background image
background image
background image

Table of Contents

PETERSBURSKIE SENNE WIDZIADŁA WIERSZEM I PROZĄ
BOBEK
CHŁOPCZYK NA GWIAZDCE U PANA JEZUSA
CHŁOP MAREUSZ
STULETNIA
POTULNA

OD AUTORA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI

SEN ŚMIESZNEGO CZŁOWIEKA
O NIEBEZPIECZEŃSTWIE POGRĄŻANIA SIĘ W AMBITNYCH SNACH

background image

PETERSBURSKIE 

SENNE

WIDZIADŁA 

WIERSZEM 

I

PROZĄ

Fiodor Dostojewski

background image

PETERSBURSKIE 

SENNE 

WIDZIADŁA

WIERSZEM I PROZĄ

Myślę,  że  gdybym  był  felietonistą  nie  przypadkowym,  lecz  przysięgłym,

stałym,  chciałbym  się  chyba  zamienić  w  Eugeniusza  Sue,  żeby  opisywać
tajemnice  Petersburga.  Jestem  strasznie  łasy  na  tajemnice.  Jestem  marzyciel,
mistyk i — wyznaję — Petersburg, sam nie wiem czemu, wydawał mi się zawsze
jakąś  tajemnicą.  Już  jako  dziecko,  niemal  zagubiony,  porzucony  w  Petersburgu,
zawsze  się  go  jakoś  bałem.  Pamiętam  pewne  wydarzenie,  w  którym  niemal  nie
było nic szczególnego, ale które mną wprost wstrząsnęło. Opowiem wam o nim
ze  wszystkimi  szczegółami,  chociaż  właściwie  nie  jest  to  nawet  wydarzenie  —
raczej po prostu wrażenie: od czegóż jestem marzycielem i mistykiem!

Pamiętam  pewien  zimowy,  styczniowy  wieczór.  Spieszyłem  się  do  domu  z

dzielnicy  Wyborskiej.  Byłem  wtedy  jeszcze  bardzo  młody.  Zbliżywszy  się  do
Newy  przystanąłem  na  chwilę  i  rzuciłem  przenikliwe  spojrzenie  w  mglistą,
mroźnomętną dal, która nagle spłoniła się ostatnią purpurą zachodu, dopalającego
się  na  mglistym  widnokręgu.  Noc  opadała  na  miasto  i  cała  nieogarniona,
spuchnięta  od  zamarzłego  śniegu  polana  Newy  z  ostatnim  odblaskiem  słońca
osypywała  się  niezliczonymi  miriadami  skier  szklistego  szronu.  Brał  mróz
dwudziestostopniowy...  Marznąca  para  buchała  od  zziajanych  koni,  od
biegnących  ludzi.  Zgęszczone  powietrze  drżało  od  najmniejszego  dźwięku,  a  z
wszystkich dachów obydwu bulwarów nad Newą unosiły się i wzbijały w górę,
ku  zimnemu  niebu,  słupy  dymu,  splatając  się  i  rozplatając  po  drodze,  tak  że,
zdawało  się,  nowe  budynki  wstają  nad  starymi,  nowe  miasto  kształtuje  się  w
powietrzu...  Zdawało  się  wreszcie,  że  cały  ten  świat,  ze  wszystkimi  jego
mieszkańcami,  silnymi  i  słabymi,  ze  wszystkimi  ich  domostwami  —
schronieniami nędzarzy czy wyzłacanymi komnatami — w tej godzinie zmierzchu
przypomina  fantastyczne,  czarodziejskie  marzenie,  zwid,  sen,  który  też  zniknie
zaraz i rozproszy się jak dym, ulatując ku granatowemu niebu.

Jakaś dziwna myśl poruszyła się nagle we mnie. Drgnąłem i serce moje jakby

oblał  w  tej  chwili  gorący  strumień  krwi,  która  zakipiała  nagle  od  przypływu
potężnego, dotąd mi nie znanego uczucia. Jakbym zrozumiał w tej chwili coś, co
dotychczas ledwo poruszało się we mnie, lecz jeszcze nie nabrało sensu; jakbym
przejrzawszy  ujrzał  coś  nowego,  całkowicie  nowy  świat,  nieznajomy  mi,  znany
tylko z jakichś mglistych niejasnych słów, z tajemnych jakowychś znaków. Sądzę,
że właśnie od tamtej chwili zaczęło się moje istnienie...

No  i  od  tej  pory,  od  tego  właśnie  widzenia  (nazywam  swoje  wrażenie  nad

Newą  widzeniem),  zaczęły  mi  się  przydarzać  raz  po  raz  takie  dziwne  rzeczy.
Dawniej, w swoich młodzieńczych rojeniach, imaginowałem sobie, że jestem to
Peryklesem,  to  Mariuszem,  to  chrześcijaninem  z  czasów  Nerona,  to  znów
rycerzem na turnieju czy Edwardem Glendinningiem z powieści Klasztor Waltera
Scotta,  itp.,  itp.  O  czymże  nie  marzyłem  za  młodu,  czegóż  nie  przeżyłem  całym
sercem, całą duszą swoją w złotych i gorączkowych widziadłach, niby w oparach
opium. Nie było chwil w moim życiu pełniejszych, świętszych i czystszych. Tak

background image

bardzo  się  rozmarzyłem,  że  przegapiłem  całą  swoją  młodość,  a  kiedy  los  nagle
pchnął  mnie  na  posadę  urzędnika,  to  pracowałem  wzorowo,  ale  natychmiast  po
godzinach  urzędowania  biegłem  do  siebie,  na  strych,  wkładałem  dziurawy
szlafrok,  otwierałem  Schillera  i  marzyłem,  upajałem  się,  cierpiałem  takie  bóle,
które są słodsze od wszelkiej rozkoszy, i kochałem, kochałem... Chciałem uciec
do  Szwajcarii,  do  Włoch,  wyobrażałem  sobie,  że  mam  przed  oczyma  Elżbietę,
Luizę, Amalię. Lecz prawdziwą Amalię też przegapiłem; mieszkała tuż obok, za
parawanem.

Mieszkaliśmy wtedy wszyscy po kątach, żywiliśmy się kawą jęczmienną. Za

parawanem mieszkał też mąż pewien przezwiskiem Ssakowicz: całe życie szukał
posady  i  całe  życie  biedował  wraz  z  żoną  suchotnicą,  z  lichymi  butami  i  z
pięciorgiem  głodnych  dzieci. Amalia  była  najstarsza,  na  imię  miała  zresztą  nie
Amalia, lecz Nadia, no ale niech dla mnie pozostanie na wieki Amalią.

Ileż  powieści  przeczytaliśmy  razem!  Dawałem  jej  książki  Waltera  Scotta  i

Schillera;  opłacałem  abonament  w  wypożyczalni  Smirdina,  natomiast  butów
sobie nie kupowałem, lecz zasmarowywałem dziurki atramentem. Przeczytaliśmy
wspólnie dzieje Klary Mowbray i... tak się wzruszaliśmy, że do dzisiaj nie mogę
wspominać tych wieczorów bez wstrząsu nerwowego. Za to, że jej czytałem lub
streszczałem  powieści  własnymi  słowami,  cerowała  mi  stare  skarpetki  i
krochmaliła  moje  dwa  gorsy  od  koszul.  Pod  koniec,  mijając  mnie  na  naszych
brudnych  schodach,  na  których  pełno  było  śmieci,  a  już  najwięcej  skorupek  od
jaj,  nagle  zaczęła  się  jakoś  dziwnie  czerwienić  —  ot  tak,  nie  wiedzieć  czemu,
stanie  nagłe  cała  w  pąsach. A  jaka  ładna  była,  dobra,  łagodna,  pełna  utajonych
marzeń  i  tłumionych  porywów  —  jak  ja...  Niczego  nie  dostrzegałem,  a  może
nawet  dostrzegałem,  ale  przyjemniej  mi  było  czytać Intrygę  i  miłość czy
opowieści Hoffmanna.

Jacyż  byliśmy  wtedy  czyści,  niewinni!  Lecz Amalia  wyszła  nagle  za  mąż  za

pewne 

najnędzniejsze 

świecie 

stworzenie, 

człowieka 

może

czterdziestopięcioletniego (z guzem na nosie), który przez pewien czas mieszkał
też kątem, obok nas, ale otrzymał posadę i zaraz nazajutrz oświadczył się Amalii,
oferując  jej  swoją  osobę  i...  bezgraniczne  ubóstwo.  Cały  jego  majątek  stanowił
płaszcz  mundurowy,  taki  jak  Akakiusza  Akakiewicza,  z  kołnierzem  z  kota,
„którego łatwo było zresztą wziąć za kunę". Podejrzewałem nawet, że gdyby tego
kota nie można było wziąć za kunę, może by jego właściciel nie zdecydował się
na ożenek, lecz jeszcze by trochę poczekał.

Pamiętam, jak się żegnałem z Amalią: ucałowałem jej ładną rączkę, pierwszy

raz w życiu; ona pocałowała mnie w czoło i tak jakoś dziwnie się uśmiechnę ła,
tak dziwnie, że ten śmiech potem przez całe życie ranił mi serce. I znów jakbym
trochę  przejrzał...  O,  czemu  się  tak  zaśmiała...  Gdyby  nie  to,  nic  bym  nie
zauważył!  Czemu  to  wszystko  tak  boleśnie  wryło  się  w  moją  pamięć!  Teraz  z
udręką wspominam, mimo że gdybym był się ożenił z Amalią, byłbym na pewno
nieszczęśliwy. Gdzie by się podział wtedy Schiller, wolność, kawa jęczmienna i
rozkoszne  łzy,  i  marzenia,  i  moja  podróż  na  księżyc...  Bo  ja  przecież,  moi
państwo, pojechałem potem na księżyc.

background image

No,  ale  Bóg  z  nią,  z Amalią.  Gdy  miałem  już  własne  mieszkanie  i  spokojną

posadkę, najspokojniejszą z posadek świata, zaczęły mi się śnić jakieś inne sny...
Dawniej,  w  kątach,  za  czasów  Amalii,  mieszkałem  prawie  pół  roku  razem  z
urzędnikiem,  jej  narzeczonym,  który  chodził  w  płaszczu  z  kołnierzem  z  kota,
mogącego  ujść  całkiem  za  kunę,  a  ja  nawet  myśleć  nie  chciałem  o  tej  kunie.
Nagle, zostawszy sam jeden, zastanowiłem się nad tym. Zacząłem się rozglądać i
nagle zobaczyłem jakieś dziwne postacie.

Były  to  same  dziwne,  dziwaczne  postacie,  zupełnie  prozaiczne,  wcale  nie

jakieś  tam  Don  Carlosy  czy  markizowie  Posa,  lecz  najzwyklejsi  radcowie
tytularni, a jednocześnie jakby jacyś fantastyczni tytularni radcowie.

Ktoś robił do mnie miny ukryty za całym tym fantastycznym tłumem i pociągał

za  jakieś  sznurki,  sprężynki,  a  te  kukiełki  się  poruszały,  a  on  śmiał  się  bez
przerwy!  I  przywidziała  mi  się  wówczas  inna  historia,  w  jakichś  ciemnych
kątach, jakieś tytularne serce, uczciwe i czyste, cnotliwe i oddane zwierzchnikom,
a  razem  z  nim  jakaś  dzieweczka,  skrzywdzona  i  smutna,  i  głęboko  zraniły  mi
serce  ich  dzieje.  Gdyby  zebrać  cały  ten  tłum,  który  przyśnił  mi  się  wówczas,
wyszłaby z tego niezgorsza maskarada... Teraz — o, teraz jest inaczej. Teraz śni
mi  się  może  nawet  to  samo,  ale  w  innych  kształtach,  chociaż  i  starzy  znajomi
pukają niekiedy do moich drzwi.

Niedawno  przyśniło  mi  się  coś  takiego:  był  sobie  pewien  urzędnik,  ma  się

rozumieć w pewnym departamencie. Ani protestu, ani głosu nigdy nie dobywał z
siebie;  nie  miał  żadnych  przewinień.  Bielizny  na  sobie  też  prawie  nie  miał;
mundur przestał spełniać swe przeznaczenie. Chodził ten mój dziwak zgarbiony,
patrzył w ziemię, a kiedy wracając z urzędu do domu, na Petersburską, trafiał na
Newski, to na pewno nigdy nie było na Newskim istoty pokorniejszej i bardziej
bezbronnej,  tak  że  stangret,  który  go  kiedyś  zdzielił  batem  —  ot,  tak  sobie,  z
czułości,  gdy  przebiegał  przez  naszą  wspaniałą  ulicę  —  popatrzył  nań  niemal  z
podziwem, bo uderzony nie zwrócił nawet głowy w jego stronę, nie mówiąc już o
wyłajaniu.

W domu miał nasz urzędnik starą ciotkę, która urodziła się z bólem zębów i

obwiązanym  policzkiem,  gderzącą  żonę  i  sześcioro  dzieci.  Kiedy  wszyscy
domownicy żądali chleba czy koszul, on sobie siedział w kąciku za piecem, nie
odzywał  się  ani  słowem,  przepisywał  urzędowe  papiery  lub  milczał  uparcie,
wbiwszy  oczy  w  ziemię  i  coś  do  siebie  szepcząc,  jakby  prosił  Boga  o
odpuszczenie  grzechów.  Wreszcie  matce  i  dzieciom  zabrakło  cierpliwości.
Mieszkali  na  facjatce  drewnianego  domku,  którego  połowa  już  się  zawaliła,  a
druga mogła się lada chwila zawalić. Kiedy ich łzy, wymówki, udręki osiągnęły
wreszcie  szczyt,  biedak  podniósł  nagle  głowę  i  przemówił  jak  oślica  Balaama,
ale wyrzekł słowo tak dziwne, że go zabrano do domu wariatów. I jak mu mogło
przyjść do głowy, że jest Garibaldim!

Tak, wszyscy jego współpracownicy poświadczyli, że już od dwóch tygodni

był tym zaprzątnięty. Wyczytał coś przypadkowo w znalezionej na biurku gazecie.
Nigdy  prawie  z  nikim  nie  mówił,  a  tu  nagle  zaczął  się  denerwować,  niepokoić,
wypytywać wciąż o Garibaldiego, o sprawy włoskie. I oto rozwinęła się w nim

background image

stopniowo  nieodparta  pewność,  że  on  właśnie  jest  Garibaldim,  flibustierem  i
naruszycielem przyrodzonego stanu rzeczy.

Uświadomiwszy sobie to swoje przestępstwo, drżał dniami i nocami. Ani jęki

żony,  ani  łzy  dzieci,  ani  podstawiający  mu  nogę  wyniośli  lokaje  przed  bramami
na  Newskim,  ani  wrona,  która  mu  razu  pewnego  usiadła  na  zmiętym  kapeluszu,
wywołując chóralny śmiech jego kolegów z departamentu, ani biczyki chwackich
dorożkarzy,  ani  własny  pusty  brzuch  —  nic,  nic  już  więcej  go  nie  obchodziło.
Cały Boży świat chwiał się przed nim i gdzieś ulatywał, ziemia usuwała mu się
spod  nóg.  Tylko  jedno  widział  wszędzie,  we  wszystkim:  swoją  zbrodnię,  swój
wstyd  i  hańbę.  Co  powie  Jego  Ekscelencja,  co  powie  sam  Dementy  Iwanycz,
naczelnik  wydziału,  co  powie  wreszcie  Jemielian  Łukicz,  co  powiedzą  ci
wszyscy... Biada mi!

I oto pewnego rana padł nagle do stóp Ekscelencji: moja wina, przyznaję się,

jestem  Garibaldi,  róbcie  ze  mną  co  chcecie!  No  i  zrobili  z  nim...  co  należało
zrobić.  Kiedy  przyśnił  mi  się  ten  sen,  sam  się  śmiałem  z  siebie  i  ze  swych
dziwacznych widziadeł. A tu nagle się okazało, że sen był wróżebny.

Jak  się  państwu  podoba:  wyczytałem  niedawno  w  gazetach  jeszcze  jedną

tajemnicę.  Naprawdę  tajemnica,  chociaż  w  gazetach  wydrukowano  to  i
skomentowano — ale mimo to tajemnica. Otóż objawił się nagle nowy Harpagon,
który zmarł w skrajnej nędzy — na stosach złota. Starzec ten był emerytowanym
tytularnym  radcą.  Odnajmował  kąt  za  parawanem  za  trzy  ruble.  W  tym  swoim
brudnym  kącie  mieszkał  Sołowiow  już  ponad  rok,  nie  miał  żadnego  zajęcia,
wiecznie  narzekał  na  ubóstwo,  a  nawet,  wierny  pozorom  swej  domniemanej
nędzy, nie płacił w terminie komornego — po jego śmierci okazało się, że zalegał
za  cały  rok.  W  ciągu  tego  roku  nowy  Pluszkin  stale  chorował,  cierpiał  na
zadyszkę i kaszlał, a po porady i leki chodził do szpitala Maksymilianowskiego.
Do ostatnich dni życia odmawiał sobie świeżego pożywienia.

Po  śmierci  Sołowiowa,  który  zmarł  na  barłogu  wśród  odrażającej,

smrodliwej  nędzy,  znaleziono  w  jego  papierach  469  022  ruble  w  biletach
kredytowych  i  w  gotówce.  Anons  w  gazecie  podaje,  że  znalezione  pieniądze
oddane zostały do departamentu filantropii i że zostanie zrobiona sekcja zwłok.

Rozmyślając  o  tym  wydarzeniu  zbliżałem  się  do  Hali  Targowej.  Zapadał

wieczór,  w  sklepach  za  lekko  spotniałymi  szybami  zapłonął  gaz.  Kłusaki  i
oficerowie mknęli po Newskim; z ciężkim chrzęstem mknęły po śniegu wspaniałe
karety zaprzężone w dumne konie, z dumnymi stangretami i wyniosłymi lokajami.
Od czasu do czasu rozlegał się dźwięczny stuk podkowy uderzającej skroś śnieg
o  kamień,  po  trotuarach  pędzili  tłumnie  przechodnie...  była  Wigilia  Bożego
Narodzenia....

Wtem  mignęła  przede  mną  w  tłumie  jakaś  postać  —  nie  rzeczywista,  lecz

fantastyczna. Ani rusz przecież nie mogę się pozbyć nastroju fantazjowania. Już w
la tach czterdziestych nazywano mnie, drocząc się, marzycielem, fantastą. Wtedy
zresztą  nie  mieściłem  się  w  jednej  szufladce.  Teraz,  ma  się  rozumieć,  jest  i
siwizna, i doświadczenie — ale mimo to jednak pozostałem marzycielem.

Postać, która mignęła przede mną, miała na sobie płaszcz na watolinie, stary,

background image

znoszony,  który  na  pewno  służył  w  nocy  właścicielowi  za  kołdrę,  co  było
widoczne już na pierwszy rzut oka. Potwornie zmięty kapelusz z pogiętym rondem
spełzł  na  kark.  Siwe  kłaki  wyłaziły  spod  kapelusza  opadając  na  kołnierz
płaszcza. Staruszek opierał się na kiju. Poruszał ustami jakby coś przeżuwając i z
wbitym  w  ziemię  wzrokiem  śpieszył  się  gdzieś,  pewnie  do  domu.  Stróż
odgarniający  z  chodnika  śnieg  umyślnie  zrzucił  mu  na  nogi  pełną  łopatę,  ale
staruszek  tego  nawet  nie  zauważył.  Zrównawszy  się  ze  mną  spojrzał  na  mnie  i
mrugnął  okiem,  martwym  okiem  bez  światła  i  siły,  jakby  uniesiono  powiekę
nieboszczykowi  —  i  zrozumiałem  natychmiast,  że  to  jest  ten  właśnie  Harpagon,
który umarł z półmilionem na swoich łachmanach, a przedtem chodził do szpitala
Maksymilianowskiego.

I  oto  (mam  żywą  wyobraźnię)  zarysował  mi  się  ktoś  bardzo  podobny  do

Puszkinowskiego  skąpego  rycerza.  Wydało  mi  się  nagle,  że  mój  Sołowiow  jest
kolosalną postacią. Oddalił się od świata, od wszystkich jego pokus, ukrył się za
parawanem.  Co  mu  po  całym  tym  martwym  blichtrze,  po  całym  naszym  zbytku?
Co  mu  po  wygodach,  komforcie?  Co  go  obchodzą  te  wszystkie  osoby,  ci  lokaje
siedzący  na  karetach,  te  panie  i  panowie  siedzący  wewnątrz  karet  zaprzężonych
we wspaniałe rumaki — i inni państwo, wlokący się pieszo; ci czarujący młodzi
ludzie, na których twarzach maluje się nienasycone pragnienie kamelii i srebrnych
rubli?  Co  go  obchodzą  te  kamelie  —  Minny  i  Armancje?  Nie,  niczego  mu  nie
potrzeba,  on  ma  to  wszystko  —  tam,  pod  swoją  poduszką  o  poszewce  nie
zmienianej  od  zeszłego  roku  —  nie  szkodzi:  wystarczy  mu  gwizdnąć,  a
przypełznie  do  niego  posłusznie  wszystko,  czego  zapragnie.  Jeśli  zapragnie,
wiele  osób  zaszczyci  go  pełnym  atencji  uśmiechem.  Ot,  choćby  wino  —  wino
ogrzałoby mu krew, pomogłoby mu nawet niedrogie wino... Ale jemu nie trzeba
żadnego. Jest wyższy nad takie pragnienia. Jest wyższy nad wszelkie pragnienia.

Kiedy  tak  fantazjowałem,  wydało  mi  się  nagle,  że  za  daleko  zabrnąłem,  że

okradam  Puszkina,  że  tu  wszystko  odbyło  się  pewnie  zupełnie  inaczej.  Nie,  to
było  na  pewno  nie  tak.  Mniej  więcej  sześćdziesiąt  lat  temu  Sołowiow  zapewne
pracował w jakimś urzędzie; był młody, młodziutki, coś około dwudziestki. Może
i  on  się  kochał,  jeździł  dorożkami,  znał  jakąś  Luizę  i  chodził  do  teatru  na Życie
gracza. 
Aż tu nagle przydarzyło mu się coś takiego, co go jakby popchnęło, dało
tajemny znak — jeden z takich wypadków, które błyskawicznie zmieniają całego
człowieka,  tak  że  nawet  sam  tego  nie  dostrzega.  Może  miał  taką  chwilę,  kiedy
nagle  jakby  przejrzał,  jakby  coś  ujrzał  i  przeląkł  się  czegoś.  I  oto  Akakiusz
Akakiewicz zbiera grosze na kunę, a ten tutaj odkłada z pensji i zbiera, zbiera na
czarną godzinę — nie wiadomo na co, ale w każdym razie nie na kunę. Czasem
też drży, boi się, wtula się w kołnierz od płaszcza idąc po ulicy, żeby się kogoś
nie  przestraszyć,  i  w  ogóle  ma  taką  minę,  jakby  przed  chwilą  dostał  porządną
burę.

Mijają  lata,  i  oto  nasz  urzędnik  zaczyna  z  dobrym  skutkiem  zajmować  się

drobną  lichwą,  pożycza  swoje  grosze  na  niewielki  procent  urzędnikom  i
kucharkom,  pod  najpewniejsze  zastawy.  Gromadzi  się  spora  suma,  ale  on  czuje
się  coraz  bardziej  wystraszony.  Mijają  dziesiątki  lat.  Ma  już  ukryte  zastawy

background image

tysięczne  i  dziesięciotysięczne.  Milczy  i  gromadzi,  wciąż  gromadzi.  Rozkoszne
to, straszne, strach coraz bardziej dręczy mu serce, tak bardzo, że nagle realizuje
swoje kapitały i zaszywa się w jakiś nędzny kąt.

Początkowo w swoim zapleśniałym mieszkaniu, o ścianach pomalowanych na

buro, trzymał kucharkę i kotkę. Kucharka była głupia i z tej głupoty uczciwa. Ale
on ją wciąż łajał i dręczył, jadał kartofle, pijał kawę zbożową i poił nią również
kucharkę,  bezbronną  i  posłuszną.  Mięso  kupował  tylko  dla  kotki,  po  jednym
funcie na miesiąc, więc kotka strasznie miauczała. Kiedy miaucząc patrzyła mu w
oczy  żałośnie  ocierając  się  o  jego  nogi,  z  ogonem  wyprostowanym  jak  drut  —
wówczas głaskał ją, nazywał Mizią, ale mięsa mimo to nie dawał.

Najcenniejszym  jego  sprzętem  był  zegar  z  ciężarkami  zawieszonymi  na

sznurkach.  Z  braku  zajęcia  spoglądał  na  ten  zegar,  jakby  się  interesując,  która
godzina. Ale kotka zdechła, kucharka wróciła na wieś, do męża, zegar dawno już
stanął i rozpadł się.

Staruszek  został  zupełnie  sam,  porozglądał  się  poruszając  ustami,  jakby  coś

przeżuwał, i sprzedał za dwa grosze na tandetę swoje trzy dziurawe krzesła, stół
do  kart,  który  od  dawna  już  zamierzał  obedrzeć  z  sukna,  aby  je  zużyć  na
podszewkę  do  szlafroka,  ale  nie  zużył,  lecz  poruszając  ustami,  jakby  coś  żuł,
troskliwie  złożył  i  schował  do  swego  worka.  Sprzedał  także  zegar  i  zamieszkał
kątem.

W  kącie  za  parawanem  sypiał,  jadał  ziemniaki,  zmniejszając  co  dzień  ich

ilość, drżał ze strachu, nie płacił za komorne i nie zapłaciwszy przenosił się do
innego kąta, aby później i tam nie zapłacić. Ileż to razy na pewno uboga Niemka,
jego gospodyni, w papilotach i brudna, błagała go, żeby jej oddał chociaż grosz
ze  swego  długu.  On  tylko  stękał  i  kwękał,  zalecał  jej  pobożność,  cierpliwość  i
miłosierdzie — i przeżegnawszy sobie usta zasypiał z trwogą i drżeniem, czy aby
ktoś się nie dowie o jego tajemnicy, czy gospodyni jej nie zwęszyła.

A po co chodził do szpitala Maksymilianowskiego? Dlaczego się leczył? Na

co mu było potrzebne życie? Czy przeczuwał, że całe jego pół miliona wpłynie na
przechowanie do departamentu filantropii?

Chcieli  otworzyć  jego  ciało,  upewnić  się,  że  nie  był  wariatem.  Wydaje  mi

się, że sekcja nie wyjaśnia tego rodzaju tajemnic. Zresztą, jaki z niego był wariat?

Wszedłem do Hali Targowej. Pod arkadami roiło się od ludzi, trudno się było

przecisnąć przez tłum. Wszyscy kupowali, robili zapasy na święta. Pod arkadami
sprzedawano  głównie  zabawki  i  ubrane  choinki  wszelkiego  gatunku,  ubogie  i
bogate.  Przed  stosem  zabawek  stała  gruba  paniusia  z  lornetką  i  z  lokajem  w
jakiejś  niemożliwej  liberii.  Damie  tej  towarzyszył  młody  człowiek  o  zadartym
nosie,  niezwykle  wyświechtany.  Pani  szczebiotała  i  wybierała  zabawki;
szczególnie  spodobała  się  jej  figurka  w  granatowym  mundurze  i  czerwonych
spodniach.

—  C'est  un  Zouave,  c'est  un  Zouave —  piszczała  dama  — voyez,  Victor,

c'est un Zouave, car enfin il a... enfin c'est rouge, c'est rouge.

I pani z zachwytem kupiła żuawa.
Nie opodal, przed innym stosem zabawek, wśród tłumu kupujących stali jacyś

background image

państwo  długo  zastanawiając  się,  co  by  tu  kupić,  żeby  i  ładne  było,  i  nie  za
drogie. Ten ostatni wzgląd, zdaje się, bardzo absorbował pana.

—  Patrz,  duszko,  jak  to  szczęka  —  mówił  do  swej  towarzyszki  życia,

pokazując  jej  drewnianą  armatkę,  która  faktycznie  szczękała.  —  Patrz,  widzisz,
szczęka!

I pan kilka razy szczęknął przed oczyma swej zatroskanej połowicy. Ale ona

chciała nieco lepszej zabawki i ze zdumieniem patrzyła na armatkę.

—  Może  raczej  tę  lalkę  —  powiedziała  bez  wielkiej  nadziei,  wskazując

palcem.

—  Tę  lalkę?  Hm...  —  wyrzekł  pan.  —  Czemuż,  duszko,  patrz,  przecież  to

szczęka.

Jego  posępna  zaduma,  zatroskane  każdym  groszem  oblicze  świadczyły,  że

pieniądze  nie  przychodzą  mu  łatwo.  Nie  decydował  się  i  z  zasępioną  miną,  w
milczeniu,  szczękał  wciąż  armatką.  Nie  wiem,  co  w  końcu  kupili.  Przeciskałem
się  przez  tłum.  Od  czasu  do  czasu  słychać  było  nieśmiały  głos  dziecka,
żebrzącego ukradkiem.

— Wielce szanowny panie, przepraszam, że ośmielam się niepokoić...
Obejrzałem  się.  Szedł  za  mną  jakiś  pan  w  mundurowym  płaszczu,  zapewne

zwolniony  z  posady.  Nie  może  być  inaczej.  Wszyscy  tacy  chodzą  potem  w
mundurowych  płaszczach,  zwłaszcza  ci,  którzy  mieli  sprawę  sądową.  Pan  ów,
sążnistego  wzrostu,  z  wyglądu  mniej  więcej  trzydziestopięcioletni  (rodzony
braciszek  Nozdriowa  i  porucznika  Żywnowskiego),  w  czapce  z  czerwonym
otokiem, o odrażająco świeżej cerze i niezwykle starannie wygolonej fizjonomii,
do  tego  stopnia  szczerej  i  szlachetnej,  że  od  pierwszego  spojrzenia  czuło  się
nieprzepartą  chęć  plunięcia  prosto  w  tę  fizjonomię.  Znam  go:  już  niejeden  raz
widziałem go na ulicy.

—  Pech  mnie  ściga.  Sam  dawałem  potrzebującym  po  15  rubli.  Wielce

szanowny panie... z pańskiej strony... jeśli się mogę spodziewać.

Nie  tylko  tego  pana,  który  dawał  po  15  rubli  potrzebującym  (trzeba  by  się

dowiedzieć,  ile  zdarł  z  innych  potrzebujących),  spotykałem  na  petersburskich
ulicach.  Albo  takie  już  mam  szczęście,  albo  mam  szczególną  właściwość
natrafiania  na  nich.  Pamiętam  jeszcze  jednego  jegomościa,  też  w  szarym
mundurowym  płaszczu,  niezwykle  czystym  i  nowym  —  pana  o  wspaniałych
bokobrodach  i  nieopisanie  szlachetnej  twarzy.  Twarz  ta  lśniła  zdrowiem,  białe
ręce  błyszczały  czystością.  Zaczepił  mnie  w  języku  niemieckim  —  po  to
zapewne, by się nie kompromitować przed „publicznością"; nie wiedziałem, jak
się od niego odczepić. Z takim bezwstydem nigdy się jeszcze nie spotkałem... A
jak świetnie nadawaliby się ci wszyscy żebracy na brukarzy lub strażaków! Co za
krzepa, co za zdrowie! Ale — honor przeszkadza! A jaką szkołę musieli dawać w
swoim czasie podwładnym!

Lecz  spotkanie  z  płaszczem  odrażająco  szlachetnej  fizjonomii  przypomniało

mi inne spotkanie w lecie, w sierpniu. Owego dnia przydarzyły mi się nawet dwa
spotkania; jedno z nich zrobiło na mnie arcyprzyjemne wrażenie. Przechodziłem
Fontanką  obok  luksusowej  willi.  Przed  bramą  stała  elegancka  dwuosobowa

background image

kareta.  Prześliczna,  młodziutka  damulka,  bogato  i  strojnie  ubrana,  frunęła  do
karety,  za  nią  wskoczył  człowiek  bardzo  jeszcze  młody,  w  olśniewającym
wojskowym  mundurze;  ledwo  lokaj  zatrzasnął  drzwiczki,  a  już  młody  człowiek
wpił się pocałunkiem w usteczka ślicznej pani, która z zachwytem przyjęła jego
pieszczotę. Spostrzegłem tę błyskawiczną scenkę przez okno karety. Oni mnie nie
zauważyli,  konie  ruszyły  z  kopyta,  a  ja  wybuchnąłem  śmiechem  stojąc  na
trotuarze.  Nie  było  wątpliwości,  że  to  państwo  młodzi  składający  wizyty.
Małżonkowie po miodowym miesiącu w karetach się nie całują.

Około  piątej  po  południu  tego  samego  dnia  szedłem  aleją  Wozniesieńską.

Wtem  usłyszałem  za  sobą  nieśmiały,  słaby  głos:  odwróciłem  się  —  stał  przede
mną  chłopiec  dwunasto-  lub  trzynastoletni,  o  miłej,  poczciwej  twarzyczce,
patrząc  na  mnie  błagalnym  i  zawstydzonym  spojrzeniem.  Mówił  coś  urywanym,
trochę  drżącym  głosem.  Ubrany  był  bardzo  ubogo,  lecz  schludnie:  letnie  lekkie
palto,  czapka  z  daszkiem,  buty  raczej  liche.  Stary  jedwabny  krawacik,  starannie
zawiązany  na  szyi.  Wszystko  świadczyło,  że  pochodzi  z  rodziny  ubogiej,  lecz
uczciwej  i  takiej,  co  to  znała  lepsze  czasy.  Było  też  widać,  że  ten  krawat
zawiązała mu własnoręcznie mamusia lub starsza siostra. Kołnierzyk dość grubej
koszuli  był  bardzo  czysty.  Sposób  bycia  miał  prosty  i  grzeczny.  Jego  zmęczona
twarz miała szlachetny, szczery wyraz.

—  Przepraszam,  że  pana  niepokoję  —  powiedział.  —  Czy  nie  byłby  pan

łaskaw ofiarować mi coś... — Powiedziawszy to, lekko się zaczerwienił.

Cofnąłem się o krok ze zdumienia. Tak dziwna mi się wydała jego prośba.
—  Któż  ty  jesteś?  —  spytałem  zdumiony  —  i  jak  się  dzieje,  że...  prosisz?

Doprawdy nie przypuszczałem...

—  Tatuś  i  mamusia  posłali  mnie  rano  do  naszych  krewnych  do  dzielnicy

Petersburskiej. Myśleli, że będę mógł tam zjeść obiad. Ale ja tam... nie mogłem
zjeść  obiadu,  długo  czekałem,  a  teraz  idę  do  domu...  bardzo  się  zmęczyłem  i
bardzo chce mi się jeść.

— A gdzie mieszkasz?
—  Koło  klasztoru  Smolnego...  Niech  mi  pan  da  sześć  kopiejek.  O,  tu  w

sklepiku  są  paszteciki,  widziałem  przez  okno,  po  sześć  kopiejek.  Kupię  sobie
jednego i trochę odpocznę w sklepiku, a potem pójdę dalej.

Na szczęście miałem w kieszeni ćwierć rubla i dałem je biednemu chłopcu.
— Powiedz mi, kim są twoi rodzice? — spytałem.
— Tatuś przedtem pracował w urzędzie — odparł chłopiec — a ja chodziłem

do szkoły. Nas jest czworo rodzeństwa. Ale jak tatuś w tym roku stracił posadę,
przestałem  chodzić  do  gimnazjum;  nie  ma  pensji  i  my  teraz  jesteśmy  bardzo
biedni.

Cały dramat w kilku słowach.
Biedni, bardzo biedni!
Oczywiście,  ubóstwo  jest  faktem...  no,  powiedzmy  —  wyjątkowym,  nie

będziemy  się  spierać.  Przecież  są  także  ludzie  bogaci  i  ludzie  zamożni;  mają
dzieci  miłe,  mądre,  dobrze  ułożone,  kupują  im  żuawów  —  może  żuawi  nie
przeszkodzą dzieciom stać się z czasem bardzo dobrymi ludźmi... Jednak u nas to

background image

jest  niesłychanie  dziwne;  dzieje  się  wszystko  na  mocy  jakiegoś  nieznanego
prawa, a przecież powinno istnieć prawo; przecież natura działa i człowiek żyje
na  mocy  jakichś  praw.  A  tymczasem  dzieją  się  dziwne  rzeczy.  Z  chłopskiej
rodziny wychodzi nagle poeta, i to jaki poeta; z za kładu specjalnego — filozof! I
dlatego jestem spokojny o chłopca, którego spotkałem. On nie zginie; oczywiście
żal  jego  ojca,  ale  chyba  znajdzie  sobie  coś  w  końcu,  da  sobie  jakoś  radę...
Zresztą pewnie to już skończony człowiek. W dodatku nie brak na ziemi i małych
nieszczęść. Nie on jeden zresztą, nieprawdaż? Ale mimo wszystko trudno znieść
myśl  o  tym,  ile  smutnego  cynizmu,  ile  przytłaczających  wrażeń  wyniesie  ten
chłopiec ze swego dzieciństwa. I czy ten cynizm nie odbije się na jego rozwoju
moralnym? A jeśli się odbije, to w jaki sposób? Czy rezultatem będzie odraza do
tego cynizmu, czy też taki rodzaj ugody, który gubi duszę na wieki? Ten chłopiec
już się uczył, już wiele rzeczy rozumie, czerwieni się i wstydzi. Jest uczciwy i już
myślał samodzielnie, gdyż nieszczęście uczy myśleć, niekiedy nawet za wcześnie.
Jak na nim potem zaważy ta przypadkowa żebranina? Czy będzie wspominał ten
dzień ze wstrętem, ze zgrozą? Czy też zamieni się w darmozjada na emeryturze, w
płaszczu mundurowym i z ohydnie szlachetną powierzchownością?

Lecz...  uspokójmy  się,  po  co  te  całkiem  bezużyteczne  pytania.  Ubóstwo  jest

zawsze  wyjątkiem;  wszyscy  żyją,  jakoś  żyją.  Społeczeństwo  nie  może  być  w
całości bogate; w społeczeństwie muszą istnieć także niedole. Nieprawdaż?

background image

BOBEK

Tym  razem  zamieszczam  „Notatki  pewnej  osoby".  To  nie  ja,  to  całkiem  inna
osoba. Myślę, że nie trzeba więcej żadnej przedmowy.

NOTATKI PEWNEJ OSOBY

Siemion Ardalionowicz mówił do mnie akurat onegdaj:
—  Powiedz,  Iwanie  Iwanowiczu,  na  miłość  boską  —  będziesz  ty  kiedyś

trzeźwy?

Dziwne  żądanie.  Ja  się  nie  obrażam,  skromny  ze  mnie  człowiek,  ale  cóż,

zrobili ze mnie wariata. Kiedyś przypadkiem jeden malarz wziął mnie za modela:
„Bądź co bądź — powiada — jesteś literat". Zgodziłem się, no a on to wystawił.
A  potem  czytam:  „Idźcie  popatrzeć  na  to  chorobliwe,  bliskie  obłędu
indywiduum".

Trudno, niech będzie, ale — pytam — jakże tak, mimo wszystko tak od razu

— w gazecie? W prasie wszystko powinno być  szlachetne,  ideałów  potrzeba,  a
tu... Na to przecież ma styl, żeby powiedzieć jakoś nie wprost. Ale nie, on już nie
chce  nie  wprost.  Dziś  humor  i  dobry  styl  zanikają  i  zamiast  dowcipu  miota  się
różne  obelgi.  Ja  się  nie  obrażam:  nie  jestem  Bóg  wie  jaki  literat,  żeby
zwariować. Napisałem opowiadanie — nie wydrukowali. Napisałem felieton —
nie  przyjęli.  Tych  felietonów  mnóstwo  po  różnych  redakcjach  nosiłem  —
wszędzie odrzucali: soli, powiadają, brak panu.

— Jakiej wam soli potrzeba? — pytam kpiąco — attyckiej?
Nawet  nie  zrozumieli.  Teraz  przeważnie  tłumaczę  dla  wydawców  z

francuskiego.  Piszę  też  anonsy  dla  kupców:  „Fenomen!  Delicje!  Wyśmienita
herbata,  z  własnych  plantacji".  Za  panegiryk  dla  jego  ekscelencji,  świętej
pamięci  Piotra  Matwiejewicza,  ładną  sumkę  zainkasowałem. Sztuką  podobania
się  paniom 
ułożyłem na zamówienie księgarza. Takich książeczek ze sześć sztuk
wydałem  w  swoim  życiu.  Chcę  zebrać  powiedzonka  Woltera,  ale  obawiam  się,
że u nas może się to wydać postne. Bo jaki tam dzisiaj Wolter? Dziś kij sękaty w
modzie, nie Wolter! Resztki zębów sobie powybijali!... No — i to już cała moja
twórczość literacka. Chyba jeszcze to dodać by można, że wciąż bezinteresownie
listy  po  redakcjach  rozsyłam,  podpisane  pełnym  moim  nazwiskiem.  Pouczam,
udzielam  przestróg,  krytykuję  i  wskazuję  drogę.  Do  jednej  redakcji  w  zeszłym
tygodniu  czterdziesty  z  kolei  list  w  ciągu  dwóch  lat  wysłałem:  same  znaczki
kosztowały mnie cztery ruble. Paskudny mam charakter, w tym rzecz.

Myślę,  że  malarz  sportretował  mnie  nie  z  racji  literatury,  lecz  dla  moich

dwóch symetrycznych brodawek na czole: że niby fenomen. Idei teraz brak, no to
uwzięli  się  na  fenomeny.  Udały  mu  się  te  moje  brodawki  —  jak  żywe!  Oni  to
nazywają realizmem.

A  co  do  wariactwa,  to  u  nas  zeszłego  roku  niejeden  trafił  w  prasie  do

czubków.  I  to  w  jakim  stylu  o  tym  pisano:  „Taki  samorodny  talent...  i  co  się  w
końcu  okazało...  zresztą  dawno  już  było  do  przewidzenia..."  To  jeszcze  nawet

background image

dosyć  zmyślne,  tak  że  z  punktu  widzenia  czystej  sztuki  można  by  nawet
pochwalić. A nuż tamci okażą się po powrocie jeszcze mądrzejsi. Tak, tak, zrobić
z kogoś idiotę to u nas potrafią, ale mądrzejszym jeszcze nikogo nie zrobili.

Najmądrzejszy  według  mnie  jest  ten,  kto  choć  raz  na  miesiąc  sam  siebie

nazwie durniem — umiejętność dziś nie spotykana. Dawniej dureń przynajmniej
raz  do  roku  miał  się  za  durnia,  a  teraz  z  tym  ani  rusz.  Tak  to  wszystko  dziś
pomieszali, że durnia od mądrego już nie odróżnisz. Naumyślnie tak zrobili.

Przypomniało  mi  się  pewne  hiszpańskie  powiedzonko,  kiedy  Francuzi  dwa

wieki  temu  zbudowali  u  siebie  pierwszy  dom  wariatów:  „Zamknęli  wszystkich
swoich  durniów  w  osobnym  domu,  żeby  dowieść,  że  sami  są  mądrymi  ludźmi".
Faktycznie  tym,  że  zamkniesz  drugiego  u  czubków,  nie  dowiedziesz  swego
rozumu.  „K.  zwariował,  to  znaczy,  że  my  teraz  jesteśmy  mądrzy".  Nie,  wcale
jeszcze nie znaczy.

Zresztą co, u diabła... Po co się rozwodzę o tym rozumie? Gderam i gderam.

Nawet  służąca  ma  mnie  dość.  Wczoraj  wpadł  do  mnie  kolega:  „Styl  ci  się
zmienia, powiada — takie to wszystko posiekane. Posiekasz, posiekasz — zdanie
wtrącisz, potem do tego wtrąconego jeszcze jedno, potem jeszcze coś wstawisz w
nawiasach — i znów dalej siekasz, siekasz..."

Kolega ma rację. Coś się ze mną dzieje dziwnego. I charakter mi się zmienia,

i głowa mnie boli. Zaczynam widzieć i słyszeć dziwne rzeczy. Nawet nie głosy,
lecz tak jakby ktoś koło mnie szmerał: „Bobek, bobek, bobek!"

Co znowu za bobek! Rozrywki mi trzeba.

Chciałem się rozerwać, trafiłem na pogrzeb. Mój daleki krewny. Nawet radca

kolegialny. Żona, pięć córek, wszystkie niezamężne. Ileż to same trzewiki muszą
kosztować.  Nieboszczyk  jakoś  sobie  radził,  no  a  tu  masz  —  wdowia  pensyjka!
Spuszczą z tonu. Zawsze mnie przyjmowali niegościnnie. Zresztą nie poszedłbym
nawet  teraz,  gdyby  nie  tak  wyjątkowa  okazja.  Szedłem  za  konduktem  wraz  z
innymi,  no  i  co?  Stronią  ode  mnie,  zadzierają  nosa.  To  prawda,  mundur  mam
dosyć  lichy.  Chyba  ze  dwadzieścia  lat  nie  byłem  na  cmentarzu  —  to  ci  dopiero
miejsce!

Po  pierwsze  —  ten  zaduch.  Zjechało  się  może  piętnastu  nieboszczyków.

Pogrzeby różnej klasy, były nawet dwa karawany; generała i jakiejś damy. Dużo
zbolałych twarzy, niemało udanego bólu, ale sporo też nie skrywanej wesołości.
Parafia  nie  może  narzekać:  dochody  są.  Ale  ten  zaduch,  ten  zaduch!  Nie
chciałbym być tutejszym duchownym.

W  twarze  nieboszczyków  zaglądałem  ostrożnie  —  jestem  bardzo  wrażliwy.

Są  twarze  łagodne,  ale  trafiają  się  przykre.  Uśmiechy,  powiedziałbym,  raczej
niemiłe,  u  niektórych  nawet  bardzo.  Nie  lubię  tego  —  przyśnić  się  może.  W
czasie  nabożeństwa  wyszedłem  z  cerkwi  na  powietrze;  dzień  był  nieco  ponury,
ale nie padało. I zimny: cóż, październik. Przeszedłem się po kwaterach. Różne są
kategorie.  Trzecia  kosztuje  trzydzieści  rubli:  przyzwoite  i  niezbyt  kosztowne.
Dwie pierwsze — w cerkwi i pod kruchtą: za te słono liczą.

W trzeciej kategorii chowali ze sześć osób, wśród nich generała i damę.

background image

Zajrzałem do mogił: okropność! Woda, i to jaka! Zupełnie zielona i... Zresztą

mniejsza  z  tym.  Grabarz  co  chwila  usuwał  ją  czerpakiem.  Pójdę,  pomyślałem
sobie,  póki  trwa  nabożeństwo  —  przejść  się  trochę  za  bramę.  Tam  zaraz  jest
przytułek  dla  starców,  trochę  dalej  —  knajpa.  Nawet  całkiem  niezła  knajpka:
zakąsić  można  i  tak  dalej.  Pełno  tam  było  uczestników  pogrzebu.  Dużo
zauważyłem wesołości i szczerego ożywienia. Zakąsiłem i wypiłem.

