Polakowa Tatiana Żenia i Anfisa 02 Mąż do zadań specjalnych

background image

Polakowa Tatiana

Mąż do zadań specjalnych

Z rosyjskiego przełożyła Ewa Skórska

Tytuł oryginału Na dieto so swoim mientom

Copyright © for the Polish edition by Weltbild Media Sp. z o.o. Sp. k, Warszawa 2011

„Noc była parna" - napisałam i popatrzyłam w okno niewidzącym wzrokiem. No dobra, to
chyba nie najlepszy początek kryminału. To może tak: „Noc była letnia i parna"... Albo „Była
letnia, parna noc...". Rany, co ja z tą nocą?! Do licha z pierwszym zdaniem, najlepiej od razu
przejść do rzeczy, czyli do trupa... „Zaczęła ostrożnie schodzić krętą ścieżką i wkrótce
znalazła się nad jeziorem...".
- Ciociu Anfiso! - dźwięczny głosik ściągnął mnie z powrotem na werandę dużego domu. W
otwartym oknie pojawiła się twarz Lelki, sześcioletniej córki mojej przyjaciółki, u której
wypoczywałam na daczy.
- Cześć - powiedziałam, z ulgą rzucając długopis i odsuwając zeszyt.
- Cześć - uśmiechnęła się Lelka, okazując brak górnych jedynek i ogromną radość na mój
widok. - Pisze ciocia?
- spytała i zrobiła śmieszną minkę.
- Próbuję - westchnęłam. - A gdzie są wszyscy?
- Śpią. Ciocia Żenia w hamaku, mama w komórce, tam jest chłodniej. A mnie się nudzi -
wyznała Lelka i popatrzyła na mnie wyczekująco.
- Rozumiem - westchnęłam jeszcze raz, a potem podrapałam się po głowie i dyplomatycznie
zaproponowałam:
- Na kąpiel jeszcze za wcześnie, woda nie zdążyła się nagrzać...
- A w badmintona? - zapytała z nadzieją Lelka (tak naprawdę ma na imię Olga, ale wszyscy
mówią na nią Lelka). Gra w badmintona z sześciolatką to dopiero porywające zajęcie, ale
zawsze lepsze, niż siedzieć na werandzie w środku upalnego lata i próbować napisać
kryminał, gdy wszyscy chrapią w chłodnych, zacisznych miejscach.
- No to chodźmy - skinęłam głową i wstałam zza stołu.
Lelka pisnęła z radości. Wyjrzałam przez okno, nie zobaczyłam w pobliżu żywej duszy,
usiadłam na parapecie i zręcznie zeskoczyłam na ścieżkę, posypaną żwirem, wywołując
okrzyk zachwytu mojej sześcioletniej przyjaciółki.
- Ale super! - powiedziała. Wzięłam ją za rękę i poszłyśmy na trawnik przed domem. W
cieniu dwóch ogromnych lip, w hamaku, z książką na twarzy drzemała Żeńka. Słysząc nasze
głosy, wyjrzała spod lektury i zapytała leniwie:
- Jak tam praca?
- Nijak.
- No jak to, przecież chciałaś... - Żeńka uniosła się, obrzucając mnie surowym spojrzeniem.
- Cicho! - syknęłam, tłumiąc w zarodku próbę prawienia mi kazań.
Żeńka machnęła ręką i znów położyła książkę na twarzy. Zaskoczona odczytałam tytuł i
autora: J. Joyce „Ulisses". Podeszłam i wzięłam dzieło do ręki - było otwarte na jedenastej
stronie, a przecież wczoraj leżało na ławce z zakładką na piętnastej!
- No coś ty, czytasz od tyłu? - zapytałam.

background image

- W przypadku arcydzieł nie ma znaczenia, jak je czytasz. Są takie uniwersalne.... Gracie w
badmintona?
- No...
- Aha, czyli praca...
- Zamknij się - warknęłam ze złością. Żeńka miała rację, a przyznawanie bliźniemu racji
zawsze jest przykre.
Pomysł przyjechania na daczę wyszedł od Żeńki. Miała urlop i chciała go spędzić w
Hiszpanii, ale zabrakło jej pieniędzy.
Wymyśliła więc, że poleci do Anapy nad Morzem Czarnym, ale niespodziewanie poznała
mężczyznę swoich marzeń i zakochała się, a gdy miłość przeminęła, pieniędzy nie zostało jej
nawet na samolot. Siedzenie przez całe wakacje w gorącym mieście to żadna przyjemność,
więc Żeńka postanowiła skorzystać z gościnności swojej przyjaciółki Wiery, która miała tę
jeszcze zaletę, że posiadała daczę. Spędzałyśmy więc urlop z Wierą i jej córką na wsi, a ja w
tym czasie próbowałam zacząć pracę nad kryminałem. Do dziesiątego października
powinnam oddać tekst do wydawnictwa, a ciągle nie mogłam wyjść poza pierwsze zdanie. W
poniedziałek mój mąż wybył w podróż służbową i miałam nadzieję, że pozostawiona sama
sobie w końcu wezmę się do roboty, ale nic z tego nie wyszło: słupek rtęci skoczył do
dwudziestu ośmiu stopni i dwa dni przeleżałam na balkonie, pogrążając się w bezmyślnej
bezczynności. To znaczy, myślałam o różnych rzeczach, ale nie miały one nic wspólnego z
kryminałem.
I wtedy pojawiła się Żeńka. Natrętnie zadzwoniła do drzwi, a ja poczłapałam otworzyć, senna
jak mucha.
- Co robisz? - zainteresowała się przyjaciółka, cmokając mnie w nos.
- Nic.
- A kryminał?
Westchnęłam ciężko i wzruszyłam ramionami.
- Jasne - Żeńka rozsiadła się przy kuchennym stole, po chwili zastanowienia wyjęła z lodówki
piwo w puszce, wypiła i powiedziała: - Nasi klasycy lubili latem tworzyć na łonie natury. W
majątku rodowym, w ostateczności w jakimś tam Pieriediełkinie.
- Dobrze im było.
- No właśnie. A Wierka zaprasza na działkę. Rzeczka, las, jednym słowem, natura.
Skoczymy? Nawet jak nie napiszesz kryminału, to przynajmniej się opalisz.
- Powinnam pracować - obraziłam się.
- A pracuj sobie na zdrowie! Dom jest duży, miejsca starczy dla wszystkich. Możesz sobie
siedzieć na werandzie, słuchać
śpiewu ptaków i pracować. Pojedziesz ze mną? Wierka jest w porządku, ale straszna
nudziara, no pomyśl, co ja tam będę robić?
- Ależ popracuj sobie! - powiedziałam złośliwie. - Napisz opowiadanie albo serię artykułów
do własnej gazety...
- Nie mogę, mam urlop i jako grzeczna dziewczynka w czasie urlopu wypoczywam, a
opowiadanie już napisałam. O mrówce. Przeczytam ci, chcesz?
To było coś nowego, zwykle Żeńka pisała o kotach albo psach.
- Dawaj - zezwoliłam. Opowiadanie było krótkie, spodobało mi się. Pochwaliłam przyjaciółkę
i spróbowałam sobie przypomnieć, który z klasyków tworzył latem na łonie natury.
- Pojedziesz? - zapytała żałośnie Żeńka, a ja skinęłam głową.
Tego samego dnia wieczorem byłyśmy już na daczy. Gościłam tu tylko raz, dwa lata temu, i
jak się okazało, przez ten czas sporo się zmieniło: zamiast rozpadającej się chałupki wznosił
się solidny dom z bali, z ogromną werandą i facjatką. Ogrodzenie, rzeźbiona furtka, ogródek,
trawnik i niedawno stworzone klomby świadczyły o tym, że dacza jest ulubionym miejscem
wypoczynku właścicieli. Co prawda sam właściciel bywał tu rzadko - mąż Wierki, Igor,

background image

kierował własną firmą i w czasie urlopu kontaktował się z rodziną głównie przez telefon.
Dlatego Wierka tak się ucieszyła na nasz przyjazd; jej dom stał na uboczu, nie przyjaźniła się
z miejscowymi i nudziła się jak mops.
Tydzień zleciał nie wiadomo kiedy, opaliłam się wspaniale, ale nie napisałam ani jednego
zdania, choć każdego dnia obiecywałam sobie solennie, że wezmę się do roboty. Jednym
słowem normalka. „Jeszcze mam czas" - pocieszałam się w myślach. Mrugnęłam do Lelki i
wzięłam rakietkę.
Gra szybko się dziewczynce znudziła, ale mnie strasznie nie chciało się wracać na werandę.
Właśnie próbowałam wymyślić jakieś ważne zajęcie, gdy na ganku stanęła Wiera i zawołała:
- Hej, dziewczyny, idźcie do sklepu po chleb!
- I po lody? - ucieszyła się Lelka.
- Po lody też może być.
- Idziemy? - pociągnęła mnie za rękę.
- Chodźmy - skinęłam głową i poszłyśmy.
Do wsi było z pół kilometra. Szłyśmy gęsiego, Lelka przede mną, wymachując siatką, ja z
tyłu, przyglądając się skowronkowi. Po prawej zaczynały się pola kołchozu, po lewej stała
równa ściana młodych świerków.
- Ciocia Tonia, od której bierzemy mleko, powiedziała, że w młodniaku jest dużo grzybów.
- Gdzie? - nie zrozumiałam.
- O, tutaj - wyjaśniła Lelka, pokazując palcem w lewo i spochmurniała: - O, samochód tam
stoi.
Rzeczywiście, w cieniu, obok piaszczystej drogi stał srebrny lanos, pusty. Na grzyby chyba
jeszcze za wcześnie, ale może właściciel postanowił się przejść? W sumie nie było nic
dziwnego w tym, że stał tu samochód, a jednak Lelka zastygła i powiedziała, ściągając brwi:
- Widziałam go już.
- Samochód? - nie zrozumiałam. - To pewnie kogoś ze wsi.
- Nie. Widziałam go wcześniej - dziewczynka przestępowała z nogi na nogę, patrząc na mnie
ponuro.
- Takich samochodów jest całe mnóstwo - powiedziałam, nie rozumiejąc zainteresowania tym
autem.
- Widziałam go we śnie - wyszeptała Lelka, najwyraźniej przestraszona.
- We śnie?
- Tak. Tak mi tata powiedział, że we śnie...
Wtedy zza drzew z głośnym szczekaniem wyskoczył pies. Lelka krzyknęła zaskoczona,
przytuliłam ją, a owczarek niemiecki obiegł nas dookoła i przestał się nami interesować.
Minutę później pojawił się pastuch, na nasze powitanie odpowiedział skinieniem głowy i
ochrzanił psa.
- Przestraszyłaś się? - spytałam Lelkę.
- Nie, psów się nie boję - odparła dumnie.
Godzinę później piłyśmy herbatę na werandzie. Lelka pobiegła się bawić z koleżankami, a my
siedziałyśmy, nie mogąc się zmusić do tego, żeby wstać i pójść nad rzekę. Rozmawiałyśmy
leniwie, wachlowałyśmy się ręcznikami i skarżyłyśmy na upał. W końcu Wierka zaczęła
sprzątać ze stołu.
- Będziesz pracować czy idziesz nad rzekę? - spytała mnie. Żeńka nastawiła ucha, a ja
odparłam z rezygnacją:
- A jak tu pracować w taki upał?
- Też prawda. Lepiej idźcie się kąpać, a ja pozmywam i trochę się prześpię. Tak się czuję,
jakby mi ktoś cegłą przyłożył, głowa mnie boli i nawet mi się nie chce na nic patrzeć.
Wtedy dał się słyszeć szum przejeżdżającego samochodu i Wierka mimo wszystko spojrzała
w tamtą stroną, ja również. Za oknem przemknął ten sam lanos, którego widziałyśmy obok

background image

lasku. Pojechał w kierunku rzeki. Nie było w tym nic dziwnego, tam jest most, a za nim duża
wieś i samochody czasem tędy przejeżdżają, chociaż do wsi prowadzi asfaltowa droga prosto
od szosy. Jednak Wierka zamarła z filiżankami w rękach i ściągnęła brwi, zupełnie jak jej
córka półtorej godziny temu.
- Co ci jest? - spytała Żeńka, która zawsze musi wszystko wiedzieć.
- A nic - odparła niejasno Wierka, odprowadzając samochód wzrokiem.
- Stał przy lasku - wtrąciłam się, chociaż nikt mnie o nic nie pytał. - Jak szłyśmy po chleb.
- W Stiepanowie jest dużo urlopowiczów - oznajmiła Żeńka z mądrą miną. I pewnie na tym
byśmy skończyły temat, gdyby nie to, że samochód znów pojawił się pod oknami. Przejechał
bardzo powoli i tym razem mogłam zobaczyć kierowcę - jasnowłosego chłopaka, mniej
więcej dwudziestopięcioletniego, w jaskrawożółtej koszuli.
- To on - oznajmiła Wierka.
- Kto? - spytała czujnie Żeńka, która jako dziennikarz nie mogła nie zadawać głupich pytań.
- Ten facet - odparła Wierka, mistrzyni durnych odpowiedzi.
- No i co? - nie poddawała się jedna moja przyjaciółka, a druga odpowiedziała:
- Nic. Tylko jakoś tak... Czuję niepokój.
Rozmowa dwóch kretynek. A ja zamiast je olać, sposępniałam i spytałam Wierkę:
- Ale czemu niepokój? To znaczy, w jakiej sprawie?
- Widziałam tego chłopaka - odparła. - W zeszłym tygodniu, w mieście. Poszłam do sklepu, a
on za mną... a potem kręcił się na podwórku.
- Myślisz, że cię śledził? - wytrzeszczyła oczy Żeńka. Ta myśl nawet Wierce wydała się
głupia, spojrzała z powątpiewaniem i opędziła się:
- A idź ty...
- No to co w takim razie? - indagowała Żeńka, której najwyraźniej sprawiało to przyjemność.
- A skąd ja mam to wiedzieć? Szedł za mną, zobaczyłam go przypadkiem w witrynie. A
potem kręcił się po podwórku. I dzisiaj jest we wsi.
- Trochę dużo jak na zbieg okoliczności - powiedziałam rozsądnie. - Jeśli oczywiście nic ci
się nie pomyliło i to faktycznie ten sam chłopak...
- Może i pomyliło, wtedy był bez samochodu.
- A może się zakochał? - zasugerowała Żeńka, która od czasów wczesnej młodości miała
skłonność do romantycznych bredni. - Od pierwszego spojrzenia? Zobaczył cię i... - w tym
momencie nieco oklapła, ponieważ Wierka stała naprzeciwko niej i nawet Żeńce ten pomysł
nie wydawał się zbyt prawdopodobny. Nie żeby nasza Wierka była jakąś potworą, co to, to
nie. Tylko jest strasznie nudna, co przekłada się na bycie dobrą żoną i troskliwą matką, no i
jest starsza ode mnie i od Żeńki, więc dla chłopaka z lanosa mogła być najwyżej ciotką. - No
co? - odchrząknęła Żeńka, nie mając zamiaru poddawać się bez walki. - To się zdarza
- popatrzyła na mnie wyzywająco, jakby spodziewała się, że zacznę zaprzeczać.
- Chodźmy się wykąpać - zaproponowałam pojednawczo i obie przyjaciółki zgodziły się ze
mną. Wierka postanowiła pójść jednak z nami mimo bólu głowy.
Kilka minut później już szłyśmy w kierunku rzeki. Niezbyt szeroka, w kilku miejscach
przypomina strumień, za to jest wyjątkowo czysta. Cywilizacja niemal nie tknęła tego
miejsca, ponadto rzeczkę zasilały podziemne źródła, co tłumaczyło, dlaczego woda jest zimna
nawet przy trzydziestostopniowym upale. Po piaszczystej ścieżce zeszłyśmy do tej części,
którą miejscowi nazywają Okrągłą Głębiną. Dzieci z piskiem i chlapaniem pluskały się i
nurkowały przy brzegu, podnosząc z dna muł - w odróżnieniu od nas siedziały tu od rana do
nocy. Żeńka skrzywiła się i popatrzyła na nas.
- Chodźmy na Dużą Głębinę - skinęła głową Wierka i poszłyśmy.
Duża Głębina wcale nie jest bardzo duża, ale uważa się ją za głęboką i dzieciaki tu nie
przychodzą, dorośli również zjawiają się niezbyt często. Od wsi szło się tu ponad kilometr, za
to od domu Wierki było bardzo blisko, tylko należało podejść od innej strony, co oznaczało,

background image

że teraz musiałyśmy nadłożyć drogi. Mnie to nie martwiło, miałam słomiany kapelusz,
chroniący twarz przed słońcem, właśnie zjadłam trzy pierogi z truskawkami i spacer mi się
przydał, za to Żeńka nie mogła się powstrzymać od komentarzy.
- Trzeba było iść przez ogródek - warknęła.
- No to czemu nie poszłaś?
- Bo myślałam, że idziemy nad Okrągły.
- No to i my myślałyśmy tak samo, nie?
Przed nami pojawiły się krzaki wierzby i wkrótce rozbierałyśmy się już na płaskim brzegu.
- Ale ziiimna... - mruknęła Żeńka, wkładając stopę do wody. Skuliła się, postała, jakby
nasłuchując, a potem rozpędziła się i wbiegła do wody, podnosząc słupy rozbryzgów.
- Wariatka - pokręciła głową Wierka i usiadła na trawie. Spojrzałam na nią, potem na Żeńkę,
której głowa już pojawiła się na powierzchni i ostrożnie weszłam do rzeki. Nie lubię
gwałtownie skakać do wody, zanurzenie się zajęło mi całe pięć minut.
- Zróbmy wyścigi do tamtego brzegu! - zawołała Żeńka.
Pomysł mi się spodobał, odkrzyknęłam: „Dobra!" i podpłynęłam do przyjaciółki. Żeńka miała
więcej zapału niż umiejętności, szybko ją wyprzedziłam, a wtedy ona od razu straciła
zainteresowanie zawodami.
Skierowała się w stronę brzegu zarośniętego sitowiem i udając, że nie zwraca na mnie uwagi,
zanurkowała.
Przekręciłam się na plecy i leżałam tak, z rozrzuconymi rękami. Ze stanu absolutnej błogości
wyrwał mnie wrzask Żeńki. Darła się tak, że przerażona gwałtownie przekręciłam się na
brzuch, zapominając zamknąć usta. Żeńka stała po pierś w wodzie, tłukła w nią rękami i darła
się jak opętana.
- Czego tak wrzeszczysz? - zapytałam z wyrzutem, podpływając bliżej i dopiero wtedy
zwróciłam uwagę na twarz przyjaciółki. Wyglądała jak w szoku: wykrzywione usta,
wytrzeszczone oczy, a w nich takie przerażenie, że już sama miałam wrzasnąć, ale w porę się
opamiętałam i spytałam tylko: - Oszalałaś?
- Zabierz mnie stąd! - rozkazała Żeńka, niespodziewanie odzyskując przytomność. Zobaczyła
Wierkę, która właśnie wskoczyła do wody i zawołała do niej rozpaczliwie: - Nie podpływaj
tu!
- Żmija? - domyśliłam się i wzdrygnęłam. Żeńka złapała mnie za rękę i pomknęła do brzegu,
szczękając zębami. Chwilę później już stałyśmy na piasku, ja i Wierka szybko obejrzałyśmy
Żeńkę, nie znalazłyśmy na jej ciele żadnych zmian i się zdenerwowałyśmy.
- No i czego żeś się darła, wariatko? - zapytałam ze złością. Wierka, z natury dobra, spojrzała
na mnie z wyrzutem,
i powtórzyła to samo pytanie, tylko łagodniej i z pominięciem epitetu. Żeńka znów się
zatrzęsła, a Wierka zasugerowała:
- Pijawki?
- W rzece nie ma pijawek - ucięłam.
- Dlaczego? - nie uwierzyła Wierka.
- Skąd mam wiedzieć, nie ma i już.
- Na pewno? - powątpiewała Wierka, a Żeńka niespodziewanie wrzasnęła:
- Idiotki głupie, tam jest topielec!
- Co? - otworzyłyśmy usta ze zdumieniem.
- Topielec - powtórzyła Żeńka i odetchnęła z ulgą, jakby pozbyła się ogromnego ciężaru.
Przez minutę stałyśmy, gapiąc się na siebie, w końcu udało mi się wykrztusić:
- Myślisz, że to zabawne?
- Myślisz, że żartuję? - odparowała Żeńka, próbując powoli dojść do siebie. Nadal się trzęsła i
była blada.
- No? - ściągnęłam brwi.

background image

- Pstro. Mówię wam, że tam jest topielec. Chyba zaczepił się o pień.
- Ale jak to? - wyszeptała Wierka, przestępując z nogi na nogę. - Gdyby ktoś utonął, we wsi
by o tym wiedzieli...
- Może jeszcze nie wiedzą, może utonął niedawno...
- Mężczyzna czy kobieta?
- A skąd mam wiedzieć, widziałam tylko rękę... Chyba kobieta.
- Kłamie jak najęta - nie wytrzymałam.
- Zdawało ci się - pokiwała głową Wierka i śmiało wkroczyła do wody. - Gdzie to jest?
- O tam, przy brzegu - Żeńka pokazała palcem najgłębsze miejsce. Tam było z siedem metrów
i Żeńka zwyczajnie nie mogłaby tam nic zobaczyć. No tak, ale mówi, że przy brzegu...
- Tam jest jakiś pień - powiedziała Wierka, uspokajając głównie siebie. - Przywidziało ci się...
Zanurkowała, ale niemal od razu wynurzyła głowę i zaczęła rozpaczliwie młócić wodę
rękami, wracając na brzeg.
- No co ty? - zapytałam stropiona.
- Tam naprawdę ktoś jest - powiedziała, jąkając się. Wierka jest osobą poważną, nie mogłaby
tak niecnie żartować. W odróżnieniu od Żeńki ma sumienie, a z tego wynika, że faktycznie
musiała coś zobaczyć pod wodą.
- We wsi wszyscy się znają - powiedziałam, usiłując myśleć rozsądnie. - Gdyby ktoś utonął...
- Trzeba powiadomić ludzi - mamrotała Żeńka, wkładając szorty. - Pobiegnę na wieś... Trzeba
wezwać milicję, koniecznie milicję...
Wierka już zakładała sukienkę. Minę miała taką, jakby chciała krzyknąć: „Ratunku!".
- Poczekajcie - skrzywiłam się. - A jeśli tam jest tylko pień? Za takie żarty...
- To nie są żadne żarty! - oburzyła się Żeńka. Wierka skinęła głową:
- Właśnie, właśnie. Tam naprawdę coś jest...
- Ktoś czy coś? - zapytałam.
- Nie wiem, nie przyglądałam się, bałam się. Ale jest. Blade i nieżywe.
- Jedna idiotka ma zwidy, a druga to samo - rozzłościłam się i niespodziewanie dla samej
siebie weszłam do wody.
- A ty dokąd? - zawołała Żeńka.
- Po waszego topielca.
Cała ta sytuacja wyglądała idiotycznie. „Żeńka sfiksowała - pocieszałam się, wchodząc do
wody. - A Wierka się wystraszyła... Nic tam nie ma... Te idiotki jeszcze gotowe zaalarmować
całą wieś...".
Nabrałam powietrza w płuca, zanurkowałam, skoczyłam do przodu i od razu ją zobaczyłam:
kobieta leżała na samym dnie, zupełnie naga, długie włosy oplotły pień, ręce wyciągnięte
wzdłuż ciała kołysały się łagodnie... „O mamusiu!" - chciałam wrzasnąć, ale opamiętałam się
w ostatniej chwili, wypłynęłam i w trzech skokach dotarłam do brzegu. Wyskoczyłam,
złapałam szorty i rzuciłam się biegiem w stronę wsi.
- No coś ty? - zawołała Żeńka, doganiając mnie z trudem.
- Topielec!!! - zawyłam.
Pół godziny później przy Dużej Głębinie zebrali się wszyscy mieszkańcy wsi. Trzej potężni
faceci weszli do wody i wyciągnęli dziewczynę; posterunkowy przyjechał motocyklem z
przyczepą, huknął na biegające dzieciaki i przykrył ciało starą marynarką.
- Co to za jedna? - dopytywali się ludzie.
- Nie z naszych...
- Pewnie letniczka...
- Jaka znowu letniczka?
- No to kto?
- A skąd ja mam wiedzieć...
- We wsi nigdy takiej nie było...

background image

- To może ze Stiepanowa?
- Toć przecie nie mówili, żeby kto zaginął...
- W Stiepanowie pełno przyjezdnych z Moskwy...
- Do tej pory już by jej szukali!
- Pewnie przyjechała z miasta na urlop...
- I co, sama i do tego goła?
- Może z towarzystwem, wypili za dużo i nie zauważyli, że dziewczyna zginęła...
- No, Kuźmicz, jak ty coś powiesz...
- Andriucha! - warknął milicjant, który do tej pory milczał, jedną ręką ściskając czapkę, a
drugą drapiąc się zawzięcie po ogolonym karku. - Dzwoń do rejonu, niech przyślą brygadę, a
wy, obywatele, rozejdźcie się, zadepczecie tu wszystko...
- Cośmy zadeptali? - prychnęła kobieta z ciemnymi śmiejącymi się oczami. - Łąkę? Toć jej
od dawien dawna nikt nie kosi...
- Nie pleć, Tatiana, tylko zabierz swoich chłopaków i wracaj do domu, dzieci nie mają tu nic
do roboty. Idźcie ścieżką, nie polem, to może pies złapie trop.
- Jak trop? - nie ustępowała Tatiana.
- Jaki, jaki... Może nie sama utonęła, może jej kto pomógł... Może to morderstwo...
Fatalne słowo padło - mieszkańcy Goriełowa od razu ucichli, przestali rozmawiać i gęsiego
poszli ścieżką w stronę wsi.
- Wiero Andriejewna! - zawołał jeszcze milicjant, gdy za wszystkimi ruszyłyśmy do domu. -
Niech pani nigdzie nie wyjeżdża, jak przyjadą z rejonu, będą chcieli z panią porozmawiać.
Na brygadę z rejonu czekałyśmy aż do wieczora, ale nie doczekałyśmy się. Lelkę
położyłyśmy spać - na szczęście nie była z nami nad rzeką, bawiła się z koleżankami na
sąsiednim podwórku, a potem zasnęła pod daszkiem razem z kotem i nie widziała topielca.
Zdenerwowane, piłyśmy herbatę na werandzie i zastanawiałyśmy się, kim jest ta młoda
kobieta i co jej się przytrafiło. Rzecz jasna, nic nie wymyśliłyśmy i w środku nocy
położyłyśmy się spać.
Rano przyjechał po nas dzielnicowy i zawiózł do miasteczka. Tam dowiedziałyśmy się, że
ciało odwieziono do kostnicy rejonowego szpitala i że zwierzchnictwo jednak przyjechało.
Poproszono nas, żebyśmy zaczekały, a potem wzywano po kolei do gabinetu
przewodniczącego zarządu, gdzie odbywało się przesłuchanie. Starszy łysy facet, ocierając
czoło chusteczką, patrzył ze smutkiem i zadawał każdej z nas te same pytania.
Odpowiedziałam, coś tam podpisałam, pożegnałam się i wyszłam na dwór.
Wierka z Lelką poszły do sklepu, a Żeńka siedziała na ławce trzy metry od wejścia i
przeciągała się na słońcu jak kotka.
- Jedźmy do domu - westchnęła żałośnie. - Coś mi się to łono natury przestało podobać.
Weszłam do mieszkania i zamarłam: w kuchni chodziła pralka, a przecież Roman
Andriejewicz, dzielny bojownik spec-nazu i przy okazji mój mąż miał wrócić dopiero jutro!
Na
palcach weszłam dalej, zajrzałam do salonu: nikogo; w sypialni również nie było istot
rozumnych. Nie kryjąc się dłużej, wkroczyłam do kuchni. No oczywiście, Roman
Andriejewicz we własnej osobie siedział przy stole i wcinał pielmienie. Przypomniałam sobie,
że w domu nie było nawet chleba i poczułam przelotne wyrzuty sumienia. W tym momencie
małżonek podniósł wzrok znad talerza i raczył mnie zauważyć.
- No i gdzie cię nosi? - spytał surowo.
- Byłam u Wierki na daczy, o czym świetnie wiesz, skoro pięć razy tam dzwoniłeś.
Tu trzeba wyjaśnić, że Roman Andriejewicz ma jedną poważną, choć dość banalną wadę,
którą umiejętnie ukrywał aż do ślubu: jest strasznie zazdrosny, co w połączeniu z jego
wybuchowością sprawia, że czasem życie staje się nieznośne. No proszę, nawet teraz
zapomniał się przywitać i zaczął od pretensji.

background image

- Dzień dobry - powiedziałam po zastanowieniu, uświadamiając sobie, że ja też zapomniałam
się przywitać.
- Cześć - wykrzywił się.
- Dawno przyjechałeś?
- Dawno. I cały dzień próbowałem się z tobą skontaktować. Właśnie miałem zawiadomić siły
powietrzne, gdy się zjawiłaś.
- Na moje oko to nie chciałeś poderwać sił powietrznych, tylko pałaszowałeś pielmienie.
- A co innego mógłbym zjeść w tym domu?
Niejaka krytyka pod moim adresem była usprawiedliwiona, uroczysty obiad na niego nie
czekał, w lodówce była tylko paczka pielmieni... No, ale to jeszcze nie powód, żeby mówić
mi przykre rzeczy.
- Co masz na myśli? - spytałam wrogo.
- Wszystko, co powiedziałem - odparł złośliwie Roman Andriejewicz.
- Uważasz, że jestem złą żoną? Uniósł brwi, jakby zdziwiony.
- Ty to powiedziałaś.
- Aha - skinęłam głową, wzięłam ze stołu talerz i cisnęłam nim o ścianę. Niestety, z powodu
mojego zdenerwowania i rozmiarów kuchni, talerz przeleciał łukiem i spadł na podłogę, nie
dolatując do ściany. Cholera! Gdyby na ścianie została tłusta plama, Roman musiałby zrobić
remont - to oduczyłoby go mówić mi przykre rzeczy. Roman Andriejewicz obserwował lot
talerza, uznał rzut za nieudany i podał mi filiżankę.
- Świnia - oznajmiłam i poszłam się przebrać do sypialni. Minutę później pojawił się tam mój
mąż.
- No i gdzie byłaś? - zapytał, opierając się o futrynę. Jest potężnym mężczyzną i teraz
zajmował niemal całą wolną przestrzeń pomieszczenia.
- Dobrze wiesz - odgryzłam się, przebierając się za parawanem.
- Nic nie wiem. Od rana dzwoniłem na tę cholerną daczę, ale nikt nie podnosił słuchawki,
jakbyście się tam wszystkie przekręciły jeszcze wczoraj wieczorem. A teraz nagle zjawiasz
się i bezczelnie kłamiesz, że byłaś u Wierki. Zdaje się, że już nieraz prosiłem: przestań mi
wciskać kit.
Mój mąż jest podpułkownikiem specnazu, co oznacza, że czasem wyraża się jak regularny
gangster.
- Zamknij drzwi z drugiej strony - poradziłam. - A jeszcze lepiej sam się zamknij.
- Aha - pokiwał głową i uśmiechnął się wrednie. - Nie lubię się powtarzać, ale jestem
zmuszony spytać po raz trzeci: gdzie byłaś, do cholery?
- Nie mam zamiaru kontynuować rozmowy w tym tonie.
- Co tam ton - mój mąż uśmiechnął się jeszcze bardziej wrednie. - Słyszałaś o czymś takim
jak rękoczyny? Otóż zaraz tu do nich dojdzie, jeśli nie wyjaśnisz mi natychmiast, z jakiej racji
pętasz się nie wiadomo gdzie, zamiast siedzieć w domu i czekać, aż mąż wróci z delegacji?!
- Miałeś przyjechać jutro...
- Jaasne - prychnął.
- Przestań! - podniosłam głos, a potem niespodziewanie postanowiłam się pożalić. -
Romeczku - powiedziałam płaczliwie. - Znalazłam ciało. To znaczy, Żeńka znalazła, ale ja
też, bo zanurkowałam po Wierce, a ona tam leżała i wyglądała okropnie... Była taka blada i
włosy miała oplątane wokół pnia...
- przypominałam sobie ten straszny widok i rozpłakałam się. Roman Andriejewicz ściągnął
brwi, odkleił się od futryny
i szybko do mnie podszedł.
- Hej, co się dzieje? - spytał z niepokojem.
- Znalazłyśmy topielca, młodą dziewczynę. Wczoraj po południu, w Dużej Głębinie, a dzisiaj
rano pojechałyśmy do miasteczka złożyć zeznania... - Tu już rozpłakałam się na dobre.

background image

Roman Andriejewicz przytulił mnie do potężnej piersi i zaczął pocieszać. Zajęło nam to około
półtorej godziny, a potem skoczyliśmy do sklepu i zrobiliśmy kolację, uroczyście świętując
powrót Romana z delegacji. Do tej pory zdążyłam szczegółowo opowiedzieć o tym, co nas
spotkało. Roman Andriejewicz był wstrząśnięty, współczuł mi i nawet przeprosił za swoje
okropne zachowanie w czasie powitania, a ja chętnie mu wybaczyłam
- zalety mojego męża znacznie przewyższają wszelkie wady, a Żeńka w ogóle uważa, że nie
ma niezazdrosnych mężów, więc po co przejmować się głupotami.
Spędziliśmy bardzo miły wieczór i zrozumiałam, czego brakowało mi przez te dwa tygodnie,
a brakowało mi drobiazgu: żeby Roman Andriejewicz był w domu, a nie na kolejnym
niebezpiecznym wyjeździe. I niech mnie nawet wita tym swoim kretyńskim: „Gdzie byłaś?".
To i tak lepsze niż dwa tygodnie bez niego... Te myśli pozwoliły mi oderwać się od niedawnej
tragedii. Przypomniałam sobie o niej dopiero rano po telefonie Żeńki.
Zadzwoniła wpół do dziewiątej, gdy ja i Roman smacznie spaliśmy i nie planowaliśmy się
budzić jeszcze co najmniej przez godzinę.
- Straszne, co? - spytała Żeńka, zapominając o powitaniu.
- Koszmar - rozzłościłam się, zerkając na zegarek. - Porządni ludzie o tej porze śpią!
- Oj, daj spokój... Przyśniła mi się! Może pomieszkałabym u ciebie? We dwójkę byłoby
bezpieczniej...
- We trójkę - poprawiłam.
- Romeczek wrócił? - ucieszyła się nie wiadomo z czego Żeńka. Jeśli naprawdę chciała u
mnie pomieszkać, to powinna się raczej zmartwić, Roman Andriejewicz zawsze był
kategorycznie przeciwny takim pomysłom.
- Wrócił - odparłam, zerkając na męża, który udawał, że śpi, chociaż nastawił uszu i
oczywiście wszystko słyszał.
- To dobrze - ucieszyła się znowu Żeńka. - Teraz jestem o ciebie spokojna.
- W jakim sensie?
- Skoro masz obok siebie dzielnego podpułkownika, to nie musisz się niczego bać... Słuchaj,
Anfisa, wiesz co... Może Romek dowiedziałby się, kto to był?
- Kto? - nie rozumiałam.
- No, ta kobieta.
- A po co ci to? Myślisz, że jak się dowiesz, to przestanie ci się śnić?
- Nie o to chodzi!
- A o co?
- Ciekawa jestem.. Przecież milicjant sam powiedział, że może to morderstwo?
Nim zdążyłam odpowiedzieć, Roman Andriejewicz wyrwał mi słuchawkę z rąk i warknął:
- Takimi sprawami zajmuje się milicja, im za to płacą!
- Czego krzyczysz? - zdumiała się Żeńka. - Tylko pytam...
- Już ja was znam! - zdenerwował się mój mąż. - Zaraz sobie wymyślicie jakieś śledztwo!
Mało mi problemów w pracy, jeszcze w domu nie będę miał chwili spokoju! Morderstwo to
sprawa milicji, ty masz pisać artykuły do swojej gazetki, Anfisa ma pisać kryminały!
Zajmijcie się swoją robotą i nie zawracajcie mi głowy topielcami! - Z tymi słowy rzucił
słuchawkę i popatrzył na mnie groźnie, jakby spodziewał się, że będę się spierać - a ja wcale
nie miałam takiego zamiaru. Jednak gdy spojrzałam w okno przy śniadaniu, przypomniała mi
się tamta kobieta, jej splątane włosy...
- Romeczku - powiedziałam czule. - Może faktycznie byś zadzwonił?...
- A gdzie to? - zapytał złośliwie.
- No... mógłbyś się dowiedzieć...
- Nie mógłbym! - ryknął. - Wasze zacięcie prywatnych detektywów działa mi na nerwy!
Wydęłam wargi i zamilkłam urażona, Roman Andriejewicz rzucił widelec na stół, sposępniał
jeszcze bardziej i powiedział:

background image

- Anfisa, w tej chwili obiecaj mi, że zostawisz tego trupa w spokoju.
- Co ty pleciesz?
- Już ty nie kręć. Rozumiem, że twoja Żeńka z nudów i głupoty bawi się w agencję
detektywistyczną, ale ty masz mnie i mną się zajmij, bardzo cię proszę. Poza tym, nie dalej
jak wczoraj skarżyłaś się, że jeszcze nie zaczęłaś pisać, a musisz oddać tekst do dziesiątego
października.
- To jeszcze mam mnóstwo czasu.
- Doskonale - skinął głową. - Aja mam cały tydzień urlopu. Skoczymy na południe? - zapytał
z promiennym uśmiechem.
- Skoczymy - zgodziłam się od razu. Podszedł do mnie, przyklęknął obok i oznajmił:
- No to ustalone. - A potem pogroził mi palcem i dodał:
- I żadnych trupów. Obiecujesz?
- Obiecuję.
Następnego dnia polecieliśmy na południe, gdzie spędziliśmy całe siedem dni. Do domu
wróciliśmy późnym wieczorem; byłam tak zmęczona, że wzięłam prysznic i od razu poszłam
spać. A o wpół do pierwszej w nocy poderwał nas telefon
- oczywiście dzwoniła Żeńka. Odebrał Roman, żeby powiedzieć jej, co o niej myśli, ale ku
mojemu zdumieniu w milczeniu wysłuchał informacji i zwrócił się do mnie:
- Anfisa, dzwoni Żeńka, mówi, że Wiera ma poważny problem, coś z córką.
Złapałam słuchawkę i spytałam wystraszona:
- Co się stało?
- Tragedia - oznajmiła Żeńka bezbarwnym głosem. - Lelka zaginęła.
- Jak to: zaginęła?
- Tak to. Bawiła się na podwórku i nagle zniknęła. Daliśmy znać na milicję, ale na razie nic
nie wiedzą.
- Matko kochana... Przyjechać do was?
- Przyjedź, chociaż nie wiem po co. Siedzimy u Wierki w pełnym składzie i szczękamy
zębami.
- Kiedy to się stało?
- Wczoraj po południu. Dzwoniłam do ciebie i dzwoniłam...
- Dopiero co przyjechaliśmy i od razu poszliśmy spać.
- No właśnie. Ja może jestem głupia, ale twój Roman jakby nie było prawie gliniarz, może
zdoła coś zrobić przez swoje kanały, chociaż... - Żeńka chlipnęła i odłożyła słuchawkę.
Roman Andriejewicz już się ubrał, a ja wstałam szybko i pobiegłam do łazienki.
Wierka siedziała w rogu kanapy i trzęsła się jak w febrze. Jej mąż Igor chodził nerwowo po
pokoju, od czasu do czasu zatrzymywał się przed kimś i patrzył stropiony, jakby usiłował
zrozumieć, po co się tu wszyscy zebraliśmy. Czterech mężczyzn i sześć kobiet trwało w ciszy,
nie patrząc na siebie i usiłując nie oddychać. Od czasu do czasu ktoś z nadzieją spoglądał na
telefon, ale ten uparcie milczał.
Roman Andriejewicz zadzwonił do kilku osób, ale jak na razie nie było z tego żadnego
pożytku. Na nieszczęście porwania dzieci zdarzają się dość często, a jednak nie mogłam
uwierzyć, że coś takiego przytrafiło się bliskim mi ludziom.
Nie wytrzymując napięcia, ja i Żeńka poszłyśmy do kuchni i zapaliłyśmy.
- Opowiedz, co wiesz - poprosiłam, chociaż siostra Wiery zdążyła nam już przekazać
wszystkie informacje o wczorajszych wydarzeniach.
- Niewiele - sposępniała Żeńka. - Mała bawiła się na podwórku, jak zwykle. Gdzieś około
czwartej Wiera wyszła do sklepu; nie znalazła Lelki w piaskownicy i zaczęła się niepokoić.
Dzieciaki nie potrafiły nic powiedzieć, siedzące na ławce sąsiadki również. Wiera obleciała
całe podwórko, potem ulicę, nigdzie nie było Lelki, więc zadzwoniła na milicję. Gliny zrobiły
to samo, najpierw się rozejrzeli, potem popytali - nikt nic nie widział, jedno wiadomo na

background image

pewno: o piętnastej czterdzieści Wiera wyszła na balkon i widziała Lelkę na podwórku,
zapamiętała czas, bo właśnie wybierała się do sklepu i zakładała na rękę zegarek.
Dziewczynka zginęła w ciągu tych dwudziestu minut. Nawet nie chcę myśleć, co się z nią
mogło stać... Napleniło się różnych zboczeńców.
- Poczekaj - zastanowiłam się. Podobnie jak przyjaciółka nie miałam zamiaru wyobrażać
sobie, co mógł zrobić z dzieckiem jakiś sukinsyn. - Lelka to bardzo rozsądna dziewczynka,
Wiera dobrze ją wychowała. Nigdy w życiu nie uwierzę, że poszła gdzieś z obcym facetem.
- To przecież dzieciak, obiecał jej czekoladę...
- Nie - przerwałam. - Gdy Roman przyszedł tu po raz pierwszy i dał Lelce pluszowego misia,
ta podziękowała, ale zabawki nie wzięła, najpierw spytała mamę o pozwolenie. Mówię ci, że
jest bardzo rozsądna. Poza tym czekolada to dla niej żaden cymes, na pewno nie połasiłaby
się na coś takiego.
- Załóżmy - skinęła głową Żeńka. - Ale ma tylko sześć lat. Podskoczył do niej jakiś typ,
złapał ją na ręce i wybiegł z podwórka...
Nie odpowiedziałam. Podeszłam do okna wychodzącego na podwórko. Zbliżał się świt, niebo
na wschodzie poszarzało, niewielkie podwórko oświetlała latarnia obok administracji
naprzeciwko. Domy były stare, zbudowane na początku lat pięćdziesiątych. Ten, w którym
mieści się administracja, jest
piętrowy, po lewej znajduje się identyczny, a ten, w którym byłyśmy, miał trzy piętra, fasada
wychodziła na główną ulicę. Po prawej widniały ceglane komórki, które przedsiębiorczy
obywatele zmienili w garaże. Podwórko było niewielkie, zielone, niemal pośrodku rósł wielki
rozłożysty klon, pod nim stał stolik do domina. Nie przypominam sobie, żeby był pusty, no
chyba że lało. Ale skoro Lelka bawiła się na podwórku, nie mogło padać. Bliżej garaży jest
plac zabaw, domek na kurzej łapce, huśtawki i piaskownica, obok niskiego płotka ławeczka.
Domy są stare, mieszkają tu głównie emeryci. Przy każdej klatce stoją ręcznie robione ławki,
na których zwykle siedzą staruszkowie i młode mamy z wózkami. Psychopata z dzieckiem na
rękach, w pośpiechu opuszczający podwórko na pewno zwróciłby na siebie uwagę, a przecież
milicja przesłuchała mieszkańców i nikt nic nie widział.
Żeńka stała obok i też gapiła się w okno, potem zerknęła na mnie i oznajmiła z ciężkim
westchnieniem:
- To bez sensu.
- No właśnie - skinęłam głową. - Niemożliwe, żeby ją złapali i gdzieś wyprowadzili. Musiała
pójść sama i musiała sama wyjść z podwórka - obcy człowiek, który prowadziłby ją za rękę,
na pewno zwróciłby uwagę.
- Obcy? - wytrzeszczyła oczy Żeńka. - Chcesz powiedzieć, że Lelkę wyprowadził jakiś
znajomy?
- Brzmi przerażająco, ale taka jest prawda. Obcy zwróciłby uwagę, poza tym Lelka nie
poszłaby z nim dobrowolnie.
- Boże! - zawołała Żeńka i aż się przeżegnała. - Co to się dzieje? - A potem sposępniała i
popatrzyła na mnie tak, jakbym właśnie stała się jej najgorszym wrogiem. - Nie no, bzdura,
jak coś takiego mogło ci przyjść do głowy? To nie kryminał, Anfiso Lwowna, to życie!
Znacznie prostsze i znacznie straszniejsze.
- Dobrze - zgodziłam się. - Załóżmy, że ja zwariowałam. To co mówią mądrzy ludzie?
- Nic - westchnęła Żeńka po zastanowieniu. - Chyba jednak masz trochę racji: Lelka jest
posłuszną dziewczynką, nie
wyszłaby z podwórka z obcym człowiekiem. Niełatwo wykraść dziecko z takiego miejsca...
Wychodzi na to, że jakoś ją stąd wyciągnęli i złapali dopiero na ulicy.
- I nie zaczęła krzyczeć?
- Nie przesadzaj, ma sześć lat, możliwe, że porywacz nie pozwolił jej nawet pisnąć.
- W takim razie musiał mieć samochód - skinęłam głową.

background image

- Oczywiście, że tak. I ten samochód musiał stać w pobliżu. Popatrzyłyśmy na siebie i Żeńka
zauważyła niepewnie:
- Myślisz, że gliny to idioci i nie wpadli na to?
- Nie o to chodzi - skrzywiłam się. - Nie każdy człowiek potrafi zachować spokój,
rozmawiając ze stróżem porządku. Jak na przykład zawsze się boję.
- Ty? - zapytała Żeńka z niedowierzaniem. - Przecież twój mąż to też jakby glina.
- A co to ma do rzeczy? - rozzłościłam się.
- Dobra, nie denerwuj się - westchnęła moja przyjaciółka. - Rozumiem, o co ci chodzi. Chcesz
powiedzieć, że ktoś musiał widzieć, jak Lelka wychodziła z podwórka. Ale gliniarze obeszli
wszystkie mieszkania...
- Może ze zdenerwowania ktoś zapomniał o czymś ważnym albo uznał, że to, co zobaczył,
nie ma nic wspólnego ze zniknięciem dziewczynki i nie powiedział o tym?
- A nam powie? - dokończyła moją myśl Żeńka.
- Mam nadzieję - skinęłam głową.
Resztę nocy i poranek spędziliśmy na daremnym oczekiwaniu.
Nadal nie było żadnych wiadomości. Przed dziewiątą wszyscy zaczęli się rozchodzić do
pracy, zostali tylko rodzice dziewczynki, którzy nie spali drugą noc i byli wykończeni, siostra
Wierki, Natalia i ja z Żeńką. Na podwórko zaczęli wychodzić ludzie, ja i Żeńka
wymieniłyśmy spojrzenia i szepnęłyśmy Natalii:
- Pójdziemy przed dom, może się czegoś dowiemy. Natalia skinęła głową, choć pewnie nawet
nas nie usłyszała.
Pięć minut później siedziałyśmy na ławce obok piaskownicy na placu zabaw. Wkrótce
dołączyły do nas dwie staruszki, których wnuki z entuzjazmem jeździły na rowerach.
- Jak się czuje Wieroczka? - zapytała od razu ta, która usiadła po mojej prawej stronie.
Musiała rozpoznać we mnie przyjaciółkę Wiery, co pośrednio potwierdzało moją teorię: na
tym podwórku człowiek nie zostanie niezauważony.
- Źle - odparła ochoczo Żeńka, zadowolona z nawiązania rozmowy.
- Wiadomo coś?
- Kompletnie nic. Całą noc nie zmrużyłyśmy oka, teraz wyszłyśmy odetchnąć świeżym
powietrzem, z Wierką została siostra.
- Tak - westchnęły jednocześnie staruszki. - Co to się dzieje, nawet dziecka nie można
samego puścić na podwórko... I ja całą noc nie spałam, serce mnie rozbolało... Takie
nieszczęście! Ale może znajdą Oleńkę, to była taka grzeczna dziewczynka...
Obie kobiety znowu westchnęły, a ja się zdenerwowałam - zrozumiałam, że nie spodziewają
się już zobaczyć Lelki. No tak, ciężko mieć im to za złe... Próbowałam się uspokoić, co zajęło
mi chwilę, Żeńka w tym czasie podtrzymywała rozmowę. Nie dowiedziałyśmy się jednak
zbyt wiele. Tego dnia, gdy Lelka zniknęła, staruszki były na podwórku mniej więcej od
trzeciej, ale siedziały na innej ławce, bliżej drugiej klatki. Maria Pietrowna wyszła
pospacerować ze swoim psem, kundelkiem o imieniu Puszek. Kiedy ten się bawił, jego pani
omawiała ostatnie nowiny. Druga klatka znajduje się dokładnie przy wyjeździe z podwórka.
- Tamtego dnia nie było na podwórku jakichś obcych samochodów? - zapytała Żeńka.
- Toż u nas na podwórku w ogóle nikt nie parkuje! Ze trzy lata temu Nowikowie pod swoim
oknem wkopali słupek, od tamtej pory nie ma przejazdu. Jak wzywali pogotowie do Iwanycza
spod dwunastki, to karetka musiała z podwórka
obok garaży przejechać, aż się Pietrowna, żona Iwanycza, pokłóciła z Nowikowymi, że niby
przez ten ich słup to kiedyś wszyscy spłoniemy, jak straż nie będzie mogła przejechać.
Pietrowna ma rację, ale i Larysę można zrozumieć, przecież zanim wbili słupek, to pod ich
oknami stawiali samochody wszyscy jak leci. Podjeżdżali skoro świt, myli je tam, wiecznie
było błoto...
- To gdzie teraz ludzie stawiają samochody? - zapytałam.

background image

- U nas rzadko kto ma samochód, a stawiają pod oknami, z tamtej strony - staruszka
najwyraźniej mówiła o ulicy, na którą wychodziła fasada domu. Od jezdni dom oddzielał
szeroki chodnik, potem gazon z posadzonymi wzdłuż całej ulicy krzakami dzikiej róży... Jeśli
się nie myliłam, trzy metry od sklepu stoi znak „Zakaz parkowania". Gdyby potencjalny
porywacz zostawił tam samochód, ryzykowałby konflikt ze wszechobecnymi pracownikami
drogówki. Jeśli nie był głupcem, powinien unikać ryzyka...
W tym momencie zza chatki na kurzej łapce prosto pod moje nogi wyskoczył morelowy
pudel. Zajęta swoimi myślami, nie od razu go zauważyłam i aż drgnęłam zaskoczona. Pudeł
miał obrożę i ciągnął za sobą cienką smycz.
- Popatrz no ty, uciekł! - zaniepokoiła się jedna ze staruszek i próbowała złapać smycz, jednak
pudel odskoczył i pomknął w stronę administracji. - Jeszcze wyleci na ulicę i się zgubi!
- A to nie ten sam, co tu przedwczoraj biegał?
- Kiedy?
- No, przed tym, jak Oleńka zginęła? Pamiętasz, latał po podwórku...
- Nie...
- No jak nie, na pewno ten, taki sam rudy!
- No to co, że rudy, ale pudel...
- No przecież widzę, że ten sam!...
- Co ty opowiadasz? Tamten pies nie miał smyczy i wt ogóle to była inna rasa. Uszy takie
długie, kędzierzawe, zapomniałam,
jak się ta rasa nazywa... - W tym momencie z sąsiedniej klatki wyszła młoda kobieta i
staruszka zawołała do niej: - Gala, przedwczoraj po podwórku biegał piesek, pamiętasz, rudy
taki? Jak się ta rasa nazywa?
- Cocker-spaniel? - odparła Gala.
- O, właśnie! Słyszałaś? - zwróciła się do sąsiadki. - Tamten to był cocker-spaniel, a to jest
pudel.
- A może i spaniel, ale podobny...
Nadal rozmawiały o psie, a ja zastygłam w bezruchu, czując, że serce zaczęło mi mocniej bić.
Lelka marzyła o psie i to właśnie o spanielu! Nawet chciałam podarować jej szczeniaka, ale
nic z tego nie wyszło, rodzice byli kategorycznie przeciwni.
Bojąc się spłoszyć szczęście, zapytałam ostrożnie:
- A nie pamięta pani, kiedy się zgubił ten spaniel, to znaczy, kiedy go pani zauważyła?
Staruszki popatrzyły na siebie:
- Maria Pietrowna wyszła z Puszkiem, a ten rudy podbiegł do niego - odpowiedziała staruszka
po zastanowieniu, a druga skinęła głową. - To właśnie Maria Pietrowna zwróciła na niego
uwagę. Mówi, to nie nasz pies, przybłąkał się, może się zgubił? Jeszcze go wołała, żałowała,
że taki był ładny...
- A potem?
- Co?
- Co się potem stało z psem?
- A nic. Pewnie uciekł.
- I nie widziała go pani później? Staruszka wzruszyła ramionami:
- Nie wiem, chyba nie... Wtedy wyszła Wieroczka, zaczęła szukać Oleńki i nikt już nie miał
głowy do psa...
- Na podwórku go nie było - powiedziała druga staruszka. - Widziałam, jak uciekł z placu
zabaw. Maria Pietrowna go wołała, Puszek pobiegł za kotem Larysy, a Pietrowna za nim, a
gdy znów przypomniała sobie o spanielu i popatrzyła na plac zabaw, to psa już nie było.
- Ola bawiła się wtedy w piaskownicy?
Staruszki popatrzyły na siebie.

background image

- Za pierwszym razem na pewno była w piaskownicy - powiedziała pierwsza. - Pies do niej
podbiegł, rozłożyła ręce i zaczęła go głaskać.
- Tak, tak - podchwyciła druga - Oleńka na pewno bawiła się wtedy na podwórku. Jeszcze
mówiłam do Pietrownej, że może Dunajewowie kupili psa, a ona mówi, że nie, Igor psów nie
lubi, zawsze się na Puszka złości, a co tu się złościć, komu psina przeszkadza...
- A za drugim razem? Gdy Maria Pietrowna wołała psa?
- Nie wiem - westchnęła staruszka. - Nie zwróciłam uwagi. Chyba piaskownica była pusta,
chociaż może Oleńka siedziała skulona? Nie zauważyłam.
- Nikogo tam nie było - oznajmiła z przekonaniem druga babcia. - Ja wtedy już wstałam,
szłam do domu, i widziałam dokładnie: żadne dziecko nie bawiło się w piaskownicy.
- A czy wtedy, gdy do Oleńki podbiegł pies, w piaskownicy były jakieś dzieci?
- Były. Bliźniaki z trzeciego domu.
Ja i Źeńka popatrzyłyśmy na siebie i wstałyśmy.
- A jaki numer mieszkania?
- Nie wiem, ale na drugim piętrze, niech pani zadzwoni i zapyta. Ich matka nie pracuje,
powinna być w domu.
- A Maria Pietrowna gdzie mieszka? - spytałam jeszcze.
- Pod piętnastym. Pójdziecie do niej? Ale ja wszystko dobrze zapamiętałam: jak pies pobiegł
w tamtą stronę, to dziewczynka bawiła się w piaskownicy, a kilka minut później już tam
nikogo nie było.
- Ależ ja nie wątpię - zapewniłam. - Po prostu chciałam się dowiedzieć, czy nie widziała tego
cocker-spaniela wcześniej.
Żeńka szła za mną zasępiona.
- Myślisz, że to pies wyciągnął Lelkę z podwórka?
- A co ty myślisz? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
- Chyba masz rację - westchnęła. - Zobacz, jeśli tylko babce nic się nie pomyliło, to pies
pobiegł do Lelki jak do znajomej, a ona złapała go w objęcia. O czym to świadczy?
Przyhamowałam.
- Że dziewczynka znała psa?
- Właśnie! Że dziewczynka i pies, a raczej, dziewczynka i właściciel psa się znali.
- I gliny na to nie wpadły?
- A kto by im o tym powiedział? - prychnęła Żeńka. - Czyli tak, moja kochana, straszna
prawda jest taka: dziecko porwał człowiek, którego dobrze znała, a w każdym razie znała jako
właściciela psa.
- To jeszcze trzeba sprawdzić - machnęłam ręką. Weszłyśmy do klatki na drugie piętro i
zadzwoniłyśmy do
mieszkania z numerem pięć. Drzwi otworzyła nam dziesięcioletnia dziewczynka.
- Gdzie tu mieszkają bliźniaki? - spytała Żeńka.
Dziewczynka pokazała palcem sąsiednie mieszkanie i schowała się. Zadzwoniłyśmy do
wskazanych drzwi i długo czekałyśmy; w końcu znów pod piątką otworzyły się drzwi i ta
sama dziewczynka oznajmiła:
- Poszli do fryzjera, ciocia Tonia mówiła...
- No cóż - westchnęła przyjaciółka. - W takim razie chodźmy do Marii Pietrownej.
Tu już miałyśmy więcej szczęścia: Maria Pietrowna była w domu, drzwi otworzyła nam
sama, wizyta jej nie zaskoczyła i zostałyśmy zaproszone do kuchni na herbatę. Powzdychała
nad losem zaginionego dziecka i biedną Wierą, i oznajmiła:
- Milicja ze wszystkimi rozmawiała i nikt nic nie widział. A przecież na podwórku zawsze
jest pełno ludzi! No co to się wyprawia...

background image

- Mario Pietrowna - przerwałam jej, jednocześnie nie dopuszczając Żeńki do głosu. - Pani
sąsiadki powiedziały, że w tym czasie spacerowała pani z psem. Nie pamięta pani, o której
wyszła pani z domu?
- Nie patrzyłam na zegarek... Gdyby człowiek wiedział, że tak będzie... - W tym momencie
kobieta nagle się ożywiła, uniosła i nawet klepnęła ręką w stół. - Oglądałam Śmiecho-
panoramę i wtedy Puszek zaczął się kręcić przy drzwiach, więc dopiłam herbatę i poszłam do
pokoju wyłączyć telewizor, właśnie kończyły się Wiadomości. Wychodzi na to, że było
piętnaście po czwartej. Dokładnie tak! Szukałam smyczy, nie znalazłam i wyszłam bez niej,
to jeszcze jakieś pięć minut...
- Rozumiem. A rudy cocker-spaniel pojawił się od razu?
- Z pięć minut minęło, nie więcej.
- A co było dalej?
- Puszek pobiegł za kotem...
- Nie, trochę wcześniej - przerwałam. - Spaniel podbiegł do pani psa?
- Nie, pobiegł na plac zabaw... Matko kochana, przecież on się do Oli tak łasił! Aż
Siergiejewna powiedziała, może Dunajewowie psa sobie sprawili? A gdy ja swojego obwiesia
odciągnęłam od kota i spojrzałam na piaskownicę, to już nikogo w niej nie było. I tego psa już
więcej na podwórku nie widziałam.
- To znaczy, że ostatni raz widziała pani Olę razem z tym psem, a potem nie było ani psa, ani
dziewczynki?
- Wychodzi na to, że tak...
- A może widziała pani tego spaniela już wcześniej?
- Nie, nie przypominam sobie. U nas w domu nie ma dużo psów, tylko u mnie i u
Wołkowych, i jeszcze w tym domu, gdzie jest administracja, mają owczarka, ale nie spacerują
z nim po podwórku. Nie, przedwczoraj pierwszy raz tego spaniela widziałam, jeszcze
pomyślałam, że się zgubił. A taki był ładny... Szkoda.
Nie wiedziałam, o co jeszcze można by zapytać Marię Pietrowną, więc obie z Żeńką się
pożegnałyśmy i wyszłyśmy.
- Czasowo wszystko pasuje - zaszeptała wzburzona Żeńka. - Wpół do czwartej Wiera
widziała Lelkę przez okno, a kilka minut później dziecko zniknęło. Masz rację: to oczywiste,
że dziewczynka wyszła z placu zabaw razem z psem.
- Teraz trzeba tylko odnaleźć psa.
- I gdzie chcesz go szukać? - zwątpiła Żeńka. - W mieście psów jak mrówków, a spanieli od
groma i ciut, ciut.
- Zawsze to jakiś punkt zaczepienia - powiedziałam i Żeńka musiała przyznać mi rację.
Wyszłyśmy z klatki i prawie wpadłyśmy na młodą kobietę w kolorowej sukience. Prowadziła
dwóch pięcioletnich chłopców, podobnych do siebie jak dwie krople wody i tak samo
ubranych. Mało prawdopodobne, żeby mieszkały tu aż dwie pary bliźniaków, więc Żeńka od
razu przeszła do ataku:
- Przepraszam, czy to pani dzieci bawiły się w piaskownicy z tą zaginioną dziewczynką?
- A bo co? - stropiła się kobieta i z przestrachem przyciągnęła do siebie obu chłopców.
- Jestem z gazety - oznajmiła Żeńka i podsunęła kobiecie swoją legitymację.
- Oni nic nie widzieli - zapewniła pospiesznie matka sympatycznych chłopaczków. - Wtedy
właśnie zawołałam ich na obiad. Jeszcze nie zdążyli zjeść, a na podwórku zamieszanie:
Oleńka zaginęła! Co za koszmar! - wzdrygnęła się i jeszcze mocniej przytuliła chłopców do
siebie.
Pochyliłam się do nich z uśmiechem i spytałam:
- Widzieliście pieska? Takiego zabawnego, rudego? - Jeden z bliźniaków przytulił się do
mamy, a drugi popatrzył na mnie z zaciekawieniem. - Widzieliście? - powtórzyłam, a on
skinął głową. - A Ola wam nie mówiła, jak on się nazywa?

background image

- Mówiła - ucieszył się chłopczyk - Baksik.
- A nie powiedziała, czyj to pies?
- Powiedziała, że cioci Ludy.
- Jakiej cioci Ludy? - zapytałam, omal nie tracąc przytomności.
- Nie wiem. Powiedziała, że uciekł od cioci Ludy.
- I co, zaprowadziła pieska do niej?
- Nie, zaczęła go głaskać, a wtedy mama nas zawołała i poszliśmy.
- A potem znów byliście na podwórku?
- Nie, mama nas więcej nie puściła.
- A jak ich teraz puścić - westchnęła kobieta. - Tylko ze mną za rękę.
- A wcześniej nie widzieliście Baksika na podwórku? - spytała szybko Żeńka.
- Nie - pokręcił głową jeden maluch, a jego brat powiedział:
- Widzieliśmy, na drugim podwórku, o tam - I pokazał palcem w stronę komórek.
W tym momencie wszystko zepsuła jego matka:
- A coście robili na cudzym podwórku?
- Oli pozwalali... - wyjąkali płaczliwie.
- Pozwalali, pozwalali i dlatego zginęła. Nie wolno wychodzić ze swojego podwórka!
Potem już chłopcy odpowiadali na nasze pytania niechętnie, ciągle zerkając na matkę. Nic
więcej nie udało nam się dowiedzieć, kobieta zaczęła się denerwować i musiałyśmy odpuścić.
- No i co teraz? - spytała Żeńka, jakbym ja znała odpowiedź na to pytanie.
- Przejdźmy się po ulicy - zaproponowałam.
- Po co? Żeby szukać spaniela? Po nim to już nawet śladu nie zostało... - Ale mimo wszystko
poszła za mną.
Przeszłyśmy się wzdłuż fasady domu. Znak „Zakaz parkowania" był na swoim miejscu, żiguli
i stary zachodni wóz przytuliły się obok chodnika, pewnie należały do tych mieszkańców,
których okna wychodziły na tę stronę.
- Tak, przed ciekawskimi spojrzeniami się tu nie ukryjesz - zauważyła Żeńka.
- Właśnie. Poza tym, ktoś mógłby zobaczyć z okna dziecko wsiadające do samochodu.
- W takim razie zaparkował na sąsiednim podwórku. Przecież porywacz nie mógł latać na
piechotę, musiał tu gdzieś mieć samochód.
- Porywaczka - poprawiłam. - Lelka powiedziała, że ciocia Luda.
- I kobieta miałaby ukraść czyjeś dziecko? - nie uwierzyła Żeńka. - Nie słyszałam o takich
psychopatkach. I tym bardziej nie widziałam jeszcze nigdy bezdomnych z cocker-spanielami
w pociągach podmiejskich.
Szczerze powiedziawszy, nie wsłuchiwałam się w wywody przyjaciółki, czułam, że jesteśmy
na dobrej drodze, że i pies, i jego pani mają coś wspólnego z porwaniem.
Sąsiednie podwórko było znacznie większe, plac zabaw również. Domy czteropiętrowe, po
cztery klatki w każdym.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłyśmy na tym podwórku, był morelowy pudel, który biegł w
naszą stronę. Groźny kobiecy krzyk udaremnił mu opuszczenie tego umownego wybiegu.
Gruba kobieta siedząca na ławce z - ważną miną pogroziła pupilowi smyczą. Żeńka walnęła
mnie łokciem w bok i poszła w stronę kobiety. Ja na jej miejscu bym się tak nie rwała, takie
babki nie są zwykle zbyt rozmowne; jak się jednak okazało, właścicielka pudla wcale nie była
taka groźna.
- Przepraszam - zaczęła moja przyjaciółka głosem dziecka, które się zgubiło. - Nie widziała
pani rudego spaniela, Baksika?
- Nie... A co, piesek pani zginął?
- Tak. Dwa dni temu. Dzieci z sąsiedniego podwórka powiedziały, że widziały tu podobnego
psa.

