnymi stworzeniami. Pomachali mi na powitanie, wi˛ec powtórzyłem ich gest.
Mogłoby si˛e wydawa´c, ˙ze przeczekali zim˛e nad strumieniem, by wyj´s´c z kryjówki, gdy
nastanie pierwszy gor ˛
acy dzie´n tej wiosny.
— Witaj — rzucił chłopiec. To był chyba P ˛
aczek. — Czy zostałe´s ju˙z ´swi˛etym?
— Nie — odparłem. — Jeszcze nie.
— Wiesz — zacz ˛
ał drugi z dzieciaków, podchodz ˛
ac bli˙zej — w Małym Domostwie
chcieliby, ˙zeby´s wrócił.
— Bezksi˛e˙zycowa odwiedziła ich jesieni ˛
a — wtr ˛
acił pierwszy — na pocz ˛
atku wio-
sny; twoja mama bardzo t˛eskni.
— Je´sli sp˛edziłe´s tu okr ˛
agły rok i nie zostałe´s ´swi˛etym, mo˙ze powiniene´s wróci´c do
domu i zacz ˛
a´c wszystko od pocz ˛
atku. — Drugi chłopak przykucn ˛
ał na ł ˛
ace, odgarn ˛
ał
palcami proste jasne włosy i wyj ˛
ał z nich li´s´c.
— Kto wie? — rzucił jego brat.
206
— Kto wie? — mrukn ˛
ałem z roztargnieniem. Jak niewiele Bezksi˛e˙zycowa mogła
o mnie powiedzie´c. Jak łatwo przyszło mi opu´sci´c mam˛e, jak mało uwagi po´swi˛eciłem
uczuciom rodzicielki oraz moich bliskich. Niespodziewanie ogarn ˛
ał mnie wstyd, potem
niecierpliwo´s´c. Wstałem, zaciskaj ˛
ac pi˛e´sci. — Tak. Tak. Trzeba wraca´c — dodałem. —
Chyba powinienem. . .
— Gdzie ´swi˛ety? — Chłopcy przerwali mi niemal jednocze´snie.
´Swi˛ety. Odwróciłem si˛e plecami do bli´zniaków i popatrzyłem na ´scian˛e lasu, gdzie
w´sród głogowych zaro´sli majaczyła ogorzała twarz z wianuszkiem siwych włosów.
Blask zerkał w nasz ˛
a stron˛e nie´smiało jak płochliwe zwierz ˛
atko. Cofn ˛
ał si˛e w gł ˛
ab lasu,
gdy spostrzegł, ˙ze mu si˛e przygl ˛
adam. Stałem w połowie drogi mi˛edzy drzewami a zwa-
lonym pniem, na którym przycupn˛eły bli´zni˛eta zaabsorbowane jakim´s znaleziskiem.
— Poczekajcie! — krzykn ˛
ałem do nich. Podnie´sli głowy, wyra´znie zaskoczeni, bo
wcale nie było im spieszno.
Wspominałem poprzedni ˛
a wiosn˛e; p˛edziłem wówczas mi˛edzy drzewami, goni ˛
ac
´swi˛etego, a ten las nic wówczas dla mnie nie znaczył, był taki sam jak inne. Teraz
znałem go jak twarz ukochanej osoby, a pierwsze wra˙zenie rozwiało si˛e jak cie´n; te-
207
raz miałem w pami˛eci jedynie drug ˛
a wizj˛e lasu przeci˛etego szlakiem, który jak ´Scie˙zk˛e
znali tylko wtajemniczeni. Szlak wiódł obok rozszczepionej brzozy, skrajem g˛estego
´swierkowego zagajnika, potem ku brzegowi strumienia, na skraj podmokłej ł ˛
aki zaro-
´sni˛etej paprociami, obok poczerniałych zwalonych pni, gdzie zbierali´smy grzyby, dalej
po kamiennych uskokach pokrytych tu i ówdzie zieleni ˛
a, ku zaro´sni˛etej je˙zynami po-
chyło´sci, w stron˛e wiekowych d˛ebów, gdzie rósł najstarszy z nich. Tam, u stóp wielkiego
drzewa siedział Blask. Wzrok utkwił w ziemi, jakby posmutniał.
Wolniutko skradałem si˛e w jego stron˛e; usiadłem bez słowa. Nie podniósł oczu, ale
i tak poj ˛
ałem, dlaczego pochylił głow˛e; wypatrywał czego´s w trawie rosn ˛
acej u stóp.
Ujrzałem wyj ˛
atkowo du˙z ˛
a czarn ˛
a mrówk˛e. Brn˛eła przez g˛estwin˛e ´zd´zbeł, nieustannie
poruszaj ˛
ac czułkami.
— Zabł ˛
adziła — stwierdził Blask. — Nie potrafi odnale´z´c mrowiska, daremnie szu-
ka drogi. Dla mrówki nie ma gorszego nieszcz˛e´scia. Zgubiła si˛e, to prawdziwa tragedia.
— Tragedia? Nie rozumiem.
— Tragedia. . . To okre´slenie istnieje od tysi ˛
acleci. Oznacza straszliwe nieszcz˛e´scie
spadaj ˛
ace na czuj ˛
ace stworzenie. W pewnych okoliczno´sciach mo˙ze si˛e przytrafi´c to-
208
bie lub ka˙zdemu, kto cho´c troch˛e zawinił. Tragedia jest niczym prawdziwa mowa, bo
pokazuje, ˙ze wszyscy mamy t˛e sam ˛
a natur˛e, która nie podlega zmianie i dlatego nie da
si˛e unikn ˛
a´c cierpienia. Gdyby ta mrówka zdołała wróci´c do mrowiska i opowiedziała
o swoich prze˙zyciach, jej ziomkowie odczuliby istot˛e tragedii. Cho´cby jednak odnala-
zła swoich, nie potrafi si˛e podzieli´c prze˙zytym do´swiadczeniem. Na dobr ˛
a spraw˛e ˙zadna
mrówka nie prze˙zyła dot ˛
ad równej tragedii; nasza zgubiła si˛e pierwsza, bo tego rodza-
ju stworzenia nie umiej ˛
a opowiada´c o swoich przygodach i uprzedza´c si˛e nawzajem
o zagro˙zeniu. Rozumiesz?
— My´sl˛e, ˙ze tak.
— Potoku — zacz ˛
ał, podnosz ˛
ac wzrok — poznałe´s moje opowie´sci, przynajmniej
te najwa˙zniejsze. Skoro ci dwaj chłopcy podobni jak dwie krople wody zjawili si˛e tu
ponownie, chyba wrócisz z nimi do domu. Tak mi si˛e wydaje.
Kochany Blask! Podczas wspólnego zimowania uczyłem si˛e od niego prawdziwej
mowy. Tyle było czuło´sci w głosie ´swi˛etego, a waga jego słów tak ogromna, ˙ze nie
wiedziałem, jak mu odpowiedzie´c. Kl˛eczałem obok niego w milczeniu. Czekałem. Nie
209
odezwał si˛e wi˛ecej; obserwował mrówk˛e brn ˛
ac ˛
a w´sród wysokich ´zd´zbeł, podobn ˛
a do
człowieka w˛edruj ˛
acego przez ciemno´s´c.
— Powiedz mi, co mam robi´c — poprosiłem w ko´ncu.
— Nie, nie — rzekł jakby do siebie. — Nie. . . Zapewne wiesz, ˙ze twoja paplanina,
jakobym rzekomo był ´swi˛etym, zrobiła na mnie pewne wra˙zenie; dostatecznie du˙ze,
bym zapragn ˛
ał opowiedzie´c ci kilka historii wartych zapami˛etania i przekazania innym.
Problem w tym, ˙ze to nie była prawdziwa opowie´s´c, tylko ci ˛
ag lu´zno powi ˛
azanych
zdarze´n: najpierw to, potem tamto, nast˛epnie owo i tak w niesko´nczono´s´c. . . Nie jestem
´swi˛etym. Nawet gdybym nim był, nie poradziłbym ci, co masz robi´c. Skoro nie jestem
wybra´ncem, nie wolno mi tego czyni´c.
Przypomniałem sobie, co powiedział Siedmior˛eki, gdy poszli´smy ogl ˛
ada´c Drog˛e:
„Je˙zeli si˛e gdzie´s wybierasz, musisz wierzy´c, ˙ze pr˛edzej czy pó´zniej znajdziesz sposób,
by tam dotrze´c”. Rozmy´slałem o Wyko´nczonym i Bezksi˛e˙zycowej; mieszkali w domku
nad rzek ˛
a, lecz nadal byli mocno przywi ˛
azani do starego gniazda. Przyszła mi tak˙ze na
my´sl Jednodniówka. Podj ˛
ałem decyzj˛e. Ci ˛
agn˛eło mnie do Małego Domostwa, ale nie
mogłem tam wróci´c. Jeszcze nie teraz.
210
— Blasku, mówi ˛
ac o czterech nieboszczykach, wspomniałe´s, ˙ze gdybym chciał do-
wiedzie´c si˛e o nich czego´s wi˛ecej, powinienem zapyta´c Drog˛e Przymierza lub aniołów.
— Oni przemin˛eli.
— Rejestr doktor Boots to dzieci˛e Przymierza. Zachowali dawn ˛
a wiedz˛e.
— Tak o sobie mówi ˛
a.
— A zatem — odparłem, wzdychaj ˛
ac gł˛eboko — pójd˛e tam i zapytam.
Siedział w milczeniu i mrugał powiekami, jakby dopiero teraz ujrzał mnie na kl˛ecz-
kach tu˙z obok siebie, i zachodził w głow˛e, sk ˛
ad si˛e wzi ˛
ałem. — Mo˙ze nie jest mi pi-
sane zosta´c ´swi˛etym, lecz bez w ˛
atpienia istnieje wiele opowie´sci godnych wysłuchania
i przekazania innym. — Wyci ˛
agn ˛
ałem palec i zrobiłem nim w trawie ´scie˙zk˛e dla mrów-
ki, która stan˛eła jak wryta, zapominaj ˛
ac o mozolnej w˛edrówce. Z obaw ˛
a my´slałem, ˙ze
lada chwila si˛e rozpłacz˛e. Bardzo pragn ˛
ałem zosta´c ´swi˛etym.
— Znam drog˛e do Rejestru — stwierdził Blask. — To znaczy dawniej wiedziałem,
jak tam doj´s´c. — Podniosłem wzrok. Ogorzała skóra marszczyła si˛e w u´smiechu. Blask
nie chciał mi wprawdzie doradzi´c, co powinienem uczyni´c, odniosłem jednak wra˙zenie,
211
˙ze dokonał za mnie wyboru. — W ˛
atpi˛e, czy usłyszysz od nich odpowiedzi na swoje
pytania.
— Jest pewna dziewczyna — dodałem. — Z linii Szeptu. Przed laty opu´sciła Małe
Domostwo i zamieszkała w´sród ludzi z Rejestru. Gdy j ˛
a odnajd˛e, powie mi wszystko.
— Czy˙zby?
Pytanie zostało bez odpowiedzi. Sk ˛
ad miałem wiedzie´c?
— Uwa˙zaj — mrukn ˛
ał Blask. — Słuchaj pilnie. Powiem ci, jak i´s´c do Rejestru.
Najwa˙zniejsze, by´s tam dotarł.
Nie byłem w stanie my´sle´c jednocze´snie o Małym Domostwie i Jednodniówce, a za-
razem słucha´c topograficznych wskazówek ´swi˛etego. Uniosłem r˛ek˛e obrócon ˛
a dłoni ˛
a
ku Blaskowi, jak zwykły czyni´c to gaw˛edziarki na pocz ˛
atku opowie´sci, i czekałem, a˙z
mój umysł upodobni si˛e do pustej misy. Blask opisał mi tras˛e w˛edrówki do siedziby
Rejestru; tak modulował głos, ˙ze trudno było nie zapami˛eta´c. Nic dziwnego, w pewnym
sensie był ´swi˛etym, był nim dla mnie.
Wstali´smy. R˛eka w r˛ek˛e poszli´smy ku zalanej sło´ncem ł ˛
ace poro´sni˛etej wiosennymi
kwiatami. Bli´zni˛eta wyszły naprzeciw ´swi˛etemu, który klepał chłopców po ramionach
212
i cichutko chichotał; znów wygl ˛
adał jak znajomy staruszek. Usiedli´smy, by porozma-
wia´c. Blask unosił co chwila krzaczaste brwi i małymi dło´nmi klepał si˛e po kolanach.
Bli´zni˛eta przyniosły troch˛e nowin z Małego Domostwa; niewiele tego było. Stary słu-
chał i ziewał raz po raz, zm˛eczony upałem; w ko´ncu poło˙zył si˛e na zaro´sni˛etej traw ˛
a
pochyło´sci, ze stopami zadartymi w gór˛e.
— Wszystko układa si˛e wedle okre´slonego porz ˛
adku. ˙
Zadnych nowo´sci, a gdyby
si˛e nawet pojawiły, nic by´scie o tym nie wiedzieli. . . Tak. Najpierw to, potem to, na-
st˛epnie owo. Znów mamy wiosn˛e, zwykle robi si˛e gor ˛
aco. Wszystko zmienia si˛e tak
szybko. . . — Zasn ˛
ał z r˛ekoma pod głow ˛
a. Oddychał gł˛eboko, a nad ł ˛
ak ˛
a wiał lekki
południowy wiatr.
Odeszli´smy cichutko. Zabrałem swój tobołek, ale zostawiłem Blaskowi mój pi˛ekny
hamak ze sznurka; taki mały podarek.
— Wieczorem b˛edziemy w domku nad rzek ˛
a — oznajmił P ˛
aczek, a Kwiatek do-
dał: — Jutro wrócisz do swoich.
— Nie — odrzekłem. — Nie zamierzam tam wraca´c, ale chciałbym dotrze´c na wasz
brzeg. Stamt ˛
ad pójd˛e szuka´c Drogi.
213
— S ˛
adziłem, ˙ze chcesz zosta´c ´swi˛etym — wtr ˛
acił P ˛
aczek.
— Mało wiem o ´swi˛etych. — Dotarli´smy nad w ˛
aski strumyk. — Postanowiłem
opu´sci´c rodzinne gniazdo i zamierzam si˛e tego trzyma´c. — Gdy wchodzili´smy do lasu,
odwróciłem si˛e na moment. Blask spał na trawiastej pochyło´sci. Ciekawe, czy jeszcze
go zobacz˛e.
Ciekawe, czy kiedykolwiek go widziałem.
SIÓDMA FASETA
Nast˛epnego ranka stałem na skrzy˙zowaniu Dróg. Gasiłem ogie´n podtrzymywany
cał ˛
a noc. Na południu Droga gin˛eła w lesie roz´swietlonym promieniami sło´nca, na za-
chodzie wiodła ku obszarom pogr ˛
a˙zonym jeszcze w mroku. Wysoko nad głow ˛
a miałem
w ˛
ask ˛
a tablic˛e umieszczon ˛
a w poprzek ciemnego szlaku, wspart ˛
a na przerdzewiałych
kolumnach i kołysz ˛
ac ˛
a si˛e z łoskotem na silnym wietrze. Widniały na niej tajemnicze
litery oraz dwie białe nieco przybrudzone strzałki; jedna wskazywała południe, a druga
zachód. Zwin ˛
ałem skromny obóz i ruszyłem na południe.
215
Pod koniec dnia znalazłem si˛e na skraju lasu widzianego przedtem z oddali. Droga
znikała w´sród drzew, które wkroczyły ju˙z na Drog˛e. Rosły na stromych pochyło´sciach,
a krzaki schodziły łagodnie ku jezdni, gdzie zakorzeniły si˛e młode siewki oraz krzewy
plenne jak chwasty; ich korzenie dr ˛
a˙zyły ciemn ˛
a powierzchni˛e, która p˛ekała jak lód na
wiosn˛e. Z cienistych koron krople wody kapały na szar ˛
a jezdni˛e; gdy przyszło mi brn ˛
a´c
przez strumie´n ˙złobi ˛
acy w niej gł˛ebok ˛
a bruzd˛e, ujrzałem na dnie kamyki pomieszane
z okruchami Drogi. Przypomniałem sobie, co mówił Blask o rozbiciu wspaniałej kuli
aniołów.
Siedem dni w˛edrowałem przez las. Nic nie wskazywało, by zaczynał rzedn ˛
a´c czy
miał si˛e sko´nczy´c. Przeciwnie, wci ˛
a˙z g˛estniał, a drzewa były coraz starsze, cho´c nie
tak stare jak Droga. Ch˛etnie przebywałem w tak wiekowej puszczy. To wielka rado´s´c
przemierza´c Drog˛e. Noc zmieniła moje odczucia; z niepokojem pomy´slałem, ˙ze przed
tysi ˛
acami lat zamiast puszczy były tam domy lub miasta, a teraz jak okiem si˛egn ˛
a´c wi-
działo si˛e jedynie oboj˛etne na wszystko stare drzewa oraz g˛este zaro´sla, po których bie-
ga tylko zwierzyna. Nic prócz Drogi nie było tu przeznaczone dla człowieka, lecz i j ˛
a las
wnet zawojuje. ´Swiatło ogniska rozpalanego wieczorami odpychało ciemno´s´c; posapu-
216
j ˛
ace gdzie´s w mroku stworzenia trzymały si˛e od niego z daleka. Brz˛eczały nieustannie
rozmaite gatunki owadów. Zasypiałem, lecz sen był płytki; budziłem si˛e i ponownie za-
padałem w drzemk˛e, która niewiele si˛e ró˙zniła od czuwania. Buczenie le´snego robactwa
nie ustawało ani na chwil˛e.
Miałem wra˙zenie, jakby puszcza mnie wchłon˛eła; zapomniałem o istnieniu innych
krain. Nocami wci ˛
a˙z ogarniał mnie l˛ek, ale uznałem to za całkiem naturalne. Całymi
dniami szedłem, widz ˛
ac jedynie drzewa. Przestałem nawet mówi´c do siebie (samotny
prawdomówca wci ˛
a˙z ze sob ˛
a rozmawia) i rozgl ˛
adałem si˛e, a las patrzył na mnie. Stałem
si˛e jego cz˛e´sci ˛
a — do tego stopnia, ˙ze gdy przeszła obok mnie para du˙zych stworze´n,
a jedno z nich podeszło bli˙zej na mi˛ekkich łapach, zamarłem w bezruchu, jak czyni
drobna zwierzyna — czujny, a zarazem niezdolny całkiem oprzytomnie´c, zerwa´c si˛e
i umkn ˛
a´c z krzykiem. Nieproszeni go´scie odeszli. Nast˛epnego ranka nie miałem pew-
no´sci, czy naprawd˛e szli przez las. Zapaliłem niepewny, czy istotnie mam by´c wdzi˛ecz-
ny losowi, ˙ze mi si˛e upiekło. Las sprawił, ˙ze poczułem si˛e jedynym człowiekiem na
´swiecie; dopiero usłyszane nagle głosy i ´spiew u´swiadomiły mi, ˙ze poprzedniej nocy
podeszła do mnie ludzka istota.
217
Ptaki odzywały si˛e zewsz ˛
ad; nawet promienie sło´nca zdawały si˛e d´zwi˛ecze´c, roz-
´swietlaj ˛
ac puszcz˛e. Głos człowieka wyró˙znia si˛e w´sród le´snych odgłosów. Dobrze pa-
mi˛etam własne odczucia, lecz nie potrafi˛e wyja´sni´c słowami, czemu skryłem si˛e przed
lud´zmi nadchodz ˛
acymi szlakiem, który niedawno przebyłem. Obserwowałem w˛edrow-
ców zza paproci rosn ˛
acych g˛esto wzdłu˙z Drogi. Na szarej jezdni pojawił si˛e najpierw
jeden człowiek, potem dwu, a za nimi trzy ogromne kocury. Widywałem ju˙z wcze´sniej
podobne zwierzaki; w lesie ˙zyły płochliwe dzikusy, kilka domowych kotów łowiło my-
szy i krety w Małym Domostwie. Towarzysze podró˙zy w˛edrowców to zupełnie inne
stworzenia. Nie chodzi jedynie o ich wielko´s´c, chocia˙z, stoj ˛
ac na tylnych łapach, do-
równuj ˛
a wzrostem człowiekowi; intryguj ˛
acy jest chód tych kotów st ˛
apaj ˛
acych mi˛ekko
i pewnie oraz ich ´swietliste oczy i czujne spojrzenie. Słyszałem wcze´sniej o takim kocie;
przyszedł z Olivi ˛
a do Małego Domostwa.
Zwierz˛eta wyczuły obecno´s´c intruza; bez po´spiechu ruszyły w moj ˛
a stron˛e. Pocz ˛
at-
kowo czułem l˛ek, ale nie było si˛e czego ba´c; koty były po prostu ciekawskie. Wkrótce
na jezdni pojawiła si˛e grupa ´spiewaków. Było ich około dziesi˛eciu; nosili czarne sza-
ty, a twarze ocieniały im szerokie czarne kapelusze. Gdy poj˛eli, ˙ze kocury znalazły co´s
218
w´sród paproci, ´spiew ucichł, a ludzie równie ciekawscy, jak ich zwierz˛eta, ruszyli w mo-
j ˛
a stron˛e. Wstałem i wyszedłem na Drog˛e. Zdumienie w˛edrowców przewy˙zszało moje,
bo sam ich szukałem; dziwne było jedynie to, ˙ze tak szybko si˛e na nich natkn ˛
ałem.
Kiedy mnie obst ˛
apili, u´smiechn ˛
ałem si˛e na powitanie.
— To chłopak ze starego gniazda — stwierdził jeden.
— Jak znalazłe´s nasz ˛
a baz˛e? — rzucił inny.
— Nie wiem, o czym mówisz.
— Czego od nas chcesz? Po co tu przylazłe´s?
Niecierpliwy ton i wrogo´s´c w ich głosach utrudniały rozmow˛e. Zaj ˛
akn ˛
ałem si˛e
i umilkłem. Wysoki, smukły m˛e˙zczyzna, który odezwał si˛e pierwszy, podszedł bli˙zej
i chwycił mnie z całej siły za ramiona. Spojrzenie miał nieprzyjazne.
— Kim jeste´s? — wypytywał cicho i natarczywie. — Szpiegiem? Handlarzem? Nie
b˛edziemy niczego kupowa´c. ´Sledziłe´s nas a˙z do tego miejsca? Masz wspólników ukry-
tych w lesie?
— Przyszedłem tu, bo. . . bo was szukałem. — Pochylały si˛e nade mn ˛
a zagadkowe
twarze niemo˙zliwe do rozszyfrowania. — W Małym Domostwie inaczej witamy go´sci.
219
Wcale was nie ´sledziłem. To nieprawda, jakobym miał złe zamiary. Jestem sam. Zupeł-
nie sam. — Dziwnie si˛e czułem, gdy znieruchomieli, by z ponurymi minami rozwa˙zy´c
te słowa; posłu˙zyłem si˛e, rzecz jasna, prawdziw ˛
a mow ˛
a. Uderzyło mnie nagle, ˙ze nikt
z w˛edrowców nie przemówił do mnie w ten sposób. Mo˙ze i Jednodniówka zatraciła
posiadan ˛
a dawniej umiej˛etno´s´c; przekonam si˛e, o ile j ˛
a znajd˛e. Mógłbym przej´s´c jesz-
cze setki mil i nie spotkałbym prawdomówcy. Co´s mnie ´scisn˛eło za gardło; oblałem si˛e
potem, cho´c ranek był chłodny.
— Wy mieszka´ncy dawnego gniazda, jeste´scie bardzo ostro˙zni. My równie˙z pra-
gniemy uchroni´c przed natr˛etami swoje tajemnice — oznajmił m˛e˙zczyzna z siw ˛
a brod ˛
a,
st ˛
apaj ˛
acy tak lekko i wdzi˛ecznie jak kocur u jego boku. — Baza to jeden z sekretów.
Problem w tym, ˙ze nas zaskoczyłe´s.
— Zrozumcie — tłumaczyłem cierpliwie. — Nie mam poj˛ecia, gdzie jest wasza
baza, a nawet gdybym si˛e na ni ˛
a natkn ˛
ał, w ˛
atpi˛e, czy potrafiłbym tam wróci´c. Je´sli si˛e
zgodzicie, pójd˛e z wami.
220
Wszystko zostało powiedziane. W˛edrowcy zamierzali wyruszy´c ku bazie; nie chcia-
łem straci´c ich z oczu. Najch˛etniej zostawiliby mnie w lesie zamiast bra´c ze sob ˛
a, ale
nie mieli poj˛ecia, jak si˛e ode mnie uwolni´c. Prawdziwy szkopuł.
Koty znudzone obserwowaniem intruza ruszyły dalej, a reszta gromady natychmiast
poszła ich ´sladem. W˛edrowcy nie podj˛eli w mojej sprawie ˙zadnej decyzji, lecz zachowa-
nie kotów przes ˛
adziło o wszystkim. Wysoki m˛e˙zczyzna ponownie uj ˛
ał moje rami˛e —
tym razem delikatniej, cho´c nadal zerkał podejrzliwie. Ruszyli´smy Drog ˛
a za odchodz ˛
a-
cymi stworzeniami. Nic dziwnego. Z czasem odkryłem, ˙ze ilekro´c w Rejestrze pojawia-
j ˛
a si˛e trudno´sci i spory, koty o wszystkim przes ˛
adzaj ˛
a.
Jedna z odnóg Drogi stromym łukiem opadała w dół; tu i ówdzie zniszczona, zda-
wała si˛e gin ˛
a´c w lesie, a na samym dole ł ˛
aczyła si˛e z Drog ˛
a biegn ˛
ac ˛
a w przeciwnym
kierunku pod mostem obro´sni˛etym p˛edami bluszczu podobnego do lu´znej długiej sza-
ty. U´swiadomiłem sobie, ˙ze obchodzimy gigantyczne skrzy˙zowanie, identyczne z tym,
które widziałem na Drodze przed laty. W´sród drzew majaczyły łagodne p˛etle wznie-
sione na szlaku. Las był poci˛ety odnogami Drogi; rzecz w tym, by wiedzie´c, dok ˛
ad
221
prowadz ˛
a. Gdzie biegnie Droga? Takie pytanie zadałem Siedmior˛ekiemu. Wsz˛edzie —
tak brzmiała odpowied´z.
Porzucili´smy ciemn ˛
a jezdni˛e, by zagł˛ebi´c si˛e w las z pozoru nieprzebyty, lecz po-
ci˛ety ukrytymi ´scie˙zkami. Jedna z nich wiodła na mał ˛
a kamienn ˛
a polan˛e; na jej skra-
ju w cieniu drzew kryła si˛e baza — niewysoki budynek o płaskim dachu, wzniesiony
z anielskiego kamienia, w którym okna zabito deskami. Przed nim stały dwa rz˛edy pod-
niszczonych metalowych konstrukcji, wysoko´sci ˛
a dorównuj ˛
ace dorosłemu m˛e˙zczy´znie;
nie miałem poj˛ecia, do czego słu˙zyły te urz ˛
adzenia.
U drzwi siedział ko´scisty staruszek w czarnym kapeluszu; na powitanie bez po´spie-
chu pomachał nam kosturem. Koty natychmiast go otoczyły, legły w sło´ncu i zacz˛eły
liza´c sier´s´c, poruszaj ˛
ac lekko ogonami. Podszedłem do starca prowadzony przez wyso-
kiego m˛e˙zczyzn˛e, mego stró˙za i przewodnika.
— Nie wpuszczaj go do ´srodka — rzucił z porozumiewawczym spojrzeniem. Wzru-
szyłem ramionami, jakby mi było wszystko jedno. Podró˙znicy znikn˛eli za drzwiami.
U´smiechn ˛
ałem si˛e do staruszka, stoj ˛
ac bez ruchu na kamiennej polanie obok bu-
dynku. Stra˙znik i od´zwierny w jednej osobie rozpogodził si˛e natychmiast, jakby moje
222
przybycie nie wydało mu si˛e osobliwe i nie budziło obaw. Dostrzegłem pod ´scian ˛
a stert˛e
plastikowych kwadratów, gładkich jak słój, który znalazł Blask; były pop˛ekane i brud-
ne, ale ich barwy — jaskrawa czerwie´n i ˙zół´c — nie zblakły, podobnie jak wizerunek
muszli.
Zrobiło si˛e gor ˛
aco; ostro˙znie podszedłem bli˙zej i usiadłem obok starego, w cieniu
rzucanym przez budynek.
Wymienili´smy u´smiechy. Od´zwierny pełnił swoje obowi ˛
azki do´s´c niedbale; z po-
dobnym skutkiem mogłyby je wykonywa´c ustawione w rz˛edzie zagadkowe urz ˛
adzenia.
— Przed laty. . . — zacz ˛
ałem.
— Tak, o tak — wtr ˛
acił staruszek, w zamy´sleniu kiwaj ˛
ac głow ˛
a i zerkaj ˛
ac w niebo.
— Przed laty zjawiła si˛e u was dziewczynka. Przyszła tu z Małego Domostwa. Była
młodziutka i miała na imi˛e Jednodniówka.
— Teraz pływa — rzucił stary.
Nie wiedziałem, co odpowiedzie´c. Zapewne umysł od´zwiernego szwankował ju˙z
ze staro´sci. Przez jaki´s czas siedziałem w milczeniu, a potem zacz ˛
ałem rozmow˛e od
pocz ˛
atku.
223
— Dziewczynka. Przyszła tu, a mo˙ze do innej bazy, aby z wami zamieszka´c. . .
Mniejsza z tym. Zapytam innych.
— Jeszcze nie wróciła — oznajmił starzec. — A mo˙ze ju˙z tu jest?
— Mo˙ze jest. . .
— Wybrała si˛e jaki´s czas temu nad le´sn ˛
a sadzawk˛e. O t˛e pann˛e ci chodziło?
— Nie wiem, przecie˙z. . .
— Ostatniej nocy wyszła ci naprzeciw, gdy Brom wyczuł, ˙ze nadchodzicie —
stwierdził od´zwierny, patrz ˛
ac na mnie jak na dziwadło. — Zgadza si˛e, prawda? Po-
witała ci˛e, wróciła tu rankiem i poło˙zyła si˛e spa´c. Teraz jest nad sadzawk ˛
a. Tak mi si˛e
przynajmniej wydaje.
S ˛
adził, ˙ze przebyłem dług ˛
a drog˛e z grup ˛
a w˛edrowców i ˙ze widziałem si˛e ju˙z z Jed-
nodniówk ˛
a. . . W pewnym sensie miał racj˛e. Gdy drzemałem zawieszony mi˛edzy jaw ˛
a
a snem, przeszły obok mnie dwie istoty — człowiek oraz inne stworzenie, zapewne kot.
Staruszek a˙z podskoczył ze strachu, gdy zerwałem si˛e na równe nogi.
— Gdzie jest ta sadzawka? — krzykn ˛
ałem. Od´zwierny wskazał kosturem ´scie˙zk˛e
na skraju polany. Rzuciłem si˛e w tamt ˛
a stron˛e.
224
´Swiat jest ogromny, ma niewielu mieszka´nców, a mimo to wła´snie Jednodniówka
przeszła obok mnie w ciemnej puszczy, chocia˙z nie miałem o tym poj˛ecia. P˛edziłem
w´sród drzew na spotkanie z dawno nie widzian ˛
a dziewczyn ˛
a, gdy przyszło mi nagle do
głowy, ˙ze nie powinienem si˛e jej narzuca´c. Mo˙ze b˛edzie inna ni˙z kiedy´s; ja zapewne
równie˙z zmieniłem si˛e nie do poznania. Czy zrozumie, po co tu przybyłem? Mimo w ˛
at-
pliwo´sci gnałem przez las co sił w nogach. ´Scie˙zka wspinała si˛e na poro´sni˛et ˛
a mchem
kamienist ˛
a pochyło´s´c, zza której dobiegał szum wodospadu. Ruszyłem w gór˛e, ´slizgaj ˛
ac
si˛e na mchu, dotarłem na szczyt i popatrzyłem w dół.
Ujrzałem zmarszczon ˛
a tafl˛e wody, po której pływały młode li´scie. Powierzchni˛e m ˛
a-
ciły potoki spadaj ˛
ace w dół z szumem i pluskiem; czarne, zielone i br ˛
azowe skały ota-
czaj ˛
ace sadzawk˛e były wilgotne i l´sni ˛
ace. Na brzegu kl˛eczała spragniona dziewczyna;
jej dłonie i piersi dotykały lustra wody. Obok zaspokajał pragnienie wielki kot o sier-
´sci w białe i czarne łaty, które nie układały si˛e w ˙zaden wzór. Usłyszał, ˙ze nadchodz˛e
i podniósł głow˛e, by na mnie popatrze´c; krople wody spływały mu na biał ˛
a szyj˛e. Jed-
nodniówka spostrzegła, ˙ze kot si˛e czym´s zainteresował, uniosła głow˛e, ocieraj ˛
ac usta
i piersi. Na jej twarzy ujrzałem u´smiech; otworzyła usta i znieruchomiała, czujna jak
225
kot. Obserwowała, jak zsuwam si˛e po skałach ku sadzawce; po chwili stali´smy na prze-
ciwległych jej kra´ncach. Przemkn˛eło mi przez my´sl, ˙ze bardzo si˛e zmieniła; dziewczyna
znana mi przed laty nie miała piersi z ciemnymi kr˛egami wokół sutków, podobnymi do
zamkni˛etych ust lub kwiatowych p ˛
aczków. G˛este włosy nieznajomej były czarne, jej
oczy pora˙zały bł˛ekitem, a niemal zro´sni˛ete łuki brwi nadawały twarzy wyraz niezado-
wolenia i zło´sci, ale to nie była tamta Jednodniówka. Min˛eło sze´s´c wiosen; miałem na
twarzy młody zarost. Nie byłem sob ˛
a.
— Jednodniówko — powiedziałem, stoj ˛
ac nad sadzawk ˛
a. Dłonie miałem wilgotne
jak ona, bo dotykałem mokrych skał. Nie odrywała ode mnie wzroku, u´smiechn˛eła si˛e
tak samo, jak wówczas, gdy spojrzałem na ni ˛
a znad grani. Stałem teraz bli˙zej i słysza-
łem, jak westchn˛eła gł˛eboko. Kot u jej boku równie˙z powitał mnie u´smiechem, otworzył
mordk˛e, ukazuj ˛
ac z˛eby i prychn ˛
ał.
Milczałem, nie wiedz ˛
ac, co powinna ode mnie usłysze´c, za to kot jasno dał do zrozu-
mienia, co czuje, a dziewczyna poszła za jego przykładem. Zdj ˛
ałem pospiesznie spodnie
i koszul˛e, wszedłem do lodowatej wody. Jednodniówka obserwowała mnie bez ruchu.
Wystarczyło dwukrotnie rozgarn ˛
a´c ramionami fale, by znale´z´c si˛e na przeciwległym
226
brzegu, gdzie siedziała. Kiedy dopłyn ˛
ałem do skał u stóp Jednodniówki i zamierzałem
wspomnie´c o lodowatej wodzie, dziewczyna si˛e cofn˛eła, chyba z obawy, ˙ze jej dotkn˛e.
Zmarzni˛ety na ko´s´c wypełzłem z wody, a chłodne krople spływały mi po skórze. Kot
odwrócił si˛e i umkn ˛
ał. Jednodniówka, upragniona i niedost˛epna, odwróciła si˛e i uciekła.
Zawołałem j ˛
a po imieniu i chciałem za ni ˛
a pobiec, ale szybko zrozumiałem, ˙ze to
najgorszy z mo˙zliwych wariantów. Usiadłem na opuszczonym przez ni ˛
a miejscu i pa-
trzyłem, jak wysychaj ˛
a powoli ´slady mokrych stóp na kamieniach. Nasłuchiwałem; zro-
biło si˛e cicho, od strony lasu nie słyszałem odgłosów ucieczki, a zatem Jednodniówka
była w pobli˙zu. Pozostała mi tylko rozmowa.
Nie pami˛etam własnych słów, wypowiedziałem swoje imi˛e raz i drugi. Mówiłem
o dalekiej wyprawie, o zdumieniu, które mnie ogarn˛eło, gdy noc ˛
a przeszła obok.
— Nie s ˛
adziłem, ˙ze b˛ed˛e w stanie przej´s´c tyle mil — oznajmiłem. — Nie mam dla
ciebie ˙zadnego podarunku oprócz tej w˛edrówki. Gotów jestem pow˛edrowa´c jeszcze da-
lej, je´sli sobie tego ˙zyczysz. — Wyznałem, ˙ze ka˙zdej wiosny du˙zo o niej my´slałem; po
tegorocznej zimie wspomnienia doprowadziły mnie do łez. Zastrzegłem si˛e jednak, ˙ze
nie było moim zamiarem ´sledzi´c j ˛
a wbrew zakazowi. Przysi ˛
agłem na otrzymany od niej
227
pieni ˛
adz, ˙ze w głowie mi to nie postało. Pragn ˛
ałem jedynie posłucha´c opowie´sci, po-
zna´c tajemnice, dowiedzie´c si˛e o nich od ´swi˛etego. . . Tak, Jednodniówko, od ´swi˛etego,
u którego mieszkałem; chciałbym usłysze´c wi˛ecej ciekawych historii. Wytkn ˛
ałem jej,
˙ze sama mnie popchn˛eła do ustawicznej włócz˛egi, mogłaby wi˛ec przynajmniej wypo-
wiedzie´c gło´sno moje imi˛e, abym si˛e upewnił, ˙ze jest t ˛
a sam ˛
a dziewczyn ˛
a, któr ˛
a miałem
w pami˛eci, bo. . .
Stali´smy twarz ˛
a w twarz. Narzuciła na ramiona płaszcz z wyj ˛
atkowo mi˛ekkiej tka-
niny, czarnej jak jej włosy i usianej setkami gwiazd.
— Potok Słów. . . — rzekła, spogl ˛
adaj ˛
ac na mnie badawczo, ale przemówiła głosem
lunatyczki zapatrzonej w senn ˛
a wizj˛e. — Jak mogłe´s o mnie my´sle´c, kiedy odeszłam?
S ˛
adziłem. . . miałem nadziej˛e, ˙ze u˙zywa prawdziwej mowy, cho´c sens jej słów był
zawoalowany, a twarz przypominała mask˛e, jak u kota; takie były oblicza w˛edrowców,
którzy spotkali mnie w puszczy.
— W ogóle o mnie nie my´slała´s?
Kot ostro˙znie ruszył do lasu, mijaj ˛
ac nas oboj˛etnie.
228
— Brom — rzuciła dziewczyna nie po to, by go zawoła´c, lecz by wypowiedzie´c
imi˛e. Zwierz˛e obejrzało si˛e i odeszło w stron˛e bazy. Jednodniówka obserwowała kota
przez chwil˛e, a nast˛epnie pow˛edrowała w ´slad za nim. Splotła ramiona na piersiach,
obejrzała si˛e i dodała niecierpliwie:
— Chod´z˙ze. — Wszystkie lata, które min˛eły od naszego poznania, poszły w niepa-
mi˛e´c, ledwie wypowiedziała te same słowa, które usłyszałem, id ˛
ac za ni ˛
a do mieszkania
Barwy Czerwieni, gdy oboje mieli´smy po siedem lat. Mówiła wtedy tak, jakby wbrew
woli musiała si˛e zaopiekowa´c bezradnym natr˛etem.
Nie zapytała, jak dotarłem do bazy, wi˛ec sam jej wszystko opowiedziałem.
— Jeste´s wi˛e´zniem? — zapytała.
— Chyba tak — odparłem.
— Trudno — mrukn˛eła.
Nie tylko upływ czasu zmienił Jednodniówk˛e; zawoalowany sens jej słów to nie
wszystko. Znikn˛eła bez ´sladu dziewczyna, która pocałowała mnie w podzi˛ece za wy-
praw˛e do lisiej nory i spocz˛eła przy mnie jak Olivia u boku ´swi˛etego Roya Mniejszego.
Mniejsza z tym, skoro mogłem i´s´c za nieznajom ˛
a w czarnym płaszczu usianym gwiaz-
dami.
ÓSMA FASETA
Po południu zasiadłem mi˛edzy w˛edrowcami czujny i skupiony, chocia˙z odzyskali
ju˙z spokój i rozsiedli si˛e wygodnie oparci plecami o ´scian˛e bazy. Wolno zapadał wie-
czór. Zwa˙zywszy na temat dysputy, trudno nazwa´c w˛edrowców zapalczywymi.
— Mo˙zemy go przywi ˛
aza´c do drzewa — stwierdził jeden z nich, gestem na´sladuj ˛
ac
wi ˛
azanie — i okłada´c kijami, a˙z padnie.
— Czy˙zby? — mrukn ˛
ał starszy m˛e˙zczyzna z posiwiał ˛
a brod ˛
a. — A masz pewno´s´c,
˙ze b˛edzie stał bez ruchu w czasie przywi ˛
azywania i chłosty?
— Nie b˛ed˛e — wtr ˛
aciłem.
230
— Przytrzymamy go — oznajmił pomysłodawca. — Rusz głow ˛
a. — Jednodniówka
zaj˛eła miejsce z dala ode mnie. Obok niej siedział Brom. Dziewczyna wodziła spojrze-
niem po znudzonych twarzach dyskutantów. Nie przejmowali si˛e, bo i tak nie zd ˛
a˙zył-
bym uciec do lasu.
— Gdyby´smy mieli nó˙z, mo˙zna by mu uci ˛
a´c j˛ezyk — rzucił jeden z m˛e˙zczyzn
i ziewn ˛
ał. — Nie byłby w stanie mówi´c.
— I sam wzi ˛
ałby´s si˛e do krojenia, co? — rzuciła Jednodniówka. Zapadło kłopotliwe
milczenie. Dziewczyna pogardliwie wzruszyła ramionami.
— I tak nie mamy no˙za — odparł pomysłodawca z niezm ˛
aconym spokojem.
To proste. Obawiali si˛e, ˙ze odejd˛e i zdradz˛e wszystkim, gdzie maj ˛
a baz˛e, a w rezul-
tacie zostan ˛
a napadni˛eci albo ograbieni: złodziei nie brakuje. W˛edrowcy mi nie ufali;
byłem obcy. Nie potrafili jednak znale´z´c wyj´scia z sytuacji.
