David Gemmell
Ostatni Strażnik
Rozdział pierwszy
NA POŁUDNIE OD ZIEM ZARAZY-ANNO DOMINI 2341
\ jednak nie umarł. Ciało wokół rany po pocisku na jego biodrze jLX. zamarzło, gdy temperatura
spadła do trzydziestu stopni poniżej zera. Na brodzie uformował się lód, a szron na ciężkim
czarnym płaszczu połyskiwał bielą w poświacie księżyca. Odległe iglice Jeruzalem rozmyły się,
przeistoczyły w sosnę okrytą całunem śniegu. Shannow kołysał się w siodle, próbując skupić
wzrok na mieście, którego szukał tak długo, ale miasto przepadło. Musiał przytrzymać się łęku, gdy
końskie kopyto omsknęło się na kamieniu, a wówczas ból w boku rozgorzał z nową siłą.
Ściągnął wodze karego ogiera, kierując go w dolinę.
W głowie wirowały mu obrazy: Karitas, Ruth, Donna; niebezpieczna podróż przez Ziemie Zarazy i
walki z Piekielnikami; wrak olbrzymiego statku-widma na górskim zboczu. Pistolety i strzelanina,
wojna i śmierć.
Śnieżyca znów uderzyła z furią, niesione wiatrem drobiny zamarzniętego śniegu smagały
bezlitośnie twarz Shannowa. Śnieg zalepiał mu oczy, umysł trawiła gorączka. Wiedział, że życie
opuszcza jego ciało z każdą mijającą sekundą, lecz nie miał ani siły, ani chęci, by z tym walczyć.
Wspominał farmę i Donnę, tak jak ujrzał japo raz pierwszy, stojącą w drzwiach ze starodawną
kuszą w dłoniach. Wzięła go za zbójcę i lękała się o życie swoje i syna, Erica. Shannow nigdy nie
winił jej za tę pomyłkę. Wiedział, jak jawi się ludziom Człowiek Jeruzalem -wysoki, posępny, w
skórzanym kapeluszu o szerokim rondzie, spod
którego wyzierają zimne, bardzo zimne oczy, które widziały zbyt wiele śmierci i rozpaczy. Zawsze
było tak samo. Ludzie stali i gapili się na jego twarz pozbawioną wyrazu, a potem ich spojrzenia
ześlizgiwały się w dół, na pistolety, przerażającą broń Gromowładcy.
Donna Taybard była jednak inna. Przygarnęła Shannowa do swego domu i do swego serca, i po raz
pierwszy od dwóch znojnych, jałowych dziesięcioleci Człowiek Jeruzalem zaznał szczęścia.
Ale później nadeszli zbójcy i ludzie niosący wojnę, a w końcu Piekielnicy. Shannow ruszył przeciw
nim wszystkim dla kobiety, którą pokochał - tylko po to, by zobaczyć, jak ona wychodzi za innego.
I znowu był sam, i umierał w skutych lodem górach, w dziczy nie naniesionej na żadną mapę. Co
najdziwniejsze, wcale się tym nie przejmował. Wokół hulał wiatr. Zagubiony w syrenim śpiewie
zawieruchy osunął się bezwładnie na kark ogiera. Wierzchowiec wychował się w górach; nie znosił
wyjącego wichru i kąsającego śniegu. Skręcił między drzewa do skalnej rozpadliny i podążył
jelenim szlakiem do gardzieli tunelu, wydrążonego w lawie starego grzbietu wulkanicznego. Tutaj
było nieco cieplej. Ogier wchodził coraz głębiej, czując na grzbiecie bezwładny ciężar. To go
niepokoiło, bo jeździec zawsze pewnie trzymał się w siodle i kierował nim lekkimi ruchami kolan i
cugli.
Szerokie chrapy ogiera rozdęły się, gdy z głębi tunelu napłynął zapach dymu. Zwierzę zatrzymało
się u wejścia do jaskini i zatańczyło nerwowo, dzwoniąc podkowami o skaliste podłoże. Ku niemu
ruszył mroczny cień... Przestraszony koń stanął dęba i Shannow bezwładnie osunął się z siodła.
Zakończona szponami wielka dłoń chwyciła uzdę, tunel wypełnił się zapachem lwa. Ogier
spróbował wyrwać się, uderzyć intruza podkutymi żelazem kopytami, lecz ręce mocno trzymały.
Usłyszał cichy, niski szept, poczuł delikatne głaskanie po karku. Uspokojony, pozwolił
poprowadzić się w głąb jaskini, gdzie płonęło ognisko otoczone płaskimi kamieniami. Stał
cierpliwie, gdy obcy zarzucił wodze na wystający występ i odszedł.
Przed jaskinią Shannow jęknął i spróbował przekręcić się na brzuch, ale poddał się bólowi i
przenikliwemu zimnu. Gdy z trudem uchylił powieki, zobaczył przerażające oblicze. Ciemne włosy
okalały zdeformowaną twarz o bursztynowych oczach, z szerokim, płaskim nosem i ustami
najeżonymi rzędem ostrych kłów. Shannow, niezdolny do wykonania ruchu, mógł tylko przyglądać
się stworowi.
Ręce uzbrojone w szpony wsunęły się pod jego ciało i uniosły je bez trudu. Shannow niczym
dziecko został zaniesiony do jaskini i de-
likatnie ułożony blisko ognia. Stworzenie sięgnęło do zapięcia jego płaszcza, ale dłonie podobne
zwierzęcym łapom nie poradziły sobie z zamarzniętymi węzłami. Szpony z sykiem rozcięły
rzemienie i Shan-now poczuł, jak zsuwa się z niego płaszcz. Powoli i ostrożnie stworzenie zdjęło
zamarznięte ubranie i okryło go ciepłym kocem. Człowiek Jeruzalem zasnął - a jego sny pełne były
bólu.
Znowu walczył z przywódcą Strażników, Sarento, podczas gdy „Titanic” żeglował po widmowym
morzu, a diabeł kroczył ulicami Babilonu. Tym razem Shannow nie mógł wygrać; walczył o życie,
gdy morze wdzierało się do rozbitego statku. Słyszał krzyki tonących; mężczyzn, kobiet i dzieci,
jednak nie był w stanie ich uratować. Przebudził się zlany potem i spróbował usiąść, ale ból
wybuchnął w zranionym boku. Jęknął dojmująco i na powrót pogrążył się w gorączkowych
majakach.
Zmierzał w kierunku gór, kiedy usłyszał strzał; wjechał na szczyt wzgórza i spojrzał ku zagrodzie.
Trzech mężczyzn wywlekało z domostwa dwie kobiety. Wyciągnął pistolet i wbił obcasy w boki
ogiera, który niczym grom pocwałował w ich kierunku. Na jego widok mężczyźni odepchnęli
kobiety. Dwaj wyciągnęli muszkiety, trzeci rzucił się na niego z nożem. Shannow ściągnął wodze,
ogier stanął dęba. Pierwszy strzał był celny i zbójca runął na ziemię. Przyskoczył ten z nożem, ale
Shannow przekręcił się w siodle i strzelił z bliska: kula trafiła mężczyznę w czoło i wyszła tyłem
głowy w fontannie krwi. Trzeci poderwał broń, pocisk odbił się rykoszetem od łęku siodła i
przeszył biodro Shannowa. Człowiek Jeruzalem, nie zwracając uwagi na falę nagłego bólu,
wystrzelił dwukrotnie. Pierwsza kula trafiła zbójcę w bark, aż obrócił się dokoła, druga strzaskała
mu czaszkę.
W raptownie zapadłej ciszy Shannow osadził ogiera, wpatrując się w kobiety. Starsza zbliżyła się
do niego na tyle, że mógł dostrzec strach w jej oczach. Krew sączyła mu się z rany i skapywała na
siodło, jednak siedział wyprostowany.
- Czego od nas chcesz? - zapytała.
- Nic, pani, przybyłem wam na ratunek.
- To dobrze. - Jej oczy nadal były wrogie. - Uratowałeś nas, i dzięki ci za to.
Cofnęła się, nie spuszczając z niego oczu. Był pewien, że widziała krew, ale nie mógł - nie chciał -
prosić o pomoc.
- Życzę dobrego dnia - rzucił na odjezdnym.
7
Młodsza pobiegła za nim. Była ładną blondynką, z twarzą ogorzałą od słońca i znojnej pracy na tej
odludnej farmie. Wzniosła ku niemu duże błękitne oczy.
- Wybacz, matka nie ufa mężczyznom Tak mi przykro.
- Odsuń się od niego, dziewczyno! - krzyknęła starsza i dziewczyna cofnęła się posłusznie.
Shannow pokiwał głową.
- Zapewne nie bez powodu. Żałuję, że nie mogę zostać i pomóc wam pogrzebać tych drani.
- Jesteś ranny. Pozwól, że ci pomogę.
- Nie. Niedaleko jest miasto, jestem pewien. Ma białe wieżyce i bramy płonące od złota. Tam się
mną zajmą.
- Tutaj nie ma żadnego miasta.
- Znajdę je. - Trącił piętami boki ogiera i odjechał.
Przebudziło go dotknięcie czyjejś ręki. Zobaczył pochyloną nad sobą zwierzęcą twarz.
- Jak się czujesz? - Głos był niewyraźny, słowa zlewały się z sobą. Shannow zrozumiał pytanie
dopiero po dwukrotnym powtórzeniu.
- Żyję, dzięki tobie. Kim jesteś? Stworzenie przekrzywiło wielką głowę.
- Nieźle. Zwykle pytają, czym jestem. Nazywam się Shir-ran. Silny z ciebie człowiek, skoro
jeszcze żyjesz z taką raną.
- Kula przeszła na wylot. Pomożesz mi usiąść?
- Nie. Leż tutaj. Zaszyłem ranę z przodu i z tyłu, ale moj e palce nie są już takie jak kiedyś. Nie
ruszaj się i wypoczywaj. Porozmawiamy rano.
- Co z moim koniem?
- Jest bezpieczny. Trochę się mnie przestraszył, ale szybko doszliśmy do porozumienia.
Nakarmiłem go ziarnem, które miałeś w jukach. Śpij, człowieku.
Shannow rozluźnił się. Wsunął rękę pod koc i sięgnął do rany na biodrze. Wyczuł gęste szwy i
niezdarne węzły. Rana nie krwawiła, ale bał się, że mogły ją zabrudzić włókna z płaszcza. One
zabijały częściej niż kula, zatruwając krew i powodując gangrenę.
- To dobra rana - rzekł cicho Shir-ran, jak gdyby czytając w j e-go myślach. - Wypływająca krew
oczyściła ją, jak myślę. Tutaj w górach rany dobrze się goją. Powietrze jest czyste. Bakterie są zbyt
delikatne, by przeżyć przy trzydziestu stopniach poniżej zera.
- Bakterie? - wyszeptał Shannow, powoli opuszczając powieki.
- Zarazki... brud, który sprawia, że rany się jątrzą.
- Rozumiem. Dziękuję ci, Shir-ranie. I Shannow zapadł w sen bez snów.
Człowiek Jeruzalem przebudził się głodny i podniósł się do pozycji siedzącej. W blasku płonącego
ognia dostrzegł wielki stos drzewa leżący pod ścianą. Rozejrzał siępojaskini. Miała około
pięćdziesięciu stóp w najszerszym miejscu i wysoki strop poznaczony szczelinami, przez które
leniwie ulatywał dym z ogniska. Obok jego koców leżał bukłak, oprawiona w skórę Biblia i
pistolety, schowane w natłuszczonych, skórzanych olstrach. Shannow sięgnął po manierkę,
wyciągnął oprawiony w mosiądz korek i napił się łapczywie. Później w świetle ogniska obejrzał
ranę na biodrze. Skóra była posiniaczona i zaogniona, ale rana wyglądała na czystą i nie krwawiła.
Wstał powoli i ostrożnie, szukając wzrokiem ubrania. Leżało suche i niedbale złożone na kamieniu
po przeciwnej stronie ogniska. Zaschnięta krew wciąż plamiła białą wełnianą koszulę, ale odział
siew niąi włożył czarne wełniane spodnie. Nie mógł zapiąć pasa, ponieważ skóra zbyt mocno
wpijała się w ranę na biodrze. Mimo wszystko w ubraniu poczuł się bardziej człowiekiem.
Wciągnął skarpety, wzuł wysokie jeździeckie buty i ruszył do miejsca, gdzie stał ogier. Poklepał go
po karku, a on pochylił łeb i przytulił chrapy do jego piersi.
- Ostrożnie, przyjacielu, wciąż jestem bardzo słaby. - Zawiesił na szyi konia worek z obrokiem.
Shir-rana nie było.
W pobliżu stosu drewna stał rząd półek skleconych z nieheblowa-nych desek. Na niektórych leżały
książki, na innych woreczki z solą, cukrem, suszonym mięsem i owocami. Shannow zjadł parę
owoców i wrócił do ognia. W jaskini było gorąco. Położył się na kocach, wziął pistolety i
wyczyścił je dokładnie. Oba były bronią Piekielników, od-tylcową i wielolufową. Otworzył sakwę
i sprawdził naboje. Miał ich jeszcze czterdzieści siedem, ale kiedy się skończą, ta cudownie
wyważona broń stanie się bezużyteczna. Sięgnął głębiej do sakwy, znalazł własne pistolety
kapiszonowe, które służyły mu tak dobrze przez dwadzieścia lat. Do tej pary mógł sam wyrabiać
proch i odlewać kule. Po wyczyszczeniu owinął je w nasączoną oliwą skórę i ponownie schował
głęboko w jukach. Dopiero wtedy sięgnął po Biblię.
Była to księga o cienkich kartkach, złoconych na brzegach, ale sfatygowanych od częstego
wertowania, w skórzanej oprawie, gładkiej
jakjedwab. Shannow przysiadł przy ogniu i otworzył Biblię na Księdze Habakuka. Czytał głośno, a
głos miał głęboki i dźwięczny.
Dokąd że, Panie, wzywać Cię będę-A Ty nie wysłuchujesz? Wołać będę ku Tobie: Krzywda! — a
Ty nie pomagasz? Czemu każesz mi patrzyć na nieprawość i na zło spoglądasz bezczynnie? Oto
ucisk i przemoc przede mną, powstają spory, wybuchają waśnie. Tak więc straciła Tora moc swoją,
sprawiedliwego sądu już nie ma; bezbożny bowiem gnębi uczciwego, dlatego wyrok sądów ulega
wypaczeniu.
- I jak odpowie ci twój bóg, Jonie Shannow? - zapytał Shir-ran.
- W sposób sobie właściwy - odrzekł Shannow. - Skąd wiesz, jak się nazywam?
Olbrzymie stworzenie zbliżyło się ociężale, gnąc szerokie ramiona pod ciężarem ogromnej głowy.
Przysiadło na kamieniach przy ogniu. Shannow zwrócił uwagę, że oddycha urywanie, a z ucha
sączy mu się strumyczek krwi, zlepiający włosy czarnej grzywy.
- Jesteś ranny? - zapytał Shannow.
- Nie. To tylko Przemiana. Znalazłeś jedzenie?
- Tak. Trochę suszonych owoców w scukrzonym miodzie. Są bardzo dobre.
- Weź je wszystkie. Mnie już nie smakują. Jak twoja rana?
- Goi się dobrze, jak obiecałeś. Wydaje się, że cierpisz, Shir-ranie. Czy mógłbym jakoś ci pomóc?
- Nie, Shannow. Możesz tylko przez jakiś czas dotrzymać mi towarzystwa.
- To będzie przyjemność. Minęło wiele czasu, od kiedy po raz ostatni siedziałem przy ogniu,
bezpieczny i w pokoju. Powiedz, skąd mnie znasz?
- Słyszałem o tobie, Shannow. Czarna Pani mówiła o tobie... i o twojej walce z Piekielnikami.
Jesteś silnym człowiekiem. I prawym, wiernym przyjacielem, jak sądzę.
- Kim jest Czarna Pani? - zapytał szybko Shannow, zmieszany komplementami.
- Jest tym, kimjest: czarnąjak heban pięknością. Pracuje wśród Dianae... mojego ludu... i wśród
Wilczaków. Niedźwiedzie nie uznają jej, bowiem ich człowieczeństwo już przeminęło. Są
zwierzętami... teraz i na zawsze. Jestem zmęczony, Shannow. Chcę odpocząć... spać. - Legł na
brzuchu, wspierając głowę na szponiastych dłoniach. Bursztynowe oczy przymknęły się i
ponownie otworzyły. - Jeśli... kiedy przestaniesz mnie rozumieć, osiodłaj ogiera i odjedź stąd.
Pojmujesz?
10
- Nie - odrzekł Shannow.
- Zrozumiesz - odpowiedział Shir-ran.
Shannow posilił się owocami i wrócił do czytania Biblii. Księga Habakuka od dawna była jego
ulubioną. Jej słowa były krótkie i słod-ko-gorzkie, ale odbijały wątpliwości i lęki jego serca, a
czyniąc to, pomniejszały je.
Trzy dni Shannow spędził z Shir-ranem, lecz choć często rozmawiali, Człowiek Jeruzalem niewiele
dowiedział się o Dianae. Ze skąpych informacji wynikało, że istnieje kraj, w którym ludzie powoli
przeistaczają się w zwierzęta. Żyły tam ludy Lwa, Wilka i Niedźwiedzia. Przemiana Niedźwiedzi
została ukończona, ludzka spuścizna przepadła na zawsze. Wilczaki wymierały. Pozostali jedynie
ludzie Lwa. Shir-ran mówił o pięknie życia, o jego udrękach i chwale, i Shannow zaczął rozumieć,
że wielki stwór umiera. Nie rozmawiali o tym, ale z dnia na dzień ciało Shir-rana przemieniało się
coraz bardziej, nabrzmiewało i wykręcało okropnie, aż w końcu nie mógł już stać wyprostowany.
Krew lała mu się z uszu, a mowa była ledwo zrozumiała. Nocą powarkiwał przez sen.
Czwartego dnia rano Shannow przebudził się, słysząc kwik przerażonego ogiera. Stoczył się z
posłania i błyskawicznie sięgnął po pistolet. Shir-ran kucał przed koniem, kołysząc wielką głową.
- Co się stało? - zawołał Shannow.
Shir-ran poruszył się i Shannow stwierdził, że patrzy w bursztynowe ślepia olbrzymiego lwa.
Zwierzę skoczyło ku niemu, więc rzucił się w bok i ciężko upadł na ziemię. Ból przeszył jego ciało,
ale zdołał się przeturlać, gdy lew przypuścił atak. Jego ryk wypełnił jaskinię.
- Shir-ran!-krzyknął Shannow.
Lew przekręcił głowę i przez chwilę Shannow widział w jego oczach błysk zrozumienia... który
zgasł bezpowrotnie. Zwierzę ponownie skoczyło. Strzał pistoletu przetoczył się po jaskini.
Zwierzę, które kiedyś było Shir-ranem, padło na skaliste podłoże i przewaliło się na bok, wbijając
ślepia w oczy Shannowa. Człowiek Jeruzalem przykląkł przy jego ciele, położył dłonie na czarnej
grzywie.
- Wybacz mi - wyszeptał.
Oczy zwierzęcia zamknęły się, a oddech ustał. Shannow odłożył pistolet i wyciągnął Biblię.
- Ocaliłeś moje życie, Shir-ranie, aja zabrałem twoje. To nie jest sprawiedliwe, a jednak nie
miałem wyboru. Nie wiem, jak modlić
11
się za ciebie, bo nie wiem, kim byłeś - człowiekiem czy zwierzęciem. Ale okazałeś mi dobroć i
dlatego polecę twoją duszę Najwyższemu. - Otworzył Biblię.
Trzymając lewą dłoń na ciele Shir-rana, czytał:
— Do Pana należy ziemia i to, co ją napełnia, świat i jego mieszkańcy... Kto wstąpi na górę Pana,
kto stanie w Jego świętym miejscu? Człowiek o rękach nieskalanych i o czystym sercu, który nie
skłonił swej duszy ku marnościom i nie przysięgał fałszywie*
Podszedł do drżącego ogiera i osiodłał go. Zabiał resztę żywności, skoczył na siodło i wyjechał z
jaskini.
Za nim ogień zamigotał... i zgasł.
Rozdział d
rugi
MIASTO - 9364 rok p.n.e.
^J wiątynia z białymi wieżycami i złotymi kopułami nadal była pieklmy na, ale na niegdyś cichych
dziedzińcach kłębiły się tłumy, wrzaskiem żądające krwawej ofiary. Biały namiot przy wejściu do
Świętego Kręgu został usunięty, a jego miejsce zajął marmurowy posąg króla, władczy i potężny, z
wyciągniętymi ramionami.
Nu-Khasisatra stał w tłumie. Był roztrzęsiony. Trzy razy nachodziła go wizja i trzy razy odsuwał ją
od siebie.
- Nie mogę tego zrobić, Panie - szeptał - nie mam siły. Odwrócił się od krwawego widowiska, gdy
wyniesiono ofiarę,
i przepchnął się przez tłum. Usłyszał, jak nowy najwyższy kapłan rozpoczyna obrzęd, lecz nie
obejrzał się za siebie. Łzy piekły go w oczy, gdy przemierzał ciągi marmurowych korytarzy.
Wreszcie dotarł do Sadzawki Ciszy. Przysiadł na skraju; tutaj ryk tłumu był stłumiony, a jednak
nadal słyszał bestialską radość, obwieszczającą śmierć kolejnej niewinnej ofiary.
- Wybacz mi - wyszeptał.
Wpatrując się w wodę widział pływające rybki, a ponad nimi własne odbicie. Twarz była silna,
kanciasta, okolona brodą, oczy głę-
•
Wszystkie cytaty z Pisma Świętego pochodzą z Biblii Tysiąclecia, wydanie trzecie poprawione,
Poznań-Warszawa 1990 (przyp. tłum.).
12
boko osadzone. Nigdy nie uważał jej za oblicze słabego człowieka. Wysunął rękę, zmącił taflę
wody. Lśniące srebrem i czernią rybki rozpierzchły się, zabierając z sobą jego wizerunek.
- Cóż może zrobić jeden człowiek, Panie? Widzisz ich? Król dał im dał bogactwo i pokój,
powodzenie i długie życie. Rozszarpaliby mnie na kawałki. - Przytłoczyło go poczucie klęski. Od
trzech miesięcy organizował tajne spotkania, wygłaszał kazania przeciwko królowi. Pomógł wyj
ętym spod prawa kapłanom Chronosa uciec przed Nożownikami, przeszmuglował ich poza miasto.
Teraz jednak wzbraniał się przed ostatnim zobowiązaniem; był zawstydzony, że miłość do życia
okazała się silniejsza od miłości do Boga.
Jego spojrzenie straciło ostrość, niebo pociemniało i Nu-Khasisa-tra poczuł, że opuszcza ciało -
wzniósł się w niebo i popłynął nad błyszczącym w dole miastem. W oddali gromadził się mrok,
rozdarty przez jaskrawe światło. Uderzył silny wiatr i Nu zadygotał, gdy morze poderwało się na
spotkanie nieba. Potężne miasto stało się zabawką na drodze oszalałego żywiołu, który z rykiem
pochłaniał połacie lądu. Olbrzymie drzewa znikały pod falami niczym trawa w nurcie wylewającej
rzeki. Nawet góry zniknęły pod wodą. Gwiazdy zawirowały na niebie, a słońce majestatycznie
wzeszło na zachodzie.
Patrząc w dół, ku miastu swoich narodzin, Nu-Khasisatra dostrzegł jedynie głębokie, niebiesko-
szare, gniewne morze. Jego duch opadł w toń, spływał coraz głębiej w mrok. Sadzawka Ciszy była
teraz zupełnie cicha, czarne ryby zniknęły. Wokół niego unosiły się ciała... mężczyzn, kobiet,
maleńkich dzieci. Nu wrócił na plac w centrum miasta. Woda nie stawiała oporu. Wielki czarny
rekin otarł się o posąg króla, wyciągnięte ramiona zadrżały. Statua powoli przewróciła się,
uderzając w kolumnę. Głowa odpadła, tors podskoczył na mozaikowych płytach.
- Nie! - wykrzyknął Nu. - Nie!
Poczuł wstrząs i z powrotem znalazł się na brzegu sadzawki. Jasne słoneczne światło spływało na
świątynię, a gołębie okrążały drewniane balustrady Wieży Lamentów. Nu wstał, zarzucił na
ramiona płaszcz błękitny jak niebo i ruszył na dziedziniec Świętego Kręgu. Tłum rozchodził się,
kapłani podnosili ciało ofiary z płaskiego, szarego kamienia. Krew brukająca jego powierzchnię
spływała wyżłobieniami i znikała w złotych otworach.
Nu-Khasisatra pokonał schody i ruszył do ofiarnego kamienia. Z początku nie próbowano mu
przeszkodzić, ale kiedy zbliżył się zanadto, drogę zagrodził mu kapłan w czerwonej szacie.
- Nie możesz zbliżać się do Świętego Miejsca.
13
- Jakiego świętego miejsca? - zadrwił Nu - Splugawiłeś je. Odepchnął kapłana i podszedł do
kamienia. Ci w tłumie, którzy
zauważyli ten incydent, zaczęli szeptać.
- Co on robi?
- Widziałeś, jak odepchnął kapłana?
- To jakiś szaleniec!
Oczy obecnych skierowały się na brodatego mężczyznę przy na kamieniu. Gdy zdjął błękitny
płaszcz, ukazały się białe szaty kapłana Chronosa. Świątynni strażnicy zgromadzili się u stóp
schodów. Nie wiedzieli, co począć, wstrzymywani zakazem wnoszenia broni na teren Świętego
Miejsca.
Trzej kapłani zbliżyli się do człowieka stojącego przy świętym kamieniu.
- Cóż to za szaleństwo? - zapytał jeden. - Dlaczego bezcześcisz świątynię?
- Jak śmiesz mówić o bezczeszczeniu? - zdumiał się Nu-Kha-sisatra. - Ta świątynia poświęcona
została Chronosowi, Panu Światła, Panu Życia. Nigdy nie składano tu krwawych ofiar.
- Król jest żyjącym wizerunkiem Chronosa - dowodził kapłan. -Zdobywcą światów, panem
niebios. Wszyscy, którzy w to wątpią, są zdrajcami i heretykami.
- Zatem zalicz mnie do nich - ryknął Nu. Zacisnął olbrzymie dłonie na kamieniu ofiarnym i
wyrwał go z podpór, wzniósł wysoko nad głowę i cisnął na schody. Kamień roztrzaskał się na
kawałki. Nad tłumem przetoczył się gniewny pomruk.
Nu-Khasisatra wskoczył na podstawę ołtarza.
- Ludzie małej wiary! -krzyknął. -Nadchodzi koniec waszych dni. Szydziliście ze Stwórcy, czeka
was przerażające przeznaczenie. Morza uniosą się przeciwko wam i nie zostanie kamień na
kamieniu. Ciała wasze ciśnięte zostaną w głębiny, a marzenia wasze, tak jak wy sami, popadną w
niepamięć. Słyszeliście, że król jest żyjącym bogiem. To bluźnierstwo! Kto przyniósł Kamienie
Rolyndaze sklepienia niebios? Kto doprowadził lud wybrany do tego pięknego kraju? Kto
zniweczył plany nikczemnych w Roku Smoków? Chronos! Chro-nos, poprzez swych proroków. A
gdzie był król? Nie było go! On j est człowiekiem, a jego zło jest niewymierne. On zniszczy świat.
Macie żony i synów, macie bliskich. Wszyscy pomrzecie. Nikt ze słyszących te słowa nie dożyje
końca roku!
- Na dół go! - zawołał ktoś z tłumu.
- Zabić go! - ryknął inny, a tłuszcza podjęła okrzyk.
14
Świątynni strażnicy wyciągnęli miecze i ruszyli schodami. Między nimi błysnął piorun,
przeskakując z miecza na miecz, i strażnicy, z ciałami poczerniałymi od żaru, upadli na kamienie.
W tłumie zapadła cisza.
Dym wzniósł się ze zwęglonych ciał, gdy Nu-Khasisatra wyciągnął ręce ku niebu.
- Już nie ma odwrotu - oznajmił. - Stanie się tak, jak rzekłem. Słońce wzejdzie na zachodzie, a
oceany niczym grom przetoczą się przez ziemię. Zobaczycie Miecz Boga w niebiosach... lękajcie
się!
Zszedł z ołtarza i powoli minął martwych strażników. Tłum rozstąpił się przed nim, gdy opuszczał
świątynię.
- Poznałem go - wykrzyknął jakiś mężczyzna. - To Nu-Khasisatra, budowniczy okrętów. Mieszka
w południowej dzielnicy.
Imię wędrowało z ust do ust na placu i poza bramami świątyni, aż dotarło do kobiety zwanej
Sharazad. I rozpoczęło się polowanie.
Rozdział trzeci
Shannow od trzech dni zmierzał na południe. Szlak wił się dnem długiej doliny wśród na wpół
zamarzniętych strumieni i kęp wysokich sosen, rozległych łąk i niskich pagórków. Widywał
niewiele zwierzyny, ale tu i ówdzie spotykał tropy jeleni i łosi. Codziennie przed południem
zatrzymywał się w miejscu osłoniętym od wiatru i odgarniał śnieg z trawy, aby ogier mógł się
nasycić. Sam siadał przy małym ognisku i czytał swoją Biblię albo rozmyślał o drodze, którą miał
jeszcze przed sobą.
Rany goiły się szybko; Shir-ran wykonał świetną robotę. Często myślał o tym dziwnym człowieku-
zwierzęciu i wreszcie doszedł do wniosku, że Shir-ran pragnął jego towarzystwa żeby stało się to,
co się stało. Człekozwierz opatrzył mu rany, potem zostawił mu broń pod ręką. A przecież w
zaciszu jaskini broń nie była potrzebna. Skazane przez los stworzenie z własnej woli opowiedziało
mu o Przemianie, wymazującej szybko wszelkie ślady człowieczeństwa. Oglądanie jej na własne
oczy budziło grozę. Shannow nie miał pojęcia, co mogło spowodować taką transformację, ale w
tym dziwnym świecie, który nastał po Armageddonie, istniało wiele tajemnic.
15
Dwa lata wcześniej, kiedy ruszył na ratunek Samuelowi Arche-rowi i zbuntowanemu
Piekielnikowi, Batikowi, miał okazję po raz pierwszy zetknąć się z nową rasą zwaną Wilczakami,
którzy po części byli ludźmi, po części zwierzętami. Archer mówił też o innych takich
stworzeniach, lecz Shannow jeszcze ich nie widział.
Tutaj w dolinie było ciepło; w miarę, jak jechał coraz dalej na południe, pokrywa śnieżna stawała
się coraz cieńsza, a wielkie łaty zielonej trawy lśniły na zboczach wzgórz. Każdego dnia uważnie
przypatrywał się niebu, szukając znaków cudu. Ale niebiosa pozostawały błękitne i czyste.
Czwartego dnia, gdy zapadał zmierzch, Shannow wprowadził ogiera do lasu, szukając miejsca na
obóz. Między wysokimi drzewami migotało ognisko.
- Hej tam, w obozie! - krzyknął.
Za pierwszym razem nikt nie odpowiedział, później burkliwy głos zaprosił go do ognia. Shannow
zwlekał przez chwilę. Wyjął z juków kapiszonowy pistolet o krótkiej lufie i wsunął go za pas,
ukrywając pod połą długiego płaszcza. Dopiero wtedy ruszył do obozowiska.
Wokół ognia siedziało czterech mężczyzn, a przy rozciągniętej między drzewami lince stało pięć
koni. Shannow zsunął się z siodła i przywiązał wodze ogiera do wystającego korzenia. Na trójnogu
nad ogniem wisiał wielki czarny kocioł, z którego wznosił się aromat rosołu. Shannow niedbałym
krokiem zbliżył się do ogniska i przykucnął, omiatając wzrokiem gospodarzy. Przez całe życie
spotykał takich jak oni. Byli twardzi, chudzi i podobni wilkom. Jego spojrzenie zatrzymało się na
jedynym krępym, przygarbionym mężczyźnie z krótko przyciętą szpakowatą brodą i oczyma
ledwie widocznymi spod ciężkich powiek.
Napięcie zawisło w powietrzu. Człowiek Jeruzalem, choć doskonale je wyczuwał, nie dał nic po
sobie poznać. Wbił oczy w tego krzepkiego i czekał.
- Jedz - odezwał się w końcu mężczyzna niskim głosem.
- Po was - odparł Shannow. - Nie chciałbym być niegrzeczny. Mężczyzna pokazał w uśmiechu
popsute zęby.
- W dziczy nie ma miejsca na uprzejmości. - Nalał rosołu do metalowej miski. Pozostali poszli za
jego przykładem.
Gdy napięcie wzrosło, Shannow wziął miskę w lewą rękę i postawił ją przed ogniem. Potem, wciąż
lewą dłonią podniósł chochlę, napełnił miskę i przyciągnął ją do siebie. Najadł się i odsunął puste
naczynie.
- Dzięki - rzucił w ciszę. - To było miłe z waszej strony.
16
- Weź dolewkę - zaproponował przywódca.
- Nie, dziękuję- Zabrakłoby dla waszego zwiadowcy. Herszt odwrócił się.
- Chodź tu, Zak, wieczerza czeka!
Z krzaków po drugiej stronie ogniska wyłonił się młody mężczyzna z długą strzelbą. Powoli
podszedł do ognia, unikając wzroku Shannowa. Nie odkładając broni, usadowił się obok
przywódcy.
Shannow podszedł do swojego ogiera, odpiął zwinięty koc i rozpostarł go, szykując sobie posłanie
obok konia. Rozpiął popręg, zdjął siodło i położył je na ziemi; z juków wyciągnął szczotkę i
wyczyścił zwierzęciu sierść gładkimi, równymi pociągnięciami. Nie patrzył na mężczyzn
siedzących w milczeniu wokół ognia. Kusiło go, by odjechać zaraz po skończonym posiłku, aby
uniknąć oczywistego niebezpieczeństwa, lecz wiedział, że takie posunięcie byłoby głupotą. Ci
ludzie to zbójcy i mordercy - odjazd, jednoznaczny z okazaniem słabości, podziałałby na nich
niczym zapach krwi na watahę wilków. Człowiek Jeruzalem poklepał ogiera po karku i wrócił do
posłania. Nie odzywając się do siedzących przy ogniu, zdjął kapelusz, położył się, naciągnął koc i
zamknął oczy.
Przy ogniu młody mężczyzna sięgnął po strzelbę, ale przywódca złapał go za ramię i potrząsnął
głową.
Młodzieniec wyszarpnął rękę.
- Co z tobą, do diabła? - wyszeptał. - Załatwmy go teraz. Ma wspaniałego konia, a jego pistolety...
widziałeś jego pistolety?
- Przyjrzałem im się - odrzekł przywódca - a także człowiekowi, który je nosi. Widziałeś, jak się
zbliżał? Ostrożnie. Od razu cię zauważył i usiadł w miejscu, w którym nie mogłeś do niego strzelić.
I przez cały czas jadł lewą ręką. Gdzie trzymał prawą? Powiem ci, gdzie. Pod tym długim
płaszczem, i nie po to, by podrapać się po brzuchu. Daj spokój, chłopcze. Pomyślę nad tym.
O północy, gdy wszyscy spali owinięci w koce, młodzieniec wstał po cichu. Z nożem w garści
zaczął się skradać do miejsca, gdzie spał Shannow. Nagle za nim wyrosła ciemna postać, pistolet
zatoczył łuk
1 opadł na jego kark. Chłopak bezgłośnie osunął się na ziemię. Przywódca schował broń i zawlókł
go z powrotem na posłanie.
Dwadzieścia stóp dalej Shannow z uśmiechem wsunął broń do pochwy.
Przywódca podszedł do niego.
- Wiedziałem, że nie śpisz - powiedział. - Kim, do diabła, jesteś? Shannow usiadł.
17
2 -
Ostatni strażnik
- Chłopaka będzie bolała głowa. Mam nadzieję, że starczy mu rozumu, by ci podziękować.
- Nazywam się Lee Patterson. - Herszt wyciągnął prawą rękę. Shannow uśmiechnął się, ale
zignorował wyciągniętą dłoń.
- Jon Shannow.
- Przenajświętszy Boże! Polujesz na nas?
- Nie, jadę na południe. Lee wyszczerzył zęby.
- Chcesz zobaczyć posągi na niebie, co? Miecz Boga, Shannow?
- Widziałeś je?
- Coś ty, człowieku. To Dzikie Ziemie. Tam nie ma ludzkich osiedli, nie można tam wyżyć. Ale
widziałem kogoś, kto twierdził, że stał pod nimi; mówił, że przyniosły mu wiarę. Ja tam nie
potrzebuję żadnej religii. Jesteś pewien, że nie polujesz na nas?
- Masz moje słowo. Czemu ocaliłeś tego chłopaka?
- Człowiek nie ma zbyt wielu synów, Shannow. Miałem trzech. Jeden zginął, kiedy straciłem
swoją farmę. Drugi został postrzelony po tym jak... zabraliśmy się za trakty. Rana się zapaskudziła
i musiałem odjąć mu nogę. Wyobrażasz sobie, Shannow, odcinanie nogi własnemu synowi? Mimo
to umarł, zbyt długo się wahałem. To ciężkie życie, nie ma w nim miejsca na pomyłki.
- A co się stało z twoją żoną?
- Nie żyje. To nie jest kraj dla kobiet; wypala je. Ty masz kobietę, Shannow?
- Nie, żadnej.
- Pewnie dlatego jesteś taki niebezpieczny.
- Chyba tak - zgodził się Shannow.
Lee wstał i przeciągnął się. Popatrzył w dół.
- Znalazłeś już Jeruzalem, Shannow?
- Jeszcze nie.
- Kiedy znajdziesz, zadaj Mu jedno pytanie, dobrze? Zapytaj Go, jaki jest, do cholery, sens tego
wszystkiego.
Rozdział czwarty
N
u-Khasisatra wybiegł ze świątyni po szerokich schodach i wpadł w tłum rojący się na ulicach
miasta. Odwaga opuściła
18
go i teraz dygotał, próbując zgubić się wśród tysięcy, które oblegały uliczne kramy.
- Jesteś kapłanem? - Jakiś przechodzień złapał go za rękaw.
- Nie - warknął Nu. - Daj mi spokój!
- Przecież nosisz szaty - naciskał mężczyzna.
- Odczep się! - ryknął Nu, odtrącając rękę natręta.
Znowu został wchłonięty przez tłum. Skręcił w węższą uliczkę i szybkim krokiem przemierzył
Ulicę Kupców. Tam nabył ciężki płaszcz z głębokim kapturem, który naciągnął na ciemne włosy.
Wstąpił do karczmy przy skrzyżowaniu i usiadł przy wschodnim oknie. Gapił się na ulicę,
przytłoczony własnym postępkiem. Został zdrajcą i heretykiem. W cesarstwie nie było miejsca, w
którym mógłby ukryć się przed królewskim gniewem. Przypuszczalnie Nożownicy już na niego
polowali.
- Dlaczego ty? - zapytała zeszłej nocy Pashad. - Dlaczego twój bóg nie może posłużyć się kimś
innym? Dlaczego ty musisz poświęcić swoje życie?
- Nie wiem, Pashad, Cóż mam powiedzieć?
- Możesz porzucić ten głupi pomysł. Możemy ruszyć do Bala-cris, uciec przed tymi bzdurami.
- To nie bzdury. Bez Boga jestem niczym. A złu czynionemu przez króla należy się przeciwstawić.
- Skoro twój Chronos jest taki potężny, dlaczego nie unicestwi króla piorunem? Po co mu
budowniczy statków?
Nu wzruszył ramionami.
- Nie mnie kwestionować Jego decyzje. Wszystko, co mam, należy do Niego. Cały świat jest Jego.
Przez całe życie byłem uczniem w świątyni, nigdy dość dobrym, by zostać kapłanem. Złamałem
wiele Jego praw. Ale nie mogę odmówić, gdy On mnie wzywa. Jakimż człowiekiem byłbym?
Odpowiedz.
- Żywym.
- Po odejściu od Boga życie traci sens. - Dostrzegł świadomość klęski w jej ciemnych oczach,
dostrzegł też wzbierające łzy, które zaczęły spływać po policzkach.
- A co ze mną i z dziećmi? Żona zdrajcy cierpi za występek swego męża... pomyślałeś o tym?
Chciałbyś zobaczyć swoje dzieci płonące na stosie?
- Nie! - wykrzyknął w udręce. - Musisz stąd uciekać, umiłowana. Musisz! Rozmawiałem z Balim
dziś po południu. Powiedział, że możesz przyjść do niego jutro w nocy, obiecał, że coś wymyśli.
19
Snuli plany przez ponad dwie godziny, a później Nu udał się do małej sali modłów, gdzie klęczał
do samego rana. Błagał swego boga, by go uwolnił, ale kiedy świt rozjarzył niebo, wiedział, co
musi uczynić...
Udać się do świątyni i przemówić przeciwko królowi
Zrobił to... i teraz czeka go śmierć.
- Podać jadło czy napitek, wielmożny panie? - zapytał karczmarz.
- Co? Aha, wino. Najlepsze, jakie masz.
- Ma się rozumieć, wielmożny panie. - Mężczyzna skłonił się i odszedł.
Nu nie zauważył ani jego powrotu, ani dzbana i kubka postawionego na stole. Karczmarz chrząknął
i Nu wzdrygnął się, potem sięgnął do sakiewki i rzucił wielką srebrną monetę w dłoń mężczyzny.
Karczmarz odliczył resztę i położył ją na stole. Nu, nie bacząc na pieniądze, z roztargnieniem nalał
sobie wina; pochodziło z południowego wschodu, miało bogaty bukiet i uderzało do głowy.
Osuszył kubek i napełnił go ponownie.
W polu widzenia za oknem pojawili się dwaj Nożownicy. Tłum rozstępował się, by ich przepuścić
- ludzie popychali się i potrącali łokciami, byle tylko uniknąć kontaktu z gadami.
Nu odwrócił wzrok i dolał sobie wina.
Ktoś usiadł po drugiej stronie stołu.
- Wiedza o przyszłości jest gwarancją fortuny - zagadnął przybysz, rozrzucając po stole kamyki.
- Nie musisz czytać mi przyszłości - odparł Nu.
Nie speszony wróżbita zgarnął dwie drobne srebrne monety z reszty, która nadal leżała na stole, i
znów rozrzucił kamienie.
- Wybierz trzy.
Nu już miał mu kazać się wynieść, kiedy do karczmy weszli dwaj Nożownicy. Nu z trudem
przełknął ślinę.
- Co mówiłeś? - zapytał, odwracając się do intruza.
- Wybierz trzy kamienie - powtórzył wróżbita.
Nu posłuchał, przy okazji pochylając się tak nisko, że kaptur opadł mu na oczy.
- Teraz podaj mi rękę - polecił mężczyzna.
Palce nieznajomego były długie, smukłe i zimne niczym ostrza noży.
- Jesteś silnym mężczyzną, lecz niepotrzebne są wyjątkowe umiejętności, aby to odgadnąć -
uśmiechnął się. Był młodym czło-
20
wiekiem o ostrych, jastrzębich rysach, z głęboko osadzonymi, brązowymi oczami. - Coś ci
doskwiera.
- Wcale nie - wyszeptał Nu.
- A to ciekawe! Widzę podróż, ani wodą, ani też lądem. Widzę człowieka z błyskawicą w dłoniach
i śmiercią w ciemnych palcach. Widzę wodę... wzbiera...
Nu wyrwał rękę.
- Weź pieniądze - syknął. Spojrzał w oczy wróżbity i wyczytał w nich strach. - Jak można
podróżować, nie poruszając się ani po lądzie, ani po wodzie? - zapytał, zmuszając się do uśmiechu.
- Jaki z ciebie wróżbita?
- Dobry - rzekł cicho mężczyzna. -1 odpręż się, już odeszli.
- Kto? - zapytał Nu, nie podnosząc wzroku.
- Gady. Jesteś w wielkim niebezpieczeństwie, przyjacielu. Śmierć podąża twoim śladem.
- Śmierć kroczy za nami wszystkimi - odwzajemnił się Nu. -Nie ma człowieka, który by jej
uniknął.
- Jest w tym prawda. Nie wiem, dokąd się udasz... i nie chcę wiedzieć. Ale widzę obcy ląd i
szarego jeźdźca. Jego ręce dzierżą wielką moc. On jest gromowładcą, on jest przeznaczeniem
światów. Nie wiem, czy to przyjaciel, czy wróg, ale ty jesteś z nim związany. Bądź ostrożny.
- Na to już za późno - odpowiedział Nu. - Napij esz się ze mną?
- Twoje towarzystwo jest... zbyt niebezpieczne. Zostań z Bogiem.
Rozdział piąty
Beth McAdam zeskoczyła z wozu, kopnęła złamane koło i rzuciła długie, soczyste przekleństwo.
Dwójkajej dzieci siedziała z tyłu wozu w pełnym rozbawienia milczeniu. - Nie jesteście ciekawi? -
zapytała Beth. Drewniane koło pękło i wysunęło się z metalowej obręczy; kop-nęłaje jeszcze raz.
Samuel przycisnął pięść do ust, próbując stłumić wzbierający śmiech. Gdy się nie udało, Beth jak
burza rzuciła się ku niemu. Chłopak zwinnie niczym wiewiórka wspiął się na stos mebli, gdzie nie
mogła go dosięgnąć.
21
- Ty nieznośny pędraku!
Mary też wybuchnęła śmiechem i Beth obróciła się w jej stronę.
- Myślicie, że to zabawne? Zostaliśmy unieruchomieni pośród wilków... i ogromnych lwów!
Twarzyczka Mary wydłużyła się i Beth nagle poczuła skruchę.
- Przepraszam, słoneczko. Tu nie ma żadnych lwów. Tylko żartowałam.
- Dajesz słowo? - zapytała dziewczynka, niespokojnie rozglądając się po równinie.
- Tak. A nawet gdyby tu się znalazł jakiś lew, będzie na tyle mądry, żeby nie zbliżać się do twojej
rozzłoszczonej mamy. A ty złaź stamtąd, Samuelu, bo pourywam ci łapska i rzucę je wilkom na
pożarcie!
Jasnowłosa głowa wysunęła się zza komody.
- A nie przylejesz mi, mamo?
- Nie przyleję ci, pędraku. Pomóż Mary wyładować naczynia. Rozbijemy obóz i zastanowimy się,
jak naprawić wóz.
Gdy dzieci krzątały się przy ognisku, Beth usiadła na kamieniu, ciężkim wzrokiem wpatrując siew
puste koło. Będą musieli wszystko wyładować, potem podźwignąć pusty wóz, a wtedy ona założy
zapasowe koło. Była pewna, że da sobie radę, ale czy dzieci zdołają podnieść wóz? Samuel był
wyrośnięty, jak na siedem lat, jednak brakowało mu koncentracji koniecznej do takiej pracy, zaś
ośmioletnia Mary, chuda jak patyk, nie miała wystarczającej siły. Musiał jednak być jakiś sposób...
zawsze jest jakiś sposób.
Dziesięć lat wcześniej, gdy pijany ojciec zatłukł na śmierć jej matkę, dwunastoletnia Beth Newson
wzięła kuchenny nóż i poderżnęła mu gardło. Zabrała siedem srebrnych monet Barty i wyruszyła
do odległej o siedemnaście mil osady Seeka, gdzie opowiedziała wstrząsającą historię o zbójcach i
mordercach, którzy napadli na farmę rodziców. Komitet kazał jej zamieszkać z Sethem Reidem i
jego żoną, którzy przez trzy lata traktowali ją jak niewolnicę. Kiedy skończyła piętnaście lat,
zagięła parol na potężnego drwala, Seana McAdama. Biedny facet nie miał szans w starciu z jej
dużymi, błękitnymi oczami, długim blond włosami i ponętnym kołysaniem biodrami. Beth Newson
nie była piękna, miała krzaczaste brwi i wielki nos, ale, na niebiosa, wiedziała, jak wykorzystać
ofiarowane jej przez Boga wdzięki. Sean McAdam ugiął się przed nimi niczym byk pod
rzeźniczym toporem i trzy miesiące później byli już małżeństwem. Po siedmiu miesiącach urodziła
się Mary, a rok później Samuel. Zeszłej
jesieni Sean postanowił jechać z rodziną na południe. Kupili więc wóz od meneera Grimma i
wyruszyli, kierowani wielkimi nadziejami. Niestety, w pierwszym napotkanym mieście szalała
Czerwona Śmierć. Opuścili je pospiesznie, ale w ciągu paru dni wielkie ciało Seana pokryło się
czerwonymi, cieknącymi wrzodami; gruczoły pod pachami nabrzmiały, a każdy ruch przyprawiał
go o katusze. Rozbili obóz na górskiej łące. Beth opiekowała się nim dzień i noc, lecz mimo
niewiarygodnej siły Sean McAdam przegrał walkę o życie i żona pochowała go na zboczu. Nim
ruszyli dalej, choroba złożyła Samuela. Wyczerpana Beth bez chwili snu czuwała przy jego
posłaniu, przykładając do wrzodów kompresy ze zmoczonych szmatek. Dziecko przetrzymało i po
dwóch tygodniach wrzody zniknęły bez śladu.
Pozbawieni dobrodziejstwa siły Seana McAdama, niestrudzenie przedzierali się przez śnieg i lód,
przez wezbrane wiosnąpotoki, a raz w górę stromego urwiska z groźbą lawiny nad głowami. Beth
dwukrotnie przepędzała wilki od sześciu wołów, kładąc jednym strzałem z dubeltówki Seana
wielkiego basiora. Samuel dosłownie pękał z dumy, patrząc na jej wyczyny.
Pięć dni wcześniej przytrafiła się jeszcze inna okazja podziwiania matki. Drogę zatarasowali im
dwaj zbójcy, bystroocy mężczyźni o zarośniętych, posępnych obliczach. Beth odłożyła lejce i
podniosła skałkowy pistolet.
- Słuchajcie, szumowiny, nie wyglądacie zbyt bystro, więc będę mówiła powoli. Albo mnie
przepuścicie, albo, na Boga, poślę wasze nędzne dusze prościutko do piekła!
I posłuchali. Jeden nawet zerwał kapelusz w wymyślnym ukłonie, gdy ich mijała.
Beth uśmiechnęła się na wspomnienie tamtej sceny, lecz po chwili jej spojrzenie sposępniało,
ponownie padając na koło. Miała podwójny problem: musiała znaleźć długi kawał drewna, który
posłużyłby za lewar, i wymyślić, jak samodzielnie wykonać obie czynności -podnieść wóz i
zmienić koło.
Mary przyniosła zupę; była rzadka, ale pożywna. Samuel przygotował kubek ziołowej herbaty;
wsypał za dużo cukru, ale podziękowała promiennym uśmiechem i zmierzwiła mu włosy.
- Niezłe z was dzieciaki - powiedziała - jak na parę łobuzia-ków.
- Mamo! Ktoś jedzie! - zawołała Mary.
Beth wyciągnęła skałkowy pistolet zza szerokiego pasa. Odwiodła kurki i schowała broń w fałdach
długiej wełnianej spódnicy.
23
Zmrużyła oczy na widok sześciu mężczyzn i westchnęła ciężko, postanawiając nie okazywać lęku.
- Do wozu - przykazała dzieciom. - Ale już! Dzieci wskoczyły na wóz i ukryły się za skrzynią.
Beth ruszyła na spotkanie jeźdźców, przenosząc spojrzenie z jednego na drugiego, szukając
przywódcy. Jechał pośrodku; wysoki chu-dzielec z krótko ostrzyżonymi szpakowatymi włosami i
czerwoną blizną biegnącą od brwi po brodę. Beth uśmiechnęła się do niego.
- Wstąpisz na chwilę, panie?
Mężczyźni roześmieli się, ale ona zignorowała ich, wbijając oczy w człowieka z blizną.
- Bardzo chętnie - powiedział. - Wstąpiłbym do samego piekła dla kobiety o takiej figurze.
Przerzucił nogę nad łękiem, zsunął się z konia i podszedł do niej. Ona zrobiła szybki krok do
przodu, objęła go lewą rękę i przyciągnęła jego głowę do namiętnego pocałunku. W tym samym
czasie wsunęła prawą dłoń między ich ciała i przycisnęła zimne lufy ska-łkówki do jego pachwiny.
Przesunęła głowę tak, że jej usta znalazły się przy j ego uchu.
- To, co czujesz, świński ryju, to pistolet - wyszeptała. - Każ swoim ludziom zmienić koło u wozu.
I niech niczego nie dotykają.
- Nie podzielisz się nią z nami, Harry? - krzyknął j eden z j eźdźców Mężczyzna chciał sięgnąć po
pistolet, ale spojrzał w zimne jak
stal oczy Beth i szybko zmienił zdanie.
- Pogadamy o tym później, Quint- powiedział. - Najpierw, chłopcy, zmieńcie koło.
- Co takiego? Nie przyjechaliśmy tutaj, cholera, żeby zmieniać koło! - ryknął Quint.
- Zrób to - syknął człowiek z blizną - albo wypruję ci flaki. Mężczyźni zeskoczyli z wierzchowców
i zabrali się do roboty.
Czterech podniosło wóz, a piąty, Quint, wybił klin i zdjął zepsute koło. Beth poprowadziła swojego
jeńca na skraj obozowiska, gdzie rozkazała mu usiąść na okrągłym kamieniu. Sama usadowiła się
w taki sposób, żeby jego osoba odgradzała ją od pracujących kamratów; broń, niewidoczna dla
nich, pozostała przyciśnięta do jego żeber.
- Sprytna z ciebie suka - odezwał się mężczyzna - i, pomijając ten wielki nochal, niczego sobie.
Naprawdę byś mnie zastrzeliła?
- Szybciej niż splunąć. Słuchaj, kiedy twoi ludzie skończą pracę, odeślesz ich do waszego obozu.
Wyrażam się wystarczająco jasno, palancie?
24
- Zrobione, Harry. Teraz możemy się za nią zabrać? - zawołał Quint
- Wracajcie do obozu. Zobaczymy się za parę godzin.
- Zaraz, chwila! Nie zatrzymasz tej dziwki tylko dla siebie. Nie ma mowy!
Quint rozejrzał się w poszukiwaniu wsparcia, ale pozostali nerwowo przestępowali z nogi na nogę.
W końcu dwóch dosiadło koni, a reszta podążyła za nimi.
- Cholera, Harry, to nie w porządku! - zaprotestował Quint, j ed-nak też skoczył na wierzchoca.
Po ich odjeździe Beth wyciągnęła ciężki pistolet z pochwy na biodrze człowieka z blizną i odsunęła
się od niego. Dzieciaki wyskoczyły z wozu.
- Co teraz zrobisz, mamo? - zapytał Samuel. - Zabijesz go? Beth podała Mary broń zbójcy; był to
pistolet kapiszonowy.
- Weź szczypce i wyjmij z niego kapiszony.
Mary zabrała pistolet, poszła do wozu i otworzyła skrzynię z narzędziami. Kolejno wyciągnęła
mosiężne kapiszony i oddała broń matce. Beth rzuciła pistolet mężczyźnie, a ten złapał go zręcznie
i schował do pochwy.
- Co dalej? - zapytał.
- Teraz trochę odczekamy, a potem wrócisz do swoich ludzi.
- Myślisz, że dam ci spokój?
- Będzie ci to chodziło po głowie - przyznała. - Ale potem wyobrazisz sobie, jakim śmiechem
rykną twoi kamraci, gdy opowiem im, że przycisnęłam broń do twoich klejnotów i zmusiłam cię do
naprawy wozu. Nie, nie. Powiesz im, że marna ze mnie baba i kazałeś mi ruszać w swoją drogę.
- Wpadnąw szał - powiedział i uśmiechnął się szeroko. - Słodki Jezu, dla ciebie warto oberwać po
pysku! Dokąd jedziecie?
- Do Doliny Pielgrzymiej. - Nie było sensu kłamać, bo wóz zostawiał wyraźne ślady.
- Widzisz tamte szczyty? Skręć na prawo od nich. Jest tam trakt, stromy i wąski, ale skróci ci
drogę o cztery dni. Nie możesz go ominąć. Dawno temu ktoś umieścił tam kamienną strzałę i
wyciął znaki na drzewach. Kieruj się nimi, a dwa dni później znajdziesz siew Dolinie Pielgrzymiej.
- Może posłucham twojej rady, Harry. Mary, zrób ziołowej herbaty dla naszego gościa. Ale nie
podchodź zbyt blisko. W razie czego chcę mieć wolne pole do strzału.
25
Mary dorzuciła do ognia i zagotowała garnek wody. Zapytała Harry’ego, czy chce cukru, wsypała
trzy miarki i stanęła z parującym kubkiem sześć stóp od niego.
- Postaw go na ziemi - przykazała Beth.
Dziewczynka posłuchała. Harry ostrożnie przybliżył się do kubka i napił się powoli.
- Gdybym kiedyś zawitał do Doliny Pielgrzymiej, miałabyś coś przeciwko, gdybym cię odwiedził?
- Zapytaj mnie, kiedy już będę na miejscu.
- O kogo mam pytać?
- Beth Mc Adam.
- To spotkanie było dla mnie wielką przyj emnością, szanowna pani. Nazywam się Harry Cooper.
Ostatnio z Allionu i placówek na północy.
Dosiadł konia. Beth patrzyła, jak odjeżdża na wschód. Po chwili opuściła kurki skałkówki.
Harry pokonał cztery mile dzielące go od obozowiska, z głową nabitą myślami o tej fantastycznej
kobiecie. Dostrzegł ognisko i przyspieszył, przygotowując barwną opowieść o zaspokojeniu
pożądania. Przywiązał konia do rozpiętej liny i podszedł do ognia...
Coś uderzyło go w plecy i usłyszał grzmot strzału. Odwrócił się, odciągając kurek pistoletu. Quint
wychylił się zza krzaka i strzelił mu dwukrotnie w pierś. Harry podniósł broń, ale młoteczek kurka
uderzył w rozbrojony kapiszon. Następne dwa strzały zwaliły go z nóg; upadł w ogień, który
szybko ogarnął jego włosy.
- Teraz - odezwał się Quint - teraz my się zabawimy.
Rozdział szósty
Nu-Khasisatra wcisnął się w mroczną bramę, otulił się czarnym płaszczem i wstrzymał oddech.
Narastał w nim strach, czuł wyraźnie serce tłukące się w piersiach. Chmura przysłoniła księżyc i
krzepki budowniczy z ulgą powitał ciemność. Nożownicy patrolowali ulice i gdyby wpadł w ich
łapy, zaciągnęliby go do więzienia w centrum miasta i tam poddali torturom Nie dożyłby świtu, a
jego głowa tkwiłaby na drzewcu nad bramą. Nu zadrżał. Dudnienie odległego grzmotu przetoczyło
się nad miastem Ad, a rozszczepiona błyskawica rzuciła migotliwe cienie na brukowaną ulicę.
26
Nu odczekał kilka sekund, uspokajając się powoli. Dotychczas kierowała nim wiara, ale j ego
odwaga była na wyczerpaniu.
- Nie opuszczaj mnie, Chronosie -modlił się. -Wzmocnij moje omdlałe członki.
Wyszedł na ulicę, z natężeniem wsłuchując się w dźwięki, które mogłyby ostrzec go przed
zbliżającymi się Nożownikami. Noc była cicha, w mieście obowiązywał zakaz wychodzenia na
ulice po zmierzchu. Starając się nie czynić hałasu, dotarł do wysokiego domu Balie-go. Brama była
zamknięta, czekał więc w cieniu, obserwując księżyc wędrujący po niebie. O umówionej godzinie
usłyszał zgrzyt przesuwanej zasuwy. Wszedł na podwórze i bez sił opadł na ławę, podczas gdy
przyjaciel starannie zamykał bramę.
Bali przyłożył palec do ust i poprowadził Nu do domu. Okiennice były zamknięte, a na dodatek
okna przysłaniały szczelne kotary. Bali zapalił lampę i postawił ją na owalnym stole.
- Pokój temu domowi - powiedział Nu.
Niższy od niego Bali z uśmiechem pokiwał łysą głową.
- A Pan niech pobłogosławi mojego gościa i przyjaciela. Usiedli przy stole i napili się wina, potem
Bali wyprostował się
i spojrzał na człowieka, z którym przyjaźnił się od dwudziestu lat. Nu-Khasisatra nie zmienił się w
tym czasie. Brodę wciąż miał gęstą i czarną, w jasnoniebieskich oczach pod krzaczastymi brwiami
nadal płonął młodzieńczy ogień. Obu udało się kupić kawałki Sipstras-si wystarczające co najmniej
do dwukrotnego przywrócenia zdrowia i młodości. Ale dla Baliego nastały ciężkie czasy, podupadł
na zdrowiu, kiedy sztorm zabrał mu trzy statki z towarami, i wiek upomniał się o swoje prawa.
Wyglądał na sześćdziesiąt parę lat, chociaż w rzeczywistości był o osiemdziesiąt lat starszy odNu,
który miał sto dziesięć. Nu próbował zdobyć więcej Sipstrassi, ale król zagarnął prawie wszystkie
kamienie dla siebie i nawet drobny kawałek kosztowałby cały jego majątek.
- Musisz opuścić miasto - Bali przerwał milczenie. - Król podpisał nakaz natychmiastowego
aresztowania.
- Wiem. Jawne występowanie przeciwko niemu w świątyni było głupotą, ale modliłem się żarliwie
i wiem, że sam Najwyższy przemówił przeze mnie.
- Prawo Najwyższego nie jest już przestrzegane, przyjacielu. Synowie Beliala mają posłuchanie u
króla. Co z Pashad?
- Poleciłem jej zadenuncjować mnie tego ranka i wziąć rozwód. W ten sposób będzie bezpieczna,
tak samo jak moi synowie.
27
- Nikt nie jest bezpieczny, Nu. Nikt. Król jest obłąkany, zaczęła się rzeź... jak przepowiedziałeś.
Na ulicach panuje szaleństwo, a ci Nożownicy napawają mnie przerażeniem.
- Nadchodzi jeszcze gorsze - w głosie Nu brzmiał smutek. -W wizjach widziałem straszliwe znaki:
trzy słońca na niebie, rozdarte niebiosa i morza podnoszące się ku chmurom. Wiem, że to
nadchodzi, Bali, i jestem bezsilny. Nie mogę temu zapobiec.
- Wielu ludzie miewa koszmary, które wcale nie zapowiadają złych dni.
Nu potrząsnął głową.
- Wiem. Ale moje sny jak na razie spełniają się. Pan Wszech-rzeczy zsyła te wizje. Wiem, że to
On rozkazał mi ostrzec ludzi, i wiem również, że oni zignorują ostrzeżenie. Ale nie do mnie należy
kwestionowanie Jego zamierzeń.
Bali nalał wina do kubków i popadł w milczenie. Nu-Khasisatra zawsze był człowiekiem żelaznych
zasad i wiary, szczerym i prawym. Bali lubił go i szanował. Nie podzielał jego poglądów, ale
poznał jego boga i już za sam ten dar oddałby życie za budowniczego statków.
Otworzył ukrytą szufladę pod blatem stołu i wyjął małą sakiewkę z haftowanej jeleniej skóry.
Trzymał ją przez chwilę, niechętny, by rozstać się z jej zawartością; potem uśmiechnął siei pchnął
ją po stole.
- Dla ciebie, przyjacielu.
Nu podniósł sakiewkę i poczuł promieniujące z niej ciepło. Drżącymi palcami poluzował rzemyk i
wyjął z wnętrza kamień. Nie był to fragment, ale cały kamień, okrągły, jak wypolerowany, złoty, z
cienkimi czarnymi żyłkami. Zacisnął go w dłoni, czując przepływającą moc. Delikatnie położył go
na blacie stołu i spojrzał na łysego, starszego mężczyznę.
- Mógłbyś znów się odmłodzić, Bali. Mógłbyś żyć tysiące lat. Dlaczego? Dlaczego chcesz mi go
dać?
- Ponieważ ty go potrzebujesz, Nu. I dlatego, że nigdy wcześniej nie miałem przyjaciela.
- Ale on jest wart dziesięciokroć tyle pieniędzy, ile jest w całym mieście. Nie mogę go przyjąć.
- Musisz. To życie. Nożownicy szukającię, a wiesz co to oznacza: tortury i śmierć. Zamknęli
miasto, nie można uciec inaczej, jak wyprawiając siew podróż. Wewnątrz kamiennego kręgu jest
brama, z której zwykli byli korzystać książęta, na północ od siódmej dzielnicy. Znasz to miejsce?
Przy kryształowym jeziorze? To dobrze. Idź tam. Wypowiedz te słowa i unieś wysoko kamień. -
Podsunął Nu
28
mały prostokąt pergaminu. - Czar zabierze cię do Balacris. Tam już sam sobie poradzisz.
- Mam dobra w Balacris - powiedział Nu - ale Pan chce, żebym został i ostrzegał ludzi.
- Przekazałeś mi tajemnicę Najwyższego, i pogodziłem się, że Jego wola przewyższa nasze
pragnienia. Ty wykonałeś Jego polecenia. Ostrzegłeś ludzi, ale ich uszy były zamknięte na twoje
słowa. Na dodatek, Nu, mój przyjacielu, modliłem się o sposób udzielenia ci pomocy i ten kamień
wszedł w moje posiadanie. Tak, chciałem go zatrzymać, jednakNajwyższy natchnął mnie i
przekazał wiadomość, że kamień jest dla ciebie.
- Jak go zdobyłeś?
- Pewien acheański kupiec przyniósł go do mojego sklepu. Myślał, że to złoty samorodek, i chciał
wymienić go na gotówkę potrzebną na zakupienie nowego żagla.
- Żagla? Za niego mógłby kupić tysiąc statków, albo i więcej.
- Powiedziałem mu, że jest wart połowę ceny żagla, i sprzedał mi go za sześćdziesiąt sztuk srebra.
- Bali wzruszył ramionami. - To dzięki takim sztuczkom zostałem bogaty. Musisz już iść.
Nożownicy z pewnością wiedzą, że jesteśmy przyjaciółmi.
- Choć ze mną Bali - nalegał Nu. - Zabierzemy kamień na mój nowy statek. Pożeglujemy daleko,
poza zasięg króla i jego Nożowników.
- Nie. Moje miejsce jest tutaj. Moje życie jest tutaj. Moja śmierć spotka mnie tutaj. - Bali wstał i
powiódł gościa do bramy.
- Jeszcze jedno - powiedział przyjacielowi, gdy przystanęli w świetle księżyca. - Ubiegłej nocy,
gdy trzymałem kamień, miałem dziwną wizję. Ujrzałem człowieka w złotej zbroi. Przyszedł do
mnie i usiadł obok. Przekazał mi wiadomość dla ciebie; powiedział, że musisz odszukać Miecz
Boga. Czy to ci coś mówi?
- Nic. Rozpoznałeś go?
- Nie. Jego twarz błyszczała niczym słońce, nie mogłem na niego patrzeć.
- Najwyższy oświeci mnie. - Nu otworzył ramiona, by objąć niższego mężczyznę. -1 niechaj ma
cię w opiece, Bali.
- I ciebie, przyjacielu.
Bali po cichu otworzył bramę i rozejrzał się bacznie.
- Czysto - wyszeptał. - Idź szybko.
Nu uściskał go raz jeszcze, potem wsunął się w cienie i zniknął. Bali zamknął bramę i wrócił do
komnaty, gdzie usiadł w fotelu, próbując powstrzymać narastający żal. Z tym kamieniem mógłby
odbudować
29
swoje imperium i cieszyć się wieczną młodością. A bez niego? Czekała go nędza i śmierć.
Poszedł do głównego budynku, przekraczając ciało acheańskie-go żeglarza, który przyniósł mu
kamień. Bali nie miał sześćdziesięciu sztuk srebra, ale miał nóż o wąskim ostrzu.
Trzask drewna sprawił, że zawrócił w stronę ogrodu. Na miejscu zobaczył rozwaloną bramę i
trzech Nożowników w ciemnych pancerzach, idących w jego kierunku. Ich gadzie oczy i łuskowata
skóra lśniły w świetle księżyca.
- Czego... czego chcecie? - wybąkał drżącym głosem.
- Gdzie onjessst?
- Kto?
Dwóch Nożowników krążyło po ogrodzie, wciągając powietrze przez wąskie szczeliny nozdrzy.
- Był tu - syknął jeden. Bali cofnął się.
Dowódca Nożowników wyjął z pochwy u boku pałkę o dziwacznym kształcie i wskazał nią na
małego kupca.
- Ossstatnia szszansssa. Gdzie onjessst?
- Tam, gdzie nigdy go nie znajdziecie - rzekł Bali, wyciągając nóż i skacząc na Nożownika.
Z małej pałki w gadziej dłoni wydobył się huk podobny do grzmotu i Bali poczuł się jak uderzony
młotem. Upadł na plecy i znieruchomiał. Gwiazdy odbiły się w jego niewidzących oczach.
Nagle huknął drugi strzał i Nożownik padł na ziemię z czarną dziuraw klinowatej głowie. Pozostali
odwrócili się. Na ścieżce stała złotowłosa kobieta, Sharazad.
- Chciałam go mieć żywego - przemówiła miękko. - A moje rozkazy powinny być wykonywane.
Za jej plecami do ogrodu weszło tuzin dalszych Nożowników.
- Przeszukajcie dom - rozkazała. - Przekopcie go od piwnic po strych. Jeśli Nu-Khasisatra
ucieknie, każę was żywcem obedrzeć ze skóry.
Rozdział siódmy
Ze wszystkich pór roku danych przez Boga Shannow najbardziej miłował wiosnę, z jej uderzającą
do głowy muzyką odradzającego się życia, chórami ptaków i bogactwem barw kwiatów przebij ają-
30
cych się spod śniegu. Powietrze, tak czyste, że rozkoszował się nim jak winem, wypełniało jego
płuca esencją samego życia.
Zsiadł z konia przed szczytem wzgórza i pieszo ruszył ku wierzchołkowi, patrząc ponad falującymi
trawami równiny. Przykucnął i omiótł wzrokiem pagórkowaty teren. W oddali dostrzegł pasące się
stada bydła, a na zachodnich zboczach wzgórz owce szczypiące trawę. Cofnął się i prześledził
wzrokiem drogę przez górską dolinę, zapisując w pamięci urwiste wierzchołki i wąskie dróżki,
którymi tu przybył. Nie spodziewał się, że będzie powracał tym szlakiem, ale gdyby okazało się to
konieczne, musiał dokładnie orientować się w terenie. Rozpiął gruby pas, do którego
przymocowane były pochwy pistoletów, i zdjął ciężki płaszcz. Przypasał broń, zrolował płaszcz i
przytroczył go za siodłem. Ogier z zadowoleniem skubał trawę i Shannow poluzował mu popręg.
Wyjął Biblię, usiadł opierając się plecami o kamień i powoli czytał historię o królu Saulu. Zawsze
współczuł pierwszemu władcy Izraela; starał się ze wszystkich sił umocnić swój naród, a w zamian
za to uzurpator przygotowywał się do przejęcia korony. Nawet kiedy Bóg go opuścił, Saul wciąż
dzielnie walczył z wrogiem i poległ wraz z synami w wielkiej bitwie.
Shannow zamknął księgę i pociągnął z manierki długi, orzeźwiający łyk. Jego rany były niemal
zagojone, a poprzedniej nocy przeciął szwy myśliwskim nożem. Chociaż nie mógł jeszcze poruszać
prawą ręką ze zwykłą prędkością, siła powracała.
Podciągnął popręg i zjechał na równinę. Gdzieniegdzie widniały tropy koni, bydła i jeleni. Jechał
ostrożnie, obserwując horyzont, stale odwracając się w siodle, by spojrzeć na przebytą drogę.
Równina ciągnęła się bez końca; dalekie błękitne góry na południu wydawały się maleńkie,
niematerialne. Ptak wzbił się w górę po lewej stronie. Shannow śledził go wzrokiem. W pewnej
chwili zorientował się, że również lufa jego pistoletu podąża za ptakiem. Broń była gotowa do
strzału. Powoli opuścił kurek i schował pistolet.
Przed laty cieszyła go szybkość, z jaką reagował na możliwe niebezpieczeństwa, ale gorzkie
doświadczenie już dawno przeżarło jego dumę. Pod Allionem został zaatakowany przez kilkunastu
mężczyzn i zabił ich wszystkich; nagle szmer za plecami spowodował, że odwrócił się
błyskawicznie i strzelił... i zabił dziecko, które przypadkiem znalazło się w niewłaściwym miejscu
o niewłaściwej porze.
To dziecko teraz byłoby dorosłe, miałoby własne dzieci. Kim by zostało? Farmerem,
budowniczym, kaznodzieją? Nikt nigdy się nie
31
dowie. Shannow próbował wymazać to wspomnienie, ale wczepiło mu się w pamięć płonącymi
szponami.
„Kto chciałby być tobą, Shannow? - zadawał sobie pytanie. -Kto chciałby być Człowiekiem
Jeruzalem?”
Dzieci z Allionu plątały się za nim podczas wieczornych obchodów, naśladując jego płynne, pewne
ruchy. Nosiły drewniane pistolety zatknięte za paski i otaczały go bezkrytycznym uwielbieniem;
myślały, że to cudowne być tak poważanym i budzić strach, i cieszyć się sławą na cały kraj.
„Czy to nie cudowne, Shannow?”