background image

- A tak, rzeczywiście, biegał tu taki, bardzo milutki. Ale ani wczoraj, ani dzisiaj go nie
wiedziałam.
- A kiedy go pani widziała? - zapytała Żeńka z nadzieją.
- Przedwczoraj. Nawet się z Toszką bawił...
- A kiedy to było, po południu czy wieczorem?
- W ciągu dnia. Wieczorem na pewno go nie widziałam, ale w dzień biegał... Ale to chyba nie
był pani piesek, zdaje mi się, że był ze swoją panią.
- Zdaje się pani, czy na pewno? Przepraszam za to natręctwo, ale tak się o niego martwię... -
spostrzegła się moja przyjaciółka.
- Co też pani, ja to doskonale rozumiem. Gdyby mój Toszka zaginął, to chyba bym nie
przeżyła... Myślę, że był ze swoją panią, w każdym razie przedtem widziałam tu młodą
kobietę, prowadziła spaniela na smyczy. Nie jest stąd, może przyjechała do kogoś w
odwiedziny, a może spacerowała...
- Kiedy przedtem? - spróbowałam uściślić.
- No, w tym tygodniu dwa razy. Nie pamiętam dokładnie, piątek albo sobota.
- A jak wyglądała? - spytała Żeńka.
Kobieta z całych sił próbowała sobie przypomnieć, pewnie dlatego nie spytała, czemu
właściwie ją tak wypytujemy.
- Młoda, brunetka, dość wysoka. Raz widziałam ją w dżinsach, a raz w takich wąskich
szortach, a właściwie to nie były szorty tylko majtki. Jak się ta młodzież czasami ubierze...
- Twarz pani pamięta?
- Zwyczajna. Bardzo opalona i chyba ładna. A po co to pani? Myśli pani, że przywłaszczyła
sobie pani psa?
- Różnie to bywa - westchnęłam.
- Tak, takie czasy... Na sąsiednim podwórku dziecko zaginęło, co dopiero pies... A rodzice też
dobrzy, zamiast pilnować...
Pożegnałyśmy się czym prędzej, nie byłam w nastroju na wykład z pedagogiki.
Gdy ja się zastanawiałam, jak spożytkować otrzymane wiadomości, Żeńka podeszła do
watahy chłopców, grających w piłkę na drugim końcu boiska. Przyjaciółka zebrała wokół
siebie młodych sportowców, pokazała legitymację i zapytała, czy któryś z nich nie widział
cocker-spaniela. Dwadzieścia minut później, z głową huczącą od hałasu, jaki robili,
dowiedziałyśmy się, co następuje: nikt w okolicy nie miał spaniela, ale oni widzieli takiego
psa w zeszłym tygodniu, spacerowała z nim kobieta, też nietutejsza. Przedwczoraj była na
pewno, Wowka prawie walnął ją piłką, kiedy szła ścieżką, ale babka się nie zdenerwowała,
odwróciła tylko i zaczęła iść szybkim krokiem.
- A Olę Dunajewą ktoś z was zna? - zapytałam.
- Tę, co zginęła? To przecież maluch, my się z przedszkolem nie zadajemy.
- A przedwczoraj nikt z was nie widział jej z tym spanielem?
Chłopcy zastanowili się, a potem zaczęli po kolei kręcić głowami.
- Nie. Gliniarze już nas pytali o tę dziewczynkę... Nie widzieliśmy.
- Ja widziałem - powiedział niepewnie piegowaty chłopak, dziesięcioletni, w czarnym
podkoszulku, na którym widniał angielski napis „Pokochaj mnie". - Tylko że nie na
podwórku. Prowadziła psa na smyczy, a za nią szła tamta babka. Dziewczynka jakby z kimś
rozmawiała, ale może paplała do psa.
- A gdzie ją widziałeś?
- Tam, na rogu - machnął ręką. - Mama zawołała mnie na obiad, i potem zobaczyłem przez
okno psa i dziewczynkę. Pies stanął na tylnych łapach, tak śmiesznie, mała się roześmiała i ja
też. Pies nazywał się Baks, słyszałem, że tak do niego mówiła, wszystko było słychać, okno
otwarte, a ja siedziałem obok.
- Nie wiesz, o której to było? - zapytałam z nadzieją. Wzruszył ramionami:

background image

- Przedwczoraj, jakoś tak w środku dnia.
- A potem wyszedłeś jeszcze na podwórko?
- Nie, pojechaliśmy z mamą do babci, a jak wróciliśmy, to już gliniarze tu ze wszystkimi
rozmawiali.
- Twoja mama jest w domu?
- Jest - skinął głową. - Chodźmy, to od razu pani pokażę, gdzie widziałem dziewczynkę z
psem.
Skręciliśmy za róg, nie wytrzymałam i spytałam:
- To czemuś nie powiedział milicji, że widziałeś dziewczynkę?
- No przecież oni pytali, czy widziałem Olę Dunajewą, a ja takiej nie znam. Zdjęcia
pokazywali, a na nich ona wcale nie była do siebie podobna. A pani spytała o psa, psa
pamiętam, żadne zdjęcia mi niepotrzebne... O, tutaj - zatrzymał się, a potem podniósł głowę
do kuchennego okna nad nami. Mimo że to parter, okna znajdowały się wysoko, pewnie nie
sięgnęłabym ręką.
- W którą stronę poszły?
- O, tam...
„Tam" było jeszcze jedno podwórko, przed ciekawskimi oczami skrywała je dawna
kotłownia. Idealne miejsce do postawienia samochodu. Ja i Żeńka dziarsko weszłyśmy do
budynku; zanim dotarliśmy do mieszkania, zdążyłyśmy zapoznać się z chłopcem. Miał na
imię Anton, mieszkał tylko z mamą i w przyszłości miał zamiar zostać kierowcą
wyścigowym, a na razie lubił grać w piłkę nożną.
Drzwi otworzyła nam czterdziestoletnia kobieta, popatrzyła na nas, potem na syna,
sposępniała i warknęła:
- Coś ty znowu nabroił?
Żeńka stanęła w obronie niewinnego chłopaka, długo i zawile wyjaśniając, o co chodzi, a ja
przestępowałam z nogi na nogę, z niecierpliwością czekając na chwilę, w której można będzie
zadawać pytania. Parafrazując znane wyrażenie, można powiedzieć, że aż mnie język
świerzbił. Wychodziło na to, że jesteśmy na dobrej drodze i pojawiła się szansa znalezienia
Lelki... W końcu Żeńka skończyła mówić, matka Antona wyraźnie złagodniała i zaprosiła nas
do kuchni. Nie wytrzymałam i spojrzałam w okno. Jeśli nieznana nam Ludmiła szła
chodnikiem bliżej domu, to Anton nie mógł jej zobaczyć, nie widać stąd też sąsiedniego
podwórka. To, że właścicielka spaniela była dobrą znajoma Dunajewów i Lelka razem z nią
opuściła podwórko, było absolutnie jasne. Co prawda, pozostawała jeszcze kwestia czasu.
- Nie pamięta pani, o której wczoraj zawołała pani Antoszkę na obiad?
- Nie, nie pamiętam, ale jak zmywałam, to spojrzałam na zegarek: było pięć po czwartej.
Wybieraliśmy się do babci, a autobus odjeżdża z przystanku o 16.30. Przystanek pod nosem,
torba spakowana, to tylko pozmywałam i poszliśmy. Babcia mieszka w Oziernym - dodała. -
Trolejbusami wychodzi dwie przesiadki, to jeździmy autobusem.
Opadły ostatnie wątpliwości: czas się zgadzał. Mogłam sobie w przybliżeniu wyobrazić, jak
się to wszystko odbyło. Dziewczynka bawiła się w piaskownicy, przybiegł znajomy pies,
bliźniaków w tym momencie zawołano do domu, a nasza Lelka poszła do właścicielki
spaniela albo ta ją zawołała. Opuściły plac zabaw i poszły na podwórko obok kotłowni, gdzie
już czekał na nie samochód. Ciocia Luda mogła poprosić Lelkę, żeby ta odprowadziła ją aż do
samochodu, co dziewczynka zrobiła, a dalej to już banał: wepchnęli ją do środka i to tak, że
nie zdążyła nawet pisnąć i odjechali.
Pożegnałyśmy się, wyszłyśmy z bloku i pospieszyłam do domu, w którym mieszkali
Dunajewowie. Jakby czytając w moich myślach, Żeńka spytała nagle:
- I po co jej to?
- Komu?
- Tej cioci Ludzie. Po co miałaby wywozić dziecko?

background image

- Pojęcia nie mam. Zaraz spytamy Igora, powinni ją znać...
- Myślisz? - powątpiewała Żeńka.
Atmosfera w mieszkaniu Dunajewów była napięta do granic możliwości, rozpacz była
wyczuwalna niemal fizycznie. Wiera siedziała na kanapie obok siostry, Igor ciągle chodził po
salonie, od czasu do czasu zamierając przy telefonie. Westchnęłam, nie wiedząc, jak zacząć
rozmowę.
W odróżnieniu ode mnie Żeńka strasznie chciała jak najszybciej przekazać uzyskane
informacje. Podeszła do Igora, pociągnęła go za rękę, żeby zwrócić na siebie uwagę i spytała:
- Macie znajomą o imieniu Ludmiła?
Igor spojrzał na Żeńkę, wyraźnie nie rozumiejąc, czego od niego chcą.
- Co?
- Znajomą, Ludmiłę.
- Mamy pełno znajomych, może i Ludmiłę. Wiera podniosła głowę i spytała:
- Co to za Ludmiła?
- Słuchaj - usiadłam obok niej. - Lelka marzyła o cocker-spanielu, kto z waszych znajomych
ma takiego psa?
- Moja matka - odpowiedział Igor. Jego matka mieszkała w Sewastopolu.
- I kto jeszcze? Przypomnijcie sobie, to bardzo ważne...
- Nie - odpowiedział Igor po chwili zastanowienia. - Nie lubię psów i nie rozumiem, jak
ludzie mogą trzymać je w mieszkaniach. Żaden z moich znajomych na pewno nie ma spaniela
- popatrzył znacząco na żonę.
Wiera rozejrzała się stropiona, potarła twarz dłońmi i pokręciła głową.
- Lelka wyszła z podwórka ze spanielem i kobietą o imieniu Ludmiła! - wypaliła Żeńka i
wszyscy zamarli.
- Z kobietą? - zapytał Igor, który oprzytomniał pierwszy.
- Z kobietą - skinęła głową Żeńka. - Przy czym musiała ją znać, bo Lelka powiedziała
dzieciom, że to pies cioci Ludy.
- Co za brednie... - wymamrotał Igor. Wiera przygryzła wargę i utkwiła wzrok w swoich
dłoniach.
- Pozwalaliście Lelce bawić się na sąsiednim podwórku?
- Czasami... Tam jest duży plac zabaw i to przecież tuż obok, za komórkami.
- A może pamiętasz, kiedy poznałaś tę kobietę?
- To nie ja - rozpłakała się Wiera. - To Lelka ją poznała. Przyszła w zeszłym tygodniu i
powiedziała, że bawiła się z cocker-spanielem i prosiła, żeby jej kupić takiego samego, ale
Igor się nie zgodził. Teraz sobie przypominam, powiedziała wtedy: ciocia Luda pozwoliła mi
prowadzić go na smyczy... To było na tamtym podwórku...
Igor rzucił się do telefonu i zadzwonił na milicję, przekazując chaotycznie to, czego udało
nam się dowiedzieć: że najprawdopodobniej Lelkę porwała wysoka, ciemnowłosa kobieta, z
rudym psem na smyczy.
- Maniaków seksualnych można z góry wykluczyć - perorowała Żeńka, rozsiadając się na
fotelu. - Oni działają w pojedynkę. A ta kobieta zjawiła się na podwórku kilka dni wcześniej,
zapoznała się z Lelką, a potem gdzieś ją wywiozła...
W czasie tej przemowy Igor nagle zbladł, wypuścił słuchawkę z rąk i zaczął:
- Myślisz, że...
Nie dowiedziałam się, co chciał powiedzieć, bo Natasza popatrzyła na siostrę, przycisnęła
ręce do piersi i zawołała: „O Boże!", a Wiera wywróciła oczami i zemdlała.
- Zdaje się, że wpakowałyśmy się w jakąś rodzinną tajemnicę - powiedziała ponuro Żeńka,
gdy wracałyśmy do domu.
- Skąd wiesz? - zapytałam, choć myślałam dokładnie tak samo.

background image

- No przypomnij sobie, jak zareagowali. Wiedzą o tej ciotce Ludmile coś takiego, że
wiadomość ojej zjawieniu się przeraziła ich nie mniej niż maniak seksualny.
- Daj spokój, ludzie są zmęczeni, nie śpią trzecią dobę...
- Że też w ogóle możesz pisać kryminały przy tak ubogiej wyobraźni...
- Za to twoja jest nadmiernie rozbuchana.
- Ha, przypomnij sobie, jak to wyglądało! Wszyscy troje pomyśleli o tym samym - i w efekcie
mamy bladego Igora, przerażoną Nataszę i nieprzytomną Wierkę. Tu musi być jakaś
tajemnica!
- Tajemnice mi wiszą, wolałabym znaleźć Lelkę.
- Błąd: znaleźć dziecko można dopiero wtedy, gdy zorientujesz się w całej sytuacji. No bo
popatrz, co się dzieje: gliniarze uznali, że dziecko porwał jakiś psychol, obiegli całe
podwórko, przepytali ludzi i zero efektu, nikt nic nie wiedział. A myśmy się przeszły i coś
niecoś wyniuchałyśmy...
- No, gdzie tam gliniarzom do nas... - uśmiechnęłam się krzywo.
- Daruj sobie złośliwości, nie chciałam nas wychwalać, tylko unaocznić ci, że do tej sprawy
potrzebne jest specjalne podejście. A na początek byłoby dobrze się dowiedzieć, co to za
rodzinna tajemnica.
- Nie wypada pchać się z butami w cudze życie, ludzi spotkało nieszczęście...
- No to przecież my się pchamy tylko po to, żeby pomóc...
Weszłyśmy do mojego mieszkania i przestałyśmy się spierać - z kuchni wyłonił się Roman
Andriejewicz w fartuchu, zerknął na nas i spytał:
- Jakieś nowiny?
- O Lelce żadnych. Ale udało nam się czegoś dowiedzieć.
- Komu wam? - zapytał czujnie Roman Andriejewicz. Musiałyśmy zdać relację z
przeprowadzonego śledztwa. To
zajęło chwilę, Roman zdążył odsmażyć ziemniaki i zrobić sałatkę, a ja i Żeńka
przypomniałyśmy sobie, że nie jadłyśmy nic od rana i jesteśmy potwornie głodne.
Opowieść zrobiła na moim mężu spore wrażenie, cmoknął, chyba z uznaniem, choć zawsze
zwalczał nasze zapędy prywatnych detektywów (i zwykle nie bez racji). Wysłuchał nas,
pokiwał z aprobatą głową i oznajmił:
- Czyli cała akcja została wcześniej zaplanowana, baba szlajała się po tym podwórku od kilku
dni, poznała się z Lelką, a potem ją porwała.
- Właśnie! - powiedziała Żeńka. - I jeszcze ta reakcja rodziny!
- Myślisz, że się domyślają, kto to zrobił?
- Nie wyciągałabym pochopnych wniosków... Jedno jest pewne: tajemniczej cioci Ludmiły
należy szukać w przeszłości rodziny Dunajewów.
- To dobrze - powiedział Roman Andriejewicz.
- A co w tym dobrego? - nadęłam się.
- Bo jeśli to prawda, to dziecko jest całe i zdrowe, a to jest najważniejsze. - Ja i Żeńka
otworzyłyśmy usta ze zdumienia, ale mój mąż jedynie dorzucił mgliście: - Wewnątrzrodzinne
problemy, które ludzie próbują rozwiązać w taki właśnie podły sposób.
Posiedziałyśmy jeszcze trochę, nic sensownego nie wymyśliłyśmy i rozeszłyśmy się, to
znaczy Żeńka wybyła do siebie. Roman Andriejewicz dwa razy gdzieś dzwonił i z kimś
rozmawiał, wymieniając nazwisko Dunajewów, ale wracając do pokoju, tylko wzruszał
ramionami i odwracał wzrok.
Rano przede wszystkim zadzwoniłam do Wiery - ale nie było żadnych nowych wiadomości o
Lelce. Milicja zaczęła teraz szukać kobiety z psem, ale na razie bez efektu. Roman
Andriejewicz poszedł do pracy, a ja zastanawiałam się, czy jechać do Dunajewów, czy zrobić
mężowi obiad. Nieszczęście nieszczęściem, a życie życiem. Roman to kawał chłopa i nie

background image

skarży się na brak apetytu, a to, że na razie nic nie mówi, jeszcze nie znaczy, że mam go
doprowadzić do śmierci głodowej.
Westchnęłam i zaczęłam obierać ziemniaki, ze smutkiem konstatując, że teraz to już w ogóle
nie ma mowy o pracy nad kryminałem i Bóg jeden wie, jak będę się tłumaczyć w
wydawnictwie. Potem pomyślałam o Lelce i się rozpłakałam, a jeszcze później zrobiło mi się
niedobrze i wtedy ktoś zadzwonił do drzwi. Na progu stała Żeńka.
- Całą noc śniły mi się koszmary - oznajmiła, wchodząc do kuchni. - Trzeba coś z tym zrobić.
- Z koszmarami?
- Nie, z tym wszystkim... Znaleźć Lelkę... Westchnęłam i usiadłam naprzeciwko Żeńki.
- Romek dzwonił wczoraj i dzisiaj, ale nie ma nic nowego. Jeszcze raz wszystkich
przesłuchali, nawet dowiedzieli się, jak wyglądała tamta kobieta...
- A portret pamięciowy? Przecież tamci chłopcy ją widzieli!
- Tego nie wiem... Poza tym, chłopaki mogli łgać...
- Nie opowiadaj. Gdyby nie oni, w ogóle nic byśmy nie wiedziały o tej Ludmile... - Żeńka
zasępiła się, spojrzała na mnie spode łba i dokończyła: - Ta rodzinna tajemnica nie daje mi
spokoju... Gliniarze rozmawiali z Dunajewami?
- O czym? - nie zrozumiałam.
- Coś mi się wydaje, że Dunajewowie domyślają się, kto mógł porwać dziecko.
- Romek też tak myśli.
- Zadzwoń do niego, może wie coś nowego! Zadzwoniłam, ale nie wiedział.
- Nic z tego nie rozumiem - zdenerwowała się Żeńka. - Nie wiem, co to za tajemnice, ale
uważam, że powinni opowiedzieć o nich milicji, jeśli chcą odnaleźć dziecko.
- A ja uważam, że fantazja cię ponosi - ucięłam.
- Wcale nie - opędziła się. - Jedziemy do Dunajewów?
- No pewnie.
- Wiesz, o czym pomyślałam? Trzeba by popytać ludzi na tamtym cichym podwórku, może
ktoś widział samochód i zapamiętał numery?
- Przecież milicja ze wszystkimi rozmawiała.
- Nie denerwuj mnie, już ja wiem, jak oni rozmawiają! Jedźmy.
- Jedźmy - skinęłam głową, w myślach przepraszając męża; wychodziło na to, że dzisiaj
również nie zje obiadu.
Mój samochód stał w garażu. Garaż mamy jeden, a samochody dwa, Roman parkuje pod
domem i teraz pojechał do pracy. Czerwonego volkswagena podarowała mi mama, a raczej
jej mąż, za co od tamtej pory darzę go miłością. Co prawda, samochód miał siedem lat i
ostatnio zaczął, mnie niepokoić, więc jeśli ojczym chce zachować moje przywiązanie, to
powinien się poważnie zastanowić. Świetnie mu się powodzi i taki zakup nie zachwiałby jego
budżetem...
Do garażu, który jest na sąsiednim podwórku, poszłyśmy w milczeniu. Pochłonięta swoimi
myślami Żeńka jakby zupełnie o mnie zapomniała, co wcale mnie nie zmartwiło.
Otworzyłyśmy bramę, wyjechałam, a Żeńka szybko zamknęła garaż i usiadła obok mnie.
- Jedźmy najpierw na podwórko - powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Podwórko było puste, jeśli nie liczyć dwóch kotów wygrzewających się na ławce. Niezbyt
szeroki trawnik biegł pomiędzy dwoma rzędami ceglanych komórek; jeden z tych rzędów
należał do podwórka z boiskiem, na którym wczoraj poznałyśmy grających w piłkę chłopców.
Do bloku, w którym mieszkał Anton, prowadziło wąskie przejście, ale samochód mógł
podjechać od strony ulicy Gogola. Tutaj nikomu nie rzucałby się w oczy, zwłaszcza gdyby
postawić go bliżej wyjazdu z podwórka. Idealne miejsce. Drugi rząd ceglanych komórek
wychodził na następne podwórko, duże i zapuszczone, tam zaczynała się ulica Kirowa, przy
której stały same nowe domy. Porozglądałam się chwilę i mój zapał trochę przygasł; Żeńka
skrzywiła się, i nie bez powodu. Z domów, które stały po lewej stronie, nie da się dojrzeć

background image

przestrzeni między komórkami, a po prawej wnosiły się wieżowce. Spojrzałam na dziesiątki
okien i też się skrzywiłam - tylu mieszkań nie obejdziemy nawet przez tydzień, a pożytek i
tak prawie żaden, za kilka dni nikt nie będzie pamiętał, jaki samochód i kiedy tutaj parkował.
- Chodźmy stąd - machnęła ręką Żeńka, ale nie poszła do mojego samochodu, tylko w stronę
wieżowców. Powędrowałam za nią, nie rozumiejąc, czego ona tam szuka, a potem poczułam
na sobie czyjeś spojrzenie. Podniosłam głowę i serce zabiło mi szybciej: na balkonie
pierwszego piętra, w domu obok nas, siedział na wózku inwalidzkim trzynastoletni chłopiec i
przyglądał nam się uważnie. Oceniłam odległość i wyszło mi, że z jego balkonu trawnik
pomiędzy komórkami powinien być widoczny. Podeszłam szybko, omal nie przewracając
Żeńki.
- No co ty? - burknęła.
- Podnieś głowę - szepnęłam, nie chciałam, żeby chłopiec mnie usłyszał. Żeńka spojrzała w
górę i w jej oczach pojawił się błysk zrozumienia. Właśnie za to ją lubię: że umie szybko
myśleć. Jak zechce, oczywiście.
To, co nastąpiło chwilę później, jako żywo przypominało bajkę „Kruk i lis". Zadzierając
głowę, Żeńka zapytała z przymilnym uśmiechem:
- Hej, co słychać?
- Mówi pani do mnie? - zdumiał się chłopiec.
- No a do kogo, skoro jesteś tu tylko ty, ja i moja przyjaciółka.
- A czego pani tu szuka?
- Samochodu.
- Jakiego? - chłopak wyraźnie się zainteresował.
- Tego samego, który stał tutaj w niedzielę, koło czwartej. Co wtedy robiłeś?
- Czytałem.
- O, to szkoda, myślałam, że może go widziałeś. No trudno.
- Chodzi o srebrnego lanosa?
- Pojęcia nie mam. A stał tu srebrny lanos?
- No...
- A o której go widziałeś?
- Oglądałem telewizję, a potem czytałem na balkonie. A samochód stał tam, bliżej ulicy.
- A co oglądałeś w telewizji?
- Śmiechopanoramę.
- A nie widziałeś, kto wsiadał do samochodu?
- Nie, widziałem tylko, jak odjeżdżał - usłyszałem silnik i podniosłem głowę.
- A numeru nie zauważyłeś?
- W ogóle nie zwróciłem na niego uwagi - zmartwiony chłopiec pokręcił głową i od razu
zapytał: - Szukacie dziewczynki, tak? Tej zaginionej?
- Tak - skinęłam głową. - Przychodzili do was z milicji?
- Kręcili się tutaj wczoraj pół dnia, pytali o dziewczynkę i psa.
- Dzięki - westchnęłam.
- Gdybym wiedział, zapisałbym numer...
- Pewnie - obie pokiwałyśmy głowami i poszłyśmy do volkswagena.
- Trzeba dzwonić na milicję - gorączkowała się moja przyjaciółka. - Srebrny lanos to już coś!
Może widział go ktoś jeszcze i zapamiętał numery? No co za głąby, najpierw przegapili psa, a
teraz samochód... W ogóle nie można im zaufać
- ponieważ nie reagowałam na jej tyradę, spytała urażona:
- Nad czym tak myślisz?
- Nad srebrnym lanosem - odparłam. - Pamiętasz, jak byłyśmy na daczy, to widziałyśmy taki
samochód, jeszcze Wierka się martwiła, mówiła, że widziała go wcześniej w mieście.
Pamiętasz?

background image

- Nie - wyznała Żeńka uczciwie jak nigdy. Zwykle czy wie, czy nie wie, udaje najmądrzejszą.
Zaczęłam jej opowiadać, a ona kiwała głową i tak doszłyśmy do samochodu; kilka minut
później już parkowałyśmy naprzeciwko domu Dunajewów. Zbyt późno przypomniałam sobie,
że na podwórko nie wjedziemy, a nie chciałam zostawiać samochodu pod znakiem „Zakaz
parkowania".
- Niepotrzebnie przyjechałyśmy autem - mruknęłam.
- Nic się z twoim wózkiem nie stanie!
No, dobrze jej mówić, jak swój dawno rozbiła... Drzwi otworzyła nam Natalia, chyba ją
obudziłyśmy: twarz zaspana, oczy czerwone, jakby długo płakała.
- Co słychać? - spytała Żeńka.
- Wchodźcie, tylko cicho. Wierka się właśnie położyła. Przyjeżdżało pogotowie, ciśnienie jej
podskoczyło do stu osiemdziesięciu, dostała zastrzyki, teraz śpi.
- Boże, jeszcze tylko tego brakowało - wystraszyłam się.
- A gdzie Igor?
To proste pytanie speszyło Natalię, zaczerwieniła się nagle i szybko odpowiedziała:
- Wyjechał w jakichś sprawach.
- W jakich? - spytałam czujnie.
- Nie wiem - Natasza nie umiała kłamać i teraz czuła się okropnie, marszczyła brwi i
odwracała wzrok.
- A myśmy się czegoś dowiedziały... Trzeba zadzwonić na milicję. Myślę, że Lelkę zabrali
stąd srebrnym lanosem.
Na milicji nasza opowieść nie zrobiła większego wrażenia, odniosłam nawet wrażenie, że
nasze śledztwo zaczyna działać na nerwy stróżom prawa. Romana Andriejewicza też to
denerwuje, ciągle nam powtarza, że z własną milicją trzeba współpracować.
- Bez nas i tak nic nie zrobią - pokręciła głową Żeńka.
- Wszystko przegapią...
- Ludzi mają mało, a przestępstw dużo - wstawiłam się za stróżów prawa.
- Jasne - machnęła ręką moja przyjaciółka. - Wiesz co, jedźmy do Romka, może on zmusi ich
do działania.
- Możemy do niego zadzwonić...
Żeńka zerknęła na Natalię, a potem znacząco na mnie:
- Lepiej podjechać...
- O co ci chodzi? - spytałam już na ulicy.
- Wierka śpi, nie ma sensu tam sterczeć. Trzeba szukać Lelki, a nie siedzieć z założonymi
rękami. Jak myślisz, gdzie się Igor zmył?
- Pojęcia nie mam.
- I co to za tajemnicze sprawki, przy których Natalia robi się cała czerwona i odwraca wzrok?
- W tym momencie zaklęłam i zawróciłam. - No coś ty? - zdziwiła się Żeńka.
- Zapomniałam wziąć torebkę.
- No i do licha z nią, i tak tu potem wrócimy.
- Coś ty, mam tam kluczyki... - podreptałam do klatki, Żeńka za mną. - Idź do samochodu -
poradziłam.
- A co za różnica, czy pójdę z tobą, czy zaczekam przy samochodzie...
Pięć minut później zrozumiałam, że to było przeznaczenie - bystrooka Żeńka zwróciła uwagę
na skrzynkę pocztową. Ja nawet o swojej skrzynce rzadko pamiętam, więc nie spojrzałam w
tamtą stronę korytarza, a Żeńka zatrzymała się i powiedziała:
- Tam coś jest.
Ale nawet wtedy specjalnie się nie przejęłam. Weszłyśmy do mieszkania, Natalia w
międzyczasie zdążyła się umyć i sądząc z zapachu w kuchni, zaparzyć kawę. Drzwi otworzyła
od razu.

background image

- Wiesz, gdzie jest klucz od skrzynki? - naskoczyła na nią Żeńka.
- Wisi na gwoździu.
Żeńka złapała klucz i wybiegła z mieszkania, a minutę później wróciła z kopertą. Koperta
była podpisana drukowanymi literami, adresu zwrotnego nie było. Pieczątka świadczyła o
tym, że list został wysłany z poczty nr 17, czyli trzy kroki stąd. Bez ceregieli Żeńka otworzyła
kopertę i wyjęła kartkę. Litery były
drukowane, nierówne, jakby pisało dziecko. Żeńka przeczytała na głos: „Wiero Andriejewna,
niech się pani nie martwi o dziewczynkę, nic złego jej się nie stanie".
- Co to jest? - chlipnęła Natasza, a my wpatrywałyśmy się w list osłupiałe, nie bardzo
wiedząc, czy mamy się cieszyć, czy martwić. Natalia poszła obudzić siostrę, a my wyszłyśmy
z mieszkania.
- No i co, dalej będziesz twierdzić, że nie ma żadnej rodzinnej tajemnicy. Co to za drań
wszystko wymyślił? - złościła się przyjaciółka.
- Nie masz innych pytań? Żeby tylko Lelce naprawdę nic nie groziło...
Z pierwszej budki telefonicznej zadzwoniłam do męża, opowiedziałam mu o srebrnym
lanosie, o tym, że to najprawdopodobniej ten sam, który widzieliśmy na daczy na kilka dni
przed porwaniem, no i o liście oczywiście. Roman zainteresował się listem.
- Wiero Andriejewna? - powtórzył. - Tak tam było napisane?
- Tak.
- Dziwne...
- Dlaczego?
- Dlatego że dziewczyna ma jeszcze ojca i można było spokojnie napisać: Wiero Andriejewna
i Igorze Wasiliewiczu. Albo: rodzice. A jak się komuś nie chciało, to w ogóle można się było
do nikogo konkretnie nie zwracać...
- Co masz na myśli? - zdumiałam się.
- Nic. Mówię tylko, że to dziwne.
- Twój mąż ma rację - zauważyła Żeńka, wsiadając do samochodu. - To naprawdę dziwne...
No bo niby co, pani, Wiero Andriejewna, niech się nie martwi, a o Igorze Wasiliewiczu ani
słowa. Coś tu nie tak...
- Nudna jesteś z tymi swoimi tajemnicami rodzinnymi - machnęłam ręką.
- Do diabła z nimi, powiedz mi lepiej: jak długo znasz Wierkę?
- Chyba ze cztery lata.
- Chyba - przedrzeźniła mnie przyjaciółka. - A konkretnie?
- Konkretnie to ty powinnaś wiedzieć, bo przecież nas poznałaś.
- Naprawdę? Wierka przyszła od razu po urlopie macierzyńskim, a przedtem pracowała w
administracji rejonowej.
- No i co?
- Na razie nic. Wiesz co, podjedźmy do mnie, muszę zadzwonić w kilka miejsc.
- To już lepiej do mnie - poprosiłam. - Ty będziesz dzwonić, a ja zrobię obiad.
- Boisz się, że nasz dzielny podpułkownik wyschnie na wiór?
- Oczywiście.
- No to dawaj.
Zdążyłam zrobić obiad, a Żeńka ciągle wisiała na telefonie. W końcu skończyła rozmawiać i
popatrzyła na mnie.
- No i co?
- Chyba wszystkich obdzwoniłam - powiedziała, drapiąc się po nosie. - Robi się ciekawie...
- A co takiego?
- Nikt z naszych znajomych nie widział Wierki w ciąży. Szczerze powiedziawszy, nie od razu
do mnie dotarło, co ona
chce przez to powiedzieć. Postałam chwilę z otwartymi ustami i dopiero wtedy wyjąkałam:

background image

- No nie... Myślisz, że?...
- Myślę - skinęła głową Żeńka.
- To by się zgadzało... - przytaknęłam. - Wtedy ich reakcja na pojawienie się cioci Ludy staje
się jasna i zaczynam rozumieć, dlaczego ktoś porwał dziecko. Lelka jest przybraną córką
Dunajewów, a naturalna matka pojawiła się po sześciu latach nieobecności i postanowiła
zabrać dziecko.
- Dokładnie, a Igor i Wierka wiedzą, kim ona jest, przy czym Igor właśnie szuka tej kobiety.
- To dlaczego nie dali znać na milicję?
- No, to akurat proste: nie chcą, żeby ktokolwiek się dowiedział, że Lelka jest ich przybraną
córką.
- Wiesz co, nawymyślałyśmy tu Bóg wie co, a może to wszystko nie jest warte funta kłaków.
To, że nikt nie widział Wierki w ciąży...
- A ja osobiście wolę, żeby Lelka była teraz ze swoją prawdziwą matką, niechby nawet
stukniętą. Matka to matka i dziewczynka będzie z nią bezpieczna. Słuchaj, jedźmy do
Dunajewów.
- I co, będziesz nękać Wierkę? - wytrzeszczyłam oczy. - Już i tak jej się dostało...
- Będę nękać Nataszę, ona powinna wiedzieć. Jedźmy.
Jednak Natalii u Dunajewów nie zastaliśmy. Z rejonu przyjechała matka Wiery i teraz była z
córką, a Natalia pojechała do domu zająć się własnymi dziećmi, które wychowywała sama.
Ich ojciec ulotnił się w nieznanym kierunku dwa lata temu po kolejnym ciągu. Mówiono, że
jakby co, można by go znaleźć na targu w towarzystwie beznogiego inwalidy i damy,
ciężarnej trzeci rok z rzędu, ale Natalia się tym nie przejmowała i o swoim byłym mówiła
lakonicznie: zmył się. Chłopcy byli teraz na obozie, ale się stęsknili i zjawili w domu, więc
Natalia musiała zostawić siostrę. Jej matka, starsza kobieta, przycupnęła na kanapie i cicho
płakała. Wiera, otumaniona tabletkami i zastrzykami, siedziała ze wzrokiem utkwionym w
kąt, a Igor, który właśnie wrócił, miotał się po mieszkaniu.
- Coś nowego? - spytała Żeńka.
- Psiakrew! - ryknął Igor.
Nie zrozumiałam, do czego miał się donosić ten okrzyk, zresztą to było nieistotne,
najważniejsze było to, że wnioskując z jego zachowania, poranna wycieczka nie przyniosła
żadnych rezultatów.
- Widziałeś list? - spytałam nieśmiało.
- Widziałem - skinął głową.
- Daliście znać na milicję?
- Daliśmy.
- I co oni na to?
- A co oni w ogóle mogą? Już trzy dni minęły... Boże!
- odepchnął krzesło, ja wzdrygnęłam się, zaskoczona, a Żeńka spytała:
- Nie zdziwiło cię, że ten, co pisał list, zwracał się tylko do Wiery?
- A co w tym dziwnego?
- No wiesz, dziecko ma oboje rodziców, a zwracają się tylko do matki...
Igor zamarł, patrząc ponuro na Żeńkę, a potem zapytał:
- Co to znowu za bzdury?
- No nie wiem, czy bzdury...
- Bzdury! - uciął. - Ten list i te twoje kretyńskie aluzje...
- wybiegł z pokoju i trzasnął drzwiami.
- Może ty wiesz - zwróciła się do mnie Żeńka - do czego robiłam aluzję?
Pół godziny później opuściłyśmy mieszkanie Dunajewów.
- Nie mam siły tam siedzieć - przyznała Żeńka, schodząc po schodach.
- Ja też nie.

background image

- No właśnie. Lepiej spróbujmy zrobić coś pożytecznego, zamiast zakładać nogę na nogę na
kanapie, dorabiając się zawału.
- W kwestii zawału się zgadzam, ale nie widzę żadnego pożytku z grzebania się w cudzym
życiu.
Żeńka gwizdnęła i oznajmiła:
- Na razie jeszcze nie zaczęłyśmy grzebać i możesz mnie nazwać idiotką, ale Igor złości się
nie bez powodu... W tym coś jest!
- A pewnie - skrzywiłam się. - Człowiekowi porwali dziecko, nawet nie chcę sobie
wyobrażać, jakie to uczucie.
- Dobra, skoro Natasza jest u siebie, to jedźmy, u niej łatwiej będzie porozmawiać.
Podchodząc do mieszkania Natalii, usłyszałyśmy jej podniesiony głos. Zadzwoniłam, drzwi
otworzył jej młodszy syn Wowka i na nasz widok strasznie się ucieszył:
- Mamo! Przyszła Anfisa z ciocią Żenią!
Obaj synowie Nataszki do mnie mówią po imieniu, a do Żeńki „ciociu", co Żeńkę oczywiście
strasznie drażni. Natalia wyjrzała z kuchni, zobaczyła nas i złapała się za serce.
- Złe nowiny?
- Jeśli mówisz o Lelce, to nie wiemy nic nowego - powiedziałam szybko. - Przyszłyśmy
pogadać, mamy pewną myśl...
- spojrzałam wymownie na chłopców, Natalia zrozumiała i huknęła:
- Do swojego pokoju!
Chłopcy, ucieszeni, że matka już na nich nie krzyczy, zniknęli błyskawicznie, a Żeńka
zapytała wprost:
- Lelka to przybrana córka Igora i Wiery?
Natasza westchnęła, usiadła przy stole i ze smutkiem skinęła głową.
- Wiera wam powiedziała?
- Tak - skłamała Żeńka bez mrugnięcia okiem, a w mojej duszy zapłonął gniewny protest.
- Myślałam, że nikt o tym nie wie... Wieroczka nawet odeszła z poprzedniej pracy,
przeprowadzili się... Nie mogła mieć dzieci, wiedziała o tym jeszcze przed małżeństwem i od
razu uprzedziła Igora. Ale przez pierwsze trzy lata żyło im się bardzo dobrze, a potem...
- Wiera bardzo chciała mieć dziecko? - podsunęłam, a Natasza skrzywiła się.
- Problem polegał na tym... Pewnie by się nie zdecydowała, ale Igor...
- Pragnął mieć dzieci?
- Nie, nie - Natasza popatrzyła na nas i ściągnęła brwi.
- Chodziło o co innego...
- Co innego? - spytała Żeńka, prezentując wyjątkową tępotę; ja już wszystko zrozumiałam.
- Igor miał kobietę, a raczej kobiety... jedną, drugą, jednym słowem... Wiera obwiniała siebie
i... zresztą, co wam będę opowiadać, wiecie, o co chodzi. Żyła w ciągłym strachu, że
któraś z jego kochanek zajdzie w ciążę i on ją zostawi, no bo tam będzie dziecko, a tu... Ale
niepotrzebnie się bała, Igorowi nie zależało na potomstwie, jak każdy chłop był egoistą do
szpiku kości, sto razy jej to mówiłam... - Natalia zapłakała, a my siedziałyśmy cicho, bojąc się
zadawać pytania. - No i Wiera postanowiła wziąć dziecko z domu dziecka. Igor nie chciał się
zgodzić. Stosunki między nimi zepsuły się zupełnie, myślałam, że się rozwiodą, aż tu nagle,
ni z tego, ni z owego on się zgodził. Adoptowali miesięczną dziewczynkę i nie uwierzycie,
wszystko się ułożyło. Igor przywiązał się do dziecka, a o Wierze to już nawet nie ma co
mówić. A Lelka to taki aniołeczek, wszyscy tak ją kochali...
Co prawda to prawda, ja i Żeńka byłyśmy tego najlepszym przykładem. Lelka to czarująca
dziewczynka, jej towarzystwo wcale nie było męczące, wręcz przeciwnie.
- Myślisz, że teraz mama Lelki nagle się pojawiła? - spytała Żeńka.
- Nie wiem. Jeszcze przed zaginięciem dziecka Wierka mówiła, iż ma wrażenie, że ktoś ich
śledzi. Ja i Igor żartowaliśmy sobie z niej, a tu nagle...

background image

- A kto jest matką dziecka? Natasza wzruszyła ramionami.
- Jakaś wywłoka, urodziła dziecko jako nastolatka i pozbyła się. Ciotka Igora jest
ordynatorem w drugim szpitalu położniczym, pomogła im, wcale niełatwo załatwić adopcję.
Matka oficjalnie zrzekła się dziecka i nie ma do niego prawa. Zapewniano nas, że nigdy nie
dowie się, gdzie jest jej córka, a tu proszę, jakoś się dowiedziała...
- No tak, a milicji niczego nie powiedzieliście - westchnęłam.
- Nie powiedzieliśmy. - Natasza wytarła oczy chusteczką i przygryzła wargę. - Chociaż ja
mówiłam, że trzeba powiedzieć, że oni je znajdą... Igor był kategorycznie przeciwny, wszyscy
się dowiedzą, mówił i w końcu ktoś dziecku powie.
- Ale przecież to szaleństwo... - zaczęłam, ale Żeńka przerwała mi:
- A dzisiaj Igor próbował odszukać matkę?
- Tak.
- I co?
- I nic - pokręciła głową Natasza. - Nie znalazł jej.
- Czyli Igor wie, kim jest matka?
- Chyba tak.
- Jak to „chyba"? Wie czy nie? - zaatakowała Żeńka. Dziennikarska namolność zapłonęła w
niej z nową siłą,
zagłuszając współczucie do rozmówcy. Powiadają, że w domu powieszonego nie mówi się o
sznurze, a dziennikarze dokładnie na odwrót, nie są w stanie mówić o niczym innym. Jednak
Natasza albo się stropiła, albo z jakiegoś powodu uznała, że Żeńka ma prawo tak z nią
rozmawiać i pokornie odpowiadała. Chyba uważała, że siostra i jej mąż źle robią, trzymając tę
sprawę w tajemnicy i szczerze chciała pomóc Lelce. My też chciałyśmy i dlatego nie
hamowałam Żeńki, tylko siedziałam i słuchałam.
- Igor nic nikomu nie wyjaśniał. Widziałyście, w jakim on jest stanie. Dziwię się, że w ogóle
wytrzymuje to napięcie, nie położył się nawet na chwilę. Bardzo kochał Lelkę, to znaczy
nadal bardzo ją kocha... Myślicie, że to matka porwała dziewczynkę? - spytała żałośnie.
- Wychodzi na to, że tak - skinęła Żeńka i szybko wstała zza stołu.
- Jedziecie? Dokąd, do Wiery?
- Spróbujemy odnaleźć tę stukniętą matkę.
- Ale Igor...
- Igor niech sobie robi, co chce, a my mamy własne metody, bardzo skuteczne, a przynajmniej
już teraz wiemy więcej niż gliny - oznajmiła Żeńka, podchodząc do drzwi wyjściowych.
- Jedziemy do szpitala? - spytałam, gdy już wsiadałyśmy do samochodu.
Przyjaciółka zerknęła na zegarek i skinęła głową:
- Jeśli nie zastaniemy ciotki Igora w pracy, podjedziemy do niej do domu. Znasz ją?
- Widziałyśmy się kilka razy... Rzadko przyjeżdża do Dunajewów, ale kojarzę, że była na
urodzinach Wierki.
- Ja się z nią spotkałam zawodowo, pisałam artykuł o szpitalu położniczym, wszystkie rury im
popękały, a władzom to zwisało. Po artykule ruszyli się i zrobili remont.
- I masz nadzieję, że z tego powodu ciotka Igora powie ci wszystko, co wie?
- Mam nadzieję, że ona zrozumie, że działamy w interesie dziecka. Jak ona się nazywa?
Rimma...
- Siergiejewna - podpowiedziałam.
- Właśnie.
Do szpitala położniczego numer dwa było niedaleko i dziesięć minut później już skręcałyśmy
do niedawno odmalowanego piętrowego budynku z szerokim gankiem. Po lewej był parking,
po prawej klomby, zadbane i z powodu upału niedawno podlane.
- Znać gospodarską rękę - pochwaliła Żeńka i zapytała z powątpiewaniem: - Jak myślisz, od
razu pośle do diabła czy najpierw wysłucha?

background image

- Zaraz się dowiemy - wzruszyłam ramionami.
Na Rimmę Siergiejewnę musiałyśmy czekać dwadzieścia minut. Pojawiła się na końcu
korytarza, uśmiechnęła do nas, a potem jakby przypomniała sobie, że to nie najlepszy
moment na rozsyłanie uśmiechów, spoważniała i skinęła nam głową:
- Dzień dobry, dziewczęta. Przyszłyście do mnie? Chodźcie do gabinetu, tam nam będzie
wygodniej.
To serdeczne powitanie budziło nadzieję, że nie odejdziemy z niczym. Ja i Żeńka
popatrzyłyśmy na siebie i ja zaczęłam:
- Rimmo Siergiejewna, wie pani na pewno, co się stało?
- Tak, to potworne... Dzwonię do nich co chwila... Biedna Wieroczka... Igor... Dziwię się, że
jeszcze jakoś się trzymają. Byłam u nich w poniedziałek, dzisiaj też się wybieram.
- Rimmo Siergiejewna, Igor i Wiera podejrzewają, że dziecko porwała matka Lelki. - Lekarce
nawet nie drgnęła brew, patrzyła na mnie wyczekująco, nie przerywając. - Dzisiaj rano Igor
gdzieś jeździł, myślę, że próbował odnaleźć tę kobietę...
- Czyli on wie, gdzie ona jest? Przecież... - Rimma Siergiejewna zamilkła.
- Pomyślałyśmy, że wie. Przybrani rodzice znają chyba nazwisko matki?
Rimma Siergiejewna uśmiechnęła się z politowaniem, jakbym powiedziała coś głupiego:
- Oczywiście...
- Pomogła im pani w adopcji?
- Tak. Bardzo chcieli mieć dziecko, a tu urodziła się dziewczynka, zdrowy, śliczny bobas...
Igor jest moim siostrzeńcem...
- zasłoniła ręką oczy, potem szybko nalała sobie wody ze stojącej na stole karafki, wypiła i
szepnęła: - Przepraszam.
- Dzisiaj przyszedł do nich list, który potwierdza nasze podejrzenia odnośnie do porywacza.
W tym liście proszą Wierę, żeby nie martwiła się o dziecko.
- Wierę? - spytała Rimma, jakby się przesłyszała. - Wierę?
- powtórzyła i prawie jęknęła: - Boże...
- Pomyślałyśmy, że może uda nam się to, co nie udało się Igorowi? Wiem, że to wbrew
zasadom i w ogóle, ale... Niech nas pani zrozumie... - poprosiłam. - Rimmo Siergiejewna,
mogłaby nam pani podać nazwisko tej kobiety?
Rimma siedziała ze trzy minuty, wpatrując się w swoje dłonie, my milczałyśmy również,
bojąc się zakłócić ciszę.
- Inga Stanisławowna Trusowa - powiedziała nagle. - Jej ojciec był w mieście znanym
człowiekiem, trenerem w szkole sportowej. Kilka lat temu razem z żoną zginął w wypadku
samochodowym.
- Inga? - stropiłam się.
Rimma Siergiejewna spojrzała na mnie zaskoczona i spytała:
- Igor się z nią spotykał?
- Tego nie wiemy - odchrząknęła Żeńka. - Ale chyba tak...
- Biedne dziecko... - Rimma Siergiejewna znowu się zamyśliła, a my pożegnałyśmy się i
pospiesznie opuściłyśmy gabinet.
- Coś tu nie gra - przygryzła wargi Żeńka.
- Pewnie, że nie gra, kobieta ze spanielem miała na imię Ludmiła, a tu jakaś Inga...
- Nie o to mi chodzi... To oczywiste, że nie podała swojego imienia, Inga to rzadkie imię,
gdyby dziewczynka opowiedziała rodzicom o cioci Indze, ci od razu zrobiliby się czujni.
Chodzi mi o to, że ta ciotka wyraźnie się czymś martwi.
- To jasne, ja też się martwię...
- Nie, w tym wszystkim coś jest... Czuję, czuję, tylko nie umiem powiedzieć, w czym rzecz.
Dokąd jedziesz? - zapytała w końcu Żeńka.
- Do Romka oczywiście. Niby skąd chcesz wziąć adres tej Ingi?

background image

Dopadłam budki telefonicznej, zadzwoniłam do męża do pracy, ale już go nie było, więc
pojechałyśmy do nas.
Roman Andriejewicz z przyjemnością pałaszował przygotowany obiad i uśmiechnął się na
mój widok, jednak sposępniał na widok Żeńki.
- Romeczku, mamy dla ciebie zadanie - ucieszyła go Żeńka. - Dowiedziałyśmy się tylu
rzeczy, normalnie materiał na kryminał, ale bez twojej pomocy ani rusz.
- I czegoście się dowiedziały? Macie numer samochodu, którym odjechała Lelka?
- Nie, aż tak dobrze nie jest... Ale posłuchaj: okazuje się, że Lelka to przybrana córka
Dunajewów i najprawdopodobniej porwała ją matka! Może jej serce krwawiło, że rodzone
dziecko jest u obcych ludzi i...
Roman Andriejewicz gwizdnął, a potem ściągnął brwi.
- To dlaczego na milicji udawali głupich i nic nie powiedzieli?
- Teraz też nie mówią. Igor próbował odszukać tę matkę, ale... no, jednym słowem, klapa.
- A czego chcecie ode mnie?
- No tę matkę oczywiście.
- A niby po co? - Roman Andriejewicz popatrzył na nas surowo.
- No jak to po co? Chcemy sprawdzić...
- Od tego jest milicja. Gdyby Igor i Wierka nie ściemniali, dzieciak już byłby w domu. -
Roman Andriejewicz sięgnął po telefon, ale nie zastał potrzebnego człowieka, zerknął na nas
niezadowolony i znowu wybrał numer. - Andriej, to ty? Mówi Gromów... Tak, w porządku...
Usiadłam obok niego, podpowiadając mu informacje.
- Matka Lelki nazywa się Inga Stanisławowna Trusowa, jej ojciec był kiedyś trenerem w
szkole sportowej, razem z żoną zginął w wypadku samochodowym...
- Słuchaj, Andriej, jest taka sprawa: trzeba się dowiedzieć, gdzie teraz mieszka niejaka Inga
Stanisławowna Trusowa i w miarę możliwości wszystkiego, co jej dotyczy... Istnieje
podejrzenie, że to ona porwała dziecko... Tak... ojciec były trener... Jasne... Aha...
Dalsza rozmowa składała się z samych: „aha" i „jasne". Ja i Żeńka wierciłyśmy się na
krzesłach i zaglądałyśmy w nieprzeniknioną twarz Romana Andriejewicza. W końcu odłożył
słuchawkę i pokręcił głową.
- I to się nazywa, że miasto ma czterysta pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Andriej chodził z
tą Ingą do tej samej szkoły sportowej. Trenowała gimnastykę, miała być gwiazdą, ale doszło
do wypadku: spadła z roweru i to tak pechowo, że złamała biodro. Musiała pożegnać się ze
sportem i jak mówi Andriej, zupełnie jej odbiło: przedtem istniał dla niej wyłącznie sport, a
potem, gdy musiała z niego zrezygnować, zaczęła hulać: chłopcy, alkohol i tak dalej. Doszło
do jakiejś przykrej historii, jakiś wypadek po pijaku czy coś tam jeszcze, ojciec dostał zawału,
dziewczyna miała nieprzyjemności, ale chyba całą sprawę wyciszyli. A potem wyjechała z
miasta, krążyła plotka, że wyszła za mąż.
- No i co? - spytała Żeńka, która słuchała opowieści Romana z otwartymi ustami.
- No i nic, przekazuję wam to, co mi powiedział Andriej, a na resztę potrzeba czasu.
Kumplujecie się z Wierką od dawna,
jedźcie do niej i namówcie, żeby opowiedziała wszystko na milicji. Jak będą tak kombinować
i ściemniać, na pewno nie odzyskają dziecka.
- Łatwo ci mówić - burknęłam. - Przecież Wierka nawet nie wie, że my wiemy o Lelce...
Myślisz, że...
- Nie myślę, tylko wiem: milicja jest właśnie od tego, żeby zajmować się takimi sprawami.
Ja i Żeńka popatrzyłyśmy na siebie niewesoło, ale posłuchałyśmy jego rady i pojechałyśmy
do Dunajewów. Otworzyła nam matka Wierki. Twarz miała zapłakaną, ramiona opuszczone,
poruszała się jak ciężko chora, od razu widać, że o żadnych dobrych nowinach nie ma mowy.
- Jest coś nowego? - spytałam wystraszona, ale jedynie pokręciła głową.

background image

Igor, Wiera i Natalia, która już zdążyła wrócić, siedzieli w pokoju. Wiera spojrzała na nas i
spytała:
- Jak się dowiedziałyście?
- Teraz to nieważne - opędziłam się. - Najważniejsze, żebyście jak najszybciej powiedzieli o
swoich podejrzeniach na milicji. Znajdą tę Ingę...
- Znajdą Ingę - zaśmiał się nieprzyjemnie Igor. - Jakby to było takie proste! Dawno temu
wyjechała z miasta.
- Tym bardziej - odparłam spokojnie. - Sam raczej jej nie odnajdziesz, a milicja umie radzić
sobie z takimi problemami. Inga pewnie zabrała dziecko do siebie...
- Bzdura, co ona, nienormalna...
- Bardzo możliwe - wtrąciła się Żeńka. - Powiedz mi, czy przez te lata ona się jakoś
pojawiała? Interesowała dzieckiem? Dzwoniła?
- Nie - pokręciła głową Wiera. - Nigdy. Nawet nie myślałam, że... Przecież zrezygnowała z
dziecka, zapewniano nas, że nigdy się nie dowie, gdzie ono jest, jak to tak? Czyli co, ktoś jej
o tym powiedział?...
- Niby kto? - ryknął Igor. - Mogła się o tym dowiedzieć najwyżej z dokumentów.
- Może jacyś znajomi, którzy mieli dostęp do tych dokumentów albo po prostu pieniądze...
- Ale po co miałaby to wszystko robić, skoro wyrzekła się dziecka? Nie ma żadnych praw, nie
jest matką! - rozszlochała się Wiera. - To nieuczciwe, nie w porządku! To ja jestem mamą
Lelki, a ona ją porzuciła, porzuciła!... - Wiera wpadła w histerię i to już był koniec rozmowy.
Igor złapał mnie i Żeńkę za łokieć i wypchnął do kuchni.
- Widzicie, do czego doprowadziłyście swoim gadaniem? Chcecie ją wpędzić do grobu?!
- Chcemy odzyskać Lelkę - oznajmiła twardo Żeńka i wyszarpnęła łokieć z jego ręki.
- Wielkie dzięki, ale poradzimy sobie bez waszej pomocy. Czy wyrażam się jasno? Nie
pchajcie się w nie swoje sprawy i w ogóle zostawcie nas na jakiś czas w spokoju.
Powiedziałbym nawet - na dłuższy czas.
- Igor, ja rozumiem, że jesteś wzburzony - próbowałam załagodzić sytuację. - Ale ukrywając
prawdę, tylko pogarszacie całą sprawę. Poza tym, wasza tajemnica nie jest już tajemnicą,
opowiedziałam o wszystkim Romkowi i on zadzwonił na milicję. Już szukają tej kobiety.
- Psiakrew! - ryknął, tracąc panowanie nad sobą. - Kto cię o to prosił?! Po jaką cholerę się
wtrącacie?! Wynoście się i żebym was tu więcej nie widział!
- Spokojnie - osadziła go Żeńka. - Wyniesiemy się, ale Lelka nie jest dla nas obcym
dzieckiem i nie możesz nam zabronić się o nią martwić.
Igor przygryzł wargę, usiłując się uspokoić, w końcu mu się udało.
- Anfiso - powiedział, ignorując Żeńkę i zwracając się do mnie - proszę, posłuchaj mnie. Ta
kobieta, to znaczy Inga, jest najwyraźniej osobą niezrównoważoną psychicznie. Teraz żałuję,
że w ogóle zawiadomiłem milicję o zaginięciu dziecka. Zrobiłem to, ponieważ do głowy by
mi nie przyszło, że wiąże się to z naturalną matką... Bo ona jest matką Lelki, beznadziejną,
która nie chciała swojego dziecka, ale jednak matką. Porwała dziecko, bo nagle obudziły się
w niej uczucia rodzicielskie. Popełniła przestępstwo - kidnaping to poważne przestępstwo.
Rozumiecie? Myślę, że teraz Lelka jest bezpieczna, ale jeśli milicja zacznie polować na tę
kobietę, to Bóg jeden wie, co ona wtedy zrobi. Na przykład, zaprowadzi małą do lasu i tam
porzuci albo jeszcze gorzej, zamknie w jakiejś piwnicy w opuszczonym domu... I nikt nigdy
nie znajdzie dziecka. Dostaję obłędu na samą myśl... Nie będziemy nic robić. Mamy nadzieję,
że odzyska rozsądek i jakoś się z nami skontaktuje... Skoro przysłała list, to bardzo możliwe,
że zadzwoni. I wtedy spróbujemy odzyskać Lelkę, obiecując, że nie wytoczymy sprawy
przeciwko niej.
- A jeśli nie ma zamiaru oddać dziecka?
- Nie, nie sądzę, żeby potrzebowała dziecka, dla takich kobiet jak Inga to tylko ciężar...
Przecież już raz ją porzuciła...

background image

Igor zamilkł, my też nic nie mówiłyśmy, w końcu zebrałam się na odwagę i przypomniałam:
- Milicja już wie o tej Indze i będzie jej szukać.
- Z milicją jakoś sobie poradzę, a wy trzymajcie się od tego z daleka, bardzo was proszę. A
jeśli jeszcze raz się tu zjawicie, zrzucę was ze schodów.
- Ładnie powiedziane, nie ma co - zauważyła Żeńka już na dworze. - Nieszczęsny ojciec
dziecka... Tylko czemu mam parszywe uczucie, że wodzą nas za nos?
- To nie uczucie - wzruszyłam ramionami. - Po prostu jesteś urażona, że nas wygonił...
Roman Andriejewicz przyjechał na chwilę z pracy, żeby coś przegryźć, choć podejrzewam, że
tak naprawdę przyjechał mnie sprawdzić: rano zaklinałam się, że skończyłyśmy z prywatnym
śledztwem i jeszcze dziś siądę do pracy, to znaczy zacznę w końcu pisać kryminał. I gdy mój
mąż wyszedł z domu, rzeczywiście usiadłam przy biurku ze szczerym zamiarem pisania.
Drzwi na balkon były otwarte, z podwórka dobiegały
dziecięce głosy i urywki jakichś melodii, a ja wpatrywałam się w dziewiczo czystą kartkę,
usiłując zebrać myśli. Pół godziny później miałam już pewność: nic z tego nie będzie.
Westchnęłam i poszłam opalać się na balkon, tłumacząc sobie, że muszę porządnie
przemyśleć fabułę, nastroić się odpowiednio i w ogóle... Jednak moje myśli wciąż powracały
do Lelki. To, że jest z matką, dawało nadzieję, że nic złego jej się nie stanie, a jednak
niepokój zamiast minąć, narastał. Dlatego gdy Roman Andriejewicz zjawił się w mieszkaniu i
dziarsko zapytał, jak mi idzie, sposępniałam i odpowiedziałam ze złością:
- Tak się pytasz, jakbym mogła myśleć o czymkolwiek poza Lelką!
- Chyba rano żaliłaś się, że nie masz czasu - uniósł brwi w udawanym zdumieniu.
- Nie drwij sobie ze mnie - warknęłam i poszłam do kuchni.
Mój mąż nie lubi siedzieć sam, a może poczuł się winny (jakby nie patrzeć, sprawa była
poważna), dlatego szybko się zjawił w salonie i powiedział:
- Anfisa, wiesz co... Posiedź ze mną. Całymi dniami jestem w pracy, prawie się nie widzimy...
Przyjechałem na obiad, żeby pobyć z tobą pół godzinki i co?
- No, co?
- No właśnie nic. I to mnie martwi.
- Nie trzeba było mówić mi świństw - ściągnęłam brwi.
- A co ja takiego powiedziałem?
Właściwie już sama nie wiedziałam, dlatego przestałam się boczyć, wstałam z kanapy,
podeszłam do Romana Andriejewicza, przytuliłam się do jego szerokiej piersi i poskarżyłam:
- W głowie pustka, jak ja mam pracować... Myślisz, że Lelka się znajdzie?
- Mam nadzieję. Rodzona matka to znacznie lepiej niż maniak seksualny.
- To na pewno - wzdrygnęłam się, westchnęłam i dodałam: - Chodź do kuchni, bo wszystko
ostygnie.
- Wszamałem coś w pracy, a przyjechałem dlatego, bo się stęskniłem. Zawrzyjmy pokój, co?
- Zawrzyjmy - zgodziłam się.
W efekcie Roman Andriejewicz został nieco dłużej, niż planował, a gdy w końcu spojrzał na
zegarek, zaklął siarczyście i próbował zrobić dwie rzeczy jednocześnie: założyć skarpetki i
dojeść pielmienie. Przyglądałam mu się pełna podziwu: w końcu udało mu się zrobić jedno i
drugie. Roman Andriejewicz był w doskonałym humorze i idąc do drzwi, powiedział
łagodnie:
- Aha, Andriucha dowiedział się czegoś o tej waszej Indze. Poczytaj sobie - wyciągnął z
kieszeni kartkę papieru, podał mi, otworzył drzwi, cmoknął mnie w nos, ale od razu
sposępniał, pogroził palcem i powiedział tonem, który zazwyczaj doprowadzał mnie do szału:
- Tylko żadnej samowolki!
Skinęłam głową z posłuszną miną, pomachałam mu ręką i zamknęłam za nim drzwi. Potem
wyszłam na balkon i z rozczuleniem patrzyłam, jak wsiada do samochodu. Mój mąż bywa
strasznie upierdliwy, ale tak w ogóle ma mnóstwo zalet. Zatrąbił, wyjeżdżając z podwórka, ja

background image

uśmiechnęłam się promiennie i dopiero wtedy przypomniałam sobie o kartce, którą ciągle
trzymałam w ręku. Usiadłam w fotelu wiklinowym, który stał na balkonie i zaczęłam czytać.
Inga Stanisławowa Trusowa... Dalej była data urodzenia, krótkie informacje o rodzicach, rok
ukończenia szkoły, jednym słowem, nudy. Sześć lat temu, szesnastego października Inga
wyszła za mąż za Sokolnikowa Jewgienija Pietrowicza i zmieniła nazwisko. Sposępniałam,
podniosłam głowę znad kartki papieru i zapatrzyłam się w dal. Tak właściwie gapiłam się na
brzozę przy sąsiedniej klatce, ale ponieważ prawie jej nie widziałam, można śmiało
powiedzieć, że w dal. Lelka urodziła się osiemnastego października, to wiem na pewno. Czyli
co, w dziewiątym miesiącu ciąży kobieta wychodzi za mąż, rodzi dziecko i zostawia
noworodka w szpitalu? No i jak to rozumieć? Załóżmy, że małżeństwo na dwa dni przed
porodem to jeszcze jak cię mogę, wtedy dziecko nie będzie dzieckiem nieślubnym, ale
dlaczego w takim razie zostawiła dziewczynkę? A co z jej rodzicami, ludźmi znanymi i
szanowanymi? Jak oni mogli pozwolić na coś takiego? Dlaczego nie wzięli dziecka na
wychowanie? Skoro córka wyszła za mąż, nietrudno wymyślić powód, dla którego wnuczka
mieszka z dziadkami. Sprawdziłam datę ich śmierci: osiemnasty września, pięć lat temu;
Lelka miała prawie rok... Nie ma mowy, żeby Indze udało się ukryć ciążę przed małżonkiem
na dwa dni przed rozwiązaniem... Nawet jeśli mąż nie był ojcem dziecka, to na pewno
wiedział, co się dzieje. A może postawił warunek: weźmiemy ślub, ale dziecko musisz
zostawić, a ona się na to zdecydowała i nawet przekonała rodziców? No nie, to jakiś
idiotyczny melodramat... Wkrótce potem Inga przeprowadziła się do Kijowa z mężem, kilka
miesięcy później się rozwiodła, ale do naszego miasta już nie wróciła. Mieszkała w Kursku,
potem w Woroneżu, za każdym razem wychodząc za mąż i zmieniając nazwisko. Rok temu
trafiła do Niżnego Nowogrodu (co prawda tym razem nie wyszła za mąż), gdzie mieszka do
tej pory. I to już wszystko. Nazwisko trzeciego męża brzmiało Grudniew, więc teraz
dziewczyna nazywała się Inga Stanisławowna Grudniewa. Dzieci nie ma, życie rodzinne jej
się nie ułożyło, może dlatego postanowiła porwać dziewczynkę? Wstałam i podeszłam do
telefonu, wykręciłam numer męża, uznając, że już powinien dotrzeć do pracy. Nie pomyliłam
się.
- Gromów, słucham!
- Coś ty mi tu wtrynił?
- W jakim sensie?
- Kupa nazwisk i nic konkretnego.
- Wszystkie ważne rzeczy powiedziałem ci godzinę temu.
- Tak? I co to było?
- No... że cię kocham. Czy może być coś ważniejszego?
- Przestań udawać idiotę, dobrze wiesz, o czym mówię.
- No dobrze już, nie złość się; sama widziałaś, że nie było czasu na rozmowy. No więc tak,
obywatelki Trusowej, czyli Grudniewej w miejscu zameldowania nie ma. Za mieszkanie
nie płaci, telefon jej wyłączyli, krewnych i bliskich w Nowogrodzie nie ma, więc nie ma kogo
spytać, gdzie się obecnie znajduje.
- No jak to? Przecież musi mieć jakichś krewnych!
- Rodzice zginęli, przecież czytałaś, a reszta rodziny, nawet jeśli jakaś jest, to nie
zainteresowana; w każdym razie nikt nie zgłaszał zaginięcia. Poza tym to dziewczyna pistolet,
mogła już znowu wyjść za mąż w jakimś tam Tiumieniu. Można ją odnaleźć, ale na to
potrzeba czasu.
- A w ogóle jej szukają?
- Oczywiście, przecież jest podejrzana o porwanie dziecka. Jeszcze jakieś pytania?
- No pewnie!
- Ale nowe, czy w kółko te same?
- Czasem jesteś taki nieczuły!

