WIESŁAW WERNIC
ŁAPACZ
Z SACRAMENTO
Stary traper
Huk ogłuszył go na kilka sekund, a błysk prawie oślepił. Znajdował się
przecież w półmrocznej ciaśninie górskiej, w której każdy dźwięk
zwielokrotniało gromowe echo.
Gdy oszołomienie minęło, zdał sobie sprawę z oczywistego teraz faktu:
strzelono tuż nad jego głową, a owoc tej palby spoczywał teraz na skal-
nym rumowisku, kilka kroków przed nim — złocisto-brązowy kuguar,
czyli puma. Zwierz runął w chwili, w której podrywał się do skoku.
Gdyby zdążył...
Irvin oczami wyobraźni ujrzał siebie leżącego tak samo nieruchomo jak
Betsy, gniada klacz z białymi łatami na karku i kłębach.
— Już po wszystkim.
Odwrócił się raptownie, usłyszawszy te słowa.
— Już po wszystkim, synu...
— Po wszystkim... — powtórzył jak automat.
“Jeszcze chwila, a zwariuję" — pomyślał. Poczuł w nogach niepokojące
drżenie, więc usiadł na najbliższym głazie. I nagle całe ciało ogarnęła
gwałtowna fala słabości. Z trudem powstrzymał wybuch histerycznego
ś
miechu. Broń, wyśliznąwszy mu się z dłoni, cicho stuknęła o ziemię. Z
wysiłkiem uniósł głowę, by wreszcie przyjrzeć się nieoczekiwanemu
wybawcy.
Tamten stał nie opodal, z rękami opartymi na długiej lufie dwururki, w
jakimś dziwnym stroju, pomiętym, pofałdowanym na wysokiej i chudej
postaci.
— Dziękuję — powiedział Irvin starając się ukryć drżenie głosu. Nie
bardzo mu się to udało wobec klęski tak nieoczekiwanej, tak katastro-
falnej.
Dopiero teraz zauważył brodę białą jak śnieg i wąsy tej samej barwy.
Nad wąsami — twarz spalona górskim słońcem i wiatrem rozległych
przestrzeni, pokryta siatką drobniutkich zmarszczek. Niebieskie,
wyblakłe oczy spoglądały trochę badawczo, trochę kpiąco. Nie mógł
znieść tego wzroku, więc dźwignął się ciężko i podszedł do Betsy.
Zwierzę leżało pośród krzepnącej krwi.
— Betsy... Betsy... — wyszeptał. — Co teraz będzie?...
Pochylił się i począł zdejmować uprząż. Chrzęszczały rzemienie,
pobrzękiwały błyszczące jak srebro strzemiona. Kiedy odwrócił się,
zobaczył, że siwowłosy traper — bo chyba to był traper — klęczy nad
złocistym futrem pumy, z nożem w ręku. Ostrze migotało w blasku
słońca.
— Niewiele teraz warta ta skóra... — zaczął i zaraz dorzucił ochrypłym
głosem: — Nie ma tu jakiego konia? Muszę mieć konia...
— Tu są tylko góry, synu — usłyszał. — Tylko góry i doliny, skały, lasy
i... drapieżniki. Nic więcej. Powędrujesz na własnych nogach, ale
najpierw odpoczniesz u mnie. Nie odmówisz, prawda? Przyda ci się taki
odpoczynek, sądzę...
Nie odpowiedział. Zwalił na jeden stos rzemienie i siodło, którego ciężar
wydał mu się teraz nie do uniesienia. Po cóż zresztą dźwigać, gdy nie ma
wierzchowca? Siadł na tym skrzypiącym stosie i ukrył twarz w dłoniach.
— Nie mógłbyś mi pomóc, synu?
Mimo woli uśmiechnął się.
— Pomogę — odparł krótko.
Z zadowoleniem stwierdził, że głos jego brzmi już normalnie.
Nie miał wielkiej wprawy w ściąganiu skór. Starzec od razu to zauważył,
ale tylko coś mruknął do siebie, a potem wypowiadał zwięzłe polecenia:
“Mocniej trzymaj!... Teraz ciągnij, synu... dosyć".
Mdły odór buchał mu prosto w twarz, więc kiedy wreszcie (jakże długo
to trwało) futro, podobne do zwiotczałego worka, spoczęło na sąsiednim
głazie, zerwał się z klęczek i odszedł kilka kroków, aby wciągnąć w
płuca podmuch rzeźwego wiatru, tak cudownie pachnącego górskim
lasem. Nie dane mu było jednak długo odpoczywać.
— Idziemy, synu.
— A co będzie z Betsy? — spytał.
— Betsy? Ach... tak nazywał się twój koń. Cóż? Spójrz w niebo.
Uniósł głowę. Wysoko, wysoko ponad turniami, na niebieskim tle wśród
niewielkich białych chmurek dwa czarne, ruchome punkty zataczały
koła. Po chwili przyłączył się do nich punkt trzeci. Zniżały się coraz
bardziej, aż dojrzał sylwetki potężnych ptaków.
— Sępy — mruknął siwowłosy traper. — Chodźmy.
— Nie!
Skoczył ku usypisku drobnych kamieni spływających niby nieruchomy
strumyk
ze żlebu przekreślającego stromą ścianę. Począł zgarniać żwir na leżące
szczątki konia, gorączkowo, pośpiesznie, nie bacząc, że poczynają mu
krwawić dłonie. Zasypać Betsy tym żwirem — to praca na długie
godziny. Poczuł nagle szarpnięcie tak mocne, że o mało nie upadł.
— Oszaleliście! — wrzasnął. Odpowiedzią był grzmot — głos
staroświeckiej dwururki. Dopiero po nim nastąpiły słowa:
— Popatrz, człowieku. Niewiele brakowało, a spocząłbyś obok swej
Betsy.
Spojrzał. Na szarym piargu leżał kształt długi a wąski, czerwonorudy.
Kula prawie go przepołowiła tuż przy nasadzie trójkątnej, złotawej
głowy.
Poczuł krople potu na czole. Zbyt wiele wrażeń jak na tak krótki okres
czasu.
— Miedzianogłowa * — wyjaśnił traper. — Sporo tu żmij, pamiętaj o
tym.
— Drugi raz uratowaliście mi życie...
— Ale nie wiem, czy udałoby się to za trzecim razem, więc chodź!
Cała energia nagle go opuściła. Zarzucił siodło na plecy i poczłapał jak
automat za przewodnikiem. Posuwali się początkowo skalistym
wąwozem, później skręcili raptownie w miejscu, w którym pionowa
ś
ciana przechodziła w łagodną pochyłość. Wspinali się powoli, uważnie,
bo chwilami płaskie głazy
przypominały taflę lodową, tak wygładziły je wiosenne wody. Stopy nie
znajdowały oparcia, dłonie nie miały czego się chwycić. Idącemu mogło
się wydawać, iż pochyłość nie ma końca, że sięga wiszących nad odległą
granią obłoków. Tak dotarli do poprzecznie biegnącej ścieżki. Za nią
dźwigała się szara turnia, niedostępna ani dla człowieka, ani dla zwierzę-
cia. Jakiś czas szli tą ścieżką, aż skała rozstąpiła się, jakby przerąbana
gigantycznym toporem. Zagłębili się w jej przełom i ruszyli dalej po
piargach, jakby w mrocznym
tunelu. Na koniec słoneczny blask padł im pod nogi. Zniknęły skały,
ś
cieżka zginęła w zieloności górskiej hali. Przybyszowi wydała się
wielką, chociaż w rzeczywistości była małym spłachciem urodzajnego
gruntu otoczonego zębatym wieńcem gór. Po przeciwległej stronie, u
podnóża niedostępnego zbocza wznosił się kształt dziwaczny, ni to chat-
ka, ni szałas. Szpiczastym dachem przypominał namiot, prostymi
ś
cianami — dom.
— Jesteśmy na miejscu — stwierdził siwowłosy traper. — Ot, i moje
rancho!
Przeszli przez łączkę, a wówczas wędrowiec zauważył drugi, jeszcze
dziwniejszy budynek: bez okien, z dachem poziomym, na którym bujnie
rosło
zielsko. Drzwi składały się z drewnianej ramy, w którą włożono
nierówno poprzycinane belki. śeby wejść, należało te szczapy, jedną po
drugiej, powyjmować. Błysk nadziei przemknął mu przez głowę.
— Macie konia? — zapytał podnieconym głosem.
— Konia? Nie. Coś znacznie lepszego w tych górach, muła. Pilnuję go
jak oka w głowie. Widzisz to zamknięcie? Długo rozmyślałem, ale takich
drzwi nie wyłamią nawet puma i niedźwiedź. Chodź.
Stanęli przed dziwaczną chatką. Pociągnięte wrota skrzypnęły
zgrzytliwie, z wnętrza buchnęła fala chłodnego powietrza.
— Sprzedajcie muła albo... pożyczcie.
Siwowłosy jakby nie usłyszał. Popchnął lekko gościa w głąb mrocznego
wnętrza, wprost za stół wbity w glinianą polepę tuż obok legowiska
pełnego futer o nastroszonych włosach.
Miedzianogłowa (Copperhead) — żmija jadowita, sięga 76 cm długości.
— Witaj w moich progach. Nazywam się Abraham Lamb i jestem
rzeczywiście łagodny jak baranek.* Siadaj, chłopcze.
— Irvin. Vincent Irvin — mruknął przybysz.
— Westman? Nie wyglądasz na to. Raczej... farmer.
— Macie bystry wzrok.
— śadna sztuka. Im rzadziej ogląda się ludzi, tym łatwiej odgadnąć ich
zawód, a ja od sześciu miesięcy nie widziałem żadnego dwunoga. Aż do
wczoraj. Dwójka urwisów, żeby nie powiedzieć gorzej.
Irvin drgnął i spojrzał pytająco:
— Kto to był?
— Nie przedstawili się. Głodny jesteś?
— Czy któryś z nich nie był rudy jak marchew?
— Dobrze określiłeś. Jeden rudy, drugi czarny jak kruk. Jeśli to twoi
przyjaciele, poradź im, aby nie zaglądali do cudzych stajni. Mieli konie
zmęczone, ale to nie powód, by kraść muły-
— Ukradli?
— Gdzie tam! Wydaje mi się, że jednego lekko zraniłem, ale nie mogłem
sprawdzić. Uciekali dość szybko.
— Lamb, pożyczcie mi swego muła!
— Ho, ho! Co za nieoczekiwana propozycja! Jakże to sobie wyobrażasz?
Abraham Lamb daje nieznajomemu swego jedynego muła! A co ja
pocznę bez zwierzęcia?
— Zwrócę, przysięgam...
— Daj spokój... Skąd ty właściwie jesteś?
— Z Teksasu.
— Tu jest także Teksas, jeśli się nie mylę. Te góry zwą się Sacramento.*
Chyba wiesz o tym?
Lamb (ang) — baranek, jagnię.
Nie mylić z miastem Sacramento, stolicą Kalifornii.
— Wiem.
— No więc... skąd przybywasz?
— Z północnego Teksasu.
— Wcale niezła wycieczka. Dookoła pustyni.
— Nie. Jechałem przez Llano *...
— Lubisz niebezpieczne przejażdżki?
— To nie ja. To oni. Co za piekielny teren. Nigdy jeszcze czegoś
podobnego nie oglądałem.
Kiedy to mówił, stanął mu przed oczami kraj płaski i bezludny, znaczony
gdzieniegdzie kępami kaktusów. Szarymi od kurzu, o kolcach jakby z
ż
elaza. Ujrzał wysokie i nagie niby słupy telegrafu pnie jukki, a na ich
czubach stercząca twarde, wąskie i długie, ostre jak sztylety liście. W
górze — słońce, w dole — ani krzty cienia.
— Ryzykowałeś, chłopie. Widziałem ja kości ludzkie na piaskach Llano.
Niejeden raz. Mogłeś łatwo zabłądzić.
— Nie mogłem. Trop był świeży i wiódł prosto ku Pecos.*
— Gonisz przyjaciół?
— Ścigam ludzi, którzy właśnie tędy uciekali. Tych dwu: rudego i
czarnego. Pewno nie wiecie, co oni zmajstrowali.
— Na pewno — zgodził się siwowłosy. — Ale mnie przestały obchodzić
wasze ludzkie spory. Tu się liczy tylko niedźwiedź, kozica, antylopa i
jeszcze to, czy słońce świeci, czy pada deszcz.
— Nie pojmuję, jak tak można żyć — mruknął Irvin i wzruszył
ramionami. —
Ci dwaj, którzy wam chcieli ukraść muła, mają na sumieniu coś więcej.
Llano Estacado (hiszp.) lub Staked Palin (ang.) — Pustynia Palikowa, bezwodny obszar o
pow. 130 tys. km-, rozciąga się na terenach stanów; Teksas i Nowy Meksyk, między rzekami
Canadian i Pecos. Jest to płaskowyż wysokości 1000-1500 m. Nazwą jego niektórzy wy-
wodzą od palików wbijanych w piasek dla wyznaczania dróg, inni — od pni rosnącej tam
gdzieniegdzie jukki,
przypominających pale.
Rozesłano za nimi listy gończe. Od szeryfa do szeryfa, jak świat długi i
szeroki.
Abraham Lamb roześmiał się cicho:
— Tu nie dotarły.
— Ale ludzie potrafią dotrzeć wszędzie, nawet w to pustkowie.
Jak ja, jak tamci dwaj. Aż dziwne, że poprzestali tylko na próbie
kradzieży, bo mogli się wziąć za was...
— Wówczas i ty byś nie żył, mój synu. Najpierw puma, później żmija.
Jak na jednego kiepskiego strzelca... to zbyt wiele. Daj spokój ściganiu.
Oni nie mają nic do stracenia, a ty drugi raz się nie urodzisz.
Odszedł w kąt mrocznej izdebki i coś tam przewracał wśród naczyń, bo
Irvin słyszał pobrzękiwanie.
— Masz — powiedział po chwili i wsunął mu do ręki twardy i wielki jak
talerz podpłomyk, na którym leżał kawał mięsa. — Spróbuj.
Irvin poczuł ostry zapach ziół. Pieczeń miała smak nieznany.
— Nigdy czegoś podobnego nie jadłem — wyznał szczerze zdumiony.
— Takie niedobre?
— Takie wspaniałe! Jak to przyrządzacie? .
— Trzeba znać się na roślinach. Upiec polędwicę potrafi byle partoła, ale
przyprawić ją to dopiero sztuka.
Irvin jadł powoli i rozmyślał, ale jakoś leniwie. Strata wierzchowca
pozbawiła go energii. Albo po prostu był bardzo zmęczony. A gdyby tak
siłą zabrać muła? Może podstępem? Nie znał się na podstępach. Nie był
traperem, chytrym jak tropione zwierzęta, ani zwiadowcą skradającym
się po tropach czerwonoskórych, ani kowbojem pilnującym stad przed
dwunożnymi i czworonożnymi napastnikami. Był tylko rolnikiem,
— Nie strzelam źle — rzekł bez związku, byle coś powiedzieć. —
Ujrzałem strumień, więc zeskoczyłem z konia, żeby się ochłodzić. Puma
zbliżyła się tak cicho...
— One zawsze nadchodzą cicho.
— I dopiero jak usłyszałem kwik Betsy...
— Widziałem wszystko. Mało nóg nie pogubiłem zbiegając z góry.
Popełniłeś duży błąd rzuciwszy broń daleko od siebie.
— Byłem tak zmęczony, że nie zważałem na nic — westchnął głęboko.
— Kiedy skoczyłam do strzelby, puma znajdowała się tak blisko, że
wydało mi się niemożliwością spudłować. Więc nawet nie celowałem...
— I to był błąd drugi. Należało sekundę odczekać, konia już nic nie
mogło uratować. Pamiętaj o tym na przyszłość, zwłaszcza jak będziesz
wędrował piechotą. I omijaj Llano. Przejechałeś, ale nie przejdziesz.
— Nie mam zamiaru. Llano wcale mi nie po drodze. Przecież ja ich
muszę dognać! — wykrzyknął. — Przepraszam — zmitygował się.
Strzepał okruszyny ze spodni. — Dziękuję. To było wyśmienite.
— Cieszę się. Ci ludzie musieli mieć z tobą na pieńku. Chyba się nie
mylę. Napadli? Okradli?
— Nic podobnego. Nie zabrali mi nawet guzika od spodni.
— Czyżbyś był szeryfem?
— I to nie... Siwowłosy pokręcił głową.
— Gadasz wielce tajemniczo, ale to twoja sprawa. Na piechotę nigdy ich
nie dogonisz.
— Pożyczcie mi muła. Na tydzień.
— Ani na jeden dzień. Cóż bym począł bez zwierzęcia? I skąd mogę
wiedzieć, jak daleko pragniesz pojechać?
— Muszę ich złapać przed granicą meksykańską. Tydzień mi starczy.
Jeśli się spóźnię, wszystko na nic.
— Powiadasz, że musisz. Co to za “mus"? — spojrzał na Irvina
przenikliwie: — Tylko nie myśl, że muła zabierzesz siłą. Tamci także
próbowali...
Przybysz pochylił głowę, poczuł, że krew mu napływa do twarzy. Ten
starzec dobrze czytał w cudzych myślach.
— Nie ukradnę — odparł — chociaż... o tym myślałem — wyznał
szczerze.
— Wierzę. Powiedz: po co ich ścigasz? Czy jesteś ich towarzyszem? A
może i za tobą rozesłano listy gończe? Chodźmy na łąkę.
Wyszedł pierwszy z nieodstępną dwururką w garści. Położył się na
trawie.
— Siadaj — rozkazał.
Pachniało ziołami. Z okolicznych wysoczyzn spadał wiatr niosąc woń
leśnej żywicy. Dokoła głośno buczały trzmiele.
— Prawda, jak tu przyjemnie?
— Nie wytrzymałbym nawet tygodnia w tej samotni.
— Taka to radość żyć wśród ludzi? Nie wyglądasz na szczęśliwego.
Szczęśliwcy nie gonią po wąwozach Sacramento.
— To prawda — mruknął w odpowiedzi. — Ale dotychczas żyłem w
gromadzie.
— Po co ich ścigasz?
— Ciągle pytacie. Co was to obchodzi?
— Nic a nic. Mnie interesuje tylko muł. Rozumiesz?
— Jakoś nie...
— Lubię ludziom pomagać, chociaż od nich uciekam. Coraz dalej i dalej.
Wędruję aż znad Missisipi. A tu już chyba zostanę. Rolnik mnie nie
przepędzi, złota i srebra nie ma w tych górach.
Irvinowi ta paplanina wydała się całkiem niepotrzebna, ale słuchał nie
przerywając — widocznie siwy samotnik musi się wygadać. On sam nie
czuł chęci do zwierzeń, mimo że przez tyle dni wędrował tylko w
towarzystwie Betsy. Betsy... leży teraz martwa za skalną ścianą. I co
dalej? Pieszy marsz? A może Lamb zdecyduje się jednak pożyczyć muła?
— Czy tamci mieli konia jucznego? — zapytał niespodziewanie dla
samego siebie.
— Tamci? Ach, masz na myśli moich wczorajszych gości. A jakże, mieli.
Wszystkie trzy zwierzęta piekielnie zmordowane. Dlatego próbowali
zamienić.
— Nie mówili, dokąd jadą?
Traper roześmiał się cicho:
— Nikt u mnie nie zostawia swego adresu, a ja się o nic nikogo nie
pytam. Bo i po co? Sam powiadałeś, że kierują się ku granicy Meksyku.
— Mogę się mylić.
— Chyba się nie mylisz. — Lamb podniósł się i wyciągając rękę
powiedział: — Tam właśnie leży Meksyk. Jeśli prosto jechać tą steczką,
na którą trafiłeś, dojedziesz do El Paso * nad Rio Grandę, a po drugiej
stronie masz Ciudad Juarez. Już w Meksyku. Ale droga niełatwa. Można
się zapchać w jakiś diabelski kąt i zabłąkać na amen. Trzeba uważać na
ś
cieżkę, jechać ostrożnie. Jeśli ci, których gonisz, nie znają tego przej-
ś
cia...
— Nie wiem, czy znają, czy nie — przerwał mu Irvin — ale na pewno
nie wiedzą, że ich ścigam.
— Jak to?
— To taka dziwna historia, długo o niej gadać. Gdybym miał
wierzchowca...
— Ale nie masz. Tym lepiej dla ciebie. Sądzę, że tamci są gorsi od pumy.
Irvin zerwał się z ziemi i krzyknął:
— Cóż możecie wiedzieć?! Tylko ja znam prawdę.
— To czemu ją przede mną ukrywasz? Boisz się? Wstydzisz?
— A dacie muła?
— Do niczego cię nie zmuszam, synu. I niczego nie obiecuję.
Irvin usiadł. Już się uspokoił. Podkulił nogi, wsparł głowę na rękach.
— Nie ma innej rady — szepnął. — Powiem wam. Ukradłbym muła, ale
nie potrafię. Więc muszę opowiedzieć.
— Szczery jesteś. To dobrze o tobie świadczy...
Irvin tylko machnął ręką.
— Będę się streszczał — zaczął. — Długa to opowieść, ale jakoś sobie z
nią poradzę...
Starzec skinął głową.
El Paso — graniczna miejscowość Stanów, położona nad rzeką Rio Grandę del Norte.
…
Historię spotkania na odludziu, w sercu gór Sacramento, opowiedział mi
po latach, po bardzo wielu latach, sam Vincent Irvin. Wówczas już
nie farmer, ale szeryf Fort Benton — małego miasteczka leżącego blisko
granicy Stanów i Kanady. Półtora tysiąca mil od chatki siwego trapera,
który nosił dziwne nazwisko (a może przezwisko) — Lamb.
Co wydarzyło się przed opisanym spotkaniem, co nastąpiło później — o
tym dowiedziałem się nie tylko z ust Irvina. Bardzo mi pomógł w za-
spokojeniu ciekawości Karol Gordon, ongiś młodziutki westman, później
farmer, jeszcze później traper, a w końcu — mój serdeczny przyjaciel.
Tak oto narodziła się — a raczej została odtworzona — opowieść o
człowieku, który stracił wszystko, lecz nie zgubił (jak wielu innych w
podobnej sytuacji) swej życiowej ścieżki.
Nieco w tej historii dodałem od siebie, aby sprawa stała się bardziej
zrozumiała. Musiałem się wczuć w sytuację, o których Irvin mówił
półgębkiem — były zbyt przykre dla niego, chociaż tak już odległe w
czasie.
Wreszcie rzecz całą — gdy już została utrwalona na papierze —
odczytałem (z pewnym strachem) obu głównym bohaterom. Przyznali
zgodnie, iż to, co napisałem, nie mija się z prawdą. To mi wystarczyło.
Początek początku
Noc była duszna i parna. Karol kładł się więc spać z nadzieją w sercu.
Wszystko zapowiadało burzę. Kiedy zasypiał, wydało mu się, nawet, że
słyszy dalekie grzmoty nadciągającej nawałnicy. Wczesnym świtem
wyskoczył na dwór pełen radosnego oczekiwania. Spodziewał się ujrzeć
dokoła czarne kałuże i nie wyschłe jeszcze błoto.
Ranek był przyjemnie chłodny, słońce dopiero czerwonym rąbkiem
wyjrzało ponad horyzont, ale dokoła, przed domem i dalej, leżała ta sama
co wczoraj płaszczyzna zeschniętej w skorupę ziemi, spękanej w
malutkie przepaście i kaniony. Od studni, wznoszącej się między stajnią
a domem, przyczłapał chudy wyrostek w rozpiętej koszuli, z piersią
spaloną na brąz i z twarzą jeszcze ciemniejszą.
— Napoiłeś konia?
Chłopak brzęknął metalowym wiadrem.
— Same błoto — powiedział. — Nic się nie da nabrać.
— Idź do Irvinów. Tam chyba jeszcze coś znajdziesz. Weź dwa wiadra.
Tylko nie rób hałasu, pewnie jeszcze śpią.
Spojrzał w niebo, które powoli zmieniało barwę. Ustępowała szarość,
błękit stawał się coraz bardziej intensywny. Karol westchnął. Zapowiadał
się dzień taki sam, jak wszystkie poprzednie tej wiosny: suchy i gorący.
— Ani jednej chmurki — mruknął do siebie. — Ani jednej chmurki —
powtórzył i zawrócił do chaty. Wziął mały kubeczek, z osmolonego
czajnika nalał nieco wody i stanąwszy przed lustrem począł się golić.
Wolno, metodycznie. Nic go nie nagliło. Nie było nic do roboty w polu.
Skawalona gleba nie poddawała się ani motyce, ani łopacie. Ostrze
pługa, gdy z trudem wbiło się w ziemię, odwalało tylko zeschłe bryły,
twarde jak kamienie. Jakiż sens rzucać ziarno w taką rolę?
— Chyba należy stąd wiać — powiedział ścierając palcem mydło z
lśniącego ostrza brzytwy.
Ale powiedziawszy to, zdziwił się sam sobie. Nigdy dotąd nie zaświtała
mu w głowie taka myśl. Odkąd osiadł w tych stronach. To znaczy —
zastanowił się chwilę — przed pięcioma, nie, przed czterema laty.
Właśnie wówczas przybył tu z gromadą innych, w czasie gdy zielony
step ciągnął się milami od nowiutkich jeszcze, kolejowych torów hen,
zdawałoby się, w nieskończoność. Ziemia była tania, prawie za darmo.
Towarzystwo kolejowe otrzymało olbrzymie obszary położone po obu
stronach żelaznego szlaku i starało się ściągnąć przyszłych pasażerów i
producentów płodów rolnych, które miała transportować.
Tak narodziła się osada w południowo-zachodnim Teksasie * w roku
głośnego na całą Amerykę powstania Dakotów, zwanych Siouxami, pud
wodzą Sitting Bulla *. Chociaż walki te nie toczyły się na terenie
Teksasu, lecz znacznie dalej na północ, w rejonie Czarnych Gór, na
pograniczu Montany i Południowej Dakoty, ich zakończenie wydało się
niektórym początkiem ery wiecznego pokoju.
Osada powstała z... niczego. Najpierw przybysze mieszkali w
prymitywnych ziemiankach o ścianach skleconych z grubej darni. W
takich samych budowlach gnieździły się konie i krowy. Nikt nie
oczekiwał zresztą wygodnego życia
i nikt nie myślał zaczynać od wygód. Mieszkało się byle jak, jadło byle
co, maksimum energii poświęcając ziemi. Wczesną wiosną ostrza płu-
gów po raz pierwszy w dziejach tej krainy zagłębiły się w twardą glebę.
Ciężka to była orka i dosłownie potem ludzkim zroszona. Za to jesienią!
Cudowne było wtedy lato: w miarę suche, w miarę mokre. Ale jeszcze
Sitting Bull — wódz plemienia Dakotów (Siouxów), przywódca powstania. W 1876 r. rozbił
oddziały generała Custera w bitwie nad rzeczką Little Bighorn.
Teksas — drugi co do wielkości stan Ameryki Płn. Ponad 692 tys. km, Prawa stanowe
uzyskał już w 1845 r.
cudowniejszą okazała się ta ziemia. Pszenica obrodziła, dając kłosy
wielkie i ciężkie, jakich nigdy przedtem nie widzieli przybysze ze
wschodu. A kolby kukurydzy przypominały — jak zauważył któryś z
osiedleńców — pękate flaszki whisky.
Potem nadszedł drugi rok, równie wspaniały. I trzeci, nie ustępujący
dwom poprzednim. Farmerskie wozy, załadowane plonami, ciągnęły
długim szeregiem do kolejowego przystanku odległego stąd o cztery
mile. Kupcy płacili gotówką, farmerzy zbierali w swych kuferkach
brzęczące i szeleszczące pieniądze, towarzystwo kolejowe odbijało sobie
na transporcie wartość za bezcen odstąpionych gruntów. Wtedy nadano
osadzie nazwę i wybrano szeryfa. Przedtem nikt na takie głupstwa nie
miał czasu. Miejscowość nazwano — przy zgodnym aplauzie wszystkich
mieszkańców — Green Field, ale z tych dwu słów utworzono
natychmiast jedno: Greenfield *. Nazwa była jak najbardziej
odpowiednia. Okoliczne pola każdej wiosny pokrywały się zieleniejącą
runią młodych siewów. Przez te kilka lat zmieniało się wszystko. Ze
wzrostem zamożności rosły potrzeby. Pękate mieszki farmerów sprawiły,
ż
e w Greenfield powstał pierwszy saloon, luksusowo wyposażony jak na
tutejsze warunki. Prawie w tym samym czasie otworzono duży skład,
oferujący nabywcy rozmaite towary, od pługów aż po bieliznę damską.
Któż to dawniej o takiej “rozpuście" myślał? W przeciwieństwie do
saloonu, stanowiącego własność Brian Fullera (rodem z dalekiego
Kansas City nad Missouri), skład był wynalazkiem jakiejś kompanii
handlowej ze znacznie bliższego Houston nad Zatoką Meksykańską.
Zarządzał nim agent mający do pomocy żonę Mulatkę i dwoje
niedorostków o nieokreślonej barwie skóry. Agent nazywał się —
zabawny zbieg okoliczności! — bardzo podobnie do właściciela saloonu,
a mianowicie: Fulk Bryan. Stanowiłoby to na pewno okazję do
nieporozumień * gdyby nie fakt, że nazwisk tych używano potocznie
bardzo rzadko, wystarczały: “saloon" i “skład".
Green field (ang.) — zielone pole. Brian (imię) i Bryan (nazwisko) wymawiają się iden-
tycznie.
Przez pierwsze miesiące istnienia obu handlowych placówek Brian
Fuller obrotami bił na głowę Fulk Bryana. Wyposzczeni farmerzy mu-
sieli odbić sobie lata niedosytu, mimo że saloon nie udzielał kredytu, a
skład — wręcz przeciwnie — przy większych zakupach rozkładał na-
leżność na raty. Gdy jednak odpowiednia suma gotówki została przepita,
atrakcyjność nowych narzędzi rolniczych i nowych strojów odniosła
decydujący sukces. Do przegranej saloonu przyczyniła się również
niespodziewana konkurencja w postaci tak zwanej “drug-story", jednej z
tych zdumiewających placówek handlowych, znanych chyba tylko w
Ameryce. Są to sklepy stanowiące
coś pośredniego między apteką, drogerią a barem. Nabyć w nich można
lekarstwo, pachnące mydło, cukierki, ale również... wypić koktejl z
piorunującej mieszaniny wysokoprocentowych trunków. Te ostatnie
cieszyły się w Greenfield dużym powodzeniem, póki nie przestały być
nowością.
Jednocześnie z powstawaniem placówek handlowych zmieniało się
oblicze osiedla. Znikały budy-ziemianki. Pojawiały się domki, ba, nawet
wille z werandkami i kolumienkami — powielane wzory drewnianej
architektury miasteczek dalekiego wschodu Ameryki. Wzrastała zamoż-
ność i nie sprawdzały się przepowiednie pesymistów, że Teksas jest
krajem wyłącznie uprawy bawełny, a nie zboża, i że wszelkie próby
zmiany charakteru płodów rolnych zakończyć się muszą klęską
gospodarczą. Właśnie pszenica stała się źródłem rozwoju Greenfield.
Wszystko jej tutaj sprzyjało. W pobliżu nie istniały gospodarstwa
hodowlane, nie przepędzano tędy wielkich stad bydła tratujących
zasiewy, co stawało się przyczyną zatargów (niekiedy kończących się
krwawo) między rolnikami a gromadami półdzikich kowbojów
strzegących bydła. Tradycyjne już szlaki przepędu, o ustalonych
nazwach: “Zachodni" i “Chisholm" biegły na wschód i na zachód od
Greenfield. Całe szczęście.
Ludzi w okolicy nie było wiele, mimo że ziemie Teksasu zamieszkiwało
już prawie 700 tysięcy białych i Murzynów, nie licząc plemion in-
diańskich. Cóż to jednak znaczyło wobec 267 tysięcy mil kwadratowych
* powierzchni? Tak więc Greenfield leżało na uboczu od niebezpie-
czeństw grożących osadzie ze strony zwierząt i ze strony włóczęgów.
Zapowiedź klęski przyszła niespodziewanie, zupełnie nieoczekiwanie
przez farmerów. Zdawało im się, że poznali już doskonale klimat i nabyli
umiejętności przepowiadania pogody nie tylko na najbliższe dni, ale na
tygodnie, na miesiące. Aż nastała wiosna, prawie bezdeszczowa. Siewów
dokonano, później jednak gleba stwardniała na kamień. Ani jedno ziarno
nie zakiełkowało. Przez długie miesiące nie spadła z pogodnego nieba
nawet kropla deszczu. Sytuację poprawiły burze topniejącego na-
tychmiast gradu. Niestety, wydarzyło się to dopiero w połowie teksaskiej
zimy, przy temperaturze 32 stopni *. Ziemia nieco rozmiękła, ale nie
poprawił się humor farmerom. Wprawdzie nie popadli w rozpacz. Nadal
mieli w swych spichrzach pełno dorodnego ziarna, którego nie pozbyli
się zgodnie z tradycją zapobiegliwego i przewidującego gospodarzenia,
przekazaną im jeszcze przez ojców we wschodnich stanach. Gdy jednak
podobna sytuacja meteorologiczna powtórzyła się w roku następnym,
troska o jutro zaciążyła nad umysłami mieszkańców Greenfield.
Skamieniała gleba nie nadawała się do uprawy. Otaczające osadę dalekie
przestrzenie prerii zmieniły swą barwę. Z zielonych stały się
brudnobrązowe. Szumiące trawy przeobraziły się w twardy jak kamień
pokrowiec skołtunionych, wbitych w ziemię uschłych łodyg. Skończyła
się świeża pasza. Trzeba było powybijać krowy i owce. Oszczędzano
tylko koni. Na suszy wyszły one najlepiej, otrzymując teraz zamiast siana
cenną kukurydzę i jeszcze cenniejsze ziarno pszeniczne. Ale cóż
poczęliby farmerzy bez koni, gdyby wreszcie spadły strumienie wody na
bezpłodną ziemię?
Sygnałem gospodarczego kryzysu stała się likwidacja “drug-story".
Nastąpiła bez żadnej zapowiedzi, z dnia na dzień. Któregoś ranka miesz-
kańcy Greenfield
Dokładnie 267 333 mil', co równa się ok. 692 tys. km.
Mowa o termometrze Fahrenheita. 32 stopnie F — to 0 stopni Celsjusza.
ujrzeli drzwi i okna sklepu na głucho zamknięte, ale dopiero w kilka
godzin później osiedle obiegła wieść o wyjeździe właściciela i
pomocnika. Do kolejowego przystanku odwiózł ich na swym wozie stary
Abel Meredith. Opowiadał później, że bagaży mieli niewiele. Wyglądało
więc na to, że powrócą, kiedy się czasy poprawią. Klęska suszy skłoniła
ludzi do oszczędności, “drug-story" stracił klientelę na długo przed
likwidacją.
Zawiadomiony o wydarzeniu szeryf przybył natychmiast pod domek,
raczej barak z werandką, w którym mieścił się sklep. Stwierdził, że
wszystkie okna zabito deskami, a na drzwiach zawieszono potężnych
rozmiarów kłódkę. Fakt nie ulegał wątpliwości. Odtąd szeryf codziennie
odwiedzał opuszczony budynek, może w nadziei, że ujrzy go na nowo
zamieszkałym przez dotychczasowych użytkowników, a może dlatego,
ż
e pragnął skontrolować stan okien i drzwi. Wewnątrz przecież musiały
się znajdować towary. Tak zresztą powszechnie sądzono, ale nikomu nie
przyszło do głowy łasić się na te “skarby". Greenfield przez lata mogło
służyć za przykład najbardziej spokojnego osiedla ze wszystkich
najbardziej spokojnych osiedli całego świata.
Likwidacja (raczej: samolikwidacja) “drug-story” nie była przecież
tragedią. Tragedia narodziła się wtedy, gdy mieszkańcom Greenfield
poczęło brakować jedzenia, poczęło brakować pszenicy i pieniędzy.
Gdyby nie Fulk Bryan, który okazał się człowiekiem dobrego serca i
chyba dobrym kalkulatorem, połowa ludności przymierałaby głodem.
Oto Fulk Bryan rozszerzył kredyt, chociaż nie odwożono już ziarna do
kolejowych wagonów. Wręcz przeciwnie: transportowano mąkę,
kukurydzę i szereg innych artykułów spożywczych ze stacji do osady. W
ten sposób przetrwano jako tako okres zimy. Wszyscy farmerzy zadłużyli
się u Bryana “po czubek nosa". Ale nie było wyjścia z tej sytuacji, chyba
ucieczka w inne strony kraju. Wówczas nikt tego jeszcze nie pragnął.
Właściciel saloonu — “bezkredytowy" Brian Fuller postanowił
naśladować Fulk Bryana. Uznał, że lepiej handlować na kredyt niż
wcale. Ludzie nie świecili groszem, za to saloon coraz częściej świecił
pustką. Zamknięcie “drug-story" nie przysporzyło klienteli saloonowi.
Co prawda i otwarcie kredytu nie zapełniło przestronnej sali oberży
tłumem rozkrzyczanych farmerów. Jednakże w sobotnie wieczory i
późne niedzielne popołudnia ściągała tu garstka desperatów uważając, że
nic im nie pomoże ani nie zaszkodzi, czy dług będzie większy, czy
mniejszy o kilka dolarów. Byli to przeważnie ludzie młodzi i samotni,
gotowi — jeśli sytuacja nie ulegnie poprawie — pierwsi czmychnąć z
Greenfield, zostawiając na łasce losu ziemię, budynki i sprzęt
gospodarski. Bo nawet nikt nie marzył, że znalazłby się nabywca ich
nieruchomości. Tak więc w saloonie weselono się, jak kto jeszcze
potrafił, a kiedy gospodarz zamykał lokal na noc, spóźnieni wędrowcy,
wracając do domowych pieleszy, zadzierali głowy, by ujrzeć na niebie
upragnione chmury. Niestety, świeciły gwiazdy. Bardzo jasno,
przeraźliwie ostro, beznadziejnie...
Karol Gordon, chociaż samotny jak kaktus na pustyni, nie odwiedzał już
od dawna saloonu. Był w ogóle nieco dziwnym człowiekiem. W maleń-
kim Greenfield, w którym ludzie zdążyli dobrze się poznać i
poinformować wzajemnie o wszystkim, co przeżyli, a także o swych
planach na przyszłość — o przeszłości Karola Gordona nikt nic pewnego
nie wiedział. Szeptano, że nawet jeśli kiedykolwiek zajmował się uprawą
roli, to już dawno zdążył o tym zapomnieć. Jednak wystarczyło tylko
przyjrzeć się obmawianemu, aby dostrzec oczywisty nonsens tego
twierdzenia. Gordon był zbyt młody. Może nigdy nie orał i nie siał?...
Mówiono — nie wiadomo na jakiej podstawie — że Gordon jeszcze jako
chłopak włóczył się po Dzikim Zachodzie, wprawiał w strzelaniu do
futerkowej zwierzyny i tylko dlatego zerwał z zawodem, że zniechęcił go
do tamtych stron tragiczny koniec wyprawy generała Custera w roku
1876, kiedy to w walce z Dakotami Sitting Bulla zginął i generał, i cały
oddział kawalerii, którym dowodził *. Złośliwi dodawali, że nie
wiadomo, po której stronie brał udział w walce: białych czy czerwonych.
W tamtych czasach, gdy dobrze pamiętano krwawą historię, która się
rozegrała nad brzegami mało przedtem znanej rzeczki, postawienie
publicznego zarzutu współuczestniczenia w masakrze białych było
sprawą niebezpieczną albo dla pomawianego o taki postępek, albo dla
pomawiającego. Ponieważ jednak farmerzy z Greenfield należeli do
kategorii ludzi spokojnych, nie znoszących burd i awantur — nikt głośno
nie powtarzał plotki.
Na uprawie roli Karol Gordon istotnie niewiele się znał. Będąc jednak
zdolnym naśladowcą i chętnym słuchaczem, po kilku latach nauczył się
korzystać z rad doświadczonych rolników. Najwięcej pomógł mu bliski
sąsiad, Vincent Irvin, młody farmer, który sprzedał swe podupadające
gospodarstwo w Północnej Karolinie i wraz z żoną powędrował na
południowy zachód szukać szczęścia.
Tak to wszystko wyglądało aż do pamiętnego ranka, w którym Gordon
stwierdził, że i w jego studni, wykopanej przed domem, nie ma ani kropli
wody. Wtedy po raz pierwszy pomyślał o opuszczeniu Greenfield.
— Hallo, boss! * — zawołał z głębi sieni ciemnowłosy chłopak. — Jest
woda!
— Świetnie. Przynieś tutaj i nalej do miski.
— Nie będzie się pan mył na dworze? Zanosi się na upał.
— Wielka mi nowina. Od tygodnia pieczemy się żywcem. Nalej do miski
i idź napoić konia.
Usłyszał brzęk wiadra, plusk wody, potem oddalające się kroki. Skończył
golenie, przeszedł do sionki i zaczął się myć w dużej blaszance, pełnej
wody. Woda była zimna. Od razu poczuł się lepiej.
“Co począć z Robertem? — rozważał w dalszym ciągu projekt
opuszczenia Greenfield. — Brać go z sobą na niepewne? A jeśli nie
będzie chciał? Zostawić samego?..."
Była to bitwa nad rzeczką Little Bighorn w dn. 26 czerwca 1876. Padło w niej 276 żołnierzy i
oficerów siódmego pułku kawalerii.
Boss — można przetłumaczyć: szef.
Zreflektował się nagle: “Po co mam stąd uciekać, do licha? Co mi do
głowy strzeliło? Wszystko przez tę parną noc. Przecież to nie ma sensu.
Zapytam Roberta, co o tym sądzi... Nie, nie będę pytał. Chłopak się
przestraszy."
Z Robertem spotkał się zupełnie przypadkowo przed laty, gdy przyłączył
się do karawany ludzi, wozów i bydła, ciągnącej ku południowemu
zachodowi. Zdarzyło się to niedaleko Abilene, w Kansas, gdzie kończył
się wielki szlak przepędu bydła, zwany Szlakiem Chisholm, wiodący z
południa aż do Rio Grandę. Robert właśnie przewędrował ten szlak jako
jeden z kowbojów i znajdował się u kresu sił. Wyglądał tak, jakby mu
pozostało tylko parę godzin życia. Gordon zainteresował się chłopakiem,
po krótkiej rozmowie Robert został umieszczony, jako dodatkowy
pasażer, w jednym z farmerskich wozów. Później, na ziemiach
przyszłego Greenfield, okazał się nieocenionym pomocnikiem świeżo
upieczonego farmera. Gordon dowiedział się o nim tylko tyle, że nazywa
się Dreer. Chłopak był skryty i nigdy nie mówił za wiele. Być może, iż
fakt ten zjednał Robertowi przychylność Gordona, który nie znosił
plotkarzy i gadułów.
Znowu metalicznie zabrzęczało wiadro. Robert pojawił się w jasnym
prostokącie drzwi.
— Jeszcze raz idę po wodę — zakomunikował.
— Dobrze, ale zostaw trochę dla Irvina.
Rozległ się cichy śmiech:
— Nie zabraknie, bo w dołku...
Rzeczywiście, posiadłość Irvina leżała we wklęśnięciu gruntu i
podziemne źródła musiały sobie torować tam drogę.
Gordon wytarł się szorstkim ręcznikiem, przywdział koszulę i zajrzał pod
palenisko kuchennego pieca. Nie potrzebował rozgrzebywać
wczorajszego popiołu, już tlił się mały ogienek rozniecony przez
Roberta. Dorzucił kilka patyków, a potem zajął się przyrządzaniem
jajecznicy na boczku i przygotował pszenne suchary (wszystko dzięki
kredytowi Fulk Bryana).
— Słyszał już pan, szefie?
— Nie wrzeszcz. Wejdź i powiedz, o co chodzi. Chłopak ukazał swe
zaczerwienione oblicze.
— Spotkałem starego Abla. Gadał, że Hamm Harris i Jim Perry znikli tej
nocy.
— Plotka.
— Abel wie na pewno. Chodził do nich. Gordonowi zrobiło się jakoś
przykro. Ci dwaj ludzie siedzieli w Greenfield od samego początku. A
teraz... zwiali. Mogło to się stać sygnałem do masowej ucieczki.
Zresztą...
— Oni byli mocno zadłużeni u Bryana — powiedział półgłosem.
Chłopak roześmiał się.
— Nie widzę powodu do radości. Jak tak dalej pójdzie, Bryan zamknie
kredyt. Wówczas nie będzie innego wyjścia... Chciałbyś stąd wyjechać?
— Nie.
— Więc widzisz, że nie ma się z czego cieszyć. Może to jednak
nieprawda? Co więcej słyszałeś?
— Pan Irvin już wstał.
— śadna nowina.
— Powiedział, że weźmie konia, strzelbę i pójdzie polować.
Z kolei roześmiał się Gordon.
— Też ma pomysły? W ciągu kilku lat potrafiliśmy wystraszyć stąd
wszystkie zwierzaki.
— Pan Irvin mówił, że teraz zaczną ciągnąć na północ bizony.
— Bizony! Wielki Boże! Już ja mu wybiję to z głowy. Przecież on nigdy
nie polował na bizony! No, idę — zdecydował się nagle. — Jakby
zaczęło padać...
Chłopak zachichotał:
— ... to zaraz postawię naparstek, żeby nałapać deszczówki.
Gordon wcisnął na głowę podniszczony kapelusz i wyszedł na szeroką
drogę, twardą i spękaną w grube rysy tak jak cała ziemia dokoła. Za-
trzymał się w miejscu, gdzie droga spadała łagodnie ku nizinie
przypominającej kształtem gigantyczną miskę. W środku tej miski
wznosiły się zabudowania otoczone półokręgiem wysokich drzew. Nad
kominem największego z domostw pięła się ku beznadziejnie czystemu
niebu wąska nitka dymu. Zwiastowała pogodę, przeklętą pogodę.
Gordon westchnął i przyspieszył kroku. Skręcił w prawo, minął furtkę w
płocie, który otaczał Irvina — co uważano za luksus nawet w zamożnym
dotąd Greenfield — potem studnię z korytem do pojenia bydła. Zajrzał w
otwór. Głęboko, głęboko widniało odbicie nieba. Znak, że jest jeszcze
woda.
— Halo, Karolu! Chcesz się utopić?
— Właśnie. Dlatego kawał bizoniej pieczeni we. — Jutro może być już
za późno. U mnie studnia wyschła.
— Ale ta nie wyschnie. Mierzyłem wczoraj, nic a nic nie ubywa. Gdzieś
tu jest źródło. Na szczęście. Co nowego, Karolu?
Gordon uśmiechnął się do wysokiego, szczupłego mężczyzny o spalonej
na brąz twarzy, niebieskich oczach i jasnych włosach. — Gdyby nie
twoja studnia, nie mógłbym się dziś umyć. Nie wiem, jak sobie radzą
inni...
— Nie jest tak źle. Tu w dole wszyscy mają wodę.
— Słuchaj, Vincent, mówił mi Robert, że się wybierasz na polowanie.
Czy to prawda?
— Myślałem o tym. Widzisz... moje długi u Bryana wciąż rosną. Z
przerażającą szybkością.
— Mnie również zbrzydło solone mięso, ale trudno domagać się czegoś
lepszego w takiej sytuacji... — machnął ręką Gordon.
— Właśnie — odpowiedział podnosząc głowę —-bardzo by się przydał.
A skórę można sprzedać.
— Kto tu kupi?
— Może Bryan.
— Wybij sobie z głowy bizonie mięso. Będzie teraz chude i żylaste, jeśli
w ogóle będzie.
— Opowiadałeś o bizonich szlakach, czy tak trudno je odnaleźć?
— Szlaki bizonie istnieją, ale...
Między kolumienkami ganku ukazała się kobieca głowa. Melodyjny głos
zawołał:
— Jak się masz, Karolu! Nie odchodźcie, zaraz przygotuję śniadanie.
Znikła w głębi budynku.
— Ale co? — podjął przerwaną rozmowę Irvin.
— To, że bizony szukają dla swego marszu terenów obfitujących w
paszę i w wodę. Doprawdy nie wiem, gdzie takich szukać. A jeśli chodzi
o inne zwierzęta, zdążyliśmy przepłoszyć wszystkie płowe czworonogi.
Nawet antylopy się stąd wyniosły. Raz tylko jeden daleko, daleko stąd
widziałem pieski preriowe.*
— Nie kpij.
— Ani mi to w głowie. Jestem pewien, że bizony także zmieniły swój
szlak.
— Ostatecznie deszcze muszą gdzieś padać.
— I mnie się tak wydaje. Tylko gdzie? O tym nie wiemy ani ty, ani ja. A
prócz tego, Vincent, nie jesteś przecież dobrym strzelcem. Z antylopami
to żadna bieda, po prostu zmarnujesz nieco ładunków, a zwierzęta
czmychną. Ale z bizonami, jeśli na nie trafisz, może być kłopot. Zranio-
ny byk staje się niebezpieczny. Nie podoba mi się twój projekt.
— Wybierzemy się razem.
— Po to, aby cię pilnować na każdym kroku? Nic nie wyjdzie z takiego
polowania.
W drzwiach domu ukazała się kobieca głowa.
— Chodźcie...
Weszli do sporej izby, której środek zajmował prostokątny stół,
zastawiony połyskującymi w smudze słońca talerzami. Przy jednym z
nich, na wysokim stołku, siedział chłopczyk trzy-czteroletni, o rumianej
buzi i jasnej jak bawełna czuprynie. Jadł właśnie owsiankę, ale na widok
wchodzących zerwał się:
Pieski preriowe— amerykańskie świstaki.
— Dzień dobry, wuju Karolu, dzień dobry, wuju Karolu! — zaśpiewał
jakąś swoją własną melodię.
— Dopóki nie zjesz — odparł sztucznie poważnym głosem Gordon —
nie będę z tobą rozmawiał.
— Siadajcie — poprosiła gospodyni.
— Dziękuję, Becky — odsunął nieco talerz. — Jadłem już. Ale jeśli
mnie poczęstujesz kubkiem dobrej kawy, na pewno nie odmówię. A
nawet nie musi być dobra. I gorszą wypiję. Bryan się psuje. Mięso coraz
bardziej słone. Nie uważacie, że przydałoby się zmienić dostawcę?
Irvin uśmiechnął się, a jego żona przytaknęła pół serio, pół żartem:
— Właśnie, może ty byś go zastąpił, Karolu? — A po chwili dodała
poważnie: — Nie można narzekać na człowieka, dzięki któremu wszy-
scy, jak tu jesteśmy, nie umieramy z głodu...
— Poddaję się, Becky. Nie powiem więcej złego słowa na Bryana,
chociaż zdziera z nas dziesiątą skórę.
— Znowu zaczynasz? Jaki on jest, taki jest, ale właśnie... jest! Nie
wyjechał.
— Niewiele ryzykuje, to przecież tylko agent.
— Jednak ma nie zapłacone kwity — wtrącił się Irvin — będzie
odpowiadał przed swym przedsiębiorstwem.
— Słyszeliście, że Harris i Perry znikli tej nocy? Oni byli u Bryana
porządnie zadłużeni.
— No właśnie! Masz, Karolu, kawę, i może nie będzie taka zła.
Podała Gordonowi kubek, podsunęła mężowi talerz z jajecznicą i siadła
przy malcu, który zaraz począł szybciej obracać łyżką.
Karol spojrzał na kobietę kątem oka. Becky Irvin, jego zdaniem, nie
pasowała na żonę farmera. Bardzo różniła się od żon innych rolników,
jakie spotkał na swej życiowej ścieżce. Tamte — pionierki osadnictwa
Dzikiego Zachodu — były zazwyczaj wysokie, mocno zbudowane, o
silnym głosie, a nierzadko silnej... pięści. Obeznane z bronią palną,
jeździły konno jak najlepszy kowboj i dosłownie trzymały w garści całe
gospodarstwo. A Becky?
Szczupła, drobna, o głowę niższa od swego małżonka, niezbyt zaradna,
zdająca się ze wszystkim na decyzję Vincenta.
W kilka miesięcy po przybyciu na te pustkowia urodził im się syn.
Gordon — jako najbliższy sąsiad — mimo woli stał się współuczestni-
kiem radości i zmartwień rodzinnych. Bywał częstym gościem u
Vincenta, który nie skąpił mu życzliwych, gospodarskich rad, zwłaszcza
w pierwszym okresie pobytu, najtrudniejszym. Przybyli tu przecież
wczesną wiosną, aby zdążyć jeszcze z siewami jarymi. Ale przed tym
należało jako-tako domy urządzić; postawić choćby prymitywne
lepianki, budynki gospodarcze, studnie, zagrody dla bydła i koni. Roboty
było huk. Karol Gordon — z wdzięczności za fachowe porady — zaczął
pomagać Irvinom. Na orce i siewie znał się tyle co kura na pieprzu. Za to
budowniczym i kucharzem okazał się doskonałym. Gdy więc Vincent
Irvin zabrał się do orki, Gordon stanął u boku pani Becky i wraz z
Robertem oporządzał inwentarz, sprowadzał drzewo na opał, nosił wodę
dla obu gospodarstw. A przede wszystkim wzniósł dwa budynki
mieszkalne: dla Irvinów i dla siebie. Później, gdy przyszedł na świat
mały Clem, Karol nadal był wiernym pomocnikiem sąsiadów. W czasie
ż
niw, sianokosów i młocki pracował za trzech, ale nauczył się przez to
tyle, ile nie dałby mu najlepszy wykładowca najlepszej szkoły rolniczej.
Więc nie uważał czasu poświęconego sąsiadom za zmarnowany.
— Będzie z ciebie znakomity farmer — stwierdził już po kilku
miesiącach Irvin. — Jeszcze roczek, a poznasz tajniki gospodarki. Tylko
ż
onę musisz sobie poszukać. Bez kobiecego oka nie upilnujesz
wszystkiego, kiedy ci się gospodarstwo rozrośnie. A że się rozrośnie, to
już teraz widać. Co za szczęście, żeśmy się tu przenieśli!
Gordon odparł na to, iż na ożenek ma czas, a do pomocy chłopaka, i to
tak tęgiego, jak Robert Dreer. Pomyślał przy tym, że małżeństwo Irvina
nie jest znowu takim wielkim szczęściem i pomocą w pracy. Po
narodzinach Clema Becky Irvin bardzo długo nie mogła wrócić do sił.
Dopiero późną zimą zajęła się gospodarstwem. Ale gdy nadeszła kolejna
wiosna, gdy nadciągnęły tropikalne upały, Becky znów poczuła się źle.
Karol dostrzegł to szybciej od Vincenta i pod pozorem, że się śmiertelnie
nudzi, śpieszył z pomocą Irvinowi albo osobiście, albo przysyłając
Roberta. Lecz stan zdrowia Becky Irvin wciąż pogarszał się.
O tym wszystkim rozmyślał Karol siedząc za stołem Irvinów, pijąc kawę
i stwierdzając, że pani Becky nie zdołała nic a nic opalić się w słońcu,
przeciwnie: wydawała się coraz bledsza.
Nieznajomi
Vincent Irvin dobrze pamiętał dzień, w którym musiał rozstać się z
długorogim teksaskim wołem. Nie starczało paszy na okres zimy. W
kilka miesięcy później sprzedał jednego ze swych koni, a z końcem
drugiego roku suszy — krowę. Mimo że Karol odradzał mu, decydując
się nawet sprzedać własnego konia, by odstąpić część paszy sąsiadom.
Ofiara nie została przyjęta. śywy inwentarz obu sąsiadujących ze sobą
gospodarstw zmniejszył się do liczby trzech koni, z których jeden
stanowił własność Roberta. Deszcz wreszcie spadnie, a bez zwierząt nie
można przecież uprawiać roli. Lepiej więc zadłużyć się u Bryana i
karmić czworonogi drogą kukurydzą. Tak zresztą postępowali wszyscy
farmerzy Greenfield. I chyba słusznie. Szło więc pod nóż bydło, konie
oszczędzano. Pod koniec trzeciego roku suszy nie było w osadzie ani
krów, ani owiec, ani świń. Drób został zjedzony już wcześniej, więc
gdyby nie kredyt Bryana, nie pozostałoby nic innego, jak uciekać z osady
albo... umrzeć z głodu.
Pogrążony w niewesołych myślach szedł obok Gordona milcząc.
— Już i drzewa poczynają schnąć — Karol wskazał na wątłe drzewko o
pokurczonych, zżółkłych, powiędłych listkach. — Czyż cała ta część
Teksasu ma się zamienić w pustynię? Dokąd wtedy pójdą ludzie, i tak już
doprowadzeni do bankructwa?
Przed nimi ciągnęło się pole, spopielała i spękane. Dalej widać było
domy i domki osiedla, a przed nimi tu i tam stojących bezczynnie ludzi.
Rzecz nie do pomyślenia w dawnych, normalnych dniach wiosny, gdy
każdy niemal dwoił się i troił przy pracy w polu.
— Dokąd tak wędrujecie? — zagadnął ich Abel Meredith.
— A tak, przed siebie, dowiedzieć się, co słychać...
— Czy to prawda — zapytał Gordon — że Harris i Perry wyjechali?
— Raczej znikli, jak mary. Jeszcze wieczorem ich widziałem, rano... ani
ś
ladu! Pewne jest jedno: już nie wrócą. Bo i po co? Wolni są jak ptaki,
gdzie indziej sobie gniazda uwiją. Nie tak, jak my — stwierdził z lekką
nutką goryczy. — Ale i ty także — stuknął Karola w piersi kościstym
palcem — nie masz nic do stracenia.
— O nie, ojcze, ja się stąd nie ruszę! Chyba... — dodał po chwili —
gdyby Bryan odmówił dalszego kredytu.
Abel Meredith spojrzał na niego uważnie. Był najstarszym wśród
mieszkańców osady. Kiedyś w saloonie Fullera, po którejś tam
szklaneczce (Abel nie stronił od rozgrzewających napojów) oświadczył
zebranym, że mógłby być ojcem ich wszystkich. Od tej pory poczęto go
nazywać “ojcem". Najpierw dla żartu, później z przyzwyczajenia.
Meredith przyjął ten zwyczaj jako coś naturalnego, należnego jego
wiekowi. Wielu zresztą wątpiło, by mógł mieć — jak zapewniał —
dziewięćdziesiąt lat, bo Abel potrafił nie tylko dobrze wypić, ale i
ś
wietnie trzymał się na siodle, a strzelał do celu jak sam szatan.
Oczywiście tylko do martwego celu, gdyż — rzecz zadziwiająca — nikt
w Greenfield nie nosił przy pasie ani wielostrzałowych coltów, ani
ż
adnej broni palnej. Wszyscy byli spokojnymi rolnikami (poza Karolem
Gordonem i Robertem) ze wschodnich stanów, gdzie od pokoleń nie gro-
ziły ludzkiemu życiu ani tomahawki czerwonoskórych, ani strzelby
półdzikich awanturników. A ponieważ w Greenfield i w najbliższej
okolicy — rzecz jeszcze dziwniejsza — nie wydarzył się żaden napad,
nic nie zmuszało rolników do obciążania swych pasów, pleców czy
kieszeni niepotrzebnym żelastwem. Strzelby, sztucery i dubeltówki,
nabyte przed wyruszeniem w długą drogę na zachód, wisiały sobie
spokojnie w izbach, elegancko — trzeba przyznać — wyczyszczone i
naoliwione. Gdy Lucasa Fawkesa wybrano miejscowym szeryfem —
bardziej z poszanowania dla tradycji niż z potrzeby (bo szeryf nic nie
miał tu do roboty) — był jedynym człowiekiem w Greenfield noszącym
za pasem dwa colty, ale jedynie od parady i dla podkreślenia godności.
Gordon i Vincent chcieli już odejść, gdy Abel tajemniczo na nich skinął i
stłumionym szeptem oznajmił:
— Jedyna okazja. Idźcie zaraz do saloonu Fullera.
— A cóż to za nowy kawał? — zaśmiał się gorzko Irvin.
— Dlaczego ostatnia okazja? — Gordon poważniej potraktował
informację.
— Bo Brian Fuller zwija budę. Nikt jeszcze o tym nie wie, a on sam
udaje, jakby tu chciał zostać do końca świata.
— Nie do wiary — mruknął Irvin. — Chce stracić tyle pieniędzy?
— Sza, nie tak głośno. Fuller widać uznał, że susza nieprędko się
skończy, więc postanowił skończyć z handlem. Jutro już go nie zobaczy-
cie. No, idźcie.
Poszli, bardziej zdziwieni wieścią niż zmartwieni, bo z kredytu w
saloonie nie korzystali.
— No tak — mruknął Vincent — wczoraj Harris i Parry, jutro Fuller.
Ludzie zaczynają uciekać i innym dadzą przykład.
— Nic na to nie poradzisz.
— A jeśli i Bryan się stąd wyniesie?
— Wtedy i my będziemy musieli odejść... Wyjedziemy razem.
— Może Abel tylko nas nabiera?
— Abel nie ma takiego zwyczaju. Pamiętasz, Vincent, jak Abel
opowiadał o szlaku przepędu bydła? Nazwał go szlakiem
Goodnightloving *. Myśleliśmy, że z nas kpi, i ryczeliśmy ze śmiechu, a
przecież Abel mówił prawdę. Sprawdziłem. Taki szlak istnieje od 1866
roku. Ciągnie się przez nasz Teksas, od górnej Brazos do Pecos *, a
stamtąd prościutko na północ do Denver i Cheyenne.*
Good night (ang.) — dobranoc; loving (ang.) — kochający. Nazwa tego szlaku pochodzi od
dwu, nieco zabawnych nazwisk ludzi, którzy szlak wytyczyli: Goodnighta i Lovinga.
Rzeki przepływające przez Teksas. Brazos wpada do Zatoki Meksykańskiej, Pecos jest
dopływem rzeki Rio Grandę del Norte, stanowiącej w swym środkowym i dolnym biegu
granicę między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem.
Denver i Cheyenne — miasta w północnych stanach.
— Skąd ty o tym wiesz? — zdziwił się Vincent.
— Pojechałem kiedyś na stację razem z Bryanem odbierać towary.
Wtedy spotkałem jakiegoś włóczęgę, który pomógł nam załadować wóz.
Kiedy już wszyściutko zostało pięknie ułożone, Bryan zaprosił nas do tej
budy, tuż obok przystanku. Wiesz, przecież...
— Nie wiem. Przed trzema laty nie było tam żadnej budy, a od tamtego
czasu nie mam po co jeździć na stację — westchnął.
— Mniejsza z tym, dość że teraz stoi buda, kilka jardów od toru, z
płaskim dachem i napisem na wielkiej desce: “Green Saloon".
— Piliście?
— Bardzo skromnie. Bryan nigdy nie był hojny. Nasz pomocnik zaczął
się wówczas chwalić, że był kowbojem i pędził bydło z Teksasu. Przy-
pomniałem sobie wtedy, co opowiadał Abel, i zagadnąłem o ten
ś
mieszny szlak. Wszystko się zgodziło. Drogę przepędu przetarli Karol
Goodnight i Oliver Loving.
Tak gwarząc doszli pod zabudowania Fullera. Przed saloonem stała
grupa farmerów, a kiedy zajrzeli do wnętrza, zdumiał ich ścisk dawno nie
oglądany na tej sali. Wycofali się przed budynek.
— Wydaje się — zauważył Vincent — że Abel nie tylko nam zdradził
tajemnicę. A może to zmowa z Fullerem, aby mu napędzić gości?
— Przecież wiesz sam, że Abel by tak nie postąpił. Może wstąpimy na
piwo? Pewno ostatni raz tutaj...
