Table of Contents
PETERSBURSKIE SENNE WIDZIADŁA WIERSZEM I PROZĄ
BOBEK
CHŁOPCZYK NA GWIAZDCE U PANA JEZUSA
CHŁOP MAREUSZ
STULETNIA
POTULNA
OD AUTORA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
SEN ŚMIESZNEGO CZŁOWIEKA
O NIEBEZPIECZEŃSTWIE POGRĄŻANIA SIĘ W AMBITNYCH SNACH
PETERSBURSKIE
SENNE
WIDZIADŁA
WIERSZEM
I
PROZĄ
Fiodor Dostojewski
PETERSBURSKIE
SENNE
WIDZIADŁA
WIERSZEM I PROZĄ
Myślę, że gdybym był felietonistą nie przypadkowym, lecz przysięgłym,
stałym, chciałbym się chyba zamienić w Eugeniusza Sue, żeby opisywać
tajemnice Petersburga. Jestem strasznie łasy na tajemnice. Jestem marzyciel,
mistyk i — wyznaję — Petersburg, sam nie wiem czemu, wydawał mi się zawsze
jakąś tajemnicą. Już jako dziecko, niemal zagubiony, porzucony w Petersburgu,
zawsze się go jakoś bałem. Pamiętam pewne wydarzenie, w którym niemal nie
było nic szczególnego, ale które mną wprost wstrząsnęło. Opowiem wam o nim
ze wszystkimi szczegółami, chociaż właściwie nie jest to nawet wydarzenie —
raczej po prostu wrażenie: od czegóż jestem marzycielem i mistykiem!
Pamiętam pewien zimowy, styczniowy wieczór. Spieszyłem się do domu z
dzielnicy Wyborskiej. Byłem wtedy jeszcze bardzo młody. Zbliżywszy się do
Newy przystanąłem na chwilę i rzuciłem przenikliwe spojrzenie w mglistą,
mroźnomętną dal, która nagle spłoniła się ostatnią purpurą zachodu, dopalającego
się na mglistym widnokręgu. Noc opadała na miasto i cała nieogarniona,
spuchnięta od zamarzłego śniegu polana Newy z ostatnim odblaskiem słońca
osypywała się niezliczonymi miriadami skier szklistego szronu. Brał mróz
dwudziestostopniowy... Marznąca para buchała od zziajanych koni, od
biegnących ludzi. Zgęszczone powietrze drżało od najmniejszego dźwięku, a z
wszystkich dachów obydwu bulwarów nad Newą unosiły się i wzbijały w górę,
ku zimnemu niebu, słupy dymu, splatając się i rozplatając po drodze, tak że,
zdawało się, nowe budynki wstają nad starymi, nowe miasto kształtuje się w
powietrzu... Zdawało się wreszcie, że cały ten świat, ze wszystkimi jego
mieszkańcami, silnymi i słabymi, ze wszystkimi ich domostwami —
schronieniami nędzarzy czy wyzłacanymi komnatami — w tej godzinie zmierzchu
przypomina fantastyczne, czarodziejskie marzenie, zwid, sen, który też zniknie
zaraz i rozproszy się jak dym, ulatując ku granatowemu niebu.
Jakaś dziwna myśl poruszyła się nagle we mnie. Drgnąłem i serce moje jakby
oblał w tej chwili gorący strumień krwi, która zakipiała nagle od przypływu
potężnego, dotąd mi nie znanego uczucia. Jakbym zrozumiał w tej chwili coś, co
dotychczas ledwo poruszało się we mnie, lecz jeszcze nie nabrało sensu; jakbym
przejrzawszy ujrzał coś nowego, całkowicie nowy świat, nieznajomy mi, znany
tylko z jakichś mglistych niejasnych słów, z tajemnych jakowychś znaków. Sądzę,
że właśnie od tamtej chwili zaczęło się moje istnienie...
No i od tej pory, od tego właśnie widzenia (nazywam swoje wrażenie nad
Newą widzeniem), zaczęły mi się przydarzać raz po raz takie dziwne rzeczy.
Dawniej, w swoich młodzieńczych rojeniach, imaginowałem sobie, że jestem to
Peryklesem, to Mariuszem, to chrześcijaninem z czasów Nerona, to znów
rycerzem na turnieju czy Edwardem Glendinningiem z powieści Klasztor Waltera
Scotta, itp., itp. O czymże nie marzyłem za młodu, czegóż nie przeżyłem całym
sercem, całą duszą swoją w złotych i gorączkowych widziadłach, niby w oparach
opium. Nie było chwil w moim życiu pełniejszych, świętszych i czystszych. Tak
bardzo się rozmarzyłem, że przegapiłem całą swoją młodość, a kiedy los nagle
pchnął mnie na posadę urzędnika, to pracowałem wzorowo, ale natychmiast po
godzinach urzędowania biegłem do siebie, na strych, wkładałem dziurawy
szlafrok, otwierałem Schillera i marzyłem, upajałem się, cierpiałem takie bóle,
które są słodsze od wszelkiej rozkoszy, i kochałem, kochałem... Chciałem uciec
do Szwajcarii, do Włoch, wyobrażałem sobie, że mam przed oczyma Elżbietę,
Luizę, Amalię. Lecz prawdziwą Amalię też przegapiłem; mieszkała tuż obok, za
parawanem.
Mieszkaliśmy wtedy wszyscy po kątach, żywiliśmy się kawą jęczmienną. Za
parawanem mieszkał też mąż pewien przezwiskiem Ssakowicz: całe życie szukał
posady i całe życie biedował wraz z żoną suchotnicą, z lichymi butami i z
pięciorgiem głodnych dzieci. Amalia była najstarsza, na imię miała zresztą nie
Amalia, lecz Nadia, no ale niech dla mnie pozostanie na wieki Amalią.
Ileż powieści przeczytaliśmy razem! Dawałem jej książki Waltera Scotta i
Schillera; opłacałem abonament w wypożyczalni Smirdina, natomiast butów
sobie nie kupowałem, lecz zasmarowywałem dziurki atramentem. Przeczytaliśmy
wspólnie dzieje Klary Mowbray i... tak się wzruszaliśmy, że do dzisiaj nie mogę
wspominać tych wieczorów bez wstrząsu nerwowego. Za to, że jej czytałem lub
streszczałem powieści własnymi słowami, cerowała mi stare skarpetki i
krochmaliła moje dwa gorsy od koszul. Pod koniec, mijając mnie na naszych
brudnych schodach, na których pełno było śmieci, a już najwięcej skorupek od
jaj, nagle zaczęła się jakoś dziwnie czerwienić — ot tak, nie wiedzieć czemu,
stanie nagłe cała w pąsach. A jaka ładna była, dobra, łagodna, pełna utajonych
marzeń i tłumionych porywów — jak ja... Niczego nie dostrzegałem, a może
nawet dostrzegałem, ale przyjemniej mi było czytać Intrygę i miłość czy
opowieści Hoffmanna.
Jacyż byliśmy wtedy czyści, niewinni! Lecz Amalia wyszła nagle za mąż za
pewne
najnędzniejsze
w
świecie
stworzenie,
człowieka
może
czterdziestopięcioletniego (z guzem na nosie), który przez pewien czas mieszkał
też kątem, obok nas, ale otrzymał posadę i zaraz nazajutrz oświadczył się Amalii,
oferując jej swoją osobę i... bezgraniczne ubóstwo. Cały jego majątek stanowił
płaszcz mundurowy, taki jak Akakiusza Akakiewicza, z kołnierzem z kota,
„którego łatwo było zresztą wziąć za kunę". Podejrzewałem nawet, że gdyby tego
kota nie można było wziąć za kunę, może by jego właściciel nie zdecydował się
na ożenek, lecz jeszcze by trochę poczekał.
Pamiętam, jak się żegnałem z Amalią: ucałowałem jej ładną rączkę, pierwszy
raz w życiu; ona pocałowała mnie w czoło i tak jakoś dziwnie się uśmiechnę ła,
tak dziwnie, że ten śmiech potem przez całe życie ranił mi serce. I znów jakbym
trochę przejrzał... O, czemu się tak zaśmiała... Gdyby nie to, nic bym nie
zauważył! Czemu to wszystko tak boleśnie wryło się w moją pamięć! Teraz z
udręką wspominam, mimo że gdybym był się ożenił z Amalią, byłbym na pewno
nieszczęśliwy. Gdzie by się podział wtedy Schiller, wolność, kawa jęczmienna i
rozkoszne łzy, i marzenia, i moja podróż na księżyc... Bo ja przecież, moi
państwo, pojechałem potem na księżyc.
No, ale Bóg z nią, z Amalią. Gdy miałem już własne mieszkanie i spokojną
posadkę, najspokojniejszą z posadek świata, zaczęły mi się śnić jakieś inne sny...
Dawniej, w kątach, za czasów Amalii, mieszkałem prawie pół roku razem z
urzędnikiem, jej narzeczonym, który chodził w płaszczu z kołnierzem z kota,
mogącego ujść całkiem za kunę, a ja nawet myśleć nie chciałem o tej kunie.
Nagle, zostawszy sam jeden, zastanowiłem się nad tym. Zacząłem się rozglądać i
nagle zobaczyłem jakieś dziwne postacie.
Były to same dziwne, dziwaczne postacie, zupełnie prozaiczne, wcale nie
jakieś tam Don Carlosy czy markizowie Posa, lecz najzwyklejsi radcowie
tytularni, a jednocześnie jakby jacyś fantastyczni tytularni radcowie.
Ktoś robił do mnie miny ukryty za całym tym fantastycznym tłumem i pociągał
za jakieś sznurki, sprężynki, a te kukiełki się poruszały, a on śmiał się bez
przerwy! I przywidziała mi się wówczas inna historia, w jakichś ciemnych
kątach, jakieś tytularne serce, uczciwe i czyste, cnotliwe i oddane zwierzchnikom,
a razem z nim jakaś dzieweczka, skrzywdzona i smutna, i głęboko zraniły mi
serce ich dzieje. Gdyby zebrać cały ten tłum, który przyśnił mi się wówczas,
wyszłaby z tego niezgorsza maskarada... Teraz — o, teraz jest inaczej. Teraz śni
mi się może nawet to samo, ale w innych kształtach, chociaż i starzy znajomi
pukają niekiedy do moich drzwi.
Niedawno przyśniło mi się coś takiego: był sobie pewien urzędnik, ma się
rozumieć w pewnym departamencie. Ani protestu, ani głosu nigdy nie dobywał z
siebie; nie miał żadnych przewinień. Bielizny na sobie też prawie nie miał;
mundur przestał spełniać swe przeznaczenie. Chodził ten mój dziwak zgarbiony,
patrzył w ziemię, a kiedy wracając z urzędu do domu, na Petersburską, trafiał na
Newski, to na pewno nigdy nie było na Newskim istoty pokorniejszej i bardziej
bezbronnej, tak że stangret, który go kiedyś zdzielił batem — ot, tak sobie, z
czułości, gdy przebiegał przez naszą wspaniałą ulicę — popatrzył nań niemal z
podziwem, bo uderzony nie zwrócił nawet głowy w jego stronę, nie mówiąc już o
wyłajaniu.
W domu miał nasz urzędnik starą ciotkę, która urodziła się z bólem zębów i
obwiązanym policzkiem, gderzącą żonę i sześcioro dzieci. Kiedy wszyscy
domownicy żądali chleba czy koszul, on sobie siedział w kąciku za piecem, nie
odzywał się ani słowem, przepisywał urzędowe papiery lub milczał uparcie,
wbiwszy oczy w ziemię i coś do siebie szepcząc, jakby prosił Boga o
odpuszczenie grzechów. Wreszcie matce i dzieciom zabrakło cierpliwości.
Mieszkali na facjatce drewnianego domku, którego połowa już się zawaliła, a
druga mogła się lada chwila zawalić. Kiedy ich łzy, wymówki, udręki osiągnęły
wreszcie szczyt, biedak podniósł nagle głowę i przemówił jak oślica Balaama,
ale wyrzekł słowo tak dziwne, że go zabrano do domu wariatów. I jak mu mogło
przyjść do głowy, że jest Garibaldim!
Tak, wszyscy jego współpracownicy poświadczyli, że już od dwóch tygodni
był tym zaprzątnięty. Wyczytał coś przypadkowo w znalezionej na biurku gazecie.
Nigdy prawie z nikim nie mówił, a tu nagle zaczął się denerwować, niepokoić,
wypytywać wciąż o Garibaldiego, o sprawy włoskie. I oto rozwinęła się w nim
stopniowo nieodparta pewność, że on właśnie jest Garibaldim, flibustierem i
naruszycielem przyrodzonego stanu rzeczy.
Uświadomiwszy sobie to swoje przestępstwo, drżał dniami i nocami. Ani jęki
żony, ani łzy dzieci, ani podstawiający mu nogę wyniośli lokaje przed bramami
na Newskim, ani wrona, która mu razu pewnego usiadła na zmiętym kapeluszu,
wywołując chóralny śmiech jego kolegów z departamentu, ani biczyki chwackich
dorożkarzy, ani własny pusty brzuch — nic, nic już więcej go nie obchodziło.
Cały Boży świat chwiał się przed nim i gdzieś ulatywał, ziemia usuwała mu się
spod nóg. Tylko jedno widział wszędzie, we wszystkim: swoją zbrodnię, swój
wstyd i hańbę. Co powie Jego Ekscelencja, co powie sam Dementy Iwanycz,
naczelnik wydziału, co powie wreszcie Jemielian Łukicz, co powiedzą ci
wszyscy... Biada mi!
I oto pewnego rana padł nagle do stóp Ekscelencji: moja wina, przyznaję się,
jestem Garibaldi, róbcie ze mną co chcecie! No i zrobili z nim... co należało
zrobić. Kiedy przyśnił mi się ten sen, sam się śmiałem z siebie i ze swych
dziwacznych widziadeł. A tu nagle się okazało, że sen był wróżebny.
Jak się państwu podoba: wyczytałem niedawno w gazetach jeszcze jedną
tajemnicę. Naprawdę tajemnica, chociaż w gazetach wydrukowano to i
skomentowano — ale mimo to tajemnica. Otóż objawił się nagle nowy Harpagon,
który zmarł w skrajnej nędzy — na stosach złota. Starzec ten był emerytowanym
tytularnym radcą. Odnajmował kąt za parawanem za trzy ruble. W tym swoim
brudnym kącie mieszkał Sołowiow już ponad rok, nie miał żadnego zajęcia,
wiecznie narzekał na ubóstwo, a nawet, wierny pozorom swej domniemanej
nędzy, nie płacił w terminie komornego — po jego śmierci okazało się, że zalegał
za cały rok. W ciągu tego roku nowy Pluszkin stale chorował, cierpiał na
zadyszkę i kaszlał, a po porady i leki chodził do szpitala Maksymilianowskiego.
Do ostatnich dni życia odmawiał sobie świeżego pożywienia.
Po śmierci Sołowiowa, który zmarł na barłogu wśród odrażającej,
smrodliwej nędzy, znaleziono w jego papierach 469 022 ruble w biletach
kredytowych i w gotówce. Anons w gazecie podaje, że znalezione pieniądze
oddane zostały do departamentu filantropii i że zostanie zrobiona sekcja zwłok.
Rozmyślając o tym wydarzeniu zbliżałem się do Hali Targowej. Zapadał
wieczór, w sklepach za lekko spotniałymi szybami zapłonął gaz. Kłusaki i
oficerowie mknęli po Newskim; z ciężkim chrzęstem mknęły po śniegu wspaniałe
karety zaprzężone w dumne konie, z dumnymi stangretami i wyniosłymi lokajami.
Od czasu do czasu rozlegał się dźwięczny stuk podkowy uderzającej skroś śnieg
o kamień, po trotuarach pędzili tłumnie przechodnie... była Wigilia Bożego
Narodzenia....
Wtem mignęła przede mną w tłumie jakaś postać — nie rzeczywista, lecz
fantastyczna. Ani rusz przecież nie mogę się pozbyć nastroju fantazjowania. Już w
la tach czterdziestych nazywano mnie, drocząc się, marzycielem, fantastą. Wtedy
zresztą nie mieściłem się w jednej szufladce. Teraz, ma się rozumieć, jest i
siwizna, i doświadczenie — ale mimo to jednak pozostałem marzycielem.
Postać, która mignęła przede mną, miała na sobie płaszcz na watolinie, stary,
znoszony, który na pewno służył w nocy właścicielowi za kołdrę, co było
widoczne już na pierwszy rzut oka. Potwornie zmięty kapelusz z pogiętym rondem
spełzł na kark. Siwe kłaki wyłaziły spod kapelusza opadając na kołnierz
płaszcza. Staruszek opierał się na kiju. Poruszał ustami jakby coś przeżuwając i z
wbitym w ziemię wzrokiem śpieszył się gdzieś, pewnie do domu. Stróż
odgarniający z chodnika śnieg umyślnie zrzucił mu na nogi pełną łopatę, ale
staruszek tego nawet nie zauważył. Zrównawszy się ze mną spojrzał na mnie i
mrugnął okiem, martwym okiem bez światła i siły, jakby uniesiono powiekę
nieboszczykowi — i zrozumiałem natychmiast, że to jest ten właśnie Harpagon,
który umarł z półmilionem na swoich łachmanach, a przedtem chodził do szpitala
Maksymilianowskiego.
I oto (mam żywą wyobraźnię) zarysował mi się ktoś bardzo podobny do
Puszkinowskiego skąpego rycerza. Wydało mi się nagle, że mój Sołowiow jest
kolosalną postacią. Oddalił się od świata, od wszystkich jego pokus, ukrył się za
parawanem. Co mu po całym tym martwym blichtrze, po całym naszym zbytku?
Co mu po wygodach, komforcie? Co go obchodzą te wszystkie osoby, ci lokaje
siedzący na karetach, te panie i panowie siedzący wewnątrz karet zaprzężonych
we wspaniałe rumaki — i inni państwo, wlokący się pieszo; ci czarujący młodzi
ludzie, na których twarzach maluje się nienasycone pragnienie kamelii i srebrnych
rubli? Co go obchodzą te kamelie — Minny i Armancje? Nie, niczego mu nie
potrzeba, on ma to wszystko — tam, pod swoją poduszką o poszewce nie
zmienianej od zeszłego roku — nie szkodzi: wystarczy mu gwizdnąć, a
przypełznie do niego posłusznie wszystko, czego zapragnie. Jeśli zapragnie,
wiele osób zaszczyci go pełnym atencji uśmiechem. Ot, choćby wino — wino
ogrzałoby mu krew, pomogłoby mu nawet niedrogie wino... Ale jemu nie trzeba
żadnego. Jest wyższy nad takie pragnienia. Jest wyższy nad wszelkie pragnienia.
Kiedy tak fantazjowałem, wydało mi się nagle, że za daleko zabrnąłem, że
okradam Puszkina, że tu wszystko odbyło się pewnie zupełnie inaczej. Nie, to
było na pewno nie tak. Mniej więcej sześćdziesiąt lat temu Sołowiow zapewne
pracował w jakimś urzędzie; był młody, młodziutki, coś około dwudziestki. Może
i on się kochał, jeździł dorożkami, znał jakąś Luizę i chodził do teatru na Życie
gracza. Aż tu nagle przydarzyło mu się coś takiego, co go jakby popchnęło, dało
tajemny znak — jeden z takich wypadków, które błyskawicznie zmieniają całego
człowieka, tak że nawet sam tego nie dostrzega. Może miał taką chwilę, kiedy
nagle jakby przejrzał, jakby coś ujrzał i przeląkł się czegoś. I oto Akakiusz
Akakiewicz zbiera grosze na kunę, a ten tutaj odkłada z pensji i zbiera, zbiera na
czarną godzinę — nie wiadomo na co, ale w każdym razie nie na kunę. Czasem
też drży, boi się, wtula się w kołnierz od płaszcza idąc po ulicy, żeby się kogoś
nie przestraszyć, i w ogóle ma taką minę, jakby przed chwilą dostał porządną
burę.
Mijają lata, i oto nasz urzędnik zaczyna z dobrym skutkiem zajmować się
drobną lichwą, pożycza swoje grosze na niewielki procent urzędnikom i
kucharkom, pod najpewniejsze zastawy. Gromadzi się spora suma, ale on czuje
się coraz bardziej wystraszony. Mijają dziesiątki lat. Ma już ukryte zastawy
tysięczne i dziesięciotysięczne. Milczy i gromadzi, wciąż gromadzi. Rozkoszne
to, straszne, strach coraz bardziej dręczy mu serce, tak bardzo, że nagle realizuje
swoje kapitały i zaszywa się w jakiś nędzny kąt.
Początkowo w swoim zapleśniałym mieszkaniu, o ścianach pomalowanych na
buro, trzymał kucharkę i kotkę. Kucharka była głupia i z tej głupoty uczciwa. Ale
on ją wciąż łajał i dręczył, jadał kartofle, pijał kawę zbożową i poił nią również
kucharkę, bezbronną i posłuszną. Mięso kupował tylko dla kotki, po jednym
funcie na miesiąc, więc kotka strasznie miauczała. Kiedy miaucząc patrzyła mu w
oczy żałośnie ocierając się o jego nogi, z ogonem wyprostowanym jak drut —
wówczas głaskał ją, nazywał Mizią, ale mięsa mimo to nie dawał.
Najcenniejszym jego sprzętem był zegar z ciężarkami zawieszonymi na
sznurkach. Z braku zajęcia spoglądał na ten zegar, jakby się interesując, która
godzina. Ale kotka zdechła, kucharka wróciła na wieś, do męża, zegar dawno już
stanął i rozpadł się.
Staruszek został zupełnie sam, porozglądał się poruszając ustami, jakby coś
przeżuwał, i sprzedał za dwa grosze na tandetę swoje trzy dziurawe krzesła, stół
do kart, który od dawna już zamierzał obedrzeć z sukna, aby je zużyć na
podszewkę do szlafroka, ale nie zużył, lecz poruszając ustami, jakby coś żuł,
troskliwie złożył i schował do swego worka. Sprzedał także zegar i zamieszkał
kątem.
W kącie za parawanem sypiał, jadał ziemniaki, zmniejszając co dzień ich
ilość, drżał ze strachu, nie płacił za komorne i nie zapłaciwszy przenosił się do
innego kąta, aby później i tam nie zapłacić. Ileż to razy na pewno uboga Niemka,
jego gospodyni, w papilotach i brudna, błagała go, żeby jej oddał chociaż grosz
ze swego długu. On tylko stękał i kwękał, zalecał jej pobożność, cierpliwość i
miłosierdzie — i przeżegnawszy sobie usta zasypiał z trwogą i drżeniem, czy aby
ktoś się nie dowie o jego tajemnicy, czy gospodyni jej nie zwęszyła.
A po co chodził do szpitala Maksymilianowskiego? Dlaczego się leczył? Na
co mu było potrzebne życie? Czy przeczuwał, że całe jego pół miliona wpłynie na
przechowanie do departamentu filantropii?
Chcieli otworzyć jego ciało, upewnić się, że nie był wariatem. Wydaje mi
się, że sekcja nie wyjaśnia tego rodzaju tajemnic. Zresztą, jaki z niego był wariat?
Wszedłem do Hali Targowej. Pod arkadami roiło się od ludzi, trudno się było
przecisnąć przez tłum. Wszyscy kupowali, robili zapasy na święta. Pod arkadami
sprzedawano głównie zabawki i ubrane choinki wszelkiego gatunku, ubogie i
bogate. Przed stosem zabawek stała gruba paniusia z lornetką i z lokajem w
jakiejś niemożliwej liberii. Damie tej towarzyszył młody człowiek o zadartym
nosie, niezwykle wyświechtany. Pani szczebiotała i wybierała zabawki;
szczególnie spodobała się jej figurka w granatowym mundurze i czerwonych
spodniach.
— C'est un Zouave, c'est un Zouave — piszczała dama — voyez, Victor,
c'est un Zouave, car enfin il a... enfin c'est rouge, c'est rouge.
I pani z zachwytem kupiła żuawa.
Nie opodal, przed innym stosem zabawek, wśród tłumu kupujących stali jacyś
państwo długo zastanawiając się, co by tu kupić, żeby i ładne było, i nie za
drogie. Ten ostatni wzgląd, zdaje się, bardzo absorbował pana.
— Patrz, duszko, jak to szczęka — mówił do swej towarzyszki życia,
pokazując jej drewnianą armatkę, która faktycznie szczękała. — Patrz, widzisz,
szczęka!
I pan kilka razy szczęknął przed oczyma swej zatroskanej połowicy. Ale ona
chciała nieco lepszej zabawki i ze zdumieniem patrzyła na armatkę.
— Może raczej tę lalkę — powiedziała bez wielkiej nadziei, wskazując
palcem.
— Tę lalkę? Hm... — wyrzekł pan. — Czemuż, duszko, patrz, przecież to
szczęka.
Jego posępna zaduma, zatroskane każdym groszem oblicze świadczyły, że
pieniądze nie przychodzą mu łatwo. Nie decydował się i z zasępioną miną, w
milczeniu, szczękał wciąż armatką. Nie wiem, co w końcu kupili. Przeciskałem
się przez tłum. Od czasu do czasu słychać było nieśmiały głos dziecka,
żebrzącego ukradkiem.
— Wielce szanowny panie, przepraszam, że ośmielam się niepokoić...
Obejrzałem się. Szedł za mną jakiś pan w mundurowym płaszczu, zapewne
zwolniony z posady. Nie może być inaczej. Wszyscy tacy chodzą potem w
mundurowych płaszczach, zwłaszcza ci, którzy mieli sprawę sądową. Pan ów,
sążnistego wzrostu, z wyglądu mniej więcej trzydziestopięcioletni (rodzony
braciszek Nozdriowa i porucznika Żywnowskiego), w czapce z czerwonym
otokiem, o odrażająco świeżej cerze i niezwykle starannie wygolonej fizjonomii,
do tego stopnia szczerej i szlachetnej, że od pierwszego spojrzenia czuło się
nieprzepartą chęć plunięcia prosto w tę fizjonomię. Znam go: już niejeden raz
widziałem go na ulicy.
— Pech mnie ściga. Sam dawałem potrzebującym po 15 rubli. Wielce
szanowny panie... z pańskiej strony... jeśli się mogę spodziewać.
Nie tylko tego pana, który dawał po 15 rubli potrzebującym (trzeba by się
dowiedzieć, ile zdarł z innych potrzebujących), spotykałem na petersburskich
ulicach. Albo takie już mam szczęście, albo mam szczególną właściwość
natrafiania na nich. Pamiętam jeszcze jednego jegomościa, też w szarym
mundurowym płaszczu, niezwykle czystym i nowym — pana o wspaniałych
bokobrodach i nieopisanie szlachetnej twarzy. Twarz ta lśniła zdrowiem, białe
ręce błyszczały czystością. Zaczepił mnie w języku niemieckim — po to
zapewne, by się nie kompromitować przed „publicznością"; nie wiedziałem, jak
się od niego odczepić. Z takim bezwstydem nigdy się jeszcze nie spotkałem... A
jak świetnie nadawaliby się ci wszyscy żebracy na brukarzy lub strażaków! Co za
krzepa, co za zdrowie! Ale — honor przeszkadza! A jaką szkołę musieli dawać w
swoim czasie podwładnym!
Lecz spotkanie z płaszczem odrażająco szlachetnej fizjonomii przypomniało
mi inne spotkanie w lecie, w sierpniu. Owego dnia przydarzyły mi się nawet dwa
spotkania; jedno z nich zrobiło na mnie arcyprzyjemne wrażenie. Przechodziłem
Fontanką obok luksusowej willi. Przed bramą stała elegancka dwuosobowa
kareta. Prześliczna, młodziutka damulka, bogato i strojnie ubrana, frunęła do
karety, za nią wskoczył człowiek bardzo jeszcze młody, w olśniewającym
wojskowym mundurze; ledwo lokaj zatrzasnął drzwiczki, a już młody człowiek
wpił się pocałunkiem w usteczka ślicznej pani, która z zachwytem przyjęła jego
pieszczotę. Spostrzegłem tę błyskawiczną scenkę przez okno karety. Oni mnie nie
zauważyli, konie ruszyły z kopyta, a ja wybuchnąłem śmiechem stojąc na
trotuarze. Nie było wątpliwości, że to państwo młodzi składający wizyty.
Małżonkowie po miodowym miesiącu w karetach się nie całują.
Około piątej po południu tego samego dnia szedłem aleją Wozniesieńską.
Wtem usłyszałem za sobą nieśmiały, słaby głos: odwróciłem się — stał przede
mną chłopiec dwunasto- lub trzynastoletni, o miłej, poczciwej twarzyczce,
patrząc na mnie błagalnym i zawstydzonym spojrzeniem. Mówił coś urywanym,
trochę drżącym głosem. Ubrany był bardzo ubogo, lecz schludnie: letnie lekkie
palto, czapka z daszkiem, buty raczej liche. Stary jedwabny krawacik, starannie
zawiązany na szyi. Wszystko świadczyło, że pochodzi z rodziny ubogiej, lecz
uczciwej i takiej, co to znała lepsze czasy. Było też widać, że ten krawat
zawiązała mu własnoręcznie mamusia lub starsza siostra. Kołnierzyk dość grubej
koszuli był bardzo czysty. Sposób bycia miał prosty i grzeczny. Jego zmęczona
twarz miała szlachetny, szczery wyraz.
— Przepraszam, że pana niepokoję — powiedział. — Czy nie byłby pan
łaskaw ofiarować mi coś... — Powiedziawszy to, lekko się zaczerwienił.
Cofnąłem się o krok ze zdumienia. Tak dziwna mi się wydała jego prośba.
— Któż ty jesteś? — spytałem zdumiony — i jak się dzieje, że... prosisz?
Doprawdy nie przypuszczałem...
— Tatuś i mamusia posłali mnie rano do naszych krewnych do dzielnicy
Petersburskiej. Myśleli, że będę mógł tam zjeść obiad. Ale ja tam... nie mogłem
zjeść obiadu, długo czekałem, a teraz idę do domu... bardzo się zmęczyłem i
bardzo chce mi się jeść.
— A gdzie mieszkasz?
— Koło klasztoru Smolnego... Niech mi pan da sześć kopiejek. O, tu w
sklepiku są paszteciki, widziałem przez okno, po sześć kopiejek. Kupię sobie
jednego i trochę odpocznę w sklepiku, a potem pójdę dalej.
Na szczęście miałem w kieszeni ćwierć rubla i dałem je biednemu chłopcu.
— Powiedz mi, kim są twoi rodzice? — spytałem.
— Tatuś przedtem pracował w urzędzie — odparł chłopiec — a ja chodziłem
do szkoły. Nas jest czworo rodzeństwa. Ale jak tatuś w tym roku stracił posadę,
przestałem chodzić do gimnazjum; nie ma pensji i my teraz jesteśmy bardzo
biedni.
Cały dramat w kilku słowach.
Biedni, bardzo biedni!
Oczywiście, ubóstwo jest faktem... no, powiedzmy — wyjątkowym, nie
będziemy się spierać. Przecież są także ludzie bogaci i ludzie zamożni; mają
dzieci miłe, mądre, dobrze ułożone, kupują im żuawów — może żuawi nie
przeszkodzą dzieciom stać się z czasem bardzo dobrymi ludźmi... Jednak u nas to
jest niesłychanie dziwne; dzieje się wszystko na mocy jakiegoś nieznanego
prawa, a przecież powinno istnieć prawo; przecież natura działa i człowiek żyje
na mocy jakichś praw. A tymczasem dzieją się dziwne rzeczy. Z chłopskiej
rodziny wychodzi nagle poeta, i to jaki poeta; z za kładu specjalnego — filozof! I
dlatego jestem spokojny o chłopca, którego spotkałem. On nie zginie; oczywiście
żal jego ojca, ale chyba znajdzie sobie coś w końcu, da sobie jakoś radę...
Zresztą pewnie to już skończony człowiek. W dodatku nie brak na ziemi i małych
nieszczęść. Nie on jeden zresztą, nieprawdaż? Ale mimo wszystko trudno znieść
myśl o tym, ile smutnego cynizmu, ile przytłaczających wrażeń wyniesie ten
chłopiec ze swego dzieciństwa. I czy ten cynizm nie odbije się na jego rozwoju
moralnym? A jeśli się odbije, to w jaki sposób? Czy rezultatem będzie odraza do
tego cynizmu, czy też taki rodzaj ugody, który gubi duszę na wieki? Ten chłopiec
już się uczył, już wiele rzeczy rozumie, czerwieni się i wstydzi. Jest uczciwy i już
myślał samodzielnie, gdyż nieszczęście uczy myśleć, niekiedy nawet za wcześnie.
Jak na nim potem zaważy ta przypadkowa żebranina? Czy będzie wspominał ten
dzień ze wstrętem, ze zgrozą? Czy też zamieni się w darmozjada na emeryturze, w
płaszczu mundurowym i z ohydnie szlachetną powierzchownością?
Lecz... uspokójmy się, po co te całkiem bezużyteczne pytania. Ubóstwo jest
zawsze wyjątkiem; wszyscy żyją, jakoś żyją. Społeczeństwo nie może być w
całości bogate; w społeczeństwie muszą istnieć także niedole. Nieprawdaż?
BOBEK
Tym razem zamieszczam „Notatki pewnej osoby". To nie ja, to całkiem inna
osoba. Myślę, że nie trzeba więcej żadnej przedmowy.
NOTATKI PEWNEJ OSOBY
Siemion Ardalionowicz mówił do mnie akurat onegdaj:
— Powiedz, Iwanie Iwanowiczu, na miłość boską — będziesz ty kiedyś
trzeźwy?
Dziwne żądanie. Ja się nie obrażam, skromny ze mnie człowiek, ale cóż,
zrobili ze mnie wariata. Kiedyś przypadkiem jeden malarz wziął mnie za modela:
„Bądź co bądź — powiada — jesteś literat". Zgodziłem się, no a on to wystawił.
A potem czytam: „Idźcie popatrzeć na to chorobliwe, bliskie obłędu
indywiduum".
Trudno, niech będzie, ale — pytam — jakże tak, mimo wszystko tak od razu
— w gazecie? W prasie wszystko powinno być szlachetne, ideałów potrzeba, a
tu... Na to przecież ma styl, żeby powiedzieć jakoś nie wprost. Ale nie, on już nie
chce nie wprost. Dziś humor i dobry styl zanikają i zamiast dowcipu miota się
różne obelgi. Ja się nie obrażam: nie jestem Bóg wie jaki literat, żeby
zwariować. Napisałem opowiadanie — nie wydrukowali. Napisałem felieton —
nie przyjęli. Tych felietonów mnóstwo po różnych redakcjach nosiłem —
wszędzie odrzucali: soli, powiadają, brak panu.
— Jakiej wam soli potrzeba? — pytam kpiąco — attyckiej?
Nawet nie zrozumieli. Teraz przeważnie tłumaczę dla wydawców z
francuskiego. Piszę też anonsy dla kupców: „Fenomen! Delicje! Wyśmienita
herbata, z własnych plantacji". Za panegiryk dla jego ekscelencji, świętej
pamięci Piotra Matwiejewicza, ładną sumkę zainkasowałem. Sztuką podobania
się paniom ułożyłem na zamówienie księgarza. Takich książeczek ze sześć sztuk
wydałem w swoim życiu. Chcę zebrać powiedzonka Woltera, ale obawiam się,
że u nas może się to wydać postne. Bo jaki tam dzisiaj Wolter? Dziś kij sękaty w
modzie, nie Wolter! Resztki zębów sobie powybijali!... No — i to już cała moja
twórczość literacka. Chyba jeszcze to dodać by można, że wciąż bezinteresownie
listy po redakcjach rozsyłam, podpisane pełnym moim nazwiskiem. Pouczam,
udzielam przestróg, krytykuję i wskazuję drogę. Do jednej redakcji w zeszłym
tygodniu czterdziesty z kolei list w ciągu dwóch lat wysłałem: same znaczki
kosztowały mnie cztery ruble. Paskudny mam charakter, w tym rzecz.
Myślę, że malarz sportretował mnie nie z racji literatury, lecz dla moich
dwóch symetrycznych brodawek na czole: że niby fenomen. Idei teraz brak, no to
uwzięli się na fenomeny. Udały mu się te moje brodawki — jak żywe! Oni to
nazywają realizmem.
A co do wariactwa, to u nas zeszłego roku niejeden trafił w prasie do
czubków. I to w jakim stylu o tym pisano: „Taki samorodny talent... i co się w
końcu okazało... zresztą dawno już było do przewidzenia..." To jeszcze nawet
dosyć zmyślne, tak że z punktu widzenia czystej sztuki można by nawet
pochwalić. A nuż tamci okażą się po powrocie jeszcze mądrzejsi. Tak, tak, zrobić
z kogoś idiotę to u nas potrafią, ale mądrzejszym jeszcze nikogo nie zrobili.
Najmądrzejszy według mnie jest ten, kto choć raz na miesiąc sam siebie
nazwie durniem — umiejętność dziś nie spotykana. Dawniej dureń przynajmniej
raz do roku miał się za durnia, a teraz z tym ani rusz. Tak to wszystko dziś
pomieszali, że durnia od mądrego już nie odróżnisz. Naumyślnie tak zrobili.
Przypomniało mi się pewne hiszpańskie powiedzonko, kiedy Francuzi dwa
wieki temu zbudowali u siebie pierwszy dom wariatów: „Zamknęli wszystkich
swoich durniów w osobnym domu, żeby dowieść, że sami są mądrymi ludźmi".
Faktycznie tym, że zamkniesz drugiego u czubków, nie dowiedziesz swego
rozumu. „K. zwariował, to znaczy, że my teraz jesteśmy mądrzy". Nie, wcale
jeszcze nie znaczy.
Zresztą co, u diabła... Po co się rozwodzę o tym rozumie? Gderam i gderam.
Nawet służąca ma mnie dość. Wczoraj wpadł do mnie kolega: „Styl ci się
zmienia, powiada — takie to wszystko posiekane. Posiekasz, posiekasz — zdanie
wtrącisz, potem do tego wtrąconego jeszcze jedno, potem jeszcze coś wstawisz w
nawiasach — i znów dalej siekasz, siekasz..."
Kolega ma rację. Coś się ze mną dzieje dziwnego. I charakter mi się zmienia,
i głowa mnie boli. Zaczynam widzieć i słyszeć dziwne rzeczy. Nawet nie głosy,
lecz tak jakby ktoś koło mnie szmerał: „Bobek, bobek, bobek!"
Co znowu za bobek! Rozrywki mi trzeba.
Chciałem się rozerwać, trafiłem na pogrzeb. Mój daleki krewny. Nawet radca
kolegialny. Żona, pięć córek, wszystkie niezamężne. Ileż to same trzewiki muszą
kosztować. Nieboszczyk jakoś sobie radził, no a tu masz — wdowia pensyjka!
Spuszczą z tonu. Zawsze mnie przyjmowali niegościnnie. Zresztą nie poszedłbym
nawet teraz, gdyby nie tak wyjątkowa okazja. Szedłem za konduktem wraz z
innymi, no i co? Stronią ode mnie, zadzierają nosa. To prawda, mundur mam
dosyć lichy. Chyba ze dwadzieścia lat nie byłem na cmentarzu — to ci dopiero
miejsce!
Po pierwsze — ten zaduch. Zjechało się może piętnastu nieboszczyków.
Pogrzeby różnej klasy, były nawet dwa karawany; generała i jakiejś damy. Dużo
zbolałych twarzy, niemało udanego bólu, ale sporo też nie skrywanej wesołości.
Parafia nie może narzekać: dochody są. Ale ten zaduch, ten zaduch! Nie
chciałbym być tutejszym duchownym.
W twarze nieboszczyków zaglądałem ostrożnie — jestem bardzo wrażliwy.
Są twarze łagodne, ale trafiają się przykre. Uśmiechy, powiedziałbym, raczej
niemiłe, u niektórych nawet bardzo. Nie lubię tego — przyśnić się może. W
czasie nabożeństwa wyszedłem z cerkwi na powietrze; dzień był nieco ponury,
ale nie padało. I zimny: cóż, październik. Przeszedłem się po kwaterach. Różne są
kategorie. Trzecia kosztuje trzydzieści rubli: przyzwoite i niezbyt kosztowne.
Dwie pierwsze — w cerkwi i pod kruchtą: za te słono liczą.
W trzeciej kategorii chowali ze sześć osób, wśród nich generała i damę.
Zajrzałem do mogił: okropność! Woda, i to jaka! Zupełnie zielona i... Zresztą
mniejsza z tym. Grabarz co chwila usuwał ją czerpakiem. Pójdę, pomyślałem
sobie, póki trwa nabożeństwo — przejść się trochę za bramę. Tam zaraz jest
przytułek dla starców, trochę dalej — knajpa. Nawet całkiem niezła knajpka:
zakąsić można i tak dalej. Pełno tam było uczestników pogrzebu. Dużo
zauważyłem wesołości i szczerego ożywienia. Zakąsiłem i wypiłem.
Potem wziąłem własnoręczny udział w przeniesieniu trumny z cerkwi do
grobu. Dlaczego nieboszczycy w trumnie robią się tacy ciężcy? Podobno z
powodu jakiejś inercji, że niby ciało nie podlega już władzy swojego pana... czy
inna bzdura w tym rodzaju, sprzeczna z mechaniką i zdrowym rozsądkiem. Nie
lubię, kiedy ludzie mający tylko średnie wykształcenie pchają się do
rozwiązywania zagadnień specjalnych; u nas to jest na porządku dziennym.