Mieszkańcy Allionu byli wdzięczni, kiedy Jon Shannow zmusił zbójców do ucieczki - albo ich
pogrzebał. Jednak kiedy miasto zostało oczyszczone, zapłacili mu i kazali odjechać. A zbójcy
wrócili, jak zawsze. I być może dzieci towarzyszyły teraz im, naśladowały ich chód i znów
prowadziły udawane bitwy na drewniane pistolety.
„Jak daleko do Jeruzalem, Shannow?”
- Za następną górą - odpowiedział na głos. Ogier zastrzygł uszami i parsknął. Shannow zaśmiał się,
poklepał konia po karku i przymusił go do galopu. Nie było to rozsądne, wiedział; koń mógł się
potknąć na króliczej norze albo kamieniu, złamać nogę lub zgubić podkowę. Ale wiatr przyjemnie
chłodził twarz, a życie bez ryzyka było nic nie warte.
Pozwolił, by koń sam wybierał drogę przez jakieś pół mili, a potem ściągnął wodze, gdyż dostrzegł
ślady wozu. Były świeże, może sprzed dwóch dni; zsiadł i obejrzał je dokładnie. Koła zostawiły w
suchej ziemi głębokie bruzdy - rodzina z całym swoim dobytkiem jechała na południe. Cicho
życzył im powodzenia i znów dosiadł konia.
Po południu natknął się na połamane koło. W tym czasie wiedział już co nieco o rodzinie: była tam
dwójka dzieci i kobieta. Dzieci zbierały patyki i wyschnięty nawóz na opał, zapewne do siatki
wiszącej pod wozem. Kobieta szła obok wołu na czele zaprzęgu; odciski jej stóp były drobne, ale
krok długi. Nigdzie nie widział śladów mężczyzny, jednak, pomyślał Shannow, może był leniwy i
podróżował na wozie. Pęknięte koło stanowiło zagadkę.
Shannow zbadał ślady jeźdźców. Przybyli od obozu i zmienili koło, potem wrócili tą samą drogą.
Kobieta stała blisko jednego z nich, razem podeszli do kamienia. Przy śladach wozu Shannow
znalazł sześć mosiężnych kapiszonów z nietkniętym piorunianem. W pewnej chwili podczas tego
spotkania ktoś rozładował pistolet. Dlaczego?
32
Rozpalił ognisko w popiołach starego i usiadł, zastanawiając się nad tym problemem. Być może
kapiszony były stare i kobieta - ponieważ teraz wiedział, że nie było z nimi mężczyzny - zwątpiła
w ich skuteczność. Ale gdyby kapiszony były stare, to samo dotyczyłoby przybitek i ładunków, a
one nie zostały wyłuskane. Odczytał ślady razjeszeze, próbując odtworzyć przebieg wydarzeń, lecz
nie zdołał dowiedzieć się nic więcej poza tym, że jeden z jeźdźców odłączył się od głównej grupy.
Shannow ruszył wzdłuż tropów i jakieś sto kroków od obozu zauważył, że odciski podków
samotnego jeźdźca nakładają się na poprzednie ślady. Wobec tego samotny jeździec odjechał po
głównej grupie. Najwyraźniej siedział i rozmawiał z kobietą. Dlaczego nie zostali wszyscy?
Przygotował herbatę i zjadł resztę owoców z zapasów Shir-rana. Gdy sięgnął dna worka, jego palce
musnęły coś zimnego i metalicznego. Znalezisko wyglądało jak moneta, ale było zrobione ze złota,
a j ego powierzchnię zdobił wzór, którego nie mógł rozpoznać w gęstniejącym mroku. Schował je
do kieszeni i usiadł przy ognisku. Ślady nie dawały mu spokoju, sen nie chciał nadejść; księżyc
świecił jasno, więc wstał, osiodłał ogiera i ruszył tropami jeźdźców.
Kiedy dotarł do ich obozu, jeźdźców już nie było, ale jakiś mężczyzna leżał z głową w popiele
wygasłego ogniska. Twarz miał spaloną, został trafiony kilkoma pociskami. Jego buty i pistolety
znik-nęły, chociaż pas i olstra pozostały. Shannow już miał wsiąść na konia, kiedy usłyszał jęk.
Ledwo mógł uwierzyć, że życie kołacze się jeszcze w tym zmasakrowanym ciele. Odczepił
manierkę od siodła, przykląkł obok i uniósł spaloną głowę.
Mężczyzna otworzył oczy.
- Pojechali po kobietę-wycharczał.
Shanow przyłożył manierkę do jego ust, ale mężczyzna zakrztu-sił się i nie mógł przełknąć Nie
powiedział nic więcej i Shannow czekał na nieuniknione. Ranny zmarł parę minut później.
Uwagę Shannowa przyciągnął jakiś błysk w trawie. Pod krzakiem leżał upuszczony pistolet.
Kapiszony były usunięte; mężczyzna nie miał szans obronić się przed atakiem. Człowiek Jeruzalem
zastanowił się nad faktami. Ci ludzie niewątpliwie byli zbójcami i zastrzelili jednego ze swoich.
Dlaczego? Przez kobietę? Przecież wszyscy byli w obozie. Dlaczego odjechali?
Grupa ludzi natknęła się na kobietę z dwójką dzieci przy wozie z pękniętym kołem. Zmienili koło i
odjechali - z wyjątkiem jednego, który odjechał później. Jego pistolet został rozbrojony. Kiedy
33
3 — Ostatni strażnik
przybył do obozu, jego... towarzysze? - zastrzelili go, a potem zawrócili do kobiety. To nie miało
sensu, chyba że wcześniej mężczyzna powstrzymał ich przed zaatakowaniem kobiety. Ale jeśli tak,
to dlaczego rozładował pistolet przed powrotem do obozu?
Był tylko jeden sposób, aby znaleźć odpowiedź na to pytanie.
Shannow skoczył na konia i ruszył po śladach.
- Dlaczego Bóg zabił mojego tatę? - zapytał Samuel, maczając podpłomyk w resztce rosołu.
Beth odstawiła talerz i przez płomienie ogniska spojrzała na chłopca. Jego twarz bielała w
poświacie księżyca, jasne włosy lśniły niczym pęk srebrnych nici.
- To nie Bóg go zabił, Sam, tylko Czerwona Zaraza.
- Ale kaznodzieja mówił, że nikt nie umiera, póki Bóg go nie wezwie. Wtedy człowiek idzie do
nieba albo do piekła.
- To, w co wierzy kaznodzieja- odpowiedziała powoli - niekoniecznie musi być prawdą.
Kaznodzieja mówił, że Święty Jezus zmarł niecałe czterysta lat temu, a potem świat stanął na
głowie. Ale twój tata w to nie wierzył, prawda? Mówił, że od śmierci Jezusa minęły tysiące lat.
Pamiętasz?
- Może dlatego Bóg go zabił - stwierdził Samuel. - Za to, że nie wierzył kaznodziei.
- To nie takie proste. Wielu parszywych ludzi cieszy się zdrowiem, a dobrzy, jak twój tata,
umierają przed czasem. Takie jest życie, Samuelu; nie obiecuje niczego pewnego.
Mary w milczeniu pozbierała naczynia i wyczyściła j e trawą. Beth wstała i przeciągnęła się.
- Musisz się jeszcze wiele nauczyć, Samuelu. Jeśli czegoś pragniesz, walcz o to. Nie ustępuj, nie
skarż się i nie jęcz. Przyjmuj kopniaki i radź sobie z życiem. Teraz pomóż siostrze i wygaście
ogień.
- Jest zimno, mamo - zaprotestował chłopiec. - Nie moglibyśmy spać koło ognia?
- Ogień widać na mile. Chcesz, żeby ci jeźdźcy wrócili?
- Przecież pomogli nam przy kole.
- Gaś ogień, pędraku! - krzyknęła. Chłopiec zerwał się i zaczął zasypywać ogień ziemią. Beth
odeszła do wozu i stanęła, patrząc na równinę. Nie miała pojęcia, czy bóg istnieje, i wcale jej to nie
obchodziło. Bóg nie pomógł jej matce obronić się przed brutalnością człowieka, którego poślubiła,
i, pewne jak sam grzech, nigdy nie
34
pomógł jej. Co za świństwo, pomyślała. Przyjemnie byłoby żyć ze świadomością, że dzieci są
bezpieczne pod opieką dobrotliwego bóstwa, i wierzyć, że wszystkie kłopoty można scedować na
jakąś nadnaturalną istotę.
Przypomniała sobie straszliwe bicie, jakie spotkało jej matkę w dniu śmierci; wciąż słyszała głuche
dudnienie pięści. Patrzyła, jak ojciec wywleka ciało za dom, na pole leżące odłogiem, i słuchała,
jak kopie bezimienny grób. Wtoczył się z powrotem do izby, wymachując brudnymi od ziemi
rękami, i wlepił w nią czerwone oczy. Potem upił się do nieprzytomności i zasnął na topornym
stołku.
- Teraz j esteśmy sami, tylko ty i j a - wymamrotał przez sen. Kuchennym nożem podcięła mu
gardło. Nawet nie wiedział, że
umiera.
Beth potrząsnęła głową i spojrzała w gwiazdy, a jej oczy zamgliły się od niezwyczajnych dla niej
łez. Obejrzała się na dzieci, rozkładające koce na ciepłej jeszcze ziemi tuż przy zgaszonym
ognisku. Sean McAdam nie był złym człowiekiem, ale nie tęskniła za nim tak mocno jak one.
Wcześnie odgadł, że żona go nie kocha, ale uwielbiał dzieci, bawił się z nimi, uczył je, pomagał
im. Był im tak oddany, że nie zauważył coraz gorętszego uczucia, jakim darzyła go Beth - nie był
go świadom do samego końca, do chwili, gdy leżał już prawie całkiem sparaliżowany.
- Przepraszam, Beth - wyszeptał.
- Nie masz za co. Odpoczywaj i wracaj do zdrowia.
Spał może przez godzinę, potem otworzył oczy i podniósł z koca rozedrganą dłoń. Ujęła ją i mocno
ścisnęła.
- Kocham cię - powiedział. - Przysięgam na Boga. Spojrzała na niego poważnie.
- Wiem. Śpij. Zaśnij już.
- Nie byłem... niedobry... dla ciebie i dzieci, prawda?
- Przestań mówić takie rzeczy - rozkazała. - Rano poczujesz się lepiej.
Pokręcił głową.
- To koniec, Beth. Moj e życie wisi na włosku. Powiedz mi. Proszę.
- Co ci powiedzieć?
- Po prostu powiedz mi... - Zamknął oczy, a jego oddech stał się płytki.
Przytuliła jego dłoń do piersi i pochyliła się.
- Kocham cię, Sean. Kocham cię. Bóg mi świadkiem. Proszę, wyzdrowiej.
35
Odszedł w nocy, gdy dzieci spały. Beth przez jakiś czas siedziała przy nim, ale gdy pomyślała,
jakie wrażenie na dzieciach wywrze widok zwłok ojca, otrząsnęła się z bezwładu. Wyciągnęła ciało
z wozu i pochowała w grobie na zboczu.
Pogrążona we wspomnieniach, nie usłyszała, jak podeszła do niej Mary. Dziecko położyło rękę na
ramieniu matki. Beth odwróciła się i instynktownie wzięła ją w ramiona.
- Nie bój się, kochanie. Nic sienie stanie.
- Tęsknię za tatą. Chciałabym, żebyśmy znów wszyscy razem byli w domu.
- Wiem. - Beth pogładziła długie kasztanowe włosy córki. -Gdyby życzenia były końmi, wtedy
żebracy nie musieliby chodzić piechotą. Po prostu musimy jechać dalej. - Odsunęła dziewczynkę
od siebie. - Słuchaj, to ważne, żebyś zapamiętała, co ci dzisiaj pokazałam, i robiła dokładnie tak
samo. Nie wiadomo, ilu złych ludzi kręci się w okolicy i po Dolinie Pielgrzymiej. Potrzebuj ę cię,
Mary. Mogę ci zaufać?
- Oczywiście, mamo.
- Dobra dziewczynka. No, zmykaj do łóżka.
Beth czuwała przez kilka godzin, wsłuchując się w wiatr świszczący nad trawiastą równiną, patrząc
na mrugające gwiazdy. Dwie godziny przed świtem obudziła Mary.
- Tylko nie zaśnij, mała. Wypatruj jeźdźców i obudź mnie, jeśli ich zobaczysz.
Położyła się i zapadła w kamienny sen. Zdawało jej się, że minęło ledwie parę minut, gdy Mary
potrząsnęła ją za ramię. Beth zamrugała w słońcu, które widniało już nad horyzontem, i przeczesała
rękąjasne włosy.
- Jeźdźcy, mamo. Myślę, że to ci sami.
- Idź do wozu. I pamiętaj, co mówiłam.
Beth podniosła skałkowy pistolet i odciągnęła oba kurki. Ukryła broń w fałdach spódnicy i
przyjrzała się jeźdźcom, szukając wśród nich Harry’ego. Nie było go. Odetchnęła głęboko,
próbując odzyskać zimną krew, gdy konni galopem wpadli do obozu. Mężczyzna o imieniu Quint
zsunął się z siodła.
- Teraz, paniusiu, my zakosztujemy tego, czym cieszył się stary Harry.
Beth podniosła skałkówkę. Quint zamarł. Nacisnęła spust i kula trafiła go tuż nad nosem,
przeorując mu czaszkę. Upadł w fontannie krwi, gdy Beth postąpiła do przodu.
36
Huk spłoszył konie i czterech pozostałych jeźdźców próbowało nad nimi zapanować.
Wierzchowiec Quinta pocwałował na równinę. Mężczyźni w milczeniu popatrywali jeden na
drugiego. Ciszę przerwał głos Beth.
- Sucze syny, macie wybór: odjechać albo zginąć. I decydujcie się szybko. Zacznę strzelać, kiedy
skończę mówić. - Podniosła broń i wymierzyła w najbliższego zbójcę.
- Zaraz, zaraz, pani! - krzyknął jeździec. - Już mnie nie ma.
- Nie załatwisz nas wszystkich, suko - ryknął inny, spinając konia. Od strony wozu dobiegł huk i
zbójca został zmieciony z siodła. Stracił połowę twarzy.
- Jakieś wątpliwości? - zapytała Beth. - Wynocha!
Trzech pozostałych ściągnęło wodze i odjechało galopem. Beth podbiegła do wozu, wzięła róg z
prochem i załadowała skałkówkę. Mary zeskoczyła z obrzynkiem w ramionach.
- Dobrześ się spisała, Mary - pochwaliła Beth, upychając przybitkę nad kulą i prochem. - Jestem z
ciebie dumna.
Wzięła broń i oparła jąo wóz, potem przytuliła do piersi drżące dziecko.
- Cicho, cicho, już po wszystkim. Usiądź z przodu i nie patrz na nich.
Pomogła dziewczynce wdrapać się na kozioł i wróciła do ciał. Zdjęła Quintowi pas z pistoletem i
założyła go sobie. Przetrząsnęła kieszenie w poszukiwaniu prochu i amunicji. Znalazła skórzany
woreczek z kapiszonami i wrzuciła go do wozu; zabrała też pistolet drugiego mężczyzny i
schowała za kozłem. Seana McAdama nigdy nie było stać na wielo strzałowy pistolet; teraz mieli
dwa. Beth przyprowadziła woły, zaprzęgła je do wozu i poszła po konia zbójcy. Wspięła się na
grzbiet gniadej kobyły i niezgrabnie podjechała do Mary.
- Bierz lejce, dziecko. Ruszamy.
Samuel usiadł obok Mary i uśmiechnął się do matki.
- Wyglądasz jak zbójca, mamo.
Beth odpowiedziała mu uśmiechem, po czym przeniosła spojrzenie na Mary, która, blada jak kreda,
wpatrywała się przed siebie.
- Cholera, Mary, łap te lejce!
Dziewczynka wzdrygnęła się i posłusznie zdj ęła cugle z hamulca.
- Ruszamy.
Mary strzeliła lejcami, a Beth podjechała do prowadzącego wołu i walnęła go pięścią w zad.
Wysoko zaczęły krążyć padlinożerne ptaki.
37
Rozdział ósmy
Nu-Khasisatra dotarł do kamiennego kręgu na godzinę przed świtem. Czekał, ukryty między
drzewami, wypatrując strażników, którzy mogli patrolować okolicę. Nikogo nie dostrzegł. W
świetle księżyca czytał słowa na pergaminie, aż nauczył się ich na pamięć. Potem, z kamieniem w
dłoni, wybiegł na otwarty plac przed kręgiem. Nagle zabrzmiał przeraźliwy gwizd. Cienie skoczyły
ku niemu, kobiecy głos rozkazał:
- Żywcem! Brać go żywcem!
Nu rzucił się w stronę kręgu. Wysokie, szare kamienne płyty zwiastowały schronienie. Gadzia
postać w czarnej zbroi przecięła mu drogę, ale Nu zdzielił ją wielką pięścią w pysk i odrzucił na
trawę. Przeskoczył upadające ciało i schował siew cieniu kamieni. Odwrócił się, zobaczył
zbliżających się następnych Nożowników.
Uniósł rękę.
— Baraknaizi tor lemmesl —zawołał.
Przed oczyma rozbłysła mu oślepiająca błyskawica, umysł wypełniły wirujące kolorowe plamy.
Stracił poczucie ciężaru i siły, rzucało nim niczym piórkiem miotanym podmuchami burzy. Nagły
wstrząs przyprawił go o mdłości; poczuł ziemię pod stopami, potknął się i upadł. Otworzył oczy,
ale z początku nie mógł dostrzec niczego prócz migocących świateł. Kiedy odzyskał wzrok,
stwierdził, że znajduje się na niewielkiej polanie. W pobliżu leżał martwy człowiek, o straszliwie
spalonej twarzy. Nu wstał i podszedł do ciała. Mężczyzna był ubrany w dziwny strój i Nu przyjrzał
mu się uważnie; ubranie było niepodobne do jakiegokolwiek znanego mu stroju. Wyszedł z lasu na
otwartą przestrzeń i rozejrzał się po otoczeniu. Nie było miasta Balacris, nie było też widać oceanu.
Trawiasta równina rozciągała się po rozmyty horyzont, gdzie na spotkanie z niebem pięły się
szczyty gór.
Powrócił na polanę, usiadł i przyjrzał się kamieniowi. Czarne żyły w złocie nabrzmiały. Nie miał
pojęcia, ile mocy ta podróż wyssała z Sipstrassi.
Nu-Khasisatra upadł na kolana i pogrążył się w modlitwie. Podziękował za uratowanie od śmierci z
rąk Sharazad i jej Nożowników, poprosił o ochronę rodziny. Na końcu wsłuchał się w ciszę, którą
mógłby wypełnić głos Boga.
Wokół niego szeptał wiatr, ale słowa nie zabrzmiały. Promienie słońca skąpały jego twarz, jednak
nie nadeszła żadna wizja. Podniósł
38
się po dłuższej chwili. Wiedział, że będzie bezpieczniejszy, jeśli ubierze się na modłę tutej szych
mieszkańców. Kamień rozgrzał się w j e-go dłoni, szaty i płaszcz zamigotały i przemieniły się.
Teraz miał na sobie spodnie i wysokie buty, koszulę i długą kurtkę - takie same, jak te na martwym
mężczyźnie.
- Bądź ostrożny, Nu - upomniał się na głos. - Nie szafuj mocą.
Przypomniał sobie słowa Baliego: „Szukaj Miecza Boga”. Nie miał poj ęcia, w którą stronę się
udać, ale gdy spojrzał na ziemię, zobaczył odciski końskich kopyt wiodące ku górom. Nie mając
innego znaku, który mógłby go poprowadzić, Nu-Khasisatra podążył po śladach.
Sharazad siedziała przy bogato rzeźbionym stole. Jej błękitne jak lód oczy wwiercały się w twarz
Pashad, żony zdrajcy Nu-Khasisatry.
- Wczoraj zadenuncjonowałaś swojego męża. Dlaczego?
- Odkryłam, że spiskuje przeciwko królowi. - Zapytana wbiła oczy w blat stołu, na którym leżał
osobliwy srebrny przedmiot z białym uchwytem.
- Z kim spiskował?
- Z kupcem Balim, wasza wysokość. Tylko jego znałam.
- Wiesz, że rodzina zdrajcy dzieli jego wyrok? - wyszeptała złotowłosa inkwizytor.
Pashad pokiwała głową.
- Jeszcze nie był zdrajcą, kiedy na niego doniosłam, wasza wysokość. Poza tym, nie należę już do
jego rodziny, bowiem rozwiodłam się z nim zaraz po tym, jak go wydałam.
- Prawda. Gdzie się ukrywa?
- Nie wiem, wasza wysokość. Lista naszych posiadłości została dostarczona dziś rano. Mamy tylko
pięć domów i trzy magazyny w dokach. Inaczej nie mogę pomóc.
Sharazad uśmiechnęła się. Sięgnęła do kieszeni wyszywanej perłami tuniki, wyciągnęła czerwono-
złoty kamień i położyła go na stole. Wypowiedziała trzy słowa mocy.
- Połóż rękę na kamieniu - rozkazała szczupłej, ciemnowłosej kobiecie. Pashad posłuchała. -
Odpowiesz jeszcze na kilka pytań, ale wiedz, że jeśli skłamiesz, kamień natychmiast cię zabije.
Rozumiesz?
Pashad przytaknęła spokojnie, ale jej oczy zdradzały lęk.
- Wiesz, gdzie przebywa mężczyzna zwany Nu-Khasisatra?
- Nie wiem.
39
- Znasz imiona jego przyjaciół, którzy mogą być zamieszani w spisek?
- Trudno mi na to odpowiedzieć - krople potu zalśniły na czole przesłuchiwanej. - Znam kilku
jego... przyjaciół, nie wiem jednak, czy uczestniczyli w jego zdradzieckich planach.
- A ty?
- Nie. Nie rozumiem ich. Czyja mam prawo wypowiadać się na temat boskości króla? Moje życie
polegało na uszczęśliwianiu męża i wychowywaniu dzieci. Jakie znaczenie miałoby dla nas to, czy
król jest, czy też nie jest bogiem?
- Czy powiesz mi, gdzie przebywa Nu-Khasisatra, j eśli się tego dowiesz?
- Tak - odpowiedziała Pashad. - Natychmiast. Zdumienie Sharazad było szczere. Zdjęła dłoń
Pashad z kamienia i schowała go do kieszeni.
- Jesteś wolna - oznajmiła. - Jeśli dotrą do ciebie jakieś wieści o zdrajcy, dopilnuj, żebym ja też je
usłyszała.
Sharazad po odejściu kobiety wygodnie rozparła się w fotelu. Kotara na ścianie rozchyliła się i do
komnaty wszedł młody mężczyzna, wysoki, o szerokich ramionach i wąskich biodrach.
Uśmiechnął się, usiadł w sąsiednim fotelu i oparł nogi na stole.
- Jesteś mi coś winna. Mówiłem, że ona nic nie wie.
- Jak zwykle jesteś zadowolony z siebie, Rhodaeulu - warknęła. - Ale ja jestem nieco zaskoczona.
Z tego, co słyszałam o budowniczym statków, uwielbiał swoją żonę. Mogłam spodziewać się, że
wtajemniczy ją w swoje plany.
- Jest ostrożnym człowiekiem. Domyślasz się może, dokąd się udał?
- Tak - uśmiechnęła się - właściwie j estem pewna. Wiesz, krąg połączony jest ze światem, który
odkryliśmy dwa miesiące temu. Nu-Khasisatra myślał, że ucieka, ale zamiast tego przeniósł się do
ziem, które były celem naszych ostatnich podbojów. To z tamtego świata pochodzi ta dziwna broń.
Podniosła pistolet ze stołu i rzuciła go Rhodaeulowi; był posrebrzany, z rękojeścią rzeźbioną w
białej kości.
- Król życzy sobie, byś został ekspertem od tych... tych pistoletów.
- Chce wyposażyć w nie armię?
- Nie. Król uważa je za plebejskie. Ale moi Nożownicy sprawdzą ich przydatność na wojnie.
Rhodaeul pokiwał głową.
- A co z Nu-Khasisatrą?
40
- Jest obcy w tym obcym świecie. Nie zna języka, nie wie, jak wrócić. Znajdę go.
- Jesteś pewna, Sharazad? Uważaj!
- Nie drwij ze mnie, Rhodaeulu. Jeśli jestem arogancka, to nie bez powodu. Król zna moje talenty.
- Wszyscy je znamy, droga Sharazad. Niektórzy nawet mieli okazję się nimi cieszyć. Ale król ma
rację. Ta broń jest plebejska ponad wszelką miarę; zabijanie nią wrogów nie przynosi honoru.
- Ty durniu! Myślisz, że strzały czy lance są bardziej honorowe? To tylko narzędzia śmierci.
- Zwinny człowiek może uskoczyć przed strzałą, Sharazad, albo uchylić się przed lancą. Z tą
śmiercionośną bronią nie ma szans.
Podszedł do okna i wyskoczył na dziedziniec. Dwaj więźniowie stali przywiązani do pali. Wokół
ich nóg piętrzyły się stosy drewna.
- Czego tu się uczyć? - zapytał Rhodaeul, płynnie odciągając kurki. Padły dwa strzały, ciała
skazańców zwisły bezwładnie z krępujących je sznurów. - Wystarczy dobre oko i szybka ręka.
Miecz to co innego: istnieje ponad czterdzieści różnych odmian klasycznych zasłon i cięć, a
sześćdziesiąt w przypadku szabli. Lecz jeśli takajest wola króla, nauczę się władać tą nową bronią.
- Tego właśnie król pragnie, Rhodaeulu. Być może będziesz mógł doskonalić umiejętności w
moim nowym świecie. Są tam ludzie, którzy stali się żywymi legendami dzięki zręczności w
posługiwaniu się tą bronią. Pojmę ich dla ciebie i sprowadzę tutaj dla twojej... edukacji.
- Jesteś słodka, Sharazad. Będę czekał z niecierpliwością. Może podasz mi jakieś imię, aby
pobudzić moją wyobraźnię?
- Jest ich kilka. Jeden nazywa się Johnson, inny Crowe. Jest też Daniel Cade. Ale przewyższa ich
niejaki Jon Shannow. Mówią, że szuka mitycznego miasta, dlatego zwą go Człowiekiem
Jeruzalem.
- Sprowadź ich wszystkich, Sharazad. Od czasu ostatnich podbojów na północy okropnie brakuje
nam rozrywki.
Rozdział dziewiąty
^J hannow od chwili wyruszenia w pościg wiedział, że nie zdąży na ł<D pomoc rodzinie, i z tego
powodu płonęła w nim wściekłość. Mimo pośpiechu jechał uważnie, bo w świetle księżyca nie
widział dokładnie
41
drogi. Brzask rozjaśniał niebo, gdy dotarł do miej sca, gdzie leżały ciała. Były już napoczęte przez
ścierwojady - twarze i ręce zostały ogryzione do kości. Shannow przyjrzał im się z końskiego
grzbietu.
Jego podziw dla nieznanej kobiety wzrósł niepomiernie. Zsiadł z konia i sprawdził ślady,
odnajdując miejsce, z którego strzeliła Beth Mc Adam. Pozycja drugiego trupa wskazywała, że
drugi strzał musiał paść z wozu. Po dokonaniu oględzin Shannow ruszył w stronę gór.
Teren wznosił się stromo, droga wiodła przez gęsty sosnowy las. Zmęczony ogier potknął się
dwukrotnie. Shannow zeskoczył na ziemię i poprowadził go na szczyt wzgórza. Spojrzał z góry na
rozległy obóz, z sześcioma ogniskami i tuzinem namiotów. Mężczyźni w świetle pochodni
pracowali w olbrzymim wykopie, z którego wystawała metalowa konstrukcja w kształcie
trójbocznej wieży, lekko zaokrąglona z jednej strony. Na południe od obozu płynął szeroki
strumień, a obok niego stał wóz. Człowiek Jeruzalem zszedł do obozu, przywiązał wierzchowca do
konowiązu i rozkulbaczył go. Zbliżył się jakiś mężczyzna.
- Masz wieści od Scaysego? Shannow odwrócił się.
- Nie. Właśnie przyjechałem z północy. Mężczyzna zaklął i odszedł.
Shannow skierował się do największego namiotu i wszedł do oświetlonego latarnią wnętrza.
Siedziało tam z tuzin mężczyzn, zajętych jedzeniem i piciem. Wielka, gruba kobieta w skórzanym
fartuchu nakładała strawę do drewnianych misek. Shannow stanął w kolejce, dostał miskę gulaszu i
pajdę czarnego chleba. Zaniósł jedzenie do ławy w pobliżu wejścia, gdzie dwaj mężczyźni zrobili
mu miejsce. Usiadł, posilając się w milczeniu.
- Szukasz pracy? - zapytał ten siedzący naprzeciwko. Shannow oderwał wzrok od miski.
Mężczyzna miał około trzydziestki, był szczupły i jasnowłosy.
- Nie... dzięki. Jadę na południe. Można tu kupić zapasy?
- Musisz pogadać z Deikerem; może ma jakiś zbędny prowiant. Powinien zaraz się zjawić.
- Nad czym pracujecie?
- Przy metalowej budowli sprzed Potopu. Znaleźliśmy parę interesujących drobiazgów. Niewiele
są warte, ale nie tracimy nadziei. Mówią nam wiele o Mrocznych Czasach; ówcześni musieli żyć w
wielkim strachu, skoro budowali takie wielkie żelazne fortece.
- Dlaczego w strachu?
42
- Och, widziałeś tylko fragment budowli. Ciągnie się i ciągnie. Nie ma ani okien, ani drzwi na
przestrzeni ponad stu stóp nad podstawą, a jak już, to są zbyt małe, by ktokolwiek mógł się
przecisnąć. W owych dniach musieli toczyć przerażające wojny. Aha, słuchaj, nazywam się Klaus
Monet. - Młody mężczyzna wyciągnął rękę.
Shannow podał mu swojąi przedstawił się, oczekując reakcji na nazwisko. Nie było żadnej.
- I j eszcze j edno - podj ął Monet. - Ta budowla j est cała z żelaza, a przecież w tych górach nie
ma ani pokładów rudy, ani śladów po kopalniach, wyjąwszy kopalnię srebra w Dolinie
Pielgrzymiej. Tak więc mieszkańcy musieli przywozić rudę zza Wielkiej Równiny.
Niewiarygodne, prawda?
- Niewiarygodne - zgodził się Shannow. Dokończył posiłek i wyszedł z namiotu.
Skierował się w stronę wykopu i rzucił okiem na robotników: skończyli właśnie pracę i pakowali
narzędzia. Poczekał, aż wejdą na wyższy poziom.
- MeneerDeiker! -zawołał.
- Kto go szuka? - zapytał krępy mężczyzną o czarno-srebrzy-stej brodzie.
- Ja. Chciałbym kupić trochę żywności: ziarno, suszone owoce i mięso. I nieco owsa, jeśli masz.
- Ile?
- Dla jednego konia. Mężczyzna skinął głową.
- Myślę, że mogę cię zaopatrzyć, ale Dolina Pielgrzymia leży ledwie dwa dni stąd. Tam wszystko
jest tańsze.
- Należy brać żywność, skąd tylko można -odpowiedział Shannow.
- Jest w tym prawda - przyznał Deiker. Poprowadził Shanno-wa do magazynu i przygotował kilka
niewielka worków.
- Chcesz sól i cukier?
- Jeśli masz w nadmiarze. Jak długo tu pracujecie?
- Jakiś miesiąc; to jedno z najlepszych wykopalisk. Uzyskamy tu odpowiedzi na wiele pytań,
możesz być pewien.
- I myślicie, że to budynek?
- A cóżby innego? - Deiker uśmiechnął się szeroko.
- To statek - powiedział Shannow.
- Lubię ludzi z poczuciem humoru, meneer. Szacuję, że ma ponad trzysta stóp długości, z czego
większość jeszcze kryje siew ziemi. I jest zrobiony z żelaza. Widziałeś kiedy pływające żelazo?
43
- Nie, ale widziałem już żelazny statek... znacznie większy od tego.
Deiker potrząsnął głową.
- Należę do wtajemniczonych, meneer. Znam się na swoim fachu. I wiem, że nie znajduje się
statków w głębi lądu. Należy się trzy sztuki srebra.
Shannow bez słowa zapłacił za żywność monetą Barty i zapakował zapasy do przepastnych juków.
Potem przeszedł przez obóz do wozu nad strumieniem. Dostrzegł kobietę siedzącą przy płonącym
ognisku. U jej stóp na posłaniu z koców spała dwójka dzieci.
Podniosła głowę, gdy się przybliżył, a jej ręka powędrowała do pochwy z pistoletem.
Beth McAdam długo przyglądała się wysokiemu przybyszowi. Miał włosy do ramion, ciemne, na
skroniach przetykane srebrzystymi pasemkami; czarną, krótko przyciętą brodę rozdzielało białe,
rozwidlone pasemko. W kanciastej, wyrazistej twarzy jaśniały zimne, błękitne oczy. U pasa miał
dwa pistolety w natartych olejem skórzanych pochwach.
Usiadł naprzeciw niej.
- Dobrze poradziłaś sobie z niebezpieczną podróżą. Gratuluję. Niewielu ludzi ośmiela się przebyć
Wielką Równinę bez konwoju.
- Przechodzisz prosto do rzeczy, co?
- Nie rozumiem.
- Cóż, nie potrzebuję przewodnika ani pomocnika, ani faceta w ogóle. Dziękuję za propozycję. I
dobranoc.
- Czyżbym cię obraził? - zapytał cicho Shannow. Jego błękitne oczy zwarły się z jej oczami.
- Nie obrażam się łatwo. Ani ty, jak się wydaje.
Z uśmiechem podrapał się po brodzie; na chwilę j ego twarz straciła bezwzględny wyraz.
- Nie, nie obrażam się. Jeśli chcesz, żebym odszedł, odejdę.
- Poczęstuj się herbatą - powiedziała. - Później chciałabym zostać sama.
- Jak sobie życzysz. - Pochylił się po kociołek i zamarł. Wyprostował się, obracając twarz w stronę
ciemności. Dwaj mężczyźni podeszli do ogniska; Beth położyła rękę na kolbie pistoletu.
- Meneer Shannow, masz wolną chwilę? - zapytał Klaus Monet. - Ktoś chciałby się z tobą spotkać.
- Wskazał na swojego towa-
44
rzysza, drobnego łysiejącego człowieczka z rzadką brodą. - To Bo-ris Haitnut; jest przywódcą
wtajemniczonych.
Mężczyzna skłonił głowę w oszczędnym ukłonie i wyciągnął rękę. Shannon przywitał się z nim.
- Meneer Deiker powtórzył mi waszą rozmowę - zaczął Hai-mut. - To fascynujące. Przez pewien
czas sam myślałem, że badamy swego rodzaju statek, ale wydawało się to takie nieprawdopodobne.
Dotychczas odkopaliśmy jedynie jedną piątą... statku. Masz jakieś wyjaśnienie, jak się tutaj
znalazł?
- Tak - odarł Shannow. - Ale obawiam się, że przeszkadzamy tej pani.
- Ach, tak, proszę o wybaczenie, frey...
- McAdam. Meneer Shannow ma rację. Nie życzę sobie, by zakłócano sen moich dzieci.
Trzej mężczyźni ukłonili się i po cichu opuścili obóz. Beth obserwowała, jak znikają w cieniach, a
potem znów pojawiają w świetle pochodni przy wykopalisku.
Nalała sobie herbaty i popijała ją, nie mogąc zapomnieć twarzy Shannowa. Był zbójcą czy
podróżnikiem? Potrząsnęła głową, by uwolnić się od tych myśli. Co za różnica? Już więcej go nie
zobaczy. Wylała resztkę herbaty i wsunęła się pod koce.
Jednak sen nie chciał nadejść.
- Musisz wiedzieć, meneer Shannow - rzekł Boris Haimut z przepraszającym uśmiechem - że
meneer Deiker jest Starowiercą. Studiuje Biblię i wierzy, że świat obecnie przeżywa swoje Ostatnie
Dni. Dla niego Armaggedon jest rzeczywistością, która zaczęła się trzysta siedemnaście lat temu.
Ja samjestem Dalekowzrocznym. Wierzę, że po śmierci Jezusa nastała co najmniej tysiącletnia
cywilizacja, że znała ona cuda, które są dla nas stracone. Nasze znalezisko rzuca poważne
wątpliwości na poglądy Starowierców. Jeśli to rzeczywiście statek... wątpliwości przerodzą się w
pewność.
Shannow siedział w milczeniu; źle się czuł w małym namiocie. Latarnia rzucała jego cień na
płótno. Wiedział, że tutaj nic mu nie zagraża, ale lata bycia zarazem łowcą i zwierzyną nauczyły go
przezorności.
- Niewiele mam do powiedzenia, meneer - zaczął. - Ponad tysiąc mil stąd wznosi się strzelista
góra. Wysoko na jej zboczu spoczywa zniszczony statek z żelaza, długi na jakieś tysiąc stóp.
Ludzie
45
mieszkający w pobliżu opowiedzieli mi jego historię. Wydaje się, że ten kontynent leżał kiedyś na
dnie oceanu i wiele statków zatonęło podczas sztormów.
- W takim razie skąd się wzięły odnajdywane przez nas starożytne miasta? - zapytał Haimut. -
Ruiny leżą nawet tutaj, niecałe dwie mile stąd. Czyżby zostały zbudowane na dnie oceanu?
- Mnie też to zastanawiało. Później spotkałem pewnego człowieka, uczonego, jak ty. Nazywał się
Samuel Archer. Wykazał mi, że świat uległ potopowi nie raz, a dwukrotnie. Te miasta rzeczywiście
są starożytne, pochodzą z imperium zwanego Atlantydą, które ocean pochłonął długo przed
narodzinami Chrystusa.
- Rewolucyjne twierdzenie, meneer. W niektórych miejscach mógłbyś zostać ukamienowany za te
słowa.
- Jestem tego świadom. Jednak, gdy wasze prace posuną się do przodu, znajdziecie wielki silnik,
który napędzał statek, i sterówkę, z której nim kierowano. Teraz, jeśli wybaczysz, chciałbym
odpocząć.
- Jeszcze chwilę, meneer - wtrącił Klaus Monet, który dotychczas w milczeniu przysłuchiwał się
rozmowie starszych. - Czy nie zechciałbyś zostać z nami... przyłączyć się do zespołu?
- Chyba nie. - Shannow zebrał się do odejścia.
- Tylko kilka... - Monet spojrzał na Haimuta, szukając poparcia, ale uczony potrząsnął głową.
Monet zamilkł, wprawiony w zakłopotanie.
Shannow poszedł do konia. Sypnął mu obroku, rozpostarł koce. Mógłby opowiedzieć im więcej: o
lampach świecących bez płomieni, o urządzeniach nawigacyjnych - mógłby przekazać im całą
wiedzę uzyskaną od Strażników podczas wojny z Piekielnikami. Ale jaki byłby w tym sens?
Wdałby się w długą dyskusję nie prowadzącą do żadnych konkluzji.
Instynktownie pragnął, by Starowiercy mieli rację, lecz ostatnie wydarzenia zmusiły go do zmiany
poglądów. Stary świat odszedł, a Shannow nie miał zamiaru patrzeć, jak powstaje z popiołów.
Zasypiał, gdy dobiegły go ciche kroki. Wyciągnął pistolet i czekał.
Obok posłania przykucnął szczupły Klaus Monet.
- Przepraszam, że przeszkadzam, meneer Shannow. Ale... wydajesz się człowiekiem czynu.
Bardzo potrzebujemy kogoś takiego.
Shannow usiadł.
- Mów jaśniej.
Monet przysunął się do niego.
46
- Tą ekspedycjąkierował Boris; otrzymaliśmy wsparcie finansowe od grupy Dalekowzrocznych ze
wschodu. Ale na miej scu w pro-j ekt wplątał się niej aki Scayse. Wprowadził swoich ludzi... pod
wodzą Deikera... na stanowiska, i teraz niektóre znaleziska są wysyłane do niego, do Doliny
Pielgrzymiej.
- Jakie znaleziska?
- Złote sztaby, klejnoty ze stalowych skrzyń znalezionych w pomieszczeniu głęboko pod ziemią.
To kradzież, meneer Shannow.
- A zatem połóż kres złodziejstwu - poradził Shannow.
- Jestem uczonym.
- Więc zajmij się badaniami... i nie wtrącaj się do spraw, które cię przerastają.
- Puściłbyś płazem takie kradzieże? Shannow zachichotał.
- Kradzieże? Kto jest właścicielem statku? Nikt. Tym samym nie może być mowy o kradzieży.
Dwie grupy ludzi pożądajątego, co się tutaj znajduje. Silniejszy weźmie, co zechce. Takie jest
życie, meneer Monet; o wszystkim decyduje siła.
- Ale z tobą bylibyśmy silniejsi.
- Być może... ale tego nigdy się nie dowiesz. Rano odjeżdżam
- Boisz się, meneer Shannow, czy po prostu chcesz więcej pieniędzy? Możemy zapłacić.
- Nie stać was na mnie. Odejdź i daj mi spać.
Poranne niebo było szare; Shannowa obudziły krople deszczu. Odrzucił koce i zwinął je w ciasny
rulon, obwiązując paskami z natłuszczonej skóry, włożył swój ciężki płaszcz i osiodłał ogiera. W
jego kierunku, w strugach deszczu, zmierzało dwóch mężczyzn. Shannow odwrócił się i czekał.
- Wygląda na to, że sam się o to prosisz - powiedział pierwszy, barczysty typ z wybitymi zębami.
Drugi był niższy i szczuplejszy; obaj mieli pistolety. - Nie będziemy cię zatrzymywać -
kontynuował wyższy. - Ruszaj w swoją drogę.
Shannow nie odzywał się.
- Głuchyś? - warknął drugi. - Nie masz tu czego szukać.
Za nimi zebrał się tłumek. Shannow uchwycił spojrzenia Hai-muta i Klausa Moneta. Deikera nie
było.
- Dosyć tego, pomóżmy mu ruszyć w drogę. - Barczysty postąpił do przodu, ale wyprostowana
dłoń Shannowa trafiła go w szyję. Mężczyzna zatoczył się z charkotem i upadł na kolana.
Spojrzenie Shannowa przeskoczyło na drugiego.
47
- Bądź uprzejmy przytroczyć mój koc do siodła - powiedział miękko.
Mężczyzna oddychał ciężko i oblizywał usta, jego ręka prawie dotykała kolby pistoletu.
- Dzisiaj nie jest dobry dzień na umieranie - stwierdził Shan-now. - W dniu swojej śmierci
człowiek powinien przynajmniej zobaczyć słońce na niebie.
Przez kilka sekund mężczyzna stał niezdecydowany, potem rzucił nerwowe spojrzenie na swego
kamrata, który na klęczkach trzymał się za gardło, oddychając chrapliwie. Wiedział, że mógłby
wyjąć pistolet, ale ręka nie chciała go słuchać. Spojrzał w oczy Shannowa.
- Niech cię diabli! -wyszeptał.
Opuścił rękę, podniósł koc, rzucił go za siodło i przywiązał.
- Dziękuję - skwitował Shannow. - Teraz zajmij się swoim przyjacielem. - Wskoczył na siodło i
skierował ogiera na północ. Tłum rozstąpił się. Człowiek Jeruzalem zwalczył pokusę obejrzenia się
za siebie. Był to najbardziej niebezpieczny moment. Strzał jednak nie padł. Skręcił do obozu frey
McAdam; wozu już nie było.
Shannow był zły na siebie. Niepotrzebnie zawstydził tych ludzi, których przysłał Deiker, aby
dopilnowali jego odjazdu. Mógł wsiąść na konia i odjechać, gdy tylko go zaczepili. Duma go
powstrzymała, a duma była grzechem w oczach Wszechmogącego.
To dlatego nie możesz 7Xtf\QiŁ Jeruzalem, Shannow, pomyślał. Uginasz się pod brzemieniem
grzechów.
„Nie ma żadnego Jeruzalem!”
Zadrżał, gdy nieproszona myśl zawitała w j ego umyśle. Tak wiele widział w ostatnich latach, a j
ego wątpliwości rosły. Ale jaki miał wybór? - dumał. Jeśli Jeruzalem nie istnieje, wtedy nic nie ma
sensu. Dlatego musiał szukać dalej. W jakim celu? Dla siebie! Dopóki szukam, dopóty Jeruzalem
istnieje - nawet jeśli tylko w mojej głowie. Ato wystarczy. Nie potrzebuję więcej. „Kłamiesz,
Shannow!” Tak, tak, kłamię. Ale czy to o czymś świadczy? Muszę szukać. Muszę wiedzieć.
„Gdzie będziesz szukać?” Za Wielkim Murem. „A jeśli tam nic nie znajdziesz?” Wtedy na końcu
świata i choćby w samym piekle!
Wjechał na szczyt wzniesienia i skręcił na zachód, szukając przejścia przez góry. Ponad dwie
godziny jechał tropami jeleni, potem wrócił na główny szlak, pocięty koleinami i poznaczony
podkowami wielu koni. Deszcz przestał padać i słońce wychyliło się zza chmur. Shannow jechał
bardziej ostrożnie, często wstrzymując konia i rozglądając się po okolicy. Gdy słońce osiągnęło
najwyższy punkt na
48
nieboskłonie, zatrzymał się i schronił w cieniu naturalnej kamiennej kolumny, gdzie panował
przyjemny chłód. Przez godzinę czytał Biblię, rozkoszując się wersami Pieśni Salomona. Po
południu przebył góry i ruszył wąskim traktem w dolinę.
Na zachodzie widział wóz McAdamów podążaj ący szerszą drogą do miasteczka. Na północy, za
skupiskiem budynków, dolina ciągnęła się przez kilka mil do olbrzymiego muru, którego krańce
gubiły się w dali. Shannow wyciągnął lunetę z juków i zaczął przyglądać się murowi. Był
masywny, wzniesiony z wielkich bloków - nawet z tej odległości widział kwiaty i porosty w
szczelinach. Spojrzał w górę, szukając cudów, jakie miały znajdować się za murem, ale dostrzegł
tylko płynące powoli obłoki. Przekręcił się w siodle i skupił wzrok na wozie McAdamów. Kobieta
powoziła; widział jej miodowe włosy i wysuniętą spod sukni nogę wspartą na hamulcu. Dzieci
maszerowały za wozem, prowadząc konia. Mieli przybyć do miasta na długo przed nim. Przyjrzał
się zabudowaniom. Większość wzniesiono z drewna, ale były też domy kilkupiętrowe, zbudowane
z kamienia, głównie we wschodniej części. Wmieście była jedna główna ulica, ciągnąca się jakieś
czterysta kroków, rozwidlająca się przy końcu na kształt litery T. Miasteczko najwyraźniej kwitło;
wiele domostw było w trakcie budowy. Za nim rozciągała się łąka zabudowana namiotami,
wielkimi i małymi. Shannow naliczył więcej niż tuzin ognisk, przy których warzono strawę. Całe
rodziny przybywały do Doliny Pielgrzymiej, aby zasiedlić te tereny, i wkrótce osada miała
rozrosnąć siew duże miasto.
Shannow zastanawiał się, czy nie ominąć miasta i nie udać się prosto do muru. Ale ogier
potrzebował odpoczynku i świeżej paszy, a on sam nie spał w łóżku od czasu, który wydawał się
wiekiem. Gładząc się po brodzie, wyobraził sobie długą, gorącą kąpiel, poczuł ostrze brzytwy na
zarośniętych policzkach. Jego ubrania też prosiły się o wyczyszczenie, a podeszwy butów zrobiły
się cienkie jak liście. Rzucił okiem na wóz, lecz nie dostrzegł już ani powożącej, ani nogi wspartej
na hamulcu.
Rozdział dziesiąty
shere wszedł do komnaty i ostrożnie usadowił swoje obrzmia- łe, zniekształcone ciało na szerokim
fotelu. Czuł się naprawdę
49
4 — Ostatni strażnik
okropnie; mięśnie pleców odmówiły mu posłuszeństwa. Wstał i przykucnął na piętach, obserwując
Czarną Panią, która, nieruchoma niczym posąg, siedziała przy wielkim biurku. Oczy miała
zamknięte, jej duch przebywał poza ciałem. Oshere wiedział, gdzie. Wewnątrz zasychającej kropli
jego krwi, plamiącej kryształ na blacie biurka. Oshere trwał w milczeniu, dopóki Chreena nie
przeciągnęła się i nie otworzyła oczu. Zaklęła cicho.
- Nie musisz się spieszyć - powiedział. Czarnoskóra kobieta odwróciła się z uśmiechem.
- Czas ucieka. Jak się czujesz?
- Źle, Chreena. Teraz wiem, co czuł Shir-ran... i dlaczego odszedł. Być może również powinienem
odejść.
- Nie! Nie chcę tego słuchać. Jestem blisko, Oshere, wiem to na pewno. Muszę tylko dowiedzieć
się, dlaczego powielony kod tak bardzo różni się od oryginału. Nie powinien, to wbrew naturze.
Oshere zachichotał.
- A czyż i my nie j esteśmy sprzeczni z naturą, moja droga? Czy Bóg kiedykolwiek chciał, by lew
chodził jak człowiek?
- Nie jestem godna, by dyskutować o boskich zamierzeniach, Oshere. Twoja struktura genetyczna
została zmieniona setki lat temu i teraz podlega ponownej przemianie, wraca do punktu wyjścia.
Musi istnieć jakiś sposób na zatrzymanie procesu.
- Właśnie o tym mówię, Chreena. Być może Bóg chce, żebyśmy z powrotem stali się tacy, jakimi
nas stworzył.
- Nie powinnam była mówić ci prawdy - wyszeptała Chreena. Bursztynowe oczy Oshera spoczęły
na jej czarnej twarzy.
- Zostawmy innym pociechę, jaką niosą mity. Co do mnie, lepiej, że znam prawdę. Dobry Boże,
Chreena, jestem lwem. Powinienem skradać się po lasach i górach. I będę to robił.
- Urodziłeś się człowiekiem i wyrosłeś na człowieka. Wspaniałego człowieka, Oshere. Nie zostałeś
przeznaczony do życia w dziczy. .. Wiem, że nie.
- A Shir-ran był? Nie, Chreena. Jesteś wybitną uczoną i opiekunką ludu Dianae, ale uważam, że
twoje uczucia biorą górę nad rozumem. Zawsze myśleliśmy, że jesteśmy narodem wybranym.
Patrzyliśmy na posągi w miastach i wierzyliśmy, że niegdyś człowiek był naszym poddanym.
Prawda może nie być tak przyjemna, ale potrafię z nią żyć. I fakt, że Oshere staje się lwem, nie
zmieni Prawa Jedynego.
- Nie, jeśli się nim nie stanie - powiedziała Chreena - Bardzo dawno temu ktoś zaczął
eksperymentować z inżynierią genetyczną.
50
Powodów mogę się tylko domyślać. Ważne, że w przypadku kilku gatunków łańcuch życia został
zmieniony, i wszystko było dobrze... do teraz. To, co można było zrobić kiedyś, jest osiągalne i
dzisiaj. Znajdę sposób na odwrócenie procesu.
- Wszystkie Niedźwiedzie zostały przemienione-zauważył. -Wilczaki wymierają. I czy nie
obiecywałaś Shir-ranowi tego samego co mnie?
- Tak, do licha, masz rację. I powtórzę to każdemu następnemu nieszczęśnikowi. Będę to robiła,
dopóki moje słowa nie staną się prawdą.
Oshere odwrócił wzrok.
- Wybacz mi, Chreena. Nie złość się na mnie.
- Dobry Boże, nie jestem zła na ciebie, ukochany, tylko na siebie. Mam w głowie wiedzę z wielu
ksiąg, ale rozwiązanie stale się wymyka.
- Przestań na chwilę o tym myśleć. Chodź ze mną.
- Nie mogę. Nie mam czasu.
Oshere podniósł się z widocznym bólem, jego wielka głowa przechyliła się na bok.
- Oboje wiemy, że zmęczony umysł nie znajdzie odpowiedzi. Chodź. Pójdziemy na stok.
Wyciągnął rękę, chowając pazury, które niechcący wysunęły się znad opuszków opuchniętych
palców. Dziewczyna zanurzyła dłonie w czarnej grzywie okalającej jego policzki i pocałowała go
delikatnie.
- Dobrze, ale tylko na chwilkę.
Razem ruszyli przez szpaler posągów stojących po obu stronach długiej sali. Na zewnątrz słońce
płonęło nad tarasami ogrodów. Chreena usiadła na marmurowej ławie, on wyciągnął się obok niej,
kładąc ciężką głowę na j ej kolanach.
- Opowiedz mi o Potopie - poprosił.
- O którym?
- O katastrofie, która zniszczyła Atlantydę... o tym Potopie z arką.
- Którą arką? W Czasach Pomiędzy istniało ponad pięćset legend dotyczących wielkiej powodzi.
Indianie Hopi, Arabowie, Asy-ryjczycy, Turcy, Skandynawowie, Irlandczycy - wszyscy
przechowali wspomnienia o dniu, kiedy ziemia się przekręciła. I w każdej legendzie występowała
arka. Jedni utrzymywali, że wykonana była z drewna, drudzy zaś, że z trzciny. Niektóre były
olbrzymimi statkami, inne wielkimi tratwami.
51
- Ale w Czasach Pomiędzy ludzie nie wierzyli w te legendy, prawda?
- Nie - przyznała. - Po części z arogancji. Wiedzieli, że ziemia zmieniła się, że jej oś kiedyś
przebiegała w innym miejscu, ale byli przekonani, że zmiany te następowały stopniowo. A przecież
były dowody: ślady wysokiej wody na zboczach gór, morskie muszle znajdowane na pustyni,
olbrzymie cmentarzyska kości w górskich jaskiniach, gdzie zwierzęta szukały ratunku przed
potopem.
- A dlaczego, Chreena, ziemia się przekrzywiła za pierwszym razem?
Uśmiechnęła się do niego.
- Twój głód wiedzy jest nienasycony. Przecież wiesz, że nie zdradzę ci sekretów Drugiego Potopu.
Jesteś zbyt prostoduszny, by próbować podstępu, Oshere.
- Powiedz mi o Pierwszym Potopie. Proszę.
- Nie znam wszystkich odpowiedzi. Nastąpiły ogromne wstrząsy sejsmiczne. Fale przypływów,
wysokie na tysiące stóp, przetoczyły się przez lądy. W legendach, które czytałam, istnieją
wskazówki mówiące, że Słońce i Księżyc odwróciły swój bieg - słońce wstawało na zachodzie.
Taki fenomen mógł być jedynie wynikiem nagłego obrócenia się Ziemi. Jeden z moich nauczycieli
sądził, że spowodowało to uderzenie meteorytu; inny twierdził, że przyczyną był wzrastający ciężar
czap lodowych na biegunach. Być może obaj mieli rację. Wiele legend mówi o tym, że mieszkańcy
Atlantydy odnaleźli źródło wielkiej mocy i zakłócili równowagę świata. Rzeczywiście, odkryli
takie źródło. Ale kto zna prawdę? Jakakolwiek była tego przyczyna, ryczące morze zniszczyło dużą
część świata. A większa część kontynentu, który zwał się Atlantydą, stała się dnem nowego
oceanu.
- Nikt nie przeżył?
- Nieliczni z tych, którzy mieszkali daleko na północy. Inna grupa przetrwała na wielkiej wyspie
powstałej z górskiego łańcucha; to miejsce nazwano Wyspami Kanaryjskimi. Żyli tam spokojnie
do połowy czternastego wieku. Wówczas to trafili do nich żeglarze z morskiego narodu zwanego
Hiszpanami. Wycięli tubylców w pień; język i kultura zostały zniszczone na zawsze.
- Ludzie z Czasów Pomiędzy byli niezwykle brutalni - podsumował Oshere. - Większość twoich
historii opowiada, jak siali śmierć i zniszczenie.
- Byli gorsi, niż możesz sobie wyobrazić.
- A czy Drugi Potop był gorszy niż pierwszy?
52
- Tysiąc razy. Do jego czasów liczba ludności świata wzrosła wielokrotnie, przy czym prawie
osiemdziesiąt procent mieszkało na lądzie, którego wysokość nie przekraczała tysiąca stóp nad
poziomem morza. Zaludnione były też tereny leżące poniżej, odgrodzone od morza tamami i
zaporami. Kiedy oś obrotu Ziemi uległa zmianie, ich mieszkańcy zginęli co do jednego.
- A jednak rasa ludzka przetrwała, podobnie jak Dianae.
- Jesteśmy twardzi, Oshere... i niewiarygodnie zaradni. Poza tym Bóg nie chciał, żebyśmy wszyscy
zginęli.
- Ale czy prawdziwy człowiek w dalszym ciągu jest zły i brutalny? Czy nadal morduje swoich
towarzyszy za murem?
- Tak. Ale nie wszyscy ludzie są źli. Są tacy, którzy oparli się klątwie tej ziemi.
- A kiedy przedrą się za mur, to czy nadejdą w pokoju?
- Nie wiem, Oshere. Muszę już wracać do pracy.
Oshere patrzył, jak Chreena odchodzi do swego laboratorium. Jej skóra, czarna jak heban,
błyszczała niczym natarta oliwą, a widok rozkołysanych bioder był rozkoszą dla oczu. Uświadomił
sobie, że teraz ocenia jej piękno raczej pod kątem estetycznym- był to następny znak trwającej
Przemiany. Podniósł się z ławy i dobrnął z trudem na główną ulicę. Wokół krzątali się ludzie zajęci
swoimi sprawami. Kłaniali się nisko, oddając należną cześć człowiekowi, który wkrótce miał stać
się bogiem. Bogiem?
Rozbawiła go ta myśl. Niedługo jego umysł straci inteligencję, a głos zmieni się w ryk; do końca
życia będzie nim kierować nie głód wiedzy, a pragnienie napchania zwisającego brzucha.
Przypomniał sobie dzień, kiedy kobieta o imieniu Chreena przybyła do miasta. Zebrały się tłumy,
gapiące się na jej czarną skórę. Kapłani oddali jej pokłon, a starszy brat Oshere, książę Shir-ran,
został porażony jej nieziemską urodą. Miała ze sobą dziecko, chorowitego chłopca o pełnych
smutku oczach, który zmarł po dwóch miesiącach. Lekarze byli bezsilni; jego krew, oznajmili, jest
słaba i chora. Chreena opłakiwała go przez długi czas. Shir-ran, wysoki i przystojny, najlepszy
atleta wśród Dianae, spacerował z nią całymi dniami, opowiadając legendy swego ludu, pokazując
posągi i święte budowle. Wreszcie - kiedy zostali kochankami - zabrał ją na długi spacer w Góry
Miecza. Powróciła oszołomiona tym, co zobaczyła.
53
A potem u Shir-rana zaczęła się Przemiana. Kapłani składali dziękczynienia i błogosławili go,
urządzono wielkie święto dla mieszkańców miasta. Ale Oshere zauważył, że Chreena nie
podzielała powszechnej radości.
Pewnej nocy znalazł jąw starożytnej komnacie medycznej, gdzie mozoliła się nad zwojami
Zaginionych. I zapamiętał jej słowa: „Niech was cholera, łajdaki! Czy wasza arogancja nie ma
końca?”
Oshere podszedł do niej. W owych czasach on też był wysoki i dobrze zbudowany, oczy miał duże,
bursztynowe, a włosy ciemne i lśniące, podtrzymywane złotym diademem.
- Co cię tak martwi, Chreena?
- Cała wasza głupia cywilizacja! -wybuchła. - Wyobraź sobie, że kiedyś ludzie zwani Inkami
wierzyli, że wycinając serce człowiekowi można uczynić go bogiem.
- Głupota - zgodził się Oshere.
- Jesteście tacy sami. Shir-ran zamienia się w jakieś zwierzę, a wy wszyscy temu przyklaskuj ecie.
Nigdy nie szydziłam z waszych legend ani nie próbowałam wtajemniczyć w arkana wiedzy, którą
posiadam. Ale coś takiego?
- O czym ty mówisz, Chreena?
- Jakby ci to wyjaśnić? Widziałeś, jak pył i woda połączone razem tworzą błoto. Zgadza się? Cóż,
wszystkie żyjące organizmy są takie same. Wszyscy składamy się z cząstek.
- Wiem, Chreena. Serce, płuca, wątroba. Każde dziecko to wie.
- Czekaj - przerwała mu. - Mam na myśli nie tylko narządy, kości czy krew. Och, to niemożliwe...
Oshere usiadł przed jej biurkiem.
- Nie jestem tępy. Wyjaśnij mi.
Zaczęła powoli mówić o materiale genetycznym, który jest konieczny do życia wszystkim
organizmom. Nie użyła nazwy z Czasów Pomiędzy - kwas dezoksyrybonukleinowy - ani bardziej
powszechnego skrótu, ale próbowała wyjaśniaćjego znaczenie związane z kontrolowaniem cech
dziedzicznych. Mówiła godzinę, wspomagając słowa szkicami.
- Mówisz więc - powiedział Oshere - że te magiczne łańcuchy dzielą się na identyczne duplikaty?
Po co?
Z nieskończoną cierpliwością opowiedziała mu o genach i chromosomach. W końcu światło
zrozumienia spłynęło na Oshera.
- Zaczynam pojmować. To fascynujące! Ale jak to się ma do twoich zarzutów? Dopóki nie
poznamy czy nie odkryjemy nowej wiedzy, nie możemy być posądzani o głupotę. Mam rację?
54
- Chyba tak, ale nie to jest najważniejsze. Mówię, że struktura genetyczna Shir-rana zmienia się,
mutuje. Łańcuchy potomne nie są już identyczne z macierzystymi, i teraz wiem, dlaczego.
- Powiedz.
- Ponieważ nie jesteście ludźmi. Jesteście... - urwała i odwróciła wzrok.
Bursztynowe oczy Oshere zwęziły się.
- Dokończ.
- Ktoś... jakaś grupa... w Czasach Pomiędzy wprowadziła odmienne geny do łańcucha twoich
przodków... do waszego podstawowego kodu genetycznego, jeśli wolisz. Być może raz na pięć
pokoleń struktura pęka i ulega regresji. Shir-ran nie staje się bogiem... staje się tym, czym byli jego
przodkowie: lwem.
Oshere wstał.
- W starych miastach stojąposągi przedstawiające bogów o lwich głowach. Oddawano im cześć.
Wpojono mi wiarę w religię przodków i nie chcę jej odrzucać. Ale jeszcze porozmawiamy;
dowiem się, co jest prawdą.
Chreena położyła rękę na jego ramieniu.
- Przepraszam, Oshere. Nie powinnam była ci tego mówić. Nie powtarzaj tego nikomu, a
zwłaszcza Shir-ranowi.
- Za późno - odezwał się Shir-ran. Wszedł niezdarnie do pokoju, kołysząc wielką lwią głową. -
Tak mi przykro, Chreena. Podsłuchiwanie jest niegrzeczne, lecz nie mogłem się powstrzymać. Nie
wiem jak ty, Oshere, ale ja jeszcze nigdy nie czułem się tak daleki od boskości jak teraz.
Oshere zobaczył łzy w wielkich bursztynowych oczach i w milczeniu opuścił byłych kochanków.
Shir-ran uciekł z miasta trzy miesiące później, odszedł bez słowa komentarza. Oshere dużo czasu
spędzał z Chreena, poznając w sekrecie mroczną wiedzę o Czasach Pomiędzy - z wyjątkiem tego,
jak doszło do katastrofy. Potem, przed miesiącem, przebudził się z naciągniętymi, bolącymi
mięśniami i mocno wydłużoną twarzą.
Chreena pracowała bez wytchnienia, by mu pomóc. Bez rezultatu.
Teraz pragnął tylko dowiedzieć się jak najwięcej o ziemi i gwiazdach, o Panu Wszechrzeczy. I,
niczym najcenniejszy klejnot, hołubił w sercu jedno marzenie.
Chciał zobaczyć ocean. Choćby raz.
55
Nękały jąkoszmary. Brała udział w uczcie, jako jedyna kobieta. Mężczyźni wokół niej byli
przystojni i wysocy, uśmiechali siew sposób niewymuszony, pełen ciepła, po przyjacielsku.
Wyciągnęła rękę, by dotknąć swojego towarzysza, i poczuła pod palcami futro. Cofnęła się i
spojrzała w bursztynowe oczy, które przej ęły j ą chłodem; zobaczyła długie kły, które mogłyby
rozorać jej ciało. Siedziała jak sparaliżowana, gdy mężczyźni jeden po drugim stawali się lwami, a
ich oczy traciły przyjazny wyraz.
Przebudziła się zlana zimnym potem. Noc była chłodna. Podmuchy wpadające przez okno pieściły
jej nagą skórę, gdy wstała z łóżka. Wyszła na balkon i spojrzała na miasto skąpane w księżycowym
blasku.
Ludzie Dianae spali w błogiej niewiedzy, nieświadomi czekającego ich przeznaczenia. Zadrżała i
wróciła do sypialni. Sen nie chciał nadejść, ale była zbyt zmęczona, by pracować. Owinięta
ciepłym wełnianym kocem wyniosła fotel na balkon i usiadła w świetle gwiazd.
- Brakuje mi ciebie, Samuelu - powiedziała, wspominając dobrotliwą twarz utraconego męża, ojca
syna, którego również straciła. -Gdyby wszyscy byli podobni do ciebie, świat nadal byłby rajem.
Ale ludzie nie przypominali Samuela Archera. Kierowała nimi chciwość lub żądza, nienawiść lub
strach. Potrząsnęła głową. Ludzie Dianae nigdy nie zaznali wojny. Byli łagodni i pojednawczy,
uprzejmi i wyrozumiali. A teraz, niczym w przewrotnym kosmicznym żarcie, przemieniali się w
drapieżne zwierzęta.
Ludzie-Niedźwiedzie już dawno utracili swoje człowieczeństwo. Chreena kiedyś wyprawiła się z
Shir-ranem do jednego z ich siedlisk w pobliżu Sadzawki Miecza. To, co zobaczyła, przejęło ją
przerażeniem. Pozostał wśród nich tylko jeden człowiek, ale i u niego zaczęła się regresja.
- Zostawcie nas - powiedział. - Jesteśmy przeklęci.
Teraz ich osiedle było opustoszałe, plemię przeniosło się w wysoko położone lasy, z dala od
ciekawskich oczu, z dala od kpin czy litości.
Na równinie przed miastem zabrzmiał dumny ryk zwycięskiego myśliwego. Chreena zadrżała. W
okolicy żyło, polując na j elenie i antylopy, około trzydziestu lwów. Jeszcze niedawno byli
mężczyznami i kobietami, którzy rozmawiali, śmiali się i śpiewali.
Jej spojrzenie przesunęło się po starożytnych budowlach. Pozostało jedynie około czterystu ludzi
Dianae - zbyt mało, by przeżyć i rozwijać się.
56
- Dlaczego uważacie lwy za bogów? - zapytała kiedyś starego kapłana Men-chora. - Przecież
straciły dar mowy i są bezmyślne
- Opowieści Starszych - rzekł z uśmiechem. Zamknął oczy i przytoczył z pamięci początek księgi:
- Na początku była bogini Marik-sen, która kroczyła pod słońcem i nie znała ani słów, ani
starożytnych podań, ani imienia swego ojca - nie wiedziała nawet, że ojciec miał imię. Prawo
Jedynego dotknęło ją i wówczas narodziło siej ej imię. I wiedziała. I wiedząc zrozumiała, że
utraciła wielki dar... coś cudownego... i to ją zasmuciło. Narodził się jej syn, ale on nie był bogiem.
Był człowiekiem. Znał swoje imię i imię swojej matki i wiele innych imion. Ale jemu również
doskwierało poczucie straty: puste miejsce gdzieś w głębinach duszy. I on był ojcem Dianae i
ludzie wzrastali. I żyli w Wielkim Ogrodzie o kryształowych ścianach. Atoli pewnego dnia wielu
wrogów wystąpiło przeciwko Prawu Jedynego. Na ziemi zapanował zamęt, mury popękały i wielka
woda zniszczyła ogród. Lud Dianae nieomal uległ zagładzie. Później wody opadły, a zdumieni
ludzie ujrzeli inny świat. Prawo Jedynego nawiedziło Pen-rana i ten stał się prorokiem. On rzekł
nam, co zostało utracone i co odzyskane. Straciliśmy drogę do nieba; zdobyliśmy ścieżkę do
wiedzy. On był pierwszym, który przyprowadził nas tutaj i pierwszym, który porzucił ścieżkę i
odnalazł drogę.
Starzec otworzył oczy.
- Jest tego dużo więcej, Chreena, ale jedynie Dianae mogą to zrozumieć.
- Wierzysz, że wiedza przeszkadza wam w ujrzeniu nieba?
- Jest wielką przeszkodą. Dusza może istnieć wyłącznie w czystości. Wiedza psuje, wypełnia nas
marzeniami i pragnieniami. Takie ambicje odwracają nasze oczy od Prawa Jedynego.
- A jednak dziki lew zna tylko głód i żądzę.
- Być może, ale nie zabija dla kaprysu, a gdy ma pełny brzuch, młoda antylopa może podejść do
sadzawki obok niego i napić się bezpiecznie.
- Wybaczysz mi, że nie podzielam twoich przekonań?
- Jeśli ty wybaczysz mi, że nie podzielam twoich. Być może oboje mamy rację- odrzekł Men-chor.
- Czyż nasze pochodzenie nie j est podobne? Czyż wasze początki nie sięgają Ogrodu i czyż nie
zostaliście z niego wygnani? Czyż przez grzech Adama i zbrodnię Kaina także nie utraciliście
drogę do nieba?
Chreena roześmiała się i grzecznie przyznała kapłanowi rację. Lubiła tego staruszka. Miała jeszcze
jedno pytanie.
57
- Co się stanie, kiedy, podobnie jak Niedźwiedzie, wszyscy Dia-nae staną się lwami?
- Wszyscy będziemy bliżej Boga - odpowiedział z prostotą.
- Ale nikt już nie będzie śpiewał.
- Kto wie, jakie pieśni rozbrzmiewają w sercu lwa? Czy mogą być brzydsze od tych pieśni śmierci,
jakie dobiegają zza muru?
Rozdział jedenasty
^[ hannow zostawił ogiera na wybiegu przy stajniach, zapłacił staluj ennemu za nakarmienie i
oporządzenie zwierzęcia, potem zarzucił sakwy na ramię i ruszył do „Wytchnienia Podróżnych”,
dwupiętrowego zajazdu w zachodniej części miasta. Jeden pokój był wolny, ale właściciel - chudy
osobnik o ziemistej twarzy, nazwiskiem Mason - zapytał, czy Shannow nie mógłby zaczekać
godzinę, potrzebną na posprzątanie.
Shannow zgodził się i zapłacił za trzy dni z góry. Zostawił sakwy w kantorku i przeszedł do
sąsiedniej izby, gdzie znajdował się szynkwas, długi niemal na pięćdziesiąt stóp. Szynkarz
uśmiechnął się na powitanie.
- Co podać?
- Piwo - zamówił Shannow. Zapłacił i zabrał dzban pienistego napitku do stołu w kącie, gdzie
usiadł tyłem do ściany. Był zmęczony i osobliwie nieswój, a jego myśli uparcie wędrowały do
kobiety z wozu. Powoli szynk zaczął zapełniać się robotnikami. Niektórzy przybywali prosto z
kopalni; ubrania mieli czarne, twarze poznaczone smugami brudu i potu. Shannow dyskretnie
przyglądał się każdemu przybyłemu. Nieliczni mieli pistolety, ale większość nosiła noże i topory.
Miał już zamiar udać się do swego pokoju, gdy wszedł młody człowiek. Ubrany był w
białąbawełnianąkoszulę, ciemne spodnie i obcisłą bluzę z garbowanej skóry. Stroju dopełniał
pistolet z gładką białą rękojeścią. Obserwując jak się porusza, Shannow poczuł narastający gniew.
Oderwał wzrok od przybysza i dopił piwo. Oni zawsze wyglądali tak samo, bystroocy, zwinni jak
koty: znak łowcy, zabójcy, wojownika.
Shannow opuścił bar, zabrał bagaże i wspiął się po schodach do pokoju. Był większy, niż się
spodziewał, z podwójnym łóżkiem z mo-
58
siężnymi słupkami, dwoma krzesłami i stołem, na którym stała oliwna lampka. Rzucił sakwy za
drzwiami i sprawdził okno. Do ziemi było około czterdziestu stóp. Rozebrał się, położył i zasnął na
dwanaście godzin. Obudził się zgłodniały, więc szybko włożył ubranie, przypiął pas z bronią i
zszedł na dół. Właściciel, Mason, powitał go skinieniem.
- Chciałbym zażyć gorącej kąpieli - powiedział Shannow.
- Na zewnątrz i w lewo, jakieś trzydzieści kroków. Nie sposób nie trafić.
Łaźnia była obskurną szopą, mieszczącą pięć metalowych wanien oddzielonych zasłonami na
mosiężnych pierścieniach. Shannow poszedł na koniec i czekał, podczas gdy dwaj posługacze
napełniali wannę parującą wodą. Przy wannie leżała kostka używanego mydła; wyszorował się
porządnie i wyszedł z kąpieli. Ręcznik był szorstki i sztywny, ale spełnił swoją rolę. Ubrał się,
zapłacił za obsługę i ruszył główną ulicą, wiedziony aromatem smażonego boczku.