— Jeśli Fuller rzeczywiście zwieje... Czulibyśmy się jak złodzieje.
— On tu wróci, nie ma obawy.
— Taki jesteś pewien? Jeżeli trafi gdzie indziej na popłatniejszy interes,
machnie na wszystko ręką. Zresztą, jutro się okaże.
Jakoż i okazało się!
Brian Fuller zniknął, jak duch. Prawdopodobnie opuścił osadę przed
ś
witem albo późno w nocy. Wszyscy żywo komentowali ten wyjazd: jed-
ni, ci najbardziej zadłużeni, żartowali z Fullera, inni martwili się
szczerze, uważając zamknięcie saloonu, w którym tyle długich zimowych
wieczorów przebyli, za złą prognozę na przyszłość.
Tak samo tę sprawę ujął Vincent Irvin podczas rozmowy z szeryfem,
Lucasem Fawkesem, i z ojcem Ablem.
— Może i masz rację — odparł Meredith — a może nie masz.
Irvin zaśmiał się.
— Nie śmiej się, chłopcze (to “chłopcze", niekiedy: “synu" — było
ulubionym zwrotem Abla, stosowanym do wszystkich mężczyzn bez
względu na wiek). Zbyt wiele widziałem w swym życiu, aby bawić się w
przepowiednie. Może za przykładem Fullera pójdą inni, a może nie.
Zawsze jednak ktoś zostanie.
— A wy, ojcze?
— Wiesz, synu, że nie gospodarzę. Siedzę tu z Jerrym (to był syn
Mereditha), jego żoną i z wnukami. Pójdą oni, pójdę i ja.
Wszystko to była prawda. Abel Meredith nigdy nie zajmował się rolą,
lecz polowaniem na skórki. W ostatnich latach zaprzestał wędrówek po
Górach Skalistych i osiadł przy rodzime. Prawdopodobnie to on namówił
syna, aby rzucił nędzny spłacheć gruntu w Marylandzie i ruszył na
zachód. Słowo “zachód" działało jak magnes na człowieka, który tyle lat
na tym Dzikim Zachodzie spędził.
Tak więc rozmowa z Ablem nic nie wyjaśniła, nikogo o niczym nie
przekonała. A co sądzili inni? Sporo znalazło się takich, którzy ani mar-
twili się, ani cieszyli. Poczęli coś tam kalkulować, obliczać, nie mówiąc
o wynikach tych obliczeń nikomu. Ale wyniki wkrótce same dały znać o
sobie. Wkrótce po ucieczce Fullera wyjechali — nie żegnając się z nikim
— trzej młodzi, samotni farmerzy. W kilka tygodni później uciekły dwa
młocie, bezdzietne małżeństwa. Widać mieli nadzieję, że uda im się
znaleźć przyjemniejsze miejsce pod amerykańskim niebem. Niebo
wiszące nad Greenfield było bezlitosne. Słońce nadal spalało pola i
drogi, gwiaździste noce nie dawały ochłody. Wilgotne koryto rzeczki
zmieniło się w smugę piachu. I tylko w dole, tam gdzie znajdowało się
gospodarstwo Vincenta Irvina, lustro wody jakimś cudem nie opadło.
Kiedy w ciągu następnego miesiąca znów uciekły dwie rodziny, szeryf
zwołał ogólną naradę mieszkańców Greenfield.
— Możecie stąd odjechać wszyscy — powiedział po kilku słowach
wstępu. — Każdy może odjechać — powtórzył;— i nikt go nie będzie
zatrzymywać. Więc po cóż te ucieczki nocą, w sekrecie, w tajemnicy?
Głos szeryfa buczał coraz donośniej. Rzecz niezwyczajna, bo Fawkes
uchodził zawsze za człowieka spokojnego i nikt nigdy nie widział, by był
aż tak zdenerwowany.
— Po co uciekają nocą, jak złodzieje? No? — rozejrzał się dokoła. —
Nie wiecie? Ojcze Meredith, może wyjaśnicie tym niewiniątkom, o co
chodzi?
Siwowłosy ekstraper skinął głową.
— Brian Fuller był winien Fulkowi Bryanowi pieniądze — stwierdził
spokojnie. — I... nie zapłacił. Ale Fullerowi winni byli Harris i Perry.
Uciekli nocą. Tak, tak, moi ludzie — natężył głos — wy wszyscy, jak tu
stoicie, wiecie o tym bardzo dobrze. Tylko wstyd wam mówić. Czterech
następnych, którzy wyjechali, raczej uciekli jak tchórze, było
zadłużonych u Bryana po dziurki nosa. Powiedzcie, czy to nieprawda?
Rozległ się potakujący szmer.
— Cóż jeszcze, szeryfie?
— Dziękuję, ojcze. To wszystko, czego od was chciałem, ale z innymi
jeszcze nie skończyłem. Ludzie! — wrzasnął. — Czy jesteśmy bandą
złodziei? Czy Greenfield to zbójeckie gniazdo?
— Tak źle nie jest — zaprotestował ktoś z tłumu.
— Kto to powiedział? Ach, to ty, Rowlison. Twierdzisz, że nie jest tak
ź
le? Pewnie, jeszcze nikt nie napadł na skład Bryana. Dopiero go
okradziono.
Przerwał, a po chwili mówił już spokojniejszym tonem:
— Oświadczam wam, że każdy może opuścić Greenfield. Śmiało, w
biały dzień. Nie jak tchórz kluczący w ciemnościach, Ale niech najpierw
spłaci długi, niech jakoś ureguluje swe pieniężne zobowiązania. Jeśli
dalej tak będzie się działo jak dotąd, Bryan zamknie nam kredyt i sam
wyjedzie. A ja palcem nie ruszę, by mu w tym przeszkodzić. Czy chcecie
go zrujnować za to, że wszystkim pomaga? Wstyd mi za was. Wybierzcie
sobie innego szeryfa. Nie chcę, żeby później i mnie mówiono: “Patrzcie!
To Lukas Fawkes z Greenfield, on był szeryfem tej bandy, która
zniszczyła Fulk Bryana i o mało sama przez to z głodu nie zdechła".
Czy mówił szczerze? Karol nieco w to powątpiewał, ale na słuchaczach
groźba rezygnacji wywarła wrażenie.
— Bryan robi na nas dobry interes — powiedział ktoś półgłosem, a że
akurat nastała cisza, słowa zostały usłyszane przez wszystkich, zapewne
nawet wbrew intencji mówiącego. Natychmiast rozległ się szmer, nie
wiadomo: aprobaty czy sprzeciwu.
Wtedy stary traper przedostał się poprzez tłum na malutki, pusty krąg,
gdzie stał szeryf. Popatrzył na zgromadzonych i otarł pot z czoła.
— Są tu między nami tacy — zaczął — którzy chętnie zajęliby miejsce
Fawkesa.
— Nie! Nie! — rozległy się protesty.
— Wiem ja coś o tym. Dlatego powiadam, iż nie znajdziecie nikogo tak
dobrego dla nas, jak właśnie Lucas Fawkes. Ja się znam na ludziach.
Nastąpiły stłumione potakiwania.
— No, właśnie! Sami to dobrze rozumiecie. Przed chwilą szeryf
powiedział, że zrzeknie się stanowiska, jeśli tak dalej będziecie się
prowadzić. Słyszałem, jak ktoś krzyknął, że Fulk Bryan robi na nas
interes. Teraz wszyscy muszą u niego kupować. Pewnie! Ale komu się to
nie podoba, niech kupuje u innych. Nie ma przymusu.
Z głębi tłumu buchnął śmiech. Powiedzenie Abla uznano za żart,
wprawdzie niezbyt wesoły. Któż by im sprzedał teraz żywność? W całym
Greenfield może dałoby się zebrać w sumie kilka dolarów najwyżej.
Meredith odczekał, aż gwar ucichnie.
— A teraz wam powiem: jeżeli Bryan zamknie swój skład, nie będziecie
mogli pozostać tu nawet kilku dni. Bo co tu jeść? Już i trawa nie rośnie...
— Ale zostały jeszcze kamienie! — krzyknął ktoś.
Znów tłum rozweselił się — nic dziwnego, zbyt rzadko śmiano się
ostatnio w Greenfield, aby nie pofolgować sobie przy okazji.
— śyczę ci — odparł Meredith — abyś tych kamieni zawsze miał pod
dostatkiem. Zamiast chleba.
Znowu się roześmiano.
— Ale dla tych, którzy nie kamieniami się żywią, mam radę: jeśli
Greenfield ma znowu stać się “green field", a nie pustkowiem walących
się chałup i porośniętej chwastami roli, nie wolno naciągać Bryana na
pożyczki, których nie ma się zamiaru zwrócić. Kto chce jechać — niech
jedzie, lecz najpierw trzeba zwrócić pieniądze. Ja tu zostanę. Przeżyłem
wiele i niejeden raz oglądałem spalone słońcem pola i opuszczone domy.
Ale powiadam wam, spotykałem i takie, których mieszkańcy przetrwali i
dziś są znowu zamożnymi farmerami, nie obawiając się suszy.
— Zawarli układ z chmurami — wyrwało się komuś.
Tym razem nikt się nie roześmiał, przeciwnie zaraz go uciszono: “Nie
przerywać!"
— Dowcipniś i mądrala — zauważył Abel. — Mniejsza z nim. Otóż
tamci rolnicy zbudowali głębokie studnie, zmontowali pompy, przepro-
wadzili przez swe pola rowy, które można napełnić wodą. Stary to
sposób, stosowany przez dawną ludność tych ziem, jeszcze przed naszym
przybyciem. Nie zapominajcie o tym, gdy znowu spadną deszcze i
Greenfield się zazieleni.
Ostatnie słowa zabrzmiały jak proroctwo. Nikt nie odważył się już
dowcipkować. Lucas Fawkes uścisnął dłoń Mereditha. Meredith
poklepał szeryfa po ramieniu. Ludzie zaczęli się powoli rozchodzić.
Zebranie było tematem rozmów przez kilka następnych dni. Nazajutrz w
domu Irvinów również komentowano wystąpienie ojca Abla.
— To zapobiegnie ucieczkom — stwierdził Vincent. — Ludzie się
zawstydzili, a i mnie jakoś zrobiło się raźniej.
Rzeczywiście, przez następne tygodnie nikt nie opuścił Greenfield. Ani
jawnie, ani potajemnie. Niestety, do domu Irvina zawitało nowe, bole-
ś
niejsze nieszczęście. Zachorowała pani Becky. Osłabła tak bardzo, że
nie mogła zająć się gospodarstwem i dzieckiem. Karol Gordon raz jesz-
cze okazał się wiernym przyjacielem. Nikt się nie dowiedział, w jaki
sposób tego dokonał, ale udało mu się pożyczyć od Bryana okrągłą sum-
kę dolarów. Pojechał do Amarillo i sprowadził lekarza. Doktor zbadał
sumiennie chorą.
— Cóż, proszę pana — powiedział Irvinowi — choroba jest poważna i
przewlekła. Tutejszy klimat nie sprzyja zdrowiu pańskiej żony. Radzę
przenieść się gdzie indziej. Tymczasem należałoby ją umieścić w
szpitalu. Proszę przywieść chorą do Amarillo. Pod dobrą opieką dojdzie
do siebie, W tej chwili to jeszcze nic groźnego, ale tu przecież nie ma
warunków, by ją leczyć.
Abel Meredith odwiózł doktora na stację swą staroświecką bryką i
pewnie wówczas dowiedział się o wszystkim.
Vincent Irvin nadrabiał miną w obecności żony, ale kiedy się znalazł sam
na sam z Karolem, nie ukrywał przerażenia. Wysłać Becky do Amarillo?
A skąd pieniądze? Trzeba by niemałej sumy: na podróż, na opłacenie
szpitala... Obaj przyjaciele długo nad tym radzili, wreszcie zdecydowali
się sprzedać konia. Zamiar okazał się jednak nie do wykonania, bo
jedyny człowiek, o którym sądzono, iż posiada nieco gotówki, czyli Fulk
Bryan, odmówił kupna.
— Chyba, że dostarczycie mi siana i owsa na pół roku...
Karol uznał słuszność tego argumentu. Próbował więc namówić
właściciela składu na kolejną pożyczkę, tym razem jednak chodziło o
sumę znacznie większą.
Czy Fulk Bryan istotnie nie rozporządzał taką kwotą, czy bał się ryzyka
— trudno sprawdzić. Dość, że wyraził żal, iż tym razem nie może służyć
pomocą.
Irvin i Gordon udali się z kolei do szeryfa. Tam po krótkiej naradzie
doszli do wspólnego wniosku, że w Greenfield nie sposób zdobyć kilku
setek dolarów. Wrócili więc do domu przygnębieni i przez kilka
następnych dni żaden promyk nadziei nie rozjaśnił czarnych myśli obu
przyjaciół. Niespodziewanie zdarzył się wypadek, który zaważył na
dalszych losach Irvina i Gordona.
Któregoś wieczoru Karol usłyszał stukot końskich kopyt po stwardniałej,
kamienistej drodze, który ucichł nagle przed jego domem. Wyszedł na
podwórko i ujrzał Roberta stojącego obok wyschłej studni. Przy nim —
dwu mężczyzn, a parę kroków dalej — trzy wierzchowce, dwa osiodłane,
trzeci dźwigał juki.
— Co takiego?
— Szukają wody — powiedział Robert.
— Wodę ma sąsiad — wyjaśnił Karol. — Zaprowadzę was.
— Daleko? — zapytał wyższy z nieznajomych. Głos miał dźwięczny,
melodyjny, a oblicze mile uśmiechnięte.
— U sąsiada — powtórzył Karol. — Kilka kroków. Przejdziemy
piechotą.
Zawrócili konie i ruszyli prowadząc je za uzdy. Na końcu człapał Robert
zaciekawiony niespodzianą wizytą. Nieczęsto trafiali do Greenfield
przyjezdni z dalekiego świata.
Przed zagrodą Irvina uwijał się tylko mały Clem w towarzystwie dwojga
dzieci któregoś z farmerów. Na widok tylu ludzi przerwali zabawę i
uciekli za narożnik domu.
— Robert — polecił Karol — poproś o wiadro.
Chłopak znikł w sieni, a po chwili pojawił się na progu razem z Irvinem.
Wodę nabierano aż pięciokrotnie. Dwa pierwsze wiadra posłużyły do
napełnienia skórzanych worów, jakie mieli ze sobą przybysze.
— Nie ma tu w pobliżu rzeki? — zagadnął ten wyższy.
Robert roześmiał się.
— Wszystko spalone na popiół — wyjaśnił Irvin. — Wszystkie rzeczki i
strumienie dawno wyschły. Nigdzie w pobliżu nie znajdziecie wody,
chyba w górach, ale to kawał drogi.
— Jakoś damy sobie radę.
— Jedziecie na noc?
— To najlepsza pora. No, czas na nas.
— Daleko? — zdążył jeszcze zapytać Karol. Zamiast odpowiedzi —
nieokreślony ruch ręką, który równie dobrze mógł wskazywać północ,
południe, wschód lub zachód. Wskoczyli na siodła i wkrótce znikli w
tumanie kurzu.
Stali we trzech ciągle jeszcze wpatrzeni w bury obłok kotłujący się nad
drogą.
— Dziwne — powiedział Gordon.
— Co masz na myśli?
— Wygląda na to, że przybyli z południa i odjechali na... południe.
— Szukali wody.
— Tak. Podejrzewam jednak, że przybyli z północy i okrążyli
Greenfield. Dlaczego? Myślę, że zawrócili spostrzegłszy wyschniętą
rzeczkę. To jednak dziwne, gdy na takim bezludziu unika się osad
ludzkich, a przede wszystkim zajazdu.
— Nasz saloon i tak zamknięty, Karolu.
— Ale oni o tym nie mogli wiedzieć. Powiadam ci, Vincent, ta dwójka
przed kimś ucieka i czegoś się lęka. Dlatego unikają ludzi.
Irvin wzruszył ramionami:
— A cóż to może nas obchodzić?
— Przypatrzyłeś się ich twarzom?
— Tak. Nie dostrzegłem nic ciekawego.
— A mnie się nie podobały.
— To chyba nie ma żadnego znaczenia — machnął ręką Irvin i odwrócił
się w stronę domu: — Ciem, wracaj, już na ciebie pora!
Próba ratunku
— Vincent! Jesteś tam?
Głowa Irvina wynurzyła się z mrocznego wnętrza sionki.
— To wy, ojcze? U mnie jeszcze wszyscy śpią. Czy coś się stało?
Abel Meredith oparł się o poczerniałe belki studziennej cembrowiny.
— Chodź tu bliżej, Vincent. Wstałem dziś wcześniej, żeby nikt nie
zauważył, że do ciebie idę.
— O co chodzi, ojcze?
Abel począł grzebać w rozlicznych kieszeniach swej sfatygowanej kurty.
— Gdzieś mi się zapodziało — mruknął. — A przecież musi być. O, jest!
Wydobył jakąś pomiętą złożoną kartkę. Gdy ją rozwinął, okazała się
sporej wielkości, jednostronnie zadrukowanym arkuszem.
— Jest — powtórzył starzec. — Pamięć mam dobrą i wiem, gdzie co
trzymam.
Irvin uśmiechnął się.
— Nie śmiej się, synu. To ważna sprawa. Wiesz, co to takiego? —
zapytał zniżając głos do szeptu.
Farmer wzruszył ramionami.
— Taki papier nazywa się listem gończym. Niejeden raz miałem z tym
do czynienia. No, popatrz. Tu na dole podpisany szeryf z Lubbock. Po
tysiąc dolarów nagrody za dostarczenie żywych lub martwych, ot, tu...
Popatrz. Za odzyskanie łupu... dwa tysiące. Rozumiesz?
— Nie bardzo — wyznał Irvin. — Dajcie mi to, ojcze, niech sam
przeczytam.
— Masz, czytaj!
Wręczył mu druk, ale dalej tłumaczył, podniecony:
— Widzisz? Napadli na urząd poczty w Lubbock. Dyliżans z Wichita
przywiózł pieniądze do banku. Czterdzieści tysięcy. Rozumiesz, chłopie?
Nie pojmuję, dlaczego nie napadli na dyliżans w drodze. Może się
spóźnili? Dopiero jak pocztmistrz wynosił torby z pieniędzmi z wozu,
skoczyli przed budynek poczty. Jak tam było dokładnie, tego nie wiem.
Woźnica został trafiony, pocztmistrz również i zdaje się jeszcze ktoś.
Godzina była ranna, przechodniów mało, więc napastników nikt nie
mógł zatrzymać.
Vincent oderwał wzrok od zadrukowanej kartki.
— O tym nic tu nie ma. Skąd tak dobrze wiecie, ojcze?
— Od ludzi, synu. Od ludzi.
— Można sądzić, że Greenfield leży na rojnym szlaku, a przecież od
miesięcy poza tymi dwoma, co tu przedwczoraj prosili o wodę, nie
widziałem nikogo obcego,
— Tak, tak, i właśnie o nich mi chodzi...
— Mówicie bardzo zawile.
— Jak ci się, zdaje, Vincent: skąd szeryf w Lubbock dowiedział się
nazwisk napastników?
— Nic mi się nie zdaje.
— A więc, mój chłopcze, napastnicy nie zasłonili twarzy, a pocztmistrz
ich znał. Źle to o nich świadczy, bardzo źle.
— Dlaczego? — zdumiał się Vincent.
— Dlatego, że widać mieli zamiar pomordować wszystkich świadków.
Bo jak wytłumaczyć inaczej?
— Mało mnie to obchodzi — odparł Irvin zniecierpliwionym tonem. —
Mam ważniejsze kłopoty na głowie.
— Mylisz się, synu. Chyba przydałoby ci się dwa tysiące dolarów?
— O czym wy mówicie, nie rozumiem...
— Zastanów się chwilę, a zrozumiesz.
— Jak to, wy uważacie, że powinienem ruszyć za nimi? Chyba
ż
artujecie? To tyle co gonić wiatr po polach. śebym ich chociaż kiedy
przedtem spotkał!
— A spotkałeś, spotkałeś. Nawet im pozwoliłeś konie napoić.
— Co?! — krzyknął farmer. — Więc to byli oni? Skąd wiecie? To
niemożliwe.
— Możliwe. Przyjrzałeś się im dokładnie, chłopcze?
— Tak.
— No, to porównaj rysopisy. Pocztmistrz został tylko raniony i wszystko
opisał.
Irvin znowu uniósł papier ku oczom. Czytał po raz drugi i bardziej
uważnie.
— Niby się zgadza — odezwał się po chwili. — I kolor włosów, i z
grubsza wygląd twarzy. Ten pocztmistrz to bystry chłop!
— Już ci mówiłem, że ich znał.
— Jeśli nawet... Przecież takich ludzi mogą być miliony. Znaki
szczególne — pochylił głowę nad arkuszem — James Coffin... —
Przerwał czytanie i spojrzał na Abla. — To chyba przezwisko. Coffin! *
Brr, aż mnie ciarki przechodzą. Dobry musi być gagatek.
— Czytaj dalej.
— Znaki szczególne: głęboka szrama na prawej piersi, prawdopodobnie
od cięcia nożem. Włosy czarne. Rzeczywiście! Wystarczy teraz nakazać
ludziom, aby chodzili bez kurtek, ojcze Ablu, a w mig znajdziemy pana
Coffina!
— Nie kpij. Zobacz, co dalej.
— Edwin Wong. Znaki... brak środkowego palca u lewej dłoni. Hm, to
już lepiej. Włosy rude. Nieźle, chociaż rudych można liczyć na tysiące.
W sumie... tyle, co nic. Nie wróżę sukcesu poszukiwaczom, jeśli nie
znają osobiście obu gagatków. Dziękuję, ojcze. Nic mi z tego — wes-
tchnął i oddał arkusz Ablowi.
— Nie, nie, zatrzymaj sobie. I dobrze się namyśl, Vincent. Z całego
Greenfield tylko ty jeden ich widziałeś.
— Gordon ich widział również. I jego chłopak. Jeśli to są oczywiście ci
sami ludzie. — Zamyślił się chwilę: — Wiecie co, ojcze? Wpadnijmy do
Gordona.
Abel nie dał się prosić. Ruszyli pod górkę, a potem przez mostek. Po
drodze minęli się z Robertem gnającym z pustymi wiadrami. Gordon
siedział na ganeczku i ćmił fajkę.
Coffin (ang.) — trumna.
— Co nowego? — zaniepokoił się widząc Irvina o tak wczesnej porze.
— I wiele, i nic. Niech ci ojciec Abel opowie, ale najpierw popatrz na to
— wsunął mu w rękę list gończy.
Gordon przeczytał pobieżnie:
— Chyba nie zamierzacie ich ścigać?
— Tysiąc dolarów postawiłoby mnie na nogi — odparł Vincent — ale...
— Ale nie ruszysz się stąd. Nie możesz zostawić Becky samej. Też
pomysł!
— Zastanówcie się — powiedział Abel Meredith. — Nikt jeszcze, poza
naszym szeryfem, o tym nie wie. A tamci nie odjechali daleko.
I powtórzył to, o czym już rozmawiał z Irvinem. Karol pokiwał głową.
— Może to oni, może nie oni. Historia prawie beznadziejna. Bardzo wam
jestem wdzięczny, ojcze, ale żaden z nas nie wplącze się w taką
awanturę.
Ojciec Abel nic na to nie rzekł. Poklepał jednego i drugiego po plecach i
odszedł.
Siedzieli w milczeniu, obserwując oddalającą się sylwetkę starego
trapera. Pierwszy odezwał się Karol:
— To jednak interesująca sprawa. Może należałoby sprawdzić, kim byli
ci dwaj spragnieni wędrowcy? Nie mam tu nic do roboty, po prostu
nudzę się. Myślę, że gdyby tak spróbować... Przypomniałbym sobie
dawne lata.
— Boss — odezwał się Robert zbliżywszy się niepostrzeżenie. — Abel
się nie myli.
— Patrzcie go! A ty skąd wiesz?
— Ojciec Abel pytał się mnie, czy któryś z tamtych ludzi nie miał... palca
u ręki.
I rzeczywiście, nie miał! Zauważyłem, kiedy brał wiadro.
— Trzymaj język za zębami — zwrócił się Karol do Roberta. — Nikomu
ani słowa.
— Pan mnie z sobą zabierze, prawda?
— To i o tym już wiesz? Nie, mój chłopcze. Za bardzo cię lubię.
Zostaniesz, żeby pilnować domu, a teraz idź napoić konia.
— Karolu, to nie ma sensu — szepnął Vincent, gdy Robert znikł im z
oczu.
— Sam się nad tym zastanawiałeś.
— Prawda. Mógłbym umieścić Becky w szpitalu.
— Pomyślałem o tym samym. Ty jednak... wybacz... kiepsko strzelasz,
nie znasz się na tropach, zabłądzisz i wrócisz z niczym. W najlepszym
wypadku. Bo jeżeli to są naprawdę oni i jakimś cudem byś ich dognał,
mogłoby być gorzej.
— Przesada. Po końskich śladach nie zabłądzę, a co się tyczy strzelania...
Pamiętasz? Dwa lata temu zająłem pierwsze miejsce w konkursie
strzeleckim Greenfield.
— Ale ja nie brałem w nim udziału. Jeśli nawet jesteś wśród farmerów
najlepszym strzelcem, to jeszcze nie powód do dumy. Byle zabijaka ma
pewniejszą rękę od ciebie. I lepsze oko. Wybij sobie to z głowy. Nie
pojmuję, jak Abel, zdawałoby się taki rozsądny człowiek, mógł ci
podobną myśl podsunąć? Widać się starzeje.
— Po prostu zna moje kłopoty.
— Dlatego wysyła cię na tak wątpliwą wyprawę? A niech go... Co mu
odpowiedziałeś?
— śe to beznadziejna sprawa.
— Słusznie! A teraz zmieniłeś zdanie. Polowanie, na które mnie
namawiałeś, to dziecinna zabawka, w porównaniu z tym...
— Karolu — przerwał gwałtownie Irvin — to może ostatnia szansa dla
mnie! Coraz lepiej to dostrzegam. Nie pojmujesz?
— Tylko bez paniki! Pośpiech to zły doradca, a strach... jeszcze gorszy.
— Wskaż mi jakieś inne wyjście z sytuacji.
— Będziesz je miał. Moja w tym głowa.
— Uczyniłeś dla nas wystarczająco dużo. Teraz kolej na mnie. Zrozum,
od wizyty doktora ja tu miejsca sobie nie mogę znaleźć. Jeśli mnie nie
puścisz, zabieram Becky i Clema i wyjeżdżam.
— Uspokój się, Vincent. W zdenerwowaniu zaczynasz gadać głupstwa.
Dokąd wyjedziesz, za co wyjedziesz? Zastanów się!
Irvin odetchnął głęboko, chwilę siedział w milczeniu, potem podniósł się
z ławy:
— Przepraszam cię. Wszystkiemu winne gorąco. Idę już, muszę to
przemyśleć...
Gdy zniknął na drodze, Karol przywołał Roberta.
— Słuchaj — powiedział — wygląda na to, że będziemy musieli się
rozstać. Nie rób takiej grobowej miny. To na krótko. Może na tydzień,
może na dwa. Przez ten czas będziesz pomagał Irvinowi. Pani Becky jest
chora, jeśli spadnie deszcz, Irvin nie da sobie rady z robotą w polu.
— Czy to pana ostatnie słowo, boss?
— Nie ostatnie, ale najważniejsze.
— A gdybym wyruszył za panem?
— Zapomnij o tym. Musielibyśmy się rozstać raz na zawsze. To poważna
sprawa, Robercie. Nie pora na żarty. Musisz trzymać język za zębami aż
do mego powrotu. Tylko Irvin może wiedzieć, dokąd wyruszyłem, innym
gadaj, że na polowanie. A teraz oczyść konia i obejrzyj mu dobrze nogi.
Robert pomaszerował do stajenki, a Karol zamknął się w izbie. Otworzył
wielki drewniany kufer i z jego wnętrza wydobył od dawna nie używany
pas i dwa rewolwery, a potem zdjął ze ściany swój czternastostrzałowy
winchester. Rozebrał broń na części, oczyścił starannie, uważnie złożył.
Należałoby wypróbować, jak ta broń się spisuje — nie używał jej od lat.
Po krótkim namyśle zrezygnował jednak z zamiaru. Huk strzałów
ś
ciągnąłby ciekawskich. Schował więc rewolwery do skrzyni, sztucer z
powrotem umieścił na gwoździu i poszedł do stajni, gdzie Robert w
pocie czoła szczotkował Karolowego bułanka. Gordon obejrzał konia od
pęcin po kark i pokiwał smętnie głową: koń zbyt rzadko był
wyprowadzany, no i niewiele wart jest koń, którego używa się i pod
siodło, i do zaprzęgu.
— Jakoś to będzie — mruknął.
— Co pan mówi?
— Mówię, że to nie najlepszy mustang — odparł żartobliwie. — Zbyt
często chodził przed pługiem.
— I ja tak myślę. — Robert westchnął. — To niech już pan weźmie
mojego. On się jeszcze nie odzwyczaił od galopu.
Chłopak mówił prawdę. Jego koń nigdy nie był używany do robót w
polu. Robert często na nim jeździł, aby wierzchowiec — jak mówił —
“nie zastał się".
— Nie będziesz żałował?
— Niech pan bierze, inaczej nie można...
W drugim kącie stajni stał konik, którego bez trudu można by rozpoznać
wśród tysiąca innych: czarny w białe łatki. Obejrzeli go dokładnie, potem
ś
ciągnęli siodła wiszące pod pułapem i równie dokładnym poddali
oględzinom.
Wieczorem Karol odwiedził Irvina i jak najbardziej swobodnym tonem
oświadczył, że jutro o świcie wyrusza. Zaskoczyła go, a nawet zanie-
pokoiła, reakcja przyjaciela. Irvin przyjął wiadomość bez protestu,
prawie apatycznie.
— Kazałem Robertowi mówić, że wyjechałem na polowanie. O to samo
ciebie proszę. A teraz czas na mnie, muszę się dobrze wyspać.
Wyszli na drogę.
— Karolu, jak widzisz, nie spieram się więcej. Ale musisz mi przyrzec,
musisz mi dać słowo, że jutro przed samym wyjazdem wpadniesz do
mnie.
— Ruszam przed świtem.
— Nie szkodzi. I tak będziesz tędy przejeżdżał.
— Ale o co chodzi? — zaniepokoił się Gordon. — Może ty chcesz ze
mną jechać?
— Nie. Obiecuję ci to. Więc przyrzekasz?
Gordon zdziwiony przyrzekł, ale później nie spał pół nocy rozmyślając
nad dziwnym żądaniem przyjaciela. Jeszcze o szarówce zerwał się i
polecił Robertowi osiodłać konia. Sam pognał wśród mroku do zagrody
Irvina. Na drzwiach domu, na głucho zawartych, wisiała biała kartka.
Zerwał ją, przysunął do oczu i z trudem odczytał:
“Idź koniecznie do szeryfa. Opiekuj się Becky i Clemem. Powiedziałem
im, że ruszam na polowanie. Nie zdradź mnie. Vincent."
W Karola jakby grom strzelił. Przeczytał kartkę kilka razy, sądząc, że go
wzrok myli. Nie budząc nikogo wrócił do domu. Irvin wyruszył ścigać
bandytów! To jasne! Ale nie mógł odjechać daleko. Wystarczy popędzić
konia, aby doścignąć wariata (tak go Karol w myślach nazwał) i
zawrócić z wariackiej wyprawy. Ale najpierw — szeryf. Karol
zdecydował się iść do Fawkesa natychmiast. Każda minuta jest cenna.
Długo łomotał do drzwi — Lucas Fawkes miał mocny sen. Wreszcie
przebudził się. Wyszedł rozespany, z wielkim coltem w prawicy. Sądził,
ż
e to napad, bowiem nigdy mu się w Greenfield nie zdarzyło, aby go
ś
ciągano z łóżka przed świtem.
— Gordon! — krzyknął zaskoczony. — Co się stało?
— Przepraszam, szeryfie — odezwał się Karol możliwie
najspokojniejszym głosem. — Rzeczywiście, pora trochę zbyt ranna...
— Ranna! — wybuchnął Fawkes. — Przecież to jeszcze noc.
— Noc — zgodził się potulnie Karol — ale na drzwiach domu Irvina
znalazłem przed chwilą kartkę, której treść mocno mnie zaniepokoiła.
Podał szeryfowi papier. Ten przetarł oczy, przeczytał.
— Wiem o tym — stwierdził. — Wszyscy powariowali. Jeden budzi
mnie w środku nocy, drugi w kilka godzin później.
— Co z Irvinem?
— Pojechał ścigać tych bandytów.
— Jak mogliście, szeryfie, zgodzić się na to?
— On się mnie nie pytał o pozwolenie.
— Przecież to samobójstwo! — zirytował się Karol. — Muszę go
dogonić.
Fawkes pokiwał głową:
— Szukaj wiatru w polu. Nie dogonisz. Wyjechał przed północą.
Zresztą... myślę, że Irvin nie dogoni tamtych. Na to najbardziej liczę. Bo,
prawdę mówiąc, Irvin to kiepski strzelec i kiepski traper.
— Muszę go dogonić — powtórzył Gordon. — Nie wiecie jeszcze,
szeryfie, że to ja właśnie miałem jechać...
— Hm, to by bardziej pasowało. śebym wiedział...
— Ruszam za nim natychmiast.
— Nie rób tego, Gordon. Jesteś nie tylko jego sąsiadem, ale i jego
przyjacielem. Pani Becky nie da sobie rady bez twojej pomocy. Irvin, jak
tu był w nocy, prosił, abym ci o tym przypomniał. Prosił również, by o
prawdziwym celu wyprawy nikomu nie mówić, nawet jego żonie.
— Sądzę, że dognam go w ciągu kilku godzin i zawrócę. Do zobaczenia,
szeryfie!
Nie czekał na odpowiedź i pognał do swej zagrody. Stracił już sporo
cennego czasu.
— Robercie — powiedział zadyszanym głosem, wskakując na siodło —
Irvin ruszył ścigać bandytów. Jadę za nim. Jeśli go dziś dopadnę, zmuszę
do powrotu. Powiedz pani Becky, że pojechałem popolować i ani słowa
więcej nikomu.
Kopyta zadudniły po stwardniałym gruncie. Początkowo jechał stępa,
dopiero kiedy minął ostatnie gospodarstwo, zmusił konia do galopu.
Jechał prosto na południe, na los szczęścia i na własne — jak to sam
określił — wyczucie. Ciągle jeszcze otaczał go mrok. Dzień walczył z
nocą. Raz po raz nad ziemią przepływały tumany ciemności
przesłaniające wszystko dokoła. Wówczas Karol hamował bieg konia.
Wiejska droga dawno już się skończyła, a samotny jeździec gnał teraz
ledwie wydeptaną ścieżką albo zupełnym bezdrożem, prerią, na której
łatwo trafić na zryte przez świstaki nory. I gdyby koń wpakował nogę w
taki dół... Karol spocił się na samą myśl o tym. Niebo i ziemię poczęła
wreszcie rozjaśniać przedranna szarówka. Zatrzymał wierzchowca.
Zeskoczył. Schylony, przyglądał się spopielałym trawom i ceglastej
glebie. Kolumna czerwonego blasku wystrzeliła zza horyzontu — jak
okiem sięgnąć, ciągnęła się przed nim bezkresna przestrzeń koloru krwi.
Przystanął, przeszedł kilkadziesiąt kroków raz w prawo, raz w lewo.,.
Gdyby był zwykłym farmerem nic by nie zauważył, ale młodość Gordona
nie upłynęła na orce, bronowaniu i siewach. Dlatego potrafił dostrzegać
to, co uchodziło oczom innych. Tak właśnie i teraz: o jakieś dwa jardy w
bok ujrzał stratowany pas ziemi. Odbicia kopyt nie znalazł, gleba była
zbyt sucha, ale skamieniała glina została pokruszona. Ślad ten biegł w
południowo-zachodnim kierunku. Deszcz zatarłby go natychmiast, burza
piaskowa by go zasypała, tak był nikły. Ale Karol stwierdził, że był to
ś
lad nie jednego konia. A ilu? Na takie pytanie nawet najdoskonalszy
tropiciel nie potrafiłby odpowiedzieć. A czy ślad prowadził z Greenfield?
Zbyt daleko musiałby się wracać, aby to sprawdzić. Liczył jednak na
odrobinę szczęścia i postanowił trzymać się tego tropu, jedynego zresztą,
na jaki trafił.
Dzień wstawał jasny i zapowiadał gorące godziny. Białe obłoczki na
niebie odpływały coraz dalej i dalej, jakby w panicznej ucieczce przed
nadciągającym słońcem, które podnosiło się nad tą wymarłą krainą.
Gdzieś o sto mil ku południowemu zachodowi zaczynały się granice
Llano Estacado — obszaru jeszcze bardziej wrogiego człowiekowi. Czy
wydeptany szlak powiedzie w głąb tej pustyni, czy też okrąży ją — od
tego zależało bardzo wiele. Karol przewidywał, że bandyci kierują się ku
granicy meksykańskiej. Przecież tylko w ten sposób zdołaliby uratować
swe głowy i skorzystać z łupu. Każdy inny kierunek prowadził w głąb
bezdroży, na których można było ukrywać się nieskończenie długo, ale
gdzie pieniądz nie przedstawiał żadnej wartości. A listy gończe, mimo że
wędrowały powoli, musiały wreszcie dotrzeć do wszystkich szeryfów
Teksasu, a nawet sąsiednich terytoriów i stanów: Nowego Meksyku,
Arkansasu, Luizjany. Każdy przybywający na te rzadko zaludnione
ziemie musiał zwrócić uwagę zasiedziałych tu mieszkańców. Tak więc
bezpieczne życie czekało rabusiów tylko na drugim brzegu Rio Grandę
del Norte, a najbliższa do tej rzeki droga wiodła właśnie przez pustynię
Llano, przez koryto Pecos i dzikie pasmo gór Sacramento. Gdyby jednak
bandyci z obawy przed zbłądzeniem wybrali szlak okrężny, dłuższy,
miałby więcej szans, by ich doścignąć, a przede wszystkim podążającego
za nimi Irvina.
Niestety, nadzieja zawiodła. Dobrze już po południu Karol zauważył, że
smużka pokruszonej gliny wiodła wprost ku Llano. W dwie godziny
później dostrzegł na horyzoncie, tuż nad ziemią, pasemko szarości.
Ś
wiatło słoneczne zbladło, niebo zaciągnęło się ciemną mgłą, a w końcu
dmuchnął suchy i gorący wiatr. Nadciągała burza piaskowa.
Karol natychmiast zawrócił. Gładka płaszczyzna nie dawała żadnego
schronienia. Zmusił konia do galopu, lecz huragan doścignął go i
ogarnął. Musiał zeskoczyć z siodła, usiąść na ziemi tyłem do wiatru i
czekać. Nic, tylko czekać. Jak długo? Godzinę, dwie, trzy... cały dzień,
całą noc? I co chwila strząsać z siebie warstwę dokuczliwych, miałkich
jak mąka ziarenek, które wciskały się za ubranie, zatykały uszy, zalepiały
oczy.
Miał jednak szczęście. Po trzech godzinach huragan minął, rozwidniło
się. Ale to było ostatnie szczęście Karola podczas tej wędrówki. Gdy
wiatr ucichł, powierzchnia ziemi wyglądała jakby dokładnie omieciona
gigantyczną szczotką. Znikła wydeptana ścieżka, znikły pod warstwą
pyłu wszelkie ślady.
— Chciało mi się płakać — stwierdził Karol opowiadając Irvinowi po
wielu, wielu dniach historię swego pościgu. — Gdybym cię wówczas
spotkał, rzuciłbym się chyba na ciebie z pięściami! Taki byłem wściekły,
taki zrozpaczony!
Trudno się dziwić. Burze piaskowe nie tylko zacierają wszelkie ślady, ale
wywołują w człowieku niesłychane napięcie nerwowe, zwiększają
pobudliwość.
Jeszcze przez kilka godzin Karol krążył tu i tam, bez rezultatu. Późną
nocą kopyta jego konia na nowo zatętniły na ubitej drodze Greenfield.
Kiedy zeskoczył z siodła, nogi się pod nim ugięły. Siadł na obramowaniu
studni, niezdolny do zrobienia jednego nawet kroku. Odpoczywał tak,
dysząc, aż otworzyły się drzwi domostwa i Robert stanął na progu.
Spotkanie
Gdy skończył opowiadać, Abraham Lamb przez dobrą minutę milczał i
kiwał głową.
— Pokaż mi swą pukawkę, synu — odezwał się wreszcie.
Wziął strzelbę, popatrzył, otworzył zamek, zajrzał do środka.
— Nabij i chodź ze mną.
Irvin spełnił żądanie.
— Stań tutaj. Widzisz tamtą plamkę?
Zatrzymali się na środku zielonej hali. Plamka była niewielkim,
czerwonym kółkiem występującym na szarym tle litej, pionowej skały,
ograniczającej kotlinkę.
— Spróbuj trafić. Chcę wiedzieć, jak strzelasz.
Irvin złożył się i pociągnął za cyngiel. Pierwszy pocisk chybił. Wpadł w
ś
cianę poza czerwonym rąbkiem plamy. Drugi poszedł śladem
pierwszego, dopiero trzeci musnął skraj czerwonego kółka.
— Jeszcze raz — rozkazał Lamb.
Irvin znowu przycisnął kolbę do ramienia. Teraz kula przebiła sam
ś
rodek celu.
— Dosyć. Na cztery strzały tylko jeden taki, jaki być powinien. Co z tego
za wniosek?
— Nie wiem — odparł farmer i uśmiechnął się. Po raz pierwszy odkąd tu
przybył.
— Jesteś zdolny, masz dobre oko i żadnej wprawy. Po miesiącu ćwiczeń
stałbyś się niezłym strzelcem, ale teraz...
— Ale teraz? — powtórzył Irvin i uśmiechnął się po raz drugi.
— Nie powinieneś ich ścigać, bo możesz doścignąć tylko własną śmierć.
Bądź wdzięczny pumie, że pozbawiła cię konia. Tak, tak — Lamb
bacznie spoglądał na Irvina. — Więc co masz zamiar czynić, mój synu?
Uśmiech zniknął z twarzy farmera.
— Jeśli mi nie dacie muła, ruszę dalej piechotą — odparł twardo — i
nigdy wam tego nie zapomnę.
— Uparty — mruknął traper.
— Wracać piechotą czy iść naprzód to jeden trud. Może właśnie w ten
sposób zdobędę konia? Jakże mógłbym bez niego wlec się przez piaski
Llano?
— Lepsze to niż śmierć.
— Nie wrócę. Mój powrót niczego nie zmieni.
— Powiadałeś, że twój przyjaciel...
— Mówiłem — przerwał gwałtownie Irvin — i dlatego właśnie... —
odetchnął głęboko. — Nie potraficie zrozumieć? Karol chciał jechać za-
miast mnie i na pewno tak postąpi, jeśli przerwę pościg, ale wówczas
będzie za późno. Zanim dowlokę się do Greenfield, minie kilka dni.
— Prawda. Słuchaj, synu... — traper jak gdyby rozważał każde słowo. —
Ja ci... pożyczę muła.
— Poważnie mówicie?! — Irvin nie mógł uwierzyć w nagłą zmianę
decyzji.
— Tak. Dasz słowo, że na tym mule wrócisz do Greenfield. Wierzę, że
mnie nie oszukasz. Zgoda?
— Nie! — Irvin krzyknął, aż echo poszło po skałach.
— Co za upór, co za upór? Hm, podobno upartym szczęście sprzyja.
Chodź.
Podniósł się z ziemi i skierował się ku drzwiom prymitywnej stajenki.
— Zabieraj muła. Mam już ciebie dosyć! Ale pamiętaj: jeśli nie
zwrócisz, skrzywdzisz mnie, a ta krzywda kiedyś na tobie się zemści.
Irvin zaniemówił na chwilę.
— Pożyczacie? — szepnął zdławionym głosem. — Niech we mnie
piorun strzeli, jeśli wam nie zwrócę!
— Bardzo się z nim zżyłem. To może się wydawać nieprawdopodobne,
ale ja wolę to zwierzę niż człowieka.
W ciemnym wnętrzu stajenki rozległo się potupywanie.
— Przyjrzyj mu się, Irvin. Widzisz, chciałem cię przekonać, nawet
nastraszyć. A teraz wierzę, że ruszyłbyś w pościg piechotą, bezsensownie
i głupio. Wyprowadź muła i jedź. Do zachodu masz sporo godzin.
Pomógł osiodłać zwierzę i napełnić skórzane wory wodą. A później, gdy
Irvin znajdował się już na siodle, rzekł:
— To tresowany muł. Gdy go będziesz chciał przywołać, gwizdnij. Ot,
tak — wykrzywił śmiesznie wargi i wydał wysoki, przenikliwy,
tremolujący ton. — Ładnie, co? To nie jest zwykłe gwizdanie i dlatego
nie każdy potrafi przywołać mego muła. Spróbuj. Nie, nie tak. Posłu-
chaj...
— Nie szkoda czasu? Chciałbym już ruszyć.
— Nie szkoda. Zbyt małą wagę przywiązujesz do drobiazgów. Takie
gwizdanie uratowało mnie kiedyś od pala męczarni. Wpadłem w łapy
Komanczów. Związali tak, że czubkami palców nie mogłem ruszać.
Rankiem planowali ćwiczyć się na mej skromnej osobie w strzelaniu z
łuków i rzucaniu tomahawków. Rozumiesz, nie mogłem na to przystać. I
zanim ranek wstał, byłem wolny i daleko, daleko od nich. W nocy począ-
łem przywoływać swego muła. Cicho, cichuteńko, ale przecież usłyszał.
Podszedł do mnie i po-przegryzał rzemienie. On to potrafi. No, spróbuj
gwizdnąć. O... znacznie lepiej. Teraz posłuchaj...
Z kim innym Irvin nie robiłby ceregieli, po prostu zaciąłby wierzchowca
i skoczył przed siebie. Nauka gwizdania była śmieszna i denerwująca
równocześnie, a jemu tak się spieszyło! Jednakże wobec Lamba —
któremu przecież zawdzięczał i życie, i możność pościgu — musiał
uzbroić się w cierpliwość i tyle razy próbował oryginalnego gwizdu, aż
go wargi rozbolały. Doczekał się wreszcie pochwały.
— Nieźle. Możesz ruszać. Uważaj: zjedziesz tym samym wąwozem aż
do miejsca, w którym leży twoja klacz. Później prosto, prosto. Zresztą
tam nie ma gdzie skręcić. Bywaj, synu!
— Dziękuję... Nikt dla mnie tyle nie zrobił...
— Nie przesadzaj — Lamb klepnął muła po zadzie.
Irvin ruszył w poprzek hali. Kamienistym wąwozikiem wśród rozpękłych
skał aż ku znajomej ścieżce. Muł stąpał pewnie po wyślizganych głazach.
Irvin odwrócił głowę, aby nie widzieć Betsy. Usłyszał łopot potężnych
skrzydeł. “Sępy" — pomyślał. Muł zastrzygł uszami. Po pewnym czasie
skalista ściana, wyrastająca z lewej strony, urwała się raptownie,
odsłaniając widok na rozległą, zieloną równinę. Drzewa rosły kępkami, a
im dalej, tym było ich więcej. Ku odległym szczytom górskim ciągnął się
już jednolity gąszcz leśny. Wszystko to mieniło się w słońcu tysiącem
odcieni.
Vincent Irvin nigdy dotąd nie zapuszczał się w głąb gór, był
mieszkańcem równin. Dlatego zachwycił go ten widok tak różny od
monotonnych płaszczyzn otaczających Greenfield. A powietrze? Jakże
inne, przesycone wilgocią i wonią jakichś roślin.
Jechał kłusa, głęboko oddychając. Ścieżka znowu poczęła się zwężać,
więc posuwał się teraz stępa, ciągle obserwując daleką łąkę i daleki las,
tam w dole. Śladów nie dostrzegał, dróżka była kamienista, ale — jak
twierdził Lamb — jedyna, która wiodła tędy na południe.
Ileż to już dni minęło, odkąd opuścił Greenfield? Przebył Llano
Estacado po wyraźnych tropach dwóch uciekających. Widział chmurę
piaskowej burzy, która go ledwie musnęła bokiem, a później wspinał się
na płaskowzgórze omywane przez wody Pecos, gdzie odciski kopyt były
wyraźne, a czarny krąg wypalony ogniem świadczył o miejscu
obozowiska. Jeszcze cztery razy napotykał takie czarne koliska, wokół
których walały się kości, resztki sucharów i fusy po kawie. Na koniec
wjechał w węzizny gór Sacramento i to była ostatnia droga Betsy...
“A jednak los mi sprzyja — pomyślał i nadzieja wstąpiła w jego serce. —
Spotkanie z Abrahamem Lambem to cud prawdziwy i chyba najgorsze
już minęło."
Przynaglił muła do biegu, ale wkrótce znów ściągnął cugle, zaskoczony
nowym widokiem. Tam w dole daleką ścianą lasu przerzynała biała
wstęga, u stóp której połyskiwała srebrna smuga rzeki, ciśnięta jak
kowbojski pas między zielone trawy łąki. Mgła unosiła się nad
wodospadem i wydało się Irvinowi, że czuje na policzkach kropelki
wilgoci. A wyżej, półkolem, oba krańce boru łączył powietrzny most —
siedmiobarwna tęcza. Farmer odwykł od takich widoków. Zapomniał o
nich na równinach Greenfield, w spiekocie bezwodnych, bezlistnych,
beztrawiastych lat suszy. Wpatrzony w daleki obraz, oglądał szczegół po
szczególe, aż dostrzegł coś nowego. Niżej, znacznie niżej tęczowego
mostu i wodnej kurzawy, na tle ciemnej zieleni drzew płynęła ku niebu
szara, wąska smużka. Ktoś o słabszym wzroku na pewno by jej nie
zauważył. Ala Irvin miał oczy sokole. W następnej chwili wykryły
malutkie ciemne punkciki ruszające się to tu, to tam i wśród traw.
“Konie — pomyślał. — A ludzie? Chyba siedzą przy ognisku." Policzył
ciemne punkciki. Siedem. A więc to nie ci, których ścigał. Indianie czy
biali?... “Do licha! Tracę tylko czas. Czy to biali, czy Indianie, nic mi
zrobić nie mogą. Zbyt są daleko."
Klepnął muła po szyi i ruszył naprzód. Raz szybciej, raz wolniej, w
zależności od stanu drogi. Zielona płaszczyzna niedługo towarzyszyła
mu w wędrówce. Podbiegły ku niemu zbocza porośnięte czarnym lasem.
Jednocześnie z prawej strony dźwignęła się stroma ściana, a ścieżka
poczęła spadać w dół, aż zgubiła się w bezdrożach pierwotnego boru.
Owiał go wilgotny oddech puszczy. W głębi, wśród gęsto rosnących
drzew i krzewów panował półmrok. Irvin zatrzymał wierzchowca,
spojrzał za siebie i dostrzegł dalekie wierzchołki gór, za które krył się
powoli czerwony krąg słońca. Postanowił rozbić obozowisko na skraju
puszczy. Nie miało sensu jechać dalej. Już teraz gęstniała wokół
nieprzenikniona ściana ciemności.
Rozsiodłał muła, przywiązał go na długim rzemieniu do pnia, strzelbę —
nauczony bolesnym doświadczeniem — wetknął pod pachę i zajął się
przyrządzaniem wieczornego posiłku. Muł szczypał sobie raz trawę, raz
liście. Irvin wygasił ognisko, podsunął siodło pod głowę, a lufę strzelby
pod ramię i usiłował zasnąć, ale sen nie nadciągał. Tak działo się
każdego wieczoru, kiedy po trudach dnia zaczynał myśleć o swoich bli-
skich pozostawionych w Greenfield. Jak Becky znosi tę nagłą rozłąkę?
Powiedział jej, że wybiera się na polowanie. Czy szeryf nie wydał tajem-
nicy? Bo Karola był pewien. Ale nie przewidział, że pościg będzie trwał
tak długo... Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo się pomylił w
obliczeniach. Cóż, nie miał doświadczenia. Wędrówka ze wschodu na
zachód, w wielkiej gromadzie ludzi — och, to było zupełnie co innego!
Teraz mógł liczyć tylko na siebie...
Zapatrzony w srebrny rąbek księżyca, długo jeszcze nie mógł się opędzić
od niewesołych myśli. Wreszcie zapadł w sen bez marzeń i widziadeł.
Obudził go dziwny, nieznany głos ptaka, do złudzenia przypominający
tony drewnianej fujarki. Dostrzegł muła stojącego spokojnie pod
sąsiednim drzewem, dostrzegł na wschodzie różowe zorze bijące ku
niebu zza gór. Wyszedł na skraj lasu, rozejrzał się. Było pusto i cicho.
Nawet ptak umilkł. Poczuł chłód w kościach, bo noc była zimna jak
zwykle w górach. Rozpalił ognisko, napoił muła, pokrzepił się gorącą
kawą i postanowił spenetrować głąb puszczy. Jeśli nie ma innej drogi
wiodącej ku granicy Meksyku, oni musieli również tędy jechać. Szedł
brzegiem lasu, wytężając wzrok i przywołując w pamięci wszystkie
skromne doświadczenia nabyte podczas wielkiej wędrówki na Dziki
Zachód. W pewnej chwili dostrzegł złamaną gałązkę, a kilka kroków
dalej, na gęstym poszyciu, widniał pas zdeptanych traw i mchów. Ślady
wydawały się zupełnie świeże. Ale Vincent Irvin zdawał sobie sprawę,
ż
e nie jest doświadczonym traperem — co zresztą stawiało go wyżej od
innych, słabo doświadczonych, lecz zadufanych w sobie — i zbytnio nie
ufał swym oczom. W każdym razie był to nieomylny znak, że idzie dobrą
drogą i za dzień, za dwa dopadnie uciekinierów. A wówczas? Co
wówczas?
Dziwne, ale Irvin nie zastanawiał się nad tym dotychczas. W chwilach
odpoczynku myślał o Greenfield, o tych, których opuścił, a nie o tych, z
którymi ma się spotkać. A podczas jazdy uwagę jego zajmowało
wyłącznie śledzenie tropów.
Osiodłał muła, zadeptał ognisko i ruszył w głąb lasu. Otworzyła się przed
nim zielona brama. Gdy ją przekroczył, znalazł się w świecie cieni i
blasków, zielonych smug przesączających się przez liście i między
konarami. Jechał wolno, z oczami utkwionymi w ziemię. Tropy to nikły,
to pojawiły się na nowo.
Dobrze już po południu wybrnął z leśnej plątaniny na skraj małej
polanki, której środek zajmowało jeziorko o toni czarnej jak atrament. Po
przeciwległej stronie bez trudu odnalazł ciąg dalszy wydeptanej
kopytami ścieżki — uciekający nie zatrzymywali się. Jechał więc tak, aż
kolumny pni poczęły się stapiać w nieprzenikliwą ścianę ciemności.
Irvin z niepokojem pomyślał, że przyjdzie mu nocować w tym gąszczu,
gdy dojrzał w niewielkiej odległości różowawy blask zachodzącego
słońca. Drzewa rzedły, w końcu Irvin wstrzymał wierzchowca. Kilka
jardów przed nim ciągnęła się długa, piaszczysta wydma, dalej pluskała
drobną falą szeroko rozlana rzeczka, czerwona od blasku wieczornej
zorzy. Przeciwległy brzeg dźwigał się gwałtownie i stromo znad nurtu,
cały porośnięty starodrzewem. Na skraju wydmy Irvin odnalazł, wyraźne
jak nigdy dotąd, odciski butów i podków, wielokrotnie krzyżujące się z
sobą. Prawdopodobnie pojono tu konie, a jeźdźcy również zaspokajali
pragnienie i nie rozbijając obozowiska wjechali w rzekę. Tak głosiły
tropy urywające się dopiero na granicy lądu i wody. Czy jednak
uciekinierzy pojechali prosto do przeciwległego brzegu, czy ruszyli
ś
rodkiem nurtu? Abraham Lamb wspominał o jednej tylko drodze
wiodącej na południe. Ba, ale tu nie widać nawet śladu drogi. Po drugiej
stronie rzeczki brzeg był zbyt stromy, aby go można sforsować konno.
Niestety, zapadła noc i farmer musiał odłożyć do następnego ranka
zbadanie brzegów. Na drugi dzień wjechał w pluszczącą, chłodną wodę i
ruszył z biegiem nurtu, upatrując dogodniejszego miejsca. Na koniec
dostrzegł malutki parów zbiegający ku rzece łagodną pochyłością.
Wjechał szybko pod górę między szpalerem drzew rosnących na
krawędziach piaszczystych ścian. Ściany te malały z każdym krokiem,
wreszcie znikły. Irvin wydostał się na obły, nikłą trawą porosły pagórek i
wówczas — zamiast ruszyć galopem — szarpnął gwałtownie cugle.
Ujrzał po drugiej stronie pagórka, w leśnej przerywce, grupę ludzi na
małych, chudych konikach z długimi grzywami.
“Indianie!" — pomyślał.
W pierwszym odruchu chciał zawrócić, ale zaniechał zamiaru. Wiedział,
ż
e zanimby osiągnął przeciwległy brzeg rzeki, zostałby pojmany. Nie
sięgnął po broń, to nie miało sensu. Podniósł rękę z otwartą dłonią —
tradycyjny znak pokojowych zamiarów. Jadący na czele kawalkady
zatrzymał się tak blisko Irvina, że farmer poczuł ostrą woń końskiego
potu, źle wyprawionej skóry i dymu, którym nasiąkła odzież
czerwonoskórego. Irvin ujrzał oczy badawczo weń wpatrzone, a nad nimi
czoło przewiązane zbrudzoną chustą. Twarz poradlona głębokimi
bruzdami nic nie wyrażała: nieruchoma jak wyrzeźbiona w kamieniu.
Pierś okrywała bawełniana licha koszula, poplamiona i miejscami
naddarta, przewiązana w pasie czymś, co przypominało kowbojski
rzemień, i chyba tylko mokasyny były dziełem indiańskich rąk.
Wszystko to dostrzegł Irvin w mgnieniu oka, ale że nie znał się nic a nic
na indiańskich plemionach, nie mógł odgadnąć, kim byli napotkani
wojownicy.
— Dokąd jedziesz? — Pytanie padło nagle, wypowiedziane w zupełnie
poprawnej angielszczyźnie, głębokim, gardłowym głosem.
Farmer uznał, że najlepszą odpowiedzią będzie stwierdzenie prawdy. Po
cóż miał ją ukrywać?
— Do Meksyku.
— Pójdziesz z nami.
Irvin nie należał do ludzi bojaźliwych, ale przy tym posiadał
odpowiednią dozę rozsądku, co strzegło go przed bolesnymi skutkami
porywczości. Więc i tym razem, chociaż go ogarnął uzasadniony gniew
na to bezczelne żądanie, zapytał bardzo spokojnie:
— Dlaczego?
— Blade twarze napadły na moich wojowników, żeby im porwać konie.
— Nie kradłem waszych koni — zaprotestował farmer.
— Pojedziesz z nami — powtórzył Indianin — tak rozkazał...
Tu padło niezrozumiałe dla Irvina i trudne do zapamiętania słowo.
Najpewniej imię jakiegoś wojownika, ale Irvin nic się nie znał na in-
diańskich dialektach.
Otoczyli go podczas tej rozmowy, ujęli muła za cugle i powiedli z
powrotem ku rzece w zupełnym milczeniu. Irvin również się nie odezwał
rozmyślając, jak by tu się wymknąć. Nie sądził jednak, aby cokolwiek
mogło mu zagrażać.
Przebyli koryto rzeczki, przejechali złocistą plażę, aż zatrzymali się w
cieniu pierwszych drzew. Jadący na czele krzyknął coś niezrozumiale,
wojownicy zeskoczyli z wierzchowców. Irvin poszedł za ich przykładem.
Paru Indian zaprowadziło zwierzęta do rzeczki, inna grupa przyniosła z
lasu naręcza suchych gałęzi. Farmer siadł pod pniem, mając widok na
rzekę, na plażę i na uwijających się czerwonoskórych. Ilu ich było?
Starał się policzyć, ale że znajdowali się w ciągłym ruchu, rachunek
mylił się. Począł więc rozmyślać. Co to byli za złodzieje indiańskich
koni? Może w ogóle nie istnieli? Może to tylko pretekst dla grabieży?
Nabrał takiego podejrzenia stwierdziwszy, iż napastnicy wyglądali na
gromadę łachmaniarzy, konie mieli chude, broń byle jaką i robili
wrażenie głodomorów. Słowem — w niczym nie przypominali nieledwie
elegancko odzianych Apaczów, z którymi Irvin spotkał się przypadkowo
podczas wędrówki na nowe ziemie. Wówczas rozstano się pokojowo.
Być może dlatego, że osadników była spora gromada, a wszyscy dobrze
uzbrojeni; być może dlatego, że napotkani wojownicy nie mieli zamiaru
staczać walki. Ale ci? Dotychczas wprawdzie nie związano go i nie
odebrano broni. Irvin nieraz jednak słyszał o luźnych watahach
czerwonoskórych, złożonych ze zbieraniny uciekinierów z rozmaitych
plemion, ludzi wyjętych spod prawa za czyny uznane przez
współplemieńców za przestępcze. Karol Gordon, mimo że młody, a
przecież obieżyświat, nieraz opowiadał o takich “bezplemiennych"
grupach Indian stanowiących groźne niebezpieczeństwo nawet dla
większych gromad wędrowców. Cóż, byli to zwykli rabusie żyjący z dnia
na dzień. Niekiedy wśród takich zbójeckich watah znajdowali się Metysi,
Mulaci, ba, nawet biali —
obiboki nie wiadomo z czego i jak żyjący. Może właśnie napotkany
oddział należał do tej “bezplemiennej" zbieraniny?
“Jeżeli zabiorą mi broń i muła — rozumował Irvin — to znaczy: skażą na
ś
mierć z głodu."
Rozejrzał się dokoła. Nikt go nie pilnował. Wojownicy nadal znosili
chrust i poili mustangi. Zauważył jednak, że pod sąsiednim drzewem
siedział wódz tej zbieraniny, ze strzelbą między kolanami. Kiepsko. Irvin
nie zdążyłby podbiec do swego muła, żeby nie wywołać alarmu. Niby go
nie pilnowali, a przecież na pewno każdy jego ruch był bacznie śledzony.
— Czego ode mnie chcą moi czerwoni bracia? — zapytał.
Twarz Indianina nawet nie drgnęła.
— Nie zrobiłem nic złego żadnemu wojownikowi.
Cisza. Irvin zaciął zęby i postanowił wytrwać w milczeniu do
niewiadomego końca. Oparł się jeszcze wygodniej o pień i
przymrużonymi oczami spoglądał na mieniące się w słońcu lustro rzeki.
Indiańskie konie wytarzały się na piaskowej ławicy i teraz pociągnęły
gromadą na skraj lasu, parskając i szczypiąc rzadkie kępki traw. Ognisko
już się paliło, a zapach pieczonego mięsa docierał aż tutaj. I nagle...
Zagrzmiał głos strzału, echo poszło po wodzie, odbiło się o ścianę lasu i
zgasło. Sekunda ciszy i wrzask czerwonoskórych.
Irvin zerwał się i skoczył za pień. Zagrzmiało po raz drugi i trzeci.
Farmer ujrzał, jak siedzący pod drzewem wódz pochylił się na bok, a
później wolno rozciągnął na ziemi. Strzelba o długiej lufie upadła na
piasek.
Old Gun
Cóż to za dziwny człowiek! Nigdy do tej pory Irvin takiego nie spotkał.