Cywile wygłaszają sądy o sprawach wojskowych, nawet na szczeblu marszałka,
a ludzie z dyplomem inżyniera zabierają głos w kwestiach filozoficznych i
ekonomicznych.
Na stypę nie pojechałem. Mam swoją ambicję; jeśli przyjmują mnie tylko w
ostateczności — po co będę łaził na ich przyjęcia, nawet z okazji pogrzebu. Nie
rozumiem tylko, po co właściwie zostałem na cmentarzu. Siadłem sobie na
nagrobku i zamyśliłem się, stosownie do okoliczności.
Zacząłem od moskiewskiej wystawy, a skończyłem na zdziwieniu samym w
sobie. Na ten temat snułem takie oto myśli:
Wszystkiemu się dziwić jest oczywiście głupotą, ni czemu się zaś nie dziwić
jest znacznie ładniej i nie wiadomo czemu uważa się to za dobry ton. Ale chyba
w istocie tak nie jest. Moim zdaniem nie dziwić się niczemu jest znacznie głupiej,
niż dziwić się wszystkiemu. No i, poza tym, niczemu się nie dziwić — to prawie
to samo, co niczego nie szanować. Zresztą głupi człowiek w ogóle nie potrafi
niczego szanować.
— Ależ ja przede wszystkim chcę szanować. Pragnę szanować - powiedział
mi parę dni temu pewien znajomy.
„Pragniesz szanować". Boże, pomyślałem, co by to było, gdybyś się teraz
ośmielił to wydrukować!
Pogrążyłem się w myślach. Nie lubię czytać napisów na nagrobkach, w kółko
to samo. Na płycie obok mnie leżała nie dojedzona kanapka: och, jak głupio i nie
na miejscu! Zrzuciłem ją na ziemię — to przecież nie chleb, lecz kanapka. Zresztą
rzucanie chleba na ziemię zdaje się nie jest grzechem: na podłogę, owszem, jest.
Sprawdzić w kalendarzu Suworina.
Przypuszczalnie siedziałem tam długo, nawet za długo; wyciągnąłem się
nawet na długim kamieniu w kształcie marmurowej trumny. I nie wiem, jak to się
stało, lecz nagle zacząłem słyszeć różne rzeczy. Z początku nie zwracam uwagi i
lekceważę to, ale rozmowa trwa. Słyszę — dźwięki głuche, jakby spod poduszki,
a przy tym zrozumiałe, z bliska dochodzące. Ocknąłem się, usiadłem i nastawiłem
ucha.
— Nie, ekscelencjo, tak nie można, o nie. Pan mówi kier, ja wistuję — i
nagle pan ma siedem karo. Trzeba było licytować karo.
— Więc co — grać na pamięć? Gdzie w takim razie emocja?
— Nie, nie można, ekscelencjo, bez gwarancji ani rusz. Trzeba koniecznie z
dziadkiem, i jedno wyjście w ciemno.
— No, dziadka się tu nie dostanie.
Co to za aroganckie gadanie! Dziwne, zaskakujące. Jeden głos taki pewny
siebie, dostojny, drugi miękki, jakby polukrowany; nie uwierzyłbym, gdybym nie
słyszał na własne uszy. Na stypie przecież nie byłem... Skąd tu preferans, co to za
generał? Że głosy dochodziły z grobów — co do tego nie mogło być wątpliwości.
Pochyliłem się i przeczytałem na pomniku: „Tu spoczywa generał-major
Pierwojedow... Kawaler następujących orderów. — Hm... — Zmarł w sierpniu
bieżącego roku... w wieku lat pięćdziesięciu siedmiu... Spoczywajcie, drogie
prochy, do radosnego świtu".
Hm, do diabła, faktycznie generał! Na drugim grobie, skąd dochodził uniżony
głos, jeszcze nie było pomnika, tylko płyta: widocznie ktoś nowy. Sądząc z głosu,
radca dworu.
— Ojejejejejej! — rozległ się zupełnie inny głos z odległości mniej więcej
pięciu sążni od miejsca generała, spod całkiem świeżej mogiły — głos męski,
należący wyraźnie do człowieka z gminu, ale złagodzony nabożnym
rozrzewnieniem. — Ojejejejejej!
— Ach, on znów czka! — odezwał się wyniosły, pełen niechęci głos
zirytowanej damy, zapewne z wyższych sfer. — Skaranie boskie z tym
sklepikarzem! Że też ja muszę leżeć akurat obok niego.
— Ależ ja wcale nie czkałem, na czczo przecież jestem, taka już moja natura.
A pani dobrodziejka wciąż grymasi, nie może się odzwyczaić.
— A po coś się tutaj położył?
— Położyli mnie paniusieczko — małżonka i drobne dziatki, nie sam tu
ległem. Tajemnica śmierci, do brodziejko! Sam bym się za nic nie położył koło
pani, za skarby świata, a jeśli leżę, to stosownie do swego majątku, sądząc z
taksy. Na to bowiem nas zawsze stać, żeby za grób nasz wedle trzeciej kategorii
zapłacić!
— Uciułałeś sobie, ludzi oszukiwałeś?
— Jak panią mogłem oszukać, jeżeli prawie od stycznia ani grosika nie
uiściłaś. Rachuneczek czeka na panią w sklepie.
— Co za głupota! Tu, moim zdaniem, głupio jest dochodzić swych należności!
Proszę iść na górę, upomnieć się u siostrzenicy — ona po mnie dziedziczy!
— Gdzieżbym się teraz upominał, gdzieżbym tam chodził. Oboje
osiągnęliśmy kres i przed Sądem Bożym równiśmy w grzechach.
— Równiśmy w grzechach! — pogardliwie przedrzeźniała nieboszczka. —
Proszę się w ogóle do mnie nie odzywać!
— Ojejejejej!
— Ciekawe, ekscelencjo — jednak sklepikarz liczy się z dziedziczką!
— Ja myślę, że się liczy! Cóż w tym dziwnego?
— Ależ ekscelencjo, tutaj jest całkiem inny porządek.
— Co za inny porządek?
— Przecież my, że tak się wyrażę, umarliśmy, ekscelencjo.
— Ach, w istocie! No, ale jednak jest jakiś porządek...
Ale mi dogodzili, to mnie dopiero ubawili! Skoro już tutaj doszło do tego, to
o co można mieć pretensję tam na górze? A to ci historia! Słuchałem jednak dalej,
co prawda z niezmiernym oburzeniem.
— Och, ja bym sobie jeszcze pożył! Och, wiecie — tak bym sobie jeszcze
pożył! — rozległ się nagle nowy głos gdzieś spomiędzy generała i nerwowej
damy.
— Słyszy pan, ekscelencjo? Ten nasz znów zaczyna. Przez trzy dni milczy —
i nagle: „Och, ja bym sobie jeszcze pożył!" I z takim, wie pan, apetytem! Hi-hi!
— I z lekkomyślnością.
— Kiedy go już porządnie bierze, ekscelencjo, i kiedy już, wie pan, całkiem
zasypia — jest przecież tutaj od kwietnia — nagle znów słychać: „Och, ja bym
sobie jeszcze pożył!"
— Nudno tu cokolwiek — zauważył ekscelencja.
— Słusznie, ekscelencjo, nudnawo. A może by tak podroczyć się nieco z
Awdotią Ignatiewną, hi-hi?
— Nie, ślicznie dziękuję. Nie znoszę tej krzykliwej mamzeli.
— Ja ze swej strony też was obu nie znoszę — odezwała się pogardliwie
mamzela. — Jesteście nudziarze, nie potraficie opowiedzieć nic dla duszy. A
panu, ekscelencjo, nie radzę zadzierać nosa — ja o panu coś mogłabym
powiedzieć: jak to pana spod pewnego małżeńskiego łoża lokaj rano wymiótł
szczotką.
— Co za złośliwa niewiasta! — syknął przez zęby generał.
— Matuchno, Awdotio Ignatiewną! — znów jęknął nagle sklepikarz. —
Powiedz mi pani, moja złociutka, złego nie pomnąc: cóż to ja pokutę odbywam
czy co?
— Ach, on znów swoje zaczyna, tego tylko brakowało. Ale zalatuje od niego!
Pewnie się na bok przewrócił.
— Nie ruszałem się, dobrodziejko, i wcale ode mnie nie zalatuje, bom
jeszcze ciało w całości zachował, no a paniusię to widać już trochę ruszyło, bo
fetor tu fak tycznie niemożliwy, nawet jak na to miejsce tutaj. Jeno z grzeczności
milczę.
— Ach, wstrętny złośliwiec! Sam cuchnie na odległość i jeszcze na mnie
wszystko spędza!
— Ojejejejej! Żeby już ten czterdziesty dzionek wreszcie nadszedł: żałosny
ich lament nad sobą usłyszeć, małżonki szloch i dziatek płacz cichy!...
— Masz też o czym marzyć! Nażrą się kutii i pójdą sobie. Ach, żeby się ktoś
wreszcie obudził!
— Awdotio Ignatiewna — przemówił usłużny urzędnik — proszę chwilę
poczekać, zaraz odezwą się nowi.
— A są może wśród nich młodzi ludzie?
— Są i młodzi, Awdotio Ignatiewna. Nawet zupełne młodziki.
— Ach, jak to dobrze!
— No co, jeszcze nie zaczęli? — informował się ekscelencja.
— Nawet onegdajsi jeszcze się nie ocknęli, ekscelencjo. Sam pan raczy
wiedzieć, niekiedy cały tydzień milczą. Dobrze, że ich onegdaj, wczoraj i dziś
naraz wszystkich przywieźli. Bo tu przecież na jakie dziesięć sążni wokół są
prawie sami zeszłoroczni.
— Hm, to może być ciekawe.
— Dziś na przykład, ekscelencjo, pochowano rzeczywistego tajnego radcę
Tarasiewicza. Po głosach poznałem. Znam jego bratanka, dopiero co spuszczał
trumnę.
— Hm, a gdzie on leży?
— Ach, jakieś pięć kroków od pana, ekscelencjo, w lewo. Prawie tuż u
pańskich nóg... Mógłby pan, ekscelencjo, zawrzeć znajomość...
— Hm, nie... ja miałbym pierwszy...
— Ależ on sam zacznie, ekscelencjo. Nawet mu to pochlebi, niech mi pan to
powierzy, ekscelencjo, a ja...
— Ach, och, cóż to się ze mną dzieje! — jęknął nagle jakiś przestraszony
nowy głosik.
— Nowy, ekscelencjo, nowy, Bogu dziękować, i jak prędko! Nowi czasami
prawie cały tydzień milczą.
— Och, zdaje się, młody człowiek! — pisnęła Awdotia Ignatiewna.
— Ja... ja... wskutek komplikacji, i tak niespodzianie! — zaszczebiotał
młodzieniec. — Szulc mi jeszcze w przeddzień powiedział: powstała, powiada,
komplikacja... a mnie nagle rano się zmarło! Och! Och!
— No trudno, młody człowieku, nie ma rady — zauważył łaskawie generał,
widocznie się ciesząc z przybycia nowicjusza. — Nie trzeba rozpaczać! Prosimy
bardzo do naszej, że tak powiem, doliny Jozafata. Dobrzy z nas ludzie, jak nas
pan pozna, to się przekona. Jestem generał-major Pierwojedow, Wasilij
Wasiljewicz, do usług.
— Ach, nie, nie! Nie, to przecież niemoż... Leczę się u Szulca i, wie pan,
wywiązała się u mnie komplikacja: z początku piersi mi obłożyło, zacząłem
kaszleć, potem się jeszcze przeziębiłem: płuca i influenza... a tu nagle, całkiem
niespodziewanie... Przede wszystkim niespodziewanie!
— Powiada pan: początkowo piersi? — wtrącił łagodnie urzędnik, jakby
chcąc ośmielić nowego.
— Tak, piersi i flegma, a potem nagle nie ma flegmy, ale coś w piersiach... i
nie mogę oddychać, i wie pan...
— Wiem, wiem, ale jeżeli piersi, to powinien był pan raczej do Ecka, a nie
do Szulca.
— Ja, wie pan, ciągle się wybierałem do Botkina... i nagle...
— No, Botkin to zdrowo drze — zauważył generał.
— Ależ nie, on się wcale nie drze, słyszałem, że jest taki grzeczny, bada
ponoć uważnie i rozpoznanie ma dobre.
— Jego ekscelencja miał na myśli honorarium — sprostował urzędnik.
— Ach, co pan mówi, tylko trzy ruble, i tak troskliwie bada, i tyle recept...
Więc koniecznie chciałem do niego, tak mi go polecono... No więc jak mi
panowie radzą: do Ecka czy do Botkina?
— Co, dokąd? — dobrodusznie rechocąc zakołysał się trup generała.
Urzędnik wtórował mu falsetem.
— Kochany chłopcze, kochany, promienny chłopcze! Jakże cię kocham! —
pisnęła w ekstazie Awdotia Ignatiewna. — O, gdyby takiego mieć koło siebie!
O, co to, to nie! Na to się nie mogę zgodzić! I to ma być współczesny
nieboszczyk! Słuchajmy jednak dalej i nie spieszmy się z wyciąganiem
wniosków. Ten młodzik, nowy — pamiętam go, jak leżał w trumnie — miał minę
wystraszonego kurczaka, najpaskudniejszą w świecie! Lecz co dalej?
Ale tu zaczął się taki harmider, że nawet nie spamiętałem wszystkiego, bo
bardzo wiele osób zbudziło się naraz. Zbudził się urzędnik — radca stanu, i z
miejsca zaczął rozmowę z generałem o projekcie nowej podkomisji w
ministerstwie spraw i o prawdopodobnych w związku z tą podkomisją
przesunięciach na pewnych stanowiskach — czym bardzo, ale to bardzo
zainteresował generała. Wyznam, że sam dowiedziałem się o tym i owym i aż się
zdziwiłem, jakimi to czasem drogami można się dowiedzieć w stolicy różnych
nowinek administracyjnych. Następnie na wpół się ocknął pewien inżynier, ale
długo plótł coś trzy po trzy, tak że nasi nie ruszali go nawet, zostawiając w
spokoju, aż swoje odleży. Oznaki mogilnego ożywienia wykazała też pochowana
dopiero dziś rano wielka dama. Lebieziatnikow (tak bowiem nazywał się ów
uniżony i znienawidzony przeze mnie radca dworu, leżący obok generała
Pierwojedowa) bardzo się tym przejmował i dziwił się, że tym razem wszyscy
tak prędko się budzą. Wyznam, że i ja się dziwiłem; przecież niektórzy spośród
obudzonych zostali pochowani dopiero przedwczoraj, na przykład pewna bardzo
młodziutka panienka, może szesnastoletnia, ale cały czas chichocząca... wstrętnie
i obleśnie chichocząca.
— Ekscelencjo, tajny radca Tarasiewicz raczy się budzić! — oznajmił nagle
Lebieziatnikow z niezwykłą skwapliwością.
— Co tam znowu? — niechętnie mruknął zbudzony nagle tajny radca. W
sepleniącej wymowie i głosie było coś kapryśnie rozkazującego. Zacząłem się
wsłuchiwać z zaciekawieniem, bo ostatnio słyszałem coś niecoś o Tarasiewiczu
— coś w najwyższym stopniu podniecającego i niepokojącego.
— To ja, ekscelencjo, na razie tylko ja, łaskawco.
— O co panu chodzi? Czego pan sobie życzy?
— Chciałem tylko dowiedzieć się o zdrowie ekscelencji — z
nieprzyzwyczajenia każdemu tu na początku trochę przyciasno, dobrodzieju.
Generał Pierwojedow pragnąłby mieć zaszczyt zawarcia znajomości z
ekscelencją i spodziewa się...
— Nie znam takiego.
— Ależ ekscelencjo, generał Pierwojedow, Wasilij Wasiljewicz...
— To pan jest generał Pierwojedow?
— Nie, ekscelencjo, jestem tylko radcą dworu. Lebieziatnikow, do usług, a
generał Pierwojedow...
— Bzdury, proszę mi dać spokój!
— Daj pan spokój! — powściągnął wreszcie z godnością sam generał
służalczą skwapliwość swego mogilnego fagasa.
— Nie raczył się jeszcze obudzić, ekscelencjo — trzeba to mieć na
względzie. To z nieprzyzwyczajenia: jak się raczy zbudzić, wtedy inaczej
zareaguje...
— Dajże pan spokój! — powtórzył generał.
— Wasiliju Wasiljewiczu! Hej, ekscelencjo! — zawołał nagle donośnie,
zuchwale tuż koło Awdotii Ignatiewny jakiś zupełnie nowy głos — głos pański i
arogancki, z modnie niedbałą dykcją i natrętnie skandujący. — Ja was wszystkich
obserwuję już od dwóch godzin — leżę tu przecież trzy dni. Czy pan mnie sobie
przypomina, Wasiliju Wasiljewiczu? Kliniewicz jestem, spotykaliśmy się u
Wołokońskich, dokąd pana też, nie wiadomo czemu, wpuszczano.
— Czyżby hrabia Piotr Pietrowicz?... Czy to możliwe, że pan... w tak młodym
wieku... Jakże mi przykro!
— Mnie też przykro. A zresztą wszystko mi jedno i chcę zewsząd wyciągnąć,
co się tylko da. Ale nie żaden hrabia, lecz baron, zaledwie baron. Nędzne z nas
baroniątka, z jakichś lokajów właściwie, nie wiem zresztą, jak do tego doszło...
ale gwiżdżę na to. Jestem tylko łajdakiem z pseudowyższej sfery, którego uważają
za „uroczego łobuza". Ojciec mój to drugorzędny generał, a matkę kiedyś
przyjmowano w wyższych sferach. Co do mnie, to w zeszłym roku razem z Żydem
Zyflem wyprodukowaliśmy fałszywych papierków na sumę pięćdziesięciu
tysięcy, potem zrobiłem na niego donos, a całą gotówkę zabrała do Bordeaux
Julka Charpentier de Lusignan. Niech pan sobie wyobrazi ekscelencjo, byłem już
prawie zaręczony. — Szczewalewska, nie ma jeszcze szesnastu lat, chodzi na
pensję, dostanie w posagu dziewięćdziesiąt tysięcy. Awdotio Ignatiewno!
Pamięta pani, jak to mnie pani uwiodła, gdy byłem jeszcze czternastoletnim
uczniakiem?
— Ach, to ty, łobuzie! No, przynajmniej mi ciebie Bóg zesłał, bo tu...
— Niesłusznie pani swego sąsiada podejrzewała o niemiłą woń... śmiałem
się w kułak — przecież to ode mnie zanosi: pochowano mnie nawet w
zalutowanej trumnie.
— Ach, obrzydliwiec! Ale mimo wszystko cieszę się. Nie uwierzy mi pan,
panie Piotrze, do jakiego stopnia brak tutaj życia, humoru...
— Tak, tak, i właśnie mam zamiar wprowadzić tu coś nowego, oryginalnego.
Ekscelencjo — nie, nie pan, panie Pierwojedow — druga ekscelencja, panie
Tarasiewicz, tajny radco! Odezwijże się pan! Tu Kliniewicz, który w czasie
postu zawiózł pana do mile Fury — słyszy mnie pan?
— Tak, słyszę pana, panie Kliniewicz! Bardzo mi miło, może pan wierzyć!
— Nic panu nie wierzę, zresztą gwiżdżę na to. Ja pana, drogi staruszku, po
prostu chcę ucałować, ale dzięki Bogu nie mogę. Czy wiecie państwo, co ten
grand-père zmajstrował? Zmarł trzy lub cztery dni temu i — wyobraźcie sobie —
okazało się, że zostawił ni mniej, ni więcej, jak czterysta tysięcy niedoboru w
kasie państwowej. Były to pieniądze dla wdów i sierot; nie wiem dlaczego sam
nimi gospodarował, tak że koniec końców prawie osiem lat nie było u niego
kontroli... Wyobrażam sobie, jakie oni tam teraz mają miny i jak pomstują na
niego! Prawda, że to rozkoszna myśl? Przez cały ostatni rok nie mogłem się
nadziwić, skąd taki siedemdziesięcioletni staruch, podagryk i chiragryk, ma
jeszcze tyle sił do rozpusty. Ale teraz już wiem! To te wdowy i sieroty — już
sama myśl o nich musiała go dobrze rozpalać!... Dawno o tym wiedziałem, tylko
ja jeden wiedziałem: mówiła mi Charpentier. No, a jak się dowiedziałem, to
zaraz w święta — była akurat Wielkanoc — nacisnąłem go po przyjacielsku:
„Kładź, bracie, dwadzieścia pięć tysięcy na stół, bo jak nie to jutro będziesz miał
kontrolę!" I wiecie co, państwo? Miał zaledwie trzynaście tysięcy! Słowem,
zdaje się, że umarł w samą porę. Grand-père, grand-père, słyszy mnie pan?
— Cher panie Kliniewicz, całkowicie zgadzam się z panem, ale niepotrzebnie
pan... zapuszcza się w takie szczegóły. Tyle jest w życiu cierpień, udręczeń i tak
mało satysfakcji... Zapragnąłem wreszcie odpocząć. Jak widzę, i tutaj można
będzie sobie nieźle użyć...
— Założę się, że on już zwietrzył Catiche Bieriestową!
— Kogo? Jaką Catiche!? — zadrgał lubieżnie głos starca.
— Jaką Catiche? A o tu, na lewo, pięć kroków ode mnie, dziesięć od pana.
Jest tu już piąty dzień, i gdyby pan wiedział, grand-père, co to za bestyjka!... Z
dobrego domu, dobrze ułożona — a przy tym monstrum, prawdziwe monstrum!
Nikomu jej tam nie pokazywa łem, tylko ja jeden wiedziałem o niej... Catiche,
odezwij się!
— Hi! hi! hi! — odezwał się wibrujący dziewczęcy śmiech, w którym
brzmiał jakiś ostry ton. — Hi! hi! hi!
— Blon-dy-neczka? — wyskandował zadyszany grand-père.
— Hi!hi!hi!
— Ja już od dawna — bełkotał ciężko dysząc starzec — marzyłem o
blondyneczce... piętnastolatce... i właśnie w takim otoczeniu...
— Potwór! Potwór! — krzyknęła Awdotia Ignatiewna.
— Dość tego! — przeciął Kliniewicz. — Widzę, że materiał tu
pierwszorzędny. My tu natychmiast świetnie się urządzimy. Najważniejsze to
żeby spędzić wesoło resztę czasu... Ale jakiego czasu? Hej, panie urzędniku, jak
tam panu, Lebieziatnikow czy jak? Słyszałem, że tak się do pana zwracano!
— Lebeziatnikow, radca dworu. Siemion Jewsieicz, do usług. Jest mi
naprawdę bardzo miło.
— Gwiżdżę na to, że jest panu miło, ale pan tu, zdaje się, jest najlepiej
poinformowany. Już od wczoraj dziwię się, jak to jest, że my tutaj mówimy?
Przecież myśmy umarli, a tymczasem rozmawiamy, a nawet jakby się poruszamy
— a jednocześnie ani nie rozmawiamy, ani się nie poruszamy. — Co to za sztuki
magiczne?
— Jeśli pan sobie życzy, baronie, mógłby to panu lepiej wytłumaczyć Platon
Nikołajewicz.
— Jaki znów Platon Nikołajewicz? Niech pan nie marudzi, do rzeczy!
— Platon Nikołajewicz to nasz domorosły filozof, przyrodnik, magister.
Wydał kilka książek filozoficznych, jest tu od trzech miesięcy i już całkiem
zasypia; teraz to już się nie da go rozruszać. Raz na tydzień wybąka zaledwie parę
słów zupełnie od rzeczy...
— Do rzeczy, do rzeczy!
— Tłumaczy to wszystko w sposób najprostszy: mianowicie, że tam w górze,
kiedy żyliśmy jeszcze, mylnie uważaliśmy tamtejszą śmierć za śmierć. Ciało tu
jeszcze raz jakby ożywa, resztki życia koncentrują się, ale tylko w naszej
świadomości. Nie potrafię dokładnie wytłumaczyć, ale to jest tak, jakby życie
trwało nadal siłą bezwładności. Wszystko skupia się według niego gdzieś w
świadomości i tak trwa jeszcze dwa — trzy miesiące, niekiedy nawet pół roku...
Jest tu na przykład taki jeden, co już prawie się całkiem rozłożył, ale raz na jakieś
sześć tygodni wymamrocze jedno słówko, oczywiście bezsensowne, o jakimś
bobku: „Bobek, bobek" — tak powie — a więc i w nim życie wciąż jeszcze tli
się niedostrzegalną iskierką.
— Niezbyt to mądre. No a to, że ja na przykład — nie mając powonienia —
czuję tu odór?
— To... hm... No, tu już nasz filozof zapuścił się w mgliste regiony. Właśnie
co do powonienia zauważył, że odór tu jest, że tak powiem, moralny! He! he!
Ponoć odór duszy, żeby zdążyła się opamiętać przez te dwa—trzy miesiące... I że
jest to, że się tak wyrażę, ostatnia łaska... Tylko wydaje mi się, baronie, że to
wszystko — to już mistyczne bredzenie, całkiem zresztą zrozumiałe w jego
sytuacji...
— No, dość już tego, jestem pewien, że i dalej to takie same bzdury.
Najważniejsze, że mamy przed sobą dwa — trzy miesiące życia, a w końcu i tak
czeka — bobek! Proponuję więc wszystkim, żebyśmy spędzili tych parę miesięcy
jak najprzyjemniej, a w tym celu należy urządzić się na innych zasadach. Proszę
państwa! Proponuję, żebyśmy się niczego nie krępowali!
— Ach, tak, tak! Nie krępujmy się niczego! — rozległo się naraz wiele
głosów i — rzecz dziwna — były wśród nich nawet zupełnie nowe głosy, to jest
głosy tych, co się tymczasem obudzili. Ze szczególną skwapliwością huknął
basem swoją aprobatę całkiem już przytomny inżynier. Dziewczątko Catiche
zachichotało radośnie.
— Och, jakże pragnę niczego się nie krępować! — zawołała w upojeniu
Awdotia Ignatiewna.
— Słyszycie państwo? Jeżeli już Awdotia Ignatiewna pragnie niczego się nie
krępować...
— Ależ nie, panie Piotrze, ja się tam krępowałam mimo wszystko, ale tu
okropnie pragnę odrzucić wszelkie więzy!
— O ile rozumiem, panie Kliniewicz — huknął inżynier — proponuje pan,
żeby urządzić tutejsze, że tak się wyrażę, życie na nowych, tym razem rozsądnych
zasadach.
— Na to ja sobie gwiżdżę! Z tym poczekamy na Kudejarowa, wczoraj go
przywieźli. Jak się zbudzi, to wam wszystko wytłumaczy. To taka postać, taka
kolosalna postać! Jutro chyba przytaszczą tu jeszcze pewnego przyrodnika,
pewnego oficera na pewno i, o ile się nie mylę, za jakieś trzy — cztery dni
pewnego felietonistę, chyba razem z redaktorem. Zresztą do diabła z nimi, ale
rzecz w tym, że zbierze się nas spora gromadka i wszystko się jakoś ułoży. Ale
tymczasem chcę jednego: żeby nie kłamać. To najważniejsze. Żyć na ziemi i nie
kłamać niepodobna, gdyż życie i kłamstwo to synonimy; no a tu — dla zabawy —
nie będziemy kłamali. Co u diabła, jesteśmy w grobie czy nie! Będziemy wszyscy
na głos opowiadać swoje historie bez żadnego skrępowania. Ja pierwszy zacznę.
Wiecie państwo, należę do ludzi zmysłowych. Tam na górze to wszystko było
związane sparciałymi sznurkami. Precz ze sznurkami, spędźmy tych parę miesięcy
w najbezwstydniejszej szczerości! Obnażmy się całkowicie!
— Ach, obnażmy się, obnażmy się! — zawołały wszystkie głosy naraz.
— Ach, jak ja strasznie chcę się obnażyć! — piszczała Awdotia Ignatiewna.
— Ach, ach, widzę, że będzie tutaj wesoło! Ja nie chcę do Ecka!
— Och, jak ja bym sobie pożył jeszcze! Jak ja bym sobie pożył!
— Hi! hi! hi! — chichotała Catiche.
— Najważniejsze, że nikt nam tego nie może zabronić. I chociaż
Pierwojedow, jak widzę, złościł się — to jednak nie dosięgnie mnie swoją ręką.
Grand-père, co pan na mój projekt?
— Zgadzam się całkowicie, z największą przyjemnością, ale pod jednym
warunkiem: żeby Catiche pierwsza opowiedziała swoją biografię.
— Protestuję! Protestuję jak najusilniej! — rzekł stanowczo generał.
— Ekscelencjo! — zniżonym głosem przekonywał, bełkocąc i zachłystując
się nicpoń Lebieziatnikow — ekscelencjo, przecież to nam nawet na rękę!
Powinniśmy się zgodzić. No bo... wie pan, chodzi mi o tę małą... No i wreszcie
wszystkie te różne sztuczki...
— Zgoda na małą, ale...
— Nam to wszystko na rękę, ekscelencjo, jak Boga kocham, na rękę! No,
choćby na próbę, chociaż raz...
— Nawet w grobie nie dadzą spokoju!
— Po pierwsze, generale, pan w grobie grywa w preferansa, po drugie — my
sobie gwiż-dże-my na pana! — wyskandował Kliniewicz.
— Panie szanowny, proszę się nie zapominać!
— Co? Ależ pan mnie nie dosięgnie, mogę z panem się droczyć stąd jak z
bolończykiem Julki. A poza tym, proszę państwa, co z niego tutaj za generał? Tam
był generał, a tutaj — guzik!
— Za pozwoleniem!... Ja i tutaj...
— Tutaj zgnije pan w trumnie i zostanie po panu sześć mosiężnych guzików!
— Brawo, Kliniewicz! Cha! cha! cha! — ryknął chór głosów.
— Służyłem Najjaśniejszemu Panu! Mam szpadę!
— Pańska szpada nadaje się tylko do siekania myszy! A poza tym nigdy jej
pan nie dobywał!
— Wszystko jedno, mój panie. Byłem częścią całości.
— Różne bywają części całości.
— Brawo, Kliniewicz, brawo! Cha! cha! cha!
— Nie rozumiem, co to jest szpada — oznajmił inżynier.
— Będziemy wiać przed Prusakami jak myszy, zrobią z nas miazgę! —
zawołał z oddali jakiś nie znany mi głos, aż się zachłystujący z zachwytu.
— Szpada, łaskawco, to honor! — próbował przekrzyczeć wszystkich
generał, ale tylko ja go słyszałem. Wszczął się długi, nieopisany rwetes i wrzask,
wśród którego można było rozpoznać tylko histerycznie podniecone piski
Awdotii Ignatiewny:
— No, prędzej, prędzej! Ach, kiedyż wreszcie zaczniemy być bezwstydni!
— Ojejejejej! Zaiste dusza moja pokutę odbywa! — rozległ się głos
człowieka z gminu — i...
I w tym momencie nagle kichnąłem. Stało się to niespodziewanie i mimo
woli, ale efekt był zdumiewający: wszystko umilkło, jak na cmentarzu. Znikło jak
sen. Zapadła iście grobowa cisza. Nie sądzę, żeby się mnie krępowali: przecież
postanowili niczego się nie krępować! Czekałem może pięć minut, ale nic — ani
słowa, ani dźwięku. Nie przypuszczałem też, aby się zlękli donosu na policję, bo
i co tu może zrobić policja? Wnioskuję mimo woli, że jednak muszą mieć jakąś
tajemnicę, nie znaną śmiertelnikom, którą starannie przed nimi ukrywają.
„No — pomyślałem — kochani, ja was jeszcze odwiedzę", i z tymi słowami
opuściłem cmentarz.
Nie, to mi się w głowie nie mieści! Nie, zaiste! Nigdy się na to nie zgodzę!
Bobek nie robi na mnie wrażenia (więc to był ten bobek!).
Rozpusta w takim miejscu, rozkład ostatniej nadziei, rozpusta wśród
zwiędłych, gnijących trupów — i to w ostatnich przebłyskach świadomości!
Dano im w darze te chwile, a oni... Ale przede wszystkim — w takim miejscu!
Nie, to mi się w głowie nie mieści!
Odwiedzę inne kwatery, posłucham wszędzie. O to właśnie chodzi, że trzeba
wszędzie ucha nastawić, nie tylko w jednym miejscu, żeby sobie wyrobić jakieś
pojęcie. A nuż natrafię na coś pocieszającego!
A do tamtych na pewno powrócę. Obiecali swoje biografie i różne historyjki.
Tfu! Ale pójdę, muszę pójść: to sprawa sumienia!
Zaniosę to do „Obywatela"; tam pewnego redaktora też sportretowali. A nuż
wydrukują.
CHŁOPCZYK NA GWIAZDCE U PANA JEZUSA
I
CHŁOPCZYK Z RĄCZKĄ
Dzieci to dziwne stworzenia, widzi je człowiek we śnie i w wyobraźni. Przed
Wigilią i w czasie świąt wciąż spotykałem na ulicy, na którymś rogu, pewnego
chłopaczka, mógł mieć najwyżej siedem lat. W straszny mróz był ubrany jak w
lecie, ale szyję miał owiniętą jakimś starym łachem — widocznie ktoś go jednak
ekwipował, posyłając na ulicę. Chłopiec ten chodził „z rączką"; jest to termin
techniczny, znaczy — chodzić po prośbie. Termin wymyślili sami ci chłopcy.
Takich jak on jest mnóstwo, kręcą się na naszej drodze, zawodząc jękliwie coś
wyuczonego, ale ten nie zawodził, mówił jakoś niewinnie, bez rutyny i z ufnością
patrzył mi w oczy — a więc rozpoczynał dopiero ten zawód. Na moje
wypytywanie oświadczył mi, że ma siostrę, bezrobotną, chorą; może była to
nawet prawda, ale dowiedziałem się potem, że takich chłopców jest bez liku:
posyła się ich „z rączką" nawet w najsroższy mróz i jeżeli nic nie uzbierają, to na
pewno czeka ich bicie. Nazbierawszy kopiejek chłopiec wraca z czerwonymi,
skostniałymi rękami do jakiejś sutereny, gdzie pije jakaś banda łapserdaków, z
takich, co to „zastrajkowawszy w fabryce w nocy z soboty na niedzielę, wracają
do pracy dopiero w środę wieczór". Tam, w piw nicznych izbach, piją z nimi ich
głodne, bite żony, a tuż obok piszczą głodne dzieciaki. Wódka, brud i rozpusta,
ale przede wszystkim wódka. Chłopaka z uzbieranymi groszami od razu posyła
się do szynku, aby przyniósł jeszcze wódki. Dla zabawy jemu czasem też wleją
do ust setkę i rechocą, kiedy krztusząc się pada niemal zemdlony na podłogę:
...I do ust wódkę wstrętną mi
Nielitościwie lał...
Kiedy chłopak podrośnie, pozbywają się go czym prędzej do jakiejś fabryki,
ale wszystko, co zarobi, znów musi oddawać łapserdakom, a ci znów przepijają
wszystko. Ale jeszcze przed fabryką dzieci te stają się prawdziwymi
przestępcami. Włóczą się po mieście i znają takie zakamarki w różnych
suterenach, w których można się zaszyć i niepostrzeżenie przenocować. Jeden z
nich nocował kilka razy z rzędu u pewnego stróża w jakimś koszu, a stróż go w
ogóle nie zauważył. Naturalnie tacy chłopcy stają się złodziejaszkami.
Złodziejstwo staje się nałogiem nawet u ośmioletnich dzieci; niekiedy nawet
zupełnie sobie nie uświadamiają przestępczego charakteru swego postępowania.
W końcu znoszą wszystko — głód, chłód, bicie — w zamian za jedną rzecz —
wolność, i uciekają od swoich łapserdaków, aby się włóczyć na własną rękę.
Takie dzikie stworzenie czasami nic nie rozumie i nie wie ani gdzie mieszka, w
jakim kraju, ani jakiej jest narodowości, czy istnieje Bóg, czy jest cesarz; mówią
o nich nawet takie rzeczy, że się wierzyć nie chce, a jednak są to wszystko fakty.
II
CHŁOPCZYK NA GWIAZDCE U PANA JEZUSA
Ale jestem powieściopisarzem i chyba pewną „historyjkę" sam zmyśliłem.
Czemu piszę „chyba", sam przecież wiem na pewno, że zmyśliłem, wciąż mi się
jednak wydaje, że to się gdzieś kiedyś zdarzyło i zdarzyło właśnie w Wigilię
Bożego Narodzenia w jakimś olbrzymim mieście i w straszny mróz.
Roi mi się, że był w pewnej suterenie chłopczyk, bardzo jeszcze maleńki, coś
około sześciu latek lub nawet mniej. Ten chłopczyk obudził się rano w zimnej,
wilgotnej piwnicznej izbie. Miał na sobie jakąś kapotkę i drżał. Oddech
wydostawał mu się z ust na kształt pary, a on siedząc w kącie na kufrze z nudów
umyślnie wypuszczał tę parę z ust i bawił się patrząc, jak wylatuje. Ale bardzo
mu się chciało jeść. Z rana kilka razy podchodził do pryczy, gdzie na cienkiej jak
naleśnik podściółce, z jakimś tobołkiem pod głową zamiast poduszki, leżała jego
chora matka. Skąd się tu wzięła? Zapewne przyjechała ze swoim synkiem z
innego miasta i nagle zaniemogła. Gospodynię tych kątów zabrano dwa dni temu
na policję, lokatorzy się porozchodzili, jak to przed świętami, a jedyny łapserdak,
który został w domu, leżał już całą dobę pijaniuteńki, nie doczekawszy się nawet
świąt. W innym kącie izby skręcała się z bólów reumatycznych
osiemdziesięcioletnia starowinka, która gdzieś kiedyś służyła za niańkę, a teraz
konała samotnie, jęcząc, gderając i zrzędząc na chłopca, tak że nawet bał się już
zbliżyć do jej kąta. Znalazł w sieni coś do picia, ale do jedzenia nie było nic,
nawet skórki od chleba. Już po raz dziesiąty podchodził do pryczy, by zbudzić
swoją mamusię. W końcu przeląkł się czegoś w ciemności: dawno już zaczął się
wieczór, a światła jeszcze nie zapalono. Dotknąwszy twarzy mamusi chłopczyk
zdziwił się, że wcale się nie porusza i jest taka zimna jak ściana. „Zimno tu
bardzo" — pomyślał, postał chwilę, wciąż trzymając bezwiednie rękę na
ramieniu umarłej, potem chuchnął na swoje paluszki, żeby je ogrzać, i nagle,
natrafiwszy na pryczy na swoją czapeczkę, po cichutku, po omacku wyszedł z
sutereny. Byłby wyszedł już wcześniej, ale bał się w górze na schodach
wielkiego psa, który cały dzień wył pod drzwiami sąsiadów. Teraz psa już nie
było i chłopczyk szybko wyszedł na ulicę.
Boże, co za miasto! Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział. Tam, skąd
przyjechał, w nocy jest tak czarno, jedna tylko latarnia na całą ulicę. Niskie
drewniane domki mają zamknięte okiennice; na ulicach ledwo się ściemni —
nikogo, wszyscy siedzą zamknięci po domach i tylko wyją całe stada psów, setki,
tysiące, wyją i szczekają przez calutką noc. Ale za to tam było ciepło i dawali mu
jeść, a tu — Boże, żeby tak pojeść! A jaki tu hałas i turkot, jakie światła i ludzie,
konie i karety, i mróz, mróz! Mroźna para aż bucha od zziajanych koni z ich żarem
dyszących pysków; skroś rozmiękły śnieg dzwonią o bruk podkowy, i wszyscy się
tak pchają, i, o Boże, tak się chce jeść, żeby choć jakiś kąsek, i, ach, jak zabolały
nagle paluszki. Przeszedł stróż porządku publicznego i odwrócił się, żeby nie
widzieć dziecka!
O, znów ulica! Ojej, jaka szeroka! Tu już go na pewno stratują. Jak oni
wszyscy krzyczą, biegną, jadą, a świateł tu ile, mój Boże! A to co? Ojej, jaka
wielka szyba, a za szybą pokój, a w pokoju drzewko aż do samego sufitu:
choinka, a na choince tyle świeczek, tyle złotych papierków i jabłuszek, a
naokoło laleczki, małe koniki; po pokoju biegają dzieci, wystrojone, czyściutkie,
śmieją się i bawią, i jedzą, i piją. O, ta dziewczynka zaczęła tańczyć z
chłopczykiem, jaka ładna dziewczynka! I muzyka gra, słychać przez szybę. Patrzy
chłopczyk, dziwuje się, już się nawet śmieje, a przecież go bolą paluszki u nóżek,
a u rączek zrobiły się całkiem czerwone, nie zginają się i bolą, jak nimi poruszyć.