Karczma pod szyldem Wesołego Pielgrzyma mieściła się w długiej chacie. Shannow zajął stół pod
ścianąi usiadł przodem do drzwi.
- Czego sobie życzysz? - zapytała Beth McAdam. Shannow podniósł wzrok i poczerwieniał.
Wstał, zrywając kapelusz z głowy.
- Dzień dobry, frey McAdam.
- Mam na imię Beth. I pytałam, co podać.
- Jajka, boczek... cokolwiek tu mają.
- Gorący napój z orzechów i kory; z cukrem jest niezły.
- Świetnie, spróbuję. Szybko znalazłaś pracę.
- Musiałam - rzuciła na odchodnym.
Głód jakoś przeszedł, ale Shannow zaczekał na posiłek i wtłoczył go do żołądka. Polewka była
gorzka, nawet z cukrem, i czarna jak smoła, ale nie zostawiła wrażenia niesmaku. Uregulował
należność z malejącego zapasu monet Barty i wyszedł na słońce. W pobliżu zgromadził się tłumek.
Shannow dostrzegł na środku ulicy młodego człowieka, widzianego wieczorem w zajeździe.
- Do diabła, człowieku, to łatwe - mówił. - Po prostu stań i rzuć dzbanek, gdy będziesz gotów.
- Nie chcę, Ciem - protestował tęgi górnik. - Możesz mnie zabić, cholera!
- Jeszcze nikogo nie zabiłem przy tej sztuczce - przekonywał rewolwerowiec. - Choć zawsze bywa
ten pierwszy raz.
Tłum ryknął śmiechem. Shannow stanął pod ścianą karczmy i patrzył, jak ludzie rozstępują się,
tworząc szpaler po obu stronach
59
rozmawiających. Graby górnik stał około dziesięciu stóp od rewolwerowca, z glinianym garnkiem
odsuniętym na długość ramienia.
- Śmiało, Gary. Rzucaj! - zachęcił ktoś z tłumu.
Kiedy górnik posłuchał, spojrzenie Shannowa pomknęło do rewolwerowca. Jego dłoń zanurkowała
w dół, poderwała się i ulicą przetoczył się huk strzału. Garnek rozleciał się na kawałki, tłum zaczął
dziko wiwatować. Shannow oderwał się od ściany i ruszył w kierunku zajazdu.
- Zdaje się, że niejesteś pod wrażeniem -zagadnął młody człowiek, gdy Shannow go mijał.
- Och, wręcz przeciwnie - zapewnił go, nie zwalniając, ale mężczyzna ruszył za nim.
- Nazywam się Ciem Steiner - przedstawił się.
- To wymagało wyjątkowej zręczności - skomentował Shannow. - Masz szybką rękę i dobre oko.
- Zrobiłbyś coś takiego?
- Nawet za milion lat. - Shannow wszedł do zajazdu. W pokoju wyjął Biblię z sakwy i przewracał
stronice, aż natrafił na słowa, które wzbudziły oddźwięk w jego sercu.
I uniósł mnie w zachwyceniu na górę wielką i wyniosłą, i ukazał mi Miasto Święte Jeruzalem,
zstępujące z nieba od Boga, mające chwałę Boga. Źródło jego światła podobne do kamienia
drogocennego, jakby do jaspisu o przejrzystości kryształu. Miało ono mur wielki a wysoki, miało
dwanaście bram, a na bramach - dwunastu aniołów... I miastu nie trzeba słońca ni księżyca, by mu
świeciły, bo chwała Boga je oświetla, a lampą jego — baranek... A nic nieczystego do niego nie
wejdzie ani ten, co popełnia ohydę i kłamstwo.
Shannow zamknął księgę. Mur wielki a wysoki. Dokładnie jak ten na końcu doliny.
Taką miał nadzieję. Na Boga, miał nadzieję...
Przebudzony hukiem wystrzałów, sturlał się z łóżka i doskoczył do okna, wyglądając na ulicę
zalaną blaskiem księżyca. W kurzu leżało dwóch ludzi; stał tylko Ciem Stainer z pistoletem w
dłoni. Ludzie wybiegali z zajazdów i z sąsiednich uliczek. Shannow potrząsnął głową i wrócił do
łóżka.
Rano zamówił śniadanie przy długim szynkwasie - miskę gorącej owsianki i wielki kubek czarnego
napoju zwanego bakerem od nazwiska człowieka, który wprowadził go na tym terenie j akieś
osiem lat temu.
60
Przy jego stole pojawił się Boris Haimut.
- Mogę się przysiąść? - zapytał nieśmiało.
Shannow wzruszył ramionami. Mały, łysiejący uczony przysunął sobie krzesło i usiadł. Barman
przyniósł mu bakera i Haimut przez chwilę w milczeniu sączył napitek.
- Interesujący mikstura, meneer Shannow. Wiesz, że kuruj e bóle głowy i reumatyzm? Jest też
lekko uzależniająca.
Shannow odstawił swój kubek.
- Nie, nie - sprostował Haimut z uśmiechem. - Chciałem tylko powiedzieć, że człowiek przywyka
do jego smaku. Nie ma żadnych szkodliwych efektów. Długo zostaniesz w Dolinie Pielgrzymiej?
- Dwa dni, może trzy.
- To mogłoby być piękne miejsce, ale obawiam się, że zagoszczą tu kłopoty.
- Skończyliście pracę przy statku? - zapytał Shannow.
- My... Klaus i ja... zostaliśmy zmuszeni do opuszczenia wykopów. Przejął je meneer Scayse.
- Wyrazy współczucia. Haimut rozpostarł ręce.
- Zostało niewiele do zobaczenia. Stwierdziliśmy, że to tylko część statku - musiał się przełamać,
gdy tonął. Upadły teorie, że była to budowla.
- Co teraz będziesz robił?
- Zaczekam na konwój i wrócę na wschód. Zawsze jest jakaś ekspedycja. To moje życie. Słyszałeś
strzelaninę zeszłej nocy?
- Owszem.
- W ostatnim miesiącu zmarło tutaj gwałtowną śmiercią czternaście osób. Tu jest gorzej niż na
Wielkiej Równinie.
- Tutaj j est bogactwo - odrzekł Shannow. - Przyciąga ludzi gwałtu, ludzi słabych duchem i złych.
Widziałem to w innych miejscach. Kiedy bogactwo się kończy, wrzód nabrzmiewa coraz bardziej.
- Sąjednak ludzie, meneer Shannow, którzy majątalent do przecinania takich wrzodów, prawda?
Shannow spojrzał w blade oczy rozmówcy.
- W rzeczy samej, meneer Haimut. Ale wydaje się, że w Dolinie Pielgrzymiej nie ma nikogo
takiego.
- Och, myślę, że jestjeden, ale jego to nie obchodzi. Nadal szukasz Jeruzalem, Jonie Shannow?
- Tak. I już nie przecinam wrzodów. Haimut odwrócił wzrok i zmienił temat.
61
- Dwa lata temu spotkałem podróżnego, który powiedział mi, że był na południe od Wielkiego
Muru. Opowiadał o zadziwiających cudach - o wielkim mieczu, który wisi pod chmurami, z
wieńcem krzyży wokół rękojeści. Niecałe sto mil dalej leżą ruiny niewiarygodnie wielkiego miasta.
Sprzedałbym duszę, aby je zobaczyć.
Oczy Shannowa zwęziły się.
- Nigdy nie mów takich rzeczy, nawet żartem, bo możesz pożałować.
Haimut uśmiechnął się.
- Wybacz, zapomniałem, że jesteś głęboko wierzący. Zamierzasz wyprawić się za mur?
- Tak.
- To niebezpieczna kraina, zamieszkana przez dziwaczne bestie.
- Niebezpieczeństwo czai się wszędzie. Zeszłej nocy dwóch ludzi zginęło na ulicy. Nie ma
bezpiecznego miejsca na całym świecie.
- Niestety, to coraz większa prawda. Od czasu ostatniej pełni księżyca mieliśmy w samej Dolinie
Pielgrzymiej sześć gwałtów, osiem morderstw, sześć pojedynków zakończonych śmiercią, i nie
wiadomo nawet ile ran zadanych nożem podczas bójek i burd.
- Po co rachujesz takie rzeczy? - zapytał Shannow, dopijając bakera.
- Z przyzwyczajenia. - Wyjął z przepastnej kieszeni zwitek papieru i ołówek. - Czy zechciałbyś
wyświadczyć mi uprzejmość, meneer, i opowiedzieć o tym wielkim statku, który widziałeś podczas
swoich podróży?
Przez prawie pół godziny wypytywał o statek-widmo i zrujnowane miasta Atlantydy. W końcu
Shannow wstał, zapłacił za śniadanie i wyszedł na ulicę. Większą część poranka spędził na
błąkaniu się po mieście. Na zachodnim krańcu budynki zdradzały zamożność mieszkańców i tam
panował względny spokój, ale dalej na wschód, gdzie skupiały się podniszczone i bardziej
prowizoryczne domostwa, przed karczmami i oberżami co rusz dochodziło do bijatyk. Za
miasteczkiem rozpościerała się łąka zabudowana namiotami. Nawet tutaj sprzedawano trunki;
widział licznych pijaków, siedzących lub leżących na trawie w rozmaitych fazach upojenia.
Miasto wyrosło wokół kopalni. Włóczędzy ciągnęli do niego niczym mrówki do miodu, a za nimi
zbójcy i złodzieje, gracze w kości i szulerzy. Shannow opuścił miasteczko namiotów i wrócił na
główną ulicę. Z budynku wzniesionego z bali dobiegał dziecięcy śpiew. Zatrzymał się na chwilę i
przysłuchiwał się melodii, próbując
62
dopasować do niej słowa. Był to przyjemny dźwięk, pełen młodości, nadziei i niewinnej radości;
początkowo podniósł go na duchu, ale po chwili opadła go melancholia i wrażenie, że coś utracił.
Przed „Wytchnieniem Podróżnych” zebrał się wielki tłum, nad którym przetaczał się głęboki,
poruszający do głębi głos. Shannow przyłączył się do zgromadzonych i spojrzał na mówcę
stojącego na beczce. Był to wysoki, barczysty mężczyzna o rudych, kędzierzawych włosach. Nosił
czarną szatę przepasaną szarym sznurem, a na jego piersiach spoczywał drewniany krzyż.
- I mówię wam, bracia, że Pan czeka na was. Pragnie jedynie otrzymać od was znak. Chce, abyście
oderwali oczy od błota, w jakim nurzają się wasze stopy, i wznieśli je ku chwale niebios. Chce
usłyszeć wasze głosy mówiące: „Panie, wierzę”. A wtenczas, przyjaciele, radość przepełni wasze
dusze.
Jakiś mężczyzna wystąpił z tłumu.
- A później każe nam przywdziać takie śliczne, czarne kiecki? Powiedz mi, Pastorze, czy musisz
kucać, żeby się odlać?
- To głos ciemnoty, bracia - zaczął kaznodzieja, ale mężczyzna przekrzyczał go.
- Ciemnoty? Ty obrzygany synu dziwki! Możesz zabrać swój e-go Jezusa i kazać mu...
Wysoki but Pastora trafił mężczyznę w podbródek i zwalił go z nóg.
- Jak mówiłem, drodzy przyjaciele - podjął - Pan czeka z miłością w sercu na każdego grzesznika,
który okaże skruchę. Ci zaś, którzy nadal kroczyć będą ścieżką zła, ugną karki pod Mieczem Boga
i spłonąw jeziorze ognia piekielnego. Zaprzyjcie się zła, żądzy i chciwości. Miłujcie bliźniego jak
siebie samego. Tylko wtedy Pan uśmiechnie się do was, a jego nagroda będzie tym większa.
- Kochasz go, Pastorze? - krzyknął ktoś z tłumu, wskazując na nieprzytomnego pyskacza.
- Jak własnego syna! - Pastor wyszczerzył zęby. - Ale dzieci muszą nauczyć się dyscypliny.
Ścierpię wulgarność, bowiem jest to sposób życia grzeszników, nie zdzierżę jednakże bluźnierstw i
znieważania Pana. Mając z czymś takim do czynienia, uderzać grzeszników będę od bioder aż do
goleni, jak Samson Filistynów.
- A może by tak po kielichu, pastorze? - zawołał jakiś człowiek.
- Miło, że pytasz, synu. Mam ochotę na mocne piwo.
Gdy rozległ się śmiech, pastor wzniósł ręce, prosząc o ciszę.
- Jutro, w dzień sabatu, odprawię nabożeństwo za miasteczkiem namiotów. Będą śpiewy i
modlitwy, a potem strawa i napoje. Weźcie
63
żony, kochanki i dzieci. Urządzimy festyn na łące. No, gdzie to obiecane piwo? - Zeskoczył z
beczki i podszedł do leżącego mężczyzny. Podniósł go, zarzucił sobie na ramię i wmaszerował po
stopniach do „Wytchnienia Podróżnych”. Shannow został na słońcu.
- Imponujące, prawda? - zagadnął Cłem Steiner.
Shannow odwrócił się. Oczy młodego mężczyzny były jasne i wyzywające.
- Owszem - zgodził się Shannow.
- Mam nadzieję, że nie przeszkodziła ci ta nocna awantura.
- Nie. Wybacz, muszę iść. Dobiegł go głos Steinera:
- Irytujesz mnie, przyjacielu. Mam nadzieję, że nie dojdzie między nami do zwady.
Shannow zignorował go. Wrócił do pokoju i przeliczył resztę Bartów: siedem sztuk srebra, trzy
połówki i pięć ćwiartek. Wyjął z kieszeni złotą monetę, którą znalazł w worku zjedzeniem Shir-
rana. Miała ponad cal średnicy i widniał na niej miecz otoczony gwiazdami; rewers był pusty.
Shannow podszedł do okna, by lepiej się jej przyjrzeć. Miecz miał niezwykły kształt, był długi i
zwężał się ku końcowi, a gwiazdy przypominały krzyże.
Nagle rozbrzmiał grzmot kopyt i spora grupa jeźdźców wjechała na ulicę. Shannow otworzył okno
i wyjrzał. Zobaczył, że dwaj jeźdźcy wloką ciało jakiegoś zwierzęcia. Zebrał się spory tłum.
Jeźdźcy ściągnęli wodze i Shannow ze zdziwieniem ujrzał, jak zakrwawione zwierzę podnosi się z
trudem i staje na zadnich łapach.
Rzuciło się do ucieczki, ale sznur zatrzymał je w miejscu. Rozległy się dwa strzały i na plecach
zwierzęcia pojawiły się krwawe dziury. Kilku gapiów dobyło broni i kule zbiły zwierzę z nóg.
Shannow szybko zbiegł po schodach. W sąsiedztwie „Wytchnienia Podróżnych” mieścił się
magazyn, przed którym stało kilka beczek i leżała sterta długich drewnianych uchwytów do siekier
lub kilofów. Złapał stylisko, wszedł w grupę konnych i zatrzymał się przed brodaczem na karym
rumaku. Stylisko zaświszczało w powietrzu i wylądowało na twarzy jeźdźca, który
przekoziołkował nad zadem konia i legł na ulicy w tumanie kurzu. Shannow rzucił pałkę na jego
ciało, złapał za łęk i skoczył na siodło.
W całkowitej ciszy minął oszołomionych jeźdźców. Szarpnął wodze, odwracając ogiera w ich
stronę.
64
- Jak się ocknie, powiedzcie mu, że przywłaszczanie sobie cudzych koni to ryzykowny proceder -
przykazał. - Może to go czegoś nauczy. Zostawię jego siodło w stajni.
- On cię za to zabije, przyjacielu - zauważył młody mężczyzna.
- Nie jestem twoim przyjacielem, dzieciaku. I nigdy nie będę.
Ruszył dalej, przystając jedynie po to, by rzucić okiem na martwe zwierzę. Wyglądało prawie tak
samo, jak Shir-ran w swoich ostatnich dniach - bujna lwia grzywa, silnie umięśniony kark.
Shannow trącił piętami boki ogiera i skierował się do stajni.
Stajenny wyszedł mu na spotkanie.
- Wybacz, meneer, nie mogłem ich powstrzymać. Było ich ośmiu... nie dziesięciu. Zabrali jeszcze
trzy inne konie.
- Kim oni są? Złodziejami?
- Pracują dla Scaysego - odpowiedział mężczyzna takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało.
Shannow wprowadził ogiera do stajni. Zdjął siodło i rzucił je w kąt; wytarł konia z piany i
wyszczotkował błyszczący grzbiet.
- Wspaniałe zwierzę. - Stajenny, utykając, zbliżył się do ogiera. - Musi mieć pięć i pół stopy w
kłębie. I założę się, że pędzi z wiatrem w zawody.
- Zgadza się. Co ci się stało w nogę?
- Drewniany stempel pękł w kopalni parę lat temu. Strzaskało mi kolano. Może był to, cholera,
znak, że lepiej żyć na powierzchni niż pod nią. Mniej pieniędzy, ale oddycha się o wiele
swobodniej. Co to była za strzelanina?
- Zabili pojmanego lwa.
- Cholera, chciałbym to zobaczyć. Czy był to jeden z tych lu-dzi-demonów?
- Nie wiem, próbował uciekać na zadnich nogach.
- Panie, że też mnie to ominęło! Wiesz, teraz nie ma ich tyle co dawniej. Ubyło ich, od kiedy
zniknęły bramy w murze. Zwykle widywaliśmy je na wiosnę. Raz zabiły rodzinę nad Srebrnym
Strumieniem. Pożarły wszystkich, dasz wiarę? To był samiec czy samica?
- Samiec - powiedział Shannow.
- Aha. Nigdy nie widziałem samicy. Pewnie są za murem.
- Czy ktoś tam bywa?
- Za murem? - stajenny musiał się upewnić. -Nie, nigdy. Wierz mi, tamte istoty smażą ludzkie
dusze.
- Skąd wiesz, skoro nikt tam nie chodzi? Stajenny wyszczerzył zęby.
65
5 — Ostatni strażnik
- Nikt nie chodzi tam teraz. Pięć lat temu wyruszyła ekspedycja. Wrócił tylko jeden człowiek, z
czterdziestu dwóch. To on opowiedział o mieczu na niebie. Przeżył ledwie miesiąc - zmarł od ran i
zadrapań na ciele. Potem, dwa lata temu, wrota zniknęły. Było ich troje, wysokich na dwadzieścia
stóp i równie szerokich. Wieczorem je widziałeś, rano już ich nie było.
- To znaczy, że zostały zamurowane?
- Zniknęły, mówię! Bez śladu. Ani szczelin, ani wyłomów. Mech i rośliny rozrastają się na starych
głazach, jakby nigdy nie było żadnych bram.
Znała problem i mogła przewidzieć rezultaty. A j ednak była bezradna, nie potrafiła odwrócić
procesu... tak samo, jak nie umiała ocalić syna. Kobieta imieniem Chreena miotała się po komnacie
medycznej z furią w oczach, z zaciśniętymi pięściami.
Jeden mały Kamień Sipstrassi mógłby wszystko odmienić; kawałek z nietkniętymi złotymi żyłami
mógłby uratować Oshere i jemu podobnych. Mały Lukę nadal cieszyłby się życiem, a Shir-ran
stałby u jej boku, wysoki i przystojny.
Przeszukała góry i doliny, wypytała lud Dianae. Nikt nigdy nie widział takiego kamienia, czarnego
jak węgiel i prążkowanego złotem, ciepłego w dotyku i niosącego ukojenie duszy.
Obarczała się winą, bowiem przyniosła własny kamień do tej odległej krainy i zużyła go, aby
zapieczętować mur -jedna wielka fala mocy Sipstrassi wymazała bramy, przez które mógłby
przybyć człowiek i splugawić ziemie Dianae. A potem dokonała wielkiego odkrycia: człowiek już
ich zniszczył... przed Drugim Potopem.
Ludzie Dianae. Ludzie DNA. Ludzie-koty. Mutanty, wybryki natury od setek lat. Została
wychowana w przekonaniu, że byli ofiarami trucizn i toksycznych odpadów, które zanieczyściły
ziemię, ale teraz zaczęła rozumieć prawdziwą tragedię, która stanowła spuściznę Czasów
Pomiędzy. Inżynieria genetyczna wyrodziła się we wrogim środowisku. Powstały nowe rasy; inne,
takie jak Dianae, powoli wymierały.
Tutejsi kapłani wierzyli, że Przemiany były darem niebios. Tylko że zdarzały się coraz częściej, i
całe rodziny nosiły znaki regresji.
Gniew Chreeny wzrastał. W bazie widziała książki i nagrania. Wiele chorób w Czasach Pomiędzy
leczono wdrażanymi do produk-
66
cji masowej środkami, wytworzonymi przez bakterie o zmienionym DNA. Przykładem była
insulina dla diabetyków. Produkcję żywności zwiększano przez wprowadzanie genów wzrostu do
trzody i bydła - uszlachetnianie genami, jak mówili. Ale władcy świata w Czasach Pomiędzy poszli
dużo dalej.
Obyście zgnili w piekle! - pomyślała. Nagle uśmiechnęła się. Bo przecież faktycznie gnili w piekle.
Ich odrażający świat został unicestwiony przez siły natury, które oczyściły ziemię, jak krew
wypłukuje ropę z czyraka.
A jednak natura nie poradziła sobie ze źródłem choroby - z samym człowiekiem: skończonym
drapieżcą, bezmyślnym mordercą. Nawet teraz ludzie walczyli między sobą, zabijając i plądrując.
Klątwa tej ziemi działała. Ogromny poziom promieniowania, toksyczne odpady w powietrzu,
którym oddychali - wszystko to razem zaowocowało nieopisaną agresją i przemocą.
Koło historii obróciło się. Człowiek ponownie odkrył pistolety i wzniósł się na poziom, jaki
niegdyś osiągnął w połowie dziewiętnastego wieku. Niedługo wzięci ku niebu, utworzy państwa i
rozpocznie wojny.
Powoli wspięła się na platformę obserwacyjną. Mogła stamtąd popatrzeć na ulice miasta i
obserwować ludzi zajętych swoimi sprawami. Dalej widziała pola i stada bydła. A jeszcze dalej
-podobny nitce mur między światami. Niemal słyszała walącego w ten mur człowieka,
wyładowującego wściekłość na potężnych, starożytnych głazach.
Chreena przeniosła spojrzenie na południe, gdzie ciężkie chmury sunęły nad młodymi górami i
gdzie krył się Miecz Boga. Przebiegł ją dreszcz.
Gwałtowna burza rozszalała się na wschodzie. Chreena odwróciła się, by popatrzeć na błyskawice
rozwidlające się przy ziemi, na kotłujące się czarne burzowe chmury. Zimny wiatr z wyciem
przeleciał nad równiną. Znowu zadrżała i schroniła się w budynku.
Miasto miało przetrwać burzę, tak jak przetrwało pierwszy potop i straszliwą furię podnoszącego
się oceanu.
Chreena straciła okazję zobaczenia błysku błękitu w jądrze burzy; wyglądało to tak, jakby kotary
rozsunęły się na wietrze, odsłaniając jasne niebo wśród ciężkich, czarnych chmur. W środku
błękitu zajaśniał złoty dysk drugiego słońca, które na chwilę krótszą od uderzenia serca rzuciło
podwójne cienie na ulice miasta.
67
Rozdział dwunasty
Teźdźcy zsiedli z koni i zgromadzili się wokół leżącego mężczy I zny. Nos miał zmiażdżony, oczy
zapuchnięte; krew lała się obficie z rozciętej górnej wargi. Dwaj z nich podnieśli go i znieśli z ulicy
na chodnik przed „Wesołym Pielgrzymem”.
Właściciel, Josiah Broome, wziął miskę czystej wody i ręcznik i ukląkł przy rannym mężczyźnie.
Zanurzył ręcznik w zimnej wodzie i delikatnie przyłożył go do czoła rannego.
- To niesłychane! - zawołał. - Wszystko widziałem. Napadać na człowieka bez ostrzeżenia!
Nikczemność!
- Masz cholerną rację - przyznał jeden z towarzyszy poszkodowanego.
- Tacy jak on zrujnują tę dolinę, zanim będziemy mieli szansę zbudować coś, co zdoła przetrwać -
powiedział Broome.
- On ukradł mu konia, do cholery! - krzyknęła Beth McAdam. Nie mogła się powstrzymać.
Broome poderwał głowę.
- Ci ludzie polowali na bestię, która mogła pożreć twoje dzieci, i wzięli pierwsze napotkane
wierzchowce. Wystarczyło, by poprosił tego człowieka o zwrot swego konia. Ale nie. Oni zawsze
są tacy sami. Gwałt. Śmierć. Zniszczenie. Wszystko to ciągnie za nimi jak plaga.
Beth powstrzymała słowa cisnące się na usta i wróciła do karczmy. Potrzebowała tej pracy, aby
powiększyć fundusze ukryte w wozie i zapłacić za naukę dzieci w miejscowej szkole. Ale ludzie
tacy jak Broome zawsze wyprowadzali ją z równowagi. Ślepe świętoszki, widzieli tylko to, co
chcieli zobaczyć. Beth przebywała w Dolinie Pielgrzymiej zaledwie od dwóch dni, ale zdążyła
poznać polityczne układy miasteczka. Ci jeźdźcy pracowali dla Edrica Scayse, a on zaliczał się do
trzech najpotężniejszych ludzi w Dolinie. Był właścicielem największej kopalni, dwóch
magazynów i, do spółki z Masonem, „Wytchnienia Podróżnych” oraz kilku szulerni we wschodniej
dzielnicy. Jego ludzie patrolowali miasteczko namiotów, wymuszając haracze za ochronę. Dobytek
czy wozy tego, kto nie zapłacił, padały łupem złodziei lub ognia. Ludzie Scaysego w większości
rekrutowali się ze zbójców.
Beth widziała, jak przywleczono i zastrzelono zwierzę, i widziała, jak Shannow odzyskał swego
konia. Człowiek, który go ukradł, był poturbowany, ale żywy. Shannow mógł poprosić o zwrot,
Beth jed-
nak wiedziała, że złodziej by odmówił, a wówczas z pewnością doszłoby do strzelaniny. Broome
był beznadziejnym durniem. Ale był również jej szefem i na swój sposób przyzwoitym facetem.
Wierzył w szlachetność człowieka, uważał, że wszelkie nieporozumienia można rozwiązać bez
walki. Beth stała w wejściu i patrzyła, jak zajmuje się rannym. Był wysoki i chudy, miał długie
włosy koloru piasku i szczupłą twarz, w której wyróżniały się duże, lekko wytrzeszczone
niebieskie oczy. W sumie był niebrzydkim mężczyzną, a jątrak-tował z kurtuazją. Był bezdzietnym
wdowcem i Beth poddała go wnikliwej analizie; wiedziała, że dobrze byłoby znaleźć sobie
porządnego, zamożnego człowieka, który zapewniłby bezpieczeństwo jej dzieciom. Jednak Broome
nie spełniał wymagań.
Ranny odzyskał przytomność i posadzono go na ławie. Beth przyniosła mu kufel bakera.
- Zabiję tego syna dziwki - wymamrotał. - Tak mi dopomóż Bóg. Zabiję go!
- Nawet o tym nie myśl, menner Thomas - poprosił Broome. -Jego postępek był haniebny, ale
dalsza przemoc niczego nie odmieni.
Mężczyzna wstał.
- Kto jest ze mną?
Dwaj jeźdźcy przyłączyli się do niego. Thomas wyciągnął pistolet z pochwy i sprawdził ładunki.
- Gdzie on jest?
- Zabiał ogiera z powrotem do stajni - pospieszył z odpowiedzią niski chudzielec.
- Dzięki, Jack. Dobra, poszukajmy go.
- Proszę, meneer... - zaczął Broome. Thomas odepchnął go na bok.
Beth wyśliznęła się przez kuchnię na podwórze, zebrała w garście długą spódnicę i pobiegła
opłotkami, wyprzedzając trzech mężczyzn. Na końcu ulicy dostrzegła Shannowa, który rozmawiał
ze sta-jennym w drzwiach stajni. Szybko podbiegła do niego.
- Idą po ciebie, Shannow, jest ich trzech. Odwrócił się do niej i uśmiechnął łagodnie.
- Miło, że o mnie pomyślałaś.
- Daj sobie spokój z uprzejmościami. Kulbacz konia i spływaj.
- Mam bagaże w pokoju. Czy nie mogłabyś tu na mnie zaczekać?
- Mówiłam, że jest ich trzech.
- W tym człowiek, którego uderzyłem?
- Tak - odpowiedziała.
69
Shannow skinął głową, zdjął płaszcz i rzucił go na belkę dzielącą boksy. Później wyszedł na
słońce. Beth stanęła w wejściu i obserwowała, jak kieruje się ku środkowi ulicy. Tam stanął i
czekał z rękoma opuszczonymi wzdłuż boków. Słońce stało wysoko, świecąc w twarze trzech
rewolwerowców. Zbliżali się, odsuwając od maszerującego pośrodku Thomasa. Beth czuła
narastające napięcie.
- I co teraz powiesz, synu dziwki? - krzyknął Thomas. Shannow nie odezwał się.
- Kot odgryzł ci język?
Zatrzymali się w odległości dziesięciu kroków od niego. Dopiero wtedy usłyszeli ciche, wyraźne
słowa:
- Przyszliście tutaj, by umrzeć?
Beth zobaczyła, jak ten z prawej otarł pot z twarzy i zerknął nerwowo na kolegę. Thomas chwycił
pistolet, ale poj edynczy strzał zwalił go z nóg. Stopy wierzgnęły w kurzu ulicy, z przodu spodni
pojawiła się rosnąca plama.
Pozostali dwaj zastygli niczym posągi.
- Jeśli wolno coś zasugerować - przemówił spokojnie Shannow - to zabierzcie go z ulicy.
Skoczyli posłusznie do zwłok, a on wrócił do Beth i stajennego.
- Raz jeszcze dziękuję, frey McAdam. Przykro mi, że byłaś świadkiem tego wydarzenia.
- Widok trupów nie jest mi obcy, meneer Shannow. Ale on ma wielu przyjaciół, i nie sądzę, żebyś
był tutaj bezpieczny. Powiedz mi, skąd wiedziałeś, że tamci nie będą walczyć?
- Nie wiedziałem, lecz gniew kierował tylko tym jednym. Wybierasz się na jutrzejsze zebranie do
Pastora?
- Możliwe.
- Byłbym zaszczycony, mogąc towarzyszyć tobie i dzieciom.
- Wybacz, meneer - powiedziała Beth. - Moim zdaniem jesteś teraz w niejakim niebezpieczeństwie
i nie chciałabym, żeby moim dzieciom coś zagroziło.
- Rozumiem. Oczywiście, masz rację.
- Gdybym nie miała dzieci... odpowiedź mogłaby być inna. Skłonił się i odszedł w blask słońca.
- Cholera, ależ on ma nerwy - powiedział stajenny. - No cóż, za Thomasem nikt nie będzie tęsknił,
a przynajmniej nie nazbyt długo.
Beth nie skomentowała.
70
Człowiek Jeruzalem przystanął na ulicy, gdzie j edynie plama krwi wskazywała miejsce, w którym
została przerwana nić życia. Nie odczuwał żalu. Ten człowiek sam podjął decyzję i Shannow
wspomniał słowa Salomona: Nie dążcie do śmierci przez swe błędne życie, nie gotujcie sobie
zguby własnymi rękami!
Droga powrotna do pokoju była długa i Shannow krocząc pylistą ulicą czuł na sobie spojrzenia
wielu oczu. Jeźdźcy zebrali się przy karczmie, ale żaden nie odezwał się słowem, gdy przechodził
obok. W „Wytchnieniu Podróżnych” czekał Ciem Steiner; zerwał się na jego widok.
- Wiedziałem. Gdy tylko ujrzałem cię w szynku, coś mi szepnęło, że jesteś człowiekiem czynu. Jak
się nazywasz, przyjacielu?
- Shannow.
- Powinienem był odgadnąć: Człowiek Jeruzalem. Jesteś daleko od domu. Kto po ciebie posłał?
Brisley? Fenner?
- Nikt, Steiner. Jeżdżę tam, gdzie mam ochotę.
- Zdajesz sobie sprawę, że pewnego dnia możemy się zmierzyć? Shannow patrzył na niego przez
kilka sekund.
- To nie byłoby roztropne - rzekł miękko.
- Cholerna racja. Lepiej o tym pamiętaj. Meneer Scayse chciałby zamienić z tobą parę słów,
Shannow. Jest w szynku.
Shannow odwrócił się ku schodom.
- Nie słyszałeś, co powiedziałem? - zawołał Steiner.
Nie zwracając na niego uwagi, Shannow poszedł do swego pokoju. Nalał sobie kubek wody z
dzbanka i usiadł na krześle przy oknie. Czekał.
Edric Scayse wyłonił się z szynku.
- Poszedł sobie, panie Scayse - zameldował Steiner. - Mam go sprowadzić?
- Nie. Czekaj tu na mnie.
Był wysokim mężczyzną, barczystym, o krótkich, kruczych włosach. Dokładnie ogolona twarz
była silna i kanciasta, ciemne oczy głęboko osadzone. Poruszał się płynnie, z dużą pewnością
siebie. Podszedł do drzwi pokoju Shannowa i zapukał.
- Wejść, otwarte-usłyszał.
Wszedł. Wbił oczy w mężczyznę siedzącego przy oknie i zrewidował plany. Miał zamiar
zaoferować Shannowowi pracę, ale taka propozycja mogłaby tylko przysporzyć mu wroga.
- Mogę usiąść, panie Shannow?
- Myślałem, że w tej części kraju używa się słowa „meneer”.
71
- Nie pochodzę stąd. - Scayse usiadł na krześle na przeciw Człowieka Jeruzalem.
- Co pana sprowadza, Scayse?
- Chciałbym przeprosić. Młody człowiek, który ukradł pańskiego konia, pracował dla mnie. Był w
gorącej wodzie kąpany. Pragnę zapewnić, że nie będzie żadnego rewanżu. Jasno dałem to do
zrozumienia swoim jeźdźcom.
Shannow wzruszył ramionami. Nie zmienił wyrazu twarzy.
- I?
Scayse poczuł narastający gniew, ale zdusił go i zmusił się do uśmiechu.
- Nie ma żadnego „i”. To tylko akt uprzejmości. Długo zabawi pan w Dolinie?
- Nie. Zamierzam udać się na południe.
- Bez wątpienia szukać cudów na niebie. Zazdroszczę. Minie co najmniej trzy miesiące, nim zbiorę
siły na przebycie muru.
- Siły? W jakim celu? - zapytał Shannow.
- A z ust jego wychodzi ostry miecz, by nim uderzyć narody -zacytował Scayse. - On paść je
będzie rózgą żelazną.
Patrzył, jak wyraz twarzy Shannowa zmienia się z otwartej wrogości w czujność.
- Czytuje pan Pismo, jak słyszę. Ale co to dla pana oznacza? Scayse pochylił się, wykorzystując
przewagę.
- Zebrałem informacje o ziemi za murem i o tamtejszych cudach. Są tam wielkie znaki na niebie.
Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Jest tam błyszczący miecz otoczony przez gwiazdy i
krzyże, a na mieczu nazwa, której nikt nie potrafi odczytać. Dokładnie tak, jak mówi Pismo. Co
więcej, ziemia jest zamieszkana przez stwory, które chodząjak ludzie i oddającześć czarnej bogini -
wiedźmie, która szerzy zbereźne rytuały. Albo, jak ujmuje to Pismo, panie Shannow:
/ ujrzałem niewiastą siedzącą na bestii szkarłatnej pełnej imion bluż-nierczych... czy też: Bestia,
horą widziałem, podobna była do pantery, łapy jej —jakby u niedźwiedzia, paszcza, jakby paszcza
lwa.
Wszystkie te rzeczy są za murem, panie Shannow. Chcę tam pójść i odnaleźć Miecz Boga.
- I dlatego zbierasz pan zbójców i rewolwerowców?
- Miałbym zbierać chłopów i nauczycieli? Shannow wstał i podszedł do okna.
- Kiepski ze mnie dyskutant. I nie jestem sędzią.
72
Za j ego plecami Scayse powstrzymał uśmiech triumfu i zachował milczenie. Shannow odwrócił
się, j ego blade oczy spoczęły na gościu.
- Ale też nie jestem głupcem, panie Scayse. Ty pragniesz władzy. .. dominacji nad swoimi
towarzyszami. Nie jesteś poszukiwaczem prawdy. Twoi ludzie się boją. Ale to nie moja sprawa.
- Ma pan rację, panie Shannow, mówiąc o pogoni za władzą. Ale władza sama w sobie nie j est
złem. Czyż Dawid, syn rolnika, nie został wyniesiony na króla Izraela? Czyż sam wielki Mojżesz
nie był dzieckiem niewolnika? Bóg obdarzył ludzi różnymi talentami i należy je wykorzystywać.
Nie jestem ani mordercą, ani zbójcą. Moi ludzie może są porywczy i nieokrzesani, ale płacą za
swoje zakupy i z szacunkiem traktują ludność tej osady. Żaden nie został oskarżony o mord czy
gwałt, a ci, których przyłapano na kradzieży, ze mną mieli do czynienia. Zawsze będą władcy,
panie Shannow. I nie jest grzechem zostać jednym z nich.
Shannow usiadł, nalał wody do kubka, zaproponował gościowi. Scayse wymówił się z uśmiechem.
- Jak wspomniałem, nie jestem sędzią - zaczął Shannow - i nie zostanę tu zbyt długo. Ale już
widziałem podobne osady. Przemoc stale rośnie i wkrótce, jeśli nie zostanie zaprowadzony
porządek, zginie wiele osób. Dlaczego, dążąc do władzy, nie zaprowadzi pan tutaj porządku?
- Ponieważ nie jestem tyranem, panie Shannow. Szulernie we wschodniej części miasta nie
podlegają mojej jurysdykcji. Mam wielką farmę, kilka stad mlecznego i rzeźnego bydła oraz jestem
właścicielem największej kopalni. Moje ziemie są patrolowane przez moich ludzi, ale samo miasto,
choć prowadzę tu interesy, mało mnie interesuje.
Shannow pokiwał głową.
- Znaleźliście coś interesującego we wraku statku? Scayse wyszczerzył zęby.
- Słyszałem o waszej... sprzeczce. Tak, znalazłem, panie Shannow. Parę sztab złota i kilkanaście
interesujących kawałków srebrnej płyty. Ale nic nie może równać się z tym, co pan widział na „Ti-
taniku”.
Shannow nie okazał zdziwienia - po prostu pokiwał głową. Scayse kontynuował:
- Tak, widziałem „Titanika”. Wiem, że wskrzesił go Demon Kamienia Sipstrassi, i słyszałem też o
pańskiej walce z Sarento. Ja również nie jestem głupcem. Wiem, że świat, który odszedł, znał cuda
wykraczające nad nasze najśmielsze wyobrażenia, i że są one
73
dla nas stracone, być może na zawsze. Ale ten nowy świat również dysponuje mocą. I ja znajdę ją
za murem.
- Demon Kamienia został zniszczony - rzekł Shannow. - Jeśli znałeś pan Sarento, musisz wiedzieć
też o wywołanej przez niego Wojnie Piekielników. Taka moc nie jest przeznaczona dla ludzi.
Scayse wstał.
- Jestem z panem uczciwy, Shannow, ponieważ darzę pana szacunkiem. Nie pragnę konfrontacji.
Proszę mnie źle nie zrozumieć: nie mówię tak ze strachu. Po prostu nie szukam niepotrzebnych
wrogów. Sipstrassi jest zaledwie źródłem mocy, podobnie jak pańska broń, która w złych rękach
stanie się narzędziem zła. Ja nie jestem złym człowiekiem. Życzę dobrego dnia.
Scayse opuścił pokój i zszedł na dół, gdzie czekał Steiner.
- Mam go załatwić, panie Scayse?
- Trzymaj się od niego z daleka, Ciem, bo ten człowiek cię zabije.
- Pan chyba żartuje. Nie mam sobie równych w walce na pistolety.
- Nie powiedziałem, że mógłby ci dorównać, Ciem. Powiedziałem, że cię zabije.
Rozdział trzynasty
Przez dwa długie, upalne dni Nu-Khasisatra wędrował przez Wielką Równinę. Góry wcale nie
wydawały się bliższe, a sił mu ubywało. Jako szkutnik był dumny ze swojej nadzwyczajnej krzepy
i bez wysiłku dźwigał wielkie ciężary, drewno czy też kamienie. Ale ta nie kończąca się wędrówka
wymagała nie tężyzny fizycznej, lecz wytrwałości, a tej, jak Nu stwierdził, bardzo mu brakowało.
Usiadł w cieniu płytkiego zagłębienia i wyjął z kieszeni Kamień Sipstrassi. Był niechętny
zużywaniu jego mocy, gdyż nie wiedział, ile jej zostało, ani ile będzie potrzebował na powrót do
domu, do Pashad i dzieci. W przeciwieństwie do wielu mieszkańców Ad, Nu miał tylko jedną żonę,
córkę Axina żaglomistrza. Pokochał ją w chwili, gdy zetknęły się ich dłonie, i nadal darzył głęboką
miłością. Pashad była słaba i delikatna jak wiosenny kwiatek, ale stanowiła niewyczerpaną krynicę
dobroci, bez której czuł się zagubiony.
Kiedy ostatni raz wszedł w posiadanie Sipstrassi, był to ledwie kawałek, płytka nie większa i nie
grubsza od paznokcia. Moc kamie-
74
nia zużyta została w jeden dzień, wymazując straszliwe znaki czasu, przywracając Nu czarne włosy
i napełniając jego mięśnie siłą młodości. Posiadany obecnie okruch był dwadzieścia razy większy,
a złote żyły - grube i pulsujące mocą.
Nu uciekł przed Nożownikami, ale nie trafił do Balacris. Zjawił się w jakimś obcym kraju daleko
za morzem, gdzie ludzie nosili dziwaczne stroje. Zastanów się, głupcze! -przykazał sobie w
myślach. Jak zdołasz wrócić do domu, nie wiedząc, skąd wyruszasz? Według legendy, kapłani
Starszych używali Sipstrassi, aby uwolnić dusze i wędrować po całym świecie. Skoro oni mogli to
robić, mógł tego dokonać i on. Nu-Khasisatra ukląkł i wzniósł modły do Najwyższego,
wymawiając dziesięć tysięcy imion znanych człowiekowi, potem mocno zacisnął kamień w dłoni i
wyobraził sobie, jak wznosi się w napływające na niebo chmury. Zakręciło mu się w głowie i nagle
poczuł się wolny, jak statek, który zerwał się z kotwicy. Otworzył oczy. Patrzył z góry na białe
pustkowie gór i dolin, bez śladu życia. Czyste niebo ponad nim oślepiało błękitem, ziemia leżąca w
dole była upiorna, milcząca. Ogarnął go strach. Dokąd trafił? Opadł ku zasypanemu śniegiem
światu... i znalazł się w chmurach.
Przez pewien czas nic nie widział, a gdy wreszcie przedarł się przez szarobiałą mgłę, zobaczył
ziemię, porośniętą bujną zielenią, pociętą pasmami ośnieżonych gór i wstęgami rzek, zobaczył
rozległe równiny, lasy, głębokie doliny. Rozejrzał się w poszukiwaniu życia, miast czy wiosek, ale
na dole niepodzielnie władała natura. Nu spłynął niżej nad równinę. Dostrzegł własne ciało w
płytkim zagłębieniu i, parę mil na zachód, wozy z białymi płóciennymi budami, a przy nich woły
pasące się na zboczu.
Wyprawił się dalej, za góry, i ujrzał brzydkie miasteczko złożone z przysadzistych, drewnianych
budynków, i wielkie zgromadzenie ludzi na łące. Przemknął nad nimi, dążąc dalej na południe.
Zobaczył wielki mur, podobny do falochronu w Ad, i opadł w j ego kierunku. Kamienie były
wyciosane w taki sam sposób, ale dużo starsze niż Mur Pendarrica. Ruszył dalej, zastanawiając się,
jak to się stało, że naród, który wzniósł taką imponującą budowlę, obecnie klecił prymitywne
chałupy dostrzeżone w mijanej osadzie. Potem zobaczył miasto - i serce zamarło mu w piersiach.
Poznał skazany na zagładę pałac, marmurowe tarasy, długą Drogę Królów w szpalerze posągów - a
na południu, zakrzywioną linię nabrzeża. Ale za nianie było połyskującego oceanu, tylko pola i
łąki. Nu krążył, przypatrując się ludziom spacerującym ulicami. Wszystko było ta-
75
kie, jak pamiętał, a jednak inne. Pomknął do świątyni i zatrzymał się przy posągu Derarcha
Proroka. Jego twarz zniknęła, wygryziona zębem czasu, święte zwoje w dłoniach ścieniały i
wyglądały jak białe laseczki.
Wstrząśnięty ponad granice wytrzymałości, wzbił się z powrotem w niebo.
To, co zobaczył, wyglądało niczym wizja z ogni Beliala.
I poznał prawdę. Nie był to żaden obcy, daleki kraj; to był jego dom, miasto Ad. Wspomniał wizję
ryczącego morza i trzy słońca na niebie. Znalazł siew świecie przyszłości.
Wrócił do swojego ciała i zapłakał nad wszystkim, co utracił: nad Pashad i synami, nad Balim i
swoimi przyjaciółmi, i nad wszystkimi ludźmi świata skazanego na rychłą zagładę... świata, który
już umarł.
Nu-Khasisatra płakał nad Atlantydą.
Gdy łzy przestały płynąć, Nu oparł się plecami o kamień. Ciało go bolało, czuł ciężar w sercu. Jaki
sens miało ostrzeganie ludzi? Dlaczego Chronos posłużył się nim, skoro nie było nadziei?
„Nie ma nadziei? Ty pierwszy ze wszystkich ludzi winieneś poznać głupotę tej myśli”.
Jego pierwszy statek wpadł w szpony straszliwego sztormu. Nu zainwestował w to przedsięwzięcie
wszystkie swoje pieniądze, mało tego - zapożyczył się, wpędzając siebie i rodzinę w ogromne
długi. Gdy podróż dobiegała końca, gdy statek z pełnymi ładowniami zbliżał się do portu, Nu
radował się, gdyż miał zapewnioną bezpieczną przyszłość. Nagle wiatr zmienił się i przybrał na
sile, a morze wzburzyło się z rykiem; wielkie fale miotały statkiem, spychając go na czarne
urwisko, które, groźne jak kolosalny młot, wisiało coraz bliżej.
Załoga spanikowała. Ludzie, jeden przez drugiego, skakali za burtę, skazując się na niemal pewną
śmierć w toni rozszalałego morza. Nu-Khasisatra nie stracił głowy. Trzymając rumpel, natężał
wszystkie siły i wpatrywał się usilnie w zawieszone nad głową skały. Z początku statek nie słuchał
go, ale w pewnej chwili smukły dziób jął się obracać. Muskuły Nu naprężone były do granicy
zerwania, ale statek minął urwisko i skoczył... ku podwodnej rafie.
Na pokładzie, z trzydziestoosobowej załogi pozostało tylko trzech majtków, a i oni w strachu przed
zmyciem za burtę przywierali do masztu, niezdolni pomóc swemu kapitanowi
- Kotwica! - ryknął Nu w pysk sztormu. Słone krople uderzyły go w twarz, wtłoczyły słowa z
powrotem w jego usta. Trzymając
76
rudel jedną ręką, wskazał na hamulec żelaznej kotwicy. Jeden z majtków zaczął się czołgać na rufę.
Uderzyła w niego ogromna fala; jego ciało zaczęło ślizgać się po pokładzie. Nu puścił rudel i
skoczył mu na pomoc - złapał go za bluzę w chwili, gdy majtek zsuwał się za burtę. Przytrzymał
się sztagu i wciągnął żeglarza na pokład. Statek pędził ku rafom, ukrytym jak kły morskiego
potwora tuż pod spienionymi falami. Nu z trudem zawrócił do rudla, a uratowany majtek począł się
zmagać z hamulcem kotwicy. Nagle hamulec puścił i kawał żelaza z sykiem zniknął za burtą.
Statek zadygotał i Nu krzyknął z rozpaczy, pomyślał bowiem, że uderzyli w rafę. Ale była to tylko
kotwica, która wgryzła się pewnie w korale. Statek podskoczył na fali; urwisko, które jeszcze
niedawno stanowiło groźbę, teraz osłaniało go przed wściekłością sztormu. W zatoczce wiatr był
nieco słabszy.
- Nadal bierzemy wodę - zameldował majtek uratowany przez Nu.
- Zacznijcie pompować i sprawdźcie, gdzie leży przyczyna -rozkazał Nu i marynarz skoczył pod
pokład. Pozostali pospieszyli za nim, a Nu osunął się na mokre deski. Księżyc wyjrzał zza
burzowych chmur. Nu zerknął ponad burtą. Z fal wyzierały rzędy poszarpanych skał, czarnych i
błyszczących. Gdyby statek w nie uderzył, rozdarłyby go od dziobu po rufę. Nu dźwignął się na
nogi i przeszedł na sterburtę. Tam też zobaczył rafy. Jakoś - chyba cudem - przeprowadził statek
przez wąski kanał między rafami.
Powrócił majtek.
- Poziom wody opada. Statek jest szczelny, kapitanie.
- Zasłużyłeś na sutą nagrodę, Acryllo. Dopilnuję, abyś jąotrzymał. Mężczyzna uśmiechnął się
szeroko, pokazując szczerbę między
zębami.
- Myślałem, że to już koniec. Zdawało się, że nie ma wyjścia.
Dzięki tej pierwszej wyprawie Nu-Khasisatra zbił fortunę, a odpowiedź, jak wówczas udzielił
Acrylli, kazał wyryć na ramp lach wszystkich swoich statków:
„Nie ma sytuacji bez wyjścia - dopóki staje odwagi”.
Podniesiony na duchu wspomnieniem tamtej nocy, podniósł się na nogi. Rozpacz, uświadomił
sobie, była wrogiem równie wielkim, jak Sharazad czy królewscy Nożownicy. Jego świat był
skazany, ale to wcale nie znaczyło, że Pashad musi umrzeć. On miał Kamień Sipstrassi i żył.
- Wrócę do ciebie, umiłowana - obiecał. - Przez rozpadliny czasu czy doliny przeklętych. - Zerknął
w niebo. - Dzięki ci, Panie, za przypomnienie.
77
Beth siedziała na stoku pod rozłożystą sosną i patrzyła na dzieci, które bawiły się na
prowizorycznych huśtawkach przy strumieniu. Na łące zgromadzili się mieszkańcy miasteczka,
rolnicy i górnicy, ciesząc sięjasnym słońcem i żywnością rozłożoną na straganach. Brali udział w
grach wymagających zręczności lub siły, rzucali nożem i lassem, strzelali do celu, siłowali siew
zapasach i toczyli bokserskie poj edynki. Górnicy parami potykali się w turnieju. Jeden siadał na
ramionach drugiego, uzbrojony w lancę z drewnianymi kulami na obu końcach, i ruszali przeciwko
podobnemu zespołowi. W salwach śmiechu i okrzyków zachęty jeźdźcy próbowali strącić
przeciwnika na ziemię. Rozpalono ogniska i aromat pieczonej wołowiny - daru Edrica Scayse -
rozchodził się w powietrzu. Beth oparła się plecami o pień i po raz pierwszy od wielu dni opadło z
niej napięcie. Mieszek z monetami pęczniał; niedługo miała ruszyć do bogatych ziem na południu,
niedaleko muru, i zbudować dom na ziemi wydzierżawionej od Scaysego. Czekało ją twarde życie,
ale była przyzwyczajona do trudów.
Cień padł na jej twarz. Podniosła głowę i zobaczyła Jona Shan-nowa z kapeluszem z dłoni
- Dzień dobry... Beth. Dzieci są z dala od nas i nic im nie grozi. Mogę się przysiąść?
- Proszę bardzo.
Usiadł plecami do drzewa. Ona przesunęła się, żeby mieć go przed sobą.
- Wiem, kim jesteś. Całe miasto wie.
- Tak - przyznał zrezygnowany. - Spodziewałem się tego. Przy-jemne zgromadzenie, ludzie dobrze
się bawią. Miło to widzieć.
- Po co tu przybyłeś?
- Wstąpiłem tylko po drodze, Beth. Nie powinienem był tego robić. Nie zostałem wezwany; nie
przyszedłem rozdawać śmierci wszystkim razem i każdemu z osobna.
- Ani przez chwilę tak nie myślałam. To prawda, że szukasz Jeruzalem?
- Na pewno nie tak gorączkowo jak dawniej, ale owszem. Szukam Świętego Miasta.
- Dlaczego?
- A dlaczegóż by nie? Są gorsze sposoby życia. Kiedy byłem dzieckiem, mieszkałem z bratem i
rodzicami. Najechali nas zbójcy, zabili rodziców. My uciekliśmy i zostaliśmy przygarnięci przez
pewną rodzinę, i na nią też napadli. Byłem wówczas starszy i zabiłem ich
78
wszystkich Przez długi czas żyłem w gniewie i nienawiści do wszystkich bandytów. Potem
znalazłem swego Boga i zapragnąłem Go zobaczyć, zapytać o wiele rzeczy. Jestem prostym
człowiekiem, a więc Go szukam. Czy ta odpowiedź ci wystarcza?
- Wystarczyłaby, gdybyś był młodszy. Ile masz lat? Czterdzieści? Pięćdziesiąt?
- Czterdzieści cztery. Tak, szukam od czasu, zanim się urodziłaś. Czy to ma jakieś znaczenie?
- Oczywiście. Młodzi ludzie, jak Ciem Steiner, uważają się za łowców przygód. Ale z pewnością
dojrzały mężczyzna uważa takie życie za zmarnowane.
- Zmarnowane? Tak, chyba tak. Nie mam żony, dzieci, domu. Ale dla wszystkich, Beth McAdam,
życie jest jak rzeka. Jeden wchodzi i stwierdza, że woda jest chłodna, słodka i przyjemna. Dla
drugiego jest płytka, zimna i nieprzyjazna. Jeszcze inny dostrzeże w niej rwący nurt, który będzie
go nieść ku niebezpieczeństwom, i taki człowiek niełatwo zmienia zdanie.
- To tylko słowa, Shannow, i doskonale o tym wiesz. Silny człowiek może zrobić wszystko, na co
ma ochotę, i żyć tak, jak sam zadecyduje.
- W takim razie może ja nie jestem silny - ustąpił. - Kiedyś miałem żonę. Odłożyłem na bok
marzenia o Świętym Mieście i pojechałem z nią na poszukiwanie nowego życia. Miała syna, Erica,
nieśmiałego chłopca, którego napawałem przerażeniem. Niczego nieświadomi, trafiliśmy w sam
środek Wojny Piekielników... i utraciłem ją.
- Szukałeś jej? Czy może umarła?
- Pojmali ją Piekielnicy. Pospieszyłem jej na ratunek. I udało się, z pomocą przyjaciela. Poślubiła
innego, przyzwoitego człowieka. Jestem, jaki jestem, Beth. Nie mogę się zmienić. Świat, w jakim
żyjemy, nie pozwala mi na zmianę.
- Mógłbyś się ożenić. Założyć farmę. Wychować dzieci.
- A ile czasu by minęło, nim ktoś by mnie rozpoznał? Ile, nim nadeszliby bandyci? Ile, czasu, nim
dawni wrogowie ruszyliby na mnie albo na moje dzieci? Ile? Nie, wolę szukać Jeruzalem.
- Myślę, że jesteś smutnym człowiekiem, Jonie Shannow. -Otworzyła koszyk i wyjęła dwajabłka.
Podsunęła jedno Człowiekowi Jeruzalem. Wziął je z uśmiechem.
- Mniej smutnym w twoim towarzystwie. Za które jestem wdzięczny.
79
Złe słowa cisnęły się jej na usta, ale zobaczyła jego minę i pohamowała się. Nie była to niezdarna
próba zwabienia jej do łóżka ani otwarty strzał w kampanii uwodzenia. Była to tylko chwila
szczerości ze strony samotnego wędrowca.
- Dlaczego ja? - wyszeptała. - Odnoszę wrażenie, że z trudem dobierasz sobie przyjaciół.
Wzruszył ramionami.
- Poznałem cię, jadąc twoim śladem. Jesteś silna i troskliwa, nie wpadasz w panikę. W pewien
sposób jesteśmy bardzo podobni. Kiedy znalazłem umierającego bandytę, wiedziałem, że nie zdążę
ci z pomocą. Spodziewałem się, że znajdę was pomordowanych, i moja radość była wielka, kiedy
zastałem was przy życiu. Uratowała was twoja odwaga.
- A więc zamordowali Harry’ego. Co za szkoda. Pytał, czy nie mógłby odwiedzić mnie w Dolinie
Pielgrzymiej. - Beth wsparła się na łokciu i opowiedziała Shannowowi o spotkaniu ze zbójcami.
Słuchał w milczeniu, póki nie skończyła.
- Niektóre kobiety właśnie tak działają na mężczyzn - powiedział. - Harry uszanował twoją
odwagę i trzymał się życia na tyle długo, by wysłać mnie na ratunek. Z tego powodu uważam, że
Wszechmogący zerknie na niego łaskawym okiem.
- Co do tego, jestem odmiennego zdania. - Zobaczyła, że Samuel i Mary zmierzają w ich stronę. -
Dzieci wracają- rzuciła cicho.
- A ja odchodzę.
- Weźmiesz udział w zawodach strzeleckich? - zapytała. - Odbędą się po kazaniu Pastora. Nagroda
wynosi sto monet Barty.
Wzruszył ramionami.
- Chyba nie. - Skłonił się. Patrzyła za nim.
- Cholera, Beth - wyszeptała. - Nie pozwól, by zawrócił ci w głowie.
Pogrążony w głębokiej modlitwie Pastor klęczał na zboczu wzgórza, a u jego stóp gromadził się
tłum. Otworzył oczy, spojrzał na zebranych i przepełniło go głębokie ciepło. Przez dwa miesiące
wędrował do Doliny Pielgrzymiej, pokonując pustynie i równiny, doliny i góry. Głosił kazania na
farmach i w osadach, udzielał chrztów i ślubów, odprawiał pogrzeby w stojących na pustkowiu
domach. Modlił się za chorych i był witany z otwartymi ramionami, gdziekol-
80
wiek się zjawił. Kiedyś wygłosił kazanie w obozie zbójców, a oni nakarmili go i zaopatrzyli w
żywność i wodę na dalszą drogę. Teraz był tutaj, patrząc w dwa tysiące gorliwych twarzy.
Przeganiał ręką gęste rude włosy i podniósł się z klęczek.
Był w domu.
Podniósł pożyczone pistolety, odciągnął kurki i wypalił dwa razy w powietrze. W ciszy zabrzmiał
jego dźwięczny głos.
- Bracia i siostry, witajcie w święty dzień boży! Popatrzcie w słońce jaśniejące na czystym niebie.
Poczujcie zbawienne ciepło na wzniesionych twarzach. Jest ono ledwie namiastką miłości bożej,
która przeniknie wasze serca i umysły. Spędzamy nasze dni, bracia, grzebiąc w pyle w
poszukiwaniu bogactwa. Prawdziwe bogactwo jest tutaj. Tutaj! Chcę, aby każdy z was odwrócił się
do stojącej obok osoby i na znak przyjaźni ujął jej dłonie. Zróbcie to! Poczujcie! Powitajcie!
Bowiem osoba stojąca obok was jest dzisiaj waszym bratem lub siostrą. Albo synem. Albo córką.
Zróbcie to! Zróbcie to teraz w miłości.
Drżenie przebiegło przez tłum, gdy ludzie odwracali się, w większości zakłopotani, by złapać i
szybko puścić ręce nieznajomych.
- Niezbyt dobrze, bracia - krzyknął Pastor. - To tak witacie dawno utraconych braci i siostry?
Pokażę wam. - Zszedł między nich i przytulił do piersi starszą kobietę, ucałował ją w oba policzki.
-Miłość boska spłynęła na was, matko. - Złapał za ramiona stojącego obok mężczyznę i odwrócił
go ku kobiecie. - Obejmij ją - polecił. -I powtórz moje słowa. Z wiarą. Z miłością.
Powoli wędrował przez tłum, nakłaniając ludzi do wzajemnych uścisków. Jego śladem ruszyło
kilku górników, którzy brali w ramiona kobiety i głośno cmokali je w policzki.
- Tak jest, bracia! - krzyknął Pastor. - Dzisiaj jest dzień Boga. Dzisiaj jest dzień miłości! - Wrócił
na zbocze.
- Nie takiej miłości! -krzyknął na górnika, który przytulił krzepko jakąś kobietę i mimo jej
protestów poderwał ją w górę. Tłum wybuchnął śmiechem i napięcie opadło.
- Patrz na nas, Panie! - Pastor wzniósł ręce i twarz ku niebu. -Spójrz na swój lud. Dziś nie ma
zabijania. Nie ma przemocy. Nie ma chciwości. Dzisiaj jesteśmy jedną wielką rodziną!
Potem wygłosił porywające kazanie o licznych grzechach i nielicznych radościach. Jego donośny
głos przetaczał się nad głowami. Mówił o chciwości i okrucieństwie, o bezmyślnym pościgu za
bogactwem i o utracie radości, jaką ów pościg powoduje.
81
6 — Ostatni strażnik
- Jakiż zysk ma człowiek, który zdobywa świat cały, a traci własną duszę? Czym jest bogactwo
bez miłości? Trzysta lat temu Pan zesłał Armageddon na grzeszny świat, przekręcił ziemię,
niszcząc Wielki Babilon. Bowiem w owych dniach zło rozpleniło się na ziemi niczym
śmiercionośna zaraza. I Pan zmył grzechy ówczesnych, jak przepowiedział Izajasz. Słońce wzeszło
na zachodzie, morza wystąpiły z brzegów i nie ostał się kamień na kamieniu. Ale czegośmy się
nauczyli, bracia? Czy zaczęliśmy szanować się wzajemnie? Czy zwróciliśmy się ku
Wszechmogącemu? Nie. Wcisnęliśmy nosy w błoto i grzebaliśmy w nim, szukając srebra i złota.
Ulegaliśmy żądzy i walczyliśmy, nienawidziliśmy i zabijaliśmy.
- I dlaczego? Dlaczego? - ryczał. - Albowiem jesteśmy ludźmi. Grzesznymi, lubieżnymi ludźmi.
Atoli nie dzisiaj, bracia. Stoimy tutaj w boskiej chwale słońca, i wiemy, co to pokój. Ajutro
zbuduję kościół na łące, gdzie zostanie uświęcona dzisiejsza miłość i pokój, gdzie posiana zostanie
niby ziarno. I ci z was, którzy pragną, aby miłość boska pozostała w tej wspólnocie, przyjdą do
mnie, przyniosą drewno i młotki, i gwoździe, i piły, i wzniesiemy kościół miłości. A teraz
pomódlmy się.
Tłum ukląkł, a on ich błogosławił. Pozwolił, by przez minutę trwała cisza, po czym oznajmił:
- Powstańcie, bracia. Czeka tłuściutkie cielę, zabawa i radość dla wszystkich. Powstańcie i radujcie
się. Powstańcie i bądźcie szczęśliwi!
Ludzie hurmem ruszyli ku namiotom i kramom, dzieci popędziły na huśtawki i w błoto nad
strumieniem. Pastor przechadzał się w tłumie. Przyjął dzbanek z wodą od kobiety sprzedającej
ciastka. Napił się łapczywie.
- To było nieźle powiedziane - usłyszał. Odwrócił się i ujrzał wysokiego mężczyznę o siwiejącej
brodzie i szpakowatych, długich do ramion włosach. Nosił kapelusz o płaskim rondzie, czarny
płaszcz, i dwa pistolety na biodrach.
- Dziękuję, bracie. Czy już odczuwasz skruchę?
- Skłoniłeś mnie do głębokiej zadumy. To, mam nadzieję, początek.
- Istotnie. Masz tu gdzie farmę?
- Nie. Jestem wędrowcem. Powodzenia przy budowie kościoła - powiedział i odszedł w tłum.
- To był Człowiek Jeruzalem - poinformowała przekupka. -Wczoraj zabił człowieka. Mówią, że
przybył, aby wyplenić niegodziwych.
82
- Zemsta należy do mnie, mówi Pan. Ale nie mówmy o gwałcie i śmierci, siostro. Ukrój mi
kawałek ciasta.
Rozdział czternasty
Shannow z zainteresowaniem przypatrywał się zawodom strzeleckim. Zawodnicy, w liczbie
dwudziestu dwóch, ustawili się w szeregu i oddawali strzały do tarcz odległych o trzydzieści
kroków. Stopniowo ich liczba malała, w końcu zostało trzech, w tym Ciem Steiner. Ci strzelali do
talerzy rzucanych w powietrze przez stojące z boku dzieci. Steiner wygrał konkurs i przyjął z rąk
Edrica Scayse nagrodę w wysokości stu monet Barty. Gdy tłum jął się rozchodzić, rozległ się głos
Scaysego.
- Jest wśród nas legendarna postać, przypuszczalnie j eden z naj -większych strzelców na tym
kontynencie. Panie i panowie - Jon Shannow, Człowiek Jeruzalem!
Widzowie zaczęli bić brawo. Shannow stał w milczeniu, walcząc ze wzbierającym gniewem.
- Prosimy, meneer Shannow - wykrzyknął Scayse i przywołany wysunął się z tłumu. - Zwycięzca
naszych zawodów, Clement Steiner, jest zdania, że na nagrodę zasłuży dopiero wtedy, gdy pokona
najlepszego z najlepszych. Dlatego zwrócił pieniądze i pragnie zmierzyć się z Człowiekiem
Jeruzalem.
Tłum ryknął na znak aprobaty.
- Czy przyjmujesz wyzwanie, Jonie Shannow?
Shannow skinął głową. Zdjął płaszcz i kapelusz, zawiesił je na drewnianej poręczy, która
odgraniczała strzelnicę. Wyciągnął pistolety i sprawdził ładunki. Steinter ustawił się obok niego.
- Teraz zobaczą prawdziwy pojedynek - powiedział z uśmiechem. Wyjął pistolet. - Chcesz strzelać
pierwszy? - Shannow pokręcił głową. - W porządku. Rzucaj, chłopcze!
Duży gliniany talerz poszybował w powietrze. Po huku wystrzału rozległ się cichy trzask - talerz
rozleciał się w locie, trafiony w sam środek.
Shannow odwiódł kurek i skinął na chłopca. Drugi talerz wzbił się i rozsypał na kawałki. Rywale
tłukli je jeden po drugim, wreszcie Człowiek Jeruzalem kazał przerwać zawody.
83
- To mogłoby trwać cały dzień, chłopcze - powiedział. - Spróbuj z dwoma.
Oczy Steinera zwęziły się.
Przy pierwszym pomocniku ustawił się drugi i para talerzy poleciała w górę. Steiner trafił
pierwszy, ale drugi roztrzaskał się dopiero o ziemię. Shannow zajął pozycję i rozbił oba.
- Cztery!-zawołał.
Tłum zamarł w oczekiwaniu, gdy do rzucających dołączyli dwaj następni. Shannow odciągnął
kurki obu pistoletów i odetchnął głęboko. Dał znak chłopcom i gdy talerze poszybowały w górę,
poderwał broń. Strzały zlały się w jeden grzmot. Trzy talerze rozpadły się przed osiągnięciem
najwyższego punktu, czwarty spadł jak kamień, kiedy przebiła go kula. Rozległy się ogłuszające
brawa. Shannow ukłonił się, przeładował pistolety i schował je do pochew. Włożył płaszcz i
kapelusz, odebrał nagrodę.
Scayse uśmiechnął się.
- Nie bawiło to pana, Shannow. Przykro mi. Ale ludzie tego nie zapomną.
- Pieniądze się przydadzą. - Shannow odwrócił się do Steinera. - Choć myślę, że słusznie byłoby
podzielić się nagrodą - zasugerował. - Bowiem ty musiałeś ciężej się napracować
- Zatrzymaj ją sobie! - warknął Steiner. - Wygrałeś, ale to wcale nie czyni cię lepszym. Musimy to
rozstrzygnąć.
- Nie ma nic do rozstrzygania, meneer Steiner. Strzelamy równie celnie. Ja potrafię strącić więcej
talerzy, a ty umiesz szybciej dobywać broń.
- Wiesz, o co mi chodzi, Shannow. Mówię o pojedynku.
- Nawet o tym nie myśl - poradził Człowiek Jeruzalem.
Dochodziła północ, nim wreszcie Broome pozwolił Beth opuścić „Wesołego Pielgrzyma”.
Przedpołudniowe zabawy przeciągnęły się do wieczora i Broome nie chciał zamykać, nim nie
ugościł spóźnionych hulaków. Beth nie martwiła się o dzieci, gdyż Mary zabrała Samuela do wozu
i przygotowała mu kolacj ę, ale było jej przykro, że nie mogła spędzić z nimi wieczoru. Rosły tak
szybko. Zeszła z podwyższonego chodnika na ulicę. Z cieni pod budynkiem wyłonił się jakiś
mężczyzna; do niego dołączyli dwaj inni.
- Popatrz tylko - powiedział. Rondo kapelusza kryło jego twarz w cieniu. - Czy to nie ta dziwka, co
to zabiła biednego Thomasa?
84
- Zabiła go jego głupota - poprawiła Beth.
- Taa? Ale to ty ostrzegłaś Człowieka Jeruzalem, no nie? Poleciałaś do niego. Jesteś jego dupą,
suko?
Pięść Beth wylądowała na jego brodzie, aż się zatoczył; lewą ręką wymierzyła drugi cios, który
zbił go z nóg. Gdy próbował wstać, kopnęła go w szczękę.
- Jeszcze jakieś pytania? - warknęła. Ruszyła, ale doskoczył do niej drugi. Złapał ją za ręce;
chciała się wyrwać i kopnąć, a wtedy trzeci unieruchomił jej nogi.
Zanieśli jąw wąską uliczkę.
- Zobaczymy, czemu j esteś taka wyj ątkowa - stęknął j eden.
- Nie sądzę - rozległ się męski głos. Napastnicy rzucili Beth na ziemię. Ona poderwała się i
popatrzyła na stojącego na ulicy Pastora.
- Zabieraj stąd swój ciekawski nochal - warknął opryszek. Drugi wyciągnął pistolet.
- Nie lubię, by którykolwiek z braci odnosił się w ten sposób do damy - powiedział Pastor. - I nie
lubię wymierzonych we mnie pistoletów. To nie jest grzeczne. Idźcie w swoją stronę.
- Myślisz, że cię nie zabiję? - zapytał ten uzbrojony. - Tylko dlatego, że nosisz czarną kieckę i
wydzierasz się o Bogu? Jesteś niczym, stary. Niczym!
- Jestem człowiekiem. A ty wcale nie postępujesz jak człowiek. Tylko najpodlejsze bydlęta
zachowują się w ten sposób. Jesteś śmieciem! Zakałą! Szkodnikiem! Nie zaliczasz się do
cywilizowanych ludzi.
- Właśnie! - wrzasnął opryszek. Poderwał pistolet i odwiódł kurek.
Ręka Pastora wyskoczyła spod sutanny, huknął strzał. Mężczyzna zatoczył się, pchnięty przez
pocisk, który ugrzązł w jego piersi. Druga kula roztrzaskała mu czaszkę.
- Jezu Chryste! -wyszeptałjego towarzysz.
- Trochę za późno na modlitwy - zauważył Pastor. - Podejdź no, niech ci się przypatrzę.
Mężczyzna zrobił parę kroków. Pastor zdjął mu kapelusz, żeby blask księżyca oświetlił jego rysy.
- Jutro rano stawisz się na łące, gdzie pomożesz mi budować kościół. Prawda, bracie? - Pistolet
wbił się pod brodę mężczyzny.
- Cokolwiek każesz, Pastorze.
- Dobrze. Teraz zajmij się ciałem. Nie przystoi, żeby tu leżało, bo jeszcze rankiem zobaczą je
dzieci.
Pastor podszedł do Beth.
85
- Jak się czujesz, siostro?
- Miewałam lepsze dni.
- Odprowadzę cię do domu.
- To nie będzie konieczne.
- Masz racj ę. Ale przyj emne. - Uj ął j ą pod rękę i razem ruszyli w stronę miasteczka namiotów.
- Myślałam, że twój Bóg nie patrzy przychylnie na rozlew krwi -powiedziała Beth.
- Zgadza się, siostro. Ale wyróżnia coś takiego, jak morderstwo. Biblia pełna jest zabójstw i rzezi,
i Pan rozumie, że przemoc zawsze będzie gościć wśród grzesznych. Jest trafny fragment w Ekle-
zjastesie:
Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem: Jest czas
rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono, czas zabijania i czas
leczenia... Jest ich więcej, i wszystkie są bardzo piękne.
- Dobrze mówisz, Pastorze. I cieszę się, że równie dobrze strzelasz.
- Mam dużą praktykę, siostro.
- Mów mi Beth. Nigdy nie miałam braci. Czy masz jakieś nazwisko?
- Pastor wystarczy. Podoba mi się brzmienie twojego imienia. To dobre imię. Jesteś mężatką?
- Byłam. Sean zmarł w drodze. Ale są ze mną moje dzieci. Spodziewam się, że już śpią. Lepiej dla
nich, cholera, żeby tak było.