— Mo˙zna by okaza´c mu łask˛e — stwierdziła Jednodniówka — wr˛eczy´c podarek.
— Dobrze, dobrze — odezwał si˛e w półmroku nieznany głos. — A je´sli pewnego
dnia poczuje do nas niech˛e´c i zapomni, co komu zawdzi˛ecza?
231
— To do niego niepodobne — rzuciła cicho dziewczyna. Kto´s wstał, a ja z wra˙zenia
a˙z podskoczyłem. To stary od´zwierny podreptał do baraku i po chwili wyszedł stamt ˛
ad,
popychaj ˛
ac przed sob ˛
a biał ˛
a kul˛e, chłodn ˛
a i jasn ˛
a; gdy wypu´scił j ˛
a z r ˛
ak, uniosła si˛e
w powietrzu jak nasionko dmuchawca i zal´sniła łagodnie ponad głowami siedz ˛
acych
przed baz ˛
a kobiet i m˛e˙zczyzn. Wa˙zyły si˛e moje losy, lecz na widok szybuj ˛
acej ponad
nami połyskliwej kuli przyszła mi na my´sl Olivia i pełnia ksi˛e˙zyca. Brom oraz inne
koty przyci ˛
agn˛eły moje spojrzenie; na ich obliczach malował si˛e ten sam wyraz nie
ukrywanej ciekawo´sci, któr ˛
a widziałem tak˙ze na twarzach ludzi gotowych obi´c mnie,
a˙z padn˛e. Ale to ´swi˛ety Roy Mniejszy z Małego Domostwa był powiernikiem Olivii,
która szeptała mu do ucha straszliwe sekrety.
— Mam pomysł — oznajmiłem, próbuj ˛
ac opanowa´c dr˙zenie głosu. — Załó˙zmy,
˙ze was nie opuszcz˛e. — Popatrzyli na mnie z pobła˙zliwo´sci ˛
a okazywan ˛
a sobie nawza-
jem. — Powiedzmy, ˙ze zostan˛e i nigdy was nie opuszcz˛e. B˛edziecie mie´c ze mnie po-
˙zytek; jestem silny, mog˛e zosta´c tragarzem. Z czasem zestarzej˛e si˛e i umr˛e, a tajemnica
zostanie utrzymana. — Milczeli, ale nie była to cisza prawdomówców. Odniosłem wra-
232
˙zenie, ˙ze mnie nie słuchali. — Jestem silny i du˙zo wiem. Znam opowie´sci. Nie chc˛e was
opu´sci´c.
Obserwowali bez słowa mnie i kul˛e ´swiatła unoszon ˛
a lekkim powiewem. W ko´ncu
jaki´s młodzieniec pochylił si˛e i przemówił:
— Ja równie˙z znam pewn ˛
a opowie´s´c. — Niewiele my´sl ˛
ac, opowiedział swoj ˛
a histo-
ri˛e.
Cały wieczór przesiedziałem mi˛edzy Bromem i Jednodniówk ˛
a. Nie zasn ˛
ałem, cho´c
oni drzemali. Nikt ju˙z nie wspominał o chło´scie czy krojeniu; wysłuchali´smy jedynie
opowie´sci, przy której u´smiechałem si˛e z innymi, cho´c nie miałem zielonego poj˛ecia,
o co chodzi. Na krótko przed ´switem zapadłem w sen, ale Jednodniówka wkrótce mnie
obudziła.
— Koty ruszaj ˛
a — powiedziała. W półmroku majaczyła przede mn ˛
a niewyra´znie jej
twarz; wygl ˛
adała dziwnie. Przez moment nie wiedziałem, na kogo spogl ˛
adam. Podnio-
słem si˛e niezgrabnie, dr˙z ˛
ac na całym ciele; spali´smy we dwoje, a potem Jednodniówka
podała mi kubek z gor ˛
acym napojem, który pachniał suszonymi kwiatami. Cokolwiek to
było, po wypiciu naparu przestałem dygota´c. Dostałem od dziewczyny czarny płaszcz;
233
zachichotała, kiedy go wło˙zyłem. Reszta tak˙ze wybuchn˛eła ´smiechem, widz ˛
ac mnie
w przebraniu. Tej nocy pozbyłem si˛e strachu i zrozumiałem, ˙ze prawdomówcy nie maj ˛
a
sposobno´sci, by dowie´s´c swej odwagi, bo zawsze wiedz ˛
a, o co chodzi innym. Obawia-
łem si˛e w˛edrowców tylko dlatego, ˙ze nie mówili po naszemu; w gruncie rzeczy nie
chcieli mnie skrzywdzi´c. Po raz pierwszy w ˙zyciu bałem si˛e ludzi i zrozumiałem, ˙ze od
tej pory b˛edzie si˛e to zdarza´c cz˛e´sciej; l˛ek, zmieszanie, niepewno´s´c. . . w takiej sytu-
acji najwa˙zniejsza jest odwaga. Poczułem si˛e dziwnie na my´sl, ˙ze to odkrycie przyszło
tak pó´zno, bo przecie˙z miałem ju˙z swoje lata. Jakie to dziwne, ˙ze mieszka´ncy starego
gniazda nigdy si˛e tego nie naucz ˛
a.
Koty ruszyły; pora i´s´c. Przez chwil˛e naradzano si˛e, komu przypadn ˛
a poszczegól-
ne tobołki przygotowane poprzedniego dnia. Zarzuciłem na plecy wielki połyskliwy
worek. Cichy szelest wskazywał, ˙ze zawiera suszony chleb; taki wór starczyłby paru
osobom na cały rok. Dobrze, ˙ze przypadł mi w udziale. Ruszyli´smy ku Drodze gin ˛
acej
w półmroku. Koty przed nami były ju˙z ledwie widoczne, a w oddali, ponad lasem niebo
zaczynało si˛e rozja´snia´c.
234
Gdy sło´nce stało ju˙z wysoko, a nasi czworono˙zni przewodnicy mieli do´s´c w˛edrów-
ki, znale´zli´smy miejsce, gdzie mo˙zna było dotrwa´c do wieczora, drzemi ˛
ac i sp˛edzaj ˛
ac
miło czas w towarzystwie kotów, nim o zmierzchu o˙zywi ˛
a si˛e znowu i zechc ˛
a ponow-
nie ruszy´c w drog˛e. Tymczasem odpoczywali´smy z Jednodniówk ˛
a na górskiej ł ˛
ace po-
ro´sni˛etej bujn ˛
a traw ˛
a, w cieniu zielonych sosen i brzóz. Le˙z ˛
ac na brzuchu z głowami
zwróconymi ku sobie, wyci ˛
agali´smy z grubych kolanek jasne ´zd´zbła, by ˙zu´c ich słodkie
ko´ncówki.
— Kiedy byłem małym chłopcem, marzyłem, by opu´sci´c Małe Domostwo i ruszy´c
na poszukiwania utraconych przedmiotów. Chciałem je zebra´c i umie´sci´c w rze´zbionych
szufladach — opowiadałem.
— Co znalazłe´s?
— Nic.
— Och.
— Spotkałem ´swi˛etego. Mieszka na drzewie. Chciałem u niego zamieszka´c i dopi ˛
a-
łem swego. Miałem nadziej˛e, ˙ze nauczy mnie, jak zosta´c ´swi˛etym. I to mi si˛e udało.
— Jeste´s ´swi˛etym?
235
— Nie.
— Prosz˛e, prosz˛e. — U´smiechn˛eła si˛e, trzymaj ˛
ac w z˛ebach ´zd´zbło trawy. — Cieka-
wa opowie´s´c.
Wybuchn ˛
ałem ´smiechem. Po raz pierwszy od ponownego spotkania wydało mi si˛e,
˙ze dostrzegam w Jednodniówce dziewczyn˛e poznan ˛
a w naszym gnie´zdzie.
— ´Swi˛ety ci poradził, ˙zeby´s nas poszukał — dodała.
— Nie. Jest pewna historia, któr ˛
a sama zacz˛eła´s mi opowiada´c; chodzi o czterech
nieboszczyków. . . — Jednodniówka spochmurniała na moment i odwróciła wzrok. —
Mój ´swi˛ety twierdzi, ˙ze Przymierze znało t˛e opowie´s´c. Mimo to przyczyna mojej w˛e-
drówki była inna.
— Jaka?
— Wyruszyłem, ˙zeby ciebie odnale´z´c. — Szczerze mówi ˛
ac, zdałem sobie z tego
spraw˛e dopiero, gdy nad sadzawk ˛
a ujrzałem Jednodniówk˛e. W owej chwili wszystkie
inne przyczyny straciły na znaczeniu. Kolejne ´zd´zbło, popiskuj ˛
ac cicho, wysun˛eło si˛e
z zielonej łodygi. Ciekawe, dlaczego trawa ro´snie po kawałku, od kolanka do kolanka.
Wyssałem słodycz z bladej ko´ncówki. — Nim opu´sciłem Małe Domostwo, przyszło mi
236
do głowy, ˙ze zamieszkała´s w Rejestrze, ale ci to nie słu˙zyło. Przypuszczałem, ˙ze wró-
cisz do nas martwa, niesiona na ramionach w˛edrowców. T˛esknota zabija. Wyobra˙załem
sobie, jak marniejesz i bledniesz ogarni˛eta przygn˛ebieniem.
— Umarłam — przerwała Jednodniówka. — To było łatwe.
Musiałem wygl ˛
ada´c komicznie z wyrazem zdumienia na twarzy, bo wybuchn˛eła
´smiechem; niski, miły dla ucha d´zwi˛ek. Pochyliła si˛e do przodu oparta na łokciach,
przybli˙zyła twarz do mojej twarzy, wyj˛eła mi z ust ´zd´zbło trawy, spojrzała czule i do-
tkn˛eła moich warg rozchylonymi ustami.
— To miłe, ˙ze o mnie my´slałe´s — powiedziała. — Przykro mi, ˙ze pogr ˛
a˙zyłe´s si˛e
w mroku.
— Wspominała´s mnie — stwierdziłem, nie maj ˛
ac pewno´sci, co znacz ˛
a jej słowa. —
Jestem o tym przekonany.
— Chyba tak — odparła. — Z czasem jednak przyszło zapomnienie.
Siedz ˛
acy obok niej kot imieniem Brom ziewn ˛
ał, pokazuj ˛
ac ostre z˛eby i chropowaty
j˛ezyk uniesiony w gór˛e niczym łuk; zmru˙zył ´slepia. Jednodniówka oparła głow˛e na
dłoniach; koci łeb opadł na zło˙zone łapy.
237
— Jak dobrze — szepn˛eła dziewczyna i zasn˛eła.
Podró˙z trwała wiele dni; rano i wieczorem maszerowali´smy, a upalne popołudnio-
we godziny przesypiali´smy w cieniu. Podczas w˛edrówki ci z Rejestru nucili monotonn ˛
a
pie´s´n, której sens pocz ˛
atkowo był trudny do uchwycenia; potem jednak zacz˛eła mnie
ciekawi´c. Wiedziałem, kto w grupie jest dobrym ´spiewakiem i czekałem, a˙z pi˛ekne gło-
sy wł ˛
acz ˛
a si˛e do chóru. Zrozumiałem, ˙ze pie´s´n łagodzi trudy w˛edrówki podobnie jak
mikstura z drugiego naczynia w czwórdzbanku, której sam kiedy´s próbowałem; gdy
zabrzmiał ´spiew, czas płyn ˛
ał coraz wolniej, a˙z wreszcie zanikał, a my niejako mimo-
chodem pokonywali´smy ogromne dystanse. Pewnego dnia o ´swicie stan˛eli´smy nad za-
wił ˛
a paj˛eczyn ˛
a Drogi, gdzie pot˛e˙zne betonowe ramiona i kadłuby podtrzymywały puste
czaszki zrujnowanych budowli, odartych z plastiku i szkła przed setkami lat. Tam po-
dró˙znicy sko´nczyli pie´s´n; blisko domu, dlatego ockn˛eli si˛e z transu w˛edrówki.
Nie zatrzymali si˛e, gdy nadeszło skwarne południe, tylko parli naprzód, wskazuj ˛
ac
znajome punkty orientacyjne oraz poro´sni˛ete lasem ruiny wielkich i małych budynków;
w ko´ncu droga zatoczyła szeroki łuk, za którym była siedziba Rejestru. Jednodniówka
238
wyci ˛
agn˛eła przed siebie r˛ek˛e. Ujrzałem z daleka czarny kwadrat; był tak mroczny, ˙ze
zdawał si˛e pochłania´c blask południowego sło´nca.
— Co to jest? — zapytałem.
— Mur przechodni — odparła. — Chod´zmy!
Z Drogi skr˛ecili´smy na betonow ˛
a odnog˛e wychodz ˛
ac ˛
a niespodziewanie na wiel-
k ˛
a odludn ˛
a płaszczyzn˛e, pop˛ekan ˛
a i pust ˛
a, wietrzn ˛
a i bezu˙zyteczn ˛
a. Mo˙zna by pomy-
´sle´c, ˙ze aniołowie chcieli si˛e popisa´c umiej˛etno´sci ˛
a błyskawicznego pokrywania gruntu
grub ˛
a warstw ˛
a kamienia. Plac otaczały gmachy; cz˛e´s´c była w ruinie, inne pozostały
nietkni˛ete. Jeden z nich, ozdobiony mał ˛
a wie˙zyczk ˛
a, ja´sniał dziwnie mocnym bł˛eki-
tem i oran˙zem; to były kolory pierwszego naczynia oraz mikstury z czwórdzbanka.
Szkielet najwy˙zszego z gmachów tworzyły łukowato wygi˛ete ˙zebra wyrastaj ˛
ace z grun-
tu i wznosz ˛
ace si˛e na niebotyczn ˛
a wysoko´s´c. Niemal cał ˛
a płaszczyzn˛e frontu zajmował
kwadrat zabarwiony intensywn ˛
a czerni ˛
a. P˛edy bluszczu porastaj ˛
acego gmach niczym
zmierzwiona broda, omijały mroczny obszar, który zdawał si˛e pochłania´c ´swiatło dnia.
Doznałem wra˙zenia, ˙ze patrz˛e w czarn ˛
a dziur˛e nico´sci; oczy miałem rozbiegane.
239
Z budynku wyszła nam na spotkanie gromadka ludzi i kotów; rozległy si˛e powi-
talne okrzyki. Ujrzałem star ˛
a kobiet˛e wy˙zsz ˛
a ode mnie o głow˛e; szła przed innymi,
a wielki przyjazny kocur o tygrysim umaszczeniu pl ˛
atał jej si˛e pod nogami. Trzymała
w dłoniach kostur, ale szła dziarsko, jakby nie był jej potrzebny. Skin˛eła na Jednodniów-
k˛e, wybuchn˛eła ´smiechem, po czym j ˛
a obj˛eła; r˛ece miała długie i mocne. Dziewczyna
u´sciskała znajom ˛
a i wypowiedziała imi˛e podobne do szeptu: Zhinsinura. Gdy wzrok
staruszki spocz ˛
ał na mnie, uniosła kij, wskazuj ˛
ac nieznajomego.
— Gdzie go znalazła´s? — zwróciła si˛e do Jednodniówki. — A mo˙ze Olivia Siwo-
włosa przysłała go´nca z wiadomo´sci ˛
a, ˙ze´smy pomarli. — Roze´smiana dziewczyna bez
słowa wtuliła si˛e w jej ramiona.
— Przybyłem, by tu osi ˛
a´s´c — stwierdziłem.
— Co takiego?
— Przybyłem, by tu osi ˛
a´s´c — powtórzyłem gło´sno. — Chciałbym przypomnie´c, ˙ze
od ´smierci Olivii przemin˛eło wiele pokole´n.
— Jeste´s tragarzem — stwierdziła kobieta, ´smiechem skwitowawszy moje słowa. —
Czy to chleb? ´Smiało, postaw worek na ziemi. Zaraz spróbujemy tego specjału. Gdy-
240
bym była w ponurym nastroju, pewnie zacz˛ełabym ci˛e wypytywa´c. Ch˛e´c osiedlenia to
jedno, a. . . mniejsza z tym. Witaj w Centrum Usługowym. — Uniosła kostur i zatoczyła
nim kr ˛
ag, wskazuj ˛
ac budynki wokół placu. — Chod´z, młodzie´ncze z dawnego gniazda.
Sprawa wymaga namysłu; zobaczymy, co z tego wyniknie.
Obj˛eła mnie ramieniem; była równie krzepka jak brodaty m˛e˙zczyzna, który w lesie
trzymał mnie za rami˛e. Ruszyli´smy wszyscy razem ku czarnej dziurze zwanej przez Jed-
nodniówk˛e murem przechodnim. Zhinsinura zmierzała ku niemu dziarskim krokiem;
próbowałem zboczy´c z prostej drogi, ale mi na to nie pozwoliła. Pochłon ˛
ał nas mrok;
oszołomiony kroczyłem przez nico´s´c. Ogarn ˛
ał mnie paniczny strach; uznałem, ˙ze je-
´sli znikniemy w mroku, o´slepniemy i nigdy si˛e stamt ˛
ad nie wydostaniemy, a ciemno´s´c
szybko przeniknie nas do szpiku ko´sci. A mo˙ze b˛edzie inaczej; odniosłem wra˙zenie, ˙ze
wszystko we mnie p˛eka. . . i nagle weszli´smy do wn˛etrza budowli. Ciemno´s´c znikn˛eła;
wkroczyli´smy do najwi˛ekszego pomieszczenia, jakie w ˙zyciu widziałem. Było ogromne
i pełne blasku. Osobliwe l´snienie i refleksy padaj ˛
ace nie wiadomo sk ˛
ad roz´swietlały to
wn˛etrze. Miałem wra˙zenie, jakbym spogl ˛
adał przez mokre szkła okularów. Obejrzałem
si˛e, by popatrze´c na czarn ˛
a ´scian˛e, przez któr ˛
a wła´snie przeszli´smy, i ujrzałem wyra´z-
241
n ˛
a panoram˛e okolicy. Blask roz´swietlaj ˛
acy wn˛etrze wpadał do budynku przez mroczny
z pozoru fronton. Mur przechodni!
Jak˙ze niezwykłe było miejsce wybrane przez Rejestr doktor Boots na mieszkanie;
ten widok wprawił mnie w osłupienie. Zhinsinura i Jednodniówka oddaliły si˛e, stukaj ˛
ac
obcasami po czarno-białych kafelkach, z których uło˙zono podłog˛e. Ich głosy odbija-
ły si˛e echem wysoko w górze, gdzie łukowate ˙zebra konstrukcji tworzyły krzywizn˛e
dachu. Ogromna, rozbrzmiewaj ˛
aca echem przestrze´n nie przypominała Małego Domo-
stwa, które wygl ˛
adało jak ul. Wokół kł˛ebił si˛e tłum. W gł˛ebi sali biegła szeroka półka
tworz ˛
aca pi˛etro, na które mo˙zna si˛e było dosta´c szerokimi schodami zawieszonymi na
linach umocowanych pod sufitem. Mieszka´ncy zasiedli na brzegu gigantycznej półki
oraz na schodach, beztrosko machali nogami i nawoływali znajomych stoj ˛
acych na sa-
mym dole. W˛edrowcy uło˙zyli swe tobołki w zgrabny stos i zaj˛eli si˛e rozmow ˛
a z przy-
jaciółmi, którzy przyszli ich powita´c; a dziatwa biegała po czarno-białych kafelkach,
przynosz ˛
ac im napoje. Nad głowami przybyszów i witaj ˛
acych unosiły si˛e obłoki chle-
bowego dymu, a wielkie koty w˛eszyły i pomiaukiwały. Wsz˛edzie słycha´c było szum
rozmów prowadzonych w dawnej mowie Rejestru; niektórzy milkli na mój widok. Nie
242
spostrzegłem, by ktokolwiek okazał zdziwienie, id ˛
ac przez ciemno´s´c lub wkraczaj ˛
ac do
jasnego skarbca aniołów.
To odpowiednia nazwa dla owego gmachu. Jednodniówka podbiegła do mnie, omi-
jaj ˛
ac grupki znajomych wyci ˛
agaj ˛
acych do niej ramiona. Chciała mi pokaza´c zbiory.
Pod ´scianami ogromnej sali ustawiono kosze, skrzynie i kufry — wszystko anielskie
wytwory. Jedne, wykonane z połyskliwego białego plastiku, si˛egały mi do pasa, inne by-
ły wysokie, ze szklanymi drzwiami na zawiasach, całe z anielskiego srebra o zimnym
połysku, który zdawał si˛e obni˙za´c wysok ˛
a temperatur˛e panuj ˛
ac ˛
a w sali; na widok po-
łyskliwych szafek robiło si˛e zimno. Niektóre z otwartych skrzy´n miały zwierciadlane
pokrywy umieszczone tak, by optycznie podwajały ich zawarto´s´c. Tylko anioły mogły
wpa´s´c na taki pomysł.
Jednodniówka biegała od kufra do kufra, wskazuj ˛
ac przedmioty, o których mi opo-
wiadała podczas w˛edrówki.
— Popatrz, mówiłam ci o tym. Spójrz, i to znasz z opowie´sci. — Szeroko otwarte
oczy l´sniły jak gwiazdy. Dziewczyna była radosna. Kochałem j ˛
a nad ˙zycie. Uj˛eła mo-
j ˛
a dło´n i wyci ˛
agn˛eła rami˛e ku wielkim obrazom zawieszonym nad skrzyniami. Były
243
wprawdzie tak ogromne, ˙ze trudno ich było nie dostrzec, ale Jednodniówka czuła, ˙ze
sama musi zadba´c, abym si˛e im przyjrzał. Kolory były tak wyraziste jak w dniu, gdy
aniołowie stworzyli te wizerunki; na jednym z nich były marchewki, buraki i fasola;
inny obraz przedstawiał jajko i białe butelki; na innym widniała krowa u´smiechni˛eta
jak człowiek, co wygl ˛
adało komicznie. Jednodniówka wła´snie mi j ˛
a pokazywała, gdy
spostrzegła znajom ˛
a twarz.
— Zher — powiedziała cicho.
To było imi˛e chłopca o jasnych włosach oraz poczerwieniałych lekko ramionach
i nosie. Siedział w kr˛egu ludzi, głównie starszych od siebie, którzy wprawdzie zacho-
wywali dystans, ale raz po raz u´smiechali si˛e do niego, głaskali po r˛ekach i dotykali
łagodnie. Jednodniówka poci ˛
agn˛eła mnie ku tej gromadce. Zher podniósł głow˛e i spoj-
rzał na znajome oblicze dziewczyny, a potem na obc ˛
a twarz intruza, lecz mina pozostała
taka sama. Jednodniówka przecisn˛eła si˛e mi˛edzy siedz ˛
acymi i ukl˛ekła przed Zherem,
który rzucił jej badawcze spojrzenie, cho´c w jego wzroku nie było ˙zadnego pytania.
Dziewczyna pogłaskała dłonie i twarz chłopca, pocałowała go w policzek i bez słowa
odeszła, by usi ˛
a´s´c obok mnie.
244
— Co tu si˛e dzieje? — zapytałem.
— Chodzi o Zhera — odparła. — W tym roku przestał by´c dzieckiem. Dzi´s otrzymał
swój pierwszy list od doktor Boots.
— Co to jest?
— Po prostu list. Od doktor Boots.
— Dlaczego Zher jest nagi?
— Bo tak chce.
Chłopiec u´smiechał si˛e coraz szerzej, jakby promieniował rado´sci ˛
a, która udzieli-
ła si˛e skupionym wokół niego osobom, wodz ˛
acym spojrzeniem po twarzach s ˛
asiadów,
by po chwili utkwi´c wzrok w twarzy chichocz ˛
acego Zhera. Jego ´smiech okazał si˛e za-
ra´zliwy. Z oddali dobiegł łoskot upuszczonych przedmiotów. Koty zastrzygły uszami,
a chłopiec odwrócił si˛e, otwieraj ˛
ac szeroko oczy.
— Otrzymała´s list od doktor Boots? — zapytałem.
— Tak. Otrzymuj˛e go co roku w maju, odk ˛
ad sko´nczyłam tyle lat, co tamten chło-
pak. Pierwszy dotarł do mnie wczesnym latem, tu˙z po przybyciu; ostatni wr˛eczono mi
w tym roku, na krótko przed wypraw ˛
a do bazy i naszym spotkaniem.
245
— Czy po otrzymaniu listu zareagowała´s jak Zher?
— Identycznie. Czułam si˛e tak samo.
— Wszyscy milczycie? To konieczne?
— Nie ma przymusu, lecz mało kto si˛e odzywa, zwłaszcza gdy dostaje pierwszy list.
Nie ma o czym mówi´c. Wszystko staje si˛e wiadome. B˛edzie, co ma by´c. Kto rozmawia,
czyni to jedynie. . . dla przyjemno´sci. Dla zabicia czasu.
— Czy po to ze mn ˛
a rozmawiasz?
W milczeniu odgarn˛eła z czoła ciemne włosy. Nie usłyszałem odpowiedzi. Zapadał
wieczór i w ogromnej sali zrobiło si˛e szaro, w bł˛ekitnawe ´swiatło dnia s ˛
aczył si˛e złocisty
blask zachodu. . .
— Pi˛ekny?
— Tak.
— Przepi˛ekny.
— Owszem.
Po zachodzie sło´nca zabrzmiał ´spiew oraz mruczenie kotów, to Brom i podobny do
tygrysa ulubieniec Zhinsinury przył ˛
aczyły si˛e do ludzi, a za ich przykładem poszły ko-
246
lejno inne zwierzaki. W ich pomruku ł ˛
aczyły si˛e harmonijnie koci chichot, i jednostajny
głuchy ton, i gro´zny ryk. Z zapadni˛eciem nocy głosy milkły wolno jeden po drugim;
wysoki i smutny ton Jednodniówki ucichł niemal na ko´ncu. Potem odsłoni˛eto lampy.
Zapewne aniołowie potrafili wył ˛
aczy´c na dzie´n kule emituj ˛
ace chłodn ˛
a po´swiat˛e; ci
z Rejestru zakładali na nie czarne worki zdejmowane o zmierzchu. Mieli du˙zo lamp,
a mimo to w ogromnej sali wiele było mrocznych nisz i zakamarków. ˙
Zadna z osób
otaczaj ˛
acych Zhera nie wstała, by przynie´s´c ´swietlist ˛
a kul˛e. W półmroku niewyra´znie
widziałem bladego chłopca, którego skóra ja´sniała, jakby miał w sobie zapalon ˛
a lamp˛e.
TRZECI KRYSZTAŁ — LIST OD
DOKTOR BOOTS
PIERWSZA FASETA
Poczekaj, a˙z go umieszcz˛e, gdzie trzeba.
Po co? Mam zacz ˛
a´c od pocz ˛
atku?
Nie. Wszystko w porz ˛
adku. Oto drugi kryształ; patrz, jaki male´nki, a mimo to zawiera
wiele epizodów. Jest tu Blask i P ˛
aczek, i Kwiatek. Spora cz˛e´s´c twojej historii.
Ile ich jeszcze b˛edzie? Sło´nce zachodzi. Popatrz, chmury pod nami poró˙zowiały
i z˙zółkły.
Zwykle trzy wystarcz ˛
a.
Aniele. . . powiedz mi teraz. . .
249
Nie. Mo˙ze pó´zniej. Opowiesz mi, co nast ˛
apiło w Centrum Usługowym?
Poszli´smy spa´c. Jednodniówka zaprowadziła mnie szerokimi schodami na umiesz-
czon ˛
a w gł˛ebi sali antresol˛e. Tak nazywano półk˛e tworz ˛
ac ˛
a dodatkowy poziom. W Re-
jestrze zachowały si˛e wyrazy brz˛ecz ˛
ace jak pieni ˛
adz sprzed wieków rzucony na aniel-
ski kamie´n. Zasłony i niskie przepierzenia oddzielały niewielkie pokoje; na antresoli
poczułem si˛e jak w domu. Jednodniówka znalazła dla nas ustronny k ˛
acik wysłany po-
duszkami, gdzie oboje uło˙zyli´smy si˛e do snu. Mówiła nieustannie, jakby chciała mnie
przyci ˛
agn ˛
a´c do Rejestru sił ˛
a opowie´sci. Opowiadała, póki nie przeszkodziło jej ziewa-
nie. Czuła si˛e szcz˛e´sliwa, poniewa˙z była tam, gdzie chciała; cieszyła si˛e, ˙ze jestem przy
niej i widz˛e na własne oczy jej ulubione miejsca. Dziwne uczucie ogarn˛eło mnie, gdy
o tym rozmy´slałem. Tak, doktor Boots, ukształtowała´s swoich ludzi. . . nie, raczej po-
zwoliła´s im, by sami siebie kształtowali. Tacy byli szcz˛e´sliwi, tacy niezwykli!
Ci z Rejestru doktor Boots posiadali trudn ˛
a dla mnie umiej˛etno´s´c, któr ˛
a Jednod-
niówka przyswoiła sobie, mieszkaj ˛
ac w´sród nich; chodzi o to, ˙ze spali jak koty. A wła-
´sciwie drzemali. Jednodniówka przesypiała kilka godzin, wstawała i przez jaki´s czas
była aktywna, potem drzemała i znów si˛e budziła. W nocy słyszałem kilka razy, jak
250
wstaje i wychodzi, powraca, by na mnie spojrze´c zniecierpliwiona przydługim odpo-
czynkiem. Nie mogłem si˛e obudzi´c, bo opadły mnie sny, jakie zwykle nawiedzaj ˛
a przy-
bysza w dziwnych miejscach. Nie byłem w stanie si˛e od nich uwolni´c. Ockn ˛
ałem si˛e,
słysz ˛
ac własny krzyk wywołany iluzoryczn ˛
a przygod ˛
a. Le˙załem z otwartymi oczyma,
próbuj ˛
ac sobie przypomnie´c, gdzie jestem. Chwiejnym krokiem szedłem w´sród zasłon;
wkrótce zatrzymałem si˛e na skraju antresoli i popatrzyłem z góry na wielk ˛
a sal˛e zalan ˛
a
bł˛ekitnawym ´swiatłem poranka, padaj ˛
acym przez mur przechodni. Jednodniówka stała
w pobli˙zu z r˛ekoma opartymi na kolanach, pochylona nad niskim muskularnym czło-
wiekiem o ciemnej skórze, który siedział, trzymaj ˛
ac na kolanach kul˛e z przejrzystego
niebieskiego szkła; obracał j ˛
a tak, by chwytała słoneczne promienie. Trzymał w ustach
cybuch małej drewnianej fajki, z której ulatywał obłok białego dymu.
Powlokłem si˛e do nich, mijaj ˛
ac grupki, które milkły, kiedy si˛e do nich u´smiechałem.
Podszedłem bli˙zej i ujrzałam na r˛eku ogorzałego m˛e˙zczyzny bransolet˛e z niebieskiego
kamienia — dar ofiarowany przez Jednodniówk˛e tamtego dnia, gdy handlowano w Ma-
łym Domostwie. Miał na imi˛e Houd, a gdy wypowiedział je gło´sno, wydało si˛e miłe dla
ucha, przeci ˛
agłe i niewymawialne jak kocie westchnienie. Zebrało si˛e wokół nas sporo
251
gapiów zainteresowanych moj ˛
a osob ˛
a; ´smiało jak kocury przygl ˛
adali si˛e moim włosom
spi˛etym w kucyk, podziwiali okulary i zachodzili w głow˛e, jak mo˙zna nie zna´c oby-
czajów doktor Boots oraz jej Rejestru. Niewiele rozumiałem z ich paplaniny, chocia˙z
słowa były mi znane. Spostrzegłem czarno-białego kota imieniem Brom, spaceruj ˛
acego
przed budynkiem w porannym sło´ncu po kamiennym pustkowiu. Jednodniówka i reszta
zgromadzonych przygl ˛
adała si˛e, jak daremnie usiłuj˛e pokona´c mur przechodni — prze-
szkod˛e nie do sforsowania dla ka˙zdego nowicjusza. Miałem z tym du˙ze trudno´sci. Ile-
kro´c podchodziłem bli˙zej, czułem gor ˛
acy, jakby metaliczny powiew, ale mimo usilnych
stara´n nie mogłem si˛e wydosta´c. Rozejrzałem si˛e i na wszystkich twarzach zobaczyłem
ten sam u´smiech.
— Daremny wysiłek — rzucił Houd, nie wyjmuj ˛
ac fajki z ust. Jednodniówka pode-
szła i odci ˛
agn˛eła mnie na bok.
— Jest tylko jedno wyj´scie — dodała. — Jak mogłe´s tego nie dostrzec? Tylko jedno
wyj´scie.
Wzi˛eła mnie za r˛ek˛e; ruszyli´smy po biało-czarnych płytkach ku ci˛e˙zkim szklanym
drzwiom w przeciwległej ´scianie budynku. Wyszedłszy na zewn ˛
atrz, obeszli´smy go, by
252
wkrótce stan ˛
a´c przed fasad ˛
a w jasnym ´swietle poranka, a nast˛epnie rzuci´c si˛e w nie-
zgł˛ebion ˛
a ciemno´s´c muru z Bromem u boku; wbrew obawom wychyn˛eli´smy z mroku
po drugiej stronie, zdyszani i mocno przytuleni.
— Jedno wyj´scie — powtórzyła Jednodniówka. — Jest tylko jedno wyj´scie. Na-
uczyłam si˛e tego i dobrze pami˛etam lekcj˛e. Rozumiesz w czym rzecz?
Houd zmierzył mnie badawczym spojrzeniem, jakby sprawdzał, czy wsłuchałem si˛e
w jej słowa i wszystko poj ˛
ałem; zdawałem sobie spraw˛e, ˙ze co´s mi umkn˛eło.
Jak ka˙zdy nowicjusz popełniłem głupstwo; usiłowałem wsun ˛
a´c rami˛e w mur prze-
chodni i zaraz je wyci ˛
agn ˛
a´c. Wystarczyła jedna próba, by pój´s´c po rozum do głowy.
xxx
W Małym Domostwie miesi ˛
ac, minuta lub mila wydaj ˛
a si˛e równie nieokre´slone;
aniołowie nadawali tym wyrazom konkretne znaczenia, a miesi ˛
ace, minuty i mile by-
ły okre´slonej długo´sci. U nas mog ˛
a by´c dłu˙zsze lub krótsze, zale˙znie od okoliczno´sci.
W Rejestrze podobnie traktuj ˛
a minuty i mile, lecz długo´s´c miesi˛ecy nie podlega dys-
kusji. Przyporz ˛
adkowuj ˛
a im pewne liczby; miesi ˛
ac liczy mniej wi˛ecej trzydzie´sci dni;
takich odcinków czasowych jest w roku dwana´scie, a kiedy min ˛
a, mamy nowy pocz ˛
atek.
253
Próbowali mi wyja´sni´c, dlaczego co czwarta zima jest dłu˙zsza o jeden dzie´n pozbawio-
ny osobnego numeru.
Dla mnie nazwa miesi ˛
aca okre´sla por˛e roku. Zdarzaj ˛
a si˛e lata z dwoma marcami, ale
bez kwietnia; niekiedy pa´zdziernik zaczyna si˛e w połowie wrze´snia. Mimo to uwielbiam
kalendarz Rejestru, bo nie tylko pozwala liczy´c dni, lecz tak˙ze wylicza dwana´scie pór
roku.
W Centrum Usługowym stał budynek z pomara´nczowym dachem i biał ˛
a wie˙zycz-
k ˛
a, zwany przez mieszka´nców Domem Dwudziestu O´smiu Zapachów; tam powstawała
wi˛ekszo´s´c medykamentów oraz innych specyfików, z których słyn ˛
ał Rejestr. Jednod-
niówka mnie tam zaprowadziła; usiedli´smy na krzesłach przy niewielkim stoliku, ukryci
w półmroku przed oczami gapiów. Wielkie okna Domu Dwudziestu O´smiu Zapachów
były kiedy´s oszklone, ale szyby pop˛ekały, a futryny zabito deskami i rozpi˛eto na nich
plastikowe płachty. Wn˛etrze zastawione było stolikami przypominaj ˛
acymi ten, przy któ-
rym siedzieli´smy; były to anielskie wytwory z imitacji drewna nie tkni˛etej — o dziwo —
z˛ebem czasu mimo upływu wielu stuleci. Na blacie stała prze´sliczna szkatułka; ludzie
254
z Rejestru wyrabiaj ˛
a je, by przechowywa´c cenne przedmioty. Jednodniówka ostro˙znie
uchyliła wieko.
— Oto kalendarz — powiedziała.
W ´srodku znajdowały si˛e l´sni ˛
ace kwadratowe płytki uło˙zone w dwa stosy — ob-
razkiem do góry lub obrazkiem w dół — wielko´sci mniej wi˛ecej dwu uło˙zonych obok
siebie dłoni. Tylko jeden obrazek mo˙zna było obejrze´c: pod nim znajdowały si˛e rz˛edy
niewielkich kwadratów przypominaj ˛
acych krzy˙zówk˛e, nad któr ˛
a przesiadywał Blask.
Obrazek przedstawiał dwoje dzieci, chłopca i dziewczynk˛e młodszych ni˙z Jednodniów-
ka i ja w dniu, gdy si˛e poznali´smy; spacerowali po ł ˛
ace poro´sni˛etej bł˛ekitnymi kwiata-
mi, zbieraj ˛
ac je z wyrazem skupienia na twarzach. Malec nosił krótkie spodenki, a jego
towarzyszka krótk ˛
a sukienk˛e, niebiesk ˛
a jak kwiaty na ł ˛
ace.
— Czerwiec — powiedziała Jednodniówka, muskaj ˛
ac opuszkami palców ciemne
litery pod obrazkiem. W jednym z kwadratów umieszczono niewielki znacznik posma-
rowany sosnow ˛
a ˙zywic ˛
a, ˙zeby si˛e lepiej trzymał. Jednodniówka przesun˛eła go o jed-
no miejsce i umie´sciła w nast˛epnym kwadracie. Min˛eło dziesi˛e´c dni czerwca. Dzwon
255
zawieszony przed murem przechodnim uderzył cztery razy. D´zwi˛ek zabrzmiał czysto
w półmroku. Wyszli´smy, by sp˛edzi´c wieczór w ogromnej sali.
Min˛eło dwadzie´scia dni. Gdy znacznik przew˛edrował wszystkie kwadraty, ponow-
nie zasiedli´smy przy stoliku w Domu Dwudziestu O´smiu Zapachów. Tego dnia zebrało
si˛e tam wi˛ecej gapiów; nie zwa˙zaj ˛
ac na upał, obst ˛
apili Zhinsinur˛e, która wielk ˛
a dłoni ˛
a
odwróciła czerwcowy obrazek i odsłoniła nast˛epny. Na jego widok zebrani westchn˛eli
z podziwu.
Gdy ujrzałem kolejn ˛
a barwn ˛
a płytk˛e, wybuchn ˛
ałem ´smiechem, bo poj ˛
ałem, ˙ze anio-
łowie byli wprawdzie dziwni i wiekowi, ale nie wyrzekli si˛e człowiecze´nstwa i zacho-
wali ludzk ˛
a wiedz˛e, skoro takie bywały ich wytwory. Obrazek przedstawiał dwoje zna-
jomych dzieci (dziewczynka nosiła t˛e sam ˛
a niebiesk ˛
a sukienk˛e) wyleguj ˛
acych si˛e na
zielonej trawie, ciemniejszej i wy˙zszej dzi˛eki pi˛eknej pogodzie; patrzyły w niebo, po
którym sun˛eły wielkie, kapry´sne obłoki uwa˙zane za niebia´nskie miasta. Roze´smiałem
si˛e, bo trawa i odpoczywaj ˛
ace dzieciaki znajdowały si˛e u góry i spogl ˛
adały w dół na
skł˛ebione chmury sun ˛
ace poni˙zej. Kto latem patrzy na niebo, miewa takie odczucie.
— Lipiec — powiedziała Jednodniówka. Zabrzmiał dzwon.
256
W lipcu chodziłem z ni ˛
a po okolicy, zbieraj ˛
ac przedmioty, ro´sliny, kamienie, próbki
gruntu oraz grzyby niezb˛edne w Rejestrze do wyrobu medykamentów; zm˛eczeni po-
szukiwaniami wylegiwali´smy si˛e, obserwuj ˛
ac chmury.
— Czym jest ´swiatło´s´c i mrok? Co to wła´sciwe znaczy? — wypytywałem. — Mó-
wicie tak o ludziach. W czym rzecz?
W milczeniu uło˙zyła głow˛e na r˛ekach i przymkn˛eła oczy.
— Robicie to dla zabawy? — Nie dawałem za wygran ˛
a. — Pami˛etam, ˙ze ´swi˛ety
Roy Mniejszy powiedział kiedy´s, ˙ze Olivia miała w sobie albo wielk ˛
a ´swiatło´s´c albo
gł˛eboki mrok.
— Słyszałam o tym. — Jednodniówka wybuchn˛eła ´smiechem, a˙z skurczyły si˛e jej
mi˛e´snie płaskiego brzucha.
— O co chodziło ´swi˛etemu?
Długo le˙zała bez słowa, a˙z w ko´ncu oparła si˛e na łokciu, by na mnie popatrze´c.
— Kiedy zamierzasz wróci´c do Małego Domostwa? — zapytała. Dziwnie zabrzmia-
ła w jej ustach ta nazwa. Wypowiedziała j ˛
a po raz pierwszy od naszego spotkania. Mo-
gło si˛e wydawa´c, ˙ze mówi o miejscu odległym i niedost˛epnym.
257
— Nigdy tam nie wróc˛e — stwierdziłem. — Obiecałem, ˙ze st ˛
ad nie odejd˛e.
— Och, z pewno´sci ˛
a ju˙z o tym zapomnieli. Nie b˛ed ˛
a ci robi´c trudno´sci. Nikt ci˛e nie
zatrzyma.