Potem  wziąłem  własnoręczny  udział  w  przeniesieniu  trumny  z  cerkwi  do

grobu.  Dlaczego  nieboszczycy  w  trumnie  robią  się  tacy  ciężcy?  Podobno  z
powodu jakiejś inercji, że niby ciało nie podlega już władzy swojego pana... czy
inna  bzdura  w  tym  rodzaju,  sprzeczna  z  mechaniką  i  zdrowym  rozsądkiem.  Nie
lubię,  kiedy  ludzie  mający  tylko  średnie  wykształcenie  pchają  się  do
rozwiązywania  zagadnień  specjalnych;  u  nas  to  jest  na  porządku  dziennym.
Cywile wygłaszają sądy o sprawach wojskowych, nawet na szczeblu marszałka,
a  ludzie  z  dyplomem  inżyniera  zabierają  głos  w  kwestiach  filozoficznych  i
ekonomicznych.

Na stypę nie pojechałem. Mam swoją ambicję; jeśli przyjmują mnie tylko w

ostateczności — po co będę łaził na ich przyjęcia, nawet z okazji pogrzebu. Nie
rozumiem  tylko,  po  co  właściwie  zostałem  na  cmentarzu.  Siadłem  sobie  na
nagrobku i zamyśliłem się, stosownie do okoliczności.

Zacząłem  od  moskiewskiej  wystawy,  a  skończyłem  na  zdziwieniu  samym  w

sobie. Na ten temat snułem takie oto myśli:

Wszystkiemu się dziwić jest oczywiście głupotą, ni czemu się zaś nie dziwić

jest znacznie ładniej i nie wiadomo czemu uważa się to za dobry ton. Ale chyba
w istocie tak nie jest. Moim zdaniem nie dziwić się niczemu jest znacznie głupiej,
niż dziwić się wszystkiemu. No i, poza tym, niczemu się nie dziwić — to prawie
to  samo,  co  niczego  nie  szanować.  Zresztą  głupi  człowiek  w  ogóle  nie  potrafi
niczego szanować.

— Ależ ja przede wszystkim chcę szanować. Pragnę szanować - powiedział

mi parę dni temu pewien znajomy.

„Pragniesz  szanować".  Boże,  pomyślałem,  co  by  to  było,  gdybyś  się  teraz

ośmielił to wydrukować!

Pogrążyłem się w myślach. Nie lubię czytać napisów na nagrobkach, w kółko

to samo. Na płycie obok mnie leżała nie dojedzona kanapka: och, jak głupio i nie
na miejscu! Zrzuciłem ją na ziemię — to przecież nie chleb, lecz kanapka. Zresztą
rzucanie chleba na ziemię zdaje się nie jest grzechem: na podłogę, owszem, jest.
Sprawdzić w kalendarzu Suworina.

Przypuszczalnie  siedziałem  tam  długo,  nawet  za  długo;  wyciągnąłem  się

nawet na długim kamieniu w kształcie marmurowej trumny. I nie wiem, jak to się
stało, lecz nagle zacząłem słyszeć różne rzeczy. Z początku nie zwracam uwagi i
lekceważę to, ale rozmowa trwa. Słyszę — dźwięki głuche, jakby spod poduszki,
a przy tym zrozumiałe, z bliska dochodzące. Ocknąłem się, usiadłem i nastawiłem
ucha.

—  Nie,  ekscelencjo,  tak  nie  można,  o  nie.  Pan  mówi  kier,  ja  wistuję  —  i

nagle pan ma siedem karo. Trzeba było licytować karo.

background image

— Więc co — grać na pamięć? Gdzie w takim razie emocja?
— Nie, nie można, ekscelencjo, bez gwarancji ani rusz. Trzeba koniecznie z

dziadkiem, i jedno wyjście w ciemno.

— No, dziadka się tu nie dostanie.
Co  to  za  aroganckie  gadanie!  Dziwne,  zaskakujące.  Jeden  głos  taki  pewny

siebie, dostojny, drugi miękki, jakby polukrowany; nie uwierzyłbym, gdybym nie
słyszał na własne uszy. Na stypie przecież nie byłem... Skąd tu preferans, co to za
generał? Że głosy dochodziły z grobów — co do tego nie mogło być wątpliwości.
Pochyliłem  się  i  przeczytałem  na  pomniku:  „Tu  spoczywa  generał-major
Pierwojedow...  Kawaler  następujących  orderów.  —  Hm...  —  Zmarł  w  sierpniu
bieżącego  roku...  w  wieku  lat  pięćdziesięciu  siedmiu...  Spoczywajcie,  drogie
prochy, do radosnego świtu".

Hm, do diabła, faktycznie generał! Na drugim grobie, skąd dochodził uniżony

głos, jeszcze nie było pomnika, tylko płyta: widocznie ktoś nowy. Sądząc z głosu,
radca dworu.

—  Ojejejejejej!  —  rozległ  się  zupełnie  inny  głos  z  odległości  mniej  więcej

pięciu  sążni  od  miejsca  generała,  spod  całkiem  świeżej  mogiły  —  głos  męski,
należący  wyraźnie  do  człowieka  z  gminu,  ale  złagodzony  nabożnym
rozrzewnieniem. — Ojejejejejej!

—  Ach,  on  znów  czka!  —  odezwał  się  wyniosły,  pełen  niechęci  głos

zirytowanej  damy,  zapewne  z  wyższych  sfer.  —  Skaranie  boskie  z  tym
sklepikarzem! Że też ja muszę leżeć akurat obok niego.

— Ależ ja wcale nie czkałem, na czczo przecież jestem, taka już moja natura.

A pani dobrodziejka wciąż grymasi, nie może się odzwyczaić.

— A po coś się tutaj położył?
—  Położyli  mnie  paniusieczko  —  małżonka  i  drobne  dziatki,  nie  sam  tu

ległem.  Tajemnica  śmierci,  do  brodziejko!  Sam  bym  się  za  nic  nie  położył  koło
pani,  za  skarby  świata,  a  jeśli  leżę,  to  stosownie  do  swego  majątku,  sądząc  z
taksy. Na to bowiem nas zawsze stać, żeby za grób nasz wedle trzeciej kategorii
zapłacić!

— Uciułałeś sobie, ludzi oszukiwałeś?
—  Jak  panią  mogłem  oszukać,  jeżeli  prawie  od  stycznia  ani  grosika  nie

uiściłaś. Rachuneczek czeka na panią w sklepie.

— Co za głupota! Tu, moim zdaniem, głupio jest dochodzić swych należności!

Proszę iść na górę, upomnieć się u siostrzenicy — ona po mnie dziedziczy!

—  Gdzieżbym  się  teraz  upominał,  gdzieżbym  tam  chodził.  Oboje

osiągnęliśmy kres i przed Sądem Bożym równiśmy w grzechach.

—  Równiśmy  w  grzechach!  —  pogardliwie  przedrzeźniała  nieboszczka.  —

Proszę się w ogóle do mnie nie odzywać!

— Ojejejejej!
— Ciekawe, ekscelencjo — jednak sklepikarz liczy się z dziedziczką!
— Ja myślę, że się liczy! Cóż w tym dziwnego?
— Ależ ekscelencjo, tutaj jest całkiem inny porządek.
— Co za inny porządek?

background image

— Przecież my, że tak się wyrażę, umarliśmy, ekscelencjo.
— Ach, w istocie! No, ale jednak jest jakiś porządek...
Ale mi dogodzili, to mnie dopiero ubawili! Skoro już tutaj doszło do tego, to

o co można mieć pretensję tam na górze? A to ci historia! Słuchałem jednak dalej,
co prawda z niezmiernym oburzeniem.

—  Och,  ja  bym  sobie  jeszcze  pożył!  Och,  wiecie  —  tak  bym  sobie  jeszcze

pożył!  —  rozległ  się  nagle  nowy  głos  gdzieś  spomiędzy  generała  i  nerwowej
damy.

— Słyszy pan, ekscelencjo? Ten nasz znów zaczyna. Przez trzy dni milczy —

i nagle: „Och, ja bym sobie jeszcze pożył!" I z takim, wie pan, apetytem! Hi-hi!

— I z lekkomyślnością.
— Kiedy go już porządnie bierze, ekscelencjo, i kiedy już, wie pan, całkiem

zasypia  —  jest  przecież  tutaj  od  kwietnia  —  nagle  znów  słychać:  „Och,  ja  bym
sobie jeszcze pożył!"

— Nudno tu cokolwiek — zauważył ekscelencja.
—  Słusznie,  ekscelencjo,  nudnawo.  A  może  by  tak  podroczyć  się  nieco  z

Awdotią Ignatiewną, hi-hi?

— Nie, ślicznie dziękuję. Nie znoszę tej krzykliwej mamzeli.
—  Ja  ze  swej  strony  też  was  obu  nie  znoszę  —  odezwała  się  pogardliwie

mamzela.  —  Jesteście  nudziarze,  nie  potraficie  opowiedzieć  nic  dla  duszy.  A
panu,  ekscelencjo,  nie  radzę  zadzierać  nosa  —  ja  o  panu  coś  mogłabym
powiedzieć:  jak  to  pana  spod  pewnego  małżeńskiego  łoża  lokaj  rano  wymiótł
szczotką.

— Co za złośliwa niewiasta! — syknął przez zęby generał.
—  Matuchno,  Awdotio  Ignatiewną!  —  znów  jęknął  nagle  sklepikarz.  —

Powiedz  mi  pani,  moja  złociutka,  złego  nie  pomnąc:  cóż  to  ja  pokutę  odbywam
czy co?

— Ach, on znów swoje zaczyna, tego tylko brakowało. Ale zalatuje od niego!

Pewnie się na bok przewrócił.

—  Nie  ruszałem  się,  dobrodziejko,  i  wcale  ode  mnie  nie  zalatuje,  bom

jeszcze ciało w całości zachował, no a paniusię to widać już trochę ruszyło, bo
fetor tu fak tycznie niemożliwy, nawet jak na to miejsce tutaj. Jeno z grzeczności
milczę.

—  Ach,  wstrętny  złośliwiec!  Sam  cuchnie  na  odległość  i  jeszcze  na  mnie

wszystko spędza!

—  Ojejejejej!  Żeby  już  ten  czterdziesty  dzionek  wreszcie  nadszedł:  żałosny

ich lament nad sobą usłyszeć, małżonki szloch i dziatek płacz cichy!...

— Masz też o czym marzyć! Nażrą się kutii i pójdą sobie. Ach, żeby się ktoś

wreszcie obudził!

—  Awdotio  Ignatiewna  —  przemówił  usłużny  urzędnik  —  proszę  chwilę

poczekać, zaraz odezwą się nowi.

— A są może wśród nich młodzi ludzie?
— Są i młodzi, Awdotio Ignatiewna. Nawet zupełne młodziki.
— Ach, jak to dobrze!

background image

— No co, jeszcze nie zaczęli? — informował się ekscelencja.
—  Nawet  onegdajsi  jeszcze  się  nie  ocknęli,  ekscelencjo.  Sam  pan  raczy

wiedzieć,  niekiedy  cały  tydzień  milczą.  Dobrze,  że  ich  onegdaj,  wczoraj  i  dziś
naraz  wszystkich  przywieźli.  Bo  tu  przecież  na  jakie  dziesięć  sążni  wokół  są
prawie sami zeszłoroczni.

— Hm, to może być ciekawe.
—  Dziś  na  przykład,  ekscelencjo,  pochowano  rzeczywistego  tajnego  radcę

Tarasiewicza.  Po  głosach  poznałem.  Znam  jego  bratanka,  dopiero  co  spuszczał
trumnę.

— Hm, a gdzie on leży?
—  Ach,  jakieś  pięć  kroków  od  pana,  ekscelencjo,  w  lewo.  Prawie  tuż  u

pańskich nóg... Mógłby pan, ekscelencjo, zawrzeć znajomość...

— Hm, nie... ja miałbym pierwszy...
— Ależ on sam zacznie, ekscelencjo. Nawet mu to pochlebi, niech mi pan to

powierzy, ekscelencjo, a ja...

—  Ach,  och,  cóż  to  się  ze  mną  dzieje!  —  jęknął  nagle  jakiś  przestraszony

nowy głosik.

— Nowy, ekscelencjo, nowy, Bogu dziękować, i jak prędko! Nowi czasami

prawie cały tydzień milczą.

— Och, zdaje się, młody człowiek! — pisnęła Awdotia Ignatiewna.
—  Ja...  ja...  wskutek  komplikacji,  i  tak  niespodzianie!  —  zaszczebiotał

młodzieniec. — Szulc mi jeszcze w przeddzień powiedział: powstała, powiada,
komplikacja... a mnie nagle rano się zmarło! Och! Och!

— No trudno, młody człowieku, nie ma rady — zauważył łaskawie generał,

widocznie się ciesząc z przybycia nowicjusza. — Nie trzeba rozpaczać! Prosimy
bardzo  do  naszej,  że  tak  powiem,  doliny  Jozafata.  Dobrzy  z  nas  ludzie,  jak  nas
pan  pozna,  to  się  przekona.  Jestem  generał-major  Pierwojedow,  Wasilij
Wasiljewicz, do usług.

—  Ach,  nie,  nie!  Nie,  to  przecież  niemoż...  Leczę  się  u  Szulca  i,  wie  pan,

wywiązała  się  u  mnie  komplikacja:  z  początku  piersi  mi  obłożyło,  zacząłem
kaszleć,  potem  się  jeszcze  przeziębiłem:  płuca  i  influenza...  a  tu  nagle,  całkiem
niespodziewanie... Przede wszystkim niespodziewanie!

—  Powiada  pan:  początkowo  piersi?  —  wtrącił  łagodnie  urzędnik,  jakby

chcąc ośmielić nowego.

— Tak, piersi i flegma, a potem nagle nie ma flegmy, ale coś w piersiach... i

nie mogę oddychać, i wie pan...

— Wiem, wiem, ale jeżeli piersi, to powinien był pan raczej do Ecka, a nie

do Szulca.

— Ja, wie pan, ciągle się wybierałem do Botkina... i nagle...
— No, Botkin to zdrowo drze — zauważył generał.
—  Ależ  nie,  on  się  wcale  nie  drze,  słyszałem,  że  jest  taki  grzeczny,  bada

ponoć uważnie i rozpoznanie ma dobre.

— Jego ekscelencja miał na myśli honorarium — sprostował urzędnik.
— Ach,  co  pan  mówi,  tylko  trzy  ruble,  i  tak  troskliwie  bada,  i  tyle  recept...

background image

Więc  koniecznie  chciałem  do  niego,  tak  mi  go  polecono...  No  więc  jak  mi
panowie radzą: do Ecka czy do Botkina?

—  Co,  dokąd?  —  dobrodusznie  rechocąc  zakołysał  się  trup  generała.

Urzędnik wtórował mu falsetem.

—  Kochany  chłopcze,  kochany,  promienny  chłopcze!  Jakże  cię  kocham!  —

pisnęła w ekstazie Awdotia Ignatiewna. — O, gdyby takiego mieć koło siebie!

O,  co  to,  to  nie!  Na  to  się  nie  mogę  zgodzić!  I  to  ma  być  współczesny

nieboszczyk!  Słuchajmy  jednak  dalej  i  nie  spieszmy  się  z  wyciąganiem
wniosków. Ten młodzik, nowy — pamiętam go, jak leżał w trumnie — miał minę
wystraszonego kurczaka, najpaskudniejszą w świecie! Lecz co dalej?

Ale  tu  zaczął  się  taki  harmider,  że  nawet  nie  spamiętałem  wszystkiego,  bo

bardzo  wiele  osób  zbudziło  się  naraz.  Zbudził  się  urzędnik  —  radca  stanu,  i  z
miejsca  zaczął  rozmowę  z  generałem  o  projekcie  nowej  podkomisji  w
ministerstwie  spraw  i  o  prawdopodobnych  w  związku  z  tą  podkomisją
przesunięciach  na  pewnych  stanowiskach  —  czym  bardzo,  ale  to  bardzo
zainteresował generała. Wyznam, że sam dowiedziałem się o tym i owym i aż się
zdziwiłem,  jakimi  to  czasem  drogami  można  się  dowiedzieć  w  stolicy  różnych
nowinek  administracyjnych.  Następnie  na  wpół  się  ocknął  pewien  inżynier,  ale
długo  plótł  coś  trzy  po  trzy,  tak  że  nasi  nie  ruszali  go  nawet,  zostawiając  w
spokoju, aż swoje odleży. Oznaki mogilnego ożywienia wykazała też pochowana
dopiero  dziś  rano  wielka  dama.  Lebieziatnikow  (tak  bowiem  nazywał  się  ów
uniżony  i  znienawidzony  przeze  mnie  radca  dworu,  leżący  obok  generała
Pierwojedowa)  bardzo  się  tym  przejmował  i  dziwił  się,  że  tym  razem  wszyscy
tak  prędko  się  budzą.  Wyznam,  że  i  ja  się  dziwiłem;  przecież  niektórzy  spośród
obudzonych zostali pochowani dopiero przedwczoraj, na przykład pewna bardzo
młodziutka panienka, może szesnastoletnia, ale cały czas chichocząca... wstrętnie
i obleśnie chichocząca.

— Ekscelencjo, tajny radca Tarasiewicz raczy się budzić! — oznajmił nagle

Lebieziatnikow z niezwykłą skwapliwością.

—  Co  tam  znowu?  —  niechętnie  mruknął  zbudzony  nagle  tajny  radca.  W

sepleniącej  wymowie  i  głosie  było  coś  kapryśnie  rozkazującego.  Zacząłem  się
wsłuchiwać z zaciekawieniem, bo ostatnio słyszałem coś niecoś o Tarasiewiczu
— coś w najwyższym stopniu podniecającego i niepokojącego.

— To ja, ekscelencjo, na razie tylko ja, łaskawco.
— O co panu chodzi? Czego pan sobie życzy?
—  Chciałem  tylko  dowiedzieć  się  o  zdrowie  ekscelencji  —  z

nieprzyzwyczajenia  każdemu  tu  na  początku  trochę  przyciasno,  dobrodzieju.
Generał  Pierwojedow  pragnąłby  mieć  zaszczyt  zawarcia  znajomości  z
ekscelencją i spodziewa się...

— Nie znam takiego.
— Ależ ekscelencjo, generał Pierwojedow, Wasilij Wasiljewicz...
— To pan jest generał Pierwojedow?
—  Nie,  ekscelencjo,  jestem  tylko  radcą  dworu.  Lebieziatnikow,  do  usług,  a

background image

generał Pierwojedow...

— Bzdury, proszę mi dać spokój!
—  Daj  pan  spokój!  —  powściągnął  wreszcie  z  godnością  sam  generał

służalczą skwapliwość swego mogilnego fagasa.

—  Nie  raczył  się  jeszcze  obudzić,  ekscelencjo  —  trzeba  to  mieć  na

względzie.  To  z  nieprzyzwyczajenia:  jak  się  raczy  zbudzić,  wtedy  inaczej
zareaguje...

— Dajże pan spokój! — powtórzył generał.
—  Wasiliju  Wasiljewiczu!  Hej,  ekscelencjo!  —  zawołał  nagle  donośnie,

zuchwale tuż koło Awdotii Ignatiewny jakiś zupełnie nowy głos — głos pański i
arogancki, z modnie niedbałą dykcją i natrętnie skandujący. — Ja was wszystkich
obserwuję już od dwóch godzin — leżę tu przecież trzy dni. Czy pan mnie sobie
przypomina,  Wasiliju  Wasiljewiczu?  Kliniewicz  jestem,  spotykaliśmy  się  u
Wołokońskich, dokąd pana też, nie wiadomo czemu, wpuszczano.

— Czyżby hrabia Piotr Pietrowicz?... Czy to możliwe, że pan... w tak młodym

wieku... Jakże mi przykro!

— Mnie też przykro. A zresztą wszystko mi jedno i chcę zewsząd wyciągnąć,

co się tylko da. Ale nie żaden hrabia, lecz baron, zaledwie baron. Nędzne z nas
baroniątka, z jakichś lokajów właściwie, nie wiem zresztą, jak do tego doszło...
ale gwiżdżę na to. Jestem tylko łajdakiem z pseudowyższej sfery, którego uważają
za  „uroczego  łobuza".  Ojciec  mój  to  drugorzędny  generał,  a  matkę  kiedyś
przyjmowano w wyższych sferach. Co do mnie, to w zeszłym roku razem z Żydem
Zyflem  wyprodukowaliśmy  fałszywych  papierków  na  sumę  pięćdziesięciu
tysięcy,  potem  zrobiłem  na  niego  donos,  a  całą  gotówkę  zabrała  do  Bordeaux
Julka Charpentier de Lusignan. Niech pan sobie wyobrazi ekscelencjo, byłem już
prawie  zaręczony.  —  Szczewalewska,  nie  ma  jeszcze  szesnastu  lat,  chodzi  na
pensję,  dostanie  w  posagu  dziewięćdziesiąt  tysięcy.  Awdotio  Ignatiewno!
Pamięta  pani,  jak  to  mnie  pani  uwiodła,  gdy  byłem  jeszcze  czternastoletnim
uczniakiem?

— Ach, to ty, łobuzie! No, przynajmniej mi ciebie Bóg zesłał, bo tu...
—  Niesłusznie  pani  swego  sąsiada  podejrzewała  o  niemiłą  woń...  śmiałem

się  w  kułak  —  przecież  to  ode  mnie  zanosi:  pochowano  mnie  nawet  w
zalutowanej trumnie.

— Ach,  obrzydliwiec! Ale  mimo  wszystko  cieszę  się.  Nie  uwierzy  mi  pan,

panie Piotrze, do jakiego stopnia brak tutaj życia, humoru...

— Tak, tak, i właśnie mam zamiar wprowadzić tu coś nowego, oryginalnego.

Ekscelencjo  —  nie,  nie  pan,  panie  Pierwojedow  —  druga  ekscelencja,  panie
Tarasiewicz,  tajny  radco!  Odezwijże  się  pan!  Tu  Kliniewicz,  który  w  czasie
postu zawiózł pana do mile Fury — słyszy mnie pan?

— Tak, słyszę pana, panie Kliniewicz! Bardzo mi miło, może pan wierzyć!
—  Nic  panu  nie  wierzę,  zresztą  gwiżdżę  na  to.  Ja  pana,  drogi  staruszku,  po

prostu  chcę  ucałować,  ale  dzięki  Bogu  nie  mogę.  Czy  wiecie  państwo,  co  ten
grand-père zmajstrował? Zmarł trzy lub cztery dni temu i — wyobraźcie sobie —
okazało  się,  że  zostawił  ni  mniej,  ni  więcej,  jak  czterysta  tysięcy  niedoboru  w

background image

kasie państwowej. Były to pieniądze dla wdów i sierot; nie wiem dlaczego sam
nimi  gospodarował,  tak  że  koniec  końców  prawie  osiem  lat  nie  było  u  niego
kontroli...  Wyobrażam  sobie,  jakie  oni  tam  teraz  mają  miny  i  jak  pomstują  na
niego!  Prawda,  że  to  rozkoszna  myśl?  Przez  cały  ostatni  rok  nie  mogłem  się
nadziwić,  skąd  taki  siedemdziesięcioletni  staruch,  podagryk  i  chiragryk,  ma
jeszcze  tyle  sił  do  rozpusty. Ale  teraz  już  wiem!  To  te  wdowy  i  sieroty  —  już
sama myśl o nich musiała go dobrze rozpalać!... Dawno o tym wiedziałem, tylko
ja  jeden  wiedziałem:  mówiła  mi  Charpentier.  No,  a  jak  się  dowiedziałem,  to
zaraz  w  święta  —  była  akurat  Wielkanoc  —  nacisnąłem  go  po  przyjacielsku:
„Kładź, bracie, dwadzieścia pięć tysięcy na stół, bo jak nie to jutro będziesz miał
kontrolę!"  I  wiecie  co,  państwo?  Miał  zaledwie  trzynaście  tysięcy!  Słowem,
zdaje się, że umarł w samą porę. Grand-père, grand-père, słyszy mnie pan?

— Cher panie Kliniewicz, całkowicie zgadzam się z panem, ale niepotrzebnie

pan... zapuszcza się w takie szczegóły. Tyle jest w życiu cierpień, udręczeń i tak
mało  satysfakcji...  Zapragnąłem  wreszcie  odpocząć.  Jak  widzę,  i  tutaj  można
będzie sobie nieźle użyć...

— Założę się, że on już zwietrzył Catiche Bieriestową!
— Kogo? Jaką Catiche!? — zadrgał lubieżnie głos starca.
— Jaką Catiche? A o tu, na lewo, pięć kroków ode mnie, dziesięć od pana.

Jest  tu  już  piąty  dzień,  i  gdyby  pan  wiedział,  grand-père,  co  to  za  bestyjka!...  Z
dobrego  domu,  dobrze  ułożona  —  a  przy  tym  monstrum,  prawdziwe  monstrum!
Nikomu  jej  tam  nie  pokazywa  łem,  tylko  ja  jeden  wiedziałem  o  niej...  Catiche,
odezwij się!

—  Hi!  hi!  hi!  —  odezwał  się  wibrujący  dziewczęcy  śmiech,  w  którym

brzmiał jakiś ostry ton. — Hi! hi! hi!

— Blon-dy-neczka? — wyskandował zadyszany grand-père.
— Hi!hi!hi!
—  Ja  już  od  dawna  —  bełkotał  ciężko  dysząc  starzec  —  marzyłem  o

blondyneczce... piętnastolatce... i właśnie w takim otoczeniu...

— Potwór! Potwór! — krzyknęła Awdotia Ignatiewna.
—  Dość  tego!  —  przeciął  Kliniewicz.  —  Widzę,  że  materiał  tu

pierwszorzędny.  My  tu  natychmiast  świetnie  się  urządzimy.  Najważniejsze  to
żeby spędzić wesoło resztę czasu... Ale jakiego czasu? Hej, panie urzędniku, jak
tam panu, Lebieziatnikow czy jak? Słyszałem, że tak się do pana zwracano!

—  Lebeziatnikow,  radca  dworu.  Siemion  Jewsieicz,  do  usług.  Jest  mi

naprawdę bardzo miło.

—  Gwiżdżę  na  to,  że  jest  panu  miło,  ale  pan  tu,  zdaje  się,  jest  najlepiej

poinformowany.  Już  od  wczoraj  dziwię  się,  jak  to  jest,  że  my  tutaj  mówimy?
Przecież myśmy umarli, a tymczasem rozmawiamy, a nawet jakby się poruszamy
— a jednocześnie ani nie rozmawiamy, ani się nie poruszamy. — Co to za sztuki
magiczne?

— Jeśli pan sobie życzy, baronie, mógłby to panu lepiej wytłumaczyć Platon

Nikołajewicz.

— Jaki znów Platon Nikołajewicz? Niech pan nie marudzi, do rzeczy!

background image

—  Platon  Nikołajewicz  to  nasz  domorosły  filozof,  przyrodnik,  magister.

Wydał  kilka  książek  filozoficznych,  jest  tu  od  trzech  miesięcy  i  już  całkiem
zasypia; teraz to już się nie da go rozruszać. Raz na tydzień wybąka zaledwie parę
słów zupełnie od rzeczy...

— Do rzeczy, do rzeczy!
— Tłumaczy to wszystko w sposób najprostszy: mianowicie, że tam w górze,

kiedy  żyliśmy  jeszcze,  mylnie  uważaliśmy  tamtejszą  śmierć  za  śmierć.  Ciało  tu
jeszcze  raz  jakby  ożywa,  resztki  życia  koncentrują  się,  ale  tylko  w  naszej
świadomości.  Nie  potrafię  dokładnie  wytłumaczyć,  ale  to  jest  tak,  jakby  życie
trwało  nadal  siłą  bezwładności.  Wszystko  skupia  się  według  niego  gdzieś  w
świadomości i tak trwa jeszcze dwa — trzy miesiące, niekiedy nawet pół roku...
Jest tu na przykład taki jeden, co już prawie się całkiem rozłożył, ale raz na jakieś
sześć  tygodni  wymamrocze  jedno  słówko,  oczywiście  bezsensowne,  o  jakimś
bobku: „Bobek, bobek" — tak powie — a więc i w nim życie wciąż jeszcze tli
się niedostrzegalną iskierką.

— Niezbyt to mądre. No a to, że ja na przykład — nie mając powonienia —

czuję tu odór?

— To... hm... No, tu już nasz filozof zapuścił się w mgliste regiony. Właśnie

co  do  powonienia  zauważył,  że  odór  tu  jest,  że  tak  powiem,  moralny!  He!  he!
Ponoć odór duszy, żeby zdążyła się opamiętać przez te dwa—trzy miesiące... I że
jest  to,  że  się  tak  wyrażę,  ostatnia  łaska...  Tylko  wydaje  mi  się,  baronie,  że  to
wszystko  —  to  już  mistyczne  bredzenie,  całkiem  zresztą  zrozumiałe  w  jego
sytuacji...

—  No,  dość  już  tego,  jestem  pewien,  że  i  dalej  to  takie  same  bzdury.

Najważniejsze, że mamy przed sobą dwa — trzy miesiące życia, a w końcu i tak
czeka — bobek! Proponuję więc wszystkim, żebyśmy spędzili tych parę miesięcy
jak najprzyjemniej, a w tym celu należy urządzić się na innych zasadach. Proszę
państwa! Proponuję, żebyśmy się niczego nie krępowali!

—  Ach,  tak,  tak!  Nie  krępujmy  się  niczego!  —  rozległo  się  naraz  wiele

głosów i — rzecz dziwna — były wśród nich nawet zupełnie nowe głosy, to jest
głosy  tych,  co  się  tymczasem  obudzili.  Ze  szczególną  skwapliwością  huknął
basem  swoją  aprobatę  całkiem  już  przytomny  inżynier.  Dziewczątko  Catiche
zachichotało radośnie.

—  Och,  jakże  pragnę  niczego  się  nie  krępować!  —  zawołała  w  upojeniu

Awdotia Ignatiewna.

— Słyszycie państwo? Jeżeli już Awdotia Ignatiewna pragnie niczego się nie

krępować...

—  Ależ  nie,  panie  Piotrze,  ja  się  tam  krępowałam  mimo  wszystko,  ale  tu

okropnie pragnę odrzucić wszelkie więzy!

—  O  ile  rozumiem,  panie  Kliniewicz  —  huknął  inżynier  —  proponuje  pan,

żeby urządzić tutejsze, że tak się wyrażę, życie na nowych, tym razem rozsądnych
zasadach.

—  Na  to  ja  sobie  gwiżdżę!  Z  tym  poczekamy  na  Kudejarowa,  wczoraj  go

przywieźli.  Jak  się  zbudzi,  to  wam  wszystko  wytłumaczy.  To  taka  postać,  taka

background image

kolosalna  postać!  Jutro  chyba  przytaszczą  tu  jeszcze  pewnego  przyrodnika,
pewnego  oficera  na  pewno  i,  o  ile  się  nie  mylę,  za  jakieś  trzy  —  cztery  dni
pewnego  felietonistę,  chyba  razem  z  redaktorem.  Zresztą  do  diabła  z  nimi,  ale
rzecz w tym, że zbierze się nas spora gromadka i wszystko się jakoś ułoży. Ale
tymczasem chcę jednego: żeby nie kłamać. To najważniejsze. Żyć na ziemi i nie
kłamać niepodobna, gdyż życie i kłamstwo to synonimy; no a tu — dla zabawy —
nie będziemy kłamali. Co u diabła, jesteśmy w grobie czy nie! Będziemy wszyscy
na głos opowiadać swoje historie bez żadnego skrępowania. Ja pierwszy zacznę.
Wiecie  państwo,  należę  do  ludzi  zmysłowych.  Tam  na  górze  to  wszystko  było
związane sparciałymi sznurkami. Precz ze sznurkami, spędźmy tych parę miesięcy
w najbezwstydniejszej szczerości! Obnażmy się całkowicie!

— Ach, obnażmy się, obnażmy się! — zawołały wszystkie głosy naraz.
— Ach, jak ja strasznie chcę się obnażyć! — piszczała Awdotia Ignatiewna.
— Ach, ach, widzę, że będzie tutaj wesoło! Ja nie chcę do Ecka!
— Och, jak ja bym sobie pożył jeszcze! Jak ja bym sobie pożył!
— Hi! hi! hi! — chichotała Catiche.
—  Najważniejsze,  że  nikt  nam  tego  nie  może  zabronić.  I  chociaż

Pierwojedow, jak widzę, złościł się — to jednak nie dosięgnie mnie swoją ręką.
Grand-père, co pan na mój projekt?

—  Zgadzam  się  całkowicie,  z  największą  przyjemnością,  ale  pod  jednym

warunkiem: żeby Catiche pierwsza opowiedziała swoją biografię.

— Protestuję! Protestuję jak najusilniej! — rzekł stanowczo generał.
—  Ekscelencjo!  —  zniżonym  głosem  przekonywał,  bełkocąc  i  zachłystując

się  nicpoń  Lebieziatnikow  —  ekscelencjo,  przecież  to  nam  nawet  na  rękę!
Powinniśmy się zgodzić. No bo... wie pan, chodzi mi o tę małą... No i wreszcie
wszystkie te różne sztuczki...

— Zgoda na małą, ale...
—  Nam  to  wszystko  na  rękę,  ekscelencjo,  jak  Boga  kocham,  na  rękę!  No,

choćby na próbę, chociaż raz...

— Nawet w grobie nie dadzą spokoju!
— Po pierwsze, generale, pan w grobie grywa w preferansa, po drugie — my

sobie gwiż-dże-my na pana! — wyskandował Kliniewicz.

— Panie szanowny, proszę się nie zapominać!
—  Co? Ależ  pan  mnie  nie  dosięgnie,  mogę  z  panem  się  droczyć  stąd  jak  z

bolończykiem Julki. A poza tym, proszę państwa, co z niego tutaj za generał? Tam
był generał, a tutaj — guzik!

— Za pozwoleniem!... Ja i tutaj...
— Tutaj zgnije pan w trumnie i zostanie po panu sześć mosiężnych guzików!
— Brawo, Kliniewicz! Cha! cha! cha! — ryknął chór głosów.
— Służyłem Najjaśniejszemu Panu! Mam szpadę!
—  Pańska  szpada  nadaje  się  tylko  do  siekania  myszy! A  poza  tym  nigdy  jej

pan nie dobywał!

— Wszystko jedno, mój panie. Byłem częścią całości.
— Różne bywają części całości.

background image

— Brawo, Kliniewicz, brawo! Cha! cha! cha!
— Nie rozumiem, co to jest szpada — oznajmił inżynier.
—  Będziemy  wiać  przed  Prusakami  jak  myszy,  zrobią  z  nas  miazgę!  —

zawołał z oddali jakiś nie znany mi głos, aż się zachłystujący z zachwytu.

—  Szpada,  łaskawco,  to  honor!  —  próbował  przekrzyczeć  wszystkich

generał, ale tylko ja go słyszałem. Wszczął się długi, nieopisany rwetes i wrzask,
wśród  którego  można  było  rozpoznać  tylko  histerycznie  podniecone  piski
Awdotii Ignatiewny:

— No, prędzej, prędzej! Ach, kiedyż wreszcie zaczniemy być bezwstydni!
—  Ojejejejej!  Zaiste  dusza  moja  pokutę  odbywa!  —  rozległ  się  głos

człowieka z gminu — i...

I  w  tym  momencie  nagle  kichnąłem.  Stało  się  to  niespodziewanie  i  mimo

woli, ale efekt był zdumiewający: wszystko umilkło, jak na cmentarzu. Znikło jak
sen. Zapadła iście grobowa cisza. Nie sądzę, żeby się mnie krępowali: przecież
postanowili niczego się nie krępować! Czekałem może pięć minut, ale nic — ani
słowa, ani dźwięku. Nie przypuszczałem też, aby się zlękli donosu na policję, bo
i co tu może zrobić policja? Wnioskuję mimo woli, że jednak muszą mieć jakąś
tajemnicę, nie znaną śmiertelnikom, którą starannie przed nimi ukrywają.

„No — pomyślałem — kochani, ja was jeszcze odwiedzę", i z tymi słowami

opuściłem cmentarz.

Nie, to mi się w głowie nie mieści! Nie, zaiste! Nigdy się na to nie zgodzę!

Bobek nie robi na mnie wrażenia (więc to był ten bobek!).

Rozpusta  w  takim  miejscu,  rozkład  ostatniej  nadziei,  rozpusta  wśród

zwiędłych,  gnijących  trupów  —  i  to  w  ostatnich  przebłyskach  świadomości!
Dano  im  w  darze  te  chwile,  a  oni... Ale  przede  wszystkim  —  w  takim  miejscu!
Nie, to mi się w głowie nie mieści!

Odwiedzę inne kwatery, posłucham wszędzie. O to właśnie chodzi, że trzeba

wszędzie ucha nastawić, nie tylko w jednym miejscu, żeby sobie wyrobić jakieś
pojęcie. A nuż natrafię na coś pocieszającego!

A do tamtych na pewno powrócę. Obiecali swoje biografie i różne historyjki.

Tfu! Ale pójdę, muszę pójść: to sprawa sumienia!

Zaniosę to do „Obywatela"; tam pewnego redaktora też sportretowali. A nuż

wydrukują.

background image

CHŁOPCZYK NA GWIAZDCE U PANA JEZUSA

I
CHŁOPCZYK Z RĄCZKĄ
Dzieci to dziwne stworzenia, widzi je człowiek we śnie i w wyobraźni. Przed

Wigilią  i  w  czasie  świąt  wciąż  spotykałem  na  ulicy,  na  którymś  rogu,  pewnego
chłopaczka,  mógł  mieć  najwyżej  siedem  lat.  W  straszny  mróz  był  ubrany  jak  w
lecie, ale szyję miał owiniętą jakimś starym łachem — widocznie ktoś go jednak
ekwipował,  posyłając  na  ulicę.  Chłopiec  ten  chodził  „z  rączką";  jest  to  termin
techniczny,  znaczy  —  chodzić  po  prośbie.  Termin  wymyślili  sami  ci  chłopcy.
Takich  jak  on  jest  mnóstwo,  kręcą  się  na  naszej  drodze,  zawodząc  jękliwie  coś
wyuczonego, ale ten nie zawodził, mówił jakoś niewinnie, bez rutyny i z ufnością
patrzył  mi  w  oczy  —  a  więc  rozpoczynał  dopiero  ten  zawód.  Na  moje
wypytywanie  oświadczył  mi,  że  ma  siostrę,  bezrobotną,  chorą;  może  była  to
nawet  prawda,  ale  dowiedziałem  się  potem,  że  takich  chłopców  jest  bez  liku:
posyła się ich „z rączką" nawet w najsroższy mróz i jeżeli nic nie uzbierają, to na
pewno  czeka  ich  bicie.  Nazbierawszy  kopiejek  chłopiec  wraca  z  czerwonymi,
skostniałymi  rękami  do  jakiejś  sutereny,  gdzie  pije  jakaś  banda  łapserdaków,  z
takich, co to „zastrajkowawszy w fabryce w nocy z soboty na niedzielę, wracają
do pracy dopiero w środę wieczór". Tam, w piw nicznych izbach, piją z nimi ich
głodne,  bite  żony,  a  tuż  obok  piszczą  głodne  dzieciaki.  Wódka,  brud  i  rozpusta,
ale  przede  wszystkim  wódka.  Chłopaka  z  uzbieranymi  groszami  od  razu  posyła
się  do  szynku,  aby  przyniósł  jeszcze  wódki.  Dla  zabawy  jemu  czasem  też  wleją
do ust setkę i rechocą, kiedy krztusząc się pada niemal zemdlony na podłogę:

...I do ust wódkę wstrętną mi

Nielitościwie lał...

Kiedy chłopak podrośnie, pozbywają się go czym prędzej do jakiejś fabryki,

ale wszystko, co zarobi, znów musi oddawać łapserdakom, a ci znów przepijają
wszystko.  Ale  jeszcze  przed  fabryką  dzieci  te  stają  się  prawdziwymi
przestępcami.  Włóczą  się  po  mieście  i  znają  takie  zakamarki  w  różnych
suterenach,  w  których  można  się  zaszyć  i  niepostrzeżenie  przenocować.  Jeden  z
nich nocował kilka razy z rzędu u pewnego stróża w jakimś koszu, a stróż go w
ogóle  nie  zauważył.  Naturalnie  tacy  chłopcy  stają  się  złodziejaszkami.
Złodziejstwo  staje  się  nałogiem  nawet  u  ośmioletnich  dzieci;  niekiedy  nawet
zupełnie sobie nie uświadamiają przestępczego charakteru swego postępowania.
W  końcu  znoszą  wszystko  —  głód,  chłód,  bicie  —  w  zamian  za  jedną  rzecz  —
wolność,  i  uciekają  od  swoich  łapserdaków,  aby  się  włóczyć  na  własną  rękę.
Takie dzikie stworzenie czasami nic nie rozumie i nie wie ani gdzie mieszka, w
jakim kraju, ani jakiej jest narodowości, czy istnieje Bóg, czy jest cesarz; mówią
o nich nawet takie rzeczy, że się wierzyć nie chce, a jednak są to wszystko fakty.

II

background image

CHŁOPCZYK NA GWIAZDCE U PANA JEZUSA
Ale  jestem  powieściopisarzem  i  chyba  pewną  „historyjkę"  sam  zmyśliłem.

Czemu piszę „chyba", sam przecież wiem na pewno, że zmyśliłem, wciąż mi się
jednak  wydaje,  że  to  się  gdzieś  kiedyś  zdarzyło  i  zdarzyło  właśnie  w  Wigilię
Bożego Narodzenia w jakimś olbrzymim mieście i w straszny mróz.

Roi mi się, że był w pewnej suterenie chłopczyk, bardzo jeszcze maleńki, coś

około  sześciu  latek  lub  nawet  mniej.  Ten  chłopczyk  obudził  się  rano  w  zimnej,
wilgotnej  piwnicznej  izbie.  Miał  na  sobie  jakąś  kapotkę  i  drżał.  Oddech
wydostawał mu się z ust na kształt pary, a on siedząc w kącie na kufrze z nudów
umyślnie  wypuszczał  tę  parę  z  ust  i  bawił  się  patrząc,  jak  wylatuje. Ale  bardzo
mu się chciało jeść. Z rana kilka razy podchodził do pryczy, gdzie na cienkiej jak
naleśnik podściółce, z jakimś tobołkiem pod głową zamiast poduszki, leżała jego
chora  matka.  Skąd  się  tu  wzięła?  Zapewne  przyjechała  ze  swoim  synkiem  z
innego miasta i nagle zaniemogła. Gospodynię tych kątów zabrano dwa dni temu
na policję, lokatorzy się porozchodzili, jak to przed świętami, a jedyny łapserdak,
który został w domu, leżał już całą dobę pijaniuteńki, nie doczekawszy się nawet
świąt.  W  innym  kącie  izby  skręcała  się  z  bólów  reumatycznych
osiemdziesięcioletnia  starowinka,  która  gdzieś  kiedyś  służyła  za  niańkę,  a  teraz
konała samotnie, jęcząc, gderając i zrzędząc na chłopca, tak że nawet bał się już
zbliżyć  do  jej  kąta.  Znalazł  w  sieni  coś  do  picia,  ale  do  jedzenia  nie  było  nic,
nawet  skórki  od  chleba.  Już  po  raz  dziesiąty  podchodził  do  pryczy,  by  zbudzić
swoją mamusię. W końcu przeląkł się czegoś w ciemności: dawno już zaczął się
wieczór,  a  światła  jeszcze  nie  zapalono.  Dotknąwszy  twarzy  mamusi  chłopczyk
zdziwił  się,  że  wcale  się  nie  porusza  i  jest  taka  zimna  jak  ściana.  „Zimno  tu
bardzo"  —  pomyślał,  postał  chwilę,  wciąż  trzymając  bezwiednie  rękę  na
ramieniu  umarłej,  potem  chuchnął  na  swoje  paluszki,  żeby  je  ogrzać,  i  nagle,
natrafiwszy  na  pryczy  na  swoją  czapeczkę,  po  cichutku,  po  omacku  wyszedł  z
sutereny.  Byłby  wyszedł  już  wcześniej,  ale  bał  się  w  górze  na  schodach
wielkiego  psa,  który  cały  dzień  wył  pod  drzwiami  sąsiadów.  Teraz  psa  już  nie
było i chłopczyk szybko wyszedł na ulicę.

Boże,  co  za  miasto!  Nigdy  jeszcze  czegoś  takiego  nie  widział.  Tam,  skąd

przyjechał,  w  nocy  jest  tak  czarno,  jedna  tylko  latarnia  na  całą  ulicę.  Niskie
drewniane  domki  mają  zamknięte  okiennice;  na  ulicach  ledwo  się  ściemni  —
nikogo, wszyscy siedzą zamknięci po domach i tylko wyją całe stada psów, setki,
tysiące, wyją i szczekają przez calutką noc. Ale za to tam było ciepło i dawali mu
jeść, a tu — Boże, żeby tak pojeść! A jaki tu hałas i turkot, jakie światła i ludzie,
konie i karety, i mróz, mróz! Mroźna para aż bucha od zziajanych koni z ich żarem
dyszących pysków; skroś rozmiękły śnieg dzwonią o bruk podkowy, i wszyscy się
tak pchają, i, o Boże, tak się chce jeść, żeby choć jakiś kąsek, i, ach, jak zabolały
nagle  paluszki.  Przeszedł  stróż  porządku  publicznego  i  odwrócił  się,  żeby  nie
widzieć dziecka!