background image

- Jestem bardzo czuły i z przyjemnością bym ci to okazał, ale muszę pracować.
Pożegnaliśmy się i po zastanowieniu zadzwoniłam do Żeńki. W odróżnieniu od mojego męża
przyjaciółka przejawiła płomienny entuzjazm i dwadzieścia minut później już krążyła po
mojej kuchni.
- Szukają, szukają... Już ja wiem, jak oni szukają... Pojechali na miejsce zameldowania,
zadzwonili do drzwi, popytali sąsiadów i wysłali faks - takiej a takiej od dawna tu nie ma.
- No to co proponujesz? - uśmiechnęłam się krzywo.
- Pojechać do Nowogrodu?
- Oczywiście - Żeńka popatrzyła na mnie jak pies na kość
- głodnym wzrokiem.
- Zwariowałaś - zawyrokowałam. - Chyba nie myślisz, że my naprawdę...
- Myślę. Mamy znacznie większe szanse niż gliny. Dla nich to praca, rutyna, a dla nas sprawa
życia i śmierci. Czujesz różnicę? Poza tym nie możesz się nie zgodzić, że do tej pory
wyprzedzałyśmy gliniarzy i gdyby nie my, nic by nie wiedzieli o tej Ludmile-Indze.
W pewnym sensie Żeńka miała rację, to znaczy nie wątpię, że i bez nas milicja prędzej czy
później dokopałaby się do prawdy, ale że zrobiłyśmy to szybciej, jest faktem. I to, że w
Niżnym Nowogrodzie ktoś, nie wysilając się specjalnie, po prostu sprawdził adres i
odpowiedział na zapytanie, również wyglądało na prawdę. I mimo to nie potrafiłam sobie
wyobrazić, co właściwie miałybyśmy robić w tym Niżnym.
- Załóżmy, że tam pojedziemy - powiedziałam ponuro. Widząc niepokojący błysk w oczach
przyjaciółki, dodałam szybko: - Załóżmy. Znalazłyśmy dom, stoimy pod drzwiami
mieszkania, rzecz jasna zamkniętymi. I co, popatrzymy na nie i wrócimy?
- Specjalnie się ze mną drażnisz? - zezłościła się Żeńka.
- Myślisz, że mam zamiar się gapić na jakieś głupie drzwi, po co mi one...
- To co w takim razie?
- Są jacyś sąsiedzi, przyjaciółki, miejsce pracy... Ludzie, którzy znali tę Ingę. W swobodnej
rozmowie przy pewnej zręczności można się dowiedzieć wielu rzeczy. Potrzebujemy tylko
znaleźć nitkę, a kłębek sam się rozwinie.
Może miała rację? Do tej pory szczęście nam sprzyjało.
- Romek mi głowę urwie - powiedziałam cicho.
- No, trzeba było tak od razu mówić - rozzłościła się Żeńka. - Co wy macie za stosunki, skoro
nie możesz go przekonać...
- Mamy wspaniałe stosunki - zdenerwowałam się,
- i świetnie o tym wiesz. Po prostu Roman Andriejewicz ma swoje zasady i nie lubi, gdy byle
kto próbuje prowadzić śledztwo...
- To niby my jesteśmy ten byle kto? - wybałuszyła oczy moja przyjaciółka.
- Dobra, dobra, nie denerwuj się - machnęłam ręką. - Jak znam Romka, to będzie ryczał cały
wieczór i nigdzie mnie nie puści.
- Nie musi o niczym wiedzieć... - zaczęła Żeńka.
- Z byka spadłaś? - obraziłam się. - A co, do Nowogrodu i z powrotem obrócimy w ciągu
godziny? Przecież tam się jedzie co najmniej cztery w jedną stronę, a rozmowy?...
- Dojedziemy szybciej, gdy za kierownicą siądę ja.
- Proszę cię bardzo, jedź, ale swoim samochodem. Żeńka miała samochód, ale w garażu, w
opłakanym stanie.
Chyba trzymała go tam tylko dlatego, żeby się garaż nie marnował, no i z przyzwyczajenia -
bo po tym, co mu zrobiła, jego miejsce było na złomowisku. Rzecz jasna, Żeńka nie znosiła
jakichkolwiek aluzji na ten temat i teraz się obraziła, odwróciła i zaczęła wyglądać przez
okno. Wprawdzie Żeńka jest moją najlepszą przyjaciółką, ale samochód trochę kosztuje, a nie
przypuszczam, żeby ojczym i mama podarowali mi nowy, ze zrozumieniem podchodząc do
faktu, że ten rozbiłam w drobny mak.

background image

- Czasami zachowujesz się jak ostatnia świnia - oznajmiła Żeńka.
- Sama się o to prosisz - odcięłam się. - No dobrze, załóżmy, że ty siedzisz za kierownicą. Na
drogę tam i z powrotem zejdzie sześć godzin, a gdzie reszta? Jeśli o siódmej wieczorem nie
będzie mnie w domu, to Romek... Nawet nie chcę o tym myśleć. Czy moje szczęście rodzinne
zupełnie ci zwisa?
- No to wymyśl coś.
- Na przykład?
- No dajmy na to, że pojechałam odwiedzić rodziców, a ty ze mną. To naturalne, że
zapragnęłam przenocować w rodzinnym domu... Wtedy nie musiałybyśmy się spieszyć.
- Roman Andriejewicz powie, że nie muszę odwiedzać twoich rodziców, bo mam swoich.
Oczywiście można by skłamać, że jesteś śmiertelnie chora i sama nie dojedziesz, ale
ponieważ wyglądasz kwitnąco, ten numer nie przejdzie.
- No dobrze, w takim razie powiedz, że jedziesz do swojej mamy do Moskwy.
- A jeśli on zadzwoni, a mnie tam nie będzie? Nie, nie mogę tak ryzykować.
- No wiesz co? - oburzyła się Żeńka. - Co to w ogóle jest, czy on nie ma do ciebie za grosz
zaufania? Co to za patologiczne kwestionowanie wierności żony?
- Przecież sama zawsze mówisz, że nie ma niezazdrosnych mężów.
- Bo to prawda, ale żeby aż tak?
- O czym my w ogóle rozmawiamy? - westchnęłam i zamilkłyśmy.
- Może sama pojadę? - odezwała się Żeńka pięć minut później.
- Żebym tu oszalała z niepokoju, dostała zawału?!
- No tak, poza tym samej trochę strach - zgodziła się przyjaciółka. - Różnie to bywa...
Wypiłyśmy kawę i poszłyśmy na spacer. Pogrążone w myślach, prawie nie rozmawiałyśmy.
- Mamy co robić i bez tego Nowogrodu - powiedziałam w końcu. - W głowie mi się nie
mieści, że Inga wyszła za mąż i zostawiła dziecko w szpitalu...
- Może masz rację, ale ja nie mogę już myśleć o niczym innym tylko o tej podróży. No
wyobraź sobie, że Inga po prostu zabrała dziecko do siebie, ukrywa się i nie otwiera drzwi?
- Co ty pleciesz? - oburzyłam się i Żeńka skinęła głową.
- No dobrze, może i plotę. Przecież dziecko musi jeść, bawić się i tak dalej, ktoś musiałby je
zauważyć... Ale przecież Inga może mieć inne mieszkanie i tam żyć sobie spokojnie, nie
kryjąc się.
- Lelka kocha swoich rodziców, to znaczy Wierkę i Igora, i nie przypuszczam, żeby
spacerowała sobie wesoło z obcą babą, nawet w towarzystwie spaniela...
- Nie o tym mówię. To prawda, że Inga porwała Lelkę, ale przecież nie była to zaplanowana
zbrodnia tylko macierzyński poryw. Zabrała ją i co dalej? Gdzieś muszą mieszkać! Może na
daczy albo u przyjaciół...
- I co, przyjaciele to psychopaci, skoro zdecydowali się na coś takiego? - nie wytrzymałam.
- Nie wiadomo, co im naopowiadała - zauważyła rozsądnie Żeńka. - Ja tam myślę, że
wszystko jest bardzo proste: Lelka jest z nią gdzieś w Niżnym Nowogrodzie.
- Równie dobrze może być w Workucie czy Kazaniu - warknęłam, ale poczułam, że w
słowach Żeńki jest coś
sensownego.
Tego dnia niczego nie postanowiłyśmy, odprowadziłam przyjaciółkę i wróciłam do domu
taksówką, Roman Andriejewicz zapowiedział, że wcześniej wróci. Nie dość, że dotrzymał
słowa, to jeszcze był w doskonałym nastroju i zaprosił mnie na kolację do restauracji.
Zgodziłam się i poszliśmy do naszej ulubionej „Starej Wenecji". Romek jest czasem taki
miły... Uznałam sytuację za sprzyjającą i zaczęłam ostrożnie:
- Niedługo Żeńce kończy się urlop...
- Tak? - odparł obojętnie, urlop Żeńki niespecjalnie go interesował.

background image

- Wybierała się na południe, ale... teraz już nie ma sensu. Szkoda, że tak głupio wyszło...
Chciała wyskoczyć na dwa dni, ale tak samej to nudno i...
- Mnie też jest nudno, gdy jestem sam - oznajmił Romek, wykrzywiając się okropnie.
- Ale no wiesz, to moja przyjaciółka. Może pojechałybyśmy gdzieś na dwa, trzy dni...
- Aha, jasna sprawa, chcecie pojechać do Nowogrodu - sposępniał Roman Andriejewicz i
pokręcił głową. - Co mnie podkusiło, żeby dać ci adres...
- Romeczku, a jeśli dziecko tam jest?
- Gdzie?
- No, tam... Chyba sam rozumiesz, że nie można wykluczyć takiej możliwości.
- Byli tam z milicji i chyba jasno powiedziałem...
- Romeczku, no proszę cię... - powiedziałam płaczliwie. Wziął moją dłoń i ścisnął delikatnie.
- Dobrze - powiedział, obrzucając mnie niezbyt przyjaznym spojrzeniem. - Pojedziemy do
Nowogrodu.
- W jakim sensie? - spytałam czujnie.
- Bezpośrednim. Myślałaś, że puszczę cię samą?
- A co z twoją pracą?
- O to się nie martw. Pojedziemy, postoisz pod zamkniętymi drzwiami i może wtedy ty i ta
twoja stuknięta przyjaciółka dacie sobie wreszcie spokój. Słuchaj, czy ona nie wybiera się
czasem za mąż? Mój zastępca to równy chłop i nieżonaty, może by ich tak ze sobą poznać?

W piątek koło dziesiątej wyjechaliśmy do Niżnego Nowogrodu - to znaczy ja, mój mąż i
Żeńka. Moja przyjaciółka nie przejawiała zbytniego entuzjazmu, popatrywała na Romana
Andriejewicza z powątpiewaniem i korzystając z okazji, że na stacji benzynowej zostawił nas
same, syknęła:
- Całą przyjemność nam zepsuje!
- Jaką znowu przyjemność? - obraziłam się w imieniu męża. - Jedziemy pogadać ze
znajomymi Ingi, jak Romek miałby nam przeszkodzić?
- Wszyscy gliniarze są strasznie nudni, a twój Romek...
- No wiesz co! - oburzyłam się, ale w tym momencie Roman Andriejewicz wrócił i
musiałyśmy przerwać kłótnię. Byłam zła na Żeńkę. Romek wcale nie jest nudny, poza tym
mówi o moim mężu i mogłaby... Zgniewała mnie i przez całą drogę się do niej nie
odzywałam, a ona, zamiast się przejąć i spróbować zatrzeć swoją winę, zwinęła się na tylnym
siedzeniu i spała aż do Nowogrodu.
Roman Andriejewicz również milczał, tylko zerkał na mnie ponuro, wyraźnie zły. Czułam, że
przy takim nastawieniu wyprawa nie może przynieść nic dobrego. Jechaliśmy niecałe trzy
godziny; w Niżnym zatrzymaliśmy się przy postoju taksówek. Miasto jest spore i należało się
dowiedzieć, gdzie szukać naszej ulicy. Żeńka się obudziła, przeciągnęła, przetarła oczy i
ziewnęła:
- Jesteśmy na miejscu?
- Ta - burknęłam.
- To niedaleko stąd - oznajmił Roman Andriejewicz, wsiadając do samochodu. - Przez most, a
potem w prawo.
Ta informacja nie poprawiła mi humoru. Im bliżej celu byliśmy, tym smętniej robiło mi się na
duszy. Przyjedziemy pod wskazany adres i co dalej? Najwyżej uświadomimy sobie, że nie
było sensu ciągnąć się setki kilometrów. Romek będzie miał rację, co już samo w sobie jest
nieprzyjemne i wolny dzień okaże się zmarnowany.
- Proszę bardzo, oto dom numer siedemnaście - oznajmił mój mąż, zerkając na mnie
złośliwie.
- Nie można powiedzieć, żeby dziewczyna żyła bogato - zauważyła Żeńka.

background image

Co prawda to prawda. Dzielnica w ogóle była nieciekawa, a ten dom robił wyjątkowo
przygnębiające wrażenie. Przysadzisty, piętrowy budynek, okna parteru metr od asfaltu, w
niektórych kraty. Otynkowany i niegdyś pomalowany na żółto teraz wyglądał na opuszczony:
w kilku miejscach odpadał tynk, łuszczyła się farba, od dachu aż do fundamentów biegła
spora szczelina, drewniana balustrada przy wejściu do klatki przekrzywiła się. Nawet śpiący
na ławce kot sprawiał wrażenie bezdomnego, chociaż nie był ani wychudzony, ani brudny.
Zaparkowaliśmy na podwórku, w wyjątkowo malowniczym miejscu: po lewej kontenery ze
śmieciami, po prawej koślawe drewniane szopy, poczerniałe ze starości, aż dziw, że jeszcze
nie runęły.
- No co dalej? - spytał Roman Andriejewicz i uśmiechnął się zjadliwie, rozkoszując się
przygnębieniem malującym się na naszych twarzach.
- Chodźmy - skinęła mi głową Żeńka. - A ty zaczekaj tutaj, bohaterze.
- A może... - zaczęłam niepewnie, ale przyjaciółka przerwała mi:
- Na widok twojego męża prości obywatele ze strachu zapomną, jak się nazywają.
- Dzięki za dobre słowo - ucieszył się Roman Andriejewicz.
- Co ty za głupstwa opowiadasz? - wysyczałam. - Romeczek jest bardzo sympatyczny...
- Wiem, wiem - opędziła się Żeńka. - I absolutnie niegroźny dla kobiet i dzieci, ale wiadomo
to dopiero wtedy, gdy on sam o tym powie.
Tymczasem weszłyśmy do klatki i postanowiłam dać spokój głupim kłótniom.
Wewnątrz dom wyglądał jeszcze gorzej niż na zewnątrz. Drzwi wejściowe, niegdyś do
połowy oszklone, teraz zamiast szyby miały kawałek dykty, ozdobiony słowami i zwrotami,
od których człowiek się czerwienił. Drewniane podłogi skrzypiały, jeden stopień się zapadł,
po prawej stronie korytarza stał zardzewiały kaloryfer, a ze ściany sterczała wąska i długa
rura. No, gdyby tak się na nią nadziać po ciemku...
- Ale koszmar - pokręciła głową przyjaciółka.
Byłam tego samego zdania. „I tutaj miałaby być nasza Lelka?" - pomyślałam z przykrością,
ale szybko przywołałam się do porządku: grunt, żeby była bezpieczna...
Na podest wychodziły drzwi czterech mieszkań; Inga mieszkała pod numerem trzecim.
Zadzwoniłyśmy, nie spodziewając się jednak żadnego efektu - i nie pomyliłyśmy się.
- No cóż - westchnęła przyjaciółka, podchodząc do drzwi obok. - Zaczynamy...
Otworzyła nam ośmioletnia dziewczynka, spojrzała wesoło i zawołała w półmrok korytarza:
- Mamo! - Po czym od razu zniknęła. Szkoda, chciałam z nią porozmawiać, dzieci bywają
czasem bystrzejsze od dorosłych.
Z ciemności wyłoniła się kobieta w nieokreślonym wieku, ubrana w krótką spódnicę i
pasiasty podkoszulek. Popatrzyła na nas, jakby zdumiona i powiedziała:
- Dzień dobry!
- Dzień dobry! - Ja i Żeńka skinęłyśmy głowami, wzrokiem przynaglając jedna drugą do
rozpoczęcia rozmowy.
- Przepraszam - powiedziałam w końcu, widząc, że muszę przejąć inicjatywę. -
Przyjechałyśmy do Grudniewej, mieszka pod trójką, ale jej nie ma. Nie wie pani, gdzie może
być?
- Grudniewa? Inga?
- Tak.
- A kim pani dla niej jest?
- Gdy mieszkała w Woroneżu, byłyśmy sąsiadkami... Teraz z koleżanką chciałyśmy wstąpić
na wasz uniwersytet, na studia zaoczne - dodałam szybko, uświadamiając sobie, że
wyszłyśmy już z wieku studenckiego - a Inga pisała, że możemy się u niej zatrzymać na czas
egzaminów.
Kobieta przyjrzała nam się uważniej, sposępniała, wyjrzała na korytarz, a potem chwyciła nas
za ręce, wciągnęła do przedpokoju, zamknęła drzwi i powiedziała złowieszczym szeptem:

background image

- Inga zaginęła. Przychodzili tu o nią pytać, z milicji. I żeby tylko z milicji! Kręciły się tu
takie typy... Głowy ogolone, patrzą spode łba, istne zbiry... Ze trzy razy byli! I za każdym
razem do nas dzwonią, a co ja o tej Indze wiem? Nic! Czy jej dzieci do chrztu trzymałam?
Ona sobie, a ja sobie... Mam dwie córeczki, a tutaj typy z ogolonymi łbami! Omal ze strachu
nie umarłam! Czemu mnie Bóg pokarał taką sąsiadką! Widzę, że wy jesteście dziewczyny
porządne, to wam od razu powiem: lepiej się z nią nie zadawajcie. Z taką przyjaciółką nic
dobrego was nie czeka...
Zrozumiałam, że kobieta może tak mówić jeszcze długo, ale niekoniecznie do rzeczy i
wtrąciłam się:
- Przepraszam, a nie wie pani, gdzie ona może teraz być?
- Pojęcia nie mam. Prawieśmy nie rozmawiały, tyle że się witałyśmy na klatce. Z Olgą
Krawcową się przyjaźniła, spod szóstki, może ona co wie. Oj, nie bez powodu milicja się tą
Ingą zainteresowała...
- A dawno zaginęła? - zapytała Żeńka, udając przestrach.
- Ze dwa miesiące temu, może więcej, dla mnie wszystkie dni prawie takie same, ciężko
spamiętać... Zorientowaliśmy się dopiero wtedy, jak sąsiadka spod jedynki, co to pożyczała
od Ingi pieniądze do emerytury, spytała: „Natasza, nie widziałaś Ingi spod trzeciego?
Chciałam jej oddać pieniądze, a co pójdę, to jej w domu nie ma...".
- I nikt nie dał znać na milicję?
- A kto miał to zrobić? Ja mam dość swoich problemów, Wasiliewna spod jedynki ledwie
chodzi, a telefonu u nas nie ma... Chyba tylko Inga miała telefon...
- Ale skoro jej tak długo nie było...
- Była raz - zaszeptała Natalia. - Milicji o tym nie powiedziałam, spokoju by mi nie dali.
Przyszła późno wieczorem, nie sama. Druga w nocy, a ci hałasują... dopiero potem ucichło...
- Skąd pani wie, że to była Inga? - spytałam czujnie.
- A któż by inny?
No tak, żelazna logika. Ja i Żeńka popatrzyłyśmy na siebie i zaczęłyśmy wycofywać się do
drzwi.
- A pani sąsiadka, Olga Krawcowa, jest teraz w domu? - spytała jeszcze Żeńka.
- Olga? Ona pracuje w sklepie „Świt", na rogu. Nie wiem, na którą zmianę poszła, czy jest
teraz w domu, czy nie...
- Dziękuję - wykrztusiłam i zaczęłyśmy wychodzić.
- Nie mówcie Oldze, że to ja was do niej przysłałam - poprosiła Natasza. - Jeszcze by miała
pretensje... Komu potrzebne nieprzyjemności...
Nie zastanawiając się, jakie konkretnie nieprzyjemności kobieta miała na myśli, weszłyśmy
na piętro. Długo dzwoniłyśmy do mieszkania numer sześć, ale nikt nie otwierał.
- Chodźmy do tego „Świtu" - westchnęła Żeńka. Roman Andriejewicz siedział w
samochodzie, drzwi były
otwarte.
- No i jak tam, Pinkertonowie? - spytał wesoło.
- Gdzieś tutaj jest sklep - zaczęłam przymilnie. - Pracuje w nim przyjaciółka Ingi, może coś
wie.
W odróżnieniu ode mnie Żeńka nie podeszła do samochodu, tylko skręciła za róg i czemuś się
tam przyglądała. Trwało to z pięć minut, już zaczynałam tracić cierpliwość, gdy w końcu
ruszyła się z miejsca.
- Czegoś tam szukała? - warknęłam.
- Jej okien.
- I co w nich takiego ciekawego?
- A nic - wzruszyła ramionami Żeńka. - Lufcik jakby nie zamknięty, ale może tylko ramę tak
przekrzywiło.

background image

Ja zupełnie się tym nie przejęłam, ale Roman Andriejewicz zmarszczył brwi i pospiesznie
opuścił podwórko.
Sklep „Świt" powinien się raczej nazywać: „Zmierzch handlu". Mieścił się w
jednopokojowym mieszaniu, okno od frontu przerobiono na drzwi, wyposażono w metalowy
daszek i szyld. Na przyklejonej do drzwi kartce papieru flamastrem wypisano godziny pracy
sklepu. Napisy spłowiały i można było tylko zgadywać, kiedy sklep jest czynny. Teraz był,
drzwi się otworzyły i weszłyśmy do wąskiego, ciemnego pomieszczenia z jednym,
zakratowanym oknem po lewej. Od razu stało się jasne, że handlowano tu głównie wódką.
Dwóch nieogolonych typów w kącie przy drzwiach pospiesznie się odwróciło, gdy
weszłyśmy, brzęknęła butelka.
- Wynocha na ulicę! - rozległ się dźwięczny kobiecy głos. Wzdrygnęłyśmy się, jeden z
mężczyzn powiedział: „Nie złość się, Oleńko", a drugi: „Już, już...". Weszłam dalej i w końcu
zobaczyłam sprzedawczynię. Siedziała na niskim krześle, z książką na kolanach i patrzyła na
nas wyczekująco, jakby zastanawiała się, czego szukamy w takim miejscu.
- Przepraszam - westchnęłam - szukamy Oli Krawcowej...
- No ja jestem Krawcowa - dziewczyna ściągnęła brwi. - A o co chodzi? Jeśli ktoś się skarży
na pijaków, to ja nie mam z tym nic wspólnego. Co mam zrobić, bić się z nimi? Idźcie do
właściciela, jemu powiedzcie...
- Przyszłyśmy w sprawie Ingi Grudniewej. Dziewczyna popatrzyła na mnie, potem na Żeńkę,
a potem
spojrzała w okno: naprzeciwko stał nasz samochód, a przy nim,
oparty o maskę, Roman Andriejewicz. Dziewczyna oblizała wargi, popatrzyła na nas
wystraszona, a ja musiałam przyznać Żeńce rację: czasem mój mąż robi na obywatelach
miażdżące wrażenie.
- A po co wam Inga? - spytała w końcu.
- Jesteśmy krewnymi - wyjaśniłam. - Inga od kilku miesięcy nie napisała ani słowa i jakby
zapadła się pod ziemię. Zaczęłyśmy się martwić, przyjechałyśmy i dowiedziałyśmy się, że w
mieszkaniu jej nie ma i że interesuje się nią milicja.
- Aha - skinęła głową Olga i znów zerknęła w okno.
- Jeśli coś pani wie, proszę nam powiedzieć - poprosiłam. - A może coś jej się stało?
Mój ton uspokoił dziewczynę, odchrząknęła, wstała z krzesła i podeszła do nas.
- Ja i Inga nie przyjaźniłyśmy się jakoś strasznie - powiedziała cicho. - Nie mam pojęcia, co
ona robi. W swoim mieszkaniu rzadko bywała.
- To jej mieszkanie? Myślałam, że wynajmuje.
- Jej. Kupiła od jednego alkoholika za grosze; miała pieniądze. Nie mam pojęcia, czemu
wybrała akurat to... Ja to co innego, na nic porządnego mnie nie stać, nawet za to oddaję z
pensji straszne pieniądze... Inga opowiadała, że jak przyjechała, to nie miała się gdzie
zatrzymać, a tu ogłoszenie, że mieszkanie i w dodatku tanio. No to kupiła, chociaż od razu
zobaczyła, że to żaden cymes. Ale nie mieszkała tu ciągle, tylko tak, od przypadku do
przypadku.
- A gdzie mieszkała?
- Nie wiem - wzruszyła ramionami Olga. - Nie zwierzała mi się. Poznałyśmy się przy okazji...
Któregoś dnia sąsiad dostał szału, najpierw rzucił się na żonę z siekierą, potem chciał się
powiesić... Darmowy cyrk. Nie wzywaliśmy milicji, to całkiem porządny chłop, dopóki się
nie upije do białej gorączki... No lataliśmy wszyscy po całym domu, Inga też. Przedtem
widziałam ją kilka razy, ale nawet nie wiedziałam, jak się nazywa. W końcu udało się
uspokoić Jurę, patrzę, a tej się ręce trzęsą
- przeraziła się, inni są przyzwyczajeni... Poszłyśmy do niej, wypiłyśmy po kieliszku,
zapaliłyśmy, jednym słowem, poznałyśmy się. Potem to ja do niej zaglądałam, to ona do
mnie... Może nawet byśmy się zaprzyjaźniły, Inga jest w porządku, nie zadziera nosa, chociaż

background image

pracuje w klubie nocnym, ma kasę, ładnie się ubiera, nie to co ja, no i obie jesteśmy
przyjezdne, ja z Arzamasu, a w dużym mieście samemu ciężko... Ale rzadko się
widywałyśmy, mamy różne godziny pracy. Ja wieczorami jestem wolna, a Inga wtedy
pracuje, a gdy ja mam na drugą zmianę i rano wolne, to ona śpi. Potem w ogóle zaczęła się
rzadko pokazywać, mieszkała u swojego chłopaka. Inga mówiła, że on ma ładne mieszkanie,
gdzieś w centrum i że to porządny gość. Niezbyt przystojny i z forsą cienko, za to dobry...
- Znała go pani?
- Nie, skąd? Inga opowiadała.
- A gdzie ona teraz może być?
- Myślę, że w mieście jej nie ma. Wyjechali gdzieś...
- Wyjechali i zostawili dwa mieszkania?
- Może on swoje sprzedał? Zresztą, czasem tak bywa, że człowiek nie ma głowy do
mieszkania...
- A co się stało? Inga coś mówiła?
- Nie, ale ja nie jestem głupia. Kiedy widziałyśmy się po raz ostatni, to aż się trzęsła.
Spytałam, co jej jest, a ona, że musi wyjechać. Jeszcze się skarżyła, że nosi ją po całej Rosji i
nigdzie nie może znaleźć szczęścia. Poszłam do pracy, wieczorem do niej zajrzałam, ale było
zamknięte. A potem przyjechały takie typy z ogolonymi łbami i pytały o nią. W mieście jej
pewnie nie ma.
- Rozumiem - skinęłam w zadumie głową. - A o dziecku nie wspominała?
- O jakim?
- Ma córkę...
- Naprawdę? Nigdy nie mówiła! Wiem, że miała męża, mówiła o szczeniackiej miłości, o
tym, że wszystkie chłopy to łajdaki i dranie, ale o córce nigdy. Gdzie ona teraz jest, z ojcem?
- Nie. Adoptowali ją obcy ludzie. A teraz dziewczynka zaginęła.
- To wy dlatego?... O mój Boże... - Olga przycisnęła rękę do piersi. - Dziewczyny, ja
naprawdę nic nie wiem, gdybym wiedziała, powiedziałabym, przysięgam! - przeżegnała się,
patrząc mi w oczy. Nie miałam powodu, by jej nie wierzyć.
- A gdzie Inga pracowała? - wtrąciła się Żeńka.
- W klubie nocnym „Bright". Nie wiem dokładnie, gdzie to jest, nigdy tam nie byłam. Inga
mnie zapraszała, ale samej nie wypada, a odpowiedniego kawalera nie mam. Klub znajdziecie
bez trudu, jest w mieście popularny.
- A ci łysi kolesie o co pytali?
- Ze mną nie rozmawiali, Bóg strzegł, a Nataszka, sąsiadka spod czwórki, mówiła, że pytali,
kiedy ostatnio widziała Ingę, kto do niej przychodził i dokąd mogła pojechać. Natasza
wiedziała, że Inga jest z Woroneża i poradziła im, żeby tam pojechali.
- I co, więcej nie przychodzili?
- Natasza mówi, że przychodzili przez trzy dni, a potem chyba im się znudziło.
- Zna pani jej koleżanki? Te, z którymi pracowała w klubie?
- Inga wspominała o jakiejś Żannie, ale nie znam nazwiska. Nie wiedziałam, o co by jeszcze
spytać i spojrzałam znacząco
na Jewgienię Pietrowną, ale ona miała chyba ten sam problem, więc się pożegnałyśmy i
wyszłyśmy ze sklepu. Roman Andriejewicz drzemał w samochodzie. Nie był zainteresowany
wynikami naszych rozmów, a gdy powiedziałam, że byłoby dobrze zajrzeć do klubu nocnego,
tylko skinął głową i dodał:
- Ale na razie jeszcze za wcześnie.
- Najpierw trzeba go znaleźć - przypomniała Żeńka.
Klub znaleźliśmy bez większego trudu. Pojechaliśmy w stronę centrum, przyhamowaliśmy
przy drogówce i milicjant, patrząc podejrzliwie na Romana Andriejewicza, wyjaśnił, gdzie

background image

jest ów Brigth Club, a potem jakby się spostrzegł i zażądał dokumentów, obrzucając nasz wóz
surowym spojrzeniem.
Roman Andriejewicz podsunął mu pod nos legitymację i chłopak od razu stracił zapał,
oderwał wzrok od samochodu i zostawił nas w spokoju. Ale drogę do klubu wyjaśnił nam
bardzo dokładnie. - przejechaliśmy podaną liczbę skrzyżowań, skręciliśmy we wskazanych
miejscach i w końcu ujrzeliśmy kolorowy szyld klubu: złote litery na czarnym tle, dwa
czerwone serca i profil mężczyzny w kapeluszu.
- Tak - powiedziała Żeńka, zerkając na szyld. Nie pytałam, co chciała przez to powiedzieć,
wysiadłam z samochodu i szybko podeszłam do eleganckich drzwi. Mimo wczesnej pory klub
był otwarty. - Może będziemy miały szczęście i Żanna będzie na miejscu? - szepnęła Żeńka,
niemal depcząc mi po piętach.
- Kogoś panie szukają? - zagrzmiał kobiecy głos. Odwróciłyśmy się i zobaczyłyśmy tak na
oko czterdziestoletnią kobietę z groźną miną. Trochę się stropiłyśmy.
- Tak. - Żeńka ściągnęła brwi i popatrzyła wyzywająco na kobietę w mundurze: - Jest Żanna?
- Jeszcze za wcześnie - odpowiedziała dama mniej wrogo. - Powinna być w domu.
- Ale nie wiemy, gdzie mieszka - odparłam.
- Ja wam na pewno nie powiem - oznajmiła megiera.
- Tak właśnie myślałyśmy - prychnęła Żeńka.
- I bardzo dobrze. Jeszcze coś, czy to już wszystko?
- O której zwykle przychodzi? - zapytałam, chociaż niezbyt liczyłam na odpowiedź.
- O ósmej, czasem trochę wcześniej, ale o ósmej na bank. Tylko bierzcie pod uwagę, że nikt
wam nie pozwoli podpierać ścian w holu, jak przyszłyście do klubu, musicie zamówić
alkohol.
- O, z przyjemnością - uśmiechnęłam się i opuściłyśmy gościnny lokal.
- Że też trzymają ją tak bez kagańca? - pokręciła głową Żeńka. - A jak kogoś ugryzie? Lokal
musiałby zapłacić za wyrządzone szkody i zyskałby złą sławę.
- Do ósmej daleko - westchnęłam, nie zwracając uwagi na mruczenie Żeńki. - Może
próbujemy wejść jeszcze raz i zdobyć od kogoś adres Żanny?
- Żeby się tam dostać, musiałabyś się prześliznąć obok tej horpyny. Scylla i Harybda w jednej
osobie! Skąd oni ją wytrzasnęli?
Wróciłyśmy do samochodu. Poinformowałam męża, że na Żannę trzeba będzie poczekać do
ósmej, ale ku mojemu zdumieniu Roman Andriejewicz nie tylko nie okazał niezadowolenia,
ale nawet zaproponował, żeby przy okazji zwiedzić miasto. Pooglądaliśmy zabytki,
popatrzyliśmy na Wołgę i zjedliśmy obiad w sympatycznej restauracji, a o 19:45
podjechaliśmy do klubu. Mój mąż, uprzedzony o broniącym wejścia cerberze, postanowił
wejść z nami. Megiera zmierzyła nas wzrokiem i chyba chciała coś powiedzieć, ale Roman
Andriejewicz uśmiechnął się do niej nieprzyjemnie i dama zastygła, nie odważając się
otworzyć ust.
Podeszliśmy do baru. Na pierwszy rzut oka wydawał się raczej parszywy, na drugi i trzeci
również. Nieodzowne lustro, wysokie stołki z popękanym obiciem, na podłodze tania
terakota, nad barem żyrandol, na ścianach kinkiety. Ciemno i nieprzytulnie, odniosłam
wrażenie, że oszczędzają na elektryczności. Po lewej niewielka scena i otwarte na oścież
drzwi, prowadzące do sąsiedniego pomieszczenia.
- Ale dziura - burknęła Żeńka, Roman Andriejewicz skinął głową.
Zamówiliśmy alkohol i zwróciliśmy się do barmana:
- Przepraszam, Żanna już jest?
- To wy przedtem o nią pytaliście?
- My.
- Zaraz ją zawołam - rozmawiał z nami całkiem sympatycznie, widocznie rolę cerbera
odgrywała jedynie dama w holu. Zniknął w głębi baru i zaraz wrócił z wysoką dziewczyną w

background image

kostiumie z cekinami. Uśmiechnęłyśmy się do niej; Roman Andriejewicz został przy barze, a
my usiadłyśmy przy
stoliku obok sceny. Gości było niewielu, dwie pary młodych ludzi i kilku kolesi przy
sąsiednim stole. Dziewczyna rozejrzała się szybko, podeszła do nas i niepewnie spytała:
- To wy o mnie pytałyście?
- My - przytaknęłam. - Szukamy Ingi. Ma pani chwilę, żeby z nami porozmawiać? Podobno
się przyjaźniłyście?
- Z Ingą ciężko się przyjaźnić - oznajmiła Żanna, siadając naprzeciwko mnie i uspokajając
się. - Ale jestem jedyną osobą, z którą się zbliżyła, więc można powiedzieć, że jesteśmy
przyjaciółkami.
- A co, taki ma ciężki charakter?
- Koszmarny. Chyba o tym wiecie, skoro się znacie?
- Nie znamy - pokręciłam głową.
- Jak to?
- Wie pani, że szukała ją milicja?
- Przychodził tutaj jeden, wypytywał, myślałam, że może krewni Ingi zaczęli się niepokoić
brakiem wieści od niej i dali znać na milicję. Ona pewnie nie zawracała sobie głowy pisaniem
listów i podobnymi bzdurami.
- Nie ma pani zbyt wysokiego mniemania o swojej przyjaciółce? - uśmiechnęła się Żeńka.
- Co zrobić - Żanna machnęła rękę i westchnęła. - Ja jej źle nie życzę, ona w ogóle nie jest
zła, tylko nikt nie nauczył jej myśleć o kimś innym poza nią samą. Moja siostra mówi, że jak
człowiek sam siebie nie pokocha, to nikt inny na to nie wpadnie. Może to prawda, tylko nie
zauważyłam, żeby ta miłość do siebie dała Indze szczęście.
- Wie pani, że ona ma dziecko?
- Nie, nigdy o tym nie mówiła. Porzuciła je?
- Tak, zostawiła w szpitalu.
- To do niej podobne. No i co?
- Kilka dni temu dziewczynkę porwała kobieta, która mówiła, że nazywa się Ludmiła.
- I myślicie, że to Inga? - spytała z powątpiewaniem Żanna - Powiem tak: dziecko jej tak
potrzebne, jak mnie zeszłoroczny śnieg. Jeśli zabrała dziewczynkę, to tylko po to, żeby dostać
coś w zamian. Rozumiecie? O żadnych uczuciach macierzyńskich w ogóle nie ma mowy. Nie
myślcie sobie, że ją obgaduję, po prostu taka właśnie jest... I teraz wy szukacie tej
dziewczynki, tak?
- Tak - skinęłam głową, nie było sensu ukrywać prawdy.
- Porywacz domaga się okupu?
- Nie. Dziecko zaginęło, a przybrani rodzice dostali list, że mają się nie martwić. Od tamtej
pory nie było żadnych wiadomości.
- No to na pewno nie ona. Po co jej dziecko? Tylko niepotrzebny ciężar.
- A nie wie pani, gdzie jest teraz Inga? - wtrąciła się Żeńka. Żanna zaśmiała się.
- Wiele osób chciałoby to wiedzieć.
- Na przykład?
- Na przykład ja - Inga jest mi winna trzysta doków. Spodobała jej się jedna spódnica, nie
miała przy sobie pieniędzy, pożyczyła ode mnie - i cześć!
- Ale chyba nie chce pani powiedzieć, że z tego powodu porzuciła mieszkanie, pracę i
pojechała nie wiadomo gdzie?
- Nie. Miała ważniejsze powody.
- Jakie?
Żanna przesunęła palcem po brwi, popatrzyła na nas i westchnęła:
- Inga miała chłopaka. Nie można powiedzieć, żeby Saszka był wymarzonym partnerem, ale
pieniądze miał. Wynajął jej porządne mieszkanie, kupował ciuchy, obiecał dać samochód na

background image

urodziny, ale jej ciągle było mało, taka już była. No i zaczęła romansować z jednym typem.
Uśmiechała się, robiła słodkie oczy, ale z takiego jak on nie wyciągniesz pieniędzy samymi
minkami. No to pojechała z nim parę razy na daczę, wszystko normalnie, aż pewnego razu
koleś wypił za dużo, rano Inga nie mogła go dobudzić, w końcu zamówiła taksówkę i wróciła
sama. Kilka godzin później on wpadł do klubu i urządził taką
awanturę... Twierdził, że Inga gwizdnęła mu pieniądze, które nie należały do niego.
Próbowali go tu uspokoić, ale gdzie tam, uparł się, że to ona i koniec.
- A może to rzeczywiście ona?
- Nie - odparła stanowczo Żanna. - Inga lubi forsę, ale nie jest głupia, wiedziała, czym to
pachnie. Myślę, że gość zwyczajnie przehulał kasę, a kumplom wciskał kit. Ostrzegłam Ingę i
ona uciekła. Dobrze zrobiła. Weź i tłumacz idiotom, że to nie ty. Nic jej tu nie trzymało, ona z
natury jest wichrowata, a Rosja duża.
Przypomniałam sobie, co sąsiadka Ingi opowiadała o życiu osobistym dziewczyny i rzuciłam:
- Inga miała podobno takiego adoratora, bardzo porządny, tylko biedny...
- A, Stasik! Ale z nim to tylko tak... Trzymała go zamiast pieska. Taki głuptas, jakby z innego
świata.
- A może ukrywa się u niego?
- Może. - Żanna po zastanowieniu skinęła głową. - Miał hysia na jej punkcie, a jak człowieka
przyprze, to i taki Stasik się przyda.
- Zna pani jego nazwisko?
- Nie znam ani nazwiska, ani adresu. Wiem tylko, że mieszkał gdzieś blisko niej.
- A kto mógłby wiedzieć?
- Nikt, kumplowała się tylko ze mną. No i jeszcze z sąsiadką w tym domu, w którym
mieszkała, zanim poznała Saszkę, nie pamiętam, jak ona się nazywa.
- A może ten Saszka wiedziałby coś o Indze?
- Jemu opowiadała same bajki, o mężu lotniku, który poległ, o tatusiu generale, o tym, jak
omal nie została sportsmenką... Wyobraźnię miała bujną.
- Może nie wszystko co mówiła, było kłamstwem...
- Może - przyznała Żanna. - Ale Saszka i tak wam nic nie powie, teraz rozmawia wyłącznie z
glinami, pewnie będzie można z nim pogadać dopiero za jakieś trzy lata. A jeśli chodzi
o tę dziewczynkę, to coś mi tu nie gra... Nawet jeśli to córka, to Inga na pewno jej nie
potrzebuje - Żanna wstała, skinęła nam
i wyszła z baru.
- No i co? - zapytał Roman Andriejewicz, wsiadając do samochodu. - Koniec śledztwa?
Wracamy do domu?
- Nie - powiedziałam ze stanowczością, która zaskoczyła mnie samą. - Pojedźmy jeszcze raz
do tego mieszkania, w którym Inga była zameldowana.
- Po co? - sposępniał mój mąż. - Zdaje się, że już wszystko wyjaśniliśmy?
- Niczego nie wyjaśniliśmy, wszystko jest jeszcze bardziej ciemne. Musimy za wszelką cenę
odnaleźć Ingę.
- I myślisz, że ciągle jest w Nowogrodzie? - zdumiał się Roman.
- Nie wiem. Ale chyba wie o tym jej ukochany o imieniu Staś.
- A może uciekła razem z nim?
- Może - nie protestowałam. - Ale on powinien mieć jakichś znajomych, rodziców, bardzo
możliwe, że powiedział im, dokąd wyjeżdża - może w odróżnieniu od swojej przyjaciółki nie
jest egoistą i bliscy nie są mu obojętni.
- No wiesz, to patykiem na wodzie... - skrzywił się Roman Andriejewicz i nagle zaklął.
- Co jest? - spytała czujnie Żeńka.
- Mamy towarzystwo. Widzisz tę niebieską dziewiątkę? Stanęli obok klubu.
- Nie mylisz się?

background image

- Nie mam zwyczaju mylić się w takich sprawach, najpierw sprawdzam, a potem mówię.
Komuś nie spodobała się nasza wizyta w klubie. Żanna pewnie powiedziała, o co ją
pytałyście i pojawili się kolesie... Zdaje się, że w coś wdepnęliśmy.
- I co zrobimy? - spytałam wystraszona.
- Tym chłopaczkom zaraz się urwiemy - prychnął Roman Andriejewicz. - Nie wyglądają na
kozaków. I zdaje mi się, że jednak nie przyjechaliśmy tu na darmo, coś się za tym wszystkim
kryje... - Mąż popatrzył na mnie z uznaniem.
- Żanna powiedziała, że Inga buchnęła komuś pieniądze - zatrajkotała od razu Żeńka. -
Interesują się nią poważni ludzie, a nas tu diabli przynieśli. No to się chłopcy spłoszyli.
Znów się przestraszyłam i zaczęłam się wiercić, wypatrując niebieskiej dziewiątki, ale nie
zobaczyłam jej. Roman Andriejewicz wykazał się umiejętnościami doświadczonego agenta
wywiadu i zgubił ogon. Ja odetchnęłam z ulgą, Żeńka zaczęła nucić coś pod nosem, a mój
mąż milczał.
Zanim zdążyłam się uspokoić, zobaczyłam, że przejeżdżamy obok sklepu „Świt", otwartego
mimo późnej pory. Przez okno spostrzegłam sprzedawczynię, ciężką, czterdziestoletnią
kobietę. Widocznie pracowała na drugą zmianę, a Olga dawno poszła do domu.
Roman Andriejewicz pojechał dalej i wkrótce znaleźliśmy się na podwórku domu, w którym
mieszkała Inga. Ja i Żeńka popatrzyłyśmy na siebie niepewnie. Po aluzjach naszego dzielnego
podpułkownika, że weszłyśmy komuś w paradę, jakoś straciłyśmy zapał. Ponieważ jednak
przywiózł nas tu na naszą prośbę, nie wypadało się wycofać, więc niechętnie wysiadłyśmy z
samochodu. Roman Andriejewicz został, odprowadził nas tylko wzrokiem, pogwizdując.
Weszłyśmy na piętro i zadzwoniłyśmy do mieszkania Olgi Krawcowej, chociaż nie
przypuszczałam, żeby kolejna rozmowa mogła przynieść coś nowego. Nie miałam jednak
okazji przekonać się o tym - nikt nam nie otworzył. Zeszłyśmy na dół i dzwoniłyśmy po kolei
do wszystkich mieszkań, z tym samym skutkiem. Mieszkańcy jakby się zmówili, wszyscy
wybyli w niewiadomym kierunku.
- Dzisiaj piątek - zauważyła Żeńka. - Ludzie jeżdżą na dacze. Myślę, że przed niedzielą nikt
nie wróci.
- I co, sądzisz, że Olga też jest na daczy?
- To młoda dziewczyna i pewnie ma swoje plany na wieczór... Poza tym, skoro przyjechała z
Arzamasu, a jutro ma wolne, to bardzo możliwe, że pojechała odwiedzić rodzinę... Może to i
dobrze, że wszyscy gdzieś przepadli? - moja przyjaciółka przeszła na szept.
Ponieważ znałam ją od lat, wiedziałam, co się święci.
- Nigdzie nie włażę - wysyczałam.
- Myślisz, że dałoby się otworzyć lufcik? - gorączkowała się Żeńka.
- Nic nie myślę. Jeszcze by tego brakowało, żeby nas przyłapali na grabieniu mieszkania!
- A kto nas przyłapie, skoro idziemy na akcję z własnym gliniarzem?
- Romek mi głowę urwie! To porządny gliniarz i nie robi nic sprzecznego z prawem.
- Sprzeczne z prawem to my będziemy robić, a on ma tylko uważać, żeby nas ktoś na tym nie
przyłapał.
- Świetnie, to ty z nim pogadaj.
- No coś ty, własnego chłopa nie potrafisz przekonać?
- Może i potrafię, tylko nie mam ochoty. I w ogóle, to nie twoja sprawa.
- To wspólna sprawa i dobrze o tym wiesz - rozzłościła się moja przyjaciółka. - Chodzi o
życie dziecka i...
Nie pozwalając jej dokończyć, warknęłam:
- Aferzystka! - i wyszłam z klatki.
Roman Andriejewicz wyglądał na zasępionego. Nie zwracając na niego uwagi, szybko
skręciłam za róg i rozejrzałam się: nie było żywego ducha, okna sąsiedniego domu nie
wychodziły na tę stronę. Zaklęłam, sięgnęłam do lufcika i pchnęłam go.

background image

- No i co? - wyszeptała Żeńka, która przybiegła tu za mną.
- Nic - warknęłam. - Wiecznie mnie pakujesz w jakieś nieprzyjemności!
- O, wcale nieprawda! No podaj chociaż jedną - obraziła się moja przyjaciółka. Mogłabym
podać z dziesięć, ale dałam spokój: podwójny lufcik poddał się niespodziewanie, pchnęłam
jeszcze raz i jedno skrzydło otworzyło się z głośnym stukiem, uderzyło w następne i to z kolei
otworzyło się bez trudu. - No proszę! - powiedziała Żeńka. - I można wchodzić! Chcesz, to
wejdę pierwsza?
- Spadaj, dobra? - warknęłam ze złością i zaczęłam się przeciskać przez okno. Zamykało się
na niewielki, zagięty gwóźdź, drugie skrzydło nie miało nawet takiego słabego zamknięcia.
Właśnie przekładałam drugą nogę, gdy usłyszałam zduszony okrzyk mojego męża:
- A ty dokąd?!
Nie mogłam ani mu odpowiedzieć, ani na niego spojrzeć, byłam w wyjątkowo niewygodnej
pozycji. Dlatego czym prędzej wskoczyłam do cudzego mieszkania, słysząc, jak Roman woła
za oknem:
- Wyłaź stamtąd natychmiast! - A potem dodaje z rezygnacją: - Powariowały...
Zeskoczyłam z parapetu, rozejrzałam się i gwizdnęłam. Tymczasem mój małżonek wsunął
głowę przez okno i zrobił straszną minę, ale ja wiedziałam, że za mną nie wejdzie. Roman
Andriejewicz miał prawie dwa metry wzrostu i był dość potężny, nie byłby w stanie
przecisnąć się przez standardowe okno. W tej chwili mnie to cieszyło, czułam się tu
stosunkowo bezpieczna.
- Skończone idiotki... - zaczął, ale urwał, spostrzegając to, co ja zobaczyłam kilka sekund
wcześniej: straszliwy bałagan, rozwalone meble, rozprute poduszki i kawałki szkła na
podłodze. - Nieźle! - skomentował i dodał: - Otwórz drzwi, tam powinien być zwykły zamek.
Poszłam szybko do drzwi wejściowych, wpuściłam męża i Żeńkę, którzy wśliznęli się
pospiesznie.
- Ale pogrom! - zauważyła moja przyjaciółka.
- Pewnie jej przyjaciele czegoś szukali.
- Po nich to już tu chyba niczego nie znajdziemy - westchnęła Jewgienija Pietrowna, a Roman
odparł surowo:
- Bardzo możliwe, że właśnie znajdziemy. - I zdecydowanym krokiem poszedł w głąb
mieszkania.
- O czym on mówi? - zapytała mnie Żeńka.
Co miał na myśli mój mąż, dowiedziałyśmy się pięć minut później. Obejrzał całe mieszkanie,
zajrzał do szaf i w końcu poszedł do łazienki. Tam były jeszcze jedne drzwiczki, zamknięte
na zasuwę. Roman Andriejewicz pociągnął je i ledwie zdążył odskoczyć: z komórki wypadł
najprawdziwszy trup, który nie tak dawno był młodym mężczyzną, w okularach, z długimi
włosami zebranymi w kucyk. Szkieł nie było, okulary trzymały się na jednym zauszniku, co
sprawiało komiczne wrażenie, chociaż nam było nie do śmiechu.
Roman Andriejewicz szybko przeszukał kieszenie zmarłego, znalazł bilet miesięczny i
legitymację studencką na nazwisko Fadiejew Stanisław Nikołajewicz. Ja i Żeńka przez cały
ten czas stałyśmy na baczność i gapiłyśmy się na ścianę naprzeciwko, bojąc się spuścić
wzrok.
- Wynosimy się - powiedział Roman Andriejewicz. Od razu rzuciłyśmy się do drzwi
wyjściowych, ale ledwie zdążyłyśmy je uchylić, mój mąż znowu ryknął: - Trzymać się z tyłu i
nie wychylać!
Poczułam, że kręci mi się w głowie i że zaraz zemdleję, jednak wydarzenia, które nastąpiły
chwilę później, pozbawiły mnie takiej możliwości, wręcz przeciwnie, zmusiły do wzmożonej
aktywności. Drzwi klatki schodowej otworzyły się, pojawiły się jakieś ciemne sylwetki i
zrozumiałam, że jesteśmy w pułapce. Jednak napastnicy nie wzięli pod uwagę gabarytów
dzielnego podpułkownika oraz ciasnoty pomieszczenia. Roman Andriejewicz zamachnął się

background image

dwa razy, ktoś zawył, ktoś słabo jęknął, a raczej zabawnie szczeknął, a potem ja i Żeńka
zobaczyłyśmy dwóch kolesi, malowniczo osuwających się na podłogę. Trzeci próbował uciec,
ale Roman Andriejewicz kopnął go w tyłek, chłopak dostał rozpędu, nie zdołał utrzymać się
na nogach, uderzył głową o kamień niewysokiego ganku, krzyknął i znieruchomiał.
Dopadliśmy samochodu, ale nim zdążyliśmy się ucieszyć, spostrzegliśmy coś bardzo
nieprzyjemnego: dwie tylne opony były przebite.
- Cholera! - zaklął mój mąż i pobiegł do klatki, a my miotałyśmy się między samochodem i
drzwiami, nie wiedząc, co mamy robić. Roman Andriejewicz w sytuacji krytycznej myślał
szybciej niż my, przyciągnął jednego z napastników, potrząsnął nim kilka razy i wydobył z
niego informację, gdzie stoi ich środek transportu - bez zbędnych kombinacji, chłopaki
zaparkowali za garażami. W rekordowo krótkim czasie ich dziewiątka została pozbawiona
koła zapasowego oraz dwóch kół tylnych, a nasz wóz zyskał jedno i drugie. W czasie tej
operacji ja i Żeńka stałyśmy nieruchomo na straży i patrzyłyśmy, jak z domu wyłaniają się
dwaj pokonani wrogowie i z zadziwiającą prędkością znikają za rogiem sąsiedniego domu.
- Dzięki, synek - powiedział Roman Andriejewicz do trzeciego chłopaka, gdy ten już
skończył zmieniać koła. - Wracaj do domu i już się nie wygłupiaj, bo zatrzymam się tu u was
dłużej i zatroszczę o to, żeby cię wsadzili za morderstwo.
- Nikogo nie zabiłem! - przestraszył się chłopak.
- O tym będziesz opowiadał prokuratorowi. Wsiedliśmy do samochodu i wyjechaliśmy z
podwórka.
Żeńka pomachała chłopakowi ręką przez okno, ten uniósł rękę, jakby chciał też jej pomachać.
Miałam nadzieję, że po tym wszystkim jak najszybciej opuścimy miasto, ale Roman
Andriejewicz grzał w przeciwną stronę, mamrocząc i klnąc, czego zwykle nie robi, zwłaszcza
przy damach.
- Milicja! - wściekał się. - Pracują! I to się nazywa, że sprawdzili mieszkanie! Dziewczyny nie
ma od trzech miesięcy, a jakiś kretyn zadzwonił do drzwi, popytał sąsiadów i dał sobie
spokój! Za co im w ogóle płacą?!
- Romeczku - odważyła się spytać Żeńka. - Jak się domyśliłeś, że tam jest trup? Nawyki
zawodowe?
- Ta, nawyki... Przecież śmierdziało w całym mieszkaniu! Nie czułyście?
Ja nic nie czułam, pewnie ze strachu. Roman Andriejewicz zatrzymał się po drodze przy
budce telefonicznej i poszedł zadzwonić, a Żeńka westchnęła żałośnie i powiedziała:
- No, zaczyna się. Już ja te trupy znam, jak się tylko jeden pojawi, to potem walą całymi
tabunami!
- Co ty pleciesz? - rozzłościłam się. - Jeszcze nam tylko trupów brakowało!
- Nikt nie lubi trupów, ale nikt też nie będzie pytał nas
o zdanie... Zaraz się zacznie: trup na trupie...
- Zamknij się, do licha! - nie wytrzymałam. Wrócił mój mąż, ruszyliśmy. Roman skręcił na
Kazań.
- Romek, gdzie my jedziemy? - zaniepokoiła się Żeńka.
- Tam, gdzie trzeba - opędził się, ale po chwili się zlitował
i wyjaśnił: - Chłopaczki na pewno zapamiętali numery samochodu, bardzo możliwe, że będą
chcieli spotkać się z nami na trasie. Dlatego będziemy wracać do domu partyzanckimi
ścieżkami.
Zamiast zaniepokoić się jeszcze bardziej, Żeńka poczuła się pewniej.
- Dzwoniłeś na milicję? - spytała znowu.
- No a dokąd?
- I co oni na to?
- A czego się spodziewałaś?
- Przejęli się?

background image

- A skąd mogę wiedzieć? Chcesz sprawdzić?
- Nieee, ja chcę do domu, partyzanckimi ścieżkami... - sposępniała i patrząc w okno, zaczęła
nowy temat. - Trzeba było przesłuchać tego chłopaka...
- Którego?
- No, tego jeńca. Może wiedział coś o Indze? A tak to wychodzi, że niepotrzebnie tu
przyjeżdżaliśmy i jeszcze się narażaliśmy...
- Potrzebujecie Lelki, tak? No to nią się zajmijcie! - ryknął mój mąż, tak że aż się skuliłam. -
Na cholerę wam to zabójstwo? Sprawa jest jasna: Inga gwizdnęła czyjeś pieniądze albo ktoś
uznał, że je gwizdnęła, przylazł do niej do domu, a tego niedorobionego Stasika akurat diabli
przynieśli, no i znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.
- I dlatego Inga uciekła? - domyśliłam się. Roman Andriejewicz pokręcił głową.
- Nie sądzę. Jeśli wierzyć tej jej przyjaciółce, zniknęła trzy miesiące temu, a chłopaka
zamordowano znacznie później. Sama powiedziałaś: sąsiadka twierdzi, że Inga pewnego dnia
wróciła, słyszała hałas w mieszkaniu. Pewnie hałasowały te chłopaczki, a Stasik co rusz
zaglądał do Ingi, miał nadzieję, że się pojawi, i w końcu się na nich nadział. Jeszcze jakieś
pytania? Przypominam: morderstwo nie łączy się z zaginięciem Lelki, nie pchajcie się do
niego. Szukanie zabójcy to robota glin, a wasza to wymyślanie idiotycznych historyjek, do
gazety i dla wydawnictwa. A właśnie, kiedy wreszcie weźmiecie się do roboty?
- Ja mam urlop - burknęła Żeńka, a ja odwróciłam się urażona.
Do naszego miasta dotarliśmy bez przygód, odwieźliśmy Żeńkę do domu i pojechaliśmy do
siebie. Dopiero leżąc przy śpiącym już mężu, uspokoiłam się i zaczęłam rozmyślać, jak
mogłoby się to wszystko skończyć, gdybyśmy do Nowogrodu pojechały same. Trzeba
przyznać, że czasem warto słuchać Romana Andriejewicza... W sprawie zabójstwa też ma
rację, nas ono nie dotyczy, niech sobie milicja sama je rozwiązuje. Ale gdzie w takim razie
jest Lelka i po co Inga ją porwała? Miała poważne kłopoty, musiała uciekać z miasta i co, nie
wymyśliła nic lepszego jak porwanie dziecka, które sześć lat temu beztrosko zostawiła w
szpitalu? Coś tu nie grało, coś tu stanowczo... I mniej więcej w tym momencie zasnęłam.
Rano Roman Andriejewicz pojechał do pracy, uprzednio zmuszając mnie do złożenia
obietnicy, że natychmiast siądę do pracy. Rzecz jasna wynikało to nie z troski o moją
twórczość, lecz z pragnienia utrzymania mnie w czterech ścianach, z dala od trupów. I
chociaż tamten trup faktycznie mnie zaniepokoił, to w zachowaniu małżonka dostrzegłam
zamach na moją wolność osobistą i może właśnie dlatego ucieszyłam się, gdy Żeńka
zadzwoniła skoro świt. To znaczy, zadzwoniła wpół do dziesiątej, ale dla mnie to i tak
wcześnie - po wyprawieniu męża do pracy lubię sobie jeszcze poleżeć. Jednak tym razem nie
złościłam się na Żeńkę i nie robiłam jej uwag, spytałam tylko, czemu niektórzy ludzie cierpią
na bezsenność nawet w czasie urlopu. Żeńka zignorowała aluzję i zaczęła bez wstępów:
- Anfisa, w naszej szkole sportowej pracuje moja dobra znajoma. Pamiętasz Wowkę
Siewiercewa?
- No?
- To jego siostra.
Wowkę Siewiercewa pamiętałam bardzo dobrze, trzy lata temu Jewgienija Pietrowna poznała
nas w czasie jednej ze swoich twórczych delegacji do magazynu produktów rolnych. Wowka
pracował tani jako ładowacz i podupadał razem z magazynem, a w czasie wolnym, którego
miał aż nadto, pisał prozę i wiersze, składające się niemal wyłącznie z przekleństw. Żeńka
wyciągnęła z głębin pamięci słowo „postmodernizm" i zaczęła promować twórczość Wowki.
Moja przyjaciółka nie jest kompletną idiotką i miewa przebłyski zdrowego rozsądku, ale
twórczą inteligencję traktuje z bezgranicznym uwielbieniem. Dodajmy, że Wowka był
wysoki, zgrabny, przystojny, a do tego blondyn, a blondyni zawsze odgrywali w życiu Żeńki
fatalną rolę. Jednym słowem, moja przyjaciółka zupełnie straciła głowę dla przeklinającego
poety, choć równolegle miała romans z reżyserem naszego teatru dramatycznego. Reżyser był

background image

mężczyzną po sześćdziesiątce, nudnym i pozbawionym talentu, czego miał świadomość, a na
punkcie Żeńki kompletnie mu odbiło. Sprytna Żeńka postanowiła wykorzystać szaleństwo
jednego zakochanego w celu wypromowania drugiego i podpowiedziała Wowce, żeby napisał
sztukę, co ten szybko zrobił. Głównym atutem tej tragedii, jak nazywał swoje dzieło autor,
były, rzecz jasna, przekleństwa. Ta perła literatury miała tytuł Apokalipsa duszy i traktowała
o dwóch alkoholikach, którzy nocując na ławce w parku, opowiadają sobie historię życia.
Następnie Żeńka
namówiła reżysera na wystawienie sztuki na scenie, co ten zrobił - najlepszy dowód, jak
daleko zaszło jego szaleństwo. Trzeba przyznać, że sztuka nie pozostawiała widzów
obojętnymi: nikt nie był w stanie obejrzeć jej do końca, chociaż zwierzenia pijaków były
poważnie rozwodnione muzyką (głośną) i dwiema niemal gołymi dziewczynami, które, diabli
wiedzą dlaczego, od czasu do czasu wyłaniały się zza kulis i zamierały w wymyślnych
pozach. Jak się później okazało, były to właśnie owe dusze alkoholików. Talent dramaturga i
reżysera zrobiły swoje: arcydzieło porażało. Żeńka zaczęła mieć pewne wątpliwości co do
genialności swojego ukochanego - pomimo wielkiego uczucia do twórcy z sali wyszła jako
pierwsza, jeszcze przede mną. I mimo to z nieludzkim uporem windowała ukochanego na
literacki Parnas. Zorganizowała szereg artykułów w miejscowej prasie, doprowadziła kilku
obywateli do stanu przedzawałowego, ale osiągnęła co chciała - Wowka (a przy okazji
reżyser nudziarz) stali się modni. Reżyser od takiego szczęścia zupełnie stracił głowę,
wczepiając się w Żeńkę jak kleszcz i słusznie podejrzewając, że bez jej zabiegów jego kariera
nie rozwinęłaby się tak wspaniale i niespodziewanie. Publicznie Żeńka demonstrowała
ogromne szczęście, a w cztery oczy bluźniła pod adresem ukochanego, ponieważ do tego
momentu zdążył jej obrzydnąć. Jednak nie potrafiła zwyczajnie pokazać mu drzwi: znowu
zaczęła działać, pozbawiła zdrowia kilka kolejnych osób i wystarała się dla Wowki o twórczą
delegację do Niemiec. Stamtąd Wowka nie wrócił, gdzieś się przytulił i podobno nawet
wydawał jakieś pismo. Reżyser również poszedł w górę, zaprosiły go jednocześnie trzy teatry
i opuścił nasze miasto ku ogromnej uldze mojej przyjaciółki. Jednym słowem, cała historia
miłosna miała szczęśliwe zakończenie, czego nie można powiedzieć o innych przygodach
Żeńki. Do krewnych niektórych byłych ukochanych mojej przyjaciółki nie odważyłabym się
zbliżyć, ale tutaj to było zupełnie co innego. Do siostry Wowki mogłyśmy pójść bez obawy,
że wskaże nam drzwi.
Ubrałam się szybko, poszłam do garażu po samochód i wkrótce już parkowałam pod klatką
Żeńki. Przyjaciółka stała na balkonie i widząc mnie, zamachała rękami niczym tonący na
widok kutra ratunkowego.
- Wychodź! - krzyknęłam, wyglądając przez okno, nie chciało mi się wchodzić na pierwsze
piętro.
Wyszła. Ranek był chłodny i Żeńka ubrała się bardzo oryginalnie. Krótka skórzana spódnica,
czerwone pończochy w kratkę, pomarańczowe buty i zamszowy trencz na gołe ciało, zapięty
na jeden guzik. Na dworze było sporo ludzi, ale o dziwo, nikt się nie przewrócił na widok
Żeński ani nawet nie potknął. Zresztą Żeńka zawsze ubierała się bardzo oryginalnie, a tutaj
mieszkała od dawna, być może ludzie zdążyli już przywyknąć do jej ekstrawagancji.
Przyjaciółka usiadła obok mnie, popatrzyła na mój angielski kostium w kolorze butelkowym i
zapytała z irytacją:
- Ubierasz się jak sekretarka! A przecież jesteś twórcą, gdzie twoja artystyczna fantazja?
- Przymknij się, dobra? - poprosiłam łagodnie, ruszając z miejsca.
Szkoła sportowa znajdowała się mniej więcej pięć przystanków tramwajowych od domu
Żeńki. Po drodze moja przyjaciółka oddała się wspomnieniom i patrząc w okno, powiedziała
z rozmarzeniem:
- Ciekawe, jak tam Wowka w Niemczech? Nic o nim nie słychać...
- Może jeszcze wróci? - palnęłam.