— A ty? — zapytałem, bo z jej słów niczego nie mogłem wywnioskowa´c. Ton głosu
wydawał si˛e tak oboj˛etny, ˙ze poczułem chłód w sercu. Dodałem pospiesznie: — Nie
chc˛e nara˙za´c si˛e na obci˛ecie j˛ezyka.
— Obci˛ecie j˛ezyka? — powtórzyła, wybuchaj ˛
ac ´smiechem. — Och, ogarn ˛
ał ich
mrok i st ˛
ad te ponure my´sli. Teraz. . . — Odwróciła wzrok i zacisn˛eła usta, jakby si˛e po-
myliła, recytuj ˛
ac zagadk˛e, i mimo woli zdradziła rozwi ˛
azanie. Mnie jednak ono umkn˛e-
ło. Po chwili dodała: — Roy ˙zartował. To znana gra słów. Patrz, patrz, spadamy!
Pod nami — tak, tak, pod nami — chmury kł˛ebiły si˛e na niebie. Tajemniczym spo-
sobem przylgn˛eli´smy do poro´sni˛etego traw ˛
a gruntu i le˙zeli´smy spokojnie ze skrzy˙zo-
wanymi nogami, szybuj ˛
ac w stron˛e białych miast, ogromnych twarzy, gigantycznych
białych potworów; trzymali´smy si˛e za r˛ece, balansuj ˛
ac na dachu ´swiata, ze zdumieniem
patrz ˛
ac na chmury sun ˛
ace w dole, na niebo zarosłe traw ˛
a.
258
Lipiec min ˛
ał; na jednym stosie było siedem płytek odmierzaj ˛
acych czas, na drugim
pozostało ich pi˛e´c.
Dwójka dzieci z kalendarza odpoczywała w gł˛ebokim cieniu. Chłopczyk przykrył
buzi˛e słomkowym kapeluszem, w ustach trzymał długie, ˙zółtawe ´zd´zbło; rozrzucił sze-
roko bose stopy. Dziewczynka w niebieskiej sukience siedziała obok, patrz ˛
ac na płowe
łany zbó˙z i czerwon ˛
a anielsk ˛
a wie˙z˛e ze sto˙zkowatym dachem. Nad horyzontem wisiały
ciemne chmury. Nadci ˛
agała letnia burza. Sierpie´n.
Tego lata własny dom na szczycie wzgórza, w cieniu dwu klonów; rozci ˛
agał si˛e
stamt ˛
ad pi˛ekny widok, cho´c wszelkie anielskie budowle znikn˛eły. Jednodniówka nie
nosiła sukienki; po prostu zrezygnowała z ubrania. Powierzchnia naszego domku po-
wstałego z cienia zmieniała si˛e w miar˛e, jak sło´nce w˛edrowało po niebie; opaleni na
br ˛
azowo go´scie przesuwali si˛e w ´slad za nim.
— Cztery s ˛
a bramy wzdłu˙z grzbietu — mrukn ˛
ał Houd. Chud ˛
a stop˛e oparł na ko-
lanie, szeroki kapelusz osłaniał mu twarz, z ust sterczała drewniana fajka. — Sił nie
wystarczy, by je otworzy´c. Takie jest moje zdanie.
259
— Przecie˙z s ˛
a otwarte — stwierdziła Jednodniówka, ziewaj ˛
ac szeroko. — Upał
sprawia, ˙ze jestem senna.
— Równie trudno byłoby je zamkn ˛
a´c — dodał Houd.
— Nie — odparła dziewczyna. — Wystarczy lekkie dotkni˛ecie. Wyobra´z sobie ko-
rytarz, w którym przeci ˛
ag kolejno otwiera drzwi Wszystkie stoj ˛
a otworem.
— Jeste´s zbyt pogodna i lekkomy´slna — oznajmił Houd, a Jednodniówka ziew-
n˛eła i, le˙z ˛
ac na mi˛ekkiej trawie, przeci ˛
agn˛eła si˛e tak mocno, a˙z jej małe ´sniade piersi
sprawiały wra˙zenie całkiem płaskich; spojrzała na mnie z sennym u´smiechem.
— Sło´nce chodzi w kółko — rzucił jeden z go´sci. — Wszyscy kr˛ecimy si˛e w jednym
miejscu.
Cie´n.
Wieczorem kto´s wydobył z worka kulist ˛
a lamp˛e, ale wiatr poniósł j ˛
a do Centrum
Usługowego. Pozostałe kule równie˙z tam poszybowały. Le˙zeli´smy obok siebie, patrz ˛
ac,
jak ksi˛e˙zyc odmienia nasz cienisty dom.
— Czy s ˛
adzisz — zacz˛eła, odsuwaj ˛
ac si˛e ode mnie niepostrze˙zenie — ˙ze wzdłu˙z
twego grzbietu tak˙ze znajduj ˛
a si˛e cztery bramy? Jak mo˙zna je otworzy´c?
260
— Nie mam poj˛ecia — odparłem, przysuwaj ˛
ac si˛e do niej.
— Ja równie˙z.
Z daleka dobiegł grzmot, jakby olbrzym ukryty za horyzontem mamrotał przez sen.
Le˙zeli´smy bez ruchu, a dom utkany z cienia odsuwał si˛e coraz bardziej, a˙z zalała nas
zimna ksi˛e˙zycowa po´swiata.
Wrze´sniowa plakietka odmierzała czas; na jednym stosie było osiem płytek, na dru-
gim cztery.
— Poznaj˛e t˛e osob˛e — oznajmiłem, widz ˛
ac nowy obrazek. — Znam tak˙ze tych
dwoje.
— Jak to mo˙zliwe? — dopytywała si˛e Jednodniówka.
— Sama mi ich pokazała´s. Spójrz, ta staruszka ukazuje si˛e, gdy jest ponuro i ciem-
no. Widzisz? Kryje si˛e w budynku, bo nie nadszedł jej miesi ˛
ac. Dzieci wyszły na ze-
wn ˛
atrz. . .
— Mylisz si˛e.
— Z nadej´sciem kolejnego miesi ˛
aca staruszka wyjdzie, a dzieciaki si˛e ukryj ˛
a.
261
— Nieprawda — odparła. — To przypadkowa zbie˙zno´s´c. Takich par jest mnó-
stwo. . .
— ´Swiatło´s´c i mrok — wpadłem jej w słowo. — Sama mi o tym mówiła´s, pami˛e-
tasz?
— Nie! — krzykn˛eła, jakby chciała, ˙zebym umilkł.
Patrzyli´smy na obrazek przedstawiaj ˛
acy złocisty dzie´n pó´znego lata. Dwójka dzie-
ci o radosnych twarzyczkach w˛edrowała, nios ˛
ac na ramionach torby, a w nich spory
ksi˛egozbiór. Dziewczynka z dum ˛
a trzymała w dłoni pi˛ekne wrze´sniowe jabłko. Z pozo-
ru plakietka nie ró˙zniła si˛e od innych; była na niej dwójka dzieci, dziewczynka miała
niebiesk ˛
a sukienk˛e, a podobizna namalowana była kolorami typowymi dla danego mie-
si ˛
aca, jakby wyci´sni˛eto z niego barwne soki. Wrzesie´n był jak dojrzały owoc. Po raz
pierwszy jednak pojawił si˛e w tle kto´s obcy; u´smiechni˛ete maluchy zmierzały ku czer-
wonemu budynkowi z dwuspadowym dachem; w drzwiach czekała niska staruszka.
Nastrój był pogodny, ale zdawało si˛e, ˙ze lada chwila mrok przeniknie barwy. Stara
kobieta szykowała si˛e do wyj´scia, a dzieci lada chwila wejd ˛
a do ´srodka, by przecze-
ka´c ciemne miesi ˛
ace. To chyba trafny opis? Zapewne nawet aniołowie w odci˛etych od
262
´swiata miastach, gdzie nie ma pogody, wspominaj ˛
a, ˙ze w ciepłe dni pó´znego lata stara
kobieta czeka. . .
— Nie! — krzykn˛eła Jednodniówka i uciekła, zostawiaj ˛
ac mnie samego.
xxx
— Staram si˛e zrozumie´c — tłumaczyłem w pokoiku na antresoli, gdzie znalazłem
j ˛
a w´sród spi˛etrzonych poduszek. — Powinna´s u˙zywa´c prawdziwej mowy, kiedy ze mn ˛
a
rozmawiasz. Zaprowadziła´s mnie kiedy´s do komnaty, w której znajduje si˛e sztuczna
noga ´swi˛etego Roya. Na ´scianie wisiał domek, z którego za jasno´sci wychodziło dwoje
dzieci, a o zmroku pojawiała si˛e staruszka. Po´srodku widniało czterech nieboszczyków,
którzy pozostaj ˛
a niezmienni. To ma zwi ˛
azek z pogod ˛
a. Obrazki tak˙ze.
— Tak. Chodzi o pogod˛e.
— Jasne. Rzecz w tym, ˙ze kiedy byli´smy w komnacie, chmura zasłoniła sło´nce,
ale staruszka si˛e nie pokazała. Kiedy zaszedłem tam po twoim odej´sciu, była wiosna,
a mimo to starucha wyszła przed dom. . .
Jednodniówka le˙zała jak kot, z głow ˛
a opart ˛
a na dłoniach. Odwróciła si˛e, by na mnie
popatrze´c.
263
— A zatem chodzi o pogod˛e, tak? — zapytała.
— Nie wiem. O có˙z innego mogłoby chodzi´c? Czy mog˛e zapyta´c ci˛e o zdanie?
— Obrazki rzeczywi´scie odnosz ˛
a si˛e do pogody — stwierdziła, ponownie odwra-
caj ˛
ac głow˛e. — Aniołowie stworzyli je, by zapami˛eta´c kolejno´s´c miesi˛ecy. Spełniaj ˛
a
dobrze swoj ˛
a rol˛e. To wszystko.
— W takim razie dlaczego uciekła´s i zostawiła´s mnie samego?
Nie odpowiedziała. Le˙zała nieruchomo, a mimo to czułem, ˙ze znów mnie opuszcza.
Chwyciłem j ˛
a za rami˛e, próbuj ˛
ac zatrzyma´c uciekinierk˛e, ale mi umkn˛eła.
´Snimy czasem, ˙ze trzeba ruszy´c w drog˛e, by wykona´c polecenie albo zadanie, otrzy-
mujemy szczegółowe wskazówki, ale po dotarciu na miejsce wychodzi na jaw, ˙ze nie
tam zd ˛
a˙zali´smy, ˙ze inn ˛
a wyznaczono nam misj˛e. Poszukiwana osoba zmienia si˛e w zle-
ceniodawc˛e. Przedmiot staje si˛e miejscem, a miejsce rzecz ˛
a zamkni˛et ˛
a w szkatułce albo
wzbudzaj ˛
ac ˛
a groz˛e wiadomo´sci ˛
a. Cel jest nieosi ˛
agalny, bo stale si˛e zmienia. Mimo to
´sni ˛
acy pragnie wypełni´c misj˛e, nie zwa˙za na niespodzianki, wytrwale próbuje spełni´c
wol˛e kapry´snego mocodawcy.
W ko´ncu budzi si˛e i odkrywa, ˙ze nie ma ˙zadnej misji do spełnienia.
264
— Jednodniówko — szepn ˛
ałem, dotykaj ˛
ac policzkiem jej włosów, które opadły na
twarz. — Jednodniówko, powiedz, ˙ze nie ma zimy; przekonaj mnie, ˙ze zima nie powró-
ci, a ja ci uwierz˛e.
DRUGA FASETA
Był wietrzny, d˙zd˙zysty dzie´n, który dla mnie stanowił pocz ˛
atek listopada, natomiast
wedle kalendarza okazał si˛e dwudziestym wrze´snia. Na ˙zyczenie Zhinsinury odwiedzi-
łem Dom Dwudziestu O´smiu Zapachów. Kobieta siedziała nad plakietkami do odmie-
rzania czasu; przed ni ˛
a le˙zał wrze´sniowy obrazek.
— Zastanawiałe´s si˛e, kim s ˛
a te dzieci? — zapytała.
— Tak — odparłem.
— Para maluchów — stwierdziła. — Jak w innych miesi ˛
acach. Ta w gł˛ebi to starusz-
ka, do której id ˛
a w tym miesi ˛
acu po nauk˛e. — U´smiechn˛eła si˛e do mnie podkr ˛
a˙zonymi
266
oczyma, które zawsze sprawiały wra˙zenie smutnych. Du˙z ˛
a majestatyczn ˛
a głow˛e dodat-
kowo powi˛ekszała puszysta siwa czupryna. U´smiech był przyjazny i naturalny.
— Jak sobie radzisz, chłopcze z Małego Domostwa?
— Doskonale — stwierdziłem. Wolałbym na tym poprzesta´c, ale w takim wypadku
Zhinsinura nie mogłaby wywnioskowa´c z mego tonu, co naprawd˛e my´sl˛e, jakie s ˛
a zalety
i wady mego obecnego ˙zycia. — Czy mo˙zesz mi wyja´sni´c, czym jest list od doktor
Boots?
Obok pracowały lub odpoczywały inne osoby, w´sród nich moi znajomi. Przywy-
kłem do tego, ˙ze w Centrum Usługowym ci ˛
agle kto´s si˛e na mnie gapi; wolałbym poroz-
mawia´c z Zhinsinur ˛
a na osobno´sci, ale w Rejestrze nie było takiego zwyczaju. S ˛
asiedzi
przygl ˛
adali mi si˛e z ogromnym zainteresowaniem.
— To zwykły list — odparła. — Od doktor Boots.
Czułem na sobie wzrok gapiów. Patrzyłem, jak Zhinsinura wodzi długimi palcami
po gładkich brzegach plakietek.
— Chciałbym si˛e czego´s dowiedzie´c — zacz ˛
ałem ostro˙znie.
— Ch˛etnie ci pomog˛e.
267
— S ˛
adz˛e, ˙ze wiem, co Jednodniówka miała na my´sli. Jeste´scie mrokiem i ´swia-
tło´sci ˛
a. Niełatwo si˛e w tym rozezna´c. Wydawało mi si˛e, ˙ze znalazłem ´scie˙zk˛e, my´sl
przewodni ˛
a o nadchodz ˛
acej zimie, ale to była kolejna zagadka. Jednodniówka powiada,
˙ze zagadki to odpowiedzi.
— Ka˙zda szarada stanowi zarazem własne rozwi ˛
azanie — przytakn˛eła Zhinsinu-
ra. — To proste. Z drugiej strony jak to mo˙zliwe, by zagadka jednocze´snie zawierała
odpowied´z? Nie my´sl, ˙ze z ciebie kpi˛e. W głowie mi to nie postało. Mamy do czynienia
z tajemnic ˛
a. Prawdomówcom trudno jest uwierzy´c, ˙ze istniej ˛
a takie sekrety. W tym ca-
ły problem. Chcesz pozna´c jej tajemnic˛e, ale nie zdajesz sobie sprawy, o co wła´sciwie
pytasz; ona nie mo˙ze ci odpowiedzie´c, póki sama si˛e tego nie dowie. Jednodniówka nie
chce pozna´c własnych sekretów.
— Jak mo˙ze ukrywa´c sekret nieznany samej sobie?
Gapie odwrócili głowy. Nie podobała im si˛e ta rozmowa; młodsi byli zdegustowani;
starsi przestali słucha´c. Zhinsinura splotła tylko palce i pochyliła si˛e ku mnie z u´smie-
chem.
— Czym jest prawdziwa mowa? — zapytała. — Tajemnica za tajemnic˛e.
268
— Nie robimy z tego sekretu — odparłem. — Jeste´smy w prawdziwej mowie tak
biegli, ˙ze zapomnieli´smy, na czym polega.
— Otó˙z to — stwierdziła, rozło˙zywszy r˛ece. — W tym cała trudno´s´c.
Przypomniały mi si˛e słowa Barwy Czerwieni, która twierdziła, ˙ze linia Szeptu nie
tyle zachowuje dyskrecj˛e, co z góry wyklucza mo˙zliwo´s´c ujawnienia tajemnicy.
— Jest co´s — powiedziałem wolno, jakbym postradał rozum — co chciałbym wie-
dzie´c. Musi by´c na to sposób, bo wy tu jeste´scie ´swiadomi, w czym rzecz. Skoro nie
mo˙zna tajemnicy wyrazi´c słowami, znajd˛e inn ˛
a metod˛e, byle si˛e nauczy´c tego, co umie-
cie.
— Czy zdajesz sobie spraw˛e, o co prosisz? — powiedziała cicho Zhinsinura, wpa-
truj ˛
ac si˛e we mnie smutnymi oczyma, podkr ˛
a˙zonymi od ustawicznego patrzenia. —
Jedno musisz wiedzie´c o sekretach oraz ich odkrywaniu; raz poznane zostaj ˛
a w pami˛eci
na zawsze. Staj ˛
a si˛e twoj ˛
a tajemnic ˛
a. Nie b˛edziesz mógł o nich zapomnie´c. To droga
bez powrotu.
— Jak mur przechodni.
— Mur przechodni? — powtórzyła z u´smiechem. — Co´s takiego nie istnieje.
269
Przy s ˛
asiednich stolikach rozległ si˛e dobrotliwy chichot, jakby wła´sciwy ˙zart został
przytoczony w odpowiednim czasie. ´Smiech obudził płowego kota o tygrysiej sier´sci
i posturze; na imi˛e było mu Fa’afa, trzymał si˛e zawsze blisko Zhinsinury, która uspoka-
jaj ˛
acym gestem pogłaskała go po głowie na znak, ˙ze mo˙ze dalej spa´c.
— Jak ci wiadomo — ci ˛
agn˛eła — Przymierze nie kochało prawdomówców. By´c
mo˙ze przes ˛
adziła o tym pow´sci ˛
agliwo´s´c ich kobiet, jako ˙ze w dawnych czasach trzy-
mały si˛e od niego z daleka, a po katastrofie w miar˛e mo˙zliwo´sci pomagały jej ofiarom,
ale tylko w´sród swoich. Przymierze nie mogło si˛e pogodzi´c z tym, ˙ze przetrwali´scie
bez jego pomocy. Dopiero gdy kobiety poniosły w ´swiat wie´s´c o kresie Drogi Przy-
mierza, Olivia przybyła do waszego gniazda. Mi˛edzy dwiema gromadami nie nast ˛
apiło
pojednanie; co gorsza, współpracownice Olivii usiłowały jej przeszkodzi´c. Tak dawniej
bywało. Od wielu pokole´n odmiennymi drogami zmierzali´smy ku wiekowi dojrzałe-
mu. Wiem co´s o tym; wielokrotnie odwiedzałam Małe Domostwo, ale to było dawno
i nie potrafi˛e stwierdzi´c, czy wspomnienie jest mroczne, czy ´swietliste. Spotkałam tam
pewnego młodzie´nca. . . Dzi´s jest pewnie staruszkiem, o ile jeszcze ˙zyje. Prosił mnie,
abym z nim została i osiadła mi˛edzy wami. Bardzo tego pragn˛ełam, ale miałam wiele
270
obaw. On si˛e okazał rozs ˛
adniejszy; w gruncie rzeczy oboje byli´smy ´swiadomi, ˙ze brnie-
my w ´slepy zaułek. Mimo wszystko s ˛
adz˛e, ˙ze trudniej jest ˙zy´c tu przybyszom stamt ˛
ad.
Twoja dziewczyna daje sobie rad˛e, ale to kuzynka, ty za´s. . . Có˙z, nie chc˛e budzi´c w to-
bie obaw.
Odwróciła wzrok i uniosła r˛ek˛e, poprawiaj ˛
ac bransolety. Zabrzmiał wieczorny
dzwon. Po chwili namysłu dodała:
— Masz racj˛e, twierdz ˛
ac, ˙ze brakuje ci wiedzy, i słusznie zakładasz, ˙ze mo˙zna j ˛
a
uzupełni´c, byle nie o tej porze roku. Co wi˛ecej, jest na to dla ciebie zbyt wcze´snie. Zo-
sta´n, słuchaj innych, zdobywaj wiedz˛e. Nie pro´s o nic, co nie zostanie ci ofiarowane. —
Przesun˛eła znacznik z dwudziestego na dwudziesty pierwszy dzie´n miesi ˛
aca. — Twier-
dzisz, ˙ze Jednodniówka mówi do ciebie zagadkami. W takim razie i ja dorzuc˛e swoj ˛
a.
Zrobi˛e to bez obaw, skoro: A — nie b˛edzie to szarada, cho´c pewnie uznasz inaczej;
Be — je´sli tu zostaniesz, to raczej na swoich warunkach ni˙z na miejscowych; Ce —
dzi´s jest dobry dzie´n na zagadki. Słuchaj zatem mojej szarady. Zawi ˛
azujesz supełek na
chustce, ˙zeby o czym´s pami˛eta´c, i wszystko jest w porz ˛
adku do chwili, gdy zapomnisz
o supełku. Szkoda jest podwójna, a sprawa na wieki stracona. Kalendarz jest takim su-
271
pełkiem, a list od doktor Boots to sposób, by zapomnie´c po raz wtóry, na dobre. Pewnie
szukasz w tym my´sli przewodniej. Wiem, czym jest wasza ´Scie˙zka. Je´sli chcesz i´s´c utar-
tym szlakiem, powiniene´s rozumowa´c w ten sposób: ´scie˙zka to jedynie nazwa miejsca,
w którym znajdziesz samego siebie. Dalej jest tylko opowie´s´c. Zmiana miejsca to po-
cz ˛
atek nowej historii. Jednych opowie´sci słucha si˛e ch˛etnie, innych nie. Tak rozumiem
´swiatło´s´c i mrok.
Siedziałem przed ni ˛
a zasłuchany, z głow ˛
a pochylon ˛
a nad wrze´sniow ˛
a plakietk ˛
a.
Pewnie zrozumiałbym, w czym rzecz, gdybym w całym moim ˙zyciu chocia˙z raz usły-
szał opowie´s´c, która nie zawiera prawdy.
xxx
— Zbyła ci˛e? — zapytała Jednodniówka. Siedziała w´sród koszyków napełnionych
jabłkami, które wniesiono przez mur przechodni. Pomagała dzieciom przebiera´c owoce,
wyszukuj ˛
ac te nadpsute, gro´zne dla innych.
— Nie — odparłem. — Chyba nie odszedłem z niczym.
— To dobrze — mrukn˛eła. Podała mi jabłko wypolerowane o gwia´zdzist ˛
a szat˛e,
rumiane jak policzek, l´sni ˛
ace oran˙zem i czerwieni ˛
a.
272
´
Zle oceniłem jej sposób mówienia. Nie był wcale zawoalowany. Brakowało mu tyl-
ko przejrzysto´sci, jakby mgła zrodzona w´sród słów odebrała mu przyrodzon ˛
a jasno´s´c.
Bywa, ˙ze jesienne opary powstaj ˛
a znad gruntu, ale niebo ponad nimi jest czyste. Zhinsi-
nura podsun˛eła mi wszelkie mo˙zliwe wymówki, dzi˛eki którym mogłem unikn ˛
a´c pozna-
nia tajemnic jej ludu; nie wiedziała jednak, ˙ze zacz ˛
ałem je zgł˛ebia´c nad le´sn ˛
a sadzaw-
k ˛
a. . . a nawet wcze´sniej, gdy jako mieszkaniec Małego Domostwa grałem w kolanka.
Tamte chwile wydawały si˛e teraz równie odległe w czasie jak wysokie loty aniołów. Od
pocz ˛
atku wiedziałem, ˙ze nie mam odwrotu. Ani razu nie przyszło mi do głowy, by si˛e
obejrze´c.
Wyobra´z sobie, ˙ze Zhinsinura miała racj˛e. Chodzi o mur przechodni. Co´s takiego
nie istnieje.
Czy˙zby?
Chc˛e powiedzie´c, ˙ze to nie jest ˙zaden konkret, jak na przykład drzwi, tylko raczej pe-
wien stan. W tym wypadku chodzi o spr˛e˙zenie powietrza u wej´scia budynku, co zmienia
stan i g˛esto´s´c. Podobnie jest z lodem; to inny stan skupienia zwykłej wody.
Naprawd˛e?
273
Wydaje mi si˛e, ˙ze przed laty stosowano takie rozwi ˛
azanie, by łatwiej ogrza´c budynki.
To mechanizm wytwarzaj ˛
acy ciepło. . .
Zapewne. W takim razie domek wisz ˛
acy na ´scianie jest zwykłym barotermem. . .
baromem. . . urz ˛
adzeniem do okre´slania pogody. Czy wszystko da si˛e wytłumaczy´c tak
zwyczajnie? Jak to mo˙zliwe, ˙ze posiadaj ˛
ac tak ogromn ˛
a wiedz˛e, nie jeste´scie w stanie
niczego zrozumie´c?
Wybacz.
Nie rób sobie wyrzutów. Problem w tym, ˙ze pora na wyj ˛
atkowo trudn ˛
a cz˛e´s´c opo-
wie´sci; niełatwo było przetrwa´c tamte wydarzenia i trzeba wiele trudu, by je przedsta-
wi´c we wła´sciwy sposób. Je´sli nie pojmiesz, w czym rzecz, opowie´s´c straci wszelki
sens. Musisz zobaczy´c oczyma wyobra´zni mnie oraz tamte miejsca; w przeciwnym ra-
zie w ogóle nie zaistniej˛e.
Rozumiem. Mów dalej.
W pa´zdzierniku Dom Dwudziestu O´smiu Zapachów napełnił si˛e mieszanin ˛
a woni.
Był tam podłu˙zny blat z tworzywa przypominaj ˛
acego drewno, a za nim ogromne lustro,
poplamione i zm˛etniałe. Widniały na nim dwie postaci: m˛e˙zczyzna w fartuchu i wy-
274
sokim kapeluszu oraz chłopiec, któremu podawał co´s w rodzaju gigantycznego czwór-
dzbanka. Ci z Rejestru wyrabiali i przechowywali medykamenty w Domu Dwudziestu
O´smiu Zapachów. U sufitu wisiały p˛eki korzeni, na płachtach z plastiku le˙zały stosy
zmi˛etych li´sci i suszonych p ˛
aczków kwiatowych. W du˙zych piecach ze stali nierdzew-
nej oraz w pojemnikach umieszczonych za lustrem trwało przypiekanie, czyszczenie
i mieszanie substratów. Ogorzały, u´smiechni˛ety Houd przygl ˛
adał si˛e temu, trzymaj ˛
ac
w r˛eku fili˙zank˛e napełnion ˛
a zamieszaniem.
Zamieszaniem?
Zamieszanie powstaje z li´sci oraz innych składników zalanych wrz ˛
atkiem. S ˛
a ró˙zne
rodzaje zamieszania; jedne stawiaj ˛
a na nogi, inne ułatwiaj ˛
a zasypianie, mog ˛
a doda´c
sił albo wywoła´c osłabienie, wzmacniaj ˛
a rozum albo sprowadzaj ˛
a głupot˛e, rozgrzewaj ˛
a
i powoduj ˛
a uczucie chłodu. Houd twierdził, ˙ze miesza w nich ´swiatło´s´c i mrok; dzi˛eki
temu mo˙zna si˛e wył ˛
aczy´c na chwil˛e i my´sle´c o konkretnym zamieszaniu, odsun ˛
awszy
na bok wszystkie inne sprawy.
Wszystkie inne sprawy?
Twierdził, ˙ze to zale˙zno´s´c.
275
W zatłoczonym budynku suszyły si˛e tak˙ze p˛eki długich złotawych li´sci, które Houd
i jego ziomkowie palili w niewielkich fajeczkach; du˙zo tego szło. Dym był gorzki i zło-
tawy jak tajemnicze li´scie. Wisiały nad kalendarzem; obrazek na pa´zdziernikowej pla-
kietce wyobra˙zał dwoje dzieci rzucaj ˛
acych do ogniska nar˛ecza po˙zółkłych li´sci. Houd
przeło˙zył kart˛e; listopadowe maluchy szły obj˛ete ramionami w´sród bezlistnych drzew,
na których przysiadły wrzaskliwe czarne wrony. W gł˛ebi spadał na ziemi˛e suchy bru-
natny li´s´c, a gał˛ezie wygi˛ete jak czarne kreski sugerowały silny wiatr.
S ˛
adz˛e, ˙ze Houd, niczym ja sam, był z listopada. Okutany po uszy, ch˛etnie prze-
siadywał całymi dniami na grubym pniu le˙z ˛
acym przy kamiennym placu otoczonym
budynkami Centrum Usługowego. Tam mo˙zna go było zasta´c. Biały obłok unosz ˛
acy
si˛e z jego fajki przypominał dym po˙zółkłych li´sci rzucanych do ogniska. Wokół jego
pnia le˙zały stosy szarego listowia; skór˛e miał listopadow ˛
a — brunatn ˛
a niczym łupina
orzecha, z przebarwieniami jak drzewne słoje.
— Li´scie smakuj ˛
a inaczej ni˙z chleb — tłumaczył. — Takie palenie nie wyjdzie ci
na dobre; je˙zeli przesadzisz, mo˙zesz przypłaci´c to ˙zyciem. Takie było zdanie aniołów,
którzy palili li´scie zawini˛ete w papier. . . Zapewniam, ˙ze ten smak mo˙zna polubi´c i wte-
276
dy miło jest zapali´c. — Podał fajk˛e Jednodniówce, która odsun˛eła j ˛
a, krzywi ˛
ac twarz; ja
nie odmówiłem. Dym był cierpki i gorzkawy, dobry na jesienne dni, ciemny, zalatuj ˛
acy
spalenizn ˛
a.
— Mo˙zna teraz pozna´c tajemnice niedost˛epne przez wi˛eksz ˛
a cz˛e´s´c roku. To jest
miesi ˛
ac, w którym ukazuje si˛e Miasto. — Houd wci ˛
agn ˛
ał nosem powietrze i wsun ˛
ał
cybuch fajki mi˛edzy z˛eby, tak jak lubił.
— Miasto — rozległ si˛e cichy głos, w którym pobrzmiewał zachwyt i trwoga. —
Opowiedz nam o nim. Opowiedz o Mie´scie.
— Wyobra´zcie sobie dzie´n taki jak dzisiejszy — zacz ˛
ał Houd, unosz ˛
ac ˙zółtaw ˛
a
dło´n. — Po bezkresnym niebie wiatr gna skł˛ebione chmury, a dmie tak mocno, ˙ze mo˙zna
go niemal zobaczy´c. Wiadomo, ˙ze wkrótce spadnie chłodny deszcz. Widzicie t˛e chmur˛e
podobn ˛
a do burego kota? Lada chwila wielki kocur ziewnie, a z jego otwartej pasz-
czy wysunie si˛e Miasto barwy szarego kamienia albo skutej mrozem ziemi. Aniołowe
wyrwali je z ziemi niczym korze´n. Szybuje teraz daleko i wysoko, ale nadal mo˙zna do-
strzec zarysy smukłych kwadratowych wie˙z przypominaj ˛
acych skalne kryształy, brył˛e
gruntu wyrwan ˛
a z ziemskich trzewi, stercz ˛
ace korzenie drzew, zerwane mosty i ukryte
277
w tunelach podziemne drogi wiod ˛
ace donik ˛
ad. Chmury b˛ed ˛
a si˛e kł˛ebi´c wokół Miasta
jak dym, który je przed wiekami spowijał. Dlatego nie zobaczymy go wyra´znie, chy-
ba ˙ze si˛e zbli˙zy, co nie jest pewne, bo w ka˙zdej chwili mo˙ze znikn ˛
a´c w´sród chmur jak
złudna wizja. Przy odrobinie szcz˛e´scia dane nam b˛edzie ujrze´c ´swietlne refleksy w nie-
zliczonych szybach, majestatyczny lot kolosa obracanego wiatrem jak ogromne koło.
Na opustoszałych ulicach, gdzie nie ma ´sladu ˙zycia, ujrzymy nieboszczyków z kamie-
nia albo innego tworzywa, zamarłych w martwocie pozornego ˙zywota, pogr ˛
a˙zonych we
´snie, nieruchomych.
— Dreszcz człowieka przebiega.
— Ciekawa historia — rzuciła Jednodniówka, obejmuj ˛
ac si˛e ciasno w talii.
— Taki to miesi ˛
ac — dodał Houd. — ´Swiat wzdraga si˛e, przeczuwaj ˛
ac nadej´scie
zimy.
Wystarczy posłucha´c tej opowie´sci, by poczu´c dreszcz. ´Swi˛ety Roy Mniejszy na-
zywał obłoki niebia´nskimi miastami. Houd opowiadał o mie´scie w´sród chmur czyli
siedzibie czterech nieboszczyków, by postraszy´c dzieciaki, przyprawiaj ˛
ac je o listopa-
dowy dreszcz emocji. Dawno temu, gdy mbabie zgin˛eły okulary, Siedmior˛eki usiłował
278
poprawi´c jej humor, mówi ˛
ac, ˙ze wszystkie zaginione przedmioty trafiaj ˛
a do niebia´n-
skiego miasta. Sło´nce zachodziło w aureoli anielskich dymów; niebo było nim zasnute,
a wieczorne powietrze pachniało spalenizn ˛
a.
— Zima mimo wszystko nadchodzi — oznajmiłem.
— Zima nast˛epuje — odparł Houd — we wła´sciwym czasie. Wci ˛
agn ˛
ał dym z fajki
i dodał z u´smiechem: — Taka jest zale˙zno´s´c. — Wszyscy poza mn ˛
a parskn˛eli ´smie-
chem. To jasne, ˙ze nie było mi do ´smiechu.
xxx
Puszcza wokół kamiennego placu, gdzie znajdowało si˛e Centrum Usługowe, przy-
pominała dwa paluchy olbrzymiej łapy gotowe zgnie´s´c osad˛e jak robaka, i ró˙zniła si˛e
od lasu wokół Małego Domostwa, który przed zim ˛
a zdawał si˛e rzedn ˛
a´c. Puszcza była
znacznie wi˛eksza od naszych lasów i w przeciwie´nstwie do nich jesieni ˛
a jakby pot˛e˙z-
niała; obro´sni˛ete bluszczem gmachy Centrum Usługowego bardziej ni˙z na wiosn˛e spra-
wiały wra˙zenie wtopionych w okoliczny bór. Droga majaczyła jeszcze w´sród ciemnych
pni, ale wkrótce miała sta´c si˛e niewidoczna.
279
Puszcza była pot˛e˙zna; nasz ´swiat cechowała opieszało´s´c i moc. Las ogarn ˛
ał Centrum
Usługowe, a z nadej´sciem zimy strumienie popłyn˛eły Drog ˛
a, niszcz ˛
ac jej nawierzch-
ni˛e. S ˛
adz˛e, ˙ze Małe Domostwo tak˙ze zostanie wchłoni˛ete; okoliczne mosty si˛e zawa-
l ˛
a, ´scie˙zki prowadz ˛
ace w szeroki ´swiat stan ˛
a si˛e niedost˛epne — nie od razu, lecz to
nieuchronne. Zima odmieni ludzkie siedziby i zawładnie nimi bez reszty; suche li´scie
spi˛etrz ˛
a si˛e za budynkami Centrum Usługowego, pokryj ˛
a kamienny plac i wcisn ˛
a si˛e do
chatki, gdzie mieszka Blask; oblepi ˛
a równie˙z pokryte szronem dachy Małego Domo-
stwa i przykryj ˛
a grub ˛
a warstw ˛
a ptasie odchody oraz zeszłoroczne gniazda.
W naszym gnie´zdzie pami˛eta si˛e o zmaganiach toczonych ze ´swiatem, cho´c wola
walki osłabła. Rejestr doktor Boots jest w trudniejszym poło˙zeniu, bo mieszka w ogrom-
nej i niecierpliwej puszczy, podczas gdy my zaj˛eli´smy dolin˛e ospałej rzeki; zapew-
ne dlatego mieszka´ncy lasu dali za wygran ˛
a; nie próbuj ˛
a powstrzyma´c naporu ´swiata,
a walka, zwyci˛estwo i kl˛eska aniołów poszły tu w niepami˛e´c. Tak wła´snie było; funda-
ment ich egzystencji stanowił problem, o którym starali si˛e zapomnie´c.
Doktor Boots przebywała w´sród swoich, bo zim˛e zwykła sp˛edza´c w czterech ´scia-
nach; wchodziła po schodach na antresol˛e, a mur przechodni nie był dla niej przeszkod ˛
a,
280
mogła zatem wyj´s´c i popatrze´c w oczy moim znajomym, cho´c mnie nie było dane jej
ujrze´c.
Ci z Rejestru mogli si˛e wyda´c dziecinni; to nagłe przechodzenie od rado´sci do
smutku, gadanina o mroku i ´swiatło´sci, ustawiczne i bezsensowne kłótnie o drobiazgi.
W gruncie rzeczy nie byli wcale dziecinni, tylko starzy — nie wiekowi, lecz dojrzali;
mieli swoj ˛
a histori˛e, dawn ˛
a wiedz˛e, odwieczne obyczaje, starannie przestrzegane i do-
kładnie okre´slone zasady post˛epowania. Nie mie´sciło mi si˛e w głowie, ˙ze z minuty na
minut˛e zmieniaj ˛
a si˛e w niefrasobliwe dzieciaki, baraszkuj ˛
ace niczym koci˛eta; wczoraj
i jutro traktowali jak senn ˛
a wizj˛e, a mimo to sprawiali wra˙zenie roztropnych.
Tak. ˙
Zyli jak we ´snie. . . S ˛
adziłem, ˙ze z nadej´sciem zimy Jednodniówk˛e ogarnie
smutek; no wiesz, mrok; tymczasem wcale si˛e nie zmieniła. Tajemnica ´swiatło´sci i mro-
ku dotyczy dni, chwil, ale nie pór roku. Szukali´smy na antresoli cichych zak ˛
atków
i przesiadywali´smy tam o zmierzchu. Niekiedy bywała smutna o tej porze, a wła´sci-
wie udzielał jej si˛e smutek wieczornych godzin. Wyjmowali´smy lamp˛e z ukrycia, cho´c
to jeszcze nie było konieczne, i udawali´smy, ˙ze zapadła noc. Skóra dziewczyny, opalo-
na latem, pobladła, ciemne włosy spływały na ramiona. ´Snili´smy we dwoje, otoczeni
281
ludzk ˛
a gromad ˛
a. Zawstydzenie pokrewne obyczajom Rejestru sprawiło, ˙ze nie chcia-
ła wspomina´c zdarze´n, które miały miejsce gdzie indziej, jakby udawała, ˙ze wcale nie
nast ˛
apiły. W gruncie rzeczy trudno to nazwa´c zawstydzeniem. Jednodniówka nie chcia-
ła, by fakty nabierały znaczenia; czas musi płyn ˛
a´c, nic wi˛ecej. Jak we ´snie, nie miała
przeszło´sci. Wyrzekła si˛e słów, bo ich nie potrzebowała.
Wtedy si˛e ockn ˛
ałem. Wiem, ˙ze ´sniłem, a teraz ˙zyj˛e na jawie.
TRZECIA FASETA
Mnóstwo ´sniegu spadło w miesi ˛
acu, który w kalendarzu oznaczony był obrazkiem
przedstawiaj ˛
acym ciepło ubrane dzieci; ze ´snie˙znych kul uło˙zyły dziwn ˛
a posta´c z ga-
ł ˛
azkami zamiast r ˛
ak, w kapeluszu charakterystycznym dla m˛e˙zczyzn z Rejestru. Potem
nadszedł luty. Pewnego dnia siedzieli´smy na antresoli, obserwuj ˛
ac ´snieg, który z wolna
przechodził w deszcz. Ciemne drzewa ociekaj ˛
ace kroplami wody zdawały si˛e sun ˛
a´c ku
nam powoli, ale daleko nie zaszły. Jednodniówka przytulona do Broma w skupieniu ob-
gryzała paznokcie do ulubionej długo´sci i polerowała je o chropowaty mur. Wokół nas
283
słyszało si˛e zimowe opowie´sci o małych le´snych wrotach, do których prowadzi wydep-
tany szlak, a za nimi ja´snieje ´swiatło´s´c; przez szpar˛e wida´c ciekawskie ´slepia.
To jest czas, gdy ci z Rejestru oddaj ˛
a si˛e lenistwu; gdyby zało˙zy´c, ˙ze umiej ˛
a czeka´c,
mo˙zna by powiedzie´c, ˙ze jedynym ich zaj˛eciem staje si˛e wtedy czekanie na wiosn˛e.
Wtedy rodziło si˛e u nich najwi˛ecej dzieci, a terminy zostały uprzednio starannie wy-
liczone. Mieli´smy w pobli˙zu gromadk˛e skupion ˛
a wokół noworodka; zapewne była to
dziewczynka, bo wszyscy okropnie si˛e nad tym male´nstwem roztkliwiali. Dwoje star-
szych dzieci stało nad otwartym kufrem, raz po raz zmieniaj ˛
ac ubrania; jedno zdj˛eło
połyskliwy czarny pas, wymieniaj ˛
ac go na kudłat ˛
a peruk˛e oraz sztuczne futro. Maluchy
obwieszały si˛e bi˙zuteri ˛
a i poplamionymi szarfami, przymierzały zegarki i stare koszule,
obracały si˛e ˙z ˛
adne uwag na temat swego wygl ˛
adu i popiskiwały z zachwytu. Moim zda-
niem najładniej wygl ˛
adały, gdy zamiast łachów ukazywała si˛e jasna skóra. Mimo woli
podsłuchiwali´smy dzieci˛ece rozmowy, cho´c głosy były stłumione i niezbyt wyraziste.
— Drzwi na zakr˛ecie — mamrotał senny bajarz siedz ˛
acy w pobli˙zu. — Uchylaj ˛
a si˛e
nieco, a szpar ˛
a wchodzi zima, która mrozi nam serca.
284
Przypomniałem sobie, jak Blask okutany po czubek nosa powtarzał, ˙ze ´swiat jest
mały.
Tak, tak; wspomniałem, ˙ze tamci s ˛
a roztropni i uwa˙zni, gdy idzie o ich sprawy.