O,  znów  ulica!  Ojej,  jaka  szeroka!  Tu  już  go  na  pewno  stratują.  Jak  oni

wszyscy  krzyczą,  biegną,  jadą,  a  świateł  tu  ile,  mój  Boże! A  to  co?  Ojej,  jaka
wielka  szyba,  a  za  szybą  pokój,  a  w  pokoju  drzewko  aż  do  samego  sufitu:

background image

choinka,  a  na  choince  tyle  świeczek,  tyle  złotych  papierków  i  jabłuszek,  a
naokoło laleczki, małe koniki; po pokoju biegają dzieci, wystrojone, czyściutkie,
śmieją  się  i  bawią,  i  jedzą,  i  piją.  O,  ta  dziewczynka  zaczęła  tańczyć  z
chłopczykiem, jaka ładna dziewczynka! I muzyka gra, słychać przez szybę. Patrzy
chłopczyk, dziwuje się, już się nawet śmieje, a przecież go bolą paluszki u nóżek,
a u rączek zrobiły się całkiem czerwone, nie zginają się i bolą, jak nimi poruszyć.
Nagle  przypomniał  sobie  chłopczyk,  że  go  tak  bolą  paluszki,  zapłakał  i  pobiegł
dalej... I znów widzi przez inną szybę pokój, tu też jest drzewko, a na stołach leżą
ciasta,  przeróżne  —  migdałowe,  czerwone  i  żółte,  i  siedzą  tam  cztery  panie,
bogate, kto przyjdzie, temu dają ciasta, drzwi się otwierają co chwila i wchodzi z
ulicy dużo panów i pań. Podkradł się chłopczyk, otworzył nagle drzwi i wszedł.
Och,  jak  zaczęli  krzyczeć,  opędzać  się  rękami  od  niego!  Jedna  pani  podeszła
szybciutko i wsunęła mu grosik do ręki i zaraz otworzyła drzwi na ulicę. Jakże się
przestraszył!  Grosik  od  razu  wypadł  mu  z  ręki  i  zadzwonił  po  stopniach:
chłopczyk  nie  mógł  zgiąć  swych  czerwonych  paluszków  i  utrzymać  pieniążka.
Wybiegł  i  popędził  sam  nie  wiedząc  dokąd.  Chciało  mu  się  płakać,  ale  się  bał,
biegnie sobie, biegnie i chucha w paluszki. Smutno mu się zrobiło, bo się poczuł
taki sam jeden, i bał się, aż tu nagle, o Jezu! Cóż to takiego? Stoją ludzie tłumnie,
dziwują się: w oknie za szybą — trzy lalki, malutkie, wystrojone, w czerwonych i
zielonych sukienkach, całkiem jak żywe! Obok nich siedzi  jakiś  staruszek  i  niby
gra  na  wielkich  skrzypcach,  dwaj  inni  stoją,  grają  na  małych  skrzypeczkach  i
kiwają  głowami  do  taktu,  i  patrzą  na  siebie,  i  usta  im  się  ruszają  —  mówią,
naprawdę  mówią,  tylko  przez  szybę  nie  słychać.  Chłopczyk  najpierw  myślał,  że
są  żywi,  ale  potem  się  domyślił,  że  to  laleczki,  i  nagle  się  roześmiał.  Nigdy
jeszcze nie widział takich laleczek i nie wiedział, że takie bywają! Chce mu się
płakać, ale śmiech go ogarnia, gdy patrzy na te laleczki. Wtem poczuł, że ktoś go
chwyta z tyłu za kubraczek: jakiś duży, zły chłopak stał obok — i nagle walnął go
w  głowę,  zerwał  mu  czapkę  i  podbił  nogę.  Chłopczyk  upadł  na  ziemię,  ktoś
zaczął krzyczeć, on się zląkł, zerwał się i w nogi; biegł, biegł i nagle wpadł, sam
nie  wiedząc  gdzie,  do  jakiejś  bramy,  potem  na  jakieś  obce  podwórko  —  i
przycupnął za stosem drwa: „Tu nie znajdą, tu ciemno".

Przycupnął  i  skurczył  się,  ledwo  dysząc  ze  strachu,  i  nagle,  całkiem  nagle,

zrobiło mu się tak dobrze: rączki i nóżki przestały boleć i tak mu było ciepło, ach
jak  ciepło,  jak  na  piecu.  Wtem  wzdrygnął  się:  poczuł,  że  zasypia.  Może  by  tu
zasnąć?  „Ale  nie,  posiedzę  tu  chwilkę  i  znów  pójdę  popatrzeć  na  laleczki"  —
pomyślał  i  uśmiechnął  się  przypomniawszy  je  sobie  —  „zupełnie  jak  żywe!"  I
nagle mu się wydało, że jego mamusia zaśpiewała przy nim piosenkę. „Mamusiu,
ja śpię, ach, jak się tu dobrze śpi!"

— Chodź do mnie na gwiazdkę, chłopczyku — szepnął ktoś nad nim cichutko.
W pierwszej chwili pomyślał, że to jego mamusia, ale nie, to nie ona. No to

kto  go  zawołał  —  nie  widać,  ale  ktoś  się  nad  nim  pochylił  i  objął  go  w
ciemności, on wyciągnął do niego rękę i... i raptem... ojej, co za jasność! Jejciu,
co  za  choinka!  Nie,  to  nie  choinka,  nigdy  jeszcze  nie  widział  takich  drzew!
Gdzież on jest teraz: wszystko błyszczy, lśni, naokoło same laleczki — ależ nie,

background image

to  są  chłopcy  i  dziewczynki,  tyle  dzieci,  a  wszy  stkie  takie  jasne,  i  wszystkie
kręcą  się  wokół  niego,  latają,  całują  go,  biorą,  unoszą  ze  sobą,  on  sam  też  leci,
wtem widzi: jego mamusia patrzy i śmieje się do niego radośnie.

— Mamo! Mamo! Ach, jak tu dobrze, mamusiu! — woła do niej chłopczyk i

znów  się  całuje  z  dziećmi,  i  chce  im  opowiedzieć  czym  prędzej  o  tamtych
laleczkach  za  szybą.  —  Kto  wy  jesteście,  chłopcy?  Kto  wy  jesteście,
dziewczynki? — pyta śmiejąc się i kochając ich wszystkich.

— To jest Panajezusowa choinka — odpowiadają mu dzieci. U Pana Jezusa

jest  zawsze  w  Wigilię  gwiazdka  dla  małych  dzieci,  które  nie  mają  własnej
gwiazdki.

...I  dowiedział  się,  że  ci  chłopcy  i  dziewczynki  byli  takimi  samymi  dziećmi

jak  on,  ale  niektóre  zamarzły  jeszcze  w  swoich  koszykach,  w  których  je
podrzucono  na  schody  przed  drzwiami  petersburskich  urzędników,  niektóre
zaczadziały  na  wsi,  oddane  przez  dom  sierot  na  garnuszek  do  biednych  kobiet,
inne  zmarły  przy  wyschniętych  piersiach  swych  matek  w  czasie  głodu  w  ziemi
samarskiej,  jeszcze  inne  udusiły  się  od  zaduchu  w  wagonach  trzeciej  klasy,  a
teraz wszystkie są tutaj, są teraz aniołkami u Pana Jezusa, a On jest wśród nich,
wyciąga do nich ręce i błogosławi je i ich występne matki... A te matki też stoją
tu wszystkie na boku i płaczą, każda poznaje swego synka albo córeczkę, dzieci
podbiegają  do  nich,  całują  je,  ocierają  im  rączkami  łzy  i  błagają,  żeby  nie
płakały, bo im tu przecież tak dobrze....

Nazajutrz stróż znalazł na dole zwłoki chłopczyka, który wbiegł na podwórko

i zamarzł za stertą drew.

Odszukano  też  jego  mamę:  zmarła  jeszcze  przed  nim.  Oboje  spotkali  się  w

niebie u Pana Boga.

No  i  po  co  zmyśliłem  tę  historię,  tak  nie  pasującą  do  zwykłego,  rozsądnego

dziennika, w dodatku dziennika pisarza? Przecież obiecywałem pisać głównie o
rzeczywistych  zdarzeniach! Ale  w  tym  rzecz:  ciągle  mi  się  coś  roi,  ciągle  mam
przywidzenia, że to wszystko mogło się zdarzyć naprawdę — to, co się stało w
suterenie  i  za  drwami... A  co  do  gwiazdki  u  Pana  Jezusa  —  sam  nie  wiem,  co
wam  powiedzieć,  czy  się  to  mogło  zdarzyć,  czy  nie?  Po  to  jestem  w  końcu
pisarzem, by zmyślać.

1876

background image

CHŁOP MAREUSZ

...Opowiem  pewną  historię  nawet  nie  historię  -ot  tak,  pewne  tylko  odległe

wspomnienie,  które,  sam  nie  wiem  czemu,  mam  wielką  ochotę  opowiedzieć
właśnie tutaj i teraz, na zakończenie naszej rozprawy o ludziach. Liczyłem sobie
wtedy dopiero dziewięć lat życia... ale nie, lepiej zacznę od tego momentu, kiedy
sobie liczyłem dwadzieścia dziewięć lat życia.

Był drugi dzień świąt wielkanocnych. Było ciepło, pogodnie, niebo błękitne,

słońce  wysokie,  „ciepłe",  jaskrawe,  ale  w  mojej  duszy  było  bardzo  ponuro.
Wałęsałem się za koszarami, liczyłem pale mocnego ogrodzenia więziennego, ale
nie chciało mi się liczyć, choć była to dla mnie zwyczajna rzecz. Już drugi dzień
w  więzieniu  „trwała  zabawa";  katorżników  nie  wyprowadzano  do  roboty,  było
mnóstwo  pijanych,  co  chwila  wybuchały  we  wszystkich  kątach  połajanki  i
kłótnie.  Wstrętne,  ohydne  piosenki,  meliny  z  grą  w  karty  pod  pryczami,  kilku
katorżników  wyrokiem  swych  towarzyszy  pobitych  niemal  na  śmierć  za
szczególne rozpasanie leżało na pryczach; przykryto ich kożuchami w nadziei, że
się wreszcie jednak ockną. Kilka razy już sięgano po noże — to wszystko przez
dwa  dni  świąt  umęczyło  mnie  do  cna,  aż  czułem  się  chory.  Nigdy  zresztą  nie
mogłem znieść bez odrazy pijackiego rozpasania wśród ludu, a tu, w tym miejscu
— szczególnie. W takie dni nawet władze nie zaglądały do więzienia, nie robiły
rewizji i nie szukały alkoholu rozumiejąc, że trzeba dać się pobawić raz do roku
nawet tym nieszczęśnikom i że inaczej byłoby gorzej. W końcu gniew zapłonął w
moim sercu. Spotkałem Polaka M-ckiego, politycznego; spojrzał na mnie ponuro,
oczy  mu  zabłysły,  wargi  zadrgały: Je  hais  ces  brigands! —  zgrzytnął  do  mnie
półgłosem  i  poszedł.  Wróciłem  do  koszar,  mimo  że  dopiero  przed  kwadransem
wybiegłem  z  nich  jak  szalony,  kiedy  sześciu  tęgich  chłopów  rzuciło  się
jednocześnie na pijanego Tatara Hazina, by go uciszyć, i zaczęło go bić; bili go
niedorzecznie, nawet wielbłąd by padł od takiego bicia, ale oni wiedzieli, że tego
Herkulesa  trudno  zabić,  więc  go  walili  bez  obawy.  Teraz,  wróciwszy,
zauważyłem  na  końcu  koszar,  na  pryczy  w  kącie,  nieprzytomnego  już  Hazina
niemal  bez  oznak  życia;  leżał  przykryty  kożuchem  i  wszyscy  go  omijali  w
milczeniu:  byli  wprawdzie  zupełnie  pewni,  że  do  rana  się  ocknie,  ale  „kto  wie,
jeszcze człek, nie daj Boże, skona od takiego bicia". Przecisnąłem się na swoje
miejsce, naprzeciw okna z żelazną kratą, i ległem na wznak, z rękami pod głową i
zamkniętymi oczami. Lubiłem tak leżeć: do śpiącego się nie przyczepią, poza tym
można  myśleć  i  marzyć.  Ale  z  marzenia  nic  nie  wychodziło:  serce  biło  mi
niespokojnie, a w uszach brzmiały słowa M-ckiego: Je hais ces brigands! Po co
zresztą opisywać wrażenia, jeszcze teraz śnią mi się nieraz po nocach te czasy —
i nie ma snów tak męczących jak te. Może czytelnicy zauważą, że do dziś pra wie
nigdy  nie  wspominałem  w  druku  o  swoim  życiu  na  katordze,  a Wspomnienia  z
domu  umarłych 
napisałem  piętnaście  lat  temu  w  imieniu  zmyślonej  osoby,
rzekomo zbrodniarza, który zabił swoją żonę. A propos,  dodam  ten  szczegół,  że
od tego czasu bardzo wiele osób myśli i twierdzi nawet jeszcze teraz, że zostałem
zesłany za zabójstwo żony.

background image

Po jakimś czasie rzeczywiście ni to się zdrzemnąłem, ni to się pogrążyłem we

wspomnieniach.  Przez  całe  cztery  lata  mego  pobytu  na  katordze  bezustannie
wspominałem całą swoją przeszłość i myślę, że we wspomnieniach przeżyłem na
nowo  całe  swoje  dawniejsze  życie.  Wspomnienia  przychodziły  same,  rzadko
wywoływałem  je  świadomie.  Zaczynało  się  od  jakiegoś  punktu,  kreski,  czasami
niedostrzegalnej,  a  potem  stopniowo  przeradzało  się  w  cały  obraz,  w  jakieś
mocne,  jednolite  wrażenie.  Analizowałem  te  wrażenia,  dodawałem  do
przeszłości  nowe  rysy,  a  przede  wszystkim  poprawiałem  ją  —  poprawiałem
bezustannie, na tym polegała cała moja zabawa.

Tym  razem  przypomniał  mi  się,  sam  nie  wiem  czemu,  pewien  przelotny

moment z wczesnego dzieciństwa, kiedy miałem dopiero dziewięć lat — moment,
zdawałoby  się,  zupełnie  zapomniany  przeze  mnie,  ale  ja  wtedy  szczególnie
lubiłem  wspomnienia  z  wczesnego  dzieciństwa.  Przypomniał  mi  się  sierpień  na
wsi — w naszej wiosce: dzień suchy, pogodny, ale niezbyt ciepły i wietrzny. Lato
się kończy, wkrótce trzeba będzie jechać do Moskwy, znów się nudzić przez całą
zimę na lekcjach francuskiego... Jakże mi żal się rozstawać z wsią!

Pobiegłem za gumno i zszedłem do parowu, wspiąłem się na Łosk — tak się

nazywały u nas gęste za rośla po tamtej stronie parowu, ciągnące się aż do gaju.
Zaszyłem  się  w  krzaki  i  słyszę,  że  nie  opodal  o  jakieś  trzydzieści  kroków  ode
mnie orze samotnie chłop. Wiem, że orze posuwając się stromo w górę i że koń
idzie  z  trudem,  od  czasu  do  czasu  dolatuje  do  mnie  okrzyk:  „Wio,  wio!"  Znam
prawie  wszystkich  naszych  chłopów,  ale  nie  wiem,  który  to  z  nich,  zresztą
wszystko  mi  jedno,  jestem  całkowicie  pogrążony  w  swoim  zajęciu,  bo  ja  też
jestem  zajęty:  wyłamuję  sobie  gałązkę  leszczyny  na  bacik,  żeby  smagać  nim
żaby... bicze z leszczyny są takie ładne, ale takie nietrwałe, nie ma porównania z
brzozowymi. Zajmują mnie również różne żuczki, robaczki i muszki, zbieram je,
niektóre  są  bardzo  ładne.  Lubię  też  małe,  zwinne,  czerwono-żółte  jaszczurki  w
czarne plamki, ale wężyków się boję. Zresztą węże trafiają się znacznie rzadziej
niż  jaszczurki.  Grzybów  tu  niewiele,  po  grzyby  trzeba  iść  do  brzeziny,  właśnie
mam  zamiar  iść.  Niczego  w  życiu  tak  nie  kochałem,  jak  lasu  z  jego  grzybami  i
jagodami, z jego żuczkami i ptaszkami, jeżykami i wiewiórkami, z jego tak miłą
mi  wilgotną  wonią  zetlałych  liści.  Nawet  teraz,  kiedy  to  piszę,  czuję  zapach
naszej wiejskiej brzeziny: te wrażenia pozostają na całe życie.

Wtem  wśród  głębokiej  ciszy  jasno  i  wyraźnie  usłyszałem  krzyk:  „Wilk

biegnie!" Wrzasnąłem i nieprzytomny ze strachu, z głośnym krzykiem wybiegłem
na polanę, wprost na orzącego chłopa.

Był to nasz chłop Mareusz. Nie wiem, czy jest takie imię, ale wszyscy mówili

na  niego  Mareusz.  Mógł  mieć  około  pięćdziesiątki,  silnie  zbudowany,  rosły,  z
mocno siwiejącą płową szeroką brodą. Znałem go, ale dotychczas nigdy prawie
nie miałem sposobności z nim mówić.

Usłyszawszy mój krzyk, zatrzymał swoją klacz, a gdy z rozpędu uczepiłem się

jedną ręką jego sochy, a drugą rękawa, zauważył, jak bardzo się boję.

—  Wilk  biegnie!  —  krzyknąłem  bez  tchu.  Podniósł  głowę  i  mimo  woli

obejrzał się wokół, prawie mi uwierzywszy na moment.

background image

— Gdzie ten wilk?
— Zawołał... Ktoś zawołał: „Wilk biegnie" — wybąkałem.
—  Coś  ty,  co  ty  mówisz,  jaki  wilk,  przywidziało  ci  się.  Skąd  tu  może  być

wilk!  —  mamrotał  dodając  mi  otuchy.  Ale  ja  się  trząsłem  jak  liść  i  jeszcze
mocniej wczepiłem się w jego kapotę. Musiałem być bardzo blady, bo patrzył na
mnie z niespokojnym uśmiechem, widać lękając się o mnie.

—  A  to  ci  się  przeląkł,  aj,  aj,  aj!  —  kiwał  głową.  —  Nie  bój  się,  synku.

Biedny mały!

Wyciągnął rękę i nagle pogłaskał mnie po twarzy.
— Nie bój się, Pan Jezus ma cię w swojej opiece, przeżegnaj się.
Ale  ja  się  nie  przeżegnałem.  Kąciki  moich  ust  drgały  i  to  go  musiało

najwięcej  uderzyć.  Wyciągnął  ostrożnie  swój  gruby,  uwalany  ziemią  paluch  o
czarnym paznokciu i leciutko dotknął moich trzęsących się warg.

— A to ci dopiero, aj, aj, aj — uśmiechnął się do mnie jakimś macierzyńskim

przeciągłym uśmiechem. — Rany boskie, a to ci dopiero!

Zrozumiałem  wreszcie,  że  wilka  nie  ma  i  że  wołanie  „Wilk  biegnie"  było

wytworem mojej wyobraźni. Było zresztą zupełnie wyraźne, ale takie krzyki (nie
tylko o wilkach) słyszałem już raz czy dwa razy w życiu, choć nikt nie krzyczał, i
wiedziałem o tym. (Później wraz z dzieciństwem te halucynacje minęły).

— To ja już pójdę — powiedziałem patrząc na niego pytająco i nieśmiało.
— Idź, idź z Bogiem, będę patrzył za tobą. Już ja ciebie nie dam wilkowi! —

dodał  z  tym  swoim  macierzyńskim  uśmiechem.  —  Idź,  idźże  z  Bogiem!  —  i
przeżegnał mnie, i sam się przeżegnał.

Poszedłem  oglądając  się  za  siebie  co  parę  kroków.  Póki  szedłem,  Mareusz

cały czas stał ze swoją kobyłką i patrzał za mną, kiwając mi głową, ilekroć się
obejrzałem.  Muszę  wyznać,  że  było  mi  trochę  wstyd,  że  się  tak  przestraszyłem,
ale  wciąż  jeszcze  bardzo  bałem  się  wilka,  dopóki  nie  dotarłem  przeszedłszy
przez  parów  do  pierwszej  stodoły.  Wtedy  strach  mnie  zupełnie  opuścił,  i  nagle
nie  wiadomo  skąd  wpadł  na  mnie  nasz  podwórzowy  pies  Wilczek.  Przy  nim
poczułem się już całkiem pewnie i obejrzałem się po raz ostatni za Mareuszem:
jego  twarzy  już  nie  widziałem  wyraźnie,  ale  czułem,  że  wciąż  jeszcze  tak  samo
łagodnie uśmiecha się do mnie i kiwa głową. Skinąłem mu ręką, on mi też i ruszył
za swoją klaczą.

— Wio, wio! — posłyszałem znów odległe wołanie, i klacz znów pociągnęła

sochę.

Wszystko  to  nagle  stanęło  mi  w  pamięci,  nie  wiem  czemu,  ale  z  niezwykłą

precyzją  szczegółów.  Raptem  ocknąłem  się  i  usiadłem  na  pryczy  —  pamiętam,
czułem jeszcze na swojej twarzy łagodny uśmiech wspomnienia. Jeszcze chwilę
wspominałem dalej.

Wtedy,  po  przyjściu  do  domu  od  Mareusza,  nikomu  nie  opowiedziałem  o

swej  „przygodzie".  Cóż  to  zresztą  za  przygoda?  I  o  Mareuszu  także  wnet
zapomniałem.  Spotykając  go  potem  od  czasu  do  czasu,  nigdy  z  nim  nie
rozmawiałem  nie  tylko  o  wilku,  lecz  w  ogóle  o  niczym  —  i  nagle  teraz,  po
dwudziestu latach, tu, na Sy berii, przypomniało mi się to spotkanie tak wyraźnie,

background image

z  najdrobniejszymi  szczegółami.  A  więc  musiało  zapaść  w  moją  duszę
niepostrzeżenie, samo przez się i mimo woli, i nagle powróciło wtedy, kiedy było
trzeba:  przypomniał  mi  się  ten  czuły,  macierzyński  uśmiech  biednego  chłopa
pańszczyźnianego,  jego  znaki  krzyża,  kiwanie  głową:  „A  to  ci  dopiero,  przeląkł
się mały!" A zwłaszcza ten jego gruby, uwalany ziemią paluch, którym łagodnie, z
macierzyńską czułością dotknął moich dygocących warg. Oczywiście każdy inny
też  uspokoiłby  dziecko,  ale  tu,  w  tym  spotkaniu  na  odludziu,  zdarzyło  się  jakby
coś  zupełnie  innego:  gdybym  był  jego  własnym  synem,  nie  mógłby  spojrzeć  na
mnie  wzrokiem  jaśniejącym  większą  miłością.  A  kto  go  zmuszał  do  tego?  Był
naszym własnym chłopem pańszczyźnianym, a ja mimo wszystko jego paniczem;
nikt się nie miał dowiedzieć, jak mnie przytulił, i wynagrodzić go za to. A może
tak  bardzo  lubił  dzieci?  Bywają  i  tacy.  Spotkanie  zdarzyło  się  na  odludziu,  w
szczerym polu, i tylko Bóg mógł widzieć z góry, jak głębokie i światłe uczucie,
jak ludzka, jak subtelna, niemal kobieca czułość może wypełniać serce jakiegoś
prostaka,  zwierzęco  ciemnego  rosyjskiego  chłopa,  poddanego,  który  jeszcze
wtedy  nawet  nie  śnił,  nie  marzył  o  wyzwoleniu.  Powiedzcie,  czy  nie  to  miał  na
myśli Konstanty Aksakow, mówiąc o wielkiej kulturze naszego ludu?

Więc  teraz,  zszedłszy  z  pryczy  i  rozejrzawszy  się  naokoło,  pamiętam,

poczułem  nagle,  że  mogę  patrzeć  na  tych  nieszczęśliwych  zupełnie  inaczej  —
nagle  jakimś  cudem  znikła  z  mego  serca  wszelka  nienawiść.  Poszedłem  przed
siebie  wpatrując  się  w  napotykane  twarze.  Oto  chłop  z  ogoloną  głową,  z
napiętnowaną  twarzą,  pijany,  wrzeszczący  swoją  ochrypłą  pijacką  pieśń  —
przecież  to  też,  być  może,  taki  sam  Mareusz,  przecież  nie  mogę  zajrzeć  mu  w
serce!

Tego  wieczoru  spotkałem  jeszcze  raz  M-ckiego.  Nieszczęśliwy!  Ten  na

pewno  nie  mógł  mieć  wspomnień  o  żadnych  Mareuszach  i  żadnego  innego
poglądu na tych ludzi prócz: Je  hais  ces  brigands! O tak, Polacy przeszli wtedy
więcej od nas!

1876

background image

STULETNIA

— Dziś rano długo się guzdrałam — opowiadała mi parę dni temu jedna pani

—  i  wyszłam  z  domu  dopiero  koło  południa,  a  nazbierało  się,  jak  na  złość,
mnóstwo  spraw  do  załatwienia.  Akurat  na  Mikołajowskiej  miałem  wstąpić  w
dwa  miejsca,  jedno  niedaleko  od  drugiego.  Po  pierwsze  do  urzędu,  i  tuż  przy
bramie spotykam tę właśnie starowinkę, i taka mi się wydała stara, pochylona, z
laseczką, ale jednak nie zorientowałam się, ile może mieć lat. Doszła do bramy i
tu  w  kąciku  usiadła  sobie  na  ławeczce  stróża,  żeby  odpocząć.  Ja  zresztą
przeszłam obok niej i tylko mignęła mi w oczach.

Po jakichś dziesięciu minutach wychodzę z urzędu, a tam dwa domy dalej jest

sklep,  gdzie  jeszcze  w  ubiegłym  tygodniu  zamówiłam  buciki  dla  Soni,  więc
poszłam je odebrać przy sposobności, wtem widzę —  staruszka  siedzi  teraz  już
przed  tym  domem,  znów  na  ławeczce  przy  bramie  —  siedzi  sobie  i  patrzy  na
mnie. Uśmiechnęłam się do niej, wstąpiłam do sklepu i odebrałam buciki. Trwało
to może ze trzy — cztery minuty, potem poszłam dalej, w stronę Newskiego, a tu
widzę — moja staruszka jest już koło trzeciego domu, też przy bramie, tylko nie
na  ławeczce,  lecz  na  występie  przycupnęła,  bo  ławki  w  tej  bramie  nie  było.
Mimo woli zatrzymałam się przy niej. Czemuż to, myślę sobie, siada przy każdym
domu?

— Zmęczyłaś się — mówię — staruszko?
—  Zmęczonam,  kochana,  wciąż  jestem  zmęczona.  Myślę  sobie:  ciepło,

słoneczko świeci, pójdę sobie do wnucząt na obiad.

— To ty, babciu, idziesz na obiad?
— Na obiad, kochana, na obiad.
— Toż ty tak nigdy nie dojdziesz.
— Dojdę, dojdę — ot, przejdę kawałeczek i odpocznę sobie, a potem wstanę

i pójdę dalej.

Patrzę  na  nią  i  okropna  mnie  zdjęła  ciekawość.  Staruszka  mała,  schludna,

odzież na niej stara, zniszczona; pewnie z mieszczan pochodzi, z laseczką; twarz
blada,  żółta  —  skóra  i  kości,  usta  bezbarwne  —  istna  mumia,  ale  siedzi  sobie,
uśmiecha się, słonko wprost na nią świeci.

— Co, babciu, chyba jesteś bardzo stara? — pytam jakby żartem.
— Sto cztery lata, kochana, sto cztery latka mam dopiero — zażartowała. —

A ty gdzie idziesz?

I  patrzy  na  mnie  —  śmieje  się,  jakby  się  ucieszyła,  że  może  z  kimś

porozmawiać, ale dziwna mi się wydała u stuletniej taka ciekawość — gdzie ja
idę, jakby to było dla niej takie ważne.

— Widzisz, babciu — zaśmiałam się i ja — wzięłam buciczki ze sklepu dla

mojej córeczki, no i niosę je do domu.

— A  to  ci  maleńkie  buciczki,  masz  małą  córeczkę,  co?  To  dobrze.  Więcej

dziatek nie masz?

I  znowu  się  śmieje  patrząc  na  mnie.  Oczy  mętne,  prawie  martwe,  a  jednak

bije z nich jakiś ciepły blask.

background image

— Babciu, chcesz, dam ci piątkę, kupisz sobie bułeczkę — i podaję jej pięć

kopiejek.

— Co to, piątkę mi dajesz? No cóż, Bóg zapłać, wezmę tę twoją piątkę.
—  To  masz,  babciu,  nie  gniewaj  się.  —  Wzięła.  Widać,  że  nie  żebrze,  nie

przyszło jej na to, nie — wzięła ode mnie tak ładnie, wcale nie jak jałmużnę, lecz
jakby  z  grzeczności  czy  dobroci  serca. A  zresztą  może  nawet  była  zadowolona,
bo  któż  się  do  takiej  staruszki  odezwie,  a  tu  z  nią  nie  tylko  rozmawiają,  lecz
jeszcze się troszczą o nią życzliwie.

— No, żegnaj — mówię — babciu. Obyś doszła szczęśliwie.
— Dojdę, kochana, dojdę. Na pewno dojdę. A ty idź do swojej wnuczki —

pomyliła  się  staruszka  zapomniawszy,  że  mam  córkę,  nie  wnuczkę  —  widać
myślała, że każdy ma wnuki.

Poszłam i ja, obejrzałam się za nią ostatni raz: widzę, dźwignęła się z trudem,

powoli,  stuknęła  laseczczką  i  powlokła  się  po  ulicy.  Pewnie  jeszcze  z  dziesięć
razy  odpocznie  po  drodze,  zanim  dojdzie  do  swoich  na  obiad.  Gdzie  ona  może
chodzić na obiad? Taka dziwna staruszka.

Wysłuchałem tego samego ranka tej opowieści; zresztą, prawdę mówiąc, nie

była to nawet opowieść — ot po prostu takie wrażenie przy spotkaniu ze stuletnią
(w samej rzeczy, jak często zdarza się spotkać stuletnią, w dodatku o takiej pełni
życia  duchowego?)  —  i  zupełnie  zapomniałem  o  nim;  dopiero  późną  nocą,
przeczytawszy  pewien  artykuł  w  piśmie  i  odłożywszy  to  pismo,  przypomniałem
sobie  nagle  o  tej  staruszce  i,  sam  nie  wiem  czemu,  błyskawicznie  dorysowałem
sobie  dalszy  ciąg:  jak  to  doszła  do  swoich  na  obiad  —  i  powstał  inny,  może
całkiem prawdopodobny obrazek.

Wnuki  jej,  a  może  i  prawnuki,  ale  już  tak  za  jednym  zamachem  nazywa  ich

również  wnukami,  to  pewnie  jacyś  rzemieślnicy,  rozumie  się  ludzie  mający
rodzinę,  inaczej  nie  przychodziłaby  do  nich  na  obiad;  mieszkają  w  suterenie,
może  dzierżawią  balwiernię;  ludzie  zapewne  niebogaci,  a  jednak  odżywiają  się
jakoś i utrzymują porządek. Dobrnęła do nich zapewne dopiero koło drugiej. Nie
spodziewali się jej, ale powitali, być może, dość życzliwie.

— A, Maria Maksimowna, wejdź, wejdź, sługo Boża, prosimy bardzo.
Staruszka wchodzi uśmiechnięta, dzwonek przy drzwiach wejściowych długo

jeszcze przenikliwie dźwięczy. Jej wnuczka pewnie jest żoną balwierza, a on sam
to  człowiek  jeszcze  niestary,  może  trzydziestokilkuletni,  stateczny  jak  na  swój
fach,  bo  to  fach  lekkomyślny,  i  oczywiście  w  surducie  wyszmelcowanym  jak
naleśnik,  pewnie  od  brylantyny,  bo  ja  wiem,  nigdy  nie  widziałem  „balwierza"
wyglądającego  inaczej  —  tak  samo  kołnierz  surduta  zawsze  mają  jakby
umączony.  Troje  małych  dzieci  —  chłopczyk  i  dwie  dziewczynki  —  podbiegło
natychmiast  do  prababci.  Takie  bardzo  już  stare  staruszeczki  prawie  zawsze
przyjaźnią się z dziećmi: same stają się bardzo podobne do dzieci, czasem nawet
zupełnie.  Siadła  sobie  staruszka.  Gospodarz  ma  gościa:  ni  to  interesant,  ni  to
znajomy,  coś  koło  czterdziestki,  już  się  zabierał  do  wyjścia.  No  i  siostrzeniec
przyjechał  w  odwiedziny,  chłopak  może  siedemnastoletni,  stara  się  o  pracę  w

background image

drukarni. Staruszka przeżegnała się i siadła, patrzy na gościa:

— Ale żem się zmęczyła. A kto to jest u was?
—  O  mnie  idzie?  —  odzywa  się  gość  z  uśmiechem.  —  Cóż  to,  Mario

Maksimowna,  nie  poznajecie  mnie?  Toć  zaprzeszłego  lata  wybieraliśmy  się
razem do lasu na opieńki.

— Ach,  to  ty  —  znam  cię,  znam,  prześmiewco.  Ja  ciebie  pamiętam,  tylko  z

nazwiska nie wiem, ktoś ty taki, ale ciebie pamiętam. Och, ale żem zmęczona!

—  No  i  czemuż  to,  Mario  Maksimowna,  staruszko  czcigodna,  wcale  nie

chcecie rosnąć? O to chciałem zapytać — żartuje gość.

— A niech cię — śmieje się babcia, zresztą wyraźnie zadowolona.
— Dobry człowiek ze mnie, Mario Maksimowna.
— No, z dobrym to i miło porozmawiać. Och, tak mi jakoś duszno, matuchno.

Paletko dla Sieriożeńki, widzę, już wykombinowaliście.

Wskazuje na siostrzeńca.
Siostrzeniec,  rosły,  tęgi  chłopak,  uśmiecha  się  całą  gębą  i  przysuwa  się

bliżej.  Ma  na  sobie  nowiutkie  popielate  palto  i  jeszcze  nie  potrafi  go  obojętnie
wkładać. Obojętność przyjdzie może dopiero za tydzień, a teraz co chwila patrzy
na swoje wyłogi, na klapy i w ogóle cały przegląda się w lustrze i czuje do siebie
wielki respekt.

— Obróć się — trajkocze żona balwierza. — Patrz, Maksimowno, jakieśmy

mu paletko wyszykowali, sześć rubli kosztowało, co do grosza — taniej, mówił
Prochorycz,  teraz  nawet  zaczynać  nie  warto,  sami,  powiada,  będziecie  potem
płakali  gorzkimi  łzami  —  no,  a  coś  takiego  jest  nie  do  zdarcia.  Widzisz,  co  za
materia! No obróć się! Patrz, co za podszewka — żelazo! No obróćże się! Tak,
tak, uciekają pieniążki, Maksimowno, poszły w świat nasze grosze.

— Tak, matuchno, taka się teraz drożyzna zrobiła na świecie, że do niczego to

niepodobne, lepiej nawet nie mów, nie denerwuj mnie — zauważyła z przejęciem
Maksimowna, wciąż jeszcze nie mogąc odsapnąć.

— No, już dość tego — przerywa pan domu — trzeba by coś przekąsić. Cóż

to, widać tyś się porządnie zmachała, Maksimowno?

—  Zmachałam  się,  racja,  dzionek  taki  ciepły,  słoneczko  —  odwiedzę  ich,

myślę sobie... co będę leżeć po próżnicy. Och! Jedną panią spotkałam po drodze,
młodziutką,  trzewiki  dzieciom  kupiła.  „Coś  ty  taka  zmęczona,  staruszko?  —
powiada. — Masz tu piątkę, kup sobie bułeczkę". To i wzięłam tę piątkę...

— Babciu, babciu, odsapnij kapkę, coś ty się dziś tak zdyszała? — raptem z

troską w głosie powiedział gospodarz.

Wszyscy  patrzą  na  nią  —  nagle  bardzo  jakoś  zbladła,  usta  jej  całkiem

zbielały. Ona też patrzy na wszystkich, ale jakoś mgliście.

— No i... myślę sobie... pierniczków dzieciom... za piątkę...
I  znów  milknie,  znów  próbuje  odetchnąć.  Wszyscy  nagle  umilkli,  na  parę

sekund.

—  Co  ci,  babciu?  —  pochylił  się  ku  niej  gospodarz.  Ale  babcia  nie

odpowiada.  Znów  milczenie  przez  parę  sekund.  Staruszka  zrobiła  się  jakby
jeszcze  bledsza,  twarz  się  raptem  skurczyła.  Oczy  znieruchomiały,  uśmiech

background image

zastygł na ustach. Patrzy przed siebie, ale jakby nie widzi.

— Trza by po księdza! — odezwał się półgłosem gość.
— Ale... czy nie za późno... — bełkocze gospodarz.
—  Babciu,  babciu!  —  woła  żona  golarza  w  popłochu,  ale  babcia  jest

nieruchoma,  tylko  głowa  jej  chyli  się  w  bok.  W  prawej  ręce,  leżącej  na  stole,
zaciska  swoją  piątkę,  lewa  pozostała  na  ramieniu  starszego  prawnuczka  Miszy,
chłopca  może  sześcioletniego.  Ten  stoi  bez  ruchu  i  przygląda  się  babuni
wielkimi, zdziwionymi oczami.

—  Skonała!  —  wolno,  z  powagą  mówi  gospodarz  przeżegnawszy  się  i  z

pokłonem.

—  Otóż  to  właśnie!  No  bo  widzę,  przechyla  się  całkiem!  —  mówi  gość

załamującym się głosem; jest wstrząśnięty i ogląda się na wszystkich.

—  Boże  wielki,  coś  takiego!  Co  teraz  robić,  Makarycz?  Tam  ją  odstawimy,

czy jak? — trajkocze z przejęciem zaskoczona gospodyni.

— Gdzie tam — odpowiada statecznie pan domu. — Sami ją tu oporządzany,

toż to twoja krewniaczka. A zawiadomić trzeba musowo.

— Sto cztery latka, oho! — drepcze w miejscu gość, coraz bardziej przejęty.

Nawet poczerwieniał z wrażenia.

—  Tak,  mało  co  życia  w  niej  było  ostatnimi  laty  —  jeszcze  stateczniej

zauważa gospodarz, szukając czapki i zdejmując płaszcz z haka.

— A przecież dopiero co śmiała się, tak się cieszyła! Patrzcie, piątkę ma w

ręce! Pierniczków, powiada, dla dzieci, och, dolo nasza, dolo!

—  No  chodźmy  już,  Piotrze  Stiepanyczu  —  przerywa  gościowi  gospodarz  i

obaj wychodzą.

Po takiej nieboszczce oczywiście nie płaczą. Sto cztery lata — „skonała bez

boleści i przystojnie". Gospodyni posłała po sąsiadki do pomocy. Przybiegły w
te pędy, niemal z przyjemnością usłyszały nowinę, zawodząc i pojękując. Przede
wszystkim,  rozumie  się,  nastawiono  samowar.  Dzieci  ze  zdumionymi  minami
stłoczyły się w kącie i patrzą stamtąd na martwą babunię. Misza będzie do końca
życia pamiętał staruszkę — jak zmarła z ręką na jego ramieniu, no, a kiedy sam
umrze, wtedy nikt już na całej ziemi nie wspomni, nie dowie się, że była kiedyś
na  świecie  taka  staruszka  i  dożyła  do  stu  czterech  lat,  ale  po  co  i  jak  —  nie
wiadomo.  Zresztą  na  co  pamiętać:  przecież  to  wszystko  jedno.  Tak  odchodzą
miliony  ludzi:  żyją  niepostrzeżenie  i  niepostrzeżenie  umierają.  Może  tylko  sam
moment  śmierci  tych  stuletnich  starców  i  staruszek  zawiera  w  sobie,  coś
wzruszającego, spokojnego, coś jakby nawet ważkiego i kojącego: sto lat dziwne
jakieś wrażenie robi do dziś na człowieku. Niech Bóg błogosławi życie i śmierć
prostych dobrych ludzi.

Ot,  taki  sobie  lekki  obrazek  bez  fabuły.  Doprawdy,  postanowi  człowiek

powtórzyć  coś  ciekawego  z  zasłyszanych  w  ciągu  miesiąca  opowieści,  ale  gdy
przystąpi  do  pracy,  to  akurat  albo  nie  wolno,  albo  jest  nie  na  temat,  albo  „nie
mów wszystkiego, o czym wiesz", tak że w końcu zostają same tylko rzeczy bez
fabuły...

1876

background image
background image

POTULNA

OPOWIADANIE FANTASTYCZNE

OD AUTORA

Zechcą  mi  czytelnicy  wybaczyć,  że  tym  razem  zamiast Dziennika w  jego

zwykłej  postaci  daję  tylko  opowieść,  ale  naprawdę  zabrała  mi  większą  część
miesiąca. W każdym razie proszę czytelników o pobłażliwość.

A teraz, co do samego opowiadania. Określiłem je jako „fantastyczne", mimo

że uważam je za wysoce prawdziwe. Lecz element fantastyki jest tu istotnie, i to
w samej formie opowiadania, co też uważam za konieczne wyjaśnić na wstępie.

Rzecz  w  tym,  że  nie  jest  to  ani  opowiadanie,  ani  pamiętnik.  Proszę  sobie

wyobrazić męża, który ma przed sobą na stole zwłoki żony, samobójczyni: kilka
godzin temu wyskoczyła oknem. Jest wzburzony, nie zdążył jeszcze skupić myśli.
Chodzi po mieszkaniu i usiłuje zrozumieć, co się stało, „skupić myśli w jednym
punkcie".  W  dodatku  jest  to  niepoprawny  hipochondryk,  z  gatunku  tych,  co  to
rozmawiają  sami  ze  sobą.  No  i  rozmawia  sam  ze  sobą,  opowiada  o  tym,  co  się
stało, próbuje to sobie wyjaśnić. Mimo pozornej konsekwencji relacji raz po raz
popada  w  sprzeczność  zarówno  logiczną,  jak  uczuciową.  Usprawiedliwia  się  i
oskarża żonę, i zbacza z tematu snując różne dygresje; a w tym wszystkim jest i
przyziemność  myśli  i  serca,  i  głębokie  uczucie.  Stopniowo,  krok  po  kroku,
rzeczywiście  wyjaśnia  sobie  rzecz  całą  i  skupia  „myśli  w  jednym  punkcie".
Szereg  rozbudzonych  wspomnień  nieodparcie  przywodzi  go  w  końcu  ku
prawdzie,  a  prawda  nieodparcie  uszlachetnia  jego  umysł  i  serce.  Pod  koniec
zmienia  się  nawet  ton  opowieści  w  porównaniu  z  jej  chaotycznym  początkiem.
Prawda  objawia  się  nieszczęsnemu  dość  jasno  i  wyraziście,  przynajmniej  dla
niego samego.

Taki  jest  temat.  Oczywiście  proces  opowiadania  trwa  kilka  godzin,  z

przerwami i wtrętami, w formie dość chaotycznej: narrator to mówi do siebie, to
znów  zwraca  się  jakby  do  niewidzialnego  słuchacza,  do  jakiegoś  sędziego.  Tak
zresztą  bywa  zawsze  w  rzeczywistości.  Gdyby  mógł  go  podsłuchać  stenograf  i
wszystko od razu zapisać, zapis byłby nieco bardziej chropawy, mniej gładki niż
u mnie, lecz wydaje mi się, że proces psychologiczny pozostałby chyba ten sam.
Otóż  właśnie  to  założenie  o  notującym  wszystko  stenografie  (po  którym  ja  bym
opracował  zapis)  jest  tym,  co  nazywam  w  tej  opowieści  pierwiastkiem
fantastycznym.  Ale  coś  w  pewnej  mierze  podobnego  stosowano  już  nieraz  w
literaturze: na przykład Wiktor Hugo w swoim arcydziele Ostatni dzień skazańca
użył  prawie  takiego  samego  chwytu  i  choć  nie  wprowadził  stenografa,  dopuścił
się  jeszcze  większego  nieprawdopodobieństwa  zakładając,  że  człowiek  skazany
na śmierć może (i ma czas) prowadzić notatki w ostatnim dniu życia, w ostatniej
godzinie, ba — dosłownie w ostatniej minucie. Ale gdyby sobie na tę fantazję nie
pozwolił,  nie  powstałby  w  ogóle  utwór  —  najrealniejszy,  najprawdziwszy  ze
wszystkich, jakie napisał.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

I
KIM BYŁEM JA, A KIM ONA
...Póki jeszcze tu jest — wszystko dobrze: podchodzę i patrzę co chwila, ale

gdy  ją  jutro  zabiorą  —  jakże  zostanę  sam  jeden?  Teraz  jest  w  salonie  na  stole,
zsunęliśmy dwa stoliki do kart, a trumna będzie jutro, biała, biały atłas, a zresztą
nie o tym miałem... Ja wciąż chodzę i chcę coś zrozumieć. Już od sześciu godzin
usiłuję zrozumieć, ale wciąż nie mogę się skupić. W tym właśnie rzecz, że wciąż
chodzę i chodzę, i chodzę... To było tak. Po prostu opowiem po kolei, porządnie.
(Porządek!)  Proszę  państwa,  nie  jestem  w  ogóle  literatem,  bynajmniej,  i  wy  to
widzicie, ale niech tam, opowiem tak, jak sam to rozumiem. To właśnie jest tak
okropne!

Więc  jeżeli  was  to  interesuje,  to  znaczy,  jeżeli  mam  zacząć  od  samego

początku  —  po  prostu  przychodziła  wtedy  do  mnie  zastawiać  rzecz,  aby  mieć
pieniądze  na  opłacanie  anonsów  w  „Głosie",  że  niby  tak  a  tak,  guwernantka
przyjmie kondycję, może wyjechać lub przychodzić na lekcje  do  domu,  itd.,  itp.
Tak  było  na  samym  początku  i  nie  odróżniałem  jej  naturalnie  od  innych:
przychodzi  jak  wszyscy,  i  tak  dalej.  Ale  potem  zacząłem  odróżniać.  Była  taka
szczuplutka,  blondyneczka,  średniego  wzrostu,  wobec  mnie  zawsze  jakaś
niezręczna,  jakby  zmieszana  (pewnie  była  taka  wobec  wszystkich  obcych,  a  ja,
ma  się  rozumieć,  byłem  dla  niej  taki  sam  jak  każdy  inny,  oczywiście  nie  jako
zastawnik,  lecz  jako  człowiek).  Otrzymawszy  pieniądze,  od  razu  w  tył  zwrot  i
wychodzi. I zawsze w milczeniu. Inni to się sprzeczają, proszą, targują się, żeby
więcej  uzyskać,  ona  —  nie,  weźmie,  ile  dam...  Zdaje  się,  że  coś  plączę... Aha,
przede  wszystkim  zaskoczyły  mnie  jej  rzeczy:  srebrne  pozłacane  kolczyki,  jakiś
lichy  medalionik  —  takie  groszowe  drobiazgi.  Sama  zresztą  wiedziała,  że  są
warte  grosze,  ale  wyczytałem  z  jej  twarzy,  że  dla  niej  są  bardzo  cenne  —  i  w
istocie  było  to  wszystko,  co  jej  zostało  po  rodzicach,  potem  się  dowiedziałem.
Raz  tylko  pozwoliłem  sobie  na  uśmiech  na  widok  jej  rzeczy.  Ja  sobie  na  to,
uważacie  państwo,  nigdy  nie  pozwalam,  wobec  klientów  zachowuję  się  po
dżentelmeńsku:  mówię  mało,  uprzejmie  i  surowo.  „Surowo,  surowo  i  surowo".
Ale  pozwoliła  sobie  raptem  przynieść  resztki  (dosłownie  resztki)  jakiejś  starej
zajęczej salopki — i wypsnęło mi się coś w rodzaju żartu. Boże, jak się żachnęła!
Oczy ma wielkie, niebieskie, pełne zadumy, ale — jakże się zaiskrzyły! Lecz nie
rzekła słowa, zabrała swoje „resztki" i — poszła. Wtedy właśnie dostrzegłem ją
po raz pierwszy w szczególny sposób i pomyślałem o niej coś w tym rodzaju, to
znaczy  coś  właśnie  w  szczególnym  rodzaju.  Aha,  pamiętam  jeszcze  jedno
wrażenie, a właściwie, prawdę mówiąc, główne wrażenie, po prostu syntetyczne:
mianowicie,  że  jest  strasznie  młoda,  tak  młodziutka,  jakby  miała  dopiero
czternaście  lat.  A  przecież  miała  już  wtedy  prawie  szesnaście,  bez  trzech
miesięcy. A zresztą nie to chciałem powiedzieć, wcale nie na tym polegała owa

background image

synteza. Nazajutrz znów przyszła. Dowiedziałem się potem, że była z tą salopką u
Dobronrawowa i u Mozera, ale ci oprócz złota niczego nie przyjmują i nawet z
nią gadać nie chcieli. Ja natomiast przyjąłem od niej kiedyś kameę (ot, takie byle
co) — a po chwili sam się zdziwiłem: ja przecież także nie przyjmuję nic oprócz
złota i srebra, a od niej raptem wziąłem kameę. Była to wtedy druga myśl o niej,
pamiętam.