Siedzieli obaj przy niewielkim ogieńku, pod skalną ścianą, od której
padał szary cień zachodu.
— Można się było obejść bez takiej strzelaniny — powiedział farmer
nawiązując do przerwanej rozmowy. — Czterech zabitych, jeśli nie
więcej. Okropność!
Nieznany towarzysz spojrzał nań, a twarz wykrzywił mu lekki grymas.
Nie otworzył ust, ale Irvin poznał po oczach, że śmieje się jakimś dzi-
wacznym, bezgłośnym śmiechem. Nieznajomy jakby odgadł jego myśli.
— Nie dziw się — powiedział. — Takiego śmiechu nauczyłem się na
Dzikim Zachodzie. Niekiedy dźwięk ludzkiego głosu równa się kuli albo
strzale wypuszczonej z łuku, a przecież nie zawsze można się
powstrzymać od wesołości, gdy przy wieczornym ognisku zbierze się
gromada i pocznie gadać, i to jak gadać! Boki zrywać. Wówczas trzeba
się śmiać... po cichu. Nauczyłem się tego doskonale. Jakem Old Gun *.
Old Gun? Aha, to przezwisko nieznajomego — Irvin skierował oczy na
jego strzelbę. Old Gun natychmiast to zauważył.
— Tak mnie nazwali jeszcze w Montanie — wyjaśnił. — Trochę dlatego,
ż
e strzelałem, nie chwaląc się, wcale nieźle. Ale przede wszystkim z
powodu tej pukawki, bardzo starej. Zobacz.
Od pierwszej chwili spotkania Old Gun mówił na “ty", co zresztą Irvina
wcale nie zaskoczyło.
Old Gun (ang.) — dosłownie: “Stara Strzelba".
Broń była ciężka, cięższa od wszystkich — nielicznych zresztą —
strzelb, jakie farmer dotąd przykładał do ramienia. Ale broń Old Guna
wprawiłaby w zdumienie nawet doświadczonego trapera. I to nie z
powodu wagi, gdyż kolba była tak potężna, że jej uderzeniem można
chyba było zabić bizona. Uwagę zwracała lufa! Ściśle: trzy lufy
zespolone z sobą w kształt trójkąta. Wszystkie nabijane z przodu,
wyposażone w kurki i dające iskrę zapalającą proch.
— Nie uwierzysz — mówił Old Gun — że kiedy zima nastała i złapała
mnie w tych przeklętych górach, a zabrakło kul, strzelałem kamykami.
Nie sposób chybić.
Irvin żywił nieco wątpliwości, czy rzeczywiście tak łatwo trafić z tej
kolubryny, ale nie zaprzeczył.
— A gdy skończył mi się proch — ciągnął dalej traper — sam go sobie
przyrządziłem.
Irvin roześmiał się.
— Wcale nie żartuję. Od dawna znałem miejsce, w których znajdują się
pokłady siarki. Znalazłem przez zwykły przypadek nieco saletry, a
węgiel drzewny sam wyprodukowałem *.
Farmer nic na to nie odrzekł, bowiem na wyrobie prochu znał się tyle
samo co na topografii... księżyca.
— Cały kłopot wynikł na samym początku. Moja pukawka nie zawsze
strzelała, niekiedy strzelała z sekundowym opóźnieniem. A zwierzęta nie
lubią czekać na kulę. Później zacząłem mieszaninę przyrządzać lepiej i
jakoś przetrwałem do wiosny. Za skórki nabyłem proch fabryczny. Jest
jednak dużo lepszy, a ołowiane kule niosą także lepiej od najbardziej
wygładzonych kamyków. Ale pewnie ciebie nudzę?
Jest to tak zwany proch dymny. Do jego wyrobu służą istotnie trzy wymienione i w
odpowiedniej proporcji bardzo dokładnie zmieszane składniki.
Irvin zaprzeczył.
— Jesteś rolnik. To widać, mimo że włóczysz się po górach. W jakim
celu? No i dałeś się złapać tej bandzie!
— Zaskoczyli mnie — odparł farmer. A mówiąc to znów zobaczył przed
oczami, jak siedzący pod drzewem Indianin wali się na ziemię, jak jego
towarzysze skaczą między zarośla, inni gnają na plażę chwytać rozbiegłe
mustangi, jak ponownie ozwał się głos strzelby, jeden z wojowników
padł twarzą w piach, a pozostali nurknęli w las. Nawet nie próbowali
odpowiedzieć strzałami na strzały, taki ogarnął ich popłoch. W istocie
rzeczy nie było jednak do kogo strzelać. Przeciwległy brzeg wydawał się
zupełnie wymarły i tylko błękitny dymek ścielący się nad wodą
ś
wiadczył, że ktoś użył tam palnej broni.
Irvin zastanawiał się, co ma uczynić. Jego muł osiodłany, ze strzelbą
wepchniętą w futerał zwisający z kulbaki, przyplątał się nie wiadomo
kiedy i stanął spokojnie w pobliżu. Cóż, można by wskoczyć na siodło,
zmusić zwierzę do galopu i szybko wycofać się z pola walki... Jednakże
to zbyt wielkie ryzyko, pędząc po otwartej przestrzeni łatwo oberwać
kulę w plecy od czerwonoskórych albo dostać ładunek w piersi od nie-
znanego strzelca. Rozejrzał się dokoła. Indianie pochowali się, żadnego
nie było widać. Zaczął więc ostrożnie przemykać się w bok, od drzewa
do drzewa. Nie było to łatwe, bo musiał jednocześnie ciągnąć muła za
uzdę, a zwierzę szło opornie, jakby w przeczuciu grożącego niebez-
pieczeństwa. Po mozolnym przebyciu paru jardów Irvin usłyszał tępe
stuknięcie, po nim drugie, trzecie... Padł na ziemię. Dwie pierzaste
strzały utkwiły w pniu drzewa, które przed chwilą minął. Puścił cugle i
począł czołgać się, ale zaniechał takiej wędrówki, bowiem muł nie ruszył
jego śladami. Został w tyle, wraz z jedyną bronią, jaką Irvin posiadał.
Irvin leżał więc bez ruchu, na próżno starając się wymyślić inny sposób
wybrnięcia z sytuacji. Wówczas ujrzał, jak z przeciwległego brzegu
wypadł jeździec i skoczył w koryto rzeczki, aż srebrzyste bryzgi
zasłoniły na chwilę i człowieka, i konia. Zanim zdołał przebyć nurt,
zeskoczył z wierzchowca, który natychmiast położył się na piasku, two-
rząc jakby żywą tarczę dla strzelca, trzykrotnie zagrzmiał głos strzelby.
Do kogo mierzono? Irvin nie mógł się zorientować. Teraz zobaczył, jak
kryjący się za koniem człowiek w paru susach dopadł drzew, niedaleko
miejsca, gdzie spoczywał. Znowu huknęła strzelba, a zaraz po niej ozwał
się głos jej właściciela:
— Zabieraj się stąd! Skacz na siodło i wiej za rzekę. Ja przytrzymam tę
bandę.
Irvin podniósł głowę.
— No, ruszaj się! Do ciebie mówię! Szybciej!
Łatwo mu było wołać, ale Irvin pamiętał o strzałach utkwionych w pniu
drzew... Wówczas przypomniał sobie rady Abrahama Lamba. Zagwizdał.
Udało się — muł podbiegł. Irvin podniósł się ostrożnie. Idąc tuż przy
głowie zwierzęcia znalazł się na granicy lasu. Wskoczył na siodło i w
panicznym galopie przebył piaszczystą łachę. Oblała go fontanna wody
tryskającej spod kopyt wierzchowca. Zupełnie przemoczony wjechał w
parów i zatrzymał się dopiero za wzgórzem, w tym samym miejscu, w
którym spotkał Indian. Zaraz usłyszał huk strzału, wrzask
czerwonoskórych, tętent kopyt, plusk wody, znowu tętent, na koniec
rozkazujący głos:
— Naprzód, kolego! Naprzód!
Zaciął muła i ruszył prosto przed siebie. Tak to wówczas wszystko się
odbyło. Później jechali jeszcze bardzo długo, klucząc wśród zarośli,
przekraczając rzeczkę raz i drugi, aż dobrze nad wieczorem zaniechali
wreszcie dalszej wędrówki.
— Ta banda — powiedział Old Gun — ma na sumieniu wielu samotnych
wędrowców. Nie musisz żałować czterech zabitych.
— Jeśli było ich tylko czterech — wyraził wątpliwość Irvin.
— Na pewno — stwierdził traper. — Ja się nie mylę. Tamte strzały w las
oddałem dla postrachu. To tchórzliwa banda, ale że z ciebie, jak widać,
prawdziwy greenhorn, nie wywinąłbyś się cało z tej zabawy.
— Obchodzili się ze mną dobrze. Ani mnie nie związali, ani nie zabrali
muła.
— Wiem, wiem. Przypadkowo byłem świadkiem waszego spotkania.
Zjawiłem się w samą porę, a nawet mi nie podziękowałeś.
Irvin zawstydził się: ale takie to wszystko było niespodziewane...
— Dziękuję... Jednak myślę — dodał przekornie — że wkrótce puściliby
mnie. Ten ich dowódca podejrzewał, że brałem udział w napadzie na ich
konie. Wkrótce wszystko by się wyjaśniło.
— Och, ty naiwniaku! — Old Gun znowu zaśmiał się swym bezgłośnym
ś
miechem. — Te konie to tylko pretekst mający usprawiedliwić
zwyczajny zbójecki napad.
— Nie rozbroili mnie — protestował Irvin.
— Uczyniliby to nieco później i bez ryzyka. Zostawiłeś przecież fuzję
przy siodle. Było to największe głupstwo z wielu innych, jakie musiałeś
popełnić przedtem.
— Mówicie bardzo pewnie — obruszył się farmer — ale co możecie
wiedzieć o mnie?
— śe jesteś spokojnym rolnikiem i że niepotrzebnie wyruszyłeś w te
przeklęte góry.
— A wy? Co tu robicie?
— Och, to zupełnie inna sprawa. Ja się ciebie nie pytałem, co tu robisz.
Irvin skromnie przyznał rację.
— No widzisz. Ale wracam do rzeczy: kolejne głupstwo popełniłeś nie
nadstawiając uszu. Indianie byli tak samo zaskoczeni spotkaniem, jak ty.
Miałeś takie same szansę, ale ich nie wykorzystałeś. Oni się szybko
zorientowali, jaka łatwa zdobycz wpada im w łapy.
— Zdobycz? — zdziwił się farmer.
— Pewnie. Wszystko, co masz na sobie, stałoby się ich łupem, a na
dodatek muł z uprzężą i broń. Może i puściliby cię żywego, ale bez
odzienia, butów, strzelby. Oni niczym nie gardzą. To najzwyklejsi zbóje.
— Z jakiego są plemienia?
— Z jakiego plemienia? — powtórzył traper przedrzeźniając głos Irvina.
— Z żadnego, mój niespodziewany towarzyszu. Ta banda się rozdzieliła
przed kilku dniami. Jedna grupa przeszła na meksykańską stronę
próbować szczęścia.
— Dziwne — wyznał farmer.
— A dziwne, dziwne, mój ty naiwniaczku. Irvin pominął przytyk:
— Więc z tym gadaniem o napadzie na konie to było tylko kłamstwo?
— Prawie kłamstwo.
— Jak to: prawie?
— Widzisz, to właśnie oni, nie dalej jak wczoraj, chcieli zrabować konie
i zdmuchnąć jeźdźców. Ale się im nie udało. Tamci byli szybsi. Dali
błyskawicznie drapaka. To nie lada sztuka, gdy ma się ze sobą jucznego
konia.
— Juczny koń! — wykrzyknął Irvin.
— Nie tak głośno — ostrzegł Old Gun. — Cóż cię tak zdziwił juczny
koń? Wiele jucznych koni stąpa po tej ziemi.
— To prawda — uspokoił się Irvin. — Widzieliście tamtych ludzi?
— Niezbyt dokładnie. Dwu ich było i trzy konie.
Irvin o mało nie krzyknął. Głos rozsądku kazał mu jednak zachować
ostrożność wobec człowieka poznanego zaledwie przed kilku godzinami.
Więc udając obojętność zapytał:
— A jak oni wyglądali?
— Interesują cię tamci ludzie?
— Interesuje mnie każdy spotkany na tym bezludziu. Chyba zrozumiałe?
— Słusznie. Widzisz, ja się od nich znajdowałem na odległość strzału
mej trójrurki.
— Braliście udział w walce?
— Nie było potrzeby. Wszystko przebiegło błyskawicznie. Tu biali, tam
czerwonoskórzy. Paf. paf! Dwu Indian wali się na ziemię, a tamci w
galop. Musieli jechać wprost na południe, na meksykańską granicę, ale
skręcili natknąwszy się na tę bandę. Byli czujniejsi od ciebie, mój
poczciwy człowieku.
— Nie jestem “poczciwym człowiekiem" — żachnął się Irvin — ale i wy
nim nie jesteście.
— Czemu to?
— Bo przyglądaliście się walce dwu ludzi przeciw całej gromadzie. Ja
jestem zwyczajnym farmerem i znam się tylko na uprawie roli, ale w
takim wypadku nie potrafiłbym być biernym widzem.
— I palnąłbyś głupstwo. Nie było potrzeby. Indianie wcale ich nie
ś
cigali. Moja interwencja nic by nie pomogła, a tylko ściągnęła na mnie
nieszczęście. Ty zaś leżałbyś teraz na piachu, martwy jak kamień, albo
szczękał zębami golutki jak nasz praojciec Adam.
— A jednak wystąpiliście w mojej obronie.
— Bo dla ciebie nie było ratunku. Nie potrafiłeś uciec, a ja nie potrafię
przyglądać się, jak kogoś łupią ze skóry. Rozumiesz?
Irvin nie mógł odmówić słuszności takiemu rozumowaniu, więc umilkł.
— Dlaczego nie nosisz rewolwerów? — zagadnął Old Gun.
— Nigdy ich nie miałem.
— Pokaż swą pukawkę.
Farmer wyciągnął z kulbaki lśniącą broń. Old Gun obejrzał strzelbę.
— Ładna — powiedział tonem, w którym brzmiała drwina. — Pewnie
jeszcze nie używana.
— Miałem ją ze sobą podczas wędrówki na zachód. Od tamtego czasu
wisiała u mnie w domu na ścianie.
Traper zachichotał:
— Znakomity użytek z broni, no, ale jak na rolnika... W każdym razie
jesteś nieźle wyposażony. Czternastostrzałówka.
— Winchester.
— Widzę, ale nie zamieniłbym się, chociaż czternaście kul to nie byle co.
Bo moim zdaniem lepsza jedna kula, byle trafiła do celu, od setki
robiących tylko dziury w powietrzu. Nie wiem, jak strzelasz, ale
próbować teraz nie będziemy. Zbyt głośne tu echo.
Przez cały czas tej gadaniny twarz Old Guna, poczerniała od wichru i
słońca, wyrażała zupełną powagę, tylko siwe oczy błyskały wesołością.
Nie przestając mówić, nie przestawał jednocześnie strugać małym
kozikiem patyka, który trzymał w lewej dłoni.
— Taki już mam zwyczaj — wyjaśnił dostrzegłszy zaciekawione
spojrzenie farmera. — śeby ręce nie próżnowały. Nauczyłem się tego
podczas bezsennych nocy, właśnie po to, żeby nie zasnąć. Zbyt mi się
podobają moje włosy, aby je narażać na niebezpieczeństwo.
Po tych słowach zsunął na tył głowy pomięty i poplamiony kapelusz.
Istotnie, czuprynę miał bujną, lekko szpakowatą, spadającą na czoło gę-
stymi kosmykami.
— Nie rozumiem — wyznał Irvin.
— A to proste. Przecież można się obudzić bez skalpu.
Farmer wzdrygnął się lekko.
— Ale mam i inne rozrywki — opowiadał Old Gun. — Układam
piosenki. To też zapobiega drzemce.
Irvin uśmiechnął się tylko.
— Od lat myślę o kupnie gitary.
Słuchacz zmierzył krytycznym wzrokiem pocerowane, pełne łat spodnie
trapera, nie mniej sfatygowaną kurtkę i prawie rozlatujące się buty.
Jedynie wielkie, meksykańskie ostrogi wyglądały imponująco, błyszcząc
jak srebro i pomyślał, że Old Gun nieprędko będzie mógł sobie nabyć
gitarę. Ale myśli tej nie wyjawił, rzekł tylko:
— Pewnie ostatniej zimy nie udało się polowanie na skórki?
— Skórki? Hm, uważasz, że nie obłowiłem się i dlatego taki kiepski
noszę przyodziewek? Rzeczywiście, ostatniej zimy niezbyt się napra-
cowałem. Uciekłem w cieplejsze strony. Do Meksyku. A wiesz
dlaczego? Pewnie, że nie — odpowiedział sam sobie. — Skądbyś mógł
wiedzieć? Znalazłem inną skórkę. Zobaczysz.
Dźwignął się z ziemi z młodzieńczą lekkością, a potem ukląkł przy
siodle i długo gmerał w jukach.
— Masz — powiedział i rzucił długi, pękaty przedmiot.
Farmer schwycił ciężki woreczek.
— Co to?
— Rozwiąż.
Irvin z trudem rozsupłał rzemienny węzeł, sięgnął w głąb dłonią i
wydobył na wierzch parę kanciastych, żółtych bryłek. Największa sięgała
rozmiarów włoskiego orzecha.
— Złoto? — zapytał zdumiony.
— Nugget. Najprawdziwsza żyła-samoródka. Wcale jej nie szukałem,
sama mi wlazła w ręce.
— Ile to warte?
— Trudno ocenić bez wagi, ale myślę, że ze dwa tysiące dolarów.
— Dwa tysiące!... — westchnął Irvin.
W pogoni za dwoma tysiącami dolarów wjechał w ten dziki i obcy mu
ś
wiat, a końca sprawy nie widać. Ileż to już dni?
Old Gun zrozumiał westchnienie.
— Nie musi się u ciebie przelewać — stwierdził — chociaż broń masz
piękniejszą od mojej, a jeden twój but jest więcej wart niż wszystkie
moje łachy. Ciągle się zastanawiam, dokąd ty jedziesz?
— Do Meksyku.
— Do Meksyku przez Sacramento? Można i tak, ale raczej należało
skierować się bardziej na południe — pokiwał przecząco głową. — Nie,
nie. W tym tkwi coś innego, ale to twoja sprawa. Posłuchaj.
Tu przyciszonym, nieco chrypliwym, ale przyjemnym głosem zanucił:
Gdzie wiatr, gdzie wiatr wiosenny dmie
I wali kamienie w żlebach,
Tam noc, tam noc, gdy cicho śpią,.
Rozpala gwiazdy nieba.
Już płomień błyska na nowo,
ś
arzy się węgiel jak wiśnie.
Leżę pod drzewem z siodłem pod głową
I czekam, co mi się przyśni...
Przerwał i spojrzał na Irvina.
— No co? — zagadnął. — Jak ci się podoba?
— Nadzwyczajnie — odparł farmer pełen szczerego podziwu. — Ja bym
tak nie potrafił.
— Potrafiłbyś, potrafił. Trzeba się tylko do rzeczy przyłożyć. Spróbuj. Z
początku pójdzie ci nieco trudno, ale potem...
— A skąd melodia?
— Trzeba posłuchać, jak szumi wiatr i jak trzaska drewno w ogniu. Z
tego się rodzi moja melodia. Gdy ktoś ma kapinkę tego, co nazywają
słuchem, szybko da sobie radę.
— Możecie śpiewać w takich różnych lokalach w mieście — stwierdził z
przekonaniem Irvin. — Pewnie zresztą tam powędrujecie. Ta żyła złota,
to muszą być grube pieniądze.
— Do miasta? Chyba po zakup prochu i kul i tej mojej gitary. Ale na
dłużej? Cóż bym tam robił? — Zajął się na nowo obstrugiwaniem pa-
tyka.
— Zaśpiewajcie jeszcze — poprosił farmer.
— Nie teraz. Późno już, a jutro czeka mnie daleka droga. Ciebie również,
jak się domyślam.
Przeniósł siodło pod potężny pień, położył się i otulił nieco dziurawym
kocem. Irvin również zajął się moszczeniem swego legowiska.
— Usiądź przy ogniu. Nie powinniśmy spać obaj. Ktoś musi czuwać.
— Po co? Tamci już nas nie dogonią.
— Na pewno — przytaknął traper. — Wątpię, czy nawet próbowali
ś
cigać po takiej nauczce, ale... — ziewnął — mogą znaleźć się inni.
— No, to co robicie, jak jesteście sami?
— Trochę drzemię, trochę czuwam i uważam na swą starą.
— Na kogo?
— Tak nazywam klacz. Bestia ma wyostrzony słuch. Nic jej nie ujdzie.
Potrafi parskaniem zbudzić mnie z najgłębszego snu albo łapie za but i
ciągnie. No, dosyć gadania. Jak zobaczysz księżyc nad tamtym szczytem
— wskazał palcem — obudź mnie. Uważaj na moją starą. Jakby zaczęła
się niepokoić, rób alarm. I dokładaj do ognia, nie za wiele, ale i nie za
mało. Noce są tu chłodne.
Udzieliwszy tylu praktycznych rad, Old Gun przewrócił się na bok i
jeszcze raz otulił kocem. Irvin pozostał samotny, (wydany na pastwę
własnych myśli i kłopotów, o których zapomniał słuchając paplaniny
trapera. Teraz na nowo opadły go wątpliwości. Pierwsza: w jaki sposób
odnaleźć zagubiony trop uciekinierów? Old Gun powiódł go przecież
gdzieś w bok i tak poplątał drogę, że Irvin nie potrafiłby wrócić do
rzeczki. Druga: czy należy poprosić trapera, aby pomógł? Ale wówczas
wyjdzie na jaw, że kogoś ściga. Czy wolno się z tym zdradzić?
Z kolei myśli jego zwróciły się ku dalekiemu Greenfield, do żony i syna.
Co porabiają, jak żyją? Karol na pewno dba o nich i zabiega o żywność u
szczodrobliwego wierzyciela, Fulk Bryana. Ale pewno niepokoją się o
niego.
Dwa tysiące dolarów... Gdyby tak Old Gun pożyczył tę sumę? I zaraz
zadrwił z tej myśli. Podobna propozycja wyglądałaby na kpinę! Może
jednak poprosić, aby traper podprowadził go kawałek ku zagubionym
tropom...
Dorzucił wiązkę patyków do ognia, a później zerknął na szczyt skały.
Gwiazdy mrugały na bezksiężycowym niebie, a Irvinowi wydawało się,
ż
e wartuje od wielu godzin. “Jak to on śpiewał? — wspomniał
zadzierając głowę. — Chyba tak..."
Gdzie wiatr, gdzie wiatr wiosenny dmie
I wali kamienie w żlebach,
Tam noc, tam noc, gdy cicho śpię,
Rozpala gwiazdy nieba.
Nucąc tak bezgłośnie, obszedł wielokrotnie ognisko, zataczając coraz
większe kręgi, aż znalazł się w zupełnych ciemnościach lasu. Przystanął,
słychać było tylko narastający szum wiatru spływającego ze szczytów ku
dolinom. Wysoko w górze gięły się niewidoczne czuby drzew. Kamienna
iglica, ostra jak grot indiańskiej strzały, zamigotała srebrzystym
blaskiem. Z przeciwległej strony dźwigał się po niebie okrągły talerz
księżyca. Czas zbudzić Old Guna.
Zawrócił. Przeszedł obok kościstej szkapy trapera, która stała
nieruchomo z pochylonym łbem. Muł zdawał się również drzemać w
odległości paru kroków dalej.
— Przywiąż go na lince — radził Old Gun. — Moja stara jest wybredna i
nie znosi nieproszonego towarzystwa.
Sprawdził teraz linkę, czy aby mocno trzyma jego wierzchowca w
bezpiecznym oddaleniu od wybrednej klaczy, a w myślach słał najlepsze
ż
yczenia dla Abrahama Lamba. Bez jego pomocy szybko i katastrofalnie
zakończyłaby się wędrówka: puma, żmija, no i ten muł... W sumie — bez
przesady — warte dozgonnej wdzięczności.
Irvin dotknął lekko ramienia śpiącego trapera.
— Co? — siadł natychmiast i zapytał półgłosem. — Trochę za wcześnie
— stwierdził spojrzawszy na niebo. — Jeszcze cały księżyc nie wylazł
zza skały, ale niech tam... Kładź się na moim miejscu, dobrze je
wygrzałem, a ranek będzie chłodny.
Irvin nie potrzebował zachęty. Przysunął własne siodło, a gdy otulał się
pledem, Old Gun powiedział nieoczekiwanie:
— Nie trap się. Jutro podprowadzę cię kawałek, a potem zobaczymy…
Farmer zdumiał się — Old Gun chyba czytał; w jego myślach!
Znowu samotny
Irvin otworzył oczy. Ujrzał słońce wiszące nad lasem, czerwony płomień
ogniska i trapera z poczerniałym garnkiem w ręku.
— Jakże się spało, towarzyszu niedoli? Nie budziłem, chociaż słonko
wysoko. Odpoczywaj, bracie, bo czeka nas droga daleka i trudna. Później
się rozstaniemy.
Irvin wstał, przeciągnął się, ziewnął i zajął miejsce po drugiej stronie
ogniska. Ciągle jeszcze był tak senny, że sens słów trapera dopiero po
chwili dotarł do jego świadomości.
— Zdaje się — powiedział niezbyt pewnym głosem — mówiliście
wczoraj, że chcecie mnie podprowadzić? Nie znam dobrze drogi do Me-
ksyku, a teraz wszystko przez tych Indian jeszcze bardziej mi się
poplątało.
— Do Meksyku?
Traper coś mieszał w garnku, aż dokoła rozszedł się mocny zapach kawy.
— Dzisiaj będzie uczta — dodał bez żadnego związku z poprzednim
pytaniem. — Normalnie jadam na śniadanie mięso, ale ostatnio nie upo-
lowałem. Daj no jaki garnczek, to naleję.
Gdy kawa została rozdzielona, a również i suchary, Old Gun wrócił do
poprzedniego tematu:
— Powiedziałeś, że się wybierasz do Meksyku. Ale teraz twoja droga
powiedzie w nieco innym kierunku.
— Jak to?
— Nic mnie nie obchodzi, dokąd się udajesz. Może być Meksyk, może
nie być Meksyk. Ale... przecież ty jedziesz za tamtą dwójką, a oni skrę-
cili w bok.
— Co wam przyszło do głowy? — Irvin był zaskoczony.
— Przyszło, przyszło. O nic się ciebie nie pytam. Nie potrzebujesz
kłamać, ale przecież sam się wygadałeś. Nie zaprzeczaj. Ścigasz tamtych
dwu. Może jesteś ich przyjacielem i dlatego oburzyłeś się, że nie
ruszyłem im z pomocą. Doprowadzę cię do ich tropów, później się
rozstaniemy. Zgoda?
— Ja, ich przyjacielem! — powiedział z goryczą Irvin. — Nawet nie
wiecie, co to za typki, ale... wyjaśnię.
— Po co?
— Nie chcę, aby ktokolwiek sądził, że jestem ich wspólnikiem.
Pogrzebał po kieszeniach swej kurty i wydobył pomiętą, poszczępioną,
złożoną we czworo kartkę.
— Przeczytajcie — podał ją traperowi.
— List gończy — Old Gun gwizdnął przeciągle. — Przeczytaj. Moje
oczy odwykły już od liter.
Irvin skwapliwie spełnił prośbę.
— To właśnie oni — powiedział na zakończenie.
— Hm, to dużo i mało równocześnie. Skąd wiesz, że uciekający są tymi,
których wymienia list gończy?
Irvin odetchnął głęboko. Zbyt późno było się cofnąć. Opowiedział więc o
przypadkowym spotkaniu rabusiów w Greenfield. Old Gun nie przerwał
mu ani razu, chociaż opowiadanie wypadło dość rozwlekle. Dopiero gdy
farmer skończył swą relację, zauważył:
— Najprawdopodobniej są to właśnie oni. Wieją do Meksyku. To
zupełnie możliwe. Gdyby ich chwycili czerwonoskórzy, nie miałbyś po
co dalej wędrować. Ale tak się nie stało. Hm, co cię skłoniło do tej
pogoni? Nie masz wobec nich żadnych szans. Zjedzą cię na surowo. Czy
z twojej osady nikt inny nie złakomił się na nagrodę?
Irvin zawahał się. Nie wie, lecz sądzi, że nie...
— To ta twoja osada jest mądrzejsza, niż można by sądzić z
postępowania jednego jej przedstawiciela — tu oskarżającym ruchem
wyciągnął palec w stronę Irvina. — Mają rację twoi sąsiedzi nie goniąc
za dolarami. Rolnik niech pilnuje swej zagrody, a pogoń za przestępcą
pozostawi szeryfowi, ostatecznie: westmanom. Oni się znają na tych
sprawach.
— Nasz szeryf — odparł Irvin — zna się na tym nie lepiej niż ja, więc...
— Przekaż mu wyrazy mego uznania, jeśli zdołasz wrócić. To musi być
bardzo rozsądny człowiek. Dziwię się tylko, że ciebie puścił.
— Nie miał prawa zatrzymać.
— Pewnie, pewnie. Ale są inne sposoby. Gdybym ja był waszym
szeryfem... ech, co tu dużo gadać! Co cię skłoniło do tej wariackiej
wyprawy? Siedzisz tutaj, a tam pewnie twoje pole jeszcze nie obsiane.
— Nie obsiewamy od paru lat.
— Oo... — mruknął traper — to coś nowego? Od ciebie trzeba słowa
wyciągać jak ryby z sieci. I za każdym razem nowa niespodzianka.
Czemu to zaniechaliście uprawy roli?
Więc Irvin powrócił myślami do pierwszych lat suszy, gdy jeszcze się
łudzono, że lada dzień spadną deszcze i ziarno rzucone w ziemię wyda,
jak przedtem, stokrotne plony. Ale ziarno więdło i przepadało w glebie,
która coraz bardziej zamieniała się w twardą, gliniastą polepę.
Old Gun wysłuchał opowieści w milczeniu.
— Rozumiem. Nie bardzo miałeś z czego żyć. Jednakże lepiej było
wywędrować w jakieś deszczowe strony niż ryzykować życiem za marne
dwa tysiące dolarów.
Irvin wyjaśnił, że wszyscy tak bardzo się zżyli i przywiązali do tamtej
okolicy, że nikt nie przypuszczał, aby susza mogła trwać tak długo, więc
postanowili przeczekać zły okres. Tu wtrącił parę słów o pomocy, jaką
niósł osadnikom Fulk Bryan.
— Tym bardziej nie miałeś powodu wyjeżdżać zamiast siedzieć we
własnej chałupie, na własnym gruncie. Z tego, co mi powiedziałeś,
widzę, że nie groziła ci głodowa śmierć. Tak się złakomiłeś na nagrodę?
Farmer energicznie zaprzeczył.
— Coraz mniej rozumiem. Jesteś kawalerem, przypuszczam.
— Nie.
Wyraz zdziwienia na twarzy trapera skłonił Irvina do mniej zwięzłych
odpowiedzi.
— Mam żonę i dziecko — wyjaśnił.
Old Gun znów gwizdnął przeciągle.
— Zostawiłeś ich na łasce losu — powiedział surowym tonem. —
Przyznaj się, po prostu zwiałeś!
— Nie uciekłem przed rodziną — zaprzeczył energicznie Irvin. —
Uciekłem... dla rodziny.
— To brzmi bardzo tajemniczo. Jeśli pragniesz, abym ci pomógł,
powinieneś teraz wszystko wyśpiewać do końca. Tylko bez bajek. Zaraz
się na nich poznam. I mów szybko, czas upływa, a nie mamy go obaj za
wiele.
Irvin zdecydował się błyskawicznie. Streścił historię minionych dni i
czekał z niepokojem, co na to odpowie. Ale Old Gun nic nie odpowiadał.
Wstał i rzucił zdecydowanym tonem:,
— Siodłaj muła. Jesteś greenhorn, ale z tych greenhornów, z których
wyrastają prawdziwi mężczyźni.
Dopiero gdy kopyta wierzchowców pocięły stukać na kamieniach
ś
cieżki, dodał:
— Gdybym był twoim przyjacielem, bez względu na powodzenie czy na
niepowodzenie wyprawy, sprałbym cię po powrocie do Greenfield tak,
ż
ebyś przez dwa dni ani ręką, ani nogą nie mógł ruszyć. Rozumiesz? A
twojego szeryfa także bym zbił, że cię nie zatrzymał!
— Miałem swoje powody...
— Miałeś, miałeś, ale teraz nie gadaj. Jedź za mną i postępuj dokładnie
tak, jak ja.
W milczeniu posuwali się skrajem lasu. Skała o czubku zaostrzonym w
iglicę została daleko poza nimi, gdy Old Gun, zamiast skręcić w głąb
boru, jak tego oczekiwał Irvin, skierował konia wprost na kamienisty
ż
leb, jaki otworzył się tuż przed nimi. Spod kopyt poczęły się obsuwać
drobne kamyki, z grzechotem tocząc się w dół.
Irvin spojrzał ku górze. Nad kamiennym wałem piętrzyły się jedna przy
drugiej i jedna nad drugą szare krzesanice poprzegradzane czarnymi
plamami krzewów.
“Tędy nie przejedziemy — pomyślał czując, jak kopyta jego muła
obsuwają się na ruchomych piargach. — Za chwilę runiemy obaj."
Coraz wyżej dźwigał się przed nim kościsty zad traperskiej klaczy.
“Stara" stąpała jak górska kozica, a jej pan puścił cugle zdając się cał-
kowicie na roztropność zwierzęcia. Spojrzał za siebie i aż znieruchomiał
z wrażenia. Las, którego skrajem jechali, znajdował się obecnie bardzo,
bardzo nisko, jakby bezkształtna, ciemna plama. Na prawo i na lewo,
poza granicami żlebu leżała gładka i stroma lita skała, rozgrzana słońcem
i dmuchająca ciepłym oddechem. Jeden fałszywy krok zwierzęcia groził
jeźdźcowi niechybną śmiercią. Irvin postanowił nie patrzeć ani za siebie,
ani na boki.
Robiło się coraz gorącej. Od tego gorąca, ale również i z wysiłku grzbiet
muła począł lśnić wilgocią. Na szczęście dotarli na platformę, za którą
łagodne już zbocze, porosłe rzadkimi krzakami i trawą, wiodło ku
przełęczy dzielącej całe pasmo górskie. Zdobyli tę przełęcz, gdy słońce
sięgnęło szczytu, a w jego blasku Irvin ujrzał krainę daleką, porzniętą
wąwozami, poprzecinaną srebrnymi nitkami strumieni, nad którymi — tu
i ówdzie — wisiała kurzawa wodospadów. Na prawo i na lewo dźwigały
się zielone połoniny, a odległy horyzont zamykały postrzępione turnie.
Old Gun zeskoczył z konia.
— Trzeba dać odsapnąć zwierzętom — powiedział.
Irvin usiadł ciężko na wielkim głazie. Czuł w kościach trud wspinaczki,
w łydkach nieprzyjemne drżenie.
— Popatrz — ręka trapera zakreśliła półkole. — Za tamtym lasem płynie
nasza rzeczka, a za rzeczką powinniśmy odnaleźć zagubiony trop. No
cóż? Cieszysz się, stary chłopie?
— Sam nigdy bym do niej nie trafił.
— Pewnie. Ale też nigdy nie objechałeś całego pasma Sacramento jak ja.
Gdy pobędziesz tu dłużej...
— Och nie! Za skarby świata.
— Marzysz już o powrocie do Greenfield? Możemy zawrócić.
— Nie! — Irvin krzyknął.
— Nie wrzeszcz, lepiej połóż się i odpoczywaj,
Po pół godzinie zaczęli zjeżdżać w dół. Ciągle w dół, aż ku dolinie,
ś
rodkiem której sennie ciurkał płytki strumyczek. Tu rozbili obozowisko.
Irvin zajął się zbieraniem patyków i uschłych traw. Old Gun wyciągnął
swą trójrurkę i począł krążyć tu i tam, po obu brzegach strumienia,
wreszcie zawrócił.
— Znalazłem bardzo ciekawy trop — oświadczył.
— Ludzie?
— Kozice i antylopy. Nie mam ani kawałka mięsa. Tobie również
przydałby się kęs pieczeni. Siedź tutaj, oczy miej otwarte, a broń pod
ręką. Przede wszystkim zwracaj uwagę na moją starą. Gdyby parsknęła,
łap za pukawkę i chowaj się w krzaki. Wrócę za dwie, trzy godzinki.
Machnął ręką i począł się oddalać, wolniutko, wolniutko, aż zmalał w
oczach Irvina do wielkości małego punkcika poruszającego się daleko w
górze. Na koniec i punkcik zniknął.
Irvin tak zdążył się przyzwyczaić do obecności trapera, że teraz poczuł
się bardzo samotnie. Zgromadził sporo paliwa, ale ognia nie rozniecił.
Obejrzał muła: sprawdził kopyta, podkowy, obmacał nogi. Z kolei w ten
sam sposób chciał zająć się klaczą trapera, ale zaledwie do niej podszedł,
położyła uszy po sobie, uniosła głowę szczerząc pożółkłe zęby.
Natychmiast odstąpił od zamiaru. Znał się na koniach przynajmniej tyle,
ż
e dobrze wiedział, czym mogą grozić tego rodzaju objawy końskiego
humoru. Kiedyś narowisty koń chwycił go zębami za ramię i gdyby nie
gruba kurta, pewnie złamałby kość. Zapamiętał to sobie dobrze. Więc
teraz odsunął się pospiesznie od zwierzęcia.
Powałęsał się tu i tam, na koniec — z nudów — wspomniał piosenkę
trapera i spróbował sklecić jakąś własną. Wyszła koślawo i niezdarnie.
Począł ją poprawiać męcząc się, jakby wykonywał ciężką, fizyczną
robotę. Od tego trudu oderwał go dźwięk strzału, ani daleki, ani bliski.
Zahuczał echem nad doliną i rozpłynął się w górskiej ciszy. Strzał
najprawdopodobniej pochodził ze znanej mu trójrurki, ale mógł być
również sygnałem niebezpieczeństwa. Spotkanie Indian uczyniło Irvina
podejrzliwym. Przykucnął pod krzakiem i ze strzelbą w ręku tkwił tam
przeszło godzinę. W końcu ujrzał Old Guna schodzącego po zboczu.
Traper szedł mocno pochylony, jakby coś niósł na plecach. Irvin ruszył
pomóc i... osłupiał: Old Gun dźwigał antylopę. Dwu ludzi z trudem
dałoby sobie radę z takim ciężarem.
Przyskoczył, chwycił zwierzę za tylne nogi i tak donieśli je do rzeczki.
— Do licha! Gdybym nie widział, nie uwierzyłbym. Ale z was siłacz!
Traper chwilę oddychał ciężko i ocierał pot z czoła.
— Mogłem wykroić tylko polędwicę, jest najsmaczniejsza, ale żal mi
było zostawiać tyle mięsa sępom i pumom. No, rozpal ogień. Widzi mi
się, że dziś niedaleko już ujedziemy.
— Oni uciekną — zmartwił się Irvin.
— Nie uciekną. Jak byś ich ścigał, nie mając czego do gęby włożyć? A
na polowanie nie starczy ci czasu. Bierz się do ognia, ja ściągnę skórę.
W pół godziny później na zastruganych patykach wędziły się i
równocześnie piekły długie pasy krwistego mięsa. Old Gun rozpalił
jeszcze dwa ogniska, a przy nich umieścił dalsze zaimprowizowanie
rożny. Mięso suszyło się przez całą noc, kolejno go pilnowali. Gdy świt
rozjaśnił niebo, juki siodeł wypełniły twarde jak deski, szczerniałe i
pokurczone kawałki antylopiej szynki, antylopiej polędwicy, antylopiego
podgardla, nie różniące się zresztą w tej postaci ani wyglądem, ani
smakiem. Lecz tak przyrządzone mięso znosiło świetnie zarówno gorąco,
jak mróz, nie psuło się nigdy. Można je było gotować we wrzątku, można
było żuć, odłamując drobne kęsy.
Ze śniadaniem uwinęli się prędko i nim zorze zgasły, jechali kłusem
wzdłuż brzegu, z biegiem strumyka. Strumyk doprowadził ich do więk-
szej rzeczki, toczącej fale wśród piasków i kamieni. Tu zdjęli
wierzchowcom uprząż, aby mogły wytarzać się w wodzie, i znów ruszyli
dalej.
— Jesteśmy prawie u celu — stwierdził Old Gun, gdy znaleźli się na
przeciwległym brzegu. — Teraz poznajesz tę rzeczkę?
Irvin nic nie poznał. Takich rzeczek mógł spotkać mnóstwo i nie
odróżniłby jednej od drugiej, powiedział tylko:
— Ale to nie tamto miejsce.
— Oczywiście — zgodził się traper. — Jeszcze mamy kawałek drogi do
“tamtego", jak powiadasz, miejsca. Nie będziemy tak daleko się za-
puszczać. Nieroztropnie.
— Indianie?
— Właśnie. Pewnie kręcą się po okolicy i szukają naszych tropów.
Jestem pewien, że tych twoich bandytów znajdziemy bliżej. A teraz patrz
pilnie w ziemię, jeśli nawet nic nie dostrzeżesz, przyda ci się taka
wprawka.
Farmer wziął to do serca i jadąc krok w krok za klaczą trapera przyglądał
się każdemu krzaczkowi, każdej trawce, każdej kępce mchu. Wkrótce
zwątpił w możliwość doszukania się czegokolwiek, a gdy Old Gun
wstrzymał konia, doszedł do wniosku, że i jego przewodnik również nie
odnalazł tropów.
Znajdowali się wówczas na środku naturalnego amfiteatru —
płaszczyzny otoczonej koliście pasmem wzniesień.
— Popatrz no, znakomity rolniku. Coś tak wygląda, jakby tu tańcowało
stado bizonów.
Irvin spojrzał we wskazanym kierunku. Ziemia między dwoma iglastymi
drzewkami była mocno zdeptana.
— Znaleźliśmy trop — radośnie stwierdził farmer.
— Na pewno, ale czy to jest ich trop? Jak myślisz? Chyba warto
sprawdzić?
Irvin dobrze wiedział, że jego opinia w niczym nie wpłynie na decyzję
trapera. Więc tylko mruknął pod nosem, że “słusznie" i ruszył za Old
Gunem.
Ś
lady kopyt wikłały się, to z prawej, to z lewej strony, jednak nadal były
zupełnie wyraźne, aż dotarli do miejsca, w którym jeszcze ich przybyło.
— To właśnie tu — stwierdził Old Gun. — Tu się spotkali.
— Ci dwaj i Indianie?
— A któż by inny? Zapamiętałem sobie to miejsce. Jakby dobrze
poszukać, znalazłyby się i plamy krwi, ale po co nam to? Wracamy.
— Dlaczego? — nie wytrzymał Irvin.
— śeby skrócić drogę.
Cofnęli się kilkanaście jardów, wjechali w bór, ale wkrótce zarośla
poczęły rzednąć, coraz mocniejszy blask słońca roztapiał leśny półmrok,
aż wreszcie twarze jeźdźców owiał ciepły wiatr przesycony wonią
kwiatów i traw. Otworzył się widok na łąkę. Puścili wierzchowce
galopem. Irvin znów ujrzał stary trop. Pomyślał, że Old Gun jest chyba
jasnowidzem, jeśli potrafił tak bezbłędnie odgadnąć kierunek ucieczki
tamtych ludzi.
Po godzinie pospiesznej jazdy traper zatrzymał klacz.
— Co się stało? Nie jedziemy dalej?
— Owszem, jedziemy. Tylko każdy w inną stronę — uśmiechnął się
traper.
— Jak to?
— Obiecałem, że podprowadzę kawałek. Więc podprowadziłem. Masz
trop tak wyraźny, że ślepy by dostrzegł. Pędź teraz na skrzydłach wiatru,
a osiągniesz cel, nim jutrzejszy dzień minie. Jeśli będziesz miał tyle
szczęścia, ile dotychczas, capniesz jednego, albo nawet obu, i wrócisz w
blasku chwały i ku podziwowi wszystkich zacnych rolników. Ruszaj!
— Myślałem... — zaczął Irvin.
— Nieważne, coś myślał. Dalej nie będę ci towarzyszyć. No, bywaj!
Spiął konia ostrogami i zawrócił w miejscu. Irvin przyglądał się pędzącej
sylwetce jeźdźca, aż znikła w głębi lasu.
“Szkoda — westchnął. — Nie mógł jechać ze mną?"
Ale natychmiast zawstydził się tej myśli. Jakież miał prawo domagać się
czegokolwiek od człowieka, który tak bardzo mu pomógł? Stwierdził ze
zdziwieniem, że góry Sacramento pełne są dobrych ludzi i wcale nie
takie puste... Widać szczęście mu sprzyja.
Uderzył muła piętami. Nadal ciągnęła się przed nim płaszczyzna łąki
znaczona ścieżką tropów tak wyraźnych, że można było pędzić galopem
bez obawy. I tak też Irvin postąpił. Zwolnił biegu dopiero wówczas, gdy
zwierzę poczęło chrapać ze zmęczenia. Pozwolił mu więc na lekki kłus,
nawet na jazdę stępa. Ale po jakimś czasie znów wrócił do galopu. Paliła
go niecierpliwość. Niech się wreszcie rozstrzygnie!
Zakończył jazdę niespodziewany widok czarnego kręgu wypalonych
traw. Dokoła rośliny zostały powyrywane, widać było suchą, piaszczystą
glebę. Irvin zeskoczył z siodła, ukląkł i dotknął dłonią popiołu. Gdy ją
uniósł, była pokryta czarną warstwą spalenizny niby błotem — a więc
gospodarze obozowiska zaleli ogień wodą, a wilgoć jeszcze nie
wyparowała. Mimo gorącego dnia! Stwierdzenie to wprawiło Irvina w
stan podniecenia. Jakże blisko musieli znajdować się uciekinierzy!
Wspomniał Old Guna i westchnął. Ten by wiedział, jak teraz postąpić.
Jechać dalej? Zatrzymać się do wieczora? Na otwartej równinie nie było
gdzie się skryć.
Rozsiodłał muła, bez większego trudu odkrył małe jeziorko wśród traw i
zdecydował spędzić tu noc.
Obudził się rankiem pełen przerażenia, że zasnął tak mocno w bliskim
sąsiedztwie wrogów. Cóż, nie był przecież traperem, lecz rolnikiem,
uczciwie przesypiającym noce we własnym łóżku.
Szybko zagotował wodę, napoił muła, pracowicie przeżuł kawał
wysuszonego mięsa i ruszył w drogę. Słońce określiło kierunek jego
jazdy. Pasma gór malały oddalając się coraz bardziej. Pędził teraz na
wschód, nie na południe, nie w stronę granicy Meksyku. Szczęśliwie się
złożyło, że ścigani przestępcy zmienili trasę. Gdyby nie spotkanie z
Indianami znajdowaliby się zapewne już poza Rio Grandę, na ziemi, na
której nie obowiązywały zarządzenia szeryfów, gdzie nic nie znaczył list
gończy, jeśli nie został potwierdzony przez miejscowe władze.
Upływały godziny, minął dzień, a na horyzoncie nie dostrzegł ruchomej
sylwetki. Następnego dnia ujrzał znów ślad ogniska — i nic więcej. Tak
minął jeszcze jeden i jeszcze... Skończyła się łąka, zrzedły trawy, coraz
częściej kopyta muła grzęzły w sypkim, czerwonym piachu. Ukazały się
kaktusy — samotni strażnicy jałowej gleby. Dokoła krajobraz prawie
pustynny, smutny, przypominający beznadziejne przestrzenie Llano
Estacado. Piach, raz twardy, kiedy indziej sypki tak bardzo, że nogi muła
zapadały się w nim po pęciny, uniemożliwiał szybszą jazdę. Irvin
przypomniał sobie zasłyszaną niegdyś (już nie pamiętał, od kogo)
opowieść o ruchomych piaskach pochłaniających — bez żadnych
możliwości ratunku — konia wraz z jeźdźcem. Wzdrygnął się. Ale
przecież jego poprzednicy tędy przejechali...
Wieczorem czekał go znowu — jak kartka kalendarza — kolejny ślad po
ognisku. Niewiele różnił się od poprzednich, tyle że otoczenie było
odmienne. Bardziej zielone, pełne krzewów. Nałamał gałązek i począł je
układać na starym popielisku. I nagle przerwał zajęcie — tuż przy
czarnym kręgu, wśród rzadkiej trawy, leżał mały stosik ostróżyn.
Zdumiony, drżącymi palcami począł zbierać białe ścinki, cienkie i
wąskie. Znalazł ich pełną garść. Potem zbadał jak najdokładniej odciski
stóp i kopyt. Nie był mistrzem w tej dziedzinie, ale przecież zorientował
się, iż obozowało tu kilku ludzi, nie jeden. A dokoła pasło się kilka koni.
Cóż więc porabiał w tym miejscu Old Gun? Tak. Old Gun! To on, to
przecież on miał zwyczaj, siedząc przy ogniu, strugać kozikiem patyczki.
Czyżby to miało znaczyć, że traper przyłączył się do bandytów?
Odkrycie było przerażające. Stary traper wyprzedził Irvina, jadąc inną
drogą, i teraz znajdował się przed nim, nie za nim. Na pewno zawiadomił
uciekających o pogoni!
“Cóż za łotr! — pomyślał. — Odebrał mi wszystkie szansę..."
Tak, teraz nie pozostawało nic więcej do zrobienia, jak tylko zawrócić.
Jeden przeciw trzem? I to przygotowanym na wszystko i nie cofającym
się przed niczym. Czyżby nie istniała już żadna możliwość wygranej?
Kiedy tak zapytywał sam siebie, powziął ostateczną decyzję. Właśnie, że
nie zrezygnuje! Nie zawróci! Niech się dzieje co chce. On już pokaże
tym bandytom! A przede wszystkim temu zdrajcy Old Gunowi.
Rozsiodłał muła, zajął się rozpalaniem ogniska. I zaraz ogarnęły go
wątpliwości. Czy to możliwe, aby traper był wspólnikiem bandytów?
Wobec tego po co pomagał Irvinowi? Czemu zaopatrzył go w żywność
na dalszą drogę i naprowadził na szukany trop? A może po prostu chciał
przywieść do zguby?
A gdyby Old Gun sam zamierzał schwytać zbiegów? To wyglądało
bardziej prawdopodobnie. Złakomił się na pieniądze, które zrabowali.
Cóż za wstrętny człowiek! I pewno da sobie radę. A potem czmychnie do
Meksyku lub gdziekolwiek indziej. Któż będzie o tym wiedział, kto go
będzie ścigał? Ale co w takiej sytuacji czynić?
Dumał nad tym długo podczas nocy. Podświadomie odczuwał, że jego
zarzuty i podejrzenia jakoś nie pasują do osoby Old Guna, fakty jednak
same oskarżały. A może Irvin błędnie je tłumaczył?
— Ach, gdyby tu znajdował się Karol! — westchnął. — A chociażby
Abraham Lamb, poczciwy samotnik.
Jeszcze jedno spotkanie
Następny dzień zapowiadał się ponuro od samego ranka. Niebo,
zaciągnięte szarymi, nisko wiszącymi chmurami, zdawało się przygniatać
ziemię i samotnego jeźdźca. Począł siąpić drobny, przenikliwy deszczyk,
widoczność jeszcze bardziej zmalała. Irvin jechał poprzez drżącą zasłonę
wilgoci, rozpostartą między niebem a ziemią, gęstniejącą w dali w
ciemną, nieprzeniknioną oponę. Po godzinie i farmer, i jego muł
wyglądali tak, jakby wyszli właśnie z wody.
Kraina była pagórkowata, sprzyjająca rozmaitym niespodziankom. Irvin
zdawał sobie z tego sprawę; rozglądał się uważnie dokoła i objeżdżał
niebezpieczne wzniesienia. Czujność przydała się. Dostrzegł w dali siną,
bardziej siną od deszczowej mgiełki smugę wijącą się od ziemi ku niebu.
Co pewien czas smuga nikła, aby po chwili wybuchnąć kłębami prawie
czarnego dymu. Ktoś rozpalił ognisko bardzo mokrym drzewem. No bo
gdzież tu znaleźć choćby kawałek suchego patyka?
Irvin z palcem na cynglu przebył z pół mili, aż dostrzegł wśród
deszczowej szarugi daleki, przymglony pas wody. Wtedy dopiero
zeskoczył z siodła i klucząc między pagórkami obserwował coraz
wyraźniejszą smugę dymu. Niemal już czuł ostry zapach spalenizny.
Zatrzymał się. Uwiązał muła na bardzo krótkiej lince, a sam schylony i
baczny na wszystko, począł posuwać się ostrożnie między
nierównościami gruntu. Nagle usłyszał odgłos wystrzału, przytłumiony
deszczową mgłą, a przecież wyraźny i bliski. Nurknął w zarośla,
przeczołgał się poprzez gąszcz i ostrożnie wysunął głowę już po
przeciwnej stronie.
Pas zarośli kończył się na wysokim brzegu rzeki, nad obrywem, za
którym bardzo nisko, na samym skraju rzecznego nurtu, leżał szmat
piachu. Na takiej to właśnie plaży dymiło ognisko, a obok — trzech
ludzi. Jeden leżał nieruchomo jak pień zwalonego drzewa, z rękami wy-
rzuconymi na boki, z głową dziwnie przekrzywioną. Drugi klęczał obok,
grzebiąc w jukach siodła. Trzeci stał ze strzelbą w ręku, z gołą głową,
która świeciła jak płomień. Miał włosy rude, niemal czerwone.
Irvin poczuł gwałtowne bicie serca. Pojął, że nadeszła z dawna
oczekiwana chwila. Rudzielcem był jeden z dwu bandytów ściganych
gończym listem. Ukryty w krzakach, gorączkowo myślał, jak ma teraz
postąpić.
— No, co tam? — usłyszał głos, ten sam głos, który pytał o wodę
pamiętnego wieczoru w Greenfield.
— Oni, oni... — szepnął do siebie. — Ale kim jest ten trzeci?
— Co tam? — powtórzył rudzielec. — Znalazłeś?
Klęczący przy siodle podniósł się. W ręku trzymał sporej wielkości
przedmiot, przypominający wypchany woreczek.
— Nie odgadniesz — odparł.
— Co takiego?
— Złoto. Stary musiał trafić na żyłę.
— Mamy szczęście.
Rudy roześmiał się. W uszach Irvina ten uśmiech zabrzmiał przerażająco.
Tak cieszyć się mogli tylko diabli w piekle.
Teraz farmer zrozumiał wszystko. Leżąca postać — to Old Gun. Ciężko
ranny albo zabity. Jak to się stać mogło, że doświadczony westman dał
się podejść bandytom? Zamiast zabrać im łup — sam stracił wszystko.
“Oto do czego prowadzi chciwość" — szepnął w głębi swej duszy
farmer. Jednakże próba morderstwa tak jak morderstwo jest
przestępstwem zasługującym na najwyższą karę, a Irvin zrządzeniem
losu stał się teraz jedynym, choć nieoficjalnym, przedstawicielem
sprawiedliwości. Poczuł na sobie ciężar odpowiedzialności, a
jednocześnie jakby uczucia dumy. Strach go opuścił. Musi przystąpić do
akcji. Przeczekał, aż człowiek z woreczkiem zbliży się do człowieka o
rudej głowie. Teraz miał ich obu na muszce. Wolniutko wyszedł z
zarośli, z kolbą przyłożoną do ramienia. Chybić było niepodobieństwem,
ale nie miał zamiaru strzelać. Wykalkulował sobie, że pod groźbą lufy
zmusi jednego z opryszków do związania drugiego, a pierwszego sam
skrępuje. Plan był niesłychanie prosty...
— Ej, wy tam! Ręce do góry!
Nie zawahali się ani sekundy. Może mieli doświadczenie, a może... po
prostu nic do stracenia. Rudy okręcił się bokiem, na pół schylony.
To trwało mgnienie oka. W tym ruchu musiał wyszarpnąć rewolwer zza
pasa, bo grzmotnął strzał, kula bzyknęła nad uchem farmera. Nim huk
przebrzmiał Irvin trzykrotnie, a może czterokrotnie pociągnął za cyngiel.
To był raczej odruch, a nie przemyślany akt woli. Po latach wspominał o
nim Irvin, bardziej wstydząc się swego czynu, niż stawiając go za
przykład odwagi — Dziś postąpiłbym inaczej — stwierdzał za każdym
razem.
Ale to “dziś" dzielił od tamtego zdarzenia długi okres nabytych
doświadczeń w rozmaitych nie mniej groźnych okolicznościach.
Po pierwszym strzale “rudy" zachwiał się, po drugim — zwalił na
ziemię. Wielki, lśniący colt wypadł mu z dłoni i zarył w piasku.
Wówczas człowiek trzymający woreczek wrzasnął przeraźliwie i rzucił
się w bok. Irvin zeskoczył z urwiska, ale uczynił to zbyt późno. Tamten
już gnał przed siebie z szybkością antylopy ściganej przez pumę. Farmer
— za nim. Ale nogi miał zesztywniałe po całodziennej jeździe. Dał się
wyprzedzić o kilka jardów. Dostrzegł osiodłane konie. I to zadecydowało
o ostatecznej przegranej. Uciekający wskoczył w biegu na wierzchowca i
ruszył galopem. Jeszcze odwrócił się, strzelił dwukrotnie. Później i
jeźdźca, i konia zakryły nierówności gruntu. Zawrócił. Przy ognisku spo-
czywały nieruchomo dwa ludzkie ciała. Cóż za okropny widok!
Ukląkł przy traperze, poszukał rany. Kula przebiła kapelusz i utkwiła w
tyle głowy. Old Gun był martwy. Rudy bandyta również nie dawał znaku
ż
ycia. Irvin powstał z klęczek.
Oto koniec wyprawy. Nie przypuszczał, że będzie tak tragiczny.
Należało zająć się pochówkiem.
Piasek plaży był sypki, ale czym go kopać? Farmer wdrapał się na
wysoki brzeg w poszukiwaniu jakiegoś grubszego patyka, który mógłby
zastąpić łopatę. Nie była to jednak prosta sprawa — wszystkie gałązki
krzewów uginały się pod naciskiem dłoni. Na nic.
Szukał bezskutecznie, wędrując wzdłuż zielonego urwiska. Nagle
zawrócił, prawie pędem, bo przeraziła go nieoczekiwana myśl, że
podczas jego nieobecności mógłby tu przybyć jakiś samotny wędrowiec,
albo grupa wędrowców. Mogli zabrać konie... Pod Irvinem nogi
zadygotały. Strach przeniknął go od czubka głowy do pięt. Ale plażę
ujrzał pustą i cichą. Siadł, raczej osunął się na zboczu skarpy, cały mokry
od potu, z trudem łapiąc oddech. Przecież gdyby ktokolwiek zjawił się
teraz, widok dwu martwych i jednego żywego świadczyłby niechybnie
przeciw niemu, jako sprawcy zbrodni. Czy potrafiłby się wytłumaczyć?
Czy uratowałby go list gończy?
Co za szczęście, że nie ma nikogo! Szara, zamazana przestrzeń
wypełniona kropelkami deszczu: ni ludzi, ni zwierząt. Czuł jednak, że się
nie uspokoi, póki nie oczyści pobojowiska, póki — wreszcie stąd nie
odjedzie. Ukląkł na plaży i rękami począł kopać głęboki dół. Trwało to
bardzo długo, tym bardziej że co kilka minut przerywał robotę,
wdrapywał się na wysoki brzeg i bacznie obserwował horyzont.
Kiedy wreszcie dopełnił smutnego obowiązku, poczuł się tak słaby, że
przez dłuższy czas nie miał siły dźwignąć się z klęczek.
Potem znów wdrapał się na skarpę i wytężał oczy, czy w dali nie
dostrzeże jeźdźca zdążającego ku rzece. Cóż to była za rzeka? Jeśli go
zapytają, gdzie ich dopadł, cóż odpowie? Mimo że tyle lat przesiedział w
Teksasie, nie orientował się w geografii tego stanu. Karol na pewno po-
trafiłby bezbłędnie określić nazwę tej rzeki. Irvin wiedział tylko tyle, że
dużych rzek nie było w tych stronach wiele. Ta — kto wie? — to chyba
Kolorado. Południowa Kolorado wpadająca do Zatoki Meksykańskiej.
Zresztą, pal licho! Nagle przyszło mu na myśl, że uciekający bandyta
mógł zabrać wszystkie zrabowane pieniądze. Pognał na plażę, dopadł
koni. Stały spokojnie, choć nie były spętane. Prawdopodobnie bandyci
gotowali się do drogi, gdy ich zaskoczył. Założył kawałki rzemieni na
przednie nogi jucznego podjezdka i drugiego, przeznaczonego do jazdy
wierzchem. Kościstą szkapę starego trapera odnalazł ukrytą w krzakach.
Nie była osiodłana, podobnie jak i luzak. Zostawił ją w spokoju i począł
przeglądać zawartość juków. Najpierw rozwiązał tobołki. Znalazł w nich
dwie pary nowiutkich butów, kompletny i chyba jeszcze nie noszony
strój traperski. Wyciągnął kilka pudełek nabojów rewolwerowych i
ładunków do winchestera, dwie butelki whisky, spory zapas suszonego
mięsa, sucharów i kilka puszek zmielonej kawy, sól, ba, nawet cukier!
Była to istna spiżarnia. Ale obfitość zapasów wcale nie poprawiła
nastroju Irvina. Wśród tych przedmiotów nie znajdowało się przecież to,
co mogłoby w oczach szeryfa wyglądać na dowód tożsamości zabitego
bandyty. A więc ta cała wyprawa nie przyniesie mu żadnych korzyści...
Przerażony, drżącymi ze zdenerwowania dłońmi począł badać wnętrze
drugiego z juków. Odetchnął z ulgą, gdy wyciągnął pierwszy z brzegu
pakuneczek, dość ciężki, owinięty grubym papierem, z wyglądu
przypominający sporej długości kiszkę. Końcem noża rozpruł opako-
wanie. Na piach posypały się czerwonozłote krążki. Monety! Powtórnie
sięgnął dłonią do wnętrza skórzanej torby. Jeszcze raz i jeszcze raz.
Pełna była złota. Dlaczego rabusie wieźli łup w jukach luźnego konia, a
nie przy sobie? Odpowiedzi na to pytanie udzieliła mu dokładna rewizja
siodła drugiego wierzchowca. Zostało ono dosłownie nafaszerowane
papierowymi banknotami i paroma funtami srebrnych dolarówek. Ile
tego było?
Przeliczenie skarbu postanowił Irvin odłożyć na później. Szybko
pochował pieniądze, założył uprząż na luzaka i przywiązał go do siodła
swego muła. Co miał uczynić z pozostałymi dwoma końmi? Dla każdego
rolnika koń przedstawia dużą wartość, ale prowadzenie takiego stada
czworonogów musiałoby znacznie przedłużyć powrót. Zdecydował się
więc na zabranie tylko jednego, najlepszego wierzchowca. Za takiego
uważał, wbrew zewnętrznym pozorom, klacz Guna. Niestety, próba jej
osiodłania spełzła na niczym. Zwierzę kładło uszy, szczerzyło zęby,
wspinało się niebezpiecznie. Trzykrotnie ponawiał próbę i trzykrotnie
musiał odstępować. To była dzika bestia.