Nagle przypomniał sobie chłopczyk, że go tak bolą paluszki, zapłakał i pobiegł
dalej... I znów widzi przez inną szybę pokój, tu też jest drzewko, a na stołach leżą
ciasta, przeróżne — migdałowe, czerwone i żółte, i siedzą tam cztery panie,
bogate, kto przyjdzie, temu dają ciasta, drzwi się otwierają co chwila i wchodzi z
ulicy dużo panów i pań. Podkradł się chłopczyk, otworzył nagle drzwi i wszedł.
Och, jak zaczęli krzyczeć, opędzać się rękami od niego! Jedna pani podeszła
szybciutko i wsunęła mu grosik do ręki i zaraz otworzyła drzwi na ulicę. Jakże się
przestraszył! Grosik od razu wypadł mu z ręki i zadzwonił po stopniach:
chłopczyk nie mógł zgiąć swych czerwonych paluszków i utrzymać pieniążka.
Wybiegł i popędził sam nie wiedząc dokąd. Chciało mu się płakać, ale się bał,
biegnie sobie, biegnie i chucha w paluszki. Smutno mu się zrobiło, bo się poczuł
taki sam jeden, i bał się, aż tu nagle, o Jezu! Cóż to takiego? Stoją ludzie tłumnie,
dziwują się: w oknie za szybą — trzy lalki, malutkie, wystrojone, w czerwonych i
zielonych sukienkach, całkiem jak żywe! Obok nich siedzi jakiś staruszek i niby
gra na wielkich skrzypcach, dwaj inni stoją, grają na małych skrzypeczkach i
kiwają głowami do taktu, i patrzą na siebie, i usta im się ruszają — mówią,
naprawdę mówią, tylko przez szybę nie słychać. Chłopczyk najpierw myślał, że
są żywi, ale potem się domyślił, że to laleczki, i nagle się roześmiał. Nigdy
jeszcze nie widział takich laleczek i nie wiedział, że takie bywają! Chce mu się
płakać, ale śmiech go ogarnia, gdy patrzy na te laleczki. Wtem poczuł, że ktoś go
chwyta z tyłu za kubraczek: jakiś duży, zły chłopak stał obok — i nagle walnął go
w głowę, zerwał mu czapkę i podbił nogę. Chłopczyk upadł na ziemię, ktoś
zaczął krzyczeć, on się zląkł, zerwał się i w nogi; biegł, biegł i nagle wpadł, sam
nie wiedząc gdzie, do jakiejś bramy, potem na jakieś obce podwórko — i
przycupnął za stosem drwa: „Tu nie znajdą, tu ciemno".
Przycupnął i skurczył się, ledwo dysząc ze strachu, i nagle, całkiem nagle,
zrobiło mu się tak dobrze: rączki i nóżki przestały boleć i tak mu było ciepło, ach
jak ciepło, jak na piecu. Wtem wzdrygnął się: poczuł, że zasypia. Może by tu
zasnąć? „Ale nie, posiedzę tu chwilkę i znów pójdę popatrzeć na laleczki" —
pomyślał i uśmiechnął się przypomniawszy je sobie — „zupełnie jak żywe!" I
nagle mu się wydało, że jego mamusia zaśpiewała przy nim piosenkę. „Mamusiu,
ja śpię, ach, jak się tu dobrze śpi!"
— Chodź do mnie na gwiazdkę, chłopczyku — szepnął ktoś nad nim cichutko.
W pierwszej chwili pomyślał, że to jego mamusia, ale nie, to nie ona. No to
kto go zawołał — nie widać, ale ktoś się nad nim pochylił i objął go w
ciemności, on wyciągnął do niego rękę i... i raptem... ojej, co za jasność! Jejciu,
co za choinka! Nie, to nie choinka, nigdy jeszcze nie widział takich drzew!
Gdzież on jest teraz: wszystko błyszczy, lśni, naokoło same laleczki — ależ nie,
to są chłopcy i dziewczynki, tyle dzieci, a wszy stkie takie jasne, i wszystkie
kręcą się wokół niego, latają, całują go, biorą, unoszą ze sobą, on sam też leci,
wtem widzi: jego mamusia patrzy i śmieje się do niego radośnie.
— Mamo! Mamo! Ach, jak tu dobrze, mamusiu! — woła do niej chłopczyk i
znów się całuje z dziećmi, i chce im opowiedzieć czym prędzej o tamtych
laleczkach za szybą. — Kto wy jesteście, chłopcy? Kto wy jesteście,
dziewczynki? — pyta śmiejąc się i kochając ich wszystkich.
— To jest Panajezusowa choinka — odpowiadają mu dzieci. U Pana Jezusa
jest zawsze w Wigilię gwiazdka dla małych dzieci, które nie mają własnej
gwiazdki.
...I dowiedział się, że ci chłopcy i dziewczynki byli takimi samymi dziećmi
jak on, ale niektóre zamarzły jeszcze w swoich koszykach, w których je
podrzucono na schody przed drzwiami petersburskich urzędników, niektóre
zaczadziały na wsi, oddane przez dom sierot na garnuszek do biednych kobiet,
inne zmarły przy wyschniętych piersiach swych matek w czasie głodu w ziemi
samarskiej, jeszcze inne udusiły się od zaduchu w wagonach trzeciej klasy, a
teraz wszystkie są tutaj, są teraz aniołkami u Pana Jezusa, a On jest wśród nich,
wyciąga do nich ręce i błogosławi je i ich występne matki... A te matki też stoją
tu wszystkie na boku i płaczą, każda poznaje swego synka albo córeczkę, dzieci
podbiegają do nich, całują je, ocierają im rączkami łzy i błagają, żeby nie
płakały, bo im tu przecież tak dobrze....
Nazajutrz stróż znalazł na dole zwłoki chłopczyka, który wbiegł na podwórko
i zamarzł za stertą drew.
Odszukano też jego mamę: zmarła jeszcze przed nim. Oboje spotkali się w
niebie u Pana Boga.
No i po co zmyśliłem tę historię, tak nie pasującą do zwykłego, rozsądnego
dziennika, w dodatku dziennika pisarza? Przecież obiecywałem pisać głównie o
rzeczywistych zdarzeniach! Ale w tym rzecz: ciągle mi się coś roi, ciągle mam
przywidzenia, że to wszystko mogło się zdarzyć naprawdę — to, co się stało w
suterenie i za drwami... A co do gwiazdki u Pana Jezusa — sam nie wiem, co
wam powiedzieć, czy się to mogło zdarzyć, czy nie? Po to jestem w końcu
pisarzem, by zmyślać.
1876
CHŁOP MAREUSZ
...Opowiem pewną historię nawet nie historię -ot tak, pewne tylko odległe
wspomnienie, które, sam nie wiem czemu, mam wielką ochotę opowiedzieć
właśnie tutaj i teraz, na zakończenie naszej rozprawy o ludziach. Liczyłem sobie
wtedy dopiero dziewięć lat życia... ale nie, lepiej zacznę od tego momentu, kiedy
sobie liczyłem dwadzieścia dziewięć lat życia.
Był drugi dzień świąt wielkanocnych. Było ciepło, pogodnie, niebo błękitne,
słońce wysokie, „ciepłe", jaskrawe, ale w mojej duszy było bardzo ponuro.
Wałęsałem się za koszarami, liczyłem pale mocnego ogrodzenia więziennego, ale
nie chciało mi się liczyć, choć była to dla mnie zwyczajna rzecz. Już drugi dzień
w więzieniu „trwała zabawa"; katorżników nie wyprowadzano do roboty, było
mnóstwo pijanych, co chwila wybuchały we wszystkich kątach połajanki i
kłótnie. Wstrętne, ohydne piosenki, meliny z grą w karty pod pryczami, kilku
katorżników wyrokiem swych towarzyszy pobitych niemal na śmierć za
szczególne rozpasanie leżało na pryczach; przykryto ich kożuchami w nadziei, że
się wreszcie jednak ockną. Kilka razy już sięgano po noże — to wszystko przez
dwa dni świąt umęczyło mnie do cna, aż czułem się chory. Nigdy zresztą nie
mogłem znieść bez odrazy pijackiego rozpasania wśród ludu, a tu, w tym miejscu
— szczególnie. W takie dni nawet władze nie zaglądały do więzienia, nie robiły
rewizji i nie szukały alkoholu rozumiejąc, że trzeba dać się pobawić raz do roku
nawet tym nieszczęśnikom i że inaczej byłoby gorzej. W końcu gniew zapłonął w
moim sercu. Spotkałem Polaka M-ckiego, politycznego; spojrzał na mnie ponuro,
oczy mu zabłysły, wargi zadrgały: Je hais ces brigands! — zgrzytnął do mnie
półgłosem i poszedł. Wróciłem do koszar, mimo że dopiero przed kwadransem
wybiegłem z nich jak szalony, kiedy sześciu tęgich chłopów rzuciło się
jednocześnie na pijanego Tatara Hazina, by go uciszyć, i zaczęło go bić; bili go
niedorzecznie, nawet wielbłąd by padł od takiego bicia, ale oni wiedzieli, że tego
Herkulesa trudno zabić, więc go walili bez obawy. Teraz, wróciwszy,
zauważyłem na końcu koszar, na pryczy w kącie, nieprzytomnego już Hazina
niemal bez oznak życia; leżał przykryty kożuchem i wszyscy go omijali w
milczeniu: byli wprawdzie zupełnie pewni, że do rana się ocknie, ale „kto wie,
jeszcze człek, nie daj Boże, skona od takiego bicia". Przecisnąłem się na swoje
miejsce, naprzeciw okna z żelazną kratą, i ległem na wznak, z rękami pod głową i
zamkniętymi oczami. Lubiłem tak leżeć: do śpiącego się nie przyczepią, poza tym
można myśleć i marzyć. Ale z marzenia nic nie wychodziło: serce biło mi
niespokojnie, a w uszach brzmiały słowa M-ckiego: Je hais ces brigands! Po co
zresztą opisywać wrażenia, jeszcze teraz śnią mi się nieraz po nocach te czasy —
i nie ma snów tak męczących jak te. Może czytelnicy zauważą, że do dziś pra wie
nigdy nie wspominałem w druku o swoim życiu na katordze, a Wspomnienia z
domu umarłych napisałem piętnaście lat temu w imieniu zmyślonej osoby,
rzekomo zbrodniarza, który zabił swoją żonę. A propos, dodam ten szczegół, że
od tego czasu bardzo wiele osób myśli i twierdzi nawet jeszcze teraz, że zostałem
zesłany za zabójstwo żony.
Po jakimś czasie rzeczywiście ni to się zdrzemnąłem, ni to się pogrążyłem we
wspomnieniach. Przez całe cztery lata mego pobytu na katordze bezustannie
wspominałem całą swoją przeszłość i myślę, że we wspomnieniach przeżyłem na
nowo całe swoje dawniejsze życie. Wspomnienia przychodziły same, rzadko
wywoływałem je świadomie. Zaczynało się od jakiegoś punktu, kreski, czasami
niedostrzegalnej, a potem stopniowo przeradzało się w cały obraz, w jakieś
mocne, jednolite wrażenie. Analizowałem te wrażenia, dodawałem do
przeszłości nowe rysy, a przede wszystkim poprawiałem ją — poprawiałem
bezustannie, na tym polegała cała moja zabawa.
Tym razem przypomniał mi się, sam nie wiem czemu, pewien przelotny
moment z wczesnego dzieciństwa, kiedy miałem dopiero dziewięć lat — moment,
zdawałoby się, zupełnie zapomniany przeze mnie, ale ja wtedy szczególnie
lubiłem wspomnienia z wczesnego dzieciństwa. Przypomniał mi się sierpień na
wsi — w naszej wiosce: dzień suchy, pogodny, ale niezbyt ciepły i wietrzny. Lato
się kończy, wkrótce trzeba będzie jechać do Moskwy, znów się nudzić przez całą
zimę na lekcjach francuskiego... Jakże mi żal się rozstawać z wsią!
Pobiegłem za gumno i zszedłem do parowu, wspiąłem się na Łosk — tak się
nazywały u nas gęste za rośla po tamtej stronie parowu, ciągnące się aż do gaju.
Zaszyłem się w krzaki i słyszę, że nie opodal o jakieś trzydzieści kroków ode
mnie orze samotnie chłop. Wiem, że orze posuwając się stromo w górę i że koń
idzie z trudem, od czasu do czasu dolatuje do mnie okrzyk: „Wio, wio!" Znam
prawie wszystkich naszych chłopów, ale nie wiem, który to z nich, zresztą
wszystko mi jedno, jestem całkowicie pogrążony w swoim zajęciu, bo ja też
jestem zajęty: wyłamuję sobie gałązkę leszczyny na bacik, żeby smagać nim
żaby... bicze z leszczyny są takie ładne, ale takie nietrwałe, nie ma porównania z
brzozowymi. Zajmują mnie również różne żuczki, robaczki i muszki, zbieram je,
niektóre są bardzo ładne. Lubię też małe, zwinne, czerwono-żółte jaszczurki w
czarne plamki, ale wężyków się boję. Zresztą węże trafiają się znacznie rzadziej
niż jaszczurki. Grzybów tu niewiele, po grzyby trzeba iść do brzeziny, właśnie
mam zamiar iść. Niczego w życiu tak nie kochałem, jak lasu z jego grzybami i
jagodami, z jego żuczkami i ptaszkami, jeżykami i wiewiórkami, z jego tak miłą
mi wilgotną wonią zetlałych liści. Nawet teraz, kiedy to piszę, czuję zapach
naszej wiejskiej brzeziny: te wrażenia pozostają na całe życie.
Wtem wśród głębokiej ciszy jasno i wyraźnie usłyszałem krzyk: „Wilk
biegnie!" Wrzasnąłem i nieprzytomny ze strachu, z głośnym krzykiem wybiegłem
na polanę, wprost na orzącego chłopa.
Był to nasz chłop Mareusz. Nie wiem, czy jest takie imię, ale wszyscy mówili
na niego Mareusz. Mógł mieć około pięćdziesiątki, silnie zbudowany, rosły, z
mocno siwiejącą płową szeroką brodą. Znałem go, ale dotychczas nigdy prawie
nie miałem sposobności z nim mówić.
Usłyszawszy mój krzyk, zatrzymał swoją klacz, a gdy z rozpędu uczepiłem się
jedną ręką jego sochy, a drugą rękawa, zauważył, jak bardzo się boję.
— Wilk biegnie! — krzyknąłem bez tchu. Podniósł głowę i mimo woli
obejrzał się wokół, prawie mi uwierzywszy na moment.
— Gdzie ten wilk?
— Zawołał... Ktoś zawołał: „Wilk biegnie" — wybąkałem.
— Coś ty, co ty mówisz, jaki wilk, przywidziało ci się. Skąd tu może być
wilk! — mamrotał dodając mi otuchy. Ale ja się trząsłem jak liść i jeszcze
mocniej wczepiłem się w jego kapotę. Musiałem być bardzo blady, bo patrzył na
mnie z niespokojnym uśmiechem, widać lękając się o mnie.
— A to ci się przeląkł, aj, aj, aj! — kiwał głową. — Nie bój się, synku.
Biedny mały!
Wyciągnął rękę i nagle pogłaskał mnie po twarzy.
— Nie bój się, Pan Jezus ma cię w swojej opiece, przeżegnaj się.
Ale ja się nie przeżegnałem. Kąciki moich ust drgały i to go musiało
najwięcej uderzyć. Wyciągnął ostrożnie swój gruby, uwalany ziemią paluch o
czarnym paznokciu i leciutko dotknął moich trzęsących się warg.
— A to ci dopiero, aj, aj, aj — uśmiechnął się do mnie jakimś macierzyńskim
przeciągłym uśmiechem. — Rany boskie, a to ci dopiero!
Zrozumiałem wreszcie, że wilka nie ma i że wołanie „Wilk biegnie" było
wytworem mojej wyobraźni. Było zresztą zupełnie wyraźne, ale takie krzyki (nie
tylko o wilkach) słyszałem już raz czy dwa razy w życiu, choć nikt nie krzyczał, i
wiedziałem o tym. (Później wraz z dzieciństwem te halucynacje minęły).
— To ja już pójdę — powiedziałem patrząc na niego pytająco i nieśmiało.
— Idź, idź z Bogiem, będę patrzył za tobą. Już ja ciebie nie dam wilkowi! —
dodał z tym swoim macierzyńskim uśmiechem. — Idź, idźże z Bogiem! — i
przeżegnał mnie, i sam się przeżegnał.
Poszedłem oglądając się za siebie co parę kroków. Póki szedłem, Mareusz
cały czas stał ze swoją kobyłką i patrzał za mną, kiwając mi głową, ilekroć się
obejrzałem. Muszę wyznać, że było mi trochę wstyd, że się tak przestraszyłem,
ale wciąż jeszcze bardzo bałem się wilka, dopóki nie dotarłem przeszedłszy
przez parów do pierwszej stodoły. Wtedy strach mnie zupełnie opuścił, i nagle
nie wiadomo skąd wpadł na mnie nasz podwórzowy pies Wilczek. Przy nim
poczułem się już całkiem pewnie i obejrzałem się po raz ostatni za Mareuszem:
jego twarzy już nie widziałem wyraźnie, ale czułem, że wciąż jeszcze tak samo
łagodnie uśmiecha się do mnie i kiwa głową. Skinąłem mu ręką, on mi też i ruszył
za swoją klaczą.
— Wio, wio! — posłyszałem znów odległe wołanie, i klacz znów pociągnęła
sochę.
Wszystko to nagle stanęło mi w pamięci, nie wiem czemu, ale z niezwykłą
precyzją szczegółów. Raptem ocknąłem się i usiadłem na pryczy — pamiętam,
czułem jeszcze na swojej twarzy łagodny uśmiech wspomnienia. Jeszcze chwilę
wspominałem dalej.
Wtedy, po przyjściu do domu od Mareusza, nikomu nie opowiedziałem o
swej „przygodzie". Cóż to zresztą za przygoda? I o Mareuszu także wnet
zapomniałem. Spotykając go potem od czasu do czasu, nigdy z nim nie
rozmawiałem nie tylko o wilku, lecz w ogóle o niczym — i nagle teraz, po
dwudziestu latach, tu, na Sy berii, przypomniało mi się to spotkanie tak wyraźnie,
z najdrobniejszymi szczegółami. A więc musiało zapaść w moją duszę
niepostrzeżenie, samo przez się i mimo woli, i nagle powróciło wtedy, kiedy było
trzeba: przypomniał mi się ten czuły, macierzyński uśmiech biednego chłopa
pańszczyźnianego, jego znaki krzyża, kiwanie głową: „A to ci dopiero, przeląkł
się mały!" A zwłaszcza ten jego gruby, uwalany ziemią paluch, którym łagodnie, z
macierzyńską czułością dotknął moich dygocących warg. Oczywiście każdy inny
też uspokoiłby dziecko, ale tu, w tym spotkaniu na odludziu, zdarzyło się jakby
coś zupełnie innego: gdybym był jego własnym synem, nie mógłby spojrzeć na
mnie wzrokiem jaśniejącym większą miłością. A kto go zmuszał do tego? Był
naszym własnym chłopem pańszczyźnianym, a ja mimo wszystko jego paniczem;
nikt się nie miał dowiedzieć, jak mnie przytulił, i wynagrodzić go za to. A może
tak bardzo lubił dzieci? Bywają i tacy. Spotkanie zdarzyło się na odludziu, w
szczerym polu, i tylko Bóg mógł widzieć z góry, jak głębokie i światłe uczucie,
jak ludzka, jak subtelna, niemal kobieca czułość może wypełniać serce jakiegoś
prostaka, zwierzęco ciemnego rosyjskiego chłopa, poddanego, który jeszcze
wtedy nawet nie śnił, nie marzył o wyzwoleniu. Powiedzcie, czy nie to miał na
myśli Konstanty Aksakow, mówiąc o wielkiej kulturze naszego ludu?
Więc teraz, zszedłszy z pryczy i rozejrzawszy się naokoło, pamiętam,
poczułem nagle, że mogę patrzeć na tych nieszczęśliwych zupełnie inaczej —
nagle jakimś cudem znikła z mego serca wszelka nienawiść. Poszedłem przed
siebie wpatrując się w napotykane twarze. Oto chłop z ogoloną głową, z
napiętnowaną twarzą, pijany, wrzeszczący swoją ochrypłą pijacką pieśń —
przecież to też, być może, taki sam Mareusz, przecież nie mogę zajrzeć mu w
serce!
Tego wieczoru spotkałem jeszcze raz M-ckiego. Nieszczęśliwy! Ten na
pewno nie mógł mieć wspomnień o żadnych Mareuszach i żadnego innego
poglądu na tych ludzi prócz: Je hais ces brigands! O tak, Polacy przeszli wtedy
więcej od nas!
1876
STULETNIA
— Dziś rano długo się guzdrałam — opowiadała mi parę dni temu jedna pani
— i wyszłam z domu dopiero koło południa, a nazbierało się, jak na złość,
mnóstwo spraw do załatwienia. Akurat na Mikołajowskiej miałem wstąpić w
dwa miejsca, jedno niedaleko od drugiego. Po pierwsze do urzędu, i tuż przy
bramie spotykam tę właśnie starowinkę, i taka mi się wydała stara, pochylona, z
laseczką, ale jednak nie zorientowałam się, ile może mieć lat. Doszła do bramy i
tu w kąciku usiadła sobie na ławeczce stróża, żeby odpocząć. Ja zresztą
przeszłam obok niej i tylko mignęła mi w oczach.
Po jakichś dziesięciu minutach wychodzę z urzędu, a tam dwa domy dalej jest
sklep, gdzie jeszcze w ubiegłym tygodniu zamówiłam buciki dla Soni, więc
poszłam je odebrać przy sposobności, wtem widzę — staruszka siedzi teraz już
przed tym domem, znów na ławeczce przy bramie — siedzi sobie i patrzy na
mnie. Uśmiechnęłam się do niej, wstąpiłam do sklepu i odebrałam buciki. Trwało
to może ze trzy — cztery minuty, potem poszłam dalej, w stronę Newskiego, a tu
widzę — moja staruszka jest już koło trzeciego domu, też przy bramie, tylko nie
na ławeczce, lecz na występie przycupnęła, bo ławki w tej bramie nie było.
Mimo woli zatrzymałam się przy niej. Czemuż to, myślę sobie, siada przy każdym
domu?
— Zmęczyłaś się — mówię — staruszko?
— Zmęczonam, kochana, wciąż jestem zmęczona. Myślę sobie: ciepło,
słoneczko świeci, pójdę sobie do wnucząt na obiad.
— To ty, babciu, idziesz na obiad?
— Na obiad, kochana, na obiad.
— Toż ty tak nigdy nie dojdziesz.
— Dojdę, dojdę — ot, przejdę kawałeczek i odpocznę sobie, a potem wstanę
i pójdę dalej.
Patrzę na nią i okropna mnie zdjęła ciekawość. Staruszka mała, schludna,
odzież na niej stara, zniszczona; pewnie z mieszczan pochodzi, z laseczką; twarz
blada, żółta — skóra i kości, usta bezbarwne — istna mumia, ale siedzi sobie,
uśmiecha się, słonko wprost na nią świeci.
— Co, babciu, chyba jesteś bardzo stara? — pytam jakby żartem.
— Sto cztery lata, kochana, sto cztery latka mam dopiero — zażartowała. —
A ty gdzie idziesz?
I patrzy na mnie — śmieje się, jakby się ucieszyła, że może z kimś
porozmawiać, ale dziwna mi się wydała u stuletniej taka ciekawość — gdzie ja
idę, jakby to było dla niej takie ważne.
— Widzisz, babciu — zaśmiałam się i ja — wzięłam buciczki ze sklepu dla
mojej córeczki, no i niosę je do domu.
— A to ci maleńkie buciczki, masz małą córeczkę, co? To dobrze. Więcej
dziatek nie masz?
I znowu się śmieje patrząc na mnie. Oczy mętne, prawie martwe, a jednak
bije z nich jakiś ciepły blask.
— Babciu, chcesz, dam ci piątkę, kupisz sobie bułeczkę — i podaję jej pięć
kopiejek.
— Co to, piątkę mi dajesz? No cóż, Bóg zapłać, wezmę tę twoją piątkę.
— To masz, babciu, nie gniewaj się. — Wzięła. Widać, że nie żebrze, nie
przyszło jej na to, nie — wzięła ode mnie tak ładnie, wcale nie jak jałmużnę, lecz
jakby z grzeczności czy dobroci serca. A zresztą może nawet była zadowolona,
bo któż się do takiej staruszki odezwie, a tu z nią nie tylko rozmawiają, lecz
jeszcze się troszczą o nią życzliwie.
— No, żegnaj — mówię — babciu. Obyś doszła szczęśliwie.
— Dojdę, kochana, dojdę. Na pewno dojdę. A ty idź do swojej wnuczki —
pomyliła się staruszka zapomniawszy, że mam córkę, nie wnuczkę — widać
myślała, że każdy ma wnuki.
Poszłam i ja, obejrzałam się za nią ostatni raz: widzę, dźwignęła się z trudem,
powoli, stuknęła laseczczką i powlokła się po ulicy. Pewnie jeszcze z dziesięć
razy odpocznie po drodze, zanim dojdzie do swoich na obiad. Gdzie ona może
chodzić na obiad? Taka dziwna staruszka.
Wysłuchałem tego samego ranka tej opowieści; zresztą, prawdę mówiąc, nie
była to nawet opowieść — ot po prostu takie wrażenie przy spotkaniu ze stuletnią
(w samej rzeczy, jak często zdarza się spotkać stuletnią, w dodatku o takiej pełni
życia duchowego?) — i zupełnie zapomniałem o nim; dopiero późną nocą,
przeczytawszy pewien artykuł w piśmie i odłożywszy to pismo, przypomniałem
sobie nagle o tej staruszce i, sam nie wiem czemu, błyskawicznie dorysowałem
sobie dalszy ciąg: jak to doszła do swoich na obiad — i powstał inny, może
całkiem prawdopodobny obrazek.
Wnuki jej, a może i prawnuki, ale już tak za jednym zamachem nazywa ich
również wnukami, to pewnie jacyś rzemieślnicy, rozumie się ludzie mający
rodzinę, inaczej nie przychodziłaby do nich na obiad; mieszkają w suterenie,
może dzierżawią balwiernię; ludzie zapewne niebogaci, a jednak odżywiają się
jakoś i utrzymują porządek. Dobrnęła do nich zapewne dopiero koło drugiej. Nie
spodziewali się jej, ale powitali, być może, dość życzliwie.
— A, Maria Maksimowna, wejdź, wejdź, sługo Boża, prosimy bardzo.
Staruszka wchodzi uśmiechnięta, dzwonek przy drzwiach wejściowych długo
jeszcze przenikliwie dźwięczy. Jej wnuczka pewnie jest żoną balwierza, a on sam
to człowiek jeszcze niestary, może trzydziestokilkuletni, stateczny jak na swój
fach, bo to fach lekkomyślny, i oczywiście w surducie wyszmelcowanym jak
naleśnik, pewnie od brylantyny, bo ja wiem, nigdy nie widziałem „balwierza"
wyglądającego inaczej — tak samo kołnierz surduta zawsze mają jakby
umączony. Troje małych dzieci — chłopczyk i dwie dziewczynki — podbiegło
natychmiast do prababci. Takie bardzo już stare staruszeczki prawie zawsze
przyjaźnią się z dziećmi: same stają się bardzo podobne do dzieci, czasem nawet
zupełnie. Siadła sobie staruszka. Gospodarz ma gościa: ni to interesant, ni to
znajomy, coś koło czterdziestki, już się zabierał do wyjścia. No i siostrzeniec
przyjechał w odwiedziny, chłopak może siedemnastoletni, stara się o pracę w
drukarni. Staruszka przeżegnała się i siadła, patrzy na gościa:
— Ale żem się zmęczyła. A kto to jest u was?
— O mnie idzie? — odzywa się gość z uśmiechem. — Cóż to, Mario
Maksimowna, nie poznajecie mnie? Toć zaprzeszłego lata wybieraliśmy się
razem do lasu na opieńki.
— Ach, to ty — znam cię, znam, prześmiewco. Ja ciebie pamiętam, tylko z
nazwiska nie wiem, ktoś ty taki, ale ciebie pamiętam. Och, ale żem zmęczona!
— No i czemuż to, Mario Maksimowna, staruszko czcigodna, wcale nie
chcecie rosnąć? O to chciałem zapytać — żartuje gość.
— A niech cię — śmieje się babcia, zresztą wyraźnie zadowolona.
— Dobry człowiek ze mnie, Mario Maksimowna.
— No, z dobrym to i miło porozmawiać. Och, tak mi jakoś duszno, matuchno.
Paletko dla Sieriożeńki, widzę, już wykombinowaliście.
Wskazuje na siostrzeńca.
Siostrzeniec, rosły, tęgi chłopak, uśmiecha się całą gębą i przysuwa się
bliżej. Ma na sobie nowiutkie popielate palto i jeszcze nie potrafi go obojętnie
wkładać. Obojętność przyjdzie może dopiero za tydzień, a teraz co chwila patrzy
na swoje wyłogi, na klapy i w ogóle cały przegląda się w lustrze i czuje do siebie
wielki respekt.
— Obróć się — trajkocze żona balwierza. — Patrz, Maksimowno, jakieśmy
mu paletko wyszykowali, sześć rubli kosztowało, co do grosza — taniej, mówił
Prochorycz, teraz nawet zaczynać nie warto, sami, powiada, będziecie potem
płakali gorzkimi łzami — no, a coś takiego jest nie do zdarcia. Widzisz, co za
materia! No obróć się! Patrz, co za podszewka — żelazo! No obróćże się! Tak,
tak, uciekają pieniążki, Maksimowno, poszły w świat nasze grosze.
— Tak, matuchno, taka się teraz drożyzna zrobiła na świecie, że do niczego to
niepodobne, lepiej nawet nie mów, nie denerwuj mnie — zauważyła z przejęciem
Maksimowna, wciąż jeszcze nie mogąc odsapnąć.
— No, już dość tego — przerywa pan domu — trzeba by coś przekąsić. Cóż
to, widać tyś się porządnie zmachała, Maksimowno?
— Zmachałam się, racja, dzionek taki ciepły, słoneczko — odwiedzę ich,
myślę sobie... co będę leżeć po próżnicy. Och! Jedną panią spotkałam po drodze,
młodziutką, trzewiki dzieciom kupiła. „Coś ty taka zmęczona, staruszko? —
powiada. — Masz tu piątkę, kup sobie bułeczkę". To i wzięłam tę piątkę...
— Babciu, babciu, odsapnij kapkę, coś ty się dziś tak zdyszała? — raptem z
troską w głosie powiedział gospodarz.
Wszyscy patrzą na nią — nagle bardzo jakoś zbladła, usta jej całkiem
zbielały. Ona też patrzy na wszystkich, ale jakoś mgliście.
— No i... myślę sobie... pierniczków dzieciom... za piątkę...
I znów milknie, znów próbuje odetchnąć. Wszyscy nagle umilkli, na parę
sekund.
— Co ci, babciu? — pochylił się ku niej gospodarz. Ale babcia nie
odpowiada. Znów milczenie przez parę sekund. Staruszka zrobiła się jakby
jeszcze bledsza, twarz się raptem skurczyła. Oczy znieruchomiały, uśmiech
zastygł na ustach. Patrzy przed siebie, ale jakby nie widzi.
— Trza by po księdza! — odezwał się półgłosem gość.
— Ale... czy nie za późno... — bełkocze gospodarz.
— Babciu, babciu! — woła żona golarza w popłochu, ale babcia jest
nieruchoma, tylko głowa jej chyli się w bok. W prawej ręce, leżącej na stole,
zaciska swoją piątkę, lewa pozostała na ramieniu starszego prawnuczka Miszy,
chłopca może sześcioletniego. Ten stoi bez ruchu i przygląda się babuni
wielkimi, zdziwionymi oczami.
— Skonała! — wolno, z powagą mówi gospodarz przeżegnawszy się i z
pokłonem.
— Otóż to właśnie! No bo widzę, przechyla się całkiem! — mówi gość
załamującym się głosem; jest wstrząśnięty i ogląda się na wszystkich.
— Boże wielki, coś takiego! Co teraz robić, Makarycz? Tam ją odstawimy,
czy jak? — trajkocze z przejęciem zaskoczona gospodyni.
— Gdzie tam — odpowiada statecznie pan domu. — Sami ją tu oporządzany,
toż to twoja krewniaczka. A zawiadomić trzeba musowo.
— Sto cztery latka, oho! — drepcze w miejscu gość, coraz bardziej przejęty.
Nawet poczerwieniał z wrażenia.
— Tak, mało co życia w niej było ostatnimi laty — jeszcze stateczniej
zauważa gospodarz, szukając czapki i zdejmując płaszcz z haka.
— A przecież dopiero co śmiała się, tak się cieszyła! Patrzcie, piątkę ma w
ręce! Pierniczków, powiada, dla dzieci, och, dolo nasza, dolo!
— No chodźmy już, Piotrze Stiepanyczu — przerywa gościowi gospodarz i
obaj wychodzą.
Po takiej nieboszczce oczywiście nie płaczą. Sto cztery lata — „skonała bez
boleści i przystojnie". Gospodyni posłała po sąsiadki do pomocy. Przybiegły w
te pędy, niemal z przyjemnością usłyszały nowinę, zawodząc i pojękując. Przede
wszystkim, rozumie się, nastawiono samowar. Dzieci ze zdumionymi minami
stłoczyły się w kącie i patrzą stamtąd na martwą babunię. Misza będzie do końca
życia pamiętał staruszkę — jak zmarła z ręką na jego ramieniu, no, a kiedy sam
umrze, wtedy nikt już na całej ziemi nie wspomni, nie dowie się, że była kiedyś
na świecie taka staruszka i dożyła do stu czterech lat, ale po co i jak — nie
wiadomo. Zresztą na co pamiętać: przecież to wszystko jedno. Tak odchodzą
miliony ludzi: żyją niepostrzeżenie i niepostrzeżenie umierają. Może tylko sam
moment śmierci tych stuletnich starców i staruszek zawiera w sobie, coś
wzruszającego, spokojnego, coś jakby nawet ważkiego i kojącego: sto lat dziwne
jakieś wrażenie robi do dziś na człowieku. Niech Bóg błogosławi życie i śmierć
prostych dobrych ludzi.
Ot, taki sobie lekki obrazek bez fabuły. Doprawdy, postanowi człowiek
powtórzyć coś ciekawego z zasłyszanych w ciągu miesiąca opowieści, ale gdy
przystąpi do pracy, to akurat albo nie wolno, albo jest nie na temat, albo „nie
mów wszystkiego, o czym wiesz", tak że w końcu zostają same tylko rzeczy bez
fabuły...
1876
POTULNA
OPOWIADANIE FANTASTYCZNE
OD AUTORA
Zechcą mi czytelnicy wybaczyć, że tym razem zamiast Dziennika w jego
zwykłej postaci daję tylko opowieść, ale naprawdę zabrała mi większą część
miesiąca. W każdym razie proszę czytelników o pobłażliwość.
A teraz, co do samego opowiadania. Określiłem je jako „fantastyczne", mimo
że uważam je za wysoce prawdziwe. Lecz element fantastyki jest tu istotnie, i to
w samej formie opowiadania, co też uważam za konieczne wyjaśnić na wstępie.
Rzecz w tym, że nie jest to ani opowiadanie, ani pamiętnik. Proszę sobie
wyobrazić męża, który ma przed sobą na stole zwłoki żony, samobójczyni: kilka
godzin temu wyskoczyła oknem. Jest wzburzony, nie zdążył jeszcze skupić myśli.
Chodzi po mieszkaniu i usiłuje zrozumieć, co się stało, „skupić myśli w jednym
punkcie". W dodatku jest to niepoprawny hipochondryk, z gatunku tych, co to
rozmawiają sami ze sobą. No i rozmawia sam ze sobą, opowiada o tym, co się
stało, próbuje to sobie wyjaśnić. Mimo pozornej konsekwencji relacji raz po raz
popada w sprzeczność zarówno logiczną, jak uczuciową. Usprawiedliwia się i
oskarża żonę, i zbacza z tematu snując różne dygresje; a w tym wszystkim jest i
przyziemność myśli i serca, i głębokie uczucie. Stopniowo, krok po kroku,
rzeczywiście wyjaśnia sobie rzecz całą i skupia „myśli w jednym punkcie".
Szereg rozbudzonych wspomnień nieodparcie przywodzi go w końcu ku
prawdzie, a prawda nieodparcie uszlachetnia jego umysł i serce. Pod koniec
zmienia się nawet ton opowieści w porównaniu z jej chaotycznym początkiem.
Prawda objawia się nieszczęsnemu dość jasno i wyraziście, przynajmniej dla
niego samego.
Taki jest temat. Oczywiście proces opowiadania trwa kilka godzin, z
przerwami i wtrętami, w formie dość chaotycznej: narrator to mówi do siebie, to
znów zwraca się jakby do niewidzialnego słuchacza, do jakiegoś sędziego. Tak
zresztą bywa zawsze w rzeczywistości. Gdyby mógł go podsłuchać stenograf i
wszystko od razu zapisać, zapis byłby nieco bardziej chropawy, mniej gładki niż
u mnie, lecz wydaje mi się, że proces psychologiczny pozostałby chyba ten sam.
Otóż właśnie to założenie o notującym wszystko stenografie (po którym ja bym
opracował zapis) jest tym, co nazywam w tej opowieści pierwiastkiem
fantastycznym. Ale coś w pewnej mierze podobnego stosowano już nieraz w
literaturze: na przykład Wiktor Hugo w swoim arcydziele Ostatni dzień skazańca
użył prawie takiego samego chwytu i choć nie wprowadził stenografa, dopuścił
się jeszcze większego nieprawdopodobieństwa zakładając, że człowiek skazany
na śmierć może (i ma czas) prowadzić notatki w ostatnim dniu życia, w ostatniej
godzinie, ba — dosłownie w ostatniej minucie. Ale gdyby sobie na tę fantazję nie
pozwolił, nie powstałby w ogóle utwór — najrealniejszy, najprawdziwszy ze
wszystkich, jakie napisał.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
I
KIM BYŁEM JA, A KIM ONA
...Póki jeszcze tu jest — wszystko dobrze: podchodzę i patrzę co chwila, ale
gdy ją jutro zabiorą — jakże zostanę sam jeden? Teraz jest w salonie na stole,
zsunęliśmy dwa stoliki do kart, a trumna będzie jutro, biała, biały atłas, a zresztą
nie o tym miałem... Ja wciąż chodzę i chcę coś zrozumieć. Już od sześciu godzin
usiłuję zrozumieć, ale wciąż nie mogę się skupić. W tym właśnie rzecz, że wciąż
chodzę i chodzę, i chodzę... To było tak. Po prostu opowiem po kolei, porządnie.
(Porządek!) Proszę państwa, nie jestem w ogóle literatem, bynajmniej, i wy to
widzicie, ale niech tam, opowiem tak, jak sam to rozumiem. To właśnie jest tak
okropne!
Więc jeżeli was to interesuje, to znaczy, jeżeli mam zacząć od samego
początku — po prostu przychodziła wtedy do mnie zastawiać rzecz, aby mieć
pieniądze na opłacanie anonsów w „Głosie", że niby tak a tak, guwernantka
przyjmie kondycję, może wyjechać lub przychodzić na lekcje do domu, itd., itp.
Tak było na samym początku i nie odróżniałem jej naturalnie od innych:
przychodzi jak wszyscy, i tak dalej. Ale potem zacząłem odróżniać. Była taka
szczuplutka, blondyneczka, średniego wzrostu, wobec mnie zawsze jakaś
niezręczna, jakby zmieszana (pewnie była taka wobec wszystkich obcych, a ja,
ma się rozumieć, byłem dla niej taki sam jak każdy inny, oczywiście nie jako
zastawnik, lecz jako człowiek). Otrzymawszy pieniądze, od razu w tył zwrot i
wychodzi. I zawsze w milczeniu. Inni to się sprzeczają, proszą, targują się, żeby
więcej uzyskać, ona — nie, weźmie, ile dam... Zdaje się, że coś plączę... Aha,
przede wszystkim zaskoczyły mnie jej rzeczy: srebrne pozłacane kolczyki, jakiś
lichy medalionik — takie groszowe drobiazgi. Sama zresztą wiedziała, że są
warte grosze, ale wyczytałem z jej twarzy, że dla niej są bardzo cenne — i w
istocie było to wszystko, co jej zostało po rodzicach, potem się dowiedziałem.
Raz tylko pozwoliłem sobie na uśmiech na widok jej rzeczy. Ja sobie na to,
uważacie państwo, nigdy nie pozwalam, wobec klientów zachowuję się po
dżentelmeńsku: mówię mało, uprzejmie i surowo. „Surowo, surowo i surowo".
Ale pozwoliła sobie raptem przynieść resztki (dosłownie resztki) jakiejś starej
zajęczej salopki — i wypsnęło mi się coś w rodzaju żartu. Boże, jak się żachnęła!