Nie zgin ˛
a; Rejestr sobie na to nie pozwoli, mimo ˙ze czasami wydawało mi si˛e, jakoby
taki mieli cel. Porwie ich nurt czasu, bo po raz wtóry i na dobre pu´scili w niepami˛e´c
dawne zmagania człowieka ze ´swiatem, dwukrotnie i na dobre zapomnieli o supełkach
wi ˛
azanych przez ludzi dla pami˛eci; niczym stworzenia zamkni˛ete w swych muszlach
daj ˛
a si˛e unosi´c pr ˛
adom, jak koty nie zdradz ˛
a nikomu swych zamiarów, wci ˛
a˙z na nowo
odliczaj ˛
ac dwana´scie pór roku, a tymczasem las i woda pochłon ˛
a anielskie wytwory,
Drog˛e, a mo˙ze nawet Małe Domostwo. . .
— Luty jest najkrótszym miesi ˛
acem — tłumaczyła Jednodniówka, ostro˙znie drapi ˛
ac
si˛e w policzek, by sprawdzi´c, czy paznokcie s ˛
a dobrze spiłowane — ale najbardziej si˛e
dłu˙zy.
W wielkiej sali na parterze koty czuły si˛e jak u siebie w domu, na równi z lud´zmi,
w´sród których spacerowały powoli. Wspomniałem o kotach zamieszkałych w Małym
Domostwie; o ludziach z Rejestru powiedziałbym raczej, ˙ze mieszkaj ˛
a u swoich kotów.
285
Wygl ˛
adem ró˙zniły si˛e zreszt ˛
a od naszych. Houd powiedział mi, ˙ze koty Rejestru pocho-
dziły z innej grupy ni˙z znane mi zwierzaki. Mo˙zna powiedzie´c, ˙ze przodkowie wielkich,
spokojnych i m ˛
adrych kocurów zostali stworzeni przez aniołów, którzy zmienili daw-
n ˛
a koci ˛
a ras˛e metodami stosowanymi do przekształcania istot ludzkich; obu przemian
dokonano z tego samego powodu: dla wygody. Przez wiele pokole´n kontrolowano roz-
wój nowej rasy przez dobór odpowiednich matek i reproduktorów. Wielkie koty rzad-
ko polowały, ch˛etnie natomiast jadły ˙zywno´s´c szykowan ˛
a dla nich w kuchniach Domu
Dwudziestu O´smiu Zapachów; niezwykle rzadko wydawały rozpaczliwe bolesne j˛eki
przypominaj ˛
ace dzieci˛ecy płacz, które zdarzało mi si˛e słysze´c w lasach otaczaj ˛
acych
Małe Domostwo. Wspomniałem, ˙ze ci z Rejestru sprawiali wra˙zenie dojrzałych, lecz
gdy obserwowałem spaceruj ˛
ace koty, przyszło mi do głowy, ˙ze one s ˛
a dorosłe, a ludzie
to ich małe. Jak dziatwa poznaje zasady, na´sladuj ˛
ac dorosłych, tak ci z Rejestru uczyli
si˛e ˙zycia od swych kotów.
Byłem dumny z tych paru odkry´c. Nie zdawałem sobie sprawy, ˙ze jestem blisko
prawdy, wi˛ec i tak na nic si˛e nie zdały.
286
Zhinsinura z gromad ˛
a ziomków weszła przez mur przechodni; mieli na sobie mnó-
stwo łachów, bo liczne warstwy najlepiej chroniły przed zimnem.
— Wyruszamy do lasu — oznajmiła stara. — Chod´zcie z nami.
— Po co? — dopytywała si˛e Jednodniówka.
— Kotka zagin˛eła. Trzeba j ˛
a ratowa´c.
Puff, bardzo stara i osłabiona kocica o jasnorudej zmierzwionej sier´sci, ´slepa na
jedno oko. . . Gdy ubierali´smy si˛e z mozołem, Zhinsinura oznajmiła, ˙ze kotki nie ma od
dwóch dni. Gdyby Brom albo Fa’afa znikn˛eli na tak długo, nikt by si˛e nie przej ˛
ał, ale
Puff sama, i to zim ˛
a. . . Kobieta zacz˛eła nas pop˛edza´c.
W lesie było mokro, ciemno, okropnie. Si ˛
apił deszcz. Nie s ˛
adziłem, by w˛edrowcy
znale´zli w puszczy cokolwiek poza błotem i topniej ˛
acymi zaspami ´snie˙znymi. Mimo
to maszerowali ´smiało, jakby widzieli ´scie˙zk˛e. Wkrótce gromada si˛e rozproszyła i stra-
ciłem z oczu reszt˛e poszukiwaczy. Brn ˛
ałem przez las w towarzystwie nieznajomego
m˛e˙zczyzny okutanego w szare łachy tak, ˙ze było mu wida´c jedynie oczy. Rozrzucał
kosturem brudny ´snieg i dyszał ci˛e˙zko, wypuszczaj ˛
ac przez nos kł˛eby pary.
— Pomó˙z — mrukn ˛
ałem, czuj ˛
ac, ˙ze moja stopa uwi˛ezła pod ´sniegiem.
287
— Psia pogoda — stwierdził nieznajomy.
— Co mówiłe´s? — zapytałem, gdy wspólnymi siłami udało si˛e uwolni´c nog˛e z po-
trzasku.
— Psia pogoda. — Wskazał kosturem w gł ˛
ab lasu. — One tam s ˛
a. W lutym marnie
im si˛e wiedzie. Chodz ˛
a słuchy, ˙ze gdy nie zdołaj ˛
a niczego upolowa´c, biegaj ˛
a w kółko,
a˙z najsłabszy padnie. Maj ˛
a wówczas co je´s´c. Sam nie wiem. To jest wyj´scie. Zwykle
jednak znajduj ˛
a inn ˛
a ofiar˛e.
Puff była stara i zzi˛ebni˛eta; łatwa zdobycz. W Małym Domostwie mówiło si˛e, ˙ze
wszystkie psy zostały przed wiekami zabite i zjedzone. A mo˙ze w lasach. . .
— Psia pogoda — powtórzył m˛e˙zczyzna. Bystre oczy spogl ˛
adały znad szarych chust
zamotanych wokół szyi. Zatrzymali´smy si˛e, by oceni´c sytuacj˛e. Odgłos kapi ˛
acych kro-
pli wypełnił mi uszy; nie byłem w stanie wyłowi´c z niego innych d´zwi˛eków. Korony
drzew gin˛eły we mgle, a wilgo´c zdawała si˛e toczy´c ich pnie jak robactwo. Nagle w lesie
rozległ si˛e dziwny hałas. Odwrócili´smy si˛e natychmiast. Zza drzew wyłonili si˛e dwaj
poszukiwacze. Mieli na sobie czarne ubrania i przypominali mroczne lutowe dni. Zawo-
288
łali´smy ich; mała grupka ruszyła dalej w las; teraz i ja rozgl ˛
adałem si˛e tak samo uwa˙znie
jak mój odziany w szaro´s´c współtowarzysz.
Przedzierali´smy si˛e przez g˛este zaro´sla; rozło˙zyste gał˛ezie szarpały nam ubrania,
potykali´smy si˛e o wystaj ˛
ace korzenie. Grunt opadł nagle, tworz ˛
ac niewielk ˛
a kotlin˛e, na
dnie której stała ciemna woda pokryta przy brzegu kruchym lodem. Kiedy spojrzeli´smy
w gł ˛
ab niecki, m˛e˙zczyzna w szarym ubraniu i ja zobaczyli´smy na przeciwległym zboczu
dwa ró˙zne obrazy.
On spojrzał w lewo i zauwa˙zył Puff brn ˛
ac ˛
a przez ´snie˙zn ˛
a zasp˛e ku brzegowi kotliny.
Skierowałem wzrok w prawo ku Jednodniówce, która wspinała si˛e, goni ˛
ac kotk˛e.
— Popatrz! — zawołali´smy jednocze´snie. Kotka była ´slepa na jedno oko; nie do-
strzegła Jednodniówki podchodz ˛
acej od niewła´sciwej strony i brn˛eła rozpaczliwie po
szyj˛e w ´sniegu. Wkrótce dobiegł nas charakterystyczny jazgot; zrozumieli´smy, dlacze-
go Puff uciekała. Usłyszeli´smy gwałtowne ujadanie stłumione g˛est ˛
a mgł ˛
a; wzdrygn ˛
a-
łem si˛e z przera˙zenia. Jednodniówka przystan˛eła jak my, ale Puff nie traciła czasu. Z le-
wej strony dobiegł trzask łamanych gał˛ezi i z lasu wypadło zwierz˛e. M˛e˙zczyzna stoj ˛
acy
na prawo ode mnie wyszczerzył z˛eby i sykn ˛
ał z przera˙zenia. Wychudzony drapie˙znik
289
o wielkiej głowie i szaro˙zółtej sier´sci nerwowo wodził spojrzeniem od Jednodniówki do
Puff, która opuszczała wła´snie kotlin˛e. Las zaszele´scił i wybiegł z niego rudy zwierzak.
Nie przystan ˛
ał, tylko od razu dał susa w ´snie˙zn ˛
a zasp˛e. ˙
Zółty ruszył za nim. Po chwili
do pary łowców doł ˛
aczył łaciaty. Przepłyn ˛
ał sadzawk˛e i wyskoczył na brzeg.
Jednodniówka stan˛eła na skraju kotliny, tupi ˛
ac na o´snie˙zone psy. Jeden z m˛e˙zczyzn
był ju˙z w połowie zbocza; krzyczał, wymachuj ˛
ac kosturem. Przez chwil˛e stałem jak
skamieniały, a potem ruszyłem za nim. Obaj biegli´smy ju˙z przez sadzawk˛e, po kolana
brn ˛
ac w czarnej błotnistej wodzie, gdy z lasu wypadły jeszcze dwa psy; przystan˛eły,
widz ˛
ac ludzi. Gdy mozolnie wspinali´smy si˛e na zbocze, podbiegały i cofały si˛e na prze-
mian. Niebezpiecznie byłoby odwróci´c si˛e do nich plecami. Ujadały, a my krzykiem
starali´smy si˛e je odp˛edzi´c. Z zaro´sli wyszli dwaj m˛e˙zczy´zni, którzy ruszyli w ´slad za
Jednodniówk ˛
a. Mój współtowarzysz z kosturem w dłoni odwin ˛
ał szar ˛
a chust˛e osłania-
j ˛
ac ˛
a twarz i zacz ˛
ał ni ˛
a wymachiwa´c, a psy rozpierzchły si˛e na wszystkie strony.
Przemoczeni i zdyszani dotarli´smy na skraj kotliny. Puff, Jednodniówka i psy znik-
n˛eły nam z oczu. Zdeptany ´snieg topniał na wzgórzach, odsłaniaj ˛
ac ciemny wilgotny
grunt. Spojrzałem pod nogi i dostrzegłem w ´snie˙znej zaspie wyra´zne ´slady krwi.
290
Kocia krew, pomy´slałem z westchnieniem. Krew Puff. Szkoda biednej starej kot-
ki, to na pewno jej krew. . . Dwaj tropiciele w czerni min˛eli mnie w po´spiechu; jeden
drugiemu wskazywał ´slady ucieczki i pogoni. Stałem jak wryty. Słyszałem, jak woda
chlupie w butach zbli˙zaj ˛
acego si˛e człowieka z kosturem.
— Psia pogoda — rzucił. — Trudny miesi ˛
ac, nie trafia si˛e nic wi˛ekszego, a gdyby
si˛e skupiły. . .
— Nie — wtr ˛
aciłem. Ruszył w ´slad za reszt ˛
a, energicznie kr˛ec ˛
ac głow ˛
a.
— Je´sli dziewczyna pozostanie z kotk ˛
a — dobiegł mnie jego głos — psy dostan ˛
a
obie i zaci ˛
agn ˛
a do lasu. Zrobiło si˛e cicho. Wiesz, co to mo˙ze znaczy´c. . .
Nie, nie, nie, ten człowiek ma ´zle w głowie, pomy´slałem, id ˛
ac za nim. Obejrzałem
si˛e, by zerkn ˛
a´c na ´snie˙zne zaspy; tamten nie zwa˙za na ´slady kociej krwi. Czemu si˛e tak
zachowuje?
— Psy, psy, psy. . . w ko´ncu si˛e pojawiły — wymamrotał m˛e˙zczyzna z kosturem.
— Patrz, jak idziesz — mrukn ˛
ałem, człapi ˛
ac po błotnistym gruncie. — Zamknij si˛e
i miej oczy otwarte.
291
— Czuj˛e zapach spalenizny — stwierdził, zatrzymuj ˛
ac si˛e nagle. Poczułem wo´n
i ujrzałem w lesie smug˛e ciemniejsz ˛
a ni˙z szaro´s´c dnia. Mój nowy znajomy pobiegł
tam, wołaj ˛
ac innych tropicieli. Zatrzymałem si˛e znowu, próbuj ˛
ac rozmawia´c sam ze
sob ˛
a w prawdziwej mowie; z obaw ˛
a my´slałem, co oznacza zagadkowy ogie´n w lesie.
M˛e˙zczyzna odwrócił si˛e, skin ˛
ał na mnie i znikn ˛
ał w zaro´slach.
W´sród drzew biegła ´scie˙zka, a na jej ko´ncu stała drewniana chata przytulona do
wiekowego muru z anielskiego kamienia; szary dym leciał z komina wystaj ˛
acego nad
strzech˛e. ˙
Zółtawy pies, którego m˛e˙zczyzna w szarym ubraniu i ja zobaczyli´smy na sa-
mym pocz ˛
atku, kr˛ecił si˛e pod drzwiami, póki si˛e nie pojawili´smy; na nasz widok uciekł.
Z przeciwnej strony nadeszło dwu ubranych na czarno tropicieli; znikn˛eli w ciemnym
wn˛etrzu, jakby kroczyli przez mur przechodni. Chyba słyszałem ich ´smiech. M˛e˙zczy-
zna z kosturem pospieszył za nimi. Ruszyłem jako ostatni, łowi ˛
ac uchem dobiegaj ˛
ace
z wn˛etrza strz˛epki rozmów.
Wszedłem do ´srodka.
W izbie zasnutej dymem z paleniska odpoczywali usadowieni wygodnie i u´smiech-
ni˛eci tropiciele w czarnych ubraniach. Zhinsinura równie˙z była roze´smiana. Obok niej
292
spała Puff, a mi˛edzy jej łapami le˙zała Jednodniówka. Była pogodna, a w niebieskich
oczach gorzał płomie´n. Przypadłem do dziewczyny, ledwie ˙zywy ze strachu; chciałem
jej dotkn ˛
a´c, by si˛e przekona´c, czy wzrok mnie nie zwodzi.
— Jeste´s cała i zdrowa — rzuciłem, a wszyscy parskn˛eli ´smiechem.
— Tak — odparła. — Nasza doktor tu była.
— Kto? Kto? — W milczeniu potrz ˛
asn˛eła głow ˛
a i u´smiechn˛eła si˛e tylko. — Co si˛e
wydarzyło? Sk ˛
ad tu pogorzelisko? Jak to. . .
— Milcz — powiedziała Zhinsinura, zaciskaj ˛
ac dło´n na moim nadgarstku. —
Wszystko jest dobrze.
Wszyscy umilkli. Puff ockn˛eła si˛e i popatrzyła na mnie jednym okiem. Zrozumia-
łem, ˙ze nie dowiem si˛e ani teraz, ani pó´zniej, co zaszło i czyj ˛
a krew widziałem na
´sniegu. Tamto przeszło, min˛eło. Wszystko było dobrze. Nie mogłem prosi´c o to, czego
mi nie dano. Usiadłem pogr ˛
a˙zony w rozmy´slaniach. Gdybym to ja stan ˛
ał oko w oko
z psi ˛
a watah ˛
a, nie umiałbym powiedzie´c, ˙ze wszystko jest dobrze, bo prze´sladowałyby
mnie wspomnienia.
293
— Tak — powiedziałem. — Wszystko si˛e dobrze sko´nczyło; mniejsza o po˙zar i resz-
t˛e. Tak.
— Pogr ˛
a˙zył si˛e w mroku — wtr ˛
acił u´smiechni˛ety szeroko m˛e˙zczyzna z kosturem,
siedz ˛
acy przy ognisku naprzeciwko mnie. — Gotów nas zwymy´sla´c. — Poło˙zył dłonie
na karku, wyszczerzył z˛eby i dodał chełpliwie: — Mówiłem. Psia pogoda.
xxx
Nie opisałe´s lutowego obrazka.
Był pop˛ekany, jakby pod wpływem gor ˛
aca pokrył si˛e paj˛eczyn ˛
a drobnych krese-
czek. ´Sciemniałe kolory upodobniły si˛e do naturalnych barw lutego. Kalendarzowe
dzieci stały na mo´scie ponad chłodn ˛
a rzek ˛
a, z której wystawał ogromny przedmiot.
Niewiele pami˛etam.
Na marcowej plakietce utrzymanej w jasnych barwach niebiesk ˛
a sukienk˛e unosił
ten sam powiew, który porwał suchy li´s´c na listopadowym obrazku; wiatr zaznaczono
cienk ˛
a, łukowat ˛
a kresk ˛
a. Dzieci stały na szycie wzgórza jak na dachu ´swiata; wokół nie
było nic prócz bezkresu nieba, gdzie jasny bł˛ekit mieszał si˛e z purpur ˛
a. Wiatr potargał
dzieciom włosy i uniósł ich latawce tak wysoko, ˙ze stały si˛e ledwie widoczne.
294
W Centrum Usługowym widziało si˛e ruiny, ale pozostało kilka budynków w do-
brym stanie. Ci z Rejestru przechowywali tam swoje znaleziska. W´sród rupieci Jednod-
niówka znalazła swój latawiec. Siedzieli´smy w zagraconym pomieszczeniu zasłuchani
w opowie´s´c Zhera. Dziewczyna w skupieniu wymieniała ogon latawca. Utkwiła w nim
spojrzenie, a jej wargi zdawały si˛e na´sladowa´c dłonie; zaciskały si˛e mocno podczas wi ˛
a-
zania supłów, rozchylały, gdy si˛egała po kawałek materiału; robi ˛
ac p˛etelk˛e, wysuwała
j˛ezyk.
— Gdy nadchodzi marcowa pełnia ksi˛e˙zyca — perorował Zher, spogl ˛
adaj ˛
ac na słu-
chaczy szeroko otwartymi oczyma — zaj ˛
ac popada w obł˛ed. Tupie nogami. — Stopy
Zhera zadudniły o podłog˛e. — Zaciska pi˛e´sci i nie mo˙ze. . . nie mo˙ze si˛e opanowa´c. —
Potoczył wkoło dzikim wzrokiem i uniósł nog˛e, by ponownie zatupa´c. — Na widok
ziomka wrzeszczy: „Nie ma miejsca, nie ma miejsca!”, cho´cby go było pod dostatkiem.
Jednodniówka ´smiechem skwitowała te wygłupy i skupiła si˛e całkowicie na swoim
zaj˛eciu. W moich oczach robiła wszystko najpi˛ekniej spo´sród mieszka´nców Centrum
Usługowego, poniewa˙z j ˛
a kochałem; zreszt ˛
a wszyscy tam posiadali t˛e sam ˛
a umiej˛et-
295
no´s´c, bo cokolwiek robili, oddawali si˛e temu całkowicie. Mo˙zna by pomy´sle´c, ˙ze okre-
´slona czynno´s´c bez reszty pochłaniała wykonawc˛e zmierzaj ˛
acego do perfekcji.
Z drugiej strony jednak w Rejestrze niewiele si˛e robiło. Do wa˙zniejszych czynno´sci
nale˙zało marcowe puszczanie latawców. W jednym z budynków było ich mnóstwo —
całych i uszkodzonych; wisiały mi˛edzy stosami plastikowych butów, szarych peleryn
i zwini˛etych parasoli. Gdy nadchodził wła´sciwy dzie´n (najlepiej chłodny i wietrzny), ci
z Rejestru szli na wzgórze w kapeluszach zawi ˛
azanych pod brod ˛
a i kapotach szarpanych
wiatrem, by puszcza´c latawce. A mo˙ze tak mi si˛e tylko wydaje.
Mniejsza z tym. Pewnego dnia, gdy powietrze było nieruchome i ci˛e˙zkie od za-
pachów, obrazek z latawcem został wreszcie przeło˙zony; na jednym stosie były trzy
plakietki, a na drugim dziewi˛e´c. Gapie zgromadzeni wokół kalendarza westchn˛eli z za-
chwytu na widok kwietniowego wizerunku.
Srebrzysty deszcz zacinał ostro, padaj ˛
ac w kału˙ze wielkimi kroplami; woda chlapa-
ła na boki. Połyskliwe oczka wodne otaczała młoda ziele´n sk ˛
apana w deszczu. Po raz
pierwszy dziewczynka nie była ubrana na niebiesko. Dzieci nosiły takie same połyskli-
we ˙zółte płaszczyki, a łagodnie zaokr ˛
aglone łydki gin˛eły w szerokich ˙zółtych buciorach.
296
Dziewczynka miała jednak niebiesk ˛
a parasolk˛e. Padało wprawdzie przez okr ˛
agły rok,
ale ci z Rejestru tylko w kwietniu nosili parasole, by si˛e porz ˛
adnie opłukały.
W d˙zd˙zyste dni obserwowałem przez mur przechodni, jak chodz ˛
a po wielkim ka-
miennym placu, trzymaj ˛
ac otwarte parasole. Niektóre zostały starannie połatane, w in-
nych druty były pogi˛ete albo ich brakowało, a słabo naci ˛
agni˛eta tkanina upodabniała
inne do skrzydeł nietoperza. W´sród spacerowiczów był Houd; jego czarno-zielony pa-
rasol był wi˛ekszy ni˙z inne i miał oryginalnie rze´zbion ˛
a r ˛
aczk˛e. Houd szczerzył do mnie
z˛eby, jakby z tamtej strony muru przechodniego widział mnie tak wyra´znie, jak ja wi-
działem jego.
Zacz˛eli si˛e schodzi´c, gdy dzwon zabrzmiał pi˛e´c razy; nie był to ju˙z wieczór, tylko
´srodek dnia. Strz ˛
asn˛eli wod˛e z kapeluszy i zło˙zonych parasolek; nie wiedzie´c czemu
otwartych nie mo˙zna było wnosi´c do budynków. Od spacerowiczów biła wo´n ciepłe-
go deszczowego dnia; przynosili ziele´n: li´scie paproci, młode gał ˛
azki, ´swie˙ze kwiaty
ociekaj ˛
ace deszczem. Zgromadzili si˛e w ogromnej sali, a Zhinsinura siedz ˛
aca na przy-
niesionym specjalnie dla niej wysokim krze´sle obserwowała ich niczym kotka i jak ona
miała w oczach spokój i znajom ˛
a ciekawo´s´c. Uniosła wielkie dłonie i gestem nakazała
297
zebranym, by usiedli. Przez chwil˛e panowało ogólne zamieszanie, ale wnet uciszono
dziatw˛e, a doro´sli spokojnie i bez po´spiechu rozsiedli si˛e, gdzie kto mógł. Ci z Rejestru
okazuj ˛
a w takich chwilach przyrodzon ˛
a cierpliwo´s´c. W ko´ncu uformowano dwa kr˛egi;
wewn˛etrzny z kobiet i dziewcz ˛
at, zewn˛etrzny z m˛e˙zczyzn i chłopców.
U´smiechni˛eta Jednodniówka przeszła obok mnie, ocieraj ˛
ac mokr ˛
a twarz i przył ˛
aczy-
ła si˛e do kobiet. Ch˛etnie usiadłbym obok niej, ale tego dnia Rejestr wspominał Drog˛e
Przymierza i Matk˛e Tom, a wówczas m˛e˙zczy´zni wiedzieli, gdzie ich miejsce, trzymali
si˛e na uboczu i pow´sci ˛
agali j˛ezyki.
Za murem przechodnim nagle lun˛eło, jakby niebiosa tak˙ze płakały; po chwili deszcz
ustał. Milczeli´smy. Zhinsinura przemówiła. Koty były zaciekawione.
CZWARTA FASETA
W ostatnim miesi ˛
acu zimy — zacz˛eła, mówi ˛
ac z pozoru tylko do kotów le˙z ˛
acych
u jej stóp — gdy powoli nadchodzi wiosna, lód na rzece, do tej pory gruby i dostatecznie
mocny, by utrzyma´c spory ci˛e˙zar, pop˛ekał i hała´sliwie popłyn ˛
ał z nurtem; lodowa kra
wygl ˛
adała bardzo malowniczo.
— Jak rzeka tego dokonała? — zapytał lód, a woda tak mu na to odpowiedziała:
— Lód rozpocz ˛
ał dzieło, którego nie był w stanie doprowadzi´c do ko´nca. Resztka
wody, której nie zmroził, pozostała rzek ˛
a. A co do fiaska jego zamiarów, nie moja to
rzecz; upływ czasu i ci ˛
agła zmienno´s´c pomogły mi przetrwa´c.
299
— Tak by pewnie odparła rzeka — powtórzyła Zhinsinura — ale nie było ju˙z lodu,
by mógł tego wysłucha´c. Skoro moja opowie´s´c ma dotyczy´c dawnych czasów, zary-
zykujmy tez˛e, ˙ze m˛e˙zczy´zni byli aniołami i posiadali zdolno´s´c lotu. Przypominali kru-
chy lód, bo zawładn˛eli tylko powierzchni ˛
a ˙zycia. Rzeka, ukradkiem tocz ˛
aca swe wody,
oznacza kobiety oraz ich Przymierze. A upływ czasu i ci ˛
agła zmienno´s´c. . . zawsze s ˛
a
takie same i nie trzeba dla nich szuka´c symboli.
— Posłuchajcie — tłumaczyli kobietom dawni m˛e˙zczy´zni — zawiesili´smy na nie-
bie Mały Ksi˛e˙zyc, naszych siewców wysyłamy poza sło´nce, musimy zatem dokłada´c
stara´n, aby owe dokonania przetrwały. M˛e˙zczy´zni chc ˛
a wiele zdziała´c i wykorzysta´c
swój czas we wła´sciwy sposób. Gdyby´scie potrafiły tak pracowa´c, mo˙zna by skorzysta´c
z waszej pomocy. Problem w tym, ˙ze cho´c umie´scili´smy w niebiosach nowy ksi˛e˙zyc,
pozostajecie we władzy starego i przez to nie jeste´scie w stanie korzysta´c jak nale˙zy
z danego wam czasu. To ogromna wada.
— W tym si˛e kryje wasza siła — oznajmiła Przymierzu matka Tom. — Nadcho-
dzi wiosna i kruszy lód na wszystkich rzekach. Czas si˛e bez was nie obejdzie. Czy to
w mroku, czy w ´swiatło´sci, kiedy´s was u˙zyje.
300
Zhinsinura si˛egn˛eła po ukryte za krzesłem podłu˙zne, wysokie pudełko i umie´sciła
je przed sob ˛
a. Frontowa ´scianka przypominała łukowat ˛
a bram˛e. Staruszka energicznym
ruchem nacisn˛eła przeł ˛
acznik w tylnej ´sciance. Łuk poja´sniał, a nam wydawało si˛e, ˙ze
zagl ˛
adamy do sadu, gdzie zakwita drzewo owocowe, a stoj ˛
aca pod nim wysoka, otyła
kobieta pozdrawia widzów. Machała do nich r˛ek ˛
a; to nie był obrazek, tylko autentyczne
pozdrowienie: unosiła rami˛e, kiwała dłoni ˛
a i opuszczała j ˛
a znowu. Potem wszystko za-
czynało si˛e od pocz ˛
atku: unoszenie r˛eki, gest pozdrowienie, opuszczenie. I tak w kółko.
Zhinsinura podj˛eła opowie´s´c, delikatnie obejmuj ˛
ac palcami wysokie pudełko.
— Jestem po trosze m˛e˙zczyzn ˛
a, po trosze kotem, po trosze snem oraz kobiet ˛
a do
szpiku ko´sci — powtarzała matka Tom.
— Pami˛etajcie, ˙ze matka Tom przeszła operacj˛e — tłumaczyła Zhinsinura. — By-
ła m˛e˙zczyzn ˛
a, ale stała si˛e kobiet ˛
a. W tamtych czasach nie było rzeczy niemo˙zliwych.
Kobiece organy funkcjonowały w jej organizmie na równi z m˛eskimi. ˙
Ze´nskim narz ˛
a-
dom w swoim ciele nadała wspólne imi˛e Janice — na cze´s´c dawczyni, która padła
ofiar ˛
a morderczej drogi. Zwykła mawia´c, ˙ze Janice z rado´sci ˛
a przyj˛ełaby wie´s´c o prze-
szczepie. W tamtych czasach doktorzy potrafili bez trudu wymienia´c narz ˛
ady i, jak na
301
aniołów przystało, s ˛
adzili, ˙ze to załatwia spraw˛e, a tymczasem kobiece organy nie za-
traciły odr˛ebno´sci, a wokół nich zacz˛eła powstawa´c ˙ze´nska osobowo´s´c, jak mroczne
´swiatło w ciele starego m˛e˙zczyzny, którym była matka Tom, gdy stwierdziła, ˙ze Janice
zmieniła jej sposób my´slenia. Tom wa˙zyła tyle, co dwie kobiety, a głos miała jak dzwon.
Zapragn˛eła całkowitej przemiany; chciała nawet wst ˛
api´c do Przymierza. Aniołowie kpi-
li sobie z tej organizacji i mawiali, ˙ze niezbyt apetyczne kury domowe krzy˙zuj ˛
a ramiona
na piersiach i zza kwiatowych dekoracji tokuj ˛
a do innych kobiet. Na kapeluszach nosz ˛
a
ogródki i gadaj ˛
a o michałkach. — Zhinsinura si˛egn˛eła po orzech i z gł˛ebokiej kieszeni
wyj˛eła dziadka do orzechów. Po chwili znowu przemówiła: — Dobry ˙zart, lecz anio-
łowie nie chwytali jego istoty. Z płaczem my´slałam, jak za˙zarcie walczyli, by odpo-
wiednio wykorzysta´c czas. Wspominałam ich ze łzami. Matka Tom cz˛esto wypłakiwała
sobie oczy po zebraniach, bo kobiety zamiast wojowa´c z aniołami zwalczały siebie na-
wzajem; szlochała po nocach, słysz ˛
ac przez sen głosy istot upodlonych i zastraszonych,
rozw´scieczonych i głupich, przede wszystkim jednak kobiecych.
— Moje panie! — łkała matka Tom. — Moje panie!
302
Zaczynała rozumie´c, ˙ze pora wł ˛
aczy´c si˛e w ich sprawy i była z tego odkrycia bardzo
zadowolona.
— Nie chc˛e ju˙z by´c m˛e˙zczyzn ˛
a, cho´c do nich nale˙z ˛
a wszyscy siewcy wszech´swiata,
wszystkie pieni ˛
adze zło˙zone w banku oraz wszystkie niebia´nskie miasta.
Matka Tom wprawiła Przymierze w zakłopotanie. Długo nie zapraszano jej na ze-
brania, mimo to przemawiała do nich, ilekro´c miała sposobno´s´c, a z upływem lat jej
opowie´sci stawały si˛e coraz dłu˙zsze. Mówiła o bliskiej przyszło´sci, któr ˛
a umiała prze-
widzie´c; o m˛e˙zczyznach, do których si˛e dawniej zaliczała, o ´swiatło´sci i mroku, chocia˙z
na ten temat trudno cokolwiek powiedzie´c. Cz˛e´s´c kobiet zacz˛eła słucha´c i rozumie´c,
bywało jednak, ˙ze z u´smiechem odwracały wzrok, nie chc ˛
ac zna´c prawdy; liczyły, ˙ze
wszystko si˛e uło˙zy i b˛edzie dobrze.
— Dobrze! — wrzeszczała matka Tom. — Dobrze! — Gdy si˛e postarzała, a kobiety
z Przymierza ch˛etnym uchem słuchały jej wywodów, coraz rzadziej płakała, za to wi˛ecej
krzyczała.
Aniołowie bł˛ednie ocenili sytuacj˛e. Zawsze uwa˙zali Przymierze za ´smieszny wy-
bryk, a matk˛e Tom za komiczn ˛
a figur˛e. Problem w tym, ˙ze ich przeciwniczka znała
303
m˛e˙zczyzn na wylot i gadała jak naj˛eta, a im była starsza i bardziej krzykliwa, tym wi˛e-
cej kobiet słuchało z uwag ˛
a wrzaskliwej staruchy. W rezultacie m˛e˙zczy´zni znale´zli si˛e
w sytuacji człowieka, który trzyma w gar´sci ptaka wyrywaj ˛
acego si˛e na swobod˛e; mo˙z-
na wzmocni´c u´scisk, ale wi˛e´zniowi grozi wówczas uduszenie; z lekkiego uchwytu na
pewno si˛e wyrwie. Aniołowie wzmocnili chwyt, a ptaszek si˛e wymkn ˛
ał. Tak to z nimi
zawsze było.
Zhinsinura umilkła i spokojnie zjadła orzech.
— Wyobra´zcie sobie, ˙ze aniołowie w ko´ncu zrozumieli point˛e swego ˙zartu. Do-
tarło do nich, ˙ze póki kobiety trudz ˛
a si˛e, by jak najlepiej wykorzysta´c czas i pracuj ˛
a
z m˛e˙zczyznami dla zrealizowania ich przedsi˛ewzi˛e´c, nie ma powodów do obaw. Je˙zeli
natomiast zamkn ˛
a si˛e w sobie i zamilkn ˛
a, jak im radziła matka Tom, trzeba si˛e b˛edzie
liczy´c z kl˛esk ˛
a wspaniałych planów. Uradzili, ˙ze trzeba posła´c do ogrodu matki Tom
kilku facetów, którzy zabij ˛
a staruch˛e. Matka Tom dobiegała wówczas osiemdziesi ˛
atki.
Zamordowali j ˛
a.
Zhinsinura przerwała, ale wnet podj˛eła opowie´s´c.
304
— Opowiadaj ˛
ac zdarzenia sprzed wieków, trzeba doda´c, ˙ze kiedy aniołowie przyszli
do ogrodu i zabili matk˛e Tom, była zima i najkrótszy dzie´n roku; wtedy zaczynaj ˛
a si˛e
prawdziwe chłody. Z drugiej strony jednak, od tego momentu zaczyna z wolna przyby-
wa´c dnia, a my´sli biegn ˛
a ku wio´snie. Długowieczna matka Tom nauczyła si˛e w ko´ncu
rozumie´c umiłowane kobiety, natomiast aniołowie byli przekonani, ˙ze zdusili wszelki
opór i mocno trzymaj ˛
a ptaka w gar´sci. Rzek˛e pokryła gruba warstwa lodu, ale woda
płyn˛eła dołem; lód pozostawał niemy, a rzeka rozmawiała sama ze sob ˛
a, dla innych nie-
słyszalna. Wspominała matk˛e Tom uczczon ˛
a tym wizerunkiem oraz tysi ˛
acami innych
zachowanych przez kobiety. To one zwykły powtarza´c, ˙ze gdy matka Tom była pos˛ep-
na, okrywał j ˛
a g˛esty mrok, a kiedy odczuwała rado´s´c, ja´sniała bardziej ni˙z ´swiatło. Co
miała do powiedzenia. . . Mówiła o przyszło´sci, któr ˛
a mozolnie starali si˛e zaplanowa´c
m˛e˙zczy´zni, powracaj ˛
acy wieczorami do domu jakby z pola walki, gdzie odnosili po-
ra˙zki i nie tracili czasu, zmierzaj ˛
ac ku przegranej. W tej sytuacji matka Tom miała dla
kobiety tylko jedn ˛
a rad˛e: zamknij si˛e w sobie i milcz.
Trzeba by teraz powiedzie´c o pogl ˛
adach matki Tom; jak było z ogrodami, stroja-
mi i stopniowym przygasaniem lamp; kilka słów odno´snie dzieci, najwy˙zszego pi˛ekna,
305
historii pieni ˛
adza, a tak˙ze ´srodków zaradczych na wypadek, gdyby ´swiatła pogasły na
dobre, ostatnich anielskich cudów i ogólnej pewno´sci, ˙ze lada chwila wszystko b˛edzie
mo˙zliwe, a kobiety dostan ˛
a od swych m˛e˙zczyzn wszystko, czego pragn ˛
a.
Zhinsinura na moment zasłoniła dłoni ˛
a oczy i dotkn˛eła pudełka, z którego matka
Tom ustawicznie nas pozdrawiała.
— Wszystko, czego pragn ˛
a! Gdybym wtedy istniała, ˙zyłabym w mroku; wystarczy
o tym pomy´sle´c, by spochmurnie´c. Jak˙ze to było trudne, jakie przykre! Kobiety czekały,
a˙z czas si˛e nimi posłu˙zy, a tymczasem rzekomi władcy czasu perorowali w niesko´nczo-
no´s´c, mydl ˛
ac wszystkim oczy i wyra˙zaj ˛
ac opinie, z którymi ich towarzyszki nie mogły
polemizowa´c, nawet wówczas, gdy potrafiły je zrozumie´c. Przyszło im patrze´c, jak bli-
scy, niczym chore koty ob˙zeraj ˛
a si˛e, nie mog ˛
ac zaspokoi´c apetytu, a˙z z przejedzenia
dostaj ˛
a robaków. A jednak milczały. Nie mogły przewidzie´c, kiedy zostan ˛
a wykorzy-
stane, bo taki jest los wszelkich narz˛edzi. Mogło si˛e tak˙ze okaza´c, ˙ze nie maj ˛
a ˙zadnej
misji do spełnienia, a ich jedynym obowi ˛
azkiem jest zaspokajanie chorobliwego głodu
aniołów, i nie dla nich wszystko, czego pragn ˛
a. Nie jest wcale zasług ˛
a matki Tom, która
zreszt ˛
a wcale do niej nie pretendowała, ˙ze sprawne narz˛edzie hartowało si˛e w ogniu
306
´swiatło´sci i mroku, a˙z było zdatne do u˙zytku. Gdy nast ˛
apiła katastrofa, aniołowie zo-
stali str ˛
aceni w ciemno´s´c, jakiej nie znali, odk ˛
ad zaistnieli´smy. Czy lód spodziewa si˛e
wiosny? Przymierze natomiast było ju˙z w pełni ukształtowane i dojrzałe; jego członki-
nie znały na pami˛e´c wszystkie opowie´sci; po upadku prawa i kruchty odbyły pierwsze
zgromadzenia w Centrum Usługowym i tysi ˛
acach podobnych miejsc. I cho´c kobiety
pami˛etały o matce Tom, zrozumiały w ko´ncu jej nauki i poj˛eły, jak trzeba nie´s´c pomoc,
to mimo całej wiedzy nie było w nich ´swiatła. Dlaczego? Pami˛etajcie, moje dzieci, ˙ze
kobiety z Przymierza szły wła´sciw ˛
a drog ˛
a, ale w mroku czy w ´swiatło´sci i one były
przecie˙z aniołami. Nie mo˙zecie o tym zapomnie´c, bo to ich najwa˙zniejszy powód do
chwały. Czuj˛e si˛e tak, jakbym tu z nimi była podczas owych zgromadze´n sprzed lat
i wiem, ˙ze cho´c wiele potrafiły, ogarn ˛
ał je mrok, l˛ek, paniczny strach. Wiele pó´zniej
dokonały, ale wówczas ci ˛
a˙zyła im ´swiadomo´s´c, ˙ze przetrwały, by patrze´c na zagład˛e
aniołów. Lód p˛ekał, wydaj ˛
ac d´zwi˛eki podobne do ´smiechu i łkania.
Kobiety siedz ˛
ace przez Zhinsinur ˛
a słuchały uwa˙znie, opieraj ˛
ac policzki na dłoniach,
albo uciszały hałasuj ˛
ac ˛
a dziatw˛e, albo odsuwały łasz ˛
ace si˛e koty, albo szukały lepsze-
go miejsca. Dzieci zamiast słucha´c zaczepiały si˛e nawzajem, jak to zwykle bywa, gdy
307
doro´sli s ˛
a zaj˛eci powa˙znymi sprawami. Opowie´s´c powstała przed wiekami i wszyscy
słyszeli j ˛
a setki razy. Raz jeden, w kwietniu, ci z Rejestru zbierali si˛e, by jej razem
wysłucha´c. Zapewne byłem jedynym, który starał si˛e nie uroni´c ani słowa.
Stoj ˛
aca w ogrodzie matka Tom uniosła r˛ek˛e, pomachała i opu´sciła rami˛e.
— My, nieodrodne dzieci Przymierza — ci ˛
agn˛eła Zhinsinura — pami˛etamy o matce
Tom, czujemy obecno´s´c kobiet sprzed wieków tutaj, gdzie si˛e zbierały, rozdzielaj ˛
ac
˙zywno´s´c trzyman ˛
a niegdy´s na wszystkich półkach, gdzie szykowały lekarstwa, ratuj ˛
ac
˙zycie naszym cierpi ˛
acym przodkom, gdzie powracały z wypraw po historie i anielskie
wytwory przechowywane do dzi´s, gdzie snuły plany i urzeczywistniły porozumienie
czyni ˛
ace ´swiat takim, jakim teraz jest, gdzie w ko´ncu zaniechano odwiecznej walki, bo
zapominamy, ale nie ˙zal nam niczego, jak na staro´s´c mało kto si˛e ˙zali, ˙ze przed laty
obumarli go rodzice.
— Skoro przyszło mi opowiedzie´c — ci ˛
agn˛eła — jak Przymierze przekształciło si˛e
w Drog˛e Przymierza, przytocz˛e stwierdzenie, ˙ze kot okazuje ciekawo´s´c w najmniej od-
powiednim momencie. Odczuwamy wdzi˛eczno´s´c, poniewa˙z kobiety odkryły dziatw˛e
medykamentów oraz inne anielskie lekarstwa. Z dr˙zeniem serca i podziwem dla ich od-
308
wagi wspominamy, jak odnalazły i zniszczyły czterech nieboszczyków, najgro´zniejszy
z anielskich sekretów. Jak uj ˛
a´c w słowa kwesti˛e doktor Boots oraz mroku i ´swiatło´sci?
Przymierze jednak to przeszło´s´c; ciekawo´s´c została zaspokojona; walka si˛e zako´nczyła.