Tym  razem,  to  znaczy  po  Mozerze,  przyniosła  bursztynowy  munsztuk  —  ot,

taki sobie drobiazg dla amatora, dla nas też bez wartości, bo my uznajemy tylko
złoto. Ponieważ było to po wczorajszym buncie, przyjąłem ją surowo. Surowość
u  mnie  oznacza  oschłość. A  jednak  wręczając  jej  dwa  ruble  nie  wytrzymałem  i
oświadczyłem  z  niejaką  irytacją:  „Robię  to  tylko  dla  pani,  bo  Mozer  nie
przyjąłby  czegoś  takiego".  Słowo  „dla  pani"  wypowiedziałem  ze  szczególnym
naciskiem,  i  to  właśnie  w  pewnym  sensie.  Byłem  zły.  Znów  się  żachnęła
usłyszawszy te słowa, ale nic nie powiedziała, nie rzuciła pieniędzy, przyjęła —
co znaczy bieda! Ale jak się żachnęła! Zrozumiałem, żem dotknął boleśnie. A gdy
wyszła,  zadałem  sobie  nagle  pytanie:  „Czyżby  zwycięstwo  nad  nią  warte  było
dwa ruble?" Cha, cha, cha! Pamiętam, że zadałem sobie właśnie to pytanie dwa
razy: „Czy było warte? Czy było warte?" I śmiejąc się odpowiedziałem sobie na
nie  twierdząco.  O,  bardzo  mnie  to  wtedy  ubawiło. Ale  nie  to  brzydkie  uczucie:
zrobiłem to rozmyślnie, w określonym celu: chciałem ją  wystawić  na  próbę,  bo
nagle  zaświtał  mi  w  związku  z  nią  pewien  pomysł.  Była  to  moja  trzecia
szczególna myśl o niej.

...No  i  właśnie  od  tej  chwili  wszystko  się  zaczęło.  Naturalnie  od  razu

postarałem  się  dowiedzieć  o  niej  wszystkiego  pośrednio  i  oczekiwałem  jej
przyjścia  z  wielką  niecierpliwością.  Przewidywałem,  że  wkrótce  się  zjawi.
Kiedy  przyszła,  wszcząłem  uprzejmą  rozmowę  z  niezwykłym  ugrzecznieniem.
Jestem  przecież  nieźle  wychowany  i  mam  dobre  maniery.  Hm!  Wtedy  się
domyśliłem, że jest dobra i potulna. Dobrzy i potulni ludzie nie opierają się długo
i  jeśli  nawet  nie  są  skłonni  do  zwierzeń,  od  rozmowy  nie  potrafią  się  wykręcić
ani  rusz,  odpowiadają  skąpo,  ale  bądź  co  bądź  odpowiadają,  im  dalej,  tym
więcej, byle się nie zniechęcać, jeżeli nam zależy. Ma się rozumieć, sama niczego
mi  wtedy  nie  wyjaśniła.  Potem  dopiero  dowiedziałem  się  o  „Głosie"  i  o
wszystkim. Ogłaszała się wtedy rozpaczliwie, z początku, rozumie się, ambitnie:
tak a tak, „guwernantka przyjmie kondycję, zgodzi się na wyjazd, oferty przysyłać
listem  poleconym",  a  potem  „przyjmie  wszelkie  warunki,  zgodzi  się  udzielać
korepetycji  i  do  towarzystwa,  i  zajmować  się  gospodarstwem,  i  pielęgnować
chorą  osobę,  i  szyć  umie"  itd.  —  znane  rzeczy!  Oczywiście  wszystko  to
dodawano w ogłoszeniu w różnych wariantach, a pod sam koniec, kiedy sytuacja
stała  się  rozpaczliwa,  to  nawet  „bez  pensji,  za  samo  utrzymanie".  I  cóż  —  nie
znalazła  posady!  Postanowiłem  ją  wtedy  wypróbobować  po  raz  ostatni:  biorę
nagle  dzisiejszy  „Głos"  i  pokazuję  jej  anons:  „Młoda  osoba,  sierota,  szuka
posady  guwernantki  do  małych  dzieci,  najchętniej  u  starszego  wdowca.  Może
pomóc w prowadzeniu domu".

—  O,  widzi  pani,  ta  się  dziś  ogłosiła,  a  do  wieczora  na  pewno  znajdzie

background image

miejsce. Tak się trzeba ogłaszać!

Znów  się  żachnęła,  znów  oczy  się  zaiskrzyły,  w  tył  zwrot  i  już  jej  nie  było.

Bardzo mi się to spodobało. Zresztą byłem już wtedy całkiem pewien swego i nie
obawiałem się wiedząc, że przecież munsztuków nikt nie przyjmie, tym bardziej
że  już  nie  miała  nawet  munsztuków.  No  i  faktycznie,  na  trzeci  dzień  przychodzi
bledziutka,  wzburzona  —  domyśliłem  się,  że  coś  musiało  zajść  w  domu,  i
rzeczywiście zaszło. Zaraz powiem, co zaszło, ale teraz chcę tylko opowiedzieć,
jak  to  nagle  zadałem  szyku  i  urosłem  w  jej  oczach.  Taki  raptem  zamiar
powziąłem.  Chodzi  o  to,  że  przyniosła  ten  obraz  (zdecydowała  się  przynieść)...
Ach, słuchajcie, słuchajcie! Teraz to się już naprawdę zaczęło, bo przedtem jakoś
tylko krążyłem... Chodzi o to, że teraz chcę to wszystko sobie przypomnieć, każdy
drobiazg, najdrobniejszy szczegół. Wciąż chcę skupić myśli w jednym punkcie i
— nie mogę, bo ciągle te szczegóły, szczególiki, drobiazgi...

Obraz Matki Boskiej, Matka Boska z Dzieciątkiem — familijny, antyczny, w

srebrnym  pozłacanym  ornacie,  wart  —  no,  ze  sześć  rubli  wart.  Widzę,  że  jej
bardzo zależy na tym obrazie — zastawia cały, nie zdejmując ornatu. Mówię do
niej:

Lepiej byłoby zdjąć ornat, a obraz zabrać, bo obraz to jednak jakoś nie tego...
— A co, to jest zakazane?
— Ach, nie o to chodzi, ale chyba dla pani samej...
— No to proszę zdjąć.
—  Wie  pani  co,  nie  będę  zdejmował,  ale  postawię  tam,  w  ołtarzyku  —

powiedziałem po namyśle — obok innych obrazów, pod lampką (u mnie zawsze,
od  chwili  otwarcia  kasy,  paliła  się  lampka  oliwna),  i  proszę  po  prostu  wziąć
dziesięć rubli.

— Nie potrzebuję dziesięciu, niech pan da pięć, na pewno wykupię.
— Nie chce pani dziesięciu? Obraz wart jest tyle — dodałem zauważywszy,

że oczęta jej znów zaiskrzyły się. Milczała. Wręczyłem jej pięć rubli.

—  Nie  trzeba  nikim  gardzić,  sam  byłem  w  takich  opałach,  nawet  w  jeszcze

gorszych, i jeżeli widzi mnie pani teraz przy takim zajęciu... to po tym wszystkim,
co zniosłem...

—  Mści  się  pan  na  społeczeństwie?  Tak?  —  przerwała  mi  nagle  z  dość

zjadliwą ironią, w której było zresztą sporo pobłażliwości (to znaczy nie był to
przytyk  osobisty,  bo  na  pewno  nie  odróżniała  mnie  wtedy  od  innych,  tak  iż
zabrzmiało  to  prawie  nieszkodliwie).  „Aha  —  pomyślałem  —  takie  z  ciebie
ziółko, nowomodny charakterek".

— Widzi pani — odparłem pół żartem, pół tajemniczo: — „Jam jest tej siły

cząstką drobną, co zawsze złego chce — i zawsze sprawia dobro"...

Spojrzała  na  mnie  szybko  i  z  wielkim  zaciekawieniem,  bardzo  zresztą

dziecinnym.

— Chwileczkę... Co to za myśl? Skąd to jest? Już to chyba słyszałam...
—  Niech  się  pani  nie  głowi,  tymi  słowami  przedstawia  się  Mefistofeles

Faustowi. Czytała pani Fausta"?

— Nie... nieuważnie.

background image

— A więc w ogóle pani nie czytała. Trzeba przeczytać. Ale znów widzę na

pani  ustach  ironiczny  uśmiech.  Proszę  mnie  nie  posądzać  o  taki  brak  smaku,  że
dla  upiększenia  roli  zastawnika  przedstawiam  siebie  jako  Mefistofelesa.
Zastawnik zastawnikiem zostanie. Wiadoma rzecz.

— Jaki pan dziwny... Wcale nie chciałam tego powiedzieć...
Miała ochotę powiedzieć: „Nie spodziewałam się, że pan jest wykształconym

człowiekiem",  ale  nie  powie  działa,  ja  jednak  wiedziałem,  że  to  pomyślała.
Ogromnie jej zaimponowałem.

—  Widzi  pani  —  zauważyłem  —  na  każdym  polu  można  czynić  dobrze.

Oczywiście nie mówię o sobie, nic dobrego, powiedzmy, nie robię, ale...

—  Oczywiście  można  dobrze  czynić  w  każdym  miejscu  —  powiedziała

obrzuciwszy  mnie  szybkim,  przenikliwym  spojrzeniem.  —  Właśnie  w  każdym
miejscu — dodała raptem.

O, ja pamiętam, wszystkie te chwile pamiętam! I chcę jeszcze dodać, że kiedy

ta młodzież, ta kochana młodzież, chce powiedzieć coś mądrego i głębokiego, to
zbyt szczerze i naiwnie odmaluje się na ich twarzy, że „widzisz, bracie, mówię ci
oto coś mądrego i głębokiego" — ale nie z próżności to czyni, jak my, lecz widać
od razu, że sama ogromnie ceni to wszystko i wierzy głęboko i poważa, i myśli,
że  my  to  poważamy  tak  samo  jak  ona.  Ach,  ta  szczerość!  Tym  właśnie  nas
rozbrajają. A u niej jakież to było urocze!

Pamiętam,  niczego  nie  zapomniałem!  Kiedy  poszła,  od  razu  postanowiłem.

Tego samego dnia poszedłem po raz ostatni na zwiady i dowiedziałem się o niej
wszystkiego  bez  wyjątku,  teraz  już  o  jej  obecnym  życiu;  o  poprzednim
wiedziałem  już  wszystko  od  Łukierii,  która  wtedy  u  nich  służyła  i  którą
przekupiłem parę dni wcześniej. To, czego się dowiedziałem, było tak straszne,
że  w  ogóle  nie  rozumiałem,  jak  mogła  śmiać  się  przed  chwilą  i  interesować
słowami Mefistofelesa, będąc w tak okropnej sytuacji. Ale — taka jest młodzież!
Tak właśnie pomyślałem o niej wtedy z dumą i radością, bo jest w tym wszakże i
wielkoduszność: widzicie, stoję nad brzegiem przepaści, a jednak wielkie słowa
Goethego  jaśnieją.  Młodość  jest  zawsze,  bo  daj  odrobinkę  i  bodaj  w
nieodpowiednim kierunku, wielkoduszna. Chociaż właściwie mówię tylko o niej
jednej.  A  przede  wszystkim  patrzyłem  już  wtedy  na  nią  jak  na  moją  i  nie
wątpiłem  o  swej  potędze.  Wiecie  państwo,  to  wysoce  lubieżna  myśl,  kiedy  się
już nie wątpi.

Ale  cóż  to  się  ze  mną  dzieje?  Jeżeli  tak  pójdzie  dalej,  kiedyż  skupię  to

wszystko  w  jednym  punkcie?  Prędzej,  prędzej  —  przecież  nie  o  to  chodzi,  o
Boże!

II
OŚWIADCZYNY
„Wszystko  bez  wyjątku",  czego  się  dowiedziałem  o  niej,  da  się  streścić  w

paru  słowach:  jej  rodzice  zmarli  już  dawno,  przed  trzema  laty,  i  wtedy
zamieszkała  u  niepoczciwych  ciotek.  Właściwie  to  za  mało  powiedzieć  o  nich
niepoczciwe.  Jedna  z  ciotek  to  wdowa  obarczona  liczną  rodziną  —  sześcioro

background image

dzieci, sam drobiazg. Druga panna, stara, wstrętna. Obie wstrętne. Ojciec jej był
urzędnikiem,  ale  z  kancelistów,  szlachcicem  tylko  z  nominacji  —  słowem,
wszystko  mi  sprzyjało.  Zjawiłem  się  jakby  z  wyższego  świata:  byłem  przecież
bądź  co  bądź  dymisjonowanym  sztabskapitanem  świetnego  pułku,  rodowitym
szlachcicem,  człowiekiem  niezależnym  itd.,  no  a  kasa  pożyczkowa  w  ciotkach
mogła budzić tylko szacunek. Była u ciotek trzy lata w niewoli, ale mimo to zdała
gdzieś  egzamin  —  zdołała  zdać,  udało  jej  się  zdać  mimo  stałej  bezlitosnej
harówki — a to przecież świadczyło o dążeniu do czegoś wyższego, wzniosłego!
Bo i czemu chciałem się żenić? A zre sztą, do diabła ze mną, o tym później... I czy
w ogóle o to chodzi! — Dzieci ciotczyne uczyła, szyła bieliznę, a pod koniec nie
tylko  szyła,  lecz  z  tymi  jej  płucami  nawet  podłogi  szorowała. A  one  ją  biły  po
prostu, każdy kęs wymawiały. Doszło do tego, że miały zamiar ją sprzedać. Tfu!
opuszczam ohydne szczegóły... Później opowiedziała mi wszystko dokładnie.

Wszystko to obserwował przez cały rok sąsiad, gruby sklepikarz, ale nie jakiś

tam  zwyczajny  sklepikarz,  lecz  właściciel  dwóch  sklepów  kolonialnych.  Zdążył
już  dwie  żony  wykończyć  i  szukał  trzeciej,  no  i  ją  właśnie  sobie  wypatrzył:
spokojna, myślał pewnie, wyrosła w biedzie, a ja się żenię ze względu na moje
sieroty. W istocie miał sieroty. Posłał swaty, zaczął omawiać rzecz z ciotkami, w
dodatku  miał  pięćdziesiąt  lat.  Oczywiście  była  w  rozpaczy.  No  i  wtedy  zaczęła
przychodzić  do  mnie  w  związku  z  ogłoszeniami  w  gazecie.  Wreszcie  zaczęła
błagać ciotki, żeby jej dały odrobinę czasu do namysłu. Dały jej tę odrobinę, ale
tylko raz, drugi raz już nie dały, zadręczały ją wymówkami: „Same nie mamy co
do  ust  włożyć,  nie  trzeba  nam  dodatkowej  gęby".  Wiedziałem  już  o  tym
wszystkim, a po tym, co się stało rano, zdecydowałem się ostatecznie. Wieczorem
tego dnia przyjechał kupiec, przywiózł ze sklepu funt cukierków za pół rubla. Ona
z nim siedzi, a ja wywołałem z kuchni Łukierię i kazałem jej szepnąć, że czekam
w  bramie  i  chcę  z  nią  pomówić  w  bardzo  pilnej  sprawie.  Byłem  z  siebie
zadowolony. W ogóle przez cały tamten dzień byłem niezwykle zadowolony.

No  i  zaraz  tam,  w  bramie,  w  obecności  Łukierii,  oświadczyłem  jej  —

zdumionej już tym, że ją wywołałem — że będę sobie poczytywał za szczęście i
za szczyt... Po drugie: żeby się nie dziwiła tej formie i że w bramie, bo człowiek
ze mnie szczery, no i wiem, jak się rzeczy mają. Nie kłamałem — jestem szczery.
Ach, do licha z tym... A mówiłem nie tylko przyzwoicie, to znaczy prezentując się
jako  człowiek  z  wychowaniem,  lecz  i  oryginalnie,  a  to  przecież  najważniejsze.
Cóż, czy to zbrodnia przyznać się do tego? Chcę siebie sądzić — i sądzę. Muszę
mówić pro i contra — i mówię. Później też wspominałem to z lubością, chociaż
to głupie: po prostu oświadczyłem wtedy bez najmniejszego zakłopotania, że po
pierwsze nie jestem specjalnie uzdolniony, niespecjalnie mądry, dość przeciętny
egoista (pamiętam to wyrażenie, wymyśliłem je sobie wtedy po drodze i byłem z
niego  bardzo  zadowolony)  i  że  bardzo,  ale  to  bardzo  możliwe,  że  mam  wiele
innych niemiłych cech. Wszystko to zostało powiedziane ze szczególnego rodzaju
dumą  —  wiadomo,  jak  się  mówi  takie  rzeczy.  Oczywiście  starczyło  mi  taktu,
żeby uczciwie wymieniwszy moje wady, nie zabrać się do wyliczania zalet: „że
niby w zamian mam to i owo". Widziałem, że na razie ona jeszcze strasznie się

background image

boi,  ale  nie  złagodziłem  niczego  —  więcej,  widząc,  że  się  boi,  rozmyślnie
podkreśliłem:  powiedziałem  bez  ogródek,  że  głodu  nie  zazna,  ale  strojów,
teatrów, balów — o, tego nie będzie, chyba że w przyszłości, kiedy osiągnę swój
cel. Ten surowy ton mnie naprawdę upajał. Dodałem, też jakby mimochodem, że
jeżeli zajmuję się czymś takim, to znaczy prowadzę tę kasę, to mam w tym pewien
określony  cel,  bo  jest  pewna  okoliczność...  Przecież  miałem  prawo  tak  mówić:
rzeczywiście  miałem  taki  cel  i  była  taka  okoliczność.  Chwileczkę,  proszę
państwa, sam przez całe życie nienawidziłem tej kasy pożyczkowej, ale wszak w
istocie,  choć  to  śmieszne  mówić  do  siebie  samego  zagadkowymi  zdaniami  —
przecież „mściłem się na społeczeństwie", naprawdę, naprawdę, naprawdę! Tak
iż  jej  ironiczna  uwaga  tego  rana  o  mojej  „zemście"  była  niesprawiedliwa.  To
jest, widzicie państwo, gdybym powiedział jej wprost te słowa: „Tak, mszczę się
na społeczeństwie", roześmiałaby się jak z rana i wypadłoby to w samej rzeczy
śmiesznie.  No  a  taką  pośrednią  aluzją,  rzucając  zagadkowe  zdanie,  okazało  się,
można  podziałać  na  wyobraźnię.  W  dodatku  niczego  się  już  wtedy  nie  bałem:
wiedziałem przecież, że gruby sklepikarz jest dla niej bądź co bądź wstrętniejszy
ode mnie i że ja, stojąc tu w bramie, jestem zbawcą. Rozumiałem to przecież. O,
podłość człowiek szczególnie dobrze rozumie! Ale czy to jest podłość? Jakże tu
sądzić człowieka? Czyż już wtedy jej nie kochałem?

Chwileczkę:  oczywiście  nie  napomknąłem  jej  wtedy  ani  słowem  o

dobrodziejstwie,  przeciwnie,  wręcz  przeciwnie  :  „że  niby  to  ja  muszę  być
wdzięczny,  nie  pani".  Tak  iż  nawet  to  wyraziłem  słowami,  nie  mogłem  się
powstrzymać, i pewnie wypadło to głupio, bo dostrzegłem przelotny skurcz na jej
twarzy. Ale w sumie stanowczo wygrałem. Chwileczkę, jeżeli już mam tę ohydę
wywlekać,  przypomnę  także  ostatnie  świństwo:  gdy  tak  stałem,  chodziło  mi  po
głowie:  jesteś  wysoki,  zgrabny,  dobrze  ułożony  —  i  wreszcie,  mówiąc  bez
fanfaronady, całkiem przystojny. Takie to myśli snuły się w moim mózgu. Ma się
rozumieć, zaraz w bramie powiedziała mi tak. Ale... ale muszę dodać, że w tejże
bramie  długo  się  namyślała,  zanim  powiedziała  tak.  Zamyśliła  się  do  tego
stopnia,  że  aż  spytałem:  „No  i  co?"  —  nie  wytrzymałem  i  spytałem  takim
dziarskim tonem, z naciskiem: „No i co?" — z ironicznym szacunkiem.

— Proszę zaczekać, zastanawiam się.
I taką poważną miała twarzyczkę, taką — że już wtedy mogłem był wyczytać!

A ja się czułem dotknięty: „Czy to możliwe — myślałem — że wybiera między
mną  a  kupcem?"  Ach,  wtedy  jeszcze  nie  rozumiałem!  Niczego  jeszcze  nie
rozumiałem!  Do  dzisiaj  nie  rozumiałem!  Pamiętam,  Łukieria  wybiegła  za  mną,
kiedy już odchodziłem, zatrzymała mnie na ulicy i rzekła zdyszana: „Bóg zapłać,
że  pan  bierze  naszą  kochaną  panienkę,  tylko  proszę  jej  tego  nie  mówić,  bo  ona
jest dumna".

A  dumna!  Właściwie  to  lubię  dumne  osóbki.  Dobre  są  zwłaszcza  wtedy,

kiedy...  ano,  kiedy  już  nie  wątpimy  o  naszej  władzy  nad  nimi,  co?  O,  podły,
niezręczny  człowieku! Ach,  jakiż  byłem  zadowolony! A  wiecie  państwo,  kiedy
tak stała zamyślona w bramie, zanim powiedziała mi tak, a ja się dziwiłem — czy
wiecie,  że  mogła  nawet  pomyśleć:  „Jeżeli  i  jedno,  i  drugie  jest  nieszczęściem,

background image

czy nie lepiej wybrać od razu najgorsze, to znaczy grubego sklepikarza — niech
po  pijanemu  czym  prędzej  zatłucze  na  śmierć!"  Co?  Jak  sądzicie,  mogło  jej  to
przyjść do głowy?

Ale i teraz nie rozumiem, nawet teraz nic nie rozumiem! Powiedziałem przed

chwilą, że mogła tak pomyśleć: a gdyby tak z dwojga nieszczęść wybrać gorsze,
czyli  kupca?  Ale  kto  był  dla  niej  wtedy  gorszy  —  ja  czy  kupiec?  Kupiec  czy
zastawnik  cytujący  Goethego?  To  jeszcze  pytanie!  Jakie  pytanie?  Tego  też  nie
rozumiesz: odpowiedź leży na stole, a ty powiadasz — pytanie! A, do diabła ze
mną! Wcale nie o mnie idzie... Zresztą, co mi teraz do tego, czy idzie o mnie, czy
nie  o  mnie?  Tego  to  już  w  ogóle  nie  mogę  rozstrzygnąć.  Trzeba  by  się  położyć.
Głowa boli...

III
NAJSZLACHETNIEJSZY Z LUDZI, ALE SAM W TO NIE WIERZĘ
Nie,  nie  zasnąłem.  Skąd,  cały  czas  coś  pulsuje  w  głowie.  Chce  to  wszystko

zrozumieć,  całą  tę  ohydę.  O,  co  za  ohyda!  O,  z  jakiego  błota  ją  wtedy
wyciągnąłem!  Przecież  powinna  to  była  zrozumieć,  docenić  mój  postępek!
Podobały mi się też różne myśli, na przykład, że ja mam czterdzieści jeden, a ona
zaledwie  szesnaście.  To  mnie  upajało,  to  poczucie  nierówności,  bardzo  to
rozkoszne, ach! bardzo.

Chciałem  właściwie  urządzić  ślub à  /'anglaise, czyli  tylko  we  dwoje,

najwyżej  z  dwojgiem  świadków,  z  których  jednym  byłaby  Łukieria,  a  potem  od
razu do pociągu, ot, choćby do Moskwy (tam miałem akurat coś do załatwienia),
do  hotelu,  na  jakieś  dwa  tygodnie.  Sprzeciwiła  się,  nie  zgodziła,  i  byłem
zmuszony złożyć oficjalną wizytę jej ciotkom jako krewnym, od których ją biorę.
Ustąpiłem,  i  ciotkom  zostały  okazane  należyte  względy.  Dałem  nawet  tym
kreaturom  po  sto  rubli  i  obiecałem,  że  dam  jeszcze,  naturalnie  jej  o  tym  nie
wspominając,  żeby  nie  martwić  jej  nikczemnością  tej  atmosfery.  Ciotki  od  razu
się zrobiły, że do rany przyłóż. Była także różnica zdań co do wyprawy: nic nie
miała,  prawie  dosłownie  nic,  ale  niczego  nie  chciała.  Jednak  udało  mi  się  ją
przekonać, że w ogóle bez niczego — nie można, i sam załatwiłem wyprawę, bo i
któż  by  coś  dla  niej  załatwił?  No,  ale  do  diabła  ze  mną.  Różne  swoje  poglądy
zdążyłem  jej  jednak  już  wtedy  przedstawić,  żeby  przynajmniej  wiedziała.  Może
się nawet zbytnio z tym pośpieszyłem. Przede wszystkim  ona  zaraz  na  początku,
mimo  że  się  starała  hamo  opowiadała  tym  swoim  dziecinnym  szczebiotem
(uroczym szczebiotem niewinności!) całe swoje dzieciństwo, o domu rodzinnym,
o  ojcu  i  matce. Ale  ja  ten  entuzjazm  od  razu  zgasiłem.  Na  tym  właśnie  polegał
mój  system.  Na  zachwyty  odpowiadałem  milczeniem,  oczywiście  życzliwym...
ale mimo to prędko dostrzegła, że jest między nami różnica i że jestem zagadką. A
ja  właśnie  starałem  się  być  zagadkowy.  Przecież  całe  to  głupstwo  popełniłem
może po to właśnie, żeby zadać zagadkę! Przede wszystkim oschłość — pod tym
znakiem  wprowadziłem  ją  do  swego  domu.  Słowem,  mimo  że  byłem  wtedy
zadowolony,  stworzyłem  cały  system.  O,  powstał  sam  z  siebie,  bez  żadnego
silenia  się  z  mojej  strony.  A  i  nie  można  było  inaczej,  musiałem  stworzyć  ten

background image

system z konieczności — czemuż ja siebie szkaluję doprawdy! Był to cały system.
Nie,  posłuchajcie,  skoro  już  trzeba  sądzić  człowieka,  to  pod  warunkiem,  że  się
zna sprawę... Słuchajcie!

Jak  by  tu  zacząć,  bo  to  jest  bardzo  trudne.  Kiedy  się  zaczynamy

usprawiedliwiać — pojawiają się trudności. Widzicie bo: młodzież na przykład
pogardza  pieniędzmi  —  więc  położyłem  od  razu  nacisk  na  pieniądze.  Taki
nacisk, że zaczęła stopniowo milknąć. Otwierała szeroko oczy, słuchała, patrzyła
—  i  milkła.  Bo,  widzicie,  młodzież  jest  wielkoduszna,  oczywiście  dobra
młodzież, wielkoduszna i porywcza, ale niezbyt tolerancyjna, niech no tylko coś
będzie  nie  po  jej  myśli  —  już  się  zjawia  pogarda.  A  ja  chciałem  szerszych
poglądów,  chciałem  zaszczepić  tolerancję  wprost  w  serce,  w  najgłębsze
przekonania,  nieprawdaż?  Wezmę  najpospolitszy  przykład:  jak  miałem  na
przykład  wy  tłumaczyć  swoją  kasę  pożyczkową  takiemu  charakterowi?  Ma  się
rozumieć, nie zacząłem wprost, bo wyglądałoby, że błagam o wyrozumiałość dla
tej kasy pożyczkowej, a ja, że tak powiem, działałem za pomocą dumy, mówiłem
prawie milczkiem. O, jestem mistrzem w mówieniu milczkiem, całe swoje życie
przegadałem w milczeniu, całe tragedie przeżyłem sam ze sobą w milczeniu. Ach,
wszak i ja byłem nieszczęśliwy! Byłem odtrącony przez wszystkich, odtrącony i
zapomniany,  ale  o  tym  nikt  a  nikt  nie  wie.  I  raptem  ta  szesnastolatka  nazbierała
informacji o mnie od podłych ludzi i myślała, że wie wszystko, a tymczasem to,
co  najskrytsze,  zostało  w  sercu  tylko  jednego  człowieka!  Ja  wciąż  milczałem,
zwłaszcza z nią milczałem, aż do wczorajszego dnia — a dlaczego milczałem? A
z  dumy.  Chciałem,  żeby  się  dowiedziała  sama,  beze  mnie,  ale  już  nie  z
opowiadań nikczemników, lecz żeby się sama domyśliła tego człowieka i pojęła
go! Wprowadzając ją do swego domu, chciałem całkowitego szacunku. Chciałem,
żeby klęczała przede mną za moje cierpienia — zasługiwałem na to. O, ja zawsze
byłem  dumny,  zawsze  chciałem  mieć  wszystko  lub  nic!  Właśnie  dlatego,  że  nie
chciałem połowicznego szczęścia, lecz całkowitego — właśnie dlatego musiałem
wtedy tak postąpić: żeby sama się domyśliła i oceniła! Bo, nieprawdaż, gdybym
zaczął  się  przed  nią  tłumaczyć  i  podpowiadać,  przymilać  się  i  upominać  o
szacunek — byłoby to tym samym, co żebranie. A zresztą... a zresztą po co ja o
tym mówię!

Och,  jakież  to  głupie,  głupie  i  jeszcze  raz  głupie!  Bez  ogródek  i  bezlitośnie

(podkreślam,  bezlitośnie)  wytłumaczyłem  jej  wtedy  w  paru  słowach,  że
wielkoduszność młodzieży jest piękna, ale — nic niewarta. A dlaczego niewarta?
A  dlatego,  że  łatwo  im  przyszła,  spadła  z  nieba,  że  są  to,  że  tak  powiem,
„pierwsze  wrażenia  egzystencji",  ale  zobaczymy,  jak  będziecie  wyglądali  w
praktycznym życiu! Tania wielkoduszność jest zawsze łatwa, nawet oddać życie
—  nawet  i  to  nie  za  drogo  kosztuje,  bo  to  tylko  krew  kipi  z  nadmiaru  sił,  z
namiętnego  dążenia  do  piękna!  Ale  weźmy  dzieło  wielkoduszne,  trudne,  ciche,
niedosłyszalne, bez blasku, na które się rzuca potwarz, w którym jest dużo ofiary
i  ani  kropli  chwały  —  w  którym  ty,  wzniosły  człowieku,  uchodzisz  wobec
wszystkich  za  szubrawca,  mimo  że  jesteś  najuczciwszym  człowiekiem  na  ziemi
— ano spróbujcie udźwignąć takie dzieło — nie, łaskawcy, odmówicie! A ja —

background image

ja przez całe życie nic tylko dźwigałem takie dzieło.

Z  początku  spierała  się,  i  to  jak,  a  potem  zaczęła  milknąć,  nawet  całkiem

umilkła,  tylko  oczy  szeroko  otwierała  słuchając,  takie  wielkie,  uważne.  I...  i
prócz  tego  zobaczyłem  nagle  uśmiech  —  nieufny,  niemiły,  niedobry.  Z  tym
uśmiechem  wprowadziłem  ją  do  mego  domu.  Co  prawda  nie  miała  już  dokąd
iść...

IV
WCIĄŻ PLANY I PLANY
Kto z nas wtedy pierwszy zaczął?
Nikt.  Samo  się  zaczęło  od  pierwszej  chwili.  Powiedziałem,  żem  ją

wprowadził  do  domu  pod  znakiem  surowości,  jednakże  od  pierwszej  chwili
złagodziłem. Jeszcze przed ślubem oznajmiłem jej, że się zajmie przyjmowaniem
zastawów i wypłacaniem pieniędzy, i przecież wtedy nic nie powiedziała (na to
proszę  zwrócić  uwagę).  Mało  tego  —  zabrała  się  do  roboty  nawet  gorliwie.
Oczywiście mieszkanie, meble — wszystko zostało po staremu. Moje mieszkanie
to dwa pokoje; jeden to duży salon, gdzie za przegródką jest także kasa, a drugi
też  duży,  nasz  pokój,  wspólny,  a  jednocześnie  sypialnia.  Meble  mam  nędzne,
nawet ciotki miały lepsze. Ołtarzyk z lampką — w salonie, tam gdzie kasa, a w
moim  pokoju  szafa,  w  niej  kilka  książek  i  kufer,  ja  mam  klucze  do  niego,  no  i
łóżko, stoły, krzesła. Jeszcze przed ślubem powiedziałem, że na nasze utrzymanie,
dla  mnie,  dla  niej  i  dla  Łukierii,  którą  do  nas  zwabiłem,  przeznaczam  rubla
dziennie, nie więcej, bo „musze mieć trzydzieści tysięcy rocznie, inaczej się nie
uskłada  pieniędzy".  Nie  sprzeciwiała  się,  ale  sam  podwyższyłem  fundusz  na
utrzymanie o trzydzieści kopiejek. To samo z teatrem. Mówiłem przed ślubem, że
teatru  nie  będzie,  a  jednak  postanowiłem,  że  będzie  raz  na  miesiąc,  i  to
przyzwoicie, fotele. Chodziliśmy razem, byliśmy trzy razy, widzieliśmy Pogoń za
szczęściem 
i  Śpiewające  ptaki, zdaje  się  (o,  do  diabła  z  tym,  do  diabła!).
Chodziliśmy w milczeniu i w milczeniu wracaliśmy. Dlaczego, ach dlaczego od
samego  początku  milczeliśmy?  Na  początku  przecież  nie  było  kłótni,  ale  już
wtedy milczenie. Wciąż jakoś, pamiętam, zerkała na mnie z ukosa; zauważyłem to
kiedyś i milczałem jeszcze bardziej zaciekle. Tak, to ja do milczenia dążyłem, nie
ona.  Z  jej  strony  raz  czy  dwa  były  jakieś  porywy,  rzucała  mi  się  na  szyję,  ale
ponieważ  porywy  były  chorobliwe,  histeryczne,  a  mnie  trzeba  było  szczęścia
solidnego, opartego na jej szacunku, przyjąłem to chłodno. No i miałem rację: za
każdym razem po tych porywach nazajutrz była kłótnia.

To  jest  kłótni  właściwie  nie  było,  ale  było  milczenie  i  —  coraz  częściej,

zuchwała mina z jej strony.

„Bunt i niezależność" — tak, to było właściwie to, chociaż nie bardzo umiała.

Tak,  ta  potulna  istota  stawała  się  coraz  zuchwalsza.  Czy  dacie  wiarę,  że
zaczynała  czuć  do  mnie  odrazę?  Niewątpliwie  chwilami  traciła  panowanie  nad
sobą. Jak mogła na przykład, wydostawszy się z takiej nędzy i ohydy, włącznie z
szorowaniem  podłóg!  —  jak  mogła  sarkać  na  nasze  ubóstwo?  Nie  ubóstwo  to
było, uważacie, lecz oszczędność, a gdzie trzeba — to nawet zbytek, na przykład

background image

w  bieliźnie,  w  czystości.  Od  dawna  roiłem  sobie,  że  schludność  męża  ujmuje
żonę.  Zresztą  nie  na  biedę  narzekała,  lecz  na  moje  rzekome  sknerstwo  w
gospodarowaniu:  „że  niby,  patrzajcie  go,  jakie  to  ma  cele,  jaki  to  wykazuje
niezłomny  charakter".  Z  teatru  sama  nagle  zrezygnowała.  I  coraz  częściej  ten
ironiczny grymas... a ja milczę coraz bardziej zawzięcie.

Przecież nie będę się usprawiedliwiał, prawda? Najważniejsza w tym była ta

kasa  pożyczkowa.  Za  pozwoleniem:  wiedziałem,  że  kobieta,  w  dodatku
szesnastoletnia,  nie  może  nie  podporządkować  się  całkowicie  mężczyźnie.
Kobietom brak oryginalności, to — to jest pewnik, nawet teraz, nawet i teraz jest
to  dla  mnie  pewnik!  A  cóż  to  jest  —  to  co  tam  leży  w  salonie:  prawda  jest
prawdą i nawet sam Mill nic tu nie poradzi! A kobieta kochająca — o, kochająca
kobieta nawet przywary, nawet występki ukochanego człowieka ubóstwi. Sam nie
znajdzie  dla  swych  bezeceństw  takiego  usprawiedliwienia,  jakie  mu  ona
wyszuka.  Jest  to  wielkoduszne,  ale  nie  oryginalne.  Tylko  brak  oryginalności
zgubił kobiety. I cóż, powtarzam, pokazujecie mi tam na stole? Czy to, co tam leży
na stole, jest oryginalne? O — o!

Uważajcie: jej miłości byłem wtedy pewien. Prze cież rzucała mi się wtedy

na  szyję.  Kochała  więc,  a  raczej  —  chciała  kochać.  Tak,  właśnie  tak  było:
chciała  kochać,  usiłowała  kochać.  A  najważniejsze,  że  tu  nawet  żadnych
bezeceństw  nie  było,  dla  których  musiałaby  szukać  usprawiedliwienia.
Powiadacie: zastawnik, i wszyscy tak powiadają. No i co z tego, że zastawnik?
Widać  muszą  być  jakieś  przyczyny,  skoro  najszlachetniejszy  z  ludzi  został
zastawnikiem. Widzicie państwo, są takie myśli... to jest, widzicie, jeżeli pewne
myśli  wypowie  się  na  głos,  słowami,  wypadnie  to  strasznie  głupio.  Sam  się
człowiek zawstydzi. A dlaczego? Dla niczego. Dlatego żeśmy wszyscy niewarci i
nie  znosimy  prawdy,  albo  sam  już  nie  wiem  co.  Powiedziałem  przed  chwilą
„najszlachetniejszy z ludzi". Śmieszne to, ale przecież tak właśnie było. Wszak to
prawda,  najszczersza  prawda!  Tak,  miałem  prawo  pomyśleć  wtedy  o
zabezpieczeniu  się  i  założyć  tę  kasę.  „Wyście  mnie  odtrącili,  wy,  ludzie,
odpędziliście  z  pogardliwym  milczeniem.  Na  mój  namiętny  poryw  ku  wam
odpowiedzieliście  mi  krzywdą  do  końca  mego  życia.  A  więc  miałem  prawo
odgrodzić  się  od  was  murem,  uciułać  te  trzydzieści  tysięcy  rubli  i  dokonać
żywota  gdzieś  na  Krymie,  na  południowym  wybrzeżu,  wśród  gór  i  winnic,  we
własnym majątku kupionym za te trzydzieści tysięcy, ale koniecznie z dala od was
wszystkich, choć bez złości do was, z ideałem w duszy, z ukochaną kobietą przy
boku, z potomstwem, jeśli Bóg zechce, i — pomagając okolicznym wieśniakom".
Ma  się  rozumieć,  dobrze  jest,  że  sam  to  teraz  mówię  do  siebie,  bo  jakież  by  to
było głupie, gdybym jej to wtedy naopowiadał! Stąd moje dumne milczenie, stąd
siedzieliśmy  milcząc.  Bo  cóż  by  z  tego  zrozumiała?  Lat  szesnaście,  toć  to
pierwsza  młodość  —  cóż  mogła  zrozumieć  z  moich  usprawiedliwień,  z  moich
cierpień?  Z  jednej  strony  —  prostolinijność,  nieznajomość  życia,  niedojrzałe,
tanie  przekonania,  kurza  ślepota  „szlachetnych  serc",  a  z  drugiej  —  kasa
pożyczkowa i — basta (ale czy byłem łotrem w tej kasie, czyż nie widziała, jak
postępuję i czy wyzyskuję ludzi? O, jakże straszna jest prawda na ziemi! To cudo,

background image

ta  potulna,  to  niebo  —  toż  ona  była  tyranem,  nieznośnym  tyranem  mej  duszy  i
dręczycielem! Przecież ja siebie oszkaluję, jeżeli tego nie powiem! Myślicie, że
jej  nie  kochałem?  Jest  w  tym,  uważacie,  ironia,  złośliwa  ironia  losu  i  natury!
Jesteśmy przeklęci, w ogóle życie ludzi jest przeklęte (a moje w szczególności!).
Ja  przecież  teraz  rozumiem,  że  się  w  czymś  pomyliłem.  Coś  wyszło  nie  tak.
Wszystko  było  jasne,  mój  plan  był  jasny  jak  słońce.  „Surowy,  dumny,  niczyjej
pociechy  nie  potrzebuje,  cierpi  w  milczeniu".  I  tak  właśnie  było,  nie  kłaniałem,
nie kłamałem! „Sama potem zobaczy, że była w tym wielkoduszność, ale ona nie
umiała jej dostrzec — a jak się kiedyś domyśli, oceni dziesiećkroć wyżej i sama
uklęknie  przede  mną".  Taki  miałem  plan.  Ale  o  czymś  zapomniałem,  czy  coś
przeoczyłem. Czegoś tu nie umiałem zrobić. Ale dość, dość! I przed kim się mam
teraz  usprawiedliwiać.  Jak  koniec,  to  koniec.  Odwagi,  człowieku,  bądź  dumny.
Nie ty jesteś winien!...

Cóż, powiem prawdę, nie ulęknę się stanąć twarzą w twarz z prawdą: to ona

jest winna, ona jest winna!...

V
POTULNA BUNTUJE SIĘ
Kłótnie  zaczęły  się  wtedy,  gdy  nagle  pozwoliła  sobie  wypłacać  pieniądze

podług własnego uznania, szacować rzeczy powyżej ich wartości, a nawet ze dwa
razy raczyła dyskutować ze mną na ten temat. Nie ustąpiłem. No i właśnie wtedy
napatoczyła się ta kapitanowa.

Przyszła  ta  stara  kapitanowa  z  medalionem  —  upominek  od  nieboszczyka

męża, wiadomo, pamiątka. Wypłaciłem trzydzieści rubli. Zaczęła nudzić jękliwie,
prosić o przechowanie zastawu — naturalnie przechowamy. No i masz, nagle po
pięciu  dniach  przychodzi  z  prośbą,  żeby  jej  wymienić  medalion  na  bransoletkę,
która  nie  była  warta  nawet  ośmiu  rubli  —  rozumie  się,  odmówiłem.  Musiała
jednak coś wyczytać z oczu żony, bo przyszła podczas mojej nieobecności i ta jej
medalion wymieniła.

Dowiedziawszy  się  o  tym  tego  samego  dnia,  przemówiłem  spokojnie,  ale

stanowczo  i  rozsądnie.  Siedziała  na  łóżku,  patrzyła  w  podłogę  uderzając
czubkiem prawego pantofla o dywanik (jej stały gest), na jej wargach błąkał się
niedobry  uśmieszek.  Oświadczyłem  nie  unosząc  się  i  nie  podnosząc  głosu,  że
pieniądze są moje, że mam prawo patrzeć na życie moimi oczami i że — kiedy ją
wprowadzałem do swego domu, niczego przed nią nie ukryłem.

Raptem  zerwała  się,  zatrzęsła  się  cała  i  —  proszę  sobie  wyobrazić  —

zatupała  nogami.  To  była  bestia,  to  była  furia,  to  była  bestia  w  ataku  furii.
Osłupiałem ze zdumienia, czegoś takiego nigdy bym się nie spodziewał. Ale nie
straciłem  panowania  nad  sobą  i  z  zimną  krwią,  nie  podnosząc  głosu,
oświadczyłem bez ogródek, że odtąd pozbawiam ją udziału w swoich zajęciach.
Roześmiała mi się w twarz i wyszła z domu.

Chodzi o to, że wychodzić z domu nie miała prawa. Beze mnie — nigdy, taka

była umowa jeszcze przed ślubem. Pod wieczór wróciła; nie rzekłem ani słowa.

Nazajutrz  znów  wyszła  z  rana,  na  trzeci  dzień  również.  Zamknąłem  kasę  i

background image

udałem się do ciotek. Od razu po ślubie zerwałem z nimi — ani my do nich, ani
one  do  nas.  Teraz  okazało  się,  że  nie  ma  jej  u  nich  i  nie  było.  Wysłuchały  z
ciekawością,  lecz  wyśmiały  mnie  w  oczy:  „Dobrze  ci  tak",  powiadają.  Ale  ja
byłem  przygotowany  na  ich  kpiny.  Młodszą  z  nich,  starą  pannę,  z  miejsca
przekupiłem  za  sto  rubli,  dając  dwadzieścia  pięć  z  góry.  Po  dwóch  dniach
przyszła  do  mnie:  —  „Jest  w  to,  powiada,  zamieszany  porucznik  Jefimowicz,
pański  były  kolega".  Byłem  ogromnie  zdumiony.  Ten  Jefimowicz  zrobił  mi  w
pułku najwięcej złego, a jakiś miesiąc temu ten bezwstydnik wstąpił do kasy pod
pretekstem  zastawu  i  zaczął,  pamiętam,  przekomarzać  się  z  żoną.  Od  razu
podszedłem do niego i powiedziałem, żeby się nie ważył przychodzić do mnie z
uwagi  na  nasze  dawniejsze  stosunki,  ale  nawet  mi  przez  myśl  nie  przeszło  coś
takiego, po prostu pomyślałem sobie, że jest bezczelny. A teraz ciotka nagle mnie
informuje,  że  są  już  umówieni  na  spotkanie  i  że  wszystkim  zajmuje  się  dawna
znajoma  ciotek,  Julia  Samsonowna,  wdowa,  i  to  po  pułkowniku  —  do  niej
rzekomo chodzi teraz moja żona.

Skrócę ten opis. W sumie kosztowała mnie ta sprawa około trzystu rubli, ale

w ciągu dwu dni została załatwiona w taki sposób, że miałem stać w sąsiednim
poko ju, za uchylonymi drzwiami, i być świadkiem pierwszego sam na sam mojej
żony z Jefimowiczem. Ale w przeddzień rozegrała się miedzy nami pewna krótka,
lecz bardzo znamienna dla mnie scena.

Wróciła  przed  wieczorem,  usiadła  na  łóżku,  patrzy  na  mnie  kpiąco  i  uderza

nóżką  o  dywanik.  Gdy  patrzyłem  na  nią,  raptem  przeszyła  mnie  myśl,  że  przez
cały ostatni miesiąc, a ściślej przez dwa ostatnie tygodnie była jakaś nieswoja —
prawdę  mówiąc,  jakby  w  ogóle  odmieniona.  Zamiast  niej  zjawiła  się  istota
gwałtowna,  napastliwa,  nie  powiem  bezwstydna,  ale  niezrównoważona  i
świadomie  dążąca  do  awantur.  Prowokująca  awantury. Ale  przeszkadzała  jej  w
tym potulność. Kiedy taka zacznie szaleć, to choćby  nawet  przebrała  miarę,  jest
widoczne,  że  sama  się  zmusza  do  tego,  sama  się  podbechtuje,  ale  że  nie  jest
zdolna  przezwyciężyć  własnej  wstydliwości  i  niewinności.  I  właśnie  dlatego
takie  osoby  niekiedy  tak  bardzo  przebierają  miarę,  że  aż  trudno  uwierzyć
świadectwu  własnego  rozumu.  Natomiast  istota  przywykła  do  rozpusty  złagodzi
ton, postąpi obrzydliwiej, ale w ramach porządku i przystojności, stwarzając tym
nawet pozory górowania nad nami.