background image

- A po co miałby wracać? - zesztywniała Żeńka.
- Może Niemcom znudziły się nasze przekleństwa?
- Tutaj też ich nie potrzebujemy... I w ogóle, dość gadania głupot, trzeba pomyśleć o
sprawie...
Nie do końca zrozumiałam, o co konkretnie jej chodziło, ale zamilkłam. Chwilę później
wjechałyśmy na podwórko szkoły sportowej, Żeńka pokazała palcem stare drzwi i oznajmiła:
- Tutaj.
- A może siostra Wowki jest na urlopie? Należało najpierw zadzwonić...
- Już ty mnie nie ucz - prychnęła Żeńka. - Umówiłam się z nią przez telefon, czeka na nas w
kawiarence.
Stanęłam na małym parkingu, na którym jakimś cudem zmieściło się dziesięć samochodów,
weszłyśmy do budynku na pierwsze piętro i pustymi korytarzami doszłyśmy do kawiarenki.
Tutaj przy jednym ze stolików siedziała dziewczyna
- od razu poznałam, że to siostra Wowki, byli do siebie bardzo podobni. W drogim dresie
wyglądała wspaniale, do tego była naturalną blondynką, a ja muszę farbować włosy. Na nasz
widok wstała i uśmiechnęła się szeroko, Żeńka pomachała jej ręką.
- To Lena - powiedziała moja przyjaciółka, przechodząc do rzeczy. - A to Anfisa. Mamy do
ciebie kilka pytań...
- Usiadłyśmy przy stoliku, Żeńka przysunęła się bliżej Leny i spytała: - Znałaś Trusowa,
Stanisława Jewgieniewicza?
- Oczywiście - zdumiała się Lena. - Kto go tutaj nie znał? Zginął pięć lat temu razem z żoną,
pewnie słyszałaś?
- Tak. Jakim on był człowiekiem?
- Cóż... - Lena wzruszyła ramionami. - Dobry organizator, świetny trener, wszyscy
mistrzowie wyszli spod jego ręki, zresztą każdy to wie.
- Cała ta sportowa otoczka niebyt mnie interesuje - westchnęła moja przyjaciółka. - Powiedz
mi, dobry był z niego człowiek?
- Niełatwo jednoznacznie odpowiedzieć - pokręciła głową Lena. - Gdy chodziłam do szkoły i
Trusow był tutaj carem i bogiem, to pewne rzeczy wydawały mi się strasznie
niesprawiedliwe. Teraz sama jestem trenerką i widzę to inaczej. Ciężko mi oceniać go jako
człowieka... Byłam jedną z wielu uczennic, co mogłam o nim wiedzieć? Słyszałam jedynie
różne plotki... Ale jedno jest pewne, był człowiekiem twardym, miał zasady, których trzymał
się niezłomnie.
- A jego córka?
- Inga? - Lena zastanowiła się i pokręciła głową. - No, córka jak córka...
- Znałaś ją?
- Oczywiście.
- Opowiedz o niej.
- A co się stało?
- Zaraz do tego dojdziemy - zapewniła ją Żeńka.
- Dobrze... Inga... Cóż, Inga był gwiazdą. Sławny tata, własne zdolności i do tego uroda. Ze
złotymi włosami do kolan wyglądała jak rusałka, rzadko się coś takiego widzi. Jak obcięła,
wszyscy płakaliśmy, ale dla niej sport był ważniejszy niż uroda, a ciężko trenować z takim
warkoczem. Wszyscy wróżyli jej złoto olimpijskie... A potem kontuzja i koniec marzeń.
- Czy ten uraz naprawdę był tak poważny, że musiała pożegnać się ze sportem i na zawsze
odejść ze szkoły?
- Czemu odejść? - wzruszyła ramionami Lena. - Mogła trenować, tym bardziej że ojciec był
szychą, nikt by jej nie robił żadnych problemów. Ale ona marzyła o czymś innym i załamała
się. Zaczęły się balety, popsuły się stosunki z rodzicami... Ojciec o nią walczył, myśl, że

background image

córka stacza się na dno, była dla niego nie do zniesienia. Myślę, że łatwiej zniósłby jej śmierć.
Wiem, że to okropnie brzmi, ale nie ja jedna tak myślałam.
- I co było dalej?
- Z Ingą? Nie wiem. W szkole się nie pojawiała, ktoś gdzieś ją widział w kolejnym pijanym
towarzystwie, potem wyjechała z miasta, chyba na pół roku. Podobno uczyła się w Moskwie,
ale krążyły plotki, że ojciec wysłał ją na przymusowe leczenie.
- Była alkoholiczką?
- Nie, nie przypuszczam, nie aż tak. Myślę, że chodziło o coś innego. Ojciec był w mieście
znaną osobistością, a córka szlaja się, nie wiadomo z kim i psuje mu reputację. W
październiku Inga niespodziewanie pojawiła się w szkole, akurat przed moimi urodzinami.
Wesoła, śliczna, powiedziała, że wychodzi za mąż - i rzeczywiście, kilka dni później
wyprawiono wesele w naszej stołówce, pół miasta było zaproszone. Potem młodzi
wyjechali, chyba do Kijowa, a następnym razem widziałam Ingę na pogrzebie rodziców. Cała
szkoła poszła na ten pogrzeb. Pamiętam, ktoś opowiadał, że Inga już zdążyła się rozwieść i
znów się przeprowadziła...
- A jak wychodziła za mąż, to była w ciąży? - sposępniała Żeńka.
- Nie wiem... - stropiła się Lena. - Nie, chyba nie... O dziecku też nic nie słyszałam.
- Widzisz, rzecz w tym - zaczęła wyjaśniać przyjaciółka, - że osiemnastego października,
sześć lat temu, Inga urodziła dziewczynkę, którą miała zostawić w szpitalu. Teraz ta
dziewczynka została porwana i Inga jest o to podejrzana.
- Czekajcie, ale przecież to niemożliwe... Wesele było po moich urodzinach, czyli po
trzynastym października...
- Szesnastego - podpowiedziałam.
- Właśnie. A Inga miała na sobie sukienkę, w której nie dałoby się ukryć dziewiątego
miesiąca ciąży.
- Może miała gorset? - podsunęła Żeńka.
- Nawet jeśli! No wyobraźcie sobie dziewczynę na dwa dni przed porodem, twarz inaczej
wygląda, chodzi inaczej... I co, cały dzień byłaby ściśnięta? Niemożliwe.
- No to jak to? - stropiłam się. - Czyli Inga nie jest matką Lelki i w szpitalu zrobili nas w
konia?
- Wszystko ma swoje wyjaśnienie - odparła spokojnie Żeńka i zwróciła się do Leny. - A ja
chciałam cię spytać o coś innego. Załóżmy, że Inga spodziewała się dziecka, załóżmy też, że
ojciec nie chciał się z tym afiszować i wysłał ją do rodziny, puszczając plotkę, że córka uczy
się w Moskwie. Załóżmy, że urodziła w tajemnicy, w innym mieście. Czy pozwoliłby jej
zostawić dziecko w szpitalu?
- Trudne pytanie... - Lena zastanowiła się. - Córka, która zaszła w ciążę, nie wiadomo z kim...
Dla Trusowa to byłby koniec świata. Żeby to zrozumieć, trzeba wiedzieć, jak go traktowali w
szkole, zresztą w całym mieście! Sam usiłował być bez zarzutu, chciał być dumny z rodziny.
Ale z drugiej strony,
jako człowiek starej daty raczej nie pozwoliłby zostawić wnuczki w szpitalu. No nie wiem, w
takiej sytuacji ciężko przewidzieć, co zwycięży, ludzkie uczucia czy ambicje zawodowe.
- Ale przecież nieślubne dziecko to w końcu nic wielkiego, po co przydawać temu takie
znaczenie? - nie wytrzymałam.
- Nie rozumiecie, a mnie trudno to wyjaśnić... Coś takiego mogło się przytrafić każdemu,
tylko nie jego córce. On miał świra na punkcie dyscypliny, potrafił wyrzucić ze szkoły, sam
był człowiekiem bez skazy. W każdym razie usiłował taki być, chociaż życie jak na złość
podsuwało mu jedną niespodziankę za drugą... - Lena zamilkła i przez jakiś czas siedziałyśmy
w milczeniu.
Usiłowałam sobie to wszystko poukładać. Nie wiem jak Żeńce, ale mnie się to nie udawało.
W dniu swojego wesela Inga nie była w ciąży... Czyli co, ktoś wprowadził nas w błąd i Inga

background image

wcale nie była matką Lelki? Ale komu na tym zależało? I jeszcze jedno: Inga miała jasne
włosy, a tamta Ludmiła, która zabrała Lelkę, była brunetką. Osobiście nie spotkałam jeszcze
blondynki, która przefarbowałaby włosy na ciemno, raczej na odwrót... Zresztą, różnie to
bywa... I mimo to...
- Widziałaś ją później, po pogrzebie rodziców? - wyrwał mnie z zamyślenia głos Żeńki.
- Dwa miesiące temu, przypadkiem, w kawiarni na nabrzeżu. Nie poznała mnie albo udała, że
nie poznaje. Wyglądała bardzo szykownie, prawdziwa piękność, chyba dobrze jej się
powodzi. Po wyjściu z kawiarni wsiadła do srebrnego lanosa.
Ja i Żeńka popatrzyłyśmy na siebie: no, srebrny lanos to już było coś! Przecież właśnie taki
samochód widziałyśmy na daczy, właśnie nim wywiozła Lelkę tamta kobieta!
- Nie zwróciłaś czasem uwagi na numery? - spytałam bez żadnej nadziei na odpowiedź
twierdzącą.
- 1861 - rok zniesienia pańszczyzny, jedyna data historyczna, jaką zapamiętałam. Numery
miejscowe.
Po takim oświadczeniu chciałyśmy natychmiast rzucić się do telefonu i zadzwonić na milicję,
ale Żeńka pohamowała się i zadała jeszcze jedno pytanie:
- W tej kawiarni siedziała sama?
- Nie, z mężczyzną. Starszy od niej, wysoki, w eleganckim garniturze, broda, ładne włosy z
wczesną siwizną, generalnie wyglądał interesująco. Przyjrzałam mu się, bo początkowo
myślałam, że to mąż Ingi, ale rozmawiali podniesionymi głosami, a potem wsiadł do
mercedesa, białego, chyba dwusetki, numerów nie pamiętam.
Posiedziałyśmy jeszcze chwilę z rozdziawionymi ustami, a potem pożegnałyśmy się z Jeleną.
- No i jak ci się to podoba? - wystękała Żeńka, gdy już odjechałyśmy spod szkoły.
Zdenerwowanie wpłynęło na naszą zdolność myślenia: nie wpadłyśmy na to, żeby zadzwonić
ze szkoły i teraz szukałyśmy budki telefonicznej. - Ten z bródką, w białym mercedesie i
wczesną siwizną...
Zamrugałam oczami i w końcu zrozumiałam, o co Żeńce chodzi. Matko kochana, to przecież
Igor Dunajew! To odkrycie zrobiło na mnie takie wrażenie, że zatrzymałam się przy chodniku
i spojrzałam na przyjaciółkę, nie będąc w stanie wykrztusić ani słowa. Mimo wstrząsu Żeńka
nie straciła umiejętności mielenia ozorem.
- Czujesz, co się tu dzieje?
- Nie - odparłam szczerze.
- Uruchom swoją pisarską wyobraźnię! Igor nie tylko wiedział, kim jest matka dziecka, ale
spotkał się z nią jakieś dwa miesiące temu. Rozmawiali podniesionymi głosami, coś między
nimi zaszło i ona porwała dziecko. Teraz rozumiesz?
- Nie za bardzo.
- No coś ty taka tępa? - zdenerwowała się Żeńka.
- Bo coś mi tu nie pasuje... - zaczęłam myśleć na głos. - Przede wszystkim, jak Inga zdołała
się dowiedzieć, gdzie jest jej dziecko? Takie informacje trzyma się w tajemnicy...
- A tatuś? Przecież był szychą w naszym mieście.
- Jasne, najpierw porzucają dziecko w szpitalu, a potem z najwyższym trudem zdobywają
informacje o jego miejscu pobytu.
- Dlaczego zaraz z najwyższym trudem, może wszystko odbyło się za obopólną zgodą?
- Czy ty w ogóle masz pojęcie, jak się adoptuje dzieci? Ludzie stoją w kolejkach, żeby zdobyć
możliwość zostania rodzicami, a kobieta, która wyrzekła się niemowlęcia, podpisuje
odpowiednie papiery i traci wszelkie prawa! Najpierw przekonuje się ją, żeby tego nie robiła i
sto razy uprzedza o konsekwencjach, a jeśli jednak podpisze dokumenty, to już po wszystkim,
nie ma szans się dowiedzieć, gdzie jest jej dziecko! Maluch ma inne imię, nazwisko,
patronimikum... W naszym przypadku wszystkim zajmowała się ciotka Igora i na pewno
zatroszczyła się o to, żeby bliscy jej ludzie nie mieli w przyszłości żadnych problemów z

background image

naturalną matką. A ty chcesz mi powiedzieć, że ktoś gdzieś wykradł jakieś dokumenty... Toż
to powieść kryminalna!
- No to może tak: Inga urodziła, nie informując o tym rodziców, a ojciec, na wieść, że ma
wnuczkę, podniósł larum...
- No i co mu to dało? Zrozum wreszcie, że tak samo jak matka, on również nie miał już
żadnych praw do dziecka.
- No dobrze, inaczej: na wieść o haniebnym postępku córki, nie mogąc już odzyskać wnuczki,
Trusow wykorzystuje wszystkie swoje kontakty i dowiaduje się, gdzie jest dziecko, żeby
tylko móc oglądać dziewczynkę z daleka i wiedzieć, co się z nią dzieje.
- To już nie kryminał, lecz melodramat - westchnęłam. - Ale dobrze, załóżmy, że tak właśnie
było. Trusow powiedział córce, gdzie jest jej dziecko; Inga, przenosząc się z miejsca na
miejsce, nie przejmowała się swoją córeczką, ale dwa miesiące temu nagle zjawiła się tutaj i
spotkała z Igorem. Rozmawiali podniesionymi głosami, a Wierka o tym wszystkim w ogóle
nie wiedziała...
- A skąd wiesz? - prychnęła Żeńka. - Zresztą nie wiem, czy Igor powiedział jej o spotkaniu z
Ingą, czy nie, ale jedno jest pewne: pojawienie się wyrodnej matki zupełnie ich nie zdumiało.
To znaczy, że czegoś podobnego się spodziewali, w każdym razie Igor nie był zaskoczony i
nasze wtrącanie się zaczęło go denerwować.
- I tu powraca pytanie - po co Indze dziecko?
- Pieniądze - oświadczyła Żeńka, błyskając oczami. - To oczywiste, że chodziło o pieniądze!
Miała kłopoty, musiała szybko wyjechać z Nowogrodu... I wtedy przypomniała sobie o
dziewczynce, którą adoptowali zamożni ludzie i postanowiła zmusić ich do zapłacenia.
Zwykły szantaż. Dajecie mi pieniądze, a ja nie będę rozgłaszać informacji, że to nie wasze
dziecko. Wyobraź sobie, że do Lelki podchodzi ciocia i mówi coś w rodzaju: „Wiesz, że twoi
rodzice nie są twoimi rodzicami?". Wierka dostałaby zawału! Przecież do tej pory trzymali
wszystko w tajemnicy.
- Ale zgłosili na milicję zaginięcie dziecka!
- Bo byli przestraszeni i nie mieli pewności, że Lelkę porwała właśnie jej matka, a gdy
wątpliwości zniknęły, było już za późno. Wszystko pasuje... Podła baba ich szantażuje, Igor
robi nam wodę z mózgu i ma nadzieję, że się z nią dogada. Z tego, co mówili ludzie znający
Ingę, szantaż by do niej pasował. Jest egoistką, dziecko ją nie obchodzi i bardzo potrzebuje
pieniędzy.
- I co my teraz zrobimy? - spytałam po wysłuchaniu przyjaciółki.
- Pojęcia nie mam - odparła Żeńka w zadumie. - Boję się, żebyśmy nie pogorszyły całej
sytuacji. Załóżmy, że Igor się z nią dogadał, zapłaci i ma nadzieję, że wkrótce odzyska Lelkę.
Jeśli teraz my zadzwonimy na milicję i podamy numery srebrnego lanosa, zacznie się ruch i
bardzo możliwe, że to pokrzyżuje Indze szyki, a ciężko przewidzieć, co ona wtedy zrobi.
- To co, nie mówić?
Żeńka wzruszyła ramionami, potem zapatrzyła się w jeden punkt, siedząc bez ruchu, w końcu
powiedziała:
- W takiej sytuacji najlepiej nie robić gwałtownych ruchów. Może będziemy mieli szczęście i
Lelka niedługo wróci do domu? Wtedy całe śledztwo stanie się niepotrzebne.
- Też mi śledztwo - prychnęłam. - Same zagadki i sprzeczności. Lelka urodziła się
osiemnastego października, a szesnastego jej matka wcale nie była w ciąży.
- Lena mogła się pomylić...
- Co ty powiesz?
- Dobra, jedźmy do ciebie - machnęła ręką przyjaciółka. - Od tego wszystkiego już mnie
głowa boli.
- Mnie też.

background image

- Wiesz co, upiekę „zebrę", a ty upitrasisz mężowi obiad. Napisałam opowiadanie, chyba
niezłe.
- O psie? - zapytałam, znając Żeńki sympatie i uruchomiłam silnik.
- Nie, o kocie. Chciałam, żebyś powiedziała, co o nim myślisz.
Ciasto Żeńka rzeczywiście upiekła, ale nie zdążyłam przeczytać opowiadania - właśnie
usiadłyśmy przy stole, gdy zadzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę i ze zdumieniem
usłyszałam głos Igora Dunajewa - po naszej ostatniej rozmowie nie spodziewałam się
telefonów od niego.
- Anfisa - powiedział nerwowo. - Roman w pracy?
- Tak. A co się stało?
- Mogłabyś do nas podjechać? Teraz?
- Pewnie, że mogę. Będziemy za dwadzieścia minut.
- My?
- Jest u mnie Żenia...
- Dobrze, przyjedźcie, czekamy.
Odłożyłam słuchawkę i popatrzyłam na przyjaciółkę. Ta wstała powoli i wyszeptała:
- Co się stało?
- Nie wiem. Dzwonił Igor, mamy do nich przyjechać.
- O Boże... - wymamrotała przyjaciółka. - Może coś się stało Lelce?
- Nie kracz - przerwałam jej i rzuciłam się szukać kluczyków do samochodu.
- Tu są! - Żeńka wskazała na szafeczkę. Ręce mi się trzęsły, Igor mówił takim głosem, że
było jasne: sprawa jest poważna.
Jechałyśmy nawet krócej niż dwadzieścia minut, zostawiłyśmy samochód pod sklepem i
biegiem poleciałyśmy do klatki.
Tym razem w mieszkaniu był tylko Igor i Wiera, siostra i matka Wiery poszły na targ. Nie
dziwiłam się, bezczynne tkwienie w czterech ścianach i czekanie na najgorsze może
człowieka doprowadzić do obłędu. Wiera półleżała w fotelu, owinięta w szal, Igor miotał się
po pokoju. Wyglądał, jakby nic innego nie robił od naszego ostatniego spotkania.
- Dziękuję, że przyjechałyście - powiedziała Wiera, gdy weszłyśmy. Dopiero wtedy
zwróciłam uwagę, jak bardzo zmieniła się przez te kilka dni: twarz jej wychudła, postarzała
się... Wyczerpana, z czerwonymi od łez oczami, nasza przyjaciółka wyglądała jak cień
dawnej Wierki.
- Co się stało? - spytałam, usiłując na nią nie patrzeć. Igor w milczeniu podał mi kartkę
papieru, na niej były naklejone litery wycięte z gazet. - „Jeśli chcecie odzyskać dziecko -
przeczytałam na głos - dzisiaj o piątej przyjedźcie na rozwidlenie dróg przy cerkwi
Rożdziestwienskiej i przywieźcie dwadzieścia tysięcy dolarów. Paczkę z pieniędzmi
zostawcie pod brzozą, po lewej stronie od drogi i odjedźcie pół kilometra w stronę
Pokrowskiej. Jeśli wszystko pójdzie jak należy, o 17.30 dziewczynka będzie na drodze przy
zakręcie na cmentarz. W przeciwnym razie dziecko czeka śmierć. Jeśli powiadomicie milicję,
do transakcji nie dojdzie".
Żeńka, blada jak płótno, siedziała na kanapie i wytrzeszczała oczy, ja pewnie wyglądałam nie
lepiej.
- Jak oni tak mogą! - wyjęczała Wiera, zasłaniając oczy dłonią.
- Kiedy przyszedł list? - spytałam.
- Godzinę temu. Odwiozłem teściową i Natalię, wracam do domu, patrzę, a tu w skrzynce
pocztowej leży kartka papieru.
- Wcześniej nie żądali pieniędzy? - to dość proste i naturalne pytanie najwyraźniej zbiło Igora
z tropu.
- Nie - odpowiedział niepewnie. - A czemu pytasz?

background image

- Domaganie się od człowieka takiej sumy na kilka godzin przed spodziewanym spotkaniem
wydaje mi się dość dziwne... Masz dwadzieścia tysięcy dolarów?
- Mam - skinął głową i skrzywił się. - Nie widzę w tym nic dziwnego. Porywacze na pewno
wiedzieli, że nie jesteśmy ludźmi biednymi, a dolarów w banku teraz nikt nie trzyma. Mam je
w sejfie, w pracy.
- Myślisz, że to matka Lelki? - zapytałam.
- Zapewne.
- Sądzisz, że jest zdolna do morderstwa?
- Boże, co to za dzikie pytania? - nie wytrzymał. - Nie chcę sprawdzać, czy jest, czy nie!
- Co robić, dziewczyny? - zapytała Wiera z udręką.
- Dzwonić na milicję - oznajmiłam twardo, a Żeńka przytaknęła.
- Na milicję? - uśmiechnął się zgryźliwie Igor. - I co ta twoja milicja zrobi? Do tej pory jej nie
znaleźli...
- Mamy numery samochodu, którym zabrano Lelkę - oznajmiła Żeńka i podała numer, a Igor
zamarł z otwartymi ustami.
- I co to zmienia? - zapytał, gdy już się opanował. - Co im się uda zdziałać do godziny piątej?
A jeśli w ogóle nie zdążą? Nie mogę narażać życia córki! - w tym momencie Wierka się
rozpłakała, a on znów zaczął biegać po pokoju.
- No dobrze - skinęłam głową. - A jeśli to oszustwo? Jeśli ona albo on, nie wiem, wezmą
pieniądze, a dziecka nie oddadzą? Co wtedy?
- Po co im dziecko? Potrzebują pieniędzy! Nie zapominaj, że tam jest matka Lelki!
- Jesteś tego pewien?
- Nie jestem niczego pewien!
- Porywacze podejmą wszelkie możliwe środki ostrożności, a wiesz, jaki jest
najskuteczniejszy... - przygryzłam język i spojrzałam na Wierę.
- To nie jest zwyczajny kidnapping - machnął ręką Igor.
- Chcesz powiedzieć, iż mają pewność, że ty nie będziesz ich potem szukał przez milicję? Ja
na ich miejscu nie liczyłabym na to.
- To nie jest zwykły kidnapping - powtórzył uparcie.
- Igor, obawiam się, że się mylisz. Naturalna matka Lelki nie jest alkoholiczką, która raz w
tygodniu przychodzi do przybranych rodziców swojej córki po dwudziestaka na butelkę,
grożąc, że w przeciwnym razie wyjawi prawdę. Taki list to nie żarty, a jeśli nawet, to za takie
zabawy można zarobić dziesięć lat odsiadki. Myślę, że powinniśmy zadzwonić na milicję.
- My? O mój Boże... - zaśmiał się nerwowo. - Tobie zależy wyłącznie na praworządności,
żeby być w porządku, co cię obchodzą Lelka i Wiera...
- No, teraz to już przeholowałeś - nie wytrzymałam.
- Bardzo mnie obchodzą i tak samo jak ty chciałabym, żeby dziecko wróciło do domu!
- A gdybyśmy zadzwonili do Romka? - wtrąciła się Żeńka.
- I uruchomili chłopaków nieoficjalnie... Złapiemy tych drani przy odbieraniu okupu...
- Zwariowałaś! - naskoczył na nią Igor, który aż zbladł na samą myśl o takiej perspektywie. -
Jeśli porywcze coś zauważą... Nie! Żadnej milicji, żadnego Romka!
- Po co nas w ogóle ściągnęłaś, skoro nie chcesz nas słuchać?
- warknęłam.
Igor od razu oklapł.
- Wiera nie może jechać, sama widzisz, w jakim jest stanie
- Igor zawahał się i dokończył, patrząc mi w oczy: - Chciałbym, żebyś pojechała ze mną, tak
na wszelki wypadek. I ktoś powinien zostać z Wierą, dopóki nie wróci jej matka i siostra.
- No pewnie, że pojadę - westchnęłam. - Ale...
- Gdzie jest ta cerkiew? - przerwała mi Żeńka.

background image

- W pobliżu naszej daczy. Właściwie to nawet nie cerkiew tylko dzwonnica, na wpół
rozwalona. Tej wsi, w której stała, już teraz nie ma. Rzadko kto jeździ tą drogą... Wybrali
miejsce z dużą znajomością rzeczy - uśmiechnął się niewesoło. - Tam
jest pełno wiejskich dróg, piętnaście minut i jesteś na szosie, możesz jechać we wszystkich
trzech kierunkach.
- Tym bardziej powinniśmy wszystko rozważyć...
- Czas - powiedziała Żeńka, wzdychając ciężko. - Już 15.45. Jeśli chcecie zdążyć na czas,
musicie jechać...
Popatrzyliśmy na siebie, Igor wziął mnie za łokieć i wyprowadził za drzwi, mówiąc jeszcze
do żony:
- Wiera, pamiętaj, żadnej milicji. To nasza jedyna szansa. - Żeńka i Wiera znowu się
rozpłakały. - Przyjechałaś samochodem? - spytał już na ulicy. Skinęłam głową. - To
pojedziemy twoim, mój jest w garażu.
Znowu skinęłam i spytałam:
- Wziąłeś pieniądze?
- Są w pracy, w sejfie. Jedźmy.
Strasznie chciałam zadzwonić do Romana, czułam, że to konieczne, ale Igor nie dał mi takiej
możliwości. W biurze spędził niecałe pięć minut, wrócił ze zwykłą reklamówką w rękach,
usiadł ciężko na tylnym siedzeniu, zamknął oczy i powiedział:
- W imię Boże...
Gdy dzwonnica byłej cerkwi wyłoniła się zza pagórka, odruchowo zerknęłam na zegarek i
zwolniłam. Do wyznaczonego czasu zostało jeszcze piętnaście minut. Wyboista, pełna kolein
droga była zupełnie pusta, na poboczu lśniły kałuże po niedawnym deszczu, słońce świeciło
jasno, a ja mrużyłam oczy - okulary przeciwsłoneczne zostawiłam w domu. Po obu stronach
drogi ciągnął się las, który skończył się, gdy skręciliśmy na Stiepanowo. Teraz droga biegła z
górki, po lewej rozciągały się łąki, przed nami widniała dzwonnica. Jednym słowem piękny,
typowo rosyjski krajobraz, aż nie chciało się myśleć o niczym przykrym. Do wsi były cztery
kilometry, skręciliśmy przy rozwidleniu i zatrzymaliśmy się.
- Co to jest, czarcie uroczysko? Ani żywego ducha - sposępniałam.
- Nie, ludzie tu mieszkają, ale do Stiepanowa prowadzi jeszcze jedna droga, znacznie lepsza i
nią jest bliżej. Mówiłem, że dranie wybrali idealne miejsce.
Igor spojrzał na zegarek, ja również. Była punkt piąta, wokół nadal ani żywej duszy. Igor
wziął reklamówkę, wyszedł z samochodu i niespiesznie podszedł do wielkiej brzozy, którą od
drogi oddzielał rów. Przeskoczył go niezgrabnie, omal nie upadając i podszedł do właściwego
drzewa. Obejrzał się i położył paczkę na ziemi, to znaczy, tego już nie wiedziałam, ale tak mi
się wydawało, bo nachylił się i zniknął z pola mojego widzenia.
To wszystko zajęło najwyżej trzy minuty. Igor wrócił biegiem, a ja włączyłam silnik,
przejechaliśmy z pół kilometra i zaczęliśmy czekać. Patrzyłam w tylną szybę, obserwując
drogę, ale przez cały ten czas pojawił się tylko jeden samochód: stary zaporożec. Pojechał w
stronę Stiepanowa i po chwili zniknął.
- Daleko stąd do cmentarza? - spytałam, uruchamiając silnik.
- Nie, cmentarz jest tam, za laskiem - Igor machnął ręką i dopiero teraz spostrzegłam, jak drżą
mu dłonie. Wydawało mi się, że on jest absolutnie spokojny i pewny siebie, a w tym
momencie zrozumiałam, że on się boi, śmiertelnie się boi, że porywacze nie dotrzymają słowa
i nie oddadzą dziecka. Niestety, ja osobiście byłam tego prawie pewna, nawet nie bardzo
wierzyłam, że Lelka przebywa u tego człowieka, który napisał list. Jeśli to Inga porwała
dziecko i postanowiła szantażować Dunajewów, cała ta zabawa w kryminał to czysta głupota.
Ten list, litery wycięte z gazety... - Nikogo nie ma - powiedział wystraszony Igor. Właśnie
dojechaliśmy do cmentarza. Słońce przypiekało, trawa na poboczu podeschła, ale wiejska

background image

droga w stronę cmentarza wyglądała na nieprzejezdną. Stanęłam, Igor rozejrzał się smętnie i
powtórzył: - Nikogo nie ma.
Wysiadłam z samochodu. Cmentarz był mały, po lewej stronie wysokie lipy, po prawej
rzadkie, małe brzózki. Nie było gdzie się ukryć. W liście napisano, że dziecko zostanie
przyprowadzone. Pewnie z cmentarza... Tylko jak mieli zamiar się tam dostać? Gdyby jechali
drogą, zauważylibyśmy samochód. Może przyszli na piechotę od strony Pokrowskiej?
Idiotyzm. Czyli co, trzymali dziecko na cmentarzu? Przecież tutaj nie sposób ukryć nawet
kury! Otwarty teren, wieś w odległości trzech kilometrów... Przez cały czas nie opuszczało
mnie wrażenie, że cała ta sytuacja jest zupełnie kretyńska.
- Może zaraz przyjadą? - powiedział Igor, a ja pomyślałam, że w ogóle nie mieli zamiaru tego
robić.
- Wiesz co - powiedziałam, wsiadając do samochodu. - Wracajmy do brzozy. Może zdołamy
ich tam przechwycić?
Igor zbladł, ale nie protestował i z dużą prędkością pomknęliśmy w stronę rozwidlenia.
Miałam nadzieję, że porywacze jeszcze się nie zjawili, przez cały ten czas nie widziałam ani
jednego samochodu, nie licząc zaporożca, ale tam jechała rodzina z dwójką dzieci, nie
podejrzewałam ich o udział w porwaniu Lelki.
- Co robimy? - spytał Igor, gdy się zatrzymałam. - Czekamy?
- Nie wiem, na co masz zamiar czekać. Lelki nie oddadzą, niepotrzebnie wyrzuciłeś
pieniądze. Gdybyśmy zawiadomili milicję, mogliby...
- Co by mogli?! - zawołał. - Co oni w ogóle mogą! Nie chciałem ryzykować... O Boże, Boże,
gdzie jest Lelka?!
Przestraszyłam się, że zacznie histeryzować i pociągnęłam go za rękaw kurtki.
- Chodź, sprawdzimy, czy pieniądze są na swoim miejscu.
- A jeśli oni nadjadą?
- Chodź!
Mimo wszystko poszedł za mną, przeszliśmy przez rów i wkrótce znaleźliśmy się obok
brzozy. Paczka była zawinięta i leżała przyciśnięta kamieniami. Wzięłam ją, otworzyłam i
zobaczyłam, że jest pusta...
- Cholera! - zaklęłam zirytowana. Kiedy zdążyli wziąć pieniądze? Poszłam do przodu i
zobaczyłam za krzakami jeszcze
jedną wiejską drogę, skręcającą w las. Przyspieszyłam kroku. Droga była piaszczysta,
przejezdna... Ale nie było świeżych śladów opon. Zresztą, mogli zostawić samochód w lesie i
podejść do brzozy na piechotę. Z miejsca, w którym niedawno staliśmy, nie dałoby się
zobaczyć idącego człowieka, porywacz nie potrzebował dużo czasu, z pięć - siedem minut.
Sprytnie to wymyślił: nam kazał pojechać pół kilometra dalej, a ludzie w przejeżdżających
samochodach, jeśli w ogóle jacyś przejeżdżali, nie dostrzegliby w przypadkowym
przechodniu niczego podejrzanego... Rozmyślając w ten sposób, postałam chwilę obok lasku i
zawróciłam, ale ledwie zdążyłam zrobić kilka kroków, usłyszałam szum silnika - Igor
wyskoczył na drogę i otrzepywał spodnie nerwowymi, gorączkowymi ruchami, a kilka
metrów od niego płynnie hamował srebrny lanos.
Rzuciłam się do drogi, wołając: „Igor!". Nie mógł nie usłyszeć samochodu, ale zachowywał
się tak, jakby go nie słyszał: stał zgięty wpół. Z wrażenia wszystko mi się pokręciło,
zamachałam rękami, wrzasnęłam: „Lanos! Lanos!". Wtedy z samochodu wyszedł jakiś facet,
ale na mój widok zawrócił i chciał zamknąć drzwi. Wtedy Igor skoczył do przodu i chwycił
za nie, nie pozwalając ich zamknąć. Mężczyzna cofnął auto i próbował zawrócić. Prawie mu
się to udało, Igor upadł na bok, a ja w tym momencie znalazłam się na drodze, nie bardzo
wiedząc, co właściwie chcę zrobić.
- Anfisa, padnij, on ma pistolet! - krzyknął do mnie Dunajew i niemal w tej samej chwili
huknął strzał.

background image

Wrzasnęłam, osłaniając głowę rękami i padłam na kolana. Gdy doszłam do siebie, silnik
lanosa nadal działał, drzwi były otwarte, a Dunajew stał zgięty wpół. Nie widziałam jego
twarzy, ale od razu zrozumiałam, że coś się stało, pobiegłam do niego, bojąc się, że został
ranny. Na szczęście Igor był cały i zdrowy, ale gdy napotkałam jego wzrok, aż się cofnęłam.
Twarz blada jak kreda, w oczach obłęd, w rękach pistolet - normalnie prawdziwy pistolet!
„Skąd on ma broń?" - pomyślałam oszołomiona i wtedy zobaczyłam coś jeszcze: mężczyzna
na siedzeniu kierowcy siedział jakoś tak dziwnie, bokiem, oczy miał nieruchome, a na
beżowej sportowej kurtce po lewej stronie rozpływała się brunatna plama.
- Co się stało? - zapytałam, zdając sobie sprawę z idiotyzmu tego pytania.
- Zabiłem go... - wyjąkał Dunajew i powtórzył bezbarwnym głosem: - Zabiłem go...
- O Boże... - wyszeptałam, dopiero teraz dotarło do mnie, że strzelał nie kierowca, lecz Igor.
Kierowca nie żył, a my nawet nie wiedzieliśmy, kto to jest. - Oszalałeś! - powiedziałam,
kręcąc głową.
- Przestraszyłem się - Igor westchnął i popatrzył na mnie zaszczutym wzrokiem. - Miał broń...
Zobaczyłem w jego ręku pistolet i wystrzeliłem. Przecież to on, porywacz, srebrny lanos,
numery pasują...
Odruchowo zerknęłam na numer - 1861, wszystko się zgadzało.
- Coś ty narobił! - zawołałam. - Facet nie żyje, a Lelki nie ma!
- Przestraszyłem się - powtórzył Igor i zaszlochał. - To wszystko przez to, to wszystko przez
to... - pokazał coś palcem i zrozumiałam, o co chodzi: w samochodzie, na gumowym
dywaniku pod nogami faceta leżał pistolet. - Przestraszyłem się - powtórzył, jakby szukał
usprawiedliwienia.
- Skąd masz broń? - zapytałam, choć podejrzewałam, że mnie nie słyszy. Musiałam go
wyciągnąć z tego stanu, w przeciwnym razie będzie powtarzał po sto razy jedno i to samo. -
Igor, do diabła, weź się w garść!
- Wziąłem pistolet z pracy - powiedział szybko. - Leżał w sejfie, razem z pieniędzmi. Mam
pozwolenie... Pomyślałem, takie odludne miejsce, mogą nas zabić. Rozumiesz?
- Rozumiem - skinęłam głową. - Trzeba wezwać milicję.
- A co z Lelką?
- Lelki tu nie ma i nikt nie miał zamiaru jej przywozić. Wystrychnęli nas na dudka, ale temu,
który wymyślił ten żart, też jest teraz nie do śmiechu - popatrzyłam na zabitego mężczyznę i
wzdrygnęłam się. Zrozumiałam, że ze strony Igora nie ma co spodziewać się pomocy i że to
ja muszę podjąć decyzję. - Musimy dostać się do wsi i zadzwonić na milicję.
- Tak - skinął głową. - Tak, tak, jedź. Popatrzyłam na niego i zrozumiałam, że nie można
zostawić
go w takim stanie. Przed chwilą zabił człowieka, ma w ręku pistolet, Bóg jeden wie, co
mógłby zrobić ze strachu.
- Jedziemy razem - oznajmiłam.
- A on? - Igor z obawą zerknął na chłopaka.
- Trzeba będzie go tu zostawić. To nie w porządku... Zresztą, nie mam pojęcia, co byłoby w
porządku, wiem tylko, że trzeba jak najszybciej zawiadomić milicję, a nie chcę cię tu
zostawiać i sama też tutaj nie zostanę.
Igor doszedł do mojego samochodu i usiadł z tyłu, ja znowu musiałam siąść za kierownicą,
choć bardzo wątpiłam, czy zdołam dokądkolwiek dojechać. Igor chyba dopiero teraz
zrozumiał, co trzyma w rękach, bo rzucił pistolet na siedzenie i jęknął głucho, a potem zaczął
się kiwać, powtarzając monotonnie:
- Boże, Boże...
No, tylko mi tu histerii brakowało... Jeszcze chwila i sama stracę przytomność.
Nie mam pojęcia jak, ale jednak dotarłam do wsi i tam dopiero zaczęła się droga przez mękę.
Najpierw nie mogłam znaleźć posterunkowego. Telefon w zarządzie nie działał, pojechaliśmy

background image

na pocztę. Gdy dzwoniłam do miasta, zjawił się posterunkowy. Wysłuchał mojej opowieści,
wytrzeszczył oczy, powiedział: „Taak", najwyraźniej nie wierząc w ani jedno moje słowo.
Igor siedział blady, obojętny, nie był w stanie wykrztusić ani słowa, a ja miałam ochotę
wcisnąć się w kąt, żeby nic nie widzieć i nic nie słyszeć, a najbardziej chciałam, żeby to
wszystko okazało się strasznym snem, z którego zaraz się obudzę...
Na widok pistoletu na tylnym siedzeniu posterunkowy spoważniał i zaczął działać
energiczniej, chociaż pożytku z tego nie było za grosz. W końcu nie wytrzymałam i
przypomniałam, że kilka kilometrów za wsią w samochodzie leży trup i, tak na marginesie,
jeszcze jeden pistolet. Co prawda wpadłam na to, żeby zamknąć samochód, ale nie daj Boże
będzie tamtędy przejeżdżał jakiś psychopata i co wtedy? Posterunkowy wysłał dwóch
chłopaków na motocyklu, dwadzieścia minut później wrócił jeden z nich i zameldował z
drżeniem w głosie, że wszystko jest dokładnie tak, jak mówiliśmy: jest samochód, jest trup,
jest nawet pistolet. Drugi chłopak został na miejscu, posterunkowy rzucił się do telefonu, a
jego dobrowolny pomocnik nie spuszczał z nas oczu. Rozumiejąc, że morderstwo nie jest
głupim żartem, rejonowa władza spoważniała i postanowiła nas zamknąć. Problem jednak
polegał na tym, że chwilowo nie było odpowiedniego pomieszczenia. Posterunkowy, usiłując
ukryć swoją bezradność, świdrował nas wzrokiem i powtarzał to swoje idiotyczne: „Taak...".
Mnie było już wszystko jedno, siedziałam, obejmując głowę rękami i próbując zrozumieć, jak
to się w ogóle stało. Dlaczego facet z lanosa znowu znalazł się obok brzozy i po co wysiadał z
samochodu? Przecież pieniądze zabrał już wcześniej! A może to nie on? W takim razie kto?
A może porywaczy było dwóch? To znaczy, ktoś porwał Lelkę, a ktoś inny postanowił
wykorzystać sytuację i zaopiekować się pieniędzmi? Facet z lanosa spóźnił się i zamiast
pieniędzy znalazł nas, wystraszył się, wyjął pistolet... Przecież powinniśmy czekać obok
cmentarza, przy brzozie nie powinno nas być...
Moje rozmyślania przerwało pojawienie się nowych bohaterów dramatu. Posterunkowy
odruchowo wyprężył się na baczność, jego oczy zrobiły się szkliste: zrozumiałam, że
przybyło zwierzchnictwo. Dwaj mężczyźni w garniturach wysiedli z szarej wołgi i z
godnością weszli na ganek. Gabinet posterunkowego mieścił się w tym samym budynku co
sklep, miał oddzielne wejście od frontu i to, co się działo na ulicy, doskonale widziałam przez
okno: gapie gromadzili się pod sklepem, przekazując sobie niewiarygodną nowinę. Zabójstwo
było tu wydarzeniem niezwykłym i robiło wrażenie.
Dwaj mężczyźni w garniturach właśnie weszli do pokoju, w którym z powodu upału było
strasznie duszno, gdy przed gankiem znowu zatrzymał się samochód. Odetchnęłam z ulgą:
przybył Roman Andriejewicz, i to nie sam, lecz z dwoma towarzyszami. Wparowali do
pokoju i mój mąż huknął od progu:
- Co się tu dzieje?!
Wszyscy osłupieli, ja również zamarłam, wystraszona: zaraz mąż urwie mi głowę i będzie
miał rację. Gdyby nie nasza kretyńska samowola... O mój Boże... Rozpłakałam się, a Roman
Andriejewicz podszedł do mnie, podniósł z krzesła i przytulił do szerokiej piersi, jakby chciał
osłonić mnie przed wszelkimi możliwymi nieprzyjemnościami. Ta scena zajęła chwilę czasu,
wszyscy zdążyli się zorientować, kto jest kim i nawet wymienić uściski rąk. Mąż popatrzył na
Igora, siedzącego na krześle z miną somnambulika i huknął:
- Gdzieś ty miał rozum!
Igor zasłonił twarz rękami i rozpłakał się, co chwila powtarzając:
- Lelka... Boże, Boże, Lelka...
Przybyli popatrzyli na niego, a potem na mnie z posępnymi minami.
- Jak się pan czuje? - jeden z nich pochylił się do Igora i niepewnie chrząknął: - Może pan
odpowiedzieć na nasze pytania?
- Tak - skinął głową Igor. - Mogę. To ja go zabiłem... Wystraszyłem się, że zacznie strzelać,
Anfisa biegła w jego stronę, przeraziłem się, że on... Ja... Boże, gdzie jest Lelka?

background image

Ja oczywiście rozumiałam, co on mówi, ale pozostali ani w ząb. Igor tłumaczył mętnie,
niewyraźnie i generalnie sprawiał wrażenie pensjonariusza domu wariatów. Mężczyźni
zaczęli rozmawiać między sobą po cichu, Roman Andriejewicz wypuścił mnie z mocnych
objęć i włączył się do rozmowy.
Usiadłam na ławie przy oknie i utkwiłam wzrok w podłodze. Co to był za dzień... Zadawali
mi mnóstwo pytań, odpowiadałam, usiłując niczego nie pokręcić, szlochałam, czasem
płakałam, przypominając sobie o Lelce, która była nie wiadomo gdzie i z kim. W końcu
mojemu rozmówcy skończyły się pytania i przekazał mnie Romanowi Andriejewiczowi,
szepcząc:
- Niech ją obejrzy lekarz. Taka historia to poważna sprawa, a jej drga powieka.
No proszę, jeszcze mi tego brakowało, ludzie myślą, że zaczynam wariować. Zresztą, czemu
się tu dziwić, od takich wydarzeń nietrudno dostać kręćka...
Mój mąż porządnie się wystraszył i prosto z milicji pojechaliśmy na ostry dyżur do
znajomego specjalisty. Ponieważ jednak specjalista był chirurgiem, a ja miałam kości całe,
tylko z głową problemy, więc znowu gdzieś pojechaliśmy i w końcu zmęczona zasnęłam.
Gdy otworzyłam oczy jakiś czas później, zorientowałam się, że leżę na łóżku we własnej
sypialni. Obok siedziała Żeńka i zerkała na mnie z niepokojem.
- Cześć - westchnęłam i dodałam: - I co się tak gapisz?
- No jak to - pociągnęła nosem Żeńka. - Niektórzy sugerowali, że ci się klepki obluzowały.
- On sugerował? - skinęłam głową w stronę wchodzącego Romana Andriejewicza.
- Nie, nie - zaprzeczyła szybko moja przyjaciółka. - Był medyk i takie kazanie wygłosił, że aż
się popłakałam. Mówił i mówił, bardzo przekonująco. Wprawdzie Romek i ja niewiele
zrozumieliśmy, ale i tak się wystraszyliśmy. Nawet normalnie masz słabą głowę, a tu strzały,
morderstwo...
- Cicho, paplo - naskoczył na nią Roman Andriejewicz. - Plecie, co jej ślina na język
przyniesie... - Odwrócił się do mnie: - Chcesz herbaty?
- Nie chcę nic - odparłam, mając zamiar się rozpłakać. Było jasne, że opieprzu nie uniknę, a
najgorsza była świadomość, że sobie na niego zasłużyłam.
- No... - sposępniał mój mąż. - Tylko nie rycz i tak już napędziłaś mi stracha.
- Wnieśli cię do mieszkania jak nieżywą - mamrotała Żeńka, chlipnęła i zerknęła z obawą na
Romana Andriejewicza. - Pan podpułkownik skakał koło ciebie jak niańka i ze strachu darł
się na mnie. Żebyś ty widziała, jak on tu wczoraj szalał... Że też ludzie wytrzymują z takim
przełożonym...
- Bo zabić was to mało! - rozgniewał się Roman Andriejewicz, ale ponieważ atakował Żeńkę,
a nie mnie, to się nie wystraszyłam, ale na wszelki wypadek potarłam oczy i zapytałam
żałośnie:
- Co teraz będzie?
- Z kim? - spytał zjadliwie. - Jeśli masz na myśli Lelkę, to nie było o niej żadnych wieści, a po
tym co się stało... No dobrze
- powiedział, łagodniejąc. - Nie jest tak źle. Mam nadzieję, że wkrótce ją odnajdą.
- A Igor leży w szpitalu. - Żeńka pociągnęła nosem.
- Problemy z sercem... Nic dziwnego, córce nie pomógł i jeszcze zarobił masę
nieprzyjemności.
- Jakich nieprzyjemności?
- Jak to jakich? Przecież zabił człowieka! Oczywiście sytuacja jest skomplikowana, ale
jeszcze nie wiadomo, co zdecyduje sąd.
- Jaki sąd? - wyszeptałam.
- Zwyczajny! - rozzłościła się Żeńka, a Roman Andriejewicz przerwał jej pospiesznie:
- Bądźże cicho, trajkotko... - usiadł obok mnie i powiedział spokojnie: - Myślę, że z Igorem
wszystko będzie dobrze. Jest list z pogróżkami, jest świadek, że facet chciał strzelić, pistolet

background image

był zarejestrowany, a że człowiek próbował na własną rękę uratować córkę... To normalne.
Nasi rodacy nie lubią zwracać się o pomoc do milicji, za to jak dostaną po tyłku, to od razu
podnoszą wrzask: gdzie byli gliniarze!
- Właśnie - powiedziała złośliwie Żeńka. - Z gliniarzami tak zawsze, nigdy ich nie ma tam,
gdzie być powinni.
- A pewnie - rozłożył ręce mój mąż.
- Odczepią się przynajmniej od Anfisy? - westchnęła Żeńka, a ja zaniepokoiłam się, myśl o
kolejnej rozmowie na komisariacie budziła głęboką niechęć.
- Odczepią, odczepią - przedrzeźnił Roman i dodał poważnie: - Nie mówiłem, że wasza
idiotyczna zabawa w śledczych w końcu się źle skończy? I miałem rację! Jak jeszcze raz się
w coś wpakujecie, zamknę was w domu i każda będzie siedzieć w innym pokoju.
- My nie możemy każda w innym pokoju - zaprotestowała Żeńka, ale skuliła się pod
spojrzeniem mojego męża i poprosiła żałośnie: - No nie krzycz już, Romeczku, po co to tak
krzyczeć...
- Swojego rozumu nie macie, a nie chcecie słuchać mądrzejszych! Chodźcie, napijemy się
herbaty. Przecież widzę, że się lepiej czujesz, po co udajesz sierotę?
Usiedliśmy w kuchni i napiliśmy się herbaty, do której zagryzaliśmy ciastka przyniesione
przez Żeńkę. Roman Andriejewicz złagodniał i po dłuższej chwili odważyłam się zapytać:
- A kto to był ten facet?
- Ten zastrzelony?
- Tak.
Żeńka poruszyła się i nastawiła uszu:
- Trusow, Walerij Stanisławowicz. Wujek Lelki, czyli rodzony brat Ingi, jej prawdziwej
matki.
- To ona miała brata? - zawołałyśmy jednocześnie i wymieniłyśmy znaczące spojrzenia.
Roman Andriejewicz walnął łyżką w stół.
- Ani mi się ważcie! - huknął takim głosem, jakby komenderował pułkiem kawalerii. Ze
strachu już miałyśmy się schować pod stół, ale w ostatniej chwili się opanowałyśmy,
zaczerwieniłyśmy i w końcu rozzłościłyśmy.
- Co się drzesz, jak obłąkany? - warknęła moja przyjaciółka. - To przecież najzupełniej
naturalna ciekawość...
- Ostrzegłem was o areszcie domowym? Doskonale. Jak znowu będziecie się pchać, gdzie nie
potrzeba, to potem miejcie pretensje tylko do siebie. To nie zabawa, nie idiotyczny
kryminał! To wszystko dzieje się naprawdę! I dziecko naprawdę gdzieś tam jest! Pozwólcie
spokojnie pracować zawodowcom.
- Zawodowcy za dychę - wymruczała "Lenka, ale dała spokój, widząc, że Romek zaraz znów
się wścieknie. - Wrzeszczysz, aż szyby drżą, a my jesteśmy kobiety wrażliwe, zobaczysz,
będziesz nas miał na sumieniu. - A potem westchnęła i spojrzała na mnie. - Jak mogłyśmy
przegapić tego brata?
- Za to Dunajew go nie przegapił, położył jednym strzałem - przypomniał złośliwie Roman. -
I teraz nie ma ani Lelki, ani żadnego punktu zaczepienia, jedna słaba nadzieja, że dziecko
faktycznie jest z biologiczną matką. Inga ma kłopoty finansowe, jej braciszek cztery miesiące
temu wyszedł z więzienia, nic dziwnego, że chcieli poprawić swoją sytuację finansową w taki
właśnie sposób.
- Wyszedł z więzienia? - wyszeptałam.
- No właśnie. Nie wiem, które z nich wpadło na pomysł porwania dziecka, ale zrobili to i
teraz Inga nie może się już wycofać: jest trup, jest list z żądaniem okupu, wszystko to grozi
poważnym wyrokiem... Diabli wiedzą, co ona zrobi w takiej sytuacji.
- Najrozsądniej byłoby oddać dziecko - stwierdziłam.
- Oczywiście, tylko że patrząc na to, co ona robi, o zdrowym rozsądku nie ma mowy.

background image

Ta rozmowa podziałała na mnie przygnębiająco. Trzymałam w rękach filiżankę i myślałam o
tym, że Roman ma rację: w tym wszystkim nie brak mojej winy. Igor nie był w stanie realnie
ocenić sytuacji i postanowił zapłacić okup, ale ja, ja miałam obowiązek zadzwonić do męża i
opowiedzieć mu o wszystkim! Facet z lanosa by żył, a Lelka może wróciłaby już do domu.
Westchnęłam i położyłam dłoń na ręce męża. Żeńka natomiast ściągnęła brwi i zwróciła się
do Romana:
- Idziesz dzisiaj do pracy?
- Nie.
- No jak to, przecież ojczyzna w ciągłym niebezpieczeństwie?
- Ojczyzna przywykła i się nie boi. A ty jedź do domu, czuję, że czeka tam na ciebie mnóstwo
spraw.
- Chciałyśmy jeszcze dzisiaj pojechać do Wierki - obraziła się Żeńka.
- Zdążycie jutro. Teraz tam jest tłum ludzi, sama wiesz, dzwoniłaś godzinę temu. Dadzą sobie
radę bez was. Poza tym, Anfisa potrzebuje odpoczynku i ja też.
- No dobra, odpoczywajcie sobie - westchnęła Żeńka.
- A ja jednak pojadę. Jakby co, zadzwonię. - Wstała z krzesła, ale od razu opadła z powrotem.
- Gdybyśmy zadzwoniły na milicję i podały numery samochodu... - zaczęła.
- Dokładnie tak - skinął głową Roman Andriejewicz.
- Gliniarze dorwaliby lanosa, zanim właściciel samochodu przyjechałby po pieniądze.
- Jak to? - zawołała Żeńka. - Wychodzi na to, że to my jesteśmy wszystkiemu winne? Że Igor
przez nas pójdzie do więzienia?
- Nie zapędzaj się - machnął ręką Romek. - Powiedzmy sobie szczerze, że biorąc pod uwagę
roztropność glin, i tak nie złapaliby tego brata w porę. Poza tym, sprawa z samochodem też
nie byłaby taka prosta. Jest zarejestrowany na Nikołajewa Wadima Aleksandrowicza,
biznesmena, ale że mu bryka nie przypadła do gustu, to ją opchnął. Nabywca go nie
przerejestrował, jeździł z upoważnieniem, a kim jest ów nabywca, biznesmen nie pamięta.
Koniec opowieści. Pomyśl, ile wody by upłynęło, zanim by te głąby... Jednym słowem, wasza
informacja raczej nie zdołałaby zapobiec tragedii.
Pomyślałam, że Roman Andriejewicz nagina prawdę, litując się nade mną. Gdyby milicja
poznała numery lanosa, zaczęłaby ustalać, kto jest obecnym właścicielem i straciliby na to
sporo czasu, ale gdybyśmy powiedziały o numerach i liście z żądaniem okupu, Lelka na
pewno byłaby w domu. Nie dałoby się przegapić lanosa na pustej szosie, faceta aresztowaliby
na długo przed umówionym miejscem przekazania pieniędzy.
Ta myśl prześladowała mnie cały dzień i mimo wszystkich wysiłków męża, żeby poprawić mi
humor, snułam się zgnębiona po mieszkaniu.
Następnego ranka ja i Żeńka pojechałyśmy do Dunajewów. Nie brałyśmy samochodu,
dojechałyśmy komunikacją miejską. Przed domem zobaczyłyśmy czarną wołgę,
bezceremonialnie zaparkowaną na chodniku. Wkopany słupek nie pozwalał wjechać na
podwórko, więc, jakby z zemsty, tylne koła samochodu znalazły się na klombie. Drzwi do
klatki były otwarte, po chwili wyłonił się z nich niewysoki starsza wy mężczyzna z siwą
grzywą, sprawiającą imponujące wrażenie. Kierowca wołgi uruchomił silnik, mężczyzna
wsiadł do samochodu, który kilka sekund później zniknął za rogiem.
- A czego tu chciał prokurator? - spytała zaskoczona Żeńka.
- Myślisz, że wyszedł od Dunajewów? - zdumiałam się.
- A nie?
- No, w takim razie nie ma w tym nic dziwnego - wzruszyłam ramionami. - Przecież doszło
do morderstwa, więc całkiem naturalne, że...
- Weź nie bredź - uśmiechnęła się krzywo Żeńka. - Co tu ma do roboty prokurator?
Mimo że byłam autorką kryminałów, na wszystkich tych procedurach znałam się kiepsko i
dla mnie przybycie prokuratora było zupełnie naturalne. Jeśli jednak Żeńka miała inne zdanie,

background image

to pewnie nie bez przyczyny: od wielu lat pracuje w gazecie, zna niemal pół miasta i w takich
sprawach orientuje się znacznie lepiej niż ja. Dlatego zacukałam się i bąknęłam:
- Taak...
- A może wcale nie był u Dunajewów? Może po prostu ma tutaj krewnych? - zasugerowała
moja przyjaciółka. Żeby przerwać tę zgaduj-zgadulę, powiedziałam:
- Chodźmy, nie będziemy tu stały do wieczora.
W mieszkaniu panował grobowy nastrój. Siedziało z piętnaście osób, niemal sami krewni,
rozmawiali cicho, jakby w salonie stała trumna. Udało nam się odnaleźć Wierę; wyglądała
okropnie. Nic dziwnego, nie dość, że Lelki nadal nie ma, to Igorowi groziło więzienie. Wiera
ścisnęła moją rękę i powiedziała:
- Dziękuję ci...
- Za co? - westchnęłam.
- Że pojechałaś z Igorem. Chwała Bogu, że nie był sam, teraz przynajmniej jest świadek, że
ten łajdak pierwszy wyjął broń i Igor działał w obronie własnej. Przecież wszystko widziałaś,
prawda?
Szczerze powiedziawszy, pistoletu nie widziałam... To znaczy widziałam, że leżał na
dywaniku pod nogami faceta, nie trzymał go w rękach... Ale gdy przechodziłam przez rów,
Igor krzyknął, ostrzegając mnie o niebezpieczeństwie, czyli mężczyzna musiał trzymać
pistolet w rękach, musiał i już... Dlatego odpowiadając na pytania milicji, tak właśnie
powiedziałam: pistolet był. A teraz zaczęłam się denerwować. Facet brał udział w porwaniu
dziecka, przyszedł po pieniądze z bronią w ręku i zginął. Straszne, ale zachowanie Igora jest
jak najbardziej zrozumiałe: był w ciężkim stanie psychicznym, a tu przestępca z pistoletem,
nerwy mu nie wytrzymały, no i strzelił. Poza tym Igor jest mężem mojej przyjaciółki, a
tamtego gościa nawet nie znam! Był przestępcą, najlepszy dowód, że niedawno wyszedł z
więzienia.
- Jak się czuje Igor? - spytała Żeńka.
- Nie wpuścili nas do niego - odparła Wiera - ale lekarz powiedział, że nie ma
niebezpieczeństwa. Obawiali się zawału, ale na szczęście to był tylko silny stres, załamanie
nerwowe. Lekarz uważa, że powinien przez jakiś czas zostać w szpitalu.
- Oczywiście - skinęła głową Żeńka, co mnie nie wiedzieć czemu zdenerwowało. W tym
momencie do Wiery podeszła jej matka, a ja z Żeńką poszłyśmy do kuchni i zastałyśmy tam
Rimmę Siergiejewną, która zmywała naczynia. Jej obecność nie powinna nas dziwić, w końcu
siostrzeniec ma poważne
nieprzyjemności i wszyscy krewni się zebrali, żeby wesprzeć jego żonę, ale mimo wszystko
stropiłam się, widząc ją przy zlewie. Rimma zakręciła kran, wytarła ręce i spytała:
- To pani tam z nim była?
- Tak - skinęłam głową.
- Co za koszmar... - potarła skronie koniuszkami palców i spytała: - Anfiso, pali pani? - A gdy
skinęłam głową, powiedziała: - Chodźmy na balkon.
Żeńka dyplomatycznie została, a my wyszłyśmy i zapaliłyśmy. Rimma Siergiejewna
popatrzyła na mnie i poprosiła:
- Niech mi pani opowie, jak to było.
Nie miałam ochoty wracać do tych wydarzeń, ale czułam, że nie pyta z czystej ciekawości i
opowiedziałam.
- Kto by pomyślał... Co za straszna historia - westchnęła Rimma Siergiejewna. - Mam
wrażenie, że to ja jestem wszystkiemu winna... Gdybym wtedy... W głowie się nie mieści.
Biedny chłopiec...
Nie dowiedziałam się, kogo miała na myśli, bo na balkonie pojawiła się Wiera. Poprosiła o
papierosa, ale nie mogła zapalić, ręce jej się trzęsły, musiałam jej pomóc... Na to wszystko

background image

zeszły ze trzy minuty, w czasie których Rimma Siergiejewna uspokoiła się i wyszła z
balkonu.
- Myślisz, że jest jeszcze nadzieja? - spytała cicho Wiera.
- Mówisz o Lelce? Oczywiście, że tak - westchnęłam i w końcu zapytałam: - Słuchaj, Lelka
obchodzi urodziny osiemnastego października, a my się dowiedziałyśmy...
- Tak naprawdę Lelka urodziła się we wrześniu, trzynastego. Zmieniliśmy datę urodzin ze
względu na badania i dokumenty. No i Lelka stała się miesiąc młodsza.
- Ach, więc to tak... - wymruczałam. Teraz już wszystko się zgadzało: Inga urodziła,
zostawiła dziecko, a miesiąc później szczęśliwie wyszła za mąż. Chociaż to jedno się
wyjaśniło... W tym momencie na balkon weszła Żeńka i bez żadnych wstępów spytała:
- Był u was prokurator?
- Kto? - nie zrozumiała Wiera. - A, tak, to nasz krewny, mąż Rimmy Siergiejewnej...
- Jak to - mąż? - osłupiała przyjaciółka. - Przecież on ma na nazwisko Antipin, a ona Gulina...
- No to co? - Wierka pokręciła głową, jakby usłyszała straszną głupotę. - Przecież czasem
kobiety zostają przy nazwisku panieńskim, poza tym Lew Iwanowicz to jej trzeci mąż. Przed
nim był szef naszego KGB, to znaczy teraz FSB.
- A kto był przed KGB? - zainteresowała się Żeńka.
- Nie mam pojęcia, jakiś sportowiec. To było dawno temu, w innym mieście.
Nim zdążyłam spytać, skąd to nagłe zainteresowanie małżeństwami Rimmy Siegriejewnej,
moja przyjaciółka oświadczyła:
- Czyli wychodzi na to, że prokurator to niemal wuj Igora, mąż jego rodzonej ciotki?
- Dokładnie tak - skinęła głową Wiera.
- No, w takim razie możemy spać spokojnie. Wiera niespodziewanie się obraziła:
- Chcesz przez to powiedzieć, że Igor jest winien? Czego? Że bronił siebie i Anfisy? Przecież
Anfisa wszystko widziała i może potwierdzić...
- A co ty mnie atakujesz? - zdumiała się Żeńka. - Sama to wszystko wiem, a o prokuratorze
powiedziałam z radości: taki człowiek nie pozwoli gliniarzom na samowolę, zostawią Igora w
spokoju. Gliniarze to tępaki, zanim się im wszystko wytłumaczy...
Wiera, nadal niezadowolona, popatrzyła na nią spode łba, a ja z pewnym zdumieniem
zrozumiałam, że to, co się przydarzyło mężowi, martwi ją znacznie bardziej niż brak
informacji o Lelce. No cóż, z myślą o porwaniu córki miała już czas się zżyć, a to było nowe
nieszczęście... Jednak jeszcze bardziej zdumiała mnie Żeńka. Jak tylko wyszłyśmy z
mieszkania Dunajewów, spytała:
- Naprawdę widziałaś ten pistolet?
- Oczywiście, przecież ci mówiłam. Leżał...
- Ja nie o tym. Widziałaś pistolet w ręku tamtego faceta?
- Słuchaj, on miał pistolet...
- Aha, czyli nie widziałaś. Nie jestem gliną, mnie możesz nie ściemniać.
- A co ja mogłam widzieć? Przestraszyliśmy się, wszystko wydarzyło się tak szybko...
- No, Igor całkiem nieźle strzelał jak na przestraszonego. Jeden strzał i prosto w serce.
Trafiłabyś z takiej odległości w słonia?
- Nie wiem, nie próbowałam - odcięłam się. - O co ci tak właściwie chodzi?
- O nic, próbuję tylko zrozumieć. Taką już mam naturę, że lubię dotrzeć do prawdy.
- Mój mąż kategorycznie zabronił mi docierania do prawdy. Obiecałam mu...
- No tak, Roman Andriejewicz rzecz święta. Ale co z Lelką? Myślisz, że gliniarze ją znajdą?
- A my znajdziemy? - zdenerwowałam się w końcu.
- Dlaczego nie, jeśli Bóg pozwoli... No więc tak, jedziemy do szkoły sportowej do Leny,
spróbujemy się czegoś dowiedzieć o tym bracie Ingi.
- Jedźmy - westchnęłam. - Ale bardzo wątpię, żebyśmy...