Czy to w ´swiatło´sci, czy w mroku, na ´swiecie ubyło trosk.
Z u´smiechem pokiwała głow ˛
a i strzepn˛eła z kolan pokruszon ˛
a skorupk˛e orzecha.
Popatrzyła na słuchaczy i wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z tymi, którzy odpo-
wiedzieli u´smiechem.
— Z drugiej strony jednak, moje dzieci, pomy´slcie, jakie to dziwne. W ostatecznym
rachunku zastanawia nie rado´s´c i smutek, ale niezwykło´s´c tamtych zdarze´n. Nadchodzi
maj, a z nim czas duchowej jedno´sci; to najbardziej osobliwe ze wszystkich prze˙zy´c.
Nie chc˛e zna´c waszych sekretów. U´swiadomcie sobie tylko, ˙ze znów si˛e tu dzi´s zgro-
madzili´smy, ˙ze tak było, ˙ze do tego doszło; jakie to dziwne, jak˙ze niezwykłe!
Na twarzach wokół mnie dostrzegłem wyraz zaskoczenia, jakby zach˛eceni przez
Zhinsinur˛e słuchacze poj˛eli nagle, w czym rzecz. Usłyszałem nagłe wybuchy ´smiechu,
które rozlegały si˛e i cichły w´sród m˛e˙zczyzn, jak wieczorna pie´s´n. Tłumiona rado´s´c
309
wywołana niezwykło´sci ˛
a sytuacji sprawiła, ˙ze ci z Rejestru po raz pierwszy, odk ˛
ad do
nich przystałem, wydali mi si˛e normalni, to znaczy podobni do prawdomówców.
Wybuch ´smiechu postawił kropk˛e nad i, ko´ncz ˛
ac dzie´n. Zanosiło si˛e na to, ˙ze deszcz
b˛edzie pada´c do wieczora, a nawet przez cał ˛
a noc. Srebrzysty połyskliwy zmierzch za-
padł wyj ˛
atkowo szybko. Zhinsinura wci ˛
a˙z siedziała, trzymaj ˛
ac przed sob ˛
a wizerunek
matki Tom; jadła orzechy. Słuchacze przeci ˛
agali si˛e, zbierali w grupki i zaczynali roz-
mowy.
Podszedłem do Jednodniówki zapatrzonej w pudełko, z którego matka Tom pozdra-
wiała słuchaczy. Ogród pociemniał, a jego rezydentka coraz bardziej opieszale machała
r˛ek ˛
a, ale nie przestała ani na chwil˛e. Obserwowałem j ˛
a ze wzgl˛edu na Jednodniówk˛e,
która patrzyła jak urzeczona.
— Co Zhinsinura miała na my´sli, wspominaj ˛
ac o duchowej jedno´sci? — zapytałem.
— Chodziło jej o listy od doktor Boots — wyja´sniła Jednodniówka, nie odrywaj ˛
ac
wzroku od pudełka.
W ogrodzie rosło kwitn ˛
ace drzewo. Z bliska dostrzegłem tak˙ze kotka zwini˛etego
w kł˛ebek u stóp matki Tom. Ilekro´c otyła posta´c unosiła rami˛e, z drzewa spadał kwia-
310
towy płatek. R˛eka si˛e podniosła, dło´n wykonała powitalny gest, a płatek dotykał zie-
mi. Matka Tom u´smiechn˛eła si˛e, a rozleniwiony kot przymkn ˛
ał oczy. Rami˛e opadło,
a u´smiech znikał, kiedy dło´n opadła na udo, a roz´swietlony ogród przebiegło dr˙zenie.
Wystraszona matka Tom posmutniała. Zaniepokojony kot raptownie otworzył oczy. Ra-
mi˛e uniosło si˛e w gór˛e, potem nast ˛
apiło znajome pozdrowienie, u´smiech pojawił si˛e na
twarzy, kot przymkn ˛
ał ´slepia i w tej samej chwili na ziemi˛e spadł kolejny płatek.
Gdy Matka Tom pochmurniała, całkiem pogr ˛
a˙zała si˛e w mroku, a kiedy odczuwała
rado´s´c, ja´sniała bardziej ni˙z ´swiatło. Ilekro´c na jej twarzy pojawiał si˛e u´smiech, kot
przymykał ´slepia i kolejny płatek spadał na ziemi˛e, szybuj ˛
ac lekko jak piórko.
— Gdyby´smy okazali dostatecznie du˙zo cierpliwo´sci, zabrakłoby płatków, a na
drzewach zawi ˛
azałyby si˛e owoce.
— Nieprawda — odparła Jednodniówka.
´Swi˛ety Gene wymy´slił tak ˛a sztuczk˛e: wzi ˛ał pasek papieru, zwin ˛ał go poziomo i uło-
˙zył jakby w kokardk˛e. Potem kazał gapiom sun ˛
a´c palcem po zewn˛etrznej stronie i nie
dotyka´c wn˛etrza. Problem w tym, ˙ze wewn˛etrzna strona ujawniała si˛e, nim palec opu´scił
zewn˛etrzn ˛
a. Mo˙zna tak wodzi´c paluchem w niesko´nczono´s´c.
311
— To jest zagadka — stwierdziłem. — Przyrzekła´s mi w ubiegłym miesi ˛
acu, ˙ze nie
b˛edziesz ich wi˛ecej zadawa´c.
— Nie pami˛etam zagadek — odparła.
Matka Tom pomachała r˛ek ˛
a. Kot zasn ˛
ał. Płatek spadł. Poczułem si˛e jak człowiek
zamkni˛ety na zawsze w mikroskopijnym pomieszczeniu. Zrozumiałem, w czym rzecz.
Wszystkie spadaj ˛
ace płatki były tym jednym jedynym. Matka Tom raz jeden nas po-
zdrawiała. Zimy nie b˛edzie.
PI ˛
ATA FASETA
Kiedy pójdziesz? — zapytałem Jednodniówk˛e. Z pocz ˛
atkiem maja znów si˛e zado-
mowili´smy w cienistym schronieniu na zboczu wzgórza. Zdeptana trawa odrosła g˛e-
stwin ˛
a złocisto-zielonych ´zd´zbeł.
— Wkrótce — odpowiedziała. — Przyjd ˛
a po mnie i powiedz ˛
a kiedy.
Ci z Rejestru szli jeden po drugim ku rzece, a kiedy powracali od doktor Boots —
niektórzy zupełnie nadzy — starcy wygl ˛
adali jak dzieci, a dziatwa przypominała sta-
ruszków. Ka˙zdy otrzymywał list, a wówczas jego tajemnice stawały si˛e jeszcze bardziej
zagadkowe i nieprzeniknione. Nie miałem do nich dost˛epu. Podchodziłem kolejno do
313
moich nowych przyjaciół i odkrywałem, ˙ze ju˙z ich nie mam, cho´c wygl ˛
adali na spo-
kojnych i zrównowa˙zonych; powitalne słowa wi˛ezły mi w gardle. Nawet dzieci, pozo-
stawione same sobie tak samo jak ja, sprawiały wra˙zenie opanowanych, gdy bawiły si˛e
w nieznane mi gry z cierpliwymi, uwa˙znymi kocurami. Z pozoru ludzie z Rejestru snuli
si˛e jak zjawy, lecz w gruncie rzeczy to ja przestałem dla nich istnie´c, staj ˛
ac si˛e jedynie
przelotnym wspomnieniem i dziwacznym wybrykiem wobec konkretu, jakim była ich
tajemna wiedza.
— A gdyby´s nie poszła w tym roku? — zaproponowałem. — Jakie to miałoby na-
st˛epstwa?
— Co masz na my´sli? — zapytała oboj˛etnie, jakbym mówił o sprawach, które jej
w ogóle nie interesuj ˛
a. Ogarn˛eła mnie czarna rozpacz. W Małym Domostwie z pewno-
´sci ˛
a nie zapytałaby, co mam na my´sli, chocia˙z pochodziła z linii Szeptu.
— My´sl˛e to, co mówi˛e — powiedziałem cicho. — Tak wła´snie jest: my´sl˛e to, co
mówi˛e.
Spojrzenie niebieskich oczu było jasne i nieprzeniknione jak niebo ponad naszymi
głowami. Odwróciła głow˛e, by popatrze´c na koniki polne harcuj ˛
ace w g˛estej trawie
314
i Broma, który si˛e za nimi uganiał, skacz ˛
ac wyj ˛
atkowo zwinnie jak na zwierz˛e jego
wielko´sci. Nie słuchała. Musiałem powiedzie´c jasno i wyra´znie, co my´sl˛e.
— Wolałbym, ˙zeby´s nie szła po list — oznajmiłem.
Sp˛edzili´smy razem cały rok i w tym czasie poznałem j ˛
a na nowo. Nie odnalazłem
dziewczynki spotkanej przed laty, ale z miesi ˛
aca na miesi ˛
ac coraz wi˛ecej dowiadywałem
si˛e o nowej znajomej. Nie prosiłem o to, czego mi nie dano, sama mi siebie ofiarowała.
Byłem przekonany, ˙ze po otrzymaniu listu odsunie si˛e ode mnie i b˛edzie równie daleka,
jakby odleciała na Mały Ksi˛e˙zyc.
— Posłuchaj mnie uwa˙znie — dodałem, ujmuj ˛
ac jej szczupły nadgarstek. — Prze-
cie˙z mo˙zemy st ˛
ad odej´s´c. Sama powiedziała´s, ˙ze nie b˛ed ˛
a mieli nic przeciwko temu,
szczególnie teraz. Ruszajmy dzi´s wieczorem.
— Dok ˛
ad? — U´smiechn˛eła si˛e do mnie, jakbym opowiedział bajk˛e albo przytoczył
jeden z ˙zartów Rejestru.
— Do Małego Domostwa. — Chciałem wróci´c do naszego miejsca urodzenia, do
Archiwum i siedziby ´swi˛etych, do gaw˛edziarek, które rozlu´zniaj ˛
a wi˛ezy zamiast je za-
cie´snia´c jak ich poprzedniczki; w Małym Domostwie istniej ˛
a dowody autentyczno´sci
315
ka˙zdej historii, a tajemnice s ˛
a przynajmniej z grubsza okre´slone. Krótko mówi ˛
ac, chcia-
łem wróci´c do domu.
— To nie był mój dom — powiedziała, a ja zadr˙załem, pojmuj ˛
ac, ˙ze mimo wszystko
słyszy, co mówi˛e. — To nie był mój dom, tylko miejsce, w którym si˛e znalazłam.
— Mniejsza z tym. Pójd˛e z tob ˛
a wsz˛edzie, tylko. . .
— Nie — odparła łagodnie. ´Sledziła wzrokiem połyskliwe koniki polne. Wiedzia-
łem, co chce powiedzie´c: Nie pogr ˛
a˙zaj mnie w mroku; nie pora na to.
W oddali pojawił si˛e człowiek w czarnej koszuli bez r˛ekawów i szerokim kapeluszu.
Houd. Zatrzymał si˛e w pobli˙zu i obserwował nas przez chwil˛e, a potem uniósł r˛ek˛e
trzymaj ˛
ac ˛
a kostur, skin ˛
ał na Jednodniówk˛e i odszedł.
— Musz˛e i´s´c — powiedziała, wstaj ˛
ac.
— Czy wiesz, ˙ze ciebie trac˛e? — zapytałem. Bez słowa ruszyła za Houdem do
Centrum Usługowego.
Oparłem czoło na kolanach i patrzyłem na traw˛e u moich stóp. Znacznie wyra´z-
niej ni˙z do tej pory widziałem ka˙zde ´zd´zbło, ka˙zdy p ˛
aczek i zawi ˛
azek. Pogr ˛
a˙zyłem si˛e
w gł˛ebokiej zadumie.
316
Nie! Zerwałem si˛e tak gwałtownie, ˙ze Brom przerwał zabaw˛e, aby mi si˛e przyjrze´c.
Dogoniłem Jednodniówk˛e id ˛
ac ˛
a przez obszerny, kamienny, rozgrzany sło´ncem plac. Po
zimie przybyło rys i p˛ekni˛e´c, jak zmarszczek na steranej wiekiem ludzkiej twarzy.
— Jednodniówko — rzuciłem, nie czekaj ˛
ac, a˙z dziewczyna si˛e odwróci — Od-
chodz˛e. Nie wiem, dok ˛
ad i´s´c, ale pora na mnie. Wróc˛e tu za rok. Błagam, obiecaj, ˙ze
b˛edziesz o mnie my´slała, ˙ze ani na chwil˛e nie przestaniesz o mnie my´sle´c. Wspominaj
Małe Domostwo, lisy, pieni ˛
adz, moj ˛
a w˛edrówk˛e za tob ˛
a i nasze ponowne spotkanie.
Pomy´sl o. . .
— Nie pami˛etam lisów — stwierdziła Jednodniówka, nie odwracaj ˛
ac głowy.
— Wróc˛e i powtórz˛e swoj ˛
a pro´sb˛e. B˛edziesz o mnie my´slała?
— Jak to mo˙zliwe, skoro ciebie tu nie b˛edzie?
— Mo˙zliwe! — Zirytowany chwyciłem j ˛
a za rami˛e. — Wiesz, ˙ze tak! Przesta´n!
Mów do mnie! Mów! Nie mog˛e znie´s´c twego milczenia. . . Dobrze ju˙z, dobrze. — Uj-
rzałem jej nieprzeniknion ˛
a twarz, gdy si˛e odwróciła i strz ˛
asn˛eła z ramienia moj ˛
a dło´n,
jakby to była drobna przeszkoda, sucha gał ˛
azka, stary łach. — Zechciej mnie tylko wy-
317
słucha´c. Wiem, ˙ze nadal to potrafisz. Odchodz˛e. Mamy czas do namysłu. Ale wróc˛e.
Z wiosn ˛
a.
— Teraz jest wiosna — odparła i poszła dalej przez plac. Obserwowałem jej wy-
razist ˛
a, jasn ˛
a sylwetk˛e na tle intensywnej czerni muru przechodniego. Nagle znikn˛eła.
Przepadła w mgnieniu oka, jakby w ogóle nie istniała.
Ze ´sci´sni˛etym sercem my´slałem, czy sprawy uło˙zyłyby si˛e inaczej, gdyby u˙zywała
prawdziwej mowy, gdyby usłyszała moje ukryte wyznanie, ˙ze nie potrafi˛e jej opu´sci´c na
miesi ˛
ac czy dzie´n, a co dopiero mówi´c o roku. Pr˛edzej Brom zacz ˛
ałby mówi´c, a ´swi˛ety
Blask kłama´c jak z nut!
Nie pami˛etam, co robiłem i gdzie si˛e podziewałem do ko´nca dnia. Nie mo˙zna wy-
kluczy´c, ˙ze stałem bez ruchu tam, gdzie mnie zostawiła. Przed wieczorem odwiedziłem
Dom Dwudziestu O´smiu Zapachów, nie chc ˛
ac widzie´c powracaj ˛
acej Jednodniówki. Od-
szukałem Zhinsinur˛e.
Stała z grup ˛
a staruszków przy długim blacie i spogl ˛
adała w zadumie na du˙z ˛
a płyt-
k˛e pokryt ˛
a równiutko pszczelim woskiem tak, by mo˙zna było stawia´c na niej znaki.
Po namy´sle popchn˛eła lekko jedn ˛
a z kobiet i wr˛eczyła jej zaostrzony patyczek; inni
318
u´smiechn˛eli si˛e i pokiwali głowami. Kobieta narysowała znak na tabliczce. Zhinsinura
przytuliła j ˛
a, a nast˛epnie odprawiła wraz z paroma innymi osobami.
— Ja równie˙z chciałbym odej´s´c — oznajmiłem. Zhinsinura spojrzała na mnie pod-
kr ˛
a˙zonymi oczyma. — Przeszedłem wszystkie próby. Nie prosiłem o to, co nie było mi
dane, ale mam t˛e jedn ˛
a pro´sb˛e.
Skin˛eła na innych, by poczekali, wzi˛eła mnie za rami˛e i zaprowadziła do kalendarza,
gdzie mogli´smy porozmawia´c na osobno´sci.
— Nie poddawali´smy ci˛e ˙zadnym próbom. Musz˛e jednak zada´c ci pytanie. Dlaczego
do nas przyszedłe´s?
— Usłyszałem pewn ˛
a histori˛e — zacz ˛
ałem. Odpowiedzi było wiele, lecz tylko jedna
si˛e teraz liczyła. — Chodziło o czterech nieboszczyków. Poznałem m ˛
adrego człowieka,
który s ˛
adził, ˙ze mo˙zecie zna´c koniec opowie´sci. Chyba si˛e pomylił. Mniejsza z tym.
— Czterej nieboszczycy umarli — stwierdziła Zhinsinura, opieraj ˛
ac policzek na
dłoni. — Przymierze ich zniszczyło. Rozbito cztery jasne, puste w ´srodku kule. Znisz-
czenia unikn˛eła tylko jedna, która znikn˛eła na dobre, jakby w ogóle nie istniała. . .
— A zatem było ich pi˛e´c.
319
— Owszem. Było ich pi˛e´c — przytakn˛eła z u´smiechem. Z podkr ˛
a˙zonych oczu wy-
czytałem najwi˛eksz ˛
a tajemnic˛e; ostatnia próba polegała na tym, ˙zebym powstrzymał si˛e
od zadawania pyta´n.
— Nie dbam o to. Chc˛e tylko zosta´c tu, gdzie ona przebywa. Nie mog˛e tego uczyni´c,
chyba ˙ze zrozumiem. . .
— A je˙zeli to nic nie da? Moim zdaniem wy, prawdomówcy, zbyt du˙z ˛
a wag˛e przy-
wi ˛
azujecie do wiedzy, zrozumienia i tak dalej.
— Prosz˛e, nie mów tak. Nie próbuj˛e niczego rozumie´c. Ona. . . Pragn˛e jedynie
by´c. . . sta´c si˛e ni ˛
a. Tak, chc˛e by´c ni ˛
a. Nie zale˙zy mi na tym, by pozosta´c sob ˛
a. Nic
na tym nie zyskam. Jestem bezradny. Nie wiem, czy przemiana w ni ˛
a mnie uratuje, ale
przestałem zaprz ˛
ata´c sobie tym głow˛e. Poddaj˛e si˛e i prosz˛e o pomoc. Nie mam innego
wyj´scia.
Zhinsinura słuchała w zadumie i obgryzała paznokie´c. Byli´smy sami, je´sli nie liczy´c
kota, ale Fa’afa nie był ciekawy takich spraw. Spojrzałem na majow ˛
a plakietk˛e le˙z ˛
ac ˛
a
na stoliku miedzy nami. Upłyn ˛
ał rok, ale kalendarzowe dzieci nie urosły. Przykucn˛e-
ły w szerokich wrotach drewnianego budynku wypełnionego a˙z po dach ´sci˛et ˛
a z˙zółkł ˛
a
320
traw ˛
a. Sło´nce padało na rumiane policzki i l´sni ˛
ace oczy. Dzieci poło˙zyły dłonie na ko-
lanach i przygl ˛
adały si˛e małej kotce le˙z ˛
acej na boku oraz ss ˛
acym jej sutki pi˛eciu małym
koci˛etom. Ten widok bardziej ni˙z inne scenki przypominał mi o lisiej rodzince, któr ˛
a
pokazałem Jednodniówce. Czy i ja z czasem zapomn˛e o tamtych stworzeniach?
— Kocham doktor Boots — oznajmiła cicho Zhinsinura. Pochyliła si˛e i pogłaskała
mnie po twarzy; czułem, jak kosmyki brody wkr˛ecaj ˛
a si˛e w jej pier´scionki. — Mam ju˙z
swoje lata, jestem bardzo stara i nie chc˛e innego ˙zycia. Uwielbiam doktor Boots. Spełni˛e
twoj ˛
a pro´sb˛e i mam nadziej˛e, ˙ze na ciebie podziała tak samo jak na mnie. Pami˛etaj
jednak, ˙zeby´s nie robił sobie wielkich nadziei; nic si˛e nie dzieje samo przez si˛e. B˛edzie,
co ma by´c; nie mo˙zna rozszyfrowa´c do ko´nca doktor Boots, twojej dziewczyny, nawet
ciebie. Za du˙zo mówi˛e. Słowa nic tu nie pomog ˛
a. — Wstała i poprowadziła mnie do
blatu, na którym le˙zała gliniana tabliczka pokryta woskiem.
— T˛e noc sp˛edzisz w samotno´sci — poleciła. — Przyjd´z tu do mnie wczesnym
rankiem. Zaprowadz˛e ci˛e. Dostaniesz list od doktor Boots. — Podała mi zaostrzony
patyczek. — Wpisz si˛e do Rejestru.
321
Na tabliczce widniało mnóstwo znaków. Nie miałem własnego, tote˙z starannie, cho´c
troch˛e krzywo narysowałem dło´n — symbol mojej linii.
Noc sp˛edziłem w odosobnieniu, lecz nie mogłem zasn ˛
a´c. Le˙załem, my´sl ˛
ac, ˙ze przy-
byłem wprawdzie do Rejestru przez wzgl ˛
ad na Jednodniówk˛e, ale od samego pocz ˛
atku
ten etap musiał by´c na mojej ´Scie˙zce. Było mi pisane ujrze´c czterech nieboszczyków
i posłucha´c szeptu Jednodniówki powtarzaj ˛
acej niezrozumiałe tajemnice Olivii. Przy-
szło mi znale´z´c ´swi˛etego, by rozwikła´c owe zagadki i poj ˛
a´c, ˙ze zima to pół ˙zycia; mi-
mo to nie zdobyłem serca Jednodniówki i nie miałem na to ˙zadnych szans, chyba ˙ze
zdecyduj˛e si˛e uczyni´c ostatni krok. Przypomniał mi si˛e Zher, spotkany ju˙z pierwszego
wieczoru po moim przybyciu do Centrum Usługowego. Pewnie teraz ona siedzi w´sród
starszych i promienieje, jakby miała w sobie ´swiatło´s´c. Jutro mnie to czeka. Jednego
˙załowałem; powinienem był spakowa´c rzeczy do wysłu˙zonego plecaka i opu´sci´c na za-
wsze Centrum Usługowe.
Rankiem odnalazłem Zhinsinur˛e. Ziewałem, dr˙z ˛
ac z niecierpliwo´sci i chłodu. Po-
szedłem za ni ˛
a nad rzek˛e. Krótka plastikowa lina trzymała przy brzegu podłu˙zn ˛
a tratw˛e.
Kobieta i m˛e˙zczyzna w wieku moich rodziców czekali tam na nas. Zhinsinura usiadła
322
na tratwie, a ja wraz z nieznajomym uj˛eli´smy gładkie od wieloletniego u˙zywania bosaki
i odepchn˛eli´smy j ˛
a od brzegu, by popłyn˛eła z nurtem, szybkim i rw ˛
acym, jak to zwykle
w maju.
Milczeli´smy, płyn ˛
ac z pr ˛
adem. Woda pluskała o tratw˛e, a z lasu dobiegały odgłosy
radosnej wiosennej krz ˛
ataniny. Zhinsinura paliła tyto´n, przesuwaj ˛
ac cybuch fajki z jed-
nego k ˛
acika ust do drugiego.
— Co do listu. . . — powiedziała. — Znam taki stary ˙zarcik. Aniołowie mawiali,
˙ze ka˙zdy list ma trzy cz˛e´sci: grzeczno´sciowy zwrot powitalny, korpus informacji oraz
grzeczno´sciowy zwrot po˙zegnalny. — Bez komentarza wysłuchałem starodawnych wy-
ra˙ze´n. Na brzegu poci˛etym w ˛
awozami dostrzegłem ruiny budynków. Wi˛ekszo´s´c gma-
chów zarosła lasem i tylko kanciasta rze´zba terenu albo regularne kwadraty poro´sni˛ete
mchem zdradzały anielskie wytwory. Mijali´smy je, sun ˛
ac w´sród cienkich gał ˛
azek pła-
cz ˛
acych wierzb. Po do´s´c długim czasie przybili´smy do brzegu, a tratwa została obrócona
i przycumowana.
Le´sna dró˙zka wiodła znad rzeki ku. . . Jakiej oni u˙zywali nazwy? Ku por˛ebie; była
to zadbana, słoneczna polanka poro´sni˛eta mi˛ekk ˛
a traw ˛
a i otoczona młodymi wierzbami.
323
Byli tam ludzie z Rejestru; odprowadzili nas wzrokiem, ale si˛e nie odezwali; zauwa˙zy-
łem paru golasów. Na ´srodku por˛eby stał niewielki budynek z anielskiego kamienia;
z upływem czasu osiadł i zagł˛ebił si˛e w mi˛ekki grunt. W ˛
aska ´scie˙zka prowadziła do
niskich drzwi. Zhinsinura odprawiła par˛e z tratwy, któr ˛
a odprowadziła na por˛eb˛e; oboje
pokiwali głowami, spojrzeli na mnie z u´smiechem i usiedli, by czeka´c cierpliwie. Zhin-
sinura jak przed murem przechodnim mocno chwyciła mnie za rami˛e i zeszli´smy razem
w gł ˛
ab ciemnego budynku.
Było tam jedno małe okno. Kontrast mi˛edzy słonecznym dniem i półmrokiem cia-
snego wn˛etrza za´cmił mi wzrok. Kwadratowe pomieszczenie wydało si˛e puste, wkrótce
jednak stwierdziłem, ˙ze jest inaczej. Stało tam pudło lub postument, jasny i przezroczy-
sty jak szkło. . . albo nawet jeszcze bardziej. Wewn ˛
atrz znajdowały si˛e srebrne i czarne
gałki czy pokr˛etła umieszczone w równiutkich rz˛edach, jak na powierzchni wody. Na
postumencie spoczywała jasna kula wielko´sci ludzkiej głowy, całkiem pusta w ´srodku.
— Pi ˛
ata — szepn ˛
ałem.
— Boots — powiedziała Zhinsinura. Wło˙zyła srebrn ˛
a r˛ekawic˛e połyskliw ˛
a jak
lód. — Usi ˛
ad´z — poleciła. Usłuchałem skwapliwie, bo kolana si˛e pode mn ˛
a uginały.
324
Staruszka udawała, ˙ze dłoni ˛
a w srebrzystej r˛ekawicy przekr˛eca jedn ˛
a z gałek postumen-
tu, która natychmiast si˛e obróciła. Jasna kula wydała cichy d´zwi˛ek przypominaj ˛
acy gł˛e-
bokie westchnienie i nagle pociemniała. Czer´n była tak gł˛eboka, ˙ze kula przypominała
mroczny kr ˛
a˙zek, przez który wida´c czarn ˛
a podszewk˛e ´swiata.
— Zamknij oczy — poradziła Zhinsinura. — Lepiej, ˙zeby powieki były zaci´sni˛e-
te. — Zrobiłem, co kazała, ale widziałem spod rz˛es, jak symuluje obrót nast˛epnej gałki;
czarny kr ˛
a˙zek oderwał si˛e od podstawy i poszybował ku mnie jak okr ˛
agłe lampy Reje-
stru.
Nadchodzi moment, o którym musz˛e ci opowiedzie´c, chocia˙z nie potrafi˛e; nagle
pojawiła si˛e Boots, a ja znikn ˛
ałem. Potok Słów został tam beze mnie, ale była z nim
Boots; wtedy o˙zyła; była Potokiem Słów, a ja nim nie byłem; przestałem istnie´c. Nie
mam z tamtych chwil ˙zadnych wspomnie´n; przecie˙z mnie nie było. Potok zmieszał
si˛e z Boots i zachował jak ˛
a´s jej cz ˛
astk˛e, lecz nic nie pami˛eta; nawet kiedy do niego
wróciłem, niczego sobie nie przypomniał, jako ˙ze Boots ma wiele ˙zywotów, ale brak jej
pami˛eci. Zachowałem w ´swiadomo´sci jeden fakt; wiem, ˙ze Boots zamkn˛eła oczy. W tej
325
samej chwili Potok został sam. Boots go opu´sciła. Kiedy odeszła, dostałem list, a owym
listem byłem ja sam.
— Otwórz oczy — poleciła Zhinsinura.
Potok Słów czuł, jak przez otwarte wrota dwa słowa padaj ˛
a w pustk˛e; szybko jed-
nak odnalazły znajom ˛
a ´Scie˙zk˛e i pomkn˛eły ni ˛
a, jak to zwykle bywało. Niczym lampa
Rejestru roz´swietliły niesko´nczenie dług ˛
a ´Scie˙zk˛e, któr ˛
a mkn˛eły, a ona była Potokiem;
mury i w˛e˙zowe dłonie to jego do´swiadczenia, niezliczone stopnie, zakr˛ety, ´slepe zaułki,
pokoje, kufry nim wypełnione — wszystkim był Potok. Tworzyły go klamki, przej´scia,
schody — cała długa ´Scie˙zka si˛egaj ˛
aca daleko w gł ˛
ab. Ja sam. . . ja byłem niczym.
W chwili, gdy Zhinsinura kazała mi otworzy´c oczy, z odrobiny intensywnego nieist-
nienia zacz ˛
ałem si˛e rozrasta´c w Potok Słów, by odzyska´c nie tylko ´Scie˙zk˛e wybran ˛
a
przez tamte dwa wyrazy, lecz tak˙ze obszar, przez który wiodła spiralnym szlakiem. Sło-
wa przygl ˛
adały mi si˛e, gdy obserwowałem samego siebie podczas tworzenia obszaru
zdolnego pomie´sci´c obran ˛
a przez nie ´Scie˙zk˛e, wiod ˛
ac ˛
a przez stwarzan ˛
a przeze mnie
krain˛e. Owa rzeczywisto´s´c przybrała kulisty kształt owoców drzewa chlebowego, lecz
kule zawierały si˛e w sobie — ´swietliste i skomplikowane, stworzone z samego two-
326
rzenia, ka˙zda idealnie wpasowana w obszerniejsz ˛
a, tak by polecenie otworzenia oczu
umkn˛eło w gł ˛
ab mniejszej, dopóki Potok Słów nie zostanie odtworzony dzi˛eki mnie
i słowu, by mógł nas oboje pomie´sci´c. Cała trójka zjednoczyła siły. Otworzyłem oczy.
Czarny kr ˛
ag szybował ku postumentowi, by na nim spocz ˛
a´c. Zhinsinura udała, ˙ze
obraca gałk˛e. Kula osiadła. Staruszka wykonała kolejny ruch. Kula poja´sniała. Boots
zapadła w sen.
— Jeste´s w stanie i´s´c? Wychodzimy.
Wielki obszar, stworzony by zmie´sci´c polecenie otworzenia oczu znikn ˛
ał jak lekki
obłok. Szybciej ni˙z poprzednio powstawał nowy Potok i nowa ´Scie˙zka dla usłyszanych
wła´snie słów. Siedz ˛
ac bez ruchu, z r˛ekoma zaci´sni˛etymi wokół podci ˛
agni˛etych wysoko
kolan, z szeroko otwartymi oczyma i ustami, niezdolny wsta´c, poj ˛
ałem nagle, ˙ze stwo-
rzyłem wcze´sniej miliony takich obszarów, ˙ze wszystkie straciłem, wyrosłem z nich,
nim znikn˛eły jak obłoki, ˙ze przewy˙zszyłem zmienno´sci ˛
a chor ˛
agiew na wietrze; wie-
działem, ˙ze przyjdzie mi stworzy´c miliony innych obszarów, jak ten pierwszy ró˙znych
od. . . czego? Innych ni˙z ja sam sprzed chwili? Inny ni˙z ogrom wiedzy, któr ˛
a wła´snie
ogarn ˛
ałem? Przepadło. . . Daremnie chciałem zatrzyma´c co´s w istnieniu, mie´c własn ˛
a
327
siedzib˛e. Do migotliwych sfer, które tworzył Potok, dotarł nieust˛epliwy l˛ek, poczułem
wi˛ec, ˙ze pora tak˙ze dla niego zbudowa´c schronienie. Szybko zapomniałem, ˙ze do tej po-
ry nie znałem l˛eku. Bez powodzenia próbowałem odtworzy´c i przypomnie´c sobie tam-
to odczucie, lecz krótka walka umocniła tylko jego siedzib˛e, a Potok odczuwał wielki
strach.
Wtedy zjawił si˛e słoneczny blask, poniewa˙z Zhinsinura wyprowadziła mnie na ze-
wn ˛
atrz.
Siedziba l˛eku stała si˛e przelotnym wspomnieniem, bo sło´nce zawładn˛eło cał ˛
a moj ˛
a
przestrzeni ˛
a.
Omal nie wybuchn ˛
ałem ´smiechem i płaczem na my´sl, ˙ze przyjdzie mi wznosi´c sie-
dziby nie tyle dla ka˙zdego wyrazu, co dla ka˙zdej rzeczy lub zjawiska posiadaj ˛
acego
nazw˛e. Poznałem wierzb˛e i w˛edrówk˛e po trawie, pojawiły si˛e znajome twarze. Wystar-
czył nieznaczny ruch głowy, by tysi ˛
ace rzeczy ˙z ˛
adały własnej ´Scie˙zki, wykłócaj ˛
ac si˛e,
która ma by´c nast˛epna; ledwie si˛e obróciłem, a setki Potoków powstawały i nikn˛eły
w´sród brz˛eczenia, westchnie´n, szeptów i hałasów.
328
Osłupiały, nie byłem w stanie zrobi´c kroku. Wzdrygn ˛
ałem si˛e, czuj ˛
ac na r˛eku do-
tkni˛ecie Zhinsinury. Wiedziałem, ˙ze w tym natłoku wra˙ze´n które´s mogło zboczy´c na
manowce. Musiałem pilnowa´c, by ´Scie˙zka biegła jak nale˙zy, bo je´sli popełni˛e bł ˛
ad, pe-
chowa nazwa pójdzie na zatracenie. Wolniej, wolniej, błagałem w duchu, ale nie chciały
czeka´c. Jak˙ze mogłem budowa´c dostatecznie szybko, by pomie´sci´c wszystko? Wyt˛e˙zy-
łem wszystkie siły, ale zdołałem ulokowa´c jedynie l˛ek, zatrzymałem si˛e jednak u jego
drzwi; co´s we mnie powstawało, co´s si˛e rodziło, gotowe ogarn ˛
a´c wszystko, czego nie
pomie´sciłem.
Mog˛e powiedzie´c, ˙ze to Boots we mnie powstała. Mog˛e zapewni´c, ˙ze odeszła, a jed-
nak została, ˙ze istniała i z gł˛ebi mego wn˛etrza powiedziała, bym zapomniał. Miałem
odrzuci´c my´sl, ˙ze tej siedzibie doskonałej i ustawicznie wznoszonej czego´s brak, albo-
wiem w ´swiatło´sci i w mroku mój dom wci ˛
a˙z powstaje. Boots zapewniła, ˙ze ani jedna
wchodz ˛
aca tam nazwa si˛e nie zatraci. Skoro bowiem siedziba stanowi cało´s´c sam ˛
a w so-
bie, czy mo˙zna s ˛
adzi´c, ˙ze ´Scie˙zka biegnie manowcami zamiast ´scieli´c si˛e pod stopy?
Mógłbym twierdzi´c, ˙ze tak mówiła Boots, ˙ze taka była tre´s´c listu, ˙ze jej słowa pomo-
gły mi odzyska´c władz˛e w nogach, ˙ze poruszałem si˛e lekko jak chor ˛
agiew na wietrze,
329
płakałem i ´smiałem si˛e jednocze´snie; tak mo˙zna powiedzie´c, ale cały sekret w tym, ˙ze
Boots nie miała nic, zupełnie nic do powiedzenia.
SZÓSTA FASETA
S ˛
adz˛e ˙ze upływ czasu mo˙zna porówna´c do zwi˛ekszaj ˛
acej si˛e odległo´sci. We´zmy
dla przykładu pocałunek. Najpierw dotkni˛ecie warg, potem krok w tył i widzimy oczy;
nast˛epny krok i widoczna jest cała twarz stanowi ˛
aca tylko fragment postaci; ta z kolei
ukazuje si˛e na tle drzwi obramowanych drzewami. ´Scie˙zka si˛e wydłu˙za, drzwi malej ˛
a,
w polu widzenia jest coraz wi˛ecej drzew, ju˙z nie wida´c małego wej´scia; ´scie˙zka wiedzie
do lasu który znika za wzgórzem. Ale na pocz ˛
atku w˛edrówki był pocałunek i to jest
najwa˙zniejsze. Tak wła´snie płynie czas.
331
Dla mnie takim punktem odniesienia jest moment, gdy znikn ˛
ałem a pojawiła si˛e
doktor Boots. Tamta chwila jest pocałunkiem z mojego przykładu. List przyszedł, lecz
nie od razu nie w chwili, gdy zrobiłem pierwszy krok i odległo´s´c si˛e powi˛ekszyła; do-
piero wówczas, gdy jak nowo narodzony wróciłem tam, gdzie toczyło si˛e całe moje
˙zycie — a takim obszarem był Potok Słów i ten ´swiat. Boots nie odeszła i pozostała
jego o´srodkiem. Bywaj ˛
a chwile, gdy serce bije wolno i mocno — na granicy jawy i snu,
w zawirowaniach tera´zniejszo´sci; przypominam sobie wtedy, a mo˙ze tylko wyczuwam,
kim byłem jako doktor Boots. Zapewne gdybym zamieszkał na stałe w Centrum Usłu-
gowym i co roku powtarzał tamten pocałunek, byłbym jednocze´snie sob ˛
a i Boots, a Po-
tok musiałby jej zrobi´c miejsce, jak czynili wszyscy ludzie z Rejestru. Tak czy inaczej,
ju˙z wówczas, gdy siedziałem na brzegu, czekaj ˛
ac na powrót tratwy, zrozumiałem, ˙ze
zawsze b˛ed˛e nosił w sobie doktor Boots.
Wspomniałem o czekaniu; istotnie przez moment si˛e na tym skupiłem, ale długo
nie wytrzymałem i szybko zmieniłem si˛e w człowieka z nabrze˙za, który niczego nie
oczekuje. Zapomniałem, ˙ze czynno´sci nast˛epuj ˛
a jedna po drugiej.
332
— Kto we´zmie bosak? — zapytała Zhinsinura do kilku ludzi siedz ˛
acych obok
mnie. — On nie mo˙ze.
Tratwa sun˛eła ku brzegowi, przecinaj ˛
ac brunatne fale. Mokre drewno uderzyło o ka-
mienny brzeg, a wodny wehikuł obrócił si˛e powoli. Przewo´znicy dopiero wówczas pod-
nie´sli si˛e i spod szerokich kapeluszy rzucili na mnie badawcze spojrzenia. Rzucili mi
lin˛e pod nogi; popatrzyłem na ni ˛
a, lecz nie podniosłem. Usłyszałem ´smiech i sam rów-
nie˙z zachichotałem, ale szybko umilkłem, zaciekawiony łoskotem odkładanych bosa-
ków. Westchn ˛
ałem gł˛eboko, jak po długim płaczu, oszołomiony bogactwem tamtych
chwil.
Wszedłem z nimi na tratw˛e; dalej szła Zhinsinura. Podczas obrotu zrobiło mi si˛e
ciemno przed oczyma. Ruszyli´smy w gór˛e rzeki.
Chyba to przewo´znicy opowiedzieli starej kobiecie o Jednodniówce. Pami˛etam, jak
rozmawiali, a potem wszyscy troje odwrócili głowy, by na mnie popatrze´c. By´c mo-
˙ze usłyszałem jej imi˛e, ale nie potrafiłem wówczas zbudowa´c siedziby, która mogła-
by je pomie´sci´c. Wolałem obserwowa´c drobne fale na powierzchni rzeki obok tratwy
i niezliczone krople wody migoc ˛
ace na li´sciach ponad naszymi głowami. Nie mogłem
333
przewidzie´c ani przeczu´c, ˙ze chwilowa nieobecno´s´c własnej ja´zni w moim wn˛etrzu za-
j˛etym przez istot˛e prawdziwie szczer ˛
a, mniej zmieszan ˛
a i znacznie m ˛
adrzejsz ˛
a ni˙z ja,
tak przekształci mój ´swiat; im bardziej to sobie u´swiadamiałem, tym wi˛eksz ˛
a czułem ra-
do´s´c. Gdy tratwa płyn˛eła, gdy sun ˛
ałem z ni ˛
a w słoneczny dzie´n, który s ˛
aczył si˛e przeze
mnie, zrozumiałem, jak mam doskonali´c swój ˙zywot. Prosta sprawa: zamiast dokony-
wa´c wyborów trzeba pozwoli´c, by same si˛e dokonywały. Wszystkie koty o tym wiedz ˛
a,
bo to ˙zadna filozofia; spo´sród istot ˙zywych jedynie człowiek musi si˛e tego nauczy´c.
Samodoskonalenie wymaga od ludzi ogromnego wysiłku, a potomkowie aniołów maj ˛
a
z tym najwi˛ecej kłopotu, chocia˙z min˛eło wiele pokole´n. Jednak warto si˛e uczy´c, skoro
jako człowiek nie mog˛e inaczej zdoby´c tej wiedzy. Przed wiekami w odległych kra-
inach aniołowie toczyli nieustann ˛
a walk˛e ze ´swiatem, lecz gdy nastało dla nas pó´zne
lato, przyszła tak˙ze odpowiednia pora, ˙zebym si˛e nauczył ˙zy´c w zgodzie ze ´swiatem; ja
to potrafi˛e. Prosta sprawa, ´smiesznie prosta. Czułem, ˙ze coraz wi˛ecej cudownych rzeczy
i zjawisk wymaga ode mnie doskonało´sci, i tak samo jak tobie, słone łzy popłyn˛eły mi
z oczu.
334
Zhinsinura przeszła z jednego ko´nca tratwy na drugi, by usi ˛
a´s´c obok mnie. Nie-
zdolny wyrazi´c słowami m ˛
a wdzi˛eczno´s´c, poło˙zyłem głow˛e na jej kolanach. Pogłaskała
mnie po włosach.
— Jednodniówka odeszła dzi´s rano na zachód z grup ˛
a handlarzy — oznajmiła. —
Nie została wybrana, sama podj˛eła decyzj˛e. Oznajmiła Houdowi, ˙ze wróci dopiero
wówczas, gdy wyniesiesz si˛e st ˛
ad na dobre.