Oczy ma wielkie, niebieskie, pełne zadumy, ale — jakże się zaiskrzyły! Lecz nie
rzekła słowa, zabrała swoje „resztki" i — poszła. Wtedy właśnie dostrzegłem ją
po raz pierwszy w szczególny sposób i pomyślałem o niej coś w tym rodzaju, to
znaczy coś właśnie w szczególnym rodzaju. Aha, pamiętam jeszcze jedno
wrażenie, a właściwie, prawdę mówiąc, główne wrażenie, po prostu syntetyczne:
mianowicie, że jest strasznie młoda, tak młodziutka, jakby miała dopiero
czternaście lat. A przecież miała już wtedy prawie szesnaście, bez trzech
miesięcy. A zresztą nie to chciałem powiedzieć, wcale nie na tym polegała owa
synteza. Nazajutrz znów przyszła. Dowiedziałem się potem, że była z tą salopką u
Dobronrawowa i u Mozera, ale ci oprócz złota niczego nie przyjmują i nawet z
nią gadać nie chcieli. Ja natomiast przyjąłem od niej kiedyś kameę (ot, takie byle
co) — a po chwili sam się zdziwiłem: ja przecież także nie przyjmuję nic oprócz
złota i srebra, a od niej raptem wziąłem kameę. Była to wtedy druga myśl o niej,
pamiętam.
Tym razem, to znaczy po Mozerze, przyniosła bursztynowy munsztuk — ot,
taki sobie drobiazg dla amatora, dla nas też bez wartości, bo my uznajemy tylko
złoto. Ponieważ było to po wczorajszym buncie, przyjąłem ją surowo. Surowość
u mnie oznacza oschłość. A jednak wręczając jej dwa ruble nie wytrzymałem i
oświadczyłem z niejaką irytacją: „Robię to tylko dla pani, bo Mozer nie
przyjąłby czegoś takiego". Słowo „dla pani" wypowiedziałem ze szczególnym
naciskiem, i to właśnie w pewnym sensie. Byłem zły. Znów się żachnęła
usłyszawszy te słowa, ale nic nie powiedziała, nie rzuciła pieniędzy, przyjęła —
co znaczy bieda! Ale jak się żachnęła! Zrozumiałem, żem dotknął boleśnie. A gdy
wyszła, zadałem sobie nagle pytanie: „Czyżby zwycięstwo nad nią warte było
dwa ruble?" Cha, cha, cha! Pamiętam, że zadałem sobie właśnie to pytanie dwa
razy: „Czy było warte? Czy było warte?" I śmiejąc się odpowiedziałem sobie na
nie twierdząco. O, bardzo mnie to wtedy ubawiło. Ale nie to brzydkie uczucie:
zrobiłem to rozmyślnie, w określonym celu: chciałem ją wystawić na próbę, bo
nagle zaświtał mi w związku z nią pewien pomysł. Była to moja trzecia
szczególna myśl o niej.
...No i właśnie od tej chwili wszystko się zaczęło. Naturalnie od razu
postarałem się dowiedzieć o niej wszystkiego pośrednio i oczekiwałem jej
przyjścia z wielką niecierpliwością. Przewidywałem, że wkrótce się zjawi.
Kiedy przyszła, wszcząłem uprzejmą rozmowę z niezwykłym ugrzecznieniem.
Jestem przecież nieźle wychowany i mam dobre maniery. Hm! Wtedy się
domyśliłem, że jest dobra i potulna. Dobrzy i potulni ludzie nie opierają się długo
i jeśli nawet nie są skłonni do zwierzeń, od rozmowy nie potrafią się wykręcić
ani rusz, odpowiadają skąpo, ale bądź co bądź odpowiadają, im dalej, tym
więcej, byle się nie zniechęcać, jeżeli nam zależy. Ma się rozumieć, sama niczego
mi wtedy nie wyjaśniła. Potem dopiero dowiedziałem się o „Głosie" i o
wszystkim. Ogłaszała się wtedy rozpaczliwie, z początku, rozumie się, ambitnie:
tak a tak, „guwernantka przyjmie kondycję, zgodzi się na wyjazd, oferty przysyłać
listem poleconym", a potem „przyjmie wszelkie warunki, zgodzi się udzielać
korepetycji i do towarzystwa, i zajmować się gospodarstwem, i pielęgnować
chorą osobę, i szyć umie" itd. — znane rzeczy! Oczywiście wszystko to
dodawano w ogłoszeniu w różnych wariantach, a pod sam koniec, kiedy sytuacja
stała się rozpaczliwa, to nawet „bez pensji, za samo utrzymanie". I cóż — nie
znalazła posady! Postanowiłem ją wtedy wypróbobować po raz ostatni: biorę
nagle dzisiejszy „Głos" i pokazuję jej anons: „Młoda osoba, sierota, szuka
posady guwernantki do małych dzieci, najchętniej u starszego wdowca. Może
pomóc w prowadzeniu domu".
— O, widzi pani, ta się dziś ogłosiła, a do wieczora na pewno znajdzie
miejsce. Tak się trzeba ogłaszać!
Znów się żachnęła, znów oczy się zaiskrzyły, w tył zwrot i już jej nie było.
Bardzo mi się to spodobało. Zresztą byłem już wtedy całkiem pewien swego i nie
obawiałem się wiedząc, że przecież munsztuków nikt nie przyjmie, tym bardziej
że już nie miała nawet munsztuków. No i faktycznie, na trzeci dzień przychodzi
bledziutka, wzburzona — domyśliłem się, że coś musiało zajść w domu, i
rzeczywiście zaszło. Zaraz powiem, co zaszło, ale teraz chcę tylko opowiedzieć,
jak to nagle zadałem szyku i urosłem w jej oczach. Taki raptem zamiar
powziąłem. Chodzi o to, że przyniosła ten obraz (zdecydowała się przynieść)...
Ach, słuchajcie, słuchajcie! Teraz to się już naprawdę zaczęło, bo przedtem jakoś
tylko krążyłem... Chodzi o to, że teraz chcę to wszystko sobie przypomnieć, każdy
drobiazg, najdrobniejszy szczegół. Wciąż chcę skupić myśli w jednym punkcie i
— nie mogę, bo ciągle te szczegóły, szczególiki, drobiazgi...
Obraz Matki Boskiej, Matka Boska z Dzieciątkiem — familijny, antyczny, w
srebrnym pozłacanym ornacie, wart — no, ze sześć rubli wart. Widzę, że jej
bardzo zależy na tym obrazie — zastawia cały, nie zdejmując ornatu. Mówię do
niej:
Lepiej byłoby zdjąć ornat, a obraz zabrać, bo obraz to jednak jakoś nie tego...
— A co, to jest zakazane?
— Ach, nie o to chodzi, ale chyba dla pani samej...
— No to proszę zdjąć.
— Wie pani co, nie będę zdejmował, ale postawię tam, w ołtarzyku —
powiedziałem po namyśle — obok innych obrazów, pod lampką (u mnie zawsze,
od chwili otwarcia kasy, paliła się lampka oliwna), i proszę po prostu wziąć
dziesięć rubli.
— Nie potrzebuję dziesięciu, niech pan da pięć, na pewno wykupię.
— Nie chce pani dziesięciu? Obraz wart jest tyle — dodałem zauważywszy,
że oczęta jej znów zaiskrzyły się. Milczała. Wręczyłem jej pięć rubli.
— Nie trzeba nikim gardzić, sam byłem w takich opałach, nawet w jeszcze
gorszych, i jeżeli widzi mnie pani teraz przy takim zajęciu... to po tym wszystkim,
co zniosłem...
— Mści się pan na społeczeństwie? Tak? — przerwała mi nagle z dość
zjadliwą ironią, w której było zresztą sporo pobłażliwości (to znaczy nie był to
przytyk osobisty, bo na pewno nie odróżniała mnie wtedy od innych, tak iż
zabrzmiało to prawie nieszkodliwie). „Aha — pomyślałem — takie z ciebie
ziółko, nowomodny charakterek".
— Widzi pani — odparłem pół żartem, pół tajemniczo: — „Jam jest tej siły
cząstką drobną, co zawsze złego chce — i zawsze sprawia dobro"...
Spojrzała na mnie szybko i z wielkim zaciekawieniem, bardzo zresztą
dziecinnym.
— Chwileczkę... Co to za myśl? Skąd to jest? Już to chyba słyszałam...
— Niech się pani nie głowi, tymi słowami przedstawia się Mefistofeles
Faustowi. Czytała pani Fausta"?
— Nie... nieuważnie.
— A więc w ogóle pani nie czytała. Trzeba przeczytać. Ale znów widzę na
pani ustach ironiczny uśmiech. Proszę mnie nie posądzać o taki brak smaku, że
dla upiększenia roli zastawnika przedstawiam siebie jako Mefistofelesa.
Zastawnik zastawnikiem zostanie. Wiadoma rzecz.
— Jaki pan dziwny... Wcale nie chciałam tego powiedzieć...
Miała ochotę powiedzieć: „Nie spodziewałam się, że pan jest wykształconym
człowiekiem", ale nie powie działa, ja jednak wiedziałem, że to pomyślała.
Ogromnie jej zaimponowałem.
— Widzi pani — zauważyłem — na każdym polu można czynić dobrze.
Oczywiście nie mówię o sobie, nic dobrego, powiedzmy, nie robię, ale...
— Oczywiście można dobrze czynić w każdym miejscu — powiedziała
obrzuciwszy mnie szybkim, przenikliwym spojrzeniem. — Właśnie w każdym
miejscu — dodała raptem.
O, ja pamiętam, wszystkie te chwile pamiętam! I chcę jeszcze dodać, że kiedy
ta młodzież, ta kochana młodzież, chce powiedzieć coś mądrego i głębokiego, to
zbyt szczerze i naiwnie odmaluje się na ich twarzy, że „widzisz, bracie, mówię ci
oto coś mądrego i głębokiego" — ale nie z próżności to czyni, jak my, lecz widać
od razu, że sama ogromnie ceni to wszystko i wierzy głęboko i poważa, i myśli,
że my to poważamy tak samo jak ona. Ach, ta szczerość! Tym właśnie nas
rozbrajają. A u niej jakież to było urocze!
Pamiętam, niczego nie zapomniałem! Kiedy poszła, od razu postanowiłem.
Tego samego dnia poszedłem po raz ostatni na zwiady i dowiedziałem się o niej
wszystkiego bez wyjątku, teraz już o jej obecnym życiu; o poprzednim
wiedziałem już wszystko od Łukierii, która wtedy u nich służyła i którą
przekupiłem parę dni wcześniej. To, czego się dowiedziałem, było tak straszne,
że w ogóle nie rozumiałem, jak mogła śmiać się przed chwilą i interesować
słowami Mefistofelesa, będąc w tak okropnej sytuacji. Ale — taka jest młodzież!
Tak właśnie pomyślałem o niej wtedy z dumą i radością, bo jest w tym wszakże i
wielkoduszność: widzicie, stoję nad brzegiem przepaści, a jednak wielkie słowa
Goethego jaśnieją. Młodość jest zawsze, bo daj odrobinkę i bodaj w
nieodpowiednim kierunku, wielkoduszna. Chociaż właściwie mówię tylko o niej
jednej. A przede wszystkim patrzyłem już wtedy na nią jak na moją i nie
wątpiłem o swej potędze. Wiecie państwo, to wysoce lubieżna myśl, kiedy się
już nie wątpi.
Ale cóż to się ze mną dzieje? Jeżeli tak pójdzie dalej, kiedyż skupię to
wszystko w jednym punkcie? Prędzej, prędzej — przecież nie o to chodzi, o
Boże!
II
OŚWIADCZYNY
„Wszystko bez wyjątku", czego się dowiedziałem o niej, da się streścić w
paru słowach: jej rodzice zmarli już dawno, przed trzema laty, i wtedy
zamieszkała u niepoczciwych ciotek. Właściwie to za mało powiedzieć o nich
niepoczciwe. Jedna z ciotek to wdowa obarczona liczną rodziną — sześcioro
dzieci, sam drobiazg. Druga panna, stara, wstrętna. Obie wstrętne. Ojciec jej był
urzędnikiem, ale z kancelistów, szlachcicem tylko z nominacji — słowem,
wszystko mi sprzyjało. Zjawiłem się jakby z wyższego świata: byłem przecież
bądź co bądź dymisjonowanym sztabskapitanem świetnego pułku, rodowitym
szlachcicem, człowiekiem niezależnym itd., no a kasa pożyczkowa w ciotkach
mogła budzić tylko szacunek. Była u ciotek trzy lata w niewoli, ale mimo to zdała
gdzieś egzamin — zdołała zdać, udało jej się zdać mimo stałej bezlitosnej
harówki — a to przecież świadczyło o dążeniu do czegoś wyższego, wzniosłego!
Bo i czemu chciałem się żenić? A zre sztą, do diabła ze mną, o tym później... I czy
w ogóle o to chodzi! — Dzieci ciotczyne uczyła, szyła bieliznę, a pod koniec nie
tylko szyła, lecz z tymi jej płucami nawet podłogi szorowała. A one ją biły po
prostu, każdy kęs wymawiały. Doszło do tego, że miały zamiar ją sprzedać. Tfu!
opuszczam ohydne szczegóły... Później opowiedziała mi wszystko dokładnie.
Wszystko to obserwował przez cały rok sąsiad, gruby sklepikarz, ale nie jakiś
tam zwyczajny sklepikarz, lecz właściciel dwóch sklepów kolonialnych. Zdążył
już dwie żony wykończyć i szukał trzeciej, no i ją właśnie sobie wypatrzył:
spokojna, myślał pewnie, wyrosła w biedzie, a ja się żenię ze względu na moje
sieroty. W istocie miał sieroty. Posłał swaty, zaczął omawiać rzecz z ciotkami, w
dodatku miał pięćdziesiąt lat. Oczywiście była w rozpaczy. No i wtedy zaczęła
przychodzić do mnie w związku z ogłoszeniami w gazecie. Wreszcie zaczęła
błagać ciotki, żeby jej dały odrobinę czasu do namysłu. Dały jej tę odrobinę, ale
tylko raz, drugi raz już nie dały, zadręczały ją wymówkami: „Same nie mamy co
do ust włożyć, nie trzeba nam dodatkowej gęby". Wiedziałem już o tym
wszystkim, a po tym, co się stało rano, zdecydowałem się ostatecznie. Wieczorem
tego dnia przyjechał kupiec, przywiózł ze sklepu funt cukierków za pół rubla. Ona
z nim siedzi, a ja wywołałem z kuchni Łukierię i kazałem jej szepnąć, że czekam
w bramie i chcę z nią pomówić w bardzo pilnej sprawie. Byłem z siebie
zadowolony. W ogóle przez cały tamten dzień byłem niezwykle zadowolony.
No i zaraz tam, w bramie, w obecności Łukierii, oświadczyłem jej —
zdumionej już tym, że ją wywołałem — że będę sobie poczytywał za szczęście i
za szczyt... Po drugie: żeby się nie dziwiła tej formie i że w bramie, bo człowiek
ze mnie szczery, no i wiem, jak się rzeczy mają. Nie kłamałem — jestem szczery.
Ach, do licha z tym... A mówiłem nie tylko przyzwoicie, to znaczy prezentując się
jako człowiek z wychowaniem, lecz i oryginalnie, a to przecież najważniejsze.
Cóż, czy to zbrodnia przyznać się do tego? Chcę siebie sądzić — i sądzę. Muszę
mówić pro i contra — i mówię. Później też wspominałem to z lubością, chociaż
to głupie: po prostu oświadczyłem wtedy bez najmniejszego zakłopotania, że po
pierwsze nie jestem specjalnie uzdolniony, niespecjalnie mądry, dość przeciętny
egoista (pamiętam to wyrażenie, wymyśliłem je sobie wtedy po drodze i byłem z
niego bardzo zadowolony) i że bardzo, ale to bardzo możliwe, że mam wiele
innych niemiłych cech. Wszystko to zostało powiedziane ze szczególnego rodzaju
dumą — wiadomo, jak się mówi takie rzeczy. Oczywiście starczyło mi taktu,
żeby uczciwie wymieniwszy moje wady, nie zabrać się do wyliczania zalet: „że
niby w zamian mam to i owo". Widziałem, że na razie ona jeszcze strasznie się
boi, ale nie złagodziłem niczego — więcej, widząc, że się boi, rozmyślnie
podkreśliłem: powiedziałem bez ogródek, że głodu nie zazna, ale strojów,
teatrów, balów — o, tego nie będzie, chyba że w przyszłości, kiedy osiągnę swój
cel. Ten surowy ton mnie naprawdę upajał. Dodałem, też jakby mimochodem, że
jeżeli zajmuję się czymś takim, to znaczy prowadzę tę kasę, to mam w tym pewien
określony cel, bo jest pewna okoliczność... Przecież miałem prawo tak mówić:
rzeczywiście miałem taki cel i była taka okoliczność. Chwileczkę, proszę
państwa, sam przez całe życie nienawidziłem tej kasy pożyczkowej, ale wszak w
istocie, choć to śmieszne mówić do siebie samego zagadkowymi zdaniami —
przecież „mściłem się na społeczeństwie", naprawdę, naprawdę, naprawdę! Tak
iż jej ironiczna uwaga tego rana o mojej „zemście" była niesprawiedliwa. To
jest, widzicie państwo, gdybym powiedział jej wprost te słowa: „Tak, mszczę się
na społeczeństwie", roześmiałaby się jak z rana i wypadłoby to w samej rzeczy
śmiesznie. No a taką pośrednią aluzją, rzucając zagadkowe zdanie, okazało się,
można podziałać na wyobraźnię. W dodatku niczego się już wtedy nie bałem:
wiedziałem przecież, że gruby sklepikarz jest dla niej bądź co bądź wstrętniejszy
ode mnie i że ja, stojąc tu w bramie, jestem zbawcą. Rozumiałem to przecież. O,
podłość człowiek szczególnie dobrze rozumie! Ale czy to jest podłość? Jakże tu
sądzić człowieka? Czyż już wtedy jej nie kochałem?
Chwileczkę: oczywiście nie napomknąłem jej wtedy ani słowem o
dobrodziejstwie, przeciwnie, wręcz przeciwnie : „że niby to ja muszę być
wdzięczny, nie pani". Tak iż nawet to wyraziłem słowami, nie mogłem się
powstrzymać, i pewnie wypadło to głupio, bo dostrzegłem przelotny skurcz na jej
twarzy. Ale w sumie stanowczo wygrałem. Chwileczkę, jeżeli już mam tę ohydę
wywlekać, przypomnę także ostatnie świństwo: gdy tak stałem, chodziło mi po
głowie: jesteś wysoki, zgrabny, dobrze ułożony — i wreszcie, mówiąc bez
fanfaronady, całkiem przystojny. Takie to myśli snuły się w moim mózgu. Ma się
rozumieć, zaraz w bramie powiedziała mi tak. Ale... ale muszę dodać, że w tejże
bramie długo się namyślała, zanim powiedziała tak. Zamyśliła się do tego
stopnia, że aż spytałem: „No i co?" — nie wytrzymałem i spytałem takim
dziarskim tonem, z naciskiem: „No i co?" — z ironicznym szacunkiem.
— Proszę zaczekać, zastanawiam się.
I taką poważną miała twarzyczkę, taką — że już wtedy mogłem był wyczytać!
A ja się czułem dotknięty: „Czy to możliwe — myślałem — że wybiera między
mną a kupcem?" Ach, wtedy jeszcze nie rozumiałem! Niczego jeszcze nie
rozumiałem! Do dzisiaj nie rozumiałem! Pamiętam, Łukieria wybiegła za mną,
kiedy już odchodziłem, zatrzymała mnie na ulicy i rzekła zdyszana: „Bóg zapłać,
że pan bierze naszą kochaną panienkę, tylko proszę jej tego nie mówić, bo ona
jest dumna".
A dumna! Właściwie to lubię dumne osóbki. Dobre są zwłaszcza wtedy,
kiedy... ano, kiedy już nie wątpimy o naszej władzy nad nimi, co? O, podły,
niezręczny człowieku! Ach, jakiż byłem zadowolony! A wiecie państwo, kiedy
tak stała zamyślona w bramie, zanim powiedziała mi tak, a ja się dziwiłem — czy
wiecie, że mogła nawet pomyśleć: „Jeżeli i jedno, i drugie jest nieszczęściem,
czy nie lepiej wybrać od razu najgorsze, to znaczy grubego sklepikarza — niech
po pijanemu czym prędzej zatłucze na śmierć!" Co? Jak sądzicie, mogło jej to
przyjść do głowy?
Ale i teraz nie rozumiem, nawet teraz nic nie rozumiem! Powiedziałem przed
chwilą, że mogła tak pomyśleć: a gdyby tak z dwojga nieszczęść wybrać gorsze,
czyli kupca? Ale kto był dla niej wtedy gorszy — ja czy kupiec? Kupiec czy
zastawnik cytujący Goethego? To jeszcze pytanie! Jakie pytanie? Tego też nie
rozumiesz: odpowiedź leży na stole, a ty powiadasz — pytanie! A, do diabła ze
mną! Wcale nie o mnie idzie... Zresztą, co mi teraz do tego, czy idzie o mnie, czy
nie o mnie? Tego to już w ogóle nie mogę rozstrzygnąć. Trzeba by się położyć.
Głowa boli...
III
NAJSZLACHETNIEJSZY Z LUDZI, ALE SAM W TO NIE WIERZĘ
Nie, nie zasnąłem. Skąd, cały czas coś pulsuje w głowie. Chce to wszystko
zrozumieć, całą tę ohydę. O, co za ohyda! O, z jakiego błota ją wtedy
wyciągnąłem! Przecież powinna to była zrozumieć, docenić mój postępek!
Podobały mi się też różne myśli, na przykład, że ja mam czterdzieści jeden, a ona
zaledwie szesnaście. To mnie upajało, to poczucie nierówności, bardzo to
rozkoszne, ach! bardzo.
Chciałem właściwie urządzić ślub à /'anglaise, czyli tylko we dwoje,
najwyżej z dwojgiem świadków, z których jednym byłaby Łukieria, a potem od
razu do pociągu, ot, choćby do Moskwy (tam miałem akurat coś do załatwienia),
do hotelu, na jakieś dwa tygodnie. Sprzeciwiła się, nie zgodziła, i byłem
zmuszony złożyć oficjalną wizytę jej ciotkom jako krewnym, od których ją biorę.
Ustąpiłem, i ciotkom zostały okazane należyte względy. Dałem nawet tym
kreaturom po sto rubli i obiecałem, że dam jeszcze, naturalnie jej o tym nie
wspominając, żeby nie martwić jej nikczemnością tej atmosfery. Ciotki od razu
się zrobiły, że do rany przyłóż. Była także różnica zdań co do wyprawy: nic nie
miała, prawie dosłownie nic, ale niczego nie chciała. Jednak udało mi się ją
przekonać, że w ogóle bez niczego — nie można, i sam załatwiłem wyprawę, bo i
któż by coś dla niej załatwił? No, ale do diabła ze mną. Różne swoje poglądy
zdążyłem jej jednak już wtedy przedstawić, żeby przynajmniej wiedziała. Może
się nawet zbytnio z tym pośpieszyłem. Przede wszystkim ona zaraz na początku,
mimo że się starała hamo opowiadała tym swoim dziecinnym szczebiotem
(uroczym szczebiotem niewinności!) całe swoje dzieciństwo, o domu rodzinnym,
o ojcu i matce. Ale ja ten entuzjazm od razu zgasiłem. Na tym właśnie polegał
mój system. Na zachwyty odpowiadałem milczeniem, oczywiście życzliwym...
ale mimo to prędko dostrzegła, że jest między nami różnica i że jestem zagadką. A
ja właśnie starałem się być zagadkowy. Przecież całe to głupstwo popełniłem
może po to właśnie, żeby zadać zagadkę! Przede wszystkim oschłość — pod tym
znakiem wprowadziłem ją do swego domu. Słowem, mimo że byłem wtedy
zadowolony, stworzyłem cały system. O, powstał sam z siebie, bez żadnego
silenia się z mojej strony. A i nie można było inaczej, musiałem stworzyć ten
system z konieczności — czemuż ja siebie szkaluję doprawdy! Był to cały system.
Nie, posłuchajcie, skoro już trzeba sądzić człowieka, to pod warunkiem, że się
zna sprawę... Słuchajcie!
Jak by tu zacząć, bo to jest bardzo trudne. Kiedy się zaczynamy
usprawiedliwiać — pojawiają się trudności. Widzicie bo: młodzież na przykład
pogardza pieniędzmi — więc położyłem od razu nacisk na pieniądze. Taki
nacisk, że zaczęła stopniowo milknąć. Otwierała szeroko oczy, słuchała, patrzyła
— i milkła. Bo, widzicie, młodzież jest wielkoduszna, oczywiście dobra
młodzież, wielkoduszna i porywcza, ale niezbyt tolerancyjna, niech no tylko coś
będzie nie po jej myśli — już się zjawia pogarda. A ja chciałem szerszych
poglądów, chciałem zaszczepić tolerancję wprost w serce, w najgłębsze
przekonania, nieprawdaż? Wezmę najpospolitszy przykład: jak miałem na
przykład wy tłumaczyć swoją kasę pożyczkową takiemu charakterowi? Ma się
rozumieć, nie zacząłem wprost, bo wyglądałoby, że błagam o wyrozumiałość dla
tej kasy pożyczkowej, a ja, że tak powiem, działałem za pomocą dumy, mówiłem
prawie milczkiem. O, jestem mistrzem w mówieniu milczkiem, całe swoje życie
przegadałem w milczeniu, całe tragedie przeżyłem sam ze sobą w milczeniu. Ach,
wszak i ja byłem nieszczęśliwy! Byłem odtrącony przez wszystkich, odtrącony i
zapomniany, ale o tym nikt a nikt nie wie. I raptem ta szesnastolatka nazbierała
informacji o mnie od podłych ludzi i myślała, że wie wszystko, a tymczasem to,
co najskrytsze, zostało w sercu tylko jednego człowieka! Ja wciąż milczałem,
zwłaszcza z nią milczałem, aż do wczorajszego dnia — a dlaczego milczałem? A
z dumy. Chciałem, żeby się dowiedziała sama, beze mnie, ale już nie z
opowiadań nikczemników, lecz żeby się sama domyśliła tego człowieka i pojęła
go! Wprowadzając ją do swego domu, chciałem całkowitego szacunku. Chciałem,
żeby klęczała przede mną za moje cierpienia — zasługiwałem na to. O, ja zawsze
byłem dumny, zawsze chciałem mieć wszystko lub nic! Właśnie dlatego, że nie
chciałem połowicznego szczęścia, lecz całkowitego — właśnie dlatego musiałem
wtedy tak postąpić: żeby sama się domyśliła i oceniła! Bo, nieprawdaż, gdybym
zaczął się przed nią tłumaczyć i podpowiadać, przymilać się i upominać o
szacunek — byłoby to tym samym, co żebranie. A zresztą... a zresztą po co ja o
tym mówię!
Och, jakież to głupie, głupie i jeszcze raz głupie! Bez ogródek i bezlitośnie
(podkreślam, bezlitośnie) wytłumaczyłem jej wtedy w paru słowach, że
wielkoduszność młodzieży jest piękna, ale — nic niewarta. A dlaczego niewarta?
A dlatego, że łatwo im przyszła, spadła z nieba, że są to, że tak powiem,
„pierwsze wrażenia egzystencji", ale zobaczymy, jak będziecie wyglądali w
praktycznym życiu! Tania wielkoduszność jest zawsze łatwa, nawet oddać życie
— nawet i to nie za drogo kosztuje, bo to tylko krew kipi z nadmiaru sił, z
namiętnego dążenia do piękna! Ale weźmy dzieło wielkoduszne, trudne, ciche,
niedosłyszalne, bez blasku, na które się rzuca potwarz, w którym jest dużo ofiary
i ani kropli chwały — w którym ty, wzniosły człowieku, uchodzisz wobec
wszystkich za szubrawca, mimo że jesteś najuczciwszym człowiekiem na ziemi
— ano spróbujcie udźwignąć takie dzieło — nie, łaskawcy, odmówicie! A ja —
ja przez całe życie nic tylko dźwigałem takie dzieło.
Z początku spierała się, i to jak, a potem zaczęła milknąć, nawet całkiem
umilkła, tylko oczy szeroko otwierała słuchając, takie wielkie, uważne. I... i
prócz tego zobaczyłem nagle uśmiech — nieufny, niemiły, niedobry. Z tym
uśmiechem wprowadziłem ją do mego domu. Co prawda nie miała już dokąd
iść...
IV
WCIĄŻ PLANY I PLANY
Kto z nas wtedy pierwszy zaczął?
Nikt. Samo się zaczęło od pierwszej chwili. Powiedziałem, żem ją
wprowadził do domu pod znakiem surowości, jednakże od pierwszej chwili
złagodziłem. Jeszcze przed ślubem oznajmiłem jej, że się zajmie przyjmowaniem
zastawów i wypłacaniem pieniędzy, i przecież wtedy nic nie powiedziała (na to
proszę zwrócić uwagę). Mało tego — zabrała się do roboty nawet gorliwie.
Oczywiście mieszkanie, meble — wszystko zostało po staremu. Moje mieszkanie
to dwa pokoje; jeden to duży salon, gdzie za przegródką jest także kasa, a drugi
też duży, nasz pokój, wspólny, a jednocześnie sypialnia. Meble mam nędzne,
nawet ciotki miały lepsze. Ołtarzyk z lampką — w salonie, tam gdzie kasa, a w
moim pokoju szafa, w niej kilka książek i kufer, ja mam klucze do niego, no i
łóżko, stoły, krzesła. Jeszcze przed ślubem powiedziałem, że na nasze utrzymanie,
dla mnie, dla niej i dla Łukierii, którą do nas zwabiłem, przeznaczam rubla
dziennie, nie więcej, bo „musze mieć trzydzieści tysięcy rocznie, inaczej się nie
uskłada pieniędzy". Nie sprzeciwiała się, ale sam podwyższyłem fundusz na
utrzymanie o trzydzieści kopiejek. To samo z teatrem. Mówiłem przed ślubem, że
teatru nie będzie, a jednak postanowiłem, że będzie raz na miesiąc, i to
przyzwoicie, fotele. Chodziliśmy razem, byliśmy trzy razy, widzieliśmy Pogoń za
szczęściem i Śpiewające ptaki, zdaje się (o, do diabła z tym, do diabła!).
Chodziliśmy w milczeniu i w milczeniu wracaliśmy. Dlaczego, ach dlaczego od
samego początku milczeliśmy? Na początku przecież nie było kłótni, ale już
wtedy milczenie. Wciąż jakoś, pamiętam, zerkała na mnie z ukosa; zauważyłem to
kiedyś i milczałem jeszcze bardziej zaciekle. Tak, to ja do milczenia dążyłem, nie
ona. Z jej strony raz czy dwa były jakieś porywy, rzucała mi się na szyję, ale
ponieważ porywy były chorobliwe, histeryczne, a mnie trzeba było szczęścia
solidnego, opartego na jej szacunku, przyjąłem to chłodno. No i miałem rację: za
każdym razem po tych porywach nazajutrz była kłótnia.
To jest kłótni właściwie nie było, ale było milczenie i — coraz częściej,
zuchwała mina z jej strony.
„Bunt i niezależność" — tak, to było właściwie to, chociaż nie bardzo umiała.
Tak, ta potulna istota stawała się coraz zuchwalsza. Czy dacie wiarę, że
zaczynała czuć do mnie odrazę? Niewątpliwie chwilami traciła panowanie nad
sobą. Jak mogła na przykład, wydostawszy się z takiej nędzy i ohydy, włącznie z
szorowaniem podłóg! — jak mogła sarkać na nasze ubóstwo? Nie ubóstwo to
było, uważacie, lecz oszczędność, a gdzie trzeba — to nawet zbytek, na przykład
w bieliźnie, w czystości. Od dawna roiłem sobie, że schludność męża ujmuje
żonę. Zresztą nie na biedę narzekała, lecz na moje rzekome sknerstwo w
gospodarowaniu: „że niby, patrzajcie go, jakie to ma cele, jaki to wykazuje
niezłomny charakter". Z teatru sama nagle zrezygnowała. I coraz częściej ten
ironiczny grymas... a ja milczę coraz bardziej zawzięcie.
Przecież nie będę się usprawiedliwiał, prawda? Najważniejsza w tym była ta
kasa pożyczkowa. Za pozwoleniem: wiedziałem, że kobieta, w dodatku
szesnastoletnia, nie może nie podporządkować się całkowicie mężczyźnie.
Kobietom brak oryginalności, to — to jest pewnik, nawet teraz, nawet i teraz jest
to dla mnie pewnik! A cóż to jest — to co tam leży w salonie: prawda jest
prawdą i nawet sam Mill nic tu nie poradzi! A kobieta kochająca — o, kochająca
kobieta nawet przywary, nawet występki ukochanego człowieka ubóstwi. Sam nie
znajdzie dla swych bezeceństw takiego usprawiedliwienia, jakie mu ona
wyszuka. Jest to wielkoduszne, ale nie oryginalne. Tylko brak oryginalności
zgubił kobiety. I cóż, powtarzam, pokazujecie mi tam na stole? Czy to, co tam leży
na stole, jest oryginalne? O — o!
Uważajcie: jej miłości byłem wtedy pewien. Prze cież rzucała mi się wtedy
na szyję. Kochała więc, a raczej — chciała kochać. Tak, właśnie tak było:
chciała kochać, usiłowała kochać. A najważniejsze, że tu nawet żadnych
bezeceństw nie było, dla których musiałaby szukać usprawiedliwienia.
Powiadacie: zastawnik, i wszyscy tak powiadają. No i co z tego, że zastawnik?
Widać muszą być jakieś przyczyny, skoro najszlachetniejszy z ludzi został
zastawnikiem. Widzicie państwo, są takie myśli... to jest, widzicie, jeżeli pewne
myśli wypowie się na głos, słowami, wypadnie to strasznie głupio. Sam się
człowiek zawstydzi. A dlaczego? Dla niczego. Dlatego żeśmy wszyscy niewarci i
nie znosimy prawdy, albo sam już nie wiem co. Powiedziałem przed chwilą
„najszlachetniejszy z ludzi". Śmieszne to, ale przecież tak właśnie było. Wszak to
prawda, najszczersza prawda! Tak, miałem prawo pomyśleć wtedy o
zabezpieczeniu się i założyć tę kasę. „Wyście mnie odtrącili, wy, ludzie,
odpędziliście z pogardliwym milczeniem. Na mój namiętny poryw ku wam
odpowiedzieliście mi krzywdą do końca mego życia. A więc miałem prawo
odgrodzić się od was murem, uciułać te trzydzieści tysięcy rubli i dokonać
żywota gdzieś na Krymie, na południowym wybrzeżu, wśród gór i winnic, we
własnym majątku kupionym za te trzydzieści tysięcy, ale koniecznie z dala od was
wszystkich, choć bez złości do was, z ideałem w duszy, z ukochaną kobietą przy
boku, z potomstwem, jeśli Bóg zechce, i — pomagając okolicznym wieśniakom".
Ma się rozumieć, dobrze jest, że sam to teraz mówię do siebie, bo jakież by to
było głupie, gdybym jej to wtedy naopowiadał! Stąd moje dumne milczenie, stąd
siedzieliśmy milcząc. Bo cóż by z tego zrozumiała? Lat szesnaście, toć to
pierwsza młodość — cóż mogła zrozumieć z moich usprawiedliwień, z moich
cierpień? Z jednej strony — prostolinijność, nieznajomość życia, niedojrzałe,
tanie przekonania, kurza ślepota „szlachetnych serc", a z drugiej — kasa
pożyczkowa i — basta (ale czy byłem łotrem w tej kasie, czyż nie widziała, jak
postępuję i czy wyzyskuję ludzi? O, jakże straszna jest prawda na ziemi! To cudo,
ta potulna, to niebo — toż ona była tyranem, nieznośnym tyranem mej duszy i
dręczycielem! Przecież ja siebie oszkaluję, jeżeli tego nie powiem! Myślicie, że
jej nie kochałem? Jest w tym, uważacie, ironia, złośliwa ironia losu i natury!
Jesteśmy przeklęci, w ogóle życie ludzi jest przeklęte (a moje w szczególności!).
Ja przecież teraz rozumiem, że się w czymś pomyliłem. Coś wyszło nie tak.
Wszystko było jasne, mój plan był jasny jak słońce. „Surowy, dumny, niczyjej
pociechy nie potrzebuje, cierpi w milczeniu". I tak właśnie było, nie kłaniałem,
nie kłamałem! „Sama potem zobaczy, że była w tym wielkoduszność, ale ona nie
umiała jej dostrzec — a jak się kiedyś domyśli, oceni dziesiećkroć wyżej i sama
uklęknie przede mną". Taki miałem plan. Ale o czymś zapomniałem, czy coś
przeoczyłem. Czegoś tu nie umiałem zrobić. Ale dość, dość! I przed kim się mam
teraz usprawiedliwiać. Jak koniec, to koniec. Odwagi, człowieku, bądź dumny.
Nie ty jesteś winien!...
Cóż, powiem prawdę, nie ulęknę się stanąć twarzą w twarz z prawdą: to ona
jest winna, ona jest winna!...
V
POTULNA BUNTUJE SIĘ
Kłótnie zaczęły się wtedy, gdy nagle pozwoliła sobie wypłacać pieniądze
podług własnego uznania, szacować rzeczy powyżej ich wartości, a nawet ze dwa
razy raczyła dyskutować ze mną na ten temat. Nie ustąpiłem. No i właśnie wtedy
napatoczyła się ta kapitanowa.
Przyszła ta stara kapitanowa z medalionem — upominek od nieboszczyka
męża, wiadomo, pamiątka. Wypłaciłem trzydzieści rubli. Zaczęła nudzić jękliwie,
prosić o przechowanie zastawu — naturalnie przechowamy. No i masz, nagle po
pięciu dniach przychodzi z prośbą, żeby jej wymienić medalion na bransoletkę,
która nie była warta nawet ośmiu rubli — rozumie się, odmówiłem. Musiała
jednak coś wyczytać z oczu żony, bo przyszła podczas mojej nieobecności i ta jej
medalion wymieniła.
Dowiedziawszy się o tym tego samego dnia, przemówiłem spokojnie, ale
stanowczo i rozsądnie. Siedziała na łóżku, patrzyła w podłogę uderzając
czubkiem prawego pantofla o dywanik (jej stały gest), na jej wargach błąkał się
niedobry uśmieszek. Oświadczyłem nie unosząc się i nie podnosząc głosu, że
pieniądze są moje, że mam prawo patrzeć na życie moimi oczami i że — kiedy ją
wprowadzałem do swego domu, niczego przed nią nie ukryłem.
Raptem zerwała się, zatrzęsła się cała i — proszę sobie wyobrazić —
zatupała nogami. To była bestia, to była furia, to była bestia w ataku furii.
Osłupiałem ze zdumienia, czegoś takiego nigdy bym się nie spodziewał. Ale nie
straciłem panowania nad sobą i z zimną krwią, nie podnosząc głosu,
oświadczyłem bez ogródek, że odtąd pozbawiam ją udziału w swoich zajęciach.
Roześmiała mi się w twarz i wyszła z domu.
Chodzi o to, że wychodzić z domu nie miała prawa. Beze mnie — nigdy, taka
była umowa jeszcze przed ślubem. Pod wieczór wróciła; nie rzekłem ani słowa.
Nazajutrz znów wyszła z rana, na trzeci dzień również. Zamknąłem kasę i
udałem się do ciotek. Od razu po ślubie zerwałem z nimi — ani my do nich, ani
one do nas. Teraz okazało się, że nie ma jej u nich i nie było. Wysłuchały z
ciekawością, lecz wyśmiały mnie w oczy: „Dobrze ci tak", powiadają. Ale ja
byłem przygotowany na ich kpiny. Młodszą z nich, starą pannę, z miejsca
przekupiłem za sto rubli, dając dwadzieścia pięć z góry. Po dwóch dniach
przyszła do mnie: — „Jest w to, powiada, zamieszany porucznik Jefimowicz,
pański były kolega". Byłem ogromnie zdumiony. Ten Jefimowicz zrobił mi w
pułku najwięcej złego, a jakiś miesiąc temu ten bezwstydnik wstąpił do kasy pod
pretekstem zastawu i zaczął, pamiętam, przekomarzać się z żoną. Od razu
podszedłem do niego i powiedziałem, żeby się nie ważył przychodzić do mnie z
uwagi na nasze dawniejsze stosunki, ale nawet mi przez myśl nie przeszło coś
takiego, po prostu pomyślałem sobie, że jest bezczelny. A teraz ciotka nagle mnie
informuje, że są już umówieni na spotkanie i że wszystkim zajmuje się dawna
znajoma ciotek, Julia Samsonowna, wdowa, i to po pułkowniku — do niej
rzekomo chodzi teraz moja żona.
Skrócę ten opis. W sumie kosztowała mnie ta sprawa około trzystu rubli, ale
w ciągu dwu dni została załatwiona w taki sposób, że miałem stać w sąsiednim
poko ju, za uchylonymi drzwiami, i być świadkiem pierwszego sam na sam mojej
żony z Jefimowiczem. Ale w przeddzień rozegrała się miedzy nami pewna krótka,
lecz bardzo znamienna dla mnie scena.