— A  czy  to  prawda,  że  wyrzucono  cię  z  pułku  za  to,  żeś  stchórzył,  żeś  nie

chciał się pojedynkować? — wyrwała się raptem z roziskrzonymi oczami.

— Tak, to prawda, z wyroku sądu oficerskiego zwrócono się do mnie, abym

opuścił pułk, ale ja jeszcze przedtem podałem się do dymisji.

— Wyrzucono cię jako tchórza?
—  Tak,  uznali  mnie  za  tchórza. Ale  ja  nie  zgodziłem  się  na  pojedynek  nie  z

tchórzostwa, lecz dlatego, że nie chciałem się podporządkować ich idiotycznemu
wyrokowi i rzucać wyzwania, skoro nie czułem się obrażony.

Musisz  wiedzieć  —  nie  zdołałem  się  powstrzymać  —  że  czynne

przeciwstawianie  się  takiej  tyranii  i  poniesienie  wszystkich  skutków  było
dowodem znacznie większej odwagi niż jakikolwiek pojedynek.

background image

Nie wytrzymałem, tym zdaniem próbowałem się jakby usprawiedliwić, a jej

w to i graj — chciała mego dalszego poniżenia. Roześmiała się zjadliwie.

— A czy to prawda, że potem przez trzy lata włóczyłeś się po Petersburgu i

wyciągałeś rękę po grosze i nocowałeś pod bilardami?

—  Nawet  na  Siennej  nieraz  nocowałem,  w  domu  Wiaziemskiego.  Tak,  to

prawda; po wyjściu z pułku moje życie było pełne hańby i upadku, ale to nie był
upadek  moralny,  bo  sam  nienawidziłem  swoich  postępków  już  wtedy.  Był  to
tylko upadek woli i umysłu, wywołany jedynie moją rozpaczliwą sytuacją. Ale to
minęło...

— O, teraz jesteś — finansistą!
Aha,  aluzja  do  kasy  pożyczkowej.  Ale  zdążyłem  już  zapanować  nad  sobą.

Widziałem,  że  ona  łaknie  poniżających  dla  mnie  wyjaśnień,  i  nie  złożyłem  ich.
Akurat  zadzwonił  do  drzwi  klient  i  poszedłem  do  niego  do  salonu.  Później,  po
godzinie, kiedy nagle się ubrała do wyjścia, stanęła przede mną i powiedziała:

— A jednak nie wspomniałeś mi o tym przed ślubem.
Nie odpowiedziałem i wyszła.
Tak więc nazajutrz stałem w tamtym pokoju za drzwiami i słuchałem, jak się

rozstrzyga  mój  los,  a  w  kieszeni  miałem  rewolwer.  Była  odświętnie  ubrana  i
siedziała  przy  stole,  a  Jefimowicz  wdzięczył  się  do  niej.  I  cóż:  wypadło  tak
(mówię to ku swojej chwale), wypadło co do joty tak, jak przeczuwałem i przewi
dywałem,  nie  zdając  sobie  sprawy,  że  przeczuwam  to  i  przewiduję.  Nie  wiem,
czy się dość jasno wyrażam.

Wypadło  to  tak.  Słuchałem  przez  całą  godzinę  i  przez  całą  godzinę  byłem

świadkiem pojedynku najszlachetniejszej, najwznioślejszej z kobiet ze światową,
rozpustną, tępą kreaturą o duszy gadziny. I stąd — myślałem zdumiony — skąd ta
naiwna,  potulna,  małomówna  istota  wie  to  wszystko?  Najdowcipniejszy  autor
komedii z życia wyższych sfer towarzyskich nie potrafiłby stworzyć takiej sceny
kpin, szyderstwa, niewinnego śmiechu i świętego oburzenia, jakie cnota żywi dla
występku. Ach, jak się iskrzyły jej słowa, wszystkie powiedzonka, co za dowcip
w  błyskawicznych  ripostach,  jaka  trafność  w  potępieniu! A  ile  przy  tym  niemal
dziewczęcej naiwności. Śmiała mu się w twarz z jego wyznań miłosnych, z jego
gestów  i  propozycji.  Przyjechawszy  z  zamiarem  obcesowego  przystąpienia  do
rzeczy i nie przewidując oporu, nagle oklapł. Początkowo mogłem przypuszczać,
że z jej strony jest to po prostu kokieteria — „kokieteria wprawdzie rozpustnej,
lecz  zarazem  dowcipnej  istoty,  która  się  droży". Ale  nie,  prawda  zajaśniała  jak
słońce i niepodobna było wątpić. Tylko z nienawiści do mnie, gwałtownej, choć
sztucznie  rozniecanej  w  sobie,  ta  niedoświadczona  istota  mogła  się  zdobyć  na
taki krok, odważyć na schadzkę, ale gdy przyszło do rzeczy — od razu oczy się
jej otworzyły. Po prostu miotało się stworzenie, aby mnie w jakikolwiek sposób
znieważyć,  ale  zdecydowawszy  się  na  taką  ohydę,  nie  zniosło  błota.  Czyż  ją,
niewinną,  bez  skazy,  z  ideałem  w  duszy,  mógł  uwieść  Jefimowicz  lub
którakolwiek z tych wielkoświatowych kreatur? Ależ skąd, rozśmieszył ją tylko.
Cała  prawda  wezbrała  w  jej  duszy,  a  oburzenie  wywołać  sarkazm  w  sercu.
Powtarzam, ten błazen pod koniec zupełnie osowiał i siedział zasępiony, ledwo

background image

odpowiadając,  tak  że  byłem  nawet  w  strachu,  by  nie  poważył  się  jej  obrazić  z
podłej  zemsty.  Jeszcze  raz  postarzam:  ku  swojej  chwale  scenie  tej
przysłuchiwałem  się  niemal  bez  zdumienia,  jakbym  się  spotkał  z  czymś  znanym,
jakbym  przyszedł  w  tym  celu,  aby  to  spotkać.  Szeptem  niczemu  nie  wierząc,
żadnemu  oskarżeniu,  mimo  że  wziąłem  rewolwer  do  kieszeni  —  taka  jest
prawda! I czy mogłem ją sobie wyobrazić inaczej ? Za to ją przecież kochałem,
za to wielbiłem, za to się z nią ożeniłem. O, oczywiście aż nadto się przekonałem,
jak  bardzo  mnie  teraz  nienawidzi,  ale  przekonałem  się  także  o  tym,  że  jest  bez
winy.  Przerwałem  scenę  rantem  otwierając  drzwi.  Jefimowicz  zerwał  się,
wziąłem  ją  za  rękę  i  skłoniłem  do  wyjścia  ze  mną.  Jefimowicz  od  razu
oprzytomniał i wybuchnął śmiechem.

— O, ja szanuję święte prawa małżeńskie, może pan zabrać małżonkę, proszę

bardzo! I wie pan co — zawołał w ślad za mną — chociaż porządny człowiek nie
powinien  się  z  panem  pojedynkować,  ale  z  szacunku  dla  pani  jestem  do
dyspozycji... Oczywiście, jeżeli pan się odważy...

— Słyszysz? — zatrzymałem ją chwilę na progu.
Potem  przez  całą  drogę  do  domu  ani  słowa.  Prowadziłem  ją  za  rękę,  nie

opierała  się,  przeciwnie,  była  potwornie  wstrząśnięta,  ale  tylko  w  drodze.  Po
przyjściu  do  domu  usiadła  na  krześle  i  utkwiła  we  mnie  wzrok.  Była  strasznie
blada; wprawdzie wargi jej najpierw skrzywiły się ironicznie, ale teraz patrzyła
już  na  mnie  z  uroczystym,  surowym  wyzwaniem  i  była  chyba  naprawdę
przekonana,  że  ją  zastrzelę.  Ale  wyjąłem  bez  słowa  rewolwer  z  kieszeni  i
położyłem  na  stole.  Patrzyła  na  mnie  i  na  rewolwer.  (Proszę  zwrócić  uwagę:
znała  już  ten  rewolwer.  Sprawiłem  go  sobie  i  trzymałem  nabity  od  chwili
uruchomienia  kasy.  Zakładając  kasę  postanowiłem  nie  trzymać  ani  ogromnych
psów,  ani  silnego  lokaja,  jak  na  przykład  czyni  to  Mozer.  U  mnie  klientom
otwierała kucharka. Ale w naszym zawodzie konieczne jest zapewnienie sobie na
wszelki wypadek samoobrony, więc trzymałem w domu zawsze nabity rewolwer.
Początkowo, po zamieszkaniu ze mną, bardzo się interesowała tym rewolwerem,
wypytywała  o  jego  konstrukcję  i  system,  co  też  jej  wytłumaczyłem,  a  nawet
namówiłem, żeby wystrzeliła raz kiedyś do celu. Trzeba to wszystko wziąć pod
uwagę.)  Nie  zwracając  uwagi  na  jej  wystraszoną  minę,  położyłem  się  na  pół
rozebrany  na  łóżku.  Byłem  bardzo  wyczerpany,  dochodziła  jedenasta.  Siedziała
dalej  na  tym  samym  miejscu  bez  ruchu  jeszcze  około  godziny,  potem  zgasiła
świecę i położyła się przy ścianie, na kanapie. Po raz pierwszy nie położyła się
ze mną — to też należy podkreślić...

VI
STRASZNE WSPOMNIENIE
A teraz to straszne wspomnienie...
Obudziłem  się  rano  chyba  przed  ósmą,  w  pokoju  było  już  prawie  jasno.

Obudziłem  się  od  razu  całkiem  przytomny  i  raptownie  otworzyłem  oczy.  Stała
przy  stole  trzymając  w  ręku  rewolwer.  Nie  widziała,  że  się  zbudziłem  i  patrzę.
Raptem  widzę,  że  zaczyna  zbliżać  się  do  mnie  z  rewolwerem  w  ręku.  Szybko

background image

zamknąłem oczy i udałem, że mocno śpię.

Doszła do łóżka i stanęła nade mną. Słyszałem wszystko; chociaż zapanowała

grobowa cisza, słyszałem jednak tę ciszę. Wtem pod wpływem nagłego impulsu
wbrew woli otworzyłem oczy. Patrzyła na mnie, prosto w oczy, a rewolwer był
tuż  przy  mojej  skroni.  Nasze  spojrzenia  spotkały  się. Ale  patrzyliśmy  na  siebie
zaledwie  przez  mgnienie.  Znów  mocno  zaniknąłem  oczy  i  w  tym  samym
momencie  postanowiłem  z  całej  mocy,  że  się  więcej  nie  poruszę  i  nie  otworzę
oczu, cokolwiek ma się stać.

Bo przecież zdarza się, że nawet mocno śpiący człowiek nagle otworzy oczy,

uniesie  głowę  i  na  moment  obrzuci  pokój  spojrzeniem,  by  po  chwili
nieprzytomnie  opuścić  głowę  na  poduszkę  niczego  nie  pamiętając.  Gdy
spotkawszy się z jej spojrzeniem i poczuwszy rewolwer  na  skroni  raptem  znów
zamknąłem  oczy  i  leżałem  bez  ruchu,  jak  pogrążony  we  śnie,  stanowczo  mogła
przypuszczać,  że  śpię  naprawdę  i  że  nic  nie  widziałem,  tym  bardziej,  że
właściwie  było  niepodobieństwem  zamknąć  oczy  w  takiej  chwili,  ujrzawszy  to,
co ujrzałem.

Tak,  niepodobieństwem.  Ale  mimo  wszystko  mogła  odgadnąć  prawdę  —  i

właśnie to mi przemknęło przez myśl w tym momencie. O, jakaż wichura myśli i
wrażeń zakłębiła się błyskawicznie w mojej głowie — niech żyje elektryczność
myśli ludzkiej! W takim razie (przemknęło mi przez myśl), jeżeli odgadła prawdę
i  wie,  że  nie  śpię  —  już  ją  zmiażdżyłem  gotowością  przyjęcia  śmierci  i  teraz
może  się  zawahać.  Poprzednia  decyzja  może  się  rozbić  o  nowe,  niesłychanie
mocne  wrażenie.  Podobno  ludzie  stojący  na  szczycie  dążą  jakby  sami  w  dół,  w
przepaść. Zapewne wiele samobójstw i zabójstw dokonało się tylko dlatego, że
rewolwer  znalazł  się  już  w  rękach.  W  tym  też  jest  otchłań,  w  tym  też  jest
pochyłość 45°, na której się nie sposób utrzymać, i coś nas korci przemożnie, by
nacisnąć  spust.  Ale  świadomość,  że  wszystko  widziałem,  wiem  wszystko  i  w
milczeniu oczekuję śmierci z jej ręki — mogła ją wstrzymać na pochyłości.

Cisza trwała i nagle poczułem na skroni, u nasady włosów, zimne dotknięcie

stali. Zapytacie: czy naprawdę wierzyłem, że ocaleję? Odpowiem wam jak przed
Bogiem: nie miałem żadnej nadziei, najwyżej jedną szansę na sto. Czemuż więc
się  godziłem  na  śmierć? A  ja  spytam:  na  co  mi  było  życie  po  tym  rewolwerze
przystawionym mi do skroni przez uwielbianą istotę? Prócz tego wiedziałem całą
mocą  mojego  jestestwa,  że  między  nami  w  tej  właśnie  chwili  toczy  się  walka,
straszliwy  pojedynek  na  śmierć  i  życie,  pojedynek  tego  właśnie  wczorajszego
tchórza, wypędzonego za tchórzostwo przez kolegów. Wiedziałem to i ona też to
wiedziała, oczywiście jeżeli się domyśliła, że nie śpię.

Może zresztą tak wcale nie było, może nie myślałem wtedy tego wszystkiego,

ale  jednak  musiało  być  coś  w  tym  rodzaju,  bodaj  bez  tych  myśli,  bo  przecież  o
niczym innym nie myślałem potem, w każdej chwili mojego życia.

Ale zadacie mi nowe pytanie: czemuż jej nie uchroniłem przed zbrodnią? O,

ja  sobie  potem  setki  razy  zadawałem  to  pytanie  —  za  każdym  razem,  kiedy  z
mrowiem  w  plecach  przypominałem  sobie  ten  moment.  Ale  dusza  moja  była
wtedy w ponurej rozterce: ginąłem, sam ginąłem, więc kogóż mogłem uratować!

background image

A skąd wiecie, czy chciałem jeszcze wtedy kogoś uratować? Skąd wiadomo, co
mogłem wtedy odczuwać?

Świadomość jednak kłębiła się; chwile mijały, panowała grobowa cisza; ona

wciąż stała nade mną — i nagle drgnąłem w nadziei! Czym prędzej otworzyłem
oczy: już jej nie było w pokoju. Wstałem z łóżka: zwyciężyłem — a ona była na
wieki zwyciężona!

Poszedłem  na  śniadanie.  Samowar  podawano  u  nas  zawsze  do  pierwszego

pokoju,  a  ona  zawsze  nalewała  herbatę.  Siadłem  przy  stole  w  milczeniu  i
wziąłem  od  niej  szklankę  herbaty.  Może  po  pięciu  minutach  spojrzałem  na  nią.
Była  strasznie  blada,  jeszcze  bledsza  niż  wczoraj,  patrzyła  na  mnie.  Wtem  —
spostrzegłszy,  że  na  nią  patrzę,  blado  się  uśmiechnęła  bladymi  wargami,  z
nieśmiałym pytaniem w oczach. „A więc wciąż jeszcze się waha i zadaje sobie
pytanie:  czy  on  wie,  czy  nie,  widział  czy  nie  widział?"  Obojętnie  odwróciłem
wzrok. Po śniadaniu zamknąłem kasę, poszedłem na rynek i kupiłem żelazne łóżko
i parawan. Wróciwszy do domu kazałem wstawić łóżko do salonu i odgrodzić je
parawanem.  Było  to  łóżko  dla  niej,  ale  nie  powiedziałem  jej  ani  słowa.  I  bez
słów zrozumiała, przez to łóżko, że „wszystko widziałem i wiem wszystko" i że
nie  ma  już  żadnych  wątpliwości.  Na  noc  zostawiłem  rewolwer  na  stole,  jak
zawsze.  Wieczorem  w  milczeniu  położyła  się  do  swego  nowego  łóżka:
małżeństwo  zostało  rozwiązane,  ona  „zwyciężona,  lecz  nie  rozgrzeszona".  W
nocy  zaczęła  majaczyć,  a  rano  dostała  wysokiej  gorączki.  Przeleżała  sześć
tygodni.

ROZDZIAŁ DRUGI

I
SEN DUMY
Łukieria  oświadczyła  przed  chwilą,  że  nie  zostanie  u  mnie  i  jak  panią

pochowają  —  odejdzie.  Modliłem  się  klęcząc  pięć  minut,  chciałem  się  modlić
godzinę, ale wciąż myślę, bez przerwy, i myśli takie bolesne, i głowa obolała —
jakże się tu modlić, nie przystoi, doprawdy! Dziwne też, że spać mi się nie chce:
przecież  zbyt  wielkie  nieszczęście  po  pierwszych  mocnych  wybuchach  zawsze
wywołuje  senność.  Podobno  skazani  na  śmierć  zawsze  niezwykle  twardo  śpią
ostatniej nocy. To i dobrze, to naturalne, inaczej by nie wytrzymali... Położyłem
się na kanapie, ale nie zasnąłem...

...Przez sześć tygodni choroby doglądaliśmy jej dniem i nocą — ja, Łukieria i

dyplomowana  pielęgniarka  ze  szpitala,  którą  zaangażowałem.  Pieniędzy  nie
szczędziłem, nawet z chęcią wydawałem na nią. Wezwałem doktora Schroedera i
płaciłem mu po dziesięć rubli za wizytę. Gdy odzyskała przytomność, przestałem
tak  ciągle  sterczeć  jej  przed  oczami. A  zresztą  po  co  o  tym  mówię?  Kiedy  już
całkiem  wstała,  cichutko,  w  milczeniu  usiadła  w  swoim  pokoju  przy  osobnym
stole, który wtedy też dla niej kupiłem... Tak, to prawda, milczeliśmy absolutnie,

background image

to  znaczy,  nieco  później  zaczęliśmy  nawet  rozmawiać,  lecz  tylko  o  sprawach
powszednich. Ja oczywiście umyślnie się zbytnio nie rozwodziłem, ale doskonale
widziałem, że i ona raczej woli się nie wywnętrzać. Wydawało mi się to zupełnie
naturalne z jej strony. „Jest nazbyt wstrząśnięta i nazbyt pokonana — myślałem —
i  niewątpliwie  trzeba  jej  pozwolić  zapomnieć  i  przyzwyczaić  się".  Tak  więc
milczeliśmy  oboje,  ale  ja  się  wciąż  przygotowywałem  po  cichu,  myśląc  o
przyszłości. Myślałem, że ona też, i zgadywałem namiętnie, o czym myśli właśnie
w tej chwili?

Dodam jeszcze: o, oczywiście nikt nie wie, com przecierpiał biadając nad nią

w czasie jej choroby. Lecz biadałem wewnętrznie, dławiłem jęki w piersi wobec
wszystkich,  nawet  wobec  Łukierii.  Nie  mogłem  sobie  wyobrazić,  nawet  nie
przypuszczałem,  że  może  umrzeć  nie  dowiedziawszy  się  o  wszystkim.  A  kiedy
niebezpieczeństwo  minęło  i  zaczęła  powracać  do  zdrowia,  wtedy  prędko,
pamiętam,  i  zupełnie  się  uspokoiłem.  Nie  dość  na  tym:  postanowiłem  odłożyć
naszą  przyszłość  na  możliwie  najdłuższy  czas,  a  na  razie  zostawić  wszystko  w
obecnej  postaci.  Tak,  stało  się  wtedy  ze  mną  coś  dziwnego,  osobliwego,  nie
umiem  tego  inaczej  określić:  zatriumfowałem,  i  sama  ta  świadomość  była  dla
mnie zupełnie wystarczająca. I tak upłynęła zima. O, byłem zadowolony jak nigdy
jeszcze, i to przez całą zimę.

Widzicie, w moim życiu była pewna straszna historia, która do tego czasu, to

znaczy  aż  do  chwili  katastrofy  z  żoną,  dręczyła  mnie  co  dzień,  co  godzina,
mianowicie  —  utrata  reputacji  i  opuszczenie  pułku.  Krótko  mówiąc:  była
tyrańska  niesprawiedliwość  wo  bec  mnie.  Co  prawda  koledzy  nie  lubili  mnie  z
powodu mego ciężkiego charakteru, charakteru może nawet śmiesznego, chociaż
zdarza  się  często,  że  to,  co  jest  dla  nas  wzniosłe,  najbardziej  osobiste  i  święte,
jednocześnie  śmieszy  z  jakiegoś  powodu  ogół  naszych  kolegów.  O,  mnie  nigdy
nie  lubiano,  nawet  w  szkole.  Mnie  zawsze  i  wszędzie  nie  lubiano.  Nawet
Łukieria nie może mnie lubić. Zdarzenie zaś w pułku było wprawdzie wynikiem
niechęci  do  mnie,  ale  bez  wątpienia  miało  przypadkowy  charakter.  Mówię  to
dlatego,  że  nie  ma  nic  boleśniejszego  i  dotkliwszego,  niż  zginąć  w  wypadku,
który  mógłby  się  wcale  nie  zdarzyć  —  wskutek  fatalnego  zbiegu  okoliczności,
które  mogły  przemknąć  obok  jak  obłoki.  Jakie  to  poniżające  dla  obdarzonej
rozumem istoty. A zdarzenie było takie:

Podczas antraktu w teatrze poszedłem do bufetu. Nagle wszedł huzar A- -w i

w obecności wszystkich zebranych oficerów i cywilów zaczął głośno opowiadać
swoim  kolegom,  huzarom,  że  przed  chwilą  kapitan  naszego  pułku  Biezumcew
urządził  w  kuluarach  awanturę  i  że  „jest  chyba  pijany".  Tematu  nie  podjęto,
zresztą  była  to  pomyłka,  bo  kapitan  Biezumcew  nie  był  pijany,  a  awantury  też
właściwie nie było. Huzarzy zaczęli mówić o czymś innym i na tym się wszystko
skończyło, ale nazajutrz historia dotarła do naszego pułku i od razu zaczęto u nas
mówić, że w bufecie z naszego pułku byłem tylko ja jeden i że kiedy huzar A- -w
odezwał się arogancko o kapitanie Biezumcewie, powinienem był podejść do A-
-wa  i  skarcić  go. Ale  z  jakiej  racji  miałem  to  zrobić?  Jeżeli  on  ma  na  pieńku  z
Biezumcewem,  jest  to  ich  prywatna  sprawa,  więc  po  cóż  miałem  się  wtrącać?

background image

Oficerowie  jednak  skłaniali  się  do  poglądu,  że  sprawa  nie  jest  osobista,  lecz
dotyczy  również  pułku,  a  ponieważ  z  oficerów  naszego  pułku  byłem  przy  tym
tylko ja, dowiodłem wszystkim obecnym w bufecie, wojskowym i cywilom, że w
naszym  pułku  trafiają  się  oficerowie  niezbyt  drażliwi  na  punkcie  własnego  i
pułkowego  honoru.  Nie  mogłem  się  zgodzić  z  tym  określeniem.  Dano  mi  do
zrozumienia, że mogę jeszcze wszystko naprawić, jeżeli choćby teraz, mimo że to
nieco  spóźnione,  zechcę  zażądać  od  A-  -wa  formalnych  wyjaśnień.  Nie
zechciałem,  a  ponieważ  byłem  zirytowany,  odmówiłem  wyniośle,  po  czym
natychmiast  podałem  się  do  dymisji.  I  to  już  cała  historia.  Wyszedłem  z  niej  z
godnością, ale złamany duchowo, z osłabioną wolą i umysłem.

Akurat  się  tak  zdarzyło,  że  mąż  mojej  siostry  w  Moskwie  przehulał  nasz

niewielki  majątek,  w  tym  i  moją  część,  wprawdzie  niewielką,  ale  zostałem  bez
grosza  przy  duszy  i  bez  dachu  nad  głową.  Mogłem  przyjąć  cywilną  posadę,  ale
nie  chciałem:  jak  to  —  po  tak  świetnym  mundurze  miałem  zgodzić  się  na  jakąś
tam kolej? A więc — jak wstyd, to wstyd, jak hańba, to hańba, upadek, to upadek,
im gorzej, tym lepiej — to właśnie wybrałem. Trzy lata ponurych doświadczeń, a
nawet dom Wiaziemskiego.

Przed  półtora  rokiem  zmarła  w  Moskwie  moja  matka  chrzestna,  bogata

staruszka,  niespodziewanie  zostawiając  w  spadku  między  innymi  i  mnie  trzy
tysiące. Namyśliłem się i od razu zdecydowałem o swoim losie. Zdecydowałem
się  na  kasę  pożyczkową,  nie  zważając  na  opinię  ludzką:  pieniądze,  następnie
własny  kąt  i  —  nowe  życie  z  dala  od  dawnych  wspomnień,  taki  był  mój  plan.
Wszelako  ponura  przeszłość  i  na  zawsze  splamiony  honor  dręczyły  mnie  stale,
bezustannie.  Potem  ożeniłem  się.  Przypadkiem  czy  nie  —  sam  nie  wiem.  Ale
wprowadzając  ją  do  swego  domu  myślałem,  że  wprowadzam  przyjaciela,  a
przyjaciel  był  mi  bardzo  potrzebny.  Lecz  rozumiałem,  że  przyjaciela  trzeba
oswoić, a nawet pokonać. Bo czy mogłem tak od razu wytłumaczyć cokolwiek tej
szesnastolatce,  i  to  uprzedzonej  do  mnie?  Jak  mógłbym  na  przykład  bez
przypadkowej pomocy owej strasznej katastrofy z rewolwerem przekonać ją, że
nie  jestem  tchórzem  i  że  zarzut  tchórzostwa  w  pułku  był  niesłuszny?  Ale
katastrofa  przyszła  w  samą  porę.  Wytrzymawszy  rewolwer,  wziąłem  odwet  za
całą  swoją  ponurą  przeszłość.  I  chociaż  nikt  się  o  tym  nie  dowiedział,
dowiedziała się ona, a to było dla mnie wszystkim, bo właśnie ona była dla mnie
wszystkim,  całą  moją  nadzieją  na  przyszłość  piastowaną  w  marzeniach!  Była
jedynym  człowiekiem,  którego  urabiałem  sobie,  inni  mi  nie  byli  potrzebni  —  i
oto o wszystkim się dowiedziała; dowiedziała się w każdym razie, że niesłusznie
postąpiła  przyłączając  się  tak  pochopnie  do  moich  wrogów.  Ta  myśl  upajała
mnie.  W  jej  oczach  nie  mogłem  już  być  nędznikiem,  najwyżej  dziwnym
człowiekiem,  ale  ta  myśl  teraz,  po  wszystkim,  co  się  stało,  nie  była  najgorsza:
dziwactwo  nie  jest  przywarą,  przeciwnie,  czasami  pociąga  naturę  kobiety.
Słowem,  umyślnie  odsunąłem  rozwiązanie:  to  co  się  stało,  było  tymczasem  aż
nadto  wystarczające  dla  mego  spokoju  i  zawierało  aż  nazbyt  wiele  obrazów  i
materiału do moich marzeń. Właśnie to jest fatalne, że taki ze mnie marzyciel: dla
mnie materiału starczyło, a o niej myślałem, że poczeka.

background image

Tak upłynęła cała zima, w jakimś oczekiwaniu na coś. Lubiłem przyglądać się

jej  ukradkiem,  kiedy  siedziała  za  swoim  stolikiem.  Zajmowała  się  szyciem,
bielizną, a wieczorami niekiedy czytała książki, które brała z mojej szafy. Dobór
tych książek też powinien był świadczyć na moją korzyść. Prawie nie wychodziła
z  domu.  Przed  wieczorem,  po  obiedzie  zabierałem  ją  zwykle  na  spacer  i
przechadzaliśmy  się,  nie  w  całkowitym  milczeniu,  jak  przedtem.  Próbowałem
udawać,  że  nie  milczymy,  że  zgodnie  rozmawiamy,  ale  jak  już  wspomniałem,
oboje  staraliśmy  się  zbytnio  nie  rozwodzić.  Ja  to  robiłem  umyślnie,  a  jej,
myślałem, trzeba koniecznie „zostawić trochę czasu". Dziwne oczywiście, że ani
razu, niemal do końca zimy, nie przyszło mi do głowy, że sam lubię patrzeć na nią
ukradkiem,  lecz  nie  zauważyłem  ani  jednego  jej  spojrzenia  na  mnie  przez  całą
zimę! Myślałem, że z jej strony jest to nieśmiałość. Zwłaszcza że w ogóle miała
tak zalęknioną, nieśmiałą minę, tak bezsilnie wyglądała po chorobie. Nie, lepiej
poczekaj, bracie, a — „a nuż ona sama nagle podejdzie do ciebie..."

Ta  myśl  zachwycała  mnie  nieskończenie.  Jedno  dodam:  niekiedy  jakby

umyślnie się rozjątrzałem i udawało mi się wprawić swego ducha i umysł w taki
stan, że czułem do niej jakby urazę. I tak było kilkakroć i trwało jakiś czas. Ale
nienawiść  nigdy  nie  mogła  dojrzeć  i  utrwalić  się  w  mojej  duszy.  Sam  zresztą
czułem,  że  jest  to  poniekąd  tylko  gra. A  i  wtedy,  choć  rozwiązałem  małżeństwo
kupując łóżko i parawan, nigdy jednak, przenigdy nie potrafiłem w niej dostrzec
zbrodniarki.  Nie  dlatego,  żem  lekceważył  jej  przestępstwo,  lecz  dlatego,  że  od
razu  miałem  zamiar  jej  przebaczyć,  od  pierwszego  dnia,  nawet  zanim  kupiłem
łóżko.  Słowem  było  to  z  mojej  strony  dziwactwo,  gdyż  mam  surowe  zasady
moralne.  Rzecz  w  tym,  że  była  w  moich  oczach  tak  pokonana,  tak  poniżona,  tak
unicestwiona,  że  chwilami  litowałem  się  nad  nią  do  bólu,  choć  przy  tym  wszy
stkim stanowczo miłą mi była niekiedy myśl o jej poniżeniu. Miłą myśl o naszej
nierówności...

Tej  zimy  zdarzyło  mi  się  umyślnie  spełnić  kilka  dobrych  uczynków.

Umorzyłem dwa długi, a pewnej ubogiej kobiecie dałem pieniądze w ogóle bez
zastawu. Żonie o tym nie powiedziałem, zresztą wcale nie po to to zrobiłem, żeby
się  dowiedziała,  ale  kobieta  sama  przyszła  podziękować  nieomal  na  klęczkach.
Tak że wyszło to na jaw i odniosłem wrażenie, że sprawiło jej przyjemność.

Lecz zbliżała się wiosna, była już połowa kwietnia, wyjęto podwójne okna i

słońce poczęło oświetlać jaskrawymi snopami nasze milczące pokoje. Ale łuska
tkwiła i zaciemniała mój umysł. Straszna, fatalna łuska! Jakże się stało, że nagle
spadła  z  oczu,  że  nagle  przejrzałem  i  wszystko  zrozumiałem?  Czy  był  to
przypadek,  czy  nadszedł  wreszcie  właściwy  dzień,  czy  promień  słońca  zapalił
myśl,  domysł  w  mym  otępiałym  mózgu?  Nie,  to  nie  była  myśl  ani  domysł,  lecz
nagle  drgnęła  pewna  żyłka,  od  dawna  zamarła  —  zaczęła  pulsować,  ożyła  i
oświetliła  całą  moją  otępiałą  duszę  i  moją  pychę  szatańską.  Nagle  jakby
zerwałem się z miejsca. Bo to stało się nagle, niespodziewanie. Stało się przed
wieczorem, około piątej po południu...

II

background image

ŁUSKA SPADŁA Z OCZU
Ale  przedtem  dwa  słowa.  Miesiąc  wcześniej  zauważyłem  u  niej  jakieś

zamyślenie  —  już  nie  tylko  milkliwość,  lecz  ponadto  zamyślenie.  To  również
zauważyłem nagle. Szyła wtedy z głową pochyloną nad ro botą i nie widziała, że
patrzę  na  nią.  I  raptem  uderzyło  mnie,  że  zrobiła  się  taka  szczuplutka,
przeźroczysta, twarzyczka pobladła, wargi zbielały — wszystko to wraz z zadumą
niezwykle  mnie  zafrapowało.  Już  przedtem  słyszałem  suche  pokasływanie,
zwłaszcza  nocami.  Natychmiast  wstałem  i  nic  jej  nie  mówiąc  udałem  się  do
Schroedera, żeby poprosić go do nas.

Schroeder  przybył  nazajutrz.  Była  bardzo  zdziwiona  i  patrzyła  to  na

Schroedera, to na mnie.

— Ależ nic mi nie jest — powiedziała z bladym uśmiechem.
Schroeder nie zbadał jej dokładnie (ci lekarze bywają czasami lekceważąco

niedbali),  powiedział  mi  tylko  w  drugim  pokoju,  że  są  to  pozostałości  po
chorobie i że na wiosnę warto by pojechać gdzieś nad morze, a jeżeli się nie da,
to choćby przeprowadzić się na letnisko. Słowem, nic nie powiedział prócz tego,
że jest osłabiona czy coś w tym rodzaju. Po jego wyjściu powtórzyła, patrząc na
mnie z ogromną powagą:

— Nic mi nie jest, jestem zupełnie zdrowa.
Lecz po tych słowach raptem się zarumieniła, widocznie ze wstydu. O, teraz

rozumiem; wstydziła się, że jestem jeszcze jej mężem, że wciąż jeszcze troszczę
się o nią jak prawdziwy mąż. Ale wtedy nie zrozumiałem i rumieniec przypisałem
pokorze (łuska!).

Otóż  miesiąc  później,  około  piątej  po  południu,  w  kwietniu,  w  jasny

słoneczny  dzień  siedziałem  przy  kasie  i  rachowałem.  Nagle  słyszę,  że  ona  w
naszym pokoju, przy swoim stole, przy pracy, cichutko... zaśpiewała. Nowość ta
zrobiła  na  mnie  wstrząsające  wrażenie.  Dotychczas  prawie  nigdy  nie  słyszałem
jej śpiewającej, chyba że na samym początku, kiedy ją wpro wadziłem do swego
domu  i  kiedy  jeszcze  mogliśmy  się  zabawiać  strzelaniem  z  rewolweru  do  celu.
Wtedy  głos  miała  jeszcze  dość  silny,  dźwięczny,  wprawdzie  niewyrobiony,  ale
nadzwyczaj przyjemny i zdrowy. Teraz natomiast piosenka była taka wątlutka —
nie,  nie  mówię  żałosna  (był  to  jakiś  romans),  lecz  jakby  w  głosie  było  coś
pękniętego,  jakby  głosik  nie  mógł  podołać,  jakby  sama  piosenka  była  chora.
Nuciła sobie półgłosem, wtem głos wzniósł się i urwał — taki biedny głosik, tak
żałośnie się urwał; odchrząknęła i znów cichuteńko zaśpiewała...

Śmieszne  się  wyda  zapewne  moje  wzruszenie,  ale  nikt  nigdy  nie  zrozumie,

czym  się  tak  przejąłem.  Nie,  nie  czułem  dla  niej  litości,  było  to  jeszcze  coś
całkiem  innego.  Z  początku  przynajmniej,  w  pierwszej  chwili,  pojawiło  się
raptem  zdziwienie,  ogromne  zdumienie,  ogromne  i  dziwne,  chorobliwe  i  niemal
mściwe: „Śpiewa — przy mnie! Czyżby zapomniała o moim istnieniu?"

Wstrząśnięty  do  głębi,  trwałem  jakiś  czas  w  miejscu,  potem  nagle  wstałem,

wziąłem  kapelusz  i  wyszedłem,  niezupełnie  przytomny.  W  każdym  razie  nie
wiedziałem, gdzie idę i po co; Łukieria podała mi palto.

— Ona śpiewa? — zapytałem mimo woli. Nie  zrozumiała,  patrzyła  na  mnie

background image

pytająco.  Zresztą  istotnie  trudno  mnie  było  zrozumieć.  —  Po  raz  pierwszy
śpiewa?

— Nie, jak pana nie ma, pani śpiewa czasem — odrzekła Łukieria.
Pamiętam wszystko. Zszedłem po schodach, wyszedłem na ulicę i poszedłem,

gdzie oczy poniosą. Doszedłem do rogu i zacząłem patrzeć przed siebie. Mijano
mnie, potrącano — nic nie czułem. Zawołałem dorożkę i kazałem się zawieźć do
mostu Policyjnego, sam nie wiem po co. Lecz po chwili rozmyśliłem się i dałem
dorożkarzowi dwadzieścia kopiejek:

— Za to, żem cię fatygował — powiedziałem zaśmiawszy się bezmyślnie, ale

w sercu nagle zjawiło się jakieś uniesienie.

Skierowałem  się  w  stronę  domu,  przyspieszając  kroku.  Pęknięta,  żałosna,

urwana nutka nagle znów zadźwięczała w mojej duszy. Brakło mi tchu. Spadała,
spadała  z  oczu  łuska!  Skoro  zaśpiewała  przy  mnie  to  znaczy,  że  o  mnie
zapomniała  —  było  to  jasne  i  straszne.  Serce  to  czuło.  Lecz  uniesienie
promieniało w mej duszy przemagając strach.

O,  ironio  losu!  Przecież  nic  innego  nie  było  i  nie  mogło  być  w  mojej  duszy

przez całą zimę prócz tego właśnie uniesienia, ale gdzie ja sam byłem przez całą
zimę?  Czy  byłem  obok  swojej  duszy?  Wbiegłem  po  schodach  w  wielkim
pośpiechu, nie wiem, czy wszedłem spokojnie. Pamiętam tylko, że cała podłoga
falowała,  jakbym  płynął  po  rzece.  Wszedłem  do  pokoju,  ona  siedziała  na  tym
samym  miejscu,  szyła  z  pochyloną  głową,  ale  już  nie  śpiewała.  Przelotnie,  bez
zaciekawienia spojrzała na mnie, lecz nie było to nawet spojrzenie, ot, taki sobie
ruch, zwyczajny i obojętny, gdy wchodzi ktoś do pokoju.

Podszedłem od razu i usiadłem na krześle tuż obok niej, jak opętany. Zerknęła

na  mnie  jakby  przestraszona  :  wziąłem  ją  za  rękę  i  nie  pamiętam,  co
powiedziałem, a raczej, co chciałem powiedzieć, gdyż nawet nie mogłem mówić
normalnie.  Głos  mi  się  załamywał  i  odmawiał  posłuszeństwa.  Nie  wiedziałem
zresztą, co powiedzieć, i nie mogłem tchu złapać.

—  Porozmawiajmy...  wiesz...  powiedz  coś!  —  wybąkałem  wreszcie

głupawo. O, czy mogłem się zdobyć w tej chwili na coś mądrego?

Znów  drgnęła  i  odsunęła  się  bardzo  przestraszona  wyrazem  mojej  twarzy,

lecz  nagle  surowe  zdziwienie  pojawiło  się  w  jej  oczach.  Tak,  zdziwienie,  i  to
surowe.  Patrzyła  na  mnie  szeroko  otwartymi  oczami.  Ta  surowość,  to  surowe
zdziwienie  po  prostu  mnie  zdruzgotały.  „Więc  tobie  jeszcze  potrzeba  miłości?
Miłości?" — jakby zabrzmiało nagle w tym zdziwieniu, chociaż milczała. Ale ja
wszystko  wyczytałem,  wszystko.  Wstrząśnięty  runąłem  do  jej  stóp.  Tak,  padłem
do jej stóp. Zerwała się natychmiast, ale ja z nadzwyczajną siłą przytrzymałem ją
za obie ręce.

O, dobrze rozumiałem swoją niedolę. Ale wierzcie mi, uniesienie wzbierało

w  mym  sercu  tak  nieodparcie,  że  myślałem,  iż  umrę.  Całowałem  jej  stopy  w
upojeniu  i  szczęściu.  Tak,  w  szczęściu.  Tak,  w  szczęściu  bezgranicznym  i
nieskończonym  —  choć  rozumiałem  swą  rozpaczliwą  i  beznadziejną  sytuację!
Płakałem, mówiłem coś, ale mówić nie mogłem. Przestrach i zdziwienie ustąpiły
w  niej  nagle  miejsca  jakiemuś  zatroskaniu,  jakiemuś  niesamowitemu  pytaniu,  i

background image

dziwnie patrzyła na mnie, wręcz ze zgrozą, chciała coś jak najprędzej zrozumieć i
uśmiechnęła  się.  Była  ogromnie  zawstydzona,  że  ją  całuję  po  nogach,  odsuwała
je,  ale  ja  całowałem  miejsce  na  podłodze,  gdzie  stały.  Spostrzegła  to  i  nagle
zaczęła  się  śmiać  ze  wstydu  (wiecie  zapewne,  że  można  się  śmiać  ze  wstydu).
Zbliżał  się  atak  histerii,  widziałem  to,  ręce  jej  dygotały  —  ale  nie  myślałem  o
tym i wciąż bełkotałem, że ją kocham, że nie wstanę: „Pozwól mi całować twoją
suknię...  całe  życie  modlić  się  do  ciebie"...  Nie  wiem,  nie  pamiętam  —  raptem
zaszlochała, zatrzęsła się, nastąpił straszny atak histerii. Przestraszyłem ją.

Zaniosłem  ją  na  łóżko.  Kiedy  atak  minął,  usiadła  na  łóżku,  z  ogromnie

przygnębioną  miną  chwyciła  mnie  za  ręce  i  prosiła,  żebym  się  uspokoił.  „Daj
spokój,  nie  dręcz  się  tak!"  —  i  znów  zaczynała  płakać.  Przez  cały  wieczór  nie
odstępowałem  jej  ani  na  krok.  Mówiłem  wciąż,  że  ją  zawiozę  do  Boulogne  sur
Mer,  że  będzie  się  kąpać  w  morzu,  wnet,  za  dwa  tygodnie,  że  ma  taki  słabiutki
głosik,  słyszałem  dopiero  co;  że  zamknę  kasę,  sprzedam  Dobronrawowowi,  że
wszystko zaczniemy od nowa, ale najważniejsze to Boulogne, Boulogne! Słuchała
—  i  ciągle  się  bała.  Coraz  bardziej  się  bała.  Ale  nie  to  było  dla  mnie
najważniejsze,  lecz  to,  że  coraz  bardziej,  coraz  gwałtowniej  pragnąłem  znów
leżeć u jej stóp i znów całować, całować ziemię, na której stoją jej stopy, modlić
się do niej i — „więcej nic, nic nie chcę od ciebie — powtarzałem raz po raz —
nic mi nie odpowiadaj, nie dostrzegaj mnie wcale, pozwól tylko patrzeć z kąta na
siebie, zrób ze mną swoją rzecz, psiaka"... A ona płakała.

—  A  ja  myślałam,  że  zostawisz  mnie  tak  —  wyrwało  się  jej  raptem,

mimowolnie — tak mimowolnie, że może sama nie zauważyła, a przecież — o, to
były  jej  najważniejsze,  najbardziej  fatalne  słowa  i  najbardziej  zrozumiałe  dla
mnie  tego  wieczoru,  i  jakby  dźgnęły  mnie  nożem  w  samo  serce!  Wszystko  mi
wyjaśniły,  wszystko,  ale  póki  była  obok,  przed  moimi  oczami,  łudziłem  się
nieodparcie  i  byłem  szalenie  szczęśliwy.  O,  jakże  ją  strasznie  zmęczyłem  tego
wieczoru,  i  sam  to  czułem,  ale  bez  przerwy  myślałem,  że  wszystko  od  razu
naprawię. Wreszcie przed nocą zupełnie opadła z sił; namówiłem ją, żeby spała,
i  od  razu  twardo  zasnęła.  Obawiałem  się  maligny  i  rzeczywiście  była,  ale
nieznaczną.  Wstawałem  w  nocy  niemal  co  chwila,  cichutko  w  papuciach
zbliżałem  się,  żeby  na  nią  popa  trzeć.  Załamywałem  ręce  nad  nią,  patrząc  na  to
chore stworzenie, na tym nędznym żelaznym łóżeczku, które kupiłem jej wtedy za
trzy ruble. Klękałem, ale nie ważyłem się całować nóg śpiącej (bez jej wiedzy!)
Klękałem, żeby się pomodlić, ale zaraz się zrywałem. Łukieria przyglądała mi się
i ciągle wchodziła tu z kuchni. Poszedłem do niej i powiedziałem, żeby się kładła
i że jutro zacznie się „nowe życie".

I  wierzyłem  w  to  ślepo,  szaleńczo  wierzyłem.  O,  jakież  uniesienie  mnie

przepełniało!  Oczekiwałem  tylko  jutrzejszego  dnia.  A  przede  wszystkim  nie
wierzyłem  w  nic  złego,  mimo  symptomów.  Rozeznanie  jeszcze  nie  całkiem
wróciło,  mimo  że  łuska  spadła  z  oczu,  i  długo  jeszcze  nie  wracało  —  ach,  do
dzisiaj,  aż  do  dzisiaj  !!!  Bo  i  jak  mogło  wrócić:  przecież  żyła  jeszcze  wtedy,
przecież  była  tuż  obok,  przy  mnie,  a  ja  przy  niej.  „Jutro  się  zbudzi,  a  wtedy
powiem jej to wszystko i wszystko zrozumie". Tak wówczas rozumowałem, było

background image

to rozumowanie proste i jasne, stąd właśnie uniesienie! A najważniejszy był ten
wyjazd  do  Boulogne.  Nie  wiem  czemu,  myślałem,  że  Boulogne  —  to  jest
wszystko,  że  zawiera  się  coś  ostatecznego.  „Do  Boulogne,  do  Boulogne!"...  W
opętaniu oczekiwałem rana.