Kluczyli między namiotami i wozami, póki nie dotarli do obozowiska McAdamów. Ogień ledwo
się żarzył, a dzieci spały w kocach obok kół wozu. Woły, wyprowadzone na łąkę, pasły się z innym
bydłem. Beth podsyciła ogień.
- Napijesz się ze mną herbaty, Pastorze? Zawsze wypijam kubek przed snem.
- Dziękuję. - Pastor usiadł w kucki przy ogniu.
Beth zagotowała wodę, dodała ziół i cukru, rozlała wywar do dwóch glinianych kubków.
- Przybywasz z daleka? - zapytała.
- Z bardzo daleka. Usłyszałem, jak Bóg mnie przyzywa, i odpowiedziałem na wezwanie. A ty?
Dokąd zmierzasz?
- Zostanę w dolinie. Mam zamiar wydzierżawić kawałek ziemi od meneera. Scayse, założyć farmę.
Mam trochę kukurydzy i innych nasion.
- Ciężka praca jak na samotną kobietę.
- Nie będę długo sama, Pastorze. To nie w moim stylu.
- Owszem, daje się to zauważyć - powiedział bez cienia zakłopotania. -Przy okazji, gdzie taka
czarująca młoda matka nauczyła się uderzania lewym hakiem? To był wyśmienity cios, poparty
masą ciała.
- Mój mąż, Sean, był pięściarzem. On mnie tego nauczył. I wielu innych rzeczy.
- Był szczęśliwym człowiekiem, Beth.
- On nie żyje, Pastorze.
- Wielu ludzi przeżywa życie nie spotykając kobiety podobnej do ciebie. Oni, jak sądzę, są tymi
nieszczęśliwymi. No, na mnie pora. Życzę ci dobrej nocy. - Wstał i ukłonił się.
- Zajdź jeszcze kiedy, Pastorze. Zawsze będziesz mile widziany.
- Miło to słyszeć. Mam nadzieję, że zobaczymy cię w nowym kościele.
- Pod warunkiem, że będą pieśni. Lubię śpiewać.
- Będziemy mieli pieśni specjalnie dla ciebie - powiedział i odszedł w mrok.
Przed pewien czas Beth siedziała przy wygasającym ogniu. Pastor był silnym człowiekiem, no i
nadzwyczaj przystojnym, z tymi kręconymi rudymi włosami i swobodnym uśmiechem. Jednak
miał w sobie coś, cojąniepokoiło, i zastanawiała się nad przyczyną, próbując zdusić niepokój.
Fizycznie był atrakcyjny, lecz stale towarzyszące mu napięcie budziło jej czujność. Jej myśli
powędrowały do Jona Shannowa. Podobni ludzie, a jednak zdecydowanie różni. Jak grzmot i
błyskawica. Obydwoma targały wewnętrzne burze, ale Shan-now był świadom mrocznej strony
swojej natury. Nie była pewna, czy Pastor też.
Beth zdjęła długą wełnianą spódnicę i białą bluzkę, umyła się w zimnej wodzie. Założyła długą do
kostek koszulę nocną i wsunęła się pod koce. Sięgnęła pod poduszkę, położyła dłoń na orzechowej
rękojeści pistoletu.
I zasnęła.
Tej nocy miały miej sce dwa zabójstwa i gwałt na kobiecie za szu-lerniąwe wschodniej części
miasta. Shannow siedział w kącie długiego szynku, popijając bakera i przysłuchując się
pogawędkom. Wyglądało na to, że Pastor zabił człowieka, który zaatakował kobietę, ale druga
strzelanina pozostawała tajemnicą- wyjąwszy fakt, że zabity wygrał dużą sumę w szulerni
prowadzonej przez niejakiego Webbera.
87
Shannow widywał to wszystko już wcześniej: szulerzy, złodzieje i bandyci zbierali się w każdej
osadzie, w której nie obowiązywało prawo. Zastanawiał się, czy praworządni obywatele
kiedykolwiek się nauczą z nimi postępować. W Dolinie Pielgrzymiej mieszkało około dwóch
tysięcy ludzi, w tym nie więcej, jak stu opryszków. A j ed-nak oni dumnie paradowali ulicami
miasteczka, a przyzwoici ludzie schodzili im z drogi. Wbił pełne rozgoryczenia spojrzenie w resztę
czarnego napoju. Wiedział, że kusi go, by przeciąć wrzód na ciele tej społeczności, obalić ten
bastion bezbożnych i wykorzenić zło. Ajed-nak nie chciał tego robić.
„Już nie przecinam wrzodów”. Tak powiedział Borisowi Haimu-towi. I było to prawdą. Nagrodą
nieodmiennie było odrzucenie i pogarda. Zawsze zaczynało się od wielkich słów i obietnic. „Proszę
nam pomóc, panie Shannow”, „Potrzebujemy pana, panie Shannow”, „Dobra robota, panie
Shannow”, „To da im nauczkę, proszę pana”. A potem... „Ale czy musiał pan być taki gwałtowny,
Shannow?” „Czy rozlew krwi jest konieczny?” „Kiedy ruszasz pan w drogę?”
Dość tego. Jeśli miasto toczy choroba, to jest ona problemem tych, którzy tu mieszkają, którzy chcą
tu pracować, wychować dzieci. To do nich należy zaprowadzenie porządku we własnym domu.
Tyle powiedział kupcom, Brisleyowi i Fennerowi, którzy czekali na niego tego dnia rano. Brisley,
tłusty i towarzyski, wychwalał cnoty mieszkańców, wadami obciążając ludzi pokroju Scaysego i
Webbera.
- Sanie lepsi od zbójców, proszę pana. Słowo daję, ludzie Scaysego są bezczelni i źle wychowani.
A co do Webbera, ten człowiek jest złodziejem i zabójcą. Cztery razy w zeszłym miesiącu ludzie,
którzy wygrali większe sumy, zginęli niedaleko jego przybytku. I zabił dwóch innych w bitwie na
pistolety z powodu oskarżenia o szu-lerkę. To nie do zniesienia, proszę pana.
- W takim razie zróbcie coś z tym - poradził Shannow.
- Właśnie robimy - wtrącił Fenner, ciemnooki młody człowiek o szczupłej budowie ciała. -
Przyszliśmy do pana.
- Ja nie j estem wam potrzebny. Zbierzcie dwudziestu ludzi. Idźcie do Webbera. Zamknijcie
szulernię. Każcie mu wynieść się z miasta.
- Jego ludzie to bandyci i łotry - powiedział Brisley, wycierając pot z twarzy. - Żyją z przemocy.
My jesteśmy kupcami.
- Macie broń - zauważył Shannow. - Nawet kupiec umie pociągnąć za spust.
- Z całym szacunkiem, proszę pana - zaczął Fenner - zabicie człowieka z zimną krwią wymaga
pewnych... predyspozycji. Poza tym, nie wiem, czy zabijanie będzie konieczne. Mam nadzieję, że
nie. Ale z pewnością człowiekowi o pańskiej reputacji nie sprawi trudności rozprawienie się z
bandziorami, prawda?
- Z zimną krwią, meneerl - zapytał Shannow. - Ja nie podchodzę do tego w ten sposób. Nie jestem
ani zawodowym zabójcą, ani szlachetnym rozbójnikiem. Zabici przeze mnie ludzie przeważnie
ginęli przy próbie zadania mi śmierci. Reszta z własnej woli atakowała innych. Jednak takie
argumenty w obecnych okolicznościach są pozbawione znaczenia. Nie mam życzenia zapraszać tu
siedmiu diabłów.
- Nie bardzo rozumiem, proszę pana - powiedział Fenner.
- Radzę poczytać Biblię, meneer. A teraz zostawcie mnie w spokoju.
Shannow dopił bakera i wrócił do pokoju. Przez chwilę rozmyślał o problemie, jaki stanowił mur,
ale niebawem twarz Beth McA-dam przysłoniła wszystko inne.
- Jesteś głupcem, Shannow - zganił się głośno. Pokochanie Donny Taybard było błędem, który już
odżałował. Ale głupotą najgorszego rodzaju byłoby dopuszczenie, by następna kobieta znalazła
miejsce w jego sercu.
Przepędził ją z myśli i otworzył Biblię na Ewangelii św. Mateusza.
Gdy duch nieczysty opuści człowieka, błąka się po miejscach bezwodnych, szukając spoczynku,
ale nie znajduje. Wtedy mówi: „ Wrócę do swego domu, skąd wyszedłem”; a przyszedłszy zastaje
go niezajętym, wymiecionym i przyozdobionym. Wtedy idzie i bierze z sobą siedmiu innych
duchów, złośliwszych niż on sam; wchodzą i mieszkają tam. I staje się późniejszy stan owego
człowieka gorszy, niż był poprzedni.
Jak często Człowiek Jeruzalem dostrzegał prawdę tych słów? W Allionie, Cantastay, Berkalinie i
dziesiątkach innych osad. Bandyci uciekali przed nim albo zostali pochowani z j ego powodu. A
potem on jechał dalej, a zło powracało. Daniel Cade zawitał do Allionu dwa tygodnie po jego
odjeździe i zrównał miasto z ziemią.
Tutaj będzie inaczej, zadecydował.
W Dolinie Pielgrzymiej Człowiek Jeruzalem był tylko obserwatorem.
Rozdział piętnasty
Zawody strzeleckie znacznie uszczupliły zapas nabojów do pistoletów Piekielników. Zostało ich
dwadzieścia trzy, łącznie z dziesięcioma w bębenkach broni. Dolina Pielgrzymia chełpiła się
jedynym rusznikarzem i Shannow wybrał się do jego małego warsztatu we wschodniej części
miasta. Był to wąski budyneczek oświetlony latarniami. Ściana naprzeciwko wejścia obwieszona
była bronią wszelakiego rodzaju, od pistoletów skałkowych po wielostrzałowe strzelby
kapiszonowe, garłacze o lejkowatych lufach i smukłą, grawitacyjnie ładowaną broń z kolbami z
orzechowego drewna. Ale pistoletów takich, jak miał Shannow, nie było.
Właściciel, niski, łysy staruszek powiedział, że nazywa się Gro-ves. Shannow wyjął pistolet i
położył go na długim kontuarze z podwójnych desek, który odgradzał rusznikarza od klientów.
Groves pociągnął nosem i podniósł broń, otworzył zamek i wyłuskał nabój.
- Piekielnikowa - powiedział. -Napółnocyjestichterazmnó-stwo. Mamy nadzieję na parę sztuk, ale
są okropnie drogie.
- Potrzebne mi kule -powiedział Shannow. - Możesz je zrobić?
- Nie mam kłopotu z formami ani z fulminianem, ale te mosiężne łuski? To nie będzie łatwe, panie
Shannow. Ani tanie.
- Ale zrobić je możesz?
- Zostaw mi pięć sztuk, na których popróbuj ę. Zrobię, co w moj ej mocy. Kiedy wyjeżdżasz?
- Miałem zamiar wyj echać dzisiaj. Groves zaśmiał się.
- Muszę mieć co najmniej tydzień. Ile potrzebujesz?
- Setka powinna wystarczyć.
- To będzie kosztowało pięćdziesiąt Bartów. Teraz wziąłbym połowę.
- Wysoko sobie liczysz.
- Taki też jest poziom mojego rzemiosła.
Shannow dał mu zaliczkę i wrócił do hotelu, gdzie znalazł Masona w wygodnym fotelu przy
otwartym oknie, drzemiącego w słońcu.
- Potrzebny mi pokój jeszcze na tydzień. Mason zamrugał i wstał.
- Myślałem, że ruszasz w drogę, meneer Shannow.
- Tak, ale nie w tym tygodniu.
- Rozumiem. Doskonale. Tydzień, załatwione.
90
Shannow poszedł do stajni i osiodłał ogiera. Stajenny uśmiechnął się do niego, a on pomachał mu
ręką. Ruszył na południe, w stronę muru. Jechał dwie godziny przez soczyste pastwiska, a potem
lasy na wzgórzach. Widział pasące się bydło i stado antylop podążające wzdłuż strumienia. Mur
był coraz bliżej. Ze szczytu wzgórza mógł zajrzeć za potężną konstrukcję. Wśród falistych
pagórków nie dostrzegł śladu życia: ani bydła, ani owiec, kóz czy jeleni. Ajednak ziemia,
porośnięta bujną zielenią, wyglądała na żyzną. Ruszył w dół i przystanął na stoku. Wyjął z sakwy
długą lunetę. Od wschodu mur rozpływał się w błękitnej mgiełce gór. Popatrzył na zachód. Jak
daleko sięgnął wzrokiem, mur ciągnął się na milej ednolity, nie do zdobycia. Skierował szkła
lunety na partię oddaloną o pół mili i zobaczył rozbite w pobliżu obozowisko. Podjechał do
budowli. Mur piętrzył się wysoko nad jego głową; ocenił, że ma ponad sześćdziesiąt stóp.
Zbudowany był z wielkich prostokątnych bloków o szerokości mniej więcej dziesięciu stóp i ponad
sześciu wysokości.
Shannow zsiadł z konia i zbliżył się do konstrukcji. Wyciągnął nóż myśliwski i spróbował wsunąć
ostrze między dwa bloki, ale były dokładnie dopasowane, bez śladu zaprawy. Będąc jeszcze na
wzgórzu oszacował, że mur ma co najmniej dziesięć stóp grubości. Schował nóż i przesunął
palcami po głazach, szukając szczelin, które umożliwiłyby wspinaczkę. Gładką powierzchnię
urozmaicały jedynie porosty i, co ciekawe, muszle.
Skoczył na siodło i ruszył na zachód, do obozowiska.
Boris Haimut cierpliwie łupał kamień dłutem i młotem. Na widok przybysza odłożył narzędzia.
- Fascynujące, prawda? -powiedział, uśmiechając się radośnie. Shannow omiótł wzrokiem grupę
ludzi, którzy nie przerywali
pracy. Z boku ujrzał tych dwóch, którzy próbowali przepędzić go z wykopalisk przy wraku statku;
unikającjego spojrzenia, z zapałem tłukli kamienie.
Poszedł z Haimutem do obozu, gdzie warzono wielki gar bake-ra. Uczony owinął szmatą ucho
garnka i napełnił dwa kubki; jeden podał Shannowowi.
- Widziałeś kiedy coś takiego? - zapytał. Shannow pokręcił głową. - Ja też nie. Nie ma okien, wież
i bram. Nie został wzniesiony dla obrony; gdyby jakaś armia chciała go pokonać, wystarczyłoby
zarzucić liny z hakami i wspiąć się na szczyt. Nie ma blanków. Niczego. Po prostu ogromna ściana.
Spójrz na to. - Wyłowił z kieszeni lśniącą muszlę, nieco większą od monety Barty.
91
Shannow obrócił ją w palcach i podniósł do światła. W rowkach mieniły się kolory: purpurowy,
żółty, błękitny i biały.
- Jest bardzo ładna.
- Zgadza się. Ale to morska muszla, panie Shannow. Ta kamienna konstrukcja kiedyś znajdowała
się w morzu.
- Ta cała kraina kiedyś leżała pod wodą - powiedział Shannow. -Istniała tu cywilizacja, wielka
cywilizacja. Ale morze podniosło się i pochłonęło ją.
- Myślisz, że mur jest pamiątką Starego Świata?
- Nie. Tereny Starego Świata w większej części nadal leżą pod wodą. Kilka lat temu dowiedziałem
się, że ziemia przekręciła się nie raz, a dwukrotnie. Ludzie, którzy mieszkali za tym murem, zostali
unicestwieni tysiące lat temu. Przypuszczam, że stało się to w czasie potopu opisanego w Księdze.
- Skąd wiesz to wszystko?
Shannow przez chwilę chciał wyznać mu prawdę, ale zmienił zdanie. Jego wiarygodność zostałby
wystawiona na szwank, gdyby opowiedział, jak zmarły przed wiekami król Atlantydy przybył mu
na ratunek w bitwie ze Strażnikami podczas Wojny Piekielników.
- Przed dwoma laty natknąłem się z przyj acielem na ruiny wielkiego miasta. Wszędzie stały
posągi, pięknie wyrzeźbione. Spotkałem tam uczonego, Samuela Archera. Był wspaniałym
człowiekiem, silnym, a zarazem delikatnym. Badał te ruiny i inne im podobne od wielu lat, i nawet
udało mu się odcyfrować j ęzyk starożytnych. Miasto zwało się Balacris; ląd znany był jako
Atlantyda. Nauczyłem się dużo od niego, zanim umarł.
- Szkoda, że nie żyje. Chciałbym go poznać - powiedział Ha-imut. - Ja też widziałem napisy na
złotej folii. Ale gdyby spotkać człowieka, który potrafi je odczytać... Jak umarł?
- Został zatłuczony na śmieć, bo nie chciał pracować jak niewolnik w kopalni srebra.
Haimut odwrócił wzrok i napił się bakera.
- To nie j est przyj azny świat, meneer Shannow. Żyj emy w dziwnych czasach, walcząc o strzępy
wiedzy. Wszędzie istnieją odizolowane społeczności, nie ma centralnej władzy. Na dzikich
ziemiach rządzą bandyci, a osiedleńcy prowadzą wojny z rywalami. Nie ma pokoju. To najbardziej
irytujące. Daleko na wschodzie leży kraj, gdzie kobietom nie wolno pokazywać twarzy w
miejscach publicznych, a mężczyźni, którzy przeczą Księdze, są paleni żywcem. Na północy są
ludy, wśród których na porządku dziennym jest składanie dzieci
92
w ofierze. Zeszłego roku odwiedziłem tereny, gdzie kobietom nie wolno wychodzić za mąż; są one
własnością mężczyzn i służą za rozpłodowe jałówki całej społeczności. Dokąd by sienie udać,
wszędzie jest przemoc, śmierć i rządy najsilniejszych. Byłeś w Rivervale?
- Tak, kiedyś tam mieszkałem.
- Teraz to oaza spokoju. Rządzi tam niejaki Daniel Cade. Zaprowadził prawo, dobre prawo, i
rodziny mogą wychowywać dzieci w pokoju i dobrobycie. Gdybyśmy wszyscy mogli znaleźć takie
rozwiązanie! Mówisz, że tam mieszkałeś? Znasz Daniela Cade’a?
- Znam - powiedział Shannow. - To mój brat.
- Dobry Boże! Nie wiedziałem. Słyszałem o tobie, oczywiście, ale nikt nigdy nie wspomniał, że
jesteście braćmi.
- Nasze drogi rozeszły się w dzieciństwie. Powiedz mi, co masz zamiar tu osiągnąć?
- Meneer Scayse pragnie przedostać się na drugą stronę muru. Prosił mnie, abym zbadał
możliwości. A ja potrzebuję pieniędzy, żeby wrócić do domu.
- Myślałem, że nie jesteś z niego zadowolony.
- Racja. Jak wszyscy ludzie pragnący władzy, jest wyjątkowo samolubny. Ale nie stać mnie na
skrupuły. I nie krzywdzę nikogo, badając tę konstrukcję.
Shannow dopił napój i podniósł się.
- Zostaniesz na noc, meneer? - zapytał Haimut. - Przyjemnie byłoby pogawędzić na dobrym
poziomie.
- Dziękuję, nie. Może innym razem. Powiedz mi, co wiesz o Scaysem?
Uczony wzruszył ramionami.
- Niewiele. Przybył tutaj przed rokiem z mnóstwem monet i wielkim stadem bydła. Powiedział, że
pochodzi z dalekiej północy. Jest bystrym człowiekiem.
- Nie wątpię - zgodził się Shannow.
Shannow wrócił do miasteczka przed zmrokiem. Zostawił ogiera w stajni, zapłacił stajennemu za
wyczyszczenie i nakarmienie zwierzęcia, a potem ruszył do „Wesołego Pielgrzyma”. Beth
McAdam uśmiechnęła się i wyszła mu na spotkanie.
- Nieczęsto cię widuję, Shannow. Czyżby jedzenie było marne?
- Jest doskonałe. Jak ci się wiedzie?
- Nie mogę narzekać. A tobie?
93
- W miarę - odparł Shannow, świadom wzrostu napięcia. - Dasz mi coś do zjedzenia? Coś
gorącego, jeśli można.
- Pewnie.
Usiadł twarzą do drzwi i rozejrzał się po sali. Było w niej ośmiu klientów; wszyscy z rozmysłem
unikali jego wzroku. Beth przyniosła miskę gęstej polewki, kawał ciemnego pieczywa i ser.
Shannow jadł powoli, myśląc o zamówieniu bakera, ale w pewnej chwili przypomniał sobie
ostrzeżenie Haimuta. Wolał nie ryzykować uzależnienia. Poprosił o szklankę wody.
- Nic ci nie jest, Shannow? - zapytała Beth, przystając przyjego stole. - Wydajesz się trochę...
roztargniony.
- Oglądałem mur, szukałem przejścia na drugą stronę. Wygląda na to, że będę musiał się wspiąć i
dalej zmierzać pieszo. Nie lubię podróżować w ten sposób.
- No to go objedź. Na miłość boską, przecież nie może opasywać całego świata.
- To mogłoby zabrać tygodnie.
- A ty, jak wiadomo, nie jesteś człowiekiem z nadmiarem czasu. Uśmiechnął się do niej.
- Przysiądziesz się?
- Nie mogę, pracuję. Ale jutro rano mam wolną godzinę w południe. Wtedy możesz przyjść.
- Może tak zrobię.
- Może w takim razie powinieneś pomyśleć o wyczyszczeniu płaszcza i wypraniu ubrania.
Cuchniesz kurzem i końmi. A z tą brodą wyglądasz jak Matuzalem.
Shannow z uśmiechem podrapał się po szczęce.
- Zobaczymy.
Wtedy wszedł Alain Fenner. Zauważył Shannowa.
- Mogę się przysiąść, meneerl
- Myślałem, że zakończyliśmy rozmowę - burknął Shannow, zirytowany przerwaniem pogawędki
z Beth.
- Szukam jedynie porady.
Shannow wskazał krzesło po drugiej stronie stołu.
- W czym mogę pomóc?
Fenner pochylił się i zniżył głos do szeptu.
- Zamierzamy dziś w nocy zamknąć szulernię Webbera. Jak zasugerowałeś, będzie nas cała grupa
- Brisley, Broome i paru innych. Ale żaden z nas nie umie stosować przemocy. Byłbym wdzięczny
za parę wskazówek.
94
Shannow spojrzał w jego otwartą, szczerą twarz i zrozumiał, że polubił tego człowieka. Fenner nie
był tchórzem.
- Kto wystąpi w waszym imieniu? - zapytał.
- Ja.
- Zatem po tobie ten bezbożnik będzie spodziewał się akcji. Nie pozwól, by Webber czy
ktokolwiek inny przejął inicjatywę. Nie wdawaj się w dyskusje. Powiedz, co masz do powiedzenia,
i zrealizuj to. Rozumiesz?
- Chyba tak.
- Ogranicz przemowę do minimum. Wejdź, wyprowadź Web-bera i zamknij szulernię. Jeśli pojawi
się choć ślad oporu, zastrzel kogoś. Wytrać zebranych z równowagi. Musisz mieć pełną kontrolę
nad Webberem. Onjest głową węża; jeśli jąodrąbiesz, inni będą stali i zastanawiali się, co począć, i
w tym czasie odniesiesz zwycięstwo. Możesz zaufać swoim ludziom?
- Zaufać im? Jak to rozumiesz?
- Potrafią dochować tajemnicy? Czy Webber będzie wiedział o twoich planach przed
rozpoczęciem akcji?
- Nie sądzę.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz. Od tego zależy twoje życie. Jesteś żonaty?
- Mam żonę i czterech synów.
- Pomyśl o nich, Fenner, kiedy będziesz wchodził do szulerni. Jeśli popełnisz błąd, oni za to
zapłacą.
- Nie może obejść się bez strzelaniny?
- Może. Nie powiedziałem, że macie wpaść tam w huku strzałów. Próbuję ci powiedzieć, jak
utrzymać się przy życiu. Jeśli Webber zacznie gadać, a ty odpowiesz, jego ludzie zaczną dochodzić
do siebie, a twoich ogarnie wahanie. Bądź silny, szybki i zdecydowany. Żadnych odcieni szarości,
meneer Fenner. Tylko czerń i biel. Zwycięstwo albo klęska. Życie lub śmierć.
Fenner odetchnął głęboko.
- Spróbuję trzymać siętwoichrad. Dziękujęza poświęconymi czas.
- To nic mnie nie kosztuje. Jeśli zaczną się kłopoty, jeśli choćby będzie się na to zanosiło, zabij
Webbera. - Ale Shannow wiedział, że Fenner tego nie zrobi, bowiem w chwili, gdy to powiedział,
oczy młodego człowieka umknęły w bok. - Powodzenia, meneer.
Po jego odejściu Beth wróciła do stołu.
- Jest dobrym człowiekiem - powiedziała.
- Ale być może nie pożyje zbyt długo.
95
Ośmiu uzbrojonych ludzi wkroczyło do szulerni Webbera. Gracze oblegali ponad dwadzieścia
stołów, w barze panował tłok. Webber siedział przy stoliku do gry w carnat, na tyłach. Fenner
poprowadził swoją grupę prosto do niego.
- Pójdziesz z nami, meneer Webber - oznajmił, wyciągając pistolet i mierząc w pierś właściciela.
Gdy zebrani zdali sobie sprawę, co się dzieje, w sali zapadła cisza. Webber wstał i skrzyżował ręce
na piersiach. Był wysokim człowiekiem, lekko otyłym, ale potężnie zbudowanym; oczy miał
czarne, głęboko osadzone. Uśmiechnął się do Fennera. Błysnęło złoto. Zęby po obu stronach
siekaczy miał wytopione z tego cennego metalu.
- A niby czemu, do diabła, miałbym to zrobić? - zapytał. Fenner odciągnął kurki pistoletu.
- Bo inaczej będziesz martwy.
- Czy to uczciwe? - zagrzmiał Webber. - Co takiego zrobiłem? Prowadzę dom gry. Nikogo nie
zabiłem, chyba, że w uczciwej walce.
- Jesteś złodziejem i łajdakiem - wtrącił Josiah Broome, wysuwając się do przodu - dlatego
zamykamy twoją szulernię.
- Kto śmie mówić, że j estem złodziej em? Niech wystąpi - krzyknął Webber.
Fenner machnął, by Broome się cofnął, ale ten parł do przodu.
- Ludzie, którzy u ciebie wygrali, nie żyją. Wypierasz się odpowiedzialności?
- Czy to moja wina, meneer] Ten, kto wygrywa dużo monet, przyciąga uwagę wielu innych,
pechowych, graczy.
Fenner rozejrzał się. Tłum cofnął się, wokół nich stali ludzie Webbera. Brisley pocił się obficie, a
dwaj inni z jego grupy niespokojnie przestępowali z nogi na nogę. Pistolet Fennera znieruchomiał
na wysokości piersi Webbera.
- Albo pójdziesz z nami, meneer, albo narazisz się na konsekwencje.
- Zastrzelisz mnie? Zamordujesz mnie, meneer? A jakim to prawem?
- On... on ma rację, Alain - szepnął Broome. - Nie przyszliśmy tutaj, by zabijać. Ale niech to
będzie dla ciebie nauczką, Webber! Nie ścierpimy dalszej przemocy.
- Trzęsę się od stóp do głów, kuchciku. Teraz wszyscy odłóżcie broń, bo moi ludzie rozwalą was
na kawałeczki. - Pistolet Bristleya zagrzechotał na podłodze, inne podążyły jego śladem... z
wyjątkiem broni Alaina Fennera. Młody człowiek spojrzał w oczy Webbera i obaj zrozumieli.
96
Ale Fenner nie był zabójcą. Odbezpieczył pistolet i wrzucił go głęboko do pochwy na biodrze, a w
tej samej chwili Webber strzelił mu dwa razy w pierś. Młody człowiek sięgnął po broń i opadł na
kolana. Trzeci strzał w mostek rzucił go na podłogę.
- Emily... - wyszeptał. Krew rzuciła mu się z ust, ciało zadrgało konwulsyjnie.
- Zabierzcie stąd tego durnia - rozkazał Webber. - Gramy dalej.
Bristley z pomocą innych wyciągnął Fennera na ulicę. Gdy przechodzili obok „Wytchnienia
Podróżnych”, Shannow siedział na werandzie. Przytłoczony wielkim smutkiem, wstał i podszedł do
grupy.
- Po prostu go zastrzelił - powiedział Broome. - Alain chował pistolet, a Webber po prostu go
zastrzelił.
Shannow pochylił się i dotknął szyi Fennera.
- Nie żyje. Połóżcie go.
- Nie na ulicy - zaprotestował Broome.
- Połóżcie go! - wybuchnął Shannow. - I czekajcie. - Okrył zwłoki płaszczem, potem
pomaszerował szybko do szulerni. Wszedł prosto do pokoju, w którym Webber pił i żartował ze
swymi ludźmi. Wyciągnął pistolet, odciągnął kurki i przycisnął go do ust Webera.
- Otwieraj gębę! - zawołał.
Webber zamrugał i zobaczył wściekłość płonącą w oczach Shan-nowa. Otworzył usta i lufa
wsunęła się między zęby.
- Wstawaj!
Webber poderwał się na nogi. Shannow wyprowadził go na ulicę. Nie musiał się oglądać, aby
wiedzieć, że wszyscy obecni idą za nimi. Wieści rozeszły się po innych przybytkach i zebrał się
tłum. Webber cofał się, niemal dławiony lufą pistoletu. Nadal był uzbrojony, lecz trzymał ręce z
daleka od broni. Shannow zatrzymał się przy zwłokach Alaina Fennera i obrócił się lekko, aby
popatrzeć na tłum.
- Ten młody człowiek zaryzykował życiem dla wielu z was. I teraz leży martwy, jego żona została
wdową, a synowie stracili ojca. Dlaczego? Ponieważ brakuje wam odwagi. Ponieważ pozwalacie,
by taki pasożyt żerował wśród was bezkarnie. Ten człowiek zginął z powodu grzechu, jaki się tutaj
rozplenił. - Omiótł wzrokiem zebranych. - A jak mówi Księga, grzech karany jest śmiercią!
Pociągnął za spust. Mózg Webbera wyrwał się z czaszki, ciało osunęło się na ziemię, z
poczerniałych ust buchnął ciemny obłoczek dymu. Zapadło grobowe milczenie.
- A teraz słuchajcie! - ryknął Shannow. - Znam wielu z was, łajdaki. Jeśli o świcie będziecie
jeszcze w Dolinie Pielgrzymiej,
97
7 — Ostatni strażnik
zacznę na was polować i tępić was jak robactwo. Możecie siedzieć przy śniadaniu albo wylegiwać
się w łóżku, albo grać spokojnie w car-nat z przyjaciółmi. Aleja dosięgnę was niczym gniew Boga.
Ci, którzy słyszą, niech to przemyślą. Jutro czeka was śmierć.
Z tłumu wysunął się krępy mężczyzna, z dwoma pistoletami za pasem.
- Myślisz, że poradzisz sobie z nami wszystkimi? - zawołał butnie. Pistolet Shannowa wypalił i
śmiałek padł z roztrzaskaną głową.
- Nie ma co do tego wątpliwości - oświadczył Człowiek Jeruzalem. - Jutro zaczynam polowanie.
Rozdział szesnasty
Zapadła długa noc. Shannow siedział w swoim pokoju, z pistoletami Piekielników na stole, z godną
zaufania bronią kapiszonową w kaburach u boku. Wyczyścił i przeładował stare pistolety; do
rewolwerów Piekielników miał tylko szesnaście sztuk amunicji, i gdyby noc okazała się
niespokojna, mogłobyjej zabraknąć. Odsunął krzesło od okna i siedział w głębi pokoju. Zwinięte
poduszki pod kocem imitowały jego ciało. Człowiek Jeruzalem nie miał nic więcej do roboty, jak
tylko czekać na nieuniknione.
Gdy mijała pierwsza godzina czuwania, usłyszał tętent koni wyjeżdżających z miasta. Nie wyjrzał
przez okno, aby je przeliczyć. Przynajmniej dwie trzecie bandziorów miało odjechać przed świtem,
ale to nie oni go niepokoili.
Siedział w ciemności, już opanowany, obwiniając się za śmierć Fennera; w głębi duszy wiedział, że
młody człowiek nie przeżyje, a jednak pozwolił mu wstąpić w dolinę cienia.
„Czy jestem stróżem brata swego?” Odpowiedź powinna brzmieć: tak. Wspomniał wstrząśnięte
twarze, które otaczały go, gdy posłał Webbera do piekła. Wiedział, co zobaczyli świadkowie:
szalony fanatyk znany światu jako Człowiek Jeruzalem rozprawił się z kolejną bezradną ofiarą.
Zapomną, że Webber bezlitośnie zamordował biednego Alaina Fennera, ale będą pamiętać, jak
udręczona ofiara stała w blasku księżyca z lufą pistoletu w ustach.
I to samo miał zapamiętać Shannow. To nie był dobry uczynek. Może konieczny, ale na pewno nie
szlachetny. Był czas, kiedy Jon
Shannow stanąłby naprzeciwko Webbera, wyprostowany i nieustraszony, i stoczył z nim
pojedynek. Ale nie teraz. Powoli tracił siły, stawał się coraz wolniejszy. Zrozumiał to doskonale,
kiedy przyglądał się, jak Ciem Steiner błyskawicznie wyciąga pistolety i strzela do rzuconego
garnka. Kiedyś, być może, Człowiek Jeruzalem mógł powtórzyć taki wyczyn. Teraz już nie. Nawet
w przybliżeniu.
Deska skrzypnęła na korytarzu. Shannow podniósł pistolet. Usłyszał szmer otwieranych i
zamykanych drzwi, cichutki jęk sprężyn pod ciężarem siadającej na łóżku osoby. Odprężył się, ale
nie spuścił kurków.
Rivervale. Tam odmieniło siej ego życie. Przebył dzikie krainy i znalazł się w niepospolicie
spokojnej osadzie. Tam poznał Donnę Taybard. Jej mąż, Tomas cieśla, został zamordowany, a jej
samej groziło niebezpieczeństwo. Shannow pomógł jej i zapałał do niej miłością. Razem z Co-nem
Griffinem wyruszyli, aby rozpocząć na nowo życie w świecie bez bandytów i zabójców. Griffin
nazywał ten świat Avalonem.
I co znaleźli? Shannow został raniony przez Żerców, dziwaczną rasę kanibali, i uratowany przez
świętego Karitasa, który ocalał z Drugiego Potopu. Donna, przekonana, że Shannow nie żyje,
poślubiła Griffina.
Wówczas coś w Jonie Shannowie pękło i umarło. Pamiętał, jak jego ojciec kiedyś powiedział:
„Lepiej kochać i utracić, niż nigdy nie kochać”. Ale to nie było prawdą.
Był dużo bardziej zadowolony z siebie przed spotkaniem Donny. Może nie szczęśliwy, ale chociaż
wiedział, kim i czym jest...
Ciche kroki rozległy się nad jego głową, na dachu.
„Chodźcie, niedoszli zabójcy. Jestem tutaj. Czekam”. Usłyszał jęk napinającej się liny i zobaczył
obutą stopę, zsuwającą się w pętli za oknem coraz niżej i niżej. Ukazał się tułów. Mężczyzna
trzymał się liny lewą ręką; w prawej miał pistolet o długiej lufie. Gdy zawisł na wysokości okna,
wycelował w łóżko i oddał dwa strzały. Jednocześnie do pokoju wpadło dwóch innych.
Człowiek Jeruzalem zastrzelił obu z jednego pistoletu, następnie skierował drugi ku oknu i wypalił
w brzuch człowiekowi na linie, który z wrzaskiem zniknął z pola widzenia. Shannow uniósł
wysoko pistolet i strzelił trzy razy w sufit. Usłyszał krzyk; lina spadła na ziemię, potem rozległ się
trzask, gdy ciało zarwało deski chodnika.
Zapadła cisza. W pokoju cuchnął dym, w powietrzu wisiała mgiełka spalonego prochu.
99
Z korytarza dobiegły szeptane komendy, ale nic się nie poruszyło. Shannow szybko załadował broń
ostatnimi nabojami. Na korytarzu padły dwa strzały. Ktoś wrzasnął, ciało zadudniło na
drewnianym podeście.
- Hej, Shannow - zawołał Steiner. -Tutaj czysto. Mogę wejść?
- Lepiej z pustymi rękami - poradził Shannow. Steiner przestąpił zwłoki i wszedł do pokoju.
- Tam było tylko dwóch - zameldował z uśmiechem. - Cholera, z tobą życie jest ciekawsze. Wiesz,
co najmniej trzydziestu ludzi już opuściło osadę. Czego bym nie dał za taką reputację!
- Czemu mi pomogłeś?
- Do licha, Shannow, nie mogłem ryzykować, że zabije cię ktoś inny. Gdzie miałbym znaleźć
takiego przeciwnika?
Steiner stanął przy oknie i zaciągnął grubą kotarę. Zaskwiercza-ła zapałka; lampa na stole
rozbłysła.
- Nie będziesz miał nic przeciwko, gdy wywlokę ich na korytarz? Zaczynają zasmradzać pokój. -
Nie czekając na odpowiedź, pochylił się nad zwłokami. - Obaj dostali w głowę. Nieźle. Cholera,
całkiem nieźle! - Złapał za kołnierz pierwszego mężczyznę i wyciągnął go za drzwi.
Shannow siedział i patrzył, jak chłopak pozbywa się drugiego trupa.
- Hej, Mason! - zawołał Steiner. - Przyślesz tu parę osób, żeby zabrali tę padlinę?
Wrócił do pokoju i wpasował wyłamane drzwi.
- I co, Shannow, nie zamierzasz mi podziękować?
- A niby za co?
- Za sprzątnięcie tych dwóch na schodach. Co byś beze mnie zrobił? Mieli cię tu jak zwierzynę w
potrzasku.
- Dziękuję- powiedział Shannow. - A teraz mógłbyś odejść. Chciałbym się przespać.
- Przyjść do ciebie jutro, kiedy zacznie się polowanie?
- To nie będzie konieczne.
- Człowieku, jesteś szalony. Zostało dwudziestu, może trzydziestu ludzi. Nie dasz rady im
wszystkim.
- Dobrej nocy, meneer Steiner.
Następnego dnia rano, po trzygodzinnej drzemce, Jon Shannow zszedł na dół i przywołał Masona.
100
- Każ komuś znaleźć szóstkę dzieciaków, które umieją czytać. Niech je tu przyprowadzi.
Usiadł przy stole z sześcioma dużymi arkuszami papieru i laseczką węgla. Powoli i uważnie
wypisał na każdej kartce wiadomość.
Kazał dzieciom odczytać ją na głos, po czym rozesłał je po szu-lerniach i knajpach we wschodniej
części miasteczka, z poleceniem wręczenia pism właścicielom. Wiadomość była prosta:
UWAGA
WSZYSCY NOSZĄCY BROŃ NA TERENIE MIASTA W DOLINIE PIELGRZYMIEJ UZNANI
ZOSTANĄ ZA ZBÓJCÓW I WICHRZYCIELI, I JAKO TACY ZOSTANĄ POTRAKTOWANI.
SHANNOW
Po odejściu dzieci Shannow czekał cierpliwie, uwalniając się od strachu i napięcia. Mason
przyniósł mu kubek bakera i przysiadł naprzeciw niego.
- Póki co, Shannow, pokój masz za darmo, tak samo jedzenie i picie.
- Miło z twojej strony, meneer. Mason wzruszył ramionami.
- Jesteś przyzwoitym człowiekiem. Ale raczej nie zyskujesz przyjaciół.
- Jestem tego świadom. - Shannow spojrzał w chudą twarz mężczyzny. - Chyba nie zawsze byłeś
hotelarzem.
Mason uśmiechnął się lekko.
- Przepędziłeś mnie z Allionu, pakując mi kulę w ramię. Kiedy pada, boli jak wszyscy diabli.
Shannow pokiwał głową.
- Pamiętam cię; jeździłeś z Cade’em. Cieszę się, że TfoA&iksś bardziej lukratywne zajęcie.
- Człowiek się starzeje. Większość z nas wzięła się za gościńce, bo zbójcy, nieurodzaje albo
bogacze pozbawili nas naszych gospodarstw. Ale to nie jest życie. Tutaj mam żonę, dwie córki i
dach nad głową Jadam regularne posiłki, a zimą ogień w kominku odpędza mróz. O co więcej
można prosić?
- Święte słowa - przyznał Shannow.
- Co teraz zrobisz?
- Tjd&Tękseca do południa, a potem wykorzenię pozostałości zła.
101
- To nie Allion, Shannow. Tam miałeś poparcie mieszkańców. Był komitet, a ochotnicy, wszyscy z
dobrymi strzelbami, chronili twoje tyły. Tutaj taka akcja równa się samobójstwu. Będą czekali na
ciebie w zaułkach albo strzelą, gdy tylko pokażesz się na ulicy.
- Dałem słowo, meneer, a moje słowo jest z żelaza.
- Tak myślałem. - Mason zebrał się do odejścia. - Oby szczęście ci dopisało.
- Zwykle tak bywa - powiedział Człowiek Jeruzalem.
Ze swojego miejsca widział słońce, które powoli wspinało się po niebie. Zanosiło się na piękny
dzień; nie można wybrać lepszego na śmierć. Dzieci wracały jedno po drugim. Shannow dawał
każdemu monetę, pytając, gdzie zostawiły ogłoszenia i jaka była reakcja. W większości
przypadków odbiorcy odczytali je na głos zebranym, ale jeden po przeczytaniu podarł pismo na
kawałki. Ludzie ryknęli śmiechem, zameldował mały goniec.
- Opisz to miejsce - poprosił Shannow. Chłopak wykonał polecenie. - Widziałeś tam ludzi z
pistoletami?
- Tak. Jeden siedział przy oknie z długą strzelbą wycelowaną na ulicę. Dwaj stali na galeryjce,
naprawo od drzwi. Myślę, żejesz-cze jeden chował się za beczkami przy szynkwasie.
- Spostrzegawczy jesteś, mały. Jak się nazywasz?
- Matthew Fenner, proszę pana.
Shannow spojrzał w ciemne oczy chłopca i zastanowił się, dlaczego wcześniej nie dostrzegł
podobieństwa.
- Jak twoja matka?
- Dużo płakała.
Shannow rozwiązał sakiewkę, w której trzymał monety, i odliczył dwadzieścia sztuk.
- Daj to matce. Powiedz, że jest mi przykro.
- Nie jesteśmy biedni, proszę pana. Ale dziękuję za pamięć. -Chłopiec odwrócił się i wyszedł z
pokoju.
Dochodziło południe. Shannow wrzucił monety z powrotem do sakiewki.
Opuścił „Wytchnienie Podróżnych” drzwiami na tyłach i skręcił w uliczkę, z bronią w pogotowiu.
Uliczka była wyludniona. Przekradł się za budynkami do szulerni opisanej przez chłopca.
Prowadził ją Zeb Maddox, a według Masona był on szybkim strzelcem: „Cholera, niemal tak
dobrym jak Steiner. Nie dawałbym mu drugiej szansy, Shannow”.
Człowiek Jeruzalem zatrzymał się przed wąskim służbowym wej -ściem na tyłach, zaczerpnął
powietrza i nacisnął klamkę. Usuwając się
102
na bok, zobaczył plecy człowieka klęczącego za stosem baryłek. Inni wlepiali oczy we frontowe
drzwi. Shannow przesunął się bezgłośnie i trzasnął pistoletem w kark klęczącego. Mężczyzna
zachwiał się z jękiem. Shannow złapał go za kołnierz i położył na podłodze. W tej samej chwili
ktoś zawołał:
- Zeb, zbiera się tłum.
Wysoki chudzielec w czarnej koszuli i skórzanych spodniach wyłonił się zza baru i podszedł do
drzwi. Z pochwy z wypolerowanej skóry wystawała kościana rękojeść pistoletu o krótkiej lufie.
Z zewnątrz dobiegł głos.
- Wy tam, w środku, słuchajcie. Mówi Pastor. Wiemy, że jesteście uzbrojeni, a my jesteśmy
gotowi wydać wam bitwę. Zastanówcie się dobrze. Jest nas czterdziestu, i kiedy przypuścimy atak,
dojdzie do rzezi. Ci, których nie zabijemy, zostaną powieszeni. Proponuję odłożyć broń i wyjść
spokojnie do koni. Zaczekamy parę minut, ale gdy będziemy zmuszeni wpaść do środka, zginiecie
co do jednego.
- Mamy się wynosić, Zeb - krzyknął człowiek, którego Shannow nie mógł zobaczyć.
- Nie zwiewam z takich wszawych miasteczek - syknął Zeb Maddox.
- W takim razie zwiewaj przede mną- powiedział Shannow, wychodząc z pistoletem w dłoni.
Maddox odwrócił się powoli.
- Wepchniesz mi ten pistolet w usta, Shannow, czy też postąpisz jak mężczyzna i zmierzysz się ze
mną uczciwie?
- Och, jak najbardziej. - Shannow przybliżył się i wbił pistolet w brzuch Maddoxa. - Wyciągaj
broń i przygotuj ją do strzału.
- Do diabła, o co chodzi?
- Szybko. Teraz przyciśnij lufę do mojego brzucha. - Maddox wypełnił polecenie. - Doskonale.
Masz swoją okazję. Policzę do trzech i obaj pociągniemy za spust - wyszeptał zimno Shannow.
- Oszalałeś. Obaj zginiemy.
- Jeden - Shannow zaczął odliczać.
- To wariactwo, Shannow! - Oczy Maddoxa rozszerzył strach.
- Dwa.
- Nie! - wrzasnął Maddox. Rzucił pistolet i cofnął się chwiejnie, chowając twarz w dłoniach.
Człowiek Jeruzalem popatrzył na strzelców trwających w pogotowiu.
- Życie albo śmierć - powiedział. - Wybierajcie.
103
Pistolety zagrzechotały na podłodze. Shannow podszedł do drzwi i pokiwał Pastorowi i j ego
ludziom. Był tam Broome. I Brisley.. i Mason. .. i Steiner. Obok nich stała Beth McAdam z
pistoletem w dłoni.
- Nikogo nie zabiłem - oznajmił. - Są gotowi do odjazdu. Puśćcie ich. - Odszedł z pistoletem
schowanym do kabury.
- Shannow! -krzyknęła Beth. Człowiek Jeruzalem zawirował, gdy Zeb Maddox oddał strzał.
Pocisk zbił go z nóg, w oczach mu się zamgliło, ale odpowiedział ogniem. Maddox zgiął się we
dwoje. Wyprostował się chwiejnie, grad kul oderwał go od ziemi i cisnął do środka szulerni.
Shannow podniósł się z trudem. Ledwo trzymał się na nogach. Krew spływała mu po policzku.
Pochylił się po kapelusz... I pochłonęła go ciemność.
Jaskrawe wszechobecne kolory, raziły go w oczy. Krew zalewała mu twarz. Płomienie zamigotały
na krańcach pola widzenia, i ujrzał idącą ku niemu straszliwą bestię, ze sznurem, który miał go
zadusić. Strzelił, stworzenie zachwiało się, lecz brnęło dalej, brocząc krwią z zadanych ran. Strzelił
drugi raz. I znowu. Bestia zbliżała się, wreszcie opadła przed nim na kolana, rozwarła szponiaste
łapy.
- Dlaczego? - wyszeptała.
Shannow zobaczył teraz, że stwór niósł nie linę, a bandaż.
- Dlaczego mnie zabiłeś? Chciałem ci pomóc.
- Wybacz - wyszeptał Shannow. Stwór zniknął, a on wstał i wyszedł z jaskini. Na niebie,
przerażający swoim ogromem, wisiał Miecz Boga, otoczony krzyżami w różnych kolorach -
zielonym, białym, błękitnym. Poniżej leżało miasto tętniące życiem: wielkie, koliste miasto
otoczone murami z białego kamienia i głęboką fosą, z portem pełnym drewnianych statków z
rzędami wioseł.
Do Shannowa zbliżyła się piękna kobieta o włosach barwy płomienia.
- Pomogę ci - powiedziała... ale w jej dłoni błysnął nóż. Shannow cofnął się.
- Daj mi spokój.
Zbliżyła się, a nóż powędrował w górę, aby zatonąć w j ego piersiach. Spowiła go ciemność. Potem
zabrzmiał ogłuszający ryk... i Shannow przebudził się.
Siedział w małym fotelu, otoczony kryształem oprawionym w stal. Na głowie miał dopasowany
hełm ze skóry. Głosy szeptały do jego ucha.
104
- Wieża, sytuacja awaryjna. Zeszliśmy z kursu. Nie widzimy ziemi... Powtarzam... Nie widzimy
ziemi.
Shannow przechylił się i wyjrzał przez kryształowe okno. Daleko w dole rozpościerał się ocean.
Obejrzał się. Siedział w metalowym krzyżu, zawieszony w powietrzu pod chmurami, które
przemykały z oszałamiającą prędkością.
- Jakajestwasza pozycja, dowódco eskadry? -zapytał inny glos.
- Wieża,niejesteśmypewni.Niewiemy,gdziejesteśmy... Zgubiliśmy się...
- Weź kurs na zachód.
- Nie wiemy, gdzie jest zachód. Wszystko idzie źle... dziwnie... nie jesteśmy pewni kierunku,
nawet ocean nie j est taki, jak powinien...
Krzyż zaczął gwałtownie dygotać. Shannow wlepił oczy w okno. Wydawało się, że niebo i morze
stapiają się w jedność. Potem niebo za oknem zniknęło, ciemność połknęła krzyż. Shannow
wrzasnął...
- Wszystko w porządku, Shannow. Uspokój się. Już dobrze. Otworzył oczy i zobaczył twarz Beth
McAdam. Spróbował poruszyć głową, ale okropny ból przeszył mu skroń. Jęknął.
Beth położyła wilgotny ręcznik na jego czole.
- Nic ci nie jest, Shannow. Odwracałeś się, gdy trafiła cię kula. Nie przebiła czaszki, ale nieźle ci
przywaliła. Odpoczywaj.
- Maddox? - wyszeptał.
- Nie żyje. Zastrzeliliśmy drania, a innych powiesiliśmy. Teraz mamy komitet, który patroluje
miasto. Bandyci odeszli.
- Wrócą. Zawsze wracają.
- Wystarczy zła na jeden dzień - odezwał się ktoś inny.
- To ty, Pastorze?
- Tak. - Przybyły pochylił się nad rannym. - Nie musisz się przejmować, Shannow. W mieście
panuje spokój.
Shannow zasnął. Tym razem nic mu się nie śniło.
Rozdział siedemnasty
Widzę, że masz dwie Biblie. - Pastor usiadł przy łóżku Shannowa z księgami w dłoniach. - Jedna ci
nie wystarcza?
105
Shannow, z obandażowaną głową i podpuchniętym okiem, sięgnął po pierwszą Biblię.
- Ta towarzyszy mi od wielu lat. Zeszłego roku pewna kobieta dała mi drugą; tujęzykjest dużo
prostszy. Brakuje mu dostojeństwa, ale wiele ustępów łatwiej mi zrozumieć.
- Ja nie mam kłopotów ze zrozumieniem - stwierdził Pastor. -Od początku do końca obowiązuje
jedno: prawo boskie jest absolutne. Przestrzegaj go, a dostąpisz łaski na tym i na tamtym świecie.
Zaprzyj się go, a umrzesz marnie.
Shannow opadł na poduszki. Zawsze podchodził z rezerwą do ludzi, którzy twierdzili, że
zrozumieli Wszechmogącego, a jednak Pastor był dobrym towarzyszem, na przemian dowcipnym i
filozoficznym; miał aktywny umysł i dobrze się z nim dyskutowało.
Dzięki jego obecności przymusowy odpoczynek stał się mniej uciążliwy.
- Jak postępuje budowa kościoła? - zapytał Shannow.
- Mój synu - Pastor uśmiechnął się szeroko - to zakrawa na cud. Co dnia dziesiątki braci ochoczo
przystępują do pracy. Nigdy nie widziałeś takiego zapału.
- Czyżby miało to coś wspólnego z Komitetem? Beth wspomniała mi, że wszyscy niegodziwcy
mająteraz wybór: albo praca na rzecz kościoła, albo szubienica.
Pastor roześmiał się.
- Wiara bez pracy jest martwa. Ci szczęśliwi... niegodziwcy... znajdują Boga poprzez swoje trudy.
I tylko trzem zaproponowano wybór. Jeden okazał się zręcznym cieślą, inni rozwijają podobne
umiejętności. Jednak w większości przy budowie pracują mieszkańcy miasteczka. Kiedy
wydobrzejesz, musisz przyjść i wysłuchać mojego kazania. Chociaż sam je wygłaszam, za każdym
razem porywa mnie ich duch.
Shannow uśmiechnął się.
- Gdzież pokora, Pastorze?
- Jestem niepomiernie dumny ze swojej pokory, Shannow. Shannow zaniósł się śmiechem.
- Nie wiem, co o tobie sądzić, ale cieszę się z twojego towarzystwa.
- Nie pojmuję twojej rozterki - rzekł poważnie Pastor. - Jestem taki, jakim mnie widzisz, sługą
Wszechmogącego. Pragnę doczekać ziszczenia Jego planu.
- Jego planu? Jakiego?
106
- Nowe Jeruzalem, Shannow, zstępuje w chwale z niebios. A sekret leży tutaj, w krainach
południa. Rozejrzyj się po świecie. Nadal jest piękny, ale brakuj e w nim spójności. Szukamy Boga
na setki sposobów w tysiącach różnych miejsc. Musimy zebrać się, pracować razem, razem
budować. Musimy ustanowić prawa, które niczym żelazo spoją ziemię od oceanu po ocean. Ale
najpierw musimy zobaczyć wypełnienie objawienia.
Niepokój Shannowa zwiększył się.
- Myślałem, że to już się stało. Czyż nie mówi ono o straszliwych katastrofach, o kataklizmach,
które unicestwią większą część ludzkości?
- Ja mówię o Mieczu Boga, Shannow. Pan zesłał go, aby omiótł ziemię niczym kosa, jednak do
tego nie doszło. A dlaczego? Bo znajduje się nad nieczystym miejscem, zaludnionym przez bestie
Szatana i Nierządnicy Babilonu.
- Chyba zaczynam rozumieć, Pastorze - rzekł Shannow ze zmęczeniem. - Pragniesz zniszczyć
bestię, powodując upadek Nierządnicy? Tak?
- Cóż innego miałby zrobić bogobojny człowiek, Shannow? Czy ty nie chcesz zobaczyć, jak
dopełnia się dzieło Pana?
- Nie wierzę w jego wypełnienie po przez rzeź.
Pastor potrząsnął głową, a oczy rozszerzyły mu się z niedowierzania.
- Jak ty możesz to mówić? Twoje pistolety owiane są legendą, a trupy znaczą drogę twego życia.
Myślałem, że j esteś dobrze oczytany, Shannow. Nie pamiętasz miasta Aj i klątwy rzuconej przez
Boga na pogan? Ani jeden mężczyzna, ani kobieta, ani dziecko nie ostało się przy życiu, nie
uchował się nikt spośród wyznawców Molocha.
- Słyszałem już wcześniej ten argument... z ust króla Piekielni-ków, który czcił Szatana. Gdzie
słowa o miłości, Pastorze?
- Miłość jest dla wybranych, stworzonych na podobieństwo Boga Wszechmogącego. On uczynił
człowieka, i on uczynił bestie na ziemi. Tylko Lucyfer miał czelność przemienić bestie w ludzi.
- Szybko dokonujesz sądów, choć nie muszą one być trafne. Pastor wstał.
- Może masz rację, bowiem wygląda na to, że ciebie źle osądziłem. Uznałem cię za wojownika w
sprawie Boga, ale jest w tobie słabość, Shannow, zwątpienie.
Otworzyły się drzwi. Weszła Beth z dzbankiem i tacą pełną kromek ciemnego chleba z serem.
Pastor z przyjaznym uśmiechem ustąpił
107
jej z drogi i wyszedł bez pożegnania. Beth postawiła tacę i usiadła przy łóżku.
- Czyżbym czuła złość wiszącą w powietrzu? - zagadnęła. Shannow wzruszył ramionami.
- To człowiek opętany marzeniem, którego ja nie podzielam. -Ujął jej rękę. - Byłaś dla mnie miła,
Beth McAdam, i jestem ci wdzięczny. Rozumiem, że to ty poszłaś do Pastora i nakłoniłaś go do
utworzenia komitetu, który przybył mi z pomocą.
- To nic wielkiego, Shannow. Miastu potrzebne były generalne porządki, a ludzie pokroju Brooma
przez cały rok nic tylko dyskutowaliby na temat etyki bezpośredniego działania.
- A jednak, o ile mnie pamięć nie myli, on też tam był.
- Nie brakuje mu odwagi, tylko zdrowego rozsądku. Jak twoja głowa?
- Lepiej. Jest jeden mały problem. Zrobisz coś dla mnie? Mogłabyś przynieść mi brzytwę i mydło?
- Zrobię coś lepszego, Człowieku Jeruzalem. Sama cię ogolę. Od dawna chcę zobaczyć twarz, jaka
kryje się pod tą brodą.
Wróciła ze sztywnym pędzlem z borsuczej sierści i brzytwą pożyczoną od Masona, kostką mydła i
miską gorącej wody. Shannow leżał z zamkniętymi oczyma, gdy Beth namydlała mu brodę. Czuł
chłód brzytwy na policzku, gdy wprawnie goliła zarost. Wreszcie wytarła mu twarz z piany i
podała ręcznik. Uśmiechnął się do niej.
- I co widzisz?
- Jesteś niebrzydki, Shannow, ale w konkursie piękności byś nie zwyciężył. A teraz zjedz obiad.
Zajrzę do ciebie wieczorem.
- Nie odchodź, Beth. Zostań jeszcze chwilę. - Wyciągnął rękę i złapał ją za ramię.
- Mam pracę, Shannow.
- Tak, tak. Oczywiście. Wybacz.
Zmusiła się do uśmiechu i wyszła z pokoju. Na korytarzu przystanęła i przypomniała sobie jego
oczy w chwili, gdy prosił jąo pozostanie.
- Nie bądź głupia, Beth - przykazała sobie głośno. - Dlaczego nie? Masz jeszcze godzinę wolnego.
Okręciła się na pięcie, otworzyła drzwi i wróciła do pokoju. Jej ręka podniosła się do guzików
bluzki.
- Nie dopatruj się w tym zbyt wiele, Shannow - wyszeptała, zrzucając spódnicę i wsuwając się do
jego łóżka.
108
Dla Beth McAdam to było objawienie. Długo leżała u boku śpiącego Shannowa, rozgrzana i
cudownie odprężona. Była zdumiona jego brakiem doświadczenia i pełną wdzięku biernością, z
jaką poddawał się jej pieszczotom. Mężczyźni nie byli jej obcy i cieszyła się nimi na długo przed
tym, zanim poznała i uwiodła Seana McAdama. Nauczyła się, że wszyscy podnieceni faceci
zachowują się podobnie: macają, obłapiają, a potem wpadają w rytmiczne szaleństwo. Shan-no w
był inny...
Wziął ją w ramiona i gładził jej ramiona i plecy. To do niej należała inicjatywa. Człowiek
Jeruzalem przebojowo radził sobie w niebezpiecznych sytuacjach, ale w ramionach kobiety był
zupełnie niedoświadczony i zaskakująco delikatny.
Beth wysunęła się z łóżka. Shannow przebudził się w jednej chwili.
- Idziesz? - zapytał.
- Tak. Dobrze spałeś?
- Cudownie. Wrócisz wieczorem?
- Nie - powiedziała zdecydowanie. - Muszę zająć się dziećmi.
- Dziękuję, Beth.
- Nie dziękuj - warknęła. Ubrała się spiesznie i przegarnęła palcami jasne włosy. Zatrzymała się
przy drzwiach. - Z iloma kobietami sypiałeś, Shannow?
- Z dwiema - odparł bez śladu zażenowania.
Przeszła przez ulicę do „Wesołego Pielgrzyma”, gdzie czekał Broome. Był czerwony ze złości.
- Powiedziałaś godzina, frey McAdam, a minęły dwie. Ja tracę klientów, ty stracisz zarobki.
- Cokolwiek postanowisz, meneer. - Minęła go i zajęła się naczyniami czekającymi na umycie. W
jadalni siedziało dwóch klientów, obaj kończyli posiłki. Beth zaniosła talerze na podwórko i umyła
je wodą z głębokiej studni. Kiedy wróciła, „Pielgrzym” był pusty.
Broome przybliżył się do niej.
- Przepraszam, poniosło mnie. Wiem, że on jest ranny i potrzebuje opieki. Dostaniesz swoje
pieniądze. Zastanawiałem się... czy nie zechciałabyś odwiedzić mnie dziś wieczorem.
- W jakim celu, meneer?
- Aby porozmawiać... przekąsić coś... poznać się wzajemnie. Ważne, by ludzie pracujący razem
dobrze się rozumieli.
Spojrzała w j ego szczupłą twarz i wyczytała w oczach podniecenie.
- Niestety, meneer. Spotykam się dziś z meneerem Scayse, aby porozmawiać o interesach.
109
- Dzierżawa ziemi, wiem - powiedział, a j ego oczy pociemniały. - Proszę mnie źle nie zrozumieć,
frey McAdam. Meneer Scayse rozmawiał ze mną, ponieważ wie, że cię znam. Powiedziałem mu,
że moim zdaniem jesteś uczciwa i pracowita. Ale czy naprawdę chcesz wieść samotne życie na
farmie?
- Chcę mieć dom, meneer.
- Tak, tak.
Odgadła, że zamierza złożyć jej propozycję, i uprzedziła go.
- Muszę wracać do pracy. - Minęła go i zniknęła na tyłach budynku.
Tego wieczora służący przeprowadził ją przez amfiladę pokojów, jakie Scayse wynajął na stałe w
„Wytchnieniu Podróżnych”. Wreszcie znalazła się w obszernym pomieszczeniu z wielkim
kominkiem, w którym wesoło trzaskał ogień. Scayse dźwignął się z przepastnego, wygodnego
fotela, ujął jej rękę i podniósł do ust.
- Witam, szanowna pani. Czy da się pani skusić na odrobinę wina?
Był przystojny, a blask ognia jeszcze podkreślał jego urodę -odgarnięte z czoła włosy lśniły, ostre,
wyraziste rysy zdawały się niemal dzikie.
- Nie, dziękuję.
Podprowadził ją do fotela, poczekał, aż usiadła, a potem wrócił na swoje miejsce.
- Niewiele mam pożytku z ziemi, którą chce pani wydzierżawić. Ale proszę mi powiedzieć,7rey
McAdam, dlaczego przyszła pani do mnie? Nikt nie ma tytułu własności do ziem w okolicy. Każdy
bierze tyle, ile mu potrzeba. Mogła pani po prostu pojechać w wybrane miejsce i zbudować tam
dom.
- Gdybym była bogata, meneer, i miała pięćdziesięciu jeźdźców, tak właśnie bym zrobiła. Ale nie
jestem bogata i nie mam ludzi. Wydzierżawiona ziemia nadal będzie należała do pana i gdy znaj dę
się w kłopotach, przyjdę do pana po pomoc. Pańscy ludzie objeżdżają wysokie pastwiska i
powszechnie wiadomo, że bandyci rzadko przysparzająpanu zmartwień. Mam nadzieję, że
podobnie będzie w moim przypadku.
- Nauczyła się pani dużo w trakcie krótkiego pobytu w tym mieście. Najwyraźniej jest pani
inteligentną kobietą. Uroda i rozum rzadko chodzą w parze.
- A to ciekawe. Ja podobnie myślę o mężczyznach. Roześmiał się.
- Zje pani ze mną kolację?
110
- Nie sądzę. Czy cena jest uzgodniona?
- Zrzeknę się zapłaty w zamian za kolację.
- Wyjaśnijmy sobie coś, proszę pana. Łączą nas interesy. -Otworzyła sakiewkę i odliczyła
trzydzieści srebrnych monet. - To za pierwszy rok. A teraz muszę odejść.
- Jestem rozczarowany - powiedział, podnosząc się z fotela. -Miałem nadzieję.
- I niech pan jej nie traci, meneer. To wszystko, co mamy.
Po odejściu Beth McAdam Shannow usiadł na łóżku. Czuł jeszcze zapachjej ciaław pościeli, czuł
ciepło jej obecności. Nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś takiego. Donna Taybard była ciepła,
delikatna i bierna, kochająca i niosąca ukojenie. Ale Beth... była w niej siła, niemal pierwotny głód,
który wyczerpał go fizycznie i pokrzepił na duchu.
Podniósł się z łóżka. Chwiał się przez chwilę, a pokój zawirował, lecz zdołał utrzymać się na
nogach. Oddychał głęboko, wreszcie osłabienie minęło. Miał ochotę ubrać się i wyjść na powietrze,
wiedział j ednak, że j est na to za słaby. W tym stanie dziecko mogłoby patykiem zbić go z nóg.
Niechętnie wrócił do łóżka. Chleb i ser nadal leżały na tacy. Posilił się, odkrywając ze
zdziwieniem, że zgłodniał jak wilk. Przespał parę godzin i obudził się odświeżony.
Usłyszał ciche pukanie do drzwi. Miał nadzieję, że to Beth.
- Wejść!
Pojawił się Ciem Steiner.
- Ale widok - powiedział z uśmiechem. - Człowiek Jeruzalem w łóżku, na dodatek ogolony. Bez
tej brody ze srebrnymi widełkami nie wyglądasz nawet w połowie tak okropnie, Shannow. - Młody
człowiek odwrócił krzesło i usiadł na nim okrakiem.
Shannow spojrzał mu w oczy.
- Czego chcesz, Steiner?
- Czegoś, czego nie możesz mi dać. Czegoś, co ci odbiorę, a szkoda, bo cię polubiłem.
- Robisz więcej hałasu niż pierdząca świnia. I jesteś, cholera, o wiele za młody, żeby to zrozumieć.
To, czego pragniesz, jest poza twoim zasięgiem, chłopcze. Zawsze tak będzie. Zdobędziesz to tylko
wtedy, kiedy nie będziesz chciał. Nigdy, kiedy będzie ci zależało.
- Łatwo ci mówić, Shannow. Popatrz na siebie. Jesteś naj sławniej -szym człowiekiem, jakiego w
życiu widziałem. A kto słyszał o mnie?
- Chcesz poznać cenę sławy, Steiner? Zajrzyj do moich juków. Dwie znoszone koszule, dwie
Biblie, i cztery pistolety. Widzisz gdzieś
111
żonę, Steiner? Rodzinę? Dom? Sława! Nie szukałem sławy. I nie dbałbym ani trochę, gdyby mnie
opuściła - a opuści, Steiner. Bo będę jechać dalej i znajdę miejsce, gdzie nikt nigdy nie słyszało
Człowieku Jeruzalem.
- Mógłbyś być bogaty. Mógłbyś żyć jak jakiś król z dawnych czasów. Ale ty odrzucasz to,
Shannow. Zmarnowałeś sławę. Ja wiem, co z nią zrobić.
- Nic nie wiesz, chłopcze.
- Od dawna nikt nie nazywał mnie chłopcem. I nie podoba mi się, gdy ty to robisz.
- Ja nie lubię deszczu, chłopcze, ale niewiele mogę nań poradzić. Steiner zerwał się gwałtownie.
- Naprawdę wiesz, jak dopiec do żywego, prawda, Shannow? Naprawdę wiesz, gdzie wbić żądło.
- Palisz się, żeby mnie zabić, Steiner? Twoja sława sięgnie nieba. Ach, cóż to za człowiek!
Zastrzelił Shannowa... w łóżku.
Steiner rozluźnił się i wrócił na miejsce.
- Uczę się. Nie zastrzelę cię w ciemności, Shannow, ani nie strzelę ci w plecy. Zrobię to twarzą w
twarz. Na ulicy.
- Gdzie wszyscy będą widzieć?
- Właśnie.
- A co zrobisz później?
- Zadbam, żebyś miał wspaniały pogrzeb, karawan z wielkimi karoszami i śliczny nagrobek.
Potem ruszę w drogę i może zostanę królem. Słuchaj, co to był za kawał z Maddoxem? Mogliście
się pozabijać.
- Ale tak się nie stało, prawda?
- Nie. Choć mało brakowało, by cię załatwił. Paskudny przypadek złej oceny, Shannow. Nie to o
tobie słyszałem. Straciłeś szybkość? Starzejesz się?
- Odpowiedź brzmi: tak, na oba pytania. - Shannow oparł się na poduszce i spojrzał w okno,
ignorując młodego człowieka.
Steiner ze śmiechem poklepał go po ramieniu.
- Czas się wycofać, Shannow... o ile ci pozwolą.
- Chodzi mi to po głowie.
- Niedługo ci przejdzie, idę o zakład. Co byś robił? Wałęsał się po kraju, czekając na kogoś, kto
cię rozpozna? Czekając na kulę czy nóż? Wlepiał oczy w dalekie wzgórza, zastanawiając się, czy
Jeruzalem jest tuż za horyzontem? Nie. Wyjdziesz z dymiącymi pistoletami na jakąś ulicę, na
równinę czy wzgórze.
112
- Jak oni wszyscy? - zapytał łagodnie Shannow.
- Jak my wszyscy - przyznał Steiner. - Ale nazwiska żyją dalej . Historia pamięta.
- Czasami. Słyszałeś kiedy o Pendarriku?
- Nie. Był strzelcem?
- Był jednym z największych królów w dziejach. Odmienił świat, Steiner; podbił go i zniszczył.
Spowodował Pierwszy Potop.
- I co z tego?
- Nigdy o nim nie słyszałeś. Oto, jak pamięta historia. Podaj mi nazwisko, jakie ty pamiętasz.
- CoryTyler.
- Bandyta, który zbudował niewielkie imperium na północy; zarobił kulkę w łeb od wzgardzonej
kobiety. Opisz go, Steiner. Powiedz, o czym marzył. Powiedz mi, skąd pochodził.
- Nigdy go nie widziałem.
- Wobec tego czy to nie wszystko jedno, jak się nazywał? Nazwisko jest tylko szmerem w
powietrzu. Za parę lat jakiś inny głupi chłopak zapragnie być taki, jak Clement Steiner. Nie będzie
wiedział, czy byłeś wysoki czy niski, gruby czy chudy, młody czy stary, ale z nabożeństwem
będzie wymawiał twoje nazwisko.
Stainer uśmiechnął się i podszedł do drzwi.
- Możliwe. Ale i tak cię zabiję, Shannow.
Rozdział osiemnasty
Nu-Khasisatra widział, że coś jest nie w porządku z karawaną na długo przedtem, zanim do niej
dotarł. Słońce stało wysoko, a jednak wśród dwudziestu sześciu wozów panował niewielki ruch. W
pobliżu natknął się na ciało, a trzydzieści kroków dalej dostrzegł szereg innych, jedno obok
drugiego.
Postanowił je minąć, gdy z wysokiej trawy przy szlaku dobiegł głos. Odwrócił się i zobaczył młodą
kobietę z dzieckiem w ramionach. Słowa brzmiały niezrozumiale, mowa była chrapliwa i nieznana.
Twarz kobiety była szara jak popiół, jej policzki i szyję szpeciły czerwone, jątrzące się wrzody. Nu
cofnął się, zdjęty grozą, ale po chwili spojrzał jej w oczy i wyczytał w nich strach i ból. Wyjął
kamień i przysunął się do niej. Była straszliwie wychudzona, a gdy położył rękę na jej ramieniu,
113
8 — Ostatni strażnik
poczuł wyraźnie kości przez szarą wełnianą suknią. Kiedyjej dotknął, znaczenie słów natychmiast
stało się dla niego jasne.
- Pomóż mi. Na miłość boską, pomocy! - Przyłożył kamień do jej czoła i wrzody zniknęły niczym
ręką odjął, podobnie jak ciemne kręgi pod jej dużymi, błękitnymi oczami.
- Moje dziecko - szepnęła, podając Nu zawiniątko.
- Nie mogę nic zrobić - powiedział ze smutkiem, patrząc na martwe niemowlę. Kobieta wybuchła
rozdzierającym płaczem, tuląc dziecko do piersi. Nu pomógł jej wstać i zaprowadził do wozów.
Dwadzieścia kroków dalej na drodze leżał człowiek, zwracając martwe oczy ku niebu. Minęli go.
Gdy weszli do obozu, wybiegła ku nim starsza kobieta o włosach szarych jak żelazo.
- Zawracać! - wołała. - Tutaj panuje zaraza.
- Wiem - powiedział. - Jestem... jestem uzdrowicielem.
- Już nic nie można zrobić - powiedziała. Zauważyła dziewczynę. - Ella? Dobry Boże, Ella.
Ozdrawiałaś?
- Nie mógł uratować mojego dziecka - wyszeptała Ella. - Przybył za późno, by pomóc mojej małej
Mary.
- Jak masz na imię, przyjacielu? - zapytała kobieta, ujmując go pod ramię.
- Nu-Khasisatra.
- Cóż, meneer Niu, mamy tu ponad siedemdziesięciu ciężko chorych, a tylko czworo do opieki.
Modlę się do Boga, żebyś naprawdę był uzdrowicielem.
Nu rozejrzał się. Wszędzie była śmierć. Niektóre ciała leżały nie okryte, ze stadami much na
sączących się wrzodach, inne zaś byle jak przywalone kocami. Zobaczył rączkę dziecka wystającą
spod wielkiej sterty worków. Z wozów dobiegały jęki i krzyki, a tu i tam pomocnicy - sami
zarażeni - przechodzili od jednej ofiary do drugiej, służąc pomocą, podając chorym wodę. Nu z
trudem przełknął ślinę. Starsza kobieta pociągnęła go za rękaw.