Wróciła przed wieczorem, usiadła na łóżku, patrzy na mnie kpiąco i uderza
nóżką o dywanik. Gdy patrzyłem na nią, raptem przeszyła mnie myśl, że przez
cały ostatni miesiąc, a ściślej przez dwa ostatnie tygodnie była jakaś nieswoja —
prawdę mówiąc, jakby w ogóle odmieniona. Zamiast niej zjawiła się istota
gwałtowna, napastliwa, nie powiem bezwstydna, ale niezrównoważona i
świadomie dążąca do awantur. Prowokująca awantury. Ale przeszkadzała jej w
tym potulność. Kiedy taka zacznie szaleć, to choćby nawet przebrała miarę, jest
widoczne, że sama się zmusza do tego, sama się podbechtuje, ale że nie jest
zdolna przezwyciężyć własnej wstydliwości i niewinności. I właśnie dlatego
takie osoby niekiedy tak bardzo przebierają miarę, że aż trudno uwierzyć
świadectwu własnego rozumu. Natomiast istota przywykła do rozpusty złagodzi
ton, postąpi obrzydliwiej, ale w ramach porządku i przystojności, stwarzając tym
nawet pozory górowania nad nami.
— A czy to prawda, że wyrzucono cię z pułku za to, żeś stchórzył, żeś nie
chciał się pojedynkować? — wyrwała się raptem z roziskrzonymi oczami.
— Tak, to prawda, z wyroku sądu oficerskiego zwrócono się do mnie, abym
opuścił pułk, ale ja jeszcze przedtem podałem się do dymisji.
— Wyrzucono cię jako tchórza?
— Tak, uznali mnie za tchórza. Ale ja nie zgodziłem się na pojedynek nie z
tchórzostwa, lecz dlatego, że nie chciałem się podporządkować ich idiotycznemu
wyrokowi i rzucać wyzwania, skoro nie czułem się obrażony.
Musisz wiedzieć — nie zdołałem się powstrzymać — że czynne
przeciwstawianie się takiej tyranii i poniesienie wszystkich skutków było
dowodem znacznie większej odwagi niż jakikolwiek pojedynek.
Nie wytrzymałem, tym zdaniem próbowałem się jakby usprawiedliwić, a jej
w to i graj — chciała mego dalszego poniżenia. Roześmiała się zjadliwie.
— A czy to prawda, że potem przez trzy lata włóczyłeś się po Petersburgu i
wyciągałeś rękę po grosze i nocowałeś pod bilardami?
— Nawet na Siennej nieraz nocowałem, w domu Wiaziemskiego. Tak, to
prawda; po wyjściu z pułku moje życie było pełne hańby i upadku, ale to nie był
upadek moralny, bo sam nienawidziłem swoich postępków już wtedy. Był to
tylko upadek woli i umysłu, wywołany jedynie moją rozpaczliwą sytuacją. Ale to
minęło...
— O, teraz jesteś — finansistą!
Aha, aluzja do kasy pożyczkowej. Ale zdążyłem już zapanować nad sobą.
Widziałem, że ona łaknie poniżających dla mnie wyjaśnień, i nie złożyłem ich.
Akurat zadzwonił do drzwi klient i poszedłem do niego do salonu. Później, po
godzinie, kiedy nagle się ubrała do wyjścia, stanęła przede mną i powiedziała:
— A jednak nie wspomniałeś mi o tym przed ślubem.
Nie odpowiedziałem i wyszła.
Tak więc nazajutrz stałem w tamtym pokoju za drzwiami i słuchałem, jak się
rozstrzyga mój los, a w kieszeni miałem rewolwer. Była odświętnie ubrana i
siedziała przy stole, a Jefimowicz wdzięczył się do niej. I cóż: wypadło tak
(mówię to ku swojej chwale), wypadło co do joty tak, jak przeczuwałem i przewi
dywałem, nie zdając sobie sprawy, że przeczuwam to i przewiduję. Nie wiem,
czy się dość jasno wyrażam.
Wypadło to tak. Słuchałem przez całą godzinę i przez całą godzinę byłem
świadkiem pojedynku najszlachetniejszej, najwznioślejszej z kobiet ze światową,
rozpustną, tępą kreaturą o duszy gadziny. I stąd — myślałem zdumiony — skąd ta
naiwna, potulna, małomówna istota wie to wszystko? Najdowcipniejszy autor
komedii z życia wyższych sfer towarzyskich nie potrafiłby stworzyć takiej sceny
kpin, szyderstwa, niewinnego śmiechu i świętego oburzenia, jakie cnota żywi dla
występku. Ach, jak się iskrzyły jej słowa, wszystkie powiedzonka, co za dowcip
w błyskawicznych ripostach, jaka trafność w potępieniu! A ile przy tym niemal
dziewczęcej naiwności. Śmiała mu się w twarz z jego wyznań miłosnych, z jego
gestów i propozycji. Przyjechawszy z zamiarem obcesowego przystąpienia do
rzeczy i nie przewidując oporu, nagle oklapł. Początkowo mogłem przypuszczać,
że z jej strony jest to po prostu kokieteria — „kokieteria wprawdzie rozpustnej,
lecz zarazem dowcipnej istoty, która się droży". Ale nie, prawda zajaśniała jak
słońce i niepodobna było wątpić. Tylko z nienawiści do mnie, gwałtownej, choć
sztucznie rozniecanej w sobie, ta niedoświadczona istota mogła się zdobyć na
taki krok, odważyć na schadzkę, ale gdy przyszło do rzeczy — od razu oczy się
jej otworzyły. Po prostu miotało się stworzenie, aby mnie w jakikolwiek sposób
znieważyć, ale zdecydowawszy się na taką ohydę, nie zniosło błota. Czyż ją,
niewinną, bez skazy, z ideałem w duszy, mógł uwieść Jefimowicz lub
którakolwiek z tych wielkoświatowych kreatur? Ależ skąd, rozśmieszył ją tylko.
Cała prawda wezbrała w jej duszy, a oburzenie wywołać sarkazm w sercu.
Powtarzam, ten błazen pod koniec zupełnie osowiał i siedział zasępiony, ledwo
odpowiadając, tak że byłem nawet w strachu, by nie poważył się jej obrazić z
podłej zemsty. Jeszcze raz postarzam: ku swojej chwale scenie tej
przysłuchiwałem się niemal bez zdumienia, jakbym się spotkał z czymś znanym,
jakbym przyszedł w tym celu, aby to spotkać. Szeptem niczemu nie wierząc,
żadnemu oskarżeniu, mimo że wziąłem rewolwer do kieszeni — taka jest
prawda! I czy mogłem ją sobie wyobrazić inaczej ? Za to ją przecież kochałem,
za to wielbiłem, za to się z nią ożeniłem. O, oczywiście aż nadto się przekonałem,
jak bardzo mnie teraz nienawidzi, ale przekonałem się także o tym, że jest bez
winy. Przerwałem scenę rantem otwierając drzwi. Jefimowicz zerwał się,
wziąłem ją za rękę i skłoniłem do wyjścia ze mną. Jefimowicz od razu
oprzytomniał i wybuchnął śmiechem.
— O, ja szanuję święte prawa małżeńskie, może pan zabrać małżonkę, proszę
bardzo! I wie pan co — zawołał w ślad za mną — chociaż porządny człowiek nie
powinien się z panem pojedynkować, ale z szacunku dla pani jestem do
dyspozycji... Oczywiście, jeżeli pan się odważy...
— Słyszysz? — zatrzymałem ją chwilę na progu.
Potem przez całą drogę do domu ani słowa. Prowadziłem ją za rękę, nie
opierała się, przeciwnie, była potwornie wstrząśnięta, ale tylko w drodze. Po
przyjściu do domu usiadła na krześle i utkwiła we mnie wzrok. Była strasznie
blada; wprawdzie wargi jej najpierw skrzywiły się ironicznie, ale teraz patrzyła
już na mnie z uroczystym, surowym wyzwaniem i była chyba naprawdę
przekonana, że ją zastrzelę. Ale wyjąłem bez słowa rewolwer z kieszeni i
położyłem na stole. Patrzyła na mnie i na rewolwer. (Proszę zwrócić uwagę:
znała już ten rewolwer. Sprawiłem go sobie i trzymałem nabity od chwili
uruchomienia kasy. Zakładając kasę postanowiłem nie trzymać ani ogromnych
psów, ani silnego lokaja, jak na przykład czyni to Mozer. U mnie klientom
otwierała kucharka. Ale w naszym zawodzie konieczne jest zapewnienie sobie na
wszelki wypadek samoobrony, więc trzymałem w domu zawsze nabity rewolwer.
Początkowo, po zamieszkaniu ze mną, bardzo się interesowała tym rewolwerem,
wypytywała o jego konstrukcję i system, co też jej wytłumaczyłem, a nawet
namówiłem, żeby wystrzeliła raz kiedyś do celu. Trzeba to wszystko wziąć pod
uwagę.) Nie zwracając uwagi na jej wystraszoną minę, położyłem się na pół
rozebrany na łóżku. Byłem bardzo wyczerpany, dochodziła jedenasta. Siedziała
dalej na tym samym miejscu bez ruchu jeszcze około godziny, potem zgasiła
świecę i położyła się przy ścianie, na kanapie. Po raz pierwszy nie położyła się
ze mną — to też należy podkreślić...
VI
STRASZNE WSPOMNIENIE
A teraz to straszne wspomnienie...
Obudziłem się rano chyba przed ósmą, w pokoju było już prawie jasno.
Obudziłem się od razu całkiem przytomny i raptownie otworzyłem oczy. Stała
przy stole trzymając w ręku rewolwer. Nie widziała, że się zbudziłem i patrzę.
Raptem widzę, że zaczyna zbliżać się do mnie z rewolwerem w ręku. Szybko
zamknąłem oczy i udałem, że mocno śpię.
Doszła do łóżka i stanęła nade mną. Słyszałem wszystko; chociaż zapanowała
grobowa cisza, słyszałem jednak tę ciszę. Wtem pod wpływem nagłego impulsu
wbrew woli otworzyłem oczy. Patrzyła na mnie, prosto w oczy, a rewolwer był
tuż przy mojej skroni. Nasze spojrzenia spotkały się. Ale patrzyliśmy na siebie
zaledwie przez mgnienie. Znów mocno zaniknąłem oczy i w tym samym
momencie postanowiłem z całej mocy, że się więcej nie poruszę i nie otworzę
oczu, cokolwiek ma się stać.
Bo przecież zdarza się, że nawet mocno śpiący człowiek nagle otworzy oczy,
uniesie głowę i na moment obrzuci pokój spojrzeniem, by po chwili
nieprzytomnie opuścić głowę na poduszkę niczego nie pamiętając. Gdy
spotkawszy się z jej spojrzeniem i poczuwszy rewolwer na skroni raptem znów
zamknąłem oczy i leżałem bez ruchu, jak pogrążony we śnie, stanowczo mogła
przypuszczać, że śpię naprawdę i że nic nie widziałem, tym bardziej, że
właściwie było niepodobieństwem zamknąć oczy w takiej chwili, ujrzawszy to,
co ujrzałem.
Tak, niepodobieństwem. Ale mimo wszystko mogła odgadnąć prawdę — i
właśnie to mi przemknęło przez myśl w tym momencie. O, jakaż wichura myśli i
wrażeń zakłębiła się błyskawicznie w mojej głowie — niech żyje elektryczność
myśli ludzkiej! W takim razie (przemknęło mi przez myśl), jeżeli odgadła prawdę
i wie, że nie śpię — już ją zmiażdżyłem gotowością przyjęcia śmierci i teraz
może się zawahać. Poprzednia decyzja może się rozbić o nowe, niesłychanie
mocne wrażenie. Podobno ludzie stojący na szczycie dążą jakby sami w dół, w
przepaść. Zapewne wiele samobójstw i zabójstw dokonało się tylko dlatego, że
rewolwer znalazł się już w rękach. W tym też jest otchłań, w tym też jest
pochyłość 45°, na której się nie sposób utrzymać, i coś nas korci przemożnie, by
nacisnąć spust. Ale świadomość, że wszystko widziałem, wiem wszystko i w
milczeniu oczekuję śmierci z jej ręki — mogła ją wstrzymać na pochyłości.
Cisza trwała i nagle poczułem na skroni, u nasady włosów, zimne dotknięcie
stali. Zapytacie: czy naprawdę wierzyłem, że ocaleję? Odpowiem wam jak przed
Bogiem: nie miałem żadnej nadziei, najwyżej jedną szansę na sto. Czemuż więc
się godziłem na śmierć? A ja spytam: na co mi było życie po tym rewolwerze
przystawionym mi do skroni przez uwielbianą istotę? Prócz tego wiedziałem całą
mocą mojego jestestwa, że między nami w tej właśnie chwili toczy się walka,
straszliwy pojedynek na śmierć i życie, pojedynek tego właśnie wczorajszego
tchórza, wypędzonego za tchórzostwo przez kolegów. Wiedziałem to i ona też to
wiedziała, oczywiście jeżeli się domyśliła, że nie śpię.
Może zresztą tak wcale nie było, może nie myślałem wtedy tego wszystkiego,
ale jednak musiało być coś w tym rodzaju, bodaj bez tych myśli, bo przecież o
niczym innym nie myślałem potem, w każdej chwili mojego życia.
Ale zadacie mi nowe pytanie: czemuż jej nie uchroniłem przed zbrodnią? O,
ja sobie potem setki razy zadawałem to pytanie — za każdym razem, kiedy z
mrowiem w plecach przypominałem sobie ten moment. Ale dusza moja była
wtedy w ponurej rozterce: ginąłem, sam ginąłem, więc kogóż mogłem uratować!
A skąd wiecie, czy chciałem jeszcze wtedy kogoś uratować? Skąd wiadomo, co
mogłem wtedy odczuwać?
Świadomość jednak kłębiła się; chwile mijały, panowała grobowa cisza; ona
wciąż stała nade mną — i nagle drgnąłem w nadziei! Czym prędzej otworzyłem
oczy: już jej nie było w pokoju. Wstałem z łóżka: zwyciężyłem — a ona była na
wieki zwyciężona!
Poszedłem na śniadanie. Samowar podawano u nas zawsze do pierwszego
pokoju, a ona zawsze nalewała herbatę. Siadłem przy stole w milczeniu i
wziąłem od niej szklankę herbaty. Może po pięciu minutach spojrzałem na nią.
Była strasznie blada, jeszcze bledsza niż wczoraj, patrzyła na mnie. Wtem —
spostrzegłszy, że na nią patrzę, blado się uśmiechnęła bladymi wargami, z
nieśmiałym pytaniem w oczach. „A więc wciąż jeszcze się waha i zadaje sobie
pytanie: czy on wie, czy nie, widział czy nie widział?" Obojętnie odwróciłem
wzrok. Po śniadaniu zamknąłem kasę, poszedłem na rynek i kupiłem żelazne łóżko
i parawan. Wróciwszy do domu kazałem wstawić łóżko do salonu i odgrodzić je
parawanem. Było to łóżko dla niej, ale nie powiedziałem jej ani słowa. I bez
słów zrozumiała, przez to łóżko, że „wszystko widziałem i wiem wszystko" i że
nie ma już żadnych wątpliwości. Na noc zostawiłem rewolwer na stole, jak
zawsze. Wieczorem w milczeniu położyła się do swego nowego łóżka:
małżeństwo zostało rozwiązane, ona „zwyciężona, lecz nie rozgrzeszona". W
nocy zaczęła majaczyć, a rano dostała wysokiej gorączki. Przeleżała sześć
tygodni.
ROZDZIAŁ DRUGI
I
SEN DUMY
Łukieria oświadczyła przed chwilą, że nie zostanie u mnie i jak panią
pochowają — odejdzie. Modliłem się klęcząc pięć minut, chciałem się modlić
godzinę, ale wciąż myślę, bez przerwy, i myśli takie bolesne, i głowa obolała —
jakże się tu modlić, nie przystoi, doprawdy! Dziwne też, że spać mi się nie chce:
przecież zbyt wielkie nieszczęście po pierwszych mocnych wybuchach zawsze
wywołuje senność. Podobno skazani na śmierć zawsze niezwykle twardo śpią
ostatniej nocy. To i dobrze, to naturalne, inaczej by nie wytrzymali... Położyłem
się na kanapie, ale nie zasnąłem...
...Przez sześć tygodni choroby doglądaliśmy jej dniem i nocą — ja, Łukieria i
dyplomowana pielęgniarka ze szpitala, którą zaangażowałem. Pieniędzy nie
szczędziłem, nawet z chęcią wydawałem na nią. Wezwałem doktora Schroedera i
płaciłem mu po dziesięć rubli za wizytę. Gdy odzyskała przytomność, przestałem
tak ciągle sterczeć jej przed oczami. A zresztą po co o tym mówię? Kiedy już
całkiem wstała, cichutko, w milczeniu usiadła w swoim pokoju przy osobnym
stole, który wtedy też dla niej kupiłem... Tak, to prawda, milczeliśmy absolutnie,
to znaczy, nieco później zaczęliśmy nawet rozmawiać, lecz tylko o sprawach
powszednich. Ja oczywiście umyślnie się zbytnio nie rozwodziłem, ale doskonale
widziałem, że i ona raczej woli się nie wywnętrzać. Wydawało mi się to zupełnie
naturalne z jej strony. „Jest nazbyt wstrząśnięta i nazbyt pokonana — myślałem —
i niewątpliwie trzeba jej pozwolić zapomnieć i przyzwyczaić się". Tak więc
milczeliśmy oboje, ale ja się wciąż przygotowywałem po cichu, myśląc o
przyszłości. Myślałem, że ona też, i zgadywałem namiętnie, o czym myśli właśnie
w tej chwili?
Dodam jeszcze: o, oczywiście nikt nie wie, com przecierpiał biadając nad nią
w czasie jej choroby. Lecz biadałem wewnętrznie, dławiłem jęki w piersi wobec
wszystkich, nawet wobec Łukierii. Nie mogłem sobie wyobrazić, nawet nie
przypuszczałem, że może umrzeć nie dowiedziawszy się o wszystkim. A kiedy
niebezpieczeństwo minęło i zaczęła powracać do zdrowia, wtedy prędko,
pamiętam, i zupełnie się uspokoiłem. Nie dość na tym: postanowiłem odłożyć
naszą przyszłość na możliwie najdłuższy czas, a na razie zostawić wszystko w
obecnej postaci. Tak, stało się wtedy ze mną coś dziwnego, osobliwego, nie
umiem tego inaczej określić: zatriumfowałem, i sama ta świadomość była dla
mnie zupełnie wystarczająca. I tak upłynęła zima. O, byłem zadowolony jak nigdy
jeszcze, i to przez całą zimę.
Widzicie, w moim życiu była pewna straszna historia, która do tego czasu, to
znaczy aż do chwili katastrofy z żoną, dręczyła mnie co dzień, co godzina,
mianowicie — utrata reputacji i opuszczenie pułku. Krótko mówiąc: była
tyrańska niesprawiedliwość wo bec mnie. Co prawda koledzy nie lubili mnie z
powodu mego ciężkiego charakteru, charakteru może nawet śmiesznego, chociaż
zdarza się często, że to, co jest dla nas wzniosłe, najbardziej osobiste i święte,
jednocześnie śmieszy z jakiegoś powodu ogół naszych kolegów. O, mnie nigdy
nie lubiano, nawet w szkole. Mnie zawsze i wszędzie nie lubiano. Nawet
Łukieria nie może mnie lubić. Zdarzenie zaś w pułku było wprawdzie wynikiem
niechęci do mnie, ale bez wątpienia miało przypadkowy charakter. Mówię to
dlatego, że nie ma nic boleśniejszego i dotkliwszego, niż zginąć w wypadku,
który mógłby się wcale nie zdarzyć — wskutek fatalnego zbiegu okoliczności,
które mogły przemknąć obok jak obłoki. Jakie to poniżające dla obdarzonej
rozumem istoty. A zdarzenie było takie:
Podczas antraktu w teatrze poszedłem do bufetu. Nagle wszedł huzar A- -w i
w obecności wszystkich zebranych oficerów i cywilów zaczął głośno opowiadać
swoim kolegom, huzarom, że przed chwilą kapitan naszego pułku Biezumcew
urządził w kuluarach awanturę i że „jest chyba pijany". Tematu nie podjęto,
zresztą była to pomyłka, bo kapitan Biezumcew nie był pijany, a awantury też
właściwie nie było. Huzarzy zaczęli mówić o czymś innym i na tym się wszystko
skończyło, ale nazajutrz historia dotarła do naszego pułku i od razu zaczęto u nas
mówić, że w bufecie z naszego pułku byłem tylko ja jeden i że kiedy huzar A- -w
odezwał się arogancko o kapitanie Biezumcewie, powinienem był podejść do A-
-wa i skarcić go. Ale z jakiej racji miałem to zrobić? Jeżeli on ma na pieńku z
Biezumcewem, jest to ich prywatna sprawa, więc po cóż miałem się wtrącać?
Oficerowie jednak skłaniali się do poglądu, że sprawa nie jest osobista, lecz
dotyczy również pułku, a ponieważ z oficerów naszego pułku byłem przy tym
tylko ja, dowiodłem wszystkim obecnym w bufecie, wojskowym i cywilom, że w
naszym pułku trafiają się oficerowie niezbyt drażliwi na punkcie własnego i
pułkowego honoru. Nie mogłem się zgodzić z tym określeniem. Dano mi do
zrozumienia, że mogę jeszcze wszystko naprawić, jeżeli choćby teraz, mimo że to
nieco spóźnione, zechcę zażądać od A- -wa formalnych wyjaśnień. Nie
zechciałem, a ponieważ byłem zirytowany, odmówiłem wyniośle, po czym
natychmiast podałem się do dymisji. I to już cała historia. Wyszedłem z niej z
godnością, ale złamany duchowo, z osłabioną wolą i umysłem.
Akurat się tak zdarzyło, że mąż mojej siostry w Moskwie przehulał nasz
niewielki majątek, w tym i moją część, wprawdzie niewielką, ale zostałem bez
grosza przy duszy i bez dachu nad głową. Mogłem przyjąć cywilną posadę, ale
nie chciałem: jak to — po tak świetnym mundurze miałem zgodzić się na jakąś
tam kolej? A więc — jak wstyd, to wstyd, jak hańba, to hańba, upadek, to upadek,
im gorzej, tym lepiej — to właśnie wybrałem. Trzy lata ponurych doświadczeń, a
nawet dom Wiaziemskiego.
Przed półtora rokiem zmarła w Moskwie moja matka chrzestna, bogata
staruszka, niespodziewanie zostawiając w spadku między innymi i mnie trzy
tysiące. Namyśliłem się i od razu zdecydowałem o swoim losie. Zdecydowałem
się na kasę pożyczkową, nie zważając na opinię ludzką: pieniądze, następnie
własny kąt i — nowe życie z dala od dawnych wspomnień, taki był mój plan.
Wszelako ponura przeszłość i na zawsze splamiony honor dręczyły mnie stale,
bezustannie. Potem ożeniłem się. Przypadkiem czy nie — sam nie wiem. Ale
wprowadzając ją do swego domu myślałem, że wprowadzam przyjaciela, a
przyjaciel był mi bardzo potrzebny. Lecz rozumiałem, że przyjaciela trzeba
oswoić, a nawet pokonać. Bo czy mogłem tak od razu wytłumaczyć cokolwiek tej
szesnastolatce, i to uprzedzonej do mnie? Jak mógłbym na przykład bez
przypadkowej pomocy owej strasznej katastrofy z rewolwerem przekonać ją, że
nie jestem tchórzem i że zarzut tchórzostwa w pułku był niesłuszny? Ale
katastrofa przyszła w samą porę. Wytrzymawszy rewolwer, wziąłem odwet za
całą swoją ponurą przeszłość. I chociaż nikt się o tym nie dowiedział,
dowiedziała się ona, a to było dla mnie wszystkim, bo właśnie ona była dla mnie
wszystkim, całą moją nadzieją na przyszłość piastowaną w marzeniach! Była
jedynym człowiekiem, którego urabiałem sobie, inni mi nie byli potrzebni — i
oto o wszystkim się dowiedziała; dowiedziała się w każdym razie, że niesłusznie
postąpiła przyłączając się tak pochopnie do moich wrogów. Ta myśl upajała
mnie. W jej oczach nie mogłem już być nędznikiem, najwyżej dziwnym
człowiekiem, ale ta myśl teraz, po wszystkim, co się stało, nie była najgorsza:
dziwactwo nie jest przywarą, przeciwnie, czasami pociąga naturę kobiety.
Słowem, umyślnie odsunąłem rozwiązanie: to co się stało, było tymczasem aż
nadto wystarczające dla mego spokoju i zawierało aż nazbyt wiele obrazów i
materiału do moich marzeń. Właśnie to jest fatalne, że taki ze mnie marzyciel: dla
mnie materiału starczyło, a o niej myślałem, że poczeka.
Tak upłynęła cała zima, w jakimś oczekiwaniu na coś. Lubiłem przyglądać się
jej ukradkiem, kiedy siedziała za swoim stolikiem. Zajmowała się szyciem,
bielizną, a wieczorami niekiedy czytała książki, które brała z mojej szafy. Dobór
tych książek też powinien był świadczyć na moją korzyść. Prawie nie wychodziła
z domu. Przed wieczorem, po obiedzie zabierałem ją zwykle na spacer i
przechadzaliśmy się, nie w całkowitym milczeniu, jak przedtem. Próbowałem
udawać, że nie milczymy, że zgodnie rozmawiamy, ale jak już wspomniałem,
oboje staraliśmy się zbytnio nie rozwodzić. Ja to robiłem umyślnie, a jej,
myślałem, trzeba koniecznie „zostawić trochę czasu". Dziwne oczywiście, że ani
razu, niemal do końca zimy, nie przyszło mi do głowy, że sam lubię patrzeć na nią
ukradkiem, lecz nie zauważyłem ani jednego jej spojrzenia na mnie przez całą
zimę! Myślałem, że z jej strony jest to nieśmiałość. Zwłaszcza że w ogóle miała
tak zalęknioną, nieśmiałą minę, tak bezsilnie wyglądała po chorobie. Nie, lepiej
poczekaj, bracie, a — „a nuż ona sama nagle podejdzie do ciebie..."
Ta myśl zachwycała mnie nieskończenie. Jedno dodam: niekiedy jakby
umyślnie się rozjątrzałem i udawało mi się wprawić swego ducha i umysł w taki
stan, że czułem do niej jakby urazę. I tak było kilkakroć i trwało jakiś czas. Ale
nienawiść nigdy nie mogła dojrzeć i utrwalić się w mojej duszy. Sam zresztą
czułem, że jest to poniekąd tylko gra. A i wtedy, choć rozwiązałem małżeństwo
kupując łóżko i parawan, nigdy jednak, przenigdy nie potrafiłem w niej dostrzec
zbrodniarki. Nie dlatego, żem lekceważył jej przestępstwo, lecz dlatego, że od
razu miałem zamiar jej przebaczyć, od pierwszego dnia, nawet zanim kupiłem
łóżko. Słowem było to z mojej strony dziwactwo, gdyż mam surowe zasady
moralne. Rzecz w tym, że była w moich oczach tak pokonana, tak poniżona, tak
unicestwiona, że chwilami litowałem się nad nią do bólu, choć przy tym wszy
stkim stanowczo miłą mi była niekiedy myśl o jej poniżeniu. Miłą myśl o naszej
nierówności...
Tej zimy zdarzyło mi się umyślnie spełnić kilka dobrych uczynków.
Umorzyłem dwa długi, a pewnej ubogiej kobiecie dałem pieniądze w ogóle bez
zastawu. Żonie o tym nie powiedziałem, zresztą wcale nie po to to zrobiłem, żeby
się dowiedziała, ale kobieta sama przyszła podziękować nieomal na klęczkach.
Tak że wyszło to na jaw i odniosłem wrażenie, że sprawiło jej przyjemność.
Lecz zbliżała się wiosna, była już połowa kwietnia, wyjęto podwójne okna i
słońce poczęło oświetlać jaskrawymi snopami nasze milczące pokoje. Ale łuska
tkwiła i zaciemniała mój umysł. Straszna, fatalna łuska! Jakże się stało, że nagle
spadła z oczu, że nagle przejrzałem i wszystko zrozumiałem? Czy był to
przypadek, czy nadszedł wreszcie właściwy dzień, czy promień słońca zapalił
myśl, domysł w mym otępiałym mózgu? Nie, to nie była myśl ani domysł, lecz
nagle drgnęła pewna żyłka, od dawna zamarła — zaczęła pulsować, ożyła i
oświetliła całą moją otępiałą duszę i moją pychę szatańską. Nagle jakby
zerwałem się z miejsca. Bo to stało się nagle, niespodziewanie. Stało się przed
wieczorem, około piątej po południu...
II
ŁUSKA SPADŁA Z OCZU
Ale przedtem dwa słowa. Miesiąc wcześniej zauważyłem u niej jakieś
zamyślenie — już nie tylko milkliwość, lecz ponadto zamyślenie. To również
zauważyłem nagle. Szyła wtedy z głową pochyloną nad ro botą i nie widziała, że
patrzę na nią. I raptem uderzyło mnie, że zrobiła się taka szczuplutka,
przeźroczysta, twarzyczka pobladła, wargi zbielały — wszystko to wraz z zadumą
niezwykle mnie zafrapowało. Już przedtem słyszałem suche pokasływanie,
zwłaszcza nocami. Natychmiast wstałem i nic jej nie mówiąc udałem się do
Schroedera, żeby poprosić go do nas.
Schroeder przybył nazajutrz. Była bardzo zdziwiona i patrzyła to na
Schroedera, to na mnie.
— Ależ nic mi nie jest — powiedziała z bladym uśmiechem.
Schroeder nie zbadał jej dokładnie (ci lekarze bywają czasami lekceważąco
niedbali), powiedział mi tylko w drugim pokoju, że są to pozostałości po
chorobie i że na wiosnę warto by pojechać gdzieś nad morze, a jeżeli się nie da,
to choćby przeprowadzić się na letnisko. Słowem, nic nie powiedział prócz tego,
że jest osłabiona czy coś w tym rodzaju. Po jego wyjściu powtórzyła, patrząc na
mnie z ogromną powagą:
— Nic mi nie jest, jestem zupełnie zdrowa.
Lecz po tych słowach raptem się zarumieniła, widocznie ze wstydu. O, teraz
rozumiem; wstydziła się, że jestem jeszcze jej mężem, że wciąż jeszcze troszczę
się o nią jak prawdziwy mąż. Ale wtedy nie zrozumiałem i rumieniec przypisałem
pokorze (łuska!).
Otóż miesiąc później, około piątej po południu, w kwietniu, w jasny
słoneczny dzień siedziałem przy kasie i rachowałem. Nagle słyszę, że ona w
naszym pokoju, przy swoim stole, przy pracy, cichutko... zaśpiewała. Nowość ta
zrobiła na mnie wstrząsające wrażenie. Dotychczas prawie nigdy nie słyszałem
jej śpiewającej, chyba że na samym początku, kiedy ją wpro wadziłem do swego
domu i kiedy jeszcze mogliśmy się zabawiać strzelaniem z rewolweru do celu.
Wtedy głos miała jeszcze dość silny, dźwięczny, wprawdzie niewyrobiony, ale
nadzwyczaj przyjemny i zdrowy. Teraz natomiast piosenka była taka wątlutka —
nie, nie mówię żałosna (był to jakiś romans), lecz jakby w głosie było coś
pękniętego, jakby głosik nie mógł podołać, jakby sama piosenka była chora.
Nuciła sobie półgłosem, wtem głos wzniósł się i urwał — taki biedny głosik, tak
żałośnie się urwał; odchrząknęła i znów cichuteńko zaśpiewała...
Śmieszne się wyda zapewne moje wzruszenie, ale nikt nigdy nie zrozumie,
czym się tak przejąłem. Nie, nie czułem dla niej litości, było to jeszcze coś
całkiem innego. Z początku przynajmniej, w pierwszej chwili, pojawiło się
raptem zdziwienie, ogromne zdumienie, ogromne i dziwne, chorobliwe i niemal
mściwe: „Śpiewa — przy mnie! Czyżby zapomniała o moim istnieniu?"
Wstrząśnięty do głębi, trwałem jakiś czas w miejscu, potem nagle wstałem,
wziąłem kapelusz i wyszedłem, niezupełnie przytomny. W każdym razie nie
wiedziałem, gdzie idę i po co; Łukieria podała mi palto.
— Ona śpiewa? — zapytałem mimo woli. Nie zrozumiała, patrzyła na mnie
pytająco. Zresztą istotnie trudno mnie było zrozumieć. — Po raz pierwszy
śpiewa?
— Nie, jak pana nie ma, pani śpiewa czasem — odrzekła Łukieria.
Pamiętam wszystko. Zszedłem po schodach, wyszedłem na ulicę i poszedłem,
gdzie oczy poniosą. Doszedłem do rogu i zacząłem patrzeć przed siebie. Mijano
mnie, potrącano — nic nie czułem. Zawołałem dorożkę i kazałem się zawieźć do
mostu Policyjnego, sam nie wiem po co. Lecz po chwili rozmyśliłem się i dałem
dorożkarzowi dwadzieścia kopiejek:
— Za to, żem cię fatygował — powiedziałem zaśmiawszy się bezmyślnie, ale
w sercu nagle zjawiło się jakieś uniesienie.
Skierowałem się w stronę domu, przyspieszając kroku. Pęknięta, żałosna,
urwana nutka nagle znów zadźwięczała w mojej duszy. Brakło mi tchu. Spadała,
spadała z oczu łuska! Skoro zaśpiewała przy mnie to znaczy, że o mnie
zapomniała — było to jasne i straszne. Serce to czuło. Lecz uniesienie
promieniało w mej duszy przemagając strach.
O, ironio losu! Przecież nic innego nie było i nie mogło być w mojej duszy
przez całą zimę prócz tego właśnie uniesienia, ale gdzie ja sam byłem przez całą
zimę? Czy byłem obok swojej duszy? Wbiegłem po schodach w wielkim
pośpiechu, nie wiem, czy wszedłem spokojnie. Pamiętam tylko, że cała podłoga
falowała, jakbym płynął po rzece. Wszedłem do pokoju, ona siedziała na tym
samym miejscu, szyła z pochyloną głową, ale już nie śpiewała. Przelotnie, bez
zaciekawienia spojrzała na mnie, lecz nie było to nawet spojrzenie, ot, taki sobie
ruch, zwyczajny i obojętny, gdy wchodzi ktoś do pokoju.
Podszedłem od razu i usiadłem na krześle tuż obok niej, jak opętany. Zerknęła
na mnie jakby przestraszona : wziąłem ją za rękę i nie pamiętam, co
powiedziałem, a raczej, co chciałem powiedzieć, gdyż nawet nie mogłem mówić
normalnie. Głos mi się załamywał i odmawiał posłuszeństwa. Nie wiedziałem
zresztą, co powiedzieć, i nie mogłem tchu złapać.
— Porozmawiajmy... wiesz... powiedz coś! — wybąkałem wreszcie
głupawo. O, czy mogłem się zdobyć w tej chwili na coś mądrego?
Znów drgnęła i odsunęła się bardzo przestraszona wyrazem mojej twarzy,
lecz nagle surowe zdziwienie pojawiło się w jej oczach. Tak, zdziwienie, i to
surowe. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Ta surowość, to surowe
zdziwienie po prostu mnie zdruzgotały. „Więc tobie jeszcze potrzeba miłości?
Miłości?" — jakby zabrzmiało nagle w tym zdziwieniu, chociaż milczała. Ale ja
wszystko wyczytałem, wszystko. Wstrząśnięty runąłem do jej stóp. Tak, padłem
do jej stóp. Zerwała się natychmiast, ale ja z nadzwyczajną siłą przytrzymałem ją
za obie ręce.
O, dobrze rozumiałem swoją niedolę. Ale wierzcie mi, uniesienie wzbierało
w mym sercu tak nieodparcie, że myślałem, iż umrę. Całowałem jej stopy w
upojeniu i szczęściu. Tak, w szczęściu. Tak, w szczęściu bezgranicznym i
nieskończonym — choć rozumiałem swą rozpaczliwą i beznadziejną sytuację!
Płakałem, mówiłem coś, ale mówić nie mogłem. Przestrach i zdziwienie ustąpiły
w niej nagle miejsca jakiemuś zatroskaniu, jakiemuś niesamowitemu pytaniu, i
dziwnie patrzyła na mnie, wręcz ze zgrozą, chciała coś jak najprędzej zrozumieć i
uśmiechnęła się. Była ogromnie zawstydzona, że ją całuję po nogach, odsuwała
je, ale ja całowałem miejsce na podłodze, gdzie stały. Spostrzegła to i nagle
zaczęła się śmiać ze wstydu (wiecie zapewne, że można się śmiać ze wstydu).
Zbliżał się atak histerii, widziałem to, ręce jej dygotały — ale nie myślałem o
tym i wciąż bełkotałem, że ją kocham, że nie wstanę: „Pozwól mi całować twoją
suknię... całe życie modlić się do ciebie"... Nie wiem, nie pamiętam — raptem
zaszlochała, zatrzęsła się, nastąpił straszny atak histerii. Przestraszyłem ją.
Zaniosłem ją na łóżko. Kiedy atak minął, usiadła na łóżku, z ogromnie
przygnębioną miną chwyciła mnie za ręce i prosiła, żebym się uspokoił. „Daj
spokój, nie dręcz się tak!" — i znów zaczynała płakać. Przez cały wieczór nie
odstępowałem jej ani na krok. Mówiłem wciąż, że ją zawiozę do Boulogne sur
Mer, że będzie się kąpać w morzu, wnet, za dwa tygodnie, że ma taki słabiutki
głosik, słyszałem dopiero co; że zamknę kasę, sprzedam Dobronrawowowi, że
wszystko zaczniemy od nowa, ale najważniejsze to Boulogne, Boulogne! Słuchała
— i ciągle się bała. Coraz bardziej się bała. Ale nie to było dla mnie
najważniejsze, lecz to, że coraz bardziej, coraz gwałtowniej pragnąłem znów
leżeć u jej stóp i znów całować, całować ziemię, na której stoją jej stopy, modlić
się do niej i — „więcej nic, nic nie chcę od ciebie — powtarzałem raz po raz —
nic mi nie odpowiadaj, nie dostrzegaj mnie wcale, pozwól tylko patrzeć z kąta na
siebie, zrób ze mną swoją rzecz, psiaka"... A ona płakała.
— A ja myślałam, że zostawisz mnie tak — wyrwało się jej raptem,
mimowolnie — tak mimowolnie, że może sama nie zauważyła, a przecież — o, to
były jej najważniejsze, najbardziej fatalne słowa i najbardziej zrozumiałe dla
mnie tego wieczoru, i jakby dźgnęły mnie nożem w samo serce! Wszystko mi
wyjaśniły, wszystko, ale póki była obok, przed moimi oczami, łudziłem się
nieodparcie i byłem szalenie szczęśliwy. O, jakże ją strasznie zmęczyłem tego
wieczoru, i sam to czułem, ale bez przerwy myślałem, że wszystko od razu
naprawię. Wreszcie przed nocą zupełnie opadła z sił; namówiłem ją, żeby spała,
i od razu twardo zasnęła. Obawiałem się maligny i rzeczywiście była, ale
nieznaczną. Wstawałem w nocy niemal co chwila, cichutko w papuciach
zbliżałem się, żeby na nią popa trzeć. Załamywałem ręce nad nią, patrząc na to
chore stworzenie, na tym nędznym żelaznym łóżeczku, które kupiłem jej wtedy za
trzy ruble. Klękałem, ale nie ważyłem się całować nóg śpiącej (bez jej wiedzy!)
Klękałem, żeby się pomodlić, ale zaraz się zrywałem. Łukieria przyglądała mi się
i ciągle wchodziła tu z kuchni. Poszedłem do niej i powiedziałem, żeby się kładła
i że jutro zacznie się „nowe życie".
I wierzyłem w to ślepo, szaleńczo wierzyłem. O, jakież uniesienie mnie
przepełniało! Oczekiwałem tylko jutrzejszego dnia. A przede wszystkim nie
wierzyłem w nic złego, mimo symptomów. Rozeznanie jeszcze nie całkiem
wróciło, mimo że łuska spadła z oczu, i długo jeszcze nie wracało — ach, do
dzisiaj, aż do dzisiaj !!! Bo i jak mogło wrócić: przecież żyła jeszcze wtedy,
przecież była tuż obok, przy mnie, a ja przy niej. „Jutro się zbudzi, a wtedy
powiem jej to wszystko i wszystko zrozumie". Tak wówczas rozumowałem, było
to rozumowanie proste i jasne, stąd właśnie uniesienie! A najważniejszy był ten
wyjazd do Boulogne. Nie wiem czemu, myślałem, że Boulogne — to jest
wszystko, że zawiera się coś ostatecznego. „Do Boulogne, do Boulogne!"... W
opętaniu oczekiwałem rana.