III
AŻ ZA DOBRZE ROZUMIEM
A  przecież  to  było  dopiero  kilka  dni  temu  —  pięć  dni,  dopiero  pięć  dni,  w

zeszły  wtorek!  Ach,  gdybym  miał  jeszcze  trochę  czasu,  gdyby  tylko  odrobinkę
zaczekała, — rozproszyłbym mrok! Przecież się uspokoiła. Już nazajutrz słuchała
mnie z uśmiechem, mimo niepokoju. Najważniejsze, że przez cały ten czas, całe te
pięć  dni,  był  w  niej  niepokój  albo  wstyd.  Bała  się  też,  bardzo  się  bała.  Nie
przeczę,  nie  będę  przeczył  jak  jakiś  szaleniec;  strach  był,  ale  czy  mogła  się  nie
bać? Przecież tak dawno staliśmy się sobie obcy, tak bardzo odzwyczailiśmy się
od siebie — i raptem to wszystko... Ale ja nie zważałem na jej strach, roiło mi
się  coś  nowego,  promiennego!  To  prawda,  niewątpliwa  prawda,  że  popełniłem
błąd.  A  może  nawet  dużo  błędów.  Gdy  się  zbudziliśmy  nazajutrz  (było  to  w
środę),  popełniłem  błąd:  zacząłem  od  razu  traktować  ją  jak  przyjaciela.
Pośpieszyłem  się,  zbytnio  się  pośpieszyłem,  ale  spowiedź  była  potrzebna,
niezbędna,  ba,  więcej  niż  spowiedź!  Nie  ukryłem  nawet  tego,  co  przed  samym
sobą ukrywałem przez całe życie. Powiedziałem bez ogródek, że przez całą zimę
nic tylko byłem pewien jej miłości. Wytłumaczyłem jej, że kasa pożyczkowa była
tylko  upadkiem  mej  woli  i  umysłu,  prywatnym  pomysłem  samobiczowania  i
samowywyższenia.  Wyjaśniłem  jej,  że  wtedy  w  bufecie  rzeczywiście
stchórzyłem, przez mój charakter, przewrażliwienie: onieśmieliła mnie atmosfera,
bufet  onieśmielił;  sparaliżowała  myśl:  jakże  ja  tak  ni  stąd,  ni  zowąd  wystąpię,
czy  nie  wypadnie  to  głupio?  Stchórzyłem  nie  przed  pojedynkiem,  lecz  przed
obawą śmieszności... A potem nie chciałem się przyznać i dręczyłem wszystkich,
i  ją  za  to  dręczyłem,  po  to  się  z  nią  ożeniłem,  aby  ją  za  to  dręczyć.  W  ogóle
mówiłem  prawie  cały  czas  jak  w  malignie.  W  końcu  sama  brała  mnie  za  ręce  i
prosiła, żebym przestał: „Przesadzasz... zadręczasz się" — i znów zaczynały się
łzy,  znów  niemal  ataki!  Wciąż  prosiła,  żebym  nie  mówił  takich  rzeczy  i  nie
wspominał ciągle.

Nie  zważałem  na  te  prośby  albo  niewiele  zważałem.  Boulogne!  Tam  jest

słońce,  nasze  nowe  słońce,  powtarzałem  to  bez  przerwy.  Zamknąłem  kasę,
wszystkie  sprawy  przekazałem  Dobronrawowi.  Zaproponowałem  jej  nagle,
żebyśmy  wszystko  rozdali  ubogim  oprócz  podstawowych  trzech  tysięcy,
otrzymanych od matki chrzestnej, za które pojechalibyśmy do Boulogne, a potem
wrócimy  i  zaczniemy  nowe,  pracowite  życie.  Tak  też  zostało  postanowione,
chociaż  nic  nie  powiedziała...  uśmiechnęła  się  tylko.  I  chyba  raczej  przez
delikatność się uśmiechnęła, żeby mi nie zrobić przykrości. Widziałem przecież,
że jej ciąży moja obecność, nie myślcie, że byłem takim głupcem i egoistą, żeby
tego  nie  widzieć.  Wszystko  widziałem,  aż  do  najdrobniejszych  szczegółów,
widziałem i wiedziałem najlepiej; cała moja nędza leżała jak na dłoni!

background image

Opowiadałem jej ciągle o sobie i o niej. I o Łukierii. Mówiłem, żem płakał...

Oczywiście  zmieniałem  temat,  starałem  się  nie  przypominać  pewnych  rzeczy.  I
nawet się ożywiła raz czy dwa, przecież ja to pamiętam — tak, pamiętam! Czemu
mówicie,  że  patrzyłem  i  nic  nie  widziałem?  I  gdyby  tylko  to  się  nie  zdarzyło,
wszystko  by  zmartwychwstało.  Opowiadała  mi  przecież  jeszcze  onegdaj,  kiedy
rozmowa zeszła na lekturę i na to, co przeczytała przez tę zimę — opowiadała mi
wszak  ze  śmiechem,  przypomniawszy  sobie  tę  scenę  Gil  Blasa  z  arcybiskupem
Grenady.  I  to  z  jakim  dziecinnym  śmiechem,  miłym  jak  dawniej,  przed  ślubem
(mgnienie! mgnienie!); jakże się cieszyłem! Zresztą bardzo mnie to uderzyło — ta
scenka z arcybiskupem: a więc znalazła w sobie tyle równowagi ducha i radości,
żeby  śmiać  się  czytając  arcydzieło,  kiedy  tak  siedziała  w  zimie.  A  więc  już
całkiem zaczęła się uspokajać, całkiem wierzyć, że zostawię ją tak. „Myślałam,
że  zostawisz  mnie  tak"  —  powiedziała  to  przecież  we  wtorek.  O,  ta  myśl
dziesięcioletniej  dziewczynki!  A  przecież  wierzyła  —  wierzyła,  że  w  samej
rzeczy wszystko zostanie tak: ona przy swoim stole, ja przy swoim, i tak oboje,
do sześćdziesięciu lat. Nagle — podchodzę, mąż, i ten mąż potrzebuje miłości! O,
nieporozumienie, o, moja ślepota!

Błędem było i to, że patrzyłem na nią z zachwytem: należało się pohamować,

bo zachwyt ją przerażał. Ale przecież się hamowałem, nie całowałem już więcej
jej stóp. Ani razu nie dałem do poznania, że... no, że jestem mężem — o, nawet
mi  to  przez  myśl  nie  przeszło,  ja  się  do  niej  tylko  modliłem!  Ale  przecież  nie
mogłem  zupełnie  milczeć,  nie  mogłem  w  ogóle  nie  mówić!  Nagle  jej  się
zwierzyłem,  że  upajam  się  jej  słowami,  że  uważam  ją  za  bez  porównania
inteligentniejszą i bardziej wykształconą ode mnie. Zarumieniła się i powiedziała
z  zażenowaniem,  że  przesadzam.  Wtedy  ja,  głupi,  nie  wytrzymałem  i
opowiedziałem  jej,  jaki  byłem  zachwycony  stojąc  za  drzwiami  i  słuchając  jej
pojedynku  —  pojedynku  niewinności  z  tą  kreaturą,  jak  się  rozkoszowałem  jej
rozumem,  bystrością,  dowcipem  —  przy  takiej  dziecięcej  prostoduszności.
Wzdrygnąłem  się,  znów  bąknęła,  że  przesadzam,  ale  raptem  spochmurniała,
ukryła  twarz  w  dłoniach  i  znów  zaniosła  się  łkaniem...  Teraz  nie  wytrzymałem:
znów padłem jej do nóg, znów zacząłem całować jej stopy i znów się skończyło
atakiem histerii, tak samo jak we wtorek. Było to wczoraj wieczorem, a nazajutrz
rano...

Nazajutrz rano!? Szaleńcze, przecież to nazajutrz rano było dziś, dopiero co!
Posłuchajcie i zważcie: przecież kiedy spotkaliśmy się dziś przy samowarze

(po tym wczorajszym ataku), aż mnie zdumiał jej spokój — tak, tak właśnie było!
A ja przez całą noc drżałem ze strachu na myśl o tym, co było wczoraj. Raptem
podchodzi  do  mnie,  staje  przede  mną  ze  złożonymi  rękami  i  (dopiero,  dopiero
co!) zaczyna mówić, że jest zbrodniarką, że sama wie o tym, że zbrodnia dręczyła
ją  przez  całą  zimę,  dręczy  i  teraz...  że  w  pełni  docenia  moją  wielkoduszność...
„będę  ci  wierną  żoną,  będę  cię  szanować..."  W  tym  momencie  zerwałem  się  i
objąłem  ją  jak  szalony!  Całowałem  ją,  całowałem  jej  twarz,  usta,  jak  mąż,
pierwszy  raz  po  długiej  rozłące.  I  po  co  wychodziłem,  tylko  na  dwie  godziny...
nasze paszporty zagraniczne... O Boże! Gdybym wrócił pięć minut — tylko pięć

background image

minut wcześniej! A tu ten tłum w naszej bramie, te spojrzenia na mnie... O Boże,
Boże!

Łukieria  mówi  (o,  ja  teraz  Łukierii  za  nic  w  świecie  nie  puszczę,  ona

wszystko  wie,  była  z  nami  przez  całą  zimę,  będzie  mi  wszystko  opowiadała),
mówi,  że  kiedy  wyszedłem  z  domu,  najwyżej  dwadzieścia  minut  przed  moim
powrotem  —  nagle  weszła  do  pani  do  naszego  pokoju  spytać  o  coś,  nie
pamiętam,  i  zobaczyła,  że  obraz  pani  (ten  właśnie  Matki  Boskiej)  jest  na
wierzchu, stoi przed nią na stole, a pani jakby dopiero się przed nim modliła. —
Co  pani  jest?  —  „Nic  Łukierio,  możesz  iść.  —  Nie,  poczekaj,  Łukierio"  —
podeszła  do  niej  i  ucałowała.  —  Jest  pani  szczęśliwa?  —  powiadam.  —  „Tak,
Łukierio". — Pan już dawno powinien był panią przeprosić... Dzięki Bogu, że się
państwo  pogodzili.  —  „Dobrze,  powiada,  Łukierio,  idź  już,  Łukierio"  —  i
uśmiechnęła się, ale jakoś tak dziwnie, że Łukieria nagle po dziesięciu minutach
wróciła, żeby na nią popatrzeć: „Stoi sobie przy ścianie, przy samym oknie, rękę
trzyma  na  ścianie,  głowę  oparła  na  ręce,  stoi  sobie  i  myśli.  Tak  głęboko  się
zamyśliła, nawet nie słyszy, że stoję i patrzę na nią z tamtego pokoju. Widzę, że
się niby uśmiecha, stoi, myśli i uśmiecha się. Popatrzyłam na nią, odwróciłam się
i  cichutko  wyszłam,  no  i  tak  sobie  myślę,  wtem  słyszę  —  otworzyło  się  okno.
Zaraz  poszłam  powiedzieć:  »chłodno,  proszę  pani,  jeszcze  się  pani  przeziębi«,
raptem widzę, weszła na okno, stoi już na nim wyprostowana, w otwartym oknie,
plecami do mnie, w rękach obraz trzyma. Serce we mnie omglało, wołam: »Pani,
pani!« Usłyszała, chciała się do mnie obrócić, ale się nie obróciła, jeno zrobiła
krok, obraz przycisnęła do piersi — i wyskoczyła oknem".

Pamiętam  tylko,  że  kiedy  wszedłem  na  podwórko,  ona  była  jeszcze  ciepła.

Wszyscy  patrzą  na  mnie.  Przedtem  krzyczeli,  a  teraz  nagle  umilkli  i  nagle  się
rozstępują przede mną, a ona... ona leży z obrazem. Pamiętam jak przez mgłę, że
podszedłem  milcząc  długo  patrzyłem.  Wszyscy  mnie  obstąpili  i  coś  do  mnie
mówią. Łukieria też tam była, a ja nie widziałem. Mówi, że rozmawiała ze mną.
Pamiętam  tylko  tego  człowieka:  ciągle  wołał  do  mnie,  że  „kapka  krwi  z  ust
wyciekła, kapka, kapka" — i wskazywał mi na krew obok na kamieniu. Zdaje się,
że dotknąłem krwi palcem, uwalałem palec, patrzę na palec (to pamiętam), a on
do mnie wciąż: „kapka, kapka!"

— A idźże z tą kapką! — wrzasnąłem podobno co sił i rzuciłem się na niego z

pięściami...

O zgrozo, zgrozo! Nieporozumienie! Niepodobieństwo! Niemożliwość!

IV
SPÓŹNIŁEM SIĘ TYLKO PIĘĆ MINUT!
A czyż nie tak? Czyż jest to prawdopodobne? Czyż można powiedzieć, że jest

to możliwe? Dlaczego, po co umarła ta kobieta?

O,  wierzcie  mi,  wszystko  rozumiem,  ale  dlaczego  umarła  —  to  jednak

pytanie. Zlękła się mojej miłości, poważnie zadała sobie pytanie: przyjąć czy nie
przyjąć,  i  nie  zniosła  pytania,  i  wolała  umrzeć.  Wiem,  wiem,  nie  warto  się
głowić: za wiele naobiecywała, przelękła się, że nie będzie mogła dotrzymać —

background image

to jasne. Jest w tym kilka momentów naprawdę okropnych.

Bo  czemu  jednak  umarła?  Problem  jest  mimo  wszystko  otwarty.  Pytanie

pulsuje, w moim mózgu pulsuje. Ja bym przecież zostawił ją tak, gdyby chciała,
żeby  zostało  tak. Ale  nie  uwierzyła,  w  tym  rzecz!  Nie,  nie  kłamię,  to  nie  to.  Po
prostu  dlatego,  że  ze  mną  trzeba  było  uczciwie  postępować:  jak  kochać  —  to
kochać w pełni, nie tak, jak kochałaby kupca. A ponieważ była zbyt czysta, zbyt
wstydliwa, żeby się zgodzić na taką miłość, jakiej potrzeba kupcowi, nie chciała
mnie  oszukiwać.  Nie  chciała  oszukiwać  półmiłością  pod  pozorem  miłości  lub
ćwierćmiłością.  Nadto  uczciwa,  tak,  moi  państwo!  Chciałem  wtedy  zaszczepić
szerokie poglądy, pamiętacie! Dziwny pomysł.

Ciekaw  jestem  ogromnie,  czy  mnie  szanowała?  Nie  wiem,  czy  mną

pogardzała, czy nie. Nie sądzę, żeby pogardzała. Bardzo to dziwne, czemu mi ani
razu  nie  przyszło  do  głowy  przez  całą  zimę,  że  ona  mną  gardzi?  Byłem  święcie
przekonany,  że  nie,  aż  do  chwili  kie  dy  spojrzała  na  mnie  z  surowym
zdziwieniem.  Właśnie  z  surowym.  Wtedy  od  razu  zrozumiałem,  że  mną  gardzi.
Zrozumiałem nieodwracalnie, na zawsze! Ach, niech tam, niechby nawet gardziła,
bodaj przez całe życie, ale — niechby żyła, żyła! Dopiero co jeszcze ruszała się,
mówiła.  W  ogóle  nie  rozumiem,  jak  wyskoczyła  przez  okno!  Więc  jak  mogłem
przypuszczać pięć minut wcześniej? Zawołałem Łukierię. Ja teraz Łukierii za nic
w świecie nie puszczę, za nic w świecie!

Och,  mogliśmy  jeszcze  się  porozumieć.  Myśmy  się  tylko  strasznie

odzwyczaili  od  siebie  w  ciągu  zimy,  ale  czyż  nie  można  było  z  powrotem
przywyknąć?  Czemuż  byśmy  nie  mieli  się  zbliżyć  na  nowo  i  rozpocząć  nowego
życia?  Jestem  wielkoduszny,  ona  też  —  oto  już  jakiś  punkt  styczności.  Żeby  tak
jeszcze parę słów, dwa dni, nie więcej, a zrozumiałaby wszystko.

Ale  najbardziej  boli  mnie,  że  to  wszystko  przypadek  —  zwyczajny

barbarzyński, tępy przypadek! Jakże to boli! Pięć minut, jedynie tylko pięć minut
się spóźniłem! Gdybym przyszedł pięć minut wcześniej — moment przemknąłby
mimo jak obłok i nigdy potem nie przyszłoby jej to do głowy, i w końcu wszystko
by zrozumiała. A teraz znów puste pokoje, znów jestem sam. O, tam zegar tyka,
jego  to  nic  nie  obchodzi,  nikogo  mu  nie  żal.  Nie  ma  nikogo  —  w  tym  cała
tragedia!

Chodzę teraz, wciąż chodzę. Wiem, wiem, nie podpowiadajcie: śmieszy was,

że narzekam na przypadek i na pięć minut? Ale to przecież bije w oczy. Zważcie
tylko: nawet kartki nie zostawiła, że nikt nie ponosi winy za jej śmierć, tak jak to
robią wszyscy. Mogła przecież przypuszczać, że będą niepokoić nawet Łukierię:
„wszak byłaś z nią sama w mieszkaniu, no to ty żeś ją pchnęła". W każdym razie
umęczyliby  ją  włóczeniem  po  sądach,  gdyby  cztery  osoby  na  podwórku  nie
widziały przez okna oficyny, że stała z obrazem w rękach i że sama skoczyła. Ale
to  przecież  też  tylko  przypadek,  że  ludzie  stali  i  widzieli.  Nie,  była  to  tylko
chwila, tylko bezwiedny odruch. Taka nagła fantazja! I co z tego, że się modliła
przed  obrazem?  Nie  znaczy  to  wcale,  że  przed  śmiercią.  Cała  rzecz  trwała
zaledwie  dziesięć  minut,  cała  decyzja  —  właśnie  kiedy  stała  przy  ścianie
oparłszy głowę na ręku i uśmiechając się. Wpadł jej nagle ten pomysł do głowy,

background image

zawirował i — i już nie mogła mu się oprzeć.

Nie...  jest  w  tym  jawne  nieporozumienie,  z  pewnością.  Ze  mną  można  by

jeszcze  żyć.  A  jeżeli  to  niedokrwistość?  Po  prostu  z  niedokrwistości,  z
wyczerpania się energii życiowej? Zmęczyła się przez tę zimę, w tym rzecz...

Spóźniłem się!
Jaka  ona  szczuplutka  w  trumnie,  jak  się  nosek  zaostrzył!  Rzęsy  leżą  jak

strzałki.  I  pomyśleć,  jak  dziwnie  upadła  —  niczego  sobie  nie  uszkodziła,  nie
zmiażdżyła.  Tylko  ta  jedna  „kapka  krwi".  Czyli  deserowa  łyżka.  Wstrząs
wewnętrzny. Dziwna myśl: a co, gdyby nie chować? Bo jeżeli ją zabiorą, to... o
nie,  to  niemożliwe,  żeby  ją  zabrano! Ach  wiem,  wiem,  że  ją  muszą  zabrać,  nie
jestem szaleńcem i nie majaczę, o nie, na odwrót, nigdy jeszcze nie myślałem tak
trzeźwo  —  ale  jak  to  możliwe,  że  znów  w  domu  nikogo  nie  będzie,  znów  dwa
pokoje,  znów  ja  sam  z  zastawami.  Koszmar,  koszmar  i  jeszcze  raz  koszmar!
Zadręczyłem ją, w tym rzecz!

Co  mi  teraz  po  waszych  prawach?  Co  mi  po  waszych  obyczajach,  waszej

moralności,  waszym  życiu,  waszym  państwie,  waszej  religii?  Niech  mnie  sądzi
wasz  sędzia,  niech  mnie  postawią  przed  sądem,  przed  waszym  sądem
publicznym, a powiem, że nie uznaję niczego. Sędzia krzyknie: „Proszę milczeć,
oficerze!" A  ja  zawołam  do  niego:  „Skąd  weźmiesz  teraz  taką  moc,  żebym  cię
usłuchał?  Dlaczego  ponury  przypadek  zniszczył  to,  co  miałem  najdroższego  na
świecie?  Na  cóż  mi  teraz  wasze  prawa?  Odłączam  się  od  was".  O,  mnie  jest
wszystko jedno!

Ślepa,  ślepa!  Martwa,  nie  słyszy!  Nie  wiesz,  jakim  bym  cię  rajem  otoczył.

Raj miałem w duszy, zasadziłbym go wokół ciebie. Niechbyś mnie nie kochała —
no i co z tego? Wszystko byłoby tak, wszystko zostałoby tak. Opowiadałabyś mi
wszystko  jak  przyjacielowi  —  no  i  cieszylibyśmy  się  i  śmiali,  patrząc  sobie
radośnie  w  oczy.  I  tak  byśmy  sobie  żyli.  Gdybyś  nawet  pokochała  innego  —
niechby  nawet  tak  było!  Szłabyś  z  nim,  śmiałabyś  się,  a  ja  bym  się  wam
przyglądał  z  drugiej  strony  ulicy...  Och,  zgodziłbym  się  na  wszystko,  byleby
chociaż  raz  otworzyła  oczy!  Na  jedno  mgnienie,  tylko  na  jedno!  Spojrzałaby  na
mnie jak dziś rano, kiedy stała przede mną i przysięgała, że będzie wierną żoną!
Och, z jednego spojrzenia zrozumiałaby wszystko!

Przypadek! O, naturo! Ludzie są samotni na ziemi — w tym całe nieszczęście.

„Jestli w polu żyw człowiek?" — woła witeź rosyjski. Wołam i ja, nie witeź, ale
nikt się nie odzywa. Podobno słońce ożywia wszechświat. Wzejdzie słońce i —
spójrzcie  na  nie,  czyż  to  nie  trup?  Wszystko  jest  martwe  i  wszędzie  są  trupy.
Samotni ludzie, a wokół nich milczenie — i to jest ziemia! „Ludzie, miłujcie się"
—  kto  to  powiedział?  Czyje  to  przykazanie?  Tyka  zegar,  obojętnie,  ohydnie.
Druga po północy. Jej trzewiczki stoją przy łóżeczku, jakby na nią czekały... Nie,
serio, jak ją jutro zabiorą, co ja pocznę?

1876

background image

SEN ŚMIESZNEGO CZŁOWIEKA

I
Jestem śmiesznym człowiekiem. Oni mnie teraz nazywają wariatem. Byłby to

może awans, gdybym nie pozostał dla nich tak samo śmieszny jak przedtem. Ale
teraz  już  się  nie  gniewam,  teraz  ich  wszystkich  kocham,  nawet  wówczas,  kiedy
się  ze  mnie  śmieją  —  wtedy  nawet,  nie  wiem  czemu,  szczególnie  ich  kocham.
Sam  bym  się  śmiał  razem  z  nimi  —  nie  z  siebie,  lecz  dlatego  że  mi  są  drodzy,
gdyby  mi  nie  było  tak  smutno,  kiedy  patrzę  na  nich.  Smutno  mi  dlatego,  że  nie
znają prawdy, a ja ją znam. Ach, jak ciężko człowiekowi samemu znać prawdę!
Ale oni tego nie zrozumieją. Nie, przenigdy.

Przedtem  bardzo  rozpaczałem  z  tego  powodu,  że  wydawałem  się  śmieszny.

Nie wydawałem się, lecz byłem. Zawsze byłem śmieszny, wiem o tym, być może
od  pierwszej  chwili  życia.  Może  już  mając  siedem  lat  wiedziałem,  że  jestem
śmieszny. Potem chodziłem do szkoły, potem na uniwersytet, i cóż — im więcej
się  uczyłem,  tym  lepiej  pojmowałem,  że  jestem  śmieszny.  Cała  moja
uniwersytecka  nauka  istniała  jak  gdyby  tylko  po  to,  żeby  mi  udowadniać  i
tłumaczyć,  w  miarę  tego,  jak  się  w  niej  zagłębiałem,  że  jestem  śmieszszny.
Podobnie  jak  w  nauce,  było  w  życiu.  Z  każdym  rokiem  rosła  we  mnie  i
utwierdzała  się  świadomość  śmieszności  pod  każdym  względem.  Śmiali  się  ze
mnie  wszyscy  i  wszędzie. Ale  nie  wiedzieli,  nikt  spośród  nich,  i  nie  domyślali
się, że jeśli był człowiek na ziemi, który najlepiej ze wszystkich wiedział o tym,
że  jest  śmieszny,  to  tym  człowiekiem  byłem  ja  sam,  i  to  właśnie  było  dla  mnie
najbardziej  krzywdzące,  że  oni  tego  nie  wiedzą,  ale  to  była  moja  własna  wina:
zawsze byłem tak dumny, że za nic i nigdy nie chciałem nikomu się przyznać do
tego. Duma ta rosła we mnie z latami i gdyby się zdarzyło, żebym sobie pozwolił
przyznać  się,  wszystko  jedno  przed  kim,  że  jestem  śmieszny,  to  chyba
natychmiast, tego samego wieczoru, palnąłbym sobie w łeb. O, jakże cierpiałem
za  czasów  chłopięcych  myśląc  o  tym,  że  nie  wytrzymam  i  kiedyś  nagle  sam  się
przyznam przed kolegami. Lecz odkąd stałem się młodzieńcem, to — mimo że z
każdym  rokiem  coraz  lepiej  zdawałem  sobie  sprawę  z  mojej  okropnej
właściwości — nie wiem dlaczego, stałem się trochę spokojniejszy. Tak, właśnie
tak  —  nie  wiem,  dlaczego  —  gdyż  dotychczas  nie  potrafię  określić,  dlaczego.
Być  może  dlatego,  że  w  mojej  duszy  rosła  straszna  melancholia  z  pewnego
powodu,  który  już  nieskończenie  mnie  przerasta:  mianowicie  —  ugodziło  we
mnie  przekonanie  o  tym,  że  na  świecie  wszędzie  jest  wszystko  jedno.  Bardzo
dawno  to  przeczuwałem,  ale  zupełne  przekonanie  zjawiło  się  ostatniego  roku
jakoś  nagle.  Poczułem  nagle,  że  byłoby  mi  wszystko  jedno,  czy  świat  będzie
istniał, czy też nigdzie nic nie będzie. Zacząłem słyszeć i wyczuwać całą swoją
istotę,  że  nic  przy  mnie  nie  ma.  Z  początku  zdawało  mi  się,  że  za  to  wiele  było
przedtem,  ale  później  się  przekonałem,  że  przedtem  też  nic  nie  było,  nagłe
przestałem  się  gniewać  na  ludzi  i  niemal  ich  nie  dostrzegałem.  Doprawdy,
przejawiało  się  to  nawet  w  największych  drobiazgach:  bywało,  na  przykład,  że
idę po ulicy i obijam się o ludzi. Nawet nie z zamyślenia: o czym miałem myśleć,

background image

zupełnie  przestałem  wtedy  myśleć,  było  mi  wszystko  jedno.  Gdybym
przynajmniej znalazł odpowiedź na pytania — ale nie, ani jednej nie znalazłem, a
ile ich było? Ale zrobiło mi się wszystko jedno i wszystkie pytania zniknęły.

I  oto,  już  potem,  poznałem  prawdę.  Poznałem  ją  w  ubiegłym  listopadzie,  a

mianowicie  trzeciego  listopada,  i  odtąd  pamiętam  każdą  swoją  chwilę.  Było  to
ponurego, najbardziej ponurego wieczoru, jaki tylko może być. Wracałem wtedy
po dziesiątej wieczór do domu i właśnie, pamiętam, pomyślałem, że w ogóle nie
jest  możliwa  bardziej  ponura  pogoda.  Nawet  pod  względem  fizycznym.  Lało
przez  cały  dzień,  był  to  najzimniejszy,  najbardziej  ponury  deszcz,  jakiś  nawet
groźny  deszcz,  pamiętam  to,  z  wyraźną  wrogością  do  ludzi,  aż  tu  nagle  po
dziesiątej ustał i zrobiło się strasznie wilgotno, bardziej nawet wilgotno i zimno
niż wtedy, kiedy padało, i od wszystkiego biła jakaś para, od każdego kamienia
na  ulicy  —  z  każdego  zaułka,  jeśli  zajrzeć  do  niego  aż  w  głąb,  jak  najdalej,  z
ulicy. Nagle mi się wydało, że gdyby zgasł wszędzie gaz, zrobiłoby się weselej, a
z gazem jest smutniej na sercu, bo on to wszystko oświetla. Tego dnia prawie nie
jadłem obiadu, cały wieczór przesiedziałem u jednego inżyniera, byli tam jeszcze
dwaj jego znajomi. Cały czas milczałem i chyba się im sprzykrzyłem. Mówili o
czymś  poruszającym  i  w  pewnym  momencie  nawet  się  zapalili.  Ale  było  im
wszystko  jedno,  widziałem  to,  i  zapalili  się  tylko  ot  tak.  No  i  ja  im  to  nagle
wygarnąłem: „Proszę panów, powiadam, przecież wam jest wszystko jedno". Nie
obrazili się, wszyscy się tylko śmiali ze mnie. Bo powiedziałem to całkiem bez
żadnego wyrzutu i po prostu dlatego, że było mi wszystko jedno. No i zobaczyli,
że mnie jest wszystko jedno, i to ich rozweseliło.

Kiedy  pomyślałem  na  ulicy  o  gazie,  popatrzyłem  na  niebo.  Niebo  było

okropnie  ciemne,  ale  wyraźnie  było  widać  rozdarte  obłoki,  a  miedzy  nimi
bezdenne  czarne  plamy.  Nagle  dojrzałem  w  jednej  z  tych  plam  gwiazdkę  i
zacząłem  uważnie  się  w  nią  wpatrywać.  To  dlatego  że  ta  gwiazdka  dała  mi
pomysł:  postanowiłem  tej  nocy  się  zabić.  Powziąłem  to  postanowienie  już  dwa
miesiące temu i chociaż byłem bardzo ubogi, kupiłem wspaniały rewolwer i tego
samego dnia nabiłem go. Ale minęły już dwa miesiące, a rewolwer wciąż leżał w
szufladzie;  było  mi  do  tego  stopnia  wszystko  jedno,  że  zapragnąłem  znaleźć
wreszcie  taką  chwilę,  kiedy  nie  będzie  mi  tak  zupełnie  wszystko  jedno;  po  co
właściwie  —  nie  wiem.  W  ten  sposób  przez  ostatnie  dwa  miesiące  co  noc,
wracając  do  domu,  myślałem,  że  się  zastrzelę.  Wciąż  czekałem  na  ten  moment.
No  i  wreszcie  ta  gwiazdka  dała  mi  pomysł  i  postanowiłem,  że  to  będzie
nieodwołalnie  jeszcze  tej  nocy.  A  dlaczego  gwiazdka  dała  mi  pomysł  —  nie
wiem.

No i właśnie kiedy tak patrzyłem na niebo, nagle chwyciła mnie za łokieć ta

dziewczynka.  Ulica  była  już  pusta,  nikogo  prawie  nie  było.  W  oddali  spał  na
koźle dorożkarz. Dziewczynka mogła mieć jakieś osiem lat, była w chusteczce i
w samej sukience, mokrzu teńka, ale zapamiętałem szczególnie jej mokre podarte
trzewiki, pamiętam je do teraz. Zwłaszcza one wpadły mi w oczy. Nagle zaczęła
mnie  szarpać  za  łokieć  i  wołać.  Nie  płakała,  lecz  jakoś  dziwnie  wykrzykiwała
urywanym  głosem  jakieś  słowa,  których  nie  mogła  dobrze  wymówić,  ponieważ

background image

drżała  na  całym  ciele  drobnym  dreszczem  gorączki.  Była  czymś  przerażona  i
rozpaczliwie  wołała:  „Mamusia!  Mamusia!"  Obróciłem  ku  niej  twarz,  ale  nie
powiedziałem ani słowa, szedłem dalej, lecz ona biegła i szarpała mnie, i w jej
głosie  zabrzmiał  ten  dźwięk,  który  u  bardzo  przestraszonych  dzieci  oznacza
rozpacz. Znam ten dźwięk. Chociaż nie wymawiała dokładnie słów, zrozumiałem,
że jej matka gdzieś kona lub coś się tam im przydarzyło, więc wybiegła, by kogoś
zawołać,  coś  znaleźć,  aby  pomóc  mamie. Ale  nie  poszedłem  za  nią,  odwrotnie,
nagle  przyszło  mi  do  głowy,  żeby  ją  przepędzić.  Z  początku  powiedziałem  jej,
aby  poszukała  stójkowego.  Ale  ona  złożyła  błagalnie  rączki  i  zanosząc  się
łkaniem  wciąż  biegła  obok  mnie.  No  i  wtedy  tupnąłem  na  nią  i  krzyknąłem.
Zawołała  tylko:  „Proszę  pana,  proszę  pana",  i  nagle  oddaliła  się  ode  mnie,  w
okamgnieniu  przebiegła  na  drugą  stronę  ulicy:  ukazał  się  tam  jakiś  przchodzień,
widocznie rzuciła się teraz ku niemu.

Wszedłem  na  swoje  czwarte  piętro.  Mieszkam  jako  sublokator,  gospodarze

odnajmują  pokoje.  Pokój  mam  nędzny,  mały,  owalne  okno  wychodzi  na  strych.
Jest tylko kanapa obita ceratą, stół, na nim książki, dwa krzesła i wygodny fotel,
bardzo  stary,  ale  za  to  wolterowski.  Usiadłem,  zapaliłem  świecę  i  zacząłem
myśleć. W pokoju obok, za przepierzeniem, trwała sodoma i gomora. Trwała już
trzeci  dzień.  Mieszkał  tam  emerytowany  kapitan,  miał  gości  —  ze  sześciu
nygusów,  pili  wódkę  i  grali  w  sztosa  starymi  kartami.  Ubiegłej  nocy  była  tam
bójka  i  wiem,  że  dwaj  spośród  nich  długo  się  szarpali  za  włosy.  Gospodyni
chciała się poskarżyć, ale okropnie boi się kapitana. Prócz tego w jednym z pokoi
mieszka pewna niziutka, szczuplutka pani, chyba żona wojskowego, przyjezdna, z
trojgiem małych dzieci, które zachorowały już u nas w mieszkaniu. I ona, i dzieci
boją  się  kapitana  do  nieprzytomności  i  całą  noc  trzęsą  się  i  czynią  znak  krzyża,
najmniejsze dziecko dostało nawet ze strachu jakiegoś ataku. Ten kapitan, wiem o
tym na pewno, zatrzymuje czasami przechodniów na Newskim i prosi o wsparcie.
Pracy nie może dostać nigdzie, lecz dziwna sprawa (po to właśnie mówię o tym)
—  kapitan  przez  cały  miesiąc,  odkąd  się  tu  sprowadził,  nie  wzbudził  we  mnie
najmniejszej irytacji. Od znajomości oczywiście uchyliłem się zaraz na początku,
zresztą jemu też nudziło się ze mną od pierwszej chwili, ale choćby nie wiem ile
tam wrzeszczeli za swoim przepierzeniem i choćby nie wiem ilu ich tam było —
jest mi zawsze wszystko jedno. Siedzę przez całą noc i, doprawdy, nie słyszę ich
— do tego stopnia o nich zapominam. Ja przecież co noc nie śpię aż do świtu, i
tak  już  od  roku.  Przesiaduję  całymi  nocami  przy  stole  na  fotelu  i  nic  nie  robię.
Książki  czytam  tylko  w  dzień.  Siedzę  i  nawet  nie  myślę,  tak  po  prostu,  jakieś
myśli  się  snują,  a  ja  im  folguję.  Świeczka  w  ciągu  nocy  wypala  się  do  ostatka.
Siadłem cicho przy stole, wyjąłem rewolwer i położyłem  przed  sobą.  Kiedy  go
położyłem,  to  pamiętam,  zadałem  sobie  pytanie:  „Czy  tak?",  i  z  całą
stanowczością  odpowiedziałem  sobie:  „Tak".  To  znaczy,  zastrzelę  się.
Wiedziałem już, że tej nocy zastrzelę się na pew no, ale jak długo jeszcze będę
siedział  przedtem  przy  stole  —  tego  nie  wiedziałem.  I  z  pewnością  bym  się
zastrzelił, gdyby nie ta dziewczynka.

background image

II
Rzecz  w  tym,  że  chociaż  było  mi  wszystko  jedno,  to  ból  jednak  na  przykład

czułem.  Gdyby  mnie  ktoś  uderzył,  poczułbym  ból.  Tak  samo  pod  względem
moralnym: gdyby się, dajmy na to, zdarzyło coś bardzo żałosnego, to poczułbym
litość, zupełnie tak jak wtedy, kiedy nie było mi jeszcze w życiu wszystko jedno.
Poczułem  też  litość  tego  wieczoru:  dziecku  na  pewno  bym  pomógł.  Więc
dlaczego  nie  pomogłem  dziewczynce?  Z  powodu  pewnej  myśli,  która  wtedy
zjawiła się: kiedy szarpała mnie i wołała, nagle stanęło przede mną pytanie i nie
umiałem  na  nie  odpowiedzieć.  Pytanie  było  błahe,  ale  się  zirytowałem.
Zirytowałem się wskutek takiego rozumowania, że skoro już postanowiłem, że tej
nocy skończę ze sobą — wobec tego wszystko na świecie powinno stać się dla
mnie  teraz  bardziej  niż  kiedykolwiek  obojętne.  Czemu  więc  nagle  poczułem,  że
nie jest mi wszystko jedno i że mi żal dziewczynki? Pamiętam, że mi się zrobiło
jej bardzo żal, aż do bólu jakiegoś dziwnego, zupełnie nawet niewiarygodnego w
moim  położeniu.  Doprawdy  nie  potrafię  lepiej  wyrazić  tego  przelotnego
wrażenia,  ale  trwało  ono  również  w  domu,  kiedym  się  usadowił  za  stołem,
zirytowany,  jak  już  dawno  nie  byłem.  Wydawało  się  jasne,  że  skoro  jestem
człowiekiem, jeszcze nie zerem, dopóki nie zamieniłem się w zero, więc żyję, a
zatem  mogę  cierpieć,  gniewać  się  i  od  czuwać  wstyd  z  powodu  swoich
postępków. Dajmy na to. Lecz jeśli się zabiję na przykład za dwie godziny, to co
mnie obchodzi dziewczynka, co mnie wtedy obchodzi wstyd i w ogóle wszystko
na świecie. Staję się zerem, zerem absolutnym. Więc, czy świadomość tego, że za
chwilę całkowicie przestanę istnieć, a zatem nic w ogóle nie będzie istniało, nie
mogła mieć najmniejszego wpływu ani na uczucie litości dla dziewczynki, ani na
uczucie wstydu wskutek podłego postępku? Przecież właśnie dlatego zatupałem i
wrzasnąłem  nieludzko  na  nieszczęsne  dziecko,  że,  widzicie,  nie  tylko  nie  czuję
litości, ale choćbym nawet popełnił najhaniebniejszy uczynek, to teraz mi wolno,
bo za dwie godziny wszystko ustanie. Czy mi uwierzycie, że dlatego krzyknąłem?
Jestem teraz niemal pewien tego. Wydawało mi się jasne, że życie i świat teraz
jakby  ode  mnie  zależą.  Można  powiedzieć  nawet  tak,  że  świat  teraz  jakby  dla
mnie  jednego  istnieje:  wystarczy,  bym  się  zastrzelił,  a  świata  nie  będzie,
przynajmniej dla mnie. Nie mówiąc już o tym, że może istotnie dla nikogo, nic nie
będzie  po  mnie,  i  cały  świat,  ledwo  zgaśnie  moja  świadomość,  też  zgaśnie  od
razu  jak  mara,  jak  coś,  co  należy  tylko  do  mojej  świadomości,  i  przestanie
istnieć, albowiem może cały ten świat i ci ludzie — to tylko ja jeden. Pamiętam,
że  siedząc  i  rozmyślając  roztrząsałem  wszystkie  te  nowe  pytania,  tłoczące  się
jedno  za  drugim,  i  wymyślałem  coś  już  zupełnie  nowego.  Na  przykład  nagle
przyszła  mi  do  głowy  dziwna  myśl,  że  gdybym  żył  przedtem  na  Księżycu,  albo
dajmy  na  to  na  Marsie,  i  gdybym  popełnił  tam  jakiś  najhaniebniejszy,
najbezecniejszy  uczynek,  jaki  w  ogóle  można  sobie  wyobrazić,  i  gdybym  został
tam z jego powodu pohańbiony i zbezczeszczony tak, jak tylko można poczuć to i
wyobrazić sobie chyba czasami we śnie, w koszmarze, i gdybym, znalazłszy się
potem  na  Ziemi,  zachował  nadal  świadomość  tego,  co  popełniłem  na  innej
planecie, a poza tym wiedziałbym, że już tam w żadnym wypadku nie wrócę —

background image

czy wtedy, patrząc z Ziemi na Księżyc, byłoby mi wszystko jedno, czy nie? Czy
wstydziłbym się tego uczynku, czy nie? Pytania były błahe i zbyteczne, ponieważ
rewolwer  leżał  już  przede  mną  i  całą  swoją  istotą  wiedziałem,  że  to  się  stanie,
ale  mnie  rozpalały,  i  wściekałem  się.  Było  mi  tak,  jakbym  nie  mógł  już  teraz
umrzeć,  nie  rozstrzygnąwszy  czegoś  uprzednio.  Jednym  słowem,  ta  dziewczynka
mnie uratowała, dlatego że pytaniami oddaliłem wystrzał. U kapitana tymczasem
też zaczęło się wszystko uciszać: przestali grać w karty, szykowali się do snu, a
na razie gderali i ospale, od niechcenia łajali się. No i właśnie wtedy zasnąłem
—  co  mi  się  nigdy  przedtem  nie  przytrafiło  —  za  stołem  w  fotelu.  Zasnąłem
całkiem  niepostrzeżenie.  Sen,  jak  wiadomo,  to  nadzwyczaj  dziwne  zjawisko:
niektóre  rzeczy  widzimy  przerażająco  wyraźnie,  z  najbardziej  szlifierskim
wykończeniem  szczegółów,  przez  inne  natomiast  przeskakujemy,  jakby  w  ogóle
ich nie dostrzegając, na przykład przez czas i przestrzeń. Snami chyba kieruje nie
rozum, lecz chęć, nie głowa, lecz serce, a co za przedziwne sztuki robił niekiedy
mój rozum we śnie! Dzieją się z nim we śnie rzeczy zupełnie niepojęte. Mój brat
na  przykład  umarł  pięć  lat  temu.  Niekiedy  mi  się  śni:  bierze  udział  w  moich
sprawach, bardzo jesteśmy zaaferowani, a jednocześnie doskonale, na przestrzeni
całego snu, wiem i pamiętam, że brat zmarł i został pochowany. A więc dlaczego
nie dziwię się temu, że chociaż nie żyje, on jest jednak przy mnie i razem ze mną
o  coś  zabiega?  Dlaczego  mój  rozum  to  całkowicie  dopuszcza?  Ale  dość  tego.
Przystępuję do mego snu. Tak, przyśnił mi się wtedy ten sen, mój sen z trzeciego
listopada! Oni droczą się teraz ze mną, że to przecież był tylko sen. Ale czy nie
wszystko jedno, czy to sen, czy nie sen, skoro zwiastował mi Prawdę? Przecież
jeżeli raz się poznało prawdę, zobaczyło się ją, to się wie, że to prawda i że innej
nie  ma  i  nie  może  być,  bez  względu  na  to,  czy  śpimy,  czy  też  żyjemy.  No  więc
niech  to  będzie  sen,  przypuśćmy,  ale  wszak  ja  to  życie,  które  wy  tak
wychwalacie,  chciałem  zgasić  samobójstwem,  a  sen  mój,  sen  mój  —  o,  on  mi
zwiastował nowe, wielkie, odnowione, mocne życie ! Posłuchajcie!

III
Powiedziałem, że zasnąłem niepostrzeżenie i nawet jakby dalej rozmyślając o

tej samej materii. Nagle mi się przyśniło, że biorę rewolwer i siedząc kieruję go
sobie  prosto  w  serce  —  tak,  w  serce,  nie  w  głowę;  bo  przedtem  postanowiłem
koniecznie  strzelić  sobie  w  głowę,  i  to  nie  inaczej  niż  w  prawą  skroń.
Skierowawszy go w pierś, zatrzymałem się na jedną czy dwie sekundy, a wtedy
świeczka moja, stół i ściana przede mną nagle poruszyły się i zawirowały. Czym
prędzej strzeliłem.

We śnie spadamy czasem z wysokości albo nas zarzynają lub biją, ale nigdy

nie odczuwamy bólu, chyba że rzeczywiście uderzymy się o coś w łóżku; wtedy
czujemy ból i niemal zawsze budzimy się z bólu.

Tak  było  i  w  moim  śnie:  nie  czułem  bólu,  ale  wydało  mi  się,  że  wraz  z

wystrzałem targnął mną jakiś wstrząs i wszystko nagle zgasło, i zrobiło się wokół
mnie  okropnie  czarno.  Było  tak,  jakbym  oślepł  i  oniemiał  i  oto  leżę  na  czymś
twardym, wyciągnięty na wznak, nic nie widzę i  nie  mogę  zrobić  najmniejszego

background image

ruchu.  Wokoło  chodzą  i  krzyczą,  huczy  basem  kapitan,  piszczy  histerycznie
gospodyni  —  i  nagle  znów  przerwa,  i  oto  już  niosą  mnie  w  zamkniętej  trumnie.
Czuję, jak kołysze się trumna, i zastanawiam się nad tym, i nagle po raz pierwszy
zdumiewa mnie myśl, że ja przecież umarłem, zupełnie umarłem, wiem o tym i nie
wątpię, nie widzę i nie poruszam się, a jednocześnie czuję i zastanawiam się. Ale
wkrótce  godzę  się  z  tym  i  normalnie,  jak  we  śnie,  przyjmuję  rzeczywistość  bez
dyskusji.

Oto  mnie  zakopują  do  ziemi.  Wszyscy  odchodzą,  jestem  sam,  zupełnie  sam.

Nie  poruszam  się.  Zawsze  dawniej,  kiedy  sobie  wyobrażałem  na  jawie,  jak  to
mnie pochowają w mogile, kojarzyłem z nią właściwie tylko wrażenie wilgoci i
zimna. Teraz też poczułem, że mi bardzo zimno, zwłaszcza w koniuszki palców u
nóg, ale więcej nic nie czułem.

Leżałem  i,  dziwna  rzecz  —  niczego  nie  oczekiwałem,  przyjmując  jako  coś

bezspornego,  że  nieboszczyk  nie  ma  się  czego  spodziewać. Ale  było  wilgotno.
Nie wiem, ile to trwało — godzinę, kilka dni czy wiele dni. Ale w pewnej chwili
na  moje  lewe  zamknięte  oko  spadła,  przesączywszy  się  przez  wieko  trumny,
kropla  wody,  za  nią  po  chwili  druga,  następnie  po  chwili  trzecia,  i  tak  dalej  w
takich  samych  odstępach.  Głębokie  oburzenie  zapłonęło  w  moim  sercu  i  nagle
poczułem w nim fizyczny ból. „To moja rana — pomyślałem — to wystrzał, tam
jest  kula..." A  krople  wciąż  kapały,  co  chwila,  prosto  na  moje  zamknięte  oko.  I
nagle zawołałem, nie głosem, byłem bowiem nieruchomy, lecz całą swoją istotą
— do władcy tego wszystkiego, co działo się ze mną:

— Kimkolwiek jesteś, jeżeli jesteś i jeżeli istnieje coś rozumniejszego nad to,

co  się  teraz  dzieje,  to  pozwól  temu  czemuś  być  również  tutaj.  Jeżeli  zaś  mścisz
się  na  mnie  za  nierozsądne  moje  samobójstwo  potwornością  i  bezsensem
dalszego bytu, to wiedz, że przenigdy żadna męka, jakakolwiek mnie spotka, nie
da się porównać z pogardą, którą będę odczuwał w milczeniu, choćby to trwało
miliony lat męczarni!