- Chodź - powiedziała. Popatrzył na jej rękę; pokrywały ją brzydkie czerwone plamy. Wziął
kamień i pogładził nim jej włosy.
- W imię boże - powiedział. Wrzody zniknęły.
Gdy popatrzyła na ręce, poczuła przypływ siły. Miała wrażenie, że przebudziła się z długiego,
niosącego wypoczynek snu.
- Dziękuję - wyszeptała. - Niech cię Bóg błogosławi. Ale pospiesz się, bowiem niektórzy są w
nagłej potrzebie.
Zaprowadziła go do wozu, w którym pod przesiąkniętymi potem kocami leżała kobieta z czwórką
dzieci. Nu przyłożył kamień do każde-
114
go z nich i gorączka minęła. Przechodził od wozu do wozu, uzdrawiając chorych i patrząc, jak
nabrzmiewają czarne żyły w kamieniu. Przed zapadnięciem zmroku uzdrowił ponad trzydzieści
osób. Starsza kobieta imieniem Martha, zaj ęła się przyrządzaniem j edzenia dla ocalonych i Nu
został sam. W księżycowej poświacie obejrzał kamień: było więcej czerni niż złota. Pod osłoną
ciemności opuścił obozowisko.
Przecież nie miał wyboru, powiedział sobie. Jeśli miał kiedykolwiek ujrzeć Pashad i dzieci, w
kamieniu musiała pozostać moc. Ale z każdym krokiem czuł coraz większy ciężar w sercu.
W końcu usiadł w blasku księżyca i odmówił modlitwę.
- Co mam uczynić? - zapytał. - Czym są dla mnie ci ludzie? Ty j esteś dawcą życia i śmierci. To
Ty zesłałeś na nich tę plagę. Dlaczego jej nie zabierzesz? - Nie usłyszał odpowiedzi, ale
przypomniał sobie dzieciństwo spędzone w świątyni pod opieką wielkiego nauczyciela, Rizzhaka.
Zobaczył oczy starca, skryte pod ciężkimi powiekami, i jastrzębi nos, i białą rozłożystą brodę. I
wspomniał jego przypowieść o niebie i piekle.
- Modliłem się do Pana Wszechrzeczy, ażeby pozwolił mi zobaczyć raj i cierpienia Beliala. I w
widzeniu ujrzałem drzwi. Otworzyłem je, i tam, w wielkiej komnacie, stał stół suto zastawiony do
uczty. Ale wszyscy biesiadnicy zawodzili, bowiem łyżki w ich dłoniach miały długie, bardzo
długie trzonki, i choć mogli sięgnąć do jedzenia, nie mogli wsunąć go do ust. I przeklinali Boga, i
głodowali. Zamknąłem drzwi i poprosiłem o widok raju. A wówczas pojawiły się przede mną
drzwi, te same drzwi. Otworzyłem j e, a za nimi stał podobnie zastawiony stół, i wszyscy mieli te
same długie łyżki. Ale karmili się wzajemnie i błogosławili Boga tysiącem imion znanych tylko
aniołom.
Nu spojrzał na księżyc i pomyślał o Pashad. Podniósł się z westchnieniem.
Ruszył między chorych, uzdrawiając ich wszystkich. Trudził się do późnej nocy, a o świcie
spojrzał na kamień. Był teraz całkiem czarny, bez śladu złota.
Martha usiadła przy nim i podała mu kubek ciemnego, gorzkiego napoju.
- Słyszałam o nich - powiedziała - ale nigdy żadnego nie widziałam. To był Kamień Daniela. Jest
zużyty?
- Tak. - Nu rzucił go na ziemię przed ogniskiem.
- Ocalił wiele żywotów, meneer Nu. I chwała ci za to.
115
Nu nie odpowiedział. Myślał o Pashad...
Beth McAdam, pogrążona w głębokiej zadumie, kierowała woły na południe falistej równiny, w
kierunku muru. Dzieci siedziały z tyłu wozu i przekomarzały się hałaśliwie, ale nie zwracała na nie
uwagi. Shannow szybko wracał do zdrowia, lecz nadal nie mógł opuszczać swojego pokoju w
„Wytchnieniu Podróżnych”. Pastor stał się częstym gościem w jej obozie w miasteczku namiotów.
A teraz pojawił się Edric Scayse, wysoki i pewny siebie, dworny i uprzejmy. Dwa razy zabrał ją na
kolację i bawił opowiastkami o dzieciństwie spędzonym na dalekiej północy.
- Mają tam teraz miasta, i wybierają przywódców - prawił. -Niektóre obszary podpisały traktaty z
sąsiednimi grupami, a w zeszłym roku była mowa o konfederacji.
- Nie dogadają się - powiedziała Beth. - Ludzie tego nie potrafią. Użerają się o wszystko i walczą o
byle co.
- Nie bądź taka pewna, Beth. Ludzkość nie może rozwijać się bez organizacji. Weź na przykład
monety Barty|: są teraz w powszechnym użytku, wszędzie. Stary Jacob Barta, który pierwszy je
wybił, marzył o jednym narodzie. Wygląda na to, że szansa istnieje. Wyobraź sobie, co się stanie,
gdy na wzór pieniądza również ogólne prawo zostanie zaakceptowane.
- Wojny będą większe, to wszystko - oświadczyła z przekonaniem. - Taka jest kolej rzeczy.
- Potrzebuj emy przywódców, Beth, silnych ludzi, którzy potrafią nas zjednoczyć. Wielka szkoda,
że tak mało wiemy o przeszłości. Wiedza o minionych czasach pomogłaby nam budować
przyszłość.
Wół-przewodnik potknął się i to przywołało Beth do rzeczywistości. Ściągnęła lejce, dając
zwierzęciu czas na odzyskanie równowagi. Ciągnęło jądo Scaysego, przyciągałająjego siła, ale było
w nim coś, co budziło zaniepokojenie. Jak Pastor, miał jakąś niebezpieczną, choć bliżej
nieokreśloną cechę. U Shannowa wady były widoczne jak na dłoni - człowiek dostawał to, co
widział. O ile łatwiejsze byłoby życie, gdyby uznała Josiaha Broome’a za atrakcyjnego mężczyznę.
Ale on był tylko zaślepionym durniem.
- Boję się myśleć o takich, którzy patrzą na ludzi jak Jon Shannow -powiedziałjej pewnego ranka,
gdy czekali na pierwszego klienta. - Obmierzły typ! Zabójca i wichrzyciel najgorszego rodzaju.
Tacy
116
jak on niszczą społeczności, przeczą cywilizowanemu zachowaniu. Toczy nasze miasto niczym rak
i ktoś powinien kazać mu się wynieść.
- Kiedy coś ukradł? - wypaliła, z trudem hamując złość. - Kiedy okazał brak szacunku? Kiedy?
Kiedy zabił człowieka, nie ryzykując własnym życiem?
- Jak możesz pytać o takie rzeczy? Nie widziałaś go w noc, kiedy zginął biedny Fenner? Kiedy stał
przed tłumem i ten człowiek zapytał go, czy myśli, że poradzi sobie z nimi wszystkimi? Shannow
zastrzelił go bez ostrzeżenia; biedak nawet nie miał broni w ręku.
- Nigdy nie zrozumiesz, meneer Broome. Dziwię się, że jeszcze żyjesz. Gdyby Shannow przeoczył
tę chwilę, wszyscy zwróciliby się przeciwko niemu i zostałby rozstrzelany. Zabijając tego głupca
powstrzymał ich, przejął inicjatywę... w przeciwieństwie do biednego Fennera. Rozmawiałam o
nim z Shannowem. Czy wiesz, że Fenner poszedł do niego po radę? Człowiek Jeruzalem kazał mu
wydać Webberowi rozkaz i nie wdawać się w rozmowy; powiedział, że gdy tylko Webberowi
pozwoli się na dyskusje, to właściwa chwila przepadnie. Fenner to zrozumiał, meneer Broome, ale
został zdradzony przez ciebie i resztę. Teraz nie żyje.
- Jak śmiesz oskarżać mnie o zdradę? Byłem z Fennerem, spełniłem swoje zadanie.
- Swoje zadanie? - syknęła. - To ty go zabiłeś, i zwiałeś niczym tchórzliwy kundel, z podkulonym
ogonem.
- Nie mogliśmy nic zrobić, nikt nie mógłby nic zrobić!
- Shannow zrobił... sam. Więc nie krytykuj go w mojej obecności. Ten człowiek wart jest
dziesięciu takich jak ty.
- Wynoś się! Już tu nie pracujesz. Precz, mówię! Straciwszy pracę, Beth spotkała się ze Scaysem,
który zgodził
się, by od razu przeniosła się na wydzierżawioną ziemię. Nawet zaproponował, że jego ludzie
zbudują jej dom, ale odmówiła stanowczo.
Teraz była prawie na miejscu. Woły zmęczyły się, pokonując ostatnie wzniesienie, i miała zamiar
dać im chwilę wytchnienia na szczycie wzgórza. Z góry spojrzała w dolinę i zobaczyła pięciu ludzi
zajętych korowaniem pni. W pobliżu sznury rozpięte na palikach znaczyły miejsce pod chatę. W
Beth zawrzała wściekłość. Wyciągnęła pistolet, zeskoczyła z kozła. Odwiązała konia. Zakazała
dzieciom ruszać się z miejsca i pojechała ku pracującym ludziom. Gdy się zbliżyła, jeden z nich
odłożył siekierę i wyszedł ku niej, wymachując skórzanym kapeluszem.
117
- Dzień dobry, frey. Przyjemny dzień do pracy, ładne słońce i chłodny wiatr - zawołał z
uśmiechem.
Pistolet poderwał się w górę, gasząc uśmiech mężczyzny.
- Do diabła, czego szukacie na mojej ziemi? - zapytała Beth, odciągając kurki.
- Tylko spokojnie - powiedział, podnosząc ręce. - Meneer Scay-se kazał nam pomóc przy
budowie... zwalić drzewa i tak dalej. Pomierzyliśmy też spadki i zrównaliśmy teren.
- Nie prosiłam o pomoc - powiedziała, nie opuszczając broni.
- Ja tam nic nie wiem. Pracujemy dla meneera, Scayse. Każe skakać, to nie pytamy po co, tylko
skaczemy.
Beth spuściła kurki i schowała pistolet.
- Dlaczego wybrałeś to miejsce na chatę?
- Cóż - znów się uśmiechnął - z przodu i z tyłu j est szmat otwartej przestrzeni, niedaleko jest
woda, a we frontowe okna zaglądać będzie zachodzące słońce.
- Dobrześ wybrał. Jak się nazywasz?
- Mówią mi Buli, chociaż naprawdę nazywam się Ishmael Kovac.
- Niech będzie Buli - powiedziała. - Wracaj do pracy, a ja przyprowadzę wóz.
Rozdział dziewiętnasty
Pierwszy wstrząs nastąpił tuż po wschodzie słońca. Był nie więcej niż wibracją, która
zagrzechotała talerzami na półkach, i wielu mieszkańców miasta go przespało. Inni przebudzili się i
wstali, przecierając zaspane oczy i zastanawiając się, czy nadciąga burza. Drugie drżenie,
silniejsze, miało miejsce w południe. Chreena w tym czasie pracowała w laboratorium - gdy książki
pospadały z półek, wybiegła na balkon, skąd zobaczyła ludzi miotających się po ulicach. Wysoki
na dwanaście stóp posąg obalił się blisko głównego placu, na szczęście nikt nie został ranny.
Wstrząsy ucichły. Oshere wkuśtykał do laboratorium.
- Drobne urozmaicenie - powiedział, bardziej niewyraźnie niż zwykle.
- Tak - przyznała Chreena. - Zdarzały się tu wcześniej trzęsienia ziemi?
118
- Raz, dwanaście lat temu. Nie było poważne, chociaż paru wieśniaków straciło bydło, a wiele
cieląt urodziło się martwych. Jak postępuje praca?
- Osiągnę cel - obiecała, odwracając wzrok. Przycupnął na mozaikowej posadzce i popatrzył na
nią.
- Zastanawiam się, czy zmagamy się z problemem we właściwy sposób.
- A czy istnieje inny? Jeśli dowiem się, co powoduje regresję struktury genetycznej, być może
zdołam ją powstrzymać.
- Właśnie o to mi chodzi, Chreena. Wpatrujesz się w jądro problemu i nie możesz ogarnąć całości.
Przejrzałem akta tych, którzy ulegli Przemianie przede mną. Wszyscy byli mężczyznami, poniżej
dwudziestego szóstego roku życia.
- Wiem. Niewielka z tego pociecha - warknęła.
- Nie denerwuj się. Prawie wszyscy odmieńcy mieli zamiar się ożenić. O tym nie wiedziałaś,
prawda?
- Nie - przyznała. - Ale czy to ważne?
Uśmiechnął się, lecz ona nie rozpoznała wyrazu jego obrzmiałej, lwiej twarzy.
- Nasz obyczaj wymaga, by narzeczony zabrał swoją wybrankę w południowe góry, i wyznał
miłość pod Mieczem Jedynego. Wszyscy tak robią.
- Ale kobiety też tam chodzą i nic się z nimi nie dzieje.
- Tak, długo się nad tym zastanawiałem. Nie wyznaję się na twojej nauce, Chreena, ale chyba
wiem, jak należy rozwiązać problem. Najpierw poszukać odstępstwa od normy, a następnie zająć
się nie nim, lecz tym, gdzie i dlaczego nie występuje. Wszyscy odmieńcy odbyli podróż do Miecza
w towarzystwie kobiet. Z kobietami nic sienie dzieje. Pytanie: czy mężczyźni robiąpod mieczem
coś, czego nie robią kobiety? Co robił Shir-ran, gdy tam byliście?
- To samo, co ja - odparła. - Jedliśmy, piliśmy, spaliśmy, kochaliśmy się. Wróciliśmy do domu.
- Czy Shir-ran wspiął się na Szczyt Chaosu, by skoczyć do leżącej dwieście stóp niżej wody?
- Tak. Jak zrozumiałam, obyczaj wymaga, by mężczyzna oczyścił się w wodzie Złotego Stawu
przed zaręczynami. Wszyscy tak robią, jednak nie każdy choruje.
- To prawda, ale niektórzy tylko kąpią się w łatwo dostępnej części stawu. Inni skaczą z niskich
skał. Tylko najwięksi ryzykanci wspinają się na Szczyt Chaosu.
119
- Nadal nie rozumiem, do czego zmierzasz.
- Pięciu z sześciu ostatnich odmieńców wspięło się na ten szczyt. Jedenastu innych, u których nie
nastąpiła Przemiana, tylko wykąpało się w stawie. Oto dewiacja: największy procent odmieńców
występuje wśród tych, którzy wspięli się na szczyt.
- Ale co z tego? Ty nie jesteś zakochany. Nie zabrałeś nikogo do Miecza.
- Nie, Chreena. Poszedłem sam. Wspiąłem się na szczyt i skoczyłem. Oshere zanurkował i dał
słowo.
- Komu?
- Miłości. Miałem zamiar poprosić... pewną kobietę, aby mi towarzyszyła, lecz nie wiedziałem,
czy będę miał odwagę skoczyć. Dlatego poszedłem sam. Dwa tygodnie później rozpoczęła się
Przemiana
Chreena usiadła i spojrzała na człowieka-zwierzę.
- Byłam głupia - wyszeptała. - Pójdziesz tam ze mną, do Miecza?
- Mogę nie przeżyć podróży jako człowiek - zaznaczył. - Czy nadal masz swój miotacz grzmotów?
- Tak. - Otworzyła szufladę i wyjęła pistolet Piekielników.
- Weź go ze sobą, Chreena.
- Nie mogłabym cię zabić, Oshere. Nigdy.
- A ja wierzę, że nigdy nie mógłbym cię skrzywdzić. Ale czy możemy być tego pewni?
Shannow włożył buty i pas z bronią. Nadal był słabszy niż zwykle, ale stopniowo wracały mu siły.
Beth McAdam stale gościła w j e-go myślach od pamiętnego popołudnia; później już się nie
pokazała. Usiadł przy oknie i wspominał radość owego dnia. Nie winił jej, że go unika. Co miał do
zaoferowania? Ile kobiet chciałoby wiązać się z człowiekiem o jego reputacji? W czasie
rekonwalescencji miał mnóstwo czasu na rozmyślania. Czy zmarnował swoje życie? Czy zrobił coś
dla potomności? Tak, zabił kilku złych ludzi, i można by dowieść, że czyniąc to uratował życie
niewinnych. A jednak nie miał synów ni córek, które nie pozwoliłyby wygasnąć jego krwi, i
nigdzie w tym nieokiełznanym świecie nie był zbyt długo potrzebny
Człowiek Jeruzalem. Zabójca. Niszczyciel.
- Gdzie jest miłość, Shannow? - zadał sobie głośno pytanie.
Zszedł na dół, odkłonił się Masonowi i wyszedł na światło dzienne. Słońce płonęło na czystym
niebie. Wiatr podrywał tumany kurzu z wysuszonego błota na drodze.
120
Shannow udał się do sklepu rusznikarza. Grovesa nie było, poszedł więc na tyły i zastał go
pochylonego nad warsztatem. Rusznikarz powitał go uśmiechem.
- Poruczyłeś mi niełatwe zadanie, meneer. To nie są zespolone naboje.
- Nie.
- Mają potężne ładunki. Taką amunicją trzeba strzelać prosto do celu. Zbłąkana kula może przebić
ścianę domu i zabić przypadkowego mieszkańca siedzącego spokojnie w fotelu.
- Mam słabość do celnych strzałów. Wykonałeś zamówienie?
- A nie zapytasz, czy niebo jest niebieskie? Oczywiście. Sporządziłem też pięćset sztuk dla
meneem Scayse, tego samego rodzaju. Widocznie dostał pistolety Piekielników - bez amunicji.
Shannow zapłacił mu i wyszedł. Ostry kamyczek pod stopąprzy-pomniał mu, jak bardzo ścieniały
podeszwy jego butów. Sklep był po drugiej stronie ulicy; kupił parę butów z miękkiej skóry, dwie
białe wełniane koszule i woreczek czarnego prochu.
Gdy sprzedawca pakował zakupy, trzęsienie ziemi zakołysało miastem, a z ulicy dobiegły krzyki.
Shannow przytrzymał regał, który odchylił się od ściany. Wokół niego z półek spadały towary -
garnki, noże, worki z mąką.
Gdy tylko wstrząsy minęły, Shannow wyskoczył na ulicę.
- Patrzcie! -wrzasnął jakiś przechodzień, wskazując na niebo. Słońce świeciło prosto nad głową, a
na południe od niego rozbłysło drugie. Płonęło przez kilka sekund, po czym zniknęło.
- Widziałeś kiedy coś takiego, Shannow? - zapytał Ciem Ste-iner, podchodząc do niego.
- Nigdy.
- Co to takiego, jak myślisz? Zapytany wzruszył ramionami.
- Może miraż. Słyszałem o takich zjawiskach.
- Ciarki biegają człowiekowi po plecach. Nigdy nie słyszałem o mirażu, który mógłby rzucać cień.
Pojawił się sklepikarz z zapakowanymi zakupami. Człowiek Jeruzalem podziękował mu i wetknął
pakunek pod ramię, razem z paczką nabojów od Grovesa.
- Gotujesz się do odjazdu? - zapytał Steiner.
- Tak. Jutro.
- Może zatem zakończymy naszą sprawę - powiedział młody rewolwerowiec.
121
- Steiner, jesteś głupim wyrostkiem. A jednak lubię cię, i nie chcę kopać twojego grobu.
Rozumiesz, co mówię? Trzymaj się ode mnie z daleka, chłopcze. Buduj swoją reputację inaczej.
Shannow odszedł, nim młody człowiek zdążył odpowiedzieć. Wspiął się po stopniach do
„Wytchnienia Podróżnych”. W drzwiach stała kobieta, wbijając oczy w coś po drugiej stronie
ulicy. Mijając ją Shannow obejrzał się i stwierdził, że kobieta patrzy na brodatego mężczyznę
siedzącego na chodniku przed „Wesołym Pielgrzymem”. Brodacz podniósł głowę i zobaczył ją;
zbladł jak płótno, podniósł się i pobiegł w stronę miasteczka namiotów. Zaintrygowany Shannow
przyjrzał się kobiecie. Była wysoka i piękna, ubrana w połyskliwą spódnicę o barwie żółtego złota i
zieloną bluzkę. Nosiła szeroki skórzany pas i jeździeckie buty zmięciutkiej jeleniej skóry. Miała
jasne, złociste włosy i oczy zielone jak morze.
Zauważyła, że jej się przygląda i spiorunowała go wzrokiem. Shannow przez chwilę miał ochotę
umknąć przed tym lodowatym, gniewnym spojrzeniem. Zamiast tego uśmiechnął się i ukłonił. Nie
poświęcając mu dalszej uwagi, kobieta wyminęła go i podeszła do Masona.
- Jest Scayse? - Głos miała niski, niemal chrapliwy. Mason odchrząknął.
- Jeszcze nie, frey Sharazad. Chcesz może zaczekać w jego pokoju?
- Nie. Powiedz mu, że spotkamy się w zwykłym miejscu. Wieczorem. - Zawróciła na pięcie i
wyszła z budynku.
- Piękna kobieta - zauważył Shannow.
- Sprawia, że włos mi się jeży - powiedział Mason z uśmiechem. - Zastanawiam się, skąd
pochodzi. Przyjechała wczoraj na ogierze, który musiał mierzyć jakieś sześć stóp w kłębie. A ten
strój... ta spódnica jest cudowna. Jak uzyskują taki połysk?
- Ciekawe - mruknął Shannow. - Jutro wyjeżdżam. Ile jestem winien?
- Już ci mówiłem, Shannow, ani grosza. I będzie tak samo, jeśli wrócisz.
- Wątpię, czy wrócę, ale dzięki za propozycję.
- Słyszałeś o uzdrowicielu? O tym, który przyjechał z wozami dziś po południu?
- Nie.
- Wygląda na to, że Czerwona Zaraza zaatakowała karawanę, a ten człowiek pojawił się znikąd z
Kamieniem Daniela. Wszystkich
122
uzdrowił. Chciałbym to widzieć. Słyszałem o Danielach, ale nigdy nie miałem żadnego w ręku. A
ty?
- Widziałem je. Jak on wygląda, ten uzdrowiciel?
- Wielki facet z najczarniejszą brodą, jaką w życiu widziałeś. Ręce też ma wielkie, jak pięściarz.
Shannow wrócił do pokoju i zasiadł na krześle przy oknie. Złotowłosa kobieta patrzyła z czystą
nienawiścią właśnie na takiego człowieka. Potrząsnął głową.
Nic ci do tego, Shannow.
Jutro opuścisz Dolinę Pielgrzymią.
Rozdział dwudziesty
Sharazad siedziała, na pozór sama, na płaskim kamieniu w blasku księżyca. Ten dzień przyniósł jej
niespodziewaną radość: pewność, że Nu-Khasisatra przebywa w tej przeklętej krainie
barbarzyńców. Jego ucieczka z Ad stała się źródłem stałej wściekłości, a król był niepomiernie
rozczarowany. Siedmiu Nożowników przypłaciło życiem niedbalstwo: odarto ich ze skóry i wbito
na pal, a ona sama traciła królewskie względy. Ale teraz - chwała Belialowi - znów miała
budowniczego statków w zasięgu ręki. Wróciła myślami do człowieka, który przyglądał się jej w
norze uchodzącej tutaj za zajazd. Coś jązaniepokoiło. Nie był przystojny, nie był też brzydki, ale
miał uderzające oczy. Dawno temu miała kochanka o takich właśnie oczach. Tamten był
gladiatorem, wyszkolonym i zręcznym zabójcą. O co chodzi? Czyżby ten barbarzyńca stanowił
zagrożenie?
Usłyszała turkot jadącego lasem wozu i wspięła się na szczyt wzgórza. Spojrzała z góry na dwóch
mężczyzn na koźle. Jeden był młody i przystojny, drugi starszy, łysiejący. Zaczekała, aż podjadą
bliżej, a wówczas zastąpiła im drogę.
Starszy ściągnął lejce i zaciągnął prymitywny hamulec.
- Dobry wieczór, frey. - Zsunął się z kozła i wyprostował plecy. - Jesteś pewna, że tutaj mamy
rozładować?
- Tak - powiedziała. - Dokładnie tutaj. Gdzie Scayse?
- Nie mógł przyjechać - wyjaśnił młodszy. - Ja go reprezentuję. Nazywam się Steiner.
Co mnie to obchodzi? - pomyślała Sharazad.
123
- Rozładujcie wóz i otwórzcie pierwszą skrzynię - poleciła.
Steiner przeszedł na rył wozu, odwiązał osiodłanego konia i odprowadził go parę kroków dalej.
Potem obaj mężczyźni zabrali się za wyładowywanie ciężkich skrzyń. Starszy wyciągnął nóż
myśliwski i podważył wieko. Sharazad przysunęła się i pochyliła, odsunęła natłuszczony papier i
wyjęła ze skrzyni strzelbę o krótkiej lufie.
- Pokaż mi, jak to działa.
Starszy otworzył pudełko z nabojami i wsunął dwa do magazynka.
- Wkłada się je tutaj, do dziesięciu sztuk; tam jest sprężyna, która je przesuwa. Łapiesz w ten
sposób - tłumaczył, chwytając czółenko pod lufą - i przesuwasz. Teraz nabój jest w komorze, a
strzelba jest odbezpieczona. Pociągnij za spust i przesuń mechanizm; łuska wypadnie, a jej miejsce
zajmie nowy nabój.
- Genialne - pochwaliła Sharazad. - Ale smutne, bo po tym transporcie już nie będziemy
potrzebowali ich więcej. Zbudujemy własne.
- Mnie to wcale nie smuci - mruknął mężczyzna. - Nie czyni mi różnicy.
- Ach, przeciwnie - uśmiechnęła się i podniosła rękę. Z krzaków wyskoczyło dwudziestu
uzbrojonych Nożowników.
- Słodki Jezu, co to takiego? - wyszeptał mężczyzna, gdy gady przesunęły się do przodu.
Przy wozie Ciem Steiner zamarł jak rażony gromem na widok nieziemskich stworów, potem
szybko cofnął się do konia.
- Zabić ich - rozkazała Sharazad.
Ciem rzucił się na ziemię, przeturlał i poderwał na nogi, strzelając z obu pistoletów. Dwa gady
padły trupem. Strzały zakłóciły ciszę nocy, fontanny piasku wzbijały się wokół przytulonego do
ziemi Cle-ma. Spłoszony koń rzucił się do ucieczki; Ciem skoczył i zdążył złapać za łęk. Na wpół
wleczony, wśród świstu kul, dostał się między drzewa.
- Szukajcie go - warknęła Sharazad i sześć gadów rozpłynęło się w ciemności. Odwróciła się do
starszego mężczyzny, który stał nieruchomo jak głaz podczas całej strzelaniny. Wsunęła rękę do
kieszeni złocistej spódnicy i wyjęła kamyk, ciemnoczerwony, pożyłko-wany czernią.
- Wiesz, co to jest?
Mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy.
- To Kamień Krwi. Może robić zdumiewające rzeczy, ale trzeba go karmić. Nakarmisz mój
Kamień Krwi?
124
- Och, mój Boże - wyszeptał i zaczął się cofać, gdy Sharazad wyjęła srebrzysty pistolet i spojrzała
wzdłuż lufy.
- Dziwię się, że najtęższe umysły Atlantydy nigdy nie wynalazły takiej cudownej zabawki. Jest
taka czysta, taka groźna, taka skuteczna.
- Proszę, frey. Mam żonę... dzieci. Nie zrobiłem ci nic złego.
- Obrażasz mnie, barbarzyńco, samym istnieniem.
Pistolet wypalił i pocisk przeszył serce; mężczyzna upadł na kolana i runął na twarz. Ona czubkiem
buta przewróciła ciało na plecy i położyła Kamień Krwi na jego piersi. Czarne żyły skurczyły się i
zniknęły.
Usiadła przy zwłokach i zamknęła oczy, koncentrując się na odniesionym zwycięstwie. W jej
umyśle skrystalizował się obraz. Zobaczyła Nu-Khasisatrę, bezbronnego, gotowego do pojmania,
ale mroczny cień odgrodził ją od zemsty, jakiej pożądała. Twarz była niewyraźna; Sharazad skupiła
się i wreszcie rozpoznała rysy. Był to człowiek z „Wytchnienia Podróżnych”, tylko że teraz jego
oczy ciskały płomienie, a w rękach wiły się węże, jadowite, z ostrymi kłami. Zachowując w myśli
jego wizerunek, wezwała swojego mentora i oczami wyobraźni ujrzała jego oblicze.
- Co cię trapi, Sharazad?
- Spójrz, panie, na ten obraz. Co on oznacza?
- Ogniste oczy świadczą, że jest bezlitosnym wrogiem; węże w dłoniach mówią, że posiada moc.
Czy za nim stoi ten zdrajca?
- Tak, panie. Jest tutaj, w tym dziwnym świecie.
- Złap go. Chcę, żeby stanął przed moim majestatem. Rozumiesz, Sharazad?
- Tak, panie. Ale powiedz mi, dlaczego już nie będziemy prowadzić interesów ze Scaysem?
Myślałam, że przyda nam się ich broń.
- Otworzyłem inne bramy do światów dysponujących nieskończenie większą mocą. Twoje
barbarzyńskie królestwo niewiele ma do zaoferowania. Jeśli chcesz, możesz wziąć dziesięć
kompanii Nożowników i sprawić barbarzyńcom krwawą łaźnię. Tak, zrób to, Sharazad, jeśli sprawi
ci to przyjemność.
Twarz zniknęła. Dziesięć kompanii Nożowników! Nigdy nie dowodziła taką siłą. Jak przyjemnie
będzie zaplanować bitwę, usłyszeć huk strzałów, wrzaski umierających. Może, jeśli dobrze się
spisze, pod jej komendą znajdą się ludzie, nie te odrażające łuskowate stworzenia zza bramy.
Zatopiona w marzeniach, nie zwracała uwagi na dalekie strzały.
125
Cłem Steiner dostał dwa razy. Krew sączyła się z rany na piersiach, a lewa noga płonęła ogniem,
gdy pot mieszał się z krwią na skrajach poszarpanej rany. Koń padł trafiony, alejemu udało się
powalić co najmniej jednego ze ścigających go stworów.
Do diabła, kim oni są?
Ciem wczołgał się za skałę i dobrnął głębiej w las. Z początku myślał, że to ludzie w maskach, ale
teraz już nie był tego pewien. I byli tacy szybcy... przemykali z prędkością, jakiej nie mógłby
osiągnąć żaden człowiek. Oblizał usta i wstrzymał oddech, nasłuchując. Słyszał szum wiatru w
listowiu i szmer pobliskiego strumyka. Cień przesunął się z prawej strony. Ciem padł na brzuch i
strzelił. Kula trafiła gada pod szczękąi wyszła czubkiem czaszki. Stworzenie, wierzgając nogami,
przyturlało się do jego boku. Ciem wlepił przerażone oczy w szarą, pokrytą łuskami skórę i czarny
skórzany pancerz. Ręka stworzenia miała kciuk z trzema stawami i trzy grube palce.
„Jezusie, to demony! Polująnamnie demony!”
Zmusił się do zachowania spokoju i przeładował pistolet; były to jego ostatnie naboje. Zabiał broń
gada i przypadł do skały. Rana na piersiach znajdowała się wysoko i miał nadzieję, że kula minęła
płuca. „To chyba jasne, durniu! Nie kaszlesz krwią, prawda?”
Był jednak osłabiony. Powieki mu opadały, z trudem zwalczał omdlenie. „Ruszaj się! Znajdź
bezpieczne miejsce!” Zaczął się czołgać, j ednak upływ krwi pozbawił go sił i zdołał pokonać
ledwie parę jardów. Za nim rozległ się szelest. Próbował zmienić pozycję, gdy obuta stopa trafiła
go w bok. Poderwał pistolet, lecz kopniak wytrącił mu go z ręki. Poczuł, że ktoś wlecze go na dół,
a potem przestał odczuwać cokolwiek... Ciem stracił przytomność.
Przebudził go ból. Siedział nagi, przywiązany do drzewa. Cztery gady kucały blisko siebie wokół
ciała stworzenia, które zabił na zboczu. Jeden z nich wziął ząbkowany nóż i wbił go w piersi trupa,
rozdarł martwe ciało i wyjął serce. Ciem poczuł falę mdłości, ale nie mógł oderwać oczu od
upiornej sceny. Gady zaczęły śpiewać, syczące słowa tłukły się echem w drzewach, gdy skończyły,
ten pierwszy pokroił serce na cztery części. Każdy wziął po ćwiartce i zjadł ją.
Uklękły wokół trupa i kolejno dotknęły go czołem. Wreszcie wstały i odwróciły się w stronę jeńca.
Ciem spojrzał w ich złociste ślepia, potem na ząbkowane noże.
Ani sławy, ani pełnych podziwu spojrzeń. Nie czekał go skarb ani uwielbienie kobiet. Ciem Steiner
zawrzał z gniewu i szarpnął się w więzach, które wpijały się w jego skórę. Gady były coraz bliżej.
126
- Stać.
Ciem przekręcił głowę i zobaczył Jona Shannowa ze słońcem za plecami, z twarzą skrytą w cieniu.
Głos był niski, zmuszający do posłuchu. Gady stanęły i wlepiły ślepia w przybysza.
- I oto uderzy Pan w wielkim gniewie, a Jego gniew spadnie na głowy niegodziwych.
Zapadła cisza. Shannow stał nieruchomo, tylko poranny wiatr trzepotał połami jego długiego
płaszcza.
Jeden z gadów zniżył nóż. Wystąpił przed innych i wysyczał:
- Jesssteśśś duchem czy człowiekiem?
Shannow nie odpowiedział i gady skupiły się, poszeptując. Po chwili przywódca ruszył ku
Człowiekowi Jeruzalem.
- Czuję woń twojej krwi - syknął. - Jesssteśśś człowiekiem.
- Jestem śmiercią - powiedział Shannow.
- Prawdę rzeczeszsz. My nie znamy ssstrachu, za to rozumiemy rzeczy, których nie pojmują
ludzie. Jesssteśśś tym, czym mówiszsz, że jesteś, czujemy twojąmoc. Ten dzień należy do ciebie.
Ale przyjdą inne dni. Ssstrzeż się, człowieku, śśśmierci.
Przywódca skinął na Nożowników, okręcił się na pięcie i przepadł. Czas stanął w miejscu dla
Clema Steinera, i wydawało mu się, że Shannow przemienił się w posąg.
- Pomóż mi - zawołał ranny. Człowiek Jeruzalem podszedł powoli i przykucnął. Ciem spojrzał mu
w oczy. - Zawdzięczam ci życie.
- Nic mi nie jesteś winien. - Shannow przeciął więzy i opatrzył rany na piersiach i nodze. Pomógł
Clemowi włożyć ubranie i poprowadził go do karego ogiera.
- Jest ich więcej, Shannow. Nie wiem, gdzie.
- Starczy zła na jeden dzień - powiedział Człowiek Jeruzalem, podsadzając Steinera na siodło.
Usiadł za nim i ruszyli.
Sharazad zobaczyła, jak Szshark i jego trzej towarzysze wpada-jąna polanę. Podniosła rękę i
przywołała do siebie wysokiego gada; zbliżył się i ukłonił dumnie.
- Znaleźliście człowieka?
- Tak.
- I zabiliście go?
- Nie. Inny upomniał się o niego.
Sharazad zdusiła gniew. Szshark był dowódcą tych stworzeń; pierwszym gadem, który złożył
przysięgę wierności królowi.
127
- Wytłumacz się - poleciła.
- Pojmaliśśśmy go, żywcem, jak kazałaśśś. Potem pojawił się cień. Wysssoki wojownik. Ze
sssłońcem za plecami. Wymówił sssło-wa mocy.
- Ale to był człowiek, prawda?
- Człowiek - przyznał Szshark. - Mogę iśśść?
- Walczył? Co się stało?
- Nie walczył. Był śśśmiercią, Złotowłosssa. Był mocą. Czu-liśśśmyto.
- I tak po prostu daliście mu spokój? To tchórzostwo, Szshark! Przekrzywił płaską, klinowatą
głowę i wbił wielkie, złociste oczy
w jej twarz.
- To sssłowo dla ludzi. My nie znamy ssstrachu, Złotowłosssa. Ale śśśmierć na darmo jest zła.
- Skąd możesz wiedzieć, co by się stało? Nie próbowałeś z nim walczyć. Miałeś pistolety, prawda?
- Pissstolety! - splunął Szshark. - Mnóstwo hałasssu. Śśśmierć z daleka. Bez honoru! My
jesssteśśśmy Nożownicy. Ten człowiek. Ta moc. Miał pissstolety. Nie wyjął ich. Rozumieszsz?
Szshark potrząsnął głową i odszedł. Nie rozumiała; nigdy nie zrozumie. Człowiek-śmierć w każdej
chwili mógł otworzyć do nich ogień, ale zamiast tego wymówił słowa mocy. Dał im wybór: życie
albo śmierć. To takie proste! Jakie inteligentne stworzenie nie wybrałoby życia? Szshark rozejrzał
się po obozie. Wojownicy czekali na jego rozkazy.
Wybrał dwudziestu i patrzył, jak wybiegają z obozu.
Sharazad znów go wezwała.
- Dlaczego nie idziesz z nimi?
- Oddałem mu ten dzień - powiedział i oddalił się. Czuł jej złość, która popłynęła w ślad za nim,
czuł, że pragnie wpakować mu kulę w plecy. Przykucnął nad strumieniem, zanurzył głowę i
rozkoszował się panującą pod powierzchnią chłodną ciszą.
Kiedy król Atlantydy przywiódł swoje legiony do dżungli, Ru-azsh walczyli z nimi z
bezprzykładnym poświęceniem. Szshark jednak widział nieuchronny koniec. Ruazsh byli zbyt
nieliczni, żeby stawić czoło potędze Atlantydy. Wyruszył samotnie na poszukiwanie króla.
- Po coś przyszedł? - zapytał go król, siedzący przed polowym namiotem.
- Zabić cię albo ci sssłużyć - odparł Szshark.
- Kiedy wybierzesz?
128
- To już się ssstało.
Król pokiwał głową, rozciągnął usta w uśmiechu.
- Zatem pokaż mi.
Szshark ukląkł i podał królowi zakrzywiony sztylet. Monarcha ujął broń i przyłożył czubek do jego
gardła.
- Teraz j a mam dwa wyj ścia.
- Nie - powiedział Szshark - tylko jedno.
Król otworzył usta i gad drgnął, zaskoczony serią szczekliwych dźwięków. W późniejszych
miesiącach nauczył się, że ten odgłos to śmiech, i że śmiech był wśród ludzi oznaką dobrego
humoru. Rzadko słyszał go u Sharazad, chyba że coś umierało.
Teraz, gdy wyjął głowę z wody, w jego umyśle odbił się echem szmer cichej melodii.
Odpowiedział w myślach na wezwanie.
- Mów, mój bracie, mój synu.
Nożownik wyłonił się z krzaków i przypadł do ziemi, odwracając oczy od twarzy dowódcy.
Muzyka w głowie Szsharka przybrała na sile, j ęzyk Ruazsh wypełnił korytarze jego umysłu.
- Złotowłosa pragnie zaatakować domy i ziemię ludzi. Łatwo wniknąć w jej myśli. Ale tam jest
niewielu wojowników, Szshark. Dlaczego zostaliśmy tu wysłani? Czyżbyśmy obrazili króla?
- Król jest wielką mocą, mój synu. Ale jego ludzie boją się nas. Staliśmy się... zabawkamijego
nałożnicy. Ona pragnie krwi. Złożyliśmy przysięgę królowi i musimy być mu posłuszni. Kraina
ludzi umrze.
- To nie jest dobre, Szshark. - Muzyka uległa zmianie. - Dlaczego prawdomówny nas nie zabił?
Czyżbyśmy nie byli go godni?
- Odczytałeś jego myśli. Nie musiał nas zabijać.
- Nie lubię tego świata, Szshark. Chciałbym, żebyśmy wszyscy wrócili do domu.
- Nigdy nie wrócimy do domu, mój synu. Ale król obiecał, że nie otworzy powtórnie bramy.
Nasienie jest bezpieczne, my jednak jesteśmy poręczeniem danego słowa.
- Złotowłosa nienawidzi nas. Pośle nas wszystkich na śmierć. Nikt nie zje naszych serc i nie
zapewni nam życia. I nie wyczuwam już dusz moich braci za bramą.
- Ani ja. Ale są tam, i uniosą nasze dusze. Nie umrzemy.
- Idzie Złotowłosa! - Gad skoczył na równe nogi i zniknął w poszyciu.
Szshark wstał, przypatrując się kobiecie. Jej brzydota przyprawiała go o mdłości, ale opanował się i
skupił na ordynarnym języku ludzi.
129
9 — Ostatni strażnik
- Czego sobie życzysz? - zapytał.
- W pobliżu jest osada. Chcę, żeby została zniszczona.
- Wedle rozkazu.
Rozdział dwudziesty pierwszy
^j hannow jechał ostrożnie, podtrzymując rannego, a zatrzymywał ^J się tylko po to, by prześledzić
wzrokiem pokonaną drogę. Jeszcze nie było oznak pościgu. Skierował się wyżej w góry, przez
skalne osy-piska, na których nie zostawał ślad końskich kopyt. Rana w piersiach Steinera
zasklepiła się, ale nogawka była przesiąknięta krwią. Chłopak zapadł w gorączkowy sen,
wspierając głowę na jego ramieniu.
- Nie chciałem, tato - szeptał. - Naprawdę nie chciałem! Nie bij mnie, tato! - Steiner zaniósł się
szlochem, rytmicznym, głośnym i długim.
Shannow zatrzymał ogiera w kręgu głazów wysoko na zboczu zwróconym w stronę muru.
Przytrzymując Steinera, zsunął się z siodła i zdjął nieprzytomnego na ziemię. Ogier odszedł o parę
kroków i zaczął skubać trawę. Shannow uszykował posłanie i okrył Steinera kocem. Wziął igłę i
nitkę, pozszywał rany na jego nodze. Zatroskała go wielka, poszarpana dziura z tyłu uda;
najwyraźniej kula odbiła się od kości i złamała ją, a wychodząc wyrwała kawał ciała. Shannow jak
umiał najlepiej opatrzył ranę, po czym dał Steinerowi odpocząć. Sam ruszył na grzbiet wzniesienia
i popatrzył w dolinę. Dostrzegł poruszające się w dali cienie, szukające tropu. Miał cztery godziny
przewagi, lecz obecność rannego redukowała je do zera.
Zastanowił się, czy nie zawrócić do Doliny Pielgrzymiej, ale zrezygnował z pomysłu. To
oznaczałoby przecięcie tyraliery gadów, a czuł, że drugim razem szczęście mu nie dopisze.
Opuścił osadę tego dnia o świcie. Jechał na południe, gdy huk strzałów skierował go na wschód.
Obserwował odziane na czarno gady, wlokące Steinera do drzewa i zdzierające z niego ubranie, i
przyglądał się, jakpożerająserce poległego towarzysza. Nigdy nie widział takich stworzeń, nawet o
nich nie słyszał. Wydawało się dziwne, że żadne pogłoski nie poprzedziły ich pojawienia się w
Dolinie Pielgrzymiej.
Według miej scowej legendy za murem żyły bestie, które chodziły jak ludzie, ale nigdy nie słyszał,
by miały łuski. Nie słyszał też
130
o zwierzoludach, które władałyby jakąkolwiek bronią, a co dopiero mówić o pistoletach
Piekielników.
Przestał się zastanawiać. Nie miało znaczenia, skąd pochodziły gady; teraz były tutaj i należało je
powstrzymać.
Steiner znów zaczął szlochać przez sen. Shannow wziął go za rękę.
- W porządku, chłopcze, śpij spokojnie. - Słowa nie pomogły; ranny chlipał bez chwili przerwy.
- Och, proszę, tato. Proszę. Błagam cię! - Pot spływał po jego ziemistej twarzy. Shannow nakrył go
drugim kocem i zmierzył puls. Był nierówny i ledwo wyczuwalny.
- Masz wybór, chłopcze - powiedział. - Żyj albo umieraj. Wszystko zależy od ciebie.
Wrócił na szczyt wzgórza, pilnując, by jego sylwetka nie zarysowała się na tle nieba. Cienie na
wschodzie przybliżyły się. Naliczył ponad dwadzieścia postaci wędrujących powoli równiną.
Daleko na zachodzie wiła się cienka spirala dymu, być może z obozowiska.
Steiner nie mógł j echać konno, a on nie miał dostatecznej siły ognia, by skutecznie powstrzymać
pogoń. Podrapał szczecinę porastającą podbródek i spróbował znaleźć wyjście z sytuacji. Zapadła
podejrzana cisza, Steiner przestał bredzić. Zszedł do niego. Chłopak spał spokojnie, jego puls był
nieco silniejszy. Shannow wrócił na grzbiet.
Ile razy tak czekał, zastanawiał się, podczas gdy wróg podkradał się coraz bliżej? Zbójcy,
wichrzyciele, myśliwi, Zeloci - wszyscy pragnęli zabić Człowieka Jeruzalem.
Wspomniał Zelotów, szalonych zabójców Piekielników, którym Kamienie Krwi nadały
niesamowitą moc. Ich dusze mogły unosić się w powietrze i wnikać w ciała zwierząt. Raz został
zaatakowany przez lwa opętanego przez Zelotę; spadł z wysokiego urwiska i o mało nie utonął.
Następnie byli Strażnicy z ich straszliwą bronią odtworzoną z Czasów Pomiędzy, z pistoletami,
które wyrzucały setki wyjących pocisków w ciągu minuty. Takie pociski mogły rozedrzeć
człowieka na strzępy.
Ale nikt nie pokonał Człowieka Jeruzalem.
Pendarric, upiorny król Atlantydy, powiedział mu, że jest Ro-lyndem, szczególnym wojownikiem
obdarzonym przez Boga szóstym zmysłem, który ostrzega przed niebezpieczeństwem. Ale, mimo
pomocy Pendarrica, mało brakowało, a Shannow poniósłby śmierć, walcząc z przywódcą
Strażników, Sarento.
Jak długo będzie sprzyjać mu szczęście?
131
Szczęście, Shannow? Spojrzał w niebo w niemych przeprosinach. Dawno temu, kiedy był
dzieckiem, święty mąż opowiedział mu historię o człowieku, który doszedł do końca swoich dni i,
oglądając się wstecz, zobaczył ślady stóp odciśnięte w piasku swojego żywota. Obok nich biegł
drugi szlak, który, jak wiedział, należał do Boga. Ale kiedy człowiek ów przyjrzał się dokładniej,
zobaczył, że w czasach największych kłopotów szlak stóp był pojedynczy. Popatrzył wtedy na
Boga i zapytał: „Czemuś opuszczał mnie, kiedy byłem w największej potrzebie?” A Bóg odparł:
„Nigdy cię nie opuściłem, synu”. Wtedy człowiek zapytał: „Czemuż tedy na piasku widnieją ślady
tylko jednej pary stóp?” A Bóg z uśmiechem powiedział: „Bo wówczas cię niosłem”.
Shannow wyszczerzył zęby, wspominając dni spędzone z bratem Danielem w starej szkole.
Czcigodny Hillel opowiadał im wiele historii, a wszystkie były krzepiące.
Postacie na równinie były teraz dużo bliżej. Shannow rozróżniał już czarne pancerze na ich
piersiach i szarą, łusko watą skórę na trój -kątnych pyskach. Zszedł ze szczytu, przywiązał ogiera
do skały, wyjął z sakwy dodatkową parę pistoletów i wsunął je za pas. Wrócił na górę i przyjrzał
się stokowi, oceniając potencjalne kryjówki i wybierając najlepsze pola ostrzału.
Żałował, że nie ma tu Batika. Potężny Piekielnik był urodzonym wojownikiem, nieustraszonym i
śmiertelnie groźnym. Razem przeszli jak burza przez wielką kamienną fortecę, aby uwolnić
przyjaciela. Później Batik wyruszył do Nowego Babilonu, spiesząc na ratunek Donnie Taybard, i
tam zmierzył się z samym diabłem. Shannowowi bardzo go brakowało.
Jeden z Nożowników wyczuł trop i przywołał pozostałych. Zbili się w gromadę i hurmem ruszyli w
górę zbocza. Shannow wyciągnął pistolety, odwiódł kurki.
W tej samej chwili z zachodu nadciągnęła grupa konnych. Zobaczyli gady i zatrzymali się, raczej
zaciekawieni niż przestraszeni. Od strony gadów padł strzał i jeden z jeźdźców zachwiał się w
siodle. Gdy pozostali trzej odpowiedzieli ogniem, Shannow skorzystał z okazji, by przeturlać się
nad krawędzią i pobiec do wielkiego głazu w połowie zbocza. Wymiana strzałów trwała kilka
sekund. Inny jeździec legł płasko na ziemi, osłonięty ciałem padłego wierzchowca; miał strzelbę i
spokojnie słał w gady pocisk za pociskiem. Pięć zginęło, reszta rozbiegła się w poszukiwaniu
kryjówek. Shannow zaszedł im drogę z pistoletami plującymi ogniem; dwa padły, trzeci
132
złapał się na gardło. Pozostałe przy życiu, zaskoczone huraganowym atakiem, z niewiarygodną
szybkością wycofały się na równinę.
Shannow przystanął, żeby obejrzeć ciała zastrzelonych. Jeden z gadów nagle obrócił się, podnosząc
pistolet... Shannow palnął mu w łeb i odszedł do stanowiska jeźdźców. Dwaj byli martwi, trzeci
raniony; czwarty stał ze strzelbą w rękach. Miał włosy koloru piasku, szeroką, przyjazną twarz i
wąskie oczy. Shannow poznał go -był to j eden z j eźdźców, j acy towarzyszyli człowiekowi, który
w miasteczku ukradł mu konia.
- Wielkie dzięki za pomoc, Shannow. - Mężczyzna wyciągnął rękę. - Przyjaciele mówią mi Buli.
- Miło cię spotkać, Buli - powiedział Shannow, ignorując powitalny gest. - Przybyliście w samą
porę.
- Względny punkt widzenia. - Jeździec popatrzył na poległych towarzyszy. Ranny usiadł,
zaciskając dziurę w ramieniu i miotając przekleństwa.
- Na górze jest jeszcze jeden poszkodowany - powiedział Shannow. - Proponuj ę, żebyś poj echał
do Doliny Pielgrzymiej i przysłał wóz.
- Dobrze. Ale chyba zanosi się na burzę. Ja tam bym go zabiał do chaty frey McAdam.
Ukończyliśmy ją wczoraj, przynajmniej będzie miał ciepło i dach nad głową.
Buli podał Shannowowi wskazówki, po czym wraz z rannym kolegą odjechał na północ. Shannow
zabrał zabitym ludziom pistolety i amunicję i wrócił obejrzeć ciała gadów. Oczy miały wielkie,
wyłupiaste i złociste, z pionowymi jak u kotów źrenicami, głowy wydłużone, pyski pozbawione
warg i najeżone ostrymi zębami. Najbardziej wzburzył go fakt, że nosili jednakowe zbroje, co
przypomniało mu Piekielników. Te stworzenia nie były indywidualnymi zabójcami; wchodziły w
skład jakiejś armii... a to nie wróżyło zbyt dobrze. Pozbierał ich pistolety i ukrył je za skałą.
Zawrócił na górę, przewiesił przez koński grzbiet nieprzytomnego Steinera. Zwinął koce, dosiadł
konia i ruszył do chaty Beth McAdam.
Kiedy Samuel McAdam wyszedł z nowej chaty i zobaczył nieznajomego w cieniu pod ścianą,
wezbrał w nim strach. Cofnął się o krok, wlepiając oczy w przybysza. Mężczyzna był ogromny, z
najczarniejszą brodą, jaką w życiu widział, i wpatrywał się usilnie w daleki mur.
- Gorąco dziś - zauważył, nie odwracając głowy.
Samuel zachował milczenie.
133
- Nie trzeba się mnie obawiać, dziecko. Nie noszę broni i przysiadłem tu tylko na chwilę, by
ochłodzić się przez dalszą wędrówką. - Głos miał niski, głęboki i budzący zaufanie, ale syn Beth
McA-dam niejeden raz słyszał, że nie wolno ufać obcym.
- Niektórzy - uświadamiała go Beth - wyglądają uczciwie, ale są wredni. Inni wyglądają wrednie i
są wredni. Traktuj ich wszystkich jednakowo. Trzymaj się z daleka. - Było to trudne, zważywszy,
że przybysz siedział dosłownie w drzwiach domu. Ale nie wszedł, pocieszył się Samuel, co
świadczyło o jego dobrych manierach. Beth zabrała Mary i poszła na łąkę, gdzie zaprzęgła woły i
orała ziemię pod drogę. Samuel zastanowił się, czy nie popędzić do matki.
- Byłbym wdzięczny za kubek wody - powiedział mężczyzna, wskazuj ąc studnię wykopaną przez
Bulla i j ego ludzi. - Mogę?
- Jasne - odparł Samuel, rad, że może wyświadczyć przysługę dorosłemu.
Mężczyzna podniósł się i podszedł do studni. Samuel zobaczył, że ma potężne dłonie i długie ręce.
Kołysał się, jak człowiek niena-wykły do stąpania po solidnej ziemi -jakby się bał, że grunt
zapadnie mu się pod stopami. Spuścił cebrzyk do studni, wyciągnął go bez wysiłku i napił się
chciwie. Wrócił powoli pod ścianę i usiadł, patrząc na chłopca.
- Mam syna w twoim wieku - powiedział. - Na imię mu Jafet. Ma złote włosy i jemu też nie wolno
rozmawiać z nieznajomymi. Twój ojciec jest w domu?
- Umarł i poszedł do nieba. Bóg go wezwał.
- A zatem musi być szczęśliwy. Ja nazywam się Nu. Gdzie twoja matka?
- Pracuje i nie lubi, jak jej się przeszkadza, zwłaszcza gdy robią to mężczyźni. A potrafi się
wściekać, meneerNu.
- Rozumiem. Krótko tu jestem, zdążyłem jednak zauważyć, że to porywczy świat. Przyjemnie
wiedzieć, że jest w nim tylu ludzi, którzy znają Boga i jego dzieło.
- Jesteś kaznodzieją? - Samuel przykucnął, opierając się plecami o ścianę.
- W pewnym stopniu. Jestem budowniczym statków, a także Starszym Prawa Jedynego, i
wygłaszam kazania w świątyni. A raczej, wygłaszałem.
- Co wiesz o niebie? - Samuel szeroko otworzył błękitne oczy.
- Trochę wiem, choć na szczęście jeszcze nie zostałem tam wezwany.
134
- Skąd wiesz, że mój tata j est szczęśliwy? Może nie podoba mu się w niebie? Może tęskni za
nami?
- Może na ciebie patrzeć - rzekł Nu. -1 wie, że Najwyższy... że Bóg troszczy się o ciebie.
- Zawsze chciał mieć ładny dom. Czy tam mają ładne domy? Nu odwrócił się ku niemu i nie
zauważył jasnowłosej kobiety,
która szła powoli przez dom z wielkim pistoletem w dłoni. Przystanęła w cienistym wejściu i
słuchała.
- Kiedy byłem dzieckiem, też się nad tym zastanawiałem, i poszedłem do nauczyciela w świątyni.
On powiedział mi, że domy niebieskie są wyjątkowe. Powiedział, że kiedyś żyła bogata kobieta,
bogobojna, choć niezbyt przyjazna sąsiadom; modliła się dużo, ale nigdy nawet nie pomyślała, by
być uprzejmą dla innych. Umarła i poszła do raju; przyjął ją anioł, który rzekł, że zaprowadzi ją do
nowego domu. Ruszyli razem do wielkiego pałacu z marmuru i złota. „Tu będę mieszkać?” -
zapytała. „Nie” - odparł anioł. Poszli na ulicę, przy której stały piękne domy z kamienia i
cedrowego drewna. Ale te także minęli. Znaleźli się na ulicy obstawionej małymi domkami. „Tu
będę mieszkać? - zapytała. „Nie” - odparł anioł. Szli dalej, aż dotarli do brzydkiego skrawka ziemi
nad rzeką. Kilka zbitych gwoździami przegniłych desek tworzyło dwie ściany i dach, a pogryziona
przez mole derka służyła za posłanie. „Tojesttwój dom” -oznajmił anioł. „Okropny -powiedziała
bogaczka. - Nie mogę tu mieszkać”. Anioł z uśmiechem dodał: „Przykro mi. Tylko tyle mogliśmy
zbudować z materiałów, jakie nam przysłałaś”. - Nu uśmiechnął się do zdumionego chłopca. -Jeśli
twój ojciec był dobrym człowiekiem, to ma cudowny dom.
Samuel też się uśmiechnął.
- Był dobry. Naprawdę.
- Teraz powinieneś uprzedzić matkę, że tu jestem, żeby nie przestraszyła się na mój widok.
- Już cię widziała - powiedziała Bath McAdam. -1 jeszcze nie narodził się ten, który by mnie
przestraszył. Co cię sprowadza?
Nu podniósł się i ukłonił.
- Szukam drogi za mur i wstąpiłem napić się wody. Nie zostanę długo.
- Gdzie twój pistolet?
- Nie noszę broni.
- To trochę głupie - zauważyła Beth - ale cóż twoja sprawa. Zapraszam na posiłek. Lubię
opowiastki o niebie; może to bzdury, ale podoba mi się ich brzmienie.
135
Drżenie wstrząsnęło doliną. Beth uderzyła ramieniem w futrynę, upuszczając pistolet. Samuel
wrzasnął, Nu zachwiał się. Potem powrócił spokój. Nu pochylił się i podniósł broń. Spojrzenie
Beth stwardniało, ale on podał jej pistolet.
- Popatrz na to, mamo! - zawołał Samuel.
Dwa słońca rozbłysły na niebie, a drzewa wokół chaty rzuciły bliźniacze cienie. Jasność trwała
przez kilka sekund, potem drugie słońce zbladło i zniknęło
- Czyż nie było cudowne? - zachwycił się Samuel. - Takie gorące i jasne.
- Nie było cudowne - rzekł cicho Nu. - W żadnym wypadku. Mary wybiegła zza chaty.
- Widzieliście? - Stanęła jak wryta, gdy zobaczyła obcego.
- Widzieliśmy - powiedziała Beth. - Idźcie do domu i przygotujcie jedzenie. Nie zapomnijcie o
dodatkowej porcji dla gościa.
- Nazywa się meneer Nu - rzucił przez ramię Samuel, znikając we wnętrzu domu.
Beth skinęła na Nu i razem wyszli na słońce.
- Co się dzieje? - zapytała. - Czuję, że wiesz więcej ode mnie o tych dziwacznych znakach.
- Są rzeczy, których być nie powinno. Są moce, których człowiek nie powinien używać, bramy,
które nie powinny być otwierane. Są czasy wielkiego niebezpieczeństwa i jeszcze większej
głupoty.
- To ty jesteś człowiekiem z Kamieniem Daniela, prawda? Tym, który uleczył zarażonych?
- Tak.
- Mówią, że kamień został zużyty.
- Prawda. Ale posłużył szczytnemu celowi - boskiemu celowi.
- Słyszałam o nich, ale nie wierzyłam, że istnieją. Jakim sposobem kamień może czynić magię?
- Nie wiem. Sipstrassi był darem z nieba; spadł stamtąd setki lat temu. Raz rozmawiałem z
uczonym, który powiedział, że kamień jest tylko wzmacniaczem, że urzeczywistnia marzenia ludzi.
Twierdził, że wszyscy ludzie mają moc magii, ale jest ona ukryta w głębinach naszych umysłów.
Sipstrassi uwalnia tę moc. Nie mam poj ęcia, czy to prawda, ale wiem, że magia jest prawdziwa.
Dopiero co widzieliśmy ją na niebie.
- To silna magia, skoro może stworzyć drugie słońce.
- To nie było słońce - powiedział Nu - i właśnie dlatego jest niebezpieczne.
136
Rozdział dwudziesty d
rugi
Wasza broń faktycznie jest straszna - rzekł Nu, patrząc na ranę w piersiach Clema Steinera. - Miecz
też może zabić, ale wymaga walki z bliska i narażania własnego życia w starciu z przeciwnikiem.
Te miotacze grzmotów są barbarzyńskie.
- Jesteśmy barbarzyńcami - odparł Shannow, kładąc rękę na czole Steinera. Ranny spał, puls nadal
miał słaby.
- Wspomniałeś coś o gadach, Shannow - zauważyła Beth, gdy we trójkę wrócili do dużej izby. - O
co ci chodziło?
- Nigdy nie widziałem niczego podobnego. Noszą ciemne pancerze i pistolety Piekielników.
Wnosząc z tego, co mówi Steiner, dowodzi nimi kobieta. - Rzucił okiem na Nu. - Myślę, że ją
znasz, uzdrowicielu.
- Nie jestem uzdrowicielem. Posiadałem pewną... magię, ale ona przepadła. Tak, znam ją. To
Sharazad, była jedną z nałożnic króla. Pożąda krwi i on zaspokaja jej pragnienia. Te gady zwane są
Nożownikami. Przybyli do królestwa cztery lata temu, przez bramę wiodącą do świata parnych
dżungli. Są szybcy i śmiertelnie niebezpieczni, a król posłużył się nimi w kilku wojnach. Nie mają
równych sobie w walce nożem i mieczem. Ale ta wasza broń...
- Po co to gadanie o królach? - warknęła Beth. - Tutaj, o ile mi wiadomo, nie ma żadnych królów.
Masz na myśli ziemie za murem?
Nu z uśmiechem pokręcił głową.
- W pewien sposób, tak. Ale i nie. Za murem leży miasto. Wychowałem się w nim, jednakże nie
jest to moje miasto. Trudno mi to wyjaśnić, droga pani, bo sam wszystkiego nie rozumiem. Miasto
zwie się... nazywało się... Ad. Jest jednym z siedmiu wielkich miast Atlantydy. Polowali na mnie
Nożownicy, więc użyłem swój ego... Kamienia Daniela?... żeby przed nimi uciec. Miałem zostać
przeniesiony do Balacris, innego miasta na wybrzeżu. Zamiast tego znalazłem się tutaj, w
przyszłości.
- Jak to rozumieć? - dociekała Beth. - To nie ma sensu.
- Zdaj ę sobie z tego sprawę - przyznał Nu. - Ale kiedy opuściłem Ad, miasto leżało nad morzem i
wielkie triremy żeglowały po zatoce. Tutejsze miasto leży w głębi lądu, a jego posągi są
nadgryzione zębem czasu.
- Stało się to - wtrącił cicho Shannow - kiedy morze pochłonęło Atlantydę, dwanaście tysięcy lat
temu.
137
Nu pokiwał głową.
- Tego się domyślałem. Pan zaszczycił mnie wizją właśnie takiego kataklizmu. Mimo wszystko
jestem zadowolony, że przetrwało trochę zrozumienia naszego świata. Jak się o nim dowiedziałeś?
- Widziałem Balacris. Leży w ruinie, ale budowle przetrwały. I kiedyś spotkałem człowieka,
niejakiego Samuela Archera, który opowiedział mi o Pierwszym Potopie, jaki nawiedził ziemię.
Teraz ty mi powiedz, ilu jest tych Nożowników?
- Dokładnie nie wiem, z pewnością kilka legionów. Może pięć tysięcy, może mniej.
Shannow podszedł do okna, wyjrzał w noc.
- Nie mam pojęcia, ilu jest tutaj, ale mam złe przeczucia. Wyjdę na zewnątrz i stanę na warcie.
Przykro mi, że sprowadziłem kłopoty na twój dom, Beth, ale myślę, że tutaj, ze mną, będziesz
bezpieczniejsza.
- Jesteś mile widziany... Jonie. Zrób, co trzeba, a ja zaopiekuję się Steinerem. Jeśli przetrzyma noc,
będzie miał szansę.
Shannow zabiał trochę suszonego mięsa i owoców, i wyszedł na zbocze za chatą. Usiadł pod
rozłożystą sosną i omiótł wzrokiem ciemną linię horyzontu. Gdzieś tam gromadziły się te demony,
a złotowłosa kobieta śniła o krwi. Zadrżał i szczelniej otulił się płaszczem.
Nu dołączył do niego o północy. Razem siedzieli w migotliwym świetle gwiazd
- Dlaczego na ciebie polowali? - Shannow przerwał długie, ale nie krępujące milczenie.
- Głosiłem kazania przeciwko królowi. Ostrzegałem lud... przynajmniej próbowałem... przed
zbliżającym się wielkim nieszczęściem. Nie słuchali. Podboje króla przysporzyły im pieniędzy.
Ludzie są bogatsi niż kiedykolwiek.
- Dlatego chcieli cię zabić? Tak zawsze postępuje się z prorokami, przyjacielu. Opowiedz mi o
swoim bogu.
- Nie moim, Shannow. Po prostu Bogu. Chronosie, stwórcy nieba i ziemi. Jedynym Bogu. A ty w
co wierzysz?
Przez ponad godzinę dyskutowali o wierze i z zadowoleniem doszukali się podobieństw między
dwiema religiami. Shannow polubił potężnego budowniczego statków i słuchał z uwagą, gdy ten
prawił o swojej delikatnej żonie, Pashad, i o synach, i o statkach, które zbudował, i o podróżach, w
jakie wypływał. Ale kiedy Nu zapytał o jego żonę, Człowiek Jeruzalem zbył go uśmiechem i
wrócił do wypytywania o Atlantydę i zamierzchłą przeszłość.
138
- Chciałbym przeczytać twoją Biblię - powiedział Nu. - Czy to możliwe?
- Oczywiście. Dziwię się tylko, że starożytni Atlantowie mówią naszym j ęzykiem.
- Nie byłbym tego pewien, Shannow. Kiedy przybyłem do waszego świata, nie mogłem zrozumieć
ani słowa. Dopiero gdy dotknąłem kamieniem czoła chorej kobiety, wszystkie słowa stały się dla
mnie jasne. - Zaśmiał się. - Może kiedy wrócę, nie będę umiał mówić językiem swoich ojców.
- Masz zamiar wrócić? Mówisz, że twój świat niedługo zginie. Czemu chcesz wracać?
- Tam jest Pashad. Nie mogę jej zostawić.
- Ale być może wrócisz tylko po to, by z nią umrzeć.
- Ajakty byś postąpił, Shannow?
- Wróciłbym - odparł bez wahania zapytany. - Ale ja zawsze byłem uważany za szaleńca.
Nu poklepał go po ramieniu.
- To nie obłęd, Shannow. To miłość - największy z darów, jakimi Bóg może nas obdarzyć. Dokąd
pójdziesz?
- Na południe, za Mur. Są tam znaki na niebie. Chciałbym je zobaczyć.
- Jakie znaki?
- Miecz Boga unosi się w chmurach. Może gdzieś w pobliżu leży Jeruzalem.
Nu milczał przez chwilę, po czym rzekł:
- Pojadę z tobą. Ja też muszę zobaczyć te znaki.
- Mówią, że to niebezpieczna kraina. Czy to w jakiś sposób pomoże ci wrócić do domu?
- Nie mam pojęcia, przyjacielu. Ale Pan przykazał mi znaleźć miecz, a ja nie kwestionuję Jego
woli.
- Mogę pożyczyć ci ze dwa pistolety.
- Nie potrzebuję żadnego. Jeśli Pan przeznaczył mnie na śmierć, umrę. Twoje miotacze grzmotów
nie odmienia sytuacji.
- Jak dla mnie, to zbyt fatalistyczne, Nu. Miej ufność w Bogu, ale trzymaj palce na spustach.
Stwierdziłem, że On lubi ludzi, którzy są przygotowani na każdą ewentualność.
- Czy On do ciebie przemawia, Shannow? Słyszałeś Jego głos?
- Nie, ale widziałem Go często na preriach i w górach. Wyczuwałem Jego obecność w nocnym
wietrze. Widziałem jego glorię o świcie.
139
- Jesteśmy szczęściarzami, obaj. Przez pięćdziesiąt lat uczyłem się tysiąca imion Boga znanych
człowiekowi, a przez kolejnych trzydzieści przyswoiłem sobie dziewięćset dziewięćdziesiąt
dziewięć znanych prorokom. Pewnego dnia poznam tysięczne, które wyśpiewują tylko aniołowie.
Ale cała ta wiedza jest niczym w porównaniu z tym, co opisałeś. Doświadczyło tego niewielu
ludzi; żal mi tych, których to ominęło.
Cień poruszył siew dolinie. Shannow podniósł rękę, nakazując milczenie. Rozglądał się przez parę
minut, lecz nie zobaczył nic więcej.
- Myślę, że powinieneś wrócić do chaty, Nu. Muszę pobyć sam.
- Uraziłem cię?
- Nie, nie. Muszę się skupić, aby wyczuć obecność moich wrogów. Potrzebuję całych swoich sił,
Nu. Osiągam cel tylko wtedy, gdy jestem sam. Gdybyś nie mógł zasnąć, weź jedną z Biblii z sakwy
przy drzwiach. Zobaczymy się o świcie.
Po odej ściu Nu Shannow wstał i wszedł bezgłośnie między drzewa. Cień mógł być wilkiem albo
psem, lisem albo borsukiem. Ale równie dobrze mógł być Nożownikiem... Shannow poluzował
pistolety w pochwach i czekał.
Godzinę przed wschodem słońca opuściło go poczucie niepokoju; odprężył się, oparł plecami o
gruby pień sosny i zapadł w sen.
Beth McAdam wyszła w blask wczesnego poranka i popatrzyła w niebo. Świt zawsze był dla niej
czymś szczególnym - tych parę minut, kiedy niebo jest błękitne, a jeszcze świecą gwiazdy.
Zerknęła w górę porośniętego lasem wzgórza i podeszła do Shannowa. Nie usłyszał jej, więc przez
parę minut siedziała obok niego, wpatrując się z natężeniem w ogorzałą twarz. Rosła mu broda,
siwa na podbródku, a jednak pogrążony we śnie wyglądał dziwnie młodo.
Przebudził się i zobaczył ją. Nie poderwał się, nawet nie drgnął, tylko uśmiechnął się leniwie.
- Byli tam - powiedział - ale przeszli bokiem. Pokiwała głową.
- Wyglądasz na wypoczętego. Jak długo spałeś? Popatrzył w niebo.
- Niecałą godzinę. Nie potrzebuję wiele snu. Miałem osobliwy sen. Widziałem siebie w
kryształowej kopule w ogromnym krzyżu, który wisi na niebie; na głowie miałem skórzany hełm, a
w moim uchu rozbrzmiewał czyjś głos. Ktoś wołał: „Wieża, podaj mi współ-
140
rzędne”. Nie mogłem uciec ani się poruszyć. - Odetchnął głęboko, przeciągnął się. - Dzieci jeszcze
śpią?
- Tak, przytulone jak ptaszki.
- ASteiner?
- Puls ma silniejszy, ale jeszcze się nie ocknął. Wierzysz Nu? Że przybył z przeszłości?
- Wierzę mu, Beth. Kamień Daniela jest niewiarygodnie potężny. Kiedyś stałem na wraku statku,
spoczywającego na górze, a dzięki mocy kamienia statek znów wypłynął na morze. Te kamienie
mogą zapewnić człowiekowi nieśmiertelność, uleczyć każdą chorobę. Kiedyś zjadłem ciastko
miodowe, które było kamieniem przekształconym przez Kamień Daniela. Myślę, że to był drobiazg
w porównaniu z tym, co można osiągnąć z taką mocą.
- Opowiedz mi o tym coś więcej.
Shannow opowiedział jej o Piekielnikach i ich szalonym przywódcy, Abaddonie, potem o
Strażnikach Przeszłości i ponownych narodzinach „Titanika”. Na koniec wspomniał o Kamieniu
Matce, olbrzymim meteorycie Sipstrassi, który został zepsuty przez krew i ofiarę.
- Są więc dwa rodzaje kamieni? - zapytała.
- Nie, tylko jeden. Sipstrassi jest czystą mocą, ale im częściej się go używa, tym szybciej moc
maleje. Nakarmiony krwią, odzyskuje moc, ale już nie może leczyć ani wytwarzać żywności. Poza
tym wpływa na umysł użytkownika, sprowadzając nań pragnienie zadawania bólu i gwałtu.
Wszyscy Piekielnicy mieli Kamienie Krwi, i wyczerpywali je podczas wojny.
- Jak wobec tego udało ci się przeżyć, Jonie Shannow? Uśmiechnął się i wskazał ręką niebo.
- Kto wie? Sam często zadaję sobie to pytanie... nie tylko w związku z piekielnymi Zelotami, ale i
wszystkimi niebezpieczeństwami, jakie mi groziły. Dużo zależy od szybkości, dużo od szczęścia
albo woli Boga. Widziałem silnych ludzi powalonych przez wroga, chorobę, wypadek. Kiedy
byłem młody, nosiłem inne imię; nazywałem się Jon Cade. Spotkałem poskramiacza tłumów,
Vareya Shannowa, który nauczył mnie, jak odgadywać zamiary ludzi i jak z nimi postępować.