Po raz wtóry i na dobre. . . Bywaj ˛
a siedziby na obrze˙zach domostw, w których
znacznie trudniej jest ˙zy´c ni˙z w tysi ˛
acach ciasnych klitek znajduj ˛
acych si˛e w ´srodku.
Spokojnie rozkoszowałem si˛e urod ˛
a jednej z nich, obserwuj ˛
ac drobne fale na rzecznej
płyci´znie, po której uwijały si˛e wodne owady.
— Szkoda, ˙ze o tym nie wiedziałam — stwierdziła Zhinsinura i zamilkła. Po na-
my´sle dodała: — Potoku, powiniene´s zosta´c jak długo to b˛edzie konieczne, niemniej
jednak chcieliby´smy, ˙zeby dziewczyna mogła z czasem wróci´c do domu.
Jak˙ze roztropnie post ˛
apiła, tłumacz ˛
ac mi to od razu! Promieniałem rado´sci ˛
a i we-
wn˛etrznym ´swiatłem, o czym doskonale wiedziała. I chocia˙z wyczuwała, ˙ze odległa sie-
dziba mroku ju˙z zaczyna powstawa´c wokół stworzonego przeze mnie obszaru, w owej
335
chwili byłem jeszcze promienny i z rado´sci ˛
a obserwowałem wodne owady. Westchn ˛
a-
łem, by´c mo˙ze u´swiadomiłem sobie, jak wielki ci˛e˙zar zdj˛eto z barków Potokowi, a tak˙ze
Jednodniówce. Byłem spokojny i zadowolony; to smutne, ˙ze nie mo˙zna wróci´c do do-
mu. Chyba zasn ˛
ałem.
Jestem wyczerpany, aniele. Musz˛e odpocz ˛
a´c.
Odpocznij.
Wyjmij kryształ. Nie mam nic wi˛ecej do powiedzenia.
To ju˙z koniec. Niewiele zostało.
Wschodzi ksi˛e˙zyc. Przypomina sierp. Była pełnia, gdy postanowiłem tu przyby´c.
Tak długo u was jestem?
Nie. Dłu˙zej.
Mnóstwo chmur. Ci na dole chyba nie widz ˛
a ksi˛e˙zyca. . . Och, aniele, wyjmij krysz-
tał. Mam do´s´c.
CZWARTY KRYSZTAŁ — NIEBO
JEST ZIELON ˛
A Ł ˛
AK ˛
A
PIERWSZA FASETA
Zaczynamy kolejny, czwarty z kolei.
Chyba nie powiniene´s tak ich marnowa´c. Nie sko´nczyli´smy poprzedniego.
Nie przejmuj si˛e. Jeste´s gotowy?
Zdradzisz mi, po co ci te przedmioty? Mam na my´sli kryształy. Mo˙ze o tym wspo-
minałe´s, ale zapomniałem.
Chodzi o sprawdzenie. . . o sprawdzenie twojej siły. To ciekawe, czy opowie´s´c si˛e
zmienia, w zale˙zno´sci od tego, kto. . .
W zale˙zno´sci od tego, kim jestem.
338
W zale˙zno´sci od tego, kto opowiada.
Zmieniła si˛e?
Tak, w drobiazgach. Nie s ˛
adz˛e. . . Moim zdaniem nikt inny nie kochał Jednodniów-
ki tak mocno jak ty, przynajmniej tak wynika z opowie´sci. Poza tym mucha uwi˛eziona
w plastikowej kostce to dla mnie zupełna nowo´s´c.
Opowiesz mi o nim. . . Zdradzisz mi, kim jestem? Czy to m˛e˙zczyzna?
Jasne.
Kochasz go?
Tak.
Ciekawe, dlaczego zapytałem. Zapewne dlatego, ˙ze mi j ˛
a przypominasz. Mniejsza
z tym. Nie powinienem był pyta´c, co? W takim razie wracam do mojej historii.
Ch˛etnie bym opowiedział, jak sp˛edzałem czas w Centrum Usługowym po odej´sciu
Jednodniówki, lecz prawie nic z tego nie pami˛etam, co mnie w ogóle nie dziwi. Za-
pami˛etałem tylko wra˙zenie jednoczesnej pełni i pustki. Mam w pami˛eci koty; widz˛e,
jak kr ˛
a˙z ˛
a po sali, szukaj ˛
ac miejsca, jak si˛e złoszcz ˛
a albo zaprzestaj ˛
a walki, w˛edruj ˛
a na
odpoczynek po stopniach łatwiejszych dla mnie do poj˛ecia ni˙z słowa, leniuchuj ˛
a i za-
339
padaj ˛
a w drzemk˛e, by w ko´ncu zasn ˛
a´c gł˛eboko. Kiedy na nie patrzyłem, ogarniała mnie
senno´s´c.
Wkrótce odszedłem. Nie pami˛etam, jaki wybrałem dzie´n, czy była we mnie ´swia-
tło´s´c, czy mrok, jak obrałem kierunek, skoro zachód nie wchodził w gr˛e. Pami˛etam, ˙ze
pewnego czerwcowego dnia siedziałem na kamieniu daleko od Centrum Usługowego
i próbowałem zaprzyja´zni´c si˛e z krow ˛
a.
Broda mi urosła. U nas, w Małym Domostwie, krótko si˛e j ˛
a przycina. Za plecami
miałem własny obóz; wielki kwadrat dziwnej tkaniny, która wcale nie była tkanin ˛
a —
podarunek od Zhinsinury, wydobyty ze skarbca Rejestru. Materiał z jednej strony czar-
ny, z drugiej srebrzysty, wydawał si˛e cieniutki jak zwiewne szaty, ale kiedy si˛e nim
owin ˛
ałem, nawet w podmokłym terenie było mi ciepło i sucho. W plecaku niosłem
szczelnie opakowany przez tych z Rejestru zapas chleba, który przy m ˛
adrym racjono-
waniu mógł mi wystarczy´c na rok; dostałem tak˙ze czwórdzbanek oraz inne lekarstwa,
a tak˙ze cienki niebieski papier, sporz ˛
adzony r˛ekoma moich znajomych z linii Klamry,
i zapałki, z których do u˙zytku nadawała si˛e co druga; my wyrabiamy lepsze. Na srebrzy-
340
stej płachcie, obok plecaka, siedział Brom i obserwował krow˛e, gotów umkn ˛
a´c w razie
potrzeby.
Kto by pomy´slał, ˙ze Brom pójdzie za mn ˛
a, zamiast wybra´c Jednodniówk˛e? W gło-
wie mi to nie postało. A jednak poszedł za mn ˛
a. Wła´sciwie to ja ruszyłem za nim.
Z kotem podró˙z jest łatwiejsza, zwłaszcza ˙ze w˛edrowałem bez celu. Brom to urodzony
włócz˛ega. Pewnego czerwcowego dnia znale´zli´smy si˛e w krainie ł ˛
ak, gdzie łatwo było
maszerowa´c; nie brakowało tak˙ze myszy i szczurów, na które polował Brom. Z daleka
widzieli´smy dzikie krowy. Miałem na głowie czarny kapelusz. Gdy mieszkałem w Cen-
trum Usługowym, nie na´sladowałem tamtejszych m˛e˙zczyzn, ale gdy opuszczałem Re-
jestr, Houd zdj ˛
ał kapelusz i wsadził mi go na głow˛e. Pasował. Trudno powiedzie´c, ˙ze-
bym sobie zasłu˙zył na to nakrycie głowy, którego dotychczas nie nosiłem, uwa˙zaj ˛
ac, ˙ze
mi si˛e nie nale˙zy, ale kapelusz pasował i ju˙z.
Krowa najwyra´zniej straciła młode. Wymiona z kilkoma sutkami tak jej nabrzmiały
mlekiem, ˙ze porykiwała rozpaczliwie. Od kilku dni obozowałem na ł ˛
ace, zachowuj ˛
ac
cisz˛e i spokój; moje zachowanie, a tak˙ze wpływ doktor Boots, skłoniły krow˛e, by po-
deszła bli˙zej. Paliłem, siedz ˛
ac bez ruchu, ale Brom prychn ˛
ał na intruza. Krowa odeszła.
341
Podchodziła i cofała si˛e jak w ta´ncu. Có˙z, moja droga, pomy´slałem, nie oczekuj, ˙ze b˛ed˛e
ssa´c jak ciel˛e. Stan˛eła w ko´ncu tak blisko, ˙ze mogłem jej dotkn ˛
a´c. Wzdrygn˛eła si˛e, gdy
próbowałem to zrobi´c. Miała pi˛ekne oczy: du˙ze, piwne, załzawione, osłoni˛ete długimi
rz˛esami, pi˛ekne jak u kobiety, co mnie wr˛ecz rozbawiło.
Po kilku dniach takich podchodów (doktor Boots miała niewyczerpan ˛
a cierpliwo´s´c!)
poj ˛
ałem, w czym rzecz. Krowa nie protestowała, gdy poci ˛
agn ˛
ałem za wymiona; strzyk-
n˛eło z nich mleko. Od tego momentu stała nieruchomo jak skała, pozwalaj ˛
ac mi zrobi´c,
co trzeba; zdawało mi si˛e nawet, ˙ze westchn˛eła z ulg ˛
a; czy krowy potrafi ˛
a wzdycha´c?
Mleko spływało w ˛
ask ˛
a stru˙zk ˛
a, z przerwami. Nim si˛e sko´nczyło, zdj ˛
ałem nieprzemakal-
ny kapelusz i postawiłem go na trawie. Wkrótce na dnie powstało płytkie białe jeziorko.
Nie bez złych przeczu´c spróbowałem mleka. Było ciepłe, g˛este, a smak miało równie
delikatny jak barw˛e. Zastanawiałem si˛e, czy pami˛etam z dzieci´nstwa smak matczynego
mleka, ale nic na to nie wskazywało; z drugiej strony jednak piłem ze smakiem, wi˛ec
mogło by´c inaczej. W drodze do strumienia, gdzie zamierzałem wypłuka´c kapelusz, po-
my´slałem, ˙ze gdyby krowa została, przyjemnie byłoby zamiast chleba i wody mie´c dla
odmiany mleko, zwłaszcza ˙ze wcale mi nie zaszkodziło; smakowało, a to dobry znak.
342
Krowa została na dobre, a Brom przestał na ni ˛
a prycha´c, chocia˙z trudno byłoby
ich nazwa´c przyjaciółmi. Gdy ruszyłem w drog˛e — to znaczy kiedy Brom dał znak do
wymarszu, a ja si˛e do niego przył ˛
aczyłem — poszła z nami. Dałem jej na imi˛e Fido,
poniewa˙z Blask twierdził, ˙ze w dawnych czasach aniołowie cz˛esto nazywali tak zwie-
rz˛eta. W˛edrówka z dwoma czworonogami była do´s´c uci ˛
a˙zliwa, lecz jak wspomniałem,
cierpliwo´sci mi nie brakowało. Nawet je´sli za dnia gdzie´s przepadły, o zmierzchu albo
rankiem do mnie powracały.
Pewnie s ˛
adzisz, ˙ze pogr ˛
a˙zyłem si˛e w mroku i byłem pos˛epny jak nigdy dot ˛
ad. Nie-
prawda. Czułem si˛e szcz˛e´sliwy. Było gor ˛
ace i suche lato; wokół morze traw faluj ˛
acych
srebrzy´scie w łagodnych powiewach wiatru, a˙z miało si˛e wra˙zenie, ˙ze to ryby m ˛
ac ˛
a po-
wierzchni˛e. Kot Brom i ja byli´smy dobrymi przyjaciółmi, krowa dawała mleko, a Potok
Słów mnie bawił. Gdy Fido skubała traw˛e, a Brom polował lub spał, w˛edrowałem ´scie˙z-
kami tego chłopca, wskazanymi przez doktor Boots. Był mi bliski. Jego obszar zdawał
si˛e bezkresny; tyle w nim było zakamarków i k ˛
atów odnosz ˛
acych si˛e do ´swiata i słów,
do innych ludzi oraz rzeczy znanych i lubianych lub starannie unikanych.
Dopiero pó´zniej, z nastaniem zimy zacz ˛
ałem si˛e go ba´c.
343
Mniej wi˛ecej w pa´zdzierniku (z braku kalendarza wróciłem do swej dawnej miary
czasu), kiedy trawa po˙zółkła i mokła na deszczu, postanowiłem znale´z´c miejsce, gdzie
mo˙zna by sp˛edzi´c zim˛e. Po raz pierwszy, dok ˛
ad porzuciłem Centrum Usługowe, sa-
modzielnie dokonałem wyboru. Ju˙z mi si˛e wydawało, ˙ze zapomniałem, jak to si˛e robi.
Tak czy inaczej, odpowiednie miejsce samo si˛e znalazło. Wystarczyło dotrze´c do Drogi,
maszerowa´c ni ˛
a przez kilka dni i zboczy´c w niewielk ˛
a odnog˛e, która (o czym dobrze
wiedziałem) tak˙ze wychodziła na szar ˛
a jezdni˛e; w ko´ncu stan ˛
ałem twarz ˛
a w twarz z ta-
jemniczym osobnikiem.
´Sci´sle bior ˛ac, była to jedynie głowa, trzy razy wy˙zsza ode mnie, ustawiona na ni-
skim, obro´sni˛etym chwastami podwy˙zszeniu z pop˛ekanego kamienia; wokół rosła g˛esta
puszcza, a li´scie opadłe z drzew przykryły ziemi˛e. Nie mo˙zna wykluczy´c, ˙ze głowa była
dawniej pomalowana na ró˙zne kolory, z czasem stała si˛e jednak trupioblada, wyj ˛
aw-
szy podłu˙zne rdzawe smugi pod oczami, podobne do brudnych łez. Wargi rozci ˛
agni˛ete
w u´smiechu sprawiały wra˙zenie, ˙ze olbrzym płacze z wielkiej rado´sci.
Na pewno była to ludzka głowa: wyłupiaste oczy, perkaty nos, roze´smiane usta,
dawniej niczym nie wypełnione; dolna warga, spłaszczona od góry i mocno wywini˛eta
344
przypominała solidny blat, a wprawione pó´zniej zardzewiałe metalowe płyty były jak
popsute z˛eby. Głowa wydawała si˛e zbyt okr ˛
agła i sprawiała dziwne wra˙zenie. Od pierw-
szej chwili czułem, ˙ze j ˛
a wcze´sniej widziałem, ale do dzi´s nie mog˛e sobie przypomnie´c,
gdzie i kiedy.
Z tyłu znalazłem drzwi, całkiem przerdzewiałe i cienkie jak papier; bez trudu wła-
małem si˛e do ´srodka, gdzie było ciasno i ciemno, a na dodatek cuchn˛eło st˛echlizn ˛
a,
jak w pomieszczeniu nie wietrzonym od lat; pojawili si˛e i lokatorzy — drobne zwie-
rz˛eta, które dostały si˛e do wn˛etrza, ale umkn˛eły, ledwie Brom i ja obj˛eli´smy wielki
łeb w posiadanie. Gdy drzwi zostały szeroko otwarte, było do´s´c ´swiatła, by si˛e nieco
rozejrze´c. Pomieszczenie wygl ˛
adało jak kuchnia — miniatura pomieszczenia z Domu
Dwudziestu O´smiu Zapachów. Po co j ˛
a zbudowano, na pustkowiu, gdzie była tylko
Droga? Mo˙ze aniołowie chcieli udowodni´c, ˙ze potrafi ˛
a wznie´s´c taki budynek wsz˛edzie,
gdzie zechc ˛
a. . . Na wysoko´sci nosa strop dzielił wn˛etrze głowy na dwa poziomy. Do-
strzegłem w nim otwór; uło˙zyłem stabiln ˛
a piramid˛e i wspi ˛
ałem si˛e po niej na pi˛etro.
Było tam jeszcze ciemniej, ale w mroku niewyra´znie majaczyła krzywizna olbrzymiej
czaszki, w której buszowałem, i podwójne wkl˛e´sni˛ecie gałek ocznych. Na podłodze za-
345
słanej ´smieciami i ptasimi gniazdami wymacałem metalowy pr˛et i wybiłem nim du˙ze
otwory w ´zrenicach olbrzyma. Od razu zrobiło si˛e jasno.
Dwa dni trwało wynoszenie rupieci; w podłodze i czaszce nie było dziur. Zbudo-
wałem schody, po których Brom i ja bez trudu wchodzili´smy na pi˛etro, zrobiłem nowe
drzwi, a tak˙ze okiennice, którymi zasłaniałem na noc otwory w gałkach ocznych. Mam
smykałk˛e do takich rzemiosł uprawianych dawno temu; wiedziałem, ˙ze dla Fido trzeba
nasuszy´c trawy na zim˛e; rzecz jasna, paszy mi potem zabrakło. Dziwiłem si˛e, ˙ze krowa
wci ˛
a˙z daje mleko, cho´c pora karmienia młodych dawno min˛eła.
Na dole, w kotłach z anielskiego srebra paliłem ogie´n; była tam nawet rura wypro-
wadzona na zewn ˛
atrz, ˙zeby nie dymiło; oba pomieszczenia szybko si˛e ogrzały. Z gał˛ezi,
igieł i li´sci umo´sciłem legowisko przykryte czarnosrebrzyst ˛
a tkanin ˛
a. Powiesiłem kape-
lusz na gwo´zdziu i spokojnie czekałem, a˙z przyjdzie zima.
Gdyby´s stan ˛
ał na skraju lasu i spojrzał w gł ˛
ab, mi˛edzy bezlistnymi, wilgotnymi od
m˙zawki konarami (padało codziennie) zobaczyłby´s głow˛e biał ˛
a jak ko´s´c, obmywan ˛
a
deszczem, z idiotycznym u´smiechem na twarzy i z˛ebami poplamionymi rdz ˛
a. Z góry,
przez lew ˛
a ´zrenic˛e olbrzyma spojrzałby na ciebie Brom; wła´sciwie nie tyle na ciebie, co
346
w bok, poniewa˙z kot nie przygl ˛
adał si˛e ani ludziom, ani przedmiotom. W prawym oku
ujrzałby´s mnie, jak spogl ˛
adam na zewn ˛
atrz. Miałem du˙zo czasu, by rozmy´sla´c o prze-
znaczeniu mojej głowy. Podczas samotnej zimy miałem rozmaite dziwne pomysły. Pew-
nego dnia ze strachu zrobiło mi si˛e ciemno przed oczyma, gdy pomy´slałem, ˙ze mój dom
nie jest wcale anielskim wytworem, tylko aniołem we własnej osobie, po szyj˛e zagrze-
banym w kamieniu na tym pustkowiu; trup ´smieje si˛e i płacze, w ustach ma kuchni˛e,
a mnie pod czaszk ˛
a. Byłem tak przera˙zony, ˙ze omal nie uciekłem.
Pokonałem l˛ek. Musiałem. Nie było dok ˛
ad i´s´c.
Tamtej zimy zostałem szabrownikiem. Ka˙zdy nim jest po trosze. Ci z Rejestru maj ˛
a
w skarbcu mnóstwo anielskich wytworów; kufry Małego Domostwa s ˛
a nimi wypełnione
po brzegi. Blask tak˙ze był szabrownikiem, ale szukał wiedzy. S ˛
a ludzie ˙zyj ˛
acy z szabru,
na przykład Teeplee.
Pewnego dnia przyszło mi do głowy, ˙ze warto poszuka´c szkła lub dobrego plastiku
i wymieni´c zrobione własnor˛ecznie drewniane okiennice. W drodze do głowy min ˛
ałem
zrujnowane gmachy. Postanowiłem i´s´c tam i sprawdzi´c, czy co´s si˛e znajdzie. Był ciepły,
347
pogodny grudniowy dzie´n; powietrze przejrzyste, drzewa br ˛
azowe. . . Min˛eły wła´snie
moje urodziny, sko´nczyłem siedemna´scie lat.
Ruin takich jak w s ˛
asiedztwie mojej czaszki były tysi ˛
ace; aniołowie wznosili bu-
dynki tak, ˙ze do dzi´s stercz ˛
a ponad koronami drzew. Jedna z wysokich ´scian ocalała, ale
wszystkie okna były puste; promienie sło´nca nie trafiały na ˙zadne przeszkody, a jednak
puste otwory jakby je odpychały. Korzenie drzew skruszyły ´sciany innych budynków,
ale szeroki kamienny plac, podobny do wielu innych, przetrwał w dobrym stanie. Ostra
brunatna trawa porastała zbocza pagórków, w które zamieniały si˛e ruiny budowli. To
miejsce niczym si˛e nie ró˙zniło od wielu podobnych gruzowisk; jak wsz˛edzie słyszałem
wrzask sójek i piski wiewiórek, cho´c było tam jakby spokojniej. Widziałem szlaki krzy-
˙zuj ˛
ace si˛e pod okre´slonym k ˛
atem; najszersze prowadziły do okazalszych budynków.
Wszedłem przez obszerne wrota do ciemnego wn˛etrza i stan ˛
ałem jak wryty, mrugaj ˛
ac
powiekami, bo sala nie miała podłogi. U moich stóp ´sciana opadała pionowo w gł ˛
ab ja-
my. Na dole co´s si˛e poruszyło; chyba zwierz˛e, które miało tam legowisko. Cichy d´zwi˛ek
rozległ si˛e echem w pustym wn˛etrzu.
348
Promienie słoneczne wpadaj ˛
ace do zakurzonego pomieszczenia przez puste okna
nie o´swietlały tajemniczej dziury, zorientowałem si˛e jednak, ˙ze w kilku miejscach da
si˛e zej´s´c. Zrobiłem par˛e kroków, ale zatrzymałem si˛e natychmiast, by pomy´sle´c, czy
zdołam t˛edy wróci´c. Co´s spadło ze stopnia, na którym stałem; słuchałem uwa˙znie gło-
´snego łoskotu. Usiadłem na schodku i niecierpliwym gestem odsun ˛
ałem przedmiot, któ-
ry opadł mi na plecy.
Odwróciłem głow˛e. Na moim ramieniu le˙zała r˛ekawica, a w niej ukryta była ludzka
r˛eka. Krzykn ˛
ałem, ale nie mogłem si˛e cofn ˛
a´c, bo stopie´n był zbyt w ˛
aski. R˛eka nale˙zała
do postawnego m˛e˙zczyzny o bladej twarzy. Spod ciemnych krzaczastych brwi mroczne
´slepia spogl ˛
adały podejrzliwie prosto w moje jasne oczy.
— Prosz˛e — mrukn ˛
ał nieznajomy, wzmacniaj ˛
ac uchwyt. R˛ekawica na jego dłoni
została wykonana z czarnego l´sni ˛
acego plastiku i ozdobiona matow ˛
a biał ˛
a gwiazd ˛
a, wy-
malowan ˛
a na długim, sztywnym mankiecie z plastikowymi fr˛edzlami. Nie wiedziałem,
czy mam si˛e ba´c, czy dziwi´c. Nieznajomy miał na sobie połyskliw ˛
a, obszern ˛
a, ´sci ˛
a-
gni˛et ˛
a u szyi peleryn˛e w szerokie białe i czerwone pasy; ramiona okrywał mu niebieski
prostok ˛
at, na którym znajdowały si˛e równiutkie rz˛edy białych gwiazd. Z fałd biało-czer-
349
wonej tkaniny wystawała dziwnie długa szyja, zgi˛eta w połowie jakby po złamaniu.
Króciutko przyci˛eta czupryna miała kolor metalu. U´smiechn ˛
ałem si˛e mimo woli; nie-
znajomy ´sciskał moje rami˛e, ale odpowiedział u´smiechem. Z˛eby miał równe, zdrowe,
mocne i zielone jak trawa.
— Jeste´s szabrownikiem? — zapytał.
— Nie wiem — odparłem, chocia˙z słowo wydało mi si˛e znajome. — Potrzebuj˛e
szkła. S ˛
adziłem, ˙ze co´s tu znajd˛e. Szkło albo bezbarwny plastik. . .
— Szabrownik — przerwał, kiwaj ˛
ac głow ˛
a, i wyszczerzył zielone z˛eby. Pu´scił moje
rami˛e i zdj ˛
ał r˛ekawic˛e. Dło´n miał blad ˛
a, ozdobion ˛
a l´sni ˛
acymi pier´scieniami. Wyci ˛
agn ˛
ał
j ˛
a ku mnie i dodał: — Daj grab˛e. — S ˛
adziłem, ˙ze chce mi pomóc, lecz gdy uj ˛
ałem blad ˛
a
r˛ek˛e, wstrz ˛
asn ˛
ał ni ˛
a gwałtownie i szybko pu´scił moj ˛
a dło´n. Czy to przestroga, czy mo˙ze
powitanie? Był u´smiechni˛ety, ale osobliwe zielone z˛eby utrudniały mi ocen˛e sytuacji.
Przemkn ˛
ał obok mnie, zagarn ˛
awszy fałdy pasiastej szaty i ruszył w dół, trzymaj ˛
ac si˛e
uchwytów, których wcze´sniej nie spostrzegłem. Odwrócił głow˛e i skin ˛
ał na mnie.
Niełatwo było za nim nad ˛
a˙zy´c. Sun ˛
ał w dół po ´scianie jak paj ˛
ak lub wiewiórka,
omijaj ˛
ac zr˛ecznie wyrwy i zardzewiałe ˙zelastwo. Od czasu do czasu zabł ˛
akany promie´n
350
grudniowego ´swiatła z okien umieszczonych wysoko ponad wej´sciem do jamy padał
na wspaniał ˛
a szat˛e, która l´sniła przez moment, a potem ciemniała jak zgaszona lampa.
Nagle poj ˛
ałem, o co pytał.
— Nie jestem szabrownikiem — oznajmiłem i dodałem gło´sniej, bo odgłosy w˛e-
drówki niosły si˛e echem w´sród pustych ´scian: — Podobno wszyscy szabrownicy s ˛
a
martwi.
— Martwi? — Przystan ˛
ał i odwrócił si˛e ku mnie, zawieszony na granicy mroku
i słonecznych promieni padaj ˛
acych z okna. — Jak to martwi? Co ty gadasz? Widzisz
ten narodowy symbol? — Rozwin ˛
ał fałdzist ˛
a peleryn˛e. — Jest martwy od chwili, gdy
został wykonany, a wygl ˛
ada jak nowy. S ˛
adz˛e, ˙ze jeszcze długo po mojej ´smierci kto´s
b˛edzie nosił to wiekowe cudo. Przesta´n gada´c o martwych. Chod´z ze mn ˛
a.
DRUGA FASETA
Szabrownicy — perorował Teeplee — s ˛
a jak s˛epy.
Niewielkie pomieszczenie, gdzie w ko´ncu dotarli´smy, znajdowało si˛e gł˛eboko
w trzewiach ruin. O´swietlała je marna lampa. Po drodze spostrzegłem ludzk ˛
a twarz
w ciemnym przej´sciu, a potem sylwetk˛e człowieka stoj ˛
acego w drzwiach tyłem do mnie.
Pod stołem, przy którym siedzieli´smy, chłopczyk zaj˛ety nauk ˛
a grzebał cichutko w sta-
rych rupieciach, a było ich w jamie takie mnóstwo, ˙ze przypominała widziany od ´srodka
kufer napełniony wszelkim dobrem. Wszystko tu jednak walało si˛e bez ładu i składu.
352
Teeplee zdradził mi swoje imi˛e i dodał, ˙ze mieszka´ncy budynku to jego rodzina; był
ojcem wszystkich miejscowych dzieci. Wszystkich! — To moja banda — mówił o nich.
Wspomniałem, ˙ze okre´slenie „szabrownik” nie było mi obce; to m˛e˙zczy´zni z czasów
władzy Przymierza, którzy nie chcieli mu si˛e podporz ˛
adkowa´c i koczowali, bior ˛
ac z ru-
in wszystko, co si˛e dało; u˙zywali anielskich wytworów, prowadzili handel wymienny
i starali si˛e w miar˛e mo˙zliwo´sci ˙zy´c jak aniołowie. Ich najcenniejszym maj ˛
atkiem były
kobiety zdolne rodzi´c po staremu, na okr ˛
agło, jak kotki. Nie ulega w ˛
atpliwo´sci, ˙ze m˛e˙z-
czy´zni traktuj ˛
acy kobiet˛e jak dobytek, w Przymierzu uchodzili za wrogów; polowano
na nich bez lito´sci. Nic dziwnego, ˙ze kiedy Teeplee i ja siedzieli´smy w ciemnym pokoju
wypełnionym anielskimi wytworami, miałem wra˙zenie, jakby czas si˛e cofn ˛
ał o setki lat.
— S˛epy? — powtórzyłem.
— No wiesz, s˛epy. Wielkie bydlaki z szerokimi skrzydłami i wyłysiałymi łbami.
˙
Zr ˛
a martwe. — Wyprostował si˛e godnie i poprawił szat˛e. — Te ptaki s ˛
a narodowym
symbolem.
— Nie mam poj˛ecia, czym jest narodowy symbol — odparłem. — Kojarzy mi si˛e
z aniołami. . .
353
— I słusznie — oznajmił Teeplee, celuj ˛
ac we mnie wielkim paluchem. — Widziałe´s
aniołów? Sami łysole albo ogoleni na pał˛e, zupełnie jak s˛epy.
W pierwszej chwili pomy´slałem, ˙ze naprawd˛e spotkał aniołów, ale potem zrozumia-
łem, ˙ze chodzi mu o wizerunki. Na własne oczy widziałem szary obrazek przedstawia-
j ˛
acy wuja Plunketta łysego niczym s˛ep.
Teeplee szukał plastiku albo szkła, których potrzebowałem. Przerzucał z miejsca na
miejsce przedmioty zgromadzone w pokoju i s ˛
asiednim pomieszczeniu.
— Szabrownik to facet, który swój dobrobyt zawdzi˛ecza trwało´sci anielskich wy-
tworów. Sam z tego ˙zyje — tłumaczył, ła˙z ˛
ac z k ˛
ata w k ˛
at. Zaczynałem dostrzega´c pe-
wien ład w tej jego rupieciarni; nawet wiewiórka orientuje si˛e, gdzie co ukryła. — Trwa-
łe jest przeciwie´nstwem jednorazowego. Chodzi o to, ˙ze w swoim czasie aniołowie po
jednym u˙zyciu wywalali rzeczy do ´smietnika. Uciekło mi z głowy, czemu tak robili.
W ko´ncu tkn˛eło ich, ˙ze jak tak dalej pójdzie, to wszelkie dobro trafi do zsypu. Całkiem
im si˛e odmieniło i zrobili tak, by jedna rzecz wystarczała na całe ˙zycie i w ogóle si˛e
nie zu˙zywała. Byli w tym dobrzy. Ich od dawna nie ma, a rzeczy s ˛
a jak nowe. Ej, mo˙ze
by´c?
354
Podsun ˛
ał mi skrzynk˛e wypełnion ˛
a denkami od butelek z br ˛
azowego i zielonego
szkła.
— Potrzebuj˛e czego´s wi˛ekszego — stwierdziłem. Nie zra˙zony odstawił pudło na
miejsce.
— Mówi˛e ci, te starocia s ˛
a ˙zywotne. Chcesz co´s wło˙zy´c na grzbiet, to i narodowy
symbol si˛e przyda. Mo˙zesz wymienia´c rzeczy na ˙zarcie, da´c je kobiecie w podarun-
ku, albo. . . szuka´c tylko jedzenia. Radz˛e ci spróbowa´c ˙zarcia aniołów. — Pochylił si˛e
w moj ˛
a stron˛e i wyszczerzył z˛eby. Jego chełpliwa mina sprawiła, ˙ze parskn ˛
ałem ´smie-
chem.
— A co ze ´swie˙zo´sci ˛
a tych specjałów?
— Przecie˙z mówiłem, ˙ze s ˛
a trwałe — odparł z powag ˛
a Teeplee. — Przecie˙z mówi-
łem. Szabrownicy to s˛epy. S˛ep ˙zre martwe. Kapujesz, chłopaczku? Popatrz. Nada si˛e?
Przyniósł mocno sfatygowany kawałek sztywnego czarnego plastiku.
— Wolałbym przezroczysty — odparłem. Znalezisko poleciało na stos rupieci. Te-
eplee szukał dalej.
355
— Słuchaj uwa˙znie — ci ˛
agn ˛
ał. — By przedmioty si˛e nie zu˙zywały, od pocz ˛
atku
powinny by´c martwe, a wtedy nie dotknie ich ´smier´c ani rozkład. Srebro aniołów jest
martwym metalem i dlatego nie rdzewieje, pozostaje gładki, nie pokrywa si˛e nalotem.
Plastik u˙zywany zamiast drewna nie butwieje, nie daje si˛e rozłupa´c, nie toczy go robac-
two. Najbardziej si˛e dziwiłem, ˙ze aniołowie wymy´slili martwe ˙zarcie. Nie ma siły, ˙zeby
si˛e za´smiardło, zgniło albo zepsuło. Sam to jem.
— Znam t˛e ˙zywno´s´c. Pal˛e j ˛
a.
— Nie, nie! Daj sobie spokój z tym ró˙zowym paskudztwem! Mówi˛e o prawdziwym
˙zarciu, które trzeba połkn ˛
a´c. Zobacz. — Stan ˛
ał na palcach i zdj ˛
ał z półki metalowe
pudełko opatrzone wyblakł ˛
a etykietk ˛
a, podobn ˛
a do kawałka plastiku. — Nierdzewny
metal, a na nim plastikowa warstwa — oznajmił. — Teraz patrz i słuchaj. — Do wiecz-
ka było przymocowane kółko. Teeplee wsun ˛
ał w nie palec i poci ˛
agn ˛
ał. Spodziewałem
si˛e, ˙ze pier´scie´n zostanie mu w r˛eku, ale stało si˛e inaczej. Usłyszałem cichy syk, jak
przy gł˛ebokim wdechu, i wieczko zwin˛eło si˛e w ciasny rulonik. — Patrz — rzucił Te-
eplee, podsuwaj ˛
ac mi puszk˛e wypełnion ˛
a jakby trocinami albo wiórkami drewna. —
356
To kartofle, cho´c w tej chwili na to nie wygl ˛
adaj ˛
a. Dodaj troch˛e wody, a bardzo si˛e
zdziwisz. To kartoflane puree. ˙
Zarcie jak nowe.
— Jak nowe? Dobre?
— Co tu du˙zo gada´c. Martwe. Ale da si˛e zje´s´c. Wystarczy pomiesza´c z wod ˛
a i mo-
˙zesz zajada´c tłuczone kartofle, ulubione ˙zarcie aniołów. Bracie, ta puszka ma tysi ˛
ac
lat. — Z niedowierzaniem popatrzył na zawarto´s´c i potrz ˛
asn ˛
ał ni ˛
a lekko; rozległ si˛e
cichy szelest. Teeplee dodał: — Nawet skała, nawet góra zmienia si˛e przez tysi ˛
ac lat.
Aniołowie skutecznie u´smiercili te kartofle, wykluczaj ˛
ac jak ˛
akolwiek przemian˛e. Ich
jarzyny były nie´smiertelne.
Usiadł nagle, jakby si˛e zdziwił lub zamy´slił.
— Nie mam dzi´s szkła. Przyjd´z za dwa, trzy dni. Zobaczymy, co si˛e da zrobi´c. —
Kazał dzieciakowi odprowadzi´c mnie do wyj´scia, a potem dodał: — Pami˛etaj, ˙ze to ci˛e
b˛edzie słono kosztowało.
xxx
Przyszedłem. I to nie raz. Zima ci ˛
agn˛eła si˛e w niesko´nczono´s´c, a Teeplee był miłym
kompanem. Rozmawiałem z nim o mrocznym budynku nad rzek ˛
a. Opowiedziałem mu,
357
jak przyszło zapomnienie. To dziwne. W samotno´sci zbli˙załem si˛e cz˛esto do niebez-
piecznej granicy, za któr ˛
a zatraciłbym samego siebie, ale Teeplee sprawiał, ˙ze wszystko
było proste — mo˙ze dlatego, ˙ze nie spotkałem dotychczas osoby, której ˙zycie byłoby
tak ró˙zne od mojego. Szabrownik miał zupełnie inne do´swiadczenia.
Naprawd˛e bywałem bliski zatracenia samego siebie. Gdy zostawałem sam, wydawa-
ło mi si˛e, ˙ze jest nas dwóch, ˙ze mam z kim porozmawia´c. Ogie´n dawno zgasł; le˙załem
owini˛ety w czarnosrebrzyst ˛
a tkanin˛e, a w mojej wychłodzonej łepetynie kto´s si˛e budził,
wi˛ec zaczynałem z nim rozmow˛e. On mi odpowiadał i le˙zeli´smy tak długo, spieraj ˛
ac si˛e
jak dwie gaw˛edziarki próbuj ˛
ace opowiedzie´c t˛e sam ˛
a histori˛e na dwa ró˙zne sposoby.
Gadali´smy o Boots. Najwa˙zniejszy był list, którego tre´s´c zapomniałem; co wi˛ecej,
długo nie mogłem sobie przypomnie´c, ˙ze w li´scie stało: „Zapomnij”. Wstawałem z oci ˛
a-
ganiem, doiłem krow˛e, paliłem, ale nieustannie gadałem z tym drugim o sprawach, które
miały by´c zapomniane, tyle ˙ze my´smy o tym nie pami˛etali.
Tłumaczyłem, ˙ze naprawd˛e chciałem sta´c si˛e tamt ˛
a dziewczyn ˛
a. Szczerze tego pra-
gn ˛
ałem i nic si˛e nie zmieniło. Podkre´slałem, ˙ze nie poczuwam si˛e do winy, skoro wszy-
scy s ˛
a nieprzewidywalni: Boots, ona, ja. Dokonałem wyboru i nie ma o czym mówi´c.
358
Wtedy tamten pytał, dlaczego jestem tu, a nie tam, i zarzucał mi, ˙ze nie starałem si˛e
tak, jak powinienem. A ja na to, ˙ze nie ma racji; nie mogłem sobie przypomnie´c, sk ˛
ad
ta pewno´s´c, ale wiedziałem, ˙ze było całkiem inaczej; naprawd˛e uczyniłem wszystko,
co w mojej mocy. . . On znów swoje: to za mało. Obra˙zeni, daremnie próbowali´smy
zamilkn ˛
a´c.
Miałem powody do obaw, bo mimo stara´n nie zdołałem sta´c si˛e ni ˛
a, ale byłem tak
wyczerpany, ˙ze przestawałem by´c sob ˛
a. Ogarniał mnie strach, gdy przed za´sni˛eciem
powracały do mnie najdawniejsze wcielenia. Czy wspomniałem, ˙ze umiem je przywo-
ła´c? Chyba tak. Czułem, ˙ze zamiast zdobywa´c wiedz˛e i umiej˛etno´sci, cierpi˛e udr˛eczony
bolesn ˛
a, nie goj ˛
ac ˛
a si˛e ran ˛
a. A zatem najwy˙zsza pora, ˙zebym uczynił wysiłek i przestał
naprawd˛e my´sle´c, co mówi˛e i szczerze mówi´c, co my´sl˛e. Wtedy ogarniał mnie paniczny
l˛ek. Wygl ˛
adałem na zewn ˛
atrz, zastanawiaj ˛
ac si˛e gor ˛
aczkowo, czy jest do´s´c ciepło, by
sprawdzi´c, jakie plany ma Teeplee.
Szedłem do niego na cały dzie´n. W˛edrowali´smy owini˛eci w niezniszczalne wytwo-
ry aniołów — on w pasiastej szacie, ja w czarnym płaszczu i kapeluszu. Buszowali´smy
w´sród wiekowych gmachów, rozmawiaj ˛
ac o dawnych sprawach, póki nie zmarzły nam
359
r˛ece i stopy. W mro´zny dzie´n dreptali´smy z powrotem do jamy szabrownika, by od-
nie´s´c cenne znaleziska i dogada´c si˛e, co komu przypadnie. Podejmowałem te wyprawy
głównie dla spaceru i towarzystwa. Teeplee zabierał wszystkie skarby, ale udawałem,
˙ze si˛e targuj˛e, bo nie chciałem rani´c jego uczu´c. Wykłócał si˛e o ka˙zdy martwy i bezu-
˙zyteczny przedmiot, ust˛epował niech˛etnie i deliberował w niesko´nczono´s´c o wszelkich
mo˙zliwych zastosowaniach swoich szpargałów.
Ilekro´c Teeplee trafiał na du˙ze osiedle (tak nazywał ruiny budynków), szli´smy na
kilkudniow ˛
a wypraw˛e. Zabierał czasem jednego z synów, ale ˙zona z nim nie chodzi-
ła. Twierdził chełpliwie, ˙ze szaber to m˛eska robota. Du˙zo mówił o aniołach oraz ich
˙zyciu, ale trudno powiedzie´c, ile z tego zasługiwało na wiar˛e. Zapytałem go, czemu
ruiny wszystkich anielskich mieszka´n wygl ˛
adaj ˛
a tak samo: stałe miejsce na kuchni˛e,
wyło˙zony kamieniem pokój do k ˛
apieli. Czy ˙zadnemu z aniołów nie przyszło do głowy,
˙ze mo˙zna inaczej rozplanowa´c wn˛etrze? A Teeplee na to, ˙ze skoro jestem zdziwiony,
musz˛e pow˛edrowa´c tak daleko jak on i popatrze´c na osiedla ci ˛
agn ˛
ace si˛e, wedle je-
go okre´slenia, jak okiem si˛egn ˛
a´c. Wsz˛edzie było identycznie, bo tak chcieli aniołowie.
Gdy przemierzali tysi ˛
ace mil z jednego wybrze˙za na drugie, wci ˛
a˙z trafiali do takich
360
pomieszcze´n, jakie niedawno opu´scili. Teeplee oznajmił, ˙ze niektórzy jak ´slimaki ci ˛
a-
gn˛eli ze sob ˛
a w podró˙z własny pokój z obawy, ˙ze mieszkania w odległych krainach nie
spełni ˛
a ich oczekiwa´n. Zach˛ecał mnie, ˙zebym wyobraził sobie, jak przemierzaj ˛
a wielkie
odległo´sci, których nie pokonałby dzisiaj nawet człowiek posiadaj ˛
acy wiele ˙zywotów,
i wsz˛edzie znajduj ˛
a identyczne osiedla, bo takie jest ich ˙zyczenie.