Podszedł do drugiego z wierzchowców, rozsiodłał go i mocno klepnął po
zadzie. Zwierzę wierzgnęło i ruszyło kłusem brzegiem rzeki. Teraz Irvin
dosiadł muła i z luzakiem na lince ruszył ku zachodowi, mimo że dzień
się kończył, a do zapadnięcia zmroku niewiele brakowało. Nie chciał
nocować w tym miejscu. Jechał zresztą niezbyt długo i po kilku milach
rozbił obozowisko nad brzegiem tej samej rzeki. Rozpalając ogień
myślał, że dwa pozostawione konie na pewno lepiej sobie dadzą radę od
niego: albo przyłączą się do stadka mustangów, jeśli takie w tych
stronach istnieją, albo same staną się mustangami. Mimo wszystko
ż
ałował utraconej zdobyczy, która — jak sądził — słusznie mu się
należała. W przeciwieństwie do pieniędzy. Ciągle jeszcze nie wiedział,
ile ich było, nie to jednak wydawało mu się najważniejsze. Nie to.
Stanowiły przecież niezbity dowód, że zwycięsko zetknął się z
rabusiami. Gdyby nawet nie dano wiary, że zabił jednego z bandytów, na
pewno otrzyma nagrodę za odzyskanie zrabowanych pieniędzy. Może
nawet wyższą od ogłoszonej w liście gończym? Bardziej to Irvinowi od-
powiadało. Bo chociaż działał we własnej obronie, niemiłą wydawała mu
się nagroda za taki czyn.
Rozkulbaczył konie, zagotował kawę na ogniu i pozwolił sobie na sutą
wieczerzę, składającą się z sucharów i mięsa. Pogrążony w zadumie
rozmyślał nad losem Old Guna. Już teraz nie żywił do niego żalu. Ale
nadal nie mógł pojąć, jak to mogło się stać, że odkrywca złotej żyły,
człowiek gardzący miejskimi uciechami, nagle złakomił się na
zrabowane pieniądze. Po co mu były potrzebne? Czyżby Old Gun grał
przed nim komedię? A może...
Irvina nagle zaskoczyła myśl nowa, pozornie nieprawdopodobna, nie do
wiary. A przecież, przecież... możliwa. Bo jeśli Old Gun zapragnął Irvina
wyręczyć? Odebrać bandytom zdobycz, pojmać ich samych i przekazać
farmerowi? Któż odgadnie, co zaplanował sobie stary traper?
Do tych myśli Irvin powracał wielokrotnie. Jednakże ani teraz, ani
później, po latach, nie zdołał sobie wyrobić jasnego poglądu.
Całą noc przesiedział czekając z niepokojem, czy drugi bandyta nie
powróci. Na szczęście nie doczekał się. Przestępca albo uwiózł z sobą
część łupu, albo nie chciał ryzykować życiem. Prawdopodobnie
pieniądze znalezione w jukach siodeł stanowiły jedynie część
zrabowanej sumy. A zagarnięty woreczek ze złotem zapewne wyrównał
stratę. Rano Irvin czym prędzej ruszył w powrotną drogę. Przypominał ją
sobie dokładnie, więc mógłby nawet posuwać się szybko, gdyby nie
juczny koń. Ale Irvin nie mógł go się pozbyć. Po pierwsze dlatego, że
zamierzał zwrócić muła Abrahamowi Lamb; po drugie — ponieważ
odzyskana kwota pieniędzy nie zmieściłaby się w jukach jednego siodła
bez opróżnienia ich z pokaźnej części zapasów żywności.
Stary trop, ciągle jeszcze widoczny, poprowadził farmera na nowo w
góry. Tu ślady znikły zmiecione przez wiatr. Odtąd należało orientować
się tylko przy pomocy krajobrazu. A pamięć okazywała się zawodna.
Już, już Irvin sądził, że w tym właśnie miejscu poprzednio się zatrzymał,
ż
e tą ścieżką jechał — gdy nagle jakiś nieznany szczegół zmuszał do
zatrzymania się z obawy przed zbłądzeniem. Kłopoty z odnalezieniem
właściwego kierunku mnożyły się. Wielokrotnie musiał zawracać,
trafiając na wąwozy bez wyjścia lub na dolinki zamknięte pniami drzew
powalonymi przez wichury albo lawinami kamieni.
Być może Vincent Irvin wyjechałby wreszcie z tego labiryntu szczytów i
przepaści, nagich skał i pierwotnych borów. Być może nie wyjechałby
nigdy, zmożony wysiłkiem ponad ludzką wytrzymałość. Ale raz jeszcze
los się doń uśmiechnął. I to w najodpowiedniejszej chwili, bo po dniu
niezwykle wyczerpującym, podczas którego aż trzykrotnie trafił na
zawalone skalnym piargiem ścieżki, zmuszające do nadkładania drogi o
wiele mil, aby znowu trafić na plątaninę naturalnych szlaków i
zastanawiać się długo, który z nich wybrać. Było to coś w rodzaju loterii.
Każda ścieżka kryła niespodziankę.
Pechowego dnia, gdy zmrok począł okrywać ziemię, a farmer rozglądał
się, gdzie by najlepiej rozbić biwak, ujrzał daleki blask ognia.
Początkowo sądził, że padł ofiarą złudzenia. Chyboczący płomyczek to
ukazywał się, to nikł w przedwieczornej szarówce jak duch gór. Dopiero
gdy zjechał ze ścieżki w małą dolinę, ujrzał go zupełnie wyraźnie.
Każdego innego wieczoru Irvin — na taki widok — zawróciłby konie i
czym prędzej się oddalił, pamiętając o jukach pełnych pieniędzy.
Każdego innego wieczoru, ale nie po tak morderczej wędrówce! Irvin
ledwo trzymał się na siodle, był ociężały, senny, zrezygnowany. Bał się,
ż
e lada chwila pogrąży się w niebezpiecznej drzemce. A ognisko
wyglądało tak zachęcająco! Ruszył wprost na nie. Potem zsiadł z muła i z
ręką opartą na kolbie rewolweru (zdobycznego rewolweru) wolno
pomaszerował przed siebie aż do miejsca, w którym blask ognia padł na
jego buty. Przy malutkim ognisku siedział jeden tylko człowiek.
— Dobry wieczór — powiedział siląc się na beztroski i rzeźwy ton
głosu.
— Dobry wieczór. Siadajcie. Mnóstwo tu miejsca, a i na ząb także coś
się znajdzie. Spóźniony towarzysz lepszy od żadnego. Obserwowałem
was od dawna i zgadywałem: przyjdzie, nie przyjdzie...
Irvin bez słowa, jak automat, zdjął uprząż, złożył przy ognisku.
— Jest tu gdzie woda? — zapytał.
— Mnóstwo wody. Konie wskażą wam do niej drogę. Popatrzcie.
Farmer odwrócił się. Jego oba wierzchowce biegły lekkim truchtem w
kierunku krzaków na skraju dolinki. Natychmiast pospieszył za nimi.
Strumień płynął bezszelestnie zaraz za zieloną zagrodą. Poczekał, aż
zwierzęta zaspokoją pragnienie, później kilka razy zanurzał głowę w
nurcie. Odeszła go senność. Wstał i pognał konie z powrotem.
— Weźcie je na linki — poradził nieznajomy. — W pobliżu znalazłem
ś
lady pumy. Cieszę się, że noc spędzimy razem. Sam jeden nie mógłbym
oka zmrużyć.
— A wasz koń?
Nieznajomy wskazał palcem za siebie.
— Siadajcie.
Farmer osunął się na ziemię i oparł plecami o zwaloną uprząż i siodło.
— Teraz sobie podjemy — mówił nieznajomy. — Czekałem na was z
pieczenią.
Wstał. Irvin spostrzegł, że przypadkowy towarzysz był wyjątkowo
małego wzrostu. śeby nie glos, twardy i męski, można by go wziąć za
chłopca.
Przyjął płat dymiącego mięsa rozłożony na wielkim liściu. Spopielały z
wierzchu, ale soczysty i pachnący pod skorupą spalenizny. A smak?
Jakże różnił się od tej zupki na suszonym mięsie, którą przez tyle dni się
ż
ywił!
— Znakomite — stwierdził nie mogąc ukryć zadowolenia.
— Wygłodnieliście?.
— Nie trafiła mi się żadna zwierzyna, a suszone mięso to niezbyt
przyjemna potrawa.
— Z daleka droga prowadzi?
— Jadę do Greenfield — odparł Irvin, co nie było odpowiedzią na
zadane pytanie, ale widać zadowoliło nieznajomego.
— Nie wiem, gdzie to jest — stwierdził. — W Teksasie?
Farmer skinął głową.
— Na wschodzie, na zachodzie?
— Na północy.
— Byliście już tam kiedy?
— Ja mieszkam w Greenfield.
— I cóż porabiacie w tym Greenfield?
— Jestem rolnikiem.
— Ho, ho! Kto by myślał? Spotkało się dwu rolników.
— Tak? — uradował się Irvin. — Gdzie macie gospodarstwo?
— Teraz to już... nigdzie. Zajmowałem się rolą do czasu, aż cisnąłem ją
w diabły!
— Susza? — zagadnął Irvin mając na myśli przyczynę swych nieszczęść.
— Jaka tam susza! Wody miałem cały czas pod dostatkiem. Co innego
mnie wygnało. Ech, farma była zupełnie dobra. W Albercie. W Kanadzie
— dodał. — Ziemia jak złoto, pszeniczna. I gdyby nie tamta piekielna
pogoda...
— Deszcze?
— Nie deszcze. Ani deszcze, ani susza. Coś znacznie gorszego.
— Nie ma nic gorszego od suszy — stwierdził Irvin z całą powagą.
— Jest, jest.
Zamilkł i zajął się gorliwie ogrzaniem wielkiej kości obrośniętej mięsem.
— To kozica — wyjaśnił. — Wolę antylopy, ale ich ostatnio w tych
stronach nie spotkałem. Chyba z powodu tej pumy. Włóczy się za mną
bestia od trzech dni. Jak się nie odczepi, wezmę pukawkę i zrobię
porządek.
— Więc co to było w Albercie? — nawiązał Irvin do przerwanej
rozmowy.
— W Albercie... W tych stronach nikt mi nie wierzy. I wy nie
uwierzycie. Ale powiem. Tam jest taki dziwny klimat. Niczego,
człowieku, nie potrafisz przewidzieć. Same niespodzianki, co jedna to
gorsza.
Przerwał. Irvin cierpliwie czekał, aż skończy ogryzać kość i rzuci ją w
sam środek żarzących się głowni, z których natychmiast wystrzelił
czerwony język ognia.
— Wyobraź sobie, towarzyszu, że siejesz pszenicę. Gdzieś w kwietniu.
Ciepło, ziemia w sam raz, deszcz pokropi, słonko przygrzeje. I ani się
spostrzeżesz, a tu zieleni się dokoła twoja rola. Zmordowałeś sie, bo
zmordowałeś, ale teraz możesz czekać spokojnie do żniw. Zbierzesz
ziarno, pojedziesz do miasta i wypchasz pieniędzmi wszystkie kieszenie.
Tak właśnie wtedy myślałem. Nadszedł czerwiec. Widzę, łodygi wysokie
na pięć stóp, a na nich kłosy na pięć cali długie Zacieram ręce. Jeszcze
miesiąc, półtora i zacznę sypać ziarno do worków. Każdego ranka
gnałem na swoje pole, żeby popatrzeć, jak zboże rośnie a rośnie. Moje
zboże! A któregoś ranka, z różowym świtem, co pogodę zapowiada,
wybiegłem z chałupy i nogi mi wrosły w ziemię. Czy to sen? Oczy
przecieram, ale nic się dokoła nie zmienia. Cóż to za diabelskie figle?
Przez cale moje złote pole przeszedł jak gdyby ciężki walec, jakim
ubijają kamienie na drogach. Co za dziw? Na prawo i na lewo równą
linią stoją kłosy, jak wojsko na paradzie. A środek, szeroko na trzy jardy,
zboże leży. Zdeptane, wbite w ziemię. splątane łodygi. Zacząłem je
podnosić. Na nic. Tylko poczułem pod palcami jakby szron. Skąd szron
w lipcu? Nie mogłem zrozumieć. Dopiero: później mi wytłumaczono.
Gdzieś od północy, w samym środku upalnego lata, przyleci taki
piekielnie zimny wiatr i zwarzy na swej drodze wszystko, co napotka.
Zwarzy, połamie, wdepcze w grunt i pogna dalej.
— Dziwne — mruknął Irvin nie wiedząc, czy opowiadanie uznać za żart.
— Piekielny klimat — mówił dalej nieznajomy. — Nadal nie pojmuję,
jak to się dzieje, że ten mroźny wiatr dmie jakby przez tunel. W środku
takiego tunelu kilkadziesiąt stopni mrozu, po bokach kilkadziesiąt ciepła.
— Ale całej pszenicy nie wymroził przecież — wtrącił się Irvin.
— Tym razem. Bo w tydzień później nadleciał innym szlakiem i położył
drugą partię zboża. Z ocalałej resztki zebrałem mniej niż zasiałem. W
roku następnym wszystko powtórzyło się bardzo dokładnie. Machnąłem
ręką na gospodarkę i uciekłem. Prawdziwy rolnik długo tam nie wy-
trzyma. Bo na przykład... Na przykład jest zima siarczysta i palisz w
piecu. Kładziesz się spać i nakrywasz kożuchem na dodatek. Jest luty,
sam środek tamtejszej zimy. Mróz. Budzisz się nad ranem. Duszno i
gorąco, cały jesteś oblany potem. Ani chybi choroba. Więc nakrywasz się
jeszcze szczelniej, żeby wypocić z siebie gorączkę, i pocisz się jeszcze
bardziej aż do samego świtu. Wreszcie wychodzisz na dwór. I co wi-
dzisz?
Kiedy kładłeś się spać, twoją chatę otaczała bezkresna płaszczyzna
ś
niegu, wysokiego na chłopa. A teraz? Myślisz, żeś znalazł się na wy-
spie. Dokoła woda, prawie sama woda. Płyną strumienie i rzeki
pochyłościami gruntu. A w zagłębieniach jeziorka, stawy, jeziora. Błoto
się lepi do butów, a w twarz dmie gorący wiatr. Wydaje ci się, żeś
przespał zimę. Zrzucasz z siebie jeden przyodziewek po drugim, aż
zostajesz w samej koszuli. I już wiesz, że w nocy wcale nie chorowałeś,
ż
e to po prostu chinook, o którym ci kiedyś ktoś mówił. Ale albo
zapomniałeś, albo nie wierzyłeś.
— Co to jest: chinook? — zagadnął Irvin.
— Wiatr, który w samym środku zimy potrafi dmuchnąć warem. Zrywa
się od zachodu, od Gór Skalistych. W ciągu godziny może podnieść tem-
peraturę o dziewięćdziesiąt stopni *. Takie są tamte strony. Dlatego
przeniosłem się gdzie indziej.
— Aż tu?
— O, nie! Po drodze zawadziłem o kilka innych miejscowości...
Rozgadał się na dobre. A Irvin uznał, że będzie najlepiej przeciągnąć
rozmowę do świtu, bo bał się zasnąć z powodu swych “skarbów".
Nieznajomy przerwał na chwilkę, wydobył fajkę.
— Palicie?
Na przeczącą odpowiedź schylił się nad ogniem, wygrzebał czerwony
węgielek i palcami położył go na główce fajki. Zaciągnął się i wypuścił
kłąb dymu.
— Różnie się bywało i w różnych stronach — nawiązał do przerwanej
opowieści. — Opowiadano mi o złocie. Trochę było w tym łgarstwa, ale
i nieco prawdy. Słyszałem o takim, który w Brytyjskiej Kolumbii *
znalazł nugget * wagi 60 funtów*. Tkwił w szczelinie skalnej. A inny
znowu farmer, jadąc wozem w prowincji Victoria, wjechał na głaz
sterczący z ziemi. Zatrzymał konie, żeby obejrzeć, czy nie uszkodził
koła. I wówczas zwrócił uwagę na dziwnego koloru rysę, jaką koło
wyżłobiło w kamieniu. Spróbował kamień wydobyć. Machnął łopatą raz,
drugi i zrobił dwie dodatkowe rysy, żółtej barwy. To był dziwnie miękki
kamień. Wykopał go. Zawiózł do domu. No i co powiecie? Bryła złota
ważąca ponad dwieście funtów! Nasłuchałem się takich historyjek, a
nasłuchałem. I postanowiłem sam poszukać szczęścia. Ale nie w
Kanadzie. Zbrzydła mi do cna. Zasłyszałem, że w Kalifornii odkryto w
kilku miejscach złotonośne żyły. Postanowiłem tam się wybrać, ale że z
pieniędzmi było krucho, powędrowałem najpierw na północ. Zimą.
Wróciłem z tobołem
Mowa o skali termometru Fahrenheita.
Brytyjska Kolumbia — prowincja Kanady.
Nugget — bryłka rodzimego złota.
Funt angielski równa się 0,453 kg.
skórek, a było wśród nich kilka srebrnych lisów. Za jedną taką skórkę
płacono wówczas w mieście 50 dolarów. Dopiero nakupiłem żywności,
broń, konia jak się patrzy, siekierę, patelnię i tak obładowany ruszyłem
na południe. Trochę prerią, trochę górami. Namęczył się wtedy człowiek
i nagłowił nieraz.
Westchnął. Kawałkiem patyka począł czyścić fajkę.
— No i co? Znaleźliście złoto?
— Znalazłem i nie znalazłem. Długa to historia.
Irvin spojrzał w niebo. Świeciły gwiazdy, jedna przy drugiej. Nocna
cisza rozpostarła się dokoła.
— Opowiedzcie — poprosił, ciągle myśląc o swym “skarbie" i o tym,
aby nie zasnąć.
— Niech tam! Opowiem. Ta włóczęga tylko na dobre mi wyszła. Każda
włóczęga napędza człowiekowi rozumu. Jak sobie dłużej pojeździ, zaraz
innymi oczami spogląda na świat. Spróbujcie kiedy.
— Nie, nie! — zaprotestował Irvin. — Nie mam zamiaru nigdzie więcej
jeździć, chyba do stacji kolejowej, żeby zboże dostawiać.
— No to po co wybraliście się na te pustkowia? — zagadnął znienacka.
Irvin na chwilę zapomniał języka w ustach. Coś jednak należało
powiedzieć. Więc zaczął od suszy, jaka gnębiła Greenfield, i znalazł
wdzięcznego słuchacza, który zrozumiał go i współczuł.
— Wybrałem się na polowanie, żeby trochę mięsa przywieźć do domu —
zakończył niezręcznie.
— I niczego nie upolowaliście.
— Niewiele. Ledwie samemu starczyło.
— Hm, to ta wasza osada gdzieś niedaleko musi leżeć, co?
Irvin zląkł się. Jeśli tamten zacznie go wypytywać, zapłacze się w
kłamstwach albo wygada. Aż się spocił z przejęcia. Na szczęście
nieoczekiwane wydarzenie przerwało rozmowę. Nieznajomy szybko
dorzucił drzewa do ogniska, buchnął wysoki płomień.
— Słyszeliście? — zapytał półgłosem.
— Nie.
— Koń parsknął. Ta puma znowu się tu włóczy. Chodźmy — powiedział
sięgając po fuzję. — Dobrze strzelacie?
Irvin przyznał, że nie jest mistrzem w tej sztuce.
— Wobec tego nie możemy się rozdzielać.
Poszli w czarniejszy od nocy gąszcz krzaków. W ciszy stuknęły kopyta.
— Tam stoi mój koń. Idziemy dalej.
Poczęli pomykać między zwartą ścianą zarośli a górskim zboczem.
— Ona gdzieś tu krąży — zauważył szeptem mały traper. — Nie róbcie
tyle hałasu! — syknął, gdy Irvin nieopatrznie nastąpił na suchą gałąź.
— Widzę ją. Kładź się i nie strzelaj.
Irvin ukląkł za niewielkim wzniesieniem gruntu. Wytrzeszczył oczy, ale
niczego nie dojrzał. Mały traper rozciągnął się obok, ze strzelbą przy-
łożoną do ramienia. Nadal trwała cisza, tylko wiatr szeleścił w liściach.
Na koniec ten sam wiatr przyniósł na swych skrzydłach woń ostrą, cuch
zwierzęcy. Dopiero teraz farmer spostrzegł cień kroczący to tu, to tam.
Teraz — z lewej — parsknęły konie. Po chwili — niby odzew —
nadpłynęło z mroku krótkie, przytłumione warknięcie.
Irvinowi mocniej zabiło serce. Cień ogromniał. Wiatr dął od strony
zwierzęcia i drapieżnik nie wyczuł obecności ludzi. Zbliżał się. Szedł w
stronę koni zwrócony bokiem do myśliwych. Pochylony ku ziemi łeb,
nabrzmiały kark, przygięte łapy.
— Teraz — szepnął traper.
Irvin zobaczył błysk, cienkie pasemko ognia, a zaraz po nim głos strzału,
przypominający pęknięcie uschłego konaru! Raczej trzask niż huk.
Przycisnął kolbę do ramienia, nacisnął cyngiel.
Raz, drugi, trzeci... Czternastostrzałowy winchester stwarzał ogromne
możliwości! Po pierwszym strzale puma ryknęła ochrypłym basem,
podskoczyła i runęła drapiąc pazurami ziemię. Po czwartym —
znieruchomiała.
— Dosyć — zakomenderował mały traper. Zerwał się i z bronią
skierowaną w stronę zwierzęcia wolno, wolniutko ruszył ku bez-
kształtnej, szarej masie. Irvin stąpał tuż za nim.
— Martwa jak głaz — stwierdził traper trącając lufą nieruchomy łeb. —
Jeśli jej nie położyłem na miejscu, to wy dostatecznie naszpikowaliście
ją kulami. Futro podziurawione pewnie jak sito, ale i tak o tej porze mało
warte. Chyba że chcecie je zabrać...
Irvin odmówił. Wrócili do ogniska. Traper dorzucił kilka patyków.
— Trzeba się nieco przedrzemać — stwierdził, po czym owinął się
kocem i legł z nogami zwróconymi ku ognisku. — A wam radzę to samo
— dodał. — Nic nas już nie będzie niepokoić, do ranka niedaleko.
Patrzcie, gwiazdy gasną.
Ziewnął i odwrócił się bokiem.
— A jak było z tym złotem? — zapytał Irvin.
— Nie teraz. Jutro.
Ale farmer nigdy nie dowiedział się o eksplorerskich wysiłkach
nieznajomego. Zapewne nie dały nadzwyczajnych "rezultatów, jeśli ten
dziwny rolnik nadal włóczył się po bezdrożach gór Sacramento
szukając... właściwie nie wiadomo czego.
Irvin siadł w bliskości dogasającego ogniska, oparł się plecami o siodła.
Myślał, myślał, aż mu się myśli zmieszały i... zasnął.
Napad
Siwy wieczór opadał na ziemię po dniu gorącym jak wnętrze
piekarskiego pieca. Rozżarzone powietrze drgało.
Irvin wracał w rodzinne strony. Coraz lepiej rozpoznawał krajobraz.
Wiedział, że za godzinę, dwie, nim noc rozjaśni niebo gwiazdami, ujrzy
pierwsze zabudowanie Greenfield.
Wbrew złowróżbnym prognozom Karola Gordona, Abrahama Lamba i
— na koniec — Old Guna wracał osiągnąwszy cel. Bo chociaż nie wiózł
ż
adnego ze sprawców napadu na pocztę, to przecież w jukach koni
spoczywała poważna suma odzyskanych pieniędzy. Jechał i dumał nad
tym, jak go przyjmą w rodzinnej osadzie. Jechał i układał w myślach plan
działania na przyszłość: Becky umieści w szpitalu, Clema zatrzyma przy
sobie, spłaci długi... Gdyby katastrofalna susza trwać miała nadal, opuści
niegościnną ziemię. Może Karol również da się namówić? Spłaci także
długi zaciągnięte u Bryana przez Karola. Będą obaj mogli w biały dzień,
nie chyłkiem i nocą, opuścić Greenfield. Odtąd wszystko się zmieni —
przekonywał sam siebie. Na zachodzie leżą jeszcze odłogiem dziewicze
grunta. Łatwo wybrać teren pod zagospodarowanie. Najlepiej w pobliżu
większej rzeki, która nigdy nie wysycha, i w niedużej odległości od
kolejowej linii. Tam, gdzie klimat mniej ostry, a niebo łaskawsze dla
rolnika. Marzył o złocistych łanach pszenicy, o worach ziarna, o stadzie
krów pasących się wśród bujnej zieleni łąk. Do licha z Greenfield!
Odżałuje tę ziemię. Zostawi ją, bo nie łudził się, że komukolwiek mógłby
sprzedać. Nie znajdzie amatora ani na stwardniały jak kamień ugór, ani
na budynki. Spośród mieszkańców Greenfield nikt się na to nie połasi.
Tak przedstawiał się życiowy plan Irvina. Układał go podczas ostatnich
dni podróży, nadal pełnych niespodzianek.
Mały traper obiecał wyprowadzić Irvina z plątaniny ścieżek gór
Sacramento. Nęcąca propozycja! Ale Irvin nie mógł na nią przystać,
chyba że droga miałaby prowadzić obok chatki Abrahama Lamba.
Musiał przecież zwrócić pożyczonego muła. Dlatego na propozycję
odpowiedział odmownie, nie kryjąc zresztą przyczyny tej odmowy.
— Abraham Lamb! — wykrzyknął mały traper. — Przecież go znam.
Polowaliśmy razem, a któregoś roku spędziłem z nim calusieńką zimę.
Moja najbezpieczniejsza droga właśnie niedaleko jego chałupy wiedzie.
I tak oto Irvin doprowadzony został do celu drogą najkrótszą. Lamb, gdy
go ujrzał, tylko pokiwał głową.
— Widzę, że się udało — powiedział. — Konik wcale niezły. A co z
resztą?
Irvin zerknął nieznacznie na swego towarzysza.
— Nie chcesz, nie mów, ale nim się nie krępuj.
Ręczę jak za siebie.
— Tyle wam zawdzięczam... — zaczął farmer. Lamb machnął ręką:
— Bez takich wstępów. Rozkulbaczcie konie. Pogadamy później. Cóż
tam u ciebie słychać, stary włóczęgo? — zwrócił się do towarzysza
Irvina.
Objęli się ramionami i weszli do chatki. Tę chwilę samotności farmer
postanowił wykorzystać. Zdjął uprząż z muła, zdjął siodło ze zdo-
bycznego konia. Rozłożył na trawie jedno obok drugiego i począł
przekładać pieniądze do swoich juków. Należy pozbyć się zbędnych
drobiazgów, a nawet części żywności. Ale decyzja, co należało wyrzucić,
by cały skarb zmieścić w jednym siodle, nie była wcale łatwa. Aż spocił
się z wysiłku. Klęczał nad swym dobytkiem, ocierając wilgotne czoło i
zastanawiając się, jak rozwiązać skomplikowany problem, gdy Abraham
Lamb z towarzyszem stanęli nad nim.
— U licha! Co za fura pieniędzy? śebym wiedział, jakiego milionera
prowadzę...
— To co? — zaśmiał się Lamb.
— Policzyłbym sobie za każdy dzień drogi. Sądzę jednak, że teraz
milioner okaże się hojny dla biednego przewodnika.
Irvin podniósł się z klęczek.
— Mylisz się, Little. To nie są jego pieniądze. Nic ci się nie należy poza
dobrym wspomnieniem. Wierz mi, Little*.
Jakże to nazwisko — może przezwisko — pasowało do “małego".
Irvin odetchnął z ulgą i rzekł do Lamba:
— Dziękuję.
— Można zdradzić tajemnicę, Irvin? Należy mu się chyba wyjaśnienie.
Farmer kiwnął głową. Przysiedli na trawie, a Vincent zajął się na nowo
pakowaniem swego dobytku. Rozkładał i układał, wyjmował i do-
pasowywał, nie bardzo zwracając uwagę na to, co Lamb opowiada. Na
koniec rozłożył ręce w bezradnym geście:
— Nie dam rady — poskarżył się głośno. Rozmowa została przerwana.
— Dostaniesz worek, Irvin — odezwał się Lamb. — Piękny worek z
koźlej skóry. Jeden warunek: powiesz, jak zakończyła się twoja wy-
prawa.
Spełnił żądanie. O świcie obaj odprowadzili go jeszcze szmat drogi, a
przed samym rozstaniem Lamb zapowiedział surowym głosem:
— Pamiętaj, Irvin! Gdybyś jeszcze kiedy zawitał w te strony...
— Będę pamiętał! — odkrzyknął i ruszył galopem, dokładnie
poinformowany, którędy ma jechać, by ominąć Llano Estacado.
I oto teraz nadchodził kres wędrówki. Zakurzona droga, zakurzone pola,
skwar wiszący nad ziemią i posępny, czerwonoszary krajobraz. Teraz to
wszystko wydawało mu się rajskim widokiem. Becky, Ciem, Karol, Abel
Meredith, szeryf Fawkes, Robert Dreer, Fulk Bryan — ileż czasu ich nie
widział? Dopieroż to zaczną wypytywać! Klepać po plecach, ściskać
dłonie i szczycić się, że w Greenfield znalazł się taki śmiałek. A przecież
nigdy nie dokonałby przedsięwzięcia,
Little (ang.) — mały.
gdyby nie Lamb, który mu nie ocalił życie; gdyby nie Old Gun, który
wybawił od niewoli, a może nawet... śmierci. Dziwny Old Gun,
pochowany na przybrzeżnym piasku Kolorado. Czemu ruszył za
bandytami?
Dwu ludzi tak bardzo mu pomogło, ale przecież on sam w tej
zwariowanej wyprawie odegrał główną i decydującą rolę. Miał prawo
być dumny!
Ukazała się czarna linia zabudowań, a na skraju tej linii — jego własna
zagroda. Popędził konia. Na drodze nie spotkał nikogo. Osadził wierz-
chowca tuż przed studnią. Zeskoczył z siodła. Cóż tu tak cicho? Podszedł
do drzwi. śelazna kłódka wisiała na skoblu. Zajrzał przez okno: pusto.
“Chyba przenieśli się do Karola" — pomyślał, ale równocześnie
niepokój ścisnął mu serce.
Ujął konia za uzdę i prawie biegnąc dotarł do sąsiedniej zagrody. Wtedy
usłyszał znajomy głos:
— Pan Irvin przyjechał!
To Robert. Biegł w jego stronę.
— Myśleliśmy, że pan już nigdy nie wróci. Wszyscy się niepokoili, a
najbardziej mój boss...
— Przecież wróciłem — zdobył się na uśmiech, bo niepokój rósł w nim z
każdą chwilą. — Gdzie moja żona?
Robert otworzył usta i zamknął je.
— Gdzie Clem? Odpowiadaj! — zdenerwował się Irvin.
— To już mój boss panu powie.
— Karol! Gdzie on?
Irvin ciągle jeszcze nie mógł nic zrozumieć. Czemuż to dopiero Karol
miał go poinformować o losach rodziny?
A wtedy otworzyły się drzwi domostwa Gordona:
— Vincent! Jakże się cieszę! Witaj, stary druhu.
Ale głos Karola nie zabrzmiał radośnie...
Piszę o tym, jak już poprzednio wspomniałem, po latach, po wielu łatach,
które w pamięci uczestników, aktorów wydarzeń, przytępiły ostrość
odczucia. Wiedziałem o tym, jednak nie starczyło mi odwagi pytać Irvina
o tamten wieczór. Opowiedział mi o wszystkim Karol Gordon.
— Nie było sensu niczego dłużej ukrywać — mówił wracając do starych
wspomnień. — Niepełne informacje mogłyby być jeszcze boleśniejsze.
Ech, Becky Irvin do końca wierzyła, że jej mąż udał się tylko na
polowanie i że wkrótce wróci. Dziwiła się, że mu nie towarzyszyłem.
Odparłem, że polowanie może potrwać kilka, nawet kilkanaście dni, a ja
zostałem właśnie na prośbę Vincenta, aby jej służyć pomocą. Po pewnym
czasie poczęła się niepokoić. Uspokajałem, jak mogłem, bagatelizując
niebezpieczeństwa wyprawy, chociaż sam pełen byłem najgorszych
myśli. W drugim tygodniu nieobecności Vincenta Becky poważnie się
rozchorowała. Nie wstawała już z łóżka, chwilami traciła przytomność i
poczynała majaczyć. Posadziłem przy niej Roberta, a sam poleciałem do
Abla Mereditha po pomoc. Ten stary miał najtęższą głowę w naszej
osadzie. Przejął się moją informacją i w mig zorganizował kobiece
dyżury przy chorej. Ale nie mogły one zastąpić leczenia. Od dawna
wiedziałem, że Becky Irvin cierpiała na płuca i że upały Greenfield nie
służyły jej zdrowiu. A przecież brak pieniędzy nie pozwalał na
wypełnienie poleceń lekarza.
Sądzę, że Abel Meredith odczuwał wyrzuty sumienia. I ja też nie czułem
się najlepiej, chociaż nieco tłumaczyła mnie przeklęta piaskowa burza.
Gdyby nie ona — ściągnąłbym Vincenta z powrotem do Greenfield. Czy
jednak ten fakt przywróciłby zdrowie Becky? Przecież nie! Tylko
zmalałaby moja odpowiedzialność. Tak sobie wówczas rozmyślałem,
chociaż dziś rozumiem, że nie miało to żadnego sensu. Katastrofa nastą-
piła szybciej, niż można było przypuszczać. Czwartego dnia choroby
Becky Irvin dostała krwotoku i zmarła. Myślałem, że ziemia rozstąpiła
się pode mną. Tak oto zaopiekowałem się żoną przyjaciela! Okropny to,
zaiste, dramat, gdy z braku pieniędzy człowiek traci życie.
Pochowaliśmy Becky Irvin zaraz za granicami Greenfield, w samotnej
mogiłce. Na pogrzeb stawili się wszyscy. Takiej solidarności w żałobie i
współczuciu nie wykazali rolnicy Greenfield już nigdy później...
Małego Clema przyjęła do siebie rodzina Abla Mereditha. Chłopcu
potrzebna była przecież kobieca ręka.
Nie zdążyliśmy jeszcze oprzytomnieć po tamtej katastrofie, gdy rozeszła
się nowa wieść: Clem zachorował. Dziecko bardzo tęskniło za matką,
cały dzień ponure i ciche, kryjące się po kątach. Straciło dawne
rumieńce, a wreszcie tak osłabło, że trzeba je było nosić. Gromada kobiet
rodziny Mereditha debatowała, jakie by tu zastosować lekarstwo.
Obmyślano najrozmaitsze wywary z najrozmaitszych ziół, stosowane ja-
koby od setek lat i zawsze niezawodne w skutkach. Ale gdzie znaleźć
zioła na spalonej ziemi?
Wraz z Ablem Meredithem i szeryfem Fawkesem udałem się do Fulk
Bryana molestować go o pieniężną pożyczką. To był porządny człowiek.
Miał prawo wyrzucić nas za drzwi, a przecież pożyczył! Pognałem na
stację, złapałem pociąg i pojechałem znowu do Amarillo. Zmitrężyłem
tam dwa dni i dwie noce, czekając na lekarza, który został wezwany na
jakąś odległą farmę. Wróciłem z nim dnia trzeciego. Za późno. Clem
zmarł. Dziś mówię o tym spokojnie, ale wówczas... Nie, nie będę tego
wspominał. Kobiety Meredithów chodziły z zapłakanymi oczyma, Abel
zaś — głowa rodziny — chociaż to człek twardy i niejedno w swym
długim życiu widział, łaził ponury jak noc i milczący jak głaz. Tak go
wzięło!
W kilka dni później zjawił się Vincent.
Pamiętam, gdy mnie wysłuchał, jego twarz, pobladłą nagle, zszarzałą, w
jednym momencie postarzałą o lata całe. Cichym głosem zapytał tylko,
gdzie są groby, i zaraz poszedł na ten maleńki cmentarzyk. Zostawiłem
go samego. Uznałem, że tak będzie lepiej. Pamiętam... razem z Robertem
zajęliśmy się koniem Vincenta. Oczyścili, napoili i zaprowadzili do
stajni. Konik prezentował się wcale nieźle, był tylko mocno zmordowany
i chudy. Nie wiedziałem jeszcze, skąd Irvin go wziął i co zrobił ze swoją
Betsy.
Wkrótce Abel Meredith przywlókł się do mej chałupy.
— Irvin wrócił? Jak mu się udało?
Wzruszyłem ramionami.
— Tyle wiem co i wy, ojcze. Zgubił gdzieś swą klacz, a przyprowadził
karego konika. Poza tym nosi przy pasie colta.
— Nie pytałeś, gdzie go zdobył?
— Jeszcze na to nie pora.
— Słusznie. Jakby wydarzyło się coś nowego, daj mi znać.
I odszedł.
Siodło Irvina jeszcze leżało na progu. Podniosłem, aby przenieść do izby.
Wydało mi się niezwykle ciężkie. Kiedy cisnąłem je na ławę —
zadźwięczało metalicznie. Coś tam Vincent naładował, ale nawet przez
myśl mi nie przeszło, by zajrzeć do juków. Pomacałem tylko pękaty wo-
reczek z koźlej skóry, przymocowany rzemieniami w tyle siodła. Był
twardy jak żelazo. Czyżby natrafił na złotą żyłę? Eee, gdzie tam, Vincent
nie był przecież eksplorerem i nic się nie znał na skarbach ziemi.
Należało uzbroić się w cierpliwość.
Aż dziwne, że w mej pamięci utrwaliło się tyle szczegółów z tamtego
dnia. Pamiętam, że razem z Robertem zajęliśmy się pitraszeniem obiadu.
Kiepskiego. Na dobry nie było nas stać. Co tu dużo gadać! Cała ludność
Greenfield po prostu dziadowała.
Irvin zjawił się dopiero o zmierzchu, ponury jak gradowa chmura. Siadł
za stołem i razem spożyliśmy nasz jałowy posiłek. W całkowitym
milczeniu. Dopiero gdy Robert sprzątnął miski, Vincent powiedział:
— Muszę iść do szeryfa. Pójdziesz ze mną?
— Oczywiście.
— Hm... gdyby tak szeryf zechciał przyjść do nas, byłoby jeszcze lepiej.
Może spróbujesz go namówić.
Odparłem, że zaraz pójdę do Fawkesa i poproszę go tutaj. Wówczas
sądziłem, że Irvin po prostu nie chce pokazywać się ludziom, lękając się
może ich współczucia. Jednakże wkrótce okazało się, że przyczyna była
inna.
Lucas Fawkes ze swą gwiazdą szeryfoską i dyndającym u pasa coltem
niezbyt pewnie wkroczył do domostwa Gordona. W swym nie-
zdecydowaniu wybrał formę powitania w danym wypadku najlepszą z
najlepszych, uścisnął przybyłemu dłoń i dodał:
— Jesteśmy wszyscy z tobą, Vincent...
Później siadł ciężko za stołem, nie bardzo wiedząc, po co go wezwano.
Wówczas Irvin przeniósł siodło z ławy na stół.
— Karolu — poprosił — niech Robert popilnuje drzwi i nikogo nie
wpuszcza. Albo... niech nas zamknie od zewnątrz.
Zdziwili się obaj.
— O co chodzi? — spytał Fawkes. — Jakaś tajemnica?
Irvin skinął głową.
— Musimy pewną sprawę załatwić bez świadków. Dlatego was tu
poprosiłem, szeryfie.
Robert wytrzeszczył oczy:
— Co to ma znaczyć, boss?
— Sam nie wiem — mruknął Gordon. — Załóż kłódkę na skobel i w
razie czego mów, żeśmy wyszli.
Kiedy z łoskotem zatrzaśnięto drzwi, Irvin odwiązał koźli woreczek od
siodła, rozsupłał rzemyki i począł wykładać na stół szare ruloniki
papieru. Z jednego, na pół przedartego, wysypały się na deski złote
monety. Fawkes i Gordon aż podnieśli się z ławy.
— Znalazłeś skarb... — stwierdził przejętym głosem szeryf.
— śaden skarb — zaprotestował właściciel. — To są pieniądze
zrabowane na poczcie. Ile ich? Nie wtem. Nie miałem okazji przeliczyć.
— Ale... ale jakim sposobem... — Fawkes nie mógł opanować
zdziwienia.
— Później opowiem. Teraz musimy sprawdzić, ile tego jest.
Opróżniwszy woreczek, otworzył z kolei skórzane klapy juków. Stół
pokryły równym rzędem poukładane paczki banknotów oraz stos
srebrnych dolarowych monet. Gordon obserwował w milczeniu ruchy
przyjaciela. Przez cały czas nie otworzył ust. Gdybyż ta góra pieniędzy
znalazła się na tym samym stole przed kilku tygodniami!
— Liczmy — zarządził Irvin.
Zabrali się do tej żmudnej roboty, lecz ukończyli ją szybciej, niż
ktokolwiek mógłby przypuszczać. Okazało się bowiem, że rulony zawie-
rały po jednakowej liczbie monet każdy, a paczki banknotów również
były jednakowe. Więcej roboty przysporzyło segregowanie monet srebr-
nych. Po dwukrotnym sprawdzeniu rachunku okazało się, że w sumie
Irvin przywiózł dziewiętnaście tysięcy pięćset dolarów, a więc prawie
połowę zrabowanych pieniędzy.
— Schowaj to, Karolu. Potem szeryf zadecyduje, co dalej robić.
— Chyba odtąd nie będę mógł opuścić domu na krok. To niebezpiecznie
duża suma, jak na Greenfield. W jaki sposób to zdobyłeś?
— Sprzątnij wszystko, a później niech nas Robert odrygluje.
Gdy żądania zostały spełnione, Irvin dokładnie streścił historię swej
wędrówki. Słuchali nie przerywając. Milczeli, nawet gdy skończył opo-
wiadać. Tak nieprawdopodobnie zabrzmiały w ich uszach dzieje
samotnej wyprawy. Skromny farmer urastał do postaci dzielnego
westmana. Ale przecież wiadomo, że Vincent Irvin nie kłamał ani nawet
nigdy nie koloryzował. Nie był blagierem. Więc co opowiedział, musiało
być prawdą.
— Pamiętam — kończył opowieść — jeszcze ten wiersz:
Gdzie wiatr, gdzie wiatr wiosenny dmie
I wali kamienie w żlebach.
Tam noc, tam noc, gdy cicho śpię,
Rozpala gwiazdy nieba.
— Zmęczony jestem — dodał przygaszonym głosem. — Zabiłem
człowieka. Zapewne przeze mnie zginął Old Gun. I wszystko na nic...
Opadł na ławę, zgarbił się, zwiesił głowę na piersi.
— Vincent — odezwał się szeryf — człowieku, wiesz, czegoś dokonał?
Tego nie powstydziłby się najbardziej doświadczony tropiciel śladów!
To ty powinieneś być szeryfem w Greenfield, nie ja!
— Dajcie spokój — szepnął farmer. — Nie chcę być ani szeryfem, ani
tropicielem śladów. Moja robota nikomu nie przyniosła szczęścia.
Bodajbym nigdy nie ruszał w drogę. Miałeś rację, Karolu... Wszystko na
nic, ale nagrodę muszę otrzymać. Nie dla siebie. Co mi tam teraz po
pieniądzach... Trzeba Bryanowi zwrócić swoje i wasze pożyczki...
Przerwał i znowu popadł w zadumę.
— Lękam się — zaczął niepewnie szeryf — czy tam w Lubbock nie
zażądają stwierdzenia tożsamości.
— Jakże to! — oburzył się Karol. — Czy miał wieźć ze sobą trupa?
— Oczywiście, że nie — zaprzeczył skwapliwie Fawkes — i nie to
miałem na myśli. Inaczej nie sposób było postąpić, ale w Lubbock mają
tępe głowy. Mogą zażądać okazania zwłok, albo innych dowodów, że
zabity był właśnie poszukiwanym listami gończymi przestępcą. A tego
przecież Vincent nie ma. Słyszysz, Vincent? Obudź się!
Irvin spojrzał niewidzącymi oczyma na szeryfa:
— To wszystko doprawdy nie miało sensu — stwierdził jakimś
drewnianym głosem.
— Nie, nie, Vincent. Nie masz racji. Opanuj się, chłopie. Działałeś za
moją zgodą, niejako z mego polecenia, i moja w tym głowa, aby nie stała
ci się krzywda. I albo oni wypłacą ci nagrodę za odzyskane pieniądze,
albo... ja tych pieniędzy im nie oddam. Jutro ruszymy do Lubbock. We
trzech. Taki skarb wymaga odpowiedniej opieki. No i oczywiście, nikt
poza nami nie może dowiedzieć się o tych pieniądzach. Słowo? Do czasu
aż załatwimy cały interes.
Zgodnie przyrzekli, jednak Karol wyraził wątpliwość:
— Był tu już Meredith. Na pewno zjawi się znowu i zacznie pytać. Jest
chytry jak lis i nie zadowoli się byle czym.
— Okażemy się jeszcze chytrzejsi — stwierdził Fawkes. — Wszystko
mu opowiesz, Vincent...
— Nie! — zaprotestował zagadnięty. — Niech mi dadzą spokój!
— Dobrze. Wobec tego Gordon ciebie wyręczy. Opowie wszystko
zgodnie z prawdą, ale o odzyskaniu pieniędzy ani słówka! Zgoda?
— Zgoda — odpowiedział Karol.
Na tym się rozstali. Fawkes obiecał dnia następnego o świcie zajechać
wozem przed dom Gordona, zabrać skarb, obu przyjaciół i ruszyć na
kolejową stację. Na wniosek Karola dobrano do towarzystwa jeszcze
Roberta, aby dopilnował wozu, który mieli pozostawić na stacji.
Fawkes odszedł do swej zagrody wielce zamyślony i z tajemniczą miną.
Odkąd wybrano go szeryfem, nic podobnego nie wydarzyło się w
Greenfield. Cóż za niebywała historia! A z Vincenta jaki zuch!
Delektował się w myślach, jak to będzie opowiadał w gronie znajomych,
przy kuflu piwa i kolejce whisky, gdy wrócą stare, dobre czasy! A że
wrócą — szeryf nie miał wątpliwości. Jeszcze zazielenią się łąki, a nowy
przedsiębiorca otworzy nowy saloon w osadzie. Wyczyn Irvina
opromieni również i jego — szeryfa — osobę, doda mu poważania.
Dowiedzą się w Lubbock, jakich to Greenfield ma ludzi. Tak dumając,
ledwo dostrzegł mijaną właśnie grupkę gwarzących o czymś w
wątpliwym cieniu bezlistnego drzewa. Zauważył tylko, że Abel Meredith
zmierza w jego stronę. Fawkes postanowił nie dać się zaskoczyć ani
wciągnąć w rozmowę. Kiedy więc sędziwy farmer zaczepił go swoim:
“Halo, szeryfie, podobno Irvin wrócił!" odparł krótko:
— A wrócił, wrócił, ale ja się bardzo spieszę — i wyminął zaskoczonego
starca.
Szeryf nie przeczuł, że swą odpowiedzią wcale nie wywiódł w pole
chytrego farmera, lecz tylko zaostrzył jego ciekawość. W lakonicznym
odezwaniu się szeryfa Abel Meredith wyczuł jakąś tajemnicę i
natychmiast ruszył prościutko do chaty Gordona. Robert Dreer ujrzał go
na drodze.
— Wyjdę i zagadam go — zaproponował Karol.
— Przecież nie zabronisz mu wstępu?
— Chcesz z nim rozmawiać?
— Nie. Ucieknę oknem. śe też nie chcą dać mi spokoju...
— Bądź co bądź to wydarzenie, jak na naszą osadę — usiłował
wytłumaczyć Karol.
Ale Irvin już przesadził okienny parapet i zniknął za węgłem domostwa.
W ostatniej dosłownie sekundzie, bo oto już na progu stanął stary farmer.
— Halo, Gordon! Co tam nowego?
— Nie wiem, co macie na myśli — odparł gospodarz zastanawiając się
jednocześnie, jak by tu najszybciej pozbyć się nieproszonego gościa.
— Można? — zagadnął stary przekraczając próg.
— Proszę...
— O... myślałem, że zastanę u ciebie Irvina. Gdzie on?
— Nie wiem — skłamał Gordon. — Włóczy się gdzieś, unika ludzi.
Meredith pokiwał głową:
— Pewnie, pewnie. Wcale mu się nie dziwię. Ale przede mną nie
potrzebuje się ukrywać. Wszyscy współczujemy Vincentowi w jego nie-
szczęściu. Gdybyż mu się chociaż udała ta wyprawa... Powiedz mi, synu,
jak tam było?
Gordon westchnął z rezygnacją.
— Siadajcie — podsunął ławę. — Powiem wam tyle, ile mi Vincent
wyjawił.
— Był u was szeryf — stwierdził Abel. — Czego to chciał?
— Tego samego, co i wy.
— Aha, no to słucham. Gadaj, synu, dokładnie i niczego nie ukrywaj.
Przecież to ja go namówiłem na tę jazdę i teraz trochę mi głupio... —
westchnął. — Ale któż mógł przewidzieć? Opowiadaj.
— Więc — zaczął Karol — kiedy wróciłem z pogoni, gdy mnie burza
piaskowa zaskoczyła, o tym już wiecie...
— Wiem wiem...
— ...więc Irvin zdołał jakoś ją ominąć. W ogóle miał szczęście w tym
całym nieszczęściu...
Teraz streścił, jak mógł najskładniej, dzieje wyprawy przyjaciela, nic
jednak nie wspominając o odzyskanych pieniądzach. Wyszło więc na to,
ż
e usiłowania Irvina spełzły na niczym. Abel Meredith mocno się
zasępił.
— I co na to szeryf? — zapytał.
— Powiada, że mogą nie uwierzyć w zabicie jednego z rabusiów i nie
wypłacić nagrody.
— Tak mówi szeryf?
— Właśnie tak.
— Obawiam się, że ma rację.
Stwierdziwszy ten smutny fakt Meredith wyszedł na drogę ze spuszczoną
głową. Czuł się współwinnym nieszczęściu Irvina, a teraz na pewno
podwójnie.
Karolowi ciężar spadł z serca. Wywiązał się z misji, jak umiał najlepiej.
Poszedł odszukać Irvina. Przesiedzieli do wieczora już tylko we dwóch,
a świtem zaturkotały koła bryczki. Szeryf Fawkes okazał się słownym.
Przemknęli przez śpiącą jeszcze osadę, potem pognali ledwie przetartym
pustkowiem do miejsca nazwanego szumnie kolejową stacją. Był nią
wydeptany stopami ludzkimi i kopytami koni wąziutki pas zszarzałych
traw, ciągnący się wzdłuż kolejowych torów. Na drewnianym słupie
widniała tabliczka z napisem “Greenfield". Nieświadomy rzeczy pasażer,
popatrzywszy dokoła, nawet by nie podejrzewał, że parę mil od tego
napisu istnieje rzeczywiście osada o nazwie “Greenfield". Kiedy
wznoszono pierwsze chaty-lepianki, kolej znajdowała się dopiero w
budowie i mieszkańcy osady (jeszcze bez nazwy) sądzili, że żelazne tory
przebiegną tuż obok pierwszych jej domostw. To im obiecywano,
oferując równocześnie za bezcen, ile kto chciał, akrów ziemi. Później się
okazało, że tory minęły Greenfield w sporej odległości. Bardzo na to
sarkali, ale musieli pogodzić się z losem. W porównaniu z przebytą dro-
gą ze wschodu na zachód odległość między osadą Greenfield a stacją
Greenfield praktycznie nie liczyła się. Urodzajne pola sypały co roku
złocistym ziarnem, które transportowano na tę niby-stację, gdzie czekały
już towarowe wagony i kupiec czy agent z portfelem wypchanym pie-
niędzmi. W tych warunkach łatwo było przeboleć kiepski żart, jaki im
wyrządziło towarzystwo budowy żelaznego szlaku. Dopiero później, w
bezdeszczowe lata, znikły z torów towarowe wozy, przestali przyjeżdżać
agenci i kupcy. Nikt już tu nie wysiadał z wagonów i nikt do nich nie
wsiadał. Właśnie dlatego Gordon, Irvin i Fawkes byli jedynymi ludźmi
czekającymi na pociąg, a Robert Dreer — jedyną osobą odprowadzającą
podróżnych.
Czekali jeszcze z godzinę, zanim w dali ukazał się czarny słup dymu.
Otoczona obłokiem pary, mała lokomotywa z wielkim kominem minęła
ich z wolna i zatrzymała się piszcząc hamulcami. Palacz wychylił się
przez okienko, kierownik pociągu zeskoczył ze stopni wozu pocztowego
i donośnym głosem obwieścił: “Greenfield!"
Odpowiedziała mu cisza przerywana poświstywaniem wiatru, pędzącego
po spalonej ziemi chmurki kurzu. Trzy czy cztery głowy wyjrzały
ciekawie z okien dwu pasażerskich wagonów, bo tyle ich liczył pociąg.
Wsiedli. Parowóz zagwizdał i smutny krajobraz prerii począł się
przesuwać, coraz szybciej uciekać do tyłu.
W wagonie znajdowało się zaledwie kilka osób. Senne, zakurzone —
przypominały zapomniane eksponaty muzealne. Gordon rozejrzał się cie-
kawie. Dwu pasażerów należało na pewno do licznego jeszcze wówczas
klanu łowców skórek. Można było poznać, że ich kurty uszyte były ze
skór upolowanych zwierząt. Trzymali rusznice między kolanami —
traperski zwyczaj nie rozstawania się z bronią — i drzemali kołysani ryt-
micznym stukotem kół po szynach.
Nieco dalej, w kącie wagonu, tkwił jakiś obszarpaniec o twarzy
nałogowego pijaka, o złośliwym spojrzeniu malutkich oczu, zaciętych
ustach. Karol pomyślał, że nie chciałby spotkać takiego typa w ustronnej
okolicy.
Tuż obok siedział podróżny ubrany na czarno, w czarnym kapeluszu o
płaskim denku, przewiązanym srebrzystą wstęgą spadającą na lewe
ramię. Elegant! Czarne spodnie, czarna kurta, rozpięta i ukazująca
równie czarną kamizelkę, kończyła się w pasie srebrzyście mieniącym się
szalem, poniżej którego opadał luźno na biodra szeroki pas skórzany z
dwiema kaburami, z których sterczały hebanowej barwy głowice re-
wolwerów. Zaiste odzież jak gdyby przed chwilą zdjęta z wieszaka
magazynu mód.
Gordon obserwował przybysza. Czarno odziany zerkał raz po raz ku
oknu, a jego prawa dłoń poruszała się to w jedną, to w drugą stronę ru-
chem półkolistym, który powodował bądź nawijanie się, bądź rozwijanie
ze wskazującego palca krótkiego, srebrnego łańcuszka, zakończonego
malutkim, błyszczącym kluczykiem. Właściciel kluczyka musiał dostrzec
spojrzenie Gordona, bo nie przestając poruszać dłonią wstał z ławki.
— Pozwolicie, dżentelmeni? — zapytał. — Widzę, że tu jest wolne
miejsce, a mnie już się znudziła samotna jazda.
Nie czekając na odpowiedź usiadł naprzeciw. Szeryf poruszył się
niespokojnie i zerknął na zawiniątko spoczywające na półce, tuż nad jego
głową. Tam przecież znajdował się majątek, którego nie dało się
upakować po kieszeniach.
— Daleko jedziecie, panowie? — zagadnął elegant.
— Do Wichita Falls — odparł Gordon.
— Zauważyłem, jak wsiadaliście w Greenfield. Myślałem, że nikt nie
mieszka na takim pustkowiu.
— To nie pustkowie — obruszył się Fawkes. — Trzy mile od stacji leży
prawdziwe Greenfield i mogę zaręczyć, że wcale niezła to miejscowość.
— Kto by myślał? Coraz więcej ludzi ciągnie na zachód i tam, gdzie
przed rokiem była preria, teraz pługi znaczą ziemię, a domy wyrastają jak
grzyby. Dziwny to kraj — mówił nie przestając kręcić łańcuszkiem. —
Jedziesz na wiosnę pustym stepem i szukasz bizonich tropów, wracasz w
to samo miejsce na jesieni i zamiast śladów stada znajdujesz wcale niezłe
miasteczko. Bardzo ci się podoba. W następnym roku postanawiasz je
odwiedzić. I co znajdujesz? Jak sądzicie, dżentelmeni? — uczynił
efektowną pauzę. Ba, któż by odgadł? Domy stoją, jak stały, ale
wewnątrz tych domów... nikogo! śadnego stworzenia w stajniach, puste
stodoły i cisza. Tylko wiatr szeleści piaskiem. Wiele widziałem takich
miasteczek. Nazywają je miastami duchów.
— A gdzież się podzieli ludzie? — zagadnął Irvin.
— Odeszli.
— Dokąd?
— Kto ich tam wie? Niekiedy na skrzydłach wiatru przyleci sygnał
odkrycia złotonośnych żył i spokojni rolnicy poczynają wariować.
Zaprzęgają konie do wozów, ruszają po skarby. Odjedzie jeden, po nim
drugi, trzeci, aż wreszcie cała ludność gna na złamanie karku w
poszukiwaniu tego, co nazywamy szczęściem. W ciągu kilkunastu dni
osada pustoszeje, nikt już do niej nie wraca. I tylko przypadkowy
wędrowiec natrafi na takie wymarłe miasto. Dziwi się opuszczonym
domostwom, pozostawionym meblom * sprzętom gospodarskim, a potem
wskakuje na siodło i galopem ucieka. Powiadają, że w takich
miasteczkach straszą duchy pomarłych osadników.
— A tamci? — wtrącił się Irvin przypomniawszy sobie woreczek Old
Guna pełen nuggetów. — Znajdują złoto?
— Jeden na tysiąc coś znajdzie, jeden na sto tysięcy dorobi się niezłego
majątku, ale zaledwie jeden na milion potrafi mądrze gospodarować
odkrytym złotem i zapewnić sobie i rodzinie niezłe życie. Inni
przeważnie przepijają albo przegrywają złoty piasek. Później szukają go
na nowo i tak bez końca. Kogo złoty diabeł opętał, temu niełatwo
wyrwać się z jego szponów. Ech. naprawdę złote interesy robią wcale nie
odkrywcy złota, ale ci, którzy po prostu handlują żywnością i zaopatrują
w nią poszukiwaczy skarbów.
— A pan nie próbował? — zagadnął znowu Irvin.
— Nie, nigdy. I nigdy nie będę próbował. Widziałem kości ludzkie na
przełęczach Gór Skalistych, połamane wozy i szkielety końskie. Wielu
przedarło się nad Pacyfik, ale wielu pozostało w drodze na zawsze. Padło
na niedostępnych ścieżkach szukając złotych żył. Jednych zaskoczyła
zima, innych brak wody, jeszcze inni pomarli z głodu lub od indiańskich
strzał. Ci ryjący w ziemi są tak opętani, że braknie im czasu na
polowanie. Później płacą po pięć, dziesięć dolarów za funt mięsa, za
kilka funtów mąki. Po kilkanaście centów za szczyptę soli. Gdy skończą
się pieniądze, mrą z głodu i wyczerpania. Przecież ginęły całe rodziny.
Okropność! Znałem i takich, którzy wysupłali się z resztek gotowizny i
wędrowali do miast po byle jaką robotę, żeby zebrać nieco dolarów i
znowu wyruszyć na eksplorerską mordęgę. A przecież istnieje tyle lep-
szych sposobów, by dojść do majątku!
— Jakich to? — spytał podejrzliwie Fawkes.
— Bardzo rozmaitych. Można na przykład hodować bydło w Teksasie, a
później pędzić je na północ, chociażby do takich górniczych osad. Za-
robek pewny i wcale nielichy. Nie ma nic gorszego jak pogoń za złotym
piaskiem, wierzcie mi, panowie.
Wygłosiwszy tak pouczające stwierdzenie umilkł i począł wyglądać
przez okno, za którym nadal przesuwała się wciąż ta sama, monotonna
płaszczyzna.
— Od jednego z takich nieszczęśliwych eksplorerów — czarny elegant
odwrócił twarz od szyby i znów nawiązał do przerwanej rozmowy —
otrzymałem nie byle jaki prezent. W podzięce za to, że wydobyłem go z
nie byle jakich tarapatów.
Wyciągnął z kabury lśniący srebrzyście colt.
— Proszę obejrzeć — powiedział wręczając broń Gordonowi.
Rewolwer na pozór nie różnił się niczym od innych tej samej marki
fabrycznej. Ale tylko na pozór. Bowiem kolba wykładana była mahoniem
obrzeżonym sznurkiem pereł — rzecz niespotykana. Broń
przewędrowała przez trzy pary rąk i wróciła do właściciela. Nie
wepchnął jej jednak do kabury. Przekręcił magazynek, sprawdzając, czy
tkwią w nim wszystkie naboje. Dokonawszy tego wydobył drugi
bliźniaczy colt.
— No — powiedział wesoło — pogadaliśmy sobie, a teraz czas na
robotę.
Siedząca na tej samej ławce trójka ujrzała nagle przed sobą dwa czarne
otwory dwu luf.
— Ręce do góry!
Zgodnym ruchem unieśli dłonie. Gordon dojrzał, jak w przeciwległym
krańcu wagonu przebudziło się dwu drzemiących traperów, jak po-
derwali się z ławy, ale przygwoździł ich okrzyk:
— Rzucić pukawki! Siedźcie spokojnie! Nic wam się nie stanie.
Ktokolwiek się ruszy, zastrzelę!
To wołał ten obszarpaniec z pijacką twarzą. Trzymał po jednym
rewolwerze w każdej dłoni.
— Odwróć się — rozkazał Gordonowi czarny elegant. — Nie opuszczaj
rąk. Tak, dobrze. A teraz zdejmij z półki zawiniątko. Muszę tam zajrzeć.
Karol wyprostował palce:
— Nie dosięgnę — odparł.
— Wejdź na ławę. Szybko!
Karol natychmiast wykonał polecenie. Sięgnął na półkę, ale
równocześnie jego prawa noga ugięła się w kolanie i ciężki but
wylądował na piersi Czarnego. Kopnięcie było tak silne, że uderzony
zachwiał się, upuścił jeden z rewolwerów i zwalił się na podłogę. W tej
samej prawie chwili z krańca wagonu ozwały się jednocześnie dwa
strzały. Irvin odwrócił się błyskawicznie, schylił, podniósł leżący
rewolwer, a drugi wytrącił z dłoni dźwigającego się napastnika. Z końca
wagonu dobiegł rumor, trzasnęły drzwi, ktoś krzyknął:
— Uciekł!
Szeryf Fawkes schwycił Czarnego za ramię, ale otrzymał cios pięścią
prosto w szczękę, upadł na Gordona, z kolei Karol zatoczył się na Irvina.
Czarny wykorzystał ten moment: skoczył do drzwi, szarpnął za klamkę,
wybiegł na platformę wagonu. Wszystko to rozegrało się w ciągu kilku
zaledwie sekund. Irvin zerwał się, dwukrotnie pociągnął za cyngiel
zdobycznego colta. Parowóz przeraźliwie zagwizdał i pociąg zwolnił
biegu. Irvin, stojąc na stopniach strzelił jeszcze dwa razy w kierunku
czarnej sylwetki kluczącej wśród płaszczyzny prerii, aż znikła mu z oczu
za jakimś wzniesieniem. Teraz zapiszczały hamulce i pociąg stanął.
Grupka pasażerów stłoczyła się na platformie, w oknach ukazały się
głowy. Przybiegł kierownik pociągu. W chaotycznej wymianie słów
wyjaśniono mu przebieg wypadków. Okazało się, że strzały, które padły
z końca wagonu, oddał ze swej broni siedzący tam obdartus. Gdy rzucili
się nań obaj traperzy, wyrwał się im z rąk, wybiegł na platformę i
skoczył. Tak to w skrócie wyglądało.