Wezwałem  i  umilkłem.  Prawie  całą  minutę  trwała  głęboka  cisza,  nawet

jeszcze  jedna  kropla  spadła,  ale  wiedziałem,  bezgranicznie  i  nieugięcie
wiedziałem  i  wierzyłem,  że  zaraz  wszystko  musi  się  zmienić.  Wtem  nagle
rozwarła się moja mogiła. To jest nie wiem, czy została otwarta i rozkopana, ale
uczułem, że jestem pochwycony przez jakąś dziwną i nieznaną istotę i znaleźliśmy
się w przestrzeni. Nagle przejrzałem: była głęboka noc, nigdy, przenigdy nie było
jeszcze tak ciemno!

Unosiliśmy  się  w  przestrzeni  już  daleko  od  Ziemi.  Nie  pytałem  o  nic  tego,

który mnie niósł, czekałem i byłem dumny. Zapewniałem siebie, że się nie boję, i
zamierałem  z  zachwytu  na  myśl  o  tym,  że  się  nie  boję.  Nie  pamiętam  już,  jak
długo mknęliśmy, nie mogę sobie tego nawet wyobrazić: wszystko odbywało się
tak,  jak  zawsze  we  śnie,  kiedy  się  przeskakuje  przestrzeń  i  czas  oraz  prawa
istnienia  i  rozsądku,  zatrzymując  się  tylko  na  punktach,  o  których  marzy  serce.
Pamiętam, że nagle dojrzałem w ciemnościach jedną gwiazd kę. „To Syriusz?" —
zapytałem wbrew woli, nie mogąc się powstrzymać, o nic bowiem nie chciałem
pytać.  „Nie,  to  ta  sama  gwiazda,  którą  widziałeś  wśród  obłoków  wracając  do

background image

domu"  —  odpowiedziała  niosąca  mnie  istota.  Wiedziałem,  że  ma  jak  gdyby
ludzkie  oblicze.  Dziwna  rzecz,  nie  lubiłem  tej  istoty,  nawet  czułem  do  niej
głęboki wstręt. Spodziewałem się zupełnego niebytu, z tą myślą strzeliłem sobie
w serce. A teraz jestem w rękach istoty, nie ludzkiej, rzecz jasna, ale która jest,
istnieje:  „A  więc  i  za  grobem  jest  życie!"  —  pomyślałem  z  ową  dziwną
lekkomyślnością snu, ale najistotniejsza treść mego serca pozostawała ze mną w
całej  pełni:  „Jeżeli  trzeba  być  znowu  —  pomyślałem  —  i  znów  żyć  wskutek
czyjejś nieuniknionej woli, to nie chcę, żeby mnie pokonano i poniżono!" — „Ty
wiesz, że się ciebie boję, i dlatego mną pogardzasz" — odezwałem się nagle do
swego  towarzysza,  nie  mogąc  się  powstrzymać  od  poniżającego  pytania,  w
którym zawarte było wyznanie, czując zarazem w sercu jak ukłucie szpilką swoje
poniżenie.  Nie  odpowiedział  mi  na  pytanie,  ale  nagle  poczułem,  że  mną  nie
pogardza  i  nie  śmieje  się  ze  mnie,  i  że  nasza  droga  ma  cel  niewiadomy,
tajemniczy i dotyczący tylko mnie jednego. Trwoga rosła w mym sercu. Coś bez
słów, ale w męce udzielało mi się od mojego milczącego towarzysza i jakby mnie
przenikało.  Mknęliśmy  w  ciemnych,  nieznanych  przestworzach.  Dawno  już
przestałem widzieć znajome oku gwiazdozbiory. Wiedziałem, że są takie gwiazdy
w niebiańskich przestworzach, których promienie dochodzą do Ziemi dopiero po
tysiącach,  milionach  lat.  Być  może  lecieliśmy  już  po  tych  przestworzach...
Oczekiwałem  czegoś  pełen  strasznego  szarpiącego  mi  serce  smutku.  Wtem
targnęło mną jakieś zna jome uczucie, jakiś przemożny zew: ujrzałem nagle nasze
Słońce!  Wiedziałem,  że  to  nie  może  być  nasze  Słońce,  które  zrodziło  naszą
Ziemię,  wiedziałem,  że  znajdujemy  się  w  nieskończonej  odległości  od  naszego
Słońca, ale poznałem, nie wiem czemu, całą swoją istotą, że jest to zupełnie takie
samo słońce jak nasze, jego powtórzenie, jego sobowtór. Błogie, tęskne uczucie
zabrzmiało  zachwytem  w  mej  duszy:  bratnia  siła  światła,  tego  samego,  co  mnie
zrodziło,  odezwała  się  echem  w  mym  sercu  i  wskrzesiła  je,  poczułem  życie,
dawne życie, po raz pierwszy od wzlotu z mogiły.

— Ale  jeśli  to  jest  słońce,  jeśli  to  zupełnie  takie  samo  słońce  jak  nasze  —

zawołałem  —  to  gdzie  jest  ziemia?  —  Mój  towarzysz  wskazał  mi  gwiazdkę,
świecącą w ciemności szmaragdowym blaskiem. Mknęliśmy prosto ku niej.

—  Czyżby  możliwe  były  takie  powtórzenia  we  wszechświecie,  czyżby  takie

było  prawo  natury?  A  jeśli  to  ziemia,  czyż  to  może  być  taka  sama  ziemia  jak
nasza... zupełnie taka sama, nieszczęśliwa, nędzna, ale droga i wiecznie kochana,
taką  samą  dręczącą  miłość  rodząca  ku  sobie  w  najbardziej  niewdzięcznych
dzieciach swoich jak nasza? — wołałem drżąc z niepowstrzymanej ekstatycznej
miłości  do  tej  dawnej,  bliskiej  sercu  Ziemi,  którą  porzuciłem.  Obraz  biednej
skrzywdzonej przeze mnie dziewczynki przemknął mi przed oczami.

— Zobaczysz wszystko — odrzekł mój towarzysz i jakiś smutek zabrzmiał w

jego  słowach.  Szybko  zbliżaliśmy  się  do  planety.  Rosła  w  mych  oczach,  już
dostrzegałem  ocean,  zarysy  Europy;  wtem  dziwne  uczucie  jakiejś  wzniosłej,
świętej  zazdrości  zapłonęło  w  mym  sercu:  „Czy  możliwe  jest  podobne
powtórzenie i po co? Kocham, mogę kochać tylko tę Ziemię, którą porzuciłem, na
której  zostały  smugi  krwi  mojej,  kiedy,  niewdzięcznik,  wystrzałem  w  serce

background image

zgasiłem  swoje  życie.  Ale  nigdy,  przenigdy  nie  przestałem  kochać  tej  Ziemi,
nawet  owej  nocy,  rozstając  się  z  nią,  może  kochałem  ją  jeszcze  boleśniej  niż
kiedykolwiek. Czy jest ból na tej nowej ziemi? Na naszej Ziemi, zaiste, możemy
kochać  tylko  boleśnie  i  tylko  poprzez  ból!  Inaczej  nie  potrafimy  kochać,  nie
znamy innej miłości. Chcę bólu, aby kochać. Chcę, pragnę natychmiast całować,
zalewając  się  łzami,  tylko  tę  Ziemię,  którą  porzuciłem,  i  nie  chcę,  nie  przyjmę
życia na żadnej innej!..."

Ale  mój  towarzysz  już  mnie  opuścił.  Nagle,  niemal  nie  dostrzegając  tego,

stanąłem na tej drugiej ziemi w jaskrawym blasku słonecznego dnia, uroczego jak
raj.  Stałem  chyba  na  jednej  z  tych  wysp,  które  stanowią  na  naszej  ziemi
archipelag grecki, albo gdzieś na brzegu lądu sąsiadującego z tym archipelagiem.
O, wszystko było zupełnie takie samo jak u nas, ale, rzekłbyś, wszędzie lśnił jakiś
odświętny  blask,  jakiś  wielki,  święty  i  osiągnięty  nareszcie  triumf.  Łagodne
szmaragdowe  morze  cicho  pluskało  o  brzegi  i  całowało  je  z  miłością  jawną,
widoczną,  niemal  świadomą.  Wysokie,  piękne  drzewa  stały  w  pełnej  krasie
kwitnienia,  a  niezliczone  ich  listki,  pewien  jestem  tego,  witały  mnie  cichym,
pieściwym  szmerem,  wymawiając  jak  gdyby  słowa  miłości.  Murawa  płonęła
jaskrawymi  wonnymi  kwiatami.  Ptaszki  stadami  fruwały  w  powietrzu  i  bez
trwogi siadały mi na ramionach i rękach, radośnie muskając mnie wdzięcznymi,
drgającymi  skrzydełkami.  Wreszcie 

zobaczyłem 

poznałem 

również

mieszkańców  tej  szczęśliwej  ziemi.  Przyszli  do  mnie  sami,  otoczyli  mnie,
całowali  mnie.  Dzieci  słońca,  dzieci  swojego  słońca  —  o,  jakże  byli  piękni!
Nigdy  nie  widziałem  na  naszej  Ziemi  ludzi  o  takiej  urodzie.  Jedynie  bodaj  u
dzieci naszych, w zaraniu ich życia, można znaleźć daleki odblask tej urody. Oczy
tych  szczęśliwych  ludzi  lśniły  pogodnym  blaskiem,  twarze  jaśniały  mądrością  i
pełnią  spokojnej  świadomości,  ale  twarze  te  były  wesołe;  w  słowach  i  głosach
tych  ludzi  dźwięczała  dziecinna  radość.  Gdym  tylko  spojrzał  na  ich  twarze,
zrozumiałem  wszystko,  wszystko!  Była  to  ziemia  nie  skażona  grzechem
pierworodnym, żyli na niej ludzie, co nie zgrzeszyli; żyli w takim samym raju, jak
— zgodnie z wierzeniami całej ludzkości — nasi grzeszni prarodzice, z tą tylko
różnicą,  że  cała  ziemia  była  jednym  wielkim  rajem.  Ci  ludzie,  radośnie  się
śmiejąc, otoczyli mnie ciasnym kołem i okazywali mi swoją życzliwość, zabrali
mnie  do  siebie  i  każdy  z  nich  chciał  mnie  uspokoić.  O,  nie  wypytywali  mnie  o
nic,  lecz  jakby  wszystko  wiedzieli,  tak  mi  się  wydawało,  i  pragnęli  jak
najszybciej zetrzeć cierpienie z mej twarzy.

IV
No  dobrze,  przypuśćmy,  że  to  był  tylko  sen!  —  Ale  wrażenie  miłości  tych

niewinnych i pięknych ludzi pozostało we mnie na zawsze i czuję, że ich miłość
płynie  do  mnie  stamtąd  jeszcze  teraz.  Widziałem  ich,  poznałem  z  bliska,
kochałem ich, bolałem z ich powodu później. O, ja natychmiast pojąłem, że pod
wieloma  względami  nie  rozumiem  ich  wcale;  jako  nowoczesny  rosyjski
postępowiec i plugawy petersburżanin nie pojmowałem na przykład tego, że przy
takiej  wiedzy  nie  posiadają  naszej  nauki.  Ale  wkrótce  zrozumiałem,  że  ich

background image

wiedza żywi się innymi wtajemniczeniami niż u nas na ziemi i że cele ich też są
zupełnie inne. Nie pragnęli niczego i byli spokojni, nie dążyli do poznania życia,
tak  jak  my  to  czynimy,  ponieważ  żywot  ich  był  tak  pełny. Ale  wiedza  ich  była
głębsza i wyższa niż nasza; nauka bowiem pragnie wytłumaczyć, co to jest życie,
dąży do pojęcia go, aby nauczyć innych, jak żyć; oni zaś i bez nauki wiedzieli, jak
żyć,  i  zrozumiałem  to,  ale  nie  mogłem  pojąć  ich  wiedzy.  Wskazywali  mi  na
drzewa swoje — a ja nie mogłem zrozumieć tego stopnia miłości, z jakim na nie
patrzyli:  jakby  rozmawiali  z  podobnymi  sobie  istotami.  I,  wiecie,  chyba  się  nie
omylę  twierdząc,  że  istotnie  z  nimi  rozmawiali!  Odnaleźli  ich  język  i  jestem
pewien, że drzewa ich rozumiały. Tak patrzyli na całą przyrodę — na zwierzęta,
które  żyły  z  nimi  w  zgodzie,  które  nie  napadały  na  nich  i  kochały  ich,  ujęte  ich
miłością. Wskazywali na gwiazdy i mówili o nich do mnie coś, czego nie mogłem
zrozumieć, ale jestem przekonany, że w pewnym sensie obcowali z gwiazdami w
niebie,  i  to  nie  za  pomocą  samej  myśli,  lecz  jakiegoś  żywego  kontaktu.  Och,  ci
ludzie nie starali się wcale o to, bym ich rozumiał, kochali mnie i bez tego, ale za
to wiedziałem, że oni też nigdy mnie nie zrozumieją, i dlatego nic prawie im nie
mówiłem  o  naszej  ziemi.  Całowałem  tylko  przy  nich  tę  ziemię,  na  której  żyli,  i
bez słów ubóstwiałem ich, a oni to widzieli i pozwalali się ubóstwiać, bo sami
bardzo  kochali.  Nie  cierpieli  z  mojego  powodu,  kiedy  czasami  we  łzach
całowałem  ich  nogi,  wiedząc  radośnie  w  swym  sercu,  z  jaką  mocą  uczucia  mi
odpowiedzą. Niekiedy pytałem sam siebie w zdumieniu: jak to możliwe, że przez
cały czas nie obrazili kogoś takiego jak ja, ani razu nie wzbudzili w kimś takim
uczucia zazdro ści czy zawiści? Wiele razy zadawałem sobie pytanie, jak mogłem
ja — łgarz i zarozumialec — nie puszyć się swoimi wiadomościami (o których,
rzecz jasna, nie mieli pojęcia), chcąc zadziwić ich — lub choćby tylko z miłości
dla nich? Byli radośni i figlami jak dzieci. Błądzili po swoich pięknych gajach i
lasach,  śpiewali  swoje  piękne  pieśni,  spożywali  lekkie  pokarmy,  owoce  drzew
swoich, miód lasów i mleko przywiązanych do nich zwierząt. Aby wyżywić się i
przyodziać,  pracowali  niewiele  i  bez  wysiłku.  Miłowali  się  i  rodziły  się  im
dzieci,  ale  nigdy  nie  dostrzegłem  tam  wybuchów  owej  okrutnej  zmysłowości,
która  jest  udziałem  niemal  wszystkich  na  naszej  ziemi,  wszystkich  i  każdego,  i
stanowi  jedyne  prawie  źródło  wszystkich  występków  naszej  ludzkości.  Cieszyli
się z pojawiających się dzieci jako z owych uczestników ich błogostanu. Nie było
między  nimi  kłótni  i  nie  było  zazdrości,  nie  rozumieli  nawet,  co  to  znaczy.  Ich
dzieci były dziećmi wszystkich, gdyż wszyscy stanowili jedną rodzinę. Niemalże
nie  spotykało  się  wśród  nich  chorób,  chociaż  była  śmierć,  ale  starzy  ludzie
umierali cicho, jakby zasypiając, otoczeni żegnającymi ich ludźmi, błogosławiąc
ich,  uśmiechając  się  do  nich,  odprowadzani  z  kolei  ich  pogodnymi  uśmiechami.
Bólu,  łez  przy  tym  nie  widziałem,  była  tylko  miłość  spotęgowana  aż  do
zachwycenia,  lecz  zachwycenia,  jakie  daje  spokój,  spełnienie,  kontemplacja.
Można  było  pomyśleć,  że  obcują  jeszcze  ze  swymi  zmarłymi  i  że  ziemska
łączność  z  nimi  nie  została  zerwana  przez  śmierć.  Prawie  nie  rozumieli  mnie,
kiedy  pytałem  ich  o  wieczny  żywot,  ale  widocznie  byli  bezwiednie  tak  pewni
jego  istnienia,  że  nie  było  to  dla  nich  problemem.  Nie  mieli  świątyń,  ale  mieli

background image

jakąś  powszednią,  żywą  i  nieustanną  więź  z  Całością  wszechświata;  nie  mieli
wiary,  mieli  natomiast  pewność,  że  gdy  się  wyczerpie  ich  radość  ziemska  do
ostatecznych  ziemskich  granic,  wówczas  zaznają  wszyscy,  żyjący  i  umarli,
jeszcze większej wspólnoty z Całością wszechświata. Oczekiwali tego momentu
z radością, wszelako nie spiesząc się, nie tęskniąc za nim, lecz mając go już jakby
w  przeczuciach  serca  swojego,  o  czym  wieści  podawali  sobie  nawzajem.
Wieczorami, udając się na spoczynek, chętnie tworzyli zgodne harmonijne chóry.
W  pieśniach  tych  przekazywali  wszystkie  wrażenia,  których  dostarczył  im
odchodzący  dzień,  sławili  go  i  żegnali  się  z  nim.  Opiewali  przyrodę,  ziemię,
morze,  lasy.  Lubili  składać  pieśni  o  sobie  i  wychwalali  się  też  nawzajem,  jak
dzieci; były to całkiem proste pieśni, ale wylewały się z serca i przenikały serca.
Zresztą  nie  tylko  w  pieśniach  —  rzekłbyś,  całe  życie  spędzali  jedynie  na
wzajemnym  podziwianiu  się.  Było  to  jakieś  powszechne  zakochanie,  całkowite,
wszechogarniające.  Ale  niektórych  pieśni,  uroczystych,  ekstatycznych,  prawie
zupełnie  nie  rozumiałem.  Rozumiejąc  słowa,  nigdy  nie  umiałem  przeniknąć
całego  ich  sensu.  Pozostawał  jakby  niedostępny  mojemu  umysłowi,  natomiast
serce moje wchłaniało go bezwiednie, coraz to bardziej. Często mówiłem im, że
ja to wszystko od dawna już przeczuwałem, że cała ta radość i chwała odzywała
się  we  mnie  już  na  naszej  ziemi  tęsknym  wołaniem,  graniczącym  czasami  z
dotkliwym smutkiem; że przeczuwałem ich wszystkich, ich wspaniałość w snach
mego serca i w marzeniach mego umysłu, że często nie mogłem patrzeć na ziemi
naszej  na  zachodzące  słońce  bez  łez...  Że  w  nienawiści  mojej  do  ludzi  naszej
ziemi  zawsze  kryła  się  troska:  czemu  nie  mogę  ich  nienawidzić  bez  kochania,
czemu nie mogę im nie przebaczać; w mojej miłości zaś do nich troska: czemu nie
mogę ich kochać bez nienawiści? Słuchali mnie i widziałem, że nie mogą sobie
wyobrazić  tego,  o  czym  mówię,  ale  nie  żałowałem,  że  mówię  im  o  tym:
wiedziałem,  że  rozumieją  całą  moc  mojej  tęsknoty  do  tych,  których  porzuciłem.
Tak, kiedy patrzyli na mnie swym kochanym, pełnym miłości spojrzeniem, kiedy
czułem,  że  przy  nich  i  moje  serce  staje  się  równie  niewinne  i  szczere  jak  ich
serca, nie żałowałem, że ich nie rozumiem. Uczucie pełni życia zapierało mi dech
i w milczeniu modliłem się do nich.

O, wszyscy teraz śmieją mi się w twarz i zapewniają, że nawet we śnie nie

sposób  widzieć  takich  szczegółów,  jakie  tutaj  podaję,  że  we  śnie  miałem  tylko
jedno  wrażenie,  zrodzone  przez  moje  własne  serce  w  malignie,  a  szczegóły
zmyśliłem już po przebudzeniu. A kiedy wyznałem im, że może tak było naprawdę
— Boże, jak śmieli mi się w oczy, jak ich ubawiłem!

O  tak,  oczywiście  zostałem  ugodzony  tylko  przez  jedno  doznanie,  tylko  ono

ocalało w moim do krwi zranionym sercu; natomiast rzeczywiste obrazy i formy
mego  snu,  to  znaczy  te,  które  istotnie  widziałem  w  czasie  trwania  marzenia
sennego, przepełnione były taką harmonią, były tak piękne i urocze, tak realne, że
obudziwszy się nie byłem w stanie przekazać ich  naszymi  słabymi  słowami,  tak
że  poniekąd  z  musu  zatarły  się  w  moim  umyśle,  a  więc  może  istotnie  sam
bezwiednie  zmuszony  byłem  zmyślać  potem  szczegóły,  no  i,  rzecz  jasna,
wypaczyłem je, zwłaszcza wobec tak namiętnego pragnienia, by je czym prędzej i

background image

w jakimś przynajmniej stopniu przekazać. Jakżebym natomiast miał nie wierzyć,
że  wszystko  to  było  naprawdę?  Było,  i  może  po  tysiąckroć  piękniejsze,
pogodniejsze, rado śniejsze, niż opowiadam! Przypuśćmy nawet, że to sen, ale to
wszystko nie mogło nie mieć miejsca. A wiecie, co wam powiem w tajemnicy?
Może wszystko wcale nie było snem! Stało się bowiem tam coś takiego, coś tak
przeraźliwie realnego, że nie mogłoby się tylko śnić. Przypuśćmy, że sen zrodził
się w moim sercu, ale czy samo tylko serce zdołałoby zrodzić tę potworną rzecz,
która potem zdarzyła się ze mną? Jakżebym mógł sam ją wymyślić czy wyśnić w
sercu? Czyżby moje płytkie serce i mój kapryśny marny umysł mogły wznieść się
do takiego objawienia prawdy? O, sądźcie sami; kryłem się z tym dotychczas, ale
teraz dopowiem i to także. Chodzi o to, że ja... zdeprawowałem ich wszystkich!.

V
Tak, tak, skończyło się na tym, że ich wszystkich zdeprawowałem!
Jak  się  to  mogło  stać  —  nie  wiem,  ale  pamiętam  wyraźnie.  Sen  przeleciał

przez tysiąclecia i pozostawił we mnie jedynie wrażenie całości. Wiem tylko, że
przyczyną  upadku  byłem  ja.  Jak  złośliwa  trychina,  jak  atom  dżumy  zarażającej
całe państwa, tak i ja zaraziłem sobą całą tę szczęśliwą, bezgrzeszną przede mną
ziemię.  Nauczyli  się  kłamać  i  pokochali  kłamstwo,  i  poznali  jego  piękno.  O,  to
być może zaczęło się niewinnie, od żartu, kokieterii, gry miłosnej, w samej rzeczy
może od atomu, ale ten atom kłamstwa przeniknął w ich serca i spodobał się im.
Następnie szybko zrodziła się zmysłowość, ona z kolei zrodziła zazdrość, a ta —
okrucieństwo...  O,  nie  wiem,  nie  pamiętam,  ale  prędko,  bardzo  prędko  trysnęła
pierwsza  krew:  zdziwili  się  i  przerazili,  i  zaczęli  się  rozdzielać,  oddalać  od
siebie.  Pojawiły  się  związki,  ale  już  przeciwko  sobie.  Zaczęły  się  wyrzuty,
zarzuty. Poznali wstyd i podnieśli go do rangi cnoty. Zrodziło się pojęcie honoru,
i  w  każdym  związku  pojawił  się  własny  sztandar.  Zaczęli  dręczyć  zwierzęta,  a
one  uciekły  do  lasów  i  stały  się  im  wrogami.  Zaczęła  się  walka  o  rozdział,  o
wyodrębnienie,  o  sprawy  osobnicze,  o  moje  i  twoje.  Zaczęli  mówić  różnymi
językami.  Poznali  smutek  i  pokochali  smutek,  pragnęli  cierpienia  i  mówili,  że
prawdę osiąga się tylko przez cierpienie. Wtedy pojawiła się u nich nauka. Kiedy
stali  się  źli,  zaczęli  mówić  o  braterstwie  i  humanitaryzmie  i  zrozumieli  te  idee.
Kiedy się stali występni, wynaleźli sprawiedliwość i ułożyli sobie całe kodeksy,
żeby  ją  zagwarantować,  a  dla  zabezpieczenia  kodeksów  wystawili  gilotynę.
Ledwie  pamiętali  o  tym,  co  utracili,  nawet  nie  chcieli  wierzyć  w  to,  że  byli
kiedyś  niewinni  i  szczęśliwi.  Śmiali  się  nawet  z  możliwości  tego  dawnego
szczęścia  i  nazywali  je  marzeniem.  Nie  mogli  go  nawet  wyobrazić  sobie  w
kształtach i obrazach, ale dziwna, przedziwna rzecz: utraciwszy wszelką wiarę w
minione  szczęście,  nazwawszy  je  baśnią,  do  tego  stopnia  zapragnęli  być  z
powrotem  niewinni,  szczęśliwi,  że  padli  przed  pragnieniem  serc  swoich  jak
dzieci,  ubóstwili  to  pragnienie,  wybudowali  świątynie  i  zaczęli  się  modlić  do
własnego  pomysłu,  własnego  „pragnienia",  całkowicie  wierząc  zarazem  w  jego
nieziszczalność, ale ze łzami je adorując i korząc się przed nim. Jednak gdyby się
mogło tak stać, żeby wrócili do tego stanu niewinności i szczęścia, który utracili,

background image

gdyby ktoś nagle znów im pokazał i zapytał, czy chcą go odzyskać — na pewno
by  odmówili.  Odpowiedzieli  mi:  „Zgoda,  jesteśmy  kłamliwi,  źli  i
niesprawiedliwi, ale wiemy o tym i płaczemy z tego powodu, dręczymy się za to
sami,  i  torturujemy  siebie,  i  karzemy  więcej  nawet,  być  może,  niż  uczyni  ten
miłosierny  sędzia,  który  będzie  nas  sądził,  a  którego  imienia  nie  znamy.  Ale
mamy  naukę,  a  poprzez  nią  odnajdziemy  znów  prawdę,  lecz  przyjmiemy  ją  już
świadomie, wiedza jest wyższa nad uczucie, świadomość życia — ponad życie.
Nauka  daje  nam  mądrość  głęboką,  mądrość  odkryje  nam  prawa,  a  znajomość
praw  szczęścia  wyższa  jest  ponad  szczęście".  Tak  mówili,  a  po  takich  słowach
każdy  pokochał  siebie  więcej  niż  wszystkich,  zresztą  nie  mogło  być  inaczej.
Każdy stał się tak zazdrosny o swoją osobowość, że wszystkimi siłami starał się
tylko poniżyć ją i pomniejszyć u innych ludzi, i w tym widział sens swego życia.
Pojawiło  się  niewolnictwo,  nawet  dobrowolne  niewolnictwo:  słabi  chętnie
podporządkowali  się  silniejszym,  po  to  tylko,  żeby  ci  pomagali  im  uciskać
jeszcze słabszych. Zjawili się sprawiedliwi, którzy przychodzili do tych ludzi ze
łzami  i  mówili  im  o  ich  pysze,  o  utracie  miary  i  harmonii,  o  utracie  przez  nich
wstydu. Śmiano się z nich lub kamienowano ich. Święta krew lała się na progach
świątyń. Zaczęli się także pojawiać ludzie, którzy się zastanawiali: jak by się na
nowo  połączyć,  aby  każdy,  nie  przestając  kochać  siebie  ponad  wszystkich,
jednocześnie nie przeszkadzał nikomu innemu, żeby wszyscy mogli w ten sposób
żyć w zgodnym społeczeństwie. W związku z tą ideą zaczęły się wojny. Wszyscy
wojujący  jednocześnie  wierzyli  niezłomnie,  że  nauka,  mądrość  i  instynkt
samozachowawczy  zmuszą  wreszcie  ludzi  do  zjednoczenia  się  w  zgodne  i
rozsądne  społeczeństwo,  i  dla  tego  tymczasem,  dla   przyspieszenia  rzeczy,
„najmądrzejsi"  starali  się  jak  najszybciej  wytępić  „nie  najmądrzejszych"  i  nie
rozumiejących  ich  idei,  aby  nie  przeszkadzali  jej  zatriumfować.  Ale  instynkt
samozachowawczy  zaczął  szybko  słabnąć,  pojawili  się  pyszałkowie,  zachłanni,
których mowa znała jedno: wszystko albo nic. Dla osiągnięcia celu uciekano się
do  zbrodni,  a  jeżeli  się  nie  udawała  —  do  samobójstwa.  Pojawiły  się  religie  z
kultem  niebytu  i  samozniszczenia,  które  wieść  miały  do  wiecznego  spokoju  w
nirwanie.  Wreszcie  ludzie  osłabli  w  bezsensownym  trudzie  i  na  ich  twarzach
pojawił  się  wyraz  cierpienia,  a  wtedy  ogłosili  wszem  wobec,  że  cierpienie  to
piękno,  jedynie  albowiem  w  cierpieniu  jest  myśl.  Opiewali  cierpienie  w
pieśniach swoich. Chodziłem między nimi załamując ręce, płakałem nad nimi, ale
kochałem  ich  może  jeszcze  bardziej  niż  przedtem,  kiedy  to  na  ich  twarzach  nie
było  jeszcze  cierpienia,  kiedy  byli  niewinni  i  piękni.  Pokochałem  ich  skalaną
przez  nich  ziemię  jeszcze  bardziej  niż  wtedy,  gdy  była  rajem,  za  to  jedynie,  że
zjawiło się na niej nieszczęście. Niestety, zawsze kochałem smutek i cierpienie,
ale  tylko  dla  siebie,  dla  siebie,  bo  nad  nimi  płakałem  z  litości.  Wyciągałem  do
nich ręce w rozpaczy, oskarżając się, przeklinając i gardząc sobą. Mówiłem im,
że  to  wszystko  zrobiłem  ja,  ja  jeden,  że  to  ja  im  przyniosłem  rozpustę,  zarazę  i
kłamstwo!  Błagałem  ich,  żeby  mnie  ukrzyżowali,  uczyłem  ich,  jak  mają  zrobić
krzyż.  Nie  mogłem,  nie  miałem  sił  sam  się  zabić,  ale  chciałem  przyjąć  od  nich
mękę, pragnąłem męki, pragnąłem, aby w tej męce została przelana moja krew do

background image

ostatniej kropli. Ale oni tylko śmiali się ze mnie i w końcu zaczęli uważać mnie
za pomyleńca. Usprawiedliwiali mnie, mówili, że otrzymali tylko to, czego sami
pragnęli,  i  że  wszystko,  co  się  dzieje  teraz,  musiało  się  dokonać.  Wreszcie
oświadczyli  mi,  że  zaczynam  być  dla  nich  niebezpieczny  i  że  wsadzą  mnie  do
domu wariatów, jeżeli nie zamilknę. Wtedy przepełnił mi duszę tak potężny ból,
że serce mi się skrwawiło i poczułem, że umieram, a wtedy — wtedy się właśnie
obudziłem.

Był już ranek, i choć jeszcze się nie rozwidniło, mogło być mniej więcej po

piątej. Ocknąłem się w tym samym fotelu, moja świeca dopaliła się do końca. U
kapitana spali — i naokoło była niezwykła w naszym mieszkaniu cisza. Zerwałem
się z miejsca pełen zdumienia; nigdy jeszcze nie działo się ze mną nic podobnego,
nie tylko ogólnie, lecz i w drobiazgach. Na przykład nigdy nie zasypiam w fotelu.
Kiedy  tak  stałem,  stopniowo  odzyskując  przytomność,  nagle  wpadł  mi  w  oczy
rewolwer, gotowy, nabity — ale teraz błyskawicznie odepchnąłem go od siebie!
O,  teraz  żyć!  Żyć  całą  duszą!  Podniosłem  w  górę  ramiona  i  wezwałem  wieczną
Prawdę.  Nie,  nie  wezwałem,  lecz  zapłakałem;  zachwyt,  bezmierny  zachwyt
wypełniał całą moją istotę. Tak, żyć i — głosić Prawdę! Tak zadecydowałem w
owej chwili — przez całe życie głosić prawdę. Będę głosić, chcę głosić — co?
Prawdę, albowiem widziałem ją, widziałem na własne oczy, widziałem całą jej
wspaniałość!

No i od tego czasu głoszę ją! Poza tym — kocham tych, co się ze mnie śmieją,

bardziej  niż  wszystkich  innych.  Dlaczego  tak  jest  —  nie  wiem  i  nie  potrafię
wytłumaczyć, ale niech już tak będzie. Oni mówią, że ja już teraz się plączę, no
więc skoro już teraz tak mi się poplątało, to co będzie dalej? To szczera prawda:
plączę się, i może dalej będzie jeszcze gorzej. Oczywiście, pomylę się kilka razy,
zanim dojdę do tego, jak głosić, to znaczy jakimi słowami i jakimi czynami, gdyż
to bardzo trudno wykonać. Przecież już teraz jest to wszystko dla mnie jasne jak
słońce,  ale  słuchajcie:  kto  się  nie  myli? A  tymczasem  wszyscy  idą  przecież  do
tego samego, przynajmniej dążą do tego samego, od mędrca do ostatniego zbója,
tylko  różnymi  drogami.  To  stara  Prawda,  ale  jest  w  niej  coś  nowego:  nawet
pomylić  się  zbytnio  nie  mogę  —  ponieważ  widziałem  Prawdę,  widziałem  i
wiem,  że  ludzie  mogą  być  piękni  i  szczęśliwi,  nie  tracąc  możliwości  życia  na
ziemi.  Nie  chcę  i  nie  mogę  wierzyć,  żeby  zło  było  normalnym  stanem  ludzi. A
przecież  oni  cały  czas  właśnie  z  tej  mojej  wiary  się  śmieją.  Jakże  mam  nie
wierzyć:  widziałem  Prawdę  —  nie,  nie  doszedłem  do  niej  na  drodze
rozumowania,  lecz  widziałem,  widziałem,  i  żywy  jej  wizerunek  wypełnił  duszę
moją na wieki. Widziałem ją w tak pełnej postaci, że nie wierzę, aby nie mogła
być  u  ludzi.  A  więc  jak  ja  się  mogę  mylić?  Mogę  zboczyć  oczywiście,  nawet
kilka razy, będę mówił być może nawet cudzymi słowami, ale nie na długo: żywy
wizerunek tego, co widziałem, będzie zawsze ze mną,  zawsze  mnie  naprostuje  i
mną  pokieruje.  O,  jestem  rześki,  pełen  energii,  idę,  idę  i  mogę  iść  tysiąc  lat.
Wiecie,  chciałem  nawet  ukryć  początkowo,  że  zdeprawowałem  ich  wszystkich,
ale  to  był  błąd  —  oto  już  pierwszy  błąd! Ale  Prawda  szepnęła  mi,  że  kłamię,  i

background image

ochroniła  mnie,  i  pokierowała  mną.  Ale  jak  urządzić  raj  —  nie  wiem,  bo  nie
potrafię  przekazać  tego  słowami.  Po  śnie  moim  zgubiłem  słowa.  Przynajmniej
wszystkie główne słowa, najpotrzeb niejsze. Ale mimo to pójdę i wszystko będę
mówił,  bezustannie,  bo  jednak  widziałem  na  własne  oczy,  chociaż  nie  umiem
przekazać,  co  widziałem.  Lecz  tego  właśnie  kpiarze  nie  rozumieją:  „Sen,
powiadają, nic więcej, maligna, halucynacja". Ech! Co w tym mądrego? A oni się
tak  puszą!  Sen?  Cóż  to  jest  sen?  A  nasze  życie  —  czy  nie  jest  może  snem?!
Powiem  więcej:  dobrze,  niech  się  to  nigdy  nie  spełni,  niech  nie  będzie  raju
(przecież nawet ja to rozumiem!) — ale ja mimo to będę wieścił. To takie proste:
w  ciągu  jednego  dnia,  w  ciągu  jednej  godziny  —  wszystko  by  było  od  razu
gotowe!  Przede  wszystkim:  kochać  innych  jak  siebie,  to  jest  najważniejsze,  i
koniec,  absolutnie  nic  więcej  nie  potrzeba:  natychmiast  będziemy  wiedzieli,  jak
się  urządzić.  Właściwie  to  przecież  tylko  stara  prawda,  którą  bilion  razy
powtarzano  i  czytano,  a  jednak  się  nie  przyjęła!  „Świadomość  życia  jest  ponad
życiem,  znajomość  praw  szczęścia  —  ponad  szczęściem"  —  z  tym  trzeba
walczyć! I będę walczył. Jeżeli tylko wszyscy będą chcieli, od razu wszystko się
urządzi.

A tamtą małą dziewczynkę odszukam... I pójdę! Tak, pójdę!

1877

background image

O  NIEBEZPIECZEŃSTWIE  POGRĄŻANIA  SIĘ  W
AMBITNYCH SNACH

Farsa całkiem nieprawdopodobna,
wierszem, z domieszkąprozy.
Napisali p. Sprężyniec, Szczerzyzębski,
Białopiętowicz i Ska (kolektywnie).

 

„Stało się przed pięciuset laty, może dawniej..."

Żukowski - Ondyna

I

Blady księżyc zagląda przez szyby

Do zacisznej małżeńskiej sypialni...
Piotr Iwanycz z chrapaniem straszliwym
Leży obok małżonki legalnej.
Mężowskiemu chrapaniu do wtóru
Delikatnie przez nos świszcze żona.
Oto Negr jej się śni czarnoskóry.
I krzyknęła przez sen, zalękniona.
Lecz małżonek nie słyszy jej krzyku,
Uśmiech błogi na twarzy mu gości:
On, właściciel tysiąca muzyków,
Oto wjeżdża do nowych swych włości.
Przed pałacem się tłoczą ludziska,
Niby fale na morzu wzburzonem...
I już każdy przez tłum się przeciska,
Aby paść mu do nóżek z ukłonem.
Dziedzic krótkie wygłasza orędzie,
Swoją trzodę przed buntem ostrzega,
Obiecuje, że ojcem im będzie,
Potem wchodzi do domu wielkiego.
Tutaj szubę wspaniałą bobrową
Lokaj ściąga z szacunkiem mu z ramion...
„Zaraz uchę mi w winie gotować
I udusić mi leszcza w śmietanie!
Tylko żwawo! Żartować nie lubię!"
(Woła tupiąc znacząco nogami)
............................................
............................................
Przekazawszy czeladce naukę,
Drzemkę uciąć malutką zamierzył,

background image

I przed lustrem zdejmuje perukę
(Bo był łysy) — i blednie... „O Jezu!"
Tam, gdzie wcale nie było zarostu,
Włos się kręci, geściutki i kruczy,
Nos jest krótszy o wiele i prosty,
A spojrzenie — naprawdę zabójcze!
Postał chwilkę przed lustrem — i w nogi,
Z przerażenia pobladły umyka,
Lecz po chwili podkrada się znowu,
Spojrzał — zapiał jak kogut w kurniku!
Ręce w bok, szybki krok, zawadiaka,
Głowę śmiało zadarłszy do góry,
Zaczął tańczyć przed lustrem kozaka:
„Oj da dana, da dana, hip hura!
Teraz nikt mnie nie pozna. Co, bracie?
Dobra nasza. Widzieliście dziwy?"
Wtem, ujrzawszy przez okno dzieweczkę,
Okiem łypnął szelmowsko z daleka,
Pomyślawszy: „Co, Piotrze, Piotreczku?
Dobry z ciebie numerek, kolego!"
Otworzyły się drzwi i stanęła
Czarnobrewka ponętna u proga
I do stołu podawać zaczęła,
A w jej sercu — ciekawość i trwoga.
Już podany jest leszcz apetycznie,
Lecz on nie je, zmagając się z dreszczem...
Leszcz to rzecz wyśmienita, faktycznie,
Lecz są rzeczy wspanialsze niż leszcze...
„Jak cię zowią, ślicznotko?" — „Awdotią".
„Czemuż, Duniu, ty moje kochanie,
Łazisz boso, choć takie tu błoto?"
„Nie mam butów, ubodzyśmy, panie".
„Zaraz jutro dostaniesz trzewiczki...
Skosztuj ze mną leszczyka, maleńka...
Daj no, muchę ci spędzę z policzka...
Rety... Jaka gorąca ta ręka!...
Lada dzień do stolicy pojadę,
Jak królewnę cię pięknie ubiorę,
A tymczasem..."
 
II

Tymczasem na jawie

Wszystko idzie normalnym swym torem...

background image

Ale  wydarzenia  są  tego  rodzaju,  ze  stanowczo  nie  zachodzi  konieczność

opiewania  ich  wierszem.  Pod  czas  gdy  w  sypialni  nie  było  słychać  nic  prócz
subtelnego nosowego gwizdania oraz nie mniej harmonijnego chrapania, w kuchni
panował  już  niejaki  ruch:  kucharka,  będąca  jednocześnie  pokojówką  małżonki
Piotra  Iwanycza,  obudziła  się,  zarzuciła  na  siebie  jakąś  czerwoną  bluzkę  i
upewniwszy  się  przez  szparę  w  drzwiach,  że  państwo  jeszcze  śpią,  pospiesznie
wyszła zamykając za sobą drzwi na zasuwę. Czy tak zawsze robiła, czy też tylko
tym  razem  zapomniała  zawiesić  przy  zasuwie  kłódkę  —  nie  wiadomo.  Mrok
spowija  również  przyczynę  i  cel  jej  wyjścia,  wiadomo  jedynie,  że  się  udała  na
jedno  z  wyższych  pięter  tejże  kamienicy.  Można  także  założyć  z  dużą  dozą
prawdopodobieństwa, że udała się na poszukiwanie towarzystwa odpowiedniego
do  jej  rangi  i  skłonności,  gdyż  mimo  bardzo  wczesnej  pory  po  całych  schodach
uwijali  się  już  lokaje,  kucharki  i  pokojówki  bądź  z  dzbanem  wody,  bądź  ze
skrzynią  węgla,  i  na  wszystkich  piętrach  rozlegały  się  donośne  głosy,  wesoły,
piskliwy  śmiech  i  szuranie  szczotek  do  butów.  Schody  kuchenne  odgrywają
wielką  rolę  w  życiu  petersburskiej  czeladzi:  na  nich  spędza  służący  najlepsze
godziny  swego  życia  —  godziny,  kiedy  jego  lękliwy  słuch  nie  wytęża  się
bezustannie:  czy  pan  nie  dzwoni?  A  myśl,  że  pan  może  się  niespodziewanie
pojawić  i  chwycić  go  za  czub,  zanim  zdąży  stłumić  wesoły  uśmiech  i  nadać
swojej  fizjonomii  wyraz  ponurego  szacunku,  jest  tak  odeń  daleka,  że  w  ogóle
zapomina  o  istnieniu  pana.  Tutaj  omawia  się  zalety  i  wady  swoich  państwa,
dyskutuje się o tym co to jest barynia, dziedziczka, i swobodnie płynie piosenka o
baryni,  o  której  tak  lubią  śpiewać  Rosjanie  i  o  której  znają  tyle  pięknych
piosenek;  tutaj  czyta  się  na  głos  anonse  prasowe.  Ogłoszenie:  „Po  trzebny
człowiek  na  pokoje,  przystojny,  wysoki,  z  dobrymi  świadectwami",  i  temu
podobne szczególnie zaciekawiają słuchaczy, stając się powodem długotrwałych,
zażartych  dyskusji,  czasem  interesujących  nawet  dla  tych,  co  się  nie  starają  o
posadę  lokaja.  Wreszcie  ujawnia  się  tutaj  w  całej  rozciągłości  tak  właściwa
czeladzi uprzejmość.

Ale  dosyć  o  schodach.  Nie  minęło  pięć  minut  od  wyjścia  kucharki,  kiedy

drzwi  leciutko  skrzypnęły  i  do  kuchni  ostrożnym  krokiem  wszedł  człowiek  o
nieco  pomiętym,  lecz  nobliwym  wyglądzie,  ktoś  w  rodzaju  tych  szlachetnie
ubogich  istot,  które  nawet  żebrząc  czynią  to  nie  inaczej,  jak  na  podstawie
dokumentu  przypominającego  swą  wymową  najlepsze  karty  utworów,  które  się
rozchodziły w naszym obszernym państwie w ilości czterdziestu wydań:

„Oddana panu (pani) całą duszą, pełna czci dla pana (pani) istota ludzka, w

chwili obecnej wskutek nieznośnych cierpień spowodowanych brakiem kurtuazji
pogrzebana  żywcem  bez  możności  zachowania  dobrego  imienia,  a  nawet  prawa
do miana człowieka... Leżąc plackiem błaga krwawymi łzami z grobu rozpaczy o
pomoc dla nieszczęśliwego nędzarza i jego opłakanej niedoli".

Niewątpliwie cechy tych istot — to siedmioro dzieci (koniecznie siedmioro,

ani  mniej,  ani  więcej),  matka  na  łożu  boleści,  język  plączący  się  nieco  przy

background image

wyznaniu, że od trzech dni (też ani mniej, ani więcej) nie miałem nic w ustach i
przy  innych  zapewnieniach,  oraz  poczucie  własnej  godności  warte  trzydzieści
pięć  kopiejek,  gdyż  niezawodnie  się  obrażą  otrzymawszy  mniej,  co  jest  zresztą
całkowicie  usprawiedliwione  ich  szlacheckim  pochodzeniem.  Znają  bardzo
dobrze drogę do szynku i mogą powiedzieć o sobie, że i oni są w szynkach znani.

Zresztą  znają  też  wiele  innych  dróg.  Gdy  przyjdzie  im  chęć,  wchodzą  do

czyichś  mieszkań  i  dzwonek  u  drzwi  wprawiony  w  ruch  ich  ręką  wydaje  jakiś
szczególny,  nieśmiały  i  błagalny  dźwięk,  jakby  on  też  miał  siedmioro  dzieci  i
matkę złożoną niemocą. Niekiedy wchodzą nie dzwoniąc, po prostu nacisnąwszy
klamkę nie zamkniętych na klucz drzwi — a wtedy wchodzą niezwykle ostrożnie i
jeżeli  nie  zastaną  nikogo  w  pierwszym  pokoju,  przedostają  się  na  palcach  do
drugiego,  potem  do  trzeciego  —  i  drgnie,  zblednie  jakiś  zamyślony  lub
zapracowany  jegomość,  który  posłał  lokaja  do  sklepiku  po  ćwiartkę  tytoniu,
ujrzawszy  przed  sobą  jakby  spadłą  z  nieba  nieznajomą  a  dziwną  postać...  Ale
najchętniej odwiedzają przybyłych do stolicy malarzy, sztukmistrzów, wszelkich
artystów  i  artystki  —  moskiewskich  i  zagranicznych,  u  których  zjawiają  się
zwykle z takimi listami:

„Wielce łaskawy panie!
Jest taki nieszczęśliwy sierota, obciążony liczną nieletnią rodziną, którego los

zasługuje  na  współczucie  każdego,  kto  posiada  duszę  zdobią  do  zrozumienia
niedoli bliźniego. W kwiecie wieku stracił dobrą, łagodną matkę, a w ślad za tym
czułego  ojca,  który  zostawił  pod  jego  opieką  siedmioro  maleństw.  Znosząc
wszystkie  cierpienia  z  chrześcijańską  pokorą,  świadectwem  wzniosłej  godności
duchowej,  zdobywa  środki  utrzymania  zarówno  dzięki  pomocy  osób  z
dobroczynności,  jak  dzięki  własnej  pracy,  która  ledwo  daje  możliwość
wyżywienia  powierzonej  mu  przez  los  gromadki.  Nieszczęśnikiem  tym  jest
oddawca niniejszego listu. Ja zaś, nie mając zaszczytu znać pana (pani) osobiście,
a  więc  nie  mając  prawa  zapewnić  pana  (pani)  przed  czasem  o  swoim
prawdziwym  szacunku,  spodziewam  się,  że  pan  (pani)  jako  artysta  rozumiejący
duszę  doświadczonych  losem  ludzi,  nie  pogniewa  się  na  mnie  o  to,  że  się
ośmieliłem  dostarczyć  mu  iście  chrześcijańskiej  wzniosłej  radości  (dużymi
literami):  okazji  do  pomocy  nieszczęśliwemu!  Ofiarować  siedmiorgu  dziesięć,
pięć  czy  nawet  jednego  rubla  srebrem  jest  niczym  dla  pana,  sieroty  natomiast
skłoni  to  do  przelania  łez  wdzięczności  zarówno  przed  obrazem  naszego
Zbawiciela, jak i wspólnej opiekunki nas wszystkich — Najświętszej Panny.