Nie jestem pewny, czy to wszystko prawda. Mo˙ze jest inne wyja´snienie. A je´sli
prawo regulowało te sprawy?
Pewnego zimowego dnia, gdy wszystko było oszronione, dotarli´smy do ruin wiel-
kiego budynku, gdzie rozrzucone bezładnie kamienne bloki pogr ˛
a˙zyły si˛e w gruncie;
mo˙zna by pomy´sle´c, ˙ze ziemia chciała połkn ˛
a´c anielskie wytwory, ale chwyciła zbyt
du˙zy k˛es Trafiło mi si˛e tam cenne znalezisko: du˙za skrzynka, pełna błyszcz ˛
acych no-
wiutkich ´srub.
— Nowiusie´nkie — mrukn ˛
ał Teeplee, dr˙z ˛
ac z chłodu i zawi´sci. W drodze powrot-
nej nieustannie wypytywał, czy nie zgubiłem skrzynki; sugerował, ˙ze nasz skarb byłby
u niego bezpieczniejszy i tak dalej. Gdy wrócili´smy do zat˛echłej kryjówki, postawiłem
skrzynk˛e na stole mi˛edzy nami. Teeplee zdj ˛
ał r˛ekawic˛e i zanurzył dło´n w brz˛ecz ˛
acych
361
metalowych detalach. Wodził opuszkami palców po gwintach i badał paznokciem gł˛e-
boko´s´c ˙złobkowania.
— ´Sruby — rzucił w zadumie. — Wiesz, mały, mo˙zna wbi´c gwó´zd´z albo wi ˛
aza´c
sznurkiem, ale to zupełnie inna sprawa. ´Sruba. . . — zacisn ˛
ał pi˛e´s´c. — ´Sruba ma w sobie
moc. — Po chwili dodał z udan ˛
a oboj˛etno´sci ˛
a: — Co chcesz za t˛e skrzynk˛e?
— Czy ja wiem? Przydałoby si˛e co´s na r˛ece — odparłem. Teeplee pospiesznie wsu-
n ˛
ał r˛ekawic˛e na dło´n.
— Jasne. Byle grzało — wymamrotał. Uniósł ramiona i pomachał palcami. Cieka-
we, dlaczego na mankietach czarnych r˛ekawic wymalowano gwiazdy. — Te nie daj ˛
a
ciepła.
— Mnie si˛e podobaj ˛
a — odparłem. — Wygl ˛
adaj ˛
a na niezniszczalne.
— Chcesz mie´c r˛ekawiczki — powiedział. — Dobra. Znajd˛e ci takie, przy których
moje wygl ˛
adaj ˛
a jak naga skóra. — Spojrzał z ukosa. — Sam wiesz. Trudno dobra´c
par˛e. — Podniósł dło´n, jakby przewidział moje argumenty i nie zamierzał ich wysłuchi-
wa´c. Poszedł do s ˛
asiedniego pokoju, by szuka´c towaru.
Wrócił, trzymaj ˛
ac jaki´s przedmiot owini˛ety w brudn ˛
a szmat˛e.
362
— Ró˙zne bywaj ˛
a r˛ekawice — stwierdził. Odwin ˛
ał gałgan i poło˙zył na stole srebrzy-
st ˛
a r˛ekawiczk˛e l´sni ˛
ac ˛
a jak bryła lodu.
Czy dasz wiar˛e, aniele, ˙ze dopiero na widok tego przedmiotu — połyskliwego cie-
nia ludzkiej dłoni — dotarło do mnie, ˙ze zapomniałem, jak Zhinsinura u˙zyła identycznej
r˛ekawicy do manipulowania doktor Boots; tak ˛
a sam ˛
a musiał straci´c okradziony ´swi˛ety
Andy, abym po latach ja si˛e zatracił, ust˛epuj ˛
ac miejsca Boots? Taka była kolej rzeczy.
W chwili, gdy Teeplee rzucił r˛ekawic˛e na zniszczony blat stołu, powróciło wspomnienie
o tej drugiej. . . Nie, inaczej. Na jej widok powróciła tamta chwila; niczego nie uroni-
łem; znów byłem zdumiony i przera˙zony. Ujrzałem ciasne pomieszczenie, jasn ˛
a kul˛e
i postument, na którym spoczywała; ukazała mi si˛e wkładaj ˛
aca r˛ekawiczk˛e Zhinsinu-
ra i usłyszałem znów, ˙ze mam zamkn ˛
a´c oczy. Zbyt wiele cudów nast ˛
apiło w krótkim
czasie; zapomniałem wszystko.
— Widziałem ju˙z tak ˛
a r˛ekawiczk˛e — oznajmiłem, gdy obraz znikn ˛
ał. . . a raczej
zbladł.
— Widzie´c i mie´c to zupełnie inna sprawa — odparł Teeplee.
363
— Znam opowie´s´c dotycz ˛
ac ˛
a podobnej r˛ekawicy. A mo˙ze chodzi o t˛e. — Moje
˙zycie wkroczyło w faz˛e. . . a mo˙ze był to jedynie moment. . . w której wszystkie w ˛
atki
si˛e krzy˙zowały. W głowie mi si˛e m ˛
aciło; zupełnie jakbym dostał oczopl ˛
asu.
— Co ze ´srubami? — zapytał Teeplee.
— Racja. We´z je — mrukn ˛
ałem. Wolno przysun ˛
ał do siebie pudełko, zbity z tropu
moj ˛
a oboj˛etno´sci ˛
a i niepewny, czy zrobił dobry interes. — Gdzie znalazłe´s r˛ekawic˛e? —
zapytałem.
— Jest takie miejsce.
— Nie było tam gałki. . . srebrnej kuli? Nie tyle srebrnej, co l´sni ˛
acej jak r˛ekawiczka?
— Nie.
— Jeste´s pewny? Mo˙ze jednak była. Wybierasz si˛e znów w tamte strony? Ch˛etnie
z tob ˛
a pójd˛e.
— Co to za gałka? — Teeplee zerkn ˛
ał na mnie podejrzliwie.
— Sam nie wiem — odparłem, wybuchaj ˛
ac ´smiechem, poniewa˙z obaj byli´smy za-
kłopotani. — Nie mam poj˛ecia, ale chciałbym wiedzie´c. Szczerze mówi ˛
ac, oddałbym
wszystko, byle j ˛
a mie´c, chocia˙z niewiele jest warta.
364
Teeplee podrapał si˛e po głowie, łysej jak u s˛epa, spojrzał ponuro na r˛ekawic˛e i mruk-
n ˛
ał:
— Szkoda, ˙ze nie mam drugiej.
xxx
Moje my´sli odt ˛
ad kr ˛
a˙zyły wokół tajemniczego przedmiotu. Długo nie ´smiałem wło-
˙zy´c r˛ekawicy; le˙zała w´sród moich rzeczy, nieskazitelna i absurdalna. Ilekro´c zwijałem
j ˛
a w rulonik albo składałem w kostk˛e, natychmiast odzyskiwała wła´sciwy kształt ludz-
kiej dłoni była przyjemna w dotyku i lekka jak piórko. Gdy naci ˛
agn ˛
ałem j ˛
a w ko´ncu,
zachłannie obj˛eła palce i nadgarstek, jakby od wielu lat łakn˛eła ludzkiego dotkni˛ecia.
Natychmiast si˛e od niej uwolniłem z obawy przed moc ˛
a, jak ˛
a mogła zyska´c moja dło´n.
Od tamtej chwili patrzyłem tylko na połyskliwe cudo; my´sli z uporem kr ˛
a˙zyły wokół
niej.
Gdy zapadała noc, inne odczucia nie dawały mi spokoju. Moje drugie ja powiedzia-
łoby na pewno, ˙ze nie maj ˛
a sensu, bo potem b˛ed˛e jej pragn ˛
ał jeszcze bardziej. Ledwie
pami˛etałem kilka łagodnych wizji, które ´snili´smy razem w półmroku. Czasami, le˙z ˛
ac
365
na posłaniu, podwijałem dług ˛
a koszul˛e, by niecierpliwie dotyka´c tego, co bezu˙zytecz-
ne, a jednocze´snie ocierałem łzy spływaj ˛
ace na darmo po zimnych policzkach.
Twój ´smiech jest nie na miejscu.
TRZECIA FASETA
Pewnego dnia zrozumiałem, ˙ze zima b˛edzie trwała wiecznie; nadejd ˛
a ciepłe i sło-
neczne dni, zawsze jednak b˛edzie wraca´c chłód i deszcz.
Tamten dzie´n zacz ˛
ał si˛e przy ładnej pogodzie, ale po południu chmury przesłoni-
ły niebo i zacz˛eły wylewa´c rz˛esiste łzy. Pod wieczór ulewa przeszła w m˙zawk˛e, lecz
chmury nadal wisiały nisko ponad ziemi ˛
a; lada chwila mógł spa´s´c deszcz. Siedziałem
i paliłem, strzepuj ˛
ac popiół do zagł˛ebienia w mojej czaszce, a˙z w gałce ocznej powstała
spora kupka ró˙zowego popiołu; rozwiewał go wiatr nios ˛
acy krople wody. Nie, w tym
roku nie b˛edzie wiosny. Melancholia zasnuła las, który przemarzł na wskro´s. Nie był
367
martwy ani skuty mrozem; przez cał ˛
a zim˛e ´snieg ledwie prószył. Mimo to nadzieja
przepadła.
Na szcz˛e´scie ten drugi powiedział mi, ˙ze dziewczyny nie ma w pobli˙zu i chyba ju˙z
nie wróci. Wiedziała, ˙ze po wizycie u doktor Boots b˛edziesz inny ni˙z ona, ˙ze staniesz
si˛e ˙załosnym kalek ˛
a; stracisz dawnego siebie, a nowego nie zyskasz; przestaniesz by´c
jej ukochanym i staniesz si˛e nikim.
Tłumaczyłem, ˙ze nie rozumiem, w czym rzecz. Trudno mi było to ogarn ˛
a´c, i dlatego
nic mi nie pozostało. Odrzuciłem, przez wzgl ˛
ad na ni ˛
a, wszelk ˛
a m ˛
adro´s´c i zmieniłem si˛e
w lustro wody, by ukaza´c jej odbicie. Teraz miałem tylko puste niebo. A on na to: Nie
pojmujesz? Chciałe´s by´c przezroczysty, a tymczasem ona z własnej woli matowiała.
Jak mur przechodni, dodałem.
Musiała sta´c si˛e matowa, a tobie pisana była przezroczysto´s´c. Na tej ziemi nie ma
siły wi˛ekszej ni˙z miło´s´c, ale. . .
Matowa. Tak. Przyznałem mu racj˛e.
Przezroczysty. Tak, powiedział ten drugi.
368
Ilekro´c si˛e przed ni ˛
a otwierałem, zamiast pokaza´c mi siebie korzystała z okazji, by
ukry´c si˛e jeszcze gł˛ebiej.
Nie chciała przyj ˛
a´c do wiadomo´sci, ˙ze tak jest, tłumaczył drugi. Nikt tu nie jest
winny.
Mo˙zna powiedzie´c, ˙ze poszedłem za ni ˛
a do ciemnej jaskini z kł˛ebkiem sznurka,
by znaczy´c drog˛e; gdy sznurek mi si˛e sko´nczył i nie mogłem i´s´c dalej, doktor Boots
wyrwała mi z r ˛
ak jego koniec.
I tak istnieje tylko jedna droga, tłumaczył drugi. Nie ma powrotu.
Tu si˛e zgadzamy, dodał.
W takim razie pora sobie ul˙zy´c, oznajmiłem.
Podszedłem do plecaka, w którym przechowywałem cały swój dobytek, i wyj ˛
ałem
szkatułk˛e z czwórdzbankiem. Wróciłem do okna, złamałem piecz˛e´c i podniosłem wie-
ko. Pierwszy dzbanek był niebieski i zawierał pomara´nczow ˛
a substancj˛e; te dwa kolo-
ry dominowały w Domu Dwudziestu O´smiu Zapachów, a lek z grupy zwanej dziatw ˛
a
medykamentów zwalczał wszelkie choroby. Drugi dzbanek był czarny, a jego ró˙zowa
zawarto´s´c sprowadziła na mnie sen, który rozlu´znił wi˛e´z z Siedmior˛ekim. Trzeci l´snił
369
srebrzy´scie, a w nim czerniły si˛e granulki, które zmniejszały brzemi˛e; tak mo˙zna było
sobie ul˙zy´c. Czwarte naczy´nko białe jak ko´s´c, a w nim biały wybór aniołów, na który,
jak wspomniałem, nie zdecydowała si˛e Jedno Słowo, mówi ˛
ac ˙ze w tym roku jeszcze nie
czas. Si˛egn ˛
ałem po skr˛eta zostawionego przy oknie. Trzymałem go mi˛edzy palcami,
rozmy´slaj ˛
ac o czwórdzbanku. Miałem przed oczyma Houda, stoj ˛
acego przed lustrem,
na którym widniał m˛e˙zczyzna w wysokim nakryciu głowy, z du˙zymi dzbankami prze-
znaczonymi dla stoj ˛
acego obok chłopca.
— To zmieszanie ´swiatło´sci i mroku — powiedział wtedy Houd. Przez chwil˛e my-
´slisz jedynie o tym zmieszaniu, zamiast si˛e zastanawia´c nad wszystkim.
— Nad wszystkim? — zapytałem.
— To zale˙zno´s´c — wyja´snił.
A wi˛ec niech b˛edzie zale˙zno´s´c, czymkolwiek jest. Spróbujemy zmieszania. Otwo-
rzyłem dwa dzbanki — srebrzysty i czarny. Z pierwszego wyj ˛
ałem ciemn ˛
a jak ˙zu˙zel gra-
nulk˛e i połkn ˛
ałem j ˛
a od razu. Zwil˙zyłem kciuk, zaczerpn ˛
ałem odrobin˛e ró˙zowej ma´sci
z drugiego naczy´nka i oblizałem palec. Paliłem spokojnie, strzepuj ˛
ac popiół na wkl˛esły
parapet. Wiatr d ˛
ał coraz mocniej, unosz ˛
ac w deszcz ró˙zowe drobiny.
370
xxx
W mojej głowie było do´s´c miejsca, by podj ˛
a´c gr˛e, chocia˙z utrudniał j ˛
a półmrok, bo
gapie skupieni na zewn ˛
atrz zagl ˛
adali do ´srodka przez okna. Gracze siedzieli w kr˛egu,
z pochylonymi głowami i uniesionymi kolanami. Kr ˛
a˙zyła w´sród nich tylko jedna kulka.
Wszyscy gadali jak naj˛eci, ale nie było kłótni, kto ma zacz ˛
a´c; kulka pow˛edrowała do
mojej matki.
— Czyje kolano? — rzucili chórem gracze. Kulka wyl ˛
adowała u Barwy Czerwieni,
a potem spocz˛eła na kolanie Siedmior˛ekiego, który mrukn ˛
ał:
— Nadejdzie taki dzie´n, młody człowieku, na pewno przyjdzie. — Kulka wróciła
do gaw˛edziarki, która powtarzała raz po raz:
— W˛ezeł na linii. Jakie to ´smieszne. — Kulka ´sci´sni˛eta długimi szczypcami zawisła
w powietrzu.
— Czyje kolano? — pytali gracze. Kulka znalazła si˛e u Jednodniówki.
— Na zawsze — oznajmiła dziewczyna, podnosz ˛
ac głow˛e o cudownych niebieskich
oczach.
— Id´z z tym do kobiet — rzucił Siedmior˛eki i podał kulk˛e Naro˙znikowi.
371
— L˙zejsze od powietrza, l˙zejsze od powietrza — mruczał stary, pal ˛
ac chleb.
— Stary ˙zarcik Roya — stwierdziła Jednodniówka, podaj ˛
ac kulk˛e Barwie Czerwie-
ni.
— Wiele ˙zywotów — mamrotała gaw˛edziarka. — Wiele ˙zywotów w jednym mgnie-
niu dziel ˛
acym narodziny i ´smier´c.
— Teraz jest wiosna — powiedziała Jednodniówka i dr˙z ˛
ac ˛
a r˛ek ˛
a wyci ˛
agn˛eła szczyp-
ce w stron˛e kulki le˙z ˛
acej na kolanie staruszki. Zhinsinura obserwowała je, kr˛ec ˛
ac głow ˛
a.
— Ile ˙zywotów posiada kot? — zapytała.
— Dziewi˛e´c — odparła Barwa Czerwieni.
— Skucha — oznajmił Houd, potrz ˛
asaj ˛
ac bransolet ˛
a z bł˛ekitnego kamienia. Pod-
niósł kulk˛e z podłogi palcami o ˙zółtawych paznokciach i umie´scił na swoim kolanie.
— Czyje kolano? — dopytywali si˛e wszyscy. Szczypce wyci ˛
agn˛eły si˛e po kulk˛e.
— Wielki W˛ezeł i Pierwsza Pułapka Mniejsza, natomiast Pułapka Mniejsza i Wypra-
wa tworz ˛
a Drug ˛
a Bram˛e Mniejsz ˛
a, a dla tych od Li´scia, Pułapk˛e Niedomkni˛et ˛
a Wi˛ek-
sz ˛
a — tłumaczyła Barwa Czerwieni; kulka coraz szybciej kr ˛
a˙zyła w´sród graczy.
372
— Mucha widzi wszystko dookoła — oznajmił P ˛
aczek i podał mnie Kwiatkowi. —
Nie dostrzega przeszkody — dodał — ale nie mo˙ze si˛e ruszy´c.
— Niech to b˛edzie dla ciebie nauczk ˛
a — stwierdził Kwiatek i poło˙zył mnie na
kolanie ´swi˛etego.
— Wszyscy jeste´smy kuternogami — oznajmił Blask i ziewn ˛
ał. — Sztuczna noga
m˛eczy bardziej ni˙z chłód.
— Zostałe´s ju˙z ´swi˛etym? — zapytał P ˛
aczek. Kwiatek przeniósł mnie na szczupłe
kolano Jednodniówki, a Blask dodał:
— Tylko okruchy. — Podał mnie nieznajomej dziewczynie w szacie usianej gwiaz-
dami. Patrzyła uwa˙znie, obok niej siedział wielki kot.
— Jak mo˙zesz o mnie my´sle´c? — rzuciła. — Przecie˙z st ˛
ad odeszłam.
— Skucha! Druga skucha — oznajmił kot. Podniesiona kulka spocz˛eła na kolanie
Zhera.
— Jaki pi˛ekny — westchn˛eła Jednodniówka.
— To przecie˙z tylko gra — wtr ˛
aciła Barwa Czerwieni.
— Czyje kolano?
373
— Przedmiot nie powinien si˛e domy´sla´c, jest pionkiem w grze — rzucił Houd.
Kulka w˛edrowała coraz szybciej.
— Z czasem — odparła Barwa Czerwieni — b˛edziesz przezroczysty. Kto wiedzie
przezroczysty ˙zywot, ten jest wolny od ´smierci.
— Uczymy si˛e z tym ˙zy´c — odparł Blask. — Uczymy si˛e z tym ˙zy´c, a przynajmniej
staramy si˛e nauczy´c. Mamy swój porz ˛
adek i swoj ˛
a m ˛
adro´s´c.
— Na czym polega prawdziwa mowa? — wypytywała Zhinsinura. — Tajemnica za
tajemnic˛e.
— Nie pami˛etam zagadek — skar˙zyła si˛e Jednodniówka.
— Grzeczno´sciowy zwrot rozpoczynaj ˛
acy list, korpus informacji oraz grzeczno´scio-
wy zwrot na zako´nczenie. Mi˛edzy nimi biegnie ´scie˙zka.
— ´Scie˙zka — mrukn˛eła Barwa Czerwieni.
— To jedynie nazwa — stwierdziła Zhinsinura.
— Sama układa si˛e pod stopami — dodała mbaba.
— Do miejsca, w którym jeste´s — oznajmiła Zhinsinura.
— Kiedy´smy w˛edrowali — rzuciła mbaba.
374
— Tam, gdzie si˛e na niej znajdujesz — powiedziała Zhinsinura — to jedynie opo-
wie´s´c.
— I tak dalej, i tak dalej — wtr ˛
acił Blask.
— Opowie´sci bywaj ˛
a przyjemne. . .
— To zale˙zno´s´c — wtr ˛
acił Houd.
— . . . albo wr˛ecz przeciwnie. To jest ´swiatło´s´c i mrok.
— Pogr ˛
a˙zył si˛e w mroku — rzekł m˛e˙zczyzna z kosturem, podnosz ˛
ac kulk˛e szczyp-
cami z czarnego drewna. Przesun˛eła si˛e i zadr˙zała mi˛edzy patyczkami. Gracze dosko-
nale sobie radzili.
— Ile ˙zywotów ma kot? — zapytała Puff. — Szybko.
— Wiele ˙zywotów — odparła Barwa Czerwieni. — Wiele ˙zywotów w jednym
mgnieniu, dziel ˛
acym narodziny i ´smier´c. — M˛e˙zczyzna z kosturem poło˙zył kulk˛e na
jej kolanie, co wywołało gł˛ebokie westchnienie.
— Czyje kolano? — zawołali chórem gracze.
— Kolano doktor Boots — odparła cicho Jednodniówka. — Teraz jest wiosna.
— A prawdomówca jest. . .
375
— Przezroczysty — dodała Barwa Czerwieni.
— A ´swiatło´s´c i mrok s ˛
a. . .
— Matowe — stwierdziła Zhinsinura.
Za kulk˛e do gry słu˙zył laskowy orzech. Szczypce Zhinsinury ´scisn˛eły go niczym
dziadek do orzechów.
— Matowy, przezroczysty — powiedziała kulka. — Jak mur przechodni.
— Skucha — stwierdziła Jednodniówka i posmutniała, jakby z góry wiedziała, cze-
go si˛e spodziewa´c.
— Mur przechodni? Co´s takiego nie istnieje — powtórzyła Zhinsinura, z u´smiechem
bior ˛
ac kulk˛e w palce. Umie´sciła j ˛
a w dziadku do orzechów.
— Trzy skuchy — oznajmił Teeplee. — Gra sko´nczona. — Zhinsinura spokojnie
zacisn˛eła dło´n. Skorupka orzecha p˛ekła z trzaskiem.
xxx
Usłyszałem chrz˛est i podniosłem wzrok. Czaszka ponad moj ˛
a głow ˛
a p˛ekła wzdłu˙z,
a rys ci ˛
agle przybywało.
376
Mój skr˛et znikn ˛
ał. Brom wbrew swoim obyczajom spał na podłodze, a nie na łó˙zku,
gdzie si˛e zwykle wylegiwał. Przez otwór w podłodze widziałem ciemniej ˛
acy ˙zar paleni-
ska. Na zewn ˛
atrz było ju˙z ciemno; dobiegał stamt ˛
ad jednostajny szum; to deszcz b˛ebnił
o czaszk˛e. P˛ekni˛ecie rozszerzyło si˛e z cichym trzaskiem. A˙z podskoczyłem z wra˙zenia.
Mój krzyk sprawił, ˙ze doktor si˛e obudziła, ale Brom dalej spał.
Jaka doktor?
— Tak nie wolno — powiedziałem. — Nie ma trzeciej skuchy.
— Tak — przyznała doktor. Nie była stara, ale włosy miała białe, a dłonie zaci´sni˛ete
na srebrzystoczarnej narzucie pokryte były zmarszczkami. Poruszyła si˛e, a legowisko
zaskrzypiało. Popatrzyła na mnie wielkimi spokojnymi oczyma.
— Nadal wiem, jak u˙zywa´c prawdziwej mowy.
— Tak — rzekła doktor.
— Funkcjonuje niczym ´swiatło i ciemno´s´c.
— Tak — powiedziała doktor.
377
— Tak — powtórzyłem. — U˙zywaj ˛
ac prawdziwej mowy, wszystkim, którzy słu-
chaj ˛
a, mówimy o mroku i ´swiatło´sci. Im lepiej opowiadasz star ˛
a histori˛e, tym lepiej
opisujesz tera´zniejszo´s´c.
— Tak — przyznała doktor.
— Z tego wniosek, ˙ze zawsze byłem w ´swiatło´sci i mroku. Nie potrzebowałem si˛e
tego uczy´c, cho´c nie zdawałem sobie sprawy.
— Tak — powtórzyła.
— A zatem nie ma ˙zadnej ró˙znicy. To jedno i to samo.
— Tak.
— Czy to oznacza, ˙ze istotnie nic takiego jak mur przechodni nie istnieje?
— Tak.
— Ach, tak. W porz ˛
adku. Dwie skuchy zatem.
— Tak.
— Gra toczy si˛e dalej.
— Tak.
378
— Ach, tak. W porz ˛
adku. W takim razie — ci ˛
agn ˛
ałem, siadaj ˛
ac — skoro mamy do
czynienia z tym samym, na czym polega ró˙znica?
— Tak — stwierdziła doktor.
Rozległ si˛e gło´sny trzask. Zerwałem si˛e na równe nogi i podniosłem głow˛e. P˛ekni˛e-
cie rosło niebezpiecznie. Brom popatrzył w gór˛e, potem na mnie. Woda s ˛
aczyła si˛e do
´srodka, a biała powierzchnia czaszki poszarzała. Podbiegiem do plecaka i wrzuciłem do
niego czwórdzbanek, chwyciłem okulary i zało˙zyłem je w po´spiechu.
— Chyba czas st ˛
ad odej´s´c — rzuciłem gło´sno. Podszedłem do posłania, na którym
le˙zała doktor, obserwuj ˛
ac mnie z uwag ˛
a. — Narzuta jest du˙za, zmie´scimy si˛e pod ni ˛
a
oboje — dodałem, si˛egaj ˛
ac po czarnosrebrzyst ˛
a tkanin˛e, któr ˛
a była okryta.
W półmroku zdawało mi si˛e, ˙ze obok niej le˙zy kot, ale, rzecz jasna, to ona była
kotk ˛
a. Odwróciła si˛e i na czworaka ostro˙znie zeszła z łó˙zka na podłog˛e. Bura sier´s´c na
kocich łapach przypominała futerko Fa’afy, kocura z Rejestru. Podpieraj ˛
ac si˛e r˛ekoma,
doktor przeci˛eła sypialni˛e i wyjrzała przez okno. Podci ˛
agn˛eła wysoko kolana i oparła
dłonie na wkl˛esłym parapecie. Owin˛eła kocim ogonem pazurzaste tylne łapy. Ponad
naszymi głowami czaszka p˛ekała z trzaskiem. Lekki biały popiół rozsypał si˛e wokół.
379
— Chyba pora i´s´c — powiedziałem zdławionym głosem.
Spojrzenie doktor pow˛edrowało od zalanego deszczem okna do otworu w podłodze.
Jednym susem pokonała t˛e odległo´s´c i znikn˛eła mi z oczu. Brom pobiegł za ni ˛
a. Za-
rzuciłem plecak, si˛egn ˛
ałem po czarnosrebrzyst ˛
a narzut˛e, wcisn ˛
ałem na głow˛e kapelusz.
Czaszka nadal p˛ekała.
Koty czekały na mnie przy drzwiach wyj´sciowych. Nie miały ochoty wyj´s´c na
deszcz — normalna sprawa. Uznałem, ˙ze Brom da sobie rad˛e. Niepewnym krokiem
podszedłem do naszej doktor i ukl ˛
akłem przed ni ˛
a. Dr˙zała z chłodu i wilgoci. Gdy spo-
strzegła, ˙ze mam na sobie migotliw ˛
a peleryn˛e (szczerze mówi ˛
ac, nie pami˛etam, kiedy
si˛e ni ˛
a otuliłem), odzyskała spokój, wolno uniosła ramiona i obj˛eła mnie za szyj˛e. Usły-
szałem stłumiony j˛ek, ale nie pami˛etam, czy był to wyraz niech˛eci, czy przyzwolenia.
Obj ˛
ałem Boots i wzi ˛
ałem j ˛
a na r˛ece. Ruszyli´smy w ulew˛e i ciemno´s´c.
´Slizgałem si˛e i potykałem na mokrych li´sciach, id ˛ac w dół po zboczu, coraz dalej
od głowy. Deszcz zacinał, raz omal nie upadłem z moim brzemieniem. Z tyłu dobiegł
mnie gło´sny trzask; pewnie głowa rozpadła si˛e na kawałki. Próbowałem si˛e obejrze´c,
ale w ciemno´sci i g˛estym lesie trudno było cokolwiek zobaczy´c, a poza tym doktor
380
mocno obejmowała mnie za szyj˛e. Czułem jej lekki, ciepły oddech; chyba zasn˛eła. Przy
ka˙zdym potkni˛eciu odruchowo przyciskałem j ˛
a mocniej, ale w ogóle na to nie zwa˙zała.
Wtuliła si˛e we mnie, ukryta pod obszern ˛
a peleryn ˛
a.
Przystan ˛
ałem, gdy wyszli´smy na szerok ˛
a pust ˛
a Drog˛e. Popatrzyłem w obie strony,
ale prócz wiatru i deszczu, kamieni, i majacz ˛
acych w mroku ciemnych pni nie było na
co patrze´c.
— Chyba wiem, dok ˛
ad mo˙zemy si˛e uda´c — stwierdziłem troch˛e zdyszany.
— Tak — dobiegł spod peleryny stłumiony głosik Boots. Westchn˛eła. Ja równie˙z
odetchn ˛
ałem gł˛eboko. Ruszyli´smy na północ.
To była długa w˛edrówka. Par˛e miesi˛ecy zaj˛eła mi poprzednio wyprawa na połu-
dnie, do krainy tak odległej od rodzinnego gniazda. Najpierw trafiłem do lasu, gdzie
mieszkał Blask, potem wyruszyłem dalej na południe, do Centrum Usługowego; dalej
lato i samotna włócz˛ega — w tym samym kierunku. Maszerowałem, d´zwigaj ˛
ac ci˛e˙zkie
brzemi˛e.
— Ci ˛
agle pada deszcz — łkałem, oddychaj ˛
ac z trudem — a wiosny nie b˛edzie. . . —
Gdy nadszedł wreszcie ostatni d˙zd˙zysty poranek, stan ˛
ałem na grzbiecie nagiego, pokry-
381
tego ´sniegiem wzgórza i zobaczyłem szerok ˛
a dolin˛e Rzeki, z której w gł˛ebi wypływał
spieniony biały strumie´n, podobny do pary zimowego oddechu. Moje ramiona i dło-
nie tak długo były splecione, ˙ze nie potrafiłem sobie wyobrazi´c momentu, w którym
pozb˛ed˛e si˛e brzemienia.
— Tam daleko, za Rzek ˛
a, po´sród wzgórz jest puszcza, przez któr ˛
a wiedzie ´scie˙zka;
tylko nieliczni potrafi ˛
a j ˛
a odnale´z´c. Im dalej, tym wyra´zniejszy szlak. Las si˛e w ko´ncu
przerzedza i wida´c drzwi. Podejdziesz bli˙zej i ujrzysz je wyra´znie, a˙z w ko´ncu staniesz
na progu. Wejdziesz do ´srodka i zobaczysz dziewczyn˛e o niebieskich oczach, matowych
jak niebo, która przerwie gr˛e w pier´scienie, by spojrze´c na przybysza. Nie mog˛e i´s´c
dalej.
Boots wolno zsun˛eła mi si˛e na kolana. Dr˙załem, prostuj ˛
ac ramiona, a zbolałe mi˛e-
´snie dawały mi si˛e mocno we znaki. Odsun ˛
ałem peleryn˛e, by si˛e upewni´c, czy mój
ci˛e˙zar wart był tak długiej w˛edrówki.
Miałem ze sob ˛
a plastikowy pojemnik oraz lejek, za pomoc ˛
a którego chwytałem
deszczówk˛e podczas rzadkich opadów. Wzi ˛
ałem tak˙ze saperk˛e, prawie bez ´sladów
rdzy, oraz kawałek białego powroza, a tak˙ze spory ksi˛egozbiór o podobnych wymia-
382
rach; Blask dostanie je w prezencie, o ile si˛e zobaczymy. Wzi ˛
ałem gar´s´c drobiazgów
z anielskiego srebra, mi˛edzy innymi przedmiot, który Teeplee nazwał kolczatk ˛
a; moim
zdaniem takie rzeczy zawsze si˛e przydaj ˛
a. Najci˛e˙zsza była maszyna, okryta cz˛e´sciowo
plastikowym futerałem i troch˛e zardzewiała tam, gdzie nie si˛egała osłona; przypominała
mechaniczny odpowiednik krzy˙zówki ´swi˛etego; długie szeregi przycisków z wypisany-
mi na nich literami oraz wiele innych elementów o trudnej do okre´slenia funkcji. Blask
odnosił si˛e lekcewa˙z ˛
aco do tego urz ˛
adzenia i nazywał je maszyn ˛
a do sylabizowania.
Zabrałem je w nadziei, ˙ze naucz˛e si˛e sylabizowa´c.
— To zbyt wielki ci˛e˙zar — stwierdziłem. — Zbyt wielki.
— Sko´nczyłe´s z szabrem, co? — rzucił Teeplee. — S ˛
adziłem, ˙ze prawdomówcy
wszystko chomikuj ˛
a.
Serce biło mi coraz wolniej. Wzgórze i dolina przesłoni˛ete tu i ówdzie pasmami
mgły wydawały si˛e mniejsze ni˙z w rzeczywisto´sci; wystarczyło skłoni´c zmysły do ma-
łego wysiłku, by zobaczy´c, co jest za nimi. Spróbowałem; moim oczom ukazała si˛e
droga prowadz ˛
aca do ruin, gdzie mieszkał Teeplee, oraz szabrownik we własnej osobie,
odziany w pasiast ˛
a i gwia´zdzist ˛
a peleryn˛e. Zamiast i´s´c do rodzinnego gniazda z dok-
383
tor Boots na r˛eku, znalazłem si˛e w ruinach z workiem pełnym rupieci. Zapewne moja
głowa wcale nie ucierpiała. Mniejsza z tym. I tak nie zamierzałem tam wraca´c.
— Nie zawsze — odparłem. W tej rzeczywisto´sci mój głos brzmiał słabo i niepew-
nie. — Tam jest wszystkiego pod dostatkiem.
— Dok ˛
ad si˛e wybierasz? — zapytał.
— Do domu — odparłem. — Jednak nastała wiosna. — Naprawd˛e tak było. Deszcz
j ˛
a poprzedzał, o czym nie wiedziałem. Kl˛ecz ˛
ac teraz nad stosem przedmiotów, widzia-
łem to jasno i wyra´znie. Ka˙zda kropla wody na gał ˛
azkach wilgotnych zaro´sli l´sniła zie-
lonkawo, a wiatr rozgarniał k˛epy zmatowiałej trawy, odsłaniaj ˛
ac młode ´zd´zbła. Boots
nie zdradziła owej tajemnicy, ani słowem nie uprzedziła mnie o nadej´sciu wiosny, po-
niewa˙z najpierw musiałem zapomnie´c o takiej mo˙zliwo´sci. Pomy´slałem, ˙ze to ´swiatło´s´c
i mrok. Nadeszła wiosna. Teraz jest dobrze. Po˙zegnałem doktor Boots i pozwoliłem jej
odej´s´c; wydawało mi si˛e wówczas, ˙ze upadam, ale czułem za plecami pomocne dłonie,
których nie mogłem zobaczy´c, byłem jednak przekonany o ich istnieniu.
384
— Jak ci si˛e to podoba? — rzucił Teeplee, wyjmuj ˛
ac z zanadrza fałdzistej szaty
drobny przedmiot, okruch zimowego lodu. . . nie, to nie jest wła´sciwe okre´slenie. —
Poszedłem sprawdzi´c — wyja´snił szabrownik.
To nie była zwyczajna gałka, tylko pokr˛etło, identyczne z ustawionymi na jednej
linii kulkami wewn ˛
atrz postumentu Boots. Wło˙zyłem srebrn ˛
a r˛ekawiczk˛e.
— Daj mi gałk˛e — poprosiłem.
— To ci˛e b˛edzie sporo kosztowa´c — oznajmił Teeplee.
— Mo˙zesz zabra´c wszystko, co mam — odparłem. Szabrownik podał mi gałk˛e;
w ostatniej chwili wypu´scił j ˛
a z r˛eki albo podrzucił, lecz nie upadła, tylko poszybo-
wała ku mnie i osiadła w zagł˛ebieniu dłoni, lekko niczym ptak. W chwili, gdy uniosła
si˛e w powietrze, usłyszałem cichy gwizd; mo˙zna by s ˛
adzi´c, ˙ze ´zródłem d´zwi˛eku jest
r˛ekawica, ale to wra˙zenie było myl ˛
ace.
Kiedy gałka dotkn˛eła srebrnej powierzchni, zabrzmiał podwójny d´zwi˛ek zarejestro-
wany przez jedno z urz ˛
adze´n niebia´nskiego miasta, prawda? Od wielu stuleci aniołowie
nadstawiali ucha, by usłysze´c tamte odgłosy, a kiedy si˛e rozległy, Mongolfier rozpocz ˛
ał
przygotowania do wyprawy.
385
— Twoje rzeczy niewiele s ˛
a warte — mrukn ˛
ał Teeplee, stukaj ˛
ac paluchem u nogi
w mój skarb. — To unikat. Przetrwał w doskonałym stanie.
— Jasne — przytakn ˛
ałem. Wydobyłem zaszyty w mankiet pieni ˛
adz, za który sam
kiedy´s zostałem kupiony. Przez chwil˛e trzymałem go w palcach, wyczuwaj ˛
ac pod
opuszk ˛
a wypukł ˛
a podobizn˛e anioła o bujnej czuprynie; ten drobiazg nic ju˙z dla mnie
nie znaczył. Odnalazłem zgub˛e i mogłem wróci´c do rodzinnego gniazda, by snu´c dług ˛
a
i niezwykł ˛
a opowie´s´c o tej wyprawie. Z drugiej strony jednak, oddaj ˛
ac szabrownikowi
metalowy kr ˛
a˙zek w zamian za gałk˛e ´swi˛etego Andy’ego, wcale nie odzyskałem wolno-
´sci, bo pieni ˛
adz, jak wszystko co ludzkie, funkcjonuje wedle podstawowej zasady: jest
tylko jedna droga i nie ma powrotu.
CZWARTA FASETA
Z pocz ˛
atkiem lata stan ˛
ałem w ko´ncu na szczycie pagórka, z którego wida´c dolin˛e,
gdzie le˙zy Małe Domostwo. To miejsce istnieje naprawd˛e. Krajobraz był znacznie bo-
gatszy ni˙z w mojej wizji, spowodowanej zmieszaniem; poza tym wszystko pozieleniało,
jednak bez trudu poznałem znajom ˛
a okolic˛e, po˙zegnan ˛
a przed trzema laty.
W pierwszej chwili chciałem p˛edzi´c co sił w nogach po zboczu wzgórza, odnale´z´c
´Scie˙zk˛e i dopa´s´c drzwi, gdzie przesiaduje linia Klamry, ale co´s mnie powstrzymało.
Rozbiłem obóz, jak co wieczór podczas długiej w˛edrówki, i rozsiadłem si˛e wygodnie.
Zapadła noc; zbli˙zała si˛e pełnia. Min ˛
ał kolejny dzie´n. Przyszło mi do głowy, ˙ze je´sli
387
zejd˛e teraz po zboczu, stan˛e si˛e podobny do Olivii, która niespodziewanie przybyła
z oddali w towarzystwie ogromnego kocura o przyjaznych ˙zółtych ´slepiach, by zdradzi´c
nam straszliwe tajemnice.
Nie wspomniałem, ˙ze Brom odnalazł mnie, gdy rozbiłem obóz po rozstaniu z sza-
brownikiem. Pocz ˛
atkowo byłem wystraszony, bo podczołgał si˛e cichcem do ogniska,
ale na widok zwierzaka parskn ˛
ałem ´smiechem. Brom obw ˛
achał mnie, ˙zeby si˛e upew-
ni´c, przyjrzał si˛e obozowisku, przycupn ˛
ał na podwini˛etych łapach, westchn ˛
ał i zapadł
w drzemk˛e, jak to kot.
Brom pierwszy dostrzegł mego go´scia. Min ˛
ał kolejny dzie´n. Nadal nie potrafiłem
si˛e zdoby´c na to, by zej´s´c z pagórka i przeprawi´c si˛e przez Rzek˛e. Le˙załem na plecach,
bezmy´slnie zapatrzony na młode li´scie, gdy usłyszałem charakterystyczne d´zwi˛eki wy-
dawane przez koty na widok ptaków lub innych fruwaj ˛
acych stworze´n: ak, ak, ak! Prze-
toczyłem si˛e na bok, by sprawdzi´c, czemu Brom tak prycha; mo˙ze spostrzegł jastrz˛ebia
zawieszonego na tle nieba? Usiadłem i krzykn ˛
ałem.
Kto´s wysun ˛
ał si˛e z chmur i szybował w dół pod otwartym parasolem.
388
Wielkie białe półkole roz´swietlone promieniami sło´nca. . . Liny przymocowane na
obu ko´ncach napinały tkanin˛e wokół powietrznej kuli. U zbiegu lin, jak mucha w pa-
j˛eczynie, wisiał człowiek, a jego stopy poruszały si˛e bezładnie, gdy opadał ku ziemi.
Zerwałem si˛e i pobiegłem za nieznajomym, którego wiatr znosił w bok. Jasny parasol
opadał coraz ni˙zej i wkrótce okazało si˛e, ˙ze to wielka, biała, faluj ˛
aca kopuła. Widzia-
łem ju˙z całkiem wyra´znie zawieszonego pod ni ˛
a człowieka, który pomachał do mnie,
a nast˛epnie zacz ˛
ał poci ˛
aga´c za liny, by wyl ˛
adowa´c na ł ˛
ace, a nie w koronach drzew.