— Co chcecie teraz, panowie, robić? — zapytał kolejarz. — Pociąg jest
spóźniony, nie możemy czekać...
— Na nich? — powiedział ktoś z gromadki. — Oni nie wrócą!
Zabrzmiał śmiech. Szeryf Fawkes zabrał głos:
— Każdemu z nas jednakowo się spieszy. Myślę, że nie będziemy ich
ś
cigać. Gdybyśmy chociaż mieli konie... ale tak... Niech pan każe ma-
szyniście ruszać — dla potwierdzenia wagi swych słów dodał: — Jestem
szeryfem z Greenfield — tu odsłonił, zakrytą dotąd kurtką, srebrną
gwiazdę przypiętą do koszuli na lewej piersi. — No, dżentelmeni —
powiedział — zapraszam wszystkich do szeryfa w Lubbock, żebyście
złożyli zeznania. A jak nie będzie chętnych, sam zrobię to za was.
Taka decyzja bardzo przypadła obecnym do gustu. Dalszą część drogi do
Lubbock należało odbyć dyliżansem. Komuż mogła się uśmiechać taka
wędrówka, jeśli do Lubbock się nie wybierał? I nikt się jakoś nie zapytał,
czemu to zeznania trzeba złożyć aż w Lubbock, a nie w Wichita Falls,
krańcowej stacji kolejowej. Nie zapytał, ponieważ w ogóle nie było
chętnych do stawania przed obliczem jakiegokolwiek szeryfa. Po prostu
— strata czasu, a może i inne nieprzyjemności?
Parowóz zagwizdał, wagony drgnęły.
— Jakem szeryf — powiedział Fawkes zajmując na nowo miejsce przy
oknie — jeszcze nic podobnego mi się nie wydarzyło...
Istotnie, ale w Greenfield w ogóle przecież nic się nie działo (chociaż o
tym już nie wspomniał).
Czarny Jack
Krótka przerwa w podróży miała swoje konsekwencje. Ostatni dyliżans z
Wichita Falls do Lubbock umknął im dosłownie przed nosem. Trzeba
było czekać do najbliższego ranka. Bardzo to popsuło całej trójce
humory, bo i wzrastały koszty podróży, i tracili bezpłodnie czas, i byli
już zmęczeni.
— To chyba, szeryfie, złożymy zeznania o napadzie tutaj —
zaproponował Irvin. — Myślę, że tak nawet wypada. Wichita leży bliżej
miejsca napadu od Lubbock..
Ale Fawkes zaprotestował energicznie.
— Od razu proponowałem Lubbock — odparł. — Sądziłem, że zdążymy
na dyliżans, ale i teraz, chociaż dyliżans już odjechał, upieram się przy
Lubbock.
— Dlaczego?
— Dlatego, że trochę się poznałem na szeryfoskiej pracy. Jeśli trafimy na
skrupulanta, może nas tu przytrzymać i dwa dni. Po co to nam? A w
Lubbock i tak musimy przecież iść do szeryfa, więc za jednym
zamachem...
Irvinowi nie bardzo to trafiło do przekonania, ale ponieważ Karol go nie
poparł, ustąpił. Teraz należało przede wszystkim postarać się o nocleg.
Ruszyli więc na poszukiwanie hotelu czy jakiegoś przyzwoitego zajazdu.
Irvin szeroko wytrzeszczał oczy na wspaniałości miasteczka, w
porównaniu z którym Greenfield przedstawiało się jako najnędzniejsza
osada ze wszystkich najnędzniejszych i zaniedbanych. Cóż to za luksus
w tej Wichita Falls! Kiedy zmrok zapadł, rozbłysły na drewnianych
słupach naftowe lampy, a przed dwoma budynkami hoteli i czterema
lokalami saloonów zapalono dodatkowe światła.
Bez specjalnych trudności wynajęli pokój w hotelu “Pod Gwiazdą
Południa" i tam złożyli swój drogocenny bagaż. Niestety, na dalsze zwie-
dzanie miasta Fawkes się nie godził. Posiłek w saloonie jedli we dwóch:
szeryf i Irvin. Karol stróżował w pokoiku, aż go zluzowano, a kiedy
wrócił, położyli się spać.
Irvin leżał z otwartymi oczyma. Wypadki ostatnich kilku godzin
przytłumiły w nim na pewien czas pamięć minionych wydarzeń. Teraz
wróciła, jak fala morskiego przypływu, świadomość życiowej klęski.
Ujrzał na nowo wszystko, co doprowadziło go aż do Lubbock. Zdał
sobie, nie pierwszy już raz, sprawę ze swej całkowitej samotności,
zmarnowania połowy życia i westchnął na wspomnienie skromnego
kawałka roli tam, na wschodzie. Gdzie można było żyć spokojnie, bez
takich kłopotów i klęsk, jakie nań spadły w Greenfield. Feralny to musiał
być dzień, w którym zdecydował się przyłączyć do gromady wędrującej
na zachód.
Nie mógł zasnąć przez całą prawie noc i dopiero przed samym świtem
nieco się zdrzemnął. Wstał, energicznie zbudzony przez bardzo ener-
gicznego tego ranka Fawkesa, w jeszcze gorszym humorze, z którego nie
wyrwała go nawet szklaneczka whisky, w przypływie nagłej hojności
postawiona przez szeryfa.
Zjedli po porcji boczku z fasolą, za co wypadł rachunek tak wysoki, że
Fawkes pożałował swej rozrzutności (chociaż wydatki pokrywali oczy-
wiście ze zdobytych przez Irvina pieniędzy). Potem wgramolili się do
wnętrza zakurzonej budy, którą ciągnęły dwie pary koni. Stary wehikuł,
trzeszcząc w spojeniach, ruszył na utarty szlak do Lubbock. Oprócz
naszej trójki jechało jeszcze dwu tylko podróżnych: jeden
przypominający z wyglądu duchownego, drugi — jak się sam wygadał
— handlarz bydłem. Minęli ostatnie domostwa Wichita Falls, woźnica
trzasnął z bicza, gwizdnął przeraźliwie, konie nabrały tempa i dyliżans
zaczął podskakiwać na nierównościach drogi. Pierwsze pół godziny
minęło w ciszy przerywanej tylko tupotem końskich nóg i trzeszczeniem
pudła, zapewne jeszcze pamiętającego czasy indiańskich napadów w
tych stronach. Wspomniał o tym — ni z tego, ni z owego — Karol
Gordon. Handlarz widać tylko czekał na okazję, bo natychmiast się
rozgadał.
— Tak, tak — powiedział. — Czerwonych już w tych stronach nie ma.
Wynieśli się bardziej na zachód, ale co się tyczy napadów... ho, ho, tego
nam wcale nie brakuje. Jechałem wczoraj pociągiem do Wichita i
wyobraźcie sobie, dżentelmeni, dokonano napadu na pociąg!
— Był pan tego świadkiem? — zagadnął Fawkes.
— Prawie. Siedziałem w następnym wagonie, ale sprawa tak szybki
wzięła obrót, że nie zdążyłem przyjść z pomocą napadniętym. Zresztą,
sami sobie dali radę. Napastników było pięciu, ale źle się wybrali. Trafili
na śmiałków i zostali wyrzuceni z pociągu. Uciekali, aż się za nimi
kurzyło. Była nawet pukanina i dwu bandytów raniono. Myślę, że
nieszkodliwie. Tak, tak, moi panowie. Zawsze mam lekkiego stracha, bo
nigdy nie wiadomo, z kim się jedzie — tu spojrzał na
nich wymownie. Szeryf odczuł to jako coś w rodzaju obelgi, bo
natychmiast rozpiął kurtkę ukazując gwiazdę.
— A napastników było dwu, nie pięciu — oświadczył.
— Doprawdy, szeryfie? — ucieszył się handlarz. — Był pan przy tym?
— A jakże.
— Wyrzuciliście ich oknem?
— Nic podobnego. Wyskoczyli sami nie przez okna, to zbyt trudne, lecz
przez drzwi i z platformy wagonu. Czego to ludzie nie wymyślą!
— Właśnie, właśnie. Więc jakże się to stało?
Fawkes wcale nie miał zamiaru relacjonować przebiegu zdarzeń. Kto
wie, kim naprawdę jest ten jegomość podający się za handlarza? I gdyby
podróż trwała krócej, na pewno trzymałby aż do końca język za zębami.
Ale droga, mimo szaleńczego galopu koni, zdawała się nie mieć końca.
Wewnątrz budy czyniło się coraz goręcej, a nuda krajobrazu
przesuwającego się za oknami była nie do zniesienia. I Fawkes począł
gadać.
Zrazu niechętnie, cedząc słówko po słówku, ale stopniowo rozgrzał się
własnym opowiadaniem i odmalował cały przebieg napadu bardzo
jaskrawymi barwami. Być może właśnie ta jaskrawość nieco zmieniła
obraz wypadków. Irvin słuchał tego ze zdziwieniem, a Gordon raz po raz
nieznacznie się uśmiechał. Cóż, Fawkes dał się unieść temperamentowi i
nieco wyolbrzymił własną rolę, nie zapomniał jednak i o towarzyszach.
W sumie opowieść wypadła imponująco. Poruszony do głębi kupiec
zapomniał — jak to się mówi — języka w gębie i kiedy szeryf skończył,
długo przyglądał się całej trójce z nieukrywanym podziwem.
Korzystając z przerwy Karol szepnął Irvinowi:
— Nigdy dotąd nie podejrzewałem naszego szeryfa o takie zdolności.
Wreszcie handlarz odzyskał mowę.
— Wszyscy trzej braliście udział w tej awanturze! Kto by pomyślał? To
nadzwyczajne! Mało teraz takich ludzi, jak wy. Dopiero będę miał o
czym opowiadać. Cała Wichita się dowie! Bandyta w czarnym ubraniu!
Powiadacie, że elegant. Zaczną go szukać, a jak znajdą, cała zasługa
spadnie na was, szeryfie.
Fawkes pomarkotniał. Zorientował się, że nieco przesolił. Należał
bowiem do gatunku ludzi spokojnych i nie lubił zbytniego rozgłosu.
Zwłaszcza takiego, który mógł nań ściągnąć nieprzewidziane kłopoty.
Gdyby wieść, że to on właśnie stał się pogromcą bandyty, dotarła do
uszu zainteresowanego, czarny elegant na pewno starałby się zmyć
plamę niesławy. W jaki sposób? O tym Fawkes nawet nie chciał myśleć.
Pocieszał się, że Greenfield leży na uboczu wielkich traktów. Chociaż...
takie ciemne typy lubią wszelkie ubocza. Niech to piorun strzeli!
Szeryf postanowił rzecz jakoś naprawić i począł tłumaczyć handlarzowi,
ż
e sprawa wcale nie wymaga rozgłosu, że — wręcz przeciwnie —
wskazane jest zachowanie najgłębszej tajemnicy. Zbytnia gadatliwość
może zaszkodzić gadającemu. A że współpasażer wydał mu się w końcu
nastraszony, odzyskał humor. Nie pomyślał jednak, że po paru dniach
handlarz o strachu zapomni, natomiast dobrze zapamięta sobie barwne
opowiadanie, no i swą obecność jako świadka napadu. Cóż za temat do
gawęd w pierwszym lepszym gronie podróżnych: w wagonie, dyliżansie,
czy wnętrzu saloonu, gdzie przy kolejce whisky zawsze się znajdzie
łakomych na nowinki słuchaczy.
Do Lubbock dotarli wieczorem. Miasteczko nie było tak imponujące jak
Wichita Falls, ale w porównaniu z Greenfield przedstawiało się okazale.
Pożegnali się szybko z handlarzem bydła i z drugim pasażerem o
wyglądzie duchownego,
który przez cały czas jazdy nie odezwał się ani słówkiem.
Biuro szeryfa Lubbock wskazał im pierwszy napotkany przechodzień.
— Mc Intosh — powiedział. — Pójdziecie prosto, jak strzelił. Parterowy
domek z czerwoną tabliczką i mocnymi okiennicami.
Podziękowali i ruszyli przed siebie. Niezbyt zresztą daleko, ale na
próżno. Był domek, była tabliczka, tylko że drzwi i okna zaryglowane, a
na pukanie nikt nie odpowiedział. Wrócili z nosami spuszczonymi i
chociaż w zajeździe podano im domowy adres szeryfa, zdecydowali, że
jest już zbyt późno, by niepokoić w domowych pieleszach
przedstawiciela miejscowej sprawiedliwości. Uczynili to dopiero
rankiem.
Mc Intosh przyjął ich bez zwłoki w wielkiej izbie o okratowanych
oknach. Wysłuchał w milczeniu najpierw relacji Fawkesa, później Irvina.
O przygodzie w pociągu nie pisnęli ani słówkiem, uzgodniwszy, że
przede wszystkim należy załatwić sprawę, dla której tu przybyli.
Szeryf Lubbock zapytał zwięźle:
— A gdzie pieniądze?
— Czy nikt nam tu nie przeszkodzi? — zaniepokoił się Fawkes zerkając
na nie domknięte drzwi od ulicy.
Mc Intosh wrzasnął w głąb lokalu:
— Hawley! Chodź no tu! — a kiedy skrzypnęły wąskie drzwiczki, dodał:
— Zamknij wejście od ulicy na rygiel, stań przy oknie i jakby się kto
dobijał, powiedz, że jestem zajęty. Niech przyjdzie za godzinę.
Gdy polecenie zostało wykonane, Fawkes złożył na biurku pękaty
skórzany woreczek i drugie zawiniątko. Oba związane jednym i tym
samym lassem. Z kolei cała trójka opróżniała kieszenie swych kurtek.
Powierzchnię biurka zapełniły rulony monet i paczki banknotów.
— śe też nie baliście się wieźć takiej fury pieniędzy!
— Owszem, baliśmy się, nawet bardzo — odpowiedział milczący dotąd
Gordon. — Ale to jest już zupełnie inna historia.
— Co takiego?
— Jak załatwimy, szeryfie, pierwszą sprawę, przejdziemy do drugiej —
odezwał się Fawkes. — Nie należy pakować zbyt wielu różności do
jednej miski, bo potrawa stanie się niejadalna.
Mc Intosh uśmiechnął się:
— Nie bardzo rozumiem, ale niech tak będzie. Więc powiadacie, że tu
leży dziewiętnaście tysięcy.
— Dziewiętnaście tysięcy pięćset — sprostował Fawkes. — Tyle było
wczoraj. Dziś trochę mniej, trzeba sprawdzić.
— Jak to? — zaniepokoił się szeryf. — Zgubiliście? Ukradli wam?
— Ani jedno, ani drugie. W całym Greenfield nie można było zebrać ani
dolara na koszty podróży. Wzięliśmy z tej sumy na przejazd koleją i
dyliżansem i na noclegi w hotelach. To się potrąci z nagrody.
— Nie bardzo w porządku — zatroskał się Mc Intosh. — To nie wasze
pieniądze, ale poczty. Nie mieliście prawa. A co się tyczy nagrody... Hm,
muszę przecież... posiadać dowód, że ten rudy drab, jak się on nazywał?
Aha! Edwin Wang, został naprawdę przez was zastrzelony...
— Miałem wieźć trupa? — oburzył się Irvin.
— No... nie. Oczywiście, że nie. Trochę daleko. Ale jakieś inne
dowody...
— Jakie?
— Hm... rzeczywiście, może coś, co widzieli u niego inni? Takie, jak to
się nazywa, świadectwo tożsamości.
Gordon wzruszył ramionami i mruknął:
— A cóż on takiego mógł mieć?
— Jako szeryf Greenfield zaświadczam, że zeznanie Vincent Irvina jest
zgodne z prawdą — poważnym głosem stwierdził Fawkes.
— Ja wam wierzę, ale inni mogą nie uwierzyć. Jak się wieść rozniesie,
co dzień będę tu przyjmował różne typy twierdzące, że zlikwidowały
takiego lub innego przestępcę, poszukiwanego listami gończymi. Nie,
moi panowie, to na nic!
— Nie jesteśmy żadne “różne typy" — wtrącił się znowu Gordon.
— Oczywiście, że nie — pośpiesznie wycofał się Mc Intosh. — Nie was
miałem na myśli. Kłopotliwa sytuacja i doprawdy nie wiem, jak po-
stąpić?
— A pieniądze? — wtrącił Fawkes. — A te pieniądze — powtórzył — o
niczym nie świadczą? Zresztą... niech tam! Nie będziemy żądali nagrody
za tego tam Wanga. To nawet nieprzyjemnie brać zapłatę za wyprawienie
człowieka na tamten świat. Prawda, Vincent? — i nie czekając na
odpowiedź mówił dalej: — Więc mniejsza z tym Wangiem. Kto chce,
niech wierzy, że on jeszcze żyje i niech go... ściga. Nie będziemy się o to
spierać, chociaż znamy prawdę.
— Więc o cóż jeszcze chodzi? — zdziwił się
takim nieoczekiwanym zwrotem w sprawie Mc Intosh.
— O drobiazg: wypłacenie nagrody za odzyskane z rabunku sumy.
— Ależ... — zakłopotał się szeryf Lubbock — ja nie mogę o tym
decydować. To są pieniądze poczty.
— Tak? Dobrze. Pójdziemy do sędziego, niech on rozstrzygnie. Już
dosyć straciliśmy czasu na nie swój interes.
— No, trochę swój. Przecież chodzi wam o nagrodę, a poza tym jesteście
szeryfem i to był wasz obowiązek.
— Nikt nie ma prawa uczyć mnie obowiązków — obruszył się Fawkes i
począł starannie ładować rulony monet z powrotem do worka. —
Zabieramy się, chłopcy. Jak nam sędzia nie pomoże, trafimy i do
gubernatora.
Na Irvinie skóra ścierpła — jeszcze jedna, i to znacznie dalsza wędrówka
aż do odległej stolicy Teksasu! A poza tym... ogarniało go coraz większe
obrzydzenie. Handel trupami! Tfu! Przeliczanie jego, Irvina, ryzyka na
pieniądze!
— Ludzie, co robicie? — zaniepokoił się Mc Intosh widząc, jak Fawkes i
Gordon pakują pieniądze.
— Zabieramy się z całym bagażem — oświadczył Fawkes.
— Dokąd? Napad wydarzył się w Lubbock, więc cała sprawa podlega
mnie. Po co w to mieszać gubernatora? Zastanówcie się! A obrażać się
nie ma o co.
— Znajdźcie jakieś rozsądne rozwiązanie, a rozstaniemy się w zgodzie
— odparł Fawkes. — Sprawa jest przecież dla każdego oczywista.
Wypłacicie nagrodę za odzyskaną część pieniędzy. Dziesięć procent,
zgodnie z prawem. To znaczy: tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt dolarów, a
od tego potrącicie koszty naszego przejazdu, żeby nie było sporu.
Chociaż, prawdę mówiąc, tę naszą wędrówkę powinniście pokryć z wła-
snych funduszów, szeryfie.
— Raczej wy macie chyba na ten cel jakieś fundusze w Greenfield.
— Już mówiłem, że nie mieliśmy na koszta podróży.
— To z czego wy tam żyjecie?
Gordon zorientował się, że rozmowa zbacza w zupełnie nie
odpowiednim kierunku. Postanowił ją przerwać.
— Szeryf Fawkes mówi prawdę — wtrącił szybko. — A z czego my
ż
yjemy, to nie ma nic do rzeczy. Wypłaćcie nagrodę i rozstańmy się w
zgodzie.
— To są pieniądze poczty — wahał się Mc Intosh. — Jakże mogę je
naruszyć?
— Poczta na pewno potwierdzi wypłatę. Przecież w ten sposób odzyska
prawie połowę straty.
— Łatwo wam to mówić. Wy odjedziecie, a ja zostanę. Ciężka jest dola
szeryfa — westchnął.
— Ciężka, ciężka — potwierdził Fawkes. — Wiem coś o tym. Zwłaszcza
teraz. No, więc jak będzie? Kończmy szybciej, bo mamy wam przekazać
jeszcze jedną interesującą wiadomość.
— Jeszcze coś nowego? — zaniepokoił się Mc Intosh.
— Ale nie ma żadnego związku z naszą nagrodą.
— Decydujcie się, szeryfie! — ponaglił Gordon.
— Muszę się poradzić sędziego. Najlepiej zaraz pójdziemy.
— Nigdzie nie pójdziemy — sprzeciwił się Fawkes. — Najwyżej na
stację dyliżansów... I z pieniędzmi.
Mc Intosh podrapał się w głowę.
— Mógłbym was zatrzymać... — powiedział, ale niezbyt pewnym
głosem.
— Spróbujcie — wsparł Fawkesa Gordon. — Spróbujcie zatrzymać
szeryfa Greenfield. Za dwa dni będziecie mieli na karku całą naszą
osadę. Chcecie awantury?
Była to czcza pogróżka, ale o tym wiedziała tylko trójka przybyłych. Mc
Intosh przestraszył się.
— Hawley! — wrzasnął na człowieka wartującego przy oknie. —
Słyszałeś?
— Słyszałem.
— Jak byś postąpił na moim miejscu?
— Wypłaciłbym.
— Tyle, ile żądają?
— Właśnie tyle. Nie potrzebujecie się lękać, szeryfie. Sprawa jest jasna
jak słońce.
— Ale co na to powie poczta?
— Będzie musiała zgodzić się. A jak się nie zgodzi, nie oddacie ani
centa. Znam dobrze sędziego, przyzna wara rację. A jeśli sprawa trafi do
gubernatora, może być dużo kłopotów.
Ta ostatnia groźba poskutkowała.
— Dobrze — westchnął Mc Intosh. — Opiszmy to wszystko, dla
porządku.
Opisywanie trwało bardzo długo. Drobiazgowe liczenie pieniędzy —
równie długo. Na koniec szeryf odczytał protokół, podsunął do
podpisania i wypłacił kwotę tysiąca dziewięciuset pięćdziesięciu dolarów
minus koszty przejazdu.
— To wszystko — stwierdził nie bez ulgi, lokując “skarb" w głębinach
swego biurka. — Któż wie, jakie kłopoty ściągam na swą głowę? —
stwierdził melancholijnie. — Być może poczta będzie chciała odebrać od
was nagrodę.
Nic na to nie odpowiedzieli, tylko Gordon mruknął pod nosem: — Niech
no tylko spróbuje...
Szeryf Lubbock dźwignął się z fotela:
— Tośmy wszystko załatwili.
— Nie wszystko — sprzeciwił się Fawkes. — Posłuchajcie...
I opowiedział o przygodzie w pociągu. Mc Intosh bardziej się zakłopotał
niż zdziwił.
— Słyszysz, Hawley?
— Czarny Jack — odparł zapytany. — Dawno nie słyszeliśmy o nim.
Myślałem, że się przeniósł w inne strony albo że go zabili.
— A tymczasem wrócił — wnikliwie zauważył szeryf Lubbock. — Ale,
ale, dlaczego — tu zwrócił się do trójki gości — zawiadamiacie mnie
właśnie? To się wiąże z koleją, a u nas kolei ani śladu. Czy daliście znać
szeryfowi Wichita Falls? Nie? To bardzo niedobrze!
— Nie mieliśmy czasu — skłamał Fawkes.
— Z tego wynikła niepotrzebna zwłoka. Źle. Czarny Jack to diabeł
wcielony.
— Interesujący jegomość — wtrącił się Gordon. — Wyglądał wcale,
wcale porządnie,
— On wszystkich łapie na swój wygląd — odezwał się spod okna
Hawley.
— Kto to jest? — zapytał Fawkes.
— Elegancik, który ma na sumieniu więcej przestępstw niż ja włosów na
głowie. Były za nim rozsyłane listy gończe. Niejeden raz.
— Nigdy takiego nie otrzymałem — stwierdził Fawkes.
— Jakieś niedopatrzenie. Ale teraz to już wiecie.
— A jego nazwisko? — zagadnął Gordon. — Bo, że czarny, tośmy
stwierdzili własnymi oczami.
— Kto tam wie, jak się on nazywa. Ale wszyscy wiedzą, że zawsze się na
czarno nosi, hiszpańską modą. Na przykład ja — stwierdził Mc Intosh —
nie oglądałem tego gagatka, ale poznałbym go z opisu. Jest elegancki,
czysty, schludny. Jakby nie włóczył się po prerii, ale przebywał w
wielkim mieście.
— A ten drugi? Jego pomocnik? — zapytał Gordon.
Mc Intosh wzruszył ramionami.
— Zapewne przygodny pomagier. Przypadkowo schwytaliśmy kilku
takich wspólników Jacka. I co się okazało? Nigdy nic o nim nie wiedzą!
Właśnie dlatego tak trudno go schwytać. Działa zawsze sam, nie ma
przyjaciół ani znajomych. Niekiedy werbuje różne podejrzane typy, ale
tylko do konkretnej roboty. Potem wynagradza ich częścią łupu i znika.
Słyszałem, że kiedyś zastrzelił przygodnego pomocnika tylko dlatego, że
tamten uparł się iść za Jackiem. To straszny człowiek. Wszystko, co
mówiliście o nim, zgadza się z ogólną opinią. Jest grzeczny, miły w obej-
ś
ciu, potrafi się zachować jak dżentelmen. W rzeczywistości to
bezwzględny okrutnik, nie dający się niczym wzruszyć. Dlaczego was
wybrał na ofiary? Myślę, że pewnie gadaliście w wagonie o swym
skarbie. Przyznajcie się?
— Nic podobnego — zaprzeczył Fawkes. — O pieniądzach i o naszej
podróży nie wiedział nikt w Greenfield, a w drodze nie zdradziliśmy się
ani słówkiem.
— Hm, może to tylko zbieg okoliczności? Czarny Jack widać uznał was
za ludzi majętnych. Musiał być w potrzebie, kiedy poszedł na takie
ryzyko. Zresztą, po was zająłby się innymi pasażerami.
— Taki z niego kolejowy złodziej? — zapytał Fawkes.
— Owszem, owszem. Ma w swym dorobku kilka napadów na pociągi,
ale równie często poluje na dyliżanse i na samotnych gości hotelowych.
No, opiszmy tę całą historyjkę.
Począł skrobać piórem po papierze, po czym odczytał swoje dzieło i
podsunął do podpisania. Uścisnąwszy dłoń szeryfa wyszli na zakurzoną
ulicę. Fawkes był bardzo z siebie zadowolony, Gordon zamyślony, a
Irvin w posępnym nastroju. Pieniądze nic a nic nie poprawiły mu humo-
ru. Wzdrygał się wiedząc, że teraz udadzą się do Greenfield. Chętnie by
tam nie wracał, ale cóż miał czynić?
Zdążyli złapać popołudniowy dyliżans do Wichita Falls, a w Wichita —
ten sam malutki pociąg, którym tu przybyli.
Na przystanek kolejowy w Greenfield przybyli późnym wieczorem, a do
osady — gdy księżyc osiągnął szczyt nieba. Musieli wędrować piechotą.
Miało to i swą dobrą stronę: Greenfield spało od wielu godzin. W ten
sposób uniknęli zbędnych pytań i plotek.
Nazajutrz Irvin pognał do Fulk Bryana, brzęcząc kieszeniami pełnymi
dolarów. Bryan mieszkał w niepozornym domku, dokoła którego jeszcze
można było dostrzec ślady kwiatowego ogródka. Tylko ślady, bo
wszystkie rośliny wypaliło słońce. Obok domu wznosił się barak ze
sklepem i magazynem towarów. Teraz prawie zawsze na głucho
zamkniętym. Odwiedziny klientów zdarzały się rzadko i nie napełniały
kupca radością. Powodowały przecież tylko wzrost kredytu udzielanego
kupującym, już niebezpiecznie dla Bryana wysokiego. W pierwszym
roku suszy udzielał go licząc na szybką zmianę sytuacji. W drugim —
wysłał obszerne pismo do centrali przedsiębiorstwa, którego był
agentem, z zapytaniem, co ma czynić. Jednakże przedsiębiorstwo robiło
złote interesy w innych częściach wielkiego kraju i uznało, że wolno
zaryzykować. W roku trzecim — udzielanie kredytu stało się dla Bryana
koniecznością. Gdyby go cofnął — uciekłaby z Greenfield cała ludność,
oczywiście nie spłaciwszy długów. A tak istniała przecież nadzieja. Ba,
Bryan nawet pocieszał się, że im dłużej trwa susza, tym pewniejsze są
deszcze. Kto mógłby przypuszczać, że okoliczna preria może się zmienić
w jałową pustynię? Już teraz, gdy zrywał się upalny, porywisty wiatr,
kłęby kurzawy wisiały nad ziemią jak nieprzenikliwa zasłona, z krańca
po kraniec horyzontu.
Tego ranka jak zwykle Bryan stał przed swym domkiem, z głową
zadartą, wypatrując obłoków. Nie tych białych, kłębiastych, wróżących
długotrwałą pogodę, ale tych sunących nisko nad ziemią, szarych i
ciężkich, mogących lada godzina zlać ziemię rzęsistymi strugami wody.
Ale niebo było jasnoniebieskie.
— Halo, Irvin! — zawołał na widok farmera. — Powiadają — zaczął ni z
tego, ni z owego — że pożary ściągają deszcze. Gdyby tak podpalić step?
Co sądzisz o tym?
— śeby spalić Greenfield? Dziwne, że do tej pory samo nie spłonęło.
Drewno jest suche jak pieprz.
— Można by zaorać dokoła szeroki pas.
— Ale preria się nie zapali. Więcej na niej piachu niż traw.
Bryan westchnął ciężko.
— Co u ciebie słychać? — zmienił temat rozmowy. — Opowiadano, że
wróciłeś z wyprawy? Jak się powiodło?
— Chcę uregulować długi.
— Cooo? — agent szeroko otworzył usta ze zdumienia.
— No więc? — ponaglił Irvin.
— Poczekaj, nie chce mi się wierzyć... Poczekaj, pójdę po klucze do
kantorka. Tam będzie spokojniej.
To ostatnie stwierdzenie zapewne wiązało się z gromkim wrzaskiem
chłopięcych głosów dobiegających z wnętrza domu, przerywanym baso-
wym ujadaniem dwu psów, które na noc agent przywiązywał na długich
łańcuchach przy magazynie.
Irvin poczuł ucisk serca słysząc ten gwar. Jego dom był pusty, głuchy,
samotny. Cmentarz pogrzebanych nadziei.
— Chodźmy — Bryan pojawił się podzwaniając pękiem kluczy.
Przeszli do magazynu. Agent odemknął dwie wielkie kłódki, a potem
otworzył solidne, wzmocnione żelaznymi sztabami drzwi. Za nimi wid-
niała sklepowa lada, za ladą — mroczna przestrzeń. Pachniało kurzem,
skórą, mąką, jakimiś ziołami. Było duszno i gorąco.
Bryan wydobył spod lady wielką księgę dłużników. Przewracał z
szelestem karty, aż odszukał stronę, na której widniało nazwisko Irvina.
— Czy wszystko chcesz uregulować?
— Wszystko.
Agent wyciągnął ćwiartkę papieru, coś zapisywał, podliczył, wreszcie
podał papier Irvinowi.
— Sprawdź. To jest suma z procentami. Irvin uważnie przejrzał
kolumienkę cyfr.
— Dobrze — stwierdził. — A teraz proszę policzyć, co jest winien
Gordon.
Bryan nic nie rzekł, tylko brwi uniosły mu się nad oczami na znak
niepomiernego zdziwienia. Natychmiast pochylił głowę nad kartkami
księgi, w której począł szukać nazwiska Gordona. W końcu i to
obliczenie zostało dokonane. Irvin jeszcze raz sprawdził.
— Teraz Fawkes — powiedział.
— Co takiego?!
— Fawkes, powiadam. Ale chodzi mi tylko o tę sumę, którą pożyczył
podczas mojej nieobecności, na wyjazd Gordona.
— Rozumiem...
Znowu szelest kart, już bez kolumienki cyfr, bo rzecz dotyczyła tylko
jednej pozycji. Wreszcie Irvin zapłacił, odebrał kwity dłużne wystawione
przez siebie, Gordona i Fawkesa, pożegnał się spiesznie i wyszedł. Lękał
się, że Bryan pocznie mu składać kondolencje lub wypytywać o
szczegóły wyprawy. Wrócił do zagrody Gordona i wręczył przyjacielowi
plik skryptów.
— Zapłaciłem za ciebie i za siebie, za Fawkesa również to, co pożyczył
na wyjazd do Amarillo.
— Jestem twoim dłużnikiem, Vincent. Ale po coś to zrobił? Jeszcze za
szeryfa... rozumiem, ale za mnie? Będę się teraz kłopotał, z czego ci od-
dać.
— Nie martw się, zostało mi kilkaset dolarów. Powinno starczyć do
najbliższych deszczów, a jeśli nie starczy, wskoczymy na konie i pogna-
my, dokąd wiatr nas skieruje. Skoro uregulowałem rachunki, możemy
wyjechać każdego dnia i nikt nie powie, że uciekamy.
Gordon nigdy więcej nie poruszył tej sprawy. A Irvin? Wymykał się z
domu, biegł w zakurzoną prerię, byle uniknąć natrętnych pytań, byle
usunąć się sprzed oczu ciekawskich, dla których stał się obecnie jakimś
cudacznym eksponatem, jakie w małych miasteczkach pokazują gapiom
wędrowni sztukmistrze.
Abel Meredith znowu przywędrował przed drzwi domostwa Gordona.
Dowiedział się o spłaceniu długów przez Irvina, a Fawkes uznał, że nie
ma co dłużej zachowywać tajemnicy. Rozniosła się wieść po całym
Greenfield o nieprawdopodobnym sukcesie Irvina. Pędziła z zagrody do
zagrody na skrzydłach wiatru, obrastając po drodze w szczegóły,
zależnie od humoru opowiadającego i od łatwowierności kolejnego
słuchacza. W ostatecznym wyniku powstało kilka odmiennych wersji.
Cóż więc dziwnego, że prawie
każdy chciał dowiedzieć się prawdy z ust samego bohatera.
Nastąpiło wiele, wiele wizyt i trwało tak chyba przez tydzień. Można
sobie wyobrazić, jakie to było przyjemne dla Irvina. Parokrotnie nie
zdążył ukryć się przed ciekawskimi i został wystawiony na mękę
wysłuchiwania rozmaitych pytań i rad. Odpowiadał krótko, prawie nie-
grzecznie, aż ludzie się poobrażali. Gromadne wędrówki do chaty
Gordona ustały. Obaj przyjaciele odetchnęli. Ale na krótko.
Znaleźli się w Greenfield ludzie zazdrośni. Częściowo o sławę Irvina,
częściowo o pieniądze. Złe języki zapoczątkowały złośliwą robotę.
Czego to nie wymyślono? śe Irvinowi w głowie się przewróciło, że stał
się dumny, nieprzystępny... Dziwnie szybko zapomniano o tragedii far-
mera. Ba, znaleźli się i tacy, którzy twierdzili, że Irvin dorobił się
majątku na... morderstwie, że wcale nie oddał, komu należy, wszystkich
odzyskanych pieniędzy. Szeryf, gdy usłyszał pierwszą tego rodzaju
plotkę, wybuchnął słusznym gniewem. Zgromił przypadkowego
informatora, aż ten, zawstydzony, unikał odtąd spotkań z Fawkesem. Ale
plotkujących było wielu i chociaż ten i ów spośród rozsądniejszych brał
w obronę Irvina, chętniej wierzono w kłamstwo niż w prawdę.
Karol, gdy po raz pierwszy dowiedział się o wszystkim, o mało nie pobił
ś
miałka, który, ubolewając nad “złymi ludźmi", wyraził wątpliwość, czy
Irvin słusznie otrzymał nagrodę “za zabicie człowieka". Zapomniano,
kim w rzeczywistości był “zabity człowiek". Za to świetnie pamiętano o
fakcie spłacenia przez Irvina długów. Potem zaczęto analizować
charakter Irvina. Bo chyba “krwawy, okrutny charakter" musiał mieć
człowiek, który przez nikogo nie zmuszony podjął się — w zastępstwie
szeryfa — pogoni za przestępcą. Taka opinia była zresztą w tamtych
czasach niemal powszechna na ziemiach Dzikiego Zachodu. Gdy szeryf
chwytał lub w jakikolwiek inny sposób unieszkodliwiał przestępcę,
spotykał się z powszechnym uznaniem. Jeśli jednak zupełnie to samo
czynił ktokolwiek inny, w najlepszej nawet intecji, poczynano uważać go
za... mordercę, tyle tylko, że zalegalizowanego, a pieniądze wypłacone w
nagrodę — za ,,brudne, hańbiące pieniądze". I tak właśnie się stało.
Najpierw Irvina uznano za bohatera Greenfield, ale bardzo szybko tym
bohaterem być przestał. Dopóki unikał ludzi, nie orientował się w
sytuacji. Jednakże później, kiedy zaczął pokazywać się na głównej i
jedynej ulicy osady, stwierdził ze zdumieniem, że role się zmieniły: gdy
on przestał unikać ludzi, ludzie poczęli unikać jego. Próbował dojść
przyczyny. Uzyskiwał wyjaśnienia wykrętne, zaprzeczające
rzeczywistości. Zdenerwowany i zły, udał się do starego Abla Mereditha.
Ten mu wreszcie wyjaśnił, co się stało.
— Nie przejmuj się tym, synu — dodał na zakończenie. — Jest tu trochę
ludzi mądrych i oni nigdy nie uwierzą plotkom. A głupcy? Pluń na nich.
Zresztą głupcy szybko zapomną o swych głupstwach.
— Cóż więc mi radzisz, ojcze?
— Hm... jak by tu powiedzieć? Nie szukaj towarzystwa durniów, unikaj
ich przez pewien czas.
Irvin spokojnie wysłuchał rady, ale kiedy o niej opowiadał Karolowi, aż
trząsł się z oburzenia.
— Zupełnie jakbym to ja popełnił przestępstwo, a nie tamci... A może
lepiej by było zniknąć stąd?
— Co masz na myśli?
— No, choćby wycieczkę. Dokądkolwiek. Chcę zejść ludziom z oczu.
— Pomysł niezły. Pojadę z tobą. Irvin przecząco pokręcił głową:
— Nie gniewaj się, Karolu. Może innym razem skorzystam z twej
propozycji, ale teraz... teraz chcę być sam. śeby wrócić do równowagi.
— I dokąd to masz zamiar...
— Pojadę do Wichita, może do Lubbock. Przyszło mi do głowy, że
gdyby tak znalazł się amator na moje gospodarstwo...
— Chcesz porzucić Greenfield?
— No... nie wiem. Wciąż jeszcze nie wiem...
— Nie będziemy omawiać tej sprawy. Przemyśl wszystko. Jak wrócisz,
pogadamy. Może i ja się zdecyduję na sprzedaż? Pamiętaj, lepiej z
rozmysłem popełnić głupstwo niż dokonać mądrego czynu bez
zastanowienia.
Irvin uśmiechnął się:
— To jakaś dziwna filozofia.
— Rzecz polega na tym, aby jak najlepiej wszystko przewidzieć i
uniknąć zaskoczenia. Kiedy chcesz ruszać?
— Jak najprędzej. Kupię jeszcze trochę żywności na drogę u Bryana, a
później na siodło i w świat!
W Wichita Falls
Lokal szeryfa w Wichita Falls nie miał sobie równego w bliższej i dalszej
okolicy. To był luksus! A jakże. Dla wielu — szczyt wytworności,
wobec którego stawali onieśmieleni.
Gdy po trzech stopniach wchodził do wnętrza, przybysza wcale nie
witała typowa w tamtych stronach obskurna izba, prymitywne umeblo-
wana, z szeryfem rozpartym niedbale za niezbyt czystym stołem
(niekiedy — za biurkiem, co już świadczyło o wyższym stopniu
szeryfoskiej elegancji).
W Wichita Falls było zupełnie inaczej! Izba, owszem, dość przestronna.
Pod trzema ścianami stały proste ławy, między nimi krzesło z poręczami.
Na tym niby fotelu siedział zazwyczaj młody człowiek w
szerokoskrzydłym kapeluszu na głowie, w kolorowej koszuli i długich
spodniach opadających fałdami na żółte buty o wysokich obcasach. Buty
zawsze lśniły jak słońce — podobno tak je czyszczono na żądanie
samego szeryfa, który nie cierpiał zaniedbania i niechlujstwa.
Irvin, wkroczywszy do izby, stanął zaskoczony jak każdy nowy
interesant. Długo stał niezdecydowanie.
— O co chodzi?
Młodzieniec z krzesła podciągnął nogi, aż zadzwoniły srebrne koła
ostróg przypiętych do olśniewających butów.
— Czy jest szeryf?
— Szeryf zajęty.
— Na długo?
Wzruszenie ramion.
— Poczekam — rzekł Irvin siadając na ławie.
— To potrwa bardzo długo.
— Nie szkodzi. A czy ty, młodzieńcze, także masz interes do szeryfa?
Zagadnięty poczerwieniał na twarzy i wyprostował się na krześle.
— Ja jestem człowiekiem szeryfa — powiedział dumnym głosem — a
nie żadnym... interesantem.
— Przepraszam. Nie wiedziałem. Trudno poznać po ostrogach
pomocnika szeryfa. Nie dostrzegam gwiazdy.
Chłopak poczerwieniał jeszcze bardziej.
— Dostanę za kilka dni.
Spostrzegł, że się tłumaczy, więc żeby jakoś zatrzeć wrażenie swej
słabości — jak uważał — dodał szybko:
— Co was to obchodzi? Szeryf jest zajęty i zakazał wpuszczać.
Irvin kiwnął tylko głową i wpatrzył się w ścianę. Zapanowała cisza
mącona jedynie odgłosami ulicy. Nie trwało to jednak długo.
Młodzieniec z krzesła albo nudził się setnie, albo też pragnął podkreślić
wagę swej funkcji.
— Mogę wam poradzić — rzekł niedbałym głosem — nie warto ze
wszystkim chodzić do szeryfa.
— Lękam się — odparł Irvin — że mógłbyś się rozchorować, a szeryf
straciłby tak cennego pomocnika.
— Rozchorować?
— Tak. Z nadmiernego wysiłku. Moja sprawa nie jest łatwa i wymaga
tęgiej głowy.
— Co takiego?! — wrzasnął chłopak i zerwał się z krzesła. — To
obraza!
— Nie. Nauka, aby nie zadzierać nosa powyżej własnych możliwości.
— Wynoście się!
— A jeśli tego nie uczynię?
— Wyrzucę was!
— Spróbuj.
Chłopiec wyciągnął rewolwer, ale wyglądało na to, że nie wie, co dalej
robić.
— Chcesz strzelać? Niedobra to sprawa. Morderstwo w biurze szeryfa?
— Wynoście się!
Irvin nie zdążył odpowiedzieć. Ujrzał bowiem, jak w bocznej ścianie
bezszelestnie otworzyły się drzwi.
— Co to za krzyki, Bob? Wiesz, że tego nie znoszę.
Chłopak odwrócił się plecami do Irvina.
— Ten człowiek mnie obraził. On mówi...
— Nie kończ.
Człowiek stojący w uchylonych drzwiach uniósł rękę gestem sprzeciwu.
— Przypadkowo słyszałem całą rozmowę. Nie była zbyt przyjacielska,
ale Bob... sam sobie jesteś winien. Nie czyń ze mnie próżniaka i nie
zmuszaj ludzi za każdym razem do czekania na-
wet wtedy, gdy łapię muchy na ścianie. Ale i wy — zwrócił się do Irvina
— nie należycie do kategorii grzecznych, jeśli się nie mylę. Macie do
mnie sprawę?
— Do szeryfa.
— No właśnie. Wejdźcie.
Przepuścił farmera i cicho zamknął drzwi. Ten pokój jeszcze bardziej
zdumiał przybysza. Przede wszystkim dlatego, że od progu do stojącego
daleko, daleko w głębi biurka wiódł szeroki, ciemnoczerwony, włochaty
chodnik. Jeśli ktoś
nosił przesadnie duże ostrogi, musiał uważać, by nie zaczepić o chodnik
i nie upaść. Zdarzyło się to już kilku interesantom wpadającym zbyt po-
spiesznie do gabinetu szeryfa. Tak więc włochaty chodnik był elementem
uspokajającym i wcale nie przypadkowym. Biurko szeryfa również
wyglądało niezwykle. Olbrzymie, lśniące jak lustro, a na nim wspaniała
lampa z metalowym zbiornikiem i kulistym kloszem. Dwa ciężkie, kryte
skórą fotele utrudniały dostęp do tego biurka, a okazała szafa pod
przeciwległą ścianą prezentowała poprzez szyby drzwiczek grzbiety
pokaźnych tomów ustawionych na półkach.
— Siadajcie.
Irvin skorzystał z zaproszenia i zapadł się w głębinach fotelowej
przepaści.
— Słucham.
— Będziecie na pewno zdziwieni, szeryfie...
— Ja się niczemu nie dziwię. Mówcie bez wstępów.
— Otóż... chodzi o to... Nie śmiejcie się ze mnie...
— Śmiało, śmiało. Ani mi to w głowie. Mam nadzieję, że nie przyszliście
opowiadać mi dowcipów?
— Na pewno nie — pospieszył z odpowiedzią Irvin. — Ja, szeryfie,
przyszedłem zapytać się, czy nie poszukujecie ludzi.
— Nie bardzo rozumiem. Mam was przyjąć do pracy?
Irvin energicznie pokręcił głową.
— Pytam o ludzi poszukiwanych listami gończymi.
— Ooo...
Wydało się farmerowi, że pociągła, sucha, jakby ptasia twarz szeryfa
wydłużyła się jeszcze bardziej, a głębokie bruzdy biegnące od policzków
do ust stały się jeszcze głębsze.
— Kogóż to szukacie?
— Nikogo, specjalnie... Tak w ogóle.
— Tak w ogóle — powtórzył szeryf i nagle rzucił tonem pytania: —
Kandydat na... łapacza? Kto was do mnie skierował?
— Nikt.
— Mieszkacie w Wichita Falls?
— Nie.
— Skąd przybyliście?
— Z Greenfield.
— Greenfield... Greenfield... Gdzie to jest?
Irvin postarał się w przybliżeniu określić położenie osady. Czy szeryf coś
z tego zrozumiał, czy nie — trudno było odgadnąć. Dość, że nie pytał
więcej. Zainteresował się natomiast zawodem przybysza.
— Rolnik? — zdumiał się usłyszawszy odpowiedź. — Straciliście
ziemię? — zawyrokował.
— Mam ją nadal.
— Co u licha? Teraz to już niczego nie pojmuję. Początkowo sądziłem,
ż
e jesteście jednym z takich, co to z wiatrem w zawody idą, raz tu, raz
tam. U nich się zdarza, ale żeby farmer?! Co wam do głowy strzeliło?
— Każdy ma prawo ścigać przestępcę.
— Pewnie, ale ja wam odradzam. Gra idzie o wielką stawkę: o własną
głowę. Trzeba mieć doświadczenie, a jakież doświadczenie w tej sprawie
może posiadać rolnik?
— Schwytałem jednego, za którym rozesłano listy gończe. Schwytałem
go — Irvin zaciął się — to jest... zabiłem go.
— Taak? No proszę, kto by się spodziewał?
Z samego tonu głosu wynikało, że szeryf nie wierzy informatorowi.
— To się stało po napadzie na pocztę w Lubbock — pospieszył wyjaśnić
farmer. — Dognałem obu, jeden zdołał uciec, drugi został na miejscu.
Szeryf poruszył się niespokojnie.
— Nam zależy raczej na chwytaniu przestępcy niż na jego śmierci —
zauważył surowym głosem. — Nie lubię rewolwerowców.
— Gdybym nie użył broni, nie siedziałbym teraz przed wami. On strzelił
pierwszy.
— Ach tak... I gdzież się to wydarzyło?
— Nad Kolorado. Południową Kolorado. Odzyskałem część
zrabowanych pieniędzy. Szeryf z Lubbock może poświadczyć.
— Znam tę sprawę. Przepraszam, jak się nazywacie?
— Vincent Irvin.
— Vincent Irvin — powtórzył szeryf. — Vincent Irvin... Przypominam
sobie. A co to była za historia z Czarnym Jackiem? Mc Intosh lubi dużo
mówić. Jego słowa są jak gąbka pełna wody, gdy ją wycisnąć, niewiele
zostaje.
Irvina zaskoczyło pytanie, ale musiał odpowiedzieć. Więc opisał
przygodę w pociągu.
— Było was tam trzech i żaden nie zgłosił się do mnie. Dziwię się.
Przecież napad wydarzył się w okolicy Wichita, a nie Lubbock? Dla-
czego nie przyszliście tutaj?
Irvin pomyślał, że odpowiedzialność za to obciąża przede wszystkim
Lucasa Fawkesa, ale tego nie powiedział. Wyjaśnił natomiast, że oba-
wiali się o pieniądze, które wieźli.
— To mogło przyjść was dwu — zauważył logicznie szeryf. — No, ale
przepadło. Czarny Jack długo będzie pamiętał o takim spotkaniu. Radzę
wam nie kręcić się w tych stronach. Licho nie śpi.
Ostrzeżenie nie trafiło Irvinowi do przekonania. Przecież nie po to tu
przyjechał, aby się bać Jacka. I zaraz to głośno stwierdził. A na za-
kończenie dodał:
— Chcę się dowiedzieć, za kim rozesłano listy gończe.
Szeryf spojrzał nań tak, jakby chciał go wzrokiem na wylot przewiercić.
— Szukacie guza — stwierdził. — Ale niech będzie... Zaraz zobaczę.
Wysunął szufladę, pogrzebał chwilę w jej wnętrzu i wyciągnął plik
zadrukowanych kartek.
— To nasz pięcioletni dorobek — wyjaśnił. — Listy gończe z czterech
stron świata. Najpierw — podniósł arkusik — jakiś Goldwin. Po-
szukiwany przez szeryfa z Pine Bluff. W Arkansasie. Stara sprawa. Jak
mi wiadomo, nikt u nas tego Goldwina nie widział i mam nadzieję, że nie
zobaczy.
— Co on zrobił?
Szeryf pochylił swój długi nos nad papierami.
— Bagatela — mruknął, a potem, podnosząc głowę: — Rabunek
połączony z podpaleniem farmy. Trzy osoby zastrzelone albo spalone.
Co na jedno wychodzi.
Irvin wzdrygnął się, ale szeryf nie zwrócił na to uwagi.
— Nie ma co sobie tym głowy zawracać. Goldwina dawno musiało
wywiać na koniec świata.
Wziął następną kartkę.
— A tu szanowny pan Abraham Curtis, szuler. Ale to jeszcze nie
wszystko. W gospodzie “Pod Jeleniem" w Omaha zastrzelił gracza, gdy
usiłował wyciągnąć mu karty z rękawa. To się stało przed czterema laty.
Gdzie go tam teraz szukać! Patrzmy dalej. Ben Josiah, nawet z naszych
stron, z Denton. Zabił wspólnika podczas przepędu stada. Woły sprzedał
i czmychnął. Przed trzema laty. A tu znowu... Dawid Humphry: napad na
pociąg, raczej na wagon pocztowy. Nie udało mu się. Próbował drugi raz
i zabił kierownika pociągu pod Shreverport w Luizjanie, przed dwoma
laty. Co wy na to?
— Myślę — odparł wolno Irvin — że nasza sprawiedliwość bardzo jest
nierychliwa. Cóż warte są te wszystkie listy gończe?
— Warte, warte, człowieku. Wielu nie schwytano, ale równie wielu
dzięki tym papierkom — tu stuknął palcem w blat biurka — siedzi dziś
za kratkami albo... gorzej. śe nie wszyscy? Cóż, nie mamy odpowiednich
ludzi. Praca szeryfa jest ciężka, ochotników do pomocy brak. Taki Bob,
na przykład.
— Kto?
— No ten chłopak, co sterczy przy wejściu. Pewnie się wyrobi, ale dziś
jest jeszcze zupełnie zielony. Czy mogę go posłać do jakiej roboty?
Każdy z tych ludzi, których nazwiska odczytałem, zdmuchnąłby go jak
ś
wiecę. To właśnie dlatego wyznacza się nagrody. Was również
złakomiły, co? Nie jest to takie dziwne, ale dziwi mnie, że farmer łapie
się za coś takiego. Gospodarstwo wam nie wystarcza?
Irvin zaśmiał się gorzko.
— Dochód z mej farmy da się zmieścić w naparstku j jeszcze coś niecoś
można tam wetknąć.
— To tak?
Szeryf zamyślił się chwilę.
A co byście rzekli, gdybym zaproponował pracę u mnie?
Irvin przez sekundę wyobraził siebie w roli chłopaka pilnującego drzwi.
— Dziękuję — odparł energicznie. — Nie!
— Moglibyście zostać moim zastępcą. Oczywiście, nie tak od razu.
— Nie.
— Wolicie występować jako łapacz? Ano, cóż? Co kto lubi.
Słowo “łapacz" nie było Irvinowi obce. Słyszał je kiedyś i wiedział, że
nie jest pochwałą ani nawet określeniem obojętnym uczuciowo. Ale teraz
zadźwięczało jakoś wyjątkowo pogardliwie. Aż skrzywił się zabawnie.
— Widzę, że wam ta nazwa nie smakuje. Więc jednak może...
— Nie — zaprotestował Irvin po raz trzeci. — Siedzieć w Wichita Falls?
To prawie to samo co tkwić w Greenfield. A ja muszę jeździć. Nie po-
trafię usiedzieć w jednym miejscu.
— To coś nowego. Praca na roli przestała was interesować?
Irvin z ironicznym uśmieszkiem wyjaśnił, jak obecnie wygląda “rola" w
Greenfield.
— O do licha! Rzeczywiście niewesoło. Powinniście przenieść się w
inne strony. Nie wszędzie jest susza, a o ziemię nietrudno.
— Może to uczynię, ale nie teraz. Nie potrafiłbym ani orać, ani siać, ani
żąć
.
— Przesada. Najgorsza nawet posucha...
Przerwał i wpatrzył się w twarz farmera.
— W tym waszym Greenfield wydarzyło się chyba coś gorszego. Coście
tam zrobili? Może się da naprawić?
— Nie w ludzkiej to mocy odmienić, szeryfie.
— Aż tak źle?
— Znienawidziłem... znienawidziłem tych łotrów! — krzyknął Irvin w
porywie pasji. — To przez nich! Gdyby nie napad w Lubbock, nie
ruszyłbym się z Greenfield. I ciągle mi się wydaje, że... uratowałbym
swoją rodzinę — dokończył już cichszym głosem. — Dlatego postano-
wiłem na pewien czas, o, nie na zawsze, zostać łapaczem. Wcale nie dla
pieniędzy. Dlatego żeby jakoś... żeby jakoś... — umilkł nie mogąc
znaleźć odpowiednich słów.
To był krzyk rozpaczy. Tak go ocenił — i trafnie — szeryf z Wichita
Falls. Wiele tragedii oglądał w swym życiu, a oto teraz miała się
rozsunąć kurtyna i ukazać mu nawy dramat człowieczy.
— Czy możecie mi to jakoś wyjaśnić?
Irvin oddychał głośno, a wargi mu lekko drgały. Szeryf wolno podniósł
się z krzesła, wolno pomaszerował w kierunku szafy. Odemknął szklane
drzwiczki, spoza równego szeregu książek wyciągnął kwadratową
butelkę i dwie szklanki o zielonkawym połysku. Postawił na biurku,
ostrożnie wyciągnął korek. Złotawy płyn zabulgotał dźwięcznie.
— Wypijcie — podsunął szklankę gościowi. Irvin skinął głową,
przytknął szkło do ust i wypił powoli, aż do dna. Odstawił puste na-
czynie.
— No co, lepiej? — zainteresował się szeryf.
— Dziękuję... — Irvin poczuł w żołądku miłe ciepło, a w głowie miły
szmerek.
— To świetne lekarstwo na wszelkie bóle i choroby. Byle użyć w
odpowiedniej chwili i nie za często. Wtedy przestaje skutkować i robi z
człowieka wariata. A teraz słucham.
Opowieść wypadła zwięźle. Szeryf pojął wszystko, bo czego zabrakło w
relacji farmera, tego się domyślił. Westchnął lekko i począł przewracać
zadrukowane kartki udając, że czegoś w nich szuka. W ten sposób dał
czas Irvinowi, by przyszedł do siebie. I cel ten osiągnął. Może szklanka
whisky, może chwila szczerej rozmowy, a najprawdopodobniej jedno i
drugie razem przywróciło Irvinowi równowagę ducha i umysłu, bo
zapytał już zupełnie spokojnym głosem:
— Więc jak ze mną będzie, szeryfie? Znajdzie się jakiś list gończy?
— Znajdzie się, uparty człowieku, jeśli... — kiwnął głową nie kończąc
zdania. — No więc — zaszeleścił papierami — któż tu jeszcze jest? Aha,
Ben Bendick. Przezwano go “dwa be". Mieszkaniec Wichita Falls.
Ś
wietnie faceta pamiętam. Mały, chudy, drobny. Nie dałbyś centa za
niego. Nie wiem, jak on to zrobił, aż trudno uwierzyć, ale w gospodzie
“Czarny Bizon" przewrócił bufet wraz z całą zastawą. Siedział u mnie
później i pewnie miałby do czynienia z sędzią, gdyby się nie ugodził z
Bennet Heywoodem, właścicielem “Bizona". Bendick zapłacił co do
centa za wszystkie zniszczenia. I to wydało mi się podejrzane. Bendick
nigdzie nie pracował. Niekiedy, chyba dla fantazji, wynajmował się jako
poganiacz bydła przy przegonach z Teksasu do Deadwood w
Południowej Dakocie. Potem zawsze tu wracał. Aż w końcu wszystko się
wydało. Poznali go podczas napadu na kantor bankierski w Shreverport
w Luizjanie. Miał dwu pomocników, cała trójka zamaskowana, jak to
zwykle bywa. Zorganizowali wszystko starym sposobem: jeden pilnuje
wejścia, drugi ludzi na sali, trzeci kasjera. Tak właśnie wszystko się
odbyło. Ale Bendick jednego nie przewidział: że chustka zawiązana pod
oczami rozpłacze się i spadnie. A spadła, gdy wkładał pieniądze do
torby. Kasjer krzyknął, Bendick strzelił i chybił. Tak się tym
zdenerwował, że uciekł. Może zresztą sądził, że kasjer go nie poznał, ale
grubo się pomylił. Ten urzędnik bankowy pracował przed tym w Wichita
Falls i niejeden raz spotykał Bendicka. Poszły listy gończe, ale od roku o
Bendicku nic nie słychać. Chcesz go odszukać?
— To na nic. Musiałbym chyba przewędrować cały kraj. Dużo zrabował?
— Około sześćdziesięciu tysięcy.
— Starczyło na wyjazd do Kanady lub Meksyku.
— I ja tak myślę, ale — znowu zaszeleścił kartkami — nic lepszego nie
mam. Ostatnio nie zdarzyło się nic poważniejszego.
— Poza Czarnym Jackiem — zauważył Irvin.
— Czarny Jack nie dla ciebie.
— Już się z nim spotkałem.
— Miałeś szczęście zaiste wyjątkowe. Przy drugim spotkaniu, jeśli cię
pozna, nie wymigasz się. Pomyśl o tym.
Irvin coś mruknął do siebie.
— A jak ze strzelaniem? Pokaż no swoją broń.
Farmer niechętnie wydobył srebrnego colta i położył na biurku.
— To twój? Potakujące skinienie głowy.
Szeryf ujął rewolwer za lufę i bacznie przyjrzał się rękojeści. Po czym
cicho gwizdnął.
— Jeśli się nie mylę, słyszałem o tych coltach. Srebrne colty Czarnego
Jacka, nie?
— Zgadza się.
— Czemuś tego nie oddał szeryfowi w Lubbock? Widział kto kiedy
takiego wariata? Nikt tu nie posiada podobnej broni. Jeśli Jack ciebie nie
pozna, to pozna rewolwer. Gdzie jest drugi?
— W Greenfield. Podzieliliśmy się zdobyczą. Szeryf położył colt na
biurku.
— Wyrzuć to. Prawie jakbyś śmierć przy sobie nosił. Jeśli nie chcesz
wyrzucić, zostaw u mnie. Dam ci inny. Zgoda?
— Nie, szeryfie. To musi być dobra broń.
— Jak dla kogo. Chętnie wypróbowałbym... Wyciągnął z kieszeni gruby
zegarek przyczepiony do błyszczącej dewizki.
— Dzisiaj już nie. Zagadaliśmy się, ale jutro rankiem gotów jestem
sprawdzić, jak strzelasz. No? Jeśli się zgodzisz, opowiem ci coś o zwy-
czajach Czarnego, a może nawet o tym, gdzie go szukać. Ręczę słowem,
ż
e ci się przyda. Nawet jeśli go zaniechasz. Nigdy nic nie wiadomo.
Podniósł się zza biurka.
— Czekam cię jutro o szóstej.
— Będę — odparł farmer.
— Świetnie. Idź już, a po drodze przyślij mi Boba.
Irvin opuścił gabinet, pełen najsprzeczniejszych uczuć. W hallu nadal
tkwił samotny chłopak, rozwalony niedbale na krześle. Klepnął go po
ramieniu, a kiedy tamten poderwał się, rzekł:
— Słuchaj, jak on się nazywa?
— Murphy, Denis Murphy...
— Doskonale, A teraz idź do szefa. Wiesz, co ci powiem? Twój szeryf
jest całym wodospadem mądrości. Jeśli choć kropla spadnie z niego na
twą łepetynę, wygrasz wielki los na życiowej loterii.
Bob wybałuszył oczy.
— No, idź do szeryfa. Później się zastanowisz nad tym, co ci
powiedziałem. A przemyśl dobrze!
Reszta dnia upłynęła Irvinowi dość nudno. Odnalazł hotel, ten sam, w
którym uprzednio we trzech nocowali, wynajął pokój i umieścił wierz-
chowca w hotelowej stajni. Potem pogadał z właścicielem na temat
ewentualnej sprzedaży gospodarstwa w Greenfield. Hotelarz zanotował
sobie wszystko, ale niczego nie obiecał. Irvin nie nalegał, nie był jeszcze
zdecydowany na sprzedaż. Wrócił do swego pokoju, położył się w ubra-
niu na łóżku, nogi oparł na poręczy i począł dumać nad obecną sytuacją.
Następnego ranka zgodnie z umową stawił się przed szeryfowskim
lokalem. Boba nie było, ale przed drzwiami stał szeryf. Kiwnął głową na
powitanie i powiedział krótko:
— Chodźmy.
Przeszli przez miasteczko, prawie jeszcze puste o tej porze, a później
skręcili w bok wąską drożyną, wiodącą polami prościutko ku rzece.
Szeryf wiódł gościa samym brzegiem wód Wichita (od niej przyjęło
nazwę miasteczko), aż natrafili na strome urwisko spadające ku pokrytej
ż
wirem plaży.
— Jesteśmy na miejscu — stwierdził Murphy, nieco natężając głos, jako
ż
e szum wody zagłuszał słowa. — To wodospady — dodał tonem wy-
jaśnienia.
Wydobył z kieszeni ćwiartkę papieru, przybił ją patykiem do piaskowej
ś
ciany. Potem odmierzył krokami odległość, na koniec ustawił Irvina na
samej krawędzi plaży.
— No, możemy zaczynać. Nikt nam tu nie przeszkodzi. Widzisz ten
punkt? — wskazał palcem na czarne kółko wymalowane pośrodku
kartki.
— Nie jestem ślepcem — obruszył się Irvin.
— No, to staraj się trafić.
Farmer wydobył srebrny colt. Jeżeli kiedy w życiu posługiwał się bronią,
to tylko strzelbą, ale nawet o tym nie wspomniał.