Byłem  stałym  świadkiem  pańskiego  triumfu  i  zgadzając  się  z  jednogłośną

opinią oświeconej publiczności powtarzam raz jeszcze (bardzo dużymi literami):
Jesteś pan(i) wielkim artystą! O, szczerze wyznam, z całego serca dziękowałem
publiczności za przyjęcie, jakim uczciła niespodziewanego drogiego gościa...

Chrześcijańskie  miłosierdzie  —  azaliż  nie  jest  udziałem  artystów?  Proszę

pomóc  nieszczęśliwemu  —  a  nowy,  zbawczy  czyn  uwieczni  pański  pobyt  w
Petersburgu.

Z  głębokim  szacunkiem  i  nie  mniej  głębokim  oddaniem  mam  zaszczyt  być

background image

świadkiem pańskiego triumfu" itd.

Kto  im  pisze  takie  listy  —  Bóg  to  wie.  Ale  figuruje  zazwyczaj  pod  nimi

podpis: generał taki a taki lub generałowa taka a taka, o których oczywiście nikt
ni  gdy  nie  słyszał,  odkąd  świat  światem,  i  których  nie  ujrzy  nawet  we  śnie
najlojalniejszy obywatel, co to spędził cały sylwestrowy wieczór na obmyślaniu,
komu by jeszcze należało złożyć jutro życzenia.

Otóż  taki  właśnie  osobnik  pojawił  się  w  kuchni.  Niewykluczone  zresztą,  że

nie był to wcale taki osobnik, o jakich mówiliśmy, lecz po prostu taki, o których
w Moskwie mówią „cwaniak", a w Petersburgu „łotrzyk", to jest osobnik, który
się przyzwyczaił od dziecka do łatwego życia i głoduje po trzy dni z rzędu, aby na
czwarty przepić ze strachem i drżeniem w jakiejś knajpie skradziony przedmiot.
A może był to po prostu lokaj hulaka, który przez dwa dni nie pokazywał się w
obowiązku  i  przed  powrotem  do  swego  pana  poczuł  nieodpartą  potrzebę
łyknięcia dla dodania sobie animuszu, ale łyknąć nie miał za co — mniejsza o to,
kimkolwiek był, będziemy go nazywali po prostu tajemniczym nieznajomym.

Otóż w miarę jak tajemniczy nieznajomy rozglądał się po kuchni i utwierdzał

w  przekonaniu,  że  nikogo  tam  nie  ma,  twarz  jego  traciła  wyraz  niepewności,
ruchy  stawały  się  bardziej  zdecydowane.  Śmiało  podszedł  do  drzwi
prowadzących  do  sypialni  i  przyłożywszy  ucho  do  szpary  długo,  czujnie  się
przysłuchiwał,  po  czym  zdjął  wyrudziałe,  podbite  calowymi  gwoździami  buty  i
nieco  uchylił  drzwi,  które  zdradziecko  skrzypnęły,  co  sprawiło,  że  cofnął  się
gwałtownie i stał przez chwilę bez ruchu jak skamieniały. Lecz upewniwszy się,
że wszystko śpi jak przedtem, śmiało pochylił się do przodu i wsadziwszy głowę
w  otwór  między  skrzydłami  drzwi  zaczął  oglądać  sypialnię.  Należy  sądzić,  że
znalazł tu sporo interesujących przedmiotów, gdyż bez dalszego wahania pchnął
zdecydo  wanie  prawe  skrzydło  drzwi,  poczekał,  aż  zupełnie  ucichnie
spowodowane  tym  ruchem  skrzypienie  i  —  odważnie  wszedł  do  sypialni.  Tutaj
siadł na wygodnym wyściełanym fotelu, przeciągnął się i zaczął się przebierać...
zamieniając swoją, jak się można domyślić, niezbyt wygodną i piękną odzież na
odzież  Piotra  Iwanycza.  Należy  zaznaczyć,  że  przebierał  się  z  godnością  i
spokojem człowieka wkładającego własne ubranie i tylko trochę się spieszącego
z  obawy  przed  spóźnieniem  się  do  urzędu.  Piotr  Iwanycz  był  dość  korpulentny,
jak  każdy  prawomyślny  obywatel  po  dojściu  do  pewnego  wieku,  natomiast
tajemniczy  nieznajomy  był  bardzo  chudy  —  w  związku  z  czym,  poprawiwszy
przed  lustrem  czub,  porwał  ze  stołu  dwa  platerowane  świeczniki,  które  dla
większej pewności uważał za stosowne zawinąć w suknię Fiedosji Karpowny, po
czym  tak  je  schował,  że  się  od  razu  upodobnił  do  Piotra  Iwanycza,  gdyż
zafasował niezgorszy, pokaźny brzuszek. W powrotnej drodze od łóżka, z którego
poręczy  została  ściągnięta  suknia,  nieznajomy  zagarnął  kieszonkowy  zegarek
(Piotr Iwanycz był człowiekiem dokładnym i z obawy przed spóźnieniem się do
urzędu  kładł  zwykle  zegarek  obok  siebie)  z  pozłacanym  łańcuszkiem,  włożył  go
do  kieszonki  i  zbliżył  się  do  drugiego  lustra,  gdzie  przyjrzawszy  się  sobie  z
lubością, znów mimochodem zabrał dwa świeczniki. Schowawszy je do kieszeni,

background image

zaczął  szperać  po  kątach,  sprzątając  z  niewiarygodną  szybkością  wszystkie
drobne przedmioty.

III
Sen jest kapryśny i dziwnie okrutny. Często po wspanialej perspektywie tego

wszystkiego, co powinno z czasem uwieńczyć prawomyślność, nagle przyśni się
najcnotliwszemu  człowiekowi  ni  stąd,  ni  zowąd  coś  takiego,  czego  w  żaden
sposób  nie  może  strawić  nie  zawoławszy  natychmiast,  że  nigdy  nie  był  w
opałach, nie stawał przed sądem i nie żywił w duchu żadnych myśli sprzecznych z
regułami moralności.

Piotrowi  Iwanyczowi  nagle  przyśniła  się  jakaś  dziewczyna  w  czapce,  pod

którą (nie pod czapką, lecz pod dziewczyną) stały dwa wiersze:

W jakiej bo czapce nie do twarzy

Pannie, co lat ma siedemnaście?

które kiedyś usłyszał przechodząc obok otwartego okna, skąd walił gęsty dym

tytoniowy,  leciały  na  ulicę  różne  słowa  i  widniały  wesołe,  rozczerwienione
twarze  jakichś  młodych  ludzi  —  a  które  potem  przez  całe  trzy  miesiące  nie
wychodziły  mu  z  pamięci:  czy  coś  pisał,  czy  opowiadał,  czy  przegrywał  w
preferansa  całkiem  pewną  partię,  czy  też  wygrywał  niepewną,  czy  szedł  do
urzędu,  czy  z  urzędu,  czy  jadł  obiad  —  wciąż  je  miał  w  myśli,  wciąż  szumiały,
kręciły  się,  wierciły  się  w  głowie,  jakby  nic  prócz  nich  nie  mogło  już  w  ogóle
przyjść  do  głowy.  Im  bardziej  chciał  się  ich  pozbyć,  tym  uporczywiej  go
prześladowały. Z nimi usypiał, z nimi się budził, nierzadko odpowiadał nimi na
pytania  wcale  nie  dotyczące  czapek  i  dziewcząt,  bezustannie  szeptał  je  sobie,
nawet pisał górnymi zębami na dolnych, nawet popsuł kiedyś arkusz herbowego
pa  pieni  wartości  jednego  rubla,  włączywszy  go  ni  stąd,  ni  zowąd  do  podania
jakiejś  wdowy,  oskarżającej  swego  stołownika  seminarzystę  o  to,  że  ukradł  jej
kłębek  nici,  nawiniętych  jakoby  na  banknot  sturublowy.  Słowem,  te  przeklęte
dwie  linijki  (które  stały  się,  nawiasem  mówiąc,  przyczyną  jego  nienawiści  do
wierszy w ogóle) zupełnie zatruły mu życie. W końcu się od nich odczepił — a tu
raptem  zjawia  się  dziewczę  w  czapce,  nawet  całkiem  niebrzydkie,  i  owszem,  i
owszem!  Gorzej,  że  zaraz  potem  przyśnił  mu  się  jakiś  człowiek  z  ogromnymi
wąsiskami, z wyrazem stanowczości na twarzy i w nieprawdopodobnym ubiorze,
jakiego  nie  tylko  nigdy  nie  widział  na  jawie,  lecz  nawet  później  wielce  się
dziwił, że podobne ubiory mogą się śnić porządnym ludziom.

Zalękniony  zaczął  pospiesznie  bełkotać,  że  jest  w  porządku  —  jest

człowiekiem  żonatym,  o  stałych  zasadach,  zresztą  żadną  bronią  nie  włada,  gdyż
francuskiej  światowej  edukacji  z  szermierką,  tańcem  i  wszelkimi  modnymi
pomysłami, demoralizującymi ku powszechnemu ubolewaniu dzisiejszą młodzież,
nie otrzymał i nawet nie żałuje tego, gdyż dzięki Bogu urodził się w takim kraju,
gdzie i bez szurgania po parkietach, samą lojalnością i uczciwą pracą, nawet przy
miernym dostatku można zyskać powszechny szacunek; i że zresztą jest całkiem w
porządku, idzie swoją drogą i prosi tylko, by mu nie przeszkadzano iść tą drogą, a
wówczas dojdzie...

background image

Lecz okazało się, że i dziwny nieznajomy to też nic złego, przeciwnie, mimo

nieprawdopodobnych  butów  okazał  się  poczciwcem,  zaproponował  partyjkę
preferansa i przegrał w jednej puli po kopiejce osiem rubli srebrem, tak że Piotr
Iwanycz poczuł się nawet trochę zażenowany i tylko tym uspokajał siebie, że gra,
to  gra,  nie  umiesz  grać  —  nie  zaczynaj,  jeśli  nie  potrafisz  —  nie  pchaj  się  na
afisz.

Gorzej,  że  po  wyjściu  nieznajomego,  o  którym  Piotr  Iwanycz  wyrobił  sobie

zdanie, że to jakiś Anglik, turysta dziwak, który nie wie, co robić z pieniędzmi (o
Anglikach  w  ogóle  wiedział,  że  to  straszni  dziwacy)  —  gorzej,  że  po  odejściu
dziwnego nieznajomego nagle przyśnił się Piotrowi Iwanyczowi cały departament
z  mundurami,  dywanikami,  biurkami,  kałamarzami,  aktami  i  naczelnikiem
wydziału. Naczelnik wydziału wstaje raptem zza biurka z jakąś teczką, podchodzi
do  niego  i  mówi  „proszę  przepisać"  zupełnie  takim  tonem,  jakim  się  mówi  do
zwykłego kopisty.

— Dobrze, dam to Jefimowowi — odpowiada nieco zdumiony Piotr Iwanycz,

stojąc w pełnej respektu postawie.

—  Jakiemu  Jefimowowi?  —  mówi,  surowo  naczelnik.  —  Czyś  pan

zapomniał,  że  Jefimow  zajął  pańskie  stanowisko,  a  pan  za  niewykonywanie
obowiązków  i  nieodpowiedzialne  zachowanie  zostałeś  przeniesiony  na  miejsce
Jefimowa!

Piotr Iwanycz zbudził się przerażony, otworzył oczy i natknął się nimi wprost

na  tajemniczego  nieznajomego,  który  szperał  w  szufladzie  komody  pochyliwszy
się  nad  nią.  Biorąc  go  za  Jefimowa,  Piotr  Iwanycz,  zdumiony,  pełen  słusznego
oburzenia, w pierwszej chwili nie krzyknął, nie chrząknął, nawet się nie poruszył,
ale  tajemniczy  nieznajomy,  wiedziony  jakąś  szczególną  intuicją,  zrozumiał  od
razu, że czas przerwać wizytę, i błyskawicznie wypadł za drzwi. Teraz dopiero
domyślił się nasz bohater, w czym rzecz...
Kopnął w udo małżonkę uśpioną,
Krzyknął: „Gwałtu, ratunku, na pomoc!"
I zerwawszy się z ciepłych pieleszy,
Tak jak stał, za złodziejem pospieszył.
Przebiegł szybko przez sień i już prawie
Że dopędził złodzieja przy bramie,
A ten szast prędziuteńko przez furtkę.
A wiec znowu „Na pomoc! Ratunku!"
Piotr Iwanycz zakrzyknął nerwowo
I o furtkę walnąwszy się głową
Ściga łotra z szybkością szaloną,
Pocierając swą głowę stłuczoną.
Biegnie szybciej niż koń wyścigowy,
Bosych stóp jego tupot miarowy
Budzi echo śród mroku nocnego,
Niby kamień rzucony na wodę Zwinną ręką...

background image

IV
Petersburskie letnie noce są jaśniejsze od petersburskich zimowych dni. Było

jeszcze bardzo wcześnie, ale już całkiem jasno; na ulicy pusto. Tylko po drugiej
stronie  chodnika  szedł  jakiś  chłopak  w  płaszczu  wojskowym,  spod  którego
wystawał spory kawałek zgrzebnego kitla. Chłopak zataczał się na całą szerokość
chodnika i zobaczywszy biegnących zawołał radośnie: „Łap go! Łap!", po czym
stanął i długo patrzył za nimi, wydając od czasu do czasu okrzyki zachęty: „A to
ci  wieje!",  „Zuch!  zuch!",  „To  lubię"  —  dotyczące  najwyraźniej  tajemniczego
nieznajomego, który, używając terminu z myślistwa, odsadzał się coraz dalej od
ścigającego.  Tymczasem  krzyk  Piotra  Iwanycza  usłyszały  jeszcze  dwie  osoby,
których nazwisk nie chcemy wymieniać. Pierwsza z nich, dawno już wyprzedzona
przez tajemniczego nieznajomego i Piotra Iwanycza, podeszła nieco do przodu i
przyglądając się biegnącym mówiła: ,A to szelma!", „A to szelma!" Druga wyszła
flegmatycznie  na  środek  ulicy,  stała  chwilę  w  niezdecydowaniu,  powąchała
tabakę i zaczęła stanowczo przechodzić na drugą stronę ulicy, starając się trafić
na  chodnik  w  taki  sposób,  żeby  przeciąć  drogę  tajemniczemu  nieznajomemu.
Druga osoba rzeczywiście zdążyła w samą porę, ale biegnący nie zwrócił na nią
najmniejszej  uwagi,  jeno  przebiegając  obok  niej  z  krzykiem  „A  niech  cię..."
pchnął  ją  tak  mocno  w  ramię,  że  od  razu  zwaliła  się  na  chodnik  ku  niemałej
uciesze wesołego chłopaka i pierwszej osoby obserwującej z daleka tę scenę. Po
chwili  nadbiegł  i  Piotr  Iwanycz,  potknął  się  o  leżącego  i  sam  też  upadł,  ale
natychmiast  się  zerwał,  nawet  nie  poczuwszy  w  ferworze  stłuczenia,  i  pobiegł
dalej. Dwakroć potrącony uniósł się, popatrzył za biegnącymi i wyrzekłszy: „Jest
krzepa",  skierował  się  powoli  na  poprzednie  miejsce.  Tymczasem  tajemniczy
nieznajomy  dobiegł  już  do  końca  ulicy  i  skręcił...  dokąd?  w  którą  stronę?  Piotr
Iwanycz  nie  widział  i  dlatego  biegł  jeszcze  wprawdzie,  ale  już  wolno  i
niepewnie, jak człowiek, który zgubił swoją gwiazdę przewodnią. Nagle przy tym
końcu  ulicy,  do  którego  jeszcze  nie  dobiegł  Piotr  Iwanycz,  ukazała  się  dorożka
nazywana powozem, czyli taka dorożka, do której się  wsiada,  kiedy  się  pragnie
zachować  w  całości  żebra  i  plecy.  W  dorożce  siedział  jegomość  w  palcie,  z
wesołym  obliczem,  świadczącym,  że  preferans,  z  którego  widocznie  powracał,
okazał się dlań szczęśliwy: oblicze dosłownie promieniało. Ujrzawszy biegnącą
w  jego  stronę  dziwaczną  postać,  jegomość  w  paltocie  roześmiał  się,  a  potem
zaczął  się  jej  bacznie  przyglądać,  i  nagle  na  jego  twarzy  odbiło  się  głębokie
zdumienie. Rzekłbyś, nie wierzy własnym oczom.

—  Witam,  Piotrze  Iwanyczu!  —  powiedział  nieco  ironicznie,  kiedy  dorożka

znalazła się w niewielkiej odległości od naszego bohatera.

Piotr Iwanycz podniósł głowę, spojrzał i zbladłszy jak chusta odwrócił się i

pobiegł jeszcze szybciej.

Ale  siedzący  w  dorożce  jegomość  znów  powtórzył:  —  Witam,  Piotrze

Iwanyczu! — a jego głos nie miał już w sobie poprzedniej przychylnej, łagodnej
ironii,  brzmiał  ostro,  dźwięczał  w  nim  rozkaz  —  i  Piotr  Iwanycz  zrozumiał,  że
musi się zatrzymać, i pospiesznie sięgnął ręką do głowy, ale przekonawszy się o
niemożności zdjęcia z niej czegokolwiek, bowiem nie było na niej nawet peruki,

background image

musiał  poprzestać  na  ukłonie.  Ukłon  był  taki,  jakie  się  składa  tylko
zwierzchnikom, z czego też można wnioskować z całą pewnością, że jegomość w
paltocie był jego zwierzchnikiem.

— Cóż to pan... o tej porze... w takim stroju... tańczy?
—  Tańczę  —  zdołał  tylko  wymówić  drżącym  głosem  Piotr  Iwanycz,

przyzwyczajony od dziecka nie sprzeciwiać się starszym...

Opamiętawszy się, nic już nie słyszał prócz turkotu oddalającej się dorożki i

wybuchów śmiechu, od którego mrowie mu przeszło po plecach.

V

„Klnę się na tę północną gwiazdę

Oraz na pańską, generale!
Klnę się na klamrę mą bez zmazy
I duszę nie bez zmazy wcale!
Klnę się na zacny kapitalik,
Który-m zgromadził w służbie świętej,
Na rąk zmęczonych każdy paluch,
Klnę się na beczkę atramentu!
Klnę się na szczęście nienatrętne,
Pecha w zarobkach i awansach,
I na dziesiątkę kier ponętną
W lubej partyjce preferansa —
Że nadszedł dla mnie czas wyrzeczeń,
Nie pragnę uciech, dawniej miłych,
I w całym świecie nie ma rzeczy,
Które by jeszcze mnie kusiły.
Od dawna dusza ma swobodna
Od marzeń, snów skąpanych w szale...
Tyś jedna mej miłości godna
I będę kochał cię wytrwale.
Przysięgam, że występnych objęć
Jam dziś, jak zawsze, się wystrzegał
I w dezabilu w nocnej dobie
Na schadzkę wcalem nie wybiegał.
Kogo prócz ciebie mi potrzeba?
Ty jesteś dla mnie puklerz, zbroja!
O, mój promyku! Gwiazdko z nieba!
Fiedosjo Karpowno ty moja!"

Umilkł  i  „niczym  młody  dąb,  burzą  powalon"  padł  do  stóp  swej  małżonki.

Ale ona była nieubłagana.

—  Nie  wierze!  Mów  co  chcesz  —  nie  wierzę!  Zdrajco!  Istoto  bez  serca!

Potworze!

I  zaszlochała,  a  potem  wpadła  w  zupełną  rozpacz  i  bijąc  się  w  piersi

background image

powtarzała raz po raz:

— O ja nieszczęśliwa! Takiej się hańby doczekałam, nieszczęśliwa!
— Jak Boga kocham, nie zrobiłem nic złego, Fiedosjo Karpowno!
Rzeczywiście  nie  zrobił  nic  złego,  co  mogą  potwierdzić  także  czytelnicy.

Zamiary  miał  czyste,  nawet  chwalebne:  chciał  ująć  rabusia  i  odebrać  mu  swoje
rzeczy.  Ale  Fiedosja  Karpowna  zrozumiała  wszystko  zupełnie  inaczej.
Zbudziwszy się od kopnięcia w udo i nie znalazłszy małżonka obok siebie, przede
wszystkim zawołała: „Zdrajca!" Po chwili, upewniwszy się, że ubrania męża też
nie  ma  na  zwykłym  miejscu  —  okoliczność  ponad  wszelką  wątpliwość
świadcząca,  że  zdrajca  poszedł  na  schadzkę  —  z  głośnym  jękiem  opadła  na
poduszki i wykrzyknęła: „Och ja nieboga, och ja sierota!" Następnie zerwała się i
sięgnęła  tam,  gdzie  zostawiła  wieczorem  swoją  suknię,  ale,  jak  nam  wiadomo,
sukni tam nie było. Nie zastanawiając się, gdzie się mogła podziać — albowiem
niewiasta w ataku zazdrości, jak zapewniają doświadczeni ludzie, zupełnie traci
zdolność  rozumowania  —  przez  chwilę  miotała  się  po  sypialni,  lecz  nie
znalazłszy  niczego,  w  co  można  by  się  ubrać  oprócz  zostawionej  przez
tajemniczego  nieznajomego  kapoty,  zarzuciła  ją  na  siebie  i  wypadła  z  pokoju.
Kierowana  wciąż  tymże  instynktem  zazdrości,  pomknęła  w  kierunku,  w  którym
tajemniczy  nieznajo  my  porwał  za  sobą  Piotra  Iwanycza.  Piotr  Iwanycz  w  tym
czasie  wracał  już  do  domu,  przerażony,  przybity,  cały  od  stóp  do  głów  siny  z
zimna i różnych potłuczeń. Spotkanie ich było straszne: padło niewiele stów, ale
zdążyła się rozegrać tragedia.

Milczeli więc oboje. Smutne były
Jej oczy, pełne troski utajonej
I żalu. On trzepotał powiekami
I coś tam najwyraźniej chciał powiedzieć,
Lecz ona milcząc pokręciła głową
I palec położyła na drgających,
Zsiniałych wargach jako znak milczenia.
Potem do domu poszli, ciągle milcząc,
I było w ich milczeniu więcej męki
I straszliwego bólu, niż w szlochaniach,
Z którymi zwykło się garść ziemi rzucać
Na grób osoby, którą się kochało
I która może nas kochała. W bramie
Zetknęli się z kucharką. I kucharka
Zmieszała się, bo żal jej serce ścisnął,
I długo, długo spoglądała na nich
Zdumionym wzrokiem, ale ani słowa
Nie rzekli do niej i w milczeniu dalej
Szli swoją drogą... Wreszcie znikli z oczu...

Ale  gdy  przekroczyli  próg  sypialni,  Fiedosja  Karpowna  od  razu  przekręciła

background image

klucz  w  zamku  i  autorzy  nie  mieli  żadnej  możliwości  dowiedzieć  się,  co  się  tu
działo  zaraz  potem,  albowiem  ku  ich  wielkiemu  ubolewaniu  okiennice
pozostawały zamknięte, tak iż nie można było nawet niczego podpatrzyć. Można
się  zresztą  domyślić,  że  rozegrał  się  tu  dramat  w  pięciu  lub  nawet  w  sześciu
aktach  (z  epilogiem),  w  jakim  oby  Bóg  nie  dał  brać  udział  żonatemu
czytelnikowi!  Wiadomo  tylko  na  pewno,  że  Piotr  Iwanycz  daremnie  zapewniał
Fiedosję  Karpownę  o  swej  niewinności.  Jakiekolwiek  przytaczał  argumenty,
wszystkie się obracały przeciw niemu. Fiedosja Karpowna upierała się przy tym,
że  jej  suknie  i  inne  przedmioty  wyniósł  Piotr  Iwanycz  do  tej  szelmy,  swej
kochanicy,  że  sam  się  znalazł  na  dworze  bez  ubrania  dlatego,  że  go  rozebrały
łotrzyki,  kiedy  wracał  od  tej  szelmy,  swej  kochanicy,  i  że  wreszcie  łachmany
tajemniczego  nieznajomego  podrzucił  on  sam,  Piotr  Iwanycz,  kupiwszy  je
uprzednio na rynku, żeby oddalić od siebie wszelkie podejrzenia w razie fiaska.
Mimo  całego  bezsensu  tego  przypuszczenia,  mimo  zaklęć  Piotra  Iwanycza
(przysięgał na wszystko, co miał najdroższego) — nic nie pomogło. Nie pomógł
nawet  ostatni,  bardzo  mocny  argument,  że  peruka  została  w  domu,  a  przecież  to
nielogiczne,  żeby  człowiek  potrzebujący  peruki  zapomniał  ją  włożyć  idąc  na
schadzkę  z  kochanką.  Nic  nie  pomogło!  Taki  już  był  tok  myśli  Fiedosji
Karpowny. Zazdrość szarpała jej duszę na strzępy. W dodatku kucharka, rada ze
sposobności,  stanowczo  twierdziła,  że  ani  na  chwilę  się  nie  oddalała  i  nikt  do
nich  nie  wchodził  i  że  chociaż  słyszała  przez  sen  jakieś  kroki  w  sypialni  —
zmiarkowawszy,  że  stamtąd  nie  może  wyjść  nikt  oprócz  pana  lub  pani,  nie
uważała za potrzebne wstać i popatrzeć... Mimo że nasz bohater nie był pochyłym
drzewem, nasuwa się tu nieodparcie uwaga, że na pochyłe drzewo wszystkie kozy
skaczą!

VI
Jest już godzina dziewiąta — pora, kiedy, bywało, Piotr Iwanycz spokojny i

szczęśliwy,  połknąwszy  dwie—  trzy  szklanki  herbatki,  ucałowawszy  żonę,
ucałowawszy  córkę,  z  teczką  pod  pachą  udawał  się  leciutko  zgarbiony,
pokornym,  nikogo  nie  prowokującym,  lecz  i  nie  całkiem  pozbawionym
samodzielności kroczkiem do swego departamentu.

Ale  dziś  zbity  z  tropu  Piotr  Iwanycz  nie  ubiera  się,  nie  pije  nawet  herbatki,

nie całuje żony i córki i nie idzie do departamentu: na samą myśl, że trzeba iść do
urzędu,  przebiegają  mu  ciarki  po  skórze  od  stóp  aż  do  głowy.  Przesuwa  mu  się
przed  oczami  całe  życie,  poczynając  od  rózeg  i  koniugacji  greckich  w
dzieciństwie, głodówki i przepisywania papierów w młodości aż do ostatniego,
niedawnego  Paternoster  —  i  nic  w  nim  nie  widzi  prócz  potulności  i  wiecznej
bezgranicznej pokory: żeby choć jakie słowo grubiańskie powiedział, żeby zrobił
niezadowoloną minę — nigdy! Przenigdy! Nigdy! Nawet żadnych pokuszeń o coś
podobnego nie pamięta! Jest czysty, czysty! Z wszystkich stron, którąkolwiek się
do was obróci — czysty! A jednak serce mu się ściska boleśnie ze strachu, jakby
zbrodnię  jakąś  człowiek  popełnił,  jakby  nagadał  impertynencji  swemu
pryncypałowi.

background image

„Co  powie  naczelnik  wydziału"  —  myśli  Piotr  Iwanycz  (nie  ulega

wątpliwości,  że  jegomość,  który  jechał  dorożką,  był  naczelnikiem  jego
wydziału).  —  „Co  powie  naczelnik  wydziału?"  —  myśli  chodząc  wielkimi
krokami po pokoju — i ani rusz nie może zgadnąć, co powie naczelnik wydziału,
choć  przeczuwa,  że  powie  coś  strasznego,  tak  strasznego,  że  można  od  tego
osiwieć  w  ciągu  go  dziny,  ba  nawet  się  zapaść  pod  ziemię.  I  ani  przekonanie  o
swej  niewinności,  ani  żadne  rozumowanie,  ani  logiczne  argumenty  —  nic  nie
pociesza  niepocieszonego  Piotra  Iwanycza.  —  „A  może  podać  się  po  prostu  do
dymisji  —  myśli  —  nawet  się  w  ogóle  nie  stawić  w  urzędzie,  lecz  po  prostu
podać  się  do  dymisji  i  basta,  a  w  oczekiwaniu  dymisji  zamieścić  w  »Gazecie
Policyjnej« inserat, że tak a tak, urzędnik z pozytywnym świadectwem..." W tym
miejscu zawahał się. — „Chyba dostanę dobre świadectwo? — myślał z niejakim
zakłopotaniem. — Cóż, służyłem nie gorzej od innych, tak, nie gorzej od innych,
dobrodzieju,  karany  nie  byłem,  przed  sądem  nie  stawałem,  wrogów,  Bogu
dziękować, nie mam... podałem się do dymisji... no i co z tego? Zdarzył się taki
wypadek, każdemu może się zdarzyć! Ot, taki sobie wypadek. No więc dobrze by
było ogłosić, że urzędnik z dobrymi świadectwami, radca tytularny — myślę, że
warto by nawet podać: mający takie a takie odznaczenia... No więc, że taki a taki
urzędnik,  mający  takie  a  takie  odznaczenia,  dobry  urzędnik,  prawomyślny
urzędnik,  szuka  posady  administratora  majątku,  najchętniej  w  którejś  z  guberni
małoruskich,  na  warunkach  dogodnych  dla  właściciela  majątku...  Tak,  tak!  W
małoruskich  guberniach  jest  lepiej  —  i  klimat  cieplejszy,  i  ludzie  poczciwsi...
ludzie,  panie,  poczciwsi,  tak,  dobrodzieju,  w  tym  rzecz,  że  ludzie  poczciwsi,
takie buty, mój panie! A spróbowałbyś wleźć do kostromskiej, do jarosławskiej
—  uch,  tam  szelma  siedzi  na  szelmie!  tam  każdy  się  rozpycha  łokciami,  każdy
piśmienny  paraduje  w  granatowej  sukmanie...  każdy,  szelma,  w  granatowej
sukmanie,  takie  buty,  panie  mój,  takie  to  buty!  Rozpieszczone  gubernie!  Nie,
bodaj  to  gdzieś  w  małoruskiej,  ot,  dajmy  na  to  w  połtawskiej:  ze  trzy  —  cztery
tysiączki dusz, z młynami, sadami, z wszystkimi użytkami, z dworem... a dziedzic
to  siedzi  w  Moskwie,  w  Petersburgu,  a  dziedzic  to  sobie  siedzi  w  Paryżu,  a
dziedzic to sobie za górami, za lasami, jak się w bajce mówi, jak się w rosyjskiej
bajce opowiada... Ach, swobodaż mi, swoboda".

W  tym  miejscu  Piotr  Iwanycz  zatarł  ręce  z  zadowolenia,  bo  już  się  poczuł

naprawdę administratorem majątku — do czego każdy Rosjanin jest bardzo skory.
„Och,  tylko  z  tym  gorzej,  że  —  myślał  dalej,  nagle  się  opamiętawszy  i  znów
całkiem zbaraniawszy jak ktoś, kto połknął muchę — tylko z tym gorzej, że mnie
nikt nie weźmie, przez to nazwisko nikt nie weźmie. Administrator! już w samym
tym  słowie  zaraz  czuć  Niemca...  jakiś  Karol  Iwanycz  Briesenmeister,  czy  coś
jeszcze  zawilszego,  tak  żeby  się  chłopu  nawet  nie  śniło  odważyć  wymówić  to
nazwisko,  żeby  mu  język  kołowaciał.  To  ci  los!  Żebyż  to  mieć  niemieckie
nazwisko, bodaj podobne do niemieckiego... a tu — Blinow! masz, zatkaj sobie
gębę... Blinów, gorących blinów! Udław się!"

Tu  nasz  bohater  po  raz  pierwszy  w  życiu  pożałował,  że  ma  rosyjskie

nazwisko,  z  czego  od  przeszło  czterdziestu  lat  był  zawsze  zadowolony,  a  nawet

background image

dziękował Bogu, że nazwisko się kończy na -ow, a nie na -ski. „No i to jeszcze
—  rozmyślał  dalej  nasz  bohater  —  że  nie  mam  takiej  postawy  —  postawy
licującej  z  rangą  administratora  nie  mam,  to  ci  pech,  to  ci  nieszczęście,  ale  ze
mnie pechowiec, brak mi postawy licującej z rangą administratora, całkiem takiej
postawy mi brak. Takie chudziny jak ja mają zawsze taką minę, jakby się wciąż
czegoś  bali,  chodzą  tak,  jakby  przepraszali  chodniki,  że  je  depczą  swymi
niegodnymi  nogami,  a  na  twarzy  wypisaną  mają  taką  uniżoność,  taką  uniżoność,
że się nie da powiedzieć, ani rusz się nie da powiedzieć, brak słów, jak się mówi
dobrym stylem, ludzkim językiem... o to idzie... takie to sprawy... takie to dziwne
sprawy!

Toć wiadomo: człowiek minę dostosowuje do swojej rangi... ważność miny

dostosowujesz  do  swojej  sytuacji  na  świecie.  A  tu  trzeba  mieć  pyszną  minę,
puszyć  się  jak  paw,  na  twarzy  musi  być  wypisane,  że  się  niczego  nie  zlękniesz,
musisz działać odważnie, stanowczo, otwarcie, musisz potrafić z szczerością nie
pozbawioną  szlachetności  kropnąć  czasem  w  potrzebie  mocne  słówko,  no  i  co
tam  wypadnie...  Tak,  tak,  bracie!  Żeby,  jak  wyjdzie  i  przemówi  tym  swoim
łamanym językiem, to żeby chłop nie śmiał nawet popatrzeć na niego, a tylko w
pas  by  się  kłaniał  i  powtarzał:  »Słucham,  dobrodzieju,  Karolu  Iwanyczu«.  —
Nie, gdzie nam do czegoś takiego! Najwyżej zostać maklerem...

Lecz  i  ten  pomysł  okazał  się  nieodpowiedni.  Długo  myślał  Piotr  Iwanycz  i

doszedł wreszcie do wniosku, że tak czy owak rzucenie pracy jest niekorzystne,
rujnujące,  słowem,  nierozsądne  pod  każdym  względem.  Toteż  postanowił,  acz  z
ciężkim sercem, pójść do urzędu. Niech się dzieje co chce! Może nie będzie nic
złego,  może  mu  się  tylko  przywidziało,  a  naprawdę  nic  nie  zaszło!  W  końcu
doszedł nawet do wniosku, że może to i dobrze, że naczelnik zobaczył go na ulicy
— kto wie, może się nim zainteresują, dadzą mu jednorazową zapomogę?

—  Tak,  tak!  —  powtarzał  Piotr  Iwanycz.  —  Nawet  dobrze  się  stało,

faktycznie — a jednocześnie czuł, że ciarki mu biegną po plecach. Trzy dni zeszły
mu  na  kurowaniu  różnych  stłuczeń  i  sińców  i  na  utwierdzaniu  się  w  szlachetnej
decyzji, by nie tracić animuszu, pamiętać, że Bóg nas doświadcza na tym padole
łez dla zwiększenia naszej odwagi duchowej i że człowiekowi nie byłaby zgoła
potrzebna nieśmiertelna dusza, gdyby się załamywał w obliczu nieszczęścia. Na
czwarty  dzień  postanowił  iść  do  urzędu.  Ale  wtedy  ogarnął  go  taki  strach,  że
dosłownie  z  miejsca  ruszyć  się  nie  mógł  i  przez  kilka  godzin  siedział  całkiem
gotów,  umyty,  ogolony,  z  teczką  pod  pachą  —  siedział  jak  przykuty  do  krzesła,
patrząc bezmyślnie na jakieś trzy głowy, rajcujące w przeciwległej bramie.

Kiedy się opamiętał, była już prawie dwunasta. —  Za  późno  —  powiedział

do  siebie  z  tajoną  radością.  —  Widać  jutro  dopiero!  —  i  w  tej  samej  chwili
porwał  czapkę,  włożył  płaszcz  i  kalosze  i  wybiegł  z  domu.  Biegł  niesłychanie
szybko, na nic nie zwracając uwagi, nawet nie zaglądając do okien, chociaż lubił
zaglądać  do  okien,  bo  wiedział,  że  zajrzawszy  przez  okno  można  czasem
zobaczyć ciekawe rzeczy...

Biegł do urzędu...

background image

VII
O  dziesiątej  godzinie  tego  dnia,  w  którym  zdarzył  się  opisany  w  czwartym

rozdziale wypadek, Stiepan Fiodrycz Farafontow po przyjściu do urzędu od razu
skierował się do biurka, gdzie zazwyczaj siedział Piotr Iwanycz, by go wypytać o
nocną przygodę i zgodnie z obowiązkiem służbowym porządnie natrzeć mu uszu.
Ale  Piotra  Iwanycza  tak,  jak  wiemy,  nie  było.  Ponieważ  wspomnienie
wczorajszej  wygranej  wciąż  jeszcze  utrzymywało  naczelnika  wydziału  w
wesołym  nastroju,  więc  podszedłszy  do  buchaltera  i  zapytawszy  go  o  zdrowie,
nader  komicznie  opowiedział  mu  o  dziwnym  spotkaniu  z  Piotrem  Iwanyczem,
rozwodząc  się  specjalnie  nad  niesamowitym  tańcem,  w  którym  tamten  się
ćwiczył,  oraz  nad  arią,  chyba  z Lunatyczki, którą  nucił  akompaniując  swoim
malowniczym  pas,  po  czym  obaj,  opowiadający  i  słuchacz,  długo  się  śmiali
wzruszając ramionami. Stiepan Fiodrycz opowiadał nie aż tak cicho, żeby go nikt
nie mógł usłyszeć poza buchalterem, toteż historia Piotra Iwanycza stała się zaraz
znana  jeszcze  dwu  —  trzem  osobom.  Te  z  kolei  przekazały  ją  z  odpowiednimi
uzupełnieniami  swoim  sąsiadom,  wskutek  czego  za  pół  godziny  wiedział  o  niej
cały urząd, w którym pracował nasz bohater. Do wieczora poznało ją całe miasto
i  przez  kilka  dni  z  rzędu  w  Petersburgu  nie  mówiono  o  niczym  innym,  tylko  o
tańczącym urzędniku ogromnego wzrostu, z końskimi kopytami zamiast zwykłych
ludzkich  stóp.  Łatwo  sobie  wyobrazić,  z  jaką  niecierpliwością  czekali  na  niego
koledzy,  ile  było  domysłów  i  przypuszczeń  i  jak  się  rozwinęła,  wzbogaciła  i
zmieniła  właściwa  historia. Ale  upłynął  dzień,  upłynęły  dwa,  upłynęły  trzy,  oto
nadszedł  już  czwarty,  a  Piotra  Iwanycza  wciąż  ani  śladu.  Ciekawość  sięgnęła
zenitu.

Wreszcie  na  czwarty  dzień,  gdzieś  koło  wpół  do  pierwszej,  w  chwili

powszechnej  nabożnej  ciszy,  zapadłej  w  związku  z  pojawieniem  się  samego
pryncypała,  który  wskazując  na  jakieś  akta  tłumaczył  coś  z  wielkim  przejęciem
Stiepanowi  Fiodryczowi,  a  ten  słuchał  słów  zwierzchnika  w  postawie  pełnej
szacunku  —  w  tej  właśnie  uroczystej  chwili  otworzyły  się  nagle  drzwi  i  zjawił
się nasz bohater. Mimo całego szacunku podwład nych dla pryncypała naturalny
odruch  wziął  górę  i  zespół  wybuchnął  na  całą  salę  tłumionym  śmiechem,  jakby
nagle kichnął tabun koni. Pryncypał naturalnie zapytał niechętnie o przyczynę tak
niewłaściwego  wybuchu.  Stiepan  Fiodrycz  podniósł  głowę,  ponieważ  sam
jeszcze  nie  wiedział,  co  ma  znaczyć  podobne  zuchwalstwo,  ale  spostrzegłszy
żałosną postać Piotra Iwanycza, też nie zdołał, jak jego podwładni, powstrzymać
śmiechu.

Naczelnik urzędu powtórzył pytanie.
Stiepan  Fiodrycz  przeraził  się  i  poczuł  konieczność  usprawiedliwienia

swoich  podwładnych  i  samego  siebie.  W  tym  celu  uznał  za  najlepsze  wyjście
opowiedzieć  ze  szczegółami  historię  Piotra  Iwanycza,  przy  czym  usiłował  nie
tyle  zachować  historyczną  ścisłość,  ile  wywołać  wesołość  zwierzchnika,  co  mu
się  w  zupełności  udało,  gdyż  w  miarę  jego  opowiadania  twarz  słuchacza  się
rozchmurzała,  a  kiedy  doszło  do  opisu  dziwnego  tańca  Piotra  Iwanycza  oraz
towarzyszących  mu  motywów  z Łucji, słuchacz  nie  zdołał  utrzymać  wyrazu

background image

powagi na swoim czcigodnym obliczu i też się roześmiał...

Ale  ten  śmiech,  jak  się  można  domyślić,  nie  trwał  zbyt  długo.  Przybrawszy

surowy,  zdecydowany  wyraz  twarzy,  pryncypał  podszedł  do  Piotra  Iwanycza,
który znieruchomiał przy drzwiach, i wyrzekł wolno, znacząco, akcentując każde
słowo:

— No, a co pan powie?
Ale Piotr Iwanycz nic nie zdołał powiedzieć, chociaż było widoczne, że chce

coś powiedzieć.

Wówczas  pryncypał  sądząc  słusznie,  że  dla  zniweczenia  podobnych

przekroczeń w zarodku należy działać natychmiast, uważał za stosowne wygłosić
spore  przemówienie  i  wykazać  Piotrowi  Iwanyczowi  całą  nieprzyzwoitość  jego
postępku.  Powiedział  mu,  że  zarówno  jego  ranga,  jak  i  wiek  nie  dawały  mu
prawa  do  czegoś  takiego;  że  tańczyć  oczywiście  można,  ale  w  odpowiednim
miejscu, a poza tym w stroju przyjętym w oświeconych społeczeństwach Europy,
która  pod  względem  oświaty  może  w  ogóle  uchodzić  za  pierwszą  wśród
wszystkich części świata. Powiedział też (a w miarę mówienia jego głos stawał
się  coraz  energiczniejszy,  a  oblicze  coraz  bardziej  uduchowione),  że  podobne
wyskoki  można  wybaczyć  tylko  prostakom,  ciemnym  dzikusom,  nie  znającym
użycia  ognia  i  odzieży,  zresztą  nawet  i  oni  (dodał)  okrywają  swą  nagość
listowiem.  Na  ostatku  powiedział,  że  tego  rodzaju  postępek  hańbi  nie  tylko
sprawcę,  lecz  nawet  rzuca  niemiły  cień  na  cały  zawód  urzędniczy,  zawód
czcigodny, którego nie wolno profanować, gdyż urzędnicy

„Są tym samym, w cywilnym choć trybie,
Dla ojczyzny, czym wojsko w szeregu.
Kto na honor i godność ich dybie,
Ten jest wrogiem dla państwa naszego.
Że finanse i handel, i sądy —
Wszystkie funkcje urzędnik sprawuje
I że służy w urzędzie, kto mądry
I przystojnie się tam zachowuje.
Że niewinnych by bez nich krzywdzono,
Winowajca by kary unikał,
Że czasami od byle kulfona
Ludzkich losów zależy bez liku.
Że urzędnik, co nie ma ambicji,
Jest zaiste żałosnym pajacem
I że źle jest, gdy bez amunicji
Popisuje się nagle przed placem.
A gdy ktoś ma naprawdę ochotę
Zamiast służyć — tańcować kankana:
Może wybrać tę piękną robotę —
Ja nie będę wstrzymywał waćpana!"

background image

Tak  zakończyła  się  przemowa,  która  wywarła  na  obecnych  w  ogóle  mocne

wrażenie, ale na Piotrze Iwanyczu takie, że może nigdy i nigdzie żadna przemowa
nie  zrobiła  jeszcze  takiego  wrażenia.  Porażony  nią,  z  wszystkich  zdolności
użyczonych mu przez Boga zachował tylko jedną — zdolność poruszania, a raczej
jakiegoś mamrotania wargami, a i to odbywało się z największym wysiłkiem, i w
ogóle w tym momencie nasz bohater, całkiem siny, przypominał konającego, który
ma coś ważnego do powiedzenia, ale któremu odjęło już mowę...

Dopiero  znalazłszy  się  na  ulicy  i  wciągnąwszy  w  płuca  haust  świeżego

powietrza poczuł, że jeszcze żyje.

VIII

„Okręt, na łasce

Fal — moje życie!
W srogiej niełasce,
Ach, cierpię skrycie.
Co mnie zniszczyło?
Czy traf ponury?
Czy też tak było
Sądzone z góry?
Choć dola smutna —
Śmieszne twe żale:
Śmierć cię okrutna
W końcu powali!
Zbytek, zaszczyty,
Dobre posady,
Kariery szczyty —
Ach, cień to blady!
Czy mają wartość
Krzyże z gwiazdami?
Wszystko to marność
Nad marnościami!
Płaszcz się człowieku,
Wciąż bij pokłony,
Męcz się pół wieku —
Koniec wiadomy.
Wszyscy pomrzemy,
My tu na krótko.
Choć harujemy,
Nie widać skutku.
Jużem się znużył
W wiecznym dążeniu,
Czas już o duszy
Myśleć zbawieniu.
Lepszy los pionka,

background image

Niż zgubić duszę...
 
Och, już dziesiąta!
Spieszyć się muszę!
Dzień dziś sposobny
Do konkurencji:
Zaraz się kropnę
Do ekscelencji:
Dziś nasz dyrektor
Ma imieniny —
Z niego protektor
Lepszy niż inny.
Jak czuły będzie
Na komplementa,
Może pozbędzie
Się referenta
I tę posadkę
Łaskawie mnie da...
Bez pleców, bratku,
Wyżyć się nie da!"


Document Outline