background image

- To nie wątp - przerwała mi Żeńka i od razu spytała: - O czym rozmawiałaś z Rimmą
Siergiejewną?
- O niczym - wzruszyłam ramionami, przypominając sobie naszą rozmowę. - Wiesz,
wydawało mi się, że coś ją dręczy,
o mały włos, a o czymś by mi powiedziała, a potem nagle zmieniła zdanie. W dodatku użyła
zwrotu „biedny chłopiec", tylko nie wiem, kogo miała na myśli: siostrzeńca czy zastrzelonego
faceta?
- Tak? - spytała czujnie Żeńka. - Ciekawe... Może powinnyśmy porozmawiać z nią jeszcze
raz?
- Nie wydaje mi się. To był poryw, potem się opanowała i...
- Dobra, dajmy spokój tej psychologii. Bierzemy taksówkę
i jedziemy do szkoły.
Na Lenę musiałyśmy czekać dwadzieścia minut. Nasz widok zupełnie jej nie zaskoczył,
poszłyśmy do kawiarenki i przy kawie Żeńka wyjaśniła, czemu tu znowu jesteśmy.
- Brat Ingi? - Lena uniosła brwi. - Oczywiście, że o nim wiedziałam. Walerij, zdaje się. Był
młodszy od Ingi o dwa lata, nie chodził do szkoły sportowej.
- Przy takim ojcu chłopak nie uprawiał sportu?
- Wiesz co, niezręcznie mi o tym mówić, ja wtedy byłam małolatą, a Trusow trenerem
światowej sławy... Plotek było dużo... Wiecie co, zaprowadzę was do pewnego człowieka,
jest teraz w szkole... Jeśli zechce z wami porozmawiać, to dowiecie się o Trusowie absolutnie
wszystkiego.
Przeszłyśmy pustymi korytarzami do drugiego skrzydła budynku, zeszłyśmy do sutereny i
zastygłyśmy przez masywnymi drzwiami z tabliczką Sałopow M.I. Lena zastukała, a gdy
usłyszała „tak", otworzyła drzwi i skinęła na nas. Weszłyśmy do przestronnego gabinetu; przy
biurku siedział sześćdziesięcioletni mężczyzna w dresie i przeglądał jakieś papiery.
- Maksymie Iljiczu - powiedziała Lena - to moje przyjaciółki Anfisa i Jewgienija. Mają do
pana sprawę. Bardzo proszę, niech im pan pomoże... - I z tymi słowami Lena wyszła z
gabinetu.
Maksym Iljicz posadził nas na krzesłach pod ścianą i powiedział z uśmiechem:
- Słucham was, piękne panie. Spojrzałam na Żeńkę i ta zaczęła:
- Maksymie Iljiczu, naszej przyjaciółce porwano dziecko. Dziewczynka została przez nią
adoptowana, naturalną matką jest Inga Trusowa. Za dziecko zażądano dwudziestu tysięcy
dolarów. Przybrany ojciec przywiózł te pieniądze na umówione miejsce, ale dziecka nie
odzyskał, dolary zniknęły, a jeden z porywaczy zginął - to był brat Ingi, Walerij.
- Ach tak... - westchnął Maksym Iljicz. - Cóż, nie będę udawał, że mnie to dziwi... Chociaż...
Nie, nie przypuszczałem, że aż do tego dojdzie. - Wstęp brzmiał obiecująco, ja i Żeńka
nadstawiłyśmy uszu.
- A mógłby pan nam powiedzieć, czemu to pana nie zdziwiło? - spytała przyjaciółka.
- Dlatego, że wszystko do tego zmierzało. Dzieci płacą za grzechy ojców.
- A Trusow miał jakieś grzechy?
- Zależy jak na to spojrzeć... - starszy pan uśmiechnął się niespodziewanie i spojrzał na nas
łagodnie, jakbyśmy były nierozumnymi dziećmi, które trzeba oświecić. Zaśmiał się i
oświadczył: - Być może pomyślicie, że powoduje mną zazdrość, co jest normalne, gdy z
jednej strony jest trener, który wychowywał mistrzów, a z drugiej nieudacznik.
- Naprawdę mu pan zazdrościł? - zapytałam.
To pytanie wprawiło Maksyma Iljicza w zamyślenie, obracał w ręku ołówek, wpatrując się w
niego z taką intensywnością, jakby był najciekawszą rzeczą na świecie.
- Nie - powiedział w końcu. - Nie zazdrościłem mu. Czasem mu współczułem, w jakimś
momencie go nienawidziłem. Należał do ludzi, którzy po trupach idą do celu, nie czując
żadnych wyrzutów sumienia. Robił to, co uważał za słuszne. Dużo osiągnął i wydawało się,

background image

że takie bezwzględne dążenie do sukcesu to jedyna metoda. Chciał, żeby inni podzielali jego
opinię i sporo osób tak robiło, chociaż nie wszyscy. Może jednak miał jakieś wątpliwości co
do własnej słuszności, bo w przeciwnym razie, po co trzymałby mnie w szkole? Chociaż,
możliwe, iż liczył, że mnie również uda mu się przekonać... Jego własne dzieci jakby się na
nim mściły. Wychowywał świetnych sportowców, ale nie zdołał i chyba zwyczajnie nie
potrafił wychować własnych dzieci na porządnych ludzi, ponieważ sam był łajdakiem. Nie
będę tu wyciągał przeszłości i tłumaczył, dlaczego tak uważam, was interesuje przecież nie
sam Stanisław tylko jego dzieci.
- Wie pan, za co jego syn trafił do więzienia?
- Oczywiście. Za pierwszym razem dostał wyrok w zawieszeniu. To była głośna sprawa.
Walerij gwizdnął komuś samochód i razem z siostrą pojechał na przejażdżkę. Oboje byli
pijani. Przy wyjeździe z miasta, pod mostem, potrącił kobietę, która zginęła na miejscu, i
rozbił samochód. Ingę wyciągnęli kompletnie pijaną i prawie nagą, śmiała się i chyba w ogóle
nie rozumiała, co się stało. Zabita kobieta miała troje dzieci, właśnie wracała z pracy.
Możecie sobie wyobrazić, co się działo! Nie udało się zupełnie wyciszyć tej sprawy, odbyła
się rozprawa. Walerij wyszedł z tego z wyrokiem w zawieszeniu, ale cała ta historia załamała
Stanisława, jego świat legł w gruzach... Do tej pory czuł się wybitnym pedagogiem.
- Wszystko to wydarzyło się po wypadku Ingi, to znaczy, mam na myśli jej uraz? - spytała
Żeńka.
- Tak, mniej więcej rok później. Walerij miał sprawę w maju, był młodszy od siostry o dwa
lata, wszędzie go ze sobą zabierała, a on ją uwielbiał. Myślę, że była dla niego uosobieniem
buntu przeciwko woli rodziców.
- Walerij uprawiał sport?
- Przez rok, może półtora, jak był mały. Chyba nienawidził gimnastyki, w jego rodzinie
wszyscy mieli hopla na jej punkcie. Inga bardzo przypominała ojca, zarówno fizycznie, jak i
psychicznie, dla niej najbardziej upragnioną rzeczą było złoto olimpijskie i gdy zrozumiała,
że o tym nie ma mowy, jej życie straciło sens. Dla Walerija sport był zwykłą stratą czasu.
Trenował pod przymusem, a potem zupełnie dał sobie z tym spokój. Ojciec nie mógł nic na to
poradzić. Po rozprawie Walerij wstąpił do szkoły suworowskiej, a Ingę wysłano do ciotki,
wtedy już trudno było ukryć ciążę. Potem wróciła na krótko, dziecko adoptowali obcy ludzie,
co starannie ukrywano, ale w takim mieście jak nasze, jeśli jest się córką powszechnie
znanego człowieka...
- Dlaczego w takim razie Inga przyjechała urodzić tutaj? - zdumiała się Żeńka. - Przecież
prościej było zostać u ciotki, więcej szans, że nikt nie dowie się o dziecku.
- Pewnie ma pani rację... Nie mam pojęcia, dlaczego tak właśnie zrobiono, mówię jak było.
- Co się stało potem?
- Potem? Inga wyszła za mąż i wyjechała na Ukrainę. Niby wszystko dobrze się układało, ale
wtedy Stanisław zaczął mieć kłopoty innego rodzaju: miejskie i nie tylko miejskie władze
przestały się interesować sportem, czy raczej, przestały go finansować. Z wielkiego człowieka
Stanisław przemienił się niemal w żebraka. Co tu dużo mówić, do tej pory nie możemy
naprawić dachu, zresztą na pewno znacie problemy szkoły... Trusow strasznie przeżywał,
postarzał się, a potem ten wypadek - on i żona zginęli na miejscu. I to już właściwie
wszystko. Inga i Walerij przyjechali na pogrzeb. Okazało się, że niczego prócz mieszkania i
daczy Stanisław im nie zostawił. Samochód rozbity, daczę natychmiast sprzedali... Rzecz
jasna, były jakieś pieniądze, ale dzieci najwyraźniej liczyły na coś więcej... Inga znów
wyjechała, a Walerij został. Rzucił naukę i razem ze starym kumplem otworzyli klub nocny
niedaleko szkoły sportowej. Potem przywłaszczył sobie pieniądze, oszukał przyjaciela, uciekł
z miasta i w końcu trafił do więzienia za oszustwo. Nie przypuszczam, żeby jego siostrze żyło
się lepiej. Słyszałem, że się rozwiodła, przeprowadziła, chyba znów wyszła za mąż... To, że
postanowili zarobić na porwaniu dziecka, jest dość logiczną kontynuacją ich życia.

background image

Nie mogłam się z tym do końca zgodzić. Co innego libacje, wypadki czy nawet kradzieże, a
co innego porwanie dziewczynki, córki jednego, a siostrzenicy drugiego porywacza. Im
dłużej o tym myślałam, tym mniej mi się to wydawało prawdopodobne. I wtedy Żeńka zadała
pytanie, które mnie również chodziło po głowie.
- Powiedział pan, że po wypadku Ingę wyciągnięto z samochodu nie tylko pijaną, ale również
prawie nagą. Czy to oznacza, że między nią i bratem były jakieś inne stosunki niż siostrzano-
braterskie?
Maksym Iljicz poczerwieniał.
- Nie, to znaczy, nic podobnego nie sugerowałem, powiedziałem tylko, jak to wszystko było.
Mówiono, że w samochodzie byli nie sami, że był tam jeszcze jakiś mężczyzna, znany
człowiek... Ale to zwykłe plotki, niczym niepoparte, chociaż... - zamilkł stropiony, a ja i
Żeńka popatrzyłyśmy na siebie. Maksym Iljicz chyba uznał, że powiedział zbyt wiele, bo
sposępniał i na dalsze pytania odpowiadał niechętnie. Rozumiejąc, że audiencja skończona,
skierowaliśmy się do drzwi.
- A czy przed małżeństwem z matką Ingi Walerij Trusow nie był żonaty? - spytałam, już
otwierając drzwi.
- Był, dawno temu, w innym mieście.
- Wie pan, jak się nazywała ta kobieta?
- Nie, nigdy się tym nie interesowałem. Podziękowałyśmy mu i wyszłyśmy z gabinetu.
- No i jak ci się to podoba? - prychnęła Żeńka.
- Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego - wzruszyłam ramionami. - Takie rzeczy się zdarzają.
- W tej chwili najbardziej mnie interesuje, czy w samochodzie z Ingą i Wałerijem był ktoś
jeszcze, a jeśli tak, to kto? Załóżmy, że bogaty wujaszek zaczął romansować z piękną Ingą,
zepsute dzieci Trusowa lubiły razem spędzać czas, siostrzyczka wszędzie ciągała brata ze
sobą i oboje rajcowało to, że gdy chłopak siedział za kierownicą, Inga na tylnym siedzeniu
zabawiała się ze swoim przyjacielem.
- Załóżmy - skrzywiłam się. - Załóżmy, że po wypadku wujaszkowi udało się tak zakręcić,
żeby imię nie wypłynęło, a Walerij miał na tyle rozumu, że milczał, wspólnymi wysiłkami
osiągnęli wyrok w zawieszeniu i wszyscy byli zadowoleni. Tylko co z tego? Co nam daje ta
historia?
- O, nie mów - pokręciła głową Żeńka. - Coś w tym jest! Wiesz co, kochana, spytałabyś
swojego gliniarza, kto wtedy był w samochodzie? Mógłby się dowiedzieć...
- Nie nazywaj Romana gliniarzem, to go wkurza.
- Dobrze, nie będę. To co, zapytasz?
- Zapytać mogę, ale czy on odpowie... Przecież dałam słowo, że nie będę się zajmować
śledztwem, a tu znowu...
- Tyle razy łamałam dane słowo i nic, jakoś żyję...
Znalazłyśmy Lenę, zadałyśmy jej jeszcze kilka pytań, ale niewiele się dowiedziałyśmy. Nie
zdołała nam rozjaśnić tamtej historii z samochodem, zdaje się, że plotki w ogóle ją nie
interesowały.
Wychodząc ze szkoły sportowej, Żeńka powiedziała nagle:
- Wiesz co, dobrze byłoby się dowiedzieć, kto był pierwszym mężem Rimmy Siergiejewnej.
- A niby po co? - spytałam czujnie i aż gwizdnęłam: jeśli Żeńka ma rację, to wychodzi coś
takiego... Szybko skinęłam głową, zgadzając się z przyjaciółką.
- Zajrzę do redakcji, poszperam w archiwach, pogadam z ludźmi, a ty jedź do domu. Twój
mąż przyjdzie na obiad?
- Obiecał, że spróbuje, ale nie zawsze mu się udaje...
- Użalanie się nad ciężkim losem specnazowców odłóż na potem, pamiętaj o zadaniu...
- Łatwo powiedzieć... - mruczałam, robiąc obiad. W tym momencie zadzwoniła Wiera. Tak
się wystraszyłam, że zdołałam wykrztusić jedynie „dzień dobry".

background image

- Byłam u Igora - oznajmiła. - Czuje się lepiej, ale na razie powinien zostać w szpitalu.
Poprosił, żebym zadzwoniła do ciebie i spytała, skąd znałyście numery tego lanosa. Milicja
go o to pytała, powiedział, że ty mu podałaś, a był tak zdenerwowany, iż nawet nie zapytał,
skąd je znasz.
- Poszłyśmy do szkoły sportowej, w której pracował Trusow, ojciec Ingi, i do której chodziła
ona sama. Rozmawiałyśmy z ludźmi, którzy ją znali i jedna kobieta przypomniała sobie, że
trzy miesiące temu widziała Ingę, jak wsiadała do srebrnego lanosa, a numery skojarzyły jej
się z rokiem zniesienia pańszczyzny. Jak widzisz, nie pomyliła się.
- Rozumiem, zaraz powiem Igorowi, ma przy sobie telefon...
- Świetnie - powiedziałam z pewnym zdumieniem. W końcu Igor jest podejrzewany o
zabójstwo i...
- To na razie.
- Cześć.
Skończyłam robić obiad, powałęsałam się po w mieszkaniu i zadzwoniłam do Romana
Andriejewicza. Powiedział, że musi zostać w pracy i prosił, żebym mu wybaczyła.
- Wybaczę - zgodziłam się - jeśli zrobisz dobry uczynek.
- Zależy jaki - spoważniał. - Jeśli mam podjechać do sklepu albo wytrzepać dywany, to z
przyjemnością, ale jeśli...
- Jeśli - powiedziałam potulnie. - Tylko nie krzycz od razu, najpierw posłuchaj, dobrze?
Mógłbyś się dowiedzieć, kto był pierwszym mężem Gulinej, Rimmy Siergiejewnej? To ciotka
Igora. No nie możesz powiedzieć, że w tym jest coś złego. I Romeczku, jeszcze jedno...
- Koniec - uciął. - Od jutra, wychodząc do pracy, będę cię przykuwał do biurka.
- Sadysta - zdenerwowałam się.
- Nie, jestem dobrym człowiekiem, ale moja cierpliwość ma swoje granice. Jasne?
Przerwałam połączenie. Oczywiście Romek natychmiast zaczął dzwonić - taki już ma
charakter, najpierw burczy, a potem będzie wyjaśniał, kto z nas jest winien. Telefon działał
mi na nerwy, więc włączyłam automatyczną sekretarkę. „No, bądź człowiekiem, odbierz" -
prosił mąż. W ciągu minuty niewiele da się powiedzieć, więc zadzwonił znowu: „Zaraz
wszystko rzucę i przyjadę do domu, wtedy dopiero zobaczysz" - powiedział za drugim razem,
a ja prychnęłam wzgardliwie. Poszłam piec ciasto, pogłaśniając magnetofon i od czasu do
czasu słuchając tego, co mówił mój mąż. Gdy zapytał: „No to czego tam znowu chciałaś?" -
od razu podniosłam słuchawkę.
- Romeczku - zagruchałam czule. - Kocham cię! Zrobiłam bezy, wspaniale wyszły. Chcesz, to
zrobię jeszcze sałatkę z kukurydzą?
- Jestem wniebowzięty - powiedział. - A teraz możesz przejść do sedna.
- Sedno już znasz.
- Jestem podwójnie wniebowzięty. A czego chcesz jeszcze?
- Bardzo cię proszę, spróbuj się dowiedzieć, czy w czasie wypadku samochodowego, gdy
Walerij Trusow miał pierwszą sprawę, nie był w to zamieszany ktoś jeszcze? Bardzo
możliwe, że w rozbitym samochodzie był nie tylko on i Inga, ale również pewien mężczyzna.
- A mogłabyś wyjaśnić, po co ci to?
- Jeśli mam rację, to sam zrozumiesz, a jeśli nie, nie będzie to miało żadnego znaczenia.
Pożegnaliśmy się ciepło, przygotowałam sałatkę, posnułam się po mieszkaniu i w końcu
podeszłam do telefonu i wybrałam numer. Żeńka ciągle była w pracy.
- Romek dostał zadanie - poinformowałam ją.
- Pewnie nie posiada się z radości - zauważyła złośliwie przyjaciółka. - A na mnie się tu
zlecieli jak sępy, nie należy przychodzić do pracy w czasie urlopu. Człowiek ma kilka dni
wolnego, to nie, dręczą go... A jeszcze nie zdążyłam za nimi zatęsknić. Jak będę wolna, to
zadzwonię.
- Lepiej przyjedź, upiekłam bezy.

background image

- Przecież jesteśmy na diecie! - oburzyła się Żeńka.
- Muszę dbać o Romana Andriejewicza, zwłaszcza dzisiaj, gdy dostał zadanie i obiecał je
wykonać.
- Twojego Romka można by całymi tygodniami nie karmić.
- No wiesz co? - oburzyłam się. - Ma stresującą pracę i traci mnóstwo energii.
- Już ja wiem, na co on traci energię i dlaczego karmisz go jak tucznika na ubój.
- Może powinnaś wyjść za mąż? - zasugerowałam wrednie. - Za jego zastępcę? Romek chciał
cię wyswatać.
- Wyjdę za mąż wyłącznie za biznesmena, ten wasz zastępca na pewno mało zarabia, a ja
lubię żyć wesoło.
- A propos biznesmena - przypomniałam sobie. - Romek mówił, że lanos należał do
Nikołajewa Wadima Aleksandrowicza, który sprzedał swój samochód, ale z powodu nawału
pracy nie zapamiętał komu. Dowiesz się, co to za typ?
Po co? - stropiła się.
Pomyśl - I odłożyłam słuchawkę.
Pod wieczór wszyscy troje siedzieliśmy w naszej kuchni, piliśmy herbatę i jedliśmy ciasto.
Żeńka miała wredną minę i nie mogła usiedzieć na miejscu, ale nie chwaliła się tym, czego
udało jej się dowiedzieć. Patrzyłyśmy na siebie z udręką, zerkając od czasu do czasu na
Romana Andriejewicza, ale nie zadawałyśmy żadnych pytań. Jeszcze zacznie się drzeć i nie
powie nam tego, co wie - jeśli oczywiście czegoś się dowiedział.
W końcu Żeńka nie wytrzymała i oznajmiła:
- Zajrzałam do gazet sprzed sześciu lat. Co to za ciemna historia wtedy wyszła...
- Co za historia? - zdumiał się Roman Andriejewicz, który czasem lubił udawać głupiego,
doprowadzając otoczenie do białej gorączki.
- Jakby ci Anfisa nie powiedziała - prychnęła Żeńka, kręcąc głową.
- A co to was w ogóle obchodzi? - naskoczył na nią Roman. Westchnęłam. Widząc, że
kolejna awantura nas nie ominie, zastanowiłam się, czy by się nie rozpłakać, żeby poczuł
wyrzuty sumienia. Roman chyba odgadł, co chcę zrobić, bo też westchnął, włożył do ust
kawałek ciasta, które przyniosła Żeńka w charakterze łapówki, żuł kilka minut, w końcu
raczył łaskawie przemówić: - Nowina numer jeden: pierwszym mężem Rimmy Siergiejewnej
Gulinej był Stanisław Trusow. Nie mam pojęcia, jak na to wpadłyście, ale fakt pozostaje
faktem, zawarli ślub w Saratowie trzydzieści dwa lata temu, przeżyli razem jedenaście
miesięcy i się rozstali. Dzieci nie mieli.
Ja i Żeńka popatrzyłyśmy na siebie po raz kolejny tego wieczoru, tym razem z satysfakcją: co
by nie mówić, intuicja to wielka rzecz.
- Nowina numer dwa... - zaczął Roman Andriejewicz, stęknął i przez minutę wyrażał swoje
niezadowolenie na różne sposoby.
- Romek, nie dręcz nas! - poprosiła cichutko Żeńka i omal nie podskoczyła, gdy mój mąż
ryknął groźnie:
- Przecież prosiłem, żebyście się do niczego nie mieszały!
- Żeńka przeżegnała się przerażona i spojrzała na mnie z szacunkiem, ponieważ w
odróżnieniu od niej mnie nawet nie drgnęła brew.
- Romek, nie obiecywali ci generała? - spytała moja przyjaciółka, gdy już doszła do siebie. -
Gardło na pewno masz odpowiednie.
- Obiecywali pułkownika - rzucił złośliwie mój mąż.
- A do generała pewnie nie dożyję przy takiej żonie.
W tym momencie przyłożyłam rękę do piersi, otworzyłam szeroko oczy i już miałam coś
odpowiedzieć, ale wtedy mój mąż zorientował się, że powiedział nie to co trzeba i czym
prędzej przeszedł na ton oficjalny: - I jeszcze to, co nie trafiło do gazet sześć lat temu: w
czasie wypadku w samochodzie prócz Ingi i jej brata był jeszcze ktoś. Nie wiem, po co

background image

chciałyście grzebać w przeszłości, ale na razie osiągnęłyście tyle, że utrudniłyście
człowiekowi życie. Nie mogłem wyciągnąć dokumentów bez wiedzy glin i teraz oni wiedzą
to samo co ja: że tym mężczyzną był Igor Wasiliewicz Dunajew. Zadowolone?
Nie powiem, żeby ta informacja mną wstrząsnęła, spodziewałam się czegoś podobnego.
Wychodzi na to, że Igor poznał Ingę na kilka miesięcy przez adoptowaniem dziecka. Inga to
śliczna dziewczyna, facet się zakochał, a dalej to już prosta sprawa: wypadek, pijany chłopak
za kierownicą, a w samochodzie żonaty mężczyzna w objęciach Ingi. Sześć lat temu jego wuj
nie był jeszcze prokuratorem generalnym okręgu, ale zajmował odpowiednio wysokie
stanowisko, żeby wyciągnąć z bagna swojego krewniaka. Sprawę wyciszono, imię Dunajewa
nigdzie nie wypłynęło. Minęło sześć lat, rodzeństwo znalazło się w ciężkiej sytuacji
finansowej i przypomniało sobie o dawnym przyjacielu. Inga przyjechała do brata, który
właśnie wyszedł z więzienia i odnalazła Igora. Ich spotkanie w kawiarni

przypadkiem widziała Lena. Pewnie Inga domagała się pieniędzy od byłego kochanka, ten nie
był zachwycony i wtedy Inga i Walerij postanowili porwać Lelkę. Co za diabelska rodzinka!
- Na wiosnę mieli romans - ożywiła się moja przyjaciółka, - a we wrześniu Inga urodziła
dziecko. I chociaż do tej pory siedziała u ciotki, urodzić przyjechała tutaj, do szpitala
położniczego, gdzie szczęśliwym zbiegiem okoliczności ordynatorem była ciotka
ukochanego, który nagle zapałał entuzjazmem do pomysłu żony o adoptowaniu dziecka. To
się chyba nazywa, że wilk syty i owca cała.
- Myślisz... - zaczęłam, a potem poderwałam się, mamrocząc: - Jedźmy natychmiast do
Rimmy Siergiejewnej... Chyba właśnie o tym chciała ze mną porozmawiać...
Żeńka już wyskoczyła do przedpokoju, gdy Roman Andriejewicz wrzasnął:
- Stój! Dokąd? - ale my już nie słuchałyśmy, więc poleciał za nami, biorąc kluczyki do swojej
dziewiątki.
Wyjeżdżając z podwórka, Roman Andriejewicz zapytał:
- Wiecie przynajmniej, gdzie mieszka ta wasza Rimma?
- A ty wiesz? - wykrzywiła się Żeńka.
- Wiem, gdzie mieszka prokurator - odparł zjadliwie mój mąż. - I co, wpadniecie do jego
mieszkania i zaczniecie przesłuchanie? Przecież on wezwie milicję!
- A od czego mamy ciebie? - mruknęła Żeńka.
Na szczęście obeszło się bez milicji. Po pierwsze, Lwa Iwanowicza nie było w domu, po
drugie, Rimma Siergiejewna nie tylko nie zatrzasnęła nam drzwi przed nosem, ale nawet
jakby się ucieszyła i uprzejmie zaproponowała, żebyśmy weszły. Roman Andriejewicz został
w samochodzie, a Żeńka wparowała do salonu prokuratora i od razu chlapnęła:
- Rimmo Siergiejewna, czy Lelka jest córką Igora?
- Tak - odpowiedziała po prostu kobieta, usiadła w fotelu i splotła mocno palce, aż kostki
zbielały. - To ja poznałam go z Ingą. Była fajną dziewczyną, ładną, niezależną, wróżono jej
wielką przyszłość... A potem ten upadek z roweru, złamane biodro, kilka miesięcy w
szpitalu... Nie każdy człowiek potrafi spokojnie znieść pogrzebanie wszystkich swoich
nadziei... Inga nie miała nawet osiemnastu lat, a tu nagle ciąża, dla jej ojca to był straszny
cios. No i zwrócił się do mnie... Dawno temu, w młodości, kochaliśmy się... Wróciłam do
tego miasta głównie ze względu na niego. Rzecz jasna, pomogłam jego córce. Minęło kilka
miesięcy i wtedy już ona sama się do mnie zwróciła. Co mogłam zrobić, przecież to była jego
córka... Z Igorem spotkała się w moim gabinecie, przyjechał po lekarstwo dla Wiery... Tak na
nią patrzył, że od razu zrozumiałam: to przeznaczenie. Z gabinetu wyszli razem... Oszalał na
jej punkcie, chciał się rozwieść z żoną, ale po kilku miesiącach miłosne uniesienie zaczęło
mijać. Wszystkie te szaleństwa, te niekończące się imprezy zaczęły go nużyć, taki styl życia
zupełnie mu nie odpowiadał. A potem ten wypadek... To go otrzeźwiło, zerwał z nią stosunki.
I wtedy ona oświadczyła, że ma zamiar zostawić dziecko. To był szok. Igor wiedział, że

background image

małżeństwo z Ingą by go zniszczyło, zmieniłoby jego życie w piekło. Próbował na nią
wpłynąć, wtrącili się jej rodzice i wtedy ja zaproponowałam, jak mi się wtedy wydawało,
najrozsądniejsze wyjście: niech dziecko weźmie ojciec. Początkowo Inga nie chciała się
zgodzić, ale gdy Trusow oznajmił, że przestanie pomagać jej finansowo, ustąpiła. Wiery w to
nie wtajemniczaliśmy, dla niej to i tak był ciężki rok... Krótko mówiąc, ona nie wie, że Igor i
matka Lelki byli kochankami. Miesiąc po porodzie Inga wyszła za mąż i wyjechała stąd na
zawsze. Wiera i Igor znów byli szczęśliwi: ona, bo miała wreszcie upragnione dziecko, a Igor,
bo uwolnił się od tego całego koszmaru. Przez prawie sześć lat byłam absolutnie przekonana,
że postąpiliśmy słusznie: dziewczynka miała kochających rodziców, a mój siostrzeniec
zmienił się na lepsze, rodzina stała się dla niego najważniejsza... I wtedy... Jakieś dwa
miesiące temu Inga przyszła do mnie do szpitala. Była wzburzona, wygadywała jakieś
świństwa, nazywała Igora
złodziejem, żądała, żebym do niego zadzwoniła i żeby on natychmiast przyjechał.
Zadzwoniłam, a on umówił się z nią na spotkanie. Próbowałam z nią porozmawiać, ale ona
nie chciała o niczym słyszeć. Myślę, że chciała od niego pieniędzy, Igor odmówił i wtedy ona
porwała Lelkę. Idiotyczny gest, dziecko nie jest jej do niczego potrzebne, po prostu się mści,
rozumiecie? Kieruje nią złość na cudze szczęście i wyrachowanie... Jeszcze i brata w to
wszystko wciągnęła! Tak mi przykro, że Walerij zginął... Macie pojęcie, ile rzeczy wypłynie,
jeśli dojdzie do rozprawy? Biedna Wierka... - Mówiąc te słowa Rimma Siergiejewna wytarła
łzy, które napłynęły jej do oczu, i westchnęła ciężko. My również westchnęłyśmy i przez jakiś
czas siedziałyśmy zgnębione. Rimma Siergiejewna chciała poczęstować nas herbatą, ale
odmówiłyśmy, wróciłyśmy do Romana Andriejewicza, który nudził się w samochodzie.
- No i co my właściwie osiągnęłyśmy? - burknęłam, siadając obok niego. - Kilka kolejnych
tajemnic rodzinnych i ani jednej wskazówki, gdzie szukać Lelki.
- Może nie powinniście jej szukać, skoro jest z matką? - zasugerował Roman Andriejewicz.
- Problem w tym, że moralność matki pozostawia wiele do życzenia - przypomniała Żeńka,
wpatrując się w okno.
Następnego dnia Żeńka przyjechała do mnie o dziewiątej i zaproponowała, żeby odwiedzić
pana Nikołajewa, który sprzedał lanosa bratu Ingi albo jej samej. Ponieważ zasadniczo
pomysł odwiedzin należał do mnie, musiałam się zgodzić i pojechałyśmy moim samochodem.
Przyjaciółka podała adres, a ja spytałam:
- I co to za typ ten Nikołajew?
- Diabli go wiedzą. Biznesmen. Sieć sklepów spożywczych w całym mieście. Pieniądze ma,
ale woli się trzymać w cieniu, nie interesuje się polityką, nigdzie nie należy, w niczym nie
uczestniczy. Nie ma żony, niedawno skończył trzydzieści lat, jego przyjaciółka, czy też jedna
z nich, to spikerka z naszej telewizji, Gałka Baranowa, znasz ją.
- Znam - skinęłam głową. Chodziłyśmy razem do szkoły, Gałka była dwa lata starsza od nas,
co Żeńka nieodmiennie podkreślała przy każdej okazji. - Dzwoniłaś do niej?
- Do Gaiki? Po co? Żeby uprzedziła swojego biznesmena i żeby ten się ukrył? Nie, najlepiej
jak spadniemy na niego znienacka, wtedy facet od razu pęknie, jeśli tylko ma coś na
sumieniu.
Skinęłam głową. Znając Żeńkę, było to bardzo możliwe. Jednak, jak się wkrótce okazało,
tego ranka los uśmiechnął się do biznesmena, w naszą stronę nawet nie spojrzał.
Podjechałyśmy do piętrowego budynku na ulicy Pirogowa, zaparkowałyśmy na podwórku i
podeszłyśmy do masywnych drzwi ze skromnym napisem: „Nikołajew i s-ka".
- Ale oszustwo - zauważyła Żeńka.
- W sensie?
- W sensie, że nie ma żadnej spółki, jest tylko pan Nikołajew.
Wąskie korytarze, niewielkie gabinety, ale remont przeprowadzono ze znajomością rzeczy.
Lustrzane sufity, na podłodze drogie wykładziny... Do gabinetu właściciela dotarłyśmy bez

background image

problemu i to był koniec sukcesów. Sekretarka, dwudziestopięcioletnia, płomiennie ruda
dziewczyna siedziała przy biurku w małej recepcji i miała taką minę, jakby od jej czujności
zależało bezpieczeństwo całego rodzaju ludzkiego. Na mój widok spochmurniała, a gdy
zobaczyła wchodzącą Żeńkę, ze zdumieniem uniosła brwi. Tego ranka moja przyjaciółka
postanowiła się ubrać raczej skromnie: spodenki w żółto-niebieską kartkę, skórzaną
kamizelkę i słomkowy kapelusz. Żeńka uśmiechnęła się serdecznie i spytała:
- Wadim u siebie?
- W jakiej sprawie? - ściągnęła brwi dziewczyna.
- Osobistej - odparła niewinnie Żeńka.
- Wadim Aleksandrowicz jest teraz zajęty, proszę zaczekać.
- Długo? - skrzywiła się Żeńka.
- Jakieś pół godziny, może trochę dłużej.
Żeńka nie była w stanie posiedzieć spokojnie przez trzydzieści minut, ja zresztą też nie,
dlatego po krótkiej naradzie poinformowałyśmy sekretarkę, że zajrzymy później i wyszłyśmy.
Zjadłyśmy po dwie porcje lodów i dokładnie pół godziny później zjawiłyśmy się w
poczekalni. Na nasz widok dziewczyna uśmiechnęła się wrednie.
- Bardzo mi przykro - powiedziała tak słodko, że zapragnęłam czymś w nią rzucić - ale
Wadim Aleksandrowicz jest zajęty, ma dostawców z rejonu. To trochę potrwa.
- Ale przecież kiedyś wrócą do tego swojego rejonu? - spytała równie słodko Żeńka.
- A mogę wiedzieć, w jakiej sprawie? - zainteresowała się czujna dziewczyna.
- Już powiedziałam - w osobistej. Czy sprawy osobiste szefa również panią interesują?
- Będzie wolny najwcześniej za dwie godziny - ucięła sekretarka i zaczęła coś szybko pisać na
komputerze.
- No i co, będziemy brać jego biuro szturmem? - zapytała Żeńka, gdy już wsiadałyśmy do
samochodu.
- Spróbujemy po południu - wzruszyłam ramionami.
- Widziałaś go, jaki zajęty? Minister!
- Uspokój się, pieniądze potrzebują czasu. Co prawda, teraz mam jeszcze większą ochotę się z
nim spotkać.
- Wiesz co? - powiedziała Żeńka po zastanowieniu. - Zatrzymaj się przy budce, zadzwonię do
niego, może telefonicznie będzie bardziej dostępny.
Chciałam być obecna przy tej rozmowie i poszłam razem z Żeńką. Wybrała numer i
usłyszałyśmy głos rudej sekretarki:
- Nikołajew i spółka, słucham?
- Tu Safronowa, z urzędu skarbowego - oznajmiła bezczelnie Żeńka i dodała: - Chciałabym
rozmawiać z panem Nikołajewem.
- Już łączę...
Żeńka prychnęła, zasłaniając słuchawkę dłonią, a ja pokręciłam głową, pełna podziwu dla
naiwności niektórych ludzi.
- Słucham - powiedział męski głos ze zmęczeniem, ale bez cienia niepokoju.
- Wadim Aleksandrowicz? - miauknęła moja przyjaciółka.
- Jak pan zapewne wie, człowieka, któremu sprzedał pan samochód, szuka milicja, jest
oskarżony o porwanie. Chciałabym się z panem spotkać i porozmawiać.
- Tak? - zdumiał się Wadim Aleksandrowicz. - Ale przecież byli już u mnie z milicji. Bardzo
mi przykro, ale w tej kwestii nie mam nic nowego do powiedzenia. Sprzedałem samochód
prawie trzy miesiące temu jednemu facetowi, upoważnienie napisałem mu odręcznie.
- Facetowi?
- Zdaje się, że tak.
- Przepraszam, a czy pan chociaż sam wierzy w te brednie?
- prychnęła Żeńka.

background image

- O co pani właściwie chodzi? - zdenerwował się Wadim Aleksandrowicz.
- Zakładam, że mógł pan zapomnieć nazwisko kupującego, ale chyba pamięta pan płeć
nabywcy?
- Proszę nie szukać sensacji w zwykłej sprzedaży samochodu. Nabywca był mężczyzną, ja źle
się wtedy czułem i to on pisał upoważnienie, ja je tylko podpisałem. Szczerze powiedziawszy,
nie interesowało mnie, jakie nazwisko tam wstawił i z tego powodu ciężko mi powiedzieć,
komu właściwie sprzedałem wóz. To znaczy, pieniądze dostałem od mężczyzny, ale możliwe,
że samochodem jeździła kobieta.
- Super - ucieszyła się Żeńka, a Wadim Aleksandrowicz spytał:
- To pani była dzisiaj w moim biurze?
- Ja. Widzi pan, Wadimie Aleksandrowiczu, Inga to moja dawna przyjaciółka i ja nie kupię
bajki, którą opowiedział pan na milicji. I pan wie, dlaczego.
- A co ja mam wiedzieć? - prychnął, ale jego głos zabrzmiał tak, że obie zrozumiałyśmy:
zaniepokoił się. - Jeśli chce mnie pani szantażować, uprzedzam: to zajęcie mało intratne, za to
bardzo niebezpieczne.
- O, niepotrzebnie się pan denerwuje - powiedziała Żeńka uprzejmie. - Szukamy Ingi, a ona
siedzi po uszy w bagnie. Chodzi nam wyłącznie o dziecko, tajemnice rodzinne może sobie
zachować. Jeśli pan wie, gdzie ona teraz jest, proszę jej przekazać...
- Zwariowała pani! - zawołał. - Nie znam żadnej Ingi! I co tu ma do rzeczy jakieś dziecko?
- Porwała dziewczynkę, w nadziei że dostanie za nią okup. Podczas przekazywania pieniędzy
brat Ingi, jej wspólnik, został zastrzelony. Milicja panu nie powiedziała, dlaczego interesują
się pańskim samochodem?
- Nie, powiedzieli mi, że był wypadek... Proszę posłuchać, nie wiem, czego pani ode mnie
chce, ale nigdy nie słyszałem o żadnej Indze. A jeśli będzie mnie pani nachodzić w biurze
albo nękać telefonicznie, zawiadomię milicję.
- Ale bardzo proszę - burknęła Żeńka, odkładając słuchawkę. - No i co ty na to? - spytała,
patrząc na mnie chmurnie.
- Wewnętrzny głos podpowiada mi, że facet coś wie.
- Ano właśnie, a my nie wiemy co. A to coś doprowadziłoby nas do Lelki?
- To co proponujesz, przesłuchanie trzeciego stopnia?
- Też coś - prychnęła Żeńka i poszła do samochodu. Ledwie zdążyłyśmy wejść do mojego
mieszkania, gdy zadzwonił telefon. Natalia, siostra Wiery, zawołała wzburzona:
- Anfiso, nie mogłabyś do nas przyjechać?
- A co się stało? - przestraszyłam się.
- Wiera dostała histerii, błagam, przyjedź.
Ja i Żeńka rzuciłyśmy się do wyjścia. Już siedząc w samochodzie, pomyślałam, że lepiej
byłoby wziąć taksówkę, skoro pod domem Dunajewów nie ma gdzie zaparkować, ale
machnęłam ręką i ruszyłam z miejsca.
Jeśli nawet Wiera faktycznie wpadła w histerię, to do naszego przyjazdu zdążyła się uspokoić.
- Co się stało? - szepnęła Żeńka do Natalii, która otworzyła nam drzwi.
- Była u Igora i wróciła strasznie wzburzona. Chciałam wezwać pogotowie, ale zabroniła.
Wiera leżała na kanapie z twarzą w poduszce. Słysząc nas, podniosła głowę i spytała:
- Anfisa, co się dzieje? Stropiona wzruszyłam ramionami:
- Ale o czym mówisz?
- Byłam u Igora. Rozmawialiśmy sobie spokojnie i nagle, gdy powiedziałam, że numery
lanosa podał ci ktoś ze szkoły sportowej... Nie masz pojęcia, co się z nim działo! Zaczął
krzyczeć, że wtrącacie się w nie swoje sprawy, że rozbijacie naszą rodzinę, ciśnienie mu
skoczyło... Anfisa, co on miał na myśli? - Wiera usiadła i złożyła ręce na kolanach, patrząc na
mnie poważnie i wyczekująco. Westchnęłam w duchu. No co ja mogłam zrobić?
Opowiedzieć, że jej mąż jest rodzonym ojcem Lelki i że się boi, iż Wiera się o tym dowie? Że

background image

oszukiwał ją przez sześć lat, a teraz wszystko wyjdzie na jaw? Nie, nie, niech sobie sami to
wyjaśniają.
- Twój Igor zaczyna wariować - przyszła mi z pomocą Żeńka. - Przecież już raz na nas
nawrzeszczał i wyrzucił z domu, bo uważał, że swoim śledztwem wszystko psujemy, a
myśmy tylko chciały pomóc. To dla niego ciężki okres, nie powinnaś brać jego słów,
wypowiedzianych w zdenerwowaniu, do serca... - Żeńka jeszcze z pięć minut kontynuowała
w tym duchu, a ja kiwałam głową z mądrą miną, mając nadzieję, że mojej przyjaciółce
wystarczy wymowności. Słowa Żeńki podziałały na Wierę uspokajająco. Pochyliła głowę i
wpatrywała się w swoje dłonie, a gdy Żeńka wreszcie się zamknęła, powiedziała:
- Masz rację. Ale Igor zachowuje się zupełnie inaczej niż zwykle. Boję się... Nie mam już
siły, nie czuję już nic, tylko strach. Wydaje mi się, że już nigdy nie będziemy razem.
Zupełnie, jakbym szła długim korytarzem, a przede mną była pustka.
Gdzie jest moja córeczka, dziewczęta? - zaszlochała i zasłoniła usta dłonią. - Ja już tak dłużej
nie mogę... Boże, Boże...
Podeszłyśmy do Wiery i również się rozpłakałyśmy, tak że nie wiadomo było, do której z nas
należy wezwać pogotowie.
Godzinę później, gdy już zdołałyśmy się uspokoić, namówiłyśmy Wierę, żeby napiła się
trochę bulionu z kury. Mieszkanie opuściłyśmy zdecydowane odnaleźć Lelkę za wszelką
cenę.
- Igor coś za bardzo przeżywa grzechy młodości - zauważyła ponuro przyjaciółka.
- Przecież Romek powiedział, że gliny się zainteresowały i teraz wyszło na to, że Igor strzelał
nie do obcego porywacza, lecz do człowieka, którego dobrze znał. Czujesz różnicę? Może
mieć poważne problemy, nic dziwnego, że się denerwuje.
- Doprawdy? - Żeńka potarła nos i tak na mnie spojrzała, jakby mi nie wierzyła. - Słuchaj, a
nie pamiętasz, czemu wtedy pojechaliście twoim samochodem?
- Jego samochód był w garażu, a mój pod ręką.
- I chciał, żebyś koniecznie z nim pojechała...
- Wiera nie mogła.
- I poprosił właśnie ciebie...
- Przecież świetnie o tym wiesz.
- Nie mnie, nie Nataszkę, tylko właśnie ciebie...
- No to co? Może akurat na mnie spojrzał?
- I zadzwonił właśnie do ciebie...
- Bo ja pierwsza mu przyszłam na myśl. Co za idiotyzmy przychodzą ci do głowy?
- Może to wcale nie są idiotyzmy - obraziła się Żeńka i kazała się zawieźć do domu.
Całą drogę milczała i miała bardzo podejrzaną minę, wyraźnie coś planowała. Ponieważ
Żeńce mogą przyjść do głowy różne pomysły, zaniepokoiłam się.
- Może pojedziesz do mnie? - zaproponowałam niepewnie. Wprawdzie Roman Andriejewicz
nie będzie zachwycony, ale gdy Żeńka jest w takim stanie, lepiej ją mieć na oku.
- Nie - pokręciła głową. - Mam coś do załatwienia.
- Co?
- Coś ważnego. Wszystkie moje sprawy są ważne. Nie bój się, jak będę miała coś do
powiedzenia, na pewno powiem.
Wysadziłam ją pod domem i pojechałam do siebie.
Po jakimś czasie zrozumiałam, że nie mam się czym zająć. Pokręciłam się po mieszkaniu i w
końcu zmusiłam się do tego, żeby siąść za biurkiem i popracować. Kretyńskie zdanie: „Była
parna, letnia noc" nie chciało się odczepić, udręczona już miałam się rozpłakać z irytacji, gdy
nagle trzasnęły drzwi wejściowe i wybiegłam, żeby powitać męża. Jak się okazało, mogłam
się nie spieszyć, mąż był rozgniewany i skrupiło się na mnie.

background image

- Czy wy w ogóle nie macie rozumu?! - ryknął od progu, a ja ucieszyłam się przelotnie, że
nasi sąsiedzi są niewrażliwi na hałasy - Antonina Iwanowna jest przygłucha, a sąsiad z
naprzeciwka wiecznie pijany. W przeciwnym razie ktoś na pewno zadzwoniłby po straż
pożarną, bo tak można się drzeć wyłącznie przy pożarze.
- Chcesz sałatki? - zaproponowałam, zastanawiając się gorączkowo, o co mu chodzi. Przecież
nie zdążyłyśmy jeszcze nic zrobić!
- Co to jest?! - Roman Andriejewicz wyciągnął z kieszeni złożoną gazetę, rozwinął ją i
pokazał palcem odpowiednią linijkę. W dziale ogłoszeń przeczytałam następującą informację:
„Wszyscy, którzy wiedzą cokolwiek o ostatnich dniach życia zmarłego niedawno Walerija
Stanisławowicza Trusowa, proszeni są
o kontakt. Numer telefonu...". A dalej był numer mojego - naszego telefonu. Wytrzeszczyłam
oczy, popatrzyłam na męża
i oznajmiłam uczciwie:
- To nie ja!
- A kto? - spytał złośliwie.
- Nie znoszę, jak mówisz takim tonem - powiedziałam, ale Roman Andriejewicz pokręcił
głową:
- Nie zmieniaj tematu. No więc, kto?
- Pewnie Żeńka - westchnęłam. - Kto inny wpadłby na taki pomysł?
- Tę twoją Żeńkę powinni zamknąć w psychiatryku. Czemu podała nasz telefon?
- Zaraz się dowiemy - westchnęłam i zadzwoniłam do przyjaciółki. W domu jej nie było,
zadzwoniłam do pracy, gdzie odnalazłam ją za trzecim podejściem.
- Co tam? - warknęła nieuprzejmie.
- Ogłoszenie.
- Jakie? A, cholera, na śmierć zapomniałam. I co, zadzwonił ktoś?
- Nie, Roman Andriejewicz wrócił z pracy.
- Ryczy?
- Jeszcze jak.
W tym momencie mąż wyrwał mi słuchawkę z rąk i faktycznie ryknął:
- Co ty wyprawiasz, kretynko?! Trwa śledztwo, zastrzelono człowieka, a ta daje ogłoszenie do
gazety, jakby jej pies zginął! - stałam obok męża, gładząc jego ramię. Roman jeszcze przez
chwilę darł się na Żeńkę, a potem oddał mi słuchawkę, błyskając oczami.

- Widzisz, co narobiłaś? - mruknęłam z urazą. - Mogłaś chociaż uprzedzić.
- Wyleciało mi z głowy - westchnęła Żeńka. - Zupełnie zapomniałam o tym ogłoszeniu.
- A czemu podałaś mój numer telefonu?
- No bo ja zaraz wracam do pracy i rzadko bywam w domu, a ty powinnaś siedzieć na
miejscu, skoro wyszłaś za mąż.
- Jewgienijo Pietrowna - powiedziałam uroczyście. - Jesteś skończoną świnią. Zniszczysz
moje życie rodzinne.
- Powiedz Romkowi, że ciosy, jakie zadaje nam los, należy przyjmować ze stoickim
spokojem.
- Może sama mu powiesz? - zaproponowałam. - Dam mu słuchawkę.
- Nie, nie, po co? - spłoszyła się Żeńka i szybko rozłączyła. Tymczasem Roman Andriejewicz
pochłonął już niemal całą
sałatkę i nieco złagodniał. Od razu zaczęłam się żalić na brak
natchnienia, na dowód pokazując pokreślone kartki papieru. Mąż wyraził współczucie,
poprosił o jeszcze trochę sałatki i pogodziliśmy się.
Romek przeglądał gazetę w salonie, a ja właśnie zaczęłam szykować kolację, gdy zadzwonił
telefon.

background image

- Odbierz! - zawołałam, ale mąż nie usłyszał, bo magnetofon ryczał, a telefon stał teraz w
kuchni. Szybko wytarłam ręce i sama podniosłam słuchawkę.
- Dzwonię z centrali telefonicznej - oznajmił męski głos dość nieuprzejmie. -
Przygotowujemy nową książkę telefoniczną, proszę podać nazwisko abonenta i adres.
Przyciszyłam magnetofon i powiedziałam szybko:
- Gromów Roman Andriejewicz, Pierwsza Kolcowa 15a, mieszkania 7.
- Dziękuję. Książka wyjdzie we wrześniu.
- Proszę bardzo - odparłam i odłożyłam słuchawkę. Wtedy zauważyłam męża - stał w
drzwiach i patrzył na mnie ponuro.
- Kto dzwonił?
- Z centrali telefonicznej.
- Jakiej znowu centrali?
- Pytali o adres, chodziło o nową książkę telefoniczną... - wyszeptałam, czując, że serce
podchodzi mi do gardła.
Roman Andriejewicz zadzwonił do biura numerów, a chwilę później do centrali telefonicznej.
Nikt nie odbierał, co było całkiem zrozumiałe, późna pora, ludzie nie będą tkwić w pracy do
północy. Mój mąż postał chwilę bez słowa, wybrał jakiś numer i powiedział:
- Tu Gromów. Słuchaj, Lesza, dowiedz się, czy w naszym mieście będą wydawać nową
książkę telefoniczną, a jeśli tak, to czy w tym celu obdzwaniają abonentów...
Gdy odłożył słuchawkę, zaczęłam wystraszona:
- Myślisz...
- Myślę, że nikt nie zajmowałby się takimi idiotyzmami. Przysłaliby zawiadomienie albo coś
w tym rodzaju.
Wstrząśnięta usiadłam ciężko na krześle.
Nieznany mi Losza oddzwonił dwadzieścia minut później. Romek wysłuchał informacji i
podziękował, z jego miny wywnioskowałam, że nie jest dobrze.
- Podpucha czystej wody - powiedział mój mąż. - Chyba będę musiał pomyśleć o urlopie.
- A komu potrzebny nasz adres? - zaczęłam żałośnie. - Może to tylko głupi kawał?
- Kilka godzin po pojawieniu się tego kretyńskiego ogłoszenia?
Ze zdenerwowania zupełnie zapomniałam o kolacji. Spróbowałam wziąć się w garść i myśleć
logicznie.
- Przecież wiemy, że brata Ingi zastrzelił Igor, więc po co ktoś miałby...
- Walerij miał wspólników - przerwał mi Roman Andriejewicz. - Nie zorganizował tego
wszystkiego sam.
- No pewnie, że nie sam tylko z siostrą.
- Ale teraz dzwonił mężczyzna, czyli jest ktoś jeszcze. I ogłoszenie bardzo go zainteresowało.
- Romek, ja już nigdy więcej... - zaczęłam szybko.
Mąż mnie objął, pocałował w czoło, poprosił, żebym się nie martwiła, ale w ciągu wieczora
dwa razy wychodził zapalić na balkon, chociaż usilnie próbował zerwać z nałogiem.
- Problemy w pracy? - zagaiłam.
- Mam tylko jeden problem... - zaczął i niespodziewanie ryknął: - Kiedy ona wreszcie wyjdzie
za mąż?!
Kiedy indziej na pewno rozwinęłabym temat problemów i wstawiłabym się za Żeńką, ale
teraz postanowiłam siedzieć cicho. Wystraszył mnie tamten telefon i reakcja Romana
Andriejewicza. Mój mąż nie należy do ludzi, którzy denerwowaliby się z powodu głupstw.
Późnym wieczorem, kiedy już powiedzieliśmy sobie „dobranoc" i mieliśmy iść spać, Roman
odczekał chwilę, a potem podniósł głowę. Udałam, że śpię, a mój mąż ostrożnie wstał i
poszedł do łazienki, biorąc z szafki telefon. Olałam swoje zasady i poszłam za nim, żeby
podsłuchać, o czym będzie rozmawiał.

background image

- Sierioża? - zaczął Roman. - Przepraszam, że tak późno... Masz jutro wolne? Wiesz co,
podjechałbyś rano pod mój dom... tak... sprawa osobista, popilnowałbyś żony... Znów
wymyśliła sobie śledztwo, a dzisiaj dzwonił jakiś palant, martwię się... Dobrze... Dzięki.
Zapowiem jej, żeby siedziała w domu, a ty patrz, może się ktoś pojawi...
Wróciłam na palcach do sypialni. Z jednej strony, mało przyjemne, że mój własny mąż każe
mnie śledzić, ale za to będę się czuła bezpieczniej...
Wychodząc rano do pracy, Roman Andriejewicz rzucił jakby mimochodem:
- Nie wychodź z domu. Może uda mi się urwać wcześniej, pojechalibyśmy nad rzekę, pogoda
piękna...
- Będę pisać - zapewniłam go, pocałowałam na pożegnanie, a potem wyszłam na balkon, żeby
popatrzeć, jak mój małżonek wsiada do samochodu. Roman już wyjechał z podwórka, a ja
postałam jeszcze chwilę, zastanawiając się, czy Sieriożka już się pojawił, a jeśli tak, to gdzie
jest.
Na podwórku panował spokój, Kławdia Wasiliewna spacerowała z pekińczykiem, a Tatiana
spod siedemnastki wieszała pranie. Nic podejrzanego.
O jedenastej przyszła Żeńka.
- Nigdzie nie idę - oznajmiłam od razu.
- Areszt domowy? - prychnęła.
- To był świetny pomysł, żeby podać w ogłoszeniu mój numer telefonu. Wczoraj dzwonił
jakiś kretyn, rzekomo z centrali telefonicznej, pytał o adres i nazwisko. Romek sprawdził,
gość nie miał nic wspólnego z telekomunikacją. Więc ja siedzę murem w domu, a ty możesz
sobie biegać, gdzie chcesz. Tylko że ciebie też szybko znajdą, wszyscy wiedzą, że jesteś moją
najlepszą przyjaciółką.
- Kto mnie znajdzie? - wystraszyła się Żeńka.
- Na przykład ten typ, który dzwonił. Przecież nie telefonował bez powodu, na pewno ma coś
wspólnego z zabójstwem.
- Daj spokój - opędziła się Żeńka, ale bez przekonania. - Z jakim zabójstwem? Przecież
wiadomo, że Walerija zabił Igor.
- Walerij miał wspólników. Roman Andriejewicz tak powiedział, a on wie, co mówi.
- Czemu ty go w ogóle słuchasz? Zachowuje się tak, jakbyś była jego własnością! Chciałby,
żeby żona siedziała w domu, smażyła kotlety, czekała, aż on wróci z pracy i nie rozglądała się
na boki. Już ja znam tego twojego Romka...
- Wszystko jedno, i tak nigdzie nie pójdę. Boję się. Nie na darmo tamten gość pytał o adres.
Żeńka się nadęła, ale nie protestowała; chociaż nastrój był taki sobie, zwłaszcza że moja
przyjaciółka robiła miny i nie chciała rozmawiać. W pewnym momencie zadzwonił telefon,
aż podskoczyłam, Żeńka zresztą też. Gdy usłyszałam głos Romka, byłam niemal szczęśliwa.
- Co robisz? - spytał.
- Nic - odparłam uczciwie i zerknęłam na przyjaciółkę. Chciałam ukryć jej obecność, ale
przypomniałam sobie o Sierioży, który pewnie już był na stanowisku. - Żenia przyszła,
właśnie robię herbatę.
- Tylko nie ruszaj się z domu! - podniósł głos Roman Andriejewicz.
Przypomniałam sobie o chlebie, to znaczy o jego braku i spytałam:
- A do sklepu mogę? Nie ma chleba i mąka się skończyła, a chciałam zrobić faworki.
Romek, wielki miłośnik faworków, odparł z niechęcią:
- Dobra, do sklepu możesz. Ale tylko tam i z powrotem. Żeńka prychnęła pogardliwie, ale nie
zwracałam na nią uwagi.
- No i co, niewolnico Isauro? - zapytała. - Idziemy do sklepu?
- Napijmy się herbaty, sklep może poczekać.
Jak tylko usiadłyśmy z herbatą, telefon zadzwonił znowu. Wtedy słuchawkę podniosła moja
przyjaciółka, ale dzwoniący nie życzył sobie z nią rozmawiać i rozłączył się.

background image

- Dzieciaki robią sobie wygłupy? - wzruszyła ramionami Żeńka.
- A może... - zaczęłam wystraszona, ale przerwała mi:
- Daj spokój, pewnie twój Romek się wygłupia. Głowę daję, że on to wszystko robi
specjalnie. Wiesz, co ci powiem, moja droga? Kobieta powinna być wolna! No weź na ten
przykład mnie. Nikt mnie nie wychowuje, nie mówi, co mam robić, nie urządza kretyńskich
kontroli...
- Odczep się, dobra? - nie miałam ochoty jej słuchać i zaczęłam zbierać się do sklepu. Rzecz
jasna, polazła za mną.
- Może pójdziemy do pubu? - marudziła, idąc obok mnie. - Napijemy się piwa... Upał jak nie
wiem co, wszyscy inteligentni ludzie są za miastem.
- Ja idę tylko do sklepu i z powrotem. Romek i tak ryczy... Poza tym, obiecałam i nie mam
zamiaru go oszukiwać.
- Dobra, kupimy piwo i posiedzimy na balkonie, będzie nie gorzej niż w pubie. A może twój
Romek faktycznie raz w życiu wróci wcześniej i pojedziemy się wykąpać? - I dorzuciła
szybko: - Można by skoczyć na chwilę do redakcji, mieli przygotować dla mnie pewne
materiały.
Ponieważ nie spytałam, co to za materiały, Żeńka się obraziła i milczała. Tymczasem
dotarłyśmy do sklepu, który znajdował się trzy kroki od naszego podwórka. Przed wejściem
stało piękne bmw, śnieżnobiałe i lśniące.
- Ale bryka... - westchnęła Żeńka. - Podziwiam ludzi, którzy jeżdżą takimi samochodami. Ile
to kasy trzeba wywalić, żeby kupić taki wózek! I pewnie chleje jak smok, do tego
utrzymanie... Ale wygląda tak, że aż dreszcz przechodzi.
- To się odwróć - poradziłam.
- A może ja właśnie chciałam popatrzeć? Taak, to jest wóz, nie to co jakiś tam volkswagen.
Obraziłam się w imieniu swojego volkswagena i z wyniosłym uśmiechem weszłam do sklepu.
Żeńka poszła po piwo, a ja do działu cukierniczego. Zajrzałam do portfela, zastanawiając się,
czy starczy mi na pudełko czekoladek, gdy męski głos spytał szarmancko:
- Przepraszam, to chyba pani?
Odwróciłam się i zobaczyłam młodego mężczyznę z długimi włosami i zarostem, ubranego w
jasne spodnie i beżową koszulę ze złotym emblematem na kieszeni. Uśmiechał się uprzejmie,
podając mi setkę. Takich pieniędzy przy sobie nie miałam, dlatego odparłam, również z
uśmiechem:
- Nie, nie moje.
- Naprawdę? - zdumiał się. Odwrócił się do dwóch staruszek, stojących nieopodal, te
popatrzyły na siebie i z westchnieniem odparły, że niczego nie zgubiły. Zdumiony mężczyzna
uniósł brwi i zwrócił się do sprzedawczyni, która przysięgła oddać pieniądze właścicielowi,
jeśli tylko się taki zgłosi.
- Na pani miejscu jeszcze raz sprawdziłbym portfel - powiedział szeptem mężczyzna, patrząc
na mnie niemal z czułością. - Wszedłem do działu tuż za panią, banknot leżał przy pani
nogach.
- Jestem wzruszona pana troską, ale to naprawdę nie moje pieniądze - odparłam.
Zdążyłam już kupić mąkę, czekoladki i poszłam po chleb. Facet szedł obok, patrząc na mnie z
czułym smutkiem, wyglądał tak, jakby chciał kontynuować znajomość. To zaczęło być
podejrzane. Pewnie, że jestem piękna i wszyscy mi to mówią, zwłaszcza Roman
Andriejewicz, ale ładnych kobiet nie brakuje i nie widziałam powodu, żeby do tego stopnia
tracić głowę. Poza tym, powinien zauważyć obrączkę na palcu, a skoro zauważył, to po co
tracił czas? Niechętnie podtrzymywałam rozmowę i wtedy podeszła do mnie Żeńka z
czterema butelkami piwa i paczką chipsów, którą trzymała w zębach. Wymruczała coś
niezrozumiale.