— Na co czekasz?
Irvin strzelił.
— Dalej!
Nacisnął cyngiel jeszcze trzy razy.
— Dosyć! Zastanawiam się — rzekł Murphy — jakim to nadzwyczajnym
sposobem zabiłeś tamtego bandziora?
— Wtedy miałem strzelbę.
— A ja myślę, że po prostu urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą, ale w
spotkaniu z Czarnym Jackiem nic ci ona nie pomoże. Popatrz teraz.
Wyszarpnął błyskawicznym ruchem rewolwer z pochwy u pasa. Nie
mierzył. Błysk i huk nastąpiły jednocześnie z podniesieniem dłoni.
— No?.
— W sam środek — przyznał Irvin nie kryjąc zdziwienia. — Takich, jak
wy, szeryfie, nie ma chyba wielu?
— Bardzo wielu i jeszcze lepszych. Do roboty!
— Co? — zdumiał się farmer.
— Przecież muszę cię nauczyć. Wyciągnij rękę. Nie tak, zupełnie źle. W
ogóle nie umiesz celować.
Stanął z boku i ujął farmera za przegub.
— Patrz, ot tak. Strzelaj.
Irvin pociągnął za cyngiel.
— No widzisz. Już lepiej, chociaż to pewnie przypadek. Kula trafiła w
skraj plamy.
— Przed dwoma laty — odezwał się Irvin podniesiony na duchu
skromnym sukcesem — zająłem pierwsze miejsce w konkursie
strzeleckim. Co prawda najlepszy strzelec nie brał w nim udziału.
— A wszyscy inni byli najgorsi — stwierdził nieco złośliwie szeryf. —
Gdzież się to odbyło?
— W Greenfield.
— Daj spokój. Zwycięzca! A niech cię. Myślę, że jesteś najlepszym
strzelcem wśród rolników i najlepszym rolnikiem wśród strzelców. No,
jazda, jeszcze raz!
Nauka trwała tak długo, aż zabrakło naboi.
— Na dziś będzie dosyć — zawyrokował Murphy.
— Na dziś... — stropił się farmer.
— Na dziś. Jutro będziemy znów próbować. Nie wyobrażaj sobie, że cię
tak puszczę. Nie zwykłem wrzucać małych kociąt na głębinę. A z tobą
byłoby jeszcze gorzej.
— No to co będzie? — zafrasował się Irvin.
— Nauczysz się strzelać.
— Przez dwie godziny dziennie. A co z resztą dnia? Tyle zmarnowanego
czasu.
— Lepiej marnować czas niż stracić życie. Zresztą gdzież ci tak pilno?
Do twojej skamieniałej roli? Nauczę cię różnych sztuczek, a poza tym
masz się ćwiczyć sam. Człowieku! Zrozum, że jako strzelec jesteś
zupełnie zielony. No, wracamy.
Wydostali się na wysoki brzeg i ruszyli ku miasteczku. Szeryf
pogwizdywał, Irvin szedł ponury i milczący.
— Nie mogę tak siedzieć bezczynnie — odezwał się nagle — za dwa dni
nie będzie mnie tutaj. Nie macie prawa...
— Prawa nie mam — odparł wesoło Murphy — ale bez żadnego prawa
potrafię tak cię zbić, że tydzień poleżysz w łóżku. To nie przelewki, mój
drogi. Zresztą... nie będę cię zatrzymywał, jeśli dasz mi słowo, że prosto
z Wichita udasz się do swojego Greenfield. Zgoda?
— Łatwowierni jesteście, szeryfie. Mógłbym dać słowo i wcale go nie
dotrzymać.
— Wiedziałem, że tak odpowiesz. Ale ja troszkę znam się na ludziach.
Należysz do tych uczciwych z kościami. Zresztą... bez mojej pomocy nie
odnajdziesz Czarnego. Nie przypuszczałem, że tak kiepsko strzelasz, i
dopóki się nie nauczysz, dopóty niczego nie powiem o Jacku. Czekam
cię jutro o szóstej. Jeśli się nie zjawisz, możesz więcej nie przychodzić.
I tak się rozstali. Szeryf nadal wesoło pogwizdujący, Irvin nadal ponury.
Co miał teraz czynić? Opuścić Wichita Falls? Na własną rękę po-
szukiwać Czarnego Jacka? Wracać do Greenfield czy tkwić tutaj nie
wiadomo jak długo? A może nauka strzelania ma na celu jedynie
zniechęcenie go do planowanej wyprawy? Jaka szkoda, że nie ma tu
Karola! Ten znalazłby radę. Do licha z tym wszystkim!
Zdesperowany wszedł do pierwszego spotkanego po drodze saloonu. Już
na schodkach spostrzegł szyld: “Czarny Bizon". Przypomniał sobie
opowieść szeryfa. To właśnie tu jakiś tam Bendick przewrócił bufet.
Skierował się prosto do tego bufetu.
Kazał nalać szklaneczkę whisky i dopełnić ją wodą sodową, czym
wywołał błysk zdziwienia w oczach sprzedawcy. Potem siadł przy
stoliku w pustej sali. O tej rannej godzinie mieszkańcy Wichita Falls
załatwiali swe interesy handlowe, a obiboki i lenie odsypiali nocne
zabawy.
Wysączył zawartość szklaneczki i podszedł do bufetu.
— Jeszcze raz — powiedział — ale może coś lepszego.
— Ma pan jakąś ulubioną markę?
Irvin zastanowił się chwilę, ale nic mu nie przyszło do głowy.
— Nie, ale to jest... bardzo kiepskie. Butelka z inną nalepką pojawiła się
na ladzie. Szklaneczka została napełniona. Irvin oparł się, jak mógł
najwygodniej, o metalowy blat.
— Znaliście Bena Bendicka? — zapytał.
— O co chodzi?
— Głupstwo. Powiadają, że przewrócił ten bufet.
— Wie o tym całe miasto.
— Nie jestem tutejszy.
— Tak sobie od razu pomyślałem. A może widzieliście Bena? —
zagadnął zniżając głos. — Możecie mówić śmiało. Nie jestem papla.
Irvin roześmiał się.
— Nie znam Bena, nigdy go nie widziałem.
Podobno był małym, szczupłym człowieczkiem, dlatego dziwię się, że
dał radę temu bufetowi.
Z kolei roześmiał się karczmarz.
— Prawda — przytaknął. — Na oko Ben ważył tyle, co mucha, ale
wówczas taki był ścisk przy ladzie, że to raczej ludzie niż on zwalili ten
cały interes. Ben zapłacił jednak wszystko, bardziej za innych niż za
siebie. Honorowy z niego chłopak.
Po wyjściu z saloonu Irvin począł zwiedzać miasteczko. Przewędrował
kilka uliczek przystając przed witrynami sklepu i obserwując prze-
chodniów, osiołki czekające nie wiadomo na kogo, kowbojów
przejeżdżających na narowistych rumakach, jakichś traperów w zupełnie
fantastycznych ubraniach, obdartusów i elegantów w lśniących
cylindrach, farmerów w długich butach i zakurzonych opończach, którzy
ś
ciągali tu, by dokonać niezbędnych zakupów i zabawić się. Wreszcie
natrafił na warsztat rusznikarza, który nie tylko reperował, ale i
sprzedawał broń nową i używaną, wszelkiego rodzaju i kalibru. Zajrzał
do wnętrza. Rusznikarz okazał się człowiekiem gadatliwym. Pokazał
przybyszowi pełny asortyment towaru i usiłował sprzedać cudaczny,
trójlufowy pistolet. Ale Irvin kupił tylko kilka paczek nabojów do colta,
w związku z “nauką strzelania".
Nazajutrz stawił się punktualnie o szóstej w umówionym miejscu, nad
rzeką. Tym razem miał strzelać nie do czarnego kółka na białym
papierze, ale do błyszczącej, blaszanej puszki wbitej w stromą ścianę.
Blacha migotała w słońcu, Irvin trafił dopiero przy czwartym strzale, co
wywołało na twarzy szeryfa grymas niezadowolenia.
— Okropność — stwierdził. — Takiego ucznia dawno nie miałem! Nie
puszczę, dopóki sześć razy nie podbijesz tego pudełka w górę.
— Niby jak?
— A tak.
Wyciągnął blaszankę z piachu, cisnął ją ku niebu i nim spadła zdążył
wyszarpnąć rewolwer. Strzelił sześć razy i za każdym strzałem spadająca
puszka podskakiwała.
— Widziałeś?
— Wspaniale! Nie jestem ślepy.
— Mam nadzieję, chociaż... sądząc z twojej umiejętności trafiania do
celu... Ech, Irvin, staraj się, człowieku, aby mój czas nie został zmar-
nowany.
— Przecież nie prosiłem... — burknął Irvin pod nosem.
— Wiem, wiem i na kogo innego machnąłbym ręką, ale ty jakoś mi
przypadłeś do serca. Nie mogę puścić cię tak bardzo bezbronnego.
Znów wetknął blaszankę w piasek, a Irvin podjął swe strzeleckie
ć
wiczenia. Skutek był raz lepszy, raz gorszy, aż wreszcie szeryf uznał, że
na dziś dosyć.
— Jutro przyjdziesz o tej samej porze — zarządził.
Irvin nie zaprotestował. Na podobnej pukaninie zeszedł ranek następny i
popołudnie. Irvin nabrał humoru — szeryf już nie kiwał nad nim głową
tak żałośnie. Po kilku dniach stwierdził:
— jesteś zdolny. Inny nie doszedłby do takich rezultatów.
— Będę mógł wyruszyć?
— Oho, nie tak zaraz. Bo widzisz, celnie strzelać to jeszcze nie
wszystko.
— Szeryfie — odezwał się Irvin, a twarz mu się wydłużyła. — Któregoś
dnia zrezygnuję z waszych wiadomości o Jacku i po prostu ucieknę z
Wichita.
— Czy nie rozumiesz, chłopie, że czuwam nad twoim życiem?
— Jak duch — mruknął farmer i skrzywił się zabawnie.
— No właśnie, ale musisz przyznać: dobry duch. A teraz zrobimy jeszcze
jedną próbę. Jeśli wypadnie pomyślnie...
Ustawił Irvina na skraju wody, naprzeciw blaszanki.
— Uważaj — powiedział. — Dam znak i natychmiast masz strzelać.
Farmer sięgnął po rewolwer.
— Nie, nie, mój kochany. Opuść rękę, opuść! — Wydobył z kieszeni
wielki zegarek z sekundnikiem. — Strzelaj! — zawołał.
Irvin szarpnął za uchwyt broni i nacisnął cyngiel. Kula ugrzęzła gdzieś w
piasku.
— Sam widzisz, jak źle... Zbyt długo i kulą w plot! Przez taki czas twój
przeciwnik mógłby cię trafić ze trzy razy.
— Przestańcie mnie straszyć! W kółko jedno i to samo, a to: “trafi cię", a
to “zabije cię" — rozżalił się Irvin. — Albo chcecie ze mnie uczynić
tchórza, albo... — zawahał się.
— Albo kogo?
— Wyszkolonego mordercę. Nie odpowiada mi ani jedno, ani drugie.
— Raczej rewolwerowca — chciałeś powiedzieć.
— Na jedno wychodzi.
— Kto chce się mierzyć z rewolwerowcami, musi posiąść ich
umiejętności, Irvin. To znaczy: dorównać szybkością i celnym okiem.
Pamiętaj, chłopcze, że ja cię do niczego nie namawiałem i nie
namawiam. Raczej odradzam.
— Dobrze, już dobrze. Mówiliście już o tym...
— Nigdy nie za wiele. A teraz popatrz. Stanął odwrócony plecami do
blaszanki.
— Licz głośno.
Irvin powiedział: “Jeden", “dwa" już nie zdążył, bo w tej krótkiej chwili
szeryf odwrócił się i strzelił. Nawet nie dostrzegł, kiedy wyciągnął broń
zza pasa. Strzał był celny.
— Ja się takiej sztuczki nigdy nie nauczę — oświadczył zdesperowany
farmer.
— Nauczysz się, nauczysz. Już powiedziałem, że jesteś zdolny, tylko
brak ci wprawy. No, do roboty. Teraz nie będziesz strzelał, tylko wyj-
mował colta. Na czas.
I zaczęła się nowa lekcja, i trwała tak długo, aż Irvinowi dłoń omdlała.
Szeryf to zauważył.
— Na dziś dość. Irvin odetchnął:
— Tylko nie myślcie, że po tej całej szkole przystanę do was na służbę.
— Może się jeszcze przekonasz. Taki wybór byłby najmądrzejszy. Ale
nie będę nalegał.
— Kiedy wreszcie dowiem się czego o Czarnym Jacku?
— Za kilka dni, myślę. Jak się lepiej wprawisz. Wracamy.
Irvin widać wprawił się, bo szeryf dotrzymał obietnicy. I tak oto
zakończył się pobyt farmera w Wichita Falls. Ale ani szeryf, ani Irvin nie
przypuszczali, że jego rolnicza kariera została właśnie przez to raz na
zawsze zakończona.
Noc w jarze
To był stary trakt. Bardzo stary. Gdyby go nawet Denis Murphy o tym
nie uprzedził, Irvin zauważyłby to swym doświadczonym okiem farmera.
Bo rolnik może się nie znać na tropach płowej zwierzyny, ale w mig
pozna drogę, po której toczyły się wozy ciągnione przez woły,
stratowaną końskimi kopytami. Zwłaszcza taki rolnik, który przebył
szlak wielkiej wędrówki ludów ze wschodu na zachód, A przecież stary
trakt nie tak łatwo dostrzec. Po roku, po dwu latach, jeśli nikt już
tamtędy nie jeździ, pokrywa się trawą. Pod kobiercem zieleni znikają od-
ciski podków, koleiny po kołach i wydeptane stopami tysięcy
wędrowców łyse placki ubitej ziemi. I na pozór nic nie przypomina
uczęszczanej niegdyś drogi. Ale Irvin nie dał się zwieść. Na starym
trakcie, na podłożu rozmytego deszczami końskiego i krowiego nawozu
wyrosła trawa nieco wyższa niż w sąsiedztwie i bujniejsza. Nie każdy by
to dostrzegł, ale farmer natychmiast zauważył różnicę. To była właśnie ta
droga, o której mówił Murphy, zanim się rozstali. Rozmowa była długa i
przeciągnęła pobyt Irvina w Wichita Falls o cały dzień. Ale tego dnia
farmer nie uważał za stracony. Zresztą, żeby szczerze wyznać, nie
ż
ałował i dni poprzednich, mimo że tyle razy denerwowały go przestrogi,
rady i rozkazy szeryfa. “Strzelaj, odwróć się, wyciągnij broń..." — i tak
zdawałoby się bez końca. Teraz miał to już za sobą. Potrafił wyszarpnąć
colta w mgnieniu oka i prawie natychmiast nacisnąć cyngiel. Poczuł coś
w rodzaju dumy, a jednocześnie zabolało serce na wspomnienie
wydarzeń, które przywiodły go do gabinetu szeryfa w Wichita Falls.
Zatrzymał konia na pustkowiu zapomnianego szlaku i pomyślał, że ta
droga, wiodąca nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd, dziwnie pasuje
do jego sytuacji.
Jak to mówił Murphy?
— ...później trafisz na przetarty niegdyś szlak*. Uważaj, Irvin,
wytrzeszczaj oczy, abyś nie prześlepił.
— Drogi nie zauważę? — oburzył się wówczas Irvin.
— To była droga przed laty. Dzisiaj niewiele z niej zostało...
Cmoknął na konia.
Szeryf mówił prawdę. Niewiele śladów zostało, ale jak dla Irvina —
wystarczająco dużo. Byle tylko nie zjechać w bok.
— Ona biegnie ku Górom Skalistym — wyjaśnił wtedy Murphy. — A
gdzie się kończy.., któż to wie? A gdzie się zaczyna... też nie mam
pojęcia. Od lat nikt tamtędy nie jeździł.
— To może w ogóle nie ma tej drogi? — wtrącił wówczas Irvin.
— Jest. Jak słońce na niebie. Przebyłem jej spory odcinek, więc wiem.
Ta droga musiała więc być jedynym przewodnikiem, wiodącym Irvina do
celu.
— Tylko uważaj — znowu wspomniał słowa szeryfa — nie przeocz jej,
bo zaczniesz się kręcić jak kot wokół własnego ogona.
Irvin dobrze wiedział, że zdać się musi wyłącznie na własne oczy. Miał
odnaleźć na tym gładkim pustkowiu, na tej bezkresnej równinie —
zapadlinę, jar. Sprawa pozornie łatwa. No, bo jeśli teren gładki jak stół,
to jak można nie zauważyć wąwozu
— Nic nie zauważysz — przestrzegał go szeryf. — Będziesz się
znajdował o kilka jardów od uskoku, nadal przekonany, że przed tobą
równe pole aż po horyzont. Opowiadano mi o takim, który w biały dzień
skręcił kark zwaliwszy się w dół. Jechał pewno kłusem, a może galopem,
i zbyt późno dojrzał krawędź. Mówiono mi o takich, którzy krążyli
dokoła jaru, a później opowiadali, że nic nie znaleźli, że z tym jarem to
bajka...
Więc teraz Irvin uważnie rozglądał się dokoła, zwłaszcza w drugiej
połowie dnia. Szeryf zapewnił go, że powinien dotrzeć do celu, zanim
mrok okryje ziemię. Jeśli będzie jechał normalnie, to znaczy: raz stępa,
raz kłusem, raz galopem.
— W ten sposób możesz gnać od świtu do wieczora i nie zmęczysz
konia. Wie o tym każdy westman — dodał szeryf.
Niestety, Irvin nie był westmanem. I dlatego właśnie lękał się, że przy
zbyt powolnej jeździe nie dotrze do jaru przed wieczorem. Przy zbyt
szybkiej, minie go... Ten przeklęty jar miał się znajdować po prawej
stronie zapomnianego traktu, w odległości kilku jardów. A w jarze?
Rzecz dotyczyła właśnie Czarnego Jacka, który — według słów szeryfa
— nie był “takim sobie zwykłym" bandytą.
— Widzisz — tłumaczył Irvinowi — tak jakoś się składa, że teksański
rewolwerowiec z reguły ma wygląd odpychający. A twarz taką, jakby na
niej wycisnęły swe piętno wszystkie dokonane przestępstwa. Ci ludzie to
stali bywalcy saloonów, zapici nałogowcy, okrutnicy o odrażającym
obliczu. Wystarczy spojrzeć, a już wiadomo, czego po takim typie można
oczekiwać. A poziom umysłowy? A sposób wyrażania się? Co dwa
słowa to trzy plugawe przekleństwa. Ale Czarny Jack? Ho, ho! On jest
zupełnie inny. Elegancko ubrany, gładki w słowach i w sposobie bycia.
Prawdziwy, zdawałoby się, dżentelmen. Dlatego tak mu się wszystko
udaje. Któż by podejrzewał człowieka wyglądającego na zamożnego
ranczera czy posiadacza tysięcy akrów urodzajnej ziemi za bandytę?
Dzięki temu potrafi dotrzeć wszędzie. Była taka głośna historia, Czarny
Jack dostał się do salonki któregoś ze wschodnich miliarderów. Przez
połowę przebytej pociągiem drogi czarował jegomościa swym miłym
głosem, a później... ulotnił się z wagonu wraz ze szkatułką zawierającą
grubszą gotówkę. To zostało bardzo elegancko wykonane. Ale nie sądź,
Irvin, że Jack jest zawsze taki łagodny. Potrafi być okrutnikiem, potrafi
mordować na zimno. Ci, którzy mieli nieszczęście z nim się zetknąć,
twierdzą, że Jack to prawdziwy diabeł, na ludzkie nieszczęście
wypuszczony z piekła, i że dlatego ubiera się na czarno.
Irvin, słuchając tych słów, poczuł dreszcz trwogi. No, bo jeśli Czarny
Jack zapamiętał sobie jego twarz?
— Gdybyś z nim jechał sam — zastanawiał się głośno szeryf —
powiedziałbym, że cię na pewno rozpozna, ale was było tam trzech. Cała
historia nie trwała długo. Sądzę, że musiałby bardzo dokładnie przyjrzeć
się twojej twarzy, aby móc rozpoznać towarzysza podróży. Za to... z całą
pewnością zwróci uwagę na twego srebrnego colta. Takie rewolwery to u
nas rzadkość.
Tak, Irvin nie musi być od razu poznany i to daje mu pewną przewagę.
Ale...
— To nie jest prawdziwy, rzetelny westman — przypomniał sobie słowa
szeryfa. — Wbrew pozorom. To nie westman, powtarzam, który nie
strzeliłby w plecy, bo taki czyn uważa za haniebny. To nawet nie
rewolwerowiec, który wyzwie cię na pojedynek wobec świadków. Nic z
tych rzeczy. Czarny Jack zastrzeli cię i nawet nie będziesz wiedział,
kiedy. To właśnie on przed czterema laty podpalił farmę Winkfielda.
Wiesz, dlaczego? Dlatego, że farmer miał kiedyś nieszczęście spotkać go
w Wichita, w saloonie Billa Havaya. Rozpoznał Jacka i głośno o tym
powiedział. Jack nie mrugnął okiem. Wybiegł z lokalu, skoczył na konia
i odjechał. Najbliższej nocy podpalił jego dom, a kiedy przerażeni
mieszkańcy, zbudzeni ze snu, wybiegli na dwór, powystrzelał
wszystkich: starego farmera, jego żonę i dwu synów. Jeden tylko parobek
nocujący w stajni zdołał uciec. Stąd wiem o wszystkim.
— Potwór! — wykrzyknął Irvin. — Jednak nie pojmuję jednej sprawy...
— Czego?
— Czarny Jack był tu, pod waszym nosem. Nie potrafiliście go
zatrzymać? I w ogóle... jak on ośmielił się przyjść do Wichita, jeśli go
wszyscy znają?
— Otóż mylisz się, Irvin. Nie wszyscy go znają. Najlepszy dowód, że ty
go nie poznałeś ani twoi towarzysze. Ośmielę się nawet powiedzieć, że
mało kto potrafi go rozpoznać. Zaledwie kilka, może kilkanaście osób go
widziało, i to przelotnie. Stąd utarło się przekonanie, że Jack zawsze
ubiera się na czarno i stąd jego przydomek, bo nazwiska nikt nie zna.
Cóż w tym dziwnego, że zjawił się w Wichita Falls? Mało to osób ubiera
się na czarno? A że go nie zatrzymałem? Dobre sobie! Zła sława Jacka
obezwładnia ludzi jak jad grzechotnika. Wtedy, w saloonie Billa, nikt
nawet palcem nie ruszył. Winkfield zrobił głupstwo. Pewnie sądził, że
cała gromada rzuci się i obezwładni łotra. Na pewno daliby radę, ale ich
strach sparaliżował. O tym wypadku powiadomili mnie dopiero w
godzinę później. Podobno ludzie bali się wyjść na ulicę, wyobrażając
sobie, że tam czatuje na nich Czarny Jack z rewolwerem w dłoni.
— I nigdy nie ścigaliście go?
Szeryf przymrużył jedno oko.
— ścigałem... nie ruszając się z miejsca. Ja idę tylko na pewniaka, Irvin,
zapamiętaj to sobie.
— W ten sposób musicie odnosić wielkie sukcesy. To nawet całkiem
bezpieczne.
— Nie kpij. Nic nie rozumiesz. W Wichita Falls skończyły się napady
bandyckie i nawet Czarny Jack niczego już nie będzie tu próbował. Zbyt
wiele ma rozsądku. Niestety.
— Gadanie... — zniecierpliwił się farmer.
— Tak sądzisz? A ja o Czarnym Jacku wiem więcej niż ktokolwiek inny.
Chociaż go nigdy nie spotkałem. Można mieś uszy i oczy nie tylko
własne.
— Nie rozumiem.
— Widzisz, cóż ze mnie byłby za szeryf, gdybym nie wiedział nie tylko o
tym, co się dzieje w Wichita Falls, ale i w dalszej okolicy? Pomocników
mam zaledwie trzech, i to wliczając tego chłopca, Boba. Ale są inni.
— Kto taki?
— Po co mam cię wtajemniczać w szczegóły? Wystarczy, że są znajomi i
znajomi znajomych. Są ludzie, którym wyświadczyłem taką lub inną
przysługę, a oni w zamian za to potrafią zbierać potrzebne wiadomości.
— Spryciarz z was, szeryfie — przyznał Irvin.
A teraz pomyślał: nie tylko spryciarz, ale i człowiek rozumny. Zatrzymał
po raz drugi konia. Siady drogi nagle urwały się. Zeskoczył z siodła.
Badał uważnie ziemię, krążył dokoła jak pies gończy. Na koniec znalazł.
Po prostu trakt skręcał raptownie. Może kto inny, stwierdziwszy ten fakt,
beztrosko pojechałby dalej. Irvin był bardziej przezorny. Pomyślał:
dlaczego trakt skręca tak raptownie, jeśli dokoła nie widać żadnej
przeszkody, którą musiałby ominąć?
Ujął konia za cugle i począł posuwać się linią kolistą. To była żmudna
wędrówka, ale doprowadziła do celu. Nieoczekiwanie.
“Jakże łatwo mogłem skręcić kark!" — pokiwał głową, gdy na krok
przed nim urwała się płaszczyzna prerii. Położył się i spojrzał w dół.
Stroma ściana spadała głęboko, przerażająco głęboko. To był właśnie jar!
— Tam właśnie musisz powędrować — mówił szeryf.
— Dlaczego?
— Powiadają, że Czarny Jack jest tak nieuchwytny, ponieważ potrafi
nagle zniknąć. Na całe tygodnie, ba... na miesiące. Zastanawiałem się
nad tym i doszedłem do prostego wniosku: jeśli znika, to musi mieć jakąś
kryjówkę nikomu nie znaną. No, i gdzieś przecież magazynuje swe łupy.
Dowiedziałem się.
— O czym?
— O tym, że Jack ma swoje kryjowiska. I wcale nie jest tak samotny, jak
powiadają. Posiada wspólników, a raczej podwładnych, może nawet nie
zawsze wtajemniczonych, komu służą i czym się trudni ich chlebodawca.
Dobrze wiesz, Irvin, bo już o tym mówiłem, że Czarny dokonuje
napadów albo sam, albo w towarzystwie przygodnych pomocników, po
czym natychmiast z nimi się rozstaje. To jedna z przyczyn, dla których
tak trudno go schwytać. Któraś z kryjówek Jacka znajduje się o dzień
drogi do Wichita Falls.
Tak mówił Denis Murphy, a później opisał bardzo dokładnie wnętrze
jaru.
— Byliście tam? — zagadnął Irvin.
— Oczywiście.
— I co?
Szeryf roześmiał się.
— I nic. Przypuszczam, że jegomość, który tam stale mieszka, poznał we
mnie szeryfa. Dlatego drugiej wizyty nie składałem. Czarny Jack na
pewno zostałby wówczas uprzedzony, jeśli to już się nie stało.
— A kto jest tym mieszkańcem jaru?
— Powiedział, że trudni się traperstwem.
— A jeśli to prawda? Może w tym jarze Jack nie bywa?
— Za kogo mnie masz, Irvin? Taki naiwny to ja nie jestem.
Teraz farmer leżał z głową wysuniętą poza krawędź przepaści i patrzał.
Jak tam się dostać? Przeciwległe zbocze było równie strome, a po lewej
stronie przepaść kończyła się półkolistą, pionową ścianą. Natomiast na
prawo Irvin nie mógł dostrzec kresu rozpadliny. Nie pozostało mu nic
innego, jak tylko wędrować skrajem urwiska. Nie przewidział jednak, że
wędrówka potrwa bardzo długo. W końcu odnalazł wąską ścieżynkę
spadającą w głębiny jaru. Począł nią schodzić prowadząc konia za cugle.
Wolał nie ryzykować jazdy po tak nieznanej i niepewnej drodze.
Na dole znajdziesz taki niby-domek, niby-blokhaus, podobny do tych,
jakie stawiali pogranicznicy. W nim mieszka stary traper.
Tak mówił Murphy. I w rozmowie z szeryfem wszystko wydawało się
bardzo proste. Ale jak teraz ten niby-domek odnaleźć?
Wolno, wolniutko schodził. Ciemniało coraz bardziej. Dotarł do samego
dna jaru. Skąpa trawa i sporo piasku. Nie było tu nawet krzaczka, za
który — w razie czego — można by uskoczyć.
Wydostawszy się na równą, gładką drogę, szedł teraz śmiało i rozglądał
się dokoła w nadziei, że dostrzeże opisany przez szeryfa blokhaus.
Zgodnie z planem — miał odegrać rolę wędrowca przypadkowo
zbłąkanego i szukającego bezpiecznego noclegu. Ściemniało się coraz
bardziej. Brnął więc przed siebie w mroku. O radości! Ujrzał wreszcie
czerniejącą ścianę, a w chwilę później wąziutkie wycięcia okiennych
otworów, które tym tylko różniły się od strzelnic pogranicznej fortalicji,
ż
e miały szyby w oknach. Farmer zastukał, raz, drugi, potem załomotał
do drzwi. Na koniec pociągnął za zwisający skobel. Skrzypnęło
przeciągle i głośno. Wsunął głowę w szparę.
— Jest tu kto? — zapytał.
Milczenie. Pewnie tajemniczy traper wyruszył na łowy, a odwiecznym
zwyczajem panującym na preriach nie zaryglował wejścia. Stare prawo
gościnności, skrupulatnie w tych stronach przestrzegane, wymagało, aby
strudzony wędrowiec mógł znaleźć dach nad głową nawet podczas nie-
obecności gospodarza. Chowano więc lub zabierano tylko broń.
Sprzętów kuchennych, opału, a nawet żywności nikt nie zabezpieczał,
aby niespodziewany gość mógł z nich korzystać. I żeby oddać
sprawiedliwość ludziom Dzikiego Zachodu, nie zdarzył się wypadek
nadużycia takiej gościnności. Napadano i rabowano samotnych wę-
drowców i całe karawany, ale nigdy nie okradziono domu, którego
właściciel pozostawił otwarte drzwi.
Irvin doszedł do wniosku, że należy noc spędzić możliwie wygodnie.
Pusty blokhaus bardzo do tego zachęcał. Bieda, że panowały tam nie-
przeniknione ciemności. Wszedł omackiem i począł krążyć po izbie w
poszukiwaniu kawałka drewna. Gdy wzrok nieco oswoił się z czarnym
mrokiem, począł rozróżniać szczegóły. Odnalazł suchą szczapę. Bardziej
dymiła, niż świeciła, ale poszukiwanie naftowej lampki nie dało rezulta-
tów. Wetknął zaimprowizowane łuczywo między kamienie paleniska i
rozejrzał się po izbie. Prymitywny stół wbity w ziemię, ława... Wyglą-
dało na to, że nikt tu nie mieszkał, i to już od dawna. Jakiś stęchły,
niezdrowy zapach, aż wiercił w nosie. Nagle usłyszał, że nie domknięte
drzwi przeciągle, głośno zgrzytnęły. Odwrócił się błyskawicznie. Cisza.
Nikogo. Pociągnął za skobel — drzwi nie ustąpiły. Szarpnął raz i drugi.
Na próżno.
— Co u licha? — mruknął i naparł na belki całym ciężarem ciała. Ani
drgnęły. — Bez głupich kawałów — powiedział głośno. — Otwórz!
Cisza. Zbadał jedno z trzech wąskich okienek. O przedostaniu się — ani
marzyć. Znowu powrócił do drzwi. Kto zamknął go w tym starym
blokhausie. A może z dachu zsunęła się jakaś belka i tak niefortunnie
zatarasowała wyjście? Dach! Pułap nie znajdował się wysoko. Gdy
podniósł rękę, dotykał palcami chropowatych, nierównych desek.
Ostrożnie wszedł na stół, dostrzegł szpary między deskami, przez które
przeciskały się grudki ziemi. Na deskach leżały zapewne płaty darni —
najlepsze zabezpieczenie przed pożarem, a jednocześnie doskonała
ochrona przed deszczem. Irvin dobrze znał takie dachy. Swój pierwszy
domek w Greenfield też tak zbudował.
Stercząc na stole, zastanawiał się, czym podważyć deski.
Najporęczniejsza do tego celu byłaby siekiera, w ostateczności długi nóż
myśliwski, ale miał przy sobie tylko rewolwery.
Z energią wetknął między deski lufę colta. Nacisnął raz i drugi, aż
drewno trzasło. Szpara powiększyła się, mógł zmieścić w niej dłoń.
Szarpnął — odpadł kawał spróchniałego drzewa, posypała się ziemia.
Kiedy obluzował sąsiednią deskę, kawał darni stoczył się do wnętrza
izby. Ujrzał nad głową czarne, znaczone gwiazdami niebo. Dźwignął się
na rękach i wypełzł na wierzch. Leżał chwilę, głęboko oddychając. Pa-
trzał i słuchał. Nic. Nikogo. Zeskoczył na ziemię lekko, prawie bez
szmeru. Ściskając w prawicy kolbę rewolweru, wolniutko, ostrożnie, tuż
przy samej ścianie podsunął się do drzwi. Były na pół uchylone. Zdumiał
się. Szarpnął za skobel i jednym skokiem znalazł się we wnętrzu.
— Brawo, Irvin! Spisałeś się doskonale. No, cóż cię tak zatkało?
— To wy, szeryfie?
— Pewnie że ja, a nie mój duch.
— śebym nie spotkał Czarnego Jacka, pomyślałbym teraz, że to wy
przebieracie się w jego skórę. Co to wszystko znaczy?
— Pytanie rzeczowe, owszem. Widzisz, jeszcze przed tobą tutaj
przybyłem, nie przypuszczając, że tu nikogo nie ma. Doszedłem bowiem
do wniosku, że narażam ciebie na zbyt wielkie niebezpieczeństwo.
Stwierdziłem już, że blokhaus jest pusty, a dokoła ni żywej duszy. Wów-
czas zawróciłem, aby zobaczyć, jak sobie dajesz radę. I jestem pełen
uznania. Mówię poważnie.
— I co dalej? — zapytał farmer przez zaciśnięte zęby.
Przecież to wszystko wyglądało na kpiny! Jak to? Szeryf trzyma go w
Wichita Falls, uczy strzelać, wtajemnicza w sprawy Czarnego Jacka, po-
tem kieruje na nieznaną drogę ku nieznanemu jarowi, a kiedy Irvin
pokonuje wszystkie trudności, okazuje się nagle, że to, co uczynił, nie
miało żadnego sensu! Lucas Fawkes nigdy by nie pozwolił sobie na coś
podobnego. Szanował ludzi.
— I co dalej? — powtórzył.
— Poczekałem, aż zejdziesz na sam dół — opowiadał spokojnie Murphy
— a później krok w krok za tobą. Potrafię stąpać bardzo cicho. Kiedy tu
wszedłeś, znajdowałem się zaledwie kilka kroków dalej. Przyszło mi do
głowy, aby cię zamknąć...
— Co to za kpiny? — Irvin zadał pytanie głosem, w którym słychać było
hamowaną wściekłość.
— Kpiny i nie kpiny jednocześnie — odparł poważnym tonem szeryf. —
Chciałem sprawdzić, na ile cię stać, Irvin. Czy dałbyś sobie radę w
podobnej sytuacji. Pamiętaj, że będziesz miał do czynienia z Czarnym
Jackiem, a to diabeł wcielony. Potrafi różne sztuczki wyczyniać. Ale...
dałeś radę. Jeden tylko popełniłeś błąd: nie należało tak szybko i z takim
hałasem zeskakiwać.
Gdyby tu stał Jack, łatwo by cię zdmuchnął. Rozumiesz?
Irvin, mimo całego szacunku dla szeryfa, zerwał się gwałtownie. Ale
zaraz opadł na ławę. Rozumiał, że jeśli spowoduje awanturę, nie po-
zostanie mu nic innego, jak tylko wracać do Greenfield albo wędrować
do innych miasteczek w poszukiwaniu innych szeryfów rozporządza-
jących gończymi listami. Stłumił wybuch gniewu, ale warknął przez
zęby:
— Dobra zabawa dla szeryfa, co?
Szeryf wzruszył ramionami:
— Wierz mi, Irvin, albo nie, ale daleki byłem od takiego zamiaru. Jeśli
jednak zrezygnujesz z poszukiwania Czarnego Jacka, nie zmartwię się
tym. Masz wspaniałe zadatki na westmana. Za rok, za dwa, po dalszej
wprawie, mógłbyś zostać doskonałym szeryfem. Już ci raz propo-
nowałem.
— Nic z tego. Ani szeryfem, ani szeryfowskim pachołkiem!
— Ho, ho! Aż tak ostro? Taki “szeryfowski pachołek", jak mówisz,
bardziej jest ceniony przez ludzi niż zwykły łapacz, jakim upierasz się
zostać.
Nie było tonu urazy w słowach Murphy'ego, ale Irvin nawet tego nie
zauważył.
— Zakpiliście ze mnie — stwierdził raz jeszcze. — Czy zasłużyłem na
to? Mydliliście mi oczy tym Czarnym Jackiem, nie wiem po co.
— Uspokój się, Irvin. Tak nie dojdziemy do ładu. Jeszcze chwila, a
powiesz, że chronię Czarnego.
— Przepraszam, szeryfie — opamiętał się wreszcie.
— Mniejsza z tym. Dam dowód, że nie próbowałem wyprowadzić cię w
pole, tylko pomóc. Ode mnie nikt się nie dowie o dzisiejszej wyprawie.
Bo i nie byłoby to bezpieczne. Czarny Jack ma długie uszy. A ta chata to
naprawdę jego schronisko, jedno z wielu. Zabierajmy się stąd. Szczapa
już gaśnie, a poza tym... — podniósł się z ławy — poza tym wolę
nocować gdzie indziej. Mimo, że w tej chwili w jarze nie ma nikogo
oprócz nas.
Rzekłszy to ruszył ku drzwiom.
Przyjaciel Denisa
Każdy nieświadomy rzeczy musiałby zdumieć się na widok takiego
budynku. Nie dlatego, że wznosił się w szczerym polu. Na Dzikim Za-
chodzie trafiają się samotne domy farmerskie. Ale na tym domu widniał
napis: “Saloon". Kogóż u licha obsługiwał właściciel samotnego lokalu?
Pytanie takie zadał sobie Vincent Irvin, gdy ujrzał napis. Zeskoczył z
konia, zatupotał butami na drewnianych stopniach wejścia. Przez chwilę
podejrzewał, że nikogo tu nie ma, a budynek przetrwał jako ostatni relikt
kwitnącego ongiś miasteczka, które znikło bez śladu. Zdarzały się
przecież takie wypadki. Albo — jeszcze dziwniejsze — kiedy ruchome
osiedla, wyrastające nagle przy budowie kolejowego szlaku, przesuwając
się w miarę jak przedłużały się szyny, rozrastając się lub kurcząc, gubiły
po drodze pojedyncze swe budowle. Ten właśnie saloon mógł być takim
zagubionym elementem większej całości. Tylko że w pobliżu nie było
ani śladu kolejowego nasypu, ani szyn, no i ten saloon posiadał szyby w
oknach. Wcale nie wyglądał na opuszczone domostwo.
Stwierdziwszy to wszystko pchnął drzwi i odetchnął z ulgą: nie ulegało
wątpliwości, dom był zamieszkały. Na szczęście. Bowiem w przeciwnym
wypadku musiałby wracać do Wichita Falls, a zaprawdę miał tego dosyć.
Wędrował do samotnego saloonu wypatrując znaków. Niekiedy
drogowskazem był potężny głaz, niekiedy — samotne drzewo lub
bagnisty strumień ciurkający sennie dnem malutkiej dolinki. Takich
“drogowskazów" musiał się Irvin nauczyć na pamięć. Denis Murphy i
pod tym względem okazał się nieubłagany. Niefortunna wyprawa do jaru
nie stała się bowiem — wbrew przypuszczeniom Irvina — kresem
poszukiwań Czarnego Jacka.
Gdy o świcie farmer i szeryf wracali — każdy oddzielnie do miasteczka,
Irvin pełen już był nowych nadziei. Wybaczył szeryfowi wszystko.
Murphy nie tylko przekonał Irvina o słuszności swego postępowania, ale
przekazał mu dalszą część swej zadziwiającej wiedzy o Czarnym Jacku.
Kolejna informacja dotyczyła pewnej karczmy, położonej o trzy dni
jazdy z Wichita Falls, prosto na południe.
— Nazywa się “Old Bison". Maleńka klitka z paskudnymi napojami. Ale
przecież nie po to tam jedziesz — wyjaśniał na poły poważnie, na poły
ż
artobliwie Denis Murphy, kiedy opuścili jar.
A później zatrzymał konia.
— Nikt nas już nie powinien widzieć razem. Zaczną się niepotrzebne
domysły. Wiadomo, jak to u ludzi. Kto odgadnie, co z tego może dotrzeć
do Czarnego Jacka? Wiesz już wszystko, Irvin. Wrócimy do Wichita
osobno. Objedziesz miasteczko dokoła, wjedziesz z przeciwnej strony. I
więcej nie pokazuj mi się na oczy bez istotnej przyczyny. Bywaj!
Później był i głaz, i drzewo, i strumyk rozdeptany racicami jakichś
wielkich czworonogów. Wszystko się zgadzało z informacjami szeryfa.
A na koniec wędrówki: saloon “Old Bison"*
Koniec? Bodajby to koniec! Irvin nie łudził się ani na sekundę. “Old
Bison" miał być jedynie przystankiem w drodze.
— Podejdziesz do karczmarza — przykazywał szeryf — i powiesz:
“Denis, szary bizon cię pozdrawia". Zapamiętasz?
— Szary bizon? — powtórzył Irvin. — Może to wasze przezwisko?
— Nie słyszałeś o szarych bizonach?
— Nigdy.
— Ludzie powiadają, że to bajka, że to indiańska legenda. Bo
czerwonoskórzy wierzą, że od czasu do czasu wśród bizonich stad
pojawiają się pojedyncze sztuki nie brązowej, lecz siwej barwy. To mają
być duchy prerii. Wyobraź sobie, że natrafiłem na takiego “ducha" i
położyłem go jednym strzałem. Polowałem wówczas z tym właścicielem
“Old Bison" i on o tym nie zapomniał. Ile razy przesyłam mu jakąś
poufną wiadomość, każę posłańcowi powiedzieć: “Denis, szary bizon cię
pozdrawia".
Izba, do której wszedł Irvin, była pusta. Z boku, tuż obok jednego z dwu
okien, stał szynkwas, tyle że bez blatu krytego blachą, bez błyszczących
kranów od piwa i tym podobnych wspaniałości. Ot, po prostu zbity ze
starych desek, bardzo wysłużony sprzęt. Pod ścianą półki, na nich
zaledwie kilka butelek. Po przeciwnej stronie.
równie nędzny stół, na oko jakiś koślawy. I to było wszystko.
Irvin chrząknął raz i drugi, a kiedy nie poskutkowało, zawołał:
— Halo? Jest tam kto?
Dopiero teraz usłyszał kroki. Otworzyły się małe drzwiczki i na progu
stanął człowiek chyba w wieku szeryfa z Wichita Falls. Ale cóż to był za
człowiek! Prawdziwy olbrzym i — najprawdopodobniej — siłacz.
Przerastał Irvina
o głowę, a przez postrzępioną koszulę widać było mięśnie atlety. Taki
rzeczywiście mógł prowadzić saloon na odludziu i gwizdać na najwięk-
szych zabijaków.
— Co podać?
— Cokolwiek... Denis, szary bizon cię pozdrawia.
Ani słowa odpowiedzi. Irvin ujrzał potężne bary olbrzyma, gdy —
odwrócony — sięgał po butelkę. Brzękły dwie szklanki postawione na
ladzie. Płyn zabulgotał w przejmującej ciszy.
— Napiję się z wami.
Irvin spróbował i zakrztusił się. Ogień przepłynął mu przez gardło, a
oczy zaszły łzami.
— Mocne, co? Innych nie trzymam. Dla moich gości to jeszcze za słabe.
Farmer wypił do dna. Bardziej dla honoru, niż dla przyjemności, a że nic
prawie nie miał w ustach przez cały dzień, poczuł zawrót głowy.
— Co u Denisa? — zagadnął karczmarz sięgając powtórnie po butelkę.
Irvin pośpiesznie odsunął szklankę:
— Od rana nie jadłem — wyjaśnił.
— O, to tak? Zaraz coś upitraszę.
Znowu zniknął za drzwiami, a Irvin, któremu nagle zrobiło się bardzo
wesoło, usiadł na ławie za koślawym stołem. Położył kapelusz obok, a
strzelbę, roztropnie zabraną z siodła, umieścił między kolanami. Przez
zamazaną szybę okienka widział teraz swego wierzchowca, jak szczypał
trawę przywiązany do kołka. Przyjemnie było tak siedzieć, odpoczywając
po długiej jeździe,
i rozmyślać o wszystkim i o niczym.
“On ci powie, gdzie masz szukać Czarnego Jacka — wspomniał słowa
szeryfa. — On ci powie... jeśli Czarnego wcześniej nie spotkasz.
Wszystko jest możliwe, Irvin i dlatego właśnie na wszystko musisz być
przygotowany..."
W tej chwili farmer wcale nie czuł się “przygotowany", raczej —
zmęczony. Poza tym wściekle głodny, więc gdy na stole pojawiła się
spora miska jajecznicy i bochen chleba, zabrał się ochoczo do jedzenia.
Kiedy dokładnie wyskrobał naczynie, karczmarz zapytał:
— Jeszcze?
— Dosyć. Co się należy?
— Jak powiadacie?
— Pytam, ile mam płacić?
— Nic. Kto przybywa od Denisa, jest moim gościem.
— Chyba się wam nie przelewa...
— Czy się przelewa, czy nie, to tylko moja sprawa. Ale nie martw się,
chłopie, niech cię nie zwodzi dzisiejsza pustka. Trafiłeś w taką porę.
Spróbuj na wiosnę albo jesienią. Nie mógłbym cię wówczas tak dobrze
obsłużyć ani pogadać. W tej izbie jest wtedy ciasno, że szpilki nie
wsuniesz. Człowiek o człowieka plecami się opiera. A dym, a gwar!
— Na tym bezludziu? — zdumiał się Irvin. — Tu nawet nie ma drogi.
— Bo nie zauważyłeś. Zresztą trawa już zdążyła się podnieść. Przecież
tędy wiedzie szlak.
— Jaki szlak? — powtórnie zdziwił się przybysz, bo mu szeryf nic a nic
nie wspominał o żadnym szlaku.
— Człowieku! Gdzieś się narodził? Chyba nie w Teksasie?
— A nie.
— No to wiedz, że tędy przebiega droga przepędu bydła.
— Goodnight-Loving — przypomniał sobie Irvin opowiadanie starego
Abla Mereditha.
— Więc jednak coś słyszałeś. Ale nie Goodnight-Loving. On ciągnie się
bardziej na południe stąd. Tu mamy Szlak Zachodni. Z San Antonio
przez Fort Griffin, Dodge w Kansasie aż do Deadwood w Dakocie. I tu
się zawsze zatrzymują. Tysiące sztuk bydła: krowy i długorogie woły
teksaskie. Widziałeś kiedy? Nie? To żałuj. Dzień, dwa bawią się
kowboje w tej chałupie, aż ściany trzeszczą, a później ruszają w świat.
Potem nadciąga druga, trzecia, czwarta partia. Nim zima nadejdzie, już
mam puste półki i ogołoconą spiżarnię, chociaż oni więcej piją niż jedzą.
A teraz gadaj: co u Denisa?
Siadł po przeciwnej stronie stołu, aż ława zatrzeszczała. Irvin pragnął jak
najlepiej wywiązać się z zadania, ale cóż? Wichita Falls mało znał, a
szeryfa Murphy'ego — właściwie też niewiele. Nawet nie wiedział, czy
jest kawalerem, czy żonaty... Czy ma dzieci, czy nie? Odparł więc tylko
tyle, że szeryf cieszy się znakomitym zdrowiem, że przesyła
pozdrowienia, a jego — Irvina — poleca specjalnej opiece karczmarza.
Ta krótka relacja niezbyt zadowoliła gospodarza. Coś tam mruknął do
siebie, a głośno zauważył:
— Ale rozmowny to ty nie jesteś. Mniejsza z tym. Na pewno nie na
rozmowę tu przyjechałeś. Gadaj, o co chodzi.
— Nie ma tu nikogo więcej? — upewnił się Irvin.
— Nikt nas nie usłyszy, chyba wiatr na prerii.
Irvin zawahał się chwilkę, nabrał odwagi i rzekł półgłosem:
—Denis powiedział, że znacie miejsce pobytu Czarnego Jacka.
Karczmarz gwizdnął cicho.
— Gdyby to kto inny przysłał ciebie z taką sprawą, wyleciałbyś za drzwi.
Nie wiem, kto jesteś, i nie chcę wiedzieć. Myślę, że im krócej tu
zabawisz, tym lepiej dla nas obu.
— Boicie się? Sądziłem — dodał tonem nie pozbawionym złośliwości —
ż
e taki olbrzym jak wy potrafi jednym palcem rozłożyć Czarnego Jacka.
— Myślałeś... Wolno myśleć. Widziałeś go?
— Tak.
— Jak strzelał?
— Nie.
— A szkoda. Nikt nie jest szybszy od niego. Nikt na świecie. Pewnie,
gdybym go tknął, rozleciałby się. Bieda z tym, że nim zdążyłbym go
ruszyć, już leżałbym cięższy o jedną kulę z jego srebrnego colta.
Irvin już chciał się pochwalić — a miał powód do dumy — że Jack
stracił oba swe rewolwery, ale powstrzymał się. Mruknął tylko:
— Taką ma dobrą broń?
— Świetną, a oko jeszcze lepsze, a rękę tak chybką jak huraganowy
wiatr. Strzela z prawej lub z lewej, albo dwiema jednocześnie. Znajdź
drugiego takiego!
Irvina nieco rozzłościły te słowa. Co u licha? Przecież widział sławnego
Jacka, gdy zmykał z pociągu jak zając!
— A ja myślę — odparł powoli — że to ludzka przesada. Ludzie lubią
przesadzać, a Czarny Jack na pewno sam się postarał umocnić tę wiarę,
ż
e jest niepokonany. Czegóż on takiego dokonał? Szeryf Murphy
opowiadał mi o jego wyczynach: najzwyklejsze napady rabunkowe na
zaskoczonych, podpalenie zagrody, rabunki w pociągach. Znowu nie
taka to sztuka jak się ma pomocników.
Olbrzym popatrzał na Irvina z ironicznym uśmieszkiem.
— Tak uważasz? Dobrze, nie moja sprawa, a Denis wie również, co robi.
— Przysunął się bliżej farmera. — To duże ryzyko z mej strony, ale
skoro Denis... Poczekaj.
Spojrzał w okienko, a później otworzył drzwi, aby zerknąć na dwór.
— Nie ma nikogo — stwierdził siadając obok farmera. — Słuchaj —
powiedział ściszonym głosem. — Jack ma w całym Teksasie sporo kry-
jówek.
— Wiem o tym.
— Denis ci mówił?
— Tak.
— On zna tylko jedną.
— W jarze?
Olbrzym skinął głową.
— Czarny Jack może się ukryć w każdej chwili. śe on ma niedostępne
skrytki, wielu się domyśla, ale gdzie się znajdują te skrytki, nikt nie wie.
Rozumiesz?
Znowu spojrzał w okno odwróciwszy się plecami do Irvina i siedział tak
dłuższą chwilę, jakby nasłuchując. Ale żaden dźwięk dalekiej przestrzeni
nie zmącił ciszy.
— Więc gdzie teraz przebywa Czarny Jack? — podjął rozmowę farmer.
Nie wiem. Nikt chyba nie wie. Słyszałem o nieudanym napadzie na
pociąg. Jeśli to prawda. Czarny miał pecha albo trafił na godnego siebie
przeciwnika. A może jego słońce gaśnie?
— Znasz Czarnego? — zagadnął Irvin.
— On mnie odwiedza od czasu do czasu i sądzi, iż nie wiem, kim jest.
— Dawno tu był?
— Niezbyt dawno. W kilka dni po jego odjeździe kowboje przynieśli mi
wiadomość o napadzie na pociąg. Czarny Jack, zwykle taki gadatliwy,
ostatnio był milczący jak skała i ponury jak noc. Wydało mi się
wówczas, że jest ranny. To znaczy, żadnej rany nie widziałem, ale zau-
ważyłem, że dość niezręcznie rusza lewą ręką. Może to zresztą było tylko
zwichnięcie?
— A jego broń? — zapytał Irvin. — Miał broń?
Olbrzym zaśmiał się cicho:
— Człowieku! Co ty sobie wyobrażasz? Czarny bez broni? Oczywiście,
ż
e był uzbrojony.
— W rewolwery?
— Rewolwery jak zwykle dyndały mu u pasa. Ta informacja nie
zaskoczyła farmera. Od dnia napadu na pociąg dość upłynęło czasu, w
którym Jack mógł zaopatrzyć się w nowe colty.
— Dokąd stąd ruszył?
Karczmarz zawahał się. Spojrzał przenikliwie na Irvina.
— Denis uczynił dla mnie wiele, więc i ja dla Denisa zawsze zrobię
wszystko, co potrafię. Ale czy tobie można ufać?
Farmer uznał, że nie należy się ani obrażać, ani zaprzysięgać, jakby na
jego miejscu uczynił niejeden. Powiedział po prostu;
— Czy sądzisz, że gdybym był inny, Denis Murphy skierowałby mnie
tutaj?
— Prawda. Człowiek niekiedy głupieje na tym odludziu. Słuchaj: nie
znam wszystkich kryjówek Czarnego. Nawet nie wiem, ile ich ma. Może
trzy, może cztery, a może... dziesięć. Na pewno sporo. W przeciwnym
wypadku już dawno trafiłby za kratę albo musiał uciekać daleko stąd. A
tymczasem on ciągle siedzi w Teksasie,
— I cieszy się opinią niezwyciężonego — wtrącił Irvin.
— Jack potrafi zniknąć na tydzień, na dwa, na kilka miesięcy.
Przeczekuje burzę po każdym napadzie. Kiedy szeryfowie ochłoną, a
ludzie zdążą zapomnieć o kolejnym liście gończym, zjawia się na nowo.
Nie wiem, co tam Denis zamyśla, że ciebie tu przysłał. Denis jest mądry,
nawet mądrzejszy od Jacka, chociaż go nie złapał. Siedzę tu na odludziu,
ale zimą uciekam czasem do Wichita Falls i stąd wiem, że Denis uplata
jakąś sieć na Czarnego i w końcu go złowi. Kto wie, może nawet przy
pomocy cudzych rąk?
Spojrzał pytająco na Irvina, a farmerowi jakby błyskawica rozjaśniała
najciemniejsze zakamarki mózgu. Nagle zrodziło się w nim podejrzenie,
ż
e to, co wziął za przejaw życzliwości szeryfa z Wichita, jest tylko
cząstką wielkiego, na zimno obmyślanego planu. Bo niby skąd nagle ta
ż
yczliwość dla zupełnie obcego człowieka? Ciekawe, ilu dotychczas
zgłosiło się amatorów nagrody wyznaczonej w listach gończych? Za-
pewne wszystkich w podobnie przyjacielski sposób traktował szeryf.
Dlaczego jednak, jego — Irvina — próbował odwieść od zamiaru? Może
dlatego, żeby sprawdzić, czy nie jest to tylko słomiany ogień. Może, by
podniecić ambicję do wytrwania w przedsięwzięciu? Jednak — spra-
wiedliwie trzeba przyznać — szeryf uczynił wieje w tak krótkim czasie,
aby przysporzyć Czarnemu Jackowi jednego z wartościowszych prze-
ciwników. Mocne oczko w tej sieci, o której wspominał karczmarz.
Gdzieś tam na prerii i po miasteczkach ochotnicy Denisa Murphy'ego po-
lowali na bandytę.
Irvin poczuł żal do szeryfa. Prawie tak, jak gdyby go tamten okłamał, ale
równocześnie zdumiał się nad życiową mądrością Denisa.
— Ależ on ma głowę! — powiedział.
— Denis? Ba! Zobaczysz, wybiorą go kiedyś gubernatorem i wtedy
Teksas będzie najbezpieczniejszym stanem w całej Unii. Oby! Ale zanim
to nastąpi, spełnię jego prośbę. Słuchaj, przybyszu, jak się tam zowiesz...
— Nie, nie... — uprzedził odpowiedź Irvina. — Nie mów, jak się
nazywasz. To zbyteczne. Jeśli pojedziesz tym samym szlakiem przepędu,
który cię aż tu doprowadził, dotrzesz do rzeki. Ona ci przetnie drogę.
Dalej posuwaj się z jej biegiem aż do miejsca, gdzie płaski brzeg
poczyna się dźwigać. Wówczas weź oczy w ręce! Znajdziesz się blisko
celu. Między wodą a kamienistą skarpą leży piaszczysta plaża. Idź tą
plażą aż do miejsca, gdzie rośnie samotny klon. Niedaleko drzewa
wznosi się chatka rybaka. Czarny Jack niekiedy do niej zagląda.
— A jeśli go tam nie zastanę?
— Możesz czekać, a możesz wędrować dalej.
— Dokąd?
— Za rzekę. Tam jest bród. Po drugiej stronie trafisz na las. Posuwaj się
jego skrajem, ciągle z biegiem wody. Kiedy samotny klon zniknie ci z
oczu, obserwuj puszczę. Milę dalej, między pierwszymi drzewami stoi
szałas trapera. To jest druga kryjówka Czarnego Jacka.
— A jeśli i tam go nie zastanę?
— Wówczas wrócisz do mnie, wskażę ci trzecie miejsce. I to wszystko.
Karczmarz ciężko dźwignął się z ławy.
— Myślę, że twój koń odpoczął. Jeśli chcesz wody, nabierz jej ze studni.
Potrzebujesz jedzenia, dam ci je zaraz, ale dłużej nie możesz tu po-
zostawać. W twoim własnym i moim interesie. Ja jestem spokojny
człowiek, a Jack należy do takich, którzy potrafią nagle się pojawiać, jak
spod ziemi. Nie życzę tu sobie żadnej strzelaniny.
— Dziękuję za wszystko. Na waszym miejscu jednak...
— Ani słowa więcej. Co byś zrobił na moim miejscu, wcale mnie nie
interesuje. Bywaj zdrów, a jak przeżyjesz, wpadnij tu jeszcze.
Irvin nic na to nie odpowiedział. Potem jechał bezdrożem, na którym
gdzieniegdzie tylko zdeptane trawy znaczyły szlak przepędu bydła.
Minął jeden dzień, minął drugi, trzeci. Wbrew słowom karczmarza
nigdzie nie mógł dojrzeć ani rzeki, ani drogi. Bezkresna równina
ciągnęła się przed nim i za nim. Irvin wciąż posuwał się na południe.
Szlak przepędu gdzieś zniknął, a może stał się tak niewyraźny, że nie
sposób go było odróżnić od jednakowo zielonego poszycia traw — na
lewo, na prawo, na wprost. I nigdzie cienia. Więc gdy na horyzoncie
zamajaczył jakiś kształt niewyraźny, wyrastający ponad płaszczyznę,
Irvin popędził konia. Wkrótce stwierdził, że ten niewyraźny kształt to
połatane dachy domów. Widać je było coraz lepiej. A także zarysy ścian i
opłotków. Po jakimś czasie zatrzymał się na małym placyku przed
domem odsuniętym nieco od drogi, obok studni z kołowrotem.
Zeskoczył z konia.
—Hej! — krzyknął w stronę drzwi domostwa — Czy mogę napoić
konia?
Pytanie to stanowiło raczej grzecznościowy zwrot, bo wiadomo, że żaden
gospodarz na Dalekim Zachodzie nie odmówi ani wiadra, ani wody
wędrowcowi.
Irvin nie czekając więc na odpowiedź, chwycił za wiadro, ale w tym
samym momencie rozległ się suchy trzask, klepki rozsunęły się i
rozpadły.
— Co u licha?
Przyjrzał się resztce wiadra, jaka mu wraz z kabłąkiem pozostała w dłoni.
Drewno było suche, jakby go nigdy nie zanurzano w wodzie.
Dziwne. Czyżby woda z tej studni nie nadawała się do picia? Podszedł
do drzwi domu, zastukał, odczekał chwilę, wreszcie pchnął — rozwarły
się z przeraźliwym piskiem. Z wnętrza buchnęło chłodem.
— Jest tam kto? Cisza.
Powtórzył pytanie. Nikt nie odpowiedział. Przekroczył próg. Za tym
progiem ciągnęła się długa i wąska sionka. Irvin przeszedł aż na zaplecze
gospodarstwa, na puste podwórko zamknięte wielką długą szopą z
szeroko rozwartymi wrotami. Zajrzał do wnętrza, zawrócił do sieni.
Zapukał do pierwszych drzwi — cisza. Pchnął je. Ujrzał pomieszczenie
kuchenne: stół, ławy, wystygły piec.
— Halo! — krzyknął, odczekał chwilę i wrócił do studni. Wziął konia za
uzdę i postanowił poszukać wiadra w sąsiedztwie.
Zaledwie kilkadziesiąt kroków dalej stał drugi budynek mieszkalny, a
obok studni — blaszane wiadro. Podprowadził wierzchowca do koryta
dla pojenia bydła, opuścił wiadro w głąb studni. Ale gdy je wyciągnął, na
brudnej powierzchni wody pływały strzępy słomy, gnijące liście, a nawet
ziarenka piachu. Z tej studni chyba nikt od miesięcy nie czerpał wody —
a może wszędzie tu woda jest niedobra?
Zaczerpnął dłonią nieco wilgoci i podniósł ją do warg. Smak normalny,
więc dlaczego nie korzystano ze studni?
Zostawił wiadro i ruszył w kierunku domu. Jedno z okien było otwarte.
Stuknął palcem w szybę — zabrzęczała głośno. Po chwili zajrzał do
ś
rodka. Nasłuchiwał i rozglądał się. Ujrzał wnętrze izby mieszkalnej:
typowy stół, kilka drewnianych zydli, metalowe łóżko pod ścianą, ale
bez pościeli, otwartą szafę, w której widać było puste półki. Tu nikt nie
mieszkał! Wniosek ten potwierdzała gruba warstwa kurzu na meblach i
podłodze. Irvin cofnął głowę. Dokoła panowała zupełna cisza. I nawet z
głębi osady nie dobiegał jego uszu żaden hałas, żaden gwar rozmów, nie
szczekały psy.
Zaniepokojony wskoczył na siodło i stępa ruszył szeroką drogą. Koń
szarpnął się, gdy między opłotkami przemknęło, skacząc, jakieś
niewielkie zwierzę. Irvin natychmiast poznał dzikiego królika. Dziki
królik w samym sercu osady! Czyżby wszyscy tu wymarli?
Przejechawszy kilka jardów znowu zeskoczył z siodła. Dokładnym
oględzinom poddał trzy kolejne domostwa, stajnie i stodoły. Wszędzie
witała go pustka i kurz. Dlaczego mieszkańcy nie zabrali ze sobą
sprzętów? Ba, w kuchniach zauważył nawet garnki, a w stodołach —
brony i pługi! Jak to wytłumaczyć? Może jakąś paniką powstałą w
obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa? Ludzie zabrali wozy (nigdzie
ż
adnego nie zauważył), rzucili na nie to, co dało się załadować, i uciekli.
Na meble nie starczyło im czasu, a może i miejsca?
Cóż stało się przyczyną ucieczki? Napad Indian? Nie, na pewno nie.
Nigdzie nie widać było śladów walki, żadnych szczątków ludzkich ani
zwierzęcych. Więc — nie napad. Prawdziwa zagadka, której Irvin nie
potrafił rozwiązać. Postanowił jednak odpocząć tu po nużącej drodze.