III
AŻ ZA DOBRZE ROZUMIEM
A przecież to było dopiero kilka dni temu — pięć dni, dopiero pięć dni, w
zeszły wtorek! Ach, gdybym miał jeszcze trochę czasu, gdyby tylko odrobinkę
zaczekała, — rozproszyłbym mrok! Przecież się uspokoiła. Już nazajutrz słuchała
mnie z uśmiechem, mimo niepokoju. Najważniejsze, że przez cały ten czas, całe te
pięć dni, był w niej niepokój albo wstyd. Bała się też, bardzo się bała. Nie
przeczę, nie będę przeczył jak jakiś szaleniec; strach był, ale czy mogła się nie
bać? Przecież tak dawno staliśmy się sobie obcy, tak bardzo odzwyczailiśmy się
od siebie — i raptem to wszystko... Ale ja nie zważałem na jej strach, roiło mi
się coś nowego, promiennego! To prawda, niewątpliwa prawda, że popełniłem
błąd. A może nawet dużo błędów. Gdy się zbudziliśmy nazajutrz (było to w
środę), popełniłem błąd: zacząłem od razu traktować ją jak przyjaciela.
Pośpieszyłem się, zbytnio się pośpieszyłem, ale spowiedź była potrzebna,
niezbędna, ba, więcej niż spowiedź! Nie ukryłem nawet tego, co przed samym
sobą ukrywałem przez całe życie. Powiedziałem bez ogródek, że przez całą zimę
nic tylko byłem pewien jej miłości. Wytłumaczyłem jej, że kasa pożyczkowa była
tylko upadkiem mej woli i umysłu, prywatnym pomysłem samobiczowania i
samowywyższenia. Wyjaśniłem jej, że wtedy w bufecie rzeczywiście
stchórzyłem, przez mój charakter, przewrażliwienie: onieśmieliła mnie atmosfera,
bufet onieśmielił; sparaliżowała myśl: jakże ja tak ni stąd, ni zowąd wystąpię,
czy nie wypadnie to głupio? Stchórzyłem nie przed pojedynkiem, lecz przed
obawą śmieszności... A potem nie chciałem się przyznać i dręczyłem wszystkich,
i ją za to dręczyłem, po to się z nią ożeniłem, aby ją za to dręczyć. W ogóle
mówiłem prawie cały czas jak w malignie. W końcu sama brała mnie za ręce i
prosiła, żebym przestał: „Przesadzasz... zadręczasz się" — i znów zaczynały się
łzy, znów niemal ataki! Wciąż prosiła, żebym nie mówił takich rzeczy i nie
wspominał ciągle.
Nie zważałem na te prośby albo niewiele zważałem. Boulogne! Tam jest
słońce, nasze nowe słońce, powtarzałem to bez przerwy. Zamknąłem kasę,
wszystkie sprawy przekazałem Dobronrawowi. Zaproponowałem jej nagle,
żebyśmy wszystko rozdali ubogim oprócz podstawowych trzech tysięcy,
otrzymanych od matki chrzestnej, za które pojechalibyśmy do Boulogne, a potem
wrócimy i zaczniemy nowe, pracowite życie. Tak też zostało postanowione,
chociaż nic nie powiedziała... uśmiechnęła się tylko. I chyba raczej przez
delikatność się uśmiechnęła, żeby mi nie zrobić przykrości. Widziałem przecież,
że jej ciąży moja obecność, nie myślcie, że byłem takim głupcem i egoistą, żeby
tego nie widzieć. Wszystko widziałem, aż do najdrobniejszych szczegółów,
widziałem i wiedziałem najlepiej; cała moja nędza leżała jak na dłoni!
Opowiadałem jej ciągle o sobie i o niej. I o Łukierii. Mówiłem, żem płakał...
Oczywiście zmieniałem temat, starałem się nie przypominać pewnych rzeczy. I
nawet się ożywiła raz czy dwa, przecież ja to pamiętam — tak, pamiętam! Czemu
mówicie, że patrzyłem i nic nie widziałem? I gdyby tylko to się nie zdarzyło,
wszystko by zmartwychwstało. Opowiadała mi przecież jeszcze onegdaj, kiedy
rozmowa zeszła na lekturę i na to, co przeczytała przez tę zimę — opowiadała mi
wszak ze śmiechem, przypomniawszy sobie tę scenę Gil Blasa z arcybiskupem
Grenady. I to z jakim dziecinnym śmiechem, miłym jak dawniej, przed ślubem
(mgnienie! mgnienie!); jakże się cieszyłem! Zresztą bardzo mnie to uderzyło — ta
scenka z arcybiskupem: a więc znalazła w sobie tyle równowagi ducha i radości,
żeby śmiać się czytając arcydzieło, kiedy tak siedziała w zimie. A więc już
całkiem zaczęła się uspokajać, całkiem wierzyć, że zostawię ją tak. „Myślałam,
że zostawisz mnie tak" — powiedziała to przecież we wtorek. O, ta myśl
dziesięcioletniej dziewczynki! A przecież wierzyła — wierzyła, że w samej
rzeczy wszystko zostanie tak: ona przy swoim stole, ja przy swoim, i tak oboje,
do sześćdziesięciu lat. Nagle — podchodzę, mąż, i ten mąż potrzebuje miłości! O,
nieporozumienie, o, moja ślepota!
Błędem było i to, że patrzyłem na nią z zachwytem: należało się pohamować,
bo zachwyt ją przerażał. Ale przecież się hamowałem, nie całowałem już więcej
jej stóp. Ani razu nie dałem do poznania, że... no, że jestem mężem — o, nawet
mi to przez myśl nie przeszło, ja się do niej tylko modliłem! Ale przecież nie
mogłem zupełnie milczeć, nie mogłem w ogóle nie mówić! Nagle jej się
zwierzyłem, że upajam się jej słowami, że uważam ją za bez porównania
inteligentniejszą i bardziej wykształconą ode mnie. Zarumieniła się i powiedziała
z zażenowaniem, że przesadzam. Wtedy ja, głupi, nie wytrzymałem i
opowiedziałem jej, jaki byłem zachwycony stojąc za drzwiami i słuchając jej
pojedynku — pojedynku niewinności z tą kreaturą, jak się rozkoszowałem jej
rozumem, bystrością, dowcipem — przy takiej dziecięcej prostoduszności.
Wzdrygnąłem się, znów bąknęła, że przesadzam, ale raptem spochmurniała,
ukryła twarz w dłoniach i znów zaniosła się łkaniem... Teraz nie wytrzymałem:
znów padłem jej do nóg, znów zacząłem całować jej stopy i znów się skończyło
atakiem histerii, tak samo jak we wtorek. Było to wczoraj wieczorem, a nazajutrz
rano...
Nazajutrz rano!? Szaleńcze, przecież to nazajutrz rano było dziś, dopiero co!
Posłuchajcie i zważcie: przecież kiedy spotkaliśmy się dziś przy samowarze
(po tym wczorajszym ataku), aż mnie zdumiał jej spokój — tak, tak właśnie było!
A ja przez całą noc drżałem ze strachu na myśl o tym, co było wczoraj. Raptem
podchodzi do mnie, staje przede mną ze złożonymi rękami i (dopiero, dopiero
co!) zaczyna mówić, że jest zbrodniarką, że sama wie o tym, że zbrodnia dręczyła
ją przez całą zimę, dręczy i teraz... że w pełni docenia moją wielkoduszność...
„będę ci wierną żoną, będę cię szanować..." W tym momencie zerwałem się i
objąłem ją jak szalony! Całowałem ją, całowałem jej twarz, usta, jak mąż,
pierwszy raz po długiej rozłące. I po co wychodziłem, tylko na dwie godziny...
nasze paszporty zagraniczne... O Boże! Gdybym wrócił pięć minut — tylko pięć
minut wcześniej! A tu ten tłum w naszej bramie, te spojrzenia na mnie... O Boże,
Boże!
Łukieria mówi (o, ja teraz Łukierii za nic w świecie nie puszczę, ona
wszystko wie, była z nami przez całą zimę, będzie mi wszystko opowiadała),
mówi, że kiedy wyszedłem z domu, najwyżej dwadzieścia minut przed moim
powrotem — nagle weszła do pani do naszego pokoju spytać o coś, nie
pamiętam, i zobaczyła, że obraz pani (ten właśnie Matki Boskiej) jest na
wierzchu, stoi przed nią na stole, a pani jakby dopiero się przed nim modliła. —
Co pani jest? — „Nic Łukierio, możesz iść. — Nie, poczekaj, Łukierio" —
podeszła do niej i ucałowała. — Jest pani szczęśliwa? — powiadam. — „Tak,
Łukierio". — Pan już dawno powinien był panią przeprosić... Dzięki Bogu, że się
państwo pogodzili. — „Dobrze, powiada, Łukierio, idź już, Łukierio" — i
uśmiechnęła się, ale jakoś tak dziwnie, że Łukieria nagle po dziesięciu minutach
wróciła, żeby na nią popatrzeć: „Stoi sobie przy ścianie, przy samym oknie, rękę
trzyma na ścianie, głowę oparła na ręce, stoi sobie i myśli. Tak głęboko się
zamyśliła, nawet nie słyszy, że stoję i patrzę na nią z tamtego pokoju. Widzę, że
się niby uśmiecha, stoi, myśli i uśmiecha się. Popatrzyłam na nią, odwróciłam się
i cichutko wyszłam, no i tak sobie myślę, wtem słyszę — otworzyło się okno.
Zaraz poszłam powiedzieć: »chłodno, proszę pani, jeszcze się pani przeziębi«,
raptem widzę, weszła na okno, stoi już na nim wyprostowana, w otwartym oknie,
plecami do mnie, w rękach obraz trzyma. Serce we mnie omglało, wołam: »Pani,
pani!« Usłyszała, chciała się do mnie obrócić, ale się nie obróciła, jeno zrobiła
krok, obraz przycisnęła do piersi — i wyskoczyła oknem".
Pamiętam tylko, że kiedy wszedłem na podwórko, ona była jeszcze ciepła.
Wszyscy patrzą na mnie. Przedtem krzyczeli, a teraz nagle umilkli i nagle się
rozstępują przede mną, a ona... ona leży z obrazem. Pamiętam jak przez mgłę, że
podszedłem milcząc długo patrzyłem. Wszyscy mnie obstąpili i coś do mnie
mówią. Łukieria też tam była, a ja nie widziałem. Mówi, że rozmawiała ze mną.
Pamiętam tylko tego człowieka: ciągle wołał do mnie, że „kapka krwi z ust
wyciekła, kapka, kapka" — i wskazywał mi na krew obok na kamieniu. Zdaje się,
że dotknąłem krwi palcem, uwalałem palec, patrzę na palec (to pamiętam), a on
do mnie wciąż: „kapka, kapka!"
— A idźże z tą kapką! — wrzasnąłem podobno co sił i rzuciłem się na niego z
pięściami...
O zgrozo, zgrozo! Nieporozumienie! Niepodobieństwo! Niemożliwość!
IV
SPÓŹNIŁEM SIĘ TYLKO PIĘĆ MINUT!
A czyż nie tak? Czyż jest to prawdopodobne? Czyż można powiedzieć, że jest
to możliwe? Dlaczego, po co umarła ta kobieta?
O, wierzcie mi, wszystko rozumiem, ale dlaczego umarła — to jednak
pytanie. Zlękła się mojej miłości, poważnie zadała sobie pytanie: przyjąć czy nie
przyjąć, i nie zniosła pytania, i wolała umrzeć. Wiem, wiem, nie warto się
głowić: za wiele naobiecywała, przelękła się, że nie będzie mogła dotrzymać —
to jasne. Jest w tym kilka momentów naprawdę okropnych.
Bo czemu jednak umarła? Problem jest mimo wszystko otwarty. Pytanie
pulsuje, w moim mózgu pulsuje. Ja bym przecież zostawił ją tak, gdyby chciała,
żeby zostało tak. Ale nie uwierzyła, w tym rzecz! Nie, nie kłamię, to nie to. Po
prostu dlatego, że ze mną trzeba było uczciwie postępować: jak kochać — to
kochać w pełni, nie tak, jak kochałaby kupca. A ponieważ była zbyt czysta, zbyt
wstydliwa, żeby się zgodzić na taką miłość, jakiej potrzeba kupcowi, nie chciała
mnie oszukiwać. Nie chciała oszukiwać półmiłością pod pozorem miłości lub
ćwierćmiłością. Nadto uczciwa, tak, moi państwo! Chciałem wtedy zaszczepić
szerokie poglądy, pamiętacie! Dziwny pomysł.
Ciekaw jestem ogromnie, czy mnie szanowała? Nie wiem, czy mną
pogardzała, czy nie. Nie sądzę, żeby pogardzała. Bardzo to dziwne, czemu mi ani
razu nie przyszło do głowy przez całą zimę, że ona mną gardzi? Byłem święcie
przekonany, że nie, aż do chwili kie dy spojrzała na mnie z surowym
zdziwieniem. Właśnie z surowym. Wtedy od razu zrozumiałem, że mną gardzi.
Zrozumiałem nieodwracalnie, na zawsze! Ach, niech tam, niechby nawet gardziła,
bodaj przez całe życie, ale — niechby żyła, żyła! Dopiero co jeszcze ruszała się,
mówiła. W ogóle nie rozumiem, jak wyskoczyła przez okno! Więc jak mogłem
przypuszczać pięć minut wcześniej? Zawołałem Łukierię. Ja teraz Łukierii za nic
w świecie nie puszczę, za nic w świecie!
Och, mogliśmy jeszcze się porozumieć. Myśmy się tylko strasznie
odzwyczaili od siebie w ciągu zimy, ale czyż nie można było z powrotem
przywyknąć? Czemuż byśmy nie mieli się zbliżyć na nowo i rozpocząć nowego
życia? Jestem wielkoduszny, ona też — oto już jakiś punkt styczności. Żeby tak
jeszcze parę słów, dwa dni, nie więcej, a zrozumiałaby wszystko.
Ale najbardziej boli mnie, że to wszystko przypadek — zwyczajny
barbarzyński, tępy przypadek! Jakże to boli! Pięć minut, jedynie tylko pięć minut
się spóźniłem! Gdybym przyszedł pięć minut wcześniej — moment przemknąłby
mimo jak obłok i nigdy potem nie przyszłoby jej to do głowy, i w końcu wszystko
by zrozumiała. A teraz znów puste pokoje, znów jestem sam. O, tam zegar tyka,
jego to nic nie obchodzi, nikogo mu nie żal. Nie ma nikogo — w tym cała
tragedia!
Chodzę teraz, wciąż chodzę. Wiem, wiem, nie podpowiadajcie: śmieszy was,
że narzekam na przypadek i na pięć minut? Ale to przecież bije w oczy. Zważcie
tylko: nawet kartki nie zostawiła, że nikt nie ponosi winy za jej śmierć, tak jak to
robią wszyscy. Mogła przecież przypuszczać, że będą niepokoić nawet Łukierię:
„wszak byłaś z nią sama w mieszkaniu, no to ty żeś ją pchnęła". W każdym razie
umęczyliby ją włóczeniem po sądach, gdyby cztery osoby na podwórku nie
widziały przez okna oficyny, że stała z obrazem w rękach i że sama skoczyła. Ale
to przecież też tylko przypadek, że ludzie stali i widzieli. Nie, była to tylko
chwila, tylko bezwiedny odruch. Taka nagła fantazja! I co z tego, że się modliła
przed obrazem? Nie znaczy to wcale, że przed śmiercią. Cała rzecz trwała
zaledwie dziesięć minut, cała decyzja — właśnie kiedy stała przy ścianie
oparłszy głowę na ręku i uśmiechając się. Wpadł jej nagle ten pomysł do głowy,
zawirował i — i już nie mogła mu się oprzeć.
Nie... jest w tym jawne nieporozumienie, z pewnością. Ze mną można by
jeszcze żyć. A jeżeli to niedokrwistość? Po prostu z niedokrwistości, z
wyczerpania się energii życiowej? Zmęczyła się przez tę zimę, w tym rzecz...
Spóźniłem się!
Jaka ona szczuplutka w trumnie, jak się nosek zaostrzył! Rzęsy leżą jak
strzałki. I pomyśleć, jak dziwnie upadła — niczego sobie nie uszkodziła, nie
zmiażdżyła. Tylko ta jedna „kapka krwi". Czyli deserowa łyżka. Wstrząs
wewnętrzny. Dziwna myśl: a co, gdyby nie chować? Bo jeżeli ją zabiorą, to... o
nie, to niemożliwe, żeby ją zabrano! Ach wiem, wiem, że ją muszą zabrać, nie
jestem szaleńcem i nie majaczę, o nie, na odwrót, nigdy jeszcze nie myślałem tak
trzeźwo — ale jak to możliwe, że znów w domu nikogo nie będzie, znów dwa
pokoje, znów ja sam z zastawami. Koszmar, koszmar i jeszcze raz koszmar!
Zadręczyłem ją, w tym rzecz!
Co mi teraz po waszych prawach? Co mi po waszych obyczajach, waszej
moralności, waszym życiu, waszym państwie, waszej religii? Niech mnie sądzi
wasz sędzia, niech mnie postawią przed sądem, przed waszym sądem
publicznym, a powiem, że nie uznaję niczego. Sędzia krzyknie: „Proszę milczeć,
oficerze!" A ja zawołam do niego: „Skąd weźmiesz teraz taką moc, żebym cię
usłuchał? Dlaczego ponury przypadek zniszczył to, co miałem najdroższego na
świecie? Na cóż mi teraz wasze prawa? Odłączam się od was". O, mnie jest
wszystko jedno!
Ślepa, ślepa! Martwa, nie słyszy! Nie wiesz, jakim bym cię rajem otoczył.
Raj miałem w duszy, zasadziłbym go wokół ciebie. Niechbyś mnie nie kochała —
no i co z tego? Wszystko byłoby tak, wszystko zostałoby tak. Opowiadałabyś mi
wszystko jak przyjacielowi — no i cieszylibyśmy się i śmiali, patrząc sobie
radośnie w oczy. I tak byśmy sobie żyli. Gdybyś nawet pokochała innego —
niechby nawet tak było! Szłabyś z nim, śmiałabyś się, a ja bym się wam
przyglądał z drugiej strony ulicy... Och, zgodziłbym się na wszystko, byleby
chociaż raz otworzyła oczy! Na jedno mgnienie, tylko na jedno! Spojrzałaby na
mnie jak dziś rano, kiedy stała przede mną i przysięgała, że będzie wierną żoną!
Och, z jednego spojrzenia zrozumiałaby wszystko!
Przypadek! O, naturo! Ludzie są samotni na ziemi — w tym całe nieszczęście.
„Jestli w polu żyw człowiek?" — woła witeź rosyjski. Wołam i ja, nie witeź, ale
nikt się nie odzywa. Podobno słońce ożywia wszechświat. Wzejdzie słońce i —
spójrzcie na nie, czyż to nie trup? Wszystko jest martwe i wszędzie są trupy.
Samotni ludzie, a wokół nich milczenie — i to jest ziemia! „Ludzie, miłujcie się"
— kto to powiedział? Czyje to przykazanie? Tyka zegar, obojętnie, ohydnie.
Druga po północy. Jej trzewiczki stoją przy łóżeczku, jakby na nią czekały... Nie,
serio, jak ją jutro zabiorą, co ja pocznę?
1876
SEN ŚMIESZNEGO CZŁOWIEKA
I
Jestem śmiesznym człowiekiem. Oni mnie teraz nazywają wariatem. Byłby to
może awans, gdybym nie pozostał dla nich tak samo śmieszny jak przedtem. Ale
teraz już się nie gniewam, teraz ich wszystkich kocham, nawet wówczas, kiedy
się ze mnie śmieją — wtedy nawet, nie wiem czemu, szczególnie ich kocham.
Sam bym się śmiał razem z nimi — nie z siebie, lecz dlatego że mi są drodzy,
gdyby mi nie było tak smutno, kiedy patrzę na nich. Smutno mi dlatego, że nie
znają prawdy, a ja ją znam. Ach, jak ciężko człowiekowi samemu znać prawdę!
Ale oni tego nie zrozumieją. Nie, przenigdy.
Przedtem bardzo rozpaczałem z tego powodu, że wydawałem się śmieszny.
Nie wydawałem się, lecz byłem. Zawsze byłem śmieszny, wiem o tym, być może
od pierwszej chwili życia. Może już mając siedem lat wiedziałem, że jestem
śmieszny. Potem chodziłem do szkoły, potem na uniwersytet, i cóż — im więcej
się uczyłem, tym lepiej pojmowałem, że jestem śmieszny. Cała moja
uniwersytecka nauka istniała jak gdyby tylko po to, żeby mi udowadniać i
tłumaczyć, w miarę tego, jak się w niej zagłębiałem, że jestem śmieszszny.
Podobnie jak w nauce, było w życiu. Z każdym rokiem rosła we mnie i
utwierdzała się świadomość śmieszności pod każdym względem. Śmiali się ze
mnie wszyscy i wszędzie. Ale nie wiedzieli, nikt spośród nich, i nie domyślali
się, że jeśli był człowiek na ziemi, który najlepiej ze wszystkich wiedział o tym,
że jest śmieszny, to tym człowiekiem byłem ja sam, i to właśnie było dla mnie
najbardziej krzywdzące, że oni tego nie wiedzą, ale to była moja własna wina:
zawsze byłem tak dumny, że za nic i nigdy nie chciałem nikomu się przyznać do
tego. Duma ta rosła we mnie z latami i gdyby się zdarzyło, żebym sobie pozwolił
przyznać się, wszystko jedno przed kim, że jestem śmieszny, to chyba
natychmiast, tego samego wieczoru, palnąłbym sobie w łeb. O, jakże cierpiałem
za czasów chłopięcych myśląc o tym, że nie wytrzymam i kiedyś nagle sam się
przyznam przed kolegami. Lecz odkąd stałem się młodzieńcem, to — mimo że z
każdym rokiem coraz lepiej zdawałem sobie sprawę z mojej okropnej
właściwości — nie wiem dlaczego, stałem się trochę spokojniejszy. Tak, właśnie
tak — nie wiem, dlaczego — gdyż dotychczas nie potrafię określić, dlaczego.
Być może dlatego, że w mojej duszy rosła straszna melancholia z pewnego
powodu, który już nieskończenie mnie przerasta: mianowicie — ugodziło we
mnie przekonanie o tym, że na świecie wszędzie jest wszystko jedno. Bardzo
dawno to przeczuwałem, ale zupełne przekonanie zjawiło się ostatniego roku
jakoś nagle. Poczułem nagle, że byłoby mi wszystko jedno, czy świat będzie
istniał, czy też nigdzie nic nie będzie. Zacząłem słyszeć i wyczuwać całą swoją
istotę, że nic przy mnie nie ma. Z początku zdawało mi się, że za to wiele było
przedtem, ale później się przekonałem, że przedtem też nic nie było, nagłe
przestałem się gniewać na ludzi i niemal ich nie dostrzegałem. Doprawdy,
przejawiało się to nawet w największych drobiazgach: bywało, na przykład, że
idę po ulicy i obijam się o ludzi. Nawet nie z zamyślenia: o czym miałem myśleć,
zupełnie przestałem wtedy myśleć, było mi wszystko jedno. Gdybym
przynajmniej znalazł odpowiedź na pytania — ale nie, ani jednej nie znalazłem, a
ile ich było? Ale zrobiło mi się wszystko jedno i wszystkie pytania zniknęły.
I oto, już potem, poznałem prawdę. Poznałem ją w ubiegłym listopadzie, a
mianowicie trzeciego listopada, i odtąd pamiętam każdą swoją chwilę. Było to
ponurego, najbardziej ponurego wieczoru, jaki tylko może być. Wracałem wtedy
po dziesiątej wieczór do domu i właśnie, pamiętam, pomyślałem, że w ogóle nie
jest możliwa bardziej ponura pogoda. Nawet pod względem fizycznym. Lało
przez cały dzień, był to najzimniejszy, najbardziej ponury deszcz, jakiś nawet
groźny deszcz, pamiętam to, z wyraźną wrogością do ludzi, aż tu nagle po
dziesiątej ustał i zrobiło się strasznie wilgotno, bardziej nawet wilgotno i zimno
niż wtedy, kiedy padało, i od wszystkiego biła jakaś para, od każdego kamienia
na ulicy — z każdego zaułka, jeśli zajrzeć do niego aż w głąb, jak najdalej, z
ulicy. Nagle mi się wydało, że gdyby zgasł wszędzie gaz, zrobiłoby się weselej, a
z gazem jest smutniej na sercu, bo on to wszystko oświetla. Tego dnia prawie nie
jadłem obiadu, cały wieczór przesiedziałem u jednego inżyniera, byli tam jeszcze
dwaj jego znajomi. Cały czas milczałem i chyba się im sprzykrzyłem. Mówili o
czymś poruszającym i w pewnym momencie nawet się zapalili. Ale było im
wszystko jedno, widziałem to, i zapalili się tylko ot tak. No i ja im to nagle
wygarnąłem: „Proszę panów, powiadam, przecież wam jest wszystko jedno". Nie
obrazili się, wszyscy się tylko śmiali ze mnie. Bo powiedziałem to całkiem bez
żadnego wyrzutu i po prostu dlatego, że było mi wszystko jedno. No i zobaczyli,
że mnie jest wszystko jedno, i to ich rozweseliło.
Kiedy pomyślałem na ulicy o gazie, popatrzyłem na niebo. Niebo było
okropnie ciemne, ale wyraźnie było widać rozdarte obłoki, a miedzy nimi
bezdenne czarne plamy. Nagle dojrzałem w jednej z tych plam gwiazdkę i
zacząłem uważnie się w nią wpatrywać. To dlatego że ta gwiazdka dała mi
pomysł: postanowiłem tej nocy się zabić. Powziąłem to postanowienie już dwa
miesiące temu i chociaż byłem bardzo ubogi, kupiłem wspaniały rewolwer i tego
samego dnia nabiłem go. Ale minęły już dwa miesiące, a rewolwer wciąż leżał w
szufladzie; było mi do tego stopnia wszystko jedno, że zapragnąłem znaleźć
wreszcie taką chwilę, kiedy nie będzie mi tak zupełnie wszystko jedno; po co
właściwie — nie wiem. W ten sposób przez ostatnie dwa miesiące co noc,
wracając do domu, myślałem, że się zastrzelę. Wciąż czekałem na ten moment.
No i wreszcie ta gwiazdka dała mi pomysł i postanowiłem, że to będzie
nieodwołalnie jeszcze tej nocy. A dlaczego gwiazdka dała mi pomysł — nie
wiem.
No i właśnie kiedy tak patrzyłem na niebo, nagle chwyciła mnie za łokieć ta
dziewczynka. Ulica była już pusta, nikogo prawie nie było. W oddali spał na
koźle dorożkarz. Dziewczynka mogła mieć jakieś osiem lat, była w chusteczce i
w samej sukience, mokrzu teńka, ale zapamiętałem szczególnie jej mokre podarte
trzewiki, pamiętam je do teraz. Zwłaszcza one wpadły mi w oczy. Nagle zaczęła
mnie szarpać za łokieć i wołać. Nie płakała, lecz jakoś dziwnie wykrzykiwała
urywanym głosem jakieś słowa, których nie mogła dobrze wymówić, ponieważ
drżała na całym ciele drobnym dreszczem gorączki. Była czymś przerażona i
rozpaczliwie wołała: „Mamusia! Mamusia!" Obróciłem ku niej twarz, ale nie
powiedziałem ani słowa, szedłem dalej, lecz ona biegła i szarpała mnie, i w jej
głosie zabrzmiał ten dźwięk, który u bardzo przestraszonych dzieci oznacza
rozpacz. Znam ten dźwięk. Chociaż nie wymawiała dokładnie słów, zrozumiałem,
że jej matka gdzieś kona lub coś się tam im przydarzyło, więc wybiegła, by kogoś
zawołać, coś znaleźć, aby pomóc mamie. Ale nie poszedłem za nią, odwrotnie,
nagle przyszło mi do głowy, żeby ją przepędzić. Z początku powiedziałem jej,
aby poszukała stójkowego. Ale ona złożyła błagalnie rączki i zanosząc się
łkaniem wciąż biegła obok mnie. No i wtedy tupnąłem na nią i krzyknąłem.
Zawołała tylko: „Proszę pana, proszę pana", i nagle oddaliła się ode mnie, w
okamgnieniu przebiegła na drugą stronę ulicy: ukazał się tam jakiś przchodzień,
widocznie rzuciła się teraz ku niemu.
Wszedłem na swoje czwarte piętro. Mieszkam jako sublokator, gospodarze
odnajmują pokoje. Pokój mam nędzny, mały, owalne okno wychodzi na strych.
Jest tylko kanapa obita ceratą, stół, na nim książki, dwa krzesła i wygodny fotel,
bardzo stary, ale za to wolterowski. Usiadłem, zapaliłem świecę i zacząłem
myśleć. W pokoju obok, za przepierzeniem, trwała sodoma i gomora. Trwała już
trzeci dzień. Mieszkał tam emerytowany kapitan, miał gości — ze sześciu
nygusów, pili wódkę i grali w sztosa starymi kartami. Ubiegłej nocy była tam
bójka i wiem, że dwaj spośród nich długo się szarpali za włosy. Gospodyni
chciała się poskarżyć, ale okropnie boi się kapitana. Prócz tego w jednym z pokoi
mieszka pewna niziutka, szczuplutka pani, chyba żona wojskowego, przyjezdna, z
trojgiem małych dzieci, które zachorowały już u nas w mieszkaniu. I ona, i dzieci
boją się kapitana do nieprzytomności i całą noc trzęsą się i czynią znak krzyża,
najmniejsze dziecko dostało nawet ze strachu jakiegoś ataku. Ten kapitan, wiem o
tym na pewno, zatrzymuje czasami przechodniów na Newskim i prosi o wsparcie.
Pracy nie może dostać nigdzie, lecz dziwna sprawa (po to właśnie mówię o tym)
— kapitan przez cały miesiąc, odkąd się tu sprowadził, nie wzbudził we mnie
najmniejszej irytacji. Od znajomości oczywiście uchyliłem się zaraz na początku,
zresztą jemu też nudziło się ze mną od pierwszej chwili, ale choćby nie wiem ile
tam wrzeszczeli za swoim przepierzeniem i choćby nie wiem ilu ich tam było —
jest mi zawsze wszystko jedno. Siedzę przez całą noc i, doprawdy, nie słyszę ich
— do tego stopnia o nich zapominam. Ja przecież co noc nie śpię aż do świtu, i
tak już od roku. Przesiaduję całymi nocami przy stole na fotelu i nic nie robię.
Książki czytam tylko w dzień. Siedzę i nawet nie myślę, tak po prostu, jakieś
myśli się snują, a ja im folguję. Świeczka w ciągu nocy wypala się do ostatka.
Siadłem cicho przy stole, wyjąłem rewolwer i położyłem przed sobą. Kiedy go
położyłem, to pamiętam, zadałem sobie pytanie: „Czy tak?", i z całą
stanowczością odpowiedziałem sobie: „Tak". To znaczy, zastrzelę się.
Wiedziałem już, że tej nocy zastrzelę się na pew no, ale jak długo jeszcze będę
siedział przedtem przy stole — tego nie wiedziałem. I z pewnością bym się
zastrzelił, gdyby nie ta dziewczynka.
II
Rzecz w tym, że chociaż było mi wszystko jedno, to ból jednak na przykład
czułem. Gdyby mnie ktoś uderzył, poczułbym ból. Tak samo pod względem
moralnym: gdyby się, dajmy na to, zdarzyło coś bardzo żałosnego, to poczułbym
litość, zupełnie tak jak wtedy, kiedy nie było mi jeszcze w życiu wszystko jedno.
Poczułem też litość tego wieczoru: dziecku na pewno bym pomógł. Więc
dlaczego nie pomogłem dziewczynce? Z powodu pewnej myśli, która wtedy
zjawiła się: kiedy szarpała mnie i wołała, nagle stanęło przede mną pytanie i nie
umiałem na nie odpowiedzieć. Pytanie było błahe, ale się zirytowałem.
Zirytowałem się wskutek takiego rozumowania, że skoro już postanowiłem, że tej
nocy skończę ze sobą — wobec tego wszystko na świecie powinno stać się dla
mnie teraz bardziej niż kiedykolwiek obojętne. Czemu więc nagle poczułem, że
nie jest mi wszystko jedno i że mi żal dziewczynki? Pamiętam, że mi się zrobiło
jej bardzo żal, aż do bólu jakiegoś dziwnego, zupełnie nawet niewiarygodnego w
moim położeniu. Doprawdy nie potrafię lepiej wyrazić tego przelotnego
wrażenia, ale trwało ono również w domu, kiedym się usadowił za stołem,
zirytowany, jak już dawno nie byłem. Wydawało się jasne, że skoro jestem
człowiekiem, jeszcze nie zerem, dopóki nie zamieniłem się w zero, więc żyję, a
zatem mogę cierpieć, gniewać się i od czuwać wstyd z powodu swoich
postępków. Dajmy na to. Lecz jeśli się zabiję na przykład za dwie godziny, to co
mnie obchodzi dziewczynka, co mnie wtedy obchodzi wstyd i w ogóle wszystko
na świecie. Staję się zerem, zerem absolutnym. Więc, czy świadomość tego, że za
chwilę całkowicie przestanę istnieć, a zatem nic w ogóle nie będzie istniało, nie
mogła mieć najmniejszego wpływu ani na uczucie litości dla dziewczynki, ani na
uczucie wstydu wskutek podłego postępku? Przecież właśnie dlatego zatupałem i
wrzasnąłem nieludzko na nieszczęsne dziecko, że, widzicie, nie tylko nie czuję
litości, ale choćbym nawet popełnił najhaniebniejszy uczynek, to teraz mi wolno,
bo za dwie godziny wszystko ustanie. Czy mi uwierzycie, że dlatego krzyknąłem?
Jestem teraz niemal pewien tego. Wydawało mi się jasne, że życie i świat teraz
jakby ode mnie zależą. Można powiedzieć nawet tak, że świat teraz jakby dla
mnie jednego istnieje: wystarczy, bym się zastrzelił, a świata nie będzie,
przynajmniej dla mnie. Nie mówiąc już o tym, że może istotnie dla nikogo, nic nie
będzie po mnie, i cały świat, ledwo zgaśnie moja świadomość, też zgaśnie od
razu jak mara, jak coś, co należy tylko do mojej świadomości, i przestanie
istnieć, albowiem może cały ten świat i ci ludzie — to tylko ja jeden. Pamiętam,
że siedząc i rozmyślając roztrząsałem wszystkie te nowe pytania, tłoczące się
jedno za drugim, i wymyślałem coś już zupełnie nowego. Na przykład nagle
przyszła mi do głowy dziwna myśl, że gdybym żył przedtem na Księżycu, albo
dajmy na to na Marsie, i gdybym popełnił tam jakiś najhaniebniejszy,
najbezecniejszy uczynek, jaki w ogóle można sobie wyobrazić, i gdybym został
tam z jego powodu pohańbiony i zbezczeszczony tak, jak tylko można poczuć to i
wyobrazić sobie chyba czasami we śnie, w koszmarze, i gdybym, znalazłszy się
potem na Ziemi, zachował nadal świadomość tego, co popełniłem na innej
planecie, a poza tym wiedziałbym, że już tam w żadnym wypadku nie wrócę —
czy wtedy, patrząc z Ziemi na Księżyc, byłoby mi wszystko jedno, czy nie? Czy
wstydziłbym się tego uczynku, czy nie? Pytania były błahe i zbyteczne, ponieważ
rewolwer leżał już przede mną i całą swoją istotą wiedziałem, że to się stanie,
ale mnie rozpalały, i wściekałem się. Było mi tak, jakbym nie mógł już teraz
umrzeć, nie rozstrzygnąwszy czegoś uprzednio. Jednym słowem, ta dziewczynka
mnie uratowała, dlatego że pytaniami oddaliłem wystrzał. U kapitana tymczasem
też zaczęło się wszystko uciszać: przestali grać w karty, szykowali się do snu, a
na razie gderali i ospale, od niechcenia łajali się. No i właśnie wtedy zasnąłem
— co mi się nigdy przedtem nie przytrafiło — za stołem w fotelu. Zasnąłem
całkiem niepostrzeżenie. Sen, jak wiadomo, to nadzwyczaj dziwne zjawisko:
niektóre rzeczy widzimy przerażająco wyraźnie, z najbardziej szlifierskim
wykończeniem szczegółów, przez inne natomiast przeskakujemy, jakby w ogóle
ich nie dostrzegając, na przykład przez czas i przestrzeń. Snami chyba kieruje nie
rozum, lecz chęć, nie głowa, lecz serce, a co za przedziwne sztuki robił niekiedy
mój rozum we śnie! Dzieją się z nim we śnie rzeczy zupełnie niepojęte. Mój brat
na przykład umarł pięć lat temu. Niekiedy mi się śni: bierze udział w moich
sprawach, bardzo jesteśmy zaaferowani, a jednocześnie doskonale, na przestrzeni
całego snu, wiem i pamiętam, że brat zmarł i został pochowany. A więc dlaczego
nie dziwię się temu, że chociaż nie żyje, on jest jednak przy mnie i razem ze mną
o coś zabiega? Dlaczego mój rozum to całkowicie dopuszcza? Ale dość tego.
Przystępuję do mego snu. Tak, przyśnił mi się wtedy ten sen, mój sen z trzeciego
listopada! Oni droczą się teraz ze mną, że to przecież był tylko sen. Ale czy nie
wszystko jedno, czy to sen, czy nie sen, skoro zwiastował mi Prawdę? Przecież
jeżeli raz się poznało prawdę, zobaczyło się ją, to się wie, że to prawda i że innej
nie ma i nie może być, bez względu na to, czy śpimy, czy też żyjemy. No więc
niech to będzie sen, przypuśćmy, ale wszak ja to życie, które wy tak
wychwalacie, chciałem zgasić samobójstwem, a sen mój, sen mój — o, on mi
zwiastował nowe, wielkie, odnowione, mocne życie ! Posłuchajcie!
III
Powiedziałem, że zasnąłem niepostrzeżenie i nawet jakby dalej rozmyślając o
tej samej materii. Nagle mi się przyśniło, że biorę rewolwer i siedząc kieruję go
sobie prosto w serce — tak, w serce, nie w głowę; bo przedtem postanowiłem
koniecznie strzelić sobie w głowę, i to nie inaczej niż w prawą skroń.
Skierowawszy go w pierś, zatrzymałem się na jedną czy dwie sekundy, a wtedy
świeczka moja, stół i ściana przede mną nagle poruszyły się i zawirowały. Czym
prędzej strzeliłem.
We śnie spadamy czasem z wysokości albo nas zarzynają lub biją, ale nigdy
nie odczuwamy bólu, chyba że rzeczywiście uderzymy się o coś w łóżku; wtedy
czujemy ból i niemal zawsze budzimy się z bólu.
Tak było i w moim śnie: nie czułem bólu, ale wydało mi się, że wraz z
wystrzałem targnął mną jakiś wstrząs i wszystko nagle zgasło, i zrobiło się wokół
mnie okropnie czarno. Było tak, jakbym oślepł i oniemiał i oto leżę na czymś
twardym, wyciągnięty na wznak, nic nie widzę i nie mogę zrobić najmniejszego
ruchu. Wokoło chodzą i krzyczą, huczy basem kapitan, piszczy histerycznie
gospodyni — i nagle znów przerwa, i oto już niosą mnie w zamkniętej trumnie.
Czuję, jak kołysze się trumna, i zastanawiam się nad tym, i nagle po raz pierwszy
zdumiewa mnie myśl, że ja przecież umarłem, zupełnie umarłem, wiem o tym i nie
wątpię, nie widzę i nie poruszam się, a jednocześnie czuję i zastanawiam się. Ale
wkrótce godzę się z tym i normalnie, jak we śnie, przyjmuję rzeczywistość bez
dyskusji.
Oto mnie zakopują do ziemi. Wszyscy odchodzą, jestem sam, zupełnie sam.
Nie poruszam się. Zawsze dawniej, kiedy sobie wyobrażałem na jawie, jak to
mnie pochowają w mogile, kojarzyłem z nią właściwie tylko wrażenie wilgoci i
zimna. Teraz też poczułem, że mi bardzo zimno, zwłaszcza w koniuszki palców u
nóg, ale więcej nic nie czułem.
Leżałem i, dziwna rzecz — niczego nie oczekiwałem, przyjmując jako coś
bezspornego, że nieboszczyk nie ma się czego spodziewać. Ale było wilgotno.
Nie wiem, ile to trwało — godzinę, kilka dni czy wiele dni. Ale w pewnej chwili
na moje lewe zamknięte oko spadła, przesączywszy się przez wieko trumny,
kropla wody, za nią po chwili druga, następnie po chwili trzecia, i tak dalej w
takich samych odstępach. Głębokie oburzenie zapłonęło w moim sercu i nagle
poczułem w nim fizyczny ból. „To moja rana — pomyślałem — to wystrzał, tam
jest kula..." A krople wciąż kapały, co chwila, prosto na moje zamknięte oko. I
nagle zawołałem, nie głosem, byłem bowiem nieruchomy, lecz całą swoją istotą
— do władcy tego wszystkiego, co działo się ze mną:
— Kimkolwiek jesteś, jeżeli jesteś i jeżeli istnieje coś rozumniejszego nad to,
co się teraz dzieje, to pozwól temu czemuś być również tutaj. Jeżeli zaś mścisz
się na mnie za nierozsądne moje samobójstwo potwornością i bezsensem
dalszego bytu, to wiedz, że przenigdy żadna męka, jakakolwiek mnie spotka, nie
da się porównać z pogardą, którą będę odczuwał w milczeniu, choćby to trwało
miliony lat męczarni!