background image

- Pozwoli pani, że pomogę? - powiedział mężczyzna i uwolnił moją przyjaciółkę od chipsów.
Zaczęłyśmy wkładać zakupy do torby, facet się dwoił i troił, pomagając, a Żeńka
wytrzeszczyła oczy, wstrzymała oddech i zaczęła się przechylać w bok. Musiałam wesprzeć
ją ramieniem.
- Ale cię wzięło - powiedziałam złośliwie.
- Chcę wyjść za niego za mąż - odszepnęła Żeńka i zwróciła się do mężczyzny: - Nie mógłby
pan nas odprowadzić? Obawiam się, że torba nie wytrzyma... - Jej oczy tak przy tym płonęły,
że powinna zadziałać sygnalizacja przeciwpożarowa, a na twarzy malowało się pragnienie
wczepienia się w faceta i w miarę możliwości niewypuszczania z rąk.
- Z przyjemnością - odparł, usiłując patrzeć na mnie i na Żeńkę jednocześnie. Wprawdzie
wychodziło mu to po mistrzowsku, ale obawiałam się, że czegoś takiego żaden człowiek
długo nie wytrzyma i poważnie się zaniepokoiłam.
Tymczasem staliśmy na środku sklepu, gapiąc się na siebie i przeszkadzając innym
kupującym.
- Wszystko już panie kupiłyście? - opamiętał się facet.
- Wszystko - skinęłam głową: - A pan?
- Co ja?
- Wszystko pan kupił?
- Wyskoczyłem tylko po papierosy... Przyjechałem samochodem, jeśli nie macie nic
przeciwko temu, odwiozę was do domu.
- Nie mamy - skinęła głową Żeńka, a potem zamarła na chwilę, jakby oberwała po głowie,
oblizała wargi i wypaliła: - Bmw?
- Słucham? - Facet wyraźnie miał niejakie problemy ze słuchem.
- Czy to białe bmw należy do pana? - westchnęłam.
- A tak, do mnie.
Żeńka wzdrygnęła się, odwróciła się i wymamrotała pod nosem:
- Zwariować można...
- To idziemy? - wystraszył się facet. Zachowanie Żeńki chyba zrobiło na nim wrażenie, poza
tym przyjaciółka była ubrana tak barwnie, że normalnemu człowiekowi oczy wyszłyby na
wierzch. Wziął torbę z moich rąk i poszedł do wyjścia, a Żeńka chwyciła mnie za rękę,
przyhamowała i wysyczała do ucha:
- Jedziemy do mnie.
- Po co?
- Ty mieszkasz trzy kroki stąd! Co zdążę zrobić przez ten czas?
- Ja muszę do domu... - zaczęłam, ale Żeńka dała mi kuksańca.
- Tylko spróbuj! To mężczyzna moich marzeń, czy ty nie masz sumienia?
- Przecież to brunet - powiedziałam czujnie, jako że do tej pory wszyscy mężczyźni jej
marzeń byli blondynami.
- Jakoś to przeżyję. Jego bryka jest jasna, to całkowicie rekompensuje tę wadę. I w ogóle się
zamknij, bo muszę się skupić.
Podeszliśmy do bmw, Żeńka przewróciła oczami i oparła się na mnie, żeby nie stracić
równowagi. Chłopak otworzył drzwi, moja przyjaciółka usiadła na przednim siedzeniu i
zaszczebiotała:
- Jeśli to nie problem, proszę nas zawieźć... - w tym momencie przełknęła ślinę i popatrzyła
na mnie. Zrozumiałam, że z nadmiaru emocji zapomniała, gdzie mieszka. Westchnęłam i
przyszłam jej z pomocą.
To, że trzeba jechać na drugi koniec miasta, faceta bynajmniej nie stropiło, co więcej, ta
perspektywa najwyraźniej wprawiła go w doskonały humor. Roman Andriejewicz twierdzi,
że zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia - może jest na świecie jeszcze paru takich
wariatów? Żeńka poprawiła włosy, wystawiła nogi, z których była uzasadnienie dumna i

background image

zaczęła demonstrować inteligencję. Mężczyzna wyraźnie docenił jej zalety, a gdy udało mu
się wtrącić dwa słowa, zapytał:
- Jak ma pani na imię?
- Jewgienija - zagruchała moja przyjaciółka. - A pan?
- Wadim - odparł mężczyzna.
O mnie chyba zupełnie zapomnieli, co wcale mnie nie zmartwiło; gruchali i wymieniali
szczęśliwe spojrzenia. W końcu dojechaliśmy do domu Żeńki.
- Dziękuję - powiedziała przyjaciółka, gdy już się zatrzymaliśmy.
- Nie ma za co - odparł z galanterią Wadim, pomógł mi wysiąść z samochodu i jakoś tak
oklapł.
- Jeszcze raz dziękuję i do widzenia - dorzuciła Żeńka, wesoło strzelając oczami.
- Wszystkiego dobrego - odparł Wadim. Wtedy jego spojrzenie padło na torbę w rękach Żeńki
i powiedział z ulgą: - Pozwoli pani, że zaniosę...
- O, doprawdy nie trzeba, był pan tak miły...
- Ależ to żaden problem...
Ponieważ do tego momentu zdążyli mnie już nieźle wkurzyć, wcisnęłam mu torbę do rąk i
oznajmiłam:
- Proszę - a poteni ruszyłam przodem.
Ponieważ w mieszkaniu Żeńki kontynuowali wymianę uprzejmości, zostawiłam ich w
przedpokoju, poszłam do kuchni, postawiłam czajnik na gazie i wyjęłam czekoladki z torby.
Potem wyjrzałam do przedpokoju i powiedziałam:
- Chodźcie, herbata gotowa.
W efekcie siedzieliśmy w kuchni przez półtorej godziny, gawędząc sobie sympatycznie. To
znaczy ja głównie milczałam, za to przyjaciółka ćwierkała za nas obie, a Wadim jej wtórował.
Herbata szybko im się znudziła i nasz nowy znajomy oznajmił, że w samochodzie ma dwie
butelki szampana. Posiadówka zapowiadała się na dłużej, poszłam zadzwonić do męża, ale
okazało się, że jest zajęty i nie może ze mną rozmawiać, a do tego musi zostać dłużej w pracy.
Zaklęłam i pomyślałam, że może przedwcześnie oddałam Żeńce faceta z bmw, ale od razu
zawstydziłam się takich myśli. Wróciłam do stołu, na którym już pojawił się szampan i
wypiliśmy za znajomość.
Jak to zwykle bywa, atmosfera się rozluźniła i wkrótce przeszliśmy na ty. Rozmawialiśmy już
prawie trzy godziny, a ja nadal niewiele wiedziałam o naszym nowym znajomym.
Zrozumiałam, że to fajny facet, niegłupi, wesoły i rozmowny, że jest biznesmenem, nie ma
żony (w tym momencie Żeńka uśmiechnęła się drapieżnie), ma trzypokojowe mieszkanie na
placu Wolności i bmw, które miałyśmy już szczęście oglądać. Cwana Żeńka oznajmiła w
pewnym momencie, że musi jechać do redakcji, a ja zaczęłam się zbierać do domu. Wadim
popatrzył na nas zaszczutym wzrokiem, chyba jeszcze nie zdążył się zdeklarować i na wszelki
wypadek chciał mieć na oku nas obie: zaproponował, że najpierw odwiezie mnie do domu, a
potem Żeńkę do redakcji. Jakieś półgodziny później przyjaciółka zadzwoniła do mnie z pracy.
- Czeka - powiedziała z satysfakcją. - Bmw stoi pod budynkiem, aż kłuje w oczy. Wyobraź
sobie, jak wysiadłam z takiej bryki i niespiesznie udałam się do redakcji. Olga Bobyłewa
przykleiła się do szyby i tak stoi do tej pory. Ja się nie spieszę, facet czeka, koledzy się
denerwują - jednym słowem, pełnia szczęścia. No i jak on ci się widzi? Może faktycznie
wyjdę za mąż, co? Roman Andriejewicz mówi, że najwyższa pora, a nasz podpułkownik ma
zwykle rację...
- Coś ten biznesmen nie bardzo się spieszy do pracy. Pół dnia zajmuje się głupotami i
zadowolony.
- Może jest na urlopie?
- I spędza go w sklepach?

background image

- Daj spokój. A może szczęście się do mnie uśmiechnęło? Może jak tylko mnie zobaczył, od
razu zapomniał o swoim biznesie?
- Może - zgodziłam się, chociaż nadal miałam wątpliwości.
- Dobrze, pożyjemy, zobaczymy. Jutro do ciebie zadzwonię.
- Czemu nie dziś?
- Dziś będę zajęta - prychnęła Żeńka i odłożyła słuchawkę. Usiadłam w fotelu z książką,
czekając na męża, ale nie udało
mi się poczytać, ciągle wracałam myślami do Wadima i z każdą chwilą ta znajomość
wydawała mi się coraz bardziej podejrzana. I dlatego właściwie nie zdziwiło mnie to, co stało
się później.
Roman Andriejewicz wrócił do domu i zamiast przeprosić, że z powodu jego kretyńskiej
pracy znów nie pojechaliśmy nad wodę, popatrzył na mnie ze smutkiem i zapytał:
- Kiedy to się wreszcie skończy?
- O co pytasz? Kiedy wreszcie zaczniesz wracać o ludzkiej porze?
- Nie. Kiedy przestaniesz wsadzać nos w nie swoje sprawy?
- A gdzie wsadziłam go tym razem? - spytałam podejrzliwie.
- Do białego bmw.
- Żeńka wybiera się za niego za mąż - oznajmiłam, przypominając sobie o pilnującym mnie
Sierioży i pragnąc ucieszyć męża.
- Niemożliwe? - ucieszył się. - Za bmw czy za tego typa, który się nim rozbija?
- Nie pleć, oczywiście, że za typa.
- Jak wam się udało go poderwać?
- Poznaliśmy się w sklepie, przypadkiem...
- A jak się wam udało ściągnąć go do sklepu? - Roman Andriejewicz czasem gadał od rzeczy,
ale tym razem coś wzbudziło moją czujność, przestałam się głupio spierać i czekałam, co
powie dalej. - Ten typ to Nikołajew Wadim Aleksandrowicz.
- Biznesmen! - zawołałam.
- Dokładnie tak. I co, dalej będziesz mi wmawiać, że spotkaliście się przypadkiem, że nie
próbowałyście wyśledzić nieszczęsnego faceta?
Słowa Romana Andriejewicza zaniepokoiły mnie: to „przypadkowe" spotkanie zaczęło
wyglądać podejrzanie. A ponieważ wiedziałam, że ja i Żeńka nikogo nie śledziłyśmy, to by
znaczyło, że śledzeniem zajmował się Wadim...
- Żeńka jest w niebezpieczeństwie! - zawołałam i rzuciłam się do telefonu. Nie było jej ani w
domu, ani tym bardziej w pracy. Strasznie się zdenerwowałam i czym prędzej opowiedziałam
mężowi, gdzie natknęłyśmy się na Nikołajewa.
- Dziwne - powiedział, drapiąc się po karku. - Może to faktycznie zbieg okoliczności?
Ale ja już nie wierzyłam w takie zbiegi okoliczności, mój niepokój rósł z minuty na minutę i
w końcu pojechaliśmy do Żeńki. Mieszkanie było zamknięte, więc zapukaliśmy do sąsiadów,
ale ci nie potrafili nawet powiedzieć, kiedy widzieli Żeńkę po raz ostatni.
Do północy, co chwila dzwoniąc do przyjaciółki, byłam już tak nakręcona, że olewając
konspirację, zadzwoniłam do Nikołajewa do domu, gdzie automatyczna sekretarka
zaproponowała mi zostawienie wiadomości.
- Gdzie oni mogą być? - powtarzałam, miotając się po pokoju.
- Siedzą w knajpie - powiedział Roman Andriejewicz, odrywając się od telewizora. Im
bardziej ja się denerwowałam, tym on był spokojniejszy. - Prosta sprawa. Facet zobaczył w
gazecie wasze ogłoszenie i zainteresował się - nie wierzę w bajeczkę o tym, że nie pamięta,
komu sprzedał samochód. Z Trusowem coś go łączyło, i gdy Walerij się przekręcił, wasz
Wadim się zaniepokoił, a po przeczytaniu ogłoszenia postanowił sprawdzić, co wy robicie w
tej sprawie. W tej chwili zapewne upija Żeńkę, usiłując się dowiedzieć, co ona wie, a

background image

ponieważ ta idiotka nie wie nic, facet jedynie traci czas i pieniądze. Słuchaj, a może ona
faktycznie wyjdzie za mąż? No, to by było super!
- Jak możesz? - powiedziałam, załamując ręce. - A jeśli nie przesłuchuje jej w restauracji
tylko w jakimś zupełnie innym miejscu? W ciemnej piwnicy albo porzuconym domu...
- Jasne, kryminalna Rosja. Założę się, że siedzą sobie spokojnie i rozmawiają, bardzo
możliwe, że nawet się zaprzyjaźnią. Wtedy przez najbliższe kilka dni twoja Żeńka będzie
zajęta, a ja odetchnę z ulgą - wszystkie moje problemy są przez nią i...
- Romeczku - powiedziałam. - Ja czuję, że ona jest w niebezpieczeństwie! Wzywa mnie... -
Jakiś wewnętrzny głos faktycznie wołał błagalnie: „Anfisa, Anfisa!". Oczyma duszy ujrzałam
Żeńkę, nieszczęśliwą i przerażoną, widziałam
wzniesiony nad nią nóż. Wadim uśmiechnął się nieprzyjemnie, podejrzanie przypominając
Freddy'ego Kriigera. Padłam na fotel i poprosiłam o walerianę.
jeszcze kilka razy zadzwoniliśmy do Żeńki, ja stawałam się coraz bledsza, a dawka waleriany
coraz większa. Po pierwszej w nocy znów pojechaliśmy do Żeńki do domu, postaliśmy przed
zamkniętymi drzwiami, a potem objechaliśmy te restauracje, które jeszcze nie były
zamknięte. Żeńki nigdzie nie było. Dzwoniliśmy to do Nikołajewa, to do Żeńki, ale u mojej
przyjaciółki nikt nie podnosił słuchawki, a u Nikołajewa automatyczna sekretarka powtarzała
do znudzenia, że Wadima nie ma. O piątej rano byłam pewna, że już nigdy więcej nie zobaczę
Żeńki, w każdym razie żywej. Szlochając na tylnym siedzeniu samochodu, próbowałam
przekonać Romana Andriejewicza, że sprawa jest poważna, a ingerencja milicji - niezbędna.
Przestraszony, że zaraz zejdę, Roman Andriejewicz wydał swoim chłopakom niezbędne
dyspozycje i zaproponował, żebyśmy pojechali do domu spać.
- Jeśli Wadim i Żeńka nadal jeżdżą samochodem, to moi chłopcy ich znajdą i zadzwonią do
mnie...
A ja wtedy pomyślałam: a jaki z tego pożytek, jeśli Wadim już załatwił Żeńkę? Wstępowała
do pracy, Wadim na nią czekał, a potem pewnie ją gdzieś zawiózł i wykorzystując jej
ufność... W tym momencie ujrzałam stygnące ciało Żeńki, leżące na progu kuchni.
- A może ona jeszcze żyje?! - zawołałam dramatycznie. Mój mąż aż podskoczył:
- Zwariowałaś? - Ale znowu podjechał pod dom Żeńki.
- Roman, trzeba wyłamać drzwi - oznajmiłam twardo. - Może jeszcze nie jest za późno... Jeśli
nie wyważysz drzwi, to ja to zrobię.
- Wsadzą nas za włamanie do cudzego mieszkania! - powiedział żałośnie, ale mnie już nic nie
mogło powstrzymać i Roman Andriejewicz świetnie o tym wiedział. Westchnął i powiedział z
rezygnacją: - Chodźmy.
Weszliśmy na piętro Żeńki, Roman Andriejewicz westchnął jeszcze raz, wziął lekki rozbieg i
uderzył w drzwi ramieniem. Rozległ się trzask i te rzekomo trwałe drzwi, z których moja
przyjaciółka była taka dumna, stanęły otworem.
Wbiegłam do mieszkania z okrzykiem: „Żeńka, już idę!", jednak ku mojemu zdumieniu
przyjaciółki nigdzie nie było. Mieszkanie było puste, wszystko stało na swoich miejscach i
panował jaki taki porządek - jeśli można tak nazwać normalny stan mieszkania Żeńki.
- No i gdzie ten trup? - zapytał Roman Andriejewicz, a ja wzruszyłam ramionami. - To co,
może skoczymy jeszcze do Nikołajewa, a nuż trup jest właśnie tam?
- Nie możemy zostawić mieszkania otwartego - wyjąkałam tylko i zapłakałam z żalu nad sobą
i Żeńką.
W efekcie ja i Roman położyliśmy się na kanapie i tak drzemaliśmy do ósmej rano - wtedy
zadzwonił radiotelefon Romka, mój mąż wysłuchał informacji, przewrócił oczami i
powiedział:
- Kochana, muszę natychmiast jechać do pracy.
- W tej sytuacji? Jak możesz? - oburzyłam się.

background image

- Masz na myśli Jewgieniję Pietrowną? Jest cała i zdrowa, jeśli nie liczyć niewielkich
odchyleń psychicznych, i zjawi się tu lada moment. - Roman Andriejewicz cmoknął mnie w
nos i zniknął - zanim przetarłam oczy, już go nie było. Podeszłam do okna, i zobaczyłam, jak
mój mąż wsiada do samochodu, pomachałam mu ręką i zniknął po raz drugi, tym razem za
rogiem sąsiedniego domu. Usiadłam w fotelu i zdenerwowana zaczęłam czekać na
przyjaciółkę.
- No nie! - zawołała Żeńka, zjawiając się w przedpokoju dwadzieścia minut później.
Rzuciłam się do niej i zobaczyłam moją przyjaciółkę, złą jak diabli, ale najzupełniej żywą i
bez widocznych uszkodzeń ciała.
- Żenieczko! Żyjesz, chwała Bogu! Całą noc nie spałam, co za koszmar!
- Mało powiedziane - westchnęła Żeńka. Objęłyśmy się i ona zawołała: - Nie masz pojęcia, co
ja przeżyłam!
- Grozili ci, torturowali?
- Nie, do tego nie doszło. Ale jacy z tych gliniarzy podłe dranie! Wsadzili nas na dołek i
trzymali do ósmej rano! Wyobrażasz sobie?! Do ósmej rano ustalali moją tożsamość, a jak im
w końcu powiedziałam, co o nich myślę, poradzili, żebym na przyszłość nosiła przy sobie
dokumenty. A co ja jestem, z Kaukazu? Nie, ja tego tak nie zostawię, ja ich podam do sądu!
Nawet nie spojrzeli na moją legitymację! Napiszę artykuł o samowoli milicji i podam ich do
sądu! Przysięgam...
- Nie trzeba - wyszeptałam, zaczynając co nieco rozumieć. A potem niespodziewanie dla
samej siebie zawołałam: - Gdzieś ty była?
- A co, głucha jesteś? Przecież właśnie mówię...
- Gdzie byłaś wcześniej! - podniosłam głos.
- Aa... Pojechaliśmy z Wadimem do niego na daczę. Mówię ci, daczę ma jeszcze lepszą od
bryki! Kominek, skóra na podłodze... Jak na filmach. Coś tak oczy wytrzeszczyła, nigdy nie
słyszałaś o kominku? - spytała niespokojnie przyjaciółka.
- Ty kretynko! - zaszlochałam. - Na skórach się wylegujesz, a ja tu omal nie osiwiałam z
niepokoju, zmusiłam Romka do wyłamania drzwi, myślałam, że nie żyjesz! A ty diabli
wiedzą z kim, diabli wiedzą co robisz!
- Pół nocy kwitłam na gliniarni! Złapali nas przy skręcie na Abramcewo - na sygnale, z
automatami, jakbyśmy przewozili tonę heroiny! I nawet nie przeprosili, nie powiedzieli, o co
chodzi, już zaczęłam myśleć, że może Wadim ten samochód tego...
- Wiesz chociaż, jak ten twój Wadim ma na nazwisko? - ryknęłam.
- No...
- Co no? To jak brzmi jego nazwisko, nieszczęsna kobieto?
- Nie pamiętam, jakieś takie zwyczajne...
- Owszem, bardzo zwyczajne. Nikołajew Wadim Aleksandrowicz.
- No i co? - wzruszyła ramionami Żeńka, ale chwilę potem gwizdnęła przeciągle i usiadła w
fotelu. - No coś ty... - powiedziała, wytrzeszczając oczy. - Ten sam?
- Tak jest.
- No nie, to jakaś bzdura... U siebie w biurze nie chciał z nami rozmawiać, a wczoraj sam się
pojawił? Jak on nas w ogóle znalazł?
- Ogłoszenie - westchnęłam. - Pewnie to on dzwonił, podając się za pracownika stacji
telefonicznej.
- Zaraz się wszystkiego dowiemy - ucieszyła się Żeńka. - Jedziemy do niego natychmiast!
Ale najpierw trzeba było znaleźć ślusarza, co nie było łatwe. Żeńka latała i załatwiała, a ja
pilnowałam mieszkania i zastanawiałam się, czy opowiedzieć jej, komu zawdzięcza wizytę na
milicji. Załatwianie zajęło prawie trzy godziny, ja w tym czasie nie podjęłam żadnej decyzji,
ale gdy Żeńka znów przypomniała sobie o samowoli milicji i zaczęła się odgrażać, spokojnie i
łagodnie powiedziałam, że błądzić jest rzeczą ludzką, że to normalna sprawa i że nie ma co

background image

się tak przejmować. Żeńka zerkała na mnie podejrzliwie, ale chyba porzuciła pomysł
napisania artykułu, w każdym razie nie siadła do biurka natychmiast, za to zdecydowała, żeby
pojechać do Wadima i o wszystko go wypytać.
- No pomyśl, co za faceci - kręciła głową po drodze do jego biura. - Nikomu nie można ufać.
Mogłabym przysiąc, że zakochał się od pierwszego wejrzenia... No, może od drugiego... A tu
co, wychodzi na to, że po prostu udawał, że nie ma mowy o żadnej miłości i małżeństwie w
perspektywie, a jest tylko podstęp.
- Pytał cię o coś?
- No pewnie. Gdzie mieszkają moi rodzice, co robię, jakiego szampana lubię...
- A na temat? O Trusowa nie pytał?
- Nie. Co prawda przez cały czas szukaliśmy wspólnych znajomych i teraz już rozumiem
dlaczego.
- I dużo znaleźliście?
- Dużo, ale o Indze i jej bracie nawet się nie zająknęłam. Wysiadłyśmy z taksówki i minutę
później weszłyśmy do biura
Nikołajewa. Ale tam czekało nas rozczarowanie: pan Nikołajew nie zjawił się w pracy,
możliwe, że będzie po południu. W domu nie było go również. Żeńka początkowo się
zdenerwowała, ale potem coś sobie przypomniała i machnęła ręką:
- Ma do mnie zadzwonić po szóstej, może się pojawi. Pożegnałyśmy się tymczasem i
rozjechałyśmy do domów.
W salonie znalazłam swojego męża, który z powodu upału spał na podłodze, z poduszką pod
głową. Spał tak słodko, że nie chciałam go budzić, weszłam na palcach i usiadłam w fotelu,
zamierzając się zastanowić nad zaistniałą sytuacją, to znaczy nad Wadimem, ale zamiast tego
przysnęłam. Noc była ciężka, zszargane nerwy domagały się odpoczynku.
Z drzemki wyrwał mnie telefon. Rzuciłam się do przedpokoju, żeby szybko złapać
słuchawkę, zanim natrętny dzwonek obudzi Romana Andriejewicza.
- Słucham? - powiedziałam, a kobiecy głos na drugim końcu zapytał:
- Kim pani jest? Ale pytanie!
- Ja? - powiedziałam, bo nic sensowniej szego nie przyszło mi do głowy, a kobieta znowu
spytała:
- Dlaczego interesuje panią zabójstwo?
- O Boże... - wyszeptałam. - Pani Inga? Błagam, niech pani ze mną porozmawia! Co z Lelką,
gdzie ona jest?
- Z dzieckiem wszystko w porządku. Przecież napisałam matce, żeby się nie martwiła. Ale on
jej nie dostanie.
- Kto? Czego nie dostanie? - spytałam tępo. W tym momencie zobaczyłam Romana
Andriejewicza, który złapał radiotelefon, wybrał numer i wysyczał:
- Kostia, dzwonią pod mój numer domowy, spróbuj się dowiedzieć skąd! - A potem ścisnął
mi rękę i szepnął: - Rozmawiaj z nią jak najdłużej, wszystko jedno o czym!
- Nie dostanie dziecka - powtórzyła i nagle zaszlochała. - To morderca, zamordował go, i pani
dobrze o tym wie! I znowu mu się upiecze! Walerij nie żyje i nikogo to nie obchodzi! To
złodziej i już nigdy nie zobaczy swojego dziecka! Jego miejsce jest w więzieniu, dziewczynka
mi wszystko opowiedziała, jego córka wie, że on jest mordercą. - Z jakiegoś powodu Inga nie
wymieniała imienia Igora, ograniczała się do zaimków. W tym momencie się rozpłakała, a ja
poprosiłam:
- Proszę, niech pani nie odkłada słuchawki, proszę ze mną pomówić! Niech pani zrozumie, że
dziecko...
Ale usłyszałam urywane sygnały i zrozpaczona odwróciłam się do męża. Kilka minut później
do Romka ktoś zadzwonił, mój mąż wysłuchał komunikatu i powiedział:

background image

- Dzwoniła z automatu na rogu Jamskiej. Wysłali samochód, ale pewnie nie zdążą jej przejąć,
obok jest targ.
Jak się okazało, znowu miał rację. Jego chłopcy podjechali do budki, ale znaleźli tam tylko
emeryta, w promieniu pięciuset metrów nie było nikogo podobnego do Ingi. Od razu
zadzwoniłam do Żeńki, przyjechała pół godziny później i zdenerwowana zaczęła krążyć po
salonie.
- Co robimy? - nie wytrzymałam.
- A co możemy zrobić, skoro nawet twój Romek nic nie zdziałał?
- Nie o to chodzi. Mówimy Wierce o tym telefonie?
- Nie wiem - odparła Żeńka po namyśle. - Diabli wiedzą, co tu się dzieje. Najpierw Inga
porwała własne dziecko, chcąc na tym zarobić, a teraz oskarża Igora o zamordowanie jej
brata.
- I jeszcze o kradzież - dorzuciłam.
- O jaką kradzież?
- A skąd ja mam wiedzieć? Nazwała go złodziejem i mordercą.
- Może miała na myśli to, że ukradł jej dziecko?
- Z tego, co wiemy, ona sama zrezygnowała z córki, a teraz przejawia wzruszającą troskę o
przybraną matkę, najpierw w liście, a teraz w rozmowie...
- No to co on jej takiego ukradł? - zastanowiła się Żeńka, a Roman Andriejewicz, który do tej
pory surowo milczał, nagle oznajmił:
- Nowogród...
- Że co? - nie zrozumiałyśmy. Ściągnął brwi, wstał gwałtownie i huknął:
- Dostanę w tym domu obiad czy nie?! - I poszedł do kuchni. Pobiegłam za nim.
- Romeczku, co miałeś na myśli?
- To, że jeszcze dzisiaj nie jadłem obiadu. Inga jest w mieście, Lelka jest bezpieczna, gliniarze
to wprawdzie ciaptaki, ale w końcu ją znajdą. Możecie przez chwilę się nie pchać, gdzie nie
potrzeba i zrobić coś do jedzenia?
Już miałam mu coś odpowiedzieć, ale Żeńka niespodziewanie pociągnęła mnie za rękaw do
kuchni i miauknęła:
- W tej sekundzie, Romeczku. Nie zdążysz nawet mrugnąć okiem, a wszystko będzie gotowe.
- I wysyczała mi do ducha: - Obierz ziemniaki, ja pociacham sałatkę.
Widząc, że zajęłyśmy się czymś pożytecznym, Roman Andriejewicz wziął gazetę i wyszedł
na balkon, a Żeńka odprowadziła go wzrokiem i krojąc szybko warzywa, szepnęła:
- Twój Romek ma rację, chyba wszystko opiera się o Nowogród.
- A co tu ma do rzeczy Nowogród? - sposępniałam.
- No właśnie ma. Przypomnij sobie, dlaczego Inga musiała szybko opuścić miasto? No?
Pewnemu człowiekowi zginęły pieniądze i oskarżono o to Ingę. Masz swojego złodzieja!
- A co Igor ma z tym wspólnego?
- Przecież to ty piszesz kryminały, wysil mózgownicę! Ja myślę, że gwizdnęli pieniądze
wspólnie, a potem Igor nie chciał się dzielić.
- Nie, to jakiś idiotyzm. Jak to - gwizdnęli? Po co Igorowi taki kanał? I co, utrzymywali
kontakty przez te wszystkie lata?
- Czemu nie? Stara miłość nie rdzewieje, no i mieli dziecko... Załóżmy, że Inga znalazła się w
Nowogrodzie i dała mu o sobie znać. Spotkali się, miłość wybuchła z nową siłą... Dalszy ciąg
znasz.
- W jakim sensie?
- Rany, użyj wreszcie wyobraźni! Indze nawinął się gość z forsą, postanowiła go okraść, ale
jednej osobie ciężko coś takiego pociągnąć i wtedy przypomniała sobie o Igorze.
- W życiu w to nie uwierzę - powiedziałam twardo, kręcąc głową. Naprawdę w to nie
wierzyłam i zaczęłam Żeńce przemawiać do rozumu: - Po pierwsze, za duże ryzyko. Inga

background image

dobrze znała takich ludzi jak ten gość i potrafiła sobie wyobrazić konsekwencje tego kroku.
Przypomnij sobie, jej przyjaciółka kategorycznie odrzucała myśl, że Inga mogła mieć z tym
coś wspólnego!
- Ludzie często postępują wbrew zdrowemu rozsądkowi.
- No dobrze. A teraz po drugie: Igor jest wyjątkowo nieodpowiednim kandydatem na
wspólnika. Ma określoną pozycję, rodzinę i co, miałby pchać głowę w pętlę? Bzdura! To już
lepiej pasowałby tamten zamordowany Stasik. Zakochany po uszy, groszem nie śmierdział, a
żeby utrzymać przy sobie taką kobietę jak Inga, potrzebne są pieniądze...
- Doskonale, możliwe, że tak właśnie było. Tamci dwoje zgarnęli kasę, a Igor ją sobie od nich
pożyczył. Inga rzuciła się do ucieczki, a jej pomocnika zamordowano. Dalej wszystko jest
proste: Inga przyjeżdża tutaj i żąda od Igora zwrotu pieniędzy, on odmawia i wtedy
dziewczyna zjawia się razem z bratem, porywa Lelkę, żeby zmusić go do oddania łupu.
- Myślisz, że Igor zdecydowałby się na ryzyko i nie oddał jej pieniędzy? Przecież mogła mu
zagrozić, że szepnie okradzionym kolesiom, gdzie mają szukać swoich pieniędzy i wtedy...
No powiedz, po co by mu to było? Przecież to solidny człowiek, ma własny biznes, reputację!
Nie, tu chodzi o coś innego.
- No, o co? - zdenerwowała się Żeńka.
- Nie wiem. Ale nie mogę uwierzyć... - W tym momencie Roman Andriejewicz wrócił z
balkonu, a ja i Żeńka zaczęłyśmy szybko nucić: „On mówił mi, zostań moją...".
Przez to wszystko na śmierć zapomniałyśmy o Wadimie. Żeńka przypomniała sobie o nim
dopiero koło siódmej i poleciała do domu, w nadziei że jednak zadzwoni i w drzwiach
znalazła liścik.
- „Żenieczko - czytała mi przez telefon, wyraźnie wymawiając słowa. - Strasznie się za tobą
stęskniłem. Żałuję, że nie zastałem cię w domu. Zadzwonię rano, może uda nam się zjeść
razem obiad. Wadim". No i jak ci się podoba?
- Milutko.
- Myślisz, że udaje? - westchnęła.
- Może i nie. Zrobiłaś na nim wrażenie.
- Mam nadzieję. Tak bym chciała wyjść za niego za mąż! Dacza, kominek, skóra na podłodze
i jeszcze białe bmw... Dokładnie to, czego mi trzeba. Jestem urodzona dla luksusu. Może
zadzwonię sama?
- Ani mi się waż! - powiedziałam szybko. - Niech sobie nie myśli, że od razu rzucisz mu się w
objęcia. Niech wie...
- Że takiego kwiatu to pół światu - wyskandowała Żeńka. - I że na niego nie lecę. No dobra,
ale jeśli ten drań się nie zjawi, to jak się dowiemy, po co się chciał z nami spotkać?
- Zjawi się, zjawi, po coś mu jesteś potrzebna.
Wadim dal o sobie znać następnego dnia koło południa. Żeńka umówiła się z nim w „Starej
Wenecji" o szóstej po południu i od razu zadzwoniła do mnie. Moja obecność w restauracji
zaskoczyła go, ale zręcznie to ukrył. Pocałował w rękę moją przyjaciółkę, potem mnie i
zapytał, na co mamy ochotę.
- Wadimku - zaczęła Żeńka, ignorując menu. - Czemu ty nam w głowie mącisz, aniele?
Wykombinowałeś to przypadkowe spotkanie...
- Co masz na myśli? - zapytał Wadim, ale kiepski był z niego aktor i chyba zdawał sobie z
tego sprawę.
- A może przestaniemy się zgrywać? - westchnęła Żeńka. - Porozmawiamy szczerze i
ustalimy sobie, co kto od kogo chce?
- Nie bardzo rozumiem... - zaczął, ale zaraz pokręcił głową i westchnął: - Dobrze. Załóżmy,
że chciałem z wami porozmawiać. Dlatego czekałem pod domem Anfisy, a potem poszedłem
za wami do sklepu, żeby nawiązać znajomość.
- A my przyszłyśmy do twojego biura dokładnie w tym samym celu.

background image

- Słuchajcie, niepotrzebne mi nieprzyjemności - zdenerwował się. - Chciałem uniknąć
przesłuchiwania na milicji i tak dalej. Nie mam się czego bać, po prostu nie lubię
niepotrzebnych problemów.
- Aha, to już rozumiemy - skinęła głową Żeńka. - I co dalej?
- Dalej było ogłoszenie w gazecie. Ja... jakby to powiedzieć... Zrozumiałem, że coś się dzieje i
chciałem się dowiedzieć co.
- A co się dzieje? - zapytała niewinnie Żeńka.
- Walerij zginął, Inga przepadła. Ktoś ich szuka. Może przyjaciele, a może wrogowie.
Chciałem się dowiedzieć...
- Dlatego zadzwoniłeś? - podsunęłam. Wadim skrzywił się.
- Wiem, że to było głupie... Zadzwoniłem, wymyślając idiotyczny pretekst, poznałem adres,
potem zasięgnąłem informacji... I kompletnie zgłupiałem. Gromów Roman Andriejewicz,
czyli twój mąż, to człowiek dobrze znany w pewnych kręgach, a tu takie ogłoszenie.
Wychodził jakiś mętlik. Dlatego postanowiłem, że najlepiej będzie, jeśli spotkamy się niby
przypadkiem i w przyjacielskiej rozmowie wyjaśnimy sytuację.
- Szukasz Ingi? - domyśliłam się, a Żeńka zerknęła na Wadima i sposępniała, z czego
wywnioskowałam, że pobyt na daczy nie był całkiem niewinny i moja przyjaciółka ma teraz
określone pretensje. Ale chyba na razie postanowiła nic nie mówić, co było mi bardzo na
rękę.
- Tak... - odparł niechętnie Wadim, potem zerknął w stronę Żeńki i dodał: - To znaczy,
szukałem jej na początku...
- Na początku czego? - nie wytrzymała jednak Żeńka.
- Nie czepiaj się słów - westchnął. - Inga zaginęła dwa miesiące temu, pewnego dnia po
prostu wyszła i już nie wróciła. Co mogłem sobie pomyśleć? Nic o niej nie wiedziałem, to
znaczy, wydawało mi się, że wiem o niej wszystko, ale po jej zniknięciu zrozumiałem, że nie
mogę być pewny niczego, co mówiła.
- Nie sprzedałeś jej samochodu?
- Oczywiście, że nie. Napisałem upoważnienie, żeby mogła go używać; a potem wyjechała i
więcej jej nie widziałem.
- Kiedy się poznaliście?
- Trzy miesiące temu. Wracałem do domu późnym wieczorem, pogoda była okropna, deszcz,
wiatr... Zobaczyłem ją na skrzyżowaniu... - Twarz Wadima nabrała rozmarzonego wyrazu.
Żeńka odchrząknęła, a Wadim ściągnął brwi i kontynuował opowieść, unikając lirycznych
dygresji. - Stała z walizką w ręku, otulając się paltem, zatrzymałem samochód i
zaproponowałem, że ją podwiozę. Okazało się, że przyjechała do brata, ale nie zastała go w
domu, a nie miała dokumentów, żeby zameldować się w hotelu, zostawiła je w domu. Jak się
potem okazało, to była nieprawda... W ogóle wątpliwe, żeby w jej słowach była choć
odrobina prawdy... No więc pojechaliśmy do mnie i niemal przez miesiąc żyła w moim
mieszkaniu - a potem nagle zniknęła. Próbowałem jej szukać - ostrożnie, bo zrozumiałem, że
ma jakieś poważne problemy, przed którymi ucieka. Nie znalazłem, za to u mnie zjawiła się
milicja, wypytując o samochód. Dowiedziałem się, że chodzi o zabójstwo jej brata,
wystraszyłem się i postanowiłem milczeć, nikomu nie mówiąc o tym, że znałem Ingę i że
przez miesiąc mieszkała u mnie.
- Zginęło ci coś z mieszkania? - spytałam obojętnie. Wadim poczerwieniał.
- Takie tam... Pięćset dolarów, spinki, złoty zegarek - pamiątka po mamie... Nie trzymam w
domu pieniędzy, a wartościowych rzeczy mam niewiele.
- To znaczy, że Inga gdzieś wyjechała i nie miała zamiaru do ciebie wrócić?
- Dokładnie - uśmiechnął się krzywo. - Ale nie szukałem jej z powodu pieniędzy, zegarka czy
samochodu. Chciałem jej pomóc, czułem, że potrzebuje wsparcia. Kłamała, kombinowała,

background image

plotła niestworzone rzeczy, a za tym wszystkim stał strach i uraza. Myślę, że był w jej życiu
jakiś człowiek, który ją zdradził i przyjechała do miasta po to, żeby go znaleźć.
- A gdy znalazła, uciekła od ciebie, pożyczając sobie pięćset dolarów i różne drobiazgi -
wtrąciła Żeńka. Jej zainteresowanie Wadimem wyraźnie opadło. Żeńka jest straszną egoistką i
rywalizowanie z jakąś tam Ingą było wbrew jej naturze, w sercu mężczyzny chciała panować
niepodzielnie. Jeśli Wadim miał zamiar kontynuować znajomość z moją przyjaciółką, to
popełnił taktyczny błąd, opowiadając romantyczną historię znajomości z Ingą. Rzecz jasna,
Żeńkę ubodło nie to, że jakaś kobieta przez miesiąc mieszkała u Wadima, a ton, jakim o tym
opowiadał. Być może, jeśli Inga się nagle zjawi, Wadim Aleksandrowicz pobiegnie jej
pomóc, zapominając, że nie dalej jak zeszłej nocy przeżył z Żeńką niezapomniane chwile na
posterunku milicji.
Przez chwilę panowała cisza, każdy myślał o swoim. Ja na przykład o tym, że kolejny trop
znów zaprowadził nas donikąd. Westchnęłam:
- Inga widziała moje ogłoszenie w gazecie i zadzwoniła. Jest cała i zdrowa, i nie musisz się o
nią martwić.
- Ja się wcale nie martwię! - zdenerwował się niespodziewanie Wadim, a Żeńka uniosła brwi,
zaskoczona tak gwałtowną reakcją. - Przeceniacie mnie... Po prostu nie chciałbym się
wpakować w przykrą historię ani tym bardziej być zamieszany w morderstwo.
Żeńka demonstracyjnie ziewnęła, a ja osłupiałam. To ci dopiero Romeo!
- Ale przecież szukałeś jej po to, żeby jej pomóc? - przypomniała Żeńka.
- Zgadza się, tylko że ona nie potrzebowała mojej pomocy. A ja nie chcę kobiety, która
potrafi bez pożegnania, zabierając cenne rzeczy, zniknąć z życia człowieka, z którym
mieszkała przez miesiąc pod jednym dachem.
Wadim chyba się zupełnie zaplątał. Uraza, zazdrość, złość i pragnienie ujrzenia dawnej
kochanki zlały się w jedno, najwyraźniej sam nie bardzo rozumiał, czego chce.
Żeńka prychnęła pogardliwie, a ja postanowiłam rozładować atmosferę i zmienić temat.
- A skąd pomysł, żeby nawiązać z nami znajomość? - zapytałam. - Pytam z zawodowej
ciekawości, jako autor kryminałów. - Trochę przesadzałam, do tej pory napisałam tylko jeden
kryminał.
- To proste - uśmiechnął się szeroko Wadim, zadowolony z możliwości zakończenia
drażliwego tematu. - Gdy wyszłyście z mojego biura, zainteresowałem się i wyjrzałem przez
okno...
- Ale przecież szukałeś Ingi, a tu przychodzą dwie kobiety, które podają się za jej
przyjaciółki, a ty nie chcesz się z nimi spotkać.
- Wiedziałem, że Inga nie ma tu żadnych przyjaciółek, pewnie nie miała ich również tam,
skąd przyjechała. Nie należy do ludzi, którzy obarczają się przyjaciółmi. Poza tym już
mówiłem, że nie chciałem być zamieszany w podejrzaną historię i o swojej znajomości
postanowiłem twardo milczeć. A gdy przeczytałem ogłoszenie... ale o tym już wiecie. No
więc pojechałem pod wskazany adres i od rana siedziałem w samochodzie pod twoim
domem. Wkrótce zobaczyłem na balkonie dziewczynę, która czule żegnała męża i pomachała
mu ręką. Bez trudu rozpoznałem w niej jedną z tych kobiet, które były w moim biurze
poprzedniego dnia. Jakiś czas potem przyszła Jewgienjia, której nie sposób nie rozpoznać, no
a dalej to już kwestia techniki. Poznaliśmy się, ale niczego pożytecznego, mam na myśli
wiadomości o Indze, nie udało mi się zdobyć. Nie chciałem sam zaczynać rozmowy o
morderstwie, a wy nie poruszyłyście tego tematu, o Indze nawet nie wspomniałyście.
- Dlatego tak usilnie szukałeś wspólnych znajomych? - prychnęła Żeńka.
- Oczywiście - westchnął i wzruszył ramionami. - Dowiedziałem się, że jesteś dziennikarką i
pomyślałem, że twoje zainteresowanie tą sprawą jest czysto zawodowe: morderstwo,
porwanie dziecka i tak dalej. Nie chciałem się dostać na łamy gazet w związku z tą sprawą i...
- Jasne - Żeńka potarła nos i zerknęła na mnie, jakby pytając o radę.

background image

- Przybrana matka porwanej dziewczynki jest naszą przyjaciółką - zaczęłam. - Inga musi
oddać dziecko. - Wadim energicznie pokiwał głową, a ja mówiłam dalej: - Byłoby najlepiej,
gdyby oddała dziecko bez ingerencji milicji... Problem w tym, że ona ma jakieś pretensje do
przybranego ojca dziecka, który przy okazji jest biologicznym ojcem i jej byłym kochankiem.
Uważa go za mordercę i złodzieja. Że morderca to jasne, zastrzelił jej brata, gdy ten
przyjechał po okup za dziewczynkę, ale dlaczego złodziej? Tego nie wiemy. Nie mamy też
pojęcia, co ona teraz zrobi. Jednak to, że do mnie zadzwoniła, daje pewne nadzieje. Mam
wrażenie, że ona potrzebuje pomocy, nie wie, jak postąpić... Trzeba ją znaleźć, zanim narobi
głupstw. Słuchaj, przecież mieszkała u ciebie prawie miesiąc... Nawet jeśli nie można do
końca wierzyć w to, co mówiła, to może jednak mówiła coś, co mogłoby nam pomóc?
Spotykała się z kimś...
- Rozumiem - skinął głową Wadim. - I gotów jestem opowiedzieć wszystko, co wiem.
- Mnie Szczególnie interesuje ten fatalny mężczyzna w jej życiu - oznajmiła Żeńka. - Jak
myślisz, kto to mógł być?
- Pojęcia nie mam. Mówiła raczej ogólnie, że mężczyźni są strasznymi niewdzięcznikami i
tak dalej. Czasem miałem wrażenie, że na kogoś czeka. Dlatego gdy nagle zniknęła, nawet się
nie zdziwiłem: widocznie kochanek dał o sobie znać i uciekła z nim.
- To może być prawda - prychnęła Żeńka i sposępniała, a potem dorzuciła: - Kiedy Inga się tu
zjawiła? W połowie kwietnia?
- Tak - skinął głową Wadim.
- No właśnie. A gdzie był wtedy Igor?
- A gdzie był? - nie zrozumiałam.
- Pojechał do matki do Sewastopola. Źle się czuła i nawet miał ją tu przywieźć na stałe... Ale
matka się zaparła i nic z tego nie wyszło. Nie było go ze trzy tygodnie. Możemy spytać
Wierki, ale o ile pamiętam, wrócił jakoś na początku maja.
- Dokładnie - skinęłam głową. - Drugiego maja jeździliśmy na szaszłyki i Igora z nami nie
było.
- Inga miała nieprzyjemności w Niżnym Nowogrodzie, pospiesznie opuściła miasto i
przyjechała tutaj szukać pomocy u byłego kochanka. Odmówił i wtedy wymyśliła szantaż,
wciągając w to brata, który na krótko przedtem wyszedł z więzienia i też uważał, że Igor jest
mu coś winien. Przecież to Walerij musiał stanąć przed sądem, a nazwisko Igora nie
wypłynęło ani razu. Znałeś jej brata? - zwróciła się Żeńka do Wadima.
- Widziałem go dwa razy, ale nigdy z nim nie rozmawiałem. Zawsze spotykała się z nim beze
mnie, ja długo siedzę w pracy.
- Nie wiesz nic o jego przyjaciołach, znajomej dziewczynie?
- Nic. Raz jeden prosiła mnie, żebym zawiózł ją do brata, powiedziała, że na chwilę;
czekałem na podwórku. To był duży dom w kształcie podkowy na Michajłowskiej, wyszli
razem...
- Na Michajłowskiej? - spytała czujnie Żeńka. - Ale to przecież wschodnia dzielnica?
- No tak.
- A Trusowowie mieli trzypokojowe mieszkanie, które Inga i Walerij odziedziczyli.
- No i co z tego? - zapytałam, nie rozumiejąc, do czego moja przyjaciółka zmierza.
- Trusow nie mógł mieszkać we wschodniej dzielnicy, ludzie znani i szanowani mieszkają
blisko centrum, a nie na końcu świata.
- Może Walerij sprzedał to mieszkanie? - podsunęłam.
- Może. Trzeba się będzie dowiedzieć.
- Niby jak?
- Najłatwiej byłoby zapytać twojego Romka... Mówię „najłatwiej", nie każę ci go prosić -
dodała szybko przyjaciółka, widząc wyraz mojej twarzy. - Są też inne sposoby... Dobrze, nie

background image

to jest teraz najważniejsze... Musimy dowiedzieć się czegoś o Igorze Dunajewie... Na
przykład, czy nie był w zeszłym roku w Niżnym Nowogrodzie?
- A ty znów to samo? - skrzywiłam się. - Nie wierzę, żeby Igor miał coś wspólnego z
kradzieżą pieniędzy.
- A ja myślę, że właśnie za to nazwała go złodziejem
- powiedziała uparcie Żeńka.
- Igor Dunajew? - wtrącił się Wadim. - Igor Wasiliewicz Dunajew? Firma „Lana"?
- Tak! - powiedziałyśmy szybko.
- Inga się nim interesowała, prosiła, żeby się czegoś o nim dowiedzieć.
- A co konkretnie ją interesowało? Sytuacja finansowa?
- To również. Ile zarabia, na co wydaje pieniądze... To dziwne, ale jego problemy finansowe
raczej ją ucieszyły. Sprawiało jej to satysfakcję, jakby świadczyły o słuszności jej sądów...
Chociaż, jeśli to on był jej kochankiem i chciała z nim uciec, to właściwie nie było się z czego
cieszyć... - Wadim się zastanowił:
- A może liczyła na to, że skoro kochankowi źle się powodzi, łatwiej mu będzie wszystko
rzucić i pojechać z nią, gdzie oczy poniosą?
Osłupiałe, siedziałyśmy patrząc na siebie tępo z rozdziawionymi ustami.
- Igor miał kłopoty finansowe? - wykrztusiła w końcu Żeńka.
Wadim speszył się nagle, przygryzł dolną wargę:
- Nie chodziło o firmę... Był komuś winien dużą sumę pieniędzy. Powiedziałbym nawet,
bardzo dużą.
- Komu? - wykrztusiłam.
- To zacięty karciarz i niemal zawsze przegrywał. Ale wszystko było w porządku, dopóki
pewien człowiek nie skupił jego długów.
- Jak to? - nie zrozumiałam.
- Po prostu - wzruszył ramionami Wadim, a Żeńka zrobiła to samo, jakby się z nim zgadzała.
- Czekajcie, ale po co ktoś miałby to robić?
- Długo by wyjaśniać... Powiem tylko, że chodziło o sporny kawałek ziemi, dość dużą
działkę, należącą do firmy Dunajewa, na której bardzo zależało pewnemu człowiekowi. Miał
zamiar wykorzystać ją według własnego widzimisię i sporo na niej zarobić. Kilka razy
zwracał się do Dunajewa z propozycją kupna, ale ten miał swoje plany i zawsze odmawiał.
Aż w końcu ten człowiek wykupił jego długi. No i tu już wóz albo przewóz: albo trzeba
oddać dług, szybko i z procentami, albo...
- I co na to Dunajew?
- Pojęcia nie mam. Człowiek, o którym mówię, nie rozpowiada o swoich sprawach.
- A co to za człowiek? - zainteresowałam się.
- Kozyriew, bardziej znany jako Kozyrnoj. Żeńka gwizdnęła przeciągle i popatrzyła na mnie.
Tak się złożyło, że Kozyriewa znałyśmy dość dobrze. Rok temu ja i Żeńka podejrzewałyśmy
go o zabójstwo żony i na tym gruncie spotykałyśmy się z nim kilka razy. Jak się okazało,
żony jednak nie zabił, a z nami zdążył się zaprzyjaźnić.
Żeńka zastanowiła się i zawyrokowała:
- Jeśli Igor oddał dług, to znaczy, że to on gwizdnął te pieniądze w Niżnym. Jeśli tak nie było,
zjem własny kapelusz.
Zerknęłam na kapelusz, który miała na głowie i pomyślałam, że nie będzie łatwo.
- Masz telefon? - spytałam Wadima.
- Oczywiście.
- Jeśli nie masz nic przeciwko, skorzystałabym z niego... - I odwróciłam się do Żeńki: -
Pamiętasz numer Kozyrnego?

background image

- Zaraz znajdę - zakrzątnęła się przyjaciółka, patrząc na mnie z błyskiem w oku. Wytrząsnęła
zawartość swojej pojemnej torebki na stół i dzięki temu szybko znalazła notes z telefonami.
Otworzyła go na literze „B" i podsunęła mi pod nos.
- Dlaczego pod „b"? - pokazałam palcem literę. - Przecież on ma nazwisko na „k"?
- No to co, litera „b" bardziej pasuje, u mnie wszyscy miejscowi bandyci figurują pod „b"?
Widzisz, ilu ich mam? O, Wowę Kałmykowa trzeba będzie wykreślić, zmarł niedawno... A
taki był z niego złoty chłopak, niech mu ziemia lekką będzie! I jak teraz nasza gazeta będzie
funkcjonować bez jego wsparcia... Ech, jacy ludzie odchodzą...
Wybrałam numer Kozyrnego i po chwili sympatyczny męski głos powiedział obojętnie:
- Słucham.
- Nikołaju Pietrowiczu - powiedziałam słodko - mówi Anfisa Glińska, to znaczy teraz
Gromowa, pamięta mnie pan?
- Oczywiście! Jak tam życie rodzinne? - słodki szczebiot wyszedł mu nawet lepiej niż mnie,
co mnie trochę speszyło.
- Z życiem rodzinnym wszystko w porządku... Nikołaju Pietrowiczu, potrzebuję pańskiej
pomocy.
- Anfiso, wydawało mi się, że jesteśmy na ty?
- No wiesz, może zapomniałeś? - zaśmiałam się, a przysłuchujący się rozmowie Wadim
najpierw wytrzeszczył oczy, a potem sposępniał.
- Dorastaliśmy na jednym podwórku - wyjaśniła pospiesznie Żeńka, widząc, jakie wrażenie
na jej potencjalnym ukochanym zrobiła nasza zażyłość z pierwszym mafiosem miasta.
Wadim skinął głową bez przekonania, a Żeńka zaczęła barwnie opowiadać historię naszego
dzieciństwa, z którym Kozyriew, rzecz jasna, nie miał nic wspólnego, ale Żeńka kłamała tak,
jak oddychała i mogła puścić wodze fantazji.
- Niczego nie zapomniałem - mówił tymczasem Nikołaj Pietrowicz. - Przejeżdżałem
niedawno obok twojego nowego mieszkania... Ładne miejsce. Czyli wszystko w porządku?
- Tak, dziękuję. To co, jak będzie z tą pomocą?
- Czego sobie tylko życzysz - zaśmiał się. - Przyjedź, porozmawiamy. Jem dzisiaj kolację w
„Lawadzie", będzie mi bardzo miło, jeśli się przyłączysz.
- Nie będę sama - uprzedziłam, a Kozyriew się zaśmiał.
- Oczywiście. I z kim przyjedziesz?
- Z Żeńką oczywiście - odparłam urażona. Czyżby myślał, że pojadę do niego z mężem?
Roman Andriejewicz by mi dał... No dobrze, na razie lepiej o nim nie myśleć, bo jeszcze
zaczną mnie dręczyć wyrzuty sumienia, i Bóg jeden wie, dokąd mnie to zaprowadzi.
- Aha! - ucieszył się Nikołaj Pietrowicz. - Znów jakieś śledztwo?
- Zgadłeś.
- I ja mógłbym pomóc?
- Jeszcze jak, jeśli odpowiesz na jedno małe pytanie.
- Doskonale. Przejeżdżajcie, czekam z niecierpliwością. Oddałam telefon Wadimowi i
zakomunikowałam przyjaciółce:
- Jedziemy do „Lawady", tam pogadamy - Żeńka zerwała się ochoczo, a Wadim zawahał.
- Podrzucisz nas do knajpy? - zapytała Żeńka, rozumiejąc jego wahanie. - Nie musisz z nami
iść.
- Dlaczego, mogę pójść - zapewnił pospiesznie. - Pomyślałem tylko... - Nie pytałam, co sobie
pomyślał, miałam inne zmartwienia.
„Lawada", niewielka restauracja, znajdowała się w suterenie budynku dawnej Dumy
miejskiej. Nigdy przedtem tu nie byłam. Wprawdzie ja i Roman Andriejewicz nie klepiemy
biedy, ale na obiady w tej knajpie nas nie stać.
Od „Wenecji" do „Lawady" jechaliśmy piętnaście minut, przez cały ten czas Żeńka nękała
mnie idiotycznymi pytaniami.

background image

- No pomyśl tylko - czepiała się mnie, nie wiadomo dlaczego. - Czym się właściwie
zajmujemy? Szukamy dowodów, że Igor gwizdnął pieniądze. A dalej?
- Co dalej?
- No właśnie! Przecież on nie jest dla nas obcym człowiekiem, to mąż naszej przyjaciółki!
- Słuchaj, zacznij żuć swój kapelusz i bądź cicho.
- Nie złość się, tylko pomyśl, jaki mamy cel? Chcemy odzyskać Lelkę, czy zorientować się, o
co w tym wszystkim chodzi?
- To jedno i to samo - próbowałam skłamać.
- No wiesz?! To absolutnie nie jest jedno i to samo, tylko wręcz przeciwnie. Teraz obudził się
w nas zapał śledczego, chcemy się dokopać do prawdy. Pytanie tylko, czy rezultat da nam
satysfakcję? Czy sprawimy ból bliskim ludziom, a same wpakujemy się w kłopoty?
- Słowo daję, lepiej się zamknij! - rozzłościłam się. Ponieważ właśnie podjechaliśmy do
„Lawady", Żeńka rzeczywiście musiała się zamknąć.
- Poczekasz na nas? - zapytała Wadima, wychodząc z samochodu. Skinął głową,
odprowadzając ją długim spojrzeniem.
- Ja myślę, że on się zakochał - szepnęłam do przyjaciółki, wchodząc po schodkach.
- Nie mogę mu ufać po tym, czego się dziś dowiedziałam - Żeńka się skrzywiła i dodała: - Ta
jego idiotyczna sympatia do Ingi jest po prostu śmieszna! Zgarnął dziewczynę z ulicy jak
kota, ta go okradła, a on czeka, kiedy znów się pojawi!
- Może nie czeka? - wyraziłam wątpliwość. Weszłyśmy do holu. Zwinny młodzieniec
podskoczył do
nas z tak promiennym uśmiechem, że od razu stało się jasne: Kozyriew uprzedził o naszym
przybyciu. Z tym samym uśmiechem chłopak zaprowadził nas do stołu w głębi sali, gdzie w
samotności zasiadał Nikołaj Pietrowicz. On również uśmiechnął się na nasz widok, wstał,
pocałował moją przyjaciółkę w rękę, a mnie cmoknął gdzieś w okolicy skroni. Mógłby sobie
darować... Ale ponieważ przy szły śmy do niego z prośbą,
posłałam mu szczęśliwy uśmiech. Żeńka klapnęła na krzesło, spojrzała na naszego mafiosa i
westchnęła ciężko. Nie dziwiłam jej się. Nikołaj Pietrowicz wyglądał zabójczo i niemal pod
każdym względem był mężczyzną jej marzeń. Miał wszystko, czego tylko można pragnąć.
Niesamowite pieniądze, elegancki garnitur i wygląd gwiazdy Hollywoodu i tylko jedną
poważną wadę: wszyscy w mieście wiedzieli, że Nikołaj Pietrowicz Kozyriew jest bandytą, a
Żenia nie lubi bandytów, nawet takich z górnej półki, co to sami nie brudzą sobie rąk,
pieniądze zgarniając łopatą. Jak to mówią, nie poradzisz. Dlatego przyjaciółka, zerkając na
Kozyriewa, przełykała ślinę i w myślach oburzała się na niesprawiedliwość losu.
Napiliśmy się i trochę porozmawialiśmy o tym i owym. Nastrój Żeńki bardzo się poprawił, co
mnie dziwiło aż do chwili, gdy zauważyłam dziewczynę przy stole w kącie obok drzwi.
Rzucała nam takie spojrzenia, że radość Żeńki była zupełnie zrozumiała. Jak widać, Kozyriew
wcale nie jadł kolacji sam i nasze przybycie zepsuło ślicznotce wieczór. Żeńkę ta okoliczność
bardzo ucieszyła, a ja zadowolona z jej radości, postanowiłam skupić się na naszym
przyjacielu.
- Nikołaju Pietrowiczu - przeszłam do rzeczy. - Mamy jedno pytanie i żeby nie zabierać ci
czasu, od razu przejdziemy do rzeczy. Nazwisko Dunajew coś ci mówi?
- O tyle, o ile - odparł Kozyriew po zastanowieniu. - W mniejszym lub większym stopniu
znam wszystkich ludzi, zajmujących się biznesem w tym mieście.
- Ja wiem, że pchamy się w nie swoje sprawy i z góry za to przepraszam, ale twoja odpowiedź
jest dla nas bardzo ważna. Igor Dunajew był ci winien dużą sumę pieniędzy. Proszę, powiedz
mi - oddał dług?
Kozyriew odchylił się na oparcie krzesła, popatrzył na Żeńkę, potem na mnie i powiedział:
- Oddał.
- W takim razie drugie pytanie: czy był w stanie to zrobić? Kozyriew się roześmiał.

background image

- Wiedziałem, że jedna odpowiedź was nie zadowoli!
Ja też zachichotałam, mając nadzieję, że mimo wszystko odpowie. Zabrzmiało to bardzo
pochlebnie, więc speszona umilkłam. Kozyriew zastanowił się i wzruszył ramionami:
- W każdym razie oddał. Czemu tak was to interesuje? Uznałam, że ma prawo pytać i
wyjaśniłam:
- Dunajew jest mężem naszej przyjaciółki, ich dziecko zostało porwane.
- Już rozumiem. Szukacie dziewczynki i w związku z tym zainteresowała was jego sytuacja
finansowa?
Ja powiedziałam „dziecko", a Nikołaj Piętrowicz użył słowa „dziewczynka", czyli wiedział o
porwaniu, a w każdym razie wiedział, jakiej płci jest dziecko Dunajewów. Zresztą, nic
dziwnego, tacy ludzie jak Kozyriew zazwyczaj wszystko wiedzą... Dlatego nie dopytywałam
się, skąd wie, tylko skinęłam głową.
- Tak.
Kozyriew znowu się zastanowił, a Żeńka zaczęła się wiercić na krześle, zerkając na niego z
udręką. Zaraz nie wytrzyma, odezwie się i wszystko zepsuje! Na wszelki wypadek kopnęłam
ją pod stołem.
- Nikołaju Piętrowiczu - poprosiłam łagodnie. - Pomóż nam, proszę... Jak myślisz, skąd on
wziął pieniądze?
- Znalazł skarb - prychnął Kozyriew. - Początkowo myślałem, że zarąbał siekierą staruszkę-
lichwiarkę, ale ponieważ o niczym takim w naszym mieście nie słychać, uznałem, że musiał
to być skarb.
- Rozumiem - westchnęłam. Odpowiedź mi się nie spodobała. Aż do teraz miałam nadzieję,
że jest jakieś proste wyjaśnienie, skąd Igor wziął nagle tyle forsy, a wychodziło na to, że
Żeńka jednak nie będzie musiała zjeść swojego kapelusza.
- Dziecko porwano w celu zdobycia okupu? - spytał Kozyriew niby obojętnie, ale w jego
oczach była czujność.
- Tak - odparłam.
- Rozumiem - Kozyriew pochylił się nad stołem w naszą stronę i powiedział: - Kogoś ten
wasz Dunajew musiał
poważnie zmartwić, ponieważ to były spore pieniądze. Myślę, że jest w sytuacji bez wyjścia,
a dziecku grozi niebezpieczeństwo. Dunajew albo zapłaci, albo... - Nikołaj Pietrowicz
rozłożył ręce i znów odchylił się na oparcie krzesła. Myślami chyba był już zupełnie gdzie
indziej i nawet domyślałam się gdzie. Igor jest w sytuacji bez wyjścia, a to znaczy, że
Kozyriew ma szansę zdobyć to, na czym mu zależało, przy czym bez większego wysiłku.
- Kiedy oddał dług? - spytałam, uznając, że poprawił mu się humor i że może odpowie na
jeszcze jedno pytanie.
- Potrzebna wam dokładna data?
- Nie, może być w przybliżeniu.
- Dwa miesiące temu. A teraz ja chciałbym wam zadać pytanie, przysługa za przysługę. Skąd
on miał pieniądze?
- Gdybyśmy mogły odpowiedzieć na to pytanie, odnalazłybyśmy dziewczynkę.
- I nie macie żadnych podejrzeń?
- Nie - powiedziałam twardo. Wyraz oczu Kozyriewa się zmienił.
- I rób tu, człowieku, dobre uczynki - prychnął. - Nawet cienia wdzięczności!
- Wszystkie dobre uczynki zostaną policzone na tamtym świecie - palnęła Żeńka, która
fizycznie nie była w stanie milczeć przez tak długi czas.
Kozyriew uśmiechnął się krzywo, wziął mnie za rękę i powiedział niskim głosem:
- Mimo wszystko cieszę się z naszego spotkania.
Ja cieszyłam się umiarkowanie, ostrożnie uwolniłam dłoń i powiedziałam, wskazując
dyskretnie dziewczynę w kącie:

background image

- Obawiam się, że nasza obecność komuś bardzo działa na nerwy. Zabraliśmy ci i tak zbyt
wiele czasu...
Nikołaj Pietrowicz się zaśmiał, Żeńka zachichotała, ja się uśmiechnęłam.
- Anfiso - powiedział, gdy już się uspokoił - powinnaś otworzyć agencję detektywistyczną.
Masz prawdziwy talent!
Jeśli spodoba ci się ten pomysł, tylko powiedz, gwarantuję wsparcie.
- Dziękuję. Słyszałam, że prywatny detektyw to niebezpieczny zawód, raczej pozostanę przy
pisaniu kryminałów
- Z tymi słowy pożegnałam się i poszłam do wyjścia. Żeńka dreptała obok mnie.
- No i co powiesz? - spytała już na dworze.
- A co tu można mówić. Obawiam się, że miałaś rację. Igor nie miałby skąd wziąć pieniędzy.
Wiera nie wiedziała nic o jego kłopotach finansowych, bo na pewno by nam powiedziała,
czyli Igor rozliczył się z Kozyrnym kosztem Ingi. Złodziej i morderca, ot co.
- Niby wszystko pasuje, a jednak coś mi tu nie gra...
- Co ci nie gra? - wkurzyłam się. Godzinę temu obiecywała zjeść swój kapelusz, a gdy już nie
musi tego robić, zaczyna pleść głupstwa.
Żeńka nie raczyła odpowiedzieć. Wsiadłyśmy do samochodu i Wadim bez słowa ruszył w
stronę mojego domu.
- Jutro zajrzymy do biura Igora - westchnęła przyjaciółka.
- Porozmawiamy z sekretarką, może wie, czy jej szef jeździł do Niżnego Nowogrodu. Może
jednak jakoś inaczej wybrnął z tego długu?
Zrozumiałam, że jej również nie podoba się myśl, że Igor gwizdnął cudze pieniądze i wrobił
ukochaną niegdyś kobietę, choć wiedział, że ona może przypłacić to życiem.
- No przecież nie jest głupi - zdenerwowałam się. - Przecież tamci goście dotarliby do niego
przez Ingę i wtedy...
- Akt rozpaczy - wzruszyła ramionami Żeńka. - Cholera ciężka, ile jest gówna na tym
świecie...
- Oddał dług Kozyriewowi? - zapytał Wadim, do tej pory milczący.
- Oddał - westchnęła Żeńka i wymruczała: - Pożyczając od kogoś innego.
W końcu dojechaliśmy do mojego domu i wtedy wydarzyło się coś nieprzewidzianego. To
znaczy, właściwie powinnam to
przewidzieć i gdybym była w innym stanie ducha, poprosiłabym Wadima, żeby wysadził
mnie obok sklepu. A w każdym razie nie pozwoliłabym mu demonstrować dobrych manier,
wyskakiwać z bmw i otwierać mi drzwi. Ale byłam skoncentrowana na Dunajewie i
zagapiłam się. Podałam Wadimowi rękę, wysiadłam i nawet się odruchowo uśmiechnęłam,
dziękując mu. W tym momencie z naszej klatki wybiegło coś ogromnego, Wadim jęknął i
poleciał w krzaki, a gromowładny okrzyk uświadomił nam, że właśnie powitał nas mój mąż
we własnej osobie.
- Jak cię jeszcze raz zobaczę obok mojej żony, to ci nogi z dupy powyrywam! - W
odróżnieniu od Wadima, który, kompletnie zdezorientowany, potrząsał głową w krzakach,
Roman Andriejewicz nigdy nie cierpiał na nadmiar dobrych manier.
- Romek! - krzyknęłam i złapałam go za rękę. Bałam się, że jak jeszcze raz machnie pięścią,
to z Wadima niewiele zostanie. - Przestań natychmiast!
W tym momencie z bmw wyskoczyła Żeńka i zatrajkotała:
- Co ty robisz, wraży synu?! To przecież prawie mój narzeczony! Wychodzę za niego za mąż
- a po co mi mąż bez zębów? Mam go potem karmić kaszą manną?
Roman Andriejewicz ściągnął brwi, zajrzał w krzaki i spytał podejrzliwie:
- Naprawdę narzeczony?
- Naprawdę - warknęła Żeńka, pomagając „narzeczonemu" wstać, kuksnęła go w bok i
zażądała: - No powiedz mu, bo zostaniesz bez zębów!