Lepszy dach nad głową nawet w bezludnej osadzie od noclegu pod
gołym niebem na twardej powierzchni ziemi. Począł się rozglądać za ja-
kimś porządniej wyglądającym domkiem, w którym — kto wie? — może
nawet znajdzie sprężynowe łóżko? Śmieszna zachcianka, a jednak...
Szedł drogą między zabudowaniami różnej wielkości, różnego kształtu i
różnej barwy, aż ujrzał domek, który uznał za najbardziej odpowiedni: z
dużą werandą obrośniętą zielonymi pnączami. Wyglądał miło i
schludnie.
Przywiązał konia do słupka werandy, wkroczył do wnętrza. Oczywiście,
jak się tego spodziewał, i tu było tak samo pusto, a kurz tak samo
pokrywał sprzęty i deski podłogi. Irvin zawędrował aż do kuchni, w
której wśród licznych garnków, kotłów, misek i warząchwi znalazł
blaszane wiadro. Skoro woda dobra, trzeba zaspom koić pragnienie i
napoić konia. Trzykrotnie nabrał wody ze studni i trzykrotnie ją musiał
wylać — tyle było w niej śmiecia i brudu. Dopiero czwarte wiadro
zaniósł koniowi. Potem siadł na stopniach werandy, wpatrzony w pustą
drogę, w puste domy po przeciwległej stronie. O tej osadzie ani
słówkiem nie wspomniał mu szeryf. Czy nie wiedział, czy po prostu Irvin
zmylił drogę? Wszystko wyglądało raczej na tę drugą możliwość.
Dlatego musiał teraz zastanowić się, jaki obrać kierunek dalszej
wędrówki, gdzie poszukać informatora? Ważne pytania, na które nie
znajdował odpowiedzi. Chyba tylko liczyć na szczęśliwy traf.
Wstał, ujął wierzchowca za cugle i zaprowadził go na tyły domostwa, do
stajni, której ubita, gliniana polepa pokryta była rozsypanym ziarnem
kukurydzy i pszenicy. Jeszcze jeden dowód pośpiechu, z jakim
wyprowadzali się stąd gospodarze. Zdjął uprząż i przeniósł do kuchni.
Tu zajął się pitraszemem posiłku w warunkach... niemal luksusowych.
Uśmiechnął się — rozporządzał nie tylko kuchennym piecem, ale i na-
czyniami, a nawet sporym stosem wyschniętych szczap. Z zadowoleniem
zauważył, jak woda wrze w garnku. Wyjął suchary, kawę, suszone mięso,
i siadł przy oknie, mając widok na podwórko i stajnię, w której umieścił
wierzchowca.
Celia Canning
Kiedy odstawiał kubek, wydało mu się, że słyszy czyjeś kroki. Lekkie i
delikatne, a przecież zupełnie wyraźne. Czyjeś buty uderzały cicho w
zakurzone deski podłogi. Na sekundę zastygł w bezruchu, po czym
wyciągnął rewolwer z kabury i w dwu susach znalazł się za framugą
drzwi. Odgłos kroków rozbrzmiewał coraz bliżej, aż wreszcie Irvin
dojrzał jednym okiem postać idącą z głębi domostwa. Natychmiast
schował broń i wyszedł z ukrycia.
To była kobieta. Skąd się tu wzięła? Czyżby jak on, z prerii? Sama?
Dostrzegła go. Stanęła.
— Halo! Co pan tu robi?
Miała na sobie sutą, kolorową spódnicę, opadającą na cholewy długich
butów. Bluzka była równie kolorowa, o barwie czerwieni przechodzącej
w purpurę. Tyle dostrzegł Irvin już z daleka. A z bliska, gdy podeszła,
ciemną twarz i czarne oczy spoglądające nań nieufnie, mimo że usta się
uśmiechały. Nad oczami ciemne włosy opadające na czoło.
— A co pani tu robi?
— Mieszkam — odparła wesoło.
— Tu?
— Nie, nie w tym domu, ale niedaleko w samym środku Dawn*.
— Co?
— Ta osada taką nosi nazwę.
— Piękną — odparł — ale bardziej pasowałaby Dusk.* Tu nikogo nie
ma! Co się stało z ludźmi?
Dawn (ang.) — świt, dusk (ang.) — mrok
— Przecież ja jestem. A co się tyczy innych, rzeczywiście, odeszli.
— Dlaczego? Czyżby woda była zła? Piłem ją, ja i mój koń, ale jakoś
czujemy się dobrze.
— Zła woda? Cóż za pomysł?
— Zaglądałem do kilku studni. We wszystkich pełno śmieci i kurzu.
— Ach, to dlatego. Myślał pan, że nie czerpano wody, ponieważ nie
nadaje się do użytku. To nie dlatego. Po prostu nie miał kto jej czerpać.
— A mieszkańcy? Gdzież się podzieli?
— Wyjechali.
— Zostawiając meble i nawet to...? — wskazał na porzucone na kuchni
garnki.
— Zabrali tylko niezbędne przedmioty. Jak kto siedzi na jednym miejscu
przez całe lata, to później i dziesięcioma wozami nie wywiezie tego, co
nagromadził.
— Pewnie — przytaknął Irvin.
— A im się bardzo spieszyło.
— Dokąd?
— Do Kalifornii. To się nazywa: gorączka złota.
Sprawa stała się jasna, ale Irvin nadal nie mógł pojąć, jak można rzucać
ziemię, własną ziemię, dla mirażu złotego piasku. Przypomniał sobie
opowiadanie Czarnego Jacka o “miastach duchów". Teraz sam natrafił na
takie “miasto": niczyje domy, niczyja rola. Gdyby lak przeprowadzić się
z Greenfield? Przyjść na gotowe? I z myślą o tym, zapytał:
— A ziemia tu dobra?
Otworzyła szeroko wielkie, czarne oczy, aż stały się jeszcze większe.
— Ziemia? — powtórzyła zdziwiona.
— No ziemia, rola..
Wzruszyła ramionami:
— Nic a nic się na tym nie znam. Dawniej musiało coś tu rosnąć, teraz…
tylko trawa.
— A wtedy gdy oni jeszcze mieszkali?
— Wtedy mnie tu nie było.
— To skąd pani wie?
— Od innych, od ludzi, którzy tu przyjeżdżali sądząc, że Dawn w
najlepsze nadal prosperuje, i od tych, którzy znając historią ucieczki
przyjechali popatrzeć, jak to teraz wygląda, ale żaden z nich nie został.
No — zakończyła raptownie — nie ma sensu siedzieć w tym
opuszczonym domostwie. Niech pan idzie do nas.
— Kto tu jeszcze jest?
— Mój brat. Siedzimy we dwójkę i nie narzekamy, chociaż niekiedy robi
się bardzo nudno. Proszę zabrać konia — dodała spostrzegłszy siodło
ciśnięte na podłogę — i chodźmy.
Irvin zastanowił się chwilkę:
— Chętnie — odparł — jeśli nie zrobię kłopotu...
— Głupstwo. Ciekawa jestem, co słychać na dalekim świecie, chyba mi
pan opowie?.
— Oczywiście. Zaraz będę gotów.
Poszedł do stajni po konia, nałożył nań uprząż, spakował swe drobiazgi i
ruszył za tą dziwną mieszkanką dziwnej osady.
— Dokąd się pan udaje? — zagadnęła, gdy kroczyli pustą, zasypaną
piaskiem drogą.
— Nie zawsze odpowiada się na takie pytanie — zauważył żartobliwie, a
w myśli począł gorączkowo szukać jakiegoś fikcyjnego celu drogi.
— Przepraszam, jeśli to tajemnica...
— Och, nie. Tak sobie powiedziałem. Jadę do Greenfield, ale zdaje się,
ż
e zabłądziłem.
— Greenfield? Nigdy nie słyszałam. Może mój brat zna właściwą drogę.
— Prowadzicie tu gospodarstwo?
Już mówiłam, że nie rozumiem się na roli.
— Wiec co pani tu robi? Z czego żyjecie?
— Trochę z polowania, trochę ze sprzedaży skórek, a najwięcej z
przepędu bydła.
— Tędy wiedzie szlak?
— Nie, bardziej na wschód, o dzień jazdy.
Nie ulegało już wątpliwości, że Irvin zjechał ze szlaku, sam nie wiedząc
kiedy. Ale ta informacja ucieszyła go. Wskazała mu kierunek, w którym
powinien szukać właściwej drogi.
Szli wolno, mijając milczące, ciche zagrody domki i jakieś budy bez
okien. Niektóre z nich miały wejścia na głucho zawarte, inne ukazywały
opustoszałe wnętrza.
— Nie rozumiem — zainteresował się Irvin. — Jeśli szlak leży o dzień
drogi, jak możecie z niego żyć?
— Brat wynajmuje się jako poganiacz, czasem jako przewodnik.
Niekiedy i ja.
— Pani? — Irvin roześmiał się. — Nigdy nie brałem udziału w takim
przepędzie, ale wiem jacy to ludzie są zazwyczaj kowbojami. Półdzicy
ludzie.
— Nie zawsze i nie wszędzie, zresztą... potrafię się bronić.
— Dałbym radę jedną ręką — zażartował. — Chyba nie waży pani
więcej niż 90 funtów?
— Nigdy się nie ważyłam, ale waga to jeszcze nie wszystko. No,
jesteśmy u celu.
Irvin przyjrzał się bacznie budynkowi, przed którym stanęła. Był
mniejszy od sąsiednich, za to stał na dużej parceli porośniętej z rzadka
owocowymi drzewkami. Teraz przekwitały i biało-różowy kobierzec
płatków pokrywał ziemię. Ogród otaczały sztachety pomalowane na
zielono. Mała furteczka otwierała drogę wprost ku brązowemu gankowi.
Przed tą furtką Irvin zatrzymał się niepewnie.
— Stajnia jest za domem — wyjaśniła. — Proszę poczekać na ganku,
zajmę się sama koniem. Na tym to znam się bardzo dobrze.
Kiwnął głową na zgodę. Ujęła cugle. Irvin wkroczył na werandę.
Coś mu się w tym wszystkim nie spodobało, ale nie wiedział dobrze, co.
Uznał więc, że takie odczucie jest wynikiem całodziennego zmęczenia i
przestał na ten temat myśleć. Siadł na ławce i spoglądał na pustą drogę i
puste okienne ramy domostwa po przeciwnej stronie drogi.
Kobieta wracała. W ciszy Irvin już z daleka usłyszał skrzyp piasku pod
jej stopami.
— Siodło zawiesiłam na belce, a koniowi dałam owsa.
— Skąd tu owies?
— Kupujemy od kowbojów. Mamy dwa wierzchowce. Proszę, niech pan
wejdzie.
Z werandy do sionki, a z sionki do pokoju pachnącego miętą, jakimiś
kwiatami i sianem. Czysto tu i schludnie — stwierdził z zadowoleniem
farmer. Nie dała mu się zatrzymać, lecz poprowadziła dalej, do obszernej
kuchni, gdzie na poczesnym miejscu widniała potężna, blaszana
miednica. Chlusnęła wodą z wiadra. — Niech się pan odświeży po takiej
drodze.
— Wystarczyło wskazać mi studnię.
— Tak będzie wygodniej. Mydło leży na oknie, a ręcznik tu — wskazała
na długi, biały płat zawieszony na gwoździu wbitym w ścianę.
Wyszła, lekko przymykając drzwi. Irvin zdjął kurtkę, ściągnął koszulę i
zanurzył zakurzone, brudne dłonie w chłodnej wodzie. Cóż mogło być
przyjemniejszego w takiej chwili?
Bryznął sobie na kark, na piersi, aż struga pociekła po czystych deskach
podłogi. Rozejrzał się za ścierką, ale bezskutecznie. Wilgotnych plam na
podłodze przybywało, w miarę jak mył się i pluskał. Poczuł się rzeźwo,
ś
wieżo i radośnie. Nawet wspomnienie Greenfield, które skojarzyło się z
widokiem tej kuchni, nie przygasiło dobrego samopoczucia.
Zapinając koszulę przyglądał się bacznie półkom pełnym błyszczących
garnków, szafce z białymi talerzami. Prawdziwe gospodarstwo far-
merskie w tej wymarłej osadzie.
“Ciekaw jestem — pomyślał — czy oni z sobą przywieźli, czy też
odziedziczyli po poprzednich właścicielach?"
Wciągnął na grzbiet kurtkę, poprawił pas z rewolwerami.
“Trzeba obejrzeć stajnię — zdecydował. — A przede wszystkim zabrać
strzelbę. Nigdy nic nie wiadomo" — przypomniał sobie słowa szeryfa
Murphy'ego.
Ale nie dane mu było spełnić tego zamierzenia, bo gdy otworzył drzwi,
ujrzał stół przykryty obrusem, a na nim talerze, szklanki, noże i widelce.
Gospodyni stała przy oknie, wyglądając na dwór. Odwróciła się.
— Przepraszam — powiedział niepewnie Irvin — rozlałem trochę wody,
a nigdzie nie znalazłem ścierki.
— Głupstwo. Proszę siadać. Rzadko trafia się okazja przyjmować ludzi z
dalekiego świata.
— Tęskni pani? — zapytał odsuwając krzesło.
— Niekiedy — zbliżyła się do stołu. — Myślę, że dzisiaj już pan nigdzie
nie wyruszy?
Nie czekając na odpowiedź, uniosła dużą czarną butelkę i wlała do dwu
szklanek nieco złocistego płynu.
— To dobrze panu zrobi. Mnie również. Niepokoję się o brata. Wyjechał
o świcie i już dawno powinien był wrócić.
Irvin wytrzeszczył oczy. W jego farmerskim środowisku kobiety nie piły
whisky. Zwłaszcza z nieznajomymi. A jeśli już piły — to tylko przy
okazji wielkiego rodzinnego święta lub zabawy. I zawsze alkohol
rozcieńczony wodą.
— Co się pan tak patrzy? — siadła do stołu. — Z powodu tej kropelki
whisky? — roześmiała się —Widzi pan, człowiek tu dziczeje i zapomina
o tym... — zacięła się i twarz jej spochmurniała — o tym, co wypada, a
co nie wypada kobiecie. No!
Stuknęło szkło. Irvin podniósł szklankę do ust — płyn pachniał jabłkami,
smak miał ostry, a równocześnie nieco słodkawy. Pił wolno, z
przerwami, aż odstawił puste naczynie. Położyła mu na talerz potężny
kawał zimnej pieczeni.
— Antylopa — wyjaśniła. — Teraz przybyło zwierzyny w tych stronach,
odkąd ubyło ludzi.
Jadł zerkając od czasu do czasu na gospodynię. Przypominała mu nieco
kobiety, jakie można spotkać w niektórych saloonach Dalekiego
Wschodu: ubrane w krzykliwe suknie, bardzo swobodne w rozmowie i
zachowaniu...
Gdy skończył jeść, sprzątnęła nakrycie.
— Jeszcze daleko do wieczoru, chce pan zobaczyć, jak wygląda całe
Dawn?
Wyszli na pustą drogę.
— Nazywam się Celia Canning — powiedziała niespodziewanie — a
pan?
— Vincent Irvin — odparł i jednocześnie pomyślał, ze dziewczyna
musiała spędzić długie lata w miastach. Któż tu się przedstawia?
— I pan mieszka w tym, jakimś... Przepraszam, zapomniałam.
— W Greenfield.
— Czym się pan zajmuje?
— Uprawą roli.
— Ach, farmer — rzekła to takim tonem, że Irvin nie wiedział, czy jest
rozczarowana, czy zachwycona. I zaraz zapytała znowu: — Skąd pan
przybywa?
Wydało się Irvinowi, że tych pytań jest zbyt wiele, odparł więc bardzo
ostrożnie:
— Och, głupstwo. Zwykła farmerska wyprawa dla zbadania cen bydła i
zboża. Niech mi pani opowie coś o sobie. To będzie na pewno
ciekawsze.
— Jak na farmera jest pan nieźle uzbrojony: winchester przy siodle,
rewolwery przy pasie.. Dobrze pan strzela?
— Dobrze, jak na... farmera.
— A ja podobno nieźle. Kiedyś z tego żyłam.
— Ze strzelania? — zaniepokoił się.
Parsknęła śmiechem:
— O czym pan myśli? Ja tylko występowałam jako strzelec w cyrku.
— Strącając butelki ustawione na drabince? Oglądałem to kiedyś.
— To bardzo łatwe. Miałam trudniejszy cel. Moją koleżankę
przywiązywano do deski, a ja strzelałam tak, aby kule obramowały jej
sylwetkę.
— Niebezpieczna sztuka!
— Tylko pozornie. Przywiązana do deski nosiła pod kostiumem
koszulkę ze stalowych drucików, a rewolwery, z których strzelałam,
miały kule zrobione ze specjalnie miękkiego metalu. Prochu było
niewiele, więc siła uderzenia bardzo słaba. Gdybym nawet źle trafiła,
mogłam spowodować co najwyżej siniec,
— i takie kule wbijały się w deskę? — wyraził wątpliwość Irvin.
— To nie była prawdziwa deska, tylko gruba i miękka tektura imitująca
deskę.
— Ach tak. I nigdy pani nie chybiła?
— Nigdy, z wyjątkiem... jednego razu.
— Ja takim doskonałym strzelcem nie jestem.
— Spróbujmy. Jeszcze dość widno. Tam dalej wznosi się taka stara
rudera, znakomity cel.
— Czy nie za wielki?
— Och, nie będziemy strzelać do ścian, tylko do gwoździ.
Przeszli w milczeniu jeszcze kilkadziesiąt kroków.
—To tu — powiedziała przystając.
Przed nimi stała pokrzywiona, ledwie trzymająca się stodoła.
— Widzi pan ten ćwiek?
Irvin chwilę wpatrywał się w poszarzałe od deszczu i słońca deski,
wreszcie zauważył zardzewiałą główkę potężnego bretnala wbitego w
sam narożnik.
— Widzę — odparł.
— Teraz niech pan uważa.
Sięgnęła ręką między fałdy spódnicy, wyciągnęła dłoń i nim Irvin zdążył
mrugnąć, padł strzał. Czerwonoruda główka gwoździa błysnęła jasną
szramą.
— Świetnie! — stwierdził Irvin. — Z jakiej to zabawki pani strzelała?
Wręczyła mu broń. Ten rewolwer istotnie przypominał raczej dziecinną
zabawkę.
Nigdy nie widziałem czegoś podobnego — stwierdził szczerze. —
Wygląda tak niewinnie...
— Na pumę z nim bym nie wyruszyła, ale gdyby na przykład człowiek
na mnie napadł...
Tu spojrzała znacząco na Irvina, a jemu zrobiło się jakoś nieswojo.
— Wracajmy — powiedział. — Do zmierzchu leszcze parę godzin, a mój
koń na pewno już odpoczął.
— Ależ... to nie ma żadnego sensu — zaprotestowała. — Tu pan się
wyśpi świetnie. Chyba miał pan taki zamiar?
— Rzeczywiście, ale sądziłem, że będę samotny.
— Bzdura! — krzyknęła. — Kogo się pan krępuje? Mnie? Od razu
widać, że farmer. Nigdzie dziś nie puszczę! Nie mówmy więcej o tym.
Widzi pan? Obok sterczy drugi gwóźdź. Proszę spróbować.
Nie było sensu się spierać. Irvin wyciągnął srebrny colt. Pierwsza kula
chybiła, druga — również. Dopiero trzecia trafiła w zardzewiałą główkę
gwoździa.
— Widzi pani? Nie potrafię tak... Pani koleżankę, tę z cyrku, pewnie
zabiłbym mimo stalowej koszulki. Dlaczego pani rzuciła cyrk? Jeśli to
nie tajemnica.
— śadna. Dużo o tym było gadania. Ja ją... zabiłam.
— Co?!
Irvin poczuł, jak mu zimne ciarki przebiegają po krzyżu.
— Ach, to był wypadek. Nieszczęśliwy wypadek. Ktoś włożył do
pistoletu normalny nabój, no i trzeba pecha, ręka mi zadrżała — wes-
tchnęła ciężko. — Później miałam mnóstwo kłopotów. Szeryf prowadził
ś
ledztwo. Mówiono, że
ja umyślnie... bo się z nią pokłóciłam poprzedniego dnia.
— I jak to się skończyło?
—Ano cóż, musiałam rzucić pracę. Nikt nie chciał zostać moim
partnerem. Ale dajmy temu spokój. Proszę pokazać tę swoją armatę.
Podał jej srebrny colt.
— Skąd pan to ma? — zapytała podniesionym nagle głosem.
Irvin aż drgnął, ale opanował się natychmiast.
— Kupiłem — odparł spokojnie.
— Dawno?
— Nie tak bardzo... ale o co chodzi?
— Od kogo? — pominęła jego pytanie.
— Od wędrownego handlarza. O co chodzi? —-powtórzył.
— Przepraszam. Widziałam kiedyś taki rewolwer i sądziłam, że nie
istnieje podobny. Widać się pomyliłam.
Zwróciła mu broń.
“Czyżby zetknęła się kiedy z Czarnym Jackiem? — pomyślał Irvin. —
Gdybym tak znalazł w niej sprzymierzeńca... Ale nie. Lepiej nie pró-
bować, to może być niebezpieczny sprzymierzeniec. Ta cyrkowa
historia..."
— Chodźmy — powiedziała Celia — chcę zobaczyć, jak preria wygląda.
Ruszyli wolno, milcząc, aż dotarli do krańców osiedla. Wyznaczały je
szczątki rozwalonego domu. Dalej biegła pusta przestrzeń, ciemniejąca
na horyzoncie od nadciągającego wieczoru. Siwa mgiełka powoli
zacierała kontury.
— Na jutro murowana pogoda — stwierdziła. — Wracajmy.
Zanim doszli do domu, mocno już poszarzało. Celia zapaliła naftową
lampkę i znikła w kuchni. Irvin słyszał, jak się krzątała pobrzękując tale-
rzami. Ten odgłos znowu przypomniał mu rodzinny dom, ale nie czas
było teraz na rozmyślania. Cicho, jak potrafił najciszej, opuścił jadalnię,
wyszedł na dwór, obszedł zabudowania dokoła, aż odnalazł stajnię. Stały
w niej dwa konie, ale miejsca starczyło chyba na dziesięć. Mimo zmroku
Irvin natychmiast rozpoznał swego wierzchowca, a wierzchowiec —
swego pana. Dał znak cichym parsknięciem. Farmer obmacał pęciny i
kłęby, przesunął dłonią po karku i grzywie. Koń dmuchnął mu w twarz
ciepłym oddechem, a później opuścił głowę nad żłobem. Irvin sięgnął
ręką poza deski.
— Owies i kukurydza — mruknął wyczuwając pod palcami twarde i
gładkie ziarna.
Dobrze im musi powodzić się na tym pustkowiu. Mówiła, że kupują od
kowbojów. A co w zimie? No, mniejsza z tym. Gdzie siodło? Począł
szukać omackiem. Nigdzie nie zauważył, czyżby schowała? Zirytowany
zawrócił i spotkał Celię na ganku.
— Myślałam, że pan uciekł.
— Chyba na oklep — powiedział nieco ostrym tonem — bo konia nie
mam czym osiodłać. Gdzie pani schowała uprząż?
— W bardzo tajemniczej kryjówce — zażartowała. — Po prostu...
przeniosłam do kuchni.
— Przepraszam — zmitygował się.
Weszli do wnętrza. Istotnie, w kącie kuchni leżała zwalona cała uprząż.
Schylił się i dźwignął siodło z podłogi.
— Tu nie przeszkadza...
Potrząsnął głową.
— Zabieram do stajni. Mam zwyczaj spać obok własnego konia —
wyjaśnił.
Spojrzała na Irvina niezbyt przyjaźnie:
— A cóż to za pomysł?
— Bardzo dobry — odparł spokojnie. — Nie jest tu tak bezpiecznie, jak
pani mówiła.
— Co się stało?
— No... jeśli pani sama przyniosła uprząż do domu to znaczy, że ze stajni
mógłby ją ktoś ukraść. A wobec tego konia też. Nie mam racji?
Roześmiała się:
— W stajni są szczury. Kiedyś pocięły moje siodło na kawałki. Ot, i cała
przyczyna. Chce pan spać ze szczurami? Mamy taki ładny gościnny
pokoik. Proszę, zaraz panu pokażę.
— Szczury? Tutaj? — zdziwił się Irvin. — Szczury uciekają razem z
ludźmi, bo z nich żyją.
Wzruszyła ramionami:
— Nie wiem. Może tu są jakieś inne szczury, dzikie.
Irvin nie oponował dłużej. Wyjął winchestera ź pochwy siodła i poszedł
za Celią po wąskich, trzeszczących schodach, aż na poddasze. Tam
znajdował się mały pokoik z drewnianym łóżkiem, siennikiem i stołem.
Na więcej nie starczało miejsca.
— Tu będzie panu wygodniej niż w stajni. Światła chyba nie potrzeba —
zakłopotała się. — U mnie krucho z naftą.
Podziękował. Kiedy wyszła, dokładnie zbadał drzwi, i to z obu stron.
Nigdy później nie potrafił wyjaśnić źródła swego niepokoju. “To chyba
było przeczucie" — opowiadał Gordonowi.
Na zewnątrz, od strony strychu, drzwi nie miały klamki, ale od wewnątrz
zaopatrzono je w mocny haczyk. Z kolei zbadał okno i znajdującą się
pod nim ścianę domu. Była zupełnie gładka, niemożliwa do sforsowania
bez pomocy drabiny.
Uspokojony przymknął nieco okno i — na pół tylko rozebrany —
rozciągnął się na sienniku.
Jak długo spał? Na pewno kilka godzin, nie więcej. Kiedy się zbudził,
trwała jeszcze noc. Co go wyrwało ze snu? Chyba blask księżyca wy-
pełniający cały pokoik. Siadł na łóżku i nasłuchiwał, ale z wnętrza domu
nie dobiegał żaden głos. Podszedł do okna i wychylił się. W dole
widniały, bardzo wyraźnie, słupki ogrodzenia oraz furtka. Za
ogrodzeniem leżała pusta droga, a jeszcze za nią — ciemna masa
domostwa spoglądająca na drogę pustymi oczodołami okiennych
otworów. Jedyna ulica Dawn lśniła srebrzyście przy księżycu, drzewka
ogrodu rzucały długie cienie na ziemię. Irvin spojrzał w lewo, spojrzał w
prawo — pustka, zupełna pustka. Ani człowieka, ani zwierzęcia. Nawet
głos kujotów tutaj nie dobiegał. Ziewnął półgłosem i postanowił wrócić
na siennik. Uczynił pierwszy krok w kierunku łóżka i znieruchomiał.
Zdawało mu się?:... Powrócił ku oknu i znowu słuchał. Nie, nie mógł się
mylić. Z dalekich głębin srebrnej nocy dobiegł jego uszu niewyraźny,
zamazany odgłos końskich podków. Irvin oparł się o okienną framugę i
czekał. Rozpoznawał już zupełnie wyraźnie galop. Galop samotnego
jeźdźca. Któż to tak gnał w samym środku nocy? Rytmiczne uderzenia
biegły na skrzydłach ciszy. Później galop przeszedł w kłus. Nieznany
przybysz znajdował się coraz bliżej. Irvin wreszcie go dojrzał na szarej
wstędze drogi jako ruchomy, bardzo jasny punkt. Oto już sylwetka
człowieka i zwierzęcia — cień skakał po ziemi, wydłużał się i skracał na
przemian. W końcu znieruchomiał i rozpadł się na dwa cienie: jeździec
zatrzymał wierzchowca i zeskoczył z siodła, tuż przed furtką.
“To chyba brat tej Celii — pomyślał i cofnął się pół kroku w bok. —
Teraz powinien wprowadzić konia. Ciekaw jestem, co to za facet?"
Mimo niewielkiej odległości i blasku księżyca nie mógł dojrzeć zarysów
twarzy. Przybysz był średniego wzrostu, szczupły, w kapeluszu rzu-
cającym cień na oblicze, w bardzo jasnym ubraniu, bo błyszczało teraz,
jakby utkane ze srebra.
“Wprowadzi konia" — powtórzył w myślach Irvin i... omylił się.
Usłyszał przeciągły zgrzyt drzwi, tych na dole. Drobna sylwetka ukazała
się na ścieżce. Poruszała się szybko, jakby biegła.
“Dobra siostra — pomyślał. — Czekała na brata."
Celia znalazła się tuż przy koniu i jeźdźcu, A koń nie został
wprowadzony, a jeździec nie przekroczył progu furtki. Dwie postaci
tkwiły nieruchomo, jedna obok drugiej. Rozmawiały. Łatwo było
odgadnąć po gestykulacji rąk, ale słów Irvin nie słyszał. Nagle Celia
odwróciła się w stronę domu. Uczyniła to tak gwałtownie, aż Irvin
przestraszył się, że go spostrzegli. Ale nie. Kobieta powróciła do
przerwanej na chwilę rozmowy.
“Opowiada o mnie —- wywnioskował Irvin. — Na pewno musiała
powiedzieć: on tam śpi na górze, i właśnie wówczas odwróciła się. Ale
czemu ten braciszek nadal sterczy na dworze?"
To nie był koniec zdziwienia Irvina. Oto bowiem ujrzał, jak przybysz
ujął swego wierzchowca za cugle i począł oddalać się drogą. Kobieta
pozostała przy uchylonej furtce, coś jeszcze zawołała, ale i tym razem
Irvin nie dosłyszał, co. Idący odwrócił głowę i nie zwalniając kroku
pomachał ręką. Oddalał się coraz bardziej i coraz bardziej cichło
człapanie końskich kopyt, aż wreszcie i konia, i jeźdźca zakryła ściana
któregoś z mijanych domostw.
Celia zamknęła furtkę, przeszła ścieżką ku werandce. Irvin usłyszał
zgrzyt zamykanych drzwi. Nie odchodził od okna, lecz na dworze nie
ukazał się więcej nikt, a z głębi domu nie ozwał się żaden nowy dźwięk.
Wrócił do łóżka, siadł na sienniku i zadumał się. Co to wszystko mogło
znaczyć? Czy nocny przybysz był bratem gospodyni, o którym wspo-
minała, czy kimś innym? Dlaczego nie został tu na noc? No i czy to
wszystko mogło mieć jakikolwiek związek z jego — Irvina — osobą?
Wszystko razem — tyle pytań i tyle wątpliwości — wydało się obecnie
Irvinowi bardzo podejrzane, prawie niebezpieczne.
Wydobył rewolwery z pasa ciśniętego na stół, sprawdził, czy są nabite, a
potem położył je w głowach łóżka. Podobnie postąpił ze strzelbą.
Umieścił ją między łóżkiem a ścianą. Wreszcie zbadał zamknięcie drzwi.
Teraz nie wydało mu się dostatecznie mocne. Przeniósł więc stół spod
okna i postawił go w poprzek wejścia. Tę słabą barykadę łatwo było
sforsować, ale jaki przy tym powstałby hałas!
Zabezpieczywszy się w ten sposób przed nieprzewidzianymi
wydarzeniami, jeszcze raz ostrożnie wyjrzał oknem. Nikogo. Cicha,
srebrzysta noc rozpostarła się nad całym bezludnym osiedlem. Wrócił na
siennik. Położył się i zasnął.
Ranek w Dawn
Musiał spać bardzo mocno, ponieważ nie obudził go ani czerwony
brzask rannych zórz, ani nawet pierwszy znak dnia — słońce, które po-
częło dźwigać się nad horyzontem.
Zerwał się z łóżka dopiero wówczas, gdy w głębi domostwa głośno
trzasnęły drzwi. Siadł i natychmiast spojrzał na broń. Znajdowała się
tam, gdzie ją postawił. Stół barykadujący drzwi również stał nie
poruszony. Odetchnął z ulgą i podszedł do okna. Wyjrzał ostrożnie, by z
zewnątrz nikt tego nie mógł zauważyć, ale droga była pusta.
Ubrał się pospiesznie, odstawił stół pod okno i z winchesterem w ręku
wąskimi schodami powędrował na dół.
“Ciekaw jestem, czy mi powie o nocnej wizycie? — zastanawiał się. —
Jeśli nie, to znaczy, że coś się tu knuje."
W pokoju nie zastał nikogo, ale spoza przymkniętych drzwi kuchni
dobiegało stukanie garnków. Zapewne Celia przygotowywała ranny
posiłek. Po chwili usłyszał jej głos:
— Czy to pan?
— Ja — odparł. — Dzień dobry.
— Proszę usiąść i cierpliwie czekać.
Zanim wykonał polecenie, podszedł do okna — wciąż pod wrażeniem
nocnej wizyty. Dostrzegł rzędy małych drzewek, parkan z zamkniętą
furtką i ponury dom po drugiej stronie drogi. Wszystko to tonęło w
słońcu i ciszy poranka. Pierzaste obłoczki wędrujące po niebie drgały na
ziemi ciemnymi plamami, które przesuwały się bardzo szybko wśród
cieni drzew i płotu. Znudzony, postawił strzelbę w kącie pokoju i siadł za
stołem, twarzą ku oknu. Rozmyślał teraz o drodze, która go czekała, i o
przewidywanym spotkaniu z Czarnym Jackiem. Jakoś przestał się
niepokoić. Zupełnie na zimno układał plan dalszego postępowania.
Patrzał w okno, a myślami już gnał w przyszłość. Pewnie dlatego dopiero
po kilku minutach dostrzegł, że za płotem ktoś stoi. Przetarł oczy. To nie
było złudzenie. “Ktoś" opierał się plecami o ogrodzenie: mężczyzna w
jasnym, prawie białym ubraniu, w kapeluszu podobnej barwy. Czy ten
sam człowiek, który był tu w nocy?
Irvin siedział nieruchomo na krześle i patrzał.
“Biały jegomość" — pomyślał i natychmiast nazwa ta skojarzyła mu się z
Czarnym Jackiem.
A tymczasem “biały jegomość" sterczał nieruchomo jak przydrożny słup
i tylko jego lewa ręka — tę Irvin widział bardzo wyraźnie — bez
przerwy poruszała się ruchem półkolistym, raz w jedną, raz w drugą
stronę. Irvin wpatrzył się w tę rękę, nie potrafił od niej oczu oderwać.
Gdzieś już widział takie ruchy... Czarny Jack! Przecież to Czarny Jack
siedząc w wagonie odwijał i nawijał na wskazujący palec długi, srebrny
łańcuszek zakończony kluczykiem.
“Czarny Jack — powtórzył raz jeszcze w myśli. — Czy to on? Mimo
białego ubrania? Gdyby tak ujrzeć twarz. Może krzyknąć? Wówczas nie-
znajomy odwróci się. Na pewno się odwróci. A jeśli to jest właśnie
Czarny? Dlaczego tu sterczy? Nie mogę tak siedzieć bezczynnie!"
Naprężył mięśnie nóg, prawa dłoń powoli obsunęła się ku kolbie
rewolweru. Postanowił zerwać się raptownie i poprzez sionkę szybko
wyskoczyć na dwór. Ba, gwałtowność takiego działania na pewno
wywoła hałas. To na nic. Trzeba działać spokojnie i rozważnie. Nie
spieszyć się. Tamten, nieświadomy niczego, ciągle jeszcze podpiera płot.
Farmer wstał powoli, ale znowu siadł. Bo oto za jego plecami cicho
skrzypnęły drzwi.
— Podnieś ręce!
Poczuł pod lewą łopatką mocny ucisk twardego, okrągłego przedmiotu.
Natychmiast wykonał polecenie Celii Canning. To był jej głos. Ale jakże
zmieniony? Już nie ten roześmiany, beztroski i miły dla ucha. Głos
dobrze wychowanej gospodyni przyjmującej gościa. Lecz słowa wy-
powiedziane ostro, szorstko, tonem nakazującym bezwzględny posłuch.
Jej dłoń wyrwała mu po kolei oba rewolwery tkwiące w futerałach pasa.
— Opuść ręce. Daj je do tyłu.
Spełnił żądanie bez sekundy zwłoki i tylko pomyślał: “Ty idioto!
Wlazłeś w pułapkę jak mysz".
Poczuł, jak mu wiązano przeguby rąk, jak mocno przykrępowano je do
oparcia krzesła. Wreszcie ujrzał twarz Celii, pełną napięcia i jakiegoś
okrucieństwa, ostro zarysowaną.
“Gdzież ja miałem oczy? — westchnął i równocześnie ogarnęła go złość.
— Poczekaj... ty... wiedźmo..."
Ale natychmiast opanował się. Złość jest złym doradcą. Więc zapytał
sztucznie spokojnym głosem:
— Czego chcesz?
Uznał, że osoba tak haniebnie łamiąca uświęcone zasady gościnności nie
zasługuje, by zwracać się do niej uprzejmiej.
— Ty głupcze — odparła. — Po co chwaliłeś się swym coltem? Zaraz się
okaże, czy go kupiłeś, czy ukradłeś. Jack! — krzyknęła w stronę okna.
— Chodź!
,Biały jegomość" odwrócił się, minął furtkę. Irvin słyszał jego spieszne
kroki tupocące w sieni. Potem uchyliły się drzwi i stanął o krok od
związanego farmera. Nie było wątpliwości, to Czarny Jack, tyle że na
biało ubrany.
“Wpadłem" — pomyślał Irvin.
— Obejrzyj, Jack.
Celia podała srebrny colt.
— Masz rację — przyznał Jack. — To mój, a gdzie drugi?
— Miał tylko jeden. Powiada, że go kupił.
— Kupił? Muszę się przyjrzeć facetowi.
Na taką zapowiedź Irvin nawet nie mrugnął okiem, ale zimny dreszcz
przebiegł mu po krzyżu.
“Koniec — zmroził go dreszcz. — Teraz mi dopiero da łupnia."
Przyglądanie się nie trwało długo, a jego wynik był zgodny z
przewidywaniami Irvina.
— Ten sam — stwierdził Jack. — Kropka w kropkę ten sam pasażer z
pociągu. Najwięcej ze mną rozmawiał i najbardziej był ciekaw z całej
trójki. Może ta ciekawość aż tu go przywiodła? Rewidowałaś go?
— Zaglądałam do juków. Nic interesującego.
— Hm... ciekawe. Przybył tu samotny. Zbadałem okolicę: tylko
pojedynczy trop, a szkoda. Chętnie spotkałbym się z twoimi — zwrócił
się do Irvina — towarzyszami, zwłaszcza z tym, który mnie kopnął.
Gdzie twoi kumple? Gadaj!
O, to już nie był ten uprzejmy towarzysz podróży.
— Jacy kumple? — powtórzył pytanie Irvin pragnąc w tak mało sprytny
sposób zyskać na czasie.
— Nie udawaj półgłówka! — krzyknął Jack i ująwszy srebrny colt za
lufę machnął nią tuż przed nosem jeńca. — Jeżeli będziesz się wykręcał,
dostaniesz tym... To mój wypróbowany sposób. Natychmiast przywraca
pamięć.
— Nie ma ich tutaj.
— Wiem, że ich nie ma. Nie wykręcaj się! Gdzie oni są?
— W Greenfield — odparł farmer wiedząc, że taką odpowiedzią w
niczym nie zaszkodzi ani Gordonowi, ani Fawkesowi. — Możesz spraw-
dzić — dodał kpiąco.
— śartujesz? Zaraz ci te żarty wypędzę z głowy. Greenfield —
powtórzył. — Gdzie to jest? Ach, pamiętam. To tamten przystanek na
odludziu. Tam wsiedliście do pociągu, A to całe Greenfield jak daleko od
przystanku?
— Ponad trzy mile — mruknął Irvin.
— A stąd?
Ile było “stąd" — tego oczywiście nie mógł wiedzieć. Przecież nigdy
jeszcze nie przebył drogi dzielącej Dawn od swej rodzinnej osady. Ale...
chyba piekielnie daleko. Uznał jednak, że bezpieczniej będzie mówić niż
milczeć, więc powiedział:
— Pięć dni, jak się szybko jedzie. Zdejmijcie mi więzy — odparł — to
was zaprowadzę.
Oczekiwał kolejnego wybuchu gniewu, ale Czarny Jack milczał.
— Co z nim zrobisz?
To pytała Celia Canning. Siostra Jacka? Co do tego Irvin miał poważne
wątpliwości. Stali obok siebie i farmer mógł stwierdzić, że nie było mie-
rzy nimi nawet cienia podobieństwa.
— Jeżeli go puścisz — mówiła Celia — trzeba będzie stąd się zabierać.
Słyszysz, Jack?.
Milczenie.
—Ja umywam ręce od wszystkiego, wracam do cyrku.
Denerwowała się coraz bardziej.
— Jeśli na to ci pozwolę — odezwał się wreszcie Czarny.
— Za kilka dni siądą ci na kark wszyscy szeryfowie świata.
— Przesadzasz.
Powiedział tylko tyle i nadal świdrował oczami jeńca. Wyglądało to
bardziej niepokojąco od najbardziej niepokojących słów. Na koniec od-
wrócił się i począł przemierzać pokój od ściany do ściany. Było cicho, a
w tej ciszy odgłos kroków i pobrzękiwanie ostróg brzmiały w uszach
farmera dziwnie złowrogo.
“Gdyby tak się zerwać... — myślał gorączkowo. — Nogi mam
wprawdzie wolne, ale ręce?"
Czuł, jak mu powoli drętwieją ściśnięte przeguby i dłonie. Jak tu “zerwać
się", będąc przywiązanym do krzesła? Spróbował rozluźnić pęta. Nic z
tego. Rzemień jeszcze boleśniej werżnął się w skórę.
— Rozwiąż go — nieoczekiwanie rozkazał Czarny.
— Co?! — krzyknęła. — Oszalałeś? Prędzej go zastrzelę, niż uwolnię.
— Nie bądź głupia. Kto ci powiedział, że go chcę uwolnić? No, prędzej,
rozwiązuj! A ty — zwrócił się do Irvina — siedź spokojnie.
I lufę srebrnego colta skierował ku jeńcowi. Farmerowi po raz drugi
mrówki przebiegły po plecach. Od napastnika dzielił go tylko ciężki,
masywny stół.
Celię stracił z oczu, lecz czuł jej palce na swych dłoniach, rozplątujące
supły rzemienia. Wreszcie więzy opadły, ale zgodnie z poleceniem
siedział sztywny i nieruchomy. Znowu ujrzał Celię. Obeszła stół, ruszyła
w stronę drzwi. Powinna była minąć Jacka za jego plecami, popełniła
jednak błąd. Na sekundę znalazła się między wylotem srebrnego colta a
jeńcem. Jack krzyknął na nią, ale za późno. Irvin poderwał się bły-
skawicznie, błyskawicznie uniósł ciężki stół i rzucił nim w Celię. Nie
byle jakiej wymagało to siły...
Stół zwalił z nóg i gospodynię, i Jacka. Zawadził jednym rogiem o okno
— z brzękiem posypały się szyby — i runął przygniatając leżących.
Czarny Jack zerwał się natychmiast, ale w tej samej chwili otrzymał cios
pięścią w szczękę i zwalił się na nowo. Irvin chwycił colt, odpiął
leżącemu pas, skrępował nim nogi. Porwał ciśnięty przez Celię rzemień i
jak mógł najszybciej związał bandycie ręce. Czarny Jack nie poruszał się.
Czyżby zemdlał?
Irvin przyskoczył więc do Celii leżącej pod zwalonym, połamanym
stołem. Nieprzytomna, z szeroko rozrzuconymi rękoma, ściskała w garści
swój mały damski rewolwer. Irvin wyrwał go z jej palców, podniósł
leżącą, zerknął na nieruchomego Jacka, kopnięciem nogi rozwarł drzwi
wiodące do kuchni i tam położył Celię na podłodze. Chlusnął jej na
twarz strugą wody, raz i drugi, aż otworzyła oczy. Chwilę spoglądała
nieprzytomnie, po czym szepnęła:
— Gdzie Jack?
— Pod oknem. Nic mu nie będzie. Spostrzegł, że odetchnęła głęboko.
— Aleś nas urządził — stwierdziła, a w głosie jej zabrzmiała nutka
podziwu — Silny z ciebie chłop... Stół taki ciężki... Możesz teraz jechać,
dokąd chcesz...
— Na pewno pojadę — przytaknął Irvin — ale razem z Jackiem.
Wytrzeszczyła oczy.
— Z Jackiem? Dlaczego z Jackiem? Masz z nim jakieś porachunki?
Zastanów się. Raz ci się udało, ale za następnym razem...
Farmer roześmiał się:
— Dwa razy udało się — stwierdził.
— Prawda — przyznała. — Wtedy, w pociągu. On mi opowiadał. Czy to
ty go zraniłeś?
Teraz zdumiał się Irvin. Nic nie wiedział o zranieniu Czarnego.
— Jack mi opowiadał — powtórzyła Celia — że strzelano, jak
wyskakiwał z pociągu. Kto ty jesteś? — mówiła dalej Celia. — Kowboj,
rewolwerowiec?
— Pomagam szeryfowi w Wichita Falls.
— Pracujesz u szeryfa?
— Aha — mruknął. — Chyba wiesz, że za Jackiem rozesłano listy
gończe?
— Wiem. Czy można tam zajrzeć? — skinęła głową w stronę
uchylonych drzwi. — Coś ty z nim zrobił?
— Związałem, ale zajrzę ja sam. Odwrócił się i wychylił głowę poza
framugę.
Ujrzał obok szczątków stołu i kawałków potrzaskanej szyby nieruchomą
sylwetkę. Ta krótka chwila o mało nie stała się przyczyną zguby — strzał
padł w tym momencie, gdy Irvin znowu spojrzał na Celię. Błysk, huk i
jakby smagnięcie biczem w lewe przedramię. Musiała mieć drugi
rewolwer. Popełnił głupstwo.
“Dostałem" — zdążył pomyśleć i błyskawicznie podbił jej dłoń, wyrwał
rewolwer, schwytał dziewczynę w pasie. Poczęła się szarpać, kopać i
próbowała nawet gryźć. Ścisnął ją mocniej, aż krzyknęła, i gorączkowo
rozejrzał się za jakimkolwiek postronkiem. Wpadł mu w oko tylko
ręcznik. Nie było sprawą łatwą związać ręce wyrywającej się, ale
wreszcie dopiął swego. Potem skrępował nogi kuchenną ścierką.
— Jeszcze nigdy nie postąpiłem tak z żadną kobietą — powiedział
ciężko oddychając — ale na ciebie nie było innej rady.
Dopiero teraz poczuł ciepłą, nieprzyjemną wilgoć pod lewym rękawem
kurty. Stanął w drzwiach łączących oba pomieszczenia tak, aby nie tracić
z oczu swych jeńców, i począł ściągać zwierzchnią odzież. Koszula była
mocno zakrwawiona, a czerwone krople poczęły teraz znaczyć deski
podłogi. Gdyby jakiś czysty gałgan... Znalazł coś lepszego — bandaż.
Czarny Jack widać naprawdę był ranny, jemu miał zapewne służyć.
Irvin zlał ramię wodą i stwierdził z ulgą, że kula nie naruszyła mięśni,
jedynie zerwała pas skóry. Krwawiło nadal mocno. Przypomniał sobie o
flaszce whisky, odnalazł ją wśród szczątków stołu. Była cała i nadal
mocno zakorkowana. Chlusnął ognistym płynem na ranę — zapiekło
wściekle. Obandażował ramię, jak mógł najciaśniej. Spróbował poruszyć
lewą ręką — bolało.
— śmija — mruknął.
Co teraz począć, u licha! Zasępił się. Przecież nie może ciągnąć ich oboje
ze sobą. Jeśli jednak zostawi Celię na wolności, wyruszy za nim w trop i
dopadnie, gdy tego najmniej będzie się spodziewał. Ten dom z
pewnością nafaszerowany jest bronią. Zbójeckie gniazdo. Miała drugi
rewolwer, ma na pewno i trzeci, czwarty lub piąty. Siadł na krześle.
Ujrzał, jak Czarny Jack poruszył się, a w chwilę później otworzył oczy.
Irvin już nie czuł do bandyty takiej urazy jak przedtem. Cała złość jak
gdyby skoncentrowała się na Celii, więc odezwał się:
— No, jak się czujesz? Musiałem cię stuknąć, ale nie było innego
wyjścia.
Jack zamrugał powiekami. Usiłował wstać i dopiero wówczas spostrzegł,
ż
e jest skrępowany. Więc tylko odwrócił się bokiem.
— Czego ode mnie chcesz? — warknął.
Irvin zaśmiał się gorzko:
— To ja powinienem pytać. Dwa razy na mnie napadłeś.
— Ale nie strzelałem.
— Boś nie zdążył.
— Zrobiłem głupstwo. Wtedy, w wagonie.
— Na pewno. Ale ja cię ścigam wcale nie z powodu tamtego napadu.
— Ty mnie ścigasz?
W głosie bandyty zabrzmiało nieukrywane zdumienie.
— Ścigam — powtórzył farmer.
— Jeśli nie za napad, to za co?
— Za twe listy gończe...
— Aha, to tak... Rozumiem. Gonisz za nagrodą. Słuchaj, dam ci ten
tysiąc dolarów. Odpadnie kłopot chodzenia do szeryfa. Zgoda?
Irvin roześmiał się po raz drugi:
— Ja ciebie dobrze poznałem, Jack. Nie miałbym tego tysiąca dłużej od
jednego dnia. Najbliższej nocy, może nawet we śnie, zostałbym bogatszy
o jedną kulę w plecach. Ty to umiesz, Jack.
— Zostawisz mnie związanego. Zanim się uwolnię, będziesz daleko.
Pozwalam ci związać i Celię.
— Pozwalasz? Cóż za łaska! Celia już leży związana w kuchni.
Jack tylko łypnął oczami w kierunku drzwi.
— Dam ci półtora tysiąca.
— Nic z tego, pojedziesz ze mną do szeryfa.
— Dokąd?
— O tym porozmawiamy w drodze, a teraz... żebyś nie nadwerężał sobie
gardła...
— Dam ci trzy tysiące!
Farmer tylko wzruszył ramionami. Wstał, urwał kawał pozostałego
bandaża, zwinął go w kłąb i wepchnął — nie bez trudu — w usta
bandyty. Podobnie postąpił z Celią. Zależało mu, aby para wspólników
nie mogła się porozumiewać podczas jego nieobecności. Musiał bowiem
ruszyć do stajni, żeby osiodłać konie.
W mrocznym wnętrzu znalazł ich aż trzy. Wierzchowiec Jacka został
więc również tutaj przyprowadzony. Zastanowił się chwilkę, na koniec
założył uprząż całej stadnince i wyprowadził ją na dwór. Postanowił
Celii nie zabierać z sobą, ale zdecydował, że pozbawi ją konia, na
pewien czas. Puści go po pierwszym dniu jazdy i zwierzę chyba samo
jakoś trafi do Dawn. A jeśli nie? Ano, cóż? Celia nie umrze tu z głodu i
pragnienia. Zresztą szlak przepędu nie jest zbyt odległy. Trafi doń i
wreszcie kogoś spotka.
Tak się uspokajał, ale spokoju nie doznał.
Tfu, do licha! Czarny takiego musiał sobie dobrać pomocnika!
Ręka dała znać o sobie, gdy dopinał popręgów. Przywiązał konie do
płotu i wrócił do izby. Jack leżał nadal bez ruchu, ale Celia spoczywała
kilka kroków bliżej drzwi. Irvin zrozumiał: przetoczyła się w kierunku
pokoju. Widocznie liczyła na to, że znalazłszy się jedno obok drugiego,
jakimś sposobem zrzucą pęta.
—Daliby mi szkołę... — westchnął, a jednocześnie żal mu się zrobiło tej
kobiety.
— Celia — odezwał się półgłosem — nic ci nie zrobię, ale musisz zostać
w pętach. Wiem przecież, że gdybym je zdjął, zastrzeliłabyś mnie, zanim
minąłbym róg domu. Na pewno masz ukrytą niejedną jeszcze pukawkę.
Prawda?
Spojrzała na niego wściekłym wzrokiem, aż mu ciarki przeszły po
plecach.
— Słuchaj — odezwał się hamując wzburzenie — rozluźnię twoje pęta.
Za godzinkę będziesz wolna. Przy takim sprycie i takiej zręczności. Aż
szkoda!
Jej twarz nieco złagodniała. Wydało mu się nawet, że dostrzegł przelotny
uśmiech, a już oczy na pewno się śmiały. Z czego tak się cieszyła?
Zastanowił się chwilę. I bezbłędnie odgadł. To takie proste. Godzinka
zwłoki nie była dla Celii żadnym problemem. Na pewno jeździła konno
lepiej od Irvina. Godzinkę opóźnienia wyrównałaby bardzo szybko i
jeszcze przed wieczorem dopędziłaby go. Dlatego Irvin, który początko-
wo chciał poinformować Celię o wypożyczeniu jej wierzchowca, teraz
postanowił rzecz przemilczeć. Powiadomiona o wszystkim, umiałaby z
pewnością obmyślić na poczekaniu jakąś inną “sztuczkę", której on nie
potrafiłby zapobiec.
— Muszę ci zabrać nieco jedzenia. To, co mam, nie starczy dla dwu. Ale
nie martw się, nie zginiesz z głodu, taki okrutny nie jestem.
Nic na to nie odpowiedziała. Począł szukać w kuchennych zakamarkach i
nagle zorientował się, że Celia bez przerwy wodzi za nim oczami.
“Ona znowu coś knuje — pomyślał. — Trzeba wzmóc czujność i
pospieszyć się."
Znalazł blaszane pudło pełne fabrycznych sucharów (skąd je mieli na
tym pustkowiu — nawet nie próbował odgadnąć) i kilka funtów
pemikanu — suszonego, startego na proszek mięsa. Irvin znał dobrze
wartość tego produktu, tak drogiego, że farmer zaledwie kilka razy go
próbował. Teraz miał go całą furę. W coś go trzeba przesypać.
Rozejrzawszy się zauważył jakiś skórzany woreczek, mocno pękaty. Gdy
rozplatał rzemyki, wysypały się, brzęcząc, złote monety. Same złote
monety! Dostrzegł wtedy oczy Celii wlepione w stos złota. Bandycki
dorobek. Oto dlaczego tak czujnie go obserwowała. Nie odezwał się.
Wypełnił worek sproszkowanym mięsem, zabrał suchary i wyszedł na
dwór. Pemikan i część sucharów upchał w torby własnego siodła, resztę
wpakował w juki jednego z dwu obcych koni. Zaczerpnął wody ze
studni, wypełnił nią skórzane wory podróżne, napoił konie, a później
całą zdobytą broń: dwa rewolwery Jacka, dwa rewolwery Celii i jeden
znaleziony winchester — wrzucił do studni. Miał ochotę przeszukać
jeszcze dom, ale powstrzymał się — nie było czasu. Słońce wspinało się
coraz wyżej, a Irvin zamierzał jednym tchem dotrzeć do ostatniego
obozowiska, w którym nocował przed przybyciem do Dawn. To był
szmat drogi. Liczył się zresztą z tym, że w wymarłym osiedlu mógł
zjawić się w każdej chwili nieoczekiwany i niepożądany gość. A
wówczas komu uwierzy? Irvinowi czy Jackowi i Celii? Może właśnie
Irvina uzna za przestępcę rabującego dwoje niewinnych ludzi, dwoje
spokojnych mieszkańców Dawn?
Należało stąd uciekać, i to jak najszybciej. Wrócił do Celii, rozluźnił
nieco jej więzy, wyjął knebel z ust. Odetchnęła z ulgą.
— Mógłbym cię zabrać — powiedział. — Jesteś przecież wspólniczką
rabusia i wielokrotnego mordercy. Sądzę jednak, że rozmyślnie nikogo
nie zastrzeliłaś i nie obrabowałaś, że ten cyrk to był istotnie tylko
wypadek. Więc cię puszczam wolno. Ale przemyśl to sobie dobrze, bo na
drugi raz...
Wydęła pogardliwie wargi, Irvin odwrócił się i wyszedł.
— Słuchaj uważnie, Jack — powiedział do jeńca — teraz rozwiążę ci
nogi. Pójdziesz ze mnę. Nie próbuj nawet uciekać.
Przetrząsnął jeszcze kieszenie leżącego, a później rozciął pęta.
— Wstawaj i wychodź na dwór. I ciągle uważaj, uważaj, Jack, na swoje
zdrowie.. No, ruszaj.
Droga powrotna
Irvin później opowiadał, że w swym życiu raz jeden przebył taką drogę i
ż
e nigdy jej nie zapomni. W tym twierdzeniu nie było przesady.
Jazda z jeńcem, który w każdej chwili, korzystając z sekundy nieuwagi
dozorcy, mógł stać się katem — wymagała spostrzegawczości, szybkiego
refleksu i błyskawicznych decyzji. A to z kolei wzmagało napięcie
nerwów, trudnego do zniesienia przez tak wiele dni.
Czy Czarny Jack również odczuwał coś podobnego — nie sposób było
stwierdzić.
Wyjechali przed samym południem. Pierwszy kłusował Jack na koniu, do
którego Irvin przywiązał linką drugiego wierzchowca. Ta linka
uniemożliwiała Jackowi szybką jazdę, a więc i nagłą ucieczkę. Irvin
jechał nieco z boku i nieco w tyle, mając po prawej ręce jeńca, niezbyt
blisko, ale i niezbyt daleko. Ostrożność wielce wskazana, zabezpieczenie
przed ciosem pięścią w głowę lub przed ściągnięciem z siodła.
Mimo to — prowadzili ze sobą rozmowę, ba, nawet niemal przyjacielską
pogawędkę.
Na początku drogi, zanim wydobyli się z opłotków Dawn, żaden z nich
nie odezwał się słowem.
I później, gdy zapadły za horyzontem dachy domostw, milczeli nadal.
Jack zapewne dumał nad swym pechem. Irvin pilnie przepatrywał prerię,
aby nie przeoczyć szlaku. Tym razem taka nieuwaga mogła zakończyć
się znacznie gorzej niż poprzednio.
Po godzinie milczącej jazdy Czarny Jack odezwał się zupełnie
niespodziewanie:
— Słuchaj, dam ci trzy tysiące.
— Co mówisz? — Irvin ocknął się z zadumy.
— Dam ci trzy tysiące.
— Aleś uparty! Znalazłem w waszym domu cały worek złotych
pieniędzy. Pewnie jeszcze tam leżą, jeśli Celia nie rozplatała swych po-
stronków.
Znowu obaj pogrążyli się w milczeniu. Zielony step przesuwał się pod
końskimi kopytami, dął wiatr ciepły i niósł zmieszane zapachy ziół. Nie-
kiedy pojawiały się zarysy obłych, niskich pagórków. Gdy je mijali,
horyzont nagle ogromniał, dalekim kołem wyznaczając nieosiągalne
krańce świata, łącząc ziemię z niebem. A na tym niebie pierzaste
obłoczki płynęły poniżej słońca i rzucały wokół jeźdźców ruchome
cienie.
— Słuchaj — odezwał się znowu Jack — znam pewną bonanzę *...
— Kłamiesz.
— Zawróćmy do Dawn, a pokażę ci próbki złota i dokładną mapkę.
— Za kogo mnie bierzesz, Jack? Nuggety może i masz. Zdobyte w
rabunku, ale bonanzę to pewnie tylko na księżycu.
— Czemu tak sądzisz?
— Gdybyś posiadał kopalnię złota, nie czyhałbyś na cudze złoto.
Jack zadumał się chwilę.
— A może ja to czynię tylko dla przyjemności?
— Otóż to właśnie. Dlatego nie puszczę cię nawet za sto bonanz.
— Cóż ci na tym zależy?
Tyle tkwiło szczerości w tym pytaniu, że Irvin aż zaniemówił.
Zdziwienie i przerażenie — te dwa uczucia opanowały go całkowicie.
Czarny Jack nie był normalnym człowiekiem, rozróżniającym jakoś zło
od dobra. Nie było w nim ani poczucia sprawiedliwości, ani krzywdy
wyrządzanej innym. Nic z elementarnych, niemal wrodzonych
człowiekowi zasad moralnych.
Bonanza — wyraz pochodzenia hiszpańskiego, oznaczający żyłę złota.
“On jest gorszy od najgorszego zwierzęcia — pomyślał z przerażeniem
Irvin. — Nawet puma poluje tylko wtedy, gdy jest głodna. Jack morduje
dla chęci mordu, rabuje dla samego rabunku i uważa to za coś zupełnie
naturalnego!"
Opanował się i rzekł twardo:
— Na nic zda się jakiekolwiek tłumaczenie. Ty, Jack, nie rozumiesz. Nie
wiesz, co to jest zbrodnia i co to jest uczciwe życie. Wierzę, że
powiedziałeś prawdę: żyjesz tylko dla własnej, okropnej przyjemności. A
teraz lepiej zamilcz, bo nie dojedziesz cało do Wichita!
Czarny Jack nie otworzył już ust aż do końca dnia. Być może
przestraszył się, być może po raz pierwszy w życiu...
Irvin trafił bezbłędnie na miejsce swego obozowiska. Czarna plama
spalenizny, kilka krzaczków i sennie ciurkający strumyk. Kawałek
niedojedzonego suchara leżał wśród niedopałków zwęglonych
drewienek. Kazał zejść z siodła Jackowi, później uczynił to sam,
wreszcie skrępował jeńca. Dopiero wówczas zajął się rozkulbaczeniem i
pojeniem koni, rozpaleniem ognia i przyrządzeniem wieczerzy. Mimo
zachowania wszelkich środków ostrożności — prawie nie spał.
Podrzemywał tylko, z jednym okiem otwartym, pełen nieustającej
obawy, że więzień jakimś sobie tylko znanym sposobem rozpłacze
rzemienie. Myślał również o Celii, że lada chwila się pojawi tu na koniu,
którego gdzieś potrafiła ukryć w Dawn.
Nie sprawdziły się ponure przewidywania, noc upłynęła w ciszy, ranek
przyniósł uspokojenie. Irvin doszedł do wniosku, że trzeciego wierz-
chowca w Dawn na pewno nie ma, postanowił więc puścić wolno
zbędnego czworonoga.
— Słuchaj — zwrócił się do Jacka — czy koń tej twojej... — zawahał się
— ...siostry trafi stąd do Dawn?
— Powinien trafić, ale to nie jest pewne.
— Pewne, niepewne, ale go puszczę, tyle że bez uprzęży. Jeśli nie
odnajdzie drogi do Dawn, z siodłem na grzbiecie zmarnuje się.
Tak zadecydowawszy obarczył swego towarzysza obowiązkiem
czuwania nad dodatkową uprzężą. Jack usiłował protestować,
proponował również porzucenie zbytecznego pakunku, ale Irvin
powiedział krótko:
— Albo będziesz dźwigał uprząż i jechał jak normalny człowiek, albo
razem z tą samą uprzężą przytroczę cię do siodła. Przekonasz się, jak to
smakuje. Wybieraj, tylko szybko!
Czarny Jack jeszcze świeżo w pamięci zachował obraz Irvina
rzucającego ciężkim stołem i... skapitulował.
Odtąd jechali prawie obok siebie, tylko że teraz Jacka opasywała pętla
lassa, którego koniec przymocowany był do siodła Irvinowego konia.
Każde naprężenie rzemienia groziło, że Jack wyskoczy z siodła. A do
tego jeszcze uprząż, którą bandyta musiał dźwigać na plecach... Kiepsko
przedstawiała się jazda z takim ciężarem, ale na pewno była
wygodniejsza od leżenia brzuchem na grzbiecie wierzchowca.
Koń Celii został odegnany, a oni ruszyli wprost na północ. Jechali tak —
jedynie z krótką przerwą na południowy odpoczynek — aż do zmierzchu.