Potrafił stanąć w poj edynkę przeciwko tłumowi, a ludzie odwracali się przed jego wzrokiem. Ale
pewnego dnia pewien młodzieniec, ledwie podrostek, podszedł do niego przy śniadaniu. „Miło cię
poznać” - zagadnął, wyciągając rękę. Varey podał mu swoją. W tej samej chwili chłopak poderwał
pistolet w lewej dłoni i strzelił mu w głowę. Kiedy pytali go później, czemu to zrobił,
141
powiedział, że chciał zostać zapamiętany. Varey był dobrym człowiekiem, pomagał ludziom
zasiedlać nasz dziki kraj. Chłopak? No cóż, został zapamiętany. Powiesili go i postawili na jego
grobie tablicę z napisem „Tutaj leży zabójca Vareya Shannowa”.
- A więc przybrałeś jego nazwisko. Dlaczego? Shannow wzruszył ramionami.
- Nie chciałem, żeby umarło. Poza tym mój brat, Daniel, został zbójcą i mordercą. Okrył moje
nazwisko hańbą.
- Czyż Daniel nie został prorokiem? Czyż nie walczył z Pie-kielnikami?
- Tak. To sprawiło mi dużą przyjemność.
- A zatem człowiek może się zmienić, Jonie Shannow? Może rozpocząć nowe życie?
- Chyba tak, o ile nie brak mu siły. Mnie jej brakuje.
Beth po chwili milczenia dotknęła j ego ramienia. Nie odsunął się.
- Wiesz, czemu do ciebie nie wróciłam?
- Chyba tak.
- Ale gdybyś postanowił odmienić swoje życie, moje serce otworzy się przed tobą.
Popatrzył na daleki mur i leżące przed nim faliste pagórki.
- Wiem - oznajmił ze smutkiem. - Zawsze byłem samotny, Beth. W moim życiu jest pustka, która
powstała w chwili, gdy zostali zamordowani moi rodzice. Ale popatrz na Steinera. Do wczoraj
chłopak marzył tylko o tym, aby mnie zabić. Chciał zostać człowiekiem, który zabił Jona
Shannowa. Ile czasu upłynie, nim jakiś chłopak podejdzie do mnie przy śniadaniu i powie: „Miło
cię poznać?” Ile? Jak mógłbym siedzieć wieczorami przy twoim stole i zastanawiać się, czy
przypadkiem twoich dzieci nie trafi kula przeznaczona dla mnie? Brakuje mi takiej siły, Beth.
- Zmień nazwisko - poradziła. - Ostrzyż włosy. Zrób, co tylko trzeba. Pojechałabym z tobą.
Moglibyśmy zbudować dom gdzieś, gdzie nikt o tobie nie słyszał. - Milczał, ale ona zajrzała mu w
oczy i wyczytała w nich odpowiedź - Żal mi ciebie, Shannow - szepnęła. -Nie wiesz, co tracisz. Ale
mam nadzieję, że nie oszukujesz sam siebie. Mam nadzieję, że nie jesteś zakochany w tym, czym
jesteś: w Człowieku Jeruzalem, dumnym i samotnym, biczem na występnych. Mam trochę racji?
Boisz się rozstać ze swoją reputacją i swoim nazwiskiem? Boisz się anonimowości?
- Jesteś niezwykle przenikliwą kobietą Beth McAdam. Tak, boję się tego.
142
- Zatem jesteś słabszy, niż przypuszczasz. Większość ludzi boi się śmierci. Ty boisz się żyć. -
Podniosła się i wróciła do chaty.
Rozdział dwudziesty trzeci
Tosiah Broome zamknął drzwi swojego niewielkiego domu i ruszył
I w stronę „Wesołego Pielgrzyma”. Dzień był słoneczny, ale on tego nie
zauważał. Od wielu dni wrzał gniewem z powodu odjazdu Beth Mc-
Adam i raniących, kłamliwych słów, jakimi cisnęła weń niczym nożem.
Jak mogła tego nie dostrzegać? Ludzie pokroju Jona Shannowa nijak nie mogli pomóc cywilizacji.
Jego tropem podążała przemoc i rozpacz, ziemia jałowiała po jego przejściu. Tylko rozsądni ludzie
mogli zmienić świat na lepsze. Jakże piekły go jej słowa! Nazwała go głupcem i tchórzem;
obwiniła go o śmierć Fennera.
Czy można winić człowieka za letnią burzę czy zimową powódź? To nieuczciwe. Tak, Fenner
żyłby nadal, gdyby weszli do szulerni i zastrzelili Webbera. Ale co by to dało? Czego nauczyłoby
młodych ludzi z miasteczka? Że w pewnych okolicznościach mordowanie jest uzasadnione?
Wspomniał człowieka, zastrzelonego przez Shannowa zaraz po egzekucji Webbera. Nazywał się
Lomax. Był nieokrzesany i bezczelny, ale pomógł Pastorowi zbudować kościół i pracował ciężko
dla meneem Scayse, aby utrzymać żonę i dwoje dzieci. Dzieci zostały sierotami, które będą
dorastać ze świadomością, że życie ich ojca stało się argumentem popierającym czyjeś racje. Czyją
będzie winą, jeśli wyrosną na złych ludzi? Ale Beth McAdam tego nie rozumiała.
Broome przeszedł na drugą stronę ulicy i usłyszał dobiegający od zachodu huk strzałów. Znów ktoś
wszczyna awanturę, pomyślał i skręcił, aby poznać przyczynę zamieszania. Szczęka mu opadła,
gdy ujrzał setki wojowników w czarnych pancerzach, z dymiącymi pistoletami w dłoniach.
Mężczyźni i kobiety uciekali przed nimi z wrzaskiem. Kula gwizdnęła w pobliżu. Broome schował
głowę w ramiona i skręcił ku wąskiej uliczce między budynkami. Jakiś człowiek minął go pędem;
nagle jego piersi eksplodowały i nieszczęśnik runął na ziemię.
Broome skoczył w zaułek, szaleńczo wymachując rękami. Pokonał ogrodzenie i pobiegł polami w
kierunku kościoła, od niedawna stojącego na łące.
143
W „Wytchnieniu Podróżnych” Mason wyjrzał przez okno i zobaczył na głównej ulicy falangę
gadów, zabijających każdego, kto znalazł się w zasięgu wzroku. Zaklął i zerwał z kołka strzelbę
Pie-kielników. Szybko wsunął naboje do magazynka, potem wprowadził jeden do komory.
Usłyszał tupot na schodach i gdy drzwi otworzyły się z hukiem, odwrócił się i strzelił. Pierwszy
gad wytoczył się na korytarz, ale kilka innych wbiegło do izby. Broń podskakiwała Masonowi w
rękach, gdy pakował w nich pocisk za pociskiem. W pewnej chwili kula trafiła go w piersi;
uderzenie pchnęło go w stronę okna. Gdy dwie dalsze ugrzęzły w jego brzuchu, wypadł przez okno
na ulicę.
Rusznikarz Groves w swoim warsztacie złapał dwa pistolety, lecz zginął, zanim zdążył ich użyć.
Setki gadów sunęły ulicami miasta. Tu i ówdzie mieszkańcy odpowiadali ogniem, jednakże atak
był tak niespodziewany, że nigdzie nie było zorganizowanej obrony.
W kościele Pastor wygłaszał właśnie płomienne kazanie o Nierządnicy Babilonu i bestiach za
murem. Kiedy dotarły odgłosy strzelaniny, wierni strumieniem wylegli z budynku. Pastor utorował
sobie drogę przez tłum i z przerażeniem patrzył, jak miasto staje w płomieniach. Ku
zgromadzonym biegł Josiah Broome.
- Bestie piekielne! - krzyczał. - Są ich tysiące!
Ludzie wpadli w panikę, ale głos Pastora przywrócił spokój.
- Bracia! Bezładna ucieczka równa się śmierci. - Popatrzył na zgromadzonych. Było ich około
dwustu, w tym dwie trzecie stanowiły kobiety i dzieci. Mężczyźni zostawili swoją broń na
werandzie kościoła. - Zabierzcie broń - rozkazał. - Broome, poprowadź z Hen-dricksem kobiety i
dzieci na południe. Tam są lasy. Znajdźcie kryjówkę, my dołączymy do was później. Ruszajcie!
-Odwrócił się ku mężczyznom uzbrojonym w strzelby i pistolety. - Za mną - powiedział i ruszył w
stronę miasta. Z początku pełni wahania, po chwili jeden po drugim ruszyli za nim. Zatrzymał ich
na skraju łąki, gdzie wykopano płytki rów mający odprowadzać nadmiar wody. - Ułóżcie się w nim
i nie strzelajcie, póki nie powiem.
Pięćdziesięciu siedmiu mężczyzn usiadło na ziemi z bronią w pogotowiu. Pastor stał, słuchając
wrzasków dobiegających z miasta; z przyjemnością przypuściłby szarżę, aby wywrzeć boską
zemstę na bandytach, ale zdusił impuls i czekał.
W polu widzenia pojawiła się liczna grupa Nożowników. Na j ego widok podnieśli strzelby, ale
zanim dali ognia, Pastor skoczył do rowu.
144
Kule, nie wyrządzając nikomu szkody, przeleciały górą. Dwadzieścia gadów wyskoczyło na
otwartą przestrzeń.
- Ognia!-ryknąłPastor.
Palba była nierówna, acz skuteczna: tylko jeden gad utrzymał się na nogach. Pastor podniósł
pistolet i strzelił mu w łeb. Dziesiątki dalszych wylały się z uliczek miasta. Pastor obejrzał się.
Broome i Hendricks prowadzili kobiety i dzieci w bezpieczne miejsce, jednak byli jeszcze zbyt
blisko, aby można było wycofać obrońców. Gady przypuściły atak. Nie wydawały okrzyków
bojowych; przemieszczały się w milczeniu, z niewiarygodną prędkością, strzelając w biegu. Trzy
salwy wyszczerbiły ich szeregi i atak się załamał.
- Skończyła mi się amunicja - krzyknął jeden z ukrytych w rowie strzelców. Sąsiad podał mu garść
nabojów. Pastor zerknął w bok i zobaczył, że ponad setka gadów próbuje zajść ich z flanki.
W tej samej chwili ze wschodu nadjechał Edric Scayse na czele trzydziestu jeźdźców. Gady
otworzyły ogień, konie i ludzie zakłębili się w kurzu. Scayse, z dwoma pistoletami w rękach, wpadł
w szeregi wroga, strzelając z zimną krwią. Ci, którzy przeżyli, poszli za jego przykładem. Rzeź
była straszliwa, ale Scayse wraz z siedemnastoma ludźmi zdołał się przedrzeć. Zeskoczyli z koni i
zsunęli się do rowu.
- Miło cię widzieć, człowieku - zawołał Pastor, klepiąc przybysza po ramieniu.
- Do diabła, skąd oni się wzięli? - zapytał Scayse.
- Zza muru... przysłani przez Wielką Nierządnicę.
- Chybabędzie lepiej, jak się stąd wyniesiemy - zaproponował Scayse.
- Nie, musimy chronić kobiety i dzieci. Wysłałem ich ponad setkę na południe. Trzeba przez jakiś
czas zatrzymać te bestie.
- Nie damy rady, Pastorze, nie tutaj. W każdej chwili mogą nas okrążyć. Proponuję zawrócić do
kościoła i stamtąd się ostrzeliwać.
Gady znów ruszyły do ataku. Kule przetrzebiły ich szeregi, lecz czterech zdołało skoczyć między
obrońców. Scayse rąbnął pistoletem w szary, łuskowaty łeb, potem przyłożył lufę do brzucha
stwora i nacisnął spust. Inne zostały zadźgane nożami, ale zdążyły zabić trzech obrońców.
- Wycofujemy się w dwóch szeregach - krzyknął Pastor. - Każdy przebiega trzydzieści kroków, po
czym kryje drugą grupę.
Ziemia zaczęła dygotać. Ludzi zbiło z nóg, gdy na łące przed rowem rozdziawiła się, niczym
paszcza potwora, wielka, poszarpana szczelina. Budynki w mieście zakołysały się, gdy druga fala
wstrząsnęła
145
10 — Ostatni strażnik
ziemią. Nożownicy wybiegali na otwartą przestrzeń, zapominając o bitwie.
- Nadeszła właściwa chwila, Pastorze - powiedział Scayse. Obrońcy podnieśli się i pobiegli przez
łąkę. Spowijały ich tumany kurzu. Ziemia znów się rozstąpiła i dwaj ludzie wpadli w głąb
rozpadliny. Reszta bez szwanku dotarła do kościoła, który zapadł się pośrodku. Pastor stanął i
patrzył, jak budowla powoli rozpada się na części.
- Do lasu - rozkazał. - Ściga nas gniew Boga.
Josiah Broome siedział i patrzył, jak Pastor kieruje kopaniem rowu od północnej strony lasu.
Wykopana ziemia tworzyła wał. Praca przebiegała w ponurym milczeniu. Kopacze nie mieli
narzędzi -ryli miękką glinę gołymi rękami, zerkając nerwowo na północ, skąd spodziewali się
ataku. Broome był w szoku; siedział, szary na twarzy, wśród uwijających się ludzi.
Wszystko przepadło. Miasto leżało w ruinie, mieszkańcy zostali zdziesiątkowani, uciekinierzy kryli
się w lesie bez żywności, bez dachu nad głową. Mieli tylko skąpe zapasy amunicji do nielicznych
pistoletów. Pozostało im jedynie czekać na śmierć z rąk tych potworów. Broome mruganiem
odpędził łzy.
Edric Scayse zabrał trzy konie i poj echał do swoich włości, gdzie miał zapasy broni. Dwóch
mężczyzn wysłano do okolicznych farm, aby ostrzegli mieszkańców przez najazdem. Odrętwiały
Broome nie zważał na nic.
Mała dziewczynka zbliżyła się do niego i przekrzywiła głowę, przypatrując mu się z
zaciekawieniem. Spojrzał na nią ciężkim wzrokiem.
- Czego chcesz?
- Płaczesz?
- Tak - przyznał.
- Dlaczego?
Pytanie było tak absurdalne, że Broome zaczął chichotać. Dziewczynka śmiała się razem z nim, ale
kiedy jego oczy znów wypełniły się łzami, a szloch wstrząsnął szczupłym ciałem, uciekła do
Pastora. Rudowłosy kaznodzieja, z twarzą wysmarowaną błotem, stanął u boku Brooma.
- Nie wyglądasz dobrze, meneer - zagadnął. - Straszysz dzieci. Wstań i znajdź sobie jakieś zajęcie;
tak postępują przyzwoici ludzie.
- Wszyscy umrzemy - wyszeptał Broome przez łzy. - Nie chcę umierać.
146
- Śmierć spotyka wszystkich ludzi, a wówczas stają oni przed obliczem Wszechmogącego. Nie
lękaj się, meneer Broome. Mało prawdopodobne, by człowiek zajmujący się warzeniem strawy
uczynił coś, co by Go obraziło. - Pastor otoczył ramieniem jego plecy. -Jeszcze nie jesteśmy
martwi, Josiahu. Chodź, pomożesz kopać rów.
Broome pozwolił zaprowadzić się do wału; popatrzył na dolinę.
- Kiedy przyjdą, jak myślisz?
- Kiedy będą gotowi - odparł posępnie Pastor.
Praca ustała, gdy z lasu dobiegł tętent końskich kopyt, a potem porykiwanie bydła. Trzy mleczne
krowy wyszły powoli na polanę, z cielętami u boku. Jon Shannow zatrzymał ogiera na skraju rowu.
- Pomyślałem, że się przydadzą. Jeśli zarżniecie cielęta na mięso, będziecie mieć mleko dla dzieci.
- Gdzie je znalazłeś? - zapytał Pastor.
- Rankiem usłyszałem strzelaninę i patrzyłem na waszą walkę. Pojechałem na pobliską farmę i
odciąłem te trzy sztuki od stada. Właściciel nie żył, podobnie jak cała jego rodzina.
- Jesteśmy wdzięczni, Shannow. A gdybyś tak mógł pojawić się z tysiącem naboi i paroma setkami
strzelb, ucałowałbym ci nogi.
Shannow wyszczerzył zęby i sięgnął do sakwy.
- To wszystkie moje naboje; pasująi do strzelb, i do pistoletów Piekielników. Ale załatwię wam
parę sztuk broni. Ukryłem ją wczoraj jakieś cztery mile stąd.
- Chodź ze mną na stronę - poprosił Pastor, prowadząc go przez obozowisko. Usiedli nad
strumieniem. - Ilu ich jest?
- Ponad tysiąc. Dowodzi nimi kobieta.
- Czarna Nierządnica - syknął Pastor.
- Nie jest czarna. Ma złote włosy i wygląda jak anioł - poprawił Shannow. - A oni nie są zza muru.
- Skąd wiesz?
- Po prostu wiem. A skoro mowa o murze, ostatnie trzęsienie ziemi zrobiło w nim wyrwę. Myślę,
że po drugiej stronie będziemy mieli większe szansę na przeżycie. Wystarczy paru ludzi, aby
utrzymać wyłom. W tym czasie reszta znajdzie bezpieczne miejsce na obóz.
- Jest tutaj jakieś trzysta osób, Shannow. Stracili wszystko, co mieli. Nie mamy jedzenia,
zapasowych ubrań, płótna na namioty, łopat, siekier ani młotków. Czy jakieś miejsce może być
bezpieczne?
- A zatem co zamierzasz?
- Czekać tutaj, uderzyć i modlić się o zwycięstwo.
147
- Zgadzam się co do modłów. Słuchaj, Pastorze, nie znam się na wojaczce na taką skalę, ale wiem,
że nie pokonamy gadów siedząc i czekając, aż przyjdą. Mówisz, że potrzebujemy narzędzi -
siekier, młotków i tak dalej. W takim razie weźmy je sobie. I przy okazji parę pistoletów.
- Skąd?
- Z miasta. Tam nadal są wozy, a woły i konie włóczą się po łąkach. Nie wszystkie domy zostały
zniszczone, Pastorze. Przyjrzałem się miastu przez lunetę. Nadal stoi sklep Grovesa, a miał tam
proch i ołów na kule. Ocalała kuźnia, miasteczko namiotów też jest nienaruszone.
- A co z gadami?
- Rozbiły obóz na południe od miasta. Myślę, że boją się następnego trzęsienia ziemi.
- Ilu ludzi będziesz potrzebował?
- Powiedzmy, że tuzin. Odjedziemy daleko na zachód i nocą zakradniemy się do miasta.
- I spodziewasz się załadować wozy i przeprowadzić je pod nosem wroga?
- Nie wiem, Pastorze. Ale z pewnością lepiej zaryzykować, niż biernie czekać na śmierć głodową
Pastor po chwili milczenia zaśmiał się i pokręcił głową.
- Czy ty myślisz kiedy o klęsce, Shannow?
- Nigdy, póki oddycham - odparł Człowiek Jeruzalem. - Zabierz wszystkich do wyrwy w murze. Ja
przywiozę wam potrzebne narzędzia i zapasy. Czy mogę sam wybrać sobie ludzi?
- Jeśli tylko zechcą pójść z tobą.
Shannow wrócił z Pastorem do obozowiska. Kaznodzieja zgromadził ludzi i przedstawił im w
zarysie plan. Kiedy poprosił ochotników o wystąpienie, zgłosiło się dwudziestu.
Shannow zaprowadził ich na pobliską polankę i tam zagaił:
- Potrzeba mi tylko dwunastu. Ilu z was ma żony? - Piętnastu podniosło ręce. - Ilu ma dzieci? -
zapytał piętnastkę. Dziewięć rąk powędrowało w górę. - Wy wracajcie; pozostali niech się zbliżą, a
powiem wam, co musimy zrobić. - Przez ponad godzinę Shannow wymieniał rzeczy, jakie powinni
zdobyć, i sposoby, w jakie mieli to uczynić. Jedni służyli dobrą radą; inni słuchali w milczeniu,
zapamiętując instrukcje. Na koniec Shannow ostrzegł:
- Tylko bez bohaterskich wyczynów. Najważniejsze jest przywiezienie zapasów i narzędzi. Jeśli
zobaczycie przyjaciół w tarapa-
148
tach, pod żadnym warunkiem nie spieszcie im na pomoc. Nie będziecie mnie widzieć, ale będę w
pobliżu. Kiedy usłyszycie zamieszanie w obozie nieprzyjaciela, wtedy zacznijcie odwrót.
- Co zamierzasz zrobić, Shannow? - zapytał Buli.
- Poczytać im Księgę - odparł Człowiek Jeruzalem.
Rozdział dwudziesty czwarty
Przez dwa dni Chreena badała Staw Zaręczyn, analizując kryształowo czystą wodę, która uchodziła
pod urwiskami do podziemnych strumieni i rzek. Teraz siedziała w cieniu Szczytu Chaosu,
wysokiej, prostej jak włócznia iglicy z poszarpanych skał, tworzących naturalne platformy, z
których nadal mieli skakać lekkomyślni młodzieńcy Dianae.
Shir-ran wspiął się wtedy prawie na sam wierzchołek. Wdrapałby się wyżej, gdyby nie skalna
kryza, której nie mógł pokonać żaden człowiek. Jego skok był nieskazitelny. Chreena pamiętała,
jak wynurzył się z wody, z ciemnymi lśniącymi włosami, ze światłem triumfu w złocistych oczach.
Odsunęła od siebie to wspomnienie. W tym stawie musiało być coś, co wywarło wpływ na
strukturę genetyczną Shir-rana. Z im większej wysokości skakano, tym głębiej nurkowano w
wodzie... być może tam krył się problem. Chreena zamknęła oczy i pozwoliła, by jej duch popłynął
nad brzegiem sadzawki w dół, w coraz ciemniejszą głębię. Wiedziała, czego szuka -jakiejś
toksycznej spuścizny z Czasów Pomiędzy: beczek z odpadami chemicznymi, gazów bojowych,
zjadliwych wirusów. Ludzie z tego okresu rzadko myśleli o przyszłości i bezmyślnie wyrzucali
swoje okropne, doskonalone w czasie wojen trucizny w głębie oceaniczne. Jedna z teorii mówiła,
że musieli zdawać sobie sprawę z krótko trwałości swojego istnienia. No bo dlaczego zatruwali
swoje rzeki i strumienie, dlaczego wycinali lasy, które dawały im powietrze, i zanieczyszczali
własne ciała toksynami i substancjami rakotwórczymi? Ale teoria ta bardziej nadawała się na temat
dyskusji dla dzieci, niż na poważny przedmiot badań.
Chreena odsunęła na bok te rozważania i przypomniała sobie wszystko, czego nauczyła się na
temat wody, esencji życia. W Czasach Pomiędzy woda pokrywała siedemdziesiąt i osiem
dziesiątych procent powierzchni ziemi, a obecnie - siedemdziesiąt jeden i trzy
149
dziesiąte procent. Woda stanowi dwie trzecie całkowitego ciężaru ciała. Człowiek może przeżyć
całe miesiące bez jedzenia, ale tylko kilka dni bez wody. „Myśl! Myśl!” Dwie części wodoru na
jedną część tlenu. Skoncentrowała się, coraz głębiej pogrążając się w transie, analizując pierwiastki
śladowe na dnie stawu. Odrzucałaje jeden po drugim: obojętna krzemionka, magnez, sód, potas,
żelazo, miedź, cynk. W wodzie były znikome ślady ołowiu, ale nie mogły wyrządzić szkody, chyba
że ktoś wypijałby około sześćdziesięciu galonów dziennie przez nie wiadomo ile lat.
Wróciła do ciała i położyła się, wyczerpana. Słońce minęło Szczyt Chaosu i paliło jej nagą skórę.
Przesunęła się kawałek i rozejrzała w poszukiwaniu Oshere. Spał w cieniu; pozostało w nim
niewiele człowieczeństwa, już prawie nie umiał mówić.
Nie woda. Zatem co? Zerknęła na niebo i godzący w nie straszliwy Miecz Boga. Zadrżała. Tylko
nie to!
Jej oczy przeniosły się na iglicę. Czy tam coś było? Chreena wstała i przeciągnęła rozleniwione
ciało. Ubrała się szybko i ruszyła do podstawy wieżycy. Porośnięta muszlami skała oferowała
wiele chwytów dla rąk. Rozpoczęła powolną wspinaczkę. Wróciła myślami do wypadków sprzed
trzech lat, kiedy też przywierała do stromej skalnej ściany. „Titanik” osuwał się w toń, a ona
ratowała swojego syna Luke’a. Wyniosła go z przeklętego statku-widmo i schodziła ze stromego
urwiska nad ruinami Balacris.
Była wówczas Amazigą Archer, wdową po Samuelu i nauczycielką dzieci Strażników.
Strażników? Przechowywali dla przyszłych pokoleń całą wiedzę ludzi z Czasów Pomiędzy,
jednakże ich wysiłki zostały zmarnowane przez jednego człowieka: Sarento. On pragnął zobaczyć
powtórne narodziny świata, ujrzeć go takim, jakim był w przeszłości. Stracił cierpliwość i zaczął z
pomocą Ka-mienia-Matki manipulować biegiem wydarzeń. On dał Kamienie Krwi rozwijającemu
się narodowi, który później wyrodził siew Pie-kielników; on podburzył ich wojenne skłonności,
zdradzając im tajemnice automatycznej broni. „Wojna - mówił - sprzyja inwencji. Wszystkie
największe wynalazki w historii narodziły się na polu bitwy”.
Z mocą Kamienia-Matki złożył wrak „Titanika”, który spoczywał pęknięty na zboczu ponad
Atlantydą, i uczynił go bazą Strażników. Ale jego los został przypieczętowany, kiedy Piekielnicy
porwali Donnę Taybard, bowiem ich postępek przywiódł Człowieka Jeruzalem do Balacris i
„Titanika”.
150
Amaziga pamiętała tę straszną noc, kiedy Sarento użył Kamie-nia-Matki do odtworzenia
dziewiczego rejsu. Choć statek nadal trwał na górze, obecni na pokładzie - w przepysznych
salonach, w blasku rozmigotanych świateł - widzieli usiane gwiazdami niebo nad czarnym,
połyskliwym oceanem.
Ale Shannow pokonał Sarenta w podziemnej jaskini Kamienia-Matki, zabił go i zneutralizował
moc kamienia. „Titanik” po raz kolejny uderzył w górę lodową i widmowe morze zalało statek,
unicestwiając Strażników i wiedzę całych eonów.
Amaziga opuściła wrak i odeszła, nie oglądając się za siebie.
Człowiek Jeruzalem odnalazł ją.
- Przykro mi - powiedział. - Nie wiem, czy postąpiłem słusznie, ale na pewno sprawiedliwie.
Zaprowadzę cię w bezpieczne miejsce.
Rozstali się w małym miasteczku setki mil na północ, i stamtąd Amaziga ruszyła z synem do kraju
za murem.
Wspięła się wyżej i zerknęła na migocący w dole staw. Palce drętwiały jej z wysiłku; wciągnęła się
na występ, żeby odpocząć. Nie wyczuwała tutaj niczego szkodliwego. Starzejesz się, pomyślała.
Przeżyła już ponad sto lat. Młodość, zapewniana przez Sipstrassi noszony przez Strażników,
powoli przemijała i srebrzyste nitki rozjaśniały jej ciasno splecione włosy. Na ile lat czuje się twoje
ciało, Amazigo? Trzydzieści pięć? Czterdzieści?
Odetchnęła głęboko, podniosła się i podjęła wspinaczkę. Po godzinie zbliżyła się do wierzchołka.
Kiedy wdrapywała się na najwyższy występ, ostry kamień rozciął jej rękę. Wymruczała
przekleństwo i usadowiła się plecami do skały, z walącym sercem. Nie wykrywała niczego
groźnego w iglicy. Wspinaczka okazała się stratą czasu -przywiodła tylko gorzkie wspomnienia i
bolesne rany. Uspokoiła się, przygotowując do zejścia. Zastanowiła się, czy by nie skoczyć do
stawu, ale zrezygnowała z pomysłu; nigdy nie czuła się dobrze w wodzie. Słońce przyjemnie grzało
jej ciało, czuła się niezwykle odświeżona. Puls zwolnił. Kiedy sięgnęła do rany, aby zatamować
krwawienie, ze zdumieniem stwierdziła, że rozcięcie zniknęło. Potarła palcami skórę, ale nie było
ani śladu skaleczenia. Podniosła kamień, o który się zraniła. Plamiła go krew. Ostrożnie
podciągnęła się na kolana na wąskiej półce i obróciła przodem do skały. Nad głową miała kryzę
przewieszki, a wyżej wisiał Miecz Boga i otaczające go maleńkie krzyże. Zamknęła oczy, jej duch
wniknął w obrośnięty muszlami kamień. Parła coraz głębiej. Dotarła do rzeźbionego marmuru, do
siatki ze złotego drutu i kryształów. Sieć zaprowadziła ją do srebr-
151
nej czary o średnicy sześciu stóp. W środku leżał ogromny Kamień Sipstrassi z szerokimi na cale
złotymi żyłami. Szeroko otworzyła oczy.
- O Boże! - wyszeptała. - O Boże!
Szczyt Chaosu nie był tworem natury. Pokryła go skalna skorupa, gdy leżał na dnie oceanu. To
była wieża, a Kamień Sipstrassi po dwunastu tysiącach lat nadal pulsował mocą. Amaziga
popatrzyła na śpiącego Oshere - i zrozumiała.
Uzdrawiające moce Sipstrassi!
Nie mogło być mowy o celowym krzywdzeniu Dianae. Shir-ran i inni znaleźli się w zasięgu magii
kamienia, która w niemal mechaniczny sposób „leczyła” ich, eliminując geny-aktywatory i
starannie obmyślone efekty inżynierii genetycznej. Magia przywracała ich do stanu doskonałości.
- Dobry Boże!
Amaziga wstała i przycisnęła plecy do skały, potem znów spojrzała na Oshere. Normalnie
posiadacz kamienia musiał go dotknąć, aby ukierunkować moc... ale taki kolos? Jej koncentracja
pogłębiła się. Daleko w dole Oshere poruszył się przez sen. Przeszył go ból. Poderwał wielką
głowę i ryknął, grożąc niewidzialnym wrogom. Jego ciało skręciło się i opadł na skałę; niedawno
wyrosłe futro znikało, kończyny prostowały się. Amaziga wyobraziła go sobie takim, jakiego
pamiętała, podtrzymując tę wizję przed oczami. Wreszcie odprężyła się i popatrzyła na nagiego
młodego mężczyznę, który spał w promieniach słońca.
Bez chwili wahania zrobiła krok i skoczyła. Jej gibkie hebanowe ciało pomknęło niczym włócznia
na spotkanie wody. Przebiła powierzchnię i popłynęła do brzegu, wciągnęła się na skałę obok
Oshere. Zdjęła mokre ubranie i pozwoliła, by słońce osuszyło skórę.
Oshere poruszył się i otworzył oczy.
- Czy to sen? - zapytał.
- Nie. To marzenie, które kształtuje rzeczywistość.
- Jesteś taka... młoda i piękna.
- Ty też - powiedziała z uśmiechem.
Usiadł i ze zdumieniem obejrzał swoje brązowe ciało.
- To naprawdę nie jest sen? Wróciłem?
- Tak.
- Powiedz mi. Powiedz mi wszystko.
- Jeszcze nie - wyszeptała, gładząc go po twarzy. - Nie teraz, Oshere. Nie. Dopiero co skoczyłam
dla ciebie.
152
Tuląc do piersi Kamień Krwi, Sharazad weszła w bramę. Ogarnął ją zawrót głowy; przed oczami
zawirowały smugi niespotykanie żywych kolorów. Przetrzymała to barwne szaleństwo i
potrząsnęła głową. Przez chwilę czuła się zdezorientowana, bo środek gwiaździstej nocy
przemienił się w jasny poranek.
Król siedział przy oknie, spoglądając na wojsko ćwiczące manewry na dalekich polach.
- Witaj - powiedział cicho, nie odwracając głowy.
Opadła na kolana i skłoniła się tak nisko, że złote włosy przysłoniły jej twarz.
- Nie jestem w stanie wyrazić, jak cudownie jest znów przebywać w twojej obecności, panie.
Król obrócił się ku niej z szerokim uśmiechem.
- Umiesz wybrać porę na prawienie pochlebstw. Nie j estem z ciebie zbytnio zadowolony.
Spojrzała w jego przystojną twarz. Promienie słońca igrały na bujnych lokach złocistej brody i w
ciepłych, pełnych humoru - niemal łagodnych - oczach. Wezbrał w niej strach. Nie dała się zwieść
jego uprzejmości ani pozornej lekkości nastroju.
- Czym spowodowałam twoje niezadowolenie, Najwyższy? -wyszeptała, spuszczając oczy na
bogaty dywan pod nogami.
- Atakiem na wioskę barbarzyńców. Był źle obliczony i katastrofalnie dowodzony. Uważałem cię
za inteligentną kobietę, Sharazad. Ty jednak przypuściłaś atak z jednej strony, zostawiając
nieprzyjacielowi drogę ucieczki. Zamiast przeprowadzić miażdżące uderzenie, pognałaś ich w lasy
na południu, gdzie mogli zaplanować i przygotować obronę.
- Nie mogą obronić się przed nami, Najwyższy. To barbarzyńcy; nie potrafią się zorganizować,
mają nieliczną broń i nieznaczne umiejętności.
- Możliwe - przyznał. - Ale skoro tobie brakuje wyobraźni i talentu, skoro nie potrafisz opracować
strategii, czemuż miałbym powierzać ci dowodzenie?
- Nie brak mi pomysłów, panie, ale to była moja pierwsza walka. Wszyscy generałowie muszą się
uczyć. Nauczę się; zrobię wszystko, aby cię zadowolić.
Podniósł się ze śmiechem. Wysoki i dobrze zbudowany, poruszał się z płynną gracją drapieżnika.
Bez wysiłku podniósł ją z klęczek.
- Wiem, zawsze to robisz. Dlatego pozwalam ci na... drobne przyjemności. Zanim się pokochamy,
Sharazad, coś ci chcę pokazać. Może dzięki temu zrozumiesz.
153
Wyjął Kamień Sipstrassi z haftowanej złotem sakiewki i podniósł go w powietrze. Ściana komnaty
zniknęła i Sharazad zobaczyła obozowisko Nożowników: niskie, płaskie skórzane namioty przy
strumieniu na skalistym zboczu. Wokół obozu stały posterunki, a dwaj wartownicy czuwali na
skarpie powyżej.
- Niczego nie brakuje - powiedziała.
- Wiem. Patrz... i słuchaj. - Wiatr westchnął nad wzgórzem, zaszeptały skrzydła nietoperza.
Usłyszała porykiwanie bydła i nic więcej. - Nadal nie wyczuwasz, prawda? - powiedział król,
kładąc rękę na jej ramieniu i rozpinając rzemienie złotego napierśnika.
- Nie. To naturalne odgłosy nocy, prawda?
- Nie - powiedział, zdejmując napierśnik i pas ze sztyletem. -Jeden dźwięk nie pasuje.
- Bydło?
- Tak. Rzadko przemieszcza się w nocy, Sharazad, a więc ktoś je przepędza. I kieruje w stronę
Nożowników. Jak myślisz, to danina? Ofiara w imię pokoju?
Widziała już stado, ciemną ruchliwą masę zmierzającą szybko przez równinę w stronę obozu.
Wartownicy przystanęli, żeby popatrzeć. Nagle za stadem huknął strzał, a po nim nastąpiły wrzaski
jeżące włos na głowie. Bydło puściło się galopem, aż ziemia drżała pod setkami kopyt. Sharazad z
rosnącym przerażeniem patrzyła, jak strażnicy otwierają ogień do zwierząt na czele; zobaczyła
padające byki, ale stado pędziło dalej. Nożownicy wyskakiwali z namiotów i skakali do strumienia
albo pędzili w górę zbocza. Stado przemknęło przez obóz i zniknęło. Gdy kurz osiadł, ujrzała
powalone namioty, wśród których leżało około trzydziestu stratowanych ciał.
Dłonie króla wędrowały po jedwabiu, rozwiązując sznurówki i zsuwając kaftan z jej ramion, ale
ona nie mogła oderwać oczu od rzezi.
- Patrz i ucz się, Sharazad - wyszeptał król, gładząc palcami jej uda. Obraz zmienił się - zobaczyła
wąwóz oddalony o jakieś trzysta kroków od obozu i mężczyznę na rosłym karym wierzchowcu.
Jeździec wyprostował się w siodle i zdjął kapelusz. W poświacie księżyca ujrzała wyraźnie j ego
rysy i przypomniała sobie człowieka, który ukłonił się jej w „Wytchnieniu Podróżnych”.
- Jeden człowiek, Sharazad, jeden szczególny człowiek. Nazywa się Shannow. Budzi szacunek i
lęk wśród tych barbarzyńców; nazywają go Człowiekiem Jeruzalem, bowiem szuka mitycznego
miasta. Jeden człowiek.
154
- Obóz to nic wielkiego - zauważyła. - A trzydziestu Nożowników można zastąpić nowymi.
- Nadal nie rozumiesz. Dlaczego spłoszył to bydło? Dla mało znaczącej zemsty? Ten człowiek jest
ponad to.
- Jaki mógłby być inny powód?
- Rozesłałaś patrole?
- Oczywiście.
- Gdzie są teraz?
Zlustrowała równinę. Trzy patrole, każdy złożony z dwudziestu wojowników, pędziły w stronę
zniszczonego obozu. Razjeszcze scena zamigotała i Sharazad ujrzała miasteczko.
- Oczywiście, przeszukałaś je i zniszczyłaś wszystko, co mogłoby zostać wykorzystane przez
wroga?
- Nie.Nie...
- Nie myślisz, Sharazad, a bezmyślność jest zbrodnią.
Patrzyła na ludzi przy pracy, ładujących na wozy żywność, narzędzia, strzelby ze sklepu
rusznikarza i inną broń, zabieraną martwym Nożownikom. Król odsunął się od niej, ale ona nie
zwróciła na to uwagi, bowiem dostrzegłajadącego niespiesznie Shannowa. Zsiadł z konia przed
sklepem rusznikarza. Nienawiść niczym gorączka wzburzyła jej krew.
- Czy przydzielisz mi łowców? - zapytała. - Chcę dopaść tego człowieka.
- Możesz mieć wszystko, czego zapragniesz - powiedział król -bo cię kocham.
Bicz rozwinął się niczym wąż i ukąsił jej nagie pośladki. Krzyknęła, ale nawet nie drgnęła.
I tak zaczął się długi dzień bólu.
Król patrzył na śpiącą Sharazad, skuloną na białych j edwabnych prześcieradłach. Wygląda jak
dziecko, niewinna i czysta, pomyślał. Chłostał ją, póki nie zemdlała, póki krew nie splamiła
kobierca pod jej stopami. Potem ją uzdrowił.
- Głupia, głupia kobieto - mruknął.
Drżenie wstrząsnęło miastem, ale moc Kamienia-Matki Sipstrassi działała, likwidując szczeliny w
tynku i chroniąc mieszkańców przed skutkami trzęsienia ziemi, które targało okolicą.
Król podszedł do okna. Za wysokimi marmurowymi murami pałacu mieszkańcy Ad zajmowali się
swoimi sprawami. Sześćset tysięcy dusz, największy naród, jaki widziała i jaki kiedykolwiek
155
zobaczy ziemia, pomyślał. Dzięki mocy kamienia z nieba król podbił cały cywilizowany świat i
otworzył bramy, za którymi kryły się niewyobrażalne cuda.
Ostatnie podboje miały dla niego niewielkie znaczenie. Teraz liczyło się tylko to, czyjego imię
niczym dźwięk uderzanych tarcz, będzie się niosło przez wieki historii. Uśmiechnął się. Czemu
nie? Z Sipstrassi był nieśmiertelny i tym samym zawsze będzie obecny, kiedy bardowie wysławiać
będą jego wieczne dzieje.
Drugi wstrząs zakołysał pałacem. Zaczynały go martwić te drgania - ostatnio tak bardzo przybrały
na sile. Zacisnął kamień w dłoni, zamknął oczy.
I zniknął.
Znajdował się w tej samej komnacie, za oknem roztaczał się identyczny widok. Marmurowe mury,
za nimi miasto i port, milczący i pełen oczekiwania. Być może było to jego największe artystyczne
dokonanie: stworzył dokładną replikę Ad w świecie nie zamieszkałym przez ludzi. Tutaj nie było
trzęsień ziemi, tylko obfitość jeleni, łosi i wszystkich innych cudownych tworów natury.
Wkrótce przeniesie tam mieszkańców i zbuduje nową Atlantydę, nie narażoną na podboje, bowiem
nie będzie innych narodów.
Wrócił do swojego pokoju. Chciał obudzić Sharazad i znów nacieszyć się j ej ciałem, j ednak
zmienił zdanie, nadal zły na nią za j ej głupotę. Nie miał nic przeciwko śmierci Nożowników; gady
były tylko narzędziami i, jak słusznie zauważyła Sharazad, z łatwością można było ich zastąpić.
Ale nienawidził braku dyscypliny umysłu i gardził tymi, którzy nie pojmowali najprostszych
strategii. Był rozczarowany wieloma generałami. Nie potrafili zrozumieć, że celem wojny jest
zwycięstwo, a nie angażowanie się w wielkie i kosztowne bitwy z pokazami heroizmu po obu
stronach. Że ważne jest pokonanie wroga od środka - przekonanie go o beznadziejności położenia,
a potem, gdy w szeregach zapanuj e rozprzężenie, zadanie miażdżącego ciosu. I, po zwycięstwie,
okazanie wspaniałomyślności, bowiem pokonany i poniżony wróg żyje tylko dla zemsty. Zrzucenie
winy na pokonanych dowódców i zabieganie o względy ludu. Ale czy generałowie to rozumieli?
Nowy świt wstawał dla Atlantydy. Król widział już świat machin latających i wielkich cudów. Na
razie więzi były kruche, ale wkrótce szerzej otworzy bramę i wyśle zwiadowców, aby zebrali
informacje o nowym wrogu.
Wrócił myślami do Sharazad. Odkryty przez nią świat nie był wart ich uwagi, z wyjątkiem broni
zwanej pistoletami. Ale po obej-
156
rżeniumoglije powielić i udoskonalić. To nie było interesujące. Mimo wszystko pozwoli Sharazad
prowadzić grę do końca; istniała nadzieja - co prawda znikoma - że nauczy się czegoś
wartościowego. A jeśli nie, zawsze był bicz i jej rozkosznie satysfakcjonujące krzyki.
Dobrze, że choć ten Shannow był dość interesujący. Łowcy zabiją go, to jasne, ale przed śmiercią
dostarczy mu rozrywki. Ilu wysłać? Pięciu grawarantowało powodzenie. Jeden dałby szansę Shan-
nowowi. Zatem niech będzie trzech, pomyślał król. Ale kto?
Na pewno Magelles; wyniosły i dumny, potrzebował trudnego zadania. Lindian? Zimny i
bezwględny - nie był człowiekiem, którego można dopuszczać do siebie z broniąjakiegokolwiek
rodzaju. Tak, Lindian. I, dla kompletu, Rhodaeul. On i Magellas nienawidzą się, stale idą o lepsze.
To będzie dla nich fascynująca misja. Posługują się nową bronią z niedościgłą maestrią.
Pora sprawdzić, czy potrafią użyć jej w dobrym celu, przeciwko równie zręcznemu wrogowi.
Król podniósł kamień i skoncentrował się na widoku twarzy Shan-nowa. Powietrze zafalowało
przed jego oczami i ujrzał Człowieka Jeruzalem, zarzucającego worek za siodło.
- Znalazłeś się w wielkim niebezpieczeństwie, Jonie Shannow -wyszeptał król. - Lepiej się pilnuj!
Shannow okręcił się wokół własnej osi, gdy niesamowity głos wypełnił jego umysł. Poderwał broń,
ale nie znalazł celu w polu widzenia.
Usłyszał tylko cichnący, szyderczy śmiech.
Rozdział dwudziesty piąty
TVTycofali się tuż po wschodzie słońca. Pastor i dwudziestu ludzi W formowali dwuszereg, aby
oflankować rozciągniętą kolumnę, która ruszyła w kierunku ogromnej rozpadliny, wyrwanej w
starożytnym murze przez trzęsienie ziemi. Pastor niósł strzelbę o krótkiej lufie, pistolety sterczały z
kabur przy pasie jego czarnej sutanny. Dzieci jechały na wozach, a większa część trzech setek
ocalałych z napadu -wzmocniona przez wieśniaków i osadników z okolicy - szła w milczeniu,
rzucając wokół nerwowe spojrzenia. Wszyscy spodziewali się ataku gadów i Pastor musiał użyć
całej siły przekonywania, aby nakłonić uciekinierów do opuszczenia pozornego leśnego azylu.
157
Edric Scayse wrócił w nocy z dwoma wozami załadowanymi żywnościąi dodatkowymi strzelbami.
Zgłosił się na ochotnika, z trzydziestoma innymi, do obsadzenia rowu obronnego w lesie.
- Po części to moja wina - wyznał Pastorowi przed wyruszeniem karawany. - Te demony noszą
broń, w którą sam ich zaopatrzyłem, niech Bóg mi wybaczy.
- On zwykle wybacza ludziom - zapewnił go Pastor. W trakcie marszu modlił się żarliwie.
- Panie, jak wybawiłeś swój lud wybrany z egipskiej niewoli, tak bądź z nami, gdy wędrujemy
doliną cienia. I bądź z nami, kiedy wejdziemy do królestwa Wielkiej Nierządnicy, którą, z twoim
błogosławieństwem, zetnę i zniszczę wraz ze wszystkimi piekielnymi bestiami, nad którymi
panuje.
Wozy wzbijały tumany kurzu. Pastor cofnął się wzdłuż kolumny, zwołując dzieci do spryskiwania
wodą ziemi przed kołami. Do muru było jeszcze daleko i gdyby ich teraz odkryto, nie mogliby
liczyć na żadną obronę. Odwrócił się ku ludziom z eskorty.
- Widziałeś coś? - zapytał Bulla.
- Ani drgnienia, Pastorze. Ale czuję się tak, jakbym siedział na kowadle, a nade mną wisiał młot -
rozumiesz, co mam na myśli? Może i umkniemy tym gadom, ale wkroczymy do kraju ludzi-lwów.
- Bóg nas nie opuści - Pastor postarał się, żeby słowa te zabrzmiały szczerze.
- Mam nadzieję - mruknął mężczyzna. - Popatrz! Ci też ocaleli. Pastor spojrzał we wskazaną
stronę i zobaczył przybliżający się
wóz. Rozpoznał powożącą Beth McAdam. Obok niej siedział czarnobrody mężczyzna. Pastor kazał
im dołączyć do kolumny i ruszył ku nim.
- Cieszę się, że widzę cię w dobrym zdrowiu, Beth.
- Niezbyt dobrym, Pastorze. Ledwo, cholera, zdążyłam zbudować dom, gdy przyszło mi uciekać
przed stadem jaszczurek. Co gorsza, mam chorego na wozie, a jazda po wybojach wcale nie
poprawia jego stanu.
- Za parę godzin, jak Bóg da, znajdziemy się za murem. Tam będziemy bezpieczni.
- Tak, przed gadami. A co z innymi bestiami? Pastor wzruszył ramionami.
- Wola boska. Przedstawisz mnie swojemu przyjacielowi?
- To Nu, Pastorze. Uzdrowił ludzi z karawany; to następny człek boży. Jak tak dalej pójdzie, będę
się o nich potykać.
158
Nu zsiadł z kozła i rozprostował plecy. Pastor wyciągnął rękę, Nu ją uścisnął i dalej ruszyli razem.
- Jesteś nowy w tym kraju, meneerl - zapytał Pastor.
- Tak i nie - odparł Nu. - Byłem tu... dawno temu. Wiele się zmieniło.
- Znasz ziemie za murem?
- Niestety, nie bardzo. Jest tam miasto, bardzo stare. Zwano je Ad. Są w nim świątynie i pałace.
- Teraz zamieszkuje je diabelski pomiot. Zło tych bestii więzi w niebie Miecz Boga. Marzę, aby
zniszczyć zło i uwolnić miecz.
Nu nie skomentował. Widział to miasto w trakcie duchowej wędrówki, ale nie było tam śladu bestii
czy demonów. Dwaj mężczyźni szli razem z uzbrojonymi ludźmi eskorty. Wkrótce Pastor,
zmęczony milczeniem, odsunął się od towarzysza i Nu maszerował dalej, pogrążony w myślach.
Czy człowiek - dumał - głęboko przekonany o najwyższej mocy Boga może zarazem sądzić, iż On
potrzebuj e j ego pomocy? Miecz Boga uwięziony w niebie? Czyżby Pastor uważał Go za kogoś
gorszego od siebie?
Konwój wozów ciągnął powoli przez dolinę.
Jakiś człowiek podjechał galopem. Pastor i ludzie eskorty wybiegli mu na spotkanie; był to jeden z
jeźdźców Scaysego.
- Lepiej się pospieszcie, Pastorze - poradził z grzbietu spienionego wierzchowca. - Widziałem
dwie grupy stworzeń. Jedna idzie nameneera Scayse w lesie; druga, większa, zmierza w waszą
stronę. Są blisko.
Pastor spróbował oszacować odległość dzielącą ich od muru -było ponad milę.
- Jedź dalej i powiedz woźnicom, żeby ruszyli z kopyta. Niech wszyscy uciekają.
Jeździec wbił pięty w boki zmęczonego konia i pogalopował ku wozom. Świsnęły bicze, woły
natężyły się w zaprzęgach. Pastor zebrał ludzi.
- Nie zdołamy ich powstrzymać, ale będziemy trzymać się razem na tyłach kolumny. Może uda się
nam spowolnić pościg. Ruszamy.
Wpadli w tuman kurzu wzbity przez uciekający konwój.
Gdy ucichł szyderczy śmiech, Shannow skoczył na siodło. Omiótł wzrokiem milczącą ulicę. W
pyle przy „Wytchnieniu Podróżnych” leżał Mason, podziurawiony jak rzeszoto. Parę jardów dalej
poległ
159
Boris Haimut, który już nigdy nie usłyszy odpowiedzi na swoje pytania. Kulawy stajenny zginął na
ulicy przy stajni; umarł ze starą dubeltówką w rękach. Wszędzie spoczywały ciała - mężczyzn,
kobiet i dzieci. Shannow nie znał ich, lecz wiedział, że wszyscy mieli swoje marzenia i ambicje.
Szarpnął wodze i wjechał w dolinę.
W warsztacie rusznikarza dopisało mu szczęście. Jak miał nadzieję, Groves sporządził więcej
pocisków Piekielników, najwyraźniej licząc na dalsze zamówienia Scaysego. Shannow miał teraz
ponad sto sztuk amunicji, krótką strzelbę, trzy worki czarnego prochu i różne inne drobiazgi,
wyciągnięte z ruin sklepu ogólnego.
W drodze wrócił myślami do głosu, który w j ego umyśle wyszeptał: „Uważaj”. A kiedyż to w
ciągu minionych dwóch dziesięcioleci nie miał się na baczności albo nie był w niebezpieczeństwie?
Ani głos, ani sugerowane zagrożenie nie martwiły go zbytnio. Człowiek żyje, człowiek umiera. Co
mogło przestraszyć kogoś, kto rozumiał tę prawdę?
Przez pewien czas jechał równolegle z wozami, ale pościgu nie było, więc odbił od szlaku pod
kątem prostym, ku wzgórzom na wschodzie. Jeśli Pastor posłuchał jego rady i ruszył swoich ludzi,
dolina stanie się miejscem większego niebezpieczeństwa
Shannon jechał czujnie, często zmieniając kierunek, aby potencjalny obserwator nie odgadł celu
podróży. Teren wznosił się. Skręcił na zasłane głazami wzgórze, zsiadł i spętał konia. Zdjął worek i
wysypał zawartość na ziemię. Było tam siedem glinianych garnków z wąskimi szyjkami, sześć
paczek niewielkich gwoździ i zwój lontu. Wypełnił naczynia czarnym prochem zmieszanym z
gwoździami i zatkał je szczelnie. Długim gwoździem przebił korki i wepchnął do środka lont.
Zadowolony z tego rękodzieła, zapakował garnki do juków. Przez długą lunetę obserwował dolinę.
W oddali zobaczył wozy docierające do lasu; potem patrzył, jak konwój powoli zmierza ku
murowi.
Po godzinie w polu widzenia pojawili się pierwsi Nożownicy, pędzący w stronę lasu. Shannow
poprawił ostrość i patrzył, jak wróg zbliża się do prowizorycznych fortyfikacji. Kolejny ruch
przyciągnął jego uwagę; kilka setek gadów gnało biegiem na południe. Jakiś konny przeciął im
drogę i odjechał w huku kopyt. Shannow wstał i zarzucił worek na siodło. Dosiadł konia i
skierował się przez las w kierunku wschodnich zboczy. Osłonięty przez wzgórza, ruszył galopem,
nie bacząc na niebezpieczeństwa wybojów czy skał. Ogier stąpał pewnie; był silny i uwielbiał
galopować. Dwa razy Shannow musiał chylić głowę pod zwisającymi konarami, które próbowały
strącić go z siodła, a raz ogier potknął się o wywrócone drzewo. Gdy
160
wzgórza przemieniły się w pagórki, Shannow zwrócił wierzchowca na zachód, w płytki wąwóz,
który wychodził na równinę. Kule za-świszczały wokół niego; zobaczył nadciągające szybko gady.
Zeskoczył na ziemię, ściągnął worek i wyjął jeden z dzbanów. Zapalił zapałkę i przytknął ją do
lontu, który strzelił iskrami. Wyrzucił dzban za krawędź wąwozu i przygotował następny. Wybuch
był ogłuszający, rozgrzane do czerwoności gwoździe z wizgiem poleciały na wszystkie strony.
Trzy dalsze dzbany poszybowały w szeregi Nożowników, nim Shannow złapał łęk siodła i skoczył
na grzbiet ogiera.
Pocwałował na zachód. Rzucił okiem przez ramię na przegrupo-wujących się Nożowników. Wiele
ciał leżało w wysokiej trawie, ale większość gadów nie poniosła uszczerbku.
Kule świszczały coraz bliżej, ale pędzący jak wiatr ogier szybko wyniósł Człowieka Jeruzalem
spoza ich zasięgu.
Edric Scayse przeładował strzelbę. Gady jeszcze raz przypuściły szarżę, ale miażdżąca kanonada
obrońców przerzedziła ich szeregi. Teraz były ostrożniej sze, przypadły do ziemi i czekały, aż
sylwetki obrońców zarysują się na tle nieba. Zginęło jedenastu ludzi i Scayse wiedział, że sytuacja
jest beznadziejna.
Był zły na siebie. Wszystkie jego marzenia obróciły się w niwecz, i stało się tak z powodu złota
dostarczonego przez tę Shara-zad. Przyszła do niego przed trzema miesiącami, twierdząc, że
pochodzi ze wspólnoty mieszkającej daleko na wschodzie. Czy mógłby sprzedać jej broń?
Oczywiście, jeśli cena będzie właściwa. A złoto miało wyjątkową wartość. Teraz siedział w lesie,
kopalnia srebra została wyludniona, miasto zniszczone, a ludzie, którzy uczynili go swoim
przywódcą, zdziesiątkowani i rozproszeni. Posłał trzy strzały w dół wzgórza, nim opadł za
szańcem.
Człowiek po lewej stronie wrzasnął i upadł z okropną raną w skroni.
- Warto pomyśleć o odwrocie - powiedział inny.
- Pora jest odpowiednia - przyznał Scayse.
Wieść przekazano wzdłuż szeregu i osiemnastu pozostałych przy życiu obrońców wycofało się z
okopów w las. Sypnął się na nich grad kul. Scayse stracił kapelusz, zerwany pociskiem, i rzucił się
na ziemię. Wtoczył się w krzaki i pognał, co sił w nogach. Kule rykoszetowały od pni; jedna trafiła
w kolbę strzelby i wybiła ją ze zdrętwiałej dłoni. Scayse wyciągnął pistolet i biegł dalej. Drogę
zagrodził
161
11 — Ostatni strażnik
mu gad z ząbkowanym sztyletem, ale on strzelił mu w brzuch. Przeskoczył nad ciałem i pędził
dalej. Ścigały go krzyki umierających. Obejrzał się i zobaczył, że ciemne, łuskowate postacie
ruszają w pogoń. Strzelił dwa razy w ich stronę - spudłował. Przycupnął za drzewem, załadował
pociski do bębenka pistoletu i czekał.
- Na ziemię, Scayse - polecił czyjś głos - i zakryj uszy. - Gliniany dzban zakreślił łuk w powietrzu
i eksplodował w szeregach pościgu. Za nim poszybował drugi. Scayse przypadł do ziemi, gdy
wybuch tłukł się echem po lesie, potem zerwał się do ucieczki.
Shannow przeciął mu drogę, wyciągnął rękę, Scayse skoczył na siodło, a ogier pogalopował w las.
Ujechali dwie mile, nim Shannow pozwolił odpocząć wierzchowcowi, który ciężko robił
spienionymi bokami. Scayse zsunął się na ziemię i poklepał kark ogiera.
- Niczego sobie koń, Shannow. Gdybyś kiedy chciał go sprzedać, jago kupię.
- Za co? - zapytał Shannow, zeskakując z siodła. - Masz tylko tyle, co na grzbiecie.
- Odzyskam majątek. Znajdę sposób, by pokonać te stworzenia i tę przeklętą babę.
- Powinieneś być jej wdzięczny. Daleko jej do generała. Z setką dobrze uzbrojonych ludzi na
dobrych wierzchowcach załatwilibyśmy ich w j eden dzień.
- Może i tak, ale na razie jest górą. Nieprawdaż?
Shannow nie odpowiedział. Przez pewien czas szli w milczeniu. Wreszcie Shannow skręcił na
wąski boczny szlak, wiodący do jaskini. Otwór miał mniej niż cztery stopy szerokości, ale sama
grota była wielka i okrągła. Shannow rozkulbaczył konia i wytarł go do sucha.
- Zatrzymamy się tu na godzinę czy dwie, potem znajdziemy drogę na drugą stronę muru.
- Łatwo powiedzieć, Shannow. Do tej pory gady obsiadły mur jak pszczoły plaster miodu. Przy
okazji, dzięki za ratunek. Odpłacę się pewnego dnia.
- Brzmi interesująco - Shannow wziął koce i ułożył z nich posłanie. - Obudź mnie za godzinkę.
- Możemy znaleźć się w pułapce. Nie lepiej jechać dalej?
- Mało prawdopodobne, że będą polować tak długo. Po rozbiciu twojego oddziału zgromadzą się
przy murze.
- A jeśli się mylisz?
- Wtedy obaj zginiemy. Obudź mnie za godzinę.
162
Trzęsienie ziemi rozdarło wielki mur - ogromna wyrwa miała więcej niż dwadzieścia stóp
szerokości. Po obu stronach wisiały masywne kamienne bloki; wyglądały tak, jakby lada moment
tchnienie wiatru mogło strącić je na turkoczące wozy.
Pastor przyglądał się, jak kolumna pokonuje niebezpieczny zasypany kamieniami odcinek.
Wybuchy na równinie ucichły, pościgu nie było widać.
- Shannow? - zapytał Buli. Pastor pokiwał głową. - Nie poddaje się, co?
Kiedy ostatni wóz przejechał przez szczelinę, Pastor posłał grupę ludzi na mur, by zrzucili
nadwątlone bloki. Upadły na ziemię, wzbijając chmury pyłu.
- Damy radę utrzymać się tu przez jakiś czas - powiedział Buli. -Choć moim zdaniem te bestie
potrafią wspinać się jak jaszczurki.
- Ruszymy na południe. Chciałbym, żebyś z tuzinem innych pilnował wyłomu przez jeden dzień...
jeśli się da.
Buli zaśmiał się i przeganiał palcami długie włosy o barwie piasku.
- Gdybyś mi dał wybór między tym a przecinaniem czyraków, z pewnością wybrałbym nóż,
Pastorze. Ale przypuszczam, że trzeba tak zrobić. W każdym razie byłoby uprzejmie zaczekać na
meneera. Scayse i innych.
- Jesteś dobrym człowiekiem, Buli.
- Wiem, Pastorze. Nie zapomnij powtórzyć tego Wszechmogącemu!
Buli odszedł do ludzi, żeby wybrać tych, którym mógłby zaufać w krytycznej chwili. Rozładowali
zapas amunicji, napełnili manierki z beczek przy wozach i zajęli pozycje na murze i za wyrwanymi
blokami, żeby czekać na wroga.
Z północy dobiegł huk strzałów i dwa stłumione wybuchy.
- Z pewnością sobie poradzi - rzucił Buli do młodego jeźdźca imieniem Faird.
- Kto?
- Człowiek Jeruzalem. W Bogu nadzieja, że mu się uda.
- W Bogu nadzieja, że nam się uda - poprawił z naciskiem Faird. - Cholera, znowu to drugie
słońce.
Jasność była oślepiająca. Buli osłonił oczy. Poczuł drżenie pod stopami.
- Z muru!-ryknął.
Ludzie zaczęli uciekać, gdy wstrząs powtórzył się z siłą zbijającą ich z nóg. Zygzakowata rysa
przecięła lico muru, bloki wybrzuszyły
163
się i runęły na ziemię. W poprzek doliny otworzyła się szczelina, a z niej z ogłuszającym rykiem
rzygnęły płomienie.
- Jasny gwint! - wyszeptał Buli, gdy buchnął w niego smród siarki. Podniósł się na kolana.
Osunął się kolejny fragment muru. Z kurzawy wyłonił się wysoki gad, wyciągnął prawą rękę. Faird
zniżył strzelbę.
- Zaczekaj - przykazał Buli. Stanął na nogi i wyszedł na spotkanie bestii. Zatrzymał się trzy kroki
przed nią.
Stworzenie parsknęło kurzem z wąskich nozdrzy, potem wbiło w niego złociste ślepia.
- Gadaj - rzekł Buli, wspierając dłoń na kolbie pistoletu.
- Tak. Gadaj. Ta wojna to nic dobrego, człowieku. Śśśmierć. Bez sssensssu.
- Wy zaczęliście.
- Tak. Wielka głupota. My tylko żołnierze. Ty rozumieszsz? Nie ma wyboru. Teraz Złotowłosssa
każe mówić. Mówimy.
- Kto to jest Złotowłosa?
- Sharasssad. Dowódca. Mówi, wy dać nam człowiek Nu, a my zossstawimy wasss w ssspokoju.
- Czemu mielibyśmy jej wierzyć?
- Ja jej nie wierzę - powiedział gad. - Zdradliwa kobieta. Ale każe mówić, to mówię.
- Mówisz mi, żebym nie ufał twojemu własnemu dowódcy? -zdumiał się Buli. - Do diabła, czemuś
w takim razie tu przyszedł?
- My jesteśmy Ruazsh-Pa. Wojownicy. Walczymy dobrze. Kłamiemy źle. Ona mówi idź, mów,
powiedz sssłowa. Mówię sssłowa. Jaka odpowiedź?
- A jaką chciałbyś usłyszeć? Gad machnął ręką.
- Nie moja sssprawa. - Prychnął i zaniósł się kaszlem.
- Chcesz wody? - zapytał Buli. Zawołał Fairda.
- Tak.
Faird przyniósł manierkę i ostrożnie podał ją stworzeniu. Gad podniósł ją wysoko i wylał zimny
płyn na pysk. W jednej chwili sucha, łukowata skóra nabrała zdrowego połysku. Gad oddał
manierkę, nie zwracając uwagi na Fairda.
- Bardzo wielce zła, ta wojna - powiedział do Bulla. - I to -dodał, wskazując pistolet u jego biodra
- niedobry. Bitwa powinna być z blissska, na szsztylety i miecze. Z daleka nie ma wygranych
duszsz. Ja, Szshark, zabiłem szsztyletem dwudziessstu szsześciu wro-
164
gów, twarzą w twarz, dotykając językiem ich oczu. Teraz... pif-paf... wróg pada. Bardzo wielce źle.
- Sprawiasz przyzwoite wrażenie - powiedział Buli, świadom, że inni otaczają ich kręgiem. - Ja...
my... nigdy nie widzieliśmy takich jak wy. Szkoda, że musimy się zabijać.
- Zabijanie nic złego - wysyczało stworzenie - ale musssi być zgodnie ze zwyczajem. Jaką
odpowiedź dasz zdradliwej kobiecie?
- Powiedz, że potrzebujemy czasu do namysłu.
- Po co?
- Aby omówić to między sobą.
- Nie macie dowódcy? Ten rudowłosssy w czerni? Albo jeździec śśśmierci?
- To trudno wyjaśnić. Nasi przywódcy potrzebują czasu na omówienie sprawy. Wtedy może
powiedzą tak, może nie.
- Powinno być nie - powiedział Szshark. - Inaczej, brak honoru. Lepiej umrzeć niż zdradzić
przyjaciela. Zaniosssę twoje sssłowa Złotowłosssej. Woda była dobra. Za ten dar zabij ę cię we
właśśściwy sssposssób, szsztyletem.
- Dzięki - Buli wyszczerzył zęby. - Miło wiedzieć. Szshark skłonił się sztywno i skoczył do muru.
Jednym susem
pokonał dziesięciostopowy blok i zniknął.
- Do diabła, rozumiesz coś z tego? - zapytał Faird.
- Ni cholery - odparł Buli. - Wyglądał na rozsądnego... stwora, no nie?
- Niemal można by go polubić - zgodził się Faird. - Ruszajmy do Pastora, powiadomić go o
propozycji.
- Nie podoba mi się ona. Pod żadnym względem.
- Mnie też nie. Ale moja żona i dzieci są w konwoju, i jeśli będę miał wybór między obcym a nimi,
wiem, na co postawię.
- Onuratował ciebie i twoją żonę na szlaku, Faird. Zdaje się, że wdzięczność w twojej rodzinie nie
trwa zbyt długo
- Było, minęło - warknął Faird i odszedł.
Rozdział dwudziesty szósty
Z
djęto z ołtarzy ciała ludzi złożonych w ofierze. Najwyższy kapłan podniósł trzy błyszczące
Kamienie Krwi i ułożył je w złotej czarze.
165
- Na ducha Beliala, na krew niewinnych, na prawo króla - zaintonował. -Niechaj te znaki powiodą
was do zwycięstwa.
Trzej mężczyźni trwali na klęczkach, gdy najwyższy kapłan przyniósł im czarę. Król z
umiarkowanym zainteresowaniem przypatrywał się ceremonii, siedząc na wysadzanym klejnotami
tronie. Wyczuł zirytowanie olbrzymiego Megallasa, gdy wojownik opadł na kolana. Król
uśmiechnął się. Szczupły Lindian nie okazywał żadnych uczuć; jego szare oczy były na wpół
przysłonięte powiekami, twarz skamieniała w napiętą maskę. Po prawej stronie czekał Rhodaeul, z
zamkniętymi oczami, skupiony na modlitwie. Wszyscy trzej wyglądali jak bracia, z białymi jak
śnieg włosami i pobladłymi twarzami. Najwyższy kapłan rozdał im kamienie, a następnie
pobłogosławił ich rogami Beliala. Podnieśli się płynnie i pokłonili nisko królowi.
On przyjął ich pokłon i ruchem dłoni przykazał im podążyć za sobą. W swojej komnacie stanął
przy oknie i czekał na trzech wojowników. Magellas był z nich najpotężniejszy, jego czarno-
srebrny kaftan napinał się na rozbudowanych mięśniach ramion i barków. Lindian w porównaniu z
nim wyglądał niemal jak chłopiec. Rhodaeul odsunął się od nich parę kroków.
- Wejdźcie - zaprosił król. - Poznajcie swojego wroga. - Podniósł Sipstrassi, ściana zamigotała i
zniknęła, i zobaczyli mężczyznę stojącego obok wysokiego karego rumaka. W pobliżu siedział
drugi mężczyzna. - Oto ofiara, jakiej szukacie. Nazywa się Shannow.
- Jest stary, panie - zauważył Magellas. - Do czego potrzebni są łowcy?
- Przekonacie się, gdy go znajdziecie. Nie chcę jednak, by został zabity w zasadzce lub z oddali.
Musicie stanąć z nim twarzą w twarz.
- Zatem to ma być próba, ojcze? - zapytał Rhodaeul.
- Owszem - przyznał król. - Ten człowiek jest wojownikiem, i podejrzewam, że jak wy,
Rolyndem. Wasza przewaga wynika z tego, że on nie był w łonie karmiony siłą Sipstrassi ani nie
został wyszkolony przez naj świetniej szych zabójców w cesarstwie. Niemniej jest wojownikiem.
- Dlaczego jest nas trzech, panie? - zapytał Lindian. - Czy jeden nie wystarczy?
- Przypuszczalnie by wystarczył. Ale wasz wróg jest mistrzem nowej broni; może nauczycie się
czegoś od niego. Dlatego wyznaczyłem wielką nagrodę. Łowca, który go zabije, zostanie satrapą
północnej prowincji, Akkadii; jego towarzysze otrzymająpo sześć talentów srebra.
166
Wojownicy nie skomentowali, ale król niemal widział, jak myślą. Wspólny cel wcale ich nie
jednoczył, nie mieli jednego planu. Każdy knuł, jak pokonać nie tylko Shannowa, ale i pozostałych
dwóch.
- Macie jeszcze jakieś pytania, dzieci?
- Żadnych, ojcze - wyrwał się Magellas. - Stanie się, jak każesz.
- Z zainteresowaniem będę śledził wasze poczynania.
Wojownicy skłonili się i opuścili komnatę, a wówczas król zapieczętował ją kamieniem i usadowił
się na krytej jedwabiem sofie. Ścina znowu rozbłysła i król ujrzał kraj za murem. Wreszcie Shara-
zad zaczęła myśleć; posiała wśród wrogów ziarno niezgody i przygotowywała swoje wojsko do
manewru oskrzydlającego. Spojrzał dalej, na porośnięte gęstym lasem wzgórza na zachód od
uciekinierów. I zaniósł się drwiącym śmiechem.
- Och, Sharazad, gdyby tylko znudziło mi się twoje piękno... Znów knujesz, jak wyrwać klęskę ze
szczęk zwycięstwa. - Dotknął kamień i przywołał widok ziem leżących na południu. Jego ciało
wygięło siew łuk, gdy zobaczył odległe miasto. Wstał, wytrzeszczając blade oczy, z suchością w
ustach. Po raz pierwszy od wielu dziesiątków lat zdjął go strach.
- A cóż to za diabelska sztuczka? - wyszeptał. Pozostawiając migocący obraz, wezwał astrologów.
Było ich
czterech i wszyscy wyglądali na dwudziestoparoletnich młodzieńców.
- Popatrzcie i powiedzcie, co widzicie - rozkazał.
- To miasto Ad- odparł przywódca, Araksis. - Przybliż je, Wasza Wysokość. Tak, to Ad. Ale
widzę zniszczone posągi i drogi pełne wybojów. Trochę bardziej na południe, panie. Znajdź wieżę.
-Ale nie było żadnej wieży, tylko skamieniała iglica. Przez pewien czas Atlantowie wlepiali oczy w
Miecz Boga. - To niewytłumaczalne, panie - podjął Araksis. - Chyba że ktoś skopiował miasto
albo...
- Mów!-warknąłkról.
- Może patrzymy na miasto takie, jakim się stanie pewnego dnia.
- Gdzie jest morze? Gdzie są okręty? Astrologowie popatrzyli jeden na drugiego.
- Pokaż nam nocne niebo, panie, w tamtym świecie. - Król dotknął kamienia i astrologowie zbili
się w gromadkę, aby przestudiować usiany gwiazdami nieboskłon.
- Wrócimy do wieży, panie - powiedział Araksis. - Zbadamy dokładnie ten obraz, po czym zdamy
ci raport.
- Do południa, Araksisie. Tymczasem przyślij mi Serpiata.
167
Król pogrążył się w zadumie, patrząc na roztaczający się przed nim widok. Nie zauważył przybycia
generała Serpiata. Przybysz był przysadzisty, potężnie zbudowany, nosił złoconą zbroję i płaszcz
czarnyjaknoc.
- To nierozsądne, panie - głos miał twardy i zgrzytliwy. - Uzbrojony człowiek ma zbyt łatwy
dostęp do twoich komnat.
- Co? Aha, tak, masz rację, przyjacielu. Nie zabezpieczyłem komnaty. Miałem myśli zbyt zajęte
tym - król wskazał odległe miasto.
Serpiat zdjął hełm zdobny czarnym pióropuszem i powiększył obraz. Z zadumą potarł brodę.
- Jest prawdziwe?
- Aż zanadto. Araksis wróci tu w południe, ale kiedy wychodził, twarz miał białąi przerażenie w
oczach. Mnie też to zatrwożyło. Z pomocą Kamienia Wieży otworzyliśmy bramy do innych
światów i pod-biliśmyje. Aleto... to nie jest inny świat, Serpiacie. Cośmy uczynili?
- Nie rozumiem, panie. Czego się lękasz?
- Tego! - wrzasnął król. - Mojego miasta. Ja je zbudowałem. Ale gdzie jest ocean - i gdzie ja
jestem?
- Ty? Tutaj. Jesteś królem.
- Tak, tak. Wybacz mi, Serpiacie. Zbierz dziesięć legionów. Musisz zdobyć to miasto, i wszystkie
dokumenty. Wszystkie. Masz pojmać mieszkańców. Przesłuchać.