background image

- Naprawdę - wystękał Wadim, trzymając się za szczękę.
- No to tego... Przepraszam, stary - powiedział Roman Andriejewicz pół tonu ciszej. -
Pospieszyłem się, wybacz... No nie znoszę, jak jacyś kretyni prowadzają się z moją żoną...
- Nic się nie stało - Wadim skinął głową, ale wolał się nie zbliżać.
Nie dziwiłam mu się. Wprawdzie Roman Andriejewicz w naszym mieście stoi na straży
porządku, jednak patrząc na niego,
nikt by w to nie uwierzył, zwłaszcza gdy się piekli. Ja sama długo się do niego
przyzwyczajałam i nawet teraz czasem się wzdrygam.
- Przepraszam - powiedział Roman Andriejewicz i spróbował otrzepać Wadimowi marynarkę.
Ten szarpnął się i zamknął oczy, mojemu mężowi zrobiło się wstyd, westchnął i
zaproponował: - Wejdź na chwilę, posiedzimy, wypijemy, pogadamy o życiu...
Wadim chyba nie miał ochoty, ale Żeńka znowu trąciła go łokciem i szepnęła: „Nie złość go",
więc skinął głową i wszedł na klatkę z moją przyjaciółką pod rękę. Ja popatrzyłam znacząco
na męża i pokręciłam głową, a on rozłożył przepraszająco ręce.
Wkrótce siedzieliśmy w naszej kuchni, rozmawiając sobie przyjaźnie. Wadim już ochłonął,
mówił Romkowi na „ty" i chyba zapomniał o szczęce. Ledwie zdążyłam pomyśleć o tym, jak
nam się przyjemnie rozmawia, gdy Roman Andriejewicz wszystko zepsuł.
- Kiedy składacie dokumenty? - spytał wesoło.
- Jakie? - pisnęła Żeńka zerkając na „ukochanego".
- No jak to jakie? Wychodzisz za niego za mąż czy nie?
- No, tak... - odparła Żeńka niepewnie.
- No to po co zwlekać, idźcie od razu jutro. Wadim zbladł, a Żeńka zaczęła się jąkać.
- No coś ty, Roman, przecież nie ma pośpiechu...
- A co tu odkładać, skoro się lubicie? No chyba że... - w tym momencie Roman Andriejewicz
zrobił straszną minę i patrząc na Wadima, podniósł głos: - To wtedy nie ma co zawracać
głowy biednej dziewczynie! To prawie moja krewna, można powiedzieć, że niemal tu
mieszka, chociaż mnie się to nie podoba. Zastanów się, koleś.
Od razu utkwiliśmy wzrok w talerzach i zamilkliśmy. Wadima uratował telefon: jego
komórka zaćwierkała w kieszeni, odebrał z ulgą, a potem oznajmił, nie ukrywając radości:
- Muszę jechać do pracy - popatrzył na zegarek, odchrząknął i wzruszył ramionami. - Co
zrobić, interesy, sami słyszeliście, że moja obecność jest niezbędna.
Nic takiego nie słyszeliśmy, ale nie protestowaliśmy. Wadim pospiesznie wstał zza stołu,
Romek poszedł go odprowadzić, mamrocząc:
- Tak, stary, ale masz robotę... Godzina późna, a tu trzeba jechać, jak na służbie.
Żeńka siedziała przy stole, ciskając gromy z oczu.
- No, wraży synu! - ryknęła, gdy Romek wreszcie wrócił i pogroziła mu pięścią. - Czegoś
chłopaka wystraszył? A nuż naprawdę by się ożenił? Czekaj, jak zostanę przez ciebie starą
panną, to się do was sprowadzę. Będziecie mogli mnie adoptować albo trzymać zamiast psa...
- Daj spokój - machnął ręką Roman, ale chyba czuł się winny. - Po co ci ten biznesmen?
Poznam cię ze swoim zastępcą, fajny gość...
- Spadaj - poprosiła Żeńka i napiła się wódki, żeby zagłuszyć smutek.
Na noc została u nas. Roman Andriejewicz chciał zaprotestować, ale gdy Żeńka uśmiechnęła
się złośliwie, tylko rozłożył ręce.
Rano wstałyśmy z bólem głowy w dość przykrym nastroju z powodu deszczu mżącego za
oknem. Napiłyśmy się kawy i zamyśliłyśmy. Nie miałyśmy żadnych pomysłów, gdzie i jak
szukać Lelki.
- Trzeba się dowiedzieć, co z tym mieszkaniem - powiedziała Żeńka.
- Jakie mieszkanie? - nie zrozumiałam.
- Przypomnij sobie, co mówił Wadim: brat Ingi mieszkał na Michajłowskiej.
- Aa... To może sprzedał mieszkanie rodziców?

background image

- Nic nie sprzedał. Dowiedziałam się swoimi kanałami, że stare mieszkanie Trusowów
należało do Walerija. Ulica Timiriaziewa, obok szkoły sportowej, a on wolał mieszkać na
końcu świata. Musiał być jakiś powód?
- Bardzo możliwe - przyznałam. - Tylko co to ma wspólnego z Lelką?
- Tego jeszcze trzeba się będzie dowiedzieć. A może dziecko razem z Ingą jest w tym
mieszkaniu na Michajłowskiej?
- Przecież Inga nie jest głupia i powinna rozumieć: tam szukaliby jej przede wszystkim!
- I kto by jej tam szukał? - prychnęła Żeńka. - Skoro o mieszkaniu nikt nie wie, a tam jest
zameldowany brat Timiriaziewa?
- Ale myśmy się jakoś dowiedziały?
- Myśmy się dowiedziały, bo nam Wadim powiedział, który przypadkiem zawoził Ingę do
brata. A milicji nic nie powiedział i pewnie nie powie, skoro się wypiera znajomości z Ingą.
- Dobrze - skinęłam głową, chociaż nie wierzyłam w to, że tak po prostu wejdziemy do
mieszkania i tam znajdziemy Lelkę. Z drugiej strony, Inga musiała przecież gdzieś
mieszkać... W sumie pomysł Żeńki może wcale nie był taki głupi. - A jak tam trafimy?
- Dom Wadim pamięta, a mieszkanie jakoś znajdziemy. Zadzwonimy do naszego
biznesmena... Obawiam się tylko, że po wczorajszym spektaklu nie zechce z nami rozmawiać.
Jednak Wadim nie tylko zechciał, ale nawet pojechał z nami. Ja i Żeńka popatrzyłyśmy na
siebie stropione: żeby biznesmen rzucał wszystko i poświęcał pół dnia na poszukiwanie
jakiegoś tam mieszkania?
- No przecież nie mógł się aż tak wystraszyć - Żeńka pokręciła głową.
Piętnaście minut później pod moją klatką stanęło śnieżnobiałe bmw. Na początek
pojechaliśmy do mieszkania, w którym
sześć lat temu mieszkała rodzina Trusowych i gdzie był zameldowany nieżyjący Walerij.
Dom rzeczywiście znajdował się obok szkoły sportowej, duży trzypiętrowy budynek z bramą
pośrodku, na fasadzie ze stiukami widniały cyfry „1954".
- Lubię takie domy - zauważyła Żeńka. - Pewnie ze trzy i pół metra wysokości, a mieszkanie
takie, że można jeździć na rowerze.
- Stary - odezwał się Wadim, oglądając krytycznie fasadę. - A dużym metraż już teraz nikogo
nie dziwi.
- A dlaczego? - żachnęła się Żeńka. - Ja mieszkam w bloku z lat siedemdziesiątych i mnie to
bardzo dziwi!
Wadim wzruszył ramionami i ostrożnie wjechał na podwórko, a Żeńka prychnęła i utkwiła
wzrok w oknie. Generalnie atmosfera była napięta. Żeńka zaczynała się złościć, ponieważ z
natury była wesoła i drażnili ją ludzie, którzy nie rozumieli żartów. Trzeba jednak przyznać,
że żarty Romana Andriejewicza były dość specyficzne.
- Może mu powiedzieć, żeby się nie martwił? - szepnęła mi, a ja wzruszyłam ramionami,
pozwalając jej decydować samej, a ona rozzłościła się i rozmawiała z Wadimem jeszcze
surowiej. Stanowczo nie wyglądali na zakochanych.
- Jaki numer mieszkania? - spytał nieśmiało Wadim, Żeńka odpowiedziała i zatrzymał się
obok drugiej klatki.
- Pójdziesz z nami? - spytała przyjaciółka, wychodząc z samochodu.
- A to konieczne?
- Oczywiście, że nie.
- Co tak na niego najeżdżasz? - nie wytrzymałam. Weszłyśmy do klatki i Wadim nie mógł nas
już słyszeć.
- Czep się - burknęła Żeńka, a ja spojrzałam na nią podejrzliwie: może faktycznie wybiera się
za mąż?
Weszłyśmy na drugie piętro i zastygłyśmy przed metalowymi drzwiami, obitymi dermą.
Zadzwoniłam, po jakiejś minucie senny kobiecy głos zapytał:

background image

- Kto tam?
- Niech pani otworzy - odparłam. Nie udało mi się wymyślić nic sensowniejszego.
O dziwo, otworzono nam. Zaspana dziewczyna z pomarańczowymi włosami, nie wiadomo
dlaczego nastroszonymi, popatrzyła na nas i spytała:
- Panie do kogo?
- W sprawie mieszkania - palnęłam. Idiotyczne odpowiedzi przychodziły mi dziś bez
najmniejszego trudu.
- Aa... - powiedziała dziewczyna. - Będziecie nas wysiedlać? Proszę wejść... - I ruszyła
pierwsza długim korytarzem, gestem zapraszając nas do środka. Zamknęłyśmy drzwi i
poszłyśmy za nią.
Zaprowadziła nas do kuchni, dużej i jasnej, ale strasznie zagraconej. W oczy rzucały się trzy
stoły z resztkami jedzenia, przy jednym z nich siedziała dziewczyna w czarnej peruce i paliła
papierosa.
- Jesteście z milicji? - zapytała.
- Nie - pokręciła głową Żeńka. - Jesteśmy przyjaciółkami Ingi.
- Jasne - oznajmiły dziewczyny. - Za ten miesiąc już zapłaciłyśmy... no, jej bratu. Mamy
pokwitowanie. Na znalezienia mieszkania potrzeba czasu, gdzie się podziejemy z tymi
wszystkimi gratami? Może powiecie jej, żeby trochę zaczekała? Zwolnimy mieszkanie do
pierwszego września.
- Mieszkacie tutaj we dwie? - pytała Żeńka.
- Nie - pokręciła głową pomarańczowa dziewczyna. - Za drogo. Mieszkamy tu w sześć. Ja z
Maszką w jednym pokoju - pokazała palcem tę w peruce - Swietka z Ludką w drugim dużym,
a Ludka Stiepanowa i Irka w małych.
- Są teraz w domu?
- Nie, wszyscy w pracy, a Stiepanowa pojechała do starych, ma urlop.
- Rozumiem. I dawno wynajmujcie?
- My dwa lata, one pojawiły się później.
- Dogadywałyście się z właścicielem?
- Nie, z sąsiadką, Walerij siedział wtedy w więzieniu. Nie wiedziała pani? Wyszedł cztery
miesiące temu. A teraz go stuknęli... Szkoda, fajny był z niego chłopak.
- Po powrocie z więzienia nie prosił, żebyście zwolniły mieszkanie?
- Nie. Powiedział: mieszkajcie sobie. Pieniądze zawsze się przydadzą, przecież nie wrócił z
wczasów. Chociaż, diabli wiedzą, podjeżdżał zagranicznym wózkiem... Ale my cudzych
pieniędzy nie liczymy.
- Nie wiecie, gdzie on mieszkał?
- Walerij? Nie, skąd? Nie chodziłyśmy do niego w gości. Czasem tu wpadał, przywoził
alkohol, zwłaszcza zaraz po zwolnieniu. Potem zjawiał się rzadziej, a przed śmiercią to w
ogóle ze trzy tygodnie go nie było.
- Cztery - poprawiła dziewczyna w peruce. - Ostatni raz był u Irki na urodzinach.
- Dokładnie.
- I nie mówił, gdzie mieszka?
- Gdzieś wynajmował, ale gdzie? Przecież mówię, że nas nie zapraszał - powiedziała jakby z
pewną urazą.
- Nie ma pani nic przeciwko, że obejrzymy mieszkanie?
- Proszę. Remont pewnie trzeba by zrobić... Dla nas to niepotrzebny wydatek, ale jeśli Inga
chce tutaj mieszkać... - Pomarańczowa pchnęła drzwi najbliższego pokoju, rzucając
mimochodem: - Nie zamykamy, zamków na drzwiach nie było, a wstawiać... poza tym, sami
swoi...

background image

Nie słuchałam jej wyjaśnień, wstrząśnięta tym, co zobaczyłam. Nad łóżkiem, zaścielonym
pluszowym pokryciem wisiał kalendarz, z którego spoglądał na mnie siedzący w koszyku
cocker-spaniel.
- Czyj to pokój? - spytałam.
- Ludki Stiepanowej, nie ma jej, wyjechała.
- A rzeczy należą do Trusowów?
- Tylko meble. Tu są duże komórki, prawie jak pokoje, wszystkie rzeczy leżą tam, zamknięte.
- To właścicieli? - wskazałam zeszłoroczny kalendarz.
- Nie, Ludki - uśmiechnęła się dziewczyna. - Ma hysia na punkcie psów. Nawet chciała sobie
sprawić, ale same rozumiecie...
- I mówi pani, że gdzie ona teraz jest? - spytała czujnie Żeńka, gdy w końcu zrozumiała,
czemu wpatruję się w kalendarz.
- Wyjechała na urlop. Pochodzi z Tweru, to znaczy gdzieś z obwodu.
- A w jakich była stosunkach z Walerijem? - spytała Żeńka, ożywiając się coraz bardziej.
- Z właścicielem? W żadnych. Ludka w ogóle jest jakby nie z tego świata, milcząca... Kocha
psy i seriale. Z Walerijem chyba widzieli się tylko w pierwszym miesiącu, wtedy często
przychodził. A potem poznała jakiegoś chłopaka i prawie przeniosła się do niego, tutaj tylko
czasem zagląda albo dzwoni.
- A co to za chłopak?
- Nie wiem. Mówię pani, że ona jest dziwna. Gdy przestała wracać na noc, Irka spytała, gdzie
ją nosi, a ona na to: poznałam chłopaka, mieszkam u niego. Nam żadna różnica, mieszkaj
sobie na zdrowie.
- Ten jej chłopak był tutaj kiedyś?
- Nie, po co, skoro ma własne mieszkanie?
- Podarował jej psa - oznajmiła dziewczyna w peruce, wychodząc z kuchni. - Ludka zajrzała
tu ze dwa miesiące temu, cała szczęśliwa, z psem na smyczy. Irka mówiła.
- I co to był za pies? - zapytałam.
- Ja się nie znam, Irka też nie. Nieduży taki, chociaż może to szczeniak.
- Podobny do tego? - zapytałam, wskazując kalendarz.
- Skąd ja mam wiedzieć? Nie widziałam go na oczy.
Nie oglądałyśmy pozostałych pokoi. Ludmiła i pies to już było coś! Oczywiście Żeńka nie
omieszkała popsuć mi dobrego humoru.
- Jakaś bzdura - wymruczała, gdy wyszłyśmy z mieszkania. - Wychodzi na to, że dziecko
porwała nie Inga, lecz jej brat z tą dziewczyną!
- Dlaczego bzdura? Mogli porwać Lelkę we trójkę...
- Czekaj tu - oznajmiła Żeńka nagle i pobiegła na drugie piętro. Postałam przy oknie przy
wyjściu, patrząc na podwórko i próbując zebrać myśli. Żeńka zbiegła ze schodów.
- O - wcisnęła mi w rękę skrawek papieru. - Ludmiła pracuje w kiosku, a to adres jej
rodziców. Najśmieszniejsze, że gliniarze tu byli, jak szukali Ingi i dziecka, i potem jeszcze raz
po śmierci Walerija, i żaden sukinkot...
- Poczekaj - przerwałam. - Na razie to tylko domysły...
- Jakie tam domysły! Masz Ludmiłę, psa, a chłopak, z którym mieszkała, to Walerij. Chodził,
chodził i wychodził. A dziewczyna milczała, nie opowiadała wszystkiego przyjaciółkom i
dlatego gliniarze do niej nie dotarli. I tylko ty, wielki autor kryminałów, raz spojrzałaś na
kalendarz z psem i wszystko zrozumiałaś. Niech cię ucałuję! Jestem z ciebie dumna!
- W tym momencie Żeńka naprawdę mnie pocałowała. Zaskoczony Wadim przyglądał nam
się przez otwarte okno bmw.
- Do kogo dzwonimy najpierw: na milicję czy do Romka?
- spytałam.

background image

- Do nikogo nie będziemy dzwonić. Walerij zginął, w jego mieszkaniu są dwie kobiety i
dziecko. Spaniel to nie doberman, poradzimy sobie same.
- W jakim sensie?
- W takim, że załatwimy wszystko pokojowo, posiedzimy, pogadamy po babsku i odzyskamy
dziecko. Dość tych dramatów.
- Dobrze - skinęłam głową. - A jak nie znajdziemy mieszkania?
- Nie rozśmieszaj mnie. Tylko najpierw zajrzymy do pracy do Ludmiły i zadzwonimy do jej
rodziców, mam telefon.
Kiosk, w którym pracowała Ludmiła, znajdował się trzy przystanki trolejbusowe od domu
Trusowów. Starszawa kobieta
poinformowała nas, że Ludmiła zwolniła się trzy tygodnie temu i wyjechała do rodziców do
Tweru.
- Może naprawdę wyjechała? - zastanawiała się Żeńka.
- Psa zostawiła Walerijowi i nawet nie wie, że on nie żyje, a Lelka jest ze swoją matką i
spanielem...
- Nie pleć - poprosiłam. - Nawet nie wiemy, czy Ludmiła rzeczywiście miała spaniela.
Żeńka poszła zadzwonić do rodziców Ludmiły, a ja poczułam gwałtowną potrzebę
uspokojenia się. Potrzebowałam się przejść. Wszystko układało się aż za dobrze...
- Anfisa! - zawołała Żeńka; wróciłam do bmw. - Ludmiła nigdzie nie pojechała, w każdym
razie u rodziców jej nie ma.
- Mam nadzieję, że nie wystraszyłaś ludzi na śmierć?
- Już ty mnie nie ucz. Przedstawiłam się jako koleżanka ze szkoły i spytałam, kiedy Luda
przyjedzie. Matka powiedziała mi, że dziewczyna niedawno dzwoniła i ma przyjechać na
urlop pod koniec lata... Anfisa, to musi być nasza Ludmiła! Ma psa, i pewnie Lelkę też!
Wadim, teraz wszystko zależy od ciebie. Musisz sobie przypomnieć, gdzie mieszka brat Ingi!
- Dom pamiętam dobrze - zapewnił. - Nie martw się
- I pojechaliśmy na Michałowską.
- O, z tego automatu dzwoniła - pokazałam, gdy przejeżdżaliśmy obok sklepu spożywczego
na Jamskiej.
- To trzy kroki od tego domu - skinął głową Wadim i wkrótce wjechaliśmy na podwórko
ośmiopiętrowego wieżowca. - Tutaj, czwarta klatka. Mam tylko jedno pytanie: jak
znajdziemy mieszkanie, nie wzbudzając czujności kobiet?
Żeńka rozejrzała się, na końcu podwórka dwóch chłopców z entuzjazmem myło samochód.
Wadim zaparkował obok nich i Żeńka spytała:
- Chłopaki, kto na podwórku ma srebrnego lanosa?
- Facet spod czterdziestego drugiego, ale teraz go nie ma.
- A gdzie jest?
- A skąd mamy wiedzieć? Pewnie wyjechał, bo dawno nie widać samochodu. Może pojechał
na wakacje?
- Czterdziesty drugi? - Wadim trzasnął drzwiczkami i odwrócił się do nas. - I co robimy?
- Spróbujemy się dowiedzieć, czy tam są.
Z bijącym sercem weszliśmy na pierwsze piętro. Żeńka i Wadim zostali na schodach, ja
podeszłam do drzwi z numerem czterdziestym drugim i zadzwoniłam. Za drzwiami nie było
słychać ani kroków, ani szmerów, wskazujących na czyjąś obecność. Zadzwoniliśmy jeszcze
raz i jeszcze...
- Nikogo - powiedział Wadim.
- To się jeszcze okaże - warknęła Żeńka i poszła zadzwonić do sąsiadów. Mnie wysłała na
dwór, żebym obserwowała okna mieszkania, Wadim miał zająć stanowisko przy drzwiach.
Najwyraźniej moja przyjaciółka myślała, że Ludmiła i Inga przyczaiły się w domu i teraz
spróbują się wydostać. Dla mnie było jasne, że mieszkanie jest puste. Jedyna nadzieja, że

background image

sąsiedzi wiedzieli coś o Ludmile i w ten sposób dotrzemy do jej nowego mieszkania...
Mogłyśmy oczywiście powiadomić milicję, ale wtedy już pewnie nie udałoby się nam
dogadać z Ingą.
Sąsiedzi nie mieli dla Żeńki żadnych rewelacji. Żeńka straciła piętnaście minut, żeby usłyszeć
standardowe: nie znamy, nie widzieliśmy, nie słyszeliśmy. Potem weszła na ósme piętro i
zaczęła schodzić na parter, dzwoniąc do wszystkich mieszkań i nękając wszystkich, których
udało jej się zastać w domu. Na parterze w końcu uśmiechnęło się do niej szczęście: gruba
babka popatrzyła na nią ponuro i spytała:
- W mieszkaniu Kątki? Nade mną? Ale tam od kilku dni jest cicho. A tak to ktoś mieszkał, z
dzieckiem i psem.
- Widziała pani? - spytała Żeńka.
- Słyszałam. Pies szczekał, dziecko biegało. Nie mogę powiedzieć, żeby bardzo hałasowali,
ale to wielka płyta, wszystko słychać. Idźcie do Katii, ona powinna wiedzieć, komu
wynajmowała mieszkanie.
- A gdzie ją można znaleźć?
- A po co szukać, mieszka w sąsiednim domu u swojego chłopa, a to mieszkanie wynajmuje,
zawsze trochę grosza
wpadnie. Pierwsza klatka, drugie piętro, jak wejdziecie, to od razu pierwsze mieszkanie na
prawo. Pytajcie o Katierinę.
Żeńka wybiegła z klatki, zostawiając Wadima na straży. Poleciałam za nią, w biegu
wysłuchując informacji.
- Musimy wejść do tego mieszkania - gorączkowała się Żeńka. - Sąsiadka z dołu twierdzi, że
tam było dziecko i pies!
- Doskonale, tylko co nam to daje, jeśli kobiety uciekły, zabierając ze sobą dziewczynkę?
- A jeśli Lelka nadal tam jest? Może się przeraziły i ją tam zostawiły?
Aż mnie dreszcz przeszedł na samą myśl.
- Zwariowałaś, czy co? - wkurzyłam się. - Skoro napisały do Wiery list, żeby się nie martwiła,
to chyba nie zrobiłyby czegoś takiego? - Argumentowałam logicznie, ale mimo wszystko
przyspieszyłam kroku i do klatki w sąsiednim domu wpadłyśmy niemal biegiem.

- Boże, spraw, żeby ta Katierina była w domu... - mamrotała Żeńka.
Pan Bóg wysłuchał jej próśb i drzwi otworzyła nam Katierina we własnej osobie. Popatrzyła
na nas z pewnym zdumieniem i spytała:
- Panie do kogo?
Wymieniłyśmy spojrzenia, zastanawiając się, co powiedzieć, żeby kobieta nie zatrzasnęła
nam drzwi przed nosem. W końcu Żeńka podsunęła jej swoją legitymację, kobieta ściągnęła
brwi, ale powiedziała:
- Proszę wejść.
- To pani wynajmuje mieszkanie w sąsiedniej klatce? - wypaliłam.
- Ja... A co? Skarżył się ktoś?
- Nie, skąd... Komu je pani wynajęła?
- Jednej dziewczynie, studentce. Przyjechała z Tweru, uczy się tutaj i pracuje, porządna
osoba. Na imię ma Ludmiła, zapisałam sobie je dane. Zapłaciła za pół roku z góry.
- Kiedy wynajęła jej pani mieszkanie?
- Ze trzy miesiące temu.
- Mieszka sama?
- Sama. Męża nie ma, a czy sprowadza sobie facetów, czy nie, to już nie moja sprawa, ja się
do cudzego życia nie wtrącam. Sąsiedzi się nie skarżą, pieniądze zapłacone z góry, widać, że
to porządna dziewczyna.
- Ma psa?

background image

- Psa? Ona nie, siostra. Wzięła tego psa i siostrzenicę na trochę do siebie. Mnie tam bez
różnicy, byle sąsiedzi się nie skarżyli.
- Widziała pani to dziecko?
- Nie, Luda mówiła, zanim wyjechała. Przyniosła klucze, powiedziała, że jedzie do Tweru z
siostrzenicą, że siostra ma urlop dopiero na jesieni, a dziadkowie stęsknili się za wnuczką.
- A tę siostrę pani widziała?
- Raz, w sklepie. Piękna kobieta i zupełnie niepodobna do Ludki, chociaż Ludka też niczego
sobie... Spotkałyśmy się w sklepie i ja spytałam: „Na zakupy z przyjaciółką?". A ona na to:
„Nie, to siostra". Widać, że tamta starsza i zamężna, dziecko miała...
- Proszę posłuchać, to dziecko zostało porwane... - pokrótce zarysowałam jej sytuację i na
zakończenie dodałam: - Chciałybyśmy załatwić sprawę polubownie, nie wciągając w to
milicji. Proszę nam pomóc...
- A co miałabym zrobić? - wystraszyła się kobieta.
- W Twerze Ludmiły nie ma, tutaj zwolniła się z pracy. Proszę pójść z nami do tego
mieszkania, może znajdziemy coś, co nam podpowie, dokąd mogła zabrać dziecko.
- I będziemy grzebać w jej rzeczach?
- Jekatierino, przepraszam, nie znam pani imienia odojcowskiego, jeśli się pani nie zgodzi,
będziemy musieli wezwać milicję i wtedy narobi się znacznie więcej szumu.
- A co mnie tam, patrzcie sobie... W końcu to moje mieszkanie, chcę to wchodzę, nie chcę,
to... Pójdę z wami, żeby nic nie zginęło. Nie żebym nie ufała, ale...
- Chodźmy - skinęła głową Żeńka.
Katierina szybko się przebrała, znalazła klucze i poszłyśmy do sąsiedniej klatki. Na Wadima
zerkała podejrzliwie, musiałyśmy kłamać, że to ojciec dziewczynki. Wadim okazał swoje
dokumenty i dał kobiecie dwie setki za fatygę, co ją dobrze do nas usposobiło: nie tylko
wpuściła nas do mieszkania, ale pomogła przy zaimprowizowanej rewizji.
Mieszkanie było jednopokojowe, czyste i przytulne; nic nie wskazywało na niedawną
obecność psa i dziecka. Rozejrzałyśmy się z grubsza, westchnęłyśmy, Żeńka zajrzała do
szafy: kilka sukienek, płaszcz, na dole pantofle...
- To pani rzeczy? - spytała właścicielkę.
- Nie, Ludki.
Przyjaciółka zaczęła sprawdzać kieszenie i obmacywać każdy szew, ja i Katierina poszłyśmy
do kuchni. Wadim początkowo stał jak słup, a jednak to właśnie on znalazł coś znaczącego
jako pierwszy. Gdy Żeńka kazała mu się ruszyć, zajrzał pod stół, przesunął dłonią po
dywaniku i wyciągnął spod niego flamaster. Zwykły niebieski flamaster, ale zawsze coś! W
szafkach w kuchni były jedynie naczynia, sól i zapałki, żadnych artykułów spożywczych,
wiadro na śmieci stało puste. Pomyślałam, że niczego tu nie odkryjemy, ale Katierina nagle
odsunęła stół, zawołała mnie i pokazała palcem coś ciemnego na podłodze. Nie trzeba być
Sherlockiem Holmesem, by zgadnąć, że ktoś rozsypał suchą karmę dla psa i kilka
kawałeczków znalazło się pod blatem. Flamaster i karma potwierdzały obecność w
mieszkaniu dziecka i psa. Jeśli wziąć pod uwagę zeznania sąsiadki z dołu, można było śmiało
powiedzieć, że Lelka tu była.
- Kiedy Ludmiła przyniosła pani klucze? - spytała Żeńka, odrywając się od ubrań, które
patroszyła z takim zapałem.
- Żebym to ja pamiętała... - zastanowiła się Katierina. Na drodze skomplikowanych wyliczeń
udało się jednak ustalić, że było to mniej więcej dzień, najpóźniej dwa po zabójstwie
Walerija.
- A kiedy pani widziała jej siostrę?
- O, siostrę to dawno. Ze dwa miesiące temu, albo i jeszcze dawniej.
- Wszystko jasne - skinęła głową Żeńka. - Inga zjawiła się w mieście, spotkała z bratem,
poznała jego dziewczynę, która podawała się za jej siostrę.

background image

- Po co? - spytałam.
- W ramach konspiracji oczywiście.
- Czyli wychodzi na to, że od dawna planowali to porwanie?
- No pewnie, nawet w tym celu kupili spaniela.
To wszystko nie chciało mi się zmieścić w głowie, jednak najwyraźniej Żeńka miała rację.
Wadim usiadł w fotelu, pogrążając się w rozmyślaniach, pewnie o Indze. Może liczył, że ją
odnajdzie i wyciągnie z tego bagna i dlatego, nie bacząc na idiotyczne żarty Romana
Andriejewicza i własny biznes, pomagał nam w śledztwie?
Katierina przejrzała szuflady, wypchane głównie jej rzeczami, a ja siedziałam z boku, licząc
potajemnie na jakiś olśnienie. Żeńka wywróciła kieszenie płaszcza i pokazała nam bilet
autobusowy. Skupiliśmy się wokół niej, oglądając znalezisko.
- Andriejewo... Gdzie to jest? - wymruczała Żeńka.
- Po drodze do Niżnego Nowogrodu - ocknął się Wadim. - Niewielka wioska, mieszkają tam
głównie letnicy...
Wnioskując z daty, do wsi Andriejewo Ludmiła jeździła trzy miesiące temu.
- Stop, stop, stop - wymamrotała Żeńka i wszyscy zastygliśmy, czekając, aż zbierze myśli. -
W pierwszym miesiącu po zwolnieniu Walerij wynajął gdzieś mieszkanie. Gdzie? Nie
wiadomo. Mniej więcej w tym samym czasie związał się z Ludmiłą i postanowili mieszkać
razem. W tym celu dziewczyna wynajmuje mieszkanie, nie informując przyjaciółek, kim jest
jej chłopak, który pojawił się tak nagle.
- Po co wynajmowali mieszkanie, skoro mogli żyć w tamtym, nie wyrzucając dziewczyn?
Przecież Ludmiła miała oddzielny pokój? - spytałam chmurnie.
- Ze względu na Ingę. Trzy miesiące temu zaczęła mieć nieprzyjemności w Niżnym i zjawiła
się tutaj. Wtedy w głowach całej trójki dojrzał pewien plan. Nie dałoby się przeprowadzić go
na oczach pięciu gadatliwych dziewczyn, dlatego potrzebowali mieszkania. Wynajmuje je
Ludmiła, żeby w razie czego nikt nie kojarzył mieszkania z Walerijem ani tym bardziej z jego
siostrą.
- Doskonale - skinęłam głową. - A co ze znalezionym biletem?
- Załóżmy, że w pierwszym miesiącu po zwolnieniu Walerija mieszkał u jakiegoś kumpla,
możliwe, że w tym Andriejewie albo że wynajmował tam dom, zawsze to taniej niż w
mieście, i Ludmiła tam do niego przyjeżdżała.
- Załóżmy. I co nam to daje?
- Gdy Walerij zginął, zostało niewiele miejsc, w których dziewczyny mogłyby się ukryć, w
dodatku z dzieckiem. Może przypomniały sobie o Andriejewie?
- Równie dobrze mogły sobie przypomnieć o dziesięciu innych miejscach - westchnęłam.
- Anfisa, w tym coś jest! - uparła się Żeńka. - No wyobraź to sobie. Chłopak zginął,
dziewczyny nie dostały pieniędzy, tkwienie w mieście robi się niebezpieczne. Dokąd
pojechać? A tu na wyciągnięcie ręki lokum, za które zapłacono za pół roku z góry, tak jak za
to. To w końcu nie tajne agentki tylko zwykłe kobiety z dzieckiem.
- Żeńka może mieć rację - wtrącił się Wadim. - Na samym początku znajomości z Ingą,
wracając z pracy, spotkałem ją na przystanku „Sady", powiedziała, że była u brata na daczy.
- „Sady" to ostatni przystanek czternastki, obok jest obwodnica...
- Prowadząca do Niżnego Nowogrodu - dokończyłam.
- Jedziemy do Andriejewa - potrząsnęła głową Żeńka i wszyscy, nawet Katierina, rzuciliśmy
się do drzwi.
- Stop - powstrzymałam ich. - Do żadnego Andriejewa nie jedziemy. Już raz się
wygłupiliśmy, nie powiadamiając
milicji i w efekcie zginął człowiek. Nie mamy prawa ryzykować po raz drugi.
- Jakie tu może być ryzyko, do licha? - oburzyła się Żeńka. - Siedzą tam dwie baby...
- I właściciel daczy, który na nasz widok zacznie strzelać z obrzyna...

background image

To trochę ostudziło zapał Żeńki; Wadim powiedział:
- Anfisa, ja cię bardzo dobrze rozumiem. A jeśli chcemy załatwić to bez ingerencji milicji...
- To twojej ukochanej nie wsadzą do więzienia - podpowiedziała usłużnie Żeńka.
Wadim sposępniał i zamilkł. Wyglądało na to, że to ja musiałam podjąć decyzję. Szczerze
mówiąc, ja też chciałam, żeby ta historia szczęśliwie się skończyła. Wystarczy jedna śmierć i
jedna sprawa w sądzie... Ale jeśli porywaczki nam uciekną, zabierając ze sobą dziecko...
Nawet nie chciałam o tym myśleć.
- Już wiem - westchnęłam. - Skontaktujemy się z Romkiem.
- Twój Romek od razu poleci na milicję...
- W takich sprawach Romek najlepiej wie, co należy zrobić. Jeśli powie, że bez milicji się nie
obejdzie, to znaczy, że tak właśnie będzie. Spróbujemy go przekonać...
Zostawiłyśmy zdezorientowaną Katierinę na progu mieszkania, poleciałyśmy do samochodu i
kilka minut później byłyśmy już w naszym mieszkaniu. Zaczęłam dzwonić do męża, Żeńka
miotała się po pokoju, zaś Wadim na naszą prośbę parzył w kuchni kawę, zachowując
zewnętrzny spokój.
Jak na złość nie mogłam nigdzie znaleźć Romana Andriejewicza, dokądś pojechał. Chciało
mi się wyć z rozpaczy: czas biegnie, Żeńka się denerwuje, a długo nie uda mi się jej
powstrzymywać. Napiliśmy się kawy i w tym momencie zadzwonił telefon. Skoczyłam,
mając nadzieję, że wreszcie znalazł się mój mąż i usłyszałam głos Wierki.
- Anfisa... - szlochała do słuchawki. - Gdzie was nosi? Dzwonię cały dzień!
- Co się stało? - wyjąkałam, czując, że blednę.
- Nie wiem. Boże, to jakieś szaleństwo...
- Jakie szaleństwo! Mów logicznie! - wtrąciła się Żeńka.
- Z Igorem coś się dzieje. Zrobił się taki nerwowy. Wie coś o Lelce i nie chce mi powiedzieć.
Czy ona żyje? Zaklinam was, powiedzcie, czy ona żyje?
- Co to za brednie? - spróbowałam mówić surowo. - Co ty opowiadasz? Oczywiście, że żyje.
- Mam wrażenie, że ktoś go szantażuje... Tak się zmienił, jest teraz kłębkiem nerwów... On
coś wie i nie chce mi powiedzieć, wie coś strasznego. Nie wierzy już, że Lelka się znajdzie.
- On tak powiedział? - spanikowałam.
- Nie, ja to czuję. Coś go dręczy, on lituje się nade mną i nic nie mówi... Wy też mnie
zostawiłyście. Nikomu nie jestem potrzebna, wszyscy mają dosyć mnie i mojego
nieszczęścia...
- Nie mów głupstw, nikt cię nie porzucił, my nic innego nie robimy, tylko szukamy Lelki!
Nawet się czegoś dowiedziałyśmy.
- Wiecie, gdzie ona jest?! - zawołała Wiera.
- No, niezupełnie. Znalazłyśmy mieszkanie, w którym ją ukrywano. Zastrzelony Walerij miał
dziewczynę, to prawdopodobnie ta sama Ludmiła, która zabrała wtedy Lelkę z podwórka.
- O Boże... A co z Ingą?
- Ingę podawała za swoją siostrę. Mieszkały w mieszkaniu wynajętym przez Ludmiłę.
Sąsiadka z dołu słyszała szczekanie psa i tupot, jakby dziecko biegało, rozumiesz? Kilka dni
temu wyjechały. W kieszeni płaszcza zalazłyśmy bilet autobusowy, możliwe, że Lelka jest we
wsi Andriejewo, to niedaleko stąd. Czekamy właśnie na Romka...
- Nie ma co czekać, trzeba natychmiast jechać do tego Andriejewa! - zawołała Wiera.
- Poczekaj, to nie takie proste. Bilet to żaden dowód, mogły tam jeździć z różnych powodów.
Proszę cię, uspokój się i czekaj, jak będziemy wiedziały coś nowego, zadzwonię.
- Nie, zaraz do was przyjadę, dam znać Igorowi do szpitala i wezmę taksówkę.
- Dobrze - zgodziłam się, rozumiejąc, że na jej miejscu też nie byłabym w stanie cierpliwie
czekać.
Wiera przyjechała pół godziny później; w międzyczasie odnalazł się Roman Andriejewicz.
Przyszli jednocześnie i nie musiałam opowiadać nowin dwukrotnie.

background image

- Dałyście znać na milicję? - zapytał Romek, wprawiając nas w zakłopotanie.
- Po jakie licho nam gliny? - pierwsza ochłonęła Żeńka.
- Zanim się ruszą, to tam już nikogo nie będzie.
- Nie, tylko nie na milicję - przestraszyła się Wiera. - Nie możemy ryzykować bezpieczeństwa
Lelki, Igor jest kategorycznie przeciwny... Porozmawiamy z tą kobietą, zapłacimy jej, niech
tylko zostawi nas w spokoju!
- Może faktycznie spróbujemy to załatwić bez milicji?
- odezwał się Wadim. No tak, z nim akurat sprawa jest jasna... Żeńka chyba też to zrozumiała,
bo sposępniała.
- Chciałbym wam przypomnieć - podniósł głos Roman Andriejewicz - że te wariatki, które
porwały dziecko, jeśli dobrze zrozumiałem z rozmowy porywaczki z Anfisą, oskarżają Igora
o zamordowanie szantażysty Walerija, który dla jednej był bratem, a dla drugiej kochankiem.
Nie przypuszczam, żeby się chciały dogadać.
- A co zrobią, jak zobaczą milicję? - zawołała Wiera, przyciskając ręce do piersi i wpatrując
się w Romka. Nie wytrzymał jej wzroku i odwrócił oczy.
- Co proponujecie? - zapytał.
- Musimy jechać do Andriejewa - powiedziała Żeńka bez namysłu. - Sami, bez żadnej tam
milicji.
- A jeśli nas tam powitają serią z automatu?
- Naprawdę w to wierzysz? - skrzywiła się moja przyjaciółka.
- Tak czy inaczej - poddał się Romek - na początek dobrze by było się upewnić, że tam są...
- Są - zapewniła gorąco Żeńka. - Intuicja mi to mówi...
- A nie mówi ci przypadkiem, pod jakim adresem ich szukać? - zapytał zjadliwie Roman
Andriejewicz.
- I tu właśnie potrzebujemy twojej pomocy - odpowiedziała słodko przyjaciółka i wszyscy
popatrzyli wyczekująco na Romka.
- Niech wam będzie - powiedział w końcu i wziął do ręki telefon.
Jak mogliśmy się wkrótce przekonać, mój mąż pracował w bardzo poważnej organizacji,
posiadającej duże możliwości. Po chwili ktoś oddzwonił, Romek wysłuchał informacji i
popatrzył na mnie z pewnym zdumieniem.
- W Andriejewie Walerij Trusow miał kumpla, razem siedzieli. Ulica Działkowa siedem a.
Jest tylko jeden problem: kumpel od miesiąca wypoczywa w areszcie, pokłócił się z jakimś
gościem w pubie i przygrzał mu kuflem tak niefartownie, że facet wyciągnął kopyta. Dom
pewnie stoi teraz pusty, jeśli oczywiście kumpel nie miał kobiety czy czegoś w tym stylu...
- To, że kumpla nie ma, Indze i Ludmile jest na rękę, sąsiadom powiedzą, że wynajęły dom,
bardzo możliwe, że ci sąsiedzi widzieli już Ludmiłę wcześniej i pomyślą, że kobiety
przyjechały z dzieckiem na wakacje.
- Jedziemy - skinął głową Roman Andriejewicz, podejmując decyzję, i pospieszyliśmy do
wyjścia.
Do Andriejewa pojechaliśmy dwoma samochodami: Żeńka z Wadimem, a ja z Wierą i
Romanem Andriejewiczem. Wioska rzeczywiście była niedaleko, dojechaliśmy w ciągu
dwudziestu minut. Jedna ulica wsi dochodziła do obwodnicy, druga ginęła w lesie, domów
było w sumie z osiemdziesiąt. Ulica Działkowa wychodziła na las, dom pod numerem siedem
a stał oddzielnie, za cudzym ogródkiem, można było do niego dojechać przez starą fermę albo
przejść wąską ścieżką między sąsiednimi ogrodzeniami. Roman Andriejewicz wyprzedził
Wadima przy wjeździe do wsi, zatrzymał samochód pod gankiem domu; Wadim stanął z tyłu;
wysiedliśmy.
- Czekajcie tutaj - zakomenderował mój mąż. - A ja pójdę zobaczyć, co i jak.
- Pójdę z tobą - poprosiłam wystraszona.

background image

- Tak jest, idźmy całą bandą - wykrzywił się Romek. No i w końcu zostaliśmy przy
samochodach, a Roman Andriejewicz poszedł ścieżką wzdłuż płotu. Wiera to płakała, to się
modliła, Żeńka dreptała nerwowo na małym kawałku trawnika między samochodami, Wadim
palił, siedząc na miejscu kierowcy. A ja nie byłam w stanie ani się modlić, ani stać, ani tym
bardziej palić. To, co Romek powiedział o serii z automatu, nie dawało mi spokoju i w
pewnym momencie nie wytrzymałam i rzuciłam się w stronę domu. Za mną oczywiście
pobiegła Żeńka, a za nią Wadim i Wiera - jak wiadomo, zły przykład jest zaraźliwy.
Dom był dość duży, z kwadratową werandą; drzwi otwarte na oścież. Wpadłam na werandę,
przez ciemny korytarz pobiegłam do kuchni i zderzyłam się z rozmawiającym przez telefon
Romanem Andriejewiczem.
- Dokąd?! - ryknął na mój widok. - Wynocha na dwór, wszystko tu zadepczecie!
Sens jego słów jeszcze do mnie nie dotarł, gdy Wadim zapytał ochryple:
- Kto?
Romek wzruszył ramionami i odpowiedział już spokojniej:
- Dziecka nigdzie nie ma.
- Co się stało? - wystraszyła się Wiera.
- Nic, po prostu się pomyliliśmy - palnęła Żeńka, wyciągając ją na dwór. I wtedy zobaczyłam
to, co powinnam była zobaczyć od razu, tylko strach o męża mi nie pozwolił. Drzwi do
sąsiedniego pokoju, chyba sypialni, były otwarte, a na podłodze leżała kobieta z nienaturalnie
wykręconą głową. Ciemne włosy zasłaniały twarz, palce zaciskały się na kablu, owiniętym
wokół jej szyi.
- Boże... - wymamrotałam, czując, że za chwilę stracę przytomność.
Wadim zrobił krok do przodu i spytał wystraszony:
- Nikogo więcej nie ma?
Roman Andriejewicz popatrzył na niego zaskoczony, jakby chciał zapytać; „A co, jeszcze ci
mało?", a ja wydusiłam:
- To Inga?
- Nie - odparł Wadim i odetchnął z ulgą. - To nie Inga.
- Czyli Ludmiła? - domyśliłam się.
- Nie mam pojęcia! - zawołał mój mąż i dosłownie wypchnął nas na zewnątrz.
Ustalenie tożsamości zamordowanej kobiety nie było trudne, dokumenty znajdowały się w
torebce w sypialni. Ludmiła Afanasjewa Stiepanowa, lat dwadzieścia trzy, zameldowana w
Twerze, została uduszona kablem od telewizora. Gdy Roman Andriejewicz znalazł ciało, było
jeszcze ciepłe.
Mój mąż, zły jak diabli, wsadził nas do samochodu i poszedł porozmawiać z milicją, która
właśnie nadjechała. Nasza czwórka wsiadła do bmw, szczękając zębami. Wszyscy milczeli.
- Diabli nadali - palnęła w końcu Żeńka, jak zawsze ni w pięć, ni w dziewięć. Popatrzyliśmy
na nią, a ona mówiła dalej: - Komu mogło na tym zależeć? - Widząc nasze zainteresowanie,
wyrażone w szeroko otwartych oczach i opadłych szczękach, rozwinęła myśl: - Po co ktoś
miałby ją zabijać? I przede wszystkim - kto?
- Nie mam pojęcia - powiedziałam z rozdrażnieniem. Cały czas miałam przed oczami kobietę
z kablem na szyi i paplanina Żeńki działała mi na nerwy.
- Ale przecież nie zabili jej bez powodu!
- Gdzie jest Lelka?... - powiedziała żałośnie Wiera.
- Pewnie była właśnie tutaj...
- I co, teraz jest w rękach mordercy? - Wiera zbladła jak ściana.
- Myślę, że jest z Ingą.
- Czyli uważasz, że Inga zdążyła stąd uciec, zanim doszło do morderstwa?
- Jest jeszcze jedna możliwość: Inga wyszła stąd po morderstwie.
- Co? - nie wytrzymał Wadim. - Chcesz powiedzieć, że to ona zabiła Ludmiłę?

background image

- A czemu nie?
- Ale po co? - podniosłam głos.
- A skąd ja mam to wiedzieć? Coś między nimi zaszło...
- I udusiła przyjaciółkę kablem?
- Bardzo kobiecy sposób: podkradła się z tyłu, zarzuciła kabel na szyję i po zawodach. A jeśli
chodzi o tę „przyjaciółkę", to wcale nie wiadomo, może tak naprawdę się nie znosiły?
- To jakaś bzdura - Wadim też się rozzłościł i nawet odwrócił: - Inga nie jest morderczynią.
Daleko jej do anioła, ale żeby udusić człowieka...
- Stop - olśniło mnie nagle. - A jeśli to chłopaki z Niżnego? Szukali Ingi, jakimś cudem
dotarli do jej brata, potem na tę daczę i zjawili się tu, żeby załatwić sprawę... Zamiast Ingi
zastali Ludmiłę...
- No to po co mieli ją zabijać?
- Mogli się pomylić - zasugerowałam, chociaż nawet mnie wydało się to idiotyczne.
- A co, są podobne? - spytała Żeńka.
- Przecież nie widziałem tej Ludmiły... - zaczął Wadim. - Żywej. - Potem wydostał portfel, z
niego wyjął zdjęcie i podał nam. Z amatorskiej fotografii uśmiechała się młoda dziewczyna.
Śmiejące się oczy, zadarty nos, długie włosy zebrane w koński ogon.
- Ładna - skinęła głową Żeńka, rzucając okiem i zwróciła się do mnie: - Podobna do
Ludmiły?
- Ja też nie widziałam jej żywej... Ale chyba włosy miała ciemniejsze i znacznie krótsze.
- Włosy można ściąć i przefarbować. Jeśli chłopaki z Niżnego nie znali Ingi osobiście, mogli
się pomylić.
- A gdzie jest dziecko?
- Pewnie z matką. To znaczy, z Ingą, chyba zdążyły się ukryć...
- Jakie chłopaki, jaki Niżny? - wyjąkała Wiera, wytrzeszczając oczy. Wtedy zrozumiałyśmy,
że przecież nie wtajemniczałyśmy jej w śledztwo, nie miała pojęcia o problemach Ingi. Ja i
Żeńka popatrzyłyśmy na siebie, westchnęłyśmy i Żeńka opowiedziała krótko o naszej
podróży do Niżnego Nowogrodu. Opowiadanie dziwnie wpłynęło na Wierę: wysłuchała, nie
przerywając, a potem zamyśliła się, spoglądając chmurnie w okno i aż do powrotu do domu
nie odezwała się ani słowem. Wróciliśmy dość późno, Roman Andriejewicz ciągle był
zagniewany, ale Żeńka zignorowała to i została u nas na noc, twierdząc, że teraz, po
pojawieniu się kolejnego trupa, będzie się bała mieszkać sama i posiedzi trochę u przyjaciół,
to znaczy u nas. Roman Andriejewicz już-już miał podyskutować z nią na ten temat, gdy
zadzwonił telefon. Romek podniósł słuchawkę, wysłuchał informacji, a potem powiedział
osłupiały:
- Co on, zwariował? - Ja i Żeńka zastanawiałyśmy się, co się mogło stać, a mąż wyjaśnił nam
zdumiony: - Igor uciekł ze szpitala.
- Jak to uciekł? Kiedy?
- Kilka godzin temu - odparł Roman Andriejewicz, zaklął i pokręcił głową. - Ale sobie porę
wybrał...
Gdy już zrozumiałyśmy, o co mu chodziło, zdrętwiałyśmy. Wiera opowiadała, że ktoś dzwoni
do Igora i szantażuje go dzieckiem. Kiedy dowiedziałyśmy się o daczy w Andriejewie i
poinformowałyśmy o tym Wierę, a ona przekazała te wiadomości mężowi, wtedy on znika ze
szpitala (dokładny czas zniknięcia jest ustalany), a my przyjeżdżamy do Andriejewa i
znajdujemy tam świeżego trupa. Jednym słowem, Roman Andriejewicz miał rację - Igor
wybrał sobie bardzo niedobry moment na ucieczkę.
Dzwoniliśmy do Dunajewów i wspólnych znajomych, ale nic nam to nie dało. Jakoś
dotrwałyśmy do rana, a potem pojechałyśmy do Natalii i z ulgą znalazłyśmy tam Wierę. Nie
miała ochoty z nami rozmawiać, czuła się okropnie, zjawiła się u siostry nad ranem w takim

background image

stanie, że Natalia wezwała pogotowie. Teraz, po lekach, Wiera była otumaniona i nie chciała
nikogo widzieć.
- No ale chyba powiedziała coś, jak przyszła rano? - naskoczyłam na Natalię, idąc z nią do
kuchni.
- Powiedziała, że nie zostanie w swoim mieszkaniu. Anfisa, powiedzcie, na Boga, po co on to
zrobił?
- Kto? - spytałam wystraszona.
- Igor! Po co uciekł ze szpitala?! Przecież teraz będzie miał nieprzyjemności!
- Nie wiem.
- Ale przecież musiał być jakiś powód? Czy on zwariował? Wiera milczy, a ja od tego
wszystkiego postarzałam się o dziesięć lat. Kiedy to się wreszcie skończy?!
Uspokoiłam Natalię i pojechałyśmy do biura, w którym pracuje Igor. Nie mogę powiedzieć,
żebyśmy miały jakiś plan, to znaczy ja na pewno nie miałam żadnego, ale Żeńka uważała
inaczej i zaczęła mnie dręczyć pytaniami: po co mamy tam jechać i czego się spodziewam po
tej wyprawie? Przypomniałam jej, że sama nieraz chciała to zrobić, więc dlaczego nie teraz?
Szczerze mówiąc, miałam tylko niejasny domysł, który od wczoraj nie dawał mi spokoju,
pchał do działania. Nie miałyśmy pojęcia, czy w ogóle zastaniemy kogoś w biurze, ale mimo
wszystko podjechałyśmy do Instytutu Mas Plastycznych, w którym Igor wynajmował
pomieszczenie, odnalazłyśmy odpowiednie drzwi i miałyśmy okazję się przekonać, że mimo
życiowych kolizji praca wre.
Gabinet Igora znalazłyśmy bez trudu i tam czekała nas niespodzianka: zastukałyśmy,
usłyszałyśmy „proszę", weszłyśmy do środka i ujrzałyśmy naszą szkolną koleżankę Julkę
Kuprianową. Na nasz widok uniosła brwi i powiedziała z uśmiechem:
- Cześć!
- Co ty tu robisz? - zaatakowała ją Żeńka.
- Jak to co? - zaśmiała się Julka. - Pracuję, jak widzisz.
- Jako sekretarka Igora?
- Tak. A wy skąd go znacie?
- To mąż naszej przyjaciółki - oznajmiłam, siadając naprzeciwko Julki. - A ponieważ ty też
jesteś naszą przyjaciółką, musisz nam pomóc.
- Ale jak? - stropiła się Julka, która w szkole z dobroci serca wszystkie klasówki pisała w
dwóch wariantach, dla siebie i takich leniwców jak ja i Żeńka.
- Czemu nie mówiłaś, że pracujesz u Igora? - wtrąciła się Żeńka, ale ją powstrzymałam:
- Potem będziecie plotkować - i zwróciłam się do Julki: - Wiesz, że Igorowi porwali córkę?
- No pewnie - westchnęła Julka. - Wiem też, że zastrzelił szantażystę i uciekł ze szpitala. Od
rana chodzimy tu jak oczadziali. San Sanycz, zastępca Igora, wygląda jak trup, w ogóle nie
wiadomo, co będzie dalej. Pracować pracujemy, ale czujemy się tak, jakbyśmy siedzieli na
beczce z prochem.
- Julka, nie będziemy ci teraz tłumaczyć, co i jak. Kiedy już wszystko się uspokoi, przyjdziesz
w gości i opowiem ci całą historię ze szczegółami. A na razie, bądź przyjacielem, odpowiedz
na nasze pytania! I błagam, spróbuj wytężyć pamięć i niczego nie pokręcić.
- Co ty mnie straszysz? - oburzyła się. - My tu i tak... Dawaj te swoje pytania. Igor to
porządny gość, chętnie mu pomogę, jeśli tylko zdołam. I kiedy niby coś pokręciłam? To wy z
Żeńką wiecznie...
- Stop - przerwałam jej. - Wasza firma ma jakieś interesy w Niżnym Nowogrodzie?
- Ma. Mamy tam dostawców...
- Igor tam jeździł?
- Kilka razy. Sama mu hotel załatwiałam.
- Dlaczego hotel? Na długo tam jeździł?

background image

- Nie, jednego dnia wyjeżdżał, drugiego wracał, ale nocował w Niżnym. San Sanycz zawsze
jeździł i wracał tego samego dnia, a Igor skarżył się, że droga jest długa, sam za kierownicą,
że będzie zmęczony.
- Poczekaj, przedtem do Nowogrodu jeździł zastępca, a potem zaczął jeździć Igor?
- Tak, był cztery razy. Jeśli wam zależy, mogę sprawdzić, kiedy to było...
- Sprawdź.
Julka wyciągnęła gruby terminarz i zaczęła go kartkować.
- Za pierwszym razem w styczniu, potem w lutym i kwietniu. Tu macie daty.
- A czemu Igor w ogóle zaczął tam jeździć?
- Nie wiem. W zasadzie w delegacje zawsze jeździł tylko San Sanycz, to znaczy, z
kierownictwa, ale do Nowogrodu Igor potem jeździł sam... Ale dlaczego, nie wiem, może
były jakieś problemy, może nawiązywał nowe kontakty...
- Jasne. Słuchaj, córkę Igora mogła porwać kobieta: piękna blondynka z długimi włosami,
zadarty nos...
- Znam ją - machnęła ręką Julka. - Inga Trusowa. Taki tu skandal urządziła, gwiazda
rosyjskiego sportu...
- Skąd ją znasz? - zdumiałam się.
- No jak to, przecież trzy lata trenowałam gimnastykę, zapomniałaś? Kto by Ingi nie znał, z
jej ojcem... Jak tu przyszła to mnie, oczywiście nie poznała. Wielka dama, futro z norek do
ziemi, popatrzyła na mnie, jakbym była krzesłem i wparowała do Igora.
- Futro? To kiedy to było?
- Przed Nowym Rokiem. Siedziała u niego całą godzinę, a potem wybył razem z nią, do
końca dnia pracy już go nie było. Dziewczyny z księgowości zaczęły plotkować, że może to
jego kochanka, a ja od razu powiedziałam, że bzdura, że nie stać go na taką babkę jak Inga.
- Poczekaj, to kiedy ona urządziła ten skandal?
- A, to było innym razem. Igor właśnie wrócił z Nowogrodu i pojechał do matki do
Sewastopola, chorowała... A tu nagle zjawia się ta gwiazda. Darła się tak, że chcieliśmy
wzywać milicję, gdzie jest Igor i gdzie jest Igor. Ledwie ją uspokoiliśmy.
- To było w kwietniu?
- Tak.
- A tego dnia, gdy Igor zawiózł pieniądze szantażyście i zastrzelił tamtego faceta, byłaś w
biurze?
- No pewnie. Wpadł jak wariat, wleciał do gabinetu, zapytał mnie, czy jest ta torba z
rączkami. Dałam mu, a on wypadł, nawet drzwi nie zamknął.
- Ma sejf w gabinecie?
- Sejf stoi w księgowości. Zresztą, nie trzymamy gotówki, najwyżej w dniu wypłaty.
Wszystkie rozliczenia idą przez bank, przecież kontaktujemy się z instytutem naukowo-
badawczym i praktycznie...
- Czekaj - przerwałam jej. - Czyli Igor nie ma sejfu w gabinecie?
- Oczywiście, że nie.
- A wtedy nie wchodził do księgowości?
- No przecież ci mówię, że wpadł jak wariat i od razu wypadł.
- A gdzie mógł przechowywać pieniądze?
- Jakie?
- Gotówkę.
- Nie wiem, ale na pewno nie w gabinecie. Zamki do kitu, co prawda mamy alarm, ale
jesteśmy na uboczu. Jednym słowem, ja nie trzymałabym cennych rzeczy w biurku...
Siedziałam, marszczyłam brwi i usiłowałam zapanować nad myślami. Nie wiedziałam, jak
zadać pytanie, a raczej nie potrafiłam go sformułować, bo sama nie wiedziałam, co właściwie
mnie dręczy. W końcu powiedziałam:

background image

- Julka, przypomnij sobie, czy w dzień przed tym, gdy Igor zawoził okup, nie wydarzyło się
nic dziwnego? Może Igor zachowywał się podejrzanie?
- A jak miał się zachowywać człowiek, któremu porwano dziecko? Nawet sobie nie
wyobrażam, żeby... Igor strasznie przeżywał, zupełnie nie miał głowy do pracy. Przyszedł w
środku dnia z torbą pod pachą. Wszedł do gabinetu i poprosił, żeby mu nie przeszkadzać. Ale
raz mimo wszystko zajrzałam, bo siedział w gabinecie bardzo długo, a było cicho, nawet
przez telefon nie rozmawiał. Nawet pomyślałam, żeby sobie czegoś nie zrobił z rozpaczy,
córka przepadła... Zajrzałam...
- No i co?
- Czytał gazety. W każdym razie gazety leżały na biurku. Uspokoiłam się, zamknęłam drzwi;
uznałam, że czegoś szuka. Albo kogoś, na przykład prywatnego detektywa - przez te trzy lata,
jak tu pracuję, jeszcze nigdy nie widziałam, żeby czytał gazetę.
- I co, wychodząc, zabrał gazety ze sobą?
- Nie. Nie miał nic w ręku, gazety wrzucił do niszczarki.
- Do niszczarki?
- Do niszczenia papieru. Był strasznie zdenerwowany, a człowiek w takim stanie robi różne
rzeczy. Widocznie słabo się orientował, co robi.
- A może przeciwnie - wymruczałam i zaatakowałam Jułkę. - Opowiadałaś o tym na milicji?
- Po co? - zdumiała się szczerze. - Przyszedł jakiś typek, pytał, o której Igor przyjechał, o
której wyjechał... Mówił takim tonem, jakbym była jakimś kryminalistą, nie uśmiechnął się
ani razu. Wiesz, jaka ja jestem, jak ze mną dobrze, to i ja z sercem na dłoni, a jak ktoś gębę
krzywi, to niech spada. Powiedziałam trzy razy „tak", pięć razy „nie" i rozeszliśmy się każdy
w swoją stronę.
- Pytał cię o pistolet?
- Pytał, czy widziałam Igora z bronią - pomyśl tylko, co za głupota, co on miałby paradować z
bronią po biurze? A ten swoje: „Wiedziała pani, że szef ma zarejestrowaną broń?". A ja na to:
„Nie, nie melduje mi o takich rzeczach".
- Naprawdę nie wiedziałaś?
- O czym?
- O pistolecie, czy jak to się tam nazywa?
- Może i wiedziałam, ale nie pamiętałam.
- Z tobą to trzeba mieć cierpliwość - zdenerwowała się Żeńka. - Co to znaczy: „wiedziałam,
ale nie pamiętałam"?
- No bo jak teraz zaczęłyście o tym mówić, to przypomniałam sobie, jak Igor opowiadał, że
kupił pistolet za dwie setki na dworcu. Wyobrażasz sobie? Czekał na żonę, a tu podchodzi do
niego facet i proponuje mu pistolet... No posłuchaj
tylko, na dworcu, gdzie jest zawsze pełno milicji, tak po prostu podchodzi do niego facet z
taką propozycją...
- Nietrajluj - uciszyłam ją. Julka zawsze była egzaltowana. - Czyli Igor kupił go za dwie
setki?
- No tak.
- A kiedy to było?
- Dawno. Dopiero co zaczęłam pracować, ze trzy lata temu.
- Czekaj, jako sekretarka powinnaś wiedzieć, czy Igor miał jakieś nieprzyjemności? Może
ktoś mu groził i właśnie dlatego załatwił sobie pozwolenie na broń?
- O broni nie wiedziałam, a o nieprzyjemnościach owszem, kiedyś wszyscy denerwowali się
ze dwa tygodnie, ale nie przypominam sobie jakichś szczególnych problemów. Ja jestem
sekretarką, a problemy to sprawa szefostwa. Byle tylko tutaj nie urządzali strzelaniny, to
między sobą niech się tam gryzą. Słuchaj, Anfisa, podobno wyszłaś za mąż?
- Rok temu.

background image

- I co to za facet?
- Porządny człowiek, przyjdź kiedyś, to cię z nim poznam.
- Przyjdę. Będziecie mnie jeszcze przesłuchiwać?
- Jak mi coś wpadnie do głowy, to zadzwonię.
- Dobra. Tutaj jestem do szóstej, mój domowy znasz. Pożegnałyśmy się, ja i Żeńka
wyszłyśmy na dwór. Przyjaciółka wyglądała na zamyśloną.
- Do ciebie bliżej - powiedziałam. - Jedźmy do ciebie.
- Jedźmy, tylko po co?
- Musimy znaleźć Wadima.
- To zadzwońmy od Julki!
- Ale może trzeba go będzie długo szukać, nie będziemy przecież sterczeć na ulicy.
Jednak Wadima znalazłyśmy szybko. Żeńka zadzwoniła do niego na komórkę, a on nie tylko
odebrał, ale również przyjechał, nie zadając zbędnych pytań. Czekałyśmy na niego pod
domem Żeńki, moja przyjaciółka na widok białego bmw westchnęła i oznajmiła z nutką
gniewu w głosie:
- Nic z tego...
Gdy usiadłyśmy na tylnym siedzeniu, Wadim zapytał:
- Dokąd?
- Wiesz, gdzie jest wieś Stiepanowo? W tamtą stronę. Po prawej jest taka zrujnowana
cerkiew...
- Po co ci to? - spytała czujnie przyjaciółka.
- Jeszcze nie zrozumiałaś?
- Zrozumiałam, że ciągnie cię na miejsce zabójstwa, ale po co ci Wadim? Jakbyśmy pojechały
twoim samochodem, już dawno byłybyśmy na miejscu.
- Do śledczego eksperymentu potrzebuję trzech osób.
Po drodze Żeńka próbowała nękać mnie pytaniami, ale poradziłam jej, żeby się zamknęła i w
końcu posłuchała.
Wyjechaliśmy na wiejską drogę, powtórzyliśmy trasę, którą ja i Igor przeszliśmy tamtego
dnia, gdy zginął brat Ingi. Poprosiłam Wadima, żeby zatrzymał się naprzeciwko brzozy i
poszłam w pole, Żeńce kazałam stanąć obok drzewa, a sama odeszłam na znaczną odległość i
z dziesięć minut szukałam miejsca, z którego poprzednim razem zobaczyłam samochód.
Następnie starałam się jak najdokładniej odtworzyć przebieg wydarzeń. Wadim kilka raz
przestawiał samochód, dopóki nie upewniłam się, że jest w tym samym miejscu, w którym
wtedy stał lanos. Potem z kolei Żeńka musiała biegać między brzozą i drogą. Oboje cierpliwie
znosili moje fanaberie i starali się ze wszystkich sił; gdy uznałam, że samochód i ludzie zajęli
dokładnie te same miejsca co wtedy, poprosiłam Wadima:
- Wyjdź z samochodu i weź coś do ręki - wyszedł i nawet zrobił krok do przodu, jak wtedy
Wałerij. - Co widzisz? - krzyknęłam do Żeńki.
- Wszystko! - odkrzyknęła.
- Co wszystko, głupoto?
- Samochód, Wadima, drogę, pole, las, niebo, słońce ptaka na drzewie i jedną idiotkę na polu.
Kazałam Wadimowi nie ruszać się z miejsca i pobiegłam do Żeńki. Stanęłam obok niej i
westchnęłam:
- Zgadza się, słońce ty moje, faktycznie widzisz wszystko. Pominąwszy jeden drobiazg: nie
widzisz jego prawej ręki, bo stąd nie da się jej zobaczyć.
Żeńka prychnęła i już miała coś odpowiedzieć, gdy nagle wyraz jej twarzy zaczął się
zmieniać. Przyjaciółka zbladła i złapała mnie za łokieć.
- Chcesz powiedzieć...
- Dokładnie tak. Że zamordował go z zimną krwią. Morderstwo z premedytacją -
dokończyłam.