Noc minęła spokojnie, ale rankiem Jack sprawił Irvinowi niemiłą
niespodziankę: oświadczył, że nie ruszy się stąd ani krokiem dalej.
Farmer początkowo uznał to za żart, póki rozwiązany już jeniec nie
rzucił się do ucieczki. Oczywiście, nie mógłby uciec daleko. Irvin, na
koniu, dognałby zbiega bez trudu. Chyba więc Czarnemu chodziło tylko
o opóźnienie wyjazdu.
Irvin był już pewien, że koń Celii zdołał powrócić do Dawn i że Czarny
Jack dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Liczył, że Celia natychmiast
wyruszyła w pogoń, i to dobrze uzbrojona. Należało jej ułatwić zadanie
przewlekając odjazd z każdego postoju. Ale w planach Jack nie
przewidział reakcji swego dozorcy. Prawdopodobnie przypuszczał, że
dojdzie do jakiejś dłuższej walki na pięści. I tu się pomylił. Irvin
dopędził uciekiniera, rzucił lassem, a gdy pętla zacisnęła się na barkach
zbiega, gwałtownie zawrócił. Potem nie miał już żadnego kłopotu z
jeńcem. Jack został dostatecznie oszołomiony upadkiem i przebyciem
kilku jardów w mocno niewygodnej, leżącej pozycji. A potem Irvin po
prostu przytroczył go do siodła. Po trzech godzinach takiej jazdy Czarny
począł błagać o powrót do normalnej dla jeźdźca postawy.
— Zgoda. Nie jestem mściwy, Jack. Mam nadzieję, że sobie dobrze
zapamiętasz dzisiejszą nauczkę.
Czarny Jack szybko wrócił do fizycznej i psychicznej równowagi. Tak
szybko, że aż zadziwił Irvina. Przy wieczornym ognisku zagadał do far-
mera jak do najlepszego towarzysza podróży:
— Świetnie rzucasz lassem. Zupełnie jak kowboj. I jeździsz znakomicie.
Ja dawniej również umiałem różne sztuczki robić przy pomocy lassa.
Łapałem mustangi. Wiesz, jak się to robi? Na pewno nie wiesz.
Niektórzy twierdzą, że stado można podejść piechotą, ale to bajka.
Nawet konno nie zbliżysz się do nich, takie są czujne. A w pojedynkę w
ogóle nie dasz rady. Trzeba działać we dwu i mieć pod ręką zapasowe
wierzchowce.
Irvin nastawił uszu. Sam nigdy w życiu nie gonił za mustangami, a lassa
używał tylko do chwytania zdziczałego bydła.
— Każde stado — mówił Jack — ma swego przewodnika. Jeśli go
zdołasz schwytać albo odpędzić, reszta zwierząt dziwnie głupieje i wtedy
właśnie można się zbliżyć i łapać wybrane sztuki albo, najlepiej,
zapędzić całą gromadę do przygotowanej zawczasu zagrody. Ach, to
ś
wietny interes!
— Jeśli taki świetny, czemuś go zaniechał? Nie wiózłbym cię teraz do
szeryfa.
— Dlaczego zaniechałem? Bo mustangów coraz mniej i pewnie wkrótce
znikną z prerii *. A poza tym wydarzył mi się taki pechowy wypadek.
Gnałem za stadem i ani rusz nie mogłem odpędzić przewodnika.
Liczyłem na to, że mustangi szybciej się zmęczą ode mnie, więc nie
rezygnowałem.
— W ten sposób — mruknął farmer — można przejechać pół Ameryki.
— Nic się na tym nie znasz. Każde dzikie zwierzę ma swój ulubiony
teren, którego stale się trzyma, wyjątek stanowią chyba tylko bizony,
które dwa razy w roku wędrują z południa na północ i z powrotem, ale
mustangi tak nie czynią. Stwierdziłem to wielokrotnie. Stado, nazywają
je z hiszpańska “manada", krąży zawsze po tej samej przestrzeni, jakieś
25 mil długości, i nigdy jej nie przekracza. Ostatnim razem gnaliśmy we
dwóch za stadem już drugi tydzień. Niezłe stadko było, jakieś trzydzieści
sztuk. Nasze zapasowe konie były już do niczego, a mustangi wciąż
trzymały się w przyzwoitej odległości. Wreszcie dojechaliśmy do jakiejś
kotlinki. Już, już zdawało się, że im zamkniemy drogę. Objechałem
szerokim półkolem, żeby nie dać możliwości odwrotu, i wjechałem
między osiedle piesków preriowych. Wiesz, co to znaczy?
— Wiem — odparł Irvin. — Preria zdawałoby się gładka jak stół, a w
rzeczywistości podziurawiona norami jak rzeszoto. Nawet pieszy, gdy
nie uważa, może łatwo zwichnąć nogę, a cóż dopiero bydło!
— Właśnie! — potwierdził Czarny Jack. — Mój wierzchowiec złamał
nogę, a ja o mało karku nie skręciłem wyleciawszy z siodła jak z procy.
Odtąd dałem spokój łowom na mustangi.
— Trzeba było próbować szczęścia z bizonami — zauważył Irvin. —
Wszystko było lepsze od tego, coś później zaczął.
— Tak sądzisz?
— Sądzę — odparł ostro farmer, któremu minęła chęć dalszej rozmowy.
Zajął się ścieleniem nocnego legowiska.
— Nie mogę ciebie zrozumieć — wyznał Jack. — Co by ci szkodziło
puścić mnie wolno?
— Na własną i innych zgubę. Jesteś jak grzechotnik, albo jeszcze gorzej,
bo przed grzechotnikiem każdy ucieka, a twoje grzeczne słówka i
układna mina to lep na muchy. Milcz i kładź się spać.
Jack nie odezwał się już aż do świtu, co jednak nie przyniosło Irvinowi
wypoczynku. Zasypiał, budził się i znowu zasypiał. Widma uciekającego
więźnia i nadciągającej Celii dręczyły go do białego rana. Ciężar spadł
mu z
Czarny Jack mylił się. Mustangi żyją po dziś dzień, chociaż już tylko w Newadzie i
Montanie.
serca, kiedy ujrzał rąbek słońca na horyzoncie.
Tego ranka zdecydował się ominąć samotny saloon, w którym mieszkał
przyjaciel Murphy'ego. Nie dlatego, by nie ufał właścicielowi saloonu,
ale dlatego, że obawiał się spotkania z gromadą półdzikich kowbojów, co
przecież mogło się zdarzyć, gdyby przypadkiem trafił na przepęd bydła.
Decyzja była słuszna, bo jak się okazało, Czarny Jack wiązał jakieś swe
nadzieje z samotną karczmą. Następnego dnia począł tłumaczyć
farmerowi, że “gdzieś blisko" znajduje się bardzo wygodny zajazd, w
którym można dobrze wypocząć i dobrze zjeść. Irvin udał, że o czymś
podobnym nigdy nie słyszał i że “nie
ma zamiaru błąkać się po prerii" w poszukiwaniu nie istniejącej chałupy.
Kiedy jednak zjechał ze szlaku, którym dotąd posuwali się, Jack zaraz
zwrócił na ten fakt uwagę.
— Zboczyłeś. Trzymaj się tej drogi, a zobaczysz, jak prościutko
dojedziemy do karczmy.
Powiedziawszy to zatrzymał konia, a lasso, którym był opasany,
niebezpiecznie się napięło.
— Naprzód — ponaglił go Irvin. — Moja droga wiedzie prosto.
— Ależ posłuchaj — usiłował go przekonać więzień.
— Popędź konia, Jack, bo znajdziesz się na ziemi.
W obliczu takiej groźby Czarny ustąpił i pogrążył się na cały dzień w
ponurym milczeniu. Irvin zauważył, że coraz częściej tracił humor. Czy
znowu coś knuł, czy też zdał sobie sprawę, że tym razem perspektywa
więziennych krat staje się zupełnie realna?
Irvin postanowił zdwoić czujność, co było dlań sprawą coraz trudniejszą.
Po tylu dniach drogi i prawie bezsennych nocach czuł zwiększające się
zmęczenie. Marzył o zakończeniu wędrówki, o przekazaniu więźnia w
ręce szeryfa Murphy'ego i o powrocie do Greenfield. Rodzinną osadę
wspominał jak utracony raj pełen słońca i spokoju. Począł gnać, jak mógł
najszybciej i jak na to pozwalały warunki, co zmuszało Czarnego Jacka
do ciągłej uwagi na przeklęty rzemień łączący go z Irvinowym siodłem.
“Jeszcze dzień, jeszcze dwa!" — krzepił się nadzieją Irvin, a
jednocześnie rosła w nim obawa, że pod koniec drogi bandyta zdobędzie
się na jakiś desperacki czyn. To była jego ostatnia chyba szansa, bo
szeryfowski areszt nie dawał już takich możliwości ucieczki.
Czuwał więc farmer nad swym podopiecznym w stałym napięciu. Co
wieczór krępował jeńca długim i mocnym lassem, każdego ranka pedan-
tycznie przestrzegał ustalonych kolejno czynności: siodłał oba
wierzchowce i nigdy nie pozwolił Czarnemu Jackowi wskoczyć na
konia, zanim sam przedtem nie znalazł się w siodle.
Ale wydarzyła się rzecz przez Irvina nie przewidziana. Pewnego ranka,
zaledwie o dzień drogi od Wichita Falls, gdy obaj tkwili już w siodłach,
Irvin z wysokości końskiego grzbietu dostrzegł, że ognisko niezupełnie
wygasło, że tu i ówdzie błyskają rubinowe światełka żarzących się
patyków. Niemal odruchowo zeskoczył na ziemię — ot, stary nawyk,
wdrożona przez lata całe obawa przed pożarem prerii. Szybko począł
zadeptywać niebezpieczne głownie, ale w tym momencie, gdy odwrócił
się plecami do towarzysza, usłyszał nagle łomot kopyt. Obrócił się — o
sekundę za późno. Czarny Jack uciekał na swym wierzchowcu, ciągnąc
uwiązanego lassem Irvinowego konia.
Tak się zakończyło
— Schudłeś, ale wyglądasz zdrowo — stwierdził Karol Gordon w
pierwszych słowach powitania. — Powiem, że wyglądasz wspaniale,
Vincent, jak sam wielki traper. Wszyscy cię tu opłakiwali, ale ja byłem
pewien, że wrócisz.
— Ja takiej pewności nie miałem. Chwilami. Bardzo mnie zmęczyła ta
cała eskapada i muszę nieco odsapnąć, a gdzież lepiej się odpoczywa jak
nie w Greenfield?
Tu jego uśmiechnięta twarz nagle spoważniała, bo wspomnienia wróciły
niepowstrzymaną falą. Musiały powrócić, skoro znalazł się w Greenfield,
gdzie każda stopa wyschniętej ziemi przypominała przeszłość.
Karol udał, że nie dostrzega tej zmiany, klepnął przyjaciela po ramieniu i
kazał Robertowi przynieść czym prędzej wody, całą rzekę wody, bo “pan
Irvin musi się dobrze umyć". Z kolei sam, robiąc przy tym dużo hałasu,
zajął się roznieceniem ognia w kuchennym piecu.
— Nic nie padało? — zagadnął Vincent, chociaż już wjeżdżając w
zabudowania naocznie stwierdził, że nawierzchnia drogi była tak samo
beznadziejnie sucha, jak przed kilkoma tygodniami.
— Nic a nic — odparł Karol podsuwając szczapki drewna do małego
ogieńka.
— Studnia jeszcze nie wyschła?
— Zadziwiające, ale wyobraź sobie, że nie. Na szczęście... — Chciał
jeszcze dodać, że obecnie mniej osób czerpie z niej wodę, ale w porę
ugryzł się w język.
Robert przydźwigał pełne wiadro, śpiesząc się bardzo, aby jak najmniej
uronić ze słów Irvina. Przybysz z dalekiego świata na pewno miał o
czym opowiadać. Chłopak istotnie nie stracił ani słowa, bo Gordon o nic
nie pytał przyjaciela, czekał cierpliwie, aż Irvin sam zacznie mówić.
I cierpliwość została wynagrodzona.
Gdy sprzątnięto ze stołu brzęczące miski, noże i widelce, Irvin się
rozgadał. W jego opowieści, w jego tonie, Karol dostrzegł jakieś nowe
akcenty, dotąd nie znane. Zdumiał się wysłuchując opisów przyrody.
Gdzież on się tego nauczył?
— Kiedy opuszczałem Wichita Falls — mówił Irvin — niebo było
jeszcze czerwone, jakby gdzieś w dali płonęła preria, a później czerwień
zmieniła się w fiolet, w zieleń, w żółtozłocisty odblask wstającego
słońca. Niczego takiego dotychczas nie widziałem.
Gordon chrząknął ze zdziwienia. Z Vincentem przegadał wiele lat, ale
nigdy, przenigdy w słowach przyjaciela nie było miejsca na kolorowe
obrazy. Istniały tylko fakty, proste i zrozumiałe, interesujące każdego
rolnika, tak bardzo zżytego na co dzień z przyrodą, że jej... nie
dostrzegał. Ale to nie wszystko: Vincent mówił wolniej, znacznie
wolniej niż jeszcze przed kilku tygodniami. Jak gdyby zastanawiał się
nad każdym słowem. Taka maniera przypomniała Gordonowi starych
traperów-filozofów, którzy zęby zjedli (w przenośni i dosłownie) wśród
prerii, lasów, równin i gór. Tych zadziwiających ludzi, odkrywców
tajemnic ziemi i tajemnic pierwotnego jej ludu. Traperów — przyjaciół
kolorowych plemion, których jedno słowo więcej znaczyło i więcej
rozstrzygało niż długie i niezrozumiałe decyzje dalekiego Waszyngtonu.
To oni, oni właśnie (Karol we wczesnej młodości był pilnym ich
słuchaczem) gawędzili w taki sposób, przyswojony chyba od Indian. Ale
co tak zmieniło Irvina? Może samotność dalekich wędrówek? “Coś w
nim przefermentowało — myślał Karol. — Oby na wino, nie na ocet!"
A Vincent opowiadał. Jego przyjaciel widział barwne obrazy, raz
oświetlone słońcem, raz księżycem. Wszystkie bardzo wyraźne, bardzo
plastyczne.
— Nigdy nie słuchałem z większym skupieniem i z większą
niecierpliwością — wyznał Gordon po latach. — I niczego chyba lepiej
nie zapamiętałem od tamtej rozmowy. Chociaż to nie była rozmowa.
Milczałem prawie cały czas.
Opowieść osiągnęła swój dramatyczny szczyt. Tak to określił później
Karol Gordon dodając, że wówczas zacisnął pięści tak silnie, aż paznok-
cie wbiły się w dłonie.
Oto — jeździec próbujący poderwać do galopu dwa konie splątane z
sobą lassem i piechur zwrócony plecami, do spopielałego ogniska i
prawie skamieniały z wrażenia.
— Nie wiedziałem, co począć — wyznał Irvin. — Ten łajdak dobrze
wykorzystał okazję, przecież nie dlatego, że był łajdakiem. Na jego
miejscu postąpiłbym podobnie. Mogłem wyciągnąć rewolwer i strzelić.
Czarny Jack znajdował się ode mnie zaledwie o kilka kroków. Jednak
uznałem, że nie mam prawa wymierzać aż takiej kary za próbę ucieczki.
Wszystkie sprawki tego człowieka należały do szeryfa, nie do mnie. Stąd
moje wahanie. Ty chyba to rozumiesz, Karolu? Ale widać szczęśliwa
gwiazda Jacka nagle zgasła. Jedno niepowodzenie po drugim od chwili
nieudanego napadu na pociąg. Zupełne czary.
Gordon wtrącił się:
— Czary polegały na tym, że Jack nigdy nie był naprawdę takim, za
jakiego go uważano, ale opowiadaj...
— Stałem z wydobytym coltem nie ważąc się pociągnąć za cyngiel.
Strzelać do bezbronnego człowieka? Do konia? Wiesz dobrze, Karolu,
jak lubię konie. Wówczas przypomniałem sobie, że przy moim siodle
wisi przecież winchester. Wystarczy, aby Jack wyciągnął rękę i jakąż
osiągnie nade mną przewagę! Ale nie zdążył ujechać daleko. Mój
wierzchowiec skoczył nagle w bok. Zdążyłem właśnie wsunąć broń za
pas, a Czarny Jack, szarpnięty pętlą lassa, zatoczył łuk w powietrzu.
Dosłownie jakby frunął. Upadł na ziemię jak worek pełen pszenicy i
poszorował po nierównościach gruntu. Bo mój koń przeraził się tego
upadku i ruszył kłusem. Pobiegłem. Na szczęście zwierzę zawróciło w
kierunku ogniska. Schwytałem za cugle i zatrzymałem. Czarny Jack był
bardzo oszołomiony i nie próbował już oporu. Pojechaliśmy dalej...
Jak wynikało z dalszych słów Irvina, odjazd nie odbył się tak gładko.
Najpierw należało schwytać drugiego wierzchowca, spłoszonego
upadkiem jeźdźca, a później jakoś dodatkowo zabezpieczyć się przed
powtórną próbą ucieczki. To wszystko zabrało nieco czasu, nie za wiele,
ale wystarczająco dużo, aby pokrzyżować plany Irvina. Pragnął przybyć
do Wichita Falls o świcie dnia następnego, kiedy wszyscy by jeszcze
spali. Chciał uniknąć, jak się wyraził, “ulicznego cyrku" i dotrzeć do
siedziby szeryfa przez nikogo nie zauważony. Nieprzewidziana zwłoka
przekreśliła te zamierzenie. Wieczorem nie zdążył już przybyć do
zaplanowanego miejsca. Wyliczył, że zjawiłby się w Wichita nie o
ś
wicie, ale w samo południe. A więc należało przedłużyć jazdę o cały
dzień i prawie całą noc następną. Na szczęście, kłopotów z Czarnym
Jackiem już nie miał. Wbrew protestom wiózł go teraz dokładnie
przykrępowanego brzuchem do siodła. Wieczorem po takiej jeździe Jack
nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą. Opowiadając o tym zdarzeniu
Karolowi dodał:
— Znasz mnie i wiesz, że nie jestem okrutnikiem, ale w takim
wypadku...
Karol roześmiał się tylko i wzruszył ramionami.
— Więc nie ustąpiłem — mówił dalej Irvin. — Chociaż Czarny Jack
bardziej wówczas przypominał ścierkę niż rewolwerowca, przed którym
drżał cały świat. I nawet nie był czarny ani biały, tylko zupełnie szary.
Już ci mówiłem, że w Dawn spotkałem go ubranego w niepokalaną biel.
Po tylu dniach jasny strój zmienił się w brudne łachmany. Elegancki zbój
jakby pod ziemię się zapadł i kto go dawniej poznawał po czarnym
garniturze, musiałby teraz dobrze mu się przyjrzeć, żeby się nie pomylić.
Wreszcie wędrówka dobiegła upragnionego końca. Wczesnym świtem,
który kładł długie cienie na ściany domostw, na wydeptane uliczki
Wichita Falls.
Klaskały głośno kopyta na kamieniach, budząc śpiące echa, ale nie ludzi.
Budynek szeryfa drzemał jeszcze za zamkniętymi okiennicami i za że-
laznymi sztabami drzwi na głucho zawartych. Długo musiał w nie
łomotać Vincent Irvin. Zielono-czerwono-fioletowe zorze zdążyły już
sięgnąć krańców nieba, gdy wreszcie uchyliła się okiennica. Odetchnął z
ulgą. Mogło się bowiem
zdarzyć, że w szeryfówce nie byłoby nikogo. Ale spoza krat ukazała się
lufa strzelby, a za nią znajoma twarz.
— Bob! — zawołał półgłosem. — Otwórz! Może to preriowy wiatr, a
może po prostu brud odmienił twarz Irvina, bo tamten tylko wytrzeszczył
oczy. — Czego chcecie? Szeryfa nie ma.
— Obudź się, Bob, i przyjrzyj dokładnie. Jeżeli będziesz mnie trzymał
przed drzwiami, przetrzepię ci skórę przy najbliższej okazji, a szeryf
jeszcze mnie za to pochwali. No, żywo!
— Czy to pan Irvin? — wykrzyknął chłopak w zdumieniu.
— Nareszcie odgadłeś. Otwieraj. Przywiozłem bagaż, który należy
szybko umieścić za kratkami.
Poskutkowało. Zawiasy zgrzytnęły, rozespany Bob ukazał się na progu.
— Szeryfa nie ma — powtórzył.
— Już to słyszałem, ale ty co tu robisz?
— Pilnuję — odparł z dumą. — Mamy więźnia. Ach! — coś nagle sobie
przypomniał. — Pan go musi znać. To ten sam jegomość, który brał
udział w napadzie na pociąg. Tak twierdzi szeryf.
— Co? — zdumiał się Irvin.
Przyszła mu do głowy nieprawdopodobna myśl, że schwytano jakiegoś
drugiego Czarnego Jacka albo że ten osobnik, którego taszczył z Dawn,
wcale nie jest Jackiem.
— Co ty gadasz?
— Najświętszą prawdę.
— Niech i tak będzie, a teraz odłóż pukawkę i chodź pomóc.
Wezwanie było uzasadnione. Jeniec na pół zdrętwiał w swej
niewygodnej pozycji na siodle i musieli go wnieść do wnętrza budynku.
Tam Bob, na żądanie Irvina, otworzył kluczem furtkę solidnego
pomieszczenia — żelaznej kraty — przegradzającej dalekie wnętrze
szeryfowskiego lokalu. Za żelaznym płotem drzemał na drewnianej
pryczy jakiś człowiek okryty po uszy pledem. Czarnego Jacka złożyli na
sąsiednią pryczę. Nie odezwał się ani słowem i robił wrażenie
omdlałego.
Teraz Irvin ostrożnie uchylił koc i przyjrzał się twarzy śpiącego więźnia.
Och, nie był to sobowtór Czarnego Jacka! Nic a nic niepodobny do
bandyty. Ale zarośnięte oblicze nie było farmerowi obce.
— To ten? — upewnił się szeptem.
— A któż by inny? Trochę włóczęga, trochę złodziejaszek. On pomagał
Czarnemu Jackowi.
To rzekłszy Bob z namaszczeniem zamknął drzwi aresztu.
— Do licha! — Irvin klepnął się dłonią w czoło. — Wszystko przez to,
ż
e jestem taki zmęczony. Teraz wiem: ten włóczęga siedział w drugim
końcu wagonu. Cóż za dziwne zrządzenie losu? Pomocnik spotkał swego
mistrza.
— Mistrza? Nie rozumiem. Kogo pan tu sprowadził? Czy szeryf nie
będzie się gniewał, że go zamknąłem?
— Ale jednak zamknąłeś, chłopcze. I słusznie. Biorę na siebie pełną za
to odpowiedzialność. Pilnuj go dobrze, to nie lada ptaszek. Ja muszę
odejść, ledwie już na nogach stoję, a mój koń podobnie. Jak się prześpię,
wrócę.
— Co mam powiedzieć szeryfowi, gdy zapyta, kto to jest?
— Nie zapyta. Wystarczy, jak spojrzy. Pozna Czarnego Jacka.
To powiedziawszy Irvin wyszedł na dwór zostawiając Boba z szeroko
otwartymi ustami.
Wkroczył w ciągle jeszcze pustą ulicę, wiodąc konie za uzdy. Skierował
się ku znanemu sobie hotelowi.
— Nie masz pojęcia, Karolu, jaki byłem zmachany. Chociaż ostatni etap
drogi był najkrótszy. Zupełnie jakbym w sobie zmagazynował cały trud
przebytej drogi i on dopiero w Wichita dał znać o sobie.
— To jasne — zauważył Gordon. — Tak bywa, gdy nadchodzi nerwowe
odprężenie, człowiek zaczyna się czuć słaby jak flak.
Hotel odnalazł Irvin bez trudu, stajnię i pokój w tym hotelu również. Mył
się długo i dokładnie. Kiedy wreszcie doprowadził swą odzież do
jakiegoś porządku, na ulicach Wichita Falls poczęły już turkotać
pierwsze farmerskie wozy, a pierwsi kowboje z wysokości siodeł swych
wierzchowców rozglądali się za sklepami, w których chcieli dokonać
niezbędnych zakupów. A przecież należało jeszcze coś przekąsić. Po ran-
nych ablucjach Irvin poczuł głód. Ostatecznie zjawił się w siedzibie
Murphy'ego gdzieś koło południa. Bob tkwił w drzwiach i wyglądał na
znacznie mniej śpiącego niż przedtem.
— Szeryf kazał pana szukać, ale nie wiedziałem, jak...
— Oczywiście. Przecież w Wichita jest aż tyle hoteli! — zauważył
ironicznie Irvin. — No, gdzie szeryf?
— U siebie. Nigdy nie widziałem go tak podnieconego — dodał
szeptem.
— Ba! — powiedział tylko farmer zatrzymując się na sekundę przed
zawartymi drzwiami szeryfowskiego “gabinetu".
W tym jednym “ba!" zawarta została spora porcja osobistej dumy.
— Szeryf był podniecony — opowiadał Irvin — a co ja czułem? Do
tamtej chwili... nic. Nie miałem czasu na rozważania. Dopiero uwaga
Boba rozjaśniła moją mózgownicę. Schwytałem nieuchwytnego Jacka.
Nawet dla Murphy'ego był to powód do dumy, a cóż dopiero dla mnie!
Tak to nagle odczułem.
— Mieliśmy kłopot z nimi — powiedział chłopak.
— Z kim? — zapytałem.
— Z Czarnym Jackiem i tym drugim. To heca, panie! Nie wiem, jak się
nazywa naprawdę Czarny Jack i jak ten drugi. Czy są ludzie bez na-
zwisk? Jak sobie z tym poradzi szeryf?
— Na pewno sobie poradzi — odparłem. — To nie żaden kłopot.
— Ale oni się pobili.
Zdziwiło mnie. Przecież Czarny ledwo się ruszał.
— Należało ich rozdzielić — powiedziałem.
— Nie mamy oddzielnych klatek.
Bob się rozgadał i nieprędko by skończył, gdyby nie otworzyły się drzwi.
— Znałem go bardzo krótko — opowiadał później Irvin — a przecież
wówczas, co za nieoczekiwane uczucie!... wydał mi się starym, wiernym
przyjacielem. Oczywiście, tego po sobie nie pokazałem. Jeszcze by mnie
wyśmiał. Przecież on, szeryf, a ja farmer na kawałku jałowej ziemi!
— Nie bądź taki skromny — zauważył Karol tonem nagany. — Możesz
zawsze zostać takim samym szeryfem, a wątpię, czy ten twój Murphy
potrafiłby gospodarować na roli. To znacznie trudniejsza sztuka.
— Irvin — powiedział krótko szeryf — wejdź — i zamknął drzwi przed
nosem rozgadanego chłopaka. — Siadaj. Wyglądasz znakomicie —
stwierdził zajmując miejsce po przeciwnej stronie biurka. — Znakomicie
— powtórzył. — A teraz opowiadaj. Wszystko. Bob!
Krzyknął tak gromko, że głos musiał dotrzeć poprzez zamknięte drzwi.
— Słucham, szeryfie.
— Nie ma mnie dla nikogo. Czy Bentley ich pilnuje?
— Siedzi za kratą bez przerwy.
— To dobrze. Idź i nie wracaj, póki cię nie zawołam.
Kiedy Bob zniknął, szeryf rozparł się wygodnie w fotelu.
— Teraz zamieniam się w słuch — oświadczył.
Później, przez cały czas wypełniony opowiadaniem Irvina, nawet się nie
poruszył. Gdy farmer skończył, Murphy podniósł się, uścisnął mu dłoń.
— Nie mam słów dla ciebie, Irvin. To było wspaniałe, wprost nie do
wiary. Zupełnie jak bajka któregoś z tych starych gawędziarzy, gdy
wspominają dawne dzieje przy ognisku. Aż mi się wierzyć nie chce. A
przecież Czarny siedzi za kratą, kilka kroków stąd!
Irvin nigdy dotychczas nie widział szeryfa tak poruszonego, odczekał, aż
Murphy się uspokoi. Szeryf, jako człowiek zrównoważony, aż ponad
przeciętną miarę, szybko się opanował. I tym razem praktyczny jego
umysł skierował myśli Irvina ku aktualnym sprawom.
— Mówił ci Bob o tej bójce? — zapytał farmera.
— Tak. Nie sadziłem, że Czarny Jack po tak ciężkiej drodze będzie miał
jeszcze tyle energii.
— Czarny Jack? Co ci ten chłopak nagadał? To przecież tamten,
rozumiesz? Tamten oberwaniec o mało nie zabił twego więźnia.
— Co?!
— No tak, właśnie tak! Miał jakieś pretensje do Czarnego. Zdaje się, że o
ten nieudany napad na pociąg, bo to wspólnik...
— O tym już mi Bob mówił.
— Ale coś pokręcił. Jack jest słaby jak mucha i gdyby nie nasza
interwencja... zresztą mniejsza z tym. Niech się sędzia martwi. Słuchaj,
Irvin! Proponuję ci stanowisko mego zastępcy, z pensją...
— Proszę o tym nawet nie myśleć. Czy rzeczywiście w Wichita Falls tak
łatwo zostać wiceszeryfem?
— Łatwo! — oburzył się Murphy. — Gadasz głupstwa. Masz za sobą
dwa nie byle jakie sukcesy: odzyskanie pieniędzy (“części pieniędzy" —
wtrącił skromnie farmer) zrabowanych poczcie, no i Jacka. śebym cię
tak dobrze nie znał, sądziłbym, że z ciebie zawodowy łapacz. Ale ty
masz jakieś wrodzone zdolności. Zdarza się. I szkoda byłoby je
zmarnować. Posiadasz nos jak tropiciel śladów, to się w naszym
zawodzie ciągle jeszcze bardzo przydaje.
— Być może, ale ja wracam do Greenfield.
— Na swoją skamieniałą rolę?
— Wreszcie spadnie deszcz, a przyznam się... jestem odrobinę
zmęczony.
— Oczywiście, że musisz być zmęczony, Irvin. Niejeden na twoim
miejscu wyciągnąłby nogi. Wcale się nie dziwię, że musisz odpocząć.
Mam jednak nadzieję, że jeszcze mnie odwiedzisz.
— I ja tak sądzę — zapewnił Irvin. Chwilowo jednak miał tego
wszystkiego zupełnie dosyć.
— Kiedy ruszasz?
— Chociażby jutro.
Okazało się to jednak niemożliwe, i to z dwu powodów. Pierwszy —
zmęczenie konia, który przebył przecież szmat drogi, do Dawn i z po-
wrotem, i musiał kilka dni odpocząć, by nie paść w drodze do
Greenfield. Co prawda wierzchowca można było wymienić (choć Irvin
myślał o tym z prawdziwym smutkiem), ale drugi powód okazał się
przeszkodą nie do usunięcia. Stanowiły ją przepisy prawne, bardzo
rygorystyczne: otóż trzeba było zaświadczyć przed sędzią, że człowiek
przebywający w areszcie jest właśnie słynnym Czarnym Jackiem, a nie
kimś innym! Świadkiem był zresztą nie tylko Irvin. Do Wichita Falls
ś
ciągnięto kilka osób, które miały nieszczęście spotkać się oko w oko z
bandytą, oraz kilka innych, które przelotnie go widziały. Rzecz jasna —
bohaterem długiego przesłuchania był Vincent Irvin, na którego spoglą-
dano z nieukrywanym podziwem.
— Ledwie wytrzymałem do wieczora, mając nadzieję, że mnie wreszcie
zwolnią — przyznał się Karolowi.
Nadzieja jednak zawiodła. Nazajutrz wezwano Irvina do sędziego po raz
drugi. I znów rozmowa przeciągała się, chociaż nie to najbardziej iry-
towało farmera, ale powszechna uwaga, jaką na siebie ściągał. Nawet na
ulicy przechodnie kierowali spojrzenia w jego stronę. Wieść o złapaniu
Czarnego Jacka rozchodziła się coraz szerzej, budząc zrozumiałą
sensację. Co śmielsi zaczepiali nawet Irvina proponując “małą whisky".
Wyglądali na bardzo obrażonych, gdy odmawiał. Ale w saloonie, dokąd
się udał na wieczorny posiłek, sprawa okazała się poważniejsza,
proponujący “małą whisky" byli bardziej agresywni.
— Zacząłem się lękać o własną skórę — wyznał później Irvin
przyjacielowi. — To zabawne i trudno uwierzyć, ale daję ci słowo, że na
widok tych zapijaczonych twarzy z sympatią wspomniałem Czarnego
Jacka.
— Przesadzasz!
— Na pewno, zdaję sobie z tego sprawę, ale... rzadko odwiedzałem
saloony. Pewnie dlatego nie przywykłem do ich atmosfery. Zatłoczona
sala w Wichita po prostu mnie przeraziła. Przyszedłem dość późno i
gościom nieźle kurzyło już się z głów. Ktoś mnie poznał i... zaczęło się!
To jeden, to drugi, to trzeci poczęli przepychać się w moim kierunku.
Zanim się spostrzegłem, zostałem otoczony żywym murem mniej lub
bardziej trzeźwych twarzy, ale raczej... mniej. No, i oczywiście jak to
zwykle... “kolejka whisky". Jedna, druga... Dla świętego spokoju
wypiłem dwa razy i miałem zupełnie dosyć. Ale tamci o odmowie nawet
nie chcieli słuchać. Wrzeszczeli, że zdrowie takiego chłopa jak ja
(uważasz, Karolu!) należy pić przez całą noc. Począłem zerkać ku
wyjściu wiodącemu na ulicę. Ale gdzie tam! Zanim przepchnąłbym się
do drzwi, moi
nowi przyjaciele sto razy by to zauważyli. Westchnąłem w tym
strapieniu, a tu już mi trzecią szklankę pchają w garść. I to pełną po
brzegi. Powiadam ci, Karolu, że spociłem się jak mysz! Ścisk powstał
jeszcze większy, bo akurat na salę wkroczyła nowa partia przybyszów.
Zrobiło się zamieszanie, a ja, korzystając z tego, wylałem całą zawartość
szklanki. Bodajże do kieszeni najbliższego sąsiada. Tak było ciasno.
Ledwie tego dokonałem, a tu pakują mi następną szklaneczkę.
Przypuszczam, że paru cwaniaków musiało się zmówić, aby mnie jak
najszybciej upić. Zupełnie nie wiedziałem, co robić. Na szczęście
spostrzegłem za szynkwasem wąziutkie drzwi. Ściskam szklankę w dłoni
i zmierzam ku bufetowi. Wolno, wolniutko, żeby się nikt nie domyślił.
Przepuścili mnie. Pewnie sądzili, że teraz ja zacznę stawiać. Krok za
krokiem zmierzałem ku zbawczym drzwiczkom udając, że niby kogoś
szukam, za kimś się rozglądam. I już, już, bliski byłem wolności, gdy
spostrzeżono moją ucieczkę. Złapało mnie jakichś dwu pod ramiona i
wówczas wybawił mnie z opresji jeden jedyny strzał. Nie, nie, Karolu, to
nie ja strzeliłem ani nie do mnie strzelano. Ktoś tam w przystępie
dobrego humoru palnął do jednej z lamp wiszących pod sufitem. Mimo
gwaru huknęło jak z armaty. Niezły musiał mieć kaliber. Posypało się
rozbite szkło, gdzieś tam w środku zaczęła się szamotanina, co
natychmiast odwróciło uwagę moich napastników. Dotarłem do
drzwiczek, pchnąłem je i znalazłem się w mrocznym korytarzyku. Reszta
poszła gładko, ale faktem jest, że tamtego wieczoru położyłem się spać
głodny. Cóż jeszcze dodać? Murphy mnie zwolnił, uzyskawszy ode mnie
obietnicę, że go odwiedzę. A oto, Karolu, mój łup — sięgnął za pazuchę
i wyjął zwitek banknotów. — Nagroda. Wahałem się, czy przyjąć, ale
szeryf ani słyszeć nie chciał o odmowie. Powiedział, że każda praca jest
wynagradzana, a cóż dopiero taka, podczas której ryzykuje się życiem.
Przyjąłem. Chyba słusznie?
— Oczywiście!
— No, więc już po wszystkim. Jakże z tego się cieszę.
— Nie ciesz się przedwcześnie.
— Jak to?
— Kłopoty wcale się nie skończyły. Powiedz: co zamierzasz dalej? Sam
widzisz, że w tym roku nic już nie wyrośnie na naszej ziemi. Ta przeklęta
susza dojadła wszystkim. Ludzie potracili cierpliwość, denerwuje ich
byle co. Jeśli jeszcze nie doszło do masowej bójki z jakiejś błahej
przyczyny, to chyba tylko dlatego, że w tym upale trudno się zdobyć na
jakikolwiek wysiłek fizyczny. Jednym słowem... Greenfield stało się nie
do wytrzymania.
— Kiedy wyjeżdżałem, nie było tu najprzyjemniej.
— Wierz mi, teraz jest jeszcze gorzej.
— Wierzę — stwierdził posępnie Irvin. — Łudziłem się, że po kilku
tygodniach mojej nieobecności sprawy jakoś się ułożą... Karolu —
powiedział prostując się nagle — to przecież nie ma sensu...
— Co nie ma sensu?
— Tkwić tu i czekać na deszcz, który prawdopodobnie nigdy nie
spadnie. Przeklęta ziemia!
— Przesadzasz. Zgadzam się jednak z tobą, że dalszy pobyt w Greenfield
nic dobrego nam nie przysporzy. Trzeba jak najprędzej sprzedać grunta i
zmykać. Byleby znaleźć nabywcę...
Irvin znowu pogrążył się w ponurej zadumie.
— Tak, trzeba sprzedać ziemię — powtórzył — Wracam do Wichita,
szeryf pomoże znaleźć kupca...
Aż wreszcie spadł deszcz
Denis Murphy przyjął nieoczekiwanego gościa z otwartymi ramionami.
— Czarnego Jacka już tu nie ma — oświadczył na powitanie. — Zabrali
go do Abilene, na sąd. Chcesz tam jechać?
— Nie. O Czarnym Jacku staram się zapomnieć, ta historia wcale nie
była przyjemna.
— Więc co cię sprowadziło? Masz kłopoty? Możesz na mnie liczyć.
Jesteś najlepszym z moich ludzi, chociaż... nie jesteś. No, gadaj. Wyglą-
dasz jak gradowa chmura.
— Przyjechałem szukać kupca na ziemię. Niewiele ona teraz warta, ale
są budynki i to się liczy. Dobrze się w nich żyło przez długie lata...
— Oczywiście, sprzedaj i chodź do mnie!
— Dziękuję, nie skorzystam z propozycji. Umówiłem się z przyjacielem.
On również chętnie pozbędzie się swego gospodarstwa. Potem ruszymy
na północ.
— Na północ? Albo tu źle?
— Dla mnie... źle. Znajdę kawałek gruntu wśród lepszych ludzi i pod
bardziej pochmurnym niebem. Słońce Teksasu dość mi już dopiekło.
— Więc to tak — zasępił się szeryf. — Zapamiętaj sobie, Irvin: ludzie
wszędzie są jednacy. Później możesz żałować...
— Myślę, że niewielu będę żałował, jednak na pewno was, szeryfie.
— Zastanów się. Jeśli twój przyjaciel taki sam zuch, jak ty...
— O, dużo lepszy — stwierdził z zapałem Irvin. — On był kiedyś
traperem, tropicielem. Bóg wie jeszcze kim!
— No, właśnie. Chodźcie obaj do mnie! Wichita stanie się
najspokojniejszym miastem świata.
Irvin uśmiechnął się. Ponure wspomnienia z Greenfield na chwilę znikły.
— Uparty z was człowiek, szeryfie. Ale Karol nie przystanie na taką
propozycję. Ani ja. Skoro mamy się stąd ruszyć, to już daleko, jak najda-
lej.
— Długo będziesz w Wichita?
— Dopóki nie znajdę kupca. Liczę, że mi w tym pomożecie.
— Zgoda. Bardzo ci pilno?
— śeby rzec szczerze: bardzo
— Hm, pojmujesz chyba, że to się nie da załatwić od ręki... Zejdzie kilka
dni. Musisz uzbroić się w cierpliwość.
Irvin westchnął.
— Nie w smak ci bezczynne czekanie?
— Zgadliście.
— Słuchaj... — szeryf przymrużył oczy. — A nie chciałbyś zająć się
czymkolwiek? Ot, żeby się nie nudzić?
— O co chodzi?
— Nie zechciałbyś przypadkiem zabawić się jeszcze raz w... łapacza?
— Znowu?
W okrzyku tym zabrzmiał protest, co szeryf natychmiast zauważył.
— No — powiedział — przecież ja ciebie nie zmuszam. Tylko tak sobie
wykalkulowałem, że na siodle łatwiej zapomnieć o kłopotach.
— Nowe listy gończe? I uganianie się tygodniami po wertepach?
— Tak źle nie będzie. To blisko. Taka mała historyjka. Posłuchaj...
Historyjka — jak nazwał ją szeryf — sprowadzała się do skutków
zatargu między dwoma, dotąd sobie obcymi ludźmi. Zetknęli się po raz
pierwszy w jednym z saloonów Wichita Falls. O co tam poszło — żaden
z przygodnych świadków nie potrafił wyjaśnić. Otóż niejaki Smitch,
stały mieszkaniec Wichita, pokłócił się z kowbojem przybyłym z rancho
leżącego w odległości paru mil od Wichita.
— On się nazywa Tom Sidney — wyjaśniał Murphy. — Wyciągnął
rewolwer i strzelił do Smitcha. Powiadam ci, Irvin: nie będzie spokoju w
tych stronach, póki broń będzie można kupować w pierwszym lepszym
sklepiku. Ale ja na to nie mam wpływu...
— No i co z tym Sidneyem?
— Chciałeś powiedzieć: Smitchem. Dostał tylko w ramię, na swoje i
Sidneya szczęście. Chirurg zjawił się w porę, kulę wydobył, a rannego
zostawił na domowej kuracji. Ale Sidney nie czekał końca. Musiał się
dobrze nastraszyć. Wskoczył na siodło przekonany, że zabił człowieka, i
odjechał. Czy daleko? Myślę, że nie. śe co najwyżej do rancho Freda
Cartera, u którego pracuje. Bliziutko, tylko ręką sięgnąć. Pojedziesz tam
uspokoić Sidneya i sprowadzić. Nie mogą przecież patrzeć przez palce
na jawne naruszenie prawa. Sidney musi dostać za swoje, ale niewiele
tego będzie.
— Sprowadzić tego kowboja może również wasz Bob.
— Czy wiesz, ilu ludzi mam do pomocy? Zaledwie trzech. Dwu w tej
chwili ściga pewnego fałszerza pieniędzy, a Boba nie mogę nigdzie
posłać. Chłopak jeszcze nie wyrobiony i zbyt nieopanowany. Powiadam
ci, Irvin, spadłeś mi jak z nieba. No, nie krzyw się. Daję słowo, że znajdę
ci kupca na ziemię. Solidnego kupca, nie żadnego oszusta.
Irvin pojechał, a sprawa była tak łatwa, że nie warto o niej wspominać.
Skruszonego Sidneya przekazał szeryfowi, pełen nadziei, że teraz wróci
do Greenfield razem z amatorem jego i Karola ziemi. Ale okazało się, że
szeryf jeszcze kupca nie znalazł. Może niezbyt gorliwie szukał, a może
po prostu tak się złożyły okoliczności.
Na ujęciu Tima Sidneya ochotnicza akcja Irvina wcale się nie
zakończyła. Denis Murphy potrafił przekonać nie byle kogo i nie byle o
czym. Przekonał więc raz jeszcze Irvina. śe powinien wolny czas (,,...
tylko kilka dni, Irvin! Za znalezienie kupca... ręczę!") zużytkować z
dobrym skutkiem zamiast — jak powiadał — nudzić się i próżniaczyć.
Irvin natychmiast się domyślił, co to znaczyło. Wracać do Greenfield bez
nabywcy ziemi nie chciał, więc raz jeszcze przystał na nowe propozycje
Murphy'ego.
Tak więc przyszła kolej na Neda Huddlestona, złodzieja koni, a po nim
na Billa Cherokee, metysa ściganego za szereg napadów rabunkowych,
którego Vincent również dostarczył szeryfowi. W końcu uznał, że ma
tego dość, że już czeka na kupca za długo. Pewnego wczesnego
popołudnia zdecydowanym krokiem pomaszerował do Murphy'ego.
Kiedy otworzył drzwi szeryfowskiego budynku, znieruchomiał. Bob i
Robert Dreer siedzieli jeden obok drugiego, w przyjacielskiej komitywie,
zajęci głośną i zapewne bardzo interesującą rozmową. Tak interesującą,
ż
e nie dostrzegli przybywającego.
— Robert! — krzyknął Irvin. — Co tu robisz? Przez głowę przemknęła
mu myśl, że w Greenfield wydarzyło się jakieś nieszczęście, że może
Karol Gordon uległ wypadkowi...
Odetchnął z ulgą, gdy chłopak oznajmił wesołym głosem, że przybyli do
Wichita przed godzinką: on i jego “szef".
— Ale co się stało?
— Nic się nie stało, proszę pana. Wszystko po staremu.
— Spadł deszcz?
— Och, nie. Jest tak sucho, jak na pustym talerzu.
— A gdzie pan Gordon?
— Siedzi u szeryfa — uprzedził odpowiedź Bob. — Gadają bez przerwy
i pewnie im dobrze, bo nie mogą się rozstać.
Irvin wzruszył ramionami i bez słowa skierował się ku drzwiom
gabinetu. Nadal nie mógł pojąć, co skłoniło przyjaciela do tak
niespodziewanej wizyty.
— Jak się masz, Karolu? — a równocześnie powitał Murphy'ego
podniesieniem ręki, indiańskim zwyczajem.
Tamci dwaj urwali rozmowę w połowie zdania, a Gordon spojrzał na
przybysza bardzo ponurym wzrokiem.
— Mam się wściekle — odpowiedział.
Irvin osunął się na wolny fotel.
— Nie rozumiem...
— Przecież miałeś szukać kupca na ziemię, a ty co robisz?
— Pański przyjaciel bardzo mi pomógł — wtrącił się Murphy.
— Już mówiliśmy o tym — zauważył ironicznie Gordon. — Gdyby
tkwił, jak ja, w Greenfield, niecierpliwił się jak ja właśnie i na dobitkę
wszystkiego doświadczał uszczypliwych uwag sąsiadów...
— Ależ, Karolu! Bardzo cię przepraszam, doprawdy... Jakim cudem
znalazłeś mnie tutaj?
— Cudem? A to dobre. Trafić do szeryfa nie jest znowu tak trudno, a
wiedziałem, że tu zdobędę najdokładniejsze informacje. Zresztą... stałeś
się niezwykle sławny, Vincent! Wszyscy o tobie mówią.
— Nie kpij!
— Nie kpię, chociaż bardzo bym chciał. Zanim tu dotarłem, nasłuchałem
się od różnych włóczęgów zadziwiających bajęd o obrońcy uciśnionych
i... (słuchaj, słuchaj!)... “karzącym mieczu sprawiedliwości". Początkowo
nie wiedziałem, o kogo chodzi, ale zwróciłem uwagę, że nazywano go:
“Łapaczem z Sacramento". A kiedy powtarzano mi fantastyczną historię
pościgu samotnego jeźdźca za bandą rabusiów pocztowych pieniędzy,
domyśliłem się, o kogo tu chodzi.
— Co za bzdura! — wykrzyknął Irvin. — Przecież w górach Sacramento
byłem tylko raz!
— Dwa razy — poprawił Gordon. — Opowiadano mi o tym łapaczu jako
o postrachu przestępców, cwałującym na czarnym rumaku, w czarną noc
i spadającym na nic nie przeczuwających bandziorów (aż mi ich żal
było!) niczym jastrząb na jagnię! Jeszcze ci brak, Vincent, długiej,
czarnej peleryny i czarnej maski na oczach...
— Karolu! — żachnął się Irvin.
— Przepraszam, ale to tylko rozwinięcie legendy i jej uzupełnienie:
tajemniczy mściciel sprawiedliwych.
— Karolu! — krzyknął Irvin po raz drugi. — Nie zasłużyłem na takie
kpiny.
— Jeszcze raz cię przepraszam. Ja tylko powtórzyłem...
— I o tej pelerynie?
— No, nie. To już mój dodatek. Jeśli jednak i w resztę nie wierzysz,
zapytaj szeryfa.
— Nie znoszę tego! — rozzłościł się farmer. — Nie przypuszczałem, że
stanę się bohaterem... niby z kiepskiego romansu...
— Och, Vincent! Sam opowiadałeś o swych tarapatach w saloonie. To
wszystko było do przewidzenia. Ale ty nadal jesteś po prostu poczciwym
rolnikiem.
— Takim się urodziłem. Ludzie miasta byli zawsze dla mnie czymś
niezrozumiałym.
— Wierzę, ale dajmy temu spokój. Nie przyjechałem tu, aby ci
opowiadać bajki. Znalazłeś kupca na ziemię?
— Na pewno się już dowiedziałeś, że nie — odparł Irvin nieco
zgryźliwym głosem.
— Wprost przeciwnie, dopiero ty mi o tym mówisz. Przecież przez tyle
tygodni, które upłynęły od twego wyjazdu z Greenfield...
Tu urwał i spojrzał groźnie na szeryfa, uznawszy go widać za jedną z
przyczyn przedłużającej się nieobecności Irvina. Murphy uśmiechnął się.
— W imię bezstronności — powiedział łagodnie — muszę stwierdzić, że
pański przyjaciel, panie Gordon, już parokrotnie mnie prosił o narajenie
kupca na ziemię. To nie było łatwe, ale mam świetną dla was obu
wiadomość. Wczoraj wieczorem porozumiałem się z pewnym amatorem
waszych gruntów. Powiem szczerze: przez cały czas namawiałem Irvina,
aby przystał do mnie na służbę. Stale odmawiał i dlatego już nie
nalegam. Przyjdźcie tu jutro, poznacie tego kupca. Chyba teraz jesteście
zadowoleni?
Karol natychmiast rozchmurzył się.
— Jeszcze jak! — odparł.
Pożegnali się i wyszli zabierając z sobą Roberta, tak zagadanego z
Bobem, że trzeba go było pociągnąć za rękaw, aby wreszcie zauważył, że
“szef" (czyli: Karol Gordon) opuszcza lokal.
— To dopiero jest życie! — odezwał się chłopak, kiedy mu Karol polecił
wziąć za cugle oba konie i prowadzić je skrajem ulicy. Karol nie zwrócił
uwagi na ten wykrzyknik, ale Irvin zagadnął:
— O jakim życiu myślisz?
— Szeryfa. Tamten chłopak mi opowiadał. O panu także mówił. śe pan
taki sławny...
Irvin roześmiał się, ale niezbyt szczerze.
— Ruszajmy — powiedział. — Mieszkam niedaleko stąd.
Poszli w trójkę w takt człapiących kopyt koni.
— Słuchaj, Karolu — Irvin ściszył głos do szeptu. — Co masz zamiar
zrobić z Robertem? Przecież nie sposób zostawiać go w Greenfield.
— Na pewno. Myślałem o tym. Jeżeli będzie chciał jechać z nami,
bardzo mnie to ucieszy. To dobry chłopak, ale wciąż jeszcze potrzebuje
opieki.
— A jeśli nie zechce?
— Przecież go nie zmuszę!
— Nawet gdyby się uparł przy pozostaniu w Greenfield?
— A cóż by tam robił? Nie, nie! Wprawdzie Robert niewiele ma
doświadczenia życiowego, lecz nie jest aż tak nierozważny.
— Mówiłeś mu, że chcemy sprzedać ziemię?
— Mówiłem.
— I co on na to?
— Nie zmartwił się zbytnio. Może mu dopiekło siedzenie w jednym
miejscu? Zresztą... pogadam z nim.
Poszli do hotelu, w którym zakwaterował się Irvin, i resztę dnia spędzili
na komentowaniu opowieści Gordona o tym, co się ostatnio działo w
Greenfield, i o tym, jak wraz z Robertem wędrował do Wichita Falls.
Nazajutrz we trzech pomaszerowali do szeryfa.
— Już miałem po was posłać — oświadczył na przywitanie Murphy. —
Przedstawcie się, panowie! Oto — wyciągnął rękę w kierunku fotela
zajętego przez nieznanego mężczyznę — pan James Hood, którego wam
polecam, kandydat na kupno waszych gospodarstw. Ze swej strony
gwarantowałem, że jesteście posiadaczami ziemi i budynków nie na
księżycu, ale w Greenfield. A teraz radźcie sobie, jak umiecie. Wrócę za
godzinę. Albo później.
Machnął ręką i skierował się ku drzwiom, bardzo zadowolony z siebie,
pogwizdując.
Murphy zatrzymał się, już z dłonią na klamce.
— W razie czego — powiedział — butelka z whisky stoi w szafie. Zły to
interes, gdy się go nie obleje. Aha... jeszcze jedno: gdzie wasz chłopak?
— Na pewno rozmawia z Bobem — odparł Irvin. — Zdaje się, mają
wspólne zainteresowania.
— Już o tym słyszałem. No, do zobaczenia!
Znakomity humor Murphy'ego nie był oczywiście spowodowany
znalezieniem kupca na ziemię. To wydarzenie nastrajało szeryfa raczej
melancholijnie. Zwątpił ostatecznie w możność skaptowania Irvina na
służbę i wiedział, że tylko tale długo potrafi zatrzymać znakomitego
“łapacza", jak długo greenfieldzkie gospodarstwo nie zmieni właściciela.
Ź
ródłem humoru Murphy'ego był list otrzymany tego właśnie ranka od
gubernatora stanowego, wyrażający podziękowanie szeryfowi Wichita
Falls za energiczną walkę z przestępczością.
….
Musieli jeszcze wrócić do Greenfield. James Hood chciał dokładnie
obejrzeć oba gospodarstwa. Co sobie o nich myślał — pozostanie tylko
jego tajemnicą. Stawiał fachowe pytania, co skłoniło Irvina do
przypuszczenia, że nabywca jest rolnikiem, a nie pośrednikiem
handlowym. Kiedy jednak doszło do ustalenia ceny, James Hood
targował się z energią i sprytem właściwym raczej handlowcom niż
farmerom. Cena zresztą nie była wysoka. I Irvin, i Gordon dobrze
zdawali sobie sprawę, że lepiej zgodzić się nawet na stratę niż pozostać
— nie wiadomo jak jeszcze długo — w Greenfield. Zapewne James
Hood zorientował się w sytuacji podkreślając i nieco wyolbrzymiając
skutki suszy. (“Przecież to kamień, moi panowie! Skamieniała glina, na
której nic nie wyrośnie!")
— Spadnie jeszcze deszcz — bronił siebie i swego przyjaciela Karol
Gordon. — Proszę się zapytać sąsiadów, jakie z tego kamienia zbierali
plony.
— Wierzę. Jak również w to, że kiedyś spadnie deszcz. Tylko... nie
wiadomo, kiedy. I na tym właśnie polega moje ryzyko.
Po jednodniowym pobycie w Greenfield i nocy spędzonej w chacie
Gordona we czwórkę (Robert Dreer wziął również udział w tej
eskapadzie) wrócili do Wichita Falls i w obecności szeryfa spisali
umowę kupna-sprzedaży. Wreszcie otrzymali czek na oddział banku
Campbell & Co w Wichita.
Karol Gordon poweselał, kiedy te czynności zostały przeprowadzone.
Usunięte zostały wszystkie przeszkody na drodze do opuszczenia
Teksasu. Jednakże Irvin zwlekał z wyjazdem. Karol początkowo nie
nalegał, doskonale rozumiejąc, co jest przyczyną tej zwłoki. Niełatwo
rozstawać się ze wspomnieniami szczęśliwych lat. Milczał więc, chociaż
Wichita Falls do cna mu zbrzydła razem ze swoimi sklepami, saloonami,
awanturującymi się kowbojami i nocnymi śpiewkami pijaków.
Trzeba było jeszcze załatwić sprawę Roberta. Okazało się, że chłopak
zapragnął przystać na służbę do szeryfa, ale nie starczyło mu odwagi
wspomnieć o tym Gordonowi. Wobec Murphy'ego okazał się bardziej
ś
miały. Szeryf — dotkliwie odczuwający niedostatek ludzi — sprytnie
wybadał chłopca, a uznawszy go za dobrze zapowiadający się “materiał",
podjął się roli pośrednika.
Karola wcale nie ucieszyła decyzja Roberta, ale ostatecznie wszystko
zostało omówione podczas pożegnalnej wizyty u szeryfa Wichita Falls.
Robert, wezwany do gabinetu, bardzo się zmieszał stanąwszy wobec
całej trójki i o mało nie rozpłakał, gdy mu “szef" oświadczył, że wie o
wszystkim i decyzji chłopca wcale nie potępia. Przeciwnie, szeryf
Murphy stanowi gwarancję, że Robert nie zboczy z uczciwej drogi życia.
Na drugi dzień po tej rozmowie Karol zdołał namówić Irvina na wyjazd,
zgadzając się na jego prośbę, by raz jeszcze, ostatni, odwiedzić
Greenfield. Wyruszyli więc do osady po serdecznym pożegnaniu się z
szeryfem. (“Pamiętajcie, że zawsze was przyjmę jak starych przyjaciół, a
o chłopaka nie martwcie się!") i nieco smętnym rozstaniu z Robertem
Dreer.
Podróż trwała w miarę krótko, w miarę długo, bez żadnych
niespodzianek. Pobyt w Greenfield upłynął prawie wyłącznie na
rozmowie z Ablem Meredithem, który pierwszy ze wszystkich zna-
jomych odwiedził chatę Karola Gordona, tak określając sytuację:
— Czułem, że do tego wreszcie dojdzie, i muszę wam obu wyznać, że
cieszę się i martwię jednocześnie. Tak, tak — pokiwał głową. — Wi-
dzisz, Vincent — tu zniżył głos, chociaż wokół nie było nikogo — dla
ciebie będzie lepiej, jak nas opuścisz. — A widząc, że Irvin wyraźnie
pomarkotniał, dodał szybko. — Wiem, wiem i pamiętam, ale ja nie o tym
myślałem... Przeszedłeś swoje i już niczego tu nie odmienisz. Jedź więc.
Będą cię wspominać życzliwe dusze. Dlatego mi smutno, Vincent, bo się
do nich zaliczam. Dobrze, że Karol z tobą jedzie. Wyjeżdżacie dzisiaj?
— Za godzinę lub dwie — Irvin uprzedził odpowiedź Gordona i
dźwignął się z ławy. — Mam jeszcze coś do załatwienia, ojcze.
Posiedźcie tutaj, zanim wrócę.
Wcisnął kapelusz na głowę i wolnym krokiem ruszył ku drodze.
— Okropna to była historia i nigdy jej nie zapomnę — pokiwał głową
ojciec Abel.
— Ojcze — odezwał się Karol — myślę, że byłoby mu lżej na sercu
opuszczać Greenfield, gdyby miał pewność, że ktoś zaopiekuje się...
— Nie kończ, synu. Wiem, o co chodzi, i daję ci swoje farmerskie słowo,
iż obu grobów na cmentarzu sam będę doglądał.
Siedzieli odtąd w milczeniu aż do chwili, w której wielki cień padł na
drogę błyszczącą do tej pory rudawym odbiciem słonecznych promieni.
Cień rozszerzał się, wydłużał, a przed nim uciekały jasne plamy światła.
Szybko, coraz szybciej... Meredith zerwał się z ławy.
— Karolu! Widzisz?
— O co chodzi, ojcze?
— Spójrz w górę! Greenfield nie oglądało takiego nieba od przeszło
trzech lat! Co za dziwo! Czyżby kończyły się nasze złe dni?
Starzec tkwił w miejscu z głową zadartą, gestykulując rękami, podobny
do chudego ptaka próbującego zerwać się do lotu. Gordon spojrzał.
Słońce, które stało jeszcze dość wysoko, przypominało czerwoną kulę,
przesłoniętą ledwie przenikliwą powłoką mgieł. A wciąż jeszcze napły-
wały wąskimi pasmami postrzępione, coraz ciemniejsze chmury.
— Deszcz — powiedział Karol. — Deszcz albo burza.
— I ja tak myślę. Jeśli tylko wiatr nie przegna tego wszystkiego...
— Nie ma wiatru. Popatrzcie!
Istotnie, nawet najmniejszy obłoczek kurzu nie unosił się nad
rozdeptaną, pokruszoną powierzchnią gościńca.
— Zobaczymy, synu, co z tego wyniknie. Jednak... jeśli dziś macie
ruszyć w drogę, radzę nie zwlekać, chyba że odłożycie do jutra.
Karol przecząco potrząsnął głową:
— Nie, dziś odjedziemy. Czekam tylko na Vincenta.
Ale Irvin nie nadchodził. Za to przybył szeryf Fawkes, Fulk Bryan,
właściciel składu towarów, i jeszcze dwu najbliższych sąsiadów.
Obsiedli ławy, dopytywali się o Irvina i wyrazili żal, że dwu takich
“tęgich chłopów" opuszcza Greenfield. Gdy ten temat został wyczerpany,
pojawił się nowy — dosłownie z nieba — bo właśnie niebo poczerniało
groźnie. W Greenfield — rzecz nieprawdopodobna. Poczęli mówić o
deszczu, bo jakże o tym nie mówić, skoro deszcz zapowiadał plony, a
plony zapowiadały spłacenie długów i inne życie...
— Czy nie za wcześnie zdecydowaliście się na sprzedaż? — zagadnął
Abel Meredith Karola.
— Nie, ojcze. Wiecie dobrze, że nie wyjeżdżamy z powodu suszy...
Ostatnie chaty Greenfield znikły im z oczu. Jechali bez przerwy
płaszczyzną nakrytą, jak kloszem, czarną kopułą nieba, coraz bliższą
ziemi, coraz bardziej ponurą, bo i dzień się kończył, i warstwa chmur
stawała się coraz grubsza. Wreszcie srebrna błyskawica oślepiła
jeźdźców i konie, zahuczał daleki grzmot. Potem uczyniło się jeszcze
ciemniej i jeszcze ciszej.
Wtedy spadły pierwsze drobniutkie kropelki. Irvin zatrzymał
wierzchowca, wyciągnął przed siebie dłoń. Natychmiast pokryła się
wilgocią.
— Karolu! Deszcz, prawdziwy deszcz!
— Deszcz — powtórzył Gordon. — Cóż, musiał w końcu spaść. No,
ruszajmy. Trzeba poszukać jakiegoś schronienia, będzie ulewa, że ha!
Ale Irvin odwrócił głowę i długo jeszcze spoglądał za siebie, w coraz
bardziej gęstniejący mrok.
Ruszyli. Najpierw stępa, później kłusem. A deszcz padał coraz gęstszy,
walił z szumem na spaloną glebę, rozmywał wyschłe rozpadliny i
pęknięcia, bulgotał rwącymi strumieniami poprzez prerię, aż błyszcząca
kurtyna zakryła jeźdźców, spłukała odciski kopyt, zatarła wszelki ślad.
Niebo przywracało życiu umączoną ziemię.
Spis rozdziałów
Stary traper……………………………3
Początek początku …………………. 15
Nieznajomi…………………………..30
Próba ratunku………………………..41
Spotkanie…………………………….51
Old Gun ……………………………..61
Znowu samotny ……………………...76
Jeszcze jedno spotkanie ……………...88
Napad . …………………………….. 101
Czarny Jack ………………………. .121
W Wichita Falls……………………. 138
Noc w jarze . ……………………… .157
Przyjaciel Denisa……………………168
Celia Canning……………………… 181
Ranek w Dawn………………………195
Droga powrotna ……………………..207
Tak się zakończyło ………………… 215
Aż wreszcie spadł deszcz ...................227