- Czyż nie było to zadaniem Sharazad? Czyż nie była moim zwierzchnikiem?
- Rządy Sharazad dobiegły końca. Gra skończona. Zrób, co mówię, i przygotuj ludzi. Za trzy dni
otworzę szeroką bramę.
Pastor słuchał meldunków zwiadowców. Tereny na południu nie były zalesione, nosiły ślady
dawnej uprawy, a na równinie przed miastem widniały niezliczone tropy lwów. W oddali
dostrzeżono kilka przemieszczających się stad. Na wschodzie były też inne ślady, większe, z
odciskami ogromnych pazurów.
- Widziałeś jakieś bestie? - zapytał jeźdźca.
- Nie, panie. Nic nienaturalnego. Ale wysoko w lasach zauważyłem parę wielkich niedźwiedzi.
Nigdy w życiu nie widziałem takich kolosów. Nie zbliżałem się.
Obozowali nad j eziorem. Pastor kazał zwalić drzewa i zaciągnąć j e na brzeg, a następnie wznieść
z pni trzy ściany. W obrębie tej prymitywnej palisady pozwolił rozbić namioty i rozpalić ogniska.
Ludzie wykonywali swoje powinności jak przez sen. Wiele kobiet straciło mężów
168
w czasie ataku na miasto. Mężczyźni, którzy postanowili w ten tragiczny poranek pójść do
kościoła, wiedzieli, że ich żony i dzieci zostały zabite. Wszyscy ponieśli straty. Dla niektórych były
to tylko domy, namioty czy wozy. Inni utracili swoich bliskich. Wszyscy byli w szoku.
Pastor zgromadził ich w jednym miejscu i pomodlił się o dusze zmarłych. Potem przydzielił
żywym zadania: zbieranie drewna na ogień, pomaganie przy rozbijaniu namiotów,
przygotowywanie jedzenia, poszukiwanie w lesie jadalnych korzeni, bulw i dzikiej cebuli.
W oddali widział lśniące wieże miasta Nierządnicy i zastanawiał się, ile czasu minie, nim runą na
nich jej szatańskie legiony.
Przybycie Bulla z Fairdem stanowiło niespodziankę, ale jeszcze większym zaskoczeniem były
wieści o spotkaniu z Szsharkiem.
- Rozmawiałeś z pachołkiem szatana? - wykrztusił Pastor, zdjęty trwogą. - Mam nadzieję, że twoja
dusza nie została spalona.
- Sprawiał wrażenie... - Buli wzruszył ramionami - uczciwego, Pastorze. Ostrzegł nas przed tą
kobietą.
- Nie daj się zwieść, Buli. To stworzenie ciemności, nie mające pojęcia o prawdzie. Zawsze kroczy
ścieżkami oszustwa. Skoro ta kobieta wysunęła nam propozycję, ją musimy uważać za uczciwą
-choćby dlatego, że ten demon mówił co innego.
- Posłuchaj, Pastorze. Nie rozmawiałeś z nim. Ja tak. I wierzę mu.
- Zatem diabeł cię opętał, Buli, i nie wolno ci ufać.
- Twarde słowa, Pastorze. Czy to znaczy, że chcesz wydać uzdrowiciela tym stworzeniom?
- A co my wiemy o nim albo o jego powiązaniach z nimi? Może jest zabójcą. Może to on ściągnął
na nas wszystkie nieszczęścia. Pomodlę się, a potem mężczyźni zagłosują. Ty wrócisz do wyrwy i
będziesz miał oko na wroga.
- Nie wezmę udziału w głosowaniu, Pastorze?
- Ja zrobię to za ciebie, Buli. Zakładam, że jesteś przeciwko... wymianie?
- Cholera, nie mógłbyś mieć większej racji!
- Nie musisz krzyczeć. Idź już.
Pastor wezwał Nu i razem zeszli na brzeg jeziora.
- Dlaczego polują na ciebie te stworzenia, meneerl - zapytał.
- Wystąpiłem przeciwko królowi w świątyni. Ostrzegłem lud przez nadciągającymi
nieszczęściami.
- W takim razie uważają cię za zdrajcę? Nic dziwnego, meneer Nu. Czyż nie jest powiedziane w
Biblii, że mamy szanować władzę królów, tak jak oni winni są posłuszeństwo samemu Bogu?
169
- Nie jestem biegły w naukach twojej Biblii, Pastorze. Jestem posłuszny Prawu Jedynego. Bóg
przemówił do mnie i nakazał mi prorokować.
- Jeśli był z tobą szczery, meneer, nie pozwoliłby cię skrzywdzić. A ty uciekłeś przed prawem
swojego króla. Żaden prawdziwy prorok nie boi się królów. Eliasz wystąpił przeciwko Achabowi,
Mojżesz przeciwko faraonowi, Jezus przeciwko Rzymianom
- Nie znam Jezusa, ale czytałem w Biblii Shannowa o Mojżeszu. Czy nie uciekł on na pustynię, a
dopiero potem wrócił na ratunek swojemu ludowi?
- Nie będę wdawał się w słowne potyczki, meneer. Dziś wieczorem ludzie zadecydują o twoim
losie.
- Mój los spoczywa w rękach Boga, Pastorze. Nie w waszych.
- Naprawdę? Ale którego Boga? Nie wiesz nic o Jezusie, synu Boga. Nie znasz Biblii. Jak możesz
być człowiekiem Boga? Twoje oszustwo nie zna miary, ale mnie nie okpisz, bowiem Pan dał mi
dar poznawania prawdy. Nie opuścisz terenu obozu. Wydam rozkazy; jeśli spróbujesz, zostaniesz
zakuty w łańcuchy. Rozumiesz?
- Aż nazbyt dobrze.
Po zachodzie słońca Pastor zawezwał mężczyzn i zaczął do nich przemawiać. Przerwała mu Beth
McAdam, która weszła do kręgu.
- Czego tu szukasz, Beth? - zapytał Pastor.
- Chcę posłuchać, Pastorze. Podobnie jak pozostałe kobiety. A może zamyślasz wykluczyć nas z
tego zebrania?
- Napisane jest, że kobiety winny milczeć na spotkaniach religijnych, a nie przystoi podważać
świętego prawa.
- Nie podważam świętego prawa, czymkolwiek, u licha, ono jest. Ale dwie trzecie tu obecnych to
kobiety, i nie damy sobą pomiatać. Nikt nie będzie żył moim życiem ani podejmował za mnie
decyzji, i wiedz, że posłałam do diabła dusze mężczyzn, którzy próbowali to robić. Chcesz
zadecydować o losie mojego przyjaciela, ale, na Boga, ja mam tu coś do powiedzenia. M y mamy
coś do powiedzenia.
Wokół tłoczyły się kobiety. Do przodu wysunęła się Martha, jej włosy zasrebrzyły siew
gęstniejącym mroku.
- Nie było cię na szlaku, Pastorze - powiedziała - kiedy meneer Nu uzdrowił złożonych chorobą.
Miał Kamień Daniela, a wszyscy wiemy, ile on jest wart. Mógł dzięki niemu zyskać bogactwo,
zapewnić sobie beztroskie życie. Ale nie, on użył go dla ludzi, których nie znał. Moim zdaniem,
wydawanie go zgrai zabójców nie jest po chrześcijańsku.
170
- Dość! - ryknął Pastor, zrywając się na nogi. - Wezwałem mężczyzn, żeby przeprowadzili
głosowanie. To jasne, że ten diabeł, Szatan, raz jeszcze wniknął w serca kobiet, jak owego
straszliwego dnia, kiedy człowiek został wygnany z rozkoszy Edenu. Głosować, mówię!
- Nie, Pastorze - Josiah Broome chrząknął i dźwignął się z ziemi. - Nie powinniśmy głosować. To
by nas poniżyło. Nie j estem człowiekiem przemocy i boję się o nas wszystkich, ale fakty są proste.
Meneer Nu, mówisz, nie j est prawdziwym człowiekiem Boga. A przecież w Biblii czytamy:
„Osądzajcie ich po pracy”. Cóż, osądzam go po pracy. On wyleczył naszych ludzi, nie nosi broni,
nie mówi nic złego. Ta kobieta, Sharazad, której według ciebie mamy wierzyć, kupiła pistolety od
meneera, Scayse, a potem poszczuła te demony na naszą wspólnotę. Osądzam japo jej czynach.
Głosowanie nad taką wymianą będzie hańbą, której nie zniosę.
- Mówisz jak tchórz! -krzyknął Pastor. -1 nie głosuj, Broome. Odejdź. Umyj ręce jak Piłat.
Rozejrzyj się! Widzisz dzieci i kobiety skazane na śmierć. Dlaczego? Żeby jeden człowiek -
którego nie znamy - uniknął kary za zdradę?
- Jak śmiesz nazywać go tchórzem? - wybuchła Beth. - Nawet j eśli masz racj ę, ten człowiek po
prostu woli śmierć od wstydu. Mam dwójkę dzieciaków i oddam życie, żeby zapewnić im szczęście
i zdrowie. Ale niech mnie diabli, jeśli narażę życie kogoś innego.
- Dobrze - powiedział Pastor, walcząc o zachowanie zimnej krwi. - Zatem niech głosują wszyscy
obecni. I oby Pan Bóg was natchnął. Niech wszyscy, którzy są za tym, by ten człowiek wrócił do
swojego ludu, podejdą tutaj i staną za mną.
Parę osób zaczęło przesuwać się powoli. Faird też wstał.
- Idź z nimi, Ezro Faird, i nigdy do mnie nie wracaj - zawołała jakaś kobieta. Faird zachwiał się
niezdecydowanie, i usiadł. W sumie za Pastorem stanęło dwudziestu siedmiu mężczyzn i trzy
kobiety.
- No i postanowione - oznajmiła Beth. - A teraz zajmijmy się wieczerzą. - Zawróciła na pięcie i
podeszła do Josiaha Broome’a.
- Nie zawsze się zgadzamy, meneer, ale, wierz mi lub nie, przepraszam za to, co ci nagadałam. I
jestem dumna, że słyszałam dziś twoją mowę.
On skłonił się i uśmiechnął z zakłopotaniem.
- Nie jestem człowiekiem zdecydowanych akcji, Beth. Ale też jestem dumny z tego, jak postąpili
dziś ludzie. Prawdopodobnie na dłuższy dystans nie mato większego znaczenia, ale świadczy, że
ludzkość zdolna jest do szlachetności.
171
- Zjesz kolację ze mną i moimi dziećmi?
- Z przyjemnością.
Rozdział dwudziesty siódmy
Shannow i Scayse wspięli się na grzbiet ostatniego wzgórza i ze szczytu spojrzeli na jezioro. Było
piękne i mroczne. Księżyc wisiał na niebie między dwoma dalekimi szczytami, a tafla wody
połyskiwała niczym srebro. Obozowisko na brzegu rozświetlone było blaskiem ognisk, wozy jak
naszyjnik z pereł otaczały palisadę. Z góry wszystko wyglądało sielankowo.
- To piękny kraj - powiedział Scayse. - Przeklęty przez Boga, ale piękny.
Shannow zachował milczenie. Omiatał wzrokiem horyzont, szukaj ąc śladu gadów. Razem ze
Scaysem przebyli wyrwę w murze i natknęli się na liczne tropy, ale wroga nie napotkali. Shannow
był zaniepokojony. Dopóki wiedział, gdzie jest wróg, mógł zaplanować walkę albo ucieczkę. Ale
Nożownicy zniknęli, a ich tropy wskazywały, że ruszyli do lasów na zachód od obozowiska.
- Nie jesteś gadułą, co, Shannow?
- Odzywam się, kiedy mam coś do powiedzenia, Scayse. Wydaje mi się, że odbywa się jakieś
zebranie. - Shannow wskazał na środek obozu.
- Zejdźmy na dół. Nie chcę, żeby decydowano beze mnie. Shannow ruszył pierwszy, prowadząc
ogiera. Czujka zauważyła
ich, poznała Scaysego i dwaj mężczyźni zostali wprowadzeni przez przerwę w palisadzie. Pastor
wyszedł im na spotkanie. Shannow zauważył, że jest zaczerwieniony i ma gniew w oczach.
- Kłopoty, Pastorze?
- Trudno być prorokiem we własnym kraju - warknął Pastor. -Gdzie pozostali?
- Nie żyją - poinformował Scayse. - Co się dzieje?
Pastor szybko opowiedział im o zebraniu i o jego, jak powiedział, szatańskim wyniku.
- Być może byłoby inaczej, gdybyś tu był - rzekł do Shanno-wa, ale Człowiek Jeruzalem tego nie
skomentował; zaprowadził wierzchowca do konowiązu nad jeziorem, rozkulbaczył go i
szczotkował
172
przez parę minut. Dał mu obroku, pozwolił napić się z jeziora i przywiązał do rozpiętej linki.
Pokręcił się po obozie, szukając Beth McAdam. Znalazł ją przy jej wozie, siedzącą przy ogniu w
towarzystwie Josiaha Broome’a i Nu. W pobliżu spały otulone kocami dzieci.
- Mogę się przysiąść?
Beth zrobiła mu miejsce obok siebie, ale Broome wstał.
- Dziękuję, Beth, za towarzystwo. Pójdę już.
- Jeszcze wcześnie, Josiah. Dokąd ci spieszno?
- Chyba położę się spać. - Skinął głową Shannowowi i odszedł.
- Ten człowiek mnie nie lubi - stwierdził Shannow. Beth podała mu kubek bakera.
- Nie, nie lubi. Słyszałeś, co się stało?
- Tak. Jak leci, Nu?
Budowniczy statków wzruszył ramionami.
- Nieźle, Shannow. Ale wasz Pastor jest nieszczęśliwy; uważa, że jestem uczniem diabła. Żal mi
go. Żyje w wielkim napięciu, a jednak dokonał cudów, żeby zorganizować ludzi. Dobry z niego
przywódca, ale jak wszyscy przywódcyjest przekonany, że tylko on ma rację.
Rozległ się huk strzałów w lesie na zachodzie, ponad milę od obozu. Shannow wstał i wyjrzał na
otwartą przestrzeń. Nie mógł niczego dojrzeć, więc wrócił na miejsce i opróżnił kubek.
- Chyba wiem, jak mógłbym wrócić do domu - powiedział Nu. -W świątyni w Ad była
wewnętrzna kaplica, gdzie raz w roku Starsi leczyli potrzebujących. Mieli Sipstrassi. Jeśli koniec
nastąpił nagle, być może kamienie nadal są tam ukryte.
- Dobry pomysł - pochwalił Shannow. - Sam tam jadę. Chodź ze mną.
- Co chcecie tam robić? - zaciekawiła się Beth.
- Pastor i inni mówią o mieście bestii władanym przez czarną królową. Powinienem pójść do niej,
opowiedzieć o gadach i ataku.
- Ale ona jest zła - zaoponowała Beth. - Zginiesz.
- Kto mówi, że jest zła? - zapytał Shannow. - Pastor nigdy jej nie widział. Nikt od lat nie
przechodził na drugą stronę muru. Ufam tylko własnym oczom, Beth McAdam.
- Ale chyba pamiętasz tę bestię, tego lwa w miasteczku. Widziałeś go. Był przerażający.
- Spotkałem podobne stworzenie, kiedy byłem w potrzebie, Beth. Ten lew uleczył moje rany i
otoczył mnie opieką. Opowiedział mi o Czarnej Pani; powiedział, że była ona nauczycielem i
pracowała
173
wśród ludzi, Lwów, Niedźwiedzi i Wilków. Nie będę ufał plotkom. Nie będę nikogo osądzał.
- Ale jeśli się mylisz...
- Będzie, jak ma być.
- Pojadę z tobą, Shannow - oznajmił Nu. - Potrzebny mi kamień. Muszę wrócić do domu. Mój
świat umiera, muszę tam być.
Shannow pokiwał głową.
- Przejdźmy się. Musimy omówić pewne sprawy. Zeszli nad jezioro i usiedli nad wodą.
- Kiedy rozmawialiśmy na wzgórzu, nie wyjawiłeś jego imienia. Powiedz mi, czy to Pendarric?
- Tak. Król królów Czy to ważne?
- Zawdzięczam mu życie. Dwa razy mnie uratował. Trzy lata temu przyszedł do mnie we śnie i
pokazał mi miecz. Powiedział, że jeśli kiedykolwiek go zobaczę i będę go potrzebował, to mam po
niego sięgnąć. Kiedy znalazłem Sarenta w jaskini Kamienia-Matki, zobaczyłem miecz wyryty na
powierzchni ołtarza. Wyciągnąłem rękę i moje palce zacisnęły się na rękojeści. Później, kiedy
jaskinia została zalana, a ja byłem bliski śmierci, obok mnie pojawiła się twarz Pendarrica, i on
wskazał mi drogę ucieczki.
- Nie rozumiem tego wszystkiego, Shannow. Co próbujesz mi powiedzieć?
- Jestem jego dłużnikiem. Nie mogę wystąpić przeciwko niemu. Nu podniósł płaski kamyk i rzucił
go na wodę.
- Był czas, kiedy Pendarric był dobrym królem, wielkim i wspaniałomyślnym. Ale synowie Beliala
przyszli do niego i pokazali mu moc Sipstrassi po nakarmieniu krwią. On się zmienił, Shannow.
Pochłonęło go zło. Widziałem dzieci wleczone za nóżki na ołtarze Molocha-Beliala. Widziałem,
jak podrzynano im gardła. Widziałem zabijane setkami kobiety.
- Ale ja wiem, że mówisz prawdę, ponieważ Pendarric powiedział mi, że był królem, który
zniszczył świat. On upadnie, niezależnie od tego, co zrobię albo czego nie zrobię.
Nu cisnął drugi kamyk.
- Buduję statki, Shannow. Kształtuję stępki, obrabiam wręgi. Wszystko we właściwym miej scu i
w odpowiednim porządku. Nie można zaczynać od pokładu i przechodzić do burt. Tak samo jest z
Pendarri-kiem. Ty i ja jesteśmy sługami Stwórcy, a On także wierzy w porządek. Stworzył
wszechświat, słońca, księżyce i gwiazdy. Potem ziemię. Potem stworzenia morskie. Na koniec
człowieka. Wszystko w kolejności.
174
- Co to ma wspólnego z Pendarrikiem?
- Wszystko. On zmienił porządek wszechświata. Atlantydajest martwa, Shannow; umarła
dwanaście tysięcy lat temu. A jednak jest tutaj, jej słońce świeci razem z naszym. Uratował cię
duch Pendarri-ca, nie sam król. Rozumiesz? Zły władca, który próbuje podbić niewyobrażalne
światy, jeszcze cię nie spotkał. Wkroczy w twoje życie dopiero po zagładzie Atlantydy. Tym
samym nie jesteś mu nic winien. I jeszcze jedno, Shannow. Już wystąpiłeś przeciwko niemu, i być
może on już wie o tobie. Może dlatego przybył do ciebie przed trzema laty. Znał cię, chociaż ty nie
wiedziałeś o jego istnieniu.
- Moj e myśli przypominaj ą kotka, który ugania się za własnym ogonem - uśmiechnął się
Shannow - ale myślę, że rozumiem. Mimo to nie wystąpię otwarcie przeciwko niemu.
- Możesz zostać do tego zmuszony. Wyobraź sobie sztorm i dwa związane razem statki. Jak
myślisz, co stanie się z drugim, j eśli pierwszy ma dziurawe dno?
- Nie wiem. Zatonie?
- Istotnie. Dlatego zastanów się nad tym, przyjacielu. Pendarric połączył nasze dwa światy. Istnieje
przejście do przeszłości. Co się stanie, kiedy podniosą się fale oceanu?
Shannow zadrżał i spojrzał w gwiazdy.
- W Balacris - zaczął - miałem wizję. Zobaczyłem falę przypływu pędzącą ku miastu,
wyższąniżgóryi czarnąjak smoła. Słyszałem, jak ryczy. Był to okropny widok. Myślisz, że przeleje
się przez bramę?
- A co mogłoby ją powstrzymać?
Obaj mężczyźni milczeli przez chwilę, potem Shannow wyjął z kieszeni złotą monetę, którą znalazł
w jaskini Shir-rana. Popatrzył na wyryte napisy.
- Co to jest? - zapytał Nu.
- Miecz Boga - wyszeptał Shannow.
Buli ściągnął wodze i wsłuchał się w nagłą kanonadę. Podążał za Nożownikami w dyskretnej
odległości, obserwując, jak zbliżają się do granicy lasu. Przypuszczał, że ich celem jest krąg
obozowiska i atak pod osłoną ciemności. Miał zamiar zawrócić i ostrzec Pastora, kiedy ciszę
zakłócił huk strzałów. Obejrzał się na daleki obóz, w którym mrugały światła ognisk. Gdyby teraz
wrócił, miałby niewiele do zameldowania. Wyciągnął pistolet i sprawdził ładunki, potem z bronią
w ręku wprowadził konia między drzewa. Jechał powoli, ścieżką
175
wydeptaną przez jelenie. Zatrzymywał się często i wytężał słuch. Zerwał się wiatr; gałęzie nad jego
głową szumiały i poskrzypywały. Od czasu do czasu podmuchy przycichały, i wówczas Buli miał
wrażenie, że słyszy porykiwanie. Pot zrosił mu czoło. Zdjął kapelusz i przetarł twarz rękawem
koszuli.
- Chybaś zwariował, chłopie - powiedział głośno i trącił piętami boki kobyłki. Była to dobra
kłaczka, górskiego chowu, drobna, ale wytrzymała i szybka na krótkich dystansach. Teraz kuliła
uszy i poruszała się strachliwie, jakby płoszył ją zapach niesiony przez nocne podmuchy. Wiatr
ucichł i Buli usłyszał przerażające warczenie. Ściągnął wodze i zastanowił się, czyby nie zawrócić.
Zamiast tego zsiadł, przywiązał kuca do gałęzi i poczołgał się do przodu.
Rozsunął gałęzie gęstego krzaka i ujrzał scenę rzezi. Na polanie leżały ciała gadów, darte zębami i
pazurami przez ogromne stwory. Na środku polany zobaczył kobietę o złotych włosach, wleczoną
w ciemność. Porachował pospiesznie wielkie stworzenia. Na polanie grasowało ich około
czterdziestu, zewsząd dobiegało warczenie. Cofnął się, odwodząc kurki pistoletów.
Nagle zawisły nad nim pazury kolosalnej bestii. Buli przetoczył się i strzelił w chylące się ku
niemu rozdziawione szczęki, ale potężna, zbrojna pazurami łapa zdążyła go dosięgnąć i rzucić w
powietrze. Wylądował ciężko, lecz udało mu się strzelić raz jeszcze. Zwierzę zbliżało się,
bryzgając krwią z pyska.
Z krzaków wypełzł Szshark z ząbkowatym sztyletem w dłoni. Skoczył na grzbiet zwierza i wraził
nóż w jego prawe ślepie. Stwór upadł z wielkim hukiem. Buli poderwał się na nogi i popędził do
kuca z gadem u boku. Skoczył na siodło, odwiązał wodze. Ze wszystkich stron dochodził trzask,
gdy wielkie cielska przedzierały się przez gęste poszycie. Szshark syknął i znieruchomiał,
wznosząc skrwawiony sztylet. Buli odruchowo wyciągnął ku niemu rękę.
- Lepiej bierzmy nogi za pas - zawołał.
Szshark złapał rękę i skoczył na siodło za Bullem. Kuc ruszył z kopyta i pogalopował jelenią
ścieżką w takim tempie, jakby mu się ogon palił. Wkrótce znaleźli się na otwartym terenie.
- Mnóssstwo dobra walka - powiedział Szshark. - Dużo duszsz. Buli wstrzymał konia i obejrzał
się. Niedźwiedzie zatrzymały
się na granicy lasu i patrzyły w ich stronę. Gdy kuc odsapnął, ruszyli truchtem w kierunku obozu.
- Nie jestem pewien, czy zostaniesz mile przyjęty, Szshark. Pastor z rozkoszą usmażyłby cię w
oleju. - Gad milczał. Jego klinowa-
176
ta głowa spoczywała bez ruchu na ramieniu Bulla. - Słyszysz, co mówię?
Gad nie poruszył się- Buli zaklął i jechał dalej. Straże przepuściły go, poniewczasie dostrzegając
pasażera. Wieści rozeszły się po obozie szybciej, niż pożar po suchym stepie. Buli zsiadł,
przekręcając się, aby złapać spadającego Szsharka. Położył go na trawie, zobaczył straszliwe,
zadane przez pazury rany na j ego ramionach i plecach. Szshark otworzył złote oczy.
- Wiele duszsz - wysyczał. Zamrugał i popatrzył na otaczające go twarze. Jego oczy zamgliły się, a
pokryta łuską ręka zacisnęła się na ramieniu Bulla. - Wytnij mi serce - poprosił. - Ty... - Złote oczy
zniknęły za zamkniętymi powiekami.
- Czemuś przywiózł tu tego demona? - zapytał Pastor. Buli podniósł się.
- Wszyscy zginęli, Pastorze, Bogu niech będą dzięki. Ten to Szshark. Uratował mnie w lesie. Są
tam stworzenia cholernie wielkie, wysokie na dziesięć, dwanaście stóp. Wyglądają jak
niedźwiedzie. W jednej chwili rozprawiły się z gadami. Ta kobieta też nie żyje.
- Możemy zatem wracać do Doliny Pielgrzymiej - powiedziała Beth McAdam. - Zdarzył się cud.
- Nie - sprzeciwił się Pastor. - Nie rozumiesz? Zostaliśmy tu przyprowadzeni niczym dzieci
Izraela. Ale nasza praca jest zaledwie początkiem. Należy zgubić Wielką Nierządnicę i spuścić na
tę ziemię Miecz Boga. Wtedy, zaprawdę, Bóg nas pobłogosławi, wilk spocznie obok jagnięcia, a
lwy jeść będą trawę niczym woły. Nie pojmujesz?
- Nie chcę już walczyć - oznajmiła Beth. - Jutro wracam do domu. -Pozostalipoparlijąpomrukiem.
- Słuchaj, Pastorze, dobrze się spisałeś, wszyscy j esteśmy z ciebie dumni. Gdyby nie ty,
niechybnie byśmy zginęli. Jestem ci wdzięczna, naprawdę. Zawsze będziesz mile widziany w
moim domu. Ale właśnie tam mam zamiar jechać -do domu. Nie wiem nic o tej twojej nierządnicy,
i nie obchodzi mnie żaden miecz. Ni cholery.
- A zatem pójdę sam. Podążę ścieżką Boga. Odszedł i osiodłał konia. Shannow podszedł do niego.
- Upewnij się, czy to na pewno ścieżka Boga, Pastorze, zanim na nią wkroczysz - poradził.
- Mam dar, Shannow. Nie może spotkać mnie żadna krzywda. Nie pojedziesz ze mną? Jesteś
człowiekiem Bożym.
- Mam inne plany, Pastorze. Uważaj na siebie.
177
12 — Ostatni strażnik
- Moje przeznaczenie związane jest z mieczem, Shannow. Wiem to. Ono wypełnia mój umysł,
nabrzmiewa w moim sercu.
- Niech Bóg będzie z tobą, Pastorze.
- Taka Jego wola - odparł Pastor, dosiadając konia.
Rozdział dwudziesty ósmy
Araksis odsunął obliczenia i spojrzał na słońce. Dochodziło południe. Był strachliwym
człowiekiem. Miał czterysta dwadzieścia siedem lat, był chory i umierający, kiedy Pendarric po raz
pierwszy wezwał go do zimowego pałacu w Balacris. Ale Sipstrassi odmienił jego życie. Król
uzdrowił go, zwrócił mu utraconą młodość. Jednakże od tego czasu przez dwór przewinęło się
wielu astrologów, a siedemnastu z nich zostało skazanych na śmierć za sprawienie królowi
przykrości. Nie znaczy to, że Pendarric karał ich za niepomyślne wróżby - po prostu nie tolerował
błędów. Oczekiwał od astrologów dokładnego przewidywania przyszłości, choć, o czym wiedzieli
wszyscy wtajemniczeni, zgłębianie przeznaczenia było sztuką, nie nauką. Araksis znalazł się w tym
samym kłopotliwym położeniu, jakie zadecydowało o smutnym losie jego byłych kolegów.
Podniósł się z westchnieniem, zbierając pergaminy.
Drzwi ukazały się na ścianie i astrolog otworzył je, wysoko podnosząc głowę i prostując szczupłe
ramiona.
- I co? - zapytał król.
Araksis rozłożył pergaminy na stole przed Pendarrikiem.
- Gwiazdy przesunęły się, panie... a raczej świat się obrócił. Ogromnie trudno jest stwierdzić, jak
to się stało. Niektórzy z moich kolegów są przekonani, że świat - który, jak wiemy, obraca się
wokół Słońca - stopniowo zmienił swoje położenie. Sam skłaniam się ku teorii kataklizmu, który
zmienił oś Ziemi. Wyczerpaliśmy dwa kamienie w próbie odkrycia prawdy. Jesteśmy pewni tylko
tego, że ziemie, jakie nam pokazałeś, niegdyś leżały na dnie oceanu.
- Znasz proroctwa tego Nu-Khasisatry?
- Tak, panie. I długo się namyślałem przed zaprezentowaniem ci tej teorii.
- On twierdzi, że Ziemia przekręci się z powodu mojego zła. Czy chcesz mi powiedzieć, że
zgadzasz się z jego bluźnierstwem?
178
- Wasza wysokość, nie jestem przywódcą ani filozofem; jestem badaczem magii gwiezdnej. W
odpowiedzi na twoje pytanie mogę tylko rzec, że wszelkie dowody wskazują, iż Atlantyda przez
tysiące lat będzie spoczywała na dnie oceanu. Nie potrafię określić, jak ani kiedy dojdzie do
katastrofy. Ale jeśli Nu-Khasisatra ma rację, nastąpi ona wkrótce. Powiedział, że koniec roku ujrzy
zagładę Atlantydy, a koniec roku mamy za sześć dni.
- Czy kiedykolwiek żył król potężniejszy ode mnie, Araksisie?
- Nie, panie. Pisana historia nie wspomina o władcy choćby równemu tobie.
- A j ednak ten kataklizm wykracza poza moj ą kontrolę?
- Na to wygląda, panie. Widzieliśmy przyszłe miasto Ad i naszą gwiezdną wieżę obrośniętą
muszlami, oblepioną błotem oceanu.
- Za trzy dni Serpiat poprowadzi legiony do tamtego świata. Wtedy zobaczymy. Czy można,
znając przyszłość, odmienić bieg teraźniejszości?
- W tym jednym kryje się wiele pytań, panie. Przyszłość mówi nam, co już się stało. Czy możemy
cokolwiek odmienić? W przyszłości kataklizm już miał miej sce. Unikając go odmienilibyśmy
przyszłość, i tym samym nie mielibyśmy prawa ujrzeć tego, co widzieliśmy. A jednak to
widzieliśmy.
- Co radzisz?
- Zamknąć wszystkie bramy i przygotować miasto Kamienia-Matki na zmiany, jakim podlegnie
Ziemia. Skupić całą moc Sipstras-si na zachowaniu równowagi świata.
- Całego świata? Nie mamy tak wielkiej mocy. Poza tym, czym staniemy się bez Sipstrassi?
Zwykłymi ludźmi... ludźmi, którzy starzeją się, chorują i umierają. Musi być inny sposób.
Zaczekam na raport Serpiata.
- A Sharazad, panie?
- Nie żyje... zabita przez własną głupotę. Miejmy nadzieję, że to nie omen. Co mówią moje
gwiazdy?
Araksis chrząknął.
- Nie mam do powiedzenia nic, co już nie byłoby oczywiste, panie. Nastał czas wielkiego napięcia
i wielkiego ryzyka. Wskazana jest podróż, z której nie ma powrotu.
- Mówisz o mojej śmierci? - wybuchnął król. Wyciągnął zdobiony złotem sztylet i przyłożył go do
gardła astrologa.
- Przysiągłem mówić prawdę. Jestem wierny danemu słowu -wyszeptał Araksis, patrząc w
błyszczące oczy monarchy. -Nie wiem.
179
Pendarric odepchnął astrologa.
- Nie umrę - syknął. - Przeżyję, mój naród także. Nie ma na świecie innego prawa niż moje. Nie ma
innego Boga poza Pendarri-kiem!
Cłem Steiner zwlókł się z posłania na wozie i naciągnął koszulę. Szwy naciągały skórę na
piersiach, a lewa noga była zdrętwiała, ale szybko wracał do zdrowia. Ubrał się powoli i wgramolił
się na kozioł. Beth zakładała jarzma wołom. Zamarła na jego widok.
- Niech mnie diabli, jeśli nie jesteś głupcem, na jakiego wyglądasz - wrzasnęła. - Wracaj na wóz i
połóż się. Pozrywasz szwy, a ja ich nie poprawię.
Samuel wybuchnął śmiechem. Steiner uśmiechnął się do chłopca.
- Czy ona nie wścieka się zbyt łatwo? Samuel pokiwał głową i strzelił oczami ku matce.
- Zresztą, rób jak uważasz - powiedziała Beth. - Skoro tak ci się spieszy do chodzenia, pomóż
Mary przy śniadaniu. Za godzinę ruszamy.
Shannow przybył, gdy ranny rozpoczął bolesną operacj ę zsiadania z wozu. Brakło mu tchu, zrobił
się biały jak kreda. Stanął niepewnie na ziemi, kurczowo przytrzymując się hamulca. Shannow
złapał go pod ramię i podprowadził do ogniska.
- Zawsze mnie ratujesz, Shannow. Zaczynam patrzeć na ciebie jak na matkę.
- Dziwię się, że jeszcze żyjesz, Steiner. Musisz być twardszy niż sądziłem.
Ciem zdobył się na nikły uśmiech. Położył się, a Shannow przysiadł obok niego.
- Mam nadzieję, że minęło ci pragnienie pozbawienia mnie życia.
- Dokładnie - odparł Steiner. - Zabijanie cię przeczyłoby dobremu wychowaniu. Co to było za
zamieszanie w nocy?
- Gady zostały wybite. Twój przyjaciel Buli poda ci szczegóły. Wartownik krzyknął ostrzegawczo.
Shannow zostawił Steinera
i podbiegł do palisady. Ponad sto niedźwiedzi ciągnęło powoli po otwartym terenie. Jakiś
mężczyzna podniósł strzelbę.
- Nie strzelaj! - zawołał Shannow. Mężczyzna niechętnie wykonał polecenie.
Zwierzęta były ogromne, miały masywne barki i nie owłosione pyski. Łapy, nieproporcjonalnie
długie, zwisały niemal do ziemi.
180
Większość wędrowała wyprostowana, ale od czasu do czasu opadały na cztery łapy. Shannow
wyszedł im na spotkanie.
- Oszalałeś? - zawołał za nim Scayse.
Shannow ruchem ręki nakazał mu milczenie. Zbliżył się do stada i przystanął, wsuwając dłonie za
pas.
Z bliska stworzenia przypominały Shir-rana. Choć ich cielska były zwierzęce i powykręcane, oczy
miały okrągłe i ludzkie, a wyraz pysków przekazywał ślady minionego człowieczeństwa.
- Jestem Shannow - przedstawił się.
Zwierzęta zatrzymały się i przysiadły na zadach, wlepiając w niego oczy. Jeden, większy od
pozostałych, opadł na cztery łapy i ruszył w jego stronę. Shannowa swędziały ręce - pragnął
zacisnąć je na kolbach pistoletów. Zwierzę przybliżyło się i wyprostowało; pazu-rzaste łapy
śmignęły obok twarzy Shannowa i spoczęły na jego ramionach. Pysk stworzenia niemal dotykał
jego twarzy.
- Sha-nnow? - powtórzyło.
- Tak. Tak się nazywam. Zabiliście naszych wrogów, jesteśmy wdzięczni.
Pazur dotknął policzka Shannowa; wielka głowa zakołysała się z boku na bok.
- Nie wrogów, Sha-nnow. Jeździec zabrał jednego do waszego obozu.
- On nie żyje.
- Czego szukacie w kraju Dianae?
- Uciekliśmy tutaj przed gadami. Teraz wozy zawrócą do doliny za murem. Nie mamy zamiaru cię
skrzywdzić - ani twoich ludzi.
- Ludzi, Sha-nnow? Nie ludzi. Stworów. Bestii. -Warknął, zdjął łapy z ramion Shannowa i
przycupnął na trawie. Shannow usiadł obok niego.
- Nazywam się Kerril. Wyczuwam ich strach - powiedziało stworzenie, wykręcając głowę w stronę
obozu.
- Tak, bojąsię. Ja też. Strach jest darem, Kerril. Utrzymuje człowieka przy życiu.
- Ja też kiedyś znałem strach. Znałem strach, jaki towarzyszył przemianie w zwierzę; to mnie
przerażało. Teraz jestem silny i nie boj ę się niczego... z wyj ątkiem luster albo nieruchomych
powierzchni stawów i jezior. Ale mogę pić z zamkniętymi oczami. Nadal śnięjak człowiek, Sha-
nnow.
- Po co tu przyszliście, Kerril?
- Żeby was zabić.
181
- I zrobicie to?
- Jeszcze nie podjęliśmy decyzji. Macie potężną broń. Wielu z moich ludzi poniosłoby śmierć -
może wszyscy. Czyż to nie byłoby cudowne? Czyż nie byłoby odpowiedzią na nasze modlitwy?
- Jeśli chcesz umrzeć, Kerril, rzeknij tylko słowo. Wyświadczę ci przysługę.
Zwierzę przewaliło się na grzbiet i wyczochrało futro o trawę. Wstało i jeszcze raz musnęło
pazurem policzek Shannowa, ale tym razem poczuło pod szczęką chłód metalu jego pistoletu.
Z zębatego pyska dobył się dźwięk, który przypominał śmiech.
- Podobasz mi się, Sha-nnow. Zabierajcie wasze wozy i opuście naszą ziemię. Nie lubimy, gdy
ktoś nas ogląda. I nie lubimy grzebać w ziemi w poszukiwaniu owadów. Chcemy być sami.
Kerril odwrócił się i majestatycznie pokłusował w stronę dalekich drzew. Za nim podążyli jego
towarzysze.
Magellas leżał na brzuchu, obserwując tę scenę. Wyostrzył wzrok i słuch, korzystając z mocy
Kamienia Krwi. Obok niego siedział Lin-dian, wbijając zimne oczy w Człowieka Jeruzalem.
- Nieźle sobie poradził - rzekł Magellas. - Zauważyłeś, jak szybko wyciągnął pistolet?
- Tak - odparł Lindian. - Ciekawe, skąd wiedział, że ta bestia go nie zabije? Potrafi czytać w
myślach? Jest jasnowidzem?
Magellas odwrócił się i wstał.
- Nie jestem pewien, ale wątpię. Pan, nasz ojciec, uprzedziłby nas o takim talencie.
- Poważnie? Przecież powiedział, że to próba. Magellas wzruszył ramionami.
- Dowiemy się w ciągu trzech dni. Dlaczego ze mną zostałeś, Lindianie? Dlaczego nie odjechałeś
jak Rhodaeul?
Szczupły wojownik uśmiechnął się.
- Może lubię twoje towarzystwo, bracie. - Ruszył do swojego konia. Magellas bez słowa
wpatrywał się w jego plecy.
Lindian uświadomił sobie, że powiedział prawdę: lubił Magella-sa. Olbrzym pomógł mu wiele
razy, kiedy wychowywali się w bojowych zagrodach, kiedy on sam był mały i słaby. I Magellas był
dobrym towarzyszem, w przeciwieństwie do aroganckiego, zadufanego w sobie Rhodaeula.
Skoczył na siodło i uśmiechnął się do Magellasa.
182
Zabicie go nie sprawi mi przyjemności, pomyślał.
Ale właśnie to było prawdziwym sekretem próby. Mniejszy i słabszy od pozostałych łowców,
Lindian musiał stać się od nich sprytniejszy. Obserwował i uczył się, poznając tajemnice ludzi.
Pendarric nienawidził Rhodaeula i nie lubił Magellasa. A jednak każdy z nich miał pewne zalety i
ambicję zastąpienia króla Atlantydy. I to było ich przekleństwem, bowiem mając Sipstrassi, król
nie potrzebował następcy. W obecności Pendarrica można było pozwolić sobie na wiele, ale kłucie
go w oczy własnymi talentami przywódczymi niosło duże ryzyko.
Nie, lepiej być takim jak ja, myślał Lindian; skutecznym, ostrożnym, i niezaprzeczalnie lojalnym.
Będę dobrym satrapą Akkadii, pomyślał.
Dwaj łowcy jechali razem przez niemal całe przedpołudnie. W oddali zobaczyli lwy i minęli małą
opuszczoną osadę, złożoną z maleńkich chat, które wzbudziły zainteresowanie Magellasa. Olbrzym
zsiadł z konia i padł na kolana, żeby zmieścić się w wejściu. Po chwili wyszedł na zewnątrz.
- Widocznie dostrzegli nas i czmychnęli w las. Fascynujące. Ruszyli dalej. Pokonali strome zbocze
i przystanęli na szczycie.
Przed nimi leżało miasto.
Lindian był wstrząśnięty, ale nie dał tego po sobie poznać. Z gardła Magellasa dobył się syk,
zakończony ohydnym przekleństwem. Wojownik wodził zdumionym wzrokiem po murach,
portowych dokach i wieżyczkach świątyni.
- Gdzie jest morze? - zapytał szeptem.
Lindian obrócił się w siodle, omiatając wzrokiem góry i doliny.
- Wszystko wygląda inaczej. Wszystko!
- Wtakimrazie tonie Atlantyda... ta... ta potworność... jesttylko repliką Ad. Ale dlaczego ktoś ją
zbudował? Popatrz na doki. Po co?
- Nie mam pojęcia, bracie - odparł Lindian. - Proponuję, żebyśmy zakończyli naszą misję i wrócili
do domu. Minęliśmy zapewne dziesiątki miejsc, w których można by zasadzić się na Shannowa.
Magellas nie mógł oderwać oczu od miasta.
- Dlaczego? - powtórzył.
- Nie jestem jasnowidzem - warknął Lindian. - Może król je stworzył, aby zasiać w nas niepokój.
Może to wszystko jest jakąś ciemnągrą. Nie dbam o to, Magellasie. Chcę zabić Shannowa i wrócić
do domu - oczywiście, o ile Rhodaeful nas nie ubiegł.
Na dźwięk imienia rywala Magellas oderwał spojrzenie od miasta z białego marmuru.
183
- Tak, tak, masz rację, bracie. Myślę, że tym razem pewność siebie Rhodaeula jest nieuzasadniona.
Pamiętasz nauki Locratisa? Najpierw poznaj swojego wroga, poznaj jego siłę, a wówczas
doszukasz się słabości. Rhodaeul przyzwyczaił się do łatwych zwycięstw.
- Tylko dzięki temu, że jest niezrównanym wojownikiem -podkreślił Lindian.
- Ale mało ostrożnym. To wada tej nowej broni. Strzałę można zobaczyć w locie, albo
przynajmniej usłyszeć jej świst. Z tym jest inaczej. - Wyciągnął pistolet. - Nie lubię ich.
- Rhodaeul lubi.
- W rzeczy samej. Jednak co się stanie, jeśli napotka wroga tak biegłego w ich używaniu jak
Shannow?
- Podjąłeś wielkie ryzyko, pozwalając Rhoadeulowi na wykonanie pierwszego ruchu. Jak będziesz
się czuł, jeśli uda mu się zabić Człowieka Jeruzalem?
Magellas zachichotał.
- Zgotuję mu czułe pożegnanie, gdy ruszy do Akkadii. Jednakże, kiedy człowiek wyprawia się na
lwa, mądrzej j est myśleć o polowaniu, nie o miejscu na trofea. Patrz, niedaleko płynie strumień.
Czas zlokalizować naszego brata i sprawdzić jego postępy.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Nu-Khasisatra czuł się głupio na koniu pożyczonym od Scayse-go. Jazda konna nigdy nie
sprawiała mu przyjemności; na każdym zboczu zamykał oczy i modlił się, z trudem zachowując
równowagę i próbując zapanować nad mdłościami.
- Wolałbym sztorm na morzu odjazdy na tym... tym stworzeniu.
- Widziałem worki kartofli podróżujące z większym wdziękiem - zażartował Shannow. - Nie
zaciskaj łydek, tylko uda; dolna cześć nogi ma zwisać swobodnie. I kiedy zjeżdżamy na dół,
podnoś wysoko głowę.
- Pęka mi kręgosłup - stęknął Nu.
- Rozluźnij się i usiądź w siodle. Na niebiosa, w życiu nie widziałem gorszego jeźdźca.
Denerwujesz kobyłę.
- I wzajemnie.
184
Jechali szeroką doliną, zostawiając wozy daleko w tyle. Chmury przysłoniły słońce i w powietrzu
czuć było deszcz.
Przed południem Shannow zauważył zbliżającego się jeźdźca; ściągnął wodze i wyjął długą lunetę.
Najpierw pomyślał, że to staruszek, bo nieznajomy miał włosy białe jak kość, ale gdy poprawił
ostrość, stwierdził, że został wprowadzony w błąd. Jeździec był młody, ubrany w czarno-srebrną
bluzę, ciemne spodnie i wysokie buty do konnej jazdy. Podał lunetę Nu. Szkutnik zaklął.
- To jeden z zabójców Pendarrica. Są łowcami. Szuka mnie, Shannow. Lepiej odjedź.
- To tylko jeden człowiek, Nu.
- Możliwe, ale nie chciałbyś go spotkać. Tacy jak on są wychowywani w zagrodach bojowych;
walcząi zabijająsię od dzieciństwa. Chowa ich się dla siły, szybkości i wytrzymałości, żadni
wojownicy nie mogą się z nimi równać. Wierz mi, Shannow, odjedź, póki jest jeszcze czas! Proszę!
Nie chcę, by stała ci się krzywda.
- Podzielam twoje życzenie, przyjacielu - przyznał Shannow, nie spuszczając oka z jeźdźca.
Rhodaeul uśmiechnął się na widok czekających na niego ludzi. Zaprawdę, jego nagroda będzie
wielka, bowiem drugim człowiekiem był zdrajca Nu-Khasisatra, prorok Jedynego Boga i człowiek
przeciwny przemocy. Nie mógł się zdecydować, czy zabić go na miej scu, czy też zabrać do
Pendarrica, aby on wymierzył mu sprawiedliwość.
Zatrzymał się jakieś dwadzieścia kroków od nich.
- Jonie Shannow, król królów wydał na ciebie wyrok śmierci. Jestem Rhodaeul-łowca. Czy chcesz
coś powiedzieć, zanim umrzesz?
- Nie. - Shannow wyrwał pistolet z olstra i zdmuchnął Rhodaeula z siodła. Atlant runął na ziemię,
czując w piersiach tętniący ból; próbował wyjąć pistolet, ale Shannow przybliżył się i dobił go
strzałem w głowę.
- Słodki Chronosie! - zawołał Nu. - Nie mogę w to uwierzyć.
- On też. Ruszajmy dalej.
- Ale... co z ciałem?
- Właśnie po to Bóg stworzył ścierwojady. - Shannow musnął obcasami boki ogiera.
Dwie mile dalej Magellas otworzył oczy i zaśmiał się gardłowo. - O rany!
Lindian schował kamień do sakiewki i potrząsnął głową. Magellas wybuchnął śmiechem, w którym
dźwięczało głębokie zadowolenie.
185
- Czegóż bym nie oddał za ten widok! Satrapię Akkadii? To i dziesięć razy tyle. Widziałeś minę
Rhoadeula, gdy Shannow strzelił? Czy to nie było cudowne? Shannow, jestem twoim dłużnikiem.
Przez tysiąc lat będę palił świeczki za twoją duszę. Och, Belialu, jak bardzo chciałbym zobaczyć to
powtórnie!
- Twoja rozpacz po bracie jest niepomiernie wzruszająca -wtrącił Lindian - ale nadal nie
rozumiem, co się stało.
- Bo patrzyłeś na Rhodaeula. Ja nie cierpię... nie cierpiałem tego człowieka. Dlatego
obserwowałem Shannowa. Wyciągnął pistolet w chwili, gdy mówił, płynnie, bez szarpaniny, i broń
była prawie gotowa do strzału, nim Rhodaeul zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa.
- Ale przecież Rhodaeul musiał wiedzieć, że Shannow nie podda się bez walki?
- Jasne, ale w poj edynku na pistolety naj ważni ej sze j est wyczucie czasu. Zadał Shannowowi
pytanie i czekał na odpowiedź. Ile razy sami tak robiliśmy? Nigdy nie miało to znaczenia, bo
zawsze mieliśmy do czynienia z mieczem i nożem. Te pistolety są takie... raptowne. Rhodaeul
spodziewał się rozmowy, strachu, nerwowości... nawet błagań czy ucieczki. A Shannow po prostu
go zabił.
Lindian pokiwał głową.
- Domyśliłeś się, prawda? Spodziewałeś się tego?
- Tak, ale wynik przekroczył moje najśmielsze oczekiwania. To pistolety, Lindianie. Możemy
nabyć biegłości w posługiwaniu się nimi, ale w starciu jeden na jednego mamy niewielkie szansę
Właśnie to próbowałem powiedzieć wcześniej. Walka mieczem, włócznią czy maczugą stała się
rytuałem. Przeciwnicy krążą wokół siebie, czekają, aż przeciwnik się odsłoni, ryzykujążyciem. To
wszystko wymaga czasu. A pistolet? Ułamek uderzenia serca dzieli życie od śmierci. Shannow to
rozumie; przez całe życie miał do czynienia z taką bronią. W walce na pistolety nie ma miej sca na
rytuał czy honor. Wroga należy zabić i zapomnieć. Nie zapalimy świec dla Rhodaeula.
- Zatem jak sobie poradzimy z Shannowem? Nie możemy zabić go z zasadzki; musimy stanąć z
nim twarzą w twarz.
- Pokaże nam swoje słabe strony, Lindianie. Dzisiejszej nocy wnikniemy w jego sny, a one dadzą
nam klucz.
Shannow i Nu rozbili obóz po zawietrznej stronie wzgórza. Człowiek Jeruzalem odzywał się
niewiele i usiadł samotnie na uboczu, patrząc na miasto, które mieli odwiedzić o poranku. Był w
ponurym
186
nastroju. Dawno temu powiedział Donnie Taybard: „Każda śmierć coś mi odbiera”. Ale czy nadal
było to prawdą? Najpierw egzekucja Webbera: nieuzbrojony człowiek, upokorzony, zastrzelony na
oczach tłumu. Drugiego śmierć spotkała tylko dlatego, że się odezwał.
„Co różni cię teraz od bandyty, Shannow?”
Nie dostał odpowiedzi. Był starszy, wolniejszy, bardziej polegał na wprawie niż na szybkości. I, co
gorsza, otulił się kokonem reputacji, pozwolił, by legenda naginała strachliwych do jego woli.
- I po co? - wyszeptał. - Czy świat jest lepszy? Czy Jeruzalem jest bliżej?
Wrócił myślami do białowłosego człowieka, który zaczepił ich na szlaku. Czy to był pojedynek?
Nie, morderstwo. Młodywojownik nie miał szans. Shannow mógłby zaczekać i zmierzyć się z nim
na równych warunkach. Dlaczego? W imię honoru? Uczciwej gry?
„Czemu nie? Kiedyś wierzyłeś w takie cnoty”. Przetarł zmęczone oczy, gdy podszedł Nu.
- Chcesz być sam?
- Będę sam, niezależnie od tego, czy się do mnie przyłączysz, czy odejdziesz. Ale siadaj.
- Pogadajmy o tym, Shannow. Niech nagromadzona wewnątrz żółć wypłynie wraz ze słowami.
- Nie ma żółci. Myślałem o tym łowcy.
- Tak. To był Rhodaeul. Zabił wielu ludzi. Zdumiałem się, z jaką łatwością posłałeś go do grobu.
- Tak, to jest łatwe. Za każdym razem.
- To cię nęka?
- Czasami, w mroku nocy. Kiedyś zabiłem dziecko, przez pomyłkę. Ono mnie dręczy, nawiedza
moje sny. Zabiłem tylu ludzi, i to było takie proste.
- Bóg nie stworzył człowieka na samotnika, Shannow. Zastanów się nad tym.
- Myślisz, że tego nie robiłem? Kiedyś próbowałem się ustat-kować, osiąść gdzieś z żoną, ale
jeszcze zanim ją utraciłem, wiedziałem, że to nie dla mnie. Nie jestem człowiekiem stworzonym do
szczęścia. Przytłacza mnie ogrom winy z powodu tego dziecka, Nu.
- Nie winy, przyjacielu. Żalu. To różnica. Masz talent, jakiego ja nie pragnę, a jednak jest on
konieczny. W moich czasach dzikie plemiona graniczyły z naszymi ziemiami; najeżdżały nas i
niosły śmierć. Pendarric wybił je do nogi i wszyscy spaliśmy spokojniej. Dopóki człowiek będzie
myśliwym-zabójcą, dopóty istnieć będą
187
podobni tobie wojownicy. Ja mogę przywdziać białe szaty i modlić się o pokój. Zło może chadzać
w czerni. Ale zawsze będą potrzebni szarzy jeźdźcy do patrolowania granicy między dobrem a
złem.
- Bawisz się słowami, Nu. Szarość jest ledwie odrobinęjaśniej-sza od czerni.
- A może to ciemniejszy odcień bieli? Nie jesteś zły, Shannow; nęka cię plaga wątpliwości. Z tego
względu Pastor stanowi zagrożenie. On nie ma wątpliwości i tym samym j est zdolny do
ogromnego zła. Taki był upadek Pendarrica. Nie, ty jesteś bezpieczny, szary jeźdźcze.
- Bezpieczny? - powtórzył Shannow. - Kto jest bezpieczny?
- Ten, który kroczy z Bogiem. Ile czasu minęło, od kiedy szukałeś Jego słowa w swojej księdze?
- Zbyt dużo.
Nu wyciągnął rękę, trzymając oprawioną w skórę Biblię Shan-nowa.
- Żaden człowiek Boży nie powinien być samotny. Shannow wziął księgę.
- Może powinienem poświęcić się życiu w modlitwie.
- Wstąpiłeś na ścieżkę przeznaczoną dlaciebie. Bogu potrzebni są i wojownicy, i kapłani, i nie nam
osądzać jego zamierzenia. Poczytaj trochę, a potem połóż się spać. Pomodlę się w twojej intencji,
Shannow.
- Pomódl się za zmarłych, przyjacielu.
Gdy koń potknął się i padł, Shannow zsunął się z siodła. Twardo uderzył o ziemię, przetoczył się i
podniósł na kolana, z pistoletami w dłoni. Huk strzałów i wrzaski napastników ucichły. Szmer za
plecami! Obrócił się i strzelił. Chłopiec osunął się w trawę. Zaczął ujadać mały psiak; podbiegł do
chłopca, polizał martwą twarz.
- Jesteś nikczemnym człowiekiem - rozległ się głos. Shannow zamrugał i odwrócił się. Obok stali
dwaj młodzi ludzie, białowłosi, o zimnych oczach.
- To był wypadek - powiedział Shannow. - Zostałem zaatakowany. .. Nie zdawałem sobie sprawy.
- Zabójca dzieci, Lindian. Co z nim zrobimy?
- Zasługuje na śmierć - zadecydował drugi, mniejszy mężczyzna. - Bezwzględnie.
- Nie chciałem zabić tego dziecka.
Wysoki mężczyzna w czarno-srebrnej tunice wysunął się do przodu, z dłonią przy kolbie pistoletu.
188
- Król królów wydał na ciebie wyrok śmierci, Jonie Shannow. Czy chcesz coś powiedzieć, zanim
umrzesz?
- Nie - odparł Shannow, płynnym ruchem sięgając po broń. Kula ugrzęzła w jego piersiach, ciało
omyła fala niewiarygodnego bólu, broń wysunęła się ze zmartwiałych palców. Shannow osunął się
na kolana.
- Nie powinieneś próbować dwa razy tej samej sztuczki, stary -wyszeptał jego zabójca.
Shannow umarł...
I przebudził się przy ognisku na zboczu. Obok niego pochrapywał Nu. Dmuchał zimny nocny
wiatr. Shannow dorzucił do ognia i z powrotem otulił się kocem.
Stał na środku areny. Trybuny zajmowali ludzie, których zabił: Sarento, Webber, Thomas, Lomax i
wielu innych, których imion nie pamiętał. Dziecko zasiadało na złotym tronie; krople krwi
czerwieniły się na przodzie białej tuniki.
- To twoi sędziowie, Jonie Shannow - oznajmił głos, należący do wysokiego, białowłosego
wojownika. - Dusze pomordowanych.
- To byli źli ludzie - stwierdził Shannow. - Jakie mają prawo, aby mnie osądzać?
- A co tobie dało prawo, aby dokonać sądu nad nimi?
- Ich uczynki - odpowiedział Człowiek Jeruzalem.
- A jakie było jego przestępstwo? - zaatakował oskarżyciel, wskazując na zlane krwią dziecko.
- To była pomyłka. Pomyłka!
- I jaką cenę zapłacisz za tę pomyłkę, Jonie Shannow?
- Codziennie płacę ogniem, który trawi moją duszę!
- A jaka jest cena za to? - wykrzyknął wojownik, gdy ku arenie ruszyło dwadzieścioro dzieci -
czarne, białe, brzdące i niemowlęta, młodzi chłopcy i dziewczęta.
- Nie znam ich. To jakaś sztuczka! - oburzył się Shannow.
- To dzieci Strażników - utonęły, kiedy zniszczyłeś „Titanika”. Jaka jest za to cena, Shannow?
- Nie jestem złym człowiekiem! - krzyknął Człowiek Jeruzalem.
- Osądzimy cię po twoich czynach.
Shannow zobaczył, jak wojownik sięga po pistolet. Sam też wystrzelił, ale w tej samej chwili
mężczyzna zniknął i kula ugodziła w pierś chłopca na tronie.
189
- Dobry Boże, tylko nie to! - zawył Człowiek Jeruzalem.
Przebudziło go gwałtowne drgnięcie własnego ciała. Po drugiej stronie ognia siedziała lwica z
młodymi. Gdy się podniósł, lwica warknęła i cofnęła się, a lwiątka pogalopowały za nią. Shannow
podsycił płomienie. Nu zbudził się i przeciągnął.
- Dobrze spałeś?
- Spakujmy się i ruszajmy - powiedział Shannow.
Jak zawsze, kiedy chciał pomodlić się w samotności, Pastor ruszył w góry graniczące z chmurami.
Szlak wiódł przez las ludu niedźwiedzi, ale nie dbał o niebezpieczeństwo; spieszył na rozmowę ze
swoim Stwórcą i wiedział, że nic nie może przeszkodzić temu spotkaniu.
Czuł ciężar w duszy, bowiem ludzie odrzucili go. Wiedział, że powinien się tego spodziewać -
zawsze tak się działo z prorokami. Czyż nie odtrącili Eliasza, Elishy, Samuela? Czyż nie odtrącili
syna samego Boga?
Ludzie byli słabi, myśleli tylko o pełnych brzuchach lub innych drobnych potrzebach. W
klasztorze, z nieustannymi modłami i niewiele wartą pracą, było podobnie.
- Świat j est zły - powiedział mu opat. - Musimy odwrócić się od niego i poprzez oddawanie czci
Bogu szukać wspanialszej chwały.
- Ale Bóg stworzył świat, opacie, i sam Jezus prosił nas, byśmy szli i nauczali wszystkie narody.
- Nie, było inaczej - poprawił opat. - Poprosił o to Swoich uczniów. Ale nastał Armageddon;
nastały dni końca świata. Ludzie nie zostaną oszczędzeni; muszą dokonać wyboru.
Opuścił klasztor i wiódł skromny żywot, głosząc kazania w wielkim namiocie. I tam przyszedł do
niego Zły we własnej osobie i znalazł go chętnym. Lucyfer przywiódł dziewczynę na jego kazanie,
Lucyfer posiał w j ego myślach ziarno pożądania. Och, zwalczył pragnienia ciała. Ale jakże słabą
istotą jest człowiek!
Wierni - nie rozumiej ąc j ego pokus ani wewnętrznych bitew, j akie z nimi toczył - wypędzili go z
miasta. To nie była jego wina! To był sąd Boży, kiedy dziewczyna powiesiła się!
Pastor potrząsnął głową i rozejrzał się bacznie. Zdał sobie sprawę, że wjechał głęboko w las.
Zobaczył rozczłonkowane zwłoki gada, potem następne. Zatrzymał konia, rozejrzał się. Ziemię
zaścielały trupy. Przy krzaku, wciśnięta pod sterczące korzenie starego dębu,
190
leżała Sharazad. Jej ciało było poorane pazurami, ale twarz pozostała nietknięta.
- Shannow miał rację - powiedział. - Wyglądasz jak anioł. Obok jej ręki leżał pożyłkowany na
czerwono kamień. Podniósł
go; był ciepły i gładki w dotyku. Wrzucił go do kieszeni czarnej sutanny i dosiadł konia. Zdawało
się, że jego dłoń tęskni za ciepłem kamienia, dlatego wyjął go z powrotem. Ruszył dalej, cały czas
w górę, aż znalazł się na polanie na wierzchołku grzbietu. Panował tu ziąb, ale powietrze było
rześkie i czyste, a niebo błękitne aż do bólu. Zsiadł z konia i przykląkł do modlitwy.
- Dobry Ojcze, prowadź mnie ścieżkami cnoty. Weź moje ciało i duszę. Wskaż mi drogę, którą
muszę stąpać, aby wypełnić Twoje słowo. - Kamień w jego dłoni zrobił się gorący. W głowie
Pastora powstał zamęt.
Ukazała mu się złocista twarz, surowa, pełna majestatu. Serce zatrzepotało mu w piersiach.
- Kto mnie wzywa? - rozbrzmiał głos w jego umyśle.
- Ja, Panie, najpokorniejszy z twoich sług - wyszeptał, padając na płask i przyciskając twarz do
ziemi. Cudownym sposobem wizerunek nie zniknął, jakby nadal miał otwarte oczy.
- Otwórz przede mną swój umysł - nakazał głos.
- Nie wiem, jak.
- Przyciśnij kamień do piersi.
Pastor wykonał polecenie. Przeniknęło go ciepło, spłynął nań niezmącony spokój. Po chwili
wyjątkowe wrażenie przeminęło, i znów poczuł się samotny.
- Zgrzeszyłeś ciężko, mój synu - powiedział Pendarric. - Jak się oczyścisz?
- Zrobię, cokolwiek zapragniesz, Panie.
- Wsiadaj na konia i jedź na wschód. Znajdziesz tam niedobitki... gadów. Podnieś kamień i
powiedz im: Peendarric. Wówczas podążą za tobą i będą ci posłuszni.
- Ale to diabelskie stworzenia, Panie.
- Tak, ale dam im okazję odkupienia dusz. Jedź do miasta, wejdź do świątyni, zawołaj mnie, a ja
będę ci przewodnikiem.
- Ale co z Wielką Nierządnicą? Musi zostać unicestwiona.
- Nie próbuj mi się sprzeciwiać! - zagrzmiał Pendarric. - Ukarzę ją w swoim czasie. Idź do
świątyni, Nicodemusie. Znajdź złote zwoje ukryte pod ołtarzem.
- A jeśli ta ladacznica spróbuje mi przeszkodzić?
191
- Wtedy zabij ją i każdego, kto stanie po jej stronie.
- Tak, Panie. Zrobię, co każesz. A miecz?
- Porozmawiamy, gdy wypełnisz swoją misję. - Oblicze spło-wiało... Pastor podniósł się z klęczek.
Udręka opuściła go. Nareszcie znalazł swego Boga.
Rozdział trzydziesty
Po powrocie do swojej chaty Beth z zadowoleniem stwierdziła, że trzęsienie ziemi nie wyrządziło
większych szkód. Na polach widniały doły i rozpadliny, i zwaliło się kilka drzew, ale na płaskim
występie zbocza, wybranym przez Bulla na miejsce pod dom McA-damów, nie było śladu
kataklizmu.
Jeździec o włosach barwy piasku uśmiechnął się do niej szeroko.
- Buli, jeśli powiesz „A nie mówiłem”, rozwalę ci czaszkę -obiecała mu Beth.
- Ja? Taka myśl nawet nie postała mi w głowie. - Buli spętał konia i pomógł Beth wnieść rannego
Steinera do domu.
- Sam mogę chodzić, cholera - warknął Steiner.
- Żeby znowu ci szwy popękały? - powiedziała Beth. - Zamknij się.
Buli i dzieci zdejmowali meble z wozu, a w tym czasie Beth napaliła w żelaznym piecyku i
nastawiła garnek bakera. Gdy zmierzch przyciemnił niebo, Buli zebrał się do odejścia.
- Lepiej wrócę do meneera Scayse. Sądzę, że czeka tam huk roboty. Przynieść ci coś jutro?
- Jeśli w mieście coś zostało, nie miałabym nic przeciwko odrobinie soli.
- Przyniosę. I trochę suszonej wołowiny. Zapasy masz skąpe.
- Groszem też nie śmierdzę, Buli. Będę ci dłużna.
- W porządku.
Patrzyła, jak odjeżdżał. Kręcąc głową, pozwoliła sobie na uśmiech. Nie byłby złym mężem,
pomyślała. Troskliwy i silny, lubi dzieciaki. Ale na wizerunek uśmiechniętego Bulla nałożyła się
twarz Jona Shannowa.
- Niech cię diabli za głupotę, Shannow! -wyszeptała.
192
Samuel i Mary siedzieli przy piecu. Samuel drzemał z głową opartą o ścianę. Beth wzięła go na
ręce. Uchylił zaspane powieki i złożył czoło na jej ramieniu.
- Do łóżka, pędraku.
Zaniosła go do izby na tyłach domu i położyła do łóżka. Nie zawracała sobie głowy rozbieraniem
małego, ale zdjęła mu buty i okryła go kocem.
W drzwiach stanęła Mary.
- Ja nie jestem zmęczona, mamo. Mogę posiedzieć jeszcze trochę? Beth spojrzała w podpuchnięte
oczy dziecka.
- Przytul się do brata, a jak nie zaśniesz w godzinę, to będziesz mogła ze mną posiedzieć.
Mary uśmiechnęła się i potulnie skuliła pod kocem; zasnęła w parę minut.
Beth wróciła do dużej izby i rozpaliła ogień, a potem wyszła na werandę, gdzie Buli ustawił ławę
sporządzoną z wygładzonej, rozszczepionej kłody. Usiadła i popatrzyła na dolinę zalaną
księżycowym blaskiem. Mur runął, zachowane fragmenty szczerzyły się jak połamane zęby.
Zadrżała.
- Miła noc - zauważył Steiner. Wykuśtykał z domu i przysiadł obok Beth. Ciemne kręgi pod
oczami rysowały się wyraźnie na tle jego bladej twarzy.
- Jesteś cholernym głupcem - powiedziała.
- A ty w blasku księżyca jesteś śliczna jak obrazek.
- Pomijając mój nochal. I nie dostawiaj się do mnie, Ciemię Steiner. To na nic. Nawet gdybym ci
pozwoliła, z pewnością by cię to zabiło.
- Masz rację.
Beth wpatrywała się w linię horyzontu.
- O czym myślisz? - zapytał.
- O Shannowie... nic ci do tego.
- Kochasz się w nim?
- Wścibski z ciebie facet, Steiner.
- A zatem tak. Mogłaś trafić gorzej, jak sądzę, chociaż nie wyobrażam sobie, jak włóczysz się z
nim po świecie i szukasz miasta, które nie istnieje.
- Racja. Może powinnam wyjść za ciebie.
- To niezła myśl, frey McAdam - oświadczył z uśmiechem. -Potrafię być dobrym kompanem.
- Chowałeś ten skarb pod korcem - rzuciła ostro.
193
13 — Ostatni strażnik
Roześmiał się.
- Jak się nad tym zastanowić, ten wielki nos też jest śliczny. Zawtórowała mu i jej napięcie opadło.
Clam wyciągnął przed
siebie zranioną nogę i pomasował ją.
- Shannow wie, co czujesz? - zapytał cicho i poważnie. Beth zdusiła ciętą odpowiedź.
- Dałam mu to do zrozumienia... w pewien sposób. Ale on się nie zmieni. Jak ty.
- Ja się zmieniłem. Nie chcę być rewolwerowcem; nie dbam o reputację. Miałem ojca, który lał
mnie bez opamiętania. Mówił, że nigdy do niczego nie dojdę. Przypuszczam, że próbowałem
udowodnić, iż nie miał racji. Teraz już o to nie dbam.
- Co zrobisz?
- Znajdę sobie kobietę. Będę chował dzieci i uprawiał ziemię.
- Jest jeszcze dla ciebie nadzieja, Ciemię Steiner.
Miał odpowiedzieć, kiedy dostrzegł dwóch jeźdźców zmierzających w stronę domu.
- Dziwna para - zauważyła Beth. - Popatrz, w poświacie księżyca ich włosy wydają się białe.
Shannow był rozdrażniony. Sny wytrąciły go z równowagi i, co gorsza, nie opuszczało go
wrażenie, że są obserwowani. Od czasu do czasu odwracał się w siodle i lustrował linię horyzontu
albo zmieniał kierunek jazdy, zsiadając z konia przed szczytem każdego wzgórza.
Miasto leżało wprost przed nimi, ale uczucie niepokoju nie chciało go opuścić.
- Co cię trapi? - zapytał Nu. - Mogliśmy stanąć w mieście parę godzin temu.
- Nie wiem - przyznał się Shannow. - Czuję się nieswojo.
- Nie bardziej ode mnie... na grzbiecie tego konia.
Królik śmignął przed końmi i Shannow wyrwał pistolety z pochew. Zaklął cicho, potem trzepnął
boki wierzchowca piętami.
Miasto chronił wielki mur, ale niedawne trzęsienie ziemi porysowało go szczelinami. Brama
zniknęła, ale gdy wjeżdżali do miasta, Shannow zobaczył w kamieniach głębokie dziury, w których
niegdyś tkwiły zawiasy.
- Wrota - powiedział mu Nu - były z drewna i brązu, ozdobione herbem z lwią głową. Przez tą
bramę wjeżdżało się na ulicę złotników i do Dzielnicy Rzeźbiarzy. Niedaleko był mój dom.
194
Ludzie na ulicach zatrzymywali się i wlepiali oczy w przyjezdnych. Nie były to spojrzenia wrogie,
tylko zaciekawione. W tłumie przeważały kobiety, wysokie, foremnie zbudowane, ubrane w stroje
z kunsztownie haftowanej skóry.
Shannow zatrzymał konia.
- Szukam Czarnej Pani. - Zdjął kapelusz i skłonił się przechodzącej obok kobiecie.
Ona z uśmiechem wskazała na wschód.
- Jest w wysokiej wieży, z Oshere.
- Niech Bóg obdarzy cię pokojem - powiedział Shannow.
- Niechaj będzie z tobą Prawo Jedynego. Końskie kopyta zaklekotały na brukowanej ulicy.
- W moich czasach do tej dzielnicy nie wolno było wprowadzać zwierząt - powiedział Nu. -
Mieszkańcy nie przepadali za wonią łajna.
Przed nimi pojawiła się przygarbiona, niezdarna postać. Shan-nonowi przyszedł na myśl Shir-ran.
Ogier stanął dęba i Człowiek Jeruzalem musiał go uspokoić łagodnymi słowami. Człekozwierz
minął ich, nie będąc w stanie podnieść wielkiej, bezkształtnej głowy.
- Biedne stworzenie - powiedział Nu, gdy ruszyli dalej. Ulica rozszerzyła się w obrzeżoną
posągami aleję, biegnącą
w kierunku wysokiego pałacu z białego marmuru.
- Letni dom Pendarrica - wyjaśnił Nu. - I zabudowania świątyni.
Droga skończyła się przy ogromnych schodach, szerokich na ponad sto kroków, wznoszących się
łagodnie ku potężnemu, sklepionemu wejściu.
- Królewskie schody - powiedział Nu.
Podobnie jak droga, stopnie były obstawione marmurowymi posągami, każda z postaci miała miecz
i tarczę. Shannow zmusił ogiera do wstąpienia na schody; Nu zsiadł i poprowadził kobyłę za sobą.
Gdy Człowiek Jeruzalem dotarł do wejścia, z cieni wyłoniła się szczupła, czarnoskóra kobieta.
Shannow przypomniał sobie chwilę, gdy widział japo raz pierwszy - gdy znosiła syna z wraku
wskrzeszonego „Titanika”.
- Amaziga? Ty jesteś Czarną Panią? -powiedział, zsuwając się z siodła.
- Ta sama, Shannow. Co tutaj robisz?
Zwrócił uwagę na napięcie w jej glosie, brak ciepła w oczach.
- Jestem niepożądanym gościem?
- Tutaj nie ma złych, których musiałbyś zabić. Masz moje słowo.
195
Zatem powiedz mi, co tutaj robisz.
Uwagę Shannowa przykuł jakiś ruch za jej plecami, głęboko w cieniach wej ścia. Poj awił się
młody mężczyzna; niegdyś musiał być uderzająco przystojny, ale teraz jego twarz była jakby
rozdęta, a ramiona przygarbione. Shannow, zakłopotany, odwrócił wzrok od kaleki.
- Zadałam ci pytanie, Shannow - przypomniała Amaziga Archer.