Wezwałem i umilkłem. Prawie całą minutę trwała głęboka cisza, nawet
jeszcze jedna kropla spadła, ale wiedziałem, bezgranicznie i nieugięcie
wiedziałem i wierzyłem, że zaraz wszystko musi się zmienić. Wtem nagle
rozwarła się moja mogiła. To jest nie wiem, czy została otwarta i rozkopana, ale
uczułem, że jestem pochwycony przez jakąś dziwną i nieznaną istotę i znaleźliśmy
się w przestrzeni. Nagle przejrzałem: była głęboka noc, nigdy, przenigdy nie było
jeszcze tak ciemno!
Unosiliśmy się w przestrzeni już daleko od Ziemi. Nie pytałem o nic tego,
który mnie niósł, czekałem i byłem dumny. Zapewniałem siebie, że się nie boję, i
zamierałem z zachwytu na myśl o tym, że się nie boję. Nie pamiętam już, jak
długo mknęliśmy, nie mogę sobie tego nawet wyobrazić: wszystko odbywało się
tak, jak zawsze we śnie, kiedy się przeskakuje przestrzeń i czas oraz prawa
istnienia i rozsądku, zatrzymując się tylko na punktach, o których marzy serce.
Pamiętam, że nagle dojrzałem w ciemnościach jedną gwiazd kę. „To Syriusz?" —
zapytałem wbrew woli, nie mogąc się powstrzymać, o nic bowiem nie chciałem
pytać. „Nie, to ta sama gwiazda, którą widziałeś wśród obłoków wracając do
domu" — odpowiedziała niosąca mnie istota. Wiedziałem, że ma jak gdyby
ludzkie oblicze. Dziwna rzecz, nie lubiłem tej istoty, nawet czułem do niej
głęboki wstręt. Spodziewałem się zupełnego niebytu, z tą myślą strzeliłem sobie
w serce. A teraz jestem w rękach istoty, nie ludzkiej, rzecz jasna, ale która jest,
istnieje: „A więc i za grobem jest życie!" — pomyślałem z ową dziwną
lekkomyślnością snu, ale najistotniejsza treść mego serca pozostawała ze mną w
całej pełni: „Jeżeli trzeba być znowu — pomyślałem — i znów żyć wskutek
czyjejś nieuniknionej woli, to nie chcę, żeby mnie pokonano i poniżono!" — „Ty
wiesz, że się ciebie boję, i dlatego mną pogardzasz" — odezwałem się nagle do
swego towarzysza, nie mogąc się powstrzymać od poniżającego pytania, w
którym zawarte było wyznanie, czując zarazem w sercu jak ukłucie szpilką swoje
poniżenie. Nie odpowiedział mi na pytanie, ale nagle poczułem, że mną nie
pogardza i nie śmieje się ze mnie, i że nasza droga ma cel niewiadomy,
tajemniczy i dotyczący tylko mnie jednego. Trwoga rosła w mym sercu. Coś bez
słów, ale w męce udzielało mi się od mojego milczącego towarzysza i jakby mnie
przenikało. Mknęliśmy w ciemnych, nieznanych przestworzach. Dawno już
przestałem widzieć znajome oku gwiazdozbiory. Wiedziałem, że są takie gwiazdy
w niebiańskich przestworzach, których promienie dochodzą do Ziemi dopiero po
tysiącach, milionach lat. Być może lecieliśmy już po tych przestworzach...
Oczekiwałem czegoś pełen strasznego szarpiącego mi serce smutku. Wtem
targnęło mną jakieś zna jome uczucie, jakiś przemożny zew: ujrzałem nagle nasze
Słońce! Wiedziałem, że to nie może być nasze Słońce, które zrodziło naszą
Ziemię, wiedziałem, że znajdujemy się w nieskończonej odległości od naszego
Słońca, ale poznałem, nie wiem czemu, całą swoją istotą, że jest to zupełnie takie
samo słońce jak nasze, jego powtórzenie, jego sobowtór. Błogie, tęskne uczucie
zabrzmiało zachwytem w mej duszy: bratnia siła światła, tego samego, co mnie
zrodziło, odezwała się echem w mym sercu i wskrzesiła je, poczułem życie,
dawne życie, po raz pierwszy od wzlotu z mogiły.
— Ale jeśli to jest słońce, jeśli to zupełnie takie samo słońce jak nasze —
zawołałem — to gdzie jest ziemia? — Mój towarzysz wskazał mi gwiazdkę,
świecącą w ciemności szmaragdowym blaskiem. Mknęliśmy prosto ku niej.
— Czyżby możliwe były takie powtórzenia we wszechświecie, czyżby takie
było prawo natury? A jeśli to ziemia, czyż to może być taka sama ziemia jak
nasza... zupełnie taka sama, nieszczęśliwa, nędzna, ale droga i wiecznie kochana,
taką samą dręczącą miłość rodząca ku sobie w najbardziej niewdzięcznych
dzieciach swoich jak nasza? — wołałem drżąc z niepowstrzymanej ekstatycznej
miłości do tej dawnej, bliskiej sercu Ziemi, którą porzuciłem. Obraz biednej
skrzywdzonej przeze mnie dziewczynki przemknął mi przed oczami.
— Zobaczysz wszystko — odrzekł mój towarzysz i jakiś smutek zabrzmiał w
jego słowach. Szybko zbliżaliśmy się do planety. Rosła w mych oczach, już
dostrzegałem ocean, zarysy Europy; wtem dziwne uczucie jakiejś wzniosłej,
świętej zazdrości zapłonęło w mym sercu: „Czy możliwe jest podobne
powtórzenie i po co? Kocham, mogę kochać tylko tę Ziemię, którą porzuciłem, na
której zostały smugi krwi mojej, kiedy, niewdzięcznik, wystrzałem w serce
zgasiłem swoje życie. Ale nigdy, przenigdy nie przestałem kochać tej Ziemi,
nawet owej nocy, rozstając się z nią, może kochałem ją jeszcze boleśniej niż
kiedykolwiek. Czy jest ból na tej nowej ziemi? Na naszej Ziemi, zaiste, możemy
kochać tylko boleśnie i tylko poprzez ból! Inaczej nie potrafimy kochać, nie
znamy innej miłości. Chcę bólu, aby kochać. Chcę, pragnę natychmiast całować,
zalewając się łzami, tylko tę Ziemię, którą porzuciłem, i nie chcę, nie przyjmę
życia na żadnej innej!..."
Ale mój towarzysz już mnie opuścił. Nagle, niemal nie dostrzegając tego,
stanąłem na tej drugiej ziemi w jaskrawym blasku słonecznego dnia, uroczego jak
raj. Stałem chyba na jednej z tych wysp, które stanowią na naszej ziemi
archipelag grecki, albo gdzieś na brzegu lądu sąsiadującego z tym archipelagiem.
O, wszystko było zupełnie takie samo jak u nas, ale, rzekłbyś, wszędzie lśnił jakiś
odświętny blask, jakiś wielki, święty i osiągnięty nareszcie triumf. Łagodne
szmaragdowe morze cicho pluskało o brzegi i całowało je z miłością jawną,
widoczną, niemal świadomą. Wysokie, piękne drzewa stały w pełnej krasie
kwitnienia, a niezliczone ich listki, pewien jestem tego, witały mnie cichym,
pieściwym szmerem, wymawiając jak gdyby słowa miłości. Murawa płonęła
jaskrawymi wonnymi kwiatami. Ptaszki stadami fruwały w powietrzu i bez
trwogi siadały mi na ramionach i rękach, radośnie muskając mnie wdzięcznymi,
drgającymi skrzydełkami. Wreszcie
zobaczyłem
i
poznałem
również
mieszkańców tej szczęśliwej ziemi. Przyszli do mnie sami, otoczyli mnie,
całowali mnie. Dzieci słońca, dzieci swojego słońca — o, jakże byli piękni!
Nigdy nie widziałem na naszej Ziemi ludzi o takiej urodzie. Jedynie bodaj u
dzieci naszych, w zaraniu ich życia, można znaleźć daleki odblask tej urody. Oczy
tych szczęśliwych ludzi lśniły pogodnym blaskiem, twarze jaśniały mądrością i
pełnią spokojnej świadomości, ale twarze te były wesołe; w słowach i głosach
tych ludzi dźwięczała dziecinna radość. Gdym tylko spojrzał na ich twarze,
zrozumiałem wszystko, wszystko! Była to ziemia nie skażona grzechem
pierworodnym, żyli na niej ludzie, co nie zgrzeszyli; żyli w takim samym raju, jak
— zgodnie z wierzeniami całej ludzkości — nasi grzeszni prarodzice, z tą tylko
różnicą, że cała ziemia była jednym wielkim rajem. Ci ludzie, radośnie się
śmiejąc, otoczyli mnie ciasnym kołem i okazywali mi swoją życzliwość, zabrali
mnie do siebie i każdy z nich chciał mnie uspokoić. O, nie wypytywali mnie o
nic, lecz jakby wszystko wiedzieli, tak mi się wydawało, i pragnęli jak
najszybciej zetrzeć cierpienie z mej twarzy.
IV
No dobrze, przypuśćmy, że to był tylko sen! — Ale wrażenie miłości tych
niewinnych i pięknych ludzi pozostało we mnie na zawsze i czuję, że ich miłość
płynie do mnie stamtąd jeszcze teraz. Widziałem ich, poznałem z bliska,
kochałem ich, bolałem z ich powodu później. O, ja natychmiast pojąłem, że pod
wieloma względami nie rozumiem ich wcale; jako nowoczesny rosyjski
postępowiec i plugawy petersburżanin nie pojmowałem na przykład tego, że przy
takiej wiedzy nie posiadają naszej nauki. Ale wkrótce zrozumiałem, że ich
wiedza żywi się innymi wtajemniczeniami niż u nas na ziemi i że cele ich też są
zupełnie inne. Nie pragnęli niczego i byli spokojni, nie dążyli do poznania życia,
tak jak my to czynimy, ponieważ żywot ich był tak pełny. Ale wiedza ich była
głębsza i wyższa niż nasza; nauka bowiem pragnie wytłumaczyć, co to jest życie,
dąży do pojęcia go, aby nauczyć innych, jak żyć; oni zaś i bez nauki wiedzieli, jak
żyć, i zrozumiałem to, ale nie mogłem pojąć ich wiedzy. Wskazywali mi na
drzewa swoje — a ja nie mogłem zrozumieć tego stopnia miłości, z jakim na nie
patrzyli: jakby rozmawiali z podobnymi sobie istotami. I, wiecie, chyba się nie
omylę twierdząc, że istotnie z nimi rozmawiali! Odnaleźli ich język i jestem
pewien, że drzewa ich rozumiały. Tak patrzyli na całą przyrodę — na zwierzęta,
które żyły z nimi w zgodzie, które nie napadały na nich i kochały ich, ujęte ich
miłością. Wskazywali na gwiazdy i mówili o nich do mnie coś, czego nie mogłem
zrozumieć, ale jestem przekonany, że w pewnym sensie obcowali z gwiazdami w
niebie, i to nie za pomocą samej myśli, lecz jakiegoś żywego kontaktu. Och, ci
ludzie nie starali się wcale o to, bym ich rozumiał, kochali mnie i bez tego, ale za
to wiedziałem, że oni też nigdy mnie nie zrozumieją, i dlatego nic prawie im nie
mówiłem o naszej ziemi. Całowałem tylko przy nich tę ziemię, na której żyli, i
bez słów ubóstwiałem ich, a oni to widzieli i pozwalali się ubóstwiać, bo sami
bardzo kochali. Nie cierpieli z mojego powodu, kiedy czasami we łzach
całowałem ich nogi, wiedząc radośnie w swym sercu, z jaką mocą uczucia mi
odpowiedzą. Niekiedy pytałem sam siebie w zdumieniu: jak to możliwe, że przez
cały czas nie obrazili kogoś takiego jak ja, ani razu nie wzbudzili w kimś takim
uczucia zazdro ści czy zawiści? Wiele razy zadawałem sobie pytanie, jak mogłem
ja — łgarz i zarozumialec — nie puszyć się swoimi wiadomościami (o których,
rzecz jasna, nie mieli pojęcia), chcąc zadziwić ich — lub choćby tylko z miłości
dla nich? Byli radośni i figlami jak dzieci. Błądzili po swoich pięknych gajach i
lasach, śpiewali swoje piękne pieśni, spożywali lekkie pokarmy, owoce drzew
swoich, miód lasów i mleko przywiązanych do nich zwierząt. Aby wyżywić się i
przyodziać, pracowali niewiele i bez wysiłku. Miłowali się i rodziły się im
dzieci, ale nigdy nie dostrzegłem tam wybuchów owej okrutnej zmysłowości,
która jest udziałem niemal wszystkich na naszej ziemi, wszystkich i każdego, i
stanowi jedyne prawie źródło wszystkich występków naszej ludzkości. Cieszyli
się z pojawiających się dzieci jako z owych uczestników ich błogostanu. Nie było
między nimi kłótni i nie było zazdrości, nie rozumieli nawet, co to znaczy. Ich
dzieci były dziećmi wszystkich, gdyż wszyscy stanowili jedną rodzinę. Niemalże
nie spotykało się wśród nich chorób, chociaż była śmierć, ale starzy ludzie
umierali cicho, jakby zasypiając, otoczeni żegnającymi ich ludźmi, błogosławiąc
ich, uśmiechając się do nich, odprowadzani z kolei ich pogodnymi uśmiechami.
Bólu, łez przy tym nie widziałem, była tylko miłość spotęgowana aż do
zachwycenia, lecz zachwycenia, jakie daje spokój, spełnienie, kontemplacja.
Można było pomyśleć, że obcują jeszcze ze swymi zmarłymi i że ziemska
łączność z nimi nie została zerwana przez śmierć. Prawie nie rozumieli mnie,
kiedy pytałem ich o wieczny żywot, ale widocznie byli bezwiednie tak pewni
jego istnienia, że nie było to dla nich problemem. Nie mieli świątyń, ale mieli
jakąś powszednią, żywą i nieustanną więź z Całością wszechświata; nie mieli
wiary, mieli natomiast pewność, że gdy się wyczerpie ich radość ziemska do
ostatecznych ziemskich granic, wówczas zaznają wszyscy, żyjący i umarli,
jeszcze większej wspólnoty z Całością wszechświata. Oczekiwali tego momentu
z radością, wszelako nie spiesząc się, nie tęskniąc za nim, lecz mając go już jakby
w przeczuciach serca swojego, o czym wieści podawali sobie nawzajem.
Wieczorami, udając się na spoczynek, chętnie tworzyli zgodne harmonijne chóry.
W pieśniach tych przekazywali wszystkie wrażenia, których dostarczył im
odchodzący dzień, sławili go i żegnali się z nim. Opiewali przyrodę, ziemię,
morze, lasy. Lubili składać pieśni o sobie i wychwalali się też nawzajem, jak
dzieci; były to całkiem proste pieśni, ale wylewały się z serca i przenikały serca.
Zresztą nie tylko w pieśniach — rzekłbyś, całe życie spędzali jedynie na
wzajemnym podziwianiu się. Było to jakieś powszechne zakochanie, całkowite,
wszechogarniające. Ale niektórych pieśni, uroczystych, ekstatycznych, prawie
zupełnie nie rozumiałem. Rozumiejąc słowa, nigdy nie umiałem przeniknąć
całego ich sensu. Pozostawał jakby niedostępny mojemu umysłowi, natomiast
serce moje wchłaniało go bezwiednie, coraz to bardziej. Często mówiłem im, że
ja to wszystko od dawna już przeczuwałem, że cała ta radość i chwała odzywała
się we mnie już na naszej ziemi tęsknym wołaniem, graniczącym czasami z
dotkliwym smutkiem; że przeczuwałem ich wszystkich, ich wspaniałość w snach
mego serca i w marzeniach mego umysłu, że często nie mogłem patrzeć na ziemi
naszej na zachodzące słońce bez łez... Że w nienawiści mojej do ludzi naszej
ziemi zawsze kryła się troska: czemu nie mogę ich nienawidzić bez kochania,
czemu nie mogę im nie przebaczać; w mojej miłości zaś do nich troska: czemu nie
mogę ich kochać bez nienawiści? Słuchali mnie i widziałem, że nie mogą sobie
wyobrazić tego, o czym mówię, ale nie żałowałem, że mówię im o tym:
wiedziałem, że rozumieją całą moc mojej tęsknoty do tych, których porzuciłem.
Tak, kiedy patrzyli na mnie swym kochanym, pełnym miłości spojrzeniem, kiedy
czułem, że przy nich i moje serce staje się równie niewinne i szczere jak ich
serca, nie żałowałem, że ich nie rozumiem. Uczucie pełni życia zapierało mi dech
i w milczeniu modliłem się do nich.
O, wszyscy teraz śmieją mi się w twarz i zapewniają, że nawet we śnie nie
sposób widzieć takich szczegółów, jakie tutaj podaję, że we śnie miałem tylko
jedno wrażenie, zrodzone przez moje własne serce w malignie, a szczegóły
zmyśliłem już po przebudzeniu. A kiedy wyznałem im, że może tak było naprawdę
— Boże, jak śmieli mi się w oczy, jak ich ubawiłem!
O tak, oczywiście zostałem ugodzony tylko przez jedno doznanie, tylko ono
ocalało w moim do krwi zranionym sercu; natomiast rzeczywiste obrazy i formy
mego snu, to znaczy te, które istotnie widziałem w czasie trwania marzenia
sennego, przepełnione były taką harmonią, były tak piękne i urocze, tak realne, że
obudziwszy się nie byłem w stanie przekazać ich naszymi słabymi słowami, tak
że poniekąd z musu zatarły się w moim umyśle, a więc może istotnie sam
bezwiednie zmuszony byłem zmyślać potem szczegóły, no i, rzecz jasna,
wypaczyłem je, zwłaszcza wobec tak namiętnego pragnienia, by je czym prędzej i
w jakimś przynajmniej stopniu przekazać. Jakżebym natomiast miał nie wierzyć,
że wszystko to było naprawdę? Było, i może po tysiąckroć piękniejsze,
pogodniejsze, rado śniejsze, niż opowiadam! Przypuśćmy nawet, że to sen, ale to
wszystko nie mogło nie mieć miejsca. A wiecie, co wam powiem w tajemnicy?
Może wszystko wcale nie było snem! Stało się bowiem tam coś takiego, coś tak
przeraźliwie realnego, że nie mogłoby się tylko śnić. Przypuśćmy, że sen zrodził
się w moim sercu, ale czy samo tylko serce zdołałoby zrodzić tę potworną rzecz,
która potem zdarzyła się ze mną? Jakżebym mógł sam ją wymyślić czy wyśnić w
sercu? Czyżby moje płytkie serce i mój kapryśny marny umysł mogły wznieść się
do takiego objawienia prawdy? O, sądźcie sami; kryłem się z tym dotychczas, ale
teraz dopowiem i to także. Chodzi o to, że ja... zdeprawowałem ich wszystkich!.
V
Tak, tak, skończyło się na tym, że ich wszystkich zdeprawowałem!
Jak się to mogło stać — nie wiem, ale pamiętam wyraźnie. Sen przeleciał
przez tysiąclecia i pozostawił we mnie jedynie wrażenie całości. Wiem tylko, że
przyczyną upadku byłem ja. Jak złośliwa trychina, jak atom dżumy zarażającej
całe państwa, tak i ja zaraziłem sobą całą tę szczęśliwą, bezgrzeszną przede mną
ziemię. Nauczyli się kłamać i pokochali kłamstwo, i poznali jego piękno. O, to
być może zaczęło się niewinnie, od żartu, kokieterii, gry miłosnej, w samej rzeczy
może od atomu, ale ten atom kłamstwa przeniknął w ich serca i spodobał się im.
Następnie szybko zrodziła się zmysłowość, ona z kolei zrodziła zazdrość, a ta —
okrucieństwo... O, nie wiem, nie pamiętam, ale prędko, bardzo prędko trysnęła
pierwsza krew: zdziwili się i przerazili, i zaczęli się rozdzielać, oddalać od
siebie. Pojawiły się związki, ale już przeciwko sobie. Zaczęły się wyrzuty,
zarzuty. Poznali wstyd i podnieśli go do rangi cnoty. Zrodziło się pojęcie honoru,
i w każdym związku pojawił się własny sztandar. Zaczęli dręczyć zwierzęta, a
one uciekły do lasów i stały się im wrogami. Zaczęła się walka o rozdział, o
wyodrębnienie, o sprawy osobnicze, o moje i twoje. Zaczęli mówić różnymi
językami. Poznali smutek i pokochali smutek, pragnęli cierpienia i mówili, że
prawdę osiąga się tylko przez cierpienie. Wtedy pojawiła się u nich nauka. Kiedy
stali się źli, zaczęli mówić o braterstwie i humanitaryzmie i zrozumieli te idee.
Kiedy się stali występni, wynaleźli sprawiedliwość i ułożyli sobie całe kodeksy,
żeby ją zagwarantować, a dla zabezpieczenia kodeksów wystawili gilotynę.
Ledwie pamiętali o tym, co utracili, nawet nie chcieli wierzyć w to, że byli
kiedyś niewinni i szczęśliwi. Śmiali się nawet z możliwości tego dawnego
szczęścia i nazywali je marzeniem. Nie mogli go nawet wyobrazić sobie w
kształtach i obrazach, ale dziwna, przedziwna rzecz: utraciwszy wszelką wiarę w
minione szczęście, nazwawszy je baśnią, do tego stopnia zapragnęli być z
powrotem niewinni, szczęśliwi, że padli przed pragnieniem serc swoich jak
dzieci, ubóstwili to pragnienie, wybudowali świątynie i zaczęli się modlić do
własnego pomysłu, własnego „pragnienia", całkowicie wierząc zarazem w jego
nieziszczalność, ale ze łzami je adorując i korząc się przed nim. Jednak gdyby się
mogło tak stać, żeby wrócili do tego stanu niewinności i szczęścia, który utracili,
gdyby ktoś nagle znów im pokazał i zapytał, czy chcą go odzyskać — na pewno
by odmówili. Odpowiedzieli mi: „Zgoda, jesteśmy kłamliwi, źli i
niesprawiedliwi, ale wiemy o tym i płaczemy z tego powodu, dręczymy się za to
sami, i torturujemy siebie, i karzemy więcej nawet, być może, niż uczyni ten
miłosierny sędzia, który będzie nas sądził, a którego imienia nie znamy. Ale
mamy naukę, a poprzez nią odnajdziemy znów prawdę, lecz przyjmiemy ją już
świadomie, wiedza jest wyższa nad uczucie, świadomość życia — ponad życie.
Nauka daje nam mądrość głęboką, mądrość odkryje nam prawa, a znajomość
praw szczęścia wyższa jest ponad szczęście". Tak mówili, a po takich słowach
każdy pokochał siebie więcej niż wszystkich, zresztą nie mogło być inaczej.
Każdy stał się tak zazdrosny o swoją osobowość, że wszystkimi siłami starał się
tylko poniżyć ją i pomniejszyć u innych ludzi, i w tym widział sens swego życia.
Pojawiło się niewolnictwo, nawet dobrowolne niewolnictwo: słabi chętnie
podporządkowali się silniejszym, po to tylko, żeby ci pomagali im uciskać
jeszcze słabszych. Zjawili się sprawiedliwi, którzy przychodzili do tych ludzi ze
łzami i mówili im o ich pysze, o utracie miary i harmonii, o utracie przez nich
wstydu. Śmiano się z nich lub kamienowano ich. Święta krew lała się na progach
świątyń. Zaczęli się także pojawiać ludzie, którzy się zastanawiali: jak by się na
nowo połączyć, aby każdy, nie przestając kochać siebie ponad wszystkich,
jednocześnie nie przeszkadzał nikomu innemu, żeby wszyscy mogli w ten sposób
żyć w zgodnym społeczeństwie. W związku z tą ideą zaczęły się wojny. Wszyscy
wojujący jednocześnie wierzyli niezłomnie, że nauka, mądrość i instynkt
samozachowawczy zmuszą wreszcie ludzi do zjednoczenia się w zgodne i
rozsądne społeczeństwo, i dla tego tymczasem, dla przyspieszenia rzeczy,
„najmądrzejsi" starali się jak najszybciej wytępić „nie najmądrzejszych" i nie
rozumiejących ich idei, aby nie przeszkadzali jej zatriumfować. Ale instynkt
samozachowawczy zaczął szybko słabnąć, pojawili się pyszałkowie, zachłanni,
których mowa znała jedno: wszystko albo nic. Dla osiągnięcia celu uciekano się
do zbrodni, a jeżeli się nie udawała — do samobójstwa. Pojawiły się religie z
kultem niebytu i samozniszczenia, które wieść miały do wiecznego spokoju w
nirwanie. Wreszcie ludzie osłabli w bezsensownym trudzie i na ich twarzach
pojawił się wyraz cierpienia, a wtedy ogłosili wszem wobec, że cierpienie to
piękno, jedynie albowiem w cierpieniu jest myśl. Opiewali cierpienie w
pieśniach swoich. Chodziłem między nimi załamując ręce, płakałem nad nimi, ale
kochałem ich może jeszcze bardziej niż przedtem, kiedy to na ich twarzach nie
było jeszcze cierpienia, kiedy byli niewinni i piękni. Pokochałem ich skalaną
przez nich ziemię jeszcze bardziej niż wtedy, gdy była rajem, za to jedynie, że
zjawiło się na niej nieszczęście. Niestety, zawsze kochałem smutek i cierpienie,
ale tylko dla siebie, dla siebie, bo nad nimi płakałem z litości. Wyciągałem do
nich ręce w rozpaczy, oskarżając się, przeklinając i gardząc sobą. Mówiłem im,
że to wszystko zrobiłem ja, ja jeden, że to ja im przyniosłem rozpustę, zarazę i
kłamstwo! Błagałem ich, żeby mnie ukrzyżowali, uczyłem ich, jak mają zrobić
krzyż. Nie mogłem, nie miałem sił sam się zabić, ale chciałem przyjąć od nich
mękę, pragnąłem męki, pragnąłem, aby w tej męce została przelana moja krew do
ostatniej kropli. Ale oni tylko śmiali się ze mnie i w końcu zaczęli uważać mnie
za pomyleńca. Usprawiedliwiali mnie, mówili, że otrzymali tylko to, czego sami
pragnęli, i że wszystko, co się dzieje teraz, musiało się dokonać. Wreszcie
oświadczyli mi, że zaczynam być dla nich niebezpieczny i że wsadzą mnie do
domu wariatów, jeżeli nie zamilknę. Wtedy przepełnił mi duszę tak potężny ból,
że serce mi się skrwawiło i poczułem, że umieram, a wtedy — wtedy się właśnie
obudziłem.
Był już ranek, i choć jeszcze się nie rozwidniło, mogło być mniej więcej po
piątej. Ocknąłem się w tym samym fotelu, moja świeca dopaliła się do końca. U
kapitana spali — i naokoło była niezwykła w naszym mieszkaniu cisza. Zerwałem
się z miejsca pełen zdumienia; nigdy jeszcze nie działo się ze mną nic podobnego,
nie tylko ogólnie, lecz i w drobiazgach. Na przykład nigdy nie zasypiam w fotelu.
Kiedy tak stałem, stopniowo odzyskując przytomność, nagle wpadł mi w oczy
rewolwer, gotowy, nabity — ale teraz błyskawicznie odepchnąłem go od siebie!
O, teraz żyć! Żyć całą duszą! Podniosłem w górę ramiona i wezwałem wieczną
Prawdę. Nie, nie wezwałem, lecz zapłakałem; zachwyt, bezmierny zachwyt
wypełniał całą moją istotę. Tak, żyć i — głosić Prawdę! Tak zadecydowałem w
owej chwili — przez całe życie głosić prawdę. Będę głosić, chcę głosić — co?
Prawdę, albowiem widziałem ją, widziałem na własne oczy, widziałem całą jej
wspaniałość!
No i od tego czasu głoszę ją! Poza tym — kocham tych, co się ze mnie śmieją,
bardziej niż wszystkich innych. Dlaczego tak jest — nie wiem i nie potrafię
wytłumaczyć, ale niech już tak będzie. Oni mówią, że ja już teraz się plączę, no
więc skoro już teraz tak mi się poplątało, to co będzie dalej? To szczera prawda:
plączę się, i może dalej będzie jeszcze gorzej. Oczywiście, pomylę się kilka razy,
zanim dojdę do tego, jak głosić, to znaczy jakimi słowami i jakimi czynami, gdyż
to bardzo trudno wykonać. Przecież już teraz jest to wszystko dla mnie jasne jak
słońce, ale słuchajcie: kto się nie myli? A tymczasem wszyscy idą przecież do
tego samego, przynajmniej dążą do tego samego, od mędrca do ostatniego zbója,
tylko różnymi drogami. To stara Prawda, ale jest w niej coś nowego: nawet
pomylić się zbytnio nie mogę — ponieważ widziałem Prawdę, widziałem i
wiem, że ludzie mogą być piękni i szczęśliwi, nie tracąc możliwości życia na
ziemi. Nie chcę i nie mogę wierzyć, żeby zło było normalnym stanem ludzi. A
przecież oni cały czas właśnie z tej mojej wiary się śmieją. Jakże mam nie
wierzyć: widziałem Prawdę — nie, nie doszedłem do niej na drodze
rozumowania, lecz widziałem, widziałem, i żywy jej wizerunek wypełnił duszę
moją na wieki. Widziałem ją w tak pełnej postaci, że nie wierzę, aby nie mogła
być u ludzi. A więc jak ja się mogę mylić? Mogę zboczyć oczywiście, nawet
kilka razy, będę mówił być może nawet cudzymi słowami, ale nie na długo: żywy
wizerunek tego, co widziałem, będzie zawsze ze mną, zawsze mnie naprostuje i
mną pokieruje. O, jestem rześki, pełen energii, idę, idę i mogę iść tysiąc lat.
Wiecie, chciałem nawet ukryć początkowo, że zdeprawowałem ich wszystkich,
ale to był błąd — oto już pierwszy błąd! Ale Prawda szepnęła mi, że kłamię, i
ochroniła mnie, i pokierowała mną. Ale jak urządzić raj — nie wiem, bo nie
potrafię przekazać tego słowami. Po śnie moim zgubiłem słowa. Przynajmniej
wszystkie główne słowa, najpotrzeb niejsze. Ale mimo to pójdę i wszystko będę
mówił, bezustannie, bo jednak widziałem na własne oczy, chociaż nie umiem
przekazać, co widziałem. Lecz tego właśnie kpiarze nie rozumieją: „Sen,
powiadają, nic więcej, maligna, halucynacja". Ech! Co w tym mądrego? A oni się
tak puszą! Sen? Cóż to jest sen? A nasze życie — czy nie jest może snem?!
Powiem więcej: dobrze, niech się to nigdy nie spełni, niech nie będzie raju
(przecież nawet ja to rozumiem!) — ale ja mimo to będę wieścił. To takie proste:
w ciągu jednego dnia, w ciągu jednej godziny — wszystko by było od razu
gotowe! Przede wszystkim: kochać innych jak siebie, to jest najważniejsze, i
koniec, absolutnie nic więcej nie potrzeba: natychmiast będziemy wiedzieli, jak
się urządzić. Właściwie to przecież tylko stara prawda, którą bilion razy
powtarzano i czytano, a jednak się nie przyjęła! „Świadomość życia jest ponad
życiem, znajomość praw szczęścia — ponad szczęściem" — z tym trzeba
walczyć! I będę walczył. Jeżeli tylko wszyscy będą chcieli, od razu wszystko się
urządzi.
A tamtą małą dziewczynkę odszukam... I pójdę! Tak, pójdę!
1877
O NIEBEZPIECZEŃSTWIE POGRĄŻANIA SIĘ W
AMBITNYCH SNACH
Farsa całkiem nieprawdopodobna,
wierszem, z domieszkąprozy.
Napisali p. Sprężyniec, Szczerzyzębski,
Białopiętowicz i Ska (kolektywnie).
„Stało się przed pięciuset laty, może dawniej..."
Żukowski - Ondyna
I
Blady księżyc zagląda przez szyby
Do zacisznej małżeńskiej sypialni...
Piotr Iwanycz z chrapaniem straszliwym
Leży obok małżonki legalnej.
Mężowskiemu chrapaniu do wtóru
Delikatnie przez nos świszcze żona.
Oto Negr jej się śni czarnoskóry.
I krzyknęła przez sen, zalękniona.
Lecz małżonek nie słyszy jej krzyku,
Uśmiech błogi na twarzy mu gości:
On, właściciel tysiąca muzyków,
Oto wjeżdża do nowych swych włości.
Przed pałacem się tłoczą ludziska,
Niby fale na morzu wzburzonem...
I już każdy przez tłum się przeciska,
Aby paść mu do nóżek z ukłonem.
Dziedzic krótkie wygłasza orędzie,
Swoją trzodę przed buntem ostrzega,
Obiecuje, że ojcem im będzie,
Potem wchodzi do domu wielkiego.
Tutaj szubę wspaniałą bobrową
Lokaj ściąga z szacunkiem mu z ramion...
„Zaraz uchę mi w winie gotować
I udusić mi leszcza w śmietanie!
Tylko żwawo! Żartować nie lubię!"
(Woła tupiąc znacząco nogami)
............................................
............................................
Przekazawszy czeladce naukę,
Drzemkę uciąć malutką zamierzył,
I przed lustrem zdejmuje perukę
(Bo był łysy) — i blednie... „O Jezu!"
Tam, gdzie wcale nie było zarostu,
Włos się kręci, geściutki i kruczy,
Nos jest krótszy o wiele i prosty,
A spojrzenie — naprawdę zabójcze!
Postał chwilkę przed lustrem — i w nogi,
Z przerażenia pobladły umyka,
Lecz po chwili podkrada się znowu,
Spojrzał — zapiał jak kogut w kurniku!
Ręce w bok, szybki krok, zawadiaka,
Głowę śmiało zadarłszy do góry,
Zaczął tańczyć przed lustrem kozaka:
„Oj da dana, da dana, hip hura!
Teraz nikt mnie nie pozna. Co, bracie?
Dobra nasza. Widzieliście dziwy?"
Wtem, ujrzawszy przez okno dzieweczkę,
Okiem łypnął szelmowsko z daleka,
Pomyślawszy: „Co, Piotrze, Piotreczku?
Dobry z ciebie numerek, kolego!"
Otworzyły się drzwi i stanęła
Czarnobrewka ponętna u proga
I do stołu podawać zaczęła,
A w jej sercu — ciekawość i trwoga.
Już podany jest leszcz apetycznie,
Lecz on nie je, zmagając się z dreszczem...
Leszcz to rzecz wyśmienita, faktycznie,
Lecz są rzeczy wspanialsze niż leszcze...
„Jak cię zowią, ślicznotko?" — „Awdotią".
„Czemuż, Duniu, ty moje kochanie,
Łazisz boso, choć takie tu błoto?"
„Nie mam butów, ubodzyśmy, panie".
„Zaraz jutro dostaniesz trzewiczki...
Skosztuj ze mną leszczyka, maleńka...
Daj no, muchę ci spędzę z policzka...
Rety... Jaka gorąca ta ręka!...
Lada dzień do stolicy pojadę,
Jak królewnę cię pięknie ubiorę,
A tymczasem..."
II
Tymczasem na jawie
Wszystko idzie normalnym swym torem...
Ale wydarzenia są tego rodzaju, ze stanowczo nie zachodzi konieczność
opiewania ich wierszem. Pod czas gdy w sypialni nie było słychać nic prócz
subtelnego nosowego gwizdania oraz nie mniej harmonijnego chrapania, w kuchni
panował już niejaki ruch: kucharka, będąca jednocześnie pokojówką małżonki
Piotra Iwanycza, obudziła się, zarzuciła na siebie jakąś czerwoną bluzkę i
upewniwszy się przez szparę w drzwiach, że państwo jeszcze śpią, pospiesznie
wyszła zamykając za sobą drzwi na zasuwę. Czy tak zawsze robiła, czy też tylko
tym razem zapomniała zawiesić przy zasuwie kłódkę — nie wiadomo. Mrok
spowija również przyczynę i cel jej wyjścia, wiadomo jedynie, że się udała na
jedno z wyższych pięter tejże kamienicy. Można także założyć z dużą dozą
prawdopodobieństwa, że udała się na poszukiwanie towarzystwa odpowiedniego
do jej rangi i skłonności, gdyż mimo bardzo wczesnej pory po całych schodach
uwijali się już lokaje, kucharki i pokojówki bądź z dzbanem wody, bądź ze
skrzynią węgla, i na wszystkich piętrach rozlegały się donośne głosy, wesoły,
piskliwy śmiech i szuranie szczotek do butów. Schody kuchenne odgrywają
wielką rolę w życiu petersburskiej czeladzi: na nich spędza służący najlepsze
godziny swego życia — godziny, kiedy jego lękliwy słuch nie wytęża się
bezustannie: czy pan nie dzwoni? A myśl, że pan może się niespodziewanie
pojawić i chwycić go za czub, zanim zdąży stłumić wesoły uśmiech i nadać
swojej fizjonomii wyraz ponurego szacunku, jest tak odeń daleka, że w ogóle
zapomina o istnieniu pana. Tutaj omawia się zalety i wady swoich państwa,
dyskutuje się o tym co to jest barynia, dziedziczka, i swobodnie płynie piosenka o
baryni, o której tak lubią śpiewać Rosjanie i o której znają tyle pięknych
piosenek; tutaj czyta się na głos anonse prasowe. Ogłoszenie: „Po trzebny
człowiek na pokoje, przystojny, wysoki, z dobrymi świadectwami", i temu
podobne szczególnie zaciekawiają słuchaczy, stając się powodem długotrwałych,
zażartych dyskusji, czasem interesujących nawet dla tych, co się nie starają o
posadę lokaja. Wreszcie ujawnia się tutaj w całej rozciągłości tak właściwa
czeladzi uprzejmość.
Ale dosyć o schodach. Nie minęło pięć minut od wyjścia kucharki, kiedy
drzwi leciutko skrzypnęły i do kuchni ostrożnym krokiem wszedł człowiek o
nieco pomiętym, lecz nobliwym wyglądzie, ktoś w rodzaju tych szlachetnie
ubogich istot, które nawet żebrząc czynią to nie inaczej, jak na podstawie
dokumentu przypominającego swą wymową najlepsze karty utworów, które się
rozchodziły w naszym obszernym państwie w ilości czterdziestu wydań:
„Oddana panu (pani) całą duszą, pełna czci dla pana (pani) istota ludzka, w
chwili obecnej wskutek nieznośnych cierpień spowodowanych brakiem kurtuazji
pogrzebana żywcem bez możności zachowania dobrego imienia, a nawet prawa
do miana człowieka... Leżąc plackiem błaga krwawymi łzami z grobu rozpaczy o
pomoc dla nieszczęśliwego nędzarza i jego opłakanej niedoli".
Niewątpliwie cechy tych istot — to siedmioro dzieci (koniecznie siedmioro,
ani mniej, ani więcej), matka na łożu boleści, język plączący się nieco przy
wyznaniu, że od trzech dni (też ani mniej, ani więcej) nie miałem nic w ustach i
przy innych zapewnieniach, oraz poczucie własnej godności warte trzydzieści
pięć kopiejek, gdyż niezawodnie się obrażą otrzymawszy mniej, co jest zresztą
całkowicie usprawiedliwione ich szlacheckim pochodzeniem. Znają bardzo
dobrze drogę do szynku i mogą powiedzieć o sobie, że i oni są w szynkach znani.
Zresztą znają też wiele innych dróg. Gdy przyjdzie im chęć, wchodzą do
czyichś mieszkań i dzwonek u drzwi wprawiony w ruch ich ręką wydaje jakiś
szczególny, nieśmiały i błagalny dźwięk, jakby on też miał siedmioro dzieci i
matkę złożoną niemocą. Niekiedy wchodzą nie dzwoniąc, po prostu nacisnąwszy
klamkę nie zamkniętych na klucz drzwi — a wtedy wchodzą niezwykle ostrożnie i
jeżeli nie zastaną nikogo w pierwszym pokoju, przedostają się na palcach do
drugiego, potem do trzeciego — i drgnie, zblednie jakiś zamyślony lub
zapracowany jegomość, który posłał lokaja do sklepiku po ćwiartkę tytoniu,
ujrzawszy przed sobą jakby spadłą z nieba nieznajomą a dziwną postać... Ale
najchętniej odwiedzają przybyłych do stolicy malarzy, sztukmistrzów, wszelkich
artystów i artystki — moskiewskich i zagranicznych, u których zjawiają się
zwykle z takimi listami:
„Wielce łaskawy panie!