background image

Podchodząc do nas, Wadim usłyszał ostatnie zdanie i teraz patrzył zdumiony.
- Nie wierzę - szepnęła Żeńka.
- Ale wszystko pasuje. Przez kilka dni nie dawało mi spokoju, dlaczego list do Wiery z
prośbą, żeby się nie martwiła, napisano odręcznie, a list z żądaniem okupu literkami
wyciętymi z gazety? I gdzie się podziały pieniądze? Gdyby to Walerij je zabrał, po co by
wracał?
- Uważasz, że Igor sam napisał list z żądaniem okupu, wyznaczył spotkanie Walerijowi, a gdy
ten podjechał, zastrzelił go z zimną krwią, podrzucił mu pistolet, który kupił trzy lata temu za
dwie setki, a pieniądze...
- A pieniędzy pewnie w ogóle nie było. Z samochodu nie widziałam, co on tam robi koło
brzozy, w torbie mogła leżeć zawinięta gazeta, którą niepostrzeżenie wsunął do kieszeni.
Pamiętasz, że chciał, żebym to ja z nim pojechała? Nie ty, nie my razem tylko ja? Nie bez
powodu! Wiedział, że ze względu na mojego męża nie będą mnie przesłuchiwać zbyt
natrętnie. Tak też się stało, spytali mnie bardzo uprzejmie o kilka rzeczy i wypuścili. O wujku
prokuratorze też pewnie nie zapomniał. Jednym słowem, śmierć Walerija nie była
nieszczęśliwym wypadkiem, lecz starannie przygotowanym zabójstwem.
- Dokładnie - skinęła głową Żeńka, a potem sposępniała i spytała stropiona: - Tylko po co mu
to było? Po co zabił Walerija?
- Poproszę o inny zestaw pytań.
- I co my teraz z tym wszystkim zrobimy? - westchnęła Żeńka.
- Pojęcia nie mam - wyznałam szczerze. - Ale to, że zabójstwo zostało zaplanowane, jest
jasne jak słońce.
- Ciekawe. Wychodzi na to, że mamy morderstwo bez motywu - prychnęła Żeńka, a Wadim
zapytał:
- Może wyjaśnicie mi, o co tu chodzi?
Żeńka zaczęła mu wyjaśniać, a ja dłubałam noskiem buta w ziemi, wzdychając od czasu do
czasu. Do domu wróciliśmy późno. Roman Andriejewicz siedział na balkonie z gazetą w ręku
i nieprzystępną miną. Na ten widok Żeńka powiedziała:
- Chyba jednak przenocuję w domu. - I wyszła razem z Wadimem, a ja usiadłam obok męża i
opowiedziałam mu
o swoich wątpliwościach.
- Wygląda na to, że tak właśnie było... - zawyrokował Roman Andriejewicz po
zastanowieniu. - Ale czy on zwariował? A teraz jeszcze zabójstwo tej Ludmiły. Nie chciałem
cię martwić, ale... no, jednym słowem są poważne podejrzenia...
Cały wieczór rozmawialiśmy o Igorze i próbowaliśmy zrozumieć, co się stało. Nie spieszyłam
się z przekazaniem moich domysłów milicji. Może to wszystko ma jakieś inne wyjaśnienie...
Roman Andriejewicz miał nadzieję, że Dunajewowi starczy zdrowego rozsądku, by oddać się
w ręce władz, i wtedy będzie można spokojnie wszystko wyjaśnić. Kiwałam głową,
najbardziej na świecie bojąc się, że nagle zadzwoni Wiera
i będę musiała z nią rozmawiać. W głębi duszy byłam pewna, że Igor jest mordercą, ale jak
miałabym powiedzieć o tym przyjaciółce?
Wieczór był ciężki, a w nocy śnił mi koszmar. Upalny letni dzień, pływam w rzece na plecach
z rozrzuconymi rękami, a potem przekręcam się na brzuch, nabieram powietrza i nurkuję,
chociaż strasznie nie chcę tego robić, bo wiem, co zobaczę pod wodą, tuż przy brzegu...
Krzyknęłam i obudziłam się, Roman Andriejewicz zapalił lampkę nocną i zdążył powiedzieć
coś uspokajającego, zanim zrozumiałam, że Duża Głębina i ciało przy brzegu to tylko sen.
- Kończ z tym śledztwem - powiedział ponuro Roman Andriejewicz, gdy usłyszał moją
opowieść. - Koszmary ci się śnią po nocach, co w tym dobrego...
- Romeczku, pamiętasz, jak cię prosiłam, żebyś dowiedział się, kim jest tamta topielica?
- No i co?

background image

- Dowiedziałeś się?
- Myślisz, że nie mam co robić! I sto razy ci mówiłem, żebyś...
- Obawiam się - przerwałam mu - że wiem, dlaczego Igor zastrzelił Walerija.
Do rana nie zmrużyłam oka, patrzyłam w sufit i myślałam. Niezbyt dobrze mi to szło, ale
pewne rzeczy zrozumiałam, różne wydarzenia znalazły się na swoich miejscach, z innego
punktu widzenia wyglądały zgoła odmiennie.
Jak tylko Romek poszedł do pracy, od razu zadzwoniłam do Żeńki. Przyjechała godzinę
później, ponura, niewyspana i oznajmiła od progu:
- Bo gdzie wiele mądrości, tam wiele cierpienia... I tak dalej. Powiedz mi, na miłość boską, po
co nam to wszystko? No dobrze, nigdy specjalnie nie przyjaźniłyśmy się z Igorem, ale do
głowy by mi nie przyszło... A co z Wierką? Przyjdziemy i oznajmimy jej: wiemy, że twój
mąż jest mordercą. Romek miał rację, nie należało się w to pakować... Teraz już sam diabeł
się nie rozezna... Igor nie wiadomo dlaczego zabija Walerija, jakiś psychopata dusi Ludmiłę...
- Igor - powiedziałam cicho.
- Co - Igor? - wystraszyła się Żeńka.
- To Igor ją udusił. Wiera opowiedziała mu o naszych zamiarach i gdy myśmy tutaj gadały,
tracąc czas, uciekł ze szpitala i ją zabił.
- Dlaczego?
- Może do niego dzwoniła i czegoś się domagała?
- Czego? Pieniędzy?
- Nie przypuszczam. Myślę, że chciała, żeby Igor przyznał się do popełnionego morderstwa.
Przypomnij sobie, co powiedziała przez telefon: to złodziej i morderca. I tak właśnie jest.
- Przecież mówiłaś, że dzwoniła Inga! - Pokręciłam głową, a Żeńka zaczęła się złościć. - Raz
mówisz jedno, raz co innego... Po co Igor miałby zabijać Ludmiłę?
- Była świadkiem, podobnie jak Lelka. Tam, na działce Lelka powiedziała coś dziwnego: że
widziała srebrnego lanosa we śnie i dodała: „Tata tak powiedział".
- No i co?
- Pstro. Poczekaj. Roman Andriejewicz powinien zadzwonić, a jeśli mam rację... - ukryłam
twarz w dłoniach i rozpłakałam się niespodziewanie.
Roman zadzwonił koło południa.
- Wiesz, jak się nazywa topielica? - spytał ze zmęczeniem.
- Wiem - odparłam. - Inga Trusowa. - Mąż wyraził uznanie dla mojej przenikliwości długim
milczeniem, a Żeńka wypuściła z rąk filiżankę. Filiżanka upadła na podłogę, ale na szczęście
się nie rozbiła.
- Myślisz, że Lelka jest z Igorem? - spytała Żeńka, gdy już doszłyśmy do siebie.
- Skoro była z Ludmiłą, a nie znaleźliśmy jej w tamtym domu, to wniosek nasuwa się sam.
- Chyba nie zrobi jej nic złego? To jego córka!
- Mam nadzieję.
- Nie możemy tak po prostu siedzieć i nic nie robić!
- Igora szuka milicja. Roman Andriejewicz twierdzi, że go znajdą i wtedy dowiemy się, gdzie
jest dziecko.
- Już wiem - oznajmiła Żeńka, wstając z krzesła. - Jedźmy do Wierki.
Po zastanowieniu zgodziłam się.
Wiera nadal była u siostry: siedziała, wpatrzona w swoje kolana, jej twarz wyglądała jak
nieruchoma maska.
- Nie wiem, co z nią robić - wyszeptała Natalia w przedpokoju. - Mama się rozchorowała,
boję się o Wierkę... Boże, niech się to już wreszcie skończy...
- Igor się nie pojawiał? - zapytałam.
Twarz Natalii pokryła się plamami; odsunęła się ode mnie.

background image

- Nie. Po co? To znaczy, on przecież... Chyba nie myślisz, że to on udusił tę dziewczynę? Po
co miałby to robić? Mówił, to znaczy Wiera mówiła, że to wszystko zostało ukartowane... Nie
jest winien, a ze szpitala uciekł dlatego, że tam było niebezpiecznie - milicja nie zdołałaby go
ochronić... Przecież nie zwariował, prawda? Po co miałby kogoś zabijać?
- Najważniejsze to odnaleźć Lelkę - powiedziałam dyplomatycznie. Domyślałam się,
dlaczego Igor ją zamordował i ze wszystkiego wynikało, że to był właśnie on...
Żeńka podeszła do Wiery, położyła jej rękę na ramieniu i znieruchomiała, nie mogła
wykrztusić ani słowa. Czuła się jak posłaniec, przynoszący złą nowinę i było jej z tym bardzo
źle. Wiera podniosła głową i popatrzyła na nią błagalnie, Żeńka odchrząknęła, zebrała się z
siłami i powiedziała:
- Wiera, wiesz, gdzie on jest?... Niech odda dziecko, to przecież nie ma sensu... Mamy
świadka. Tak mu powiedz: oprócz Lelki jest jeszcze inny świadek.
- On ją kocha - wyszeptała. - Naprawdę ją kocha. Nie mógłby przecież... - Wiera chlipnęła,
ale nie rozpłakała się, zamilkła tylko i znowu utkwiła wzrok w swoich kolanach.
- Co wy wyprawiacie? - naskoczyła na nas Natasza. - Myślałam, że wyrwiecie ją z tego
otępienia, a wy...
- Nie zostawiaj jej samej - szepnęła Żeńka. - Teraz jest jej tak źle, że gorzej być nie może -
Natalia popatrzyła wystraszona na siostrę i szybko skinęła głową, a Żeńka już w drzwiach
powiedziała głośno: - Wiera, proszę cię, przekaż mu, że mamy świadka.
- Niepotrzebnie to powiedziałaś - rzuciłam oskarżycielsko, gdy wyszłyśmy z mieszkania.
- Szkoda Wierki, taka dobra dziewczyna, za co ją to wszystko spotyka... A czy potrzebnie czy
niepotrzebnie, to się jeszcze zobaczy. Jakoś musimy go wyciągnąć! Może on faktycznie
zwariował, a Lelka jest z nim...
- Dokąd teraz? - spytałam, zatrzymując taksówkę.
- Trzeba powiedzieć Wadimowi o Indze.
- Zadzwonisz?
- Takich nowin nie przekazuje się przez telefon.
- No to jedźmy do mnie.
Weszłyśmy do mojego mieszkania, Żeńka zadzwoniła do Wadima i on obiecał, że przyjedzie
jak najszybciej.
- Ty mu powiesz czy ja? - spytała mnie Żeńka.
- Lepiej ty.
- Mnie się zdaje, że on się domyśla.
- Porozmawiajmy o czymś innym - poprosiłam. - Nie znałam Ingi i mimo wszystko... Co za
straszna historia...
- Właśnie. A on ją kocha, bez względu na to, co mówi.
- Ona nie żyje.
- Owszem, ale z tego powodu wcale nie jest mi łatwiej...
- Żeńka nie zdążyła dokończyć, bo rozległ się dzwonek do drzwi. Wszedł Wadim, popatrzył
na nas w napięciu i zapytał:
- Mogę zapalić?
- Proszę - powiedziałam szybko.
Zapalił, a ja spostrzegłam, że drżą mu ręce. Żeńka miała rację: Wadim domyślał się, po co go
wezwałyśmy. Drugi raz tego dnia przynosiłyśmy komuś złą wiadomość.
- Dzwonił Romek - zaczęła Żeńka niepewnie. - Prosiłyśmy, żeby się czegoś dowiedział i...
wiesz...
- Znaleźli ją? - przerwał Wadim.
- Znaleźli - odpowiedziała Żeńka.
- Nie żyje?
- Tak. - Szybko odwróciła wzrok i zaczęła opowiadać:

background image

- To my ją znalazłyśmy, jakiś czas temu, tylko nie wiedziałyśmy, że to ona... Dziwne, że nie
poznałyśmy jej ze zdjęcia... Myślałyśmy, że sama utonęła, musiała być w wodzie dłuższy
czas. Jej ciało nadal jest w kostnicy, dopiero dzisiaj, gdy Roman Andriejewicz... Jednym
słowem, udało się ustalić tożsamość.
- Zamordował ją?
- Najprawdopodobniej. Przywiózł na daczę, ogłuszył... Od jego domu do Dużej Głębiny jest
kilka kroków. Zniszczył jej ubranie, żeby trudniej było ją rozpoznać. Chociaż pewnie nie
spodziewał się, że w ogóle ją znajdą. Tam jest siedem metrów głębokości, dzieci kąpią się w
innym miejscu... Pewnie działał w pośpiechu, nie doprowadził sprawy do końca, ciało
przybiło do brzegu, a włosy zaplątały się o pień. Ale nawet tam mogli nie znaleźć jej bardzo
długo...
- Czemu on to zrobił? - zapytał Wadim, stojąc przy oknie.
- W przypływie rozpaczy. Ukradł jej pieniądze, a ona domagała się zwrotu. Pewnie namówił
ją, żeby pojechała z nim na koniec świata. Ty, ja i nasze dziecko... Musiała go jednak
kochać... Przyjechał na daczę, przywiózł Lelkę, żeby uśpić czujność Ingi. A może
rzeczywiście chciał wyjechać? Tylko nie miał żadnych pieniędzy, przecież oddał dług
kosztem Ingi. Może uznał, że nie ma innego wyjścia. Lelka widziała srebrnego lanosa i
powiedziała o tym ojcu, a on wmówił jej, że to był tylko sen...
- Bardzo możliwe - powiedział Wadim, odchodząc od okna. - Chciała z nim wyjechać,
dlatego uciekła bez pożegnania, zabierając cenne rzeczy... Miałem nadzieję, że jest
szczęśliwa... Piękna, beztroska, zakochana w sobie egoistka, ale szczęśliwa, a ona...
- Pojedziesz do kostnicy? - spytała Żeńka, widząc, że Wadim idzie do wyjścia.
- Nie - pokręcił głową Wadim, trzymając rękę na klamce. - To nie miałoby sensu... - I
wyszedł.
Ja i Żeńka usiadłyśmy na kanapie i rozpłakałyśmy się. Było mi strasznie szkoda Lelki, Wiery,
Ingi, Wadima i nawet Żeńki, a ponieważ Żeńka była pod ręką, a pozostali dość daleko,
wylałam na nią całą swoją czułość, mówiąc przez łzy:
- Biedna ty moja...
- Biedna - skinęła głową Żeńka, chlipiąc. - Nie zobaczę bmw jak własnych uszu bez
lusterka...
Gdy już się wypłakałyśmy i napiłyśmy herbaty, Żeńka oznajmiła:
- Bierz samochód, pojedziemy do mnie.
- Czemu do ciebie? - nie zrozumiałam.
- No pomyśl, Igorowi łatwiej będzie przyjść do mnie, u ciebie jest Roman Andriejewicz. Igor
przyjdzie, a Romana właśnie diabli przyniosą.
- Myślisz? - skrzywiłam się.
- Myślę, że on tak myśli.
- Dobrze, jedźmy - nie spierałam się.
Volkswagen stał w garażu i całą drogę do niego warczałam na Żeńkę, że niepotrzebnie
tracimy czas i lecimy po samochód, skoro mogłyśmy wezwać taksówkę.
- A co zrobisz, jak będziemy nagle potrzebowały samochodu? Wyjdziesz i będziesz łapać
taksówkę? - Żeńka znów miała rację, co dodatkowo zepsuło mi humor.
Wzięłyśmy samochód, ale nie od razu pojechałyśmy do Żeńki. Moja przyjaciółka
przypomniała sobie nagle, że w domu nie ma nawet kawałka chleba i w ogóle nic jadalnego,
pożyczyła ode mnie pieniądze i kazała się zawieźć do centrum handlowego
„Pierwszomajowy". Ponieważ miałam podły humor, było mi najzupełniej wszystko jedno,
dokąd jedziemy i po co. Po supermarkecie o dziwo zostały nam jeszcze jakieś pieniądze i
wstąpiłyśmy po papier do drukarki. Żeńka planowała wkrótce siąść do komputera i
uszczęśliwić świat tomikiem opowiadań. „Takiej to dobrze - pomyślałam z zawiścią. - A ja
mam pustkę w głowie...". Jednym słowem, ponad dwie godziny jeździłyśmy po mieście,

background image

zanim w końcu skręciłyśmy na Prospekt Pokoju, który prowadził do domu Żeńki. Wtedy
moja przyjaciółka nagle oznajmiła:
- Słuchaj, przyczepił się do nas jakiś wózek.
- Jaki wózek? - nie zrozumiałam.
- Dziewiątka, w kolorze mokrego asfaltu, widzisz?
Zagapiłam się we wsteczne lusterko i o mało co nie wrąbałam się w zderzak stojącego przed
nami bmw. Kierowca chciał mi coś powiedzieć przez otwarte okno, ale widząc mnie, tylko
machnął ręką, a ja uświadomiłam sobie, że stoimy na światłach i powinnam być ostrożniejsza.
Zapaliło się zielone i ostrożnie ruszyłam z miejsca, ale znów spojrzałam w lusterko.
- Gdzie?
Żeńka uklękła na swoim siedzeniu, lustrując strumień samochodów za nami.
- Zniknął - powiedziała z żalem. - Albo może ja już dostaję obłędu, co wcale nie byłoby
dziwne po takich przeżyciach. Zauważyłam ten wóz już pod sklepem, siedział w nim gość z
takim ryjem, że nie mieścił się w przedniej szybie. Pokaźna gęba. A gdy wychodziłam z
papierem, zobaczyłam, że wózek stoi na podwórku, to znaczy w tej bramie, co się idzie do
pubu. A teraz mignął mi jeszcze raz. Słuchaj, Anfisa, może ktoś nas śledzi? Szkoda, że nie ma
tu Romana Andriejewicza, on by się od razu zorientował.
- Może rzeczywiście ktoś nas śledzi - zgodziłam się po zastanowieniu. - Romek dzwonił do
jakiegoś chłopaka i kazał mu mnie pilnować, słyszałam przypadkiem.
- Zbzikował z zazdrości - pokręciła głową przyjaciółka.
- Wcale nie z zazdrości - obraziłam się. - Niby czemu miałby być o mnie zazdrosny? Po
prostu martwi się o nasze bezpieczeństwo.
- Niech ci będzie - zgodziła się Żeńka i usadowiła wygodniej. Wjechałyśmy na jej podwórko i
zaparkowałam pod oknem.
Żeńka podeszła do sześcioletniego chłopca, który mieszkał po sąsiedzku i powiedziała
żartobliwie:
- Sierioża, jak popilnujesz samochodu Anfisy, dostaniesz czekoladę.
- Dobra - skinął głową z ważną miną i usiadł na ławeczce. Co prawda długo nie wytrzymał,
ledwie zniknęłyśmy w drzwiach wejściowych, nasz „strażnik" pobiegł do kolegów grających
w piłkę na podwórku.
Żeńka wypakowywała zakupy, a ja klapnęłam na fotel i zaczęłam ją dręczyć. Miałam
parszywy nastrój i chciałam się na kimś wyżyć, Żeńka była idealną kandydatką.
- Nie rozumiem, na co ty właściwie liczysz? - powiedziałam ponuro.
- Masz na myśli Igora? - w odróżnieniu ode mnie Żeńka trzymała się całkiem nieźle, w
każdym razie odpowiedziała pokojowo.
- Oczywiście.
- Liczę, że on się jakoś objawi, przyjedzie albo zadzwoni. Wtedy wyjaśnimy mu, że to, co
robi, jest bez sensu, że powinien jak najszybciej odwieźć dziecko do domu, a samemu oddać
się w ręce władz. W końcu nie jest kryminalistą, żeby ukrywać się u kumpli, po cudzych
daczach czy melinach. To nie jest życie dla niego! I nie zapominajmy o wujku prokuratorze!
Igor ma spore szanse na minimalny wyrok. Dobry adwokat będzie bredził
o fatalnej namiętności, szalonej zazdrości i zabójstwie w afekcie.
- Ludmiłę też zabił w afekcie? - rozzłościłam się, nagle uświadamiając sobie, że w słowach
Żeńki jest sporo prawdy
i bardzo możliwe, że tak właśnie będzie. A moim zdaniem człowiek, który jest zdolny utopić
jedną kobietę, udusić kablem od telewizora drugą i z zimną krwią zastrzelić mężczyznę,
powinien siedzieć w psychiatryku albo więzieniu przez długie lata.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Obie z Żeńką popatrzyłyśmy na siebie wystraszone, a moja
przyjaciółka oznajmiła pozornie spokojnym głosem:

background image

- No przecież o to właśnie nam chodziło - I poszła otworzyć. Ale to wcale nie był Igor. Żeńka
otworzyła drzwi - i odleciała
na dziesięć kroków w głąb przedpokoju. Zobaczyłam jej lot z kuchni, zaczęłam podejrzewać
najgorsze i błyskawicznie się uzbroiłam: złapałam deskę do krojenia, dość ciężką, z wygodną
rączką i wyjrzałam na korytarz. W tym momencie zamknęły się drzwi wyjściowe i ujrzałam
dwóch potężnych młodych ludzi z surowymi twarzami. Jeden z nich wydał mi się niejasno
znajomy, ale z przestrachu nie mogłam sobie przypomnieć,
skąd go znam. Żeńka tymczasem zakończyła lot na ścianie naprzeciwko, i patrząc na
chłopaków, spytała:
- Pomyliście mieszkania? Tutaj jedyną cenną rzeczą jestem ja i Anfisa...
W tym momencie zwrócili na mnie uwagę, jeden podszedł i powiedział uprzejmie:
- Cześć!
- Cześć! - pisnęłam, nadal usiłując przypomnieć sobie, skąd go znam, ale nic z tego nie
wyszło. Jego kumpel, nie zwracając uwagi ani na mnie, ani na Żeńkę, przeszedł się po
mieszkaniu, otwierając wszystkie drzwi, a potem usiadł na kanapie. Wyjął z kieszeni lekkiej
kurtki pistolet i położył na stoliczku obok siebie, a potem machnął ręką, leniwie i po pańsku.
Drugi typ ruszył w jego stronę, lewą ręką popychając Żeńkę, która wprawdzie się nie
opierała, ale szła jakoś tak bezwolnie, a prawą ciągnął mnie, mocno szarpiąc za łokieć.
- No i co? - spytał typ w fotelu. - Będziecie mówić, czy mam wam objaśnić szczegółowo,
dlaczego lepiej nas nie denerwować?
- Będziemy mówić - zapewniłam szybko, chociaż nie miałam pojęcia, o co mu chodzi.
Odchrząknęłam i spytałam: - Przepraszam, a kim panowie są?
- Jakbyś nie wiedziała - prychnął. Ten, który stał obok mnie, nadal ściskał mój łokieć, chociaż
nie widziałam takiej potrzeby.
- Nie mógłby mnie pan puścić? - spytałam grzecznie.
Lekko mną potrząsnął, a potem cisnął na fotel. Żeńka usadowiła się na kanapie nieco
wcześniej i przyglądała gościom, jak jakiemuś wyjątkowo ciekawemu zjawisku.
- Przepraszam - odezwała się w końcu. - Czego od nas chcecie? Jeśli jesteście złodziejami, to
bierzcie, co chcecie i idźcie z Bogiem. A jeśli macie jakieś inne zamiary, to może wyjaśnicie,
co i jak?
- Gdzie jest Inga? - spytał ten w fotelu, nie zwracając uwagi na trajkotanie Żeńki, a ja
zerknęłam na faceta stojącego
obok i w końcu przypomniałam sobie, gdzie się spotkaliśmy: to właśnie on wymieniał nam
koła w Niżnym Nowogrodzie! Co prawda wtedy nie wyglądał na takiego wojowniczego i
bohaterskiego jak teraz, wręcz przeciwnie. Uśmiechnęłam się głupio i powiedziałam:
- Dzień dobry!
- Cześć! - powtórzył kpiąco, zacisnął dłoń w pięść i popatrzył na nią z ciekawością. Poczułam
się nieswojo. Żeńka spostrzegła, że jestem w potrzebie i odezwała się w imieniu nas obu:
- Inga utonęła, miesiąc temu. Jeszcze jej nie pochowano, leży w kostnicy, jej tożsamość
dopiero teraz ustalono... Krótko mówiąc, będziecie mogli ją zobaczyć, jeśli zaraz tam
pojedziecie. Wyjaśnię wam, jak trafić.
Chłopaki wymienili spojrzenia, a potem popatrzyli na Żeńkę.
- A gdzie są pieniądze? - spytał ten, który stał obok.
- Jakie? - wystraszyła się Żeńka. - Te, które ona jakoby ukradła?
Siedzący na fotelu chłopak uśmiechnął się drapieżnie i skinął głową.
- Te, dziecinko, te.
- Nie wiem - powiedziała smętnie Żeńka, a ja zacisnęłam powieki. A nuż zaczną wymachiwać
pięściami?
Ale chłopaki nie spieszyli się z przechodzeniem do rękoczynów.

background image

- Szkoda - westchnął typ w fotelu, który najwyraźniej był tutaj szefem. - Takie ładne
dziewczyny, a urody nie kupi się za pieniądze... I co zrobisz bez uszu i nosa?
- Dlaczego ja? - oburzyła się Żeńka. - A ona nie? No co za świństwo!
- Dobrze, zaczniemy od niej - facet się nie upierał. A ja wysunęłam przed siebie rękę i
zatrajkotałam:
- Co wy, co wy, ja nie mam pretensji...
Chłopak złapał mnie za włosy i szarpnął boleśnie. Nie wiem, dlaczego nie odpadła mi
głowa...
- Puść ją, ty draniu! - ryknęła Żeńka. - Jej mąż jest podpułkownikiem specnazu, wykopie cię
spod ziemi!
- Specnazu, mówisz? - wściekł się facet, podniósł mnie za włosy z krzesła i rozerwał bluzkę
na piersi. Guziki posypały się jak groch, wrzasnęłam, ale chłopak zacisnął mi usta ręką.
Ugryzłam go w palec, a on zaklął i strzelił mnie w twarz.
- Gówno, nie podpułkownik! - warknął z pasją, a ja odwróciłam się do Żeńki i wyszeptałam:
- No, przyjaciółko, aleś mi pomogła!
- Co my jesteśmy winne? - wyjęczała Żeńka. - Dlaczego mamy cierpieć? Przecież to nie my
zabrałyśmy wam pieniądze! I w ogóle, może napijmy się, pogadajmy i wszystko się wyjaśni!
Po co zaraz odcinać nam uszy? Z całym szacunkiem, nawet z przyjemnością o wszystkim
wam opowiemy...
- Masz pięć minut - oznajmił szef.
Żeńka spojrzała na zegarek, wiszący na ścianie naprzeciwko i zaczęła mówić. Opowieść
zajęła jej cztery minuty i pięćdziesiąt dwie sekundy. Myślę, że można to uznać za jej osobisty
rekord. Zwykle lubi rozwodzić się nad szczegółami, przerywa sobie dygresjami... Ale tym
razem nie była sobą, lecz Puszkinem w prozie: ani jednego zbędnego słowa, a talent aż
buchał. Patrzyłam na nią z zachwytem i od czasu do czasu kiwałam głową, wnosząc swój
wkład w tę opowieść.
- Zuch - powiedział chłopak, gdy Żeńka skończyła, i zamyślił się. A my siedziałyśmy,
wstrzymując oddech i czekałyśmy, co będzie dalej.
W tym momencie coś sobie przypomniałam, pociągnęłam za rękę stojącego obok mnie faceta,
a gdy popatrzył na mnie osłupiały, szepnęłam:
- Jakim samochodem przyjechaliście?
- Że co? - spytał, ściągając brwi.
- Jaki macie wóz?
- Dowiesz się, jak będziemy jechać na twój pogrzeb.
- No co, tak ci trudno odpowiedzieć? - obraziłam się.
- Dziewiątka, w kolorze mokrego asfaltu?
- No niby tak... - odparł podejrzliwie i zwrócił się do szefa: - Naszą bryką się interesuje!
Wystraszona otworzyłam szeroko oczy i pokręciłam głową: nie potrzebuję waszej bryki
nawet za darmo! Jednak szef zupełnie się tym nie przejął, wyszedł do przedpokoju, zamknął
za sobą drzwi i zaczął z kimś rozmawiać, pewnie przez telefon. No, chyba że wyznawał jakąś
egzotyczną religię i zwracał się do duchów swoich przodków... Ten, który tkwił obok mnie,
zrobił parę kroków w stronę drzwi i zaczął słuchać, jednocześnie zerkając na nas surowo i
udając, że rozmowa dowódcy zupełnie go nie interesuje. Ponieważ jednak najwyraźniej miał
kłopoty z podzielnością uwagi, koncentrował się głównie na podsłuchiwaniu, dzięki czemu ja
i Żeńka mogłyśmy zamienić kilka słów.
- Gdzie ten twój Romek? - wyszeptała z rozpaczą.
- W pracy - chlipnęłam.
- Najwyższa pora, żeby przybył nam na ratunek! Ten typ, który nas obserwował, powinien mu
donieść, że mamy gości!
- Chyba coś mi się pokręciło...

background image

- Bo co?
- Ta dziewiątka to samochód tych tutaj.
- Co? - spytała Żeńka, zrozumiała, co mówię i wymruczała: - No to umarł w butach...
Tymczasem szef zakończył negocjacje, otworzył drzwi nogą i powiedział:
- Jedziemy.
Początkowo się ucieszyłyśmy, myśląc, że oni sobie jadą, a my zostajemy, ale szybko
pozbawił nas złudzeń, dorzucając:
- Przebierz się.
Typ, który stał obok mnie i z nieznanych powodów traktował mnie jak osobistego wroga,
znów złapał mnie za rękę i ryknął:
- Znajdź jakąś bluzkę!
I wtedy rozległ się dzwonek telefonu. Mogłabym przysiąc, że mój dręczyciel wzdrygnął się,
ja zresztą też. Popatrzyliśmy na siebie i ja się rozpłakałam, głównie z przykrości, no bo co on
na mnie taki cięty? Szef zmarszczył brwi i skinął Żeńce:
- Odbierz.
Przyjaciółka kiwnęła, podniosła słuchawkę i powiedziała drewnianym głosem:
- Słucham.
A potem odłożyła słuchawkę, odwróciła się do chłopaka i oznajmiła:
- To on.
- Kto? - chyba myślenie słabo im szło.
- Zabójca Ingi - odparła Żeńka bez mrugnięcia powieką.
- Skąd wiesz?
- Chciałyśmy go tutaj ściągnąć i powiedziałyśmy, że mamy świadka zabójstwa. Na pewno jest
ciekaw, kto to może być.
- I co?
- Myślę, że zaraz się tu zjawi. Przecież nie bez powodu sprawdzał, czy jestem w domu, czy
nie.
- Jeśli łżesz... - zaczął groźnie, a Żeńka zamrugała oczami, zdumiona i jakby urażona. A szef
nagle dodał: - Zastawiaj stół.
Żeńka pobiegła do kuchni, trzasnęła drzwiami lodówki, usilnie demonstrując gościnność, a ja
popatrzyłam na swojego dręczyciela i zapytałam:
- Mogę się przebrać?
- Zasuwaj - prychnął, gapiąc się na mnie. Kategorycznie zabroniłam sobie płakać, podeszłam
do szafy
i wyjęłam zamszowy trencz. Potem poszliśmy do kuchni i usiedliśmy przy stole, przyjaciółka
wyjęła butelkę wódki, którą trzymała na pierwszy dzień powrotu do pracy i uśmiechając się
jak na weselu, powiedziała:
- Proszę.
Główny zerknął na kieliszki i machnął rękę:
- Zabieraj to! - I nalał wódki do kubków. Moja ręka wyciągnęła się odruchowo, stuknęliśmy
się i on powiedział: - No, za znajomość.
- Właśnie - ucieszyła się przyjaciółka. - Ja mam na imię Jewgienija, a to jest Anfisa, moja
przyjaciółka. Może faktycznie się poznamy? To znaczy, chciałam zapytać, jak pan ma na
imię?
- Saszka - prychnął szef. - Dzięki za wódkę i grzybki, ale nie ciesz się za wcześnie.
- Ja się prawie nigdy nie cieszę - trajkotała Żeńka, - od dzieciństwa mam pecha. Dwa lata
prosiłam starych o rower, sprezentowali mi w trzeciej klasie i co? Tego samego dnia go
ukradli. Kupiłam samochód za ostatnie pieniądze, zbierałam kopiejkę do kopiejki i wrąbałam
się w pierwszy słup. Nawet za mąż nie wyszłam, jak się jaki starający pojawił, to albo biedny,

background image

albo idiota. Wieczny niefart. No więc wcale się nie zdziwię, jeśli naprawdę obetniecie mi
uszy. Jakiś palant gwizdnął pieniądze, a ja za to beknę.
Ten słowotok został przerwany kolejnym dzwonkiem telefonu. Żeńka popatrzyła pytająco na
Saszkę, ten skinął głową:
- Powiedz swojemu kumplowi, żeby się pospieszył. Żeńka podniosła słuchawkę i
powiedziała:
- Słucham? - I tak samo jak za pierwszym razem od razu odłożyła słuchawkę. - Milczy -
poinformowała nas, wracając do stołu. Telefon zadzwonił znowu.
- A wyłącz go w cholerę - polecił szef. Mój sąsiad wstał, podreptał do przedpokoju i wyłączył
telefon. - Lepiej, żeby ten wasz zabójca się pospieszył - powtórzył Saszka, ale nie zabrzmiało
to złowieszczo.
Napiliśmy się znowu, zerknęłam na swojego sąsiada i spytałam:
- A ty jak masz na imię?
- Twój specnazowiec to palant - oświadczył nagle. - Niech ja go tylko dorwę...
- Lepiej zakąś - poradził mu przyjaciel i chłopak faktycznie zakąsił.
- On ma imię? - wtrąciła się Żeńka. - Czy to jakaś straszna tajemnica?
- Nazywa się Jurka, niezły z niego chłopak, ma tylko jedną wadę: jak wpadnie w złość, to nie
sposób go uspokoić. Bezlitosny gość. - Saszka zerknął na nas wesoło, ale za tym pozornym
błazeństwem czuło się stalowy charakter. Pomyślałam, że jest
zdolny do wszystkiego. Wzdrygnęłam się. - Więc niech ten wasz zabójca szybko przychodzi -
dokończył.
„A skąd my ci weźmiemy tego zabójcę - westchnęłam w myślach. - Romek miał rację, po
stokroć rację, śledztwo to sprawa milicji, niech oni się wykazują, a my nie zyskamy nic prócz
kłopotów. To wszystko przez Żeńkę i jej głupie pomysły... Zresztą, ja też jestem dobra". W
samym środku tej samokrytyki, gdy siedziałam, wpatrując się w stół i odprawiając w myślach
własny pogrzeb, a Żeńka gadała za nas dwie, jakby kwestia utraty uszu w ogóle jej nie
ruszała, Saszka nagle stał się czujny i gestem nakazał jej milczenie. Żeńka urwała w pół
słowa, a siedzący obok mnie Jurik poruszył mocną szyją i szepnął:
- Jakby...
Szef zmarszczył brwi i Jurik się zamknął, porozumiewali się już wyłącznie gestami.
Miałyśmy zostać na swoich miejscach, Saszka zręcznie zgarnął ze stołu zbędne naczynia i
wstawił je do szafki i goście bezszmerowo wyszli z kuchni, zamykając za sobą drzwi. Gdy
zostałyśmy same, westchnęłyśmy jednocześnie i moja przyjaciółka powiedziała:
- Co tu robić, wyskoczyć przez okno, póki ich tu nie ma? Ale to pierwsze piętro, jeszcze kark
skręcimy...
- A gdzie oni poszli? - wyjąkałam. Zajęta rozmyślaniem nad niesprawiedliwością losu,
kiepsko kojarzyłam fakty.
- Coś ty, nie słyszysz? - zdumiała się Żeńka i dodała:
- Ktoś się pakuje do mojego mieszkania, szura zamkiem. To „szura zamkiem" zbiło mnie z
pantałyku, już miałam
zapytać, o co jej chodzi, gdy sama usłyszałam podejrzany szmer. Drzwi wejściowe się
otworzyły i Żeńka pociągnęła mnie za rękę.
- Włazimy pod stół - szepnęła i rzeczywiście weszłyśmy. Okrągły stół w kuchni, przykryty
długą serwetą z frędzlami stanowił świetną kryjówkę, szkoda tylko, że nie wiedziałam, przed
kim się kryjemy. - Żeby tylko nie zaczęli strzelać
- zauważyła z udręką Żeńka i przeżegnała się, a ja się zastanawiałam, kto wszedł.
Po tym, jak Roman Andriejewicz kilka dni temu wyważył drzwi, zamek do niczego się nie
nadawał. Można go było otworzyć pilnikiem do paznokci - Żeńka twierdziła, że osobiście
przeprowadziła taki eksperyment. Rzecz jasna, zamiast zajmować się taki głupotami, powinna
po prostu wymienić zamek, ale albo jej się nie chciało, albo nie miała czasu. Co prawda,

background image

ślusarz, który został wezwany po naszym wtargnięciu, wprowadził pewne ulepszenie: na
drzwiach był teraz łańcuch. Problem w tym, że w dzień przyjaciółka o nim zapominała
(podejrzewam, że w nocy nie było lepiej) i każdy, kto chciałby przeniknąć do jej mieszkania,
mógł to zrobić bez trudu. Pytanie tylko, kto to był? Gdyby spieszył nam z pomocą specnaz,
Roman Andriejewicz nie ceregieliłby się z zamkiem, zwłaszcza znając tutejsze drzwi.
Podczas gdy ja łamałam sobie głowę, ktoś na palcach podszedł do kuchni i ostrożnie uchylił
drzwi. Zobaczyłam niebieskie dżinsy i zamszowe pantofle. Do kogo mogły należeć? W ślad
za nimi pojawiła się jeszcze jedna para butów, tym razem nike i Jura powiedział surowo:
- Podnieś ręce, koleś.
Nie wytrzymałam i wyjrzałam. Po środku kuchni z podniesionymi rękami stał Igor i
wytrzeszczał oczy, nie mogąc zrozumieć, co się dzieje. Za jego plecami stał Jura, niezbyt
uprzejmie dźgając go w plecy lufą pistoletu. Zaraz potem pojawił się Saszka i starannie
obszukał Igora.
- Nic - powiedział zaskoczony i zawołał: - Dziewczyny, wyłaźcie!
Wyszłyśmy spod stołu, a Igor odzyskał mowę.
- Co jest grane? - zapytał jakby z oburzeniem.
- Spytaj się swoich kumpli z Nowogrodu - warknęła Żeńka.
- Jakich kumpli? - burknął nieuprzejmie, ale zaraz potem zbladł, a w jego oczach pojawił się
strach. Zachwiał się, aż się przestraszyłam, że straci przytomność.
Na Żeńce jego reakcja nie zrobiła większego wrażenia.
- Chłopaki specjalnie przyjechali, żeby z tobą pogadać
- palnęła.
- Co za brednie - powiedział Igor, zerkając zaszczutym wzrokiem na Saszkę, który usiadł na
krześle okrakiem.
- Gdzie pieniądze? - spytał bez zbędnych wstępów. Igor przełknął ślinę i próbował udawać
zdumienie:
- Jakie pieniądze?
- Igor, nie kombinuj - wtrąciła się znowu Żeńka, pamiętając, że jak topielec sam się nie
uratuje, to nikt mu nie pomoże.
- Wszystko chłopakom opowiedziałyśmy: jak ty i Inga zwinęliście forsę, jak ją utopiłeś, nie
chcąc się dzielić i jak oddałeś dług Kozyriewowi. Że dług był duży, wcześniej nie miałeś
pieniędzy, a potem nagle skądś się pojawiły. Twoja sekretarka potwierdziła, że jeździłeś do
Nowogrodu dokładnie tego dnia, w którym kasa wyparowała. - Żeńka nieco koloryzowała, ale
nie miałam zamiaru jej poprawiać.
- Zwariowałaś - odparł Igor, ale w jego głosie nie było ani oburzenia, ani złości tylko
zmęczenie. Wyglądał źle, był blady, miał zaczerwienione oczy, jakby płakał kilka nocy z
rzędu. Tak, przestępstwa nie dodają człowiekowi uroku...
Żeńka dalej paplała, ja zastanawiałam się, po co on właściwie przyszedł? Otworzył ostrożnie
drzwi, czyżby planował nas sprzątnąć? A może w głębi duszy wiedział, że to pułapka i chciał,
żeby to wszystko wreszcie się skończyło? Jakiś mądry człowiek powiedział, że przestępca
podświadomie liczy na to, że zostanie złapany... Żeńka miała rację, Igor nie jest kryminalistą,
dla którego morderstwo to chleb powszedni, lecz zagubionym, zrozpaczonym człowiekiem,
który popełniając pierwsze przestępstwo, nie potrafił się już zatrzymać.
- Co ty gadasz? - zaprzeczył słabo. - Nie widziałem Ingi od lat! Jakie pieniądze? Co ja mam z
tym wspólnego?
Saszce w końcu się to znudziło, wstał i powiedział:
- Wystarczy tego gadania. Jedziemy, na miejscu bez pośpiechu dowiemy się, kogo i kiedy
widziałeś i o jakich pieniądzach mowa. - Ta decyzja wyrwała z mojej piersi westchnienie
ulgi, jak się jednak wkrótce okazało, cieszyłam się przedwcześnie. - No, ślicznotki, gęsiego -
skinął nam głową. - I żadnych głupstw.

background image

- A my tam po co? - spłoszyła się Żeńka. - Wszystko już powiedziałyśmy, pomogłyśmy i...
- Rusz się i zamknij twarz, bo ci skrócę język o połowę. A ty, koleś, opuść ręce i pamiętaj,
jeden niewłaściwy ruch i... No, głupi nie jesteś, sam rozumiesz. - Potem wyjął z kieszeni
krótkofalówkę i rzucił krótko: - Samochód pod klatkę!
- Chłopaki... - mękoliła Żeńka. - A może byśmy jednak nie jechały? Poczekałybyśmy na was
tutaj?
Jurik trzepnął Żeńkę i ta szybko poszła w stronę drzwi. Ja poszłam za nią, nie czekając, aż
nadadzą mi przyspieszenie.
Pierwszy wyszedł Saszka, za nim ja i Żeńka, pochód zamykał Jurik pod rękę z Igorem.
Właśnie zeszliśmy na parter, gdy drzwi od klatki się otworzyły i wszedł Wadim. Saszka
wsunął rękę pod marynarkę, ale niemal w tej samej chwili się odprężył: Wadim przesunął po
nas obojętnym wzrokiem i zaczął wchodzić po schodach, a ja ścisnęłam Żeńce rękę, żeby
czasem nie zaczęła się drzeć. Żeńka odpowiedziała mi uściskiem. Powstrzymując
westchnienie, poczułyśmy się jak zwiadowcy na tyłach wroga.
Zostały nam do pokonania jeszcze trzy schodki, gdy drzwi klatki schodowej ponownie się
otworzyły, ale tym razem z takim impetem, że Saszka instynktownie uskoczył. Sekundę
później zaliczył potężny cios i z wyciem upadł na schody. Wtedy Roman Andriejewicz, który
wyskoczył niczym diabeł z pudełka, ruszył z pomocą Wadimowi, który zaatakował Jurkę.
Jednak to, co tak świetnie wyszło Romkowi, Wadimowi poszło znacznie gorzej: wprawdzie
Jurka uderzył głową w ścianę, ale nie stracił przytomności i wyjął pistolet. Ogradzając nas od
wroga swoimi szerokimi plecami, Romek dał niewiarygodnego susa i wybił mu broń z ręki,
jednak sekundę wcześniej huknął strzał. Wrzasnęłyśmy i padłyśmy na podłogę. Roman
Andriejewicz przykuł obu pokonanych wrogów kajdankami do kaloryfera i skoczył do nas,
Wadim również. Chwilę później ja i Żeńka znalazłyśmy
się w mocnych męskich objęciach: mnie obejmował mąż, a Żeńkę oczywiście Wadim i to z
takim zapałem, że pomyślałam, że moja przyjaciółka niepotrzebnie się martwiła: białe bmw
jednak jest jej pisane.
Zjawienie się Romana Andriejewicza i Wadima zdumiało mnie nieco, ale wyjaśniło się
bardzo szybko. Otóż za drugim razem do Żeńki dzwonił Wadim - nagle zapragnął z nią
porozmawiać, a może po prostu doszedł do wniosku, że żywa Jewgienija Pietrowna jest
lepsza od nieżyjącej Ingi. Jednym słowem, chciał się zobaczyć z moją przyjaciółką, a
ponieważ przejeżdżał obok, skręcił w podwórko i zadzwonił z samochodu. Jako człowiek
dobrze wychowany uprzedzał o swoich wizytach. Żeńka powiedziała „słucham" i od razu
odłożyła słuchawkę, a potem telefon wydawał się wyłączony. Wadim zaparkował swoje bmw
za volkswagenem, obecność mojego samochodu, telefon, który nagle się zepsuł i słowa
chłopca z sąsiedztwa, że Żeńka jest w domu, zastanowiły Wadima. Posiedział chwilę,
pomyślał i postanowił zadzwonić do Romana Andriejewicza. Jednak mojego męża niełatwo
było znaleźć. My piłyśmy wódkę w kuchni i rozmyślałyśmy o swoich uszach, a Wadim się
nie poddawał i wydzwaniał. Roman Andriejewicz przyjechał, jak tylko dostał wiadomość, i
wykazując się nietuzinkowymi umiejętnościami tropiciela śladów, znalazł na sąsiednim
podwórku samochód z numerami Nowogrodu i sennym kolesiem za kierownicą. Koleś ze
skutymi rękami przeniósł się do bagażnika, a Roman Andriejewicz wezwał wsparcie, ale w
tym momencie Saszka polecił podstawić samochód pod klatkę. Widząc, że wsparcie nie
zdąży, mój mąż postanowił działać sam. Wadim zgłosił się do pomocy i w efekcie wrogowie
zostali pokonani, a my odzyskałyśmy wolność.
Ledwie zdążyłyśmy rozpłakać się ze szczęścia, a mężczyźni nas uspokoić, gdy pojawiło się
wspomniane wsparcie. Odkleiłam się od męża i zobaczyłam to, na co powinnam była zwrócić
uwagę już trzy minuty temu, gdy huknął strzał. Igor stał oparty o ścianę i zaczął się powoli
osuwać na podłogę.

background image

- Psiakrew! - ryknął Roman Andriejewicz, rzucając się do niego. Zdążył schwycić go za
ramiona. W tym momencie zaczęły trzaskać drzwi od mieszkań, ktoś wezwał pogotowie, ale
było już za późno. Igor siedział z głową odchyloną do tyłu, odetchnął głęboko i jakoś tak
dziwnie obwisł.
- Igor! - krzyknęłam, gdy zrozumiałam, co się dzieje. - Gdzie jest Lelka?
- Nie wiem - wychrypiał. Jego twarz poszarzała, wywrócił oczami. Pogotowie nie zdążyło go
dowieźć do szpitala, zmarł po drodze.
Ja i Żeńka siedziałyśmy w naszej kuchni, nieszczęśliwe, zgnębione i bez śladu optymizmu.
- Myślisz, że mówił prawdę? - spytała Żeńka.
- Konający człowiek nie kłamie.
- A skąd to niby wiadomo?
- Tak mówią.
- Phi, ludzie nie takie rzeczy mówią. Naprawdę myślisz, że Lelki z nim nie było?
- Pytałaś mnie o to już sto razy, a ja ci sto razy odpowiedziałam: nie wiem. W tym domu, w
którym znalazłyśmy Ludmiłę, Lelki nie było, z tego by wynikało, że zabrał ją Igor.
- A może ona sama ukryła ją w bezpiecznym miejscu?
- Niby gdzie? Nie miała ani przyjaciół, ani bliskich... - Od razu zastanowiłam się i
powiedziałam: - Właścicielka mieszkania, które wynajmowała Ludmiła, wspomniała, że
widziała ją z siostrą, pięknością, niepodobną do Ludmiły.
- No i?
- Uznałyśmy wtedy, że to Inga, ale przecież Inga już nie żyła...
- To znaczy - ożywiła się Żeńka - że jest jeszcze jakaś kobieta, przyjaciółka...
- Albo faktycznie siostra.
- Zadzwoń do Romka, niech się dowie...
- Lepiej ty zadzwoń - powiedziałam po chwili zastanowienia. - Ja coś nie mam ochoty.
Ale, o dziwo, Roman Andriejewicz nie tylko nie zaczął grzmieć, a nawet obiecał, że przy
pierwszej sposobności spróbuje się wszystkiego dowiedzieć i wtedy nam powie.
- Trzeba jechać do Wierki - westchnęła Żeńka. - Poczekamy na telefon od Romka i
pojedziemy.
Wiadomość o śmierci męża Wiera przyjęła spokojnie, co, przyznaję, trochę nas zaskoczyło.
Najwidoczniej każdy człowiek ma pewien zapas wytrzymałości i w jakiejś chwili przestaje
reagować na ciosy. W każdym razie tak przekonywała mnie Żeńka, rozwijając ten temat przez
ponad godzinę. Po mieście rozeszła się plotka, że przyjezdni bandyci z Niżnego Nowogrodu
próbowali ograbić mieszkanie, związując gospodynię, zaś mężczyzna, który przypadkiem
znalazł się w pobliżu i pospieszył jej z pomocą, został postrzelony i zmarł na miejscu. Gazeta
Żeńki wydrukowała w dziale „Kryminał" notatkę, z której ciężko było wywnioskować, co tak
naprawdę się wydarzyło.
- Tak będzie lepiej dla wszystkich - oznajmiła Żeńka, jakby czytając w moich myślach. - Igor
nie żyje i z przestępcy stał się ofiarą. Pomyśl, co by czekało naszą Wierkę, gdyby doszło do
rozprawy? I prokuratorowi lżej, siostrzeniec nie kłuje w oczy, i nikt nie jest winny, że Igor
uciekł ze szpitala i nawyprawiał różności... Jakby nie patrzeć, happy end. Żeby jeszcze udało
się znaleźć Lelkę...
Jakby w odpowiedzi na jej słowa, zadzwonił telefon. Rzuciłam się do niego, mając nadzieję,
że to Roman Andriejewicz.
- Halo? - zawołałam. Odpowiedziała mi cisza. Serce zabiło mi mocniej, i po chwili milczenia
zapytałam ostrożnie, bojąc się, że ten ktoś na drugim końcu linii odłoży słuchawkę: - Lelka
jest u pani?
- Tak - odpowiedział przestraszony głos. - Luda dzwoniła wtedy do pani? Pani dawała tamto
ogłoszenie? Ojciec dziewczynki naprawdę nie żyje?
- Tak.

background image

- Proszę posłuchać, nie jestem niczemu winna! Bałam się, że dziewczynce grozi
niebezpieczeństwo, dlatego ją ukryłam. Przecież jej ojciec zabił Ingę, gdy Lelka była z nim na
daczy, ona jest świadkiem! A on był mordercą, nie cofnąłby się przed niczym!
- Niech się pani uspokoi - poprosiłam. - Dziękuję, że ukryła pani dziewczynkę. Gdzie ona
jest?
- Tutaj, ze mną. Jeśli pani obieca, że nie będę miała nieprzyjemności... - kobieta zaczęła
płakać. - Zupełnie nie wiem, co robić, nie jestem niczemu winna...
- Gdzie pani jest? Przyjadę i zabiorę Lelkę, nikt się o pani nie dowie...
- Tak, niech pani przyjedzie. To osiedle Leśny, czterdzieści kilometrów od miasta, ulica
Pracy, dom numer pięć. Nie powiadomi pani milicji? Naprawdę?
- Przecież obiecałam.
Gdy odłożyłam słuchawkę, Żeńka, już w pantoflach i z kluczami do samochodu w rękach,
stała przy drzwiach.
- Kim ona jest? - mamrotała przyjaciółka, zbiegając ze mną po schodach. - Trzeba uprzedzić
Romana, to może być pułapka.
- Miała tak nieszczęśliwy głos, jest przerażona na śmierć...
- Ja bym zadzwoniła...
- No to dzwoń! - warknęłam i wsiadłyśmy do samochodu. W drodze próbowałam ustanowić
światowy rekord jazdy
wbrew przepisom, ale nie udało mi się, zatrzymał nas rozgniewany sierżant drogówki. Ku
jego ogromnemu zdumieniu zostawiłam mu Żeńkę, zatrzymałam taksówkę i pojechałam do
Leśnego.
Te pół godziny wydawało mi się wiecznością, a gdy wjechaliśmy do wsi, byłam już tak
zdenerwowana, że omal nie zemdlałam. Ulicę Pracy i dom numer pięć znaleźliśmy od razu.
Wpadłam na oszkloną werandę i zobaczyłam zapłakaną młodą kobietę.
- To pani? - wyjąkała. Nie zdołałam jej odpowiedzieć, kobieta złapała mnie za rękę i
pociągnęła za sobą. - Niech pani wejdzie, dziewczynka jest tutaj od kilku dni. No przecież
ona musi wychodzić z domu, rozumie pani, a ja nie mogę jej pozwolić...
Weszłam do pokoju. Na kanapie pod kraciastym kocem obejmując rudego spaniela, spała
Lelka. Cofnęłam się i krzyknęłam cicho, a ona otworzyła oczy. Popatrzyła na mnie,
rozpłakała się i wyciągnęła ręce, wołając:
- Anfisa!
A spaniel zaszczekał wesoło.
Ludmiła rzeczywiście miała siostrę o imieniu Marina i właśnie do niej przyjechała z Tweru.
Marina skończyła Instytut Pedagogiczny i teraz pracowała w wiejskiej szkole. Z milicją
jednak musiała porozmawiać, ale ponieważ gliniarze mieli większe problemy, Wiera była
Marinie wyłącznie wdzięczna, a krewnym Dunajewów był główny prokurator obwodu, tak
jak obiecałam, Marina nie miała żadnych nieprzyjemności. Gdy Lelka znalazła się już w
domu i wszystko zaczęło się powoli uspokajać, udało mi się porozmawiać z Mariną. Pojawiły
się brakujące ogniwa łańcucha, niewiarogodna zagadka kryminalna została rozwiązana do
końca.
Wszystko zaczęło się w grudniu, gdy Inga po długiej nieobecności przyjechała do naszego
miasta. Co skłoniło ją do odwiedzenia Dunajewa, nie wiadomo, może kaprys, a może jednak
uczucie? Jedno było pewne: Inga pojawiła się w jego biurze i dawna namiętność wybuchła z
nową siłą. A dalej wszystko potoczyło się jak w prawdziwej powieści kryminalnej: w czasie
jednej z wizyt Igora w Niżnym Nowogrodzie Inga opowiedziała mu o swoim kochanku, czy
raczej o jego pieniądzach, które to, trzymane w mieszkaniu, w zwykłym pudełku, nie dawały
Indze spokoju. Ale zdrowy rozsądek i przede wszystkim strach powstrzymywały ją od
pochopnych posunięć. Nie miała pojęcia, że Igor rozpaczliwie potrzebował gotówki i że jej
opowieść szalenie go zainteresowała. Igor wyśledził Ingę, zaczekał, aż

background image

wyjdzie od kochanka, nieprzytomnego po końskiej dawce alkoholu, użył duplikatu kluczy
Ingi, wszedł do środka i po prostu zabrał forsę. Inga szybko zrozumiała, komu zawdzięcza
swoje kłopoty. To był dla niej prawdziwy cios. Wyjechała w ślad za podłym kochankiem, ale
Igor tymczasem pojechał do chorej matki i spotkali się dopiero miesiąc później. Przez cały ten
czas Inga mieszkała u Wadima i planowała zemstę. W czasie spotkania Igor zrozumiał, że nie
zdoła jej przekonać o swojej niewinności, więc zmienił taktykę, znów zapłonął miłością i
zaczął ją namawiać, żeby uciekła z nim i skradzionymi pieniędzmi na koniec świata. Mówił o
Lelce, rysował barwny obraz rodzinnej sielanki. Co najdziwniejsze, Inga mu uwierzyła. Rzecz
jasna, wtedy Igor nie miał już pieniędzy i nie planował nigdzie uciekać. Gdy Wiera pojechała
do matki, Dunaje w zabrał Lelkę na daczę, zapraszając tam Ingę. Tak, jak prosił, przyjechała
późno. Igor był pewien, że Lelka mocno śpi i nic nie wie o gościu. Tu się jednak mylił,
dziewczynka się obudziła i zobaczyła srebrnego lanosa oraz śliczną panią. Śliczna pani
wkrótce znalazła się na dnie rzeki, a srebrnym lanosem Igor pojechał do wsi Andriejewo,
gdzie mieszkał Walerij i zostawił go niedaleko jego domu, mając nadzieję, że w ten sposób
zbije z tropu i brata Ingi, i milicję, jeśli ta przejawi zainteresowanie. Milicja zniknięciem Ingi
się nie przejęła, a brat się zainteresował. Wiedział o stosunkach siostry z Igorem, zaczął
podejrzewać, że stało się coś złego i spotkał się z Dunajewem. Igor z oburzeniem oświadczył,
że od dawna nie ma żadnych wiadomości od Ingi, Walerij mu nie uwierzył i zaczął go śledzić.
Zainteresował się również daczą Dunajewów i zjawił się w Goriełowie tego dnia, w którym
znaleziono topielicę. O kradzieży pieniędzy wiedział od siostry, reszty się domyślił, jednak
bardziej niż śmierć Ingi zainteresowała go możliwość wzbogacenia się. Ciało siostry leżało
nierozpoznane, gdy zadzwonił do mordercy i przypomniał, że należy się dzielić z bliźnimi.
Do tego momentu Ludmiła zdążyła już nawiązać znajomość z Lelką, porozmawiać z nią i
dowiedzieć się, że dziewczynka jest świadkiem morderstwa. Porwano ją
z dwóch powodów: żeby mieć świadka pod ręką i żeby zagrać na ojcowskich uczuciach
Dunajewa. Lelce powiedzieli, że rodzice są chorzy i teraz pomieszka trochę u cioci. W
odróżnieniu od Walerija Ludmiła była osobą dobrą i niezdolną do podłości, jednak Trusow
zdołał ją przekonać, że przy ojcu dziewczynka jest w niebezpieczeństwie. List do Wiery
napisała oczywiście Ludmiła. Igor, rozumiejąc, że wpadł w potrzask, postanowił się pozbyć
szantażysty. Spreparował list do samego siebie z żądaniem okupu, zadzwonił do Walerija i
wyznaczył mu spotkanie, a potem pojechał do cerkwi Rożdiestwienskiej, zabierając ze sobą
dwa pistolety i mnie na dokładkę. Na mój widok Trusow wyczuł, co się święci i próbował
uciec, jednak Igor pozbawił go tej możliwości. Jego wyliczenia okazały się słuszne, nie
odważyłam się powiedzieć, że nie widziałam broni w rękach zamordowanego.
Jednak kolejne zabójstwo niczego nie zmieniło: Dunajew nadal nie wiedział, gdzie jest
dziecko, a telefony z pogróżkami nie ustały. Teraz dzwoniła Ludmiła, żądając, żeby Igor
przyznał się do popełnienia obu przestępstw. Dzięki naszym podpowiedziom Igor domyślił
się, gdzie jest Ludmiła i uciekł ze szpitala. Ponieważ niełatwo ukrywać się z dzieckiem i
psem, Ludmiła zawiozła Lelkę do siostry, wyjaśniając, że dziewczynce grozi śmiertelne
niebezpieczeństwo. Chyba naprawdę myślała, że Igor jest w stanie zabić własną córkę i
zdołała przekonać o tym siostrę. Żądała, żeby Igor przyznał się do obu zabójstw, obawiała się,
że jeśli to ona powiadomi milicję o swoich podejrzeniach, Dunajew może uniknąć zasłużonej
kary. W efekcie Igor udusił Ludmiłę, ale nie znalazł w domu Lelki, co zupełnie zbiło go z
tropu. Nie sądzę, żeby przyszedł do Żeńki z zamiarem zabicia nas obu... Chociaż, kto wie...
Tak czy inaczej, przyszedł i natknął się na ludzi, którzy od dawna pragnęli się z nim spotkać.
Nasze pojawienie się w Nowogrodzie bardzo zainteresowało właścicieli pieniędzy, byli
pewni, że jesteśmy jakoś związani z Ingą. Ustalenie tożsamości właściciela samochodu po
numerach rejestracyjnych nie jest

background image

trudne, chociaż wymaga trochę czasu, przyjechali do naszego miasta, wyśledzili nas... W
efekcie cała sprawa najgorzej skończyła się dla Igora. Chociaż, jak często powtarza Żeńka,
cokolwiek się stanie, obraca się na dobre.
Filozofująca Żeńka odsunęła filiżankę i oznajmiła:
- Wierka sprzedała daczę...
- I słusznie, pieniądze jej się przydadzą, a działka nie będzie jej przypominać... A jak się czuje
Lelka?
- Masz od niej pozdrowienia. Wierka też nieźle się trzyma. Powinnyśmy ją często odwiedzać,
żeby się oderwała od smutnych myśli.
- Łatwo powiedzieć - westchnęłam, a Żeńka oznajmiła z przekonaniem:
- Czas leczy rany.
W tym momencie w kuchni pojawił się Roman Andriejewicz i spytał łagodnie:
- Żenia, nie musisz jechać do domu?
- Rany boskie, zaraz piąta, a Wadim obiecał, że wcześniej wróci z pracy, jutro jedziemy do
jego rodziców...
- No to musisz się spieszyć - stwierdził mój mąż, a Żeńka szybko wybiegła, cmokając mnie
na pożegnanie.
Późnym wieczorem, gdy Roman już smacznie spał, posapując, zapaliłam lampkę na biurku,
wyjęłam nieszczęsny zeszyt, otworzyłam na pierwszej stronie, westchnęłam i zaczęłam pisać:
„Leżała na samym dnie zupełnie naga, jej długie włosy zaplątały się o pień, a wyciągnięte
wzdłuż ciała ręce kołysały się bezwolnie...".

koniec


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Polakowa Tatiana Zenia i Anfisa 02 Maz do zadan specjalnych
Polakowa Tatiana Żenia i Anfisa 03 Niezidentyfikowany obiekt chodzący
Polakowa Tatiana Żenia i Anfisa 01 Pułapka na sponsora
Polakowa Tatiana Zenia i Anfisa 01 Pulapka na sponsora
Polakowa Tatiana Zenia i Anfisa 03 Niezidentyfikowany obiekt chodzacy
Polakowa Tatiana Olga Razniecewa 02 Smak lodowego pocałunku
Menedzer do zadan specjalnych Czasowe zarzadzanie przedsiebiorstwem medoza
Menedzer do zadan specjalnych Czasowe zarzadzanie przedsiebiorstwem medoza
Makijaż do zadań specjalnych, KURS MAKIJAZU
Menedzer do zadan specjalnych Czasowe zarzadzanie przedsiebiorstwem medoza
Przewidziani do zadań specjalnych
Menedzer do zadan specjalnych Czasowe zarzadzanie przedsiebiorstwem medoza 2
Porter Cheryl Anne Mężczyzna do zadań specjalnych
09 Porter Cheryl Anne Mężczyzna do zadań specjalnych
9 Porter Cheryl Anne Mężczyzna do zadań specjalnych
Porter Anne Cheryl Mezczyzna do zadan specjalnych 09

więcej podobnych podstron