Pobiegłem za nim. Spadł na ł ˛
ak˛e nagle i z du˙zym impetem, mimo ochronnego paraso-
la, który na ziemi okazał si˛e zupełnie bezu˙zyteczny. Wstrzymałem oddech, gdy stopy
przybysza uderzyły o grunt. Przetoczył si˛e — zapewne w nadziei, ˙ze wytraci szybko´s´c;
ci ˛
agn ˛
ał za sob ˛
a sflaczał ˛
a kopuł˛e, a raczej zwykł ˛
a płacht˛e, podrywan ˛
a raz po raz powie-
wami wiatru i natychmiast opadaj ˛
ac ˛
a na ziemi˛e.
Czasza unosiła si˛e niemrawo, ale m˛e˙zczyzna stał ju˙z pewnie na nogach, cho´c masa
tkaniny ci ˛
agn˛eła go w bok, kiedy usiłował wypl ˛
ata´c si˛e z lin i unieruchomi´c j ˛
a za wszel-
k ˛
a cen˛e. W ko´ncu, uwolniony z wi˛ezów, zabrał si˛e do zwijania białej tkaniny, która
wzdymała si˛e i opadała niczym niezliczone ˙zabie gardła. Chwyciłem kamie´n i rzuciłem
389
go na czasz˛e, by j ˛
a obci ˛
a˙zy´c i unieruchomi´c. Nieznajomy zło˙zył j ˛
a byle jak i stan ˛
ał ze
mn ˛
a twarz ˛
a w twarz.
— Mongolfier — rzekł. Nie miałem poj˛ecia, co odpowiedzie´c.
Stał przede mn ˛
a blady, ponury m˛e˙zczyzna, z prostymi czarnymi włosami, które opa-
dały mu na oczy. Nosił dopasowan ˛
a br ˛
azow ˛
a kurtk˛e z mnóstwem zapinanych kieszeni,
spodnie i dziwnie l´sni ˛
ace buty si˛egaj ˛
ace do kolan, sznurowane długimi tasiemkami.
Skin ˛
ałem głow ˛
a i z u´smiechem podszedłem do go´scia, który cofn ˛
ał si˛e natychmiast,
nie odrywaj ˛
ac ode mnie spojrzenia ciemnych, szeroko otwartych oczu. Takie spojrzenie
widywałem tylko u dzikich zwierz ˛
at, cierpi ˛
acych m˛eki od ran.
W tej samej chwili Brom wyszedł ostro˙znie z krzaków rosn ˛
acych za moimi pleca-
mi. M˛e˙zczyzna krzykn ˛
ał, cofn ˛
ał si˛e i omal nie upadł. Na plecach d´zwigał sakw˛e, niemal
tak du˙z ˛
a jak on sam. Niezdarnie wyci ˛
agn ˛
ał tajemniczy przedmiot z osobliwej kiesze-
ni na biodrze. Było to urz ˛
adzenie wielko´sci dłoni, z r˛ekoje´sci ˛
a i ciemnym, metalowym
paluchem, którym nieznajomy wskazywał kota. Stał nieruchomo jak skała, ´sciskaj ˛
ac ta-
jemniczy przedmiot i wytrzeszczał oczy. Brom wyczuł jego strach, l˛ekliwie skrył si˛e za
moimi plecami i zerkał ukradkiem na nieznajomego, który schował wreszcie aparat do
390
kieszeni i, obserwuj ˛
ac uwa˙znie kota, przykucn ˛
ał a˙z dno wielkiej sakwy dotkn˛eło grun-
tu. Dotkn ˛
ał czarnego punktu na pasku i wyprostował si˛e energicznie. Wór stał sztywno
na ł ˛
ace.
— Mongolfier — rzekł po raz wtóry m˛e˙zczyzna. Podłu˙zn ˛
a sakw˛e o nieregularnym
kształcie, pozbawion ˛
a uchwytów i pasków chronił połyskliwy futerał, podobny do mo-
jej czarnosrebrzystej płachty i przylegaj ˛
acy tak szczelnie, jak tkanina mokra lub przyci-
´sni˛eta wichur ˛
a napieraj ˛
ac ˛
a ze wszystkich stron.
— Co to za sztuczka z t ˛
a sakw ˛
a? — zapytałem.
Uniósł dło´n na znak, ˙ze mam zamilkn ˛
a´c. Drug ˛
a r˛ek ˛
a wyj ˛
ał z innej kieszeni jeszcze
jeden czarny aparacik, umie´scił go za mał˙zowin ˛
a i poprawiał przez chwil˛e; urz ˛
adzenie
wygl ˛
adało jak du˙ze, czarne ucho. . . i rzeczywi´scie nim było. Nieznajomy skin ˛
ał na
mnie, skupiony na swoim mechanizmie, lecz gdy podszedłem, znowu si˛e cofn ˛
ał.
— Jeste´s bardziej nieufny od mojej krowy — powiedziałem. M˛e˙zczyzna przechylił
głow˛e na bok i słuchał swego ucha; przymkn ˛
ał powieki i zagryzł warg˛e.
— Wi˛ecej nieufno´sci — powiedział wolno, jak przez sen. Popatrzyli´smy na siebie;
obaj byli´smy zmieszani. Skin ˛
ał na mnie raz jeszcze. Chciałem do niego podej´s´c, lecz na-
391
gle u´swiadomiłem sobie, gdzie tkwi problem. Mówili´smy ró˙znymi j˛ezykami. Przybysz
nie rozumiał moich słów, a ja nie pojmowałem jego mowy. Sztuczne ucho najwyra´z-
niej chwytało sens naszych wypowiedzi; szeptem przekazywało skoczkowi moje słowa
i podpowiadało, co nale˙zy mówi´c, a on powtarzał mo˙zliwie dokładnie. Uznałem, ˙ze je´sli
tak dalej pójdzie, minie sporo czasu, nim si˛e dowiem, jakie ˙zycie mój go´s´c prowadził
w niebiosach. Usadowiłem si˛e wygodnie i sam zacz ˛
ałem opowiada´c.
Po chwili nieznajomy tak˙ze usiadł i wsłuchiwał si˛e uwa˙znie nie tyle w moje słowa,
co w szept dobiegaj ˛
acy z urz ˛
adzenia; od czasu do czasu kiwał głow ˛
a, zmieszany wy-
rzucał w gór˛e ramiona albo podnosił do ust pi˛e´sci zaci´sni˛ete tak mocno, ˙ze ich kostki
całkiem pobielały. Do´s´c szybko pojmował trudne sprawy, lecz banalna uwaga o pi˛eknej
pogodzie całkiem zbiła go z tropu. Pod koniec dnia mogli´smy ju˙z rozmawia´c całkiem
swobodnie. Uwa˙znie dobierał słowa, lecz nadal zdania sensowne mieszały si˛e z dzi-
wacznymi. Oczy miał rozbiegane; ´sledził podejrzliwym spojrzeniem ´swiergotliwe ptac-
two i brz˛ecz ˛
ace owady; na widok motyla zerwał si˛e jak oparzony. Siedział naprzeciwko,
wci ˛
agaj ˛
ac mnie do rozmowy, jakby nie było dziwnego w tym, ˙ze zjawiłem si˛e na ł ˛
ace,
a nasze spotkanie zostało dawno zaplanowane i szcz˛e´sliwie doszło do skutku. Z dru-
392
giej strony jednak, przera˙zały go drobiazgi. Uwalniał si˛e od l˛eku jedynie wówczas, gdy
słuchał lub mówił, co robił z wielkim przej˛eciem.
W ko´ncu dał mi znak, bym umilkł. Podci ˛
agn ˛
ał ubrudzone traw ˛
a kolana, obj ˛
ał je
r˛ekoma i powiedział:
— Tak. Nadeszła pora, ˙zebym ci wyja´snił, dlaczego tu jestem.
— Dobrze. Powiedz, je´sli chcesz — odparłem. Skrzywił si˛e, jakby zabrakło mu
cierpliwo´sci, lecz zaraz wzi ˛
ał si˛e w gar´s´c.
— Przybyłem odebra´c nasz ˛
a własno´s´c, która jest zapewne w twoim posiadaniu.
Zdziwiło mnie słowo „własno´s´c”, którego nie u˙zyłem w rozmowie. Sam usłyszałem
je zalewie par˛e razy w ˙zyciu.
— Jak ˛
a własno´s´c?
W jednej z niezliczonych kieszeni miał cienk ˛
a srebrn ˛
a r˛ekawic˛e, która pochłaniała
słoneczne promienie.
— Chodzi o r˛ekawiczk˛e, tak ˛
a jak ta — odparł. — Ale najwa˙zniejszy jest pewien
drobiazg. Wygl ˛
ada jak. . . jak. . .
393
— Gałka — podpowiedziałem. Po chwili dodałem, chocia˙z l˛ek ´sciskał mnie za gar-
dło: — Odpowiesz mi na jedno pytanie?
— Mo˙zesz zada´c trzy pytania — oznajmił, wyci ˛
agaj ˛
ac ku mnie trzy palce.
— Czemu trzy?
— Tradycja.
— Zgoda. Niech b˛ed ˛
a trzy — odparłem. Wymieniłem je po kolei, jak to czynili ci
z Rejestru. — A — Czym jest r˛ekawica oraz kula i co je ł ˛
aczy z nieboszczykami, na
przykład z wujem Plunkettem? Be — Jak si˛e dowiedziałe´s, ˙ze je mam? Ce — Sk ˛
ad
przybywasz?
Wysłuchał moich pyta´n z głow ˛
a pochylon ˛
a na bok, gdzie tkwiło sztuczne ucho,
po czym skin ˛
ał głow ˛
a. Po raz pierwszy odk ˛
ad spadł z nieba, u´smiechn ˛
ał si˛e ponuro
i tajemniczo, a jego nieprzenikniony wyraz twarzy stał si˛e jeszcze bardziej zagadkowy.
— Doskonale — stwierdził. — Zgodnie z tradycj ˛
a najpierw odpowiem na trzecie
pytanie. Przybyłem — wskazał palcem niebo — stamt ˛
ad. Z miasta zwanego przez nie-
których Laputa. Wiedziałem, ˙ze masz nasz ˛
a własno´s´c, bo specjalne urz ˛
adzenie odebrało
charakterystyczny sygnał. Nie był to odgłos, który słyszałe´s, tylko zupełnie inny, ledwie
394
uchwytny d´zwi˛ek. Oba przedmioty ł ˛
acz ˛
a si˛e nierozerwalnie z osob ˛
a Daniela Plunket-
ta, uwa˙zanego przez ciebie za nieboszczyka; przyniosłem go tutaj na własnych plecach
z niebia´nskiego miasta. Tak si˛e sprawy maj ˛
a.
— Wychodzi na to, ˙ze jeste´s aniołem, skoro rozmawiasz ze mn ˛
a o takich spra-
wach. — Przestał si˛e u´smiecha´c i gestem dał mi do zrozumienia, ˙ze nie wie, o co chodzi.
— Moim zdaniem trzy pytania nie wyczerpuj ˛
a tematu — stwierdziłem po namy´sle.
Usiadł wygodniej i z powag ˛
a skin ˛
ał głow ˛
a, jakby czekało go trudne zadanie. Trzy-
krotnie zaczynał mówi´c — za ka˙zdym razem w inny sposób — i przerywał, jakby słowa
uwi˛ezły mu w gardle; mogło si˛e zdawa´c, ˙ze ka˙zde zdanie wydobywa z własnych trzewi,
nie zwa˙zaj ˛
ac na wielki ból. Powiedział mi, ˙ze prócz Laputy nie ma innych niebia´n-
skich miast; to jedno jedyne, które aniołowie zbudowali u kresu swych dni, jest idealnie
przezroczyst ˛
a, ogromn ˛
a półkul ˛
a o ´srednicy jednej mili, wykonan ˛
a z trójk ˛
atnych szybek
uło˙zonych w koronkowy wzór. Przybysz okre´slił je szczególnym wyrazem, który ozna-
czał, ˙ze taki sposób ł ˛
aczenia odci ˛
a˙za cał ˛
a konstrukcj˛e. A co do szyb, nie były wcale
ze szkła, tylko z czego´s. . . a raczej z niczego. . . To jest tworzywo lub stan, w którym
395
´swiatło wnika do wn˛etrza kopuły, ulegaj ˛
ac przetworzeniu, a zarazem nic si˛e spod niej
nie mo˙ze wydosta´c.
— Jak mur przechodni — wtr ˛
aciłem, a m˛e˙zczyzna rzucił mi badawcze spojrzenie,
lecz powstrzymał si˛e od stwierdzenia, ˙ze co´s takiego jak mur przechodni nie istnieje.
Próbował za to wyja´sni´c, dlaczego we wn˛etrzu jest ciepło, cho´c wokół budowli panuje
chłód. Zm˛eczony jego wywodami oznajmiłem, ˙ze wiem: po prostu cało´s´c jest l˙zejsza
od powietrza.
— Tak. L˙zejsza od powietrza — powtórzył. Miasto uniosło si˛e w niebo na wysoko´s´c
całej mili, i dzi˛eki prostocie rozwi ˛
azania szybuje od tamtej pory; niezliczone pokolenia
aniołów rodziły si˛e tam, ˙zyły i umierały. Opowiadał o maszynach i urz ˛
adzeniach, a ja
pocz ˛
atkowo nie mogłem poj ˛
a´c, czemu uznali za stosowne trzyma´c je w mie´scie, lecz
wnet sobie przypomniałem, ˙ze cała ta ich maszyneria wci ˛
a˙z funkcjonuje bez zarzu-
tu, wykonuj ˛
ac czynno´sci, do których j ˛
a skonstruowano. Zerkn ˛
ałem na sztuczne ucho,
zmierzyłem wzrokiem ustawiony na ł ˛
ace pakunek. Nie uszło to uwagi mego rozmówcy.
— Tak, nawet tamto nadal działa.
396
Opowiedział mi, jak po katastrofie aniołowie powrócili, by szuka´c czterech nie-
boszczyków, którzy stanowili ich najwi˛eksze osi ˛
agni˛ecie. Przekonali si˛e, ˙ze Przymierze
odnalazło i unicestwiło trzech, a jeden zagin ˛
ał; ruszyli ´sladem zguby, a był ni ˛
a Plunkett.
Przymierze wpadło na ten sam pomysł, lecz aniołowie mieli wi˛ecej szcz˛e´scia i zabrali
do niebia´nskiego miasta ostatniego nieboszczyka. Przybysz dodał, ˙ze brakowało pew-
nego elementu, a mianowicie pokr˛etła w kształcie gałki oraz r˛ekawicy, która. . . która. . .
Przerwał i zacz ˛
ał od nowa, by wytłumaczy´c, kim był Plunkett, co zaj˛eło mu sporo cza-
su, bo cz˛esto przerywał, gryzł palce, niecierpliwie uderzał dło´nmi o cholewki butów.
Zasypywałem go pytaniami, a˙z w ko´ncu zacz ˛
ał wrzeszcze´c i kazał mi si˛e zamkn ˛
a´c.
Powiedziałem mu, ˙ze znam wizerunek Plunketta, i od tego momentu łatwiej si˛e nam
było porozumie´c. Przybysz westchn ˛
ał gł˛eboko i wyja´snił, ˙ze ´swietlista kula w pewnym
stopniu przypomina ów obrazek, ale nie odwzorowuje twarzy Plunketta, tylko jego na-
tur˛e. Zamiast patrze´c w twarz ostatniego z nieboszczyków, wsuwa si˛e głow˛e do kuli,
a kto j ˛
a nosi, nie ma ´swiadomo´sci własnego istnienia, bo Plunkett zajmuje jego miej-
sce. Nieboszczyk ˙zyje w tobie; spogl ˛
adasz na ´swiat jego oczyma. . . a raczej on patrzy,
korzystaj ˛
ac z twoich. Kula pełna była Plunketta i gotowa do działania, byle tylko kto´s
397
wsun ˛
ał głow˛e do ´srodka; tak samo znaczenie słowa gotowe jest si˛e ujawni´c, gdy sens
wyrazu. . .
— Niczym list — wtr ˛
aciłem. Wolno skin ˛
ał głow ˛
a, niepewny, co mam na my´sli. —
Po co wam gałka i r˛ekawica?
— By opró˙zni´c t˛e ostatni ˛
a kul˛e. To zwykły pojemnik. Teraz zawiera Plunketta, lecz
dzi˛eki gałce i r˛ekawicy mo˙zna usun ˛
a´c zawarto´s´c, a jasna kula stanie si˛e pusta jak zwier-
ciadło, w którym nikt si˛e nie przegl ˛
ada. Nieboszczyk b˛edzie trupem.
— Po raz drugi i na dobre.
— Chyba tak.
— Z wyj ˛
atkiem pi ˛
atego.
— Było ich czterech.
— Raczej pi˛eciu.
Wstał i podszedł do sakwy. Wło˙zył srebrn ˛
a r˛ekawic˛e i zdj ˛
ał idealnie dopasowany
czarny futerał. Ujrzałem przezroczyst ˛
a skrzynk˛e lub postument, w ´srodku równe rz˛edy
zawieszonych w pustce czarnych i srebrzystych gałek, a na szczycie pust ˛
a, z pozoru
jasn ˛
a kul˛e wielko´sci ludzkiej głowy.
398
— Było czterech nieboszczyków — stwierdził m˛e˙zczyzna. — Eksperymentowano
równie˙z ze zwierz˛eciem, bo istniały obawy, ˙ze w czasie powstawania wizerunku ludz-
kiej natury człowiek mo˙ze umrze´c albo dozna´c powa˙znego uszczerbku. Gdyby zwierz˛e
padło, nie byłoby problemu, przerwano by jednak do´swiadczenia na ludziach. Ekspe-
ryment si˛e udał. Przeprowadzono cztery eksperymenty na ludziach. — Przybysz usiadł
i podci ˛
agn ˛
ał kolana pod brod˛e. — Wła´sciwie masz racj˛e; była dodatkowa próba. Pod-
dano jej kotk˛e imieniem Boots.
Nadchodził wieczór. W dolinie u stóp wzgórza robiło si˛e ciemno, a wydłu˙zone
cienie drzew przecinały ł ˛
ak˛e na zboczu pagórka, lecz nie dosi˛egły jeszcze miejsca,
gdzie przebywali´smy: skoczek w brunatnym ubraniu, mocno obejmuj ˛
acy kolana, ja,
oraz rzecz, która była Plunkettem, chocia˙z ten dawno nie ˙zył.
— Byłem tamtym kotem — powiedziałem.
— A ja byłem Danielem Plunkettem. — Przybysz miał strach w oczach, a twarz mu
pobladła.
— Odzyskałem siebie.
— I ja siebie odzyskałem — stwierdził.
399
— Aniele, po co tu przybyłe´s?
— Odpowiedziałem na twoje pytania — stwierdził. — Teraz kolej na ciebie. —
Wyprostował si˛e, poprawił sztuczne ucho i rzekł: — Czy chciałby´s ˙zy´c wiecznie albo. . .
co´s w tym rodzaju?
PI ˛
ATA FASETA
Przez cał ˛
a noc a˙z po ´swit próbowałem odpowiedzie´c na pytanie. Wspominałem, jak
na widok czterech nieboszczyków w ciepłej komnacie przebiegł mnie zimny dreszcz;
jak dla rozwikłania tajemnicy ruszyłem w ´slad za Jednodniówk ˛
a do Centrum Usługo-
wego i tam stałem si˛e Boots; jak czterej nieboszczycy wpływali na mój ˙zywot, i po-
gr ˛
a˙załem si˛e w mroku. M˛e˙zczyzna długo perorował tamtej nocy, próbuj ˛
ac mi wyja-
´sni´c spraw˛e; mówił o zjawiskach i obrazach; udowadniał, ˙ze ´smiałe do´swiadczenie nie
spowodowało wi˛ekszych szkód. Rozmawiali´smy, lecz mimo pomocy anielskiego ucha
trudno si˛e było porozumie´c.
401
— Chcesz, ˙zebym zaj ˛
ał miejsce waszego nieboszczyka Plunketta. Nawet gdybym
poj ˛
ał, po co wam taka istota, wcale nie chciałbym ni ˛
a by´c. Rozumiesz?
— Nie doznasz uszczerbku — zapewnił, dr˙z ˛
ac z przej˛ecia. — To b˛edzie tak, jakby´s
zostawił odcisk swego kciuka na powierzchni zaparowanego lustra.
— Nie jestem tego pewny — odparłem. — Gdy znikn ˛
ałem, Boots zaj˛eła moje miej-
sce. Była pełna ˙zycia. S ˛
adz˛e, ˙ze czuła si˛e zadowolona ze swego losu, ale moim zdaniem
człowiekowi trudniej jest go przyj ˛
a´c. Byłbym jak mucha uwi˛eziona w kostce bezbarw-
nego plastiku: wszystko wida´c jak na dłoni, ale ruszy´c si˛e nie mo˙zna. To mnie przera˙za.
— Mucha? — rzucił w stron˛e sztucznego ucha. — Mucha? — Nie rozumiał porów-
nania. Zrobiłem sobie skr˛eta i spostrzegłem, ˙ze r˛ece mi dr˙z ˛
a. — Mucha — powtórzył
bezradnie. Próbowałem zapali´c zapałk˛e, ale p˛ekła, dymi ˛
ac zatoczyła łuk i trafiła Broma,
który zerwał si˛e, miaucz ˛
ac rozpaczliwie. M˛e˙zczyzna wyprowadzony z równowagi uwa-
g ˛
a o musze, płomieniem, miauczeniem Broma i moj ˛
a głupot ˛
a zerwał z głowy sztuczne
ucho, rzucił je na ziemi˛e i zacz ˛
ał płaka´c.
O co chodzi?
402
Rzecz w tym. . . Zrobiłe´s z niego komiczn ˛
a figur˛e. To nieprawda. Był wyj ˛
atkowym
człowiekiem o niezwykłej odwadze, chlub ˛
a swego pokolenia. Gdy zst˛epował na ziemi˛e,
nie wiedział, co tam zastanie. Znał jedynie realia niebia´nskiego miasta oraz ´swiata, ist-
niej ˛
acego za ˙zycia Plunketta. Z tego, co wiedział Mongolfier wynikało, ˙ze ziemia pochło-
nie go ˙zarłocznie, jak szeroko otwarte usta. Zwierz˛eta widywał jedynie na obrazkach.
A mimo to odwa˙zył si˛e opu´sci´c miasto, by odmieni´c nasz ˙zywot. Nie był ´smieszny.
Próbowałem tylko odda´c własne zdziwienie. Nie potrafi˛e uj ˛
a´c w słowa jego cierpie´n.
Siedz ˛
ac z nim twarz ˛
a w twarz, czułem si˛e stary i bezsilny, jakbym miał do czynienia
z kapry´snym bachorem. Chodziło mi o to, ˙ze wybuchn ˛
ał płaczem, bo nie potrafiłem go
zrozumie´c. . .
Gdyby umiał mówi´c tak samo jak ty, mógłby wyra˙za´c si˛e jasno.
Wspomniał zapewne, ˙ze powodem zbudowania niebia´nskiego miasta nie była roz-
pacz aniołów ani potrzeba ucieczki z krain obróconych w ruin˛e. Byli dumni ze swego
dzieła, bo stworzyli najwi˛eksz ˛
a machin˛e w historii ludzko´sci. Tam pragn˛eli zachowa´c
wiedz˛e, która pozwoliła im skonstruowa´c takie cudo, uchroni´c je przed bezmy´slnym
motłochem gotowym zniszczy´c. . . wszystko, czego pragn˛eli. Plunkett stanowił ich naj-
403
wi˛eksze osi ˛
agni˛ecie, a gdy posłu˙zyli si˛e nim po raz pierwszy, wydawało si˛e, ˙ze u˙zywaj ˛
a
wszystkich swych wytworów, które ocalały. W ten sposób przypominali sobie, co musieli
umie´c i potrafi´c, by powstało owo urz ˛
adzenie.
Spotkanie z Plunkettem przyniosło nieoczekiwane skutki, straszliwe i cudowne zara-
zem: stało si˛e jasne, kim byli m˛e˙zczy´zni. Dzi˛eki Boots dowiedziałe´s si˛e, czym jest ˙zywot-
no´s´c, oni za´s dzi˛eki Plunkettowi poznali natur˛e m˛e˙zczyzny, ró˙zn ˛
a od ich wyobra˙ze´n.
Chodzi o to, ˙ze wedle twego mniemania, wszyscy m˛e˙zczy´zni ˙zyj ˛
acy za czasów Plun-
ketta to aniołowie zdolni unosi´c si˛e w powietrzu, ogarni˛eci potrzeb ˛
a zupełnego prze-
kształcenia ´swiata, niecierpliwi, wolni od l˛eku i wyrzutów sumienia. Nieprawda. Wi˛ek-
szo´s´c miała z aniołami równie mało wspólnego, jak ty. Nie pojmowali anielskiego ´swia-
ta, dziwili si˛e wszelkim jego cudom, um˛eczeni anielskimi obsesjami cierpieli okrutnie
podczas zagłady osobliwego ´swiata. Jednym z nich był Plunkett. Zhinsinura stwierdzi-
ła, ˙ze kobiety z Przymierza tak˙ze były aniołami, natomiast od Plunketta aniołowie si˛e
dowiedzieli, ˙ze s ˛
a zwykłymi lud´zmi.
Pierwszy z nas, któremu dane było spojrze´c na ´swiat oczyma Plunketta i pozna´c t˛e
prawd˛e, zamilkł na zawsze, gdy wrócił do siebie.
404
Słuchaj ˛
ac ciebie, zaczynam si˛e l˛eka´c osobnika, którym jestem. Jak˙ze mi ci˛e˙zko, jak
ci˛e˙zko. . . O wiele trudniej ni˙z z Boots, o wiele trudniej. . .
Jasne. Boots nie miała pami˛eci, ale ty j ˛
a masz, podobnie jak Plunkett. Aniołowie
stawali si˛e nim na krótko, ale zachowali wspomnienie o jego upokorzeniu, cierpieniach,
zmieszaniu, o wszystkim, czego pragn ˛
ał. Przesłanie Boots to zach˛eta do zapomnienia.
Plunkett ka˙ze pami˛eta´c.
Mówiło si˛e, ˙ze to szale´nstwo lub fatalna pomyłka, ˙ze nie wolno si˛e nim wi˛ecej posłu-
giwa´c, ale znów został wykorzystany. Najdzielniejszy z mieszka´nców anielskiego miasta
nauczył si˛e d´zwiga´c to brzemi˛e i o nim rozmawia´c. Gdy ci z dawnego gniazda opo-
wiadali historie z ˙zycia ´swi˛etych, wiekowi i do´swiadczeni za spraw ˛
a prawdziwej mowy,
gdy Rejestr wspominał Przymierze, s˛edziwy przez obcowanie z Boots, my starzeli´smy
si˛e w duchu Plunketta. Przyszło nam poznawa´c jego cierpienia; nasze cierpienia. Za-
pomnieli´smy o planach na przyszło´s´c, stracili´smy dum˛e, a jedynym naszym zaj˛eciem
stało si˛e analizowanie Plunketta. Nadzieja dla nas umarła, a schronienie okazało si˛e
wygnaniem.
405
Dlaczego nie zmienili´scie zdania? Czemu nie wrócili´scie? Mo˙zna sprowadzi´c mia-
sto na ziemi˛e, prawda? Skoro popełnili´scie bł ˛
ad, trzeba było przyby´c tutaj.
Nie masz racji. ´
Swiat opuszczony przez mieszka´nców anielskiego miasta, był ´swia-
tem Plunketta. Ludzie z miasta tak ˛
a znali Ziemi˛e. Od swego mentora dowiedzieli si˛e,
˙ze zasady uznawane przez m˛e˙zczyzn okazały si˛e zawodne, a skoro tak, ´swiat w dole
powinien by´c martwy, podobnie jak ˙zyj ˛
acy tam ludzie. Nie widzieli innej mo˙zliwo´sci.
Popełnili bł ˛
ad. Nie wiedzie´c czemu, wszystko uło˙zyło si˛e inaczej. Mo˙zecie wróci´c.
To wcale nie jest trudne. Powinni´scie wróci´c. Tutaj jest wasz dom.
Dom. . . Czy wiesz, jak ogromny jest ´swiat? Ja wiem. Wiatr dmie stale z zachodu,
a miasto z nim si˛e porusza, i za ˙zycia jednej generacji powraca w to samo miejsce.
W dniu moich urodzin byli´smy nad morzem i wci ˛
a˙z si˛e nad nim znajdujemy. Trafiamy
na burze nie si˛egaj ˛
ace ziemi; obserwujemy, jak si˛e rodz ˛
a; szybujemy w´sród gromów,
nie odczuwaj ˛
ac l˛eku. Wyobra´z sobie, ˙ze gdy tutaj pada ´snieg, białe płatki wznosz ˛
a si˛e
ku górze. Błyskawice mamy na wyci ˛
agni˛ecie r˛eki; zamiast pada´c z nieba, przychodz ˛
a
z ziemi. Nie budz ˛
a we mnie obaw.
406
Gdy si˛e przeja´sni, z daleka widzimy ziemi˛e — zamglon ˛
a, pi˛ekn ˛
a, blisk ˛
a. S ˛
adz˛e, ˙ze
tak jawi ˛
a si˛e wam góry na horyzoncie; wiele o nich rozmy´slacie, ale nie przyjdzie niko-
mu do głowy, ˙zeby si˛e tam wybra´c. Nie masz racji. Tu jest mój dom. Mongolfier równie˙z
tak s ˛
adził. ˙
Zył w mroku i cierpiał z powodu Plunketta, ale przez wzgl ˛
ad na to miej-
sce wykonał skok i opadł na ziemi˛e, by odnale´z´c ciebie, poniewa˙z mogłe´s nas uleczy´c.
W twoim posiadaniu była gałka i r˛ekawiczka, za pomoc ˛
a których mogli´smy si˛e uwolni´c
od Plunketta. Dzi˛eki tobie łzy ju˙z nie płyn ˛
a z naszych oczu.
Gdyby znał twoj ˛
a mow˛e, sam by ci o tym powiedział. . .
Skoro ty jej u˙zywasz, czemu on nie potrafił?
Nauczyli´smy si˛e od ciebie. Stali´smy si˛e prawdomówcami, Potoku.
A co z tob ˛
a, aniele? Co z tob ˛
a? Czy wiesz, co to znaczy by´c kim´s innym, powróci´c
z niebytu, spa´s´c nagle w kł˛ebowisko własnych spraw, jakby z ogromnej wysoko´sci,
i patrze´c, i patrze´c. . . Czy wiesz, jakie to uczucie?
Nie. Znam tylko cudze relacje. Inni mówi ˛
a, ˙ze wcielenie w Plunketta było okropnym
do´swiadczeniem; ˙ze jeste´s silny, lecz w ostatecznym rachunku obcowanie z tob ˛
a przyno-
si rado´s´c; ˙ze po przerwie łatwo jest wróci´c; ˙ze mog˛e si˛e z tob ˛
a dogada´c, a z Plunkettem
407
nie dało si˛e wytrzyma´c. Powiadaj ˛
a, ˙ze on natchn ˛
ał nas odwag ˛
a, a z tob ˛
a jeste´smy szcz˛e-
´sliwi. Nie dane mi było tego zazna´c. Nie wiem, czy potrafi˛e sprosta´c twej sile.
A Mongolfier potrafił? Czy zdołałem mu ul˙zy´c?
Nie. Po do´swiadczeniach z Plunkettem nie miał odwagi spróbowa´c. Sprowadził ci˛e
tutaj. Takie otrzymał instrukcje. Widział, ˙ze czynisz dobro, lecz nie potrafił si˛e przemóc.
Przez ciebie jestem zakłopotany. Troch˛e mi wstyd, gdy tego słucham, bo pozwoliłem
si˛e tu zaci ˛
agn ˛
a´c z innego powodu, cho´c nie wiem, jaka cz ˛
astka mojej osoby dotarła tutaj
wraz z nim.
Có˙z to za powód?
Bardzo prosty. Ju˙z w dzieci´nstwie zrodziło si˛e we mnie przekonanie, ˙ze niebia´nskie
miasta naprawd˛e istniej ˛
a. Blask nie wykluczał takiej mo˙zliwo´sci. W Rejestrze ch˛etnie
o nich opowiadano. ´Swi˛ety Roy Mniejszy uwa˙zał, ˙ze to pi˛ekna metafora. Dla mnie były
tak rzeczywiste, jak chmury. W ko´ncu pojawił si˛e anioł i oznajmił, ˙ze mnie tam zabie-
rze. Uprzedził wprawdzie, ˙ze zwykły ´smiertelnik pozostanie na ł ˛
ace, jakby nic si˛e nie
zdarzyło, a do niebia´nskiego miasta trafi jedynie. . . wizerunek podobny do przezroczy
z Archiwum; chyba zgodziłby si˛e ze mn ˛
a, gdyby usłyszał to porównanie. Uznałem jed-
408
nak, ˙ze warto zaryzykowa´c i przekona´c si˛e, jak tam jest pod kopuł ˛
a, w´sród chmur. To
wszystko.
Nim sprawa została przes ˛
adzona, musiałem si˛e przespa´c. Wyczerpała mnie za˙zarta
dysputa. Owin ˛
ałem si˛e czarnosrebrzyst ˛
a tkanin ˛
a i przez chwil˛e patrzyłem na ksi˛e˙zyc.
Brom le˙zał obok mnie i mruczał. Mongolfier nie zasn ˛
ał; czuwał oparty plecami o pie´n
drzewa.
´Sniłem tej nocy o Małym Domostwie, o w˛edrowaniu ´Scie˙zk ˛a ku jego ´srodkowi
w´sród komnat, obszernych i ciasnych, gdzie stoj ˛
a niezliczone kufry, a gaw˛edziarki roz-
my´slaj ˛
a o naszych liniach; spiralny szlak wiedzie coraz dalej w gł ˛
ab dawnego schronie-
nia, mijaj ˛
ac ludzi zaj˛etych paleniem oraz dziatw˛e pochłoni˛et ˛
a grami, zmierza ku w ˛
a-
skim korytarzom z anielskiego kamienia i małym ciemnym pokojom w samym ´srodku
budowli. Obudziłem si˛e, nim tam dotarłem; przemkn˛eło mi przez my´sl, ˙ze nie byłem do-
t ˛
ad w najstarszych komnatach Małego Domostwa. Uniosłem powieki i stwierdziłem, ˙ze
blady z niewyspania Mongolfier siedzi wyprostowany, a na jego udzie spoczywa tamto
urz ˛
adzenie, które sam nazwał broni ˛
a.
409
— Dobrze — mrukn ˛
ał. — Dobrze. — Przetarłem oczy i usiadłem. Podniósł si˛e
i wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e na znak, ˙ze pora odda´c gałk˛e i r˛ekawic˛e. Grzebałem przez chwil˛e
w plecaku; z samego dna, spod sterty rupieci dobiegł cichy sygnał.
— Nareszcie — rzucił Mongolfier, gdy wr˛eczyłem zaginione przedmioty. Mówił
głosem dr˙z ˛
acym ze zm˛eczenia, lecz po raz pierwszy, odk ˛
ad go ujrzałem, wydał mi si˛e
zupełnie spokojny. Poci ˛
agn ˛
ał mnie na ´srodek ł ˛
aki, gdzie w´sród kwiatów zostawił Plun-
ketta.
— Usi ˛
ad´z — polecił. — Usi ˛
ad´z i zamknij oczy.
Usadowiłem si˛e wygodnie, ale oczy miałem otwarte. Patrzyłem na srebrzyst ˛
a mgł˛e
wstaj ˛
ac ˛
a znad Rzeki w dolinie. Obserwowałem m˛e˙zczyzn˛e stoj ˛
acego przy niezwykłym
urz ˛
adzeniu. Mongolfier naci ˛
agn ˛
ał moj ˛
a r˛ekawic˛e, uj ˛
ał gałk˛e, zbli˙zył j ˛
a do postumentu,
na którym spoczywał Plunkett, i cofn ˛
ał rami˛e. Kulka przenikn˛eła szkliste pudełko, jak-
by została wrzucona do ´srodka i wsun˛eła si˛e miedzy inne pokr˛etła. W tej samej chwili
sygnał ucichł. Mongolfier udał, ˙ze obraca dodatkow ˛
a gałk˛e, która przekr˛eciła si˛e samo-
istnie. Kula ja´sniejsza ni˙z szkło pociemniała, jakby wypełnił j ˛
a szary dym. Mongolfier
410
manipulował pokr˛etłem, a˙z stała si˛e czarna jak mur przechodni. W porannym pejza˙zu
ziała ciemna dziura.
— Plunkett jest martwy — oznajmił Mongolfier. — Zamknij oczy. — Wło˙zył swoj ˛
a
r˛ekawic˛e i udał, ˙ze przekr˛eca kolejn ˛
a gałk˛e, a wówczas kula oderwała si˛e od postumen-
tu. — Zamknij oczy — rzucił niecierpliwie, spogl ˛
adaj ˛
ac raz na mnie, raz na urz ˛
adzenie.
— Dobrze — odparłem, ale i tak nie posłuchałem. Wcisn ˛
ałem kapelusz na głow˛e, by
od razu go zdj ˛
a´c. Czarna kula szybowała wolno ku mojej twarzy. Przez chwil˛e odczuwa-
łem paniczny strach, zupełnie jak wówczas, gdy czer´n przechodniego muru wypełniła
mi pole widzenia. Zamkn ˛
ałem oczy.
I otworzyłem je tutaj.
Tak. Musisz je teraz zamkn ˛
a´c, bo opowie´s´c dobiega kresu. . .
Poczekaj. Odłó˙z r˛ekawic˛e. Czuj˛e strach.
Strach?
Boj˛e si˛e o niego, o siebie. Co ze mn ˛
a b˛edzie, aniele, gdy nieruchomy jak mucha
w przezroczystej bryle plastiku zako´ncz˛e opowie´s´c?
411
Nic. Je´sli przyjdzie sen, obudzisz si˛e i nie b˛edziesz go pami˛eta´c. Nie s ˛
adz˛e jednak,
˙zeby´s ´snił. Moim zdaniem zapadniesz w niebyt.
Miałem wra˙zenie, ˙ze siedz˛e na ł ˛
ace, a w chwil˛e pó´zniej znalazłem si˛e tutaj, by opo-
wiedzie´c swoj ˛
a histori˛e. Wiem, ˙ze tak by´c nie mogło. Chyba ju˙z o tym wszystkim mó-
wiłem.
Tak.
Czemu pami˛e´c mnie zawodzi?
Nie ma ciebie tutaj, Potoku. Zabrali´smy jedynie. . . wizerunek podobny do przezro-
cza z Archiwum, które pozwala wnioskowa´c o tobie tylko na podstawie. . .
Interpretacji.
Tak, na podstawie interpretacji. Trzeba uwzgl˛edni´c tamtego, który znika, gdy si˛e
pojawiasz, i powraca, ilekro´c odchodzisz. Tak czy inaczej, ˙zadna z tych rozmów nie ma
na ciebie wpływu, podobnie jak wizerunek Plunketta nie mógł odpowiedzie´c u´smiechem
na u´smiech. Gdy tu powrócisz, b˛edziesz zdumiony i zaskoczony, bo znów ci si˛e wyda,
˙ze przed chwil ˛
a Mongolfier i ty siedzieli´scie razem na ł ˛
ace. B˛edziesz znowu podziwia´c
chmury i kopuł˛e; po raz kolejny opowiesz swoj ˛
a histori˛e. Nie mamy poj˛ecia, kim jeste´s,
412
gdy nie ma ci˛e tu z nami, gdy spoczywasz na swym postumencie. Odkryli´smy jedynie, ˙ze
czasem budzisz si˛e ze snu w pełni ´swiadomy, a czasami trudno ci˛e dobudzi´c. . .
Ile razy musz˛e przez to przej´s´c?
Zawsze o to pytasz. Gdy nasz syn. . . mój syn doro´snie, Potoku, i przyjmie ciebie,
o ile starczy mu odwagi, zostaniesz obudzony trzysta razy w ci ˛
agu sze´sciuset lat.
Nie, aniele. Tylko nie to. . .
Wiele ˙zywotów, Potoku, jak zapowiedziała Barwa Czerwieni.
Ona ju˙z odeszła. Wszyscy odchodz ˛
a. Czego dokonałem, aniele? Czy długo ˙zyłem?
Czy zszedłem w dolin˛e? A Jednodniówka? Och, aniele, kim si˛e stałem?
Nie wiem. S ˛
a tacy, którzy byli tob ˛
a i mog ˛
a si˛e domy´sli´c. ´
Sniło im si˛e albo sobie
wyobrazili, ˙ze wróciłe´s do Małego Domostwa i zostałe´s. Mongolfier powiada, ˙ze kiedy
wysłu˙zony ´smigłowiec przyleciał po niego na ł ˛
ak˛e, obserwował ci˛e do ostatniej chwi-
li; podziwiałe´s nieznan ˛
a maszyn˛e i odprowadzałe´s wzrokiem odlatuj ˛
acego wysłannika.
Tyle wiemy. Mo˙zemy wnioskowa´c jedynie z tego, co nam opowiedziałe´s, Potoku.
413
Za ka˙zdym razem słysz˛e o tym, a nast˛epnie zapominam? Jestem podobny do mat-
ki Tom zamkni˛etej w pudełku, do paska papieru, z którego ´swi˛ety Gene zrobił p˛etl˛e
niesko´nczono´sci?
Tak.
A zatem uwolnij mnie, aniele. Pozwól mi zasn ˛
a´c, skoro nie mog˛e umrze´c. Uwolnij
mnie szybko, póki jestem w stanie znosi´c to brzemi˛e. . .
Tak, pora na sen, mój ´smiałku. ´
Spij, Potoku. Przymknij oczy, przymknij oczy. Zapo-
mnij.
Chciałbym. . . Poczekaj, wstrzymaj si˛e. Wysłuchaj pro´sby. Miej wzgl ˛
ad na moje
drugie ja. Pami˛etaj, ˙ze musisz si˛e nim zaopiekowa´c, gdy powróci. We´z mnie za r˛ek˛e,
dotknij jego dłoni. Obiecaj.
Dobrze. Obiecuj˛e.
Zosta´n z nim.
Na zawsze. Przysi˛egam. A teraz zamknij oczy.