Jest taki nieszczęśliwy sierota, obciążony liczną nieletnią rodziną, którego los
zasługuje na współczucie każdego, kto posiada duszę zdobią do zrozumienia
niedoli bliźniego. W kwiecie wieku stracił dobrą, łagodną matkę, a w ślad za tym
czułego ojca, który zostawił pod jego opieką siedmioro maleństw. Znosząc
wszystkie cierpienia z chrześcijańską pokorą, świadectwem wzniosłej godności
duchowej, zdobywa środki utrzymania zarówno dzięki pomocy osób z
dobroczynności, jak dzięki własnej pracy, która ledwo daje możliwość
wyżywienia powierzonej mu przez los gromadki. Nieszczęśnikiem tym jest
oddawca niniejszego listu. Ja zaś, nie mając zaszczytu znać pana (pani) osobiście,
a więc nie mając prawa zapewnić pana (pani) przed czasem o swoim
prawdziwym szacunku, spodziewam się, że pan (pani) jako artysta rozumiejący
duszę doświadczonych losem ludzi, nie pogniewa się na mnie o to, że się
ośmieliłem dostarczyć mu iście chrześcijańskiej wzniosłej radości (dużymi
literami): okazji do pomocy nieszczęśliwemu! Ofiarować siedmiorgu dziesięć,
pięć czy nawet jednego rubla srebrem jest niczym dla pana, sieroty natomiast
skłoni to do przelania łez wdzięczności zarówno przed obrazem naszego
Zbawiciela, jak i wspólnej opiekunki nas wszystkich — Najświętszej Panny.
Byłem stałym świadkiem pańskiego triumfu i zgadzając się z jednogłośną
opinią oświeconej publiczności powtarzam raz jeszcze (bardzo dużymi literami):
Jesteś pan(i) wielkim artystą! O, szczerze wyznam, z całego serca dziękowałem
publiczności za przyjęcie, jakim uczciła niespodziewanego drogiego gościa...
Chrześcijańskie miłosierdzie — azaliż nie jest udziałem artystów? Proszę
pomóc nieszczęśliwemu — a nowy, zbawczy czyn uwieczni pański pobyt w
Petersburgu.
Z głębokim szacunkiem i nie mniej głębokim oddaniem mam zaszczyt być
świadkiem pańskiego triumfu" itd.
Kto im pisze takie listy — Bóg to wie. Ale figuruje zazwyczaj pod nimi
podpis: generał taki a taki lub generałowa taka a taka, o których oczywiście nikt
ni gdy nie słyszał, odkąd świat światem, i których nie ujrzy nawet we śnie
najlojalniejszy obywatel, co to spędził cały sylwestrowy wieczór na obmyślaniu,
komu by jeszcze należało złożyć jutro życzenia.
Otóż taki właśnie osobnik pojawił się w kuchni. Niewykluczone zresztą, że
nie był to wcale taki osobnik, o jakich mówiliśmy, lecz po prostu taki, o których
w Moskwie mówią „cwaniak", a w Petersburgu „łotrzyk", to jest osobnik, który
się przyzwyczaił od dziecka do łatwego życia i głoduje po trzy dni z rzędu, aby na
czwarty przepić ze strachem i drżeniem w jakiejś knajpie skradziony przedmiot.
A może był to po prostu lokaj hulaka, który przez dwa dni nie pokazywał się w
obowiązku i przed powrotem do swego pana poczuł nieodpartą potrzebę
łyknięcia dla dodania sobie animuszu, ale łyknąć nie miał za co — mniejsza o to,
kimkolwiek był, będziemy go nazywali po prostu tajemniczym nieznajomym.
Otóż w miarę jak tajemniczy nieznajomy rozglądał się po kuchni i utwierdzał
w przekonaniu, że nikogo tam nie ma, twarz jego traciła wyraz niepewności,
ruchy stawały się bardziej zdecydowane. Śmiało podszedł do drzwi
prowadzących do sypialni i przyłożywszy ucho do szpary długo, czujnie się
przysłuchiwał, po czym zdjął wyrudziałe, podbite calowymi gwoździami buty i
nieco uchylił drzwi, które zdradziecko skrzypnęły, co sprawiło, że cofnął się
gwałtownie i stał przez chwilę bez ruchu jak skamieniały. Lecz upewniwszy się,
że wszystko śpi jak przedtem, śmiało pochylił się do przodu i wsadziwszy głowę
w otwór między skrzydłami drzwi zaczął oglądać sypialnię. Należy sądzić, że
znalazł tu sporo interesujących przedmiotów, gdyż bez dalszego wahania pchnął
zdecydo wanie prawe skrzydło drzwi, poczekał, aż zupełnie ucichnie
spowodowane tym ruchem skrzypienie i — odważnie wszedł do sypialni. Tutaj
siadł na wygodnym wyściełanym fotelu, przeciągnął się i zaczął się przebierać...
zamieniając swoją, jak się można domyślić, niezbyt wygodną i piękną odzież na
odzież Piotra Iwanycza. Należy zaznaczyć, że przebierał się z godnością i
spokojem człowieka wkładającego własne ubranie i tylko trochę się spieszącego
z obawy przed spóźnieniem się do urzędu. Piotr Iwanycz był dość korpulentny,
jak każdy prawomyślny obywatel po dojściu do pewnego wieku, natomiast
tajemniczy nieznajomy był bardzo chudy — w związku z czym, poprawiwszy
przed lustrem czub, porwał ze stołu dwa platerowane świeczniki, które dla
większej pewności uważał za stosowne zawinąć w suknię Fiedosji Karpowny, po
czym tak je schował, że się od razu upodobnił do Piotra Iwanycza, gdyż
zafasował niezgorszy, pokaźny brzuszek. W powrotnej drodze od łóżka, z którego
poręczy została ściągnięta suknia, nieznajomy zagarnął kieszonkowy zegarek
(Piotr Iwanycz był człowiekiem dokładnym i z obawy przed spóźnieniem się do
urzędu kładł zwykle zegarek obok siebie) z pozłacanym łańcuszkiem, włożył go
do kieszonki i zbliżył się do drugiego lustra, gdzie przyjrzawszy się sobie z
lubością, znów mimochodem zabrał dwa świeczniki. Schowawszy je do kieszeni,
zaczął szperać po kątach, sprzątając z niewiarygodną szybkością wszystkie
drobne przedmioty.
III
Sen jest kapryśny i dziwnie okrutny. Często po wspanialej perspektywie tego
wszystkiego, co powinno z czasem uwieńczyć prawomyślność, nagle przyśni się
najcnotliwszemu człowiekowi ni stąd, ni zowąd coś takiego, czego w żaden
sposób nie może strawić nie zawoławszy natychmiast, że nigdy nie był w
opałach, nie stawał przed sądem i nie żywił w duchu żadnych myśli sprzecznych z
regułami moralności.
Piotrowi Iwanyczowi nagle przyśniła się jakaś dziewczyna w czapce, pod
którą (nie pod czapką, lecz pod dziewczyną) stały dwa wiersze:
W jakiej bo czapce nie do twarzy
Pannie, co lat ma siedemnaście?
które kiedyś usłyszał przechodząc obok otwartego okna, skąd walił gęsty dym
tytoniowy, leciały na ulicę różne słowa i widniały wesołe, rozczerwienione
twarze jakichś młodych ludzi — a które potem przez całe trzy miesiące nie
wychodziły mu z pamięci: czy coś pisał, czy opowiadał, czy przegrywał w
preferansa całkiem pewną partię, czy też wygrywał niepewną, czy szedł do
urzędu, czy z urzędu, czy jadł obiad — wciąż je miał w myśli, wciąż szumiały,
kręciły się, wierciły się w głowie, jakby nic prócz nich nie mogło już w ogóle
przyjść do głowy. Im bardziej chciał się ich pozbyć, tym uporczywiej go
prześladowały. Z nimi usypiał, z nimi się budził, nierzadko odpowiadał nimi na
pytania wcale nie dotyczące czapek i dziewcząt, bezustannie szeptał je sobie,
nawet pisał górnymi zębami na dolnych, nawet popsuł kiedyś arkusz herbowego
pa pieni wartości jednego rubla, włączywszy go ni stąd, ni zowąd do podania
jakiejś wdowy, oskarżającej swego stołownika seminarzystę o to, że ukradł jej
kłębek nici, nawiniętych jakoby na banknot sturublowy. Słowem, te przeklęte
dwie linijki (które stały się, nawiasem mówiąc, przyczyną jego nienawiści do
wierszy w ogóle) zupełnie zatruły mu życie. W końcu się od nich odczepił — a tu
raptem zjawia się dziewczę w czapce, nawet całkiem niebrzydkie, i owszem, i
owszem! Gorzej, że zaraz potem przyśnił mu się jakiś człowiek z ogromnymi
wąsiskami, z wyrazem stanowczości na twarzy i w nieprawdopodobnym ubiorze,
jakiego nie tylko nigdy nie widział na jawie, lecz nawet później wielce się
dziwił, że podobne ubiory mogą się śnić porządnym ludziom.
Zalękniony zaczął pospiesznie bełkotać, że jest w porządku — jest
człowiekiem żonatym, o stałych zasadach, zresztą żadną bronią nie włada, gdyż
francuskiej światowej edukacji z szermierką, tańcem i wszelkimi modnymi
pomysłami, demoralizującymi ku powszechnemu ubolewaniu dzisiejszą młodzież,
nie otrzymał i nawet nie żałuje tego, gdyż dzięki Bogu urodził się w takim kraju,
gdzie i bez szurgania po parkietach, samą lojalnością i uczciwą pracą, nawet przy
miernym dostatku można zyskać powszechny szacunek; i że zresztą jest całkiem w
porządku, idzie swoją drogą i prosi tylko, by mu nie przeszkadzano iść tą drogą, a
wówczas dojdzie...
Lecz okazało się, że i dziwny nieznajomy to też nic złego, przeciwnie, mimo
nieprawdopodobnych butów okazał się poczciwcem, zaproponował partyjkę
preferansa i przegrał w jednej puli po kopiejce osiem rubli srebrem, tak że Piotr
Iwanycz poczuł się nawet trochę zażenowany i tylko tym uspokajał siebie, że gra,
to gra, nie umiesz grać — nie zaczynaj, jeśli nie potrafisz — nie pchaj się na
afisz.
Gorzej, że po wyjściu nieznajomego, o którym Piotr Iwanycz wyrobił sobie
zdanie, że to jakiś Anglik, turysta dziwak, który nie wie, co robić z pieniędzmi (o
Anglikach w ogóle wiedział, że to straszni dziwacy) — gorzej, że po odejściu
dziwnego nieznajomego nagle przyśnił się Piotrowi Iwanyczowi cały departament
z mundurami, dywanikami, biurkami, kałamarzami, aktami i naczelnikiem
wydziału. Naczelnik wydziału wstaje raptem zza biurka z jakąś teczką, podchodzi
do niego i mówi „proszę przepisać" zupełnie takim tonem, jakim się mówi do
zwykłego kopisty.
— Dobrze, dam to Jefimowowi — odpowiada nieco zdumiony Piotr Iwanycz,
stojąc w pełnej respektu postawie.
— Jakiemu Jefimowowi? — mówi, surowo naczelnik. — Czyś pan
zapomniał, że Jefimow zajął pańskie stanowisko, a pan za niewykonywanie
obowiązków i nieodpowiedzialne zachowanie zostałeś przeniesiony na miejsce
Jefimowa!
Piotr Iwanycz zbudził się przerażony, otworzył oczy i natknął się nimi wprost
na tajemniczego nieznajomego, który szperał w szufladzie komody pochyliwszy
się nad nią. Biorąc go za Jefimowa, Piotr Iwanycz, zdumiony, pełen słusznego
oburzenia, w pierwszej chwili nie krzyknął, nie chrząknął, nawet się nie poruszył,
ale tajemniczy nieznajomy, wiedziony jakąś szczególną intuicją, zrozumiał od
razu, że czas przerwać wizytę, i błyskawicznie wypadł za drzwi. Teraz dopiero
domyślił się nasz bohater, w czym rzecz...
Kopnął w udo małżonkę uśpioną,
Krzyknął: „Gwałtu, ratunku, na pomoc!"
I zerwawszy się z ciepłych pieleszy,
Tak jak stał, za złodziejem pospieszył.
Przebiegł szybko przez sień i już prawie
Że dopędził złodzieja przy bramie,
A ten szast prędziuteńko przez furtkę.
A wiec znowu „Na pomoc! Ratunku!"
Piotr Iwanycz zakrzyknął nerwowo
I o furtkę walnąwszy się głową
Ściga łotra z szybkością szaloną,
Pocierając swą głowę stłuczoną.
Biegnie szybciej niż koń wyścigowy,
Bosych stóp jego tupot miarowy
Budzi echo śród mroku nocnego,
Niby kamień rzucony na wodę Zwinną ręką...
IV
Petersburskie letnie noce są jaśniejsze od petersburskich zimowych dni. Było
jeszcze bardzo wcześnie, ale już całkiem jasno; na ulicy pusto. Tylko po drugiej
stronie chodnika szedł jakiś chłopak w płaszczu wojskowym, spod którego
wystawał spory kawałek zgrzebnego kitla. Chłopak zataczał się na całą szerokość
chodnika i zobaczywszy biegnących zawołał radośnie: „Łap go! Łap!", po czym
stanął i długo patrzył za nimi, wydając od czasu do czasu okrzyki zachęty: „A to
ci wieje!", „Zuch! zuch!", „To lubię" — dotyczące najwyraźniej tajemniczego
nieznajomego, który, używając terminu z myślistwa, odsadzał się coraz dalej od
ścigającego. Tymczasem krzyk Piotra Iwanycza usłyszały jeszcze dwie osoby,
których nazwisk nie chcemy wymieniać. Pierwsza z nich, dawno już wyprzedzona
przez tajemniczego nieznajomego i Piotra Iwanycza, podeszła nieco do przodu i
przyglądając się biegnącym mówiła: ,A to szelma!", „A to szelma!" Druga wyszła
flegmatycznie na środek ulicy, stała chwilę w niezdecydowaniu, powąchała
tabakę i zaczęła stanowczo przechodzić na drugą stronę ulicy, starając się trafić
na chodnik w taki sposób, żeby przeciąć drogę tajemniczemu nieznajomemu.
Druga osoba rzeczywiście zdążyła w samą porę, ale biegnący nie zwrócił na nią
najmniejszej uwagi, jeno przebiegając obok niej z krzykiem „A niech cię..."
pchnął ją tak mocno w ramię, że od razu zwaliła się na chodnik ku niemałej
uciesze wesołego chłopaka i pierwszej osoby obserwującej z daleka tę scenę. Po
chwili nadbiegł i Piotr Iwanycz, potknął się o leżącego i sam też upadł, ale
natychmiast się zerwał, nawet nie poczuwszy w ferworze stłuczenia, i pobiegł
dalej. Dwakroć potrącony uniósł się, popatrzył za biegnącymi i wyrzekłszy: „Jest
krzepa", skierował się powoli na poprzednie miejsce. Tymczasem tajemniczy
nieznajomy dobiegł już do końca ulicy i skręcił... dokąd? w którą stronę? Piotr
Iwanycz nie widział i dlatego biegł jeszcze wprawdzie, ale już wolno i
niepewnie, jak człowiek, który zgubił swoją gwiazdę przewodnią. Nagle przy tym
końcu ulicy, do którego jeszcze nie dobiegł Piotr Iwanycz, ukazała się dorożka
nazywana powozem, czyli taka dorożka, do której się wsiada, kiedy się pragnie
zachować w całości żebra i plecy. W dorożce siedział jegomość w palcie, z
wesołym obliczem, świadczącym, że preferans, z którego widocznie powracał,
okazał się dlań szczęśliwy: oblicze dosłownie promieniało. Ujrzawszy biegnącą
w jego stronę dziwaczną postać, jegomość w paltocie roześmiał się, a potem
zaczął się jej bacznie przyglądać, i nagle na jego twarzy odbiło się głębokie
zdumienie. Rzekłbyś, nie wierzy własnym oczom.
— Witam, Piotrze Iwanyczu! — powiedział nieco ironicznie, kiedy dorożka
znalazła się w niewielkiej odległości od naszego bohatera.
Piotr Iwanycz podniósł głowę, spojrzał i zbladłszy jak chusta odwrócił się i
pobiegł jeszcze szybciej.
Ale siedzący w dorożce jegomość znów powtórzył: — Witam, Piotrze
Iwanyczu! — a jego głos nie miał już w sobie poprzedniej przychylnej, łagodnej
ironii, brzmiał ostro, dźwięczał w nim rozkaz — i Piotr Iwanycz zrozumiał, że
musi się zatrzymać, i pospiesznie sięgnął ręką do głowy, ale przekonawszy się o
niemożności zdjęcia z niej czegokolwiek, bowiem nie było na niej nawet peruki,
musiał poprzestać na ukłonie. Ukłon był taki, jakie się składa tylko
zwierzchnikom, z czego też można wnioskować z całą pewnością, że jegomość w
paltocie był jego zwierzchnikiem.
— Cóż to pan... o tej porze... w takim stroju... tańczy?
— Tańczę — zdołał tylko wymówić drżącym głosem Piotr Iwanycz,
przyzwyczajony od dziecka nie sprzeciwiać się starszym...
Opamiętawszy się, nic już nie słyszał prócz turkotu oddalającej się dorożki i
wybuchów śmiechu, od którego mrowie mu przeszło po plecach.
V
„Klnę się na tę północną gwiazdę
Oraz na pańską, generale!
Klnę się na klamrę mą bez zmazy
I duszę nie bez zmazy wcale!
Klnę się na zacny kapitalik,
Który-m zgromadził w służbie świętej,
Na rąk zmęczonych każdy paluch,
Klnę się na beczkę atramentu!
Klnę się na szczęście nienatrętne,
Pecha w zarobkach i awansach,
I na dziesiątkę kier ponętną
W lubej partyjce preferansa —
Że nadszedł dla mnie czas wyrzeczeń,
Nie pragnę uciech, dawniej miłych,
I w całym świecie nie ma rzeczy,
Które by jeszcze mnie kusiły.
Od dawna dusza ma swobodna
Od marzeń, snów skąpanych w szale...
Tyś jedna mej miłości godna
I będę kochał cię wytrwale.
Przysięgam, że występnych objęć
Jam dziś, jak zawsze, się wystrzegał
I w dezabilu w nocnej dobie
Na schadzkę wcalem nie wybiegał.
Kogo prócz ciebie mi potrzeba?
Ty jesteś dla mnie puklerz, zbroja!
O, mój promyku! Gwiazdko z nieba!
Fiedosjo Karpowno ty moja!"
Umilkł i „niczym młody dąb, burzą powalon" padł do stóp swej małżonki.
Ale ona była nieubłagana.
— Nie wierze! Mów co chcesz — nie wierzę! Zdrajco! Istoto bez serca!
Potworze!
I zaszlochała, a potem wpadła w zupełną rozpacz i bijąc się w piersi
powtarzała raz po raz:
— O ja nieszczęśliwa! Takiej się hańby doczekałam, nieszczęśliwa!
— Jak Boga kocham, nie zrobiłem nic złego, Fiedosjo Karpowno!
Rzeczywiście nie zrobił nic złego, co mogą potwierdzić także czytelnicy.
Zamiary miał czyste, nawet chwalebne: chciał ująć rabusia i odebrać mu swoje
rzeczy. Ale Fiedosja Karpowna zrozumiała wszystko zupełnie inaczej.
Zbudziwszy się od kopnięcia w udo i nie znalazłszy małżonka obok siebie, przede
wszystkim zawołała: „Zdrajca!" Po chwili, upewniwszy się, że ubrania męża też
nie ma na zwykłym miejscu — okoliczność ponad wszelką wątpliwość
świadcząca, że zdrajca poszedł na schadzkę — z głośnym jękiem opadła na
poduszki i wykrzyknęła: „Och ja nieboga, och ja sierota!" Następnie zerwała się i
sięgnęła tam, gdzie zostawiła wieczorem swoją suknię, ale, jak nam wiadomo,
sukni tam nie było. Nie zastanawiając się, gdzie się mogła podziać — albowiem
niewiasta w ataku zazdrości, jak zapewniają doświadczeni ludzie, zupełnie traci
zdolność rozumowania — przez chwilę miotała się po sypialni, lecz nie
znalazłszy niczego, w co można by się ubrać oprócz zostawionej przez
tajemniczego nieznajomego kapoty, zarzuciła ją na siebie i wypadła z pokoju.
Kierowana wciąż tymże instynktem zazdrości, pomknęła w kierunku, w którym
tajemniczy nieznajo my porwał za sobą Piotra Iwanycza. Piotr Iwanycz w tym
czasie wracał już do domu, przerażony, przybity, cały od stóp do głów siny z
zimna i różnych potłuczeń. Spotkanie ich było straszne: padło niewiele stów, ale
zdążyła się rozegrać tragedia.
Milczeli więc oboje. Smutne były
Jej oczy, pełne troski utajonej
I żalu. On trzepotał powiekami
I coś tam najwyraźniej chciał powiedzieć,
Lecz ona milcząc pokręciła głową
I palec położyła na drgających,
Zsiniałych wargach jako znak milczenia.
Potem do domu poszli, ciągle milcząc,
I było w ich milczeniu więcej męki
I straszliwego bólu, niż w szlochaniach,
Z którymi zwykło się garść ziemi rzucać
Na grób osoby, którą się kochało
I która może nas kochała. W bramie
Zetknęli się z kucharką. I kucharka
Zmieszała się, bo żal jej serce ścisnął,
I długo, długo spoglądała na nich
Zdumionym wzrokiem, ale ani słowa
Nie rzekli do niej i w milczeniu dalej
Szli swoją drogą... Wreszcie znikli z oczu...
Ale gdy przekroczyli próg sypialni, Fiedosja Karpowna od razu przekręciła
klucz w zamku i autorzy nie mieli żadnej możliwości dowiedzieć się, co się tu
działo zaraz potem, albowiem ku ich wielkiemu ubolewaniu okiennice
pozostawały zamknięte, tak iż nie można było nawet niczego podpatrzyć. Można
się zresztą domyślić, że rozegrał się tu dramat w pięciu lub nawet w sześciu
aktach (z epilogiem), w jakim oby Bóg nie dał brać udział żonatemu
czytelnikowi! Wiadomo tylko na pewno, że Piotr Iwanycz daremnie zapewniał
Fiedosję Karpownę o swej niewinności. Jakiekolwiek przytaczał argumenty,
wszystkie się obracały przeciw niemu. Fiedosja Karpowna upierała się przy tym,
że jej suknie i inne przedmioty wyniósł Piotr Iwanycz do tej szelmy, swej
kochanicy, że sam się znalazł na dworze bez ubrania dlatego, że go rozebrały
łotrzyki, kiedy wracał od tej szelmy, swej kochanicy, i że wreszcie łachmany
tajemniczego nieznajomego podrzucił on sam, Piotr Iwanycz, kupiwszy je
uprzednio na rynku, żeby oddalić od siebie wszelkie podejrzenia w razie fiaska.
Mimo całego bezsensu tego przypuszczenia, mimo zaklęć Piotra Iwanycza
(przysięgał na wszystko, co miał najdroższego) — nic nie pomogło. Nie pomógł
nawet ostatni, bardzo mocny argument, że peruka została w domu, a przecież to
nielogiczne, żeby człowiek potrzebujący peruki zapomniał ją włożyć idąc na
schadzkę z kochanką. Nic nie pomogło! Taki już był tok myśli Fiedosji
Karpowny. Zazdrość szarpała jej duszę na strzępy. W dodatku kucharka, rada ze
sposobności, stanowczo twierdziła, że ani na chwilę się nie oddalała i nikt do
nich nie wchodził i że chociaż słyszała przez sen jakieś kroki w sypialni —
zmiarkowawszy, że stamtąd nie może wyjść nikt oprócz pana lub pani, nie
uważała za potrzebne wstać i popatrzeć... Mimo że nasz bohater nie był pochyłym
drzewem, nasuwa się tu nieodparcie uwaga, że na pochyłe drzewo wszystkie kozy
skaczą!
VI
Jest już godzina dziewiąta — pora, kiedy, bywało, Piotr Iwanycz spokojny i
szczęśliwy, połknąwszy dwie— trzy szklanki herbatki, ucałowawszy żonę,
ucałowawszy córkę, z teczką pod pachą udawał się leciutko zgarbiony,
pokornym, nikogo nie prowokującym, lecz i nie całkiem pozbawionym
samodzielności kroczkiem do swego departamentu.
Ale dziś zbity z tropu Piotr Iwanycz nie ubiera się, nie pije nawet herbatki,
nie całuje żony i córki i nie idzie do departamentu: na samą myśl, że trzeba iść do
urzędu, przebiegają mu ciarki po skórze od stóp aż do głowy. Przesuwa mu się
przed oczami całe życie, poczynając od rózeg i koniugacji greckich w
dzieciństwie, głodówki i przepisywania papierów w młodości aż do ostatniego,
niedawnego Paternoster — i nic w nim nie widzi prócz potulności i wiecznej
bezgranicznej pokory: żeby choć jakie słowo grubiańskie powiedział, żeby zrobił
niezadowoloną minę — nigdy! Przenigdy! Nigdy! Nawet żadnych pokuszeń o coś
podobnego nie pamięta! Jest czysty, czysty! Z wszystkich stron, którąkolwiek się
do was obróci — czysty! A jednak serce mu się ściska boleśnie ze strachu, jakby
zbrodnię jakąś człowiek popełnił, jakby nagadał impertynencji swemu
pryncypałowi.
„Co powie naczelnik wydziału" — myśli Piotr Iwanycz (nie ulega
wątpliwości, że jegomość, który jechał dorożką, był naczelnikiem jego
wydziału). — „Co powie naczelnik wydziału?" — myśli chodząc wielkimi
krokami po pokoju — i ani rusz nie może zgadnąć, co powie naczelnik wydziału,
choć przeczuwa, że powie coś strasznego, tak strasznego, że można od tego
osiwieć w ciągu go dziny, ba nawet się zapaść pod ziemię. I ani przekonanie o
swej niewinności, ani żadne rozumowanie, ani logiczne argumenty — nic nie
pociesza niepocieszonego Piotra Iwanycza. — „A może podać się po prostu do
dymisji — myśli — nawet się w ogóle nie stawić w urzędzie, lecz po prostu
podać się do dymisji i basta, a w oczekiwaniu dymisji zamieścić w »Gazecie
Policyjnej« inserat, że tak a tak, urzędnik z pozytywnym świadectwem..." W tym
miejscu zawahał się. — „Chyba dostanę dobre świadectwo? — myślał z niejakim
zakłopotaniem. — Cóż, służyłem nie gorzej od innych, tak, nie gorzej od innych,
dobrodzieju, karany nie byłem, przed sądem nie stawałem, wrogów, Bogu
dziękować, nie mam... podałem się do dymisji... no i co z tego? Zdarzył się taki
wypadek, każdemu może się zdarzyć! Ot, taki sobie wypadek. No więc dobrze by
było ogłosić, że urzędnik z dobrymi świadectwami, radca tytularny — myślę, że
warto by nawet podać: mający takie a takie odznaczenia... No więc, że taki a taki
urzędnik, mający takie a takie odznaczenia, dobry urzędnik, prawomyślny
urzędnik, szuka posady administratora majątku, najchętniej w którejś z guberni
małoruskich, na warunkach dogodnych dla właściciela majątku... Tak, tak! W
małoruskich guberniach jest lepiej — i klimat cieplejszy, i ludzie poczciwsi...
ludzie, panie, poczciwsi, tak, dobrodzieju, w tym rzecz, że ludzie poczciwsi,
takie buty, mój panie! A spróbowałbyś wleźć do kostromskiej, do jarosławskiej
— uch, tam szelma siedzi na szelmie! tam każdy się rozpycha łokciami, każdy
piśmienny paraduje w granatowej sukmanie... każdy, szelma, w granatowej
sukmanie, takie buty, panie mój, takie to buty! Rozpieszczone gubernie! Nie,
bodaj to gdzieś w małoruskiej, ot, dajmy na to w połtawskiej: ze trzy — cztery
tysiączki dusz, z młynami, sadami, z wszystkimi użytkami, z dworem... a dziedzic
to siedzi w Moskwie, w Petersburgu, a dziedzic to sobie siedzi w Paryżu, a
dziedzic to sobie za górami, za lasami, jak się w bajce mówi, jak się w rosyjskiej
bajce opowiada... Ach, swobodaż mi, swoboda".
W tym miejscu Piotr Iwanycz zatarł ręce z zadowolenia, bo już się poczuł
naprawdę administratorem majątku — do czego każdy Rosjanin jest bardzo skory.
„Och, tylko z tym gorzej, że — myślał dalej, nagle się opamiętawszy i znów
całkiem zbaraniawszy jak ktoś, kto połknął muchę — tylko z tym gorzej, że mnie
nikt nie weźmie, przez to nazwisko nikt nie weźmie. Administrator! już w samym
tym słowie zaraz czuć Niemca... jakiś Karol Iwanycz Briesenmeister, czy coś
jeszcze zawilszego, tak żeby się chłopu nawet nie śniło odważyć wymówić to
nazwisko, żeby mu język kołowaciał. To ci los! Żebyż to mieć niemieckie
nazwisko, bodaj podobne do niemieckiego... a tu — Blinow! masz, zatkaj sobie
gębę... Blinów, gorących blinów! Udław się!"
Tu nasz bohater po raz pierwszy w życiu pożałował, że ma rosyjskie
nazwisko, z czego od przeszło czterdziestu lat był zawsze zadowolony, a nawet
dziękował Bogu, że nazwisko się kończy na -ow, a nie na -ski. „No i to jeszcze
— rozmyślał dalej nasz bohater — że nie mam takiej postawy — postawy
licującej z rangą administratora nie mam, to ci pech, to ci nieszczęście, ale ze
mnie pechowiec, brak mi postawy licującej z rangą administratora, całkiem takiej
postawy mi brak. Takie chudziny jak ja mają zawsze taką minę, jakby się wciąż
czegoś bali, chodzą tak, jakby przepraszali chodniki, że je depczą swymi
niegodnymi nogami, a na twarzy wypisaną mają taką uniżoność, taką uniżoność,
że się nie da powiedzieć, ani rusz się nie da powiedzieć, brak słów, jak się mówi
dobrym stylem, ludzkim językiem... o to idzie... takie to sprawy... takie to dziwne
sprawy!
Toć wiadomo: człowiek minę dostosowuje do swojej rangi... ważność miny
dostosowujesz do swojej sytuacji na świecie. A tu trzeba mieć pyszną minę,
puszyć się jak paw, na twarzy musi być wypisane, że się niczego nie zlękniesz,
musisz działać odważnie, stanowczo, otwarcie, musisz potrafić z szczerością nie
pozbawioną szlachetności kropnąć czasem w potrzebie mocne słówko, no i co
tam wypadnie... Tak, tak, bracie! Żeby, jak wyjdzie i przemówi tym swoim
łamanym językiem, to żeby chłop nie śmiał nawet popatrzeć na niego, a tylko w
pas by się kłaniał i powtarzał: »Słucham, dobrodzieju, Karolu Iwanyczu«. —
Nie, gdzie nam do czegoś takiego! Najwyżej zostać maklerem...
Lecz i ten pomysł okazał się nieodpowiedni. Długo myślał Piotr Iwanycz i
doszedł wreszcie do wniosku, że tak czy owak rzucenie pracy jest niekorzystne,
rujnujące, słowem, nierozsądne pod każdym względem. Toteż postanowił, acz z
ciężkim sercem, pójść do urzędu. Niech się dzieje co chce! Może nie będzie nic
złego, może mu się tylko przywidziało, a naprawdę nic nie zaszło! W końcu
doszedł nawet do wniosku, że może to i dobrze, że naczelnik zobaczył go na ulicy
— kto wie, może się nim zainteresują, dadzą mu jednorazową zapomogę?
— Tak, tak! — powtarzał Piotr Iwanycz. — Nawet dobrze się stało,
faktycznie — a jednocześnie czuł, że ciarki mu biegną po plecach. Trzy dni zeszły
mu na kurowaniu różnych stłuczeń i sińców i na utwierdzaniu się w szlachetnej
decyzji, by nie tracić animuszu, pamiętać, że Bóg nas doświadcza na tym padole
łez dla zwiększenia naszej odwagi duchowej i że człowiekowi nie byłaby zgoła
potrzebna nieśmiertelna dusza, gdyby się załamywał w obliczu nieszczęścia. Na
czwarty dzień postanowił iść do urzędu. Ale wtedy ogarnął go taki strach, że
dosłownie z miejsca ruszyć się nie mógł i przez kilka godzin siedział całkiem
gotów, umyty, ogolony, z teczką pod pachą — siedział jak przykuty do krzesła,
patrząc bezmyślnie na jakieś trzy głowy, rajcujące w przeciwległej bramie.
Kiedy się opamiętał, była już prawie dwunasta. — Za późno — powiedział
do siebie z tajoną radością. — Widać jutro dopiero! — i w tej samej chwili
porwał czapkę, włożył płaszcz i kalosze i wybiegł z domu. Biegł niesłychanie
szybko, na nic nie zwracając uwagi, nawet nie zaglądając do okien, chociaż lubił
zaglądać do okien, bo wiedział, że zajrzawszy przez okno można czasem
zobaczyć ciekawe rzeczy...
Biegł do urzędu...
VII
O dziesiątej godzinie tego dnia, w którym zdarzył się opisany w czwartym
rozdziale wypadek, Stiepan Fiodrycz Farafontow po przyjściu do urzędu od razu
skierował się do biurka, gdzie zazwyczaj siedział Piotr Iwanycz, by go wypytać o
nocną przygodę i zgodnie z obowiązkiem służbowym porządnie natrzeć mu uszu.
Ale Piotra Iwanycza tak, jak wiemy, nie było. Ponieważ wspomnienie
wczorajszej wygranej wciąż jeszcze utrzymywało naczelnika wydziału w
wesołym nastroju, więc podszedłszy do buchaltera i zapytawszy go o zdrowie,
nader komicznie opowiedział mu o dziwnym spotkaniu z Piotrem Iwanyczem,
rozwodząc się specjalnie nad niesamowitym tańcem, w którym tamten się
ćwiczył, oraz nad arią, chyba z Lunatyczki, którą nucił akompaniując swoim
malowniczym pas, po czym obaj, opowiadający i słuchacz, długo się śmiali
wzruszając ramionami. Stiepan Fiodrycz opowiadał nie aż tak cicho, żeby go nikt
nie mógł usłyszeć poza buchalterem, toteż historia Piotra Iwanycza stała się zaraz
znana jeszcze dwu — trzem osobom. Te z kolei przekazały ją z odpowiednimi
uzupełnieniami swoim sąsiadom, wskutek czego za pół godziny wiedział o niej
cały urząd, w którym pracował nasz bohater. Do wieczora poznało ją całe miasto
i przez kilka dni z rzędu w Petersburgu nie mówiono o niczym innym, tylko o
tańczącym urzędniku ogromnego wzrostu, z końskimi kopytami zamiast zwykłych
ludzkich stóp. Łatwo sobie wyobrazić, z jaką niecierpliwością czekali na niego
koledzy, ile było domysłów i przypuszczeń i jak się rozwinęła, wzbogaciła i
zmieniła właściwa historia. Ale upłynął dzień, upłynęły dwa, upłynęły trzy, oto
nadszedł już czwarty, a Piotra Iwanycza wciąż ani śladu. Ciekawość sięgnęła
zenitu.
Wreszcie na czwarty dzień, gdzieś koło wpół do pierwszej, w chwili
powszechnej nabożnej ciszy, zapadłej w związku z pojawieniem się samego
pryncypała, który wskazując na jakieś akta tłumaczył coś z wielkim przejęciem
Stiepanowi Fiodryczowi, a ten słuchał słów zwierzchnika w postawie pełnej
szacunku — w tej właśnie uroczystej chwili otworzyły się nagle drzwi i zjawił
się nasz bohater. Mimo całego szacunku podwład nych dla pryncypała naturalny
odruch wziął górę i zespół wybuchnął na całą salę tłumionym śmiechem, jakby
nagle kichnął tabun koni. Pryncypał naturalnie zapytał niechętnie o przyczynę tak
niewłaściwego wybuchu. Stiepan Fiodrycz podniósł głowę, ponieważ sam
jeszcze nie wiedział, co ma znaczyć podobne zuchwalstwo, ale spostrzegłszy
żałosną postać Piotra Iwanycza, też nie zdołał, jak jego podwładni, powstrzymać
śmiechu.
Naczelnik urzędu powtórzył pytanie.
Stiepan Fiodrycz przeraził się i poczuł konieczność usprawiedliwienia
swoich podwładnych i samego siebie. W tym celu uznał za najlepsze wyjście
opowiedzieć ze szczegółami historię Piotra Iwanycza, przy czym usiłował nie
tyle zachować historyczną ścisłość, ile wywołać wesołość zwierzchnika, co mu
się w zupełności udało, gdyż w miarę jego opowiadania twarz słuchacza się
rozchmurzała, a kiedy doszło do opisu dziwnego tańca Piotra Iwanycza oraz
towarzyszących mu motywów z Łucji, słuchacz nie zdołał utrzymać wyrazu
powagi na swoim czcigodnym obliczu i też się roześmiał...
Ale ten śmiech, jak się można domyślić, nie trwał zbyt długo. Przybrawszy
surowy, zdecydowany wyraz twarzy, pryncypał podszedł do Piotra Iwanycza,
który znieruchomiał przy drzwiach, i wyrzekł wolno, znacząco, akcentując każde
słowo:
— No, a co pan powie?
Ale Piotr Iwanycz nic nie zdołał powiedzieć, chociaż było widoczne, że chce
coś powiedzieć.
Wówczas pryncypał sądząc słusznie, że dla zniweczenia podobnych
przekroczeń w zarodku należy działać natychmiast, uważał za stosowne wygłosić
spore przemówienie i wykazać Piotrowi Iwanyczowi całą nieprzyzwoitość jego
postępku. Powiedział mu, że zarówno jego ranga, jak i wiek nie dawały mu
prawa do czegoś takiego; że tańczyć oczywiście można, ale w odpowiednim
miejscu, a poza tym w stroju przyjętym w oświeconych społeczeństwach Europy,
która pod względem oświaty może w ogóle uchodzić za pierwszą wśród
wszystkich części świata. Powiedział też (a w miarę mówienia jego głos stawał
się coraz energiczniejszy, a oblicze coraz bardziej uduchowione), że podobne
wyskoki można wybaczyć tylko prostakom, ciemnym dzikusom, nie znającym
użycia ognia i odzieży, zresztą nawet i oni (dodał) okrywają swą nagość
listowiem. Na ostatku powiedział, że tego rodzaju postępek hańbi nie tylko
sprawcę, lecz nawet rzuca niemiły cień na cały zawód urzędniczy, zawód
czcigodny, którego nie wolno profanować, gdyż urzędnicy
„Są tym samym, w cywilnym choć trybie,
Dla ojczyzny, czym wojsko w szeregu.
Kto na honor i godność ich dybie,
Ten jest wrogiem dla państwa naszego.
Że finanse i handel, i sądy —
Wszystkie funkcje urzędnik sprawuje
I że służy w urzędzie, kto mądry
I przystojnie się tam zachowuje.
Że niewinnych by bez nich krzywdzono,
Winowajca by kary unikał,
Że czasami od byle kulfona
Ludzkich losów zależy bez liku.
Że urzędnik, co nie ma ambicji,
Jest zaiste żałosnym pajacem
I że źle jest, gdy bez amunicji
Popisuje się nagle przed placem.
A gdy ktoś ma naprawdę ochotę
Zamiast służyć — tańcować kankana:
Może wybrać tę piękną robotę —
Ja nie będę wstrzymywał waćpana!"
Tak zakończyła się przemowa, która wywarła na obecnych w ogóle mocne
wrażenie, ale na Piotrze Iwanyczu takie, że może nigdy i nigdzie żadna przemowa
nie zrobiła jeszcze takiego wrażenia. Porażony nią, z wszystkich zdolności
użyczonych mu przez Boga zachował tylko jedną — zdolność poruszania, a raczej
jakiegoś mamrotania wargami, a i to odbywało się z największym wysiłkiem, i w
ogóle w tym momencie nasz bohater, całkiem siny, przypominał konającego, który
ma coś ważnego do powiedzenia, ale któremu odjęło już mowę...
Dopiero znalazłszy się na ulicy i wciągnąwszy w płuca haust świeżego
powietrza poczuł, że jeszcze żyje.
VIII
„Okręt, na łasce
Fal — moje życie!
W srogiej niełasce,
Ach, cierpię skrycie.
Co mnie zniszczyło?
Czy traf ponury?
Czy też tak było
Sądzone z góry?
Choć dola smutna —
Śmieszne twe żale:
Śmierć cię okrutna
W końcu powali!
Zbytek, zaszczyty,
Dobre posady,
Kariery szczyty —
Ach, cień to blady!
Czy mają wartość
Krzyże z gwiazdami?
Wszystko to marność
Nad marnościami!
Płaszcz się człowieku,
Wciąż bij pokłony,
Męcz się pół wieku —
Koniec wiadomy.
Wszyscy pomrzemy,
My tu na krótko.
Choć harujemy,
Nie widać skutku.
Jużem się znużył
W wiecznym dążeniu,
Czas już o duszy
Myśleć zbawieniu.
Lepszy los pionka,
Niż zgubić duszę...
Och, już dziesiąta!
Spieszyć się muszę!
Dzień dziś sposobny
Do konkurencji:
Zaraz się kropnę
Do ekscelencji:
Dziś nasz dyrektor
Ma imieniny —
Z niego protektor
Lepszy niż inny.
Jak czuły będzie
Na komplementa,
Może pozbędzie
Się referenta
I tę posadkę
Łaskawie mnie da...
Bez pleców, bratku,
Wyżyć się nie da!"