- Przybyłem, aby ostrzec cię przed nadciągającym niebezpieczeństwem oraz żeby zobaczyć Miecz
Boga. Byłoby przyjemniej porozmawiać gdzieś w środku. - Nu pokonał ostatni stopień i głęboko
skłonił się przed Amazigą. - To mój towarzysz, Nu-Khasisatra. Pochodzi z Atlantydy, Amazigo.
Powinnaś wysłuchać, co ma do powiedzenia.
- Chodźcie za mną - powiedziała, odwracając się na pięcie i ruszając w głąb wejścia.
Kaleka podążył za nią w milczeniu, podobnie j ak Nu i Shannow. Znaleźli się na rozległym,
kwadratowym dziedzińcu. Amaziga minęła okrągłą fontannę i ruszyła szerokim korytarzem.
Shannow i Nu przywiązali wierzchowce na dziedzińcu i weszli do budynku. Wewnątrz panowała
upiorna cisza i ich kroki budziły niesamowite echa.
Wspięli się po długich, kręconych schodach do komnaty, w której Amaziga już siedziała za
mahoniowym biurkiem. Na blacie piętrzyły się papiery, zwoje i księgi. Kobieta wyglądała młodziej
niż ją Shannow pamiętał, ale jej oczy pełne były smutku.
- Mów, co masz do powiedzenia, Człowieku Jeruzalem. Potem daj nam się cieszyć resztkami
spokoju, jaki nam jeszcze pozostał.
Shannow odetchnął głęboko, tłumiąc wzbierający gniew. Powoli opowiedział jej o ataku na
miasteczko w Dolinie Pielgrzymiej i o ucieczce za wyszczerbiony mur. Opowiedział o kobiecie
Shara-zad i o Pastorze, i jego przekonaniu, że ona, Amaziga, jest boginią zła. I o Pendarricu.
Słuchała bez słowa komentarza, ale jej zainteresowanie wzrosło, kiedy Nu rozpoczął swoją
opowieść; przerywała mu pytaniami i była chyba zadowolona z jego cichych odpowiedzi.
Wreszcie, kiedy obaj mężczyźni skończyli, poprosiła kalekę o przyniesienie czegoś do picia. Ani
Shannow, ani Nu nie patrzyli na niego. Po jego odejściu Amaziga wbiła oczy w Człowieka
Jeruzalem.
- Wiesz, co się z nim dzieje? - zapytała.
- Przemienia się w lwa - odparł Shannow, wytrzymuj ąc j ej spój -rżenie.
- Skąd wiedziałeś?
- Spotkałem człowieka o imieniu Shir-ran, który przechodził ten sam koszmar. Uratował mi życie,
udzielił mi pomocy, uleczył moj e rany.
196
- Co się z nim stało?
- Umarł.
- Pytam, co się z nim stało?
- Zabiłem go - wyznał Shannow.
Lód zalśnił w j ej oczach. Nu poczuł się zmrożony j ej uśmiechem.
- To ma znajomy wydźwięk, Shannow. Ostatecznie, ile jest historii o Człowieku Jeruzalem, w
których on kogoś - albo czegoś -nie zabija? Zniszczyłeś ostatnio jakąś społeczność, Shannow?
- Nie ja zniszczyłem twoją bazę; Sarento to uczynił, przywracając dawną świetność wrakowi
„Titanika”. Ja tylko zablokowałem moc Kamienia-Matki. Ale nie będę się z tobą sprzeczać, pani,
ani dyskutować o moich uczynkach. Odejdę, by poszukać Miecza.
- Nie wolno ci, Shannow! Nie wolno ci się do niego zbliżać -wysyczała. - Ty nic nie rozumiesz.
- Rozumiem, że brama między przeszłością a teraźniejszością musi zostać zamknięta. Może
zamknie ją Miecz Boga. Jeśli nie, katastrofa, która dotknie Atlantydę, może unicestwić również
nasz świat.
- Miecz Boga nie j est rozwiązaniem, jakiego szukasz. Uwierz mi.
- Nie będę wiedział, póki sam nie zobaczę - odparł Shannow. Amaziga wyjęła rękę spod blatu
biurka. Lśnił w niej pistolet Pie-
kielników. Odciągnęła kurki i wycelowała w Shannowa.
- Albo obiecasz, że będziesz trzymał się z dala od Miecza, albo umrzesz.
- Chreena! - usłyszeli od strony wejścia. - Przestań! Odłóż pistolet.
- Nie rozumiesz, Oshere. Nie wtrącaj się!
- Dość rozumiem - powiedział człowiek-zwierzę. Przybliżył się, kulejąc, do biurka i niezdarnie
postawił srebrną tacę. Jego zdeformowana ręka zacisnęła się na pistolecie, delikatnie wyjęła go z
dłoni kobiety. -Nic, co powiedziałaś mi o tym człowieku, nie sugeruje, że jest zły. Dlaczego chcesz
zrobić mu krzywdę?
- Śmierć podąża jego tropem. Zniszczenie! Czuję to, Oshere. Wstała i wybiegła z komnaty. Oshere
położył pistolet na biurku.
Shannow pochylił się i opuścił kurki. Oshere opadł na fotel zwolniony przez Amazigę, wbił ciemne
oczy w Człowieka Jeruzalem.
- Żyje w ogromnym napięciu, Shannow - powiedział. - Myślała, że odkryła, jak mnie wyleczyć,
ale to było tylko chwilowe odroczenie wyroku. Teraz znów cierpi. Kochała mojego brata, Shir-
rana, a on przemienił się w zwierzę. Teraz... - Wzruszył ramionami. - Teraz moja kolej. Twoje
przybycie ją rozproszyło, ale pozbiera się i przemyśli
197
wasze słowa. Tymczasem napijcie się wina i wypocznijcie. Ja sprawdzę, czy wyprowadzono wasze
konie na pobliskie pole, gdzie rośnie soczysta trawa. Za tymi drzwiami znajdziecie łóżka i koce.
- Nie ma czasu na odpoczynek - powiedział Nu. - Koniec jest bliski. Czuję to.
Shannow podniósł się ze zmęczeniem.
- Liczyłem na pomoc. Myślałem, że Czarna Pani będzie kobietą władzy.
- Tak jest, Shannow- zapewnił go Oshere. - Ima ogromną wiedzę. Daj jej czas.
- Słyszałeś, co mówił Nu. Nie ma czasu. Pojedziemy do Miecza, ale najpierw Nu musi przeszukać
sanktuarium w świątyni.
- Po co?
- Powinno tam być coś, co pomoże mi wrócić do domu - odpowiedział Nu.
Gdzieś w pobliżu huknęły strzały, a zaraz potem rozległy się krzyki przerażenia.
- A widzisz! - Amaziga Archer stanęła w drzwiach, wskazuj ąc na Shannowa. - Za nim zawsze
podąża śmierć.
Rozdział trzydziesty pierwszy
Pastor wjechał śmiało na polanę, na której zgromadziło się dwudziestu trzech niedobitków z armii
Nożowników. Kilku było rannych, z łuskowatymi kończynami w bandażach. Inni, uzbrojeni w
strzelby, pełnili straż, w obawie przed atakiem niedźwiedzi. Wycelowali w niego, gdy wzniósł
wysoko Kamień Krwi i wykrzyknął słowo, jakie kazał mu wypowiedzieć Bóg:
- Pendarric!
W jednej chwili lufy strzelb zniżyły się ku ziemi.
- Za mną - rozkazał, zawracając między drzewa. Gady zebrały broń, ustawiły się w dwuszeregu i
karnie pomaszerowały za koniem. Pastor był wniebowzięty
- Nieodgadnione są ścieżki Pana - rzucił w poranne powietrze. -I jakże wielkie są Jego cuda.
Na równinie przed miastem lwy w wielkiej liczbie zatarasowały im drogę. Pastor podniósł kamień.
198
- Z drogi! -ryknął.
Czarnogrzywy zwierz skulił się z bólu i pospiesznie uskoczył na bok. Inne podążyły w jego ślady,
ustępując przed wierzchowcem Pastora. Pastor podprowadził gady do północnej bramy i obrócił się
w siodle.
- Każdy, kto sprzeciwi się woli Boga, musi umrzeć - oznajmił. Pewien, że chroni go potęga
Stwórcy, śmiało wjechał do miasta, w tłumy ludzi. Nikt nie próbował go zatrzymać: patrzyli z
czystą, otwartą ciekawością na maszerujące gady.
Przy koniu przystanęła młoda kobieta, trzymająca za rączkę małego chłopca.
- Świątynia - zagadnął ostro Pastor. - Jak do niej dotrzeć? -Kobieta pokazała mu wysoką budowlę,
zwieńczoną masywną kopułą. Pastor ruszył na czele swojego oddziału. Kolumny świątyni były
grube, ustawione j edna przy drugiej. Pastor ruszył piechotą po długich schodach. Za nim ciągnęły
gady.
Jakiś starzec zastąpił mu drogę.
- Kto szuka mądrości Prawa Jedynego? - zapytał.
- Zrób przejście dla wojowników Boga - warknął Pastor.
- Nie wolno wam wejść - powiedział proszącym głosem staruszek. - Kapłani się modlą. Kiedy
słońce dotknie zachodniego muru, wtedy może twoja prośba zostanie wysłuchana.
- Z drogi, starcze - rozkazał Pastor i wyciągnął pistolet.
- Nie rozumiesz? Nie wolno.
Strzał odbił się echem w świątynnych korytarzach. Najwyższy kapłan upadł nie wydawszy
dźwięku, a krew trysnęła z rany na jego czole. Pastor wbiegł do świątyni na czele gadów. Biorąc
przykład z nowego pana, gady otworzyły ogień do kapłanów, którzy rozbiegli się w poszukiwaniu
schronienia. Nie zwracając uwagi na rzeź, Pastor rozejrzał się po budynku, szukając wewnętrznego
sanktuarium. Przy końcu długiej nawy było wąskie przejście. Podbiegł do niego, kopniakiem
otworzył drzwi. W środku był ołtarz, przy którym inny starzec spiesznie zbierał zwoje z cieniutkich
arkuszy złota. Poderwał głowę i chciał wstać, ale powalił go strzał z pistoletu. Pastor ukląkł przy
zwojach i podniósł kamień.
- Wysłuchaj mnie, Panie. Zrobiłem, co przykazałeś. Zamigotała przed nim twarz Pendarrica.
- Zwoje. Przeczytaj.
Pastor rozwinął kawałek złotej folii.
- Nie pojmuję tych znaków.
- Ale ja tak. Wyrzuć to. Weź następny.
199
Jeden po drugim Pastor rozwijał zwoje, wodząc wzrokiem po dziwacznych, złożonych z pałeczek
symbolach. Kiedy skończył, spojrzał w oczy Boga i ujrzał w nich zmartwienie.
- Co mam zrobić, Panie? - zapytał szeptem.
- Sprowadź na ziemię Miecz Boga - rozkazał Pandarric. - Dzisiaj. Na południu wznosi się szczyt.
Musisz wspiąć się na niego... ale najpierw połóż kamień na ciele martwego kapłana. Połóż go na
jego krwi. Nabierze w ten sposób siły. Kiedy znajdziesz się na wierzchołku, podnieś kamień i
przywołaj Miecz. Zabierz go ze sobą. Zrozumiałeś?
- Tak. Tak, Panie. Spełniły się moje marzenia. Dzięki ci, Panie. Co potem mam zrobić?
- Porozmawiamy, kiedy wypełnisz zadanie. - Oblicze zniknęło. Pastor położył kamień na
zakrwawionych piersiach kapłana i patrzył, jak krew spływa do niego i wypełnia żyłki.
Z zewnątrz dobiegł huk dalszych strzałów. Pastor wybiegł ze świątyni, wskoczył na konia. Nie
zwracając uwagi na gady, pogalopował z powrotem do głównej bramy, aby wypełnić życzenie
Boga.
Kiedy rozbrzmiały pierwsze strzały, Shannow odepchnął Ama-zigę i wypadł z komnaty. Na
wyludnionym dziedzińcu czekały konie. Od strony świątyni dobiegły dalsze strzały. Shannow
wyciągnął pistolety i popędził ku fontannie. W polu widzenia pojawił się gad ze strzelbą; gdy
zauważył Shannowa, poderwał broń. Shannow nacisnął spust. Stworzenie uderzyło w ścianę i
osunęło się na bruk.
Człowiek Jeruzalem odczekał kilka sekund, obserwując wejścia, ale nie pojawiły się następne
gady. Przemknął obok fontanny i pobiegł przez otwartą przestrzeń na tyły świątyni, gdzie
zatrzymały go drewniane drzwi. Podniósł nogę i kopnął w zamek. Kula odszczepi-ła kawał futryny,
gdy nurkował do środka. Pociski świszczały i pojękiwały wokół niego, odbijając się od
mozaikowej posadzki. Gdy podniósł się na kolana za kolumną, usłyszał tupot stóp. Odwrócił się,
zniżył pistolety... zginęły trzy gady. Zobaczył Pastora, który wybiegł z jakiegoś pomieszczenia;
dwaj Nożownicy odsunęli się na boki, aby go przepuścić, i Shannow zabił ich obu. Kula przebiła
kołnierz jego płaszcza - odpowiedział strzałem, ale chybił. Poderwał się i przebiegł za drugą
kolumnę, nie bacząc na gwiżdżące kule. Strzelił dwa razy w gada, który ze wzniesionym nożem
zabiegł mu drogę. Inne rzuciły się ku głównym drzwiom.
200
W świątyni zapadła cisza. Shannow przeładował pistolety i zastygł w bezruchu. W drzwiach
stanęła Amaziga, Nu i Oshere. Kobieta pobiegła do pokoju, z którego wcześniej wyszedł Pastor.
Człowiek Jeruzalem schował pistolety do kabur i poszedł za nimi. W małej komnacie Nu i
Amaziga klęczeli przy umierającym kapłanie. Był stary i białobrody, jego piersi plamiła krew.
- Jestem liściem - wyszeptał kapłan, gdy Nu ujął jego rękę.
- Bóg jest drzewem - odpowiedział cicho Nu.
- Krąg został dopełniony. Teraz poznam Prawo Jedynego, krąg Boga.
- Poznasz. Strumienie wpadają do rzek, rzeki do morza, morze wznosi się w chmury, chmury
tworzą strumienie. Żyzna ziemia rodzi drzewo, drzewo liść, a liść spada do ziemi. Całe życie
tworzy krąg Boga.
Umierający uśmiechnął się.
- Jesteś wierzący. Cieszę się. Twój krąg jeszcze sienie zamknął.
- Czego oni chcieli? Co zabrali? - zapytała Amaziga.
- Nic - odparł kapłan. - On czytał święte zwoje i wezwał demona. Demon kazał mu przynieść
Miecz Boga na ziemię.
- Nie! - wyszeptała Amaziga.
- To nie ma znaczenia, Chreena - głos kapłana był coraz słabszy. Jego głowa opadła w ramiona
Nu; budowniczy statków delikatnie ułożył ciało na posadzce.
- To były piękne słowa - powiedział Shannow.
- Pochodząz pism Jedynego. Doskonałość istnieje tylko w kręgu, Shannow; zrozumienie tego
oznacza zrozumienie Boga. - Nu uśmiechnął się i zaczął krążyć po komnacie, macając rzeźbione
ściany, badając każdy występ. Shannow przyłączył się do niego.
- Czego szukasz?
- Nie jestem pewien. Kamienie były przechowywane w tym pomieszczeniu, ale nie mam pojęcia,
gdzie. To wiedział tylko najwyższy kapłan, który przekazywał sekret swojemu następcy.
Pokój był mały, kwadratowy, natomiast ołtarz - okrągły. Przepiękne płaskorzeźby na ścianach z
wapienia przedstawiały pełne wdzięku postacie o podmalowanych oczach i długich, wąskich
rękach, które sięgały ku niebu. Shannow podszedł do ołtarza i spojrzał na płaską, wypolerowaną
powierzchnię. Na środku widniało wyryte cudowne drzewo, strojne w złote listowie. Przebiegł
palcami po jego konarach. Wzór był piękny, niósł oczom ukojenie. Obwód ołtarza zdobiły
wyrzeźbione ptaki: niektóre w locie, inne w spoczynku, jeszcze inne karmiły młode. Znów zasadą
był krąg - od jaja do nieba. Prześledził dłońmi reliefy, zatrzymując je na gnieździe z jednym
201
jajem. Jajo poruszyło się pod jego palcami. Chwycił je i wyjął. Było małe i nieskazitelnie białe, ale
gdy tylko znalazło się w jego dłoni, zrobiło się ciepłe i kremowe. Kremowy kolor zmienił się w
żółty i na koniec w złoty.
- Mam to, czego szukałeś - powiedział. Nu podszedł i wyjął złote jajo z jego dłoni.
- Tak - przyznał cicho. - Rzeczywiście.
- Kamień z nieba - powiedział Oshere. - Cudowny. Co teraz zrobisz?
- Nie mogę go zabrać, nie jest mój - odparł Nu. - Ale gdyby był, wróciłbym do swojego kraju i
spróbował uratować żonę i dzieci przed nadciągającym kataklizmem.
- No to go weź.
- Nie! - sprzeciwiła się Amaziga. - Ja go potrzebuję. Ty go potrzebujesz. Nie mogę patrzeć, jak
znów się przemieniasz.
Oshere odwrócił się od niej.
- Ja... chcę, żebyś wziął ten kamień, Nu-Khasisatro. Jestem księciem Dianae. Najwyższy kapłan
nie żyj e i mam prawo rozporządzać kamieniem. Weź go. I wykorzystaj dobrze.
- Daj mi go tylko na chwilę - poprosiła Amaziga. - Niech przywróci Oshere dawny wygląd.
- Nie! - krzyknął książę. - Sipstrassi nie zadziała przeciwko sobie; już się przekonałaś. To on
uczynił mnie tym, kim jestem. Moc jest zbyt wielka, aby marnować ją na kogoś takiego jak ja. Nie
rozumiesz tego, Chreena? Jestem lwem, który chodzi jak człowiek. Nawet magia nie odmieni tego,
czym jestem... czym się stanę. Ale to nieważne, Chreeno. Ty i ja, razem zobaczymy ocean, i tylko
tego pragnę.
- A co z moimi pragnieniami? Kocham cię, Oshere.
- A ja kocham ciebie, Czarna Pani... nad życie. Zawsze będę cię kochał. Ale nic nie trwa wiecznie,
nawet miłość. - Odwrócił się do Nu. - Jak znajdziesz drogę do domu?
- Za tym, co niegdyś było królewskimi ogrodami, jest krąg kamieni. Pójdę tam.
- Pójdę z tobą - powiedział Oshere i mężczyźni opuścili komnatę. Amaziga została przy martwym
kapłanie, patrząc na złote zwoje.
Upływające stulecia łagodnie obeszły się z kamiennym kręgiem, choć jeden głaz popękał i rozpadł
się. Nu stanął na środku kręgu i wyciągnął rękę do Shannowa.
- Wiele się nauczyłem, przyj acielu - powiedział - A j ednak nie znalazłem Miecza Boga, jak mi
przykazano.
202
- Ja go znajdę, Nu... i zrobię, co będzie trzeba. Ty odszukaj swoją rodzinę.
- Żegnaj, Shannow. Niech Bóg będzie z tobą.
Shannow i Oshere wyszli z kręgu, a Nu podniósł kamień i wykrzyknął coś w nie znanym
Shannowowi języku. Nie było ani błyskawic, ani innych dramatycznych zjawisk. W jednej chwili
Nu był -w następnej zniknął.
Shannowa ogarnęło poczucie utraty, gdy odwrócił się do Oshere.
- Jesteś odważnym człowiekiem.
- Nie, Shannow, żałuję, ale tak nie jest. Sipstrassi uczynił mnie tym, czym jestem. Chreena użyła
magii kamieni, aby przywrócić mi dawnąpostać, jednak prawie od razu zacząłem znów się
przemieniać. Jest upartą kobietą i użyłaby wszystkich kamieni świata, aby mnie zatrzymać. Taki
dar Boga nie powinien być marnowany w ten sposób.
Ruszyli powoli do świątyni, przed którą zgromadziły się tłumy. Z budynku wynoszono ciała
zabitych kapłanów.
- Dlaczego nie walczyli? - zapytał Shannow. - Wróg był nieliczny.
- Nie jesteśmy wojownikami, Shannow. Nie wierzymy w przemoc. W świątyni dołączyła do nich
Amaziga z zaciętą i ponurą miną.
- Musimy porozmawiać, Shannow. Wybacz, Oshere. - Zabrała Człowieka Jeruzalem do
wewnętrznego sanktuarium; ciało kapłana znik-nęło, ale krew nadal brukała posadzkę. Amaziga
odwróciła się gwałtownie. - Musisz podążyć za zabójcą i powstrzymać go. To ważne.
- Dlaczego? Co może wam zrobić?
- Miecz musi pozostać na swoim miejscu.
- Nie rozumiem, dlaczego. Jeśli służy celom Boga...
- Boga, Shannow? Bóg nie manie wspólnego z Mieczem. Z Mieczem? Co ja mówię? To nie miecz,
Shannow; to pocisk - nuklearny pocisk. Latająca bomba.
- Zatem Pastor sam pośle się do piekła. Czemu się martwisz?
- Pośle nas wszystkich do piekła. Nie masz pojęcia o mocy takiego pocisku, Shannow. Zniszczy
wszystko, co widać z wieży. W promieniu dwustu mil wszystko zostanie spalone, do gołej ziemi.
Potrafisz to zrozumieć?
- Wyjaśnij mi.
Amaziga zaczerpnęła powietrza, próbując uporządkować posiadaną wiedzę. Była Strażnikiem i
nauczycielem, z pamięcią wzmocnioną przez Sipstrassi, i mogła przypomnieć sobie wszystkie
fakty dotyczące pocisku. Był to PE (Pocisk Eksperymentalny). Długość: trzydzieści
203
cztery metry i trzydzieści centymetrów. Średnica: dwieście dwadzieścia pięć centymetrów na
pierwszym stopniu. Szybkość: osiemnaście tysięcy mil na godzinę w chwili odpalenia. Zasięg:
czternaście tysięcy kilometrów. Masa bojowa: dziesięć razy trzysta pięćdziesiąt kiloton. Dziesięć
głowic bojowych, przy czym każda mogła unicestwić duże miasto. Jak wyjaśnić taki Armageddon
temu dzikusowi?
- W Czasach Pomiędzy, Shannow, panował wielki strach i nienawiść. Ludzie zbudowali straszliwą
broń, która w czasie okropnej wojny zrzucona została na miasto. Zniszczyła je do cna; setki tysięcy
ludzi zginęły w jednym wybuchu. Ale wkrótce bomby stały sięjesz-cze potężniejsze, i zbudowano
wielkie rakiety, które mogły przenosić j e z kontynentu na kontynent.
- Jak zatem przeżyły te narody?
- Nie przeżyły, Shannow.
- I te bomby przekrzywiły Ziemię?
- Nie dokładnie. Ale nie to jest ważne. Tego... Pastora? nie wolno dopuścić do pocisku.
- Dlaczego pocisk wisi na niebie? Dlaczego otaczają go krzyże, jeśli nie pochodzi od Boga? -
wypytywał.
- Chodźmy do moich komnat, spróbuję wytłumaczyć ci pewne rzeczy. Nie znam wszystkich
odpowiedzi. Ale obiecaj mi, Shannow, że kiedy skończę, spróbujesz go powstrzymać.
- Podejmę decyzję, kiedy usłyszę, co masz do powiedzenia. Przeszli do komnaty Amazigi.
Shannow usadowił się naprzeciwko
jej biurka.
- Wiesz - zaczęła - że ten ląd leżał kiedyś na dnie oceanu? Znajdujemy się w miejscu dawno temu
zwanym Diabelskim Trójkątem. Nazwa wzięła się stąd, że w niewyjaśnionych okolicznościach
ginęły tu statki i samoloty. Wiesz, co to są samoloty?
- Nie.
- Ludzie ich używali... Odkryli, że maszyny mogą wzbijać się w przestworza. Nazywali je
samolotami; miały one wielkie skrzydła i silniki, które nadawały im ogromną szybkość w
powietrzu. To, co widać na niebie wokół... miecza, to nie krzyże, tylko samoloty. Zostały
pochwycone przez swego rodzaju pole statyczne... Dobry Boże, Shannow, to niemożliwe! - Nalała
wina z dzbanka do kielicha, napiła się łapczywie i pochyliła w stronę słuchacza. - Atlantowie
skierowali w niebo moc wielkiego Kamienia Sipstrassi. Nie wiem, po co, ale tak zrobili. Kiedy
Atlantyda zniknęła pod falami morza, moc kamienia przetrwała. Pochwyciła ponad sto samolotów i
statków. By-
204
łoby ich więcej, ale pole jest bardzo wąskie; moc osłabła z biegiem lat i statki pospadały na ziemię.
Ich zniszczone kadłuby nadal można znaleźć na pustyni za Szczytem Chaosu. Jak pole złapało
pocisk, mogę się tylko domyślać. Kiedy oś obrotu ziemi zmieniła się po raz drugi, nastąpiły
katastrofalne trzęsienia Ziemi. W owym czasie ośrodkami wojskowymi sterowały komputery, które
prawdopodobnie zinterpretowały wstrząsy jako atak jądrowy i zareagowały. Oto dlaczego w dużej
części świata nadal utrzymuje się taki wysoki poziom promieniowania. Ziemia przekrzywiła się,
pociski zostały wystrzelone, szansa na uratowanie resztek cywilizacji przepadła. Ten pocisk został
prawdopodobnie wystrzelony z kraju zwanego Ameryką. Wpadł w pole statyczne i pozostawał w
nim uwięziony przez trzysta lat.
- Ale przecież ludzie z Czasów Pomiędzy musieli widzieć, tak jak my, samoloty wiszące w
powietrzu. Skoro dysponowali taką potężną bronią, dlaczego nie zniszczyli kamienia?
- Nie sądzę, żeby widzieli samoloty. Myślę, że Sipstrassi został zaprogramowany na
przetrzymywanie uwięzionych obiektów w innym wymiarze, dla nas niewidzialnym. Stały się one
widoczne dopiero wtedy, gdy moc zaczęła maleć.
Shannow potrząsnął głową.
- Nie wyznaję się na tym, Amaziga, to mnie przerasta. Samoloty? Pola statyczne? Komputery? Ale
ostatnio miewam dziwne sny. Siedzę w kryształowym bąblu wewnątrz unoszącego się wysoko na
niebie olbrzymiego krzyża. Jakiś głos szepcze mi do ucha; ten ktoś nazywa się Wieża i każe mi
wziąć kurs na zachód. Mój głos - zarazem nie mój - odpowiada, że nie wiemy, gdzie jest zachód.
Wszystko idzie nie tak, jak powinno... dziwnie. Nawet ocean wygląda inaczej.
- Kryształowy bąbel, Shannow, to kabina samolotu. A głos, jaki słyszysz, nie należy do kogoś o
imieniu Wieża, ale pochodzi z wieży kontrolnej w miejscu zwanym Fort Lauderdale. Głos,
któryjesttwój i zarazem nie twój, to głos porucznika Charlesa Taylora, który dowodzi pięcioma
bombowcami torpedowymi Avenger marynarki wojennej w czasie lotu ćwiczebnego. Nadal widać
je w szyku, blisko pocisku. Zaufaj mi, Shannow. Powstrzymaj Pastora.
Wstał.
- Nie wiem, czy mi się uda. Ale postaram się - obiecał.
205
Rozdział trzydziesty d
rugi
Beth McAdam ocknęła się cała obolała. W głowie jej huczało, ręce i nogi ciążyły jak z ołowiu.
Usiadła i zobaczyła dwóch mężczyzn, którzy wywlekli j ą z chaty. Złapała kamień i poderwała się
na nogi.
- Wy wredne sucze syny! - syknęła.
Wyższy podniósł się płynnie i ruszył w jej stronę. Zamachnęła się, mierząc kamieniem w jego
skroń, ale on zablokował cios i pchnął ją na ziemię.
- Nie drażnij mnie -warknął. Włosy miał białe jak kreda, twarz młodą, gładką. Ukląkł obok niej. -
Nie stanie ci się krzywda, masz na to słowo Magellasa. Potrzebujemy cię, żeby zakończyć naszą
misję, to wszystko.
- A moje dzieci?
- Nic im nie jest. Aten powalony przez Lindiasa tylko stracił przytomność. Nic mu nie będzie.
- Co to za misja? - zaciekawiła się, przygotowując się do ponownego ataku.
- Nie bądź głupia - poradził. - Jeśli będziesz sprawiać kłopoty, połamię ci ręce. - Beth wypuściła
kamień z palców. - Zostaliśmy wysłani, aby zabić Jona Shannowa. On cię poważa i dlatego odda
się w nasze ręce w zamian za gwarancję twojego bezpieczeństwa.
- Akurat! Zabije was obu.
- Nie sadzę. Zdążyłem go poznać. Szanuję go, nawet lubię. Sam się podda.
- Skoro go lubisz, to czemu chcesz go zabić?
- A co ma uczucie do obowiązku? Król, mój ojciec, mówi, że Shannow musi umrzeć. W takim
razie musi umrzeć.
- Dlaczego nie zmierzysz się z nim jak na mężczyznę przystało? Magellas zaśmiał się.
- Jesteśmy egzekutorami, nie bawimy się w poj edynki. Gdybym miał rozkaz zmierzyć się z nim
na równych warunkach, wtedy bym tak zrobił, podobnie jak mój brat, Lindian. Ale to nie jest
konieczne i tym samym stanowi niepotrzebne ryzyko. Rozprawimy się z nim z twoją pomocą...
albo bez niej. Ale chyba nie chcesz, żebym połamał ci ręce. Pomożesz nam? Twoje dzieci cię
potrzebują, Beth McAdam.
- Co mam ci powiedzieć?
- Że zostaniesz z nami i nie będziesz próbować żadnych sztuczek z kamieniami.
206
- Nie mam wielkiego wyboru, prawda?
- Obiecaj. To mnie nieco rozluźni.
- Zrobię, co każesz. Wystarcza?
- Musi. Przyrządziliśmy trochę jedzenia. Sprawisz nam przyjemność, przyłączając się do posiłku.
- Gdzie jesteśmy?
- W jednym z waszych świętych miejsc, jak mi się wydaje - odparł Magellas, wskazując na
rozgwieżdżone niebo. Kilkaset stóp nad nimi, połyskując srebrzyście w poświacie księżyca, wisiał
Miecz Boga.
Amaziga Archer siedziała w samotności po odejściu Shannowa. Na biurku piętrzyły się święte
zwoje strzeżone przez Dianae. Jej mąż, Samuel, przez cztery lata uczył ją znaczenia symboli, które
przypominały pismo klinowe starożytnej Mezopotamii. Większa część złotej folii pokryta była
astrologicznymi notatkami i mapami systemów gwiezdnych. Ostatnie trzy, łącznie z tym
przegapionym przez Pastora, zawierały przemyślenia astrologa Araksisa.
Amaziga przeczytała pierwsze dwa. Wstrząsnął nią dreszcz.
Wiedza w znacznej mierze przerastała jej możliwości, ale zrozumienie ułatwiały starożytne
legendy dotyczące losu Atlantydy. Jej mieszkańcy znaleźli potężne źródło mocy, jednakże
wykorzystali je w niewłaściwy sposób: spowodowali katastrofalny potop i kontynent został zalany
przez fale oceanu. Teraz Amaziga zrozumiała. Otworzenie bram czasu zachwiało delikatną
równowagą sił grawitacji. Ziemia, krążąca jednostajnie wokół Słońca, została narażona na
przyciąganie drugiego, a może i większej liczby słońc. Trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów,
wspomniane w zwojach Araksisa, były tylko symptomami tortur, jakim podlegała ciągnięta w
przeciwnych kierunkach planeta. Obecne trzęsienia ziemi miały ten sam charakter: planeta drżała,
przyciągana przez dwa ogromne słońca.
Shannow miał racj ę - rychła zagłada Atlantydy stanowiła śmiertelne niebezpieczeństwo dla
nowego świata. Strażnicy znali relacje naocznych świadków Drugiego Potopu, który starł z
powierzchni planety cywilizację kwitnącą od dziesiątków tysięcy lat. Jeden fakt był dla nich
nieodgadnioną tajemnicą: świadkowie wspominali o dwóch słońcach na niebie. Amaziga
bezkrytycznie przyjęła teorię Strażników, że w rzeczywistości drugie „słońce” było eksplozjąnu-
klearną. Teraz nie była taka pewna. Złote zwój e mówiły o bramie do świata latających maszyn i
potężnej broni. Koło historii? Czyżby
207
zagłada Atlantydy spowodowała unicestwienie cywilizacji dwudziestego pierwszego wieku? A co z
dwudziestym czwartym... Co z teraźniejszością? Dobry Boże, czy życie na ziemi znów zginie?
Wieczorny wiatr chłodził jej skórę. Amaziga zaciągnęła ciężkie kotary i zapaliła lampy. Co takiego
jest w naszej rasie, dumała, co zawsze wiedzie nas drogą zniszczenia?
Wróciła do biurka, podniosła ostatni zwój i prześledziła słowa w łagodnym, złotym świetle lamp.
Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
- Słodki Jezu! - szepnęła. Zabrała pistolet i wybiegła po schodach na dziedziniec. Nadal stała tam
klacz Nu; Amaziga wdrapała się na siodło i popędziła przez miasto. Za główną bramą lwy
ucztowały na ciałach gadów; nie poświęciły j ej uwagi, gdy biczem zmusiła kobyłkę do galopu.
Shannow ścigał Pastora z umiarkowaną prędkością. Ogier był zmęczony i potrzebował
odpoczynku, a poza tym zapadał zmierzch. Wiedział, że jeśli wierzchowca spotkajakieś
nieszczęście, wówczas straci ostatnią szansę. Człowiek Jeruzalem kołysał się w siodle; też był
zmęczony. W j ego umyśle wirowała wiedza, jaką przekazała mu Amaziga. Dawno temu świat był
prostym miejscem, w którym istnieli dobrzy ludzie, źli ludzie i nadzieja na odnalezienie Jeruzalem.
Teraz wszystko uległo zmianie.
Miecz Boga był po prostu bronią stworzoną przez ludzi w celu zniszczenia innych ludzi. Otaczał go
nie wieniec krzyży, lecz samoloty z przeszłości. Gdzie zatem był Bóg? Shannow podniósł
manierkę i napił się wody. Widział już kontury Szczytu Chaosu. Gdy chmury rozstąpiły się,
zobaczył miecz lśniący jak srebro na nocnym niebie.
- Gdzie jesteś, Panie? - zapytał na głos. - Dokąd idziesz?
Nie było odpowiedzi. Shannow pomyślał o Nu - miał nadzieję, że budowniczy okrętów wrócił
bezpiecznie do domu.
Ogier stąpał ociężale, ale niestrudzenie. Świtało, gdy Shannow skierował go w górę skalistego
podnóża, do Szczytu Chaosu i Zaręczynowego Stawu. Obejrzawszy się dostrzegł w dali jeźdźca
zmierzającego ku iglicy. Podniósł lunetę do oczu, wyregulował ostrość. Poznał Amazigę. Jej klacz
była zajeżdżona prawie na śmierć, pokryta pianą - ledwo powłóczyła kopytami. Shannow schował
lunetę do sakwy i pokonał ostatnie wzniesienie. Oczy piekły go ze zmęczenia, gdy skierował ogiera
w dół, ku sadzawce. Tam zsiadł i rozejrzał się
208
uważnie. Szczyt wznosił się jak poszarpany palec. Blisko ostatniego występu dostrzegł Pastora. Był
zbyt daleko, aby liczyć na celny strzał.
- Witaj, Shannow.
Człowiek Jeruzalem obrócił się na pięcie, mierząc z pistoletów w nieznajomego. Potem zobaczył
Beth McAdam. Szczupły białowłosy mężczyzna opasywał ramieniem szyję kobiety i przyciskał
lufę pistoletu do jej głowy. Ten, który mówił - człowiek z jego snów -stał kilka kroków z boku.
- Muszę przyznać, Shannow, że jestem ci wdzięczny - podjął Magellas. - Zabiłeś tego bezczelnego
wieprza Rhodaeula, a to dla mnie wielka przysługa. Jednak król królów wydał na ciebie wyrok
śmierci.
- A co ona ma z tym wspólnego? - zapytał Shannow.
- Zostanie uwolniona w chwili, gdy odłożysz broń.
- To znaczy w chwili mojej śmierci?
- Dokładnie. Ale śmierć będzie szybka. - Magellas wyciągnął pistolet. - Obiecuję.
Shannow nadal celował w młodego mężczyznę. Broń była gotowa do strzału, palec spoczywał na
spustach.
- Nie słuchaj go, Shannow. Rozwal go! - krzyknęła Beth McAdam.
- Puścicie ją? - zapytał.
- Jestem człowiekiem honoru - powiedział Magellas. Shannow pokiwał głową.
- Zatem załatwione.
W tej samej chwili Beth McAdam podniosła nogę i z całej siły wbiła obcas wysokiego buta w
śródstopie Lindiana. Tyłem głowy trzasnęła go w twarz i wyrwała się. Gdy Lindian zaklął i
poderwał pistolet, zza skały wyłonił się Ciem Steiner. Lindian zobaczył go i odwrócił się, lecz było
za późno. Huknął strzał i smukły wojownik runął na ziemię z kulą w sercu.
Gdy Beth przystąpiła do działania, Magellas wystrzelił i kula zerwała Shannonowi kapelusz z
głowy. Człowiek Jeruzalem nacisnął spusty. Magellas zachwiał się, jednak nie upadł. Shannow
strzelił jeszcze raz. Ranny osunął się na kolana, jeszcze próbując złożyć się do strzału. Pistolet
wypadł z jego dłoni. Wojownik podniósł głowę.
- Lubię cię, Shannow - powiedział z nikłym uśmiechem. Potem zamknął oczy i znieruchomiał.
Shannow podbiegł do Steinera. Rana w piersiach znów mu się otworzyła i twarz miał upiornie
bladą, gdy przysiadł ciężko na kamieniu.
- Zrewanżowałem się, Shannow - wyszeptał.
209
14 — Ostatni strażnik
Zbliżyła się Beth.
- Chyba ci odbiło, Cłem... ale dzięki. Do diabła, skądeś się tu wziął?
- Szybko się ocknąłem. Buli przyszedł w odwiedziny, więc zostawiłem z nim dzieciaki, a sam
ruszyłem po śladach. Wygląda na to, że teraz nic nam nie grozi.
- Wręcz przeciwnie - powiedział Shannow.
Pastor dotarł już do występu i znalazł się poza zasięgiem. Patrzyli, jak wyciąga rękę.
Miecz Boga zadrżał na niebie.
Shannow rzucił się biegiem do podstawy iglicy, zrzucił czarny płaszcz, cisnął go na ziemię. Złapał
najbliższy występ skalny i podciągnął się w górę. Ponad nim piętrzył się szczyt. Sięgnął do
następnego chwytu i rozpoczął powolną wspinaczkę.
Bethi Steinerz dołu obserwowali jego wysiłki. Wysoko,na występie, Pastor zaczął śpiewać urywki
ze Starego Testamentu.
— Miecz na mieszkańców Babilonu, na jego przywódców oraz na jego mędrców... Miecz na całą
mieszaninę narodów... Miecz na jego wody, by wyschły... I nikt w nim nie będzie mieszkał, ani się
nie osiedli w nim żaden człowiek...
Wiatr niósł daleko jego słowa.
Amaziga dobrnęła na szczyt wzniesienia; kobyła padła na stoku. Zbiegła do sadzawki i zobaczyła
Shannowa wspinającego się po licu skały.
- Nie! -krzyknęła. - Zostaw go, Shannow. Daj mu spokój!
Ale Człowiek Jeruzalem nie odpowiedział. Gdy Amaziga wyciągnęła pistolet i wycelowała w
niego, Beth rzuciła się na nią. Pistolet wypalił, odłupując kamień przy lewej ręce Shannowa; on
skulił się instynktownie, niemal odpadając od skały. Beth wyrwała broń i odepchnęła kobietę.
- Musimy go powstrzymać! - zawołała Amaziga. -Musimy!
Z nieba dobiegło niskie dudnienie. Z rękoj eści miecza buchnęły płomienie i kłęby dymu. Shannow
był wykończony - ręce dygotały mu z wysiłku, jaki podejmował, aby piąć siew górę. Ale był już
blisko. Pot spływał mu po twarzy, gdy zmuszał obolałe kończyny do ruchu.
Słyszał już głos Pastora:
— Dzień ów będzie dniem gniewu... dniem ciemności i mroku, dniem chmury i burzy... Moim
mieczem pobici będziecie...
210
Gdy pocisk zadrżał, kilka samolotów na skraju pola statycznego uwolniło się i ryk silników
zagrzmiał ponad pustynią za szczytem. Shannow dotarł do występu. Leżał przez kilka sekund, zbyt
wycieńczony, żeby cokolwiek zrobić.
Pastor zobaczył go.
- Witaj, bracie. Witaj! Dzisiaj usłyszysz kazanie niepodobne do innych, bowiem Miecz Boga
wraca do domu.
- Nie - wychrypiał Shannow. - To nie miecz, Pastorze. - Ale ten człowiek go nie słyszał.
- To błogosławiony dzień. To moje przeznaczenie.
Z ogłuszającym rykiem pocisk wyrwał się z pola i zaczął piąć siew niebo.
- Nie! - wrzasnął Pastor. - Nie! Wracaj! - Wyciągnął rękę.
Pocisk zwolnił i zaczął obracać się w powietrzu. Wieża zadygotała. Potężna błyskawica przecięła
niebo na południu, powietrze rozstąpiło się niczym kurtyna i na niebie rozbłysło drugie słońce.
Shannow poderwał się na kolana. Z występu widział ogromną bramę otwartą przez Pendarrica, a za
nią-jego legiony. Blask był oślepiający. Na niebie pocisk już prawie zawrócił. Shannow wyciągnął
pistolet. W chwili, gdy miał strzelić do Pastora, iglicą zakołysał spazm trzęsienia ziemi. Ogromna
szczelina otworzyła się na pustyni... sadzawka zniknę-ła... wieża przekrzywiła się, wielkie płaty
kamieni oderwały się od ścian. Shannow rzucił broń i przywarł do występu. Pastor, koncentrujący
uwagę na pocisku, stracił oparcie pod nogami i stoczył się z półki. Spadł w miejscu, gdzie jeszcze
przed chwilą była sadzawka. Zderzenie z ziemią było tak silne, że ciało rozpadło się na kawałki.
Ciem Steiner, Beth i Amaziga odsunęli się spiesznie od krawędzi nowej rozpadliny, szukając
schronienia wyżej na zboczu. Shannow podniósł się. Pocisk zawrócił i kierował się prosto ku
niemu.
Patrzył posępnie na broń swojej zagłady, żałując, że nie może wysłać tego potwora za otwartą
bramę. W odpowiedzi na jego myśli pocisk zakołysał się i skręcił w powietrzu. Shannow nie
pojmował cudu, bowiem nie wiedział o Kamieniu Sipstrassi, którego moc tętniła pod skałą, ale
serce zatrzepotało mu na myśl, że Miecz Boga jest posłuszny jego życzeniom. Skoncentrował się
ze wszystkich sił. Srebrzysty pocisk niczym włócznia pomknął przez bramę czasu. Legiony
Pendarrica patrzyły, jak sunie... w locie oderwał się jeden człon. Shannowa ogarnęło gorzkie
rozczarowanie, bo nic się nie stało. Potem rozbłysło światło tysiąca słońc i rozległ się huk jakby
końca światów.
Brama zniknęła.
211
Rozdział trzydziesty trzeci
Nu-Khasisatra otworzył oczy i stwierdził, że stoi w kręgu kamieni za królewskimi ogrodami,
dwieście kroków od świątyni Ad. Na niebie mrugały gwiazdy, miasto pogrążone było we śnie.
Popędził wysadzaną drzewami Aleją Królów, pokonał bramy z pereł i srebra. Jego kroki
przebudziły starego żebraka, który prosząco wyciągnął rękę.
- Wesprzyj mnie, wielmożny panie - rzucił sennie, ale Nu minął go bez słowa. Żebrak posłał w
jego ślady stłumione przekleństwo i skulił się pod wytartymi kocami.
Zadyszany Nu dotarł na Ulicę Kupców. Zwolnił, potem znów podbiegł, i wreszcie znalazł się przy
zaryglowanej bramie własnych ogrodów. Zerkając na prawo i lewo wspiął się na żelazne
ogrodzenie, zeskoczył z drugiej strony i pomknął do domu. Wielki pies zbił go z nóg, ale gdy Nu
podniósł się na kolana i wyciągnął rękę, zwierzę stanęło jak wryte i zaczęło go obwąchiwać.
- Co jest, Nimrod? Przecież widzieliśmy się nie tak dawno -powiedział Nu. Czarny pies zaczął
merdać ogonem. Nu podrapał go za uszami. - Chodź, poszukamy twojej pani.
Drzwi domu też były zaryglowane. Nu zabębnił w nie pięściami. W oknie na górze rozbłysło
światło, na balkon wyszedł służący.
- Kto tam?
- Otwieraj. Pan wrócił do domu - odkrzyknął Nu.
- Słodki Chronosie! - zawołał sługa, Purat. Chwilę później rygle zostały odsunięte i Nu wszedł do
domu. Purat, od lat wiernie służący swemu panu, zamrugał na widok j ego dziwnego
przyodziewku, ale Nu nie miał czasu na pogawędki.
- Zbudź służbę- rozkazał - i spakuj swoje rzeczy i żywność na podróż.
- Dokąd się udajemy, panie?
- Tam, gdzie będzie bezpiecznie, jak Bóg da. - Nu wspiął się po kręconych schodach na górę i
otworzył drzwi sypialni, gdzie spała Pahsad. Usiadł na szerokim, okrytym jedwabiem łożu i
pogładził jej ciemne włosy. Pashad otworzyła oczy.
- Czy to kolejny sen? - wyszeptała.
- To nie sen, umiłowana. Jestem tutaj. Usiadła i zarzuciła ramiona na szyję męża.
- Wiedziałam, że wrócisz. Tak żarliwie się o to modliłam.
212
- Nie mamy czasu, Pashad. Świat, jaki znamy, dobiega końca, dokładnie tak, jak powiedział mi
pan nasz, Chronos. Musimy dostać się do portu. Który z moich okrętów stoi w zatoce?
- „Arcanau” czeka gotowy do drogi, z żywym inwentarzem dla wschodnich kolonii.
- Zatem niech będzie „Arcanau”. Zbudź dzieci i spakuj ciepłe ubrania. Pójdziemy do doków i
odszukamy kapitana Conalisa; musimy być gotowi do wyruszenia jutro o zmierzchu.
- Statek nie został odprawiony, kochanie. Nie pozwolą nam wypłynąć; zamkną ujście zatoki.
- Nie sądzę, nie jutro. Ubierz się szybko i zrób, co ci kazałem. Pashed odrzuciła jedwabne okrycie i
wstała z łóżka.
- Wiele się wydarzyło od czasu twojego odejścia- mówiła, zdejmując nocną koszulę i zakładając
ciepłą wełnianą suknię ze skrzyni przy oknie. - Zniknęła połowa kupców i rzemieślników ze
wschodniej dzielnicy; mówią, że król zabrał ich do innego świata. W mieście panuje wielkie
poruszenie. Znasz moją daleką kuzynkę, Karię? Jest żoną nadwornego astrologa, Araksisa. Mówi,
że wielki Kamień Sipstrassi został przeniesiony do gwiezdnej wieży, aby przechwycić potężną
broń, jaką mają wysłać przeciwko nam wrogowie.
- Co? Do gwiezdnej wieży?
- Tak. Karia mówi, że Araksis jest ogromnie zaniepokojony. Król powiedział mu, że wrogowie z
innego świata będą próbowali zniszczyć cesarstwo.
- I ustawili kamień, aby to powstrzymać? Słuchaj uważnie, Pashad. Zabierz dzieci i znajdź
Conalisa; każ mu przygotować statek do wypłynięcia o zmroku. Dołączę do was na pokładzie.
Gdzie cumuje „Arcanau”?
- Przy dwunastym nabrzeżu. Dlaczego nie pójdziesz z nami? Podszedł do niej i zamknął ją w
mocarnym uścisku.
- Nie mogę. Mam jeszcze coś do załatwienia. Ale zaufaj mi, Pashad. Kocham cię.
Pocałował ją delikatnie i wybiegł z pokoju. Na dziedzińcu czekali dwaj służący; obok nich
piętrzyły się zapakowane w pośpiechu kufry. Purat nadjeżdżał wozem od strony bramy. Brzask
rozjaśniał niebo.
- Purat! Zaprzęgaj rydwan. Chyżo!
- Tak, panie. Ale siwki zostały pożyczone panu Bonantae. Jest tylko gniada kobyła i wałach, a one
nigdy nie chodziły w parze.
- Zaprzęgaj.
- Tak jest, panie.
213
Parę minut później Nu-Khasisatra gnał niedobranym zaprzęgiem w kierunku dalekiej gwiezdnej
wieży. Wałach był silniejszy od klaczy, co utrudniało powożenie drewnianym rydwanem, ale Nu
nie zwalniał tempa - liczył, że siła pozwoli mu zapanować nad zwierzętami. Rydwan podskoczył na
kamieniu; Nu zachwiał się, ale szybko odzyskał równowagę i pędził dalej przez skazane na zagładę
miasto.
Pan rozkazał mu znaleźć Miecz Boga... a on zawiódł. Ale Shan-now obiecał zastąpić go i zrobić, co
będzie konieczne. Wreszcie Nu zrozumiał, co to oznacza. Shannow miał wysłać miecz przez
bramę, i taki miał być koniec świata. Miecz Boga był jasnym światłem z j ego wizji, a Araksis
używał mocy Sipstrassi, aby powstrzymać zagładę.
Niebo było już jasne, gdy Nu zajechał na dziedziniec przy gwiezdnej wieży. Podbiegli do niego
dwaj wartownicy, złapali cugle spienionych koni.
Nu zeskoczył na ziemię.
- Jest tu Araksis?
Mężczyźni omietli wzrokiem jego dziwaczny strój i popatrzyli na siebie.
- Muszę zobaczyć się z nim w sprawie nie cierpiącej zwłoki -nalegał Nu.
- Pójdziesz z nami, panie - zadecydował wartownik. - Kapitan straży zada wam parę pytań.
- Nie ma czasu - warknął Nu, waląc go w szczękę potężną pięścią. Wartownik runął jak ścięte
drzewo. Drugi wyciągał miecz, kiedy Nu do niego doskoczył; pięść wzniosła się i opadła, i
wartownik legł obok swego towarzysza.
Drzwi gwiezdnej wieży zaryglowane były od środka. Kiedy naparł na nie ramieniem, deski
wybrzuszyły się, ale nie chciały ustąpić. Nu cofnął się i kopnął w zamek; drzwi otworzyły się z
hukiem.
Pokonując po dwa stopnie na raz, popędził na szczyt wieży. Drugie drzwi nie były zamknięte. Za
biurkiem, pochylony nad wielką mapą, siedział ciemnolicy, przystojny mężczyzna w złotym
diademie na czole. Podniósł głowę, gdy Nu wszedł do komnaty.
- Kim jesteś?-zapytał ostro.
- Nu-Khasisatra.
Mężczyzna szeroko otworzył oczy.
- Nosisz imię zdrajcy i heretyka. Co cię sprowadza?
- Muszę cię powstrzymać, Araksisie... w imię największej świętości.
- Nie wiesz, co mówisz. Światu grozi niebezpieczeństwo.
214
- Świat już jest martwy. Wiesz, że mówię prawdę; widziałeś przyszłość, astrologu. Niegodziwość
króla zaburzyła harmonię świata. Chronos, nasz pan, postanowił położyć kres złu.
- Ale są tu tysiące... setki tysięcy niewinnych. Musimy chronić tysiącletnią cywilizację. Na pewno
się mylisz.
- Mylę się? Widziałem zagładę światów. Chodziłem wśród ruin Ad. Widziałem posąg Pendarrica,
obalony przez rekina w głębinach oceanu. Nie mylę się.
- Mogę to powstrzymać. Mogę, Nu. Ten Miecz Boga jest tylko potężną maszyną. Mogę
powstrzymać go z pomocą Sipstrassi... posłać tam, gdzie nikogo nie zabije.
- Nie mogę pozwolić ci na tę próbę - oznajmił Nu cicho, patrząc na czyste, błękitne niebo.
- Nie możesz niczemu przeszkodzić, zdrajco. Moc rozpina siew bramie jaktarcza. Osłania również
miasto. Każdy metalowy obiekt na niebie wokół Ad zostanie przechwycony - nic nie zdoła się
przebić. Możesz mnie zabić, Nu-Khasisatro, ale to nie zmieni magii. I nie możesz bez szkody
zbliżyć się do kamienia, gdyż chroni go potężne zaklęcie.
Nu popatrzył na olbrzymi Kamień Sipstrassi. Do j ego powierzchni przyspawano złote druty, które
odchodziły do sześciu kryształowych kul umieszczonych w srebrnej kratownicy.
- Wyjdź stąd, póki jeszcze możesz - poradził Araksis. - Jesteśmy spowinowaceni, zatem dam ci
godzinę, zanim powiadomię króla o twoim powrocie.
Nu zignorował go. Podszedł do biurka, zmiótł z blatu pergaminy i wsunął ręce pod dębowy blat.
Naprężył muskuły, podźwignął ciężki mebel.
- Nie! - Araksis z wrzaskiem rzucił się na większego od siebie mężczyznę.
Nu puścił biurko i zdążył się odwrócić. Pchnięty potężnie, pociągnął astrologa za sobą. Trzasnął go
grzbietem dłoni w twarz; Araksis był oszołomiony, lecz nadal kurczowo wczepiał się w jego
ubranie. Budowniczy statków wyprostował się i cisnął Araksisa na ścianę; odwrócił się do biurka,
stęknął z wysiłku, podniósł je nad głowę i rzucił na srebrne rusztowanie. Błyskawica skoczyła po
pokoju, strzaskała wysokie okno i zapaliła aksamitne zasłony. Srebrna kratownica stopiła się, jeden
z kryształów pękł pod ciężarem biurka, trzy spadły na podłogę. Nu złapał stołek i rozbił je na
kawałki.
- Nie masz pojęcia, co narobiłeś - wyszeptał Araksis. Krew sączyła się z rozcięcia na jego skroni.
215
Z dziedzińca dobiegł krzyk. Nu zaklął i podbiegł do okna. Przy ciałach wartowników klęczeli trzej
inni.
Wypadł na schody. Dwaj strażnicy pojawili się w drzwiach na dole, ale runął na nich niczym taran
i usunął ich z drogi. Wybiegł na światło dzienne, uchylił się przed zamaszystym cięciem miecza i
zbił strażnika z nóg. Skoczył na rydwan, strzelił z bicza nad głowami koni. Rumaki naprężyły
postronki uprzęży i galopem ruszyły za bramę.
W wysokiej wieży gwiezdnej Araksis z trudem się pozbierał. Cztery kryształy zostały zniszczone, a
nie miał już czasu na naprawę. Dwa nadal wisiały na swoich miejscach - powinno wystarczyć, by
rozpostrzeć parasol mocy nad miastem. Jeśli miecz będzie nakierowany na Ad, wiązka przechwyci
go na niebie i zneutralizuje jego straszliwą moc. Jeśli nie, minie miasto i eksploduje gdzieś na
oceanie, nie wyrządzając szkód. Araksis podszedł do wielkiego kamienia i zaczął szeptać słowa
mocy.
Rydwan mknął w stronę miasta. Nu miał nadzieję, że zrobił dość, by udaremnić plany Araksisa.
Jeśli nie, świat Shannowa poniesie konsekwencje niegodziwości Pendarrica.
Konie były zmęczone i upłynęły dwie godziny, nimNu zajechał do portu. „Arcanau” stał przy
dwunastym nabrzeżu, jak powiedziała Pashad. Zostawił rydwan i wbiegł po trapie. Na jego widok
Conalis, krzepki kapitan statku, odszedł od rumpla.
- To szaleństwo, wasza miłość - powiedział. - Przypływ jest przeciw nam, nie mamy zezwolenia i
jeszcze nie zakończyliśmy załadunku zwierząt.
- To dzień szaleństwa. Jest tu moja żona?
- Tak, i wasi synowie i słudzy; są na dole. Kapitanat zarządził inspekcję. Co mam powiedzieć
zarządcy portu?
- Co tylko sobie życzysz, Conalisie. Masz rodzinę?
- Żonę i dwie córki
- Przyprowadź je na statek.
- Po co?
- Chciałbym im dać wspaniały prezent... tobie też. Niech to wystarczy za odpowiedź. Teraz
zamierzam pospać parę godzin. Zbudź mnie o zmierzchu. I powiedz załodze, że kto ma żonę albo
ukochaną, niech przyprowadzi ją na pokład. Mam prezenty dla wszystkich.
- Jak sobie życzysz, wasza miłość. Ale będzie lepiej, gdy powiem, że to pani Pashad rozdaje
podarki. Ty nadal zwany jesteś zdrajcą.
- Obudź mnie wieczorem i odłóż inspekcję do jutra.
- Tak, wasza miłość
216
Nu wyciągnął się na wąskiej koi, zbyt zmęczony, by odszukać Pashad. Sen nadszedł w parę sekund
po zamknięciu oczu...
Przebudził się nagle i ujrzał Pashad. Powieki ciążyły mu z rozespania; miał wrażenie, że położył
się przed chwilą.
- Zapada zmierzch, panie - powiedziała Pashad.
- Dzieci mają się dobrze?
- Tak, są bezpieczne. Ale na pokładzie tłoczą się żony i dzieci załogi.
- Sprowadź ich wszystkich na dół. Ja porozmawiam z Conali-sem. Przyślij go na rufę.
- Co się dzieje, Nu? Nic nie rozumiem.
- Niedługo się dowiesz, ukochana. Wierz mi. Conalis czekał przy rumplu.
- Nie pojmuję, wasza miłość. Powiedziałeś, że chcesz wypłynąć o zmroku, ale przecież musimy
wysadzić kobiety i dzieci.
- Nikt nie zejdzie na ląd - oświadczył Nu, przypatrując się niebu. Conalis zaklął cicho. W stronę
statku maszerował oddział żołnierzy.
- Musiało się rozejść, panie, że tu jesteś. Teraz wszyscy jesteśmy zgubieni.
Nu pokręcił głową
- Patrz tam! - krzyknął, wskazując w niebo, na którym rozpinał się długi, srebrny łuk. - Tnij cumy!
- ryknął. - Zrób to, jeśli cenisz swoje życie!
Conalis zerwał topór z haka i przeciął cumy na rufie i dziobie. „Ar-canau” odsunął się od nabrzeża
i Nu pchnął rudel ostro w lewo. Czując ruch statku, zaciekawione kobiety i dzieci wypadły na
pokład. Żołnierze zatrzymali się na skraju nabrzeża; burta statku odsunęła się na tyle, że nie śmieli
zaryzykować skoku. Przy wyj ściu z portu czekała długa trire-ma, jej brązowy taran połyskiwał w
blasku zachodzącego słońca.
- Zatopi nas! - krzyknął Conalis.
- Nie, nie zatopi - odparł z przekonaniem Nu.
Ujrzeli potężny rozbłysk białego światła, usłyszeli huk, który zakołysał ziemią. Straszliwe drżenie
wstrząsnęło miastem, „Arcanau” zadygotał
- Opuścić żagiel? - zapytał Conalis.
- Nie, to by nas zgubiło. Zabierz wszystkich pod pokład.
Niebo pociemniało, lecz po chwili rozjaśniło je słońce, które majestatycznie wynurzyło się zza
horyzontu. Huraganowy wiatr z rykiem uderzył w Ad. Nu wyjął z kieszeni Kamień Sipstrassi i
wyszeptał
217
modlitwę. Fala przypływu, wysoka na ponad tysiąc stóp, przetoczyła się przez miasto. Nu widział
potężne drzewa kotłujące się w prądzie. Gdyby któreś uderzyło w burtę, „Arcanau” rozpadłby się
na kawałki. Statek obrócił się powoli, mierząc prosto w gigantyczną ścianę wody. Zaciskając w
ręku Sipstrassi, Nu poczuł uderzenie fali. Powoli, jak gdyby unoszony gigantyczną dłonią, statek
wspinał się na ryczący, spieniony mur wody. Ani jedna kropla nie zamoczyła pokładu, gdy wznosił
się na sam grzbiet fali. Daleko w dole trirema podskoczyła jak korek i uderzyła w urwisko;
rozsypała się i znik-nęła pod wodą. Na wschodzie pióropusz fali niepohamowanie pędził w głąb
lądu.
Zapadła cisza. Conalis przysunął się do Nu. Jego twarz była szara jak popiół.
- Wszystko zniknęło - wyszeptał. - Świat został zniszczony.
- Nie - powiedział Nu. - Nie świat. Tylko Atlantyda. Podnieś żagiel. Kiedy woda opadnie,
znajdziemy nowy dom.
Uśmiechnął się krzywo, słysząc zwierzęta hałasujące pod pokładem.
- Przynajmniej mamy bydło i owce.
Pashad wyszła na pokład, prowadząc synów: Szema, Chama i Ja-feta. Nu ruszył jej na spotkanie.
- Co z nami będzie? - zapytała. - Dokąd popłyniemy?
- Nieważne, ale już zawsze będziemy razem - obiecał Nu.
Rozdział trzydziesty czwarty
Shannow usiadł na półce. Czuł się wybornie - lepiej, niż kiedykolwiek w ciągu minionych lat. Było
to osobliwe wrażenie. Od dawna nie odpoczywał, a mimo to rozpierała go siła. Raptem pęknięcie
zarysowało powierzchnię występu, wieża zadrżała. Szybko przesunął się nad krawędzią i rozpoczął
mozolną wędrówkę ku ziemi. Wieża zadygotała, czubek odłamał się i roztrzaskał u podstawy.
Shannow przywarł do ściany, gdy wokół przelatywały kamienie. Odczekał chwilę i ostrożnie
zszedł na dół. Podbiegła do niego Beth.
- Mój Boże, Shannow. Popatrz na siebie! Do diabła, co tam się stało?
- O co ci chodzi?
218
- Jesteś młody. Włosy masz czarne, twoja skóra... To niewiarygodne.
W pobliżu rozległ się słaby jęk. Razem podeszli do Pastora. Miał połamane ręce i nogi, krew
sączyła się z jego ucha. Shannow ukląkł przy nim.
- Miecz... ? - wyszeptał Pastor. Shannow ujął w dłonie jego głowę.
- Poleciał do świata przeznaczonego mu przez Boga.
- Umieram, Shannow. I nie stanę przed Jego obliczem. Zawiodłem Go...
- Spokojnie, Pastorze. Człowiek ma prawo do popełniania błędów.
- Zawiodłem Go.
- Wszyscy sprawiamy Mu zawód - rzekł cicho Shannow. - Ale On nie ma nam tego za złe.
Zrobiłeś, co w twojej mocy, i starałeś się ze wszystkich sił. Uratowałeś miasteczko. Zrobiłeś dużo
dobrego. On to widział, Pastorze. On wie.
- Chciałem... by mnie... pokochał. Chciałem... zasłużyć... -jego głos wyciszał się stopniowo.
- Wiem. Spoczywaj w pokoju. Wracasz do domu, Pastorze. Ujrzysz chwałę Pana.
- Nie. Byłem... zły, Shannow. Zrobiłem tyle złych rzeczy. - Łzy wezbrały w oczach Pastora. -
Pójdę do piekła.
- Nie sądzę - zapewnił go Shannow. - Gdybyś nie wszedł na ten szczyt, być może świat znów by
się przekrzywił. Nikt nie jest doskonały, Pastorze. Ty przynajmniej próbowałeś wstąpić na Jego
drogę.
- Pomódl się... za mnie... Shannow.
- Uczynię to.
- To nie był Bóg... prawda?
- Nie. Spoczywaj w pokoju. - Oczy Pastora zamknęły się, ostatnie chrapliwe tchnienie ucichło w
jego piersi.
Shannow podniósł się.
- Naprawdę tak myślisz? - zapytała Beth. - Że nie będzie smażył się w piekle?
Człowiek Jeruzalem wzruszył ramionami.
- Taką mam nadzieję. Był udręczonym człowiekiem, a chciałbym wierzyć, że Bóg patrzy na takich
łaskawym okiem.
Zbliżyła się Amaziga Archer.
- Czemu do mnie strzelałaś? - zapytał Shannow.
- Aby spróbować odmienić przeszłość, Shannow. Przeczytałam złote zwoje. - Roześmiała się
niespodziewanie. - Koło historii,
219
Człowieku Jeruzalem. Pendarric przejął władzę nad umysłem Pastora... czy też Głosiciela, jak jest
zwany z zwojach Araksisa. Dzięki niemu Pendarric dowiedział się, że potężna broń zostanie
wymierzona w Atlantydę, że ona spowoduje przekrzywienie świata. Wiesz, co zrobił? Kazał
przenieść Sipstrassi do tej wieży i rozkazał Araksisowi nastawić moc na przechwycenie miecza nad
Ad. Rozumiesz, co mówię? Dwanaście tysięcy lat temu Pendarric stworzył pole statyczne, żeby
złapało pocisk. I złapało go - dwanaście tysięcy lat później. Rozumiesz?
- Nie.
- To takie beznadziejnie proste. Gdyby Pendarric nie dowiedział się o pocisku i nie przedsięwziął
środków, aby go przechwycić, wtedy by go tu nie było. Nie można zmienić przeszłości, Shannow.
Nie można.
- Ale dlaczego chciałaś mnie zabić?
- Bo właśnie zniszczyłeś dwa światy. Gdybyś nie wysłał tej bomby w przeszłość, stary świat nie
mógłby zostać zniszczony. Widzisz, Pendarric był również odpowiedzialny za Drugi Potop.
Myślałam, że zdołam odmienić historię... ale nie. - Popatrzyła na Shannowa, a on zobaczył ból i
nienawiść w jej oczach. -Już nie jesteś Człowiekiem Jeruzalem, Shannow. O, nie. Teraz jesteś
Człowiekiem Arma-geddonu: niszczycielem światów.
Shannow nie odpowiedział. Amaziga odwróciła się i podeszła do ruin wieży. Pod pokruszoną
skalną skorupą połyskiwał biały marmur. U podstawy widniało wejście. Amaziga wspięła się po
schodach. Okryty kurzem szkielet leżał w pobliżu Sipstrassi, który wypadł z czary; na palcach
kościotrupa połyskiwały pierścienie, a złoty diadem nadal opasywał czaszkę. Shannow, Beth i
Steiner wsunęli się za nią do komnaty. Shannow zaprowadził Steinera do Sipstrassi i przyłożył jego
rękę do kamienia. Żyły złota stały się cieńszy, ale moc wezbrała w nim i uleczyła jego rany.
Z zewnątrz dobiegał ryk silników, gdy uwolnione samoloty zataczały kręgi, szukając miejsca do
lądowania.
Amaziga uklękła i podniosła zwój złotej folii.
- Miecz - czytała - nie przeleciał w pobliżu Ad. Ale potem rozległ się hałas i wzniósł się słup
dymu. I wystąpiło zdumiewające zjawisko. Słońce, które zachodziło, ponownie ukazało się na
niebie. Widzę pędzące ku nam chmury. Ciemne, ciemniejsze od każdej burzy, jak tylko sięgnąć
pamięcią. Nie, to nie burza. Ten zdrajca miał rację. To morze! - Amaziga upuściła zwój. - Pocisk
był ostatecznym czynnikiem, który zmienił oś obrotu Ziemi. - Odwróciła się do
220
szkieletu. - Domyślam się, że to Araksis. Nawet Sipstrassi nie mógł go uratować przed falą, którą
zobaczył. Boże, Shannow, jak ja cię nienawidzę!
- Przestań zawodzić! - warknęła Beth McAdam. - To nie Shannow zniszczył światy, tylko
Pendarric. On otworzył bramy, on zastawił pułapkę na Miecz Boga. I to go zniszczyło. Jakie masz
prawo, by potępiać człowieka, który tylko starał się uratować swoich przyjaciół?
- Daj jej spokój - upomniał cicho Shannow.
- Nie. - Beth wbiła w Amazigę zimne, niebieskie oczy. - Ona zna prawdę. Kiedy człowiek ginie od
kuli, to nie broń go zabija, lecz ten, kto trzyma palec na spuście. Ona to wie!
- On niesie śmierć - syknęła Amaziga. - On zniszczył moją wspólnotę. Mój mąż umarł z jego
powodu; mój syn nie żyje. A teraz spowodował zagładę dwóch światów.
- Powiedz mi, Shannow - poprosiła Beth - czemu przyszedłeś do miecza.
- To nie ma znaczenia - odparł Człowiek Jeruzalem. - Dajmy temu spokój, Beth.
- Nie -powtórzyła. -KiedybyłamjeńcemMagellasai Lindia-na, oni używali Kamieni Mocy, aby cię
obserwować, i dali mi popatrzeć. To ty - odwróciła się do Amazigi - ty nakłoniłaś Shannowa...
błagałaś go, żeby tu przyszedł i powstrzymał Pastora. To ty kazałaś mu wspiąć się na szczyt i
ryzykować życiem. A więc czyj palec spoczywał na spuście, suko?
- To nie moja wina - zawołała Amaziga. - Nie wiedziałam!
- A on wiedział? Czy Jon Shannow wiedział, że j eśli miecz przedostanie się za bramę, to zniszczy
dwa światy? Przyprawiasz mnie o mdłości. Dźwigaj swoją winę jak my wszyscy. Nie próbuj
zrzucać jej na człowieka, który właśnie ocalił nam życie.
Amaziga cofnęła się przed jej gniewem i wyszła z wieży. Shannow pospieszył za nią.
- Przykro mi z powodu twoich bliskich. Samuel Archer był wspaniałym człowiekiem. Nie wiem,
co jeszcze ci powiedzieć.
Amaziga westchnęła.
- Ta kobieta ma rację, a ty jesteś tylko częścią koła historii. Wybacz mi, Shannow. Nu-Khasisatra
powiedział, że został wysłany na poszukiwanie Miecza Boga. Znalazł go.
- Nie - rzekł Shannow ze smutkiem. - To nie był miecz, tylko ohydne narzędzie masowej zagłady.
Położyła rękę na jego ramieniu.
221
- Znalazł miecz, Shannow, bo znalazł ciebie. Ty byłeś Mieczem Boga.
- Mam nadzieję, że Nu przeżył- Shannow zmienił temat. -Polubiłem go.
Amaziga roześmiała się.
- Och, przeżył, Jonie Shannow. Bądź tego pewien.
- Czy w zwojach jest coś jeszcze?
- Nie. - Pokręciła głową. -Nujest formąarabską, a Khasisatra asyryjskim odpowiednikiem imienia
Noe. Pamiętasz, co powiedział o boskim kręgu? Nu-Khasisatra zjawił się w przyszłości i przeczytał
o Noem w twojej Biblii, Shannow. Tak więc wrócił do domu, uratował swojąrodzinę i, jak sobie
wyobrażam, z pomocą Sipstrassi uodpornił statek na sztormy. I jak ci się podoba krąg Boga? - Jej
śmiech zabrzmiał histerycznie, a potem przerodził się w szloch.
- Idziemy - powiedziała Beth McAdam. Wzięła Shannowa pod ramię i poprowadziła go w stronę
koni.
Pierwsze samoloty już zaczęły lądować na twardym, spieczonym piasku pustyni.
- Co to takiego? - zapytała Beth.
- Nic, co chciałbym zobaczyć - powiedział Shanow, gdy Lot 19 dotknął kołami ziemi cztery
stulecia po starcie.
Shannow i Beth odjechali od pustej sadzawki.
- Co teraz zrobisz, Shannow? To znaczy teraz, kiedy znów jesteś młody? Nadal będziesz szukać
Jeruzalem?
- Przez połowę życia uganiałem się za tą mrzonką, Beth. To był błąd. Nie znajdzie się Boga za
następnym wzgórzem. A kamienie nie udzielą odpowiedzi. - Odwrócił się w siodle, popatrzył na
złamaną wieżę i samotną sylwetkę Amazigi Archer. Ujął rękę Beth, podniósł ją do ust. - Jeśli nie
masz nic przeciwko temu, chciałbym wrócić do domu.
Epiu
Dolina Pielgrzymia kwitła pod przewodnictwem Edrica Scayse i Komitetu, na którego czele stanął
Josiah Broome. Kościół został odbudowany, a na kaznodzieję zgłosił się młody brodaty farmer,
niejaki Jon Cade. Jeśli nawet ktoś dostrzegł podobieństwo między nim a legendarnym zabójcą
zwanym Shannowem, to nigdy o tym nie wspomniał.
Daleko na południu piękna czarnoskóra kobieta ze złotym, czar-nogrzywym lwem u boku wspięła
się na ostatnie wzgórze dzielące ją od oceanu. Stanęła na szczycie, patrząc na rozmigotany w
słońcu bezkres wód, wdychając chłodną bryzę.
Lew przekręcił łeb i wlepił ślepia w stado jeleni pasące się na dalszym pagórku. Nie wiedział,
dlaczego kobieta się zatrzymała, lecz był głodny, więc ruszył na poszukiwanie jedzenia.
Amaziga Archer patrzyła za nim, a łzy spływały po jej policzkach.
- Żegnaj, Oshere.
Lew już j ej nie usłyszał...
223